Dickson Gordon R Childe 03 Żołnierzu nie pytaj

background image

Gordon R. Dickson

Żołnierzu, nie pytaj

Cykl: Dorsaj tom 3

ŻOŁNIERZU, NIE PYTAJ, ni jutro, ni dziś,
Dokąd idą na wojnę sztandary.
Do walki z Anarchem co dzień trzeba iść.
Uderz i nie znaj w ciosach miary!
I sława, i honor, i chwalą, i zysk -
Igraszki miedziaka nie warte.
Pełń swą powinność i nie złota błysk,
Lecz życie swe postaw na kartę!
Troska i krew, cierpienie aż po kres
Przypadły nam wszystkim w udziale.
W pierś wroga wymierz obnażony miecz,
Nim padniesz w bitewnym zapale!
Taki Żołnierzy nasz Pańskich jest los,
Gdy staniem u podnóży Tronu,
Ochrzczonym krwią własną rozkaże nam Glos,
Wejść samym do Bożego Domu.

background image

Rozdział 1

Menin aejede thea Pelejadec Achileos - tymi słowami rozpoczyna się Homerowa Iliada i zawarta w niej opowieść sprzed trzech i pół
tysiąca lat.
Oto jest opowieść o gniewie Achillesa. A oto jest opowieść o m o i m gniewie. O tym, jak ja, Ziemianin, stawiłem czoło ludom dwóch
światów, światów zwanych Zaprzyjaźnionymi, sam przeciwko poborowym, fanatycznym i czarno odzianym żołnierzom Harmonii i
Zjednoczenia.
I nie jest to opowieść o umiarkowaniu w gniewie. Gdyż i ja, jak Achilles, jestem Ziemianinem.
Nie robi to na was wrażenia? Nie? Nie w dzisiejszych czasach, kiedy synowie młodszych światów są wyżsi, silniejsi, bardziej uzdolnieni
od nas ze światów starszych?
Jeśli tak, to jakże mało wiecie o Ziemi i jej synach! Opuśćcie swe młodsze światy i powróćcie na Ojczystą Planetę, by choć raz bodaj
dotknąć jej stopą. W dalszym ciągu istnieje i w dalszym ciągu się nie zmienia. W dalszym ciągu słońce odbija się w wodach Morza
Czerwonego, które rozstąpiły się przed synami Izraelowymi. Jak dawniej wiatr wieje pod Termopilami, gdzie Leonidas wraz z trzystu
Spartanami powstrzymał zastępy perskiego króla Kserksesa i zmienił bieg historii. Tu ludzie walczyli ze sobą, tu umierali, tu się mnożyli,
byli chowani i tu wznosili budowle przez ponad pięć tysięcy lat, nim człowiek w ogóle ośmielił się zamarzyć o waszych nowych
światach. Czyż nie sądzicie, że owe pięć tysiącleci, pokolenie za pokoleniem pod tym samym niebem i na tej samej ziemi, wycisnęło swe
piętno na naszych duszach, krwi i kościach?
Niech sobie ludzie z Dorsaj będą wojownikami ponad wszelkie wyobrażenie. Niech sobie Exotikowie z Mary i Kultis będą odzianymi w
togi cudotwórcami, którzy potrafią wywrócić człowieka na nice i sięgnąć po odpowiedzi tam, gdzie nie sięga filozofia. Niech sobie
badacze nauk ścisłych z Newtona i Wenus zgłębiają obszary tak dalece nam, zwykłym śmiertelnikom, niedostępne, że z trudnością
możemy się dziś z tymi naukowcami porozumieć. Lecz my - ludzie z Ziemi, choć nudni, niscy i prości - mamy w sobie coś więcej niż
tamci. Gdyż wciąż jeszcze stanowimy wzorzec pełnej istoty ludzkiej, zasadniczy trzon, którego oni są zaledwie udoskonalonymi
częściami - połyskującymi, wypolerowanymi, ostrymi jak brzytwa częściami. I tylko częściami.
Jeśli jednak należycie do tych, którzy jak mój wuj Mathias Olyn uważają, że zostaliśmy daleko w tyle, wówczas odsyłam was do
Enklawy, utrzymywanej przez Exotików w St. Louis, gdzie czterdzieści dwa lata temu wielki wizjoner, Ziemianin Mark Torre, pierwszy
rozpoczął budowę tego, co za sto lat od dzisiaj stanie się Encyklopedią Finalną. Już za lat sześćdziesiąt okaże się ona zbyt potężna,
delikatna i skomplikowana jak na warunki panujące na powierzchni Ziemi. Zaczniecie jej wówczas szukać na orbicie. A za sto lat stanie
się - lecz nikt nie wie na pewno, czym się wówczas stanie ani co zdziała. Teoria Marka Torre głosi, że Encyklopedia odkryje przed nami
głębię świadomości - jakąś dobrze ukrytą cząstkę duszy podstawowego ziemskiego rodzaju ludzkiego - którą mieszkańcy młodszych
światów utracili, bądź której posiąść nie byli w stanie.
Lecz sprawdźcie sami. Jeszcze dziś pojedźcie do Enklawy St. Louis i dołączcie do pierwszej lepszej tury zwiedzających hale i
pomieszczenia badawcze Projektu Encyklopedii, by w końcu znaleźć się w obszernej, położonej centralnie sali Katalogu, gdzie potężne
zakrzywione ściany już zaczynają być ładowane przesłankami wiedzy stuleci. Gdy za sto lat od dnia dzisiejszego cała przestrzeń tej
wielkiej sfery zostanie w końcu naładowana, połączą się okruchy wiedzy, których do tej pory ludzki umysł nigdy połączyć nie zdołał. A
dysponując tą wiedzą ostateczną ujrzymy - co?
Głębię świadomości?
Ale powiadam wam, nie zaprzątajcie tym sobie teraz głowy. Po prostu odwiedźcie Katalog - to wszystko, o co was proszę. Odwiedźcie go
razem z resztą zwiedzających. Stańcie w samym środku i uczyńcie, co każe przewodnik.
- Posłuchajcie.
Posłuchajcie. Uciszcie się i natężcie słuch. Posłuchajcie - nic nie dosłyszycie. A wówczas przewodnik zmąci wreszcie nieznośną,
nieledwie dotykalną ciszę i powie wam, dlaczego chciał, byście słuchali.
Tylko jeden człowiek na wiele milionów mężczyzn i kobiet w ogóle słyszy cokolwiek. Tylko jeden na wiele milionów - spośród
zrodzonych na Ziemi.
Lecz nikt - absolutnie nikt - spośród wszystkich urodzonych na młodszych światach, którzy kiedykolwiek przyszli tutaj posłuchać, nie
usłyszał ani odrobiny.
Uważasz, że to jeszcze niczego nie dowodzi? W takim razie, przyjacielu, mylisz się. Gdyż wśród tych, którzy usłyszeli - to, co było do
usłyszenia - znalazłem się ja sam i to, co usłyszałem, a świadczą o tym moje czyny, zmieniło bieg całego mojego życia. Zdobyłem wiedzę
o posiadanej mocy, którą później w swojej wściekłości wykorzystałem planując zagładę ludów dwu Zaprzyjaźnionych Światów.
A więc nie śmiejcie się ze mnie, kiedy przyrównuję swój gniew do gniewu Achillesa, samotnego w swej zaciekłości pośród
myrmidońskich okrętów pod murami Troi. Gdyż są między nami i inne zbieżności. Nazywam się Tam Olyn, a moi przodkowie pochodzili
w większej części z Irlandii, lecz po to, by stać się tym, kim jestem, tak jak Achilles wzrastałem na greckim Peloponezie.
W cieniu górujących nad Atenami ruin białego Partenonu nasze dusze sposępniały za sprawą wuja, który nie pozwolił im rozwijać się
swobodnie w słońcu.
Dusze - moja i mojej młodszej siostry Eileen.

Rozdział 2

Był to jej pomysł - mojej siostry Eileen - by owego dnia, korzystając z mojej nowej przepustki podróżnej pracownika Środków Przekazu,
odwiedzić Encyklopedię Finalną. W zwykłych okolicznościach być może bym się zastanowił, dlaczego chciała się tam wybrać. Ale w
chwili kiedy to zaproponowała, perspektywa ujrzenia Encyklopedii trąciła we mnie czułą strunę, niską i mocną niczym nieoczekiwane
uderzenie gongu - poczułem coś, czego nigdy dotąd nie doznałem - coś na kształt strachu.

background image

Ale nie był to zwyczajny strach, nic tak prostego. Uczucie nie było nawet do gruntu przykre. Po większej części przypominało pustkę i
napięcie poprzedzające zwykle moment poddania się jakiejś ważnej próbie. A jednak to było to - ale i w jakiś sposób coś więcej. Uczucie,
jakbym napotkał na swej drodze smoka.
Trwało nie dłużej niż sekundę. Ale sekunda wystarczyła. I jako że Encyklopedia dla zrodzonych na Ziemi reprezentowała teoretycznie
wszelką nadzieję, mój wuj Mathias zaś był dla nas przykładem braku wszelkiej nadziei, skojarzyłem to uczucie z nim i z wyzwaniem,
jakie stanowił dla mnie przez wszystkie lata naszego życia pod jednym dachem. A to spowodowało, że z miejsca zdecydowałem się tam
pójść, nie zważając na jakiekolwiek inne dodatkowe względy.
Co więcej, wyprawa świetnie się nadawała do uczczenia sukcesu. Zwykle nie zabierałem nigdzie Eileen ze sobą - ale właśnie podpisałem
stażową umowę o pracę z Międzygwiezdną Służbą Prasową w ich Jednostce Sztabowej tu, na Ziemi. I to zaledwie w dwa tygodnie po
ukończeniu Genewskiego Uniwersytetu Środków Przekazu. To prawda, uniwersytet ten wyróżniał się wśród wszystkich uczelni tego
rodzaju na czternastu zamieszkanych planetach z Ziemią włącznie, a indeks mych naukowych osiągnięć był najlepszy w całej jego
historii. Niemniej takie oferty pracy trafiają się młodym ludziom prosto po studiach raz na dwadzieścia lat, jeśli nie rzadziej.
Tak więc nie zadałem sobie trudu, by wypytać siedemnastoletnią siostrę, dlaczegóż to mianowicie chce, bym ją zabrał do Encyklopedii
Finalnej w określonym przez nią dniu i godzinie. Tak jak dzisiaj to widzę, przypuszczam, że musiałem sobie wytłumaczyć, iż chciała
jedynie, choćby na jeden dzień, wyrwać się z mrocznego domostwa wuja. Co już samo w sobie było dla mnie dostatecznym powodem.
To właśnie Mathias, brat mojego ojca, przyjął nas do siebie po śmierci naszych rodziców w wypadku samochodowym. I to właśnie on
tłamsił mnie i Eileen przez lata dorastania. Nie żeby kiedykolwiek nas dotknął, przynajmniej w sensie fizycznym. Nie żeby dopuścił się
wobec nas jakiegokolwiek jawnego lub rozmyślnego okrucieństwa. Nie musiał.
Wystarczyło ofiarować nam najzamożniejszy z domów, najwyborniejsze jedzenie, ubranie i opiekę - i dopilnować, byśmy dzielili to
wszystko zn i m, człowiekiem o sercu tak samo pozbawionym słonecznego blasku, jak należąca doń kamienica bez okien, ciemna jak
podziemna jaskinia, która nigdy nie widziała światła dziennego, i o duszy zimnej jak kamień spoczywający na dnie tej jaskini.
Jego biblią były pisma tego starego dwudziestopierwszowiecznego świętego, a może diabła, Waltera Blunta - którego motto brzmiało:
NISZCZYĆ! - i którego Bractwo Chantry dało później życie kulturze Exotików na młodszych światach Mary i Kultis. Nie miało
znaczenia, że Exotikowie odmiennie odczytywali pisma Blunta, upatrując ich przesłanie w. plewieniu chwastu teraźniejszości pod uprawę
kwiatów przyszłości. Nasz wuj Mathias nie sięgał myślą dalej niż plewienie, co też dzień po dniu w swym mrocznym domu wbijał nam
do głowy.
Ale dość już o Mathiasie. Był doskonałością, jeśli chodzi o brak nadziei i wiarę, że młodsze światy już dawno zostawiły nas, Ziemian, w
tyle, na pastwę skarlenia i śmierci, niczym obumarły członek lub uległą atrofii część ciała. Lecz ani Eileen, ani ja nie potrafiliśmy
dorównać mu w tej chłodnej filozofii, mimo że jako dzieci próbowaliśmy ze wszystkich sił. Tak więc każde z nas na swój sposób rwało
się do ucieczki zarówno od owej filozofii, jak od wuja, a szlaki tej ucieczki przywiodły nas oboje do Enklawy Exotików w St. Louis i do
Encyklopedii Finalnej.
Z Aten do St. Louis polecieliśmy wahadłowcem, a z St. Louis do Enklawy dotarliśmy metrem. Airbus przywiózł nas na dziedziniec
Encyklopedii. Pamiętam, że z jakiegoś powodu wysiadłem ostatni. I kiedy stanąłem w betonowym kręgu, poczułem znów owo głębokie
nagłe uderzenie gongu. Zamarłem jak człowiek wprawiony w trans.
- Przepraszam - rozległ się za mną głos - pan należy do grupy zwiedzających, prawda? Zechce pan dołączyć do reszty. Jestem waszą
przewodniczką.
Odwróciłem się gwałtownie i spojrzałem z góry w brązowe oczy dziewczyny w błękitnej szacie Exotików. Stała tam świeża jak blask
słońca padający na nią - ale coś mi w jej wyglądzie nie pasowało.
- Nie jesteś z Exotików! - powiedziałem nagle.
Bo też i nie była. Exotikowie od urodzenia mieli swe pochodzenie wypisane na twarzach. Ich oblicza były spokojniejsze niż twarze
innych ludzi. Ich oczy wpatrywały się we wszystko z większą przenikliwością. Byli jak Bogowie Pokoju, zawsze siedzący z jedną ręką na
uśpionym gromie, niby nieświadomi jego obecności.
- Jestem współpracownicą - odparła. - Nazywam się Liza Kant. I masz rację. Nie jestem z prawdziwych Exotików.
Nie wyglądała na zaniepokojoną moją próbą wyjaśnienia, dlaczego okrywa ją szata Exotików. Była niższa od mojej siostry, wysokiej jak
na Ziemiankę, ja też jestem wysoki jak na Ziemianina. Eileen była jasną blondynką, natomiast ja miałem już wtedy ciemne włosy. Kiedy
nasi rodzice zmarli, moja czupryna była tego samego koloru co włosy Eileen, ale pociemniała w miarę upływu lat pod dachem Mathiasa.
Ta dziewczyna, Liza, miała kasztanowe włosy, zgrabną sylwetkę i roześmianą buzię. Zaintrygowała mnie urodą i szatą - ale jednocześnie
nieco zirytowała. Była taka pewna siebie.
Dlatego też nie spuszczałem jej z oka, gdy zajęła się gromadzeniem osób czekających na oprowadzenie po Encyklopedii. Gdy zwiedzanie
już się rozpoczęło, zjawiłem się u jej boku i w przerwie wykładu wszcząłem z nią rozmowę.
Bez wahania opowiedziała mi o sobie. Urodziła się na północnoamerykańskim Środkowym Zachodzie, niedaleko St. Louis. Do szkoły
podstawowej i średniej chodziła w Enklawie i tak stała się zwolenniczką filozofii Exotików. Zaczęła więc pracować wśród nich i żyć na
ich sposób. Pomyślałem, że szkoda na to tak atrakcyjnej dziewczyny i powiedziałem jej to bez ogródek.
- Dlaczego szkoda - odparła z uśmiechem - skoro daję w ten sposób upust całej nagromadzonej we mnie energii, i to w dobrej sprawie?
Uznałem, że pewnie się ze mnie śmieje. Nie podobało mi się to - nawet w tamtych czasach nie lubiłem, by się ze mnie śmiano.
- Cóż to za dobra sprawa? - zapytałem najbardziej obcesowo, jak umiałem. - Kontemplacja własnego pępka?
Jej uśmiech zniknął i popatrzyła na mnie dziwnym wzrokiem, tak dziwnym, że zapamiętałem to spojrzenie na zawsze.
Było to tak, jak gdyby dopiero teraz uświadomiła sobie moje istnienie, niczym istnienie nieznajomego pływaka unoszonego nocą przez
fale daleko od niewzruszonej opoki brzegu, na którym stała. Wyciągnęła rękę, jakby chciała mnie dotknąć, ale zaraz ją opuściła,
przypomniawszy sobie, gdzie się znajdujemy.
- Jesteśmy tu zawsze - odparła zagadkowo. - Pamiętaj o tym. Jesteśmy tu zawsze.
Odwróciła się i powiodła nas przez niezmontowany kompleks struktur tworzących Encyklopedię.

background image

- Struktury te, po przeniesieniu w przestrzeń okołoziemską - prowadząc nas dalej zwracała się teraz do wszystkich - złożą się, formując
kształt w przybliżeniu kulisty, na orbicie leżącej na wysokości ponad stu pięćdziesięciu mil nad powierzchnią Ziemi. - Powiedziała nam,
jakim ogromnym wydatkiem będzie przeniesienie na orbitę takiej konstrukcji w jednym kawałku. Potem wytłumaczyła, dlaczego koszty
te, chociaż niezmierne, były usprawiedliwione. Otóż w ciągu pierwszych stu lat poczyniono duże oszczędności dzięki temu, że budowę i
ładowanie informacjami wykonano bardziej ekonomicznie na Ziemi. - Encyklopedia Finalna - mówiła - miała być nie tylko magazynem
faktów. Gromadzenie wiedzy to jedynie środek wiodący do celu - celem tym jest odkrycie i ustalenie zależności zachodzących pomiędzy
wszystkimi faktami. Każda porcja wiedzy miała być łączona z innymi porcjami za pomocą drgań energetycznych przenoszących kod
zależności, dopóki połączenia owe nie zostaną przeprowadzone w najwyższym możliwym stopniu i dopóki ogromna masa łączących się
ze sobą informacji, zebranych przez człowieka na temat jego wszechświata i niego samego, nie zacznie w końcu objawiać swego kształtu
jako całości w sposób nigdy jeszcze przez człowieka nie widziany.
Podjęcie budowy Encyklopedii przez Ziemian wiązało się jeszcze z czymś innym, ważniejszym. Była to nadzieja całej Ziemi - wszystkich
ludzi na planecie z wyjątkiem Mathiasa i jemu podobnych, którzy stracili już wszelką nadzieję - że prawdziwą zapłatą za zbudowanie
Encyklopedii będzie możliwość użycia jej jako narzędzia do zbadania słuszności teorii Marka Torre.
A teoria Marka Torre, jak wszyscy powinniśmy wiedzieć, zakładała istnienie w dziedzinie wiedzy człowieka o sobie samym ciemnej
strefy, strefy, gdzie zawsze zawodził wzrok ludzki, tak jak postrzeganie wszelkich urządzeń percepcyjnych zawodzi w ślepej strefie,
strefie, gdzie one same się znajdują. Encyklopedia Finalna - przewidywał Torre - będzie mogła zbadać tę ślepą strefę człowieka drogą
wnioskowania z kształtu i masy całkowitej poznanej wiedzy. A w strefie tej - mówił Torre - znajdziemy coś - nieznaną jakość,
umiejętność lub siłę - co posiada tylko i wyłącznie podstawowy szczep ludzki z Ziemi, coś, co zostało odebrane lub nigdy nie było dane
odpryskom rasy ludzkiej na młodszych światach, które tylko pozornie prześcignęły w szybkim tempie nasze rodzicielskie plemię pod
względem siły ciała i umysłu.
Słuchając tego wszystkiego, przyłapałem się na tym, że z jakiejś przyczyny rozpamiętuję zagadkowe spojrzenie i dziwnie brzmiące słowa,
które wcześniej skierowała do mnie Liza. Rozglądałem się po niezwykłych, wypełnionych ludźmi pomieszczeniach, gdzie nawet w czasie
naszego zwiedzania bez przerwy toczyły się wszelkiego rodzaju prace, od budowlanych po laboratoryjne, i znowu zaczęło mnie ogarniać
to dziwne, nieco straszne uczucie. Nie tylko powróciło, ale zagnieździło się na dobre i jęło się wzmagać, aż poczułem, że cała
Encyklopedia stała się jednym wielkim żywym organizmem, ze mną w samym środku.
Instynktownie wydałem temu uczuciu walkę, gdyż zawsze najbardziej na świecie pragnąłem w życiu wolności - tego, by żadna siła ludzka
czy mechaniczna nie mogła mnie do niczego zmusić. Lecz w dalszym ciągu narastało we mnie i nie przestało narastać, gdy dotarliśmy
wreszcie do sali Katalogu, która w kosmosie miała znaleźć się w samym centrum Encyklopedii.
Sala miała kształt ogromnej kuli, tak rozległej, że gdy do niej weszliśmy, cała przeciwległa ściana ginęła w mroku, migotały jedynie słabe
świetliki, sygnalizujące doprowadzenie nowych faktów i ich skojarzeń do czułego materiału rejestrującego na wewnętrznej powierzchni,
nieskończonej powierzchni, która zakrzywiając się wokół nas stanowiła jednocześnie sufit, podłogę i ściany.
Całe przestronne wnętrze tej ogromnej sferycznej sali było puste, nie licząc ustawionych na rusztowaniach pochylni wychodzących do
góry z otworów wejściowych i śmiałym łukiem sięgających ogromnej platformy zawieszonej w powietrzu w geometrycznym środku
komory.
Teraz Liza poprowadziła nas jedną z pochylni w górę, aż doszliśmy do platformy mającej nie więcej niż sześć metrów średnicy.
- ...Tu, gdzie teraz jesteśmy - powiedziała Liza, gdy stanęliśmy na platformie - znajduje się to, co kiedyś znane będzie jako Punkt
Przejścia. W kosmosie wszystkie połączenia przeprowadzone będą nie tylko naokoło ścian sali Katalogu, ale również doprowadzone do
tego punktu centralnego. I stojąc w tym właśnie punkcie przyszli zawiadowcy Encyklopedii spróbują wykorzystać ją do sprawdzenia
teorii Marka Torre i zobaczą, czy uda im się wywieść na światło dzienne wiedzę ukrytą w głębi umysłu ziemskiego człowieka.
Przerwała i okręciła się, by sprawdzić, gdzie stoją wszyscy uczestnicy wycieczki.
- Proszę się ścieśnić - rzekła.
Przez sekundę nasze oczy się spotkały - i nagle, bez żadnego ostrzeżenia, fala uczuć, które wywoływała we mnie Encyklopedia, wezbrała
pianą. Przeniknęło mnie zimne uczucie przypominające strach i stanąłem nieruchomo jak słup soli.
- A teraz - kontynuowała, kiedy przysunęliśmy się bliżej - proszę was wszystkich o zachowanie przez sześćdziesiąt sekund absolutnego
bezruchu oraz o natężenie słuchu. Po prostu zamieńcie się w słuch i zobaczymy, czy coś usłyszycie.
Ucichły rozmowy i zamknęła się wokół nas panująca w komorze nieprzenikniona cisza. Owinęła nas szczelnie i nagle odezwał się w
moim mózgu dzwonek alarmowy. Nigdy dotąd nie cierpiałem na lęk wysokości ani lęk przestrzeni, lecz oto teraz spadła na mnie obłędna
świadomość wielkiej pustki pod platformą i ogromu otaczającej nas przestrzeni. Poczułem bicie serca i zawroty głowy.
- A co mamy usłyszeć? - odezwałem się głośno, nie dlatego że mnie to interesowało, ale po to, by otrząsnąć się z zaczynających ogarniać
mnie mdlących sensacji. Mówiąc to stałem prawie za plecami Lizy. Odwróciła się i spojrzała na mnie. W jej oczach znów gościł cień
owego zagadkowego spojrzenia, którym obrzuciła mnie przedtem.
- Nic - odparła. A potem zawahała się, wciąż dziwnie na mnie patrząc. - A może... coś, chociaż szansa na to jest jak jeden do miliarda.
Dowiesz się, kiedy usłyszysz, a ja wytłumaczę wszystko po upływie sześćdziesięciu sekund. - Proszącym gestem położyła mi rękę na
ramieniu. - Teraz bądź łaskaw być cicho ze względu na innych, nawet jeśli sam nie chcesz posłuchać.
- Och, posłucham - przyrzekłem.
Odwróciłem się. I nagle, ponad jej ramieniem, za nami, w oddali przy wejściu, którym dostaliśmy się do sali Katalogu, zobaczyłem moją
siostrę, już nie w naszej grupie.
Z tej odległości rozpoznałem ją tylko po jasnych włosach i wysokim wzroście. Rozmawiała z ciemnowłosym, szczupłym mężczyzną,
ubranym na czarno, którego, choć stał obok niej, nie mogłem poznać z tak daleka.
Byłem zaskoczony, a w chwilę potem poirytowany. Obraz chudego mężczyzny w czerni był dla mnie niczym policzek. Sam fakt, że moja
siostra opuściła grupę po to, by porozmawiać z zupełnie dla mnie obcym człowiekiem i to rozmawiać z takim przejęciem, sądząc po
widocznym spięciu sylwetki i drobnych ruchach rąk, wydał mi się niegrzecznością, urastającą do rangi zdrady. W końcu to ona błagała
mnie o przyjście tutaj.

background image

Włosy stanęły mi dęba na karku i wezbrała we mnie fala zimnego gniewu. To śmieszne - z tej odległości nawet człowiek obdarzony
najlepszym słuchem nie zdołałby podsłuchać ich rozmowy, lecz przyłapałem się na tym, że wysilam się, by przeniknąć otaczającą nas
ciszę ogromnej komnaty, próbując dowiedzieć się, o czym też mówią.
I wówczas, najpierw z ledwością, a potem coraz lepiej, zacząłem słyszeć. Coś.
Nie głos mojej siostry i nie głos nieznajomego, kimkolwiek był, ale jakiś dochodzący z daleka, chrapliwy głos mężczyzny. Mówił
językiem podobnym nieco do łaciny, lecz opuszczał samogłoski i grasejował, co zmieniało jego przemowę w pomruk podobny
gwałtownemu przetaczaniu się letniego gromu towarzyszącemu błyskawicy. Głos narastał, stając się nie tyle głośniejszy, co bliższy - a
potem usłyszałem drugi głos, odpowiadający pierwszemu.
I jeszcze jeden głos. I jeszcze jeden. I jeszcze jeden.
Rycząc, wrzeszcząc, zbliżając się jak lawina, głosy nagle opadły mnie ze wszystkich stron, ich liczba wściekle narastała, podwajając się i
potrajając - wszystkie głosy we wszystkich językach całego świata, wszystkie głosy, jakie kiedykolwiek były na tym świecie - i jeszcze
więcej. Jeszcze - i jeszcze - i jeszcze.
Wrzeszczały mi do ucha paplając, płacząc, śmiejąc się, przeklinając, rozkazując, tłumacząc - lecz nie stapiały się, jak można by się
spodziewać po takiej mnogości, w jeden potężny, ale przynajmniej nie rozbity na głosy grom wywołany rykiem wodospadu. Coraz
bardziej wzmagały się, lecz wciąż pozostawały rozdzielone. Słyszałem wszystkie! Każdy z milionów i miliardów kobiecych i męskich
głosów krzyczał mi z osobna do ucha.
I w końcu tumult ten uniósł mnie jak piórko pochwycone przez czoło huraganu, okręcił mną gdzieś w górze i porwał poza granice
przytomności we wściekłą kataraktę nieświadomości.

Rozdział 3

Pamiętam, że nie chciałem się obudzić. Wydawało mi się, że wróciłem z dalekiej podróży i przez dłuższy czas byłem nieobecny. Lecz
kiedy w końcu otwarłem z wielką niechęcią oczy, leżałem na podłodze komory, a Liza Kant pochylała się nade mną. Tylko ona -
niektórzy z naszej grupy jeszcze nie zdążyli się obrócić, by zobaczyć, co się ze mną stało.
Liza uniosła moją głowę z podłogi.
- Słyszałeś! - powiedziała przynaglająco ściszonym głosem, prawie na ucho. - Co takiego słyszałeś?
- Słyszałem?
Potrząsnąłem głową w oszołomieniu, przypominając sobie to wszystko i spodziewając się prawie tego, że nieprzebrane morze głosów
zatopi mnie po raz wtóry. Lecz tym razem słychać było tylko ciszę, a w powietrzu wisiało pytanie Lizy.
- Co słyszałem? - powtórzyłem.
- Ich.
- Ich?
Zmrużyłem oczy przeszyty jej spojrzeniem i nagle przejaśniło mi się w głowie. W jednej chwili przypomniałem sobie moją siostrę i
zerwałem się na równe nogi, usiłując z tej odległości dojrzeć wejście, obok którego widziałem Eileen stojącą z czarno ubranym
mężczyzną. Ale ani w wejściu, ani w jego okolicy nikt nie stał. Nie było ani jej, ani jego. Nie było żadnego z nich.
Pozbierałem się do kupy. Byłem wstrząśnięty, rozbity i zupełnie pozbawiony pewności siebie przez kaskadę głosów, pod którą mnie
wepchnięto i której dałem się ponieść. Tajemnica mojej siostry i jej zniknięcie odebrały mi zdrowy rozsądek. Zostawiłem Lizę bez
odpowiedzi i puściłem się biegiem w dół pochylni, ku wejściu, gdzie po raz ostatni widziałem Eileen rozmawiającą z nieznajomym w
czarnym ubraniu.
Choć byłem szybki i miałem dłuższe nogi, Liza była jeszcze szybsza. Nawet w swoich błękitnych szatach mogła iść o lepsze z asami
bieżni. Dogoniła mnie, wyprzedziła i stanęła w drzwiach, tarasując je w chwili, gdy do nich dobiegłem.
- Dokąd idziesz? - zawołała. - Nie możesz odejść - jeszcze nie teraz! Jeśli coś słyszałeś, muszę zabrać cię do Marka Torre. Życzy sobie
rozmawiać osobiście z każdym, kto kiedykolwiek coś usłyszy!
Jej słowa ledwo do mnie docierały.
- Z drogi - burknąłem i odepchnąłem ją niezbyt delikatnie na bok.
Dałem nura do wejścia i znalazłem się w okrągłym pomieszczeniu narzędziowni. Pracowali tam technicy w kolorowych bluzach, czyniąc
niepojęte rzeczy z nieprawdopodobnymi łamańcami szkła i metalu - ale ani śladu Eileen i człowieka w czerni.
Przemknąłem przez pokój do znajdującego się za nim korytarza. Ale i tu było pusto. Pobiegłem korytarzem i skręciłem w pierwsze
napotkane drzwi na prawo. Kilku czytających i piszących podniosło na mnie wzrok znad stołów i ławek i popatrzyło ze zdumieniem, lecz
Eileen ani nieznajomego nie było wśród nich. Spróbowałem w następnym pokoju, a potem w jeszcze jednym, wszędzie bez powodzenia.
Przy piątym pokoju Liza ponownie mnie dogoniła.
- Stój! - rozkazała. I tym razem chwyciła mnie naprawdę z siłą zdumiewającą jak na tak niepozorną dziewczynę. - Zatrzymasz się
wreszcie i pomyślisz przez chwilę? Co się stało?
- Stało się! - wrzasnąłem. - Moja siostra...
I wówczas zatrzymałem się i ugryzłem w język. Nagle dotarło do mnie, jak idiotycznie zabrzmiałoby, gdybym zdradził Lizie cel moich
poszukiwań. To, że siedemnastoletnia dziewczyna odłącza się od grupy i rozmawia z kimś, kogo nie zna jej starszy brat, nie jest
najszczęśliwszym wytłumaczeniem powodu szaleńczej pogoni i późniejszych gorączkowych poszukiwań - przynajmniej w dniu
dzisiejszym obecnego stulecia. Nie miałem bynajmniej zamiaru robić Lizie wykładu na temat braku ciepła w nieszczęśliwym okresie
naszego dorastania, mojego i Eileen, w domu wuja Mathiasa.
Stanąłem bez słowa.

background image

- Musisz pójść ze mną - powiedziała nagląco sekundę później. - Nawet nie zdajesz sobie sprawy, jak strasznie, niewyobrażalnie rzadko
ktoś naprawdę coś słyszy w Punkcie Przejścia. Nie rozumiesz, jak wiele to teraz znaczy dla Marka Torre - dla Marka Torre we własnej
osobie - znaleźć kogoś, kto usłyszał!
Potrząsnąłem głową w odrętwieniu. Nie miałem ochoty nikomu opowiadać, przez co właściwie przeszedłem, a już najmniej, żeby badano
mnie jak jakiś wybryk natury albo okaz doświadczalny.
- Musisz! - powtórzyła Liza. - To bardzo ważne. Nie tylko dla Marka, dla całego Projektu. Pomyśl! Nie uciekaj, proszę! Zastanów się
najpierw nad tym, co robisz!
Trafiło do mnie słowo "zastanów się". Z wolna umysł mi się przejaśnił. To, co mówiła, było najprawdziwszą prawdą. Powinienem
zastanowić się zamiast gonić w piętkę jak człowiek niespełna rozumu. Eileen i czarno ubrany nieznajomy mogli być w którymkolwiek z
dziesiątków pokoi oraz korytarzy - mogli już nawet opuścić Projekt i Enklawę. Tak czy owak, cóż mógłbym powiedzieć, nawet gdybym
ich dogonił? Zażądać, by zdradził swoją tożsamość i zadeklarował swoje zamiary względem mojej siostry? Prawdopodobnie dobrze się
stało, że nie udało mi się ich odnaleźć.
Ponadto była jeszcze jedna sprawa. Ciężko pracowałem, by otrzymać kontrakt, który podpisałem przed trzema dniami, zaraz po
opuszczeniu uniwersytetu. Kontrakt z Międzygwiezdną Służbą Prasową. Lecz do ukoronowania moich ambicji miałem jeszcze przed sobą
daleką drogę. Gdyż tym, czego pragnąłem najbardziej - tak długo i zawzięcie, jak gdyby pragnienie to było wczepioną we mnie zębami i
pazurami żywą istotą - była wolność. Prawdziwa wolność, jaką posiadają tylko członkowie władz planetarnych - i jedna jedyna grupa
zawodowa, czynni członkowie Gildii Międzygwiezdnej Służby Prasowej. Ci pracownicy, którzy podpisali przysięgę niezawisłości i
formalnie byli ludźmi bez własnego świata, co miało gwarantować bezstronność kierowanej przez nich Służby.
Światy zamieszkane przez ród ludzki były podzielone - tak jak podzieliły się dwieście z okładem lat temu - na dwa obozy, jeden
utrzymujący swą ludność na "ścisłych" kontraktach i drugi, wierzący w tak zwane kontrakty "luźne". Za ścisłymi kontraktami opowiadały
się Zaprzyjaźnione Światy Harmonii i Zjednoczenia, Newton, Cassida i Wenus oraz Ceta - duży i nowy świat okrążający Tau Ceti. Po
stronie luźnych znajdowała się Ziemia, Dorsaj, Egzotyczne Światy Mary i Kultis, Nowa Ziemia, Freilandia, Mars i niewielki katolicki
świat St. Marie.
Różniącym je czynnikiem był konflikt systemów ekonomicznych - dziedzictwo podzielonej Ziemi, która je pierwotnie skolonizowała.
Gdyż w naszych czasach istniała tylko jedna waluta międzyplanetarna - a była nią moneta wysoce wyszkolonych umysłów.
Konkurencja była już zbyt wielka, by pojedyncza planeta mogła pozwolić sobie na szkolenie własnych specjalistów, szczególnie w
sytuacji, gdy inne światy wydawały lepszych. Najdoskonalsza nawet edukacja na Ziemi i na jakimkolwiek innym świecie nie mogła
wyprodukować zawodowego żołnierza, który mógłby się równać z wytwarzanym na Dorsaj. Nie było lepszych fizyków od fizyków z
Newtona ani psychologów nad tych z Exotików, ani poborowych oddziałów zaciężnych równie tanich i niebacznych na straty w ludziach,
jak te z Harmonii i Zjednoczenia - i tak dalej. W rezultacie jeden świat szkolił jeden rodzaj czy też typ zawodowca i wymieniał jego
usługi z tytułu kontraktu z drugim światem na kontrakt i usługi jakiegokolwiek innego typu zawodowca, którego potrzebował.
Podział między oboma obozami był sztywny, Na "luźnych" światach kontrakt człowieka należał w części do niego samego. Nikt bez
wyrażenia zgody nie mógł być wymieniony ani sprzedany na inny świat - z wyjątkiem nagłych przypadków i spraw najwyższej wagi. Na
"ścisłych" światach życie jednostki należało do władz - jej kontrakt mógł być sprzedany lub wymieniony ze skutkiem natychmiastowym.
Gdy tak się działo, jednostka miała tylko jeden jedyny obowiązek - a mianowicie udać się do pracy tam, gdzie jej kazano.
Tak więc na wszystkich światach istnieli niewolni i wolni częściowo. Na światach luźnych, do których, jak już wspomniałem, należała
Ziemia, ludzie mego pokroju byli wolni częściowo. Ja jednak pragnąłem pełnej wolności, takiej, jaką zapewnia jedynie członkostwo
Gildii. Raz przyjęty do Gildii, zyskałbym tę wolność na zawsze. Gdyż kontrakt na moje usługi stałby się własnością Służby Prasowej i
tylko jej.
Żaden świat nie mógłby mnie potem sądzić ani sprzedać moich usług wbrew mojej woli jakiejś innej planecie, której akurat byłby dłużny
nadwyżkę wykwalifikowanej siły roboczej. To prawda, Ziemia, w odróżnieniu od Newtona, Cassidy, Cety i niektórych innych światów,
dumna była z faktu, iż nigdy nie musiała sprzedawać na pniu swoich absolwentów uniwersyteckich w zamian za specjalistów z
młodszych światów. Lecz gdyby kiedykolwiek zaszła taka potrzeba, Ziemia miałaby do tego prawo na równi z wszystkimi innymi
planetami - a krążyło wiele opowieści o takich przypadkach.
Tak więc moje ambicje i głód wolności, podsycane we mnie przez lata spędzone pod dachem Mathiasa, mogły być zaspokojone tylko
poprzez dostanie się do Służby Prasowej. A mimo uniwersyteckich sukcesów, jakiekolwiek by były, wciąż miałem przed sobą daleką,
trudną i niepewną drogę. Nie mogłem sobie pozwolić na przeoczenie niczego, co by mi pomogło w jej pokonaniu, a właśnie zaświtało mi
w głowie, że odmowa zobaczenia się z Markiem Torre oznaczałaby odrzucenie szansy takiej pomocy.
- Masz rację - odpowiedziałem Lizie - pójdę się z nim zobaczyć. Oczywiście, że się z nim zobaczę. Dokąd mam pójść?
- Zaprowadzę cię - rzekła. - Pozwól tylko, że najpierw zadzwonię.
Odsunęła się ode mnie na odległość kilku kroków i cicho powiedziała coś przez malutki telefon noszony na palcu serdecznym. Potem
podeszła, by zabrać mnie ze sobą.
- Co z resztą? - zapytałem, przypomniawszy sobie o pozostałych uczestnikach naszej wycieczki pozostawionych w sali Katalogu.
- Poprosiłam kogoś, by zajął się nimi i oprowadził ich dalej - nie patrząc na mnie odpowiedziała Liza. - Tędy.
Wyjściem z holu wprowadziła mnie do małego labiryntu świetlnego. Początkowo mnie to zdziwiło, ale wkrótce zdałem sobie sprawę, że
Mark Torre, jak każdy człowiek na świeczniku, musi być bezustannie chroniony przed potencjalnie niebezpiecznymi pomyleńcami i
maniakami. Z labiryntu przeszliśmy do pustego pokoiku i tam się zatrzymaliśmy.
Pokój ruszył z miejsca - trudno mi powiedzieć, w którym kierunku - a potem stanął.
- Tędy - powtórzyła Liza, prowadząc mnie ku jednej ze ścian.
Pod dotykiem dłoni jeden z jej segmentów odchylił się, otwierając nam drogę do pokoju umeblowanego jak gabinet, lecz dodatkowo
wyposażonego w pulpit sterowniczy, za którym siedział starszy mężczyzna. Poznałem Marka Torre, gdyż często go widywałem w
wiadomościach agencyjnych.

background image

Nie wyglądał na swój wiek - przekroczył już w tym czasie osiemdziesiątkę - lecz twarz miał poszarzałą ze zmęczenia i sprawiał wrażenie
schorowanego. Ubranie wisiało niczym worek na jego potężnych kościach, jak gdyby bardzo schudł ostatnimi czasy. Dwie doprawdy
niezwykłych rozmiarów dłonie spoczywały bezwładnie na skrawku blatu przed klawiszami konsolety, a ich poszarzałe knykcie były
spuchnięte i powiększone przez, jak się później dowiedziałem, zapomnianą chorobę stawów zwaną artretyzmem.
Kiedy weszliśmy, nie wstał na powitanie, lecz gdy przemówił, głos jego brzmiał zdumiewająco czysto i młodo, oczy zaś iskrzyły się
ledwie tłumioną radością. Mimo to kazał nam usiąść i czekać, nim po kilku minutach otwarły się drugie drzwi i do pokoju wszedł
mężczyzna w średnim wieku, którego wygląd zdradzał pochodzenie z Exotików. Był to Exotik z krwi i kości, o przenikliwych oczach
barwy orzechowej i gładkiej, pozbawionej zmarszczek twarzy pod krótko przyciętymi białymi włosami, ubrany w takie same błękitne
szaty, jakie miała na sobie Liza.
- Panie Olyn - powiedział Mark Torre - to jest Padma, Outbond Mary w Enklawie St. Louis. Wie już, kim pan jest.
- Miło mi.
Przywitałem się z Padmą. Uśmiechnął się.
- Poznać pana to dla mnie zaszczyt, Tam Olyn - odparł i usiadł.
Jego jasne, orzechowe oczy w żaden sposób nie sprawiały wrażenia, by mi się przyglądały - a jednak wprawiały mnie w zakłopotanie. W
Padmie nie było nic niezwykłego - i w tym właśnie cały kłopot. Jego spojrzenie, nawet sposób siedzenia, zdawało się sugerować, że wie o
mnie wszystko, czego tylko można się na mój temat dowiedzieć, i zna mnie lepiej, niżbym tego pragnął ze strony kogoś, kogo nie znam
równie dobrze.
Chociaż przez całe lata występowałem przeciwko wszystkiemu, co reprezentował mój wuj, w tej chwili poczułem, że gorycz Mathiasa
wobec narodów młodszych światów kiełkuje i we mnie. Zjeżyłem się na samą myśl o rzekomej wyższości Padmy, Outbonda Mary w
Enklawie St. Louis na Ziemi. Odwróciłem od niego wzrok i ponownie spojrzałem w bardziej ludzkie, ziemskie oczy Marka Torre.
- Skoro już Padma jest tutaj - rzekł starzec raźno, przechylając się ku mnie znad klawiszy pulpitu sterowniczego - powiedz nam, jak to
wyglądało? Co słyszałeś?
Potrząsnąłem głową, gdyż nie sposób było opisać, jak to było naprawdę. Miliardy głosów mówiących jednocześnie, wszystkie jednakowo
wyraźne - to nie jest możliwe do wyjaśnienia.
- Słyszałem głosy - odpowiedziałem. - Mówiące wszystkie naraz... ale każdy oddzielnie.
- Jak wiele głosów? - zapytał Padma.
Musiałem spojrzeć nań znowu.
- Wszystkie, jakie tylko istnieją - usłyszałem swoją odpowiedź.
Spróbowałem opisać to dokładniej. Padma skinął głową, lecz kiedy mówiłem, spojrzałem na Marka Torre i ujrzałem, że znów zatapia się
w fotelu, jakby odwracał się ode mnie z zakłopotaniem lub rozczarowaniem.
- Tylko... głosy? - powiedział na wpół do siebie, kiedy skończyłem opowiadać.
- Jak to... tylko? - zdziwiłem się, dotknięty do żywego. - A co takiego miałem usłyszeć? Co takiego ludzie słyszą zazwyczaj?
- Za każdym razem jest inaczej - uspokajająco wtrącił głos Padmy spoza pola mego widzenia. Ale za nic nie chciałem nań spojrzeć.
Patrzyłem cały czas na Marka Torre. - Każdy słyszy co innego.
Na to zwróciłem się w kierunku Padmy.
- A co takiego pan słyszał? - rzuciłem wyzwanie.
Uśmiechnął się z odrobiną smutku.
- Nic, Tam - odpowiedział.
- Tylko ludzie pochodzący z Ziemi w ogóle słyszeli cokolwiek - powiedziała ostro Liza, jak gdyby rzecz była oczywista.
- A ty?
- Ja? Oczywiście, że nie - odparła. - Od samego początku istnienia Projektu nie przewinęło się nawet pół tuzina osób, które kiedykolwiek
coś usłyszały.
- Mniej niż pół tuzina - powtórzyłem za nią.
- Dokładnie pięć - powiedziała. - Mark jest oczywiście jedną z nich. Co do pozostałej czwórki, to jedna nie żyje, a troje pozostałych - tu
zawahała się, przyglądając mi się natarczywie - się nie nadawało.
Brzmiała teraz w jej głosie zupełnie inna nuta, nuta, którą słyszałem po raz pierwszy. Ale całkiem o niej zapomniałem, gdy nagle dotarły
do mnie liczby, które Liza wymieniła.
Tylko pięcioro ludzi w ciągu czterdziestu lat! Jak cios w splot słoneczny odebrałem wiadomość, że to, co zdarzyło mi się w sali Katalogu,
nie było czymś bez znaczenia. I że ta chwila z Markiem Torre i Padma również nie była bez znaczenia, tak dla nich, jak i dla mnie.
- Czyżby? - spytałem i popatrzyłem na Marka Torre. Z wysiłkiem nadałem głosowi swobodne brzmienie. - Co to w takim razie oznacza,
kiedy ktoś coś usłyszy?
Nie odpowiedział mi wprost. Zamiast tego pochylił się do przodu, przy czym jego mroczne stare oczy zaświeciły znowu tym samym
blaskiem i wyciągnął do mnie kiść swej dużej prawej dłoni.
- Podaj mi rękę - powiedział.
Teraz ja z kolei wyciągnąłem rękę i chwyciłem jego dłoń. Ścisnął mocno moją rękę i trzymał, przypatrując mi się przez długą chwilę.
Blask w jego oczach powoli przygasał, aż w końcu nie zostało po nim ani śladu. Wówczas puścił mnie, z powrotem zapadając się w fotel
jak człowiek pokonany.
- Nic - powiedział tępo, odwracając się do Padmy. - W dalszym ciągu... nic. Z pewnością coś by poczuł... albo ja bym poczuł.
- Mimo to - patrząc na mnie spokojnie powiedział Padma - on słyszał.
Przyszpilił mnie do oparcia krzesła spojrzeniem orzechowych oczu Exotika.
- Mark jest przygnębiony, Tam - powiedział - gdyż jedyne, czego doświadczyłeś, to głosy, bez próby przesłania czy porozumienia.
- Jakiego przesłania? - dopytywałem. - Jakiego rodzaju porozumienia?
- Co do tego - odparł Padma - musiałbyś nas sam objaśnić.

background image

Popatrzył na mnie tak promiennie, że poczułem się niewyraźnie, jak jakaś sowa albo inny ptak, pochwycone smugą reflektora. Narastała
we mnie fala gniewu i niechęci.
- Tak czy owak, nie rozumiem, co to ma wspólnego z panem - powiedziałem.
Uśmiechnął się nieznacznie.
- Większa część poparcia finansowego dla Projektu Encyklopedii pochodzi z funduszy Exotików. Powinno być dla pana jasne, że to nie
jest nasz Projekt. To Projekt Ziemi. My jedynie poczuwamy się do odpowiedzialności za wszelkie prace zmierzające do zrozumienia
człowieka przez człowieka, do poznania samego siebie. Co więcej, między naszą filozofią a Marka istnieje zasadnicza sprzeczność.
- Sprzeczność? - zapytałem.
Nawet wtedy, prosto po studiach, miałem nosa do sensacyjnych wiadomości i nos ten zmarszczył się w oczekiwaniu.
Lecz Padma uśmiechnął się, jakby czytał w moich myślach.
- To żadna rewelacja - oznajmił. - Podstawowa niezgodność istniejąca między nami od samego początku. Mówiąc krótko i w
uproszczeniu, my na Exotikach wierzymy, że człowieka można udoskonalić. Natomiast nasz obecny tu przyjaciel Mark wierzy, że
człowiek z Ziemi - Człowiek Zasadniczy - jest już od dawna udoskonalony. Lecz dotąd nie był w stanie swej doskonałości odkryć i
wykorzystać.
Popatrzyłem na niego.
- Co to ma wspólnego ze mną? - zapytałem. - I z tym, co słyszałem?
- To kwestia tego, dla kogo możesz być użyteczny: dla niego czy dla nas - spokojnie odpowiedział Padma i w jednej sekundzie serce
zmroził mi chłód.
Gdyby Exotikowie, lub ktoś w rodzaju Marka Torre, złożyli ziemskiemu rządowi zapotrzebowanie na mój kontrakt, mógłbym z miejsca
pożegnać się z nadzieją dostania się do Gildii Służby Prasowej.
- Dla nikogo z was, jak sądzę - oświadczyłem tak beznamiętnie, jak tylko potrafiłem.
- Być może. Zobaczymy - odparł Padma. Podniósł rękę ze wskazującym palcem skierowanym do góry. - Czy widzisz ten palec, Tam?
Spojrzałem nań, a kiedy tak patrzyłem - palec nagle ruszył w moim kierunku, urastając do nienaturalnych rozmiarów i przesłaniając sobą
cały pokój. Po raz drugi tego popołudnia opuściłem tu i teraz świata realnego dla miejsca znajdującego się poza granicami rzeczywistości.
Nagle znalazłem się w otoczeniu błyskawic. W zupełnych ciemnościach przerzucany byłem z kąta w kąt uderzeniami piorunów. Jak piłkę
odbijały mnie na odległość lat świetlnych z jednego krańca na drugi jakiegoś niezmierzonego kosmosu, niby element czyichś
tytanicznych zmagań.
Z początku zmagań tych nie rozumiałem. Wreszcie powoli zaczęło mi świtać, że cała ta piorunowa młócka była zaciętą walką na śmierć i
życie o zwycięstwo nad prastarą, ciągle pogłębiającą się ciemnością, podjętą w odpowiedzi na próbę zduszenia i zgaszenia błyskawic. Nie
była też wcale walką na oślep. Teraz rozróżniałem już w bitwie ciemności i piorunów zasadzki i podstępy, porażki i odwroty taktyczne,
uderzenia i przeciwuderzenia.
Wówczas w jednej chwili powróciła mi pamięć o dźwiękach wydawanych przez miliardy głosów. Jeszcze raz wezbrały wokół mnie w
rytmie błyskawic, by dać mi klucz do tego widowiska. Nagle, tak jak prawdziwa błyskawica na mgnienie oka rozjaśnia okolicę na wiele
mil dookoła, przebłysk intuicji pokazał mi, co działo się wokół.
Była to prowadzona od stuleci walka człowieka o utrzymanie przy życiu swej rasy oraz utorowanie jej drogi w przyszłość, nieustanna i
zażarta wojna, którą toczył ten podobny zwierzętom i podobny bogom - prymitywny i wyrafinowany - dziki i cywilizowany - ten złożony
organizm stanowiący rodzaj ludzki walczący o przetrwanie i ruch do przodu. Do przodu i w górę, i jeszcze raz w górę, póki nie zostanie
osiągnięte niemożliwe, póki wszystkie bariery nie zostaną złamane, wszystkie bolączki przezwyciężone, wszystkie umiejętności
opanowane. Póki nie zginie ciemność i wszędzie wokół nie stanie się jasność.
Te właśnie odgłosy zmagań ciągnących się przez setki stuleci słyszałem w sali Katalogu. Tych samych zmagań, które Exotikowie
próbowali otoczyć swą dziwaczną magią nauk psychologicznych i filozoficznych. Właśnie po to, by je przynajmniej zaznaczyć na mapie
minionych stuleci istnienia ludzkości, zaprojektowano Encyklopedię, tak aby ścieżka prowadząca w przyszłość człowieka mogła być
wytyczona na drodze konkretnych obliczeń.
To właśnie kierowało Padmą i Markiem Torre - i wszystkimi innymi, ze mną włącznie. Gdyż każda istota ludzka była pochłonięta wirem
masy swych bliźnich zwartych w śmiertelnym uścisku, i nikt nie mógł przejść obojętnie obok toczącej się walki na śmierć i życie. Każdy
z nas żyjących w danym momencie brał w niej udział jako jej czynnik albo jako jej igraszka.
Lecz pomyślawszy o tym, nagle uświadomiłem sobie, że nie jestem tylko igraszką tej bitwy. Byłem czymś więcej - siłą, która może wziąć
udział w walce, ewentualnym panem przebiegu jej działań. Wówczas po raz pierwszy ująłem w dłonie najbliższe błyskawice i jąłem
próbować wprawiać je w ruch, obracać i kierować ich poruszeniami, naginając je do mych własnych celów i pragnień.
Mimo to rzucało mną wciąż jak piłką na odległości nie dające się przewidzieć. Lecz nie byłem już statkiem bezwolnie miotanym po
targanym sztormem morzu, raczej statkiem płynącym ostro pod wiatr, wykorzystującym jego siłę do halsowania. I w tej właśnie chwili
ogarnęło mnie poczucie potęgi i mocy. Gdyż błyskawice były posłuszne moim dłoniom, a ich bezwładny przedtem ruch układał się
zgodnie z mą wolą. Przenikało mnie owo nie dające się opisać poczucie zawartej we mnie nieujarzmionej siły. I wreszcie przyszło mi do
głowy, że nigdy nie byłem jednym z tych pomiatanych i poniewieranych przez los. Zawsze byłem jeźdźcem i Mistrzem. I posiadałem dar
kształtowania, przynajmniej w części, wszystkiego, czego dotknąłem w bitwie ciemności i błyskawic.
Dopiero wtedy uświadomiłem sobie wreszcie istnienie innych, podobnych mi ludzi. Tak samo jak ja byli jeźdźcami i Mistrzami. Oni
także jeździli na burzy, którą stanowiła pozostała część walczącej masy ludzkości. W jednej sekundzie znajdowaliśmy się w tym samym
miejscu, w następnej rozdzielały nas niezmierzone eony. Ale widziałem ich. I oni mnie widzieli. I stałem się świadomy faktu, że wołają
do mnie, wzywając, bym nie walczył sam na własną rękę, lecz połączył się z nimi we wspólnym wysiłku doprowadzenia bitwy do
jakiegoś przyszłego rozstrzygnięcia i do uporządkowania chaosu.
Jednakże cała moja natura buntowała się we mnie przeciw ich wezwaniom. Zbyt długo byłem pomiatany i upokarzany. Zbyt długo byłem
bezbronną ofiarą błyskawic. Dziś, oddany dzikiej radości ujeżdżania tam, gdzie dotąd mnie ujeżdżano, chełpiłem się moją potęgą. Nie
dbałem o wspólny wysiłek, który mógł w konsekwencji doprowadzić do zawarcia pokoju. Pragnąłem tylko, żeby upajające wirowanie i

background image

falowanie konfliktu szło jak furia pode mną, dosiadającym jego grzbietu. Dawniej ujarzmiony i zakuty w kajdany ciemności przez mojego
wuja, dziś byłem wolny i byłem Mistrzem. Nic nie skłoni mnie do powtórnego założenia kajdanów. Rozpostarłem szeroko mą władzę nad
błyskawicami i poczułem, że władza ta staje się coraz szersza i potężniejsza, i jeszcze szersza, i jeszcze potężniejsza.
Nagle znalazłem się z powrotem w biurze Marka Torre.
Mark przyglądał mi się z twarzą nieruchomą jak drewniana rzeźba. Liza także spoglądała z pobladłą twarzą w moim kierunku. A na
wprost mnie siedział Padma i patrzył mi w oczy tak samo bez wyrazu jak poprzednio.
- Nie - powiedział powoli. - Masz rację, Tam. Nie przydasz się nam do pomocy przy Encyklopedii.
Od strony Lizy dał się słyszeć nikły dźwięk, ciche sapnięcie, niemal niesłyszalny krzyk bólu. Ale szybko zagłuszyło go chrząknięcie
Marka Torre, przypominające pomruk śmiertelnie rannego niedźwiedzia, osaczonego, lecz już odwracającego się, by powstać na tylne
łapy i stanąć twarzą w twarz ze swymi prześladowcami.
- Nie przyda się? - zapytał.
Wyprostował się za biurkiem i odwrócił do Padmy. Jego opuchnięta prawa dłoń opadła na stół ściśnięta w dużą, ziemiście szarą pięść.
- On musi się przydać! Minęło już dwadzieścia lat, odkąd po raz ostatni ktoś coś usłyszał w sali Katalogu - a ja się starzeję!
- Słyszał tylko głosy. Ale nie wzbudziło to w nim specjalnego entuzjazmu. Nic nie czułeś, kiedy go dotknąłeś - odrzekł Padma. Mówił z
rezerwą, przyciszonym głosem, słowa wychodziły z jego ust jedno za drugim, jak żołnierze na defiladzie. - A to dlatego, że jest pusty w
środku. Nie umie identyfikować się ze swoimi bliźnimi. Ma cały potrzebny mechanizm, ale brak mu empatii - nie ma dołączonego źródła
zasilania.
- Możesz go doprowadzić do porządku! Niech to szlag! - Głos starego człowieka rozbrzmiewał jak kościelne dzwony, lecz skrywał przy
tym chrypliwą, niemal płaczliwą nutę. - Na Exotikach możesz go wyleczyć!
Padma potrząsnął głową.
- Nie - odparł. - Nikt nie jest mu w stanie pomóc oprócz niego samego. Nie jest chory ani kaleki. Nie zdążył się tylko rozwinąć. Musiał
kiedyś za młodu odwrócić się od ludzi i zabłądzić do ciemnej i odludnej doliny własnego umysłu. Z upływem lat dolina stawała się coraz
głębsza, ciemniejsza i węższa, aż doszło do tego, iż dziś oprócz niego nikt się już w niej nie może zmieścić, by pomóc mu się wydostać.
Żaden człowiek nie jest w stanie przebyć tej doliny i pozostać przy życiu - być może nawet on sam. Lecz dopóki tego nie uczyni i nie
opuści jej drugim końcem, nie nadaje się ani dla ciebie, ani dla Encyklopedii, a więc i dla wszystkiego, co ona reprezentuje dla ludzi z
Ziemi i skądinąd. Nie tylko nie nadaje się, ale nawet nie przyjąłby od ciebie tej pracy, gdybyś mu ją ofiarowywał. Spójrz tylko na niego!
Przez cały ten czas nacisk jego spojrzenia, powolny i jednostajny sposób wysławiania się, przypominający wrzucanie kamyczków do
spokojnej acz bezdennej toni, trzymały mnie jak sparaliżowanego, nawet wtedy gdy mówił o mnie jak o kimś nieobecnym. Lecz ledwie
przebrzmiały trzy ostatnie słowa, wywierany przez niego nacisk ustał i znów odnalazłem w sobie zdolność mówienia.
- Zahipnotyzowałeś mnie! - rzuciłem się na niego. - Wcale ci nie dawałem zezwolenia, by mnie wprowadzać w... żeby mnie poddawać
badaniu psychoanalitycznemu.
Padma potrząsnął głową.
- Nikt cię nie zahipnotyzował - odparł. - Po prostu otworzyłem ci okno na twoją własną świadomość wewnętrzną. I wcale cię nie
psychoanalizowałem.
- Co to w takim razie było? - ustąpiłem, nagle pełen rozwagi.
- Cokolwiek widziałeś lub czułeś - powiedział - była to twoja świadomość i uczucia, przetłumaczone na twoje własne symbole. A jak one
wyglądały, nie mam pojęcia... ani sposobu, by się o tym przekonać, jeśli sam mi o tym nie powiesz.
- Jak w takim razie dowiedziałeś się tego, cokolwiek by to było, co pomogło ci podjąć decyzję?
- Od ciebie - odpowiedział. - Z twojego wyglądu, zachowania, głosu, kiedy teraz do mnie mówisz. Z tuzina innych nieświadomych
sygnałów. To one powiedziały mi wszystko. Istota ludzka porozumiewa się całym swoim ciałem i jestestwem, nie tylko głosem czy
wyrazem twarzy.
- Nie wierzę w to! - wybuchnąłem i wtem moja wściekłość ostygła równie nagle, jak powróciła mi rozwaga razem z przeświadczeniem, że
z pewnością istnieją jakieś podstawy do tego, by mu nie wierzyć, nawet jeśli w tej chwili nie mogę sobie ich uzmysłowić. - Nie wierzę w
to - powtórzyłem, spokojniej już i chłodniej. - Za twoją decyzją z pewnością przemawia coś więcej.
- Tak - odpowiedział. - Rzeczywiście. Miałem możność sprawdzenia na miejscu archiwów. Twoje dane osobiste, tak jak dane każdego
żyjącego obecnie Ziemianina, są już umieszczone w Encyklopedii. Przejrzałem je przed przyjściem.
- Jeszcze - powiedziałem nieubłaganie, gdyż poczułem, że zmusiłem go do odwrotu. - Jest w tym jeszcze coś więcej. Ja to widzę. Ja to
wiem!
- Tak - odparł Padma i cicho westchnął. - Przypuszczam, że zaszedłszy tak daleko, powinieneś wiedzieć. W każdym razie i tak wkrótce
sam byś się domyślił. - Podniósł wzrok, by spojrzeć mi prosto w oczy, lecz tym razem stwierdziłem, że mogę stawić mu czoło bez
żadnego poczucia niższości. - Tak się składa, Tam - powiedział - że jesteś tym, kogo nazywamy Izolatem, rzadko spotykaną siłą
kardynalną w postaci pojedynczego osobnika - siłą kardynalną we wzorcu ewolucyjnym społeczeństwa ludzkiego, nie tylko na Ziemi, ale
na wszystkich czternastu światach, na ich drodze ku przyszłości człowieka. Jesteś człowiekiem obdarzonym przerażającą zdolnością
wpływania na ową przyszłość - w kierunku dobrym lub złym.
Przy tych słowach moje dłonie przypomniały sobie dotyk błyskawic. Z zapartym tchem czekałem, by usłyszeć coś jeszcze. Lecz na tym
skończył.
- I... - ponagliłem go wreszcie cierpko.
- Nie ma żadnego "I". To już wszystko, co można o tym powiedzieć! Słyszałeś kiedyś o ontogenetyce?
Potrząsnąłem głową.
- Tak się nazywa jedna z naszych egzotycznych technik obliczeniowych - powiedział. - Mówiąc w skrócie, istnieje ustawicznie
rozwijający się wzorzec zdarzeń, który obejmuje wszystkie żyjące istoty ludzkie. Pragnienia i dążenia tych jednostek determinują w
swojej masie kierunek wzrostu wzorca w przyszłości. Jednakże, znów tylko jako jednostki, prawie wszyscy ludzie są bardziej
przedmiotem oddziaływania, niż sami oddziałują efektywnie na wzorzec.

background image

Tu przerwał i spojrzał na mnie, jak gdyby pytając, czy nadążam za tokiem jego rozumowania.
Nadążałem - i to jak! Ale nie miałem zamiaru powiedzieć mu o tym.
- Mów dalej - poprosiłem.
- Jedynie od czasu do czasu u rzadko spotykanych jednostek - kontynuował - stwierdzamy szczególną kombinację czynników osobowości
i pozycji jednostki we wzorcu, które razem wzięte czynią je niewyobrażalnie bardziej efektywnymi niż ich towarzysze. Gdy to się zdarza,
tak jak w twoim wypadku, mamy Izolata, osobowość kardynalną, kogoś, kto ma wszelką swobodę oddziaływania na wzorzec, podczas
gdy sam jest przedmiotem oddziaływania tylko w relatywnie małym stopniu.
Znów się zatrzymał. I tym razem skrzyżował ramiona. Tym gestem ostatecznie zakończył wykład, a ja odetchnąłem głęboko, by uspokoić
rozszalałe serce.
- A więc - powiedziałem - mam wszystkie te cechy, a mimo to nie chcecie wziąć mnie do tego, do czego jestem wam potrzebny,
cokolwiek by to było?
- Mark chce, żebyś w końcu przejął od niego, jako Nadzorca, budowę Encyklopedii - powiedział Padma. - Podobnie jak my z Exotików.
Gdyż Encyklopedia jest narzędziem, którego cel i zastosowanie po oddaniu do użytku potrafią w pełni pojąć tylko nieliczne jednostki. A
koncepcja ta może być nieustannie tłumaczona w ogólnie dostępnych kategoriach tylko przez jednostkę wyjątkową. Bez Marka albo
kogoś doń podobnego, kto by doprowadził jej budowę przynajmniej do punktu, w którym zostanie przeniesiona w przestrzeń kosmiczną,
szary człowiek utraci wizję możliwości Encyklopedii po jej ukończeniu. Praca nad nią doprowadzi do nieporozumień i frustracji.
Najpierw zwolni tempo, potem wymknie się spod kontroli, by w końcu lec w gruzach. - Przerwał i spojrzał na mnie surowo. -
Encyklopedia nigdy nie zostanie zbudowana - rzekł - jeśli nie znajdzie się następca Marka. A bez niej człowiek zrodzony na Ziemi
wymrze i zaniknie. A gdy ziemskiego człowieka zabraknie, ludzkie szczepy na innych planetach mogą się okazać niezdolne do życia. Ale
nic z tych rzeczy cię nie obchodzi, prawda? Gdyż to właśnie ty nas nie potrzebujesz, a nie odwrotnie.
Mierzył mnie przez cały pokój oczyma płonącymi orzechowym ogniem.
- Bo nie potrzebujesz nas - powtórzył wolno - prawda, Tam?
Strząsnąłem z siebie ciężar jego spojrzenia. Lecz w tej samej chwili zrozumiałem, do czego zmierza, i przyznałem mu rację. Przez
mgnienie oka ujrzałem się siedzącego za konsoletą, przykutego do niej poczuciem obowiązku aż po kres swoich dni. Nie, nie
potrzebowałem ani ich, ani ich posad w Encyklopedii czy gdziekolwiek indziej. Nie potrzebowałem nic z tych rzeczy.
Czyż pracowałem tak ciężko i długo, chcąc uciec od Mathiasa, po to tylko, by rzucić wszystko i zostać niewolnikiem ludzi bezradnych -
tych wszystkich w ogromnej masie rodzaju ludzkiego, którzy byli zbyt słabi, by na własną rękę stoczyć bitwę z błyskawicami? Czyż
powinienem zaprzepaścić własne widoki na przyszłą wolność i potęgę w zamian za mglistą obietnicę wolności dla nich - być może kiedyś
- dla nich, którzy nie potrafili sami zasłużyć na tę wolność, tak jak ja potrafiłem zasłużyć na swoją i zasłużyłem? Nie, nie miałem zamiaru.
Ani mi się śniło mieć cokolwiek wspólnego z Markiem Torre albo jego Encyklopedią.
- Nie! - powiedziałem szorstko.
Markowi Torre zagrzechotało coś cicho w krtani, niczym zamierające echo wydanego wcześniej niedźwiedziego pomruku.
- Nie. To prawda - przytaknął Padma. - Widzisz, tak jak mówiłem, nie masz w sobie empatii... nie masz duszy.
- Duszy? - zapytałem. - A co to takiego?
- Czyż mogę ślepemu od urodzenia opisać kolor złota? - Jego błyszczący wzrok spoczął na mnie. - Dowiesz się, co to takiego, jeśli ją
znajdziesz - ale znajdziesz ją tylko wtedy, gdy będziesz w stanie utorować sobie drogę przez dolinę, o której mówiłem. Jeśli wyjdziesz z
niej cało, być może w końcu odnajdziesz swą ludzką duszę. Dowiesz się, co to takiego, kiedy ją znajdziesz.
- Dolina - powtórzyłem jak echo. - Jaka dolina?
- Sam wiesz, Tam - powiedział spokojniej już Padma. - Sam wiesz lepiej ode mnie. Taka dolina umysłu i ducha, gdzie wszystkie tkwiące
w tobie niepowtarzalne zdolności twórcze są teraz... spaczone i wykrzywione... obrócone na użytek zniszczeniu.
NISZCZYĆ!
Głosem mojego wuja, rozbrzmiewając jak grom w uszach mojej pamięci, zadudnił ulubiony cytat Mathiasa z pism Waltera Blunta. Nagle,
niby wydrukowane ognistymi zgłoskami na wewnętrznej powierzchni mojej czaszki, ujrzałem olbrzymie możliwości, które słowo to
otwierało przede mną na ścieżce, jaką chciałem kroczyć!
I oto, bez ostrzeżenia, w głębi duszy poczułem się tak, jakbym rzeczywiście znalazł się w dolinie, o której mówił Padma. Po obu stronach
wyrosły przede mną wysokie, czarne ściany. Prosta jak strzelił i wąska była moja droga - i prowadziła coraz niżej. Nagle zdjął mnie lęk
przed czymś niby z najgłębszej głębiny, niewidocznym w rozpościerających się za nią najgłębszych ciemnościach, jakimś czarniejszym-
niż-czerń poruszeniem amorficznego życia, czatującego tam na mnie.
Lecz jeszcze w tej samej chwili, w której wzdrygnąłem się na samą myśl o tym, skądś tam wewnątrz mnie wykiełkowała wielka,
nieuchwytna jak cień, lecz ogromna radość ze spotkania. Wówczas niby dźwięk zmęczonego dzwonu wiszącego wysoko, wysoko nade
mną, dobiegł mnie głos Marka Torre, ochryple i ze smutkiem mówiącego do Padmy.
- Nie mamy więc żadnej szansy? Nie możemy nic zrobić? A jeśli on nigdy nie wróci do nas i do Encyklopedii?
- Możesz tylko czekać... i mieć nadzieję - odpowiedział Padma. - Jeśli będzie w stanie pójść dalej, zejść na sarno dno i zwyciężyć to, co
dla siebie tam stworzył, oraz ujść z tego cało, być może wróci. Ale wybór między piekłem a niebem należy do niego, tak jak i do nas
wszystkich. Tylko że jego wybory więcej ważą od naszych.
Słowa te odbiły się, jak groch o ścianę, od moich uszu, wywołując dźwięk podobny do uderzenia zimnego deszczu o jakąś nieczułą
powierzchnię, kamień lub beton. Poczułem nagle ogromną potrzebę ucieczki od nich wszystkich, usunięcia się w samotność i
przemyślenia zaszłych wydarzeń. Ciężko podniosłem się z krzesła.
- Którędy do wyjścia? - zapytałem tępo.
- Lizo... - poprosił ze smutkiem Mark Torre.
- Tędy - zwróciła się do mnie.
Stała przez chwilę naprzeciw mnie z twarzą pobladłą, ale bez wyrazu. Wreszcie odwróciła się i poszła przodem.

background image

Tak więc wyprowadziła mnie z tego pokoju i powiodła z powrotem drogą, którą przyszliśmy. Na dół przez labirynt świetlny, pokoje i
korytarze Projektu Encyklopedii Finalnej i wreszcie do zewnętrznego holu Enklawy, gdzie po raz pierwszy spotkała się z naszą grupą.
Przez całą drogę nie wypowiedziała ani jednego słowa. Lecz kiedy miałem już odejść, nieoczekiwanie powstrzymała mnie, kładąc rękę na
ramieniu. Odwróciłem się, by stawić jej czoło.
- Jestem tu zawsze - powiedziała. I ku mojemu zdziwieniu ujrzałem, że jej brązowe oczy są pełne łez. - Nawet gdyby nie było nikogo
innego - jestem tu zawsze!
Potem okręciła się na pięcie i niemal uciekła. Popatrzyłem w ślad za nią, nieoczekiwanie wstrząśnięty. Lecz tak wiele przydarzyło mi się
w ciągu ostatniej godziny, że nie miałem ani czasu, ani ochoty dochodzić dlaczego, ani też domyślać się, co takiego kryło się pod
dumnymi słowami dziewczyny, wtórującymi jak echo jej wcześniejszej zagadkowej wypowiedzi.
Wróciłem metrem do St. Louis i złapałem powrotny wahadłowiec do Aten. Po drodze wiele rozmyślałem.
Tak byłem podniecony swoimi myślami, że wszedłem do domu wuja i wmaszerowałem prosto do biblioteki, zanim zorientowałem się, iż
są w niej ludzie.
Nie tylko mój wuj w wysokim fotelu klubowym, ze starą oprawną w skórę książką leżącą grzbietem do góry na jego kolanach, i nie tylko
moja siostra, która widocznie wróciła przede mną i teraz stała z boku w odległości trzech metrów, z twarzą zwróconą w kierunku
Mathiasa.
W pokoju znajdował się także szczupły, ciemnowłosy młody mężczyzna, kilka centymetrów niższy ode mnie. Piętno berberyjskich
przodków wyciśnięte na jego twarzy było oczywiste dla każdego, kto tak jak ja musiał studiować na uczelni pochodzenie etniczne
człowieka. Ubrany całkiem na czarno, z czarnymi włosami obciętymi krótko nad czołem, stał wyprostowany jak ostrze miecza wyjęte z
pochwy i postawione na sztorc.
Był to nieznajomy, którego widziałem rozmawiającego z Eileen. I znowu wezbrała we mnie mroczna radość obiecanego spotkania w
głębinach doliny. Gdyż oto nadarzała się pierwsza szansa zrobienia użytku z mego dopiero co odkrytego daru rozumienia sytuacji i z
mojej siły.

Rozdział 4

Był to plac boju.
Wiele odkryć, które poczyniłem w siedzibie błyskawic, zdążyło się już do tej pory włączyć w świadome funkcje mego umysłu. Jednak
niemal natychmiast ta nowa dla mnie ostrość percepcji została przez chwilę zakłócona poczuciem osobistego zaangażowania w rozwój
sytuacji.
Pobladła Eileen poświęciła memu pojawieniu się przelotne spojrzenie, lecz zaraz potem powróciła wzrokiem do Mathiasa, który siedział
nie okazując strachu ani zakłopotania. Jego pozbawiona wszelkiego wyrazu twarz, która dzięki krzaczastym brwiom i gęstym włosom,
wciąż jeszcze jednolicie czarnym mimo dawno przekroczonej pięćdziesiątki, przybrała kształt winnego serduszka, była jak zwykle
chłodna i beznamiętna. On również popatrzył na mnie zdawkowo, zanim odwrócił się, by stawić czoło wzburzonemu spojrzeniu Eileen.
- Mówię jedynie - rzekł do niej - że nie widzę powodu, byś musiała się fatygować i pytać mnie o zdanie. Nigdy nie nakładałem na ciebie
ani na Tama żadnych ograniczeń. Zrobisz to, na co będziesz miała ochotę.
Zacisnął palce na książce, jak gdyby miał ją podnieść i wrócić do przerwanej lektury.
- Powiedz mi, co ja mam robić! - krzyknęła Eileen. Zbierało jej się na płacz i zaciśnięte w pięści dłonie trzymała sztywno po bokach.
- Nie ma najmniejszego sensu, bym mówił ci, co masz robić - odpowiedział Mathias z dystansem. - Cokolwiek uczynisz, nie sprawisz tym
żadnej różnicy ani mnie, ani sobie, ani nawet temu oto młodemu człowiekowi... - Tu przerwał i odwrócił się do mnie. - Och, skoro tu
jesteś, Tam... Eileen zapomniała cię przedstawić. Nasz gość to pan Jamethon Black, z Harmonii.
- Przodownik roty Black - rzekł młodzieniec, obracając ku mnie szczupłą twarz bez wyrazu. - Pełnię tu obowiązki attache.
Wówczas udało mi się rozpoznać, skąd pochodził. Wywodził się z jednego ze światów, nazywanych z kwaśnym humorem przez ludy
innych planet - Zaprzyjaźnionymi. Powinien zatem należeć do owych religijnych gorliwców spartańskiego usposobienia, którymi te
światy były zaludnione. Dziwnym trafem, który wówczas wydawał mi się jeszcze dziwniejszy, spośród setek wszelkiego rodzaju typów
społeczności ludzkich, które wzięły początek na młodszych planetach (obok typu żołnierskiego świata Dorsaj, typu filozoficznego
Exotików i ufających w nauki ścisłe ludów Newton i Wenus), właśnie społeczeństwo religijnych fanatyków okaże się jedną z kilku
odrębnych wielkich kultur odłamkowych, które kwitnącym rozwojem wyróżniały się pośród ludzkich kolonii pomiędzy gwiazdami.
Bo też i byli odrębną kulturą odłamkową. Nie kulturą żołnierzy, choć w tej roli dwanaście pozostałych światów widywało ich najczęściej.
Żołnierzami byli Dorsajowie - ludzie wojny do szpiku kości. Zaprzyjaźnieni byli ludźmi Poświęcenia - nawet jeśli było to poświęcenie
spod znaku umartwienia i włosiennicy - którzy oddawali w najem samych siebie, gdyż ich pozbawione bogactw naturalnych światy
niewiele więcej miały do zaoferowania jako eksport na pokrycie ludzkich bilansów kontraktowych, które pozwalały wynajmować
niezbędnych specjalistów z innych planet.
Niewielki był zbyt na kaznodziejów - a to jedyny plon, który Zaprzyjaźnieni zbierali z lichej, kamienistej gleby. Lecz potrafili pociągać za
spust i wykonywać rozkazy - do ostatniego człowieka. I byli tani. Starszy Bright, Pierwszy nad Radą Kościołów rządzącą Harmonią i
Zjednoczeniem, mógł przelicytować atrakcyjnością oferty każdy inny rząd, trudniący się dostawą najemników. Z jednym tylko
zastrzeżeniem - mniejsza o umiejętności bojowe tych najemników.
Prawdziwym wojennym ludem byłi Dorsajowie. Oręż bitewny był w ich dłoniach posłusznym narzędziem i pasował do nich jak ulał.
Tymczasem przeciętny żołnierz z Zaprzyjaźnionych brał do ręki karabin tak, jak bierze się motykę albo siekierę - narzędzia, którymi
należy władać na chwałę swego ludu i swego Kościoła.
Zatem znający się na rzeczy twierdzili, iż to Dorsaj dostarcza czternastu światom żołnierza. Zaprzyjaźnieni zaś dostarczają mięso
armatnie.

background image

Wówczas jednakże daleki byłem od tego typu rozważań. W owej chwili jedyną moją reakcją na widok Jamethona Blacka było
stwierdzenie, kim jest. Po ciemnej tonacji jego powierzchowności, po nieruchomości rysów twarzy, trzymaniu się na dystans i jakiejś
aurze niedosiężności, podobnej do roztaczanej przez Padmę - po tym wszystkim z łatwością rozpoznałem, jeszcze nim mi go wuj
przedstawił, reprezentanta wyższej rasy rodem z młodszych światów. Jednej z tych, którym, jak to nam Mathias zawsze udowadniał,
ziemski człowiek nie był w stanie dotrzymać kroku. Lecz nienaturalne wyczulenie, wywołane w czasie doświadczenia w Projekcie
Encyklopedii, zjawiło się znowu, i z tą samą mroczną radością wewnętrzną skonstatowałem, że istnieją jeszcze inne sposoby rywalizacji
oprócz dotrzymywania kroku.
- ...przodownik roty Black - mówił Mathias - był słuchaczem wieczorowych kursów historii Ziemi na Uniwersytecie Genewskim, tych
samych, na które uczęszczała Eileen. Poznali się oboje około miesiąca temu. Dziś twoja siostra twierdzi, iż chciałaby go poślubić, i gdy
pod koniec tygodnia zostanie przeniesiony na rodzinną planetę, przenieść się z nim na Harmonię. - Mathias przeniósł wzrok na Eileen. -
Oczywiście powiedziałem jej, że wybór należy do niej - dokończył.
- Ale ja proszę, żeby mi ktoś pomógł... pomógł podjąć słuszną decyzję! - wybuchnęła Eileen żałośnie. Mathias potrząsnął z wolna głową.
- Mówiłem ci - rzekł ze zwykłym sobie, pozbawionym wszelkiej jaśniejszej nuty spokojem w głosie - że decydować nie ma o czym. To,
jaką podejmiesz decyzję, nie ma żadnego znaczenia. Wyjdź za tego mężczyznę... albo nie wychodź. W ostatecznym rozrachunku nie
będzie to miało żadnego znaczenia ani dla ciebie, ani dla nikogo innego. Ty możesz hołdować absurdalnemu mniemaniu, iż to, co
zadecydujesz, może wpłynąć na bieg wydarzeń. Co do mnie... nie mam zamiaru... i ponieważ ja pozostawiam ci swobodę postępowania
wedle własnego widzimisię, tudzież zabawy w podejmowanie decyzji, nalegam, byś i ty pozostawiła mi swobodę postępowania wedle
mojego widzimisię i nie angażowała mnie w żadne takie farsy.
Wygłosiwszy te słowa, podniósł książkę, jak gdyby w gotowości do ponownego rozpoczęcia lektury. Po policzkach Eileen zaczęły
spływać łzy.
- Ale ja nie wiem... nie wiem, co mam ze sobą zrobić! - zachłystywała się.
- W takim razie nie rób nic - odrzekł nasz wuj, odwracając stronicę książki. - Tak czy inaczej, to jedyny sposób postępowania godny
cywilizowanego człowieka.
Nie ruszając się z miejsca, zaczęła cichutko popłakiwać. I przemówił do niej Jamethon Black.
- Eileen - rzekł, a ona odwróciła się do niego. Mówił niskim, spokojnym głosem, z lekkimi naleciałościami odmiennego rytmu
frazowania. - Czy chcesz wyjść za mnie i uczynić Harmonię swym domem?
- O tak, Jamie! - wybuchnęła. - O tak!
Czekał, lecz nie zrobiła w jego kierunku ani kroku. Wybuchnęła ponownie.
- Po prostu nie jestem pewna, czy powinnam! - krzyknęła. - Nie widzisz, Jamie, że chcę mieć pewność, że postępuję słusznie? A ja nie
wiem, nie wiem! - Zwróciła twarz w moim kierunku. - Tam - powiedziała. - Co robić? Czy mam pojechać?
Jej niespodziewane odwołanie się do mego braterskiego autorytetu zabrzmiało w moich uszach jak echo jednego z głosów, których potoki
zalewały mnie w sali Katalogu. W jednej chwili biblioteka, w której stałem, dziwnie się rozjaśniła i zyskała na długości. Sięgające sufitu
półki z książkami, moja siostra zalana łzami, apelująca do mnie o pomoc, milczący młodzieniec w czarnym stroju oraz mój wuj,
pogrążony z całym spokojem w lekturze, jak gdyby otaczająca go plama łagodnego światła padającego z półek za plecami była jakąś
zaczarowaną wyspą, odgrodzoną od wszelkich ludzkich trosk i kłopotów, wszystko to objawiło mi się niby w nowym, dodatkowym
wymiarze.
Było to tak, jakbym ich przenikał spojrzeniem na wskroś i jednocześnie oglądał ze wszystkich stron naraz. Nagle zacząłem rozumieć
mojego wuja tak dobrze, jak mi się to jeszcze w życiu nie udało; zrozumiałem, że wbrew udawanemu zatopieniu w lekturze, w myślach
zdążył już zadecydować, jakie mam zająć stanowisko w odpowiedzi na pytanie Eileen.
Wiedział, że gdyby powiedział mojej siostrze - zostań, wydobyłbym ją z tego domu, choćbym musiał w tym celu przystąpić do
regularnego oblężenia. Wiedział, że instynkt każe mi przeciwstawiać mu się we wszystkim. A tak, zachowując bierność, nie pozostawiał
mi nic, z czym mógłbym podjąć walkę. Dokonywał odwrotu na z góry upatrzone pozycje swej diabelskiej (lub boskiej) obojętności, mnie
pozostawiwszy ludzką ułomność i podejmowanie decyzji. Oczywiście, przez cały czas traktując jako pewnik, że umocnię Eileen w
pragnieniu wyjazdu z Jamethonem.
Ale tym razem przeliczył się co do mnie w swoich rachubach. Nie zauważył zaszłych we mnie przemian ani świeżo zdobytej wiedzy
służącej mi za gwiazdę przewodnią. Dla niego hasło NISZCZYĆ! było tylko pustą skorupą, do której mógł się schronić w razie potrzeby.
Lecz w moich oczach, obdarzonych czymś w rodzaju gorączkowej jasności widzenia, przybierało ono rozmiary daleko większe, stając się
wręcz bronią zdatną do obrócenia przeciwko tym górującym nad nami demonom z młodszych światów.
Patrzyłem teraz z perspektywy całego pokoju na Jamethona Blacka i nie odczuwałem przed nim lęku, tak jak przestałem odczuwać lęk
przed Padmą. Nie mogłem się doczekać okazji wypróbowania na nim swej siły.
- Nie - odpowiedziałem Eileen ze spokojem. - Nie wydaje mi się, byś powinna jechać.
Zrobiła wielkie oczy ze zdumienia i zdałem sobie sprawę, iż w podświadomości rozumowała nie inaczej niż wuj, a mianowicie, że koniec
końcem zmuszony będę powiedzieć jej, by poszła za głosem swojego serca. Teraz zaś, zbiwszy ją zupełnie z tropu, ruszyłem żwawo za
ciosem, by z uwagą dobierając słowa, umocnić swój sąd za pomocą pojęć, którym powinna dać wiarę.
Słowa przychodziły mi gładko.
- Harmonia to nie miejsce dla ciebie, Eileen - mówiłem łagodnie. - Wiesz, jak bardzo tamtejsi ludzie różnią się od nas na Ziemi. Czułabyś
się nie na miejscu. Nie umiałabyś im dorównać ani sprostać ich zwyczajowym wymaganiom. Ten mężczyzna zaś, nawiasem mówiąc, to
przodownik roty. - Zmusiłem się do spojrzenia z sympatią na Jamethona Blacka, a jego szczupła twarz wyrażała tyle niechęci i pragnienia
zyskania mego poparcia, co ostrze topora. - Czy wiesz, co to oznacza na Harmonii? - zapytałem. - Jest oficerem tamtejszych sił zbrojnych.
Sprzedaż jego kontraktu może was w każdej chwili rozdzielić. On może zostać wysłany do miejsc, do których ty nie będziesz mogła za
nim podążyć. Może nie wracać przez całe lata... albo i wcale, jeśli zostanie zabity, co nie jest bynajmniej nieprawdopodobne. Czy chcesz
się na to narazić? - I dodałem z brutalną szczerością: - Czy jesteś wystarczająco silna, by znieść taką nerwową szarpaninę, Eileen? Przez

background image

całe życie mieszkam z tobą pod jednym dachem i śmiem o tym wątpić. Zrobiłabyś zawód nie tylko samej sobie, zawiodłabyś i tego
człowieka.
Na tym skończyłem. Wuj przez cały czas mojej przemowy nie podnosił wzroku znad książki. Nie podniósł i teraz, lecz wydało mi się - ku
mej cichej satysfakcji - że ręce trzymające okładkę leciutko drżały, zdradzając uczucia, do których nigdy się dotąd nie przyznawał.
Co do Eileen, to przez cały czas trwania mej perory wpatrywała się we mnie z jawnym niedowierzaniem. Teraz westchnęła ciężko, z
trudnością powstrzymując się przed łkaniem, i stanęła wyprostowana. Spojrzała na Jamethona Blacka.
Nie powiedziała ani słowa. Dosyć było tego spojrzenia. Również jemu przyglądałem się uważnie, spodziewając się, że zdradzi jakieś
oznaki uczucia, lecz jego twarz jedynie posmutniała trochę i nieco złagodniała. Postąpił ku Eileen dwa kroki, aż znalazł się prawie u jej
boku. Zesztywniałem w gotowości rzucenia się między nich, gdyby zaszła potrzeba poparcia mojej opinii czynem. Lecz on jedynie bardzo
łagodnie przemówił do niej, posługując się tą dziwną, śpiewną odmianą zwykłej mowy, której, jak czytałem, używa między sobą jego lud,
lecz której nigdy jeszcze nie słyszałem na własne uszy.
- Azaliż nie pójdziesz za mną, Eileen? - rzekł.
Zachwiała się jak wiotka roślinka w spulchnionej ziemi, gdy mijają ją ciężkie kroki, i spojrzała w przeciwną stronę.
- Nie mogę, Jamie - szepnęła. - Słyszałeś, co powiedział Tam? To prawda. Sprawiłabym ci tylko zawód.
- Nieprawda - powiedział tym samym cichym głosem. - Nie mów, że nie możesz. Powiedz, że nie chcesz, a pójdę sobie.
Czekał. Lecz ona, wciąż odwrócona, unikała jego wzroku. A potem potrząsnęła głową na znak ostatecznej odmowy.
Na ten widok wciągnął głęboko powietrze w płuca. Gdy przestałem mówić, nie spojrzał nawet na mnie ani na Mathiasa; nie spojrzał na
żadnego z nas i teraz. W dalszym ciągu bez widocznych na twarzy oznak bólu i gniewu odwrócił się i bez hałasu opuścił bibliotekę, dom i
życie mojej siostry na zawsze.
Eileen okręciła się na pięcie i wybiegła z pokoju. Spojrzałem na Mathiasa - odwrócił stronicę swojej książki, nie podnosząc na mnie
wzroku. O Jamethonie Blacku ani o całym incydencie nie wspomniał nigdy więcej.
Podobnie jak Eileen.
Ale nie minęło sześć miesięcy, gdy najspokojniej w świecie zgłosiła swój kontrakt do sprzedaży na Cassidę i poleciała na ów świat do
pracy. Kilka miesięcy później poślubiła młodego człowieka, rodowitego mieszkańca planety, nazwiskiem David Long Hall. Zarówno
Mathias, jak i ja dowiedzieliśmy się o małżeństwie dopiero w kilka miesięcy po fakcie, a i to od osób trzecich. Sama Eileen nie napisała
ani słowa.
Lecz wiadomość o tym obeszła mnie w owym czasie nie więcej niż Mathiasa, gdyż zwycięstwo nad siostrą i Jamethonem Blackiem
wskazało mi tak poszukiwaną drogę. Nowe umiejętności zaczynały się we mnie utrwalać. Począłem rozwijać techniki stosowania ich do
manipulacji ludźmi, tak jak mi się to udało z Eileen, by uzyskać to, czego pragnę; i byłem już na dobrej drodze do osiągnięcia mego
własnego celu, którym była wolność i potęga.

Rozdział 5

Jednak okazało się, że mimo wszystko scena w bibliotece miała utkwić w mej pamięci jak cierń.
Przez pięć lat, podczas których wspinałem się po szczeblach kariery w Służbie Prasowej niczym urodzony człowiek sukcesu, nie miałem
od Eileen żadnych wiadomości. W dalszym ciągu nie pisała do Mathiasa, nie pisała też do mnie. Kilka listów, które do niej wysłałem,
pozostało bez odpowiedzi. Dorobiłem się wielu znajomych, ale nie mogę powiedzieć, bym miał jakichś przyjaciół - a Mathias nic dla
mnie nie znaczył. Powoli, opłotkami, zaczynałem sobie uświadamiać, iż jestem na świecie sam jak ten palec i że uczyniłbym daleko
lepiej, gdybym w pierwszym gorączkowym podnieceniu wywołanym świeżo odkrytą zdolnością manipulowania ludźmi znalazł sobie
inny obiekt doświadczeń niż jedyna osoba na wszystkich czternastu światach, która mogła mieć jakieś powody, by mnie kochać.
Właśnie to przywiodło mnie w pięć lat później na zbocze górskie na nowej ziemi, zryte niedawno ogniem ciężkiej artylerii.
Przemierzałem je, gdyż zbocze stanowiło część pola bitwy, od kilku zaledwie godzin toczonej przez rzucone przeciwko sobie do walki
siły Północnej i Południowej Partycji Altlandii na Nowej Ziemi. Zarówno wojska Północy, jak i Południa tylko w niewielkiej części
składały się z rodowitych Nowoziemian. Siły zbuntowanej Północy w ponad osiemdziesięciu procentach tworzyły oddziały zaciężne,
wynajęte od Zaprzyjaźnionych. W skład armii Południa wchodziły w przeszło sześćdziesięciu pięciu procentach kontyngenty
cassidańskiego rekruta, wynajętego przez władze Nowej Ziemi na zasadzie bilansu kontraktowego od rządu Cassidy - i ten właśnie fakt
sprawił, że zmuszony byłem wyszukiwać sobie drogę pośród zrytej ziemi i powalonych pni drzewnych na zboczu. Między rekrutami tego
właśnie oddziału znajdował się młody grupowy nazwiskiem Dave Hall - mężczyzna, za którego moja siostra wyszła na Cassidzie.
Moim przewodnikiem był żołnierz piechoty lojalistów, to jest Sił Zbrojnych Południowej Partycji. Nie Cassidanin, lecz rodowity
mieszkaniec Nowej Ziemi w stopniu kadrowego ordynansa. Był to osobnik wychudły, po trzydziestce i z natury rzeczy skwaszony, co
wnosiłem z cichej rozkoszy, której zdaje się doświadczał, widząc, jak moje miejskie buty i peleryna reportera tytłają się w błocie i
poszyciu leśnym. Od owej chwili w Encyklopedii Finalnej minęło już sześć lat, moje specjalne umiejętności porządnie we mnie okrzepły i
dziś, kosztem zaledwie kilku minut, potrafiłbym całkowicie odmienić jego opinię o sobie. Lecz nie było to warte zachodu.
Wreszcie doprowadził mnie do małego punktu łączności u stóp góry i przekazał oficerowi o kwadratowej szczęce i podkrążonych oczach,
któremu z wyglądu dałbym lat czterdzieści z okładem. Oficer był za stary na dowództwo polowe i widać było po nim oznaki zmęczenia
właściwe dla wieku średniego. Co więcej, posępne legiony z Zaprzyjaźnionych miały ostatnio dobrą zabawę z półsurowym cassidańskim
rekrutem jako przeciwnikiem. Trudno się dziwić, że spoglądał na mnie z równie kwaśną miną, co mój przewodnik.
Tyle tylko że w przypadku dowodzącego jego postawa stwarzała pewien problem. By otrzymać to, po co tu przybyłem, musiałem ją
zmienić. Sęk w tym, że przyjechałem niemal bez żadnych danych na temat tego człowieka, gdyż chodziły już słuchy o spodziewanym
natarciu Zaprzyjaźnionych i jako że nie było czasu do namysłu, przybyłem tak, jak stałem. Liczyłem, że uda mi się wymyślić jakieś
argumenty w drodze.

background image

- Komendant Hal Frane - przedstawił się nie czekając, aż coś powiem, i szorstko wyciągnął kwadratową, niezbyt czystą rękę. - Pańskie
dokumenty!
Podałem mu swoje papiery. Przejrzał je, lecz wyraz twarzy nie złagodniał mu ani na jotę.
- Co to? - spytał. - Stażysta?
Pytanie równało się obeldze. To, czy byłem pełnoprawnym członkiem Gildii Reporterów, czy wciąż jeszcze czeladnikiem w okresie
próbnym, nie powinno go nic a nic obchodzić. Mówiąc to sugerował, że jestem prawdopodobnie jeszcze zbyt zielony i tu, na linii frontu,
będę potencjalnym zagrożeniem dla niego i jego ludzi.
Jednakże, choć całkiem tego nieświadomy, pytaniem tym nie tyle zadał cios w czułe miejsce mej wewnętrznej linii obrony, ile odsłonił
takie u siebie.
- Istotnie - odparłem spokojnie, odbierając od niego dokumenty. I na podstawie tego, co właśnie zdradził mi na swój temat, zacząłem
improwizować. - Teraz, co do pańskiego awansu...
- Awansu!
Szeroko otworzył oczy. Ton jego głosu potwierdził to wszystko, co sobie wydedukowałem z jednego, jedynego drobiazgu - drobiazgu,
którego sens był taki, że ludzie zdradzają się mimowolnie przez dobór oskarżeń rzucanych na innych. Człowiek, który insynuuje, że jesteś
złodziejem, prawie na pewno posiada w swym wnętrzu duże i wrażliwe pokłady nieuczciwości; a w tym wypadku próba Frane'a, by
dokuczyć mi wytykaniem mojego niskiego statusu, bez wątpienia zakładała, że jestem czuły na tym samym punkcie co on. Usiłowanie
znieważenia mnie, w połączeniu z faktem, że komendant był zbyt zaawansowany wiekiem, jak na posiadaną rangę, wskazywały, że nie
pierwszy raz został pominięty przy awansie i była to jego pięta achillesowa. Odkrywając ją, uczyniłem zaledwie drobny wyłom - lecz
wtedy, po pięciu latach ćwiczenia swych umiejętności na ludzkich umysłach, nie potrzebowałem nic więcej.
- Nie jest pan wyznaczony do awansu na majora? - zapytałem. - Myślałem... - Urwałem nagle i wyszczerzyłem doń zęby w uśmiechu. -
Zdaje się, że to pomyłka. Musiałem pomylić pana z kimś innym. - Zmieniłem temat, rozglądając się po zboczu. - Widzę, że przeżył pan tu
dziś ze swoimi ludźmi ciężkie chwile.
Wpadł mi w słowo.
- Skąd pan wie, że otrzymałem awans? - dopytywał z groźną miną.
Uznałem, że najwyższy czas zastąpić kijem marchewkę.
- Cóż, komendancie, nie wydaje mi się, bym zapamiętywał takie rzeczy - rzekłem, spoglądając mu prosto w oczy. Tu zrobiłem minutową
pauzę, by ta prawda mogła do niego dotrzeć. - A jeśli nawet, to nie sądzę, by wolno mi to było panu wyjawić. Źródła informacji reportera
są poufne, to w mojej branży konieczność. Wojskowi mają również swoje sekrety.
To przywołało go do porządku. W jednej chwili przypomniało mu się, że nie jestem jednym z jego piechurów. Nie ma mocy
rozkazywania mi, bym mu powiedział cokolwiek, czego powiedzieć nie chciałem. Moja osoba, jeśli chciał się czegokolwiek ode mnie
dowiedzieć, wymagała obchodzenia się w jedwabnych rękawiczkach, a nie walenia pięścią w stół.
- Ależ - powiedział, czyniąc wysiłek, by przejście od pogróżek do uśmiechów dokonało się możliwie z wdziękiem. - Ależ oczywiście.
Musi mi pan wybaczyć! Byliśmy tu pod dużym obstrzałem.
- Trudno tego nie zauważyć - rzekłem z odrobinę większą sympatią w głosie. - Rzeczywiście, nie jest to sytuacja sprzyjająca utrzymaniu
nerwów na wodzy.
- Niestety. - Udało mu się przywołać uśmiech na twarz. - Zatem pan... nie może powiedzieć mi nic więcej o tym czekającym mnie
awansie?
- Obawiam się, że nie - odparłem.
Nasze oczy spotkały się znowu. I tak już pozostały.
- Rozumiem. - Odwrócił wzrok, nieco skwaszony. - No cóż, czym możemy panu służyć, redaktorze?
- Ależ może mi pan opowiedzieć o sobie - odparłem. - Chętnie dowiedziałbym się czegoś o pańskiej dotychczasowej karierze. Nagle
odwrócił się twarzą do mnie.
- Mojej? - zapytał, wytrzeszczywszy oczy.
- No, tak - odrzekłem. - Po prostu taki mam kaprys. Reportaż o zwykłym człowieku, kampania z punktu widzenia jednego z
doświadczonych oficerów na polu walki. Pan rozumie.
Zrozumiał. Tak też i przewidywałem. Mogłem bez trudu dojrzeć, jak blask ponownie zagościł w jego oczach, i niemal zobaczyłem tryby
obracające się pod powierzchnią jego umysłu. Znajdowaliśmy się w punkcie, w którym człowiek o czystym sumieniu zacząłby się
dopytywać: "Dlaczego właśnie ja w tym reportażu? Czemu nie jakiś oficer starszy rangą albo z większą liczbą odznaczeń?"
Lecz Frane nie miał zamiaru o nic pytać. To, że właśnie on jest obiektem zainteresowania, uważał za sprawę oczywistą. Jego
zaprzepaszczone nadzieje sprawiły, iż dodał dwa do dwóch i otrzymał, jak mu się wydało, cztery. Naprawdę sądził, że czeka go awans -
awans na polu walki. W jakiś sposób, choć teraz akurat nie mogło mu przyjść do głowy w jaki, jego niedawne zachowanie w obliczu
nieprzyjaciela musiało przesunąć go w kolejce do wyższego stopnia w hierarchii wojskowej, ja zaś jestem tutaj, by zrobić o tym reportaż.
Jako zwykłemu cywilowi, rozumował, nie przyszło mi do głowy, że on może jeszcze nie wiedzieć o czekającym go awansie i ta moja
ignorancja sprawiła, że już przy pierwszym spotkaniu bezmyślnie puściłem farbę.
Było coś obrzydliwego w sposobie, w jaki zmieniły się jego głos i postawa, skoro tylko zakończył mozolny proces dochodzenia do
satysfakcjonujących go wniosków. Podobnie jak niektórzy ludzie o miernych zdolnościach, on także całe swoje życie spędził na szukaniu
usprawiedliwień i wymówek mających udowodnić, że w gruncie rzeczy jest człowiekiem nadzwyczajnie uzdolnionym, a tylko przypadek
i ludzka zawiść pozbawiały go aż do dziś słusznie należnych mu owoców jego pracy.
Potem, pod pretekstem dzielenia się informacjami na temat swej własnej osoby, roztoczył przede mną taki wachlarz wszystkich tych
usprawiedliwień, że gdybym rzeczywiście przeprowadzał z nim wywiad w celach reporterskich, mógłbym przeszło tuzin razy za pomocą
jego własnych słów wykazać mu całą jego małoduszność i mierność. Swój życiorys opowiedział mi tak, jak gdyby był to jeden wielki
krzyk rozpaczy. Prawdziwe pieniądze w żołnierskim fachu przynosiła praca najemnika, ale wszystkie korzystne dla najemników oferty
trafiały albo do rąk mieszkańców Zaprzyjaźnionych Światów, albo Dorsaj. Na to, by przyjąć klasztorny tryb życia żołnierza czy nawet

background image

oficera wśród Zaprzyjaźnionych, Frane nie miał ani niezbędnego hartu ducha, ani odpowiednich przekonań religijnych. Jedynym
sposobem zaś, by stać się Dorsajem, było się nim urodzić. Pozostawała więc jedynie służba garnizonowa, szkolenie kadr i dowodzenie
stacjonarnymi siłami zbrojnymi różnych światów i terytorialnych związków politycznych - i to tylko po to, by w razie wybuchu wojny
zostać na drodze do wyższych stanowisk dowódczych wyprzedzonym przez sprowadzonych skądinąd najemników, urodzonych lub
specjalnie przysposobionych do prawdziwej walki.
A służba garnizonowa, nie potrzeba dodawać, w porównaniu z zarobkami najemnika przynosiła marne grosze. Ten czy inny rząd zawsze
gotów był przyjąć do służby drugorzędny materiał oficerski w rodzaju Frane'a na warunkach długoterminowego kontraktu z niską płacą i
trzymać go na niej do woli. Ale kiedy ten sam rząd miał zamiar przyjąć na służbę najemników, znaczyło to, że potrzebował najemników,
a zatem zupełnie naturalne było, że ludzie, którzy z racji swego zawodu kładli głowę pod ewangelię, stawiali twarde warunki finansowe.
Lecz dość już o komendancie Frane'em, który nie odgrywa tu aż tak ważnej roli. Był to mały człowieczek, któremu udało się przekonać
samego siebie, że stoi w przededniu uznania go - i to przez samą Międzygwiezdną Służbę Prasową - za potencjalnie wielkiego człowieka.
Jak większość ludzi tego pokroju miał nadmiernie wygórowane mniemanie o ważności rozgłosu w promowaniu czyjejś kariery.
Opowiedział mi wyczerpująco o sobie, oprowadził po pozycjach, gdzie na zboczu tkwili okopani jego ludzie i, na długo, zanim zacząłem
gotować się do odejścia, reagował na wszelkie sugestie z mojej strony z precyzją dobrze wyregulowanego mechanizmu. Toteż gdy już-już
miałem wyruszać z powrotem na tyły, wyraziłem życzenie - to, z którym w rzeczywistości tu przybyłem.
- Widzi pan, właśnie przyszedł mi do głowy pewien pomysł - powiedziałem, zawracając z drogi. - W dowództwie operacyjnym
pozwolono mi na czas kampanii wziąć sobie do pomocy jakiegoś szeregowca. Miałem zamiar zabrać kogoś z puli dowództwa, ale, sam
pan rozumie, lepiej byłoby, gdybym mógł dostać jakiegoś żołnierza z pańskiego oddziału.
- Jednego z moich żołnierzy? - Spojrzał na mnie spod oka.
- Właśnie - odparłem. - Wówczas w razie zamówienia na ciąg dalszy artykułu lub gdyby zażądano ode mnie informacji o kampanii z
pierwszej ręki... tak jak wy ją tutaj widzicie... mógłby mi dostarczyć danych. Trudno, bym z każdą taką drobnostką gonił za panem po
całym polu bitwy. W przeciwnym razie zmuszony byłbym po prostu odpowiedzieć, że ani następny artykuł, ani ciąg dalszy nie wchodzą
w grę.
- Rozumiem - powiedział i twarz mu się wypogodziła. Lecz zaraz potem znowu zmarszczył brwi. - Jednakże zanim dotrze tu uzupełnienie
i będę w stanie kogoś puścić, minie tydzień albo i dwa tygodnie. Nie widzę, w jaki...
- O, jeśli tylko o to chodzi, to wszystko w porządku - rzekłem, wyławiając z kieszeni pisemne zezwolenie. - Mam tu upoważnienie, by
wybrać sobie kogoś wedle uznania, nie czekając na uzupełnienie... jeśli oczywiście puści go dowódca. Przez kilka dni naturalnie
brakowałoby panu jednego człowieka, ale...
Pozwoliłem mu to przemyśleć. I przez chwilę rzeczywiście myślał - wszystkie głupstwa wywietrzały mu z głowy - tak jak myślałby w
takiej sytuacji każdy inny dowódca wojskowy. Wszystkie oddziały w tym sektorze były osłabione po ostatnich kilku tygodniach bitwy.
Brak jeszcze jednego człowieka oznaczał lukę w linii obrony Frane'a, który na taką perspektywę reagował odruchem warunkowym
właściwym każdemu oficerowi na polu walki...
Po chwili stało się dla mnie jasne, że widoki na rozgłos i awans utorowały sobie drogę do jego świadomości i zaczyna bić się z myślami.
- Kogo by tu...? - przemówił wreszcie, bardziej do siebie niż do mnie. W ten sposób sam sobie zadawał pytanie, w którym to mianowicie
miejscu mógłby się bez kogoś obejść. Lecz ja złapałem go za słowo, tak jakby pytanie skierowane było do mnie.
- Ma pan w swoim oddziale pewnego chłopca o nazwisku Dave Hall...
Głowa podskoczyła mu jak uniesiona sprężyną. Na jego twarzy pojawiło się płaskie i brudne podejrzenie. Istnieją dwa sposoby
postępowania w sytuacji, gdy zaczynamy w kimś budzić podejrzenia - pierwszy to uroczyście zapewnić o swej niewinności, a drugi,
lepszy, to przyznać się do popełnienia jakiegoś drobnego wykroczenia.
- Zauważyłem jego nazwisko na diagramie służbowym w dowództwie operacyjnym, nim przybyłem tu zobaczyć się z panem -
powiedziałem. - Prawdę mówiąc, był to jeden z powodów, dla których wybrałem - położyłem na to słowo pewien nacisk, tak by nie mógł
nie zwrócić na nie uwagi - właśnie pana do tej laurki. Ten Hall to podobno mój krewniak, jakaś tam piąta woda po kisielu, i pomyślałem
sobie, że równie dobrze mogę upiec dwie pieczenie przy jednym ogniu. Rodzina mnie pili, bym dla chłopaka coś zrobił.
Frane przyglądał mi się z uwagą.
- Oczywiście - dodałem - zdaję sobie sprawę, że brak panu ludzi. Jeśli jest on dla pana taki ważny...
Jeśli jest dla ciebie taki ważny, sugerował ton mojego głosu, nie mam zamiaru się o niego z tobą kłócić. Z drugiej jednak strony, to
właśnie ja mam zamiar przedstawić cię jako bohatera czytelnikom czternastu światów i jeśli usiądę do swojego vocodera w poczuciu, że
mogłeś zwolnić mojego krewniaka z linii frontu i tego nie uczyniłeś...
To do niego dotarło.
- Kto? Hali? - zapytał. - Ależ skąd, doskonale mogę się bez niego obejść. - Odwrócił się w kierunku swojego stanowiska dowodzenia i
warknął: - Ordynans! Sprowadź mi tu Halla w pełnym rynsztunku, z bronią, i gotowego do wymarszu!
Po wyjściu ordynansa Frane znów odwrócił się do mnie.
- Oporządzenie się i zameldowanie tu na miejscu zajmie mu około pięciu minut - powiedział.
Zajęło prawie dziesięć. Lecz nie miałem nic przeciwko temu, żeby poczekać. Dwanaście minut później, z naszym grupowym jako
przewodnikiem, wracaliśmy z Dave'em do dowództwa operacyjnego.

Rozdział 6

Dave oczywiście nigdy dotąd nie widział mnie na oczy. Lecz Eileen musiała mu o mnie opowiadać i rozumiało się samo przez się, że
rozpoznał mnie po nazwisku w chwili, gdy komendant przekazywał go do mojej dyspozycji. Miał jednak dość rozsądku, by nie zadawać
żadnych głupich pytań, dopóki nie dotarliśmy do Kwatery Głównej i nie pozbyliśmy się przewodnika grupowego.

background image

W rezultacie miałem po drodze okazję dobrze mu się przyjrzeć. Wynik tego pierwszego badania nie wypadł specjalnie korzystnie. Dave
był ode mnie niższy i wyglądał dużo młodziej, niż wskazywałaby na to istniejąca między nami różnica wieku. Twarz, ozdobiona płową
czupryną, była z gatunku tych zaokrąglonych i szczerych młodzieńczych buzi, które aż po wiek średni zachowują chłopięcy wygląd.
Jedyną wspólną z moją siostrą cechą, jakiej mogłem się w nim dopatrzyć, była pewna wrodzona niewinność i łagodność - owa niewinność
i łagodność bezbronnych stworzeń, które zdają sobie sprawę, że są zbyt słabe, by upominać się o swoje prawa i dochodzić ich siłą, więc
próbują utrzymać się na powierzchni, okazując gotowość do zdania się na dobrą wolę innych.
Być może byłem dla niego mimo wszystko zbyt surowy. Sam nie zaliczałem się do mieszkańców owczarni. Prędzej już ujrzelibyście mnie
na zewnątrz, przemykającego chyłkiem pod płotem i łypiącego z wielką atencją na pensjonariuszy.
Ale taka jest prawda. Nie wydało mi się, by Dave reprezentował sobą coś nadzwyczajnego, tak pod względem powierzchowności, jak
charakteru. Nie uważam też, by był specjalnie hojnie przez naturę obdarzony pod względem umysłowym. Kiedy Eileen wyszła za niego
za mąż, był zwykłym programistą i po to, by mógł przez ostatnie pięć lat studiować mechanikę przesunięć na Uniwersytecie
Cassidańskim, musieli oboje poszukać sobie dodatkowych zajęć, ona na cały, a on na pół etatu. Od osiągnięcia celu dzieliły go trzy lata
pracy, gdy miał nieszczęście spaść na egzaminie konkursowym poniżej poziomu siedemdziesięcio-percentylowej mediany. Pech chciał,
że zdarzyło się to akurat w chwili, gdy Cassida przeprowadzała pobór rekruta zakupionego przez Nową Ziemię na potrzeby trwającej
właśnie kampanii, która miała na celu stłumienie rebelii w Partycji Północnej. Odjechał w sołdaty.
Myślicie może, iż Eileen nie czekając zwróciła się do mnie o pomoc. Nic z tych rzeczy - chociaż kiedy się w końcu o wszystkim
dowiedziałem, fakt, że tego nie zrobiła, dał mi do myślenia. A przecież dziwić mnie to nie powinno. Gdy w końcu mi powiedziała,
wówczas jej słowa obdarły mą duszę z żywego ciała, a jej nagie kości rzuciły na pastwę zawodzących w nich wichrów wściekłości i
szaleństwa. Ale to było później. W rzeczy samej o tym, że Dave odjechał na Nową Ziemię z kontyngentem rekrutów, dowiedziałem się,
gdy nasz wuj Mathias niespodziewanie i bez hałasu rozstał się z tym światem, a ja zmuszony byłem skontaktować się z przebywającą na
Cassidzie Eileen w sprawach majątkowych.
Jej niewielki udział w spadku (Mathias na znak pogardy czy wręcz szyderstwa lwią część swej pokaźnej fortuny zostawił Projektowi
Encyklopedii Finalnej jako świadectwo, że wszelkie projekty tyczące Ziemi i Ziemian uważa za tak jałowe, iż nawet największa pomoc
nie jest w stanie uchronić ich od klęski) przedstawiał dla niej jakąkolwiek wartość tylko wtedy, gdyby udało mi się w jej imieniu dobić
targu z jakimś pracującym na Ziemi Cassidaninem, który zostawił rodzinę na ojczystej planecie. Tylko rządy oraz wielkie organizacje
mogły przekładać planetarne dobra materialne na wartość ludzkiej pracy i kontraktów, będących w rzeczywistości jedyną walutą
wymienialną w stosunkach między jednym a drugim światem. W ten sposób dowiedziałem się, że Dave opuścił żonę i swój świat
rodzinny, by wziąć udział w nowoziemskiej awanturze.
Nawet wówczas Eileen nie zwróciła się do mnie o pomoc. To ja sam, z własnej inicjatywy, pomyślałem o tym, by poprosić o
przydzielenie mi Dave'a jako asystenta na czas kampanii. Poinformowałem listownie Eileen o tym, co mam zamiar zrobić, i poczyniłem
odpowiednie kroki. Teraz, kiedy dopełniłem obietnicy, nie byłem do końca pewien, czemu to uczyniłem, a nawet czułem się z tym po
trosze nieswojo, tak samo jak wówczas, gdy Dave, kiedy wreszcie pozbyliśmy się naszego przewodnika i wyruszyliśmy do Castlemain,
najbliższego dużego miasta za linią frontu, próbował mi dziękować.
- Możesz sobie tego oszczędzić! - warknąłem na niego. - Wszystko, co zdziałałem do tej pory, to jeszcze nawet nie połowa roboty.
Będziesz musiał pójść ze mną na linię frontu jako nie uzbrojony obserwator. A nie możesz tego uczynić bez przepustki podpisanej przez
obie strony. Komuś zaś, kto jeszcze niespełna osiem godzin temu brał na muszkę swojej broni samostrzelnej żołnierzy z
Zaprzyjaźnionych, niełatwo będzie ją zdobyć!
Na te słowa się zamknął. Był nieco zmieszany. Fakt, że nie chciałem przyjąć jego podziękowań, sprawił mu wyraźną przykrość. Za to
zniechęcił go do mówienia, a o to mi właśnie chodziło.
Odebraliśmy rozkazy, przygotowane w dowództwie operacyjnym, w których przydzielano mi go na stałe, a potem dokończyliśmy
przejażdżki platformą do Castelmain, gdzie wraz z moim sprzętem zostawiłem go w hotelu, wyjaśniwszy, że rano po niego wrócę.
- Mam nie opuszczać pokoju? - zapytał, gdy wychodziłem.
- Rób, do cholery, na co masz ochotę! - odrzekłem. - Nie jestem twoim grupowym. Bądź tylko tutaj jutro o dziewiątej czasu miejscowego,
kiedy wrócę.
Wyszedłem. Dopiero za drzwiami uświadomiłem sobie, co nim powodowało, a mnie przyprawiało o gęsią skórkę. Uważał, że jako
szwagrowie powinniśmy spędzić kilka godzin razem na wzajemnym poznawaniu się, mnie zaś na samą myśl o takiej perspektywie cierpła
skóra. Ze względu na Eileen mogłem uratować mu życie, ale nie miałem ochoty na nawiązywanie z nim stosunków towarzyskich.
Nowa Ziemia i Freilandia, jak to powszechnie wiadomo, to siostrzane planety w układzie Syriusza. Położone są niedaleko od siebie,
naturalnie nie aż tak, jak skupisko Wenus-Mars-Ziemia, lecz dostatecznie blisko, by z orbity Nowej Ziemi na orbitę Freilandii można było
dostać się jednym skokiem przesunięcia, z niezłą, choć nie absolutną statystyczną szansą osiągnięcia celu z ograniczonym do minimum
błędem. Dla tych zatem, którzy nie boją się podróży między światami niewielkiego ryzyka, przelot z jednej planety na drugą trwa około
godziny - pół godziny w górę na stację orbitalną, zero godzin na skok i pół godziny w dół na powierzchnię u celu podróży.
Wyruszyłem tym właśnie sposobem w drogę i nie minęły dwie godziny od pożegnania ze szwagrem, gdy już pokazywałem odźwiernemu
u wejścia do rezydencji Hendrika Galta, Pierwszego Marszałka Sił Zbrojnych Freilandii, zdobyte z trudem zaproszenie.
Było to zaproszenie na przyjęcie wydane na cześć człowieka, który wówczas nie był jeszcze tak dobrze znany jak dzisiaj, obywatela
Dorsaj (jako że Galt był oczywiście Dorsajem), szefa podpatrolu kosmicznego, nazwiskiem Donal Graeme. Wtedy właśnie Graeme po raz
pierwszy zwrócił na siebie uwagę opinii publicznej. Dokonał z siłą jakichś czterech czy pięciu statków zupełnie wariackiego ataku na
obronę planetarną Newtona - ataku, który złagodził newtoniański napór na Oriente, nie zamieszkany siostrzany świat Freilandii i Nowej
Ziemi i tym samym wydobył planetarne siły Galta z paskudnego taktycznego dołka.
Wedle mego ówczesnego rozeznania Graeme, jak większość ludzi tego pokroju, był kimś w rodzaju żołnierza ryzykanta o dzikim
spojrzeniu. Tak czy owak, na szczęście nie do niego miałem interes. Moje zamiary dotyczyły kilku wpływowych ludzi, którzy mieli
pojawić się na przyjęciu.

background image

Zależało mi zatem w szczególności, by na dokumentach Dave'a znalazła się kontrasygnata szefa oddziału Freilandzkiej Służby Prasowej -
mimo że nie zapewniało to mojemu szwagrowi jakiejkolwiek ochrony ze strony Służby Prasowej. Ten rodzaj ochrony obejmował tylko
członków Gildii oraz, z pewnymi ograniczeniami, takich jak ja czeladników-stażystów. Lecz komuś nie wtajemniczonemu, na przykład
żołnierzowi na polu walki, mogło się wydawać, że Służba Prasowa rzeczywiście udzieliła swego poparcia. W następnej kolejności
potrzebny był mi dodatkowy podpis jakiejś ważnej osobistości spośród Zaprzyjaźnionych po to, by zapewnić Dave'owi bezpieczeństwo
na wypadek, gdybyśmy w trakcie kampanii natknęli się na polu bitwy na jakichś ich żołnierzy.
Szefa oddziału Służby Prasowej, rozsądnego i pogodnego Ziemianina nazwiskiem Nuy Snelling, znalazłem z łatwością. Bez żadnych
ceregieli dokonał na przepustce Dave'a adnotacji stwierdzającej, że Służba Prasowa wyraża zgodę na to, by Dave mi asystował, i notatkę
podpisał.
- Zdajesz sobie oczywiście sprawę - powiedział - że to nie jest warte funta kłaków. - Zerknął na mnie z ciekawością, oddając mi
przepustkę. - Ten Dave Hall to któryś z twych przyjaciół?
- Szwagier - odparłem.
- Hmm - odrzekł, marszcząc brwi ze zdziwienia. - Cóż, życzę powodzenia. - I odwrócił się, by porozmawiać z Exotikiem w błękitnych
szatach, w którym ku memu zdziwieniu rozpoznałem Padmę.
Zaskoczenie było tak ogromne, że popełniłem nieostrożność, której udawało mi się od kilku przynajmniej lat skutecznie wystrzegać, to
jest odezwałem się bez zastanowienia.
- Ależ to Padma, Outbond! - wyrzuciłem z siebie jednym tchem. - A co ty tu porabiasz?
Snelling, odstąpiwszy krok w tył, by mieć nas obu na oku, powtórnie zmarszczył brwi. Lecz Padma odezwał się, zanim jeszcze mój
przełożony zdążył zmyć mi głowę za oczywistą niegrzeczność. Padma nie miał obowiązku opowiadać się przede mną ze swoich
poczynań. Ale najwidoczniej nie poczuł się obrażony.
- Mógłbym ciebie zapytać o to samo, Tam - odrzekł z uśmiechem.
Do tego czasu zdołałem już odzyskać kontenans.
- Jestem tam, gdzie są wiadomości - odparłem.
Był to utarty slogan Służby Prasowej. Lecz Padma zdecydował się potraktować go dosłownie.
- I ja też, w pewnym sensie - powiedział. - Pamiętasz, Tam, co ci kiedyś mówiłem o wzorcu? To miejsce i ta oto chwila stanowią węzeł.
- Doprawdy? - odrzekłem z uśmiechem. - Nie ma to nic wspólnego ze mną, mam nadzieję?
- I owszem, ma - oznajmił. I w następnej chwili poczułem na sobie jego wzrok sięgający głęboko do mego wnętrza. - Lecz jeszcze
bardziej z Donalem Graeme'em.
- I tak też być powinno, jak sądzę, skoro to na jego cześć wydano przyjęcie. - I roześmiałem się, próbując jednocześnie obmyślić jakąś
wymówkę, która pozwoliłaby mi salwować się ucieczką.
Sama obecność Padmy wystarczyła, by ciarki zaczęły chodzić mi po plecach. Było to tak, jak gdyby miał na mnie jakiś tajemny wpływ,
który sprawiał, że w jego towarzystwie nie mogłem się skupić.
- A przy okazji, co się stało z tą dziewczyną, która przyprowadziła mnie wówczas do gabinetu Marka Torre? Nazywała się, bodajże,
Liza... Liza Kant?
- I owszem, Liza - potwierdził, przyglądając mi się ze spokojem. - Przyszła ze mną tutaj. Jest teraz moją osobistą sekretarką. Pewnie
niedługo się na nią natkniesz. Martwi się o twoje zbawienie.
- Jego zbawienie? - wtrącił lekko, acz z widocznym zainteresowaniem Snelling.
Jego praca, podobnie jak praca wszystkich członków zwyczajnych Gildii, wiązała się z ciągłym wyczuleniem na wszystkie fakty, które
mogłyby wpłynąć na szansę przyjęcia czeladnika do Gildii.
- Zbawienia od siebie samego - odparł Padma, wciąż wpatrzony we mnie swymi orzechowymi oczyma, żółtymi i przydymionymi jak
oczy demona lub boga.
- W takim razie lepiej zobaczę, czy nie uda mi się znaleźć Lizy samemu i umocnić w tym zbożnym dziele - ja z kolei odrzekłem lekko,
chwytając nadarzającą się sposobność do odwrotu. - Być może zobaczymy się jeszcze.
- Być może - odpowiedział Snelling. Wyszedłem.
Gdy tylko skryłem się przed ich wzrokiem w tłumie, zanurkowałem w stronę wejścia na schodki prowadzące na jeden z niewielkich
balkoników, które niczym loże w teatrze zwieszały się ze ścian sali. Nie miałem zamiaru dać się przyłapać tej dziwnej dziewczynie, której
obraz nawiedzał moje myśli z nadmierną natarczywością. Przed pięciu laty, po wydarzeniach w Encyklopedii Finalnej, raz po raz
nachodziła mnie ochota wrócić do Enklawy i odszukać dziewczynę. I za każdym razem powstrzymywało mnie coś na kształt strachu.
Wiedziałem, skąd się brał ten strach. Gdzieś w głębszych warstwach mojej psychiki tkwiło irracjonalne przekonanie, że rozwinąłem w
sobie spostrzegawczość i inne talenty po to, by zdobyć umiejętność podporządkowywania ludzi swojej woli, tak jak po raz pierwszy
podporządkowałem jej w bibliotece swą własną siostrę i Jamethona Blacka, i tak jak później podporządkowywałem jej każdego, kto
stanął mi na drodze, aż po komendanta Frane'a o kilka godzin wcześniej i jeden świat dalej - ale głęboko we mnie, mówię, tkwił strach, że
w razie podjęcia przeze mnie jakichkolwiek prób podobnego obejścia się z Lizą Kant coś mi tę moc zabierze.
Odnalazłem przeto schody i wbiegłem po nich na górę, na mały, pusty balkonik z kilkoma krzesłami ustawionymi wokół okrągłego stołu.
Stąd powinienem bez trudu zauważyć Brighta, szefa Starszych Zjednoczonej Rady Kościołów, która władała oboma Zaprzyjaźnionymi
Światami Harmonii i Zjednoczenia. Bright był jednym z Wojujących - tych z panujących duchownych z Zaprzyjaźnionych, którzy
najmocniej wierzyli w wojnę jako środek wiodący do osiągnięcia dowolnych celów - aż krótką wizytą na Nowej Ziemi bawił po to, by na
własne oczy przekonać się, czy najemnicy z Zaprzyjaźnionych nie ustają w wysiłkach na rzecz swych nowoziemskich chlebodawców.
Zygzak na przepustce Dave'a skreślony jego ręką byłby dla mojego szwagra pewniejszą ochroną przed wojskami z Zaprzyjaźnionych niż
pięć cassidańskich pułków pancernych.
Dostrzegłem go po pięciu zaledwie minutach wypatrywania w tłumie kłębiącym się blisko pięć metrów pode mną. Stał na przeciwległym
krańcu sali i rozmawiał z siwowłosym mężczyzną o wyglądzie Wenusjanina lub mieszkańca Newtona. Wiedziałem, jak wygląda Starszy
Bright, znałem z wyglądu większość godnych uwagi osobistości, o międzygwiezdnym znaczeniu, na czternastu zaludnionych światach.

background image

To, że dzięki moim specjalnym talentom tak szybko zaszedłem tak daleko, nie znaczy jeszcze, że nie przykładałem się do nauki zawodu.
Ale mimo to i tak za pierwszym razem widok Starszego Brighta był dla mnie zaskoczeniem.
Nigdy bym nie przypuścił, że może wywierać tak niezwykle potężne wrażenie przy bezpośrednim spotkaniu. Wyższy ode mnie, o barach
jak wrota stodoły i - choć w średnim wieku - talii sprintera, stał, ubrany całkiem na czarno, obrócony do mnie plecami, w lekkim
rozkroku, utrzymując całą swą wagę na palcach stóp, niczym wojownik zaprawiony w walce wręcz. Było w tym człowieku coś, co
niczym czarny płomień mocy przejmowało mnie dreszczem lęku i jednocześnie wywoływało pragnienie, by spróbować go przechytrzyć.
Jedno wiedziałem na pewno, nie był to ktoś, kto, jak komendant Frane, tańczyłby, jak mu zagram, skacząc przez sznur upleciony z
gładkich słówek.
Obróciłem się, by do niego zejść - i zatrzymał mnie przypadek. Jeśli to był przypadek. Nigdy nie będę wiedział na pewno. Być może było
to przeczulenie wywołane uwagą Padmy, że na to miejsce i chwilę przypadał we wzorcu rozwoju ludzkości punkt węzłowy, za który on
był osobiście odpowiedzialny. Na zbyt wielu ludzi wpłynąłem za pośrednictwem takiej właśnie subtelnej, acz trafiającej do przekonania
sugestii, by nie podejrzewać, że w tym wypadku mogło to spotkać właśnie mnie. Oto ujrzałem niemal tuż pode mną niewielką grupkę
osób.
Jedną z nich był William z Cety, Główny Przedsiębiorca obiegającej słońca Tau Ceti, ogromnej handlowej planety o niskiej grawitacji.
Drugą - wysoka, piękna, jasnowłosa i młodziutka z wyglądu dziewczyna nazwiskiem Anea Marlivana, która jako Wybranka Kultis
stanowiła w swojej generacji koronny klejnot pokoleń egzotycznego wychowania. Był tam także Galt, imponujący w swoim paradnym
mundurze marszałkowskim, oraz jego siostrzenica Elvine. I jeszcze jeden mężczyzna, którym mógł być tylko Donal Graeme.
Był to młody człowiek w mundurze szefa podpatrolu, niewątpliwy Dorsaj, obdarzony czarną czupryną i charakterystyczną dla ludzi
urodzonych do wojaczki nadzwyczajną sprawnością ruchów. Natomiast jak na Dorsaja był stosunkowo niski - nie wyższy ode mnie,
gdybym stanął obok niego - oraz szczupły, niemal zbyt szczupły. Jednak z całej tej grupy to właśnie on przykuł moją uwagę. Spojrzał do
góry i mnie zauważył.
Nasze spojrzenia spotkały się zaledwie przez mgnienie oka. Znajdowaliśmy się dostatecznie blisko siebie, bym mógł zobaczyć, jakiego
koloru są jego oczy - i to właśnie sprawiło, że stanąłem jak wryty.
Były całkowicie bezbarwne, a przynajmniej ich barwa nie przypominała żadnego ze znanych kolorów. Były albo szare, albo zielone, albo
niebieskie, zależnie od tego, jakiej barwy starałeś się w nich doszukać. Graeme niemal w tej samej chwili odwrócił wzrok. Jednak ja,
uderzony dziwacznością tych oczu, zatrzymałem się w osłupieniu i na mgnienie oka straciłem kontakt z rzeczywistością. Lecz dosyć było
i tej chwili zwłoki.
Kiedy otrząsnąłem się z transu i spojrzałem tam, gdzie przed chwilą widziałem Starszego Brighta, odkryłem, że od rozmowy z
siwowłosym mężczyzną oderwało go właśnie pojawienie się adiutanta. Adiutant, którego postura wydała mi się dziwnie znajoma, z
ożywieniem meldował coś Starszemu Zaprzyjaźnionych Światów.
I kiedy tak, obserwując go, stałem z założonymi w dalszym ciągu rękoma, Bright nagle odwrócił się na pięcie i w ślad za adiutantem o
znajomym mi wyglądzie skierował się ku drzwiom, które, jak wiedziałem, prowadziły do frontowego holu i do wyjścia z rezydencji
Galta. Opuszczał przyjęcie i za chwilę szansa rozmowy z nim będzie stracona. Błyskawicznie odwróciłem się, by zbiec po schodkach z
balkonu i dogonić Brighta, zanim odjedzie.
Lecz droga była zatarasowana. Za chwilę cielęcego zapatrzenia się na Donala Graeme'a zapłaciłem fiaskiem całego przedsięwzięcia. Gdy
ruszyłem do zejścia, schodami na balkon wchodziła właśnie Liza Kant.

Rozdział 7

- Tam! - zawołała. - Poczekaj! Nie odchodź!
Nawet nie mógłbym, przynajmniej bez zepchnięcia jej siłą z drogi. Całą szerokość schodków zatarasowała swą osobą. Zatrzymałem się,
spoglądając z niezdecydowaniem na oddalone wyjście, w którym zdążyli już zniknąć Bright wraz z adiutantem. Natychmiast stało się dla
mnie jasne, że się spóźniłem. Obaj ruszali się żwawo. Zanim zdołałbym zejść na dół i utorować sobie drogę przez zatłoczoną salę, oni
zdążyliby już dotrzeć do pojazdu, czekającego na nich na zewnątrz, i odjechać.
Może gdybym ruszył w tej samej sekundzie, w której zauważyłem, że Bright kieruje się do wyjścia... Lecz prawdopodobnie nawet
wówczas próba dogonienia go byłaby skazana na niepowodzenie. To nie pojawienie się Lizy, ale chwila nieuwagi, spowodowana
zapatrzeniem się w niezwykłe oczy Donala Graeme'a, kosztowała mnie utratę szansy zdobycia na przepustce Dave'a podpisu Brighta.
Powróciłem wzrokiem do Lizy. Dziwne, ale teraz, gdy istotnie udało jej się mnie przyłapać i po raz wtóry stanęliśmy twarzą w twarz,
byłem z tego zadowolony, choć w dalszym ciągu tkwiła we mnie ta sama, wspomniana wcześniej obawa, że w jakiś sposób stracę
skuteczność działania.
- Skąd wiedziałaś, że znajdziesz mnie tutaj? - dopytywałem.
- Padma uprzedzał, że będziesz starał się trzymać ode mnie z daleka - odrzekła. - Co na sali bankietowej nie jest takie łatwe. Musiałeś
więc zaszyć się w jakimś ustronnym miejscu, a jedyne takie miejsca to te balkony. Właśnie przed chwilą zauważyłam, że stoisz za
balustradką i spoglądasz na dół...
Była nieco zdyszana biegiem po schodach i wypowiedziała te słowa jednym tchem.
- W porządku - powiedziałem. - Znalazłaś mnie. Czego chcesz jeszcze?
Odzyskała już oddech, lecz wciąż była zarumieniona od wysiłku związanego z wbieganiem na schody. Z kolorami na buzi wyglądała
prześlicznie i był to fakt, którego nie sposób było zignorować. Lecz wciąż jeszcze czułem przed nią obawę.
- Tam! - wykrzyknęła. - Mark Torre musi z tobą pomówić!
Strach, który przed nią czułem, odezwał się we mnie z mocą narastającego ryku syreny alarmowej. W tym momencie odkryłem źródło
niebezpieczeństwa, jakie dla mnie stanowiła. Broń do ręki musiały dać jej wrodzona mądrość lub instynkt. Ktoś inny na jej miejscu

background image

wolałby najpierw powoli i stopniowo przygotowywać grunt pod to żądanie. Lecz instynktowna mądrość podpowiedziała jej, jak
niebezpiecznie jest dać mi dość czasu na zorientowanie się w sytuacji, tak bym mógł ją obrócić na swoją korzyść.
Lecz ja także potrafiłem być bezceremonialny. Spróbowałem wyminąć ją bez słowa. Stanęła mi na drodze i zmusiła do zatrzymania się.
- A to niby o czym? - zapytałem szorstko.
- Tego mi nie powiedział.
Wówczas znalazłem sposób odparcia jej ataku. Zacząłem się z niej śmiać. Najpierw przyglądała mi się przez dłuższą chwilę, wreszcie na
jej policzki powrócił rumieniec i zaczęła rzeczywiście sprawiać wrażenie osoby bardzo zagniewanej.
- Przepraszam, nie chciałem cię urazić.
Zdławiłem w gardle śmiech, czując jednocześnie, że w głębi duszy wcale tego nie chciałem. Choć sprowokowany do obrony, istotnie za
bardzo ją lubiłem, by tak się z niej naigrawać.
- Ale jakie wspólne tematy moglibyśmy mieć jeszcze, oprócz tej samej starej śpiewki, bym przejął Encyklopedię Finalną? Zapomniałaś?
Sam Padma powiedział, że nie nadaję się dla was. Podobno jestem zorientowany bez reszty w kierunku - ze smakiem obróciłem to słowo
w ustach - destrukcji.
- Jeśli o to chodzi, to będziemy musieli zaryzykować. - Wyglądała na upartą. - Ponadto to nie Padma decyduje o sprawach Encyklopedii.
Decyduje Mark Torre, a on robi się coraz starszy. Lepiej niż ktokolwiek inny zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie groziłoby,
gdyby nagle wypuścił ster z ręki i nie byłoby nikogo, kto mógłby go przejąć. Pół roku, może rok, i Projekt poszedłby na dno. Albo
zostałby celowo zatopiony przez osoby z zewnątrz. Myślisz, że twój wuj był jedynym na Ziemi człowiekiem, który miał takie poglądy na
temat swej planety i ludzi z młodszych światów?
Zesztywniałem i w mym umyśle zagościł chłód. Zrobiła błąd, wspominając o Mathiasie. Musiałem przy tym zmienić się na twarzy, gdyż
ujrzałem, że i twarz Lizy się zmienia.
- Co to ma znaczyć?! - nagle wybuchnąłem wściekłością. - Zbieracie materiały obciążające na mój temat? Kazaliście mnie śledzić?
Postąpiłem krok w przód, a ona instynktownie się cofnęła. Schwyciłem ją za ramię i przytrzymałem.
- Skąd ta nagonka na mnie, teraz, po pięciu latach? Jak się w ogóle dowiedziałaś, że będę tutaj?
Zaniechała wszelkich prób wyrwania się i z godnością stała bez ruchu.
- Puść mnie - powiedziała spokojnie. Puściłem, a ona odsunęła się do tyłu. - O tym, że tutaj będziesz, uprzedził mnie Padma. Powiedział,
że to moja ostatnia szansa dotarcia do ciebie - dokonał odpowiednich obliczeń. Pamiętasz, opowiadał ci o ontogenetyce.
Przypatrywałem jej się przez chwilę, po czym parsknąłem głośnym śmiechem.
- Daj spokój, dobrze? - rzekłem. - Wiele mogę przełknąć na temat tych twoich Exotików. Ale nie wmówisz mi, że potrafią z taką
dokładnością wyliczyć, gdzie w danej chwili w przyszłości znajdzie się każdy z mieszkańców wszystkich czternastu światów.
- Nie każdy - odpowiedziała ze złością - tylko ty. Ty i kilku podobnych tobie... gdyż ty jesteś czynnikiem sprawczym, a nie stałym
elementem wzoru. Czynniki działające na osobnika przemieszczanego z miejsca na miejsce przez wzorzec są zbyt szeroko rozgałęzione i
zbyt skomplikowane do obliczenia. Lecz ty nie jesteś zdany na łaskę i niełaskę czynników zewnętrznych. Ty masz wolność wyboru
niweczącą naciski, które ludzie i wydarzenia usiłują wywrzeć na ciebie. Padma powiedział ci to pięć lat temu!
- I czyni to moje postępowanie łatwiejszym do przewidzenia zamiast trudniejszym? Wolne żarty!
- Och, Tam! - odparła, rozjątrzona. - Oczywiście, że czyni łatwiejszym! Nie potrzeba do tego żadnej ontogenetyki! Szczerze mówiąc,
można było to przewidzieć bez niczyjej pomocy, samemu. Od pięciu lat harujesz jak wół po to, by zyskać członkostwo Gildii Reporterów,
czyż nie tak? Uważasz może, że nie widać tego jak na dłoni?
Miała oczywiście rację. Z moich ambicji nie robiłem przed nikim sekretu. Nie było takiej potrzeby. Wyczytała w mej twarzy zgodę.
- W porządku - kontynuowała. - A więc dochrapałeś się wreszcie czeladnika. Idźmy dalej. Jaki jest najszybszy i najpewniejszy sposób, by
czeladnik utorował sobie drogę do rzeczywistego członkostwa Gildii? Wyrobić sobie nawyk znajdowania się zawsze tam, skąd dochodzą
najbardziej interesujące wiadomości, nie mam racji? A jakie są najbardziej interesujące, jeśli wręcz nie najdonioślejsze wiadomości w tej
chwili? Wojna na Nowej Ziemi pomiędzy Partycją Północną a Południową. Wiadomości z pola walki są zawsze dramatyczne. Nie mogło
być więc najmniejszych wątpliwości, że jeśli tylko zdołasz, załatwisz sobie zlecenie na obsługę tego teatru wojny. A łatwo odnieść
wrażenie, że prawie zawsze zdobywasz to, czego pragniesz.
Przyjrzałem jej się z bliska. Wszystko to, co mówiła, było prawdą i brzmiało rozsądnie. Lecz jeśli tak, to dlaczego przedtem nie przyszło
mi do głowy, że tak łatwo przewidzieć moje poczynania? Było to tak, jak gdybym nagle odkrył, iż znajduję się pod obserwacją kogoś
uzbrojonego w potężną lornetę, kogoś, kogo bym nigdy w życiu nie podejrzewał o szpiegowskie zamiary. Wówczas przyszło mi do głowy
coś jeszcze.
- Ależ powiedziałaś mi tylko, dlaczego powinienem znajdować się teraz na Nowej Ziemi - rzekłem wolno. - Dlaczego jednak miałbym
znaleźć się na Freilandii, na tym akurat konkretnym przyjęciu?
Po raz pierwszy się zająknęła. Już nie wydawała się taka pewna swej wiedzy.
- Padma... - rozpoczęła i zawahała się. - Padma twierdzi, że to miejsce i ta chwila stanowią punkt węzłowy. A ty, będąc tym, czym jesteś,
potrafisz takie punkty postrzegać. Twoja osobista potrzeba wyzyskania ich dla swych własnych celów sprawia, że jesteś przez nie
przyciągany.
Wpatrywałem się w nią z uwagą, z wolna przyswajając sobie te wiadomości. I wówczas, nagle niczym grom z jasnego nieba, poraził mnie
związek między tym, co właśnie powiedziała, a tym, co usłyszałem wcześniej.
- Punkt węzłowy, no właśnie! - rzekłem z napięciem, posuwając się w podnieceniu o kolejny krok w jej kierunku. - Padma powiedział, że
to punkt węzłowy. Dla Graeme'a... ale również i dla mnie! Cóż więc? Jakie to ma dla mnie znaczenie?
- Nie... - zawahała się. - Nie wiem dokładnie, Tam. I, jak sądzę, nie wie tego nawet sam Padma.
- Ale sprowadziło was tutaj coś, co ma związek właśnie z tym i ze mną! A może się mylę? - niemal na nią krzyczałem. Mój umysł zbliżał
się do prawdy jak lis do gonionego królika. - Dlaczego w takim razie zastawiliście na mnie swoje sieci? W tym oto, jak to nazywacie,
szczególnym miejscu i czasie! Powiedz mi!

background image

- Padma... - zająknęła się. Wówczas niemal w oślepiającym przebłysku nagłego zrozumienia ujrzałem, że na ten temat wolałaby skłamać,
ale coś w środku na to jej nie pozwala. - Padma... dopiero niedawno to odkrył i tylko dzięki temu, że Encyklopedia rozrosła się
wystarczająco, by mu służyć pomocą. Zaczerpnął z niej dodatkowe dane do obliczeń. I kiedy teraz dane te wykorzystał, wyniki okazały
się dużo bardziej skomplikowane... i doniosłe. Encyklopedia jest dla całego rodzaju ludzkiego dużo ważniejsza, niż sądził przed pięciu
laty. Większe jest również niebezpieczeństwo, że Encyklopedia nigdy nie zostanie ukończona. Także twoje własne siły destrukcji...
Opadła całkiem z sił i spojrzała na mnie błagalnie, jak gdyby prosząc, bym ją uwolnił od obowiązku dokończenia tego, o czym zaczęła
mówić. Lecz mój umysł pracował na przyspieszonych obrotach, a serce chciało wyskoczyć mi z piersi.
- Dalej - rozkazałem jej szorstko.
- Siły destrukcji, którymi dysponujesz, okazały się większe, niż mógłby przypuścić w najgorszych snach. Lecz, Tam - przerwała sobie
samej niemal gorączkowo - jest jeszcze jedna sprawa. Pamiętasz? Przed pięciu laty Padma był przekonany, że nie ma dla ciebie innego
wyboru, jak zagłębić się aż po sam kres w tę twoją dolinę mroku. Otóż nie jest to do końca prawdą. Istnieje pewna szansa przy tych
właśnie współrzędnych wzorca, w tym akurat punkcie węzłowym. Jeśli opamiętasz się w porę, dokonasz właściwego wyboru i zawrócisz
z drogi, możesz jeszcze odnaleźć wąską ścieżkę, wiodącą z powrotem z czeluści. Lecz musisz zawrócić już teraz, w tej sekundzie! Nie
oglądając się na skutki, musisz porzucić zlecone ci zadanie i wrócić na Ziemię, by porozmawiać z Markiem Torre... i to już, w tej chwili!
- W tej chwili - wymamrotałem, lecz było to po prostu echo jej słów, powtórzonych machinalnie w czasie, gdy wsłuchany byłem w swoje
rozszalałe myśli. - Nie - mówiłem dalej - mniejsza z tym. O co w tym wszystkim chodzi i z jakiej to mam zawrócić drogi? Jaka konkretnie
destrukcja? Nie mam niczego takiego w planach... przynajmniej w tej chwili.
- Tam!
Z daleka czułem dotyk jej ręki na swoim ramieniu. Ujrzałem jej pobladłą twarz, przyglądającą mi się z napięciem, niby w zamiarze
zwrócenia na siebie mojej uwagi. Lecz było to tak, jak gdyby moje zmysły rejestrowały wszystkie te rzeczy z wielkiej odległości. Gdyż
jeśli miałem słuszność - jeśli miałem słuszność - wówczas nawet obliczenia Padmy świadczyły na korzyść obecnych we mnie sił
ciemności, talentu, którego okiełznanie i zaprzęgnięcie do pracy kosztowało mnie pięć lat ćwiczeń. A jeśli rzeczywiście posiadałem taką
moc, to na jakie czyny mógłbym się porwać?
- Ależ to nie jest coś, co mógłbyś mieć w planach! - mówiła z rozpaczą Liza. - Nie rozumiesz, że broń też nie planuje, że kogoś postrzeli?
Ty nosisz to w sobie, Tam, niczym broń gotową do strzału. Tyle tylko że ty możesz nie dopuścić do tego, żeby wystrzeliła. Póki jest
jeszcze na to czas, możesz się zmienić. Możesz uratować i siebie, i Encyklopedię...
Ostatnie słowo rozdzwoniło się nagle milionem ech w mym wnętrzu. Dźwięczało niczym niezliczone głosy, które słyszałem pięć lat temu
w Punkcie Przejścia pomieszczenia Katalogu Encyklopedii. Nagle dosięgnęło mnie poprzez grubą warstwę ogarniającego mnie
podniecenia i ugodziło dotkliwie jak ostrze włóczni. Niczym oślepiający promień światła przebiło na wylot ciemne mury wyrastające
triumfalnie po prawicy i po lewicy mego umysłu, tak jak wyrosły tam owego dnia w gabinecie Marka Torre. Niczym niemożliwa do
zniesienia światłość rozdarło na chwilę ciemności i ukazało mi następujący obraz: mnie samego w strugach deszczu, Padmę, stojącego
naprzeciw mnie, i leżące między nami ludzkie zwłoki.
Lecz odpędziłem od siebie to przelotne urojenie i rzuciłem się w objęcia ciemności niosącej pociechę. Wnet wróciło do mnie poczucie
potęgi i mocy.
- Mnie tam Encyklopedia nie jest do niczego potrzebna - wyrzekłem na głos.
- Ależ jest ci potrzebna! - zawołała Liza. - Potrzebna jest każdemu człowiekowi urodzonemu na Ziemi, a w przyszłości, jeśli Padma ma
rację, wszystkim ludziom z czternastu światów. I tylko ty jeden możesz sprawić, że na pewno ją będą mieli. Tam, ty m u s i s z...
- Muszę? - Tym razem to ja o krok cofnąłem się przed nią. Ogarnęła mnie wściekła, lodowata furia, taka sama, jaką kiedyś potrafił we
mnie wzbudzić Mathias, tyle tylko że dziś połączona była z triumfującym poczuciem mocy. - Ja nic nie muszę! Nie próbuj wrzucić mnie
do jednego worka razem z resztą was, ziemskich robaków. Być może o n i potrzebują Encyklopedii. Ale nie ja!
Powiedziawszy to, przecisnąłem się obok niej, używając w końcu siły fizycznej, by usunąć ją z drogi. Schodząc po schodach, słyszałem,
jak wciąż mnie woła. Pozostałem głuchy na te wołania. Do dziś nie wiem, jak brzmiały słowa, którymi wzywała mnie po raz ostatni.
Odwróciłem się do balkonu i jej błagań plecami i przez środek towarzystwa zgromadzonego na parkiecie utorowałem sobie drogę do
drzwi, za którymi zniknął Bright. Po odejściu Brighta nie miałem już czego tu szukać. Świeżo odzyskane poczucie własnej potęgi nie
pozwalało mi znieść przy sobie niczyjej obecności. Na przyjęcie zaproszeni zostali w większości, czy nawet w przytłaczającej większości,
ludzie z młodszych światów, a głos Lizy, zdawało się, dzwonił i dzwonił mi w uszach, powtarzając, że potrzebuję Encyklopedii, co
odbijało się echem gorzkich nauk Mathiasa o relatywnej bezradności i niemocy Ziemian.
Gdy wreszcie odetchnąłem świeżym powietrzem chłodnej i bezksiężycowej freilandzkiej nocy, okazało się, tak jak podejrzewałem, że
Starszy Bright oraz ów ktoś, kto odwołał go z przyjęcia, zniknęli. Strażnik na parkingu powiedział, że już odjechali.
Szukać ich teraz nie miałoby sensu. Mogli udać się w dowolne miejsce na planecie, jeśli wręcz nie na kosmodrom i z powrotem na
Harmonię albo Zjednoczenie. Niech sobie jadą, pomyślałem, wciąż jeszcze rozgoryczony aluzją do typowo ziemskiej nieskuteczności
moich działań, którą to aluzję, jak mi się zdawało, wyczytałem ze słów Lizy. Niech sobie jadą. Sam potrafię wydobyć Dave'a z wszelkich
kłopotów, jakie mogliby mu zgotować Zaprzyjaźnieni z powodu braku na jego przepustce podpisu kogoś z ich władz.
Udałem się z powrotem do kosmoportu, złapałem pierwszy wahadłowiec na orbitę i przeskoczyłem na Nową Ziemię. Po drodze jednak
miałem dość czasu, by ochłonąć. Nie mogłem zignorować faktu, że w dalszym ciągu warto byłoby postarać się o podpis na przepustce
Dave'a. Mogłem być zmuszony do zostawienia go samego z jakichś nieprzewidzianych przyczyn. Przypadek mógł nas rozdzielić na polu
walki. Mogło się zdarzyć całe mnóstwo różnych rzeczy, które postawiłyby go w kłopotliwym położeniu, podczas gdy mnie nie byłoby w
pobliżu, by przyjść mu z pomocą.
Po niepowodzeniu ze Starszym Brightem pozostała mi tylko jedna jedyna szansa: udać się po podpis pod przepustką Dave'a do Kwatery
Głównej wojsk Zaprzyjaźnionych w Partycji Północnej. Wobec tego, gdy tylko dotarłem na orbitę Nowej Ziemi, zamieniłem swój bilet
powrotny na bilet do Contrevale, miasta w Partycji Północnej, leżącego tuż za pozycjami najemników z Zaprzyjaźnionych.
Wszystko to zajęło mi nieco czasu. Gdy z Contrevale dostałem się do dowództwa operacyjnego wojsk Partycji Północnej, minęła już
północ. Dzięki reporterskiej przepustce uzyskałem wstęp na teren Kwatery Głównej, który nawet jak na nocną porę sprawiał wrażenie

background image

dziwnie opustoszałego. Za to gdy dotarłem wreszcie na plac przed Komendanturą, zdumiała mnie znaczna liczba ślizgaczy
zaparkowanych w części oficerskiej.
Raz jeszcze moja przepustka pozwoliła mi ominąć umundurowanego na czarno wartownika z kamienną twarzą i gotową do otwarcia
ognia bronią samostrzelną. Znalazłem się w kancelarii. Przed sobą miałem kontuar, który dzielił kancelarię na dwie połowy, a za sobą
przezroczystą, wysoką do sufitu taflę ściany odsłaniającą widok na cały, oświetlony latarniami teren parkingu. Po drugiej stronie długiego
kontuaru, za jednym z biurek, siedział samotnie człowiek, grupowy, niewiele starszy ode mnie, lecz już z twarzą zastygłą w maskę
surowej i bezlitosnej samodyscypliny, charakterystyczną dla niektórych z tych ludzi.
Gdy zbliżyłem się do kontuaru, podniósł się z miejsca i stanął naprzeciw mnie z drugiej strony.
- Jestem reporterem Międzygwiezdnej Służby Prasowej - zacząłem. - Szukam...
- Twoje dokumenty!
Głos, który mi przerwał, był szorstki i nosowy. Czarne oczy jarzące się w zapadniętej twarzy wpatrywały się w moje, a dobór zaimka był
nieomal wyzwaniem rzuconym mi w twarz. Gdy wyciągnął rękę po papiery, bezlitosna pogarda, równająca się nieledwie nienawiści od
pierwszego wejrzenia, przeskoczyła od niego do mnie niczym iskra elektryczna - i moja własna nienawiść, zanim zdążyłem wziąć ją na
smycz rozwagi i chłodnej refleksji, jak lew wyrwany z drzemki rykiem rywala, skoczyła mu instynktownie do gardła.
Jak dotąd znałem ten typ Zaprzyjaźnionego jedynie ze słyszenia, teraz po raz pierwszy spotkałem się z nim oko w oko. Grupowy należał
do tych mieszkańców Harmonii i Zjednoczenia, którzy posługiwali się zaśpiewem kościelnym, swym własnym wariantem używanej
powszechnie mowy ludzkiej, nie tylko między sobą, ale w stosunku do wszystkich mężczyzn i kobiet bez różnicy. Był jednym z tych,
którzy odżegnywali się od wszelkich przyjemności życiowych, choćby takich, które płyną z uczucia pełnego brzucha lub dotyku miękkiej
pościeli. Całe jego życie było zaledwie zbrojną próbą i przedsionkiem życia przyszłego, tego życia, którego mogli dostąpić jedynie ci, co
przestrzegając przykazań prawdziwej wiary, byli na dodatek Wybrańcami Pana.
Dla tego człowieka nie miało żadnego znaczenia to, że on nie był niczym więcej niż podoficerem, jednym z tysiąca podobnych sobie
szeregowych funkcjonariuszy, pochodzących z ubogiej, kamienistej planety, ja zaś jednym z kilku zaledwie setek wykształconych,
przeszkolonych i upoważnionych do noszenia na czternastu zamieszkanych światach peleryny reportera. Nie miało dla niego znaczenia to,
że byłem członkiem czy choćby tylko czeladnikiem Gildii, który jak równy z równym rozmawiać mógł z władcami planet. Nic nie
znaczyło dla niego nawet to, że on dla mnie był w połowie szaleńcem, a ja dla niego produktem wykształcenia i szkolenia wiele razy
przewyższających jego własne. Wszystko to nie miało znaczenia, gdyż on był Wybrańcem Bożym, a ja nie otrzymałem błogosławieństwa
jego Kościoła. Przyglądał mi się zatem takim wzrokiem, jakim cesarz mógłby obdarzyć psa, którego w porę nie usunięto z drogi
kopniakiem.
I ja mu się przyglądałem. Na każdy cios świadomie zadany człowiekowi przez człowieka i wymierzony w miłość własną istnieje
stosowna riposta. Któż mógłby wiedzieć o tym lepiej ode mnie? I dobrze wiedziałem, jaką ripostę należy zastosować przeciwko komuś,
kto próbuje patrzeć z góry. Taką ripostą jest śmiech. Jeszcze nie zbudowano na świecie tak potężnego tronu, którym nie mógłby zachwiać
śmiech idący od dołu. Ale teraz przyglądałem się temu grupowemu i nie mogłem się zmusić do śmiechu.
Śmiech nie chciał mi przejść przez gardło z bardzo prostego powodu. Otóż wiedziałem, że on, na wpół obłąkany i ograniczony w swych
poglądach, byłby się raczej z całym spokojem pozwolił żywcem spalić na stosie, niżby się wyrzekł najmniej istotnej ze swoich zasad.
Podczas gdy j a nie byłbym zdolny nawet przez minutę utrzymać jednego palca nad płomieniem zapałki, by potwierdzić najważniejszą z
moich.
I on wiedział, że ja wiem, jaki on jest naprawdę. I on wiedział, że ja wiem, iż on wie, jaki ja jestem naprawdę. Poziom naszej wiedzy o
sobie nawzajem był równy jak dzielący nas kontuar. Tak więc nie mógłbym go wyśmiać, nie tracąc przy tym szacunku dla samego siebie.
I za to go znienawidziłem.
Podałem mu swoje papiery. Obejrzał je. Potem zwrócił.
- Dokumenty twoje są w porządku - rzekł wybitnie nosowo. - Po co tu przybywasz?
- Po przepustkę - odparłem, odkładając na bok swoje papiery i wyjmując te Dave'a. - Dla mojego asystenta. Rozumiecie, przekraczamy
tam i z powrotem linię frontu i...
- Zarówno na naszych pozycjach, jak na linii frontu niepotrzebna jest tobie żadna przepustka. Wystarczą dokumenty reportera. - Odwrócił
się niby w zamiarze powrotu za biurko.
- Ale mój asystent - mówiłem głosem nie znającym wahania - nie ma papierów reportera. Zatrudniłem go dopiero dziś rano i nie miałem
czasu nic dla niego przygotować. Potrzebna mi jest zatem tymczasowa przepustka, podpisana przez jednego z oficerów tutejszej Kwatery
Głównej...
Z powrotem odwrócił się w stronę kontuaru.
- Azaliż twój asystent nie jest reporterem?
- Z formalnego punktu widzenia nie. Ale...
- Nie posiada zatem prawa do wolnego wstępu na nasze pozycje ani też upoważnienia do przekraczania naszych linii. Przepustka nie
może być wydana.
- O, tego nie byłbym taki pewny - powiedziałem ostrożnie. - Dosłownie kilka godzin temu mogłem dostać ją od twojego Starszego
Brighta na przyjęciu na Freilandii, ale wyszedł, zanim miałem okazję go poprosić.
Zatrzymałem się, gdyż grupowy ponuro potrząsnął głową.
- Mojego brata Brighta - poprawił mnie i po tym, jaki wybrał tytuł, poznałem wreszcie, że pozostanie niewzruszony.
Tylko fanatycy najbardziej spośród Zaprzyjaźnionych oddani sprawie gardzili potrzebą stosowania się we własnym gronie do zasad
wojskowej hierarchii. Starszy Bright mógł rozkazać memu grupowemu rzucić się z gołymi rękami na nieprzyjacielskie stanowisko
ogniowe, i grupowy posłuchałby bez chwili wahania. Lecz nie znaczyło to wcale, by uważał osobę czy też opinie brata Brighta za
godniejsze od swoich własnych.

background image

Powód tego był bardzo prosty. Ranga i tytuł Brighta dotyczyły jego życia doczesnego, a zatem w oczach grupowego nie przedstawiały
większej wartości niż miedź brzęcząca i cymbał brzmiący. Nic nie ważyły w porównaniu z faktem, że jako bracia w zbawieniu on i
grupowy byli sobie równi przed obliczem Pana.
- Brat Bright - powiedział - nie mógłby wystawić przepustki komuś, kto nie jest uprawniony do wchodzenia między nasze rzesze i
swobodnego odchodzenia, a kto być może został nasłany, by szpiegować nas na rzecz nieprzyjaciół naszych.
Pozostała mi tylko jeszcze jedna karta do zagrania i z góry wiedziałem już, że będzie to karta przegrywająca. Tak czy owak, nic nie
szkodziło mi nią zagrać.
- Jeśli nie macie nic przeciwko temu - rzekłem - wolałbym usłyszeć tę odpowiedź z ust któregoś z waszych przełożonych. Wezwijcie
kogoś, proszę, jeśli nie ma nikogo innego, to może być oficer dyżurny.
Lecz on odwrócił się tyłem i poszedł w stronę biurka.
- Oficer dyżurny - powracając do papierów, nad którymi go zastałem, odrzekł ze stanowczością w głosie - nie może udzielić żadnej innej
odpowiedzi. Ani też ja nie zamierzam odrywać go od jego obowiązków po to, by powtórzył to, co już raz tobie powiedziałem.
Było to niczym ostateczne zatrzaśnięcie wieka nad moim planem zdobycia podpisu na przepustce. Wszelka dalsza dyskusja z tym
człowiekiem byłaby bezcelowa. Odwróciłem się na pięcie i opuściłem budynek.

Rozdział 8

Gdy tylko drzwi zatrzasnęły się za mną, stanąłem na ostatnim z trzech schodków prowadzących do środka i spróbowałem zastanowić się,
co powinienem w tej sytuacji począć, czy też co w tej sytuacji począć mi pozostało. Zbyt wiele obszedłem górą, dołem lub bokiem
niewzruszonych na pierwszy rzut oka przeszkód w postaci ludzkich decyzji, by tak łatwo dać za wygraną. Gdzieś musiała prowadzić do
celu jakaś boczna ścieżka, tylna furtka lub chociażby dziura w płocie. Znów zabłądziłem wzrokiem na przepełniony ślizgaczami oficerski
parking.
I wówczas w głowie zapaliło mi się światełko. W jednej chwili rozrzucone kawałki układanki powróciły na swoje miejsce, by ukazać mi
rzeczywisty kształt rzeczy, i w duchu wymierzyłem sobie potężnego kopniaka za to, że stało się to tak późno.
A zatem dziwnie znajomy wygląd adiutanta, który przybył zabrać Starszego Brighta z przyjęcia na cześć Donala Graeme'a. Dalej,
nieoczekiwany odjazd samego Brighta tuż po pojawieniu się adiutanta. I wreszcie, na ostatek, niespotykane pustki na terenie Kwatery
Głównej w przeciwieństwie do przepełnionego parkingu, opustoszała kancelaria oraz odmowa przywołania oficera dyżurnego przez
grupowego na służbie.
Albo Bright osobiście, albo jego obecność na obszarze działań wojennych dały najemnikom z Zaprzyjaźnionych hasło do wprowadzenia
w życie planu jakiejś nadzwyczajnej akcji bojowej. Zaskakująca ofensywa, starcie na proch cassidańskich sił zbrojnych i natychmiastowe
zakończenie wojny stanowiłyby najlepszą reklamę na poparcie czynionych przez Starszego wysiłków, by zdobyć korzystne zamówienia
na oddziały najemników z Zaprzyjaźnionych w obliczu widocznej na niektórych światach pewnej publicznej niechęci wobec ich
fanatycznych postaw i zachowań.
I nie dlatego że, jak mi mówiono, wszyscy Zaprzyjaźnieni nie dali się lubić. Jednak po spotkaniu z urzędującym wewnątrz grupowym
mogłem zrozumieć, iż nie potrzeba wielu takich jak on, by uprzedzić ludzi do ogółu żołnierzy w czarnych mundurach.
Przeto założyłbym się o własne buty, że Bright wraz ze starszyzną oficerską znajduje się teraz wewnątrz na stanowisku dowodzenia,
przygotowując jakąś akcję bojową, która miała wziąć przez zaskoczenie cassidański kontyngent. A u jego boku stać będzie adiutant, który
wyprowadził go z przyjęcia na cześć Donala Graeme'a - i, jeśli nie zawodziła mnie świetnie wyszkolona pamięć profesjonalisty, miałem
wrażenie, iż wiem, kim może być ten adiutant.
Wróciłem szybko do ślizgacza, wsiadłem do środka i włączyłem telefon. Centrala Contrevale spojrzała na mnie natychmiast oczyma
ładnej młodej blondynki.
Podałem jej numer ślizgacza, który był oczywiście pojazdem wynajętym.
- Chciałbym mówić z Jamethonem Blackiem - powiedziałem. - To oficer Sił Zbrojnych z Zaprzyjaźnionych i znajduje się teraz, jak sądzę,
w ich Kwaterze Głównej pod Contrevale. Nie jestem pewien, jaką ma rangę... przynajmniej przodownika roty, choć może już być
komendantem. To dosyć pilne. Jeśli zdoła się pani z nim skontaktować, proszę połączyć go z tym numerem.
- Tak, proszę pana - usłyszałem odpowiedź z centrali - proszę nie odkładać słuchawki, zgłoszę się za minutkę.
Ekran zgasł i zamiast głosu dało się słyszeć łagodne buczenie, zwiastujące, że kanał jest w dalszym ciągu zajęty.
Rozparłem się wygodnie na siedzeniu ślizgacza i czekałem. Po niecałych czterdziestu sekundach twarz blondynki pojawiła się ponownie.
- Odnalazłam pańskiego rozmówcę, który połączy się z panem za kilka sekund. Zaczeka pan?
- Oczywiście - odparłem.
- Dziękuję panu.
Twarz zniknęła z ekranu. Nastąpiło kolejne pół minuty buczenia i ekran rozświetlił się znowu, tym razem twarzą Jamethona.
- Witam. Przodownik roty Black? - upewniłem się. - Pan mnie zapewne nie pamięta. Jestem Tam Olyn, reporter. Znał pan kiedyś Eileen
Olyn, moją siostrę.
Jego oczy zdążyły mi już zdradzić, że mnie rozpoznał. Najwidoczniej albo ja zmieniłem się mniej, niż sądziłem, albo on musiał mieć
bardzo dobrą pamięć. On sam zmienił się również, lecz nie aż tak, by był nie do poznania. Jego twarz, widoczna ponad patkami na
klapach munduru, będącymi dowodem na to, że nie dostał awansu, nabrała głębi wyrazu i mocy charakteru. Lecz była to w dalszym ciągu
ta sama twarz, którą zapamiętałem owego dnia w bibliotece mojego wuja. Była tylko, oczywiście, nieco starsza.
Pamiętam, że myślałem o nim poprzednio jako o chłopcu. Czymkolwiek jednak był dzisiaj, na pewno chłopcem być przestał. I nigdy już
nim nie będzie.
- Co mogę dla pana zrobić, panie Olyn? - zapytał.

background image

Mówił głosem spokojnym i pozbawionym wszelkiego wahania, nieco głębszym od tego, jaki miałem w pamięci.
- Centrala podała, że dzwoni pan w sprawie nie cierpiącej zwłoki.
- Bo też w pewnym sensie tak jest w istocie - odpowiedziałem i zrobiłem pauzę. - Nie chciałbym odciągać pana od ważniejszych zajęć,
lecz jestem akurat tutaj w Kwaterze Głównej, na parkingu oficerskim przed budynkiem Dowodzenia. Jeśli znajduje się pan gdzieś w
pobliżu, może mógłby pan zejść tutaj i zamienić ze mną kilka słów? - Znów się zawahałem. - Oczywiście, jeśli ma pan w tej chwili inne
obowiązki...
- Moje obowiązki pozwolą mi w tej chwili poświęcić panu kilka minut - odparł. - Jest pan na parkingu budynku Dowodzenia?
- W wynajętym ślizgaczu, zielonym z przezroczystym dachem.
- Zaraz schodzę, panie Olyn.
Ekran zgasł.
Czekałem. Kilka minut później otwarły się te same drzwi, którymi wkroczyłem do budynku Dowodzenia, by mieć przyjemność
porozmawiania z grupowym zza kontuaru. Na oświetlonym tle mignęła mi ciemna, szczupła sylwetka, która wnet zeszła po trzech
stopniach na parking.
Gdy Black się zbliżył, otwarłem drzwiczki ślizgacza i posunąłem się, by zrobić mu miejsce obok siebie na siedzeniu.
- Pan Olyn? - zapytał, wsuwając głowę do wnętrza.
- To ja. Proszę do środka.
- Dziękuję.
Wsiadł i zajął miejsce obok mnie, zostawiając otwarte drzwiczki. Zważywszy porę roku i nowoziemską szerokość geograficzną wiosenna
noc była ciepła i poczułem na twarzy powiew niosący delikatną woń traw i drzew.
- Cóż to za pilna sprawa? - zapytał.
- Mam asystenta, dla którego potrzebuję przepustki. Opisałem mu pokrótce sytuację, przemilczając jedynie fakt, że Dave jest mężem
Eileen.
Kiedy skończyłem, siedział przez chwilę w milczeniu, ciemna sylwetka na tle świateł parkingu i budynku Dowodzenia, owiana
delikatnym powietrzem nocy.
- Jeśli pański asystent nie jest reporterem, panie Olyn - odrzekł wreszcie swoim spokojnym głosem - nie widzę możliwości, byśmy mogli
upoważnić go do swobodnego poruszania się w obrębie naszych pozycji i za naszymi liniami.
- On jest reporterem, przynajmniej na czas tej kampanii - odparłem. - Odpowiadam za niego tak samo, jak Gildia odpowiada za mnie.
Nasza bezstronność jest zagwarantowana pomiędzy gwiazdami. Obejmuje ona oczywiście mojego asystenta. Z wolna w ciemności
potrząsnął głową.
- Zbyt łatwo przyszłoby panu się od niego odżegnać, gdyby okazał się szpiegiem. Mógłby pan po prostu powiedzieć, że o niczym pan nie
wiedział, a on został panu narzucony jako asystent.
Odwróciłem głowę i spojrzałem prosto w miejsce, gdzie pod osłoną ciemności kryły się jego oczy. Właśnie po to naprowadziłem go na
ten punkt naszej rozmowy.
- Nie, bynajmniej nie byłoby mi łatwo - powiedziałem. - Ponieważ on wcale nie został mi narzucony. Zadałem sobie wiele trudu, by
właśnie jego mi przydzielono. To mój szwagier. Chłopak, którego poślubiła Eileen. A wykorzystując go jako asystenta, trzymam go z
dala od frontu, gdzie czekałaby go pewna śmierć. - Zrobiłem przerwę, by dać mu czas na przetrawienie tej wiadomości. - Próbuję
zachować jego życie dla Eileen i proszę pana, by mi w tym dopomógł.
Nawet nie drgnął, nie od razu też odpowiedział. W ciemnościach nie widziałem, czy zmienił mu się wyraz twarzy. Ale nie wydaje mi się,
by było wiele do zobaczenia, nawet gdybym miał do obserwacji odpowiednie światło. Black był nieodrodnym wytworem swej własnej
spartańskiej kultury i nie dałby po sobie poznać, że właśnie zainkasował ode mnie ciężki podwójny cios.
Jak już zauważyliście, właśnie w taki sposób podporządkowywałem swej woli zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Głęboko we wnętrzu
każdej inteligentnej istoty żywej kryją się sprawy zbyt wielkie, zbyt utajone lub zbyt okropne, by o nie pytać. Takie, jak wiara, miłość,
nienawiść i wina. Za każdym razem potrzebowałem jedynie wydobyć te sprawy na światło dzienne i zakotwiczyć argumentację przydatną
do zdobycia poszukiwanej odpowiedzi na jednym z owych głębinowych obrazów psychiki ludzkiej, których nie można się wyprzeć nawet
przed sobą samym. Chcąc zaprzeczyć słuszności mego stanowiska, człowiek musiałby się najpierw wyprzeć głęboko ukrytej integralnej
cząstki swej własnej osoby.
W przypadku Jamethona Blacka zakotwiczyłem me żądanie zarówno na tym obszarze jego psychiki, który był zdolny do ukochania ponad
wszystko Eileen, jak i na cząstce zajmowanej przez męską dumę (a duma była bliska źródłom religii tych całych Zaprzyjaźnionych), która
nie pozwalała mu żywić trwałej urazy o minioną i, jak sądził, honorową porażkę.
W świetle tego, co mu teraz powiedziałem, odmowa udzielenia Dave'owi przepustki byłaby równoznaczna z wysłaniem go na pewną
śmierć, a któż by potem uwierzył, że nie zrobił tego celowo, skoro, jak to Jamethonowi wykazałem, istniały poszlaki emocjonalne,
łączące to z jego utraconą miłością i wewnętrzną dumą.
Wreszcie poruszył się niespokojnie na siedzeniu ślizgacza.
- Niech mi pan da przepustkę, panie Olyn - powiedział. - Zobaczymy, co się da zrobić.
Wziął ją i poszedł.
Po kilku minutach był już z powrotem. Tym razem nie wsiadł do ślizgacza, lecz schylił się i przez otwarte drzwiczki wsunął do środka
dokument, który mu dałem.
- Pan mi nie powiedział - rzekł tym swoim spokojnym głosem - że już pan występował o przyznanie przepustki i że jej panu odmówiono.
Zamarłem. Z ręką wyciągniętą do góry i wciąż jeszcze ściskającą przepustkę spoglądałem na niego spod dachu ślizgacza.
- Kto mi jej odmówił? Ten grupowy w środku? Ależ to zwykły podoficer! A pan jest nie tylko oficerem, ale i adiutantem.
- Mimo to - odparł - odmowa została wydana. Nie mogę zmienić raz powziętej decyzji. Przykro mi. Udzielenie pańskiemu szwagrowi
przepustki nie jest możliwe.

background image

Dopiero wówczas dotarło do mej świadomości, że papier, który mi oddał, nie jest podpisany. Wpatrzyłem się weń, jak gdybym potrafił go
w ciemności przeczytać i, posługując się wyłącznie siłą woli, zmusić podpis do pojawienia się na pustym miejscu, gdzie się powinien
znajdować. Potem zawrzała we mnie niepohamowana wściekłość. Oderwałem wzrok od dokumentu i spojrzałem przez otwarte drzwiczki
ślizgacza na Jamethona Blacka.
- A więc w taki sposób chce pan się z tego wykręcić?! - wykrzyknąłem. - Oto jaką znalazł pan sobie wymówkę, żeby wysłać męża Eileen
na śmierć. Nie myśl sobie, że cię nie przejrzałem, panie Black, bo cię przejrzałem na wylot!
Ponieważ stał tyłem do światła, trzymając twarz w cieniu, nadal nie byłbym w stanie dojrzeć jakichkolwiek zmian, które mogły na niej
zajść po moich słowach. On zaś odpowiedział tym samym pozbawionym wahania głosem:
- Widział pan tylko człowieka, panie Olyn - rzekł. - Nie Naczynie Pana. Muszę już wracać do moich obowiązków. Do widzenia.
Powiedziawszy to, zatrzasnął drzwiczki ślizgacza, odwrócił się i wrócił na przełaj przez parking. Siedziałem, patrząc w ślad za nim i
gotując się wewnętrznie z wściekłości na samą myśl o obłudnym frazesie, którym poczęstował mnie na odchodnym, znalazłszy sobie
przedtem, jak sądziłem, wygodny pretekst do odmowy. Wreszcie zdałem sobie sprawę z tego, co robię. Gdy otwarły się drzwi budynku
Dowodzenia, jego ciemna sylwetka mignęła na ich tle i zaraz zniknęła, a w ślad za nią, wraz z zamknięciem się drzwi, zniknęło światło.
Kopnięciem uruchomiłem ślizgacz, odwróciłem go wokół własnej osi i skierowałem ku wyjazdowi z terenu wojskowego.
Kiedy przekraczałem bramę, minęła właśnie trzecia nad ranem i odbywała się zmiana warty. Ciemne sylwetki zluzowanych żołnierzy,
wciąż jeszcze pod bronią, ustawione były w szeregu i bez reszty pochłonięte wypełnianiem jakiegoś rytuału ich osobliwego kultu.
Gdy mijałem żołnierzy, zaśpiewali - czy też raczej zaintonowali - jeden ze swoich hymnów. Nie próbowałem wsłuchiwać się w słowa,
lecz trzy początkowe mimo woli wpadły mi w ucho. Żołnierzu, nie pytaj... brzmiały trzy słowa otwierające, jak się później dowiedziałem,
ich osobliwy hymn bojowy, śpiewany w chwilach szczególnej radości oraz w wigilię bitwy.
Żołnierzu, nie pytaj... rozbrzmiewało mi przez cały czas szyderczo w uszach, gdy odjeżdżałem z nie podpisaną wciąż przepustką Dave'a
w kieszeni. I raz jeszcze wezbrała we mnie wściekłość, i raz jeszcze poprzysiągłem sobie, że Dave nie będzie potrzebował żadnej
przepustki. Przez cały nadchodzący dzień na linii frontu ani na chwilę nie spuszczę go z oka i w mojej obecności znajdzie obronę i
całkowite bezpieczeństwo.

Rozdział 9

Gdy rano w holu mego hotelu wysiadłem z kolejki podziemnej, łączącej port kosmiczny z Blauvain, była godzina szósta trzydzieści. W
oczach miałem piasek i wargi suche jak pieprz, jako że od dwudziestu czterech godzin nie zmrużyłem oka. Nadchodzący dzień
zapowiadał wiele wydarzeń, więc prawdopodobnie również przez następne dwadzieścia cztery nie mogłem liczyć na odpoczynek. Ale
praca przez dwa lub trzy dni na okrągło, bez odrobiny snu, to ryzyko zawodowe reportera. Docierasz do informacji, sytuacja z sekundy na
sekundę może się zmienić i póki się to nie stanie, po prostu musisz trzymać rękę na pulsie.
Powinienem być wystarczająco przytomny, a gdyby w ostatniej chwili coś okazało się nie tak, jak trzeba, miałem jeszcze tabletki, które
pozwoliłyby mi to przetrzymać. Tak się jednak złożyło, że znalazłem w recepcji coś, co z miejsca poprawiło mi nastrój i wybiło z głowy
ochotę do spania.
Był to list od Eileen. Odszedłem na bok i nacisnąłem kopertę.
Najdroższy Tam!
Wiośnie dostałam Twój list, w którym donosisz, że chcesz zabrać Dave'a z linii frontu i zatrzymać go jako asystenta. Jestem taka
szczęśliwa, że wprost nie mam słów, by wyrazić swoje uczucia. Nigdy by mi do glowy nie przyszlo, że ktoś taki jak ty, Ziemianin, wciąż
w Gildii reporterów zaledwie czeladnik, móglby dla nas coś takiego zrobić.
Jak mam Ci dziękować? I czy zdołasz mi przebaczyć żywot, jaki wiodłam przez ostatnie pięć lat, nie pisząc i nie interesując się, co u Was
wszystkich słychać? Nie byłam dla Ciebie dobrą siostrą. Ale to tylko dlatego, iż zdawałam sobie sprawę, jaka jestem bezradna i
bezużyteczna, i przez cały czas, nawet jeszcze jako mała dziewczynka, czułam, że w głębi duszy wstydzisz się mnie i zaledwie tolerujesz.
I kiedy jeszcze powiedziałeś mi owego dnia w bibliotece, że moje małżeństwo z Jamethonem Blackiem nigdy by nie moglo się udać -
nawet wówczas dobrze wiedziałam, że masz rację, to, co o mnie mówiłeś, było szczerą prawdą - ale nie mogłam się powstrzymać, by Cię
za to nie znienawidzić. Wydawało mi się wówczas, że tak naprawdę to byłeś dumny z faktu, że udało Ci się nie dopuścić do tego, bym
odeszła z Jamiem.
Dopiero to, co teraz robisz, by ochronić Dave'a, pokazało mi, jak bardzo się co do Ciebie myliłam i jak bardzo, bardzo muszę
odpokutować za to, że mogłam tak myśleć. Odkąd Mama i Tatuś umarli, tylko ty jeden zostałeś mi na całym świecie i naprawdę Cię
kochałam, choć nieraz wydawało mi się, że wcale Ci na tym nie zależy, nie bardziej niż wujkowi Mathiasowi.
W każdym razie odkąd spotkałam Dave'a, a on się ze mną ożenił, wszystko to już należy do przeszłości. Musisz przyjechać kiedyś na
Cassidę do Alban i zobaczyć nasze mieszkanie. Mieliśmy wielkie szczęście, że dali nam takie duże. To mój pierwszy prawdziwy własny
dom i myślę, że będziesz zdumiony, widząc, jak wspaniale go urządziliśmy. Dave, jeśli go zapytasz, opowie Ci o wszystkim - nie
uważasz, że jest cudowny, to znaczy jak na kogoś, kto zechcial mnie poślubić? Jest taki dobry i taki lojalny. Czy wiesz, że kiedy mieliśmy
się pobrać, pragnął, bym Cię zawiadomiła o naszym ślubie pomimo tego, co wtedy do Ciebie czułam? Ale ja nie chciałam. Tylko że
oczywiście to on miał słuszność. On ma zawsze słuszność, tak samo jak ja zawsze jestem w biedzie, dobrze o tym wiesz, Tam.
Ale raz jeszcze Ci dziękuję, dziękuję Ci za wszystko, co robisz dla Dave'a, i niech towarzyszy Warn cała moja miłość. Powiedz Dave'owi,
że jeszcze dzisiaj napiszę do niego również, ale wydaje mi się, że jego poczta połowa nie dotrze tak szybko, jak Twoja.
Szczerze kochająca Eileen Wcisnąłem list wraz z kopertą do kieszeni i poszedłem na górę do swojego pokoju. Miałem zamiar pokazać
pismo Dave'owi, ale po drodze, na myśl o zawartym w nim ogromie wdzięczności i obwinianiu się przez Eileen o to, że nie była
przykładną siostrą, poczułem się nieoczekiwanie zakłopotany. Ja też nie należałem do oddanych braci, a to, co robiłem dla Dave'a, mogło

background image

wyglądać na wielkie rzeczy, lecz w rzeczywistości nie było niczym nadzwyczajnym. Niewiele więcej niż, odwzajemniając przysługę
zawodową, mógłbym zrobić dla zupełnie obcego człowieka.
W gruncie rzeczy sprawiła, że poczułem się cokolwiek zawstydzony swą własną osobą i jednocześnie absurdalnie uradowany
wiadomościami od Eileen. Być może okaże się, że mimo wszystko potrafimy żyć jak normalni ludzie. Jeśli oboje z Dave'em pałają do
siebie takim uczuciem, bez wątpienia niezadługo doczekam się małych siostrzeńców lub siostrzenic. Kto wie - może nawet w końcu sam
się ożenię (ni z tego, ni z owego przesunął mi się przed oczami obraz Lizy) i doczekam potomstwa? Może skończy się na tym, że nasz ród
rozproszy się po półtuzinie światów, jak większość grup rodzinnych w dzisiejszych czasach?
W ten sposób zadam kłam twierdzeniom Mathiasa, pomyślałem sobie w duchu. A także Padmy.
Takie oto absurdalne, acz radosne marzenia na jawie zaprzątały mnie, gdy dotarłem do drzwi i przypomniałem sobie, że nie podjąłem
decyzji, czy pokazać list Dave'owi. Lepiej niech trochę poczeka, zadecydowałem, i przeczyta list przeznaczony dla siebie, który zgodnie
ze słowami Eileen powinien wkrótce nadejść. Otwarłem szeroko drzwi i wszedłem do środka.
Dave był już na nogach, ubrany i spakowany. Na mój widok wyszczerzył radośnie zęby, co na ułamek sekundy przejęło mnie
zdziwieniem, póki nie dotarło do mej świadomości, iż musiałem wejść do pokoju z uśmiechem na twarzy.
- Miałem wiadomość od Eileen - powiedziałem. - Tylko kilka słów. Mówiła, że list do ciebie jest w drodze, lecz może potrwać dzień lub
dwa, nim ci go odeślą z jednostki.
Na te słowa uśmiechnął się promiennie i zeszliśmy na śniadanie. Posiłek pomógł mi się rozbudzić i zaraz po jedzeniu wybraliśmy się do
naczelnego dowództwa wojsk cassidańskich i miejscowych. Dave sprawował pieczę nad moim sprzętem nagrywającym, który nie należał
do specjalnie wielkich ani ciężkich. Często nosiłem go sam bez żadnego wysiłku. To, że się nim zajmował, pozwalało mi skoncentrować
się na bardziej finezyjnych aspektach reportażu.
W Kwaterze Głównej obiecano mi wojskowy poduszkowiec, jeden z tych małych dwuosobowych wozów typu zwiadowczego. Kiedy
jednak dotarłem do bazy transportu, zmuszony byłem ustawić się w kolejce za komandorem polnym, który czekał, aż jego ruchomy punkt
dowodzenia otrzyma wyposażenie specjalne. Moim pierwszym impulsem było zrobić dla zasady awanturę z powodu konieczności
czekania. Jednak po namyśle zdecydowałem, że tego nie zrobię. To nie był zwyczajny komandor polny.
Wysoki, szczupły mężczyzna, o czarnych, szorstkich i z lekka kędzierzawych włosach, miał twarz grubokościstą. lecz szczerą i
uśmiechniętą. Wspominałem już, że jestem dość wysoki jak na Ziemianina. Otóż ów komandor polny należał do wysokich nawet jak na
Dorsaja, którym był bez wątpienia. W dodatku miał w sobie coś - ową cechę, dla której nie wymyślono jeszcze nazwy, a która jest
dziedzicznym przywilejem jego ludu. Coś więcej niż samą tylko siłę, budzącą postrach powierzchowność czy odwagę. Coś krańcowo
odmiennego od tych impetycznych wartości osobowych.
Był to ni mniej, ni więcej tylko spokój - cecha nie podlegająca dyskusji, pozostająca poza czasem i poza samym życiem. Od tamtej chwili
miałem już nieraz okazję przebywać na planecie Dorsaj i widziałem tę cechę również u niedorosłych chłopców, a nawet niektórych dzieci.
Ludzi tych można pozabijać - wszyscy zrodzeni z kobiety są śmiertelni - lecz niczym światło ostrzegawcze bije od nich oczywista
prawda, że nie można ich pokonać ani w grupie, ani indywidualnie. Zwycięstwo nad dorsajskim charakterem narodowym jest nie do
pomyślenia. Ono w jakiś sposób rzeczywiście nie jest możliwe.
Tak więc wszystkie te cechy posiadał ten komandor polny niejako automatycznie jako dodatek do wspaniałego żołnierskiego ciała i
umysłu. Lecz oprócz tego i ponad tym było w nim jeszcze coś dziwnego. Coś, co w ogóle nie pasowało do całej reszty dorsajskiego
charakteru.
Był to bijący z jego psychiki niezwykle potężny strumień słonecznego ciepła, które udzielało się nawet mnie, stojącemu w odległości
kilku metrów od kręgu żołnierzy, którzy otaczali go wianuszkiem niczym samosiejki wiązów, szukające pod dębem osłony od wiatrów.
Radość życia wydawała się buchać od tego dorsajskiego oficera takim żarem, że rozniecała podobną radość w ludziach zebranych wokół.
Nawet we mnie, stojącym na uboczu i niezbyt - rzekłbym - z natury podatnym na takie wpływy.
Lecz być może to list od Eileen sprawił, że owego ranka byłem szczególnie wyczulony. To też możliwe.
Była jeszcze jedna rzecz, którą od razu dostrzegło me oko zawodowca, a która nie miała nic wspólnego z zaletami charakteru. Otóż jego
mundur miał kolor błękitu polowego i wąski krój, co sugerowało, że należał nie do cassidańskich, lecz egzotycznych sił zbrojnych.
Bogaci i potężni Exotikowie ze względów filozoficznych powstrzymujący się od osobistego stosowania przemocy, posiadali najlepsze
wojska zaciężne, jakie tylko można sobie było wymarzyć pomiędzy gwiazdami. A to znaczyło oczywiście, iż niezmiernie duży procent
tych wojsk, a przynajmniej ich kadry oficerskiej, stanowili Dorsajowie. Cóż więc robił tu dorsajski komandor polny, z pośpiesznie
dodanym do munduru Exotików nowoziemskim naramiennikiem, w otoczeniu nowoziemskich i cassidańskich oficerów sztabowych na
dodatek?
Jeśli był nowym nabytkiem będącej u kresu sił armii Południowej Partycji Nowej Ziemi, to zaiste niezwykle szczęśliwy przypadek
sprawił, że pojawił się następnego ranka po nocy, która, jak to przypadkiem wiedziałem, wypełniona była w Kwaterze Głównej
Zaprzyjaźnionych w Contrevale gorączkową aktywnością planistyczną.
Tylko czy był to na pewno przypadek? Nie chciało mi się wierzyć, by Cassidanie zdołali już się dowiedzieć o naradzie sztabowców u
Zaprzyjaźnionych. Kadry Nowoziemskich Służb Wywiadowczych, obsadzone ludźmi pokroju komendanta Frane'a, były, jeśli chodzi o
umiejętności szpiegowskie, raczej mierne, natomiast Kodeks Najemników, na mocy którego zaciągali się na służbę zawodowi żołnierze
wszystkich światów, głosił, iż najemnik nie może bez munduru brać udziału w żadnej misji wywiadowczej. Lecz mimo wszystko zbieg
okoliczności wydawał się w tym wypadku zbyt łatwym wytłumaczeniem.
- Zostań tu - powiedziałem do Dave'a.
Ruszyłem naprzód, by wmieszać się w tłum sztabowców kłębiący się wokół tego niezwykłego komandora polnego z Dorsaj i czegoś się o
nim dowiedzieć z pierwszej ręki. Lecz w tejże chwili podjechał wóz dowodzenia, a oficer wsiadł i ruszył, nim zdążyłem do niego dotrzeć.
Zauważyłem, iż skierował się na południe ku linii frontu.
Nie chciałem niepokoić oficerów, którzy po odejściu komandora zaczęli się rozchodzić. Zachowałem pytania dla nowoziemskiego
zawodowego szeregowca, który przyprowadził mój poduszkowiec. Powinien wiedzieć nie mniej niż oficerowie i nie mieć zahamowań, by
się tą wiedzą ze mną podzielić. Komandor polny, jak się dowiedziałem, istotnie został Siłom Zbrojnym Partycji Północnej użyczony

background image

zaledwie dzień wcześniej na rozkaz Exotika Outbonda nazwiskiem Patma lub Padma. Co dziwniejsze, ów oficer był krewnym Donala
Graeme'a, w przyjęciu na cześć którego wziąłem udział - choć Donal, o ile wiedziałem, był pod dowództwem Henrika Galta na
freilandzkiej, a nie egzotycznej służbie.
- Kensie Graeme, tak się nazywa - mówił żołnierz z bazy transportowej. - I ma brata bliźniaka, wiedział pan o tym? A przy okazji, umie
pan prowadzić taki wóz?
- Owszem - odpowiedziałem. Zdążyłem już się usadowić za drążkiem sterowniczym, Dave zaś usiadł obok. Nacisnąłem przycisk
wznoszenia się i podźwignęliśmy się na dwudziestocentymetrowej poduszce powietrznej. - Czy jego brat bliźniak również jest tutaj?
- Nie, zdaje się został na Kultis - odrzekł żołnierz. - Powiadają, że jest równie zgorzkniały, co ten zadowolony z życia. Obaj dostali
podwójny przydział jednego lub drugiego. Gdyby nie to, podobno byliby nie do odróżnienia... ten drugi jest również komandorem
polnym.
- Jak ma ten drugi na imię? - spytałem gotowy do odjazdu, z ręką na drążku.
Przez chwilę marszczył brwi w zamyśleniu, po czym potrząsnął głową.
- Nie pamiętam - odparł. - Jakoś tak krótko, zdaje się Ian.
- Tak czy owak, dziękuję - powiedziałem i wystartowałem.
Kusiło mnie, by skierować się w stronę, w którą udał się Kensie Graeme, na południe, ale ubiegłej nocy zaplanowałem już sobie
wszystko, wracając z Kwatery Głównej Zaprzyjaźnionych. Kiedy brak ci snu, nierozsądnie jest. zmieniać plany bez dostatecznie ważnego
powodu. Jakże często spowodowane niewyspaniem otępienie wystarcza, byś zapomniał o jakiejś istotnej przyczynie, która skłoniła cię do
ułożenia pierwotnego planu. Jakiejś istotnej przyczynie, która później - za późno - przypomni ci się na własne utrapienie.
Przyjąłem sobie zatem za zasadę, by nigdy nie zmieniać planów pod wpływem nagłego impulsu, jeżeli nie mam pewności, że mój umysł
pracuje na pełnych obrotach. Zasada ta częściej przynosi korzyści niż straty. Choć oczywiście nie ma reguły bez wyjątków.
Wznieśliśmy się poduszkowcem na wysokość około stu metrów i podczas gdy proporczyk Służby Prasowej na kadłubie migotał w słońcu,
a sygnalizator ostrzegawczy nadawał komunikat o naszej neutralności, podążyliśmy wzdłuż pozycji cassidańskich na północ. Liczyłem na
to, że póki nie rozpocznie się ostrzał artyleryjski, proporczyk i sygnalizator powinny wystarczyć do zapewnienia nam bezpieczeństwa na
tej wysokości. Skoro zaś raz rozpocznie się prawdziwa walka, najmądrzej postąpimy szukając, niczym zraniony ptak, schronienia na
ziemi.
Do tego czasu, póki jeszcze można było bezpiecznie przebywać w powietrzu, miałem zamiar poszybować wzdłuż linii frontu, najpierw na
północ (gdzie zakręcała ona w kierunku Contrevale i Kwatery Głównej Zaprzyjaźnionych), a potem na południe - i zobaczyć, czy uda mi
się odgadnąć, jaki to plan mogli wymyślić Bright lub jego czarno odziani oficerowie.
Linia prosta, rozdzielająca oba nieprzyjacielskie obozy z centrami w Blauvain i Contrevale, przebiegałaby niemal dokładnie z południa na
północ. Rzeczywista linia frontu w rozpoczynającej się bitwie przecinała tę wyimaginowaną oś północ-południe pod kątem, jej północny
kraniec odchylał się ku Contrevale i Kwaterze Głównej Zaprzyjaźnionych, południowy zaś dotykał niemal przedmieść Blauvain, miasta
liczącego ponad sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców.
Linia frontu była więc, jako całość, o wiele bliższa Blauvain niż Contrevale - co stawiało siły cassidańsko-nowoziemskie w niekorzystnej
sytuacji. Nie mogły, chcąc zachować jednocześnie zdolność do utrzymania prostej linii frontu i łączność niezbędną do skutecznej obrony,
wycofać się na swym południowym skrzydle dalej niż do miasta właściwego. Już przez to wojskom z Zaprzyjaźnionych udało się
zepchnąć swych przeciwników na gorsze pozycje taktyczne.
Z drugiej jednak strony kąt nachylenia linii frontu był dostatecznie ostry na to, by główne siły wojsk z Zaprzyjaźnionych znalazły się
wewnątrz obszaru wyznaczonego północnym krańcem pozycji cassidańskich. Założywszy istnienie dodatkowych rezerw w postaci
nowych oddziałów oraz odważniejsze dowództwo, byłem zdania, iż śmiały wypad z krańca północnego skrzydła wojsk cassidańskich
mógłby przeciąć łączność pomiędzy wysuniętymi pozycjami Zaprzyjaźnionych na południu a ich dowództwem naczelnym usytuowanym
na tyłach niedaleko Contrevale.
Przyniosłoby to przynajmniej tę korzyść, że posiałoby w szeregach Zaprzyjaźnionych zamęt, który zdecydowana taktyka Cassidan
mogłaby wyzyskać.
Nic jednak do tej pory nie wskazywało na to, by mieli oni takie zamiary. Teraz Cassidanie z komandorem polnym z Dorsaj mogliby
pokusić się o realizację niektórych z tych planów - jeśli mieli na to dość czasu i ludzi. Wydawało mi się jednak mało prawdopodobne, by
Zaprzyjaźnieni, po tym, jak spędzili całą noc siedząc nad planami, byli dziś skłonni siedzieć nad nimi dalej, w czasie gdy Cassidanie będą
próbować przeciąć linie komunikacyjne nieprzyjaciela.
Podstawowe pytanie brzmiało: co zamierzają zrobić Zaprzyjaźnieni? Opisana wyżej taktyka była według mnie jedyną możliwą do
przyjęcia przez Cassidan. Zupełnie jednak nie mogłem sobie wyobrazić, w jaki sposób Zaprzyjaźnieni spróbują wykorzystać zdobyte
przez siebie pozycje i sytuację taktyczną.
Znajdujący się na przedmieściach Blauvain południowy kraniec linii frontu wypadał po większej części w szczerym polu, gdzie
wygładzone przez lodowce stoki pofałdowanych wzgórz pokrywały obsiane kukurydzą pola i pastwiska dla bydła. Na północy również
znajdowały się wzgórza porośnięte połaciami lasu, górującymi nad okolicą zagajnikami złotej brzozy, która znalazła sobie tu, na Nowej
Ziemi, wygodniejsze niż na macierzystej planecie schronienie. Wilgotne, wygładzone przez lodowce wyżyny Partycji Południowej
sprawiały, że poszczególne drzewa wyrastały niemal dwa razy wyżej niż na Ziemi - blisko na sześćdziesiąt metrów - i tworzyły swymi
koronami taką gęstwinę, że oprócz miejscowego mchopodobnego porostu nie mogło się pod nimi utrzymać żadne inne poszycie. W
rezultacie pod ich konarami rozpościerała się mroczna kraina rodem z legendy o Robin Hoodzie, gdzie potężne, pokryte łuszczącą się
korą, szare i srebrnozłote pnie o grubości do dwóch metrów, niczym wyrastające z mroków filary, podtrzymywały upstrzone promieniami
słonecznymi ciemne sklepienie listowia.
Dopiero spoglądając na nie z góry, przypomniałem sobie, jak wygląda sytuacja pod nim, i zaświtało mi, że w owej chwili pod jego osłoną
może przemieszczać się dowolna liczba wojsk, a ja z wysokości mego poduszkowca nie ujrzę nawet jednego hełmu czy karabinu. Krótko
mówiąc - Zaprzyjaźnieni mogliby pod osłoną drzew przypuścić na dole walne uderzenie, a ja bym nawet o tym nie wiedział.

background image

W ślad za myślami poszły zaraz czyny. Na konto niewyspania złożyłem brak przenikliwości, który sprawił, że do tej pory nie przyszło mi
to rozwiązanie do głowy. Szerokim łukiem zawróciłem poduszkowca, kierując się na skraj jednego z zagajników, gdzie znajdowało się
stanowisko obronne cassidańskiej baterii z wystającą okrągłą paszczą działa sonicznego, i zaparkowałem. Tu, na otwartej przestrzeni,
zbyt wiele było słońca dla mchowatego porostu, za to wszędzie rosły wysokie po kolana miejscowe trawy, które, chyląc się pod naporem
wiatru, falowały niczym powierzchnia jeziora.
Wysiadłem i zacząłem brnąć w kierunku przecinki prowadzącej do środka kępy krzewów maskujących stanowisko działa. Dzień robił się
gorący.
- Czy są jakieś oznaki poruszeń Zaprzyjaźnionych, tutaj albo w lasach leżących wyżej? - zapytałem starszego grupowego dowodzącego
baterią.
- Z tego, co wiemy... żadnych - odparł.
Był szczupłym, niezwykle delikatnym młodzieńcem, z zaawansowaną przedwczesną łysiną. Kurtkę mundurową miał rozpiętą pod szyją.
- Wysłano patrole.
- Hmm - odrzekłem. - Spróbuję trochę bardziej z przodu. Dziękuję.
Wróciłem do poduszkowca, uniosłem się ponownie, tym razem utrzymując się na wysokości zaledwie piętnastu centymetrów ponad
poziomem przeszkód naziemnych, i skierowałem do lasu. Tu było nieco chłodniej. Zagajnik, w który się zagłębiliśmy, prowadził do
następnego, a ten znów do następnego. W trzecim z kolei zagajniku zostaliśmy wywołani i okazało się, że natknęliśmy się na cassidański
patrol. Jego członkowie przypadli do ziemi, niewidoczni z wymierzoną w nas od chwili wywołania bronią i póki tuż przy samym wozie
nie podniósł się z ziemi przodownik roty z kwadratową twarzą, samostrzałem w dłoni i opuszczoną przyłbicą hełmu, nie udało mi się
dojrzeć ani jednego człowieka.
- Co tu, u diabła, robicie? - zapytał, podnosząc do góry przyłbicę.
- Prasa. Mamy zezwolenie na przekraczanie linii frontu i przebywanie na tym terenie. Chcecie zobaczyć?
- Wiesz pan, co możecie zrobić ze swoim zezwoleniem? - odparł. - Gdyby to ode mnie zależało, już byś pan to zrobił. I bez was cały ten
interes wygląda jak jakaś cholerna niedzielna majówka. Dość mamy kłopotów z pilnowaniem, by ludzie choć z grubsza zachowywali się
na polu walki jak żołnierze, bez takich wałęsających się wszędzie typów jak wy.
- A to dlaczego? - zapytałem z niewinną miną. - Macie jeszcze poza tym jakieś kłopoty? Co to za kłopoty?
- Od samego rana nie widzieliśmy ani jednego czarnego hełmu, oto jakie kłopoty! - odparł. - Ich wysunięte stanowiska ogniowe są puste,
a nie były takie jeszcze wczoraj, oto jakie kłopoty! Wstrzelcie antenę w podłoże skalne i posłuchajcie sobie przez pięć sekund, a
usłyszycie czołgi, mnóstwo ciężkich czołgów, i to nie dalej niż piętnaście, dwadzieścia kilometrów stąd. Oto jakie kłopoty! A teraz,
przyjacielu, powiedz mi, dlaczego nie zabierzesz się za linie, byśmy jeszcze nie musieli się na dodatek martwić o ciebie?
- Z którego kierunku słyszeliście czołgi?
Wskazał ręką przed siebie, w stronę terytorium Zaprzyjaźnionych.
- Zatem w tym właśnie kierunku się udajemy - powiedziałem, opuszczając się na siedzenie poduszkowca i zabierając do opuszczenia
pokrywy dachowej.
- Stój! - Jego głos powstrzymał mnie, nim zdążyłem zatrzasnąć pokrywę. - Jeśli jesteście mimo wszystko zdecydowani przedostać się na
terytorium wroga, nie mogę was zatrzymać. Ale moim obowiązkiem jest ostrzec was, że udajecie się w tym kierunku na własną
odpowiedzialność. Dalej zaczyna się ziemia niczyja i macie wszelkie szansę natknąć się na broń automatyczną.
- Dobra, dobra. Uważajcie nas za ostrzeżonych!
Zatrzasnąłem pokrywę z hałasem. Być może to brak snu przyprawił mnie o skłonność do irytacji, lecz w owym czasie wydawało mi się,
że przodownik roty chce nam bez żadnej potrzeby dokuczyć. Widziałem, jak przypatruje się nam ponuro, gdy uruchamiałem pojazd i
ruszałem.
Być może jednak byłem dla niego niesprawiedliwy. Wślizgnęliśmy się między drzewa i po kilku sekundach straciliśmy go z oczu. Dalej
posuwaliśmy się lasem, ponad łagodnie falującym terenem, przeskakując przez małe polanki, i jeszcze przez ponad pół godziny nie
spotkaliśmy żywej duszy. Właśnie obliczałem sobie, że nie powinniśmy znajdować się dalej niż o dwa, trzy kilometry od miejsca, skąd
według szacunków przodownika roty dochodzić miały odgłosy czołgów, kiedy to się stało.
Usłyszeliśmy gwałtowny huk, po nim natychmiast nastąpiło uderzenie, które, zdawało się, rzuciło mi nagle w twarz tablicę rozdzielczą,
przyprawiając o utratę przytomności.
Poruszyłem powiekami i otworzyłem oczy. Dave wydobył się już z uprzęży fotela i odpinając moją, pochylał się nade mną z zatroskaną
twarzą.
- Co to...? - wymamrotałem.
Lecz on nie zareagował na moje słowa, bez reszty pochłonięty uwalnianiem mnie i wyciąganiem z poduszkowca.
Chciał mnie ułożyć na mchu, lecz gdy już znaleźliśmy się na zewnątrz pojazdu, rozjaśniło mi się w głowie. Pomyślałem, że byłem
bardziej oszołomiony niż nieprzytomny. Ale kiedy odwróciłem głowę, by spojrzeć na poduszkowca, poczułem wdzięczność, że tylko tyle
mnie spotkało.
Najechaliśmy na minę wibracyjną. Oczywiście poduszkowiec, tak jak każdy pojazd zaprojektowany do używania na polu walki,
wyposażony był w wystające z przodu pod różnymi dziwnymi kątami sensorowe pręty i jeden z nich zdetonował minę, gdy jeszcze
znajdowaliśmy się w odległości kilku metrów od niej. Lecz mimo to przód pojazdu przypominał teraz kupę złomu, a tablica rozdzielcza
przy kontakcie z moją głową ucierpiała tak dalece, iż zadziwiające było, że nie miałem na czole nawet jednego skaleczenia, choć już
formował się tam znacznych rozmiarów siniak.
- Już dobrze, już dobrze! - powiedziałem z irytacją w głosie do Dave'a. A potem, by ulżyć nerwom, przeklinałem przez kilka minut
poduszkowca.
- Co teraz robimy? - zapytał Dave, gdy skończyłem.

background image

- Idziemy pieszo na pozycje Zaprzyjaźnionych. Do nich mamy najbliżej! - odburknąłem. Przypomniało mi się ostrzeżenie przodownika
roty i zakląłem raz jeszcze. Potem, jako że musiałem się na kimś wyładować, warknąłem na Dave'a: - Zapomniałeś? Mamy tu jeszcze
reportaż do zrobienia.
Odwróciłem się na pięcie i dumnym krokiem ruszyłem w stronę, w którą skierowany był przód pojazdu. W pobliżu znajdowały się
prawdopodobnie inne miny wibracyjne, lecz idąc pieszo nie byłem wystarczająco ciężki ani nie stanowiłem dostatecznie silnego źródła
zakłócenia, by zdetonować zapalnik. Po chwili dogonił mnie Dave i razem w zupełnej ciszy stąpaliśmy po mchopodobnym poroście
między potężnymi pniami drzew. Gdy obejrzałem się za siebie, stwierdziłem, że poduszkowiec pozostał poza zasięgiem wzroku.
Dopiero wówczas, kiedy już było za późno, przyszło mi do głowy, że zapomniałem ustawić swój naręczny wskaźnik kierunku według
przyrządu znajdującego się w wozie. Spojrzałem nań teraz. Wyglądało na to, iż pokazuje, że pozycje Zaprzyjaźnionych znajdują się
prosto przed nami. Jeśli korelacja ze wskaźnikiem z wozu została zachowana, wszystko było w porządku. Jeśli nie - pośród ogromnych
filarów pni drzewnych, na miękkim, nie kończącym się dywanie mchów, wszystkie kierunki wyglądały równie obiecująco. Zawrócenie z
drogi po to, by odszukać poduszkowca i skorygować korelację, mogło nas rzeczywiście narazić na zabłądzenie.
Cóż, nic już nie można było na to poradzić. Jedyne, co miało teraz sens, to trzymając się raz wytyczonej linii, iść prosto przed siebie w
ciszy i półmroku lasu. Zablokowałem wskaźnik naręczny tak, by wskazywał nasz obecny kierunek marszu, i postanowiłem być dobrej
myśli. Poszliśmy dalej - w kierunku pozycji Zaprzyjaźnionych, miałem taką nadzieję, gdziekolwiek by się miały znajdować.

Rozdział 10

Wystarczająco dobrze przyjrzałem się temu obszarowi z powietrza, by zdobyć całkowitą pewność, że niezależnie od tego, które wojska -
cassidańskie czy Zaprzyjaźnionych - podejmą działania, nie będą się one rozgrywały na otwartej przestrzeni. Trzymaliśmy się więc miejsc
zalesionych, przechodząc z jednego do drugiego zagajnika.
Z konieczności oznaczało to, że nie będziemy mogli posuwać się prosto jak strzelił w kierunku wskazanym nam przez przodownika roty,
lecz że będziemy zmuszeni poruszać się zygzakiem, tak jak nas poprowadzi leśna zasłona. Na piechotę był to kawał drogi.
W południe, mając już dość maszerowania, usiedliśmy z Dave'em zjeść zimny lunch, który zabraliśmy ze sobą. Od spotkania z
cassidańskim patrolem rano aż do południa nikogo nie widzieliśmy, niczego nie słyszeliśmy, nic też nowego nie odkryliśmy. Z punktu, w
którym zostawiliśmy poduszkowca, posunęliśmy się zaledwie około trzech kilometrów do przodu, za to na skutek nieregularnego
ułożenia połaci lasu zboczyliśmy z pięć kilometrów na południe.
- Może poszli sobie do domu, mam na myśli Zaprzyjaźnionych - żartobliwie zasugerował Dave.
Uniosłem głowę znad kanapki, by mu się przypatrzyć, i po wyszczerzonych w uśmiechu zębach poznałem, że żartuje. Zmusiłem się, by
odwzajemnić uśmiech, jako że czułem, iż przynajmniej to mu się ode mnie należy. Prawdę mówiąc, okazał się wyśmienitym asystentem,
takim, co trzyma buzię na kłódkę i unika robienia sugestii zrodzonych z niewiedzy nie tylko o sprawach wojny, ale i reporterki.
- Nie - odparłem - coś wisi w powietrzu. Byłem idiotą, że dopuściłem do straty poduszkowca. Po prostu nie damy rady obejść
dostatecznie dużego obszaru na piechotę. Zaprzyjaźnieni z jakiegoś powodu wycofali się, przynajmniej z naszego końca frontu.
Prawdopodobnie po to, by pociągnąć kontyngent cassidański za sobą, takie jest przynajmniej moje zdanie. Ale dlaczego do tej pory nie
ujrzeliśmy czarnych mundurów w kontrataku...
- Posłuchaj! - zawołał Dave.
Odwrócił głowę i podniósł rękę, powstrzymując mnie tym gestem od mówienia. Urwałem i nadstawiłem uszu. Ponad wszelką wątpliwość
usłyszałem dochodzące z daleka ump, przytłumiony i zupełnie nieszkodliwy dźwięk, jak gdyby energiczna gospodyni strzepnęła koc.
- Działa soniczne! - wykrzyknąłem, zrywając się na równe nogi i strącając resztki naszego lunchu na ziemię. - Na Boga, coś się wreszcie
zaczyna! Zaraz, zaraz... - zacząłem się kręcić w kółko, próbując rozszyfrować, z którego kierunku dobiegał hałas. - To wygląda na jakieś
dwieście metrów od nas, po prawej stronie...
Nie dokończyłem zdania. Nagle znaleźliśmy się z Dave'em w samym centrum uderzenia gromu. Stwierdziłem, że leżę na mchu i nie
pamiętam, jak się tam znalazłem. Półtora metra ode mnie leżał Dave rozciągnięty na ziemi, a niecałe piętnaście metrów od nas znajdował
się płytki, nieckowaty obszar zrytej ziemi, otoczony drzewami, które sprawiały wrażenie rozsadzonych ciśnieniem wewnętrznym, gdyż
białe drewno ich trzewi wyglądało na połupane i starte na miazgę.
- Dave!
Przypadłem doń i odwróciłem go na wznak. Oddychał i ujrzałem, że otworzył oczy. Białka były zaczerwienione, a z nosa leciała mu
krew. Na ten widok uświadomiłem sobie, że również czuję wilgoć na górnej wardze i słony smak w ustach. Podniosłem dłoń do twarzy i
stwierdziłem, że kapie mi krew z nosa.
Starłem ją jedną ręką. Drugą podniosłem Dave'a na nogi.
- Ogień zaporowy! - zawołałem. - Dalej, Dave! Musimy się stąd zabierać.
Po raz pierwszy wyobraziłem sobie reakcję Eileen na wiadomość, że nie udało mi się odstawić go bezpiecznie do domu. Byłem
całkowicie pewny, że moja elokwencja i intelekt zapewnią mu ochronę na pozycjach wrogich armii. Lecz trudno jest dyskutować z
działem sonicznym prowadzącym ogień z odległości od pięciu do pięćdziesięciu kilometrów.
Wreszcie udało mu się stanąć na własnych nogach. Znalazł się bliżej miejsca "wybuchu" kapsuły sonicznej ode mnie, lecz na szczęście
efektywna strefa dźwiękowej eksplozji ma kształt dzwonu, szerszą krawędzią obróconego do dołu. Tak więc obaj znaleźliśmy się na
obrzeżu tego gwałtownego zaburzenia równowagi wewnętrznego i zewnętrznego ciśnienia. Dave był tylko nieco bardziej ode mnie
oszołomiony. Toteż nie czekaliśmy dłużej, by całkowicie dojść do siebie, tylko drałowaliśmy stamtąd ile sil w nogach, w dalszym ciągu
po skosie, w stronę, gdzie wedle mojego wskaźnika kierunku winny znajdować się pozycje cassidańskie.
Wreszcie zatrzymaliśmy się, by złapać oddech, i ciężko dysząc usiedliśmy na ziemi. Za sobą wciąż słyszeliśmy niedalekie ump, ump
wybuchów salwy zaporowej.

background image

- W porządku - wysapałem w stronę Dave'a. - Najpierw zdejmą ogień zaporowy i wyślą piechotę, a dopiero potem wejdą bronią pancerną.
Z żołnierzami możemy się jakoś dogadać. Z działem sonicznym albo pojazdem pancernym nigdy się ta sztuka nie uda. Możemy śmiało
posiedzieć tutaj i zebrać się w kupę, a potem ruszymy w bok wzdłuż linii frontu, aby połączyć się albo z oddziałem cassidańskim, albo z
pierwszą falą Zaprzyjaźnionych - zależy, na kogo wpadniemy.
Ujrzałem, iż przygląda mi się z wyrazem twarzy, którego nie mogłem zgłębić. Wreszcie, ku swemu zdumieniu, rozpoznałem w nim
podziw. - Uratowałeś mi życie - rzekł.
- Uratowałem ci co...? - urwałem. - Słuchaj, Dave! Daleki jestem od tego, by odżegnywać się od zasługi, gdy mi się ona słusznie należy.
Ale ten pocisk soniczny tylko cię na sekundę ogłuszył.
- Ale wiedziałeś, co robić, kiedy doszliśmy do siebie - zaoponował. - I nie pomyślałeś o tym, by się ratować samemu. Poczekałeś, aż stanę
na nogi, i jeszcze pomogłeś mi się stamtąd wydostać.
Pokręciłem przecząco głową i na tym poprzestałem. Gdyby oskarżył mnie, iż próbowałem się ratować samemu, również bym uznał, iż
szkoda fatygi, by wyprowadzać go z błędu. Tym bardziej więc dlaczego miałbym się fatygować, skoro był łaskaw dojść do wniosków
zupełnie przeciwnych? Jeśli sprawiało mu przyjemność uważać mnie za bohatera o szlachetnym sercu, to proszę uprzejmie.
- Jak uważasz - powiedziałem. - Chodźmy!
Podnieśliśmy się z ziemi na cokolwiek miękkich nogach - bez wątpienia wybuch osłabił nas obu - i wyruszyliśmy na południe po skosie,
który powinien doprowadzić nas do punktu przecięcia z jedną z cassidańskich linii obrony, jeśli rzeczywiście byliśmy tak dalece
wysunięci przed ich główne pozycje, jak o tym świadczyło wcześniejsze spotkanie z patrolem.
Po krótkiej chwili ump, ump zapory ogniowej przesunęło się z kierunku po naszej prawej stronie na obszar leżący przed nami i wreszcie
ucichło w oddali. Na przekór samemu sobie poczułem, że troszkę się denerwuję, czy uda się nam - a taką miałem nadzieję - natrafić na
jakichś Cassidan, nim ogarnie nas piechota Zaprzyjaźnionych. Incydent z kapsułą soniczną przypomniał mi, jak wielką rolę w sprawach
życia i śmierci odgrywa na polu bitwy przypadek. Wolałbym widzieć Dave'a w bezpiecznym miejscu, pod ochroną stanowiska
ogniowego, gdzie miałbym szansę porozmawiania z którymś z żołnierzy w czarnych mundurach, zanim rozpocznie się strzelanina.
Mnie nie groziło żadne niebezpieczeństwo. Falująca peleryna reportera, której barwy ustawiłem dzisiaj na oślepiającą biel i szkarłat,
ogłaszała wszem wobec, tak daleko, jak tylko wzrok sięga, że nie biorę udziału w walce. Tymczasem Dave w dalszym ciągu miał na sobie
szary mundur polowy wojsk cassidańskich, tyle tylko że bez insygniów i odznak wojskowych, ale z białą opaską obserwatora na
ramieniu. Ścisnąłem kciuki na szczęście.
I szczęście nam dopisało, choć nie aż tak, by zaprowadzić nas pod osłonę cassidańskiego stanowiska ogniowego. Mały leśny przesmyk,
wspinający się na grzbiet wzgórza, zaprowadził nas na jego wierzchołek, gdy oślepiająca w panującym pod drzewami półmroku
czerwonożółta flara buchnęła ostrzegawczym płomieniem o dwa metry przed nami. Dosłownie jednym ciosem w plecy zbiłem z nóg
Dave'a, a sam stanąłem w miejscu jak wryty, wymachując jak wiatrak rękoma.
- Prasa! - wrzasnąłem. - Prasa! Jestem obserwatorem!
- Widzę, że jesteś tym cholernym reporterem! - zawołał w odpowiedzi głos gotujący się z gniewu i stłumiony ostrożnością. - Chodźcie tu
obaj i bądźcie cicho!
Podałem Dave'owi rękę i, wciąż jeszcze na wpół oślepieni, skierowaliśmy się w kierunku, z którego dochodził głos. Po drodze
odzyskałem w pełni zdolność widzenia i uczyniwszy dalsze dwadzieścia kroków, stwierdziłem, że znajduję się za osłoną prawie
dwumetrowego grubego pnia olbrzymiej złotej brzozy, raz jeszcze twarzą w twarz z tym samym cassidańskim przodownikiem roty, który
ostrzegał mnie przed dalszą jazdą w kierunku pozycji Zaprzyjaźnionych. - To znowu wy! - wykrzyknęliśmy jednocześnie.
Lecz nasze dalsze reakcje różniły się zasadniczo, gdyż on niskim, gwałtownym i zdecydowanym głosem zaczął wykładać mi, co
mianowicie myśli o takich jak ja cywilach, którzy pałętają się między liniami frontu.
Tymczasem ja, nie zwracając na niego uwagi, starałem się zebrać myśli do kupy. Gniew jest luksusem, a przodownik roty, choć może i
dobry żołnierz, jeszcze się nie nauczył tego faktu, podstawowego dla wszystkich zawodów. Wreszcie się zmęczył.
- Co nie zmienia faktu - dodał ponuro - że już mam was na karku. I co teraz z wami począć?
- Nic - odparłem. - Znaleźliśmy się tu na własne ryzyko po to, żeby obserwować działania. I obserwować będziemy. Proszę nam tylko
powiedzieć, gdzie możemy się okopać, tak by w niczym wam nie zawadzać, i więcej może się już pan nami nie przejmować.
- Miejmy nadzieję - powiedział z przekąsem, lecz była to ostatnia kropla jego gniewu. - Ale w porządku. Niech będzie tam, za
żołnierzami okopanymi między tym a tamtym drzewem. I skoro raz wybierzecie sobie miejsce, to żebyście mi się z niego nigdzie nie
ruszali!
- Zgoda - odrzekłem. - Ale zanim się stąd zabierzemy, może mi pan odpowiedzieć na jedno pytanie? Jakie jest wasze zadanie, tu, na tym
wzgórzu?
Spiorunował mnie spojrzeniem, jak gdyby nie mając w ogóle zamiaru mi odpowiadać. Potem jednak kłębiące się w jego wnętrzu emocje
zmusiły go do udzielenia odpowiedzi.
- Utrzymać je - odparł.
Wyglądał przy tym tak, jakby miał ochotę splunięciem pozbyć się smaku tych dwóch słów z podniebienia.
- Utrzymać je? Siłami patrolu? - Przyjrzałem mu się z uwagą. - Nie może pan utrzymać takiej pozycji z tuzinem czy coś koło tego
żołnierzy, jeśli Zaprzyjaźnieni przejdą do natarcia! - Odczekałem chwilę, lecz nie odezwał się ani słowem. - Czy też pan może?
- Nie mogę - odparł. I tym razem rzeczywiście splunął. - Ale mam zamiar spróbować. Lepiej połóż pan tę pelerynę tak, żeby ją czarne
hełmy widziały, kiedy wejdą na wzgórze. - Odwrócił się do stojącego obok żołnierza, który miał na plecach moduł łączności. - Wywołaj
punkt dowodzenia. Zamelduj, że mamy tu u siebie dwójkę reporterów!
Zanotowałem nazwę i numer jednostki oraz nazwiska żołnierzy z jego patrolu, a potem zabrałem Dave'a na miejsce wskazane przez
przodownika roty i obaj zaczęliśmy okopywać się wzorem otaczających nas żołnierzy. Nie omieszkałem też, zgodnie z przykazaniem
przodownika, rozłożyć swej peleryny na przedpiersiu obu naszych okopów. Duma rzadko kiedy bierze górę nad wolą przeżycia.
Skoro już znaleźliśmy się wewnątrz naszych okopów, okazało się, że mamy z nich widok na bardziej strome ze zboczy lesistego wzgórza,
leżące od strony Zaprzyjaźnionych. Drzewa schodziły aż do jego podnóża i ciągnęły się w kierunku następnego pagórka. Lecz w połowie

background image

stoku, łamiąc równą powierzchnię dachu listowia niczym miniaturowe urwisko, znajdowała się blizna po starym obwale ziemnym, dzięki
której, spoglądając pomiędzy pniami drzew rosnących powyżej górnej krawędzi obwału, mogliśmy widzieć wszystko, co znajdowało się
ponad wierzchołkami drzew wyrastających z dolnej krawędzi. Zyskiwaliśmy w ten sposób widok na panoramę lesistego zbocza i całej
rozciągającej się za nim równiny aż po daleką zieleń horyzontu, gdzie prawdopodobnie usadowiło się działo soniczne, przed którym
uciekaliśmy wcześniej.
Po raz pierwszy, odkąd sprowadziłem poduszkowca na ziemię, mieliśmy okazję generalnego spojrzenia na pole bitwy. Właśnie
studiowałem pracowicie teren przez lornetkę, gdy wydało mi się, iż w najniższym punkcie linii przebiegającej wzdłuż zboczy wzgórz,
naszego i leżącego naprzeciw, przez mgnienie oka dojrzałem nikły ślad ruchu. Poruszenie było zbyt niewielkie, by dostrzec coś
konkretnego, lecz w tej samej chwili zobaczyłem ruch w okopach znajdujących się przed nami i zrozumiałem, iż żołnierze zostali
zaalarmowani przez tego spośród nich, który miał pod swoją opieką moduł wykrywania ciepła należący do wyposażenia patrolu. Jego
ekrany winny teraz pokazywać, obok innych źródeł ciepła na naszym przedpolu, punkciki w miejscach, gdzie ciepłota ciała zdradziła
obecność żołnierzy próbujących wtopić się w otoczenie.
Zaprzyjaźnieni nas odkryli. Po kilku sekundach nie mogło być co do tego żadnych wątpliwości, gdyż nawet przez moją lornetkę można
było dostrzec, jak czarne sylwetki poczynają piąć się ku nam od czoła po stoku, a w odpowiedzi karabiny cassidańskiego patrolu
otwierają ogień.
- Kryj się! - rozkazałem Dave'owi.
Próbował wystawić głowę, by się rozejrzeć. Przypuszczalnie uznał, iż skoro ja wystawiam głowę i tym samym narażam się na kule, on
także może. To prawda, że przed oboma naszymi okopami leżała rozpostarta na ziemi reporterska opończa, ale ja ponadto miałem na
głowie beret z pokrętłem koloru ustawionym na biel i szkarłat, poza tym nie pokładałem takiej wiary w zdolność przetrwania Dave'a jak
we własną. Każdy człowiek ma w swoim życiu takie chwile, że wydaje mu się, iż kule się go nie imają, i ja, siedząc wówczas w okopie
naprzeciw atakujących wojsk Zaprzyjaźnionych, tak właśnie się czułem. Poza tym spodziewałem się, że natarcie rozwijające się właśnie
na naszym przedpolu może się w każdej chwili załamać. Co też oczywiście się stało.

Rozdział 11

Przerwa, która nastąpiła w natarciu Zaprzyjaźnionych, nie kryła w sobie żadnych tajemnic. Żołnierze, którzy nawiązali z nami chwilowy
kontakt, stanowili linię zwiadu wysuniętą przed główne siły Zaprzyjaźnionych. Mieli za zadanie pędzić przed sobą cassidańskiego
przeciwnika, póki ten nie okopie się i nie zdradzi oznak gotowości do walki. Kiedy tak się stało, pierwsza linia zwiadu, jak należało się
tego spodziewać, wycofała się, posłała po posiłki i trwała w oczekiwaniu.
Była to taktyka wojskowa starsza niż Juliusz Cezar - przyjąwszy oczywiście, że Juliusz Cezar byłby wciąż jeszcze przy życiu.
Właśnie ta taktyka oraz okoliczności, które przywiodły mnie i Dave'a do tego miejsca w tym czasie, dostarczyły mi pożywki umysłowej
do wyciągnięcia kilku wniosków.
Pierwszy z nich głosił, że wszyscy, jak tu stoimy - miałem na myśli zarówno Zaprzyjaźnionych, wojska cassidańskie, jak i całą machinę
wojenną aż po wplątane w jej tryby jednostki, jak Dave i ja sam - idziemy na pasku sił znajdujących się daleko poza obrębem pola walki.
I nie tak trudno wskazać owe manipulujące nami siły. Jedną z nich był oczywiście Starszy Bright, który martwił się o to, by najemnicy z
Zaprzyjaźnionych zdołali swoje zadanie doprowadzić do końca i dzięki temu zapewnili sobie zatrudnienie u następnego pracodawcy.
Bright, jak szachista stawiający czoło drugiemu szachiście, obmyślił i wykonał pewien ruch, którego celem było zakończenie wojny
jednym śmiałym taktycznie posunięciem.
Lecz ten jego ruch został uprzednio przewidziany przez przeciwnika. A przeciwnikiem tym mógł być jedynie Padma wraz ze swą
ontogenetyką.
Jeżeli Padma za pomocą swoich kalkulacji mógł ustalić fakt mojego pojawienia się na freilandzkim bankiecie wydanym na cześć Donala
Graeme'a, to dzięki tejże samej ontogenetyce był w stanie obliczyć, że Bright ma zamiar wykonać siłami z Zaprzyjaźnionych jakiś szybki
ruch, mający na celu zniszczenie należącego do nieprzyjacielskiego obozu kontyngentu cassidańskiego. Wniosek, że tego dokonał, można
było drogą dedukcji wysnuć z faktu, iż użyczył Cassidanom jednego z najlepszych taktyków swego wojska - Kensiego Graeme'a. W
innym wypadku obecność Kensiego w kluczowym momencie na polu bitwy nie dawała się logicznie wytłumaczyć.
Mnie jednak nurtowało kryjące się za tym wszystkim pytanie, dlaczego Padma miałby automatycznie przeciwstawiać się Brightowi. O ile
wiedziałem, Exotikowie nie mieli powodów do zainteresowania wojną domową na Nowej Ziemi - wojną o niezaprzeczalnym znaczeniu
dla świata, na którym się rozgrywała, ale niewielkiej wagi w stosunku do innych spraw dziejących się pomiędzy czternastu światy a
gwiazdami.
Odpowiedź mogła kryć się gdzieś w gąszczu porozumień kontraktowych, regulujących przypływ i odpływ wyszkolonego personelu
pomiędzy światami. Exotiki, podobnie jak Ziemia, Mars, Freilandia, Dorsaj, niewielki katolicki świat St. Marie i górniczy świat Coby, nie
rekrutowały swej wyszkolonej młodzieży en bloc i nie sprzedawały jej kontraktów na inne planety bez uwzględnienia woli jednostki. Stąd
znane były jako światy "luźne", automatycznie przeciwstawiane takim światom "ścisłym", które jak Ceta, Światy Zaprzyjaźnione, Wenus,
Newton i cała reszta wymieniały się swoim wyszkolonym personelem, nie zwracając uwagi na prawa i życzenia pojedynczego człowieka.
Zatem Exotiki, jako światy "luźne", były niejako automatycznie przeciwne "ścisłym" Światom Zaprzyjaźnionym. Lecz ten fakt nie był
jeszcze wystarczającym powodem, by bez wyraźnej potrzeby opowiadały się po jednej ze stron w konflikcie na którymś ze światów
trzecich. Być może istniał jakiś tajny splot bilansów kontraktowych Exotików i Zaprzyjaźnionych, o których nic nie wiedziałem. Jeśli nie
- to musiałbym przyznać, że nie mam zielonego pojęcia, czemu Padma przykłada rękę do całej tej sytuacji.
Lecz ja, który z manipulacji ludźmi uczyniłem sobie narzędzie do dyrygowania całym otoczeniem, pojąłem, że poza zaczarowanym
kręgiem mej elokwencji istnieją siły, które, raz wprowadzone do gry, mogą udaremnić wszystko, czego bym chciał dokonać, przez sam

background image

fakt, iż pochodzą z zewnątrz. Krótko mówiąc, naginanie wydarzeń i ludzi do swych własnych celów wymagało wzięcia pod uwagę daleko
rozległej szych obszarów, niż sądziłem do tej pory.
Zakonotowałem sobie to odkrycie do wykorzystania w przyszłości.
Drugi wniosek, który mi teraz przyszedł do głowy, dotyczył bezpośrednio kwestii obrony naszego wzgórza z chwilą, gdy
Zaprzyjaźnionym uda się ściągnąć posiłki. Tego miejsca nie sposób było bronić z dwoma tuzinami ludzi. Widział to nawet taki jak ja
cywil.
Jeśli ja to dostrzegłem, z pewnością też zauważyli to Zaprzyjaźnieni, nie mówiąc już o przodowniku roty. Najwidoczniej bronił się
wyłącznie na rozkaz swego dowództwa, mieszczącego się dalej od linii frontu. Po raz pierwszy ujrzałem jakieś wytłumaczenie jego
niechętnej postawy w stosunku do mnie i Dave'a. Z pewnością miał własne kłopoty na głowie - włącznie z jakimś wyższym oficerem w
dowództwie, któremu spodobało się zażądać, by przodownik razem ze swym patrolem utrzymał to właśnie wzgórze. Moje uczucia
względem przodownika roty stały się nieco cieplejsze. Nieważne, czy rozkazy, które otrzymał, były mądre, wywołane paniką, czy też
głupie, był w dostatecznej mierze żołnierzem, by wykonać je najlepiej, jak potrafił.
Pojawił się temat na świetny artykuł: beznadziejna próba obrony wzgórza bez żadnego wsparcia ze skrzydeł i zaplecza przeciwko całej
armii Zaprzyjaźnionych. Między wierszami tej historii mógłbym przemycić kilka słów na temat tego, co myślę o dowództwie, które
doprowadziło do takiej sytuacji. I wówczas rozejrzałem się wokół po wzgórzu, popatrzyłem na okopanych rekrutów z jego patrolu i
mdlący chłód ścisnął mnie w dołku, gdyż oni również tkwili w tym po uszy, a nie znali ceny, którą im przyjdzie zapłacić za to, że staną
się bohaterami mojego artykułu. Dave szturchnął mnie w żebro.
- Spójrz tam... jeszcze dalej... - wionął mi do ucha.
Spojrzałem.
Pośród Zaprzyjaźnionych ukrytych między drzewami u stóp wzgórza zrobił się ruch. Jednakże widać było, iż dopiero przegrupowują się i
zbierają siły przed prawdziwym atakiem na wzgórze. Jeszcze przez kilka minut nic nie powinno nastąpić i już miałem to powiedzieć
Dave'owi, gdy ten trącił mnie znowu.
- Nie! - powiedział ściszonym głosem, acz ponaglająco. - Nie tam. Dalej. Pod samym horyzontem.
Spojrzałem. I zobaczyłem to, o co mu chodziło. Daleko, daleko, tam gdzie linia drzew ostatecznie dotykała nieba coraz bardziej
błękitnego i gorącego, w odległości około dziesięciu kilometrów, widać było migotanie robaczków świętojańskich. Drobniutkie żółte
błyski pośród morza zieleni i od czasu do czasu cienki, skierowany do góry pióropusz czegoś białego albo ciemnego, szybko rozwiewany
przez wiatr.
Lecz nigdy jeszcze żadne robaczki świętojańskie nie świeciły tak, by można je było zobaczyć w biały dzień z odległości dziesięciu
kilometrów. To, na co patrzyliśmy, to były promienie cieplne.
- Czołgi! - stwierdziłem.
- Idą wprost na nas - rzekł Dave, z zafascynowaniem przyglądając się błyskom, które z tej odległości sprawiały wrażenie niepozornych i
niegroźnych. W rzeczywistości błyski były klingami światła rozpalonego do czterdziestu tysięcy stopni Celsjusza w rdzeniu, które mogły
obalić rosnące wokół nas ogromne drzewa tak łatwo, jak ostrze brzytwy ścina grządkę szparagów.
Posuwały się naprzód bez przeszkód, gdyż na ich drodze nie stała piechota, która mogłaby je wyeliminować z gry za pomocą plastycznej
lub sonicznej broni ręcznej. Klasyczny sposób obrony przeciwko broni pancernej, pociski, wyszedł z użycia przed blisko pięćdziesięciu
laty, a to z powodu postępów techniki antyrakiet, posuniętej do punktu, w którym szybkości rzędu połowy prędkości światła
uniemożliwiały stosowanie go na powierzchniach planetarnych. Czołgi sunęły powoli, lecz niepowstrzymanie, dla zasady niszcząc
ogniem każdą potencjalną kryjówkę piechoty napotkaną po drodze.
Ich nadejście czyniło farsę z obrony naszego wzgórza. Jeśli przed przybyciem czołgów nie dotrze do nas piechota - z Zaprzyjaźnionych -
zostaniemy w okopach upieczeni żywcem. Było to dla mnie oczywiste - tak samo, jak musiało być oczywiste dla żołnierzy z plutonu,
gdyż usłyszałem, w miarę jak błyski stawały się widoczne dla żołnierzy w innych okopach, że przez zbocze wędruje jeden przeciągły jęk.
- Spokój tam! - warknął ze swego okopu przodownik roty. - Zostać na pozycjach! Bo jak nie...
Lecz nie miał czasu dokończyć, gdyż w tej właśnie chwili pierwsze poważne natarcie piechoty z Zaprzyjaźnionych wyruszyło ku nam w
górę zbocza.
Loftka wystrzelona z broni samostrzelnej trafiła przodownika roty wysoko w klatkę piersiową, tuż przy nasadzie szyi. Krztusząc się
własną krwią, runął do tyłu.
Pozostali członkowie patrolu nie mieli nawet czasu tego zauważyć, gdyż strzelcy z Zaprzyjaźnionych nacierający fala za falą zbliżyli się
już do nich na pół stoku. Ukryci w okopach Cassidanie odpowiadali ogniem na ogień i albo działała na ich korzyść beznadziejność
pozycji, albo też imponujące doświadczenie bojowe, gdyż nie widziałem w ich szeregach ani jednego człowieka, który, sparaliżowany
strachem, nie robił użytku ze swej broni.
Mieli wyraźną przewagę. Stok bliżej szczytu stawał się coraz bardziej stromy. Zaprzyjaźnieni, wspinając się, zwalniali i stawali się
łatwym celem. Wreszcie poszli w rozsypkę i rzucili się do ucieczki, zatrzymując się dopiero u podnóża góry. I znów nastąpiła przerwa w
wymianie ognia.
Wygramoliłem się z okopu i pobiegłem sprawdzić, czy przodownik roty jeszcze żyje. W reporterskiej pelerynie czy bez, takie
wystawianie się na widok publiczny było z gruntu nierozważnym postępkiem i odpowiednio też za nie zapłaciłem. Wycofujący się
Zaprzyjaźnieni stracili na stoku przyjaciół i towarzyszy broni. Teraz jeden z nich musiał zareagować. Kilka zaledwie kroków przed
okopem przodownika jakaś siła wyrwała spode mnie moją prawą nogę i poślizgnąwszy się upadłem twarzą do dołu.
Następną rzeczą, jaką pamiętam, było to, że znajduję się w okopie dowódcy, tuż obok przodownika roty, a w zatłoczonej przestrzeni,
która mieściła ponadto dwóch grupowych, pewnie podoficerów przodownika, pochyla się nade mną Dave.
- Co się dzieje...? - zacząłem i spróbowałem się podnieść.
Dave starał się ściągnąć mnie do dołu, lecz zdążyłem już częściowo przenieść ciężar ciała na lewą nogę i poczułem, jak tygrysi kieł bólu
przewierca ją na wylot, tak że nieomal tracąc przytomność i oblewając się potem opadłem z powrotem na ziemię.

background image

- Trzeba się wycofać - jeden grupowy powiedział do drugiego. - Trzeba się stąd wydostać, Akke. Następnym razem nas dopadną, a jeżeli
poczekamy kolejne dwadzieścia minut, zrobią to za nich czołgi!
- Nie! - wycharczał przodownik roty leżący obok ntnie.
Myślałem, że nie żyje, lecz gdy odwróciłem się, by popatrzeć, zobaczyłem, iż ktoś założył na jego ranę bandaż uciskowy ze zwolnionym
spustem, więc do tej pory włókna powinny już znajdować się wewnątrz otworu wlotowego postrzału, uszczelniając brzegi rany i tworząc
skrzepy tamujące upływ krwi. Mimo wszystko umierał. Mogłem wyczytać to z jego oczu. Grupowy go zignorował.
- Posłuchaj mnie, Akke - podjął znów ten, który odezwał się przedtem. - Teraz ty tu dowodzisz. Trzeba się stąd ruszyć!
- Nie! - Przodownik roty mógł mówić już tylko szeptem, ale przecież jeszcze wyszeptał. - To rozkaz! Utrzymać za wszelką... cenę...
Grupowy Akke wyglądał na zbitego z tropu. Z pobladłą twarzą obrócił wzrok na moduł łączności leżący przy nim na dnie okopu. Drugi
grupowy zauważył kierunek jego spojrzenia i broń samostrzelna leżąca w poprzek jego kolan wypaliła niby przypadkowo. Ze środka
modułu dobiegł brzęk i trzask i ujrzeliśmy, jak gaśnie kontrolka na tablicy instrumentu.
- Rozkazuję wam... - powiedział przodownik roty.
Wówczas potworne cęgi bólu zacisnęły się znów na moim kolanie i świat zawirował mi w głowie. Gdy powróciła zdolność widzenia,
stwierdziłem, że Dave rozciął mi nogawkę spodni nad kolanem i właśnie kończy zakładać biały i zgrabny opatrunek uciskowy.
- Nie jest źle, Tam - mówił do mnie. - Loftka z samostrzału przeszła na wylot. To dobrze.
Rozejrzałem się dookoła. Przodownik roty w dalszym ciągu siedział koło mnie, tyle że z bronią boczną na wpół dobytą z kabury. Miał
jeszcze jedną ranę od sztyftu ze strzelby sprężystej na czole i był martwy. Po dwóch grupowych nie było ani śladu.
- Oni już poszli, Tam - powiedział Dave. - My też musimy się stąd zabierać. - Skinął ręką w dół stoku. - Oddziały z Zaprzyjaźnionych
zadecydowały, że szkoda dla nas fatygi. Wycofali się. Ale ich czołgi zbliżają się coraz bardziej... a ty, przez to kolano, nie możesz się
szybko poruszać. Spróbuj teraz wstać.
Spróbowałem. Poczułem się tak, jak gdybym dotykał jednym kolanem końca ostro zastruganego pala i próbował przesunąć na nie połowę
ciężaru ciała. Ale wstałem. Dave pomógł mi wydostać się z okopu i rozpoczęliśmy nasz kulejący odwrót ze wzgórza tylnym zejściem, jak
najdalej od czołgów.
Wcześniej w myślach porównywałem te lasy do puszczy z legendy o Robin Hoodzie, znajdując dziwaczne upodobanie w ich otwartości,
kolorycie i półmroku. Teraz, gdy przedzierałem się przez nie z trudem, z każdym krokiem, a raczej podskokiem czując, jak w kolano
wbijał mi się gwóźdź rozpalony do czerwoności, stworzony w mej wyobraźni obraz brzozowych gajów począł się zmieniać. Stały się
mroczne, złowieszcze, pełne nienawiści i okrucieństwa już przez sam fakt, że trzymały nas w swym mroku jak w pułapce, gdzie czołgi
Zaprzyjaźnionych odszukają nas i zniszczą za pomocą bądź promieni cieplnych, bądź walących się drzew, nim jeszcze będziemy mieli
szansę opowiedzieć się, kim jesteśmy.
Miałem rozpaczliwą nadzieję, że dostrzeżemy gdzieś otwartą przestrzeń, gdyż unoszące się za naszymi plecami pojazdy opancerzone
polowały w lasach, a nie na otwartych przestrzeniach. Wśród sięgających do kolan traw nawet okrytemu pancerzem pilotowi nie byłoby
trudno dojrzeć i zidentyfikować moją pelerynę, nim zacznie do nas strzelać.
Lecz najwidoczniej dotarliśmy do obszarów, gdzie więcej było drzew niż otwartych przestrzeni. Na dodatek, jak to zauważyłem
wcześniej, pośród tych pni wszystkie strony świata przedstawiały się jednakowo. Jedynym sposobem, by mieć pewność, że nie zaczniemy
się kręcić w kółko i pozostaniemy w prostej linii jak najdalej od ścigających nas czołgów, był powrót tą samą drogą, którą tu przybyliśmy.
Trasę tę mogliśmy odtworzyć dzięki temu, że z powrotem prowadził nas mój naręczny wskaźnik kierunku. Ale marszruta, która nas tu
przyprowadziła, wiodła przez wszystkie tereny leśne, które wcześniej udało mi się wyszukać.
Tymczasem ze względu na moje kolano poruszaliśmy się w tak żółwim tempie, że nawet stosunkowo powolne czołgi musiały nas
wkrótce dogonić. Wcześniej soniczna eksplozja przyprawiła mnie o poważny wstrząs. Teraz ciągłe ukłucia oślepiającego bólu w kolanie
wprawiły mnie w rodzaj gorączkowego szaleństwa. Było to niczym jakaś wyrafinowana tortura - a tak się składa, że nie jestem stoikiem,
jeśli chodzi o ból fizyczny.
Nie jestem co prawda tchórzliwy, ale nie sądzę, by można mnie było z czystym sumieniem nazwać odważnym. Po prostu jestem tak
skonstruowany, że w odpowiedzi na ból, powyżej pewnego poziomu, moją reakcją jest wściekłość. A im większy ból, tym większa moja
furia. Powiedzmy, że to kwestia kilku kropel krwi starożytnych berserkerów, rozcieńczonej przez krążącą w mych żyłach krew irlandzką,
jeśli oczywiście lubicie takie romantyczne gadanie. Niemniej takie są fakty. I teraz, kiedy tak kuśtykaliśmy pośród wiecznego półmroku
srebrnozłotych, obłażących z kory pni drzew, wewnętrznie eksplodowałem.
W swojej wściekłości nie bałem się czołgów Zaprzyjaźnionych. Byłem pewny, że dostrzegą mą szkarłatną i białą pelerynę dość wcześnie,
by nie otwierać do mnie ognia. Byłem przekonany, że jeśli już nawet otworzą ogień, to zarówno promienie cieplne, jak wszelkiego
rodzaju padające konary i pnie drzewne nie trafią we mnie. Krótko mówiąc, byłem przekonany o swej niezniszczalności i jedyną rzeczą,
jaka mnie obchodziła, było to, że moja obecność opóźniała ucieczkę Dave'a i że gdyby coś mu się stało, Eileen nigdy by po tym nie
przyszła do siebie.
Wrzeszczałem na niego i mu wymyślałem. Kazałem iść dalej samemu, kazałem ratować własną skórę, gdyż mojej nie grozi żadne
niebezpieczeństwo.
Jedyną jego odpowiedzią było, że skoro ja go nie opuściłem, kiedy wpadliśmy pod soniczny ogień zaporowy, teraz i on mnie nie opuści.
Nie opuści mnie w żadnym wypadku. Jestem bratem Eileen i jego obowiązkiem jest się mną opiekować. Był właśnie taki, jak pisała w
swoim liście, lojalny, zbyt cholernie lojalny. Był cholernie lojalnym głupcem, czego nie omieszkałem mu wytknąć ze szczegółami i nie
krępując się poczuciem przyzwoitości. Mężnie próbowałem się od niego uwolnić, ale jako że mogłem tylko podskakiwać na jednej nodze,
czy raczej na jednej nodze się zataczać, nie miało to większego sensu. Osunąłem się na ziemię i oświadczyłem, że nie pójdę ani kroku
dalej, lecz wyobraźcie sobie - obezwładnił mnie i zarzucił sobie na plecy, próbując nieść na barana.
Tak było jeszcze gorzej. Musiałem mu obiecać, że jeśli mnie postawi na ziemi, pójdę z nim dalej dobrowolnie. Kiedy mnie puścił, sam
słaniał się ze zmęczenia. W owej chwili, na wpół oszalały z wyczerpania i wściekłości, byłem gotów na wszystko, by uchronić go przed
samym sobą. Zacząłem wrzeszczeć na całe gardło o pomoc pomimo jego wysiłków, by mnie uciszyć.

background image

To podziałało. W ciągu niespełna pięciu minut od chwili, gdy udało mu się mnie uspokoić, znaleźliśmy się naprzeciwko nie większych od
główki szpilki otworów wylotowych strzelb samostrzelnych, spoczywających w dłoniach dwóch młodych Zaprzyjaźnionych zwiadowców
zwabionych moim krzykiem.

Rozdział 12

Spodziewałem się, iż pojawią się w odpowiedzi na moje krzyki nawet jeszcze wcześniej. Zwiadowcy z Zaprzyjaźnionych znajdowali się
wokół nas już od chwili, gdy opuściliśmy wzgórze, pozostawiając je pod komendą poległego przodownika roty jego umarłym. Obydwaj
mogli należeć do tych samych Zaprzyjaźnionych, którzy w pierwszym rzucie odkryli okopany na wzgórzu patrol. Lecz odkrywszy go,
wyruszyli dalej.
Zadanie ich polegało na wykrywaniu gniazd cassidańskiego oporu po to, by następnie wezwać odpowiednie siły przeznaczone do
zniszczenia tych punktów. Jako część swojego wyposażenia nosili urządzenia do nasłuchu, gdyby jednakże odebrały one odgłosy kłótni
dwóch mężczyzn, niewielką zwróciliby na to uwagę. Dwóch ludzi stanowiło w świetle ich rozkazów zbyt skromną zwierzynę, by
zaprzątać nią sobie głowę.
Lecz jeden człowiek z rozmysłem wołający o pomoc - to okoliczność wystarczająco niezwykła, by warto z nią było zapoznać się bliżej.
Żołnierz Pana nie powinien okazywać wołaniem własnej słabości, czy potrzebował pomocy, czy nie potrzebował. Dlaczego zaś
Cassidanin miałby wzywać pomocy w rejonie, w którym nie toczono żadnych walk? A któż inny niż żołnierze Pana i ich zbrojni
nieprzyjaciele mógł znajdować się w strefie bitwy?
Teraz wiedzieli już kto - reporter i jego asystent. Obaj obserwatorzy, jak zdążyłem im zwrócić uwagę. Mimo to samostrzały pozostały
niewzruszenie wycelowane w naszą stronę.
- Niech was szlag! - wygarnąłem im. - Nie widzicie, że potrzebuję pomocy medycznej? W tej chwili zabierzcie mnie do jednego z
waszych szpitali polowych!
Ich młode i gładkie twarze odwzajemniły spojrzenie uderzająco niewinnymi oczyma. Ten z prawej strony miał na kołnierzu pojedynczą
odznakę starszego szeregowego, drugi zaś był zwykłym szeregowcem służby liniowej. Żaden z nich nie miał jeszcze dwudziestu lat.
- Nasze rozkazy nie upoważniają nas do zawrócenia z drogi i powrotu do szpitala polowego - odparł starszy szeregowy, przemawiając w
imieniu ich obu jako nieznacznie wyższy rangą. - Mogę was jedynie zaprowadzić do punktu zbiorczego dla jeńców, gdzie bez wątpienia
udzielą wam pomocy. - Odstąpił krok w tył, trzymając broń wciąż w pogotowiu. - Pomóż temu mężowi udzielić pomocy rannemu,
Gretenie - rzekł, przechodząc na zaśpiew kościelny dla porozumienia z partnerem. - Chwyć go z drugiej strony, a ja pójdę za wami i
wezmę nasz oręż.
Drugi żołnierz oddał mu swoją broń samostrzelną i między nim a Dave'em zacząłem posuwać się w sposób nieco bardziej wygodny, choć
w dalszym ciągu gotowała się we mnie i kipiała wściekłość. Przyprowadzili nas wreszcie na polanę - nie prawdziwą, gdzie rośnie trawa i
dochodzi słońce, lecz na miejsce, gdzie ogromne powalone drzewo pozostawiło po sobie pomiędzy innymi olbrzymami coś w rodzaju
poręby. Znajdowało się tu około dwudziestu przygnębionych z wyglądu Cassidan, rozbrojonych i trzymanych pod strażą przez czterech
młodych Zaprzyjaźnionych, podobnych do tych, którzy nas pojmali.
Dave wraz z młodym żołnierzem z Zaprzyjaźnionych usadowili mnie ostrożnie plecami do kikuta obalonego pnia drzewa. Potem
zapędzono Dave'a, by dołączył do reszty umundurowanych Cassidan, którzy siedzieli oparci plecami o powalony i butwiejący pień
leśnego olbrzyma z czwórką uzbrojonych strażników z Zaprzyjaźnionych przed sobą. Wołałem, że Dave jako obserwator powinien być
zostawiony ze mną, wskazując przy tym na jego białą opaskę i brak insygniów wojskowych. Lecz żaden spośród sześciu mężczyzn w
czarnych mundurach nie zwrócił na mnie uwagi.
- Któż z was tutaj wyniesion na najwyższy stopień? - Starszy szeregowy zwrócił się z pytaniem do czwórki strażników.
- Jam jest najstarszy służbą - odpowiedział jeden z nich - lecz niższy jestem stopniem od ciebie.
W gruncie rzeczy był to zwykły szeregowiec służby liniowej. Jednakże lat miał dobrze ponad dwadzieścia, zdecydowanie więcej niż
pozostali, a jego pospieszne zrzeczenie się dowództwa ujawniało doświadczonego żołnierza, którego skutecznie oduczono zgłaszania się
na ochotnika.
- Ten oto mąż jest reporterem - rzekł, pokazując na mnie, starszy szeregowy - i twierdzi, iż ma pod swą pieczą owego drugiego. Pewne
jest, że reporter potrzebuje pomocy medycznej, a choć żaden z nas nie może zabrać go do najbliższego polowego szpitala, jednak ty
mógłbyś polecić jego przypadek uwadze przełożonych przez wasz komunikator.
- Nie mamy takowego - odparł starszy żołnierz. - Punkt łączności oddalon jest o dwieście metrów.
- Ja i Greten zostaniem tu pomóc wam na straży, jeden z was zaś podąży do punktu łączności.
- Nie jest powiedziane - najstarszy z szeregowych sprawiał wrażenie upartego - w rozkazach naszych, by któryś z nas oddalał się w
takowym celu.
- Azaliż nie jest to przypadek specjalny i sytuacja wyjątkowa?
- Nie jest powiedziane.
- Azaliż...
- Zaprawdę powiadam ci: nie było nic o takiej rzeczy powiedziane! - krzyknął na niego szeregowiec służby liniowej. - Nie możem począć
nic, dopóki nie pojawi się oficer lub grupowy!
- Azaliż nadejdzie on niebawem?
Starszy szeregowy był wstrząśnięty gwałtownością sprzeciwu bardziej doświadczonego żołnierza. Zerknął na mnie zmartwiony i
pomyślałem, że pewnie zaczyna już sądzić, iż popełnił omyłkę, czyniąc wzmiankę o pomocy medycznej dla nas. Jednak go nie
doceniłem. Twarz mu nieco przybladła, lecz w rozmowie ze starszym mężczyzną zachował dostateczny spokój.
- Nie wiem - odrzekł tamten.

background image

- W takim razie sam udam się do punktu łączności. Poczekaj tutaj, Greten.
Zarzucił broń na ramię i poszedł. Nigdy go już nie zobaczyliśmy.
Tymczasem efekt wściekłości i wzmożonego wydzielania adrenaliny, który pomagał mi opanować ból w przewierconej na wylot rzepce
kolanowej oraz chronionych przez nią nerwach i kościach, zaczął się wyczerpywać. Gdy próbowałem poruszać nogą, nie czułem już
ukłuć przeszywającego bólu, lecz tylko głuche, tępe cierpienie, zaczynające omywać falami bólu me udo - albo tak mi się przynajmniej
zdawało - co przyprawiało mnie o obłąkanie. Zacząłem zastanawiać się, jak długo zdołam to wytrzymać, gdy nagle, z uczuciem
zniecierpliwienia własną głupotą, jakie ogarnia cię, gdy zdajesz sobie w pewnej chwili sprawę, iż to, czego szukasz od dłuższej chwili,
tkwiło przez cały czas pod samym nosem, przypomniałem sobie o pasie.
Podobnie jak wszyscy żołnierze miałem do pasa przytroczony zestaw pierwszej pomocy. Pomimo bólu ledwie powstrzymując się od
śmiechu, sięgnąłem doń teraz, rozpieczętowałem niezdarnie i wycisnąłem na rękę dwie ośmiokątne tabletki, które udało mi się znaleźć po
omacku; w niewytłumaczalny sposób tam, gdzie siedzieliśmy pod drzewami, zaczęło się ściemniać tak, że nie mogłem odróżnić tabletek
po kolorze, ale na szczęście ich kształt był wystarczająco dobrym znakiem rozpoznawczym. W tym właśnie celu zostały tak pomyślane.
Pogryzłem je i połknąłem na sucho. Zdawało mi się, że słyszę z daleka głos Dave'a, który nie wiadomo dlaczego krzyczy. Lecz już
ogarniało mnie, szybkie jak włożony pod język cyjanek, znieczulające i uspokajające działanie tabletek przeciwbólowych. Ból ustąpił bez
śladu, pozostawiając po sobie uczucie jedności, czystości i świeżości - a także obojętności na wszystko inne poza spokojem i wygodą
mego własnego ciała.
Raz jeszcze usłyszałem wołanie Dave'a. Tym razem zrozumiałem, o co mu chodzi, ale sens tego, co krzyczał, nie był w stanie zakłócić
mego spokoju. Wołał, że podał mi już tabletki przeciwbólowe ze swojego zestawu, kiedy przedtem dwukrotnie straciłem przytomność.
Darł się, że teraz wziąłem za dużą dawkę i ktoś powinien się mną zająć. Tymczasem w lesie, który do tej pory także już zdążył się
oddalić, zapadła całkowita ciemność, nad głową przetoczyło mi się coś na kształt gromu i wreszcie usłyszałem, tak jakbym w oddali
słyszał pełną uroku symfonię, stukot milionów kropelek deszczu uderzających w miliony liści wysoko nad głową.
I zapadłem w nicość uśmierzającą ból.
Kiedy znowu wróciłem do siebie, przez jakiś czas nie zwracałem najmniejszej uwagi na to, co się wokół mnie dzieje, gdyż nie mogłem
ruszyć ręką ani nogą i miałem mdłości na skutek przedawkowania leku. Kolano nie bolało mnie, jeżeli pozostawało w całkowitym
bezruchu, za to napuchło i stało się sztywne jak drut, a najmniejsze poruszenie niosło z sobą szarpiący ból, który mnie przenikał do głębi.
Zwymiotowałem i począłem z wolna czuć się lepiej. Powoli stawałem się świadomy tego, co dzieje się wokół mnie. Byłem przemoczony
do suchej nitki, gdyż deszcz, choć powstrzymany na chwilę sklepieniem listowia, utorował sobie drogę i do nas. Nie opodal, na skraju
lasu, zebrali się razem przemoczeni więźniowie i strażnicy. Stał tam, w czarnym mundurze Zaprzyjaźnionych, nowo przybyły. Był to
grupowy w średnim wieku, chudy i z mocno pobrużdżoną twarzą. Właśnie odprowadził na stronę szeregowca zwanego Gretenem
najwidoczniej po to, by się z nim o coś spierać.
Ponad naszymi głowami, w niewielkich prześwitach tniędzy konarami drzew pozostałych po upadku leśnego olbrzyma, który dał
początek polance, niebo przetarło się po burzy i choć całkiem bezchmurne, było teraz oblane purpurą zachodzącego słońca. Moja
zdeformowana przez leki zdolność widzenia sprawiła, iż czerwień zstąpiła na ziemię i pomalowała kontury ciemnych od wilgoci sylwetek
szaro odzianych jeńców oraz nadała blasku nasiąkniętym wodą czarnym mundurom Zaprzyjaźnionych.
Czarni i czerwoni, czerwoni i czarni, zwieńczeni ogromną łukowato wysklepioną ramą mrocznych olbrzymów, ukrytych pod postacią
drzew, wyglądali niczym figury z witrażu. Siedziałem zziębnięty w swoim ciężkim, wilgotnym ubraniu, przyglądając się kłótni
grupowego z szeregowcem. I stopniowo ich słowa, ściszone tak, by nie mogły dotrzeć do uszu jeńców, lecz dla mnie zrozumiałe, zaczęły
nabierać w mych uszach sensu.
- Tyś dzieckiem jest! - warczał grupowy.
Głowę zadarła mu do góry gwałtowność emocji, a zachodzące słońce sięgnęło z nieba ręką, by iluminować mu twarz czerwienią, tak że
po raz pierwszy ujrzałem ją wyraźnie i zobaczyłem w jej zaostrzonych postem rysach i głęboko rzeźbionych bruzdach ten sam rodzaj
surowego i bezgranicznego fanatyzmu, jaki odkryłem u grupowego z Kwatery Głównej Zaprzyjaźnionych, który odrzucił prośbę o
przepustkę dla Dave'a. - Tyś dzieckiem jest! - powtórzył. - Tyś młody! Cóż możesz wiedzieć o walce o powszedni chleb, pokolenie za
pokoleniem, na naszych surowych i kamienistych światach, czego ja bym nie wiedział? Cóż możesz wiedzieć o nędzy i głodzie pośród
Dzieci Naszego Pana, ja ci to powiadam, nawet wśród kobiet z dziećmi przy piersi? Cóż możesz wiedzieć o zamierzeniach tych, którzy
wysłali nas w bój, aby lud nasz mógł żyć i rozkwitać, podczas gdy wszędzie indziej najchętniej widziano by nas wszystkich martwych, a
naszą wiarę martwą i pogrzebaną wraz z nami?
- Ja jedno wiem - odciął się młody żołnierz, chociaż nieznaczne drżenie głosu zdradzało jego wiek przy odpowiedz!. - Wiem, że mamy
obowiązki wobec praw i że zaprzysięgliśmy Kodeks Najemników i...
- Zamknij swe dziecinne wargi! - syknął grupowy. - Czymże są przysięgi inne niż wobec naszego Pana Zastępów? Patrz, oto Starszy nad
Radą Starszych, ten, który zowie się Brightem, powiedział, że dzień ten zaważy na przyszłości naszego ludu i walne zwycięstwo jest
dzisiaj potrzebą, której musimy sprostać. Dlatego zwyciężymy! I inaczej nie będzie!
- Lecz dalej powiadam tobie...
- Ty nic mi powiadał nie będziesz! Jam jest twym przełożonym. Ty i tamta czwórka macie zameldować się razem w punkcie łączności, i
to już! I nie zważaj na to, iżeś z innej jednostki. Tyś został powołany i ty będziesz słuchał!
- W takim razie zabierzemy ze sobą jeńców w bezpieczne...
- Ty będziesz słuchał!
Grupowy nosił swą broń samostrzelną przewieszoną pod ramieniem. Okręcił ją teraz tak, by mieć spust pod ręką, a lufę wymierzoną w
szeregowego. Kciuk grupowego przesunął bezpiecznik broni na ogień automatyczny. Ujrzałem, jak Greten zamyka oczy i ciężko przełyka
ślinę, lecz gdy przemówił, głos jego w dalszym ciągu brzmiał pewnie.
- Azaliż przez całe życie nie szedłem w cieniu Naszego Pana, który jest prawdą i wiarą... - usłyszałem jego głos.
Lufa uniosła się do góry. Krzyknąłem na grupowego:
- Hej, wy tam, grupowy!

background image

Obrócił się z miejsca niczym szary wilk na odgłos trzaśnięcia gałązki pod butem myśliwego i oto sam patrzyłem w nie większy od główki
szpilki wylot nastawionego na ogień automatyczny samostrzału. Następnie podszedł do mnie z bronią w dalszym ciągu wycelowaną i
topór jego poznaczonej gwiazdkami, fanatycznej twarzy zawisnął nade mną.
- Tyś jest zatem przytomny? - zapytał.
Słowa te zabrzmiały jak szyderstwo. Odczytałem w nich pogardę dla kogoś na tyle słabego, by brać środki przeciwbólowe dla ulżenia
jakimkolwiek cielesnym dolegliwościom.
- Dostatecznie przytomny, by powiedzieć ci kilka słów prawdy - wycharczałem. Zaschło mi w gardle i znowu zaczynała boleć mnie noga,
lecz grupowy stanowił dobre antidotum na te przypadłości, rozbudzając na nowo mój gniew, tak że nawracający uraz mógł być pożywką
dla wściekłości, która z łatwością wybuchała. - Posłuchaj mnie uważnie. Jestem reporterem. Dość długo żyjesz na tym świecie, by
wiedzieć, że tej peleryny i tego beretu nie nosi nikt nie uprawniony. Lecz tak dla pewności... - Pogrzebałem w kieszeni i wyciągnąłem z
niej dokumenty. - Oto moje papiery. Proszę je obejrzeć.
Wziął je do ręki i przebiegł wzrokiem.
- Zatem w porządku - powiedziałem, gdy dotarł do końca. - Ja jestem reporterem, a wy jesteście grupowym. I o nic nie proszę... ja żądam!
Żądam bezzwłocznego przetransportowania do szpitala polowego i żądam, żeby mój asystent - tu wskazałem Dave'a - został mi
zwrócony. I to już w tej chwili! Nie za dziesięć minut ani za dwie minuty, ale w tej chwili! Stojący tu na straży szeregowcy mogą nie
wiedzieć, czy wolno im mnie i mojego asystenta zabrać stąd i odstawić do szpitala, ale wy wiecie, że wam wolno. A ja żądam, by tak
właśnie się stało!
Przyglądał mi się znad dokumentów i przez jego twarz przemknęła szczególnego typu zawziętość. Tak mógłby wyglądać człowiek, który
strąca z siebie dłonie wiodących go na szubienicę i z pogardą kroczy o własnych siłach na miejsce egzekucji.
- Tyś jest reporterem - rzekł i głęboko wciągnął powietrze. - Tak, tyś jest jeden z plemienia Anarchowego, które kłamstwem i fałszywym
świadectwem rozsiewa po całym świecie człowieczym nienawiść do naszego ludu i naszej wiary. Znam ciebie dobrze, redaktorze -
przyjrzał mi się czarnymi podkrążonymi oczyma - i twe dokumenty są dla mnie niczym innym jak głupstwem i śmieciem. Lecz ja cię
ukontentuję i pokażę tobie, jak mało ważysz na szali wraz z całym swym reporterskim plugastwem. Dam ja tobie do opisania historię, a ty
ją opiszesz i ujrzysz, że mniej ona znaczy niż zeschłe liście wiejące spod maszerujących stóp Pomazańca Bożego.
- Zabierz mnie do szpitala polowego - zażądałem.
- Jeszcze na to poczekasz - odparł. - Co więcej - . pomachał dokumentami przed moim nosem - widzę tu twoją przepustkę, lecz brak
przepustki podpisanej przez kogoś władnego w naszych szeregach, która by dała prawo przejścia przez linie temu, którego mienisz swoim
asystentem. Dlatego też nie będzie on ci zwrócony, lecz pozostanie razem z innymi jeńcami w podobnym mundurze, by spotkał go los
zesłany mu przez Pana.
Rzucił mi na kolana papiery, odwrócił się i dumnym krokiem odszedł w kierunku jeńców. Wołałem za nim, rozkazując mu, by wrócił, ale
nie zwracał na mnie uwagi.
Greten pobiegł w ślad za nim, złapał go za ramię i począł szeptać mu coś do ucha, gestykulując gwałtownie w kierunku grupy jeńców.
Grupowy odepchnął go, a Greten aż się zatoczył.
- Azaliż należą oni do grona Wybranych?! - krzyknął grupowy. - Azaliż są to Boży Wybrańcy?! - I okręcił się z wściekłością, grożąc
ustawioną wciąż na automatykę bronią nie tylko Gretenowi, ale i pozostałym strażnikom. - Zbiórka! - wrzasnął.
Jedni powoli, inni z pośpiechem porzucili pilnowanie jeńców i ustawili się przed grupowym w szeregu.
- Zameldujecie się wszyscy w punkcie łączności... i to już! - warknął grupowy. - W prawo zwrot!
Posłuchali go.
- Odmaszerować!
I tak opuścili nas, odmaszerowawszy poza zasięg mojego wzroku pomiędzy cienie drzew.
Grupowy przez chwilę patrzył w ślad za nimi, po czym zwrócił uwagę, a w ślad za nią strzelbę w kierunku cassidańskich jeńców. Cofnęli
się przed nim nieznacznie, a ja ujrzałem, jak pobladły niczym chusta, niewyraźny owal twarzy Dave'a kieruje się w moją stronę.
- Oto wasi strażnicy opuścili was - grupowy przemówił do nich groźnie i powoli. - Gdyż zaczyna się natarcie, które zetrze wasze wojska
na proch. W natarciu tym liczy się każdy żołnierz, gdyż takie otrzymaliśmy posłanie od Starszego naszej Rady. Nawet ja muszę tam
podążyć, a nie mogę zostawić takich jak wy nieprzyjaciół za naszymi liniami bez straży, gdzie moglibyście zaszkodzić naszemu
zwycięstwu. Dlatego wyślę was teraz do miejsca, skąd nie będziecie mogli działać na szkodę Bożego Pomazańca.
W tej chwili, dopiero w tej chwili, po raz pierwszy zrozumiałem, co miał na myśli. I otwarłem usta, by krzyczeć, ale krzyk się nie rozległ.
Spróbowałem wstać, lecz nie pozwoliła mi na to sztywna noga. Z otwartymi ustami zastygłem w trakcie podnoszenia się z miejsca.
Ciągłym ogniem maszynowym ostrzelał stojących przed nim bezbronnych ludzi. Oni zaś - a wśród nich Dave - przewracali się, padali na
ziemię i umierali.

Rozdział 13

Nie jest dla mnie całkowicie jasne, jak wydarzenia potoczyły się dalej. Pamiętam, że kiedy powalone ciała przestały się już ostatecznie
ruszać, grupowy odwrócił się i podszedł do mnie, trzymając w jednej ręce strzelbę.
Mimo że kroczył żwawo, wydawało się, iż zbliża się powoli, powoli, lecz nieubłaganie. Było to tak, jak gdybym widział go stąpającego w
kole kieratu, gdy tak z czarną strzelbą w ręku wyłaniał się coraz bliżej mnie na tle poczerwieniałego nieba. Wreszcie dotarł do mnie i
stanął.
Spróbowałem cofnąć się przed nim, lecz mając za plecami ogromny pień drzewa, nie mogłem, a zraniona noga, sztywna niczym martwy
drewniany kloc, przykuwała mnie do miejsca. Nie podniósł swej strzelby i nie strzelił.

background image

- No i cóż - powiedział, spoglądając na mnie. Głos miał głęboki i spokojny, lecz oczy jarzyły się niesamowitym blaskiem. - Masz swoją
historię, redaktorze. I przeżyjesz, aby ją opowiedzieć. Być może pozwolą ci być obecnym przy tym, jak mnie powiodą przed pluton
egzekucyjny - chyba że Pan zadecyduje inaczej i polegnę w natarciu, które się właśnie zaczyna. Lecz choćby mieli po milionkroć razy
wykonać na mnie wyrok, i tak na nic nie przyda ci się twoje pisanie. Gdyż ja, który jestem narzędziem Pana, wedle Jego woli zapisałem
owym ludziom ten los i ty tego pisma nie potrafisz wymazać. Wiedz więc nareszcie, jak małe jest twoje pisanie w obliczu tego, co
zapisane jest przez Pana Zastępów.
Nie odwracając się, odstąpił krok do tyłu. Niemal tak, jak gdybym był jakimś mrocznym ołtarzem, od którego odstępuje się z ironicznym
respektem.
- Teraz żegnaj już, redaktorze - rzekł i zawzięty uśmiech wykrzywił jego wargi. - Nie lękaj się, gdyż cię znajdą. I uratują twoje życie.
Odwrócił się i poszedł. Widziałem, jak odchodzi czarniejszy od czerni najgłębszych cieni, a potem zostałem sam.
Byłem sam - sam pośród odgłosu kropel kapiących jeszcze niekiedy z listowia na leśne klepisko. Sam pod ciemnoczerwonym niebem,
którego malutkie skrawki widniały pomiędzy narastającą czarną masą koron drzew. Sam u kresu dnia i pośród umarłych.
Nie wiem, jak to zrobiłem, lecz po chwili zacząłem się czołgać, bezużyteczną nogę wlokąc za sobą po mokrym poszyciu leśnym, póki nie
dotarłem do nieruchomego stosu ciał. Przy resztkach światła dziennego zacząłem go przetrząsać w poszukiwaniu Dave'a. Seria sztyftów
przeszyła mu dolną część klatki piersiowej i poniżej tego miejsca kurtka była przesiąknięta krwią. Lecz gdy podtrzymałem jego barki
ramieniem i podniosłem, tak by mógł oprzeć głowę na mym zdrowym kolanie, zatrzepotał powiekami. Twarz miał białą i gładką jak buzia
śpiącego dziecka.
- Eileen? - zapytał, gdy go podnosiłem, słabym, lecz wyraźnie słyszalnym głosem. Oczy miał zamknięte.
Otwarłem usta, żeby się odezwać, lecz nie mogłem wydobyć żadnego dźwięku. Gdy wreszcie zmusiłem struny głosowe do wysiłku, mój
głos miał dziwne brzmienie.
- Będzie tu za chwilę - odrzekłem.
Wydawało się, iż ta odpowiedź przyniosła mu spokój. Leżał bez ruchu, ledwie dysząc. Na jego twarzy malował się taki spokój, jakby go
nic nie bolało. Usłyszałem miarowy odgłos padających kropel, które początkowo wziąłem za deszcz kapiący wciąż z liści nad głową.
Wysunąłem rękę i poczułem skapującą na dłoń wilgoć. To krew z kurtki Dave'a kapała na ściółkę leśną, z której w przedśmiertnych
konwulsjach umierających zdarta została pokrywa niby-mchów, pozostawiając nagą ziemię.
Obmacałem leżące wokół ciała, najdelikatniej, jak umiałem, by nie urazić leżącego na moim kolanie Dave'a, w poszukiwaniu
opatrunków. Znalazłem trzy i próbowałem zatamować nimi jego rany, ale nic z tego nie wyszło. Krwawił z pół tuzina miejsc. Próbując
założyć bandaże, zakłóciłem jego spokój, rozbudzając przy tym nieco.
- Eileen? - zapytał.
- Będzie tu za chwilę - odpowiedziałem znowu.
A jeszcze później, kiedy już się poddałem i siedziałem bezczynnie, trzymając go w objęciach, zapytał raz jeszcze:
- Eileen?
- Będzie tu za chwilę.
Lecz nim skończyły się najgłębsze ciemności i księżyc wzbił się dość wysoko, by zesłać swój srebrny blask przez prześwity między
drzewami i oświetlić jego twarz, już nie żył.

Rozdział 14

Znaleziono mnie zaraz po wschodzie słońca i nie uczyniły tego oddziały Zaprzyjaźnionych, lecz cassidańskie. Kensie Graeme wycofał się
na południowym skrzydle swych pozycji, uprzedzając w ten sposób świetnie obmyślony przez Brighta plan zaatakowania w tym miejscu i
zgniecenia cassidańskiej obrony, a następnie rozniesienia jej na strzępy na ulicach Castlemain. Lecz, przewidziawszy to, Kensie ogołocił z
wojsk południowe skrzydło swych linii i pozyskane w ten sposób piechotę i czołgi wysłał szerokim łukiem na skrzydło północne, by je
wzmocnić. Tam właśnie znajdowałem się z Dave'em.
Na skutek tego linia frontu obróciła się wokół punktu centralnego, znajdującego się w okolicach bazy transportowej, w której spotkałem
Graeme'a po raz pierwszy. Jej ruchomy północny kraniec zatoczył następnego ranka łuk dookoła pozycji Zaprzyjaźnionych i przesunął się
na dół, przecinając przeciwnikowi łączność i zwalając się z trzaskiem na tyły tych oddziałów, które jeszcze przed chwilą sądziły, iż udało
im się większą część cassidańskiego kontyngentu rozproszyć i zamknąć w obrębie miasta.
Castlemain, które miało stać się skałą, o którą rozbije się cassidariski kontyngent, okazało się skałą, o którą rozbiły się wojska
Zaprzyjaźnionych. Znalazłszy się w pułapce, wojownicy w czarnych mundurach walczyli z szaleńczą odwagą i zwykłą sobie
zawziętością, lecz już byli zamknięci pomiędzy zaporą ogniową dział sonicznych Kensiego na zachód od miasta a jego świeżymi siłami,
następującymi na tyły wroga. W końcu dowództwo Zaprzyjaźnionych, broniąc się przed dalszą utratą swych żołnierzy, poddało się i
wojna domowa pomiędzy Północną a Południową Partycją Nowej Ziemi została zakończona zwycięstwem cassidańskiego kontyngentu.
Tymczasem dla mnie nie miało to znaczenia. Półprzytomnego od środków przeciwbólowych, zabrano mnie do szpitala w Blauvain.
Na skutek braku natychmiastowej pomocy medycznej w zranionym kolanie wywiązały się komplikacje - nie znam szczegółów, lecz
mimo że udało im się je wreszcie wyleczyć, od tej pory pozostało sztywne. Jedyną na to radą, powiedzieli mi lekarze, byłaby operacja i
nowe kolano, całkowicie sztuczne - to zaś mi odradzano. Prawdziwe ciało z krwi i kości jest w dalszym ciągu lepsze od wszystkiego, co
człowiek potrafi skonstruować w zamian.
Co do mnie, to było mi wszystko jedno. Złapano i osądzono grupowego, który był sprawcą masakry - jak sam to przewidywał, został na
mocy paragrafów Kodeksu Najemników, tyczących traktowania jeńców, stracony przez rozstrzelanie. Ale nawet to niewiele mnie
obeszło.

background image

Ponieważ - znów zgodnie z tym, co powiedział - jego egzekucja niczego nie zmieniła. Losu, który z pomocą swej broni samostrzelnej
zapisał Dave'owi i innym jeńcom, ani ja, ani nikt inny nie miał mocy odmienić; i przez to właśnie coś we mnie pękło.
Byłem jak zepsuty zegarek, który, owszem, chodzi, ale zaczyna grzechotać, gdy go podnieść i nim potrząsnąć. Coś popsuło się w moim
wnętrzu i nawet list pochwalny, przysłany przez Międzygwiezdną Służbę Prasową, oraz zatwierdzenie mnie w prawach członka
rzeczywistego Gildii nie mogły tego naprawić. Ponieważ zostałem jej członkiem zwyczajnym, bogactwo i potęga Gildii zapewniły mi
najlepszą opiekę i dokonały tego, na co byłoby stać niewiele organizacji prywatnych - wysłały mnie na leczenie do cudotwórców od
naprawy umysłów z Kultis, większego z dwu światów Exotików.
Na Kultis nakłonili mnie, bym naprawił się sam - ale nie mogli narzucić mi sposobu, w jaki postanowiłbym tego dokonać. Po pierwsze
dlatego, że nie leżało to w ich mocy (chociaż nie jestem pewien, czy rzeczywiście zdawali sobie sprawę z tego, jak ograniczone były w
tym wypadku ich możliwości), a po drugie dlatego, że podstawowe zasady ich filozofii zabraniały im stosowania przemocy, a także
wszelkich prób narzucania swej woli opierającej się jednostce. Jedyne, co mogli, to wskazać mi drogę, którą według nich powinienem był
obrać.
Za to instrument, którego użyli do wskazania mi drogi, okazał się potężny. Była nim Liza Kant.
- ...Ależ ty nie jesteś psychiatrą! - zawołałem do Lizy w zdumieniu, gdy po raz pierwszy pojawiła się na Kultis w miejscu, w którym mnie
umieszczono - jednej z wielofunkcyjnych konstrukcji mieszkalno-rekreacyjnych.
Właśnie wylegiwałem się na brzegu basenu, udając, że wchłaniam promienie słoneczne i wypoczywam, kiedy niespodziewanie pojawiła
się u mego boku i w odpowiedzi na me pytania odparła, iż Padma polecił ją jako osobę, która będzie ze mną pracować nad powrotem do
zdrowia w sferze uczuciowej.
- Cóż ty możesz wiedzieć o tym, kim ja jestem? - odcięła się z miejsca, bynajmniej nie okazując spokoju i opanowania właściwych
prawdziwym Exotikom. - Minęło całe pięć lat, odkąd spotkaliśmy się w Encyklopedii, a ja już wtedy byłam zaawansowaną studentką!
Przyglądałem jej się z pozycji leżącej i kiedy stanęła nade mną, zamrugałem powiekami. Z wolna coś, co było we mnie uśpione, jęło
budzić się do życia, znów zaczynało chodzić i tykać. Wstałem. Rzeczywiście, jakże ja, który potrafiłem dobierać słów tak, by ludzie
tańczyli przede mną jak marionetki, mogłem zniżyć się do czynienia niepewnych przypuszczeń.
- Zatem jesteś rzeczywiście psychiatrą? - zapytałem.
- I tak, i nie - odpowiedziała mi ze spokojem. Wtem uśmiechnęła się do mnie. - Tak czy inaczej, to nie psychiatra jest ci potrzebny.
W chwili gdy wypowiadała te słowa, uświadomiłem sobie, że myślę dokładnie to samo i że dokładnie to samo myślałem przez cały czas,
lecz pogrążony bez reszty w nieszczęściu, pozwoliłem Gildii wyciągnąć swe własne wnioski. Momentalnie wszędzie, jak maszyneria
mego świadomego umysłu długa i szeroka, zaczęły na powrót zaskakiwać przekaźniki i zapalać się na nowo światełka percepcji.
Jeśli wiedziała aż tyle, to ile mogła wiedzieć jeszcze? Natychmiast w fortecy umysłu, na której budowie strawiłem ostatnie pięć lat,
rozdźwięczały się dzwonki alarmowe i obrońcy jęli pędzić na swoje posterunki.
- Być może masz słuszność - odparłem, momentalnie ostrożny, i wyszczerzyłem do niej zęby w uśmiechu. - Dlaczego nie usiądziemy i o
tym nie porozmawiamy?
- Właśnie, dlaczego? - odrzekła.
A więc usiedliśmy i porozmawialiśmy. Z początku wymienialiśmy opinie o sprawach nieistotnych, a ja usiłowałem w tym czasie wyrobić
sobie zdanie na jej temat. Napełniała szczególnym echem całe swe otoczenie. W żaden inny sposób nie potrafię opisać tego zjawiska.
Każde jej słowo, każdy ruch i gest zdawały się posiadać dla mnie specjalne znaczenie, znaczenie, którego nie umiałem dokładnie sobie
wytłumaczyć.
- Dlaczego Padma uznał, że możesz... to jest, dlaczego uznał, że powinnaś przyjść tutaj zobaczyć się ze mną? - zapytałem po chwili
ostrożnie.
- Nie tylko zobaczyć się z tobą, ale i z tobą popracować - poprawiła mnie. Nie miała na sobie szaty Exotików, lecz zwykłą popołudniową
sukienkę białego koloru. Jej oczy nabierały przy niej głębszego odcienia błękitu, niż widziałem kiedykolwiek. Nagle wycelowały we mnie
spojrzenie wyzywające i ostre jak sztylet. - Dlatego, Tam, iż uważa mnie za jedne z dwojga wrót, przez które wciąż jeszcze można do
ciebie dotrzeć.
Te słowa i towarzyszące im spojrzenie mną wstrząsnęły. Gdyby nie owo idące w ślad za nią szczególne echo, mógłbym odnieść mylne
wrażenie, że jest to zaproszenie do flirtu. Jej jednak chodziło o coś większego.
Mogłem ją wówczas z miejsca zapytać, cóż ma takiego na myśli, lecz byłem dopiero co rozbudzony i przez to ostrożny. Zmieniłem temat
- zdaje się zaprosiłem ją, by przyłączyła się do mnie w kąpieli lub coś w tym rodzaju - i nie poruszałem tego tematu, aż dopiero w kilka
dni później.
Do tego czasu, czujny i pobudzony, miałem możność rozejrzenia się wokół siebie i zastanowienia się nad tym, skąd bierze się echo, oraz
stwierdzenia, jak oddziałują na mnie metody Exotików. Pracowano nade mną nader subtelnie za pomocą zręcznej koordynacji
sumarycznego nacisku środowiska, nacisku, który nie próbował prowadzić mnie w stronę jedną czy drugą, lecz który ustawicznie
ponaglał mnie, bym wziął w swoje ręce ster własnego życia i samodzielnie obierał kierunek. Krótko mówiąc, konstrukcja, która służyła
mi za schronienie, pogoda, panująca wokół niej, same wreszcie ściany, meble, kolory i kształty były tak zaprojektowane, by subtelnie
wspomagać się w przynaglaniu mnie do życia - i to nie życia zwykłego, ale życia aktywnego. W sposób pełny i radosny. Był to nie tylko
przybytek szczęścia - był to przybytek pasjonującej przygody, pobudzające środowisko otaczające mnie ze wszystkich stron.
A Liza była jego aktywnym czynnikiem.
Zacząłem zauważać, iż w miarę jak otrząsałem się z przygnębienia, nie tylko z dnia na dzień zmieniały się kolory i kształty mebli oraz
samej kwatery, lecz zmieniał się również dobór tematów do rozmowy, ton głosu Lizy, jej śmiech, a wszystko po to, by przez cały czas
wywierać maksymalny nacisk na moje nietrwałe i rozwijające się uczucia. Nie wydaje mi się, by nawet sama Liza rozumiała, w jaki
sposób poszczególne składniki mają się do wytworzenia zespolonego efektu. By to zrozumieć, trzeba było rodowitego Exotika. Lecz
rozumiała - świadomie lub nieświadomie - rolę, którą miała w tym odegrać. I ją odgrywała.
Nie dbałem o to. Automatycznie i nieuchronnie, w miarę zdrowienia, coraz bardziej byłem zakochany.

background image

Od czasu gdy wyrwałem się na wolność z domu mojego wuja i odnalazłem w sobie przymioty ciała i umysłu, nigdy nie miałem trudności
w znajdowaniu sobie kobiet. Zwłaszcza pięknych kobiet, które cechował często dziwny głód czułości, równie często nie zaspokojony.
Lecz nim nastała Liza, wszystkie one, i te piękne, i te nie, nadymały się w mych oczach powietrzem i pękały niczym bańki mydlane. Było
to tak, jak gdybym bez przerwy chwytał i przynosił do domu drozdy śpiewające tylko po to, by następnego ranka odkryć, iż przez noc
stały się zwykłymi drozdami, a ich swobodna pieśń skurczyła się do rozmiarów pojedynczego ćwierkania.
Potem zdałem sobie sprawę, że była to moja wina - to ja robiłem z nich drozdy śpiewające. Jakaś ich przypadkowa cecha lub zawarty w
nich pierwiastek sprawiały, iż wybuchałem płomieniem jak raca, ma wyobraźnia wznosiła się pod niebiosa, a z nią razem mój język, tak
że mocą słów wynosiłem nas oboje do krainy czystego powietrza i światła, zieleni traw i przejrzystej wody. I tam budowałem nam obojgu
zamek pełen powietrza i światła, obietnic i piękności.
Mój zamek zawsze im się podobał. Z ochotą przybywały na skrzydłach mojej wyobraźni, a ja wierzyłem, iż oboje o własnych siłach
szybujemy obok siebie. Lecz później, następnego dnia, budziłem się ze świadomością, iż światło zgasło i zamilkła pieśń, gdyż w
rzeczywistości nigdy nie wierzyły w mój zamek. Taka rzecz była dobra w marzeniach, lecz nie nadawała się do tego, by myśleć o niej w
kategoriach zwykłego kamienia, drewna, cegły i dachówki. Gdy przychodziło do spraw świata realnego, zamek okazywał się
szaleństwem, ja zaś winienem odłożyć myśl o nim na bok i zamiast niej zająć się wyszukaniem jakiegoś istniejącego realnie domostwa.
Najchętniej z lanego betonu, jak dom mojego wuja Mathiasa. Ź praktycznymi ekranami wizyjnymi zamiast okien, z ekonomicznym
dachem w miejsce niebotycznych wieżyc i z oszklonymi werandami, nie zaś odkrytymi balkonami. Wtedy się rozstawaliśmy.
Lecz Liza, gdy wreszcie się w niej zakochałem, nie upuściła mnie tak jak inne. Wzniosła się razem ze mną i dalej o własnych siłach
szybowała w przestworzach. Co więcej, po raz pierwszy dowiedziałem się, dlaczego była inna, dlaczego nigdy nie zeszłaby tak jak inne z
obłoków.
Było tak dlatego, iż zanim ją jeszcze poznałem, sama budowała swe własne zamki. Tak więc wcale nie potrzebowała mojej pomocy, by
unieść się do zaczarowanej krainy, gdyż bywała tam wcześniej, polegając na własnych potężnych skrzydłach. Pasowaliśmy do siebie w
przestworzach, choć nasze zamki różniły się od siebie.
Właśnie - różnica zamków była tym, co mnie powstrzymało, co doprowadziło w ostateczności do strzaskania egzotycznej skorupy. Gdyż
zawsze kiedy byłem już bliski wyznania jej swojej miłości, powstrzymywała mnie.
- Nie, Tam - mówiła, robiąc przede mną uniki. - Jeszcze nie teraz.
"Jeszcze nie teraz" mogło równie dobrze znaczyć "nie w tej chwili" lub "poczekaj do jutra", lecz widząc zmianę, jaka zachodziła w jej
twarzy, sposób, w jaki jej oczy odwracały się nieznacznie ode mnie, w jednej chwili wiedziałem, co o tym sądzić. Coś stało pomiędzy
nami niczym zamykana na trzy spusty, lecz na wpół stojąca otworem brama, i mój umysł spróbował nazwać to coś po imieniu.
- To Encyklopedia - rzekłem. - Wciąż chcesz, żebym wrócił i nad nią pracował. - Wpatrzyłem się w nią. - W porządku. Poproś mnie raz
jeszcze.
Potrząsnęła głową.
- Nie - odparła cichym głosem. - Nim cię odszukałam na przyjęciu Donala Graeme'a, Padma powiedział mi, że nigdy nie wrócisz tylko
dlatego, że ja cię o to poproszę. Lecz nie uwierzyłam mu wówczas. Dziś wierzę. - Znów odwróciła twarz, by spojrzeć mi prosto w oczy. -
Gdybym poprosiła cię teraz i dała ci chwilę do namysłu, nim odpowiesz, raz jeszcze odmówiłbyś, nawet teraz.
Siedziała wpatrzona we mnie na brzegu basenu, dokąd się wybraliśmy, w blasku słonecznym, mając krzak wielkich róż herbacianych za
sobą, a blask bijący od kwiatów na sobie.
- Odmówiłbyś, Tam?
Otwarłem usta i zaraz zamknąłem je z powrotem. Gdyż niczym kamienna ręka jakiegoś pogańskiego boga, wszystko, o czym
zapomniałem, wracając tu do zdrowia, wszystko, co Mathias, a potem grupowy z Zaprzyjaźnionych wyryli w mojej duszy, zwaliło się na
mnie ponownie. Zamykana na trzy spusty brama zatrzasnęła się pomiędzy mną a Lizą i odgłos zasuwy odbił się echem w najskrytszych
głębinach mego jestestwa.
- To prawda - przyznałem głucho. - Masz słuszność. Odmówiłbym.
Spojrzałem na Lizę siedzącą wśród gruzów naszego wspólnego marzenia. I coś mi się przypomniało.
- Gdy przyszłaś tu po raz pierwszy - mówiłem z wolna, lecz bez żadnej litości, gdyż znowu stała się niemal moim wrogiem - wspomniałaś
coś o tym, że Padma ogłosił cię jedną z dwóch bram, przez które można do mnie dotrzeć. Jaka jest druga brama? Nie spytałem cię
wówczas.
- A teraz nie możesz się doczekać, by zabarykadować tę drugą, nieprawdaż, Tam? - odrzekła nieco gorzko. - W porządku... powiedz mi
coś. - Podniosła z ziemi płatek, który spadł z rosnącego za jej plecami kwiatu, i rzuciła go na spokojne wody basenu, gdzie zaczął pływać
niczym jakaś delikatna żółta łódeczka. - Czy skontaktowałeś się ze swoją siostrą?
Jej słowa zwaliły się na mnie z łoskotem żelaznej sztaby. Wszystkie sprawy związane z Eileen i Dave'em oraz śmiercią Dave'a po tym,
jak zaręczyłem Eileen, że będzie bezpieczny, powróciły rojąc mi się nad głową. Nie wiedząc nawet w jaki sposób, zerwałem się na równe
nogi i zimny pot wystąpił mi na całym ciele.
- Nie mogłem... - rozpocząłem odpowiedź, lecz głos mnie zawiódł. W ciasnocie mojego gardła zdławił się sam i w głębi duszy stanąłem
twarzą w twarz z wiedzą o swym własnym tchórzostwie.
- Oni ją powiadomili! - krzyknąłem, zwracając się z wściekłością do Lizy, która w dalszym ciągu obserwowała mnie z pozycji siedzącej. -
Władze cassidańskie już jej wszystko o tym opowiedziały! O co ci chodzi, myślisz, że nie wie, co stało się z Dave'em?
Lecz Liza milczała. Siedziała tylko, przypatrując mi się. Wówczas zdałem sobie sprawę, że będzie milczała dalej. O tym, co powinienem
zrobić, nie powie mi ani słowa więcej niż sami Exotikowie, którzy szkolili ją przecież niemal od kołyski.
Ale nie musiała. Diabeł od nowa podniósł głowę w mej duszy i śmiejąc się stał na drugim brzegu rzeki gorejących węgli, wzywając mnie,
bym ją przekroczył i podjął rękawicę. A do tej pory jeszcze ani człowiek, ani diabeł nie rzucił mi wyzwania nadaremno.
Odwróciłem się do Lizy plecami i odszedłem.

background image

Rozdział 15

Jako rzeczywisty członek Gildii nie musiałem już przedstawiać delegacji, by podjąć pieniądze na koszty podróży. Walutę w obrocie
między światami stanowiły wiedza i umiejętności ukryte w ludzkim opakowaniu, które było nośnikiem tych rzeczy. W ten sposób łatwym
do przekształcenia w walutę kredytem były informacje zbierane i przekazywane przez fachowych pracowników Środków Przekazu z
Międzygwiezdnej Służby Prasowej, które były równie ważne dla poszczególnych światów pomiędzy gwiazdami. Tak więc Gildia nie była
biedna, a jej dwustu, czy coś koło tego, rzeczywistych członków dysponowało na każdym z czternastu światów dostatecznymi
funduszami, by mogli im pozazdrościć szefowie rządów.
Osobliwym tego rezultatem było w moim przypadku to, że pieniądze jako takie straciły dla mnie jakiekolwiek znaczenie. W zakamarku
umysłu, który przedtem przeznaczony był do planowania wydatków, miałem teraz próżnię - i wydawało się, że z misją wypełnienia tej
pustki w czasie długiego przelotu z Kultis na Cassidę pospieszyły wspomnienia. Wspomnienia o Eileen.
Nigdy przedtem nie podejrzewałem, że odgrywała w moich młodych latach tak ważną rolę, zarówno przed śmiercią naszych rodziców,
jak i - przede wszystkim - po niej. Ale teraz, gdy nasz statek kosmiczny dokonywał skoku, zatrzymywał się i znowu skakał pomiędzy
gwiazdami, coraz to nowe miejsca i chwile tłoczyły się w mej świadomości, kiedy tak siedziałem samotnie w swojej kabinie pierwszej
klasy lub, jeśli o to chodzi, nie mniej samotnie w westybulu, gdyż nie byłem w nastroju towarzyskim.
Nie były to wspomnienia dramatyczne. Wspominałem prezenty, które podarowała mi na te czy tamte urodziny. Chwile, gdy pomagała mi
nie ugiąć się pod nieznośnym naciskiem, jaki Mathias w swojej próżności wywierał na moją duszę. Jej własne chwile smutku, które
bardzo łatwo odnajdywałem w pamięci zwłaszcza dzisiaj, gdy zdałem sobie sprawę, iż była wówczas samotna i nieszczęśliwa, czego
jednak w owym czasie nie potrafiłem zrozumieć, pogrążony bez reszty we własnym nieszczęściu. Nagle uświadomiłem sobie, że mogę
sobie przypomnieć dowolnie wiele wypadków, gdy zdarzyło jej się odłożyć na bok własne kłopoty po to, by coś zaradzić na moje, i ani
jednego - nie udało mi się odszukać w pamięci jednego jedynego przykładu - bym kiedykolwiek zapomniał o swoich problemach, by
chociaż wziąć pod uwagę jej zmartwienia.
Gdy wszystko to przesuwało się przed mymi oczyma, czułem, jak serce kraje mi się z rozpaczy i poczucia winy. Pomiędzy jedną a drugą
serią skoków usiłowałem utopić te wspomnienia w kieliszku. Stwierdziłem jednak, że nie odpowiadają mi zarówno trunki, jak i takie
wyjście z sytuacji.
Przybyłem na Cassidę.
Jako uboższej i mniejszej rozmiarami planetarnej krewniaczce Newtona, z którym dzieliła liczący dwanaście ciał niebieskich układ
słoneczny, Cassidzie brakowało jego powiązań akademickich, a co za tym idzie, stałego dopływu wysoce wykwalifikowanych umysłów
ścisłych, które uczyniły skolonizowany wcześniej świat Newtona bogatym. Z jej stołecznego portu kosmicznego, Moro, złapałem
wahadłowiec do Alban, miasteczka uniwersyteckiego sponsorowanego przez Newton, gdzie Dave studiował mechanikę skoku i gdzie
oboje z Eileen imali się różnych zajęć zarobkowych.
Było to miasto wielopoziomowe, efektywnością wykorzystania terenu zbliżone do mrowiska. Nie, żeby brakowało miejsca, na którym
można by je postawić, ale zbudowano je po większej części za newtoniańskie kredyty, a najtańsza dostępna za te kredyty metoda
budowlana wymagała skupienia potrzebnych mieszkań na najmniejszej możliwej przestrzeni.
Na przystani wahadłowca wziąłem pręt kierunkowy i nastawiłem na adres Eileen podany mi przez nią w jedynym otrzymanym od niej
liście, tym, który dostałem w dniu śmierci Davida. Pręt poprowadził mnie przez całą serię pionowych i poziomych przejść i tuneli aż do
segmentu zespołu mieszkalnego, leżącego ponad poziomem gruntu, lecz na tym kończyła się lista pochlebnych przymiotników, którymi
można by go określić.
Gdy skręciłem w korytarz, który miał ostatecznie doprowadzić mnie do drzwi szukanego przeze mnie domu, po raz pierwszy owo nie
wymyślone bynajmniej uczucie, które, póki Liza nie zwróciła na nie bezpośrednio mojej uwagi, nie dopuszczało nawet do mej
świadomości myśli o Eileen, zaczęło zbliżać się do punktu wrzenia. Niby w nocnym koszmarze, scena, która rozegrała się na
nowoziemskiej leśnej polanie, stanęła mi przed oczami jak żywa, a wściekłość i strach jęły trawić mnie niczym gorączka.
Na moment zawahałem się - mało brakowało, a dałbym za wygraną. Lecz bezwładność, która ogarnęła mnie podczas długiej podróży,
popchnęła mnie pod sam próg i sprawiła, iż zadzwoniłem do drzwi.
Sekunda oczekiwania wydała mi się wiecznością. Wreszcie drzwi się otwarły i ukazała się w nich twarz kobiety w średnim wieku.
Szeroko otwarłem oczy ze zdumienia, gdyż nie była to twarz mojej siostry.
- Eileen... - wybąkałem. - To znaczy... pani Davidowa Hall... Czy jest w domu? - Wówczas przypomniałem sobie, że ta kobieta nie może
o mnie nic wiedzieć. - Jestem jej bratem, z Ziemi. Redaktor Tam Olyn.
Miałem na sobie oczywiście pelerynę i beret, co w pewnym sensie wystarczało za wizytówkę, lecz w owej chwili zupełnie o tym
zapomniałem. Przypomniało mi się dopiero wtedy, gdy kobieta nieco się spłoszyła. Prawdopodobnie nigdy dotąd nie widziała członka
Gildii na własne oczy.
- No cóż, wyprowadziła się - odparła. - To mieszkanie było dla niej za duże. Mieszka kilka poziomów niżej i bardziej na północ.
Chwileczkę, zaraz dam panu jej numer.
Zniknęła z pośpiechem. Po chwili usłyszałem odpowiadający jej głos mężczyzny i wkrótce ukazała się z powrotem z kartką papieru w
ręce.
- Proszę - rzekła nieco zdyszana. - Zapisałam go panu. Pójdzie pan prosto tym korytarzem... o, widzę, że ma pan pręt kierunkowy. W
takim razie proszę go nastawić. To niedaleko.
- Dziękuję - powiedziałem.
- Nie ma za co. Cała przyjemność... Cóż, nie powinnam pana zatrzymywać, jak mi się zdaje - dodała, widząc, że już zaczynam się
odwracać. - Cieszę się, że mogłam się na coś przydać. Do widzenia.
- Do widzenia - wyjąkałem.

background image

Poszedłem korytarzem dalej, nastawiając ponownie pręt kierunkowy. Ten zaś poprowadził mnie na dół, tak że drzwi, przy których
nacisnąłem wreszcie dzwonek, znajdowały się sporo poniżej poziomu gruntu.
Tym razem czekałem dłużej. Wreszcie otwarły się, a za nimi stała moja siostra.
- Tam - powiedziała.
Na pierwszy rzut oka wcale się nie zmieniła. Nie znać było po niej żadnych oznak smutku ani zgryzot i uczułem gwałtowny przypływ
nadziei. Lecz gdy tak stała bez ruchu, po prostu mi się przyglądając, nadzieja znowu opadła. Mogłem tylko czekać. Poszedłem za jej
przykładem.
- Wejdź - rzekła wreszcie, niemal nie zmieniając tonu. Odsunęła się na bok i wszedłem do środka. Drzwi zasunęły się za mną.
Chwilowo wybity z nastroju tym, co zastałem, rozejrzałem się dookoła. Obity szarą draperią pokój był nie większy niż kabina pierwszej
klasy, którą zajmowałem na statku kosmicznym.
- Co się stało, że mieszkasz tutaj?! - wybuchnąłem.
Popatrzyła na mnie, ale nie zareagowała na moje zaskoczenie.
- Tu jest taniej - odparła obojętnie.
- Ależ nie ma potrzeby, byś oszczędzała pieniądze! - powiedziałem. - Podjąłem wszelkie kroki, byś otrzymała spadek po Mathiasie.
Załatwiłem z pracującym na Ziemi Cassidaninem, że rodzina, którą zostawił tutaj, przekaże ci gotówkę. Czy to znaczy - gdyż myśl ta do
tej pory nie postała mi w głowie - że z tej strony nastąpiły jakieś komplikacje? Czy jego rodzina ci nie płaci?
- Owszem - przyznała dość chłodno. - Lecz jest jeszcze rodzina Dave'a, której trzeba pomagać.
- Rodzina? - Gapiłem się na nią idiotycznie.
- Młodszy brat Dave'a chodzi jeszcze do szkoły... Zresztą mniejsza z tym. - W dalszym ciągu stała. Nie zapraszała też, bym usiadł. - Dużo
by opowiadać, Tam. Po co tu przyjechałeś?
Utkwiłem w niej wzrok.
- Eileen - powiedziałem błagalnie. - Nie odezwała się słowem. - Posłuchaj - rzekłem, niczym tonący brzytwy chwytając się poruszonego
wcześniej tematu - nawet jeśli pomagasz rodzinie Dave'a, nie widzę w tym żadnego problemu. Jestem teraz członkiem rzeczywistym
Gildii. Jeśli chodzi o pieniądze, to mogę ci ich zapewnić, ile tylko potrzebujesz.
- Nie.
Potrząsnęła głową.
- Na miłość boską, dlaczego nie? Mówię ci, że mam nieograniczone...
- Nie chcę nic od ciebie, Tam - przerwała mi. - Mimo to dziękuję. Ale całkiem nieźle się nam powodzi, mnie i rodzinie Dave'a. Mam
dobrą pracę.
- Eileen!
- Pytałam cię o coś, Tam - rzekła, w dalszym ciągu niewzruszona. - Po co tu przyjechałeś?
Nie byłaby bardziej odmieniona, gdyby stała się kamieniem - nie przypominała tej siostry, którą znałem. Nie była tą, którą znałem. Była
niczym zupełnie mi obca osoba.
- By się z tobą zobaczyć - odparłem. - Pomyślałem, że może chciałabyś wiedzieć...
- Wiem o tym wszystko - zapewniła mnie zupełnie beznamiętnie. - Wszystko mi o tym opowiedziano. Mówili, że również zostałeś ranny,
ale już wydobrzałeś, prawda, Tam?
- Tak - potwierdziłem bezradnie. - Ale nie całkiem. Mam nogę sztywną w kolanie. Powiedzieli, że już tak zostanie.
- To wielka szkoda - odpowiedziała.
- Niech to szlag, Eileen! - wybuchnąłem. - Nie stój tu tak po prostu i nie mów do mnie, jakbyś nie wiedziała, kim jestem! Jestem twoim
bratem!
- Nie. - Potrząsnęła głową. - Jedyni krewni, jakich mam teraz, jakich chcę mieć teraz, to rodzina Dave'a. Oni mnie potrzebują. Ty mnie nie
potrzebujesz i nigdy nie potrzebowałeś, Tam. Zawsze sam wystarczałeś sobie i dla siebie.
- Eileen - rzekłem błagalnie. - Słuchaj, zdaję sobie sprawę, że musisz mnie winić, przynajmniej częściowo, za śmierć Dave'a.
- Nie - odpowiedziała. - Nic nie poradzisz na to, że jesteś tym, czym jesteś. To wyłącznie moja wina, że przez te wszystkie lata
usiłowałam przekonać samą siebie, że jesteś czymś innym. Sądziłam, iż było w tobie coś, do czego Mathias nigdy nie dotarł, coś, co tylko
czekało na okazję, by się ujawnić. Na to właśnie liczyłam, gdy poprosiłam cię, byś pomógł mi podjąć decyzję na temat Jamiego. A kiedy
napisałeś, że masz zamiar pomóc Dave'owi, sądziłam, że to, co zawsze w tobie widziałam, wysuwa się na plan pierwszy. Lecz za każdym
razem nie miałam racji.
- Eileen! - krzyknąłem. - To nie moja wina, że natknęliśmy się z Dave'em na szaleńca. Być może powinienem postąpić jakoś inaczej, lecz
naprawdę po tym, jak mnie postrzelili, próbowałem nakłonić go, by mnie zostawił, tylko że on nie chciał. Nie rozumiesz, że nie tylko ja
jestem winny?
- Oczywiście, że nie, Tam - zgodziła się. Przywarłem do niej spojrzeniem. - Nie ponosisz za to, co robisz, większej odpowiedzialności niż
pies policyjny, który został tak wyszkolony, by atakować wszystko, co się rusza. Jesteś tym, czym uczynił cię, Tam, wuj Mathias:
niszczycielem. Nie ma w tym twojej winy, ale to niczego nie zmienia. Pomimo całej tej walki, jaką z nim toczyłeś, nauki Mathiasa na
temat NISZCZYĆ! utkwiły ci głęboko w pamięci i nie zostawiły miejsca na nic innego.
- Nie wolno ci tak myśleć! - wrzasnąłem na nią. - To nieprawda! Daj mi tylko jeszcze jedną szansę, Eileen, a zobaczysz! Mówię ci, że to
nieprawda!
- Ależ to prawda - odparła. - Znam cię, Tam, lepiej niż ktokolwiek inny na świecie. I od dawna wiedziałam, że taki jesteś. Wolałam w to
po prostu nie wierzyć. Ale teraz nie mam już innego wyjścia, dla dobra rodziny Dave'a, która mnie potrzebuje. Nie potrafiłam pomóc
Dave'owi, ale potrafię pomóc im - jeśli już nigdy się z tobą nie zobaczę. Jeżeli przeze mnie uda ci się do nich zbliżyć, to ich również
zniszczysz.

background image

Potem już nic nie mówiła i tylko stała, przypatrując mi się. Otwarłem usta, by jej odpowiedzieć, ale nic mi nie przychodziło do głowy.
Staliśmy, spoglądając na siebie z odległości niespełna metra, jednak rozdzielały nas morza i otchłanie szersze i głębsze, niż kiedykolwiek
widziałem w swoim życiu.
- Zatem lepiej idź sobie, Tam - odezwała się wreszcie.
Jej słowa przywróciły mnie z odrętwienia do życia.
- Tak - powiedziałem głucho. - Chyba lepiej sobie pójdę.
Odwróciłem się do niej plecami. Myślę, że jeszcze stąpając ku drzwiom, wciąż miałem nadzieję, iż każe mi się zatrzymać i zawoła z
powrotem. Lecz nie usłyszałem za sobą żadnego dźwięku ani ruchu. Przekraczając próg, zerknąłem po raz ostatni przez ramię.
Nawet nie drgnęła. Dalej stała w tym samym miejscu niczym obcy człowiek, czekając, aż sobie pójdę.
Więc poszedłem. I powróciłem do portu kosmicznego sam.
Zupełnie sam.

Rozdział 16

Dostałem się na pierwszy statek odlatujący na Ziemię. Miałem teraz prawo pierwszeństwa przed wszystkimi, z wyjątkiem członków
korpusu dyplomatycznego, i nie omieszkałem z niego skorzystać. Wypchnąłem z kolejki kogoś z wcześniejszą rezerwacją i raz jeszcze
znalazłem się sam w kabinie pierwszej klasy, podczas gdy statek, na którego byłem pokładzie, wykonywał skok, zatrzymywał się dla
obliczenia swojej pozycji i znów skakał pomiędzy gwiazdami.
Ta odosobniona kabina była dla mnie niczym sanktuarium, niczym samotnia pustelnika, kokon, w którym mogłem odgrodzić się
drzwiami od świata i przepoczwarzyć, nim raz jeszcze wychynę w innym wymiarze na światło dzienne. Obdarto mnie ze skóry dawnej
osobowości i nie zostało mi ani jedno złudzenie, którym mógłbym się osłonić.
Oczywiście Mathias wcześnie oczyścił mój szkielet z mięsa iluzji. Lecz tu i ówdzie wisiał jakiś strzęp - jak choćby skąpana w deszczu
pamięć ruin Partenonu, w które zwykłem wpatrywać się na ekranach wizyjnych jako chłopiec, kiedy mordercza dialektyka Mathiasa
zdołała zerwać kolejny strzęp nerwu lub ścięgna. Przez samą swą obecność tam, wysoko, ponad ciemnym domem bez okien, Partenon
wydawał się podważać wszelkie argumenty Mathiasa.
Kiedyś musiał powstać - a zatem Mathias jest w błędzie, zwykłem pocieszać się w myślach. Kiedyś musiał powstać, istniał, a gdyby
ludzie z Ziemi nie byli niczym więcej niż tym, co głoszą słowa Mathiasa, nigdy nie zostałby zbudowany. Lecz istniał niegdyś, tak to teraz
odbierałem. Gdyż w końcu były tam tylko ruiny, a zatem czarny defetyzm Mathiasa oparł się próbie czasu. Ja również na obraz i
podobieństwo Mathiasa oparłem się próbie czasu, a sny o tym, jak to zrodzeni na Ziemi będą w jakiś niewiadomy sposób, pomimo owych
odmienionych i wspanialszych dzieci młodszych światów, chodzić w glorii słuszności, legły tak jak Partenon w gruzach, odłożone ad acta
razem z innymi dziecinnymi iluzjami, odłożone i zapomniane na deszczu.
Cóż takiego próbowała powiedzieć mi Liza? Gdybym tylko ją zrozumiał, myślałem teraz, mógłbym tę chwilę przewidzieć i zaoszczędzić
sobie bolesnej nadziei, że Eileen przebaczy mi śmierć Dave'a. Liza wspomniała coś o dwóch bramach, o tym, że tylko dwie bramy stoją
przede mną otworem, a ona jest jedną z nich. Teraz rozumiałem, czym były owe bramy. Były to wrota, przez które mogła dotrzeć do mnie
miłość.
Miłość - zabójcza choroba, która odzierała mężczyzn z siły. Nie tylko miłość fizyczna, ale wszelkie wypływające ze słabości pragnienia:
czułości, piękna i nadziei na spodziewane cuda. Przypomniałem sobie teraz, iż była jedna, jedyna rzecz, której nigdy nie udało mi się
dokonać. Nigdy nie zdołałem zranić Mathiasa, zawstydzić go czy choćby tylko wprawić w zakłopotanie. A dlaczego? Dlatego, że był tak
sterylny, jak każde wyjałowione ciało. Nie tylko nie kochał nikogo, ale i niczego. A w ten sposób, wyrzekając się świata, zyskiwał go z
powrotem, gdyż uniwersum było także nicością i w tej doskonałej symetrii nicości w nicości spoczywał w swym zadowoleniu jak głaz.
Zrozumiawszy to, poczułem nagle, że mogę się znowu upić. Lecąc w tamtym kierunku nie byłem do tego zdolny ze względu na uczucia
winy i nadziei oraz z powodu złachmaniałych resztek ciała podatnego na rozkład i miłość, przylegających wciąż w moim wnętrzu do
czystego szkieletu filozofii Mathiasa. Ale teraz...
Roześmiałem się w głos na całą pustą kabinę. Wówczas, w drodze na Cassidę, gdy najbardziej potrzebowałem znieczulenia trunkiem, nie
byłem w stanie z niego skorzystać. Teraz zaś, choć nie potrzebowałem go wcale, mogłem się w nim kąpać, gdybym miał na to ochotę.
Oczywiście pod warunkiem, że pamiętałbym o szacowności mej pozycji zawodowej i nie przesadzał z piciem w miejscach publicznych.
Lecz nie było żadnego powodu, bym nie miał się upić w zaciszu własnej kabiny i to w tej chwili, jeśli taką miałem ochotę. W rzeczy
samej miałem ku temu wszelkie powody. Była to okazja wymagająca uczczenia - godzina wybawienia od słabości ciała i umysłu, które
przynoszą ból wszystkim zwyczajnym ludziom.
Zamówiłem butelkę, szklankę oraz kubełek lodu i wzniosłem toast na swoją cześć w lustrze znajdującym się w kabinie naprzeciw
klubowego fotela, w którym rozsiadłem się z butelką pod ręką.
Slainte, Tam Olyn, bach! - powiedziałem sam do siebie, gdyż zamówiłem szkocką i wszyscy moi szkoccy i irlandzcy przodkowie
szumieli mi w tej chwili w metaforycznych żyłach. Napiłem się łapczywie.
Dobry trunek rozlał się przyjemnie po moim wnętrzu i rozpalił w nim ogień, a po krótkiej chwili dalszego picia ściany mej małej kabinki
rozsunęły się szeroko i powróciła mi pamięć o tym, jak to owego dnia w Encyklopedii pod hipnotycznym wpływem Padmy jeździłem na
błyskawicy.
Znów poczułem potęgę i wściekłość, które wstąpiły we mnie wówczas, i po raz pierwszy stałem się świadomy mej obecnej sytuacji, już
poza wszelkimi ludzkimi słabościami, które mogłyby mnie powstrzymać lub osłabiać moc błyskawicy. Po raz pierwszy zauważyłem
możliwości i potęgę hasła NISZCZYĆ! Możliwości, wobec których to, co udało się zrobić Mathiasowi, a nawet to, czego sam dokonałem
do tej pory, było dziecinną zabawką.

background image

Piłem, śniąc o rzeczach, które stały się teraz możliwe. A po chwili zapadłem w sen lub też, jak kto woli, straciłem przytomność i zacząłem
śnić w sensie dosłownym.
W świat tego snu przeniosłem się prosto z jawy, bez dającego się zauważyć okresu przejściowego. Nagle znalazłem się t a m - a tam
miało oznaczać gdzieś na zboczu kamienistego wzgórza pomiędzy górskimi szczytami a morzem rozpościerającym się ku zachodowi, w
małym domku z kamienia, poobtykanym ziemią i darnią. Małym, jednoizbowym domku z prymitywnym paleniskiem zamiast kominka, o
ścianach z dwu stron pochylonych ku otworowi w dachu, którędy wydostawał się dym. W pobliżu ognia na ścianie, na dwóch
drewnianych kołkach wbitych w szpary między kamieniami, wisiała moja jedyna cenna ruchomość.
Była to broń przechodząca w rodzie z ojca na syna, prawdziwy, oryginalny miecz claymore, claidheamh mor, "wielki miecz". Miał
głownię długości ponad stu dwudziestu centymetrów, prostą, obosieczną, szeroką i tępo ściętą na końcu. Rękojeść zakończona była
jedynie zwykłym jelcem z wygiętą do dołu gardą. Ogólnie rzecz biorąc, był to szeroki miecz oburęczny, pieczołowicie zawinięty w
natłuszczone szmaty i jako że nie miał pochwy, zawieszony na kołkach.
W trakcie mojego snu zdjąłem go ze ściany i rozwinąłem, gdyż za trzy dni, stąd o pół dnia drogi piechotą, miałem się spotkać z pewnym
mężczyzną. Przez dwa dni niebo było czyste, a słońce, choć nie dawało ciepła, świeciło jasno, i przesiadywałem na plaży, ostrząc obie
krawędzie długiego miecza szarym kamieniem wyrzuconym przez morze i ogładzonym przez fale. Poranek trzeciego dnia był
pochmurny, a z nastaniem świtu począł padać drobny deszczyk. Owinąłem więc miecz skrajem długiego, prostokątnego pledu, którym
byłem okryty, i wyruszyłem na umówione spotkanie.
Zimny i mokry deszcz zacinał mi prosto w twarz i wiatr przejmował chłodem do szpiku kości, lecz pod przykryciem pledu z grubej,
niemal oleistej wełny i ja, i miecz byliśmy bezpieczni przed wilgocią, toteż podniosła się we mnie ogromna, dzika radość, cudowne
uczucie, wspanialsze od wszystkiego, co odczuwałem kiedykolwiek przedtem. Mogłem rozkoszować się jej smakiem, tak jak wilk z
pewnością rozkoszuje się smakiem ciepłej krwi w pysku, gdyż żadne inne uczucie nie mogło temu dorównać - temu, że szedłem wreszcie
dokonać swojej zemsty.
A potem się obudziłem. Ujrzałem prawie pustą butelkę i uczułem leniwą ociężałość upojenia, lecz radość z mego snu była wciąż przy
mnie. Więc przeciągnąłem się tylko w fotelu i usnąłem z powrotem.
Tym razem nic mi się nie śniło.
Gdy się obudziłem, nie czułem ani śladu po przepiciu. Umysł miałem chłodny, swobodny i jasny. Tak, jakby sen zakończył się dopiero
przed sekundą, mogłem sobie przypomnieć straszliwą radość, którą odczuwałem idąc z mieczem w dłoni na spotkanie w deszczu. I w
jednej chwili ujrzałem wyraźnie przed sobą czekającą mnie drogę.
Zatrzasnąłem za sobą obie pozostałe mi bramy - a to oznaczało, że pożegnałem się z miłością. Lecz w zamian za to odnalazłem teraz
oszałamiającą jak wino radość zemsty. Gdy pomyślałem o tym, omal nie roześmiałem się w głos, bo przypomniało mi się, co powiedział
grupowy z Zaprzyjaźnionych, zanim zostawił mnie ze zwłokami zmasakrowanych przez siebie ofiar.
- Losu, który zapisałem tym ludziom, ani ty, ani żaden inny człowiek nie ma mocy wymazać.
O, to, trzeba przyznać, było prawdą. Nie mogłem wymazać tego zapisu. Lecz w mojej mocy i moich umiejętnościach - jako jedynego na
czternastu światach - leżało wymazanie czegoś daleko większego. Mogłem wymazać instrumenty, które do powstania takiego zapisu
doprowadziły. Byłem jeźdźcem i panem na błyskawicy i dzięki temu mogłem zniszczyć ludność i kulturę obydwu naraz
Zaprzyjaźnionych Światów. Miałem już przed oczyma pierwsze przebłyski metody, za pomocą której można było tego dokonać.
W czasie gdy statek kosmiczny dotarł na Ziemię, podstawowy zarys mych planów był zasadniczo gotowy.

Rozdział 17

Moim bezpośrednim celem był szybki powrót na Nową Ziemię, gdzie Starszy Bright, wykupiwszy z niewoli oddziały schwytane przez
wojska Kensiego Graeme'a, niezwłocznie wzmocnił je nowymi posiłkami. Powiększona jednostka rozbiła obóz nie opodal stolicy Partycji
Północnej, Moretonu, jako wojska okupacyjne, ubezpieczające egzekucję międzygwiezdnych kredytów, należnych Zaprzyjaźnionym
Światom za oddziały wynajęte przez nie istniejący już rząd buntowniczy.
Lecz zanim mogłem udać się bezpośrednio na Nową Ziemię, musiałem załatwić jeszcze jedną sprawę, uzyskać dla tego, co miałem
zamiar uczynić, usankcjonowanie i aprobatę. Gdyż, skoro raz już zostałeś członkiem zwyczajnym Gildii Reporterów, nie miałeś nad sobą
żadnej władzy zwierzchniej - z wyjątkiem Rady Gildii składającej się z piętnastu członków, ciała stojącego na straży Deklaracji
Bezstronności, na mocy której działaliśmy, i ustalającego politykę Gildii, do której musieli dostosować się wszyscy członkowie.
Umówiłem się na spotkanie z Piersem Leafem, przewodniczącym Rady. W St. Louis był jasny poranek kwietniowy, gdy stanąłem
naprzeciw Leafa po drugiej stronie uprzątniętego do czysta dębowego biurka w jego biurze na najwyższym piętrze Domu Gildii,
znajdującego się po przeciwnej stronie miasta niż budynek Encyklopedii Finalnej
- Zaszedłeś bardzo daleko, i to szybko, jak na swój viek, Tam - powiedział, gdy przyniesiono kawę, którą zamówił dla nas obu.
Był niskim ponad pięćdziesięcioletnim mężczyzną o sarkastycznym sposobie bycia, który od dawna już nie wyściubił nosa poza Układ
Słoneczny i rzadko opuszczał Ziemię ze względu na reprezentacyjno-informacyjne aspekty swej godności.
- Tylko nie mów mi, że jeszcze ci nie dość. Czego chcesz tym razem?
- Chcę miejsca w Radzie - odparłem.
Gdy wypowiedziałem te słowa, unosił akurat filiżankę kawy. Przysunął ją do ust bez śladu wahania. Lecz w bystrym spojrzeniu, jakim
obrzucił mnie znad krawędzi, ujrzałem czujność sokoła. Zapytał krótko:
- Doprawdy? A dlaczego?
- Zaraz ci wyjaśnię - odpowiedziałem. - Być może zauważyłeś, iż posiadam umiejętność znajdowania się tam, gdzie są wiadomości.
Postawił filiżankę dokładnie na środku spodka.

background image

- Dlatego też, Tam - powiedział łagodnie - dostałeś niedawno pelerynę do stałego noszenia. W końcu wymagamy od naszych członków
pewnych kwalifikacji, to chyba jasne.
- Owszem - zgodziłem się. - Niemniej uważam, że moje kwalifikacje są może nieco bardziej niezwykłe... - Nie pospieszyłem z
wyjaśnieniem, gdy nagle jego oczy otwarły się szeroko ze zdziwienia. - Bynajmniej nie roszczę sobie pretensji do posiadania jakichś
zdolności proroczych. Sądzę jedynie, że przypadkowo posiadam dar nieco głębszego wglądu w możliwości rozwoju sytuacji niż pozostali
członkowie.
Zmarszczył brwi. Jego twarz nieznacznie się zmieniła.
- Zdaję sobie sprawę - brnąłem dalej - że to brzmi jak przechwałka. Ale zatrzymajmy się przy tym na chwilę i przypuśćmy, że posiadam
to, do czego zgłaszam pretensje. Czy taki talent nie byłby wysoce przydatny dla Rady przy podejmowaniu decyzji dotyczących polityki
Gildii?
Spojrzał na mnie przenikliwie.
- Być może - odrzekł - pod warunkiem, że twoje zdolności byłyby prawdziwe i nigdy nie zawodziły, i jeszcze całe mnóstwo innych tego
rodzaju zastrzeżeń.
- Gdybym jednak zdołał rozwiać twe wątpliwości co do tych wszystkich kwestii, czy udzieliłbyś mi poparcia finansowego na pierwsze
zwalniające się miejsce w Radzie?
Roześmiał się.
- Czemu nie? - odparł. - Ale w jaki sposób masz zamiar mnie przekonać?
- Wygłoszę przepowiednię - powiedziałem. - Przepowiednię, która jeśli się spełni, wymagać będzie od Rady zasadniczych decyzji
politycznych.
- W porządku. - Uśmiechał się dalej. - Przepowiadaj zatem.
- Exotikowie - oświadczyłem - przystąpili do pracy nad likwidacją Zaprzyjaźnionych Światów.
Uśmiech zniknął. Przez chwilę Leaf przyglądał mi się w osłupieniu.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - zażądał wyjaśnień. - Exotikowie nie mogą pracować nad likwidacją czegokolwiek. To nie tylko wbrew
wszystkiemu, w co, jak twierdzą, wierzą, ale przede wszystkim nikt nie jest w stanie zlikwidować dwóch światów pełnych ludzi i całej
kultury. Co w ogóle rozumiesz przez słowo "zlikwidować"?
- Mniej więcej to samo, co masz na myśli. Zburzyć kulturę Zaprzyjaźnionych jako czynną teokrację, zrujnować oba światy finansowo, tak
by zostały tylko dwie kamieniste planety pełne głodujących ludzi, którzy zmuszeni będą albo zmienić swój styl życia, albo wyemigrować
na inne światy.
Przyjrzał mi się uważnie. Przez dłuższą chwilę żaden z nas nie wyrzekł ani słowa.
- Skąd - wreszcie odezwał się pierwszy - przyszedł ci do głowy ten nieprawdopodobny pomysł?
- To przeczucie. Moja intuicja - odpowiedziałem. - Plus fakt, że wojska z Zaprzyjaźnionych pokonał dorsajski komandor polny Kensie
Graeme pożyczony kontyngentowi cassidańskiemu w ostatniej chwili.
- A to dlaczego? Taka rzecz mogłaby przydarzyć się wszędzie, w każdej wojnie między dowolnymi armiami.
- Nie całkiem - zaprzeczyłem. - Podjęta przez Kensiego decyzja odepchnięcia północnego skrzydła linii Zaprzyjaźnionych i zajścia
nieprzyjaciela od tyłu bynajmniej nie okazałaby się sukcesem, gdyby Starszy Bright dzień wcześniej nie przejął dowodzenia i nie wydał
Zaprzyjaźnionym rozkazu ataku na południowe skrzydło linii Kensiego. Nastąpił tu podwójny zbieg okoliczności. Komandor Exotików
pojawia się i wykonuje jedynie słuszne posunięcie dokładnie w chwili, gdy siły Zaprzyjaźnionych podejmują akcję, która czyni je łatwym
celem ataku.
Piers odwrócił się i sięgnął po telefon na biurku.
- Możesz nie sprawdzać - powiedziałem. - Już to zrobiłem. Decyzja, by pożyczyć Kensiego od Exotików, podjęta została przez
dowództwo kontyngentu cassidańskiego samodzielnie, pod wpływem nagłego impulsu, i nie było sposobu, by służby wywiadowcze
Kensiego mogły dowiedzieć się z góry o przygotowywanym przez Brighta ataku.
- W takim razie to rzeczywiście zbieg okoliczności. - Piers się nachmurzył. - Albo geniusz taktyczny, który jak wszyscy wiemy, posiadają
Dorsajowie.
- Nie uważasz, że ten dorsajski geniusz może być nieco przechwalony? A wersji o zbiegu okoliczności stanowczo nie mogę kupić. Za
wiele byłoby tych zbiegów - sprzeciwiłem się.
- W takim razie co? - dopytywał się Piers. - Czym możesz to wytłumaczyć?
- Moim przeczuciem. Intuicja podpowiada mi, że Exotikowie mają jakiś sposób przewidywania z góry ruchów Zaprzyjaźnionych. Mówisz
o militarnym geniuszu Dorsajów. A co z psychologicznym geniuszem Exotików?
- Tak, ale... - Piers urwał, nagle zamyślony. - Cała ta sprawa wygląda nieprawdopodobnie. - Znów przyjrzał mi się uważnie. - Co, według
ciebie, powinniśmy z tym począć?
- Pozwól mi w tym pogrzebać - odpowiedziałem. - Jeśli mam słuszność, to za trzy lata ujrzymy, jak oddziały Exotików walczą z
Zaprzyjaźnionymi. Nie jako najemnicy w jakiejś wojnie planetarnej, lecz w bezpośredniej próbie sił Exotikowie kontra Zaprzyjaźnieni. -
Tu zrobiłem pauzę. - A jeżeli okaże się, że mam rację, udzielisz finansowego poparcia mej kandydaturze na miejsce kolejnego zmarłego
lub emerytowanego członka Rady.
Raz jeszcze mały sarkastyczny człowieczek przyglądał mi się w milczeniu przez całą okrągłą minutę.
- Tam - rzekł wreszcie. - Nie wierzę w ani jedno słowo z tego, co tutaj powiedziałeś. Ale obserwuj sobie, ile ci się żywnie podoba, a już
moja w tym głowa, by Rada nie odmówiła ci swego poparcia, jeżeli kiedykolwiek taka kwestia wypłynie. A jeśli wyjdzie choć trochę na
twoje, przyjdź porozmawiać ze mną raz jeszcze.
- Przyjdę - przyrzekłem.
Wstałem, uśmiechnąwszy się do niego. Skinął głową, lecz pozostał w fotelu i nie odezwał się ani słowem.
- Mam nadzieję, że wkrótce się zobaczymy - powiedziałem.
I wyszedłem.

background image

Zaszczepiłem mu zaledwie maleńką szczyptę wątpliwości, akurat tyle, by skłonić go do myślenia i skierować tok jego rozumowania w
pożądanym kierunku. Lecz Piers Leaf, na nieszczęście, dysponował wysoce inteligentnym i twórczym umysłem; inaczej nie zostałby
przewodniczącym Rady. Był to ten typ umysłowości, który dopóty analizuje budzącą wątpliwość kwestię, dopóki nie zdoła jej tak czy
inaczej rozstrzygnąć. Jeżeli nie potrafił dowieść fałszywości tezy, wówczas wedle wszelkiego prawdopodobieństwa poczynał
wynajdować dowody na poparcie jej prawdziwości - nawet w miejscach, gdzie inni nie mogli się ich wcale dopatrzyć.
Wątpliwości, które posiałem w umyśle Leafa, miały trzy lata na kiełkowanie i wrośnięcie w krajobraz pojęciowy Leafa. Musiałem
zadowolić się oczekiwaniem, aż to nastąpi, tymczasem robiłem postępy w innych dziedzinach.
Zmuszony byłem spędzić parę tygodni na Ziemi, by ponownie wprowadzić nieco porządku w moje sprawy finansowe, lecz potem znów
poleciałem statkiem na Nową Ziemię.
Zaprzyjaźnieni, wykupiwszy, jak już mówiłem, oddziały, które dostały się do niewoli sił cassidańskich pod dowództwem Kensiego
Graeme'a, niezwłocznie wzmocnili je posiłkami i ulokowali niedaleko stolicy Partycji Północnej, Moretonu, jako wojska okupacyjne,
zabezpieczające egzekucję należnych im międzygwiezdnych kredytów.
Kredyty należały się oczywiście od buntowniczego rządu pokonanej i nie istniejącej już Partycji Północnej, który wynajął żołnierzy,
jednak, chociaż nie całkiem legalna z prawnego punktu widzenia, praktyka polegająca na nakładaniu na jeden świat okupu z tytułu
wszelkiego rodzaju długów, zaciągniętych na innym świecie przez jakichkolwiek jego mieszkańców, nie była pomiędzy gwiazdami
zupełnie nieznana.
Powód tego był oczywiście taki, że właściwą walutą w rozliczeniach pomiędzy światami były usługi pojedynczych jednostek ludzkich
czy to w postaci psychiatrów, czy żołnierzy. Dług, zaciągnięty w usługach takich jednostek przez jeden świat na drugim świecie, musiał
być przez świat dłużniczy spłacony i nie mógł być anulowany nawet w wypadku zmiany rządów. Zmiany rządów następowałyby zbyt
często, gdyby stało się to drogą do wyjścia z międzyplanetarnych długów.
W praktyce wyglądało to tak, że jeśli poszczególne światy popadały ze sobą w jakiś konflikt i szukały pomocy na innych planetach, za
wszystko płacił zwycięzca. Było to swego rodzaju odwrócenie reguł cywilnego procesu sądowego o zwrot szkód pieniężnych, gdzie
strona przegrywająca winna jest opłacić koszty sądowe stronie zwycięskiej. Oficjalna wersja wydarzeń wyglądała tak, że rząd z
Zaprzyjaźnionych, nie otrzymawszy zapłaty za wypożyczonych buntowniczemu rządowi żołnierzy, wypowiedział Nowej Ziemi jako
światowi wojnę, póki Nowa Ziemia jako świat nie uiści długu, zaciągniętego przez niektórych jego mieszkańców.
W rzeczywistości nie toczyły się żadne działania nieprzyjacielskie, a zapłata po dostatecznie długich targach miała wpłynąć od tych
nowoziemskich rządów, które były najmocniej zaangażowane w sprawę. W tym wypadku głównie rządu Partycji Południowej, skoro on
okazał się zwycięzcą. Lecz w tym czasie Nowa Ziemia była pod okupacją wojsk z Zaprzyjaźnionych i pojechałem tam w osiem miesięcy
po ostatnim pobycie, gdyż chciałem napisać o tym cykl artykułów.
Tym razem udało mi się spotkać z komandorem polnym bez żadnych kłopotów. Wśród bąbloplastycznych budynków Kwatery
Wojskowej wzniesionej na otwartym terenie już od pierwszego rzutu oka widać było, że wojsko z Zaprzyjaźnionych otrzymało rozkazy
dawania ludności niezaprzyjaźnionej tak mało, jak to tylko możliwe, powodów do zadrażnień. Nie słyszałem, by jakiś żołnierz przemówił
kościelnym zaśpiewem, począwszy od bramy, przez całą kwaterę, na biurze komandora polnego kończąc, choć ten, pomimo faktu, że
"panował" mi, zamiast mnie "tykać", nie wyglądał na ucieszonego moim widokiem.
- Komandor polny Wassel - przedstawił się. - Niech pan siada, panie Olyn. Słyszałem o panu.
Był to mężczyzna dobrze po czterdziestce, lub nieco po pięćdziesiątce, z krótko przystrzyżonymi włosami, siwymi jak u gołąbka.
Przysadzisty jak piec, miał ciężką, kwadratową szczękę, która nie miała kłopotu z przybieraniem zawziętego wyglądu. Właśnie teraz,
pomimo wysiłków, by sprawiać wrażenie beztroskiego, wyglądał na nieprzejednanego - ja zaś znałem przyczynę zmartwienia, które
wywołało na twarzy Wassela wyraz buntu niezgodny z jego zamiarami.
- Spodziewałem się, iż będzie pan słyszał - powiedziałem, trzeba to przyznać, z pewną zawziętością. - Zatem od razu postawię sprawę
jasno, przypominając o bezstronności Międzygwiezdnej Służby Prasowej.
Odprężył się w fotelu.
- Znamy ją dobrze, redaktorze - odparł - toteż bynajmniej nie sugeruję, że żywi pan wobec nas jakiekolwiek uprzedzenia. Ubolewamy nad
śmiercią pańskiego szwagra oraz nad pańską raną. Chciałbym jednak zaznaczyć, że Służba Prasowa, wysyłając spośród wszystkich
członków Gildii właśnie pana w celu napisania serii artykułów na temat okupacji przez nas terytorium Nowej Ziemi...
- Proszę pozwolić, bym był zupełnie szczery! - przerwałem mu. - Sam się podjąłem tego zadania, komandorze. Poprosiłem, by
powierzono je właśnie mnie!
W owej chwili jego twarz przypominała zawzięty pysk buldoga i niewiele pozostało w niej udawania. Ja, z równą goryczą, wpiłem się
przez biurko wzrokiem w jego oczy.
- Widzę, że pan nie rozumie, komandorze. - Wyrzuciłem z siebie te słowa tonem w miarę możności metalicznym i przynajmniej w mych
uszach brzmiał nieźle. - Moi rodzice zmarli dość wcześnie. Wychowywał mnie wuj i celem mego życia było zostać reporterem. Służba
Prasowa jest dla mnie ważniejsza niż jakakolwiek instytucja albo ludzka istota na wszystkich czternastu cywilizowanych światach.
Deklarację członka Gildii, komandorze, noszę we własnym sercu. A kluczowym artykułem tej Deklaracji jest bezstronność, starcie na
proch i wyrwanie z korzeniami każdego osobistego uczucia, tam gdzie mogłoby ono wejść w konflikt lub w najmniejszym choć stopniu
wpłynąć na pracę reportera.
W dalszym ciągu przyglądał mi się z zawziętością zza biurka, lecz odniosłem wrażenie, że na jego kamienne oblicze stopniowo wkrada
się cień wątpliwości.
- Panie Olyn - rzekł wreszcie i ten nieco bardziej neutralny tytuł był niezobowiązującym złagodzeniem sztywnej, niczym przyniesionej na
ostrzach bagnetów atmosfery, w jakiej zaczęliśmy rozmowę. - Czy próbuje mi pan powiedzieć, że jest tutaj po to, by napisać te artykuły
bez jakiegokolwiek uprzedzenia wobec nas?
- Tak wobec was, jak i wszystkich innych spraw i ludzi - odparłem - i w zgodzie z Deklaracją Reportera. Ten cykl będzie publicznym
świadectwem wagi naszej Deklaracji i w rezultacie przyczyni się do polepszenia publicznego wizerunku każdego, kto nosi pelerynę.

background image

Sądzę, że nawet wtedy mi nie uwierzył. Treść moich słów walczyła w nim o lepsze ze zdrowym rozsądkiem, a zapewnienie o
bezinteresowności wyrażone przez kogoś, kogo znał jako nie-Zaprzyjaźnionego, musiało brzmieć dla niego jak pusta przechwałka.
Lecz równocześnie mówiłem jego własnym językiem. Surowa radość złożenia samego siebie na ołtarzu ofiarnym, stoickie wyrzeczenie
się własnych uczuć na rzecz obowiązku, taka postawa była zgodna z poglądami, którym hołdował przez całe swoje życie.
- Rozumiem - powiedział wreszcie.
Powstał i gdy poszedłem w jego ślady, wyciągnął do mnie rękę przez całą szerokość biurka.
- No cóż, redaktorze, nie mogę powiedzieć, byśmy widzieli tu pana z przyjemnością, nawet teraz. Ale w rozsądnych granicach będziemy z
panem współpracować tak dalece, jak będzie to możliwe. Choć wszelkie artykuły, odzwierciedlające fakt, że jesteśmy tu jako nieproszeni
goście na obcej planecie, muszą przynieść nam szkodę w oczach ludów czternastu światów.
- Nie tym razem, jak sądzę - potrząsając jego dłonią, rzekłem krótko.
Puścił moją rękę i spojrzał na mnie z nagłym nawrotem podejrzliwości.
- Moim zamiarem jest napisanie cyklu artykułów wstępnych - wytłumaczyłem. - Będzie on zatytułowany "Argumenty na rzecz okupacji
Nowej Ziemi przez oddziały z Zaprzyjaźnionych" i ograniczy się bez reszty do badania postaw i punktów widzenia pana i pańskich ludzi,
służących w siłach okupacyjnych.
Spojrzał na mnie szeroko otwartymi ze zdziwienia oczyma.
- Do widzenia - pożegnałem go.
Wyszedłem, słysząc za plecami jego wybąkane z trudnością "Do widzenia". Wiedziałem, że zostawiam go w stanie kompletnej
niepewności co do tego, czy siedzi, czy też nie, na beczce prochu.
Lecz zgodnie z moimi przewidywaniami musiał zmienić zdanie, kiedy pierwsze artykuły z cyklu zaczęły się ukazywać w serwisach
"Wiadomości Międzygwiezdnych". Jest pewna różnica między zwykłym reportażem a artykułem wstępnym. We wstępniaku możesz
przedstawić sytuację z punktu widzenia diabła i dopóki nie utożsamiasz się z nim osobiście, dopóty możesz się nie bać podejrzenia o
stronniczość.
Przedstawiłem sytuację z punktu widzenia Zaprzyjaźnionych ich własnymi słowami i poprzez ich własne wypowiedzi. Był to pierwszy od
lat wypadek, by o żołnierzach z Zaprzyjaźnionych pisano w "Wiadomościach Międzygwiezdnych" inaczej niż krytycznie, a w oczach
Zaprzyjaźnionych wszelka krytyka sugerowała oczywiście, że autor jest do nich osobiście uprzedzony. Gdyż sami na swej drodze życia
nie uznawali półśrodków i nie przyznawali do nich prawa postronnym. Toteż zanim jeszcze znalazłem się w połowie cyklu, zdążyłem już
sobie zdobyć zawzięte serce komandora polnego Wassela i serca wszystkich żołnierzy jego sił okupacyjnych tak dalece, jak tylko mógł je
zdobyć nie-Zaprzyjaźniony.
Nowoziemianie odpowiedzieli oczywiście na cykl krzykiem, by opisać okupację również z ich punktu widzenia. I bardzo dobry reporter
nazwiskiem Moha Skanosky otrzymał takie właśnie zadanie od Gildii.
Lecz w oczach opinii publicznej to ja zdobyłem sobie prawo pierwszeństwa, a artykuły miały tak potężny wydźwięk, że o mało nie
przekonały mnie samego, ich autora. Słowa, którymi się posługujemy, mają w sobie jakąś magię i po ukończeniu cyklu byłem nieomal
skłonny odnaleźć w sobie jakieś usprawiedliwienie i nieco sympatii dla tych nieustępliwych ludzi spartańskiej wiary.
Lecz na kamiennych ścianach mojej duszy, choć nie naostrzony i nie opatrzony, przecież wisiał claidheamh mor, który nie ugiąłby się
przed taką słabością.

Rozdział 18

Byłem jednak pod ścisłą obserwacją mych kolegów z Gildii i po powrocie na Ziemię w poczcie w St. Louis znalazłem notkę od Piersa
Leafa.
Drogi Tamie!
Twój cykl to świetna robota. Mając jednak w pamięci temat naszej rozmowy podczas ostatniego spotkania, byłbym zdania, że normalna
praca korespondenta lepiej przyslużylaby nie twej opinii zawodowej niż zajmowanie się tego rodzaju publicystyką.
Z najlepszymi życzeniami na przyszlość.
P. F.
Było to dość przejrzyste ostrzeżenie przed wyrażaniem osobistego zaangażowania w sytuację, którą wedle mych słów miałem uczynić
przedmiotem dochodzenia. Mogło mnie ono skłonić do odłożenia zaplanowanej podróży na St. Marie na miesiąc lub jeszcze dłużej. Ale
właśnie wtedy Donal Graeme, który przyjął od Zaprzyjaźnionych stanowisko naczelnika wojny, dokonał swego niewiarygodnego -
historycy wojskowości mówią o "niewiarygodnie błyskotliwym" - rajdu na Oriente, nie zamieszkaną planetę z tego samego układu
słonecznego, co światy Exotików. Skutkiem tego rajdu, jak to niemal natychmiast odkryło czternaście światów, była kapitulacja większej
części floty kosmicznej Exotików i całkowita ruina kariery i reputacji Geneve bar-Colmaina, ówczesnego komendanta ich kosmicznej
żeglugi.
Wynikła stąd zmiana nastawienia opinii publicznej wobec Zaprzyjaźnionych, gdyż Exotikowie byli ogólnie lubiani na czternastu
światach, co odwróciło resztki uwagi od moich artykułów. Mogłem się z tego tylko cieszyć. To, co miałem nadzieję zyskać na ich
publikacji, a więc załagodzenie wrogości i podejrzliwości wobec mnie ze strony komandora Wassela i jego wojsk okupacyjnych, już
zyskałem.
Udałem się więc na St. Marie, niewielką, lecz urodzajną planetę, która wraz z górniczym światem Coby i kilkoma nie zamieszkanymi
kawałkami skały jak Oriente dzieliła układ słoneczny ze światami Mary i Kultis. Oficjalnie celem mojej wizyty było ustalenie wpływu,
jaki militarna katastrofa Oriente miała na tę peryferyjną planetkę z jej przeważnie rzymskokatolicką i w głównej mierze wiejską
populacją.

background image

Jakkolwiek oficjalnie nie było między nimi żadnych powiązań poza układem o wzajemnej pomocy, zrządzeniem kosmografii St. Marie
stała się nieomal przedmieściem większych i potężniejszych światów Exotików. Jak to zwykle bywa, gdy posiada się bogatych i możnych
sąsiadów, rządy i interesy na St. Marie w znacznym stopniu zależały od poruszeń koła fortuny Exotików. Czytająca publiczność
czternastu światów z zainteresowaniem powitałaby wiadomość o tym, jakie skutki dla prądów i zapatrywań obecnych w życiu
politycznym St. Marie miała porażka Exotików na Oriente.
Jak łatwo było przewidzieć, odwróciła je ona o sto osiemdziesiąt stopni. Po jakichś pięciu dniach uruchomiania przeróżnych znajomości
udało mi się wreszcie uzyskać wywiad z Marcusem O'Doyne'em, byłym prezydentem i osobistością o wielkich wpływach politycznych w
tak zwanym Błękitnym Froncie, odsuniętej od władzy partii politycznej St. Marie. Dość było mi jednego rzutu oka, bym zorientował się,
iż nie posiada się on z tego powodu ze źle ukrywanej radości.
Spotkaliśmy się w jego apartamencie hotelowym w Blauvain, stolicy St. Marie. Był nie więcej niż średniego wzrostu, za to głowę miał
nieproporcjonalnie wielką, czaszkę mocno wysklepioną i dowodzące wielkiej siły charakteru rysy twarzy pod falującą siwą czupryną.
Głowa ta osadzona była dość niezgrabnie na pulchnych i raczej wąskich ramionach, co w połączeniu ze zwyczajem posługiwania się w
normalnej rozmowie tubalnym głosem wiecowego agitatora nie zaskarbiło mu mych szczególnych względów. Bladoniebieskie oczy
świeciły mu, gdy mówił.
- ...Obudziło ich, jak... bogackiego! - zagaił rozmowę, gdy już usadowiliśmy się z drinkami w dłoniach w przesadnie miękkich fotelach,
stojących w salonie jego apartamentów hotelowych. Ułamek sekundy wcześniej, nim wyjechał z emfatycznym "...bogackiego!", uczynił
teatralną pauzę na wzięcie oddechu, jak gdyby chciał mi pokazać, iż omal nie wezwał imienia boskiego nadaremno, ale na czas się
zreflektował. Jak to szybko odkryłem, to łapanie się w ostatniej chwili na krawędzi wypowiedzenia sprośności lub przekleństwa, było
stałą sztuczką z jego repertuaru. - ...normalnych ludzi... zwykłych wiejskich ludzi - przemawiał, pochylając się do mnie
konfidencjonalnie. - Bo dotąd byli tutaj uśpieni. Tkwili w uśpieniu przez całe lata, ukołysani do snu przez tych... skórkowanych
Exotików. Ale ten interes z Oriente ich przebudził. Otworzył im oczy!
- Ukołysani do snu... niby w jaki sposób? - zapytałem.
- Za pomocą austriackiego gadania, tak, austriackiego gadania! - O'Doyne jął się kołysać w tył i w przód na kanapie. - Jarmarcznych
iluzji! Psychologicznych zagrywek... i jeszcze na tysiąc i jeden sposobów, redaktorze. Nigdy by pan nie uwierzył!
- Ale może uwierzą moi czytelnicy - odparłem. - Nie przytoczyłby pan tutaj jakiegoś przykładu?
- Że jak? Mam... gdzieś pańskich czytelników! Tak właśnie powiadam! Mam... gdzieś pańskich czytelników! - Znów bujnął się do
przodu, dumnie piorunując mnie wzrokiem. - Obchodzi mnie tylko zwykły mieszkaniec mojego własnego świata! Zwykły mieszkaniec!
On zna wszystkie przykłady, wszystkie wymuszenia, wszystkie krzywdy! Nie damy się zepchnąć na boczny tor, panie Olyn, chociaż być
może panu byłoby to po myśli! Nie, powiadam panu, mam... gdzieś pańskich czytelników i mam... gdzieś pana! Niechcący bym
wpakował kogoś w kłopoty z tymi... kapociarzami, przedstawiając jakieś konkretne przykłady.
- W takim razie nie daje mi pan wiele materiału do pisania - powiedziałem. - Może zatem przejdziemy do innego tematu. Jak
zrozumiałem, pańskim zdaniem ludzie z obecnego rządu utrzymują się przy władzy jedynie dzięki presji wywieranej na St. Marie przez
Exotików?
- To po prostu zwykli kolaboranci, panie Olyn. Rząd? Dobre sobie! Nazywajmy ich Zielonym Frontem, bo niczym więcej nie są!
Uzurpują sobie prawo do występowania w imieniu wszystkich obywateli St. Marie. Ci... Zna pan naszą tutejszą sytuację polityczną?
- Jak zrozumiałem - odparłem - wasza konstytucja pierwotnie podzieliła całą planetę na okręgi wyborcze o jednakowej powierzchni, z
dwoma przedstawicielami w rządzie planetarnym dla każdego dystryktu. Teraz pańska partia utrzymuje, iż rozwój populacji miejskiej
oddał wiejskim dystryktom kontrolę nad miejskimi, jako że miasto, które jak Blauvain liczy sobie pół miliona mieszkańców, nie ma
więcej przedstawicieli niż dystrykt zamieszkany przez trzy lub cztery tysiące?
- Właśnie, właśnie! - O'Doyne bujnął się do przodu i zagrzmiał pod moim adresem konfidencjonalnie. - Potrzeba reproporcjonalizacji jest
paląca, jak zawsze w sytuacjach o historycznym znaczeniu. Ale czy Zielony Front przegłosuje odebranie władzy samemu sobie? Mało
prawdopodobne! Tylko jedno śmiałe pociągnięcie, tylko oddolna rewolucja może pozbawić ich władzy i wprowadzić naszą partię,
reprezentującą interesy zwykłych ludzi, ludzi ignorowanych, pozbawionych praw wyborczych ludzi z miast, do rządu.
- Czy uważa pan, że w chwili obecnej możliwa jest taka oddolna rewolucja? - Zmniejszyłem poziom nagrywania w swoim magnetofonie.
- Przed Oriente powiedziałbym... nie! Nie, choćbym miał nie wiem jak wielką nadzieję! Ale od czasu Oriente... - urwał i bujnął się
triumfalnie do tyłu, spoglądając na mnie znacząco.
- Od czasu Oriente? - podpowiedziałem, jako że znaczące spojrzenia tudzież znaczące przemilczenia nie miały dla mnie żadnej wartości
przy wykonywaniu zwykłej pracy korespondenta. Ale O'Doyne'em kierowała typowa dla polityka obawa przed zapędzeniem się swymi
własnymi słowami w kozi róg.
- No cóż, od czasu Oriente - kontynuował - stało się oczywiste, oczywiste dla każdego myślącego obywatela tego świata, że St. Marie
może być zmuszona do uniezależnienia. Że być może będziemy musieli obejść się bez kontrolującej nasze przedsięwzięcia pasożytniczej
dłoni Exotików. Gdzie zaś można znaleźć ludzi, którzy potrafiliby stanąć u steru chybotliwej nawy St. Marie i przez burzliwe odmęty
przyszłości wyprowadzić ją na spokojne wody? W miastach, redaktorze! W szeregach tych spośród nas, którzy zawsze bronili sprawy
zwykłego człowieka. W naszej własnej partii Błękitnego Frontu!
- Rozumiem - odrzekłem. - Ale czy w świetle waszej konstytucji zmiana władz przedstawicielskich nie wymagałaby wyborów? I czy
wyborów nie można się domagać dopiero wtedy, gdy dysponuje się większością głosów obecnych przedstawicieli? I czy to nie Zielony
Front ma teraz tę większość, tak że jest mało prawdopodobne, by zwołał wybory, które zmiotłyby z urzędu większość jego członków?
- Prawda! - zagrzmiał. - Prawda! - Bujnął się w tył i w przód, piorunując mnie wzrokiem, zawierającym przejrzystą aluzję do wielkiej
wagi przemilczenia tych faktów.
- W takim razie - wyznałem - nie rozumiem, w jaki sposób możliwa jest oddolna rewolucja, o której pan mówi, panie O'Doyne.
- Wszystko jest możliwe! - odparł. - Nie ma rzeczy niemożliwych dla zwykłego człowieka! Pierwsze jaskółki są już w powietrzu, a
powietrze dojrzało do zmian. Któż może temu zaprzeczyć?
Wyłączyłem magnetofon.

background image

- Widzę - rzekłem - że to nas prowadzi donikąd. Może lepiej nam pójdzie bez nagrywania.
- Bez nagrywania? Bezwzględnie! W rzeczy samej, bezwzględnie! - przytakiwał dobrodusznie. - Jestem tak samo gotowy odpowiadać na
pytania bez nagrywania, jak i z nagrywaniem, redaktorze. A wie pan dlaczego? Dlatego, że dla mnie z nagrywaniem i bez nagrywania to
jedno i to samo. Jedno i to samo!
- No cóż - powiedziałem. - W takim razie może o tych pierwszych jaskółkach w powietrzu? Bez nagrywania, może mi pan podać jakiś
przykład?
Bujnął się w moim kierunku i zniżył głos.
- Miały miejsce... zebrania, nawet na terenach wiejskich - wymamrotał. - Niepokoje i poruszenia... tyle tylko mogę panu powiedzieć. Jeśli
zapyta pan o nazwiska, adresy... oczywiście, nie. Nic panu nie powiem.
- Zatem nie licząc mglistych aluzji, odprawia mnie pan z niczym? Nie mogę z tego zrobić artykułu. A panu zależałoby na artykule na
temat tej sytuacji, jak sądzę?
- Tak, ale... - Potężne szczęki się zacisnęły. - Nic panu nie powiem. Nie będę ryzykował... Nic nie powiem!
- Rozumiem - zgodziłem się.
Czekałem przez całą minutę. Otworzył usta, zamknął je, potem poruszył się niespokojnie na kanapie.
- Być może - podjąłem z wolna - być może istnieje wyjście z tej sytuacji.
Spod posiwiałych brwi rzucił mi spojrzenie niedalekie od podejrzliwości.
- Być może ja mógłbym wypowiedzieć to zamiast pana - mówiłem łagodząco. - Nie musiałby pan niczego potwierdzać. I oczywiście
nawet moje rozważania nie zostałyby nagrane.
- Pan... zamiast... mnie?
Przyglądał mi się twardo.
- A dlaczegóż by nie? - odrzekłem ze swobodą.
Był zbyt wytrawną osobistością publiczną, by okazać po sobie zakłopotanie, lecz nadal przyglądał mi się uporczywie.
- My ze Służby Prasowej mamy własne źródła informacyjne, a na ich podstawie potrafimy wyrobić sobie ogólny obraz sytuacji, nawet
jeśli brakuje poszczególnych części. Otóż, mówiąc oczywiście hipotetycznie, sytuacja ogólna w chwili obecnej wygląda w dużym stopniu
tak, jak ją pan opisał. Niepokoje i poruszenia, zebrania, odgłosy niezadowolenia z obecnego, pan by pewnie powiedział, marionetkowego
rządu.
- Tak - zadudnił. - Tak, z ust mi pan wyjął. To właśnie to... zakichany rząd marionetkowy!
- Jednocześnie - kontynuowałem - jak już tego dowiedliśmy, ów marionetkowy rząd jest w pełni gotowy do stłumienia wszelkiego
rodzaju lokalnych rozruchów, nie ma zaś zamiaru zwołania wyborów, które usunęłyby go od władzy, a wykluczywszy zwołanie takich
wyborów, nie wydaje mi się, by istniał konstytucyjny sposób zmiany status quo. Wysoce utalentowani i bezinteresowni przywódcy,
których w innym stanie rzeczy St. Marie mogłaby, mówię mogłaby, zachowując oczywiście ze swej strony pełną neutralność, znaleźć w
szeregach Błękitnego Frontu, wydają się skazani na pozostanie z dala od areny politycznej i pozbawieni środków, za pomocą których
mogliby uratować swój świat od obcych wpływów.
- Tak - wybąkał, wpatrując się we mnie. - Tak.
- W rezultacie jaki kurs pozostaje otwarty dla tych, którzy wyzwoliliby St. Marie spod władzy obecnego rządu? - kontynuowałem. - Skoro
nie można się uciec do żadnych legalnych środków, jedyną drogą wyjścia, tak mogłoby się wydawać ludziom dzielnym i silnym, jest na
czas próby odłożyć legalną procedurę na bok. Jeśli nie ma konstytucyjnych sposobów usunięcia ludzi dzierżących obecnie ster rządów,
może zajść konieczność usunięcia ich innym sposobem, z oczywistym pożytkiem dla całego świata St. Marie i każdego jego mieszkańca.
Zapatrzył się we mnie. Niedostrzegalnie poruszył wargami, lecz nie rzekł nic. Jego bladoniebieskie oczy sprawiały pod siwymi brwiami
wrażenie z lekka wytrzeszczonych.
- Krótko mówiąc... bezkrwawy zamach stanu, bezpośrednie i przymusowe usunięcie owych złych przywódców z urzędu wydaje się
jedynym rozwiązaniem pozostałym dla tych, którzy wierzą, że planeta potrzebuje ratunku. Dalej, wiemy...
- Czekaj pan... - przerwał donośnie O'Doyne. - Zmuszony jestem powiedzieć panu tu i teraz, redaktorze, że mojego milczenia nie należy
tłumaczyć sobie jako przyzwolenia na którąkolwiek z tych spekulacji. Nie doniesie pan...
- Proszę pana - ja z kolei przeszkodziłem mu, podnosząc rękę do góry.
Uspokoił się łatwiej, niż można byłoby przypuszczać.
- To wszystko jest z mojej strony całkowicie teoretyczną supozycją. Nie uważam, by miało to cokolwiek wspólnego z sytuacją
rzeczywistą. - Zawahałem się. - Jedyną kwestią niejasną w tej projekcji sytuacji... sytuacji teoretycznej... jest sprawa wprowadzenia jej w
czyn. Zdajemy sobie sprawę, iż jeśli chodzi o liczebność i wyposażenie, siły Błękitnego Frontu, pozostające w stosunku jeden do stu w
czasie ostatniej elekcji, trudno porównywać do planetarnych sił zbrojnych rządu St. Marie.
- Nasze poparcie... nasze oddolne poparcie...
- Och, oczywiście - powiedziałem. - W dalszym ciągu jednak otwarta pozostaje kwestia podjęcia w tej sytuacji jakichkolwiek działań
fizycznie skutecznych. To wymagałoby sprzętu i ludzi... zwłaszcza ludzi. Przez co oczywiście rozumiem wojskowych zdolnych albo do
wyszkolenia miejscowych oddziałów złożonych z surowych rekrutów, albo do samodzielnego rozpoczęcia działań z pozycji siły...
- Panie Olyn - rzekł O'Doyne - muszę zaprotestować przeciwko takim sformułowaniom. Zmuszony jestem takie sformułowania odrzucić.
Jestem zmuszony - powstał, by przejść się po pokoju i ujrzałem, jak wymachując rękoma maszeruje tam i z powrotem. - Jestem zmuszony
odmówić dalszego wysłuchiwania takich sformułowań.
- Proszę mi wybaczyć - odparłem. - Jak już wspominałem, bawię się możliwościami hipotetycznej sytuacji. Ale próbując dalej dojść do
sedna...
- Nie mam nic wspólnego z sednem, do którego próbuje pan dojść, redaktorze! - rzekł O'Doyne, zatrzymując się przede mną ze srogim
wyrazem twarzy. - Sedno to nie dotyczy nas z Błękitnego Frontu.
- Oczywiście, że nie - uspokoiłem go. - Wiem, że nie dotyczy. Ma się rozumieć, że nie jest to bynajmniej możliwe.
- Nie jest możliwe? - O'Doyne zesztywniał. - Co nie jest możliwe?

background image

- Cała ta sprawa z zamachem stanu - odrzekłem. - To oczywiste. Wszelkie kroki w tym kierunku wymagałyby pomocy z zewnątrz... Na
przykład kwestia wyszkolonych wojskowych. Tacy ludzie musieliby być dostarczeni z innego świata, a jakiż świat skłonny byłby swoje
cenne oddziały udostępnić na własne ryzyko nieznanej i pozbawionej władzy partii politycznej z St. Marie?
Pozwoliłem, by mój głos wybrzmiał, i siedziałem, przypatrując mu się z uśmiechem, jak gdybym spodziewał się po nim odpowiedzi na
ostatnie pytanie. On również siedział, odwzajemniając spojrzenie, jak gdyby spodziewał się, że sam sobie udzielę odpowiedzi.
Musieliśmy tak siedzieć w obustronnie wyczekującym milczeniu dobre dwadzieścia sekund, nim przerwałem je znowu, wstając z miejsca.
- Oczywiście - powiedziałem z nutką żalu w głosie - żaden. Wnioskuję zatem, że w najbliższej przyszłości mimo wszystko nie zobaczymy
na St. Marie przełomowych zmian w rządach ani też w stosunkach z Exotikami. Cóż - i wyciągnąłem do niego rękę - muszę pana
przeprosić, że to ja pozwalam sobie zakończyć ten wywiad, panie O'Doyne, lecz widzę, że straciłem poczucie czasu. Za piętnaście minut
umówiony jestem na drugim końcu miasta na wywiad z prezydentem, by zapoznać się z poglądami strony przeciwnej, a zaraz potem
biegnę do portu kosmicznego, by jeszcze dziś wieczorem odlecieć na Ziemię.
Wstał i uścisnął mi dłoń jak automat.
- Nie ma za co - rozpoczął. Jego głos przez jedną chwilę pobrzmiewał basem, by zaraz zachwiać się i powrócić do normalnego poziomu. -
Nie ma za co... z przyjemnością zapoznałem pana, redaktorze, z panującą tu naprawdę sytuacją. - Wypuścił moją dłoń nieomal z żalem.
- Do widzenia, zatem - powiedziałem. Odwróciłem się do wyjścia i byłem już w połowie drogi do drzwi, gdy usłyszałem jego głos za
plecami.
- Redaktorze Olyn...
Zatrzymałem się i odwróciłem.
- Słucham? - odparłem.
- Czuję - nagle jego głos zadudnił - że moim obowiązkiem jest pana zapytać... obowiązkiem wobec Błękitnego Frontu, obowiązkiem
względem mojej partii jest wymóc na panu zapoznanie mnie z wszelkimi pogłoskami, jakie mógł pan usłyszeć, dotyczącymi tożsamości
jakiegokolwiek świata... jakiegokolwiek... gotowego przyjść z pomocą właściwemu rządowi, tu, na St. Marie. My także, redaktorze,
jesteśmy tu, na tym świecie, pańskimi czytelnikami. Jest pan nam winien tę informację, tak jak wszystkim innym. Czy słyszał pan o
świecie, o którym by... doniesiono lub jak pan woli, o którym krążą słuchy... że jest gotowy udzielić oddolnemu ruchowi z St. Marie
pomocy w zrzuceniu jarzma Exotików i zapewnieniu naszemu ludowi równych praw wyborczych?
Odwzajemniłem mu się spojrzeniem. Pozwoliłem mu poczekać dwie lub trzy sekundy.
- Nie - odrzekłem. - Nie, panie Doyne, nie słyszałem.
Stał bez ruchu, jak gdyby moje słowa przykuły go do ziemi, z nogami w lekkim rozkroku i zadartym podbródkiem, rzucając mi
wyzwanie.
- Przykro mi - powiedziałem. - Do widzenia. Wyszedłem. Nie wydaje mi się, by w ogóle odpowiedział na moje pożegnanie.
Pośpieszyłem wprost do gmachu rządu i następne dwadzieścia minut spędziłem tam w atmosferze pełnej miłych i podnoszących na duchu
frazesów, przeprowadzając wywiad z prezydentem rządu St. Marie, Charlesem Perrinim. Potem drogą na New San Marcos i Josephstown
wróciłem do portu kosmicznego, wprost na statek odlatujący na Ziemię.
Na Ziemi zatrzymałem się tylko tyle czasu, ile potrzeba, by przejrzeć pocztę, i bez dalszej zwłoki znalazłem się na statku podążającym w
kierunku Harmonii, a konkretnie - znajdującej się na tej planecie siedziby Zjednoczonej Rady Kościołów, które wspólnie rządziły
obojgiem Zaprzyjaźnionych Światów Harmonii i Zjednoczenia. Spędziłem tam pięć dni szlifując bruki miejskie oraz posadzki w biurach i
na kwaterach młodszych oficerów ich tak zwanego Urzędu Informacji Prasowej.
Szóstego dnia okazało się, że notatka, którą bezzwłocznie po przybyciu wysłałem do komandora polnego Wassela, spełniła swoje zadanie.
Zabrano mnie do samego gmachu Rady i po sprawdzeniu, czy nie mam przy sobie broni - były na tle sekciarskim jakieś gwałtowne
różnice zdań pomiędzy grupami Kościołów na samych Zaprzyjaźnionych Światach i jak widać nie robiono wyjątków nawet dla prasy -
wprowadzono do wysoko sklepionego gabinetu o gołych ścianach. Tam, w otoczeniu kilku zwykłych krzeseł, pośrodku czarno-białej
szachownicy podłogi, stało masywne biurko z siedzącym za nim ubranym całkiem na czarno mężczyzną.
Jedynymi białymi akcentami w jego sylwetce były twarz i ręce. Cała reszta była okryta ubraniem. Lecz ramiona miał kwadratowe i
szerokie jak wrota stodoły, a sponad nich, nie ustępując czernią jego ubiorowi, patrzyła para oczu, które zdawały się palić mnie żywym
ogniem. Mężczyzna powstał i górując nade mną wzrostem o pół głowy, obszedł dookoła biurko, by podać mi rękę.
- Bóg z tobą - powiedział.
Nasze dłonie się spotkały. Na cienkiej linii jego warg widniał nikły ślad niezaprzeczalnego rozbawienia, a spojrzenie jego oczu zdawało
się mnie sondować niczym dwa bliźniacze skalpele chirurgiczne. Ścisnął moją dłoń niezbyt mocno, lecz w sposób wskazujący na siłę,
która gdyby tego zapragnął, mogła zgruchotać mi palce jak w imadle.
Stanąłem wreszcie przed obliczem Starszego nad Radą Starszych władającą połączonymi Kościołami Harmonii i Zjednoczenia, przed
obliczem tego, który nazywany był Brightem, Pierwszym wśród Zaprzyjaźnionych.

Rozdział 19

- Przychodzi pan z dobrymi rekomendacjami od komandora polnego Wassela - rzekł, gdy już wymieniliśmy uścisk dłoni. - Niezwykła
rzecz jak na reportera. - Było to jedynie stwierdzenie faktu, nie zaś szyderstwo, toteż skorzystałem z jego zaproszenia - które brzmiało
prawie jak rozkaz - i usiadłem, a on powrócił za biurko. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie.
Człowiek ten miał w sobie moc i obietnicę czarnego płomienia. Przyszło mi nagle do głowy, że drzemie w nim zapowiedź ognia niczym
w prochu strzelniczym, składowanym przez Turków na terenie Partenonu w 1687 roku, kiedy to pocisk wystrzelony przez armię wenecką
pod dowództwem Orsiniego doprowadził czarne ziarenka do eksplozji i wysadził środek białej świątyni w powietrze. Zawsze nosiłem w
sobie ciemny zakątek, specjalnie przeznaczony na nienawiść do tej armii i tego pocisku, gdyż jeśli Partenon był dla mnie w latach

background image

chłopięcych żywym zaprzeczeniem Mathiasowych mroków, zniszczenia uczynione przez pocisk były dowodem na istnienie dziedzin
przez nie podbitych nawet w samym sercu światłości.
Zatem widok Starszego Brighta sprawił, iż połączyłem w myśli jego obraz z tym zastarzałym obiektem nienawiści, choć pilnowałem się,
by nie odsłonić swych uczuć przed jego wzrokiem. Do tej pory jedynie u Padmy wyczuwałem równie przeszywającą na wylot moc
spojrzenia, w tym wypadku jednak za spojrzeniem stał dodatkowo człowiek.
Jego oczy były oczyma Torquemady, spiritus movens Inkwizycji starodawnej Hiszpanii - co zauważyło już przede mną wielu innych,
jako że Kościoły Zaprzyjaźnionych nie byłyby sobą bez własnych prześladowców i tępicieli herezji. Za tymi oczyma kryła się polityczna
inteligencja umysłu, który wiedział, kiedy spętać, a kiedy puścić wolno moce obu planet. Po raz pierwszy byłem w stanie wyobrazić sobie
uczucia śmiałka, który wstępując samotnie do klatki lwa, słyszy, jak zatrzaskują się za nim żelazne kraty.
To znaczy, po raz pierwszy od chwili, gdy stanąłem w sali Katalogu Encyklopedii Finalnej. Ugięły się pode mną kolana - cóż pocznę,
jeśli okaże się, iż Bright nie ma żadnych słabych punktów i próbując uzyskać nad nim kontrolę, tyle zdołam osiągnąć, że sam zdradzę się
przed nim z własnymi planami?
Lecz na ratunek przyszła mi siła przyzwyczajeń wyniesionych z tysiąca wywiadów, toteż nawet nękany rojem wątpliwości nie
przestawałem obracać automatycznie językiem.
- ...co tylko w mojej mocy w ścisłej współpracy z komandorem polnym Wasselem i jego ludźmi na Nowej Ziemi - mówiłem. - Jestem im
za to niezmiernie wdzięczny.
- I ja również - rzekł szorstko Bright, przewiercając mnie na wylot rozpalonym do czerwoności spojrzeniem - potrafię docenić reportera,
który umie zachować bezstronność. Inaczej nie znalazłby się pan tutaj i nie przeprowadzał ze mną wywiadu. Praca na niwie Pańskiej nie
pozostawia mi wiele czasu na dostarczanie rozrywki siedmiu bezbożnym światom pomiędzy gwiazdami. Jaki jest właściwie powód tego
wywiadu?
- Od dłuższego czasu rozważam projekt - odparłem - zaprezentowania Zaprzyjaźnionych w korzystniejszym świetle mieszkańcom innych
światów...
- Po to, by dowieść swej lojalności wobec deklaracji pańskiego zawodu... jak mówi Wassel? - Bright wskoczył mi w słowo.
- No cóż, owszem - odpowiedziałem, sztywniejąc nieco na swoim krześle. - W dzieciństwie wcześnie zostałem sierotą i marzeniem
mojego życia stało się wstąpić do Służby Prasowej...
- Nie marnuj mojego cennego czasu, redaktorze!
Ostry głos Brighta uciął niczym siekierą nie dokończony ustęp mego zdania. Nagle ponownie powstał, jakby chciał dać upust nadmiarowi
nagromadzonej energii, i obszedł biurko dookoła, by patrząc na mnie z góry stanąć z kciukami wbitymi za pas, ciasno opinający go w talii
i pochyloną nade mną twarzą kościstego mężczyzny w średnim wieku. - Czymże jest twoja Deklaracja wobec mnie, który stąpam w
światłości Słowa Bożego?
- Każdy z nas ma swój własny sposób na jakąś światłość do stąpania - odparłem. Pochylał się tak nisko nad moją głową, że nie miałem
sposobu wstać i twarzą w twarz stawić mu czoło, jak nakazywał mi instynkt. Było tak, jakby za pomocą siły fizycznej trzymał mnie
przyszpilonego do krzesła pod sobą. - Gdyby nie moja Deklaracja, nie przybyłbym dzisiaj tutaj. Zapewne pan nie wie, co spotkało mnie i
mojego szwagra z rąk pewnego pańskiego grupowego na Nowej Ziemi...
- Wiem. - Słowo to nie kryło w sobie ani krzty litości. - W stosownej chwili otrzyma pan za to przeprosiny. Posłuchaj mnie, redaktorze. -
Jego wąskie wargi skrzywiły się w nikłym kwaśnym uśmieszku. - Nie jest pan Pomazańcem Bożym.
- Nie - odrzekłem.
- Wobec tych, którzy kroczą drogą wytyczoną przez Słowo Boże, istnieją podstawy, by mniemać, że kierują się pobudkami ważniejszymi
niż ich własny egoistyczny interes. Lecz ci, którzy błądzą po omacku w mrokach, jakże mają wierzyć w cokolwiek poza swą osobą? -
Krzywy uśmieszek na wargach drwił w żywe oczy z jego własnych słów, drwił z zaśpiewnych okresów, których sens sprowadzał się do
nazywania mnie kłamcą i prowokował do zakwestionowania jego znajomości świata, która pozwoliła mu przejrzeć mnie na wylot.
Tym razem zesztywniałem w pozie skrzywdzonej niewinności.
- Drwisz sobie z mej Deklaracji Reportera tylko dlatego, że nie jest twoja! - warknąłem.
Mój wybuch ani trochę go nie wzruszył. Nie zmienił też jego uśmiechu.
- Pan nie uczyniłby głupcem Starszego nad Radą naszych Kościołów - rzekł i odwracając się do mnie plecami, okrężną drogą wrócił, by
usiąść za biurkiem. - Powinien się pan tego domyślić przed przyjazdem na Harmonię, redaktorze. Lecz w każdym razie wie pan już o tym
teraz.
Zagapiłem się nań, niemal oślepiony nagłym przebłyskiem zrozumienia. Tak, teraz już o tym wiedziałem - i wiedza ta sprawiła, iż
ujrzałem, jak swymi słowami wydał się w moje ręce.
Obawiałem się, iż może się okazać, że nie ma on żadnych słabych punktów, które mógłbym wykorzystać, tak jak wykorzystywałem za
pomocą słów słabości mężczyzn i kobiet mniejszego formatu. I okazało się to prawdą - nie miał słabych punktów w pospolitym znaczeniu
i tym samym miał jeden niepospolity. Otóż jego słabością była jego siła, znajomość świata, ta sama, która wyniosła go do poziomu
władcy i przywódcy swego ludu. Jego słabością było to, że odznaczał się fanatyzmem równym najgorszym spośród nich - ale i zarazem
czymś więcej. Inaczej nie stałby się tym, kim był. Dodatkowo musiał mieć siłę, dzięki której potrafił zrezygnować z fanatyzmu, gdy tylko
zaczynał mu zawadzać w utrzymywaniu stosunków z przywódcami innych światów - ze swymi odpowiednikami i równymi sobie
pomiędzy gwiazdami. Do tego właśnie przyznał mi się bezwiednie przed chwilą.
W przeciwieństwie do otaczających go ludzi wyróżniających się jedynie czarną suknią i dzikim spojrzeniem nie postrzegał świata
wyłącznie w barwach czarnych lub białych, lecz był zdolny zauważać wszystkie odcienie i umiał nimi operować - w tym również
odcieniami szarości. Krótko mówiąc, gdy chciał, potrafił być politykiem - a z politykiem mogłem dać sobie radę.
Polityka mogłem doprowadzić do popełnienia jakiegoś błędu.
Zapadłem się w sobie. Siedząc tak na krześle, pozwoliłem, by uszła ze mnie całkowicie sztywność, i ujrzałem w oczach Brighta
rozbudzone na nowo zainteresowanie. Wydałem z siebie rozdygotane tchnienie.
- Ma pan słuszność - rzekłem głosem wypranym całkowicie z życia. Wstałem. - No cóż, nie ma sensu ciągnąć tego dalej. Pójdę już...

background image

- Pójdziesz? - Jego głos huknął jak strzał karabinowy, zatrzymując mnie w miejscu. - Jeszcze nie powiedziałem, że wywiad jest
skończony. Siadać!
Spiesznie usiadłem z powrotem. Starałem się sprawiać wrażenie pobladłego na twarzy i myślę, że mi się to udało. Chociaż w nagłym
przebłysku intuicji zdołałem go przejrzeć, w dalszym ciągu znajdowałem się w jednej klatce z lwem.
- Właściwie - rzekł, wpatrując się we mnie - co takiego chce pan zyskać ode mnie i od nas, którzy jesteśmy Wybrańcami Bożymi na obu
tych światach?
Nerwowo oblizałem wargi.
- Mów - rozkazał.
Nie podniósł głosu, lecz zawarte w nim niskie, donośne tony groziły, że gdybym nie posłuchał, zapłacę straszliwą cenę.
- Radę... - wymamrotałem.
- Radę? Naszą Radę Starszych? Cóż to ma znaczyć?
- Nie tę - powiedziałem, wbijając wzrok w podłogę. - Radę Gildii Reporterów. Chciałbym zająć w niej miejsce. Wy, Zaprzyjaźnieni,
moglibyście sprawić, bym je otrzymał. Po tym, jak Dave... po tym, co spotkało mojego szwagra... to, że w sprawie z Wasselem
pokazałem, że mogę wykonywać swoją robotę nie okazując stronniczości... to zwróciło na mnie uwagę, nawet w Radzie. Gdyby tylko
udało mi się pociągnąć to jeszcze dalej - gdybym zdołał przeciągnąć sympatię opinii publicznej siedmiu pozostałych światów na waszą
stronę... zyskałbym zarówno w oczach odbiorców, jak Gildii.
Umilkłem. Z wolna podniosłem wzrok. Przyglądał mi się z nieprzyjemną wesołością.
- Spowiedź oczyszcza duszę, nawet taką jak twoja - oznajmił posępnie. - Powiedz mi, obmyśliłeś już sposób poprawy naszego wizerunku
w oczach opinii publicznej zaniechanych przez Pana światów?
- No cóż, to zależy - odparłem. - Musiałbym rozejrzeć się tutaj za materiałem do publikacji. Najpierw...
- Dosyć już na dzisiaj!
Ponownie powstał zza biurka i rozkazał mi wzrokiem, bym zrobił to samo, co też uczyniłem.
- Powrócimy do tego za kilka dni - rzekł. Pożegnał mnie swym uśmiechem Torquemady. - Na razie do zobaczenia, redaktorze.
- Do zobaczenia - udało mi się wykrztusić.
Odwróciłem się i całkiem roztrzęsiony wyszedłem.
Nie było to drżenie całkowicie udawane. Nogi uginały się pode mną jak po pełnym napięcia balansowaniu na krawędzi przepaści, a język
przysechł mi do podniebienia.
Przez kilka następnych dni wałęsałem się bez celu po mieście, udając, że podpatruję koloryt lokalny. Wreszcie na czwarty dzień po
widzeniu z Brightem zostałem znowu wezwany do jego gabinetu. Gdy wszedłem, stał w połowie drogi między drzwiami a biurkiem i nie
zrobił w moim kierunku ani kroku.
- Redaktorze - rzekł prosto z mostu - wydaje mi się, że nie możesz wyróżniać nas w swoich doniesieniach tak, by nie zauważyli tego twoi
koledzy z Gildii. Jeśli tak, to na co możesz mi się przydać?
- Nie powiedziałem, że będę was wyróżniał - odpowiedziałem z oburzeniem. - Lecz jeśli pokażecie mi coś godnego wyróżnienia, o czym
mógłbym napisać, wówczas mógłbym uwzględnić to w swych doniesieniach.
- Tak. - Przyjrzał mi się surowo czarnymi płomieniami oczu. - Chodź więc przypatrzyć się naszemu ludowi.
Poprowadził mnie do wyjścia i wszedł razem ze mną do windy, którą zjechaliśmy do garażu, gdzie czekał na nas sztabowy samochód.
Wsiedliśmy i kierowca wywiózł nas za Council City na wieś, nagą i kamienistą, ale schludnie podzieloną na gospodarstwa.
- Zauważ - rzekł sucho Bright, gdy przejeżdżaliśmy przez miasteczko, które było niewiele większe od wioski. - Tylko jeden plon
zbieramy na naszych ubogich światach w obfitości... a jest to nasza młodzież, która najmuje się jako żołnierze, by nasz lud nie głodował i
nasza Wiara nie upadła. Co szpeci tych oto młodzieńców i innych mijanych po drodze ludzi, że cała reszta świata musi odczuwać wobec
nich tak ogromną niechęć, nawet jeśli najmuje ich, by walczyli i ginęli w obcoplanetarnych wojnach?
Odwróciłem się i ujrzałem, że jego oczy znów spoczęły na mnie z ponurym rozbawieniem.
- Ich... postawy społeczne - odpowiedziałem ostrożnie. Bright wybuchnął śmiechem, wydostającym się z głębi piersi, krótkim jak kaszel
lwa.
- Postawy społeczne! - rzekł surowym głosem. - Podstaw w to miejsce proste i zrozumiałe słowo, reporterze! Nie postawy społeczne, ale
duma! Duma! Ci ludzie, których tu widzisz, biedni jak mysz kościelna, zaprawieni jedynie do fizycznej harówki i obchodzenia się z
bronią... mimo wszystko spoglądają z wysokości niebosiężnych szczytów na powstałe z prochu robaki, które ich wynajmują. Wiedzą, że
ich pracodawcy mogą gromadzić dobra doczesne i sprzęty, opływać w dostatki i okrywać się złotogłowiem... lecz gdy wszyscy pospołu
odejdą w cień grobu, wówczas im, którzy tarzali się w bogactwach i władzy, nie będzie nawet wolno stanąć z czapką w ręku pod bramami
ze srebra i złota, przez które my, którzyśmy cierpieli i którzy jesteśmy Pomazańcami, przejdziemy ze śpiewem na ustach.
Uśmiechnął się do mnie swym dzikim uśmiechem drapieżcy.
- Czy pośród tego wszystkiego, co tu widzisz - zapytał - potrafisz znaleźć coś, co nauczyłoby tych, którzy wynajmują Mówiących z
Panem, przyjęcia ich z należytą pokorą i zgotowania im serdecznego powitania?
Znów kpił sobie ze mnie. Ale przejrzałem go na wylot w czasie pierwszej wizyty w jego kancelarii i im dłużej rozmawialiśmy, wiodąca
do mego własnego celu wąska, misterna ścieżynka stawała się coraz wyraźniejsza. A więc i coraz mniej dbałem o jego drwiny.
- Jeśli chodzi o dumę i pokorę po którejkolwiek ze stron, to niewiele na to mogę poradzić - odparłem. - Co więcej, to wcale wam nie jest
potrzebne. Nic was nie obchodzi, co sobie pracodawca myśli o waszych oddziałach, byle je tylko wynajmował. Do tego zaś wystarczy
sprawić, by wasi ludzie stali się zwyczajnie możliwi do zniesienia... nie muszą zaraz wzbudzać miłości, wystarczy, by można z nimi było
wytrzymać.
- Kierowca, stać! - rzucił Bright i samochód się zatrzymał.
Znaleźliśmy się w małej wiosce. Trzeźwi, czarno odziani ludzie krzątali się wokół zabudowań z bąbloplastyku - prowizorycznych
konstrukcji, które na innych światach dawno już zostały zastąpione przez wymyślniejsze i bardziej atrakcyjne budowle.
- Gdzie jesteśmy? - zapytałem.

background image

- W miasteczku nazwanym Niezapomniani-w-Panu - odpowiedział i opuścił po swojej stronie szybę samochodu. - A oto i ktoś panu
znajomy.
Istotnie, do samochodu zbliżała się szczupła, czarno odziana sylwetka w mundurze przodownika roty. Mężczyzna podszedł do nas,
pochylił się nieco i oto ujrzeliśmy wypełnioną spokojem twarz Jamethona Blacka.
- Co rozkażesz, Panie? - zwrócił się do Brighta.
- Niegdyś ten oficer - rzekł do mnie Bright - uchodził za godnego najwyższych stanowisk w szeregach tych, którzy służą woli Bożej.
Jednakże przed pięciu laty objawił zainteresowanie córą obcego świata, która go nie przyjęła, i od tamtej pory utracił chęć wyniesienia w
naszych szeregach. - Zwrócił się do Jamethona. - Przodowniku roty - powiedział. - Widziałeś tego człowieka dwa razy w swoim życiu.
Raz przed pięciu laty, w jego domu na Ziemi, gdy starałeś się o jego siostrę, i drugi raz zeszłego roku na Nowej Ziemi, gdy on próbował
wyrobić sobie przez ciebie przepustkę, by zapewnić swemu asystentowi bezpieczeństwo na linii frontu. Powiedz mi, co o nim sądzisz?
Wzrok Jamethona skrzyżował się wewnątrz samochodu z moim.
- Wiem tylko, że kochał swoją siostrę i pragnął dla niej lepszego życia, niźli, być może, ja byłbym jej w stanie zaofiarować - odparł
Jamethon głosem pełnym tego samego spokoju, jaki wypisany był na jego twarzy. - I że życzył dobrze swojemu szwagrowi i szukał dla
niego ochrony. - Odwrócił wzrok i spojrzał Brightowi prosto w oczy. - Uważam go za dobrego i uczciwego człowieka, Najstarszy.
- Nikt cię nie pytał, za co go uważasz! - warknął Bright.
- Wedle rozkazu - odrzekł Jamethon, w dalszym ciągu spokojnie patrząc w oczy starszego mężczyzny, ja zaś poczułem w sobie
narastającą wściekłość, tak wielką, że już myślałem, iż wybuchnę nie bacząc na konsekwencje.
Byłem wściekły na Jamethona. Nie tylko dlatego, że miał czelność polecić mnie Brightowi jako dobrego i uczciwego człowieka, lecz że
przy tym było w nim coś takiego, jak gdyby mnie spoliczkował. Przez chwilę nie mogłem tego czegoś zidentyfikować. Wreszcie
rozjaśniło mi się w głowie. On nie bał się Brighta. A ja, podczas pierwszego wywiadu - owszem.
A przecież ja byłem reporterem z immunitetem członka Gildii, on zaś zwyczajnym przodownikiem roty, stojącym przed obliczem swego
Naczelnego Dowódcy, sprawującego dyktatorską władzę na obu światach, z których jeden był światem Jamethona. Jak on mógł...?
Wreszcie znalazłem odpowiedź i aż zęby zagryzłem z zawodu i wściekłości. Gdyż z Jamethonem było nie inaczej niż z grupowym, który
na Nowej Ziemi odmówił mi udzielenia przepustki zapewniającej Dave'owi bezpieczeństwo. Grupowy gotów był bez chwili wahania
usłuchać Brighta, który był jego Starszym, lecz nie czuł w sobie potrzeby chylenia czoła przed tym Brightem, który był tylko
człowiekiem.
Podobnie teraz, Bright miał w ręku życie Jamethona, lecz odwrotnie niż w moim wypadku panował nad niewielką częścią stojącego przed
nim młodzieńca.
- Twój urlop dobiegł końca, przodowniku roty - rzekł szorstko Bright. - Przekaż swojej rodzinie, by przesłała twoje rzeczy do Council
City i bez chwili zwłoki dołącz do nas. Mianuję cię od tej chwili adiutantem i asystentem tego tu reportera i aby funkcję tę uczynić wartą
zachodu, awansuję cię do stopnia komendanta.
- Panie - nie okazując żadnych uczuć, powiedział z lekkim skinieniem głowy Jamethon.
Miarowym krokiem powrócił do budynku, z którego dopiero co wyszedł, by w kilka chwil później znów do nas dołączyć. Bright rozkazał,
by samochód sztabowy zawrócił do miasta.
Gdy z powrotem znaleźliśmy się w kancelarii, Bright zwolnił mnie, bym mógł się zapoznać z życiem Zaprzyjaźnionych w Council City i
jego okolicach. Szybko wykonaliśmy niezbyt bogaty plan zwiedzania i powróciłem wcześniej do hotelu.
Nie trzeba było wielkiej spostrzegawczości, by zrozumieć, że Jamethon, pełniąc funkcję adiutanta, występował jednocześnie w roli
szpiega. Jednakże nie mówiłem nic na ten temat, a Jamethon nie mówił nic w ogóle, więc w dniach, które nastąpiły potem, krążyliśmy z
Jamethonem po całym Council City i jego najbliższej okolicy niczym para duchów lub ludzi, którzy ślubowali nie odezwać się do siebie
ani słowem. Było to dziwaczne milczenie, oparte na obopólnym porozumieniu, że jedyne warte omówienia między nami sprawy - Eileen,
Dave, i tak dalej - uczyniłyby wszelką dyskusję tak bolesną, że lepiej było z góry uznać ją za grę niewartą świeczki.
W tym czasie wzywano mnie kilkakrotnie do kancelarii Starszego. Bright przyjmował mnie na krótko i rozmawiał głównie, choć niewiele
było do powiedzenia, o przedstawionych przeze mnie powodach pozostawania na Światach Zaprzyjaźnionych oraz wejścia z nim w
spółkę. Wyglądało to tak, jak gdyby oczekiwał jakiegoś wydarzenia. I wreszcie zrozumiałem, co to miało być. Wyznaczył Jamethona do
sprawdzania moich posunięć, sam zaś analizował sytuację międzygwiezdną, której musiał osobiście stawić czoło jako Starszy
Zaprzyjaźnionych Światów. Szukał okoliczności i argumentu, sprzyjających jak najlepszemu wykorzystaniu samolubnego reportera, który
wyraził chęć poprawienia wizerunku jego ludu w oczach opinii publicznej.
Gdy tylko zdałem sobie z tego sprawę, poczułem się o wiele bezpieczniej, patrząc, jak z dnia na dzień zbliża się, tak jak tego
oczekiwałem, do momentu kulminacyjnego. Moment ten miał przypadać na chwilę, w której Bright przyjdzie mnie poprosić o radę, co ma
ze mną i z tym wszystkim począć. Z dnia na dzień i z rozmowy na rozmowę coraz bardziej topniała jego nieufność i malało skrępowanie
w rozmowach ze mną - i coraz więcej miał pytań.
- Cóż takiego, redaktorze, lubią czytać na tych innych światach najbardziej? - zapytał któregoś dnia. - Jaki temat interesuje ich
najbardziej?
- Oczywiście... bohaterstwo - odpowiedziałem tonem równie lekkim. - Oto dlaczego jest taki popyt na tematykę dorsajską... i do pewnego
stopnia, Exotików.
Na wzmiankę o Exotikach cień, który mógł być tak udany, jak prawdziwy, przemknął przez jego twarz.
- Bezbożnicy - wymamrotał.
Lecz na tym się skończyło. Nie minęły dwa dni, jak wrócił do tego tematu.
- Co czyni człowieka bohaterem w oczach opinii publicznej? - zapytał.
- Najczęściej - odpowiedziałem - zwycięstwo nad jakimś dawniejszym, uprzednio wsławionym siłaczem, bohaterem lub łotrem. -
Popatrzył na mnie z sympatią, toteż postanowiłem zaryzykować. - Gdyby na przykład wasze oddziały z Zaprzyjaźnionych wydały bitwę
równej liczbie Dorsajów i pokonały ich...

background image

Sympatia w mgnieniu oka ustąpiła miejsca wyrazowi, którego nigdy dotąd nie widziałem na jego twarzy. Przez jedną sekundę tak się na
mnie zagapił, że mało nie otworzył ust ze zdziwienia. Po czym rzucił mi spojrzenie żrące niby kwas solny.
- Czy masz mnie za głupca? - warknął. Później twarz mu złagodniała i przyjrzał mi się z ciekawością. - ...A może sam jesteś po prostu
zwykłym głupcem?
Wpatrywał się we mnie długą, długą chwilę. W końcu pokiwał głową. - I owszem - rzekł, niby sam do siebie.
- O to właśnie chodzi. Ten człowiek jest głupcem. Ziemskim głupcem.
Odwrócił się na pięcie i na tym skończyła się owego dnia nasza rozmowa.
Nie miałem nic przeciwko temu, by brał mnie za głupca. Tym bezpieczniejszy dla mnie będzie moment, kiedy wykonam ruch, by
zamydlić oczy Brightowi. Ale nie mogłem zrozumieć, co mogło wywołać w nim tak niezwykłą reakcję. To zaś mocno dawało mi się we
znaki. Czy moje sugestie na temat Dorsajów nie były zbyt naciągane? Kusiło mnie, by spytać Jamethona, ale ostrożność, która zawsze
winna iść w parze z odwagą, zdołała mnie powstrzymać.
Tymczasem nadszedł dzień, gdy Bright wreszcie wystąpił z pytaniem, które, jak wiedziałem, musiał zadać mi prędzej czy później.
- Redaktorze? - rzekł.
Stał w rozkroku, ze splecionymi na grzbiecie rękoma, wyglądając przez wysokie do sufitu okno swego gabinetu w Centrum Rządowym
Council City. Odwrócony był do mnie plecami.
- Słucham, Najstarszy? - odpowiedziałem.
Po raz kolejny wezwał mnie do swej kancelarii i właśnie zdążyłem przekroczyć próg. Na dźwięk głosu odwrócił się, aby wbić we mnie
płomienny wzrok.
- Powiedziałeś mi kiedyś, że bohaterem zostaje się dzięki zwycięstwu nad jakimś dawnym sławnym bohaterem. Jako przykład bohaterów
sławnych w oczach opinii publicznej wymieniłeś Dorsajów... i Exotików.
- Tak jest - odrzekłem, podchodząc bliżej.
- Bezbożnicy z Exotików - mówił, niby głośno myśląc - używają oddziałów najemnych. Jakiż pożytek z pokonania najmitów... nawet
gdyby to było możliwe i łatwe.
- Dlaczego w takim razie nie pospieszyć z pomocą komuś będącemu w potrzebie? - powiedziałem lekko. -
To zapewniłoby wam nowy, korzystny wizerunek w oczach opinii publicznej. Zaprzyjaźnieni nie są zbyt dobrze znani z robienia tego
rodzaju rzeczy.
Przez mgnienie oka przyglądał mi się karcącym wzrokiem.
- Komu powinniśmy przyjść z pomocą? - zapytał z mocą.
- No cóż - odparłem - zawsze są jakieś grupki ludzi, które, słusznie lub nie, uważają się za wykorzystywane przez otaczające ich większe
grupy. Niech mi pan powie, czy nigdy nie zwracały się do was grupki dysydentów, pragnących, byście na własne ryzyko dostarczyli im
żołnierzy potrzebnych do obalenia dotychczasowego rządu... - urwałem. - Zresztą zwracały się z pewnością. Zapomniałem o Nowej Ziemi
i Północnej Partycji Altlandii.
- Niewiele zyskaliśmy na naszych interesach z Partycją Północną w oczach innych światów - rzekł Bright surowym głosem. - O czym
dobrze wiesz!
- Och, tam obie strony miały mniej więcej równe siły - odparłem. - To, co powinniście zrobić, to pomóc jakiejś istotnie niewielkiej
mniejszości, powstającej przeciwko gigantowi egoistycznej większości... Powiedzmy, górnikom z Coby przeciwko właścicielom kopalń.
- Coby? Górnicy? - rzucił mi surowe spojrzenie, a choć czekałem na to spojrzenie od wielu dni, zbyłem je lekceważeniem. Odwrócił się i
ruszył do biurka. Wyciągnął rękę i uniósł róg leżącej na nim karki papieru, podobnej do listu. - Tak się składa, że otrzymałem apel, byśmy
na własne ryzyko udzielili pomocy pewnej grupie...
- Grupie w rodzaju górników z Coby? - spytałem. - Nie samych górników?
- Nie - odrzekł. - To nie są górnicy. - Postał przez chwilę w milczeniu, po czym obszedł dookoła biurko i wyciągnął do mnie rękę. -
Dowiedziałem się właśnie, że chce pan nas opuścić?
- Rzeczywiście? - zdziwiłem się.
- Czyżby mnie źle poinformowano? - zapytał Bright.
Wpatrzył się we mnie pałającymi oczyma.
- Słyszałem, że dziś wieczorem odlatuje pan pasażerskim liniowcem na Ziemię. Powiedziano mi, że już zarezerwował pan przelot.
- No cóż... owszem - rzekłem, odczytawszy wiadomość, którą chciał najwyraźniej przekazać mi tonem głosu. - Zdaje się, że po prostu
zapomniałem. Rzeczywiście, wyruszam w drogę.
- Życzę szczęśliwej podróży - powiedział Bright. - Rad jestem, że doszliśmy do porozumienia jak przyjaciele. W przyszłości może pan na
nas liczyć. My zaś pozwolimy sobie liczyć na pana.
- Proszę się nie krępować - odparłem. - A im wcześniej, tym lepiej.
- To nastąpi wystarczająco wcześnie - oświadczył Bright.
Raz jeszcze pożegnaliśmy się i wróciłem do hotelu. Na miejscu okazało się, że moje rzeczy zostały już spakowane, a miejsce na
pasażerskim liniowcu, odlatującym tego wieczora na Ziemię, tak jak powiedział Bright, było zarezerwowane. Po Jamethonie nie zostało
ani śladu.
Pięć godzin później znów znalazłem się pomiędzy gwiazdami, skacząc z powrotem na Ziemię.
Pięć tygodni później Błękitny Front St. Marie, zostawszy potajemnie wyposażony w broń i żołnierzy przez Zaprzyjaźnione Światy,
spowodował wybuch krótkiej, lecz krwawej rewolty, która zastąpiła legalnie wybrany rząd przywódcami Błękitnego Frontu.

Rozdział 20

background image

Tym razem nie prosiłem Piersa Leafa o spotkanie. On sam mnie poprosił, bym przyszedł. Gdy kroczyłem korytarzami Domu Gildii, a
potem wjeżdżałem windą na górę, w ślad za mną odwracały się głowy członków w pelerynach. Gdyż w ciągu tych trzech lat, które minęły
od chwili, gdy przywódcy Błękitnego Frontu przechwycili władzę na St. Marie, wiele się w moim życiu zmieniło.
Przeżyłem godzinę udręki podczas ostatniej rozmowy z moją siostrą. I wracając na Ziemię, miałem swój pierwszy sen o zemście. Potem,
częściowo na St. Marie, częściowo na Harmonii, podjąłem kroki, by wprawić w ruch jej mechanizm. Lecz w dalszym ciągu, nawet po
dokonaniu dzieła zemsty, nie zmieniłem się wewnętrznie. Gdyż zmiana wymaga czasu.
Tak naprawdę odmieniły mnie dopiero ostatnie trzy lata - skłoniły Piersa Leafa, by pierwszy do mnie zadzwonił, sprawiły, że gdy
szedłem, w ślad za mną obracały się głowy ludzi w pelerynach. W tym okresie moje zdolności pojmowania osiągnęły pełnię swej potęgi
do tego stopnia, że siłą kontrastu wydawało mi się teraz, iż przedtem znajdowały się w stanie niemowlęctwa, osłabienia i uśpienia, nawet
wówczas, gdy ściskałem na pożegnanie dłoń Starszego Brighta.
Prześniłem swój prymitywny sen o zemście z mieczem w dłoni, idąc na spotkanie w deszczu. Wówczas po raz pierwszy poczułem siłę jej
przyciągania, lecz to, co teraz czułem w rzeczywistości, było daleko mocniejsze niż jadło, napitek lub miłość - albo i samo życie.
Głupcami są ci, co sądzą, że bogactwo, kobiety, mocne trunki czy wręcz narkotyki potrafią dobyć najwyższy wysiłek z duszy mężczyzny.
Podniety wypływające z tych przyjemności są nędzną namiastką w porównaniu z przyjemnością z nich największą, zadaniem
pochłaniającym bez reszty jego i jego kości, mięśnie, mózg, nadzieje, obawy i marzenia - i wciąż wołającym o jeszcze.
Głupcami są ci, co myślą inaczej. Żaden wielki wysiłek nie został nigdy kupiony za pieniądze. Ni malowidło, ni wiersz, ni utwór
muzyczny, ni katedra z kamienia, ni żadne państwo nie było nigdy powołane do życia dla zapłaty jakiegokolwiek rodzaju. Ni Partenon, ni
Termopile nie były wzniesione ani bronione dla nagrody czy chwały, ani Buchara splądrowana, ani Chiny zdeptane butem Mongoła
jedynie dla łupu i władzy. Wynagrodzeniem za dokonanie tych rzeczy było samo wprowadzenie ich w czyn.
Być panem swej własnej osoby - używać siebie samego jako narzędzia w swym ręku - i w ten sposób wznieść albo zrujnować coś, czego
nikt inny nie potrafił zbudować lub zburzyć - oto największa przyjemność znana człowiekowi! I temu, który czując dłuto w dłoni, uwolnił
anioła uwięzionego w marmurowym bloku, i temu, który czując w dłoni miecz, na bezdomność skazał duszę, mieszkającą wcześniej w
ciele jego śmiertelnego wroga - każdemu z tych dwóch jednako smakuje ten rzadki pokarm przeznaczony tylko dla demonów i bogów.
Tak jak smakował i mnie przeszło dwa lata temu.
Śniłem o tym, że dzierżąc błyskawicę w dłoni, sprawuję władzę nad czternastoma światy i naginam je wszystkie do swej własnej woli.
Dziś, dzierżąc błyskawicę w dłoni, sprawowałem władzę nad nagimi faktami i je odczytywałem. Moje umiejętności okrzepły i
wiedziałem, co nieudany zbiór pszenicy na Freilandii musi na dłuższą metę oznaczać dla tych, którzy na Cassidzie pragną zdobyć
wykształcenie zawodowe, lecz nie są w stanie za nie zapłacić. Widziałem jak na dłoni posunięcia tych, którzy jak William z Cety, Projekt
Blaine z Wenus lub bond Sayona z obu Exotików naginali do swej woli i odmieniali kształt rzeczy dziejących się pomiędzy gwiazdami - i
z łatwością odczytywałem ich przyszłe rezultaty. A dysponując tą wiedzą, przenosiłem się z miejsca na miejsce, uprzedzając wydarzenia i
opisując je, nim jeszcze poczynały się na dobre rozgrywać, aż moi koledzy z Gildii jęli uważać mnie w połowie za diabła lub jasnowidza.
Lecz nic mnie nie obchodziły ich myśli. Dbałem tylko o sekretny smak czekającej mnie zemsty, czułem w garści dotyk niewidzialnego
miecza - narzędzia mojego NISZCZYĆ!
Teraz nie miałem już żadnych wątpliwości. Choć nie wzbudziło to mojej miłości do Mathiasa, zrozumiałem, że przejrzał mnie na wylot -
zza jego grobu wprowadzałem w życie testament jego antywiary z mocą, jakiej nigdy nie mógłby sobie wyobrazić.
W tej chwili jednakże znajdowałem się w gabinecie Piersa Leafa. Czekał na mnie w progu, gdyż zapewne uprzedzono go, że już
wjeżdżam na górę. Uścisnął mi dłoń na przywitanie, nie puszczając jej, zaciągnął mnie do gabinetu i zamknął za nami drzwi. Usiedliśmy,
nie przy biurku, lecz na pływakach stojącej z boku sofy i nadmiernie wypchanego fotela, i Leaf nalał drinki wychudłymi ze starości
palcami.
- Słyszałeś, Tam? - rozpoczął bez żadnych wstępów. - Morgan Chu Thompson nie żyje.
- Słyszałem - odpowiedziałem. - I w Radzie jest teraz wolne miejsce.
- Tak. - Upił mały łyczek i odstawił szklaneczkę. Zmęczonym gestem potarł twarz dłońmi. - Morgan był moim starym przyjacielem.
- Wiem - rzekłem, choć nie czułem dla niego żadnego współczucia. - To musiał być dla ciebie cios.
- Byliśmy w jednym wieku... - Urwał i uśmiechnął się do mnie nieco zdawkowo. - Wyobrażam sobie, że spodziewasz się, iż pomogę ci
finansowo, byś mógł zająć jego miejsce?
- Uważam, że gdybyś tego nie zrobił, członkowie Gildii mogliby uznać to za nieco dziwne po tym, jak moje sprawy zaczęły się od
jakiegoś czasu dobrze układać.
Skinął głową, lecz odniosłem wrażenie, iż ledwie mnie słucha. Podniósł do ust drinka, bez specjalnego zainteresowania pociągnął znów
kilka kropel i odstawił na miejsce.
- Blisko trzy lata temu - rzekł - przyszedłeś tu zobaczyć się ze mną i wygłosić przepowiednię. Pamiętasz?
Uśmiechnąłem się.
- Nie sądzę, byś mógł o tym zapomnieć - powiedział. - No cóż, Tam... - Urwał i ciężko westchnął.
Wyglądało na to, że ma kłopoty z dotarciem do tego, co chciał powiedzieć. Lecz w sztuce cierpliwości byłem już w owym czasie starym
wyjadaczem. Czekałem.
- Mieliśmy czas się przypatrzyć, jak rozwiną się wydarzenia, i wydaje mi się, iż miałeś rację... i zarazem nie miałeś.
- Nie miałem? - powtórzyłem.
- No cóż, owszem - odparł. - Twoja teoria była taka, że Exotikowie usiłują zniszczyć kulturę Zaprzyjaźnionych na Harmonii i
Zjednoczeniu. Spójrz zaś, jak rzeczy potoczyły się do tej pory.
- Och? - powiedziałem. - No i jak...? Na przykład?
- Cóż, wiadomo prawie od pokolenia, że fanatyzm Zaprzyjaźnionych... nierozsądne akty gwałtu jak ta masakra, która trzy lata temu
kosztowała życie twego szwagra... obracały przeciwko Zaprzyjaźnionym opinię trzynastu światów. Aż doszło do tego, że zaczęli tracić
okazje do wynajmowania swych młodych mężczyzn jako najemnych żołnierzy. Lecz ktokolwiek miał sprawne choćby jedno oko, widział,
że było to coś, co Zaprzyjaźnieni zgotowali sobie sami przez fakt, iż są tacy, jacy są. Nie sposób winić o to Exotików.

background image

- Nie - odrzekłem. - Raczej nie.
- Oczywiście, że nie. - Znów pociągnął łyczek swojego drinka, tym razem z nieco większą ochotą. - Wydaje mi się, że właśnie dlatego
miałem tak wiele wątpliwości, gdy powiedziałeś mi, że Exotikowie zdecydowani są dobrać się Zaprzyjaźnionym do skóry. To po prostu
nie trzymało się kupy. Ale potem okazało się, że Zaprzyjaźnieni popierają rewolucję Błękitnego Frontu na St. Marie w systemie Procjona
i pod samym nosem Exotików. I zostałem zmuszony przyznać, że jednak między Zaprzyjaźnionymi a Exotikami dzieje się coś
niedobrego. Zatrzymał się i spojrzał na mnie.
- Dziękuję - odparłem.
- Ale Błękitny Front nie przetrwał - kontynuował.
- Na początku wydawało się, że ma dość duże poparcie ludności - przerwałem mu.
- Tak, tak. - Piers gestem zmiótł moje słowa na stronę. - Ale wiesz, jak to jest w takich sytuacjach. Ludzie są zawsze przeczuleni na
punkcie własnej wartości, gdy w grę wchodzi większy i bogatszy sąsiad... nieważne, czy na pobliskim świecie, czy na pobliskim
podwórku. Rzecz w tym, że St. Marie'anie w krótkim czasie musieli przejrzeć na wylot Błękitny Front i spisać na straty... zdelegalizować
ich partię, tak jak to jest do dziś. To się musiało zdarzyć. Tak czy owak, ludzi z Błękitnego Frontu była zaledwie garstka, i to w
większości pomyleńców. Poza tym w cieniu dwóch tak bogatych światów, jak Mara i Kultis, St. Marie nie ma warunków, by się
usamodzielnić ani finansowo, ani też w żaden inny sposób. Ten cały Błękitny Front był od początku skazany na klęskę... każdy postronny
obserwator musiał to zauważyć.
- Też tak sądzę - powiedziałem.
- Ty to dobrze wiesz! - rzekł Piers. - Nie powiesz mi, że dysponując taką spostrzegawczością, Tam, można było nie wiedzieć o tym od
samego początku. Ja wiedziałem. Lecz nie wiedziałem jednego... i najwyraźniej ty też nie wiedziałeś... że gdy tylko Błękitny Front
dostanie kopniaka, Zaprzyjaźnieni wyślą na St. Marie wojska okupacyjne z żądaniem, by prawowity rząd zapłacił im za pomoc udzieloną
Błękitnemu Frontowi. I że na podstawie traktatu o wzajemnej pomocy, istniejącego pomiędzy Exotikami a legalnym rządem St. Marie od
zawsze, Exotikowie będą zmuszeni przychylić się do prośby St. Marie o pomoc w wyrugowaniu sił okupacyjnych z Zaprzyjaźnionych -
jako że St. Marie nie byłaby w stanie zapłacić takiego rachunku, jaki przedstawili Zaprzyjaźnieni.
- Owszem - przyznałem. - Przewidziałem i to.
Obrzucił mnie czujnym spojrzeniem.
- Doprawdy? - zapytał. - Jak w takim razie mogłeś pomyśleć, że...
Urwał, zamyśliwszy się nagle.
- Rzecz w tym - powiedziałem ze swobodą - że ekspedycja karna Exotików nie miała zbyt wielu kłopotów z przyparciem wojsk z
Zaprzyjaźnionych do muru i rozniesieniem ich na strzępy. Zaprzestano teraz działań ze względu na zimową porę, lecz jeśli Starszy Bright
i jego Rada nie przyślą posiłków, żołnierze, którzy stacjonują na St. Marie, będą prawdopodobnie zmuszeni na wiosnę się poddać.
Zaprzyjaźnionych nie stać na wysłanie posiłków, ale tak czy inaczej muszą...
- Nie - rzekł Piers - wcale nie muszą. - Spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem. - Jak przypuszczam, masz zamiar mnie przekonać, że cała ta
sytuacja była manewrem Exotików, przeprowadzonym po to, by dwa razy upuścić krwi Zaprzyjaźnionym... raz poprzez ich pomoc dla
Błękitnego Frontu, a dwa... przez koszty wysłania posiłków.
Uśmiechnąłem się w duchu do siebie, gdyż trafił w sedno tego, co zamierzyłem osiągnąć trzy lata temu - tyle tylko, że zaplanowałem
sobie, iż to on opowie o tym mnie, nie zaś ja jemu.
- Czyż tak nie jest? - odparłem, udając zdumienie.
- Nie - powiedział z mocą Pierś. - Jest dokładnie odwrotnie. Bright i jego Rada zamierzają oddać swe wojska okupacyjne na rzeź albo w
niewolę. Najlepiej na rzeź. W rezultacie w oczach trzynastu światów stanie się akurat to, co miałeś zamiar powiedzieć: zasada, że
dowolny świat może być zajęty pod zastaw długów zaciągniętych przez jego mieszkańców, jest żywotną... nawet jeśli nie uznawaną
prawnie... częścią międzygwiezdnej struktury finansowej. Natomiast Exotikowie, zwyciężając Zaprzyjaźnionych na St. Marie, ją odrzucą.
Fakt, że Exotikowie są zobowiązani traktatem do udzielenia w odpowiedzi na apel pomocy St. Marie, niczego nie zmienia. Brightowi
wystarczy tylko poszukać pomocy na Cecie, Newtonie i wszystkich innych światach ścisłokontraktowych, by sformować ligę, która rzuci
Exotików na kolana. - Urwał i wpatrzył się we mnie. - Teraz widzisz, do czego zmierzam? Czy już rozumiesz, dlaczego powiedziałem, że
miałeś rację... i zarazem jej nie miałeś? Czy teraz widzisz, jak bardzo się myliłeś?
- Tak - powiedziałem i skinąłem głową. - Teraz to widzę. To nie Exotikowie mają chrapkę na Zaprzyjaźnionych. To Zaprzyjaźnieni mają
zamiar dobrać się Exotikom do skóry.
- Dokładnie o to chodzi! - rzekł Piers. - Bogactwo i wyspecjalizowana wiedza Exotików stały się osią stowarzyszenia skupiającego światy
luźnokontraktowe i pozwoliły im zrównoważyć oczywistą przewagę, jaką daje handel wyszkolonymi ludźmi niczym workami pszenicy, a
to właśnie zapewniło światom ścisłokontraktowym ich siłę. Jeśli Exotikowie zostaną pobici, równowaga sił między dwoma obozami
ulegnie złamaniu. A tylko ta równowaga pozwoliła naszemu Staremu Światu, Ziemi, trzymać się z dala od jednych i drugich. Dalej,
zostanie ona wciągnięta do któregoś z obozów, ktokolwiek zaś ją weźmie, będzie kontrolował Gildię i dotychczasową bezstronność naszej
Służby Prasowej. - Zamilkł i usiadł, jak gdyby w wyczerpaniu. Wnet wyprostował się znowu. - Zdajesz sobie sprawę, której grupie
dostanie się Ziemia, jeśli zwyciężą Zaprzyjaźnieni - podjął. - Grupie ścisłokontraktowej. A więc, Tam... na czym my, my z Gildii, teraz
stoimy?
Odpowiedziałem mu spojrzeniem, które miało go przekonać, że pochłaniam jego słowa niczym gąbka. W rzeczywistości zaś smakowałem
pierwsze niedojrzałe owoce mej zemsty. Oto miałem go wreszcie w punkcie, do którego zamierzałem go doprowadzić, punkcie, w którym
Gildia stanęła przed rozpaczliwym wyborem: albo złamie swą kardynalną zasadę bezstronności przez przymusowe opowiedzenie się po
stronie przeciwników Zaprzyjaźnionych Światów, albo nieodwołalnie wpadnie w ręce obozu ścisłokontraktowego, do którego należeli
Zaprzyjaźnieni. Pozwoliłem, by czekał i czuł się przez chwilę bezradny. Wreszcie nie spiesząc się, odpowiedziałem.
- Jeżeli Zaprzyjaźnieni mogą zniszczyć Exotików - rzekłem - to niewykluczone, że i Exotikowie mogą zniszczyć Zaprzyjaźnionych.
Zwykle w takich sytuacjach istnieją jednakowe możliwości przechylenia szal zwycięstwa tak w jedną, jak w drugą stronę. Otóż gdybym,

background image

bez podważania naszej bezstronności, udał się na St. Marie przed wiosenną ofensywą, mogłoby się tak zdarzyć, że moja zdolność
głębszego od innych wglądu w sytuację pomogłaby wpłynąć na kierunek przechyłu.
Piers z nieco pobladłą twarzą przyglądał mi się szeroko otwartymi oczyma.
- Co przez to rozumiesz? - powiedział wreszcie. - Nie możesz otwarcie stanąć po stronie Exotików... chyba nie o tym myślisz?
- Oczywiście, że nie - odpowiedziałem. - Ale mógłbym prawdopodobnie dostrzec coś, co wpłynęłoby korzystnie na zmianę ich położenia.
Postarałbym się sprawić, by i oni to zauważyli. Nie zagwarantuje to, oczywiście, jednoznacznego sukcesu, lecz w przeciwnym razie, jak
sam mówiłeś, nie wiemy nawet, na czym stoimy.
Zawahał się. Sięgnął po stojącą na stoliku szklaneczkę i gdy ją podnosił, ręka nieznacznie mu drżała. Nie potrzeba było wielkiej intuicji,
by domyślić się, o czym myślał. To, co zasugerowałem, było pogwałceniem ducha zasady bezstronności Gildii, jeśli nie jej litery.
Opowiedzielibyśmy się po jednej ze stron - lecz Piers myślał, że ze względu na dobro Gildii być może powinniśmy właśnie tak uczynić,
póki jeszcze wybór spoczywał w naszych rękach.
- Czy masz jakieś niezbite dowody, że Starszy Bright nosi się z myślą dopuszczenia do wycięcia w pień swych wojsk okupacyjnych, tak
jak stoją? - przerwałem jego wahania. - Czy z całą pewnością wiemy, że im nie wyśle posiłków?
- Mam na Harmonii kontakty, przez które właśnie w tej chwili usiłuję zdobyć dowody... - zaczął mówić, gdy na jego biurku zadzwonił
telefon. Nacisnął przycisk i na ekranie pojawiła się twarz jego sekretarza, Toma Lassiri.
- Panie redaktorze - powiedział Tom - telefon z Encyklopedii Finalnej. Do redaktora Olyna. Od panny Lizy Kant. Twierdzi, iż jest to
sprawa w najwyższym stopniu nie cierpiąca zwłoki.
- Odbiorę - rzekłem, nim jeszcze Piers skinął głową.
Z jakichś powodów, których badać nie miałem czasu, serce podskoczyło mi do gardła. Obraz na ekranie zniknął, potem zaś ukazała się na
nim twarz Lizy.
- Tam! - powiedziała, nie bawiąc się w żadne formułki powitalne. - Tam, przybywaj tu w tej chwili. Mark Torre został postrzelony przez
zamachowca! Pomimo wysiłków lekarzy umiera... I chce mówić z tobą... z tobą, Tam, póki nie jest za późno. Och, pospiesz się, Tam!
Przybywaj, jak tylko możesz najszybciej!
- W tej chwili wychodzę - odrzekłem.
I wyszedłem. Nie było czasu, bym mógł spytać samego siebie, dlaczegóż to miałbym odpowiadać na jej wezwanie. Sam dźwięk jej głosu
poderwał mnie z fotela i wygnał precz z gabinetu Piersa, jakby jakaś ogromna dłoń spoczęła na moich barkach.
Po prostu - poszedłem.

Rozdział 21

Liza wyszła mi na spotkanie do holu Encyklopedii Finalnej, gdzie po raz pierwszy ujrzałem ją przed laty. Zabrała mnie do kwatery Marka
Torre tą samą drogą prowadzącą przez osobliwy labirynt i ruchomy pokój, którą wiodła mnie uprzednio, po drodze zaś opowiedziała mi,
co się stało.
Nastąpiło to, przed czym próbowano się zabezpieczyć, wznosząc labirynt wraz z całą resztą - przewidywalny, acz nieprawdopodobny
statystycznie śmiertelny przypadek, który w końcu dosięgnął Marka Torre. Budowa Encyklopedii Finalnej od samego początku
wyzwalała lęki drzemiące w umysłach ludzi o zaburzonej psychice na wszystkich czternastu zaludnionych światach. Ponieważ cel
konstrukcji Encyklopedii był tajemnicą, której nie można było ani zdefiniować, ani łatwo wypowiedzieć słowami, budziła ona grozę
wśród psychotyków zarówno na Ziemi, jak i gdzie indziej.
I w końcu jednemu z nich udało się dostać do Marka Torre - był to nieszczęsny paranoik, który trzymał swą chorobę w ukryciu nawet
przed własną rodziną, podczas gdy w myślach sycił i hodował urojenie, iż Encyklopedia Finalna ma stać się ogromnym mózgiem,
sprawującym kontrolę nad wolą każdego członka ludzkości. Gdy wreszcie dotarliśmy z Lizą do biura, minęliśmy leżące na podłodze jego
zwłoki; zwłoki chudego jak szczapa siwowłosego starca z dobrotliwym obliczem i plamą krwi na czole.
Wpuszczono go, powiedziała mi Liza, przez pomyłkę. Owego popołudnia spodziewano się, że nowy lekarz przyjdzie obejrzeć Marka
Torre. Na skutek jakiegoś nieporozumienia ten starszy, dobrotliwie wyglądający i dobrze ubrany jegomość został wpuszczony zamiast
niego. Oddał dwa strzały do Marka i jeden do siebie, ponosząc śmierć na miejscu. Mark, z dwiema dziurami w płucach, szybko opadał z
sił, ale wciąż jeszcze utrzymywał się przy życiu.
Gdy w końcu Liza przyprowadziła mnie do niego, leżał na wznak na zakrwawionym przykryciu wielkiego łoża w sypialni położonej tuż
obok gabinetu. Był rozebrany do pasa i szerokie białe bandaże krzyżowały się na jego piersi jak bandolety. Oczy miał zamknięte i
zapadnięte, tak że sterczący nos i wydatny podbródek zdawały się unosić niby we wściekłej urazie powziętej pod adresem śmierci, która
powoli i nieubłaganie wciągała jego twardo opierającego się ducha w swe ciemne odmęty.
Ale nie jego twarz zapamiętałem najlepiej. Najbardziej utkwiła mi w pamięci niespodziewana szerokość klatki piersiowej i barków oraz
długość obnażonego ramienia. Nagle z zamierzchłej przeszłości, z czasów mej chłopięcej nauki historii, powróciła relacja naocznego
świadka, dopuszczonego do łoża śmierci Abrahama Lincolna, o tym, jak to ów świadek uderzony był potęgą mięśni i kośćca ujawnionych
przez rozebrane do pasa ciało prezydenta.
Tak też było w wypadku Marka Torre. Jego mięśnie co prawda uległy znacznym zanikom, spowodowanym długą chorobą i
sporadycznym czynieniem z nich użytku, lecz szerokość i długość kości wskazywały na to, że jako młodzieniec musiał dysponować
olbrzymią siłą fizyczną. W pokoju znajdowali się inni ludzie, wśród nich kilku lekarzy, ale rozstąpili się przed nami, gdy Liza
podprowadziła mnie do wezgłowia.
Pochyliła się i miękko przemówiła do leżącego:
- Marku! - powiedziała. - Marku!

background image

Przez kilka sekund sądziłem, że nic nie odpowie. Pamiętam nawet, iż pomyślałem, że już nie żyje. Lecz wówczas zapadnięte oczy
otworzyły się, jęły błądzić po zebranych i skupiły się na Lizie.
- Tam jest tutaj, Marku - rzekła. Odsunęła się, by dopuścić mnie bliżej do łoża i spojrzała na mnie przez ramię. - Nachyl się, Tam. Zbliż
się do niego - poprosiła.
Przysunąłem się i pochyliłem nad umierającym. Jego oczy przyglądały mi się uporczywie. Nie byłem pewny, czy rozpoznaje mnie, czy
też nie, ale jego wargi poruszyły się i usłyszałem cień szeptu, coś, jakby poruszenie ducha szczękającego łańcuchami w głębi
wymizerowanej jamy jego niegdyś szerokiej piersi.
- Tam...
- Tak - powiedziałem.
Odkryłem, że trzymam go za rękę. Nie wiedziałem dlaczego. Długie kości były w moim uchwycie zimne i pozbawione siły.
- Synu... - wyszeptał tak słabo, że ledwie go mogłem dosłyszeć.
W tej samej chwili, niczym rażony gromem, zesztywniałem i zlodowaciałem; zlodowaciałem, jak gdyby mnie zanurzono w zimnej
wodzie, i poczułem gwałtowną i straszliwą wściekłość.
Jak on śmiał? Jak on śmiał nazywać mnie "synem"? Nie dałem mu pozwolenia, prawa ani zachęty, by tak ze mną postąpił - ze mną,
którego prawie nie znał. Mnie, który nie miał nic wspólnego z nim ani z jego pracą, ani z niczym, co sobą reprezentował. Jak śmiał
nazwać mnie "s y n e m"?
Lecz on szeptał dalej. Zmusił się do dodania jeszcze dwóch wyrazów do owego strasznego i nieuczciwego słowa, którym się do mnie
zwrócił.
- ...przejmij ją...
Potem jego oczy się zamknęły, wargi zastygły, ale powolne, bardzo powolne poruszenia klatki piersiowej wskazywały na to, że Mark
jeszcze żyje. Puściłem jego dłoń, odwróciłem się i wypadłem z sypialni. Znalazłem się w biurze i tam, nie z własnej woli, zatrzymałem się
zdezorientowany, gdyż otwór wyjściowy był zamaskowany i ukryty.
Dogoniła mnie Liza.
- Tam?
Położyła mi dłoń na ramieniu i skłoniła, bym spojrzał jej w twarz. Zrozumiałem, że słyszała to, co powiedział Mark, i teraz pyta mnie, jak
mam zamiar postąpić. Już miałem wybuchnąć, że nawet nie ma mowy, bym zrobił to, o co prosił mnie starzec, że nic nie byłem mu
winien, tak samo jak i jej. Bo też i to, z czym się do mnie zwrócił, to nawet nie była prośba! Nawet mnie nie zapytał - onk a z a łmi ją
przejąć.
Lecz nie mogłem wydobyć z siebie ani słowa. Usta miałem otwarte, ale nieme. Myślę, że musiałem robić bokami jak osaczony wilk. I
wtedy na biurku Marka zadzwonił telefon i zerwał ciążące na nas zaklęcie.
Liza stała przy biurku; jej dłoń machinalnie powędrowała do telefonu i włączyła go, ale dziewczyna nawet nie spojrzała na twarz, która
pojawiła się na ekranie.
- Halo? - powiedział cichy głos z aparatu. - Halo? Czy jest tam kto? Chciałbym mówić z redaktorem Tamem Olynem, jeśli tam jest. To
pilne. Halo? Jest tam kto?
Był to głos Piersa Leafa. Oderwałem wzrok od Lizy i nachyliłem się do słuchawki.
- O, mam cię wreszcie, Tam - mówił z ekranu Piers. - Słuchaj, nie chcę, żebyś marnował czas na obsługę zamachu na Marka Torre. Dość
mamy tu dobrych fachowców, którzy potrafią to zrobić. Uważam, że powinieneś z miejsca lecieć na St. Marie. - Zrobił pauzę, spoglądając
na mnie znacząco z ekranu. - Rozumiemy się? Informacja, na którą czekałem, właśnie nadeszła. Miałem słuszność, rozkaz został wydany.
Nagle spłukując po drodze wszystko, co ogarnęło mnie w ciągu ostatnich kilku minut, wróciło do mnie tamto - mój długo obmyślany plan
i pragnienie zemsty. Niczym ogromna fala raz jeszcze załamało mi się nad głową, zmywając wszystkie żądania Marka Torre i Lizy, które
w owej chwili przylgnęły do mnie, grożąc przykuciem do tego miejsca na stałe.
- Żadnych transportów więcej? - spytałem ostro. - Tak brzmi ten rozkaz? Więcej żadnych przylotów?
Skinął głową.
- Wydaje mi się, że powinieneś wyruszyć zaraz, ponieważ prognoza zapowiada tam zmianę pogody w ciągu tygodnia - powiedział. - Tam,
czy nie uważasz...
- Ruszam w drogę - wpadłem mu w słowo. - Sprzęt i dokumenty czekają na mnie w porcie kosmicznym.
Trzasnąłem słuchawką i znów odwróciłem się twarzą do Lizy. Wpatrywała się we mnie oczyma, których widok uderzył mnie niczym
obuchem, lecz byłem teraz za silny, by mogła dać mi radę, i udało mi się przed nią obronić.
- Jak mam się stąd wydostać? - zapytałem kategorycznie. - Muszę stąd iść w tej chwili!
- Tam! - krzyknęła.
- Powtarzam ci, że muszę już iść! - Odepchnąłem ją na bok. - Gdzie jest wyjście? Gdzie...
Gdy macałem po ścianach, prześlizgnęła się obok mnie i coś nacisnęła. Drzwi otwarły się po mej prawej stronie i szybko skierowałem się
w ich kierunku.
- Tam!
Jej głos zatrzymał mnie po raz ostatni.
- Wrócisz tu jeszcze - rzekła.
Nie było to pytanie. Powiedziała to w taki sam sposób, jak wcześniej Mark Torre. Nie prosiła mnie, tylko rozkazywała, i to wstrząsnęło
mną raz jeszcze aż do najgłębszej głębi.
Ale wówczas ta ciemna i wzmagająca się siła, fala, którą stanowiła moja tęsknota za zemstą, znów mnie zerwała z kotwicy i pędem
pognała dalej przez wyjście do sąsiedniego pokoju.
- Wrócę - zapewniłem ją.
Było to łatwe i prościutkie kłamstwo.
Potem drzwi, które minąłem, zamknęły się za mną i cały pokój ruszył, zabierając mnie ze sobą.

background image

Rozdział 22

Gdy wysiadałem na St. Marie z kosmicznego liniowca, poczułem na plecach lekki podmuch spowodowany wyższym od atmosferycznego
ciśnieniem na statku. Podmuch ten był niczym dłoń, która wychynęła z panujących za moimi plecami ciemności i wypychała mnie na
pochmurny, deszczowy dzień. Ochroniła mnie moja reporterska peleryna. Wilgotny chłód tego dnia owinął się wokół mnie, ale nie dotarł
do wnętrza. Byłem niczym obnażony claymore z mego snu, naostrzony na kamieniu, zapakowany, ukryty pod pledem i niesiony wreszcie
na spotkanie, które było powodem, że strzeżono go przez trzy lata.
Spotkanie na chłodnym, wiosennym deszczu. Czułem, że jest tak chłodny, jak zakrzepła krew na mych dłoniach, i zupełnie bez smaku na
wargach. Niebo wisiało nisko nad moją głową, a chmury żeglowały na wschód. Deszcz ciągle padał.
Jego stukot brzmiał niczym przetaczanie beczek, gdy schodziłem zewnętrznymi schodkami dla pasażerów, a obfitość kropli oznajmiała
swój własny kres w spotkaniu z nieustępliwym betonem rozlegającym się wokół dudnieniem. Beton przykrywający ziemię rozciągał się
dookoła statku daleko we wszystkie strony, nagi i czysty niczym ostatnia strona księgi rachunkowej przed wpisaniem ostatecznej sumy.
Na jego dalekim krańcu jak pojedynczy nagrobek stał terminal portu kosmicznego. Potoki spadającej na ziemię wody to gęstniały, to
rzedły jak dymy bitewne, lecz nie mogły całkowicie przesłonić budynków przed moim wzrokiem.
Był to taki sam deszcz, jaki pada we wszystkich miejscach na każdym ze światów. Tak samo padał w Atenach na mroczny i nieszczęśliwy
dom Mathiasa oraz na ruiny Partenonu, gdy wpatrywałem się w nie na ekranie wizyjnym w mojej sypialni.
Zstępując teraz po schodkach dla pasażerów, słyszałem, jak bębni o kadłub wielkiego statku, który przewiózł mnie pomiędzy gwiazdami -
ze Starej Ziemi na ten przedostatni co do wielkości świat, tę małą ziemiokształtną planetkę pod słońcami Procjona - jak bębni głucho o
przesuwającą się obok mnie na taśmie przenośnika walizeczkę z listami uwierzytelniającymi. Walizeczka nic dla mnie dziś nie znaczyła -
ani moje papiery, ani Listy Uwierzytelniające Bezstronności, które nosiłem ze sobą już cztery lata i których zdobycie kosztowało mnie
tyle pracy. Teraz dbałem o nie mniej niż o nazwisko człowieka, który ma być dyspozytorem pojazdów naziemnych na skraju lądowiska.
To znaczy, jeżeli rzeczywiście jest on tą osobą, której nazwisko podali mi moi ziemscy informatorzy. I jeśli mnie nie okłamali.
- Pański bagaż, proszę pana?
Oderwałem się od deszczu i moich rozmyślań. Uśmiechał się do mnie oficer wyładunkowy. Był starszy ode mnie, chociaż wyglądał
młodziej. Gdy tak się do mnie uśmiechał, kilka paciorków wilgoci oderwało się od brązowej krawędzi daszka jego czapki i rozsypało jak
łzy na płachcie arkusza wyładunkowego, który trzymał w ręku.
- Proszę go wysłać do obozowiska Zaprzyjaźnionych - odparłem. - Wezmę ze sobą tylko walizeczkę z listami uwierzytelniającymi.
Zdjąłem ją z taśmy przenośnika i odwróciłem się, by odejść. Mężczyzna w uniformie dyspozytora, stojący przy pierwszym z pojazdów
naziemnych, odpowiadał opisowi, który dostałem.
- Pańskie nazwisko? - zapytał. - Cel przybycia na St. Marie?
Na pewno otrzymał równie dokładny opis mojej osoby, jak ja jego. Lecz byłem gotowy dostroić się do jego tonu.
- Redaktor Tam Olyn - odrzekłem. - Mieszkaniec Starej Ziemi i Przedstawiciel Gildii Międzygwiezdnej Służby Prasowej. Przybywam w
celu obsługi konfliktu między Zaprzyjaźnionymi a Exotikami. - Otworzyłem walizeczkę i podałem mu papiery.
- Świetnie, panie Olyn. - Wręczył mi je z powrotem mokre od deszczu. Odwrócił się, by otworzyć drzwi najbliższego samochodu i
nastawić automatycznego pilota. - Proszę trzymać się szosy aż do samego Josephstown. W granicach miasta proszę przestawić go na
automatyczne sterowanie i samochód zawiezie pana prosto do obozowiska Zaprzyjaźnionych.
- W porządku. Jeszcze chwileczkę.
Odwrócił się do mnie z powrotem. Miał młodą przystojną twarz z wąsikiem i spoglądał na mnie z żywym zakłopotaniem.
- Słucham pana?
- Proszę mi pomóc wejść do samochodu.
- Och, bardzo pana przepraszam. - Migiem znalazł się przy mnie. - Nie zdawałem sobie sprawy, że pańska noga...
- Sztywnieje od wilgoci - powiedziałem.
Odpowiednio ustawił siedzenie i udało mi się wsunąć nogę za kolumnę kierownicy. Zaczął się odwracać.
- Jeszcze chwileczkę - powiedziałem znowu. Moja cierpliwość wyczerpała się. - Jesteś Walter Imera, nie mylę się?
- Tak, proszę pana.
- Spójrz na mnie - mówiłem dalej. - Masz dla mnie jakieś informacje, prawda?
Z wolna odwrócił się w moim kierunku. Na jego twarzy wciąż gościł wyraz zakłopotania.
- Nie, proszę pana.
Przyglądając mu się, odczekałem dłuższą chwilę.
- W porządku - rzekłem, sięgając do klamki samochodu. - Zgaduję, iż wiesz, że i tak zdobędę tę informację. A oni będą wierzyć, że to ty
mi powiedziałeś.
Jego drobniutki wąsik robił wrażenie namalowanego.
- Chwileczkę - powiedział. - Musi mnie pan zrozumieć. To nie jest standardowa informacja serwisu agencyjnego, prawda? Ja mam żonę i
dzieci...
- A ja nie - odparłem.
Nic a nic mu nie współczułem.
- Pan dalej mnie nie rozumie. Oni by mnie zabili. Błękitny Front St. Marie stał się teraz tego rodzaju organizacją. Po co panu coś o nich
wiedzieć? Nie sądziłem, że pan ma na myśli...
- W porządku. - Sięgnąłem do klamki samochodu.

background image

- Chwileczkę. - Powstrzymał mnie gestem wyciągniętej na deszczu ręki. - Jaką mi pan da gwarancję, że jeśli panu powiem, oni zostawią
mnie w spokoju?
- Któregoś dnia mogą powrócić do władzy - odrzekłem. - Nawet wyjęte spod prawa organizacje polityczne wolą nie zadzierać z
Międzygwiezdną Służbą Prasową. - Raz jeszcze spróbowałem zatrzasnąć drzwiczki.
- W porządku! - zawołał pospiesznie. - W porządku. Niech pan jedzie do New San Marcos. Sklep jubilerski przy ulicy Wallace'a. To zaraz
za Josephstown, tam gdzie znajduje się obozowisko Zaprzyjaźnionych, do którego się pan udaje. - Oblizał spierzchnięte wargi. - Powie im
pan, żeby mnie zostawili w spokoju?
- Powiem. - Popatrzyłem na niego. Nad brzegiem kołnierza błękitnego uniformu można było zauważyć trzy - cztery centymetry cienkiego
srebrnego łańcuszka, ostro kontrastującego na tle zimowej bladości skóry. Zawieszony na nim poświęcony krzyżyk powinien znajdować
się gdzieś pod koszulą. - Żołnierze z Zaprzyjaźnionych są tu już drugi rok. Czy są lubiani przez ludzi?
Uśmiechnął się półgębkiem. Na jego twarz zaczynały powracać kolory.
- Och, tak jak i wszyscy inni - odrzekł. - Trzeba im tylko okazać nieco zrozumienia. Chodzą własnymi drogami.
Poczułem ból w sztywnej nodze, akurat w miejscu, skąd przed trzema laty lekarze na Nowej Ziemi usunęli loftkę z broni samostrzelnej.
- W rzeczy samej - powiedziałem. - Zatrzaśnij drzwiczki.
Zatrzasnął i pojechałem.
Na tablicy rozdzielczej samochodu widniał medalik ze świętym Krzysztofem. Gdyby na moim miejscu znajdował się żołnierz z
Zaprzyjaźnionych, byłby go zerwał i wyrzucił albo kazał sobie podstawić inny samochód. Toteż ze szczególną przyjemnością
pozostawiłem go na swoim miejscu, choć nie miał dla mnie większej wartości, niż miałby dla niego. Nie tylko z powodu Dave'a i innych
jeńców, zastrzelonych na Nowej Ziemi. Po prostu dlatego, że niewiele obowiązków dostarcza choćby drobnego elementu przyjemności.
Kiedy traci się dziecięce złudzenia i nie pozostaje w życiu nic oprócz powinności, takie obowiązki wita się z radością. Fanatycy w
rezultacie nie są gorsi od wściekłych psów.
Lecz wściekłe psy należy bezwarunkowo tępić, nakazuje to zwykły zdrowy rozsądek.
A w życiu, po okresie eksperymentów, nieodwołalnie powraca się w końcu do zdrowego rozsądku. Gdy szalone sny o sprawiedliwości i
postępie są już martwe i głęboko pogrzebane, gdy wreszcie ucichną bolesne rany duszy, wówczas dobrze jest wyrzec się pokus
stawianych nam przez życie i stać się spokojnym i nieustępliwym - jak naostrzony na kamieniu brzeszczot miecza. Nie splami go ani
deszcz, na którym niesie się taki brzeszczot, ani krew, w której kiedyś zostanie skąpany. Deszcz i krew są pokrewne zaostrzonemu żelazu.
Przez pół godziny podróżowałem pośród lesistych wzgórz i zaoranych połaci. Bruzdy na polach poczerniały od deszczu. Pomyślałem, że
to przyjemniejsza czerń niż niektóre inne jej odcienie, jakie widywałem w swoim życiu. Dotarłem wreszcie do przedmieść Josephstown.
Autopilot przeprowadził mnie przez typowe dla St. Marie niewielkie, schludne miasteczko, liczące około stu tysięcy mieszkańców. Po
drugiej stronie wyjechaliśmy na oczyszczony z naturalnych i sztucznych przeszkód teren, za którym wznosiły się masywne i pochyłe
mury obozowiska wojskowego. Przed bramą podoficer z Zaprzyjaźnionych zagrodził mi wjazd czarnym samostrzałem i otworzył
drzwiczki samochodu po lewej stronie.
- Azaliż masz tu jakiś interes?
Mówił przez nos wysokim i chrapliwym głosem. Kołnierz miał oblamowany sukiennymi wyłogami grupowego. Nad nimi widniała
szczupła i poorana bruzdami twarz czterdziestolatka. Zarówno twarz, jak i ręce nienaturalną bladością kontrastowały z czernią sukna
munduru i strzelby.
Otworzyłem leżącą obok mnie walizeczkę i podałem mu swoje dokumenty.
- Moje listy uwierzytelniające - rzekłem. - Przybyłem, by się zobaczyć z pełniącym obowiązki dowódcy Sił Ekspedycyjnych
komendantem Jamethonem Blackiem.
- Posuń się zatem - odparł przez nos. - Ja poprowadzę.
Wsiadł i chwycił za drążek. Minęliśmy bramę i skręciliśmy w aleję dojazdową. Na jej drugim końcu widać było wewnętrzny plac
apelowy. Mury wąsko rozmieszczone po obu stronach rozbrzmiewały echem naszego przejazdu. Słyszałem, jak w miarę zbliżania się do
placu, coraz głośniejsze stają się komendy musztry. Gdy dojechaliśmy, żołnierze stali w szeregu na deszczu, czekając na południowe
nabożeństwo.
Grupowy wysiadł i zniknął w wejściu do czegoś, co wyglądało na kancelarię wbudowaną w mur jednego z boków placu. Przyjrzałem się
ustawionym w szyku żołnierzom. Stali na komendę "Prezentuj broń", co w warunkach polowych stanowiło ich postawę modlitewną, i
kiedy im się przypatrywałem, oficer znajdujący się naprzeciw nich, odwrócony plecami do muru, poddał słowa ich Hymnu Bojowego:
Żołnierzu, nie pytaj, ni jutro, ni dziś,
Gdzie idą na wojnę sztandary.
Do walki z Anarchem co dzień trzeba iść.
Uderz i nie znaj w ciosach miary!
Siedziałem, usiłując nie słuchać. Nie było żadnego akompaniamentu muzycznego, żadnych przyborów liturgicznych ani symboli poza
niewielkim znakiem krzyża, namalowanym wapnem na szarym murze za plecami oficera. Zespolone męskie głosy wzniosły się i powoli
opadły w mrocznym i smutnym hymnie, który obiecywał im jedynie ból, troskę i cierpienie. Wreszcie w szorstkiej modlitwie o śmierć na
polu bitwy zaniosła się żałobnym łkaniem ostatnia linijka i padła komenda "Do nogi broń".
Grupowy wezwał szeregi do rozejścia się, a oficer, nie patrząc na mnie, przemaszerował obok samochodu i wszedł do wejścia, w którym
uprzednio zniknął mój przewodnik, grupowy. Gdy mnie mijał, poznałem, że oficerem tym jest Jamethon.
Chwilę później przewodnik przyszedł po mnie. Lekko powłócząc zesztywniałą nogą, udałem się w ślad za nim do wewnętrznego
pomieszczenia, gdzie nad samotnym biurkiem paliło się światło. Gdy zamknęły się drzwi, Jamethon powstał i skinął mi głową. Na
klapach munduru miał spłowiałe naszywki komendanta. Gdy wręczałem mu nad biurkiem listy uwierzytelniające, blask wiszącej lampy
padł mi na twarz, oślepiając mnie kompletnie. Odstąpiłem krok do tyłu i zacząłem gwałtownie mrugać powiekami, nie widząc wyraźnie
twarzy Blacka. Gdy wreszcie zdołałem skupić na niej wzrok, ujrzałem ją przez chwilę tak, jak gdyby była starsza, bardziej szorstka,

background image

wykrzywiona i poznaczona bruzdami przez lata fanatyzmu, podobna do twarzy, która widniała w mojej pamięci ponad zamordowanymi
jeńcami na Nowej Ziemi.
Wreszcie oczy zogniskowały mi się całkowicie i ujrzałem go takim, jaki był naprawdę. Ciemnolicy, szczupły, lecz raczej szczupłością
młodzieńczą niż pochodzącą z zagłodzenia. To nie jego twarz wypalona została w mej pamięci rozżarzonym żelazem. Rysy miał
regularne, przechodzące nieomal w urodziwe, cienie pod zmęczonymi oczyma, a pełną spokoju i opanowania sztywność ciała, mniejszego
i drobniejszego niż moje, wieńczyła prosta i znużona linia warg.
Nie zajrzawszy do listów uwierzytelniających, trzymał je w ręku. Usta podniosły mu się nieco w kącikach, z powagą i znużeniem.
- I bez wątpienia, panie Olyn - rzekł - drugą kieszeń ma pan wypełnioną wystawionymi na Światach Egzotycznych pełnomocnictwami na
przeprowadzenie wywiadów z żołnierzami i oficerami, przybyłymi z Dorsaj, i tuzina innych światów, by stać się nieprzyjaciółmi
Wybrańców Bożych na wojnie?
Uśmiechnąłem się.
Ponieważ miło było znaleźć go tak silnym, po to tylko, by z większą przyjemnością go pokonać.

Rozdział 23

Przyjrzałem mu się z odległości przeszło trzech metrów. Grupowy z Zaprzyjaźnionych, który pozabijał jeńców na Nowej Ziemi, także
mówił o Bożych Wybrańcach.
- Znajdzie je pan pod spodem adresowanych do siebie dokumentów - rzekłem. - Służba Prasowa i jej członkowie cechują się
bezstronnością. Nie opowiadamy się po żadnej ze stron.
- Prawo - nie zgodził się ze mną ciemnolicy młodzieniec - się opowiada.
- Tak, komendancie - odparłem. - Ma pan rację. Tylko że czasami nie wiadomo, gdzie to Prawo się znajduje. Pan i pańskie oddziały
jesteście teraz najeźdźcami na świecie należącym do układu planetarnego, którego wasi przodkowie nigdy nie skolonizowali. Waszym zaś
przeciwnikiem są oddziały najemne na żołdzie dwóch światów, które nie tylko mają swoje miejsce pod słońcami Procjona, ale i są
zobowiązane do obrony mniejszych światów swojego układu... do których zalicza się St. Marie. Nie jestem pewien, czy Prawo znajduje
się po waszej stronie.
Nieznacznie potrząsnął głową i odrzekł:
- Nie oczekujemy wiele zrozumienia od tych, co nie zostali wybrani.
Oderwał wzrok ode mnie i przeniósł na trzymane w ręku papiery.
- Ma pan coś przeciwko temu, bym usiadł? - zapytałem. - Mam chorą nogę.
- Ależ oczywiście. - Skinął głową w kierunku stojącego przy jego biurku krzesła i gdy już usadowiłem się na miejscu, poszedł za moim
przykładem. Przebiegłem wzrokiem rozłożone przed nim na biurku papiery i zauważyłem stojącą na jego krańcu solidografię jednego z
bezokiennych kościołów o wysokich szczytach, jakie budowali Zaprzyjaźnieni. Był to symbol, którego posiadanie było zupełnie legalne,
lecz przypadkowo na przednim planie zdjęcia znajdowało się jeszcze troje ludzi, starszy mężczyzna, kobieta i dziewczynka lat około
czternastu. Wszyscy troje zdradzali rodzinne podobieństwo do Jamethona. Zerknąwszy znad listów uwierzytelniających, zauważył, że im
się przyglądam, i jego wzrok przesunął się na solido i z powrotem, jak gdyby chciał ich przede mną ochronić.
- Wymaga się ode mnie, jak widzę - rzekł, ściągając mój wzrok z powrotem na siebie - bym zapewnił panu współpracę i wszelkie środki.
Znajdziemy tutaj dla pana kwaterę. Czy potrzebuje pan samochodu z kierowcą?
- Dziękuję - odparłem. - Wystarczy mi ten wynajęty samochód na zewnątrz. A prowadzić będę sam.
- Jak pan sobie życzy. - Odłożył przeznaczone dla siebie dokumenty, pozostałe mi zwrócił i pochylił się ku umieszczonej w blacie biurka
krateczce. - Grupowy!
- Tak jest! - odpowiedziała bezzwłocznie krateczka.
- Kwatera dla samotnej osoby cywilnej płci męskiej. Zlecenie parkingowe na pojazd cywilny, parking personelu.
- Tak jest.
Głos z krateczki wyłączył się. Jamethon Black spojrzał na mnie zza biurka. Zrozumiałem, że oczekuje, iż sobie pójdę.
- Komendancie - rzekłem, wkładając listy uwierzytelniające z powrotem do walizeczki - dwa lata temu pańscy Starsi Kościołów
Zjednoczonych na Harmonii i Zjednoczeniu stwierdzili, iż rząd planetarny St. Marie nie wywiązał się z pewnych spornych zobowiązań
kredytowych, a zatem przysłali tu korpus ekspedycyjny celem okupacji i wyegzekwowania płatności. Jaka część tego korpusu, w postaci
ludzi i sprzętu, pozostała przy panu?
- Informacja ta, panie Olyn - odrzekł - zastrzeżona jest tajemnicą wojskową.
- Jednakże pan - uznałem sprawę za zamkniętą - oficer w regulaminowym stopniu komendanta, pełni nad resztkami pańskiego korpusu
ekspedycyjnego funkcję komandora sił zbrojnych. Stanowisko takie wymaga oficera pięć stopni wyższego rangą. Czy spodziewa się pan,
że taki oficer przybędzie i obejmie dowództwo?
- Obawiam się, że będzie pan musiał zadać to pytanie w Dowództwie Naczelnym na Harmonii, panie Olyn.
- Czy spodziewa się pan posiłków w postaci dalszych dostaw ludzi i sprzętu?
- Gdybym się spodziewał - rzekł jednostajnym głosem - uznałbym to również za informację zastrzeżoną.
- Zdaje pan sobie sprawę, iż powszechnie uważa się, że pański Sztab Generalny na Harmonii uznał niniejszą ekspedycję na St. Marie za
sprawę przegraną? Lecz nie chcąc stracić twarzy, zamiast wycofać stąd pana i pańskich ludzi, wolą, by was wycięto w pień.
- Rozumiem - odparł.
- Nie zechciałby pan tego skomentować?
Jego ciemna młoda twarz nawet nie drgnęła.
- Nie będę komentował pogłosek, panie Olyn.

background image

- Zatem pytanie ostatnie. Czy kiedy wiosenna ofensywa wojsk najemnych Exotików wyruszy przeciwko wam, planuje pan poddanie się
czy odwrót na zachód?
- Wybrańcy w Wojnie nigdy się nie cofają - odpowiedział. - Nigdy też nie odstępują ani sami nie są odstępowani przez swoich Braci w
Panu. - Powstał. - Mam pracę, do której muszę powrócić, panie Olyn.
Powstałem również. Byłem od niego wyższy, starszy i mocniej zbudowany i tylko niemal nadludzkie opanowanie pozwalało mu
utrzymywać pozory, że jest kimś mi równym lub lepszym.
- Może porozmawiam z panem później, kiedy będzie miał pan nieco więcej czasu - powiedziałem.
- Jak najbardziej. - Usłyszałem, jak drzwi do gabinetu otwierają się za moimi plecami. - Grupowy - rzekł do kogoś znajdującego się za
moimi plecami - zajmijcie się panem Olynem.
Grupowy, któremu zlecił pieczę nade mną, znalazł mi malutką betonową klitkę z lufcikiem zamiast okna, łóżkiem polowym i mundurową
szafką. Zostawił mnie na chwilę samego i wrócił z podpisaną przepustką.
- Dziękuję - rzekłem, wziąwszy ją od niego. - Gdzie mogę znaleźć Kwaterę Główną wojsk Exotików?
- Nasze ostatnie wiadomości, proszę pana, umieszczają ją około dziewięćdziesięciu kilometrów na wschód od tego miejsca. New San
Marcos. - Był mojego wzrostu, ale jak większość z nich parę lat młodszy, z otaczającą go aurą niewinności, która osobliwie kontrastowała
z atmosferą opanowania cechującą ich wszystkich.
- San Marcos. - Popatrzyłem na niego. - Przypuszczam, że wasi koledzy wiedzą, iż Dowództwo Naczelne na Harmonii zdecydowało się
nie marnować dla was posiłków?
- Nie, proszę pana - odrzekł. Biorąc pod uwagę jego reakcję, mógłbym równie dobrze mówić o pogodzie. Nawet ci chłopcy byli w
dalszym ciągu spokojni i niezłomni. - Czy życzy pan sobie jeszcze czegoś?
- Nie - odparłem. - Dziękuję.
Wyszedł. I ja zrobiłem to samo. Wsiadłem do samochodu i pojechałem dziewięćdziesiąt kilometrów na wschód, do New San Marcos.
Dotarłem tam w trzy kwadranse. Lecz nie od razu poszedłem szukać dowództwa sztabu Exotików. Miałem wpierw do zrobienia coś
innego.
Udałem się do jubilera z ulicy Wallace'a. Trzy niskie schodki poniżej poziomu ulicy i nieprzezroczyste drzwi zaprowadziły mnie do
długiego pomieszczenia wypełnionego przyćmionym światłem i zastawionego szklanymi gablotkami. Na tyłach sklepu, za ostatnią
szafką, urzędował mały starszy człowieczek, gdy zaś podszedłem bliżej, zauważyłem, iż przygląda się mej pelerynie i odznace
korespondenta.
- Czym mogę służyć? - zapytał, gdy stanąłem po drugiej stronie gablotki.
Podniósł swe szare, stare, wąziutkie oczka, osadzone w dziwnie gładkiej twarzy. I spojrzał na mnie.
- Sądzę, że wie pan, co sobą reprezentuję - rzekłem. - Służba Prasowa znana jest na wszystkich światach. Nie bierzemy udziału w
lokalnych rozgrywkach politycznych.
- Tak, proszę pana?
- Tak czy owak, dowiecie się, w jaki sposób znalazłem wasz adres. - Dalej mówiłem z uśmiechem. - Zatem wyjawię wam, że dostałem go
w porcie kosmicznym od autodyspozytora nazwiskiem Imera. Obiecałem mu ochronę w zamian za to, co mi powiedział. Będziemy
zobowiązani, jeśli pozostanie zdrowy i cały.
- Obawiam się... - Położył ręce na szklanym blacie gablotki. Były pożyłkowane ze starości. - Pan chciałby coś kupić?
- Jestem gotowy zapłacić... bez żadnych złych zamiarów - wyznałem - za informację.
Ręce ześlizgnęły się z kontuaru.
- Proszę pana - westchnął z cicha. - Obawiam się, że znalazł się pan w niewłaściwym sklepie.
- Nie wątpię - odparłem - niemniej pański sklep musi mi na razie wystarczyć. Udawajmy, że to jest właściwy sklep i rozmawiam z osobą,
która jest członkiem Błękitnego Frontu.
- Błękitny Front został zdelegalizowany - rzekł. - Żegnam pana.
- Za chwileczkę. Mam najpierw kilka słów do powiedzenia.
- W takim razie bardzo mi przykro. - Skierował się ku zasłonom zakrywającym wyjście. - Nie wolno mi tego słuchać. Nikt nie przyjdzie
do pana w tej izbie, dopóki mówi pan w ten sposób.
Wsunął się między zasłony i już go nie było. Rozejrzałem się po długim i pustym pomieszczeniu.
- No cóż - powiedziałem nieco głośniej. - Zgaduję, że będę musiał mówić do pustych ścian. Jestem pewien, że te ściany mnie słyszą.
Zrobiłem pauzę. Nie było żadnego odzewu.
- W porządku - mówiłem dalej. - Jestem korespondentem. Interesuje mnie jedynie informacja. Nasze szacunkowe oceny sytuacji
wojskowej na St. Marie - i tu powiedziałem prawdę - wykazują, że korpus ekspedycyjny z Zaprzyjaźnionych, opuszczony przez
macierzyste dowództwo, zostanie z wszelką pewnością pochłonięty przez wojska Exotików, gdy tylko ziemia obeschnie na tyle, by ciężki
sprzęt mógł się po niej poruszać.
W dalszym ciągu nie było odpowiedzi, lecz czułem, że jestem słuchany i obserwowany.
- Skutkiem tego - kontynuowałem i tu już kłamałem, choć oni nie mogli o tym wiedzieć - uważamy za nieuniknione, że tutejsze
dowództwo z Zaprzyjaźnionych skontaktuje się z Błękitnym Frontem. Zamach na nieprzyjacielskiego dowódcę jest ewidentnym
pogwałceniem Kodeksu Najemnika i Artykułów Cywilizowanej Sztuki Wojennej... ale cywile mogą czynić to, czego nie wolno
żołnierzom.
W dalszym ciągu za zasłonami nic się nie poruszyło ani nie wydało dźwięku.
- Przedstawiciel Prasy - mówiłem - ma przy sobie Listy Uwierzytelniające Bezstronności. Wiecie, jak wysoko się je ceni. Chcę tylko
zadać kilka pytań. Odpowiedzi zaś traktowane będą jako poufne.
Znów przerwałem, ale w dalszym ciągu nie było reakcji. Odwróciłem się, przemaszerowałem przez całą długość pomieszczenia i
wyszedłem za próg. Nie wcześniej niż w sporej odległości od sklepu pozwoliłem, by ogarnęło mnie i rozgrzało uczucie wewnętrznego
triumfu.

background image

Połkną przynętę. Ludzie tego pokroju zawsze ją połykają. Odnalazłem samochód i pojechałem do Kwatery Głównej Exotików.
Znajdowała się za miastem. Na miejscu zaopiekował się mną najemny komendant nazwiskiem Janol Marat. Zaprowadził mnie do
bąblowatej konstrukcji budynku dowództwa. Panowało tu poczucie celowości, pewność siebie i radosna atmosfera działania. Żołnierze
byli dobrze uzbrojeni i wyszkoleni. Mając świeżo w pamięci obraz Zaprzyjaźnionych, już w pierwszej chwili dostrzegłem różnice.
Powiedziałem o tym Janolowi.
- Naszym dowódcą jest dorsajski komandor i przewyższamy liczebnie przeciwnika. - Wyszczerzył do mnie zęby w uśmiechu. Miał
opaloną na brąz, pociągłą twarz, która, ilekroć wargi wykrzywiały się ku górze, pokrywała się siateczką zmarszczek. - To sprawia, że
wszyscy jesteśmy dobrej myśli. Co więcej, nasz komandor dostanie awans, jeśli zwycięży. Z powrotem na Exotiki i stopień sztabowy... na
dobre pożegna się z polem walki. Zwycięstwo to dla nas czysty interes.
Roześmiałem się i on roześmiał się wraz ze mną.
- Powiedz mi jednak coś więcej - poprosiłem. - Muszę mieć wnioski do wykorzystania w artykułach, które wysyłam do serwisów
prasowych.
- Cóż - zasalutował zamaszyście w odpowiedzi na pozdrowienie przechodzącego obok grupowego, Cassidanina z wyglądu - sądzę, że
możesz wymienić to, co zawsze... fakt, że nasi chlebodawcy z Exotików odmawiają sobie samym prawa do używania siły i w rezultacie,
kiedy przychodzi do opłacenia ludzi i sprzętu, są zwykle dosyć hojni. A Outbond... wiesz, to ambasador Exotików na St. Marie...
- Znam go...
- Zastąpił poprzedniego Outbonda trzy lata temu. Tak czy inaczej, to jest ktoś, nawet jak na człowieka z Mary lub Kultis. Jest ekspertem
od obliczeń ontogenetycznych. Jeśli to cokolwiek dla ciebie znaczy. Dla mnie to czarna magia. - Janol pokazał palcem. - Tutaj jest
kancelaria komandora polnego. To Kensie Graeme.
- Graeme? - odrzekłem, marszcząc brwi. Mogłem się przyznać, iż znam Kensiego Graeme'a, lecz chciałem się przyjrzeć reakcji Janola. -
Gdzieś już słyszałem to nazwisko. - Zbliżyliśmy się do budynku kancelarii. - Graeme...
- Prawdopodobnie myślisz o innym członku tej samej rodziny. - Janol połknął przynętę. - Siostrzeńcu. Kensie to wuj Donala. Nie jest taki
efektowny jak młody Graeme, ale założę się, że polubisz go bardziej, niż polubiłbyś siostrzeńca. Kensie daje się lubić za dwóch.
Spojrzał na mnie, znów szczerząc nieznacznie zęby.
- Czy to ma oznaczać coś szczególnego? - zapytałem.
- Właśnie - odparł Janol. - Daje się lubić za siebie i za brata bliźniaka. Kiedy będziesz w Blauvain, spotkasz się z Ianem Graeme'em. To
na wschodzie, tam gdzie jest ambasada Exotików. Ian to ponury jegomość.
Weszliśmy do kancelarii.
- Nie mogę się przyzwyczaić - rzekłem - do tego, że tak wielu Dorsajów wydaje się spokrewnionych.
- Ani ja. Jeśli o to chodzi, sądzę, iż to dlatego, że w rzeczywistości nie jest ich aż tak wielu. Dorsaj to niewielki świat i ci, którzy przeżyją
dłużej niż kilka lat... - Janol zatrzymał się obok siedzącego za biurkiem komendanta. - Czy możemy zobaczyć się ze starym, Hari? To
reporter z Międzygwiezdnej Służby Prasowej.
- No cóż, chyba tak. - Drugi z oficerów popatrzył na leżącą na biurku tabliczkę sygnalizacyjną. - Jest u niego Outbond, ale w tej chwili
wychodzi. Wchodźcie śmiało.
Janol poprowadził mnie między biurkami. Drzwi po drugiej stronie pokoju otwarły się, zanim do nich doszliśmy, i ukazał się w nich siwy,
krótko ostrzyżony mężczyzna w średnim wieku o twarzy bijącej spokojem, ubrany w błękitną szatę Exotików. Jego niesamowite,
orzechowe oczy spotkały się z moimi.
Był to Padma.
- Outbondzie - powiedział do Padmy Janol - oto...
- Tam Olyn, znam go - odparł Padma miękko. Uśmiechnął się do mnie i zdawało się, że te jego oczy zapaliły się na chwilę, by mnie
oślepić. - Przykro mi było słyszeć o twoim szwagrze, Tam.
Zrobiło mi się zimno od stóp do głów. Byłem gotowy wejść do środka, lecz teraz stałem jak wryty i patrzyłem na niego.
- O moim szwagrze? - zapytałem.
- Młodzieńcu, który zmarł niedaleko Castlemain na Nowej Ziemi.
- O, tak - wykrztusiłem zesztywniałymi wargami. - Jestem tylko zdziwiony, że pan o tym wie.
- Wiem ze względu na ciebie, Tam. - Orzechowe oczy Padmy raz jeszcze zdały się zalśnić ogniem. - Zapomniałeś? Mówiłem ci kiedyś, iż
istnieje nauka zwana ontogenetyką, za pomocą której obliczamy prawdopodobieństwo ludzkich działań w teraźniejszych i przyszłych
sytuacjach. Od pewnego czasu byłeś ważnym czynnikiem tych obliczeń. - Uśmiechnął się. - Oto dlaczego spodziewałem się spotkać cię w
tym miejscu o tej właśnie porze. Wkalkulowaliśmy cię, Tam, w naszą obecną sytuację na St. Marie.
- Doprawdy? - zapytałem. - To doprawdy interesujące.
- Tak też sądziłem - powiedział miękko Padma. - Zwłaszcza dla ciebie. Takiego jak ty reportera powinno to zainteresować.
- Tak też się stało - odparłem. - Brzmi to tak, jak gdybyś wiedział lepiej ode mnie o tym, co mam zamiar tu robić.
- Co do tego - rzekł Padma swym łagodnym głosem - mamy pewne wyliczenia. Przyjdź do mnie do Blauvain, Tam, to ci je pokażę.
- Tak też zrobię - odpowiedziałem.
- Będziesz mile widziany.
Padma skłonił głowę. Jego szata cichym szeptem zamiotła podłogę, gdy odwrócił się i wyszedł.
- Tędy - rzekł Janol, trącając mnie w łokieć. Poderwałem się jak obudzony z głębokiego snu. - Komandor jest tutaj.
Jak automat wszedłem za nim do wewnętrznej części kancelarii. Gdy przestąpiliśmy próg, Kensie Graeme podniósł się z miejsca. Po raz
pierwszy stanąłem twarzą w twarz z tym wysokim, szczupłym mężczyzną w mundurze polowym, o topornej, lecz otwartej i uśmiechniętej
twarzy i czarnej, lekko kręcącej się czuprynie. To szczególne, złociste ciepło osobowości - dziwna rzecz u Dorsaja - zdawało się
promieniować z niego, gdy wstał mnie powitać. Długie palce jego potężnej dłoni zamknęły moją w uścisku.
- Wchodźcie śmiało - rzekł. - Proszę pozwolić, że przyrządzę panu drinka. Janol - dodał pod adresem mego najemnego komendanta z
Nowej Ziemi - nie musisz tu sterczeć. Idź sobie coś przetrącić. I powiedz wszystkim w biurze, że mają przerwę.

background image

Janol zasalutował i wyszedł. Usiadłem, a Graeme odwrócił się w kierunku niewielkiego barku umieszczonego za biurkiem. I oto po raz
pierwszy od trzech lat, pod magicznym wpływem tego siedzącego naprzeciwko mnie niezwykłego wojownika, mojej duszy udzieliła się
odrobina spokoju. Z kimś takim jak on, stojącym u mego boku, nie można mnie było zwyciężyć.

Rozdział 24

- Listy uwierzytelniające? - spytał Graeme, gdy tylko zasiedliśmy ze szklaneczkami dorsajskiej whisky, która jest wyśmienita, w dłoniach.
Podałem mu dokumenty. Prześlizgnął się po nich pobieżnie wzrokiem, wybierając listy od Sayony, bonda Kultis, do "Komandora -
Polowe Siły Zbrojne St. Marie". Te po kolei przestudiował i odłożył na bok. Zwrócił mi skoroszyt z listami uwierzytelniającymi.
- Najpierw zatrzymał się pan w Josephstown? Skinąłem głową. Ujrzałem, że przygląda się uważnie mojej twarzy, jego własna zaś z wolna
trzeźwieje.
- Nie lubi pan Zaprzyjaźnionych - rzekł.
Jego słowa odebrały mi dech w piersiach. Przyszedłem przygotowany na to, że będę musiał wywalczyć sobie sposobność, by mu o tym
powiedzieć. To przyszło zbyt nagle. Odwróciłem oczy.
Nie miałem śmiałości z miejsca mu odpowiedzieć. Nie byłem w stanie. Gdybym bezmyślnie pozwolił odkryć mu karty, musiałbym
wyjawić albo zbyt wiele, albo zbyt mało. Wziąłem się zatem w kupę.
- Jeśli zrobię cokolwiek z resztą swojego życia - wyrzekłem z wolna - to po to tylko, by uczynić wszystko co w mojej mocy dla usunięcia
Zaprzyjaźnionych i tego, co sobą reprezentują, ze wspólnoty cywilizowanych istot ludzkich.
Ponownie spojrzałem na niego. Siedział, trzymając potężny łokieć na blacie biurka, i mi się przyglądał.
- To dość nieprzyjemny punkt widzenia, nieprawdaż?
- Nie bardziej nieprzyjemny niźli ich własny.
- Tak pan uważa? - spytał z powagą. - Ja bym tak nie powiedział.
- Sądziłem - odparłem - że z nas dwóch to pan właśnie prowadzi z nimi walkę.
- No cóż, owszem. - Uśmiechnął się lekko. - Lecz my jesteśmy żołnierzami, stojącymi po dwóch przeciwnych stronach barykady.
- Nie wydaje mi się, by oni myśleli w ten sposób.
Potrząsnął lekko głową.
- Czemu pan tak uważa? - zapytał.
- Przyjrzałem się im - odpowiedziałem. - Trzy lata temu, na Nowej Ziemi, front ogarnął mnie na pozycjach pod Castlemain. Pamięta pan
tę kampanię. - Postukałem się w sztywne kolano. - Dostałem postrzał i zgubiłem drogę. Wokół mnie Cassidanie rozpoczęli odwrót - byli
najemnikami i przeciwko sobie mieli Zaprzyjaźnionych na służbie najemnej.
Zatrzymałem się i napiłem whisky. Gdy odstawiłem szklankę, Kensie nawet nie drgnął. Siedział, cały w oczekiwaniu.
- Był pewien młody Cassidanin, zwykły żołnierz - kontynuowałem. - Pracowałem właśnie nad cyklem reportaży przedstawiających
kampanię z punktu widzenia jednostki. Spośród wszystkich innych jego uczyniłem tą jednostką. To był naturalny wybór. Rozumie pan -
znów napiłem się, do dna opróżniając szklankę - dwa lata wcześniej moja młodsza siostra wyjechała na Cassidę z kontraktem księgowej i
wyszła tam za mąż. On był moim szwagrem.
Graeme wyjął szklankę z mych palców i nic nie mówiąc, uzupełnił jej zawartość.
- W rzeczywistości nie był wcale wojskowym - mówiłem - Studiował mechanikę skoku i miał jeszcze trzy lata do dyplomu. Lecz wypadł
słabo na jednym z egzaminów konkursowych, w czasie gdy Cassida winna była spłacić Nowej Ziemi nadwyżkę kontraktową w
oddziałach wojskowych. - Wziąłem głęboki oddech. - Cóż, by nie przedłużać nadmiernie tej historii, powiem tylko, że skończył na Nowej
Ziemi jako uczestnik tej samej kampanii, którą ja obsługiwałem jako reporter. Pod pretekstem cyklu, który pisałem, spowodowałem, że
przydzielono go do mnie. Obaj myśleliśmy, że robi na tym dobry interes, że w ten sposób będzie bezpieczniejszy. - Wypiłem jeszcze
odrobinę whisky. - Ale - mówiłem dalej - widzi pan, ociupinkę głębiej w strefę walki i od razu o wiele lepszy reportaż. Owego dnia, gdy
oddziały nowoziemskie były w odwrocie, ogarnął nas front. Zarobiłem już loftką w rzepkę kolanową. Czołgi Zaprzyjaźnionych były
coraz bliżej i zaczynało się robić naprawdę gorąco. Wszędzie wokół nas żołnierze pospiesznie się wycofywali, lecz David usiłował
donieść mnie na miejsce, gdyż uważał, że czołgi Zaprzyjaźnionych usmażą mnie żywcem, nim będą miały czas zauważyć, że nie biorę
udziału w walce. Cóż - wziąłem następny głęboki oddech - ogarnęły nas oddziały piechoty z Zaprzyjaźnionych. Zabrali nas na coś w
rodzaju polanki, gdzie zgromadzono już sporo jeńców, i trzymali nas tam przez jakiś czas. Potem pewien grupowy... jeden z tych
fanatycznych typów, wysoki żołnierz w moim wieku, o wyglądzie głodomora... przybył z rozkazem przegrupowania do następnego ataku.
- Urwałem i napiłem się znowu. Lecz nie poczułem smaku. - Oznaczało to, że nie mogą poświęcić ani jednego człowieka do pilnowania
jeńców. Mają puścić ich wolno na tyłach pozycji Zaprzyjaźnionych. Grupowy orzekł, że to na nic. Muszą się upewnić, że jeńcy nie będą
w stanie im zagrozić. Graeme w dalszym ciągu mnie obserwował.
- Nie zrozumiałem tego. Nie połapałem się nawet wtedy, gdy pozostali Zaprzyjaźnieni... żaden z nich nie był nawet podoficerem...
sprzeciwili się. - Postawiłem szklaneczkę obok siebie na biurku i utkwiłem wzrok w ścianie gabinetu, widząc to jeszcze raz w całości tak
wyraźnie, jakbym oglądał za oknem. - Pamiętam, jak grupowy wyprężył się jak struna. Widziałem jego oczy. Jak gdyby sprzeciw innych
mu ubliżył. "Czy to Wybrańcy Boży?" krzyczał na nich. "Czyż należą do grona Wybranych?" - Popatrzyłem na Kensiego Graeme'a i
ujrzałem, że w dalszym ciągu tkwi w bezruchu, obserwując mnie ze szklaneczką w dłoni, w której ta wyglądała jak naparstek. - Rozumie
pan? - spytałem go. - Jak gdyby dlatego, że nie byli Zaprzyjaźnionymi, jeńcy utracili miano istot ludzkich. Jak gdyby byli stworzeniami
niższego rzędu, które można z całym spokojem zabijać. - Wstrząsnąłem się raptownie. - I to właśnie zrobił! Siedziałem tam, oparty o pień
drzewa, bezpieczny dzięki uniformowi korespondenta "Wiadomości" i patrzyłem, jak ich rozstrzeliwuje. Wszystkich po kolei. Siedziałem
tam i patrzyłem na Dave'a i on patrzył na mnie, siedząc, kiedy grupowy go zastrzelił!

background image

Momentalnie zatrzymałem się. Nie miałem zamiaru przedstawić tego w taki sposób. Stało się tak tylko dlatego, że nie mogłem
opowiedzieć o tym nikomu, kto by zrozumiał, jak bardzo byłem w owej chwili bezradny. Lecz było coś takiego w osobowości Graeme'a,
co nasunęło mi myśl, że on zrozumie.
- Tak - powiedział po chwili, zabierając i napełniając ponownie moją szklaneczkę. - Tego rodzaju sprawy bywają wyjątkowo paskudne.
Czy ten grupowy został znaleziony i osądzony na mocy Kodeksu Najemnika?
- Tak, ale za późno.
Skinął głową i wpatrzył się w pustą ścianę obok mnie.
- Oczywiście, nie wszyscy są tacy.
- Wystarczająco wielu, by stali się z tego znani.
- Niestety, tak. Cóż - uśmiechnął się do mnie leciutko - spróbujemy wyeliminować tego rodzaju sprawy z obecnej kampanii.
- Proszę mi powiedzieć - rzekłem, odstawiając szklaneczkę. - Czy tego rodzaju sprawy... jak pan to ujmuje... przytrafiają się kiedykolwiek
samym Zaprzyjaźnionym?
Wówczas w atmosferze pokoju nastąpiła zmiana. Odpowiedział dopiero po króciutkiej pauzie. Uczułem, czekając na jego słowa, że moje
serce uderzyło wolno trzy razy.
Wreszcie przemówił.
- Nie, nie zdarzają się.
- Dlaczego? - spytałem.
Atmosfera w pokoju zgęstniała. I zdałem sobie sprawę, iż posunąłem się za daleko. Do tej pory siedziałem, rozmawiając z nim jak
człowiek z człowiekiem i zapominając, kim był poza tym. Teraz zapomniałem, że był człowiekiem, i zacząłem traktować go jak Dorsaja -
jednostkę tak samo jak ja ludzką, lecz od pokoleń hodowaną i szkoloną do celów, które nas różnią. Nie drgnął nawet, nie zmienił tembru
głosu, ani nic w tym guście, lecz w jakiś sposób zdołał oddalić się ode mnie do górniejszego, zimniejszego i bardziej kamienistego kraju,
o wejście do którego mogłem pokusić się tylko na własne ryzyko.
Pamiętałem, co mówi się o jego ludzie, pochodzącym z tej maleńkiej, zimnej, górzysto-skalistej planetki: że jeśli Dorsajowie uznaliby za
stosowne wycofać swych wojowników ze służby na innych światach i rzucić tym światom wyzwanie, nawet połączona potęga całej reszty
cywilizacji nie byłaby im w stanie się oprzeć. Nigdy do tej pory w to nie wierzyłem. Tak naprawdę to do tej pory nigdy nawet nie
poświęciłem tej myśli wiele uwagi. Lecz gdy siedziałem tam wówczas, nagle stało się to dla mnie zupełnie realne. Raptem poczułem
pewność, lodowatą niczym arktyczny wicher, że jest to prawdą, i dopiero wówczas odpowiedział na moje pytanie.
- Ponieważ - rzekł Kensie Graeme - wszelkie postępki tego rodzaju są wyraźnie zabronione na mocy Artykułu Drugiego Kodeksu
Najemnika.
Potem zaś bez uprzedzenia rozpłynął się w uśmiechu i to, co wyczuwałem w pokoju, ulotniło się. Znów odetchnąłem. - A zatem -
powiedział, stawiając na biurku opróżnioną szklaneczkę - czy ma pan coś przeciwko towarzyszeniu nam przy posiłku w mesie
oficerskiej?
Zjadłem z nimi obiad i to z wielką przyjemnością. Chcieli, bym przenocował, ale czułem, iż ciągnie mnie z powrotem do owego zimnego,
pozbawionego wszelkiej radości obozowiska nie opodał Josephstown, gdzie czekała mnie jedyna w swoim rodzaju lodowata i gorzka
satysfakcja, płynąca z faktu przebywania wśród własnych wrogów.
Wróciłem.
Było około jedenastej wieczorem, kiedy wjechałem za bramę obozowiska i zaparkowałem. Akurat przy wejściu do Jamethonowej
Kwatery Głównej ukazała się jakaś postać. Plac był nie oświetlony, jeśli nie liczyć kilku reflektorów na murach, a i ich światło gubiło się
na mokrym od deszczu trotuarze. Przez chwilę nie mogłem tej postaci rozpoznać - potem jednak stwierdziłem, że to Jamethon.
Byłby mnie minął w pewnej niewielkiej odległości, lecz wysiadłem z samochodu i wyszedłem mu na spotkanie. Zatrzymał się, gdy
zaszedłem mu drogę.
- Witam, panie Olyn - powiedział gładko.
W ciemnościach nie mogłem dojrzeć wyrazu jego twarzy.
- Mam pytanie - rzekłem, uśmiechając się pod osłoną ciemności.
- Za późno już na pytania.
- To nie potrwa długo. - Wytężyłem wzrok, by dostrzec coś w jego twarzy, lecz pozostawała w zupełnym cieniu. - Odwiedziłem obóz
Exotików. Ich dowódca to Dorsaj. Sądzę, że wiedział pan o tym?
- Owszem.
Ledwie widziałem, jak porusza wargami.
- Nawiązaliśmy rozmowę. Wypłynęła pewna różnica zdań i postanowiłem zadać panu jedno pytanie. Czy kiedykolwiek rozkazał pan
swoim ludziom zabijać jeńców?
Rozdzieliła nas krótka i niesamowita chwila ciszy. Wreszcie odpowiedział.
- Zabijanie oraz niewłaściwe traktowanie jeńców - rzekł beznamiętnie - jest zabronione na mocy Artykułu Drugiego Kodeksu Najemnika.
- Lecz nie występujecie tutaj jako najemnicy, prawda? Jesteście wojskiem swego własnego świata, pozostającym na służbie Prawdziwego
Kościoła i jego Starszych.
- Panie Olyn - odparł, gdy ja w dalszym ciągu daremnie wytężałem wzrok, by dojrzeć wyraz pozostającej w cieniu twarzy i wydawało się,
że słowa przychodzą mu z trudem, mimo że ton, jakim zostały wypowiedziane, był jak zawsze spokojny. - Mój Pan wyznaczył mnie na
Swego sługę i naczelnika zastępów wojennych. Nie zawiodę Go w żadnym z tych zadań.
Co powiedziawszy odwrócił się, minął mnie z twarzą w dalszym ciągu ukrytą w cieniu i poszedł dalej.
Zostawszy sam, powróciłem do mej kwatery, rozebrałem się i położyłem na przydzielonym mi twardym i wąskim łóżku. Za oknem
deszcz przestał wreszcie padać. Przez otwarty, nie oszklony otwór okienny mogłem dojrzeć na niebie kilka gwiazd.
Leżałem i czekając na nadejście snu, robiłem w myśli notatki na temat tego, co muszę wykonać następnego dnia. Spotkanie z Padmą
wstrząsnęło mną do głębi. Dziwna rzecz, ale jakoś niemal bez reszty udało mi się zapomnieć, że jego wyliczenia prawdopodobieństwa

background image

działań ludzkich mogą stosować się do mnie osobiście. Przypomnienie tego faktu wstrząsnęło mną znowu. Będę musiał dowiedzieć się
czegoś więcej o tym, jak wiele wiedzy zawiera w sobie jego nauka - ontogenetyka - oraz ile potrafi przewidzieć. Jeśli zajdzie taka
potrzeba - od samego Padmy. Lecz wpierw zasięgnę informacji z ogólnie dostępnych źródeł.
W normalnych okolicznościach, myślałem, nikt nie bawiłby się fantastyczną sugestią, że jeden człowiek taki jak ja byłby w stanie
zniszczyć całą kulturę, nie wyłączając populacji dwóch światów. Nikt, oprócz być może Padmy. To, o czym ja wiedziałem, on mógłby
odkryć za pomocą swoich obliczeń. A był to fakt, że Zaprzyjaźnione Światy Harmonii i Zjednoczenia stanęły u progu decyzji, która miała
być sprawą życia i śmierci dla ich bytu. Byle drobiazg mógł przeważyć szale, na których rozstrzygały się ich losy. Jeszcze raz
przewertowałem w myślach cały plan.
Pomiędzy gwiazdami wiały nowe wiatry.
Czterysta lat wstecz wszyscy byliśmy ludźmi z Ziemi - Starej Ziemi, ojczystej planety, która była moją rodzinną glebą. Jednym ludem.
Potem, wyruszając na podbój nowych światów, rasa ludzka "rozszczepiła się", by użyć terminu Exotików. Każdy malutki fragment
społeczeństwa i każdy typ psychologiczny oderwał się od swojego miejsca i połączył z podobnymi sobie, by razem podążyć w kierunku
typów wyspecjalizowanych. Aż w rezultacie otrzymaliśmy pół tuzina fragmentarycznych ludzkich typów: na Dorsaj - wojownika, na
Exotikach - filozofa, na Newtonie, Wenus i Cassidzie - ścisłego naukowca, i tak dalej.
Poszczególne typy zrodziła izolacja. Później wzajemna łączność pomiędzy młodszymi światami i ustawicznie rosnące tempo postępu
technologicznego wymusiły specjalizację. Handel pomiędzy światami polegał na wymianie wykwalifikowanych umysłów. Generałowie z
Dorsaj tyle byli warci, ilu po aktualnym kursie wymiany można było za nich dostać psychiatrów z Exotików. Za takich jak ja ziemskich
specjalistów od środków masowego przekazu kupowało się projektantów statków kosmicznych z Cassidy. I tak działo się przez ostatnich
sto lat.
Lecz teraz światy dryfowały ku sobie. Ekonomika stapiała rasę z powrotem w jedną całość. A na każdym ze światów toczyła się walka,
by obrócić fazę stapiania się na własną korzyść, zachowując przy tym możliwie największą ilość własnych obyczajów.
Kompromis był koniecznością - lecz surowa, obdarzona sztywnym karkiem religia Zaprzyjaźnionych zabraniała kompromisów i zyskała
sobie wielu wrogów. Na innych światach opinia publiczna wystąpiła już przeciw Zaprzyjaźnionym. Zdyskredytować ich, obsmarować
publicznie tutaj, z okazji tej kampanii, a nie będą mogli wynajmować swych żołnierzy. Utracą nadwyżkę handlową, potrzebną do
wynajęcia wykwalifikowanych fachowców, szkolonych w wyspecjalizowanych ośrodkach na innych światach, którzy są im niezbędni, by
utrzymać obie ubogie w zasoby naturalne planety przy życiu. Zginą.
Tak jak zginął młody Dave. Powoli. W mroku.
Oto teraz w ciemnościach, gdy pomyślałem o tym, wszystko jeszcze raz stanęło mi przed oczami. Było zaledwie późne popołudnie, gdy
zostaliśmy wzięci do niewoli, lecz nim grupowy przyniósł naszym strażnikom rozkaz wymarszu, słońce niemal już zaszło.
Przypomniałem sobie, jak czołgałem się ku zwłokom, kiedy oni już odeszli, kiedy już było po wszystkim i pozostałem na polanie sam. I
znalazłem wśród nich Dave'a, wciąż jeszcze przy życiu. Był ranny w tułów, nie zdołałem zatamować krwotoku.
Później powiedziano mi, że nic by nie pomogło, nawet gdyby mi się udało. Ale wtedy sądziłem inaczej. A więc próbowałem. Lecz w
końcu dałem za wygraną, a do tego czasu zapadły całkowite ciemności. Trzymałem go tylko w objęciach i nie wiedziałem, że umarł,
dopóki nie zaczął stygnąć. I wtedy właśnie począłem się przemieniać w to, co mój wuj zawsze chciał ze mnie zrobić. Czułem, że
wewnątrz umieram. Dave i moja siostra mieli mi stworzyć rodzinę, jedyną, jaką miałem nadzieję mieć kiedykolwiek. Tymczasem
mogłem jedynie siedzieć tam w ciemnościach, trzymając Dave'a w objęciach i słuchając, jak krew kropla za kroplą skapuje z jego
przesiąkniętego czerwienią ubrania na wyściełające ziemię zwiędłe liście dębu różnokształtnego.
Leżałem oto w obozowisku Zaprzyjaźnionych, nie mogąc zasnąć i rozpamiętując przeszłość. I po chwili usłyszałem maszerujących
żołnierzy, ustawiających się w szyku do wieczornego nabożeństwa.
Leżałem na plecach i słuchałem. Wreszcie ich stopy zatrzymały się w marszu. Jedyne okno mojego pokoju znajdowało się wysoko nad
łóżkiem, na ścianie, do której przylegała lewa strona mojej pryczy. Nie było oszklone i nie stanowiło żadnej przeszkody dla nocnego
powietrza i przenoszonych przez nie dźwięków, jak również dla dochodzącego z placu przyćmionego światła, które na przeciwległej
ścianie pokoju rysowało blady prostokąt. Leżałem, wpatrując się w ten prostokąt oraz słuchając odbywającego się za oknem nabożeństwa,
dopóki nie usłyszałem, że oficer dyżurny poddaje im wersety modlitwy o przyszłe zasługi. Potem znów odśpiewali swój hymn bojowy i
tym razem wysłuchałem go na leżąco od początku do końca.
Żołnierzu, nie pytaj, ni jutro, ni dziś,
Dokąd idą na wojnę sztandary.
Do walki z Anarchem co dzień trzeba iść.
Uderz i nie znaj w ciosach miary!
I sława, i honor, i chwalą, i zysk,
Igraszki miedziaka nie warte.
Pełń swą powinność i nie złota błysk,
Lecz życie swe postaw na kartę!
Troska i krew, cierpienie aż po kres
Przypadły nam wszystkim w udziale.
W pierś wroga wymierz obnażony miecz,
Nim padniesz w bitewnym zapale!
Taki Żołnierzy nasz Pańskich jest los,
Gdy staniem u podnóży Tronu,
Ochrzczonym krwią własną rozkaże nam Głos,
Wejść samym do Bożego Domu.
Po czym rozeszli się na spoczynek na prycze nie lepsze od mojej.

background image

Leżałem tam, wsłuchując się w ciszę panującą na placu apelowym i miarowe kapanie dochodzące z rynny umieszczonej tuż za oknem, w
powolne krople spadające jedna za drugą po deszczu, niezliczone w ciemności.

Rozdział 25

Od dnia mojego wylądowania ani razu nie padał deszcz. Z dnia na dzień pola robiły się coraz suchsze. Niedługo miały stać się
wystarczająco twarde, by utrzymać ciężki sprzęt do prowadzenia wojny naziemnej i dla nikogo nie było tajemnicą, że wówczas ruszy
ofensywa Exotików. Tymczasem zarówno wojska z Zaprzyjaźnionych, jak i Exotików odbywały ćwiczenia.
Przez następnych kilka tygodni byłem zajęty pracą korespondenta - głównie artykułami i drobnymi reportażykami na temat stosunków
żołnierzy z miejscową ludnością. Miałem wysyłać depesze, toteż nadawałem je skrupulatnie. Korespondent prasowy jest tyle wart, ile
warte są jego kontakty, toteż nawiązałem je wszędzie poza oddziałami Zaprzyjaźnionych. Ci okazywali rezerwę, chociaż rozmawiałem z
wieloma. Wzbraniali się przed okazywaniem zwątpienia i strachu.
Słyszałem opinie, że Zaprzyjaźnieni są generalnie nie doszkoleni, a to dlatego, że samobójcza taktyka ich oficerów stwarza konieczność
ustawicznego uzupełniania ich szeregów surowym rekrutem. Lecz ci, których spotykałem tutaj, stanowili niedobitki korpusu
ekspedycyjnego sześć razy większej liczebności. Wszyscy bez wyjątku byli weteranami, choć większość z nich nie przekroczyła jeszcze
dwudziestki. Zaledwie sporadycznie między podoficerami i nieco częściej wśród oficerów widywałem odpowiedniki grupowego, który
rozstrzelał jeńców na Nowej Ziemi. Tutaj ludzie tego pokroju sprawiali wrażenie wściekłych szarych wilków, które wmieszały się do
stada miłych i dobrze ułożonych młodych psiaków, ledwie wyrosłych z okresu szczenięctwa. Aż brała pokusa pomyśleć, iż tylko tacy jak
oni stanowią to, co postanowiłem skazać na zgubę.
By tę pokusę zwalczyć, powiedziałem sobie, że Aleksander Wielki poprowadził ekspedycję przeciwko górskim plemionom, ogłosił się
władcą w Pelli, stolicy Macedonii, i po raz pierwszy skazał na śmierć człowieka jako szesnastolatek. Lecz w dalszym ciągu żołnierze z
Zaprzyjaźnionych sprawiali na mnie wrażenie młodocianych. Nie mogłem się powstrzymać, by nie przeciwstawiać ich dorosłym,
doświadczonym najemnikom z oddziałów Kensiego Graeme'a. Gdyż wierni swym zasadom Exotikowie nie przyjęliby na służbę
oddziałów pochodzących z poboru ani żołnierzy, którzy by wdziali mundur inaczej niż z własnej i nieprzymuszonej woli.
Przez ten czas nie otrzymałem żadnych wiadomości od Błękitnego Frontu. Nie minęły dwa tygodnie, a miałem już w New San Marcos
swoich ludzi, na początku zaś trzeciego tygodnia jeden z nich przyniósł mi wiadomość, że sklep jubilerski przy ulicy Wallace'a zamknął
swoje podwoje, zaciągnął story, opróżnił podłużne pomieszczenie z towaru i wyposażenia, po czym zmienił lokalizację lub wycofał się z
interesu. Tylko tego było mi trzeba.
Przez następne kilka dni trzymałem się w bezpośredniej bliskości Jamethona Blacka i jeszcze przed upływem tygodnia obserwacja
przyniosła efekty.
O godzinie dziesiątej owej piątkowej nocy znajdowałem się na wąskiej kładce, zawieszonej nad moją kwaterą, a pod pomostem
wartownika na szczycie muru, obserwując, jak trzej cywile z przynależnością do Błękitnego Frontu wypisaną na twarzy wjechali na plac
apelowy, wysiedli i weszli do kancelarii Jamethona.
Przebywali tam przez nieco ponad godzinę. Kiedy wyszli, zszedłem położyć się spać. Tej nocy spałem twardo jak kamień.
Następnego dnia wstałem wcześnie, ale już czekała na mnie poczta. Liniowcem pasażerskim doszła do mnie wiadomość, że dyrektor
Służby Prasowej na Ziemi osobiście gratuluje mi moich depesz. Kiedyś, jeszcze przed trzema laty, znaczyłoby to dla mnie bardzo wiele.
Dziś tylko się zaniepokoiłem, by nie uznali przygotowanego przeze mnie gruntu za dostatecznie dojrzały, by podesłać mi kilku ludzi do
pomocy. Nie mogłem ryzykować, że dodatkowy personel odkryje, czym się teraz zajmuję.
Wsiadłem do samochodu i wyruszyłem na wschód szosą na New San Marcos do Kwatery Głównej Exotików. Oddziały z
Zaprzyjaźnionych pociągnęły już w pole; osiemnaście kilometrów na wschód od Josephstown zostałem zatrzymany przez oddziałek
pięciu młodziutkich żołnierzy, bez żadnego podoficera nad sobą. Rozpoznali mnie.
- W imię Boże, panie Olyn - rzekł pierwszy, który dopadł mojego samochodu, pochylając się, by przemówić przez otwarte po lewej
stronie okno. - Nie może pan przejechać.
- Nie macie nic przeciwko temu, bym zapytał dlaczego?
Odwrócił się i skinął ręką w kierunku dolinki, znajdującej się w dole pomiędzy dwoma lesistymi pagórkami po naszej lewej stronie.
- Pomiary taktyczne w toku.
Spojrzałem. Dolinka czy też łąka miała nie więcej niż sto metrów szerokości od jednego krańca zalesionego zbocza do drugiego; szła ode
mnie zakosem i skręcała, by zniknąć po prawej stronie. U stóp leśnych stoków, tam gdzie spotykały się one z otwartą łąką, rosły zakwitłe
przed kilku dniami krzewy bzów. Sama łąka jaśniała zielenią i seledynem młodej trawy wczesnego lata oraz bielą i fioletem bzów, a
wyrastające zza krzewów bzów dęby różnokształtne miały sylwetki puszyste od drobnego, świeżego listowia.
W centrum tego wszystkiego, na środku łąki, czarno ubrane postacie krzątały się z przyrządami obliczeniowymi w dłoniach, mierząc i
obliczając szansę zadania śmierci pod dowolnymi kątami. W punkcie centralnym łąki z jakichś powodów ustawiono słupki miernicze -
pojedynczy słupek, potem słupek naprzeciwko niego z dwoma słupkami po bokach i jeszcze jeden słupek w prostej linii przed nami. Nie
opodal znajdował się jeszcze jeden samotny słupek, leżący na ziemi, jak gdyby przewrócony i zapomniany. Popatrzyłem znów na
szczupłą, młodą twarz żołnierza.
- Przygotowania do zwyciężenia Exotików? - spytałem.
Przyjął to tak, jak gdyby było to normalne pytanie, a w moim głosie nie było wcale ironii.
- Tak, proszę pana - odrzekł z powagą.
Spojrzałem nań i na niewinny wzrok oraz naprężone pod skórą mięśnie pozostałych.
- Nigdy wam nie przyszło do głowy, że możecie przegrać?

background image

- Nie, panie Olyn. - Potrząsnął z namaszczeniem głową. - Nikt nie może przegrać, gdy idzie walczyć za swojego Pana. - Ujrzał, że nie
byłem o tym przekonany, i zabrał się na serio do dzieła. - Albowiem On dotyka swych żołnierzy własną dłonią. I jedyne, co może ich
spotkać, to zwycięstwo... albo czasami śmierć. A czymże jest śmierć?
Rozejrzał się wśród swych kolegów i wszyscy skinęli potakująco głowami.
- Czymże jest śmierć? - odpowiedzieli jak echo.
Przyjrzałem się im. Oto stali, zapytując mnie oraz siebie nawzajem, czymże jest śmierć, jak gdyby mówili o wykonaniu jakiejś ciężkiej,
lecz nieodzownej pracy.
Miałem dla nich odpowiedź, lecz jej nie wyjawiłem. Śmierć to był grupowy, jeden z ich własnego plemienia, wydający takim jak oni
żołnierzom rozkaz wymordowania jeńców. Tym była śmierć.
- Wezwijcie oficera - rzekłem. - Moja przepustka zezwala mi iść dalej.
- Przykro mi, proszę pana - odparł ten, który ze mną rozmawiał - ale nie możemy opuścić naszych posterunków, by wezwać oficera.
Niedługo ktoś się powinien zjawić.
Przeczuwałem, co znaczy "niedługo", i miałem rację. Nim przyszedł przodownik roty z rozkazem, by mnie przepuścili, sami zaś zabrali
się do jedzenia, minęło południe.
Gdy zajechałem do Kwatery Głównej Kensiego Graeme'a, słońce chyliło się już ku zachodowi, rysując na ziemi długie cienie drzew.
Można by jednak pomyśleć, że obóz dopiero się budzi. Nie potrzeba było żadnego doświadczenia, by stwierdzić, że Exotikowie zaczynają
wreszcie następować na Jamethona.
Odnalazłem Janola Marata, komendanta z Nowej Ziemi.
- Muszę się widzieć z komandorem polnym Graeme'em - powiedziałem.
Potrząsnął głową, mimo że zdążyliśmy się już na dobre zaprzyjaźnić.
- Nie teraz, Tam. Bardzo mi przykro.
- Janol - rzekłem - nie chodzi o wywiad. To kwestia życia i śmierci. Nie żartuję. Muszę się zobaczyć z Kensiem.
Popatrzył na mnie pytająco. Wytrzymałem jego wzrok z mocą.
- Poczekaj tutaj - powiedział.
Staliśmy tuż przy wejściu do kancelarii dowództwa. Wyszedł i nie było go może pięć minut. Czekałem, przysłuchując się tykaniu
ściennego zegara. Wreszcie wrócił.
- Tędy - oznajmił.
Poprowadził mnie drogą na tyłach plastykowych budynków zaokrąglonych niczym bąble do niewielkiego baraczku, na wpół ukrytego
pomiędzy drzewami. Zorientowałem się, że to osobista kwatera Kensiego. Poprzez niewielki salonik dostaliśmy się do sypialni połączonej
z łazienką. Kensie dopiero co wyszedł spod prysznica i właśnie ubierał się w strój bitewny. Popatrzył na mnie ciekawie, po czym zwrócił
z powrotem wzrok na Janola.
- W porządku, komendancie - rzekł. - Może pan teraz wrócić do swoich zajęć.
- Tak jest - odparł Janol, nie patrząc na mnie. Zasalutował i wyszedł.
- W porządku, Tam - powiedział Kensie, wciągając mundurowe spodnie. - O co chodzi?
- Wiem, że jest pan gotowy do wymarszu - odrzekłem.
Popatrzył na mnie wzrokiem nie pozbawionym humoru, zapinając spodnie w pasie. Był jeszcze bez koszuli, co we względnie małej
przestrzeni pokoju sprawiło, iż przybrał rozmiary olbrzyma, niby jakaś niepohamowana siła przyrody. Ciało miał spalone na brąz, a barki
i klatkę piersiową spowijały mu wstęgi muskułów. Brzuch miał wklęsły, gdy zaś poruszał ramionami, ukazywały się na nich i nikły węzły
mięśni. Raz jeszcze wyczułem w nim ów szczególny, niepowtarzalny pierwiastek Dorsajów. Nie chodziło tu jedynie o siłę i potężną
budowę. Nie chodziło nawet o fakt, że był to ktoś od wczesnego dzieciństwa szkolony do walki, ktoś wyhodowany do boju. Nie, to coś
istniało, lecz było nienamacalne - ten sam skok jakościowy, który można byłoby odkryć u czystej krwi Exotików, jak choćby u Outbonda
Padmy, lub u pierwszego lepszego newtoniańskiego lub cassidańskiego badacza. Coś tak bardzo ponad zwykłą ludzką miarę, że obok
pogody ducha napawało poczuciem głębokiego przekonania o własnej wielkości w swojej dziedzinie, coś, co sprawiało, iż był poza
wszelką słabością, niedosiężny i niezwyciężony.
W duchu ujrzałem przed sobą drobny, czarniawy cień Jamethona, próbujący stawić czoło takiemu człowiekowi, i jakakolwiek myśl o jego
zwycięstwie była nie do pomyślenia, była niemożliwością.
Ale zawsze istniało niebezpieczeństwo.
- Dobrze. Powiem panu, po co przyszedłem - rzekłem do Kensiego. - Właśnie odkryłem, że Black jest w kontakcie z Błękitnym Frontem,
miejscową grupą terrorystów politycznych, z Kwaterą Główną w Blauvain. Trzej z nich odwiedzili go zeszłej nocy. Widziałem na własne
oczy.
Kensie podniósł koszulę i naciągnął rękaw.
- Wiem - odparł.
Spojrzałem nań ze zdumieniem.
- Pan nie rozumie? - powiedziałem. - To zabójcy. Tylko taki towar im został na składzie. A człowiekiem, którego na spółkę z Jamethonem
chętnie by się pozbyli... jest pan.
Naciągnął drugi rękaw.
- Wiem o tym - rzekł. - Chcą usunąć obecny rząd St. Marie i sami dojść do władzy... co nie jest możliwe, póki za pieniądze Exotików
utrzymujemy tu spokój.
- Do tej pory nie mieli Jamethona do pomocy.
- A teraz mają? - spytał, przesuwając po zapięciu koszuli palcem wskazującym i kciukiem.
- Zaprzyjaźnieni są gotowi na wszystko - odparłem. - Gdyby nawet jutro przyszły posiłki, Jamethon wie, że nie ma żadnych szans, skoro
pan wyruszy w pole. Zabójcy mogą być wyjęci spod prawa na mocy Konwencji Wojennej i Kodeksu Najemnika, ale obaj znamy
Zaprzyjaźnionych.

background image

Kensie spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem i wziął marynarkę.
- Czy doprawdy obaj?
Wytrzymałem jego spojrzenie.
- A nie?
- Tam. - Włożył marynarkę i zapiął. - Znam ludzi, z którymi zmuszony jestem walczyć. Znać ich to mój zawód. Ale na jakiej podstawie
pan sądzi, że ich poznał?
- To również mój obowiązek - odrzekłem. - Pewnie pan zapomniał. Jestem reporterem. Pracuję z materiałem ludzkim. Po pierwsze, po
drugie i po trzecie.
- Ale Zaprzyjaźnionymi pan gardzi.
- A nie powinienem? - odparłem. - Byłem na wszystkich światach. Widziałem cetańskiego przedsiębiorcę... pilnuje on swoich zysków,
lecz poza tym jest człowiekiem. Widziałem Newtonian i Wenusjan... chodzą z głowami w chmurach, lecz jeśli umiejętnie pociągnąć za
rękaw, można ich sprowadzić na ziemię. Widziałem Exotików, którzy jak Padma wyczyniają z umysłem salonowe sztuczki, i
Freilandczyka po uszy zagrzebanego we własnych formularzach. Widziałem mieszkańców Starej Ziemi, mojego własnego świata,
mieszkańców Coby, Wenus, a nawet jak pan... Dorsaj. I powiem panu, że wszyscy mieli ze sobą coś wspólnego, przynajmniej pod tym
jednym względem. Obok tego wszystkiego byli ludźmi. Każdy z nich był człowiekiem... po prostu wyspecjalizowali się w jakiś jeden
szczególnie cenny sposób.
- A Zaprzyjaźnieni nie?
- Fanatyzm - odpowiedziałem. - Czy jest jakąś wartością? Wprost przeciwnie. Cóż jest dobrego, a przynajmniej dopuszczalnego w ślepej,
głuchej, niemej i bezmyślnej wierze, która nie pozwala człowiekowi kierować się swoim rozumem?
- Skąd pan wie, że nie kierują się rozumem? - zapytał Kensie.
Stał teraz twarzą do mnie.
- Być może niektórzy - odparłem. - Być może za młodu, nim zdąży zadziałać trucizna. Jakiż z tego pożytek, tak długo jak ta kultura
istnieje?
W pokoju zapadła nagle cisza.
- O czym pan mówi? - spytał Kensie.
- Mówię o tym, że powinien pan schwytać zabójców - odrzekłem. - Nie chce pan tutaj oddziałów z Zaprzyjaźnionych? Niech pan
udowodni, że Jamethon Black, wchodząc z nimi w zmowę celem zamordowania pana, złamał Konwencję Wojenną, a może pan zdobyć
St. Marie dla Exotików bez jednego wystrzału.
- A to w jaki sposób?
- Dzięki mnie - odpowiedziałem. - Mam dojście do organizacji politycznej, którą reprezentują zabójcy. Niech mi pan pozwoli pójść do
nich jako pański przedstawiciel i przelicytować Jamethona. Może im pan na początek zaoferować uznanie przez obecny rząd. Jeśli uda się
panu tak małym kosztem oczyścić planetę z Zaprzyjaźnionych, Padma i liderzy aktualnego rządu będą musieli pana poprzeć.
Popatrzył na mnie oczami bez wyrazu.
- A co miałbym za to kupić? - zapytał.
- Oświadczenie Zaprzyjaźnionych, że zostali wynajęci do zamordowania pana. Może zeznawać ich tylu, ilu tylko będzie potrzeba.
- Żaden sąd międzyplanetarny nie uwierzyłby ludziom tego pokroju - rzekł Kensie.
- Aha - odparłem i nie mogłem powstrzymać się od uśmiechu. - Lecz uwierzyliby mnie, gdybym jako przedstawiciel Służby Prasowej
potwierdził każde słowo, które zostało wypowiedziane.
Znowu zapadła cisza. Twarz Kensiego zupełnie nic nie wyrażała.
- Rozumiem - odrzekł.
Przesunął się obok mnie, kierując się do salonu. Pomaszerowałem za nim. Podszedł do telefonu, nacisnął guzik i przemówił do pustego
szarego ekranu.
- Janol - powiedział.
Odwrócił się plecami do ekranu, podszedł do stojącej naprzeciwko szafki z bronią i zaczął wkładać bojową uprząż. Ruchy miał
niespieszne, nie spoglądał na mnie i nie odzywał się ani słowem. Po kilku długich minutach wejście do budynku odsunęło się na bok i do
środka wkroczył Janol.
- Melduję się na rozkaz - rzekł freilandzki oficer.
- Pan Olyn zostaje tu aż do odwołania.
- Tak jest.
Graeme wyszedł.
Stałem oniemiały, wpatrując się w drzwi, którymi opuścił pokój. Nie mogłem uwierzyć, że zdecydował się tak dalece pogwałcić
Konwencję, że nie tylko mnie zlekceważył, lecz w gruncie rzeczy nałożył areszt, by powstrzymać mnie przed poczynieniem niezbędnych
w tej sytuacji dalszych kroków.
Odwróciłem się w kierunku Janola. Przyglądał mi się z pewną sympatią zabarwioną lekką kpiną, wypisaną na pociągłej brązowej twarzy.
- Czy Outbond jest na miejscu w obozie? - spytałem go
- Nie. - Podszedł do mnie bliżej. - Wrócił do ambasady Exotików w Blauvain. Bądź teraz grzecznym chłopcem i usiądź, prawda, że tak
zrobisz? Możemy równie dobrze spędzić następne kilka godzin w przyjemnym nastroju.
Staliśmy twarzą w twarz; prawym prostym trafiłem go w dołek.
Jako student trochę boksowałem, na poziomie uczelnianym. Wspominam o tym nie po to, by udawać muskularnego herosa, lecz by
wyjaśnić, dlaczego miałem tyle rozsądku, by nie próbować ciosu na szczękę. Graeme prawdopodobnie potrafiłby odnaleźć na szczęce
przeciwnika punkt nokautujący z zawiązanymi oczyma, lecz ja nie byłem Dorsajem. Okolica poniżej ludzkiego mostka jest względnie
duża, miękka, poręczna i w ogóle w sam raz dla amatorów. Ja zaś nieco wiedziałem, jak zadaje się ciosy proste.

background image

Mimo wszystko Janol nie został znokautowany. Przewrócił się na podłogę i leżał tam zgięty wpół, z otwartymi przez cały czas oczyma.
Lecz nic nie wskazywało na to, by niedługo miał powstać. Odwróciłem się i szybko wyszedłem z budynku.
W obozie trwała krzątanina. Nikt mnie nie zatrzymywał. Znalazłem się z powrotem w samochodzie i w pięć minut później byłem na
wolności, podążając pogrążającą się w wieczornym mroku drogą do Blauvain.

Rozdział 26

Z New San Marcos do ambasady Padmy w Blauvain było tysiąc czterysta kilometrów. Powinienem je pokonać w sześć godzin, lecz po
drodze zmyło most i jechałem czternaście.
Minęła ósma, gdy następnego dnia rano wszedłem ni to do oranżerii, ni to budynku stanowiącego ambasadę.
- Padma - rzekłem. - Czy jest jeszcze...
- Tak, panie Olyn - odpowiedziała recepcjonistka. - Oczekuje pana.
Uśmiechnęła się do mnie ponad błękitną szatą. Nie miałem nic przeciwko temu. Niezwykle się ucieszyłem, że Padma nie wyruszył
jeszcze do przygranicznej strefy działań wojennych.
Sprowadziła mnie na parter i za rogiem przekazała młodemu Exotikowi, który przedstawił mi się jako jeden z osobistych sekretarzy
Padmy. Ten powiódł mnie kawałek dalej, po czym przekazał następnemu sekretarzowi, tym razem w średnim wieku, który pokazał mi
drogę przez kilka pokoi, a potem skierował długim korytarzem dalej aż do rogu, za którym, jak mówił, mieściło się wejście na teren
kancelarii, gdzie w owej chwili przebywał Padma. Po czym zniknął.
Poszedłem w ślad za jego wskazówkami. Gdy dotarłem do wejścia, okazało się, iż nie prowadzi ono do żadnego pomieszczenia, lecz do
następnego krótkiego korytarza.
I tu stanąłem jak wryty. Nagle wydało mi się, że widzę zbliżającego się do mnie Kensiego Graeme'a - Kensiego pałającego żądzą mordu.
Lecz człowiek wyglądający jak Kensie ledwie na mnie spojrzał i zaraz stracił zainteresowanie. Szedł dalej w moim kierunku i wtedy się
domyśliłem.
Nie był to oczywiście Kensie. Miałem przed sobą jego brata bliźniaka Iana, komandora garnizonu wojsk Exotików mieszczącego się tu, w
Blauvain. Kroczył w moim kierunku, więc i ja ruszyłem w jego stronę, lecz kiedy się mijaliśmy, zaskoczenie minęło.
Nie wydaje mi się, by ktokolwiek w mojej sytuacji mógł przeżyć takie spotkanie bez podobnego niemal paraliżującego zdumienia.
Z tego, co przy kilku różnych okazjach mówił Janol, wiedziałem, że łan był zupełnym przeciwieństwem Kensiego. Nie w sensie
wojskowym - obaj byli okazami dorsajskiego oficera - lecz pod względem osobowości.
Kensie od pierwszej chwili wywarł na mnie ogromne wrażenie dzięki swemu przyrodzonemu ciepłu i radości życia, która chwilami
przesłaniała mi nawet fakt, że był Dorsajem. Gdy ciężar spraw wojskowych nie przygniatał go zbytnio, wydawał się pławić w blasku
słonecznym; można by wręcz wygrzewać się w świetle jego obecności niby na słońcu, łan, jego fizyczny sobowtór, zmierzając w moim
kierunku niczym jakiś dwuoki Odyn, był cały spowity w płaszcz mroku.
Oto kroczyła przede mną żywa dorsajska legenda. Ponury mężczyzna o mrocznej duszy samotnika i sercu ze stali. W potężnej fortecy
jego ciała to, co było samą istotą Iana, prowadziło w odosobnieniu żywot pustelnika na górskim szczycie. Był dzikim i samowładnym
góralem, tak jak jego dalecy przodkowie w nim przywróceni do życia.
Nie prawo i nie etyka, ale wiara w raz dane słowo, lojalność klanowa i obowiązek zemsty rodowej dzierżyły władzę nad duchem Iana. Był
to człowiek, który do piekła by wstąpił, aby spłacić dług zaciągnięty w dobrej lub fałszywej monecie i gdy go ujrzałem, zbliżającego się
do mnie, i rozpoznałem wreszcie, z miejsca podziękowałem wszystkim bogom, jacy pozostali jeszcze na świecie, że nic nie byłem mu
winien.
Wreszcie wyminęliśmy się i zniknął za rogiem.
Pamiętam, plotka głosiła, iż mrok wokół niego nigdy się nie rozjaśnia, chyba że w obecności Kensiego, jako że doprawdy stanowił
brakującą połowę swego brata bliźniaka. Gdyby kiedykolwiek utracił światło, które rzucała na niego świetlista postać Kensiego, byłby po
wieczne czasy skazany na własne mroki.
Wrażenie to miałem sobie jeszcze przypomnieć.
Ale owego dnia zapomniałem o nim, gdy tylko kolejnym wejściem dostałem się do pomieszczenia przypominającego niewielką cieplarnię
i ponad błękitną szatą ujrzałem łagodną twarz Padmy i jego krótko przystrzyżone włosy.
- Niech pan wejdzie, panie Olyn - rzekł, wstając z miejsca - i uda się razem ze mną.
Odwrócił się i przeszedł pod łukiem utworzonym przez fioletowe pączki clematis. Postąpiłem w jego ślady i oto odkrył się przede mną
malutki witrażyk, w całości niemal wypełniony eliptycznym kształtem czteroosobowego poduszkowca. Padma wdrapał się już na jedno z
przednich siedzeń. Przytrzymał dla mnie drzwiczki.
- Dokąd jedziemy? - spytałem, gdy znalazłem się w środku.
Dotknął płytki autopilota i pojazd uniósł się w powietrze. Jego umiejętnościom pozostawił prowadzenie nawigacji, sam zaś okręcił się
wraz z fotelem i usiadł twarzą do mnie.
- Do polowego punktu dowodzenia komandora Graeme'a - odpowiedział.
Jego oczy miały ten sam co zawsze jasnoorzechowy kolor, lecz zdawały się płonąć i napełniać po brzegi światłem słonecznym, bijącym
przez przezroczysty dach poduszkowca, odkąd osiągnęliśmy wymaganą wysokość i rozpoczęliśmy podróż w poziomie. Nie potrafiłem nic
z nich wyczytać, tak jak i z wyrazu jego twarzy.
- Rozumiem - rzekłem. - Oczywiście zdaję sobie sprawę, że telefon z Kwatery Głównej Graeme'a dotarł do pana dużo szybciej niż ja z
tego samego miejsca naziemnym samochodem. Mam jednak nadzieję, że nie każe mu pan mnie porwać albo coś w tym guście. Mam
Listy Uwierzytelniające Bezstronności, chroniące mnie jako reportera, oraz upoważnienia zarówno od Zaprzyjaźnionych Światów, jak i

background image

Exotików. I ani myślę brać na siebie odpowiedzialności za jakiekolwiek wnioski wyciągnięte przez pana Graeme'a na podstawie
rozmowy, którą przeprowadziliśmy obaj dzisiejszego ranka... w cztery oczy.
Padma ze spokojem siedział naprzeciwko mnie na siedzeniu poduszkowca. Ręce ułożył na kolanach, blade na tle niebieskiej szaty, lecz
zdradzające pod skórą grzbietów dłoni mocne ścięgna.
- O tym, że jedzie pan teraz ze mną, zadecydował nie Kensie Graeme, tylko ja sam.
- Chcę wiedzieć dlaczego! - zawołałem w napięciu.
- Dlatego - nie spiesząc się odparł - że jest pan bardzo niebezpieczny.
Siedział dalej, przyglądając mi się oczyma nie znającymi wahania.
Czekałem na dalsze wyjaśnienia, lecz te nie następowały.
- Niebezpieczny? - spytałem. - Dla kogo niebezpieczny?
- Dla czekającej nas wspólnej przyszłości.
Popatrzyłem na niego szeroko otwartymi oczyma, a potem roześmiałem się. Byłem zły.
- Pan sobie żartuje - rzekłem.
Potrząsnął powoli głową, nawet przez moment nie odrywając oczu od mojej twarzy. Te oczy były dla mnie zagadką. Niewinne i szeroko
otwarte jak oczy dziecka, jednak nie mogłem przez nie zajrzeć do wnętrza tego człowieka.
- Dobrze - powiedziałem. - Niech mi pan powie, dlaczego jestem taki niebezpieczny?
- Ponieważ pragniesz zniszczyć żywotną część rasy ludzkiej. I wiesz, jak tego dokonać.
Na chwilę zapadło milczenie. Poduszkowiec dalej bezdźwięcznie przemierzał przestworza.
- A to ci dopiero koncept - rzekłem powoli i ze spokojem. - Ciekawe, jak pan do tego doszedł?
- Dzięki wyliczeniom ontogenetycznym - równie spokojnie odpowiedział Padma. - I to nie żaden koncept, Tam. Sam dobrze o tym wiesz.
- O, tak - przyznałem. - Ontogenetyka. Miałem zamiar przyjrzeć jej się bliżej.
- I przyjrzałeś się, prawda, Tam?
- Czy się przyjrzałem? - odparłem. - Chyba tak, jeśli o to chodzi. Nie wydała mi się jednak, jak sobie przypominam, specjalnie jasna. Coś
o ewolucji.
- Ontogenetyka - rzekł Padma - jest nauką o wpływie ewolucji na interakcyjne siły społeczności ludzkiej.
- Czy ja jestem siłą interakcyjną?
- W tej chwili i przez ostatnich kilka lat, owszem - powiedział Padma. - I być może przez jeszcze kilka lat w przyszłości. A być może nie.
- To brzmi prawie jak groźba.
- Bo w pewnym sensie nią jest. - Gdy tak mu się przyglądałem, jego oczy zalśniły. - Jesteś zdolny zniszczyć siebie razem z innymi.
- Zrobiłbym to z najwyższą przykrością.
- W takim razie - rzekł Padma - lepiej mnie posłuchaj.
- Czemu nie, z przyjemnością - odparłem. - Słuchanie to moja praca. Powiedz mi wszystko o ontogenetyce... i o mnie.
Skorygował położenie instrumentów sterowniczych i znów przesunął się z fotelem, by mieć mnie naprzeciw siebie.
- Gatunek ludzki - powiedział Padma - rozpadł się na drobne części w wyniku ewolucyjnej eksplozji w momencie historycznym, w
którym opłacalna stała się międzygwiezdna kolonizacja. - Siedział, przypatrując mi się. Przywołałem na twarz wyraz ulgi. - Nastąpiło to z
powodów wynikających z gatunkowych instynktów, których nie udało nam się jeszcze wytropić, lecz które w zasadzie były natury
samozachowawczej.
Sięgnąłem do kieszeni marynarki.
- Może lepiej zacznę robić notatki - powiedziałem.
- Jak sobie życzysz - odparł Padma, niewzruszony. - W wyniku tej eksplozji powstały kultury indywidualne, poświęcone pojedynczym
aspektom osobowości ludzkiej. Z aspektu bojowości i walki wyłonili się Dorsajowie. Aspekt, który bez reszty poddawał osobowość takiej
czy innej wierze, stworzył Zaprzyjaźnionych. Aspekt filozoficzny dał początek kulturze Exotików, do której ja należę. Nazywamy je
wszystkie kulturami odłamkowymi.
- O, tak - rzekłem. - Wiem coś o kulturach odłamkowych.
- Wiesz coś o tych kulturach, Tam, ale tak naprawdę to nie wiesz o nich nic.
- Nic?
- Nic - odparł Padma - gdyż ty, tak jak wszyscy nasi przodkowie, pochodzisz z Ziemi. Jesteś pełnospektralnym człowiekiem starego typu.
Ludy odłamkowe są od ciebie bardziej zaawansowane ewolucyjnie.
Poczułem nagle w piersi ukłucie ostrego gniewu. Jego głos obudził w mojej pamięci echo słów Mathiasa.
- Czyżby? Obawiam się, że nic takiego nie zauważyłem.
- Dlatego że nie chciałeś zauważyć - odpowiedział Padma. - Gdybyś zauważył, musiałbyś przyznać, że są od ciebie odmienne i winny być
sądzone według odmiennych standardów.
- Odmiennych? A to w jaki sposób?
- Odmiennych w sensie, który każdy człowiek odłamkowy, łącznie ze mną, rozumie instynktownie, który natomiast człowiek
pełnospektralny, aby zrozumieć, musi ekstrapolować. - Padma poprawił się w fotelu. - Będziesz miał o tym jakieś pojęcie, Tam, jeśli
wyobrazisz sobie członka kultury odłamkowej jako człowieka takiego samego jak ty, tylko opanowanego monomanią, która popycha go
bez reszty w kierunku prezentowania określonego typu osobowości. Z jedną tylko różnicą: wszystkie części składowe jego fizycznego i
psychicznego jestestwa poza granicami zakreślonymi przez monomanię zamiast ulec atrofii, jak stałoby się w twoim wypadku...
- Dlaczego akurat w moim? - wpadłem mu w słowo.
- Zgoda, w wypadku każdego człowieka pełnospektralnego - zgodził się spokojnie Padma. - Zatem owe części składowe zamiast ulec
atrofii, zostały zmodyfikowane w taki sposób, że się dopasowały, a nawet podtrzymały monomanię, tak że w rezultacie nie otrzymaliśmy
człowieka chorego, lecz zdrowego, tyle że odmiennego.
- Zdrowego? - odrzekłem, mając znów przed oczyma grupowego z Zaprzyjaźnionych, który zamordował Dave'a.

background image

- Mam tu na myśli całość gatunku, nie konkretną jednostkę. Wszędzie od czasu do czasu trafia się kaleki reprezentant danej kultury.
- Przykro mi - odpowiedziałem - ale w to nie wierzę.
- Ależ wierzysz, Tam - rzekł Padma miękko. - Podświadomie wierzysz. Gdyż planujesz wykorzystanie słabego punktu, który taka kultura
musi mieć, do jej zniszczenia.
- A cóż to za słaby punkt?
- Ewidentna słabość, która jest odwrotną stroną wszelkiej siły - odparł Padma. - Kultury odłamkowe nie są żywotne.
Aż zmrużyłem oczy. Byłem, uczciwie powiedziawszy, oszołomiony.
- Nie są żywotne? Chcesz przez to powiedzieć, że nie są zdolne do życia o własnych siłach?
- Oczywiście, że nie - odrzekł Padma. - Postawiona w obliczu konieczności ekspansji kosmicznej, rasa ludzka zareagowała na wyzwanie
odmiennego środowiska próbą przystosowania się. To przystosowanie odbyło się przez badanie wszystkich elementów osobowości,
każdego oddzielnie, po to, by sprawdzić, który ma największe możliwości przetrwania. Teraz, gdy wszystkie elementy... kultury
odłamkowe... przetrwały i zaadaptowały się, nadszedł czas, by znów się wymieszały i wydały bardziej odpornego, zorientowanego na
wszechświat człowieka.
Poduszkowiec począł się zniżać. Zbliżaliśmy się do miejsca przeznaczenia.
- Co to ma wspólnego ze mną? - spytałem wreszcie.
- Jeśli zniszczysz dokonania jednej z kultur odłamkowych, nie potrafi ona przeżyć o własnych siłach jak człowiek pełnospektralny. Ona
zginie. Kiedy zaś rasa z powrotem będzie się mieszać w jedną całość, ów cenny element będzie dla tej rasy stracony.
- Być może nie będzie to wielka strata - z kolei ja rzekłem łagodnie.
- Strata decydująca - odparł Padma. - I potrafię to udowodnić. Ty, człowiek pełnospektralny, posiadasz w sobie pierwiastki wszystkich
kultur odłamkowych. Jeśli się do tego przyznasz przed samym sobą, będziesz mógł zidentyfikować się nawet z tymi, których pragniesz
zniszczyć. Na dowód tego chcę ci coś pokazać. Czy zgodzisz się to obejrzeć?
Statek dotknął ziemi; obok mnie otwarły się drzwi. Wysiadłem razem z Padmą i ujrzałem oczekującego nas Kensiego.
Przeniosłem wzrok z Padmy na Graeme'a, który stanął obok nas, o głowę wyższy ode mnie, a o dwie od Padmy. Kensie odwzajemnił me
spojrzenie oczyma, które nie wyrażały niczego szczególnego. Nie przypominały oczu brata bliźniaka... lecz akurat wtedy z jakiegoś
powodu nie mogłem wytrzymać ich wzroku.
- Jestem reporterem - odparłem. - Mam umysł otwarty na wszystko.
Padma odwrócił się i poszedł w stronę budynku Kwatery Głównej. Kensie ruszył za nami, a Janol i kilku innych zdaje się postępowało z
tyłu, choć nie obejrzałem się, by to sprawdzić. Poszliśmy do kancelarii wewnętrznej, gdzie po raz pierwszy spotkałem Graeme'a. Na jego
biurku leżała teczka z aktami. Wziął ją, wyjął ze środka fotokopię jakiegoś pisma i podał mi ją, gdy do niego podszedłem.
Wziąłem ją do ręki. Jej autentyczności nie sposób było podważyć.
Była to nota skierowana przez Starszego Brighta, przewodzącego Starszym połączonych rządów Harmonii i Zjednoczenia, do naczelnika
wojny Zaprzyjaźnionych z Centrum Obrony mieszczącego się na Harmonii. Według daty, pochodziła sprzed dwóch miesięcy.
Sporządzono ją na karcie monomolekularnej, z której raz napisanego tekstu nie można było usunąć.
Bądźcie powiadomieni, w Imię Boże
Że skoro Wolą Boską zdalo się, by nasi Bracia na St. Marie nie odnieśli sukcesu, rozkazane jest, by od obecnej chwili nie byly im
wysyłane żadne uzupełnienia ani w sprzęcie, ani w ludziach. Gdyż jeżeli nasz Kapitan przeznacza nam zwycięstwo, zwyciężymy z
pewnością bez dalszego wydatku. A jeśli taka jest Jego wola, iż nie zwyciężymy, wówczas bezbożnością byłoby marnotrawić majątek
Kościoła Bożego na próby zniweczenia tej Woli.
Co więcej, niech będzie rozkazane, by naszym Braciom na St. Marie została oszczędzona wiedza, iż dalsza pomoc została im odjęta, a to
by mogli w bitwie świadczyć się za swoją wiarą jak zawsze i Kościoły Pańskie nie doznały trwogi. Weź tę komendę pod rozwagę w Imię
Pańskie:
Z rozkazu tego, który zwie się
Brightem Najstarszym Pośród Wybranych
Uniosłem wzrok znad noty. Graeme i Padma mnie obserwowali.
- Gdzie to zdobyliście? - spytałem. - Nie, oczywiście, że mi nie powiecie. - Nagle dłonie tak mi zwilgotniały, że gładkie tworzywo karty
zaczęło ślizgać się w moich palcach. Chwyciłem ją mocno i zacząłem szybko mówić, by ściągnąć ich uwagę na moją twarz. - Ale po co ta
kartka? Dawno wiedzieliśmy o tym, wszyscy wiedzieli, że Bright ich opuścił. To może służyć jedynie jako dowód. Po co mi to w ogóle
pokazujecie?
- Sądziłem - rzekł Padma - iż to mogłoby cię nieco wzruszyć. Być może wystarczająco, byś powziął odmienny pogląd w tej kwestii.
- Nie powiedziałem, że to niemożliwe. Powtarzam wam, że reporter ma umysł otwarty na wszystko. Oczywiście... - dobierałem ostrożnie
słów - gdybym mógł lepiej to przestudiować...
- Miałem nadzieję, iż weźmiesz to ze sobą - zauważył Padma.
- Miałeś nadzieję?
- Jeśli zagłębisz się w to i naprawdę zrozumiesz, co Bright ma na myśli, być może ujrzysz wszystkich Zaprzyjaźnionych w odmiennym
świetle. Mógłbyś wobec nich zmienić swe zamiary...
- Nie sądzę - odparłem. - Ale...
- Pozwól, że cię o to jedno poproszę - powiedział Padma. - Weź tę notę ze sobą.
Przez chwilę stałem tak, mając przed sobą Padmę i wyłaniającego się zza jego pleców Kensiego, aż wreszcie wzruszyłem ramionami i
schowałem notę do kieszeni.
- W porządku - rzekłem. - Wezmę to do mojej kwatery i pomyślę o tym. Mam tu gdzieś samochód naziemny, nieprawda?
Spojrzałem na Kensiego.
- Dziesięć kilometrów do tyłu - odparł Kensie. - Ale i tak byś się nie przedostał. Ruszamy do ataku, a Zaprzyjaźnieni manewrują, by nas
spotkać.

background image

- Weź mojego poduszkowca - powiedział Padma. - Flagi ambasady na masce mogą się na coś przydać.
- W porządku - odparłem.
Wszyscy razem wyszliśmy do pojazdu. W kancelarii zewnętrznej minąłem Janola, który zimno zmierzył mnie wzrokiem. Nie miałem mu
tego za złe. Podeszliśmy do poduszkowca i wsiadłem do środka.
- Możesz odesłać wóz, gdy już ci nie będzie potrzebny - rzekł Padma, kiedy byłem już jedną nogą w wierzchnim wycinku wejściowym. -
Traktuj go jako otrzymaną od ambasady pożyczkę, Tam. To dla mnie żaden kłopot.
- Możesz być spokojny - odpowiedziałem.
Zamknąłem wycinek i dotknąłem sterów.
Był to wóz co się zowie. Wzbił się pionowo w powietrze lekko jak marzenie i po sekundzie znajdowałem się już sześćset metrów w
górze, i odsądziłem się o kawał drogi. Nim jednak sięgnąłem do kieszeni po notę, zmusiłem się do uspokojenia nerwów.
Przyjrzałem się kartce. Ręka mi drżała leciutko, gdy trzymałem pismo w palcach.
Wreszcie dostałem dowód w swoje ręce. Dowód, o którego istnieniu Piers Leaf dowiedział się na Ziemi i którego poszukiwałem od
samego początku. A Padma osobiście nalegał, bym go zabrał ze sobą.
Była to Archimedesowa dźwignia, za pomocą której miałem zamiar poruszyć niejeden, a dwa światy. I popchnąć na skraj zagłady ludy z
Zaprzyjaźnionych.

Rozdział 27

Czekali na mnie. Biegnąc otoczyli poduszkowca, gdy tylko wylądowałem na placu apelowym obozowiska Zaprzyjaźnionych. Wszyscy
czterej z czarnymi strzelbami gotowymi do strzału.
Najwidoczniej tylko tylu ich pozostało. Jamethon musiał wysłać w pole wszystkich ludzi pozostałych mu z resztek dawnej jednostki
bojowej. Byli to żołnierze, których znałem, zahartowani w bojach weterani. Jednym z nich był grupowy, który znajdował się w kancelarii
pierwszej nocy, gdy wróciłem z obozu Exotików i wszedłem pomówić z Jamethonem i zapytać go, czy kiedykolwiek wydał swoim
ludziom rozkaz mordowania jeńców. Drugim był czterdziestoletni przodownik roty, najniższej szarży oficerskiej, lecz pełniący obowiązki
majora - tak jak Jamethon, komendant, pełnił obowiązki ekspedycyjnego komandora polnego, co było odpowiednikiem funkcji Kensiego
Graeme'a. Kolejni dwaj żołnierze nie mieli stopni oficerskich, lecz byli podobni do tamtych. Znałem ich wszystkich. Ultrafanatycy. I oni
mnie znali.
Rozumieliśmy się nawzajem.
- Muszę widzieć się z komendantem - rzekłem wysiadając z wozu, zanim zdążyli rozpocząć przesłuchanie.
- W jakiej sprawie? - zapytał przodownik roty. - Ten poduszkowiec nie ma tu nic do roboty. Ani ty sam.
- Muszę niezwłocznie zobaczyć się z komendantem Blackiem. Nie znalazłbym się tutaj w wozie obwieszonym proporczykami ambasady
Exotików, gdyby nie było to konieczne.
Nie mogli przyjąć ryzyka i odmówić mi spotkania z Blackiem i ja o tym wiedziałem. Spierali się bez przekonania, ja jednak cały czas
nalegałem na widzenie się z komendantem. W końcu przodownik roty zaprowadził mnie do przedsionka tej samej kancelarii, gdzie
zawsze oczekiwałem na spotkanie z Jamethonem.
Zostałem z nim w biurze sam na sam.
Zakładał właśnie uprząż bojową, tak jak wcześniej robił to Graeme. Na Kensiem uprząż i zatknięta w niej broń wyglądały jak zabawki.
Przy drobnej budowie Jamethona sprawiały wrażenie, że z trudnością je zdoła udźwignąć. - Witam, panie Olyn - przemówił.
Przemaszerowałem ku niemu przez cały pokój, wyciągając po drodze notę z kieszeni. Stanął twarzą do mnie, zapinając zamki uprzęży i z
cicha pobrzękując bronią oraz rynsztunkiem, gdy się obracał.
- Wydaje pan bitwę Exotikom - skonstatowałem.
Skinął głową. Nigdy jeszcze nie stałem tak blisko niego.
Z drugiego krańca pokoju byłbym może uwierzył, iż przybrał zwykły dla siebie kamienny wyraz twarzy, lecz teraz, stojąc w odległości
zaledwie metra, widziałem, jak w kącikach prostej linii warg tej ciemnej, młodej twarzy przez jedną sekundę zagościł zmęczony cień
uśmiechu.
- To mój obowiązek, panie Olyn.
- Ładny mi obowiązek - odparłem. - Kiedy pańscy zwierzchnicy na Harmonii dawno pana spisali na straty.
- Już panu mówiłem - powiedział ze spokojem. - Wybrańcy nie zdradzają jeden drugiego w obliczu Pana.
- Jest pan tego pewien? - spytałem.
Raz jeszcze ujrzałem cień zmęczonego uśmieszku.
- W tym przedmiocie, panie Olyn, muszę się uznać za bardziej kompetentnego od pana.
Spojrzałem mu w oczy. Zdradzały wyczerpanie, ale i spokój. Zerknąłem w bok na biurko, gdzie wciąż jeszcze stało zdjęcie kościoła,
starszego mężczyzny, kobiety i małej dziewczynki.
- Pańska rodzina? - spytałem.
- Tak - odrzekł.
- Wydaje mi się, że w takiej chwili powinien pan o nich pomyśleć.
- Myślę o nich dość często.
- Lecz i tak ma pan zamiar iść dać się zabić.
- I tak mam ten zamiar - odparł.
- Bez wątpienia! - rzekłem. - W rzeczy samej!

background image

Do kancelarii wszedłem zachowując spokój i pełną samokontrolę. Teraz jednak jak gdyby korek wyskoczył z butelki i jęło wylewać się
wszystko, co dusiłem w sobie od śmierci Dave'a. Zacząłem się trząść.
- Ponieważ jesteście tego właśnie gatunku hipokrytami... wszyscy Zaprzyjaźnieni, w czambuł wzięci. Jesteście do tego stopnia zakłamani,
tak głęboko stoczeni przez własne kłamstwa, że jeśliby wam je zabrać, nie zostałoby nic. Czy to nie święta prawda? A więc teraz raczej
umrzesz, niż przyznasz się, że popełniasz samobójstwo, co nie jest najchlubniejszym uczynkiem we wszechświecie! Wolałbyś zginąć, niż
przyznać, że tak samo jak każdy inny człowiek jesteś pełen zwątpienia i tak samo się boisz. - Przysunąłem się jeszcze bliżej. Nawet się
nie poruszył. - Kogo chcecie oszukać? - mówiłem. - Kogo? Ja was przejrzałem na wylot, podobnie jak i ludzie na wszystkich czternastu
światach! Ja wiem, że ty wiesz, jakie to szamaństwo, te wasze Zjednoczone Kościoły. Ja wiem, że ty wiesz, iż styl życia, o którym tyle
zawodzisz przez nos, nie jest tym, za co chciałbyś, by uchodził. Ja wiem, że twój Starszy Bright i jego banda starców o ciasnych
poglądach to tylko szajka łasych na nowe światy tyranów, którzy nie daliby pięciu groszy za religię ani za nic innego poty, póki mają to,
czego im potrzeba. Ja wiem, że ty to wiesz... i mam zamiar zmusić cię, żebyś to przyznał. - I podstawiłem mu pod sam nos notę. -
Przeczytaj to!
Wziął ją ode mnie. Odstąpiłem do tyłu, gdyż na sam jego widok chwytały mnie dreszcze.
Studiował ją przez długą minutę, a ja przez cały ten czas wstrzymywałem oddech. Twarz nie zmieniła mu się ani na jotę. Potem wręczył
mi notę z powrotem.
- Czy mogę cię podwieźć na spotkanie z Graeme'em? - zapytałem. - Poduszkowcem Outbonda możemy przeciąć linię frontu. Możesz
zdążyć z kapitulacją, nim rozlegną się pierwsze strzały.
Potrząsnął głową. Przyglądał mi się przedziwnie spokojnym wzrokiem, z wyrazem twarzy, którego nie mogłem sobie wytłumaczyć.
- Czy to ma znaczyć... nie?
- Lepiej zostań tutaj - odrzekł. - Nawet z ambasadorskimi proporczykami ten poduszkowiec może zostać ostrzelany nad linią frontu.
Odwrócił się, jakby miał sobie pójść, tak po prostu wyjść za drzwi.
- Dokąd ty idziesz?! - wrzasnąłem na niego.
Zastąpiłem mu drogę i znów podsunąłem notę do przeczytania.
- Jest prawdziwa. Nie możesz na to zamknąć oczu.
Zatrzymał się i popatrzył na mnie. Potem wyciągnął rękę, chwycił mnie za nadgarstek i odsunął moje ramię i dłoń z notą na bok. Palce
miał szczupłe, lecz o wiele silniejsze, niż myślałem, tak że musiałem opuścić rękę, choć wcale nie miałem takiego zamiaru.
- Wiem, że jest prawdziwa. Zmuszony jestem pana ostrzec, panie Olyn, by już nigdy więcej nie mieszał się pan do moich spraw. A teraz
muszę już iść.
Ominął mnie i pomaszerował do wyjścia.
- Jesteś kłamcą! - krzyknąłem w ślad za nim.
Szedł dalej. Musiałem go zatrzymać. Porwałem z biurka solidografię i roztrzaskałem ją na podłodze.
Odwrócił się jak kot i spojrzał na leżące u moich stóp drobne kawałeczki.
- Oto, co czynisz! - krzyknąłem, wskazując je palcem.
Bez jednego słowa wrócił, przykucnął i po kolei starannie pozbierał kawałki. Wrzucił je do kieszeni, powstał i wreszcie przybliżył swą
twarz do mojej. A gdy zobaczyłem jego oczy, wstrzymałem oddech.
- Gdyby moim obowiązkiem - rzekł niskim, opanowanym głosem - nie było w tej chwili...
Jego głos ucichł. Ujrzałem, że jego oczy wpatrują się w moje i powoli zaczynają łagodnieć, a czający się w nich mord słabnie do czegoś w
rodzaju zdziwienia.
- Azaliż - rzekł łagodnie - azaliż naprawdę nie masz wiary?
Otwarłem usta, by przemówić, lecz to, co powiedział, powstrzymało mnie. Stałem niby trafiony w dołek, z braku tchu nie mogąc
wykrztusić ani słowa. Przyglądał mi się szeroko otwartymi oczyma.
- Czemu pomyślałeś, że ta nota wpłynie na moje zdanie?
- Czytałeś ją! - odparłem. - Bright napisał, że macie tu deficytowy interes, a więc wstrzymuje wam wszelką pomoc. I nie trzeba wam o
tym mówić, gdyż boi się, że gdybyście wiedzieli, moglibyście się poddać.
- Czy tak ją zrozumiałeś? - zapytał. - Właśnie w ten sposób?
- A mogłem inaczej? Jak można inaczej to odczytać?
- Tak, jak zostało napisane.
Stał teraz prosto, zwrócony twarzą do mnie, a jego oczy nawet na chwilę nie spuszczały wzroku z moich.
- Przeczytałeś to bez wiary, przechodząc do porządku dziennego nad Imieniem i Wolą Boską. Starszy Bright nie napisał, że mamy tu być
zostawieni na pastwę losu, lecz że skoro nasza sprawa została doświadczona tak boleśnie, pozwala nam oddać się w ręce naszego Boga i
Kapitana. Dalej zaś pisze, iż nie trzeba nam o tym mówić, by żaden z nas tu obecnych nie był kuszony próżną chwałą i nie szukał
specjalnie korony męczennika. Niech pan spojrzy, panie Olyn! To wszystko jest tu czarno na białym.
- Ale nie to miał na myśli! Nie o to mu wcale chodzi!
Potrząsnął głową.
- Panie Olyn, nie mogę odejść, wpierw nie rozwiawszy pańskich złudzeń.
Spojrzałem na niego ze zdumieniem, gdyż w jego oczach dostrzegłem sympatię. Dla mnie.
- Łudzi pana własna ślepota - rzekł. - Pan nie widzi, a zatem wierzy, że żaden człowiek nie może zobaczyć. Nasz Pan nie jest dla nas tylko
imieniem, ale wszystkim. Oto dlaczego nie uznajemy żadnych ozdób w naszych kościołach, gardząc wszelkimi malowanymi zasłonami
między nami a naszym Bogiem. Niech mnie pan posłucha, panie Olyn. Nawet te kościoły to tylko naczynia ulepione z gliny. Nasi
przywódcy i Starsi, choć Wybrani i Pomazani, pozostają w dalszym ciągu zwykłymi śmiertelnikami. Przed żadną z tych rzeczy ani przed
żadnym z tych ludzi nie pochylamy się w naszej wierze, oprócz głosu samego Boga, który słyszymy w nas samych.
Zrobił pauzę. Jakoś nic nie byłem w stanie powiedzieć.

background image

- Przypuśćmy nawet, że było tak, jak myślisz - kontynuował jeszcze łagodniej. - Przypuśćmy, że wszystko, o czym mówisz, jest faktem i
że nasi Starsi to tylko banda chciwych tyranów, my zostaliśmy tu opuszczeni na skutek ich egoistycznego widzimisię i skłonieni do
wypełniania zadania pełnego fałszu i pychy. Nie. - Głos Jamethona przybrał na sile. - Pozwól mi świadczyć, jak gdybym mówił wyłącznie
we własnym imieniu. Przypuśćmy, że udałoby ci się udowodnić, że wszyscy nasi Starsi kłamią, że całe nasze Przymierze jest fałszem.
Przypuśćmy, że udałoby ci się udowodnić - jego twarz uniosła się ku mojej i jego głos wymierzony był we mnie - iż wszystko jest
kłamstwem i wynaturzeniem i nigdzie pośród Wybranych, nawet w domu mojego ojca, nie było wiary ani nadziei! Jeśli mógłbyś mi
udowodnić, że żaden cud nie może mnie uratować, że ani jedna dusza nie stoi wraz ze mną w szeregu, że wszystkie legiony wszechświata
stoją mi na przeszkodzie, w dalszym ciągu ja, ja sam, panie Olyn, poszedłbym naprzód, tak jak mi rozkazano, aż po krańce wszechświata,
aż do kresu wieczności. Gdyż bez mojej wiary jestem zwykłym prochem. Lecz gdy mam swoją wiarę, nie ma takiej mocy, która by mnie
mogła zatrzymać!
Umilkł i odwrócił się. Patrzyłem, jak maszeruje przez cały pokój i znika za drzwiami.
Ciągle stałem w tym samym miejscu, jakby mnie ktoś przybił gwoździami - dopóki z placu apelowego obozowiska nie dobiegł mnie
odgłos ruszającego poduszkowca.
Wówczas wyrwałem się z odrętwienia i wybiegłem z budynku.
Gdy wpadłem na plac apelowy, pojazd właśnie startował. Mogłem dojrzeć w nim Jamethona i jego czterech nieprzejednanych
podwładnych. I wrzasnąłem w ślad za nimi w powietrze:
- To bardzo pięknie z twojej strony, ale co z twoimi ludźmi?
Nie mogli mnie usłyszeć. Wiedziałem o tym. Niewstrzymywane łzy płynęły mi po twarzy, ale i tak krzyczałem za nim w powietrze:
- Zabijasz ludzi po to, by dowieść swej racji! Nie słyszysz mnie? Mordujesz bezbronnych ludzi!
Nie zważając na to, wojskowy poduszkowiec zmniejszał się raptownie w oddali i wreszcie zniknął na północnym zachodzie, gdzie
czekały postępujące ku sobie siły zbrojne. A ciężkie betonowe ściany i budynki opuszczonego obozowiska odbiły moje słowa echem,
dzikim i szyderczym.

Rozdział 28

Powinienem pojechać do portu kosmicznego. Zamiast tego z powrotem wsiadłem do poduszkowca i raz jeszcze przeleciałem nad linią
frontu, szukając polowego punktu dowodzenia Graeme'a.
Równie mało dbałem wówczas o swoje życie, co Zaprzyjaźniony. Zdaje się, że raz czy dwa razy strzelano do mnie pomimo
ambasadorskich proporczyków, dokładnie nie pamiętam. Wreszcie znalazłem dowództwo polowe i wylądowałem.
Gdy wysiadłem z pojazdu, otoczyli mnie żołnierze. Pokazałem im swoje listy uwierzytelniające i podszedłem do ekranu bitewnego, który
został wzniesiony na otwartym powietrzu, na skraju cienia rzucanego przez kilka wysokich dębów różnokształtnych. Padma wraz z
Graeme'em i całym sztabem zgrupowali się wokół ekranu, obserwując poruszenia oddziałów własnych i z Zaprzyjaźnionych. Bezustannie
toczyła się cicha dyskusja nad posunięciami, a z położonego w odległości pięciu metrów punktu łączności napływał ciągły strumień
informacji.
Słońce przeświecało stromym skosem przez korony drzew. Było już prawie południe, a dzień był pogodny i ciepły. Długo nikt nie
zwracał na mnie uwagi, jedynie Janol, odwracając się tyłem do ekranu, zobaczył, że stoję obok komputera taktycznego. Twarz pokryła
mu się chłodem. Wrócił do swojej pracy. Musiałem jednak sprawiać nietęgie wrażenie, gdyż po chwili przyniósł z kantyny filiżankę i
postawił na płaskiej obudowie komputera.
- Wypij to - powiedział krótko i poszedł. Podniosłem do ust filiżankę i odkrywszy, iż napełniona jest dorsajską whisky, z miejsca
przełknąłem zawartość. Nie poczułem smaku, lecz najwidoczniej dobrze mi zrobiła, gdyż po kilku minutach otaczający mnie świat wrócił
do równowagi i ponownie zacząłem myśleć. Podszedłem do Janola.
- Dziękuję.
- Nie ma za co.
Nawet na mnie nie spojrzał, tylko dalej zajmował się papierami, które miał rozłożone przed sobą na biurku polowym.
- Janol - poprosiłem - powiedz mi, co tu się dzieje?
- Zobacz sobie sam - odrzekł, w dalszym ciągu zgarbiony nad papierzyskami.
- Sam nie potrafię. Wiesz o tym dobrze. Słuchaj... przepraszam za to, co zrobiłem. Ale na tym polega moja praca. Nie możesz teraz
powiedzieć mi, co się dzieje i pobić się ze mną kiedy indziej?
- Wiesz, że nie mogę wdawać się w burdy z cywilami. - Wreszcie jego twarz się rozluźniła. - Dobrze - rzekł, prostując się. - Chodźmy!
Poprowadził mnie w stronę ekranu bitewnego, gdzie stali Padma wraz z Kensiem, i pokazał mi coś w rodzaju niewielkiego ciemnego
trójkąta pomiędzy wijącymi się jak węże liniami świetlnymi. Inne punkty i kształty świetlne otaczały go kołem.
- To rzeki. - Wskazał na dwie wijące się linie. - Macintok i Sarah, w miejscu gdzie się spotykają, w odległości zaledwie piętnastu
kilometrów po naszej stronie Josephstown. Znajduje się tam całkiem spora wyżyna, pagórki gęsto usłane naturalnymi kryjówkami, z dość
łatwym dostępem z jednego na drugi. Dobre miejsce do zmontowania zażartej obrony, jeszcze lepsze do zamknięcia się w potrzasku.
- Dlaczego?
Wskazał na linie dwóch rzek.
- Pozwól się do nich przyprzeć, a zawiśniesz nad wysokimi urwiskami koryta rzeki. Nie ma łatwego przejścia na drugą stronę, nie ma
osłony dla wycofujących się oddziałów. Począwszy od przeciwległego brzegu jednej i drugiej rzeki przez całą drogę do Josephstown
rozciągają się prawie bez przerwy otwarte tereny rolnicze. - Jego palec cofnął się z punktu, w którym spotykały się linie rzek, przez
ciemny trójkącik aż do otaczających go jasnych kształtów i kółeczek. - Z drugiej strony, dostęp do tego terytorium od naszej strony
również wiedzie przez teren otwarty... wąskie pasy ziemi uprawnej, urozmaicone mnóstwem bagnisk i mokradeł. Jeśli tutaj dojdzie do

background image

bitwy, będzie to niewygodna pozycja dla obu dowódców. Ten, który pierwszy zmuszony będzie włączyć bieg wsteczny, znajdzie się
szybko w opałach.
- Czy macie zamiar przyjąć walną bitwę?
- To zależy. Black wysłał swoje lekkie czołgi naprzód. Teraz wycofuje się na wyżynę w widłach rzecznych. Górujemy nad nim znacznie,
jeśli chodzi o liczebność i wyposażenie. Nie mamy powodu, by nie pójść za nim, przynajmniej póki on sam znajduje się w pułapce... -
Janol przerwał.
- Żadnego powodu?
- Żadnego... z taktycznego punktu widzenia. - Janol krzywo popatrzył na ekran. - Nie możemy wpaść w tarapaty, chyba że zostalibyśmy
zmuszeni do nagłego odwrotu. A to mogłoby się zdarzyć tylko wtedy, gdyby Black zyskał nagle jakąś znaczną przewagę taktyczną, która
uniemożliwiłaby nam pozostanie tutaj.
Przyjrzałem mu się z profilu.
- Taką, jak utrata Graeme'a? - spytałem.
Popatrzył na mnie spod oka.
- Nie ma takiego niebezpieczeństwa.
Nastąpiła pewna zmiana w poruszeniach i głosach otaczających nas ludzi. Obydwaj odwróciliśmy się i patrzyliśmy. Wszyscy gromadzili
się wokół ekranu. Przesunąłem się razem z tłumem - i spoglądając przez ramię dwom oficerom sztabowym Graeme'a, ujrzałem na ekranie
obraz trawiastej łączki, otoczonej lesistymi wzgórzami. Na samym środku łąki, obok ustawionego na trawie długiego stołu, powiewała
swym czarnym krzyżem na białym tle flaga Zaprzyjaźnionych. Po obu stronach stołu znajdowały się składane krzesła, lecz jedyna osoba
tam obecna - oficer z Zaprzyjaźnionych - stała u przeciwległego jego krańca, jak gdyby w oczekiwaniu. Wzdłuż skraju lasu łagodnie
opadającego po zboczach wzgórz, gdzie z krańcem łąki sąsiadowały dęby różnokształtne, rosły krzaki bzów; lawendowe kwiecie
zaczynało brązowieć i ciemnieć, gdyż ich pora kwitnienia miała się ku końcowi. Tylko taką różnicę przyniosły ostatnie dwadzieścia
cztery godziny. Z boku, po lewej stronie ekranu, widać było szarą betonową szosę.
- Znam to miejsce... - zacząłem mówić, obracając się do Janola.
- Cicho! - przerwał mi, kładąc palec na ustach. Wszyscy wokół nas pogrążyli się w ciszy. Przede mną z przodu naszej grupy słychać było
pojedynczy głos.
- ...to stół negocjacyjny.
- Czy połączyli się z nami? - zapytał Kensie.
- Nie, panie komandorze.
- Chodźmy zatem zobaczyć.
Na czele grupy powstało zamieszanie. Grupa zaczęła się łamać i ujrzałem, jak Kensie i Padma odmaszerowują w kierunku miejsca, gdzie
stały zaparkowane poduszkowce. Przepchnąłem się przez rzednący tłum wprawnie jak doręczyciel pozwów sądowych i pobiegłem ich
śladem.
Słyszałem, jak Janol wykrzykuje coś za mną, lecz nie zwróciłem na to uwagi. Wnet byłem za Kensiem i Padmą, którzy odwrócili się do
mnie.
- Chcę iść z wami - powiedziałem.
- Wszystko w porządku, Janol - rzekł Kensie, z wzrokiem utkwionym za moimi plecami. - Możesz zostawić go z nami.
- Tak jest.
Usłyszałem, jak Janol odwraca się i odchodzi.
- A więc chce pan pójść ze mną, panie Olyn? - zapytał Kensie.
- Znam to miejsce - odpowiedziałem. - Przejeżdżałem tamtędy dziś wczesnym rankiem. Zaprzyjaźnieni wykonywali na obszarze tej łąki i
otaczających ją wzgórzach pomiary taktyczne. Nie były to przygotowania do negocjacji ani zawieszenia broni.
Kensie przyglądał mi się przez dłuższą chwilę, jak gdyby sam przeprowadzał pomiary taktyczne.
- Zatem w drogę - rzekł.
Odwrócił się do Padmy.
- Pan zostaje tutaj?
- To strefa walki. Wolałbym tego uniknąć. - Padma obrócił ku mnie swą pozbawioną zmarszczek twarz. - Życzę powodzenia, panie Olyn -
powiedział i odszedł.
Obserwowałem przez chwilę, jak jego błękitna szata płynie ponad murawą, po czym odwróciłem się akurat na czas, by zobaczyć
Graeme'a w pół drogi do najbliższego wojskowego poduszkowca. Pospieszyłem za nim.
Był to wóz bojowy, a nie luksusowy pojazd Outbonda, i Kensie nie szybował na wysokości pięciuset metrów, lecz przekradał się niczym
wąż między drzewami zaledwie metr nad ziemią. Było ciasno. Jego ogromna postać nie mieściła się na siedzeniu, wtłaczając mnie w głąb
mojego. Czułem, jak kolba jego pistoletu wbija mi się w bok przy najdrobniejszym ruchu sterami.
Wreszcie dotarliśmy na skraj leśnogórzystego trójkąta, zajmowanego przez Zaprzyjaźnionych i wspięliśmy się na zbocze pod osłoną
młodego listowia dębów różnokształtnych.
Były one wystarczająco rozrośnięte, by zasłonić przeważającą część poszycia. Pomiędzy wielkimi jak filary pniami ziemia zalegała
cieniem i usłana była brunatnym kobiercem zeschłych liści. Nie opodal grzbietu wzgórza natknęliśmy się na jednostkę wojsk Exotików w
trakcie odpoczynku i oczekiwania na rozkaz do ataku. Kensie wysiadł z wozu i odpowiedział na żołnierskie pozdrowienie przodownika
roty.
- Widzieliście te ustawione przez Zaprzyjaźnionych stoły? - spytał Kensie.
- Tak, komandorze. Oficer, którego przy nich postawiono, znajduje się nadal na miejscu. Jeśli uda się pan nieco wyżej w kierunku
szczytu, to po drugiej stronie można go obejrzeć... razem z umeblowaniem.
- Dobrze - odparł Kensie. - Pan pozostanie ze swymi ludźmi na miejscu. My z redaktorem pójdziemy się rozejrzeć.

background image

Poprowadził do góry drogą wiodącą wśród dębów. Z wierzchołka wzgórza, przez mniej więcej pięćdziesiąt metrów lasu, rozciągał się
widok na łąkę. Miała dwieście metrów średnicy, stół znajdował się w samym środku, a na drugim krańcu tkwiła nieruchoma czarna
sylwetka oficera z Zaprzyjaźnionych.
- Co pan o tym myśli, panie Olyn? - spytał Kensie, poprzez gęstwinę drzew spoglądając na dół.
- Dlaczego nikt go nie zastrzelił? - odpowiedziałem pytaniem na pytanie.
Popatrzył na mnie kątem oka.
- Mamy mnóstwo czasu, żeby go zastrzelić - odparł - zanim zdąży skryć się po drugiej stronie. Jeśli w ogóle trzeba go będzie zastrzelić.
Ale nie to chciałem wiedzieć. Pan widział się ostatnio z komandorem z Zaprzyjaźnionych. Czy sprawił na panu wrażenie gotowego do
kapitulacji?
- Nie!
- Rozumiem - rzekł Kensie.
- Pan zdaje się nie uważa, by on miał zamiar się poddać? Czemu pan tak sądzi?
- Stoły negocjacyjne są zwykle stawiane dla przedyskutowania warunków między układającymi się stronami - odparł.
- Lecz on nie poprosił pana o spotkanie?
- Nie. - Kensie przyglądał się postaci oficera z Zaprzyjaźnionych, nieruchomej w blasku słońca. - Być może sprzeczne z jego zasadami
jest samo wystąpienie z propozycją układów, nie zaś układy jako takie... jeśli akurat znajdziemy się przypadkowo po obu stronach stołu.
Odwrócił się i dał znak ręką. Przodownik roty, który czekał na nas niżej po swej stronie wierzchołka, wszedł na górę.
- Melduję się na rozkaz, panie komandorze - rzekł do Kensiego.
- Żadnych sił z Zaprzyjaźnionych za drzewami po drugiej stronie?
- Wszystkiego czterech ludzi, komandorze. Nasze termoskopy odbierają ciepłotę ich ciała jasno i wyraźnie. Nie próbują się ukrywać.
- Rozumiem. - Przerwał na chwilę. - Przodowniku roty!
- Tak jest, panie komadorze?
- Niech pan będzie uprzejmy zejść tam na łąkę i zapytać oficera z Zaprzyjaźnionych, o co w tym wszystkim chodzi.
- Tak jest, panie komandorze.
Z naszego miejsca przyglądaliśmy się, jak przodownik roty na sztywnych nogach schodzi po stromym stoku między drzewami. Pokonał
przestrzeń murawy - wydawało się, że bardzo powoli - i podszedł do oficera z Zaprzyjaźnionych.
Stanęli naprzeciw siebie. Rozmawiali, lecz było zbyt daleko, by usłyszeć ich głosy. Flaga z cienkim czarnym krzyżem powiewała w
podmuchach lekkiego wietrzyka. Wreszcie przodownik roty odwrócił się i wspiął z powrotem ku nam.
Stanął przed obliczem Kensiego i zasalutował.
- Panie komandorze - rzekł. - Komandor Oddziałów Wybrańców Bożych spotka się z panem w polu celem wynegocjowania warunków
kapitulacji. - Zrobił przerwę na zaczerpnięcie oddechu. - Jeśli będziecie, panowie, uprzejmi ukazać się jednocześnie na przeciwległych
krańcach łąki; możecie również zbliżyć się do stołu w tym samym czasie.
- Dziękuję panu, przodowniku roty - rzekł Kensie. Popatrzył na rozpościerającą się za plecami swego oficera łąkę i ustawiony na niej stół.
- Sądzę, że powinienem pójść.
- On tego nie mówi poważnie - powiedziałem.
- Przodowniku roty - rzekł Graeme. - Niech pan sformuje swoich ludzi w gotowości bojowej tuż pod osłoną grzbietu, tu, na
przeciwległym stoku. Jeśli złoży broń, mam zamiar nalegać, by natychmiast wrócił ze mną na naszą stronę.
- Tak jest, panie komandorze.
- Cała ta afera z brakiem formalnego wezwania do pertraktacji może mieć miejsce dlatego, że woli wpierw się poddać, a potem
zawiadomić o tym swoje oddziały. Niech więc pan trzyma ludzi w pogotowiu. Jeśli Black ma zamiar postawić swoich oficerów przed
faktem dokonanym, nie możemy mu sprawić zawodu.
- On nie zamierza się poddać - oznajmiłem.
- Panie Olyn - rzekł Kensie, zwracając się do mnie. - Proponuję, by wrócił pan pod osłonę grzbietu wzgórza. Przodownik roty dopilnuje,
by zaopiekowano się panem.
- Nie - odparłem. - Schodzę na dół. Jeżeli są to pertraktacje nad warunkami kapitulacji, nie ma obaw, że rozpoczną się walki i mam
wszelkie prawo tam się znajdować. Jeśli zaś nie... to po co pan tam idzie?
Kensie popatrzył na mnie przez chwilę dziwnym wzrokiem.
- W porządku - rzekł. - Chodźmy razem.
Odwróciliśmy się i zaczęliśmy schodzić po stoku. Podeszwy butów ślizgały się, póki za każdym krokiem nie zaczęliśmy wbijać obcasów
w ziemię. Mijając krzaki bzów poczułem nikły, słodkawy zapach - niemal już wywietrzały - zapach więdnących kwiatów.
Po drugiej stronie łąki, dokładnie w jednej linii ze stołem, jednocześnie z nami ruszyły do przodu cztery postacie w czerni. Jedną z nich
był Jamethon Black.
Kensie i Jamethon zasalutowali.
- Witam, komendancie Black - rzekł Kensie.
- Do usług, komandorze Graeme. Czuję się zaszczycony, mogąc pana tutaj spotkać - odparł Jamethon.
- To mój obowiązek i zarazem przyjemność, komendancie.
- Pragnąłbym omówić warunki kapitulacji.
- Mogę panu zaoferować - odrzekł Kensie - warunki zwyczajowo udzielane oddziałom znajdującym się w waszej sytuacji na mocy
Kodeksu Najemnika.
- Źle mnie pan zrozumiał, komandorze - powiedział Jamethon. - Przybyłem tu, by omówić warunki waszej kapitulacji.
Flaga trzasnęła na wietrze jak z bicza.
Nagle ujrzałem mężczyzn w czerni mierzących pole, tak jak ich widziałem poprzedniego dnia. Stali dokładnie w tym samym miejscu,
gdzie znajdowaliśmy się teraz.

background image

- Obawiam się, że nieporozumienie jest obustronne, komendancie - odrzekł Kensie. - Zajmuję korzystniejszą taktycznie pozycję i pańska
klęska jest w zasadzie przesądzona. Nie jestem zmuszony do kapitulacji.
- Nie poddaje się pan?
- Nie - odrzekł z mocą Graeme.
W jednej chwili ujrzałem pięć palików na pozycjach, które zajmowali teraz podoficerowie z Zaprzyjaźnionych, oficerowie i Jamethon, a u
ich stóp palik leżący na ziemi.
- Uważaj! - krzyknąłem do Kensiego.
Lecz było już o wiele za późno.
Wydarzenia potoczyły się błyskawicznie. Przodownik roty rzucił się do tyłu, odsłaniając Jamethona, i pięć dłoni sięgnęło po broń boczną.
Usłyszałem, jak ponownie flaga trzasnęła na wietrze i jej łopot zdawał się przez dłuższy czas nie ucichać.
Po raz pierwszy ujrzałem wówczas człowieka z Dorsaj w działaniu. Reakcja Kensiego nastąpiła tak szybko, że aż było to niepojęte; jak
gdyby potrafił odczytać zamysł Jamethona ułamek sekundy wcześniej, nim Zaprzyjaźnieni zaczęli sięgać do broni. Gdy palce ich
dotknęły pistoletów, on już był w ruchu, przeskakując przez stół z pistoletem w dłoni. Zdawał się lecieć wprost na przodownika roty i
obaj upadli razem, tylko że Kensie nadal był w ruchu. Przetoczył się przez przodownika roty, który teraz leżał nieruchomo na trawie.
Wylądował na kolanach, dał ognia i rzucił się szczupakiem do przodu, ponownie wykonując przewrót.
Grupowy po prawicy Jamethona osunął się na ziemię. Jamethon i pozostała dwójka byli teraz niemal całkiem odwróceni, mając Kensiego
przed sobą. Próbowali go zatrzymać. Dwaj żołnierze rzucili się przed Jamethona, nie zdążywszy jeszcze wycelować broni. Kensie
zatrzymał się w rozpędzie, jak gdyby wpadł na kamienny mur, lądując na równych nogach i z przysiadu ponownie dał dwa razy ognia.
Obaj Zaprzyjaźnieni upadli na bok, każdy w swoją stronę.
Jamethon miał teraz Kensiego przed sobą, a w jego dłoni spoczywał wycelowany pistolet. Wystrzelił i powietrze przeszyła jasnobłękitna
błyskawica, lecz Kensie znów rzucił się na ziemię. Leżąc w trawie na jednym boku i opierając się na łokciu, dwa razy nacisnął spust
swego pistoletu.
Broń Jamethona zwisła mu w dłoni. Był już przyparty plecami do stołu i teraz wyciągnął wolną rękę, by dla zachowania równowagi
uchwycić się blatu. Zrobił jeszcze jeden wysiłek, próbując podnieść dłoń obciążoną bronią, lecz bezskutecznie. Pistolet upadł na ziemię.
Niemal całym ciężarem ciała oparł się o stół, okręcając się do tyłu i jego twarz zwróciła się w taki sposób, że wzrok jego padł na mnie.
Była nie mniej opanowana niż zwykle, lecz gdy nasze oczy spotkały się i poznał mnie, coś dziwnego stało się z jego wzrokiem - coś
niezwykle podobnego do spojrzenia, jakie mężczyzna rzuca współzawodnikowi, którego właśnie pokonał i który od początku nie stanowił
dla niego wielkiego zagrożenia. W kącikach jego wąskich warg pojawił się nikły uśmieszek. Niby uśmiech wewnętrznego triumfu.
- Witam, panie Olyn - wyszeptał.
Potem życie uleciało z jego twarzy i osunął się obok stołu na ziemię.
Niedalekie eksplozje zatrzęsły gruntem pod moimi nogami. To przodownik roty, którego Kensie pozostawił za nami, wystrzeliwał z
grzbietu wzgórza pociski dymne pomiędzy nas a skraj łąki zajmowany przez Zaprzyjaźnionych. Szara ściana dymu uniosła się, by
oddzielić nas od zbocza przeciwległego pagórka i zasłonić przed wrogiem. Wznosiła się w błękitne niebo niczym jakaś nieprzebyta
bariera, a pod jej piętrzącym się ogromem staliśmy tylko my dwaj - ja i Kensie.
Na martwej twarzy Jamethona gościł nikły uśmieszek.

Rozdział 29

Z osłupieniem patrzyłem na oddziały z Zaprzyjaźnionych poddające się jeszcze tego samego dnia. Była to jedna jedyna sytuacja, w której
ich oficerowie, czyniąc to, czuli się usprawiedliwieni.
Nawet Starsi nie mogli oczekiwać od swych podkomendnych walki w sytuacji, do której doprowadziwszy z sobie tylko znanych
taktycznych powodów, komandor poległ. A oddziały zachowane przy życiu były warte więcej niż sumy, które Exotikowie zapłaciliby za
nie tytułem odszkodowania.
Nie czekałem na żadne oficjalne ustalenia. Nie było takiej potrzeby. W jednym momencie sytuacja na polu walki piętrzyła się nad
głowami nas wszystkich niczym jakaś potężna, niepowstrzymana fala, strosząc i marszcząc grzywę, już-już mając runąć do dołu z
łoskotem, który rozszedłby się echem po wszystkich zamieszkanych przez człowieka światach. W następnym - już jej nad nami nie było.
Nie było niczego oprócz rozlewającej się szeroko ciszy, odpływającej do historycznych kronik.
Nie zostało mi nic. Nic.
Gdyby Jamethonowi udało się zabić Kensiego - nawet gdyby bez rozlewu krwi uzyskał kapitulację oddziałów Exotików - mógłbym w
jakiś sposób zaszkodzić Zaprzyjaźnionym za pomocą incydentu ze stołem pertraktacyjnym. Lecz on jedynie próbował i poniósłszy klęskę,
zginął. Któż mógłby z tego powodu odczuwać oburzenie na Zaprzyjaźnionych?
Poleciałem powrotnym statkiem na Ziemię, poruszając się jak lunatyk i pytając sam siebie dlaczego.
Znalazłszy się na Ziemi, powiedziałem swoim wydawcom, że fizycznie nie jestem w formie, im zaś wystarczyło raz na mnie spojrzeć, by
uwierzyć. Wziąłem bezterminowy urlop z pracy i zacząłem wysiadywać w Bibliotece Centrum Służby Prasowej w Hadze, wertując na
oślep stosy dzieł i materiałów źródłowych na temat Zaprzyjaźnionych, Dorsajów i Exotików. Czego szukałem? Sam nie wiem. Śledziłem
również serwisy prasowe z St. Marie, dotyczące ustaleń. Czytając je, nadużywałem trunków.
Miałem paraliżujące uczucie, że jestem niczym żołnierz skazany na śmierć z powodu zaniedbania w służbie. Potem wraz z serwisem
prasowym nadeszła wiadomość, że ciało Jamethona zostanie przewiezione na Harmonię, gdzie będzie pogrzebane, i nagle zdałem sobie
sprawę, że właśnie na to czekałem: oto wbrew elementarnemu poczuciu przyzwoitości jedni fanatycy honorują innego fanatyka, który
wraz z czterema poplecznikami próbował dokonać zabójstwa nieprzyjacielskiego dowódcy zwabionego w pojedynkę pod flagą
zawieszenia broni. W dalszym ciągu rzecz nadawała się do opisania.

background image

Ogoliłem się, wziąłem prysznic i zebrałem się w miarę możności w kupę, po czym poszedłem zapytać o możliwość przelotu na Harmonię
oraz obsługi pogrzebu Jamethona pod kątem podsumowania mego cyklu.
Gratulacje od Piersa i słówko o nominacji do Rady Gildii postawiły mnie w nader korzystnym położeniu. Dzięki temu zyskałem miejsce
na pierwszym odchodzącym liniowcu, wymagające najwyższego uprzywilejowania.
Pięć dni później znalazłem się na Harmonii, w tym samym małym miasteczku zwanym Niezapomniani-w-Panu, dokąd już kiedyś zabrał
mnie Starszy Bright. W miasteczku w dalszym ciągu stały budynki z betonu i bąbloplastyku, tak samo jak przed trzema laty. Lecz
kamieniste gleby położonych w pobliżu miasteczka gospodarstw były zaorane, tak jak zaorane były pola na St. Marie, gdy po raz
pierwszy stanąłem na owym świecie, jako że na północnej półkuli Harmonii właśnie rozpoczynała się wiosna. Tak samo jak kiedyś,
owego pierwszego dnia na St. Marie, padało po drodze z kosmoportu. Ale na polach, które tu widziałem, nie widać było tłustego lśnienia
czarnoziemu St. Marie, a jedynie rzadką, twardą czerń wilgoci, która przypominała kolory mundurów Zaprzyjaźnionych.
Dotarłem do kościoła, gdy zaczęli doń ściągać ludzie. Pod ciemnym, spływającym strugami wody niebem, we wnętrzu kościoła panował
taki półmrok, że ledwie znalazłem drogę, gdyż Zaprzyjaźnieni nie pozwalają sobie na budowę okien ani zakładanie sztucznego światła w
swych przybytkach modlitwy. Przez pozbawiony drzwi portal na tyłach kościoła wpadało do środka poszarzałe światło oraz zimny wiatr
wraz z deszczem. Pojedynczym, prostokątnym otworem w dachu przenikał wodnisty blask światła oświetlając ustawioną na kozłach
platformę z leżącym na niej ciałem Jamethona. By ochronić zwłoki przed deszczem, zainstalowano przezroczyste przykrycie, które w
miejscu niewidocznym dla oka było skanalizowane i odprowadzało wodę do ścieku na tylnej ścianie kościoła. Lecz od Starszego
prowadzącego nabożeństwo oraz od każdego, kto podchodził popatrzeć na zwłoki, oczekiwano, że będzie stał pod gołym niebem,
narażony na kaprysy aury.
Ustawiłem się w rządku ludzi powoli posuwających się nawą główną po to, by przejść obok zwłok. Z lewej i prawej strony ginęły w
półmroku barierki, przy których kongregacja obowiązana była stać przez cały czas trwania nabożeństwa. Belkowanie wysklepionego
dachu kryło się w ciemności. Nie było żadnej muzyki, lecz ściszone głosy modlących się w szeregach barierek po obu stronach kościoła i
w kolejce do zwłok stapiały się w rodzaj rytmicznego i przejmującego smutkiem pomruku. Tak samo jak Jamethon ludzie mieli tu bardzo
ciemną skórę, wywodząc się od północnoafrykańskich przodków. Czarni na czarnym tle, wtapiali się i gubili wokół mnie w mroku.
Wreszcie przyszła kolej na mnie i przeszedłem obok Jamethona. Wyglądał tak, jak go pamiętałem. Nawet śmierci nie udało się go
odmienić. Leżał na wznak, z rękoma po bokach, a jego usta nadawały mu wyraz stanowczości i prostoty.
Z powodu panującej wszędzie wilgoci kulałem w widoczny sposób i gdy zwłoki pozostały za moimi plecami, poczułem na łokciu czyjś
dotyk. Odwróciłem się gwałtownie. Nie miałem na sobie uniformu korespondenta. Ubrany byłem po cywilnemu, by nie rzucać się w
oczy.
Z dołu patrzyła na mnie twarz młodej dziewczyny z solidografli Jamethona. W poszarzałym od deszczu świetle jej gładka twarz
wyglądała niczym przeniesiona z witraża antycznej katedry na Starej Ziemi.
- Pan był kiedyś ranny - powiedziała do mnie pełnym łagodności głosem. - Pan jest pewnie jednym z tych najemników, którzy go znają z
Newtona, nim jeszcze został odwołany na Harmonię. Jego rodzice, którzy są również moimi, znaleźliby pocieszenie w Panu, gdyby
zechciał się pan z nimi spotkać.
Wiatr wdmuchnął przez otwór w dachu tuman deszczowych kropel i jego lodowate zimno zdjęło mnie nagłym chłodem i zmroziło do
szpiku kości.
- Nie! - odparłem. - Nie jestem. Nie znałem go osobiście. - Szybko odwróciłem się do niej plecami i zacząłem przepychać się przez tłum
w kierunku nawy.
Nim przeszedłem pięć metrów, zdałem sobie sprawę z tego, co robię, i zwolniłem. Dziewczyna zagubiła się już w mroku na tle ciemnych
twarzy za moimi plecami. Utorowałem sobie, tym razem już wolniej, drogę do tylnej części kościoła, gdzie zostało jeszcze trochę
wolnego miejsca do stania przed ostatnim rzędem barierek. Przystanąłem, obserwując wchodzących. Wchodzili i wychodzili, idąc w
swych czarnych ubraniach ze spuszczonymi głowami, rozmawiając lub modląc się przyciszonymi głosami.
Stanąłem w miejscu znajdującym się nieco z tyłu od wejścia w połowie zdrętwiały od panującego wokół chłodu i otępiały z powodu
przywiezionego jeszcze z Ziemi wyczerpania. Wokół mnie brzęczały jakieś głosy. Stojąc tak, omal się nie zdrzemnąłem. Nie mogłem
sobie przypomnieć, po co tu przyszedłem.
Wówczas z zamętu dotarł do mnie głos dziewczyny i wróciła mi przytomność umysłu.
- ...w istocie zaprzeczył, ale jestem pewna, że to jeden z tych najemników, którzy byli z Jamethonem na Newtonie. Kuleje i może być
tylko żołnierzem, który został ranion.
Był to głos siostry Jamethona, tyle że nieco bardziej zatrącający zaśpiewem kościelnym niż w rozmowie ze mną. Oprzytomniałem do
reszty i ujrzałem, że stoi ona przy wejściu, nie dalej niż dwa metry ode mnie, na wpół odwrócona ku dwojgu staruszków, których
rozpoznałem jako starszych państwa z Jamethonowej solidografli. Poczułem się, jakby z jasnego nieba uderzył we mnie piorun w postaci
czystej, mrożącej krew w żyłach zgrozy.
- Nie! - niemal wrzasnąłem na nich. - Nie znam go! Nigdy go nie znałem! Nie wiem, o czym mówicie! - Odwróciłem się i wypadłem z
kościoła, by w strugach deszczu ukryć się przed ich wzrokiem.
Jakieś dziesięć czy dwadzieścia metrów pokonałem biegiem. Nie słysząc za sobą kroków - stanąłem.
Byłem sam na otwartej przestrzeni. Dzień stał się jeszcze bardziej pochmurny, a deszcz zamienił się raptownie w ulewę. Odgrodził mnie
od całego świata dudniącą i migotliwą kurtyną. Nie mogłem nawet dojrzeć samochodów na parkingu, chociaż patrzyłem w ich stronę, a o
tym, by mnie widziano z kościoła, nie mogło być mowy. Podniosłem twarz ku niebu, wystawiając ją na ulewę i pozwalając, by krople
deszczu uderzały mnie po policzkach i zamkniętych powiekach.
- A więc - usłyszałem głos za plecami - nie znałeś go wcale?
Słowa te zdawały się przecinać mnie na pół i poczułem się tak, jak musi czuć się osaczony wilk. I tak jak wilk, odwróciłem się ku swym
prześladowcom.
- Owszem, znałem go.

background image

Naprzeciw mnie, ubrany w błękitną szatę, której deszcz zdawał się nie imać, stał Padma. Puste ręce, które nigdy w swym życiu nie
zaznały dotyku broni, złożył na piersi, lecz tkwiący we mnie wilk wiedział doskonale, że był uzbrojony i na wyprawie łowieckiej.
- To pan? - odrzekłem. - Co pan tu robi?
- Z obliczeń wyniknęło, iż będziesz tutaj. A więc i ja tutaj jestem. Ale dlaczego ty się tu znalazłeś, Tam? Pośród wszystkich tych ludzi w
środku z pewnością zbierze się przynajmniej kilku fanatyków, którzy słyszeli obozowe pogłoski o twej odpowiedzialności za śmierć
Jamethona i kapitulację Zaprzyjaźnionych.
- Pogłoski! - odparłem. - Kto je rozpuścił?
- Ty sam - odpowiedział Padma. - Swoim postępowaniem na St. Marie. - Wpatrywał się we mnie. - Nie wiedziałeś, że ryzykujesz życie
przybywając tutaj?
Otwarłem usta, by temu zaprzeczyć. Wówczas zdałem sobie sprawę, iż wiedziałem.
- A co by było, gdyby tak ktoś do nich zawołał, że Tam Olyn, korespondent z kampanii na St. Marie, przebywa tu incognito?
Spojrzałem na niego posępnie z głębi mej wilczej istoty.
- Czy gdyby pan tak zrobił, mógłby pan to pogodzić z zasadami obowiązującymi Exotika?
- To dość powszechne nieporozumienie - odrzekł spokojnie Padma. - Wynajmujemy żołnierzy, by walczyli w zastępstwie nas samych nie
z powodu jakiegoś imperatywu moralnego, ale dlatego, że angażując się w walkę, tracimy emocjonalną perspektywę.
Nie pozostało we mnie ani krztyny strachu, nic, tylko twarde uczucie pustki.
- Zatem zawołaj ich - rzekłem.
Niesamowite, orzechowe oczy Padmy przyglądały mi się przez strugi deszczu.
- Gdyby tak właśnie należało uczynić - odparł - mógłbym im wysłać wiadomość. Nie musiałbym się sam fatygować.
- To po co pan tu przyjechał? - Głos mi się urywał w krtani. - Dlaczegóż pana albo Exotiki interesuje tak moja osoba?
- Interesuje nas każda istota ludzka - odpowiedział Padma - lecz jeszcze bardziej interesuje nas cały gatunek. Ty zaś w dalszym ciągu
stanowisz dla niego niebezpieczeństwo. Sam się do tego nie przyznajesz, ale jesteś idealistą, Tam, który jednak zbłądził na manowce
destrukcji. We wzorcu przyczynowo-skutkowym, tak jak w każdej nauce ścisłej, obowiązuje zasada zachowania energii. Twoja
niszczycielska działalność została na St. Marie udaremniona. Co się teraz stanie, powinna bowiem albo zwrócić się do wewnątrz i
zniszczyć ciebie samego, albo na zewnątrz - przeciwko całej rasie ludzkiej?
Roześmiałem się i dosłyszałem chrapliwość tego śmiechu.
- Co macie zamiar zrobić z tym fantem? - spytałem.
- Ukazać ci, że ostrze, które trzymasz w dłoni, w równym stopniu kaleczy trzymającą je dłoń, jak to, przeciwko czemu je obracasz. Mam
dla ciebie nowinę. Kensie Graeme nie żyje.
- Nie żyje?
Nagle wydało mi się, iż ulewa wokół mnie wypełnia się rykiem, a podłoże parkingu niematerialnie ugina mi się pod stopami.
- Pięć dni temu został w Blauvain zamordowany przez trzech członków Błękitnego Frontu.
- Zamordowany? - wyszeptałem. - Dlaczego?
- Dlatego, że skończyła się wojna - odparł Padma. - Dlatego, że śmierć Jamethona i kapitulacja wojsk z Zaprzyjaźnionych bez
poprzedzających ją działań, które by przeorały cały kraj pługiem wojny, nastroiły ludność cywilną przychylnie wobec naszych oddziałów.
Dlatego, iż Błękitny Front zorientował się, że w rezultacie tej przychylności władza bardziej niż kiedykolwiek wymknęła mu się z zasięgu
rąk. Zabijając Graeme'a, mieli nadzieję sprowokować jego oddziały do odwetu skierowanego przeciw ludności cywilnej, który by zmusił
rząd St. Marie do odesłania ich z powrotem na nasze Exotiki i do stłumienia rewolty Błękitnego Frontu bez żadnej pomocy.
Patrzyłem nań z niedowierzaniem.
- Wszystkie rzeczy są ze sobą nawzajem powiązane rzekł Padma. - Po powrocie na Marę i Kultis, Kensie miał ostatecznie awansować do
dowództwa sztabu. Wraz z bratem Ianem zostaliby wykluczeni z bezpośredniego udziału w walce do końca czynnego życia zawodowego.
Na skutek śmierci Jamethona, która pozwoliła jego oddziałom skapitulować bez walki, wytworzyła się sytuacja, która doprowadziła
Błękitny Front do zabójstwa Kensiego. Gdybyście ty i Jamethon nie weszli z sobą w konflikt na St, Marie i gdyby Jamethon nie wyszedł z
niego zwycięsko, Kensie żyłby do dziś. Tak mówią nasze obliczenia.
- Jamethon i ja?
Bez żadnego ostrzeżenia oddech zamarł mi w piersiach, a ulewa jeszcze się wzmogła.
- A tak! - odparł Padma. - Właśnie ty stałeś się czynnikiem, który pomógł Jamethonowi w znalezieniu rozwiązania.
- Ja mu pomogłem?! - zawołałem. - Ja?
- Przejrzał cię na wskroś - powiedział Padma. - Przejrzał przez zapiekłą w zemście, niszczycielską skorupę, w którą, jak sam sądziłeś,
zamieniłeś się bez reszty aż do twórczego rdzenia, tkwiącego w tobie tak głęboko, że nawet twemu wujowi nie udało się go wykorzenić.
Pomiędzy nami deszcz dudnił jak grom. Lecz pomimo to każde słowo Padmy dochodziło do moich uszu głośno i wyraźnie.
- Nie wierzę ci! - krzyknąłem. - Nie wierzę, by zrobił cokolwiek w tym rodzaju!
- Mówiłem ci - powiedział Padma - że nie w pełni doceniasz postęp ewolucyjny dokonany przez nasze kultury odłamkowe. Jamethonowa
wiara nie była z gatunku tych, którymi mogłyby zachwiać czynniki zewnętrzne. Gdybyś faktycznie był taki sam jak twój wuj Mathias, nie
zamieniłby z tobą nawet jednego słowa. Zdyskwalifikowałby cię jeszcze przed startem jako człowieka pozbawionego duszy. Tymczasem
w rzeczywistości uważał cię za człowieka opętanego, człowieka przemawiającego głosem, który on nazwałby głosem Szatana.
- Nie wierzę w to! - wrzasnąłem.
- A właśnie, że wierzysz - zaprzeczył Padma. - Nic masz innego wyboru, jak w to uwierzyć. Tylko dlatego Jamethonowi udało się znaleźć
swe rozwiązanie.
- Rozwiązanie?
- Był człowiekiem gotowym oddać życie za swoją wiarę. Ale jako dowódcy trudno mu było pogodzić się z faktem, że jego ludzie pójdą
na śmierć bez żadnych innych powodów. - Padma przypatrywał mi się uważnie, a ulewa zelżała na chwilę. - Lecz ty ofiarowałeś mu coś,

background image

co uznał za iście szatański wybór... jego życie doczesne w zamian za uniknięcie starcia, które zakończy się śmiercią jego i jego żołnierzy,
pod warunkiem, że podda się razem ze swoim wojskiem i wiarą.
- A cóż to znowu za zwariowane rozumowanie? - spytałem.
W kościele zmówiono właśnie modlitwę i pojedynczy głos, głęboki i donośny, rozpoczął nabożeństwo żałobne.
- Bynajmniej nie zwariowane - odparł Padma. - W chwili gdy zdał sobie z tego sprawę, odpowiedź stała się prosta. Jedyne, co musiał
uczynić, to zacząć od wyrzeczenia się wszystkiego, co ponad to oferował mu Szatan. Musiał od samego początku założyć absolutną
konieczność swej własnej śmierci.
- I to już całe rozwiązanie?
Spróbowałem się roześmiać, lecz tylko rozbolało mnie w krtani.
- To było jedyne rozwiązanie - odparł Padma. - Skoro już podjął taką decyzję, dostrzegł w jednej chwili, że sytuacja, w której jego ludzie
pozwolą sobie na kapitulację, zajdzie jedynie w tym wypadku, gdy on polegnie, a oni znajdą się na pozycjach nie nadających się do
obrony.
Poczułem, że te słowa uderzają mnie jak obuchem po głowie.
- Ależ on wcale nie miał zamiaru umierać! - powiedziałem.
- Decyzję pozostawił w rękach swojego Boga - odrzekł Padma. - Zaaranżował to w taki sposób, by tylko cud mógł go uratować.
- O czym ty mówisz? - Popatrzyłem na niego ze zdumieniem. - Ustawił stół negocjacyjny pod flagą zawieszenia broni. Wziął czterech
żołnierzy...
- Nie było żadnej flagi. Żołnierzami byli starcy w poszukiwaniu palmy męczeństwa.
- Było ich czterech! - wrzasnąłem. - Cztery i jeden czyni razem pięć. Ich pięciu na jednego Kensiego. Byłem przy tym stole i widziałem
na własne oczy. Pięciu na...
- Tam...
To jedno słowo powstrzymało mnie. Nagle poczułem lęk. Wolałem nie wiedzieć, co ma mi do powiedzenia. Obawiałem się, iż wiem, co
takiego usłyszę. Wiedziałem o tym już od jakiegoś czasu. I nie chciałem tego usłyszeć na własne uszy, nie chciałem, by to powiedział
głośno. Deszcz wzmógł się jeszcze bardziej, gnając bez opamiętania obok nas po betonie, lecz słyszałem nieubłaganie każde słowo,
pomimo całego zgiełku i wrzawy.
Głos Padmy jął rozlegać się w moich uszach rykiem godnym ulewy i ogarnęło mnie uczucie podobne doznaniu bezsilnego odpływania,
towarzyszącemu wysokiej gorączce.
- Czy sądzisz, że Jamethon choć przez jedną minutę oszukiwał się, tak jak ty się oddawałeś złudzeniom? Był produktem kultury
odłamkowej. Drugi taki produkt rozpoznawał w Kensiem. Czy sądzisz, że choć przez ułamek sekundy spodziewał się, iż cokolwiek poza
cudem może sprawić, iż on i czterech niezdolnych już do noszenia broni fanatyków zdoła zabić uzbrojonego, czujnego i przygotowanego
na wszystko człowieka z Dorsaj... człowieka takiego jak Kensie Graeme... nim sami padną pokotem i zostaną wystrzelani do nogi?
Sami... sami... sami...
Słysząc to słowo odbyłem długą podróż, daleko od teraźniejszości pochmurnego dnia i ulewy. Niczym deszcz i wiatr ponad chmurami
uniosło mnie ono i wreszcie zawiodło do tego górnego, twardego i kamienistego kraju, którego skrawek ujrzałem, gdy zadałem Kensiemu
Graeme'owi pytanie o to, czy kiedykolwiek pozwolił zabić jeńców z Zaprzyjaźnionych. Od tego kraju zawsze wolałem się trzymać z
daleka, ale i tak w końcu do niego dotarłem.
I przypomniałem sobie.
W duchu od samego początku wiedziałem, że fanatyk, który zabił Dave'a i pozostałych, nie był wizerunkiem wszystkich
Zaprzyjaźnionych. Jamethon nie był beznamiętnym mordercą. Starałem się w swych oczach nim go uczynić po to, by podeprzeć swoje
własne kłamstwo - aby odwrócić oczy od widoku jedynego na czternastu światach człowieka, któremu nie potrafiłem się przeciwstawić.
A tym jedynym człowiekiem nie był grupowy, który dokonał masakry Dave'a i pozostałych, nie był nim nawet Mathias.
Byłem nim ja sam.
Jamethon nie należał do zwyczajnych fanatyków, tak jak Kensie do zwyczajnych żołnierzy, a Padma zwyczajnych filozofów. Wszyscy
trzej reprezentowali sobą coś więcej, jak to przez cały czas wiedziałem, trzymając tę wiedzę w tajemnicy przed sobą samym, gdzieś w
ciemnym zakamarku mej jaźni, gdzie nie musiałem z nią walczyć. Oto dlaczego wyłamywali się z ról, które dla nich zaplanowałem, gdy
próbowałem nimi manipulować. Oto, oto dlaczego.
Górny, twardy i kamienisty kraj, który oglądałem w wyobraźni, istniał nie tylko dla Dorsajów. Kraj, gdzie łachmany złudzeń i fałszu
zrywał przejrzysty i lodowaty wiatr uczciwych i niewzruszonych przekonań, gdzie wszelki pozór wiądł i zamierał, a utrzymać się przy
życiu mogło tylko to, co szczere i czyste, istniał dla nich wszystkich.
Istniał dla nich, dla tych wszystkich, którzy ucieleśniali sobą czysty kruszec swojej kultury odłamkowej. I z tego to kruszcu płynęła ich
prawdziwa siła. Byli ponad wszelkie wątpliwości - na tym polegał ich sekret - i poza wszystkimi zaletami ciała i umysłu to właśnie
sprawiało, iż byli niezwyciężeni. Gdyż człowiek taki jak Kensie nigdy nie mógł być pokonany. A Jamethon nigdy nie złamałby swej
wiary.
Czyż sam Jamethon nie powiedział mi tego otwarcie? Czyż nie rzekł: "Pozwól, bym świadczył za samego siebie" - i dalej mówił, że
choćby nawet wszechświat rozpadł się u jego stóp, choćby nawet wszystek jego Bóg i cała religia okazali się fałszywi, i tak to, co było w
nim samym, nie poniosłoby najmniejszej szkody.
Ani też, choćby wokół niego całe armie rzuciły się do odwrotu, zostawiając go samemu sobie, Kensie nie opuściłby swych obowiązków
ani swego posterunku. Choćby mu przyszło walczyć w pojedynkę, choćby całe armie wystąpiły przeciw niemu, gdyż choć można go było
zabić, nie można go było pokonać.
Ani też, choćby wszelkie obliczenia Exotików i teorie Padmy w jednej chwili runęły jak domek z kart - uznane za bezpodstawne i błędne
- nie odwiodłoby go to od wiary w poszukująco-wstępną ewolucję ducha ludzkości, w którego służbie się trudził.

background image

Zasłużenie spacerowali po tym górnym i kamienistym kraju oni wszyscy - Dorsajowie, Zaprzyjaźnieni, Exotikowie. Ja zaś byłem
prawdziwym głupcem, że wtargnąłem do środka i próbowałem wyzwać jednego z nich do walki. Nic dziwnego, że zostałem pokonany,
gdyż było tak, jak zawsze powtarzał Mathias. W żadnym momencie nie miałem ani cienia widoków na zwycięstwo.
Wróciłem więc z powrotem do dnia dzisiejszego i do ulewy, niczym złamana trzcina ludzka, z uginającymi się pode mną kolanami.
Deszcz rzedniał, a Padma podtrzymywał mnie na nogach. Tak jak w przypadku Jamethona, siła jego rąk wprawiła mnie w osłupienie.
- Pozwól mi odejść - wymamrotałem.
- A dokąd pójdziesz, Tam? - odparł.
- Gdzie mnie oczy poniosą - mruknąłem. - Skończę z tym. Dam za wygraną. - Wreszcie udało mi się ustać o własnych siłach.
- To nie takie proste - rzekł Padma, puszczając mnie wolno. - Czyn raz wprowadzony w życie nigdy nie przestaje powracać echem.
Przyczyna nigdy nie kładzie kresu swym skutkom. Nie możesz teraz odżegnać się od wszystkiego. Możesz jedynie opowiedzieć się po
drugiej ze stron.
- Stron? - zapytałem. Deszcz wokół nas padał coraz słabiej. - Jakich stron? - Wpatrywałem się w niego jak odurzony.
- Strony danej człowiekowi, którą jest moc opierania się swej własnej ewolucji... to była strona twojego wuja - rzekł Padma - oraz strony
ewolucji, która jest naszą stroną. - Deszcz ledwie już siąpił i niebo zaczynało się wypogadzać. Bledziutkie słoneczko przeniknęło przez
chmury, by rzucić więcej światła na otaczający nas teren parkingu. - Tak jedna, jak druga strona, to silne wiatry wydymające materię
spraw ludzkich, nawet wtedy, gdy proces tkania jeszcze jest w toku. Dawno temu powiedziałem ci, Tam, że dla kogoś takiego jak ty nie
ma innego wyboru, niż czynnie wpływać na wzorzec w jednym lub drugim kierunku. Masz wybór... ale nie masz wolności. Zatem po
prostu zdecyduj obrócić swój wpływ na korzyść wiatru ewolucji, zamiast na korzyść siły, która mu się przeciwstawia.
Potrząsnąłem głową.
- Nie - mruknąłem. - To na nic. Sam wiesz o tym najlepiej. Widziałeś na własne oczy. Poruszyłem niebo i ziemię i wszystkie żywioły
polityczne czternastu światów przeciwko Jamethonowi... a on mimo to zwyciężył. Niczego nie dokonam. Lepiej dajcie mi spokój.
- Nawet gdybym ja cię zostawił w spokoju, nie zostawiłyby cię wydarzenia - odparł Padma. - Tam, otwórz oczy i zobacz, jak rzeczy
naprawdę się mają. Już teraz tkwisz w tym po uszy. Posłuchaj mnie. - Jego orzechowe oczy rozjarzyły się tą odrobiną światła, która
towarzyszyła nam od niedawna. - Do wzorca na St. Marie wdarła się pewna siła w postaci jednostki wypaczonej przez poniesioną
osobistą stratę i zorientowanej na użycie przemocy. To byłeś ty, Tam.
Spróbowałem znowu potrząsnąć głową, lecz wiedziałem, że ma słuszność.
- Twoim świadomym działaniom na St. Marie udało się postawić tamę - kontynuował Padma - ale zasady zachowania energii nie można
oszukać. Podczas gdy twoje wysiłki zostały udaremnione przez Jamethona, siła, której użyłeś do wywarcia nacisku na sytuację, nie uległa
unicestwieniu. Uległa jedynie przeobrażeniu i opuściła wzorzec w postaci innej jednostki, teraz również wypaczonej przez osobistą stratę
i zorientowanej na wywarcie przemocą wpływu na wzorzec.
Oblizałem wyschnięte wargi.
- Jakiej innej jednostki?
- Iana Graeme'a.
Stanąłem jak wryty, przyglądając mu się ze zdumieniem.
- Ian odnalazł trzech zabójców swojego brata, ukrywających się w pokoju hotelowym w Blauvain - powiedział Padma. - Pozabijał ich
gołymi rękami... i czynem tym uspokoił najemników oraz udaremnił plany Błękitnego Frontu mające na celu ratowanie co się da z
zaistniałej sytuacji. Lecz zaraz potem Ian złożył rezygnację i powrócił do domu na Dorsaj. Jest teraz naładowany tym samym uczuciem
straty i goryczy, którym naładowany byłeś ty w chwili przybycia na St. Marie. - Padma zawahał się. - Ma teraz ogromny potencjał
sprawczy. Na jaki użytek zostanie on obrócony we wzorcu przyszłości, to się dopiero okaże.
Ponownie zrobił pauzę, obserwując mnie swoim żółtym spojrzeniem, przed którym nie było ucieczki.
- Zatem rozumiesz. Tam - kontynuował po chwili - dlaczego nikt taki jak ty nie może odżegnać się od wpływu na materię zdarzeń?
Powiadam ci, iż możesz tylko się zmienić. - Głos mu nieco złagodniał. - Czy muszę ci jeszcze przypominać, że wciąż jesteś naładowany...
tylko tym razem przeciwnie skierowaną siłą? Przyjąłeś na siebie cały impet i skutki Jamethonowej ofiary, złożonej z własnego życia dla
ratowania swych ludzi.
Jego słowa były dla mnie niczym uderzenie prawym prostym w dołek - ciosem równie mocnym jak ten, który zadałem Janolowi
Maratowi, uciekając z obozu Kensiego na St. Marie. Pomimo przebijającego się ku nam mozolnie blasku słonecznego, przeszedł mnie
dreszcz.
Bo tak właśnie było. Nie mogłem temu zaprzeczyć. Jamethon, oddając swe życie za wiarę, tam gdzie ja odrzucałem wszelką wiarę w
swym planie nagięcia rzeczy do mej własnej woli, stopił mnie i przemienił jak błyskawica, która stapia podniesione do ciosu ostrze
miecza. Temu, co spotkało mnie osobiście, nie mogłem zaprzeczyć.
- Wszystko na nic - rzekłem, ciągle dygocząc. - To żadna różnica. Nie mam dość sił, by czegokolwiek dokonać. Powiadam ci, poruszyłem
przeciwko Jamethonowi wszystkie żywioły, a on i tak zwyciężył.
- Tylko że Jamethon był wierny swej naturze, podczas gdy ty, walcząc z nim, walczyłeś jednocześnie ze swą prawdziwą naturą - odparł
Padma. - Spójrz na mnie, Tam!
Popatrzyłem na niego. Orzechowe oczy przyciągnęły mój wzrok i schwyciły go w pułapkę niczym magnesy.
- Cel, dla którego osiągnięcia obliczono, że powinienem przybyć i spotkać się z tobą tutaj, wciąż jeszcze nie został osiągnięty -
powiedział. - Pamiętasz. Tam. jak w gabinecie Marka Torre oskarżyłeś mnie, że cię zahipnotyzowałem?
Skinąłem głową.
- To nie była hipnoza... a przynajmniej nie całkiem hipnoza - rzekł. - Jedyne, co zrobiłem, to pomogłem ci odblokować kanał łączący twą
świadomą osobę z podświadomą. Czy masz dość odwagi, by zobaczywszy to, co zrobił Jamethon, pozwolić, bym ci go pomógł
odblokować raz jeszcze?
Jego słowa zawisły w rozdzielającej nas próżni i balansując na cienkiej linie teraźniejszości, usłyszałem donośny głos o dumnej fakturze,
prowadzący w kościele modlitwę. Ujrzałem, jak słońce próbuje przebić się przez chmury i w tym samym czasie oczyma wyobraźni

background image

ujrzałem spowite w mrok ściany mej doliny, tak jak opisał je Padma owego dnia dawno temu w Encyklopedii. W dalszym ciągu tani stały,
wysokie i wąsko rozstawione, tamując dostęp światła słonecznego. Tyle że w dalszym ciągu, niczym ciasny otwór wyjściowy, daleko
przede mną widniało nie osłonięte światełko.
Pomyślałem o siedzibie błyskawic, którą ujrzałem owego razu w przeszłości, gdy Padma umieścił mi przed oczyma wzniesiony do góry
palec i sama myśl o powtórnym wstąpieniu na pole toczącej się tam bitwy napełniła mnie - słabego, złamanego i zwyciężonego, gdyż tak
właśnie czułem się teraz - mdlącą beznadziejnością. Byłem zbyt słaby, by kiedykolwiek stawić czoło błyskawicom. Być może zawsze taki
byłem.
- ...Gdyż był on żołnierzem swego ludu, który jest Ludem Bożym i był żołnierzem Bożym - niczym z wielkiej odległości głos modlący się
w kościele ledwie dotarł do moich uszu - i w żadnej rzeczy nie zawiódł swego Boga, który jest naszym Bogiem, a także Bogiem wszelkiej
siły i prawości. Niech będzie zatem wzięty spomiędzy nas w szeregi tych, co porzuciwszy ułudę życia, zostali pobłogosławieni i powitani
w Panu.
Usłyszałem to i raptem poczułem w ustach mocny smak powrotu do domu, smak niezaprzeczalnego powrotu do wiecznego domu i
niewzruszonej wytrwałości w wierze moich przodków. Szeregi tych, którzy nigdy by się w niej nie zachwiali, zwarły się pocieszająco
wokół mnie i ja, który także się nie zachwiałem, zamarkowałem krok i ruszyłem naprzód wraz z nimi. W tej sekundzie i tylko przez tę
sekundę czułem to, co musiał odczuwać Jamethon, stojąc na St. Marie naprzeciw mnie i naprzeciw decyzji o swym życiu lub śmierci.
Czułem to tylko przez chwilę, ale dość było i owej chwili.
- Dalej, śmiało - usłyszałem siebie samego, mówiącego do Padmy.
Ujrzałem jego palec wzniesiony przed moimi oczyma. i poleciałem w ciemność - ciemność i szał; była to siedziba błyskawic, lecz już nie
błyskawicowego płomienia, lecz drażniącego mroku, chmury, burzy i grzmotu. Rzucany i okręcany we wszystkie strony, uderzany od
spodu przez otaczającą mnie wściekłość i przemoc, toczyłem walkę, by powstać, by siłą utorować sobie drogę do światła, światła i
czystego powietrza ponad burzowymi chmurami. Lecz moje samotne wysiłki powodowały, że zaczynałem koziołkować, że zaczynałem
dziko wirować, miotając się coraz niżej, zamiast coraz wyżej - i wreszcie zrozumiałem, w czym rzecz.
Burza była moją wewnętrzną nawałnicą, burzą, którą sam stworzyłem. Była to wewnętrzna burza przemocy, zemsty i zniszczenia, którą
budowałem w sobie przez te wszystkie lata; i tak jak obracałem siłę innych ludzi przeciwko nim samym, tak teraz ona obracała przeciwko
mnie mą własną siłę, ściągając mnie w dół i w dół coraz niżej w swą ciemność, póki wszelkie światło nie będzie dla mnie stracone.
I zapadałem się, gdyż jej moc była większa od mojej. I zapadałem się, i zapadałem się, lecz kiedy już ostatecznie zagubiłem się w
całkowitych ciemnościach i gdy już miałem dać za wygraną, odkryłem, iż nie mogę. Coś postronnego we mnie nie chciało. Oddawało
cios za cios i walczyło dalej. I wówczas to rozpoznałem.
Było to coś, czego Mathiasowi nigdy nie udało się we mnie zabić, gdy byłem chłopcem. Były to wszystkie sprawy związane z Ziemią i
dążeniem człowieka do góry. Był to Leonidas i jego trzystu Spartan pod Termopilami. Były to wędrówki Izraelitów przez pustynię i ich
przejście przez Morze Czerwone. Był to Partenon na Akropolu, górujący bielą ponad Atenami i mrokiem domu mojego wuja
pozbawionym okien.
To właśnie we mnie - nieustępliwy duch wszystkich ludzi - nie chciało teraz ustąpić. Nagle w moim duchu, poobijanym, sponiewieranym
przez burzę, tonącym w ciemności, coś podskoczyło z dzikiej radości. Gdyż w jednej chwili ujrzałem, że istnieje on także i dla mnie - ów
górny, kamienisty kraj, gdzie powietrze jest czyste, a łachmany pozorów i oszukaństwa zrywa bezlitosny wicher wiary.
Zaatakowałem Jamethona tam, gdzie on był najsilniejszy - bazując na mym wewnętrznym obszarze słabości. Oto co Padma miał na myśli,
mówiąc, że walcząc z Jamethonem, walczyłem równocześnie z samym sobą. Oto dlaczego w starciu poniosłem klęskę, przeciwko jego
zahartowanej wierze wystawiając do pojedynku swoje pragnienia niedowiarka. Ale moja porażka nie oznaczała, iż i ja nie miałem swej
krainy wewnętrznej siły. Ona istniała. Nosiłem ja ukrytą w sobie przez cały czas!
Teraz ujrzałem to wyraźnie. I wówczas, niczym dzwony zwycięstwa, usłyszałem raz jeszcze w myślach dźwięczący triumfem głos Marka
Torre oraz głos Lizy, która jak to teraz wiedziałem, pojmowała mnie lepiej, niż ja rozumiałem sam siebie, i nigdy mnie nie opuściła. I gdy
pomyślałem o niej, znów zacząłem słyszeć ich wszystkich.
Całe miliony, miliardy rojących się głosów - głosów całej ludzkości, odkąd to pierwszy człowiek przyjął postawę pionowa i zaczął
poruszać się na tylnych kończynach. Po raz drugi rozległy się wokół mnie, tak jak owego dnia w punkcie przejścia sali Katalogu
Encyklopedii Finalnej: i zamknęły się wokół mnie jak skrzydła, unosząc mnie do góry poprzez drażniącą ciemność i czyniąc
niezwyciężonym dzięki przypływowi odwagi, która była kuzynką odwagi Kensiego, dzięki wierze, która była matką wiary Jamethona, i
dzięki przenikliwości, która była siostrą przenikliwości Padmy.
Dzięki temu wszystkiemu cała wszczepiona mi przez Mathiasa bojaźń i zawiść wobec ludów młodszych światów zostały ze mnie
spłukane raz na zawsze. Widziałem to jasno i nieodwołalnie. Jeśli oni mieli tylko jedną cechę korzystną w istniejących warunkach, to ja
miałem wszystkie le cechy. Jako pień podstawowy, pień, od którego odchodziły gałęzie, ja, ziemska istota ludzka, byłem częścią ich
wszystkich na młodszych światach i nie było wśród nich nikogo, kto nie znalazłby we mnie echa samego siebie.
Tak więc wychynąłem wreszcie z ciemności na światło - w siedzibie mej pierwotnej błyskawicy, nieskończonej pustce, gdzie toczyła się
prawdziwa bitwa, bitwa ludzi czystego serca przeciwko odwiecznej, nieludzkiej ciemności, której celem było utrzymać nas po wieczne
czasy na poziomie zwierząt. I z odległości, niby na dnie długiego tunelu, ujrzałem, jak Padma, stojąc we wzmagającym się świetle i
zanikającym deszczu na parkingu, przemawia do mnie.
- Teraz sam widzisz - mówił - dlaczego jesteś niezbędny Encyklopedii. Tylko Mark Torre był zdolny doprowadzić ją do obecnego stanu
zaawansowania i tylko ty jesteś zdolny ukończyć jego dzieło, gdyż szerokie masy ludu ziemskiego nie mogą jeszcze ogarnąć wzrokiem
wizji zawartej pośrednio w fakcie jej ukończenia. Ty, który wypełniłeś w sobie lukę między ludem kultur odłamkowych a zrodzonymi na
Ziemi, możesz wbudować swój punkt widzenia w Encyklopedię, tak że gdy zostanie ona ukończona, będzie w stanie dokonać tego
samego względem tych, którzy jeszcze nie przejrzeli na oczy, i w ten sposób rozpocząć przemodelowywanie, którego kolej nadejdzie, gdy
ludy kultur odłamkowych obrócą się w kierunku źródeł, by na powrót złączyć się z podstawowym pniem ziemskim w nową, rozwiniętą
postać człowieka.
Jego pełne mocy spojrzenie zdawało się w rozbłyskającym świetle nieco złagodnieć. Jego uśmiech stał się cokolwiek smutny.

background image

- Dożyjesz, by zobaczyć więcej niż ja tych wydarzeń. Do zobaczenia, Tam.
Wówczas, bez żadnego ostrzeżenia, ujrzałem to. Nagle Encyklopedia i jej wizja scaliły się w jedno i zaskoczyły w moich myślach w
realną całość. I w tej samej chwili mój rozbrykany umysł w pełnej szybkości wskoczył na tor przeszkód, którym, wprowadzając tę całość
w życie, będę musiał stawić czoło.
Dzięki mej własnej znajomości świata zaczęły już w moich myślach powstawać konkretne kształty - twarze i metody, z którymi będę miał
do czynienia. Mój umysł popędził naprzód, dogonił je i rozpoczął dalszy bieg snując plany ich uprzedzenia. Już teraz wiedziałem, że będę
pracował inaczej niż Mark Torre. Zachowam jego nazwisko jako nasze godło i poprzestanę na zachowaniu pozorów, że budowa
Encyklopedii toczy się zgodnie z ustalonym przez niego harmonogramem. Będę skromnie określał się jako jeden z wielu członków Rady
Nadzorczej, którzy teoretycznie będą mieli równe ze mną znaczenie.
Lecz w rzeczywistości to ja będę nimi kierował, delikatnie, tak jak to potrafiłem, i w ten sposób uwolnię się od konieczności
podejmowania kłopotliwych środków zabezpieczających przed szaleńcami, takimi jak ten, który zabił Marka Torre. Nawet w czasie
kierowania budową zachowam swobodę poruszania się po Ziemi, by lokalizować i udaremniać wysiłki tych, którzy będą usiłowali działać
przeciwko niej. Już dziś wiedziałem, w jaki sposób zacznę się do tego zabierać.
Lecz Padma zaczął zbierać się do odejścia. Nie mogłem pozwolić, byśmy się rozstali w ten sposób. Z wysiłkiem oderwałem swoją uwagę
od przyszłości i wróciłem do dzisiejszego dnia, zanikającego deszczu i jaśniejącego światła.
- Zaczekaj - poprosiłem. Zatrzymał się i odwrócił z powrotem. Teraz, gdy przyszło co do czego, trudno mi było się wysłowić. - Ty
nigdy... - Język mi się plątał. - Nigdy nie dałeś za wygraną. Przez cały czas pokładałeś we mnie wiarę.
- Ależ skąd - odparł.
Obrzuciłem go szybkim spojrzeniem, lecz potrząsnął głową.
- Musiałem wierzyć wynikom moich obliczeń. - Uśmiechnął się lekko i niemal z żalem. - A moje obliczenia nie dawały ci prawie żadnej
nadziei. Nawet w punkcie węzłowym na przyjęciu dla uczczenia Donala Graeme'a na Freilandii prawdopodobieństwo tego, że się
uratujesz, wydawało się zbyt małe, by warto je było brać pod uwagę. Nawet gdy wyleczyliśmy cię z ran na Marze, obliczenia nie dawały
ci żadnej nadziei.
- Ale... nie opuściłeś mnie... - wyjąkałem, wpatrując się w niego.
- To nie ja. Nikt z nas. Tylko Liza - odrzekł. - Ona nigdy cię nie odstąpiła, od pierwszej wizyty w gabinecie Marka Torre. Powiedziała
nam, że poczuła coś... coś w rodzaju iskry przechodzącej od ciebie... gdy rozmawiałeś z nią podczas zwiedzania, nim jeszcze trafiliście do
Punktu Przejścia. Wierzyła w ciebie nawet wtedy, gdy ją odtrąciłeś w punkcie węzłowym Graeme'a, kiedy zaś wzięliśmy cię na Marę, by
cię wyleczyć, nalegała, by uczestniczyć w tym procesie, tak że mieliśmy okazję przywiązać ją do ciebie emocjonalnie.
- Przywiązać ją? - Te słowa były dla mnie niezrozumiałe.
- Podczas tego samego procesu, w którym doprowadziliśmy cię do stanu pierwotnego, zablokowaliśmy na twej osobie jej zaangażowanie
emocjonalne. Tobie to nie robiło różnicy, ją zaś wiązało z tobą nieodwołalnie. Teraz, gdyby cię straciła, cierpiałaby tak samo albo jeszcze
bardziej, niż Ian Graeme cierpi z powodu utraty swego brata bliźniaka i lustrzanego odbicia.
Zatrzymał się i obserwował mnie, stojąc w miejscu. Lecz ja nadal błądziłem po omacku.
- W dalszym ciągu... nie rozumiem - rzekłem. - Mówisz, że to, co z nią uczyniliście, nie miało dla mnie znaczenia. Jaki zatem pożytek...
- Żaden, tak dalece, jak byliśmy w stanie wówczas obliczyć i wyinterpretować, aż do tej pory. Jeżeli ona była przywiązana do ciebie, to
oczywiście również i ty byłeś do niej przywiązany. Ale było to tak, jak gdyby drozda śpiewającego przywiązać do palca olbrzyma, tak jak
bezwładność względna twojego oddziaływania na wzorzec wygląda w porównaniu do jej bezwładności. Wyłącznie Liza sądziła, że
przyniesie to jakiś pożytek.
Odwrócił się.
- Do zobaczenia, Tam - powiedział.
Poprzez wciąż rzedniejącą mgiełkę widziałem, jak samotnie kroczy w kierunku kościoła, skąd dobiegł mnie pojedynczy głos mówcy,
obwieszczającego właśnie numer hymnu, którym kończyło się nabożeństwo.
Zostawił mnie w stanie całkowitego osłupienia. Ale wnet roześmiałem się w głos, gdyż w owej chwili zdałem sobie sprawę, że jestem
mądrzejszy od niego. Wszystkie jego obliczenia razem wzięte nie były w stanie odkryć, dlaczego fakt, iż Liza przywiązała się do mnie,
mógł mnie uratować. I uratował.
Gdyż poczułem teraz przypływ mej własnej ogromnej miłości do niej i zdałem sobie sprawę, że przez cały czas moja samotna jaźń
odwzajemniała Lizie jej miłość, tyle że za nic nie przyznałaby się do tego przed sobą. I dla tej to właśnie miłości pragnąłem żyć. Olbrzym
może bez żadnego wysiłku zabrać ze sobą, dokąd chce, drozda śpiewającego, nie zwracając ani krztyny uwagi na poruszenia drobniutkich
skrzydełek. Lecz jeśli obchodzi go los stworzenia, do którego został przywiązany, tam gdzie nie mogła zawrócić go z drogi siła, może
zawrócić go miłość.
A zatem po wiążącej nas ze sobą niewidzialnej nici wiara Lizy pobiegła połączyć się z moją wiarą, a ja nie mogłem dopuścić, by moja
wiara wygasła, nie chcąc wygasić zarazem i jej wiary. Z jakiegoż innego powodu musiałem stawić się na jej wezwanie, kiedy to doszło do
zamachu na Marka Torre? Nawet wówczas gotów byłem nadłożyć drogi, by bodaj kompromisem połączyć swoją i jej ścieżkę.
Gdyż jak to teraz zobaczyłem, wskazówka kompasu mojego życia w jednej chwili obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni i, widziane w
nowym świetle, wszystko stało się nagle proste, jasne i zrozumiałe. Nic w moim życiu nie ulegało zmianie, ani mój głód, ani moja
ambicja, ani energia, oprócz tego, że zostałem obrócony w przeciwną stronę. Ponownie wybuchnąłem głośnym śmiechem, zdumiony
prostotą tego, co się wydarzyło, jako że teraz widziałem już wyraźnie, że jeden cel był zwykłym przeciwieństwem drugiego:
NISZCZYĆ : BUDOWAĆ
BUDOWAĆ - jasna i prosta odpowiedź, do której tęskniłem tyle lat, by wreszcie zadać kłam czczym poglądom Mathiasa. Do tego
właśnie zostałem zrodzony, tego, co zawarte było w Partenonie i w Encyklopedii, i we wszystkich synach człowieczych.
Tak jak wszyscy - nawet Mathias - jeśli nie zbłądzą na manowce, przyszedłem na świat bardziej jako twórca niż jako burzyciel, bardziej
kreator niż niszczyciel. Teraz niczym jednolita sztaba czystego metalu, z którego pod ciosami młota odpadły wreszcie wszelkie
zanieczyszczenia, dźwięczałem czystym tonem, wibrując każdym atomem, każdym włókienkiem mojego jestestwa, nastrojony na

background image

podstawową, niezmienną częstotliwość jedynego prawdziwego celu życia. Oszołomiony i słaby, odwróciłem się wreszcie plecami w
stronę kościoła, podszedłem do samochodu i wsiadłem. Było już prawie po deszczu, a i niebo wypogadzało się coraz szybciej. Drobniutka
mgiełka wilgoci opadała, wydawało się, dużo spokojniej, a powietrze nasiąkło wonią nowości i świeżości. Odjeżdżając z parkingu w
długą drogę powrotną do portu kosmicznego, uchyliłem okna samochodu. I siedząc przy otwartym oknie usłyszałem, jak w kościele
rozpoczynają śpiewać hymn kończący nabożeństwo.
Śpiewali właśnie Hymn Bojowy Żołnierzy z Zaprzyjaźnionych. Gdy odjeżdżałem drogą, głosy zdawały się następować za mną potężnie,
nie rozbrzmiewając dostojnie ani żałobnie, niby w nastroju pożegnania i rozpaczy, lecz mocno i triumfalnie, niby pieśń marszowa
wyruszających o brzasku nowego dnia na szlaki.
Żołnierzu, nie pytaj, ni jutro, ni dziś,
Dokąd idą na wojnę sztandary...
Gdy odjeżdżałem, śpiew szedł w moje ślady. A gdy dzieliła nas już nieco większa odległość, głosy zdawały się zlewać nawzajem, póki
wreszcie nie zabrzmiały niczym jeden samotny, śpiewający z mocą głos. Przede mną rozstępowały się chmury. Prześwitujące przez nie
słońce sprawiało, iż skrawki błękitnego nieba przypominały powiewające jasne flagi, sztandary armii, maszerującej wiecznie naprzód w
nieznane kraje.
Jadąc dalej, ujrzałem wreszcie, jak łączą się w jedno czyste niebo i jeszcze przez długi czas podążając w stronę portu kosmicznego i
oczekującego tam na mnie w blasku słonecznym statku, który miał zabrać mnie na Ziemię do Lizy, słyszałem za sobą śpiew.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dickson Gordon R Dorsaj t3 Żołnierzu nie pytaj
Dickson Gordon R Zolnierzu nie pytaj
Dickson Gordon R Childe 1 Nekromanta
Dickson Gordon R Childe 02 Nekromanta
Dickson Gordon R Childe 05 Zaginiony Dorsaj!
Dickson Gordon R Childe 05 Zaginiony Dorsaj
Dickson Gordon R Childe 1 Nekromanta
Gordon Dickson Childe 03 Soldier, Ask Not (v2 2)
Dickson Gordon R Smoczy Rycerz 03 Smok na granicy
O NIC NIE PYTAJ
O NIC NIE PYTAJ
teksty z akordami (ponad 300), O Nic Nie Pytaj - Yugoton & Kukiz, O Nic Nie Pytaj - Yugoton & Ku
NIE PYTAJ MNIE
04 O nic nie pytaj (2)
Dickson Gordon R Smok i Jerzy 1 Smok i Jerzy
Dickson Gordon R Smok i Jerzy 06 Smok i dzin
Dickson Gordon R Smoczy rycerz t 2

więcej podobnych podstron