Przekrój, nr 21/2003
ACH, ŻEBY TO
Mama po kryjomu, nocą, z latarką, po jednym zdejmuje ze ścian moje obrazki. Powoli-powoli zaczynają
jej przeszkadzać, zaczynają łypać na nią zaropiałymi oczami, zaczynają grozić jej swoimi zakrzywionymi
paluchami, przymierzają jej okulary i rzucają w nią papierkami, kiedy śpi taka dobra, jasna, kiedy śni o
cukierniczkach i twarzach pięknych kobiet, brzozach i wodospadach.
Te ostatnie obrazki, które zostały, Król Wszy w umarłym świecie, Pan Ptak czytający w gazecie o
karambolu na ulicy Tysiąclecia oraz rozkraczone miasto, w którego czerwonej zawartości ktoś grzebie
łyżeczką, prowadzą własne, sekretne życie w ścianie przedpokoju. Czasami nocą słyszę dobiegające
stamtąd hałasy, to one próbują przebić się przez papier, rozsadzić ramki swoimi korpusami. Mama to
słyszy, budzi się i myśli, że to ktoś spuszcza wodę na siódmym piętrze, unosi się, zakłada okulary i szuka
tabletki, w szkłach odbija się całe pękające od świateł miasto. Mamo, mamo, to przeze mnie robaki
zalęgły się w ścianach, to przeze mnie wiją się i tarmoszą za tłuste włosy, wyciągają przez papier swoje
lubieżne, żylaste języki. Mama mówi: weź poszukaj sobie tabletkę i idź śpij albo odkrywa kołdrę i
pozwala mi spać ze sobą, do rana wyrośnie między nami pępowina sucha i zdrewniała.
A wystarczy, wystarczy poskrobać palcem, wystarczy, żeby ściana rozsypała się i kopulujące potwory
spojrzały nam nieprzytomnie w oczy! Król Wszy śpi skulony w nogach łóżka. Pan Ptak z fotela szeleści
gazetą. – Jak będziesz tak czytał po nocach, zepsujesz sobie oczy – mówię mu cicho.
***
Wiosna, pani wiosna przyjechała samochodem, otworzyła drzwi i wystawiła nogę zarośniętą liśćmi.
Powietrze różowe i mleczne, na twarzy czuję szorstkie języczki szczeniąt. Rozpięłam kurtkę, rozpętliłam
stryczek szalika, pozwalam się lizać temu słodko pachnącemu światłu, pozwalam mu lizać się po twarzy,
wkładać sobie do ust język. Otwieram drzwi, otwieram okna i usta, w całym mieszkaniu pali się ostre,
tanie światło, miasto jest jak wrzątek dzisiaj, każdy zobowiązał się wyprowadzić przynajmniej jednego
rozszalałego, buchającego szczęściem psa.
Dzieci pędzące na hulajnogach z językiem przewieszonym przez ramię, dzieci zjeżdżają z betonowych gór
na spodniach.
Ze szczęścia ludzie jedzą niedojrzałe owoce i liście, łapią w usta młodziutkie, twarde jeszcze owady.
– Czy nie pani to narzygała? – mówi sprzątaczka na przystanku autobusowym do siedzącej kobiety, obok
której lśni równe kółeczko pomarańczowych rzygowin, i patrzy również na tego pana obok, może
czyjegoś męża, przy którym lśni równe kółeczko rzygowin zielonych i szklistych. Ale nie, to nie ja
narzygałam, siedzę tu pół godziny, przysięgam, jak siedzę tu, to nie rzygałam, to musiało być narzygane
wcześniej.