Leszek Zioło Starachowicki wrzesień

background image
background image

I

- Panowie, to nasze ostatnie spotkanie przed październikiem. Jaka jest sytuacja, wiecie

doskonale. Jeszcze w tym miesiącu wasze jednostki otrzymają wzmocnienie. Planujemy

powołanie rezerwy i oddelegujemy do poszczególnych ośrodków po kilku podchorążych.

Na zakończenie odprawy chcę panom pokazać mapę, którą przygotowało dowództwo OPL

z Przemyśla. Zobaczycie dokładnie, na jakie siły możecie liczyć na swoim terenie. Pod-

pułkownik z Inspektoratu Obrony Powietrznej Państwa rozsunął zasłony zakrywające

ś

cienną tablicę. Na przytwierdzonej do niej mapie południowo-wschodniej Polski wyraźnie

odcinały się kontury granic obszaru X Dowództwa Okręgu Korpusu.

- Major Pilecki, oficer OPL z przemyskiego DOK, naniósł na tę mapę siły obrony prze-

ciwlotniczej, jakimi dysponujemy na terenie Centralnego Okręgu Przemysłowego - konty-

nuował podpułkownik. - Są to tylko te środki, które bezpośrednio podlegają dowódcy OPL

Obszaru Kraju, pułkownikowi Ludwigowi. Zakładamy, że w razie potrzeby do osłony

obiektów przemysłowych i węzłów komunikacyjnych kierowane będą także plutony i bate-

rie z dywizji i brygad. Uczestniczący w odprawie dowódcy jednostek OPL z zakładów

zbrojeniowych, położonych na terenie podległym wojskowej kompetencji X Dowództwa

Okręgu Korpusu, już od dwóch dni przebywali w Przemyślu. Wezwano ich natychmiast po

tym, jak kilkuosobowa grupa oficerów z Inspektoratu Obrony Powietrznej Państwa zakoń-

czyła przegląd gotowości bojowej fabrycznych jednostek OPL. Podczas tego sprawdzianu

ujawniono, że nie wszystkie zakłady wywiązały się z obowiązku wystawienia własnych

plutonów dział przeciwlotniczych. Odpowiedzialni za ten stan ludzie tłumaczyli się wyso-

kimi kosztami sprzętu i brakiem odpowiednio przygotowanego personelu. Kontrolujący

odnieśli jednak wrażenie, iż nie wszędzie do spraw związanych z obroną powietrzną pod-

chodzi się z należytą powagą. Po prostu niektórzy szefowie zakładów przemysłowych nie

wierzyli, by kiedykolwiek mogło ich fabrykom coś zagrozić ze strony obcego lotnictwa. A

skoro tak, to po co pchać pieniądze w nie przynoszący dochodu interes?

- Instrukcja Inspektora Obrony Powietrznej Państwa generała Józefa Zająca wyraźnie

background image

mówi, które zakłady muszą zakupić sprzęt artyleryjski - grzmiał na początku odprawy

podpułkownik. - Mija drugi rok od jej wydania, mamy już sierpień tysiąc dziewięćset trzy-

dziestego dziewiątego roku, a tylko w Starachowicach sprawę doprowadzono do końca. To,

co dotychczas zrobiono w Stalowej Woli, Skarżysku i Kielcach, jest daleko niewystarcza-

jące! A czas nagli!

Wtedy, w ostatniej dekadzie sierpnia, uczestnicy odprawy wiedzieli już, że istotnie

czasu pozostało niewiele. Ile jeszcze miesięcy uda się powstrzymać Hitlera? Przecież jego

żą

dania nie pozostawiają żadnych wątpliwości: Niemcy chcą wojny.

Oficer rozpoczął objaśnianie mapy.

- Celowo przedstawiamy panom obszar wykraczający poza przemyskie Dowództwo

Okręgu Korpusu. Traktujemy Centralny Okręg Przemysłowy jako całość. Szczęśliwie się

składa, że te wszystkie tereny znalazły się w tak zwanym obszarze krajowym. Ma to swoje

pozytywne następstwa dla obrony powietrznej. Siły w takim przypadku pozostają w całko-

witym podporządkowaniu dowództwu OPL Obszaru Kraju. Spójrzmy na mapę. Pierwszego

sierpnia, bo pokazuje ona stan na ten dzień, mieliśmy ukształtowane trzy zgrupowania

obrony przeciwlotniczej, zgodne z trzema wyraźnymi skupiskami przemysłu zbrojeniowe-

go - podpułkownik lśniącą wskazówką zakreślał omawiane rejony. - Obszar pierwszy po-

między Dunajcem a Sanem z fabrykami sprzętu w Sanoku, Rzeszowie, Stalowej Woli,

Mielcu, Dębicy, Tarnowie i Mościcach. Obszar drugi pomiędzy Pilicą a Wisłą z ośrodkami

przemysłowymi w Pionkach, Radomiu, Skarżysku, Starachowicach, Ostrowcu, Kielcach

oraz z przeprawami w Sandomierzu i Dęblinie. Wreszcie obszar trzeci pomiędzy Wieprzem

a Sanem. Kolorowe symbole znaczyły miejsca, w których rozmieszczono siły OPL. Obszar

był dość znaczny, a sił niezbyt wiele. Na mapie plutony artylerii wyglądały jak oddzielne,

samotne wysepki.

- Obecnie szczupłość środków zmusza nas do tego, by przyjąć zasadę punktowego sys-

temu obrony przeciwlotniczej - ciągnął oficer swoje wyjaśnienia. - Oznacza to, że do

ochrony poszczególnych ośrodków przydzielamy odpowiednie siły obrony czynnej i bier-

nej. Najważniejsze obiekty, jak to zaznaczono na mapie, są bronione przez artylerię prze-

ciwlotniczą, do innych przydzieliliśmy tylko przeciwlotnicze ciężkie karabiny maszynowe,

a najmniejszym ośrodkom pozostaje jedynie obrona bierna. Na razie na więcej nas nie stać.

Nasza kontrola wykazała, że służby łączności, dozorowania i ostrzegania funkcjonują pra-

background image

widłowo. Na początku września będziemy jeszcze chcieli sprawdzić, jak są wyszkolone

obsługi dział. Myślę, iż po tym spotkaniu i przestudiowaniu mapy macie, panowie, pełen

obraz możliwości obronnych na waszym terenie. Nie muszę chyba podkreślać, jak ważny

dla kraju jest ten obszar. A zatem do zobaczenia w październiku. W oznaczonym dniu

otrzymacie sygnał z Inspektoratu. Zaprosimy was jako obserwatorów na wielkie ćwiczenia

obrony przeciwlotniczej wojsk. Będzie co oglądać! - podpułkownik tym stwierdzeniem

zakończył odprawę.

Kilku oficerów rezerwy pozostało jeszcze na sali. Z zainteresowaniem, w skupieniu,

studiowali rozwieszoną na tablicy mapę.

- Trochę za rzadka ta sieć - przerwał milczenie młody mężczyzna.

- Co pan ma na myśli? - zainteresował się ktoś tą uwagą.

- Wystarczy popatrzeć, jak daleko od jednego zgrupowania artylerii do drugiego. Chyba

nie może być mowy o stworzeniu skutecznego parawanu ogniowego.

- To prawda, dlatego tak ważną sprawą jest silna obrona punktowa - dodał ktoś inny.

- Od miesiąca w naszej fabryce, w Stalowej Woli, stacjonuje zmotoryzowana bateria

dział siedemdziesięciopięciomilimetrowych. Mówię panom, to są cuda nie działa! Wyplu-

wają pociski co kilka sekund, i to aż na jedenaście kilometrów w górę.

- Słyszę, że pan chwali nasze działa - czterdziestoparoletni, ciemnowłosy mężczyzna

zwrócił się do swego sąsiada. - Bardzo się cieszę z tych komplementów. Te cuda robimy u

nas, w Starachowicach.

Inżynier Stefan Kistelski, porucznik rezerwy, dowodził fabryczną jednostką OPL w

Starachowickich Zakładach Górniczo-Hutniczych. Pracował w fabryce od kilkunastu już

lat, ostatnio jako kierownik wydziału elaboracji, gdzie uzbrajano pociski. Znał się dosko-

nale na sprzęcie ahyleryjskim i był gorącym zwolennikiem rozwoju polskiego przemysłu

obronnego. Dlatego z takim zainteresowaniem i, oczywiście, z satysfakcją przyjął słowa

kolegi ze Stalowej Woli.

- Możemy tylko żałować, że tak mało tych armat dotychczas zrobiliście.

- Dopiero przed pięcioma miesiącami ruszyła seryjna produkcja - odparł inżynier Ki-

stelski. - Na pewno zrobimy ich więcej. Ale chciałem zwrócić uwagę panów na coś innego.

Ta armata to przecież nasze, polskie dzieło! Skonstruowana od podstaw w zakładach stara-

chowickich. Na przyfabrycznym poligonie pierwszy strzał oddaliśmy z niej już w paździer-

background image

niku trzydziestego czwartego roku.

- A potem, przez cztery lata, nic nie robiliście? - dziwił się inżynier ze Stalowej Woli.

- Po wszystkich niezbędnych próbach armata była gotowa w trzydziestym szóstym ro-

ku. Wojskowi się nią zachwycali, bo też jest ona naprawdę nowoczesna i niezawodna, ale

jeszcze dwa lata minęły na przepychankach, dyskusjach i przekonywaniach. Samych komi-

sji z Warszawy było u nas kilkanaście. W końcu, jak już mieliśmy wszystkie świadectwa,

ż

e ten nasz produkt strzela jak trzeba, zabrakło odważnego, żeby podjąć decyzję o rozpo-

częciu seryjnej produkcji. Niektórzy twierdzili, że działo jest za drogie i polskiej armii nie

stać na taki luksus.

- Niech pan powie, ile to techniczne cudo może kosztować?

- Niemało. Pewnie, że niemało, ale jest tego warte. Liczymy, że koszt jednej armaty

wyniesie sto trzydzieści pięć tysięcy złotych, już niedługo dojdzie do niej specjalny cią-

gnik. W marcu otrzymaliśmy prototyp z Warszawy. O, widzicie, panowie, z mapy wynika,

ż

e bateria tych dział ma bronić lotniska i przeprawy w Dęblinie.

Inżynier Kistelski zagłębił się ponownie w zawiłości mapy sztabowej. Szczególnie in-

teresował go obszar pomiędzy Wisłą a Pilicą. Odnalazł Starachowice i zorientował się, że

przy fabryce dział i amunicji zaplanowano umieszczenie dwóch plutonów artylerii prze-

ciwlotniczej. Trzy czarne literki „F” oznaczały, że w razie wojny obronę powietrzną mają

w tym rejonie prowadzić także trzy plutony fabryczne.

Przeniósł wzrok wyżej. Pionki - wytwórnia prochu i materiałów wybuchowych. W

obronie dwa plutony. Radomskich fabryk broni ręcznej i masek przeciwgazowych także

bronią dwa plutony. Podobną obronę mają fabryki w Skarżysku i Ostrowcu. Cóż, z tej

pobieżnej analizy wynika, że najgęściejszy ogień powinien powitać agresora nad Staracho-

wicami. Ile to razem będzie armat? Cztery należące do wojska, sześć fabrycznych, razem

dziesięć. To już jest spora siła. Gdyby tak jeszcze mieć reflektory i balony zaporowe...

- Panie inżynierze, o której ma pan pociąg? - To pytanie przerwało Kistelskiemu dalszy

ciąg kalkulacji. - Jeśli dysponuje pan czasem, zapraszam na kawę. Chętnie bym pogawędził

ze starym znajomym. Major Marian Pilecki poznał Kistelskiego przed rokiem podczas

wizyty w Starachowicach. Lubił rozmowy z inżynierem, cenił bowiem ludzi rzeczowych i

towarzyskich, a taki właśnie był Kistelski. Inżynier przyjął to nieoczekiwane zaproszenie i

po chwili siedzieli obaj przy niewielkim stoliku w głębi kasyna.

background image

- Tylko pogratulować, panie Stefanie. Zebrał pan tyle pochwał od oficerów z Warsza-

wy. Bo też i wszystko u was zapięte na ostatni guzik - zaczął rozmowę major Pilecki.

- Dziękuję za uznanie. Szkoda, że nie widział pan, jaki duch panuje wśród naszych lu-

dzi. Oni wierzą w swoją siłę, a to jest niezwykle istotne - odparł Kistelski. Zamyślili się

obaj. Dłuższą chwilę trwało milczenie, które wreszcie przerwał Pilecki:

- Wiara wiarą, ale tak po prawdzie to tych sił jest przecież sporo. Jeśli chodzi o obronę

przeciwlotniczą to nasz obszar jest w sytuacji uprzywilejowanej. Możemy się z tego tylko

cieszyć. Ale, panie Stefanie, dajmy spokój tym teoriom. Po co ciągle mówić o wojnie?

Jeszcze kawał lata przed nami. Pan już po urlopie?

- Chyba dopiero we wrześniu będę chciał się gdzieś wybrać na kilka dni. Najlepiej z

wędką, nad Wisłę. Teraz nie mam czasu. Zaczęliśmy seryjną produkcję armaty siedemdzie-

siąt pięć milimetrów. Przyszły duże zamówienia z wojska. Muszę być cały czas na miejscu.

Ale skoro mówimy o pracy, to chciałem zapytać, jak długo pan jest w dowództwie OPL w

Przemyślu?

- Od samego początku, panie Stefanie. Dostałem przydział w trzydziestym siódmym,

gdy wydano rozkaz o tworzeniu przy DOK dowództw obrony przeciwlotniczej. Jestem

artylerzystą przekwalifikowanym na przeciwlotnika. Coraz więcej teraz będzie oficerów o

takiej specjalności.

- Co pan powie? A ja nic nie słyszałem, żeby otwarto jakąś szkołę przeciwlotniczą?

- Specjalnej nie stworzono, ale o Trauguttowie musiał pan słyszeć.

- To gdzieś koło Brześcia?

- Właśnie. Mniej więcej od roku w Trauguttowie mieści się Centrum Wyszkolenia Ar-

tylerii Przeciwlotniczej. Jest tam szkoła podchorążych artylerii przeciwlotniczej i dwie

szkoły podchorążych rezerwy. To oznacza koniec naszych kłopotów kadrowych.

- Słyszałem co nieco o tym Centrum, ale chyba nie ma jeszcze absolwentów Traugut-

towa?

- Są, są, panie Stefanie. Mogę panu powiedzieć, że kilku za parę dni zamelduje się w

Starachowicach, w waszej jednostce. A gdzie pan uczył się artylerii?

- Byłem na kursie w pierwszym pułku artylerii przeciwlotniczej w Warszawie, jednak

najwięcej nauczyłem się na fabrycznym poligonie. Jeśli chodzi o dowodzenie, to mam

trochę praktyki z wojny. Byłem w Legionach. Ale, panie majorze, mieliśmy przecież nie

background image

mówić o sprawach służbowych.

- Dobrze, nie mówmy. Sam pan jednak widzi, jak trudno oderwać myśli od tego

wszystkiego, czym żyje się na co dzień. Proszę, niech pan mi opowie, co słychać w Stara-

chowicach? Przepraszam, w Starachowicach-Wierzbniku, bo teraz tak nazywa się wasze

miasto?

- Od pierwszego kwietnia, gdy połączono Wierzbnik ze Starachowicami. Miasto ma te-

raz dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców i zobaczy pan, jak będzie wyglądało za parę lat!

Chcemy rozwijać zakłady, tym bardziej że obiecująco wypadają badania geologiczne. Po-

dobno są spore pokłady rudy.

- Oglądałem kopalnię „Majówka'”, jak ostatnio u was byłem - wtrącił major. - To jest

nowoczesność! Dwudziesty wiek! Kolejka podziemna, elektryczne windy w szybach. Po-

noć ostatnio ruszyły nowe kopalnie?

- Trzy odkrywkowe, „Myszki”, „Strzelnica” i, „Czerwona”. Ale na potrzeby huty to

ciągle za mało. Oblicza się, że za rok, dwa będziemy już samowystarczalni, bo uruchomi

się nowe odkrywki.

- A co w mieście, jakie zmiany? - dopytywał się major.

- Niedługo ukończymy budowę Domu Społecznego, rusza budowa nowego szpitala na

Bugaju, a i domów przybywa. Jednak do zaspokojenia wszystkich potrzeb jeszcze daleko.

Chociaż, wie pan, jak w fabryce idzie dobrze, to i w mieście się ożywia. Chętnych do pracy

nie brakuje, żeby tylko zamówienia były.

- Gdzie jak gdzie, ale w waszej fabryce wojsko sporo tych zamówień ulokowało. Przez

całe lata będzie co robić. Przecież samych siedemdziesiątekpiątek ma być w pierwszej serii

coś z pięćset. Znam te liczby, bo byłem w komisji oceniającej przydatność tej armaty.

- Ja panu powiem coś jeszcze. Duże zamówienia to nie tylko interes dla fabryki, ale i

dla wojska. Tak, tak, zwykła ekonomia.

- Niech pan poda jakiś przykład - major przejawiał zainteresowanie tematem.

- Duże zamówienia to duże pieniądze i szansa na zakup nowych maszyn. Tylko dzięki

nowym maszynom potaniał koszt produkcji dział i amunicji. Zna pan naszą haubicę stumi-

limetrową? Jeszcze w trzydziestym czwartym wojsko płaciło za jedną sztukę sto czterdzie-

ś

ci pięć tysięcy złotych. A dziś o trzydzieści tysięcy mniej. Dlaczego? Bo znacznie zmniej-

szyły się koszty produkcji. Koniunktura wszystkim się opłaca.

background image

- I eksport też - uzupełnił major.

- Z eksportem to trochę inna sprawa. Na pewno się opłaca, ale teraz nie możemy o tym

myśleć. Musimy zrezygnować z eksportu. I zrezygnowaliśmy. Ostatni transport poszedł w

czerwcu do Anglii i Holandii. Tego też szkoda. Wie pan najlepiej, jak liczy się każde dzia-

ło. W czasie dzisiejszej odprawy odniosłem wrażenie, że nasi przełożeni mają poważne

problemy. Szczególnie z uzbrojeniem. Jeśli w tym roku nie dojdzie do wojny, to w znacz-

nym stopniu będziemy mogli zaspokoić potrzeby naszej artylerii przeciwlotniczej, zwłasz-

cza w armatach małego kalibru. U nas produkcja idzie na pełnych obrotach, miesięcznie

możemy zmontować siedemnaście Boforsów.

- Tak się broniliśmy przed rozmową o wojsku, a znów wkraczamy na ten teren - wtrącił

major Pilecki. - Panie Stefanie, chyba pora iść na dworzec?

- Tak, tak. Najwyższy czas, zbliża się piętnasta.

Wsiedli w dorożkę. Po paru minutach byli już na dworcu, gdzie pożegnali się serdecz-

nym uściskiem dłoni.

- Do zobaczenia, panie Stefanie, w Brześciu, na ćwiczeniach!

- Do widzenia, panie majorze. Zapraszam do siebie, do Starachowic!

II

- Hierbatki, z czajniczka, z samowarka! - ostry głos handlarki wyrwał Kistelskiego z

zadumy. Pociąg stał na stacji. Słychać było ostry syk pary i szum wody wlewanej do kotła

ze stacyjnej pompy. Inżynier wyjrzał przez okno. Sandomierz. Jeszcze ze dwie godziny

drogi, westchnął.

- Panie dziedzic, do hierbatki, do hierbatki! - natarczywie zapraszała stara Żydówka.

Kistelski, nie zwracając uwagi na zachęcające słowa handlarki, zawołał do konduktora:

- Ile postoimy? - Jak w rozkładzie, piętnaście minut. Palacz musi napoić maszynę. Nie-

lichy dziś mieliśmy upał - konduktor udzielił dość wyczerpującej odpowiedzi.

Inżynier wyszedł z wagonu na żwirowany peron. Pomyślał, że dumny napis „Peron 1”

jest sporo na wyrost przy tej lichej stacyjce. Może za pięć, dziesięć lat, kiedy w Sandomie-

background image

rzu skupią się wszystkie nici kierowania COP-em, przyjdzie czas na peron i dworzec z

prawdziwego zdarzenia.

Kistelski przespacerował się raz i drugi wzdłuż pociągu, zamienił jeszcze kilka słów z

konduktorem i wsiadł do wagonu.

- Odjazd! - zawiadowca dał sygnał do dalszej drogi.

Za oknem przesuwała się krawędź wyżyny stromo opadającej do Wisły. Powyżej buj-

nej, soczystej, aż szmaragdowej zieleni wznosiły się stare budowle Sandomierza. W dole

Wisła - srebrna, rybna, ruchliwa od barek i łodzi. Kistelskiego zawsze pasjonowało życie

tej wody. Kiedyś, gdy jeszcze studiował, patrzył na Wisłę zupełnie inaczej - stanowiła

zachętę do sportów i wędkowania. Z latami pojął, że ta rzeka potrzebna jest polskiemu

przemysłowi jako bardzo ważny surowiec i droga wodna. A co mówił o Wiśle oficer pod-

czas odprawy? Że jest to ważny punkt naszej obrony. Oczywiście wtedy, gdy przyjdzie do

najgorszego i trzeba będzie się oprzeć na tej rzece. Kapitan, który przyjechał do Przemyśla

z Sandomierza, meldował, że miasto ma obronę powietrzną na dobrym poziomie. Miej-

scowe obiekty, w tym obydwa mosty na Wiśle, ochrania bateria Boforsów.

- W razie potrzeby - mówił podpułkownik - obronę w Sandomierzu wzmocni artyleria

przeciwlotnicza. Tutejsze przeprawy na Wiśle mają znaczenie zasadnicze tak dla ewentu-

alnego odwrotu, co, oczywiście, jest tylko skrajnym przypuszczeniem, jak i dla bieżącego

zaopatrzenia wojsk. Chodzi o transporty z Mielca, Rzeszowa, Stalowej Woli, Dębicy. Prze-

cież najbliższy most jest dopiero w Solcu, a kolejowy aż w Dęblinie.

Tuż za Wisłą pociąg zatrzymał się w Metanie. Sama nazwa - Metan - miała świadczyć o

nowym, które wkraczało na te ziemie. Co prawda ludzie nadal nazywali swą wieś - jak

przed laty - Kamień, ale przystanek kolejowy to był już Metan.

Obok torów szkielet budującej się huty szkła. Widoczny znak, że plany rozwoju COP

ogarniają także i te małe, nadwiślańskie wioski, w których do niedawna szczytem awansu

było zostać flisakiem na rzecznej barce. Kistelski znał tę wioskę, bo tu właśnie, w pobliżu

mostu kolejowego, było ulubione miejsce harcerskich biwaków i wędkarskich wypraw.

Sam kiedyś dał się namówić na taki wyjazd.

Pociąg rozpoczął mozolną wielokilometrową wspinaczkę na Wyżynę Kielec-

ko-Sandomierską. Sapiąc i buchając parą mijał Dwikozy, Jakubowice, Ćmielów, Bodze-

chów, by wreszcie wtoczyć się na stację w Ostrowcu. Inżynier przypomniał sobie, że

background image

ostrowieckiej hucie poświęcono sporo uwagi w Przemyślu.

- Zarządzenie w sprawie zakupu przez zakład dział przeciwlotniczych zrealizujemy do

połowy tysiąc dziewięćset czterdziestego roku - referował komendant obrony huty. - Spo-

dziewamy się, iż nasz zakład będzie celem ataków z powietrza. Niemcy wiedzą dokładnie,

ż

e mamy wytwórnię wież pancernych. Wiedzą, bo nie tak dawno został w Ostrowcu za-

trzymany ich agent. Oprócz wytwórni wież liczy się dla obronności nasza stal. Ostatnie

ć

wiczenia LOPP wypadły dobrze. Brakuje nam jednak masek przeciwgazowych, a łączność

telefoniczna szwankuje. Obrona czynna zakładu to dwa plutony Boforsów dowodzone

przez podchorążych.

Czy to wystarczy? Właśnie, czy to wystarczy. Pytanie to nurtowano nie tylko inżyntera

Kistelskiego. Wracało ono podczas odprawy, w rozmowach z kolegami, w czasie ćwiczeń

obrony przeciwlotniczej. Jak jesteśmy przygotowani na ataki z powietrza? Na przykład w

Ostrowcu. Czy zaklejenie paskami papieru szyb, kilkaset masek, okopy na terenie huty,

syreny, łączność telefoniczna i jeszcze cztery Boforsy, czy to wszystko wystarczy?

- Zależy, co będą chcieli osiągnąć Niemcy - powiedział kiedyś stary ogniomistrz, któ-

rego Kistelski poznał w czasie jakiejś odprawy. - Niech pan pomyśli, panie poruczniku, że

wybuchła wojna i Niemcy miesiąc czy dwa nie mogą przedrzeć się przez naszą obronę. Co

im pozostaje? Zniszczyć wszystko co nasze, aż do fundamentów. A jeśli, niech ręka boska

broni, będą mieli widoki na zwycięstwo? Panie poruczniku, wtedy może być pan pewien,

ż

e będą oszczędzać wasze Starachowice. Ja nie jestem strategiem, ale nasłuchałem się spo-

ro ciekawych rzeczy od oficerów naszego sztabu. Podpułkownik z IOPP reprezentował

inny pogląd.

- Z analiz naszego inspektoratu wynika, że jesteśmy dobrze przygotowani - mówił. - Od

stycznia do dziś przeprowadziliśmy we wszystkich miastach kraju po kilka alarmów ćwi-

czebnych i próbnych. Artyleria przeszła gruntowne szkolenie, podczas którego zwracaliśmy

szczególną uwagę na wszechstronne zapoznanie obsług z różnymi rodzajami sprzętu. Jeśli

chodzi o nasycenie placówek OPL najnowocześniejszymi armatami, to mogę panom po-

wiedzieć tylko tyle, że do końca czterdziestego pierwszego roku będzie to nasycenie pełne.

Pragnę jeszcze poinformować panów, iż w przyszłym roku, w czerwcu, rozpoczną się do-

stawy z Francji armat dziewięćdziesięciomilimetrowych. Jednorazowo otrzymywać bę-

dziemy po cztery egzemplarze, a więc kompletne wyposażenie baterii. Traktujcie tę wia-

background image

domość jako ściśle poufną!

Gwar dobiegający zza okna pociągu przerwał medytacje inżyniera. Pociąg stał przy

ubożuchnym, ale zatłoczonym peronie stacji Wierzbnik. Do wagonów szturmował tłum

podróżnych objuczonych najróżniejszymi pakunkami, koszami, kuferkami, zawiniątkami.

Przepychając się nawzajem ludzie ci oblegali wejścia do przedziałów trzeciej klasy. Miej-

scowi handlarze i drobni rzemieślnicy udawali się do Skarżyska, skąd dalej wędrowali

szlakiem odpustów i festynów. Sprzedawali zabawki, świecidełka i jarmarczne pamiątki z

gipsu, aby uciułać trochę grosza. Nie dla wszystkich starczało pracy w przemyśle, a i nie

wszyscy do takiej pracy się garnęli.

Kistelski przygotował się do wyjścia. Zdjął z półki niewielką walizeczkę i podszedł do

drzwi. Za oknami przesuwały się już światła starachowickich zakładów. Oświetlony wielki

piec wyznaczał serce starej fabryki. Powyżej, na wzgórzu, nowa część zakładu, którą nale-

ż

y chronić za wszelką cenę. Tam bowiem, w snopach iskier i jazgocie maszyn, rodzą się

armaty i pociski. Wielka nadzieja polskiej armii. Wśród artylerzystów działa ze Staracho-

wic zdobyły sobie dobrą ocenę. Sztabowcy w swoich planach biorą pod uwagę produkcję

tych zakładów. W biurze konstrukcyjnym opracowano już dwa nowe modele: 100-

-milimetrową haubicę wz. 39 i 155-milimetrową armatę dalekonośną, jeszcze bez indeksu

fabrycznego. Poligonowe próby wypadły obiecująco, nie wiadomo tylko, kiedy będą

wdrożone do produkcji. Można przypuszczać, że tym razem Departament Uzbrojenia nie

będzie zwlekał z podjęciem stosownej decyzji.

Pociąg zatrzymał się na stacji. Biało-czarna, umocowana na niepozornym baraku, ta-

bliczka informowała, że to już Starachowice. Inżynier wyszedł na peron. Przywitał skinie-

niem głowy znajomego, który przyszedł spotkać się z kimś na dworcu.

Był ciepły, późny wieczór i Kistelski zamierzał wybrać się pieszo do domu, gdy przed

dworcową bramę zajechała mocno sfatygowana dorożka i jej właściciel zapraszającym

gestem wskazał inżynierowi miejsce w głębi pojazdu.

- Bardzo proszę, panie inżynierze. Podwieziemy pod górkę, do domu.

Kistelski chwilę się wahał, ale postanowił skorzystać z tego zaproszenia. Znał dorożka-

rza, bo dwa lata temu stary, którego żona codziennie przynosiła mleko do domu Kistel-

skich, prosił inżyniera o pomoc. Chodziło o przyjęcie wnuczka do szkoły zawodowej przy

zakładach. Rzecz cała ułożyła się pomyślnie i od tej pory dorożkarz jak potrafił, tak oka-

background image

zywał swoją wdzięczność. Nie mógł więc inżynier sprawić mu zawodu.

Droga nie dłużyła się zbytnio, dorożkarz bowiem zabawiał go rozmową. Początkowo

była to konwencjonalna wymiana zdań na temat pogody, zbiorów i podróży, wkrótce jed-

nak przeszli do spraw, które żywo zajmowały ludzi w tych dniach. Co słychać w świecie?

Będzie wojna, czy Hitler ustąpi?

- Po mojemu, panie inżynierze, nie ma się czego obawiać - kończył swe rozważania

dorożkarz. - Kto by tam chciał się narwać na naszą siłę? Teraz, panie, mamy tyle żelastwa,

ż

e trzeba być samobójcą, żeby lecieć na pewną śmierć.

- Niemcom też tego żelastwa nie brakuje - podjął temat Kistelski. - I mogą chcieć spró-

bować, kto silniejszy.

- Jasne, że myśmy silniejsi - dorożkarz nie tracił rezonu. - Panu nie będę tłumaczył, bo

lepiej pan wiesz ode mnie, co słychać w świecie. Ludzie na mieście i po wioskach powia-

dają, że nasza siła wielka. Mamy uszy i słyszymy ten huk koło fabryki. Działa pewnikiem

się próbuje. Tak rok temu to puknęło coś raz na dzień, a teraz i w dzień strzelają, i w nocy.

Dużo tych huków, to i dział musi być sporo. Dobrze, panie inżynierze, bardzo dobrze.

Jeszcze powiem panu - kontynuował - że w ludziach taka ochota bić Niemca, żem jeszcze

takiej nie widział. I to nie tylko u nas, w całej Polsce.

- Skąd pan wie, co jest w całej Polsce? - spytał Kistelski.

- A wiem, od wnuka, od Józka. Był niedawno na takim wielkim wiecu, gdzie przema-

wiał marszałek Śmigły-Rydz.

- Cóż tam robił pana wnuczek?

- Był w grupie harcerzy ze Starachowic. Pojechało ich kilku chłopaków i Józka wzięli,

bo najlepszy uczeń w klasie i jest harcerzem orlim. I był na tej, jak to mówią, manifestacji.

Ludu chmara z całej Polski tam zjechała. Marszałek mówił, że jesteśmy gotowi i że się nie

damy. Można było obejrzeć broń i pogadać z żołnierzami. Józek opowiadał, że to siła,

wielka siła, panie inżyrrierze. Nawet jak ten sukinsyn napadnie na nas, nie będzie musiał

mój wnuk uciekać, jak ja kiedyś.

- To pan ma takie smutne wojenne wspomnienia?

- A bo można mieć z wojny wesołe? Jak człowiek strzela do człowieka, to nie ma za-

bawy. Ja byłem ranny w czternastym roku, na froncie, a potem, w dwudziestym, uciekałem

przez Wisłę. Na drzwiach od stodoły płynąłem pod Zawichostem. Wiem, co to wojna.

background image

Nasze harcerzyki nie widzieli wojny i nie życzę im tego. Ale jak przyjdzie co do czego,

chyba nie będą musieli uciekać? Co, panie inżynierze? - dorożkarz oczekiwał jasnej odpo-

wiedzi.

- Pewnie, siły nam nie brakuje. I dobrze pan słyszał te strzały z poligonu koło zakładu.

Jeśli już będzie wojna, to na pewno nie taka, jak te z czternastego i dwudziestego roku -

odparł inżynier.

- Jakże nie taka? - zdziwił się dorożkarz. - Nie będą się zabijać? Przecież teraz są sa-

moloty, gaz będzie puszczany...

- No właśnie, stąd te różnice. Nie będzie już tak, że tam gdzieś front, a za frontem zwy-

kłe życie. Jak wojna, to cały kraj walczy. Samoloty daleko dolecą. Trzeba strzec tego, co

się da, nawet kilkaset kilometrów za frontem. Wszyscy musimy się włączyć do takiej

obrony.

- Wnuk mówił, że harcerze szykują się do kopania rowów na zakładzie.

- Tak, teraz każdy musi od siebie coś dać. Nawet chwycić za łopatę i kopać rowy prze-

ciwlotnicze.

- Panie inżynierze, jak trzeba będzie, to ja moją chabetą chłopaków do roboty zawiozę,

jedzenie im dostarczę. I pociski można wsadzić do dryndy - rozochocił się dorożkarz.

- Chyba do tego nie dojdzie, żeby pana pojazd do armii wcielać.

- Wie pan, ludzie powiadają, że i starozakonni z Wierzbnika chcą się bić. Ich rabin,

spokojny człeczyna, zamyka się w swojej izbie i nic nie mówi, ale podobno stary Mincberg

ogłosił składkę na Boforsa. Chcą podarować działo wojsku.

- To nie plotki - odparł Kistelski. - Rabin Beneja nie chce się do niczego mieszać, ale

działacze Syjonu włączają się do prac obronnych. I niedługo będzie już to działo od Żydów

z Wierzbnika. Symcha Mincberg cieszy się uznaniem w wielu okolicznych gminach.

Dorożka zajechała przed dom inżyniera. Kistelski pożegnał się ze starym i otworzył

furtkę w ogrodzeniu. Jutro niedziela, dwudziesty sierpnia, można będzie odpocząć. Na

wtorek zarządzi odprawę zakładowej jednostki OPL. Ostatni przegląd, w połowie lipca,

wypadł nieźle. Inspektorzy z Warszawy i Przemyśla też wystawili dobre oceny. Jest to

powód do satysfakcji, ale trzeba zrobić wszystko, żeby było jeszcze lepiej. Kolejny spraw-

dzian nie zaszkodzi.

background image

III

Spośród tych, którzy nieźle orientowali się w organizacji i środkach obrony przeciwlot-

niczej obszaru kraju, raczej niewielu było zadowolonych z obecnego stanu rzeczy.

Owszem, od stycznia 1937 roku, kiedy to ukazało się rozporządzenie wykonawcze do star-

szej o trzy lata ustawy o obronie przeciwlotniczej i przeciwgazowej, władze wojskowe i

administracyjne poczyniły wiele istotnych przygotowań. Lecz gdyby wojna miała rozpo-

cząć się na przykład za miesiąc lub nawet za rok, nikt nie dałby gwarancji, że obrona nie

dopuści niemieckiego lotnictwa nad polskie miasta. W szybkim tempie odrabiano wielolet-

nie zapóźnienia, ale do zrobienia było jeszcze wiele. A czas biegł nieubłaganie. Ile potrzeba

miesięcy na wyposażenie eskadry myśliwców? Ile dni na wyprodukowanie dział dla jednej

baterii? Przemysł obronny pracował pełną parą, pomyślnie przebiegały ćwiczenia obrony

przeciwlotniczej biernej i czynnej, celujące oceny uzyskiwali harcerze i drużyny PCK,

wszystko to jednak nie wystarczało. Potrzebny był jeszcze czas, kilka lat, by doprowadzić

polską obronę przeciwlotniczą do poziomu nakreślonego w skromnym zresztą planie jej

rozbudowy.

Te kalkulacje, przymiarki i wyliczenia znali mobilizowani w sierpniu rezerwiści z jed-

nostek OPL. Wystarczyło choćby zajrzeć do prac pułkownika Sergiusza Abżółtowskiego,

który w swoich artykułach informował o złym stanie polskiej obrony powietrznej. Pułkow-

nik Abżółtowski został przeniesiony w stan spoczynku i nie zamilkł nawet wtedy, gdy byli

przełożeni inspirowali przeciwko niemu niewybredną kampanię oszczerstw, oskarżając

tego trzeźwo patrzącego na rzeczywistość oficera o... defetyzm! W roku 1937 Abżółtowski

opublikował obszerną pracę „O niebezpieczeństwie lotniczym i obronie przeciwlotniczej

kraju”, w której przedstawił koncepcję organizacji OPL zgodną z wymogami nowoczesnej

wojny. Oceny i wnioski pułkownika zmuszały do niewesołych refleksji.

Ot, choćby tak ważna sprawa jak system dozorowania. Przecież bez wcześniejszego do-

strzeżenia agresora, określenia jego sił i kierunku lotu trudno przygotować skuteczną obro-

nę! Przez długie lata kwestia ta nie była właściwie brana pod uwagę. Dopiero po zorgani-

background image

zowaniu Inspektoratu Obrony Powietrznej Państwa, po przeprowadzeniu wielu ćwiczeń i

gier wojennych nikt nie miał wątpliwości, że obserwator z lornetką usadowiony na dachu

fabryki czy wieży kościelnej to jednak za mało. Śmiesznie mało wobec takiego Ju-87, który

- produkowany seryjnie od 1936 roku - przemieszczał się z prędkością 350 kilometrów na

godzinę. A przecież nie było to ostatnie słowo niemieckiego przemysłu lotniczego.

Wyniki gry wojennej z września 1937 roku miały decydujący wpływ na ukształtowanie

systemu dozorowania. Utworzono więc na szczeblu dowództwa OPL stanowisko szefa

służby i główną składnicę dozorowania. Szefowi podlegali bezpośrednio komendanci od-

działów. Przyjęto rozwiązanie, iż na każdym kierunku operacyjnym będą plutony dozoro-

wania z dziesięcioma lub piętnastoma posterunkami. Każdy posterunek to dziewięciu ob-

serwatorów.

W sierpniu 1939 roku ośrodki polskiej obrony przeciwlotniczej dysponowały dwoma

łańcuchami posterunków: pierwszy w odległości od stu do stu trzydziestu, drugi od sześć-

dziesięciu do siedemdziesięciu kilometrów. Posterunki oddalone były od siebie o około

dziesięć kilometrów. Obserwatorami zostawali policjanci (pomimo iż niechętnie godzili się

na tę nową funkcję), urzędnicy pocztowi oraz żołnierze rezerwy niezdolni do czynnej służ-

by wojskowej.

Ta sieć nie rozwiązywała jednak sprawy, gdyż miała jeden bardzo słaby punkt - łącz-

ność. Powiadamianie i alarmowanie oparto na państwowej sieci telefonicznej, rzadkiej i

bardzo już zużytej. W dodatku niczym nie osłoniętej przed atakami z powietrza.

Jeszcze w marcu 1939 roku generał Zając zobowiązał dowódców okręgów korpusów do

wprowadzenia nowych, skuteczniejszych środków łączności. Niestety, było już zbyt późno,

by podjąć działania zakrojone na szeroką skalę. Jedynie stolica miała dobrą sieć dozorowa-

nia i łączności. O nadciągających nad Warszawę wrogich samolotach miały powiadamiać

drużyny telefoniczne i radiowe.

Plan obrony powietrznej obszaru kraju powstał pod koniec 1937 roku. Jednak w miarę

przybywania środków walki rozwijano go i doskonalono. Czas, ów nieubłaganie płynący

czas, nie pozwolił na pełne zrealizowanie planu i we wrześniu polskie niebo było słabo

zabezpieczone przed atakami wroga. Bo przecież nieliczne lotnictwo i rzadka sieć obrony

czynnej nie mogły skutecznie zagrodzić drogi agresorom.

W stosunkowo najlepszej sytuacji, jeśli chodzi o siły OPL, znalazły się Warszawa,

background image

Ś

ląsk i Wybrzeże, gdzie - zgodnie z koncepcją IOPP - zgromadzono najwięcej sprzętu

artyleryjskiego. Czwartym z kolei najsilniej bronionym obszarem miał być Centralny

Okręg Przemysłowy. Tu bowiem, z dala od granic państwa, rozwijał się przemysł, głównie

obronny, według planu nakreślonego przez zainteresowane resorty stosownie do postulatów

Ministerstwa Spraw Wojskowych.

Na krótko przed wybuchem wojny w COP zdołano uruchomić pięć dużych zakładów,

kilkanaście innych znajdowało się w budowie. Zakres podjętych inwestycji był szeroki i

ambitny, obejmując również nowe osiedla mieszkaniowe dla załóg fabrycznych, sieć połą-

czeń kolejowych i dróg bitych. Park maszynowy sprowadzano głównie z Francji w ramach

przyznanego Polsce kredytu materiałowego. Pełna realizacja tych zamierzeń mogła nastą-

pić najwcześniej w 1942 roku, ale obrona przeciwlotnicza tego obszaru była problemem

innego rzędu, który musiał być rozstrzygnięty niezwłocznie.

W planie systemu OPL uwzględniono również zakłady sąsiedniego rejonu kielec-

ko-radomskiego, w tym zwłaszcza fabryki nad Kamienną, w starym staszicowskim zagłę-

biu - Skarżysku, Starachowicach i Ostrowcu - obłożone wówczas, jak nigdy dotąd, wyso-

kimi zamówieniami wojska. Wydajność tych wytwórni rosła i nowy sprzęt był kierowany

do jednostek i magazynów mobilizacyjnych. Zbyt późno jednak rozkręcono tę produkcję,

która nawet i wtedy, w warunkach otwartego zagrożenia, nie osiągnęła maksymalnego

pułapu. Jedna tylko Państwowa Fabryka Broni w Radomiu mogła miesięcznie produkować

12 tysięcy karabinów przy pełnej obsadzie załogi i pracy na dwie zmiany z rytmiczną do-

stawą wszystkich materiałów. Tak, niestety, nie było i główna przyczyna tego stanu rzeczy

tkwiła latami w niskim budżecie wojska, ograniczającym wysokość zamówień. Broń szła

do użytku bieżącego, na stworzenie rezerwy nie starczyło już pieniędzy. Od stycznia do

sierpnia 1939 roku radomska PFB wyprodukowała 15 tysięcy karabinków wz. 29, 4800

karabinów Mauser wz. 98 a i 6300 pistoletów Vis. Skarżyska fabryka amunicji - posłużmy

się jeszcze jednym przykładem - mogła miesięcznie produkować 150 tysięcy scalonych

naboi do 100 mm haubic i 75 mm armat polowych, ale na dzień 1 kwietnia 1939 roku do

wypełnienia planowanego zapasu brakowało odpowiednio 1 359 000 i 600 000 naboi w

tych dwóch podstawowych kalibrach artylerii lekkiej. Według kalkulacyjnych ocen Sztabu

Głównego WP wszystkie wytwórnie broni i amunicji, przestawione w lecie 1939 roku na

przyspieszony rytm pracy, mogły przeciętnie w połowie pokryć przewidywane zużycie i

background image

straty wojenne. Zapowiedzią zmian na lepsze stawały się inwestycje w COP, na pewno

cenne, lecz dopiero w przyszłości.

Zakłady w Starachowicach były głównym producentem dział, toteż w planach OPL,

opracowanych w X DOK z rozkazu generała Zająca, te obiekty potraktowano ze szczególną

uwagą. Tu miała być najsilniejsza obrona przeciwlotnicza.

Kompleks fabryczny w Starachowicach należał do największych zakładów przemysłu

obronnego w województwie kieleckim. Potencjałem produkcyjnym, różnorodnością asor-

tymentu i liczbą robotników wyprzedzał inne fabryki tego regionu. A jednak starachowic-

kie zakłady, podejmując produkcję dla wojska, zachowały swój dawny charakter. Nie były

to więc fabryki ściśle wojskowe, jak na przykład radomska Fabryka Broni, Wytwórnia

Prochu w Pionkach, Fabryka Amunicji w Skarżysku czy Spółka Akcyjna „Granat” w Kiel-

cach, które powstały i produkowały wyłącznie dla potrzeb obronności kraju, a wytwórnie

na podstawie corocznie lub też co kilka lat zawieranych umów dostarczające armii swoje

wyroby.

Okresem decydującym dla przemysłu wojskowego w rejonie radomsko-kieleckim były

lata 1921- 1923. Wtedy rozpoczęto budowę nowych fabryk i zawarto umowy z już istnie-

jącymi, m.in. z Suchedniowską Hutą „Ludwików” (SHL), Spółką Akcyjną Wielkich Pie-

ców i Zakładów Ostrowieckich, Modrzejowskimi Zakładami Górniczo-Hutniczymi, na

podjęcie przez nie produkcji obronnej.

Pierwszą umowę z kierownictwem Towarzystwa Zakładów Starachowickich Minister-

stwo Spraw Wojskowych zawarło w 1921 roku. Zamysł był następujący: wykorzystać

miejscowe zasoby rudy żelaza oraz już istniejące zakłady, hutniczy i mechaniczny, i utwo-

rzyć pierwszą w kraju wytwórnię sprzętu artyleryjskiego oraz amunicji. Współudziałow-

cem tej inwestycji była francuska firma Schneider-Creusot, która za wysoką kwotę dostar-

czyła część maszyn, a także dokumentację licencyjną na trzy typy dział. Opracowany w

1926 roku plan rozbudowy przemysłu zbrojeniowego przewidywał, że już w 1930 roku

wytwórnia rozpocznie produkcję 75-milimetrowych armat polowych w liczbie 40 egzem-

plarzy miesięcznie. Plan okazał się zupełnie nierealny, bo jeszcze w 1931 roku wytwórnia

nie uruchomiła produkcji - z wyjątkiem niekompletnej amunicji - zajmując się remontem

starych dział i tzw. koszulkowaniem luf w armatach dla artylerii konnej celem ujednolice-

nia kalibru. Dla odbioru tego sprzętu z ramienia Departamentu Uzbrojenia powołano komi-

background image

sję w składzie kilkunastu oficerów i podoficerów, którzy urządzili między innymi poligon

przyfabryczny do próbnych strzelań.

Wytwórnia nie miała więc łatwego startu, dostawa maszyn i urządzeń trwała latami,

obok Francji poczyniono też zakupy w brytyjskim koncernie Vickers-Armstrong i w cze-

chosłowackiej firmie Škoda. Tam również władze wojskowe złożyły zamówienie na do-

stawę 160 haubic 100-milimetrowych z przodkami i jaszczami amunicyjnymi, które - na

podstawie licencji - miały być produkowane w Starachowicach. Wskutek ciągłych zmian w

harmonogramie uruchomienia wytwórni sprzętu artyleryjskiego sprowadzono do kraju

kolejną partię 207 haubic tego wzoru z Austrii, Jugosławii i Rumunii, odstępując w zamian

taką samą liczbę 75-milimetrowych armat polowych.

Równolegle z wyposażeniem fabryki w zagraniczny sprzęt przystąpiono w Starachowi-

cach do przebudowy huty pamiętającej jeszcze okres dziewiętnastowiecznej prosperity.

Uruchomiono nową walcownię i stalownię. Ministerstwo Spraw Wojskowych, zgodnie z

umową, każdego roku składało własne zamówienia. Było więc co robić i gdyby nie ekono-

miczne załamanie się gospodarki w roku 1924, w wyniku tak zwanego kryzysu poinflacyj-

nego, okres niezakłóconego rozkwitu fabryki mógłby trwać długie lata.

Dopiero rok 1928 przyniósł zdecydowaną poprawę, co wiązać należy z decyzjami Rady

Ministrów o przyznaniu ulg podatkowych i preferencji inwestycyjnych przedsiębiorstwom

zlokalizowanym w tak zwanym trójkącie bezpieczeństwa i produkującym dla wojska. W

tym uprzywilejowanym obszarze znalazła się także część województwa kieleckiego: teren

położony między Nidą od południa i Radomką od północy, a od zachodu ograniczony dro-

gą łączącą Kielce ze Skarżyskiem i Radomiem. Starachowice z tych uprawnień wyciągnęły

dla siebie wiele korzyści.

Pieniądze, które można było przeznaczyć na inwestycje, spółka skierowała przede

wszystkim na remonty kapitalne działów mechanicznych, rozbudowę odlewni, stalowni i

walcowni. Po tych modernizacjach starachowicka metalurgia nie ustępowała w niczym

ś

wiatowej czołówce. Znaczne kwoty przeznaczono także na rozwój kopalń rudy i zakładu

wzbogacającego ten surowiec. Rozpoczęło pracę nowoczesne urządzenie systemu Green-

walta, służące do aglomerowania rud.

Nowoczesność stała się teraz cechą charakterystyczną starachowickiej fabryki. Zwłasz-

cza po roku 1930, gdy zakład i miasto włączono do sieci energetycznej Zjednoczenia Elek-

background image

trowni Okręgu Radomsko-Kieleckiego. Co prawda już wcześniej, przed ośmiu laty, ruszyła

w Starachowicach niewielka elektrownia o mocy 1000 kW, ale dopiero prąd z sieci ZE-

ORK pozwolił na pełne zasilenie wielkiego zakładu. W 1931 roku rusza elektrostalownia z

piecem systemu Hercult-Brown-Boven, w którym wrze jednorazowo pięć ton stali! Stali

bardzo dobrej jakościowo na odlewy korpusów pocisków artyleryjskich i na blachy pan-

cerne. W dwa lata później Starachowice, jako pierwsze w Polsce, fundują sobie najnowo-

cześniejszy piec indukcyjny. Starym fachowcom trudno w to uwierzyć, ale ten piec - ob-

sługiwany tylko przez cztery osoby - co dwie godziny wylewa 360 kilogramów płynnej,

iskrzącej się stali. Jest to stal narzędziowa, z której produkuje się noże do obrabiarek i lufy

do karabinów maszynowych.

Modernizują się w szybkim tempie kuźnia, wydziały mechaniczne i stalownia. Stara-

chowice to gwarancja wysokiej jakości wyrobów, to nowoczesność i niezawodność na polu

walki. Wysoko sobie cenią te przymioty sprzętu bojowego ze znakiem „ST” oficerowie z

Departamentu Uzbrojenia i dzięki temu Starachowicom nigdy nie zabraknie zamówień i

poparcia armii. Zresztą od roku 1925 państwo jest właścicielem połowy akcji Towarzystwa

Zakładów Starachowickich i przedstawiciele rządu mogą skutecznie wpływać na politykę

inwestycyjną spółki. Chociaż ciągle jeszcze kilkanaście procent dywidend opuszcza kraj,

jako część zysku kapitału francuskiego i belgijskiego, współwłaścicieli zakładu.

Wielki kryzys gospodarczy początku lat trzydziestych, dzięki stałym zamówieniom ze

strony armii i specjalnej ochronie państwa, odbił się w Starachowicach mniej boleśnie niż

w innych rejonach kraju. Jednak i tu byli bezrobotni, i tu ustawiały się długie kolejki po

darmową zupkę lub groszowy zasiłek. Fabryka pracowała, lecz zatrudnieni w niej robotnicy

zarabiali niewiele, zbyt mało, by móc utrzymać rodzinę. Bieda zajrzała do robotniczych

domów i dopiero rok 1935 zaczął przynosić odmianę. Kryzys się kończył. Przychodziły

większe zamówienia i więcej ludzi potrzeba było do pracy.

Bardzo wyraźny przełom nastąpił w dwa lata później, po podjęciu decyzji o budowie

Centralnego Okręgu Przemysłowego. Strumień pieniędzy spłynął także na Starachowice,

które szybko odzyskały swą przedkryzysową zdolność produkcyjną. I znów zaczęto inwe-

stować. Armia wobec napiętej sytuacji międzynarodowej zwiększa swe zamówienia. Sta-

rachowice w 1938 roku dostarczają armat i amunicji za ponad 50 milionów złotych. Plan na

rok następny opiewa już na 80 milionów!

background image

Ż

eby temu sprostać, projektuje się budowę nowych hal, nowych wydziałów, kopie fun-

damenty pod Kuźnię Średnią i Kotlarnię, gdzie będzie się produkować ramy samochodowe.

Jednocześnie już funkcjonujące wydziały przekraczają plany. Elektrostalownia - 140 pro-

cent planu, odlewnia - 120, kuźnia - blisko dwa razy tyle niż planowano. W tej sytuacji

zarząd spółki może sobie pozwolić na inwestycje poza zakładem i Towarzystwo staje się

udziałowcem nowego, jednego z większych w COP, Zakładu Hutniczo-Metalowego w

Stalowej Woli.

W 1939 roku zakłady starachowickie należały do najnowocześniejszych i najszybciej

rozwijających się polskich fabryk. Zatrudnienie znalazło tu blisko dziesięć tysięcy ludzi,

pracowników pionu inżynieryjno-technicznego i kwalifikowanych robotników. Dzięki tej

ofiarnej załodze ruszyła w 1935 roku produkcja dział, zbudowano wtedy siedem pierw-

szych 105 mm armat dalekonośnych wz. 29, a w roku następnym już dwadzieścia. W dniu

wybuchu wojny artyleria WP dysponowała 254 armatami tego typu, większość jednak

pochodziła z zakupów we Francji. W 1936 roku przystąpiono do produkcji 100 mm haubic

wz. 14/19 P, częściowo zmodernizowanych w porównaniu z pierwowzorem licencyjnym.

Starachowicka wytwórnia przekazała wojsku 248 tych dział, w tym samym okresie opuści-

ła hale fabryczne w Stalowej Woli druga seria w liczbie 285 egzemplarzy. Największe

trudności montażowe i technologiczne wystąpiły przy produkcji 155 mm ciężkiej haubicy

wz. 17, w ciągu trzech lat wojsko otrzymało tylko 43 egzemplarze dział tego modelu, za-

kupiło natomiast 302 egzemplarze w firmie Schneider. Bezawaryjnie rozwijała się naj-

wcześniej podjęta produkcja skorup pocisków artyleryjskich kilku kalibrów i bomb lotni-

czych.

Załoga z dumą spoglądała na swoje działa, kiedy użytkownik kwitował ich odbiór po

skrupulatnej kontroli. Nie jej winą był fakt, że te armaty i haubice, choć technicznie

sprawne, nie należały już do klasy wzorów nowoczesnych. Nie od niej też zależała wyso-

kość składanych przez wojsko zamówień. Uczucie dumy wzrosło, gdy na taśmach monta-

ż

owych pojawiły się 40 mm armaty przeciwlotnicze, budowane na licencji renomowanej

firmy Bofors. Nastąpił od tego czasu jakościowy skok na miarę nowoczesnego przecież

zakładu. Źle się jednak stało, że te znakomite armaty jeszcze w lecie 1939 roku wyjeżdżały

za granicę, podczas gdy wojsku zdołano przekazać tylko 306 egzemplarzy, mniej niż poło-

wę z zaplanowanej liczby do wypełnienia i tak szczupłego etatu. Rodziła się również go-

background image

rycz z powodu zbyt późnego wdrożenia do produkcji własnej 75 mm armaty przeciwlotni-

czej wz. 36. Gdy wreszcie zapadła decyzja, do głosu doszła bariera czasu. W teoretycznym

założeniu wytwórnia mogła budować osiem takich armat miesięcznie, ale praktyka tego nie

potwierdziła. Montaż objął tylko 44 egzemplarze, odbierane natychmiast po próbach

ogniowych i trakcyjnych.

Nic zatem dziwnego, że pomimo ograniczonych środków dla tej ogromnej wytwórni

ciężkiego uzbrojenia przewidziano w planach OPL stosunkowo dobrą obronę przed ataka-

mi z powietrza.

IV

Inżynier Julian Denk, oficer rezerwy w stopniu majora, przyjechał do Starachowic w

roku 1931 z opinią doskonałego znawcy problemów technicznych sprzętu artyleryjskiego.

Powiadano, że z pochodzenia jest Rumunem lub może Węgrem, a z Polską związał się na

stałe dzięki żonie, rodowitej radomiance. Może i było w tym coś z prawdy, bo w chwili

zdenerwowania inżynier prezentował wcale nie słowiański charakter. Niewielu tylko

orientowało się, iż Denk spełnia ważną rolę jako oficer. Był mianowicie przewidziany na

komendanta obrony zakładu. Jemu podporządkowano między innymi jednostkę OPL do-

wodzoną przez Kistelskiego.

Kompetencji Denka podlegało to wszystko, co składało się na bezpieczeństwo zakładu

w czasie wojny. Miał odpowiednie środki i dobrze przygotowanych ludzi. Już w kwietniu

plan obrony zyskał akceptację sztabu X Dowództwa Okręgu Korpusu. Inżynier Denk wie-

dział doskonale, że nie może zawieść, bo - gdzie jak gdzie - ale tu, w Starachowicach, praca

podczas wojny musi iść rytmicznie. Potrzebna więc jest pewna obrona przed atakami z

powietrza i żelazna dyscyplina wśród załogi. To jedno. Z drugiej strony, aby mogła iść

produkcja, musiały być zapewnione ciągłe dostawy surowców i materiałów.

Plan obrony także i temu zagadnieniu poświęcał sporo miejsca. Jeśli - co przecież łatwo

przewidzieć

- współpracujące ze Starachowicami zakłady nie będą w stanie zapewnić rytmicznych

background image

dostaw, produkcja załamie się. Jedyne wyjście to zgromadzenie odpowiednich zapasów. Od

kwietnia w zakładowych magazynach tych zapasów systematycznie przybywało. Ostatnio -

informował dział planowania - było ich tyle, że nawet przerwanie dostaw z zewnątrz po-

zwoli na pracę przez dwa miesiące, a dział elaboracji miałby co robić nawet przez kwartał.

To dobrze, bardzo dobrze, bo front - jeśli dojdzie do wojny - będzie potrzebował dział i

pocisków. Starachowice muszą sprostać tym oczekiwaniom.

Niedzielę, 27 sierpnia, inżynier Denk miał rozplanowaną w najdrobniejszych szczegó-

łach. Przyszedł bowiem czas na działanie, na mobilizowanie ludzi do wysiłku obronnego.

Od dawna już mówi się o wojnie, prasa pełna jest złowieszczych zapowiedzi, ale tak na-

prawdę w Starachowicach chyba niewielu domyśla się, jak blisko do jej wybuchu.

Inżynier ma przed sobą najnowszy rozkaz przekazany przez majora Trzebińskiego,

który - wedle planów mobilizacyjnych - przewidziany jest na stanowisko komendanta

obrony miasta i powiatu. Rozkaz nie pozostawia już wątpliwości: groźba wojny jest bardzo

realna. Czuje to Denk, gdy czyta polecenie o budowie umocnień, urządzaniu placówek

sanitarnych, zaciemnianiu okien. I dlatego w tę niedzielę, ostatnią niedzielę upalnego sierp-

nia, musi zrezygnować z odpoczynku. Będzie to zresztą pracowity dzień sporej części

mieszkańców miasta.

Godzina dziesiąta. Powiadomieni przez łączników stawiają się na głównym placu fa-

bryki ludzie z zakładowej jednostki obrony. Jest ich stu dwudziestu, dobrze przygotowa-

nych do bojowych zadań. Trzon tej jednostki stanowią obsługi dział przeciwlotniczych.

Ludzi wybierano starannie, spośród setek ochotników, preferując tych, którzy pracują przy

produkcji dział i mają za sobą służbę wojskową. Od marca prowadzono z nimi szkolenie

ogniowe na przyfabrycznym poligonie. Dobrze sprawdzono wartość każdego. Po ostatnich

ć

wiczeniach z uznaniem mówił o nich major Pilecki z dowództwa OPL okręgu korpusu.

Stoją przed swoim komendantem w dwuszeregu, wezwani jak do boju, robotnicy stara-

chowickich zakładów, związani wielorakimi więzami z tą fabryką, która żywi ich rodziny i

daje szansę lepszego życia. Wszyscy mężczyźni tu zatrudnieni zgłosili się pół roku temu do

organizowanej jednostki obrony. Ale wybrano tylko ich, najsprawniejszych, o najlepszej

opinii z lat służby wojskowej. Tylko kilku służyło w artylerii. I tym od początku szło ła-

twiej. Pozostali mozolnie uczyli się artyleryjskiego abecadła. Instruktorami byli oficerowie

z miejscowej jednostki odbioru sprzętu. Później przybyli jeszcze do Starachowic rezerwi-

background image

ś

ci, a kilka dni temu trzej podchorążowie z Trauguttowa.

Teraz w skupieniu oczekują na słowa dowódcy. W skupieniu i z niepokojem: czy to już

ten prawdziwy, bojowy alarm, do jakiego sposobią się od miesięcy? Czy tylko jeszcze

jeden sprawdzian, kolejna próba?

Inżynier Jerzy Sosnowski, porucznik, który ledwo dwa miesiące temu dostał przydział

do Starachowic, melduje Denkowi jednostkę gotową do działania. Denk wita się z So-

snowskim. Zapada pełna napięcia cisza. Komendant zwraca się do swych podwładnych:

- Koledzy, otrzymałem dziś rozkaz, który nakłada na nas nowe obowiązki w związku z

ciągle pogarszającymi się stosunkami między Polską a Trzecią Rzeszą. Wiecie z pewno-

ś

cią, że Niemcy wyraźnie zmierzają do wojny. Jesteśmy przygotowani na to, by dać im

godną odpowiedź, ale od dziś musimy być jeszcze czujniejsi. To rozkaz naszych przełożo-

nych. Porucznik Kistelski zapozna dowódców poszczególnych grup z decyzjami, które w

związku z tym zostały podjęte. Pozostałych podchorąży Murczyński odprowadzi do maga-

zynu, gdzie otrzymają umundurowanie. Od dziś wszyscy jesteśmy żołnierzami. Nikt nie

może odchodzić od swojej grupy bez pozwolenia dowódcy. Czy są pytania?

- Tak, ja mam pytanie! - do przodu przesunął się Bolesław Kłoczowski z odlewni. - Czy

oznacza to, że już nadchodzi najgorsze? Wojna pewna?

- Tego nie wiem - odparł Denk. - I chyba nikt nie potrafi dzisiaj odpowiedzieć na to py-

tanie. W każdym razie sytuacja dojrzała do tego, byśmy osiągnęli wysoki stopień gotowo-

ś

ci. To tyle. - Panie inżynierze, czy dzisiaj wrócimy do domów, bo jeśli nie, chcielibyśmy

powiadomić rodziny - robotnik z wydziału mechanicznego, Marian Jazgier, był wyraźnie

zaniepokojony tym, co usłyszał przed chwilą.

- Będzie na to czas. Jeszcze dzisiaj nie przewidujemy skoszarowania jednostki. - Denk

tą odpowiedzią zakończył niedzielną zbiórkę.

Plan obrony zakładu powstał przy wydatnym udziale inżyniera Denka, a opierał się na

wytycznych sztabu dowództwa okręgu korpusu, w których uwzględniono znane częściowo

oficerom z Przemyśla założenia planu „Zachód”, powstającego od 4 marca 1939 roku w

Sztabie Głównym. Dla obszaru COP, a więc i dla Starachowic, istotne w tym planie było

to, iż przewidywano wojnę na zachodnich rubieżach kraju. Nie dopuszczając wroga w głąb

państwa, miano bronić terenów niezbędnych do prowadzenia wojny tak długo, aż sprzy-

mierzeni na Zachodzie zaczną zadawać skuteczne ciosy armii Hitlera.

background image

Ziemie pomiędzy Wisłą a Pilicą były „niezbędne do prowadzenia wojny” co najmniej z

dwóch wielce ważnych powodów. Tu przecież skoncentrowany był przemysł obronny i tu

właśnie formowała się od czerwca armia „Prusy”. Pomiędzy Tomaszowem Mazowieckim,

Radomiem i Kielcami - według planu „Zachód” - powinien powstać odwód strategiczny

Naczelnego Wodza, najsilniejsze ze zgrupowań odwodowych, mające wspierać armie

pierwszego rzutu, „Łódź” i „Kraków”, działaniem zaczepnym w przypadku, gdyby udało

się nieprzyjacielowi przełamać polską obronę.

Oczywiście, szczegółowych planów i zamierzeń dowództwa nie znał ani major Denk,

ani porucznik Kistelski. Ich dotyczył tylko niewielki wycinek planu „Zachód” w części

mówiącej o obronie przeciwlotniczej głębokiego zaplecza frontu. Przygotowując zakład do

obrony oparli się na założeniu, że wszystkie siły muszą być przeznaczone do zapewnienia

rytmicznej pracy fabryki. Gdyby jednak Niemcy zdołali wedrzeć się w głąb kraju, to zakład

ma być ewakuowany na wschód, do Kowla. Przygotowano odpowiednią grupę ludzi, któ-

rzy mieli sprawnie tę ewentualną ewakuację przeprowadzić.

Na razie z rozkazu dostarczonego Denkowi wynikało, że do 30 sierpnia wszystkie dzia-

ła przewidziane do obrony przeciwlotniczej miasta i zakładu mają znaleźć się na planowa-

nych stanowiskach. Od tego też dnia powinna rozpocząć stałe dyżury służba dozorowania.

Poza tym natychmiast należało przystąpić do budowy okopów na terenie zakładu i wpro-

wadzić obowiązkowe zaciemnienie tak w fabryce, jak i w osiedlach.

Podczas spotkania z najbliższymi współpracownikami omówił Denk szczegółowe za-

dania dla wszystkich grup - dla artylerzystów, łącznościowców, służby dozorowania i

alarmowania. Ustalono, że sztab obrony przeciwlotniczej będzie się mieścił w jednym z

domków Kolonii Urzędniczej przy ulicy Francuskiej. Tego samego dnia zainstalował się

tam sztab porucznika Kistelskiego.

W ciągu następnych dni stu dwudziestu ludzi, umundurowanych w zielone kombinezo-

ny i czarne berety z fabrycznym znakiem „ST”, miało pełne ręce roboty. Najpierw urzą-

dzano stanowiska ogniowe na wytypowanych wzgórzach. Nie była to praca lekka, ale i

pomocników nie brakowało. Do pracy zgłosili się harcerze, ci najstarsi, z zastępu „Żu-

brów”. Pomagali też uczniowie z Fabrycznej Szkoły Zawodowej i z powstałego niedawno

gimnazjum. Kopano ziemianki, które miały służyć jako podręczne składy amunicji, urzą-

dzano schrony dla obsług dział. Sporo wysiłku wymagało przygotowanie dróg dojazdo-

background image

wych, gdyż należało wyrównać strome podejścia, aby ciągniki bez trudu mogły przyholo-

wać działa. Zadbano też o system łączności. Pierwotnie plan zakładał, że wszystkie stano-

wiska będą połączone telefonicznie ze sztabem przy Francuskiej. Jednak niedostatek

sprzętu spowodował, iż tylko działony na Majówce, poligonie i przy gimnazjum uzyskały

łączność kablową. Reszta miała polegać na obserwacji własnej, a komunikować się z do-

wództwem poprzez dysponujących rowerami łączników.

Inżynier Denk zdawał sobie sprawę, że wojna może wybuchnąć lada dzień. Wiedział, iż

na terenie sąsiedniego, lubelskiego DOK trwa mobilizacja, przyjechała bowiem z Kraśnika

do Starachowic przyjaciółka jego żony mocno zaniepokojona tym, że jej mąż, porucznik

rezerwy, 20 sierpnia został powołany do wojska. Dziś, 27 sierpnia, rozpoczyna się mobili-

zacja alarmowa wszystkich jednostek znajdujących się na terenie podległym X DOK.

Tego dnia odeszło z zakładu kilkudziesięciu ludzi do służby w mobilizowanych puł-

kach. Jednak zdecydowana większość pracowników miała przydział wojenny właśnie tu,

do macierzystego zakładu. To miał być ich front. Przy maszynie zamierzali walczyć o zwy-

cięstwo w tej wojnie.

W mieście już wiedziano o nadzwyczajnym stanie gotowości bojowej. Harcerze chodzi-

li od domu do domu i powiadamiali gospodarzy o konieczności szczelnego zasłaniania

okien. Przypominali także, jak należy zachować się podczas ataku z powietrza. Masek

przeciwgazowych jest niewiele, zasępił się Denk, wystarczy tylko dla obsług dział, pozo-

stali muszą ograniczyć się do wdychania powietrza przez zwilżoną szmatkę. Zresztą, nie

ma chyba potrzeby przypominania raz jeszcze o tym wszystkim, bo przecież wałkowano te

sprawy podczas powszechnych kursów PCK i Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej.

Każdy, kto chodził do szkoły, miał zajęcia na ten temat. Nawet przedszkolaki musiały

przejść odpowiedni kurs! A już harcerze byli najlepszymi specjalistami w tej dziedzinie.

Nieraz przecież jedenaście drużyn starachowickiego hufca ćwiczyło obronę przed atakiem

lotniczym. „Żubry” oglądały nawet na poligonie prawdziwego Boforsa w akcji. Napawało

ich to dumą i oczywiście wzbudzało zazdrość młodszych kolegów.

Inżynier Denk dokonuje ostatniego przeglądu sprzętu. W magazynie jednostki spoczy-

wa ponad sto karabinów. Jest dziesięć Browningów, ręcznych karabinów maszynowych

wzór 28, które mogą także posłużyć do strzelań przeciwlotniczych. Wystarczy ustawić je

pod odpowiednim kątem. Obok kilka Hotchkissów, ciężkich karabinów maszynowych

background image

kaliber 7,92 mm. Te egzemplarze przekazał starachowickiej jednostce pułk z Kielc, gdy

sam otrzymał nowoczesne cekaemy Browning wzór 30. Kilkadziesiąt karabinków Mosin,

skrzynki z granatami obronnymi, spory zapas naboi karabinowych - oto arsenał fabrycznej

jednostki. Dla oficerów przeznaczono pistolety Vis. Spoczywają obok lśniących, ciemno-

brązowych futerałów. W specjalnym hangarze oczekują na swój czas armaty przeciwlotni-

cze.

Prace trwały trzy dni i wieczorem 30 sierpnia wszystkie działa przeciwlotnicze były już

na wyznaczonych stanowiskach. Otaczały miasto. Obsługom dział postawiono zadanie: nie

dopuścić do tego, by niszczycielskie bomby spadły na Starachowice; zakłady w żadnym

wypadku nie mogą ucierpieć!

W dowództwie obrony przeciwlotniczej, w skromnym domku przy ulicy Francuskiej,

inżynier Kistelski wraz ze swym sztabem analizował sytuację.

- Nasza jednostka znajduje się w dość korzystnym położeniu, jeśli chodzi o liczbę

sprzętu i wyszkolenie ludzi - stwierdził inżynier. - O wiele gorzej jest na przykład w Skar-

ż

ysku, gdzie nieba bronić będą tylko cztery Boforsy. I dlatego musimy zwrócić szczególną

uwagę na kierunek zachodni. Obserwacja ma być prowadzona bez przerwy. Możemy liczyć

na powiadomienie telefoniczne o zbliżającym się wrogu, ale tylko wtedy, gdy sieć telefo-

niczna pozostanie nie uszkodzona. Liczmy więc raczej na własnych obserwatorów. Drugi z

możliwych kierunków napadu powietrznego to południe. Nasz sąsiad Ostrowiec - konty-

nuował Kistelski - również dysponuje raczej lichą obroną. I od tej strony musimy zachować

daleko posuniętą czujność. Oczywiście należy wziąć pod uwagę, że eskadry niemieckie,

zanim zjawią się nad Starachowicami, napotkają jeszcze ogień obrony przeciwlotniczej

jednostek bojowych. A jeśli już powietrzni piraci dotrą nad miasto i zagrożą zakładom,

spotka ich godne powitanie: ogień z dział, które rozlokowane na okolicznych wzgórzach

pozostają w pełnej gotowości bojowej.

Wtedy, 30 sierpnia, gdy jeszcze mobilizowano wojska z terenu X Dowództwa Okręgu

Korpusu, a starachowicka jednostka OPL osiągnęła już nakazany stan gotowości, w niebo

nad Starachowicami wycelowanych było dziesięć najnowocześniejszych dział przeciwlot-

niczych, jakimi dysponowało wojsko polskie. Dwa plutony, przydzielone zakładom jeszcze

w marcu przez IOPP, to doświadczeni artylerzyści, którymi dowodzą pierwsi absolwenci

Centrum w Trauguttowie. Trzy plutony Boforsów wystawiła fabryka. I tyrn ludziom także

background image

nie brakuje doświadczenia. Są ostrzelani, przeszli w ostatnich miesiącach gruntowne prze-

szkolenie ogniowe na przyfabrycznym poligonie, znają tajniki powierzonej im broni, bo

właśnie spod ich rąk wychodzą Boforsy. I jedni, i drudzy przepełnieni są wolą walki. Wie-

rzą w jej powodzenie.

Działa, zgodnie z planem, zajęły pozycje na wzgórzach Trzech Krzyży, Majówce i Łu-

biance, w Starachowicach Górnych, na terenie poligonu i obok gimnazjum. Przy drodze na

Tychów ulokowano jedno działo polowe 75 milimetrów. Wszystkie stanowiska są dobrze

przygotowane, ale różnie bronione. Tylko na dwóch wzgórzach rozstawiono karabiny ma-

szynowe, reszta stanowisk nie ma ochrony broni ręcznej.

W tej dramatycznej chwili, gdy nikt z zebranych w domku przy Francuskiej nie miał już

najmniejszych złudzeń co do szans uratowania pokoju, powróciło pytanie, które tak często

powtarzano podczas ostatniej odprawy w Przemyślu; czy to wystarczy? W jakim stopniu

jesteśmy gotowi do podjęcia walki powietrznej jak równy z równym?

Wiele mówiono tej nocy o szansach polskiej obrony. Interesujący pogląd przedstawił

podchorąży Jan Murczyński, skierowany do Starachowic przed kilkoma dniami wprost z

Centrum Wyszkolenia Artylerii Przeciwlotniczej.

- To, o czym chcę panom powiedzieć, opiera się na bardzo prostych wyliczeniach ma-

tematycznych, trzeba wziąć pod uwagę możliwości techniczne naszej artylerii i zdolności

bojowe niemieckich samolotów. Załóżmy, że teoretyczne prawdopodobieństwo strącenia

jednego samolotu wymaga użycia trzystu dwudziestu pocisków.

- Skąd ta liczba, panie podchorąży? - wtrącił Bogusław Twardowski, który wkrótce miał

objąć dowodzenie jednym z dział w Starachowicach Górnych. - Skąd ta liczba? To chyba

czysta teoria.

- Tak, teoria, ale oparta na żmudnych wyliczeniach. Tych obliczeń dokonał profesor

Pogorzelski z Uniwersytetu Warszawskiego. Dysponował wszelkimi potrzebnymi informa-

cjami i sformułował pogląd, że właśnie tyle pocisków trzeba do strącenia jednego samolo-

tu.

- Dobry artylerzysta trafia w cel pierwszym pociskiem - zauważył ktoś z obecnych,

przypominając stary, szkoleniowy frazes.

- Jasne, że trafia, ale na poligonie, do tarczy. W warunkach, gdy samolot leci z dużą

prędkością i na sporej wysokości, wymieniona przeze mnie liczba ma swój sens - podcho-

background image

rąży nie dał zbić się z tropu. - Posłuchajcie, panowie, dalej. Wielkość ustalona przez profe-

sora Pogorzelskiego stała się podstawą dalszych prac i obliczeń. Zaangażowano do nich

oficerów z Inspektoratu i z Trauguttowa. Interesowałem się trochę tym zagadnieniem i

wiem, że nie były to tylko rozważania teoretyczne. To były długie tygodnie strzelań na

poligonie, ćwiczeń i gier wojennych.

- I jaki był ich wynik? - pytał dalej Twardowski.

- Taki, że skuteczna obrona jakiegoś punktu wymaga zgrupowania ośmiu armat śred-

niego kalibru.

- Dlaczego akurat ośmiu? Może pan to bliżej wyjaśnić?

- Załóżmy, że samolot leci z prędkością czterysta kilometrów na godzinę, jak na przy-

kład bombowy Heinkel sto jedenaście. W zasięgu armaty średniokalibrowej będzie więc

tylko przez dwie minuty. Ile w tym czasie może oddać strzałów siedemdziesiątkapiątka?

- Do pięćdziesięciu dojdzie. Nasza armata półautomatyczna ma takie osiągi - odpowie-

dział Twardowski.

- Przyjmijmy, że odda ze czterdzieści strzałów. Żeby w ciągu dwóch minut było ich

trzysta dwadzieścia, musi strzelać jednocześnie osiem armat - kończył wyjaśnienia pod-

chorąży.

- Ten pana wywód jest dość ciekawy, ale nie ma żadnej wartości w naszej sytuacji - in-

ż

ynier Kistelski starał się zająć obecnych sprawami konkretnymi, spoza kręgu naukowych

teorii. - Po pierwsze, nie będziemy mieli do czynienia z jednym samolotem, a zdaje się, że

te wyliczenia mają sens tylko wtedy, gdy w grę wchodzi jedna maszyna. I po drugie, nasza

obrona to działka małokalibrowe i automatyczne. To są Boforsy, armaty szybkostrzelne! Na

poligonie znacznie przekraczaliśmy sto dwadzieścia strzałów na minutę. Średnio przyjmu-

jemy, że w ciągu sekundy Bofors potrafi oddać dwa strzały. Biorąc to pod uwagę, panie

podchorąży, trzeba by dość poważnie zmienić pańskie wyliczenia.

- Zgadzam się z panem, panie poruczniku - odparł Murczyński. - Myślę, iż jesteśmy w

korzystnej sytuacji, jeśli chodzi o siłę obrony powietrznej zakładu. Teoria powiada, że

cztery Boforsy to już skuteczna obrona obiektu.

- Tym bardziej że to mały obiekt - dodał Kistelski. - Przecież my mamy bronić tylko

jednej fabryki. Oczywiście nie będziemy mogli zagrodzić drogi niemieckim samolotom, ale

nie możemy dopuścić do tego, by obniżały lot. Ogień musi być na tyle gęsty, aby zniechę-

background image

cał do takich manewrów. Proponuję, żebyśmy jeszcze raz omówili system łączności i po-

wiadamiania. Trzeba wszystko sprawdzić. Panie podchorąży, skontroluje pan gotowość

działonów. O wyniku zamelduje mi pan jutro o szóstej rano.

Długo jeszcze w sztabie rozpatrywano różne warianty prowadzenia obrony. Najsłab-

szym ogniwem okazała się łączność, a co za tym idzie, nie mogli liczyć na pełne skoordy-

nowanie ognia wszystkich armat. Jeśli chodzi o sprzęt artyleryjski, to wiedzieli, że jest on

najwyższej jakości, i byli z tego dumni. Wszelkich części zamiennych mieli aż w nadmia-

rze. Podobnie środków transportu: jedenaście samochodów i ciągników do dział. Ciężaro-

wym Fordem postanowili rozwozić amunicję na stanowiska polowe. Do dyspozycji do-

wódcy obrony przeznaczono dwa motocykle Sokół, które - w razie potrzeby - mogły z

powodzeniem posłużyć łącznikom. W kasie spoczywała gotówka na zaopatrywanie jed-

nostki w żywność. O wszystkim pomyślano wcześniej. Obrońcy Starachowic byli gotowi.

V

O tym, że 1 września o godzinie 4 minut 45 Niemcy - niemalże na całej długości grani-

cy - zaatakowali polską obronę, w Starachowicach dowiedziano się dopiero po szóstej.

Telefon, jaki odebrał starosta, nie pozostawiał już nawet cienia wątpliwości: wojna!

Tego ranka, jak zwykle, w domach kolonii robotniczej i urzędniczej oraz w mieszka-

niach pracowników fabryki tuż po godzinie piątej rozpoczął się normalny ruch. Trzeba było

zdążyć na szóstą do pracy!

Jan Krzyżanowski, pracownik działu planowania produkcji wojskowej, wstał o piątej

minut trzydzieści. Nie potrzebował się zbytnio spieszyć, bo do pracy miał zaledwie paręset

metrów drogi. Żona przygotowała śniadanie, Jan zabrał paczkę i w chwili, gdy rozległ się

fabryczny buczek, przekroczył bramę. Nie minęła godzina, gdy zaczęto odrywać od pracy

łączników obrony przeciwlotniczej. Wszyscy oni otrzymali rozkaz natychmiastowego

zgłoszenia się w miejscach służby. Czyżby jeszcze jeden alarm? Krzyżanowski jest pewien,

ż

e to jednak nie ćwiczenia...

O siódmej wiedzieli już wszyscy: wybuchła wojna! Gdzie tylko to było możliwe, uru-

background image

chamiano aparaty radiowe. Pełny komunikat o wybuchu wojny został przekazany o godzi-

nie ósmej. Polska Agencja Telegraficzna zawiadamiała, że najeźdźca napotyka zdecydo-

wany opór placówek granicznych. Zapowiedziano nadanie orędzia prezydenta Rzeczypo-

spolitej Polskiej.

Po tych wieściach, niepozostawiających żadnej nadziei, niezwykły ruch wszczął się w

fabrycznych wydziałach. Ludzie byli wyraźnie poruszeni, podnieceni wieściami o wojnie.

Początkowy niepokój szybko jednak zmienił się w przemożną wolę czynu, dokonania cze-

goś, co mogłoby posłużyć obronie. W tej niezwykłej chwili tylko niewielu zdobyło się na

trzeźwy osąd, tylko nieliczni zdawali sobie sprawę, iż najlepiej tejże obronie przysłuży się

praca tu, przy maszynach, gdzie powstają pociski i armaty. Większość przekonana była, że

należy stanąć do walki z bronią w ręku. Do dyrekcji zaczęły się schodzić delegacje.

Najpierw zgłosiło się kilku młodych ludzi z linii Boforsa. W ich imieniu Emil Osiecki,

technik, zadeklarował chęć ochotniczego wstąpienia tej grupy do wojska. Z godziny na

godzinę mnożyły się te postanowienia. Inżynier Rajmund Szczeciński, który rozmawiał z

ochotnikami, zapewniał, że wszystkie zgłoszenia będą przekazane władzom wojskowym.

- Może więc teraz chociaż wzmocnimy obronę przeciwlotniczą zakładu - proponował

Osiecki. - Mamy nawet konkretną propozycję. Po zakończeniu zmiany dodatkowo zmontu-

jemy Boforsa i skompletujemy spośród siebie jego załogę.

- Dodatkowy Bofors bardzo się przyda, ale raczej walczącym jednostkom niż nam - od-

parł Szczeciński, czym tylko częściowo usatysfakcjonował członków brygady.

Krzyżanowski, który do 1927 roku służył w kieleckim 4 pułku piechoty legionów, zgło-

sił w imieniu fabrycznego koła byłych podoficerów zawodowych chęć ochotniczego wstą-

pienia tej grupy do zakładowej jednostki obrony. Propozycję przyjęto i w ciągu najbliż-

szych godzin kilku byłych plutonowych i sierżantów wezwano do sztabu porucznika Ki-

stelskiego. Był wśród nich także Krzyżanowski, któremu powierzono funkcję podoficera

łącznikowego dowódcy.

Wola walki i przekonanie, że ta wojna może zakończyć się tylko polskim zwycięstwem,

sprawiły, iż w czasie zwołanego na godzinę dziesiątą wiecu panował nieopisany entuzjazm.

Przybyli na główny plac fabryki zarówno pracownicy pierwszej zmiany, jak i zaczynający

pracę później. Stawiły się też rodziny robotników. Głowa przy głowie, w skupieniu, wsłu-

chiwał się tłum w słowa inżyniera Dąbrowskiego, dyrektora zakładu.

background image

- Wybuchła wojna, to już wiemy. Nasi dzielnie się bronią, tego się spodziewaliśmy!

Starachowicka fabryka odda wszystko, co tylko można, dla zwycięstwa. Pewnie każdy z

was tak myśli...

- Hura! Hura! - gromki okrzyk zagłuszył ostatnie słowa Dąbrowskiego.

Na zaimprowizowaną mównicę wchodzi kapitan Wyporek, oficer rezerwy, zatrudniony

przez zakład jako leśniczy. Wyporek stoi na czele miejscowego koła weteranów legiono-

wych. Mówi o wojnie, o tym, że Polacy będą się bronić ze wszystkich sił.

- Nasza potęga jest niemała i jeśli ktokolwiek powinien dzisiaj czarno widzieć przy-

szłość, to Niemcy

- w jego słowach brzmi głęboka, autentyczna wiara. - My przecież, o czym zapewniał

naród pan marszałek Śmigły, jesteśmy silni i zwarci, i gotowi! My, weterani, zobowiązu-

jemy się zakupić z własnych składek ciężki karabin maszynowy, który podarujemy polskim

ż

ołnierzom.

Popłynęły dalsze deklaracje. Nikt nie przypuszczał, że kapitan Wyporek może się my-

lić. Wszyscy myśleli tak samo. Był pierwszy dzień wojny, ledwie pierwsze jej godziny.

Duch w ludziach wspaniały i umacniająca się pewność, że naszego nie damy! Ani guzika!

Po wiecu robotnicy powrócili na swoje stanowiska. Ustały wszelkie rozmowy i tylko

maszyny pracowały jakby ze zdwojoną mocą. Należało wykonywać plany wojenne, spro-

stać zwiększonym zamówieniom.

Gdy do fabryki zaczęły napływać pierwsze, jeszcze przecież nie do końca pewne wieści

o wojnie, w siedzibie starostwa zebrali się ludzie, którzy mieli zadecydować, co dalej. Oni

już wiedzieli, że prezydent wprowadził na całym obszarze państwa stan wojenny, a prezes

Rady Ministrów stan wyjątkowy. Obligowało to władze terenowe do przeorganizowania

dotychczasowych komórek administracyjnych i wprowadzenia powszechnego obowiązku

ś

wiadczeń na rzecz obronności.

Tego ranka starosta iłżecki, rezydujący i urzędujący w Wierzbniku, wespół z organami

wojskowymi powołał komendę Obrony Miasta i Powiatu. Znaleźli się w niej przedstawi-

ciele administracji, wojska, organizacji społecznych i samorządu. Komendantem został,

zgodnie z planami, major Trzebiński. W jej skład weszli między innymi inżynier Julian

Denk, harcmistrz Stanisław Waleńczak i podharcmistrz Zygmunt Lewiński - komendant i

zastępca komendanta starachowickiego hufca.

background image

Bardzo spokojnie mijały w mieście pierwsze godziny wojny. Ludzie zajęci byli swymi

codziennymi sprawami. Tylko ci, którzy na wypadek wojny mieli stawić się w określonych

punktach, najszybciej - jak tylko to było możliwe - swój obowiązek spełnili. Od ósmej, po

komunikacie PAT, zaczęli zbierać się w Izbie Harcerza druhowie z zastępu „Żubrów”.

Zgodnie bowiem z rozkazem komendanta hufca „Żubry” w przypadku wojennego alarmu

winni zgłosić się do służby obronnej. Wszyscy, co do jednego, stawili się tego ranka. Z

wypiekami na twarzach, podnieceni niezwykłą sytuacją, z niecierpliwością oczekiwali na

słowa druha Lewińskiego.

Zastęp „Żubrów” to wyjątkowa grupa. Są tu najlepsi harcerze, najbardziej doświadcze-

ni, choć w różnym wieku. Obok uczniów gimnazjum i szkoły zawodowej jest kilku robot-

ników z fabryki. Mimo to stanowią zgrany zespół. Są kolegami, a raczej przyjaciółmi,

którzy zawsze mogą na sobie polegać. Zahartowały ich harcerskie wyprawy w Góry Świę-

tokrzyskie, podczas których sami musieli zadbać o jedzenie, spanie, znaleźć drogę w gąsz-

czu, pokonać terenowe przeszkody i, na dodatek, zaliczyć niełatwe egzaminy z harcerskich

sprawności. Poza tym część z nich ma za sobą przeszkolenie PW. Niektórzy właśnie nie-

dawno wrócili ze specjalnego obozu wojskowego dla młodzieży szkolnej zorganizowanego

w pod przemyskim Starżewie. Był tam Andrzej Rek, którego młodszy brat, Dzidek, rów-

nież należy do zastępu „Żubrów”. Inni, pracujący w zakładach, zdobyli niezłe przeszkole-

nie w ramach ćwiczeń OPL i podczas specjalnych zajęć na przyfabrycznym poligonie (na

przykład Tadeusz Sokół i Marian Nocoń).

Do najmłodszych należy Mieczysław Matynia. Dopiero co ukończył szkołę powszechną

i zdał pomyślnie egzamin wstępny do szkoły technicznej w Radomiu. Matynia to dobry

harcerz. Chociaż taki młody, znalazł się w zastępie „Żubrów”; wcześniej był przybocznym

szkolnej 2 drużyny męskiej imienia Mariana Langiewicza. Słynie jako niezrównany orga-

nizator biwaków i wypraw w nieznane. Matynia, „harcerz orli”, to doskonały zadatek na

instruktora. Podobnie jak jego trzej przyjaciele - Włodzimierz Rek „Dzidek” i dwaj bracia

Wiśniewscy.

Obok nich oczekują na rozkazy: Roman Baka, Tadeusz Linek, Henryk Kliczewski, Bo-

gusław Cielecki, Tadeusz Łęcki, Stefan Wosiek, Władysław Korona, Franciszek Kmieciak,

Bolesław Horoszczuk, Kazimierz Kolanowski... Trzydziestu druhów z zastępu „Żubrów”.

Zygmunt Lewiński stawia konkretne zadania. Cała trzydziestka, rozkazem nadzwy-

background image

czajnym, zostaje powołana do służby obronnej. Najstarsi dostają przydziały do obsług

armat. Grupka najmłodszych będzie utrzymywała łączność pomiędzy stanowiskami dział a

sztabem przy Francuskiej. Kilku harcerzy pozostanie w dyspozycji Komendy Obrony Mia-

sta i Powiatu. Ci zaś, którzy przeszli przeszkolenie w zakresie obsługi środków łączności,

mają zameldować się u naczelnika poczty. Służba trwa nieprzerwanie, aż do odwołania. Na

wyznaczone stanowiska zgłosić się do godziny dziesiątej.

Lewiński kończy odprawę i kolejno ściska dłonie swoim chłopcom. Co tu dużo gadać,

to wspaniali młodzi ludzie. Kwiat harcerstwa! Dzisiaj przychodzi im zdawać jeszcze jeden,

może najtrudniejszy egzamin. Jest pewien, że nie zawiodą.

W pobliżu Izby Harcerza, przed niepozornym, drewnianym budynkiem, odbywała się

nadzwyczajna zbiórka uczniów przyfabrycznej szkoły zawodowej. Przyszli wszyscy, mimo

iż tego dnia nie przewidziano lekcji. Oni także chcą walczyć, bić wroga, pomagać żołnie-

rzom.

Staje przed nimi porucznik Kazimierz Starowicz. Służy w wierzbnickiej PKU i jest na-

uczycielem PW. Młody, energiczny, cieszy się autorytetem wśród chłopców. Dzisiaj, w tak

wyjątkowej chwili, nie musi używać wielu słów, by trafić do serc swych uczniów. Porucz-

nik ogłasza ochotniczy zaciąg do kompanii służby pomocniczej.

- Będziemy chronić most, tory kolejowe, dworzec i linie łączności. Musimy być czujni,

bo choć jesteśmy na dalekim zapleczu i tutaj możemy spotkać się z wrogiem. Mówiliśmy

na zajęciach PW o dywersantach, o ich zadaniach. Wybuchła wojna i właśnie teraz może-

my zetknąć się z ich wrogim działaniem tu, bezpośrednio w Starachowicach. Dlatego fa-

bryka i miasto potrzebują czujnych strażników. Kto z was chce pełnić służbę wartowniczą?

Wszystkie ręce podniosły się w górę.

- Ja! Ja! - przekrzykiwali się chłopcy.

- Baczność! - porucznik wydał komendę, która przywróciła porządek w grupie uczniów.

- Baczność! - powtórzył. - Teraz spokojnie, po kolei, zgłaszać się do mnie. Dziękuję wam,

chłopcy, za wasz zapał, ale muszę was ostrzec, że to nie są kolejne ćwiczenia. To nie za-

bawa, a prawdziwa wojna. Służba nielekka, żołnierska.

Te słowa nie ostudziły zapału chłopców. Porucznik z prawdziwą satysfakcją zapisywał

podawane pewnym głosem nazwiska.

Już tego samego dnia uczniowie z ochotniczej kompanii rozpoczęli służbę wartowniczą.

background image

Uzbrojeni w szkolne karabinki, w mundurkach PW wyruszyli na patrole wzdłuż torów,

wokół dworca, poczty, obok zakładów. Rozpoczynali wojenne czuwanie. Ich wrześniowa

służba zakończy się daleko od Starachowic, bo aż w Lublinie, bohaterskim epizodem

obrony gmachu „Bobolanum”.

Tymczasem „Żubry” meldują się na wyznaczonych stanowiskach. Ci, którzy dostali

przydział do obrony przeciwlotniczej, zgłaszają się najpierw na Francuską. Tam następuje

ostateczny podział zadań. Matynia i Rek zostają skierowani do Starachowic Górnych, gdzie

umieszczono dwa Boforsy. Jedną obsługą dowodzi technik z zakładu, plutonowy rezerwy

Witold Świerzbiński, drugą - dwudziestosiedmioletni kontroler jakości luf Bogusław

Twardowski, który zasłynął z tego, że doskonale znał się na wszelkich urządzeniach ce-

lowniczych. Podobno w tajemnicy pracował nad nowym, rewelacyjnym przyrządem do

celowania.

Matynia był zadowolony, że przydzielono go właśnie do Twardowskiego. Znał swego

dowódcę bardzo dobrze, bo byli sąsiadami. Twardowski mieszkał trochę powyżej Maty-

niów, w Kolonii Robotniczej, a poza tym był również harcerzem. Może teraz trochę mniej

„praktykującym”, ale dobrze znanym harcerskiej braci.

Mietek i Dzidek udali się piechotą do swojego działonu. Armata stała na wysokiej gó-

rze, na polu. Od skraju lasu dzieliło ją nie więcej jak czterysta metrów. Do samego stano-

wiska prowadziła wygodna, wysypana szutrem droga dojazdowa. Wykonano ją parę dni

wcześniej, by móc bezpiecznie doholować działo. Obok Boforsa, ale trochę odsunięty w

stronę lasu, znajdował się schron na amunicję. Lufa, wycelowana w niebo, jakby wypatry-

wała powietrznych intruzów.

Chłopcy, jak każe regulamin, zameldowali się Twardowskiemu i - już całkiem nieregu-

laminowo - zaczęli podziwiać Boforsa. Interesowało ich wszystko, każde pokrętło, każda

nawet najmniejsza część, a gdy Twardowski pozwolił im usadowić się na miejscu celowni-

czego, obaj nie posiadali się z radości. Bo przecież tyle mówi się o tym cudzie nowocze-

sności, tyle nadziei wiąże z jego niezawodnością, a tak naprawdę to oni po raz pierwszy

mogą je dotknąć. Byli raz z zastępem „Żubrów” na poligonie, obserwowali ze schronu, jak

strzela armata, ale była ona wtedy tak daleko. Natomiast teraz...

- Wasz komendant. Lewiński, o wiele lepiej ode mnie zna się na działach - zaczął

skromnie Twardowski. - Jest pierwszym kontrolerem jakości luf i zamków. Jednak i ja coś

background image

niecoś mogę powiedzieć o Boforsie. Co chcecie, chłopcy, wiedzieć?

- Wszystko! - wykrzyknęli zgodnie.

- Powiem wam to, co powinien każdy żołnierz mieć w małym palcu, a już artylerzysta

szczególnie - uśmiechnął się Twardowski. - Kaliber czterdzieści milimetrów. To znaczy, że

jest to armata małokalibrowa. Długość lufy pięćdziesiąt sześć koma dwa kalibra, szybko-

strzelność sto dwadzieścia strzałów na minutę, kąt ostrzału w płaszczyźnie poziomej trzysta

sześćdziesiąt stopni, w płaszczyźnie pionowej od minus sześciu stopni do plus dziewięć-

dziesięciu. Prędkość początkowa pocisku około ośmiuset siedemdziesięciu metrów na se-

kundę - Twardowski wyrecytował podstawowe dane taktyczno-techniczne Boforsa.

Chłopcy chcieli wiedzieć jeszcze więcej, na przykład, ile waży takie działo.

- W położeniu bojowym, czyli na stanowisku ogniowym, dwa tysiące trzysta pięćdzie-

siąt kilogramów - odpowiedział Twardowski. - Ale w czasie marszu dwie i pół tony, bo

dochodzą różne elementy zapasowe, skrzynia narzędziowa, osłaniacz przelicznika i pokro-

wiec brezentowy.

- Druhu, czy mamy szanse w walce z niemieckimi samolotami? - zapytał Dzidek. - Na

ile metrów w górę bije nasz Bofors?

- Na trzy kilometry. Jak widzisz, niemało. Te trzy kilometry to ogień skuteczny. Wiesz,

co to znaczy? Że Niemcy będą się bali latać niżej niż trzy kilometry od ziemi.

- A gdyby trzeba było strzelać na wprost, to Bofors też może być groźny?

- Jasne! Kąt ostrzału pionowego, o którym mówiłem, wyjaśnia, że można strzelać na

wprost. Jednak takiej możliwości chyba mieć nie będziemy. Na razie, chłopcy, dajcie spo-

kój tym pytaniom. Rozejrzyjcie się dookoła.

Słowa Twardowskiego przerwał nagle potężniejący, przenikliwy dźwięk fabrycznych

syren. Wkrótce do tego chóru dołączyły syreny kolejowe, ze straży pożarnej, poczty i in-

nych punktów miasta.

Alarm!

Była godzina jedenasta. Do Starachowic zbliżała się flotylla wrogich maszyn. Tym ra-

zem ostrzeżenie przyszło wcześnie: Kielce powiadomiły telefonicznie starachowicką pla-

cówkę OPL o zbliżających się samolotach wroga.

Jeszcze nie widać agresora, jeszcze hitlerowskie bombowce nie przebyły linii Gór

Ś

więtokrzyskich, a już wszystkie armaty są gotowe. Obsługa z działonu Twardowskiego

background image

pilnie wpatruje się w jasne, wrześniowe niebo. Celowniczy w skupieniu manewruje lornet-

ką. Już wkrótce ukaże się pierwszy, a potem kolejne obce samoloty nad polską ziemią.

Jest kilka minut po godzinie jedenastej. Są! Z południa ciągnie flotylla niemieckich

bombowców. Lecą cztery, może pięć tysięcy metrów nad ziemią. Obładowane bombami aż

jęczą z wysiłku. Huk ciągle narasta. Groźnie połyskując w słońcu nadlatują nad pozycje

obrońców miasta. Ci, którzy powinni się ukryć, już dawno są w piwnicach i okopach. Lot

ś

ledzą obsługi dział i nieliczni mieszkańcy miasta.

- Ognia, ognia, ognia! - krzyczy podniecony Twardowski.

Seriami, zagłuszane hukiem bombowców, mkną w górę pociski z Boforsa. Padają

pierwsze strzały w obronie miasta.

- Ognia!

Ten sam rozkaz rozbrzmiewa na wszystkich dziesięciu stanowiskach. Niebo nad mia-

stem usiane jest białymi, pierzastymi obłoczkami rozrywających się granatów. Niestety,

powietrznym agresorom ani jeden z nich nie zagroził. Lecą wysoko, zbyt wysoko jak na

możliwości Boforsów!

Wtem od grupy niemieckich samolotów odrywa się niewielki dolnopłat. Schodzi nad

stanowisko Boforsa usytuowanego na Górze Trzech Krzyży. Messerschmitt Me-109 to

doskonały myśliwiec. Świetnie uzbrojony. Dla pilota niezła okazja, by zmierzyć się z Po-

lakami. Z pokładowych karabinów maszynowych sypie się grad pocisków. Dosięgają one

ludzi z obsługi Boforsa. Działo milknie, a Messerschmitt, złowrogo kołysząc skrzydłami,

szybko dołącza do oddalającego się klucza.

Na Górze Trzech Krzyży umiera ciężko ranny Bolesław Kłoczowski, brygadzista z od-

lewni, przydzielony do obsługi działa jako były żołnierz-artylerzysta. W pierwszym starciu

z niemieckim samolotem lekką ranę odnosi Andrzej Rek, starszy brat Dzidka. Niemcy

odlatują bez strat.

VI

W sztabie obrony przeciwlotniczej oceniono, że pierwszy nalot wykazał, iż przygoto-

background image

wanie zakładu i miasta na wypadek alarmu powietrznego jest dobre. Ludzie zareagowali

właściwie na dźwięk syren, ogień otworzono natychmiast, służby przeciwpożarowe zebrały

się od razu na wyznaczonych posterunkach. Pojawienie się samolotów nie wywołało żadnej

paniki ani w zakładzie, ani w mieście. Niektórzy byli jednak nieco zawiedzeni, że nie udało

się strącić ani jednej maszyny wroga.

- Są to żale przedwczesne i nieuzasadnione - tłumaczył „zawiedzionym” podchorąży

Murczyński. - Heinkel sto jedenaście, bo to one z pewnością przeleciały nad miastem, są

poza zasięgiem Boforsa. Heinkel może lecieć na wysokości do siedmiu kilometrów! Dwa

razy wyżej niż sięga skuteczny ogień naszego działka. Dobrze jest, jak się nie dopuści do

obniżenia lotu. To już naprawdę dobrze.

Kistelski polecił Krzyżanowskiemu, by ciężarowym Fordem objechał stanowiska i

uzupełnił zapasy amunicji. Przy okazji Krzyżanowski miał także sprawdzić, jaki nastrój

panuje wśród załóg, i przestrzec przed możliwością bezpośredniego zaatakowania działo-

nów przez hitlerowskie myśliwce.

Lustracja wypadła pomyślnie. Obsługujący działa, chociaż przytłoczeni śmiercią Kło-

czowskiego, pełni byli optymizmu i wiary we własne siły. Przy okazji nie obyło się bez

pytań.

- Jak to jest, panie plutonowy - zaczął Jan Skowron, robotnik z działu zapalników. -

Nasze Boforsy, wiadomo, klasa, światowy przebój, jak to się mówi. W gazecie sam czyta-

łem, że niemiecka technika to mydlenie oczu. Jeśli tak jest, to czemu nie zestrzeliliśmy tych

drani?

- Mydlił oczy ten, co pisał, że Niemcy mają tanki z dykty i samoloty z drewna - odparł

Krzyżanowski. - Wiem, jak u nich jest, niejedno się słyszało. A Bofors, panie Skowron,

naprawdę jest rewelacją.

- To dlaczego nie strąca?

- Ale nie pozwala obniżyć lotu i to już jest dobrze --Krzyżanowski powtórzył argumen-

ty, jakie niedawno usłyszał w sztabie. - Przyjdzie czas, to i strącać będzie.

- Jasne, że w końcu tych drani przegonimy i wojnę wygramy, ale na razie nasz Bofors

za nisko bije - nie ustępował Skowron.

- Z dział małokalibrowych na pewno najwyżej i najgęściej - replikował Krzyżanowski. -

Nie ma teraz na świecie lepszej armatki przeciwlotniczej małego kalibru. Nasza siedem-

background image

dziesiątkapiątka też jest najlepsza pośród średniokalibrowych. O, gdybyśmy tych armat

mieli dzisiaj tyle co Boforsów, to nie wszyscy Niemcy dolecieliby do celu! Armata potrafi

strącić samolot nawet z dziesięciu kilometrów. Trzeba tylko trafić - zakończył.

Tego dnia jeszcze raz, przed wieczorem, rozległy się jazgotliwe głosy Boforsów. Ko-

lejna grupa niemieckich bombowców podążała szlakiem na północ, w kierunku Radomia. I

tym razem ani jedna bomba nie spadła na Starachowice. Niemcy mieli, na razie, inne cele.

Samoloty Heinkel He-111, które przed południem i wieczorem pojawiły się nad mia-

stem, stanowiły część sił 4 Floty Powietrznej, dysponującej ponad 300 bombowcami, 180

bombowcami nurkującymi i 120 myśliwcami. Lotnictwo 4 Floty rozpoczęło wojenne rejsy

z samego rana. Już o godzinie szóstej pierwsze bomby spadły na lotnisko Kra-

ków-Rakowice. Niewiele później zostały zniszczone pasy startowe lotniska katowickiego i

łódzkiego. Po południu bomby zrzucono na lotnisko koło Lwowa, a niemalże w samo po-

łudnie łupem agresora padło lotnisko w Radomiu. To właśnie tam, ponad Kielcami, Górami

Ś

więtokrzyskimi i Starachowicami podążały objuczone bombami Heinkle. Radom był

także celem wieczornego nalotu.

Drugiego września samoloty niemieckie skupiły się na niszczeniu naziemnych obiektów

polskiego lotnictwa, licząc, że uda się do końca i skutecznie je sparaliżować. 4 Flota Po-

wietrzna zbombardowała tego dnia Lubelską Wytwórnię Samolotów, lotniska w Mielcu,

Lublinie, Lodzi, Radomiu, Koninie...

Na posterunkach obronnych w Starachowicach najwyższe pogotowie bojowe. Obser-

wacja nieba prowadzona jest bez przerwy. W sztabie przy Francuskiej krzyżują się mel-

dunki i polecenia, trwa ciągły ruch wbiegających i wybiegających łączników.

W Starachowicach Górnych stanowisko Boforsa zmieniło nieco swój wygląd. Obaj

harcerze uporządkowali najbliższe otoczenie, a z tyłu, za armatą, ułożyli z szyszek wiel-

kiego orła. I tuż obok wpisane w okrąg litery: „ST”. Dwa najbliższe im znaki: symbol oj-

czyzny i fabryki. Byli zadowoleni z tej pracy, tym bardziej że z uznaniem o wykonaniu obu

symboli wyrażali się wszyscy członkowie obsługi.

Pierwsze samoloty pojawiły się nad miastem o godzinie dziesiątej. Było ich o wiele

więcej niż dnia poprzedniego. Pod osłoną myśliwców sunęła na północny wschód silna

wyprawa bombowa. Ukryty w okopie pod lasem Mietek Matynia ostrożnie wychylił głowę.

Usiłuje liczyć lecące maszyny. Jeden, dwa, trzy... dziesięć... dwadzieścia... trzydzieści.

background image

Jazgot Boforsów mylił rachunki, zresztą samoloty wskutek huraganowego ostrzału zaczęły

zachowywać się jak dzikie gęsi, ciągle zmieniające miejsce w kluczu. Ale to tylko złudze-

nie. Bombowce spokojnie zmierzały do celu, a tylko niewielkie, zwinne myśliwce myliły

Mietkowi liczenie.

- Trzydzieści jeden, trzydzieści dwa... Chyba nie zdąży więcej naliczyć, bo samoloty

szybko - lekceważąc wściekłe ujadanie armatek - znikają za północnymi wzgórzami.

Nagle od wyprawy odrywają się dwa Messerschmitty. Nurkują w stronę Majówki, gdzie

bez przerwy prowadzą ogień Boforsy. Sypią się pociski z pokładowych karabinów, ale

polskie działka nie milkną. Zdumiony Mietek dostrzega, że jeden z samolotów jak oparzo-

ny podrywa się do góry, zmienia kierunek lotu i szybuje w stronę lasów siekierzyńskich. Za

nim ciągnie się wąska smużka dymu. Czyżby dostał?

To samo widzą także ludzie z innych stanowisk. Radość ogromna, ale jej powód nie zo-

stał nigdy potwierdzony. Z wiosek położonych na północ od Starachowic nie nadeszła

ż

adna wiadomość o tym, by niemiecka maszyna spadła gdzieś w pobliżu.

Mietek doliczył tylko do trzydziestu dwóch; w sumie w tej wyprawie brało udział blisko

dziewięćdziesiąt bombowców z 4 pułku 4 Floty Powietrznej. Leciały nad Dęblin, który

tego dnia przeżył nadzwyczaj ciężkie bombardowanie trzech lotnisk. Zniszczeniu uległa

baza zaopatrzeniowa, urządzenia szkoleniowe, pasy startowe. Na szczęście większość pol-

skich samolotów zdołała przebazować się na lotniska zapasowe.

Trzeciego września, z rana, Kistelski otrzymał wiadomość, która go wręcz przeraziła.

Oto ze sztabu obrony przeciwlotniczej kraju nadeszła informacja, że zdarzają się przypadki

strącania polskich samolotów przez polską artylerię! Jako przykład podano wydarzenie z

dnia poprzedniego, kiedy to w Pionkach fabryczny pluton obrony zestrzelił Karasia. W

związku z tym należy bezzwłocznie przeszkolić obsługi w rozpoznawaniu sylwetek samo-

lotów.

- Dopiero teraz? - dziwił się podchorąży Murczyński. - Przecież od dawna stosuje się na

ś

wiecie taką metodę szkolenia artylerii przeciwlotniczej. Ci, co strzelają, muszą po sylwet-

ce odróżnić wroga od swojego, bo inaczej dochodzi do takich tragedii jak w Pionkach.

- Regulaminy szkolenia nie przewidywały tego typu zajęć - mówił Kistelski.

--Instruktorzy powiadali, że należy spodziewać się niemieckich samolotów z polskimi

znakami rozpoznawczymi. No i jest skutek, tym bardziej że nasi ludzie nigdy nie widzieli

background image

Karasia i mogli go łatwo pomylić z Junkersem.

Było już za późno, aby uczyć ludzi odróżniania sylwetek samolotów. Zresztą sztab Ki-

stelskiego nie dysponował żadnymi rysunkami ani zdjęciami. Pozostawało jedno: wydać

rozkaz zabraniający otwierania ognia do maszyn z biało-czerwonymi szachownicami.

Starachowice dopiero w trzecim dniu wojny miały poznać, co znaczy niszczycielska siła

niemieckich bomb, gdyż od 3 września Luftwaffe, zaprzestając ataków na lotniska, skupiła

się na bombardowaniu zaplecza. Pociski zaczęły spadać na obiekty przemysłowe, kolumny

wojska i uciekającą ludność. Bomby rozrywały się w rejonach ważnych węzłów komuni-

kacyjnych, na przeprawach wodnych i szlakach kolejowych. Setki samolotów wypatrywało

z bezchmurnego nieba miejsca dogodnego do ataku. Miasta padały ofiarą barbarzyńskich

nalotów.

I znów, jak podczas ubiegłych dwóch dni, dźwięk syren obwieścił, że nad Starachowice

zbliżają się niemieckie samoloty. Eskadry Dornierów Do-17, ochraniane przez smukłe,

dwusilnikowe Me-110, podążały stałą trasą. Jak wczoraj i przedwczoraj bez przeszkód

piracka flotylla przeleciała nad miastem.

Nie minęła godzina i w polu widzenia obrońców miasta pojawiły się kolejne maszyny.

Ich sylwetki wyraźnie różniły się od poprzednich. Były to jednosilnikowe dolnopłaty.

- Junkersy, na pewno Junkersy! - stwierdził inżynier Jerzy Sosnowski. - No, chłopcy,

teraz może być gorąco!

- Nalot nam nie pierwszyzna - zauważył obojętnym tonem Jan Skowron.

- Człowieku, to są bombowce nurkujące! - inżynier Sosnowski pragnął, aby jego pod-

władni nie lekceważyli niebezpieczeństwa. -- One potrafią błyskawicznie zejść nad cel i

zrzucić, gdzie trzeba, swoje bomby. Uwaga, pełna gotowość! Cel, samolot. Ognia! - wydał

komendę.

I znów białe obłoczki rozerwały się poniżej kadłubów nieprzyjacielskich maszyn.

Nagle samoloty wyraźnie przechyliły się na prawe skrzydło i z przerażającym wyciem

zeszły nad miasto. Trzy ruszyły wprost nad dolny zakład i stację kolejową. Powietrzem

wstrząsnęło kilka wybuchów. Część samolotów skierowała się na południe, wzdłuż linii

kolejowej. Obniżyły lot. Próbują zbombardować żelazną nić łączącą Starachowice z

Ostrowcem.

Te znad dolnego zakładu i stacji kolejowej, już lżejsze, usiłują powrócić do szyku.

background image

Utrudnia im ten zamiar gęsty ogień z Boforsów. I wreszcie - jest! Nie ma wątpliwości,

któryś ze strzałów okazał się celny.

Z ogona Junkersa zaczyna wykwitać pióropusz dymu. Samolot, jak ranny ptak, prze-

walając się ze skrzydła na skrzydło, obniża gwałtownie lot i szybuje, hen, na południe, nad

lasy koło Siekierna. Jeszcze widać, jak jego płaty zaczynają muskać czarne sklepienie lasu i

maszyna - wzniecając chmurę dymu - niknie z oczu obrońcom miasta.

Tymczasem pozostałe spiesznie dołączają do szyku. Chcą jak najprędzej osiągnąć bez-

pieczną wysokość, oderwać się od pękających wkoło granatów. Jeszcze chwila i są już poza

zasięgiem Boforsów. Odlatują w oznaczonym marszrutą kierunku.

Wyeliminowanie z walki jednego z przeciwników wywołało, rzecz jasna, nieopisany

entuzjazm wśród obrońców miasta. Wreszcie uzyskali tak bardzo pożądany sukces! Wresz-

cie trafili wroga!

Skutki nalotu okazały się w sumie niegroźne. Straż pożarna bardzo szybko uporała się z

ogniem na terenie elektrowni i w pobliżu stacji kolejowej. Służba sanitarna zajęła się ran-

nymi.

Mizerne efekty bombardowania wzbudziły u niejednego złudną pewność, że niemieckie

samoloty wcale nie są takie groźne, jakby się mogło wydawać. Do tych pewnych siebie nie

należał jednak inżynier Denk, odpowiedzialny za bezpieczeństwo zakładów. Rozumiał on,

ż

e po dwóch dniach, kiedy to Niemcy jakby celowo oszczędzali Starachowice, musiały

zajść jakieś zmiany w planach wroga. Luftwaffe zaczęła przecież wyraźnie atakować

przemysł i kolej. A zatem ataki muszą się powtórzyć. I będą na pewno o wiele groźniejsze.

Widzieli już na własne oczy, jakimi możliwościami dysponują nurkujące Junkersy. Te

samoloty mogą dość dokładnie przymierzyć się nad celem. A Boforsy? Zanotowały

wprawdzie jeden sukces, ale przy większej liczbie samolotów trudniej im będzie sobie

poradzić, tym trudniej że zwinne niemieckie myśliwce paraliżują obronę ogniem z karabi-

nów maszynowych.

Inżynier Denk podjął więc decyzję: trzeba już teraz zacząć zabezpieczać to, co w za-

kładzie najcenniejsze. Inaczej mówiąc, postanowił rozpocząć przygotowania do ewakuacji.

Wszystkie przedsięwzięcia z ewakuacją związane miały być zachowane w największej

tajemnicy, by nie wzbudzać paniki.

Rozkazał więc Denk zdemontować i przygotować do wysłania urządzenia i wyposaże-

background image

nie fabrycznego laboratorium i biura konstrukcyjnego - placówki eksperymental-

no-badawczej, w której powstały prototypy armat i testowano nowe materiały oraz mecha-

nizmy. Tu opracowano między innymi oryginalne konstrukcje armaty przeciwlotniczej o

kalibrze 75 mm. Starachowickie centrum naukowe i eksperymentalne głośne było w śro-

dowiskach wojskowych nie bez powodu, gdyż stanowiło swoistą forpocztę postępu i no-

woczesności.

Placówka zajmowała nowy, dość wygodny budynek. Miała cztery laboratoria: che-

miczne, wytrzymałościowe, obróbki termicznej i metalurgiczne. Znajdowały się w nich

drogie urządzenia o światowych parametrach. Wystarczy choćby powiedzieć o precyzyjnej

aparaturze do zdjęć i prześwietleń rentgenowskich, o mikroskopach Zeissa czy młocie

Ruchla do badania materiałów pod względem wytrzymałości na zginanie.

Zestaw nowoczesnych aparatów badawczych to jedno. Z drugiej strony inżynier Denk

pamiętał, że w laboratoriach znajdują się najnowsze mechanizmy armat przygotowane do

testowania, że są tam plany i miniaturowe prototypy dopiero rodzących się dział i poci-

sków. Całe to bogactwo myśli technicznej musi być uratowane. Stąd już 3 września Denk

rozmyślał, co uczynić, by te skarby nie wpadły w ręce wroga.

Dyrektor Dąbrowski początkowo oponuje. Uważa, że nie nadeszła jeszcze pora, by my-

ś

leć o ewakuacji, w końcu ulega sile argumentacji Denka. Maszyny i aparaty, plany i pro-

totypy wędrują do specjalnych skrzyń. Złożone w obszernych piwnicach laboratorium mają

oczekiwać na ewakuację. Denk ma jeszcze nadzieję, że do tej ostateczności nie dojdzie.

Nadzieję jego umacnia jakże radosna wiadomość: Anglia i Francja przystąpiły do wojny!

Można ufniej patrzeć w przyszłość.

Wieść o wywiązaniu się sojuszników z podjętych zobowiązań wywołuje ogromną ra-

dość wśród robotników w fabryce i wśród mieszkańców miasta. Jako bardzo pomyślną

odbierają ją w Komendzie Obrony Miasta i Powiatu. Dlatego tym większym zaskoczeniem

jest rozkaz przekazany już tylko do wiadomości Komendy: należy przygotować się do

odejścia za linię Wisły. Na razie, jeszcze w ciągu tego dnia, powinna miasto opuścić ochot-

nicza kompania młodzieży.

Uczniowie, zmobilizowani przez porucznika Starowicza, od początku wojny pełnią sta-

łe dyżury wartownicze. Można spotkać ich patrole chodzące wzdłuż torów, w pobliżu za-

kładów, poczty i starostwa. Po otrzymaniu tego niezrozumiałego rozkazu porucznik Staro-

background image

wicz zbiera swoją kompanię w świetlicy „Strzelca”. Zbliża się wieczór, ale chłopcy są

jeszcze pod wrażeniem niedawnej walki powietrznej. Rozmawiają o strąconym samolocie,

podziwiają swych starszych kolegów. Porucznik mówi, że trzeba odejść za Wisłę już dzi-

siaj. Konsternacja. Z pytaniem zgłasza się Wacław Nowak:

- Dlaczego, panie poruczniku, dlaczego już teraz? Starowicz nie potrafi dać jasnej od-

powiedzi, toteż kwituje pytanie krótkim stwierdzeniem:

- To rozkaz, chłopaki. I musimy go wykonać.

Pod jego dowództwem kompania udaje się do magazynu firmy „Bata”, gdzie chłopcy

otrzymują zarekwirowane obuwie. Z magazynu broni PW pobierają nowe karabinki i ru-

szają w drogę. Na wschód! W mieście, by pełnić nadal służbę wartowniczą, pozostaje tylko

dwudziestu chłopców. Dowodzi nimi nauczyciel wychowania fizycznego - Szopski.

Późnym wieczorem 3 września miasto przeżywa jeszcze jeden nalot. I tym razem bom-

by spadają w pobliżu stacji i linii kolejowej. Zakłady pozostają nietknięte. Świetliste smugi

pocisków z Boforsów nie pozwalają Dornierom na obniżenie lotu. Bomby nie wyrządzają

więc większych szkód, chociaż wprowadzają spore zamieszanie na stacji, przez którą

przemieszczają się właśnie wojskowe transporty. Mimo to przed północą wszystkie pociągi

zdołały opuścić Starachowice.

Od rana znowu na stacji jest tłoczno. Jadą eszelony do armii „Prusy”. Wyładowywać się

będą po sąsiedzku, w Skarżysku. Jęk syren powiadamia, że wyładunek nastąpi pod gradem

niemieckich bomb.

Czwartego września miasto przeżywa dwa bombardowania. W kilku miejscach wybu-

chają pożary, ale obrońcy miasta likwidują je błyskawicznie. Jeszcze starcza sił, jeszcze jest

sporo środków do obrony. Nikt nie myśli, że może być źle, choć już tego dnia pojawia się

w Starachowicach pierwszy, jakże niepokojący, symptom klęski. Otóż zostaje trafiony

pociąg wiozący jednostkę wojskową na zachód. Ludzi ogarnia panika. Pędzą w popłochu

byle dalej od torów, byle dalej od płonącego pociągu. Samoloty wroga są już daleko, nim

dowódcy udaje się zebrać rozproszonych żołnierzy.

Wieczorem Krzyżanowski po raz kolejny jedzie na stałą trasę swoim Fordem. Wiezie,

jak zwykle, amunicję do Boforsów. Siedzi obok kierowcy, kurząc ulubionego skręta z tyto-

niu „tureckiego najprzedniejszego”. Nagle, w ciągu kilku sekund, na spokojne dotąd miasto

zaczynają spadać bomby. Samochód staje jak wryty. Nalot! Ale czemu nie było alarmu?

background image

Krzyżanowski domyśla się. Sieć telefoniczna nie działa. Samoloty, wyskakujące spoza

wzgórz, zaskoczyły miasto. Syreny nie zdążyły zawiadomić o niebezpieczeństwie.

- Z wozu! - krzyczy Krzyżanowski do kierowcy. - Z wozu, migiem!

Wyskakują z samochodu, tulą się do stromych ścianek ulicznego rowu. Licha to osłona,

bo gdyby pocisk trafił w Forda, eksplozja miałaby tragiczne następstwa...

Samochód stoi na gęsto zabudowanej ulicy. Krzyżanowski oczyma wyobraźni widzi, co

będzie się działo, jeśli w tym miejscu eksplodują pociski Boforsa. Masakra! Nie namyśla

się długo, wyrywa osłupiałemu kierowcy kluczyki i wpada do szoferki. Silnik zaskakuje od

razu. Samochód powoli wytacza się spomiędzy domów i skręca w kierunku otwartej prze-

strzeni nad rzeką. Krzyżanowski słyszy detonacje rozrywających się bomb. Dodaje gazu,

pędzi na złamanie karku. Myśli tylko o jednym - odjechać jak najdalej! Wreszcie zatrzy-

muje się. Dookoła panuje dziwna, dzwoniąca w uszach cisza. Hen, daleko gaśnie buczenie

samolotowych silników. Koniec. Udało się! Napięcie opada. Krzyżanowski ciężko opiera

czoło na kierownicy.

- Panie plutonowy, panie plutonowy, jak pan to zrobił? Pan chyba nie wie, co to strach?

- Kierowca zdyszany dobiegł do samochodu i schwycił za rękę Krzyżanowskiego. - Panie

plutonowy, ja z panem teraz nawet do piekła!

Fakt, że Niemcy nadlecieli niepostrzeżenie, wzbudził spory niepokój w sztabie porucz-

nika Kistelskiego. Od tej pory obrońcy miasta nie mogą już liczyć na wcześniejsze powia-

domienie o nalocie, zdani są tylko na własną czujność.

VII

O ile w ciągu czterech pierwszych dni września wśród ludności miasta panowały opty-

mizm i wiara w rychłe zwycięstwo, podsycone jeszcze wieścią o przystąpieniu do wojny

Anglii i Francji, to już piątego można było wyczuć niepokój. Pilnie wsłuchiwano się w

audycje radiowe, ale podawane tam dość skąpe wiadomości niewiele wyjaśniały. Tymcza-

sem rzeczywistość jawiła się w coraz ciemniejszych barwach. Oto na okolicznych drogach

zaczęli pojawiać się uciekinierzy. Zrazu niewielki strumyk dość szybko zmienił się w potok

background image

samochodów, furmanek, bryczek, wózków i pieszych objuczonych najprzeróżniejszymi

pakunkami. Ludzie ci podążali spod Łodzi, Piotrkowa i Tomaszowa. Wszyscy ciągnęli na

wschód, w kierunku Wisły.

Najwięcej obaw starachowiczan wzbudziła decyzja o ewakuacji zakładów. Owszem,

robotnicy wiedzieli, że są przygotowane takie plany. Nawet dwukrotnie, w kwietniu i w

sierpniu, sprawdzano gotowość do przeprowadzenia tej akcji. Nikt jednak nie spodziewał

się, że tak szybko zajdzie konieczność zwinięcia zakładów.

Niestety, wymowa faktów była bezlitosna. W fabryce rozpoczęto demontaż maszyn i

urządzeń. Pracowano na tempa, bez wytchnienia, bo czas naglił. Wbrew naiwnym kalkula-

cjom i nadziejom ludzi, którzy w zdecydowanej większości uwierzyli zapewnieniom o sile i

zwartości, wróg był coraz bliżej.

Jak w ciągu poprzednich dni, tak i dzisiaj dzień roboczy rozpoczął się bez fabrycznego

buczka. Lecz tego ranka majstrowie otrzymali inne niż zwykle zadania. Zaczyna się ewa-

kuacja. Ewakuacja, to słowo powtarzane jest z dziwnym lękiem przez wszystkich robotni-

ków. Nie ma czasu na zastanawianie się, rozmowy. Transport, jak poinformowano, musi

wyruszyć z miasta jeszcze dzisiaj.

- Czemu tak szybko? - dziwi się Emil Osiecki, ceniony pracownik linii Boforsa. - Plan

przecież przewidywał trzy doby na przygotowanie transportu. Czyżby było aż tak źle?

Jak wygląda naprawdę sytuacja, wiedział inżynier Dąbrowski, dyrektor fabryki. Pierw-

szy sygnał o potrzebie ewakuacji otrzymał przecież od Denka już 3 września. Nie był to

rozkaz, ale przypomnienie, by wszystko było gotowe. Zapakowano wówczas cenne wypo-

sażenie laboratoriów. Praca w fabryce, przerywana alarmami przeciwlotniczymi, miała

trwać tak długo, jak to będzie możliwe. Surowców i zapasów do produkcji nie brakowało,

zatem wojsko ciągle mogło liczyć na dostawy sprzętu ze Starachowic.

Piątego września ewakuacja okazała się konieczna. Dąbrowski spodziewał się tego roz-

kazu, toteż nie zdziwił go telefon, który odebrał późną nocą. Polecenie było jasne: 5 wrze-

ś

nia o godzinie siedemnastej musi wyruszyć ze Starachowic pociąg specjalny. Ma on do-

trzeć do Kowla, gdzie w ciągu tygodnia powinna zostać odtworzona zdolność produkcyjna

linii Boforsa i działu amunicji. Trzeba zadbać także o to, by w nowym miejscu uruchomić

warsztaty naprawy sprzętu artyleryjskiego. W pierwszym etapie mają zostać wysłane urzą-

dzenia gwarantujące wykonanie wspomnianych zadań, reszta znajdzie się w następnych

background image

transportach. Jeśli okaże się to niemożliwe, wówczas dowódca fabrycznej jednostki obrony

wykona rozkaz oznaczony kryptonimem „Grad”.

Dyrektor Dąbrowski nie tracił czasu. Jeszcze w nocy pościągał swych najbliższych

współpracowników. Ustalili, co i skąd należy zdemontować. Z obliczeń wynikało, że na

przewiezienie maszyn i niezbędnych materiałów potrzeba około trzydziestu wagonów to-

warowych. Dyrektor łączy się z naczelnikiem stacji.

- Wiecie już o transporcie specjalnym?

- Tak - brzmi odpowiedź. - Właśnie zestawiamy skład. O szóstej pod rampę podjedzie

dwadzieścia wagonów i platform. Na stacji czekają dwie lokomotywy.

- To mało! Jeszcze dziesięć wagonów! Inaczej ten transport nie będzie miał sensu -

mówi poirytowany Dąbrowski.

- Panie dyrektorze, wszystko, co mamy, oddajemy do waszej dyspozycji. Naprawdę nie

mamy więcej wagonów. Nie pomogły interwencje i prośby. Nic nie dało się zrobić. Dyrek-

tor musiał się zadowolić tymi wagonami, które podstawili na teren zakładu starachowiccy

kolejarze.

Wyznaczone grupy ludzi rozpoczęły zrywanie maszyn z fundamentów. Z korpusów

troskliwie wykręcano mechanizmy i pakowano je w zawczasu przygotowane skrzynie.

Osobno ładowano silniki, części zamienne, narzędzia. Praca posuwała się szybko i spraw-

nie. Kolejne wagony wypełniały się cennym sprzętem. Na platformach stanęły ciężkie

korpusy maszyn pokryte brezentowymi płachtami. Po południu załadunek ukończono i,

zgodnie z kolejowym rozkładem, o godzinie siedemnastej pociąg ruszył w kierunku

Ostrowca.

Mniej więcej w godzinę po odejściu transportu nad miastem pojawiło się kilka niemiec-

kich samolotów. Poleciały wzdłuż torów, na wschód. Po chwili mieszkańcy Starachowic

usłyszeli głuche wybuchy. Czyżby nieprzyjaciel obrzucił bombami starachowicki pociąg

specjalny?

Do dziś nie wyjaśniono, czy celem nalotu był ów transport, czy też Niemcy dokonując

codziennych bombardowań linii kolejowej przypadkowo natrafili na jadący ze Starachowic

pociąg specjalny. Dość że cenne maszyny cudem chyba uniknęły zagłady. Bombardowanie

bowiem okazało się niecelne. Ale już następnego dnia, gdy transport zbliżał się do Lublina,

został ponownie zaatakowany z powietrza. Teraz nie obyło się bez ofiar. Jeden z wagonów

background image

został trafiony. Zginął na miejscu osiemnastoletni harcerz Ryszard Fruner z załogi ochra-

niającej transport. Drugi ze starachowickich harcerzy, Marian Nocoń, odniósł lekkie obra-

ż

enia.

W tym czasie, gdy Niemcy atakowali fabryczny transport, spod bramy zakładu ruszyła

na Wołyń kolumna samochodów. Cztery ciężarówki i trzy wozy osobowe. W ciężarówkach

złożono plany produkowanego sprzętu, trochę precyzyjnych narzędzi i część aparatury z

laboratorium, w wozach osobowych znaleźli się ludzie, którzy kierowali fabryką, stanowili

jej mózg. Szefowie wydziałów, konstruktorzy. Odjeżdża między innymi inżynier Wasiu-

tyński, kierownik linii Boforsa. Ten znakomity fachowiec i konstruktor już nie powróci z

wojennej tułaczki.

Kolumna samochodów kieruje się w lewo, na ulicę Tychowską. Jeszcze przed nocą ma

dotrzeć do mostu na Wiśle. Potem jeden skok do Lublina i dalej na wschód, do Kowla.

Inżynier Dąbrowski przed opuszczeniem miasta postanawia jeszcze podjechać na Fran-

cuską. Jego czarny Fiat „Ardita” zatrzymuje się przed sztabem. Robotnicy pełniący służbę

przy wejściu stają na baczność. Dyrektor wita się z Kistelskim.

- Panie Stefanie, zostajecie sami w zakładzie. Zadbajcie o to, by jeszcze choć jeden

transport odszedł w ślad za nami. Gdybyście musieli się wycofać, czekam na was w Kowlu.

Roboty nie zabraknie.

Zakład zostaje zamknięty. Straż przy bramach obejmują ludzie z jednostki obrony i

harcerze wyznaczeni przez harcmistrza Waleńczaka. Wraz z szybko zapadającym zmro-

kiem fabryka pogrąża się w ciszy.

Tylko w Biurze Głównym trwa jeszcze ruch. Kilkudziesięciu ludzi zebrało się na dole,

w obszernym korytarzu. Chcą wiedzieć, co będzie dalej, chcą rozmawiać z kimś z dyrekcji.

Na próżno podoficer z fabrycznej jednostki, pełniący służbę przy wejściu do biura, stara się

zaprowadzić jaki taki porządek. Nie jest to łatwe. Zebrani mężczyźni są wzburzeni i rozgo-

ryczeni.

- Obiecywano, że jak fabryka wyjedzie z miasta, to dostaniemy kwartalną odprawę. I

co? Gdzie te pieniądze? - woła któryś.

- Dlaczego nie dostałem karty do Kowla? Co to ja gorszy? Już piętnaście lat tracę zdro-

wie na elaboracji i teraz jestem niepotrzebny? - pyta ktoś inny. Niezadowolenie i niepokój

ludzi wywołane są dwiema sprawami. Pierwsza to obiecane pieniądze, druga niepewność o

background image

przyszłe losy. Ale tych kwestii nikt nie potrafi rozstrzygnąć. Bo kto wie, co będzie jutro

albo za tydzień?

- Nie wywróżę przyszłości i nie odpowiem na wasze pytania - zaczął wyjaśniać inżynier

Rajmund Szczeciński, który jako jedyny z kierownictwa zakładu pozostał jeszcze w Stara-

chowicach. - Nie wiem, co będzie dalej, ale wiem jedno, nie możemy ulec panice. Jeśli

chodzi o pieniądze, to spółka przygotowała odpowiednią kwotę na wypłacenie odprawy.

Pieniądze są w drodze z Kielc. Na miejscu, w kasie i banku, nie mamy więcej niż dwieście

tysięcy. Dla wszystkich nie starczy. Poczekajcie do jutra.

Następnie inżynier wyjaśnił, dlaczego ci, a nie inni ludzie pojechali pierwszym trans-

portem do Kowla. Po prostu najpierw muszą znaleźć się tam tacy, którzy potrafią pokiero-

wać montażem maszyn i wstępnie przeszkolą miejscowych. Przewiduje się, że poza stu

pięćdziesięcioma majstrami i robotnikami, którzy już są w drodze, jeszcze co najmniej

dwustu otrzyma skierowania. Cierpliwości, niech tylko nadejdzie wiadomość, że maszyny

są już w Kowlu.

Szczeciński zażegnał jakoś wzbierającą burzę, choć sam nie był przekonany, czy będzie

czas na to, by wyekspediować jeszcze jeden transport. Jeśli nie, to jego słowa okażą się

czczą obietnicą.

Nie ma jednak czasu na zastanawianie się nad tą kwestią. Szczeciński musi załatwić

jeszcze jedną sprawę. Zniszczyć wszystkie dokumenty mówiące o ludziach i ich fachowym

przygotowaniu. Gdyby papiery te wpadły w ręce Niemców, to wróg z łatwością mógłby

skompletować nie tylko załogę fabryki, ale także zespół konstruktorów. Wrzuca więc do-

kumenty w głąb rozpalonego pieca.

W chwilę po tym, jak Starachowice opuściła kolumna pojazdów, Kistelski postanawia

wysłać do miasta patrol. W dół ulicy Francuskiej wyrusza czterech uzbrojonych ludzi z

podchorążym Murczyńskim na czele. Mają obejść przyfabryczne osiedla, zajrzeć do

Wierzbnika i na stację.

Służba zaczyna się dość niezwykle. Patrol spotyka kilku młodych chłopców w mun-

durkach PW, którzy prowadzą między sobą jakiegoś cywila, ubranego w ciemną marynar-

kę, jaśniejsze spodnie i pilśniowy kapelusz. Mężczyzna trzyma w ręku niewielką walizecz-

kę.

- Panie podchorąży, prowadzimy dywersanta. Złapaliśmy go koło torów, przy dolnym

background image

zakładzie - zaczął któryś z chłopców.

- Jesteście od pana Szopskiego, tak? - upewnił się Murczyński.

- Z ochotniczej kompanii PW. Pełniliśmy służbę patrolową obok torów i tam natknęli-

ś

my się na tego dywersanta.

- Skąd wiecie, że to dywersant? Zanim padła odpowiedź, odezwał się ów cywil:

- Panie podchorąży, to nieporozumienie. Ja przyjechałem z Radomia, za interesami, je-

stem kupcem, handluję drzewem, szedłem do tartaku...

- Tylko ci się trochę kierunki pomyliły - przerwał któryś z eskorty. - Walił prosto na

stację w Wierzbniku.

- Czekajcie, czekajcie, po kolei. Jak to było? Opowiedzcie dokładnie. Nie każdy, kto

idzie w kierunku stacji, musi być dywersantem - podchorąży starał się wyjaśnić sprawę. -

Zresztą, musimy być ostrożni, łatwo o pomyłkę. Atmosfera gorąca, to i uczciwemu czło-

wiekowi można niechcący krzywdę wyrządzić. Słucham, mówcie, chłopaki.

Jeden z chłopców wysunął się do przodu i zaczął już spokojnie relacjonować. Okazało

się, że mniej więcej godzinę temu dowódca wysłał ich, żeby sprawdzili, czy nie dzieje się

nic niepokojącego w okolicy stacji kolejowej i na torach. Szli więc powoli i obserwowali

uważnie wskazany teren. W pewnym momencie dostrzegli jakiegoś człowieka idącego

ś

cieżką przy torach. Wydało im się to podejrzane. Dlaczego wybrał tak niewygodną dróżkę,

skoro do stacji mógł przejść ulicą. Poza tym żaden go nie znał. Więc zatrzymali go na

wszelki wypadek. Mężczyzna początkowo jakby się spłoszył, ale kiedy zobaczył młodych,

uzbrojonych w szkolne karabinki chłopców, uśmiechnął się i zatrzymał.

- Czego sobie życzą panowie żołnierzyki? - zaczął pewny siebie.

- Dokumenty, proszę pokazać dokumenty!

- Ojej, to już człowiek nie może przejść paru kroków bez legitymowania?

- Proszę dokumenty! - powtórzył z naciskiem Mroczek. - Co pan tu robi?

- Przyjechałem z Radomia, szukam desek, dobrych desek. Chcę ubić interes z tartakiem.

- To nie tędy droga. Dokumenty! - jeszcze raz zażądał Mroczek.

- Dobra, dobra, cześć chłopaki, spieszy mi się - nieznajomy usiłował zbagatelizować

sprawę.

- Stój! - krzyknął Luciak i zarepetował broń.

Przyjezdny roześmiał się głośno, ale cztery lufy skierowane w jego stronę świadczyły,

background image

ż

e sprawa jest poważna. Posłusznie podniósł ręce do góry, a nogą próbował wepchnąć w

krzaki niewielką walizeczkę. Chłopcy zauważyli ten manewr.

Luciak obszukał nieznajomego. W kieszeni znalazł dokument na nazwisko Henryk

Losse. I właśnie ten dokument pokazywał teraz Murczyńskiemu, by go przekonać, że to

jednak dywersant.

- Nazwisko, wiecie sami, o niczym nie świadczy. - Murczyński ciągle się wahał. - To

ż

aden dowód.

- Tym bardziej że tam dalej napisane jak wół: zamieszkały w Radomiu - zatrzymany

zdawał się odzyskiwać dawną pewność siebie. - To zwykłe nieporozumienie.

- Mimo to rzecz musimy wyjaśnić do końca. Niech pan otworzy walizkę - polecił pod-

chorąży.

Losse ociągał się, wyraźnie nie miał chęci wykonać polecenia. Wtedy Murczyński za

pomocą wyciora od pistoletu podważył zamki. W walizce była koszula, jakieś osobiste

drobiazgi i... pistolet. Nowiutki, niemiecki pistolet! Na ten widok chłopcom aż dech zapar-

ło.

- Widzi pan, jednak mieliśmy nosa. Dywersant! - triumfował Mroczek. - O, proszę,

jeszcze coś tu jest!

Pod koszulą leżał plik niewielkich kartek ściągniętych sznurkiem. Mroczek wyjął jedną

z nich i zaczął czytać:

- „Żołnierze! Wasza władza was oszukała. Idziecie na śmierć! Armia niemiecka jest już

nad Wisłą, jutro podda się Warszawa. Wracajcie do...” Zbaraniały Mroczek zamilkł.

- Jak to: nad Wisłą? Co to znaczy, panie podchorąży? - wybąkął po chwili. Murczyński

już nie miał wątpliwości. Naprawdę schwytano dywersanta.

- Dobra robota, chłopaki. Ten drań na pewno szedł na stację, żeby te ulotki podrzucić

naszym żołnierzom. Dobrze wiedział, gad jeden, że dziś idą transporty na Skarżysko. Ale,

na szczęście, wpadł. Już z tego nie wyjdzie.

- Panie podchorąży, czy to, co tam piszą, jest prawdą? - dopytywał się któryś.

- Kłamstwo, przyjacielu, wierutne kłamstwo. Piszą tak, żeby naszych nastraszyć. Za-

bieramy ptaszka ze sobą. Oddamy go policji. Dziękuję wam, chłopaki! Patrol wraz z za-

trzymanym odszedł w stronę, w której mieściła się siedziba policji. Po drodze Losse usiło-

wał jeszcze przekonać podchorążego, że jest niewinny. Wreszcie sięgnął po najpotężniejszy

background image

z argumentów.

- Nie radzę panom oddawać mnie policji - prawił. - Mamy wszędzie swoich ludzi i moi

przyjaciele dowiedzą się o tym. Możecie być pewni, że kara was nie minie. A klęska już

bliska. Dzień, dwa i przyjdą tu niemieckie wojska. Nie lepiej mieć we mnie oddanego

przyjaciela? Oj, przydałbym się wam, przydał.

- Panie podchorąży, trzasnę go w jadaczkę, jak się sam nie zamknie! - nie wytrzymał

któryś z eskorty.

Na takie dictum Losse wolał zamilknąć.

Okazało się jednak, iż nie dane im było dotrzeć spokojnie do komisariatu. Kiedy zbliża-

li się do budynku, dostrzegli stojące na ulicy dwa samochody, a obok kłębiący się, wzbu-

rzony tłum. Jakaś kobieta szarpała za klamkę u drzwi wiodących do biur.

- Uciekają, dranie! - krzyczała. - Wieją pierwsi. Nasze chłopy dulczą przy działach,

Niemcy do nich strzelają, a ci tutaj, proszę! Tyłek w garść i w drogę. Bo tu robi się gorąco.

Tfu, tylko plunąć na takich! Starszy policjant stojący na podeście schodów starał się prze-

krzyczeć tłum.

- Ludzie, to nie ucieczka. Mamy rozkaz, żeby jechać w ślad za ewakuowaną fabryką.

- Do Kowla, do Kowla się zachciewa - nie ustępowała kobieta. - A po co tam policja?

Tu zostać, pomagać naszym chłopom, ludzi bronić...

- Nie jazgocz, babo, boś za głupia, żeby nam dyktować, co mamy robić! - wtrącił się

inny policjant. Te słowa jeszcze bardziej rozsierdziły ludzi.

- Głodnych pałować, wyciągać ostatni grosz z chałupy, to te psie syny potrafią - dola-

tywało z tłumu.

- A co było pierwszego maja, kto rozbijał nasze pochody?

Ktoś inny przypomniał los robotnika Józefa Krzosa, zamordowanego bestialsko przez

wierzbnickich policjantów. Już tylko krok dzielił ludzi od zaatakowania komisariatu. W

tym właśnie momencie nadszedł patrol prowadzony przez podchorążego. Murczyńskiemu

udało się uspokoić ludzi.

- Po co wszczynać awantury, skoro i tak wszyscy jedziemy na jednym wózku - tłuma-

czył.

Losse został przekazany policji, a przy okazji podchorąży dowiedział się, że istotnie

nadszedł rozkaz z Kielc, by policjanci podążyli w ślad za ewakuowaną fabryką. Polecenie

background image

otrzymano rankiem, później łączność z województwem została przerwana. Była to wiado-

mość bardzo niepokojąca i z takim uczuciem przyjęto ją w sztabie Kistelskiego. Nikt w

mieście nie wiedział wówczas, że tego dnia pobliskie Kielce zostały zajęte przez Niemców.

Późnym wieczorem 5 września na Francuskiej zameldował się łącznik wysłany ze szta-

bu 3 dywizji piechoty legionów, rozlokowanej w okolicach Skarżyska. Przekazał on

obrońcom miasta polecenie, które nadeszło do dywizji z dowództwa obrony przeciwlotni-

czej obszaru kraju. Otóż pułkownik Ludwig nakazywał, aby obydwa plutony obrony prze-

ciwlotniczej opuściły natychmiast miasto i zameldowały się w Dęblinie u pułkownika Ko-

bielskiego. Reszta dział miała czekać na dalsze decyzje.

Rozkaz ten wywołał liczne komentarze.

- Wygląda na to, że cofamy się na całej linii - stwierdził Kistelski. - No cóż, panowie,

my będziemy się bronili dalej. Ile sił starczy.

- A jak przyjdzie rozkaz, żeby opuścić miasto? - spytał Murczyński.

- To opuścimy. Jesteśmy przecież żołnierzami. Na razie musimy pomyśleć o tym, w jaki

sposób zapełnić lukę po tych czterech działach. Chyba te, które znajdują się na sąsiednich

stanowiskach, będą musiały przejąć ich sektor ostrzału. Innej rady nie widzę.

Nocą obydwa plutony zjechały ze stanowisk. O świcie 6 września ruszyły drogą na Dę-

blin.

Łącznik z dywizji przyniósł także wiadomość o upadku Kielc. Obrońcom Starachowic

pozostała jedynie nadzieja, że Góry Świętokrzyskie okażą się dla wroga za trudne do prze-

bycia.

- Polska obrona rygluje przejścia i Niemcy powinni na świętokrzyskich szlakach poła-

mać sobie zęby - stwierdzono w sztabie Kistelskiego.

VIII

- Ucieka, chłopaki, ucieka! - radośnie wykrzykiwał Dzidek Rek. - Aleśmy im dali. Już

tu nie wrócą! Kilka niemieckich samolotów, które rankiem 6 września podążały w piracki

rajd, zniknęło za lesistymi wzgórzami.

background image

Mietek Matynia podzielał radość swego przyjaciela. Miał jeszcze w pamięci ową smugę

dymu, jaka ciągnęła się za zestrzelonym Junkersem, a teraz nowe zwycięstwo! Myśliwce,

po nieśmiałej próbie zaatakowania stanowisk polskiej artylerii, jakby spłoszone gęstym

ogniem natychmiast powróciły do szyku.

- Nie cieszcie się, druhowie, nie cieszcie - Twardowski starał się ostudzić radość

chłopców. - Może i boją się naszej obrony, ale po co mają ryzykować. Dookoła jest tyle

miejsca, że mogą lecieć, gdzie chcą. Obsługa rozpoczęła zwykłe czynności po walce. Po-

prawiano usadowienie działa, tu i ówdzie podsypywano ziemię, uzupełniano naboje. Har-

cerze przystąpili do czyszczenia lufy. Szło im to sprawnie i... elegancko.

- Elegancko glansujecie naszego Boforsa. Elegancko w wojsku musi być, bo wojsko bez

elegancji to jak chłop bez... - Bernat w ostatniej chwili ugryzł się w język. - Co wam będę

gadał, jeszcze w krótkich portkach ganiacie. Marian Bernat, najstarszy w tej obsłudze, już

dwadzieścia lat pracował w Zakładach Górniczych. Mieszkał w świętokrzyskiej wiosce, ale

pochodził z daleka, aż z Francji. Powrócił do kraju w 1919 roku jako żołnierz generała

Hallera. Zdemobilizowany, odnalazł rodzinę na Kielecczyźnie i osiadł tu na stałe. Chociaż

już przekroczył pięćdziesiątkę, przyjęto go do jednostki OPL, gdyż był doświadczonym

przeciwlotnikiem. Chrzest bojowy przeszedł dwadzieścia kilka lat temu pod Paryżem.

- W krótkich portkach ganiacie, a chcielibyście samoloty strącać jak gruszki - ciągnął

dalej. - Mnie też tak się zdawało: wystarczy przymierzyć, odpalić i drzazgi polecą!

- Drzazgi to leciały pewnie pod Paryżem, za tamtej wojny, jak strzelaliście do drewnia-

nych aeroplanów - Dzidek zaczął przekomarzać się z Bernatem.

- Drewniane, niedrewniane, ale tyle, ile ich wtedy naraz leciało, to w tej wojnie jeszcze

nie widziałem - odparł Bernat.- Wam się wydaje, że jak tony żelaza latają nad głową, to

dopiero jest wojna. A ja wam powiem, że jak jednego dnia zobaczyłem na niebie coś z

pięćdziesiąt tych drewnianych pudeł, to mi aż chlupotało za koszulą, takem się spocił! I

opowiedział pan Marian, jak to było pod Paryżem 18 września 1918 roku, kiedy to jeden

tylko niemiecki samolot powrócił do bazy z nalotu. Resztę zestrzelono. Rek wyraźnie zain-

teresowany opowieścią przysiadł na kopczyku opodal działa.

- Mówi pan, że aż pięćdziesiąt samolotów brało udział w nalocie? Trudno w to uwie-

rzyć. To chyba był pierwszy wielki nalot?

- Pierwszy na pewno nie. Znałem jednego pilota, Francuza, i on mi opowiadał, że już na

background image

początku wojny, chyba w grudniu czternastego roku, ich samoloty zbombardowały nie-

miecki Freiburg. To był prawdopodobnie pierwszy duży nalot.

- Panie Marianie, niech pan powie, z czego wtedy strzelaliście do samolotów?

- Na pewno nie z takich zabawek jak dzisiaj. Pamiętam, że na samym początku wojny

były to po prostu zwykłe armaty polowe. Trochę tylko je przerobiono, wprowadzono spe-

cjalne platformy, celowniki i tabele strzelnicze. Ale potem zaczęły przychodzić armaty

specjalnie robione dla obrony przeciwlotniczej. Z tymi wróciliśmy do Polski w tysiąc dzie-

więćset dziewiętnastym roku.

- To znaczy, że byliście pierwszymi polskimi przeciwlotnikami - zauważył Twardow-

ski.

- Nie inaczej. Nasza bateria siedemdziesiątekpiątek była pierwszą polską jednostką

obrony powietrznej. Tuż po powrocie wcielono nas do garnizonu warszawskiego. Ja służy-

łem tam jeszcze trzy miesiące, potem wróciłem w ojczyste strony. Jeszcze w dwudziestym

roku powołano mnie do wojska. I prawie rok przesłużyłem w baterii. Odszedłem, gdy za-

częto formować w Warszawie dywizjon artylerii zenitowej. Właściwie to mogłem zostać na

zawodowego, bo sprzęt był ten sam, francuski, ale wiecie, czekała żona, dzieciak był w

drodze. Nigdy bym nie przypuszczał, że po tylu latach znów przyjdzie mi strzelać do nie-

mieckich samolotów - zakończył Bernat swe wspomnienia.

Minęło południe szóstego dnia wojennej służby. W mieście i okolicy nadal panuje spo-

kój, ale wieści nadchodzące z innych rejonów kraju budzą obawy. Z komunikatów radio-

wych wynika, że Niemcy wdzierają się w głąb Polski. Bitwa graniczna już przegrana. We-

sterplatte broni się jeszcze - bronią się krajanie, z kieleckiego pułku piechoty, którzy sta-

nowią tę bohaterską załogę, walczy jeszcze polskie wojsko na froncie. Ale miasta, węzły

komunikacyjne i drogi zatłoczone uciekinierami dzień w dzień są bombardowane przez

niemieckich pilotów. I to daleko za linią frontu. Tylko w niewielu miejscach agresora wita

ogień artylerii.

Leon Kański, któremu przypadła kolej przygotowania posiłku, rozpoczyna krojenie

chleba. Nagle zastyga w bezruchu. W popołudniową ciszę wyraźnie wdzierają się wybuchy

pocisków artyleryjskich. Strzela któryś z działonów, a u nich pełniący właśnie służbę har-

cerze nie informują o zbliżających się samolotach.

- Co jest, do diabła! Śpicie, chłopaki! - nie wytrzymuje Kański. - Patrzcie uważnie! Rek

background image

i Matynia nie rozumieją, o co chodzi koledze. Czemu tak wrzeszczy. Przecież na niebie nie

pokazał się ani jeden samolot.

Zdenerwowanie udziela się pozostałym. Strzały słychać nadal, a niebo jest czyste. Co

się mogło wydarzyć? To na pewno w okolicy Góry Trzech Krzyży.

- Mietek, wsiadaj na rower i jedź na dół. Rozpoznaj, co się dzieje - poleca Twardowski.

Matynia pędzi w dół, mija przejazd na stawie, dąży w stronę Wierzbnika. Nie słyszy już

strzałów artylerii, tylko - jakby trochę dalej - ogień z karabinów maszynowych. Czyżby

wróg był tak blisko? Nie, to chyba niemożliwe! Skąd tu Niemcy?

To samo pytanie zadawał sobie porucznik Jerzy Sosnowski, dowódca plutonu na Górze

Trzech Krzyży, gdy przez okulary swej lornetki dostrzegł dwa samochody pancerne z bia-

łymi krzyżami. Skąd tu Niemcy? Przecież do miasta nie dotarły żadne sygnały, świadczące

o tym, że w okolicy pojawił się wróg. Jeszcze wczoraj, gdy rozmawiał telefonicznie z Ki-

stelskim, obaj byli pewni, że Gór Świętokrzyskich hitlerowcy tak łatwo nie sforsują.

Zbliżała się godzina druga po południu. Porucznik Sosnowski podejmuje błyskawiczną

decyzję: cel - samochód pancerny, na wprost - ognia! I to były te strzały, które tak zdumia-

ły załogę Starachowic Górnych. Zresztą nie tylko tam odbiły się echem. Na ich odgłos

sekretarz szefa działu broni w zakładach, porucznik Kazimierz Bujnowski, organizuje

zbrojną grupę „czarnych beretów”. Zabierają ze sobą kilka Mosinów i karabin maszynowy

z posterunku ochraniającego wieżę ciśnień. Kierują się w stronę Trzech Krzyży. W tym

samym czasie kilkunastu harcerzy z placówki w Wierzbniku, pod wodzą Zygmunta Le-

wińskiego, także zmierza w tym kierunku.

Oddział niemiecki, który niespodziewanie pojawił się na przedpolach Starachowic, był

częścią sił prących na północ i wschód przez Góry Świętokrzyskie. Wczesnym rankiem 6

września rozbił polską obronę pod Świętą Katarzyną i - nie natrafiając już na żaden opór -

spiesznie zmierzał na Bodzentyn i Pawłów. Niemcy dysponowali informacjami, że droga,

przynajmniej aż po Ostrowiec, jest wolna, że na tym terenie nie ma żadnych polskich sił, a

trasy kolejowe są sparaliżowane, więc nie napotkają żadnej przeszkody.

Na czele kolumny szły samochody opancerzone pododdziału rozpoznawczego. Niemcy

pewni siebie, zbliżają się do Michałowa. Te kilometry spokojnej jazdy rozleniwiają i uspo-

kajają. Nic już nie powinno utrudnić „wycieczki ku Wiśle”.

Rozwidlenie dróg pod Michałowem. Oddział kieruje się na Ostrowiec, ale dowódca

background image

szpicy postanawia wysłać niewielki zwiad w kierunku Wierzbnika. Trzeba sprawdzić, choć

to chyba jedynie zwykła formalność, bezpieczeństwo boków. W lewo od kolumny odbijają

dwa wozy i grupa motocyklistów.

Sosnowskiego zaniepokoił tuman kurzu, jaki od paru minut zdawał się przesuwać drogą

wiodącą od Słupi. Początkowo porucznik sądził, iż jest to jakiś zapóźniony pododdział

polskiego pułku, który rankiem przemieszczał się w kierunku Skarżyska. Ale tamci szli ze

wschodu, tymczasem ci zbliżają się od południa.

Porucznik uważnie obserwuje obłok kurzu, który na krzyżówce w Michałowicach roz-

dziela się na dwie części. Większa chmura płynie na prawo, mniejsza wali wprost na

Wierzbnik. Jest coraz bliżej. W końcu wyłania się z niej sylwetka pojazdu. Jeszcze moment

i porucznik Sosnowski widzi biały krzyż na burcie wozu. Niemcy! Pierwszy pojazd skręca

w drogę na Wierzbnik i niknie za wzniesieniem. Drugi już tak łatwo nie ujdzie.

- Cel, samochód pancerny! Na wprost, ognia! - wykrzykuje komendy.

Obsługa Boforsa, przejęta i zaskoczona nie mniej niż dowódca, szybko przygotowuje

działo. Celowniczy, Zygmunt Kurc, precyzyjnie przymierza. Pada strzał. Niecelny. Wóz

przyspieszył, jakby chciał umknąć przed ogniem. Drugi pocisk również nie trafia w cel.

Rozrywa się za daleko, roztrzaskując przydrożny słup telegraficzny.

- Spokojnie, spokojnie, bez nerwów - mówi przez zaciśnięte zęby dowódca. - Jeszcze

raz spróbujemy. To nasza ostatnia szansa!

Niemiecki wóz ma jeszcze do przebycia kilkanaście metrów i zniknie z pola widzenia

Polaków. Kurc przymierza ponownie. Pada strzał. Samochód zatrzymuje się, unosi lekko

do góry, przewraca na bok i wali do rowu. Zwycięstwo!

Ale to jeszcze nie koniec walki. Powoli, zza fałdy terenu wyłania się pojazd, który je-

chał pierwszy. We włazie wychylony Niemiec daje znaki, że się poddają. Ale zanim Polacy

zdołali podjąć decyzję, co robić z niespodziewanymi jeńcami, obronę przygniata do ziemi

ogień z karabinów maszynowych. To motocykliści zdołali zająć pozycję za przydrożnym

nasypem i teraz ostrzeliwują obsługę działka. Jeszcze moment i dołączają do nich żołnie-

rze, którzy przed chiwilą zamierzali się poddać. Polacy szybko otrząsają się z zaskoczenia i

odpowiadają ogniem. Zaczynają płonąć okoliczne zabudowania. Pod ich osłoną Niemcy

zbliżają się do wzgórza.

Idą coraz śmielej, bo z polskiej strony nie pada ani jeden strzał z karabinu. Ogień z Bo-

background image

forsa, nawet z dwóch, nie wystarcza, by powstrzymać atak piechoty. Ludzie Sosnowskiego

z rosnącym niepokojem patrzą na zbliżających się nieprzyjaciół. Jeszcze moment i zaczną

podchodzić pod górę, a wtedy polska załoga będzie zupełnie bezbronna.

- Panie poruczniku, w naszym Boforsie zaciął się zamek, co robić? - woła do Sosnow-

skiego Dróżdż.

- Co robić?

Zanim dowódca zdążył odpowiedzieć, rozległy się wybuchy granatów przeciwlotni-

czych. Co za ulga! Do akcji włączyły się działa z Majówki, gdzie dowodzi Jan Cieślik.

Okładają ogniem szosę ostrowiecką. Niemcy, zdezorientowani, zatrzymują się. A Boforsy z

Majówki nie żałują pocisków!

- Panie poruczniku, co robić? - powtarza Dróżdż. Sytuacja jest trudna. Brak osłony bro-

ni ręcznej uniemożliwia jakikolwiek opór. Sosnowski chwyta

aparat telefoniczny, chce rozmawiać ze sztabem. W słuchawce panuje martwa cisza.

Łącze przerwane! Porucznik podejmuje decyzję:

- Wymontować zamki, zabierać co się da. Odchodzimy!

Na dole, tuż koło przepustu, spotykają Krzyżanowskiego, który jedzie do nich z rozka-

zami ze sztabu. Jest z nim kilku wartowników z pociągu ewakuacyjnego stojącego na stacji

w Wierzbniku.

- Macie zostać tu, przy moście. Pan będzie dowodził swoimi ludźmi i wartownikami.

Zaraz dowiozą cekaem i karabiny - Krzyżanowski w pośpiechu przekazuje rozkazy. Tym-

czasem w stronę szosy ostrowieckiej nadciągają dwie grupy: Bujnowskiego i Lewińskiego.

Harcerze mają o wiele bliżej i są pierwsi na miejscu. Lewiński błyskawicznie ocenia sytu-

ację. Jest ich dwunastu, ale nie znają siły przeciwnika. Poleca więc chłopcom, by zajęli

stanowiska w rowie, po lewej stronie drogi. Obserwują przedpole. Pomiędzy zabudowa-

niami osiedla widać skradających się Niemców.

- Chłopcy, każdy bierze na cel swojego i pojedynczym ognia! - rozkazuje. Padają strza-

ły. Niemcy nie spodziewają się ataku z tej strony, ale szybko dostosowują się do nowej

sytuacji. Odpowiadają ogniem z pistoletów maszynowych. I... zaczynają się cofać!

Widzą to harcerze i radość ich nie ma granic. Któryś krzyczy: hura! hura!, inny wychyla

się spoza nasypu. Wtem Tadeusz Sokół, drużynowy, technik z fabryki, osuwa się w głąb

rowu przeszyty serią z pistoletu maszynowego. Ginie na miejscu.

background image

Tymczasem Niemcy rezygnują z ataku. Wycofują się.

- I zaraz po ich odejściu - opowiada z przejęciem Mietek Matynia, który tę historię

usłyszał od naocznego świadka, swego przyjaciela Wiśniewskiego, i teraz przekazuje ob-

słudze działa w Starachowicach Górnych - słychać było strzały gdzieś na Wanacji. Nie

chciałem już czekać, bo spieszyłem się do was - kończy.

- Co się stało z tym nie uszkodzonym wozem? - docieka Twardowski. - Ilu Niemców

nasi zabili?

- Na pewno kilku i sporo ranili. Chłopaki widzieli, jak zbierali z drogi swoich przed

odejściem. Jeden został we włazie rozbitego samochodu. Znaleźli przy nim jakieś pismo i

wynikało z niego, że się nazywał Redling czy Relich, dokładnie nie wiem. A ten drugi

samochód sam widziałem na podwórku u Wiśniewskich. Jak Niemcy odeszli, ludzie pana

Bujnowskiego przyprowadzili konie i chcieli odholować ten pojazd na zakład. Jest trochę

postrzelany, ale i tak nieźle wygląda. Na razie stoi koło Wiśniewskich.

- Powiedz jeszcze, co w mieście. Jak ludzie się zachowują?

- Nie jest dobrze. Wystraszeni tacy, że przykro patrzeć. Niektórzy to nawet zaczęli się

szykować do ucieczki. Ale gdzie tu uciekać, jak od wschodu i zachodu Niemcy? Powiadają

w mieście, że tylko droga na Tychów wolna - opowiada Matynia. - Na dworcu w Wierzb-

niku stoi jakiś pociąg z żołnierzami, ale chyba nigdzie nie pojedzie, bo tory w obydwu u

kierunkach przerwane. O, a tu, patrzcie, mam pamiątkę z tej bitwy.

Mietek otworzył zaciśniętą dotychczas dłoń i z dumą pokazał trzy naboje z niemieckie-

go karabinu, które znalazł w uszkodzonym wozie opancerzonym.

Tajemnicze strzały na Wanacji, o których wspomniał w swej opowieści Mieczysław

Matynia, były odgłosem krwawych, tragicznych wydarzeń, jakie rozegrały się w tym ro-

botniczym osiedlu sąsiadującym ze wzgórzem Trzech Krzyży.

Na odgłos pierwszych strzałów polskiej artylerii z podążającej w kierunku Ostrowca

niemieckiej kolumny oderwała się grupka wozów i motocykli. Pododdział skoncentrował

się w lasku Ćwielucha, paręset metrów przed miejscem, z którego starachowicka obrona

ostrzeliwała wozy opancerzone. Niemcy zamierzali już opuścić lasek i ruszyć swoim na

pomoc, kiedy ów ostrzeliwany pododdział zaczął się cofać. Po chwili połączone siły poszły

ponownie na Starachowice, ale w innym niż walka celu. Chodziło o zemstę, straszliwą

zemstę na bezbronnych ludziach.

background image

Na miejsce odwetu wybrali Niemcy osiedle osłonięte przed ogniem obrońców fałdą te-

renową - Wanację. Dopadli domów na Wanacji i tam bestialsko rozprawili się z mieszkań-

cami. W niebo wzbiły się słupy dymów. Płonęła cała ulica. Pożar trawił domy Pawelców,

Bogaczów, Bajów, Kadłuckich, Gilów, Łuczkiewiczów, Janickich...

Niemieckim żołdakom wystarczyło niewiele ponad pół godziny, by dokonać zniszczeń i

wymordować dwadzieścia troje mieszkańców Wanacji. Na swoje ofiary wybierali z pre-

medytacją młodych mężczyzn. Zginęło ich tego dnia dziewiętnastu. Wśród pomordowa-

nych były także dwie kobiety: Janina Węgrzynowska i Zofia Jasińska, kilkuletnia dziew-

czynka Adela Krzepkowska i czternastoletni Ajek Wacowski.

A nic przecież nie zapowiadało tej tragedii. Przeciwnie. Po wybuchu wojny powiadano

w Starachowicach, że miejscem najbezpieczniejszym jest właśnie Wanacja! Położona naj-

dalej od zakładu, a więc nie narażona na bombardowanie, osłonięta wzgórzami i lasem.

Gdy szóstego września usłyszano w domach Wanacji rozlegające się pod wzgórzem Trzech

Krzyży strzały, także pocieszano się jeszcze: przecież nie bez racji ludzie mówią, że tu nic

się stać nie może.

Krótka cisza po starciu utwierdziła mieszkańców osiedla w tym przekonaniu. Ukryci

dotąd ludzie zaczęli wychodzić przed domy, popatrywać na pobliski lasek Ćwielucha. I

nagle spod lasu ukazały się motocykle. Sunęły wprost przez pola, na Wanację. Michalina

Bielatowa, mocno tym zaniepokojona, zaczęła przynaglać najbliższych i lokatora, by

szybko wracali do piwnicy. Kto wie, co może być dalej? W ukryciu bezpieczniej.

To samo działo się w sąsiednich zagrodach. Ludzie wracali do kryjówek.

Regina Duda mocno zapiera drzwi. Została sama w domu z czteroletnim dzieckiem.

Mąż ze starszym synem ukrył się gdzieś pod górą. Kilkanaście osób przywarło w rozpadli-

nie koło mostku, gdzie stała kapliczka Świętego Jana. W solidnej, murowanej piwnicy

Ć

wieluchów skryło się kilku sąsiadów. Janek Maj w ostatniej chwili dopadł obory Soko-

łów. Stefan Gudej chroni się z czternastoletnim synem w dole, który przygotował na wy-

padek bombardowania.

Z piwnicy Bielatów wyraźnie widać, że Niemcy są tuż, tuż. Po chwili przez okienko

zaczyna się wdzierać dym. Pali się obejście. Z obory dolatuje przeraźliwy ryk jedynej kro-

wy. Zięć Michaliny, Marian Glina, nie namyśla się długo. Wybiega z piwnicy, uwalnia

krowę. Potem przemyka między domem a oborą i przypada do ziemi w bruzdach kartofli-

background image

ska. Widzi, jak ogień, obficie podlany benzyną, ogarnia kilkanaście zabudowań. Słyszy

pojedyncze strzały i nieludzkie krzyki dobiegające z kilku stron. Nagle, tuż przed furtką

Bielatów, dostrzega dwóch uciekających mężczyzn. Krótka seria z pistoletu maszynowego

kładzie ich obu. Marian poznaje Józka Jagiełłę i Traczewskiego. Jagiełło zginął. Traczew-

skiemu udało się ujść śmierci.

Gdzieś z lewej strony dobiegają odgłosy dwóch wystrzałów. To u Kselów. Ginie koło

własnego domu Wacław Ksel.

Zaczyna płonąć obejście Bajów. Marian obserwuje, jak z piwnicy, mającej wyjście z

boku domu, próbują wydostać się jacyś ludzie. Najpierw ostrożnie wychyla się Zającz-

kowski, po nim Bajowa z dziećmi i jeszcze kilka osób. Czmychają w kierunku sadu. Gło-

ś

ne: halt! halt!, osadza ich na miejscu. Niemcy są kilkanaście metrów od tej grupki. Rozle-

gają się strzały. Na oczach przerażonych kobiet i dzieci padają zabici Stanisław Baja, Sta-

nisław Zajączkowski i Wincenty Sokół. Na rękach Sokoła sześcioletni synek. Chłopiec ma

przestrzelone obie nóżki.

Marian Glina nie czeka, co będzie dalej. Gnany przerażeniem biegnie w dół, w stronę

mostku. Szczęśliwie nie dosięgają go pociski.

W tym czasie, gdy mordowano jej męża, Bronisława Sokołowa ukryła w oborze ucie-

kającego Janka Maja. Ledwie zdążyła zatrzasnąć drzwi chałupy, usłyszała głuchy wybuch.

Zerknęła przez okno, zobaczyła wywaloną ścianę obory i czołgającego się Janka. Pokrwa-

wiony, poszarpany niemieckim granatem, zastyga w bezruchu. Nie żyje.

Dudowa, osaczona zewsząd dymem i ogniem, jakimś cudem wypada z domu. Mocno

tuli do piersi maleńką Wiesię. W którą stronę uciekać? Kule świszczą, dym gryzie w oczy.

Wybiera zagrodę Ćwieluchów. Wpada do chałupy, ale i tu zaczyna szaleć pożar. W gronie

przerażonych kobiet i dzieci, szlochająca, niepewna swego losu, czeka na koniec tego sąd-

nego dnia.

Stefan Gudej ukrył się w dole przeciwlotniczym. Dopadli go i tam. Mężczyzna wła-

snym ciałem zasłania syna. Pociski przeznaczone dla obydwu sięgają tylko ojca.

We własnym mieszkaniu ginie Walerian Pawlik, a na łące Kazimierz Michalski. Nie-

mieckie pociski przeszywają Jana Mikułę, Adama Łuczkiewicza, Tadeusza Karbowniczka,

Jana Gałkę, Stefana Ucińskiego, Jana Masternaka. Osiedle spłonęło niemal doszczętnie.

Tak zakończyła się starachowicka „krwawa środa”.

background image

Harcerze z grupy Lewińskiego i robotnicy dowodzeni przez Bujnowskiego, którzy

przybyli pod Górę Trzech Krzyży, słyszeli strzały na Wanacji i widzieli kłęby dymu z pło-

nących zagród, nie mieli jednak żadnych możliwości przeciwdziałania. Wszystko odbyło

się błyskawicznie i Niemcy natychmiast opuścili miejsce zbrodni.

Wieczorem w sztabie przy Francuskiej przeanalizowano wydarzenia z ostatnich godzin

i teraz już nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że nadciąga najgorsze. Miasto znalazło

się w zasięgu wroga. Co prawda pierwszy atak udało się odeprzeć i Niemcy nie zdobyli

Starachowic z marszu, ale następna próba może skończyć się klęską.

Jeszcze tego samego wieczoru Kistelski odebrał kolejny rozkaz ze Skarżyska. W ciągu

doby reszta środków obrony powietrznej oraz karabiny maszynowe powinny opuścić mia-

sto. Kierować się na Iłżę i przeprawy na Wiśle w okolicach Solca, a stamtąd pod Józefów.

Wymaszerują tylko ci ludzie, którzy stanowią obsługi dział lub są wyposażeni w broń.

Pozostali z fabrycznej jednostki pozostaną w mieście. Nakazywano, by w chwili wymarszu

bezwzględnie wykonać zadanie oznaczone kryptonimem „Grad”. Kistelski wiedział, że

oznacza to zniszczenie tego wszystkiego, co mogłoby posłużyć Niemcom do uruchomienia

produkcji zbrojeniowej. Inżynier był realistą, ale jednak zaskoczył go ten rozkaz. Nie spo-

dziewał się, że na froncie jest aż tak źle!

- Bujnowski, sprawdzisz, czy wszystko w porządku w systemie „Grad”. Skontroluj też

rozmieszczenie ładunków w magazynie zapasów - Kistelski zaczął wydawać polecenia. -

Krzyżanowski, połącz się z Komendą Obrony Powiatu. Chcę rozmawiać z majorem Trze-

bińskim!

Raz, drugi i trzeci odpowiedział w słuchawce przeciągły sygnał. Nikt się nie zgłaszał.

- Panie poruczniku, chyba nikogo tam... - zaczął Krzyżanowski; ale usłyszał z drugiej

strony:

- Halo, halo!

- Plutonowy Krzyżanowski z Francuskiej. Z kim rozmawiam?

- Woźny magistratu.

- Proszę do aparatu pana majora Trzebińskiego.

- Pana majora nie ma.

- To chcę rozmawiać ze starostą.

- Pana starosty też nie ma.

background image

- Kto tam jest? - denerwował się Krzyżanowski. - W takiej chwili nie ma nikogo? Niech

podejdzie inżynier Denk.

- Pan inżynier, za przeproszeniem, też już wyjechał. Krzyżanowskiemu na chwilę za-

brakło tchu.

- Jak to, też już wyjechał! Kto jeszcze wyjechał, dokąd wyjechał? Woźny zaczął coś

tam wyjaśniać, plątać się i Krzyżanowski niewiele mógł z tego zrozumieć.

- To nikogo nie ma? Łżesz, człowieku, alboś pijany! - krzyczał.

- Jasiu, co tak głośno, z kim rozmawiasz? - zainteresował się Kistelski.

- Mam Wierzbnik na linii. Jakiś człowiek wmawia mi, że w Komendzie nikogo nie ma!

Podobno inżynier Denk „też wyjechał”.

- Też? - zdziwił się Kistelski. - Niby z kim?

- Nie wiem, panie poruczniku, nie mogę się dogadać.

- Wskakuj na Sokoła i pędź. Musisz odszukać majora. Niech się pilnie ze mną skontak-

tuje.

Krzyżanowski nie odnalazł majora Trzebińskiego. Nie spotkał ani starosty, ani burmi-

strza, ani nawet Denka, nikogo z członków Komendy Obrony Miasta i Powiatu. W staro-

stwie dyżurował tylko zdezorientowany woźny magistracki.

- Chyba szósta biła na kościele, jak podjechały dwa auta - opowiadał. - Pan starosta

bardzo się spieszył. Widziałem, jak przedarł jakieś papiery, wsunął do pieca i podpalił.

Wszyscy wyjechali. I pan major, i ten inżynier z fabryki, co tu był w starostwie. Tak, panie,

wyjechali. Władza swoje wie. Jak oni się spieszyli, to musi być gorąco.

Do Krzyżanowskiego dotarła wreszcie gorzka prawda. Komenda opuściła miasto bez

kontaktu z jego obrońcami! To przecież ucieczka, zwykła ucieczka z pola bitwy!

Pełen najgorszych myśli wracał na Francuską. W mieście zauważył niezwyczajny ruch.

Ludzie dowiedzieli się, że władze uciekły, i liczni mieszkańcy Starachowic krzątali się

gorączkowo koło swoich domów. Czyżby zaczynała się masowa ucieczka z miasta? To

byłoby najgorsze. Wiadomo, że drogi są zapchane wojskiem, a niemieckie samoloty bom-

bardują kolumny uciekinierów.

U wylotu ulicy Marszałka Piłsudskiego dojrzał dwie fury wyładowane po brzegi wszel-

kim dobytkiem. Obok kilku mężczyzn ciągnęło wózki.

- Gdzież to podążacie? - zapytał pierwszego z brzegu furmana.

background image

- Na Tychów, panie wojskowy. Trza wiać, jak się chce przeżyć. Tu nie ma na co cze-

kać.

Przed sklepem kupca Josela Welganta niezwykłe zbiegowisko. Sam właściciel wyrzuca

na ulicę najlepszy towar. Wygląda niesamowicie w czarnym kapeluszu, z rozwichrzonymi

pejsami i pałającymi w półmroku oczyma.

- Ludzie, ludzie, bierzcie wszystko! - wrzeszczy kupiec.

Ż

ona z dziećmi daremnie starają się przerwać ten atak szczodrości. Tłumaczą, że „tate-

łe” ze strachu po tym, co opowiadają o Wanacji, stał się „meszugene”. Ale już jutro będzie

dobrze i lepiej nie brać tych rzeczy, bo trzeba będzie za wszystko zapłacić, jak Josel przyj-

dzie do siebie.

Czyżby tak wyglądała panika? - myśli Krzyżanowski. Ucieczki, oszalały kupiec, głośne

modlitwy dobiegające z niejednego domu.

W sztabie zdaje szczegółową relację ze swej wyprawy. Kistelski rozumie, że zostali w

mieście sami, że nie ma już dowództwa, które mogłoby pokierować wycofaniem jednostki i

ostatnim etapem ewakuacji fabryki. Teraz wszystko zależy od nich, od ludzi z jednostki

OPL.

- Nie wiemy, dlaczego Komenda tak szybko opuściła miasto. Prawdopodobnie otrzy-

mali rozkaz, o którym nie musieli nam mówić. - Kistelski starał się zrozumieć motywy

ucieczki swych przełożonych. - Pozostaje nam dokładnie wypełnić ostatnie polecenie. Pa-

nowie, każdy z was uda się do działonów i przekaże rozkaz o ewakuacji. Pięciu z Krzyża-

nowskim pójdzie do osiedli. Trzeba uspokoić tych, co mają zostać. Wytłumaczcie, że

ucieczka to najgorsze wyjście. Mam pewne wiadomości o zapchanych drogach i niemiec-

kich samolotach urządzających prawdziwe piekło. Powiedzcie o tym ludziom.

- Kiedy wymarsz? - spytał Bujnowski.

- Wyruszymy, zgodnie z rozkazem, jutro wieczorem. Zbieramy się w lesie na Bugaju.

Do tego czasu musimy mieć bezpieczne tyły. Okolicznymi drogami idzie nasze wojsko, ale

od południa prawdopodobne jest ponowne nadejście Niemców. Porucznik Sosnowski

otrzymał już rozkazy i pilnuje tego kierunku. Ma ludzi z karabinami maszynowymi. Nie

możemy dać się zaskoczyć. Nasze działa to jednak prawdziwy skarb dla wojska - zakoń-

czył Kistelski.

background image

IX

Rozkazy, polecające obrońcom Starachowic wycofanie się z miasta, miały swe źródło w

niekorzystnej sytuacji operacyjnej Wojska Polskiego, już 2 i 3 września poszczególne ar-

mie pod przeważającym naporem wroga zaczęły cofać się w głąb kraju. W obliczu tych

wydarzeń i przewidując dalszy, niekorzystny przebieg wypadków dowództwo OPL Obsza-

ru Kraju postanowiło siły, jakimi dysponowało, przegrupować za linię frontu. Głównym

celem tego manewru było maksymalne umocnienie polskiej obrony nad Wisłą.

Jako pierwsze rozkaz odwrotu otrzymały ośrodki OPL rejonu Katowic i Krakowa. Wo-

bec braku środków transportowych zniszczono sprzęt artyleryjski starego typu, a pozostałe

armaty, Boforsy starachowickie siedemdziesiątkipiątki, wycofywały się w kierunku na

Dęblin.

W okolicach Dęblina dowódca OPL OK nakazał utworzyć specjalną grupę przeciwlot-

niczą. Dowództwo grupy, której zadaniem była obrona mostów i przepraw na Wiśle oraz

magazynów amunicji w Stawach, powierzono doświadczonemu artylerzyście podpułkow-

nikowi Kobielskiemu. Te wszystkie wydarzenia miały miejsce 4 września, gdy w Stara-

chowicach nie przypuszczano nawet, że tak szybko zajdzie konieczność ewakuacji. Jeszcze

tego samego dnia wobec wyraźnie pogarszającej się sytuacji na froncie zapada decyzja o

przegrupowaniu na wschód wszystkich sił OPL OK. Decyzję podjęto z pełną świadomo-

ś

cią, iż w jej następstwie lotnictwo wroga zapanuje nad obszarem niezbędnym do prowa-

dzenia wojny. Zachodniej części COP nie sposób było już bronić, teraz linią nie do przeby-

cia miała stać się Wisła.

W jej więc kierunku 4 września podążały - wraz z innymi oddziałami - jednostki OPL

ze Śląska, z Krakowa i spod Warszawy. Wkrótce dołączą do nich plutony z terenu COP.

Kolejny rozkaz, tym razem o wycofaniu plutonów broniących fabryk zbrojeniowych,

został wydany 5 września. Pułkownik Ludwig, autor planu przegrupowania działał w po-

rozumieniu z generałem Tadeuszem Piskorem, nowo mianowanym dowódcą tworzącej się

armii „Lublin”, który poprzedniego dnia otrzymał zadanie operacyjne od Naczelnego Wo-

background image

dza, a w nim taki oto rozkaz: „... zadaniem pana generała będzie w pierwszym rzędzie ob-

sadzenie przepraw na Wiśle i wyłapywanie plutonów artylerii plot wojskowych i cywilnych

spośród masy wycofujących się. Plutony te należy postawić na Wiśle dla obrony prze-

praw”.

„Wyłapywanie” w pierwszych dniach, to jest 5 i 6 września, dotyczyło raczej środków

obrony przeciwlotniczej regularnych jednostek wojskowych. Plutony fabryczne zaczęły się

pojawiać nad Wisłą nieco później i pułkownik Ludwig zamierzał wykorzystać je do obrony

przepraw na południe od Dęblina aż po Sandomierz. Wobec szczupłości środków OPL

liczyło się każde działo, a z fabryk położonych na lewym brzegu Wisły powinno przybyć,

według kalkulacji pułkownika, co najmniej 18 Boforsów. Była to więc znaczna siła, licząca

się w bilansie polskiej obrony.

Obydwa wojskowe plutony obrony przeciwlotniczej Starachowic, które opuściły miasto

rano 6 września, dotarły jeszcze tego samego dnia pod Dęblin. Cztery Boforsy zostały od-

dane do dyspozycji podpułkownika Kobielskiego. Tym samym grupa pododdziałów obrony

powietrznej na odcinku Dęblina stawała się wcale pokaźną siłą. Składały się na nią 23

działa plot 75 mm starego typu, 3 nowoczesne kalibru 75 mm i 8 Boforsów. Po sąsiedzku,

w Puławach, znajdowała się siódma bateria artylerii plot wyposażona w 4 Boforsy. Dalej na

południe, wzdłuż Wisły, pomiędzy Solcem a Józefowem, rozlokowano działa przybyłe z

Ostrowca oraz kompanię ciężkich karabinów maszynowych plot. W ten właśnie rejon po-

dążała grupa obrońców Starachowic z fabrycznej jednostki OPL.

Kolumna starachowicka zebrała się 7 września w lesie na Bugaju. Pościągano działa z

Lubianki, Majówki, Góry Trzech Krzyży i ze Starachowic Górnych. Armaty sprawdzone,

ze sporym zapasem amunicji. Niestety, nie mogły one osiągnąć nakazanego rejonu, gdyż

brakowało ciągników. Po odejściu plutonów wojskowych pozostały jeszcze cztery gąsieni-

cowe ciągniki artyleryjskie C2P, przystosowane specjalnie do holowania armat i przycze-

pek amunicyjnych, ponadto gotowe były do drogi dwa samochody ciężarowe: Ford i Polski

Fiat 621 L. Należało więc podjąć decyzję, co zrobić z działami, których zabrać nie sposób.

Decyzja mogła być tylko jedna i podjął ją inżynier Kistelski: zniszczyć! Jeszcze nieraz w

przeciągu kilku najbliższych dni będzie wydawał takie rozkazy.

Ustalono, że na czele kolumny pojedzie Krzyżanowski swoim Fordem. Inżynier Ki-

stelski wstrzymuje marsz.

background image

- Poczekajcie, chłopcy, ruszymy za chwilę. Jeszcze jedną sprawę musimy załatwić.

Kistelski wraca wraz z Sosnowskim na teren fabryki. Po chwili powietrzem targa po-

tężny wybuch. Błyski ognia widoczne są w promieniu wielu kilometrów. W gruzy rozsy-

puje się zakładowy magazyn zapasów. W ruinach spoczywają części do Boforsów, haubic,

siedemdziesiątekpiątek... Niemcy powinni zastać tylko kupę złomu, a w halach zdekom-

pletowane maszyny. Kończy się ważny rozdział w dziejach Starachowickich Zakładów

Górniczych.

Przed obrońcami miasta droga wyraźnie określona rozkazem: poprzez Iłżę i Lipsko dą-

ż

yć do przeprawy na Wiśle w okolicy Solca. Na prawym brzegu Wisły meldować się u

dowódcy pododcinka obrony przeciwlotniczej Solec - Józefów.

W nocy z 7 na 8 września niełatwo było wykonać taki rozkaz, gdyż w tym samym cza-

sie, tą samą drogą na Iłżę przemieszczały się wojska z południowego zgrupowania armii

„Prusy”, którego dowódca generał Stanisław Skwarczyński, na wieść o rozbiciu północnej

części armii i pojawieniu się wroga pod Ostrowcem Świętokrzyskim, wydaje polecenie do

odwrotu za Wisłę. Po drodze jest właśnie Iłża.

Obrońcy Starachowic podążają drogą na północ. Zrazu nie dostrzegają, by działo się coś

wyjątkowego. Tuż za miastem wjeżdżają w las i po kilku kilometrach osiągają Tychów. Tu

droga krzyżuje się ze szlakiem wiodącym ze Skarżyska. Jest to droga odwrotu 3 dywizji

piechoty. Zatłoczona ludźmi, pojazdami i końmi - polska wrześniowa droga.

Mietek Matynia i Dzidek Rek z wysokości ciągnika artyleryjskiego, gdzie „na pace”

znaleźli wcale wygodne miejsce, patrzą na przelewający się potok ludzi i sprzętu. Mijają

godziny - wstaje dzień 8 września. Trochę chłodno tego ranka, ale mgła wyraźnie opada

zraszając przydrożne łąki. Wilgotniejący brezent Boforsa to nieomylny znak dla obu har-

cerzy, że nadchodzi kolejny słoneczny dzień. Bezchmurne niebo już od dawna ich nie cie-

szy, wiedzą, że pogoda sprzyja samolotom z czarnymi krzyżami.

Tymczasem przed nimi suną samochody wojskowe i cywilne, tabory, artyleria. Jest

wreszcie miejsce na starachowickie działa. Wciskają się w lukę pomiędzy kompaniami 7

pułku. Powoli jadą w stronę Małyszyna. Tu niespodziewana przeszkoda. Psuje się Ford

wyładowany bronią i zapasami żywności. Szybka decyzja dowódcy: zniszczyć! Krzyża-

nowski poleca wyładować karabiny maszynowe i amunicję. Wóz zostaje zepchnięty do

rowu i podpalony. Czarny, tłusty dym snuje się wzdłuż wiejskiego traktu.

background image

Jasieniec. Stąd już tylko kilka kilometrów do Iłży. Harcerze są zmęczeni tą niezwykłą

podróżą i przerażeni tym, co obserwują na szlaku. Przygnębia ich obraz odwrotu, utrudzeni

ż

ołnierze, tabory z rannymi. Nie tak wyobrażali sobie wojnę. Dziś oglądają jej prawdziwe

oblicze.

Szeregowiec o twarzy mocno spalonej słońcem, maszerujący ze swym plutonem, ciężko

opiera się o burtę przyczepki ciągnika. Żołnierz wyjmuje manierkę, ociera z niej kurz i

zachłannie pije. Zdejmuje ciążący mu plecak i podaje Dzidkowi, potem sam wskakuje na

przyczepkę.

- Podwieźcie krzynkę, chłopcy, nieco odpocznę - powiada.

- Pan z daleka wędruje? - pyta Mietek.

- Z daleka, kochany, z daleka. Aż z Zamościa.

- To chyba nie z tego kierunku?

- Z tego czy nie z tego, jaka różnica? Wojna drogi poplątała. Tak w ogóle to pochodzę z

Jatutowa pod Zamościem. Pracowałem w browarze. Pod koniec sierpnia dostałem „po-

wiestkę” i pojechałem pod Dęblin, gdzie formował się nasz pułk. Dalej zeszło w bojach i

marszu.

- Niech pan powie, gdzieście się bili? - pytają chłopcy.

- A co wy za jedni, żeście tacy ciekawi?

- Ze Starachowic, żołnierze obrony przecivylotniczej! - odparli z dumą.

- Skoro żołnierze, to posłuchajcie, jak z nami było. Spod Dęblina piątego września po-

jechaliśmy eszelonem na Radom. Potem marszem pod Skarżysko, całkiem niedaleko od

waszego miasta. Tam napotkaliśmy Niemców. Biliśmy się pod Krasną i Bliżynem. Udało

się nam oderwać od dywizji niemieckiej i wczoraj wieczorem zaczęliśmy ten marsz. Ot,

cała historia. A wy co żeście zwojowali?

Nie doczekał się żołnierz odpowiedzi na swoje pytanie. Musiał spiesznie opuścić wy-

godne miejsce obok harcerzy, kolumna bowiem zatrzymała się i dowódcy zaczęli porząd-

kować szyki swych pododdziałów. W pobliżu widać było pierwsze zabudowania niewiel-

kiego miasteczka. Drewniane w większości domki tłoczyły się wzdłuż wąskich ulic i u stóp

wysokiej góry zwieńczonej ruinami starego zamku biskupów krakowskich.

Ósmego września Iłża przypominała raczej gwarny obóz wojskowy niż spokojne, senne

zazwyczaj miasteczko. Wszystkie ulice, drogi wyjazdowe, rynek, okoliczne pola i rozległe

background image

łąki nad Iłżanką zapchane były wojskiem. W tym rejonie koncentrowała się 3 dywizja pie-

choty legionów. Tu był jej ostatni postój przed rozpoczęciem marszu na wiślane przeprawy.

Jeszcze tego samego dnia, zgodnie z rozkazem generała Skwarczyńskiego, dywizja miała

znaleźć się na prawym brzegu Wisły, by tam podporządkować się dowództwu armii „Lu-

blin”.

Niemcy przewidując, iż część sił armii „Prusy” będzie zmierzać ku środkowej Wiśle,

błyskawicznie podciągnęli 3 dywizję lekką. 8 września wczesnym rankiem rozpoczęła ona

marsz na północ, szlakiem na wschód od drogi Radom - Iłża. Prostopadle do zamierzonego

kierunku odwrotu polskiej dywizji. Po osiągnięciu Lipska i przecięciu dróg wiodących ku

Wiśle Niemcy skręcili na zachód, na Iłżę.

Nieświadome zagrożenia od strony wschodniej polskie pułki wykonują tymczasem ru-

tynowe czynności związane z planowanym postojem. Organizuje się więc obronę, wysyła

patrole, naprawia sprzęt, uzupełnia zapasy. W sztabie dywizji trwa praca nad wytyczeniem

dróg dalszego odwrotu. Dowódca z niecierpliwością oczekuje wieści od rozesłanych patro-

li, zamierza bowiem jak najszybciej podjąć dalszy marsz. Jest przekonany, że Niemcy nie

wiedzą nic o ruchach dywizji, bo ani razu jej marszu nie zakłócił atak lotniczy.

Gdy podwładni pułkownika Mariana Turkowskiego, dowódcy 3 DP, szykowali się do

dalszej drogi, starachowicka kolumna rozlokowała się na skraju lasu pomiędzy Iłżą a Sere-

dzicami, tuż nad brzegiem Iłżanki. Inżynier Kistelski udał się do sztabu po dalsze decyzje.

W sztabie rozmowa była krótka i konkretna. Dowódca dywizyjnej artylerii, pułkownik

Stanisław Tatar, podziękowawszy za sprawne wyprowadzenie ze Starachowic drogocen-

nego sprzętu, zakomunikował:

- Sytuację mamy nielekką, poruczniku. Za wszelką cenę musimy jeszcze dziś osiągnąć

Wisłę. Sami widzieliście, że cierpimy na brak transportu. Niech więc pana nie zdziwi moja

decyzja. Musicie dwa ciągniki i samochód ciężarowy niezwłocznie przekazać do dyspozy-

cji dowódcy dywizjonu artylerii. Pozostałe dwa ciągniki z działami podporządkujecie do-

wódcy siódmego pułku. Wraz z tym pułkiem udadzą się w dalszą drogę. Oficerowie i pod-

chorążowie razem z panem zameldują się u mnie. Na tamtym brzegu Wisły otrzymacie

panowie nowe przydziały w pododdziałach obrony przeciwlotniczej armii „Lublin”. To

tyle. Ma pan pytania?

- Chciałbym tylko zapytać o te dwa pozbawione ciągników Boforsy i co zrobić z resztą

background image

ludzi. Jest nas ponad czterdziestu: żołnierzy rezerwy, harcerzy i robotników z fabryki.

- Boforsy, niestety, należy zniszczyć. Nie mamy innego wyjścia. Przykro podejmować

takie decyzje, przykro i ciężko, ale jesteśmy do tego zmuszenii. Pyta pan o ludzi? - puł-

kownik Tatar na chwilę zawiesił głos. - Cóż mogę panu doradzić? Najlepsi artylerzyści, to

jasne, pozostaną przy dwóch działach z siódmym pułkiem. Reszta niech wraca do domu.

Nie mamy dla nich broni.

- Wzięliśmy ze sobą cztery cekaemy, może nasi ludzie z tymi cekaemami... -- zaczął

Kistelski.

- Cekaemy przekaże pan również dowódcy siódmego pułku. Ponieśliśmy pod Krasną

spore straty w sprzęcie. Są w pułku doskonali żołnierze i oni dostaną te karabiny. Sądzę, że

zadbaliście o zapas amunicji.

O dziewiątej pod Seredzicami następuje ostateczne rozformowanie starachowickiej

jednostki. Kistelski, Sosnowski, Bujnowski, Ambroż i podchorążowie odchodzą do dyspo-

zycji pułkownika Tatara. Dwa działa z załogami, którymi do tej pory dowodził plutonowy

Krzyżanowski i ogniomistrz Drożdż, meldują się u dowódcy siódmego pułku. Wyrok ska-

zujący spada na działa: Świerzbińskiego i Twardowskiego.

Matynia i Rek razem z innymi, dla których zabrakło broni, wracają do domu. Przed

odejściem harcerze wykonują ostatnie polecenie Twardowskiego. W wybranym przez sie-

bie miejscu zakopują zamki od działa i urządzenia celownicze. Zdemontowanego Boforsa

zaciągają głęboko w las. Może przyjdzie czas, że wydobędą zakopane części i ożywią

działo?

- Nie zapomnijcie, chłopcy, tego miejsca! - napomina na pożegnanie Twardowski.

- Druhu, czy naprawdę tak trzeba? Nie wystarczyłoby przeczekać w lesie z Boforsem,

aż nasi znów pójdą do przodu? - pytają z nadzieją w głosie.

- Nie, chłopcy. Tego chyba nie da się przeczekać w lesie. Tak widać trzeba. Nie ma in-

nego wyjścia.

Przed południem chłopcy znaleźli się w samym środku Iłży. Przed udaniem się w drogę

do Starachowic postanowili jeszcze odwiedzić znajomych gospodarzy, u których nocowali

podczas sierpniowej harcerskiej wędrówki nad Wisłę. Wyruszyło ich wtedy osiemnastu.

Mietek dowodził grupą. Oprócz Dzidka byli tam wówczas Lolek Kukla, Jasio Kryj, Pecio

Bednarski i inni. Wesoło biegły dni na harcerskiej wyprawie. Szli tą samą trasą, którą prze-

background image

biegał szlak odwrotu obrońców miasta. Wtedy, równo miesiąc temu, zatrzymali się na

nocleg w niewielkim domku obok kościoła. Zalewajka ze świeżym chlebem miała smak

nadzwyczajny! Pamiętają nie tylko tę zalewajkę, ale i słowa, jakimi witała ich gospodyni:

- Czyżby to już wojna? Bo harcerzyki umundurowane i uzbrojone jak na wojnę idą!

Ósmy września - ten sam drewniany domek. I wojna. Wystraszeni gospodarze pytają, co z

nimi będzie. Podobno w Starachowicach już Niemcy?

Zanim goście zdobyli się na słowa otuchy, rozległa się ostra kanonada. Słychać granie

karabinów, jakieś pojedyncze wybuchy. Gdzieś z bliska, od wschodu, wdziera się jazgot

karabinów maszynowych. Na pobliskiej wieży kościoła zegar wybija dwunastą. Ostatnie

uderzenia giną w huku dział. Rozpoczyna się walka o przebicie drogi nad Wisłę. W połu-

dnie nastąpił pierwszy jej akt: czołgi i piechota zmotoryzowana straży przedniej 3 dywizji

lekkiej uderzyły z marszu na polską obronę.

Dzidek i Mietek muszą zatrzymać się w Iłży znacznie dłużej, niż zamierzali. Wraz z

mieszkańcami tego miasteczka przeżyli dramatyczne godziny krwawej bitwy, powtarzające

się ataki Niemców i polskie kontrnatarcia, bombardowanie i pożar Iłży. Na szczęście do-

mek przy kościele nie ucierpiał od pocisków i ognia.

Dopiero po południu 10 września ruszyli w drogę do Starachowic. Oglądali zniszczenia,

ruiny, porozbijane działa i tabory. W fosie pod zamkiem dziesiątki zabitych żołnierzy.

Obok nich broń, tornistry, amunicja i czapki. Czapki z orłami wgniecione w ziemię lepką

od krwi. Przerażający obraz wojny.

Droga aż po Lubienię wiodła przez pobojowisko. Tu przecież jeszcze kilkanaście go-

dzin temu ścierały się z wrogiem pododdziały 12 dywizji piechoty generała Gustawa Pasz-

kiewicza, które także zmierzały ku Wiśle.

W przydrożnych rowach leżały kupy wojskowego ekwipunku i resztki amunicji. Na

polach spalone pojazdy. A wśród tego wszystkiego żywy, spłoszony koń! Pewnie umknął z

taborów. Harcerze szybko obłaskawili szkapę i na jej grzbiecie udało im się odbyć znaczną

część drogi.

Po bitewnym zgiełku, po przerażających obrazach klęski, Starachowice zaskoczyły ich

ciszą spokojem. Wyglądało na to, że w mieście nic ważnego nie zaszło, że istotne wyda-

rzenia rozgrywają się gdzieś dalej, obok.

Już następnego dnia Mietek, mimo gorących protestów matki, pobiegł do kolegów. Od

background image

nich dowiedział się, jak wyglądały ostatnie dni w rodzinnym mieście.

- Kiedy wyszliście z miasta - opowiadał Waldemar Wiśniewski - zrobiło się jakoś cicho

i pusto. Wiesz, bracie, wszystko stało otworem. Na miejscu nie było żadnej władzy!

- Niemcy nie przyszli zaraz po nas? - dopytywał się Matynia.

- Skądże. Wyście wyszli pod wieczór w czwartek, a pierwszego Niemca zobaczyłem

dopiero w niedzielę. Przemknęło przez miasto kilka motocykli. Bardzo im się spieszyło. I

tyle. Dziś już poniedziałek, a u nas pusto!

- Skąd więc taka kupa Niemców pod Iłżą?

- Bracie, tu cały czas słychać ryk motorów. Masa wojska ciągnie bocznymi drogami.

Nikt z miasta nosa nie wyściubia, ale co nieco widać. Wczoraj, przedwczoraj i jeszcze w

piątek cała droga od Ostrowca na Iłżę zapchana była ich czołgami. Mówią, że za lasem

starachowickim jest to samo.

- Wczoraj sporo Niemców zjechało do Wąchocka - uzupełnił Mietek Lewiński. - Pod-

palili jakieś stodoły. Późno w noc widać było jeszcze pożar, ale do nas zajrzał tylko jeden

patrol. Ci na motocyklach.

- Zgadnij, bracie, kto przez te dni rządzi w Starachowicach? - zapytał podchwytliwie

Wiśniewski.

- Nie wmówisz mi, że rabin z Wierzbnika, choć to jedyna władza, jaka tu została - za-

ż

artował Matynia.

- Ci z Wierzbnika do władzy się nie rwą. Zaszyli się gdzieś głęboko i tylko w mykwie

narady robią. W Starachowicach na gospodarstwie zostaliśmy tylko my, „Żubry”!

- Nie tylko „Żubry” - zaprotestował któryś. - Są też chłopaki z innych drużyn.

A cała sprawa przedstawiała się dość niezwykle. Istotnie, od wieczora 7 września mia-

sto było pozostawione samo sobie. Władze miejskie i powiatowe nie dały żadnych poleceń

czy wskazówek, co czynić dalej, i gdy kolumna obrońców opuściła Starachowice, nie było

tam nikogo, kto by mógł zająć się jakąś organizacją życia. Jednak znaleźli się ludzie po-

czuwający się do odpowiedzialności za rodzinne miasto. Byli to starachowiccy harcerze.

- Wtedy, gdy już wiedzieliśmy, jak sprawy stoją, zwołał nas do komendy hufca druh

Lewiński - opowiadał dalej z przejęciem Wiśniewski. - Zebrało się piętnastu ludzi. Więk-

szość na pewno znasz. Byli tam: Bolek Horoszczuk, Gienek Cendrowski, Józek Kutrowski,

Kazik Kolanowski, Arkadiusz Wnętrzak i inni.

background image

Do tej piętnastki zwrócił się harcmistrz Zygmunt Lewiński. Mówił krótko i tak jakoś od

serca.

- Znamy miasto, fabrykę i kochamy to nasze miejsce pod słońcem. Teraz jest taki czas,

ż

e musimy je niszczyć, żeby jak najmniej dobra wpadło w ręce Niemców. I jeszcze musimy

zadbać o porządek w mieście. Nie brak, niestety, takich, co w tej niedobrej chwili chcieliby

utuczyć się na nieszczęściu innych. Druhowie, nie będę wydawał specjalnych rozkazów,

ale czujcie się od tej chwili żołnierzami naszego miasta. Rozpoczęły się spontaniczne har-

cerskie rządy, a raczej wypadałoby powiedzieć służba, trwająca od piątku do niedzieli. Gdy

na rogatkach miasta pojawili się niemieccy motocykliści, harcerze „zdemobilizowali się” i

zniknęli wśród pozostałych mieszkańców.

- Ja, bracie, byłem w grupie, która zajmowała się niszczeniem łączności. We trzech

obeszliśmy pocztę, centralę telefoniczną, sieć w zakładach. Co się dało poutykaliśmy po

dziurach, sieć poprzerywaliśmy - kontynuował Wiśniewski.

- Sztab drużyny był w wartowni fabrycznej przy Tychowskiej - opowiadał Mietek Le-

wiński. - Tam znosiliśmy broń, jaka pozostała w mieście. Było trochę karabinków, grana-

tów. Nie mieliśmy czasu, żeby wszystko starannie konserwować. Razem z Tadkiem Wroń-

skim, Kupieckim, Kliczewskim i Płachcińskim zawinęliśmy broń w stare worki i zakopa-

liśmy w lesie. Chyba rdza nie przeżre karabinów. Przecież długo w ziemi nie będą czekać.

- Jak w mieście, cały czas spokój? - pytał Matynia.

- Tylko początkowo niektórzy chcieli zwiewać. Ale szybko przyszły wieści, że trasy

zapchane wojskiem i najlepiej nie ruszać się z własnego domu. Znalazło się też dwóch

takich cwaniaczków, co chcieli obrobić sklepy w Wierzbniku. Dopadliśmy ich przy skła-

dzie narzędzi. Posiedzieli na wartowni i odechciało się im rabować.

Minęło jeszcze kilkanaścje godzin od tej rozmowy, nim Niemcy ostatecznie zawładnęli

miastem. Zajęli lokale po urzędach, zarekwirowali budynki i mienie państwowe, wystawili

posterunki wzdłuż zakładów. Już wkrótce nowe władze policyjne rozpoczęły energiczne

ś

ledztwo, które miało wyjaśnić, kto zniszczył fabryczne magazyny, gdzie podziały się ele-

menty maszyn, gdzie jest broń i ludzie, którzy uczestniczyli w obronie miasta. Pod hitle-

rowską okupacją rozpoczęła się druga połowa starachowickiego września 1939 roku.

*

W październiku, gdy złota jesień wyraźnie ustępowała miejsca coraz częstszym przy-

background image

mrozkom i zimnym szarugom, zaczęli powracać do swych domów obrońcy Starachowic z

załóg dwóch ostatnich dział i szkolnej kompanii ochotniczej. Po wojennej tułaczce, po

licznych przygodach, powrócił także plutonowy Jan Krzyżanowski.

Jadwiga powitała męża z radością, ale i z niepokojem. Przecież Niemcy szukają żołnie-

rzy! Słyszała także o ludziach z fabryki, których nocą powybierano z mieszkań. Tak nie-

wiele trzeba, aby jej mąż również podzielił ich los. Obawy i lęk tylko na chwilę zakłóciły

myśli Jadwigi. Ta praktyczna kobieta wiedziała, że musi niezwłocznie zająć się meżem.

Rzeczywiście Jan potrzebował pomocy, a przede wszystkim wypoczynku. Wymizerowany,

sczerniały, wyglądał jak rozbitek będący u kresu sił.

Do niedzieli 23 października nikt w Kolonii Robotniczej nie wiedział, że Krzyżanowski

wrócił z wojny. Dopytywali o Jana koledzy i sąsiedzi, lecz Jadwiga odpowiadała niezmien-

nie, że nie wie, co się z mężem dzieje. Jak się później okazało, była to ostrożność całkiem

zbyteczna. Krzyżanowskiego nie poszukiwano. Niemcy nie wiedzieli o jego roli w obronie

miasta, a planisty nie potrzebowali do grabienia fabryki.

W przedostatnią październikową niedzielę, gdy Jan odzyskał już niemal dawne siły,

odwiedził Krzyżanowskich Józef Michalski, technik pracujący przed wojną na linii Bofor-

sa. Przed tygodniem wezwano go do fabryki i poinformowano, że od 20 października ma

podjąć pracę. Odwołania od tej decyzji być nie może, a za niestawienie się grozi kara jemu

i rodzinie. Rozpoczął więc Michalski razem z innymi robotnikami demontaż pozostałych

jeszcze w fabryce maszyn. Niespiesznie posuwała się praca, lecz ostry nadzór zmuszał do

dotrzymywania terminów.

Michalski podejmując tę pracę przeżywał wielki dramat. Co prawda pod przymusem,

ale jednak pracował dla wroga! Znajdujący się w takiej samej sytuacji Emil Osiecki tłuma-

czył koledze, iż na razie nie mają innego wyjścia. Jak ruszy się front na zachodzie, a ludzie

powiadają, że jeszcze przed nowym rokiem to nastąpi, pomyślą o podjęciu jakiejś walki.

- Nie damy sobą długo rządzić - mówił Emil. - Będziemy kąsać wroga, a wtedy sojusz-

nikom na zachodzie pójdzie łatwiej. Teraz trzeba przeczekać, przygotować się do walki.

Nie trafiało Józkowi do przekonania takie tłumaczenie. Był niecierpliwy i chciał walczyć

teraz, dziś, natychmiast po klęsce, z którą podobnie jak inni mieszkańcy Starachowic nie

mógł się pogodzić.

Walka się przecież nie skończyła - myślał. Trzeba ją toczyć innymi metodami. Tylko

background image

jakimi?

Na to pytanie nie potrafił sobie odpowiedzieć. Na razie wiedział jedno: musi dogadać

się z ludźmi myślącymi podobnie, poszukać kolegów. Zanim w niedzielę poszedł do Krzy-

ż

anowskiego, był już po rozmowie z Kazimierzem Strużyckim, leśniczym, który w pełni

poparł jego plany. Potem jeszcze przyłączył się do nich Osiecki. Było więc ich trzech,

którzy doszli do wspólnego wniosku, że grupie potrzebny jest dowódca. Józek zapropono-

wał Krzyżanowskiego i stąd jego niedzielna wizyta.

Pani Jadwiga przyjęła gościa w pokoju i przez długą chwilę zapewniała go, że mąż nie

powrócił z wojny. Józek zmartwił się bardzo i już zamierzał pożegnać się z gospodynią,

kiedy drzwi otworzyły się i stanął w nich Krzyżanowski. Michalski zaniemówił - spojrzał

na panią Jadwigę, a potem serdecznie uściskał przyjaciela. Jan szybko wyjaśnił, iż jest w

domu od paru dni, ale o jego powrocie nikt nie wie, gdyż obawia się Niemców. Teraz też,

kiedy usłyszał pukanie do drzwi, ukrył się w komorze.

- Nie masz się czego obawiać - powiedział Michalski. - Nie słyszałem, żeby ktoś wy-

pytywał o ciebie. W zakładzie też cisza.

- Ty pracujesz? - spytał Jan.

- A miałem inny wybór? - westchnął Józek. - Lepiej mów, co było z tobą, z naszymi

ludźmi, ja zaraz po rozkazie inżyniera Kistelskiego wróciłem do Starachowic. W Iłży mu-

siało być wtedy gorąco. Wracałem do domu lasami, całą drogę słyszałem strzały i wybu-

chy.

- Od samego początku byliśmy na linii - zaczął opowiadać Krzyżanowski. - Nasze

obydwa działa zajęły miejsce w obronie siódmego pułku. Strzelaliśmy na wprost, do czoł-

gów i piechoty. Nie wiem, jaki był tego wynik, ale po pierwszym, popołudniowym starciu

Niemcy się cofnęli. Spokój był tak ze dwie godziny, a potem dostaliśmy się pod ogień ich

artylerii. Zauważyłem, że podmuch pocisku przewrócił armatę Drożdża. Dwóch ludzi zgi-

nęło na miejscu. Bernat, wiesz, ten „Francuz”, został ciężko ranny. Zanim zjawili się sani-

tariusze, stary już nie żył.

Opowiadał dalej Krzyżanowski, jak ciągle powtarzające się niemieckie ataki wykrwa-

wiły polską obronę, jak resztki pułków podjęły desperacką walkę o przebicie się na

wschód. W Iłży wybuchła nieopisana panika. W rozgardiaszu, ogniu pożarów, pod wzma-

gającym się niemieckim naporem jedynie niewielkim grupkom udało się przebić. Chyba

background image

tylko dzięki szczęśliwemu zbiegowi przypadków ostatni ze starachowickich Boforsów

wyrwał się z tego piekła. Pod osłoną nocy załoga doprowadziła działo do Lasu Antoniów,

gdzie zebrało się kilkuset żołnierzy 3 DP. Cały ciężki sprzęt bojowy przepadł z wyjątkiem

tego jednego Boforsa i dwóch moździerzy.

- Zebrał nas w jedną grupę pułkownik Tatar - Krzyżanowski snuł dalejswą opowieść. -

Dziwił się, w jaki sposób udało nam się przetaszczyć Boforsa aż pod Antoniów. Ano, udało

się. Pułkownik organizował marsz do Wisły. Wybrał trasę drogami wzdłuż Iłżanki. Spytał,

czy wystarczy nam paliwa. Mieliśmy w zbiorniku jeszcze pięćdziesiąt litrów benzyny.

Powinno się przejechać z osiemdziesiąt kilometrów. I ruszyliśmy.

Grupa pułkownika Tatara rankiem 10 września dotarła do wiślanej przeprawy powyżej

Chotczy. W tym samym czasie druga grupa żołnierzy z rozbitej dywizji, pod dowództwem

pułkownika Jana Korkozowicza, zbierała się w lasach kozienickich, by stamtąd rozpocząć

udany rajd za Wisłę. Nie powiodło się natomiast tym resztkom pododdziałów, które - wraz

z transportem rannych - zbliżały się ku Wiśle drogą na Puławy. W Zwoleniu razem z cięż-

ko rannym dowódcą dywizji, pułkownikiem Turkowskim, dostały się do niewoli.

- Po osiągnięciu łąk nad Wisłą zaczęliśmy kombinować, w jaki sposób przeciągnąć Bo-

forsa - kontynuował Krzyżanowski. - Ciągnik już się do tego nie nadawał, bo głębszego jak

pół metra brodu nie mógł pokonać. Z żalem go podpaliliśmy. Razem z nami przeprawiał się

w tym miejscu jakiś pododdział kawalerzystów. Rotmistrz, który nim dowodził, zapropo-

nował nam zaprzęg z luzaków. Było to ryzykowne, ale lepszego pomysłu nikt nie miał.

Wisła wcale nie wyglądała groźnie, prześwitywało w niej niemało piaszczystych łach.

Trzeba było tylko uważać na wiry. I poszliśmy. Prosto z brzegu w wodę. Koniki ciągnęły

armatę równo i pewnie, ale był taki moment, że zaczęły grzęznąć. „Pod brzuchy, pod brzu-

chy wypychać”, krzyczeli do nas ułani. Dopomogliśmy koniom wydostać się z błota. Dalej

już poszło gładko. Przeprawiliśmy Boforsa na drugi brzeg. Na łasze piasku, tuż przy wale,

zobaczyłem wtedy sierżanta w czapce z zielonym otokiem. Artylerzysta. Leżał martwy.

Strzelił do siebie. Nie chciał uznać klęski.

Jan zamilkł. Sięgnął po papierosy. Kiedy zapalił i mocno zaciągnął się dymem, mówił

dalej:

- Od razu wyniknął problem, w którą stronę się udać. Żołnierze z naszej dywizji skie-

rowali się na Lublin. A my? Pułkownik Tatar radził nam, żebyśmy poszli na Dęblin, gdzie

background image

jest silny zespół obrony przeciwlotniczej. Postanowiłem jednak inaczej: pójdziemy na po-

łudnie, w rejon, który wyznaczono nam przed czterema dniami. Miałem trochę wątpliwo-

ś

ci, czy po masowym odwrocie będziemy jeszcze tam potrzebni. Może lepiej walić prosto

do dowództwa odcinka? Jednak ruszyliśmy na Józefów. Jechaliśmy drogą obok wiślanego

wału, przez Las Dębowy, Zakrzów, Braciejowice. Nie uwierzysz, Józiu, ale przed Kępą

Gostecką, prawie naprzeciw Solca, spotkaliśmy chłopaków ze Starachowic! Uczniów z

naszej szkoły fabrycznej, z kompanii porucznika Starowicza. Dzielne chłopaki. Ochraniali

stanowiska artylerii przeciwlotniczej. Zaprowadzili nas do dowódcy pododcinka. I on wy-

znaczył nam stanowisko dla Boforsa w Kępie Gosteckiej. Byliśmy wśród swoich.

Jedenastego i dwunastego września Niemcy dokonywali systematycznych nalotów na

wiślane przeprawy. Tony bomb sypały się na maszerujących żołnierzy, na rzekę, na podej-

ś

cia do niej. Starachowicki Bofors spisywał się znakomicie i wespół z innymi działami

zgrupowanymi w tym rejonie skutecznie odstraszał niemieckie bombowce. Przeprawa w

Solcu funkcjonowała nieprzerwanie aż do 13 września, kiedy to Niemcy przypuścili bezpo-

ś

redni atak na Wisłę, dążąc do uchwycenia przyczółka.

- Zniszczył nas ogień artylerii - kończył swe wspomnienia Krzyżanowski. - Wymacali

naszą pozycję i jeden z pocisków rozerwał się obok Boforsa. Działo uszkodzone, trzech

rannych. Paskudnie to wyglądało. Wtedy, rano trzynastego września, wiedzieliśmy już, że

nie mamy na co liczyć. Tak zakończył swój szlak bojowy ostatni działon obrońców Stara-

chowic. Krzyżanowski przedostał się do Lublina. Zamierzał iść dalej, do Kowla, do swojej

fabryki, ale w końcu po licznych przygodach i ucieczce z obozu jenieckiego w Piaskach

wrócił do domu.

- O naszych chłopakach z kompanii Starowicza słyszałem, że dzielnie stawali w obronie

Lublina. Trzeba z nimi pogadać. A co u was, jak się układa życie? - spytał.

- Tego się nie da opowiedzieć - odparł Michalski. - Oni znają tylko dwie kary: kulkę i

stryczek. Już na Wanacji pokazali, co potrafią.

- Ja myślę - zaczął Krzyżanowski - że to jeszcze nie koniec. Nie wierzę, nie mogę

uwierzyć w to, że nie jesteśmy w stanie nic zrobić. Musimy zacząć działać.

- Właśnie, ja myślę tak samo - zgodził się skwapliwie Michalski. - Mówiłem już z kil-

koma chłopakami i wspólnie uradziliśmy, że trzeba porozmawiać z tobą. Jesteś najstarszy,

masz wojskowe doświadczenie i, po prostu, wierzymy ci. Chcemy, żebyś był dowódcą

background image

naszej grupy.

- Myślałem cały czas i podczas powrotu, i tu w domu, że nie wolno nam czekać. Musi-

my coś robić, choć nie będzie nam łatwo, gdyż Niemcy nie darują żadnej akcji. Trzeba zdać

sobie sprawę, że czeka nas twarda walka. Z uwagą słuchał Michalski słów Krzyżanow-

skiego. Zamyślili się obaj. Wreszcie Jan przerwał milczenie.

- Trzeba zacząć przeszkadzać w fabryce, a także coś postanowić w sprawie broni i

sprzętu, które ukryliśmy we wrześniu.

- Byli od nas szybsi. W połowie września harcerze wydostali i przenieśli do bezpiecz-

nych schowków całe obozowe wyposażenie. Zrobili to tak sprytnie, że tylko można ich

podziwiać. Nie znam szczegółów, ale jestem pewien, iż to wszystko obmyślił Lewiński. Ci

chłopcy poszliby za nim w ogień.

Michalski nie mylił się. Wspomnianą akcję przeprowadzili harcerze pod kierunkiem

Lewińskiego. W biały dzień wynieśli z terenu fabryki, z byłej sali harcerskiej, bezcenny

sprzęt obozowy: namioty, saperki, kotły. Niemcy czuli się oszukani, gdyż wszystko to

działo się pod okiem ich strażników. Od tamtego wydarzenia stali się ostrożniejsi, nie

można więc było działać na pewniaka.

- Harcerze zajęli się swoim sprzętem, a my musimy pomyśleć o broni - skonstatował

Krzyżanowski.

- Najpierw jednak powinniśmy określić cel i metody. Na początek trzeba dezorganizo-

wać grabież fabryki. Niełatwa to i ogromnie ważna sprawa. Ludziom należy też dodawać

otuchy, mówić, że wojna nie skończona, a Hitler musi kiedyś przegrać. I przegra. W to

ż

aden z nas nie może wątpić.

*

Klęska wrześniowa nie oznaczała, iż społeczeństwo Starachowic zrezygnowało z walki.

W tym samym czasie gdy Krzyżanowski i jego koledzy przystępowali do montowania

konspiracyjnej komórki, w niejednym domu nad Kamienną snuto podobne plany, już w

końcu 1939 roku w mieście działały dwie dobrze zorganizowane grupy: Komenda Obroń-

ców Polski i Organizacja „Orła Białego”. Ich trzon stanowili pracownicy zakładów stara-

chowickich, którzy w uruchomionej przez Niemców fabryce przeprowadzali akcje sabotażu

i przygotowywali podziemną produkcję uzbrojenia dla leśnych oddziałów. Przez cały okres

hitlerowskiej okupacji, aż do wyzwolenia w dniu 17 stycznia 1945 roku, Starachowice były

background image

miejscem dramatycznej i bohaterskiej walki z wrogiem. Tu zapisano jedne z najpiękniej-

szych kart w dziejach polskiego ruchu oporu.

background image

Wyszukiwarka

Podobne podstrony:

więcej podobnych podstron