background image
background image

- Panowie, to nasze ostatnie spotkanie przed październikiem. Jaka jest sytuacja, wiecie 

doskonale.  Jeszcze  w  tym  miesiącu  wasze  jednostki  otrzymają  wzmocnienie.  Planujemy 

powołanie  rezerwy  i  oddelegujemy  do  poszczególnych  ośrodków  po  kilku  podchorążych. 

Na zakończenie odprawy chcę panom pokazać mapę, którą przygotowało dowództwo OPL 

z  Przemyśla.  Zobaczycie  dokładnie,  na  jakie  siły  możecie  liczyć  na  swoim  terenie.  Pod-

pułkownik  z  Inspektoratu  Obrony  Powietrznej  Państwa  rozsunął  zasłony  zakrywające 

ś

cienną tablicę. Na przytwierdzonej do niej mapie południowo-wschodniej Polski wyraźnie 

odcinały się kontury granic obszaru X Dowództwa Okręgu Korpusu. 

- Major Pilecki, oficer OPL z przemyskiego DOK, naniósł na tę mapę siły obrony prze-

ciwlotniczej, jakimi dysponujemy na terenie Centralnego Okręgu Przemysłowego - konty-

nuował podpułkownik. - Są to tylko te środki, które bezpośrednio podlegają dowódcy OPL 

Obszaru  Kraju,  pułkownikowi  Ludwigowi.  Zakładamy,  że  w  razie  potrzeby  do  osłony 

obiektów przemysłowych i węzłów komunikacyjnych kierowane będą także plutony i bate-

rie  z  dywizji  i  brygad.  Uczestniczący  w  odprawie  dowódcy  jednostek  OPL  z  zakładów 

zbrojeniowych,  położonych  na  terenie  podległym  wojskowej  kompetencji  X  Dowództwa 

Okręgu Korpusu, już od dwóch dni przebywali w Przemyślu. Wezwano ich natychmiast po 

tym, jak kilkuosobowa grupa oficerów z Inspektoratu Obrony Powietrznej Państwa zakoń-

czyła przegląd gotowości bojowej fabrycznych jednostek  OPL. Podczas tego sprawdzianu 

ujawniono,  że  nie  wszystkie  zakłady  wywiązały  się  z  obowiązku  wystawienia  własnych 

plutonów dział przeciwlotniczych. Odpowiedzialni za ten stan ludzie tłumaczyli się  wyso-

kimi  kosztami  sprzętu  i  brakiem  odpowiednio  przygotowanego  personelu.  Kontrolujący 

odnieśli jednak  wrażenie, iż nie  wszędzie do spraw związanych z obroną powietrzną pod-

chodzi się z należytą powagą. Po prostu niektórzy szefowie zakładów przemysłowych nie 

wierzyli, by kiedykolwiek mogło ich fabrykom coś zagrozić ze strony obcego lotnictwa. A 

skoro tak, to po co pchać pieniądze w nie przynoszący dochodu interes? 

-  Instrukcja  Inspektora  Obrony  Powietrznej  Państwa  generała  Józefa  Zająca  wyraźnie 

background image

mówi,  które  zakłady  muszą  zakupić  sprzęt  artyleryjski  -  grzmiał  na  początku  odprawy 

podpułkownik. - Mija drugi rok od jej wydania, mamy już sierpień tysiąc dziewięćset trzy-

dziestego dziewiątego roku, a tylko w Starachowicach sprawę doprowadzono do końca. To, 

co dotychczas zrobiono w Stalowej Woli, Skarżysku i Kielcach, jest daleko niewystarcza-

jące! A czas nagli! 

Wtedy,  w  ostatniej  dekadzie  sierpnia,  uczestnicy  odprawy  wiedzieli  już,  że  istotnie 

czasu pozostało niewiele. Ile jeszcze miesięcy uda się powstrzymać Hitlera? Przecież jego 

żą

dania nie pozostawiają żadnych wątpliwości: Niemcy chcą wojny. 

Oficer rozpoczął objaśnianie mapy. 

-  Celowo  przedstawiamy  panom  obszar  wykraczający  poza  przemyskie  Dowództwo 

Okręgu  Korpusu.  Traktujemy  Centralny  Okręg  Przemysłowy  jako  całość.  Szczęśliwie  się 

składa, że te wszystkie tereny znalazły się w tak zwanym obszarze krajowym. Ma to swoje 

pozytywne następstwa dla obrony powietrznej. Siły w takim przypadku pozostają w całko-

witym podporządkowaniu dowództwu OPL Obszaru Kraju. Spójrzmy na mapę. Pierwszego 

sierpnia,  bo  pokazuje  ona  stan  na  ten  dzień,  mieliśmy  ukształtowane  trzy  zgrupowania 

obrony przeciwlotniczej, zgodne z trzema wyraźnymi skupiskami przemysłu zbrojeniowe-

go - podpułkownik  lśniącą  wskazówką zakreślał omawiane rejony.  -  Obszar pierwszy po-

między  Dunajcem  a  Sanem  z  fabrykami  sprzętu  w  Sanoku,  Rzeszowie,  Stalowej  Woli, 

Mielcu, Dębicy, Tarnowie i Mościcach. Obszar drugi pomiędzy Pilicą a Wisłą z ośrodkami 

przemysłowymi  w  Pionkach,  Radomiu,  Skarżysku,  Starachowicach,  Ostrowcu,  Kielcach 

oraz z przeprawami w Sandomierzu i Dęblinie. Wreszcie obszar trzeci pomiędzy Wieprzem 

a Sanem. Kolorowe symbole znaczyły miejsca, w których rozmieszczono siły OPL. Obszar 

był dość znaczny, a sił niezbyt wiele. Na mapie plutony artylerii wyglądały jak oddzielne, 

samotne wysepki. 

- Obecnie szczupłość środków zmusza nas do tego, by przyjąć zasadę punktowego sys-

temu  obrony  przeciwlotniczej  -  ciągnął  oficer  swoje  wyjaśnienia.  -  Oznacza  to,  że  do 

ochrony  poszczególnych  ośrodków  przydzielamy  odpowiednie  siły  obrony  czynnej  i  bier-

nej. Najważniejsze obiekty, jak to zaznaczono  na  mapie, są bronione przez artylerię prze-

ciwlotniczą, do innych przydzieliliśmy tylko przeciwlotnicze ciężkie karabiny maszynowe, 

a najmniejszym ośrodkom pozostaje jedynie obrona bierna. Na razie na więcej nas nie stać. 

Nasza kontrola wykazała, że służby łączności, dozorowania i ostrzegania funkcjonują pra-

background image

widłowo.  Na  początku  września  będziemy  jeszcze  chcieli  sprawdzić,  jak  są  wyszkolone 

obsługi  dział.  Myślę,  iż  po  tym  spotkaniu  i  przestudiowaniu  mapy  macie,  panowie,  pełen 

obraz  możliwości  obronnych  na  waszym  terenie.  Nie  muszę  chyba  podkreślać, jak  ważny 

dla  kraju  jest  ten  obszar.  A  zatem  do  zobaczenia  w  październiku.  W  oznaczonym  dniu 

otrzymacie sygnał z Inspektoratu. Zaprosimy was jako obserwatorów na wielkie ćwiczenia 

obrony  przeciwlotniczej  wojsk.  Będzie  co  oglądać!  -  podpułkownik  tym  stwierdzeniem 

zakończył odprawę. 

Kilku  oficerów  rezerwy  pozostało  jeszcze  na  sali.  Z  zainteresowaniem,  w  skupieniu, 

studiowali rozwieszoną na tablicy mapę. 

- Trochę za rzadka ta sieć - przerwał milczenie młody mężczyzna. 

- Co pan ma na myśli? - zainteresował się ktoś tą uwagą. 

- Wystarczy popatrzeć, jak daleko od jednego zgrupowania artylerii do drugiego. Chyba 

nie może być mowy o stworzeniu skutecznego parawanu ogniowego. 

- To prawda, dlatego tak ważną sprawą jest silna obrona punktowa - dodał ktoś inny. 

-  Od  miesiąca  w  naszej  fabryce,  w  Stalowej  Woli,  stacjonuje  zmotoryzowana  bateria 

dział siedemdziesięciopięciomilimetrowych. Mówię panom, to są cuda nie działa! Wyplu-

wają pociski co kilka sekund, i to aż na jedenaście kilometrów w górę. 

-  Słyszę,  że  pan  chwali  nasze  działa  -  czterdziestoparoletni,  ciemnowłosy  mężczyzna 

zwrócił się do swego sąsiada. - Bardzo się cieszę z tych komplementów. Te cuda robimy u 

nas, w Starachowicach. 

Inżynier  Stefan  Kistelski,  porucznik  rezerwy,  dowodził  fabryczną  jednostką  OPL  w 

Starachowickich  Zakładach  Górniczo-Hutniczych.  Pracował  w  fabryce  od  kilkunastu  już 

lat,  ostatnio  jako  kierownik  wydziału  elaboracji,  gdzie  uzbrajano  pociski.  Znał  się  dosko-

nale  na  sprzęcie  ahyleryjskim  i  był  gorącym  zwolennikiem  rozwoju  polskiego  przemysłu 

obronnego.  Dlatego  z  takim  zainteresowaniem  i,  oczywiście,  z  satysfakcją  przyjął  słowa 

kolegi ze Stalowej Woli. 

- Możemy tylko żałować, że tak mało tych armat dotychczas zrobiliście. 

-  Dopiero  przed  pięcioma  miesiącami  ruszyła  seryjna  produkcja  -  odparł  inżynier  Ki-

stelski. - Na pewno zrobimy ich więcej. Ale chciałem zwrócić uwagę panów na coś innego. 

Ta armata to przecież nasze, polskie dzieło! Skonstruowana od podstaw w zakładach stara-

chowickich. Na przyfabrycznym poligonie pierwszy strzał oddaliśmy z niej już w paździer-

background image

niku trzydziestego czwartego roku. 

- A potem, przez cztery lata, nic nie robiliście? - dziwił się inżynier ze Stalowej Woli. 

- Po wszystkich niezbędnych  próbach armata była gotowa  w trzydziestym  szóstym ro-

ku. Wojskowi się nią zachwycali, bo też jest ona naprawdę nowoczesna i niezawodna, ale 

jeszcze dwa lata minęły na przepychankach, dyskusjach i przekonywaniach. Samych komi-

sji z Warszawy było u nas kilkanaście. W końcu, jak już mieliśmy  wszystkie świadectwa, 

ż

e ten  nasz produkt  strzela jak trzeba, zabrakło odważnego, żeby podjąć decyzję o rozpo-

częciu seryjnej produkcji. Niektórzy twierdzili, że działo jest za drogie i polskiej armii nie 

stać na taki luksus. 

- Niech pan powie, ile to techniczne cudo może kosztować? 

-  Niemało.  Pewnie,  że  niemało,  ale  jest  tego  warte.  Liczymy,  że  koszt  jednej  armaty 

wyniesie  sto  trzydzieści  pięć  tysięcy  złotych,  już  niedługo  dojdzie  do  niej  specjalny  cią-

gnik. W marcu otrzymaliśmy prototyp z Warszawy. O, widzicie, panowie, z mapy wynika, 

ż

e bateria tych dział ma bronić lotniska i przeprawy w Dęblinie. 

Inżynier  Kistelski  zagłębił  się  ponownie  w  zawiłości  mapy  sztabowej.  Szczególnie  in-

teresował go obszar pomiędzy Wisłą a Pilicą. Odnalazł Starachowice i zorientował się, że 

przy  fabryce  dział  i  amunicji  zaplanowano  umieszczenie  dwóch  plutonów  artylerii  prze-

ciwlotniczej. Trzy czarne literki „F” oznaczały, że  w razie wojny obronę powietrzną mają 

w tym rejonie prowadzić także trzy plutony fabryczne. 

Przeniósł  wzrok  wyżej.  Pionki  -  wytwórnia  prochu  i  materiałów  wybuchowych.  W 

obronie  dwa  plutony.  Radomskich  fabryk  broni  ręcznej  i  masek  przeciwgazowych  także 

bronią  dwa  plutony.  Podobną  obronę  mają  fabryki  w  Skarżysku  i  Ostrowcu.  Cóż,  z  tej 

pobieżnej analizy wynika, że najgęściejszy ogień powinien powitać agresora nad Staracho-

wicami.  Ile  to  razem  będzie  armat?  Cztery  należące  do  wojska,  sześć  fabrycznych,  razem 

dziesięć. To już jest spora siła. Gdyby tak jeszcze mieć reflektory i balony zaporowe... 

- Panie inżynierze, o której ma pan pociąg? - To pytanie przerwało Kistelskiemu dalszy 

ciąg kalkulacji. - Jeśli dysponuje pan czasem, zapraszam na kawę. Chętnie bym pogawędził 

ze  starym  znajomym.  Major  Marian  Pilecki  poznał  Kistelskiego  przed  rokiem  podczas 

wizyty w Starachowicach. Lubił rozmowy z inżynierem, cenił bowiem ludzi rzeczowych i 

towarzyskich, a taki właśnie był Kistelski. Inżynier przyjął to nieoczekiwane zaproszenie i 

po chwili siedzieli obaj przy niewielkim stoliku w głębi kasyna. 

background image

- Tylko pogratulować, panie  Stefanie.  Zebrał pan  tyle pochwał od oficerów z Warsza-

wy. Bo też i wszystko u was zapięte na ostatni guzik - zaczął rozmowę major Pilecki. 

- Dziękuję za uznanie. Szkoda, że nie widział pan, jaki duch panuje wśród naszych lu-

dzi.  Oni  wierzą  w  swoją  siłę,  a  to  jest  niezwykle  istotne  -  odparł  Kistelski.  Zamyślili  się 

obaj. Dłuższą chwilę trwało milczenie, które wreszcie przerwał Pilecki: 

- Wiara wiarą, ale tak po prawdzie to tych sił jest przecież sporo. Jeśli chodzi o obronę 

przeciwlotniczą to nasz obszar jest w sytuacji uprzywilejowanej. Możemy się z tego tylko 

cieszyć.  Ale,  panie  Stefanie,  dajmy  spokój  tym  teoriom.  Po  co  ciągle  mówić  o  wojnie? 

Jeszcze kawał lata przed nami. Pan już po urlopie? 

-  Chyba  dopiero  we  wrześniu  będę  chciał  się  gdzieś  wybrać  na  kilka  dni.  Najlepiej  z 

wędką, nad Wisłę. Teraz nie mam czasu. Zaczęliśmy seryjną produkcję armaty siedemdzie-

siąt pięć milimetrów. Przyszły duże zamówienia z wojska. Muszę być cały czas na miejscu. 

Ale skoro mówimy o pracy, to chciałem zapytać, jak długo pan jest w dowództwie OPL w 

Przemyślu? 

-  Od  samego  początku,  panie  Stefanie.  Dostałem  przydział  w  trzydziestym  siódmym, 

gdy  wydano  rozkaz  o  tworzeniu  przy  DOK  dowództw  obrony  przeciwlotniczej.  Jestem 

artylerzystą przekwalifikowanym  na przeciwlotnika. Coraz więcej teraz będzie oficerów  o 

takiej specjalności. 

- Co pan powie? A ja nic nie słyszałem, żeby otwarto jakąś szkołę przeciwlotniczą? 

- Specjalnej nie stworzono, ale o Trauguttowie musiał pan słyszeć. 

- To gdzieś koło Brześcia? 

- Właśnie. Mniej więcej od roku w Trauguttowie mieści się Centrum Wyszkolenia Ar-

tylerii  Przeciwlotniczej.  Jest  tam  szkoła  podchorążych  artylerii  przeciwlotniczej  i  dwie 

szkoły podchorążych rezerwy. To oznacza koniec naszych kłopotów kadrowych. 

-  Słyszałem  co  nieco  o  tym  Centrum,  ale  chyba  nie  ma  jeszcze  absolwentów  Traugut-

towa? 

-  Są,  są,  panie  Stefanie.  Mogę  panu  powiedzieć,  że  kilku  za  parę  dni  zamelduje  się  w 

Starachowicach, w waszej jednostce. A gdzie pan uczył się artylerii? 

-  Byłem  na  kursie  w  pierwszym  pułku  artylerii  przeciwlotniczej  w  Warszawie,  jednak 

najwięcej  nauczyłem  się  na  fabrycznym  poligonie.  Jeśli  chodzi  o  dowodzenie,  to  mam 

trochę  praktyki  z  wojny.  Byłem  w  Legionach.  Ale,  panie  majorze,  mieliśmy  przecież  nie 

background image

mówić o sprawach służbowych. 

-  Dobrze,  nie  mówmy.  Sam  pan  jednak  widzi,  jak  trudno  oderwać  myśli  od  tego 

wszystkiego, czym żyje się na co dzień. Proszę, niech pan mi opowie, co słychać w Stara-

chowicach?  Przepraszam,  w  Starachowicach-Wierzbniku,  bo  teraz  tak  nazywa  się  wasze 

miasto? 

- Od pierwszego kwietnia, gdy połączono Wierzbnik ze Starachowicami. Miasto ma te-

raz dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców i zobaczy pan, jak będzie wyglądało za parę lat! 

Chcemy rozwijać zakłady, tym bardziej że obiecująco wypadają badania geologiczne. Po-

dobno są spore pokłady rudy. 

- Oglądałem kopalnię  „Majówka'”, jak ostatnio u  was byłem  -  wtrącił  major. - To jest 

nowoczesność!  Dwudziesty  wiek!  Kolejka  podziemna,  elektryczne  windy  w  szybach.  Po-

noć ostatnio ruszyły nowe kopalnie? 

-  Trzy  odkrywkowe,  „Myszki”,  „Strzelnica”  i,  „Czerwona”.  Ale  na  potrzeby  huty  to 

ciągle  za  mało.  Oblicza  się,  że  za  rok,  dwa  będziemy  już  samowystarczalni,  bo  uruchomi 

się nowe odkrywki. 

- A co w mieście, jakie zmiany? - dopytywał się major. 

- Niedługo ukończymy budowę Domu Społecznego, rusza budowa nowego szpitala na 

Bugaju, a i domów przybywa. Jednak do zaspokojenia wszystkich potrzeb jeszcze daleko. 

Chociaż, wie pan, jak w fabryce idzie dobrze, to i w mieście się ożywia. Chętnych do pracy 

nie brakuje, żeby tylko zamówienia były. 

- Gdzie jak gdzie, ale w waszej fabryce wojsko sporo tych zamówień ulokowało. Przez 

całe lata będzie co robić. Przecież samych siedemdziesiątekpiątek ma być w pierwszej serii 

coś z pięćset. Znam te liczby, bo byłem w komisji oceniającej przydatność tej armaty. 

-  Ja  panu  powiem  coś  jeszcze.  Duże  zamówienia  to  nie  tylko  interes  dla  fabryki,  ale  i 

dla wojska. Tak, tak, zwykła ekonomia. 

- Niech pan poda jakiś przykład - major przejawiał zainteresowanie tematem. 

- Duże zamówienia to duże pieniądze i szansa na zakup nowych maszyn. Tylko dzięki 

nowym maszynom potaniał koszt produkcji dział i amunicji. Zna pan naszą haubicę stumi-

limetrową? Jeszcze w trzydziestym czwartym wojsko płaciło za jedną sztukę sto czterdzie-

ś

ci pięć tysięcy złotych. A dziś o trzydzieści tysięcy mniej. Dlaczego? Bo znacznie zmniej-

szyły się koszty produkcji. Koniunktura wszystkim się opłaca. 

background image

- I eksport też - uzupełnił major. 

- Z eksportem to trochę inna sprawa. Na pewno się opłaca, ale teraz nie możemy o tym 

myśleć. Musimy zrezygnować z eksportu. I zrezygnowaliśmy. Ostatni transport poszedł w 

czerwcu do Anglii i Holandii. Tego też szkoda. Wie pan najlepiej, jak liczy się każde dzia-

ło.  W  czasie  dzisiejszej  odprawy  odniosłem  wrażenie,  że  nasi  przełożeni  mają  poważne 

problemy. Szczególnie z uzbrojeniem. Jeśli w tym roku nie dojdzie do wojny, to w znacz-

nym stopniu będziemy mogli zaspokoić potrzeby naszej artylerii przeciwlotniczej, zwłasz-

cza  w  armatach  małego  kalibru.  U  nas  produkcja  idzie  na  pełnych  obrotach,  miesięcznie 

możemy zmontować siedemnaście Boforsów

- Tak się broniliśmy przed rozmową o wojsku, a znów wkraczamy na ten teren - wtrącił 

major Pilecki. - Panie Stefanie, chyba pora iść na dworzec? 

- Tak, tak. Najwyższy czas, zbliża się piętnasta. 

Wsiedli w dorożkę. Po paru minutach byli już na dworcu, gdzie pożegnali się serdecz-

nym uściskiem dłoni. 

- Do zobaczenia, panie Stefanie, w Brześciu, na ćwiczeniach! 

- Do widzenia, panie majorze. Zapraszam do siebie, do Starachowic! 

II 

-  Hierbatki,  z  czajniczka,  z  samowarka!  -  ostry  głos  handlarki  wyrwał  Kistelskiego  z 

zadumy. Pociąg stał na stacji. Słychać było ostry syk pary i szum wody wlewanej do kotła 

ze  stacyjnej  pompy.  Inżynier  wyjrzał  przez  okno.  Sandomierz.  Jeszcze  ze  dwie  godziny 

drogi, westchnął. 

-  Panie  dziedzic,  do  hierbatki,  do  hierbatki!  -  natarczywie  zapraszała  stara  Żydówka. 

Kistelski, nie zwracając uwagi na zachęcające słowa handlarki, zawołał do konduktora: 

- Ile postoimy? - Jak w rozkładzie, piętnaście minut. Palacz musi napoić maszynę. Nie-

lichy dziś mieliśmy upał - konduktor udzielił dość wyczerpującej odpowiedzi. 

Inżynier wyszedł z wagonu na żwirowany peron. Pomyślał, że dumny napis „Peron 1” 

jest sporo na wyrost przy tej lichej stacyjce. Może za pięć, dziesięć lat, kiedy w Sandomie-

background image

rzu  skupią  się  wszystkie  nici  kierowania  COP-em,  przyjdzie  czas  na  peron  i  dworzec  z 

prawdziwego zdarzenia. 

Kistelski przespacerował się raz i drugi  wzdłuż pociągu, zamienił jeszcze kilka  słów z 

konduktorem i wsiadł do wagonu. 

- Odjazd! - zawiadowca dał sygnał do dalszej drogi. 

Za  oknem  przesuwała  się  krawędź  wyżyny  stromo  opadającej do  Wisły.  Powyżej  buj-

nej,  soczystej,  aż  szmaragdowej  zieleni  wznosiły  się  stare  budowle  Sandomierza.  W  dole 

Wisła  -  srebrna,  rybna,  ruchliwa  od  barek  i  łodzi.  Kistelskiego  zawsze  pasjonowało  życie 

tej  wody.  Kiedyś,  gdy  jeszcze  studiował,  patrzył  na  Wisłę  zupełnie  inaczej  -  stanowiła 

zachętę  do  sportów  i  wędkowania.  Z  latami  pojął,  że  ta  rzeka  potrzebna  jest  polskiemu 

przemysłowi jako bardzo ważny surowiec i droga wodna. A co mówił o Wiśle oficer pod-

czas odprawy? Że jest to ważny punkt naszej obrony. Oczywiście wtedy, gdy przyjdzie do 

najgorszego i trzeba będzie się oprzeć na tej rzece. Kapitan, który przyjechał do Przemyśla 

z  Sandomierza,  meldował,  że  miasto  ma  obronę  powietrzną  na  dobrym  poziomie.  Miej-

scowe obiekty, w tym obydwa mosty na Wiśle, ochrania bateria Boforsów

- W razie potrzeby -  mówił podpułkownik - obronę  w Sandomierzu  wzmocni artyleria 

przeciwlotnicza.  Tutejsze  przeprawy  na  Wiśle  mają  znaczenie  zasadnicze  tak  dla  ewentu-

alnego odwrotu, co, oczywiście, jest tylko skrajnym przypuszczeniem, jak i dla bieżącego 

zaopatrzenia wojsk. Chodzi o transporty z Mielca, Rzeszowa, Stalowej Woli, Dębicy. Prze-

cież najbliższy most jest dopiero w Solcu, a kolejowy aż w Dęblinie. 

Tuż za Wisłą pociąg zatrzymał się w Metanie. Sama nazwa - Metan - miała świadczyć o 

nowym,  które  wkraczało  na  te  ziemie.  Co  prawda  ludzie  nadal  nazywali  swą  wieś  -  jak 

przed laty - Kamień, ale przystanek kolejowy to był już Metan. 

Obok  torów  szkielet  budującej  się  huty  szkła.  Widoczny  znak,  że  plany  rozwoju  COP 

ogarniają także i te małe, nadwiślańskie wioski,  w których do niedawna szczytem awansu 

było zostać flisakiem na rzecznej barce. Kistelski znał tę wioskę, bo tu właśnie, w pobliżu 

mostu  kolejowego,  było  ulubione  miejsce  harcerskich  biwaków  i  wędkarskich  wypraw. 

Sam kiedyś dał się namówić na taki wyjazd. 

Pociąg  rozpoczął  mozolną  wielokilometrową  wspinaczkę  na  Wyżynę  Kielec-

ko-Sandomierską.  Sapiąc  i  buchając  parą  mijał  Dwikozy,  Jakubowice,  Ćmielów,  Bodze-

chów,  by  wreszcie  wtoczyć  się  na  stację  w  Ostrowcu.  Inżynier  przypomniał  sobie,  że 

background image

ostrowieckiej hucie poświęcono sporo uwagi w Przemyślu. 

- Zarządzenie  w  sprawie zakupu przez zakład dział przeciwlotniczych zrealizujemy do 

połowy  tysiąc dziewięćset czterdziestego roku - referował komendant obrony huty. - Spo-

dziewamy się, iż nasz zakład będzie celem ataków z powietrza. Niemcy wiedzą dokładnie, 

ż

e  mamy  wytwórnię  wież  pancernych.  Wiedzą,  bo  nie  tak  dawno  został  w  Ostrowcu  za-

trzymany  ich  agent.  Oprócz  wytwórni  wież  liczy  się  dla  obronności  nasza  stal.  Ostatnie 

ć

wiczenia LOPP wypadły dobrze. Brakuje nam jednak masek przeciwgazowych, a łączność 

telefoniczna  szwankuje.  Obrona  czynna  zakładu  to  dwa  plutony  Boforsów  dowodzone 

przez podchorążych. 

Czy to wystarczy? Właśnie, czy to wystarczy. Pytanie to nurtowano nie tylko inżyntera 

Kistelskiego. Wracało ono podczas odprawy, w rozmowach z kolegami, w czasie ćwiczeń 

obrony przeciwlotniczej. Jak  jesteśmy przygotowani  na ataki z powietrza? Na przykład  w 

Ostrowcu.  Czy  zaklejenie  paskami  papieru  szyb,  kilkaset  masek,  okopy  na  terenie  huty, 

syreny, łączność telefoniczna i jeszcze cztery Boforsy, czy to wszystko wystarczy? 

-  Zależy, co będą chcieli osiągnąć Niemcy - powiedział  kiedyś stary ogniomistrz, któ-

rego Kistelski poznał w czasie jakiejś odprawy. - Niech pan pomyśli, panie poruczniku, że 

wybuchła wojna i Niemcy miesiąc czy dwa nie mogą przedrzeć się przez naszą obronę. Co 

im pozostaje? Zniszczyć wszystko co nasze, aż do fundamentów. A jeśli, niech ręka boska 

broni, będą mieli  widoki na zwycięstwo? Panie poruczniku,  wtedy  może być pan pewien, 

ż

e będą oszczędzać wasze Starachowice. Ja nie jestem strategiem, ale nasłuchałem się spo-

ro  ciekawych  rzeczy  od  oficerów  naszego  sztabu.  Podpułkownik  z  IOPP  reprezentował 

inny pogląd. 

- Z analiz naszego inspektoratu wynika, że jesteśmy dobrze przygotowani - mówił. - Od 

stycznia  do  dziś  przeprowadziliśmy  we  wszystkich  miastach  kraju  po  kilka  alarmów  ćwi-

czebnych i próbnych. Artyleria przeszła gruntowne szkolenie, podczas którego zwracaliśmy 

szczególną uwagę na wszechstronne zapoznanie obsług z różnymi rodzajami sprzętu. Jeśli 

chodzi  o  nasycenie  placówek  OPL  najnowocześniejszymi  armatami,  to  mogę  panom  po-

wiedzieć tylko tyle, że do końca czterdziestego pierwszego roku będzie to nasycenie pełne. 

Pragnę jeszcze poinformować panów, iż  w przyszłym roku, w czerwcu, rozpoczną się do-

stawy  z  Francji  armat  dziewięćdziesięciomilimetrowych.  Jednorazowo  otrzymywać  bę-

dziemy  po  cztery  egzemplarze,  a  więc  kompletne  wyposażenie  baterii.  Traktujcie  tę  wia-

background image

domość jako ściśle poufną! 

Gwar  dobiegający  zza  okna  pociągu  przerwał  medytacje  inżyniera.  Pociąg  stał  przy 

ubożuchnym,  ale  zatłoczonym  peronie  stacji  Wierzbnik.  Do  wagonów  szturmował  tłum 

podróżnych  objuczonych  najróżniejszymi  pakunkami,  koszami,  kuferkami,  zawiniątkami. 

Przepychając się nawzajem ludzie ci oblegali wejścia do przedziałów trzeciej klasy. Miej-

scowi  handlarze  i  drobni  rzemieślnicy  udawali  się  do  Skarżyska,  skąd  dalej  wędrowali 

szlakiem odpustów i festynów. Sprzedawali zabawki, świecidełka i jarmarczne pamiątki z 

gipsu,  aby  uciułać  trochę  grosza.  Nie  dla  wszystkich  starczało  pracy  w  przemyśle,  a  i  nie 

wszyscy do takiej pracy się garnęli. 

Kistelski przygotował się do wyjścia. Zdjął z półki niewielką walizeczkę i podszedł do 

drzwi. Za oknami przesuwały się już światła starachowickich zakładów. Oświetlony wielki 

piec wyznaczał serce starej fabryki. Powyżej, na wzgórzu, nowa część zakładu, którą nale-

ż

y  chronić  za  wszelką  cenę.  Tam  bowiem,  w  snopach  iskier  i  jazgocie  maszyn,  rodzą  się 

armaty  i pociski. Wielka  nadzieja polskiej armii. Wśród artylerzystów działa ze Staracho-

wic zdobyły sobie dobrą ocenę. Sztabowcy  w  swoich planach biorą pod uwagę produkcję 

tych  zakładów.  W  biurze  konstrukcyjnym  opracowano  już  dwa  nowe  modele:  100-

-milimetrową haubicę  wz. 39 i 155-milimetrową armatę dalekonośną, jeszcze bez indeksu 

fabrycznego.  Poligonowe  próby  wypadły  obiecująco,  nie  wiadomo  tylko,  kiedy  będą 

wdrożone  do  produkcji.  Można  przypuszczać,  że  tym  razem  Departament  Uzbrojenia  nie 

będzie zwlekał z podjęciem stosownej decyzji. 

Pociąg  zatrzymał  się  na  stacji.  Biało-czarna,  umocowana  na  niepozornym  baraku,  ta-

bliczka informowała, że to już Starachowice. Inżynier wyszedł na peron. Przywitał skinie-

niem głowy znajomego, który przyszedł spotkać się z kimś na dworcu. 

Był ciepły, późny wieczór i Kistelski zamierzał wybrać się pieszo do domu, gdy przed 

dworcową  bramę  zajechała  mocno  sfatygowana  dorożka  i  jej  właściciel  zapraszającym 

gestem wskazał inżynierowi miejsce w głębi pojazdu. 

- Bardzo proszę, panie inżynierze. Podwieziemy pod górkę, do domu. 

Kistelski chwilę się wahał, ale postanowił skorzystać z tego zaproszenia. Znał dorożka-

rza,  bo  dwa  lata  temu  stary,  którego  żona  codziennie  przynosiła  mleko  do  domu  Kistel-

skich, prosił inżyniera o pomoc. Chodziło o przyjęcie wnuczka do szkoły zawodowej przy 

zakładach.  Rzecz  cała  ułożyła  się  pomyślnie  i  od  tej pory  dorożkarz jak  potrafił,  tak  oka-

background image

zywał swoją wdzięczność. Nie mógł więc inżynier sprawić mu zawodu. 

Droga  nie  dłużyła  się  zbytnio,  dorożkarz  bowiem  zabawiał  go  rozmową.  Początkowo 

była to konwencjonalna  wymiana zdań na temat pogody, zbiorów i podróży,  wkrótce jed-

nak przeszli do spraw, które żywo zajmowały ludzi w tych dniach. Co słychać w świecie? 

Będzie wojna, czy Hitler ustąpi? 

-  Po  mojemu,  panie  inżynierze,  nie  ma  się  czego  obawiać  -  kończył  swe  rozważania 

dorożkarz. - Kto by tam chciał się narwać na naszą siłę? Teraz, panie, mamy tyle żelastwa, 

ż

e trzeba być samobójcą, żeby lecieć na pewną śmierć. 

- Niemcom też tego żelastwa nie brakuje - podjął temat Kistelski. - I mogą chcieć spró-

bować, kto silniejszy. 

- Jasne, że myśmy silniejsi - dorożkarz nie tracił rezonu. - Panu nie będę tłumaczył, bo 

lepiej pan wiesz ode mnie, co słychać w świecie. Ludzie na mieście i po wioskach powia-

dają, że nasza siła wielka. Mamy uszy i słyszymy ten huk koło fabryki. Działa pewnikiem 

się próbuje. Tak rok temu to puknęło coś raz na dzień, a teraz i w dzień strzelają, i w nocy. 

Dużo  tych  huków,  to  i  dział  musi  być  sporo.  Dobrze,  panie  inżynierze,  bardzo  dobrze. 

Jeszcze powiem panu - kontynuował - że w ludziach taka ochota bić Niemca, żem jeszcze 

takiej nie widział. I to nie tylko u nas, w całej Polsce. 

- Skąd pan wie, co jest w całej Polsce? - spytał Kistelski. 

- A wiem, od wnuka, od Józka. Był niedawno na takim  wielkim wiecu, gdzie przema-

wiał marszałek Śmigły-Rydz. 

- Cóż tam robił pana wnuczek? 

- Był w grupie harcerzy ze Starachowic. Pojechało ich kilku chłopaków i Józka wzięli, 

bo najlepszy uczeń w klasie i jest harcerzem orlim. I był na tej, jak to mówią, manifestacji. 

Ludu chmara z całej Polski tam zjechała. Marszałek mówił, że jesteśmy gotowi i że się nie 

damy.  Można  było  obejrzeć  broń  i  pogadać  z  żołnierzami.  Józek  opowiadał,  że  to  siła, 

wielka  siła,  panie  inżyrrierze.  Nawet  jak  ten  sukinsyn  napadnie  na  nas,  nie  będzie  musiał 

mój wnuk uciekać, jak ja kiedyś. 

- To pan ma takie smutne wojenne wspomnienia? 

-  A bo można  mieć z  wojny  wesołe? Jak człowiek strzela  do człowieka, to nie  ma za-

bawy. Ja byłem ranny w czternastym roku, na froncie, a potem, w dwudziestym, uciekałem 

przez  Wisłę.  Na  drzwiach  od  stodoły  płynąłem  pod  Zawichostem.  Wiem,  co  to  wojna. 

background image

Nasze  harcerzyki  nie  widzieli  wojny  i  nie  życzę  im  tego.  Ale  jak  przyjdzie  co  do  czego, 

chyba nie będą musieli uciekać? Co, panie inżynierze? - dorożkarz oczekiwał jasnej odpo-

wiedzi. 

- Pewnie, siły nam nie brakuje. I dobrze pan słyszał te strzały z poligonu koło zakładu. 

Jeśli  już  będzie  wojna,  to  na  pewno  nie  taka,  jak  te  z  czternastego  i  dwudziestego  roku  - 

odparł inżynier. 

-  Jakże  nie  taka?  -  zdziwił  się  dorożkarz.  -  Nie  będą  się  zabijać? Przecież  teraz  są  sa-

moloty, gaz będzie puszczany... 

- No właśnie, stąd te różnice. Nie będzie już tak, że tam gdzieś front, a za frontem zwy-

kłe  życie.  Jak  wojna,  to  cały  kraj  walczy.  Samoloty  daleko  dolecą. Trzeba  strzec  tego,  co 

się  da,  nawet  kilkaset  kilometrów  za  frontem.  Wszyscy  musimy  się  włączyć  do  takiej 

obrony. 

- Wnuk mówił, że harcerze szykują się do kopania rowów na zakładzie. 

- Tak, teraz każdy musi od siebie coś dać. Nawet chwycić za łopatę i kopać rowy prze-

ciwlotnicze. 

- Panie inżynierze, jak trzeba będzie, to ja moją chabetą chłopaków do roboty zawiozę, 

jedzenie im dostarczę. I pociski można wsadzić do dryndy - rozochocił się dorożkarz. 

- Chyba do tego nie dojdzie, żeby pana pojazd do armii wcielać. 

-  Wie  pan,  ludzie  powiadają,  że  i  starozakonni  z  Wierzbnika  chcą  się  bić.  Ich  rabin, 

spokojny człeczyna, zamyka się w swojej izbie i nic nie mówi, ale podobno stary Mincberg 

ogłosił składkę na Boforsa. Chcą podarować działo wojsku. 

- To nie plotki - odparł Kistelski.  - Rabin Beneja nie chce  się do niczego  mieszać, ale 

działacze Syjonu włączają się do prac obronnych. I niedługo będzie już to działo od Żydów 

z Wierzbnika. Symcha Mincberg cieszy się uznaniem w wielu okolicznych gminach. 

Dorożka  zajechała  przed  dom  inżyniera.  Kistelski  pożegnał  się  ze  starym  i  otworzył 

furtkę  w  ogrodzeniu.  Jutro  niedziela,  dwudziesty  sierpnia,  można  będzie  odpocząć.  Na 

wtorek  zarządzi  odprawę  zakładowej  jednostki  OPL.  Ostatni  przegląd,  w  połowie  lipca, 

wypadł  nieźle.  Inspektorzy  z  Warszawy  i  Przemyśla  też  wystawili  dobre  oceny.  Jest  to 

powód do satysfakcji, ale trzeba zrobić wszystko, żeby było jeszcze lepiej. Kolejny spraw-

dzian nie zaszkodzi. 

background image

III 

Spośród tych, którzy nieźle orientowali się w organizacji i środkach obrony przeciwlot-

niczej  obszaru  kraju,  raczej  niewielu  było  zadowolonych  z  obecnego  stanu  rzeczy. 

Owszem, od stycznia 1937 roku, kiedy to ukazało się rozporządzenie wykonawcze do star-

szej  o  trzy  lata  ustawy  o  obronie  przeciwlotniczej  i  przeciwgazowej,  władze  wojskowe  i 

administracyjne  poczyniły  wiele  istotnych  przygotowań.  Lecz  gdyby  wojna  miała  rozpo-

cząć się na przykład za  miesiąc lub nawet za rok, nikt  nie  dałby  gwarancji, że obrona nie 

dopuści niemieckiego lotnictwa nad polskie miasta. W szybkim tempie odrabiano wielolet-

nie zapóźnienia, ale do zrobienia było jeszcze wiele. A czas biegł nieubłaganie. Ile potrzeba 

miesięcy na wyposażenie eskadry myśliwców? Ile dni na wyprodukowanie dział dla jednej 

baterii?  Przemysł  obronny  pracował  pełną  parą,  pomyślnie  przebiegały  ćwiczenia  obrony 

przeciwlotniczej  biernej  i  czynnej,  celujące  oceny  uzyskiwali  harcerze  i  drużyny  PCK, 

wszystko to jednak nie wystarczało. Potrzebny był jeszcze czas, kilka lat, by doprowadzić 

polską  obronę  przeciwlotniczą  do  poziomu  nakreślonego  w  skromnym  zresztą  planie  jej 

rozbudowy. 

Te kalkulacje, przymiarki i wyliczenia znali mobilizowani w sierpniu rezerwiści z jed-

nostek  OPL.  Wystarczyło  choćby  zajrzeć  do  prac  pułkownika  Sergiusza  Abżółtowskiego, 

który w swoich artykułach informował o złym stanie polskiej obrony powietrznej. Pułkow-

nik Abżółtowski został przeniesiony w stan spoczynku i nie zamilkł nawet wtedy, gdy byli 

przełożeni  inspirowali  przeciwko  niemu  niewybredną  kampanię  oszczerstw,  oskarżając 

tego trzeźwo patrzącego na rzeczywistość oficera o... defetyzm! W roku 1937 Abżółtowski 

opublikował  obszerną  pracę  „O  niebezpieczeństwie  lotniczym  i  obronie  przeciwlotniczej 

kraju”, w której przedstawił koncepcję organizacji OPL zgodną z wymogami nowoczesnej 

wojny. Oceny i wnioski pułkownika zmuszały do niewesołych refleksji. 

Ot, choćby tak ważna sprawa jak system dozorowania. Przecież bez wcześniejszego do-

strzeżenia agresora, określenia jego sił i kierunku lotu trudno przygotować skuteczną obro-

nę! Przez długie lata kwestia ta nie była właściwie brana pod uwagę. Dopiero po zorgani-

background image

zowaniu  Inspektoratu  Obrony  Powietrznej  Państwa,  po  przeprowadzeniu  wielu  ćwiczeń  i 

gier  wojennych nikt nie  miał  wątpliwości, że obserwator z  lornetką  usadowiony  na dachu 

fabryki czy wieży kościelnej to jednak za mało. Śmiesznie mało wobec takiego Ju-87, który 

- produkowany seryjnie od 1936 roku - przemieszczał się z prędkością 350 kilometrów na 

godzinę. A przecież nie było to ostatnie słowo niemieckiego przemysłu lotniczego. 

Wyniki gry wojennej z września 1937 roku miały decydujący wpływ na ukształtowanie 

systemu  dozorowania.  Utworzono  więc  na  szczeblu  dowództwa  OPL  stanowisko  szefa 

służby  i  główną  składnicę  dozorowania.  Szefowi  podlegali  bezpośrednio  komendanci  od-

działów. Przyjęto rozwiązanie, iż na  każdym  kierunku operacyjnym będą plutony dozoro-

wania  z  dziesięcioma  lub  piętnastoma  posterunkami.  Każdy  posterunek  to  dziewięciu  ob-

serwatorów. 

W  sierpniu  1939  roku  ośrodki  polskiej  obrony  przeciwlotniczej  dysponowały  dwoma 

łańcuchami posterunków: pierwszy w odległości od stu do stu trzydziestu, drugi od sześć-

dziesięciu  do  siedemdziesięciu  kilometrów.  Posterunki  oddalone  były  od  siebie  o  około 

dziesięć kilometrów. Obserwatorami zostawali policjanci (pomimo iż niechętnie godzili się 

na tę nową funkcję), urzędnicy pocztowi oraz żołnierze rezerwy niezdolni do czynnej służ-

by wojskowej. 

Ta  sieć  nie  rozwiązywała  jednak  sprawy,  gdyż  miała  jeden  bardzo  słaby  punkt  -  łącz-

ność.  Powiadamianie  i  alarmowanie  oparto  na  państwowej  sieci  telefonicznej,  rzadkiej  i 

bardzo już zużytej. W dodatku niczym nie osłoniętej przed atakami z powietrza. 

Jeszcze w marcu 1939 roku generał Zając zobowiązał dowódców okręgów korpusów do 

wprowadzenia nowych, skuteczniejszych środków łączności. Niestety, było już zbyt późno, 

by podjąć działania zakrojone na szeroką skalę. Jedynie stolica miała dobrą sieć dozorowa-

nia  i  łączności.  O  nadciągających  nad  Warszawę  wrogich  samolotach  miały  powiadamiać 

drużyny telefoniczne i radiowe. 

Plan obrony powietrznej obszaru kraju powstał pod koniec 1937 roku. Jednak w miarę 

przybywania  środków  walki  rozwijano  go  i  doskonalono.  Czas,  ów  nieubłaganie  płynący 

czas,  nie  pozwolił  na  pełne  zrealizowanie  planu  i  we  wrześniu  polskie  niebo  było  słabo 

zabezpieczone przed atakami  wroga. Bo przecież nieliczne  lotnictwo i rzadka sieć obrony 

czynnej nie mogły skutecznie zagrodzić drogi agresorom. 

W  stosunkowo  najlepszej  sytuacji,  jeśli  chodzi  o  siły  OPL,  znalazły  się  Warszawa, 

background image

Ś

ląsk  i  Wybrzeże,  gdzie  -  zgodnie  z  koncepcją  IOPP  -  zgromadzono  najwięcej  sprzętu 

artyleryjskiego.  Czwartym  z  kolei  najsilniej  bronionym  obszarem  miał  być  Centralny 

Okręg Przemysłowy. Tu bowiem, z dala od granic państwa, rozwijał się przemysł, głównie 

obronny, według planu nakreślonego przez zainteresowane resorty stosownie do postulatów 

Ministerstwa Spraw Wojskowych. 

Na  krótko  przed  wybuchem  wojny  w  COP  zdołano  uruchomić  pięć  dużych  zakładów, 

kilkanaście  innych  znajdowało  się  w  budowie.  Zakres  podjętych  inwestycji  był  szeroki  i 

ambitny, obejmując również nowe osiedla mieszkaniowe dla załóg fabrycznych, sieć połą-

czeń kolejowych i dróg bitych. Park maszynowy sprowadzano głównie z Francji w ramach 

przyznanego  Polsce  kredytu  materiałowego.  Pełna  realizacja  tych  zamierzeń  mogła  nastą-

pić  najwcześniej  w  1942  roku,  ale  obrona  przeciwlotnicza  tego  obszaru  była  problemem 

innego rzędu, który musiał być rozstrzygnięty niezwłocznie. 

W  planie  systemu  OPL  uwzględniono  również  zakłady  sąsiedniego  rejonu  kielec-

ko-radomskiego,  w tym  zwłaszcza fabryki  nad Kamienną,  w  starym  staszicowskim zagłę-

biu - Skarżysku, Starachowicach i Ostrowcu - obłożone  wówczas, jak nigdy dotąd,  wyso-

kimi zamówieniami  wojska.  Wydajność tych  wytwórni rosła i nowy sprzęt był  kierowany 

do  jednostek  i  magazynów  mobilizacyjnych.  Zbyt  późno  jednak  rozkręcono  tę  produkcję, 

która  nawet  i  wtedy,  w  warunkach  otwartego  zagrożenia,  nie  osiągnęła  maksymalnego 

pułapu. Jedna tylko Państwowa Fabryka Broni w Radomiu mogła miesięcznie produkować 

12 tysięcy karabinów przy pełnej obsadzie załogi i pracy na dwie zmiany z rytmiczną do-

stawą wszystkich materiałów. Tak, niestety, nie było i główna przyczyna tego stanu rzeczy 

tkwiła  latami  w  niskim  budżecie  wojska,  ograniczającym  wysokość  zamówień.  Broń  szła 

do  użytku  bieżącego,  na  stworzenie  rezerwy  nie  starczyło  już  pieniędzy.  Od  stycznia  do 

sierpnia  1939  roku  radomska  PFB  wyprodukowała  15  tysięcy  karabinków  wz.  29,  4800 

karabinów Mauser wz. 98 a i 6300 pistoletów Vis. Skarżyska fabryka amunicji - posłużmy 

się  jeszcze  jednym  przykładem  -  mogła  miesięcznie  produkować  150  tysięcy  scalonych 

naboi do 100 mm haubic i 75 mm armat polowych, ale na dzień 1 kwietnia 1939 roku do 

wypełnienia  planowanego  zapasu  brakowało  odpowiednio  1  359  000  i  600  000  naboi  w 

tych dwóch podstawowych kalibrach artylerii lekkiej. Według kalkulacyjnych ocen Sztabu 

Głównego  WP  wszystkie  wytwórnie  broni  i  amunicji,  przestawione  w  lecie  1939  roku  na 

przyspieszony  rytm  pracy,  mogły  przeciętnie  w  połowie  pokryć  przewidywane  zużycie  i 

background image

straty  wojenne.  Zapowiedzią  zmian  na  lepsze  stawały  się  inwestycje  w  COP,  na  pewno 

cenne, lecz dopiero w przyszłości. 

Zakłady  w  Starachowicach  były  głównym  producentem  dział,  toteż  w  planach  OPL, 

opracowanych w X DOK z rozkazu generała Zająca, te obiekty potraktowano ze szczególną 

uwagą. Tu miała być najsilniejsza obrona przeciwlotnicza. 

Kompleks  fabryczny  w  Starachowicach  należał  do  największych  zakładów  przemysłu 

obronnego  w  województwie  kieleckim.  Potencjałem  produkcyjnym,  różnorodnością  asor-

tymentu i liczbą robotników wyprzedzał inne fabryki tego regionu. A jednak starachowic-

kie zakłady, podejmując produkcję dla wojska, zachowały swój dawny charakter. Nie były 

to  więc  fabryki  ściśle  wojskowe,  jak  na  przykład  radomska  Fabryka  Broni,  Wytwórnia 

Prochu w Pionkach, Fabryka Amunicji w Skarżysku czy Spółka Akcyjna „Granat” w Kiel-

cach,  które  powstały  i  produkowały  wyłącznie  dla  potrzeb  obronności  kraju,  a  wytwórnie 

na  podstawie  corocznie  lub  też  co  kilka  lat  zawieranych  umów  dostarczające  armii  swoje 

wyroby. 

Okresem decydującym dla przemysłu wojskowego w rejonie radomsko-kieleckim były 

lata 1921- 1923. Wtedy rozpoczęto budowę nowych fabryk i zawarto umowy z już istnie-

jącymi,  m.in.  z  Suchedniowską  Hutą  „Ludwików”  (SHL),  Spółką  Akcyjną  Wielkich  Pie-

ców  i  Zakładów  Ostrowieckich,  Modrzejowskimi  Zakładami  Górniczo-Hutniczymi,  na 

podjęcie przez nie produkcji obronnej. 

Pierwszą  umowę  z  kierownictwem  Towarzystwa  Zakładów  Starachowickich  Minister-

stwo  Spraw  Wojskowych  zawarło  w  1921  roku.  Zamysł  był  następujący:  wykorzystać 

miejscowe zasoby rudy żelaza oraz już istniejące zakłady, hutniczy i mechaniczny, i utwo-

rzyć  pierwszą  w  kraju  wytwórnię  sprzętu  artyleryjskiego  oraz  amunicji.  Współudziałow-

cem tej inwestycji była francuska firma Schneider-Creusot, która za wysoką kwotę dostar-

czyła  część  maszyn,  a  także  dokumentację  licencyjną  na  trzy  typy  dział.  Opracowany  w 

1926  roku  plan  rozbudowy  przemysłu  zbrojeniowego  przewidywał,  że  już  w  1930  roku 

wytwórnia  rozpocznie  produkcję  75-milimetrowych  armat  polowych  w  liczbie  40  egzem-

plarzy miesięcznie. Plan okazał się zupełnie nierealny, bo jeszcze w 1931 roku wytwórnia 

nie  uruchomiła  produkcji  -  z  wyjątkiem  niekompletnej  amunicji  -  zajmując  się  remontem 

starych dział i tzw. koszulkowaniem luf w armatach dla artylerii konnej celem ujednolice-

nia kalibru. Dla odbioru tego sprzętu z ramienia Departamentu Uzbrojenia powołano komi-

background image

sję w składzie kilkunastu oficerów i podoficerów, którzy urządzili między innymi poligon 

przyfabryczny do próbnych strzelań. 

Wytwórnia  nie  miała  więc  łatwego  startu,  dostawa  maszyn  i  urządzeń  trwała  latami, 

obok  Francji  poczyniono  też  zakupy  w  brytyjskim  koncernie  Vickers-Armstrong  i  w  cze-

chosłowackiej  firmie  Škoda.  Tam  również  władze  wojskowe  złożyły  zamówienie  na  do-

stawę  160  haubic  100-milimetrowych  z  przodkami  i  jaszczami  amunicyjnymi,  które  -  na 

podstawie licencji - miały być produkowane w Starachowicach. Wskutek ciągłych zmian w 

harmonogramie  uruchomienia  wytwórni  sprzętu  artyleryjskiego  sprowadzono  do  kraju 

kolejną partię 207 haubic tego wzoru z Austrii, Jugosławii i Rumunii, odstępując w zamian 

taką samą liczbę 75-milimetrowych armat polowych. 

Równolegle z wyposażeniem fabryki w zagraniczny sprzęt przystąpiono w Starachowi-

cach  do  przebudowy  huty  pamiętającej  jeszcze  okres  dziewiętnastowiecznej  prosperity. 

Uruchomiono  nową  walcownię  i  stalownię.  Ministerstwo  Spraw  Wojskowych,  zgodnie  z 

umową, każdego roku składało własne zamówienia. Było więc co robić i gdyby nie ekono-

miczne załamanie się gospodarki w roku 1924, w wyniku tak zwanego kryzysu poinflacyj-

nego, okres niezakłóconego rozkwitu fabryki mógłby trwać długie lata. 

Dopiero rok 1928 przyniósł zdecydowaną poprawę, co wiązać należy z decyzjami Rady 

Ministrów o przyznaniu ulg podatkowych i preferencji inwestycyjnych przedsiębiorstwom 

zlokalizowanym  w  tak  zwanym  trójkącie  bezpieczeństwa  i  produkującym  dla  wojska.  W 

tym  uprzywilejowanym obszarze znalazła się także część  województwa kieleckiego: teren 

położony między Nidą od południa i Radomką od północy, a od zachodu ograniczony dro-

gą łączącą Kielce ze Skarżyskiem i Radomiem. Starachowice z tych uprawnień wyciągnęły 

dla siebie wiele korzyści. 

Pieniądze,  które  można  było  przeznaczyć  na  inwestycje,  spółka  skierowała  przede 

wszystkim  na  remonty  kapitalne  działów  mechanicznych,  rozbudowę  odlewni,  stalowni  i 

walcowni.  Po  tych  modernizacjach  starachowicka  metalurgia  nie  ustępowała  w  niczym 

ś

wiatowej czołówce. Znaczne kwoty przeznaczono także na rozwój kopalń rudy i zakładu 

wzbogacającego  ten  surowiec.  Rozpoczęło  pracę  nowoczesne  urządzenie  systemu  Green-

walta, służące do aglomerowania rud. 

Nowoczesność stała się teraz cechą charakterystyczną starachowickiej fabryki. Zwłasz-

cza po roku 1930, gdy zakład i miasto włączono do sieci energetycznej Zjednoczenia Elek-

background image

trowni Okręgu Radomsko-Kieleckiego. Co prawda już wcześniej, przed ośmiu laty, ruszyła 

w  Starachowicach  niewielka  elektrownia  o  mocy  1000  kW,  ale  dopiero  prąd  z  sieci  ZE-

ORK pozwolił na pełne zasilenie wielkiego zakładu. W 1931 roku rusza elektrostalownia z 

piecem  systemu  Hercult-Brown-Boven,  w  którym  wrze  jednorazowo  pięć  ton  stali!  Stali 

bardzo  dobrej  jakościowo  na  odlewy  korpusów  pocisków  artyleryjskich  i  na  blachy  pan-

cerne. W dwa lata później Starachowice, jako pierwsze  w  Polsce, fundują sobie najnowo-

cześniejszy  piec  indukcyjny.  Starym  fachowcom  trudno  w  to  uwierzyć,  ale  ten  piec  -  ob-

sługiwany  tylko  przez  cztery  osoby  -  co  dwie  godziny  wylewa  360  kilogramów  płynnej, 

iskrzącej się stali. Jest to stal narzędziowa, z której produkuje się noże do obrabiarek i lufy 

do karabinów maszynowych. 

Modernizują  się  w  szybkim  tempie  kuźnia,  wydziały  mechaniczne  i  stalownia.  Stara-

chowice to gwarancja wysokiej jakości wyrobów, to nowoczesność i niezawodność na polu 

walki.  Wysoko  sobie  cenią  te  przymioty  sprzętu  bojowego  ze  znakiem  „ST”  oficerowie  z 

Departamentu  Uzbrojenia  i  dzięki  temu  Starachowicom  nigdy  nie  zabraknie  zamówień  i 

poparcia armii. Zresztą od roku 1925 państwo jest właścicielem połowy akcji Towarzystwa 

Zakładów  Starachowickich  i  przedstawiciele  rządu  mogą  skutecznie  wpływać  na  politykę 

inwestycyjną  spółki.  Chociaż  ciągle  jeszcze  kilkanaście  procent  dywidend  opuszcza  kraj, 

jako część zysku kapitału francuskiego i belgijskiego, współwłaścicieli zakładu. 

Wielki  kryzys  gospodarczy  początku  lat  trzydziestych,  dzięki  stałym  zamówieniom  ze 

strony armii i specjalnej ochronie państwa, odbił się w Starachowicach mniej boleśnie niż 

w  innych  rejonach  kraju.  Jednak  i  tu  byli  bezrobotni,  i  tu  ustawiały  się  długie  kolejki  po 

darmową zupkę lub groszowy zasiłek. Fabryka pracowała, lecz zatrudnieni w niej robotnicy 

zarabiali  niewiele,  zbyt  mało,  by  móc  utrzymać  rodzinę.  Bieda  zajrzała  do  robotniczych 

domów  i  dopiero  rok  1935  zaczął  przynosić  odmianę.  Kryzys  się  kończył.  Przychodziły 

większe zamówienia i więcej ludzi potrzeba było do pracy. 

Bardzo  wyraźny  przełom  nastąpił  w  dwa  lata  później,  po  podjęciu  decyzji  o  budowie 

Centralnego  Okręgu  Przemysłowego.  Strumień  pieniędzy  spłynął  także  na  Starachowice, 

które szybko odzyskały swą przedkryzysową zdolność produkcyjną. I znów zaczęto inwe-

stować.  Armia  wobec  napiętej  sytuacji  międzynarodowej  zwiększa  swe  zamówienia.  Sta-

rachowice w 1938 roku dostarczają armat i amunicji za ponad 50 milionów złotych. Plan na 

rok następny opiewa już na 80 milionów! 

background image

Ż

eby temu sprostać, projektuje się budowę nowych hal, nowych wydziałów, kopie fun-

damenty pod Kuźnię Średnią i Kotlarnię, gdzie będzie się produkować ramy samochodowe. 

Jednocześnie  już  funkcjonujące  wydziały  przekraczają  plany.  Elektrostalownia  -  140  pro-

cent  planu,  odlewnia  -  120,  kuźnia  -  blisko  dwa  razy  tyle  niż  planowano.  W  tej  sytuacji 

zarząd  spółki  może  sobie  pozwolić  na  inwestycje  poza  zakładem  i  Towarzystwo  staje  się 

udziałowcem  nowego,  jednego  z  większych  w  COP,  Zakładu  Hutniczo-Metalowego  w 

Stalowej Woli. 

W  1939  roku  zakłady  starachowickie  należały  do  najnowocześniejszych  i  najszybciej 

rozwijających  się  polskich  fabryk.  Zatrudnienie  znalazło  tu  blisko  dziesięć  tysięcy  ludzi, 

pracowników  pionu  inżynieryjno-technicznego  i  kwalifikowanych  robotników.  Dzięki  tej 

ofiarnej  załodze  ruszyła  w  1935  roku  produkcja  dział,  zbudowano  wtedy  siedem  pierw-

szych 105 mm armat dalekonośnych wz. 29, a w roku następnym już dwadzieścia. W dniu 

wybuchu  wojny  artyleria  WP  dysponowała  254  armatami  tego  typu,  większość  jednak 

pochodziła z zakupów we Francji. W 1936 roku przystąpiono do produkcji 100 mm haubic 

wz.  14/19  P,  częściowo  zmodernizowanych  w  porównaniu  z  pierwowzorem  licencyjnym. 

Starachowicka wytwórnia przekazała wojsku 248 tych dział, w tym samym okresie opuści-

ła  hale  fabryczne  w  Stalowej  Woli  druga  seria  w  liczbie  285  egzemplarzy.  Największe 

trudności  montażowe  i technologiczne  wystąpiły przy produkcji 155 mm ciężkiej haubicy 

wz. 17,  w ciągu trzech lat  wojsko otrzymało tylko 43 egzemplarze dział tego  modelu, za-

kupiło  natomiast  302  egzemplarze  w  firmie  Schneider.  Bezawaryjnie  rozwijała  się  naj-

wcześniej  podjęta  produkcja  skorup  pocisków  artyleryjskich  kilku  kalibrów  i  bomb  lotni-

czych. 

Załoga  z  dumą  spoglądała  na  swoje  działa,  kiedy  użytkownik  kwitował  ich  odbiór  po 

skrupulatnej  kontroli.  Nie  jej  winą  był  fakt,  że  te  armaty  i  haubice,  choć  technicznie 

sprawne, nie należały już do klasy wzorów nowoczesnych. Nie od niej też zależała wyso-

kość składanych przez wojsko zamówień. Uczucie dumy  wzrosło, gdy na taśmach monta-

ż

owych  pojawiły  się  40  mm  armaty  przeciwlotnicze,  budowane  na  licencji  renomowanej 

firmy  Bofors.  Nastąpił  od  tego  czasu  jakościowy  skok  na  miarę  nowoczesnego  przecież 

zakładu. Źle się jednak stało, że te znakomite armaty jeszcze w lecie 1939 roku wyjeżdżały 

za granicę, podczas gdy wojsku zdołano przekazać tylko 306 egzemplarzy, mniej niż poło-

wę  z  zaplanowanej  liczby  do  wypełnienia  i  tak  szczupłego  etatu.  Rodziła  się  również  go-

background image

rycz z powodu zbyt późnego wdrożenia do produkcji własnej 75 mm armaty przeciwlotni-

czej wz. 36. Gdy wreszcie zapadła decyzja, do głosu doszła bariera czasu. W teoretycznym 

założeniu wytwórnia mogła budować osiem takich armat miesięcznie, ale praktyka tego nie 

potwierdziła.  Montaż  objął  tylko  44  egzemplarze,  odbierane  natychmiast  po  próbach 

ogniowych i trakcyjnych. 

Nic  zatem  dziwnego,  że  pomimo  ograniczonych  środków  dla  tej  ogromnej  wytwórni 

ciężkiego uzbrojenia przewidziano w planach OPL stosunkowo dobrą obronę przed ataka-

mi z powietrza. 

IV 

Inżynier  Julian  Denk,  oficer  rezerwy  w  stopniu  majora,  przyjechał  do  Starachowic  w 

roku 1931 z opinią doskonałego znawcy problemów technicznych sprzętu artyleryjskiego. 

Powiadano, że z pochodzenia jest Rumunem lub może Węgrem, a z Polską związał się na 

stałe  dzięki  żonie,  rodowitej  radomiance.  Może  i  było  w  tym  coś  z  prawdy,  bo  w  chwili 

zdenerwowania  inżynier  prezentował  wcale  nie  słowiański  charakter.  Niewielu  tylko 

orientowało  się,  iż  Denk  spełnia  ważną  rolę  jako  oficer.  Był  mianowicie  przewidziany  na 

komendanta  obrony  zakładu.  Jemu  podporządkowano  między  innymi  jednostkę  OPL  do-

wodzoną przez Kistelskiego. 

Kompetencji Denka podlegało to wszystko, co składało się na bezpieczeństwo zakładu 

w czasie wojny. Miał odpowiednie środki i dobrze przygotowanych ludzi. Już w kwietniu 

plan obrony zyskał akceptację sztabu X Dowództwa Okręgu Korpusu. Inżynier Denk wie-

dział doskonale, że nie może zawieść, bo - gdzie jak gdzie - ale tu, w Starachowicach, praca 

podczas  wojny  musi  iść  rytmicznie.  Potrzebna  więc  jest  pewna  obrona  przed  atakami  z 

powietrza  i  żelazna  dyscyplina  wśród  załogi.  To  jedno.  Z  drugiej  strony,  aby  mogła  iść 

produkcja, musiały być zapewnione ciągłe dostawy surowców i materiałów. 

Plan obrony także i temu zagadnieniu poświęcał sporo miejsca. Jeśli - co przecież łatwo 

przewidzieć 

-  współpracujące  ze  Starachowicami  zakłady  nie  będą  w  stanie  zapewnić  rytmicznych 

background image

dostaw, produkcja załamie się. Jedyne wyjście to zgromadzenie odpowiednich zapasów. Od 

kwietnia w zakładowych magazynach tych zapasów systematycznie przybywało. Ostatnio - 

informował  dział  planowania  -  było  ich  tyle,  że  nawet  przerwanie  dostaw  z  zewnątrz  po-

zwoli na pracę przez dwa miesiące, a dział elaboracji miałby co robić nawet przez kwartał. 

To  dobrze,  bardzo  dobrze,  bo  front  -  jeśli  dojdzie  do  wojny  -  będzie  potrzebował  dział  i 

pocisków. Starachowice muszą sprostać tym oczekiwaniom. 

Niedzielę,  27  sierpnia,  inżynier  Denk  miał  rozplanowaną  w  najdrobniejszych  szczegó-

łach. Przyszedł bowiem czas  na działanie, na  mobilizowanie ludzi do  wysiłku obronnego. 

Od  dawna  już  mówi  się  o  wojnie,  prasa  pełna  jest  złowieszczych  zapowiedzi,  ale  tak  na-

prawdę w Starachowicach chyba niewielu domyśla się, jak blisko do jej wybuchu. 

Inżynier  ma  przed  sobą  najnowszy  rozkaz  przekazany  przez  majora  Trzebińskiego, 

który  -  wedle  planów  mobilizacyjnych  -  przewidziany  jest  na  stanowisko  komendanta 

obrony miasta i powiatu. Rozkaz nie pozostawia już wątpliwości: groźba wojny jest bardzo 

realna.  Czuje  to  Denk,  gdy  czyta  polecenie  o  budowie  umocnień,  urządzaniu  placówek 

sanitarnych, zaciemnianiu okien. I dlatego w tę niedzielę, ostatnią niedzielę upalnego sierp-

nia,  musi  zrezygnować  z  odpoczynku.  Będzie  to  zresztą  pracowity  dzień  sporej  części 

mieszkańców miasta. 

Godzina  dziesiąta.  Powiadomieni  przez  łączników  stawiają  się  na  głównym  placu  fa-

bryki  ludzie  z  zakładowej  jednostki  obrony.  Jest  ich  stu  dwudziestu,  dobrze  przygotowa-

nych  do  bojowych  zadań.  Trzon  tej  jednostki  stanowią  obsługi  dział  przeciwlotniczych. 

Ludzi wybierano starannie, spośród setek ochotników, preferując tych, którzy pracują przy 

produkcji  dział  i  mają  za  sobą  służbę  wojskową.  Od  marca  prowadzono  z  nimi  szkolenie 

ogniowe na przyfabrycznym poligonie. Dobrze sprawdzono wartość każdego. Po ostatnich 

ć

wiczeniach z uznaniem mówił o nich major Pilecki z dowództwa OPL okręgu korpusu. 

Stoją przed swoim komendantem w dwuszeregu, wezwani jak do boju, robotnicy stara-

chowickich zakładów, związani wielorakimi więzami z tą fabryką, która żywi ich rodziny i 

daje szansę lepszego życia. Wszyscy mężczyźni tu zatrudnieni zgłosili się pół roku temu do 

organizowanej  jednostki  obrony.  Ale  wybrano  tylko  ich,  najsprawniejszych,  o  najlepszej 

opinii  z  lat  służby  wojskowej.  Tylko  kilku  służyło  w  artylerii.  I  tym  od  początku  szło  ła-

twiej. Pozostali mozolnie uczyli się artyleryjskiego abecadła. Instruktorami byli oficerowie 

z  miejscowej  jednostki  odbioru  sprzętu.  Później  przybyli  jeszcze  do  Starachowic  rezerwi-

background image

ś

ci, a kilka dni temu trzej podchorążowie z Trauguttowa. 

Teraz w skupieniu oczekują na słowa dowódcy. W skupieniu i z niepokojem: czy to już 

ten  prawdziwy,  bojowy  alarm,  do  jakiego  sposobią  się  od  miesięcy?  Czy  tylko  jeszcze 

jeden sprawdzian, kolejna próba? 

Inżynier Jerzy Sosnowski, porucznik, który ledwo dwa  miesiące temu dostał przydział 

do  Starachowic,  melduje  Denkowi  jednostkę  gotową  do  działania.  Denk  wita  się  z  So-

snowskim. Zapada pełna napięcia cisza. Komendant zwraca się do swych podwładnych: 

- Koledzy, otrzymałem dziś rozkaz, który nakłada na nas nowe obowiązki w związku z 

ciągle  pogarszającymi  się  stosunkami  między  Polską  a  Trzecią  Rzeszą.  Wiecie  z  pewno-

ś

cią,  że  Niemcy  wyraźnie  zmierzają  do  wojny.  Jesteśmy  przygotowani  na  to,  by  dać  im 

godną odpowiedź, ale od dziś musimy być jeszcze czujniejsi. To rozkaz naszych przełożo-

nych.  Porucznik  Kistelski  zapozna  dowódców  poszczególnych  grup  z  decyzjami,  które  w 

związku z tym zostały podjęte. Pozostałych podchorąży Murczyński odprowadzi do maga-

zynu,  gdzie  otrzymają  umundurowanie.  Od  dziś  wszyscy  jesteśmy  żołnierzami.  Nikt  nie 

może odchodzić od swojej grupy bez pozwolenia dowódcy. Czy są pytania? 

- Tak, ja mam pytanie! - do przodu przesunął się Bolesław Kłoczowski z odlewni. - Czy 

oznacza to, że już nadchodzi najgorsze? Wojna pewna? 

- Tego nie wiem - odparł Denk. - I chyba nikt nie potrafi dzisiaj odpowiedzieć na to py-

tanie. W każdym razie sytuacja dojrzała do tego, byśmy osiągnęli wysoki stopień gotowo-

ś

ci. To tyle. - Panie inżynierze, czy dzisiaj wrócimy do domów, bo jeśli nie, chcielibyśmy 

powiadomić  rodziny  -  robotnik  z  wydziału  mechanicznego,  Marian  Jazgier,  był  wyraźnie 

zaniepokojony tym, co usłyszał przed chwilą. 

- Będzie na to czas. Jeszcze dzisiaj nie przewidujemy skoszarowania jednostki. - Denk 

tą odpowiedzią zakończył niedzielną zbiórkę. 

Plan obrony zakładu powstał przy wydatnym udziale inżyniera Denka, a opierał się na 

wytycznych sztabu dowództwa okręgu korpusu, w których uwzględniono znane częściowo 

oficerom  z  Przemyśla  założenia  planu  „Zachód”,  powstającego  od  4  marca  1939  roku  w 

Sztabie Głównym. Dla obszaru COP, a  więc i dla Starachowic, istotne  w tym planie było 

to, iż przewidywano wojnę na zachodnich rubieżach kraju. Nie dopuszczając wroga w głąb 

państwa,  miano  bronić  terenów  niezbędnych  do  prowadzenia  wojny  tak  długo,  aż  sprzy-

mierzeni na Zachodzie zaczną zadawać skuteczne ciosy armii Hitlera. 

background image

Ziemie pomiędzy Wisłą a Pilicą były „niezbędne do prowadzenia wojny” co najmniej z 

dwóch wielce ważnych powodów. Tu przecież skoncentrowany był przemysł obronny i tu 

właśnie formowała się od czerwca armia „Prusy”. Pomiędzy Tomaszowem Mazowieckim, 

Radomiem  i  Kielcami  -  według  planu  „Zachód”  -  powinien  powstać  odwód  strategiczny 

Naczelnego  Wodza,  najsilniejsze  ze  zgrupowań  odwodowych,  mające  wspierać  armie 

pierwszego  rzutu,  „Łódź”  i  „Kraków”,  działaniem  zaczepnym  w  przypadku,  gdyby  udało 

się nieprzyjacielowi przełamać polską obronę. 

Oczywiście,  szczegółowych  planów  i  zamierzeń  dowództwa  nie  znał  ani  major  Denk, 

ani  porucznik  Kistelski.  Ich  dotyczył  tylko  niewielki  wycinek  planu  „Zachód”  w  części 

mówiącej o obronie przeciwlotniczej głębokiego zaplecza frontu. Przygotowując zakład do 

obrony oparli się na założeniu, że wszystkie siły muszą być przeznaczone do zapewnienia 

rytmicznej pracy fabryki. Gdyby jednak Niemcy zdołali wedrzeć się w głąb kraju, to zakład 

ma być ewakuowany  na  wschód, do Kowla. Przygotowano odpowiednią grupę ludzi, któ-

rzy mieli sprawnie tę ewentualną ewakuację przeprowadzić. 

Na razie z rozkazu dostarczonego Denkowi wynikało, że do 30 sierpnia wszystkie dzia-

ła przewidziane do obrony przeciwlotniczej miasta i zakładu mają znaleźć się na planowa-

nych stanowiskach. Od tego też dnia powinna rozpocząć stałe dyżury służba dozorowania. 

Poza  tym  natychmiast  należało  przystąpić  do  budowy  okopów  na  terenie  zakładu  i  wpro-

wadzić obowiązkowe zaciemnienie tak w fabryce, jak i w osiedlach. 

Podczas  spotkania  z  najbliższymi  współpracownikami  omówił  Denk  szczegółowe  za-

dania  dla  wszystkich  grup  -  dla  artylerzystów,  łącznościowców,  służby  dozorowania  i 

alarmowania.  Ustalono,  że  sztab  obrony  przeciwlotniczej  będzie  się  mieścił  w  jednym  z 

domków  Kolonii  Urzędniczej  przy  ulicy  Francuskiej.  Tego  samego  dnia  zainstalował  się 

tam sztab porucznika Kistelskiego. 

W ciągu następnych dni stu dwudziestu ludzi, umundurowanych w zielone kombinezo-

ny  i  czarne  berety  z  fabrycznym  znakiem  „ST”,  miało  pełne  ręce  roboty.  Najpierw  urzą-

dzano  stanowiska  ogniowe  na  wytypowanych  wzgórzach.  Nie  była  to  praca  lekka,  ale  i 

pomocników  nie  brakowało.  Do  pracy  zgłosili  się  harcerze,  ci  najstarsi,  z  zastępu  „Żu-

brów”. Pomagali też uczniowie z Fabrycznej Szkoły Zawodowej i z powstałego niedawno 

gimnazjum.  Kopano  ziemianki,  które  miały  służyć  jako  podręczne  składy  amunicji,  urzą-

dzano  schrony  dla  obsług  dział.  Sporo  wysiłku  wymagało  przygotowanie  dróg  dojazdo-

background image

wych, gdyż należało  wyrównać strome podejścia, aby ciągniki bez trudu  mogły przyholo-

wać działa. Zadbano też o system łączności. Pierwotnie plan zakładał, że wszystkie stano-

wiska  będą  połączone  telefonicznie  ze  sztabem  przy  Francuskiej.  Jednak  niedostatek 

sprzętu spowodował, iż tylko działony na Majówce, poligonie i przy  gimnazjum  uzyskały 

łączność  kablową.  Reszta  miała  polegać  na  obserwacji  własnej,  a  komunikować  się  z  do-

wództwem poprzez dysponujących rowerami łączników. 

Inżynier Denk zdawał sobie sprawę, że wojna może wybuchnąć lada dzień. Wiedział, iż 

na terenie sąsiedniego, lubelskiego DOK trwa mobilizacja, przyjechała bowiem z Kraśnika 

do  Starachowic  przyjaciółka  jego  żony  mocno  zaniepokojona  tym,  że  jej  mąż,  porucznik 

rezerwy, 20 sierpnia został powołany do wojska. Dziś, 27 sierpnia, rozpoczyna się mobili-

zacja alarmowa wszystkich jednostek znajdujących się na terenie podległym X DOK. 

Tego  dnia  odeszło  z  zakładu  kilkudziesięciu  ludzi  do  służby  w  mobilizowanych  puł-

kach.  Jednak  zdecydowana  większość  pracowników  miała  przydział  wojenny  właśnie  tu, 

do macierzystego zakładu. To miał być ich front. Przy maszynie zamierzali walczyć o zwy-

cięstwo w tej wojnie. 

W mieście już wiedziano o nadzwyczajnym stanie gotowości bojowej. Harcerze chodzi-

li  od  domu  do  domu  i  powiadamiali  gospodarzy  o  konieczności  szczelnego  zasłaniania 

okien.  Przypominali  także,  jak  należy  zachować  się  podczas  ataku  z  powietrza.  Masek 

przeciwgazowych  jest  niewiele,  zasępił  się  Denk,  wystarczy  tylko  dla  obsług  dział,  pozo-

stali  muszą  ograniczyć  się  do  wdychania  powietrza  przez  zwilżoną  szmatkę.  Zresztą,  nie 

ma chyba potrzeby przypominania raz jeszcze o tym wszystkim, bo przecież wałkowano te 

sprawy podczas powszechnych kursów PCK i Ligi Obrony Powietrznej i Przeciwgazowej. 

Każdy,  kto  chodził  do  szkoły,  miał  zajęcia  na  ten  temat.  Nawet  przedszkolaki  musiały 

przejść  odpowiedni  kurs!  A  już  harcerze  byli  najlepszymi  specjalistami  w  tej  dziedzinie. 

Nieraz przecież jedenaście drużyn starachowickiego hufca ćwiczyło obronę przed atakiem 

lotniczym. „Żubry” oglądały nawet na poligonie prawdziwego Boforsa w akcji. Napawało 

ich to dumą i oczywiście wzbudzało zazdrość młodszych kolegów. 

Inżynier Denk dokonuje ostatniego przeglądu sprzętu. W magazynie jednostki spoczy-

wa  ponad  sto  karabinów.  Jest  dziesięć  Browningów,  ręcznych  karabinów  maszynowych 

wzór  28,  które  mogą  także  posłużyć  do  strzelań  przeciwlotniczych.  Wystarczy  ustawić  je 

pod  odpowiednim  kątem.  Obok  kilka  Hotchkissów,  ciężkich  karabinów  maszynowych 

background image

kaliber  7,92  mm.  Te  egzemplarze  przekazał  starachowickiej  jednostce  pułk  z  Kielc,  gdy 

sam  otrzymał  nowoczesne  cekaemy  Browning  wzór  30.  Kilkadziesiąt  karabinków  Mosin

skrzynki z granatami obronnymi, spory zapas naboi karabinowych - oto arsenał fabrycznej 

jednostki.  Dla  oficerów  przeznaczono  pistolety  Vis.  Spoczywają  obok  lśniących,  ciemno-

brązowych futerałów. W specjalnym hangarze oczekują na swój czas armaty przeciwlotni-

cze. 

Prace trwały trzy dni i wieczorem 30 sierpnia wszystkie działa przeciwlotnicze były już 

na wyznaczonych stanowiskach. Otaczały miasto. Obsługom dział postawiono zadanie: nie 

dopuścić  do  tego,  by  niszczycielskie  bomby  spadły  na  Starachowice;  zakłady  w  żadnym 

wypadku nie mogą ucierpieć! 

W  dowództwie  obrony  przeciwlotniczej,  w  skromnym  domku  przy  ulicy  Francuskiej, 

inżynier Kistelski wraz ze swym sztabem analizował sytuację. 

-  Nasza  jednostka  znajduje  się  w  dość  korzystnym  położeniu,  jeśli  chodzi  o  liczbę 

sprzętu i wyszkolenie ludzi - stwierdził inżynier. - O wiele gorzej jest na przykład w Skar-

ż

ysku, gdzie nieba bronić będą tylko cztery Boforsy. I dlatego musimy zwrócić szczególną 

uwagę na kierunek zachodni. Obserwacja ma być prowadzona bez przerwy. Możemy liczyć 

na powiadomienie telefoniczne o zbliżającym  się  wrogu, ale tylko  wtedy,  gdy sieć telefo-

niczna pozostanie nie uszkodzona. Liczmy więc raczej na własnych obserwatorów. Drugi z 

możliwych  kierunków  napadu  powietrznego  to  południe.  Nasz  sąsiad  Ostrowiec  -  konty-

nuował Kistelski - również dysponuje raczej lichą obroną. I od tej strony musimy zachować 

daleko  posuniętą  czujność.  Oczywiście  należy  wziąć  pod  uwagę,  że  eskadry  niemieckie, 

zanim  zjawią  się  nad  Starachowicami,  napotkają  jeszcze  ogień  obrony  przeciwlotniczej 

jednostek  bojowych.  A  jeśli  już  powietrzni  piraci  dotrą  nad  miasto  i  zagrożą  zakładom, 

spotka  ich  godne  powitanie:  ogień  z  dział,  które  rozlokowane  na  okolicznych  wzgórzach 

pozostają w pełnej gotowości bojowej. 

Wtedy, 30 sierpnia, gdy jeszcze  mobilizowano  wojska z terenu X Dowództwa Okręgu 

Korpusu, a starachowicka jednostka OPL osiągnęła już nakazany stan gotowości, w niebo 

nad  Starachowicami  wycelowanych  było  dziesięć  najnowocześniejszych  dział  przeciwlot-

niczych, jakimi dysponowało wojsko polskie. Dwa plutony, przydzielone zakładom jeszcze 

w  marcu  przez  IOPP,  to  doświadczeni  artylerzyści,  którymi  dowodzą  pierwsi  absolwenci 

Centrum  w Trauguttowie. Trzy plutony Boforsów wystawiła fabryka. I tyrn ludziom także 

background image

nie brakuje doświadczenia. Są ostrzelani, przeszli w ostatnich miesiącach gruntowne prze-

szkolenie  ogniowe  na  przyfabrycznym  poligonie,  znają  tajniki  powierzonej  im  broni,  bo 

właśnie spod ich rąk wychodzą Boforsy. I jedni, i drudzy przepełnieni są wolą walki. Wie-

rzą w jej powodzenie. 

Działa, zgodnie z planem, zajęły pozycje na wzgórzach Trzech Krzyży, Majówce i Łu-

biance, w Starachowicach Górnych, na terenie poligonu i obok gimnazjum. Przy drodze na 

Tychów  ulokowano  jedno  działo  polowe  75  milimetrów.  Wszystkie  stanowiska  są  dobrze 

przygotowane, ale różnie bronione. Tylko na dwóch wzgórzach rozstawiono karabiny ma-

szynowe, reszta stanowisk nie ma ochrony broni ręcznej. 

W tej dramatycznej chwili, gdy nikt z zebranych w domku przy Francuskiej nie miał już 

najmniejszych złudzeń co do szans uratowania pokoju, powróciło pytanie, które tak często 

powtarzano  podczas  ostatniej  odprawy  w  Przemyślu;  czy  to  wystarczy?  W  jakim  stopniu 

jesteśmy gotowi do podjęcia walki powietrznej jak równy z równym? 

Wiele  mówiono  tej  nocy  o  szansach  polskiej  obrony.  Interesujący  pogląd  przedstawił 

podchorąży  Jan  Murczyński,  skierowany  do  Starachowic  przed  kilkoma  dniami  wprost  z 

Centrum Wyszkolenia Artylerii Przeciwlotniczej. 

- To, o czym chcę panom powiedzieć, opiera się na bardzo prostych wyliczeniach ma-

tematycznych,  trzeba  wziąć  pod  uwagę  możliwości  techniczne  naszej  artylerii  i  zdolności 

bojowe  niemieckich  samolotów.  Załóżmy,  że  teoretyczne  prawdopodobieństwo  strącenia 

jednego samolotu wymaga użycia trzystu dwudziestu pocisków. 

- Skąd ta liczba, panie podchorąży? - wtrącił Bogusław Twardowski, który wkrótce miał 

objąć dowodzenie jednym z dział  w Starachowicach Górnych. - Skąd ta liczba? To chyba 

czysta teoria. 

-  Tak,  teoria,  ale  oparta  na  żmudnych  wyliczeniach.  Tych  obliczeń  dokonał  profesor 

Pogorzelski z Uniwersytetu Warszawskiego. Dysponował wszelkimi potrzebnymi informa-

cjami i sformułował pogląd, że właśnie tyle pocisków trzeba do strącenia jednego samolo-

tu. 

-  Dobry  artylerzysta  trafia  w  cel  pierwszym  pociskiem  -  zauważył  ktoś  z  obecnych, 

przypominając stary, szkoleniowy frazes. 

-  Jasne,  że  trafia,  ale  na  poligonie,  do  tarczy.  W  warunkach,  gdy  samolot  leci  z  dużą 

prędkością i na sporej wysokości, wymieniona przeze mnie liczba ma swój sens - podcho-

background image

rąży nie dał zbić się z tropu. - Posłuchajcie, panowie, dalej. Wielkość ustalona przez profe-

sora  Pogorzelskiego  stała  się  podstawą  dalszych  prac  i  obliczeń.  Zaangażowano  do  nich 

oficerów  z  Inspektoratu  i  z  Trauguttowa.  Interesowałem  się  trochę  tym  zagadnieniem  i 

wiem,  że  nie  były  to  tylko  rozważania  teoretyczne.  To  były  długie  tygodnie  strzelań  na 

poligonie, ćwiczeń i gier wojennych. 

- I jaki był ich wynik? - pytał dalej Twardowski. 

-  Taki,  że  skuteczna  obrona  jakiegoś  punktu  wymaga  zgrupowania  ośmiu  armat  śred-

niego kalibru. 

- Dlaczego akurat ośmiu? Może pan to bliżej wyjaśnić? 

- Załóżmy, że samolot leci z prędkością czterysta kilometrów na godzinę, jak na przy-

kład  bombowy  Heinkel  sto  jedenaście.  W  zasięgu  armaty  średniokalibrowej  będzie  więc 

tylko przez dwie minuty. Ile w tym czasie może oddać strzałów siedemdziesiątkapiątka? 

- Do pięćdziesięciu dojdzie. Nasza armata półautomatyczna ma takie osiągi - odpowie-

dział Twardowski. 

-  Przyjmijmy,  że  odda  ze  czterdzieści  strzałów.  Żeby  w  ciągu  dwóch  minut  było  ich 

trzysta  dwadzieścia,  musi  strzelać  jednocześnie  osiem  armat  -  kończył  wyjaśnienia  pod-

chorąży. 

- Ten pana wywód jest dość ciekawy, ale nie ma żadnej wartości w naszej sytuacji - in-

ż

ynier Kistelski starał się zająć obecnych sprawami konkretnymi, spoza kręgu naukowych 

teorii. - Po pierwsze, nie będziemy mieli do czynienia z jednym samolotem, a zdaje się, że 

te wyliczenia mają sens tylko wtedy, gdy w grę wchodzi jedna maszyna. I po drugie, nasza 

obrona to działka małokalibrowe i automatyczne. To są Boforsy, armaty szybkostrzelne! Na 

poligonie znacznie przekraczaliśmy sto dwadzieścia strzałów na minutę. Średnio przyjmu-

jemy,  że  w  ciągu  sekundy  Bofors  potrafi  oddać  dwa  strzały.  Biorąc  to  pod  uwagę,  panie 

podchorąży, trzeba by dość poważnie zmienić pańskie wyliczenia. 

- Zgadzam się z panem, panie poruczniku - odparł Murczyński. - Myślę, iż jesteśmy w 

korzystnej  sytuacji,  jeśli  chodzi  o  siłę  obrony  powietrznej  zakładu.  Teoria  powiada,  że 

cztery Boforsy to już skuteczna obrona obiektu. 

-  Tym  bardziej  że  to  mały  obiekt  -  dodał  Kistelski.  -  Przecież  my  mamy  bronić  tylko 

jednej fabryki. Oczywiście nie będziemy mogli zagrodzić drogi niemieckim samolotom, ale 

nie możemy dopuścić do tego, by obniżały lot. Ogień musi być na tyle gęsty, aby zniechę-

background image

cał  do  takich  manewrów.  Proponuję,  żebyśmy  jeszcze  raz omówili  system  łączności  i  po-

wiadamiania.  Trzeba  wszystko  sprawdzić.  Panie  podchorąży,  skontroluje  pan  gotowość 

działonów. O wyniku zamelduje mi pan jutro o szóstej rano. 

Długo  jeszcze  w  sztabie  rozpatrywano  różne  warianty  prowadzenia  obrony.  Najsłab-

szym ogniwem okazała się łączność, a co za tym idzie, nie mogli liczyć na pełne skoordy-

nowanie ognia wszystkich armat. Jeśli chodzi o sprzęt artyleryjski, to wiedzieli, że jest on 

najwyższej jakości, i byli z tego dumni. Wszelkich części zamiennych mieli aż w nadmia-

rze. Podobnie środków transportu: jedenaście samochodów i ciągników do dział. Ciężaro-

wym  Fordem  postanowili  rozwozić  amunicję  na  stanowiska  polowe.  Do  dyspozycji  do-

wódcy  obrony  przeznaczono  dwa  motocykle  Sokół,  które  -  w  razie  potrzeby  -  mogły  z 

powodzeniem  posłużyć  łącznikom.  W  kasie  spoczywała  gotówka  na  zaopatrywanie  jed-

nostki w żywność. O wszystkim pomyślano wcześniej. Obrońcy Starachowic byli gotowi. 

O tym, że 1 września o godzinie 4 minut 45 Niemcy - niemalże na całej długości grani-

cy  -  zaatakowali  polską  obronę,  w  Starachowicach  dowiedziano  się  dopiero  po  szóstej. 

Telefon, jaki odebrał starosta, nie pozostawiał już nawet cienia wątpliwości: wojna! 

Tego  ranka,  jak  zwykle,  w  domach  kolonii  robotniczej  i  urzędniczej  oraz  w  mieszka-

niach pracowników fabryki tuż po godzinie piątej rozpoczął się normalny ruch. Trzeba było 

zdążyć na szóstą do pracy! 

Jan  Krzyżanowski,  pracownik  działu  planowania  produkcji  wojskowej,  wstał  o  piątej 

minut trzydzieści. Nie potrzebował się zbytnio spieszyć, bo do pracy miał zaledwie paręset 

metrów drogi. Żona przygotowała śniadanie, Jan zabrał paczkę i w chwili, gdy rozległ się 

fabryczny buczek, przekroczył bramę. Nie minęła godzina, gdy zaczęto odrywać od pracy 

łączników  obrony  przeciwlotniczej.  Wszyscy  oni  otrzymali  rozkaz  natychmiastowego 

zgłoszenia się w miejscach służby. Czyżby jeszcze jeden alarm? Krzyżanowski jest pewien, 

ż

e to jednak nie ćwiczenia... 

O siódmej wiedzieli już  wszyscy:  wybuchła  wojna! Gdzie tylko to było  możliwe, uru-

background image

chamiano aparaty radiowe. Pełny komunikat o wybuchu wojny został przekazany o godzi-

nie  ósmej.  Polska  Agencja  Telegraficzna  zawiadamiała,  że  najeźdźca  napotyka  zdecydo-

wany  opór  placówek  granicznych.  Zapowiedziano  nadanie  orędzia  prezydenta  Rzeczypo-

spolitej Polskiej. 

Po  tych  wieściach,  niepozostawiających  żadnej  nadziei,  niezwykły  ruch  wszczął  się  w 

fabrycznych  wydziałach.  Ludzie  byli  wyraźnie  poruszeni,  podnieceni  wieściami  o  wojnie. 

Początkowy niepokój szybko jednak zmienił się w przemożną wolę czynu, dokonania cze-

goś, co mogłoby posłużyć obronie. W tej niezwykłej chwili tylko niewielu zdobyło się na 

trzeźwy osąd, tylko nieliczni zdawali sobie sprawę, iż najlepiej tejże obronie przysłuży się 

praca tu, przy maszynach, gdzie powstają pociski i armaty. Większość przekonana była, że 

należy stanąć do walki z bronią w ręku. Do dyrekcji zaczęły się schodzić delegacje. 

Najpierw zgłosiło się kilku młodych ludzi z linii Boforsa. W ich imieniu Emil Osiecki, 

technik,  zadeklarował  chęć  ochotniczego  wstąpienia  tej  grupy  do  wojska.  Z  godziny  na 

godzinę  mnożyły  się  te  postanowienia.  Inżynier  Rajmund  Szczeciński,  który  rozmawiał  z 

ochotnikami, zapewniał, że wszystkie zgłoszenia będą przekazane władzom wojskowym. 

-  Może  więc  teraz  chociaż  wzmocnimy  obronę  przeciwlotniczą  zakładu  -  proponował 

Osiecki. - Mamy nawet konkretną propozycję. Po zakończeniu zmiany dodatkowo zmontu-

jemy Boforsa i skompletujemy spośród siebie jego załogę. 

- Dodatkowy Bofors bardzo się przyda, ale raczej walczącym jednostkom niż nam - od-

parł Szczeciński, czym tylko częściowo usatysfakcjonował członków brygady. 

Krzyżanowski, który do 1927 roku służył w kieleckim 4 pułku piechoty legionów, zgło-

sił w imieniu fabrycznego koła byłych podoficerów zawodowych chęć ochotniczego wstą-

pienia  tej  grupy  do  zakładowej  jednostki  obrony.  Propozycję  przyjęto  i  w  ciągu  najbliż-

szych  godzin  kilku  byłych  plutonowych  i  sierżantów  wezwano  do  sztabu  porucznika  Ki-

stelskiego.  Był  wśród  nich  także  Krzyżanowski,  któremu  powierzono  funkcję  podoficera 

łącznikowego dowódcy. 

Wola walki i przekonanie, że ta wojna może zakończyć się tylko polskim zwycięstwem, 

sprawiły, iż w czasie zwołanego na godzinę dziesiątą wiecu panował nieopisany entuzjazm. 

Przybyli na główny plac fabryki zarówno pracownicy pierwszej zmiany, jak i zaczynający 

pracę później. Stawiły się też rodziny robotników. Głowa przy głowie, w skupieniu, wsłu-

chiwał się tłum w słowa inżyniera Dąbrowskiego, dyrektora zakładu. 

background image

-  Wybuchła  wojna,  to  już  wiemy.  Nasi  dzielnie  się  bronią,  tego  się  spodziewaliśmy! 

Starachowicka  fabryka  odda  wszystko,  co  tylko  można,  dla  zwycięstwa.  Pewnie  każdy  z 

was tak myśli... 

- Hura! Hura! - gromki okrzyk zagłuszył ostatnie słowa Dąbrowskiego. 

Na zaimprowizowaną mównicę wchodzi kapitan Wyporek, oficer rezerwy, zatrudniony 

przez  zakład  jako  leśniczy.  Wyporek  stoi  na  czele  miejscowego  koła  weteranów  legiono-

wych. Mówi o wojnie, o tym, że Polacy będą się bronić ze wszystkich sił. 

-  Nasza  potęga  jest  niemała  i  jeśli  ktokolwiek  powinien  dzisiaj  czarno  widzieć  przy-

szłość, to Niemcy 

-  w jego słowach brzmi  głęboka, autentyczna  wiara.  - My przecież, o czym zapewniał 

naród  pan  marszałek  Śmigły,  jesteśmy  silni  i  zwarci,  i  gotowi!  My,  weterani,  zobowiązu-

jemy się zakupić z własnych składek ciężki karabin maszynowy, który podarujemy polskim 

ż

ołnierzom. 

Popłynęły dalsze deklaracje. Nikt nie przypuszczał, że kapitan Wyporek  może się  my-

lić.  Wszyscy  myśleli  tak  samo.  Był  pierwszy  dzień  wojny,  ledwie  pierwsze  jej  godziny. 

Duch w ludziach wspaniały i umacniająca się pewność, że naszego nie damy! Ani guzika! 

Po  wiecu  robotnicy  powrócili  na  swoje  stanowiska.  Ustały  wszelkie  rozmowy  i  tylko 

maszyny  pracowały  jakby  ze  zdwojoną  mocą.  Należało  wykonywać  plany  wojenne,  spro-

stać zwiększonym zamówieniom. 

Gdy do fabryki zaczęły napływać pierwsze, jeszcze przecież nie do końca pewne wieści 

o wojnie, w siedzibie starostwa zebrali się ludzie, którzy mieli zadecydować, co dalej. Oni 

już wiedzieli, że prezydent wprowadził na całym obszarze państwa stan wojenny, a prezes 

Rady  Ministrów  stan  wyjątkowy.  Obligowało  to  władze  terenowe  do  przeorganizowania 

dotychczasowych  komórek  administracyjnych  i  wprowadzenia  powszechnego  obowiązku 

ś

wiadczeń na rzecz obronności. 

Tego ranka starosta iłżecki, rezydujący i urzędujący w Wierzbniku, wespół z organami 

wojskowymi  powołał  komendę  Obrony  Miasta  i  Powiatu.  Znaleźli  się  w  niej  przedstawi-

ciele  administracji,  wojska,  organizacji  społecznych  i  samorządu.  Komendantem  został, 

zgodnie  z  planami,  major  Trzebiński.  W  jej  skład  weszli  między  innymi  inżynier  Julian 

Denk,  harcmistrz  Stanisław  Waleńczak  i  podharcmistrz  Zygmunt  Lewiński  -  komendant  i 

zastępca komendanta starachowickiego hufca. 

background image

Bardzo spokojnie mijały w mieście pierwsze godziny  wojny. Ludzie zajęci byli swymi 

codziennymi sprawami. Tylko ci, którzy na wypadek wojny mieli stawić się w określonych 

punktach, najszybciej - jak tylko to było możliwe - swój obowiązek spełnili. Od ósmej, po 

komunikacie  PAT,  zaczęli  zbierać  się  w  Izbie  Harcerza  druhowie  z  zastępu  „Żubrów”. 

Zgodnie  bowiem  z  rozkazem  komendanta  hufca  „Żubry”  w  przypadku  wojennego  alarmu 

winni  zgłosić  się  do  służby  obronnej.  Wszyscy,  co  do  jednego,  stawili  się  tego  ranka.  Z 

wypiekami  na  twarzach,  podnieceni  niezwykłą  sytuacją,  z  niecierpliwością  oczekiwali  na 

słowa druha Lewińskiego. 

Zastęp „Żubrów” to wyjątkowa grupa. Są tu najlepsi harcerze, najbardziej doświadcze-

ni, choć w różnym wieku. Obok uczniów gimnazjum i szkoły zawodowej jest kilku robot-

ników  z  fabryki.  Mimo  to  stanowią  zgrany  zespół.  Są  kolegami,  a  raczej  przyjaciółmi, 

którzy zawsze mogą na sobie polegać. Zahartowały ich harcerskie wyprawy w Góry Świę-

tokrzyskie, podczas których sami musieli zadbać o jedzenie, spanie, znaleźć drogę w gąsz-

czu, pokonać terenowe przeszkody i, na dodatek, zaliczyć niełatwe egzaminy z harcerskich 

sprawności.  Poza  tym  część  z  nich  ma  za  sobą  przeszkolenie  PW.  Niektórzy  właśnie  nie-

dawno wrócili ze specjalnego obozu wojskowego dla młodzieży szkolnej zorganizowanego 

w  pod  przemyskim  Starżewie.  Był  tam  Andrzej  Rek,  którego  młodszy  brat,  Dzidek,  rów-

nież należy do zastępu „Żubrów”. Inni, pracujący w zakładach, zdobyli niezłe przeszkole-

nie  w ramach ćwiczeń OPL i podczas specjalnych zajęć na przyfabrycznym poligonie (na 

przykład Tadeusz Sokół i Marian Nocoń). 

Do najmłodszych należy Mieczysław Matynia. Dopiero co ukończył szkołę powszechną 

i  zdał  pomyślnie  egzamin  wstępny  do  szkoły  technicznej  w  Radomiu.  Matynia  to  dobry 

harcerz. Chociaż taki młody, znalazł się w zastępie „Żubrów”; wcześniej był przybocznym 

szkolnej 2 drużyny  męskiej imienia  Mariana  Langiewicza.  Słynie  jako  niezrównany  orga-

nizator  biwaków  i  wypraw  w  nieznane.  Matynia,  „harcerz  orli”,  to  doskonały  zadatek  na 

instruktora. Podobnie jak jego trzej przyjaciele - Włodzimierz Rek „Dzidek” i dwaj bracia 

Wiśniewscy. 

Obok nich oczekują na rozkazy: Roman Baka, Tadeusz Linek, Henryk Kliczewski, Bo-

gusław Cielecki, Tadeusz Łęcki, Stefan Wosiek, Władysław Korona, Franciszek Kmieciak, 

Bolesław Horoszczuk, Kazimierz Kolanowski... Trzydziestu druhów z zastępu „Żubrów”. 

Zygmunt  Lewiński  stawia  konkretne  zadania.  Cała  trzydziestka,  rozkazem  nadzwy-

background image

czajnym,  zostaje  powołana  do  służby  obronnej.  Najstarsi  dostają  przydziały  do  obsług 

armat. Grupka najmłodszych będzie utrzymywała łączność pomiędzy stanowiskami dział a 

sztabem przy Francuskiej. Kilku harcerzy pozostanie w dyspozycji Komendy Obrony Mia-

sta i Powiatu. Ci zaś, którzy przeszli przeszkolenie  w zakresie obsługi środków  łączności, 

mają zameldować się u naczelnika poczty. Służba trwa nieprzerwanie, aż do odwołania. Na 

wyznaczone stanowiska zgłosić się do godziny dziesiątej. 

Lewiński kończy odprawę i kolejno ściska dłonie swoim chłopcom. Co tu dużo gadać, 

to wspaniali młodzi ludzie. Kwiat harcerstwa! Dzisiaj przychodzi im zdawać jeszcze jeden, 

może najtrudniejszy egzamin. Jest pewien, że nie zawiodą. 

W  pobliżu  Izby  Harcerza,  przed  niepozornym,  drewnianym  budynkiem,  odbywała  się 

nadzwyczajna zbiórka uczniów przyfabrycznej szkoły zawodowej. Przyszli wszyscy, mimo 

iż tego dnia nie przewidziano lekcji. Oni także chcą  walczyć, bić  wroga, pomagać żołnie-

rzom. 

Staje przed nimi porucznik Kazimierz Starowicz. Służy w wierzbnickiej PKU i jest na-

uczycielem PW. Młody, energiczny, cieszy się autorytetem wśród chłopców. Dzisiaj, w tak 

wyjątkowej chwili, nie musi używać wielu słów, by trafić do serc swych uczniów. Porucz-

nik ogłasza ochotniczy zaciąg do kompanii służby pomocniczej. 

- Będziemy chronić most, tory kolejowe, dworzec i linie łączności. Musimy być czujni, 

bo choć jesteśmy na dalekim  zapleczu i tutaj możemy spotkać się z  wrogiem. Mówiliśmy 

na zajęciach PW o dywersantach, o ich zadaniach. Wybuchła wojna i właśnie teraz może-

my  zetknąć  się  z  ich  wrogim  działaniem  tu,  bezpośrednio  w  Starachowicach.  Dlatego  fa-

bryka i miasto potrzebują czujnych strażników. Kto z was chce pełnić służbę wartowniczą? 

Wszystkie ręce podniosły się w górę. 

- Ja! Ja! - przekrzykiwali się chłopcy. 

- Baczność! - porucznik wydał komendę, która przywróciła porządek w grupie uczniów. 

- Baczność! - powtórzył. - Teraz spokojnie, po kolei, zgłaszać się do mnie. Dziękuję wam, 

chłopcy, za  wasz zapał, ale  muszę  was ostrzec, że to nie  są kolejne ćwiczenia. To nie za-

bawa, a prawdziwa wojna. Służba nielekka, żołnierska. 

Te słowa nie ostudziły zapału chłopców. Porucznik z prawdziwą satysfakcją zapisywał 

podawane pewnym głosem nazwiska. 

Już tego samego dnia uczniowie z ochotniczej kompanii rozpoczęli służbę wartowniczą. 

background image

Uzbrojeni  w  szkolne  karabinki,  w  mundurkach  PW  wyruszyli  na  patrole  wzdłuż  torów, 

wokół  dworca,  poczty,  obok  zakładów.  Rozpoczynali  wojenne  czuwanie.  Ich  wrześniowa 

służba  zakończy  się  daleko  od  Starachowic,  bo  aż  w  Lublinie,  bohaterskim  epizodem 

obrony gmachu „Bobolanum”. 

Tymczasem  „Żubry”  meldują  się  na  wyznaczonych  stanowiskach.  Ci,  którzy  dostali 

przydział do obrony przeciwlotniczej, zgłaszają się najpierw na Francuską. Tam następuje 

ostateczny podział zadań. Matynia i Rek zostają skierowani do Starachowic Górnych, gdzie 

umieszczono  dwa  Boforsy.  Jedną  obsługą  dowodzi  technik  z  zakładu,  plutonowy  rezerwy 

Witold  Świerzbiński,  drugą  -  dwudziestosiedmioletni  kontroler  jakości  luf  Bogusław 

Twardowski,  który  zasłynął  z  tego,  że  doskonale  znał  się  na  wszelkich  urządzeniach  ce-

lowniczych.  Podobno  w  tajemnicy  pracował  nad  nowym,  rewelacyjnym  przyrządem  do 

celowania. 

Matynia  był  zadowolony,  że  przydzielono  go  właśnie  do  Twardowskiego.  Znał  swego 

dowódcę  bardzo  dobrze,  bo  byli  sąsiadami.  Twardowski  mieszkał  trochę  powyżej  Maty-

niów, w Kolonii Robotniczej, a poza tym był również harcerzem. Może teraz trochę mniej 

„praktykującym”, ale dobrze znanym harcerskiej braci. 

Mietek i Dzidek udali się piechotą do swojego działonu. Armata stała na wysokiej gó-

rze, na polu. Od skraju lasu dzieliło ją nie więcej jak czterysta metrów. Do samego stano-

wiska  prowadziła  wygodna,  wysypana  szutrem  droga  dojazdowa.  Wykonano  ją  parę  dni 

wcześniej,  by  móc  bezpiecznie  doholować  działo.  Obok  Boforsa,  ale  trochę  odsunięty  w 

stronę lasu, znajdował się schron na amunicję. Lufa, wycelowana w niebo, jakby wypatry-

wała powietrznych intruzów. 

Chłopcy, jak każe regulamin, zameldowali się Twardowskiemu i - już całkiem nieregu-

laminowo  -  zaczęli  podziwiać  Boforsa.  Interesowało  ich  wszystko,  każde  pokrętło,  każda 

nawet najmniejsza część, a gdy Twardowski pozwolił im usadowić się na miejscu celowni-

czego, obaj nie posiadali się  z radości. Bo przecież tyle  mówi  się o tym cudzie  nowocze-

sności,  tyle  nadziei  wiąże  z  jego  niezawodnością,  a  tak  naprawdę  to  oni  po  raz  pierwszy 

mogą je dotknąć. Byli raz z zastępem „Żubrów” na poligonie, obserwowali ze schronu, jak 

strzela armata, ale była ona wtedy tak daleko. Natomiast teraz... 

-  Wasz  komendant.  Lewiński,  o  wiele  lepiej  ode  mnie  zna  się  na  działach  -  zaczął 

skromnie Twardowski. - Jest pierwszym kontrolerem jakości luf i zamków. Jednak i ja coś 

background image

niecoś mogę powiedzieć o Boforsie. Co chcecie, chłopcy, wiedzieć? 

- Wszystko! - wykrzyknęli zgodnie. 

- Powiem wam to, co powinien każdy żołnierz mieć w małym palcu, a już artylerzysta 

szczególnie - uśmiechnął się Twardowski. - Kaliber czterdzieści milimetrów. To znaczy, że 

jest  to  armata  małokalibrowa.  Długość  lufy  pięćdziesiąt  sześć  koma  dwa  kalibra,  szybko-

strzelność sto dwadzieścia strzałów na minutę, kąt ostrzału w płaszczyźnie poziomej trzysta 

sześćdziesiąt  stopni,  w  płaszczyźnie  pionowej  od  minus  sześciu  stopni  do  plus  dziewięć-

dziesięciu.  Prędkość  początkowa  pocisku  około  ośmiuset  siedemdziesięciu  metrów  na  se-

kundę - Twardowski wyrecytował podstawowe dane taktyczno-techniczne Boforsa

Chłopcy chcieli wiedzieć jeszcze więcej, na przykład, ile waży takie działo. 

- W położeniu bojowym, czyli na stanowisku ogniowym, dwa tysiące trzysta pięćdzie-

siąt  kilogramów  -  odpowiedział  Twardowski.  -  Ale  w  czasie  marszu  dwie  i  pół  tony,  bo 

dochodzą różne elementy zapasowe, skrzynia narzędziowa, osłaniacz przelicznika i pokro-

wiec brezentowy. 

- Druhu, czy mamy szanse w walce z niemieckimi samolotami? - zapytał Dzidek. - Na 

ile metrów w górę bije nasz Bofors

- Na trzy kilometry. Jak widzisz, niemało. Te trzy kilometry to ogień skuteczny. Wiesz, 

co to znaczy? Że Niemcy będą się bali latać niżej niż trzy kilometry od ziemi. 

- A gdyby trzeba było strzelać na wprost, to Bofors też może być groźny? 

-  Jasne!  Kąt  ostrzału  pionowego,  o  którym  mówiłem,  wyjaśnia,  że  można  strzelać  na 

wprost. Jednak takiej możliwości chyba mieć nie będziemy. Na razie, chłopcy, dajcie spo-

kój tym pytaniom. Rozejrzyjcie się dookoła. 

Słowa  Twardowskiego  przerwał  nagle  potężniejący,  przenikliwy  dźwięk  fabrycznych 

syren.  Wkrótce  do  tego  chóru  dołączyły  syreny  kolejowe,  ze  straży  pożarnej,  poczty  i  in-

nych punktów miasta. 

Alarm! 

Była godzina jedenasta. Do Starachowic zbliżała się flotylla wrogich maszyn. Tym ra-

zem  ostrzeżenie  przyszło  wcześnie:  Kielce  powiadomiły  telefonicznie  starachowicką  pla-

cówkę OPL o zbliżających się samolotach wroga. 

Jeszcze  nie  widać  agresora,  jeszcze  hitlerowskie  bombowce  nie  przebyły  linii  Gór 

Ś

więtokrzyskich,  a  już  wszystkie  armaty  są  gotowe.  Obsługa  z  działonu  Twardowskiego 

background image

pilnie wpatruje się w jasne, wrześniowe niebo. Celowniczy w skupieniu manewruje lornet-

ką. Już wkrótce ukaże się pierwszy, a potem kolejne obce samoloty nad polską ziemią. 

Jest  kilka  minut  po  godzinie  jedenastej.  Są!  Z  południa  ciągnie  flotylla  niemieckich 

bombowców. Lecą cztery, może pięć tysięcy metrów nad ziemią. Obładowane bombami aż 

jęczą  z  wysiłku.  Huk  ciągle  narasta.  Groźnie  połyskując  w  słońcu  nadlatują  nad  pozycje 

obrońców miasta. Ci, którzy powinni się ukryć, już dawno są w piwnicach i okopach. Lot 

ś

ledzą obsługi dział i nieliczni mieszkańcy miasta. 

- Ognia, ognia, ognia! - krzyczy podniecony Twardowski. 

Seriami,  zagłuszane  hukiem  bombowców,  mkną  w  górę  pociski  z  Boforsa.  Padają 

pierwsze strzały w obronie miasta. 

- Ognia! 

Ten  sam  rozkaz  rozbrzmiewa  na  wszystkich  dziesięciu  stanowiskach.  Niebo  nad  mia-

stem  usiane  jest  białymi,  pierzastymi  obłoczkami  rozrywających  się  granatów.  Niestety, 

powietrznym  agresorom  ani  jeden  z  nich  nie  zagroził.  Lecą  wysoko,  zbyt  wysoko  jak  na 

możliwości Boforsów

Wtem  od  grupy  niemieckich  samolotów  odrywa  się  niewielki  dolnopłat.  Schodzi  nad 

stanowisko  Boforsa  usytuowanego  na  Górze  Trzech  Krzyży.  Messerschmitt  Me-109  to 

doskonały  myśliwiec. Świetnie uzbrojony. Dla pilota niezła okazja, by zmierzyć się z Po-

lakami.  Z  pokładowych  karabinów  maszynowych  sypie  się  grad  pocisków.  Dosięgają  one 

ludzi  z  obsługi  Boforsa.  Działo  milknie,  a  Messerschmitt,  złowrogo  kołysząc  skrzydłami, 

szybko dołącza do oddalającego się klucza. 

Na Górze Trzech Krzyży umiera ciężko ranny Bolesław Kłoczowski, brygadzista z od-

lewni, przydzielony do obsługi działa jako były żołnierz-artylerzysta. W pierwszym starciu 

z  niemieckim  samolotem  lekką  ranę  odnosi  Andrzej  Rek,  starszy  brat  Dzidka.  Niemcy 

odlatują bez strat. 

VI 

W  sztabie  obrony  przeciwlotniczej  oceniono,  że  pierwszy  nalot  wykazał,  iż  przygoto-

background image

wanie  zakładu  i  miasta  na  wypadek  alarmu  powietrznego  jest  dobre.  Ludzie  zareagowali 

właściwie na dźwięk syren, ogień otworzono natychmiast, służby przeciwpożarowe zebrały 

się od razu na wyznaczonych posterunkach. Pojawienie się samolotów nie wywołało żadnej 

paniki ani w zakładzie, ani w mieście. Niektórzy byli jednak nieco zawiedzeni, że nie udało 

się strącić ani jednej maszyny wroga. 

-  Są  to  żale  przedwczesne  i  nieuzasadnione  -  tłumaczył  „zawiedzionym”  podchorąży 

Murczyński.  -  Heinkel  sto  jedenaście,  bo  to  one  z  pewnością  przeleciały  nad  miastem,  są 

poza  zasięgiem  Boforsa.  Heinkel  może  lecieć  na  wysokości  do  siedmiu  kilometrów!  Dwa 

razy  wyżej niż sięga skuteczny ogień naszego działka. Dobrze jest, jak się nie dopuści do 

obniżenia lotu. To już naprawdę dobrze. 

Kistelski  polecił  Krzyżanowskiemu,  by  ciężarowym  Fordem  objechał  stanowiska  i 

uzupełnił  zapasy  amunicji.  Przy  okazji  Krzyżanowski  miał  także  sprawdzić,  jaki  nastrój 

panuje  wśród  załóg,  i  przestrzec  przed  możliwością  bezpośredniego  zaatakowania  działo-

nów przez hitlerowskie myśliwce. 

Lustracja  wypadła  pomyślnie.  Obsługujący  działa,  chociaż  przytłoczeni  śmiercią  Kło-

czowskiego,  pełni  byli  optymizmu  i  wiary  we  własne  siły.  Przy  okazji  nie  obyło  się  bez 

pytań. 

-  Jak  to  jest,  panie  plutonowy  -  zaczął  Jan  Skowron,  robotnik  z  działu  zapalników.  - 

Nasze Boforsy, wiadomo, klasa, światowy przebój, jak to się mówi. W gazecie sam czyta-

łem, że niemiecka technika to mydlenie oczu. Jeśli tak jest, to czemu nie zestrzeliliśmy tych 

drani? 

- Mydlił oczy ten, co pisał, że Niemcy mają tanki z dykty i samoloty z drewna - odparł 

Krzyżanowski.  -  Wiem,  jak  u  nich  jest,  niejedno  się  słyszało.  A  Bofors,  panie  Skowron, 

naprawdę jest rewelacją. 

- To dlaczego nie strąca? 

- Ale nie pozwala obniżyć lotu i to już jest dobrze --Krzyżanowski powtórzył argumen-

ty, jakie niedawno usłyszał w sztabie. - Przyjdzie czas, to i strącać będzie. 

- Jasne, że w końcu tych drani przegonimy i wojnę wygramy, ale na razie nasz Bofors 

za nisko bije - nie ustępował Skowron. 

- Z dział małokalibrowych na pewno najwyżej i najgęściej - replikował Krzyżanowski. - 

Nie  ma  teraz  na  świecie  lepszej  armatki  przeciwlotniczej  małego  kalibru.  Nasza  siedem-

background image

dziesiątkapiątka  też  jest  najlepsza  pośród  średniokalibrowych.  O,  gdybyśmy  tych  armat 

mieli dzisiaj tyle co Boforsów, to nie wszyscy Niemcy dolecieliby do celu! Armata potrafi 

strącić samolot nawet z dziesięciu kilometrów. Trzeba tylko trafić - zakończył. 

Tego  dnia  jeszcze  raz,  przed  wieczorem,  rozległy  się  jazgotliwe  głosy  Boforsów.  Ko-

lejna grupa niemieckich bombowców podążała szlakiem na północ, w kierunku Radomia. I 

tym razem ani jedna bomba nie spadła na Starachowice. Niemcy mieli, na razie, inne cele. 

Samoloty  Heinkel  He-111,  które  przed  południem  i  wieczorem  pojawiły  się  nad  mia-

stem, stanowiły część  sił 4 Floty Powietrznej, dysponującej ponad 300 bombowcami, 180 

bombowcami nurkującymi i 120 myśliwcami. Lotnictwo 4 Floty rozpoczęło wojenne rejsy 

z  samego  rana.  Już  o  godzinie  szóstej  pierwsze  bomby  spadły  na  lotnisko  Kra-

ków-Rakowice. Niewiele później zostały zniszczone pasy startowe lotniska katowickiego i 

łódzkiego. Po południu bomby zrzucono na lotnisko koło Lwowa, a niemalże w samo po-

łudnie łupem agresora padło lotnisko w Radomiu. To właśnie tam, ponad Kielcami, Górami 

Ś

więtokrzyskimi  i  Starachowicami  podążały  objuczone  bombami  Heinkle.  Radom  był 

także celem wieczornego nalotu. 

Drugiego września samoloty niemieckie skupiły się na niszczeniu naziemnych obiektów 

polskiego  lotnictwa,  licząc,  że  uda  się  do  końca  i  skutecznie  je  sparaliżować.  4  Flota  Po-

wietrzna  zbombardowała  tego  dnia  Lubelską  Wytwórnię  Samolotów,  lotniska  w  Mielcu, 

Lublinie, Lodzi, Radomiu, Koninie... 

Na  posterunkach  obronnych  w  Starachowicach  najwyższe  pogotowie  bojowe.  Obser-

wacja  nieba  prowadzona  jest  bez  przerwy.  W  sztabie  przy  Francuskiej  krzyżują  się  mel-

dunki i polecenia, trwa ciągły ruch wbiegających i wybiegających łączników. 

W  Starachowicach  Górnych  stanowisko  Boforsa  zmieniło  nieco  swój  wygląd.  Obaj 

harcerze  uporządkowali  najbliższe  otoczenie,  a  z  tyłu,  za  armatą,  ułożyli  z  szyszek  wiel-

kiego orła. I tuż obok wpisane w okrąg litery: „ST”. Dwa najbliższe im znaki: symbol oj-

czyzny i fabryki. Byli zadowoleni z tej pracy, tym bardziej że z uznaniem o wykonaniu obu 

symboli wyrażali się wszyscy członkowie obsługi. 

Pierwsze  samoloty  pojawiły  się  nad  miastem  o  godzinie  dziesiątej.  Było  ich  o  wiele 

więcej  niż  dnia  poprzedniego.  Pod  osłoną  myśliwców  sunęła  na  północny  wschód  silna 

wyprawa bombowa. Ukryty w okopie pod lasem Mietek Matynia ostrożnie wychylił głowę. 

Usiłuje  liczyć  lecące  maszyny.  Jeden,  dwa,  trzy...  dziesięć...  dwadzieścia...  trzydzieści. 

background image

Jazgot Boforsów mylił rachunki, zresztą samoloty wskutek huraganowego ostrzału zaczęły 

zachowywać się jak dzikie gęsi, ciągle zmieniające miejsce w kluczu. Ale to tylko złudze-

nie.  Bombowce  spokojnie  zmierzały  do  celu,  a  tylko  niewielkie,  zwinne  myśliwce  myliły 

Mietkowi liczenie. 

-  Trzydzieści  jeden,  trzydzieści  dwa...  Chyba  nie  zdąży  więcej  naliczyć,  bo  samoloty 

szybko - lekceważąc wściekłe ujadanie armatek - znikają za północnymi wzgórzami. 

Nagle od wyprawy odrywają się dwa Messerschmitty. Nurkują w stronę Majówki, gdzie 

bez  przerwy  prowadzą  ogień  Boforsy.  Sypią  się  pociski  z  pokładowych  karabinów,  ale 

polskie działka nie milkną. Zdumiony Mietek dostrzega, że jeden z samolotów jak oparzo-

ny podrywa się do góry, zmienia kierunek lotu i szybuje w stronę lasów siekierzyńskich. Za 

nim ciągnie się wąska smużka dymu. Czyżby dostał? 

To samo widzą także ludzie z innych stanowisk. Radość ogromna, ale jej powód nie zo-

stał  nigdy  potwierdzony.  Z  wiosek  położonych  na  północ  od  Starachowic  nie  nadeszła 

ż

adna wiadomość o tym, by niemiecka maszyna spadła gdzieś w pobliżu. 

Mietek doliczył tylko do trzydziestu dwóch; w sumie w tej wyprawie brało udział blisko 

dziewięćdziesiąt  bombowców  z  4  pułku  4  Floty  Powietrznej.  Leciały  nad  Dęblin,  który 

tego  dnia  przeżył  nadzwyczaj  ciężkie  bombardowanie  trzech  lotnisk.  Zniszczeniu  uległa 

baza zaopatrzeniowa, urządzenia szkoleniowe, pasy startowe. Na szczęście większość pol-

skich samolotów zdołała przebazować się na lotniska zapasowe. 

Trzeciego  września,  z  rana,  Kistelski  otrzymał  wiadomość,  która  go  wręcz  przeraziła. 

Oto ze sztabu obrony przeciwlotniczej kraju nadeszła informacja, że zdarzają się przypadki 

strącania  polskich  samolotów  przez  polską  artylerię!  Jako  przykład  podano  wydarzenie  z 

dnia  poprzedniego,  kiedy  to  w  Pionkach  fabryczny  pluton  obrony  zestrzelił  Karasia.  W 

związku z tym należy bezzwłocznie przeszkolić obsługi w rozpoznawaniu sylwetek samo-

lotów. 

- Dopiero teraz? - dziwił się podchorąży Murczyński. - Przecież od dawna stosuje się na 

ś

wiecie taką metodę szkolenia artylerii przeciwlotniczej. Ci, co strzelają, muszą po sylwet-

ce odróżnić wroga od swojego, bo inaczej dochodzi do takich tragedii jak w Pionkach. 

-  Regulaminy  szkolenia  nie  przewidywały  tego  typu  zajęć  -  mówił  Kistelski. 

--Instruktorzy  powiadali,  że  należy  spodziewać  się  niemieckich  samolotów  z  polskimi 

znakami rozpoznawczymi. No i jest skutek, tym bardziej że nasi ludzie nigdy nie widzieli 

background image

Karasia i mogli go łatwo pomylić z Junkersem

Było już za późno, aby uczyć ludzi odróżniania sylwetek samolotów. Zresztą sztab Ki-

stelskiego  nie  dysponował  żadnymi  rysunkami  ani  zdjęciami.  Pozostawało  jedno:  wydać 

rozkaz zabraniający otwierania ognia do maszyn z biało-czerwonymi szachownicami. 

Starachowice dopiero w trzecim dniu wojny miały poznać, co znaczy niszczycielska siła 

niemieckich bomb, gdyż od 3 września Luftwaffe, zaprzestając ataków na lotniska, skupiła 

się na bombardowaniu zaplecza. Pociski zaczęły spadać na obiekty przemysłowe, kolumny 

wojska  i  uciekającą  ludność.  Bomby  rozrywały  się  w  rejonach  ważnych  węzłów  komuni-

kacyjnych, na przeprawach wodnych i szlakach kolejowych. Setki samolotów wypatrywało 

z  bezchmurnego  nieba  miejsca  dogodnego  do  ataku.  Miasta  padały  ofiarą  barbarzyńskich 

nalotów. 

I znów, jak podczas ubiegłych dwóch dni, dźwięk syren obwieścił, że nad Starachowice 

zbliżają  się  niemieckie  samoloty.  Eskadry  Dornierów  Do-17,  ochraniane  przez  smukłe, 

dwusilnikowe  Me-110,  podążały  stałą  trasą.  Jak  wczoraj  i  przedwczoraj  bez  przeszkód 

piracka flotylla przeleciała nad miastem. 

Nie minęła godzina i w polu widzenia obrońców miasta pojawiły się kolejne maszyny. 

Ich sylwetki wyraźnie różniły się od poprzednich. Były to jednosilnikowe dolnopłaty. 

-  Junkersy,  na  pewno  Junkersy!  -  stwierdził  inżynier  Jerzy  Sosnowski.  -  No,  chłopcy, 

teraz może być gorąco! 

- Nalot nam nie pierwszyzna - zauważył obojętnym tonem Jan Skowron. 

-  Człowieku, to są bombowce nurkujące! - inżynier Sosnowski pragnął, aby jego pod-

władni  nie  lekceważyli  niebezpieczeństwa.  --  One  potrafią  błyskawicznie  zejść  nad  cel  i 

zrzucić, gdzie trzeba, swoje bomby. Uwaga, pełna gotowość! Cel, samolot. Ognia! - wydał 

komendę. 

I znów białe obłoczki rozerwały się poniżej kadłubów nieprzyjacielskich maszyn. 

Nagle samoloty wyraźnie przechyliły się na prawe skrzydło i z przerażającym wyciem 

zeszły  nad  miasto.  Trzy  ruszyły  wprost  nad  dolny  zakład  i  stację  kolejową.  Powietrzem 

wstrząsnęło  kilka  wybuchów.  Część  samolotów  skierowała  się  na  południe,  wzdłuż  linii 

kolejowej.  Obniżyły  lot.  Próbują  zbombardować  żelazną  nić  łączącą  Starachowice  z 

Ostrowcem. 

Te  znad  dolnego  zakładu  i  stacji  kolejowej,  już  lżejsze,  usiłują  powrócić  do  szyku. 

background image

Utrudnia  im  ten  zamiar  gęsty  ogień  z  Boforsów.  I  wreszcie  -  jest!  Nie  ma  wątpliwości, 

któryś ze strzałów okazał się celny. 

Z  ogona  Junkersa  zaczyna  wykwitać  pióropusz  dymu.  Samolot,  jak  ranny  ptak,  prze-

walając się ze skrzydła na skrzydło, obniża gwałtownie lot i szybuje, hen, na południe, nad 

lasy koło Siekierna. Jeszcze widać, jak jego płaty zaczynają muskać czarne sklepienie lasu i 

maszyna - wzniecając chmurę dymu - niknie z oczu obrońcom miasta. 

Tymczasem pozostałe spiesznie dołączają do szyku. Chcą jak najprędzej osiągnąć bez-

pieczną wysokość, oderwać się od pękających wkoło granatów. Jeszcze chwila i są już poza 

zasięgiem Boforsów. Odlatują w oznaczonym marszrutą kierunku. 

Wyeliminowanie  z  walki  jednego  z  przeciwników  wywołało,  rzecz  jasna,  nieopisany 

entuzjazm wśród obrońców miasta. Wreszcie uzyskali tak bardzo pożądany sukces! Wresz-

cie trafili wroga! 

Skutki nalotu okazały się w sumie niegroźne. Straż pożarna bardzo szybko uporała się z 

ogniem na terenie elektrowni i w pobliżu stacji kolejowej. Służba sanitarna zajęła się ran-

nymi. 

Mizerne efekty bombardowania wzbudziły u niejednego złudną pewność, że niemieckie 

samoloty wcale nie są takie groźne, jakby się mogło wydawać. Do tych pewnych siebie nie 

należał jednak inżynier Denk, odpowiedzialny za bezpieczeństwo zakładów. Rozumiał on, 

ż

e  po  dwóch  dniach,  kiedy  to  Niemcy  jakby  celowo  oszczędzali  Starachowice,  musiały 

zajść  jakieś  zmiany  w  planach  wroga.  Luftwaffe  zaczęła  przecież  wyraźnie  atakować 

przemysł i kolej. A zatem ataki muszą się powtórzyć. I będą na pewno o wiele groźniejsze. 

Widzieli  już  na  własne  oczy,  jakimi  możliwościami  dysponują  nurkujące  Junkersy.  Te 

samoloty  mogą  dość  dokładnie  przymierzyć  się  nad  celem.  A  Boforsy?  Zanotowały 

wprawdzie  jeden  sukces,  ale  przy  większej  liczbie  samolotów  trudniej  im  będzie  sobie 

poradzić, tym trudniej że zwinne niemieckie myśliwce paraliżują obronę ogniem z karabi-

nów maszynowych. 

Inżynier  Denk  podjął  więc  decyzję:  trzeba  już  teraz  zacząć  zabezpieczać  to,  co  w  za-

kładzie najcenniejsze. Inaczej mówiąc, postanowił rozpocząć przygotowania do ewakuacji. 

Wszystkie  przedsięwzięcia  z  ewakuacją  związane  miały  być  zachowane  w  największej 

tajemnicy, by nie wzbudzać paniki. 

Rozkazał więc Denk zdemontować i przygotować do wysłania urządzenia i wyposaże-

background image

nie  fabrycznego  laboratorium  i  biura  konstrukcyjnego  -  placówki  eksperymental-

no-badawczej, w której powstały prototypy armat i testowano nowe materiały oraz mecha-

nizmy.  Tu  opracowano  między  innymi  oryginalne  konstrukcje  armaty  przeciwlotniczej  o 

kalibrze  75  mm.  Starachowickie  centrum  naukowe  i  eksperymentalne  głośne  było  w  śro-

dowiskach  wojskowych  nie  bez  powodu,  gdyż  stanowiło  swoistą  forpocztę  postępu  i  no-

woczesności. 

Placówka  zajmowała  nowy,  dość  wygodny  budynek.  Miała  cztery  laboratoria:  che-

miczne,  wytrzymałościowe,  obróbki  termicznej  i  metalurgiczne.  Znajdowały  się  w  nich 

drogie urządzenia o światowych parametrach. Wystarczy choćby powiedzieć o precyzyjnej 

aparaturze  do  zdjęć  i  prześwietleń  rentgenowskich,  o  mikroskopach  Zeissa  czy  młocie 

Ruchla do badania materiałów pod względem wytrzymałości na zginanie. 

Zestaw  nowoczesnych  aparatów  badawczych  to  jedno.  Z  drugiej  strony  inżynier  Denk 

pamiętał,  że  w  laboratoriach  znajdują  się  najnowsze  mechanizmy  armat  przygotowane  do 

testowania,  że  są  tam  plany  i  miniaturowe  prototypy  dopiero  rodzących  się  dział  i  poci-

sków. Całe to bogactwo myśli technicznej musi być uratowane. Stąd już 3 września Denk 

rozmyślał, co uczynić, by te skarby nie wpadły w ręce wroga. 

Dyrektor Dąbrowski początkowo oponuje. Uważa, że nie nadeszła jeszcze pora, by my-

ś

leć o ewakuacji, w końcu ulega sile argumentacji Denka. Maszyny i aparaty, plany i pro-

totypy wędrują do specjalnych skrzyń. Złożone w obszernych piwnicach laboratorium mają 

oczekiwać  na  ewakuację.  Denk  ma  jeszcze  nadzieję,  że  do  tej  ostateczności  nie  dojdzie. 

Nadzieję  jego  umacnia  jakże  radosna  wiadomość:  Anglia  i  Francja  przystąpiły  do  wojny! 

Można ufniej patrzeć w przyszłość. 

Wieść  o  wywiązaniu  się  sojuszników  z  podjętych  zobowiązań  wywołuje  ogromną  ra-

dość  wśród  robotników  w  fabryce  i  wśród  mieszkańców  miasta.  Jako  bardzo  pomyślną 

odbierają ją w Komendzie Obrony Miasta i Powiatu. Dlatego tym większym zaskoczeniem 

jest  rozkaz  przekazany  już  tylko  do  wiadomości  Komendy:  należy  przygotować  się  do 

odejścia za linię Wisły. Na razie, jeszcze w ciągu tego dnia, powinna miasto opuścić ochot-

nicza kompania młodzieży. 

Uczniowie, zmobilizowani przez porucznika Starowicza, od początku wojny pełnią sta-

łe dyżury  wartownicze. Można spotkać ich patrole chodzące  wzdłuż torów,  w pobliżu za-

kładów, poczty i starostwa. Po otrzymaniu tego niezrozumiałego rozkazu porucznik Staro-

background image

wicz  zbiera  swoją  kompanię  w  świetlicy  „Strzelca”.  Zbliża  się  wieczór,  ale  chłopcy  są 

jeszcze pod wrażeniem niedawnej walki powietrznej. Rozmawiają o strąconym samolocie, 

podziwiają swych starszych kolegów. Porucznik  mówi, że  trzeba odejść za Wisłę już dzi-

siaj. Konsternacja. Z pytaniem zgłasza się Wacław Nowak: 

- Dlaczego, panie poruczniku, dlaczego już teraz? Starowicz nie potrafi dać jasnej od-

powiedzi, toteż kwituje pytanie krótkim stwierdzeniem: 

- To rozkaz, chłopaki. I musimy go wykonać. 

Pod  jego  dowództwem  kompania  udaje  się  do  magazynu  firmy  „Bata”,  gdzie  chłopcy 

otrzymują  zarekwirowane  obuwie.  Z  magazynu  broni  PW  pobierają  nowe  karabinki  i  ru-

szają w drogę. Na wschód! W mieście, by pełnić nadal służbę wartowniczą, pozostaje tylko 

dwudziestu chłopców. Dowodzi nimi nauczyciel wychowania fizycznego - Szopski. 

Późnym wieczorem 3 września miasto przeżywa jeszcze jeden nalot. I tym razem bom-

by spadają w pobliżu stacji i linii kolejowej. Zakłady pozostają nietknięte. Świetliste smugi 

pocisków z Boforsów nie pozwalają Dornierom na obniżenie lotu. Bomby nie  wyrządzają 

więc  większych  szkód,  chociaż  wprowadzają  spore  zamieszanie  na  stacji,  przez  którą 

przemieszczają się właśnie wojskowe transporty. Mimo to przed północą wszystkie pociągi 

zdołały opuścić Starachowice. 

Od rana znowu na stacji jest tłoczno. Jadą eszelony do armii „Prusy”. Wyładowywać się 

będą po sąsiedzku, w Skarżysku. Jęk syren powiadamia, że wyładunek nastąpi pod gradem 

niemieckich bomb. 

Czwartego  września  miasto  przeżywa  dwa  bombardowania.  W  kilku  miejscach  wybu-

chają pożary, ale obrońcy miasta likwidują je błyskawicznie. Jeszcze starcza sił, jeszcze jest 

sporo środków do obrony. Nikt nie myśli, że może być źle, choć już tego dnia pojawia się 

w  Starachowicach  pierwszy,  jakże  niepokojący,  symptom  klęski.  Otóż  zostaje  trafiony 

pociąg  wiozący  jednostkę  wojskową  na  zachód.  Ludzi  ogarnia  panika.  Pędzą  w  popłochu 

byle dalej od torów, byle dalej od płonącego pociągu. Samoloty  wroga są już daleko, nim 

dowódcy udaje się zebrać rozproszonych żołnierzy. 

Wieczorem Krzyżanowski po raz kolejny jedzie na stałą trasę swoim Fordem. Wiezie, 

jak zwykle, amunicję do Boforsów. Siedzi obok kierowcy, kurząc ulubionego skręta z tyto-

niu „tureckiego najprzedniejszego”. Nagle, w ciągu kilku sekund, na spokojne dotąd miasto 

zaczynają  spadać  bomby.  Samochód  staje  jak  wryty.  Nalot!  Ale  czemu  nie  było  alarmu? 

background image

Krzyżanowski  domyśla  się.  Sieć  telefoniczna  nie  działa.  Samoloty,  wyskakujące  spoza 

wzgórz, zaskoczyły miasto. Syreny nie zdążyły zawiadomić o niebezpieczeństwie. 

- Z wozu! - krzyczy Krzyżanowski do kierowcy. - Z wozu, migiem! 

Wyskakują z samochodu, tulą się do stromych ścianek ulicznego rowu. Licha to osłona, 

bo gdyby pocisk trafił w Forda, eksplozja miałaby tragiczne następstwa... 

Samochód stoi na gęsto zabudowanej ulicy. Krzyżanowski oczyma wyobraźni widzi, co 

będzie  się  działo,  jeśli  w  tym  miejscu  eksplodują  pociski  Boforsa.  Masakra!  Nie  namyśla 

się długo, wyrywa osłupiałemu kierowcy kluczyki i wpada do szoferki. Silnik zaskakuje od 

razu. Samochód powoli wytacza się spomiędzy domów i skręca w kierunku otwartej prze-

strzeni  nad  rzeką.  Krzyżanowski  słyszy  detonacje  rozrywających  się  bomb.  Dodaje  gazu, 

pędzi  na  złamanie  karku.  Myśli  tylko  o  jednym  -  odjechać  jak  najdalej!  Wreszcie  zatrzy-

muje się. Dookoła panuje dziwna, dzwoniąca w uszach cisza. Hen, daleko gaśnie buczenie 

samolotowych  silników.  Koniec.  Udało  się!  Napięcie  opada.  Krzyżanowski  ciężko  opiera 

czoło na kierownicy. 

- Panie plutonowy, panie plutonowy, jak pan to zrobił? Pan chyba nie wie, co to strach? 

- Kierowca zdyszany dobiegł do samochodu i schwycił za rękę Krzyżanowskiego. - Panie 

plutonowy, ja z panem teraz nawet do piekła! 

Fakt, że Niemcy nadlecieli niepostrzeżenie, wzbudził spory niepokój w sztabie porucz-

nika Kistelskiego. Od tej pory obrońcy miasta nie mogą już liczyć na wcześniejsze powia-

domienie o nalocie, zdani są tylko na własną czujność. 

VII 

O ile w ciągu czterech pierwszych dni września wśród ludności miasta panowały opty-

mizm  i  wiara  w  rychłe  zwycięstwo,  podsycone  jeszcze  wieścią  o  przystąpieniu  do  wojny 

Anglii  i  Francji,  to  już  piątego  można  było  wyczuć  niepokój.  Pilnie  wsłuchiwano  się  w 

audycje radiowe, ale podawane tam dość skąpe wiadomości niewiele wyjaśniały. Tymcza-

sem rzeczywistość jawiła się w coraz ciemniejszych barwach. Oto na okolicznych drogach 

zaczęli pojawiać się uciekinierzy. Zrazu niewielki strumyk dość szybko zmienił się w potok 

background image

samochodów,  furmanek,  bryczek,  wózków  i  pieszych  objuczonych  najprzeróżniejszymi 

pakunkami. Ludzie ci podążali spod Łodzi, Piotrkowa i Tomaszowa. Wszyscy ciągnęli  na 

wschód, w kierunku Wisły. 

Najwięcej  obaw  starachowiczan  wzbudziła  decyzja  o  ewakuacji  zakładów.  Owszem, 

robotnicy  wiedzieli,  że  są  przygotowane  takie  plany.  Nawet  dwukrotnie,  w  kwietniu  i  w 

sierpniu,  sprawdzano  gotowość  do  przeprowadzenia  tej  akcji.  Nikt  jednak  nie  spodziewał 

się, że tak szybko zajdzie konieczność zwinięcia zakładów. 

Niestety,  wymowa  faktów  była  bezlitosna.  W  fabryce  rozpoczęto  demontaż  maszyn  i 

urządzeń. Pracowano na tempa, bez wytchnienia, bo czas naglił. Wbrew naiwnym kalkula-

cjom i nadziejom ludzi, którzy w zdecydowanej większości uwierzyli zapewnieniom o sile i 

zwartości, wróg był coraz bliżej. 

Jak w ciągu poprzednich dni, tak i dzisiaj dzień roboczy rozpoczął się bez fabrycznego 

buczka.  Lecz tego ranka  majstrowie otrzymali  inne  niż zwykle zadania.  Zaczyna  się ewa-

kuacja. Ewakuacja, to słowo powtarzane jest z dziwnym lękiem przez wszystkich robotni-

ków.  Nie  ma  czasu  na  zastanawianie  się,  rozmowy.  Transport,  jak  poinformowano,  musi 

wyruszyć z miasta jeszcze dzisiaj. 

- Czemu tak szybko? - dziwi się Emil Osiecki, ceniony pracownik linii Boforsa. - Plan 

przecież przewidywał trzy doby na przygotowanie transportu. Czyżby było aż tak źle? 

Jak wygląda naprawdę sytuacja, wiedział inżynier Dąbrowski, dyrektor fabryki. Pierw-

szy  sygnał  o  potrzebie  ewakuacji  otrzymał  przecież  od  Denka  już  3  września.  Nie  był  to 

rozkaz, ale przypomnienie, by wszystko było gotowe. Zapakowano wówczas cenne wypo-

sażenie  laboratoriów.  Praca  w  fabryce,  przerywana  alarmami  przeciwlotniczymi,  miała 

trwać tak długo, jak to będzie możliwe. Surowców i zapasów do produkcji nie brakowało, 

zatem wojsko ciągle mogło liczyć na dostawy sprzętu ze Starachowic. 

Piątego września ewakuacja okazała się konieczna. Dąbrowski spodziewał się tego roz-

kazu, toteż nie zdziwił go telefon, który odebrał późną nocą. Polecenie było jasne: 5 wrze-

ś

nia  o  godzinie  siedemnastej  musi  wyruszyć  ze  Starachowic  pociąg  specjalny.  Ma  on  do-

trzeć do Kowla, gdzie w ciągu tygodnia powinna zostać odtworzona zdolność produkcyjna 

linii Boforsa i działu amunicji. Trzeba zadbać także o to, by w nowym miejscu uruchomić 

warsztaty naprawy sprzętu artyleryjskiego. W pierwszym etapie mają zostać wysłane urzą-

dzenia  gwarantujące  wykonanie  wspomnianych  zadań,  reszta  znajdzie  się  w  następnych 

background image

transportach. Jeśli okaże się to niemożliwe, wówczas dowódca fabrycznej jednostki obrony 

wykona rozkaz oznaczony kryptonimem „Grad”. 

Dyrektor  Dąbrowski  nie  tracił  czasu.  Jeszcze  w  nocy  pościągał  swych  najbliższych 

współpracowników.  Ustalili,  co  i  skąd  należy  zdemontować.  Z  obliczeń  wynikało,  że  na 

przewiezienie  maszyn  i  niezbędnych  materiałów  potrzeba  około  trzydziestu  wagonów  to-

warowych. Dyrektor łączy się z naczelnikiem stacji. 

- Wiecie już o transporcie specjalnym? 

- Tak - brzmi odpowiedź. - Właśnie zestawiamy skład. O szóstej pod rampę podjedzie 

dwadzieścia wagonów i platform. Na stacji czekają dwie lokomotywy. 

-  To  mało!  Jeszcze  dziesięć  wagonów!  Inaczej  ten  transport  nie  będzie  miał  sensu  - 

mówi poirytowany Dąbrowski. 

- Panie dyrektorze, wszystko, co mamy, oddajemy do waszej dyspozycji. Naprawdę nie 

mamy więcej wagonów. Nie pomogły interwencje i prośby. Nic nie dało się zrobić. Dyrek-

tor musiał się zadowolić tymi  wagonami, które podstawili na teren zakładu starachowiccy 

kolejarze. 

Wyznaczone  grupy  ludzi  rozpoczęły  zrywanie  maszyn  z  fundamentów.  Z  korpusów 

troskliwie  wykręcano  mechanizmy  i  pakowano  je  w  zawczasu  przygotowane  skrzynie. 

Osobno ładowano silniki, części zamienne, narzędzia. Praca posuwała się szybko i spraw-

nie.  Kolejne  wagony  wypełniały  się  cennym  sprzętem.  Na  platformach  stanęły  ciężkie 

korpusy  maszyn  pokryte  brezentowymi  płachtami.  Po  południu  załadunek  ukończono  i, 

zgodnie  z  kolejowym  rozkładem,  o  godzinie  siedemnastej  pociąg  ruszył  w  kierunku 

Ostrowca. 

Mniej więcej w godzinę po odejściu transportu nad miastem pojawiło się kilka niemiec-

kich  samolotów.  Poleciały  wzdłuż  torów,  na  wschód.  Po  chwili  mieszkańcy  Starachowic 

usłyszeli  głuche  wybuchy.  Czyżby  nieprzyjaciel  obrzucił  bombami  starachowicki  pociąg 

specjalny? 

Do dziś nie wyjaśniono, czy celem nalotu był ów transport, czy też Niemcy dokonując 

codziennych bombardowań linii kolejowej przypadkowo natrafili na jadący ze Starachowic 

pociąg specjalny. Dość że cenne maszyny cudem chyba uniknęły zagłady. Bombardowanie 

bowiem okazało się niecelne. Ale już następnego dnia, gdy transport zbliżał się do Lublina, 

został ponownie zaatakowany z powietrza. Teraz nie obyło się bez ofiar. Jeden z wagonów 

background image

został  trafiony.  Zginął  na  miejscu  osiemnastoletni  harcerz  Ryszard  Fruner  z  załogi  ochra-

niającej transport. Drugi ze starachowickich harcerzy, Marian Nocoń, odniósł lekkie obra-

ż

enia. 

W tym czasie, gdy Niemcy atakowali fabryczny transport, spod bramy zakładu ruszyła 

na Wołyń kolumna samochodów. Cztery ciężarówki i trzy wozy osobowe. W ciężarówkach 

złożono  plany  produkowanego  sprzętu,  trochę  precyzyjnych  narzędzi  i  część  aparatury  z 

laboratorium, w wozach osobowych znaleźli się ludzie, którzy kierowali fabryką, stanowili 

jej  mózg.  Szefowie  wydziałów,  konstruktorzy.  Odjeżdża  między  innymi  inżynier  Wasiu-

tyński,  kierownik  linii  Boforsa. Ten  znakomity  fachowiec  i  konstruktor  już  nie  powróci  z 

wojennej tułaczki. 

Kolumna samochodów kieruje się w lewo, na ulicę Tychowską. Jeszcze przed nocą ma 

dotrzeć do mostu na Wiśle. Potem jeden skok do Lublina i dalej na wschód, do Kowla. 

Inżynier Dąbrowski przed opuszczeniem miasta postanawia jeszcze podjechać na Fran-

cuską. Jego czarny Fiat „Ardita” zatrzymuje się przed sztabem. Robotnicy pełniący służbę 

przy wejściu stają na baczność. Dyrektor wita się z Kistelskim. 

-  Panie  Stefanie,  zostajecie  sami  w  zakładzie.  Zadbajcie  o  to,  by  jeszcze  choć  jeden 

transport odszedł w ślad za nami. Gdybyście musieli się wycofać, czekam na was w Kowlu. 

Roboty nie zabraknie. 

Zakład  zostaje  zamknięty.  Straż  przy  bramach  obejmują  ludzie  z  jednostki  obrony  i 

harcerze  wyznaczeni  przez  harcmistrza  Waleńczaka.  Wraz  z  szybko  zapadającym  zmro-

kiem fabryka pogrąża się w ciszy. 

Tylko w Biurze Głównym trwa jeszcze ruch. Kilkudziesięciu ludzi zebrało się na dole, 

w obszernym korytarzu. Chcą wiedzieć, co będzie dalej, chcą rozmawiać z kimś z dyrekcji. 

Na próżno podoficer z fabrycznej jednostki, pełniący służbę przy wejściu do biura, stara się 

zaprowadzić jaki taki porządek. Nie jest to łatwe. Zebrani mężczyźni są wzburzeni i rozgo-

ryczeni. 

-  Obiecywano,  że  jak  fabryka  wyjedzie  z  miasta,  to  dostaniemy  kwartalną  odprawę.  I 

co? Gdzie te pieniądze? - woła któryś. 

- Dlaczego nie dostałem karty do Kowla? Co to ja gorszy? Już piętnaście lat tracę zdro-

wie na elaboracji i teraz jestem niepotrzebny? - pyta ktoś inny. Niezadowolenie i niepokój 

ludzi wywołane są dwiema sprawami. Pierwsza to obiecane pieniądze, druga niepewność o 

background image

przyszłe  losy.  Ale  tych  kwestii  nikt  nie  potrafi  rozstrzygnąć.  Bo  kto  wie,  co  będzie  jutro 

albo za tydzień? 

- Nie wywróżę przyszłości i nie odpowiem na wasze pytania - zaczął wyjaśniać inżynier 

Rajmund Szczeciński, który jako jedyny z kierownictwa zakładu pozostał jeszcze w Stara-

chowicach.  -  Nie  wiem,  co  będzie  dalej,  ale  wiem  jedno,  nie  możemy  ulec  panice.  Jeśli 

chodzi  o  pieniądze,  to  spółka  przygotowała  odpowiednią  kwotę  na  wypłacenie  odprawy. 

Pieniądze są w drodze z Kielc. Na miejscu, w kasie i banku, nie mamy więcej niż dwieście 

tysięcy. Dla wszystkich nie starczy. Poczekajcie do jutra. 

Następnie  inżynier  wyjaśnił,  dlaczego  ci,  a  nie  inni  ludzie  pojechali  pierwszym  trans-

portem do Kowla. Po prostu najpierw muszą znaleźć się tam tacy, którzy potrafią pokiero-

wać  montażem  maszyn  i  wstępnie  przeszkolą  miejscowych.  Przewiduje  się,  że  poza  stu 

pięćdziesięcioma  majstrami  i  robotnikami,  którzy  już  są  w  drodze,  jeszcze  co  najmniej 

dwustu otrzyma skierowania. Cierpliwości, niech tylko nadejdzie wiadomość, że maszyny 

są już w Kowlu. 

Szczeciński zażegnał jakoś wzbierającą burzę, choć sam nie był przekonany, czy będzie 

czas  na  to,  by  wyekspediować  jeszcze  jeden  transport.  Jeśli  nie,  to  jego  słowa  okażą  się 

czczą obietnicą. 

Nie  ma  jednak  czasu  na  zastanawianie  się  nad  tą  kwestią.  Szczeciński  musi  załatwić 

jeszcze jedną sprawę. Zniszczyć wszystkie dokumenty mówiące o ludziach i ich fachowym 

przygotowaniu.  Gdyby  papiery  te  wpadły  w  ręce  Niemców,  to  wróg  z  łatwością  mógłby 

skompletować  nie  tylko  załogę  fabryki,  ale  także  zespół  konstruktorów.  Wrzuca  więc  do-

kumenty w głąb rozpalonego pieca. 

W chwilę po tym, jak Starachowice opuściła  kolumna pojazdów, Kistelski postanawia 

wysłać  do  miasta  patrol.  W  dół  ulicy  Francuskiej  wyrusza  czterech  uzbrojonych  ludzi  z 

podchorążym  Murczyńskim  na  czele.  Mają  obejść  przyfabryczne  osiedla,  zajrzeć  do 

Wierzbnika i na stację. 

Służba  zaczyna  się  dość  niezwykle.  Patrol  spotyka  kilku  młodych  chłopców  w  mun-

durkach PW, którzy prowadzą między sobą jakiegoś cywila, ubranego w ciemną marynar-

kę, jaśniejsze spodnie i pilśniowy kapelusz. Mężczyzna trzyma w ręku niewielką walizecz-

kę. 

-  Panie  podchorąży,  prowadzimy  dywersanta.  Złapaliśmy  go  koło  torów,  przy  dolnym 

background image

zakładzie - zaczął któryś z chłopców. 

- Jesteście od pana Szopskiego, tak? - upewnił się Murczyński. 

- Z ochotniczej kompanii PW. Pełniliśmy służbę patrolową obok torów i tam natknęli-

ś

my się na tego dywersanta. 

- Skąd wiecie, że to dywersant? Zanim padła odpowiedź, odezwał się ów cywil: 

- Panie podchorąży, to nieporozumienie. Ja przyjechałem z Radomia, za interesami, je-

stem kupcem, handluję drzewem, szedłem do tartaku... 

-  Tylko  ci  się  trochę  kierunki  pomyliły  -  przerwał  któryś  z  eskorty.  -  Walił  prosto  na 

stację w Wierzbniku. 

-  Czekajcie,  czekajcie,  po  kolei.  Jak  to  było?  Opowiedzcie  dokładnie.  Nie  każdy,  kto 

idzie  w kierunku stacji,  musi  być dywersantem  - podchorąży  starał się  wyjaśnić sprawę. - 

Zresztą,  musimy  być  ostrożni,  łatwo  o  pomyłkę.  Atmosfera  gorąca,  to  i  uczciwemu  czło-

wiekowi można niechcący krzywdę wyrządzić. Słucham, mówcie, chłopaki. 

Jeden z chłopców wysunął się do przodu i zaczął już spokojnie relacjonować. Okazało 

się, że mniej więcej godzinę temu dowódca wysłał ich, żeby sprawdzili, czy nie dzieje się 

nic  niepokojącego  w  okolicy  stacji  kolejowej  i  na  torach. Szli  więc  powoli  i  obserwowali 

uważnie  wskazany  teren.  W  pewnym  momencie  dostrzegli  jakiegoś  człowieka  idącego 

ś

cieżką przy torach. Wydało im się to podejrzane. Dlaczego wybrał tak niewygodną dróżkę, 

skoro  do  stacji  mógł  przejść  ulicą.  Poza  tym  żaden  go  nie  znał.  Więc  zatrzymali  go  na 

wszelki wypadek. Mężczyzna początkowo jakby się spłoszył, ale kiedy zobaczył młodych, 

uzbrojonych w szkolne karabinki chłopców, uśmiechnął się i zatrzymał. 

- Czego sobie życzą panowie żołnierzyki? - zaczął pewny siebie. 

- Dokumenty, proszę pokazać dokumenty! 

- Ojej, to już człowiek nie może przejść paru kroków bez legitymowania? 

- Proszę dokumenty! - powtórzył z naciskiem Mroczek. - Co pan tu robi? 

- Przyjechałem z Radomia, szukam desek, dobrych desek. Chcę ubić interes z tartakiem. 

- To nie tędy droga. Dokumenty! - jeszcze raz zażądał Mroczek. 

-  Dobra,  dobra,  cześć  chłopaki,  spieszy  mi  się  -  nieznajomy  usiłował  zbagatelizować 

sprawę. 

- Stój! - krzyknął Luciak i zarepetował broń. 

Przyjezdny roześmiał się głośno, ale cztery lufy skierowane  w jego stronę świadczyły, 

background image

ż

e  sprawa  jest  poważna.  Posłusznie  podniósł  ręce  do  góry,  a  nogą  próbował  wepchnąć  w 

krzaki niewielką walizeczkę. Chłopcy zauważyli ten manewr. 

Luciak  obszukał  nieznajomego.  W  kieszeni  znalazł  dokument  na  nazwisko  Henryk 

Losse.  I  właśnie  ten  dokument  pokazywał  teraz  Murczyńskiemu,  by  go  przekonać,  że  to 

jednak dywersant. 

-  Nazwisko,  wiecie  sami,  o  niczym  nie  świadczy.  -  Murczyński  ciągle  się  wahał.  -  To 

ż

aden dowód. 

-  Tym  bardziej  że  tam  dalej  napisane  jak  wół:  zamieszkały  w  Radomiu  -  zatrzymany 

zdawał się odzyskiwać dawną pewność siebie. - To zwykłe nieporozumienie. 

- Mimo to rzecz musimy wyjaśnić do końca. Niech pan otworzy walizkę - polecił pod-

chorąży. 

Losse  ociągał  się,  wyraźnie  nie  miał  chęci  wykonać  polecenia.  Wtedy  Murczyński  za 

pomocą  wyciora  od  pistoletu  podważył  zamki.  W  walizce  była  koszula,  jakieś  osobiste 

drobiazgi i... pistolet. Nowiutki, niemiecki pistolet! Na ten widok chłopcom aż dech zapar-

ło. 

-  Widzi  pan,  jednak  mieliśmy  nosa.  Dywersant!  -  triumfował  Mroczek.  -  O,  proszę, 

jeszcze coś tu jest! 

Pod koszulą leżał plik niewielkich kartek ściągniętych sznurkiem. Mroczek wyjął jedną 

z nich i zaczął czytać: 

- „Żołnierze! Wasza władza was oszukała. Idziecie na śmierć! Armia niemiecka jest już 

nad Wisłą, jutro podda się Warszawa. Wracajcie do...” Zbaraniały Mroczek zamilkł. 

- Jak to: nad Wisłą? Co to znaczy, panie podchorąży? - wybąkął po chwili. Murczyński 

już nie miał wątpliwości. Naprawdę schwytano dywersanta. 

- Dobra robota, chłopaki. Ten drań na pewno  szedł na stację, żeby te  ulotki podrzucić 

naszym żołnierzom. Dobrze wiedział, gad jeden, że dziś idą transporty na Skarżysko. Ale, 

na szczęście, wpadł. Już z tego nie wyjdzie. 

- Panie podchorąży, czy to, co tam piszą, jest prawdą? - dopytywał się któryś. 

-  Kłamstwo,  przyjacielu,  wierutne  kłamstwo.  Piszą  tak,  żeby  naszych  nastraszyć.  Za-

bieramy  ptaszka  ze  sobą.  Oddamy  go  policji.  Dziękuję  wam,  chłopaki!  Patrol  wraz  z  za-

trzymanym odszedł w stronę, w której mieściła się siedziba policji. Po drodze Losse usiło-

wał jeszcze przekonać podchorążego, że jest niewinny. Wreszcie sięgnął po najpotężniejszy 

background image

z argumentów. 

- Nie radzę panom oddawać mnie policji - prawił. - Mamy wszędzie swoich ludzi i moi 

przyjaciele  dowiedzą  się  o  tym.  Możecie  być  pewni,  że  kara  was  nie  minie.  A  klęska  już 

bliska.  Dzień,  dwa  i  przyjdą  tu  niemieckie  wojska.  Nie  lepiej  mieć  we  mnie  oddanego 

przyjaciela? Oj, przydałbym się wam, przydał. 

-  Panie  podchorąży,  trzasnę  go  w  jadaczkę,  jak  się  sam  nie  zamknie!  -  nie  wytrzymał 

któryś z eskorty. 

Na takie dictum Losse wolał zamilknąć. 

Okazało się jednak, iż nie dane im było dotrzeć spokojnie do komisariatu. Kiedy zbliża-

li się do budynku, dostrzegli  stojące na ulicy dwa samochody, a obok kłębiący się,  wzbu-

rzony tłum. Jakaś kobieta szarpała za klamkę u drzwi wiodących do biur. 

-  Uciekają,  dranie!  -  krzyczała.  -  Wieją  pierwsi.  Nasze  chłopy  dulczą  przy  działach, 

Niemcy do nich strzelają, a ci tutaj, proszę! Tyłek w garść i w drogę. Bo tu robi się gorąco. 

Tfu, tylko plunąć na takich! Starszy policjant stojący na podeście schodów starał się prze-

krzyczeć tłum. 

- Ludzie, to nie ucieczka. Mamy rozkaz, żeby jechać w ślad za ewakuowaną fabryką. 

- Do Kowla, do Kowla się zachciewa - nie ustępowała kobieta. - A po co tam policja? 

Tu zostać, pomagać naszym chłopom, ludzi bronić... 

-  Nie  jazgocz,  babo,  boś  za  głupia,  żeby  nam  dyktować,  co  mamy  robić!  -  wtrącił  się 

inny policjant. Te słowa jeszcze bardziej rozsierdziły ludzi. 

- Głodnych pałować,  wyciągać ostatni grosz z chałupy, to te psie syny potrafią  - dola-

tywało z tłumu. 

- A co było pierwszego maja, kto rozbijał nasze pochody? 

Ktoś  inny  przypomniał  los  robotnika  Józefa  Krzosa,  zamordowanego  bestialsko  przez 

wierzbnickich  policjantów.  Już  tylko  krok  dzielił  ludzi  od  zaatakowania  komisariatu.  W 

tym  właśnie  momencie  nadszedł  patrol  prowadzony  przez  podchorążego.  Murczyńskiemu 

udało się uspokoić ludzi. 

- Po co wszczynać awantury, skoro i tak wszyscy jedziemy na jednym wózku - tłuma-

czył. 

Losse  został  przekazany  policji,  a  przy  okazji  podchorąży  dowiedział  się,  że  istotnie 

nadszedł rozkaz z Kielc, by policjanci podążyli w ślad za ewakuowaną fabryką. Polecenie 

background image

otrzymano rankiem, później łączność z województwem została przerwana. Była to wiado-

mość  bardzo  niepokojąca  i  z  takim  uczuciem  przyjęto  ją  w  sztabie  Kistelskiego.  Nikt  w 

mieście nie wiedział wówczas, że tego dnia pobliskie Kielce zostały zajęte przez Niemców. 

Późnym wieczorem 5 września na Francuskiej zameldował się łącznik wysłany ze szta-

bu  3  dywizji  piechoty  legionów,  rozlokowanej  w  okolicach  Skarżyska.  Przekazał  on 

obrońcom  miasta polecenie,  które nadeszło do dywizji z dowództwa obrony przeciwlotni-

czej obszaru kraju. Otóż pułkownik Ludwig nakazywał, aby obydwa plutony obrony prze-

ciwlotniczej opuściły natychmiast miasto i zameldowały się w Dęblinie u pułkownika Ko-

bielskiego. Reszta dział miała czekać na dalsze decyzje. 

Rozkaz ten wywołał liczne komentarze. 

- Wygląda na to, że cofamy się na całej linii - stwierdził Kistelski. - No cóż, panowie, 

my będziemy się bronili dalej. Ile sił starczy. 

- A jak przyjdzie rozkaz, żeby opuścić miasto? - spytał Murczyński. 

- To opuścimy. Jesteśmy przecież żołnierzami. Na razie musimy pomyśleć o tym, w jaki 

sposób zapełnić lukę po tych czterech działach. Chyba te, które znajdują się na sąsiednich 

stanowiskach, będą musiały przejąć ich sektor ostrzału. Innej rady nie widzę. 

Nocą obydwa plutony zjechały ze stanowisk. O świcie 6 września ruszyły drogą na Dę-

blin. 

Łącznik z dywizji przyniósł także  wiadomość o upadku Kielc. Obrońcom Starachowic 

pozostała jedynie nadzieja, że Góry Świętokrzyskie okażą się dla wroga za trudne do prze-

bycia. 

- Polska obrona rygluje przejścia i Niemcy powinni na świętokrzyskich szlakach poła-

mać sobie zęby - stwierdzono w sztabie Kistelskiego. 

VIII 

- Ucieka, chłopaki, ucieka! - radośnie wykrzykiwał Dzidek Rek. - Aleśmy im dali. Już 

tu nie wrócą! Kilka niemieckich samolotów, które rankiem 6 września podążały w piracki 

rajd, zniknęło za lesistymi wzgórzami. 

background image

Mietek Matynia podzielał radość swego przyjaciela. Miał jeszcze w pamięci ową smugę 

dymu, jaka ciągnęła się za zestrzelonym Junkersem, a teraz nowe zwycięstwo! Myśliwce, 

po  nieśmiałej  próbie  zaatakowania  stanowisk  polskiej  artylerii,  jakby  spłoszone  gęstym 

ogniem natychmiast powróciły do szyku. 

-  Nie  cieszcie  się,  druhowie,  nie  cieszcie  -  Twardowski  starał  się  ostudzić  radość 

chłopców.  -  Może  i  boją  się  naszej  obrony,  ale  po  co  mają  ryzykować.  Dookoła  jest  tyle 

miejsca,  że  mogą  lecieć,  gdzie  chcą.  Obsługa  rozpoczęła  zwykłe  czynności  po  walce.  Po-

prawiano  usadowienie  działa,  tu  i  ówdzie  podsypywano  ziemię,  uzupełniano  naboje.  Har-

cerze przystąpili do czyszczenia lufy. Szło im to sprawnie i... elegancko. 

- Elegancko glansujecie naszego Boforsa. Elegancko w wojsku musi być, bo wojsko bez 

elegancji to jak chłop bez... - Bernat w ostatniej chwili ugryzł się w język. - Co wam będę 

gadał, jeszcze w krótkich portkach ganiacie. Marian Bernat, najstarszy w tej obsłudze, już 

dwadzieścia lat pracował w Zakładach Górniczych. Mieszkał w świętokrzyskiej wiosce, ale 

pochodził  z  daleka,  aż  z  Francji.  Powrócił  do  kraju  w  1919  roku  jako  żołnierz  generała 

Hallera. Zdemobilizowany, odnalazł rodzinę na Kielecczyźnie i osiadł tu na stałe. Chociaż 

już  przekroczył  pięćdziesiątkę,  przyjęto  go  do  jednostki  OPL,  gdyż  był  doświadczonym 

przeciwlotnikiem. Chrzest bojowy przeszedł dwadzieścia kilka lat temu pod Paryżem. 

-  W  krótkich  portkach  ganiacie,  a  chcielibyście  samoloty  strącać  jak  gruszki  -  ciągnął 

dalej. - Mnie też tak się zdawało: wystarczy przymierzyć, odpalić i drzazgi polecą! 

- Drzazgi to leciały pewnie pod Paryżem, za tamtej wojny, jak strzelaliście do drewnia-

nych aeroplanów - Dzidek zaczął przekomarzać się z Bernatem. 

- Drewniane, niedrewniane, ale tyle, ile ich wtedy naraz leciało, to w tej wojnie jeszcze 

nie  widziałem  -  odparł  Bernat.-  Wam  się  wydaje,  że  jak  tony  żelaza  latają  nad  głową,  to 

dopiero  jest  wojna.  A  ja  wam  powiem,  że  jak  jednego  dnia  zobaczyłem  na  niebie  coś  z 

pięćdziesiąt  tych  drewnianych  pudeł,  to  mi  aż  chlupotało  za  koszulą,  takem  się  spocił!  I 

opowiedział  pan  Marian,  jak  to  było  pod Paryżem  18  września  1918  roku,  kiedy  to  jeden 

tylko niemiecki samolot powrócił do bazy z nalotu. Resztę zestrzelono. Rek wyraźnie zain-

teresowany opowieścią przysiadł na kopczyku opodal działa. 

-  Mówi  pan,  że  aż  pięćdziesiąt  samolotów  brało  udział  w  nalocie? Trudno  w  to  uwie-

rzyć. To chyba był pierwszy wielki nalot? 

- Pierwszy na pewno nie. Znałem jednego pilota, Francuza, i on mi opowiadał, że już na 

background image

początku  wojny,  chyba  w  grudniu  czternastego  roku,  ich  samoloty  zbombardowały  nie-

miecki Freiburg. To był prawdopodobnie pierwszy duży nalot. 

- Panie Marianie, niech pan powie, z czego wtedy strzelaliście do samolotów? 

- Na pewno nie z takich zabawek jak dzisiaj. Pamiętam, że na samym początku wojny 

były to po prostu zwykłe armaty polowe. Trochę tylko je przerobiono, wprowadzono spe-

cjalne  platformy,  celowniki  i  tabele  strzelnicze.  Ale  potem  zaczęły  przychodzić  armaty 

specjalnie robione dla obrony przeciwlotniczej. Z tymi wróciliśmy do Polski w tysiąc dzie-

więćset dziewiętnastym roku. 

-  To  znaczy,  że  byliście  pierwszymi  polskimi  przeciwlotnikami  -  zauważył  Twardow-

ski. 

-  Nie  inaczej.  Nasza  bateria  siedemdziesiątekpiątek  była  pierwszą  polską  jednostką 

obrony powietrznej. Tuż po powrocie wcielono nas do garnizonu warszawskiego. Ja służy-

łem tam jeszcze trzy miesiące, potem wróciłem w ojczyste strony. Jeszcze w dwudziestym 

roku powołano  mnie do  wojska. I prawie rok przesłużyłem  w baterii. Odszedłem, gdy za-

częto formować w Warszawie dywizjon artylerii zenitowej. Właściwie to mogłem zostać na 

zawodowego,  bo  sprzęt  był  ten  sam,  francuski,  ale  wiecie,  czekała  żona,  dzieciak  był  w 

drodze. Nigdy bym nie przypuszczał, że po tylu latach znów przyjdzie mi strzelać do nie-

mieckich samolotów - zakończył Bernat swe wspomnienia. 

Minęło południe szóstego dnia wojennej służby. W mieście i okolicy nadal panuje spo-

kój,  ale  wieści  nadchodzące  z  innych  rejonów  kraju  budzą  obawy.  Z  komunikatów  radio-

wych wynika, że Niemcy wdzierają się w głąb Polski. Bitwa graniczna już przegrana. We-

sterplatte  broni  się  jeszcze  -  bronią  się  krajanie,  z  kieleckiego  pułku  piechoty,  którzy  sta-

nowią  tę  bohaterską  załogę,  walczy  jeszcze  polskie  wojsko  na  froncie.  Ale  miasta,  węzły 

komunikacyjne  i  drogi  zatłoczone  uciekinierami  dzień  w  dzień  są  bombardowane  przez 

niemieckich pilotów. I to daleko za linią frontu. Tylko w niewielu miejscach agresora wita 

ogień artylerii. 

Leon  Kański,  któremu  przypadła  kolej  przygotowania  posiłku,  rozpoczyna  krojenie 

chleba. Nagle zastyga w bezruchu. W popołudniową ciszę wyraźnie wdzierają się wybuchy 

pocisków artyleryjskich. Strzela któryś z działonów, a u nich pełniący właśnie służbę har-

cerze nie informują o zbliżających się samolotach. 

- Co jest, do diabła! Śpicie, chłopaki! - nie wytrzymuje Kański. - Patrzcie uważnie! Rek 

background image

i Matynia nie rozumieją, o co chodzi koledze. Czemu tak wrzeszczy. Przecież na niebie nie 

pokazał się ani jeden samolot. 

Zdenerwowanie  udziela  się  pozostałym.  Strzały  słychać  nadal,  a  niebo  jest  czyste.  Co 

się mogło wydarzyć? To na pewno w okolicy Góry Trzech Krzyży. 

- Mietek, wsiadaj na rower i jedź na dół. Rozpoznaj, co się dzieje - poleca Twardowski. 

Matynia pędzi w dół, mija przejazd na stawie, dąży w stronę Wierzbnika. Nie słyszy już 

strzałów  artylerii,  tylko  -  jakby  trochę  dalej  -  ogień  z  karabinów  maszynowych.  Czyżby 

wróg był tak blisko? Nie, to chyba niemożliwe! Skąd tu Niemcy? 

To samo pytanie zadawał sobie porucznik Jerzy Sosnowski, dowódca plutonu na Górze 

Trzech Krzyży, gdy przez okulary swej lornetki dostrzegł dwa samochody pancerne z bia-

łymi krzyżami. Skąd tu Niemcy? Przecież do miasta nie dotarły żadne sygnały, świadczące 

o tym, że w okolicy pojawił się wróg. Jeszcze wczoraj, gdy rozmawiał telefonicznie z Ki-

stelskim, obaj byli pewni, że Gór Świętokrzyskich hitlerowcy tak łatwo nie sforsują. 

Zbliżała się godzina druga po południu. Porucznik Sosnowski podejmuje błyskawiczną 

decyzję: cel - samochód pancerny, na wprost - ognia! I to były te strzały, które tak zdumia-

ły  załogę  Starachowic  Górnych.  Zresztą  nie  tylko  tam  odbiły  się  echem.  Na  ich  odgłos 

sekretarz  szefa  działu  broni  w  zakładach,  porucznik  Kazimierz  Bujnowski,  organizuje 

zbrojną grupę „czarnych beretów”. Zabierają ze sobą kilka Mosinów i karabin maszynowy 

z  posterunku  ochraniającego  wieżę  ciśnień.  Kierują  się  w  stronę  Trzech  Krzyży.  W  tym 

samym  czasie  kilkunastu  harcerzy  z  placówki  w  Wierzbniku,  pod  wodzą  Zygmunta  Le-

wińskiego, także zmierza w tym kierunku. 

Oddział niemiecki, który niespodziewanie pojawił się na przedpolach Starachowic, był 

częścią sił prących na północ i  wschód przez Góry Świętokrzyskie. Wczesnym rankiem 6 

września rozbił polską obronę pod Świętą Katarzyną i - nie natrafiając już na żaden opór - 

spiesznie zmierzał  na Bodzentyn i Pawłów. Niemcy dysponowali informacjami, że droga, 

przynajmniej aż po Ostrowiec, jest wolna, że na tym terenie nie ma żadnych polskich sił, a 

trasy kolejowe są sparaliżowane, więc nie napotkają żadnej przeszkody. 

Na czele kolumny szły samochody opancerzone pododdziału rozpoznawczego. Niemcy 

pewni siebie, zbliżają się do Michałowa. Te kilometry spokojnej jazdy rozleniwiają i uspo-

kajają. Nic już nie powinno utrudnić „wycieczki ku Wiśle”. 

Rozwidlenie  dróg  pod  Michałowem.  Oddział  kieruje  się  na  Ostrowiec,  ale  dowódca 

background image

szpicy postanawia wysłać niewielki zwiad w kierunku Wierzbnika. Trzeba sprawdzić, choć 

to chyba jedynie zwykła formalność, bezpieczeństwo boków. W lewo od kolumny odbijają 

dwa wozy i grupa motocyklistów. 

Sosnowskiego zaniepokoił tuman kurzu, jaki od paru minut zdawał się przesuwać drogą 

wiodącą  od  Słupi.  Początkowo  porucznik  sądził,  iż  jest  to  jakiś  zapóźniony  pododdział 

polskiego pułku, który rankiem przemieszczał się w kierunku Skarżyska. Ale tamci szli ze 

wschodu, tymczasem ci zbliżają się od południa. 

Porucznik uważnie obserwuje obłok kurzu, który na krzyżówce  w Michałowicach roz-

dziela  się  na  dwie  części.  Większa  chmura  płynie  na  prawo,  mniejsza  wali  wprost  na 

Wierzbnik. Jest coraz bliżej. W końcu wyłania się z niej sylwetka pojazdu. Jeszcze moment 

i porucznik Sosnowski widzi biały krzyż na burcie wozu. Niemcy! Pierwszy pojazd skręca 

w drogę na Wierzbnik i niknie za wzniesieniem. Drugi już tak łatwo nie ujdzie. 

- Cel, samochód pancerny! Na wprost, ognia! - wykrzykuje komendy. 

Obsługa  Boforsa,  przejęta  i  zaskoczona  nie  mniej  niż  dowódca,  szybko  przygotowuje 

działo.  Celowniczy,  Zygmunt  Kurc,  precyzyjnie  przymierza.  Pada  strzał.  Niecelny.  Wóz 

przyspieszył,  jakby  chciał  umknąć  przed  ogniem.  Drugi  pocisk  również  nie  trafia  w  cel. 

Rozrywa się za daleko, roztrzaskując przydrożny słup telegraficzny. 

-  Spokojnie,  spokojnie,  bez  nerwów  -  mówi  przez  zaciśnięte  zęby  dowódca.  -  Jeszcze 

raz spróbujemy. To nasza ostatnia szansa! 

Niemiecki  wóz  ma jeszcze do przebycia  kilkanaście  metrów  i zniknie z pola  widzenia 

Polaków.  Kurc  przymierza  ponownie.  Pada  strzał.  Samochód  zatrzymuje  się,  unosi  lekko 

do góry, przewraca na bok i wali do rowu. Zwycięstwo! 

Ale to jeszcze nie koniec  walki. Powoli, zza fałdy terenu wyłania się pojazd, który je-

chał pierwszy. We włazie wychylony Niemiec daje znaki, że się poddają. Ale zanim Polacy 

zdołali podjąć decyzję, co robić z niespodziewanymi jeńcami, obronę przygniata do ziemi 

ogień  z  karabinów  maszynowych.  To  motocykliści  zdołali  zająć  pozycję  za  przydrożnym 

nasypem  i  teraz  ostrzeliwują  obsługę  działka.  Jeszcze  moment  i  dołączają  do  nich  żołnie-

rze, którzy przed chiwilą zamierzali się poddać. Polacy szybko otrząsają się z zaskoczenia i 

odpowiadają  ogniem.  Zaczynają  płonąć  okoliczne  zabudowania.  Pod  ich  osłoną  Niemcy 

zbliżają się do wzgórza. 

Idą coraz śmielej, bo z polskiej strony nie pada ani jeden strzał z karabinu. Ogień z Bo-

background image

forsa, nawet z dwóch, nie wystarcza, by powstrzymać atak piechoty. Ludzie Sosnowskiego 

z rosnącym niepokojem patrzą na zbliżających się nieprzyjaciół. Jeszcze moment i zaczną 

podchodzić pod górę, a wtedy polska załoga będzie zupełnie bezbronna. 

- Panie poruczniku, w naszym Boforsie zaciął się zamek, co robić? - woła do Sosnow-

skiego Dróżdż. 

- Co robić? 

Zanim  dowódca  zdążył  odpowiedzieć,  rozległy  się  wybuchy  granatów  przeciwlotni-

czych.  Co  za  ulga!  Do  akcji  włączyły  się  działa  z  Majówki,  gdzie  dowodzi  Jan  Cieślik. 

Okładają ogniem szosę ostrowiecką. Niemcy, zdezorientowani, zatrzymują się. A Boforsy z 

Majówki nie żałują pocisków! 

- Panie poruczniku, co robić? - powtarza Dróżdż. Sytuacja jest trudna. Brak osłony bro-

ni ręcznej uniemożliwia jakikolwiek opór. Sosnowski chwyta 

aparat  telefoniczny,  chce  rozmawiać  ze  sztabem.  W  słuchawce  panuje  martwa  cisza. 

Łącze przerwane! Porucznik podejmuje decyzję: 

- Wymontować zamki, zabierać co się da. Odchodzimy! 

Na dole, tuż koło przepustu, spotykają Krzyżanowskiego, który jedzie do nich z rozka-

zami ze sztabu. Jest z nim kilku wartowników z pociągu ewakuacyjnego stojącego na stacji 

w Wierzbniku. 

-  Macie  zostać  tu,  przy  moście.  Pan  będzie  dowodził  swoimi  ludźmi  i  wartownikami. 

Zaraz dowiozą cekaem i karabiny - Krzyżanowski w pośpiechu przekazuje rozkazy. Tym-

czasem w stronę szosy ostrowieckiej nadciągają dwie grupy: Bujnowskiego i Lewińskiego. 

Harcerze mają o wiele bliżej i są pierwsi na miejscu. Lewiński błyskawicznie ocenia sytu-

ację.  Jest  ich  dwunastu,  ale  nie  znają  siły  przeciwnika.  Poleca  więc  chłopcom,  by  zajęli 

stanowiska  w  rowie,  po  lewej  stronie  drogi.  Obserwują  przedpole.  Pomiędzy  zabudowa-

niami osiedla widać skradających się Niemców. 

- Chłopcy, każdy bierze na cel swojego i pojedynczym ognia! - rozkazuje. Padają strza-

ły.  Niemcy  nie  spodziewają  się  ataku  z  tej  strony,  ale  szybko  dostosowują  się  do  nowej 

sytuacji. Odpowiadają ogniem z pistoletów maszynowych. I... zaczynają się cofać! 

Widzą to harcerze i radość ich nie ma granic. Któryś krzyczy: hura! hura!, inny wychyla 

się  spoza  nasypu.  Wtem  Tadeusz  Sokół,  drużynowy,  technik  z  fabryki,  osuwa  się  w  głąb 

rowu przeszyty serią z pistoletu maszynowego. Ginie na miejscu. 

background image

Tymczasem Niemcy rezygnują z ataku. Wycofują się. 

-  I  zaraz  po  ich  odejściu  -  opowiada  z  przejęciem  Mietek  Matynia,  który  tę  historię 

usłyszał  od  naocznego  świadka,  swego  przyjaciela  Wiśniewskiego,  i  teraz  przekazuje  ob-

słudze  działa  w  Starachowicach  Górnych  -  słychać  było  strzały  gdzieś  na  Wanacji.  Nie 

chciałem już czekać, bo spieszyłem się do was - kończy. 

-  Co  się  stało  z  tym  nie  uszkodzonym  wozem?  -  docieka  Twardowski.  -  Ilu  Niemców 

nasi zabili? 

-  Na  pewno  kilku  i  sporo  ranili.  Chłopaki  widzieli,  jak  zbierali  z  drogi  swoich  przed 

odejściem. Jeden został we włazie rozbitego samochodu. Znaleźli przy nim jakieś pismo i 

wynikało  z  niego,  że  się  nazywał  Redling  czy  Relich,  dokładnie  nie  wiem.  A  ten  drugi 

samochód sam  widziałem  na  podwórku  u Wiśniewskich. Jak Niemcy odeszli, ludzie pana 

Bujnowskiego  przyprowadzili  konie  i  chcieli  odholować  ten  pojazd  na  zakład.  Jest  trochę 

postrzelany, ale i tak nieźle wygląda. Na razie stoi koło Wiśniewskich. 

- Powiedz jeszcze, co w mieście. Jak ludzie się zachowują? 

- Nie jest dobrze. Wystraszeni tacy, że przykro patrzeć. Niektórzy to nawet zaczęli się 

szykować do ucieczki. Ale gdzie tu uciekać, jak od wschodu i zachodu Niemcy? Powiadają 

w mieście, że tylko droga na Tychów wolna - opowiada Matynia. - Na dworcu w Wierzb-

niku  stoi  jakiś  pociąg  z  żołnierzami,  ale  chyba  nigdzie  nie  pojedzie,  bo  tory  w  obydwu  u 

kierunkach przerwane. O, a tu, patrzcie, mam pamiątkę z tej bitwy. 

Mietek otworzył zaciśniętą dotychczas dłoń i z dumą pokazał trzy naboje z niemieckie-

go karabinu, które znalazł w uszkodzonym wozie opancerzonym. 

Tajemnicze  strzały  na  Wanacji,  o  których  wspomniał  w  swej  opowieści  Mieczysław 

Matynia,  były  odgłosem  krwawych,  tragicznych  wydarzeń,  jakie  rozegrały  się  w  tym  ro-

botniczym osiedlu sąsiadującym ze wzgórzem Trzech Krzyży. 

Na  odgłos  pierwszych  strzałów  polskiej  artylerii  z  podążającej  w  kierunku  Ostrowca 

niemieckiej  kolumny  oderwała  się  grupka  wozów  i  motocykli.  Pododdział  skoncentrował 

się  w  lasku  Ćwielucha,  paręset  metrów  przed  miejscem,  z  którego  starachowicka  obrona 

ostrzeliwała  wozy  opancerzone.  Niemcy  zamierzali  już  opuścić  lasek  i  ruszyć  swoim  na 

pomoc, kiedy ów ostrzeliwany pododdział zaczął się cofać. Po chwili połączone siły poszły 

ponownie  na  Starachowice,  ale  w  innym  niż  walka  celu.  Chodziło  o  zemstę,  straszliwą 

zemstę na bezbronnych ludziach. 

background image

Na miejsce odwetu wybrali Niemcy osiedle osłonięte przed ogniem obrońców fałdą te-

renową - Wanację. Dopadli domów na Wanacji i tam bestialsko rozprawili się z mieszkań-

cami. W niebo wzbiły się słupy dymów. Płonęła cała ulica. Pożar trawił domy Pawelców, 

Bogaczów, Bajów, Kadłuckich, Gilów, Łuczkiewiczów, Janickich... 

Niemieckim żołdakom wystarczyło niewiele ponad pół godziny, by dokonać zniszczeń i 

wymordować  dwadzieścia  troje  mieszkańców  Wanacji.  Na  swoje  ofiary  wybierali  z  pre-

medytacją  młodych  mężczyzn.  Zginęło  ich  tego  dnia  dziewiętnastu.  Wśród  pomordowa-

nych  były  także  dwie  kobiety:  Janina  Węgrzynowska  i  Zofia  Jasińska,  kilkuletnia  dziew-

czynka Adela Krzepkowska i czternastoletni Ajek Wacowski. 

A nic przecież nie zapowiadało tej tragedii. Przeciwnie. Po wybuchu wojny powiadano 

w Starachowicach, że  miejscem  najbezpieczniejszym jest  właśnie Wanacja! Położona naj-

dalej  od  zakładu,  a  więc  nie  narażona  na  bombardowanie,  osłonięta  wzgórzami  i  lasem. 

Gdy szóstego września usłyszano w domach Wanacji rozlegające się pod wzgórzem Trzech 

Krzyży strzały, także pocieszano się jeszcze: przecież nie bez racji ludzie mówią, że tu nic 

się stać nie może. 

Krótka  cisza  po  starciu  utwierdziła  mieszkańców  osiedla  w  tym  przekonaniu.  Ukryci 

dotąd  ludzie  zaczęli  wychodzić  przed  domy,  popatrywać  na  pobliski  lasek  Ćwielucha.  I 

nagle  spod  lasu  ukazały  się  motocykle.  Sunęły  wprost  przez  pola,  na Wanację.  Michalina 

Bielatowa,  mocno  tym  zaniepokojona,  zaczęła  przynaglać  najbliższych  i  lokatora,  by 

szybko wracali do piwnicy. Kto wie, co może być dalej? W ukryciu bezpieczniej. 

To samo działo się w sąsiednich zagrodach. Ludzie wracali do kryjówek. 

Regina  Duda  mocno  zapiera  drzwi.  Została  sama  w  domu  z  czteroletnim  dzieckiem. 

Mąż ze starszym synem ukrył się gdzieś pod górą. Kilkanaście osób przywarło w rozpadli-

nie  koło  mostku,  gdzie  stała  kapliczka  Świętego  Jana.  W  solidnej,  murowanej  piwnicy 

Ć

wieluchów  skryło  się  kilku  sąsiadów.  Janek  Maj  w  ostatniej  chwili  dopadł  obory  Soko-

łów.  Stefan  Gudej  chroni  się  z  czternastoletnim  synem  w  dole,  który  przygotował  na  wy-

padek bombardowania. 

Z  piwnicy  Bielatów  wyraźnie  widać,  że  Niemcy  są  tuż,  tuż.  Po  chwili  przez  okienko 

zaczyna się wdzierać dym. Pali się obejście. Z obory dolatuje przeraźliwy ryk jedynej kro-

wy.  Zięć  Michaliny,  Marian  Glina,  nie  namyśla  się  długo.  Wybiega  z  piwnicy,  uwalnia 

krowę. Potem przemyka między domem a oborą i przypada do ziemi w bruzdach kartofli-

background image

ska.  Widzi,  jak  ogień,  obficie  podlany  benzyną,  ogarnia  kilkanaście  zabudowań.  Słyszy 

pojedyncze  strzały  i  nieludzkie  krzyki  dobiegające  z  kilku  stron.  Nagle,  tuż  przed  furtką 

Bielatów, dostrzega dwóch uciekających mężczyzn. Krótka seria z pistoletu maszynowego 

kładzie ich obu. Marian poznaje Józka Jagiełłę i Traczewskiego. Jagiełło zginął. Traczew-

skiemu udało się ujść śmierci. 

Gdzieś z lewej strony dobiegają odgłosy dwóch  wystrzałów. To u Kselów.  Ginie koło 

własnego domu Wacław Ksel. 

Zaczyna  płonąć  obejście  Bajów.  Marian  obserwuje,  jak  z  piwnicy,  mającej  wyjście  z 

boku  domu,  próbują  wydostać  się  jacyś  ludzie.  Najpierw  ostrożnie  wychyla  się  Zającz-

kowski, po nim Bajowa z dziećmi i jeszcze kilka osób. Czmychają w kierunku sadu. Gło-

ś

ne: halt! halt!, osadza ich na miejscu. Niemcy są kilkanaście metrów od tej grupki. Rozle-

gają się strzały. Na oczach przerażonych kobiet i dzieci padają zabici Stanisław Baja, Sta-

nisław Zajączkowski i Wincenty Sokół. Na rękach Sokoła sześcioletni synek. Chłopiec ma 

przestrzelone obie nóżki. 

Marian  Glina  nie  czeka,  co  będzie  dalej.  Gnany  przerażeniem  biegnie  w  dół,  w  stronę 

mostku. Szczęśliwie nie dosięgają go pociski. 

W tym czasie,  gdy  mordowano jej męża, Bronisława Sokołowa  ukryła  w oborze ucie-

kającego Janka Maja. Ledwie zdążyła zatrzasnąć drzwi chałupy, usłyszała głuchy wybuch. 

Zerknęła przez okno, zobaczyła wywaloną ścianę obory i czołgającego się Janka. Pokrwa-

wiony, poszarpany niemieckim granatem, zastyga w bezruchu. Nie żyje. 

Dudowa,  osaczona  zewsząd  dymem  i  ogniem,  jakimś  cudem  wypada  z  domu.  Mocno 

tuli do piersi maleńką Wiesię. W którą stronę uciekać? Kule świszczą, dym gryzie w oczy. 

Wybiera zagrodę Ćwieluchów. Wpada do chałupy, ale i tu zaczyna szaleć pożar. W gronie 

przerażonych kobiet i dzieci, szlochająca, niepewna swego losu, czeka na koniec tego sąd-

nego dnia. 

Stefan  Gudej  ukrył  się  w  dole  przeciwlotniczym.  Dopadli  go  i  tam.  Mężczyzna  wła-

snym ciałem zasłania syna. Pociski przeznaczone dla obydwu sięgają tylko ojca. 

We  własnym  mieszkaniu  ginie  Walerian  Pawlik,  a  na  łące  Kazimierz  Michalski.  Nie-

mieckie pociski przeszywają Jana Mikułę, Adama Łuczkiewicza, Tadeusza Karbowniczka, 

Jana  Gałkę,  Stefana  Ucińskiego,  Jana  Masternaka.  Osiedle  spłonęło  niemal  doszczętnie. 

Tak zakończyła się starachowicka „krwawa środa”. 

background image

Harcerze  z  grupy  Lewińskiego  i  robotnicy  dowodzeni  przez  Bujnowskiego,  którzy 

przybyli pod Górę Trzech Krzyży, słyszeli strzały na Wanacji i widzieli kłęby dymu z pło-

nących  zagród,  nie  mieli  jednak  żadnych  możliwości  przeciwdziałania.  Wszystko  odbyło 

się błyskawicznie i Niemcy natychmiast opuścili miejsce zbrodni. 

Wieczorem w sztabie przy Francuskiej przeanalizowano wydarzenia z ostatnich godzin 

i teraz już nikt nie miał najmniejszych wątpliwości, że nadciąga najgorsze. Miasto znalazło 

się  w  zasięgu  wroga.  Co  prawda  pierwszy  atak  udało  się  odeprzeć  i  Niemcy  nie  zdobyli 

Starachowic z marszu, ale następna próba może skończyć się klęską. 

Jeszcze tego samego wieczoru Kistelski odebrał kolejny rozkaz ze Skarżyska. W ciągu 

doby reszta środków obrony powietrznej oraz karabiny maszynowe powinny opuścić mia-

sto. Kierować się na Iłżę i przeprawy na Wiśle w okolicach Solca, a stamtąd pod Józefów. 

Wymaszerują  tylko  ci  ludzie,  którzy  stanowią  obsługi  dział  lub  są  wyposażeni  w  broń. 

Pozostali z fabrycznej jednostki pozostaną w mieście. Nakazywano, by w chwili wymarszu 

bezwzględnie  wykonać  zadanie  oznaczone  kryptonimem  „Grad”.  Kistelski  wiedział,  że 

oznacza to zniszczenie tego wszystkiego, co mogłoby posłużyć Niemcom do uruchomienia 

produkcji zbrojeniowej. Inżynier był realistą, ale jednak zaskoczył go ten rozkaz. Nie spo-

dziewał się, że na froncie jest aż tak źle! 

- Bujnowski, sprawdzisz, czy wszystko w porządku w systemie „Grad”. Skontroluj też 

rozmieszczenie  ładunków  w  magazynie  zapasów  -  Kistelski  zaczął  wydawać  polecenia.  - 

Krzyżanowski, połącz się z Komendą Obrony Powiatu. Chcę rozmawiać z majorem Trze-

bińskim! 

Raz, drugi i trzeci odpowiedział w słuchawce przeciągły sygnał. Nikt się nie zgłaszał. 

-  Panie  poruczniku,  chyba  nikogo  tam...  -  zaczął  Krzyżanowski;  ale  usłyszał  z  drugiej 

strony: 

- Halo, halo! 

- Plutonowy Krzyżanowski z Francuskiej. Z kim rozmawiam? 

- Woźny magistratu. 

- Proszę do aparatu pana majora Trzebińskiego. 

- Pana majora nie ma. 

- To chcę rozmawiać ze starostą. 

- Pana starosty też nie ma. 

background image

- Kto tam jest? - denerwował się Krzyżanowski. - W takiej chwili nie ma nikogo? Niech 

podejdzie inżynier Denk. 

-  Pan  inżynier,  za  przeproszeniem,  też  już  wyjechał.  Krzyżanowskiemu  na  chwilę  za-

brakło tchu. 

-  Jak  to,  też  już  wyjechał!  Kto  jeszcze  wyjechał,  dokąd  wyjechał?  Woźny  zaczął  coś 

tam wyjaśniać, plątać się i Krzyżanowski niewiele mógł z tego zrozumieć. 

- To nikogo nie ma? Łżesz, człowieku, alboś pijany! - krzyczał. 

- Jasiu, co tak głośno, z kim rozmawiasz? - zainteresował się Kistelski. 

- Mam Wierzbnik na linii. Jakiś człowiek wmawia mi, że w Komendzie nikogo nie ma! 

Podobno inżynier Denk „też wyjechał”. 

- Też? - zdziwił się Kistelski. - Niby z kim? 

- Nie wiem, panie poruczniku, nie mogę się dogadać. 

- Wskakuj na Sokoła i pędź. Musisz odszukać majora. Niech się pilnie ze mną skontak-

tuje. 

Krzyżanowski  nie  odnalazł  majora Trzebińskiego.  Nie  spotkał  ani  starosty,  ani  burmi-

strza, ani  nawet Denka,  nikogo z członków Komendy Obrony Miasta i Powiatu. W staro-

stwie dyżurował tylko zdezorientowany woźny magistracki. 

-  Chyba  szósta  biła  na  kościele,  jak  podjechały  dwa  auta  -  opowiadał.  -  Pan  starosta 

bardzo  się  spieszył.  Widziałem,  jak  przedarł  jakieś  papiery,  wsunął  do  pieca  i  podpalił. 

Wszyscy wyjechali. I pan major, i ten inżynier z fabryki, co tu był w starostwie. Tak, panie, 

wyjechali. Władza swoje wie. Jak oni się spieszyli, to musi być gorąco. 

Do  Krzyżanowskiego  dotarła  wreszcie  gorzka  prawda.  Komenda  opuściła  miasto  bez 

kontaktu z jego obrońcami! To przecież ucieczka, zwykła ucieczka z pola bitwy! 

Pełen najgorszych myśli wracał na Francuską. W mieście zauważył niezwyczajny ruch. 

Ludzie  dowiedzieli  się,  że  władze  uciekły,  i  liczni  mieszkańcy  Starachowic  krzątali  się 

gorączkowo  koło  swoich  domów.  Czyżby  zaczynała  się  masowa  ucieczka  z  miasta?  To 

byłoby najgorsze. Wiadomo, że drogi są zapchane wojskiem, a niemieckie samoloty bom-

bardują kolumny uciekinierów. 

U wylotu ulicy Marszałka Piłsudskiego dojrzał dwie fury wyładowane po brzegi wszel-

kim dobytkiem. Obok kilku mężczyzn ciągnęło wózki. 

- Gdzież to podążacie? - zapytał pierwszego z brzegu furmana. 

background image

- Na Tychów, panie  wojskowy. Trza wiać, jak się chce przeżyć. Tu nie ma  na co cze-

kać. 

Przed sklepem kupca Josela Welganta niezwykłe zbiegowisko. Sam właściciel wyrzuca 

na ulicę najlepszy towar. Wygląda niesamowicie w czarnym kapeluszu, z rozwichrzonymi 

pejsami i pałającymi w półmroku oczyma. 

- Ludzie, ludzie, bierzcie wszystko! - wrzeszczy kupiec. 

Ż

ona z dziećmi daremnie starają się przerwać ten atak szczodrości. Tłumaczą, że „tate-

łe” ze strachu po tym, co opowiadają o Wanacji, stał się „meszugene”. Ale już jutro będzie 

dobrze i lepiej nie brać tych rzeczy, bo trzeba będzie za wszystko zapłacić, jak Josel przyj-

dzie do siebie. 

Czyżby tak wyglądała panika? - myśli Krzyżanowski. Ucieczki, oszalały kupiec, głośne 

modlitwy dobiegające z niejednego domu. 

W sztabie zdaje szczegółową relację ze swej wyprawy. Kistelski rozumie, że zostali  w 

mieście sami, że nie ma już dowództwa, które mogłoby pokierować wycofaniem jednostki i 

ostatnim  etapem  ewakuacji  fabryki.  Teraz  wszystko  zależy  od  nich,  od  ludzi  z  jednostki 

OPL. 

-  Nie  wiemy,  dlaczego  Komenda  tak  szybko  opuściła  miasto.  Prawdopodobnie  otrzy-

mali  rozkaz,  o  którym  nie  musieli  nam  mówić.  -  Kistelski  starał  się  zrozumieć  motywy 

ucieczki swych przełożonych. - Pozostaje nam dokładnie  wypełnić ostatnie polecenie. Pa-

nowie, każdy z was uda się do działonów i przekaże rozkaz o ewakuacji. Pięciu z Krzyża-

nowskim  pójdzie  do  osiedli.  Trzeba  uspokoić  tych,  co  mają  zostać.  Wytłumaczcie,  że 

ucieczka to  najgorsze  wyjście. Mam pewne  wiadomości o zapchanych drogach i niemiec-

kich samolotach urządzających prawdziwe piekło. Powiedzcie o tym ludziom. 

- Kiedy wymarsz? - spytał Bujnowski. 

- Wyruszymy, zgodnie z rozkazem, jutro  wieczorem.  Zbieramy się  w lesie  na Bugaju. 

Do tego czasu musimy mieć bezpieczne tyły. Okolicznymi drogami idzie nasze wojsko, ale 

od  południa  prawdopodobne  jest  ponowne  nadejście  Niemców.  Porucznik  Sosnowski 

otrzymał  już  rozkazy  i  pilnuje  tego  kierunku.  Ma  ludzi  z  karabinami  maszynowymi.  Nie 

możemy  dać  się  zaskoczyć.  Nasze  działa  to  jednak  prawdziwy  skarb  dla  wojska  -  zakoń-

czył Kistelski. 

background image

IX 

Rozkazy, polecające obrońcom Starachowic wycofanie się z miasta, miały swe źródło w 

niekorzystnej  sytuacji  operacyjnej  Wojska  Polskiego,  już  2  i  3  września  poszczególne  ar-

mie  pod  przeważającym  naporem  wroga  zaczęły  cofać  się  w  głąb  kraju.  W  obliczu  tych 

wydarzeń i przewidując dalszy, niekorzystny przebieg wypadków dowództwo OPL Obsza-

ru  Kraju  postanowiło  siły,  jakimi  dysponowało,  przegrupować  za  linię  frontu.  Głównym 

celem tego manewru było maksymalne umocnienie polskiej obrony nad Wisłą. 

Jako pierwsze rozkaz odwrotu otrzymały ośrodki OPL rejonu Katowic i Krakowa. Wo-

bec braku środków transportowych zniszczono sprzęt artyleryjski starego typu, a pozostałe 

armaty,  Boforsy  starachowickie  siedemdziesiątkipiątki,  wycofywały  się  w  kierunku  na 

Dęblin. 

W okolicach Dęblina dowódca OPL OK nakazał utworzyć specjalną grupę przeciwlot-

niczą.  Dowództwo  grupy,  której  zadaniem  była  obrona  mostów  i  przepraw  na  Wiśle  oraz 

magazynów  amunicji  w  Stawach,  powierzono  doświadczonemu  artylerzyście  podpułkow-

nikowi  Kobielskiemu.  Te  wszystkie  wydarzenia  miały  miejsce  4  września,  gdy  w  Stara-

chowicach nie przypuszczano nawet, że tak szybko zajdzie konieczność ewakuacji. Jeszcze 

tego  samego  dnia  wobec  wyraźnie  pogarszającej  się  sytuacji  na  froncie  zapada  decyzja  o 

przegrupowaniu  na  wschód  wszystkich  sił  OPL  OK.  Decyzję  podjęto  z  pełną  świadomo-

ś

cią,  iż  w  jej  następstwie  lotnictwo  wroga  zapanuje  nad  obszarem  niezbędnym  do  prowa-

dzenia wojny. Zachodniej części COP nie sposób było już bronić, teraz linią nie do przeby-

cia miała stać się Wisła. 

W jej więc kierunku 4 września podążały - wraz z innymi oddziałami - jednostki OPL 

ze Śląska, z Krakowa i spod Warszawy. Wkrótce dołączą do nich plutony z terenu COP. 

Kolejny  rozkaz,  tym  razem  o  wycofaniu  plutonów  broniących  fabryk  zbrojeniowych, 

został  wydany  5  września.  Pułkownik  Ludwig,  autor  planu  przegrupowania  działał  w  po-

rozumieniu z generałem Tadeuszem Piskorem, nowo mianowanym dowódcą tworzącej się 

armii „Lublin”, który poprzedniego dnia otrzymał zadanie operacyjne od Naczelnego Wo-

background image

dza, a w nim taki oto rozkaz: „... zadaniem pana generała będzie w pierwszym rzędzie ob-

sadzenie przepraw na Wiśle i wyłapywanie plutonów artylerii plot wojskowych i cywilnych 

spośród  masy  wycofujących  się.  Plutony  te  należy  postawić  na  Wiśle  dla  obrony  prze-

praw”. 

„Wyłapywanie” w pierwszych dniach, to jest 5 i 6 września, dotyczyło raczej środków 

obrony przeciwlotniczej regularnych jednostek wojskowych. Plutony fabryczne zaczęły się 

pojawiać nad Wisłą nieco później i pułkownik Ludwig zamierzał wykorzystać je do obrony 

przepraw  na  południe  od  Dęblina  aż  po  Sandomierz.  Wobec  szczupłości  środków  OPL 

liczyło się każde działo, a z fabryk położonych na lewym brzegu Wisły powinno przybyć, 

według kalkulacji pułkownika, co najmniej 18 Boforsów. Była to więc znaczna siła, licząca 

się w bilansie polskiej obrony. 

Obydwa wojskowe plutony obrony przeciwlotniczej Starachowic, które opuściły miasto 

rano 6 września, dotarły jeszcze tego samego dnia pod Dęblin. Cztery Boforsy zostały od-

dane do dyspozycji podpułkownika Kobielskiego. Tym samym grupa pododdziałów obrony 

powietrznej  na  odcinku  Dęblina  stawała  się  wcale  pokaźną  siłą.  Składały  się  na  nią  23 

działa plot 75 mm starego typu, 3 nowoczesne kalibru 75 mm i 8 Boforsów. Po sąsiedzku, 

w Puławach, znajdowała się siódma bateria artylerii plot wyposażona w 4 Boforsy. Dalej na 

południe,  wzdłuż  Wisły,  pomiędzy  Solcem  a  Józefowem,  rozlokowano  działa  przybyłe  z 

Ostrowca oraz kompanię ciężkich  karabinów  maszynowych plot. W ten  właśnie rejon po-

dążała grupa obrońców Starachowic z fabrycznej jednostki OPL. 

Kolumna starachowicka zebrała się 7 września w lesie na Bugaju. Pościągano działa z 

Lubianki,  Majówki,  Góry  Trzech  Krzyży  i  ze  Starachowic  Górnych.  Armaty  sprawdzone, 

ze  sporym  zapasem  amunicji.  Niestety,  nie  mogły  one  osiągnąć  nakazanego  rejonu,  gdyż 

brakowało ciągników. Po odejściu plutonów wojskowych pozostały jeszcze cztery gąsieni-

cowe  ciągniki  artyleryjskie  C2P, przystosowane  specjalnie  do  holowania  armat  i  przycze-

pek amunicyjnych, ponadto gotowe były do drogi dwa samochody ciężarowe: Ford Polski 

Fiat 621 L. Należało więc podjąć decyzję, co zrobić z działami, których zabrać nie sposób. 

Decyzja  mogła  być  tylko  jedna  i  podjął ją  inżynier  Kistelski:  zniszczyć!  Jeszcze  nieraz  w 

przeciągu kilku najbliższych dni będzie wydawał takie rozkazy. 

Ustalono,  że  na  czele  kolumny  pojedzie  Krzyżanowski  swoim  Fordem.  Inżynier  Ki-

stelski wstrzymuje marsz. 

background image

- Poczekajcie, chłopcy, ruszymy za chwilę. Jeszcze jedną sprawę musimy załatwić. 

Kistelski  wraca  wraz  z  Sosnowskim  na  teren  fabryki.  Po  chwili  powietrzem  targa  po-

tężny  wybuch.  Błyski  ognia  widoczne  są  w  promieniu  wielu  kilometrów.  W  gruzy  rozsy-

puje się zakładowy magazyn zapasów. W ruinach spoczywają części do Boforsów, haubic, 

siedemdziesiątekpiątek...  Niemcy  powinni  zastać  tylko  kupę  złomu,  a  w  halach  zdekom-

pletowane  maszyny.  Kończy  się  ważny  rozdział  w  dziejach  Starachowickich  Zakładów 

Górniczych. 

Przed obrońcami miasta droga wyraźnie określona rozkazem: poprzez Iłżę i Lipsko dą-

ż

yć  do  przeprawy  na  Wiśle  w  okolicy  Solca.  Na  prawym  brzegu  Wisły  meldować  się  u 

dowódcy pododcinka obrony przeciwlotniczej Solec - Józefów. 

W nocy z 7 na 8 września niełatwo było wykonać taki rozkaz, gdyż w tym samym cza-

sie,  tą  samą  drogą  na  Iłżę  przemieszczały  się  wojska  z  południowego  zgrupowania  armii 

„Prusy”, którego dowódca generał Stanisław Skwarczyński, na wieść o rozbiciu północnej 

części armii i pojawieniu się wroga pod Ostrowcem Świętokrzyskim, wydaje polecenie do 

odwrotu za Wisłę. Po drodze jest właśnie Iłża. 

Obrońcy Starachowic podążają drogą na północ. Zrazu nie dostrzegają, by działo się coś 

wyjątkowego. Tuż za miastem wjeżdżają w las i po kilku kilometrach osiągają Tychów. Tu 

droga  krzyżuje  się  ze  szlakiem  wiodącym  ze  Skarżyska.  Jest  to  droga  odwrotu  3  dywizji 

piechoty. Zatłoczona ludźmi, pojazdami i końmi - polska wrześniowa droga. 

Mietek  Matynia  i  Dzidek  Rek  z  wysokości  ciągnika  artyleryjskiego,  gdzie  „na  pace” 

znaleźli  wcale  wygodne  miejsce,  patrzą  na  przelewający  się  potok  ludzi  i  sprzętu.  Mijają 

godziny  -  wstaje  dzień  8  września.  Trochę  chłodno  tego  ranka,  ale  mgła  wyraźnie  opada 

zraszając  przydrożne  łąki.  Wilgotniejący  brezent  Boforsa  to  nieomylny  znak  dla  obu  har-

cerzy, że nadchodzi kolejny słoneczny dzień. Bezchmurne niebo już od dawna ich nie cie-

szy, wiedzą, że pogoda sprzyja samolotom z czarnymi krzyżami. 

Tymczasem  przed  nimi  suną  samochody  wojskowe  i  cywilne,  tabory,  artyleria.  Jest 

wreszcie  miejsce  na  starachowickie  działa.  Wciskają  się  w  lukę  pomiędzy  kompaniami  7 

pułku.  Powoli  jadą  w  stronę  Małyszyna.  Tu  niespodziewana  przeszkoda.  Psuje  się  Ford 

wyładowany  bronią  i  zapasami  żywności.  Szybka  decyzja  dowódcy:  zniszczyć!  Krzyża-

nowski  poleca  wyładować  karabiny  maszynowe  i  amunicję.  Wóz  zostaje  zepchnięty  do 

rowu i podpalony. Czarny, tłusty dym snuje się wzdłuż wiejskiego traktu. 

background image

Jasieniec. Stąd już tylko  kilka kilometrów do Iłży. Harcerze są zmęczeni tą  niezwykłą 

podróżą i przerażeni tym, co obserwują na szlaku. Przygnębia ich obraz odwrotu, utrudzeni 

ż

ołnierze, tabory z rannymi. Nie tak wyobrażali sobie wojnę. Dziś oglądają jej prawdziwe 

oblicze. 

Szeregowiec o twarzy mocno spalonej słońcem, maszerujący ze swym plutonem, ciężko 

opiera  się  o  burtę  przyczepki  ciągnika.  Żołnierz  wyjmuje  manierkę,  ociera  z  niej  kurz  i 

zachłannie  pije.  Zdejmuje  ciążący  mu  plecak  i  podaje  Dzidkowi,  potem  sam  wskakuje  na 

przyczepkę. 

- Podwieźcie krzynkę, chłopcy, nieco odpocznę - powiada. 

- Pan z daleka wędruje? - pyta Mietek. 

- Z daleka, kochany, z daleka. Aż z Zamościa. 

- To chyba nie z tego kierunku? 

- Z tego czy nie z tego, jaka różnica? Wojna drogi poplątała. Tak w ogóle to pochodzę z 

Jatutowa  pod  Zamościem.  Pracowałem  w  browarze.  Pod  koniec  sierpnia  dostałem  „po-

wiestkę” i pojechałem pod Dęblin, gdzie  formował się nasz pułk. Dalej zeszło  w bojach i 

marszu. 

- Niech pan powie, gdzieście się bili? - pytają chłopcy. 

- A co wy za jedni, żeście tacy ciekawi? 

- Ze Starachowic, żołnierze obrony przecivylotniczej! - odparli z dumą. 

- Skoro żołnierze, to posłuchajcie, jak z nami było. Spod Dęblina piątego września po-

jechaliśmy  eszelonem  na  Radom.  Potem  marszem  pod  Skarżysko,  całkiem  niedaleko  od 

waszego  miasta. Tam napotkaliśmy  Niemców. Biliśmy się pod Krasną i Bliżynem. Udało 

się  nam  oderwać  od  dywizji  niemieckiej  i  wczoraj  wieczorem  zaczęliśmy  ten  marsz.  Ot, 

cała historia. A wy co żeście zwojowali? 

Nie  doczekał  się  żołnierz  odpowiedzi  na  swoje  pytanie.  Musiał  spiesznie  opuścić  wy-

godne  miejsce obok harcerzy, kolumna bowiem zatrzymała się i dowódcy zaczęli porząd-

kować  szyki  swych  pododdziałów.  W  pobliżu  widać  było  pierwsze  zabudowania  niewiel-

kiego miasteczka. Drewniane w większości domki tłoczyły się wzdłuż wąskich ulic i u stóp 

wysokiej góry zwieńczonej ruinami starego zamku biskupów krakowskich. 

Ósmego września Iłża przypominała raczej gwarny obóz wojskowy niż spokojne, senne 

zazwyczaj miasteczko. Wszystkie ulice, drogi wyjazdowe, rynek, okoliczne pola i rozległe 

background image

łąki nad Iłżanką zapchane były wojskiem. W tym rejonie koncentrowała się 3 dywizja pie-

choty legionów. Tu był jej ostatni postój przed rozpoczęciem marszu na wiślane przeprawy. 

Jeszcze  tego  samego  dnia,  zgodnie  z  rozkazem  generała  Skwarczyńskiego,  dywizja  miała 

znaleźć się  na prawym brzegu Wisły, by tam podporządkować  się dowództwu armii  „Lu-

blin”. 

Niemcy  przewidując,  iż  część  sił  armii  „Prusy”  będzie  zmierzać  ku  środkowej  Wiśle, 

błyskawicznie podciągnęli 3 dywizję lekką. 8 września wczesnym rankiem rozpoczęła ona 

marsz na północ, szlakiem na wschód od drogi Radom - Iłża. Prostopadle do zamierzonego 

kierunku odwrotu polskiej dywizji. Po osiągnięciu Lipska i przecięciu dróg  wiodących ku 

Wiśle Niemcy skręcili na zachód, na Iłżę. 

Nieświadome zagrożenia od strony  wschodniej polskie pułki  wykonują tymczasem ru-

tynowe czynności związane z planowanym postojem. Organizuje się  więc obronę,  wysyła 

patrole, naprawia sprzęt, uzupełnia zapasy. W sztabie dywizji trwa praca nad wytyczeniem 

dróg dalszego odwrotu. Dowódca z niecierpliwością oczekuje wieści od rozesłanych patro-

li, zamierza bowiem jak najszybciej podjąć dalszy  marsz. Jest przekonany, że Niemcy  nie 

wiedzą nic o ruchach dywizji, bo ani razu jej marszu nie zakłócił atak lotniczy. 

Gdy  podwładni  pułkownika  Mariana  Turkowskiego,  dowódcy  3  DP,  szykowali  się  do 

dalszej drogi, starachowicka kolumna rozlokowała się na skraju lasu pomiędzy Iłżą a Sere-

dzicami, tuż nad brzegiem Iłżanki. Inżynier Kistelski udał się do sztabu po dalsze decyzje. 

W sztabie rozmowa była krótka i konkretna. Dowódca dywizyjnej artylerii, pułkownik 

Stanisław  Tatar,  podziękowawszy  za  sprawne  wyprowadzenie  ze  Starachowic  drogocen-

nego sprzętu, zakomunikował: 

- Sytuację mamy nielekką, poruczniku. Za wszelką cenę musimy jeszcze dziś osiągnąć 

Wisłę. Sami widzieliście, że cierpimy na brak transportu. Niech więc pana nie zdziwi moja 

decyzja. Musicie dwa ciągniki i samochód ciężarowy niezwłocznie przekazać do dyspozy-

cji  dowódcy  dywizjonu  artylerii.  Pozostałe  dwa  ciągniki  z  działami  podporządkujecie  do-

wódcy siódmego pułku. Wraz z tym pułkiem udadzą się w dalszą drogę. Oficerowie i pod-

chorążowie  razem  z  panem  zameldują  się  u  mnie.  Na  tamtym  brzegu  Wisły  otrzymacie 

panowie  nowe  przydziały  w  pododdziałach  obrony  przeciwlotniczej  armii  „Lublin”.  To 

tyle. Ma pan pytania? 

- Chciałbym tylko zapytać o te dwa pozbawione ciągników Boforsy i co zrobić z resztą 

background image

ludzi. Jest nas ponad czterdziestu: żołnierzy rezerwy, harcerzy i robotników z fabryki. 

Boforsy,  niestety, należy zniszczyć. Nie  mamy  innego  wyjścia. Przykro podejmować 

takie  decyzje,  przykro  i  ciężko,  ale  jesteśmy  do  tego  zmuszenii.  Pyta  pan  o  ludzi?  -  puł-

kownik Tatar na chwilę zawiesił głos. - Cóż mogę panu doradzić? Najlepsi artylerzyści, to 

jasne,  pozostaną  przy  dwóch  działach  z  siódmym  pułkiem.  Reszta  niech  wraca  do  domu. 

Nie mamy dla nich broni. 

-  Wzięliśmy  ze  sobą  cztery  cekaemy,  może  nasi  ludzie  z  tymi  cekaemami...  --  zaczął 

Kistelski. 

-  Cekaemy  przekaże  pan  również  dowódcy  siódmego  pułku.  Ponieśliśmy  pod  Krasną 

spore straty w sprzęcie. Są w pułku doskonali żołnierze i oni dostaną te karabiny. Sądzę, że 

zadbaliście o zapas amunicji. 

O  dziewiątej  pod  Seredzicami  następuje  ostateczne  rozformowanie  starachowickiej 

jednostki. Kistelski, Sosnowski, Bujnowski, Ambroż i podchorążowie odchodzą do dyspo-

zycji pułkownika Tatara. Dwa działa z załogami, którymi do tej pory dowodził plutonowy 

Krzyżanowski i ogniomistrz Drożdż, meldują się u dowódcy siódmego pułku. Wyrok ska-

zujący spada na działa: Świerzbińskiego i Twardowskiego. 

Matynia  i  Rek  razem  z  innymi,  dla  których  zabrakło  broni,  wracają  do  domu.  Przed 

odejściem harcerze  wykonują ostatnie polecenie Twardowskiego. W  wybranym przez sie-

bie  miejscu zakopują zamki od działa i urządzenia celownicze. Zdemontowanego Boforsa 

zaciągają  głęboko  w  las.  Może  przyjdzie  czas,  że  wydobędą  zakopane  części  i  ożywią 

działo? 

- Nie zapomnijcie, chłopcy, tego miejsca! - napomina na pożegnanie Twardowski. 

-  Druhu,  czy  naprawdę  tak  trzeba?  Nie  wystarczyłoby  przeczekać  w  lesie  z  Boforsem

aż nasi znów pójdą do przodu? - pytają z nadzieją w głosie. 

- Nie, chłopcy. Tego chyba nie da się przeczekać w lesie. Tak widać trzeba. Nie ma in-

nego wyjścia. 

Przed południem chłopcy znaleźli się w samym środku Iłży. Przed udaniem się w drogę 

do Starachowic postanowili jeszcze odwiedzić znajomych gospodarzy, u których nocowali 

podczas  sierpniowej  harcerskiej  wędrówki  nad  Wisłę.  Wyruszyło  ich  wtedy  osiemnastu. 

Mietek dowodził grupą. Oprócz Dzidka byli tam wówczas Lolek Kukla, Jasio Kryj, Pecio 

Bednarski i inni. Wesoło biegły dni na harcerskiej wyprawie. Szli tą samą trasą, którą prze-

background image

biegał  szlak  odwrotu  obrońców  miasta.  Wtedy,  równo  miesiąc  temu,  zatrzymali  się  na 

nocleg  w  niewielkim  domku  obok  kościoła.  Zalewajka  ze  świeżym  chlebem  miała  smak 

nadzwyczajny! Pamiętają nie tylko tę zalewajkę, ale i słowa, jakimi witała ich gospodyni: 

-  Czyżby  to  już  wojna?  Bo  harcerzyki  umundurowane  i  uzbrojone  jak  na  wojnę  idą! 

Ósmy września - ten sam drewniany domek. I wojna. Wystraszeni gospodarze pytają, co z 

nimi będzie. Podobno w Starachowicach już Niemcy? 

Zanim goście zdobyli się na słowa otuchy, rozległa się ostra kanonada. Słychać granie 

karabinów,  jakieś  pojedyncze  wybuchy.  Gdzieś  z  bliska,  od  wschodu,  wdziera  się  jazgot 

karabinów  maszynowych.  Na  pobliskiej  wieży  kościoła  zegar  wybija  dwunastą.  Ostatnie 

uderzenia giną  w huku dział. Rozpoczyna się walka o przebicie drogi nad Wisłę. W połu-

dnie nastąpił pierwszy jej akt: czołgi i piechota zmotoryzowana straży przedniej 3 dywizji 

lekkiej uderzyły z marszu na polską obronę. 

Dzidek  i  Mietek  muszą  zatrzymać  się  w  Iłży  znacznie  dłużej,  niż  zamierzali.  Wraz  z 

mieszkańcami tego miasteczka przeżyli dramatyczne godziny krwawej bitwy, powtarzające 

się  ataki  Niemców  i  polskie  kontrnatarcia,  bombardowanie  i  pożar  Iłży.  Na  szczęście  do-

mek przy kościele nie ucierpiał od pocisków i ognia. 

Dopiero po południu 10 września ruszyli w drogę do Starachowic. Oglądali zniszczenia, 

ruiny,  porozbijane  działa  i  tabory.  W  fosie  pod  zamkiem  dziesiątki  zabitych  żołnierzy. 

Obok nich broń, tornistry, amunicja i czapki. Czapki z orłami  wgniecione  w ziemię lepką 

od krwi. Przerażający obraz wojny. 

Droga  aż  po  Lubienię  wiodła  przez  pobojowisko.  Tu  przecież  jeszcze  kilkanaście  go-

dzin temu ścierały się z wrogiem pododdziały 12 dywizji piechoty generała Gustawa Pasz-

kiewicza, które także zmierzały ku Wiśle. 

W  przydrożnych  rowach  leżały  kupy  wojskowego  ekwipunku  i  resztki  amunicji.  Na 

polach spalone pojazdy. A wśród tego wszystkiego żywy, spłoszony koń! Pewnie umknął z 

taborów. Harcerze szybko obłaskawili szkapę i na jej grzbiecie udało im się odbyć znaczną 

część drogi. 

Po bitewnym zgiełku, po przerażających obrazach klęski, Starachowice zaskoczyły ich 

ciszą  spokojem.  Wyglądało  na  to,  że  w  mieście  nic  ważnego  nie  zaszło,  że  istotne  wyda-

rzenia rozgrywają się gdzieś dalej, obok. 

Już następnego dnia Mietek, mimo gorących protestów matki, pobiegł do kolegów. Od 

background image

nich dowiedział się, jak wyglądały ostatnie dni w rodzinnym mieście. 

- Kiedy wyszliście z miasta - opowiadał Waldemar Wiśniewski - zrobiło się jakoś cicho 

i pusto. Wiesz, bracie, wszystko stało otworem. Na miejscu nie było żadnej władzy! 

- Niemcy nie przyszli zaraz po nas? - dopytywał się Matynia. 

-  Skądże.  Wyście  wyszli  pod  wieczór  w  czwartek,  a  pierwszego  Niemca  zobaczyłem 

dopiero w niedzielę. Przemknęło przez miasto kilka  motocykli. Bardzo im się spieszyło. I 

tyle. Dziś już poniedziałek, a u nas pusto! 

- Skąd więc taka kupa Niemców pod Iłżą? 

-  Bracie,  tu  cały  czas  słychać  ryk  motorów.  Masa  wojska  ciągnie  bocznymi  drogami. 

Nikt  z  miasta  nosa  nie  wyściubia,  ale  co  nieco  widać.  Wczoraj,  przedwczoraj  i jeszcze  w 

piątek  cała  droga  od  Ostrowca  na  Iłżę  zapchana  była  ich  czołgami.  Mówią,  że  za  lasem 

starachowickim jest to samo. 

- Wczoraj sporo Niemców zjechało do Wąchocka - uzupełnił Mietek Lewiński.  - Pod-

palili jakieś stodoły. Późno w noc widać było jeszcze pożar, ale do nas zajrzał tylko jeden 

patrol. Ci na motocyklach. 

-  Zgadnij,  bracie,  kto  przez  te  dni  rządzi  w  Starachowicach?  -  zapytał  podchwytliwie 

Wiśniewski. 

- Nie wmówisz mi, że rabin z Wierzbnika, choć to jedyna władza, jaka tu została - za-

ż

artował Matynia. 

- Ci z Wierzbnika do władzy się nie rwą. Zaszyli się gdzieś głęboko i tylko w mykwie 

narady robią. W Starachowicach na gospodarstwie zostaliśmy tylko my, „Żubry”! 

- Nie tylko „Żubry” - zaprotestował któryś. - Są też chłopaki z innych drużyn. 

A cała sprawa przedstawiała się dość niezwykle. Istotnie, od wieczora 7 września mia-

sto było pozostawione samo sobie. Władze miejskie i powiatowe nie dały żadnych poleceń 

czy wskazówek, co czynić dalej, i gdy kolumna obrońców opuściła Starachowice, nie było 

tam  nikogo,  kto  by  mógł  zająć  się  jakąś  organizacją  życia.  Jednak  znaleźli  się  ludzie  po-

czuwający się do odpowiedzialności za rodzinne miasto. Byli to starachowiccy harcerze. 

-  Wtedy,  gdy  już  wiedzieliśmy,  jak  sprawy  stoją,  zwołał  nas  do  komendy  hufca  druh 

Lewiński  - opowiadał dalej z przejęciem Wiśniewski. -  Zebrało się piętnastu ludzi. Więk-

szość na pewno znasz. Byli tam: Bolek Horoszczuk, Gienek Cendrowski, Józek Kutrowski, 

Kazik Kolanowski, Arkadiusz Wnętrzak i inni. 

background image

Do tej piętnastki zwrócił się harcmistrz Zygmunt Lewiński. Mówił krótko i tak jakoś od 

serca. 

- Znamy miasto, fabrykę i kochamy to nasze miejsce pod słońcem. Teraz jest taki czas, 

ż

e musimy je niszczyć, żeby jak najmniej dobra wpadło w ręce Niemców. I jeszcze musimy 

zadbać o porządek w mieście. Nie brak, niestety, takich, co w tej niedobrej chwili chcieliby 

utuczyć  się  na  nieszczęściu  innych.  Druhowie,  nie  będę  wydawał  specjalnych  rozkazów, 

ale czujcie się od tej chwili żołnierzami naszego miasta. Rozpoczęły się spontaniczne har-

cerskie rządy, a raczej wypadałoby powiedzieć służba, trwająca od piątku do niedzieli. Gdy 

na rogatkach miasta pojawili się niemieccy motocykliści, harcerze „zdemobilizowali się” i 

zniknęli wśród pozostałych mieszkańców. 

-  Ja,  bracie,  byłem  w  grupie,  która  zajmowała  się  niszczeniem  łączności.  We  trzech 

obeszliśmy  pocztę,  centralę  telefoniczną,  sieć  w  zakładach.  Co  się  dało  poutykaliśmy  po 

dziurach, sieć poprzerywaliśmy - kontynuował Wiśniewski. 

- Sztab drużyny był  w  wartowni fabrycznej przy Tychowskiej - opowiadał Mietek  Le-

wiński. - Tam znosiliśmy broń, jaka pozostała w mieście. Było trochę karabinków, grana-

tów. Nie mieliśmy czasu, żeby wszystko starannie konserwować. Razem z Tadkiem Wroń-

skim,  Kupieckim,  Kliczewskim  i  Płachcińskim  zawinęliśmy  broń  w  stare  worki  i  zakopa-

liśmy w lesie. Chyba rdza nie przeżre karabinów. Przecież długo w ziemi nie będą czekać. 

- Jak w mieście, cały czas spokój? - pytał Matynia. 

-  Tylko  początkowo  niektórzy  chcieli  zwiewać.  Ale  szybko  przyszły  wieści,  że  trasy 

zapchane  wojskiem  i  najlepiej  nie  ruszać  się  z  własnego  domu.  Znalazło  się  też  dwóch 

takich  cwaniaczków,  co  chcieli  obrobić  sklepy  w  Wierzbniku.  Dopadliśmy  ich  przy  skła-

dzie narzędzi. Posiedzieli na wartowni i odechciało się im rabować. 

Minęło jeszcze kilkanaścje godzin od tej rozmowy, nim Niemcy ostatecznie zawładnęli 

miastem. Zajęli lokale po urzędach, zarekwirowali budynki i mienie państwowe, wystawili 

posterunki  wzdłuż  zakładów.  Już  wkrótce  nowe  władze  policyjne  rozpoczęły  energiczne 

ś

ledztwo, które miało wyjaśnić, kto zniszczył fabryczne magazyny, gdzie podziały się ele-

menty  maszyn,  gdzie  jest  broń  i  ludzie,  którzy  uczestniczyli  w  obronie  miasta.  Pod  hitle-

rowską okupacją rozpoczęła się druga połowa starachowickiego września 1939 roku. 

W  październiku,  gdy  złota  jesień  wyraźnie  ustępowała  miejsca  coraz  częstszym  przy-

background image

mrozkom i zimnym szarugom, zaczęli powracać do swych domów obrońcy Starachowic z 

załóg  dwóch  ostatnich  dział  i  szkolnej  kompanii  ochotniczej.  Po  wojennej  tułaczce,  po 

licznych przygodach, powrócił także plutonowy Jan Krzyżanowski. 

Jadwiga powitała męża z radością, ale i z niepokojem. Przecież Niemcy szukają żołnie-

rzy!  Słyszała  także  o  ludziach  z  fabryki,  których  nocą  powybierano  z  mieszkań.  Tak  nie-

wiele trzeba, aby jej mąż również podzielił ich los. Obawy i lęk tylko na chwilę zakłóciły 

myśli  Jadwigi.  Ta  praktyczna  kobieta  wiedziała,  że  musi  niezwłocznie  zająć  się  meżem. 

Rzeczywiście Jan potrzebował pomocy, a przede wszystkim wypoczynku. Wymizerowany, 

sczerniały, wyglądał jak rozbitek będący u kresu sił. 

Do niedzieli 23 października nikt w Kolonii Robotniczej nie wiedział, że Krzyżanowski 

wrócił z wojny. Dopytywali o Jana koledzy i sąsiedzi, lecz Jadwiga odpowiadała niezmien-

nie, że nie wie, co się z mężem dzieje. Jak się później okazało, była to ostrożność całkiem 

zbyteczna. Krzyżanowskiego nie poszukiwano. Niemcy nie wiedzieli o jego roli w obronie 

miasta, a planisty nie potrzebowali do grabienia fabryki. 

W  przedostatnią  październikową  niedzielę,  gdy  Jan  odzyskał  już  niemal  dawne  siły, 

odwiedził Krzyżanowskich Józef Michalski, technik pracujący przed wojną na linii Bofor-

sa. Przed tygodniem  wezwano go do fabryki i poinformowano, że od 20 października  ma 

podjąć pracę. Odwołania od tej decyzji być nie może, a za niestawienie się grozi kara jemu 

i  rodzinie.  Rozpoczął  więc  Michalski  razem  z  innymi  robotnikami  demontaż  pozostałych 

jeszcze w fabryce maszyn. Niespiesznie posuwała się praca, lecz ostry nadzór zmuszał do 

dotrzymywania terminów. 

Michalski  podejmując  tę  pracę  przeżywał  wielki  dramat.  Co  prawda  pod  przymusem, 

ale jednak pracował dla wroga! Znajdujący się w takiej samej sytuacji Emil Osiecki tłuma-

czył koledze, iż na razie nie mają innego wyjścia. Jak ruszy się front na zachodzie, a ludzie 

powiadają, że jeszcze przed nowym rokiem to nastąpi, pomyślą o podjęciu jakiejś walki. 

- Nie damy sobą długo rządzić - mówił Emil. - Będziemy kąsać wroga, a wtedy sojusz-

nikom  na  zachodzie  pójdzie  łatwiej.  Teraz  trzeba  przeczekać,  przygotować  się  do  walki. 

Nie  trafiało  Józkowi  do  przekonania  takie  tłumaczenie.  Był  niecierpliwy  i  chciał  walczyć 

teraz,  dziś,  natychmiast  po  klęsce,  z  którą  podobnie  jak  inni  mieszkańcy  Starachowic  nie 

mógł się pogodzić. 

Walka  się  przecież  nie  skończyła  -  myślał.  Trzeba  ją  toczyć  innymi  metodami.  Tylko 

background image

jakimi? 

Na  to  pytanie  nie  potrafił  sobie  odpowiedzieć.  Na  razie  wiedział  jedno:  musi  dogadać 

się z ludźmi myślącymi podobnie, poszukać kolegów. Zanim w niedzielę poszedł do Krzy-

ż

anowskiego,  był  już  po  rozmowie  z  Kazimierzem  Strużyckim,  leśniczym,  który  w  pełni 

poparł  jego  plany.  Potem  jeszcze  przyłączył  się  do  nich  Osiecki.  Było  więc  ich  trzech, 

którzy doszli do wspólnego wniosku, że grupie potrzebny jest dowódca. Józek zapropono-

wał Krzyżanowskiego i stąd jego niedzielna wizyta. 

Pani Jadwiga przyjęła gościa w pokoju i przez długą chwilę zapewniała go, że mąż nie 

powrócił  z  wojny.  Józek  zmartwił  się  bardzo  i  już  zamierzał  pożegnać  się  z  gospodynią, 

kiedy drzwi otworzyły  się i stanął  w  nich Krzyżanowski. Michalski zaniemówił - spojrzał 

na  panią  Jadwigę,  a  potem  serdecznie  uściskał  przyjaciela.  Jan  szybko  wyjaśnił,  iż  jest  w 

domu od paru dni, ale o jego powrocie nikt nie wie, gdyż obawia się Niemców. Teraz też, 

kiedy usłyszał pukanie do drzwi, ukrył się w komorze. 

-  Nie  masz  się  czego  obawiać  -  powiedział  Michalski.  -  Nie  słyszałem,  żeby  ktoś  wy-

pytywał o ciebie. W zakładzie też cisza. 

- Ty pracujesz? - spytał Jan. 

-  A  miałem  inny  wybór?  -  westchnął  Józek.  -  Lepiej  mów,  co  było  z  tobą,  z  naszymi 

ludźmi, ja zaraz po rozkazie inżyniera Kistelskiego wróciłem do Starachowic. W Iłży mu-

siało  być  wtedy  gorąco.  Wracałem  do  domu  lasami,  całą  drogę  słyszałem  strzały  i  wybu-

chy. 

-  Od  samego  początku  byliśmy  na  linii  -  zaczął  opowiadać  Krzyżanowski.  -  Nasze 

obydwa działa zajęły miejsce w obronie siódmego pułku. Strzelaliśmy na wprost, do czoł-

gów i piechoty. Nie wiem, jaki był tego wynik, ale po pierwszym, popołudniowym starciu 

Niemcy się cofnęli. Spokój był tak ze dwie godziny, a potem dostaliśmy się pod ogień ich 

artylerii. Zauważyłem, że podmuch pocisku przewrócił armatę Drożdża. Dwóch ludzi zgi-

nęło na miejscu. Bernat, wiesz, ten „Francuz”, został ciężko ranny. Zanim zjawili się sani-

tariusze, stary już nie żył. 

Opowiadał  dalej  Krzyżanowski,  jak  ciągle  powtarzające  się  niemieckie  ataki  wykrwa-

wiły  polską  obronę,  jak  resztki  pułków  podjęły  desperacką  walkę  o  przebicie  się  na 

wschód. W Iłży wybuchła nieopisana panika. W rozgardiaszu, ogniu pożarów, pod wzma-

gającym  się  niemieckim  naporem  jedynie  niewielkim  grupkom  udało  się  przebić.  Chyba 

background image

tylko  dzięki  szczęśliwemu  zbiegowi  przypadków  ostatni  ze  starachowickich  Boforsów 

wyrwał się z tego piekła. Pod osłoną nocy załoga doprowadziła działo do Lasu Antoniów, 

gdzie zebrało się kilkuset żołnierzy 3 DP. Cały ciężki sprzęt bojowy przepadł z wyjątkiem 

tego jednego Boforsa i dwóch moździerzy. 

- Zebrał nas w jedną grupę pułkownik Tatar - Krzyżanowski snuł dalejswą opowieść. - 

Dziwił się, w jaki sposób udało nam się przetaszczyć Boforsa aż pod Antoniów. Ano, udało 

się. Pułkownik organizował marsz do Wisły. Wybrał trasę drogami wzdłuż Iłżanki. Spytał, 

czy  wystarczy  nam  paliwa.  Mieliśmy  w  zbiorniku  jeszcze  pięćdziesiąt  litrów  benzyny. 

Powinno się przejechać z osiemdziesiąt kilometrów. I ruszyliśmy. 

Grupa pułkownika Tatara rankiem 10 września dotarła do wiślanej przeprawy powyżej 

Chotczy. W tym samym czasie druga grupa żołnierzy z rozbitej dywizji, pod dowództwem 

pułkownika Jana Korkozowicza, zbierała się w lasach kozienickich, by stamtąd rozpocząć 

udany rajd za Wisłę. Nie powiodło się natomiast tym resztkom pododdziałów, które - wraz 

z transportem rannych - zbliżały się ku Wiśle drogą na Puławy. W Zwoleniu razem z cięż-

ko rannym dowódcą dywizji, pułkownikiem Turkowskim, dostały się do niewoli. 

- Po osiągnięciu łąk nad Wisłą zaczęliśmy kombinować, w jaki sposób przeciągnąć Bo-

forsa - kontynuował Krzyżanowski. - Ciągnik już się do tego nie nadawał, bo głębszego jak 

pół metra brodu nie mógł pokonać. Z żalem go podpaliliśmy. Razem z nami przeprawiał się 

w  tym  miejscu  jakiś  pododdział  kawalerzystów.  Rotmistrz,  który  nim  dowodził,  zapropo-

nował  nam  zaprzęg  z  luzaków.  Było  to  ryzykowne,  ale  lepszego  pomysłu  nikt  nie  miał. 

Wisła  wcale  nie  wyglądała  groźnie,  prześwitywało  w  niej  niemało  piaszczystych  łach. 

Trzeba było tylko uważać na wiry. I poszliśmy. Prosto z brzegu  w wodę. Koniki ciągnęły 

armatę równo i pewnie, ale był taki moment, że zaczęły grzęznąć. „Pod brzuchy, pod brzu-

chy wypychać”, krzyczeli do nas ułani. Dopomogliśmy koniom wydostać się z błota. Dalej 

już poszło gładko. Przeprawiliśmy Boforsa na drugi brzeg. Na łasze piasku, tuż przy wale, 

zobaczyłem  wtedy  sierżanta  w  czapce  z  zielonym  otokiem.  Artylerzysta.  Leżał  martwy. 

Strzelił do siebie. Nie chciał uznać klęski. 

Jan zamilkł. Sięgnął po papierosy. Kiedy zapalił i mocno zaciągnął się dymem, mówił 

dalej: 

- Od razu  wyniknął problem,  w  którą stronę się  udać. Żołnierze z naszej dywizji skie-

rowali się na Lublin. A my? Pułkownik Tatar radził nam, żebyśmy poszli na Dęblin, gdzie 

background image

jest silny zespół obrony przeciwlotniczej. Postanowiłem jednak inaczej: pójdziemy na po-

łudnie,  w rejon, który  wyznaczono nam przed czterema dniami. Miałem  trochę  wątpliwo-

ś

ci, czy po masowym odwrocie będziemy jeszcze tam potrzebni. Może lepiej walić prosto 

do dowództwa odcinka? Jednak ruszyliśmy na Józefów. Jechaliśmy drogą obok wiślanego 

wału,  przez  Las  Dębowy,  Zakrzów,  Braciejowice.  Nie  uwierzysz,  Józiu,  ale  przed  Kępą 

Gostecką,  prawie  naprzeciw  Solca,  spotkaliśmy  chłopaków  ze  Starachowic!  Uczniów  z 

naszej szkoły fabrycznej, z kompanii porucznika Starowicza. Dzielne chłopaki. Ochraniali 

stanowiska artylerii przeciwlotniczej. Zaprowadzili nas do dowódcy pododcinka. I on wy-

znaczył nam stanowisko dla Boforsa w Kępie Gosteckiej. Byliśmy wśród swoich. 

Jedenastego  i  dwunastego  września  Niemcy  dokonywali  systematycznych  nalotów  na 

wiślane przeprawy. Tony bomb sypały się na maszerujących żołnierzy, na rzekę, na podej-

ś

cia  do  niej.  Starachowicki  Bofors  spisywał  się  znakomicie  i  wespół  z  innymi  działami 

zgrupowanymi  w  tym  rejonie  skutecznie  odstraszał  niemieckie  bombowce.  Przeprawa  w 

Solcu funkcjonowała nieprzerwanie aż do 13 września, kiedy to Niemcy przypuścili bezpo-

ś

redni atak na Wisłę, dążąc do uchwycenia przyczółka. 

- Zniszczył  nas ogień artylerii - kończył swe  wspomnienia  Krzyżanowski.  - Wymacali 

naszą  pozycję  i  jeden  z  pocisków  rozerwał  się  obok  Boforsa.  Działo  uszkodzone,  trzech 

rannych. Paskudnie to  wyglądało. Wtedy, rano trzynastego  września,  wiedzieliśmy już, że 

nie mamy na co liczyć. Tak zakończył swój szlak bojowy ostatni działon obrońców Stara-

chowic. Krzyżanowski przedostał się do Lublina. Zamierzał iść dalej, do Kowla, do swojej 

fabryki,  ale  w  końcu  po  licznych  przygodach  i  ucieczce  z  obozu  jenieckiego  w  Piaskach 

wrócił do domu. 

- O naszych chłopakach z kompanii Starowicza słyszałem, że dzielnie stawali w obronie 

Lublina. Trzeba z nimi pogadać. A co u was, jak się układa życie? - spytał. 

- Tego się nie da opowiedzieć - odparł Michalski. - Oni znają tylko dwie kary: kulkę i 

stryczek. Już na Wanacji pokazali, co potrafią. 

-  Ja  myślę  -  zaczął  Krzyżanowski  -  że  to  jeszcze  nie  koniec.  Nie  wierzę,  nie  mogę 

uwierzyć w to, że nie jesteśmy w stanie nic zrobić. Musimy zacząć działać. 

- Właśnie, ja myślę tak samo - zgodził się skwapliwie Michalski. - Mówiłem już z kil-

koma chłopakami i wspólnie uradziliśmy, że trzeba porozmawiać z tobą. Jesteś najstarszy, 

masz  wojskowe  doświadczenie  i,  po  prostu,  wierzymy  ci.  Chcemy,  żebyś  był  dowódcą 

background image

naszej grupy. 

- Myślałem cały czas i podczas powrotu, i tu w domu, że nie wolno nam czekać. Musi-

my coś robić, choć nie będzie nam łatwo, gdyż Niemcy nie darują żadnej akcji. Trzeba zdać 

sobie  sprawę,  że  czeka  nas  twarda  walka.  Z  uwagą  słuchał  Michalski  słów  Krzyżanow-

skiego. Zamyślili się obaj. Wreszcie Jan przerwał milczenie. 

-  Trzeba  zacząć  przeszkadzać  w  fabryce,  a  także  coś  postanowić  w  sprawie  broni  i 

sprzętu, które ukryliśmy we wrześniu. 

- Byli od nas szybsi. W połowie  września harcerze  wydostali i przenieśli do bezpiecz-

nych  schowków  całe  obozowe  wyposażenie.  Zrobili  to  tak  sprytnie,  że  tylko  można  ich 

podziwiać. Nie znam szczegółów, ale jestem pewien, iż to wszystko obmyślił Lewiński. Ci 

chłopcy poszliby za nim w ogień. 

Michalski  nie  mylił  się.  Wspomnianą  akcję  przeprowadzili  harcerze  pod  kierunkiem 

Lewińskiego.  W  biały  dzień  wynieśli  z  terenu  fabryki,  z  byłej  sali  harcerskiej,  bezcenny 

sprzęt  obozowy:  namioty,  saperki,  kotły.  Niemcy  czuli  się  oszukani,  gdyż  wszystko  to 

działo  się  pod  okiem  ich  strażników.  Od  tamtego  wydarzenia  stali  się  ostrożniejsi,  nie 

można więc było działać na pewniaka. 

-  Harcerze  zajęli  się  swoim  sprzętem,  a  my  musimy  pomyśleć  o  broni  -  skonstatował 

Krzyżanowski. 

- Najpierw jednak powinniśmy określić cel i metody. Na początek trzeba dezorganizo-

wać  grabież  fabryki.  Niełatwa  to  i  ogromnie  ważna  sprawa.  Ludziom  należy  też  dodawać 

otuchy,  mówić,  że  wojna  nie  skończona,  a  Hitler  musi  kiedyś  przegrać.  I  przegra.  W  to 

ż

aden z nas nie może wątpić. 

Klęska wrześniowa nie oznaczała, iż społeczeństwo Starachowic zrezygnowało z walki. 

W  tym  samym  czasie  gdy  Krzyżanowski  i  jego  koledzy  przystępowali  do  montowania 

konspiracyjnej  komórki,  w  niejednym  domu  nad  Kamienną  snuto  podobne  plany,  już  w 

końcu 1939 roku w mieście działały dwie dobrze zorganizowane grupy: Komenda Obroń-

ców  Polski  i  Organizacja  „Orła  Białego”.  Ich  trzon  stanowili  pracownicy  zakładów  stara-

chowickich, którzy w uruchomionej przez Niemców fabryce przeprowadzali akcje sabotażu 

i przygotowywali podziemną produkcję uzbrojenia dla leśnych oddziałów. Przez cały okres 

hitlerowskiej okupacji, aż do wyzwolenia w dniu 17 stycznia 1945 roku, Starachowice były 

background image

miejscem  dramatycznej  i  bohaterskiej  walki  z  wrogiem.  Tu  zapisano  jedne  z  najpiękniej-

szych kart w dziejach polskiego ruchu oporu. 

background image