STAR WARS
KENOBI
JOHN JACKSON MILLER
Przekład
Anna Hikiert
Błażej Niedziński
Redakcja stylistyczna
Magdalena Stachowicz
Korekta
Halina Lisińska
Joanna Egert-Romanowska
Projekt graficzny okładki
Scott Biel
Ilustracja na okładce
Chris McGrath
Tytuł oryginału
Kenobi
Copyright © 2013 by Lucasfilm Ltd. & ™ where indicated.
All Rights Reserved.
Used Under Authorization.
For the Polish translation
Copyright © 2014 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
Druk
Grafarti s.c.
ISBN 978-83-241-4965-0
Warszawa 2014. Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.
02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63
tel. 22 620 40 13, 22 620 81 62
www.wydawnictwoamber.pl
www.starwars.com
Kathy, która dopilnowała,
żeby jej młodszy brat obejrzał ten film
BOHATEROWIE POWIEŚCI
Annileen Calwell - właścicielka sklepu
Orrin Gault - farmer wilgoci i przedsiębiorca
A’Yark - przywódczyni Tuskenów
Kallie Calwell - córka Annileen
Jabe Calwell - syn Annileen
Mullen Gault - syn Orrina
Veeka Gault - córka Orrina
Wyle Ulbreck - farmer wilgoci
Leelee Pace - zeltrońska rzemieślniczka
Ben Kenobi - nowo przybyły
Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce...
Póki nie nadejdzie nasz czas, zniknąć musimy.
Yoda
Mrok ogarnął galaktykę. Imperator przejął kontrolę nad Republiką Galaktyczną z pomocą
Anakina Skywalkera, niegdyś jednego z najwybitniejszych Rycerzy Jedi, których zadaniem była
ochrona bezbronnych. Anakin, który uległ Ciemnej Stronie mistycznej Mocy, żyje teraz jako
bezwzględny siepacz Imperatora, Darth Vader.
Jednak nadzieja także żyje - w postaci nowo narodzonego synka Anakina, nad którym
czuwa przyjaciel i dawny mentor Anakina, Obi-Wan Kenobi. Kenobi ucieka z dzieckiem na odległy
świat Tatooine, gdzie przed laty tak naprawdę rozpoczął się upadek Anakina - gdy dokonał
brutalnej zemsty na miejscowym klanie Tuskenów.
Nie zdając sobie z tego sprawy - i wciąż wierząc, że zabił Anakina podczas ich
rozpaczliwego pojedynku - Kenobi oswaja się z nową rolą, z odległości strzegąc dziecka i jego
przybranej rodziny, Larsów. Jednak komuś przyzwyczajonemu do działania niełatwo jest żyć w
ukryciu, a nawet na pustynnej Tatooine nie brakuje tych, którzy potrzebują pomocy Jedi...
PROLOG
- Pora już iść do domu, proszę pana.
Wyle Ulbreck obudził się i spojrzał na swoją pustą szklankę.
- Coś ty powiedział?
Zielonoskóry barman trącił starszego człowieka w ramię.
- Powiedziałem, że pora iść do domu, panie Ulbreck. Już panu wystarczy.
- Nie o to mi chodziło - odparł Ulbreck, pocierając przekrwione oczy. - Powiedziałeś do
mnie „proszę pana”. A potem „panie Ulbreck”. - Popatrzył podejrzliwie na szynkarza. - Jesteś
organicznym czy droidem?
Barman westchnął i wzruszył ramionami.
- Znowu to samo? Już panu mówiłem. Oczy mam duże i czerwone, bo jestem
Durosjaninem. A powiedziałem tak, bo jestem uprzejmy. A jestem uprzejmy dlatego, że nie jestem
jakimś starym farmerem wilgoci, któremu pomieszało się w głowie po tylu latach na...
- Boja - przerwał mu mężczyzna o siwych bokobrodach - nie zadaję się z droidami. Droidy
to złodzieje, co do jednego.
- Po co droid miałby kraść?
- Żeby rozdać innym droidom - odparł Ulbreck i pokręcił głową. Barman był najwyraźniej
idiotą.
- Ale co... - zaczął barman. - Zresztą nieważne - dodał tylko. Sięgnął po butelkę i napełnił
szklankę starego farmera. - Nie będę z panem dłużej dyskutował. Proszę dopić.
Ulbreck tak właśnie zrobił.
Według Ulbrecka w galaktyce jedna rzecz była nie w porządku - ludzie. Ludzie i droidy. No
cóż, właściwie to były dwie rzeczy, ale w końcu dlaczego miałby się ograniczać tylko do jednej? To
nie byłoby uczciwe. Tak zwykle przebiegał tok myślenia starego farmera, nawet kiedy był trzeźwy.
W ciągu sześćdziesięciu lat pracy na farmie wilgoci Ulbreck stworzył niejedną teorię na temat
życia. Jednak tyle lat spędził, pracując samotnie - o dziwo, nawet właśni pracownicy unikali jego
towarzystwa - że wszystkie te koncepcje nawarstwiły się, nigdy niewypowiedziane.
Od tego były wyprawy do miasta - jedyne okazje, by Ulbreck podzielił się swoimi
życiowymi mądrościami. O ile nie był akurat okradany przez diaboliczne droidy udające zielonych
barmanów.
Nie powinni wpuszczać droidów do Baru u Juniksa - taka nazwa widniała na starym
szyldzie nad wejściem do tego lokalu w Anchorhead. Junix, kimkolwiek był, od dawna nie żył,
pochowany w piaskach Tatooine, ale jego bar wciąż stał - słabo oświetlona spelunka, gdzie dym z
cygar ledwie zabijał smród farmerów, którzy cały dzień spędzali na pustyni. Ulbreck rzadko tu
bywał - wolał lokal w oazie, bliżej domu. Jednak skoro już był w Anchorhead, żeby zmyć głowę
pewnemu dostawcy części do skraplaczy, wstąpił tu przepłukać gardło.
Teraz, po sześciu szklankach piwa lumowego, Ulbreck zaczął myśleć o domu. Czekała tam
na niego żona, więc wiedział, że powinien się już zbierać. Z drugiej strony... skoro czekała na niego
żona, był to wystarczający powód, żeby jeszcze zostać. On i Magda strasznie się pokłócili rano, o to
samo zresztą, o co kłócili się poprzedniego wieczoru. Ulbreck nie pamiętał już, o co chodziło, i był
z tego zadowolony.
Cóż, był ważnym człowiekiem i miał wielu podwładnych, którzy bez wahania by go okradli,
gdyby za długo przebywał poza domem. Ulbreck spojrzał przez opary dymu na wiszący na ścianie
chronometr. Widniały tam jakieś liczby, ale niektóre z nich odwrócone były do góry nogami. I
tańczyły. Ulbreck nachmurzył się. Nie był miłośnikiem tańca. Słysząc szum w uszach, zsunął się ze
stołka przy barze, żeby powiedzieć cyfrom parę słów do słuchu.
I wtedy właśnie zaatakowała go podłoga. Szybko i podstępnie, z zamiarem uderzenia
znienacka w głowę.
Udałoby się jej, gdyby nie złapała go jakaś ręka.
- Ostrożnie - powiedział właściciel ręki.
Ulbreck powiódł zapuchniętymi oczami w górę ręki i spojrzał w zakapturzoną twarz
swojego wybawcy. Spod złocistych brwi spoglądały na niego błękitne oczy.
- Nie znam cię - stwierdził Ulbreck.
- Nie znasz - potwierdził brodaty człowiek, pomagając staremu farmerowi usiąść z
powrotem na stołku. Następnie przesunął się o parę kroków, próbując przyciągnąć uwagę barmana.
Ulbreck zauważył teraz, że ubrany w brązowy płaszcz mężczyzna trzyma coś w drugiej ręce
- jakieś zawiniątko. Zaniepokojony, rozejrzał się, żeby sprawdzić, czy jego własne zawiniątko nie
zginęło, gdy nagle przypomniał sobie, że nie miał żadnego zawiniątka.
- To nie żłobek - zwrócił przybyszowi uwagę barman, chociaż Ulbreck nie rozumiał,
dlaczego.
- Chciałem tylko zapytać o drogę - odparł zakapturzony mężczyzna.
Ulbreck znał wiele dróg. Żył na Tatooine na tyle długo, że zwiedził mnóstwo miejsc i
chociaż większości nie znosił i za nic by tam nie wrócił, szczycił się tym, że zna najlepsze skróty,
jakie do nich prowadziły. Przekonany, że jego wskazówki będą lepsze niż wskazówki droida
udającego Durosjanina, Ulbreck się podniósł, chcąc wtrącić się do rozmowy.
Tym razem sam złapał się poręczy.
Popatrzył nieufnie na stojącą na barze szklankę.
- Coś jest nie tak z tym drinkiem - powiedział do barmana. - Ty... ty...
- Chcesz powiedzieć, że chrzczą tu piwo? - wtrącił ostrożnie przybysz.
Barman spojrzał na zakapturzonego gościa i uśmiechnął się kpiąco.
- Jasne, zawsze dodajemy do drinków to, czego na Tatooine jest najmniej. Zgarniamy na
tym kupę kredytów.
- Nie o to mi chodziło - odparł Ulbreck, próbując się skupić. - Wsypałeś mi coś do drinka,
żeby mnie uśpić i zabrać pieniądze. Już ja was znam, miejskie typki.
Barman pokręcił łysą głową i obejrzał się na swoją równie bezwłosą żonę, która zmywała
naczynia przy zlewie.
- Zamykamy, Yoona. Nakryli nas. - Spojrzał na zakapturzonego nieznajomego. - Od lat
składujemy na zapleczu ciała klientów, ale to chyba koniec - dodał żartem.
- Nikomu nie pisnę ani słówka - obiecał z uśmiechem przybysz. - W zamian za wskazanie
drogi. I odrobinę niebieskiego mleka, jeśli macie.
Ulbreck głowił się nad tą wymianą zdań, gdy na twarzy barmana pojawił się wyraz
niepokoju. Stary farmer obejrzał się i zobaczył, że kilkoro młodych ludzi wchodzi przez łukowate
drzwi, śmiejąc się i klnąc. Ulbreck rozpoznał pijanych awanturników.
Para dwudziestoparolatków to byli Mullen i Veeka Gaultowie, diabelskie nasienie
największego rywala Ulbrecka na zachodzie, Orrina Gaulta. Ich kumple także tu przyszli. Zedd
Grobbo, potężny zabijaka, który mógł iść w zawody z droidem podnośnikowym, a także mniejszy
od niego prawie o połowę młody Jabe Calwell, syn jednej z sąsiadek Ulbrecka.
- Zabierajcie stąd tego dzieciaka! - wrzasnął barman, widząc drobnego nastolatka. - Już
mówiłem tamtemu facetowi: przedszkole jest za rogiem.
Ulbreck usłyszał gwizdy młodocianych chuliganów w odpowiedzi na te słowa i zobaczył,
jak jego wybawca odwraca się ze swoim zawiniątkiem do ściany, tyłem do łobuzów. Veeka Gault
przepchnęła się obok Ulbrecka i chwyciła butelkę zza baru. Zapłaciła Durosjaninowi obscenicznym
gestem.
Jej koledzy tymczasem znaleźli sobie bezbronną ofiarę - Yoonę, żonę barmana. Zedd dla
zabawy chwycił i obrócił wkoło zaskoczoną Durosjankę, która niosła właśnie stertę pustych naczyń
na tacy. Kufle pofrunęły na wszystkie strony, a jeden trafił w kudłatą głowę gościa siedzącego przy
pobliskim stoliku.
Wookie wstał, by wyrazić swoją najwyższą dezaprobatę. Podobnie uczynił Ulbreck, który
nie lubił już kilku pokoleń Gaultów i nie miał nic przeciwko temu, żeby pomóc pokazać temu tutaj
pokoleniu, gdzie jest jego miejsce. Podszedł chwiejnym krokiem do stolika w pobliżu grupy,
szykując się, by zgłosić swoje zastrzeżenia. Wookie jednak miał pierwszeństwo, a zresztą Ulbreck
poczuł, że stolik, o który się opiera, przewraca się, więc postanowił obserwować sytuację z podłogi.
Usłyszał jakieś szuranie i jak przez mgłę zauważył żonę barmana, która schowała się obok niego.
Wookie walnął Zedda wierzchem dłoni, posyłając go na stolik jakichś typków, którzy
według Ulbrecka z pewnością parali się złodziejstwem, mimo że nie byli droidami. Obserwował
tych zielonoskórych, długonosych Rodian przez całe popołudnie i wieczór, zastanawiając się, kiedy
go zaczepią. Potrafił rozpoznać sługusów Hutta Jabby. Teraz zbiry poderwały się, wywracając
krzesła i sięgając po broń.
- Żadnych blasterów! - Ulbreck usłyszał krzyk barmana, gdy tymczasem klienci rzucili się w
popłochu do wyjścia. Apel barmana nic jednak nie dał. Uwięzieni między nacierającymi
napastnikami Gaultowie, którzy wyciągnęli pistolety, gdy tylko Wookie uderzył ich towarzysza,
zaczęli strzelać do Rodian. Młody Jabe też mógłby użyć broni, zauważył Ulbreck, gdyby Wookie
nie podniósł go z ziemi. Olbrzym uniósł wrzeszczącego chłopaka nad głowę, gotowy cisnąć nim o
ścianę.
Brodaty przybysz ukląkł przy barze obok Ulbrecka i nachylił się ponad nim w kierunku
żony barmana.
- Przypilnuj - poprosił, wciskając jej do rąk zawiniątko i od razu rzucił się w wir walki.
Ulbreck skupił ponownie uwagę na bójce. Wookie rzucił Jabe’em o ścianę, ale jakimś
cudem chłopak i ściana się nie zetknęły. Wyciągając szyję, Ulbreck zobaczył, jak ciało Jabe’a kreśli
w powietrzu nienaturalny łuk i ląduje za barem.
Osłupiały Ulbreck obejrzał się, żeby sprawdzić, czy Yoona widziała to samo co on. Ona
jednak zamknęła oczy, struchlała z przerażenia. Nagle strzał z blastera trafił w podłogę niedaleko
nich. Durosjanka otworzyła oczy, z krzykiem wcisnęła Ulbreckowi zawiniątko i odczołgała się jak
najdalej.
Ulbreck z powrotem skierował przestraszony wzrok na burdę. Spodziewał się zobaczyć, jak
Wookie tłucze Jabe’a na kwaśne jabłko, tymczasem ujrzał zakapturzonego mężczyznę, który
trzymał w dłoni blaster Jabe’a, celując w sufit. Mężczyzna strzelił w zawieszoną na suficie
świetlistą kulę. Bar u Juniksa pogrążył się w ciemności.
Ale nie w ciszy. Słychać było wycie Wookiego, strzały z blasterów, brzęk tłuczonego szkła.
A potem dziwny szum, głośniejszy nawet od tego, który rozbrzmiewał Ulbreckowi w uszach. Bał
się wyjrzeć zza stolika, który osłaniał jego ciało. Kiedy jednak to zrobił, dostrzegł sylwetkę
zakapturzonego mężczyzny, skąpaną w błękitnej poświacie, i pomarańczowe blasterowe wiązki,
które odbijały się rykoszetem i lądowały na ścianie. Ciemne postaci ruszyły naprzód - to te
rodiańskie bandziory? - ale rozpierzchły się z krzykiem przed nacierającym człowiekiem.
Ulbreck schował się z powrotem za stolikiem, trzęsąc się ze strachu.
Kiedy w końcu zapadła cisza, Ulbreck usłyszał delikatny szelest ze środka tobołka na
swoich kolanach. Odnalazł po omacku latarkę, którą nosił w kieszeni, włączył ją i spojrzał na
trzymane zawiniątko.
Zobaczył niemowlę z kosmykiem jasnych włosów.
- Witaj - powiedział Ulbreck. Nic innego nie przyszło mu do głowy.
Dziecko zakwiliło.
Brodacz pojawił się nagle obok Ulbrecka. Oświetlony od dołu przez latarkę, wyglądał
dobrotliwie - i nie wydawał się ani trochę zmęczony.
- Dziękuję - powiedział, odbierając dziecko. Zaczął się prostować, ale zatrzymał się. -
Przepraszam, czy wiesz, jak trafić na farmę Larsów?
Ulbreck podrapał się po brodzie.
- No cóż, prowadzą tam ze cztery drogi. Niech pomyślę, jak ci to najlepiej wytłumaczyć...
- Nieważne - uciął mężczyzna. - Sam trafię. - Razem z dzieckiem zniknął w ciemności.
Ulbreck wstał i skierował światło latarki na salę.
Ten łajdak Mullen Gault leżał na podłodze, cucony przez swoją równie wredną siostrę,
podczas gdy Jabe kuśtykał w stronę otwartych drzwi. Ulbreck ledwie dostrzegł na zewnątrz
Wookiego, który najwyraźniej ruszył w pogoń za Zeddem. Barman próbował na zapleczu uspokoić
swoją żonę.
Zbiry Jabby leżały martwe na ziemi.
Stary farmer osunął się ponownie na podłogę. Co tu się stało? Czyżby ten nieznajomy sam
rozprawił się z tymi zakapiorami? Ulbreck nie przypominał sobie, żeby widział u niego jakąś broń.
A Jabe, który jakby zawisł w powietrzu, zanim spadł za bar? I skąd się wzięło to cholerne, migające
niebieskie światło?
Ulbreck pokręcił obolałą głową, a pomieszczenie zawirowało wokół niego. Prawdę mówiąc,
nie mógł chyba ufać własnym oczom. Nikt nie nadstawiałby karku, mając przeciwko sobie zbirów
Jabby. I nikt nie wciągałby dzieciaka w barową awanturę. W każdym razie nikt porządny. Z
pewnością nie żaden bohater.
- Ludzie to nic dobrego - mruknął Ulbreck sam do siebie. A potem poszedł spać.
Medytacja
Przesyłka została dostarczona.
Mam nadzieją, że czytasz mi w myślach, Mistrzu Qui-Gon. Nie słyszałem twojego głosu od
tamtego dnia na Polis Massa, kiedy to Mistrz Yoda powiedział mi, że mogę obcować z tobą poprzez
Moc. Jak może pamiętasz, zdecydowaliśmy, że oddam syna Anakina pod opiekę jego krewnym. To
zadanie jest już wykonane.
To dziwne uczucie - być tutaj, w tym miejscu i w tych okolicznościach. Przed laty zabraliśmy
z Tatooine jedno dziecko, sądząc, że jest największą nadzieją galaktyki. Teraz przywiozłem tu inne -
z tą samą myślą. Mam tylko nadzieję, że tym razem pójdzie lepiej, ponieważ ścieżka do tego
momentu wypełniona była bólem. Dla całej galaktyki, dla moich przyjaciół i dla mnie.
Wciąż nie mogę uwierzyć, że Zakon Jedi przestał istnieć, a Republika jest skalana i wpadła
w łapy Palpatine’a. łże Anakin także jest skalany. Holonagrania, na których widziałem, jak
morduje młodzików w świątyni Jedi, wciąż prześladują mnie w snach... i nieustannie łamią mi
serce.
Ale po tej tragedii, po wymordowaniu dzieci, dziecko może też przynieść nadzieję. Tak jak
powiedziałem: przesyłka trafiła do adresata. Stoję na wzgórzu z moim wierzchowcem - tatooińskim
eopie - i patrzę na farmę Larsów. Owen i Beru Larsowie stoją przed domem, trzymając dziecko.
Ostatni rozdział jest skończony; nowy właśnie się zaczyna.
Rozejrzę się za jakimś lokum w okolicy, chociaż podejrzewam, że jeśli za długo tu zabawię,
Owen może sobie zażyczyć, żebym przeniósł się gdzieś dalej. Może zresztą tak będzie rozsądniej.
Mam wrażenie, że przyciągam kłopoty, nawet w tak oddalonym miejscu jak to. Wczoraj wybuchła
awantura w Anchorhead, a wcześniej doszło do jakichś zamieszek w jednym z kosmoportów, który
odwiedziłem. Nie miało to na szczęście żadnego związku ze mną, ale nie mogę już reagować na
takie sytuacje jako Obi-Wan Kenobi. Za każdym razem, gdy włączam miecz świetlny, jest tak,
jakbym krzyczał do wszystkich naokoło: „Rycerz Jedi!” Podejrzewam, że nawet na Tatooine ktoś
może wiedzieć, co to takiego.
A zatem od tej pory będę pilnował tylko swoich spraw i unikał kłopotów, tak długo, jak
będzie trzeba. Nie mogę jednocześnie odgrywać Jedi na tym świecie i pomagać ocalić inne światy.
Odosobnienie to jedyne wyjście.
W mieście - nawet tak małym jak Anchorhead - życie toczy się zbyt szybko. Ale na
peryferiach powinno być inaczej. Już czuję, że czas inaczej tu płynie - zgodnie z rytmem pustyni.
Tak, spodziewam się, że wszystko będzie działo się wolniej. Pozostanę z dala od świata i
sam. Jedynie mój żal będzie mi dotrzymywał towarzystwa.
Szkoda, że przed nim nie ma się gdzie ukryć.
CZĘŚĆ I. OAZA
ROZDZIAŁ 1
Wszystko tutaj rzucało dwa cienie.
Słońca zadecydowały o tym u początków stworzenia. Były braćmi, dopóki młodsze słońce
nie pokazało plemieniu swojej prawdziwej twarzy. To był grzech. Starsze słońce spróbowało zabić
swojego brata, tak jak należało.
Ale nie udało mu się.
Płonące, krwawiące młodsze słońce ścigało brata po niebie. Przebiegłe stare słońce uciekało
w stronę wzgórz, jednak nigdy już nie dane mu było zaznać spokoju. Młodszy brat bowiem odsłonił
tylko swoją twarz. Starszy zaś odsłonił swoją słabość.
I inni to zobaczyli - ku swemu nieprzemijającemu rozgoryczeniu.
Pierwsi Ludzie Pustyni byli świadkami tej walki na niebie. Słońca, podwójnie okryte hańbą,
skierowały na nich swój gniew. Wzrok niebiańskich braci przeszywał śmiertelnych, przepalał skórę,
odsłaniając ich ukryte ja. Ludzie Pustyni zobaczyli swoje cienie na piaskach Tatooine i zaczęli
nasłuchiwać. Młodszy duch namawiał ich do ataku. Starszy kazał im uciekać. Rady potępionych.
Ludzie Pustyni także byli potępieni. Krocząc zawsze razem z bliźniaczymi cieniami
świętokradztwa i porażki, musieli zasłaniać twarze. Musieli walczyć. Musieli napadać. I musieli
uciekać.
Większość Ludzi Pustyni uderzała w nocy, kiedy żaden z braci nie mógł do nich szeptać.
A’Yark wolała polować o świcie. Głosy cieni były wówczas cichsze - a osadnicy, którzy zalęgli się
na ich ziemi, mogli wyraźniej zobaczyć swoją zgubę. To było ważne. Starsze słońce zawiodło, nie
zabijając swojego brata. A’Yark nigdy nie zawodziła, gdy chodziło o zabijanie osadników. Starsze
słońce powinno to zobaczyć i wziąć z niej przykład...
...teraz.
- Tuskenowie!
A’Yark ruszyła w stronę starego farmera, który wydał okrzyk. Jej metalowe gaderffii wbiło
się w odsłonięty podbródek człowieka, krusząc kość. A’Yark skoczyła naprzód, powalając ofiarę.
Osadnik zakasłał, usiłując powtórzyć okrzyk:
- Tuskenowie!
Przed laty inni osadnicy nadali to imię Ludziom Pustyni, którzy zrównali z ziemią Fort
Tusken. Napastnicy przyjęli to określenie do swojego języka; było ono dowodem, że te chodzące
pasożyty nie miały niczego, czego Ludzie Pustyni nie mogliby im odebrać. Jednak A’Yark nie
mogła znieść, że to dumne imię wypowiadają usta tych odrażających istot - a niewiele było równie
paskudnych jak ten zakrwawiony osadnik wijący się teraz na piasku. Był bardzo stary, a nie licząc
bandaża na głowie, jego białawe włosy i wysuszona skóra były odsłonięte. To naprawdę okropny
widok.
A’Yark zatopiła ciężkie gaderffii w ciele osadnika. Metalowe lotki zmiażdżyły jego klatkę
piersiową. Kości pękały. Koniec broni przeszedł na wylot, aż zazgrzytał na kamiennej powierzchni.
Stary osadnik wydał ostatnie tchnienie. Imię Tusken znów należało tylko do Ludzi Pustyni.
A’Yark natychmiast ruszyła w kierunku niskiego budynku znajdującego się w niewielkiej
odległości. Nie było nad czym rozmyślać. Żaden drapieżnik na Tatooine nie zastanawiał się nad
zabijaniem. Tuskenowie nie mogli być inni.
Zbyt długie myślenie oznaczało śmierć.
Gniazdo ludzi wyglądało żałośnie, niczym ul skettów - ohydna półkula zatopiona w piasku.
To domostwo uformowane było z tej ich sztucznej skały, „syntkamienia”. A’Yark już ją wcześniej
widziała.
Kolejny krzyk. W drzwiach budynku pojawił się niezdrowo blady dwunóg o wydatnej
czaszce, który wymachiwał karabinem blasterowym. A’Yark wyrzuciła gaderffii i skoczyła,
wyrywając broń z rąk zaskoczonego osadnika. Nie rozumiała, w jaki sposób karabin blasterowy
rozrywa ofiarę, ale ta wiedza nie była jej potrzebna. Broń mogła się przydać. Drapieżnik
wykorzysta ją przeciw bezużytecznemu osadnikowi.
No cóż, to nie do końca była prawda. Osadnicy bywali użyteczni - stanowili źródło broni dla
Tuskenów. Mogłoby to nawet być zabawne, gdyby A’Yark zdarzało się czasem roześmiać. Jednak
to pojęcie było dla niej równie obce jak to białoskóre ciało leżące teraz na podłodze.
Tyle dziwnych istot przybywało, by żyć na pustyni. I by tu zginąć.
Za jej plecami kolejnych dwóch jeźdźców weszło do budynku. A’Yark ich nie znała. Czasy,
kiedy ruszała do boju, otoczona wyłącznie kuzynami, dawno minęły. Nowo przybyli zaczęli
wywracać skrzynie w pomieszczeniu magazynowym, wysypując zawartość. Kolejne metalowe
przedmioty. Osadnicy mieli obsesję na ich punkcie.
Wojownicy także, ale nie było na to czasu.
- N’gaaaiih! - warknęła na nich A’Yark. - N’gaaaiih!
Młodzi nie słuchali. To nie byli jej synowie. A’Yark miała już tylko jednego syna, ale był
jeszcze za młody, by walczyć. Ci wojownicy też nie mieli ojców. Takie nastały czasy. Potężne
plemiona stały się zwykłymi bojówkami, których szeregi nieustannie ewoluowały, w miarę jak
niedobitki z jednej grupy wchłaniane były przez inną.
Sam fakt, że A’Yark dowodziła tym atakiem, był świadectwem ich upadku. Nikt z jej
oddziału nie przeżył ani nie widział choć połowy tego co A’Yark. Najlepsi wojownicy nie żyli od
lat; ci młodzi z pewnością nie przeżyją na tyle długo, by ubiegać się o przywództwo. Byli głupcami
i A’Yark wiedziała, że jeśli ona ich nie zabije za głupotę, to rychło zginą w jakiś inny sposób.
Ale nie tego poranka. A’Yark starannie wybrała cel. Ta farma była położona blisko
nierównych Pustkowi Jundlandii, z dala od innych osad - i miała tylko kilka tych wstrętnych
konstrukcji, za pomocą których mieszkańcy wyciskali wodę z nieba, które nie należało do nikogo.
Im mniej tych wież-skraplaczy, jak nazywali je farmerzy - tym mniej osadników. Teraz, jak się
zdawało, nie było już ani jednego. Poza hałasem, jaki robili młodzi wojownicy, panowała cisza.
Jednak A’Yark, która przeżyła już czterdzieści cykli gwiaździstego nieba, nie dała się tak
łatwo oszukać. Przy drzwiach prowadzących na zewnątrz stała broń. Czyżby ten starzec zostawił tu
ją przez przypadek? A’Yark przytknęła karabin do srebrzystego otworu gębowego w swojej masce i
powąchała.
No właśnie. Jednym szybkim ruchem roztrzaskała broń o framugę drzwi. Karabin został
użyty do zabicia Tuskena. Na jego kolbie wciąż jeszcze utrzymywał się zapach potu sprzed paru
dni. Różnił się od zapachu starca, a także tej białej istoty, którą osadnicy nazywali Bithem. Był tu
ktoś jeszcze. Ale karabinu nie można było już użyć, ani teraz, ani nigdy.
Według A’Yark broń, z której zabito Tuskena, nie miała większej mocy od innych; tego
rodzaju zabobony dobre były dla słabych psychicznie. Ale, tak jak Tuskenowie cenili sobie swoje
banthy, tak osadnicy zdawali się cenić swoje karabiny, o czym świadczyły wyryte na kolbach
symbole. Człowiek, który używał tej broni, był potężniejszy od starca i Bitha, ale następnym razem
będzie musiał sięgnąć po coś nowego i nieznanego. O ile dożyje.
A’Yark miała zamiar dopilnować, by tak się nie stało.
Przywódczyni podniosła z podłogi swoje gaderffii i przecisnęła się między plądrującymi
młodzieńcami. Ślady na piasku prowadziły na tył budynku, gdzie trzy bezduszne skraplacze
bezcześciły z szumem powietrze. Za nimi stała nieduża szopa, służąca do konserwacji tych
plugawych maszyn.
Idealnie. A’Yark miała zamiar ukarać mieszkańców za używanie skraplaczy. Powoli, tak
żeby słońca to zobaczyły. To, co skradli osadnicy, wróci do piasku, kropla po kropli.
- Ru rah ru rah! - zawołała A’Yark, usiłując sobie przypomnieć dawne słowa. - My jest tu w
pokoju.
Żadnej odpowiedzi. Oczywiście niczego się nie spodziewała, ale ktoś niewątpliwie był w
środku i słyszał jej słowa. Wojowniczka była z siebie dumna, że je pamiętała. Przed laty do rodziny
A’Yark dołączyła ludzka siostra; Tuskenowie często uciekali się do porwań w celu uzupełnienia
swoich szeregów. Teraz jej banda także potrzebowała posiłków, ale stąd nikogo nie zabiorą.
Obecność osadników tak blisko pustkowi była zbyt wielką zniewagą. Musieli zginąć; inni to
zobaczą i zostawią Jundlandię w spokoju.
Pozostali wojownicy wybiegli z domu i otoczyli szopę. Tuskenów było ośmioro; nikt nie
mógł im się przeciwstawić. Owinięte materiałem dłonie zacisnęły się na drzewcu starego gaderffii.
A’Yark wsunęła traang - zakrzywiony koniec broni - w klamkę.
Metalowe drzwi otworzyły się, skrzypiąc. W środku trójka dygoczących łudzi siedziała
zbita w grupkę pośród części zapasowych do nienasyconych maszyn. Czarnowłosa kobieta tuliła
owinięte kocem dziecko, a mężczyzna o brązowych włosach obejmował ich oboje. W ręku trzymał
też pistolet blasterowy.
To on był właścicielem połamanego karabinu - i A’Yark zauważyła, że brakuje mu teraz tej
broni. Tłumiąc w sobie strach, młody mężczyzna spojrzał A’Yark prosto w jej zdrowe oko.
- Wy... idźcie sobie! Nie boimy się.
- Osadnicy kłamią - powiedziała A’Yark. Te dziwne słowa zaskoczyły ludzi niemal tak
samo jak innych Tuskenów. - Osadnik kłamie.
Osiem gaderffii uniosło się ku niebu. Ich końce zalśniły w porannym słońcu. A’Yark
wiedziała, że przynajmniej niektóre trafią do celu. A starszy z braci na niebie jeszcze raz zobaczy,
czym jest prawdziwa odwaga...
- Ayooooo-eh-EH-EHH!
Odgłos poniósł się echem nad horyzontem. Członkowie oddziału jak jeden mąż spojrzeli na
północ. Dźwięk rozległ się ponownie, tym razem głośniejszy. Mógł znaczyć tylko jedno.
Najmłodszy z Tuskenów powiedział to pierwszy:
- Smok krayt!
Nieletni wojownik odwrócił się gwałtownie i potknął o własne nogi, lądując twarzą w
piasku. Pozostali obejrzeli się na A’Yark, która odwróciła się z powrotem w stronę szopy.
Przywódczyni widziała dostatecznie dużo ludzkich twarzy, by umieć odczytać ich wyraz, ale nawet
dla doświadczonego rozbójnika ich oblicza były zdumiewające.
Na twarzach farmera i jego żony widać było nie tylko ulgę. Te twarze wyrażały opór.
W obliczu krayta? Największego drapieżnika na Tatooine, nie licząc Tuskenów?
Najwyraźniej tak było. Ale to nie wszystko. Młoda matka ściskała w wolnej ręce coś jeszcze oprócz
dziecka.
A’Yark wywrzeszczała do wojowników rozkaz, ale było już za późno. Nikt nie mógł znieść
tego potwornego dźwięku. Dwóch, którzy plądrowali przedtem dom, niemal stratowało leżącego
młodzieńca, kiedy zwiewali, próbując sobie przypomnieć, gdzie zostawili skradzione przedmioty.
Pozostali przycisnęli swoje gaderffii do piersi i uciekli za główny budynek.
Źle. Źle! Nie tego A’Yark ich uczyła. Zupełnie nie tego! Oni jednak się rozbiegli, nie
wiedząc nawet, gdzie jest smok, i zostawili swoją przywódczynię samą z osadnikami. Młody farmer
trzymał blaster wycelowany w A’Yark, ale nie strzelał. Być może oszacował ryzyko i uznał, że
gotowa do strzału broń jest lepszym argumentem niż strzał z drżącej ręki.
To nie miało znaczenia. Jeśli osadnicy liczyli na chwilę nieuwagi napastników, to właśnie
się doczekali. A’Yark prychnęła i wycofała się, zamiatając płaszczem.
Wojownicy biegali tam i z powrotem. A’Yark wrzasnęła, ale w tym hałasie nikt jej nie
słyszał. Było coś nienaturalnego w tym dźwięku. Ale co? Przecież nikt nie udawałby smoka krayt!
A nawet gdyby ktoś potrafił, to nie brzmiałoby to tak...
...mechanicznie?
- AYOOOO-EEEEEEEEEE!
Nie ma wątpliwości, pomyślała A’Yark. Wycie smoka przerodziło się w przenikliwy pisk,
jakiego nie mogłyby wydać z siebie żadne płuca. Najgłośniej ten pisk dochodził z nowego źródła,
które od razu rzucało się w oczy - rogu przymocowanego do jednej ze srebrnych wież pośrodku
farmy. Słychać było też podobne dźwięki, dobiegające znad wzgórz na północy i wschodzie.
A’Yark stanęła na środku dziedzińca z uniesionym wysoko gaderffii.
- Prodorra! Prodorra! Prodorra!
Fałszywy!
Młodzi grabieżcy pojawili się ponownie - zbiegali ze wzgórza w stronę farmy. A’Yark
wypuściła powietrze przez zepsute zęby. Przynajmniej ktoś ją usłyszał w tym zgiełku. Może uda im
się...
Ogień blasterowy! Pomarańczowa łuna okryła od tyłu jednego z biegnących. Drugi odwrócił
się w panice i także spłonął. A’Yark przykucnęła odruchowo, szukając schronienia za przeklętym
skraplaczem.
- Juhuuu! - Nad wydmą przetoczyła się metaliczna, miedziano-zielona fala. A’Yark od razu
ją rozpoznała. Był to śmigacz, który prześladował ich wcześniej przy Wysokiej Skale. I jak wtedy,
tak i teraz w jego odkrytej kabinie tłoczyło się kilku młodych osadników, którzy wyli i strzelali jak
opętani.
A’Yark rzuciła się za drugi skraplacz. Poczuła się nagle znacznie pewniej. Nie było żadnego
smoka, to tylko osadnicy. Tuskenowie mogli stawić im czoło, jeśli pozostali na posterunku.
Tyle że nikt nie został. Jeden uciekł w kierunku nicości na wschodzie, a A’Yark widziała,
jak ścigają go kolejne dwa śmigacze. A niezdarny młody wojownik, który ledwie przed kilkoma
dniami przeżył rytuał wejścia w dorosłość, ukrył się za szopą, ze strachu ściskając w dłoniach
piasek. Tylko słońca wiedziały, gdzie podziała się reszta.
Do niczego.
Pierwszy śmigacz okrążał osadę, a jego pasażerowie zasypywali ogniem wszystko dookoła.
A teraz zjawił się jeszcze jeden poduszkowiec - elegancki, o zaokrąglonych liniach. W odkrytej
kabinie srebrzystego pojazdu, osłoniętej przednią szybą, siedziało dwóch ludzi. Ponury człowiek o
owłosionej twarzy sterował pojazdem, a jego starszy pasażer stał bezczelnie wyprostowany.
A’Yark już kiedyś go widziała, tylko z większej odległości. Gładko ogolony, starszy od
większości Tuskenów i zawsze z tym samym bezsensownym wyrazem twarzy.
Uśmiechnięty.
- Bardziej na południe, panowie! - zawołał stojący człowiek z makrolornetką w dłoni. - Za
nimi!
A’Yark nie musiała znać wszystkich słów. Sens był jasny. Reszta wojowników nie
pozostała w pobliżu, gotowa do ataku. Rozbity oddział salwował się ucieczką.
Widząc śmigacz wysokiego człowieka, skulony młody Tusken zapiszczał i wstał.
Zostawiając swoje gaderffii na ziemi, rzucił się do ucieczki.
- Urrak! - wrzasnęła A’Yark. - Zaczekaj!
Za późno. Kolejny śmigacz zawrócił, a jego rozwrzeszczani pasażerowie podziurawili
uciekającego Tuskena blasterami. Raptem sześć dni wcześniej został wojownikiem, a teraz zginął w
ciągu paru sekund.
Tego było za wiele. A’Yark wstała z bronią w ręku i skoczyła za szopę, gdzie roześmiani
osadnicy, skupieni na zabijaniu, nie mogli jej zobaczyć. Postrzępiony materiał łopotał na wietrze,
gdy wojowniczka staczała się z wydmy w dół piaszczystego wąwozu. Potem była kolejna wydma i
jeszcze jedna.
Wreszcie A’Yark padła na ziemię, ciężko dysząc. Troje zginęło - może więcej. A Ludzie
Pustyni nie mogli sobie pozwolić na żadne straty.
Co gorsza, osadnicy przechytrzyli ich za pomocą taniej sztuczki, na którą cztery lata
wcześniej żaden Tusken nie dałby się nabrać. Osadnicy już wiedzieli: potężni Tuskenowie nie byli
tacy jak dawniej.
A’Yark wstała z wysiłkiem i spojrzała na ziemię. Starszy cień się wydłużył. Tak jak starszy
brat słońce, banda zaatakowała i poniosła porażkę.
Nadszedł czas, by Tuskenowie się ukryli. Znowu.
ROZDZIAŁ 2
Orrin Gault, zawieszony nad farmą, obserwował, jak niektórzy z Tuskenów uciekają, ratując
życie, inni zaś biegną wprost na spotkanie śmierci. Uczepiony wieży skraplacza, patrzył, jak ostatni
śmigacz znika za horyzontem.
- Dobra, załatwione - powiedział do komunikatora. - Możecie wyłączyć.
Puścił guzik komunikatora i zaczął nasłuchiwać. W uszach wciąż dzwoniło mu od sygnału
alarmowego z wieży, który sam przed chwilą ręcznie wyłączył. Spod płóciennego ronda swojego
kapelusza omiótł wzrokiem okolicę. Oddalone o kilometry syreny cichły jedna po drugiej, aż
wreszcie na pustynię powróciła cisza.
Spojrzał na komunikator i uśmiechnął się. Orrin, chłopcze, niezły masz posłuch, pomyślał.
Miło było pomyśleć, że inni robią to, co im każe. A na Tatooine, gdzie ludzie byli z natury krnąbrni
i nikt nie lubił słuchać rozkazów, to znaczyło jeszcze więcej.
Niebezpieczeństwo zostało zażegnane. Po raz pierwszy od chwili, gdy usłyszał sygnał
alarmowy, Orrin mógł wziąć głęboki oddech i zadumać się nad jałową ziemią w dole. Sam urodził
się na farmie takiej jak ta, z dala od najbliższego przystanku, prawie pięćdziesiąt standardowych lat
wcześniej. I nawet teraz nie zamieniłby prerii o poranku na żadne inne miejsce.
Ludzie uważali go przez to za wariata. Wszyscy, których znał, woleli wieczór, który dawał
wytchnienie od upału. Ale kiedy słońca zachodziły i powietrze osiadało na człowieku jak ciężka
martwa substancja, trzeba było zejść pod ziemię. Po zmroku nie zdarzało się nic dobrego. W
ciemności mogli czaić się Tuskenowie i kto wie, co jeszcze. Poranki natomiast przypominały
wyjście z więzienia - a przynajmniej Orrin tak to odczuwał. Na Tatooine mogłeś spędzić noc nie
lepiej niż womprat w norze, ale stawałeś się człowiekiem, gdy tylko wyszedłeś za próg.
No i był jeszcze ten krótki czas między pierwszym a drugim słońcem, kiedy zimny nocny
wiatr wydawał ostatnie tchnienie, jakby to sama planeta wzdychała. Wytrawni poszukiwacze wody
czekali na te chwile, kiedy drogocenne krople zrodzone w nocy zdawały sobie nagle sprawę, że je
ścigasz, i starały się uciec. Sprytny farmer, taki jak Orrin, potrafił je wytropić. I można było to
robić, bo za dnia nic nie mogło go powstrzymać. Nie w tej okolicy. Już nie.
Takie były zasady. Może i nowe zasady, ale to jego zasady, możliwe dzięki własnej ciężkiej
pracy i wskazówkom.
Chyba tej bandzie Tuskenów zapomniałem o tym powiedzieć, pomyślał, schodząc po
drabince. Napastnicy zepsuli tym biednym ludziom więcej niż tylko poranek. Orrin się skrzywił.
Wnętrzności kilku droidów konserwacyjnych i wartowniczych znaczyły drogę Tuskenów do obozu.
Dwa skraplacze strzelały iskrami, a drzwiczki u ich podstawy były wyłamane. Tu i ówdzie na
dziedzińcu widać było także miejsca ataku. Z niektórych unosił się jeszcze dym - tam, gdzie
blasterowy ogień stopił piasek w szkło. To jego oddział zostawił te ślady, nie Tuskenowie. Orrin
nigdy nie widział, żeby Jednooki używał blasterów w czasie ataku.
Jednooki. To musiała być jego robota. Żaden inny Tusken w tej części Pustkowi Jundlandii
nie odważyłby się zaatakować o świcie. Nikomu jeszcze nie udało się przyjrzeć dobrze
Jednookiemu i przeżyć, by móc go opisać. Orrin zawsze mówił, że jeśli ktoś przeżył takie
spotkanie, to musiał mieć do czynienia z jakimś innym Tuskenem o łagodniejszym usposobieniu.
Opisy tego owianego złą sławą rozbójnika różniły się od siebie. Gruby czy chudy? Mężczyzna czy
kobieta? Niski i przysadzisty czy raczej przypominający Wookiego w płaszczu?
Wszystkie opowieści miały tylko dwa wspólne elementy: Jednooki był groźny jak ogień i
nie miał jednego oka. A zamiast wyjąć po prostu jedną z metalowych tulejek, które nosili w tym
miejscu Ludzie Pustyni, Jednooki zatkał ją szkarłatnym kamykiem.
Albo czymś podobnym. Opowieści nie były nawet zgodne co do tego, o które oko chodzi.
Tym razem jednak mogło być inaczej. Zjawili się na tyle szybko, że powinni być jacyś świadkowie.
Orrin był już ubrany i pracował od godziny w polu, kiedy nadeszło wezwanie - a właściwie
Zew. To i fakt, że jego pracownicy znajdowali się w pobliżu, uchroniło rodzinę Bezzardów przed
straszliwym losem. Jednak to, co zdarzyło się wcześniej, było wystarczająco tragiczne. Dwaj
sąsiedzi Orrina - kuzyni jego byłej żony - wyszli z domu tylnymi drzwiami, niosąc ciało
bithańskiego robotnika. Orrin odprowadził ich wzrokiem. Jego oddział musi zająć się pochówkiem.
Za wydmą na wschodzie inni ochotnicy palili właśnie ciała zabitych Tuskenów. Musieli w miarę
możliwości ulżyć Bezzardom.
Orrin sam to przeżył, kiedy jego najmłodszy syn zginął w równie bezsensowny sposób.
Nagle usłyszał jakiś ruch wewnątrz domu.
- Mullen, to ty? - spytał.
- Ehe.
Starszy syn Orrina - wciąż nie mógł się przyzwyczaić do myśli, że teraz to jego jedyny syn -
wyszedł niespiesznie z budynku, trzymając w dłoniach dwie połówki karabinu blasterowego.
- Wygląda na to, że Jednooki tu był - powiedział Mullen.
- Domyśliłem się.
Ukryty za czarnymi goglami Mullen Gault mógłby uchodzić za klon swojego ojca w wieku
dwudziestu pięciu lat - gdyby nie starał się tak bardzo od niego odróżnić. Obaj byli wysocy i
potężnie zbudowani, mieli też rumianą cerę urodzonych farmerów. Na tym jednak podobieństwa się
kończyły. Błękitnooki Orrin miał ciemne, elegancko siwiejące włosy. Zawsze starał się dobrze
wyglądać, nawet na prerii. Nigdy nie wiadomo, kto się może nawinąć. Mullen z kolei miał na sobie
to samo ubranie, w którym usnął po nocnych hulankach. To było typowe. Parę lat temu stracił kilka
zębów w bójce z pewnym hazardzistą w Anchorhead - a całkiem niedawno stracił jeszcze parę w
tym samym mieście.
Ludzie mówili, że to dlatego Mullen krzywi się równie często, jak Orrin się uśmiecha, ale
Orrin wiedział, że to nieprawda. Chłopak już w kołysce miał kwaśną minę.
Orrin wziął części karabinu. Większość Tuskenów nie zostawiała niczego, co mogło im się
przydać. Jednooki był najwyraźniej bardziej wybredny.
- Ilu ich tam było?
Mullen oparł się o drzwi, skubiąc brodę, i zaczął ocierać się plecami o framugę.
- Trzech zabitych Tuskenów na dziedzińcu. No i ci, którzy uciekli na wzgórza. Veeka
właśnie się odezwała. Zgubiła ich przy Ryfcie Roiya. - Mullen przyglądał się bacznie ojcu. -
Pomyślałem, że chciałbyś, żebym odwołał pościg. Już wracają.
Orrin prychnął.
- No cóż, nie ma co tęsknić za Jednookim. Nim następnym razem usiądziesz do śniadania...
Urwał. Do jego uszu dobiegł bolesny szloch kobiety.
- Właścicielka. Nic jej nie jest?
- Jest przed domem ze starym - odparł Mullen. - Mocno to przeżyła.
- Wyobrażam sobie. - Orrin podniósł wzrok. - Kto przy niej jest?
- Już mówiłem: stary.
Orrin wytrzeszczył oczy.
- Ten martwy stary? - Rzucił kawałki karabinu na ziemię. - Kazałem ci przypilnować, żeby
ktoś przy niej był, Mullen. A ty pomyślałeś, że chodzi mi o jej martwego ojca?
Mullen tylko na niego popatrzył.
- Do diabła, Mullen! - Orrin skrzywił się i dźgnął dwoma palcami w oprawkę gogli syna, tak
że jego głowa stuknęła o drzwi. - Mam tego dość.
Młodzieniec nic nie powiedział, gdy jego ojciec szedł w stronę śmigacza. Orrin wziął swoją
krótką pelerynę z fotela pasażera, zarzucił na ramiona i skierował się w stronę domu. To nie będzie
łatwe, pomyślał.
Widok ciemnowłosej Tyli Bezzard tulącej staruszka na ganku odebrał mu dech. Zbrodnia
Tuskenów była makabryczna - to musiała być sprawka Jednookiego. Jednak jeszcze bardziej
wstrząsnęło nim to, że młoda kobieta zdawała się w ogóle nie zwracać uwagi na to, w jakim stanie
jest ciało jej ojca.
Nie podnosząc wzroku, wyczuła zbliżającego się Orrina.
- Ktoś przyszedł, tatusiu.
Orrin zdjął kapelusz i odruchowo ukląkł obok niej. Znał ją, odkąd była dzieckiem. Jej
ojciec, Lotho Pelhane, pracował na ranczu rodziny Orrina przez dwadzieścia lat. Zanim Lotho
poszedł na swoje, dzieci Tyli i Orrina często się razem bawiły. Orrin zarzucił Tyli na ramiona swoją
pelerynę. Gdy to zrobił, ona oparła głowę na jego piersi i wybuchła płaczem.
- Wiem, Tyla, wiem - powiedział, obejmując ją. - Cholera by to wzięła. - Spojrzał na ciało,
wciąż leżące bezwładnie na jej kolanach. Lotho Pelhane miał jeszcze na głowie bandaż sprzed paru
tygodni, co wyglądało surrealistycznie, biorąc pod uwagę, jak pokiereszowana była reszta jego
ciała. Orrin odwrócił wzrok.
Tyla załkała.
- Próbowałam... próbowałam sobie przypomnieć, panie Gault...
- Orrin.
- Próbowałam sobie przypomnieć. Sprzedałeś nam alarm i aktywator - ciągnęła, pokazując
urządzenie, które trzymała w dłoni. Ściskała je tak mocno, że omal go nie zmiażdżyła. - Tak bardzo
się bałam - wykrztusiła. - Na początku nie mogłam sobie przypomnieć, jak włączyć lokalny alarm...
- Wszystko w porządku - uspokajał. - Zew Osadników zadziałał jak trzeba. Odebraliśmy
twój sygnał i zjawiliśmy się najszybciej, jak się dało. - Orrin delikatnie odciągnął ją od ganku, tak
że ciało Lotha niemal niepostrzeżenie zsunęło jej się z kolan. - Dobrze się spisałaś. Twój mąż i
synek są bezpieczni. Dorwaliśmy Tuskenów.
- I co z tego? - Popatrzyła na swojego zmarłego ojca. - Nie chcę tu zostać! Ani chwili
dłużej!
Orrin ścisnął Tylę za ramiona silnymi dłońmi, tak że wyprostowała plecy.
- Posłuchaj. Znałem twojego ojca. Dobrze wiesz, że Lotho nie chciałby o tym słyszeć. On
nie bał się Tuskenów bardziej niż własnych cieni.
Spojrzała na bandaż na głowie starca i pociągnęła nosem.
- W zeszłym miesiącu prawie go załatwili... którejś nocy napadli go w domu. Dlatego
przeniósł się do nas. Ale już wracał do zdrowia. Mówił, że raz już się wywinął, więc sądził, że jest
bezpieczny...
- Zgadza się. To Zew sprawił, że to miejsce jest bezpieczne. Zrobiłaś to, co należy...
Tyla znów się rozpłakała. Orrin po prostu czekał. Był tu wiele razy, chociaż ostatnio nie tak
często.
- To było nieszczęście. Nie ma w tym niczyjej winy. Dorwaliśmy część z nich i dorwiemy
resztę, a wtedy będzie lepiej. Rozumiesz?
Odsunęła się z nagłą złością.
- Czego oni chcą? To potwory...
- Na Tatooine nie brak piasku i nie brak potworów - westchnął Orrin. Obejrzał się i zobaczył
Mullena stojącego obok grupki wyznaczonej do przeprowadzenia pochówku. - Pójdę teraz
zobaczyć, co z twoim mężem i synkiem. Ci ludzie zajmą się twoim tatą do czasu, aż odwieziemy
was do oazy. Annileen Calwell was tam dziś przenocuje.
Tyla pokiwała słabo głową i zaczęła iść, wciąż nie zwracając uwagi na swoją zakrwawioną
tunikę.
Orrin popatrzył sceptycznie na swojego syna, czekając, aż Tyla znajdzie się poza zasięgiem
głosu.
- Czy mogę liczyć, że zaopiekujesz się tą kobietą przez pięć minut, nie doprowadzając jej do
kolejnego ataku histerii?
- Jasne, jasne - odpowiedział cicho Mullen. - Nie chciałeś aby zapytać jej o Jednookiego?
Mówiłeś, że...
- Gdzie mój kapelusz? - Orrin rozejrzał się dookoła. - Muszę cię czymś walnąć. Idź już!
Orrin zastał Tellica Bezzarda, młodego właściciela farmy, przy hangarze na maszyny,
pośród ogólnej krzątaniny. Reszta oddziału pościgowego już wróciła. Dorośli członkowie grupy -
chociaż decydował o tym raczej rozsądek niż wiek - natychmiast zabrali się do listy spraw, którymi
należało się zająć w takich wypadkach. Chociaż oficjalnie straż nie miała dowódcy, do tej pory to
zawsze Orrin przejmował inicjatywę; ucieszył się teraz, widząc, że jego nauka nie poszła w las.
Część ludzi sprzątała w domu, inni naprawiali skraplacze. Jeszcze inni zbierali rzeczy, których
Bezzardowie mogli potrzebować na czas swojego pobytu w Oazie Pikowej. Wszyscy pracowali,
chociaż mieli przecież co robić na własnych farmach.
I tylko jego córka, Veeka, i jej młodociany satelita, Jabe Calwell, siedzieli na skrzyniach,
popijając z butelki w promieniach porannych słońc. Orrin wiedział, że nie jest to woda, skoro piła
to Veeka. Po śmierci brata dwudziestojednoletnia dziewczyna postanowiła korzystać z życia, robiąc
wszystko to, co go ominęło. A szesnastoletni Jabe, najmłodszy pracownik na farmie Orrina, ze
wszystkich sił starał się dotrzymać jej kroku. Teraz opowiadali właśnie o zabiciu jednego z Ludzi
Pustyni Tellicowi, który siedział odrętwiały, bujając na kolanie swoje niczego nieświadome
dziecko. Blaster farmera leżał nieopodal na piasku.
Kiedy Veeka zobaczyła zbliżającego się ojca i jego ponury wyraz twarzy, uśmiechnęła się z
zakłopotaniem.
- Oj, przepraszam - powiedziała, podając szybko butelkę Tellicowi. - Trzymaj, kolego.
Napij się. - Wyczerpany farmer popatrzył tępo na flaszkę.
Orrin podszedł do nich, przewracając oczami.
- Przeprosiny są jak najbardziej na miejscu. - Złapał butelkę i wyrzucił ją za hangar.
Popatrzył gniewnie na Veekę. - Przynieś tym ludziom wody. Już.
Veeka odeszła z szyderczym uśmieszkiem, a Jabe podążył za nią. Orrin westchnął. Jego
córka miała życzliwe usposobienie, którego brakowało Mullenowi, ale jej troska o innych była
bardzo powierzchowna. Żadne z jego dzieci nie grzeszyło empatią.
Jak zwykle wszystko spadało na niego. Orrin ukląkł przed młodym farmerem i jego
dzieckiem.
- Nic wam nie jest?
Tellico odezwał się szybko i z podnieceniem:
- Nie. Jestem zdumiony, że tak szybko tu dotarliście.
- Mieliśmy trochę szczęścia. Ja i moi ludzie pracowaliśmy przy wieżach na zachodzie, kiedy
włączyliście Zew Osadników. Byliśmy już w połowie drogi, zanim jeszcze chłopcy z oazy dobiegli
do swoich śmigaczy.
Orrin wiedział, że szczęście im dopisało, fakt - ale była to także kwestia dobrego projektu.
Właśnie tak to miało działać. Kiedy któreś domostwo włączało Zew Osadników, wszyscy w tej
części pustyni stawali na równe nogi. Ci z osadników, którzy byli uzbrojeni i mieli transport, ruszali
z pomocą, podążając za dźwiękiem syren. Reszta zbierała się w Oazie Pikowej, gdzie za Parcelą
Dannara, miejscowym sklepem wielobranżowym, składowano broń i pojazdy. Alarm w miejscu
aktywacji brzmiał inaczej niż gdzie indziej, ale wszystko zaczynało się od dźwięku, który miał
wystraszyć każdego Tuskena - nagranego wycia smoka krayt. To był ulubiony szczegół Orrina.
- No cóż, to wspaniała sprawa, proszę pana. Warta każdego kredytu.
Orrin uśmiechnął się skromnie.
- Opowiedz o tym znajomym. To ma służyć nam wszystkim.
- Tyli tata, Lotho, nie chciał, żebyśmy się w to angażowali. Ale... - Młody mężczyzna urwał
i odwrócił wzrok. Przycisnął mocniej dziecko.
- Nie myśl już o tym - poradził Orrin. - Chciałbym też, żebyś spróbował sobie coś
przypomnieć. Tuskenowie. Co możesz mi o nich powiedzieć?
Tellico spojrzał na niego roziskrzonym wzrokiem.
- To był Jednooki, bez dwóch zdań. W miejscu prawego oka miał...
- Prawego z twojego punktu widzenia?
Tellico wskazał na swoje prawe oko.
- Nie, to oko. Błyszczało się.
Orrin poruszył się niespokojnie.
- Jak cybernetyczne? - To brzmiało zupełnie niedorzecznie.
- Nie, proszę pana. Raczej jak kryształ. Kiedy spojrzałem, odbijało się w nim światło i nie
mogłem oderwać wzroku. - Zadrżał mimo palących słońc. - Nieźle mnie nastraszył.
- Nie wątpię. - Orrin podrapał się po brodzie. - Coś jeszcze?
Młody farmer zawahał się.
- Płaszcze wyglądały chyba inaczej. Bez bandolierów. Ale byłem tak skupiony na tym oku...
Orrin wstał i poklepał Tellica po plecach.
- Nieważne, synu. Zajmiemy się tobą i Tylą. Annileen was przyjmie na tak długo, jak będzie
trzeba.
Orrin odprowadził wzrokiem farmera z dzieckiem. Mullen podszedł do ojca.
- Dowiedziałeś się czegoś?
- Nie.
Mullen uśmiechnął się szyderczo.
- Miał Jednookiego w zasięgu strzału i nic nie zrobił.
- Ten chłopak pomyliłby blaster z kluczem maszynowym. - Orrin obejrzał się za siebie i
zachichotał. - No, gdzie ta flaszka?
Veeka i Jabe nadeszli od strony domu.
- Myślałam, że nie chcesz, żebym piła tak wcześnie - powiedziała Veeka.
- To wy mnie zmuszacie do picia - odparł Orrin. Popatrzył na nieopierzonego Jabe’a,
wyraźnie podekscytowanego całą sytuacją. Chłopak był w tym samym wieku co jego Varan, brat
bliźniak Veeki, pięć lat temu, kiedy wydarzyła się tragedia. Był to jeden z powodów, dla których
Orrin przyjął go do pracy; jego obecność była jak promień światła.
Ale Orrin wiedział, co czekało Jabe’a w domu.
- Chłopcze, kiedy twoja matka się dowie, że cię puściłem ze strażą, będą musieli zrobić dla
mnie miejsce na tym stosie z Tuskenami.
Veeka otworzyła klapę swojego sportowego śmigacza.
- Chcesz się tu schować, szczawiku? Zmieścisz się.
Jabe się zarumienił.
- Nie będzie tak źle - powiedział.
- Oj, będzie. - Orrin popatrzył na chłopaka. - Jeszcze będziesz błagał Jawów, żeby cię
adoptowali. - Zrobił krok do przodu i zaklaskał głośno dwa razy. - W porządku, panowie. Dobra
robota. Wracamy do oazy. Pijemy w Parceli Dannara!
ROZDZIAŁ 3
Stara Niktanka rzuciła na ladę belę materiału.
- Pracujesz tu?
Stojąca za ladą Annileen Calwell nie odrywała wzroku od datapadu.
- Nie, wpadam w wolnych chwilach zrobić inwentaryzację.
Minęła chwila, gdy nagle Annileen znieruchomiała.
- Czekaj - powiedziała, rozglądając się dokoła otwartymi szeroko oczami. - Lada. Kasa.
Tytuł własności. - Z wyrazem niepokoju na twarzy Annileen odwróciła się gwałtownie w stronę
klientki o alabastrowej skórze. - Przepraszam, chyba faktycznie tu pracuję.
Była to gra, w którą grały, odkąd Erbaly Nap’tee po raz pierwszy pojawiła się w jej sklepie.
Tyle że dla Niktanki nie była to wcale gra - Erbaly nigdy nie pamiętała, kim jest Annileen.
Początkowo Annileen sądziła, że Niktanka po prostu nie rozróżnia ludzi. W końcu jednak
zrozumiała, że Erbaly po prostu nie przywiązuje do tego wagi. I tak zaczęła się ich gra.
To było jedenaście standardowych lat temu.
Kobieta o pomarszczonej twarzy mlasnęła ze zniecierpliwieniem językiem.
- Widzisz to? - Dźgnęła wysuszonym palcem w materiał. - Wiesz, dlaczego to tyle kosztuje?
- Nie - odparła Annileen z bladym uśmiechem. - Dlaczego?
Niktanka wydęła usta. Zaczęła mówić coś jeszcze, ale Annileen ją powstrzymała.
- Chwileczkę. Potrzebują mnie w kantynie. - Jej fartuch zawirował, gdy Annileen odwróciła
się i przeszła półtora metra do miejsca, gdzie lada zmieniała się w bar. Podniosła szklankę
przewróconą przez śpiącego klienta, po czym wróciła do Erbaly. - Już jestem - oznajmiła.
Niktanka tupnęła nogą.
- Jest tu jeszcze ktoś, z kim mogłabym porozmawiać?
- Już dobrze, pomogę ci - zapewniła Annileen. Wstawiła szklankę do zlewu, a następnie
wyszła zza długiej lady i podeszła do jednego ze stolików, przy którym w milczeniu siedział
zielonoskóry Rodianin, nachylony nad swoim porannym kafem. Annileen poklepała go po
ramieniu, czego on zdawał się zupełnie nie zauważać. - To jest Bohmer - powiedziała.
Erbaly przyjrzała mu się uważnie.
- Pracuje tutaj?
- Nie wiemy - odparła Annileen. - Ale ciągle tu przesiaduje.
- Dziękuję mimo wszystko. - Niktanka prychnęła pogardliwie i ruszyła w stronę drzwi
frontowych.
Annileen podniosła belę materiału z lady i zawołała:
- Odłożę to dla ciebie do jutra, Erbaly. Miłego dnia!
Erbaly nic nie powiedziała, tylko wypadła jak burza ze sklepu, mijając po drodze Leelee
Pace, najlepszą przyjaciółkę Annileen, która przygotowywała paczkę do wysłania - kolejna z
licznych usług świadczonych przez sklep. Czerwonoskóra Zeltronka roześmiała się serdecznie, gdy
Niktanka trzasnęła za sobą drzwiami.
- Oto nasza Annie - powiedziała Leelee. - Sprzedawczyni roku. Klienci nie potrafią ci się
oprzeć!
- Ależ potrafią, Leelee. - Annileen wytarła jeden ze stolików, nawet na niego nie patrząc. -
Widzisz, Dannar to wszystko przemyślał. Każdy potrafi się opierać przez jakiś czas, dopóki nie
przypomni sobie, że do najbliższego czynnego wodopoju jest trzydzieści kilometrów. Wtedy już nie
chcą się stąd ruszać.
- Zauważyłam - przyznała Leelee, układając paczki na stos. - Ale zwykle twoje pyskówki z
Erbaly trwają dłużej. Coś cię gryzie?
- Nie.
Przenosząc naczynia po śniadaniu za ladę, Annileen uświadomiła sobie, że to nieprawda.
Jednak to, co powiedziała przyjaciółce na temat Parceli Dannara, niewątpliwie było prawdą. Był to
największy obiekt znajdujący się w Oazie Pikowej. Dwie kopuły, część dawnej farmy, stały tam
dłużej, niż ktokolwiek sięgał pamięcią. Zmarły mąż Annileen, Dannar, rozbudował je, łącząc jedną
z kopuł z nowym, podłużnym pomieszczeniem handlowym. Kopuła z tyłu mieściła teraz
mieszkanie jej rodziny oraz pensjonat.
Główny budynek był królestwem Annileen przez większość z trzydziestu siedmiu lat jej
życia. W ciągu tego czasu upchnęła na niewielkiej przestrzeni taką masę towarów, że zaprzeczało to
prawom geometrii. Po wejściu oczom odwiedzających ukazywały się rzędy półek, wszystkie
ustawione pod kątem, tak żeby Annileen widziała alejki zza lady, która biegła wzdłuż wschodniej
ściany. Większość gości mijała jednak rozłożone na półkach różności i kierowała się w głąb
głównego pomieszczenia. Tam, w pobliżu miejsca, gdzie koniec lady Annileen przechodził w bar,
znajdowała się kuchnia i osiem ciasno ustawionych stołów. Każdego dnia Annileen karmiła i poiła
połowę z mieszkających w pobliżu oazy robotników, niekoniecznie w tej kolejności.
To było jej królestwo, ale kompleks ciągnął się dalej. Na północny zachód od głównego
sklepu stał pierwszy garaż, zbudowany przez Dannara do obsługi pojazdów należących do
mieszkańców oazy. Od tego czasu był wielokrotnie rozbudowywany i podnajmowany miejscowym
mechanikom. Na północ i wschód znajdowały się tereny przeznaczone na żywy inwentarz.
Nieliczne zwierzęta, ocalałe z rancza ojca Annileen, stanowiły podstawę dobrze prosperującej stajni
służącej tym odważnym durniom, którzy woleli dewbacki od śmigaczy.
A dookoła rozciągała się oaza - rozległa polana, osłonięta od wiatru przez łagodnie
pofałdowane piaskowe wzgórza. Położona w dawnym basenie prehistorycznego jeziora oaza ze
swoją grudkowatą glebą porośnięta była kwitnącymi roślinami pika oraz wytrzymałymi drzewami
deb-deb - i nie tylko. Wszędzie dookoła wznosiły się nowomodne cylindryczne skraplacze Orrina
Gaulta, które wytwarzały wodę, dostarczaną następnie przez potężne cysterny, zaparkowane przed
garażami Parceli. Większość produkcji trafiała w odległe rejony; miejscowi wypijali niewiele ponad
to, co musieli. Znali wartość tego, co mają.
Dannar, choć miał talent do pozyskiwania wody, nigdy nie był zainteresowany
prowadzeniem farmy wilgoci. Uważał, że sklep będzie lepiej dawał sobie radę w latach kiepskich
zbiorów, i zasadniczo miał rację. Jednak pozostawił swojej żonie tyle pobocznych interesów, że
bała się wziąć choćby dzień wolnego, żeby nie załamała się cała gospodarka rolna Tatooine.
Annileen jakoś się trzymała, a w każdym razie tak sobie czasem myślała, kiedy zobaczyła
swoje odbicie w naczyniach w zlewie. Czasami nawet mogła się rozpoznać. Jej kasztanowe za
młodu włosy, które nosiła upięte z tyłu, zrobiły się jasnobrązowe, a nie siwe, przynajmniej na razie.
Praca w pomieszczeniu nigdy jej specjalnie nie odpowiadała, za to pozwoliła zachować różaną, a
nie rumianą cerę.
Oczy Annileen były zaś jedyną prawdziwie zieloną rzeczą na całej planecie, nie licząc
dewbacków i Rodian. Liczeniem dewbacków zajmowała się zresztą jej córka. Wyglądając przez
prostokątne okno, Annileen mogła zobaczyć Kallie, jasnowłosą i zdeterminowaną, jak próbuje
nauczyć roczne dewbacki manier, zanim zorientują się, że mają dość siły, by w każdej chwili
roznieść ogrodzenie na strzępy.
Przynajmniej Kallie nie zbliżała się do Snita, zauważyła z ulgą Annileen. Nie należał on
wprawdzie do kani bal i stycznej rasy - Annileen nie pozwoliłaby trzymać tych stworzeń w
zagrodzie - ale Snit jako pisklę został ugryziony przez kreetla i od tamtego czasu na wszystkich
warczał. Annileen zakładała, że jej córka ma dość rozumu, żeby trzymać się od niego z daleka, ale
nigdy nic nie wiadomo. Ujarzmianie dewbacków to nie było bezpieczne zadanie nawet dla droidów
zabójców, a co dopiero dla siedemnastoletniej dziewczyny. Ale Dannar Calwell nigdy nie
akceptował jakichś ograniczeń i jego najstarsze dziecko także nie miało zamiaru. Wrodzony upór.
Annileen miała nadzieję, że jej syn Jabe będzie inny, nic jednak na to nie wskazywało. A
dziś, między syreną alarmową, jej dziećmi i klientami Annileen poczuła, że dłużej tego nie
wytrzyma. Wyjrzała przez okno i skrzywiła się. Z bólu.
- Au!
- To coś nowego - stwierdziła Leelee, kładąc na ladzie paczkę i trochę kredytów. Wskazała
na ręce Annileen. - Dosłownie odcięłaś sobie krążenie tasiemkami od fartucha. Skuteczne, ale
trochę nazbyt dobitne.
Annileen spojrzała w dół i szybko odwinęła materiał z zaczerwienionych rąk.
- Robisz teraz za psychiatrę?
- Nie, ale mam piątkę własnych dzieci. I wiem, że jak będziesz się tak gapić na Kallie i te
zwierzęta, to ona na pewno spróbuje ujeździć to najdziksze.
Annileen odwróciła się od okna.
- I tu się mylisz - powiedziała, zbierając pieniądze. - Zawsze najbardziej martwię się o to
dziecko, którego nie widzę.
Jabe poszedł z farmerami na długo przed tym, jak rozległ się Zew Osadników. Jej syn
dobrze wiedział, co Annileen myśli na temat jego kontaktów z Orrinem. Podejrzewała jednak, że
chłopak zupełnie się tym nie przejmuje. Całkiem go już nie rozumiała. Jabe miał przecież coś, o
czym marzyli wszyscy na Tatooine - gwarancję bezpiecznego życia i pracy w sklepie ojca.
Tymczasem uparty nastolatek wciąż wymykał się z ekipą Orrina. Oczywiście Annileen wiedziała,
że chłopakowi podoba się córka Orrina, Veeka. Cóż, miał u niej nie większe szanse niż na zostanie
Kanclerzem Republiki - czy jak to teraz nazywali.
Annileen stwierdziła, że poszedł tego ranka z ekipą w odwecie za to, że kazała mu
wyczyścić kuchenki przed świtem. I jeśli wpakował się razem z nimi w jakieś tarapaty, to też po to,
żeby zrobić jej na złość. To ją niezmiernie drażniło. Złośliwość nie ma sensu. Nawet Kallie nie jest
na tyle niemądra, żeby próbować ujeździć Snita tylko po to, żeby coś zamanifestować. A Annileen
zawsze sądziła, że Jabe ma więcej rozumu... Chyba Tuskenów omijałby równie szerokim łukiem,
prawda?
Obawiała się jednak, że zna odpowiedź. Odszukała swój datapad z inwentarzem i znów
zaczęła się w niego wpatrywać. Oczywiście nie mogła przeczytać ani słowa. Widziała tylko
Jabe’a... i Orrina.
Orrin. Parcela tak dobrze prosperowała po śmierci Dannara tylko dlatego, że Annileen miała
jedną żelazną zasadę - nigdy nie dawała nikomu nic na kredyt. Z jednym wyjątkiem - Orrina,
najlepszego przyjaciela i dawnego partnera w interesach Dannara. Przyjaźń Orrina i Dannara
zaczęła się na długo przed tym, jak Annileen jako nastolatka podjęła pracę w sklepie Dannara. Obaj
mężczyźni mieli tyle wspólnych interesów, że zawsze czuła się niezręcznie, próbując wyznaczać
jakieś granice. Ale Orrin wystawiał teraz jej cierpliwość na ciężką próbę, kusząc jej syna
perspektywą pracy na farmie.
Orrin miał dość kłopotów z własną rodziną. Dlaczego mieszał się w życie jej bliskich?
Zdenerwowana, próbowała skupić się ponownie na datapadzie.
- Trzymasz go do góry nogami - zauważyła Leelee, stojąca za jej plecami.
- Jeszcze tu jesteś? - spytała Annileen, nie podnosząc wzroku.
- Czekam na swoją resztę.
- No to masz pecha. Na Tatooine można całe życie spędzić na czekaniu. - Wzięła głęboki
oddech, obejrzała się na Leelee i uśmiechnęła blado. - Ile tego było?
Leelee machnęła ręką.
- Zatrzymaj. Możesz poprosić doktora Mella, żeby przepisał ci coś na uspokojenie.
- Taa - odparła Annileen. - Na przykład bilet na Alderaana.
Jak na zawołanie miejscowy lekarz, Kalamarianin, wsadził głowę przez boczne drzwi.
- Annileen, wrócili już? - Mell nosił specjalny kaptur, który doprowadzał do głowy wilgoć,
ale i tak był zaczerwieniony. - Znaczy, ochotnicy. Słyszałem syreny!
- Nawet na Suurji je słyszeli, doktorze - odparła Annileen. - A Suurjanie nie mają uszu. -
Nie wiedziała, czy Kalamarianie mają uszy, ale była pewna, że doktor Mell nie obrazi się za ten
żart. Ryk syren alarmowych był ogłuszający. Połowa łatwo tłukących się przedmiotów nie
przetrwała pierwszej próby systemu kilka lat wcześniej. Annileen nauczyła się go ignorować. Była
to umiejętność, którą doskonaliła przez lata pracy w sklepie.
- Mogą potrzebować lekarza. Lepiej wyjdę im naprzeciw - stwierdził doktor, po czym
otworzył szerzej drzwi i wepchnął swojego syna do środka.
Annileen podskoczyła.
- Hej, chwileczkę. Proszę nie zostawiać tu dziecka!
- Niedługo wrócę! - Drzwi się zatrzasnęły.
Annileen rzuciła datapad i złapała się za głowę. Popatrzyła na czwórkę innych dzieci,
podrzuconych wcześniej przez rodziców, którzy wyruszyli razem z oddziałem. Dwoje siedziało
przy stole, jedząc to, co ściągnęli z półki; pozostała dwójka gdzieś się ukrywała. Opieka nad
dziećmi nie należała do jej obowiązków, ale kiedy ludzie pędzili na pomoc komuś w potrzebie,
trudno było im odmówić.
Tyle że ludzie często zostawiali jej dzieci, nawet kiedy nie było żadnej kryzysowej sytuacji.
Annileen spojrzała na pociągającego nosem, różowego obdartusa i westchnęła, przewracając
oczami.
- Och, no dobrze. - Chwyciła chłopca za ramię i skierowała go w stronę regału przy ścianie.
- Weź miotłę, mały. Ale nic więcej.
- Dobrze, proszę pani. - Chłopiec zaczął posłusznie zamiatać podłogę w pobliżu stolika,
przy którym siedziały pozostałe dzieci.
Od drzwi frontowych dobiegł śmiech Leelee.
- Powodzenia, Annie.
Annileen zmarszczyła żartobliwie brwi.
- Idź już. Wypuszczasz chłodne powietrze.
Z zachodu dotarł cichy szum, który powoli przybierał na sile. Annileen podbiegła do lady,
żeby spojrzeć na obraz z kamery monitoringu, zamontowanej na południowym zboczu. Zobaczyła
to, czego się spodziewała - śmigacze wracające z farmy Bezzardów.
I zobaczyła także to, czego się obawiała: Jabe’a, przycupniętego niebezpiecznie z tyłu
odlotowego śmigacza Veeki.
Annileen otworzyła okno i zawołała do córki:
- Kallie! Przynieś mi oścień na banthy.
Dziewczyna podniosła wzrok znad swojego zajęcia.
- Chcesz treningowy czy ten duży? Ciemne brwi ułożyły się w literę V.
- Wszystko jedno.
ROZDZIAŁ 4
Dla Orrina powrót do Parceli był zawsze jak powrót do domu. Oczywiście to nie był jego
dom, tylko Dannara, a potem dom Dannara i Annileen, a przez ostatnie kilka lat samej Annileen.
Jednak Orrin czuł do tego miejsca przywiązanie, które wykraczało poza wszelkie normy, nawet te
obowiązujące na Tatooine. To Orrin położył pierwsze cegły pod sklep, przyprowadził pierwszy
śmigacz do naprawy i zjadł pierwszy posiłek przy barowym kontuarze.
Do żadnego miejsca nie należy się przywiązywać. Ale to miejsce było jego ostatnim
łącznikiem z najlepszym przyjacielem, jakiego kiedykolwiek miał, a o tym nie potrafił zapomnieć.
Parcela to był pomysł Dannara. Zawsze miał dobre pomysły, nawet lepsze niż Orrin. Razem
dokonali wielkich rzeczy w oazie; wierzyli, że kiedyś farmy Orrina i sklep Dannara zamienią ją w
drugie Anchorhead. Albo nawet Bestine. Orrin był skłonny w to uwierzyć. Oaza Pikowa miała
odpowiedni potencjał.
Ale Dannar zmienił się po tym, jak poślubił swoją ekspedientkę. Od tamtej pory trzymał się
tylko sklepu i nie chciał ryzykować więcej, niż był gotów w danej chwili stracić. A po narodzinach
Kallie? Nie było o czym gadać.
Na Orrina ojcostwo miało zgoła odmienny wpływ; on nie mógł się doczekać, by wyruszyć
kolejnego dnia na prerię szukać skarbów w powietrzu. Za to Dannar inwestował coraz mniejsze
sumy, i to tylko w pewniejsze rzeczy. Dzięki temu Parcela Dannara stała się niewątpliwie silnym
przedsiębiorstwem, przynoszącym znaczące zyski, nawet jak na obecne możliwości Orrina. Ale to
oznaczało również, że tylko jeden z nich mógł wykorzystać wielką szansę, gdy ta się nadarzyła.
Kiedy Jabe był jeszcze w kołysce, posiadłości Orrina niemal szczelnie otaczały teren sklepu.
Nie to, żeby Dannar kiedykolwiek zazdrościł Orrinowi sukcesu. Cieszył się, że ktoś robi
użytek z jego pomysłów - zwłaszcza że czerpał z nich korzyści jego przyjaciel. Interesy Calwella i
Gaulta były tak ściśle powiązane, jak tylko to było możliwe bez formalnej umowy - której
przyjaciele nigdy nie brali pod uwagę ze względu na pogardę, jaką obaj darzyli urzędników z
Bestine. Żaden poborca podatkowy nie miał prawa do owoców ich pracy. A jeśli Orrin chciał
trzymać swoje śmigacze w garażach Dannara albo Dannar zamierzał wypasać swoje dewbacki na
ziemi Orrina, to nie potrzebowali do tego żadnego dokumentu.
Te same mniej więcej zasady obowiązywały pod rządami Annileen przez te blisko osiem lat,
jakie upłynęły od śmierci Dannara. Wolne garaże Parceli mieściły teraz całą flotę roboczą Gaulta. A
kiedy Orrin objął nadzór administracyjny nad Funduszem Zewu Osadników, który założył wraz z
sąsiadami, wydawało się zupełnie naturalne, że Parcela powinna służyć mu za bazę operacyjną.
Było tam mnóstwo miejsca na pojazdy należące do Funduszu, a jeśli potrzebna była broń, to arsenał
Annileen znajdował się za drzwiami.
Orrin wiedział, że Parcela ma do zaoferowania coś jeszcze - nagrodę za wykonanie
niebezpiecznego zadania. Jako kierownik Funduszu Orrin dostrzegał taką potrzebę i zadbał o to już
dawno temu. Nikt nigdy nie zgłaszał żadnych zastrzeżeń.
Był szefem straży obywatelskiej refundującej rachunek za alkohol.
- Dobra robota, panowie! - Orrin wysiadł ze swojego niezastąpionego śmigacza typu USV-5
i poklepał maskę. Kolejne pojazdy docierały jeden po drugim. - Zaparkujcie śmigacze przy garażu.
My się nimi zajmiemy. I możecie pić do woli, zanim przyjdzie pora lunchu!
Z rosnącego tłumu dobiegł radosny okrzyk. Niektórzy pospieszyli od razu do Parceli
Dannara, ale większość została przed wejściem, gdzie dzielili się opowieściami i trofeami. Orrin
przypomniał sobie o swojej zdobyczy i wziął ze śmigacza swój nowy kij gaffii - albo gaderffii, czy
jak tam te dzikusy nazywały swoje dziwaczne kawały metalu. Ten należał do młodego Tuskena,
poszatkowanego przez krzyżowy ogień. Teraz Orrin, stojąc jedną nogą na kołyszącej się masce
swojego zaparkowanego poduszkowca, uniósł broń ponad głowę. Wydał wojenny okrzyk i
uśmiechnął się szeroko. Rozległy się kolejne wiwaty.
- Oklaski dla króla Jundlandii!
Na dźwięk kobiecego głosu Orrin aż podskoczył. Veeka tu była, zaparkowała swój pojazd
za innymi. Młody Jabe i kilkoro innych dzieciaków wysiadało właśnie ze śmigacza z karabinami w
rękach. Veeka wyszczerzyła się do ojca i zawołała jeszcze raz:
- Cześć królowi!
- Nie nazywaj mnie tak - warknął Orrin. Nie znosił tego określenia, a Veeka też wiedziała,
że lepiej już go nie używać. Ale słyszał je raz po raz z rosnącego tłumu.
- Cześć królowi Jundlandii!
- Nie, nie. Przestańcie - poprosił. Roześmiał się, na tyle głośno, żeby mogli go usłyszeć.
Wiedział, że nie należy brać tego na poważnie. Ci ludzie nie szukali władcy; połowa z nich właśnie
dlatego znalazła się na Tatooine. I powinni wiedzieć, że on też o tym wie. Orrin oparł gaderffii na
masce śmigacza i uniósł ręce w geście pokory. - Działamy zespołowo - dodał, uciszając tłum. -
Zawsze. To wy... wy uratowaliście tę farmę. - Podniósł głos. - I nigdy, przenigdy nie zapominajcie,
dlaczego to robimy. Pamiętajcie o tych wszystkich, zabitych przez Tuskenów bez żadnego powodu.
O ludziach, którzy starali się jedynie uczciwie zarobić na życie. Z każdym zabitym farmerem
traciliśmy więcej wiedzy na temat poszukiwania wody, niż moglibyśmy sobie wyobrazić. To
dlatego stworzyliśmy przed laty Zew Osadników. Żeby odzyskać swoje życie.
Wskazał na wysoką wieżę skraplacza, wznoszącą się na zboczu wzgórza na południe od
sklepu.
- Tam, na szczycie, znajduje się pierwsza syrena, zamontowana na Starej Jedynce Dannara
Calwella. Niektórzy z was nie znali Dannara, ale to był najlepszy przyjaciel, jakiego ludzie, i ta
oaza, mogliby sobie wymarzyć. Jego też zabrali nam Tuskenowie, ale syrena pozostała, jako jedna z
wielu. To część jego spuścizny. Dannara już nie ma, ale sygnał wciąż rozbrzmiewa. A naszym
zadaniem jest na niego odpowiedzieć! - Orrin zniżył głos. - To jest klucz, panowie. Wiem, że nie
jesteście wojownikami. Wiem, że macie własne farmy, na których powinniście teraz pracować. I
nie zawsze łatwo jest znaleźć dodatkowe kredyty na finansowanie Zewu Osadników. Ja sam dużo w
to włożyłem. Nie tylko pieniędzy. - Coś ścisnęło go za gardło i przerwał na chwilę, żeby
odchrząknąć. - Ale tak to już jest. Wielu z was wie, że mój młodszy syn zginął parę lat temu,
odpowiadając na wezwanie. Zrobił to, żeby ratować sąsiada. Nie ma dnia, żebym za nim nie tęsknił,
ale ani trochę nie żałuję, że tak postąpił. Społeczność to żywy organizm, a nasze czyny utrzymują ją
przy życiu.
Orrin podniósł wzrok. Osadnicy patrzyli na niego jak zaczarowani. Jak zwykle.
- To wszystko - powiedział, przełamując poważny nastrój. - A zanim pójdziecie pić,
przypomnienie: jeśli ktoś nie opłacił jeszcze składki na ten sezon, biuro Funduszu Osadników
znajduje się na zapleczu, za sklepem z używaną odzieżą. Pamiętajcie, że kiedyś możecie nas
potrzebować. A dobrymi chęciami tych śmigaczy nie zatankujemy!
Orrin uśmiechnął się, gdy kilku członków oddziału podeszło, żeby uścisnąć mu rękę. Jego
pracownicy stracili większą część poranka, ale to też było ważne. Bez koleżeństwa nie było
wspólnoty - tlenu, którego Zew Osadników potrzebował do funkcjonowania. Po atakach Tuskenów
zawsze przybywało chętnych, ale to nic w porównaniu z tym, co działo się po skutecznej obronie i
akcji odwetowej. Skinął na Mullena, który otworzył przed osadnikami drzwi do sklepu.
Wypadła przez nie Annileen, prawie taranując Mullena. Orrin dostrzegł w jej rękach coś
długiego i czarnego. Odnalazła w tłumie swojego syna Jabe’a, który, przekomarzając się akurat o
coś z Veeką, zauważył nagle matkę.
- Mamo, ja...
Brzzaappt! Złocista błyskawica uderzyła w ziemię niedaleko stóp nastolatka. Przestraszony
chłopak odskoczył do tyłu, potknął się o własne nogi i wylądował na tyłku.
Mullen i Orrin się cofnęli.
- Aj - westchnął Mullen.
Orrin pokiwał głową.
- Nooo...
Jabe podniósł wzrok i zobaczył swoją matkę z ościeniem na banthy w dłoni.
- Co do... - Gdy tylko zdał sobie sprawę, co się stało, jego pierwszą reakcją było
niedowierzanie. - O mało mnie nie poraziłaś!
- Och, nie trafiłam? - warknęła Annileen. - Może powinnam spróbować jeszcze raz!
- Mamo!
Za plecami Orrina w drzwiach sklepu pojawiła się Kallie, trzymająca w ręku krótszy kij.
- Mamo, chcesz oścień treningowy?
- Tym też go wytrenuję - zapewniła Annileen. Wzięła głęboki oddech, popatrzyła na oścień
na banthy, a wreszcie odrzuciła go, przewracając oczami. Odwróciła się i stanęła nad Jabe’em. - A
teraz mnie posłuchaj! Nie pozwoliłam ci wymknąć się przed śniadaniem. Nie pozwoliłam ci iść do
pracy z tymi prostakami. - Podniosła głos. - A już na pewno nie pozwoliłam ci jechać ze strażą!
Jabe chrząknął, bardziej zawstydzony niż urażony.
- Mamo, ci ludzie byli w niebezpieczeństwie!
- Ty byłeś w niebezpieczeństwie!
Orrin uśmiechnął się do rozbawionych kompanów, którzy zapomnieli o darmowym
alkoholu.
- Omijajcie ją szerokim łukiem, szanowni panowie. Annileen Calwell wzięła się znów do
wychowywania.
Na dźwięk jego głosu Annileen odwróciła się gwałtownie i wypaliła:
- A ty... Co z tobą?
Orrin ważył o trzydzieści kilogramów więcej od wdowy po swoim najlepszym przyjacielu, a
mimo to, kiedy ruszyła ku niemu, zrobił krok do tyłu. Instynkt samozachowawczy okazał się
silniejszy niż dbałość o publiczny wizerunek. Widząc gaderffii oparte o maskę jego śmigacza,
podniósł je i wziął w obie ręce w udawanej obronie. Annileen jednak nadal się zbliżała.
- Spokojnie! - poprosił.
Chwyciła jego gaderffii w połowie i przyciągnęła go do siebie.
- Mówię ci po raz ostatni, Orrin. Jeśli jeszcze raz zabierzesz Jabe’a na jedną ze swoich akcji,
to lepiej owiń sobie głowę bandażem i zostań z Tuskenami!
- Posłuchaj, Annie...
- Żadne „Annie”! - przerwała mu z wściekłością. - Mówię poważnie, Orrin. Będziesz musiał
zabrać swoje śmigacze z moich garaży i trzymać je pod plandeką - dodała, odpychając kij gaffii. -
Jak chcesz nakarmić swoich ludzi, leć do Bestine. Chcesz broni, pogadaj z Jabbą!
- Hej! - zaprotestował Orrin, czując skupioną na sobie uwagę tłumu. Nawet ci, którzy pili w
Parceli, wyszli, żeby popatrzeć. - To nie jest byle jakie miasto na wschodzie - zauważył. - To jest
Oaza Pikowa. Nikt tutaj nie zadziera z Jabbą!
- Jeszcze raz mi nadepniesz na odcisk, to poczujesz się, jakby Hutt na tobie wylądował! -
Zielone oczy błysnęły gniewem. - Jasne?
- Co to za pomysły! Uspokój się, bo twój syn zostanie sierotą. - Orrin szarpnął za broń.
Spodziewał się, że Annileen stawi opór, ale ona nagle puściła. Gaderffii poleciało do tyłu, zatoczyło
szeroki łuk...
...i wylądowało na szybie jego śmigacza. Odłamki szkła rozprysły się na wszystkie strony.
Orrin omiótł wzrokiem cały bałagan.
- No, pięknie - westchnął. - Po prostu pięknie. - Obejrzał się na Annileen. - Widzisz, co
narobiłaś?
- Ja? To ty go trzymałeś. - Annileen ledwie spojrzała na rozbitą szybę. - Mam nadzieję, że
moim synem lepiej się tam opiekowałeś!
- Jabe sam potrafi o siebie zadbać - odparł Orrin, coraz bardziej zirytowany. - Traktujesz go
jak droida z ogranicznikiem!
- Ach, tak?
- Tak! - On i Annileen stali teraz twarzą w twarz. - Może raczej powinnaś popatrzeć na
siebie - ciągnął Orrin. - Zastanowić się, dlaczego chłopak czuje potrzebę wyrwania się spod...
- Och, pocałuj ją wreszcie! - odezwał się jakiś chrapliwy głos z tłumu.
- Kto to powiedział? - Annileen powiodła wzrokiem po gapiach. - No, kto?
- My wszyscy - odparła Leelee. Skrzyżowała ręce na piersi, kręcąc głową.
Annileen prychnęła na widok przyjaciółki.
- Myślałam, że już poszłaś.
- Miałabym przegapić takie widowisko?
Osadnicy po obu stronach Zeltronki zarechotali.
Za to Annileen o mało nie pękła ze złości. Orrin szybko podał broń Tuskenów swojemu
synowi. Połowa oazy próbowała zeswatać Annileen z Orrinem, odkąd jego ostatnia żona odeszła.
Druga połowa podejrzewała, że już są parą. Ale Orrin wiedział, że nie powinien na to w żaden
sposób reagować. W całej galaktyce nie było bardziej niebezpiecznego tematu.
Annileen odwróciła się z powrotem w stronę syna. Kallie pomagała właśnie Jabe’owi wstać
- wydawał się zdenerwowany i lekko wstawiony, ale cały i zdrów.
- Leelee ma rację, mamo - usłyszał farmer szept Kallie. - Ty i Orrin prowadzicie tę grę od
lat...
- Nie jesteś tu potrzebna - oznajmiła córce Annileen w kolejnym ataku gniewu. - Idź się
czymś zająć!
Kallie popatrzyła na nią, urażona.
- Dobra, pójdę. - Obróciła się na pięcie i odeszła, puszczając Jabe’a, który natychmiast upadł
z powrotem na ziemię.
Annileen poszła po syna, a Orrin polecił Mullenowi zaprowadzić jego śmigacz do garażu.
- To nic wielkiego. Niech Gloamer doliczy naprawę do rachunku - powiedział Orrin,
pamiętając, że ma pewne długi do spłacenia. Zniżył głos i dodał: - Do rachunku sklepu.
Przedstawienie się skończyło i tłum zaczął powoli wracać do lokalu. Annileen się sprężyła;
miała wielu klientów do obsłużenia. Orrin zaryzykował i odezwał się do niej, zanim podążył za
innymi:
- Zakwaterowałaś Bezzardów?
Annileen wzięła głęboki oddech.
- Są w pokojach gościnnych. Zjawili się akurat, jak wychodziłam po Jabe’a.
- Mam nadzieję, że odłożyłaś chociaż oścień na banthy - powiedział Orrin. - Ci ludzie już
dosyć najedli się strachu!
Orrin przyglądał się, jak Annileen bezskutecznie próbuje powstrzymać uśmiech.
- Nic im nie jest - zapewniła. - Doktor jest z nimi.
- To dobrze.
Zanim wszedł do sklepu, Annileen pociągnęła go za rękaw i popatrzyła na niego z
niepokojem.
- Mówią, że to był Jednooki.
- Tak - przyznał cicho Orrin. - Zabili starego Lotha i bithańskiego pracownika. Ale my też
paru załatwiliśmy. - Zawahał się. - Nasza pogoń nie zapuszczała się daleko.
Przyjrzała mu się uważnie.
- I Jabe nie był w niebezpieczeństwie?
- Każdy tu żyje w niebezpieczeństwie. Dobrze o tym wiesz. Ale jeśli będziesz zmuszać tego
chłopaka, żeby został sklepikarzem, tak jak jego ojciec, to na dobre go stracisz. Musisz mi zaufać. -
Orrin poklepał ją po ramieniu. - Cóż, chyba żadnego z twoich dzieci już nie brakuje. Za to mamy
tam chyba ze trzydziestu bohaterów czekających na drinki.
- Na koszt Funduszu - burknęła z udawaną, jak mu się wydawało, surowością. A potem
prawie się uśmiechnęła.
Jasne, będzie dobrze, pomyślał Orrin. Uśmiechnął się szeroko, otwierając przed nią drzwi.
Zapowiada się jednak dobry dzień...
Nagle z drugiej strony budynku dobiegł głośny trzask, a po nim dziki skowyt. Sekundę
później rozległo się niezrozumiałe wołanie młodej kobiety.
Co znowu? Orrin, zaintrygowany, okrążył budynek. Na bocznym dziedzińcu zobaczył
rozwalone ogrodzenie zagrody i obłok kurzu oddalający się w stronę wydm na południowym
zachodzie. Pośrodku tej trąby powietrznej z trudem dostrzegł kurczowo uczepioną wierzchowca
jasnowłosą postać.
Obok niego pojawiła się Annileen.
- Powiedz mi, że to nieprawda!
- Nie mogę cię okłamywać - odparł Orrin, wpatrując się w dal. - To twoja Kallie, uciekająca
na szalonym dewbacku.
- Snit!
Orrin westchnął i wzruszył ramionami.
- No cóż, sama jej kazałaś czymś się zająć...
ROZDZIAŁ 5
A’Yark jeszcze raz wbiła nóż w ramię wojownika. Z rany popłynęła czarna krew, brudząc
szaty młodego Tuskena. Szrapnel utkwił głęboko, zbyt głęboko, żeby A’Yark mogła go dosięgnąć.
Niedobitki z oddziału z ulgą dotarły do Filarów, poszarpanej rozpadliny prowadzącej w głąb
Jundlandii, gdzie osadnicy i ich pojazdy nie mogły się dostać. Ale pustkowia zostały znieważone
tchórzostwem i młody Tusken za to zapłacił. Ranny wojownik uniknął ognia osadników, ale nie
tego przeklętego granatu, który rzucili przed odlotem, i tego, co granat zrobił ze skalną ścianą.
Ramię zniszczy teraz choroba, ręka stanie się bezużyteczna. Jeśli działo się coś więcej, Tuskenowie
nigdy o tym nie wiedzieli. Nie warto było zaprzątać sobie tym głowy.
A’Yark podała nóż wojownikowi i wypowiedziała słowa znane im wszystkim; słowa, które
odróżniały Tuskena od innych stworzeń, zamieszkujących pustynię:
„Każdy, kto ma dwie ręce, może trzymać gaderffii”.
Wojownik wpatrywał się w broń, ale nie wykręcał się od swojej powinności. Ktoś inny
weźmie jego banthę; nie mogli sobie pozwolić na stratę i wojownika, i zwierzęcia.
A’Yark zostawiła młodziaka samego i zanotowała sobie w pamięci, żeby wysłać kogoś po
ciało. Musiała się teraz zająć innymi. Poranny wypad był ryzykowny - może nawet zbyt ryzykowny
w sytuacji, kiedy zostało ich tak niewielu. A jednak A’Yark była pewna, że tak trzeba. Osadnicy
zbytnio się rozzuchwalili. Tuskenowie musieli być jeszcze zuchwalsi.
To, co pozostało z klanu, ukrywało się teraz między Filarami niczym to tchórzliwe słońce.
Legenda głosiła, że olbrzym walił tutaj w góry sztyletem; niektórzy twierdzili, że po prostu młodsze
słońce okładało swojego brata. Niezależnie od tego, jakie było faktyczne wytłumaczenie, krajobraz
wydawał się jakiś nierzeczywisty. Naturalne kamienne kolumny i kruszejące obeliski wznosiły się
ku niebu - niektóre zwieńczone niebezpiecznie chwiejnymi głazami. Między wieżami znajdował się
labirynt wąskich korytarzy. Niektóre prowadziły do pieczar, inne donikąd. Polana pośrodku
wysokich skał zapewniała dosyć miejsca, żeby rozbić niewielki obóz wokół świętej studni; banthy i
Ludzie Pustyni tłoczyli się teraz w skalistym brzuchu Jundlandii.
Nikt nie odezwał się słowem, kiedy A’Yark przechodziła przez obóz. Ci, którzy zostali tutaj
w czasie wypadu, wiedzieli, że wielu mięczaków poległo. Nie było czasu na opłakiwanie
niegodnych towarzyszy. Ich imiona, ich głosy należały do przeszłości. Ludzie Pustyni musieli
przetrwać.
Tuskenowie mieli słowo oznaczające „jutro”, ale było ono rzadko używane. Jaki miałoby to
sens? Śmierć podążała za Tuskenami jak cienie za banthami. Osadnicy zdawali się o tym nie
wiedzieć. Wznosząc domy, żeby chronić swoją drogocenną przyszłość, obrastali w tłuszcz -
zupełnie jak Huttowie. Być może właśnie w ten sposób Huttowie stali się tym, czym byli. A’Yark
nigdy się nad tym specjalnie nie zastanawiała, podobnie zresztą jak nad większością rzeczy.
Nie, liczył się tylko dzień dzisiejszy. Przetrwanie każdego kolejnego dnia to był triumf,
który można było przekazywać w opowieściach o przeszłości - cios w potępienie zesłane na nich
przez słońca. Był to powód do dumy. Ale kto opowiadałby te historie, gdyby wszyscy polegli?
Przy studni spragniona przywódczyni odegnała przykre myśli i pociągnęła za linę. Zbliżały
się południa. Trzeba było nakarmić młodych, naostrzyć gaderffii i wybrać nowy cel. Jak zawsze
wybierze go A’Yark.
Zbiornik dotarł na szczyt studni. Po raz trzeci w ciągu tyluż dni znalazł się w nim tylko
wilgotny piasek. Inni uznali to za zły omen. A’Yark miała po prostu ochotę coś zabić.
Okutany kawałkiem materiału młodzieniec podbiegł i płaczliwym głosem przekazał
wiadomość od wartowników. A’Yark słuchała z rosnącym gniewem. Ktoś jechał na zwierzęciu
przez wydmy. Znowu.
Ostatnimi czasy zdarzało się więcej przypadków wtargnięcia na pustkowia. A’Yark słyszała
nawet o pojedynczym zakapturzonym człowieku, który jechał na objuczonym eopie przez pustynię
ze wschodu na zachód, nieniepokojony przez tuskeńskich zwiadowców. A’Yark wpadła w szał,
kiedy o tym usłyszała. Osadnik mógł zapuścić się maszyną na wydmy, a przynajmniej mógł
próbować. Ale czegoś takiego dopuściłby się tylko ktoś, kto postradał zmysły - albo istota tak
potężna, że nie obawiała się, by ktoś mógł jej zagrozić. A’Yark nie interesowało żadne
wytłumaczenie. Taką zuchwałość trzeba było ukarać, niezależnie od aktualnej kondycji Tuskenów.
Inni, słysząc słowa młodzieńca, natychmiast chwycili za broń. Dobrze, pomyślała A’Yark.
Nawet po dzisiejszym poranku nie stracili do końca ducha. Ale mieli jeszcze dużo do zrobienia.
A’Yark zdecydowała, że zostaną tu, podczas gdy ona pójdzie wytropić i ukarać intruza. A jeśli będą
się sprzeciwiać, jeszcze ktoś straci rękę.
Ta zdobycz należała do A’Yark.
- Ihaaa!
Annileen znów szarpnęła za wodze. Vilas usłyszał i ruszył do przodu, wspinając się zwinnie
na odsłoniętą skałę. Po paru sekundach był już na szczycie. Po kolejnej komendzie Annileen
zeskoczył i popędził przez piaszczystą dolinę.
Kopniaki jeźdźca nie robiły żadnego wrażenia na dewbacku, bo czerwonobrązowa łuska
chroniła go przed każdą ostrogą. Vilas jednak zdawał się rozumieć, dokąd biegnie i co ma robić.
Właśnie dlatego Annileen poszła od razu po niego, jak tylko zobaczyła rozerwane
ogrodzenie. Jej śmigacz byłby wprawdzie szybszy, jednak Kallie i Snit oddalili się w kierunku
Grzmotów, skalistego obszaru znanego głównie z nieprzyjaznych warunków do lotu
poduszkowcem. Niewygoda nie stanowiła problemu, ale ukształtowanie terenu uniemożliwiało
także skuteczne tropienie. Vilas za to dobrze wiedział, dokąd iść - przynajmniej taką miała nadzieję.
- To ten - stwierdziła, wybierając jeden z obłoków kurzu w oddali. Vilas też o tym wiedział.
Annileen przywarła do niego. Nie jeździła wierzchem od trzech lat, ale nie było to coś, co mogłaby
łatwo zapomnieć. Połowa dewbacków w Bestine pochodziła ze stada Caeluma Thaneya. Annileen
do tej pory pracowałaby pewnie na ranczu swojego ojca, gdyby zwierzęta nie padły ofiarą suchoty,
wyniszczającej choroby, która nie pozwalała ich komórkom korzystać z wody.
W końcu ze stada niewiele zostało - podobnie jak z Caeluma, który patrzył, jak odchodzą
kolejno wszyscy jego pracownicy. Odkąd Annileen musiała podjąć pracę u Dannara, jej ojciec
zrobił się niedostępny. Cztery lata później, kiedy Annileen i jej matka przeniosły się do chaty bliżej
oazy, w końcu blasterem położył kres swoim smutkom. Annileen znalazła go w jego domu
zaledwie trzy dni po swoich zaręczynach. Ostatni tuzin jaj dewbacków zdążył przenieść do jej
dawnej wylęgami.
Stajnie i zagroda w Parceli to był ślubny prezent Dannara dla Annileen; spuścizna Thaneya
przebywała tuż za oknem jej sklepu, zapewniając jej rozrywkę i ukojenie. A po śmierci Dannara
Kallie - wówczas dziewięcioletnia - odnalazła ten sam spokój w opiece nad zwierzętami. Annileen
przekazała jej wtedy wszystkie związane z tym obowiązki. Kallie tego potrzebowała, a poza tym
nie musiała dzięki temu spędzać dzieciństwa na dyskusjach o cenie materiału z istotami, które nie
pamiętały jej imienia.
Miło było siedzieć znów na dewbacku - pomimo niebezpieczeństwa. Snit był pokusą,
wyzwaniem, które czekało na Kallie już zbyt długo. Annileen podejrzewała, że Snit ma w sobie
krew górskiego dewbacka; jedna z ekip Orrina przyniosła kiedyś jaja, które wykopali na polu.
Górskie dewbacki były prawie tak samo dzikie jak te należące do rasy kanibali. Annileen
przeklinała się, że nie przeprowadziła wcześniej porządnych badań genetycznych. Wiedziała co
prawda, jak to zrobić, a stajnie były wyposażone w proste narzędzia diagnostyczne, ale była zbyt
zajęta. A żadne z jej dzieci nie potrafiło oprzeć się pokusie.
Kallie była teraz widoczna jakieś pół kilometra przed nią. Snit nie wykazywał najmniejszej
chęci zatrzymania się. Annileen i jej wierzchowiec przecinali niziny, pędząc w ich stronę. Kallie
wciąż znajdowała się poza zasięgiem głosu, jednak Annileen poznała, że dziewczyna nie panuje już
nad zwierzęciem, o ile w ogóle kiedyś panowała.
Stajnie Calwellów przewyższały wszystkie inne pod względem bezpieczeństwa - każdy
dewback nosił wokół tułowia trzy mocne popręgi utrzymujące siodło. Jednak by dobrze spełniały
swoje zadanie, dewback musiał stać spokojnie przy ich zakładaniu, a trudno było sobie to
wyobrazić w przypadku Snita. W rezultacie luźne pasy, jak teraz widziała, spowodowały, że siodło
zaczęło zsuwać się na prawo. Kallie wisiała na boku zwierzęcia z nogą uwięzioną w strzemieniu,
kurczowo ściskając cugle. Każda daremna próba wdrapania się z powrotem na jego grzbiet jeszcze
bardziej rozjuszała Snita. Wyglądało na to, że nie spocznie, dopóki jej nie zrzuci.
Snit minął szczyt wzniesienia i zniknął. Annileen dotarła tam długie sekundy później. To, co
zobaczyła po drugiej stronie, odebrało jej dech. Wiedziała, że na wschodnich rubieżach często
występują leje krasowe, ale tutaj było istne geologiczne pole minowe. Co gorsza, był to ten typ
formacji terenu, który upodobały sobie - a często też współtworzyły - stworzenia tak przerażające,
że niemal nie do opisania.
Sarlaccki. Wielkie, podziemne żarłoki, które żywiły się wszystkim, co było na tyle
nieroztropne, by się na nie napatoczyć. Te monstra, które mogły połknąć śmigacz w całości, często
były niewidoczne do chwili, aż dopadły swoją ofiarę.
A Snit pędził prosto w to miejsce.
Annileen pochyliła się do przodu i parła dalej naprzód. Vilas parsknął, szarpiąc za lejce. Nie
podobała mu się ta okolica - Annileen to zauważyła, ale wcale mu się nie dziwiła. Musiała jednak
podjąć ryzyko. Sarlaccki były rzadkością. Z tego, co słyszała, jeden wyjątkowo duży mieszkał w
Carkoon i jeszcze jeden w pobliżu jednych z wielu na Tatooine starożytnych ruin. Nawet
najdrobniejszy ich potomek mógł się okazać tragicznym odkryciem - ale nie miała innego wyjścia.
Zmusiła zwierzę do galopu, trzymając się jak najdalej od minikraterów.
- Ratunku! - Annileen oderwała wzrok od usianej dołami ziemi i skierowała go sto metrów
do przodu. Snit pędził jak szalony, a Kallie wciąż była uwięziona. - Mamo, ratuj!
Serce Annileen podeszło do gardła, ale zdała sobie sprawę, że Kallie musiała ją widzieć.
Zacisnęła zęby i mknęła dalej. Jej zmysły z trudem wytrzymywały nadmiar doznań. Spod nóg Snita
unosiły się kłęby piasku; włosy Annileen, teraz rozpuszczone, powiewały swobodnie za nią.
Powierzchnia pustyni unosiła się pod nią i opadała. Słyszała nieustanny tętent Vilasa, czuła go w
całym ciele. A jednak była coraz bliżej.
Vilasowi na moment poplątały się nogi, ale szybko odzyskał równowagę. Gdy Annileen
odwróciła na krótką chwilę wzrok od pościgu, zdawało jej się, że widzi Tuskena patrzącego na nią z
odległej wydmy. Stwierdziła jednak, że musiało jej się przywidzieć. Za dużo adrenaliny.
Znajdujący się przed nią Snit nie zważał na nic.
Głos załamał jej się, kiedy krzyknęła pod wiatr:
- Stój! Stój!
Snit był zaledwie kilkanaście metrów przed nią i Annileen widziała wyraźnie, że Kallie
zaplątała się w strzemię. Przerażona dziewczyna zsuwała się z prawego boku Snita i w każdej
chwili mogła spaść pod potężne tylne nogi zwierzęcia. Annileen musiała działać.
- Przykro mi, mały - zawołała do Vilasa. - Muszę to zrobić! - Spięła dewbacka mocniej, tak
że znalazł się tuż za lewą zadnią nogą Snita. Podejście go od prawej strony nie wchodziło w grę;
Kallie byłaby wtedy podwójnie zagrożona. Gdyby spadła, Annileen musiałaby sama zapanować
nad tym potworem.
Vilas zwolnił tempo; obawiał się zapewne, że Snit może się na niego rzucić. Był już jednak
wystarczająco blisko. Annileen puściła lejce, przerzuciła ciężar ciała do przodu i wdrapała się na
masywną szyję Vilasa. Łuski dewbacka obcierały jej nagie dłonie.
Spojrzała na zmniejszający się dystans między dwoma dewbackami. Kłęby kurzu unosiły
się z ziemi; każdy dudniący krok Snita wywoływał piaszczysty gejzer. Jeśli Snit zdawał sobie
sprawę z bliskości Vilasa, to na nią nie zareagował - jeszcze. Nie ulegało jednak wątpliwości, że
wkrótce to zrobi. Tylko w jaki sposób?
Annileen wskakiwała już na biegnącego dewbacka, ale nigdy na wściekłego dewbacka,
który pędził ile sił w nogach, i nie z grzbietu innego zwierzęcia. Było to zbyt niebezpieczne. Ale
przecież słyszała krzyki Kallie przy każdym wyboju.
Teraz!
Annileen wyciągnęła rękę i złapała za tylny popręg Snita. Była to jedyna część uprzęży,
która wyglądała na dobrze umocowaną - i rzeczywiście taka była. Gdy tylko chwyciła ją
wystarczająco mocno, przeskoczyła z Vilasa na Snita.
Snit to zauważył - i wcale mu się to nie spodobało. Machnął potężnym ogonem, próbując
strącić kobietę przytuloną do jego grzbietu. Annileen, przywarta kurczowo, przesuwała się powoli
do przodu. Vilas odbił na północ i zniknął z pola widzenia. Annileen była więc zdana tylko na
siebie. Wciąż uczepiona popręgu, złapała Kallie za rękę i spróbowała podciągnąć ją do góry.
Nic z tego. Obciążenie było za duże, a jej chwyt zbyt niezdarny. Annileen bała się, że ciężar
córki może przeważyć i zrzucić je obie. Chociaż... lepiej, żeby utrzymały się lub spadły ze
stworzenia razem. Annileen wyciągnęła rękę, żeby chwycić córkę za koszulę...
...i coś po prawej stronie przyciągnęło jej wzrok.
Pojawiło się na samym skraju jej pola widzenia. Przez ułamek sekundy sądziła, że to ten
wyimaginowany Tusken. Jednak, kiedy odwróciła na chwilę głowę, stwierdziła, że rzeczywistość
jest jeszcze bardziej niewiarygodna. Do pościgu dołączył jeszcze jeden jeździec, nadciągający z
oddalonego wzniesienia na południowym wschodzie. Brązowo ubrana postać, ścigająca ich po
skosie. Pędząca co sił...
...na eopie?
Annileen spojrzała na Kallie, której twarz zastygła w wyrazie przerażenia, a potem znów na
nowo przybyłego. Nie przywidziało jej się - to było eopie. Kilka razy mniejsze od dewbacka,
czteronogie i brązowe. Eopie potrafiły szybko biegać, ale nie mogły równać się z dewbackami. A
jednak zakapturzona postać zbliżała się szybko, z taką łatwością, jakby leciała skuterem
rakietowym.
Annileen patrzyła na to z niedowierzaniem. Wydawało się to niemożliwe, żeby jeździec je
dogonił, ale niewątpliwie próbował. Wiedziała, że nie wszyscy pustynni zbójcy są Tuskenami - ale
sprytny rabuś nie ścigałby nikogo po takim terenie. Zaczekałby, aż kobiety skręcą sobie karki.
Czyżby on faktycznie chciał nam pomóc? - zastanowiła się.
Jeździec sam odpowiedział na to pytanie.
- Trzymajcie się!
Eopie zwinnie tańczyło na krawędziach piaszczystych jam, zostawiając tak delikatne ślady,
jakby poruszało się bez jeźdźca. Mężczyzna - był teraz na tyle blisko, że Annileen dostrzegła ludzki
nos oraz rudawobrązowe wąsy i brodę pod łopoczącym kapturem - prowadził zwierzę z wprawą i
zbliżał się do Snita, nie zważając na własne bezpieczeństwo. Snit wymachiwał wściekle ogonem,
zmuszając jeźdźca do uników i lawirowania. Ten jednak wciąż przyspieszał.
Po chwili był już na wysokości oszalałego gada. Annileen spojrzała na nierówny teren przed
nimi, znacznie gorszy niż to, co mieli za sobą. Potężne zadnie nogi Snita mogły w każdej chwili
przebić się przez powierzchniową warstwę piasku i wpaść w jakąś dziurę. Annileen obejrzała się i
zauważyła, że tajemniczy jeździec także dostrzegł niebezpieczeństwo. Ich spojrzenia się
skrzyżowały.
- Podaj mi dziewczynę!
Annileen bez namysłu objęła Kallie w talii i pchnęła. Jej córka, nieświadoma obecności
mężczyzny, krzyknęła, wypuszczając z rąk cugle. Ale spod rozwianego płaszcza wysunęła się długa
ręka i ją podtrzymała. Annileen podsunęła jeźdźcowi drugą rękę Kallie.
Gdy tylko pozbyła się ciężaru, Annileen opadła na grzbiet potwora. Zobaczyła Kallie i
jeźdźca na grzbiecie eopie, które zwalniało teraz pod wpływem dodatkowego brzemienia. Widać
było, że daleko nie ujedzie z dwojgiem na grzbiecie, a co dopiero z trojgiem. Musiała sama uporać
się ze Snitem. Annileen wzięła się w garść i popatrzyła przed siebie. Teraz pozostało tylko
znaleźć...
Krakkk! Tylna noga Snita wpadła w dziurę. Annileen poleciała do przodu, koziołkując,
podczas gdy cielsko dewbacka pod nią uniosło się do góry. Przed oczami mignęły jej oba słońca,
ale zaraz zasłonił je dewback.
A potem zapadła ciemność.
ROZDZIAŁ 6
- Mamo!
Annileen otworzyła oczy i zaraz je zamknęła.
- Nic nie widzę.
- Zaczekaj - powiedziała Kallie, strzepując ziarenka piasku z rzęs matki. - A teraz?
Annileen spróbowała jeszcze raz. Zobaczyła nad sobą młodą twarz, pobrudzoną smarem do
siodeł, oświetloną od góry przez zawieszone wysoko słońca. Annileen próbowała coś powiedzieć,
ale głos jej się załamał.
- K-kallie... Ma... masz...
- Już dobrze, mamo. Nic mi nie jest.
- ...masz szlaban - wykrztusiła Annileen. - Do końca życia.
Kallie się uśmiechnęła.
- Widzę, że nic ci nie będzie.
- Nie - dodał ktoś inny. - Nie będzie.
Annileen nie słyszała, skąd dochodzi głos, ale nie miała ochoty się podnieść, żeby
sprawdzić. Piasek był taki miły, miękki i ciepły.
Kallie zniknęła jej z oczu, a zastąpiła ją inna twarz. To ten jeździec, którego widziała
wcześniej. Był teraz bez kaptura. Rudoblond włosy miał jaśniejsze niż wąsy i brodę.
Szaroniebieskie oczy patrzyły na nią... chyba z zakłopotaniem.
- Witaj - powiedział z akcentem, którego nie potrafiła zidentyfikować. - Nieźle rąbnęłaś.
- Chyba masz rację - przyznała Annileen, kaszląc.
Uśmiechnął się. Był to sympatyczny uśmiech; nie taki przykry jak triumfalne uśmieszki
Orrina, ale subtelny i pełen życzliwości. Tak jak jego głos.
- Jesteś cała - poinformował ją. - Przez jakiś czas jeszcze będziesz wysypywać piasek z
ubrań, ale nie widać żadnych złamań. - Mężczyzna wyjął manierkę spod fałd płaszcza. Był to stary
płaszcz, jak zauważyła Annileen. Ciemnobrązowy, gdzieniegdzie wypłowiały. Pod spodem
dostrzegła luźną, jasnobrązową tunikę. Nieznajomy ukląkł przy niej i zawahał się. - Pozwolisz?
Annileen spróbowała pokiwać głową.
Uniósł ją delikatnie, żeby mogła się napić. Piła łapczywie, zdając sobie sprawę, że
siedemnaście lat wygłaszanych przez nią kazań na temat nieznajomych spotkanych na pustyni w
oczach jej córki poszło na marne. Annileen nie wiedziała, co myśleć o tym przybyszu poza tym, że
jego ubranie wyglądało jak wyciągnięte z kosza z używaną odzieżą w jej sklepie.
Zachłysnęła się, przełykając. Podziękowała nieznajomemu skinieniem głowy, po czym
zmrużyła oczy.
- Kallie?
Nieznajomy odsunął się i znów pojawiła się jej córka.
- Tak, mamo?
Annileen złapała dziewczynę za kołnierz.
- Co ci strzeliło do głowy?
Na twarzy Kallie pojawił się wyraz skruchy.
- Eee... bo pół galaktyki zwaliło się do Parceli, żeby się upić, i to jeszcze przed lunchem.
Pomyślałam, że jak się nie wyrwę i nie wyprowadzę zwierząt na pustynię, to będę musiała im
pomagać.
- Rozumiem, ale dlaczego akurat to zwierzę?
- Nie... nie wiem. - Kallie wzruszyła ramionami. - Poza tym nie sądziłam, że może cię to
obchodzić. Byłaś zajęta Jabe’em, jak zawsze...
Za plecami dziewczyny nieznajomy zakorkował manierkę i zachichotał.
- Jeśli chciałaś zwrócić na siebie uwagę matki, młoda damo, to ci się udało. - Zaprezentował
znów ten rozbrajający uśmiech.
Brązowe oczy Kallie rozjaśniły się i dziewczyna uśmiechnęła się do niego promiennie.
- Proszę, mów mi Kallie!
Ukłonił się uprzejmie, Annileen zaś spiorunowała córkę wzrokiem.
- Szlaban do końca życie - powtórzyła i spróbowała się podnieść. Zaraz jednak uzmysłowiła
sobie daremność tych prób i poddała się sile ciążenia.
Nieznajomy nachylił się ponownie, żeby ją podtrzymać. Jego rękawiczki dojazdy odsłaniały
palce i Annileen poczuła je teraz we włosach.
- Nie rób niczego pochopnie - ostrzegł. - Dopiero co sprowadziliśmy cię z powrotem na
świat.
- Rozumiem. - Z pomocą obojga Annileen wreszcie się podniosła.
- Wracałem z Bestine do domu, kiedy zobaczyłem, że macie kłopoty - wyjaśnił mężczyzna.
- Twoja pogoń za córką to był prawdziwy popis jeździectwa. Mam nadzieję, że nie masz mi za złe,
że się wmieszałem.
- Pewnie, nic się nie stało - odparła Annileen z udawaną powagą. Obejrzała się, żeby
zobaczyć, co się dzieje ze Snitem. Dewback ślinił się, leżąc na piasku, a jego szalone niedawno
oczy wpatrywały się w nią bezmyślnie. Przyglądając mu się, Annileen pomyślała, że jego tylna
noga wygląda jak sflaczały balon. W środku kości musiały być zupełnie pogruchotane.
Jednak bardziej niezwykłe było to, że Snit leżał zaledwie parę metrów od niej. Stworzenie
minęło ją dosłownie o włos, upadając.
- Miałaś szczęście - uświadomił jej mężczyzna.
- Szczęście - powtórzyła Annileen, rozcierając bok głowy. Była pewna, że będzie miała tam
guza. - Bałam się, że wpadniemy na sarlacca.
- W pełni zrozumiała obawa.
Annileen zmusiła się do wstania. Kiedy już poczuła się pewniej, wytarła rękę o koszulę i
podała ją nieznajomemu.
- Annileen Calwell.
- Annileen? - Mężczyzna w pierwszej chwili jakby niechętnie, ale uprzejmie uścisnął jej
dłoń. - Nie słyszałem wcześniej tego imienia. To rodzinne?
- Już nie, jeśli to ode mnie zależy - odparła z uśmiechem. - Większość osób nazywa mnie po
prostu Annie.
Wybawca na moment znieruchomiał i zdawało jej się, że patrzy gdzieś indziej. Zaraz jednak
na jego oblicze powrócił łagodny uśmiech.
- Dla mnie może być Annileen.
- Trąbę powietrzną już poznałeś - powiedziała Annileen.
- Kallie - powtórzyła dziewczyna, także wyciągając rękę.
Mężczyzna skinął głową.
- Ben.
Zanim Annileen zdążyła coś dodać, ominął ją i podszedł, by obejrzeć Snita. Zwierzę
wyglądało na pogrążone w katatonii.
- Nie znam się na tym gatunku - powiedział - ale nie wygląda najlepiej.
- Jest w szoku.
Ben sprawiał wrażenie zatroskanego.
- Da radę iść na trzech nogach?
- Zapytajmy kierowniczkę stajni. - Annileen spojrzała na Kallie, która poprawiała siodło na
Vilasie. - Jak myślisz?
- Nie chciałam, żeby tak się stało! - jęknęła jej córka, rozkładając ręce. Kallie nie znosiła
tracić jakichkolwiek zwierząt, ale nawet jeśli Snit dałby radę jakoś chodzić, Annileen zastanawiała
się, czy nie zastrzelić tej gadziny tak czy inaczej.
I wtedy właśnie zdała sobie sprawę, że nie ma żadnej broni i jest na środku pustyni z jakimś
włóczęgą. Ale, tak jak wcześniej, Ben zdawał się wyczuwać jej niepokój. Zagwizdał raz i jego
eopie potruchtało do niego. Zwierzę było żwawe, chociaż ciężko objuczone.
Kallie się uśmiechnęła.
- Jak ma na imię?
- Rooh. A przynajmniej tak mi powiedzieli, kiedy je kupowałem. - Ben poklepał eopie po
pysku. - Dobra robota, Rooh - powiedział uspokajająco.
W każdym razie Annileen to uspokoiło. Szumowiny z Tatooine rzadko były miłe dla dzieci i
zwierząt. A Ben uratował jej dziecko od zwierzęcia.
W ten sposób wydała werdykt w jego sprawie.
- No cóż, tobie też należą się słowa pochwały - zauważyła, otrzepując się. - Więc co cię tu
sprowadza?
Drapiąc eopie po szyi, wskazał ruchem głowy na południowy zachód.
- Eee... osiedliłem się w pobliżu pustkowi. Załatwiałem różne sprawy.
Annileen się rozpromieniła.
- Nie musisz jeździć do Bestine. - Popatrzyła na różne sprzęty wystające z sakw Rooh. -
Bliżej masz do oazy.
- Oazy Pikowej? - Podrapał się po brodzie. - Słyszałem, że jest tam jakiś sklep.
- Parcela Dannara. Najlepszy sklep w oazie.
- Jedyny sklep w oazie - wtrąciła zza jej pleców Kallie.
- Dziecko, lepiej nic nie mów - odparła Annileen, nie oglądając się za siebie. - A jeśli już
musisz, to powinnaś przepraszać mnie i dewbacka, którego omal nie zabiłaś.
Ben zachichotał, ale zaraz stłumił śmiech. Annileen podejrzewała, że miał własne dzieci, a
przynajmniej miewał z nimi do czynienia. Mężczyzna popatrzył na ładunek dźwigany przez eopie.
- Czy w tym sklepie są części do skraplaczy?
- Mamy byłby to sklep, gdyby nie było. A poza tym patrzysz na...
Zanim Annileen skończyła, wyraz twarzy Bena się zmienił.
Nagle czujny, uniósł rękę.
- Cicho - powiedział, odwracając się.
Wszyscy troje utkwili wzrok w nieruchomym ciele Snita i patrzyli, jak zaczyna powoli
zanurzać się w piasku. Spod niego dobiegł pomruk, a ziemia zatrzęsła się pod ich nogami.
- Obawiam się, że to twój sarlacc - stwierdził Ben. Macki wystrzeliły w górę, owijając się
wokół potężnego cielska dewbacka.
Annileen zobaczyła, że Ben sięga pod płaszcz, ale zrezygnował, widząc jej spojrzenie.
Machnęła ręką.
- Do sarlacca nie ma sensu strzelać - powiedziała.
- Może masz rację. - Macki zaczęły ściągać dewbacka w dół. Ben złapał za wodze
przestraszone eopie. Annileen popchnęła córkę w kierunku Vilasa.
Kallie obejrzała się.
- Snit... - jęknęła z bólem.
- Potrącę ci z wypłaty - obiecała Annileen, podsadzając dziewczynę na siodło Vilasa. - I tym
razem trzymaj się dobrze.
Z grzbietu Rooh Ben patrzył zdumiony na znikające zwierzę. Annileen wiedziała, że apetyt
sarlacca to coś, czego żaden podróżny nie mógł zapomnieć.
Chciała zapytać Bena, skąd pochodzi, ale chyba nie był to odpowiedni moment.
- Jeszcze raz dziękuję! Może zobaczymy się w oazie!
Ben uśmiechnął się łagodnie i pokiwał głową.
- Może. - Naciągnął kaptur z powrotem na głowę.
- Do zobaczenia wkrótce, Ben! - krzyknęła Kallie, machając ręką.
Annileen przewróciła oczami. To by było tyle, jeśli chodzi o wyrzuty sumienia z powodu
Snita. Vilas ruszył, pragnąc jak najszybciej oddalić się od jamy sarlacca.
Nagle Annileen o czymś sobie przypomniała. Obejrzała się na Bena, który ruszał na
południowy zachód.
- Hej!
- Tak?
- Przepraszam - powiedziała - ale nie dosłyszałam twojego nazwiska!
- Tak? - odparł, odchylając się do tyłu, gdy eopie puściło się nagłym kłusem. - Wybacz -
zawołał z przepraszającym gestem. - Rooh chce już wracać do domu!
Nie wątpię, pomyślała Annileen. Nie ona jedna!
A’Yark patrzyła zza wydmy, jak troje ludzi rozjeżdża się w swoje strony.
Jedyne oko wojowniczki było w istocie bardzo sprawne, a soczewka w jej okularze,
odpowiednio wyregulowana, pozwalała widzieć nawet z dużej odległości. Ktokolwiek ją wykonał,
zrobił dobry użytek ze swoich umiejętności. Jednak A’Yark zwątpiła teraz w jej jakość, bo
zobaczyła przez nią coś, co nie miało żadnego sensu.
Kiedy dosiadający eopie mężczyzna ściągnął młodą kobietę z pędzącego dewbacka -
imponujący wyczyn, bez wątpienia - rozszalałe stworzenie potknęło się i wywróciło, zrzucając
jadącą na nim kobietę. Powinna ona zostać zmiażdżona przez dewbacka, ale zwierzę, zamiast spaść
na nią, zostało jakimś cudem podtrzymane przez powietrze i zawisło na chwilę, jakby sam świat je
odrzucał. Potem obróciło się w powietrzu i upadło pod kątem tuż za ciałem kobiety.
Młodsza kobieta, wisząca na siodle eopie i odwrócona w drugą stronę, tego nie zauważyła.
Ale mężczyzna wszystko widział i nie zrobiło to na nim żadnego wrażenia. Zdziwienie było jedyną
ludzką reakcją, jaką potrafili rozpoznać wszyscy Tuskenowie. Ten mężczyzna nie okazywał
żadnego zdziwienia - nawet kiedy ogromny dewback zawisł w powietrzu.
Tuskenowie zdawali sobie sprawę z mocy, jakimi dysponowali osadnicy. Używali oni
drobnej magii - wszystkie ich czary polegały na łączeniu różnych przedmiotów w określony sposób.
Śmigacz był zlepkiem świecidełek. Jeśli ułożenie jego elementów zostało w jakikolwiek sposób
zaburzone, tracił swoje moce. Bez wątpienia była to zawodna magia.
Ale tutaj nie było żadnego metalu, żadnych nienaturalnych materiałów, żadnego
mechanizmu. A’Yark zsunęła się z powrotem za wydmę, żeby pomyśleć.
To nie było jak głos fałszywego smoka. Co to oznaczało? Sytuacja Ludzi Pustyni już i tak
była niewesoła. Jeśli osadnicy zyskali nowe zdolności, należało zachować ostrożność. A’Yark
musiała się dowiedzieć, z czym mają do czynienia. Co to była za moc?
I którzy ludzie ją posiadali?
Według A’Yark mężczyzna nie miał żadnego powodu, żeby narażać się dla którejś z tych
kobiet. Nietrudno było się domyślić, co sprowadziło je na pustynię. Kobiety próbowały, jak wielu
innych osadników, okiełznać ducha Tatooine - w tym przypadku dewbacki, które należały do gór.
Dobrze, że im się nie udało. Powinny były zginąć, a mężczyzna o owłosionej twarzy powinien im
na to pozwolić.
Żywe istoty pomagały tylko sobie - taka była filozofia Tuskenów. A to sugerowało, że
kobieta miała w sobie czarodziejskie moce, które pozwoliły jej wylądować tak łagodnie i
odepchnąć od siebie dewbacka. Mężczyzna musiał wiedział, że nie grozi jej niebezpieczeństwo, bo
potrafi się uratować. Tak. To miało sens.
Podczas gdy kobieta dochodziła do siebie po swoim wyczynie, A’Yark zastanawiała się nad
właściwym trybem postępowania. Wniosek nasuwał się teraz sam. Kobietę trzeba było zabić - i to
szybko, zanim przekaże swoje zdolności innym. Teraz, kiedy jej dewback niósł dwie...
A’Yark poczuła drgania piasku. Były na tyle delikatne, że mogłyby ujść uwagi kogoś
innego. A’Yark wiedziała jednak, co to jest. Przeklęty sarlacc miał dzieci w nieznanych Tuskenom
miejscach. Większość tkwiła bezwładnie w ziemi, zagłodzona, nigdy nie dając o sobie znać. Ale
uczta, jaką jeden z nich urządził sobie z dewbacka, obudziła inne. Teraz jednak nie miała czasu,
żeby sprawdzić, ile ich jeszcze jest.
A ta informacja, którą zdobyła A’Yark, musiała dotrzeć do klanu. Ludzi można było bez
trudu odnaleźć. Wtedy Tuskenowie ruszą wszyscy razem, wiedząc, że robią coś naprawdę ważnego.
To będzie zwycięstwo, którego potrzebowali, by raz na zawsze odzyskać niezłomnego ducha.
A’Yark opuściła swoją kryjówkę i ruszyła na wzgórza. Niejako tchórzliwe słońce, ale jako
myśliwy.
Było to przyjemne uczucie.
Medytacja
Spróbujmy jeszcze raz.
Obawiam się, że moje próby z tą metodą komunikacji nie przyniosły jak dotąd efektu,
Mistrzu Qui-Gon. Może nie miałeś nic do powiedzenia? Nie szkodzi. Próbowałem mówić do ciebie
w myślach; spróbują teraz mówić na glos i zobaczę, czy to coś zmieni.
Od ostatniego razu, kiedy próbowałem z tobą rozmawiać, wykonałem kilka ruchów
taktycznych. Owen Lars nie chciał, żebym dłużej kręcił się w pobliżu jego domu. Wierz mi lub nie,
ale miał trochę racji. Skradanie się po wzgórzach każdego ranka i wieczoru to pewnie nie najlepszy
pomysł, jeśli nie chce się zwracać niczyjej uwagi na jego farmę.
Znalazłem więc inne lokum. Możesz być zaniepokojony, słysząc, jak bardzo jest oddalone.
Mnie w każdym razie to gnębi. Pamiętasz Parów Xelric, gdzie przed laty wylądowaliśmy, lecąc z
Naboo? To jest prosto na południe od niego, przy północnej granicy Pustkowi Jundlandii. Tyle że
jesteśmy po przeciwnej ich stronie, niż mieszka Owen - może ze sto kilometrów od jego domu.
To dziwny sposób, aby czuwać nad kimś, wiem. Nie dałbym rady dotrzeć tam i wrócić w
ciągu jednego dnia na grzbiecie Rooh - a nie chcę używać nawet skutera rakietowego, żeby nie
zwracać na siebie uwagi. Tuskenowie zdają się pożądać wszystkiego, co się błyszczy; mógłbym ich
nieopatrznie przyciągnąć na farmę Larsów. A ktoś obserwujący mnie z satelity mógłby zauważyć
jakieś prawidłowości w moich podróżach.
Wykluczyłem także korzystanie z aparatury obserwacyjnej. Dostąp do galaktycznego
systemu komputerowego jest tu szczątkowy, ale i tak wolą nie posiadać niczego, co mogłoby się z
nim łączyć. Nie używałem nawet tajnego jednokierunkowego łącza, zainstalowanego przez Baila
Organę, żeby donieść mu, że już się osiedliłem. Im mniej sygnałów będzie wychodzić z mojego
domu, tym lepiej. A co, jeśli wzrok Palpatine ‘a sięga aż tutaj i wypatruje Rycerzy Jedi, których nie
udało mu się zabić? Nie można tego wykluczyć.
Innych Jedi... Mam nadzieję, że jacyś przeżyli. Nie mogę znieść myśli, że mógłbym być
jedynym ocalałym. Wydaje się to niewyobrażalne.
Gdybyś tylko mógł mi powiedzieć...
W każdym razie, jeśli chodzi o farmę Larsów, chyba najlepiej będzie, jeśli zajrzę tam raz na
jakiś czas, pieszo albo na Rooh. W ten sposób łatwiej mi będzie się ukryć i rozbić obóz, jeśli zajdzie
taka potrzeba. Uniknę wszelkich schematów w trasach i w porach moich wędrówek. Nie będę mógł
szybko reagować, jeśli chłopiec wpadnie w jakieś kłopoty - może nawet się o nich nie dowiem. Ale
przynajmniej sam nie będę źródłem kłopotów.
Mimo wszystko chciałbym, żeby był przy nim ktoś, komu mógłbym zaufać. Parę razy
słyszałem jakieś syreny na północy; dzisiaj rano także. Bałem się, że mają związek z Imperium, ale
wydaje mi się, że to jakiś system ostrzegania. Może to mogłoby być pomocne, sam nie...
Byłoby łatwiej, gdybyś coś mówił. Nieważne. Będę się streszczał.
Ten dom. Jest w gorszym stanie, niż sądziłem. Wybrałem się do Bestine, żeby się upewnić, że
jest niezamieszkany, ale właściwie nie potrzebowałem potwierdzenia. Jawowie już dawno
splądrowali to miejsce. Jest tu szkielet skraplacza, ale będę potrzebował części, żeby doprowadzić
go do stanu używalności. A kiedy mi się uda usunąć wszystkie śmieci sprzed domu, to nie powinien
się niczym wyróżniać. Możesz sobie wyobrazić, jaki to złom, skoro nawet Jawowie go nie chcieli.
Obawiałem się, że to wszystko będzie wymagać kilku wypraw do Bestine - a to jakieś
czterdzieści kilometrów - ale być może jest inne wyjście. Annileen...
To znaczy Annileen Calwell, kobieta z Oazy Pikowej, i jej córka. Oaza jest bliżej i z tego, co
mówiła, jest tam wszystko, czego potrzebuję, żeby się tu urządzić.
Spotkanie z nią dało mi okazję, by wreszcie użyć imienia, które sobie wybrałem. Spodoba ci
się: Ben. Zobaczyłem je na mapie w urzędzie nieruchomości w Bestine. Jest tu jakieś stoliwo
górskie o takiej nazwie. Satine tak mnie nazywała, kiedy byliśmy sami. Podoba mi się brzmienie
tego słowa.
Obawiam się, że zanadto zwróciłem na siebie uwagę przy okazji spotkania z Annileen. Nie
będę wchodził w szczegóły, ale ona była w tarapatach, więc jej pomogłem. Miło było zrobić coś po
tak długim okresie ukrywania się. I miło było znowu z kimś porozmawiać. Czuję się taki samotny i...
No cóż...
Sam nie wiem. Mam bliżej do oazy, ale ona ma też bliżej do mnie. Może lepiej nie
pokazywać się za często miejscowym.
Chyba jednak nie pójdę.
ROZDZIAŁ 7
- I jaaak, panie Gault?
- Bardzo ładnie, Gloamer. - Orrin przejechał dłonią po nowej szybie swojego śmigacza. -
Jak nowa. Nie wiem, jak ty to robisz.
Orrin nie był zaskoczony. Ze wszystkich mechaników pracujących w garażach Calwellów
Gloamer, zielonoskóry Phindianin, którego ręce sięgały prawie do kostek, był zdecydowanie
najlepszy. Pięć lat wcześniej zaczynał od jednego wynajętego garażu, a teraz prowadził świetnie
prosperujący interes, który zajmował półtora budynku. To czyniło go trzecim największym
użytkownikiem garaży po należącej do Gaulta flocie do instalacji skraplaczy oraz pojazdach
Funduszu Osadników. A jako że Gloamer pracował także przy nich, on i jego asystenci byli
widoczni niemal wszędzie.
- To najleeepszy śmiiigacz w oaaazie - ocenił mechanik. Jego złociste oczy błyszczały w
białych oczodołach. - Cuuudo.
Orrin uśmiechnął się szeroko. Phindianie zawsze przeciągali samogłoski - a Gloamer jak
mało kto potrafił docenić dobry pojazd. A w tym wypadku się nie mylił - ten USV-5 wyglądał jak
przybysz z innej, ładniejszej planety. Orrin wahał się, czy go kupić; farmer nie powinien się
wywyższać. Jednak jego praca polegała w równym stopniu na znajdywaniu wody, jak na jej
sprzedawaniu, a zamożna miejska klientela nie chciała kupować od kogoś, kto wyglądał, jakby
ciężko pracował na swoje marne utrzymanie.
No cóż, w porządku. Mógł się w to bawić.
Obok przemknął pierwszy asystent Gloamera, niosąc część metalowego płatu. Asystent -
przedstawiciel rasy zwanej Vuvrianami - był według Orrina zdecydowanie najbardziej paskudnym
okazem w garażu. Był dwunogiem z owadzią głową, ale także najwyraźniej smykałką do systemów
kontroli silników. Orrin nie miał nic przeciwko nieludziom; w porównaniu ze swoim dziadkiem
mógł uchodzić za tolerancyjnego kosmopolitę. Szanował każdą istotę, która nie bała się ciężkiej
pracy. Pracowitość nie była uzależniona od rasy, podobnie jak lenistwo - wokół kantyny w
Anchorhead kręciło się dostatecznie dużo wałkoni rasy ludzkiej, by można było zacząć się wstydzić
za własny gatunek.
Jednak papcio Gault co do jednego miał rację. Klucz do sukcesu w interesach to
rozszyfrować zamiary tego drugiego. Między każdymi dwiema osobami istniał punkt, w którym to,
czego jedna z nich chciała, przecinało się z tym, co druga miała. Tym punktem była cena, a żeby
osiągnąć jak najlepszą - wysoką czy niską - trzeba było spojrzeć na problem oczami tej drugiej
osoby. Ale kto wie, co naprawdę myśli taki Vuvrianin czy Bith?
Trudno spojrzeć w oczy komuś, kto cały jest oczami.
Orrin jako nastolatek opuścił raz Tatooine. Jego dziadek wysłał pracowników po skraplacz
na Rodię; nawet używany sprzęt z jednej z bardziej zaawansowanych technologicznie planet był o
wiele lepszy od tego, co większość farmerów z Tatooine używała na swoich polach. Dannar, który
został w domu, żartował, że jak tylko Orrin zobaczy gwiazdy, nie będzie chciał już wracać.
Jednak ta krótka wycieczka uświadomiła Orrinowi, że to właśnie Tatooine jest krainą
wielkich możliwości. Galaktyka pełna była cwaniaków goniących za kredytami - a na Rodii,
wilgotnej planecie, gdzie istoty gnieździły się pod kopułami, wszyscy tłoczyli się w jednym miejscu
jak w słoiku, do którego łapał kiedyś muchy piaskowe. Wystarczyło potrzymać je jakiś czas razem,
żeby się nawzajem pozjadały. Nie, na Tatooine było znacznie lepiej. Mos Eisley wprawdzie
przypominało menażerię, ale zawsze można było stamtąd uciec. Na jego planecie nie brakowało
ziemi - i Orrin też miał swój kawałek.
Podziękował Gloamerowi i poszedł wzdłuż garaży, patrząc na swoje ciężarówki
repulsorowe. Jak zwykle zbyt wiele było w naprawie - tego ranka trzy. Nie była to wina Gloamera,
ale tępaków, którzy je obsługiwali. Orrin codziennie wyjeżdżał na pole, rzekomo w celu dostrojenia
skraplaczy. W istocie większość czasu spędzał, kontrolując oddalone ekipy, które każdego dnia go
zadziwiały, wynajdując nowe sposoby na uszkodzenie jego sprzętu, pojazdów albo samych siebie.
Byli mocno do tyłu z przygotowaniem pól do zbiorów, a koszty rosły w błyskawicznym tempie.
Orrin miał nadzieję, że młode pokolenie trochę go odciąży. Jednak Mullen i Veeka jakoś nie
mogą dorosnąć, mimo że mają już po dwadzieścia parę lat. Mullen miał większy talent do
wkurzania ludzi niż do kierowania nimi, a Veeka... cóż, Veeka to była Veeka. Jabe Calwell za to
odziedziczył pracowitość po swoim zmarłym ojcu. Orrin mógłby powierzyć mu ważne funkcje,
gdyby matka chłopaka na to pozwoliła. Najpierw jednak Orrin musiał urobić Annileen. Na co mu
brygadzista, któremu mama nie pozwala pracować?
Na froncie wojny z Tuskenami od czasu incydentu na farmie Bezzardów panował spokój;
pewnie minie trochę czasu, zanim Jednooki zbierze się na odwagę albo zgromadzi wojowników i
spróbuje znów zaatakować. Za to działania wojenne między matką a synem wciąż trwały, stwierdził
Orrin, otwierając drzwi Parceli.
- To niesprawiedliwe, mamo! - Głos był męski, ale bardzo młody i oburzony. - Sama wiesz,
że to niesprawiedliwe!
- Niesprawiedliwe? - odparła Annileen. - A co ma sprawiedliwość do ceny wody?
Jabe klęczał, otoczony wielokilogramowymi workami, które nijak nie chciały zmieścić się
na półkach. Nie był tym zachwycony.
- Kallie nie może tego zrobić?
Annileen popatrzyła na niego surowo zza lady.
- Kallie ma swoją pracę, dobrze o tym wiesz.
- To jest karma dla zwierząt. Zwierzęta to jej działka!
- Tylko na zewnątrz sklepu. To jest w sklepie. Mam ci puścić nagranie tej samej rozmowy z
ostatnich dziesięciu razy? - Annileen zauważyła zbliżającego się Orrina. - Lepiej się w to nie
mieszaj - ostrzegła go.
Orrin zdjął swoją pelerynę z wieszaka przy drzwiach i uśmiechnął się.
- Spokojnie, Annie, wiem, kiedy jestem pokonany. - Spojrzał na Jabe’a. - Przykro mi, mały.
Może kiedyś.
Widząc, że Jabe kuli ramiona, Orrin mrugnął do niego porozumiewawczo. Chłopak musiał
zrozumieć, że ma w nim adwokata. To była tylko kwestia czasu.
Orrin związał pelerynę pod szyją, omijając stertę worków z paszą.
- Jak się czuje Kallie?
Annileen przewróciła oczami.
- Będziesz musiał ją zapytać, kiedy wyląduje. - Wskazała na część barową na drugim końcu
lady, gdzie Kallie, która doszła już do siebie po przejściach sprzed paru dni, relacjonowała po raz
kolejny swoją przygodę, tym razem grupce nastolatków, którzy przyszli z pola.
- ...i po prostu się pojawił, jakby spadł z nieba. I wszędzie były sarlaccki, a on pędził między
nimi, żeby mnie dogonić...
Orrin słyszał to już dwa razy w ciągu minionych dwóch dni. Uniósł brew, spoglądając na
Annileen.
- Wszędzie sarlaccki?
- Dzisiaj tak. - Annileen podniosła wzrok znad szorowanej lady. - Zaczekaj tylko. Dodała
też gigantyczny klif.
- Nie słyszę, żeby wspominała o twojej roli w tym wszystkim - zauważył Orrin.
- Och, mnie tam nie było - odparła Annileen, wykrzywiając drwiąco usta. - Już od dawna
nie ma mnie w tej historii.
- ...oczywiście jestem świetnym jeźdźcem i dałabym sobie radę. Ale Ben to taki facet, który
nie potrafi stać bezczynnie, kiedy widzi, że ktoś... że kobieta ma kłopoty. I wiedział, że musi mnie
ratować przed...
- Kiedy poznam tego bohatera? - spytał Orrin.
- Nie mam pojęcia. - Annileen z frustracją tarła plamę. - Znasz tych włóczęgów z pustkowi.
Pewnie już zdążył się zgubić i zjeść swoje eopie.
Orrin zachichotał. Ta odpowiedź była typowa dla Annie, ale widział, jaka jest zawiedziona
tym, że ich wybawca nie złożył im wizyty. Orrin cieszył się, że znalazła pomoc na pustyni; nie
wzięła komunikatora, więc nie mogliby jej znaleźć. Ale może to i lepiej, że mężczyzna się tu nie
pojawił. Sympatyczni nomadowie mieli tendencję do osiedlania się blisko, kiedy wiedzieli, że jesteś
im coś winien.
Rozmowa rozszerzyła się na sąsiedni stolik, przy którym Leelee i starsi bywalcy próbowali
zidentyfikować wspomnianego Bena.
- Jest Ben Gaddink, który sprzedaje rzeźby piaskowe ze swojej ciężarówki repulsorowej -
powiedziała Leelee.
- Chodzi ci o Bena Moordrivera - sprostował doktor Meli. - Ben Gaddink prowadzi aptekę w
Bestine.
- Może to Ben Krissle, ten szuler? - wtrącił młody farmer.
- Ben Surrep! - stwierdził starszy. - Chociaż nie, to Ithorianin...
W ciągu niespełna dwóch minut lista miejscowych Benów osiągnęła liczbę dwucyfrową, a
Orrin zupełnie stracił zainteresowanie rozmową. Podszedł do lady. Jego pojemnik na kanapki i
manierka leżały na swoim miejscu. Annileen zauważyła pelerynę.
- Wybierasz się dokądś?
- Zapisy do Funduszu Osadników.
- Znowu? Myślałam, że osiągnęliście roczny budżet już parę tygodni temu.
- No cóż, bezpieczeństwa nigdy za wiele - powiedział. - A reakcja na napad na Bezzardów
pokazała, że Zew działa tak, jak powinien.
Annileen zniżyła głos.
- Nie licząc paru trupów. - Małżonek Bezzard wrócił już do domu, ale Tyla i dziecko
mieszkali jeszcze w pokojach gościnnych. - Został jeszcze ktoś, kto się nie zapisał?
- Wiesz, kto jest najbardziej oporny - odparł. - Ale myślę, że możemy już zacząć oferować
ochronę trochę bardziej oddalonym farmom.
- Jeszcze trochę i będą mogli rozwiązać milicję w Mos Eisley - stwierdziła Annileen,
wychodząc zza lady z akumulatorami pod pachą. - Powodzenia, mistrzu.
Orrin cmoknął, uśmiechnął się i skierował w stronę drzwi prowadzących do garażu. To
oznaczało, że musi przejść obok Jabe’a i Góry Paszowej. Orrin nigdy nie widział chłopaka tak
zmartwionego.
- Już nigdy nie wrócę z wami na pustynię. - Jabe popatrzył na Orrina żałośnie.
- Możesz nam pomóc w inny sposób - odparł Orrin. - A zresztą daj jej tydzień. O wszystkim
zapomni.
- Mogła w sklepie zostawić Tara - powiedział Jabe.
Nagle zza regału dobiegł głos Annileen:
- Tar i tak by nie został, dobrze o tym wiesz! Jesteś członkiem rodziny, a to jest rodzinny
interes.
Orrin się uśmiechnął.
- Ucz się, chłopcze. Kobieta wie wszystko i wszystko słyszy. - Ale musiał się z nią zgodzić.
Tar Lup był włochatym Shistavanenem, którego Dannar zatrudnił, kiedy Annileen była w ciąży z
Jabe’em. Sympatyczny i ambitny Tar przeniósł się później do sklepu w mieście i dobrze sobie tam
radził. Orrin nakłonił go, żeby wrócił na parę miesięcy po śmierci Dannara, na co Tar ochoczo
przystał; Orrin zwykł mawiać, że nawet jak ktoś opuszcza oazę, to poczucie wspólnoty pozostaje w
nim na zawsze. Ale wątpliwe było, żeby Tar chciał wrócić do pracy w sklepie, i wszyscy zdawali
sobie z tego sprawę. Jabe pokręcił ze smutkiem głową i znów wziął się do pracy.
Idąc do garażu, Orrin zobaczył swoje dzieci. Pochylone nad skrzynią ciężarówki
repulsorowej, oglądały leżące na niej przedmioty.
- To te rzeczy?
- Hm - potwierdził Mullen, odsuwając się, żeby zrobić miejsce Orrinowi. - Ostatnia partia
tuskeńskich gratów z napadu na Bezzardów.
Orrin zajrzał do środka. Kilka bandolierów, kolejny kij gaffii, jakieś cuchnące zgnilizną
sakwy. Tuskenowie nigdy nie mieli niczego poza tym, co ukradli innym, ale ciekawie było spojrzeć
na świat ich oczami.
- Żadnych ubrań?
Mullen prychnął.
- Chcesz zabrać te śmierdzące szmaty?
- Nie bardzo. - Było to doświadczenie, którego nikt by nie powtórzył. Czymkolwiek byli
Tuskenowie po urodzeniu, lata spędzone na słońcach i pod kocami zmieniały ich w okropne istoty.
W każdym razie potwornie cuchnęli.
Orrin wyciągnął klucz maszynowy spod płaszcza i pomagając nim sobie, uniósł delikatnie
parę gogli. Przyrządy optyczne Tuskenów były dziwne. Niektórzy nosili zwykłe gogle owinięte
materiałem; inni mieli osobne soczewki, schowane głęboko w ich maskach. Wszystkie jednak były
zakończone takimi samymi idiotycznymi wypustkami. Nawet jeśli te matowe, metalowe rurki
zapewniały oczom Tuskenów ochronę przed słońcami, nie mogły rekompensować ograniczonego
pola widzenia - a jeśli same soczewki pozwalały w jakiś sposób widzieć dalej, to Orrin na razie tego
nie rozgryzł.
- Nic ciekawego - stwierdził Orrin. - No cóż, wiecie, co...
- Jasne - powiedział Mullen, zwijając majdan.
Orrin odsunął się od ciężarówki i wpadł na kolejnego z pomocników Gloamera. Ten akurat
był kobietą rasy ludzkiej, niewiele starszą od Jabe’a. Na widok Orrina oblała się rumieńcem.
- Bardzo przepraszam, panie Gault!
Orrin otrzepał się.
- Nic się nie stało - odparł. - W moim świecie lepiej coś robić niż stać bezczynnie.
- To nagły wypadek - wyjaśniła ciemnowłosa dziewczyna. Sięgnęła po stojący na półce
dzban z niebieskim płynem. - Chodzi o starego Ulbrecka. Znowu mu się przegrzał silnik po drodze.
Orrin dobrze znał Ulbrecka. Ten sknera pewnie kupował chłodziwo na łyżeczki.
- I co, stoi gdzieś na wydmach?
- Jasne - powiedziała dziewczyna. Rozglądając się dookoła, zniżyła głos. - Boi się, że ktoś
mu ukradnie śmigacz, jak go zostawi. Żaden problem. To się ciągle zdarza. Dzisiaj moja kolej, żeby
po niego jechać.
Orrin zastanowił się chwilę. Wyciągnął rękę, by zatrzymać dziewczynę.
- Słuchaj, i tak się wybieram w tamtą stronę. Zajmę się nim. - Sięgnął po dzban z
chłodziwem. - Przynajmniej tyle mogę zrobić, żeby odwdzięczyć się za waszą pracę.
- To wspaniale, proszę pana! Powiem Gloamerowi.
Dziewczyna oddaliła się pędem, zostawiając Gaultów samych.
Mullen popatrzył na ojca.
- Chcesz jeszcze raz spróbować namówić Ulbrecka, żeby zapisał się do Funduszu?
- Jestem królem przegranych spraw - prychnął Orrin. - No i Jundlandii. - Roześmiał się. -
Zresztą kto wie? Może jak uratuję staruszka, to przeważy szalę. A jeśli nie, to przynajmniej zrobię
konkurencję temu bohaterowi Kallie Calwell.
- Dobrze by było - powiedział Mullen, łypiąc w stronę drzwi prowadzących do sklepu. - Już
mam dosyć słuchania, jak ta mała idiotka trajkocze o bohaterskim włóczędze.
Veeka zarechotała.
- Daj dziewczynie spokój. To pierwszy samiec, jakiego widziała poza zagrodą dla
dewbacków.
Orrin wsiadł do swojego śmigacza.
- Bądźcie dla niej mili. Z nudów wymyśla się różne głupoty - powiedział. - Ale jak pojawi
się jakiś trzymetrowy heros z brązu, dajcie znać. Chętnie go zobaczę...
Czerwony komunikator przy kasie zapiszczał. Było to bezpośrednie łącze Annileen z
Orrinem. Na Tatooine łączność zawsze była niepewna, ale Orrin starał się pozostawać z nią w
kontakcie. Podniosła urządzenie.
- Chyba nie chcesz mi powiedzieć, że już ci zabrakło klientów?
- To nie to - zatrzeszczał w odpowiedzi głos Orrina. - Widziałem coś po drodze. Będziesz
mieć gościa.
Annileen oddychała ciężko przez chwilę.
- Nie, nie tego gościa - powiedział Orrin, który najwyraźniej trafnie odczytał jej milczenie. -
Kogoś innego.
Annileen wysłuchała jego wyjaśnień.
- Dobra - mruknęła, wyłączając komunikator. - Kallie! Jabe! Chodźcie tu!
Jej córka obejrzała się i zobaczyła, że Annileen wyciąga spod lady karabin blasterowy. Jabe,
zaniepokojony, upuścił miotłę.
- Mam włączyć Zew Osadników?
- Nie - odparła, podając mu drugi karabin. - To jest Zew Calwellów. Bierz broń, Kallie.
Będziemy mieć towarzystwo.
ROZDZIAŁ 8
Piaskoczołg rozpoczął swoją podróż na południu, daleko za wielką przełęczą. Tam wyżyny
Jundlandii rozstępowały się, zapewniając dostęp do Zachodniego Morza Wydm każdemu, kto był
na tyle głupi, by się tam zapuszczać. Obszar między przełęczą a oazą był niemal całkiem
wyjałowiony, więc nietrudno było zauważyć metalowego kolosa toczącego się z łoskotem w
kierunku sklepu.
Mimo wszystko Annileen była wdzięczna Orrinowi za ostrzeżenie. Te machiny były
całkiem szybkie jak na swoje gabaryty, a jego informacja dała jej czas na ukrycie gotówki. Kiedy
obwoźny bazar z rupieciami zatrzymał się na południowym dziedzińcu, Annileen z dziećmi już na
niego czekali.
Annileen, w swoim tropikalnym kapeluszu z szarym rondem, stanęła w cieniu piaskoczołgu.
Słońca świeciły wysoko ponad nachylonym dziobem pojazdu; jeśli ktoś znajdował się w kabinie, to
nie było go widać. Nie miało to jednak znaczenia. Wiedziała, co musi teraz zrobić - to samo, co
robiła podczas każdej nieoczekiwanej wizyty Jawów w ciągu minionych dwudziestu lat. To samo,
co robił Dannar w pierwszym roku jej pracy - i co przekonało ją, że to nie jest pierwszy lepszy
cwaniak, który zbankrutuje w ciągu roku.
- Do roboty - zarządziła Annileen, wkładając zasobnik energii do karabinu.
- Oj, Annie - odezwała się Leelee. Ona i pozostali klienci wybiegli, gdy tylko usłyszeli
zbliżający się piaskoczołg. - Chyba ich nie zastrzelisz?
Annileen nic nie powiedziała, tylko poprowadziła swoje dzieci wzdłuż pojazdu. Z
przegrzewających się silników kolosa wydobywały się kłęby cuchnącego dymu.
- Wiecie, co robić - powiedziała. Jabe i Kallie pokiwali głowami, gdy tymczasem potężna
rampa uchyliła się ze skrzypnięciem. Jej koniec uderzył z przytłumionym szczękiem o ziemię.
Calwellowie unieśli broń...
...i skierowali ją na tłum klientów.
- Słuchajcie uważnie - odezwała się Annileen. - Ta ziemia należy do mnie. Jeśli ktoś tu
będzie handlował z Jawami, to tylko ja. Jeśli nie odpowiada wam moja marża, wsiadajcie na
dewbacki i jedźcie do pasma Mospic, czy gdzie tam się później wybierają.
Wśród tłumu rozległ się pomruk niezadowolenia. W odpowiedzi Annileen oddała strzał w
powietrze.
- Nie żartuję - warknęła. Popatrzyła gniewnie na zbiegowisko. - Jak tylko ktoś spróbuje
kupić od nich choćby śrubkę, to pamiętajcie: nie będę strzelać do Jawów. Sprzedawanie to ich
praca. Oni nigdy nie zrozumieją pojęcia „teren prywatny”, ale wy dobrze wiecie, gdzie jesteście i
jakie tu obowiązują zasady. Więc możecie wracać do środka. Jeśli będzie tu coś godnego uwagi,
wystawimy to na sprzedaż, jak już wyczyścimy.
To wystarczyło. Klienci Parceli, zrzędząc, zaczęli wracać do budynku. Annileen już od
dawna nie musiała do nikogo strzelać. Jeden ładunek ogłuszający raz na kilka lat zwykle
wystarczał, żeby przekonać wszystkich, że to jej teren. Jedynie Gloamerowi pozwalała kupować na
własną rękę; kiedy interesy szły gorzej, dorabiał sobie, skupując od Jawów niesprawny sprzęt i
naprawiając go. Ale sklep i tak pobierał od niego prowizję, więc wszystko zostawało w rodzinie.
Na rampie pojawiła się drobna postać w brązowym płaszczu i kapturze. Sięgający jej do
pasa Jawa spojrzał na nią swoimi świecącymi oczami i pomachał ręką. Annileen skinęła głową w
odpowiedzi.
- Miejcie ich na oku - poleciła swoim dzieciom, cały czas zachowując czujność. - Pilnujcie,
żeby niczego nie ukradli.
Kallie się roześmiała.
- Kto? Jawowie czy nasi klienci?
- Jedni i drudzy. Kallie, ty uważaj na Jawów. Jabe, ty wracaj do środka i pilnuj lokalu,
zanim zaczną pić prosto z beczek.
- Cały dzień tam siedzę! - jęknął Jabe.
- Dobra. To ty zostań tutaj, a Kallie pójdzie do środka.
Kallie rzuciła matce zbolałe spojrzenie.
- To niesprawiedliwe. Ja pracuję na dworze, zapomniałaś?
Annileen spojrzała wilkiem na młodą kobietę.
- Ach, tak? Prawda, przecież to ty siedziałaś wcześniej na dworze i opowiadałaś wszystkim
moim gościom, jak Ben uratował ci życie. - Uderzyła się dłonią w czoło, udając zaskoczenie. - A
może to było w środku? No, zasuwaj!
Kallie poczłapała z powrotem do Parceli. Jabe wydał triumfalny okrzyk i pomaszerował w
stronę Mullena i Veeki, którzy stali razem z kilkoma pracownikami Orrina, obserwując z
zaciekawieniem całą scenę.
Annileen zauważyła, że Jabe do nich dołącza i westchnęła. Jej dzieci miały szesnaście i
siedemnaście lat. Czy kiedykolwiek przestaną ze sobą rywalizować? Niezależnie od tego, które
dziecko wygrywało potyczkę, dla niej nagrodą był zawsze kolejny ból głowy.
Nie była też zachwycona przyjaciółmi Jabe’a. Mullen Gault był nieznośnym dzieckiem i z
wiekiem wcale się nie poprawił, a Veeka od śmierci swojego brata bliźniaka nie mogła dojść ze
sobą do ładu. Annileen nie pozwalała Kallie zadawać się ze starszą koleżanką. Z Jabe’em jednak jej
się to nie udawało.
Ktoś pociągnął ją z tyłu za rękaw. Annileen pomyślała w pierwszej chwili, że to któryś z
Jawów. Kiedy jednak się odwróciła, zobaczyła Erbaly Nap’tee.
- Pracujesz tu, młoda osobo? Nie było nikogo w środku, za ladą.
Annileen westchnęła głośno. Zawiesiła karabin na ramieniu, złapała Niktankę delikatnie za
ramiona i obróciła w stronę Jawów.
- Proszę. Ma pani specjalne pozwolenie na kupowanie od Jawów. Dzięki uprzejmości
Parceli Dannara.
Przywódca Jawów zaświergotał pytająco na widok zbliżającej się starszej klientki. Annileen
wzruszyła ramionami.
- Jest na sprzedaż, jeśli jesteście zainteresowani - powiedziała i oddaliła się pospiesznie,
żeby obejrzeć znoszone po rampie towary.
Wyładowanie wszystkiego wartego uwagi zajęło Jawom niecałe pięć minut; mieli w tym
dużą wprawę. Annileen zlustrowała asortyment. Jak zwykle za dużo droidów. Annileen ich nie
sprzedawała; Dannar nie lubił handlować rzeczami, których nie umiał naprawić, i była to dobra
zasada. Lepiej nie udzielać gwarancji na maszynę, która może wpaść w szał zabijania u kogoś w
kuchni. Za to drobny sprzęt mogła brać, jak leci. Przechadzając się wzdłuż rzędów towarów,
poczuła jak zawsze wyrzuty sumienia - każdy z tych przedmiotów pochodził z domu jakiejś rodziny
farmerów na wzgórzach, która sobie nie poradziła. Jedną kuchenkę od razu rozpoznała;
sprzedawała ją już trzy razy.
- Togo togu! Togo togu!
Annileen obejrzała się w stronę rampy. Dwóch drobnych Jawów wdrapywało się po niej
pospiesznie, zostawiwszy za plecami trzeciego, który jęczał żałośnie. Veeka i kilku pracowników
Orrina utworzyło krąg i rzucało między sobą przerażonym Jawą, jakby to była zabawka.
- Ten, kto zgubi Jawę, stawia kolejkę! - zawołała Veeka, która miała już chrypę od śmiechu.
- Hej! - wrzasnęła Annileen. - Dosyć tego! - Ruszyła w stronę grupy i nagle zatrzymała się,
widząc wśród nich Jabe’a. Oczy prawie wyszły jej na wierzch. - Jabe!
Jabe odwrócił wzrok w stronę, z której dobiegał głos. To wystarczyło, żeby nie zdążył
złapać lecącej ku niemu przesyłki. Jawa zapiszczał i czmychnął w stronę rampy. Jabe usłyszał głos
matki, ale koledzy byli bliżej i podpuszczali go:
- Stawiasz kolejkę! Stawiasz kolejkę!
- Hej, wracaj tu! - zawołał Jabe i wypadł z kręgu w pogoni za metrowym stworzeniem.
Annileen dotarła do stóp rampy akurat, gdy Jabe wbiegł na górę i zniknął w drzwiach. - Mam cię, ty
mały...
- ...o rany!
Jabe wyłonił się z powrotem, pobladły i z wytrzeszczonymi oczami. Za nim w drzwiach
pojawił się ktoś jeszcze. Zakapturzona postać, ubrana na brązowo, zupełnie jak zbiegły przed
chwilą Jawa - tylko dwa razy wyższa. Uciekając w popłochu przed olbrzymem, Jabe potknął się i
sturlał po rampie, podczas gdy Veeka i inni sięgnęli po blastery.
Annileen roześmiała się, gdy syn wylądował pod jej nogami.
- Opuśćcie blastery. To nie żaden Gigantyczny Jawa Mściciel. - Uśmiechnęła się, gdy jej
wybawca pozdrowił ją gestem. - Dzień dobry, Ben - powiedziała. - Witamy w Parceli!
Ben zdjął kaptur.
- Dzień dobry. - Spojrzał w górę i odetchnął, wyraźnie zadowolony, że wydostał się już ze
stęchłego powietrza w piaskoczołgu. - Mam nadzieję, że nikogo nie przestraszyłem. Jawowie byli
tak uprzejmi, że zechcieli nas podwieźć.
Zagwizdał i w drzwiach za nim pojawiła się Rooh. Rozejrzał się i znalazł jej powróz.
- Wyszedłbym wcześniej, ale trochę się zaplątała. - Ben spojrzał w dół rampy, gdzie
Annileen stała nad Jabe’em. - Z chłopakiem wszystko w porządku?
- Już od dawna nie jest z nim w porządku - odparła Annileen, podnosząc Jabe’a za kołnierz.
Spiorunowała go wzrokiem. - Kazałam ci pilnować Jawów, a nie bawić się nimi. Wracaj tam!
Jabe pokornie wziął karabin i podreptał na koniec ekspozycji towarów, unikając wzroku
przyjaciół.
Ben i jego eopie zeszli na powierzchnię.
- To twój syn?
- Przyznaję ze wstydem - powiedziała Annileen, chichocząc. - Musiał cię wziąć za
przerośniętego Jawę.
- Rozumiem - odparł Ben. - To pewnie przez te oczy.
- Jasne!
Ben podrapał Rooh po szyi, zerkając na stojący przed nim budynek.
- Ładnie tu.
- Jak na pustkowia - dodała Annileen.
- Tego nie powiedziałem.
- W porządku - odparła, na próżno próbując sobie przypomnieć, kiedy ostatnio ktoś
przejmował się tym, że może ją urazić. - Powinno być ładnie. To mój teren.
Ben wstał i poprowadził zwierzę w stronę budynku. Odczytał wielkie litery wyryte na
szyldzie nad wejściem. W niektórych zagłębieniach zebrał się piasek.
- Parcela Dannara, tak.
- On ją założył, ja doszłam później - wyjaśniła Annileen, wygrzebując w kieszeni kąsek dla
eopie. To było takie potulne stworzenie. Wdało się w swojego pana, pomyślała. - Dannar to mój
mąż.
- Twój mąż - powtórzył Ben. Powiódł wzrokiem po tłumie przed piaskoczołgiem.
Annileen pogładziła czule Rooh po pysku.
- Teraz jestem tu tylko ja. I dwójka moich dzieci, które już poznałeś. - Uśmiechnęła się. - Co
cię tu sprowadza?
- Twoje zaproszenie - powiedział, wskazując ruchem głowy na zwierzę. - Przydałoby mi się
trochę paszy dla Rooh.
Annileen przystanęła.
- Dobrze trafiłeś. - Obejrzała się w kierunku piaskoczołgu, gdzie jej syn stał nieruchomo,
oparty o olbrzymi pojazd, nie pilnując niczego konkretnego. - Jabe! Przynieś panu trochę paszy dla
eopie! Migiem!
Chłopak się obejrzał.
- Ale przecież chciałaś, żebym pilnował Jawów.
- Zapomnij o tym - ucięła. Jawowie zgromadzili się teraz wokół Erbaly i wsłuchiwali się w
pytania starszej Niktanki, trajkocząc do siebie od czasu do czasu. Pewnie wszyscy głowią się, jak
zakończyć rozmowę, pomyślała Annileen. Popatrzyła na Bena. - Pierwszy worek na koszt firmy.
Ben spuścił wzrok. Często to robił, zauważyła.
- Ależ nie musisz mi niczego dawać w prezencie. Mogę zapłacić...
- To rewanż za to, że oszczędziłeś mi kosztów pogrzebu córki. A poza tym jak Rooh
spróbuje naszej paszy, będziesz musiał tu wracać co tydzień. Mamy tylko najlepszy pokarm.
- Tylko ją uwiążę - powiedział Ben, spoglądając na dziedziniec przed stajnią. - Wiedziałem,
że w drodze powrotnej będzie musiała się nadźwigać, więc poprosiłem Jawów, żeby nas podwieźli.
Annileen patrzyła, jak odprowadza zwierzę. Jabe podszedł do niej i wyszeptał:
- Powiedziałaś „Ben”? To ten facet?
- Owszem. - Poprawiła kapelusz i wypuściła powietrze. - Spóźnił się tylko parę dni.
- Ben!
Jabe wszedł do sklepu niecałe dwadzieścia sekund przed swoją matką i ich gościem. Mimo
to zdążył poinformować o jego przybyciu siostrę - a ona dwa tuziny bywalców, którzy znajdowali
się w lokalu.
Ben skinął głową na widok dziewczyny, która przywitała go w drzwiach. Annileen
zauważyła, że naciągnął już z powrotem kaptur na głowę, i wcale mu się nie dziwiła.
- Witaj, Kallie - powiedział Ben.
- Hej, zapamiętałeś! - Kallie się rozpromieniła. - Witamy w naszym sklepie. Oprowadzę
cię...
- Twoje miejsce jest w zagrodzie dla dewbacków - przypomniała jej Annileen.
Kallie wskazała palcem na matkę.
- Ale przecież sama kazałaś mi iść do środka. Chodźmy - powiedziała, łapiąc Bena za
rękaw. - Czego ci trzeba? Bo na pewno wszystko to mamy.
- No cóż, mam pękniętą uzdę...
- Siodlarnia! - Dziewczyna poprowadziła go w głąb sali, między stolikami pełnymi
zaciekawionych gości. Annileen poszła za nimi w obawie o spokój mężczyzny. Jeśli Ben zauważał
w ogóle skierowane na niego spojrzenia, to nie dał tego po sobie poznać. Nie chciała jednak
dopuścić, żeby spłoszyli jej nowego klienta. Zwłaszcza klienta, wobec którego miała dług
wdzięczności.
Ben stanął w drzwiach maleńkiego pomieszczenia, oglądając szeroki wybór sprzętu.
- Dawniej tu była garderoba - wyjaśniła Kallie, próbując ukryć rumieniec. - Ale to jedyna
część sklepu, która należy do mnie.
Annileen wskazała na regał z uzdami.
- Uznałam, że dzięki temu będzie miała zajęcie.
Ben obejrzał się na tętniący życiem sklep, pełen klientów, którzy robili zakupy, jedli, pili i
nadawali przesyłki.
- Wygląda na to, że zajęć wam nie brakuje.
- Do tego jeszcze dochodzi drażnienie dewbacków. - Annileen podała uzdę Kallie i gestem
skierowała ją na zewnątrz. - Idź ją dopasować.
Urażona dziewczyna uśmiechnęła się do Bena i pobiegła do wyjścia.
- Jeszcze tu wrócę! - zapowiedziała.
- Jeszcze tu wróci - powtórzył z rozbawieniem Ben.
Annileen poprowadziła gościa z powrotem przez salę jadalną, co przypominało tor z
przeszkodami w postaci gości zasypujących go pytaniami. Kim jest? Skąd pochodzi? Czy nie wie,
że nikt przy zdrowych zmysłach nie zapuszcza się na Grzmoty? Gdzie mieszka i czy nie potrzebuje
pomocy przy regulacji skraplacza? Nie chciałby przypadkiem kupić śmigacza, żeby nie musieć
prosić Jawów o podwózkę? Czy przybył z innego świata, a jeśli tak, to co się właściwie dzieje z
Republiką? Widząc, że mężczyzna ma dość tego gradu pytań, Annileen popchnęła go w kierunku
przedniej części sklepu.
- Konferencja prasowa po zakupach - oznajmiła.
- No pewnie. - Leelee skrzyżowała ręce na piersi, mierząc Bena wzrokiem, tak jak tylko
krzepka Zeltronka to potrafiła. - Zachowaj go dla siebie.
Annileen odwróciła się i mruknęła:
- Ty masz męża i piątkę dzieci!
- I przyspieszony puls - odparła Leelee, trzymając się za czerwonoskóry nadgarstek.
Uśmiechnęła się. - Przyprowadź go szybko.
Przybysz spuścił głowę. Annileen wyjrzała z niepokojem pomiędzy regałami. Gapiło się na
nich coraz więcej klientów - a teraz do sklepu weszli także Gaultowie i przypatrywali się
przybyszowi. Musiała coś zrobić.
- Przepraszam - powiedziała, zostawiając Bena przy wieszaku z koszulami. Podeszła do lady
i wskoczyła na nią. Przyłożyła dłonie do ust i zawołała mocnym głosem, którym informowała
zwykle o przyjmowaniu ostatnich zamówień w barze: - Słuchajcie wszyscy! Embargo na zakupy u
Jawów jednorazowo zniesione. Można kupować!
Minęła chwila, zanim sens jej słów dotarł do wszystkich - a potem zapanował chaos. Ben
cofnął się, przestraszony, widząc falę klientów pędzących w stronę wyjścia. Niektórzy siedzący
przy barze zostali na swoich miejscach, ale gapie przeważnie opuścili lokal.
Ben popatrzył na swoją towarzyszkę z wdzięcznością.
- Rozumiem, że to jakaś specjalna okazja.
- Zawsze mówiłam, że Jawowie mogą się kiedyś na coś przydać - stwierdziła Annileen.
- Nigdy nie wiadomo, jaką rolę ktoś może odegrać - mruknął Ben. Popatrzył na nią w
zamyśleniu i pomógł jej zejść z lady.
ROZDZIAŁ 9
Metalowa miednica była pełna. A właściwie przepełniona. Annileen wykorzystała chwilę
spokoju, żeby oprowadzić Bena po całym sklepie. Pomogła mu znaleźć rzeczy, które znajdowały
się na jego liście - a także wiele innych. Wskazywała tańsze, importowane produkty, które w
niczym nie ustępowały droższym lokalnym. Gdyby słyszał to któryś z jej stałych klientów, byłaby
okropnie zażenowana.
Nikt wcześniej nie został tak obsłużony.
A on to docenił, pomyślała Annileen.
- Ten sklep jest dla ciebie jak żywe stworzenie - zauważył. Dziwne spostrzeżenie, bez
wątpienia. Niemal poetyckie jak na... na kogo? Nie wiedziała. Ben nie powiedział jej właściwie nic
o sobie.
- Skąd jesteś, Ben?
- Zewsząd, tak naprawdę.
- A co robisz tutaj?
- Na Tatooine czy tu, w sklepie?
- Czym się zajmujesz?
- Tym i owym. Niczym ważnym.
Ta ostatnia odpowiedź mogła równie dobrze opisywać dwie trzecie jej klientów. Więcej
treści dało się wycisnąć z niektórych rozmów z Bohmerem, Rodianinem, który nie mówił w ogóle
w basicu. Jednak choć wymijające odpowiedzi Bena były frustrujące, nie była nimi zaskoczona ani
urażona. Żaden z klientów nie mówił jej zbyt dużo przy pierwszej wizycie. W każdym razie nie
werbalnie.
Za to ich zakupy mówiły o nich bardzo wiele. A miednica Bena - przenośna umywalka,
która teraz pełniła rolę koszyka na zakupy - najeżona była wskazówkami widocznymi dla oka
doświadczonego sprzedawcy.
Kotara podpowiadała jej, że nie mieszka pod gołym niebem. Podstawowe narzędzia
świadczyły o tym, że jest tu od niedawna. Konserwy zdradzały, że ma zamiar tu zostać przez jakiś
czas - i że mieszka za daleko, żeby robić częste zakupy. Pojemniki z mocnym rozpuszczalnikiem
mówiły jej, że czeka go duże sprzątanie.
No i szmaty. Kto kupuje szmaty? Ktoś, kto podróżuje tylko z niewielkim bagażem, kto nie
ma starych ubrań, których mógłby użyć do tego celu.
Wreszcie był pewien drobiazg, który prawie przeoczyła - poduszka. Tylko jedna.
Przechadzała się leniwie między regałami, próbując dowiedzieć się o Benie nieco więcej,
skoro Kallie akurat jej nie przerywała, żeby zameldować o swoich postępach. Kiedy okazało się, że
wśród pojemników do pakowania nie ma niczego o rozmiarach odpowiednich dla eopie Bena,
dziewczyna postanowiła sama coś wykombinować z części zapasowych. Związała dwa mniejsze
worki na paszę z trzecim, tworząc sakwę przytwierdzaną do siodła, a przez ostatnie pół godziny
stopniowo zwiększała obciążenie. Tylko dwa razy Annileen i Ben usłyszeli dobiegające z zewnątrz,
zdziwione porykiwanie obciążonego zwierzęcia.
- Kallie chce dobrze - wyjaśniła Annileen.
Ben nie wyglądał na zaniepokojonego.
I chociaż sprawiał wrażenie, że ma jakieś pojęcie o życiu na pustyni, Annileen zaczęła
podejrzewać, że nie wie zbyt wiele o Tatooine. Wszystkie pustynne światy wyglądały tak samo -
tyle że pod pewnymi względami wcale nie były takie same. Wielu zbyt pewnych siebie imigrantów
doświadczało tego na własnej skórze. Pewien niemądry Geonosjanin zbankrutował, zabezpieczając
swój dom przed gwałtownymi powodziami, które istniały tylko w jego wspomnieniach z ojczystej
planety.
Kiedy jednak klienci wracali jeden po drugim do sklepu, Ben zaczął się niecierpliwić.
- To powinno wystarczyć - powiedział.
- Jesteś pewien? Nie próbuję cię naciągnąć.
- Boję się po prostu, że jak skończymy, będę potrzebował drugiego eopie.
Annileen zachichotała.
- Je także sprzedajemy. - Położyła naręcze produktów, które niosła, na ladzie, a Ben
postawił metalową miednicę na syntkamiennej podłodze. - No dobra. Jedna kasjerka, zero czekania.
Ben, przestępując z nogi na nogę, sięgnął do kieszeni.
- Czy, eee... republikańskie kredyty są tu ciągle ważne?
- Tak samo jak zawsze - zapewniła Annileen, stając za ladą. - Nie przywiązujemy tu
większej wagi do polityki. Policzę najpierw te rzeczy luzem, a potem zajmiemy się tym, co jest w
miednicy. - Zaczęła dodawać pozycje do jego już i tak pokaźnego rachunku. Zauważyła, że on
także po cichu wszystko podlicza. Nie było w tym nerwowej czujności jej uboższych klientów, po
prostu wszystko kontrolował. Zatem stać go na to, co kupuje, pomyślała. Ale jednak liczy się z
pieniędzmi.
- Patrzcie no - odezwał się szorstki głos. - Ktoś zrobił większe zakupy!
Annileen spojrzała w stronę wejścia i zobaczyła Mullena, stojącego w drzwiach razem ze
swoją siostrą Veeką. Za nimi stał Zedd, jeden z ich partnerów w rzucie Jawą. Zedd był
człowiekiem, ale ledwie łapał się w tej kategorii - góra mięśni, a do tego podbite ostatnio oko.
Annileen słyszała o nieporozumieniu z udziałem pewnego Wookiego w Anchorhead, które było
powodem tej przypadłości, jak również zniknięcia paru zębów Zedda. Właśnie niedyspozycja
Zedda pozwoliła Jabe’owi wskoczyć na jego miejsce w ekipie Gaulta; Annileen była zadowolona,
że Zedd wrócił już do pracy.
Nie była jednak zachwycona, widząc go teraz tutaj. Paskudny charakter Mullena jeszcze
bardziej się uwydatniał, kiedy chłopak miał za sobą swojego zaufanego osiłka. Drzwi zatrzasnęły
się za trójką przyjaciół, którzy ruszyli zdecydowanym krokiem w kierunku lady.
- Jestem zaskoczony, że robisz zakupy tutaj, a nie u swoich małych przyjaciół - powiedział
Mullen, zbliżając się do Bena od tyłu. - Porządni ludzie nie jeżdżą z Jawami.
- Nie zastąpi to transportu wahadłowego, to fakt - przyznał Ben, nie odrywając wzroku od
swoich zakupów na ladzie.
Annileen przerwała liczenie.
- Bądź grzeczny, Mullen.
- No tak, to przecież ten wielki bohater! - Veeka stanęła przy ladzie obok Bena. Wskoczyła
na nią, omal nie zrzucając schludnej sterty tkanin na podłogę.
- Złaź stąd - warknęła Annileen, popychając młodą kobietę. Veeka jednak ani drgnęła.
Ben wsunął poskładane zakupy do swojej nowej poszewki.
- To nic - powiedział cicho. - Zaszumiało im trochę w głowach.
- Oj, zaszumiało - zgodziła się Annileen, obwąchując Veekę. - A ledwie minęła pora lunchu.
Pięknie. - Znów pożałowała, że Dannar postanowił kiedyś, że bar ma być otwarty przez cały dzień.
Jedno spojrzenie na Mullena i Zedda wystarczyło, żeby zorientować się, że są równie zawiani. - Nie
powinniście wracać do swoich skraplaczy?
Mullen beknął.
- Nasze maszyny, nasza sprawa.
- Nie sądzę, żeby wasz ojciec się z tym zgodził - odparła Annileen.
Mullen ukląkł przy stojącej obok Bena miednicy.
- Dużo gratów kupuje. Ma czym zapłacić? - Złapał jedną ręką za uchwyt miednicy i
przyciągnął ją bliżej. Jeśli Ben poczuł się urażony i w ogóle to zauważył, to nie dał tego po sobie
poznać. - Ja bym mu nie ufał - orzekł w końcu Mullen.
Annileen walnęła swoim datapadem o ladę.
- Dosyć tego! Z tego, co pamiętam, Mullenie Gault, twojego nazwiska nie ma na akcie
własności ani żadnym innym dokumencie, może poza tym nakazem aresztowania w Mos Entha.
Może tam wrócisz? - zaproponowała.
Veeka przysunęła się do Bena, wyciągnęła rękę i wsunęła mu kciuk pod brodę.
- Ładny - powiedziała, unosząc mu głowę do góry jak przy oględzinach żywego inwentarza.
- Ale wygląda na głodnego.
- Jeszcze jeden żebrak głodujący na pustyni. - Mullen podniósł wzrok i popatrzył na Bena. -
On wcale nie ratował Kallie. Pewnie chciał tego dewbacka na obiad! - Stojący za nim Zedd
zarechotał.
Veeka ścisnęła zarośnięty podbródek Bena między kciukiem i palcem wskazującym.
- No nie wiem. Ja tam nie miałabym nic przeciwko, żeby mnie uratował. - Obróciła jego
twarz w swoją stronę i spojrzała na niego lubieżnie. - Co ty na to, Bennie? Chciałbyś uratować
kogoś dorosłego dla odmiany?
- W porządku - powiedział uprzejmie Ben. - Powiadom mnie, kiedy ktoś taki się zjawi.
Annileen roześmiała się głośno.
Słysząc, że ktoś śmieje się z Veeki, Zedd ruszył naprzód.
Podobnie jak połowa pracowników Gaulta osiłek uważał, że córka szefa rozświetla gwiazdy
na niebie. Święcie oburzony, złapał Bena za ramię.
I wtedy wszystko się zaczęło.
Kallie stanęła w drzwiach wychodzących na dziedziniec stajni, na prawo od grupy. Miała
przy sobie oścień na banthy, użyty w czasie niedawnego incydentu z Jabe’em - jeden z serii
przedmiotów, które znosiła do siodłami, żeby tylko mieć okazję zobaczyć Bena. I zobaczyła
swojego dzielnego bohatera, który stał, zażenowany, obok Veeki siedzącej bezwstydnie na ladzie, z
nogami po obu jego stronach.
Osłupiała, rozwścieczona i od dawna przekonana, że śmierć zabrała przed laty nie to z
bliźniąt Gault, co powinna, Kallie uniosła oścień. Widząc nienawiść w oczach córki, Annieleen
szybko złapała Veekę za kołnierz. Podczas gdy jej matka usiłowała odciągnąć młodą kobietę, Kallie
wycelowała oścień w dyndającą prawą nogę Veeki.
Następna sekunda minęła błyskawicznie. Annileen zobaczyła, jak Ben uchyla się przed
ościeniem, unosząc nieznacznie prawą rękę. W tej samej chwili oścień o patentowanej
antypoślizgowej rączce wyślizgnął się z dłoni Kallie. Jego naelektryzowany koniec odbił się od
lady, omijając but Veeki, a także, jakimś cudem, tułów Bena, który obrócił się o dziewięćdziesiąt
stopni, gdy urządzenie mijało jego kolana, by wylądować w końcu w metalowej miednicy z resztą
zakupów Bena.
Metalowej miednicy, którą cały czas trzymał Mullen Gault.
Urządzenie z głośnym trzaskiem uwolniło cały ładunek energetyczny. Mullen zawył
głośniej, niż kiedykolwiek rozbrzmiały syreny Zewu Osadników. Przestraszona Veeka poleciała do
tyłu. Nagły ciężar przytłoczył Annileen i obie runęły na podłogę za ladą.
Annileen wygrzebała się spod Veeki i wstała. Po drugiej stronie lady najpierw zobaczyła
Zedda, który patrzył ogłupiały na Mullena wijącego się z bólu na podłodze. Wściekły osiłek rzucił
się po chwili na Bena. Starszy i mniejszy mężczyzna uskoczył zwinnie i ociężały Zedd wpadł na
piramidę z puszek z wapnem. Zderzenie nie było tak głośne jak krzyk Mullena, za to narobiło
większego bałaganu.
Ben odwrócił się bez słowa, ukłonił się lekko Annileen i Kallie - jedynym stojącym jeszcze
osobom oprócz niego - i rzucił na ladę garść kredytów. Złapał wypchaną poszewkę i czmychnął
przez drzwi prowadzące na dziedziniec stajni.
Oszołomiona Annileen wskoczyła na ladę i zeskoczyła po drugiej stronie, tuż obok wijącego
się z bólu Mullena. Porzucona przez Bena miednica z zakupami tkwiła ciągle w tym samym
miejscu. Annileen podbiegła do drzwi, gdzie stała już Kallie, wołając za Benem.
Jednak na zewnątrz panował jeszcze większy chaos. Wrzask Mullena najwyraźniej zrodził
w Jawach podejrzenie, że w sklepie pojawiła się logra - ryjący korytarze w ziemi drapieżnik, który
chętnie żywił się tymi małymi handlarzami. Kończyli więc gwałtownie wszelkie transakcje i
wnosili towary z powrotem do piaskoczołgu wśród nerwowych okrzyków niezadowolonych
klientów. Wybuchły dwie niezależne awantury.
A nieco dalej, za rozgrzewającym się piaskoczołgiem, Ben i Rooh oddalali się w kierunku
pustyni. Skołowana Annileen ruszyła za nim, żeby przypomnieć o zostawionych zakupach.
Ale w drzwiach zatrzymała ją Erbaly Nap’tee.
- Mały ludzik ze świecącymi oczami powiedział, żebym z tobą porozmawiała - oznajmiła
Niktanka. - Pracujesz tutaj?
ROZDZIAŁ 10
- Mówiłem, żebyś nie zawracała mi głowy takimi bzdetami! - rzucił do komunikatora Orrin.
Odwrócił głowę w kierunku swojego śmigacza, zerkając niby od niechcenia. Najwyraźniej
staruszek go nie słyszał. Wyle Ulbreck siedział sobie w jego USV-5, rozkoszując się chłodnym
powietrzem z klimatyzacji.
Orrin wątpił wprawdzie, żeby temu staremu kutwie sprawiało przyjemność cokolwiek
innego niż liczenie własnych pieniędzy, ale to nie miało znaczenia. Nie przyszedł mu z pomocą z
przyjaźni ani nawet z życzliwości. To była wizyta handlowa. A Veeka właśnie mu ją przerwała
dziwną, bezładną opowieścią na temat zamieszania w Parceli, szkód, jakich doznał sklep, a przy
okazji i jego syn, oraz jakimiś bzdurami o bohaterze Kallie.
- Nie obchodzi mnie, kto co zrobił - wykrzyczał do mikrofonu poirytowany Orrin. Ostatnią
rzeczą, jakiej potrzebował, były kłopoty z Annileen. Już raz zabroniła całej jego załodze stołować
się w Parceli. Po tygodniu żywienia się kanapkami pracownicy podnieśli bunt. Jego reakcja mogła
być tylko jedna. - Macie posprzątać sklep, przeprosić Annie, a potem wracać tutaj i dokończyć
swoją zmianę! - Wyłączył komunikator.
Stojąc w blasku słońca, Orrin obejrzał się na starca w śmigaczu i uśmiechnął się słabo.
Ulbreck wciąż nie zwracał na niego uwagi. Staruszek miał więcej włosów na twarzy niż na głowie -
i używał właśnie grzebienia Orrina do rozczesania własnej brody. Cudownie, pomyślał Orrin,
zatrzaskując maskę ciężarówki repulsorowej Ulbrecka. Chłodziwo, które przywiózł, powinno
wystarczyć, żeby rozklekotany ST-101 dotarł do Parceli. Teraz musiał tylko zdyskontować
przysługę.
- Gotowe, panie Ulbreck - oznajmił Orrin, otwierając drzwi swojego śmigacza po stronie
pasażera. - Przepraszam za opóźnienie, musiałem odebrać komunikat. - Staruszek chrząknął. Orrin
uśmiechnął się krzywo. - Kłopoty w domu. Czy ty... eee, planujesz mieć dzieci, Wyle?
- Mam siedemdziesiąt pięć lat.
- Dobrze ci radzę - westchnął, krzywiąc się. - Daruj sobie. Tak będzie bezpieczniej. - Podał
Ulbreckowi rękę, żeby pomóc mu wstać, ale starzec ją zignorował.
Ulbreck wciąż nieźle się trzymał jak na swój wiek. Ostatnio wyrzekł się alkoholu po jakimś
wydarzeniu, o którym nie wiedziano zbyt wiele. Jednak Orrin przypisywał kondycję Ulbrecka
raczej temu, że większość pracy na swoim rozległym ranczu zlecał innym, zamiast samemu
harować w skwarze słońc. Rozciągające się na południe i wschód od farmy Orrina włości Ulbrecka
były dwa razy większe - a Orrin podejrzewał, że facet w ciągu ostatnich dziesięciu lat nie
pofatygował się do żadnego ze swoich skraplaczy. Jednak produkcja wcale na tym nie cierpiała.
Ulbreck spał na pieniądzach, których nigdy nie wydawał.
Tym bardziej powinien je chronić.
- Skoro już mowa o bezpieczeństwie - ciągnął Orrin, zdając sobie sprawę z niezgrabności
nawiązania - ciekaw jestem, czy nie myślałeś o przystąpieniu do Funduszu Osadników.
- Znowu to samo - mruknął Ulbreck. W jego chropawym głosie słychać było szyderstwo. -
Wiedziałem, że to chłodziwo nie jest za darmo. - Wrzucił grzebień Orrina do śmigacza.
- Nie próbuję ci niczego sprzedać. Fundusz pomaga naszej wspólnocie chronić ludzi.
Farmerów, takich jak ty...
- Mam własną ochronę. - Brnąc po piasku, Ulbreck ruszył w stronę swojego pojazdu. - Nie
muszę płacić twoim ludziom za siedzenie na tyłku i chlanie.
- Oni nie są moi - zaprotestował Orrin. - Fundusz należy do całej społeczności oazy. Ja tylko
nim zarządzam. - Zamknął drzwi swojego śmigacza i poszedł za Ulbreckiem. - Słuchaj, skoro
prowadzisz interesy, to oczekujesz rezultatów. Tak samo jak ja. Szanuję to. A co do rezultatów...
popatrz na to, co się stało ostatnio u Bezzardów...
- Widziałem, że połowy nie uratowaliście!
Orrin się cofnął.
- To nie w porządku, Wyle. Oni zginęli, zanim Zew został włączony. Ale farmer, jego żona i
dziecko... ich uratowaliśmy. - Postanowił zmienić taktykę. - Słuchaj, twoje ranczo jest największe z
tych, które nie należą do Funduszu. Gdybyś do nas dołączył, moglibyśmy zmodernizować sprzęt.
Może nawet zorganizować patrole, które strzegłyby twojej posiadłości, a także innych. No wiesz...
zapobiegawczo.
Stary farmer zatrzymał się przy otwartych drzwiach swojej ciężarówki repulsorowej i
odwrócił głowę. Orrin podszedł bliżej, patrząc wyczekująco - tylko po to, żeby zobaczyć, jak
starzec spluwa na piasek.
- Inne mnie nie interesują - uciął Ulbreck. - Moi ludzie pilnują mojego terenu. Jak zjawi się
Jednooki, to zobaczysz tańczącego Tuskena. - Ulbreck wdrapał się do szoferki wysokiego pojazdu.
Uruchomił silnik i spojrzał na Orrina, po czym jakby po namyśle dodał: - Aaa, dzięki za chłodziwo.
Orrin pokręcił głową. Niektórym po prostu nie dało się pomóc.
Gdy ciężarówka repulsorowa się oddaliła, Orrin kopnął pusty pojemnik po chłodziwie.
Udawało mu się namówić nawet najbardziej opornych farmerów, w taki czy inny sposób. Ale nie
Ulbrecka. Starzec wiedział, że Fundusz uzależnia wysokość składki od powierzchni chronionego
terenu. Ulbreck nie miał zamiaru płacić więcej niż inni, dla zasady.
No cóż, może zmieni zdanie... kiedyś, pomyślał Orrin. Byli jeszcze inni potencjalni
członkowie; musiał spojrzeć na mapę. Otworzył drzwi śmigacza; jego silnik cały czas pracował,
wypompowując zimne powietrze. Usiadł na fotelu kierowcy i znalazł pod tyłkiem zatłuszczony
grzebień. Wyrzucił go z obrzydzeniem przez okno...
...a przy okazji zobaczył dwie sylwetki na szczycie wydmy na północny wschód od niego.
Zmierzały w jego stronę. Odnalazł swoją elektrolornetkę i popatrzył przez nią.
- No proszę - powiedział na głos. - Jedna szansa przepadła, ale trafia się następna. -
Uruchomił swój poduszkowiec.
USV-5 zatrzymał się tuż przed nowo przybyłymi. Jak na karawanę, pomyślał Orrin, ta była
dość skromna - zakapturzony człowiek idący obok ciężko objuczonego eopie. Żadne z nich nie
zareagowało, gdy Orrin opuścił składany dach swojego śmigacza.
- Witam! - zawołał z uśmiechem.
- Dzień dobry.
- Duży ładunek.
Jasnowłosy nomada popatrzył na niego nieufnie.
- To moje, jeśli nad tym się pan zastanawia. Wracam ze sklepu.
Orrin zachichotał.
- Wiem, wiem. Nie wyglądasz na Tuskena. - Farmer wyłączył silnik i wysiadł z pojazdu. -
Jestem Orrin Gault. To moja ziemia...
- Przepraszam - powiedział wędrowiec i spojrzał w stronę horyzontu. - Da się jakoś dotrzeć
do sklepu, nie wchodząc na twoją ziemię?
- Nie, raczej nie. - Orrin uśmiechnął się szeroko i podał mu rękę. - Chyba wiem, kim jesteś.
Ty jesteś ten Ben, o którym tyle słyszałem.
Ben uścisnął niepewnie dłoń Orrina.
- Słyszałeś... o mnie?
- Od Kallie Calwell. Calwellowie i Gaultowie... łączą nas bliskie relacje. No i mam wobec
ciebie dług wdzięczności. Zdaje się, że uratowałeś Kallie przed nią samą.
Ben spuścił wzrok.
- Kallie chyba trochę ubarwiła swoją opowieść. Akurat przejeżdżałem, więc pomogłem.
Każdy zrobiłby to samo na moim miejscu.
Orrinowi spodobały się jego słowa.
- Słusznie. Mimo wszystko pozwól, że zaproponuję ci coś do picia. - Odwrócił się w stronę
swojego śmigacza.
- Kantyna jest daleko - zauważył Ben, zaintrygowany.
- Ale manierkę mam zawsze przy sobie. - Orrin wyjął błyszczącą srebrną piersiówkę i podał
ją Benowi. - Smacznego.
Ben skinął głową i otworzył manierkę. Wypił łyk i aż się zachłysnął.
- No, no - wykrztusił.
- A ta i tak jest letnia - powiedział Orrin z szerokim uśmiechem. Poklepał szybę swojego
śmigacza. - Wiem, że dokądś się wybierasz, Ben, ale pozwól, że chociaż pokażę ci okolicę. W
ramach powitania nowego sąsiada.
Ben spojrzał na niego z rezerwą.
- Skąd wiesz, że jestem sąsiadem?
Orrin się roześmiał. Połowie nowo przybyłych na Tatooine, jak tylko zakładali kaptury,
wydawało się, że wykonują jakąś tajną misję.
- Wątpię, żebyś pracował jako dostawca dla Jawów. Zresztą oni pojechali w drugą stronę. -
Wskazał na śmigacz. - Chodź, to tylko parę minut. Skoro wszedłeś na mój teren, to zabieram cię na
wycieczkę. Powiedzmy, że to kara.
ROZDZIAŁ 11
USV-5 pędził przez wydmy. Na każdym wzgórzu sterczały lśniące nowe skraplacze,
metalowe stalagmity, wznoszące się ku niebu. Ben siedział w milczeniu na fotelu pasażera,
oglądając to wszystko. Początkowo wzbraniał się przed wycieczką, ale Orrin wyciągnął ze
śmigacza płócienny namiot i parę chwil później eopie stało już w środku, przeżuwając paszę, którą
uprzednio dźwigało.
Orrin, prowadząc pojazd, kątem oka obserwował Bena. Mężczyzna był milczący i wydawał
się, na szczęście, niewzruszony tym incydentem w Parceli. Orrin zaś czuł się podle z tego powodu.
Stali bywalcy, nie wyłączając jego dzieci, potrafili być nieprzyjemni dla nowych.
- Wiesz - zaczął znów Orrin - przykro mi z powodu tego, co się stało w Parceli. Kiedy moja
córka mi o tym powiedziała, od razu wiedziałem, czyja to wina. A ty masz dzieci, Ben?
- Tylko eopie - odparł Ben.
Farmer się roześmiał.
- Coś ci powiem: gdyby dzieci można było tak wytresować jak eopie, moje włosy byłyby
ciągle czarne. Dzieci Annileen to też niezłe ziółka. Zresztą zdążyłeś się już przekonać w przypadku
Kallie.
- Pełna energii dziewczyna - przyznał Ben.
- Same z nią kłopoty.
Ben popatrzył na niego.
- Ale warto?
- Tego nie powiedziałem - odparł Orrin z udawaną powagą, po czym wybuchnął śmiechem.
- Nie, zwykle pracuję tutaj razem z Mullenem i Veeką, a czasami też z Jabe’em, synem Annileen.
Poznałeś go?
- Przy piaskoczołgu - powiedział tylko Ben.
- Trudno się w tym wszystkim połapać, owszem. Czasami ja sam już nie wiem, gdzie
kończy się rodzina Annie, a zaczyna moja. - Opisał pokrótce swoją przyjaźń z Dannarem i to, jak
Annileen przejęła sklep po jego śmierci. - Ta Annileen... to prawdziwa opoka.
Ben pokiwał głową i powrócił do wyglądania przez okno.
Orrin się uśmiechnął. Gdyby Ben był zainteresowany Annileen, powinno to wywołać jakąś
reakcję. Ale on zdawał się podchodzić do tego z obojętnością, a może nie chciał wchodzić Orrinowi
w drogę. Byłaby to oczywiście bzdura. Orrina i Annileen nigdy nie łączyły takie relacje - a
przynajmniej ona nigdy go tak nie traktowała. Orrin był już żonaty, kiedy Dannar zatrudnił
Annileen; kiedy zaś jego związek zaczął się psuć, Calwellowie sami byli już małżeństwem, z Kallie
w drodze. Orrin zastanawiał się czasem, co by było, gdyby Liselle odeszła wcześniej, ale tak czy
owak Oaza Pikowa nie byłaby tym, czym jest teraz, gdyby on i Dannar rywalizowali o względy tej
samej kobiety.
W końcu Ben przerwał milczenie.
- Jak umarł Dannar Calwell?
Był to zastanawiający zwrot, stwierdził Orrin.
- Dojdę do tego - powiedział, hamując. - Jesteśmy na miejscu.
Śmigacz zatrzymał się na szczycie wzgórza, z którego roztaczał się widok na szeroką połać
ziemi, pustej, nie licząc skraplaczy ciągnących się aż po horyzont. Mężczyźni wysiedli z pojazdu i
podziwiali widok. Niektóre urządzenia były ciasno skupione, inne rozdzielały setki metrów.
- Ładne, prawda?
- Niezwykłe wzory. Sposób ich rozmieszczenia to prawie...
- Dzieło sztuki? Nie jest to wcale odległe od prawdy - zgodził się Orrin. - To jest pole numer
siedem, ale ja nazywam je Symfonią. - Wskazał na najbliższy ze skraplaczy. - Chodź ze mną.
Przy urządzeniu Orrin przekręcił kluczyk w zamku, otwierając niewielkie drzwiczki. W
środku, pod kurkiem, znajdował się zakorkowany flakonik. Orrin wyjął go.
- Ty jesteś gościem, Ben. W twoje ręce.
Ben wziął flakonik i obejrzał go.
Orrin skinął głową.
- Śmiało. To to samo, co piłeś wcześniej.
Ben uniósł go do ust i napił się łapczywie. Jego mina świadczyła o tym, że zrobił błąd.
- Lodowata!
- To nowy model skraplacza Pretormin wyposażony w takie kompresory - wyjaśnił Orrin,
biorąc flakonik. - Ale czy kiedykolwiek w swoim życiu piłeś słodszą wodę?
- Odpowiem ci, jak mi język odtaje - mruknął Ben, kręcąc głową. - Flakonik nie był wcale
zimny...
- Pozory czasem mylą. - Orrin zamknął drzwiczki w skraplaczu i wskazał na horyzont. -
Widzisz, Ben, zajęło mi to sześć lat, ale w końcu wprowadziliśmy Tatooine w nową erę. Te
wszystkie wieże, od których zaczynałem wieki temu... już ich nie ma. Poszły na złom dla Jawów.
Te pretorminy odmienią ten świat, a oaza będzie stanowić jego centrum.
Ben, mrużąc oczy, spojrzał na wieżę.
- Muszę przyznać, że nigdy nie zdawałem sobie sprawy... Sądziłem, że woda to najprostsza
rzecz do wyprodukowania we wszechświecie.
- We wszechświecie może tak - zgodził się Orrin - ale nie na Tatooine. Z wielu powodów.
Ogniwa paliwowe wytwarzają wodę, ale także ciepło, którego mamy aż za dużo. A to tylko
początek.
Ben słuchał z zainteresowaniem.
- No i jesteście za daleko, żeby cokolwiek importować.
- Tak. Zresztą kto by chciał? - Orrin ruszył z powrotem na szczyt wzniesienia. - Widzisz, to
jest tajemnica tej starej, martwej planety. Ona ukrywa swoją wodę. Za to ta, którą udostępni, jest
najsmaczniejsza we wszechświecie. Jest tak dobra, że Tatooine mogłaby stać się eksporterem wody.
Jeśli tylko zdołamy się do niej dobrać. - Przybrał poważny ton. - A ja mogę to zrobić.
Zaczął kreślić w powietrzu linie łączące punkty, którymi były odległe wieże.
- Kropelki mogą uciekać, ale się nie ukryją. Te maszyny, odpowiednio rozmieszczone,
odpowiednio dostrojone, wyrabiają niebo jak glinę. Uderzają we właściwe nuty i powstaje muzyka.
- Symfonia - powiedział z szacunkiem Ben.
Orrin pokiwał głową.
- Wiele elementów musi ze sobą współgrać. Ciągle nad tym pracujemy.
- Jestem pod wrażeniem.
Ben nie był farmerem ani nikim w tym rodzaju, z tego, co Orrin zdążył się na jego temat
dowiedzieć. A jednak zdawał się rozumieć starania Orrina. Może mógłby nawet być niezłym
pracownikiem, jeśli okaże się, że ma zdolności.
Orrin wrócił do śmigacza, nagle znużony. Pracę na farmie uwielbiał. Wszystko inne było
tylko koniecznością. Ale tego dnia miał inne sprawy na głowie.
- Pytałeś o Dannara - zaczął poważnie. - Zabili go Tuskenowie, osiem lat temu. Zatrzymał
się, żeby pomóc podróżnemu na pustyni, tak jak ty pomogłeś Kallie. Tuskenowie zabili ich obu.
- Przykro mi - odparł Ben.
- No cóż, minęło już trochę czasu - ciągnął Orrin. Odwrócił się ponownie w stronę
młodszego mężczyzny. - Annileen mówiła, że jechałeś wtedy ze wschodu. Pewnie nie słyszałeś o
rodzinie Larsów?
Ben odchrząknął.
- Larsów, powiadasz?
- Cliegg Lars. Wszyscy o tym słyszeli. - Orrin pokazał na wschód. - Farmer wilgoci po
drugiej stronie Wzniesień Jawów. Jak jesteś nowy, to możesz go nie znać. Tuskenowie...
podejrzewam, że ta sama banda, co zabiła Dannara... porwali żonę Cliegga.
Ben zaczął coś mówić, ale przerwał.
- W każdym razie ludzie z okolicy zorganizowali misję ratunkową. Grupa farmerów, którzy
nie odróżniali jednego końca karabinu od drugiego. Nie mieli żadnego doświadczenia w ściganiu
Tuskenów. Nie mieli sprzętu. Nie mieli pojazdów nadających się do czegoś więcej niż objazd po
farmie, żeby sprawdzić skraplacze.
- Poszło... kiepsko?
- Synu, to mało powiedziane. Wyruszyło trzydziestu. Czterech wróciło. - Orrin pamiętał ten
straszliwy dzień i te, które nadeszły po nim. Kilka ofiar to byli jego długoletni znajomi. Wraz z
nimi przepadło mnóstwo wiedzy na temat pozyskiwania wody. - Dwudziestu sześciu zginęło -
dodał.
Orrin zamilkł, żeby jego słowa mogły w pełni dotrzeć do świadomości rozmówcy.
Zauważył, że Ben jest poruszony jego opowieścią. Czasami dobrze było przedstawić coś na
przykładzie - a przypadek Larsów to był najgorszy scenariusz, z jakim się zetknęli. Orrin nigdy nie
poznał Cliegga - podobno biedak już nie żył - ale historia jego cierpienia niemal zawsze robiła
wrażenie.
Ben podniósł wzrok.
- Co było potem?
- Głównie pogrzeby. - Orrin nie dodał, że przejął część ziemi zabitych farmerów; ktoś
musiał ją zagospodarować. Oparł się na masce unoszącego się w powietrzu śmigacza. - Pogrzeby i
wzajemne oskarżenia. Widzisz, oni nie mieli tego, co my mamy w oazie. Zewu.
Orrin pokrótce wyjaśnił system Zewu Osadników. Ben słuchał uważnie i zauważył, że sam
słyszał raz sygnał alarmowy rozchodzący się po pustyni. Orrin uśmiechnął się i przerwał na chwilę,
żeby pochwalić się pomysłem ze smokiem krayt.
- Nic tak nie wywołuje u nich dreszczy pod tymi bandażami jak wycie krayta.
A potem kontynuował swoją dobrze wyćwiczoną opowieść.
- Gdyby do napadu na Larsów doszło tutaj, wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej. Straż
obywatelska to jest przedsiębiorstwo. Ludzie, którzy organizują się we wspólnym celu. Trzeba
zainwestować, przygotować się, a kiedy rozlega się Zew - powiedział, wskazując na jedną z wież
skraplaczy - to wiesz, że masz szansę.
Ben zauważył zamontowaną na szczycie maszyny syrenę. Wyglądało na to, że jest pod
wrażeniem.
- A więc to taka milicja?
- Nic z tych rzeczy. Jasne, mamy milicję w Mos Eisley. Trzech albo czterech na pełnym
etacie, wszyscy oni boją się własnego cienia. Nigdy nie zapuszczają się tak daleko na pustynię.
Każdy, kto ma dryg do takiej pracy, ucieka z tego świata, żeby zarobić lepsze pieniądze. Tutaj
działają zwykli ludzie. Nie robią tego dla pieniędzy. Chcą po prostu pomagać.
Ben pokiwał głową.
Orrin przeszedł do podsumowania.
- Reagujemy. Ratujemy. A jeśli nawet nie zdążymy na czas, mamy zasadę, że każdy atak na
jedną z farm musi spotkać się z naszym kontratakiem. Tuskenowie tylko coś takiego rozumieją; i to
działa.
Ben popatrzył na wschód.
- Jak daleko docieracie?
- Wszędzie tam, gdzie mieszkają nasi członkowie - wyjaśnił Orrin. Podszedł do drzwi
pojazdu. - Mam tu mapę.
Ben podążył za nim.
- Tam, gdzie mieszkali ci, jak im tam... Larsowie, też?
- Nie, ale wszystko będzie możliwe, jeśli zwerbujemy dostatecznie dużo ludzi - odparł
Orrin, wsiadając razem z Benem do śmigacza. - Ale... wydawało mi się, że kierujecie się z twoim
eopie na południowy zachód.
Ben pokręcił głową, studiując mapę.
- Pytam tylko z ciekawości.
Kiedy Orrin z Benem wrócili, eopie spało pod namiotem. Orrin był przekonany, że udało
mu się zainteresować Bena Zewem Osadników, ale nie zdołał wyciągnąć z niego zbyt wielu
informacji.
Ben osiedlił się przy północnej ścianie skał na zachodzie Pustkowi Jundlandii, ale przybył z
innego świata, prawdopodobnie z Republiki. Republika nigdy nie zwracała większej uwagi na
Tatooine, więc miejscowi zwykle odpłacali jej tym samym. Orrin słyszał coś o wielkich zmianach,
jakie zaszły ostatnio w Republice, ale Ben zdawał się wiedzieć na ten temat jeszcze mniej od niego.
W istocie to Ben wypytywał go o najświeższe informacje.
Jednak choć Orrin wciąż nie wiedział, czym Ben się zajmuje, był przekonany, że powodzi
mu się nie najgorzej, W przeciwnym razie nie stać by go było na te wszystkie zakupy, które
dźwigało eopie. Wdzięczność Annileen rzadko sięgała tak daleko.
- To co? - odezwał się Orrin, przyglądając się, jak mężczyzna objucza na nowo zwierzę. -
Chcesz przystąpić do Funduszu? Nie musisz walczyć razem ze strażą. Wystarczy, że opłacisz
składkę.
Ben skończył umocowywać ładunek i popatrzył na niego.
- Jeszcze nie wiem. Dopiero się urządzam.
- Rozumiem. Ale tym bardziej powinieneś się zapisać. Jedno zmartwienie mniej.
- Musisz mi dać trochę czasu na zastanowienie. Nie jestem pewien... - Ben urwał, jakby
usłyszał coś w oddali. Orrin spojrzał na wzgórza, podążając za jego wzrokiem, ale jeszcze przez
kilka sekund nic nie słyszał. Dopiero potem rozpoznał znajomy warkot i zobaczył śmigacz
Selanikio Sportster swojej córki zmierzający w ich stronę z oazy.
- Masz dobre ucho - pochwalił. - To Mullen i Veeka. Pewnie już wytrzeźwieli i są gotowi do
pracy.
Ben popatrzył nieufnie w tamtą stronę, odwrócił się i wziął eopie za wędzidło.
- Lepiej już pójdę. Nasze pierwsze spotkanie nie zakończyło się najlepiej.
Eopie ruszyło kłusem, a Ben zaczął biec obok niego. Minął Orrina, który opierał się o
śmigacz, sfrustrowany. Akurat teraz jego dzieci postanowiły wrócić do pracy. Wspaniale.
- Pamiętaj o mojej propozycji! - zawołał za Benem. - Ta cena, którą podałem, obowiązuje
tylko w czasie zapisów. W przyszłym tygodniu wzrośnie.
- Zastanowię się - obiecał Ben, machając do niego. - I dzięki za wodę.
- Na pewno nie...
- Nie, nie, muszę już iść. Daleka droga przede mną.
- W porządku. Ale wróć, jak się zdecydujesz.
- Dobrze.
Orrin zwiesił ramiona. Druga porażka tego dnia. A kolejne dwa zmartwienia właśnie
nadciągnęły i szły w jego stronę. Veeka wyglądała jak zwykle o tej porze. Za to Mullen zwrócił
jego uwagę. Chłopak sprawiał wrażenie wykończonego. W co on się znów wdał w Parceli?
- Gdzie Zedd? - spytał Orrin.
- Znowu ranny - odparł Mullen, patrząc spode łba na oddalające się sylwetki. - To był on?
- Kto? - Orrin popatrzył w tym samym kierunku. - Ten facet bez pracy i bez przeszłości,
zmierzający donikąd jak ktoś bez krzty rozumu? Tak, to Ben. - Popatrzył gniewnie na swoją córkę.
- Jeśli wyjdziesz za kogoś takiego, to rzucę cię sarlaccowi na pożarcie. A teraz bierzcie się do
roboty. I tak już mam opóźnienie.
Medytacja
Dzisiejszy dzień był... ciekawy.
Postanowiłem zaryzykować i wybrałem się do Oazy Pikowej. Jest tam duży sklep, Parcela
Dannara. Mają prawie wszystko, czego mi trzeba - może poza armią, żeby wyzwolić Republikę.
Ale nie zostałem tam długo. Problem w tym, że jest tam za dużo ludzi - ale jednocześnie nie
dość dużo. W bardziej tłocznych miejscach, jak Mos Eisley, mogę wtopić się w tłum, tylu
podróżnych się tam przewija. Tutaj też panuje duży ruch, ale w oazie jest też wielu stałych
bywalców, którzy przez cały dzień nie robią nic innego, tylko patrzą, kto przychodzi i odchodzi.
Moje przybycie, przyznaję ze wstydem, było dosyć spektakularne. I, eee... moje wyjście również.
To się nie może powtórzyć.
W drodze powrotnej poznałem też jednego z wielkich właścicieli ziemskich, Orrina Gault a,
który jest tutaj swego rodzaju instytucją. Nie chciałem zbyt długo z nim rozmawiać i starałem się
nie powiedzieć niczego istotnego, ale wydaje się dość sympatyczny i mam wrażenie, że lubi znać
wszystkich w okolicy Ukrywanie się przed kimś takim nie byłoby chyba rozsądne. Wygląda na to, że
ma dobre zamiary.
A ten jego system, Zew Osadników, mógłby rozwiązać kwestię czuwania nad rodziną
Larsów, gdyby tylko dało się rozszerzyć jego zasięg tak daleko na wschód. Wiem, lepiej byłoby ich
nie angażować. Ale skoro matka Anakina została porwana, nie można wykluczyć, że to się
powtórzy.
Jestem tutaj, żeby chronić dziecko. Jeśli chodzi o Tuskenów, miejscowi mogą się okazać
pomocni. Są obeznani z tym zagrożeniem. Miałem już kiedyś do czynienia z Ludźmi Pustyni, kiedy
przywieźliśmy tutaj Padme; to groźni wojownicy. Gdyby coś się stało i nie mógłbym sam czuwać...
...cóż, nie myślmy o tym. Ale dobrze, że istnieją inne możliwości.
Ten Orrin to bardzo wylewny facet. Polubiłem go. Urodzony sprzedawca, nie da się ukryć. I
chociaż niewątpliwie jest dumny z tego, co tu zbudował, wydaje się też nieco samokrytyczny - na
tyle, że stara się zachowywać pokorę. Nawet jeśli to tylko wybieg sprzedawcy, wydaje się całkiem
ujmujące.
Anakinowi by się to przydało. Wszyscy byliśmy pod wrażeniem jego możliwości, ale on też
był pod wrażeniem i wcale nie był za nie wdzięczny. Przynajmniej pod koniec.
Wiesz, mam jego miecz świetlny. Jest tutaj, w moich dłoniach. Czasami w nocy, tak jak
teraz, siedzę po prostu i wpatruję się w niego, zastanawiając się, co mogłem zrobić, żeby mu
pomóc.
Ciągle szukam odpowiedzi. A potem chowam miecz do kufra i staram się zapomnieć.
Oczywiście to niemożliwe.
Może gdyby Anakin był starszy - gdyby zdążył dojrzeć - spojrzałby na wszystko inaczej. Ale
nie było mu to dane.
Gdyby tylko posłuchał głosu rozsądku, gdyby nie zmusił mnie do zrobienia tego, co
musiałem zrobić, nie byłoby mnie teraz tutaj, nie czułbym się jak...
Nie.
Dobranoc, Qui-Go
CZĘŚĆ II. POLA ŚMIERC
I
ROZDZIAŁ 12
Duży poduszkowiec opuścił kompleks, kierując się na wschód. Prowadził go ciemnowłosy
człowiek, bardzo jeszcze młody. A’Yark już go wcześniej widziała. Odliczała po cichu, patrząc, jak
pojazd oddala się w stronę horyzontu.
Kiedy zniknął, A’Yark schowała się za wydmą i wyjęła czarny kamień. Po chwili na lewym
rękawie wojowniczki pojawił się rozmazany znak, a podobny z prawego został starty. Wiele
znaków tam jeszcze zostało - każdy z nich oznaczał jednego osadnika pozostającego w oazie.
Dziesiątki ich przybywały każdego ranka przed wschodem słońc i długo po zmroku panował tam
jeszcze ruch. Podliczanie ich to był sprawdzian dla szarych komórek A’Yark. A suma nie
obejmowała nawet tych, którzy mieszkali w budynkach.
Oczywiście tylko jedna z tych sum się liczyła.
A’Yark spojrzała na kolbę karabinu blasterowego, gdzie też było coś do policzenia. Dziesięć
wyrytych karbów. Dziesięć dni od nieudanego ataku na farmę ludzi. Dziesięć dni, odkąd tamta
kobieta w tajemniczy sposób uniknęła śmierci pod dewbackiem. Ludzie Pustyni, słysząc opowieść
A’Yark, nazwali kobietę Ena’grosh, Powietrzowładna. A’Yark nie musiała im tłumaczyć, co
oznacza jej istnienie. Mając do dyspozycji takie zdolności, osadnicy stanowili zagrożenie dla nich
wszystkich.
A’Yark znała tylko jedną osobę, która potrafiła zrobić coś takiego - innego Tuskena, od
dawna już nieżyjącego. Dołączył on do Ludzi Pustyni dobrowolnie, co było prawdziwą rzadkością,
a potem przeżył powitanie i wszelkie próby, jakim następnie został poddany, co było wręcz
niespotykane. Tamten wojownik także potrafił zapanować nad powietrzem, co niewątpliwie
pomogło mu w czasie inicjacji.
Ostatecznie jednak okazał się śmiertelnikiem - i to dawało teraz A’Yark nadzieję. Oznaczało
to, że Powietrzowładna także może umrzeć. Musiała zginąć, zanim przekaże swoją umiejętność
innym osadnikom.
A’Yark bez trudu odnalazła dom Powietrzowładnej; kobieta nie starała się nawet zatrzeć
śladów swojego ocalałego dewbacka. Osadnicy mogliby mieć trudności z tropieniem na skalistym
podłożu między usianym lejami terenem a oazą, ale oni nie byli Tuskenami. A’Yark podkradła się
do kompleksu w celu przeprowadzenia prostego rozpoznania - i zdała sobie sprawę ze skali
trudności.
Nie chodziło tylko o samą liczbę przybywających i opuszczających oazę. To była forteca
Uśmiechniętego.
Tak, na pewno. Wojowniczka rozpoznała z daleka pojazdy, których osadnicy używali w
czasie obrony farmy. Te i wiele innych trzymali w ogromnych garażach. Jak wielką armię miał
Uśmiechnięty? A’Yark wolała nie wiedzieć.
A’Yark widziała też jeźdźca o kosmatej twarzy - ale tylko raz, siedem dni wcześniej, jak
opuszczał pospiesznie oazę na swoim eopie. Jego obecność była zastanawiająca, ponieważ A’Yark
nie widziała jego przybycia; musiał przyjechać razem z Jawami. Sam ten fakt był odrażający.
Jawowie nie byli lepsi od pasożytów, które Ludzie Pustyni wyłuskiwali ze swoich banth. Bez
wątpienia byli dziećmi tchórzliwego słońca. Jeżdżący na eopie człowiek nawet wyglądał jak jeden z
nich w swoim brązowym płaszczu. Być może Włochata Twarz - to wydawało się odpowiednim
imieniem dla niego - był jakimś szamanem Jawów, zdolnym rozkazywać tym trajkoczącym
stworzeniom.
Czujna Tuskenka już chciała podążyć za mężczyzną, który skierował się w stronę pustkowi,
ale na dziedzińcu pojawiła się Powietrzowładna, na próżno nawołując Włochatą Twarz - a wraz z
nią jej głupia, jeżdżąca na dewbackach córka. Tego dnia A’Yark odkryła coś jeszcze -
Powietrzowładna miała także syna. To właśnie on odleciał przed chwilą pojazdem repulsorowym.
Chłopak był niewiele starszy od syna A’Yark.
Młody A’Deen był teraz z innymi i przechodził rytuał wejścia w dorosłość. A’Yark nie
chciała być przy tym obecna. Musiałaby patrzeć na to, co stało się z rytuałem. Wedle tradycji
poddawany próbie młodzieniec miał upolować i zabić smoka krayt. Ale smoków było niewiele w
Filarach, gdzie ukrywało się jej plemię, podobnie jak młodych Tuskenów o odpowiednich
przymiotach. Dlatego starszyzna zarządziła, że wystarczy jakieś inne stworzenie, na przykład logra.
Też niebezpieczne, ale nieporównywalne z kraytem.
A’Yark uważała, że ta decyzja to przejaw tchórzostwa, i nie ukrywała tego. Najwyraźniej
klan był tak osłabiony, że nie potrafił już trzymać się własnych zasad. Gdyby A’Deen został zabity
przez krayta, trudno. Zostałby uznany za słabeusza, który zasługiwał na śmierć. Nieważne, że
chłopak był ostatnim z dzieci A’Yark. Wojowniczka wolałaby własnoręcznie odebrać mu życie niż
okazać się matką nieudacznika. Teraz jednak nikt nie będzie znał prawdziwej wartości A’Deena.
Jeszcze trochę i będą zabijać wompraty, udając, że to akt odwagi.
Dostrzegła jakiś ruch wokół garaży. Uśmiechnięty znów się tam kręcił i gadał coś do
dziwadła, które zajmowało się pojazdami. A’Yark obserwowała dalej. To tutaj było źródło ich
wszystkich problemów. Powietrzowładna wskazała jej drogę.
Już wkrótce A’Yark zaprowadzi do niej resztę Ludzi Pustyni.
- Proszę mówić, ja słucham.
Annileen co prawda nie słuchała, ale nie miało to większego znaczenia. Wyle Ulbreck
wydawał w sklepie znacznie więcej pieniędzy niż jakikolwiek inny gość Oazy Pikowej - i spędzał
też w nim znacznie więcej czasu. Ulbreck zatrudniał na swoim ranczu całą armię pracowników; był
święcie przekonany, że droidy to złodzieje, zaprogramowani przez Jawów do okradania swoich
właścicieli. Stary farmer wilgoci po raz pierwszy poruszył tę kwestię, kiedy Annileen stała za ladą
w wieku siedemnastu lat. Dwadzieścia lat później wciąż gadał o tym samym - obok niezliczonych
innych tematów.
W tej chwili Ulbreck rozprawiał na kolejny ze swoich ulubionych tematów - o tych czterech
razach, kiedy widział deszcz.
- ...a druga kropla wpadła mi prosto w oko, mówię ci. Poczułem ją, a patrzyłem w górę.
Można by pomyśleć, że deszcz to coś jak te parujące mgiełki, które niektórzy widują czasem na
ziemi. Ale nie, spada na ciebie z góry, jakby wyleciał z frachtowca...
- Yhm. Jasne.
Annileen pokiwała głową, ścierając kurz z towarów na półkach za ladą. Paplanina Ulbrecka
była jak nagrania dobrze znanych piosenek, ułożone każdego dnia w innej kolejności - bo chociaż
stary farmer dużo pamiętał, często gubił wątek. Pewien inżynier, który przed laty odwiedził Morze
Wydm, określił opowieści Ulbrecka jako transcendentalne pętle, zaprzeczające prawom fizyki - i
zasadom narracji.
Tego Annileen nie wiedziała. Podejrzewała jednak, że zna powód swoich cierpień - chodziło
o żonę Ulbrecka, Magdę. Annileen nie widziała jej na oczy. Była jednak pewna, że to ona wysyła
swojego męża każdego ranka, skoro świt, żeby pomęczył dla odmiany kogoś innego. To sprawiało,
że Annileen uważała Magdę za mądrą kobietę - a jednocześnie miała ochotę dać jej w twarz, gdyby
kiedyś się spotkały.
- ...ale przysięgam ci, że widziałem raz, jak frachtowiec wzbija się w powietrze i wlatuje
prosto w stado neebrayów. A one po prostu pospadały na ziemię jak worki z narzędziami. Dlatego
nie zbliżam się już do tego Mos Eisley, bo tam zawsze próbują cię zabić i zabrać pieniądze...
- Yhm. Jasne.
Annileen rozejrzała się tęsknie za innym towarzystwem. Nadaremno. Poranny szczyt już się
skończył; pracownicy byli od paru godzin przy skraplaczach. Bezzardowie opuścili pokoje gościnne
wcześnie rano i wrócili do domu, żeby pozbierać kawałki swojego życia do kupy. Osadnicy
mieszkający wokół osady byli twardzi; nie mieli innego wyjścia. Annileen nie tęskniła za
dodatkowym brzemieniem, ale tęskniła za dzieckiem.
Jej dzieci były w pracy. Jabe wziął ciężarówkę repulsorową LiteVan i poleciał do
pasmanterii w Bestine; Kallie pracowała przy zwierzętach. Annileen została więc sama z
Bohmerem, powolnym Rodianinem, który siedział przy stoliku, wpatrując się w swój kaf. Czasami
zastanawiała się, co on tam widzi.
Oparła się o szafkę i westchnęła. „Wszystko, czego ci trzeba, znajdziesz w Parceli
Dannara”, głosił szyld na zewnątrz. Ona tymczasem potrzebowała miesięcznych wakacji na
porośniętej bujną roślinnością, zielonej planecie.
- ...ale kiedy po raz pierwszy pracowałem za prawdziwe pieniądze, przy skraplaczu,
zacząłem po prostu krzyżować obwody. Głupi ma szczęście, mówili. Wtedy po raz drugi widziałem
deszcz. A może pierwszy. Przez resztę dnia głowiłem się, co ja takiego zrobiłem...
Annileen podniosła wzrok. Przez drzwi na zapleczu, pogwizdując, wszedł Orrin, ubrany w
szykowny brązowy strój, który wybrała dla niego z katalogu z elegancką odzieżą. Stuknął obcasami
swoich skórzanych butów i uśmiechnął się do niej szeroko.
- Jak wyglądam?
- Jakbyś przyleciał prosto z Coruscant - odpowiedziała z wątłym uśmiechem.
- To dzięki mojej stylistce. - Twarz Orrina stężała na widok Ulbrecka. Widząc, że staruszek
jest pochłonięty swoją opowieścią o deszczu, Orrin przewrócił tylko oczami i rzucił torbę na
podłogę. - Mam spotkanie w Mos Eisley. Ten nowy hotel ogłosił przetarg na dostawę wody.
Annileen pokiwała głową. Od czasu ostatniej recesji Orrin podwoił wysiłki w celu
pozyskania stałych klientów, gwarantujących regularne dochody.
- Wracając, porozmawiam jeszcze z kilkoma farmerami na temat przystąpienia do Funduszu
Osadników. Takimi, którym faktycznie zależy na ochronie swojego majątku. - Orrin rzucił
wymowne spojrzenie Ulbreckowi, ale starzec nie zwracał na niego uwagi. Annileen wiedziała, że w
zeszłym tygodniu Orrin po raz kolejny próbował zwerbować Ulbrecka i po raz kolejny mu się nie
udało.
Odwracając się w stronę lady, Orrin poklepał się po kieszeniach kamizelki.
- Cholera!
- Znowu zapomniałeś sakiewki? - Tę historię Annileen też dobrze znała. Orrin uniósł
ruchomą część lady i podszedł do kasy, zaryglowanej, tak jak w czasach jej męża, lufą pistoletu
blasterowego wetkniętą w metalowe pierścienie. Annileen patrzyła, jak Orrin wyjmuje blaster i
wyciąga garść kredytów.
Nagle obejrzał się na nią.
- Może ci zostawię...
- Daj spokój.
Trzymając pieniądze w jednej ręce, drugą głaskał ją po policzku i uśmiechnął się.
- Dzięki, Annie. Nikt mnie tak nie kocha jak ty.
- Pewnie masz rację.
Odprowadziła go wzrokiem. Nikt nigdy nie zawracał sobie głowy rozliczeniami między
obiema rodzinami, jeśli chodziło o takie drobiazgi. Ostatnio jednak Annileen coraz bardziej miała
wrażenie, że wszystko, co była winna Orrinowi za ochronę i pomoc w wychowaniu syna, spłaciła
już z nawiązką w formie posiłków, zaopatrzenia i drobnych sum, które brał ze sklepu.
Mimo wszystko jego pogodna natura wiele dla niej znaczyła i skoro nie żałowała Wyle’owi
Ulbreckowi swojego czasu, to tym bardziej trudno było odmawiać Orrinowi jego drobnych
przywilejów - zwłaszcza teraz, kiedy był na etapie swoich „wielkich interesów”. Pijany,
rozwiedziony Orrin przed laty to była prawdziwa udręka. Ten nowy model bywał czasem
zarozumiały - szczególnie teraz, gdy zdawał się działać na najwyższych obrotach, ale i tak poprawa
była wyraźna.
Ulbreck postawił przed sobą butelkę Fizzzzu i rzucił kredyt na ladę.
- A opowiadałem ci o tym, jak pierwszy raz widziałem smoka krayt?
Dosyć tego! Annileen zajrzała pod ladę. Znalazła to, czego szukała - miednicę z zakupami,
którą w zeszłym tygodniu zostawił Ben. Annileen od paru dni zbierała się, żeby poustawiać towary
z powrotem na półkach. Teraz jednak postanowiła zrobić coś innego, więc otworzyła znajdujące się
za nią okno.
- Kallie! - Annileen wychyliła się na zewnątrz. Jej córka była na wybiegu dla zwierząt, za
sklepem. - Kallie, słyszysz mnie?
- Nie!
- Możesz stanąć za ladą na parę godzin?
- Nie!
- Świetnie. To chodź.
Annileen zamknęła okno i wyciągnęła miednicę spod lady. Patrzyła właśnie w lusterko za
drzwiami kuchni, kiedy na zapleczu pojawiła się Kallie, brudna i ponura. Annileen rzuciła córce
ścierkę.
- Wytrzyj się. Musisz stanąć przy kasie.
- Koniecznie? - Kallie obrzuciła matkę gniewnym spojrzeniem.
- Masz coś lepszego do roboty?
- Oczyszczam zagrodę dewbacków z gnoju. - Dziewczyna spojrzała na Ulbrecka, który
zanudzał teraz nieszczęsnego Rodianina. - A więc mam.
- Przykro mi, kochanie. - Annileen wyszła zza drzwi. Włosy miała upięte w kok, a na sobie
lekką pelerynę i kaptur. - Muszę lecieć do Arnthout spotkać się z jednym facetem w sprawie
driklowoców.
- Driklowoce, akurat! Wiem, dokąd się wybierasz. - Dziewczyna weszła za ladę i patrzyła,
jak jej matka sięga po miednicę z zakupami. - Sama mówiłaś, że na Pustkowiach Jundlandii nie ma
czego szukać!
- Cicho bądź - rzuciła Annileen już w drzwiach. - Wrócę przed lunchem.
- Pozdrów ode mnie Bena! - zawołała Kallie o dwie oktawy wyżej.
Z zewnątrz dobiegł warkot śmigacza, a przy ladzie, naprzeciwko Kallie pojawił się znów
Ulbreck, kontynuując swoją opowieść. Chyba nawet nie zauważył, że zmieniła się słuchaczka.
ROZDZIAŁ 13
Łup! Łup! Łup!
Gdyby nie ten dźwięk, niechybnie by ją minęła. Biała na białym tle, w świetle słońc
kanciasta chata z kopułą z lanokamienia dobrze wtapiała się w Pustkowia Jundlandii. Dopiero kiedy
Annileen przechyliła swój X-31, dostrzegła błysk schowanego za nią skraplacza. Chata usytuowana
była u stóp południowo-zachodniej skarpy - pewnie nad wejściem do jaskini, domyśliła się. Jeszcze
jeden „dom ostatniej szansy”.
Było to złośliwe określenie, odnoszące się do chałup budowanych na kresach opartych na
teorii - nigdy nieudowodnionej - jakoby wyżynne obszary pustkowi zapewniały lepsze skraplanie w
nocy. Nikt tego nigdy nie sprawdził, bo nawet najtwardsi farmerzy rzadko wytrzymywali dłużej niż
jeden sezon. To były miejsca dla desperatów i domorosłych czarodziei, przekonanych, że znaleźli tę
magiczną kombinację ustawień skraplacza, o której nikt wcześniej nie pomyślał. Według Annileen
to wszystko było śmiechu warte. Nawet gdyby komuś się udało, jaki inwestor przy zdrowych
zmysłach wybudowałby tu farmę przemysłową? Szaleństwo.
Ona jednak nie była szalona, wybierając ten kierunek. Annileen widziała parę dni wcześniej,
jak Ben opuszcza oazę, a Orrin mówił, że spotkał go, jak zmierzał w tę stronę. Po bezwietrznym
zeszłym tygodniu na piasku pozostały jeszcze niewyraźne ślady. Teraz zauważyła trzęsące się eopie
Bena, mniej zaniepokojone jej przybyciem niż hałasem dobiegającym zza domu.
Łup! Łup!
Annileen zaparkowała śmigacz i sięgnęła na rozkładane siedzenie z tyłu pojazdu. Był to
wynalazek Dannara - wymontował tylną część środkowej konsolety, żeby zrobić miejsce dla dzieci
lub, w tym przypadku, na miednicę z zakupami Bena. Nagle zorientowała się, co jest źródłem
odgłosów, i z trudem powstrzymywała śmiech, idąc z towarami pod górę.
- Już dobrze - zawołał zza domu Ben. - Rozumiem cię. Jesteś zdenerwowany. Możesz już
przestać!
Łup! Włochata góra, co najmniej jego wzrostu, cofnęła się i natarła ponownie, taranując
rogami ścianę chaty Bena. Łup!
Annileen oparła miednicę na biodrze i obserwowała to z ledwie skrywanym uśmiechem.
- Masz problem ze swoją banthą?
- Nie, skąd. Czemu pytasz? - Ben chwycił za linę, próbując odwrócić uwagę cielaka.
Annileen poznała, że zajmował się tym już jakiś czas. Jego biała koszula była przybrudzona, a z
jasnych włosów ściekał pot. Zwierzę parsknęło gniewnie i wróciło do swojego zajęcia.
Annileen wskazała na linę.
- Co masz zamiar z tym zrobić?
- Myślałem o tym, żeby się powiesić. - Spojrzał na nią, zdesperowany. - Nie wiem, czym go
tak rozzłościłem. Zwykle dobrze sobie radzę ze zwierzętami.
- No cóż, jak sam widziałeś wtedy z Kallie, to jednak tylko zwierzęta - powiedziała,
odstawiając miednicę. - Daj sobie spokój z liną. Pozwól, że ja spróbuję.
Machnął ręką obojętnie.
- Proszę bardzo.
Annileen zdjęła rękawiczki i ruszyła powolnym krokiem w stronę potężnego stworzenia.
- Układanie zwierząt przypomina wychowywanie nastolatków. Dzieci zwykle same nie
wiedzą, czego chcą, ale chcą tego natychmiast. Za to zwierzęta z reguły wiedzą, czego chcą. Jak ten
tutaj - powiedziała, zbliżając się do cielaka banthy. - On myśli, że twój dom jest jego matką.
- Jego matką?
- Yhm. - Czując gorący oddech dzikiego kolosa, Annileen wyciągnęła rękę i dotknęła
delikatnie pyska cielęcia. Bantha stuknęła niecierpliwie kopytami w piasek. - Mama pewnie
zawędrowała gdzieś dalej na pustkowia.
- Nie może jej znaleźć?
- Gdybyś miał tyle włosów na twarzy, też mógłbyś się zgubić. Dla cielęcia banthy wszystko,
co jest większe odjedzenia, prawdopodobnie jest mamą.
- Dobra zasada. - Ben skrzyżował ręce na piersi i z niepokojem obserwował, jak Annileen
ustawia się między zwierzęciem a poobijaną ścianą. - Co mamy... to znaczy, co ja mam robić?
- Ciii... - Annileen wymacała palcami oczy cielaka. Nachyliła się do przodu i potarła
delikatnie nosem o jego pysk. Kopyta banthy znieruchomiały. Kobieta zwróciła się szeptem do
Bena: - Ty możesz patrzeć, ja skieruję go gdzieś indziej.
Ben odsunął się, a Annileen ruszyła naprzód, trzymając młodą banthę za rogi. Zwierzę było
od niej cięższe co najmniej o tonę, a mimo to posłusznie się wycofywało. U podnóża skarpy
Annileen odwróciła je na bok i klepnęła po zadzie. Oddaliło się niespiesznym krokiem, kołysząc
długą, kudłatą grzywą.
- Nie zginie tam?
- Nieee. - Annileen wyjęła zza cholewy chusteczkę i wytarła ręce. - Nie zostanie długo sam.
Jeśli nie znajdzie swojego stada, to przygarnie go jakiś Tusken - wyjaśniła.
Ben pokiwał głową.
- Mój dom ci dziękuje. Starałem się... no cóż, uspokoić go.
- Nie przejmuj się. Byłeś pewnie pierwszym człowiekiem, jakiego spotkał. - Annileen
dostrzegła cień uśmiechu na jego twarzy, zanim odwrócił się i ruszył w stronę domu.
W sklepie miał weselszą minę, pomyślała; tutaj wydawał się nieco przybity. To musiało być
przygnębiające mieszkać samemu na takim odludziu.
Obejrzał się na nią.
- Co cię tu sprowadza, Annileen?
- Przesyłka polecona. - Idąc obok niego, wskazała na miednicę z zakupami. - Większość
naszych złodziei bierze towary bez płacenia. Jesteś jedyną osobą, jaką widziałam, która zapłaciła i
zostawiła swoje rzeczy.
- W takim razie kiepski ze mnie złodziej. - Ben postawił miednicę w wątłym cieniu
skraplacza i podrapał się po głowie. - Przepraszam za tamto zamieszanie. Mam nadzieję, że nie było
żadnych szkód...
- To ja powinnam ciebie przeprosić. Zwykle to bardziej przyjazny sklep - zapewniła. - Nie
pojawiłeś się od tego czasu. Bałam się, że cię odstraszyli.
- Tak myślałaś. - Ben się rozejrzał. - Nie, byłem zajęty.
Według Annileen to, co zobaczyła po tej stronie domu, wyglądało jak w dniu targowym u
Jawów - mnóstwo porozrzucanego dokoła sprzętu, na którym zbierał się piasek. I chociaż w ścianie
był otwór drzwiowy, to samych drzwi już nie było. W wejściu wisiała płócienna zasłona, którą mu
sprzedała.
- Poprzedni właściciele zapewnili mi dużo pracy - wyjaśnił Ben.
- I to już jakiś czas temu, jak widzę.
- Tak. Myślałem o wybudowaniu własnego domu, ale to bardziej skomplikowane, niż
sądziłem - dodał. - Jednak wygląda na to, że nie brakuje tu opuszczonych budynków.
- Powinieneś chociaż sprawić sobie drzwi.
Ben wyglądał na rozbawionego.
- Chcesz mi jeszcze coś sprzedać?
- Boję się po prostu, że w nocy zamarzniesz. Wiele z tych rzeczy powinieneś trzymać w
środku. - Podeszła do zagrody dla eopie. - I musisz nakryć tę paszę brezentem, bo za godzinę się
ugotuje.
- Sprawi to jakąś różnicę eopie?
- Nie, ale tobie może sprawić, jeśli będziesz musiał przebywać w jej towarzystwie.
- Ach, tak. - Ben wyciągnął szyję. - Właśnie rozkładałem brezent nad swoimi lejkowcami.
- Nie rób tego, one muszą oddychać. I tak już bardziej nie wyschną.
- A więc wszystko się równoważy - stwierdził, zdejmując plandekę z zapiaszczonych roślin.
- Obawiałem się burzy piaskowej.
- Pewnie już taką widziałeś. Każdy, kto widział burzę piaskową, by się obawiał. Ale nie,
jeśli zobaczysz rój szerszeni skalnych, wtedy możesz zacząć się martwić. One na ogół wyprzedzają
prognozy.
Ben pokiwał głową.
- Dostawa do domu, a do tego prognoza pogody. To się nazywa dobra obsługa.
- W ten sposób zachowuję monopol. Utrzymuję swoich klientów przy życiu. - Wskazała na
kaptur przyszyty do kołnierza jego koszuli. - Na przykład jeśli masz zamiar pracować na dworze,
radziłabym ci to nałożyć na głowę przed podwójnym południem.
Roześmiał się.
- Wiesz, zanim cię poznałem, też jakoś sobie radziłem. - Posłusznie jednak naciągnął kaptur.
Annileen się uśmiechnęła.
- Po prostu martwię się o ciebie. Słyszałeś kiedyś o Jellionie Broonie?
- Nie.
- Nic dziwnego. - Sięgnęła po przewieszoną przez ramię manierkę i podała mu ją. Kiedy
Ben odmówił, pociągnęła łyk i kontynuowała: - Broon był gwiazdą holofilmów, kiedy byłam mała.
Moja matka go uwielbiała. W każdym razie przyleciał kiedyś do Mos Espa kręcić jakiś film o
wyścigach i złapał bakcyla. Zakochał się w pustyni. Facet był wychowany pod kloszem, ale jak
tylko zobaczył Pustkowia Jundlandii, dostał fioła na ich punkcie. - Annileen odwróciła głowę w
stronę skalistych wzgórz i prychnęła. - Nie mam pojęcia, czemu.
- Mów dalej.
- No więc Broon kupuje tutaj norę, bez urazy, i mówi wszystkim, że będzie zbierał materiały
do własnej produkcji, jakiejś pustynnej epopei. I wyrusza przed siebie.
- Aha. I nikt go więcej nie zobaczył.
- I tak, i nie.
- Jak to?
- Owszem, przeżył. Pół roku później zjawił się w Bestine, ale wyglądał dwadzieścia lat
starzej. Słońca i wiatr zmieniły go nie do poznania. Wyglądał, jakby ktoś przyłożył mu plastlampę
do twarzy. Jego własny agent go nie poznał, a jego wytwórnia nie chciała mieć z nim nic
wspólnego. - Wskazała na eopie, które żuło z głową pod brezentem, zakrywającym teraz koryto. -
Bierz przykład z Rooh. Noś kaptur, bo wyschniesz jak wór prosa.
Przez chwilę nic nie mówili. Wreszcie Ben wziął swoją miednicę z zakupami i ruszył w
stronę wejścia.
- Ty też jesteś aktorem? - spytała Annileen.
Ben zachichotał.
- Nie.
- Nie malujesz tutaj obrazów? Nie piszesz o życiu na pustyni?
- W ogóle nie piszę. - Ben odchylił zasłonę tylko na tyle, żeby wstawić zakupy do środka,
po czym zasunął ją, zanim Annileen zdążyła cokolwiek zobaczyć. - Nie ma o czym mówić.
Doprawdy nie jestem zbyt interesujący, chyba że dla zabłąkanych banth.
- Na to wygląda.
- Dzięki za zaopatrzenie. Więcej nie będę cię narażał na takie kłopoty. - Ben odwrócił się w
stronę zawalonego złomem podwórza. - Przepraszam, ale mam dużo pracy.
- Jak długo zamierzasz zostać?
Ben zatrzymał się i rzucił jej spojrzenie, które według niej, mówiło w najuprzejmiejszy, ale
stanowczy sposób, że wywiad już skończony.
Annileen zaczęła schodzić po zboczu w stronę swojego śmigacza.
- No cóż, wiesz, gdzie jesteśmy, w razie gdybyś czegoś potrzebował. Ach, byłabym
zapomniała: za cztery dni jest ważny wyścig w Mos Espa. Gdybyś chciał zobaczyć, jak wygląda
sklep bez tych wszystkich nieokrzesanych idiotów, to masz szansę. - Popatrzyła na niego
przenikliwie. - Ludzie tutaj polegają na sobie nawzajem. To nie jest dobre miejsce, żeby żyć
samotnie.
Ben uśmiechnął się lekko, stojąc na szczycie wzniesienia.
- Słuchając cię, można by pomyśleć, że pod moją opieką nikt nie przeżyłby pięciu minut.
- Zobaczymy - powiedziała, wracając do swojego śmigacza. - Do zobaczenia, Ben.
Jeśli się ukrywa, to nie ma w tym doświadczenia, pomyślała, siadając na fotelu kierowcy.
Przez lata pracy w sklepie Annileen widziała wiele osób, które starały się zniknąć. Uciekających
przed współmałżonkami, przed republikańskim wymiarem sprawiedliwości, przed Huttami - był
nawet jeden uciekinier z wędrownego cyrku. Zauważyła jedną prawidłowość: w okolicy, gdzie
każdy znał każdego, im bardziej ktoś się starał nie zwracać na siebie uwagi, tym większą wzbudzał
ciekawość sąsiadów. Każdy musiał mieć jakąś etykietkę, żeby inni mogli o nim zapomnieć.
Annileen zawsze żartowała, że kiedy dzieci w końcu doprowadzą ją do ostateczności i ucieknie na
wzgórza, będzie znana jako szalona kobieta, która gotuje mynocki na obiad.
Może Ben w końcu to zrozumie, pomyślała, uruchamiając silnik. Na razie jednak
zdecydowanie nie udawało mu się nie wzbudzać zainteresowania. Facet wyglądał... cóż, smutno,
zwłaszcza kiedy zdawało mu się, że go nie widzi. Ktoś taki po prostu musiał skrywać jakąś
tajemnicę.
Odlatując, Annileen okrążyła skałę i obejrzała się w stronę skarpy. Zobaczyła, jak Ben
spogląda na słońca - i zdejmuje kaptur.
Dziwne.
W Parceli Dannara zastała tłumek obżerających się pracowników z farmy Gaultów. Wśród
nich był Jabe, który wrócił z Bestine. Nie zwrócił uwagi, kiedy jego matka weszła do sklepu.
Minęła jedzących i podeszła do kraniku, żeby napełnić manierkę.
Kallie, niosąca po dwie tace na każdej ręce, zatrzymała się, przyglądając się matce.
- Zapomniałaś o driklowocach.
- Sama jesteś driklowoc - rzuciła Annileen, idąc na zaplecze. - Jakieś wiadomości?
- Tylko od twojej córki: chce się dowiedzieć, co powiedział Ben.
- Powiedział: „Dzięki za zakupy”.
Kallie przewróciła niecierpliwie oczami.
- Chce się dowiedzieć, co Ben powiedział o niej.
Annileen wyłoniła się już w fartuchu i spojrzała surowo na Kallie.
- Powiedział, że cieszy się, że mam córkę, która jest dobrym i lojalnym pracownikiem i
która pilnuje swoich interesów.
Kallie zaklęła. Annileen nie chciało się jej strofować. Widząc Ulbrecka pogrążonego wciąż
w opowieściach, podeszła, żeby uprzątnąć jego stolik.
- A więc, Wyle, na czym stanęliśmy?
A’Yark wróciła do Filarów wykończona. Kiedy zobaczyła, jak Powietrzowładna opuszcza
przed południem oazę, popędziła do czekającej banthy. Nie miała jednak szans na dogonienie
śmigacza. Kierunek obrany przez Powietrzowładną zdawał się zbieżny z trasą jej zarośniętego
wybawcy sprzed kilku dni; można było przypuszczać, że wybrała się go odwiedzić. Może jednak
byli małżonkami.
Kolejne przydatne informacje A’Yark miała zamiar przekazać innym po powrocie.
Tuskenowie nie urządzali narad wojennych; dyskusje i knowania nie leżały w naturze Ludzi
Pustyni. Byli tak jednomyślni w kwestii celów i mieli tak podobną motywację, że prawie nie
potrzebowali koordynacji. Poruszali się jak jeden organizm. Słowa potrzebne były tylko do
wymiany informacji na temat celu. Kiedy je poznali, wszyscy wiedzieli już, co robić.
Ale w cieniu pod wyniosłymi skałami czekała na A’Yark niespodzianka. Pod jej
nieobecność zwołano zebranie.
A’Yark rozpoznała niskie pomruki Gr’Karra, najstarszego żyjącego członka plemienia.
- To dobry omen - mówił stary wojownik, trzymając za róg cielaka banthy. - Czeka na nas
nagroda. Moment jest właściwy.
- Co to za zwierzę? - zapytała rozsierdzona A’Yark, wparowując w środek kręgu. - I kto
wam pozwolił mówić beze mnie?
- Ja - warknął inny Tusken, potężny i górujący nad innymi. H’Raak dołączył do nich
niedawno jako ostatni ocalały z innego plemienia. - Nikt nie potrzebuje słyszeć słów A’Yark, żeby
wiedzieć, co robić.
Jednooka Tuskenka zignorowała osiłka. H’Raak nigdy nie akceptował roli A’Yark w grupie,
uważając, że jego wielkość i siła znaczą więcej - głupie przekonanie. Dewback, którego dosiadała
Powietrzowładna, był ogromny, a jednak uległ sarlaccowi. Czasami lepiej było się przyczaić.
- To cielę. Samo się tu przybłąkało?
Stary Gr’Karr zmierzwił sierść zwierzęcia.
- Cielę powinno być ofiarowane twojemu synowi, o przebiegła. A’Deen jest teraz
Tuskenem.
- Nie - odparła A’Yark, nie zwracając uwagi na wzmiankę o synu. - Nie ta bantha. - Coś z
nią było nie tak. A’Yark to czuła. Niektórzy mówili, że Tusken i jego bantha stanowią jedno;
A’Yark uważała, że to bzdury, ale wojownik, który nie rozumiał swojego wierzchowca, nie
przeżyłby długo.
A’Yark podeszła bliżej. Cielak grzebał nerwowo kopytami w ziemi. Było w nim coś
znajomego. Tu nie chodzi o zwierzę, pomyślała A’Yark, wyciągając rękę i chwytając kosmyk jego
włosów. Stworzenie zapiszczało, ale się nie ruszyło.
- Powietrzowładna go dotykała - stwierdziła A’Yark, puszczając banthę. Zapach kobiety był
wyraźny, tak jak tamtego dnia na wietrze, na usianej lejami ziemi.
Po kręgu przeszedł szmer.
- W takim razie powinno umrzeć - powiedział H’Raak, unosząc swoje gaderffii.
- Nie. - A’Yark stanęła między młodą banthą a resztą grupy. - Ta kobieta dotykała dzisiaj
tego cielaka. Być może łączy ją z nim więź.
Te słowa zasiały niepokój w grupie.
- Tuskeńska więź? - spytał niepewnie Gr’Karr.
- Powietrzowładna dosiadała dewbacka. Dewback zginął. Może przybyła tutaj w
poszukiwaniu nowego wierzchowca. - A’Yark zamyśliła się. - Być może Powietrzowładna myśli
tak jak my.
- Dosyć tego - odezwał się H’Raak, waląc bronią o kamienną ścianę. - Dosyć tych głupot!
Powinniśmy zaatakować. A’Yark mówi, że osadnicy uderzają na nas z oazy. Oazę trzeba zniszczyć,
a Powietrzowładną zabić!
- Nie. - A’Yark klepnęła banthę, przeganiając ją z kręgu. - Zabić trzeba Uśmiechniętego,
który dowodzi ich bandą, tak. Nawet Włochatą Twarz, gdyby się pojawił. Ale jeśli
Powietrzowładna szanuje banthy, to może wcale nie jest osadniczką. Mogłaby do nas dołączyć.
Zgromadzenie wydało głośniejszy pomruk. H’Raak się roześmiał.
- Dołączyć do nas?
- Powietrzowładna posiada niezwykłe zdolności, a być może ma też serce Tuskenki. Mu
osadników zna zwyczaje banth? - A’Yark spojrzała między skalistymi wieżami na północ. - Jeśli
nikt inny w oazie nie ma tych samych zdolności, to trzeba będzie ją pojmać. Przyjmie nasze
obyczaje, będzie z nami żyć. Jeśli nie, poznamy jej moce, w taki czy inny sposób. A wtedy umrze.
- Popełniasz błąd - powiedział H’Raak gromkim głosem. - Myślisz o ootmanie, Przybyszu,
który kiedyś dołączył do twojego klanu. To było dawno, a Przybysz już nie żyje. Jego bogowie go
zawiedli.
- Wszyscy bogowie zawodzą - odparła A’Yark z rękami skrzyżowanymi na piersi. - Cienie
porażki towarzyszą każdej żywej istocie. Bogowie nie są wcale inni.
- Nie jesteś wodzem - wypalił H’Raak. Jego głos ociekał pogardą. Trzymając oburącz broń,
kolos wyraźnie groził mniejszej wojowniczce.
Dosyć tego, pomyślała A’Yark, spoglądając chłodno na H’Raaka.
- A’Deen! - zawołała.
Z jaskini, gdzie młodzież kroiła mięso na obiad, wyłonił się syn A’Yark.
- Tak, szacowny rodzicu?
- Przeszedłeś próbę, dziecko?
- Jestem Tuskenem. - Okutany młodzieniec uniósł z dumą swoje gaderffii.
- To dobrze - powiedziała A’Yark. Chwilę później ręka jednookiej wojowniczki pofrunęła w
górę, trafiając H’Raaka pod brodę. Po kolejnej chwili wszyscy zobaczyli nóż tkwiący w szyi osiłka.
H’Raak wypuścił z rąk gaderffii i zatoczył się do tyłu, krztusząc się krwią. A’Yark kopnęła
wojownika w krocze, powalając go na ziemię. Jeszcze parę sekund i A’Yark wstała z zakrwawioną
klingą w dłoni.
Gr’Karr spojrzał strapiony na ciało.
- Nie możemy tracić więcej wojowników, A’Yark.
- Jeden się urodził, drugi zginął. Wszystko się wyrównało. - A'Yark obejrzała się. - A’Deen,
będziesz potrzebował wierzchowca. Weź banthę H’Raaka.
- Ale bantha powinna zginąć razem ze swoim jeźdźcem - zaprotestował starszy wojownik. -
To nasza tradycja...
- Wiele tradycji ginie - odparła A’Yark, zagłębiając się w mrok Filarów. Zapadał zmrok.
Czekało ich trudne planowanie.
Medytacja
Dzień dobry, Qui-Gonie.
Cicho tutaj, jak zawsze. Wiem, że są pory roku na tej planecie, ale wciąż jeszcze nie jestem
pewien, jaką mamy teraz. Ale jest spokojnie.
Wiesz, szkoliliśmy się, by móc odnaleźć ukojenie nawet w najruchliwszych miejscach. Na
Coruscant roiło się od dusz, a my medytowaliśmy w samym środku. Wydawać by się mogło, że w
porównaniu z Coruscant to będzie idealne miejsce do medytacji.
Nie potrafię powiedzieć, dlaczego tak nie jest.
Zwykłeś mawiać w takich sytuacjach, że problem nie tkwi w miejscu, ale w osobie. Nie
wiem, co mogę z tym zrobić. Przecież nie będę się mniej martwił za sześć miesięcy. Albo za sześć
lat, czy ile tam minie, zanim w galaktyce znów zaświta nadzieja. Przecież nie odzyskam nagle
przyjaciół. Przecież nie uwolnię się od wyrzutów sumienia w związku z tym, co musiałem zrobić
biednemu Anakinowi. Przecież...
Nie.
Nie, nie. Przepraszam. Nie mam na to ochoty w tej chwili.
ROZDZIAŁ 14
Republika. Istniała od tysięcy pokoleń. Jasne centrum galaktyki, rozpalające wyobraźnię
każdego, kto żył na Zewnętrznych Rubieżach. Republika nieraz przeżywała zamęt i zmiany,
zmagała się z najeźdźcami i ciemiężcami. Opierała się atakom zbrojnych nomadów i wyznawców
dziwacznych kultów. Na jakiś czas odwróciła się nawet od reszty galaktyki, chroniąc się przed
mroczną epoką strachu i zarazy. Ale światło zawsze powracało.
Kilka tygodni wcześniej ktoś w sklepie powiedział Annileen, że Republika zmieniła się po
raz kolejny. Nie przejęła się tym specjalnie. Dla niej jasne centrum oznaczało Mos Eisley, duży port
kosmiczny daleko na wschodzie - gwarną metropolię, przy której stolica, Bestine, wyglądała jak
rolnicza osada, jaką w istocie była. Annileen lubiła odwiedzać Mos Eisley pomimo jego zasłużonej
reputacji siedliska przestępczości - a w taki leniwy dzień, jak ten, znalazłaby jakiś pretekst, by się
tam wybrać.
Ale Jabe i Kallie byli w Mos Espa, podobnie jak prawie wszyscy inni. Wyścig Komety nie
miał takiej rangi jak zawody na święto Boonta, ale i tak Oaza Pikowa pustoszała tego dnia jak po
zarazie. Gloamer zamknął warsztat i razem ze swoją ekipą udał się do Mos Espa; większość
niezależnych mechaników, którzy normalnie chcieliby wykorzystać jego nieobecność, poszła jego
śladem. Kallie wypożyczyła połowę zwierząt ze stajni wybierającym się na zawody. A Orrin
naturalnie dał swoim pracownikom dzień wolnego. Spędzali już i tak tyle czasu w Parceli, że
Annileen zastanawiała się, czy którykolwiek z nich odróżnia jeszcze dni robocze od świątecznych.
Jedynym zarzutem, jaki Dannar miał wobec swojego najlepszego przyjaciela, było to, że Orrin
mylił popularność z sukcesem. Zarabiał dużo, ale niemało też wydawał, żeby uchodzić za grubą
rybę.
Annileen nikt nie posądziłby o popełnianie tego samego błędu. Nawet nie pomyślała o
zamknięciu sklepu. Wracający z zawodów będą skorzy do wydawania pieniędzy, niezależnie od
tego, czy wygrali coś w zakładach, czy nie. Wieczory po wyścigach należały do najbardziej
dochodowych w roku. Annileen powinna zarobić na pokrycie miesięcznych wydatków, zanim
jeszcze przyjmie ostatnie zamówienia.
Jednak same dni wyścigów były spokojne. Annileen zjadła w spokoju śniadanie z Leelee;
usiadła nawet dla odmiany przy stole. Potem Zeltronka poszła do domu, gdzie miała zamiar
przeleżeć cały dzień w rozkosznej drzemce, dopóki nie wróci jej rodzina. Annileen dała staremu
Ulbreckowi nieograniczony dostęp do słoja z suszonym mięsem banthy i kazała powiedzieć Erbaly
Nap’tee, gdyby się pojawiła, że właścicielka sklepu wyemigrowała na Heptooine. Wreszcie,
zostawiwszy Bohmerowi pełen dzbanek kafu, wzięła swój kapelusz z opadającym rondem,
zarzuciła torbę na ramię i wymknęła się na południowo-zachodnie podwórze.
Tam usiadła na kocu, w cieniu olbrzymiego skraplacza należącego do sklepu. Oparta
plecami o oszronioną podstawę maszyny, czuła każdy podmuch chłodnego powietrza, który
ulatywał z kompresora. Z datapadem na kolanach przeglądała obrazy, puszczając wodze wyobraźni.
Po paru sekundach siedziała już na wybrzeżu Baroondy, żyznej, tętniącej życiem planety. Albo w
Capital Cay na Aquilarisie, obserwując, jak hodowcy alg zbierają plony. Albo na Złotych Plażach
Korelii - albo jeszcze gdzieś indziej.
Był to stary datapad, którego nie używała od lat. Przewertowała kolejne obrazy. Kolejne
odległe miejsca - oddalone zarówno w czasie, jak i przestrzeni. Holoemiter urządzenia już nie
działał, ale nie dbała o to. Zbiór obrazów to była lista pobożnych życzeń ułożona przez znacznie
młodszą osobę. Planety z pewnością wciąż istniały; wątpliwe, żeby Kanclerz Palpa-jak-mu-tam czy
ktokolwiek, z kim walczył, był w stanie to zmienić. Jednak dla niej te miejsca były całkowicie
nieosiągalne.
Zabrała ze sobą datapad, żeby odświeżyć sobie te odległe miejsca w pamięci. Ben sprawił,
że znów zaczęła myśleć o galaktyce - jak każdy, kto zwiedził kawałek wszechświata. Chciała go
zapytać, czy był na którejś z planet z jej obrazów. Jednak poranek minął, a Ben się nie zjawił.
Niemądrze było liczyć na jego przybycie, pomyślała Annileen. Przecież kupił już większość
potrzebnych rzeczy, a wielu farmerów żyjących na odludziu potrafiło nie pokazywać się całymi
tygodniami. A może zapomniał o tym, co powiedziała. Albo sam wybrał się na wyścigi.
Tę ostatnią możliwość odrzuciła. To by oznaczało, że Ben jest taki sam jak wszyscy inni
tutaj - a jak dotąd nie sprawiał takiego wrażenia. Musiała jednak przyznać, że nie ma pojęcia, czego
można się po nim spodziewać. Jeszcze raz obliczyła w myślach czas, jaki zajęłaby podróż z domu
Bena do oazy na eopie. Dlaczego on nie miał śmigacza? Kolejna tajemnica - ale tylko takie drobne
zagadki odróżniały jeden dzień w Parceli od drugiego.
Niestety jej próby rozwikłania problemu zdawały się skazane na niepowodzenie.
Skazane. To było odpowiednie określenie na takie myśli. Annileen otworzyła inny
dokument i zaczęła czytać. Napisała to okropnie dawno temu; miała niemal wrażenie, że autorem
tych słów jest ktoś inny.
„Nazywam się Annileen Thaney i chciałabym opowiedzieć o sobie...”
Nie nazywała się Annileen Thaney od prawie dwudziestu lat i od tego czasu nie napisała
niczego poza dowodem sprzedaży. A to, co teraz czytała, rozdrażniło ją. Słowa były napisane przez
dziecko i opisywały dziecko. A raczej dorosłą osobę, która nigdy nie istniała.
Annileen z każdym kolejnym akapitem była coraz bardziej zniesmaczona - aż w końcu
osiągnęła punkt krytyczny. Wstała i odwróciła się w prawo, gdzie piasek tworzył wał za
skraplaczem. Ściskając datapad w jednej ręce, skręciła tułów i cisnęła urządzeniem. Datapad,
wirując niczym dysk, poszybował nad wydmą i zniknął z pola widzenia.
Annileen klapnęła z powrotem na koc, w równym stopniu zadowolona, co zawstydzona. To
było naprawdę stare urządzenie, rzadko używane - a to, co na nim się znajdowało, nie było już
nikomu potrzebne. Niech Jawowie je sobie wezmą.
Nagle jednak zdała sobie sprawę, że nie słyszała, jak spada datapad.
- Zgubiłaś coś? - spytał Ben. Owinięty w pelerynę mężczyzna stał na szczycie wydmy z
eopie przy boku. Za plecami miał zawieszone wysoko na niebie słońca. W prawej ręce trzymał
datapad.
Annileen zachwiała się, próbując wstać.
- Przepraszam - powiedziała, szybko odzyskując panowanie nad sobą. - Mam nadzieję, że
cię tym nie trafiłam.
Ben uniósł datapad, wyraźnie rozbawiony.
- Przestarzały model?
- Przestarzałe życie - odparła z uśmiechem Annileen. - Mogę ci sprzedać dziesięć lepszych
datapadów.
- Obawiam się, że do niczego by mi się nie przydały. - Ben uśmiechnął się łagodnie.
Schroniwszy się przed oślepiającym światłem w cieniu za skraplaczem, zerknął na ekran. To, co
tam zobaczył, przykuło jego uwagę. Przebiegał wzrokiem słowa. - „Możliwości edukacyjne...
pozaplanetarne... szybkiego znalezienia pracy”. - Popatrzył na nią, otwierając szeroko oczy. - Ależ
to jest podanie o przyjęcie na studia!
Annileen poczuła, że się rumieni.
- Spójrz na datę - powiedziała.
- Jasne. - Oczy Bena się zwęziły. - Ponad dwadzieścia lat temu - zauważył.
- To było po tym, jak mój ojciec stracił większą część swojego rancza. Niedługo po tym, jak
musiałam iść do pracy u Dannara. Wtedy jeszcze planowałam, że będę pracować ze zwierzętami.
- „Ekspedycja zoologiczna pod egidą Uniwersytetu Alderaańskiego - przeczytał na głos
Ben. - Odwiedź dziesięć światów w ramach dwuletniego programu egzobiologicznego”. - Spojrzał
na nią. - Brzmi ciekawie.
- Dla kogoś innego. - Zdjęła kapelusz i rozczesała palcami włosy. - Dwadzieścia lat temu,
może.
Ben czytał dalej.
- No, nie wiem. Wygląda na to, że oferowali ten program od setek lat. - Popatrzył na nią. - Z
pewnością organizują jeszcze ekspedycje...
Skrzywiła się. Nie chciała po raz kolejny tego przerabiać, a już na pewno nie z nim. Ben,
jakby wyczuwając jej skrępowanie, wyłączył urządzenie i podał jej.
- Nie chcesz tego?
- Wyrzuciłam go. - Zmieniła temat. - Więc co cię tu sprowadza?
Wyprostował się i odchrząknął.
- Właściwie to przyszedłem się czegoś napić - wyjaśnił, opuszczając datapad.
Annileen uniosła brwi.
- Doprawdy?
- Tak - potwierdził. - Mam kłopoty z doprowadzeniem swojego starego skraplacza do stanu
używalności. Ale spotkałem ostatnio Orrina Gaulta, a on miał najlepszą wodę, jaką kiedykolwiek
piłem. Zastanawiałem się...
Annileen się uśmiechnęła.
- Pełne beczki, przyjacielu, pełne beczki. Ale najpierw - powiedziała - powinieneś
spróbować tego. - Wzięła go za rękę.
Jej dotyk go zaskoczył, ale kiedy odwróciła go w stronę skraplacza, zrozumiał, o co jej
chodziło. W zamku tkwił kluczyk.
- Ach, tak? - westchnął, przyglądając się, jak Annileen otwiera drzwiczki. - To jeden z
tych... jak Orrin je nazwał? Tych jego Pretorminów?
- Tak - potwierdziła Annileen, odkręcając kurek. - Ale nie należy do Orrina. Jest mój.
Dannar postawił przed śmiercią pierwszego GX-9 w oazie. Pańska manierka.
Ben wyjął manierkę spod peleryny i podał Annileen. Kobieta napełniła ją i oddała mu.
Przygotował się, zanim zbliżył naczynie do ust, ale i tak zachłysnął się zimną wodą.
- Niesamowite - wykrztusił, pocierając zlodowaciałe usta wierzchem dłoni. - Jest nawet
lepsza niż Orrina, jeśli to możliwe.
- Podziękuj mojemu mężowi.
- Myślałem... - Ben zakorkował manierkę. - Myślałem, że on nie żyje.
- Owszem. - Annileen wskazała na migające kontrolki za otwartym panelem. - Dannar
regulował ten skraplacz tylko raz, wiele lat temu. Traktował to jak zabawę, a efektem jest to, co tu
pijesz. Nigdy nie zmienialiśmy ustawień. Orrin starał się je potem odtworzyć w całej dolinie.
- Ukradł pomysł.
- Można tak powiedzieć. - Odwróciła się, wskazując na sklep. - Dannarowi to nie
przeszkadzało. Mieliśmy dosyć zmartwień bez wchodzenia w interes z wodą. Wiesz, jak to mówią:
zamiast kopać w poszukiwaniu skarbu, sprzedawaj łopaty.
Odwróciła się w stronę sklepu, nagle przygnębiona.
- Chyba już wystarczająco długo tu siedzę - stwierdziła, po czym skinęła na Rooh. - Chodź,
mała, nakarmimy cię i napoimy. - Zwierzę pokłusowało ku niej. Ben obserwował ich przez chwilę,
po czym przykląkł, żeby zabrać koc Annileen.
- Przepraszam, że przypomniałem ci o Dannarze - powiedział, idąc obok niej. - Orrin mówił,
że on zatrzymał się na pustyni, żeby komuś pomóc, tak?
- To było do niego podobne - potwierdziła Annileen, prowadząc Rooh do koryta w pobliżu
stajni. Uklękła, żeby uwiązać eopie do słupka, i tak została, zatopiona w myślach.
Ben przyglądał jej się w milczeniu.
- Zaraz, zaraz - odezwał się wreszcie. - To było osiem lat temu, prawda? - Spojrzał na nią. -
Dziś mija osiem lat.
- Dobry jesteś. - Obejrzała się na niego. - Jeden z miejscowych startował w Wyścigu
Komety. Mieliśmy urządzić wielką fetę z tej okazji. Dannar poleciał do Mos Eisley po coś
specjalnego. - Pokręciła głową. - Obłęd, co? Wysyłasz kogoś po fleekijskie węgorze, a on nigdy nie
wraca.
Ben odsunął się, żeby uszanować jej chwilę refleksji.
- Przykro mi, Annileen. Nie chciałbym cię traktować protekcjonalnie, mówiąc, że wiem, jak
się czujesz... Każda tragedia jest inna i osobista. Ale jakimś pocieszeniem może być dla ciebie fakt,
że niósł bezinteresowną pomoc...
- No cóż, Ben, w tym rzecz - odparła. Oczy zaszkliły jej się od łez. - To nic złego się
poświęcić, pod warunkiem że nikt inny nie rości sobie do ciebie żadnych praw. Ale Dannar należał
do nas, a my nie wyraziliśmy zgody na jego śmierć. - Marszcząc czoło, zacisnęła węzeł na
postronku Rooh.
Ben wydawał się poruszony. Widząc to, wstała i uśmiechnęła się blado. Lepiej nie dołować
klientów.
- Wybacz. Taki dzień - powiedziała.
- Mogę odejść, jeśli...
- Nie, nie - ucięła, biorąc od niego koc. - Zwykle byłam sama tego dnia. Myślałam, że tak
jest lepiej. - A jednak zaprosiłam ciebie, dodała w myślach. - Może czas na zmianę.
Przyglądał jej się przez chwilę, ale zaraz rozpogodził się, a na jego twarzy znów pojawił się
ten mądry uśmiech.
- Właściwie czemu nie? Myślę, że obojgu nam się przyda odmiana od codziennej rutyny.
- Ty stosujesz jakąś rutynę? - Roześmiała się. - Nawet nie wiem, czym się zajmujesz!
- Rozwiązywaniem problemów. - Ben popchnął ją delikatnie w stronę sklepu. - A w tym
przypadku proponuję strategię wspólnej rozrywki, w ramach której uraczysz mnie podczas lunchu
fachową rozprawą na temat fauny i flory Tatooine. Znam pewien lokal w pobliżu. Wiele o nim
słyszałem.
- Obym tylko nie musiała gotować.
Otworzył przed nią drzwi.
- Bez obaw. Potrafię zdziałać cuda z racjami żywnościowymi.
ROZDZIAŁ 15
- No cóż, jedno udało nam się ustalić, Ben. Czymkolwiek się zajmowałeś, zanim tu trafiłeś,
na pewno nie byłeś kucharzem. Ale przynajmniej próbowałeś.
- Nie próbowałem. Zrobiłem - odparł z uśmiechem, zbierając naczynia. - Tyle że to, co
zrobiłem, okazało się niezbyt dobre. Mam przyjaciela, który jest dosyć zasadniczy w kwestii
próbowania. - Spojrzał z żalem na resztki na półmisku. - Omlety gartro powinny być o wiele
smaczniejsze.
Annileen się zaśmiała.
- Nie było aż tak źle.
- Mam też przyjaciela, który prowadzi jadłodajnię - dodał, znikając we wnęce. - Z miejsca
by mnie wywalił. - Naczynia zabrzęczały w zlewie.
Annileen zakołysała się na krześle i ponownie się roześmiała. No proszę, Ben ma przyjaciół,
pomyślała, kimkolwiek jest. Wcale jej to nie dziwiło. Zgrywał wprawdzie milczka, ale przy
bliższym poznaniu zdradzał zaraźliwy zapał do wszystkiego. Ich lunch trwał półtorej godziny -
najpierw wyszukali na półkach potrzebne składniki, a potem zajęli się przygotowaniem posiłku, co
rozprzestrzeniło się na dwa stoły. Słuchał z uwagą jej opowieści o życiu na ranczu i w oazie - a
teraz zmywał naczynia.
Więc dlaczego wiódł żywot pustelnika?
- Nie przejmuj się - powiedziała, gdy Ben się ponownie pojawił. - Nie mieliśmy wszystkich
składników.
- Ale zabrakło niewiele - odparł, wycierając dłonie w ręcznik. - Jak na prowincjonalny
sklep, ten jest jak supermarket na Coruscant.
- Byłeś tam?
Ben przez sekundę popatrzył na nią, a potem na starego Ulbrecka, który nagle prychnął
gniewnie. Farmer od paru godzin chrapał głośno; zdrzemnął się na krześle, kiedy obżarł się
suszonym mięsem. Annileen zażartowała, że Magda Ulbreck - albo jego lekarz - lada chwila
przyślą po niego łowcę nagród. Ben się roześmiał, ale zauważyła u niego lekkie napięcie, kiedy po
raz pierwszy zobaczył Ulbrecka. Przez chwilę zdawało jej się, że farmer rozpoznał Bena. Staruszek
jednak najwyraźniej odsunął od siebie tę myśl, bo potem nie zwracał już na niego uwagi. Na
szczęście dla Bena, pomyślała Annileen. Dla Ulbrecka nieznajomi byli albo potencjalnymi
złodziejami, albo słuchaczami. Ben wskazał teraz farmera ruchem głowy.
- Wygląda na zadowolonego - stwierdził.
- Ja jestem bardziej zadowolona, kiedy śpi - odparła Annileen, wstając. - Ale nie zmieniaj
tematu.
- Co masz na myśli?
- To, że znów to zrobiłeś. Pozwoliłeś mi przegadać cały lunch, a sam prawie się nie
odezwałeś.
- Jak przystało na dobrze wychowanego gościa - powiedział.
- Na pewno nie jesteś za coś poszukiwany? Nie ma żadnej nagrody za twoją głowę na
Durosie za nielegalną sprzedaż omletów?
- Nie, nic z tych rzeczy - zapewnił, opierając się o ladę. Rozejrzał się dookoła. - Po prostu...
można powiedzieć, że w tej chwili tylko obserwuję. A to jest odpowiednie do tego miejsce. -
Wyjrzał przez okno na dziedziniec stajni.
- I co o tym sądzisz, jak do tej pory?
- Może się wydawać, że macie tu niewiele - stwierdził. - Ale tego, co macie, jest pod
dostatkiem.
Annileen odniosła wrażenie, że w jego głosie jest jakaś niepewność, jakby Ben nie mógł się
jeszcze zdecydować, czy podoba mu się na Tatooine, czy nie.
Odwrócił się ponownie w jej stronę.
- Przepraszam, nie chciałem obrazić twojego domu. Daleki jestem od tego, żeby oceniać coś
na podstawie tylko jednej części. - Podszedł do stołu, żeby zabrać resztę naczyń.
- Ależ możesz spokojnie oceniać jedną część Tatooine na podstawie innej - odparła
Annileen, omiatając wzrokiem pomieszczenie. - Dużo piasku, osady, osadnicy... wszędzie jest
podobnie. Zawsze tak było i to się nigdy nie zmieni.
- Staram się unikać słów „zawsze” i „nigdy”. - wyjaśnił Ben, wycierając czysty już talerz.
Przybrał teraz poważny ton. - Rzeczy, które wydają się trwałe, które przyjmujemy za pewnik,
potrafią bardzo szybko zmienić się nie do poznania. I nie zawsze są to zmiany na lepsze.
Przyjrzała mu się uważnie. Z zewnątrz sympatyczny, w środku udręczony? Wiele osób w jej
życiu składało się z przeciwieństw - trzeba było przedzierać się przez szorstką powierzchowność,
żeby znaleźć w nich nieco życzliwości, o ile w ogóle tam była. Może to był klucz do zagadki tego
człowieka.
- Czy... coś ci się przydarzyło, Ben?
- Nie - odparł, wpatrując się w talerz. I prawie szeptem dodał: - Nie mnie.
Nagle odwrócił się i zaczął wycierać stoły, przy których siedzieli. Ominął ostrożnie
Bohmera, który siedział wciąż nieruchomo, sam nad swoim napojem. Ben rozpogodził się,
spoglądając na niego z podziwem.
- Ten to dopiero potrafi obserwować.
Bohmer ani drgnął, cały czas skupiony na parującej filiżance.
- Nie mam pojęcia, co on tam widzi - wyznała Annileen. - Nie wiem nawet, dlaczego tu
codziennie przychodzi. - Czasami zastanawiała się, jakiż to smutek dręczy Rodianina.
- Znasz trochę rodiański? - spytał Ben.
- Nie jestem nawet pewna, czy on zna. Tyle lat go znam, a nic o nim nie wiem. - Uniosła
brew, spoglądając na Bena. - To chyba zaraźliwe.
Ben spojrzał na chronometr na ścianie.
- No cóż, kupię beczkę wody i będę się zbierał - oznajmił. - Twoi kibice wrócą niedługo z
wyścigów. - Podszedł do sterty przezroczystych baryłek w rogu. Zestawił jeden z dużych
pojemników na podłogę, odwrócił się i wygrzebał garść kredytów z kieszeni.
Annileen patrzyła, jak przelicza pieniądze.
- Hej, chwileczkę - odezwała się nagle. Ruszyła w stronę drzwi prowadzących do garażu. -
Zaczekaj na mnie na zewnątrz, dobrze?
Ben obejrzał się na nią, zaintrygowany.
- Naprawdę powinienem już iść...
- Zaufaj mi. To potrwa tylko chwilę.
Ben stał ze swoją beczką na ganku przed sklepem. Brama garażu się otworzyła i ze środka
wyłonił się stary X-31 z Annileen za kierownicą. Zatrzymała się obok niego i wysiadła.
- Tamci wrócą dopiero za parę godzin - powiedziała, schylając się po pojemnik z wodą. -
Odwiozę cię.
- Ależ nie ma potrzeby!
- To żaden problem - odparła, podnosząc beczkę. - Zahaczymy o stajnię i wsadzimy Rooh z
tyłu, na rozkładane siedzenie.
- Myślisz, że będzie chciała tam jechać?
- Moje dzieci jeździły. To znaczy, że nadaje się do przewozu dzikich zwierząt.
Ben obejrzał się, wyraźnie zatroskany.
- Naprawdę nie musisz tego robić. To było przyjemne popołudnie... Nie zdawałem sobie
sprawy, jak bardzo tego potrzebowałem. Ale przecież nie możesz zostawić sklepu bez opieki.
- Są tylko Ulbreck i Bohmer. Myślę, że nic się nie stanie. - Annileen posłała mu spojrzenie
emanujące spokojem. W końcu trochę się rozluźnił; nie mogła pozwolić, żeby znów zamknął się w
sobie. Wyciągnęła rękę, ledwie zwracając uwagę na dobiegające z oddali wycie. - To nic takiego,
Ben. Zaoszczędzę ci po prostu trochę czasu. Chodź...
Odgłos rozbrzmiewał coraz głośniej - a Ben otworzył szeroko oczy. Nagle spoważniał i
chwycił ją za rękę.
- Annileen, uważaj!
Zobaczyła to przez chwilę kątem oka. Jakiś kształt w kolorze miedzi wypadł zza rogu
garażu. Pojazd zahaczył o jej unoszący się w powietrzu śmigacz, który zaczął obracać się wokół
własnej osi.
W tej samej chwili Ben rzucił się na nią, powalając ją na ziemię. Razem upadli na
piaszczyste podłoże. Świat w górze spowiła na chwilę ciemność, gdy dryfujący X-31 przemknął
nad nimi. Śmigacz z potężnym hukiem uderzył w zewnętrzną ścianę budynku z syntkamienia.
Ben odczołgał się, czujny i ostrożny. Annileen usiadła zdezorientowana na ziemi. Jej
śmigacz stał niedaleko od bramy garażu. Prawy bok pojazdu był wgnieciony, lewy silnik zwisał,
przekrzywiony. A za plecami Bena zobaczyła powód całego zajścia - Sportster Veeki Gault z
rozbitym przodem, na wpół zakopanym w piasku. Młoda kobieta siedziała oszołomiona za
kierownicą.
A na fotelu pasażera - Jabe.
Annileen poderwała się, przepełniona niepokojem, ale kiedy znalazła się przy wraku, jej
wyraz twarzy się zmienił. Jej syn popatrzył na nią - i wybuchnął niepohamowanym śmiechem.
- Cześć, mamo. Wróciliśmy!
Czuła od niego tani lum, jaki Huttowie serwowali na torze wyścigowym.
- Żartujesz sobie? - Nagle jej wzrok padł na podobnie zaprawioną Veekę. Annileen rzuciła
się w jej stronę. - Veeka!
Młoda kobieta spojrzała na sklepikarkę przełażącą po zgniecionej masce pojazdu, i sama
dostała ataku śmiechu.
- Synalek mamusi jest cały i zdrów - powiedziała przesłodzonym głosem. - Ale trzeba było
zaparkować gdzie indziej. To dzień wyścigów...
- Gdzie twój ojciec?
Jak na zawołanie zza rogu garażu wyłoniły się kolejne dwa śmigacze. Pierwszy, którym
lecieli Zedd i Mullen, omal nie spowodował kolejnej kraksy. Za nim, w bardziej stateczny sposób,
nadciągał srebrny śmigacz Orrina. Prowadziła go Kallie, Orrin zaś pochłonięty był rozmową z
trójką rogatych Devaronian siedzących z tyłu. Annileen rozpoznała w nich kontrahentów z Mos
Eisley, na których Orrin chciał wywrzeć wrażenie.
- Jesteśmy w świętym miejscu, panowie - usłyszała głos Orrina, kiedy się zatrzymali. -
Otrzepcie buty z piasku i przyklęknijcie przed wejściem. - Wysiadając z pojazdu, Orrin najpierw
zobaczył rozbity śmigacz Annileen, a potem ją samą pędzącą w jego stronę. - O-o!
- Popatrz tylko! - wypaliła Annileen, wymachując rękami. - Zobacz, co narobili!
Orrin podszedł do Sportstera. Veeka i Jabe wygramolili się właśnie z pojazdu, chwiejąc się
na nogach, ale poza tym cali i zdrowi. Orrin obejrzał ich od stóp do głów, po czym spojrzał na
poobijaną ścianę garażu. Zagwizdał.
- Wygląda jak jeszcze jedno okrążenie w Mos Espa - powiedział na głos. Devaronianie się
roześmieli.
Annileen jednak wcale nie było do śmiechu.
- Twoja córka jest pijana! I w tym stanie wiozła mojego syna!
- Wyścig skończył się wcześniej - wyjaśnił Orrin.
- Tak? I to ma być wytłumaczenie?
Orrin podszedł bliżej.
- Wyścig został przerwany w połowie. Dwa zespoły należące do Huttów wdały się w
bijatykę. Byliśmy rozczarowani. - Zniżył głos i wskazał gestem na sklep. - Wszyscy będą chcieli się
napić, Annie...
- Wszyscy już pili! Nie zauważyłeś? - Obejrzała się i zobaczyła, że Jabe skrada się w stronę
sklepu. Wbiła w niego palec z taką siłą, że mogłaby go powalić. - Ani kroku dalej!
Odwróciła się ponownie w stronę Orrina, który bez wątpienia czuł się niezręcznie z powodu
sceny rozgrywającej się w obecności jego zamożnych klientów. Nic jej to jednak nie obchodziło.
- Orrin, Jabe nie jest dorosły. Pozwoliłam mu iść na wyścigi pod warunkiem, że będziesz go
pilnował. To ma być pilnowanie?
Orrin uniósł ręce.
- Annie, wiesz, że te wypady to dla nich taki rytuał przejścia. A poza tym to jest Tatooine.
Ktoś, kto cały czas pracuje, jest praktycznie dorosły, niezależnie od wieku. Mam rację?
Zanim ktokolwiek zdążył go poprzeć, wysoki kobiecy głos przebił się przez wszystkie inne.
Kallie, która początkowo obserwowała całą scenę jak urzeczona, nagle zauważyła kogoś z boku.
- Ben!
Zapomniany przez Annileen od momentu zderzenia, Ben podszedł do Jabe’a, żeby
sprawdzić, czy wszystko z nim w porządku, czym sprowokował gniewne spojrzenie ze strony
chłopca. Veeka, Mullen i Zedd także zerkali na niego spode łba. Reakcja Kallie była równie
entuzjastyczna, jak ich wroga - Orrin zaś zareagował jeszcze inaczej.
- O! Witaj, Ben - powiedział łagodnie, gdy zaskoczenie minęło. Obejrzał się na Annileen,
unosząc brwi. - Byliście tu oboje przez cały dzień?
Ben cofnął się w stronę rozbitego śmigacza.
- Właściwie to wstąpiłem tylko po wodę...
Orrin zobaczył zgniecioną beczkę, której drogocenna zawartość, rozlana na ziemi, parowała.
- Smakowała ci? - Nagle rozpromieniony, Orrin przepchnął się obok Kallie i chwycił Bena
za ramię. - To cudownie! Ben, chciałbym, żebyś kogoś poznał.
Ben obejrzał się na Annileen, bliski paniki, gdy Orrin ciągnął go w stronę Devaronian. Ona
wzruszyła tylko ramionami. Żadna siła nie mogła powstrzymać Orrina, gdy przechodził w tryb
sprzedawcy. A zwłaszcza kiedy liczył na poparcie takiej osobistości.
- Ben, ci panowie prowadzą Szczęśliwego Despotę, hotel, kasyno i centrum konferencyjne
w Mos Eisley. - Orrin odwrócił się teraz w stronę swoich gości. - Ten człowiek, lokalny bohater,
nawiasem mówiąc, przyjechał tu aż z pustkowi tylko po to, żeby napić się Słodkiej Siódemki
Gaulta. Najlepszej wody od Tatooine do Taanaba!
Ben kiwał potulnie głową, podczas gdy Devaronianie ściskali mu entuzjastycznie dłoń,
trajkocząc o swojej podróży - i o nim. Mieli mnóstwo pytań:
Naprawdę przejechałeś taki kawał tylko po wodę?
Wybrałbyś się po nią do Mos Eisley?
Ile zapłaciłbyś za szklankę w eleganckim, wielkomiejskim lokalu?
Naprawdę ocaliłeś córkę właścicielki sklepu przed stadem pędzących banth, tak jak nam
opowiadała w śmigaczu?
Słysząc to, Annileen spojrzała na Kallie, która skuliła ramiona, zawstydzona. Ale
wyobraźnia Kallie i jej zauroczenie Benem nie miały większego znaczenia. Przynajmniej jej córka
była trzeźwa, jak zawsze. Jabe zdawał się już dochodzić do siebie, ale zapewne nie na długo, jeśli
podąży za Veeką do środka.
- Bar jest zamknięty! - wrzasnęła Annileen.
Orrin cofnął się, wymachując rękami.
- Nie tak głośno. Miałem zapewnić tym ludziom rozrywkę, a na razie widzieli tylko pół
wyścigu!
- Zobaczą morderstwo, jeśli twoje dzieci zbliżą się jeszcze do mojego syna choćby na
odległość roku świetlnego.
Orrin złapał ją za rękę.
- Wiesz, że naprawię śmigacz. To tylko trochę więcej roboty dla Gloamera. A to jest dla
mnie naprawdę ważne. W porządku?
Annileen jęknęła, zdegustowana.
- Dobra. Obsłużę Devaronian, tylko ich. Ale najpierw oswobodzę Bena, zanim na zawsze
zrazi się...
Urwała, widząc wyraz twarzy Bena stojącego pośrodku grupy gości. Orrin też to zauważył.
- Coś nie tak, przyjacielu?
Mężczyzna popatrzył w kierunku sklepu, mrużąc oczy. Zaczął coś mówić, gdy drzwi Parceli
otworzyły się i stanął w nich Bohmer, wytrzeszczając wielkie, ciemne oczy. Potknął się o próg i
poleciał do przodu...
...odsłaniając tkwiący w jego plecach sztylet. I stojącego za nim potężnego Tuskena.
ROZDZIAŁ 16
Podeszli do oazy od północnego wschodu. Droga była trudna, ale A’Yark wnikliwie zbadała
sytuację. Nie było innego wyjścia. Wojownicy poświęcili trzy dni na przejście długą, okrężną drogą
od Filarów, zatrzymując się tylko na nocleg w pospiesznie stawianych - i równie szybko
rozbieranych - szałasach, zbudowanych z płótna i żeber banth.
A’Yark zaplanowała atak na podstawie samych słońc. Niezależnie od ich słabości, na
ruchach niebiańskich braci można było polegać. Przeklęte cienie wiele mówiły mądrej Tuskence -
pozwalały z dużą dokładnością określić nie tylko porę dnia, ale i roku. A w poprzednich latach
A’Yark zaobserwowała, jak tego dnia osadnicy pielgrzymują na północy zachód, niczym kreetle
ciągnące do padliny.
Czy to był jakiś rytuał? Pewien zaciekawiony wojownik podążył kiedyś ich śladem i
opowiedział później o wielkim zgromadzeniu, w czasie którego osadnicy oddawali hołd swoim
rozdętym huttańskim bożkom zawodami i alkoholem. Według A’Yark była to haniebna głupota,
jednak dostrzegała w tym szansę. Kiedy większe pojazdy zaczęły przemierzać pustynię, A’Yark
wywnioskowała, że zbliża się kolejny festyn. Okazja do ataku na opustoszałą oazę.
Tuskenowie przeniknęli do kompleksu dwójkami, kryjąc się między stajniami. Budynki
były wystarczająco duże, by zasłonić ruchy licznego oddziału, a A’Yark zabrała ze sobą naprawdę
wielu. Wyruszyli wszyscy wojownicy: starzy, ranni, nawet jej syn, A’Deen, dla którego były to
pierwsze łowy. Zostały tylko kobiety i dzieci, które zajmowały się banthami.
Z punktu obserwacyjnego na dachu jednej ze stajni A’Yark widziała Powietrzowładną i
Włochatą Twarz w głównym budynku. Byli sami albo prawie sami. Sytuacja była idealna.
Idealna - dopóki z północnego zachodu nie nadleciał pierwszy śmigacz, przedwcześnie i bez
ostrzeżenia. A’Yark rozpoznała pojazd osadników, który widziała po raz pierwszy w czasie ataku
na farmę kilka dni wcześniej. Za nim zjawiły się dwa kolejne śmigacze, w tym lśniący pojazd
Uśmiechniętego. Niezrażona, A’Yark zeskoczyła z dachu i poprowadziła atak. Tuskenowie wciąż
mieli przewagę liczebną i element zaskoczenia po swojej stronie.
Złapią wszystkich swoich wrogów naraz. Wojownicy przemknęli przez dziedziniec stajni w
kierunku budynków. A’Yark zawyła. Nie trzeba było rozkazów. Wszyscy wiedzieli, co robić.
Znaleźć Powietrzowładną - a resztę zabić!
- Tuskenowie! - Orrin wyciągnął blaster z kabury pod pachą. Zabrał go tylko po to, żeby
zaimponować devaroniańskim inwestorom. Teraz zaczął strzelać z niego w stronę drzwi Parceli.
Uzbrojony w karabin wojownik schował się w środku i odpowiedział ogniem.
Devaronianie stali zdumieni, sądząc, być może, że całe zdarzenie to lokalna rozrywka
zaaranżowana przez Orrina. Z błędu wyprowadziła ich blasterowa wiązka, która jednego z nich
trafiła w pierś. Orrin krzyknął do pozostałych, żeby skryli się razem z nim za jego śmigaczem. Na
prawo od niego Zedd i Mullen wyciągnęli swoje blastery; po lewej Veeka i Jabe schowali się za
rozbitym Sportsterem. Widok dzikusa w oazie bez wątpienia podziałał otrzeźwiająco. Przestrzeń
przed budynkiem rozświetlił pomarańczowy płomień.
- Wstrzymać ogień! - Ben, przyczajony przy zewnętrznej ścianie niedaleko drzwi, wskazał
na Bohmera. Rodianin, z nożem wbitym wciąż w plecy, próbował podczołgać się do przodu,
podczas gdy nad nim przelatywały blasterowe wiązki.
Orrin popatrzył na Bena z niedowierzaniem. Wstrzymać ogień? Teraz?
Ale Ben był już w drodze. Ściągnął pelerynę i rozpościerając ją niczym sieć, rzucił nią w
kierunku drzwi. Strzały Tuskena podążyły jej śladem. Ben rzucił się na ziemię i przeturlał przez
wąskie pole ostrzału. Gdy dotarł do Bohmera, chwycił go i podźwignął do góry. Chwilę później
obie postacie siedziały skulone pod syntkamienną ścianą, na lewo od otwartych drzwi. Tusken
zaczął znów prażyć ogniem, ostrzeliwując miejsce, gdzie wcześniej upadł Bohmer.
Ukryta razem z Kallie za swoim uziemionym śmigaczem, Annileen krzyknęła do Orrina:
- Nie strzelaj! Trafisz Bena!
Orrin rzucił jej kose spojrzenie. Veeka i Jabe wyciągnęli broń z jej pojazdu i strzelali na
oślep. Z panującego zamętu można było wywnioskować, że Tusken w sklepie z całą pewnością nie
jest sam. Nie sposób było kazać komukolwiek, żeby wstrzymał ogień, nie teraz. Ben też musiał
zdawać sobie sprawę, że jest zdany tylko na siebie, bo starał się odciągnąć krwawiącego Rodianina
z dala od strefy ostrzału, w kierunku najbliższego garażu.
- Jest ich więcej! - krzyknął Mullen, wskazując na południowy wschód. Kolejni Tuskenowie
wyłaniali się zza rogu sklepu z uniesionymi w górę gaderffii. Jeden z nich rzucił się na Zedda i
walnął go w klatkę piersiową. Orrin położył napastnika trupem strzałem z blastera, po czym
krzyknął do Mullena i Zedda, żeby się wycofali. Zostali skutecznie oskrzydleni. Ludzie Pustyni
atakowali ze środka sklepu i zewsząd dookoła.
Zdyszany Mullen dopadł do ojca.
- Zew! Włącz Zew!
- Zostawiłem aktywator w domu - odparł Orrin i zaklął brzydko. - Przecież wybieraliśmy się
na wyścigi! - Obejrzał się na Annileen, schowaną za pobliskim X-31. - Masz swój aktywator?
Nie słyszała go. Znalazła chwilę, żeby sięgnąć po swój karabin z tylnego siedzenia i
strzelała teraz wściekle do nieproszonych gości. Orrin powtórzył pytanie głośniej, tak żeby do niej
dotarło. Obejrzała się na niego, zirytowana.
- Nie noszę go przy sobie! Przecież to wasza baza! Powinna być bezpieczna!
Ben wybiegł z garażu, gdzie zostawił Bohmera, i rzucił się za śmigacz Orrina. Mullen
spojrzał na niego między jednym strzałem a drugim.
- Następnym razem zabierz blaster - warknął - Mojego nie dostaniesz!
Ben go zignorował.
- Następna fala! - krzyknął, wskazując na nową grupę Tuskenów. Osłaniani przez swoich
nacierających towarzyszy, nowo przybyli biegli przez południowe podwórze Parceli w kierunku
ogromnego skraplacza.
Orrin patrzył za nimi z konsternacją. To była Stara Jedynka, pierwszy Pretormin w oazie.
Tuskenowie atakowali ją, tłukąc w podstawę kijami gaffii.
Annileen wskazała na szczyt wieży.
- Zew! Chodzi im o Zew!
Oczywiście. Orrin od razu zrozumiał. Zew Osadników wykorzystywał standardowy
przekaźnik do nawiązywania łączności między objętymi ochroną farmami a członkami straży. Ale
była też syrena - i tutaj, tak jak na farmie Bezzardów, znajdowała się ona w najwyżej położonym
miejscu w okolicy, czyli na szczycie skraplacza.
I tam też ulokowany był przekaźnik.
Napad w biały dzień - a teraz to! Wszystko układało się w logiczną całość.
- Jednooki tu jest! - Więc ten przebiegły Tusken jakimś cudem to rozgryzł i starał się
zakneblować oazę, zanim będzie mogła wezwać pomoc.
Ben szarpnął Orrina za rękaw.
- Nie dotarli jeszcze do garaży.
Orrin się obejrzał. Tylko jeden z garaży był otwarty - ten, z którego wyleciał wcześniej
śmigacz Annileen. Ben miał rację, ale to nie miało żadnego sensu.
- Między sklepem a garażami jest przejście - krzyknął Orrin. - Jeśli są w sklepie, to dlaczego
jeszcze się tam nie przedostali? - Tuskenowie atakujący z garaży niechybnie by ich otoczyli.
- Nie wiem - odparł Ben. - Coś ich zatrzymało. Wykorzystajmy to. Zaprowadź ludzi w
bezpieczne miejsce!
To brzmiało sensownie. Orrin dał znak obu ocalałym i śmiertelnie przerażonym
Devaronianom, żeby pobiegli w stronę otwartego garażu. Tak uczynili, a za nimi kolejno podążyli
inni. Następnie Ben przeprowadził słaniającego się na nogach Zedda, a ich śladem podążyli Mullen
i Orrin. Teraz ich dawna kryjówka stała się kryjówką Tuskenów, którzy, przyczajeni za
śmigaczami, zaczęli ostrzeliwać garaże.
Orrin omiótł wzrokiem pomieszczenie. Gdyby zdołali uniknąć ognia Tuskenów, mogliby
dostać się na korytarz prowadzący do innych garaży, także tych, gdzie znajdowały się pojazdy
Funduszu Osadników. Tam mieliby więcej broni i szansę ucieczki - a on i Annileen znali kody
potrzebne do otwarcia drzwi. Ale Ben, pochylony nad biednym Bohmerem, cały czas spoglądał w
stronę drzwi prowadzących do sklepu.
- Musi być jakiś powód, dlaczego tu nie dotarli - doszedł do wniosku.
Wyglądał, jakby się koncentrował. Orrin nie miał pojęcia, jak ktokolwiek mógłby zachować
spokój w takiej sytuacji.
- Co za różnica?
- To ważne - odparł Ben. - Posłuchaj!
Orrin stanął tak blisko drzwi, jak tylko miał odwagę, obawiając się, że w każdej chwili
wparuje tu Jednooki z kumplami. Słyszał jednak tylko blasterowy ogień i ochrypłe krzyki
Tuskenów.
- Co u... - Orrin obejrzał się na ludzi w garażu, którzy, ukryci za sprzętem, strzelali do
Tuskenów. Były tam jego dzieci i Zedd. A także Annileen i jej dzieci.
Więc z kim walczyli Tuskenowie w środku?
- Ktoś jeszcze wrócił z Mos Espa? - spytała Annileen ze swojej kryjówki.
- Wyruszyliśmy wcześniej, żeby uniknąć korków - wyjaśnił Orrin, drapiąc się po głowie
rękojeścią blastera. - Ktoś jeszcze był w sklepie?
Annileen otworzyła szeroko oczy.
- Ben! - zawołała. - Kamery monitoringu!
Ben spojrzał w bok. Był tam migający ekran z podglądem na wszystkie pomieszczenia w
obrębie garaży. Orrin patrzył, jak Ben szybko przerzuca kanały. Sprawia wrażenie obeznanego z
systemem bezpieczeństwa, zauważył farmer. Wszystkie garaże wydawały się puste. Jedynym
miejscem, gdzie coś się działo, był sklep, z którego obraz pojawił się na końcu.
- Tak myślałem - stwierdził Ben, odwracając się. Ze zdecydowaną miną sięgnął po jedną z
wielkich gaśnic Gloamera.
- Zostańcie tu - polecił, znikając w przejściu za rogiem.
Orrin rozdziawił z wrażenia usta. Czy ten facet zwariował?
- Ben! - wrzasnęła Annileen. Nie zważając na blasterowy ogień, rzuciła się na drugą stronę
garażu, gdzie stał Orrin. - Musimy iść za nim!
- Nie trzeba - powiedział Orrin, i przytrzymał ją za rękaw. - Czekaj. Patrz!
Annileen zerknęła przelotnie na monitor - a potem spojrzała jeszcze raz i razem z Orrinem
zaczęła wpatrywać się w obraz z otwartymi ustami. Na ekranie, ukazującym sklep z góry,
zobaczyli, co zatrzymało Ludzi Pustyni. Stary Ulbreck wcisnął się między przewrócony stojak z
bronią a ladę i wykorzystując cały arsenał, jaki miał pod ręką, trzymał Tuskenów na dystans!
- A niech mnie... - wykrztusił Orrin, ustawiając ostrość kamery na staruszka. - Niech mnie
blaster świśnie!
- Jego też może - zauważyła Annileen. - Długo tak nie pociągnie! - Kolejni Tuskenowie
wchodzili do sklepu frontowym wejściem i od strony stajni. Szarpnęła Orrina za rękę. - Musimy...
W tej samej chwili obraz na monitorze zaczął się zamazywać. Wciąż było widać ogień
blasterowy... a potem już tylko światło. Niebieskie światło, migające w obłokach dymu. Orrin
pokręcił głową z niedowierzaniem. Co tam się działo?
Annileen mu się wyrwała i wypadła na korytarz. Orrin obejrzał się na pozostałych w garażu.
- Odpierajcie ich! Zaraz wrócę! - krzyknął.
Przebiegł krótkim korytarzem i zahamował gwałtownie, widząc przed sobą Annileen, która
stała z nogami ukrytymi w opadającej chmurze substancji przeciwpożarowej. Opary wewnątrz
pomieszczenia były wciąż gęste, ale migające niebieskie światła zniknęły. A zamiast wielu
walczących, widocznych wcześniej na monitorze, tylko jedna postać stała teraz pośród połamanych
stolików barowych - Ben. Stojąc nad ciałami kilkunastu Ludzi Pustyni, wsunął rękę pod tunikę
zupełnie od niechcenia, jakby chował sakiewkę na kredyty.
Z mgiełki na prawo od Orrina i Annileena dobiegł znajomy, stary i bardzo teraz znużony
głos. Wyle Ulbreck wychylił się zza lady z wielostrzałowym karabinem blasterowym w ręce.
- Gińcie, przeklęte...
Ben stanął szybko między starym farmerem a nowo przybyłymi.
- W porządku, panie Ulbreck. To przyjaciele. - Wskazał na poległych Ludzi Pustyni. - Już
pan wszystkich załatwił.
Orrin popatrzył na ciała, osłupiały, a potem na Bena. Mężczyzna miał przebiegłą minę.
- Wyle to wszystko zrobił?
- Eee... zobaczyłem, z czym ma do czynienia - bąknął Ben, nagle jakby zakłopotany.
Wskazał na leżącą nieopodal zużytą gaśnicę. - Wystarczyło odwrócić uwagę przeciwnika, żeby
mógł dokończyć robotę.
Annileen popatrzyła, oniemiała, najpierw na Bena, potem na Ulbrecka, wreszcie na bałagan
panujący w sklepie.
- Brak mi słów - powiedziała.
Orrin spojrzał na staruszka, który, kaszląc, wygrzebał się ze swojej prowizorycznej fortecy.
- Obudziłem się, a te typki ładowały się do środka - mówił Ulbreck, błądząc wokół
zdumionym wzrokiem. - Sam nie wiem, jakim cudem załatwiłem ich wszystkich...
- Ale pan załatwił - zapewnił pospiesznie Ben. - Wszystkich, co do jednego. Własnoręcznie.
Orrin pokręcił głową. Stary Ulbreck będzie opowiadał o tym latami. Orrin podszedł, żeby
pomóc zmęczonemu mężczyźnie wstać - ten jednak odtrącił jego pomoc.
- Puszczaj, Gault! - warknął Ulbreck, odzyskując nagle pełnię świadomości. - I ty
proponowałeś mi ochronę? Nie potrafisz nawet obronić własnego rancza!
Orrina zatkało. Rzeczywiście, nie wyglądało to najlepiej. Ale na zewnątrz wciąż trwała
kanonada i inni Tuskenowie mogli wejść w każdej chwili. Popchnął Ulbrecka na środek sklepu -
starzec nie oponował.
Annileen była już w ruchu. Przechodząc nad ciałami, dotarła do lady.
Ben zobaczył, jak klęka i zaczyna szperać pod blatem.
- Czego szukasz?
- Kasy!
Orrin uniósł brew.
- Nie sądzę, żeby Tuskenów interesowały kredyty.
Annileen zignorowała go. Znalazła kasetkę pod rozbitą półką i wyciągnęła z zamka stary
pistolet Dannara.
- Trzymaj - powiedziała, rzucając broń Benowi.
Orrin puścił się biegiem między regałami, starając się pozostawać poza zasięgiem wzroku
Tuskenów na zewnątrz. Teraz, gdy zasłona sztucznej mgły opadała, każde drzwi stanowiły
zagrożenie. Dopadł do Bena i zobaczył, że mężczyzna przygląda się trzymanej w ręku broni.
- Mam nadzieję, że wiesz, jak się tym posługiwać.
Ben już miał odpowiedzieć, gdy w drzwiach z każdej strony sklepu zamajaczyły jakieś
postacie. Tuskenowie - wszyscy z gaderffii lub karabinami blasterowymi. Orrin uniósł własny
blaster, ale Ben położył rękę na dłoni farmera.
- Nie teraz - powiedział.
Tuskenowie przed sklepem rozstąpili się, przepuszczając jednego ze swoich towarzyszy.
Orrin wytężył wzrok, próbując dojrzeć coś przez kłęby dymu. Tusken był niższy od innych, nosił
luźniejsze szaty, bez bandolierów. I miał tylko jeden okular, na lewym oku. W miejscu prawego
lśnił czerwony klejnot.
- Jednooki - szepnął Orrin. To był on. Miał nadzieję, że jego dzieci były bezpieczne.
Ale przywódca Tuskenów nie był zainteresowany Orrinem. Wyciągnął okutaną szmatami
rękę, wskazując na Annileen.
- Ena‘grosh - odezwał się niskim głosem, mniej gardłowym niż u innych Tuskenów,
których Orrin miał okazję słyszeć. A teraz usłyszał wielu, jak powtarzają to samo słowo: -
Ena‘grosh.
- Chodzi im o ciebie - powiedział Ben, przyglądając się, jak Annileen wychodzi zza lady z
kasetką w dłoni.
Orrin ruszył, żeby ją zatrzymać, ale Ben znów złapał go za rękę.
- Myślę, że sobie poradzi - stwierdził z przekonaniem.
Annileen stanęła odważnie przed Tuskenami z otwartą kasetką i wcisnęła guzik
znajdującego się w środku niewielkiego urządzenia. Urządzenia, które Orrin rozpoznał jako zdalny
aktywator Zewu Osadników. Jego sygnał popłynął teraz z oazy - zarówno falami radiowymi, jak i
w postaci przeraźliwego ryku syreny dobiegającego z zewnątrz. Syreny, która wciąż działała.
Nagrany smok krayt zaskrzeczał, a za plecami Jednookiego Ludzie Pustyni zareagowali tak,
jak mieli w zwyczaju.
- Zamknięte - obwieściła chłodno Annileen. - Wynocha z mojego sklepu!
ROZDZIAŁ 17
Po raz drugi w ciągu miesiąca A’Yark stała przed ludzką osadą, krzycząc za uciekającymi
tchórzami:
- Prodorra! Prodorra!
Oszustwo!
Wszystko na nic. Pomimo wysiłków przywódczyni powtórzyła się historia z niedawnego
ataku na farmę. A’Yark tłumaczyła innym, że ryk smoka krayt to podstęp. Wiedzieli nawet, jak go
uciszyć, atakując tę wyniosłą, wysysającą wodę pijawkę z zamontowaną na szczycie
dźwiękotwórczą maszyną. Ich umysły to pojęły, ale ciała realizowały pierwotny plan. Jednak nie
zdołali uciszyć syreny, a teraz odwaga ich opuściła. Nawet A’Deen uciekł z domu
Powietrzowładnej, ignorując swojego „szacownego rodzica”.
A’Yark obejrzała się na górującą nad wzniesieniem budowlę. Powietrzowładna wciąż tam
była, podobnie jak ciała pierwszej fali tuskeńskich napastników. Tylu zabitych! Czy to
Powietrzowładna ich uśmierciła w jakiś sposób? To było jej królestwo. Nic dziwnego, że
wykorzystała wszystkie swoje moce do jego obrony. Jednak A’Yark wiedziała, że przewaga
liczebna nadal sprzyjała Tuskenom, gdyby tylko udało ich się zmusić do walki.
Młody A’Deen wbiegł po wydmie.
- Musimy uciekać - wysapał zdyszany młodzieniec, świszcząc przez maskę.
- Nie!
A’Deen był jedynym żyjącym dzieckiem A’Yark - a mimo to wojowniczka z trudem
powstrzymała pokusę, by rozwalić mu głowę. Taki tchórz w rodzie A’Yark? Nie do pomyślenia!
Zatem postanowiła o tym nie myśleć.
- Nie. Zwołaj innych. Dostaniemy to, po co przyszliśmy, albo...
Wojowniczka odwróciła głowę. Syrena wciąż wyła. Jej ryk przeszedł w długi, jednostajny
dźwięk. Ale słychać było też inny odgłos.
- Śmigacze - rzuciła A’Yark. Odpowiedziały na alarm, czy zjawiły się przez przypadek? To
nie miało znaczenia. A’Yark spojrzała na południe. Odwrót jej współplemieńców zamienił się w
bezładną ucieczkę. Nikt nie zwracał uwagi na przywódczynię ani nie dbał o sprzęt obozowy,
porzucony w punkcie etapowym.
A’Deen pochylił głowę. Nagle wydał się całkiem mały.
- Szacowny rodzicu... Musimy uciekać.
- Całe moje potomstwo urodziło się pod tchórzliwym słońcem - stwierdziła A’Yark, mijając
małoletniego wojownika. - Musimy dogonić resztę.
- Tak jest. Oni idą w bezpieczne miejsce.
- Nie o to chodzi - odparła A’Yark, nie mogąc uwierzyć w to, co się działo. - Musimy ich
dogonić, bo idą w złą stronę!
Ziemia zatrzęsła się pod eleganckimi butami Orrina. Kilkanaście metrów wyżej syrena
Zewu Osadników rozgłaszała swoje przenikliwe ostrzeżenie na całą oazę i okolicę. Ale ani fale
dźwiękowe, ani wycofujący się Tuskenowie nie mogli odwrócić uwagi farmera od smutnego
widoku, jaki miał przed sobą.
Podstawa Starej Jedynki strzelała iskrami, a panel kontrolny skraplacza był rozwalony na
kawałki. Tajna receptura Dannara przepadła. Orrin przez lata wielokrotnie próbował, za zgodą
Calwellów, odtworzyć jego ustawienia, ale woda z jego Pretorminów nigdy nie była równie słodka.
Stara Jedynka była wyjątkowa. Jakaś wada, jakieś zwarcie, może nawet zmieniona instalacja
elektryczna, o której Dannar mu nigdy nie powiedział. Orrin bał się grzebać w urządzeniu, żeby nie
zniszczyć jego magii.
A teraz wszystko przepadło.
Ale syrena spełniła swoją rolę, umocowana bezpiecznie na szczycie wieży. To był pomysł
Dannara, żeby ją tam umieścić; Orrin wybrałby inne miejsce w obawie, że urządzenie może
wpływać na pracę drogocennego skraplacza. Dannar zabezpieczył się przed tym, zapewniając
niezależne źródło zasilania dla alarmu. Ta decyzja nieżyjącego przyjaciela ocaliła ich wszystkich.
Paskudne dzikusy musiałyby wspiąć się na sam szczyt albo przewrócić słup, żeby unieszkodliwić
syrenę.
Dannar ich ocalił. A teraz syrena pomoże pomścić jego i jego dom. Osadnicy nadciągali
śmigaczami, na dewbackach, eopie i skuterach rakietowych. Wszyscy wracali z Mos Espa, a teraz
kierowali się w stronę Parceli; syrena i cyfrowy sygnał tylko ich pospieszyły.
Orrin odwrócił się w kierunku zbierającej się grupy. Osadnicy tłoczyli się wokół garaży i
sklepu. Wprawdzie to nie Tuskenowie odpowiadali za początkowe zderzenie śmigaczy, ale teraz
pojazdy, osmalone od strzałów z blasterów, sprawiały wrażenie, że przebywały w strefie walk. Jabe
i Veeka byli w sklepie, gdzie wydawali ochotnikom karabiny wyciągnięte spod przewróconych
stojaków.
Na zewnątrz Mullen pokazywał osadnikom, żeby utworzyli krąg. Tuskenowie się wycofali,
ale w każdej chwili mogli wrócić. Ktoś tak szalony jak Jednooki był zdolny do wszystkiego. Orrin
pokręcił głową na wspomnienie osławionego wojownika. Nie wyglądał na mściwego demona.
Zwykły Tusken, niski i nieco krępy; nie bał się syreny, ale nie umiał uspokoić innych. Cóż, może to
wystarczy do ochrony Parceli.
Spojrzał na Bena, który klęczał przy Rodianinie. Doktor Mell, który wrócił z wyścigów ze
swoim synem, podszedł do Orrina.
- Bohmer żyje - oznajmił Kalamarianin.
- Żyje?
- Nie wiem, jakim cudem. Mówiłeś, że ten człowiek się nim zajął?
- Jak tylko Tuskenowie uciekli. Widziałem... nie, nie widziałem, co Ben zrobił. Ale musiał
opatrzyć ranę. - Orrin odetchnął z ulgą, po raz pierwszy od godziny. - Widocznie Rodianie mają
twardą skórę.
Doktor Mell obejrzał się, zdumiony.
- I tak musimy go jak najszybciej zawieźć moim śmigaczem do Bestine.
Orrin pokiwał głową.
- Utorujemy wam drogę. - Wokół sklepu powstał korek. Próbne alarmy przygotowywały
farmerów do tego, by zjawiali się w odpowiednim porządku, a następnie, uzbrojeni, wyruszali
gotowymi do akcji pojazdami Funduszu Osadników. Teraz jednak wszyscy nadciągali z tej samej
strony i na parkingu zrobił się bałagan.
- Panie Gault! - odezwał się obcy głos, o którym Orrin chwilowo zapomniał. Dwóch
devaroniańskich inwestorów pojawiło się obok niego, niosąc swojego kolegę na noszach. Był
martwy.
- Zapłaciliśmy komuś, żeby odwiózł nas do Mos Eisley - oznajmił starszy ponurym głosem.
- Trzeba zająć się przygotowaniem pogrzebu.
Orrin spuścił głowę.
- Gdybyście zechcieli zaczekać...
- Żadnego czekania. - Devaronianie ponieśli ciało w stronę jednego z nowo przybyłych
śmigaczy.
- Rozumiem wasz ból - powiedział Orrin, starając się zachować ton pełen szacunku, a
jednocześnie przekrzyczeć narastający zgiełk. - Ale... czy za jakiś czas możemy wrócić do tematu?
W dalszym ciągu macie hotel, a ja mam...
- Nie - odparł poważnie młodszy Devaronianin. - Ściągnął nas pan tutaj, żebyśmy obejrzeli
farmę Gaultów. Zobaczyliśmy dzikie miejsce, którego nie potraficie obronić nawet przez jeden
dzień. - Spojrzał smutno na swojego zmarłego towarzysza. - Biedny Jervett obawiał się, że ta
wycieczka to próżny trud. Wygląda na to, że miał rację.
Orrin uniósł ręce.
- Proszę, zrozumcie...
- Przepraszamy!
Orrin patrzył żałośnie, jak jego niedoszli partnerzy spełniają swój przykry obowiązek. W
głowie kłębiły mu się setki myśli. Być może była jeszcze szansa na uratowanie umowy, ale tyle się
działo, a teraz zaczął docierać do niego chrapliwy głos dobiegający z pobliża. To Ulbreck stał przed
sklepem, opowiadając o swoich bohaterskich czynach każdemu, kto chciał słuchać.
A ludzie słuchali ze zdumieniem. W sklepie leżało kilkunastu martwych Tuskenów;
wszyscy stojący w pobliżu wejścia zaglądali do środka, podczas gdy Annileen i inni wynosili ciała.
Niektórych zabiły wiązki blasterowe, ale inni wyglądali na poparzonych i okaleczonych. Co ten
Ulbreck tam znalazł za ladą? Z początku sam zdawał się tego nie wiedzieć. Teraz jednak uzupełniał
brakujące elementy swojej opowieści tak szybko, jak tylko mógł wymyślić. Ben, włóczęga, też w
niej wystąpił, ale zjawił się, kiedy było już po wszystkim. W dodatku ten dureń chciał stanąć do
walki uzbrojony w gaśnicę.
W opowieści Ulbrecka był jeszcze jeden powtarzający się motyw.
- Pewnie, że sam to zrobiłem. Nie ma co liczyć na Gaulta i ten jego klubik. Zew
Osadników? - Splunął przez brązowe zęby. - Chyba raczej Krew Osadników!
- To nie w porządku, Wyle! - Orrin przepchnął się przez tłum w kierunku starca. - To był
przypadek. Dzień wyścigów...
- Na waszym miejscu nie dałbym już więcej ani kredytu na ten fundusz - zawołał Ulbreck. -
Żądałbym zwrotu pieniędzy! - Kilku słuchaczy wokół niego pokiwało głowami i zaczęło
rozmawiać między sobą.
- Hej! - Orrin czuł, jak wali mu serce. - Słuchajcie mnie wszyscy! - Podszedł do swojego
śmigacza i stanął jedną nogą na masce, tak jak kilkanaście dni wcześniej, kiedy świętowali
zwycięstwo. Poza była ta sama i tłum ten sam, ale jakże inny. - Słuchajcie, Zew zadziałał. Annie po
prostu nie miała przy sobie aktywatora. Jak tylko rozległ się alarm, oni wszyscy uciekli jak
wystraszone wompraty. - Podniósł głos. - Wszyscy, nawet Jednooki!
Jednooki? Rozliczne rozmowy w tłumie nagle zlały się w jeden szmer.
- Jednooki tu był? - spytał jeden z farmerów.
- Tak, i wszyscy oddalili się w tamtym kierunku - odparł Orrin, wskazując na południe. -
Mamy meldunek ze skoczka. Zmierzają w stronę Wąwozu Hantera!
Gwar nagle ucichł. A potem rozległy się gromkie okrzyki.
- Ruszajmy - zawołał ktoś. - Możemy dorwać ich wszystkich!
Orrin rozejrzał się niepewnie, a wrzawa przybierała na sile.
Oczywiście tłum miał rację, szansa była oczywista. Jednooki ściągnął tylu wojowników, ilu
dawno już nie widziano. A teraz uciekali w kierunku Wąwozu Hantera, dobrze opisanej części
Pustkowi Jundlandii, która znajdowała się niedaleko najbliższego wejścia do Ryftu Roiya,
skalistego labiryntu, w którym Tuskenowie lubili się chować. Jednooki myślał pewnie, że prowadzi
ich w bezpieczne miejsce - a tymczasem pakowali się w pułapkę. To mogła być szansa dla
osadników, żeby wykończyć Ludzi Pustyni i raz na zawsze wyeliminować zagrożenie.
Orrin zerknął na zbierających się do drogi Devaronian, a potem na Ulbrecka. Starzec stracił
swoich słuchaczy, ale na pewno zacznie gadać. Orrin musiał go uprzedzić.
Spojrzał na słońca i stwierdził, że do zmierzchu pozostało jeszcze dużo czasu. Powziął więc
decyzję. Nie mógł pozwolić, żeby ten atak pozostał bez odpowiedzi. Tuskenowie uderzyli w samo
serce ich organizacji, świadomie czy nie. Miejscowi wpłacali swoje ciężko zarobione kredyty na
Fundusz Osadników. Jeśli Zew nie był w stanie ochronić swojej bazy, to niewielki był z niego
pożytek, prawda?
Spojrzał na Mullena.
- Dobra! Dosyć tego. Zbierz kierowców po lewej, kanonierów po prawej. - Uśmiechnął się
złowrogo i strzelił w powietrze ze swojego blastera. - Ruszamy na łowy!
- To obrzydliwe - uznała Leelee, trącając trzonkiem miotły ciało Tuskena. Zmarszczyła swój
szkarłatny nos. - Chyba już nigdy nic tutaj nie zjem.
- Dzięki za wsparcie - odparła Annileen, ciągnąc za płócienną płachtę, na której leżał twarzą
do dołu martwy Tusken. Ciało obijało się, gdy wlokła je w kierunku południowych drzwi Parceli.
Nie wiedziała, co jedzą Ludzie Pustyni, ale ten swoje ważył.
Ledwie zniknął oddział Jednookiego, gdy Annileen zabrała się do porządków. To nie mogło
czekać. Zbyt wiele osób widziało bałagan w Parceli i zareagowało tak samo jak Leelee. Nie było
mowy o tym, żeby jeszcze tego samego dnia otworzyć sklep; Tuskenowie zrujnowali jej własność i
dochodowy wieczór. Ale jeśli miała być jakaś nadzieja na przyszłość, to sprzątanie nie mogło
czekać.
Kallie weszła z chustką przytkniętą do ust i rzuciła Leelee parę rękawic.
- Możemy brać następnego - oznajmiła. - Może by zacząć ich układać w zagrodzie dla
dewbacków?
- Nie - odparła Annileen. - Za bardzo śmierdzą. Dewbacki nie będą chciały tam więcej spać.
- Odwróciła się w stronę córki. - Przymocuj paletę repulsorową do LiteVana. Zrzucimy ją do
Grzmotów, jak tylko Orrin da nam zielone światło.
- Do Grzmotów? Pospadają po drodze.
- Mam to gdzieś. - Annileen popatrzyła gniewnie na czarną smugę na podłodze w miejscu,
gdzie wcześniej leżał Tusken. - Niech sarlacc zje sobie to, co zostanie.
To był gwałt na wszystkim, co było jej drogie - i to akurat tego dnia! Annileen wyszła na
zewnątrz tylko raz, na chwilę, tylko tak długą, żeby zobaczyć, co stało się ze Starą Jedynką. To była
jedna z jej ostatnich pamiątek po Dannarze i nawet z odległości dwudziestu metrów wiedziała, że
jest zniszczona w sposób nieodwracalny.
Przynajmniej jej rodzinie nic się nie stało, choć były pewnie lepsze sposoby na otrzeźwienie
Jabe’a niż atak Tuskenów. Wszystkie jej wcześniejsze troski teraz wydawały się nieistotne.
Zdyscyplinowanie jej syna - co z nim było nie tak? - powinno być pestką po tym wszystkim.
W drzwiach prowadzących z garażu pojawił się Ben.
- Doktor Mell zabrał Bohmera - powiedział, wycierając ręce w szmatę. - Będzie żył.
- To cud - ucieszyła się Annileen. - Nie wiem, co zrobiłeś, Ben, ale cieszę się, że tu dziś
byłeś.
Leelee podniosła wzrok znad zmywania podłogi. Pokazała palcem na Bena, a potem na
Annileen.
- Ty. I ty. Byliście tu dzisiaj razem?
- Cały dzień - szepnęła jej Kallie, na tyle głośno, że Annileen także usłyszała. - Sami. -
Leelee obejrzała się na Annileen i uniosła brew.
- Było też trochę Tuskenów - wtrącił Ben. - Lepiej już pójdę. - Nałożył kaptur na głowę i
przeszedł szybkim krokiem obok Leelee. Zeltronka uśmiechnęła się tylko, gdy ją mijał.
Annileen westchnęła i pokiwała głową. Ruszyła w stronę sterty pojemników z wodą,
przekrzywionej, ale poza tym nienaruszonej.
- Powinieneś chyba wziąć wodę, za którą zapłaciłeś. - Ściągnęła rękawiczki i ruszyła za
nim, ale on otwierał już drzwi.
- Juhuuu! - dobiegł okrzyk z zewnątrz.
Ben zatrzymał się w drzwiach, patrząc na przelatujące śmigacze, pełne wiwatujących
pasażerów. Annileen podeszła do drzwi, powłócząc nogami. Jeśli to kibice wracający z wyścigów,
to będą zawiedzeni, pomyślała.
Ale kiedy stanęła obok Bena na zewnątrz, zobaczyła, że garaże opustoszały - a pojazdy
Funduszu Osadników pędziły właśnie na południe, wyładowane wrzeszczącymi, dzierżącymi
blastery osadnikami, młodymi i starymi. Głównie młodymi. A na przedzie leciał USV-5 Orrina,
wiozący kilku z nich.
- Och - jęknął Ben. - Nie myślisz chyba, że...
- Myślę - potwierdziła Annileen, przeklinając. Pobiegła w kierunku garaży, wołając syna.
Znalazła jednak tylko Zedda, który masował sobie uszkodzoną klatkę piersiową, otępiały od
leków. Dopiero za drugim razem udało jej się wyciągnąć z niego odpowiedź.
- Polecieli za Jednookim - oznajmił w końcu, krzywiąc się z bólu. - Wąwóz Hantera.
- Jabe! Zabrali Jabe’a?
- Sam się wyrywał - odparł Zedd, szczerząc w uśmiechu niekompletne uzębienie. - Mam
nadzieję, że paru za mnie usmaży.
Wściekła Annileen ominęła rannego mężczyznę i wbiegła do garażu. Dwadzieścia sekund
później wyłoniła się, siedząc na starym skuterze rakietowym - jednym z mniej używanych
egzemplarzy z wypożyczalni Gloamera. Mijając róg sklepu, zobaczyła Bena idącego w stronę
swojego eopie.
- Jabe jest z nimi - powiedziała, zatrzymując pojazd. - Lecą do Wąwozu Hantera.
Ben popatrzył na nią z niepokojem.
- To bardzo źle? Nie znam tego miejsca.
- Bardzo. Stamtąd nie ma ucieczki - wyjaśniła. - Tuskenowie będą musieli walczyć!
Ben zmrużył oczy.
- Jest z Orrinem... ale wcześniej to niewiele dało.
- Wiem. - Annileen zacisnęła rękę na manetce przepustnicy. - On ma szesnaście lat, Ben, a
wcześniej pił. Nie wiem, w jakim teraz jest stanie.
- Boję się o to, w jakim ty jesteś stanie. Wydajesz się wykończona. - Podszedł do niej i
chwycił za kierownicę. Mimo że skuter był w trybie unieruchomienia, jej ręce drżały. Ale oczy
płonęły determinacją i gniewem.
- Tego dnia straciłam Dannara, a dziś prawie straciłam jego sklep. Nie mam zamiaru stracić
też syna!
- Polecę za ciebie - zaoferował się po chwili Ben. - Będę pilnował chłopaka.
- Pilnuj nas obojga albo żadnego - odparła, przekręcając manetkę przepustnicy i
przesuwając się do przodu na siodełku. - Bo ja lecę!
ROZDZIAŁ 18
Tętno Annileen ani trochę nie zwalniało wraz z pokonywanymi kilometrami, ale czuła się
lepiej, mając przy sobie Bena. Czuła jego ręce zaciskające się na swoim brzuchu, gdy skuter
rakietowy przechylał się na bok. Wolała sama prowadzić; to ona wiedziała, dokąd lecą, a Ben
specjalnie nie protestował.
Popołudniowe słońca paliły ją w głowę. Nie wzięła kapelusza. Co to ona mówiła wcześniej
Benowi na temat słońc i starzenia się? Spróbowałbyś wychować tu dzieci, pomyślała.
Jabe... Co z nim było nie tak? No dobrze, nie znosił pracy w sklepie. Ją też to nudziło, kiedy
była w jego wieku, ale musiała pracować, tak samo jak on. Mogła zrozumieć, że włóczy się z
Gaultami, żeby się wyładować. Ale to zwykły chłopak - nie był takim zabijaką jak Zedd ani
wytrawnym strzelcem jak Mullen. Nie zrobiłby też kariery jako łowca nagród. Dlaczego miałby
ryzykować własną głowę, polując na Tuskenów?
Cóż, dobrze znała odpowiedź. Tuskenowie zabili jego ojca. Dziś była rocznica - dla Jabe’a
też.
Miała tylko nadzieję, że go dogoni, zanim będzie za późno.
A’Yark krzyknęła z bólu.
Wojowniczka nigdy nie biegła aż tak długo. Ludzie Pustyni zawsze potrafili biegać;
tchórzliwe słońce tyle ich nauczyło. Ale Tuskenowie nie bez powodu rzadko oddalali się od swoich
obozów i banth. Gaderffii było dobrą bronią podczas sprintu, ale na dłuższym dystansie robiło się
nieporęczne i nawet najzwinniejszy biegacz mógł się walnąć w kolano. A’Yark poobijała sobie oba
w czasie tego biegu, co jeszcze bardziej podrażniło obolałe już wcześniej mięśnie nóg.
A bez banth, które mogłyby ich poprowadzić, niedoświadczeni wojownicy mogli się łatwo
pogubić. Grupa na przodzie już to zrobiła. Błąd wynikał z ich głupoty, ale niepowodzenie spadało
na barki A’Yark, która liczyła na udany atak i uporządkowany odwrót. Wiedziała, że jeśli nie
zatrzyma uciekających wojowników, wszyscy zginą.
A’Deen był szybki, jak to młodzieniec. Najnowszy wojownik klanu pognał do przodu,
niosąc ostrzeżenie A’Yark. Tuskenowie przebiegli przez wąski kanion znany jako Fałszywa
Paszcza, sądząc, że prowadzi do Filarów. Faktycznie istniała tam ścieżka, która wiodła w górę, ale
tylko A’Yark wiedziała, gdzie ona jest.
Obok przemknął srebrny śmigacz. Pojazd Uśmiechniętego. Powinnam była cię zabić, kiedy
miałam okazję, pomyślała A’Yark.
A’Yark ukryła się za ciemną skałą na urwistym zboczu i obserwowała. Wkrótce zjawiły się
kolejne maszyny. Niektóre zmierzały w stronę Fałszywej Paszczy, ale inne odłączyły się i
skierowały w górę zboczy na wschód i zachód od kanionu. Nad nimi zawisła latająca maszyna o
kanciastych skrzydłach, ale poza zasięgiem strzału.
Tylu osadników. Tyle pojazdów. Siły Uśmiechniętego już nieraz odpierały ataki bandy
A’Yark, zabijając część wojowników i przeganiając resztę. Ale tym razem było inaczej. A’Yark
zaatakowała człowieka w jego mateczniku i poniosła porażkę. Nie będzie litości.
A’Yark zobaczyła, jak latająca maszyna mija słońca. Starsze słońce także nie zdołało zabić;
za karę zostało skazane na wieczną ucieczkę. A’Yark mogłaby teraz uciec i przeżyć. Ale reszta nie.
A A’Yark wysłała do tej reszty A’Deena. Swojego jedynego syna. Ostatniego z rodu.
Cóż, wiele rodów wymiera. Przeklinając ból, A’Yark pobiegła w górę wzniesienia.
- Mamy ich! Mamy ich!
Orrin rozpromienił się i wyłączył komunikator. Skoczek dobrze ich naprowadził, śledząc z
góry ruchy nieprzyjaciela. Dodatkowym potwierdzeniem był skierowany w górę ogień blasterowy
Tuskenów, którzy nadaremnie próbowali strącić trój skrzydłowy stateczek.
Wąwóz Hantera, wulkaniczny parów na pogórzu Pustkowi Jundlandii, wił się zakosami, a
następnie rozwidlał na kilkanaście korytarzy, prowadzących stromymi schodami w górę. Większość
stopni była zbyt wysoka nawet dla Wookiech. Za to wschodnie i zachodnie ściany kanionu były
płaskie - a osadnicy mieli coś, czego nie mieli Tuskenowie: oczy w powietrzu. Tuskenowie znaleźli
się w śmiertelnej pułapce.
- Odsuńcie się od krawędzi - rozkazał Orrin osadnikom, którzy zatrzymali się w pobliżu.
Nie było sensu ściągać na siebie ognia. - Zaczekajcie, aż zaczną się wspinać. Wtedy ich załatwimy.
To już się zaczęło. Inna grupa osadników, na szczycie wcinającej się w wąwóz skarpy,
strzelała w dół, strącając Tuskenów jak robaki ze ściany. Urwisko wokół nich usiane było
pomarańczowymi wiązkami energii. Jeden po drugim koczownicy spadali z krzykiem w dół.
Kolejni osadnicy - Orrin dostrzegł wśród nich Jabe’a i Veekę - strzelali do tych, którzy spadli na
ziemię.
Na lewo od Orrina rozległy się radosne okrzyki, gdy ta sama sytuacja powtórzyła się w głębi
kanionu. Orrin miał wątpliwości, czy powinni przeprowadzić wypad tak szybko po ataku na oazę,
ale teraz zdał sobie sprawę, że to była słuszna decyzja. Ludzie tego potrzebowali. Miejscowi
mogliby zmienić swoje nastawienie do Parceli i do Zewu Osadników, gdyby nie zrobiono czegoś,
co pozwoliłoby zaleczyć ranę. Atak wymagał odpowiedzi.
Tak, to było nieuniknione. A kiedy Orrin szedł niespiesznie w kierunku krawędzi klifu z
uniesionym karabinem, zdziwił się, jakie to przyjemne uczucie. I nie był w nim osamotniony; na
twarzach osadników wokół niego widział tę samą euforię. Wśród nich rozpoznał kilku sąsiadów ze
wschodu, którzy przed laty chowali ciała ochotników z oddziału Cliegga Larsa. Nie potrafił sobie
wyobrazić, co wtedy widzieli. Niewielu z nich kiedykolwiek o tym wspominało. Niektórzy pragnęli
wtedy odwetu, ale zdawali sobie sprawę, że wypuszczanie się na łowy tak daleko od znanych im
terenów może skończyć się katastrofą.
Orrin podejrzewał, że takie doświadczenie musiało pozostawić w nich trwały ślad. Można
chować głowę w piasek i wmawiać sobie, że postąpiło się słusznie, ale w każdym człowieku krew
by się burzyła. Dla nich to było nie tyle słuszne ile konieczne.
Zbliżając się do krawędzi, przykucnął. Taka ostrożność nie była akurat konieczna. Nikt nie
odpowiadał ogniem z dna wąwozu. Dziesiątki owiniętych szmatami wojowników biegały tam i z
powrotem. Niektórzy porzucali swoje kije gaffii i strzelby, szukając wyjścia z pułapki.
Co za banda półgłówków, pomyślał Orrin. Kiedy zaatakowali oazę, obawiał się, że może się
trochę wycwanili. Co prawda wydawało się to mało prawdopodobne; trudno było doszukiwać się
inteligencji w kimś, kto bandażuje sobie głowę i mieszka na pustyni. Ale Parcela Dannara stanowiła
centrum obrony wszystkich terenów otaczających Oazę Pikową, no i przecież zaatakowali wieżę, na
której była syrena. Patrząc, jak te dzikusy biegają teraz bezładnie i w popłochu, uznał, że to musiał
być ślepy traf. Być może Jednooki miał trochę rozumu, ale reszta Tuskenów była niewiele warta.
Orrin ukląkł i zabrał się do przerzedzania ich szeregów. Na przeciwległym wzniesieniu
zobaczył drobnej budowy Tuskena, który wdrapywał się po skalistym zboczu w kierunku szczeliny.
Orrin wycelował i strzelił. Trafiony w plecy bandyta przeleciał na drugą stronę grani i zniknął z
pola widzenia.
- To był Jednooki? - spytał Orrina sąsiad.
- Za wysoki. Ale później ich posortujemy - odparł Orrin i cmoknął językiem. - Nałożyli już
swoje całuny, panowie. Poślijmy ich do piachu!
Annileen wydała stłumiony okrzyk.
Podjechali z Benem krętą, kamienistą drogą z zachodniej strony wąwozu do wąskiej
przełęczy na zboczu wzgórza. Wspinając się po skalistym zboczu, usłyszała strzały rozchodzące się
echem po całym kanionie. Teraz, leżąc na brzuchu, wszystko zobaczyła.
- Oni... oni ich masakrują!
Ben, który został parę metrów z tyłu, nic nie powiedział.
- Tuskenów, znaczy się - dodała Annileen, oglądając się na niego przez ramię.
- Wiem - powiedział Ben. Klęczał z zamkniętymi oczami. Wyglądał, jakby bolała go głowa.
Od słońc, od hałasu czy od całego dnia? Annileen nie wiedziała. Zdawał się odpływać znów w to
mroczne miejsce, to, z którego uciekał dzięki swoim wizytom w Parceli. Ale Annileen czuła, że i ją
zaczyna boleć głowa, zwłaszcza kiedy zobaczyła Jabe’a, który strzelał radośnie u boku przyjaciół.
Pokręciła głową. Z tego miejsca nie mogła dotrzeć do Jabe’a, zresztą nie groziło mu
niebezpieczeństwo; jej i Benowi też nie. Wstała, żeby krzyknąć do syna, ale jej mięśnie, napięte od
momentu pojawienia się Tuskenów w Parceli, nagle zamieniły się w galaretę. Czując, jak
opuszczają ją siły, upadła na kolana, cały czas wpatrując się w Jabe’a.
Ben dołączył do niej w punkcie obserwacyjnym. Ukląkł obok i odezwał się cichym,
wyważonym tonem:
- Jak się z tym czujesz? Biorąc pod uwagę, co Tuskenowie zrobili z Dannarem... i z twoim
sklepem.
- Źle. - Annileen zamknęła oczy, nie wiedząc, dlaczego tak odpowiedziała. A potem
powtórzyła: - Źle.
Ben spuścił głowę. Przez chwilę zdawało jej się, że powiedział: „To dobrze”.
A’Yark skoczyła. Jej płaszcz wydął się, a buty uderzyły o ziemię. Zobaczyła kolejnego
wojownika skulonego pod nawisem. Na widok A’Yark przerażony Tusken wylazł, trzęsąc się.
Nie mój syn, pomyślała A’Yark. Wskazała na niewielkie wzniesienie za plecami. Kolejny
tchórz, kolejny zagubiony dureń, niegodny ocalenia. Ale później przyjdzie czas na oskarżenia.
Strzał z blastera uderzył w skalną ścianę nieopodal. A’Yark wprawiła znów swoje obolałe
nogi w ruch. Dobrze znała wąwóz i jego zakamarki. A’Deen musiał gdzieś tam być. A’Deen, który
posłuchał i nie uciekł. Posłuchał i pobiegł po innych.
A’Yark usłyszała głosy Tuskenów po drugiej stronie wzniesienia. Była jeszcze szansa.
- Szybki jest - ocenił Mullen, patrząc, jak jego ojciec strzela.
- Yhm. - Orrin nie mógł utrzymać Tuskena na muszce, ale to nie miało większego
znaczenia. Jeden wojownik zniknął mu z oczu, ale zaraz powinien zjawić się inny, trzeba tylko
poczekać, by go przypalić.
Wszędzie latały wiązki blasterowe, wszystkie skierowane w jedną stronę. To jest jedna z
tych wielkich bitew, pomyślał Orrin.
Przed wiekami Alkhara, badacz, który został bandytą, zwrócił się przeciwko swoim
tuskeńskim sojusznikom na Wielkim Płaskowyżu Mesra, wybijając wszystkich. Przed ponad
dekadą rzesze Tuskenów zginęły w czasie bitwy między Huttami. Nikt wtedy nie liczył ciał; po tej
pierwszej bitwie pozostała tylko legenda. Orrin był farmerem, nie generałem, ale miał przeczucie,
że bitwa w dniu Wyścigu Komety przejdzie do historii jako jedna z największych rzezi Tuskenów.
Mogło się od tego zakręcić w głowie. Opuścił karabin, wodząc wzrokiem od jednego ciała
do drugiego. Było ich tyle, że aż zaczął się zastanawiać.
- Za dużo - mruknął pod nosem do syna.
Jeden z farmerów usłyszał to i roześmiał się.
- Co, boicie się, że Zew Osadników stanie się niepotrzebny?
Mullen rzucił ojcu zatroskane spojrzenie.
- Nie - odparł Orrin, podnosząc głos. - Zawsze będą Piaskuchy, czające się za każdą skałą na
Pustkowiach.
Przykucnął znowu, wypatrując wnęk w skalnej ścianie naprzeciwko. Widząc spadające
kamienie, powiódł wzrokiem do góry i dostrzegł tam jakiś ruch. Jego palec musnął już spust, gdy
nagle dotarło do niego, co zobaczył.
- Annie?
Gdy Mullen podszedł do niego, Orrin wstał i pokazał palcem. Podawali sobie makrolornetkę
Mullena z rąk do rąk. Tak, to była Annileen, przekonał się Orrin.
I Ben. Znowu.
- Siedzą tam sobie - zauważył Mullen. - Nie chcą się przyłączyć?
Orrin obejrzał się z uśmiechem.
- Nie każdy jest stworzony do walki.
Annileen odwróciła się w stronę skutera rakietowego, pozostawionego u podnóża skalistych
stopni. Niewiele więcej mogła zrobić. Orrin przywiezie Jabe’a do domu, a w sklepie czekało ją
jeszcze mnóstwo roboty. Opuściła ramiona i popatrzyła na Bena.
- Moi goście już sobie poszli. Z pewnością przydałaby nam się pomoc, gdybyś chciał
zostać...
- Naprawdę powinienem zabrać Rooh i wracać już do domu.
- W porządku. - Nie próbowała z nim dyskutować. Zaczęła schodzić między ogromnymi
głazami w kierunku pojazdu.
Nie dotarła tam jednak. Zza wielkiej skały wyłonił się Tusken, trzymający oburącz nad
głową gaderffii. Annileen stanęła jak wryta, zbyt przestraszona, żeby się poruszyć.
Tusken zrobił to samo, najwyraźniej ją poznając.
- Ena‘grosh!
Annileen poczuła na plecach rękę stojącego za nią Bena - a potem świat wokół niej
zawirował. Po chwili Ben stał na jej miejscu z uniesionymi wysoko rękami i siłował się z
Tuskenem, próbując wyrwać mu broń. Brązowe płaszcze wirowały w niezdarnym tańcu na
nierównej nawierzchni, a buty o włos mijały leżącą Annileen.
Wyciągnęła rękę w nadziei, że zdoła złapać Tuskena za nogę i go przewrócić. W tym
zamieszaniu jednak chwyciła Bena, wytrącając go z równowagi. Tusken skoczył z wściekłością do
przodu, przewracając Bena. Powalony na ziemię mężczyzna złapał obiema rękami za gaderffii,
odpychając napastnika, który próbował go teraz zmiażdżyć.
Podnosząc się, Annileen nagle przypomniała sobie o jeszcze jednej rzeczy, którą zabrała ze
sobą oprócz Bena i skutera rakietowego. Wyciągnęła blaster z kabury i chwiejnym krokiem ruszyła
w kierunku Tuskena, przygotowując się do strzału...
...ale zobaczyła, jak napastnik robi się nagle bezwładny niczym worek. Ben odepchnął
gaderffii, zrzucając ciało, które sturlało się po zboczu w stronę skutera.
Annileen wyciągnęła rękę i dotknęła Bena.
- Nic ci nie jest?
- Nie - odparł, otrzepując się. - Ale nasz przyjaciel był już chyba prawie umierający, kiedy
mnie dopadł.
Annileen podeszła powoli do ciała, cały czas celując z pistoletu. Szaty Tuskena były
przypalone - efekt precyzyjnego strzału z blastera.
- Umierający? Przecież próbował cię zabić.
- Ostatkiem sił - powiedział Ben, schodząc w dół zbocza z bronią wojownika.
Annileen obejrzała się na niego z niedowierzaniem. Spokojny jak zawsze.
Ben minął ją i ukląkł przy ciele Tuskena.
- Tak - stwierdził, oglądając zwłoki. - Bez wątpienia martwy. I młody. Pewnie w wieku
Jabe’a.
Annileen otworzyła szeroko oczy. Nigdy nie przyglądała się dłużej żadnemu z Ludzi
Pustyni. Lepiej było się do nich nie zbliżać - jak właśnie się przekonała - a poza tym niewiele było
do oglądania. Płaszcz i szaty skrywały całą postać, ale teraz, gdy Ben odwrócił Tuskena, zobaczyła,
że wojownik był drobnej budowy, podobnie jak jej syn.
- W wieku Jabe’a - powtórzyła, przyglądając się Benowi sceptycznie. - To ludzie tacy jak
my?
- Nie, nie to miałem na myśli. - Popatrzył na nią. - Chciałaś studiować egzobiologię.
Galaktyka jest pełna stworzeń, które w niczym nas nie przypominają. Możemy i powinniśmy starać
się je zrozumieć. Ale nawet jeśli akceptujemy, że robią to, co dyktuje im natura, nie musimy się
zgadzać, kiedy sarlacc zaprasza nas na obiad.
Annileen roześmiała się po raz pierwszy od tego popołudnia w sklepie. Ale ledwie zdążyła
odetchnąć z ulgą, gdy zobaczyła kolejną postać, spoglądającą na nią zza północnej grani. Annileen
zamarła.
- Jednooki - szepnęła, poznając twarz, którą widziała wcześniej.
- I spółka - dodał Ben, wskazując na zachód i południe. Wyglądało na to, że wszyscy
pozostali przy życiu Tuskenowie zebrali się tutaj, przyczajeni na wzgórzach. Kolejne głowy
wychylały się i chowały, podobnie jak gaderffii i karabiny blasterowe.
Annileen ruszyła w stronę skutera rakietowego. Ben wstał i zatrzymał ją.
- Nie - powiedział. - Zastrzelą nas tak samo, jak ochotnicy strzelali do nich.
Ochotnicy! Annileen spojrzała w kierunku wzniesienia na wschodzie. Gdyby próbowali z
Benem się tam wdrapać, z pewnością Tuskenowie wzięliby ich na cel - a nikt z grupy Orrina nawet
nie wiedział, że oni tu są.
Za wzgórzami dało się zauważyć jakiś ruch.
- Przegrupowują się. Pewnie chcą się upewnić, że jesteśmy sami - stwierdził Ben, zniżając
głos. - Zachowaj spokój i rób to, co ja.
Popatrzyła na niego zaskoczona.
- Czyli co?
- Mały eksperyment egzobiologiczny - odparł, klękając przy martwym Tuskenie. - Szybko,
pomóż mi!
ROZDZIAŁ 19
To szaleństwo! Szaleństwo!
Annileen drżała w południowych słońcach, nie czując upału. Strach już dawno zamienił jej
krew w lód, a mięśnie w kamień. Ale Ben szedł, więc i ona szła.
Szli po obu stronach unoszącego się w powietrzu skutera rakietowego; oboje trzymali
kierownicę. Kij gaderffii zabitego wojownika leżał przed nimi, oparty na kierownicy, na wysokości
klatki piersiowej. Ciało Tuskena leżało na siodełku, na wpół wisząc, tak jak położył je Ben.
Kiedy Ben uniósł cuchnące zwłoki z ziemi, pomyślała, że zwariował, i podniosła głos, żeby
zaprotestować, kiedy położył je na skuterze. On jednak szybko ją uciszył. Otaczały ich niedobitki
Tuskenów, zapewne cały czas wszystko obserwując. Nie zaatakowali jeszcze, jak szepnął jej Ben,
tylko dlatego, że chcieli sprawdzić, czy Ben i Annileen są sami. Ale to była tylko kwestia czasu.
Tak więc zaczął prowadzić skuter w kierunku północnego wzniesienia.
Annileen zobaczyła teraz ich wszystkich po drugiej stronie wzgórza. Jednooki klęczał z
bronią w ręku nad siódemką ocalałych Tuskenów. Wojownicy skryli się w niecce utworzonej przez
wiatr hulający po zboczach wąwozu. Leżeli na brzuchach w płytkim zagłębieniu, a ich
jasnobrązowe płaszcze zlewały się z piaskiem, chroniąc ich przed wzrokiem tego, kto znajdował się
w skoczku.
Annileen spojrzała z niepokojem w górę. Już od jakiegoś czasu nie widziała stateczku.
Może musiał zatankować albo oddział pościgowy już go nie potrzebował? Jej za to bardzo by się
teraz przydał. Ludzie Pustyni patrzyli, podczas gdy ona i Ben się zbliżali - niektórzy gapili się na
nich, niektórzy w górę. Oni wiedzą, pomyślała, czując, jak coś ściska ją za gardło. Wiedzą, że
jesteśmy sami.
- Nie jesteś sama - zapewnił ją Ben.
Kilkanaście metrów od nich Jednooki wstał w piaszczystym zagłębieniu. Inni także wstali,
obserwując uważnie swojego przywódcę. Annileen bezwiednie puściła prawą ręką kierownicę i
poszukała zawieszonego na biodrze blastera.
- Nie - powiedział Ben.
A’Yark patrzyła, oniemiała. Najwyraźniej jej jedyne zdrowe oko ją zawodziło. Ludzie -
Włochata Twarz i Powietrzowładna - szli powoli w ich stronę.
Powietrzowładna nie miała tu żadnych syren, żadnych sztuczek w zanadrzu. Czyżby
posiadała takie moce, że mogła wejść bezczelnie pomiędzy Tuskenów? Nawet jeśli, to taką
arogancję trzeba ukarać. Nawet ścigani, nawet przerażeni, Tuskenowie musieli wziąć odwet...
- A’Yark! - zawołał jeden z wojowników. - Patrz!
A’Yark spojrzała na pojazd między ludźmi i rozpoznała leżące na nim, bezwładne ciało.
A’Deen.
Annileen zapomniała o ostrzeżeniu Bena, gdy Jednooki warknął głośno. Puściła kierownicę
i wyciągnęła blaster. Tusken ruszył ku nim. Za jego plecami inni Ludzie Pustyni podnosili się z
zagłębienia. Ale zanim Annileen zdążyła strzelić, Ben stanął przed skuterem na linii strzału.
Dopiero wtedy Annileen zdała sobie sprawę, że Ben trzyma broń martwego chłopaka.
Uniósł teraz gaderffii - a potem zrobił coś, co zdumiało zarówno Annileen, jak i Tuskenów.
Położył je na ziemi.
Powoli, tak żeby Tuskenowie wyraźnie widzieli, co robi.
Jednooki, który przez ostatnie parę chwil pokonał połowę dzielącej ich odległości,
zatrzymał się.
Nie spuszczając wzroku z Tuskenów, Ben położył broń i wycofał się.
- Pokazuję im - wyjaśnił prawie szeptem - że nie wziąłem trofeum.
Zrobił jeszcze krok do tyłu i popchnął delikatnie skuter rakietowy. Zaskoczona Annileen
bezskutecznie próbowała chwycić za siodełko.
Pojazd powoli poszybował w powietrzu w stronę przywódcy Tuskenów, który go złapał.
Jednooki szybkim ruchem ściągnął ciało ze skutera i ukląkł nad nim, podczas gdy inni wojownicy
stali z tyłu.
Annileen patrzyła, jak znienawidzony bandyta ogląda ciało. Coś tu było nie tak. Zagniecenia
na materiale, kształt klęczącej postaci... Ale przede wszystkim, sposób, w jaki Jednooki dotykał
twarzy martwego młodzieńca...
- To kobieta - szepnęła do Bena Annileen. - To jego matka.
A’Yark podniosła wzrok na dźwięk głosu Powietrzowładnej i zawyła. Co z tego, że
osadnicy słyszą? Wściekłość zalała zmęczone ciało A’Yark. Wielu głupich wojowników zginęło
tego dnia. Ale A’Deen zachował się jak prawdziwy Tusken!
A’Yark ryknęła i uniosła gaderffii swojego syna. Inni, za jej plecami, podnieśli strzelby. To
Powietrzowładna do tego doprowadziła. To przez nią A’Yark zaprowadziła swoich podwładnych na
rzeź. Co z tego, że Powietrzowładna ma blaster czy potężne moce? Zapłaci za to!
Zanim A’Yark zdążyła zrobić następny krok, Włochata Twarz wyskoczył przed
Powietrzowładną. Poły jego brązowego płaszcza rozsunęły się, gdy biegł. U jego pasa błysnął
metal, w którym odbiły się promienie popołudniowych słońc.
Broń? Nieważne! A’Yark ruszyła...
...i zatrzymała się, znów patrząc na krótki, metalowy pręt zawieszony pod fałdami płaszcza
człowieka. Powietrzowładna go nie zauważyła, ale A’Yark tak. I A’Yark przypomniała sobie, że
widziała już coś podobnego wiele lat wcześniej.
- Sharad - powiedziała A’Yark, pokazując ukrytą broń mężczyzny. - Sharad Hett.
Teraz to Ben wyglądał na osłupiałego. Annileen nie zauważyła, co powstrzymało Tuskenkę,
ale coś, co powiedziała, najwyraźniej zdumiało Bena.
- Sharad? - Ben zsunął poły płaszcza; nagle jakby zrozumiał. - Znałaś Sharada Hetta.
Z tyłu kilku wojowników znów ruszyło naprzód. Przywódczyni warknęła na nich.
Wywiązała się sprzeczka. Ben przysłuchiwał się, wyraźnie zainteresowany.
- A’Yark - odważył się w końcu przerwać Ben. - Tak masz na imię? A’Yark!
Słysząc swoje imię z ust osadnika, A’Yark aż się wzdrygnęła. Imię było dla Tuskenów
czymś bardzo cennym. Ludzie nadawali imiona zwierzętom, żeby przychodziły, kiedy je zawołają.
Żaden osadnik nie miał jednak prawa wołać Tuskena. Nie, jeśli chciał przeżyć.
A jednak Włochata Twarz był inny. Nosił świecącą klingę, tak jak Sharad Hett,
czarodziejski wojownik, który wiele lat wcześniej zamieszkał z jej ludem - istota obdarzona takimi
samymi magicznymi mocami, jakie A’Yark przypisywała Powietrzowładnej.
Jeden z młodszych towarzyszy A’Yark znów ruszył do przodu. Nie znał on Sharada ani nie
zdawał sobie sprawy ze zdolności, jakie może posiadać człowiek. Zanim A’Yark zdążyła coś
powiedzieć, Włochata Twarz uniósł rękę.
- Nie chcecie zrobić nam krzywdy - powiedział, używając dziwnych słów osadników.
A’Yark zrozumiała je, choć nie bez trudu. Nauczyła się ich mowy od swojej adoptowanej siostry,
K’Sheek, i od Hetta, którego jej siostra poślubiła.
Młody wojownik nie znał ludzkich słów. A mimo to powtórzył je teraz w języku Tuskenów:
- Nie chcę zrobić wam krzywdy.
- Dosyć już zabijania - powiedział Włochata Twarz.
- Dosyć już zabijania - powtórzył wojownik.
A’Yark patrzyła na to w zdumieniu. Żaden Tusken nie wypowiedział nigdy tych słów w
żadnym języku. Nie było wątpliwości. A’Yark zrozumiała swój błąd. Wtedy na pustyni
Powietrzowładna nie uratowała samej siebie przed zmiażdżeniem. To Włochata Twarz miał takie
zdolności.
A’Yark przypomniała sobie to, co zdarzyło się wcześniej w budynku osadników, i ciała
leżące na podłodze. Rany zadane jej współplemieńcom nie przypominały śladów po strzałach
blasterów - a Ludzie Pustyni dobrzeje znali. Wtedy A’Yark nie zastanawiała się nad tym. Ale teraz?
- Cofnijcie się - poleciła swoim towarzyszom. - Później wam wytłumaczę. Cofnijcie się i
uważajcie.
Tuskenowie poruszyli się niespokojnie, ale posłuchali i wycofali się w stronę zagłębienia.
- Ben? - zwróciła się do Włochatej Twarzy Powietrzowładna, przerażona i skonsternowana.
- Ben - powtórzyła za nią A’Yark, spoglądając znów na srebrzystą broń, ledwo widoczną
pod płaszczem. - Ty jesteś Ben.
Annileen sądziła, że nic jej już nie zdziwi, ale słysząc słowa w basicu, wypowiadane
chrapliwym głosem Tuskena, po raz kolejny doznała szoku.
Ben pokiwał po prostu głową.
- Znasz te słowa, prawda? - spytał ostrożnie. Jego głos brzmiał uspokajająco, tak łagodnie,
jak wtedy, gdy zwracał się do towarzyszy A’Yark. Jakimś cudem zrozumieli go i posłuchali.
Annileen wpatrywała się w niego z niedowierzaniem. Kim jest ten facet?
- Być może zrozumiesz i to - powiedział Ben, wskazując na ciało za plecami A’Yark. - Ta
kobieta, Annileen, nie zastrzeliła twojego syna. Widziałaś ranę. To był strzał z karabinu o dużym
zasięgu.
A’Yark nie obejrzała się.
- Jeden osadnik zabił. Wszyscy osadnicy zabili.
- Mylisz się.
Nie ma nad czym debatować, pomyślała Annileen. W końcu strzelała wcześniej do
Tuskenów w Parceli. Ben najwyraźniej starał się rozładować napięcie, przynajmniej słowami. Jego
ciało było cały czas gotowe do działania - chociaż Annileen nie wiedziała, co nieuzbrojony
człowiek mógłby zdziałać przeciwko Tuskence i jej bandzie.
Tuskenka. Annileen przyglądała się A’Yark, którą wcześniej widziała tylko przez kłęby
dymu z gaśnicy, a inni tylko w panice. Z tego, co Annileen słyszała, Tuskenowie mieli ściśle
określone role społeczne. Mężczyźni walczyli; kobiety zajmowały się banthami. Na nielicznych
ilustracjach, jakie widziała, tuskeńskie kobiety miały jeszcze luźniejsze stroje od mężczyzn i
kaptury zarzucone na duże maski. Ale jednooka Tuskenka stojąca przed nimi była ubrana tak samo
jak inni, nie licząc bandolierów.
Ben wskazał na słońca zbliżające się do wzniesień zachodniej Jundlandii. Przemówił
prostymi słowami, podobnie jak Tuskenka.
- Wy zaatakowaliście. Osadnicy zaatakowali. Dzień się kończy. Rozejdziemy się. - Wskazał
na wschód, gdzie słychać było okrzyki i gwizdy po drugiej stronie wzgórza. - My odejdziemy i wy
odejdziecie. - I dodał złowieszczo: - Póki możecie.
A’Yark spojrzała na kij gaderffii w swoich dłoniach. Kiedyś należał do jej ojca i nie ocalił
go. Nie ocalił też jej syna. Należałoby zatopić jego koniec w ludziach, zmiażdżyć ich jego masą,
pogruchotać im kości lotkami. Włochata Twarz - Ben - mógł ją zabić. Ona by zginęła, ale inni by
przeżyli i odpłacili osadnikom.
Ale potem A’Yark pomyślała znów o tej magicznej broni, którą nosił mężczyzna, i
przypomniała sobie, kiedy widziała taką po raz ostatni. Chciała dowiedzieć się więcej, ale martwy
czarodziej nic by jej nie powiedział. A jeśli okrzyki ludzi po drugiej stronie wzgórza oznaczały, że
reszta Tuskenów zginęła, to A’Yark i inni nie mogą tu dłużej zostać.
Odwróciła się w stronę A’Deena. Oddała gaderffii jednemu z towarzyszy, po czym
podniosła ciało z ziemi.
- My odejdziemy i wy odejdziecie - powiedziała A’Yark - póki możecie.
- Czterdzieści osiem - oznajmił Mullen.
- Czterdzieści osiem! - Orrin spojrzał na dno kanionu, schodząc po skalnych stopniach. - To
liczba zabitych?
Mullen zaśmiał się. Ten rzadko słyszany, gardłowy odgłos zawsze działał jego ojcu na
nerwy.
- Nie licząc części ciała - odparł. - Niektórzy nieźle rąbnęli, spadając.
Orrin rozejrzał się dokoła. Rzeczywiście była to istna masakra. Szereg ciał Tuskenów wił
się po dnie wąwozu i znikał za zakrętem. Zagwizdał.
- Nie sądziłem, że aż tylu nas zaatakowało w oazie!
- Część była w obozach na wschód od Parceli. Jayla Jee ich widziała - wyjaśnił Mullen,
mówiąc o ich przyjaciółce w skoczku. - Pewnie czekali w odwodzie, żeby wziąć jeńców. Ale kiedy
ci z oazy uciekli, pobiegli razem z nimi.
Większość ochotników dotarła już na dół, żeby upewnić się, że żaden z rannych Ludzi
Pustyni nie będzie ich więcej nękać. Córka Orrina także tu była i przedzierała się właśnie przez
organiczny tor przeszkód u podnóża wschodniej ściany wąwozu.
- Obrzydliwe - stwierdziła Veeka, trzymając się za nos. - Wynośmy się stąd.
Zanim Orrin zdążył odpowiedzieć, z jego kieszeni dobiegł piskliwy dźwięk.
- Chwileczkę - powiedział, wyciągając komunikator. - Jak wygląda sytuacja, Niebo Jeden?
- Czysto, panie Gault - zatrzeszczał głos pilotki skoczka, której Orrin polecił zatoczyć
szerokie koło nad polem bitwy. - I zdaje się, że miał pan rację - dodała Jayla. - Annie Calwell i ten
włóczęga faktycznie tu byli, ale odjechali na zachód.
Na zachód? Orrin uniósł brwi. Czyżby do domu Bena? Parcela była na północ. Przez chwilę
zastanawiał się, czy nie ruszyć za nimi, ale zbliżająca się grupa wiwatujących ochotników
przypomniała mu, co należy teraz zrobić. Wśród nich znajdował się dźwigający karabin Jabe,
poklepywany po plecach przez starszych osadników. Orrin wyłączył komunikator i uśmiechnął się.
- Trafiłeś jakiegoś, synu?
- Tak, proszę pana. To znaczy, tak mi się wydaje.
- Dobrze, wybierz sobie nagrodę i możemy się zbierać.
Rozpromieniony Jabe podszedł do dwóch stert metalu. Ochotnicy ułożyli osobno kije gaffii
i karabiny. Chłopak obejrzał się na Orrina.
- Myśli pan, że jest tutaj ten, którym zabito mojego tatę?
- Wielkie słońca, chłopcze! Skąd mam wiedzieć? Po prostu wybierz ten, który ci się podoba.
- Podczas gdy Jabe się zastanawiał, Orrin odszedł kawałek, żeby naradzić się z Mullenem. - Przyda
nam się coś z tego złomu?
- Nie, mamy tego potąd.
Jabe nachylił się nad stosem gaderffii i wyciągnął srebrzysty egzemplarz, krótszy od innych
i stosunkowo czysty. Veeka się zaśmiała.
- Akurat twój rozmiar, szczawiku. - Inni też zarechotali, widząc, jak chłopak się rumieni, po
czym otoczyli go, składając gratulacje.
Orrin rozejrzał się po polu śmierci. Tuskenowie w pełni na to zasługiwali, bez dwóch zdań.
Jego syn Varan, Dannar Calwell, nawet ta żona Larsa - wszyscy oni zostali dziś w jakimś stopniu
pomszczeni. Ale Orrin zdawał sobie sprawę, że wyrównanie rachunków tutaj wprowadzi zmiany w
ogólnym bilansie.
- Zedd szybko wróci do zdrowia? - spytał szeptem syna.
- Nie liczyłbym na to - odparł Mullen. - Doktor Mell zdążył ledwie rzucić na niego okiem,
ale mówił, że to może potrwać z miesiąc. Albo i dłużej. - Uniósł krzaczastą brew. - A co, myślisz,
że ta dzisiejsza historia może ściągnąć na nas kłopoty?
- Nie wiem - westchnął Orrin. Odwrócił się w stronę tłumu i spojrzał na Jabe’a. Chłopak
zawsze poza sklepem wyglądał na zadowolonego, ale teraz wprost nie posiadał się ze szczęścia.
Jabe zauważył Orrina i uniósł swoje lśniące trofeum, zbierając kolejną porcję owacji.
Orrin uśmiechnął się do niego. Ten chłopak naprawdę dorastał. Przyłączył się do oklasków.
- Dosyć tego, panowie - zawołał, wchodząc w środek tłumu. - Najpierw wyścigowcy
próbowali zepsuć nam zabawę, a potem Tuskenowie. Wracajmy do Parceli i pokażmy, że ciągle
umiemy świętować!
ROZDZIAŁ 20
A’Yark starannie układała jeden kamień na drugim. To było ważne, żeby wybrać
odpowiedni zestaw kamieni. Stos musiał przetrwać całą wieczność, utrzymując szczątki A’Deena
nad powierzchnią Tatooine. Przyszłość miała znaczenie tylko dla zmarłych.
Klan A’Yark nie chował swoich poległych. Było to zresztą niemożliwe, tutaj, w cieniach
Filarów, gdzie ziemia była tak twarda, że mogła skruszyć czubek każdego kilofa. Nie, A’Deen
spocznie na katafalku, chroniony przed dzikimi zwierzętami przez massiffy, tresowane gady, które
Tuskenowie wykorzystywali do pilnowania obozów. Wówczas pozostanie mu już tylko walka ze
słońcami - jego duch przeciwko ich duchom.
Ostatecznie ciało nawet najbardziej nieugiętego wojownika musiało ulec przed wiatrem.
Wtedy na jego szczątkach powstawał kolejny poziom, a rosnący w ten sposób kopiec zapewniał
miejsce spoczynku ciałom synów i wnuków wojownika. Ale groby przodków A’Deena były daleko,
w innych częściach pustkowi.
Tak więc tutaj, w wieczornych cieniach tego żałosnego miejsca, A’Yark w milczeniu
budowała samotny katafalk dla chłopca, który był wojownikiem przez niecały tydzień. Nie miał
potomków, którzy mogliby do niego dołączyć, ale jego duch przetrwa tak długo, jak kamienie
tworzące grobowiec. A’Yark wybierała uważnie. To było jej zadanie jako matki.
A’Yark była matką i wojowniczką zarazem. Tradycyjny niegdyś podział ról był luksusem,
na który klan nie mógł sobie pozwolić. Było ich po prostu za mało. Wszystko zmieniło się jednego
strasznego dnia trzynaście cykli wcześniej. Dzisiejsze straty były dotkliwe, ale to nic w porównaniu
z tym, co stało się w dniu, kiedy klan starł się z Huttami.
W dniu, w którym zginął Sharad Hett.
A’Yark przerwała pracę i zamyśliła się. Teraz mogła w miarę bezpiecznie oddać się
refleksjom. Pomyślała o broni Bena i wyobraziła sobie właściciela podobnej, którą kiedyś widziała.
Sharad Hett był ootmanem, Przybyszem z miejscowej legendy - ale dla A’Yark był realną postacią.
Stał się dla niej w istocie członkiem rodziny ze względu na innego człowieka, którego A’Yark
poznała wcześniej - K’Sheek.
A’Yark przyszła na świat jako K’Yark, najmłodsze z szóstki dzieci. Kiedy troje z jej
rodzeństwa zabrała zaraza, jej ojciec uzupełnił szeregi rodziny na drodze uświęconego tradycją
zwyczaju - porwania. K’Sheek, nazwana tak przez Tuskenów, którzy uprowadzili ją z pobliskiej
osady, była prawie dorosła, kiedy zamieszkała z rodziną A’Yark. A’Yark, która była wtedy jeszcze
dzieckiem, przypadł zaszczyt - a bardziej obowiązek - wpajania K’Sheek zwyczajów i mowy
Tuskenów.
Przy tej okazji A’Yark nauczyła się trochę tych niewyraźnych stęknięć, które osadnicy
nazywali słowami. Najwyraźniej dobrze je pamiętała, bo ten człowiek zwany Benem ją dzisiaj
zrozumiał. K’Sheek mówiła wiele ludzkich słów, w większości smutnych. Z czasem A’Yark
uświadomiła sobie, że jej nowa siostra żyła wcześniej wśród ludzi jako niewolnica. Życie wśród
Tuskenów także nie dało jej wolności, bo Tuskenowie - przywiązani do tej przeklętej ziemi - sami
nie byli wolni. Dla K’Sheek, bladej i mizernej, był to los gorszy niemal od śmierci. A’Yark często
się bała, że jej adoptowana siostra zniknie jak kamfora.
Ale, jak przekonało się wielu Tuskenów, w przypadku ludzi wątłe ciała często skrywały
niezłomnego ducha. Yark pozwalał zarówno A’Yark, jak i K’Sheek szkolić się w wojennym
rzemiośle. Słusznie zakładał, że K’Sheek nauczy się go szybciej - i bronił swoich córek przed
wszelką krytyką. „Przyjdzie taki dzień, kiedy wszyscy będziemy musieli walczyć - mówił
starszyźnie. Jest nas zbyt mało”.
Podczas gdy K’Sheek uczyła się tuskeńskich słów, obie siostry uczyły się walczyć. A’Yark
zauważyła, że w ludziach drzemią wielkie możliwości, a talent K’Sheek nieustannie ją zadziwiał.
Jednak wkrótce na horyzoncie miało pojawić się coś jeszcze bardziej zaskakującego.
Ochotnik.
Sharad Hett dobrowolnie wypuścił się na pustkowia, zdecydowany popełnić samobójstwo -
a raczej przystać do Tuskenów, co oznaczało praktycznie to samo. Osadnik uprowadzony siłą mógł
dołączyć do plemienia, tak jak K’Sheek; tu jednak sytuacja była inna. Tuskenowie sami wybrali
K’Sheek. Sharad Hett miał wielki tupet i należało go złamać.
Plemię A’Yark oczywiście próbowało.
Ale Sharad przetrwał wszystkie tortury i wyszedł z nich jeszcze silniejszy. Wśród
starszyzny słychać było głosy, że należał on do jakiejś pradawnej, obcej armii, obdarzonej
niezwykłymi mocami przez gniewne duchy. No i Sharad nosił potężną, magiczną broń, jakiej nie
miał żaden zwykły osadnik. Świecącą klingę z zielonej energii.
Z czasem Sharad otrzymał gaderffii i strój Tuskena i po raz ostatni pokazał swoją twarz
niebu. Pojął K’Sheek za żonę - nie z rozsądku, ale z uczucia - i wkrótce urodził im się syn,
A’Sharad. K’Sheek jednak nie zobaczyła, jak dorasta. Talent do walki to jedno, ale Tatooine pełna
była innych niebezpieczeństw. Niedługo po narodzinach jej syna K’Sheek pochłonęła burza
piaskowa.
A’Yark nie rozpaczała jednak po stracie siostry. Obecność dziecka na zawsze już związała
Sharada z Tuskenami. Chętnie korzystając ze swoich straszliwych zdolności i broni, Sharad został
przywódcą plemienia, szkoląc jednocześnie swojego syna.
A’Yark rzadko ich widywała w tamtych czasach. Po śmierci jej pobłażliwego ojca czekał ją
taki sam los jak wszystkie inne kobiety w plemieniu. Wyszła za mąż, urodziła dzieci. Ich grupa
rozrastała się, przyjmując niedobitki z innych klanów, i przez jakiś czas Tuskenowie byli silni.
Chaos zastąpiła dyscyplina. Przywództwo, coś, przeciwko czemu każdy Tusken z zasady się
buntował, powoli porządkowało ich życie, jako że Sharad w każdej sprawie potrafił postawić na
swoim.
Bali się go, to prawda. Ale też podążali za nim. Sharad nigdy nie uważał, że Tuskenowie są
przeklętym ludem. A z takim wojownikiem - właściwie czarodziejem - Tuskenowie mogli uciec
przed swoim przeznaczeniem i stać się naprawdę potężni.
Ale to także był tupet. Albowiem na Tatooine istniały też inne siły, potężniejsze od każdego
wojownika. Największy z Huttów, Jabba, z jakiegoś powodu podjudził plemiona Tuskenów z całej
Jundlandii do otwartej wojny z osadnikami - wojny, która pochłonęła życie najstarszego syna
A’Yark, liczącego sobie zaledwie sześć cykli. To wymagało zemsty, więc Sharad poprowadził jej
klan i inne do walki przeciwko Huttom. Ale Jabba rzucił wtedy do boju wielu niewolników i
mnóstwo Tuskenów zginęło tego dnia, łącznie z mężem A’Yark, Deenem. Nawet syn Sharada
przepadł, chociaż żaden z Tuskenów nigdy nie odnalazł jego ciała.
Był to zły omen - i sprawdził się. Prowizoryczny sojusz Tuskenów, zawarty z inicjatywy
Sharada, załamał się, a ocalałe klany rozpierzchły się po wzgórzach. A’Yark, matka z dwójką
małych dzieci, była zmuszona poskładać do kupy to, co pozostało z jej plemienia. Nieliczni
wojownicy, którzy przeżyli bitwę, byli okaleczeni, fizycznie i psychicznie; mogli nosić gaderffii,
ale nie byli w stanie dowodzić innymi. Sharad nie pozostawił następcy.
A’Yark nie starała się o rolę przywódcy. Miała wystarczająco dużo roboty, dbając po prostu
o to, żeby klan miał co jeść. Ale kiedy nikt inny nie sięgał po władzę, zrobiła to ona. W końcu było
to plemię jej ojca; widzieli ją już wcześniej wśród wojowników. A jej zdziesiątkowany lud, jeszcze
lepiej niż dawniej, zrozumiał znaczenie swojej dewizy: „Każdy, kto ma dwie ręce, może trzymać
gaderffii”.
W ciągu dekady po śmierci Sharada ofiar wciąż przybywało. A’Yark także ich nie uniknęła
- straciła kolejnego syna, a potem oko, w wyniku infekcji, jaka wdała się w ranę. Kryształ, który
tkwił teraz w jego miejscu, był podarunkiem od Sharada. Bardziej jednak ucierpiał duch jej klanu.
Po tym, jak potężniejsza od nich banda Tuskenów kilka lat wcześniej zniknęła dosłownie z dnia na
dzień, pozostawiając po sobie tylko resztki obozowiska, jej grupa stawała się coraz bardziej
bojaźliwa. A’Yark próbowała wskrzesić w nich ducha własnym przykładem, a później śmiałymi
wyczynami, takimi jak poranne napady. Jednak po dzisiejszym dniu to nie było możliwe. Rzeźbiarz
nie miał już gliny.
A’Yark popatrzyła na namioty między kamiennymi wieżami. Jej współplemieńcy błąkali się
niczym zjawy, jakby czekając na ostateczny cios. Nie było sposobu, by uniknąć takiego uderzenia.
Pozostało jedynie siedmiu wojowników zdolnych do walki - ci, których wyprowadziła z wąwozu. A
oni przeżyli tylko dlatego, że tchórzostwo kazało im uciekać szybciej niż innym.
A’Yark nie miała nic przeciwko temu, żeby uzbroić resztę klanu. Ale nawet gdyby dać
strzelbę każdej matce, każdemu starcowi i dziecku, perspektywy były marne. Tuskenowie się nie
szkolili; zyskiwali doświadczenie tylko poprzez walkę. Prędzej zginą, niż się czegokolwiek nauczą.
Nie, opór był bezcelowy. Klan musiał się rozproszyć, a jego członkowie przyłączyć się do
innych grup, gdzie nie mieliby żadnej pozycji ani statusu. Chyba że...
A’Yark podniosła wzrok, zaskoczona. Tak. Poprzednim razem, kiedy jej lud był w równie
rozpaczliwej sytuacji, Sharad wykorzystał swoje zdolności, by nim pokierować. A nawet
zjednoczył większe grupy wokół siebie. Z podobnym przywódcą klan A’Yark mógłby stać się
czymś więcej niż niedobitkami potężnego niegdyś plemienia. Jej grupa mogłaby stworzyć zaczątek
nowego zjednoczonego frontu, który raz na zawsze zniszczyłby osadników - pod wodzą nowego
Sharada.
Pod wodzą „Bena”.
Jeśli Ben był nowym Sharadem, Tuskenowie nie mogli dopuścić, żeby sprzymierzył się z
osadnikami. Ale gdyby udało się sprawić, żeby przyłączył się do Tuskenów? Trzeba by go zmusić;
wcześniej w oazie użył przecież przemocy wobec jej współplemieńców. Ale jak to zrobić?
Ben najwyraźniej starał się chronić sklepikarkę, ale nie było szans na wykorzystanie jej jako
środek przymusu. Kolejny atak na oazę nie wchodził w grę. Ludzie to dziwne stworzenia, które
przywiązują się do niepotrzebnych istot i rzeczy. Być może był ktoś jeszcze na Tatooine, kogo Ben
chciał chronić za wszelką cenę.
Nawet gdyby sam miał zostać Tuskenem.
Otwierając szeroko jedyne oko, A’Yark postanowiła się tego dowiedzieć. Wola i energia
napełniły znów jej wycieńczone ciało. Jeśli istniał jakiś środek nacisku, A’Yark go odkryje - i
wykorzysta.
Ale najpierw musiała ułożyć swoje najmłodsze dziecko do snu.
ROZDZIAŁ 21
Ben nie mówił zbyt wiele podczas drogi powrotnej z wąwozu. Annileen - wręcz przeciwnie:
zadawała jedno pytanie za drugim, podczas gdy ich skuter repulsorowy przecinał wydłużające się
cienie zachodniej Jundlandii: Co wydarzyło się w sklepie z Ulbreckiem? Czyje imię wyjawiła ci ta
Jednooka - A’Yark? I skąd je znałeś, skoro jesteś na Tatooine nowy?
Nie odpowiedział na żadne z nich, udając, że nic nie słyszy poprzez wycie silnika skutera. A
może rzeczywiście tak było? Annileen coraz bardziej zwalniała, pewnie licząc na to, że zdoła
wytrącić mu ten argument z ręki. Nie zadziałało.
- Tracimy wysokość - zauważył w pewnej chwili.
Cóż, to prawda, przyznała mu w myśli rację. W miarę jak kierowali się ku jego domostwu,
Annileen czuła, że brzemię wydarzeń tego dnia coraz bardziej ją przytłacza.
- No, jesteśmy na miejscu - zdecydowała wreszcie, hamując. Nieco wcześniej, w pobliżu
wąwozu, zastanawiali się przelotnie, czy nie wrócić do Parceli po jego eopie, jednak szybko
zapadał zmrok - i nawet jeśli w pobliżu nie było widać śladu Tuskenów, to Ludzie Pustyni nadal
byli na Tatooine. Ona i Ben nie mogli o tym zapominać. Nie mówiąc już o tym, że w ciemności
polowały tu także inne drapieżniki.
- Dziękuję - powiedział mężczyzna, zeskakując ze skutera, zanim jeszcze ten całkiem się
zatrzymał. Annileen obrzuciła wzrokiem całe obejście. Wyglądało na to, że uporządkował nieco
otoczenie, ale efekt nie był powalający. - Zabiorę jutro Rooh skoro świt, więc nikt się nawet nie
zorientuje, że wróciłem.
Annileen zsiadła ze skutera i ruszyła za nim.
- Słuchaj, gdybyś chciał oszczędzić sobie spacerku, to wiesz... moja propozycja wciąż jest
aktualna. Mam wolny pokój gościnny i byłoby mi miło, gdybyś...
- Nie! - uciął, ale po chwili, zawstydzony swoją nieuprzejmością, dodał grzeczniejszym
tonem: - To znaczy, jestem pewien, że po tym wszystkim będziesz musiała poświęcić rodzinie i
sklepowi całą swoją uwagę. Ostatnie, czego ci potrzeba, to jakiś plączący się pod nogami...
- To ja o tym zadecyduję - weszła mu w słowo, wracając myślą do wieczornych zwyczajów
mieszkańców oazy. Czy naprawdę przyszłoby im do głowy przesiadywać w spustoszonym przez
Tuskenów sklepie?
Cóż, może i tak, uznała po krótkim namyśle.
- No to... do zobaczenia - pożegnał się Ben i ruszył w stronę swojego domu. - Mam
nadzieję, że twój klient szybko dojdzie do siebie.
Annileen nachmurzyła się na wspomnienie rannego Rodianina.
- Biedny Bohmer - wyszeptała. - Też wcześniej o nim myślałam. Zawsze siedział sobie
cichutko w swoim kąciku, wpatrzony w przestrzeń. Nigdy nie powiedział mi, dlaczego, ale zawsze
zakładałam, że w jego życiu jest jakiś smutek i dlatego tak tam przesiaduje. Taka poważna rana...
Ben zatrzymał się i obejrzał na nią.
- To nie był smutek - rzucił.
- Co masz na myśli?
- No cóż, widziałem go dzisiaj, podobnie jak podczas moich pierwszych odwiedzin w oazie.
- Ben splótł dłonie razem. - Jestem pewien, że to nie był smutek. Tylko zadowolenie.
Annileen przyjrzała mu się w milczeniu.
- Skąd wiesz?
- To tylko... domysły - powiedział, wpatrując się niebieskimi oczami w zachodzące słońca. -
Ale widziałem wcześniej smutek... - wierz mi, wszystkie jego oblicza. Bohmer był zadowolony.
Napój, który przynosiłaś mu co rano, stolik, przy którym przesiadywał - to było jego miejsce we
wszechświecie.
- Ale tam został ranny...
- Chroniąc miejsce, które kochał. Sądzę, że się z tym pogodzi. - Ben odwrócił się i podjął w
milczeniu wspinaczkę na wzgórze.
Annileen wróciła myślą do tego, co mówił wcześniej o stracie. Borykał się z czymś, z
jakimś problemem - była tego pewna. I było to coś strasznego. A jednak wydawał się jednocześnie
taki spokojny, zrównoważony. Zrównoważony... w samym środku pustki.
Szukała odpowiednich słów, aż wreszcie zdecydowała się na krótkie pytanie:
- Kim jesteś?
Roześmiał się.
- Jestem Benem. Rozmawialiśmy już o tym.
Mówił poważnie - to nie były przekomarzanki. Annileen pokręciła głową.
- Domorosłym pustynnym filozofem, lekarzem i wybawcą, tak?
- Wybacz, ale nie zgadzam się z twoją wersją. I zapewniam cię, że kiedyś będziesz
wspominać to zupełnie inaczej.
Annileen zatrzymała się u stóp zbocza i wsparła ręce na biodrach.
- Jeśli chcesz znać moje zdanie, to marnujesz się tutaj. Ktoś taki jak ty powinien się czymś
zajmować. - Urwała, a po chwili, kierowana nagłym impulsem, wypaliła: - Albo mieć rodzinę i się
o nią troszczyć.
Ben przystanął i obejrzał się na nią przez ramię. Po jego ustach błąkał się blady uśmiech.
- No cóż, nigdy nic nie wiadomo. Może już mam rodzinę, o którą się troszczę?
Przewróciła oczami, a potem obróciła na pięcie i wskoczyła na siodełko skutera.
- Aha, chwileczkę! - zawołał za nią Ben. Sięgnął za pazuchę i wyciągnął z kieszeni
prostokątny przedmiot. - Przypomniałem sobie, że w całym tym zamieszaniu ciągle mam twój
datapad!
- Zatrzymaj go - poprosiła Annileen, odpalając silnik. - Potraktuj to jako prezent... z okazji
szalonego dnia.
- Ale safari... Twoje zgłoszenie...
- Nigdzie się nie wybieram - weszła mu w słowo. - Wystarczy, że mam nowy gatunek do
zbadania tutaj. - Zwolniła hamulec i odleciała z rykiem silnika.
To był dla Annileen stresujący dzień - gorszy był chyba tylko ten, w którym rodziła
ułożonego nóżkami do przodu Jabe’a. Wszystko jednak wskazywało na to, że jeszcze się nie
skończył.
Po odwiezieniu Bena zatrzymała się u doktora Mella. Kiedy upewniła się, że Bohmer śpi i
odpoczywa w Bestine, wróciła do domu, spodziewając się bałaganu w sklepie - i kolejnej awantury,
kiedy natknie się na Jabe’a. Jej syn wykręcił się od pracy, namówiony przez swoich rozwydrzonych
kolegów, i złamał jej zakaz, wypuszczając się za Tuskenami. Już drugi raz! Cóż, najwyraźniej
próba wydostania się na świat nogami do przodu była tylko przedsmakiem tego, co zamierzał jej
fundować.
Nie była zdziwiona, gdy zobaczyła, że w Parceli palą się światła, a przed sklepem parkują
śmigacze - nie zdołała jednak ukryć zaskoczenia na widok tego, co zastała w środku.
Owszem, amatorzy trunków byli na miejscu - i było ich tu więcej, niż widziała
kiedykolwiek wcześniej, jednak samo miejsce... wszędzie panował porządek! Ladę i półki
naprawiono, z podłogi zniknęły plamy, a asortyment wrócił na półki prawie dokładnie w te miejsca,
w których powinien był się znajdować. Zniknął nawet brzydki odór!
Leelee, jedna z nielicznych kobiet w głównie męskim towarzystwie, podniosła swojego
drinka i uśmiechnęła się do niej.
- Każdy, kto nie brał udziału w pościgu, wziął się do roboty - wyjaśniła. - Mieliśmy co
robić.
Annileen rozejrzała się podejrzliwie dookoła. Nie ufała nikomu, kto myszkował w jej
sklepie pod nieobecność Calwellów.
- Niczego nie brakuje?
- Poczęstowaliśmy się tym i owym, ale to chyba niewielka cena za coś takiego, co nie?
Annileen podeszła do przyjaciółki. Chociaż jako Zeltronka Leelee miała z natury rumianą
cerę, dziś jej policzki były wyraźnie zaczerwienione. Najwidoczniej impreza trwała już jakiś czas.
Annileen dostrzegła w tłumie męża jej przyjaciółki, Wallera, opowiadającego właśnie komuś
własną wersję ataku na Tuskenów.
- Z kim zostawiliście dzieciaki? - zapytała go.
- Z droidami strażniczymi - odpowiedział, wznosząc do niej w toaście pusty kufel. - Już po
Jednookim. Nie potrzebujemy teraz niczego oprócz droidów!
- Taak, dzisiaj - odchrząknął głośno zza baru Orrin. Wyglądał dziwnie nie na miejscu w
swoim eleganckim ubraniu i w fartuchu. Gość i barman zarazem, napełniał z uśmiechem
szklaneczki gości. Kiedy zauważył Annileen, skinął głową w stronę pustych butelek. - Panuję nad
sytuacją.
- Wcale nie. - Annileen podeszła do niego szybkim krokiem. - Daj mi coś, cokolwiek
zostało - powiedziała, siadając ciężko na stołku za ladą.
Orrinowi nie trzeba było dwa razy powtarzać.
- Byłaś tam, prawda? - Roześmiał się. - Annie, jesteś niesamowita. Jak to mawiał Dannar?
Nasza miss Adrennileen!
- Zawsze miał problemy z wymową - mruknęła, biorąc od niego szklankę. - Chyba właśnie
dlatego mnie zatrudnił. - Wychyliła drinka momentalnie i postawiła szklankę z powrotem na barze.
- A teraz... co sobie myślałeś, wyciągając z sobą Jabe’a?
Orrinowi zrzedła nieco mina, ale za chwilę przyszedł mu z pomocą młody głos:
- Nie obwiniaj go, mamo. To nie był jego pomysł.
Kiedy chłopak stanął przed Orrinem, matka spiorunowała go wzrokiem.
- Wyle Ulbreck zniknął, proszę pana - zameldował Jabe.
- Niech to szlag! - zaklął Gault, kręcąc głową. - Liczyłem na to, że utrę mu trochę nosa. -
Rozejrzał się dookoła i podniósł głos: - Teraz wszyscy już chyba wiedzą, że Zew Osadników się
sprawdza, co? To miejsce jest na to dowodem!
Podniosła się pijacka wrzawa, jednak Annileen zignorowała krzyki. Zeskoczyła ze stołka i
zastąpiła Jabe’owi drogę, nie pozwalając mu zniknąć w wiwatującym tłumie.
- Koniec z tym, mój drogi.
- Z czym?
- Jestem zbyt zmęczona, żeby wyliczać - burknęła, chwytając go za koszulę. - Zacznijmy
jednak od wąwozu. Zabijałeś!
- Tuskenów! - Chłopak zamachał teatralnie rękami. - To dzikusy, mamo! Nic nie warci!
- Nie tobie to oceniać - warknęła Annileen. - To nie szczury womp, do których możesz sobie
strzelać dla zabawy!
Jabe wyszarpnął się jej.
- Oni zabili tatę! Mało brakowało, a zabiliby dziś nas wszystkich!
- Wiem, ale...
- Nie ma żadnego ale! Przynajmniej nie siedziałem z założonymi rękami! - W oczach
chłopca lśnił gniew. - A ty, czy zrobiłaś coś po śmierci taty?
Annileen zamarła, wpatrując się w swoje dziecko z niedowierzaniem. Z każdym dniem był
coraz bardziej podobny do Dannara, nawet jeśli zachowywał się w zupełnie jej obcy sposób.
- Owszem, zrobiłam coś po jego śmierci - powiedziała wreszcie. - Otworzyłam nazajutrz
sklep. - A potem, nieco bardziej oschle, dodała: - Tak jak on by sobie tego życzył.
Jabe przepchnął się obok niej. Nie zatrzymywała go. Przystanął przy barze, żeby
porozmawiać z Orrinem - specjalnie głośno, żeby go słyszała, była tego pewna.
- Więc teraz, kiedy Zedd się rozłożył, masz w swoim zespole obsługi skraplaczy wolne
miejsce. Jakby co, możesz na mnie liczyć.
- Wcale nie może! - zawołała Annileen.
Orrin wytarł ręce w ścierkę i uśmiechnął się krzywo do chłopca.
- To ona ma ostatnie słowo, synu. Przykro mi. - Skinął Annileen głową, ale nie
odpowiedziała. Chwilę później pochylił się w stronę nastolatka i dodał ciszej: - Ale jestem pewien,
że będziesz mógł mi się przysłużyć w inny sposób.
Annileen wzniosła ręce.
- Możesz mu się przysłużyć, sprzątając dziś to, co zostanie z tego miejsca. O ile mi tej budy
nie rozniosą. Skończyłam. - Zgarnęła z półki tackę z posiłkiem do podgrzania i otwartą butelkę, a
potem przepchnęła się obok syna i zaczęła się przedzierać przez tłum w stronę przejścia
prowadzącego do części mieszkalnej.
Odgłosy zabawy rozbrzmiewały w Parceli i w jej domu jeszcze długo w noc, ale Annileen
prawie ich nie słyszała. Zjadła i resztką sił dowlokła się do łóżka. Kiedy przyłożyła głowę do
poduszki, pojawiła się jeszcze ostatnia myśl: że po powrocie nie widziała nigdzie w pobliżu Kallie.
Była jednak zbyt zmęczona, żeby martwić się kolejną rzeczą i natychmiast zapadła w głęboki sen.
Medytacja
Nie wiem, ile widzisz stamtąd, gdzie teraz jesteś, Qui-Gonie, ale wątpię, żebyś pozazdrościł
mi dzisiejszych przejść.
Powtarzam: nie, nie chciałem, żeby zrobiła się z tego jakaś afera. Nie musisz mi
przypominać, co mawiał nasz wspólny nauczyciel. Nie pragnę podniet ani przygód... czy może
raczej, jak on by to ujął, przygód ani podniet nie pragnę. Poszedłem tam po wodę - i nie
spodziewałem się, że coś się wydarzy. Nie powinno było do tego dojść. To wszystko.
Wydawało mi się, że będę miał kłopoty, kiedy wpadłem na tego staruszka od wypadku w
Anchorhead - chyba jest stałym bywalcem Parceli - ale kiedy okazało się, że mnie nie pamięta,
uznałem, że mi się upiekło.
Ale zamiast tego... trafiłem w sam środek zamieszek i lokalnej wojny. I zapomniałem
całkiem o wodzie. A także o moim eopie.
Czy za każdym razem, kiedy wychodzę z domu, musi dochodzić do incydentu na skalę
galaktyczną? Bo jeśli tak, to lepiej, żebym tu siedział i nigdzie się stąd nie ruszał. Serio, to dla mnie
żaden problem.
Chociaż z drugiej strony... naprawdę dobrze się stało, że tam byłem - zważywszy na to, do
czego doszło w sklepie. Mam natomiast mieszane uczucia co do drugiej części popołudnia - pogoni
za Jabe‘em. Nie mogłem nic zrobić. To takie trudne - obserwować podobne wydarzenia i nie móc
interweniować...
Sądzę jednak, że wołałbym być świadkiem i nie reagować, niż żeby w ogóle mnie tam nie
było. Tracę tak wiele rzeczy, które dzieją się w innych miejscach... Nie mogę udawać, że nic nie
widzę. To nie w moim stylu.
A skoro już mowa o tym, co widziałem... nie wiem, czy podoba mi się taki Orrin Gault, z
którym miałem dzisiaj do czynienia. Zdaję sobie sprawę z tego, że po ataku musiał jakoś zachować
twarz, ale ten człowiek ma tu cholernie dużą władzę. Wie, że ludzie go słuchają, więc powinien
zdawać sobie sprawę z tego, że wiąże się z tym bardzo duża odpowiedzialność.
Może zresztą jestem zbyt surowy w swoim osądzie... Zachowywał się tak, bo jego rodzina i
przyjaciele byli w niebezpieczeństwie. A jednak wiemy obaj aż za dobrze, do czego może
doprowadzić zasłanianie się takimi wymówkami.
Tuskenowie... cóż, to była jeszcze jedna niespodzianka. Ale może nie powinno to wcale być
dla mnie zaskoczeniem. Dawno temu spotkałem mężczyzną, którego znała A‘Yark i słyszałem o nim
różne opowieści. Muszę sobie przypomnieć więcej szczegółów. Może nieco później.
No i jest jeszcze Annileen.
Miałem ochotę powiedzieć o niej „nieustraszona Annileen” - bo wydaje się zdolna do
stawienia czoła wszystkiemu, co może się wydarzyć na tej planecie. To właśnie taki jak ona
powinienem być - świadom każdego rodzaju tutejszych niebezpieczeństw. Ta kobieta radzi sobie z
nimi bez trudu, i wcale nie dlatego, że jest nieustraszona, ale dlatego, że wie, iż musi dać sobie
radę, musi troszczyć się o swoich bliskich - o wszystkich.
To nie jest zły wzór do naśladowania. Wydaje mi się, że gdybym musiał, potrafiłbym zostać
„nieustraszonym Kenobim”.
Jeśli zamierzam żyć dalej - a obaj wiemy, że nie mam innego wyjścia - powinienem znaleźć
sposób, żeby przestać roztrząsać wszystko, co się wydarzy, i ubolewać nad tym. Owszem, odczuwam
ból, ale ostatnio zbyt wiele zadaję go sam sobie.
Tak jak teraz. Widzisz? Znowu to samo. Obiecałem sobie, że ostatni raz o tym wspomnę, a
teraz znowu bezskutecznie próbuję wyrzucić to z pamięci. Będzie znacznie lepiej, jeśli przestanę o
tym myśleć raz na zawsze i spróbuję jakoś z tym żyć.
Tak jak Annileen. Wydaje mi się, że mogę się od niej czegoś nauczyć.
A mimo to, kiedy o niej myślę, muszę brać pod uwagę, że... Chwileczkę.
Moment.
Ktoś tu jest!
ROZDZIAŁ 22
- Kenobi.
Zaspana Annileen przetarła oczy.
- Co takiego?
- Kenobi - powtórzyła Kallie, uśmiechając się promiennie znad kubka niebieskiego mleka. -
Tak się nazywa.
- Co takiego? - Annileen łypnęła na swoją córkę spode łba. Wstała, jak zwykle, o
barbarzyńskiej porze, wciąż mając w pamięci, że zeszłego wieczoru nie widziała Kallie, jednak jej
latorośl znalazła się i teraz siedziała z nią przy stole w kuchni. Wydawała się całkiem rozbudzona i
aż ją nosiło, taka była podniecona.
- Tak się nazywa! - zaszczebiotała znowu.
- Nazywa? Kto?
- Ben!
Annileen podeszła do niej.
- Skąd wiesz?
- Była u niego! - zawołał ze spiżarni Jabe.
Annileen odwróciła się w stronę blatu kuchennego, na którym stał przygotowany przez jej
syna, zbawiennie mocny kaf. Upiła łyk wściekle gęstej cieczy i wróciła do stołu.
- No i? Słucham.
- Poszła do niego - powtórzył Jabe, podchodząc do stołu z talerzem. Miał przekrwione oczy
i wyglądał, jakby spał w ubraniu. - Do domu Bena.
Annileen zagapiła się na niego z otwartymi ustami.
- Zanim go wczoraj odwiozłam?
- Nie. - Kallie pochłaniała swoje śniadanie łapczywie jakby nigdy nic. - Po tym, jak wrócił.
Kiedy ty odjechałaś.
- Chwileczkę. - Annileen pokręciła z niedowierzaniem głową. - Spałaś u niego? - spytała.
- Sama - dorzucił Jabe, narażając się na gniewne spojrzenie siostry.
- Spałaś? Sama? - Annileen zadygotała. - Z Benem?
Kallie uśmiechnęła się pod nosem.
- Spokojnie, mamo. Masz oczy jak Rodianin.
Annileen z trudem oparła się chęci, żeby wybiec na zewnątrz i zacząć wrzeszczeć. Zamiast
tego dolała sobie kafu i usiadła przy stole obok podśmiewającego się z siostry Jabe’a.
- No dobrze - powiedziała, ze znużeniem pocierając czoło grzbietem dłoni. - Mów od
początku.
Kallie zaczęła wyjaśniać:
- Wyprowadziłam LiteVana, tak jak kazałaś... żeby pozbyć się ciał.
- To znaczy, ludzie Orrina nam pomagali, żebyś nie musiała tego robić sama! -
dopowiedział Jabe.
- To było straszne, mamo. Od tego zapachu dewbacki dosłownie świrowały! A ja prawie
zwymiotowałam. - Kallie zmarszczyła nos. - Kiedy tam dotarłam, zostawiłam paletę repulsorową i
uciekłam. Wierz mi, wolałabyś już jej po tym wszystkim nie używać.
Cóż, kolejny wydatek, westchnęła w duchu Annileen i zmarszczyła czoło.
- I co dalej?
- Potem przeleciałam do Wąwozu Hantera, ale wtedy było już po wszystkim. Śmigacze się
rozlatywały. I zobaczyłam was, lecących do domu Bena. Chciałam się upewnić, że nic się wam nie
stanie...
- I dlatego nas śledziłaś?
- Próbowałam... ale twój skuter jest znacznie szybszy niż Lite Van. Kiedy tam dotarłam, już
cię nie było.
- Skoro mnie nie było, skąd wiedziałaś, że w ogóle dotarłaś tam gdzie trzeba? - wytknęła jej
Annileen.
Kallie wskazała na wiszącą nad blatem mapę.
- Zakreśliłaś to miejsce tamtego dnia po powrocie do domu.
- Równie dobrze mogłam zaznaczyć jamę sarlacca, żeby jej unikać!
- Ale tak nie było - odparła rezolutnie Kallie. - A poza tym sama mówiłaś mi o zasłonie w
drzwiach.
Annileen skrzywiła się kwaśno.
- I co, rozmawiałaś z nim? Nie mogę uwierzyć, że zawracałaś mu głowę, podczas gdy...
- Och, wcale nie wiedział, że tam byłam - wyjaśniła beztrosko Kallie. - A przynajmniej tak
mi się zdaje. Ja tylko... kręciłam się w pobliżu.
Annileen zatrzymała się w pół ruchu; nogi jej krzesła zazgrzytały o kamienną posadzkę.
- Szpiegowałaś go?
- Prawie nic nie widziałam...
- Nic mnie to nie obchodzi! - Annileen wzniosła ze zgrozą wzrok do sufitu. - Naruszyłaś
jego prywatność!
Jabe pokręcił głową między jednym a drugim kęsem.
- Ale fajnie, że tym razem to nie ja nabroiłem!
Kallie prychnęła kpiąco.
- Zamknij się!
- Chwileczkę - ucięła kłótnię Annileen, odwracając się do dzieci. - Sądziłaś, że tam jestem,
prawda? W jego domu?
Kallie zarumieniła się lekko.
- No... przeszło mi to przez myśl.
- A więc podsłuchiwałaś pod drzwiami?
- To nie są drzwi! - zaprotestowała dziewczyna. - Tylko zasłona. A poza tym nie stałam tam
za długo...
- To znaczy jak długo?
- No... kilka godzin.
Annileen spiorunowała ją wzrokiem.
- Kilka godzin?!
- Chciałam się upewnić, że nie jesteście w, eee... innym pokoju - wyjaśniła Kallie z
niepewnym uśmiechem. - A poza tym usłyszałam pewne interesujące...
- Nie obchodzi mnie, co usłyszałaś! - przerwała jej ostro matka. - Mogłaś zginąć! Sama, w
nocy...
- Ale tak się nie stało.
Annileen pokręciła głową. Kiedy w grę wchodziły dzieci, nie było dobrych odpowiedzi. Raz
za razem kłóciła się z nimi o kwestie bezpieczeństwa, bo jedno i drugie uważało, że
niebezpieczeństwo, z którego wyszło się cało, wcale nim nie było.
Co więcej, wszystko pogarszało naruszenie czyjejś prywatności na taką skalę - całkiem
nowe dokonanie w karierze jej dzieci. Jak Kallie mogła w ogóle pomyśleć, że coś takiego jest
dopuszczalne? Annileen wymacała dłonią oparcie krzesła i opadła na nie ciężko.
Kallie zinterpretowała nieobecną minę matki jako sygnał do podjęcia przerwanej opowieści:
- Nazywa się Kenobi - powtórzyła.
- Czy ktoś tak do niego mówił?
- Sam siebie tak nazwał - wyjaśniła Kallie. Nie widziałam, z kim rozmawia, ale
wypowiedział to nazwisko. Siedział tam po prostu i opowiadał o tym, jak spędził dzień, o ludziach,
których spotkał i o Tuskenach.
Annileen przyjrzała się jej podejrzliwie.
- Nie zmyślasz tego wszystkiego? - Spróbowała powtórzyć imię: Ben Kenobi. Znała
nazwiska wszystkich swoich klientów od lat i akurat to widywała już nieraz, zapisywane na
rachunkach na różne sposoby.
Jabe wytarł z talerza resztki sosu.
- W okolicy jest całkiem sporo Kenobich. W pobliżu Kanionu Bildor mieszka para, która...
- Był taki pilot wyścigowy! - weszła mu w słowo podekscytowana Kallie.
- Wcale nie, on był Muunem!
- Nie zaczynajcie, proszę - westchnęła znużona Annileen. - I tak już mnie boli głowa.
Powtórz mi po prostu, o czym on mówił, Kallie. Wszystko.
Kallie otarła wąsy z niebieskiego mleka i uśmiechnęła się chytrze.
- Wydawało mi się, że przed chwilą martwiłaś się o jego prywatność?
- Na to już trochę za późno. Słucham.
Kallie opowiedziała jej - najlepiej jak umiała - to, co zapamiętała z tej osobliwej wizyty:
„Ben Kenobi” był wytrącony z równowagi swoją bytnością w Parceli. Był zdenerwowany faktem,
że wdał się w konflikt. Zaniepokoiło go to, co widział w Wąwozie.
A kto by nie był zdenerwowany? - pomyślała przelotnie Annileen. Ben nie był też
zachwycony tym, w jaki sposób Orrin zareagował na atak. Słysząc to, Jabe przewrócił oczami. A
potem, według słów Kallie, Ben wspomniał o „Nieustraszonej Annileen”.
- I co dalej? - zapytała kobieta.
- To już wszystko - wyjaśniła Kallie. - Usłyszał mnie... albo coś czy kogoś, więc pobiegłam
do stóp wzgórza, do miejsca, gdzie zostawiłam LiteVana.
Jabe prychnął kpiąco.
- Czy wyleciał za tobą z wielkim tasakiem?
- Nie. - Kallie wzruszyła ramionami. - To znaczy, nawet jeśli tak było, to nie widziałam. -
Przygryzła wargę. - Ale teraz, kiedy o tym myślę, uważam, że zobaczyłam coś innego...
Annileen niemal bała się zapytać, co takiego.
- To znaczy?
- Hm, tak jak już mówiłam, siedział plecami do mnie, zwrócony twarzą w stronę swojej
skrzyni... I wydaje mi się, że coś trzymał w rękach... coś niezwykłego. Mówił coś o odłożeniu tego,
a potem to zrobił.
Jabe wpatrywał się w nią natarczywie.
- Co to było?
- Powiedziałabym ci, gdybym wiedziała - odburknęła Kallie.
- Kretynka.
Annileen usiadła prosto.
- „A mimo to, kiedy o niej myślę, muszę brać pod uwagę, że...”. - Podniosła wzrok i
parsknęła: - Co to, na Wielką Jamę, miało znaczyć? Jesteś pewna, że nic więcej nie powiedział?
- To znaczy, o tobie?
- Kallie!
- Nic - przyznała niechętnie dziewczyna, opierając łokcie na stole. - A o mnie wcale nic nie
mówił - poskarżyła się.
Jabe uśmiechnął się złośliwie.
- Co za niewdzięczność! Po tym wszystkim, jak go ocaliłaś i w ogóle...
Kallie prychnęła gniewnie.
- No właśnie!
Annileen próbowała się w tym wszystkim połapać.
- I nikogo tam nie było?
- Wydaje mi się, że nie, ale... nie jestem pewna.
Annileen rozważała w myśli wszystko, co przed chwilą usłyszała. Mógł rozmawiać z kimś
przez komunikator... jednak łączność na terenie Jundlandii była często kiepska. A może coś komuś
dyktował? Albo nagrywał?
Albo miał tę sekretną rodzinę, o której wspominał... Co takiego mógł trzymać, podejrzany
przez Kallie? Może jakąś pamiątkę, która przypominała mu o porzuconej rodzinie? To mogłoby
wyjaśniać ten smutek, którym czasami zdawał się emanować.
Jabe miał na to zgoła inne wytłumaczenie:
- Dla mnie to brzmi całkiem, jakby był obłąkany - zawyrokował, wstając od stołu i
zabierając swoje nakrycie. - Szurnięty czubek, siedzący w dziczy i gadający od rzeczy sam do
siebie.
- Nie znasz go - ofuknęła syna Annileen. - Nie mówiąc już o tym, że ten szurnięty czubek
ocalił nam życie i pomógł mi odnaleźć cię w kanionie!
- Chociaż nic mi nie groziło - odparł buńczucznie Jabe, wycierając ręce. - Martwiłem się, że
ty jesteś w gorszym niebezpieczeństwie, przebywając z nim sam na sam!
Annileen spuściła wzrok.
- Nie byliśmy sami, kiedy zjawili się Tuskenowie.
- Nie chodziło mi o to - poprawił ją Jabe. - Co ty w ogóle o nim wiesz?
- Niewiele. - Annileen zamyśliła się na chwilę, a potem się roześmiała. - Już wiem! On cię
słyszał, Kallie! Wiedział, że tam jesteś. Robił to wszystko na pokaz!
Dziewczyna wstała od stołu.
- Myśl sobie tak, jeśli chcesz, ale ja uważam, że Ben Kenobi myśli o tobie. - Mijając matkę,
poklepała ją po ramieniu.
Annileen ujęła głowę w dłonie.
- Nie wierzę. Wychowałam sadystę i podglądaczkę! Czyżby obojgu moim dzieciom rozum
odjęło?
Stojąc w drzwiach z siostrą, Jabe odpowiedział:
- No, nie wiem, mamo. To ty wypuściłaś się za Tuskenami ze starym świrusem.
Kiedy jej dzieci wyszły, Annileen siedziała jeszcze przez jakiś czas bez ruchu przy stole.
- Nie jest obłąkany - szepnęła, marszcząc czoło. - Po prostu... lubi mówić do siebie. -
Odstawiając kubek, postanowiła wszystko przemyśleć jeszcze raz nieco dokładniej, po czym
natychmiast zasnęła na siedząco.
ROZDZIAŁ 23
- Król Jundlandii!
Orrin skinął tylko głową i pomachał, kiedy opuszczająca oazę rodzina minęła go,
pozdrawiając. Nie było sensu silić się teraz na skromność. Osadnicy wygrali dzień wcześniej
najważniejszą bitwę i wieści o niej szybko się rozeszły. Już Orrin dopilnuje, żeby dotarły także do
Devaronian w Mos Eisley. Kiedy dowiedzą się, że pomścił ich partnera, to może będzie mógł liczyć
na kontrakt w hotelu.
Chociaż świętowali do późna, Orrin zerwał się wcześnie rano, pragnąc rozpocząć ten nowy,
dobry dzień najwcześniej, jak to możliwe. Jak dotąd, wszystko przeszło jego najśmielsze
oczekiwania. Wszyscy wokół wiedzieli, że tego dnia tygodnia można go w godzinach pracy zastać
w Parceli, więc odwiedzało go tam wiele osób. Uznanie ze strony sąsiadów było miłe, ale - co
ważniejsze - ludzie, których zamierzał rekrutować, sami teraz przychodzili do niego, żeby zapisać
się do służb ochrony Funduszu.
Sukces się opłacił.
Nie mógł pozwolić, żeby coś zepsuło mu dzisiaj humor. Nawet kiedy Ulbreck zjawił się w
Parceli po śniadaniu, uzbrojony w nową porcję opowieści, żeby zanudzać nimi klientelę lokalu.
Orrin zamierzał zaczekać, żeby zacząć z nim znowu temat Zewu Osadników - kiedy już skończą się
klienci, których stary mógłby torturować.
Nie zamartwiał się też zbytnio kosztownym spotkaniem z Gloamerem. Zabawne, że chociaż
większość szkód, jakie wyrządzili Parceli Tuskenowie, została już naprawiona, tę najbardziej trwałą
spowodowała jego własna, zepsuta córeczka, wpadając X-31 Annileen na ścianę. Naprawy
skutecznie unieruchomią śmigacz Calwellów na dobre kilka tygodni. Orrin bardzo chętnie
pożyczyłby jej jakiś swój pojazd, jednak dał jeden z nich Veece, której śmigacz był obecnie w
jeszcze gorszym stanie. Może i lepiej się stało - spowolnienie tempa jazdy dobrze jej zrobi.
Nie, jedyną rzeczą, która martwiła go w tej chwili, była Stara Jedynka. Jego technicy
potwierdzili to, co sam już wcześniej podejrzewał - mechanizm skraplacza miał się całkiem nieźle
(Pretorminy były bardzo odporne), jednak ustawienia Dannara zostały bezpowrotnie utracone.
Pierwsza próbka okazała się, zdaniem Orrina, najzwyczajniejszą w galaktyce mieszanką dwóch
części wodoru i jednej - tlenu. Kolejne próby nie przyniosły wcale lepszych wyników... a jemu się
to nie podobało.
Jednak dziś nie mógł sobie pozwolić na zawracanie głowy podobnymi drobiazgami. Każdy
z odwiedzających Parcelę a to miał do niego interes, a to chciał mu złożyć gratulacje - Orrin dostał
nawet ciasto! Teraz, kiedy zobaczył zbliżającą się na piechotę z południowego zachodu postać,
zastanowił się, czego może się po niej spodziewać.
Jak tylko jednak rozpoznał delikwenta, skrzywił się w duchu. Cóż, to będzie ciężka
przeprawa, uznał, wzdychając. Wstał jednak i pomachał uprzejmie ręką na powitanie.
- Halo! Kenobi! Benie Kenobi!
Przez chwilę wydawało mu się, że zakapturzona postać zniknęła za wydmą, jednak kiedy
lepiej się przyjrzał, zorientował się, że Ben po prostu uklęknął, żeby poprawić cholewkę buta.
- Tak właśnie myślałem, że to ty - przywitał go Orrin.
Ben wyprostował się, a kiedy Gault potrząsnął gwałtownie jego dłonią, bąknął:
- Wybacz. Wydawało mi się, że powiedziałeś...
- Ben Kenobi - tak się nazywasz, prawda?
Mężczyzna spuścił wzrok, rozejrzał się, a potem znów spojrzał na Orrina.
- Tak, tylko...
- Tylko co? - Orrin uśmiechnął się do niego.
- Jestem po prostu ciekaw, skąd o tym wiesz.
- Ach tak? - Gault roześmiał się głośno i klepnął Bena mocno w plecy. - Dowiesz się, kiedy
wejdziesz do środka. - Odwrócił się w stronę sklepu, zachęcając przybysza, żeby ruszył za nim.
- Może innym razem. - Ben machnął ręką, wskazując zabudowania na tyłach sklepu. - Nie
zamierzałem zaglądać do środka. Przyszedłem tu po moje eopie...
Przerwał mu dobiegający z Parceli wysoki okrzyk:
- Ben!
Mężczyzna spojrzał w stronę, z której dobiegł głos, i zobaczył w drzwiach sklepu Kallie;
dziewczyna machała do niego entuzjastycznie. Za nią stała, sprawiająca wrażenie lekko
zakłopotanej, Annileen.
- Chyba jednak wejdziesz do środka, brachu. - Orrin położył Benowi dłoń na ramieniu. -
Kenobi... Wiesz, był tu taki jeden Kenobi, w pobliżu Arnthout. Sprzedawał cewki tłumików do
repulsorów. Może jakiś twój krewny?
- Możliwe. - Ben uśmiechnął się zdawkowo, zaciskając zęby, podczas gdy Orrin prowadził
go do wejścia.
Kallie wyszła, żeby się z nim przywitać, z szerokim uśmiechem na twarzy.
- Rooh na ciebie czeka, Ben.
Annileen podeszła do córki, położyła jej ręce na ramiona i obróciła ją w stronę wejścia.
- Zapraszam z powrotem, moja panno. Bez dyskusji.
Kallie obejrzała się na Bena, szczerząc zęby, a potem znikła bez protestów w środku. Orrin
roześmiał się dobrodusznie, a Ben spojrzał na Annileen.
- Naprawdę, przyszedłem tylko po moje eopie...
- Bzdura - uciął Orrin. Już ośmiu opornych członków Zewu Osadników dołączyło do nich
dzisiaj... - może Ben będzie tym dziewiątym? - Coś do picia dla naszego nowego sąsiada! -
Przytrzymał Benowi drzwi. Mężczyzna wszedł do środka, ale Annileen natychmiast zastąpiła mu
drogę i spojrzała w oczy.
- Zanim wejdziesz... chciałam cię przeprosić.
- A za cóż to takiego? - zdziwił się Ben, przystając w progu Parceli.
- Kenobi!
Na dźwięk swojego nazwiska, wykrzykiwanego przez grupkę ludzi tłoczących się przy
barze, wybałuszył oczy, ale nie było już odwrotu - Orrin pchnął go w głąb sklepu.
Leelee Pace podniosła wzrok znad swoich sprawunków i zamachała do niego radośnie.
- Witaj, Benie Kenobi!
Siedzący nieco dalej, w jednym z boksów, doktor Meli tłumaczył swojej latorośli:
- To właśnie Ben Kenobi. Podejrzewam, że on także jest lekarzem!
A sterczący przy barze Jabe łypnął tylko na niego ponuro, wycierając kontuar.
- Stary, świrnięty Ben. Wciąż gadasz sam do siebie?
Ben zerknął na Annileen, a potem znów na Orrina.
Gość jest lekko rozbawiony, spostrzegł z ulgą Orrin. W sumie takie rzeczy zdarzały się cały
czas - ludzie zjawiali się w oazie, bo zamierzali polegać wyłącznie na sobie, z różnych względów.
Nie zdawali sobie sprawy z tego, że w takich małych społecznościach prywatność bywa luksusem,
na który mało kto mógł sobie pozwolić. Na widok zbliżającego się Wyle’a Ulbrecka Orrin rzucił
Benowi przepraszające spojrzenie.
- Jesteś tym gościem z wczoraj - zaczął staruszek, czepiając się rękawa Bena niczym droid
krawiec dopasowujący szew. - Nazywasz się Kenobi, hę?
Ben wyszarpnął rękaw z jego uścisku.
- Ja...
- Kiedyś pracował dla mnie jeden Kenobi - wszedł mu w słowo Wyle. - Mówili mu Gormel.
Złodziej jeden. Cały czas jechało od niego przyprawą! Wylałem go szybciej, niż zdążyłbyś
wymówić jego imię!
- Cóż, tobie raczej nie przedstawiałem się z imienia... - Ben odwrócił się i przeprosił
grzecznie: - A teraz wybacz...
Ulbreck nie dał za wygraną i ruszył za nim.
- Widziałeś mnie wczoraj, kiedy były tu te Piaskuchy. Widziałeś, ilu położyłem! - Ulbreck
wskazał gestem stoliki. - Chodź, powiedz chłopakom, czego dokonałem. Niektórzy nie potrafią
uwierzyć prawdomównemu człowiekowi...
- Wyle, może innym razem - przerwał mu Orrin, odciągnął Bena od staruszka i skierował go
w stronę baru. - Wybacz - powiedział, zniżając głos. - Niektórzy, jeśli im na to pozwolisz, uczepią
się ciebie niczym pieprzone mynocki.
- W porządku - mruknął Ben, przyglądając się Kallie paplającej ze swoimi nastoletnimi
przyjaciółmi. - Chyba wiem, o co chodzi.
- Wybacz - powtórzyła za Orrinem Annileen. - Kallie przyjechała nas szukać i skończyło się
na... szpiegowaniu. Nie mogę uwierzyć, że to zrobiła...
Orrin dał innym znak gestem, żeby odeszli od baru, robiąc miejsce dla niego i Bena.
- Plotki szybko się rozchodzą, zwłaszcza w miejscu takim jak to, gdzie nie dzieje się zbyt
wiele.
Ben pokiwał głową.
- Myślałby kto, że atak i masakra same w sobie będą dobrym tematem do rozmów...
Orrin uniósł brew.
- Nie nazwałbym tego masakrą - powiedział, poważniejąc nagle. Nie podobało mu się to
słowo. - Po prostu... wymierzyliśmy sprawiedliwość.
Ben spuścił wzrok, jakby nagle świadom, że źle się wyraził.
- Wśród Tuskenów nie ma niewinnych istot, Ben - dodał Gault. - Wiemy, że to właśnie ta
grupa nas atakowała, ale to nie ma właściwie znaczenia. To drapieżnicy, tacy sami jak krayty!
- Rozumiem.
Orrin skinął Jabe’owi dłonią, zamawiając drinki. Nie chciał zanadto wystraszyć Bena - nie,
jeśli istniała szansa na ściągnięcie go do Funduszu - jednak nie miał nic przeciwko uczuleniu go na
pewne sprawy. Orrin znał takich jak Kenobi - udających skromnisiów i trzymających się na uboczu;
wzdychały za nimi wszystkie kobiety w oazie. A potem nagle pojawiały się kłopoty. Orrin nie
potrafił jeszcze stwierdzić, jakiego rodzaju kłopoty. Opowieść Kallie, przekazywana z ust do ust
przed południem, potwierdzała tylko, że facet mógł być szurnięty, jednak jego wczorajsze
dokonania sugerowały, że może być także kimś więcej, niż się wydaje - może jakimś weteranem z
czasów Wojen Klonów, który miał dosyć walki? To mogłoby tłumaczyć jego współczucie dla
Tuskenów...
W takim razie czas na zmianę taktyki, uznał Gault. Podniósł szklankę i wzniósł toast:
- Za bezpieczeństwo naszych ludzi!
Ben skinął głową.
- Otóż to.
Orrin uznał, że to dobra chwila, żeby zacząć reklamować Fundusz. Tym razem opisał go
jako ich najlepszą szansę na pokój. Jeśli Tuskenowie są inteligentni - a na to zdawało się
wskazywać ich spotkanie z Jednookim - może mogliby się czegoś nauczyć, argumentował. Jeżeli
dowiedzą się, że każde gospodarstwo na pustyni jest tak samo chronione, może zamiast tego skupią
się na Zachodnim Morzu Wydm.
- Niech się dla odmiany zajmą Jawami - podsumował, a potem zaczął mówić o cenach,
świadom, że jeśli domostwo Kenobiego znajduje się w pobliżu Jundlandii, może zażądać wysokiej
stawki, jednak Ben wtrącił nagle coś, co go zaskoczyło:
- A ile - zapytał pozornie niezobowiązująco - kosztowałoby rozciągnięcie twojej ochrony
jeszcze dalej? - Wbił wzrok w trzymaną w dłoniach szklankę. - Powiedzmy... aż tam, gdzie miało
miejsce to porwanie, o którym mi wspomniałeś?
- Masz na myśli dom Larsów?
- No, mniej więcej - odparł wymijająco Ben.
Orrin zauważył, że w pobliżu zatrzymała się Annileen. Odkąd zaczęli rozmawiać, kręciła się
obok, niby to zajmując się klientami; jak zauważył, co i rusz starała się jednak podejść bliżej,
nadstawiając uszu.
- Dom Larsów... - to właśnie tam, prawda, Annie? - zagadnął ją.
- Za Oazą Motesta - potwierdziła, odwracając się w stronę półek.
- Nawet dalej niż Wzniesienia Jawów - stwierdził z wyrachowaniem Orrin. - Czym takim
się zajmujesz, że potrzebujesz przy tym naszej ochrony?
- Jestem po prostu ciekaw - odparł Ben jakby od niechcenia. - Przed chwilą opisałeś
potencjał waszej organizacji. Zastanawiałem się po prostu, czy jest on... hm, realny.
Gault pokiwał głową.
- Cóż, sprawdźmy to - powiedział, wyciągając z kieszeni kamizelki datapad.
Ben czekał, podczas gdy Orrin dokonywał wyimaginowanych obliczeń. Tak naprawdę nie
musiał wcale tego robić. Wiedział aż za dobrze, że nie ma szans objęcia farmy Owena Larsa
patrolami. Znajdowała się ona ponad sto kilometrów od oazy, a po drodze mieli do pokonania spory
kawał wschodnich wzgórz. Zew Osadników musiałby zainstalować daleko na wschodzie cały
arsenał satelitów, zanim w ogóle mógłby rozważać taką możliwość. A nie zamierzali tego robić, bo
Fundusz był, od samego założenia, kolektywem lokalnym.
Ale Kenobi wcale nie musiał o tym wiedzieć.
- Sądzę, że tysiąc dziewięćset kredytów rocznie by to pokryło - stwierdził wreszcie. Suma
była spora, aż tyle nie zapłaciłby nikt, z wyjątkiem Ulbrecka. - I potrzebujemy tych pieniędzy z
góry, żeby zakupić broń i wystawić patrole. - Spojrzał Benowi w oczy. - Powiem ci szczerze, stary:
nie wiem, czy cię na to stać.
Kenobi stłumił parsknięcie.
- Ba! Ja tym bardziej!
Cóż, Orrin tak właśnie myślał. Skinął głową i zaczął chować datapad, ale wtedy Ben dodał
łagodniejszym głosem:
- Ale nie jestem też do końca pewien, czy mnie nie stać.
Orrin uniósł brew. Wiedział, że Kenobi ma dość pieniędzy, żeby sprawić sobie niezbędny
do przetrwania na pustyni sprzęt, ale dlaczego ktoś bogaty miałby się ubierać tak jak on i żyć w
takich kiepskich warunkach?
- Czym takim się za... - zaczął, ale przerwało mu dobiegające z zewnątrz wycie silników,
punktowane przez łup-łup-łup - z każdą chwilą coraz głośniejsze - od którego puszki na półkach
zaczęły brzęczeć. Annileen podniosła wzrok.
- Co u...
Jabe wyjrzał przez okno nad ladą.
- Nie uwierzysz, mamo! - zawołał.
Hałas dobiegał ze wschodu, niósł się prosto na zachód i z każdą chwilą zbliżał się do terenu
sklepowego parkingu. Annileen popędziła do bocznych drzwi, a Orrin za nią.
Dobra sekunda minęła, zanim zorientował się, co widzi - śmigacz, ale zmodyfikowany przez
jakiegoś idiotę w taki sposób, że wyglądał jak myśliwiec, z umocowanymi po bokach skrzydłami i
przyczepionym do maski długim dziobem. Kadłub machiny pomalowano na jaskrawą czerwień, a
okolice wydechów przyozdobiono stylizowanymi pomarańczowymi płomieniami. W tej chwili
urządzał w kłębach piasku pokazowe manewry; makiety działek na jego skrzydłach o mało nie
porysowały kilku zaparkowanych w pobliżu pojazdów.
Łup-łup-łup przerodziło się wkrótce w rytmiczne umpa-umpa i Orrin poznał, czym tak
naprawdę jest centralna turbina idiotycznie wyglądającego śmigacza: wielkim głośnikiem. Płynące
z niego dźwięki sprawiały, że co drobniejsze kamyki podskakiwały i opadały rytmicznie wśród
obłoczków piasku.
Kryjąca się za plecami Annileen Kallie zawołała, próbując przekrzyczeć hałas:
- Zwierzęta oszaleją! Czy to alarm Zewu?
- Nie mam bladego pojęcia, co to takiego - wykrztusiła zdumiona Annileen.
Owiewka dziwacznego pojazdu odsunęła się, ukazując oczom zgromadzonych kierowcę,
chuderlawego jegomościa o skórzastej twarzy i spiczastej głowie, zakończonej szarym wiechciem
włosów. Pomimo panującego na Tatooine upału był ubrany w czarny płaszcz, a kiedy wstał, Orrin
zauważył, że ma na sobie niejedną, ale aż trzy kabury z blasterami. Chwyciwszy się fikuśnej
owiewki, dziwna istota wyskoczyła z pojazdu.
Prawie połowa gości lokalu sterczała już w oknach, przyglądając się nowo przybyłemu.
Każda z jego nóg miała po dwa stawy kolanowe, a kiedy stąpał na kopytnych odnóżach po piasku,
krokom towarzyszył brzęk szczękających o siebie, zdobiących je złotych bransolet. A przynajmniej
można się było tego domyślać, bo wszystkie odgłosy zagłuszało wciąż dudnienie wielkiego
głośnika.
- To Gossam - stwierdził stojący przy oknie Ben.
- To kretyn - poprawiła go przyglądająca się z progu Annileen. - Co to ma niby być?
Wkrótce się przekonali. Tylne siedzenie pojazdu zajmowały dwie potężnie zbudowane
zielonoskóre istoty, które właśnie zaciekle walczyły ze sobą - najwyraźniej o to, która pierwsza
wysiądzie. I jeśli niewielu z bywalców Parceli znało rasę dziwnego kierowcy, to bez mała każdy
potrafił na pierwszy rzut oka poznać Gamorrean - wielkich, świniopodobnych wojowników,
pracujących dla każdej szumowiny zdolnej ich wykarmić. Dwójka rosłych knurów przepychała się
z wysiłkiem przez wąskie drzwi pojazdu. Kiedy wreszcie jeden wygrał i wygramolił się na prawo,
cała konstrukcja zachybotała się gwałtownie i o mało nie przewróciła na bok. Gossamski kierowca
zbeształ swoich pasażerów i obił ich ostentacyjnie zwieńczoną klejnotem laseczką.
- Co to, u licha, ma być? - powtórzyła Annileen.
Orrin zamarł. Nagle do niego dotarło. Nie... To niemożliwe, przecież nie przysłaliby nikogo
aż tutaj, prawda? - jęknął w duchu.
Nie było się jednak co oszukiwać - znał aż za dobrze odpowiedź na to pytanie. Cofnął się do
wnętrza sklepu, nieomal się przy tym potykając o własne nogi. Cóż, wyglądało na to, że dobry
dzień właśnie się dla niego skończył.
ROZDZIAŁ 24
- Szukamy Orrina Gaulta - oznajmił pomarszczony Gossam, stając w progu Parceli.
- Nic nie słyszę! - odkrzyknęła Annileen. - Przez ciebie wszyscy pogłuchliśmy! - Wpuściła
dziwną istotę do środka, dopiero kiedy zgodziła się wyłączyć swoją „muzykę” - wymagało to
dwóch minut konwersacji na migi.
Gossam poczłapał do środka po syntkamiennej posadzce. Żółtymi oczami omiatał sklepowe
półki, całkiem jakby przeprowadzał inwentaryzację, a potem wyciągnął zza pazuchy flaszkę,
ostentacyjnie demonstrując Annileen swoje blastery. Upił łyk trunku, po czym zabełkotał głośno:
- Orry-Orry-Orry. - Całkiem, jakby próbował wymówić słowo w obcym języku. - Orrin.
Orrin Gaa-woooolt - wyartykułował wreszcie. - Orrin Gault. Czy to imię jest ci znane, kobieto?
Orrin znikł, ale znad półek Annileen widziała, że drzwi do jego biura są otwarte. Pewnie
poszedł po swój blaster, uznała. Pełniący wartę za ladą Jabe wyciągnął z kasy broń. Matka
machnęła na niego, nakazując mu gestem opuścić pistolet. Nie podobało jej się, że jej syn poluje na
Tuskenów, a jej ostatnim życzeniem było, żeby zginął w strzelaninie z tym... kimś. Kimkolwiek
był.
- Nazywam się Bojo Boopa - przedstawił się Gossam, mierząc Annileen taksującym
wzrokiem. - Możesz mi mówić pan Boopa.
- Nie, jeśli nie chcesz, żebym pękła ze śmiechu. - Annileen zerknęła ukradkiem w lewo. Ben
stał jakby nigdy nic przy wieszaku na ubrania, starając się nie zwracać na siebie uwagi, jednak
widziała dobrze, jak wodzi oczami od niej do Jabe’a. Wzięła to za dobry znak.
Gamorreanie wpadli do środka, rozbijając półki. Na podłogę pospadały poustawiane na nich
artykuły.
- Hola! - Annileen postąpiła naprzód... i zamarła, zgromiona ryknięciem jednego z
olbrzymów. Drugi ze świniaków rąbnął pięścią w wystawę, posyłając ułożone na niej produkty na
wszystkie strony. Stojący za barem Jabe zrobił krok w ich stronę...
- Nie chcemy żadnych kłopotów - wtrącił szybko Ben, wchodząc między Gamorrean a
Annileen.
Boopa łypnął na niego spode łba i wsadził flaszkę z powrotem do kieszeni - na tyle
ostentacyjnie, żeby żaden z bywalców nie przeoczył ukrytych pod płaszczem blasterów.
- A ty za kogo się niby uważasz, cwaniaku? Za bohatera?
- Nic podobnego - zapewnił go Kenobi, przyklękając. - Ja tu tylko... sprzątam. - Zaczął
zbierać rozsypane pojemniki i puszki i układać je z powrotem na półkach.
Orrin wyszedł ze swojego biura, mieszczącego się na tyłach sklepu.
- To ja jestem Orrin Gault - oznajmił. Niedawny uśmiech znikł z jego twarzy bez śladu.
Podszedł do Boopy, mierząc go chłodnym wzrokiem. - Czym mogę ci służyć?
- Niczym. - Gossam powęszył z pogardą i wyciągnął szyję. Wskazał długim palcem na
pomieszczenie, które przed chwilą opuścił Orrin. - Czy to właśnie tam prowadzisz interesy, Orry?
- Czasami.
- W takim razie chodźmy. - Wywijając fantazyjnie laseczką, Boopa ruszył przejściem do
biura.
Zanim Orrin podążył za nim, zerknął na Annileen i - nieco z ukosa - na Bena.
- To potrwa tylko minutę - zapewnił ich pospiesznie, zamykając za sobą drzwi.
Okłamałeś mnie, Orrinie! - pomyślała z goryczą Annileen. Spotkanie potrwało
zdecydowanie dłużej niż obiecana minuta. Minęło ich blisko piętnaście, a każda z nich upłynęła w
nerwowej atmosferze.
Annileen denerwowała się, myśląc o tym, co się dzieje w biurze Orrina. Niespodziewani
goście nie byli farmerami wilgoci, co do tego nie mogło być żadnych wątpliwości. Orrin miał już
wcześniej do czynienia z różnymi mętami - zresztą cóż, było to nieuniknione w przypadku kogoś
zarządzającego ranczem tej wielkości... Niektórzy z jego dostawców byli sługusami Huttów - nie
sposób było tego uniknąć. A ona wiedziała aż za dobrze, że Orrin układał się z kupcami, którzy
wchodzili w posiadanie towarów w nie zawsze legalny sposób... Ale w takich przypadkach chodziło
o oszczędność. Tutaj, jak się zdawało, gra toczyła się o coś zgoła innego.
- Jak sądzisz, czy to Devaronianie nasłali ich z zemsty po tym, jak zginął ich partner? -
zapytała szeptem Bena.
- Nigdy nie słyszałem, żeby hotelarze byli aż tak mściwi - odparł Kenobi.
Annileen wygoniła Kallie i Leelee na zewnątrz. Kilkoro klientów uciekło na sam widok
gości - a także z powodu dźwięków i zapachów towarzyszących Gamorreanom, ale co więksi
twardziele i stali bywalcy zostali, rzucając co chwila czujne spojrzenia znad swoich drinków. Jabe
odmówił wyjścia, trwając na straży za kontuarem. Skoro Ulbreck zdołał z tego samego miejsca
podołać gangowi Tuskenów, przekonywała sama siebie Annileen, to jej syn był tu względnie
bezpieczny. Zauważyła mimochodem, że starszy farmer dał nogę - może uznał, że wczorajsza
przygoda, czyli jedna sensacja na tydzień, to dla niego dość?
I był jeszcze Ben, grzebiący niemrawo wśród koców i przeglądający klucze nastawne. Co
jakiś czas zerkał mimochodem w stronę Gamorrean albo zamkniętych drzwi do biura. Na pierwszy
rzut oka było widać, że zżera go ciekawość, jednak na pewno nie był tak zdenerwowany jak
Annileen - i jego obecność nieco ją uspokajała.
Na tyle, że była tylko troszkę zaniepokojona. Nie miała pojęcia, czy te zielone prosiaki były
w ogóle kiedykolwiek wcześniej w sklepie. Zgarniali z półek wszystko, co im wpadło w łapy,
całkiem jakby we własnej spiżarni. Robili przy tym sporo bałaganu, jednak dopóki wtykali ryje w
towar, ale nie psuli sprzętu, ani nie robili krzywdy klientom, nie zamierzała interweniować.
- Jest kiepsko - szepnął jej na ucho Ben, mijając ją w przejściu.
- Przetrwaliśmy najazd Tuskenów - odparła oschle. - Z nimi też damy sobie radę.
- Nie w tym rzecz - wyjaśnił Kenobi. - Chodzi o to, że jeden z nich, ten niższy, zeżarł
właśnie garść metalowych trzpieni. Według mnie już wkrótce gorzko tego pożałuje.
Annileen sprzątała chyba już piąty raz pobojowisko po Gamorreanach, kiedy drzwi do biura
wreszcie się otworzyły. Na dźwięk głosu Boopy nadstawiła uszu.
- ...się nie sprawdzi, Gault - mówił obcy przybysz. - Może i jesteś tutaj grubą rybą, ale to
twoje małe państewko jest tylko pyłkiem w oku szefa.
Orrin wyszedł z biura, opierając dłonie na biodrach.
- Cóż, w tym układzie możesz powtórzyć swojemu szefowi i każdemu innemu
zainteresowanemu, że to azyl dobrych ludzi. Nie chcemy tu was. - Omiótł ponurym wzrokiem
stoliki, a kiedy spostrzegł, że klienci wpatrują się w niego i nadstawiają uszu, wskazał stanowczo
drzwi. - A teraz precz. I zabieraj ze sobą tych swoich mięśniaków!
Boopa ruszył posłusznie w stronę tłustych kumpli.
- Chodźcie, chłopaki. Cuchnie tu niemożebnie. - Rozejrzał się dookoła, marszcząc ryjek. -
Miałeś tu Tuskenów! - Z tymi słowami opuścił sklep w towarzystwie zielonoskórej obstawy. Orrin
ruszył w ślad za nimi i zatrzymał się w progu.
- I nie waż mi się włączać tego pieprzonego jazgotu, dopóki stąd nie odjedziesz! - zawołał
za nimi.
Annileen podeszła do okna, obserwując ze zdumieniem rozwój wypadków: Boopa wsiadł do
swojego okazałego śmigacza i we względnej ciszy odleciał. Obejrzała się na Orrina.
- Co to miało znaczyć? - spytała ostro.
Gault odwrócił się i zmierzył ponurym wzrokiem klientelę sklepu.
- Nic takiego - zapewnił, podnosząc hardo podbródek. - To tylko zwykłe bandziory, liczące
na wyłudzenie kasy od prawych obywateli. Stara śpiewka. - Wskazał przez ramię kciukiem za
okno. - Ale wyszło na to, że nasz Zew Osadników niesie ze sobą różne korzyści. Kiedy usłyszeli, że
mamy tu cały oddział zdolny walczyć z Tuskenami, stracili rezon. - Oświadczył to dziwnie
skromnie, jak na rozeznanie Annileen, a jednak jego stwierdzenie wywołało u zgromadzonych
niebywały entuzjazm. Podeszło do niego kilku kolejnych klientów, pragnących porozmawiać na
temat dołączenia do Funduszu. Annileen obejrzała się na Bena. Wydawał się równie
skonsternowany jak ona.
Odwróciła się, żeby posprzątać resztki po najeździe Gamorrean, ale w tej samej chwili przez
tłumek zgromadzonych przecisnął się Orrin i szarpnął ją za rękaw.
- A właśnie... Annie, musimy porozmawiać o twoim śmigaczu.
Annileen spojrzała na niego, wyraźnie zaskoczona. Nie spodziewała się, że będzie teraz
myślał o takich rzeczach - a już na pewno nie po tym, co się przed chwilą wydarzyło.
- Mamy pewne... opóźnienie. Obsuwę - sprecyzował Gault. Brzmiał dziwnie poważnie. - A
przynajmniej Gloamer tak twierdzi. Ale nie powinnaś się zamartwiać. - Puścił jej rękaw i wziął ją
za rękę. - Jakoś sobie z tym poradzimy, a przez ten czas możesz korzystać z mojego USY-5.
- Twojego śmigacza? - Taka propozycja zaskoczyła Annileen. Luksusowy pojazd Orrina był
jego oczkiem w głowie. Podejrzewała, że jedynym powodem, dla którego pozwolił jej synowi
zasiąść za sterami swojej maszyny, było udawanie, jakoby oceniał jego możliwości jako kierowcy.
- Serio - dodał, kładąc jej dłoń na ramieniu. Zacisnął ją mocno i spojrzał jej głęboko w oczy.
- W końcu jesteście dla mnie prawie jak rodzina...
Otworzyła szeroko oczy. Spodziewała się, że na wzmiankę o naprawie jej śmigacza Orrin
jak zwykle poczęstuje ją jakąś grzeczną wymówką, ale na pewno nie czegoś takiego. Wydawał się
poważny. Miał stanowczy wyraz twarzy, przeznaczony zazwyczaj dla nowych członków Zewu;
widywała tę minę u niego tak rzadko, że nie miała pojęcia, czy traktować go serio.
- Rodzina - powtórzył na tyle głośno, żeby słyszeli go siedzący najbliżej klienci Parceli.
Annileen była świadoma spojrzeń skierowanych na nich z każdej strony. Miała ochotę
zapytać go, dlaczego nagle doszedł do takiego wniosku, ale zamiast tego wykrztusiła tylko:
- Dz... dzięki. - Po czym oswobodziła rękę i cofnęła się. Kiedy Orrin się odwrócił, zobaczył
Bena, marudzącego między stolikami.
- Ach, Kenobi - powiedział oschle. - Czy jesteś gotów omówić sprawy związane z
przystąpieniem do Funduszu?
Ben wzruszył ramionami.
- Przepraszam. Chyba tylko zmarnowałem twój czas...
Orrin zmierzył go chłodnym wzrokiem.
- Nie ma na to rady. - Obrzucił wzrokiem bałagan pozostawiony przez Gamorrean. - Wiesz,
Ben, kiedy tu przychodzisz, zawsze coś się... dzieje. Przykro mi, że narażamy cię na
niedogodności...
- Chyba jednak powinienem wracać do swoich spraw - stwierdził Ben zdawkowo, a potem
ukłonił się i ruszył bez słowa w stronę drzwi.
Orrin wrócił do swojego biura, a jego rozradowani klienci - do picia. Annileen
wytrzeszczyła zdumione oczy. Czyżby Orrin wyrzucił stąd właśnie jednego z jej przyjaciół?
Poczuła się urażona. Ruszyła w ślad za Gaultem, żeby zapytać go o to osobiście. Jeżeli
odesłał Bena z kwitkiem, to z pewnością w najgrzeczniejszy i najdelikatniejszy sposób, jaki
widziała w jego wykonaniu, ale na terenie jej sklepu nikt nie będzie jej mówił, co ma robić. Kiedy
jednak stanęła przy małym tłumku, tłoczącym się pod biurem Orrina, coś ją tknęło.
Gdy obejrzała się za siebie, po Benie nie było już śladu.
Zdyszana Kallie znalazła ją pod wejściem do stajni.
- Czy Ben już sobie poszedł? - zawołała z niepokojem. - Rooh zniknęła!
- Tak, poszedł. - Annileen westchnęła i obejrzała się na sklep. - I to bez butli wody, którą
jesteśmy mu winni.
- Dziwne. Jak myślisz, mamo, skąd on jest?
- Nie mam pojęcia - odparła z ponownym westchnieniem Annileen. - Cokolwiek to za
miejsce, jego mieszkańcy mają dziwne zwyczaje, jeśli chodzi o robienie zakupów.
Medytacja
Starczy tego dobrego.
Tylko trzy wizyty - i za każdym razem chaos.
Nie powinienem był tam przychodzić. Narażam swoją misję.
Nie wrócę tam już.
I chyba nie muszę dodawać, że od teraz będę te pogawędki prowadził w myślach, nie na
głos. Chyba rozumiesz dlaczego.
CZĘŚĆ III. JASNY PUNKT
ROZDZIAŁ 25
Cierpienie towarzyszyło Ludziom Pustyni każdego dnia. Tuż po narodzinach każde
tuskeńskie dziecko było szczelnie owijane bandażami. Opiekunki uwijały się tak szybko, że A’Yark
nigdy nie widziała twarzy swoich latorośli. Dobiegające z niewielkich otworów ustnych krzyki jej
synów były słabe i pełne bólu. Dzieci nie były jednak w stanie docenić błogosławieństwa takiego
losu ani nie rozumiały wstydu, jaki niosło ze sobą wystawienie nagiego ciała na kontakt ze słońcem
czy powietrzem. Tak czy inaczej, szybko godziły się z ceną, jaką przychodziło im płacić za
zasłonięcie ciała.
Z niezliczonymi cierpieniami należało po prostu się pogodzić i je przetrwać. K’Sheek
uczyła się tego powoli i bardzo długo. Uprowadzona sądziła, że jej bandaże są czymś, co można
usunąć na rzecz higieny i wygody. Myliła się. Ludzie Pustyni w miarę dorastania przywykali do
spowijających ich ciało pasków tkanin - każdy kolejny stanowił świadectwo ich oporu i
wytrzymałości. Kiedy pod bandaże dostał się kamyk, spowijano go tam kolejną warstwą owijek.
Rana, którą powodował, przypominała im o przeszłości. Lejkowce zarastały własne uszkodzenia -
Tuskenowie potrafili to samo.
A’Yark wiedziała aż za dobrze, że klęska stwarza po prostu kolejne cierpienie, z którym
Ludzie Pustyni uczyli się żyć. Klęski należało odczuwać dotkliwie, każdą po kolei - i zapamiętywać
je. A w dniach po masakrze w wąwozie A’Yark czuła ją dojmująco za każdym razem, kiedy
otwierała oczy. Ci, którzy przeżyli wydarzenia w Filarach, byli żałośni; trzymali się życia
kurczowo, jak mamę porosty. Najgorszych było pierwszych kilka dni, kiedy pozostała przy życiu
garstka wojowników z trudem poszukiwała tykw hubba. Rzeczywiście, co za wyczyn!
Potem nastąpiły kłótnie. Jednak to stanowiło dla A’Yark najmniejszy problem - teraz, kiedy
większość jej rywali zginęła. Ale bandy starców, łażących w kółko i wyklinających na swój los,
irytowały ją - nie mogła temu zaprzeczyć.
Na domiar złego święta studnia w Filarach, zazwyczaj niezawodna, zaczęła wysychać.
Masakra nie zredukowała w jakimś znacznym stopniu potrzeb klanów - pozostało stado
bezpańskich banth i nie było sensu ich zarzynać bez względu na to, czego wymagała tradycja.
Malkontenci winili za problemy z dostępem do wody i nieudany atak A’Yark, mimo iż chodziły
słuchy, że inne klany, żyjące gdzie indziej, także uskarżają się na podobne kłopoty. Jeśli Tatooine
pogniewała się na swoich mieszkańców, cierpieli wszyscy Ludzie Pustyni - nie tylko jedno plemię.
A’Yark nie miała czasu na wyrzuty sumienia. W tej chwili zajmowała się głównie próbami
powstrzymania swojej grupy przed rozpadem, a resztę poświęcała na inną ważną rzecz, czyli
trzymanie Bena na oku.
Mężczyzna miał swoją norę w pobliżu - nieco dalej na zachód, niedaleko północnej grani
Jundlandii; A’Yark nie miała problemów z jej odnalezieniem. Wiatry nie były ostatnimi czasy zbyt
silne i chociaż Ben wykazał się pewnym sprytem w próbach zamaskowania swoich śladów, nikt nie
mógł dorównać Tuskenom w sztuce tropienia.
Ben nie wracał do oazy od wielu dni i A’Yark zastanawiała się dlaczego. Czy chronił tę
kobietę, Annileen? Kompleks sklepowy był jej domem. A może ludzka samica przeprowadziła się
do niego? A’Yark tego nie wiedziała, ale nie zamierzała udawać się do oazy, żeby to sprawdzić. W
tej chwili byłoby to szaleństwem.
Pewnego dnia zobaczyła go jednak, jadącego na wschód. W tamtej okolicy znajdowały się
miasta, jednak Ben nie obrał najłatwiejszej drogi - trzymał się raczej linii górskich grzbietów,
unikając kontaktu z osadami. Nie chcąc oddalać się zbytnio od reszty swojego bezbronnego klanu,
A’Yark zgubiła jego trop, więc zamiast próbować go wyśledzić, trwała wraz ze swoją banthą na
posterunku, czekała i obserwowała.
Ben wrócił do domu następnego dnia. Miał jedynie ekwipunek podróżny, który zabrał ze
sobą wcześniej. Dokądkolwiek się wybrał, na pewno nie po zapasy.
Czym kierują się ludzie? - zachodziła w głowę A’Yark. Żałowała, że nie spędziła więcej
czasu w towarzystwie Sharada Hetta, słuchając jego opowieści. Niechętnie mówił o swoim
wcześniejszym życiu z obcymi, które ostatecznie skłoniło go, aby dołączyć do Tuskenów. Nie
zadawała nawet zbyt wielu pytań K’Sheek. Ludzie Pustyni nie mieli żadnego interesu w poznaniu
swoich wrogów - wystarczyło im, że ci krwawią i giną wskutek ataku.
Teraz jednak, kiedy potęga jej klanu została zagrożona, A’Yark musiała się dowiedzieć - i
chciała zrozumieć. Ten cały Ben czegoś pragnął, jak każda żywa istota. To pragnienia sterowały ich
nawykami i decyzjami. Czego takiego szukał na wschodzie?
Musi zastanowić się nad tym innym razem, postanowiła. Poszukiwacze tykw spóźniali się z
powrotem - nawet takiej drobnostki nie potrafili zrobić porządnie, zżymała się w duchu. Skończyła
ostrzyć szpikulec swojego gaderffii i zeszła z Filarów na pustynną równinę.
W oddali, na północnym wschodzie, jej oczom ukazał się niezwykły widok: na horyzoncie
pojawiały się, jedna za drugą, banthy. Na pierwszym zwierzęciu jechał najstarszy członek grupy
poszukiwawczej, czwarta zaś, ostatnia bantha miała zaciągnięte wokół szyi lejce i ciągnęła za sobą
coś na kształt śmigacza - tyle że jakieś trzy razy dłuższego od najdłuższej maszyny, jaką A’Yark
miała okazję oglądać.
- Co to znowu? - Potrząsając gniewnie gaderffii, A’Yark pospieszyła ku karawanie, usiłując
zwrócić na siebie uwagę jej członków. Pojazd repulsorowy był wyposażony w sporą pakę, na której
leżało coś dużego... Wieżyczka skraplacza?
A’Yark zatrzymała się ślizgiem. Pojazdem kierował młody Tusken, chociaż z pewnością nie
robił tego tak, jak należy. Metalowa bryła skakała czasem do przodu, uderzając w zad i tylne nogi
rozdrażnionej banthy. Spod maski pojazdu tryskały niekiedy iskry i snuły się smugi dymu -
wyglądało na to, że to pewnie ostatnia podróż wehikułu.
Na widok A’Yark karawana zatrzymała się, co znów zaowocowało kolizją śmigacza z
zadem banthy. Zwierzę ryknęło poirytowane i wierzgnęło, kopiąc dryfujący za nim pojazd, który
zakołysał się i zachybotał nad ziemią.
Tuskenka nie miała pewności, któremu z wojowników przylać najpierw, więc wybrała
siedzącego za sterami maszyny.
- Porzucił ją osadnik - tłumaczył się płaczliwie samozwańczy kierowca.
- I nie zabiliście go? - Nie musiała mówić nic więcej; wojownik pochylił ze wstydem głowę.
- Oni... uciekli. Uznaliśmy, że zdobycz jest ważniejsza...
- Zdobycz! - A’Yark obeszła śmigacz, nie kryjąc pogardy. - I co niby mamy z tym zrobić? -
Uderzyła gaderffii w skraplacz, który wydał głośny szczęk. - Bawicie się w Jawów? Zamierzacie
handlować złomem za bułkę?
- To coś produkuje wodę - wtrącił wojownik siedzący na grzbiecie pierwszej banthy. -
Wodę! Potrzebujemy...
- Wiem, co to coś robi! - A’Yark łypnęła gniewnie na metalowe ohydztwo, zdumiona, że
żaden z Tuskenów nie dostrzegał, jak to coś zakłóca naturalny porządek rzeczy w ich świecie. -
Osadnicy profanują ziemię skraplaczami. Myje niszczymy. Nie za... - Urwała nagle. - Chwila -
mruknęła, zastanawiając się nad czymś, a zaraz potem spojrzała na kierowcę złomu. - Czy
zabraliście to z farmy Uśmiechniętego?
- Tego przywódcy klanu z oazy... i ich wodza podczas starcia w wąwozie? - Kierowca
przygarbił się i schował głowę w ramiona. Wspomnienia masakry wciąż były świeże. - Nie.
Kazałaś nam się trzymać od ich terenów z daleka. To... pochodzi z innego miejsca.
Cóż, przynajmniej w tym jednym jej posłuchali, westchnęła w duchu A’Yark. Dzięki
zwiadowi miała pojęcie, jakie terytorium Uśmiechnięty uważał za własne. Zabranie czegoś, co do
niego należało, mogło wywabić jego zastępy na kolejne polowanie. A’Yark nigdy nie cofała się
przed walką, wiedziała jednak, że inni nie są gotowi na taką konfrontację. Lepiej więc było unikać
podobnych sytuacji.
Od strony skał dobiegły jakieś odgłosy i kiedy Tuskenka odwróciła się w tę stronę,
zobaczyła wyglądające zza głazów dzieci, zaciekawione znaleziskiem. Inni także wkrótce je
zobaczą, jeśli zostawią wszystko przy wejściu do rozpadliny, wiedziała o tym. Machnęła gaderffii i
szczeknęła rozkaz:
- Zmieści się w jaskini pod nawisem. Zanieście to tam... i postarajcie się po drodze nie
zepsuć.
Młodzi wojownicy popatrywali po sobie niepewnie, zdziwieni nagłą zmianą decyzji
przywódczyni, jednak następny okrzyk A’Yark szybko zmotywował ich do działania.
Tuskeńska wojowniczka patrzyła w ślad za nimi i kalkulowała coś w myśli. Nie wiedziała,
co się da z tym czymś zrobić - czy w ogóle ten złom przyda im się do czegokolwiek - jednak byli w
trudnym położeniu. Teraz nawet przedmiot, który nie miał pozornie dla Tuskenów żadnego
znaczenia, mógł stać się bronią w starciu z osadnikami. Cóż, do wywołania cierpienia wystarczył
nawet mały kamyk.
ROZDZIAŁ 26
- Słucham. Masz złe wieści? - zapytał Orrin, mrużąc oczy pod rondem kapelusza farmera.
Stercząca na rusztowaniu Veeka przestąpiła niepewnie z nogi na nogę.
- Osiem centymetrów i siedem milimetrów - zakomunikowała.
- Tylko tyle? - Orrin nie krył zaskoczenia. Przeciętny mieszkaniec Tatooine wypacał więcej
w ciągu pięciu minut! - Coś musi być nie tak z ustawieniami.
Dziewczyna zmarszczyła gniewnie brwi i łypnęła spode łba na ojca.
- Chcesz sam wejść i sprawdzić?
Orrin nie miał na to ochoty. Wszędzie na wschodniej granicy było tak samo. Jeszcze miesiąc
temu dzięki systemowi pozyskiwania wody Gaulta próbne skraplacze dawały całkiem niezłe
wyniki. Teraz wdrożyli system do układów wszystkich Pretorminów w okresie dającym zazwyczaj
najlepsze efekty. Wyglądało jednak na to, że niebo się na nich obraziło.
- Diagnostyka?
- Nie jestem w stanie powiedzieć ci nic poza tym, co wczoraj - poinformowała go oschle
Veeka, wycierając ręce o robocze spodnie. - Tato, musimy spróbować czegoś innego...
Ale czego? - jęknął w duchu. Nie wiedział, co może w tej sytuacji zrobić. Takie wyniki nie
były... normalne. Zaprzeczały wszystkiemu, co wiedział o inżynierii i nauce. Atmosfera nie
zmieniła się ani na jotę - wszystkie parametry były w normie, a jednak każda z jego wartych
dziesięć tysięcy kredytów maszyn produkowała tylko po pół szklanki zwykłej wody.
Niektórzy farmerzy po prostu tracili rękę do zawodu, ale on nie zamierzał uwierzyć w to, że
przestał się do tego nadawać. Nic nie działo się bez przyczyny, wiedział o tym, jednak teraz miał
wrażenie, że zawisło nad nim jakieś fatum - całkiem jakby zniszczenie przez Tuskenów parę
tygodni temu Starej Jedynki wyjałowiło wszystkie inne skraplacze. Oczywiście, w rzeczywistości
nie miało to najmniejszego sensu. Każda z jednostek była niezależna od innych i każdą regulował
osobno. A mimo to skraplacze zachowywały się zupełnie tak, jakby... ktoś rzucił na nie jakiś czar.
Veeka wspięła się na wieżyczkę jeszcze raz, przygotowując się do zamknięcia drzwiczek
serwisowych, umieszczonych wysoko poza zasięgiem Ludzi Pustyni czy dzikich stworzeń.
Przylepiona do boku konstrukcji, krzyknęła:
- Ktoś nadchodzi!
Na horyzoncie zamajaczyła stara ciężarówka repulsorowa Wyle’a Ulbrecka, zbliżająca się
od strony oazy. Orrin natychmiast rozpoznał charakterystyczny kształt, tak samo jak jego pracujący
w pobliżu syn. Kiedy Mullen dostrzegł, że jego ojciec wygładza koszulę, jęknął:
- Tylko nie mów, że znowu będziesz próbował!
- Farmer żyje nadzieją - pouczył go Orrin, machając kapeluszem w kierunku przybysza.
Pojazd Ulbrecka zwolnił i zatrzymał się w pobliżu rodziny, a staruszek wyjrzał przez okno i
zmrużył oczy.
- O - mruknął na widok Orrina. - To ty!
Gault uśmiechnął się do niego z przymusem. A kogo innego spodziewałeś się spotkać na
mojej ziemi, stary debilu? - zbeształ go w myśli.
- Ranny z ciebie ptaszek, Wyle - powiedział zaś głośno i podszedł do drzwi pojazdu. - Czy
już opowiedziałeś wszystkim o tym, jak ocaliłeś Parcelę przed najeźdźcami?
- Nie o to chodzi - burknął Ulbreck. - Mam problem. Jakieś cholerne Piaskuchy ukradły
jeden z moich nowych skraplaczy, i to jeszcze zanim zdążyliśmy go uruchomić! - Stary Wyle
zaczął narzekać na Tuskenów, Jawów i panoszących się wszędzie nieudaczników. Orrin nawet nie
próbował ukryć rozbawienia, czekając, aż stary skończy perorować.
- Przykro mi to słyszeć - stwierdził zdawkowo, kiedy wreszcie Ulbreck przerwał, żeby
zaczerpnąć tchu. - Czy ktoś ucierpiał?
- Tylko moja kieszeń! - Ulbreck rąbnął pięścią w deskę rozdzielczą. - Do czego, na słońca
Tatooine, miałby być Tuskenom potrzebny skraplacz?!
Orrin nie miał pojęcia. Nigdy wcześniej nie słyszał o takiej kradzieży. Niektóre skraplacze
nie były wyższe od przeciętnego człowieka, jednak jego Pretorminy i nowe przemysłowe maszyny
Ulbrecka mierzyły po kilka ładnych metrów. Jeżeli Tuskenowie zdołali ukraść jeden ze sprzętów
Ulbrecka, mogło to oznaczać tylko jedno: niedopatrzenie pracowników starego wygi.
Cóż, dostał to, o co sam się prosił.
- Może warto by zwolnić kilka osób i zastąpić je profesjonalistami? - zasugerował
niezobowiązująco.
- Tylko nie zaczynaj znowu! - Ulbreck spiorunował go wzrokiem. - Nie potrafisz nawet
obronić porządnie Parceli. Jak miałbyś ochronić moje ziemie? - Odwrócił głowę i splunął do
trzymanego w pogotowiu kubka. - Te Piaskuchy to pasożyty! Marnujemy przez nie nasz cenny
czas, tracimy pieniądze...
Orrin nie dał się tak łatwo zbyć.
- No cóż, pomyślmy, Wyle - powiedział spokojnie. - Od czasu ataku Tuskenów na oazę i
naszego odporu nikt nie widział Jednookiego ani innych Ludzi Pustyni kręcących się w pobliżu. A
jednak ciebie wzięli na cel. Nie zaprzeczysz chyba, że twoja farma to największy kawałek ziemi
niechroniony Zewem Osadników?
- Co chcesz przez to powiedzieć? - Wyraźnie wściekły, Ulbreck wyłączył silnik i jego
maszyna opadła z głuchym tąpnięciem na piasek.
- Chcę powiedzieć, że tych kilku Tuskenów, którzy uszli z życiem ze zgotowanej im przez
nas rzezi, znalazło w okolicy słabe punkty. Niestrzeżone miejsca. Takie jak na przykład twoja
farma.
Ulbreck zaklął pod nosem.
- Pogięło cię! Tuskenowie mają głazy zamiast mózgów. Nie są w stanie logicznie myśleć
ani kalkulować. - Obejrzał się na górującą nad nimi wieżyczkę skraplacza Orrina. - No, ale
załóżmy, że masz rację. Mogę zamontować sobie własne alarmy, podobne do waszych.
- Owszem, ale czy ktoś odpowie na twój alarm? - Orrin pogmerał w kieszeni i wyciągnął z
niej pilota. Po ataku na oazę nie rozstawał się z nim ani na chwilę. - Nie chodzi tylko o sam dźwięk,
Wyle. Dzięki temu ustrojstwu mogę tu w każdej chwili sprowadzić małą armię. Armię, która
odzyskałaby twój skraplacz... i przy okazji rozwaliła kilka zabandażowanych łbów.
- Te twoje darmozjady to żadna armia! - zapienił się Ulbreck. - Chcą tylko wycyganić kilka
darmowych drinków, które...
- Nieważne, ile to kosztuje - wszedł mu w słowo Orrin i uśmiechnął się chytrze. - Słuchaj,
możemy się ugadać po starych stawkach. Ostatnio wzrosły. A włączenie twojej ziemi w chroniony
obszar zwiększy koszta. No wiesz, wszystko to...
- Wypchaj się! - Ulbreck odpalił swoją maszynę. - Nawet gdyby o pomoc poprosił was sam
Hutt Jabba, Wyle Ulbreck sam się o siebie zatroszczy!
Orrin podniósł ręce w geście rezygnacji, ale repulsorowa ciężarówka oddalała się już na
pełnych obrotach przy akompaniamencie metalicznego jęku.
Mullen zerknął na ojca.
- Mówiłem ci, że to będzie strata czasu...
Warto było spróbować - skwitował Orrin. - Tuż przed żniwami nikt nie ma tyle kasy co
Wyle. - Zamyślił się na chwilę i zachichotał. - No i może ten cały Kenobi.
Jego syn uniósł wysoko brwi.
- Kenobi?
- Ta-a. Ben. Ten koleś, który zrobił z ciebie debila, pamiętasz? Tak się nazywa - wyjaśnił
Orrin i pokrótce zdał swoim dzieciom relację z pytań Bena na temat rozszerzenia zasięgu ochrony
Zewu na wschód.
- Masz na myśli okolice Anchorhead? - spytała Veeka, schodząc po drabince. - A co on tam
ma za interesy?
- Nie mam bladego pojęcia. - Gault zamyślił się, próbując przypomnieć sobie szczegóły
rozmowy. Ben wspomniał o farmie Larsów. Ale dlaczego miałoby go obchodzić, co się na niej
dzieje?
Veeka wrzuciła zestaw narzędziowy do bagażnika pojazdu serwisowego.
- Naprawdę sądzisz, że ten gość ma kasę? Że nie mówił o tym ot, tak sobie, w kosmos? -
Wyszczerzyła zęby w szerokim uśmiechu. - Wydawało mi się, że uważasz go za świrusa.
- Bo to prawda - potwierdził Orrin, spoglądając na majaczące w oddali szczyty Jundlandii. -
Facet trzyma się na uboczu, gada sam do siebie i ubiera się w szmaty, całkiem jakby Tuskenowie
ukradli mu wszystkie ciuchy. To facet z rodzaju tych buraków, na których poleciałaby twoja matka.
- I uciekłaby z którymś z nich, dodał w myśli zjadliwie. - Ale debile także potrzebują ochrony.
Niektórzy nawet mają czym za nią zapłacić...
Ale pewnie nie ten szaleniec, westchnął w duchu. Orrin Gault wiedział, że nie warto na
niego tracić czasu. Ben nie pokazywał się od kilku dni, a on sam miał większe problemy niż
martwienie się jakimś starym głupcem. Obrzucił ostatnim, złym spojrzeniem oporny skraplacz.
- Zabierajmy się stąd. I tak nic tu więcej nie zdziałamy.
Mullen spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- A co ze żniwami? I z tymi osobnikami, co przyjechali do ciebie...?
- Nie powinni byli zostać dopuszczeni nawet w pobliże Parceli - warknął poirytowany Orrin.
To była drażliwa kwestia. Ktoś z ich ekipy, z ludzi na posterunku, powinien był zatrzymać „pana
Boopę”, zanim w ogóle dotarł w pobliże Parceli. A przynajmniej ostrzec Orrina o jego wizycie.
Veeka stanęła u boku brata. Wyglądała śmiertelnie poważnie.
- Co z tym zrobisz? To znaczy... co zrobimy?
- Wasz pradziadek dał mi kiedyś dobrą radę - westchnął Orrin. - Powiedział mi, że każdy
problem da się rozwiązać dwojako. Trzeba zaczekać, dopóki nie znajdziesz dwóch sposobów na
rozwiązanie danej kwestii, a potem wdrażasz w życie oba naraz - bo w momencie, kiedy okaże się,
że potrzebujesz planu awaryjnego, będzie już za późno. - Zamilkł i zamyślił się nad tym, co
zaplanował na kolejne dwadzieścia cztery godziny... a także nad planami, które musiał jeszcze
rozważyć. - Idźcie sprawdzić, czy Zedd wydobrzał na tyle, żeby był gotowy do akcji - poradził
swoim dzieciom, uśmiechając się do nich szeroko i zajmując miejsce w swoim pojeździe. - Ja
muszę dopilnować pewnych... przygotowań.
ROZDZIAŁ 27
Kiedy Leelee otworzyła drzwi, o mało nie upuściła torby z paczkami.
- Annileen!
Na środku części jadalnej Parceli stało krzywe rusztowanie, wsparte na dwóch prętach
sięgających pod kopulasty sufit. Annileen tkwiła na szczycie tej konstrukcji, chwiejąc się
niebezpiecznie. Obejrzała się przez ramię na gościa.
- O, witaj, Leelee. Co tam u ciebie?
Zeltronka postawiła siatki na ziemi i ruszyła w stronę rusztowania. Na podłodze tuż obok
chwiejnej wieży, w kałuży białych mydlin leżało przewrócone wiadro.
- Myjesz sufit?
- Już nie. - Mokre ręce Annileen ześliznęły się znów z rusztowania. Kiedy próbowała
ustabilizować chwyt, cała konstrukcja zatrzeszczała niebezpiecznie. - Wołałam Jabe’a, ale chyba
jest w magazynie.
- Chciałaś chyba powiedzieć, że śpi. - Leelee przysunęła stolik do rusztowania i
przytrzymała je, dopóki Annileen nie dosięgnęła bezpiecznie jednej z pionowych tyczek
rusztowania, a potem ostrożnie zeszła na dół.
- Dzięki - wysapała, biorąc głęboki oddech. - Bałam się, że będę musiała z tym czekać aż do
pory obiadowej.
Leelee rozejrzała się po sklepie. Podczas żniw ruch był tu zazwyczaj bardzo słaby - nawet
po południu. W sklepie była poza nimi tylko stara Erbaly Nap’tee, buszująca w koszu z resztkami.
- Czy Erbaly nie zaoferowała ci pomocy?
- Nie, za to sama poprosiła mnie o nią - powiedziała Annileen, wycierając ręce w
kombinezon. - Miło mi zakomunikować, że wiem, co jest na jej liście zakupów... i to sądząc po
samym zapachu. - Postawiła przewrócone wiadro i rozejrzała się w poszukiwaniu mopa, całkiem
jakby nic się nie stało.
Leelee patrzyła na nią w osłupieniu.
- Postanowiłaś umyć sufit... sama?
- W zasadzie to uszczelnić - wyjaśniła Annileen. - Świetnie sobie poradziliście ze
sprzątaniem po ataku, ale chciałam się zająć tymi osmaleniami po strzałach z blasterów, zanim sufit
zacznie w tych miejscach pękać.
- Za jakieś trzydzieści lat?
Annileen wzruszyła ramionami.
- Teraz nie mam nic lepszego do roboty. - Zaczęła wycierać rozlane mydliny.
Oszołomiona Leelee wróciła po swoje paczki.
- Dobrze, że przyszłam. Co prawda, gdybyś miała ze sobą pilota, mogłabyś wezwać Zew
Osadników.
- Wątpię, żeby to zadziałało teraz, kiedy wszyscy harują przy zbiorach - stwierdziła
Annileen. - Już widzę holowiadomości: „Kobieta wzywa wojsko, żeby obroniło ją przed jej własną
głupotą!” - Zostawiając uprzątnięcie podłogi na później, ruszyła w stronę lady. Wpatrywała się z
fascynacją w paczki, które Leelee przyniosła do wysłania. W wolnym czasie Zeltronka rzeźbiła - i
miała ku temu talent, nie można było zaprzeczyć. Specjalizowała się w prymitywnych, prostych
kształtach, na które miała chętnych na terenie całych Zewnętrznych Rubieży. - Skąd bierzesz
klientów? - zapytała, zaciekawiona.
- To moi byli faceci - wyjaśniła Zeltronka z nieco wymuszonym uśmiechem. Przesunęła
palcem po liście nazwisk w datapadzie. - Wciąż są moimi... eee, fanami.
- Twoimi... czy twoich prac? - spytała z uśmiechem Annileen.
- Artysta nie zadaje takich pytań - skwitowała skromnie Leelee. - Znalezienie jakiegoś
hobby dobrze by ci zrobiło, Annie, wiesz? Od kilku tygodni uwijasz się jak w ukropie. Co się
dzieje?
- Nie wiem - westchnęła Annileen, zabierając się do sortowania paczek. Leelee miała
oczywiście rację. Przez ostatnie tygodnie Annileen zmieniła ustawienie produktów na półkach,
pomogła Kallie ogrodzić na nowo wybieg dla dewbacków i zmodyfikowała procedury księgowe
sklepu. Dzisiejszego ranka zbudowała nowy stół specjalnie dla Bohmera, dopasowany do jego
nowego fotela repulsorowego, kiedy wreszcie wydobrzeje na tyle, żeby wrócić na swoją tradycyjną
filiżankę kafu. I chociaż jej życie nie zmieniło się ostatnio jakoś specjalnie, jednocześnie czuła się,
jakby trafiła w sam środek huraganu.
- Wiem, o co chodzi... - zaczęła Leelee.
- Nie potrzebuję rad, Leelee. - Annileen przestała wklepywać dane. - Słuchaj, naprawdę ja
też wiem, o co chodzi. Najważniejsze rzeczy w moim życiu nigdy się nie zmienią, jest jednak
mnóstwo drobiazgów, które mogę naprawić... i powinnam się z tym pogodzić.
- Phi! - prychnęła Leelee. - Chcesz znać moje zdanie? Nie widziałaś Bena, odkąd wyszedł
stąd ostatnim razem, i to właśnie przez to łazisz po ścianach. I po suficie. Takie jest moje zdanie -
dodała po namyśle.
Annileen przewróciła oczami.
- Serio? - spytała lodowatym tonem. - A na jakiej podstawie doszłaś do takiego wniosku?
- Bo właśnie zafiksowałaś moją ostatnią rzeźbę plakietką z adresem w „Układzie Kenobi” -
czymkolwiek on jest.
Annileen spojrzała na etykietkę, którą bezwiednie wklepała i wydrukowała, i zarumieniła
się.
- Ups!
- Nic się nie stało - uspokoiła ją Leelee, wskazując źle zaadresowany pakunek. - To figurka
płodności.
- Ha! Tego mi jeszcze trzeba! - Annileen parsknęła śmiechem, pokręciła głową i zmieniła
etykietę na poprawną. - No dobra, masz rację. Martwi mnie, że nie wrócił.
Straciła już rachubę, ile czasu minęło od ataku Tuskenów - i tego szalonego, dziwnego dnia
po nim, wizyty „pana Boopy”, osobliwej zmiany w zachowaniu Orrina względem niej samej, a
także tajemniczego zniknięcia Bena po tym, jak znalazł się w centrum zainteresowania. Od tamtej
pory ślad po nim zaginął.
- Chyba go wystraszyliśmy - stwierdziła wreszcie. Nowi czasem tacy byli: nie zdawali sobie
sprawy z tego, że miejscowi plotkują na temat każdej nowej osoby, tylko po to, żeby natychmiast o
niej zapomnieć, kiedy zjawi się kolejna ofiara. Starała się nie dolewać oliwy do ognia, zachowując
dla siebie ich spotkanie na pustyni z tuskeńską matriarchinią. Zadziałało. Ostatnio tylko dwie osoby
wspomniały przy niej o Benie. Orrin pytał od czasu do czasu, czy może Kenobi się pokazał, zresztą
Kallie także - z tą tylko małą różnicą, że robiła to dosłownie co pięć minut.
W korytarzu prowadzącym do garażu pojawił się Orrin. Annileen zauważyła, że zanim bez
słowa zniknął w swoim biurze, zerknął na rusztowanie.
- Skoro już mowa o dziwakach, tu masz następnego - szepnęła do Leelee. Zachowanie
Orrina wobec Annileen było ostatnio w najlepszym razie podejrzane, co nie umknęło uwagi
bywalców sklepu. - Jeśli koniecznie chcesz z kimś pogadać, pogadaj z nim.
Leelee parsknęła i oznajmiła:
- Annie, moja droga, Ben to dokładnie ta osoba, której potrzebujesz.
- Co masz na myśli?
- Od lat trzymasz Orrina na dystans - wyjaśniła Leelee. - On zresztą do tego przywykł. Ale
teraz, kiedy na horyzoncie pojawił się nowy pretendent do ręki księżniczki Annie, Gault
postanowił, że kolej na jego ruch.
Annileen spojrzała ze zgrozą na drzwi biura sąsiada.
- Ale ja wcale nie chcę, żeby on robił jakikolwiek ruch!
- Czyżby? - Leelee uśmiechnęła się pod nosem. - Sądzę, że zależy ci na zainteresowaniu
Orrina, bo to może zmusić twojego tajemniczego nieznajomego do reakcji!
- Jesteś nienormalna - zawyrokowała Annileen. - Rany, co jest z wami, Zeltronami?
Swatalibyście droidy, gdyby tylko was słuchały!
- One słuchają, Annie, wierz mi - odrzekła Zeltronka. - I właśnie dlatego wszędzie ich
pełno.
Annileen jęknęła przeciągle. To naprawdę była ostatnia rzecz, której potrzebowała - czy o
którą zabiegała. Między nią a Orrinem wszystko powinno być tak, jak było. No cóż, może nie do
końca... Zawsze traktowała go jak starszego brata, a czasami jak trzecie dziecko. Był przyjacielem
Dannara i wciąż patrzyła na niego w ten sam sposób. Dlaczego nagle ubrdało mu się, żeby to
zmienić?
Zaczęła coś mówić, ale Leelee uciszyła ją w pół zdania, bo Orrin wyszedł ze swojego biura -
w czystej koszuli i uczesany, po całym dniu spędzonym w pracy. Na widok kobiet uśmiechnął się
promiennie.
- Jak się mają dziś moje ulubione koleżanki?
- Mało brakowało, a przed chwilą jedna przygniotłaby drugą - mruknęła Leelee, wskazując
rusztowanie. - Musisz zabrać stąd Annie, zanim zacznie ustawiać w porządku alfabetycznym puszki
z olejem!
Rozpromieniony Orrin wszedł za ladę.
- Spokojna głowa. Orrin Gault ma plan... i zaczął go już wcielać w życie. - Otoczył
Annileen ramieniem i uścisnął ją lekko. - Masz jutro wolne, moja droga. - Uśmiechnął się do niej
szeroko. - Wszystkiego najlepszego!
Annileen wyśliznęła się z uścisku i odsunęła od niego.
- O czym ty mówisz?
- Mówię, że właśnie rozmawiałem z Tarem Łupem - wyjaśnił, mając na myśli dawnego
pomocnika Calwellów. - Kręci się ostatnio w okolicy, więc przekonałem go, żeby jutrzejszy dzień
spędził tutaj, pilnując sklepu.
- Ale dlaczego Jabe nie miałby... - Annileen przyglądała mu się, mrużąc podejrzliwie
zielone oczy. - Chwileczkę. A co ze mną?
- Mos Eisley - wyjaśnił Orrin. - Zasługujesz na wychodne w mieście. I chciałbym, żebyś
zabrała ze sobą rodzinę. Kallie może zamknąć stajnie... wątpię, żeby ktoś z niej teraz korzystał. -
Zmrużył oczy w szparki. - I weźmiesz ze sobą Jabe’a. Może jeśli spędzicie razem więcej czasu, jak
przystało na prawdziwą rodzinę, stosunki między wami się poprawią.
Oszołomiona Annileen przeniosła wzrok na Leelee. Zeltronka słuchała ich z najwyższym
zainteresowaniem.
- Domyślam się, że jedziesz z nami? - spytała Orrina Annileen.
- O, nie - zaprzeczył, grzebiąc w kieszeni. - Podczas żniw? Co to, to nie, moja droga.
- W porządku. - Przyjrzała mu się, wciąż nie umiejąc przejrzeć jego zamiarów. - A dlaczego
akurat Mos Eisley, jeśli mogę spytać?
Orrin znalazł wreszcie to, czego szukał - niewielką, zaklejoną kopertę.
- Proszę - powiedział. - To druga część twojej niespodzianki: gwarancja, że się nie
wykręcisz. Otwórz ją dziś wieczór.
Annileen wzięła od niego kopertę.
- Co ty kombinujesz, Orrinie?
Farmer roześmiał się beztrosko.
- Dopilnuj tylko, żebym był w pobliżu, kiedy to zrobisz. - Mrugnął do Leelee i wyszedł zza
lady.
- Ale moje urodziny są pojutrze! - zawołała za nim Annileen.
- Ta oferta jest ważna tylko do jutra, przykro mi - odkrzyknął Gault, idąc w stronę swojego
biura. - Spędziłem całe popołudnie na planowaniu! Nie odsyłaj biednego Tara z kwitkiem! -
Zniknął w biurze i zamknął za sobą drzwi.
Leelee wyciągnęła rękę po kopertę.
- Pokaż! Co tam jest?
- Nic z tego! - Annileen schowała rękę z kopertą za siebie. Kręciło jej się w głowie. Co to, u
licha, miało znaczyć?
Medytacja
Znowu miałem sen.
Tak jak wcześniej. Nie byłem sobą, ale widziałem świat... przez coś. Przez jakiś tunel czy
filtr. I wtedy usłyszałem krzyk.
Pewnie już cię męczy słuchanie w kółko o tym samym - przed przybyciem na Tatooine
miałem taki sen średnio raz w tygodniu. Zawsze, kiedy się budzę, czuję się dziwnie. Iza każdym
razem mam wrażenie, że to w jakiś sposób dotyczy Anakina.
Ale ostatnio coś się w tych snach zmieniło. Tunel jest węższy, jaśniejszy. Wcześniej widok
był zamglony, jakbym patrzył przez jakiś dziwny, czerwonawy filtr. Tym razem czułem się prawie
tak, jakbym patrzył... hm, oczami Tuskena, jakkolwiek dziwnie by to brzmiało.
A krzyk nie zaskoczył mnie tym razem tak bardzo jak wcześniej. Czułem się bardziej
oderwany, wyobcowany. W przeszłości mocniej mnie to poruszało. Nie wiem, co to może oznaczać.
Martwi mnie, że sen może symbolizować przygasanie światłości w galaktyce i moje własne
obawy o to, że jestem z dala od kluczowych dla niej wydarzeń. Czy to możliwe, że jestem tu, z dala
od wszystkiego, oderwany od rzeczywistości już tak długo, że nie słyszę krzyków pokrzywdzonych
przez Palpatine’a?
Nie martw się, Qui-Gonie - nie mówię tego na głos. Wciąż mi wstyd na myśl o tym, co
pewnie sądzisz o tej głupiej gafie, którą popełniłem, kiedy dałem się podsłuchać. Pewnie ci się
wydaje, że wciąż jestem nieopierzonym padawanem.
Ja jednak wiem, dlaczego do tego doszło. Za bardzo skupiłem się na próbie skontaktowania
z tobą, przywołania tego, co czułem, kiedy rozmawiałeś ze mną i z Yodą. Starałem się mentalnie
odciąć od otoczenia i dlatego nie słyszałem Kallie.
Nie wydaje mi się, żeby dziewczyna usłyszała coś ważnego czy zobaczyła mnie z mieczem
świetlnym Anakina w dłoni - Moc była wówczas ze mną. A poza tym najwyraźniej w okolicy jest
trochę osób o nazwisku podobnym do mojego, więc nikt nie skojarzył faktów. Jeszcze...
Mimo to nie mogę więcej ryzykować. Za bardzo zbliżyłem się do tych ludzi z oazy. Co za
ironia... To właśnie ty zawsze powtarzałeś mi, żebym skupiał się bardziej na żywej Mocy - na życiu
tych, którzy nas otaczają, a nie na większej perspektywie, której tak hołdował Mistrz Yoda. Życie
tutaj, angażowanie się w ten światek z jego wielkimi-małymi problemami... To było... odświeżające.
Tęskniłem za tym w całym tym chaosie i pędzie ku ocaleniu galaktyki. Za przekonaniem, że
dla wielu codzienne kłopoty są równie ważne, jak te większe dla nas. To była ważna lekcja, dobra
lekcja.
Ale teraz moja nauka musi się zakończyć.
Dlatego ograniczę swoje podróże do tych ściśle związanych z moją misją. Niedawno byłem
w pobliżu farmy, żeby upewnić się, że chłopcu nic nie jest - wszystko wydaje się w jak najlepszym
porządku. Tym razem udało mi się nie wpaść na Owena Larsa. Facet za mną - w najlepszym razie -
nie przepada.
Muszę popracować w domu. Powinienem zrobić coś z tym klimatyzatorem, pamiętającym
chyba czasy Arki Jetha. Ale spokojnie - na Tatooine są też inne sklepy poza Parcelą. Niewiele ich
co prawda, ale jednak...
ROZDZIAŁ 28
- Wszystkiego najlepszego, Annie!
Annileen odmachała odruchowo przez okno śmigociężarówki.
- Dzięki!
Nie było sensu tłumaczyć pomocnikowi, że urodziny ma dopiero jutro. Każdy, kto
odwiedził od wczoraj Parcelę, wiedział już o wyprawie Annie i o jej powodach, a pracujący przy
żniwach na trzech ostatnich zboczach farmerzy krzyczeli do niej to samo, każdy z równym zapałem
i prawdziwym entuzjazmem.
Annileen także była podekscytowana. Odświętnie ubrana, leciała do Mos Eisley z córką
usadowioną na fotelu pasażera i synem na tylnej kanapie, a rodzeństwo jak dotąd nie zdążyło się ani
razu pokłócić. To było jak prawdziwy urodzinowy cud!
Na przejażdżkę wzięli LiteVana II - Dannar naprawił starego SoroSuuba w tym samym
roku, w którym się pobrali, i sprzęt nadal był wykorzystywany przy większości cięższych prac w
Parceli. Orrin potrzebował akurat w jakimś celu swojego śmigacza USV-5, ale Annileen nie miała
nic przeciwko. Wciąż kręciło jej się w głowie i nadal nie ogarniała myślą zawartości koperty, którą
jej wręczył. Jabe i Kallie rozmawiali właśnie o tym w ciemnawym wnętrzu ciężarówki.
- Mówiłem ci, że Orrin to spoko gość! - upierał się Jabe.
- Chyba źle go oceniłam - przyznała ze skruchą Kallie. Starsza siostra jej syna, wypucowana
i w nowym ubraniu, czytała złocistą ulotkę w świetle wpadającym przez okno: - „Dla Annie.
Niniejszy certyfikat...” O, Ben!
Annileen prawie się zakrztusiła, zezując na córkę.
- Gdzie?
- Tam! - zawołała Kallie, upuszczając broszurkę i wskazując jakiś punkt za oknem. - Po
prawej! Ben Kenobi!
Annileen zahamowała i skręciła jednocześnie. W jej polu widzenia pojawił się rzeczywiście
Ben w towarzystwie Rooh.
Widok był zabawny i przypomniał jej o pierwszej wizycie w jego domostwie i rozbrykanej
młodej bancie. Ben tkwił na czworakach na zboczu skarpy, starając się przemówić Rooh do
rozsądku. Eopie leżało zaś na piasku z podwiniętymi pod siebie kończynami, przeżuwając w
skupieniu kępkę pustynnej roślinności. Uprząż była doczepiona do prowizorycznych sań, na
których spoczywała archaiczna jednostka klimatyzująca.
Annileen zatrzymała swojego LiteVana w pobliżu.
- Wybierasz się dokądś? - zapytała Kenobiego.
- Taki miałem plan - wysapał Ben. - Ale nastąpiły pewne... komplikacje.
Annileen wyłączyła silnik. Kallie szarpała już za klamkę, a Jabe pochylał się, zaaferowany,
nad przednim fotelem.
- Mamo, tylko nie to. Znowu? Ten koleś...
- ...nam pomógł, a teraz sam potrzebuje pomocy - weszła mu w słowo matka. - Zostańcie tu
i nigdzie się nie ruszajcie.
Kiedy wysiadła z ciężarówki, Kallie stała już obok pojazdu, usiłując z całych sił zwrócić
uwagę Bena na swoją nową, czerwoną sukienkę, jednak mężczyzna był bez reszty skupiony na
eopie.
- Rooh zatrzymała się i ani myśli ruszyć dalej - westchnął Kenobi. - Wcina te badyle...
cokolwiek to jest.
- To pustynna szałwia - wyjaśniła Annileen.
- Nie sądziłem, że coś tu rośnie.
- Wszędzie coś rośnie. - Kobieta uklękła i pogładziła trąbkę zwierzęcia. - Spokojnie,
maleńka. Wszystko w porządku.
Wyraźnie podenerwowany obecnością Annileen, Ben wstał i machnął ręką w stronę sań.
- Nie potrafię jej namówić, żeby wstała. Chyba źle założyłem uzdę...
- Nie, nie, jest dobrze - zapewniła go Annileen.
- Więc może nie podoba jej się, że musi to ciągnąć - stwierdził Ben, pochylając się nad
leżącym zwierzęciem.
- Ja myślę! - parsknęła Kallie, bezskutecznie próbując stłumić śmiech. Annileen nakazała jej
gestem, żeby się zamknęła, ale sama nie mogła powstrzymać uśmiechu.
Ben przyglądał się im, lekko speszony.
- Czyżbym coś przegapił?
- Nie, wręcz przeciwnie - zapewniła go Annileen, klęcząc przy eopie i obmacując jej brzuch.
- Za kilka dni, hm... będziesz miał niespodziankę.
- Nie chcesz chyba powiedzieć, że... - Ben spojrzał na brzuch swojej pupilki, zdumiony. -
Chcesz powiedzieć, że jest kotny? Kotna? - wykrztusił wreszcie. - Ale to niemożliwe! Mam tylko
jednego eopie!
- Na razie - parsknęła Kallie.
Annileen pomacała jeszcze raz brzuch Rooh.
- Jak długo ją masz?
Ben przestąpił niepewnie z nogi na nogę.
- Hm, nie pamiętam. Kupiłem ją... jakiś czas temu. - Zmarszczył czoło. - Chyba nie sądzisz,
że to się stało, eee, w oazie, co?
Kallie parsknęła śmiechem.
Annileen także się uśmiechnęła, ale spuściła wzrok, żeby nie wprawiać Bena w większe
zakłopotanie.
- Ciąża u eopie trwa nieco dłużej - uspokoiła go. - Wygląda na to, że nabyłeś dwa za cenę
jednej...
- Cóż, miłość rządzi się własnymi prawami - skwitował filozoficznie Ben. - Czy jak to tam
zwać. - Zmusił się wbrew sobie do uśmiechu, przyklęknął i pogłaskał zwierzę po pysku. -
Skrywałaś przede mną tajemnicę, moja droga!
- Gratulacje, dziadku! - powiedziała z uśmiechem Annileen.
Z pomocą Kallie uwolniła zwierzę z uprzęży. Oswobodzone wstało i podjęło przeżuwanie
chwastów, a Annileen obrzuciła krytycznym spojrzeniem klimatyzator.
- Trochę poobijany - oceniła.
- Ma już swoje lata - wyjaśnił Ben.
- Wygląda, jakby pamiętał czasy Wielkiej Wojny Nadprzestrzennej. - Annie pokręciła
głową. - Nigdy nie widziałam takiego starocia.
Ben odchrząknął.
- Cóż, pewnie tak. Miałem jednak nadzieję, że w warsztacie w Bestine widzieli... - Wskazał
dłonią z grubsza na wschód.
- Jeździsz do innego sklepu? - Kallie zmrużyła podejrzliwie oczy.
- Tak to już jest, kochanie - westchnęła Annileen. - Daj komuś zniżkę, a przestanie cię
szanować.
Z wnętrza pogrążonego w półmroku LiteVana dobiegło sarkastyczne:
- Nie naprawią ci tego w Bestine!
Ben spojrzał na Annileen i podniósł pytająco brwi, a kobieta przewróciła oczami.
- To mój syn. Następny pustelnik. - Podeszła do ciężarówki i zastukała w ramę okna. - Skąd
wiesz, Jabe? Nawet nie widziałeś, co to takiego!
Jabe wyjrzał przez okno.
- Warsztat i sklep z częściami w Bestine jest nieczynny - wyjaśnił. - Syn Geelerów się żeni.
Wyjechali na cały tydzień.
Ben popatrzył zmartwiony na chylące się ku zachodowi słońca, a potem na uszkodzony
klimatyzator i przełknął ślinę.
- Tydzień, powiadasz?
- Albo i dłużej - dodał Jabe, znikając w zaciemnionej kabinie. - Wesele jest na Naboo.
Postanowili spędzić tam przy okazji krótkie wakacje.
- Cóż, wspaniale - stwierdził zrezygnowany Ben.
Kallie złapała matkę za ramię, prawie ścinając ją przy tym z nóg.
- Mamo! Ale przecież Ben może się z nami zabrać do Mos Eisley!
- Mos Eisley? - Kenobi zamarł, zaskoczony. Spojrzał znów na wschód, nagle
podenerwowany. - Nie zamierzam lecieć do Mos Eisley...
Z pojazdu dobiegł głos Jabe’a:
- Słyszałyście? On nie chce lecieć do Mos Eisley.
- Cicho tam! - ofuknęła go Annileen, po czym jeszcze raz przyjrzała się z namysłem pompie
chłodniczej. - Równie dobrze możesz ją naprawić i tam - zauważyła trzeźwo.
Ben machnął ręką.
- Ależ nie, nie trzeba! - zaprotestował pospiesznie. - Pewnie jedziecie po zaopatrzenie i nie
macie miejsca...
Kallie weszła mu entuzjastycznie w słowo:
- Wcale nie! Mamy mnóstwo miejsca!
- Serio?
- Jasne! - Córka Annileen poszperała w kieszeni, z której wyciągnęła wreszcie ulotkę.
Wręczyła ją Benowi. - Sam zobacz!
Ben wziął od niej broszurkę i przeczytał na głos:
- „Dla Annie. Niniejszy certyfikat uprawnia do zakupu luksusowego śmigacza JG-8
produkcji SoroSuub u dilera Delroix Speeders w Mos Eisley. Pytaj o Gama. Wybacz wszystkie
niedogodności związane z niemożnością użytkowania twojego rodzinnego śmigacza. Mam
nadzieję, że to wystarczy, żeby je wynagrodzić”. - Urwał, zanim przeczytał ostatnie zdanie: -
„Wszystkiego najlepszego z wyrazami miłości, Orrin”. - Zerknął na Annileen, unosząc lekko brwi,
a potem uśmiechnął się pod nosem. - Czy to znaczy, że...
- Nie wiem, co to znaczy - bezceremonialnie weszła mu w słowo Annileen. - Orrin jest
ostatnio... dziwny. Nie mam pojęcia, o co mu chodzi.
Kallie, rozradowana, klasnęła w dłonie.
- A ja wiem! To znaczy, że dostanę własny śmigacz! Ten stary, własność mamy, jak tylko
Gloamer go naprawi!
- Akurat! - zawołał Jabe z wnętrza LiteVana. - Jeszcze tego nie ustaliliśmy!
Annileen wzruszyła ramionami.
- Nadal jesteśmy na etapie omawiania szczegółów podziału dóbr. Może przypadnie w
udziale wam obojgu...
- Czy to rozsądne? - zaniepokoił się Ben.
- Ależ oczywiście! - prychnęła Annileen. - Dzięki temu, kiedy wreszcie postanowią uciec z
domu, uciekną dalej! A teraz... chodź już.
- Ależ nie, naprawdę, to nie jest konieczne... - Ben wskazał dwie postacie majaczące przy
skraplaczu, daleko na północ. - Poproszę po prostu okolicznych mieszkańców o pomoc i...
Annileen skrzywiła się kwaśno.
- Nie kłopocz się - stwierdziła, kiedy rozpoznała osoby w oddali. - Jesteśmy na terenie
należącym do Wyle’a Ulbrecka. Po tym, jak został nie dalej jak wczoraj okradziony przez
Tuskenów, najpewniej przykuł swoich ludzi do skraplaczy.
- Ten kutwa zrobi wszystko, byleby tylko nie dołączyć do Zewu Osadników - zawołał Jabe
przez okno vana. - Kiedyś się o tym przekona!
Annileen wycelowała w Bena palec wskazujący i stwierdziła z udawaną surowością:
- Jeśli będzie pan się sprzeciwiał życzliwości innych, panie Kenobi, oberwie pan
rykoszetem. A teraz zapraszam - dodała, idąc w stronę sań. - Załadujmy to ustrojstwo na pakę.
Zrezygnowany Ben poklepał Rooh po łbie.
- Czy ją także zabierzemy?
Z wnętrza ciężarówki rozległ się oburzony głos Jabe’a:
- Chyba nie zamierzacie władować tego zwierzaka do mojego sprzętu?!
- Twojego... - westchnęła Annileen. - Przed chwilą rościłeś sobie prawo do śmigacza!
W LiteVanie zapadła zbawienna cisza.
- Strzelił focha - wyjaśniła Benowi Annileen. - Ale to nic. Sądzę, że nasza przyszła mama
będzie się lepiej czuła w domu. - Skierowała zwierzę na zachód i poklepała je po zadzie. Eopie
posłusznie zaczęło iść w tamtą stronę, zacierając ślady na piasku pozostawione przez sanie. - Trafi,
nie martw się.
Ben patrzył w ślad za Rooh z wyrazem troski na twarzy.
- Chyba powinienem z nią wrócić - stwierdził wreszcie. - Żeby dopilnować, by nic jej się nie
stało.
Kallie parsknęła śmiechem.
- Nie wiem, co gorszego mogłoby jej się stać!
- Nie martw się - powtórzyła Annileen, zacierając ręce. - Dojdzie do domu przed
rozwiązaniem. A ty będziesz wkrótce mieszkał w chłodnym, przyjemnym domku.
Zrezygnowany Ben odwrócił się, żeby pomóc im przenieść klimatyzator.
- Naprawdę nie chciałbym, żebyś musiała zmieniać plany z mojego powodu ...
- Nic nie zmieniamy - parsknęła Kallie. - Lecimy do Mos Eisley!
Annileen uśmiechnęła się pod nosem. Niezdecydowanie Bena było właściwie ujmujące -
przypuszczała, że ten dziwny człowiek po prostu nie chce być niczyim dłużnikiem. Cóż, jeśli
rzeczywiście tak było, musi go tylko przekonać, że nie ma się czym martwić.
- Klan przemówił - orzekła. - Więc lepiej chodź z nami.
Ben posłuchał z niepewnym uśmiechem.
Orrin stwierdził, że Shistavanen wygląda dość przerażająco - wydawało się, że cały składa
się z kłów, spiczastych uszu i futra w kolorze błota. A mimo to Tar Lup sprawiał wrażenie
najweselszej i najpogodniejszej istoty, jaką kiedykolwiek spotkał. A stojąc za ladą Parceli Dannara
w swojej nowiutkiej, kupionej w mieście marynarce, wydawał się wręcz rozpromieniony.
- Jeszcze raz dziękuję za tę szansę, panie Gault - powiedział, a naturalny dla tej rasy
warkliwy głos jakimś cudem zabrzmiał miło. - Dobrze jest poszefować, nawet jeśli to tylko jeden
dzień. W mojej zwykłej pracy daleko mi do tego.
Stojący na krześle w jadalnej części Parceli Orrin opuścił holokamerę, którą trzymał w ręku.
- To wspaniale, Tar - mruknął. - Cieszę się, że możesz nam pomóc. - Wyłączył urządzenie i
zszedł na ziemię. On także zadbał dziś o schludny wygląd i włożył ubranie, które Annileen
zamówiła specjalnie dla niego, musiał dobrze wyglądać.
Stanął przed zastępcą sprzedawcy i spojrzał na trzymaną w dłoni holokamerę.
- A oto kolejny element niespodzianki dla Annileen - stwierdził. - Przyda się jej w końcu
wymiana tego sprzętu na coś porządnego.
Tar wyszczerzył w uśmiechu ostre kły.
- Brzmi nieźle. Zawsze lubiłem Calwellów.
- Tak jak i ja - przyznał Orrin, wymijając siedzącego przy stoliku Bohmera. Rodianin na
swój powrót wybrał dzień, w którym Annileen miała wolne, jednak właścicielka nie traciła zbyt
wiele. Opatrzony i sprawiający wrażenie jeszcze bardziej nieprzytomnego niż zwykle Bohmer
wydawał się ledwo żywy. Orrin skierował się w stronę zaplecza. - Tar, muszę tu jeszcze coś
sprawdzić, jeśli nie masz nic przeciwko...
- Jasne, że nie! - Shistavanen usunął mu się z drogi.
Wystarczy, ocenił Orrin, rzucając okiem na elektroniczny manifest za kasetką. Zerknął na
zawieszony na ścianie chronometr. Miał wszystko, czego potrzebował, nie mówiąc już o mnóstwie
czasu, żeby przygotować się do czekającego go spotkania. Jak dotąd wszystko szło zgodnie z
planem. No cóż, właściwie to z dwoma planami.
Veeka weszła do środka.
- Jesteśmy gotowi, tato - poinformowała go. Podeszła do baru, wyciągnęła z kieszeni
kamizelki bidon, a potem wskoczyła na blat i sięgnęła za plecy zaskoczonego Tara po butelkę.
- Nie - warknął Orrin, zanim zaczęła nalewać. - Nie dziś.
- Jak sobie chcesz. - Wściekła Veeka odstawiła ze szczękiem butelkę na miejsce. Orrin
podał jej holokamerę.
Tar patrzył w ślad za nimi, wyraźnie zbity z tropu.
- Czy wróci pan na lunch, proszę pana?
- Raczej wrócę późno - odkrzyknął, obrzucając sklep ostatnim spojrzeniem. - Ale... hm,
powiedz Annileen, że będę chciał z nią dzisiaj porozmawiać.
Tar coś na to odpowiedział, ale Orrin już tego nie słyszał. Miał interesy do załatwienia.
ROZDZIAŁ 29
Przez pierwszą połowę życia Annileen Mos Eisley było dla niej jak legenda. Jej ojciec
unikał tego miejsca, a ona sama, stojąc za ladą, nie miała zbyt wielu okazji do podróży. Wiedziała
tylko, że miasto istnieje - jak magnes przyciągający statki, które czasem widywała na niebie.
Napędzało to jej młodzieńczą wyobraźnię.
Na holozdjęciach, które oglądała, Mos Eisley było zagmatwaną plątaniną tłocznych ulic,
punktowanych zapylonymi kopułami, które niszczały i popadały w ruinę. Nie chciała wierzyć w to,
co widziała. Te statki na niebie przylatywały przecież z wielkich miast o lśniących iglicach. Po co
miałyby odwiedzać Tatooine, gdyby Mos Eisley nie było wyjątkowym miejscem? Nie mogła się
doczekać dnia, w którym przekona się o tym osobiście.
Kiedy ten dzień w końcu nadszedł, był wyjątkowy także z innego powodu: to był dzień jej
ślubu. Gdy już przyjaciele pożegnali ich wylewnie, Dannar zaskoczył ją, kierując pożyczony od
Orrina śmigacz za Bestine i dalej, na wschód. Wraz z pokonywanymi kilometrami niecierpliwość i
oczekiwania świeżo upieczonej panny młodej rosły. Na niebie lśniły statki kosmiczne, bezgłośnie
kierując się do miasta albo lecąc od niego i przez kilka cudownych minut Annileen pozwoliła sobie
marzyć, że jej „miodowa” niespodzianka obejmuje podróż którymś z nich - może nawet do
Światów Jądra? Albo jeszcze lepiej - do któregoś z tych egzotycznych miejsc, które widziała w
szkole w broszurce o safari! Kiedy dotarli do Mos Eisley, które okazało się tak samo niechlujne i
obskurne, jak na hologramach, o dziwo, wcale nie straciła nadziei - wręcz przeciwnie.
Dannar zatrzymał się przed hotelem Bliźniacze Cienie, w okolicy względnie czystego
(chociaż daleko mu było do luksusowych dzielnic) placu Kernera. Pobyt w mieście miał być
prezentem ślubnym dla Annie - tylko na tyle było stać właściciela sklepu na wsi.
Jednak nawet kiedy Annileen wiedziała już, że nie ma co liczyć na podróż w nieznane,
szybko się przekonała, że Mos Eisley może całkiem nieźle spełnić oczekiwania osoby marzącej o
egzotycznych lokalach i osobliwych istotach. Plac Kernera był stosunkowo przyzwoitą okolicą, z
czystymi wystawami i straganami pod gołym niebem. Położone w pobliżu punktu informacji dla
turystów Republiki ulice były na tyle bezpieczne, że można było chodzić po nich po zmroku bez
blastera, a Dannar zabrał ją nawet na kolację do Dworu Fontann, w którym dosłownie nie mogła się
napatrzeć na pełne przepychu wnętrze. Tylko Huttowie byli dość bogaci, żeby pozwalać sobie na
dekorowanie swoich przybytków instalacjami wodnymi.
Mos Eisley było tłocznym, pełnym przemocy miastem, jednak było też podniecające i pełne
niespodzianek - niczym uchylone drzwi do innego wymiaru rozrywki. I jeżeli to miasto nie było
najlepszą rzeczą tuż po podróży międzygwiezdnej, to na pewno brakowało mu do niej znacznie
mniej niż wszystkim innym miejscom na Tatooine. Do dziś Annileen pamiętała każdą chwilę tamtej
podróży.
Już nigdy nie wrócili do Mos Eisley razem z Dannarem - zawsze stały im na przeszkodzie
różne sprawy związane z prowadzeniem sklepu. Annileen zaglądała tu jednak kilka razy po śmierci
męża - zazwyczaj sama, ale czasem zabierała też ze sobą któreś z dzieci. Wraz z Dannarem często
planowali, żeby pewnego dnia wybrać się tu całą rodziną, ale taka okazja nigdy się nie nadarzyła, a
potem było już za późno.
Teraz spacerowała ulicami miasta z obojgiem dzieci naraz, a na dodatek w towarzystwie
nowego znajomego. Ben trzymał się nieco z tyłu i nie zdejmował z głowy naciągniętego głęboko
kaptura. Szedł szybko, dotrzymując im kroku, i niewiele mówił. Wyglądali jak każda inna rodzina
na przechadzce w mieście czy zakupach - z synem niezbyt szczęśliwym, że musi przebywać w
towarzystwie (także niezadowolonego) ojca.
- Mógł poczekać w warsztacie! - odezwał się Jabe, kiedy skręcili za róg.
- Pięć godzin?! - wybuchła Kallie.
- Nic by mi się nie stało - odparł Ben łagodnie. - Mogłem posiedzieć na krześle...
- ...na którym leżał rozgrzebany silnik - wtrąciła Annileen, kręcąc głową. Rozdrażnienie
Jabe’a, spowodowane obecnością ich zakapturzonego towarzysza, nie zmniejszyło się ani odrobinę
od czasu podróży przez pustynię, która upłynęła w nerwowej atmosferze. Chłopiec wyprzedził teraz
matkę i siostrę i zaczął przedzierać się przez tłum. - Zwolnij, Jabe - ostrzegła syna. - Trzymajmy się
razem! - Obejrzała się na Bena i uśmiechnęła do niego przepraszająco. - To dotyczy także i ciebie.
Ben zbliżył się posłusznie, ale Annileen widziała wyraźnie, że wędrowanie po zatłoczonych
ulicach nie należy do jego ulubionych sposobów spędzania wolnego czasu. Dziwne - wcześniej
wydał jej się obieżyświatem, który zwiedził całkiem spory kawałek galaktyki. Cóż, może uda jej się
to zmienić?
Kiedy jednak skręcili za róg i trafili na plac Kernera, całą czwórką wpadli - i to dosłownie -
w wir zabawy. Dookoła pląsało kilkunastu młotogłowych Ithorian, wymachując radośnie
instrumentami muzycznymi i srebrnymi szarfami. W ciągu sekundy tłumek brązowoskórych
potężnych istot pochłonął wędrowców i odciął im drogę powrotną.
- Chyba wpadliśmy na wesele! - zawołał Ben, usiłując przekrzyczeć harmider i dźwięki
zabawy.
- To tutaj normalne! - odkrzyknęła ze śmiechem Annileen.
Koło nich przemknął tanecznym krokiem jeden z Ithorian.
Długoszyja istota złapała Annileen za ramiona i zatoczyła z nią koło, wciągając ją w
świętujący tłum. W półobrocie Annileen dostrzegła jeszcze, że Jabe sięga po blaster, ale Ben
kładzie mu uspokajającym gestem dłoń na nadgarstku. Zauważyła, że Kallie także została porwana
do tańca, podobnie jak każdy nieszczęsny przechodzień, który się tu zaplątał.
Szalony pęd tańca zwolnił na chwilę - wystarczającą, żeby Annileen wyłowiła w tłumie
spanikowanego Bena, wirującego w ramionach wysokiej, przystrojonej w girlandy Ithorianki.
Czyżby matki panny młodej? Nie miała pojęcia. Przez ten ułamek sekundy zdołała dostrzec jedno:
że Benowi ten taniec niespecjalnie przypadł do gustu, jednak nie miał wyboru, pochłonięty przez
falę świętujących istot.
Wreszcie Ithorianin wypuścił Annie z objęć, a siła odśrodkowa wypchnęła ją na brzeg
uliczki. Chwyciła się kamiennej kolumny, roześmiana i zdyszana. Za chwilę obok niej z tłumu
wyłoniła się rozradowana Kallie, a zaraz po niej zjawił się Ben. Kaptur zsunął mu się podczas tańca
z głowy; ze zmierzwionymi włosami wyglądał teraz, wypisz wymaluj, jak wyciągnięty prosto zza
sterów wyścigowego ścigacza.
Annileen poszukała swojego kapelusza, a kiedy go znalazła, rozejrzała się za Jabe’em.
Znalazła go opartego o ścianę pobliskiego budynku z naburmuszoną miną, jakby w każdej chwili
był gotów wyciągnąć blaster.
- Podobno marzyłeś o tym, żeby się wyrwać ze sklepu i się zabawić - zagadnęła syna.
- To nie mój typ zabawy - burknął Jabe, jednak jego obrażona mina zniknęła na widok
wyłaniającego się z pobliskiego budynku korowodu skąpo ubranych Twi’lekanek, niosących tace
zastawione różnobarwnymi drinkami.
Aha, a więc to tak wygląda twój typ zabawy, pomyślała z lekkim rozbawieniem Annileen.
Za ponętnymi Twi’lekankami podążała grupa Twi’leków, ubranych równie niestosownie jak na ten
upalny klimat. Ci nieśli srebrne tace wypełnione egzotycznymi przystawkami.
- Rany, coraz bardziej mi się tu podoba! - oznajmiła Kallie z szerokim uśmiechem. -
Możemy chwilę zostać, mamo?
Annileen obejrzała się niepewnie na Bena. Miał pobladłą twarz i była pewna, że nie ma
ochoty tkwić tu ani chwili dłużej. Kiedy zerknęła jeszcze raz na budynek, z którego wyszli służący,
dotarło do niej, gdzie są. Co za zbieg okoliczności, pomyślała rozbawiona.
Gestem nakazała strapionemu Benowi, żeby chwilę zaczekał i wzięła swoje dzieci na bok.
- Możecie tu zostać na lunch. Macie godzinę.
- Dwie! - poprosiła Kallie.
- Trzy! - zażądał Jabe entuzjastycznie, nie mogąc oderwać wzroku od półnagich
Twi’lekanek.
- Półtorej - ucięła Annileen i dźgnęła syna palcem w pierś. - Masz mieć oczy i uszy otwarte.
Nie chcę tu mieć powtórki z Mos Espy. Jeżeli Kallie choć na chwilę straci cię z oczu albo przyjdzie
ci do głowy łyknąć sobie coś mocniejszego od niebieskiego mleka, natychmiast da mi o tym znać.
Ja zjawię się w mgnieniu oka, a twoje życie zamieni się w piekło. - Łypnęła w stronę wiwatującego
tłumu. - I niech żadne z was nie waży się zadawać się z... no, z kimkolwiek!
Kallie parsknęła śmiechem, a jej brat przewrócił oczami, ale skinął niechętnie głową.
- A wy gdzie będziecie? - zagadnął.
Annileen obejrzała się na stojącego w pobliżu Bena.
- Mam kilka pytań, na które zamierzam uzyskać odpowiedzi - powiedziała wymijająco. -
No, bawcie się dobrze.
Orrin wyszedł z biura oddziału Funduszu Inwestycyjnego Aargau z kapeluszem w ręku.
Wiedział, że tak naprawdę niesprawiedliwie odesłano go z kwitkiem, bo urzędnik nie powiedział
nic poza tym, co słyszał raz w miesiącu od jakichś trzech lat. Bankierzy działali Orrinowi na nerwy
jeszcze bardziej niż prawnicy. Jaki pożytek z ludzi, którzy mieli tyle kasy, ale nie chcieli się nią
podzielić z kimś, kto miał pomysł?
I to taki dobry pomysł, westchnął w duchu Orrin. Cóż, przynajmniej bankier potwierdził to,
co chciał wiedzieć. Odpiął holokamerę od swojej sakwy i cisnął ją na tylne siedzenie USV-5.
Mullen smacznie chrapał w środku pojazdu. Orrin rozejrzał się dookoła. Ani śladu Veeki.
- Pobudka! - warknął i trzepnął śpiącego syna kapeluszem.
Zanim jeszcze Mullen się rozbudził, sięgnął odruchowo do kabury z blasterem.
- I jak? - zapytał, ziewając, kiedy poznał własnego ojca.
- Wszystko idzie zgodnie z planem. A przynajmniej Planem Numer Jeden - zapewnił go
ojciec. Przyjrzał się budynkom po drugiej stronie banku, dopóki nie znalazł tego, czego szukał.
Kiedy namierzył kantynę, znalazła się także i Veeka - wychodziła właśnie ze środka w
towarzystwie trzech niechlujnych kosmicznych wagabundów, z których każdy wyglądał, jakby nie
był w stanie pilotować żadnego pojazdu, chociaż było dopiero południe. Na widok ojca pożegnała
się z nowymi kolegami.
- Szybko się zaprzyjaźnia - zauważył z rezygnacją Orrin.
- Bo zawsze ona stawia - parsknął Mullen, wskakując na przednie siedzenie.
Orrin, trzymając ręce na biodrach, spiorunował wzrokiem zbliżającą się córkę.
- Czy ty w ogóle słuchasz, co do ciebie mówię? - warknął.
- Przecież nic mi się nie stało! - odburknęła, odsuwając holoemiter na bok i wślizgując się
na tylną kanapę. - Zdążyłabym na czas.
Orrin zauważył, że córka ma ponurą minę. Teraz jednak nie miał czasu zawracać sobie
głowy jej kłopotami. Przyjdzie jeszcze na to odpowiedni moment, postanowił.
Przypiął kaburę z blasterem i usiadł na fotelu pasażera. Po chwili silniki pojazdu obudziły
się do życia i śmigacz włączył się w ruch zatłoczonych alejek Mos Eisley.
- Przyciemnij owiewkę - poprosił syna. - Nie chcę wpaść na Annie.
ROZDZIAŁ 30
Annileen nie miała problemu z odnalezieniem kafejki. Odkryli ją wraz z Dannarem podczas
podróży poślubnej - znajdowała się zaledwie kilka kroków od hotelu Bliźniacze Cienie, niedaleko
budynku, z którego wyłoniła się grupa Twi’leków. Ben nie protestował, kiedy wzięła go za rękę i
poprowadziła tam przez tłum.
- Dzięki. - Odetchnął z ulgą, kiedy znaleźli się w holu prowadzącym do kafejki. -
Uratowałaś mi życie.
- Domyślam się, że nie lubisz tłoku - zauważyła, wspinając się po schodach na piętro.
- Kiedy Ithorianie biorą się do tańca, lepiej się zmyć z parkietu - odmruknął.
Właściciel restauracji powitał ich wylewnie. Annileen zawsze lubiła Cafe Tatoo II i
zaglądała tu nawet podczas swoich samotnych podróży do kosmoportu. Przemiły staruszek
zaprowadził ich na zacienione markizą patio z widokiem na plac. Ben wybrał stolik z dala od
innych gości. Usiadła naprzeciwko niego i zamówiła dla obojga danie dnia, a potem splotła dłonie
na blacie, przygotowując się do rozmowy. Czekała na ten moment - na okazję pogadania z nim w
cztery oczy - już od dawna, jednak teraz nie mogła zdecydować, które pytanie zadać jako pierwsze.
Ben wiercił się niespokojnie na krześle.
- Facet w warsztacie powiedział, że to zajmie pięć godzin, tak? - zagadnął wreszcie.
- Co najmniej pięć - potwierdziła. - I zdejmij kaptur. Nie jesteśmy już w dziczy.
Posłuchał.
- Martwiłam się, kiedy tak wyszedłeś bez słowa - zaczęła wreszcie. - Od twojej ostatniej
wizyty minęło sporo czasu...
- No... tak. Byłem, eee... zajęty - bąknął Ben, podnosząc szklankę do ust.
- A można wiedzieć, czym dokładnie?
- No, eee... różnymi rzeczami.
- Rzeczami - powtórzyła z niedowierzaniem. Coś niesamowitego! Nie znała zbyt wielu
osób, które zdołałyby się ukryć za tak niewielkim przedmiotem jak szklanka.
Ben najwyraźniej wyczuł jej rozdrażnienie, bo odstawił naczynie na stół i uśmiechnął się do
niej przepraszająco.
- Widziałaś, jak mieszkam. Wciąż próbuję trochę ogarnąć obejście.
Annileen pokiwała głową.
- Bałam się, że cię wystraszyliśmy. No wiesz... kiedy Kallie zaczęła węszyć i
rozpowiedziała wszystkim wkoło, jak się nazywasz...
- Cóż, większość ludzi jakoś się nazywa - odparł pozornie beztrosko. - Dlaczego ja też nie
miałbym mieć jakiegoś nazwiska?
Położyła łokcie na stole i pochyliła się w jego stronę.
- Bałam się też, że to może Orrin cię wystraszył - dodała nieco ciszej.
- Ależ skąd! - Ben opadł nagle na oparcie swojego krzesła, zwiększając dzielącą ich
odległość. - Lubię Orrina. A on... chyba lubi ciebie.
- W tym tygodniu - uściśliła. - A to, że jest dla mnie miły, oznacza zazwyczaj, że czegoś ode
mnie chce.
- Ten śmigacz... to miłe z jego strony. Może ma uczciwe zamiary?
Annileen wyprostowała się i przyjrzała mu się sceptycznie.
- Ta-a, na pewno.
Ben znowu zaczął się wiercić na krześle, wodząc palcem po krawędzi szklanki.
- Hm, nie znam się na tym za bardzo, ale ludzie potrafią się czasem bardzo zmienić. Stają
się nam...no, bliżsi... - Uśmiechnął się do niej krzywo.
- Ta-ak. - Teraz to Annileen sięgnęła po szklankę i upiła łyk, pragnąc przysłonić wyraz
twarzy. Była coraz bardziej rozbawiona. Nie wiedziała, czy Ben stara się ją przekonać do Orrina,
ale właśnie zdradził jej coś, z czego pewnie nie zdawał sobie zupełnie sprawy. Może i potrafił
zatrzymywać znarowione dewbacki i rozmawiać z Tuskenami, ale kiedy przychodziło do
omawiania spraw sercowych, Ben Kenobi trafiał wyraźnie na obcy sobie grunt.
Przy ich stoliku zjawił się rozklekotany droid kelnerka, wybawiając Bena z kłopotliwej
sytuacji. Annileen natychmiast go rozpoznała.
- Witaj, Geegee.
Dwunogi, pomalowany na fioletowo robot postawił przed nimi jedzenie i ukłonił się.
- To miłe, że mnie pani pamięta, proszę pani. - To był bardzo stary model; kiedy stawiał
przed nimi zamówienie, ręce trzęsły mu się lekko. - Życzę państwu smacznego.
Gdy elektroniczny kelner zostawił ich samych, Annileen uśmiechnęła się pod nosem.
- GG-8 obsługiwała nas, kiedy byliśmy tu z Dannarem podczas miesiąca miodowego -
wyjaśniła Benowi. - Pierwszy raz byłam wtedy obsługiwana przez robota! Czułam się jak sama
królowa Alderaana.
Ben sięgnął po widelec.
- Chyba moglibyście mieć u siebie droidy?
- Farmerzy ich nie lubią. Odbierają im pracę.
- Ale ty jesteś dla nich miła - zauważył.
- Nie mam powodu, żeby nie być.
Ben uśmiechnął się do niej i zabrał do jedzenia.
Przez cały lunch Annileen czuła się jak zwiadowca, który co chwila gubi trop. Ben sprawiał
wrażenie, jakby gdzieś głęboko w sobie skrywał smutek - i to było widać jak na dłoni, czy tego
chciał, czy nie. A mimo to każda próba wyciągnięcia z niego choćby okrucha informacji o nim
samym kończyła się natychmiast zręczną zmianą tematu. Annie nie mogła być jednak na niego zła -
nawet w rozmowie z nim czuła tę samą swobodę i przyjemność, jaką odnajdywała w ich wspólnym
posiłku w dniu zawodów ścigaczy. Współczuła mu raczej z powodu wysiłku, jaki wkładał w
zmianę tematów rozmowy.
No dobrze, westchnęła w duchu, kończąc deser. Jeżeli ten dziwak będzie nadal udawał
większe zainteresowanie jej życiem niż opowieściami o własnym, poświęci się. Nie mogła
zaprzeczyć, że Ben sprawiał wrażenie chętnego, by wysłuchać z uwagą długiej litanii jej trosk. Na
przykład o Kallie i jej planach. Prowadzenie stajni nie było zbyt ciężką pracą, ale nie rokowało też
świetlanej przyszłości. Czy naprawdę jej córka będzie szczęśliwa, jeżeli wyjdzie za jakiegoś
farmera?
Oczywiście, rozmawiali też o Jabie. Po masakrze Tuskenów Annileen starała się cały czas
mieć go na oku. Tak naprawdę nie sprawiał jej poważniejszych kłopotów, ale wszystko
wskazywało na to, że z jakiegoś dziwnego powodu chce, żeby się o niego martwiła. Odniosła
wrażenie, że Ben podziela jej troskę o syna.
- Kiedy ludzie dają nam sygnały - powiedział - ważne, żebyśmy je trafnie odczytali.
Przede wszystkim jednak rozmawiali o niej samej. O jej dzieciństwie i o zwierzętach. O
ojcu i splajtowaniu rancza. O marzeniach Annie o studiach i o tym, jak wszystko się zmieniło. A
także o czymś, co - poza Jeźdźcami Tusken, pomysłami Orrina czy wychowaniem dzieci -
pochłaniało większość jej życia: o Parceli.
Ale Ben jakoś nie kupował jej marudzenia.
- Wiem, że uwielbiasz tę pracę - stwierdził po prostu. - Przyglądałem ci się. Lubisz
prowadzić otwarty dom i być centrum tego małego wszechświata, wokół którego gromadzą się
wszyscy twoi klienci.
Annileen roześmiała się głośno.
- Chcesz tę fuchę? Jest twoja!
- Nie, nie - odparł szybko Ben, grzebiąc w swoim talerzyku. - Nigdy nie nadawałem się do
polityki salonowej. - Zjadł łyżeczkę deseru. - Ani żadnej innej.
Annileen uśmiechnęła się do niego ciepło.
- Skoro już mowa o salonach - dodał - to zawsze uważałem przyjęcia za wielki eksperyment
socjodynamiczny, który wymknął się spod kontroli. To całkiem jakby wystawiać na próbę
wszystkie naraz stosunki z innymi osobami.
- Czy na Pustkowiach Jundlandii urządzacie dużo przyjęć?
- Tylko ja i moja eopie... która wkrótce się rozmnoży.
- A także czyjeś gumowe uszy - zauważyła Annileen. - Nie miej mi tego za złe, ale mam
wrażenie, że życie pustelnika ci nie służy.
Ben przestał przeżuwać ciasto i parsknął śmiechem.
- Mówiliśmy o tobie!
- No dobrze - westchnęła, dając znowu za wygraną. - Cóż, prowadzenie sklepu nie wygląda
wcale tak wesoło, jak ci się zdaje... - Podniosła wzrok na wystrzępioną markizę nad ich głowami i
zacisnęła pięści. W porządku, sam się o to prosiłeś, pomyślała.
- Zamieniam się w słuch.
- Postrzegasz Parcelę jako miejsce, do którego możesz przyjść - wyjaśniła. - Miejsce, gdzie
możesz się spotkać z innymi, uciec od codzienności, od pustki. Cóż, w każdym razie wszyscy w
oazie tak na to patrzą. Wszyscy, bez wyjątku. Złażą się, zanim jeszcze dobrze wzejdzie drugie
słońce, i siedzą tam do zmroku.
- Zauważyłem, że niektórzy... czują się tam jak u siebie.
- Niektórzy? - Annileen machnęła ręką, aż brzęknęły nakrycia. - Dannar lubił żartować, że
Parcela, kiedy jest pełna, to dziesiąte pod względem wielkości miasto na Tatooine. Zastanawiam
się, czy nie miał trochę racji. - Wbiła wzrok w pusty talerz. - Ledwie udaje mi się utrzymać razem
moją rodzinę, a mimo to troszczę się też o tę całą bandę. Karmię i ubieram nie tylko swoich.
Wszystkich! - Spojrzała na niego, wzdychając ciężko. Nadal uważnie jej słuchał, aż poczuła się
zakłopotana. - Wybacz - bąknęła. - Czy nie za bardzo zrzędzę?
- Życie, które wydaje się błahe z pozoru, może być w istocie pełne niezwykłych możliwości
- przemówił Kenobi tym swoim łagodnym, spokojnym głosem. - Nawet istota żyjąca w
najodleglejszym zakątku wszechświata może się przejmować losami setek innych... albo i całej
galaktyki.
Annileen przypatrywała mu się przez chwilę z namysłem.
- Kim ty jesteś? - zapytała wreszcie.
- Cóż, chyba świrniętym Benem, jak mawia twój syn. - Uśmiechnął się do niej szeroko. -
Muszę nawet przyznać, że to mi się podo... - urwał nagle. Annileen podążyła za jego spojrzeniem i
zobaczyła na ulicy mężczyznę w czarnym mundurze, a obok niego postać zakutą od stóp do głów w
biały pancerz.
Jakiś pilot? Kosmiczny łazęga? - zastanowiła się.
- Kto to? - zapytała.
Ben przechylił się na oparcie, z dala od barierki patia.
- Cóż, nie jestem pewien... - powiedział ściszonym, pełnym napięcia głosem. Zerknął na
ulicę jeszcze raz. - Dałbym sobie rękę uciąć, że wygląda prawie jak klon. Widziałem ich... na
hologramach. - Przyglądał się białej postaci jeszcze przez chwilę, zanim odwrócił wzrok. - Ale oni
mają trochę inne zbroje.
Annileen obserwowała dziwną parę. Nie patrzyli w ich stronę; nie interesowali się też
trwającą wokół nich zabawą - przyglądali się za to uważnie budynkowi, przed którym stali.
- Taki strój w tym upale... to musi być koszmar - oceniła ze współczuciem. - Ciekawe, co
ich tu sprowadza?
- Nie mam pojęcia - mruknął Ben, skrobiąc z roztargnieniem po talerzu z opuszczoną nisko
głową. - Eee... co teraz robią?
Na widok datapada w dłoni mundurowego w czapce Annileen olśniało:
- Oni robią jakieś spisy! To była kiedyś republikańska placówka wojskowa na Tatooine -
wyjaśniła prędko. - Nie wiem, co mieści się tam teraz, biorąc pod uwagę wszystko, co ostatnio
zaszło...
- A co takiego zaszło? - zainteresował się Ben.
- Chyba powinieneś wiedzieć o tym lepiej ode mnie. - Wzruszyła ramionami. - Nigdy w
życiu się stąd nie ruszałam. Ale jeśli ci dwaj działają z ramienia Nowego Ładu, czy jak to się tam
teraz zwie, może robią przegląd tego, co uznali za swoją własność?
- Hm... - mruknął z namysłem Ben i rozejrzał się niespokojnie dookoła.
Annileen zerknęła na chronometr.
- Chyba będzie lepiej, jeśli wrócimy już po dzieciaki.
- Wiesz co? - stwierdził niespodziewanie Kenobi. - Chyba powinniśmy jeszcze trochę
zaczekać. - Przeciągnął się i poklepał znacząco po brzuchu.
Lekko zaskoczona, Annileen pokiwała głową.
- Jasne - przytaknęła. - Możemy jeszcze porozmawiać.
- A w ogóle to... wiesz, chyba trochę zmarzłem. - Pomasował sobie gardło. - Mam nadzieję,
że nie bierze mnie jakieś choróbsko. - Naciągnął kaptur z powrotem na głowę i skulił się na swoim
krześle.
Annileen pokręciła głową. Wyglądało na to, że tajemniczy Kenobi powrócił.
Na drugim końcu miasta Mullen dał sygnał ze swojego punktu obserwacyjnego w pobliżu
okrągłego budynku.
- Nadal nic - zameldowała Veeka przez komunikator.
Siedzący w fotelu pasażera swojego śmigacza Orrin pokręcił głową.
- Powiedzieli wyraźnie: lądowisko osiemdziesiąt siedem! - Po raz trzeci w ciągu minuty
sprawdził, czy jego blaster tkwi w kaburze na udzie. Czuł się bezpieczniej ze świadomością, że
broń jest na swoim miejscu.
Orrin wiedział, że to nie tutaj miało się odbyć jedno z jego dwóch spotkań w Mos Eisley. To
on poprosił o widzenie; druga strona z pewnością zrobi wszystko, żeby postawić go w niewygodnej
sytuacji i zademonstrować mu swoją wyższość. Wiedział też, że nie ma się czym martwić,
zważywszy na plan. A mimo to upewnił się, że Mullen i Veeka będą w pobliżu, mając na wszystko
oko. Chociaż jego dzieci miały wiele wad, wiedział, że poradzą sobie, jeśli przyjdzie do walki.
Wątpił, żeby do tego doszło, ale znowu sięgnął do rękojeści swojego blastera i poklepał ją,
żeby się uspokoić.
- Nie będzie ci potrzebny - usłyszał nagle zza pleców.
Kiedy się odwrócił, zobaczył Boja Boopę, siedzącego na tylnym siedzeniu jego USV-5 i
celującego do niego z blastera. Nie słyszał, kiedy Gossam wsiadł do śmigacza, a teraz zobaczył też
pilnujących pojazdu jego gamorreańskich pachołków... a także kogoś jeszcze.
- Ładny śmigacz - ocenił Klatooinianin o brązowej, łuskowatej twarzy, zajmując miejsce
kierowcy, i niespodziewanie zachichotał. - Chcę taki! Chcę!
Zaniepokojony Orrin spojrzał na obcego, a potem znowu na Boopę.
- Prowadź, Jorrk - rozkazał Gossam, opuszczając broń i wyciągając się na wyściełanym
siedzeniu. - Nasz kumpel Gault ma umówioną wizytę... i lepiej, żeby powiedział nam wszystko, co
chcemy wiedzieć.
ROZDZIAŁ 31
- No dobra, dzieciaki - westchnęła Annileen. - To na razie mój śmigacz, nie wasz.
Zrozumiano?
- Słucham? - bąknął Jabe, sadowiąc się za sterami pojazdu.
Kallie machinalnie przejechała dłonią po masce.
- Ta-a, jasne, mamo.
Ben wyszczerzył zęby w uśmiechu i zerknął na Annileen.
- Chyba masz problem...
- Och, nie od dziś - westchnęła. - Od jakichś siedemnastu lat, jak sądzę. - Rozejrzała się po
salonie Delroix Speeders. Były tu modele, jakich nigdy w życiu nie widziała - i pewnie nie miałaby
szansy zobaczyć, wegetując przez resztę życia na środku pustyni. Ze swoją otwartą kabiną i
ozdobnymi płetwami na przedzie JG-8 wydawał się najmniej praktyczny ze wszystkich maszyn z
oferty salonu; gdyby chciała zadbać o to, żeby lakier karoserii zachował soczyście szkarłatną
barwę, musiałaby trzymać go w garażu.
- Ładny - stwierdził Ben, studiując tabliczkę. Na samym dole była cena, bez opcji
dodatkowych albo z nimi, jednak obie kwoty opiewały na dziesiątki tysięcy kredytów. Po chwili
podniósł wzrok i spojrzał na Annileen. - To wyjątkowy prezent.
- Jasne, prezent - bąknęła Kallie, przewracając oczami. - Jeżeli nie możesz zdobyć czyjegoś
serca, spróbuj je kupić. To bardzo w stylu Gaultów. - Obejrzała się na matkę, zajętą podziwianiem
wnętrza pojazdu. - Tak czy inaczej, gdyby nie on, nigdy byśmy sobie na coś takiego nie pozwolili.
- Cóż, w zasadzie to byłoby mnie stać na taki sprzęt - stwierdziła lekkim tonem Annileen -
ale przez myśl by mi nie przeszło, żeby wywalić taką furę pieniędzy na zakup czegoś takiego.
Ben uniósł brew.
- Nie sądziłem, że kobiecie interesów na peryferiach może się tak dobrze powodzić...
Annileen uśmiechnęła się skąpo.
- A co, myślałeś, że osobiste dostawy dla nowych mieszkańców narażają nas na jakieś
okropne straty?
- Naprawdę nie chcia...
- Od dwudziestu lat z górą ciułam i oszczędzam, a także unikam wszystkich nowych
inwestycji, na które próbuje nas naciągnąć Orrin. - Pogładziła obicie fotela. - Ale to... to jest
niesamowite. Nigdy bym nie przypuszczała, że taki pojazd w ogóle istnieje. Że zobaczę go na
własne oczy.
- Wspaniały, prawda? - spytał ktoś chrapliwym głosem. Diler, radosny, przysadzisty
mężczyzna pod pięćdziesiątkę, poklepał czule obudowę silnika i wskazał na kanapę z tyłu pojazdu.
- To zmodyfikowany, powiększony model, proszę pani, prościutko z Sullusta. Ma dodatkową
przestrzeń bagażową, która jest też idealna do przewozu dzieciaków. - Obrzucił wymownym
spojrzeniem rodzeństwo rozpływające się w zachwytach nad śmigaczem, a potem spojrzał na Bena.
- Gratuluję panu szczęśliwego stadła.
- Ależ my nie... - wykrztusił Ben.
- ...żyjemy w takiej sielance, jak mogłoby się wydawać - dokończyła za niego Annileen i
uśmiechnęła się figlarnie na widok jego zakłopotanej miny. Ben, głowa do góry. Oddychaj,
nakazała mu w myśli, a potem odwróciła się do właściciela salonu. - Tak czy inaczej, to cacko
prezentuje się naprawdę rewelacyjnie, Gam. Co teraz?
- Pan Gault autoryzował umowę wczoraj wieczorem, psze pani. Pojazd należy do pani. -
Sprzedawca podał jej etui z kodami serwisowymi śmigacza. - Proszę przypomnieć Orrinowi, że
Garn Delroix świadczy usługi najwyższej jakości.
- Nie omieszkam - zapewniła go Annileen i rozejrzała się za dziećmi. Kallie rozsiadła się już
w fotelu pasażera, a Jabe zaczynał właśnie majstrować przy kontrolkach. - Hm, chyba lepiej już
pójdę, inaczej mogę go już więcej nie zobaczyć. Wsiadaj, Ben! - Klapnęła z westchnieniem na tylną
kanapę, a Ben zajął miejsce obok niej. - Leciałeś kiedyś czymś takim? - zapytała.
- Wygląda całkiem nieźle - bąknął wymijająco.
Jabe wyprowadził śmigacz przez obszerny wjazd na ulicę i włączył się w strumień ruchu.
Silnik pracował tak cicho, że zagłuszał go uliczny gwar.
- Tylko spokojnie - ostrzegła syna Annileen, nachylając się w jego stronę, żeby ją usłyszał.
- Jasne! - Jabe uśmiechnął się szeroko, położył dłoń na drążku sterowniczym... i śmigacz
wystrzelił do przodu, przyspieszając w sposób, który wgniótł trójkę Calwellów i Kenobiego w
luksusowe, wyściełane siedzenia. Jabe prowadził lśniący pojazd krętymi uliczkami Mos Eisley w
zapierającym dech w piersiach tempie, popisując się karkołomnymi manewrami. Zbliżyli się
niebezpiecznie do ściany jednego budynku, a potem do następnego - tylko po to, żeby chwilę
później przelecieć pod szyją zaskoczonego ronto. Nim zwierzę zdążyło stanąć dęba, JG-8 mknął już
w szaleńczym pędzie pobliską uliczką.
- Stop! Stop! Zatrzymaj się! - krzyknęła Annileen do syna. Jabe momentalnie wcisnął
hamulec... i świat na zewnątrz gwałtownie znieruchomiał. Trójka pasażerów i kierowca wpadli w
bezpieczne objęcia sieci ochronnej, Annileen jednak nie odpuściła: - Jabe! Postradałeś zmysły? -
wrzasnęła.
- Przepraszam! - zawołał nastolatek. - Pchnąłem go naprawdę leciutko! - zapewnił, gładząc
z podziwem drążek. - Zachowuje się na zakrętach trochę gorzej niż myślałem... ale jestem pewien,
że Gloamer będzie umiał coś z tym zrobić.
- Nawet o tym nie myśl! - ostudziła jego zapędy Annileen. Kątem oka zauważyła, że Ben
uśmiecha się z lekkim rozbawieniem.
Spojrzała karcąco na córkę.
- Do tyłu, oboje! Natychmiast! Dorośli przejmują dowodzenie!
Kallie otworzyła drzwiczki i wysiadła z lewitującego pojazdu, a Annileen wstała,
zastanawiając się przelotnie, dokąd zaprowadziła ich szaleńcza szarża jej syna. Byli teraz na
bazarze w tej części Mos Eisley, której nie znała. Kallie zatrzymała się obok tylnych drzwi po
stronie matki i machnęła ręką, pokazując coś po lewej stronie.
- Ej, czy to przypadkiem nie Bezzardowie?
Annileen popatrzyła we wskazanym przez córkę kierunku. Zobaczyła parę młodych ludzi,
nieco jednak starszych niż ci, których niedawno gościła.
- Nie, to nie są Bezzardowie - zaprzeczyła, mrużąc oczy. - Ale chyba ich znam.
Ben rozsiadł się wygodnie na kanapie i uśmiechnął się pod nosem.
- Wygląda na to, że Annileen zna wszystkich!
- Ta-a - odmruknęła, ignorując jego żartobliwy ton. - Ten gość był kiedyś u nas. Szukał
jakichś części. To Owen, syn Cliegga Larsa.
Słysząc to, Ben wytrzeszczył oczy i przyjrzał się uważniej parze, która wynurzyła się
właśnie zza straganu z owocami. Młody mężczyzna niósł koszyk z zakupami.
- Smutna historia z tymi Larsami - dodała Annileen, jednocześnie zauważając, że Kenobi
zaczął nagle, skupiony bez reszty, poprawiać cholewkę buta. Towarzysząca Owenowi szatynka
odwróciła się w ich stronę i Annileen zobaczyła zawiniątko w jej ramionach. - O rany! Mają
dzidziusia!
Kallie pomachała do nich entuzjastycznie.
- Pogadajmy z nimi!
Nagle uwolniony z rąk Jabe’a drążek sterowniczy przesunął się do przodu, sprawiając, że
pojazd znów ruszył gwałtownie. Oparta o drzwi Kallie upadła na piaszczystą alejkę, odepchnięta
przez strumień gazu z dysz bliźniaczych silników, a stojąca w pojeździe Annileen zachwiała się i
wpadła prosto w objęcia Bena.
Spanikowany Jabe zacisnął dłoń na drążku. Pojazd przemknął nad dwukółką i wystrzelił
między straganami, podczas gdy siedzący za sterami nastolatek starał się nad nim zapanować.
- Zablokował się! - zawołał w końcu Jabe.
Annileen wgramoliła się na siedzenie pasażera i pomogła mu zapanować nad sterami.
Wspólnie szybko unormowali prędkość i śmigacz zaczął stopniowo zwalniać, aż wreszcie
zatrzymał się obok źle zaparkowanego statku kosmicznego, którego właściciel, na widok
brawurowej szarży nieoznakowanej maszyny, błyskawicznie wbiegł po trapie do środka.
Annileen opadła zdyszana na oparcie fotela. Ben wydawał się dziwnie wytrącony z
równowagi. Rozglądał się czujnie dookoła, ale chyba nie doznał szwanku wskutek szalonej jazdy
jej syna. Annileen złapała chłopca za ramię.
- Jabe, nie pozwoliłam ci ruszać!
- To nie ja, mamo! To nie ja! - zawołał spanikowany dzieciak. - Ruszył sam z siebie!
Naprawdę!
- Sam?! - Annileen miała wrażenie, że zaraz eksploduje. - Mało brakowało, a zabiłbyś
własną siostrę!
Ben wstał z kanapy i ugodowo podniósł ręce.
- On ma rację! - wtrącił się pospiesznie. - Widziałem na własne oczy - zapewnił ją. - Miałem
drążek cały czas na oku. Przesunął się do przodu sam z siebie!
Calwellowie przyjrzeli mu się z niedowierzaniem. Annileen miała podejrzliwą minę, a Jabe
był wyraźnie speszony.
- Dz... dzięki - wykrztusił w końcu.
- Nie wierzę wam - warknęła Annileen. - Drogie śmigacze nie ruszają pełnym gazem ot, tak
sobie!
- Mówię tylko, co widziałem - tłumaczył się nieskładnie Ben. - Jabe nas ocalił. - Skłonił się
lekko przed chłopcem, na co ten wytrzeszczył zdumione oczy.
Annileen potoczyła dookoła wściekłym wzrokiem.
- Niech no tylko dorwę tego wydrwigrosza...
Ben położył jej dłoń na ramieniu.
- Nie sądzę, żeby... - zaczął.
Zamilkł, bo spiorunowała go spojrzeniem.
- Więc potrafisz nas ocalić przed znarowionymi bestiami i Tuskenami, ale nie przed
wadliwymi śmigaczami? - spytała zaczepnie.
Nie odpowiedział.
Annileen nigdy dotąd nie zwracała się do Bena tak ostro... i natychmiast tego pożałowała.
Opadła na siedzenie pojazdu i spróbowała się uspokoić.
Rozejrzała się dookoła. Nie wiedziała nawet, gdzie trafili - nigdy wcześniej nie była w tej
części miasta.
- Gdzie jesteśmy? - spytała niepewnie.
Ben nasunął znów kaptur na głowę i przyjrzał się otoczeniu.
- Na pewno nie tam, gdzie byliśmy przedtem - mruknął głosem, w którym pobrzmiewał ślad
dziwnej satysfakcji. Annileen zauważyła, że oddychał teraz swobodnie i sama poczuła się dzięki
temu znacznie lepiej... dopóki nie usłyszała sygnału schowanego za pazuchą komunikatora.
- Jabe chciał mnie zabić! - dobiegł z głośnika żałosny głosik.
- To była tylko głupia pomyłka! - uspokoiła córkę Annileen. - Zostań tam, gdzie jesteś,
Kallie. Wrócimy po ciebie, jak tylko...
Ben złapał ją nagle za ramię.
- Annileen! - zawołał, wskazując ulicę po drugiej stronie śmigacza. - Popatrz tylko!
Kiedy spojrzała we wskazanym przez niego kierunku, zobaczyła śmigacz przypominający
podejrzanie pojazd Orrina, pilotowany przez Klatooinianina. Maszyna zaparkowała przed hotelem
Mos Eisley, ze środka zaś wysiadł nie kto inny, jak... „pan Boopa”! Kiedy otworzyły się drzwi po
stronie pasażera, nie mogła powstrzymać okrzyku:
- Orrin! - Wstała i sparaliżowana strachem patrzyła, jak dwóch uzbrojonych osiłków
przeszukuje Gaulta. Zauważyła, że jego kabura jest pusta i że Orrin nie protestuje. Miał ponurą
minę.
- To przecież ten Gossam, który był u nas! - zawołała.
Jabe sięgnął po blaster.
- Chcą go okraść! - warknął.
- Nie! - Ben złapał chłopca za ramię. - Chyba nie o to chodzi...
A o co?! - jęknęła w duchu Annileen, przyglądając się, jak oprychy ciągną Orrina w ciemną
alejkę. Spojrzała pytająco na Bena.
- Przecież Orrina nie powinno tu w ogóle dzisiaj być!
Jabe już chciał wysiadać, ale matka zatrzymała go, zanim zdążył otworzyć drzwi pojazdu.
- Mamo, wygląda na to, że oni chcą go porwać! Musimy mu pomóc!
- Nie wiemy, o co w tym wszystkim chodzi - ostudziła jego zapał matka. - Może załatwia po
prostu jakieś interesy. Możliwe, że to nic wielkiego - dodała po chwili wahania, jednak sama w to
nie wierzyła.
Zerknęła na Bena, szukając u niego wsparcia. Kenobi zatrzasnął właśnie za sobą drzwiczki
pojazdu. Szybkim krokiem podszedł do kabiny i rzucił stanowczo:
- Znajdźcie Kallie i wracajcie jak najszybciej. Ja sprawdzę, czy zdołam się czegoś
dowiedzieć.
- Że niby co? - parsknął Jabe. - Odbiło ci? Nie masz nawet blastera!
- Cóż, skoro sądzisz, że w tej sytuacji broń jest konieczna - stwierdził twardo Ben - tym
bardziej nie powinieneś się w to mieszać. - Po chwili jego twarz złagodniała. - Orrin był jednym z
pierwszych tubylców, którzy mnie przywitali, kiedy się tu zjawiłem... Jeżeli potrzebuje pomocy,
zrobię wszystko, żeby mu jej udzielić.
Jabe, choć niechętnie, odpuścił. Ben pomachał Annileen na pożegnanie.
- Do zobaczenia wkrótce!
Orrin podszedł do durastalowych wrót rezydencji. Pogrążony w cieniu hotelu Mos Eisley
budynek nie wyróżniał się niczym szczególnym, chyba że sporą kopułą położoną na lewo od
wejścia. Gault wyobrażał go sobie zupełnie inaczej. Był eskortowany, za to przy wejściu do
budynku nie było strażników. Przecież to bez sensu.
A może jednak? Kto byłby na tyle szalony, żeby szturmować takie miejsce?
Boopa skierował go do głównego wejścia. Orrin wszedł po schodach, przygotowany na
wszystko... i o mało z nich nie spadł, kiedy z boku drzwi wysunęła się kula najeżona czujnikami.
Przemówiła najpierw huttańskim, a potem w basicu:
- Tożsamość i cel wizyty!
Orrin wziął głęboki oddech.
- Orrin Gault - przedstawił się, spojrzał na swoje dłonie i rozprostował palce. - Mam do
omówienia ważne sprawy z Huttem Jabbą.
ROZDZIAŁ 32
Kropla potu kapnęła na kunsztownie rżnięte płytki. Prostota elewacji budynku nie
zapowiadała panującego w środku przepychu, jednak Orrin nie był tym zbytnio zaskoczony.
Słyszał, że Jabbie zdarza się opuszczać swój pustynny pałac i bywać w Mos Eisley, żeby
mieszkańcy nie zapomnieli, kto tu tak naprawdę rządzi.
W środku, w przeciwieństwie do wejścia do budynku, nie brakowało ochrony. Orrin widział
strzegących korytarza strażników - czterech Gamorrean, po dwóch po obu stronach drzwi, z
halabardami w łapskach. Sprawiali wrażenie znudzonych.
Bojo Boopa i Jorrk szli za Orrinem z blasterami w pogotowiu. Kiedy prowadzili go
korytarzem, ponownie poczuł dojmujący brak broni w kaburze. Boopa zabrał mu nawet
komunikatory - Mullen i Veeka nie będą mieli pojęcia, gdzie go szukać.
Na drugim końcu korytarza umieszczono ciężkie, pancerne drzwi do sali audiencyjnej.
Kiedy się rozsunęły, ze środka wyszedł srebrny droid i przeskanował Orrina, potwierdzając, że
mężczyzna jest nieuzbrojony. Farmer miał wrażenie, że wszyscy się na niego gapią. Po co ta cała
maskarada? Czy to naprawdę było konieczne?
- Jabba cię przyjmie - przemówił droid gardłowo.
Na wielkie słońca! - jęknął w duchu Orrin. Czuł, jak puls mu przyspiesza, kiedy starał się
zmusić nogi do posłuszeństwa. Jak ja się w to wszystko wpakowałem?
Odetchnął głęboko i wszedł do środka. Wewnątrz, pośrodku okrągłego pomieszczenia, na
drewnianej platformie, wzniesionej specjalnie z myślą o saniach repulsorowych Huttów, Orrin
zobaczył... wcale nie to, czego się spodziewał. Zamiast sań na podeście stało biurko, a za nim
garbiła się drobna postać w jasnozielonym garniturze. Ta istota o różowobrązowej skórze
wklepywała właśnie w datapad jakieś dane. Przed nią na blacie piętrzyły się barwne stosy
kredytów. Tuż obok kręcił się przysadzisty droid - sejf z otwartą komorą, gotów przyjmować
walutę.
Orrin nie mógł odgadnąć rasy nieznajomego. Istota miała podobny do małpiego pysk i
fantazyjnie ufryzowane, cienkie wąsiki. Jej duże, czujne oczy śledziły nieustannie rządki liczb,
kiedy pilnie wpisywała każdą cyferkę. I - podobnie jak Gamorreanie przy drzwiach - kompletnie
nie zwracała na niego uwagi.
Jorrk pchnął Orrina na środek pokoju. Kiedy Gault się obejrzał, zobaczył jeszcze trzech
rozstawionych pod ścianami Gamorrean i Boopę, który położył jego komunikatory i blaster na
niewielkim stoliku przy drzwiach.
Podniósł wzrok na wieńczącą pomieszczenie kopułę. Słoneczny blask wpadający do środka
przez umieszczone wysoko świetliki tłumiła gęsta, druciana siatka, zawieszona kilka metrów nad
ziemią. Architektonicznie takie rozwiązanie nie miało żadnego sensu; monotonię siatki
przełamywał tylko punkt tuż pod środkiem kopuły, w którym tkwiło coś ciemnego i kanciastego.
Orrin zmrużył oczy. Co to mogło być?
Obrzucił strażników ostatnim, czujnym spojrzeniem, zdjął kapelusz i oznajmił:
- Jestem...
- Oczywiście, że jesteś! - Siedząca za biurkiem istota podniosła na niego wzrok i obdarzyła
go zębatym uśmiechem. - Podoba mi się ten gość! Bystrzacha z niego!
- Powiedziano mi, że spotkam się tutaj z Jabbą... - dodał Orrin, czując, że wraca mu krążenie
w kończynach. - Albo wprowadzono mnie w błąd, albo Jabba stracił sporo na wadze.
- Ha! - Obcy w garniturze uderzył z emfazą otwartą dłonią w biurko. - Bystry i do tego z
poczuciem humoru! - Odłożył datapad i wstał. - Tak, to mi się podoba! Lubię robić interesy z
takimi ludźmi, o tak!
- A mógłbym się najpierw dowiedzieć, kim jesteś?
- Jasne, jasne! Mosep Binneed, twój pokorny sługa - poinformowała go istota, kłaniając się
w pas. Binneed był o głowę niższy od Orrina. - Zajmuję się interesami Jabby pod jego nieobecność.
Gniotąc rondo kapelusza w dłoniach, Gault przestąpił niespokojnie z nogi na nogę.
- Boopa powiedział, że jedziemy do rezydencji Jabby, więc założyłem, że...
- Jego Opasłość jest bardzo zajętym Huttem - oznajmił Mosep, biorąc z biurka tackę z
pieniędzmi. Całkiem jakby usuwał okruchy z talerza, zsypał kredyty do wnętrza droida-sejfu. - Ale
Jabba wie, że mieszkańcy Mos Eisley czują się lepiej ze świadomością, że jest w pobliżu. I właśnie
dlatego rezyduje tutaj, w swoim biurze... cóż, cały czas. Mój kuzyn Lhojugg i ja dbamy o to.
- A więc to tak wygląda? - zapytał Orrin. Nie będzie rozmawiał z samym Jabbą.
Zdecydowanie mu ulżyło.
Mosep spojrzał na niego z błyskiem w oku.
- Od czasu do czasu podróżuję także pod imieniem Jabby, reprezentując jego interesy. Nie
zaszkodzi wprowadzić czasem konkurencji w błąd. A więc owszem, to właśnie tak wygląda: za
pozwoleniem naszego łaskawego pana możesz mnie traktować jak samego Jabbę.
Jorrk zachichotał.
- Małpi Jabba! Małpi Jabba!
- To było niegrzeczne, Jorrk - zbeształ go Mosep, łypiąc na zbira z ukosa. - Musisz mu
wybaczyć - poprosił Orrina. - Widział raz geniseriańską małpę piaskową i od tamtej pory uważa, że
to doskonały żart. Ja, jak zapewne doskonale wiesz, jestem Nimbanelem. - Przeniósł wzrok z
powrotem na interesanta. - To całkiem sprytna taktyka, nie sądzisz?
Orrin stracił cierpliwość.
- Po co mi to mówisz?
- Bo jesteś częścią naszej rodzinny, Orrinie, mój chłopcze! A my nie mamy przed sobą
tajemnic, prawda?
- Nie jestem częścią waszej rodziny!
Jorrk znowu zachichotał.
Mosep nastroszył wąsiki i sięgnął po datapad.
- Cóż, skoro nalegasz, żebyśmy przeszli do interesów... spójrzmy na to. Ach, tak, mam tu
twoje dane. - Czytał przez jakiś czas w milczeniu, cmokając co chwila. - Och, to nie wygląda zbyt
dobrze! - zawołał w pewnym momencie z udawaną troską.
Kiedy Mosep kontynuował lekturę, Orrin poczuł potrzebę wykonania ruchu, powiedzenia
czegoś. Czuł się jak na mękach.
Po chwili zastanowienia spojrzał w górę. Kątem oka dostrzegł poruszenie w sieci - przez
plamy światła przemykał jakiś ciemny, zwinny kształt.
- Coś... coś tam jest! - wykrztusił.
Mosep nawet nie zaszczycił go spojrzeniem.
- To kayveńskie gwizdawce - wyjaśnił tylko. - Latające drapieżniki. Mieszkają pod sufitem,
ale od czasu do czasu podrzucamy im jakiś smakołyk.
Gault znów spojrzał z niepokojem w górę. Teraz już zrozumiał, że kanciasty kształt nad jego
głową to klatka, zawieszona na lince z kołowrotkiem, znikającej gdzieś wysoko w mroku.
- Smakołyk? - zapytał niepewnie.
Mosep zerknął na Boopę.
- Właśnie tak. Kto był dziś smakołykiem?
Gossam podniósł z podłogi ludzką kość piszczelową.
- Chyba jakiś sprawiający kłopoty hazardzista.
Mosep uśmiechnął się do Orrina.
- A więc są syte. Możesz się odprężyć.
Cóż, Orrin był daleki od tego. W górze przemykało coraz więcej cieni i dobiegały stamtąd
niepokojące szmery. Przez chwilę Gaultowi wydawało się, że dostrzega w mroku jakiś dwunożny
kształt, szybujący między jednym ze świetlików a linką klatki. Dosłyszał szczęk i łopot skrzydeł
tłukących o siatkę.
- No, dosyć. Dowiedziałem się już wszystkiego, czego chciałem. - Nimbanelski księgowy
odłożył datapad. - Jesteś nam winien całkiem niezłą sumkę, mój drogi.
- Nie jestem „twoim drogim”, Binneed!
- Wiem tylko, że nie dotrzymałeś warunków umowy - dodał Mosep, ignorując jego uwagę. -
Ale do rzeczy. To ty poprosiłeś o to spotkanie. - Rozparł się w swoim fotelu i rozprostował
włochate palce. - Domyślam się, że raczej nie kierowała tobą chęć spłaty długów?
- Pracuję nad tym - zapewnił go Orrin, zbierając się na odwagę. - Chcę mieć was z głowy -
dodał stanowczo.
- Z głowy? - Mosep uśmiechnął się blado i zjeżył wąsiki. - To znaczy?
- Chcę, żebyście się ode mnie odczepili. Kręcicie się wokół mojej farmy, mojego sklepu...
- Twojego? - Mosep z nagłym zainteresowaniem zerknął znowu do datapada. - Co to, to nie.
W moich aktach figuruje tylko lamia, pojazdy i baraki dla twoich parobków.
- Robotników! - poprawił go gniewnie Orrin. - Jakoś się nie dziwię, że jesteś ignorantem w
tych sprawach. Wątpię, czy w całym swoim życiu przepracowałeś uczciwie choć jeden dzień.
- Och, mylisz się! - obruszył się Mosep, leniwie przekładając kredyty z kupki na kupkę. - To
także praca. Może nie grzebię w piasku i nie wyżymam wody z powietrza, ale to wciąż praca.
Inwestowanie. Pomnażanie kapitału. I pilnowanie spłaty długów.
- Ta-ak? Chyba dojenie z nas kredytów!
- To ty wszystko nam utrudniasz, Orrinie. Albo może panie Gault, jeżeli wolisz. Fakt, że
masz do czynienia ze mną, powinieneś uznać, jak sądzę, za oznakę szacunku. Moi przełożeni
wiedzą, że istnieją różne rodzaje interesów i każdym z nich należy się zajmować w inny sposób. -
Zatopił w Orrinie nieprzeniknione spojrzenie czarnych oczu. - Wierz mi, gdyby Jabba chciał być
dla ciebie niemiły, już dawno byś o tym wiedział. Tak czy inaczej, musimy doglądać naszych
inwestycji, a to oznacza wizyty w terenie. Włącznie z tym sklepem, w którym, jak się zdaje,
urzędujesz.
Z góry znów doleciał szczęk, ale zbiry Mosepa nie zwracały na hałas najmniejszej uwagi.
- Moje interesy zależą w dużej mierze od mojej reputacji - wyjaśnił zdenerwowany Orrin. -
Nie mogę sobie pozwolić na utratę dobrego imienia. Pracowałem na nie przez ponad dwadzieścia
lat. Jeżeli twoje zbiry zaczną mnie nachodzić, ucierpi na tym moja opinia.
- Czyżby?
- Żebyś wiedział! - warknął Orrin. - Ludzie zaczną mierzyć ilość wody w skraplaczach
Gaulta, żeby sprawdzić, czy ich nie oszukuję.
Mosep wstał i zaczął się przechadzać tam i z powrotem.
- Chyba za późno na takie obawy - westchnął wreszcie. - Sądzę, że doskonale to rozumiesz,
Orrinie, bo jesteś dobrym biznesmenem. Czy może raczej byłeś... Wiesz, że nie możemy pozwolić,
żeby to dalej tak wyglądało.
Orrin rozejrzał się czujnie dookoła.
- Posłuchaj. Tegoroczne zbiory powinny być naprawdę duże. Serio. Chwilę zajmie
odpowiednie skalibrowanie nowych skraplaczy, ale już wkrótce...
- Przykro mi, ale nie znam się zbytnio na rolnictwie - wszedł mu w słowo księgowy. - Za to
całkiem nieźle orientuję się w rachunkach. I wychodzi mi, że nawet gdybyśmy się trzymali twojego
dotychczasowego planu ratalnego, nie dasz rady powetować Jabbie poniesionych strat. Nawet
gdybyś - dodał - skorzystał ze swoich innych źródeł dochodu.
Na jego słowa Orrin aż się zjeżył.
- Innych źródeł? O czym ty mówisz?
Mosep postukał palcem w ekran datapada i uśmiechnął się porozumiewawczo.
- Trudno się nie domyślić, co tam porabiacie na boku, chłopaki. A przecież to Jabba wpadł
na ten pomysł pierwszy, ponad dziesięć lat temu.
- Nie wiem, o co...
- Jasne. Zgrywaj niewiniątko. - Mosep rzucił datapad na biurko, przewracając przy tym
stosik kredytów. - To takie proste, że chyba każdy by to potrafił. Chociaż muszę przyznać, że
ostatnimi czasy Tuskenowie nie są zbyt skłonni do bitki...
Szelest w górze. Orrin potrząsnął głową, starając się maksymalnie skupić na rozmowie.
- Chwileczkę. Czy mi się zdaje, czy wspomniałeś coś o zmianie planu ratalnego?
- Owszem - przytaknął Mosep. - Możesz uznać, że my także chcemy... mieć cię z głowy. -
Zapiął kamizelkę. - Jutro podwojona rata, a cała reszta w ciągu dwóch tygodni.
Dwa tygodnie?! Orrin przełknął głośno ślinę. Nie było szans, żeby zdołał spełnić choćby
pierwszy z warunków!
- Próbowałem się wypłacać na bieżąco! - zawołał. - Sami widzieliście! Spóźniłem się tylko
z kilkoma ostatnimi ratami... Dlaczego akurat teraz?
Mosep uśmiechnął się do niego szeroko.
- Wydawało mi się, że chciałeś się od nas uwolnić?
- Nigdy się od was nie uwolnię! - warknął rozwścieczony Orrin. - Znam was, szuje! Kiedy
raz chwycicie kogoś w swoje szpony, już nigdy go nie wypuszczacie!
- W innych okolicznościach - ciągnął Mosep, niezrażony - z radością zaproponowalibyśmy
ci... umowę długoterminową. Wydajesz się całkiem pomysłowy, jak na wieśniaka. Prawda jest
jednak taka, że Jabba potrzebuje teraz pieniędzy, nie inwestycji.
- Potrzebuje... - Orrin rozejrzał się dookoła. Poza pogrążonym w mroku sufitem całe
pomieszczenie cuchnęło kasą i luksusem, aż po zdobiące ściany kunsztowne arrasy,
przedstawiające sceny z historii rodu Huttów. - Mam wrażenie, że powodzi mu się całkiem nieźle!
Mosep spojrzał na sterty kredytów rozsypanych na biurku i parsknął śmiechem.
- Tak, tylko że Jabba potrzebuje trochę więcej. Republika przekształciła się teraz w
Imperium Galaktyczne, a to robi różnicę. Dopóki nie przekonamy się, jak traktuje Huttów, Jabba
chce zgromadzić tyle gotówki, ile się da.
- Zapomniałeś dodać, że to na łapówki! - zawołał oburzony Orrin.
- Na wszelkie niezbędne wydatki - poprawił go spokojnie Binneed. - Brak zabezpieczeń nie
jest wskazany w żadnej branży. - Nimbanel zerknął na kieszonkowy chronometr. - W takim razie...
dwadzieścia cztery godziny na przedostatnią ratę, co ty na to?
Orrin zwiesił ramiona. Czuł się, jakby przygniótł go nagle ciężar całej galaktyki.
- M... mam pewne plany - wykrztusił wreszcie. - Zdobędę te pieniądze, ale... potrzebuję
więcej czasu. Gdybyście zgodzili się przyjąć jutro nieco mniejszą kwotę...
Stojący na środku sali Mosep strzelił palcami, jakby nagle coś sobie przypomniał.
- O, właśnie. Zapomniałem. I tak już dostaliśmy mniej niż powinniśmy... o te trzy ostatnie
raty. To właśnie dlatego wysłaliśmy do ciebie Boja. - Obejrzał się na strażników. - Cóż, skoro już
wyświadczyłeś nam tę przysługę i sam się tu zjawiłeś, możemy przy okazji odpowiednio się za to
rozliczyć.
Orrin wypuścił z rąk zmięty kapelusz.
- Co takiego?
- Połam mu ręce! - zarechotał Jorrk. - Nie będzie więcej potrzebował tego swojego
frymuśnego jazdolota!
- Nie-e - beknął Boopa i pchnął Klatooinianina w pierś. - Połammy mu nogi! I tak cały czas
siedzi w tym sklepie. Jeśli będzie czegoś potrzebował, po prostu się doczołga!
- Nie, nie i jeszcze raz nie! - Mosep pokręcił stanowczo głową, aż furczały wąsiki. - Ta
dżentelistota ma jeden dzień na zdobycie naszych pieniędzy. Nie możemy sobie pozwolić na
wymierzanie mu kary, nawet sprawiedliwej, która ograniczy jego mobilność. - Zmierzył Orrina
taksującym wzrokiem. - Zafundujmy mu, dajmy na to, godzinkę seansu z porażaczem nerwów w
piwnicy. W jakim stanie jest pańskie serce, proszę szanownego pana?
Orrin wybałuszył oczy.
- J... ja...
- Cóż, chyba wkrótce przekonamy się o tym sami - skwitował Binneed, nie dając mu dojść
do słowa. Skinął strażnikom głową. - Zapraszam na pokaz! - Machnął ręką na stojącego przy
drzwiach droida. - Obejrzę sobie przedstawienie tutaj. Mógłbyś mi przynieść kaf?
ROZDZIAŁ 33
Orrin rzucił się w prawą stronę, ku zaryglowanym, potężnym drzwiom, prowadzącym na
ulicę, jednak drogę zastąpił mu Gamorreanin z wielkim majchrem w łapie. Potem w stronę Gaulta
rzucił się kolejny świniopodobny, a Bojo Boopa i Jorrk zablokowali główne wejście i odebrali
szansę na odzyskanie komunikatorów i blastera, wciąż leżących na stoliku przy drzwiach.
- Czas się zabawić w „Usmaż farmera”! - zawołał radośnie Boopa.
- Usmażyć, usmażyć! - podchwycił z zachwytem Jorrk.
Spanikowany Orrin rozejrzał się dookoła. Zobaczył Mosepa, starającego się zejść z drogi
rozjuszonemu Gamorreaninowi.
- Ostrożnie, moi drodzy! - zawołał Nimbanel. - Nie ma co się spieszyć. Przypominam, że do
większości wypadków dochodzi w miejscu pracy!
Gamorreanin za plecami Gaulta rzucił się w jego stronę. Orrin uchylił się i poczuł, że po
plecach przejechały mu serdelkowate paluchy, ale zaraz wpadł prosto na Jorrka, syczącego:
- Usmaażżżyyyć!
- Nie! - Wyrwał się z uścisku Klatooinianina i zatoczył w stronę drewnianego podestu.
Upadł na podłogę, uderzając boleśnie żebrami o kafelki. Spróbował się odsunąć, ale Jorrk
błyskawicznie złapał go za stopę. Zwijając się i wyprężając ciało, farmer zdołał się odtoczyć na
bok... i w tej samej chwili usłyszał metaliczne szczęknięcie. Nad głowami jego przeciwników
zamajaczył kanciasty kształt.
Łuuup! Ciężka metalowa klatka, zawieszona pod sufitem, spadła z impetem na jednego z
Gamorrean, zwalając go z nóg, tak samo jak Jorrka. Następny zaskoczony knur zatoczył się w tył i
wylądował na Mosepie. Nimbanelski księgowy zawył z bólu.
Boopa wyciągnął oskarżycielsko palec ku kopule - pod miejscem, w którym zawsze wisiała
klatka, w siatce ziała kwadratowa dziura. Leżący na plecach Orrin zobaczył, na co wskazuje
Gossam - wysoko w górze, skryta w cieniach pod sufitem, majaczyła ubrana w beżowe szaty
postać, uczepiona czegoś, co wyglądało na łańcuch.
- Ktoś tam jest! - wrzasnął Boopa. - Zastrzelić go!
Zapominając na chwilę o farmerze, zaczął ostrzeliwać kopułę.
Po chwili dołączył do niego Jorrk, a sekundę później do środka wpadło dwóch kolejnych
uzbrojonych strażników. Orrin zerknął szybko na postać w górze - kimkolwiek była, poruszała się
błyskawicznie, wykorzystując zerwany łańcuch klatki do iście akrobatycznej galopady po ścianach.
Gault nie zamierzał dłużej zwlekać. Na czworakach wczołgał się na platformę i schował za
biurkiem.
Szybko się zorientował, że to najbezpieczniejsze miejsce w pomieszczeniu. Każdy z
uzbrojonych po zęby zbirów celował w górę, strzelając przez otwór w siatce - i chociaż blasterowa
kanonada nie wyrządzała zwinnemu intruzowi najmniejszej krzywdy, to przyciągnęła uwagę stadka
przyczajonych pod kopułą kayveńskich gwizdawców. Rozsierdzone przez strzały, długie na metr
gadopodobne stworzenia zanurkowały w dół, pikując przez dziurę w sieci ku ruchomym celom.
- Aaaaaaargh! - zacharczał Jorrk, kiedy jeden z gwizdawców wczepił mu się w ramię i
zatopił zęby w jego ciele. Gamorreanie kwiczeli jak opętani, toporami próbując bezskutecznie
opędzać się od szarżujących gadów.
- Drzwi! - krzyknął Boopa, kryjący się za statuetką. - Otwórzcie drzwi na ulicę!
- Tylko sanie Jabby dezaktywują zamek! - nadeszła odpowiedź z głębi sali.
Orrin skulił się pod biurkiem. Słyszał dobiegające skądś z bliska głuche uderzenia. Wyjrzał
ostrożnie ze swojej kryjówki w poszukiwaniu broni, ale znalazł tylko rozsypane wokół kredytowe
żetony.
- Zamknijcie drzwi! - zawył ktoś. - Uciekną do rezydencji!
Ale Orrin nie usłyszał nic, co wskazywałoby na to, że polecenie wykonano. Dobiegały go
tylko krzyki, tupot stóp i wysokie pogwizdywania kayveńskich drapieżników, które najwyraźniej -
wbrew wcześniejszym zapewnieniom Mosepa - były porządnie wygłodzone. Harmider ustał, kiedy
część strażników uciekła w głąb rezydencji.
W sali audiencyjnej zapadła cisza. Orrin skulił się pod biurkiem, które w całym zamieszaniu
przechyliło się niebezpiecznie na bok. Zanim jednak zdążył się spod niego wyczołgać, zobaczył
Boopę, wycofującego się ukradkiem zza brązowej statuetki. Zdezorientowany, ale czujny, Gossam
rozejrzał się dookoła. Na widok Gaulta wyciągnął blaster z jednej ze swych licznych kabur ...
- To nie ja! - wrzasnął farmer.
- Jasne, że nie, wilgotniaku! Ale ktoś musi za to zapłacić - warknął Boopa, wspinając się na
platformę. Wycelował w tkwiącego wciąż pod biurkiem Orrina...
...który znienacka usłyszał nad głową łomot - uderzenie butów lądujących na blacie biurka.
Nie widział, kto na nie wskoczył - spostrzegł tylko, że Boopa podnosi wzrok, bezgranicznie
zaskoczony.
- To ty?! - zawołał Gossam. - Widziałem cię już!
Orrin zobaczył, jak zbir Jabby podnosi blaster do strzału... i znika. Jakaś niewidzialna siła
poderwała go do góry i cisnęła w bok. Boopa uderzył głucho głową w kamienną ścianę i opadł
bezwładnie na podłogę, całkiem jak owad odbity od owiewki rozpędzonego pojazdu.
Gault zamrugał nieprzytomnie. Czy Boopę podrzucił w górę gwizdawiec? Ale jak? I po co?
Te stworzenia nie były wystarczająco duże i silne. Jedno z nich przysiadło właśnie na ciele
Gossama i zaczęło wyrywać z niego ochłapy mięsa. Poza przyprawiającym o mdłości mlaskaniem
Orrin nie słyszał żadnych podejrzanych odgłosów, więc wyczołgał się spod biurka. Nikogo na nim
nie było. Kogo więc zobaczył „pan Boopa”?
Z góry, z wyrwanego w siatce otworu, zwisał urwany łańcuch, kołysząc się lekko i
połyskując w blasku wpadającego przez świetliki, skąpego światła. Jedno z okien było otwarte, ale
w pobliżu nie było żadnych gwizdawców, które mogłyby przez nie uciec. Poza jednym,
posilającym się właśnie truchłem Boopy, wszystkie zniknęły.
Zsunąwszy się niezgrabnie z podestu, Orrin rozejrzał się po pokoju i ocenił panujący w nim
bałagan. W pobliżu dogorywało dwóch Gamorrean i dwóch innych zbirów, których Orrin wcześniej
nie widział. Na podłodze, niedaleko przewróconego stolika leżał jego blaster i biały komunikator.
Słyszał dobiegające gdzieś spod stosu szczątków piszczenie czerwonego, ale nie zawracał sobie
głowy szukaniem urządzenia. Jego kapelusz tkwił przygnieciony pod klatką.
A wszędzie wokół walały się rozrzucone kredytki, które spadły z biurka Mosepa. Niewiele
myśląc, Orrin zaczął zbierać je z podłogi i wypychać sobie nimi kieszenie. W końcu część z nich
należała do niego, nie? Na pewno nikt nie zauważy, że po...
- H... halo?
Orrin zamarł na dźwięk tego głosu. Po chwili namierzył jego źródło - spod ciała jednego z
Gamorrean dobiegały jęki Mosepa:
- Czy ktoś tu jest? Chyba mam kilka złamanych kości...
- To nie moja sprawka, Mosep - zapewnił go Gault, zapominając o kredytach i wycofując
się w stronę drzwi. - Jestem tylko zwykłym biznesmenem! - Zatrzymał się w progu, zastanowił
przelotnie, po czym zawrócił. Z niemałym wysiłkiem ściągnął z Mosepa ciało opasłego
Gamorreanina. Nimbanel zaczerpnął spazmatycznie tchu i z trudem odwrócił się w prawo. Na
widok rozgardiaszu panującego w sali audiencyjnej westchnął ciężko.
- Chyba musimy przemyśleć system reagowania w sytuacjach awaryjnych. - Spojrzał znowu
na Orrina. - Możesz liczyć na moją wdzięczność - wysapał, rozpłaszczony na podłodze.
- Czyli? - zapytał z naciskiem Gault, przyciskając łokcie do boków, żeby ukryć wypchane
kredytkami kieszenie.
- Dwadzieścia cztery godziny. - Mosep obrzucił wzrokiem całe pomieszczenie. - Chyba
przed powrotem Jabby będę musiał wystawić kilka rachunków na prace remontowe.
Orrin ostatni raz rozejrzał się dookoła i puścił się pędem w stronę wyjścia.
ROZDZIAŁ 34
Annileen wyłączyła czerwony komunikator.
- Orrin dalej nie odbiera - westchnęła. Po co im było bezpośrednie łącze, skoro facet był
nieuchwytny, kiedy go potrzebowała?
No, chyba że naprawdę nie mógł odebrać... Czekająca przy swoim nowym śmigaczu przed
hotelem Mos Eisley Annileen próbowała nie dopuścić do siebie czarnych myśli. Orrina i Bena nie
było od ponad godziny. Ona z Jabe’em wrócili po Kallie, a potem wysłała syna po LiteVana, żeby
go czymś zająć - czymkolwiek, byleby tylko powstrzymać go przed wyruszeniem Gaultowi na
ratunek, o ile ten rzeczywiście go potrzebował.
Znużona bezczynnością, schowała komunikator do kieszeni.
- Pójdę tam po prostu i...
Kallie szarpnęła ją za rękaw.
- Zaczekaj, mamo! Jest Jabe!
LiteVan zatrzymał się przy jej nowym śmigaczu, zawisając w powietrzu.
- Patrzcie, kogo znalazłem! - zawołał chłopiec, wysiadając z pojazdu. Kiedy otworzył tylne
drzwi, zobaczyli Mullena i Veekę.
- Coś podobnego! - prychnęła Kallie.
- Cicho! - skarciła ją Annileen i podeszła do Mullena. Chłopak wyglądał na bardziej
zdezorientowanego niż zwykle. - Mullen, czy macie jakiś kontakt ze swoim ojcem?
Młody Gault wymamrotał pod nosem coś, czego nie zrozumiała. Stojąca obok niego siostra
pokręciła z dezaprobatą głową.
Annileen nie zamierzała im odpuścić.
- Co robicie w Mos Eisley?
Mullen milczał jak zaklęty. Spojrzał na siostrę, ale Veeka wzruszyła tylko ramionami.
Widać było, że czuje się niezbyt pewnie.
- Przylecieliśmy po prostu, no wiesz, do miasta...
Annileen spiorunowała ich wzrokiem.
- Wasza pomoc jest nieoceniona.
Gaultowie bez dwóch zdań coś wiedzieli, co czyniło ich w oczach Annileen jeszcze bardziej
podejrzanymi. Zanim jednak zdołała zadać im kolejne pytanie, ich uszy zaatakował przenikliwy
zgrzyt.
- Tam, spójrzcie! - zawołał Jabe, pokazując coś po drugiej stronie ulicy.
Ciężkie drzwi do budynku, w którym zniknął wcześniej Orrin, otworzyły się i ze środka
wybiegła grupka istot różnych ras, gnając przed siebie na łeb, na szyję. W ślad za nimi wyleciały
trzy skrzydlate stworzenia. Przemknęły nisko nad głowami spanikowanych pieszych, a potem
wzbiły się ponad dachy budynków.
- Kayveńskie gwizdawce! - wykrztusiła z niedowierzaniem Annileen. Cóż, wyglądało na to,
że trafiła na egzotyczne safari, nie ruszając się z Tatooine!
Na końcu pochodu z budynku wyłonił się Orrin. Zdyszany, z włosami w nieładzie,
wyglądał, jakby dopiero co przegrał sprzeczkę z Wookiem. Zaczął iść w jedną stronę, ale zaraz
zmienił zdanie i zawrócił. Ledwie jednak podjął marsz, Annileen zawołała:
- Hej! - I ruszyła w jego stronę. - Orrinie, co tu się dzieje? Co to ma znaczyć?
Gault spąsowiał, obejrzał się za siebie i przyspieszył kroku. Na miejscu zjawiła się już
lokalna policja, a w pobliżu gromadzili się gapie, pokazując sobie palcami ociężale gwizdawce,
które porozsiadały się na okolicznych dachach. Orrin zaczął się przedzierać przez tłum, ale
Annileen nie dawała za wygraną i starała się dotrzymać mu kroku. Zwolnił dopiero, kiedy dotarł do
swojego zaparkowanego przez Boopę kawałek dalej USV-5.
Zatrzymał się obok pojazdu, złapał oddech i uśmiechnął się do przyjaciółki z lekkim
zakłopotaniem.
- Hm, na pewno już nigdy nie zaproponuję im mojej wody!
- Czy to jakiś żart? Kim są ci ludzie?
- Strata czasu. - Machnął ręką i wyciągnął ze śmigacza lusterko. - Interes okazał się
nieopłacalny. - Przeczesał włosy palcami.
Annileen obejrzała się z niedowierzaniem na dwójkę młodych Gaultów.
- Nooo... ta-a, właśnie... to były, eee, interesy - bąknął Mullen, a Veeka pokiwała gorliwie
głową.
- No właśnie. To znaczy, eee, właśnie po to tu przylecieliśmy. - Przełknęła głośno ślinę. -
No, tak.
Orrin przewrócił oczami i podniósł dłonie do kołnierzyka, żeby go wygładzić, jednak przy
tym ruchu, z kieszeni jego kamizelki posypały się kredytki.
Calwellowie i Gaultowie przyglądali mu się w osłupieniu.
- Orrinie, co to ma znaczyć? - powtórzyła Annileen, zła i zniecierpliwiona.
Gault zaczerwienił się, przykucnął i zaczął zbierać kredyty z pylistej ziemi. W większości
były to drobne nominały, ale pochodziły z różnych układów - z bardzo wielu różnych układów.
- To... eee, klient wypłacił mi zwrot za podróż.
Kallie obrzuciła spojrzeniem stos żetonów, które trzymał w garści, i parsknęła śmiechem.
- Przyleciałeś tu aż z Coruscant, czy jak?
Zdenerwowany Orrin nie odpowiedział, spojrzał tylko gniewnie na syna.
- Chodź no tu, Mullen, i daj mi swój kapelusz!
Młody popatrzył na niego mętnym wzrokiem.
- A gdzie masz swój, tato?
- Zamknij się i dawaj mi go tu... natychmiast!
Mullen posłuchał. Orrin dokończył zbierać kredyty i podniósł wzrok dopiero, kiedy kątem
oka zobaczył na końcu ulicy jakiś ruch. Wtedy rzucił kapelusz z pieniędzmi na ziemię i wstał.
- Kenobi! - zawołał, obserwując z rosnącą podejrzliwością zbliżającego się do ich grupki
Bena.
Annileen obejrzała się przez ramię i odwróciła w stronę Kenobiego.
- Jesteś! - Spojrzała na niego, a potem na położoną na drugim końcu ulicy rezydencję. -
Wydawało mi się, że miałeś sprawdzić, co z Orrinem.
Ben skłonił głowę.
- Wygląda na to, że znalazłaś go przede mną.
Przyglądała mu się podejrzliwie przez dobrą chwilę.
Jabe pokręcił głową i przerwał niezręczne milczenie:
- Rzeczywiście, bardzo nam pomogłeś!
Orrin wbił spojrzenie w ziemię, zastanawiając się nad czymś. Wreszcie podniósł wzrok i
popatrzył czujnie na Kenobiego.
- Szu... szukaliście mnie? Chciałeś... - urwał w pół zdania i zerknął na rezydencję, ale
szybko odwrócił wzrok. - Byłeś tu przez cały czas?
Kenobi wskazał kciukiem za siebie.
- Musiałem dopilnować kilku napraw. Calwellowie byli tak mili, że mnie podrzucili. To
prawda, Annileen zdawało się, że cię widziała, ale... eee, zatrzymał mnie pewien nachalny uliczny
sprzedawca. - Splótł dłonie. - Czy coś mnie ominęło?
Orrin łypnął na niego spode łba.
- Nie, skądże znowu. - Odwrócił się znowu do Annileen... i dopiero wtedy zobaczył za jej
plecami nowy, lśniący śmigacz. Od razu się rozpogodził. - A niech mnie, odebrałaś go!
- Przecież po to nas tu przysłałeś, prawda? - zauważyła trzeźwo. - Jest wspaniały, Orrinie.
Ale tak dużo cię kosztował...
- Drobnostka! Stać mnie na to. - Orrin wskazał niedbałym gestem Mullena i Veekę,
zbierających z ziemi resztę kredytów, obszedł ich naokoło i dołączył do Annileen, stojącej przy
swoim nowym śmigaczu. Położył lewą rękę na przedniej płetwie JG-8, a prawą objął kobietę w
pasie. - Cudo, prawda?
Annileen czuła się niezręcznie w jego uścisku, ale skinęła tylko głową.
- To fakt.
- Całkiem jak moja Annie! - oznajmił radośnie wszystkim, przyciągając ją bliżej do siebie. -
To znaczy, moje cudo! - Rozluźnił nieco uścisk i odwrócił ją twarzą do siebie. - Annie, posłuchaj
mnie... to ważne. To... eee, właśnie dlatego dziś przyjechałem za tobą do miasta. Wiem, że Mos
Eisley to dla ciebie wyjątkowe miejsce. - Ujął jej prawą dłoń w obie ręce. - Ten śmigacz... to
dopiero początek. Chciałbym, żebyś za mnie wyszła.
- Wyszła?! - Annileen wytrzeszczyła na niego oczy. - Co takiego?
- Cała oaza od dawna traktuje nas jak małżeństwo - skwitował. - Na co więc jeszcze
czekamy?
- Czekamy? My? - Tego Annileen się nie spodziewała. Spojrzała na resztę ich grupki. Kallie
i Jabe sprawiali wrażenie równie zaskoczonych jak ona; Mullen i Veeka czekali z zainteresowaniem
na rozwój wypadków, a Ben - Ben po prostu przyglądał się beznamiętnie całej scenie.
Orrin ścisnął mocniej jej dłoń.
- Jestem dla twoich dzieci prawie jak ojciec. A ty... prawie matką dla moich. Pomogłaś mi je
wychować...
- Nie waż się mnie za to obwiniać! - obruszyła się Annileen. Wyszarpnęła dłoń z uścisku i
spojrzała z ukosa na Mullena i Veekę. - Bez urazy...
- Bez urazy - odwarknął Mullen. Tak jak siostra, trzymał w rękach kapelusz wypełniony po
brzegi gotówką.
Annileen odwróciła się znów do ich ojca.
- Cóż, musisz przyznać, że to dość... nieoczekiwane. Do niedawna nie okazywałeś mi
żadnego zainteresowania...
- Daj spokój! - żachnął się Orrin. - Wiesz dobrze, że to nieprawda!
- Mówię o poważnym zainteresowaniu, Orrinie. Owszem, podśmiewałeś się ze mnie...
- Jeżeli nawet, to tylko w żartach i tylko dlatego, że się bałem - zapewnił ją pospiesznie. -
Bałem się, że nie uznasz mnie za godnego zajęcia miejsca Dannara. - Odwrócił wzrok. - Cóż,
ciężko pracowałem na to, żebyś mnie doceniła. Cały ten czas, kiedy usprawniałem moją farmę i
działałem na rzecz Zewu Osadników, pracowałem dla siebie... i nad sobą. Dla ciebie!
- Dla mnie?
- Żebyś się przekonała, kim mogę być - wyjaśnił nie bez dumy.
Annileen wytrzeszczyła oczy jeszcze mocniej. Mieli już całkiem sporą widownię - wokół
zaczęli się gromadzić przechodnie, których znudziło obserwowanie prób schwytania kayveńskich
gwizdawców. Annie nagle to sobie uświadomiła i cofnęła się o krok.
- Czy muszę dać ci odpowiedź już teraz?
- Nie - uspokoił ją Orrin. - Ale mam nadzieję, że nie będę musiał czekać długo. - Rozejrzał
się po ulicy, zerkając ukradkiem w stronę rezydencji. - A właściwie to dlaczego nie teraz? Wiem, że
lubisz plac Kernera. Cały czas urządzają tu wesela. Co o tym sądzisz?
- Sądzę, że chyba zapomniałeś wziąć leków!
- Żarty na bok, Annie. - Spoważniał i przyklęknął na jedno kolano. - Mówię serio!
Wzburzona, Annileen rozejrzała się bezradnie. Spojrzała na śmigacz. Na Bena. Na
wszystkich innych, a potem znowu na Bena. Kiedy przeniosła wzrok na Orrina, powiedziała głośno,
żeby usłyszeli ją gapie:
- Potrzebuję czasu. Muszę sobie wszystko dobrze przemyśleć.
Orrinowi nieco zrzedła mina, ale wstał, otrzepał spodnie, ukłonił się Annileen i wrócił do
swojego pojazdu. Gapie, wyczuwając, że przedstawienie skończone, zaczęli się rozchodzić.
Gault rozmawiał ze swoimi dziećmi, a Annileen poszła pogadać ze swoimi.
- Co o tym wszystkim myślicie? - zapytała na wstępie.
Kallie pokręciła stanowczo głową.
- Jeżeli Veeka Gault zostanie moją siostrą, przystąpię do mnichów B’omarr.
- Ale oni wycinają sobie mózgi - ostrzegł ją Ben.
- Wiem - westchnęła Kallie. - Ale to i tak lepsze od kogoś takiego w rodzinie.
Orrin kończył właśnie zdawać swoim dzieciom skróconą relację z wydarzeń w rezydencji.
- Nie wykaraskamy się z tego gadaniem po próżnicy - podsumował. Otarł rękawem pot z
czoła. - A zresztą można się było tego spodziewać. Dwa plany, pamiętacie?
- Wcale nie jestem taki pewien, czy Plan Numer Dwa to dobry pomysł - stwierdził z
powątpiewaniem Mullen.
Orrin spojrzał na syna z niechęcią.
- Na wielkie słońca! Co tym razem nie tak z Zeddem? Chyba już mu się te żebra zago...
- Dzwonił z kliniki. Brał nie te środki przeciwbólowe, co trzeba - weszła mu w słowo
Veeka. - Jest teraz uzależniony od leków dla Wookiech.
Orrin pokręcił z niedowierzaniem głową.
- W takim razie zwalniam go. Definitywnie.
- Czy musimy to robić dzisiaj? - marudził Mullen. - Wątpię, czy damy radę bez niego.
- Dziś albo nigdy - uciął dyskusję Orrin. - Potrzebujemy czterech osób, w pełni sprawnych.
Nie mamy czasu, ale myślę, że jakoś sobie poradzimy... - Zerknął w stronę Calwellów, stojących
między LiteVanem i nowym cackiem Annileen. Jabe skinął mu z szacunkiem głową.
Od jakiegoś czasu Orrin powoli, ale skutecznie urabiał Jabe’a, starając się pozyskać jego
zaufanie. Chłopak coraz bardziej garnął się do pomocy Gaultowi.
- Ta-ak, to by trzeba sprawdzić - mruknął Orrin, idąc w stronę grupki sąsiadów.
- Jabe! - zawołał. - Chcesz wrócić z nami?
Chłopiec wyglądał na zaskoczonego propozycją. Stojąca obok śmigacza Gaultów Veeka
mrugnęła do niego psotnie. Jabe spojrzał pytająco na matkę.
Annileen niezbyt podobał się ten pomysł.
- Kallie musi odprowadzić LiteVana do domu, żeby nakarmić zwierzęta. Nie chcę, żeby
wracała sama...
- W takim razie możemy lecieć razem aż do naszej farmy - zaproponował Orrin. - Jabe zje z
nami kolację i podrzucę go wam dziś wieczorem. To chyba dobry plan, co?
Wciąż jeszcze skołowana, Annileen zgodziła się, chociaż niechętnie.
- No to postanowione - ucieszył się Orrin, gestem zapraszając chłopca do swojego śmigacza.
Kiedy się odwrócił, zobaczył Bena stojącego na uboczu; Kenobi oczy miał schowane w cieniu
kaptura, ale zdawało się, że przygląda mu się z namysłem. - Wydawało mi się, że masz coś do
załatwienia na mieście - zagadnął lodowatym tonem.
- Owszem. - Ben skinął głową i podchwycił spojrzenie Annileen. - Trafię do domu...
- Nie - ucięła. - Podrzucę ciebie i twój klimatyzator. - Obejrzała się na Gaulta. Nie wyglądał
na zbyt zadowolonego. - Wciąż jestem panią własnego losu, a przynajmniej tak mi się zdaje... -
dodała znacząco.
- Jasne - potwierdził Orrin, przywołując na twarz swój firmowy uśmiech. - W takim razie do
zobaczenia wieczorem.
ROZDZIAŁ 35
A więc tak mieszkają pustelnicy, pomyślała Annileen, rozglądając się po domostwie Bena.
Wewnątrz było znacznie schludniej niż na zewnątrz; znając Kenobiego, tego się właśnie
spodziewała. Jednak umeblowanie było bardziej niż skromne. Nie wyobrażała sobie mieszkania w
takich warunkach, bez choćby odrobiny komfortu - każdy dzień tutaj wyglądał pewnie jak
koczowanie w obozowisku. Co zresztą może i nie było wcale takie złe, uznała po namyśle,
wspominając liczne zawirowania w jej własnym życiu.
Umyła ręce w umywalce i szybko je osuszyła. Nic jej z tego nie przyjdzie, jeśli będzie
zwlekać dłużej niż to konieczne; i tak dostała się do środka, tłumacząc się koniecznością
odświeżenia po podróży.
Miała jednak dobrą wymówkę. Rooh trafiła co prawda z powrotem do domu, tak jak
Annileen przewidziała, jednak pomyliła się co do terminu rozwiązania. Zjawili się wraz z Benem,
kiedy pierwsze słońce zaczynało się chować za zachodnie pasmo gór Jundlandii i pierwszą rzeczą,
na jaką natrafili, była świeżo upieczona mama z synkiem. Annileen obejrzała parkę i stwierdziła, że
oboje mają się dobrze; przedwczesny poród wynikał zapewne z wysiłku, do jakiego zwierzę zostało
zmuszone tego ranka.
Obrzuciwszy wnętrze ostatnim spojrzeniem, odsunęła zasłonę i wyszła w ciepły wieczór.
Ben klęczał u boku Rooh, która radośnie pochłaniała kolację, jakby nigdy nic. Annileen odczekała
chwilę przy drzwiach, nie chcąc przerywać sielanki, jednak Ben od razu ją zauważył.
- Jak na świeżo upieczoną mamę Rooh jest całkiem żwawa - zauważył, głaszcząc zwierzę
po trąbce. - Ile czasu powinna odpoczywać?
- Eopie są jak z gumy - zażartowała Annileen. - Jak znam życie, mogłaby jutro startować w
wyścigach.
Ben uniósł brwi.
- Tak wcześnie?
Roześmiała się serdecznie.
- Wierz mi, zazdroszczę jej. Jabe ściął mnie z nóg na cały miesiąc. - Wyszła na podwórko.
Naprawiony klimatyzator stał na zewnątrz, pośród innego złomu. Ben milczał przez większość
podróży po naprawiony sprzęt i z powrotem. Nie wniósł zbyt wiele do spekulacji na temat
nieobecności Orrina, poza pytaniem o stan finansów farmera, co, jak zauważyła Annie, było
całkiem na czasie. Ale nie drążył tematu, a ona nie zapytała go o zdanie na temat, który nurtował ją
najbardziej.
- No cóż - westchnął wreszcie, podnosząc się z klęczek. - Chyba lepiej wniosę to ustrojstwo
do środka, póki jeszcze jest jasno. To był bardzo miły dzień. Dziękuję ci za pomoc. - Minął ją i
podszedł do klimatyzatora. Annileen stała bez ruchu, przyglądając się, jak klęka obok urządzenia,
jednak w końcu się przełamała. Podeszła i stanęła przed nim.
- Ben... - zaczęła. - Jak sądzisz, czy powinnam wyjść za Orrina?
Kenobi zamarł.
- A czy na pewno chcesz go poślubić?
- Niespecjalnie - wyznała. - Ale mnóstwo ludzi sądzi, że powinnam to zrobić.
Ben dźwignął klimatyzator.
- Jestem pewien, że twoi przyjaciele chętnie posłużą ci radą. Na przykład Leelee...
- Nie! - Annileen nie dała mu skończyć. - Nie chcę rad od Leelee. - Ruszyła za nim i
zastąpiła mu drogę. Patrzył na nią, zakłopotany, a ona wyjęła mu z rąk klimatyzator i postawiła go
przy drzwiach. - Chcę wiedzieć, czego ty ode mnie oczekujesz.
Wzruszył ramionami.
- To twoje życie - powiedział tylko. - Każda istota powinna decydować o własnym losie...
Annileen jęknęła.
- Szafujesz przysłowiami na prawo i lewo! Ben, czy naprawdę chcesz mi udowodnić, że
nigdy nie miałeś do czynienia z realną sytuacją? Taką, w której musiałeś podejmować decyzje
dotyczące ciebie i kogoś innego?
Najwyraźniej wyczuł jej rozdrażnienie, bo odwrócił wzrok.
- Jestem tylko człowiekiem - powiedział cicho. - Był ktoś taki, kiedyś... Ale nie powinno w
ogóle do tego dojść.
- I dlatego odpuściłeś i przeniosłeś się na Pustkowia Jundlandii? - Parsknęła śmiechem. - W
takim razie, moim zdaniem, po prostu nie znalazłeś właściwej osoby.
- Może i znalazłem - powiedział Ben, patrząc na nią nieprzeniknionym wzrokiem spod
kaptura. - Może po prostu to ja nie byłem właściwą osobą.
- Kolejna zagadkowa opinia zwariowanego Bena - westchnęła Annileen. Czując się już
pewniej, podeszła do niego, zmniejszając o połowę dzielący ich dystans. - Cóż, tak naprawdę wcale
nie uważam, że jesteś szalony. Sądzę, że po prostu znalazłeś kogoś, kogo nie spodziewałeś się
znaleźć. I wierz mi, nie ma w tym nic złego - dodała, sięgając po jego dłoń.
Ben podniósł ręce, powstrzymując ją.
- Annileen... nie. Nie mogę.
- Jesteś pewien? - Spojrzała mu w oczy. - Bo ja sądzę, że wręcz przeciwnie.
- Nie. Naprawdę, nie mogę.
- Każdemu zdarza się czasem chwila zapomnienia.
Parsknął śmiechem, nieudolnie maskując skrępowanie.
- Chyba sam to kiedyś powiedziałem, prawda?
- Tak. - Wbrew jego woli, chwyciła go za ręce i przyciągnęła bliżej... ale oswobodził się,
cofnął i odwrócił do niej tyłem.
- O co chodzi? - Miała teraz przed sobą jego plecy. - O Orrina, tak? Nie martw się. Już ci
mówiłam, że nic do niego nie czuję.
- Wątpię, żebyś czuła coś także do mnie - odparł Ben, idąc w stronę eopiech.
- Jesteś ekspertem od czytania w myślach? - Uśmiechnęła się ciepło. - Cóż, może to właśnie
dowód na to, że coś między nami jest. Orrin zna mnie całe życie i nie ma pojęcia, o czym myślę. A
ty... spotkałeś mnie zaledwie kilka razy i wiesz, co mi siedzi w głowie! - Jej oczy lśniły w
wieczornym świetle. - Więc albo jesteś nadzwyczajnie spostrzegawczy, Ben... albo poświęcasz mi
całą swoją uwagę.
Kenobi wziął wodze Rooh i poprowadził ją do zagrody. Jej dziecko niepewnie podreptało w
ślad za nimi.
- Annileen, myślę, że masz wspaniały dom, kochającą rodzinę i świetnie prosperujący
interes. I myślę też, że... po prostu jesteś tym znudzona.
Przyjrzała mu się z nieskrywanym zdumieniem.
- Naprawdę uważasz mnie za tak nieskomplikowaną osobę?
- Ależ skąd - zaprzeczył, podnosząc malca i przenosząc go za ogrodzenie. - Wręcz
przeciwnie. Sądzę, że jesteś wyjątkowo skomplikowana.
Annileen skrzyżowała ramiona na piersi.
- Uważasz, że biedna, mała Annie znudziła się Tatooine i jak tylko pojawił się pierwszy
lepszy dziwak spoza planety, zaczęła przebierać nogami?
- Inni mogą tak uważać.
- Cóż, jesteś w błędzie.
Spojrzał jej w oczy.
- Serio? Nie jesteś znudzona?
Odwróciła się i kopnęła ze złością świeżo naprawiony klimatyzator.
- Jestem zbyt zmęczona, żeby się nudzić! - warknęła. - Dom mi się rozpada, bo każdego
wieczoru lecę z nóg. Połowę czasu przesypiam na kuchennym stole. Moje dzieci starają się znaleźć
coraz to nowe sposoby na popełnienie samobójstwa, całkiem jakby to miejsce nie było dość
niebezpieczne samo w sobie. A co do moich interesów... - prychnęła i ruszyła stanowczym krokiem
w stronę zagrody. - Wszystko sprowadza się do tego, że matkuję stadu dorosłych sierot! Nikt nie
przyleci na Rubieże, żeby zamienić się miejscami ze starą, głupią Annileen.
- Znam kogoś, kto chętnie by to zrobił - zaprzeczył Ben, opierając się plecami o furtkę.
Spojrzała na niego gniewnie.
Zaczął coś mówić, ale urwał. W wieczornej ciszy było słychać tylko cmokanie małego
eopie, wtulonego w matkę.
Wreszcie Ben przerwał krępujące milczenie.
- Annileen... Wiem, że nauczyłaś się żyć z tym wszystkim. Ale nie możesz się dłużej
oszukiwać, że to dla ciebie wyzwanie. Jesteś na to zbyt silna. - Odwrócił się, oparł o ogrodzenie i
zapatrzył w pustynię. - Wyczerpałaś swój limit i teraz szukasz jakiejś drogi wyjścia. A ponieważ
nie możesz się stąd ruszyć, desperacko potrzebujesz kogoś, kto będzie ci dotrzymywał towarzystwa
w tym świecie. Kogoś, kto będzie dla ciebie... wyzwaniem.
- No, nie wiem - mruknęła, dołączając do niego przy ogrodzeniu. - Erbaly Nap’tee to
całkiem niezłe wyzwanie.
- Wiesz, co mam na myśli.
Annileen zapatrzyła się na eopie i westchnęła. Rzeczywiście, wiedziała, co on ma na myśli.
- Chcesz przez to powiedzieć, że nie można uciec z pułapki, wabiąc do niej kogoś innego,
tak?
- Każda pułapka ma wiele wyjść - odparł filozoficznie Ben. - Nieraz byłem tego świadkiem,
na przykład dziś.
Pomyślała, że to dziwna uwaga, ale zanim zdążyła o to zapytać, zmienił temat:
- A poza tym - dodał - kiepski byłby ze mnie sprzedawca.
- Jasne! Nie potrafisz nawet porządnie zrobić zakupów!
Roześmiali się oboje.
W końcu Ben odepchnął się od furtki. Chciał się odwrócić tyłem, ale Annie dotknęła jego
ramienia tym razem delikatnie.
- Zaczekaj - poprosiła. - Nie wykręcisz się tak łatwo. Tu nie chodzi tylko o mnie - dodała. -
Także o ciebie.
Podniósł rękę.
- Już ci mówiłem, że nie szukam...
- Zaraz, zaraz - weszła mu w słowo. - Nie o to mi chodzi. Pamiętasz? Wtedy, pod Parcelą,
zapytałam cię, czy przydarzyło ci się coś złego. Powiedziałeś, że nie tobie... że chodzi o kogoś
innego.
- Zgadza się.
Złapała go za nadgarstek.
- W takim razie jesteś kłamcą.
- Słucham?
- Okłamujesz samego siebie! Ta zła rzecz... może i przytrafiła się komuś innemu. Komuś, na
kim ci zależało, jak sądzę. Ale to oznacza, że przytrafiła się także i tobie.
- Nie o to chodzi - zaprotestował Kenobi.
- Owszem, o to. Przydarzyło ci się coś strasznego, Ben, i łamie ci to serce. Może właśnie to
jest powód, dla którego tu przybyłeś? A jednak próbujesz żyć jakby nigdy nic, całkiem jakbyś... -
Urwała. Kenobi oparł się mocniej o ogrodzenie i spojrzał jej w oczy. - Byłeś tam... - szepnęła ze
zgrozą Annileen. - Mam rację? Kiedy to się stało... - dodała bezgłośnie. - Byłeś tam.
Ben przymknął oczy i skinął głową.
- Nie chodzi o to, że to się stało - powiedział, wzdychając ciężko. - Tylko że to ja... ja to
zrobiłem.
Myśli Annileen wirowały jak szalone. Nasuwały jej mroczne wizje, których nie chciała
oglądać. Ale Ben - niezależnie od tego, co miał na myśli - zachowywał powagę, więc ona musiała
się dostosować.
- A więc... skrzywdziłeś kogoś?
- Ta osoba sama siebie skrzywdziła - wyjaśnił cicho Kenobi. - Zjawiłem się późno... o wiele
zbyt późno. Ale byłem też przy niej, kiedy wszystko się zaczęło. Powinienem był to powstrzymać...
Pokręciła głową.
- Jesteś tylko człowiekiem.
- Powinienem był to powstrzymać! - Poręcz zadrżała pod jego uściskiem. - A jednak
zawiodłem! Powinienem był dopilnować, żeby do tego nie doszło... i nie udało mi się. I będę to
miał na sumieniu do końca życia.
Annileen rozejrzała się trwożnie. Ogrodzenie drżało pod jego dłońmi tak mocno, że paliki
lada chwila mogły wysunąć się z ziemi.
- Ben, nie możesz się obwiniać....
- Nic nie wiesz! - Odwrócił się i złapał ją niespodziewanie za ramiona. - Zawiodłem
wszystkich. Czy ty masz w ogóle pojęcie, jak wielu ludzi za to zapłaciło? Czy wiesz, ile istot płaci
za to właśnie w tej chwili?
- Znam tylko jedną - powiedziała cicho.
Puścił ją i opuścił bezsilnie ramiona.
Nigdy dotąd nie widziała w niczyich oczach takiej udręki. Przez co on przeszedł? -
zastanawiała się. Co takiego zrobił? A może inaczej: co myśli, że zrobił? Od chwili, gdy go
poznała, w jej głowie narodziło się i upadło tyle teorii na temat jego przeszłości... Annileen
spróbowała teraz wrócić do nich myślą. Czy chodzi o osobistą tragedię? Lokalny konflikt? Czy był
żołnierzem, który z powodu swoich działań utracił cały oddział? A może przełożonym, którego
zaniedbania zrujnowały korporację?
Jej myśli wędrowały od drobnostek do naprawdę poważnych przewinień, aż wreszcie
dotarło do niej, że to, co zrobił, nie ma tak naprawdę znaczenia. Ważne, że cierpiał. I nawet jeśli
skrzywdził kogoś wcześniej, to teraz nie uważała, że mógłby komuś zagrażać - może jedynie
własnemu szczęściu.
Instynkt podpowiadał jej, że powinna go przytulić, jednak coś jeszcze, co kazało jej się
cofnąć - i to tego drugiego głosu posłuchała.
- Ben... wiesz, chyba cię rozumiem. Jesteś tutaj po to, żeby... odpokutować. Może nie tylko
po to... nie wiem. Ale to na pewno jeden z powodów twojego pobytu w tym miejscu. Gdybyś chciał
o tym porozmawiać... - urwała, widząc, że Ben kręci głową.
- Ale nie chcę. - Spojrzał w stronę zachodzących słońc, wziął głęboki oddech, a potem
wyprostował się i podniósł głowę. - Wybacz. Dziękuję ci za ten dzień, ale chyba powinnaś już
wracać do siebie, póki jeszcze jest jasno.
Odwrócił się i powlókł do domu. Annileen patrzyła w ślad za nim. Znów był w nim ten
dawny, nieprzenikniony dystans. Na chwilę tylko udało jej się przedrzeć przez wzniesione przez
Bena bariery. Rozumiała jednak, że nie zdoła osiągnąć nic więcej. A przynajmniej nie dziś.
Zrezygnowana, wróciła do śmigacza, lśniącego krwistą czerwienią w blasku zachodzących
słońc. Zanim wsiadła, obejrzała się jeszcze raz na Kenobiego.
- Trudno! - zawołała za nim. - Nie zamierzam czaić się pod drzwiami i czekać, aż coś
powiesz! Możesz to zrobić, kiedy uznasz, że nadszedł na to czas!
Zatrzymał się w pół kroku i spojrzał tęsknie na wschód.
- Czas... cóż, mam go pod dostatkiem.
- Ja także - zapewniła go, siadając za sterami śmigacza. - Nigdzie się nie wybieram. -
Odpaliła silnik. - Słyszałeś, Ben? Nigdzie się nie wybieram. Więc kiedy będziesz gotów... wiesz, co
jest napisane na mojej tablicy. - Ruszyła w chmurze pyłu, zostawiając Bena pogrążonego w
myślach. Miała nadzieję, że on wie aż za dobrze, co miała na myśli: „Wszystko, czego ci trzeba,
znajdziesz w Parceli Dannara”.
Medytacja
Annileen...
To zaczyna być problemem - dla niej, a zatem i dla mnie.
Nie, nie - wiem, co sobie myślisz. Nieraz już byłem poddawany takiej próbie i wiem aż za
dobrze, co to znaczy zbliżyć się do kogoś zanadto. Wiele lat temu, z Sir i Tachi... byłeś przecież
świadkiem tamtych wydarzeń.
A potem Satine... Poprzysiągłem sobie, że już nigdy nie narażą nikogo na podobne
niebezpieczeństwo.
I właśnie o to chodzi - nie jestem naiwnym padawanem. Już nie. Dobrze wiem, że bliskość
może czasem działać przeciwko nam. Narażamy najbliższych z powodu natury naszych
obowiązków. I, co gorsza, zaczynam ich traktować jak swoją własność, którą należy chronić za
wszelką cenę.
Zastanawiam się czasem, czy to w pewnym sensie jest wadą Jedi. Nie każdy jest taki jak
Anakin. A jeżeli głęboka troska o kogoś - szczególnie kogoś o tak dobrym sercu jak Padme - jest
niszczycielska w swej naturze, w takim razie śmiem twierdzić, że Moc ma osobliwy sposób
postrzegania dobra i zła. Sam mi powiedziałeś, że Jedi nie zawsze są przeciwni związkom. A poza
tym zauważ, że Moc najsilniejsza jest w rodzinach. Czy Moc naprawdę wie, czego chce?
Mniejsza z tym - ja wiem, czego chcę. Potrafię zrezygnować z miłości. Porzuciłem to
uczucie, ale nie byłem przygotowany na porzucenie tego, co rekompensowało mi pustkę po niej -
wspólnoty.
Całe życie spędziłem jako członek Zakonu Jedi, a więc organizacji, jednak takiej, która była
też moją rodziną. Zawsze sobie mówiłem: Anakin jest moim bratem. Miałem braci i siostry. Ojców i
matki. A nawet pewnego małego, dziwnego, zielonego wujaszka.
Teraz ten dom został mi odebrany - na zawsze. Nie mam już rodziny.
Niemal wszyscy moi przyjaciele nie żyją.
Nigdy przedtem nie postrzegałem tego w taki sposób. Teraz, kiedy o tym myślę, serce mi się
kraje. Niemal wszyscy moi przyjaciele nie żyją. Większość z nich zginęła z rąk Sithów.
Dawniej miałem Zakon Jedi, na którym mogłem polegać, kiedy coś szło nie tak. A co to
znaczy być samotnym Jedi?
Wiem, że próbowałeś mi to wyjaśnić - i to więcej niż raz. Te twoje historie o Jedi, którzy żyli
poza Zakonem, a jednak przestrzegali Kodeksu... Na przykład o Kerrze Holt, w czasach Bane’a
odciętej od Republiki... A także... jak się nazywał ten pół-Jedi? Zayne... jak mu było? O, Zayne
Carrick. Nie należał do Zakonu Jedi, a jednak dokonał chwalebnych czynów - i to sam. Polegał na
swoich przyjaciołach i nie potrzebował żadnych oficjalnych zezwoleń na to, żeby postępować
właściwie.
Może ja też bym to potrafił? Nie zdołam odbudować Zakonu Jedi, ale na pewno mógłbym
zapewnić sobie system wsparcia, którego Zakon dostarczał. Jeśli nawet nie w postaci potęgi zdolnej
przeciwstawić się Imperatorowi, to pomagał emocjonalnie.
Może mógłbym zacząć od Annileen i Parceli...
Nie. To byłoby poleganie wyłącznie na żywej Mocy, zanurzanie się bez reszty w
teraźniejszości. Brak troski o przyszłość, brak dalekowzroczności i niezwracanie uwagi na
ważniejsze sprawy. Jedi musi odnaleźć równowagę między tymi dwoma pomysłami. A teraz, kiedy
nie ma nikogo innego, to na mnie spoczywa cała odpowiedzialność.
A mimo to Annileen...
Chwileczkę.
Zaraz.
Właśnie coś sobie uświadomiłem.
Wkrótce wrócę.
CZĘŚĆ IV. RYFT
ROZDZIAŁ 36
Tuby oczne Tuskenów ograniczały i zawężały pole widzenia, ale też pozwalały się skupić
na tych elementach, które były lepiej widoczne. Teraz, zaledwie kilka godzin po zachodzie słońc,
na rozległym ranczu, rozciągającym się w południowo-wschodniej części oazy, było naprawdę
sporo do obserwowania.
Przez soczewki przesączał się żółty blask kopuł domostwa - skupisko pękatych kształtów,
lśniących pod wschodzącymi księżycami. Dom był większy niż inne i oświetlały go zawieszone na
masztach lampy awaryjne. Zadaszone korytarze łączyły dom z garażami.
Na jednym z ganków stał starszy mężczyzna, rozcierając ramiona w obronie przed nocnym
chłodem. Drzwi do domu za jego plecami były otwarte, a ze środka wylewał się na zewnątrz blask
światła. Aż na północnej grani można było usłyszeć głos jego żony. Stary Ulbreck co wieczór
wychodził przed dom odetchnąć - tak było i dziś. Pociągając cygaro, zakazane zarówno przez
lekarza, jak i żonę, Wyle Ulbreck wydawał się odprężony i pewny siebie - ot, pan na swoich
włościach. Nikt tutaj nie miał prawa mówić mu, co ma robić.
Drugą osobę trudniej było obserwować, bo była w ciągłym ruchu. Opatulony w chroniące
przed chłodem szaty, nocny stróż Langer zostawiał za sobą koleiny w piachu. Zazwyczaj strażnicy
stali w jednym miejscu, jednak nie wtedy, kiedy właściciel wychodził się przewietrzyć. Langer miał
reputację dobrego Strzelca, ale od lat nie miał okazji się wykazać; jak twierdziła żona Ulbrecka,
chronienie ich domu nie było zbyt ciężką pracą. Reszta strażników była daleko w polu, patrolując
skraplacze. To one tak naprawdę obchodziły staruszka.
Obserwujący czujnie teren intruzi, którzy spędzili na inwigilacji farmy również poprzednią
noc, doskonale o wszystkim wiedzieli. Znali nawyki Ulbrecka i jego systemy ochrony, sprawdzili
też, o której patrole w śmigaczach okrążają farmę. Po kradzieży skraplacza w biały dzień,
trzydzieści siedem godzin temu, Ulbreck przydzielił do każdego pojazdu dodatkowych ludzi, ale
pory objazdów i ich trasy nie uległy zmianie.
Intruzi zjawili się w dwóch grupach, z różnych kierunków. Tuż przed atakiem spotkali się i
ustawili jeden za drugim, w szyku typowym dla Tuskenów. Szli tak długo, dopóki nie dotarli do
umówionych posterunków za północną granią. Przez metalowe tuby widzieli wszyscy to samo - tak
jak oczekiwali. Teraz pozostało tylko zaczekać, aż chmury odsłonią większy z księżyców.
Kiedy nadeszła odpowiednia chwila, wkroczyli do akcji. Pierwsza para intruzów ruszyła w
dół zbocza, uważając po drodze, żeby się nie potknąć o rąbki długich szat. Pozostała dwójka
zatrzymała się na grzbiecie wydmy, uniosła strzelby i dała ognia. Kilka strzałów celnie
wymierzonych w lampy pogrążyło farmę w ciemności.
Langer pierwszy zauważył, co się święci:
- Tuskenowie! - wrzasnął.
Ale zamiast odsieczy, odpowiedzią na okrzyk były kolejne salwy. Langer zanurkował w
bok, żeby uniknąć ostrzału, który trwał dość długo, żeby pierwsza para zdołała przypuścić
bezpośredni atak. Zwinniejszy z dwójki napastników zjawił się na miejscu pierwszy, z uniesionym
nad głową gaderffii. Tępym końcem broni uderzył Langera w twarz, ogłuszając go.
Po ostrzeżeniu strażnika Ulbreck ruszył po strzelbę, którą trzymał tradycyjnie tuż za
drzwiami domu. Teraz jednak wszędzie wokół świszczały strzały z tuskeńskiej broni,
uniemożliwiając mu sięgnięcie po własną. Skulił się za barierką i krzyknął przez ramię:
- Magda! Wezwij pomoc!
Ale było już za późno. Langer leżał nieprzytomny, więc pierwsza para napastników bez
trudu dotarła do domostwa. Ten bardziej przysadzisty kopnął boczne drzwi i wrzucił coś do środka
- chwilę później wejście rozświetlił oślepiający błysk, a z wnętrza zaczął się wydobywać dym.
Z domu wytoczyła się, kaszląc spazmatycznie, starsza kobieta - prosto w ramiona
Tuskenów. Kiedy zrozumiała, co się dzieje, zawołała, przerażona:
- Wyle! Wyyyyyle!
- Idę po ciebie, Maggie! - odkrzyknął Ulbreck, ale nie mógł opuścić kryjówki, ostrzeliwany
zaciekle przez parę czekającą na wydmie. Kanonada wreszcie ustała, ale tylko dlatego, że strzelcy
zbiegali już po zboczu, wydając wojenne okrzyki. Stary farmer zdołał podźwignąć się na nogi,
jednak od razu zaszarżował na niego drobniejszy z intruzów, wymachując nad głową strzelbą
niczym pałką. Kolba broni uderzyła starca w nos. Ulbreck zawył z bólu i runął na podłogę, plamiąc
ją obficie krwią.
Magda Ulbreck krzyczała, kiedy intruzi wywlekali ją przed dom, tak żeby mógł ją zobaczyć
mąż. Przywódca napastników odłożył strzelbę i wyciągnął z bandoliera nóż. Pokryte rdzą ostrze
lśniło krwawo w świetle księżyców, kiedy owinięta w wystrzępione szaty postać nachyliła się nad
Ulbreckiem.
Magda znów krzyknęła, jednak jej mąż, nawet ranny, nie stracił rezonu.
- Wy cholerne pomioty pustyni! Nie udało wam się mnie zabić w Parceli, więc teraz też nie
będę błagał o życie!
Uzbrojony w nóż napastnik skinął głową. Spodziewał się podobnej odpowiedzi. Wiedział,
że Ulbreck będzie się stawiał, dopóki jego żona nie znajdzie się w prawdziwym niebezpieczeństwie
- i właśnie dlatego musieli go wystarczająco przestraszyć. Może dla zyskania wiarygodności lekko
ją okaleczą? Gorzej, jeżeli stara zechce walczyć...
Tak czy inaczej, oboje Ulbreckowie mają pozostać żywi - przerażeni i potulni. A jeśli ta
straszna noc nie przekona Wyle’a Ulbrecka, że popełnił błąd, to z pewnością przekona Magdę.
Wszystko musi pójść zgodnie z planem - tak jak bywało w innych przypadkach.
Doskonale.
I tak by się stało... gdyby nie postać, która nagle zeskoczyła z zadaszonego podjazdu.
Wylądowała ciężko na grzbiecie przywódcy bandy, zwalając go natychmiast z nóg. Kiedy
Tusken upadł, nóż wypadł mu z ręki, a zasłaniające oczy pod bandażami, noktowizyjne gogle
przekrzywiły się. Intruz przez chwilę nic nie widział - słyszał tylko odgłosy toczącej się wokół
walki.
Kiedy wreszcie przesunął gogle, żeby widzieć jako tako na jedno oko, przetoczył się na bok.
Spróbował dosięgnąć porzuconej strzelby, jednak człowiek, który go zaatakował, walczył już z
napastnikami, którzy wywlekli Magdę z domu. Kobieta wykorzystała zamieszanie, żeby się
uwolnić. Nieznajomy znajdował się teraz między nią a jej niedoszłymi oprawcami, zwinnie
unikając ciosów, zadawanych nieporadnie gaderffii.
Skakał wokół nich, aż wreszcie błyskawicznym, płynnym ruchem sięgnął po prymitywną
broń Tuskenów. Saltem odskoczył w tył, wyrywając zaostrzoną pałkę jednemu z agresorów, a
potem przypadł na moment do ziemi i znów zaatakował. Pozbawiony broni napastnik zatoczył się
w tył - jednooki obserwator zauważył, że tamten się potknął - pozostawiając na polu walki
samotnego partnera. Gaderffii zderzyły się ze zgrzytem, krzesząc w mroku iskry.
Obok przemknęła Magda, w całkiem niezłym tempie, jak na jej wiek. Mniejszy z
napastników, skupiony bez reszty na toczącej się obok walce, nie zareagował, kiedy chwyciła pod
pachy krwawiącego z nosa męża i pomogła mu dowlec się do garaży, byle dalej od bójki.
Rozciągnięty na piasku intruz zdołał wreszcie znaleźć porzuconą strzelbę, ale Ulbreckowie zdążyli
już umknąć. Tusken wycelował więc i wystrzelił do nieznajomego, ale bandaże na głowie znów się
zsunęły, uniemożliwiając mu celne trafienie.
Walka na gaderffii zbliżała się do końca. Obrońca Ulbrecków trafił przeciwnika ostrym
końcem tuskeńskiej broni pod pachę, a ten wydał z siebie wysoki - i bardzo ludzki - pisk.
Wreszcie przywódca grupy zerwał z głowy bandaże i noktowizor, i podniósł strzelbę do
ramienia. Odzyskawszy dobre pole widzenia, Orrin Gault spojrzał w oczy obrońcy Ulbrecków -
Benowi Kenobiemu.
Farmer z oazy gapił się na Bena w półmroku, niezdolny wykrztusić słowa.
- T... to ty?! - wyjąkał w końcu... a potem strzelił.
Ben zawirował i jakimś cudem zdołał odbić strzał drzewcami gaderffii. Pocisk
zrykoszetował, minął Orrina o włos i trafił w jeden ze wsporników ganku, tuż nad głową
najmniejszego z fałszywych Tuskenów. Zaskoczony mikrus odwrócił się i rzucił do ucieczki.
- Daj spokój, Orrin!
Gault wystrzelił jeszcze raz.
Stojący za plecami Bena dwaj pozostali napastnicy, szykowali się do ataku. Kiedy Kenobi
odbił drugi strzał, ruszyli w jego stronę.
Ben obejrzał się na nich przez ramię.
- Nie próbuj żadnych sztuczek, Mullen! - ostrzegł młodego Gaulta. - Koniec tej farsy!
Kątem oka Orrin zauważył, jak otwierają się drzwi jednego z garaży. Ze środka wypadła na
pełnym gazie ciężarówka repulsorowa z Magdą za sterami. Pojazd skręcił ostro, oddalając się od
domostwa i kierując na wschód. Orrin wiedział, że w tamtej części farmy mieszczą się baraki, w
których stacjonuje reszta strażników i robotnicy.
Jego dzieci najwyraźniej też o tym wiedziały.
- Tato, szybko! - Nie czekając na odpowiedź ojca, Mullen i Veeka puścili się pędem,
kierując się w przeciwną stronę, za budynki.
Ben przez chwilę śledził z wyraźnym zadowoleniem ich ucieczkę, a potem spojrzał
Orrinowi w oczy.
- Wiesz, dowiedziałem się dziś o tobie czegoś ważnego - stwierdził spokojnym tonem. - Nie
radzisz sobie zbyt dobrze w pojedynkę.
Gault obrócił się na pięcie i puścił pędem przed siebie.
Orrin dostrzegł dwóch oddalających się szybko na północ Ludzi Pustyni na skuterach
repulsorowych. Widok był dość osobliwy... ale Gault wiedział, że to tylko Mullen i Veeka,
uciekający z farmy. Sam, z sercem bijącym jak oszalałe, popędził ku zachodnim wydmom.
Dlaczego, u licha, zaparkowałem tak daleko? - skarcił się w myśli.
Zdyszany, obejrzał się za siebie. Podczas wspinaczki na diunę zgubił strzelbę, ale ani myślał
po nią wracać. A już szczególnie teraz, kiedy na zboczu pojawił się Ben. Mężczyzna odrzucił
gaderffii Mullena na piasek.
Nie zwalniając, Orrin pomacał spowijające pierś bandaże. Po wydarzeniach w rezydencji
Hutta zaopatrzył się w nowy blaster, ale nie zamierzał go teraz wygrzebywać spod tych wszystkich
głupich tuskeńskich szmat. Nie w chwili, kiedy był tak blisko swojego skutera, odpalonego już
przez jego młodego pomocnika.
Między śmigami stał Jabe Calwell, także pozbawiony już szmacianej maski - i obłędnie
przerażony.
- Orrinie, szybko! - zawołał. - Idzie tu!
Gault obejrzał się pospiesznie za siebie. Ben nadal stał na szczycie wzniesienia.
- Orrinie, uważaj! - krzyknął.
Farmer uznał, że nie da się na to nabrać. Sięgnął do rączek skutera... i nagle z mroku
wynurzyły się cztery postacie, szarżując prosto na nich: prawdziwi Ludzie Pustyni.
Dwaj Tuskeni złapali Jabe’a i pociągnęli go w ciemność. Jeszcze jeden zaatakował Orrina,
uderzając swoim gaderffii w jego skuter. Lewitujący w powietrzu śmig skręcił w stronę
zamaskowanej postaci... Nie namyślając się długo, Orrin wskoczył na siodełko.
Skuter nie przestawał wirować, a wraz z nim świat przed oczami Gaulta. Przelotnie mignęła
mu postać Kenobiego, nadal stojącego bez ruchu na zboczu. Dostrzegł też sylwetkę Jabe’a,
wyciągającego bezsilnie ręce w jego stronę, kiedy jeden z napastników podniósł kamień, szykując
się do zadania ciosu... a także czwartego Tuskena, szarżującego prosto na niego, z gaderffii
uniesionym wysoko nad głową: Jednookiego.
Orrin wcisnął gaz do dechy i zniknął w mroku.
ROZDZIAŁ 37
Annileen, okropnie zmęczona, kręciła się bez celu po pogrążonym w mroku sklepie.
Kolejna bezsenna noc, znowu oczekiwanie na spóźnione dziecko. Nic nowego.
Nie miała pojęcia, co mogło zatrzymać Jabe’a tak długo, ale pocieszała się, że tym razem
przynajmniej wie, gdzie on jest. A przynajmniej powinien być... Orrin odwiózł rodzeństwo razem z
Jabe’em na farmę Gaultów, a Kallie wróciła do Parceli, tak jak się umówili. Tyle dowiedziała się od
padającej z nóg córki, zanim ta zniknęła na tyłach sklepu, żeby od razu usnąć kamiennym snem.
Teraz jednak dochodziła północ, a u Gaultów nikt nie odbierał. Próbowała nawet dodzwonić
się na czerwony komunikator Orrina, ale chyba coś było nie tak z siecią podprzestrzenną, bo za
każdym razem, kiedy nawiązywała połączenie, słyszała tylko jakieś dziwne pochrząkiwania,
przypominające chrumkanie Gamorrean, którzy niedawno zawitali do sklepu. Pewnie jakiś błąd
połączenia, wmawiała sobie. Czy Gamorreanie w ogóle umieli posługiwać się komunikatorami? -
zastanowiła się.
Cóż, przynajmniej tym razem mogła martwić się bez przesadnego zdenerwowania. Kiedy
wróciła od Bena, zastała sklep pusty. Tar Lup zamknął go o czasie, co było i tak sporym wyczynem
- nawet jej samej rzadko udawało się tego dokonać. Shistavaneński sprzedawca zatrzymał się u
znajomego i miał rano podrzucić klucze. Annileen zanotowała sobie w myśli po raz kolejny, że
musi mu podziękować za fatygę. Chociaż lubiła mieć Parcelę pod ścisłą kontrolą, musiała przyznać,
że w razie potrzeby Tar świetnie by sobie poradził jako właściciel tego interesu.
Księżyce lśniły widmowym blaskiem nad pogrążoną w mroku ladą Parceli, rzucając wokół
błękitnawe cienie. Annileen westchnęła. Sklep zawsze wydawał jej się znacznie bardziej przytulny
nocą. W ciągu dnia albo miała ochotę strzelić sobie w łeb z powodu nadmiernego stresu, albo była
śmiertelnie znudzona. Stan pośredni po prostu nie istniał.
Przywykła do tego przez lata pracy w tym miejscu. Wiedziała przecież, że nie ma co liczyć
na jakąś zmianę. Jasne, zdarzały się pewne niespodzianki pośród codziennych małych katastrof i
rozlicznych problemów. Ale co dalej? Jabe i Kallie będą na pewno wymyślali wciąż nowe sposoby,
żeby jej dogryźć. Klienci staną się coraz bardziej zrzędliwi. A ona będzie miała coraz mniej czasu
dla siebie. To jednak drobiazgi, nic nieznaczące zmiany, które się skończą dopiero wtedy, kiedy nie
będzie w stanie dotrzeć do lady nawet na fotelu repulsorowym. Wtedy z pewnością wyląduje w
domu starców pod Bestine, zapewne w jednym pokoju z Erbaly Nap’tee. I tak Annileen spędzi
resztę swoich dni, próbując przekonać wszystkich wkoło, że wcale nie pracowała dla innych -
wszystko to robiła dla własnej przyjemności.
Zmiany naprawdę były nieznaczne i powolne... aż do teraz. Bo od niedawna wszystko
zaczęło przypominać jazdę bez trzymanki po wyboistej drodze. Jej życie nabrało rozpędu, który
napełniał ją podnieceniem i oczekiwaniem. Chwile spokoju... wydawały się nie do zniesienia. Była
coraz bardziej świadoma zmarnowanych dni - i męczyło ją to bardziej niż zmniejszenie dochodów.
Miała wrażenie, że jej życie nabrało nagle sensu i wagi, których mu wcześniej brakowało - albo nie
zdawała sobie z tego sprawy. Długo nie miała pojęcia, dlaczego tak się stało.
Ale przecież coś się zmieniło, nie mogła temu przeczyć. Pojawił się Ben...
Od tamtego dnia w Grzmotach, każda godzina spędzona z nim dawała jej poczucie, że żyje
pełnią życia. Było to tym bardziej niepokojące, że tak naprawdę spotkali się tylko kilka razy, więc
nie mogli poznać się zbyt dobrze podczas tych paru marnych godzin. Tyle się jednak wydarzyło...
Tuskenowie zaatakowali oazę, czego nie robili od lat. Uczestniczyła w bitwie i stanęła
twarzą w twarz z siejącym grozę przywódcą tuskeńskiej hordy... który okazał się kobietą - i matką,
tak jak ona. U boku Orrina stawiła czoło miejskim mętom. A mężczyzna, którego jej dzieci
traktowały jak dobrotliwego wujaszka, wyznał jej... miłość.
A ona uroiła sobie, że może żyć innym życiem. Wszystko to zdarzyło się w tym krótkim
czasie, odkąd Ben się pojawił... właściwie skąd? Nie miała pojęcia. To było niezwykłe, naprawdę.
„Niektórzy ludzie przyciągają kłopoty jak magnesy”, mawiała jej matka. A przez „ludzi”
rozumiała „mężczyzn”, „niektórzy” zaś - znaczyło wszyscy, bez wyjątku. Bite cztery lata zajęło
Dannarowi zdanie Specjalnego Testu Nelli Thaney. Cztery lata, podczas których musiał udowodnić,
że chociaż wcześniej wiódł życie ryjącego w piasku hulaki, potrafił przetrwać w jednym i tym
samym miejscu i dzień w dzień otwierać sklep. Przez pierwsze dwa lata jej matka co tydzień
sprawdzała skrupulatnie wszystko - tylko po to, żeby przekonać się, czy Dannar dotrzymuje słowa.
Gdyby coś nie zgadzało się choćby o kredyta, nie miał co liczyć na jej zaufanie. A jednak, koniec
końców, okazało się, że Dannar był najlepszym sprzedawcą na Tatooine - bo ostatecznie sam siebie
sprzedał Nelli Thaney.
Annileen wiedziała aż za dobrze, że ta sama Nella nie dopuściłaby Bena Kenobiego do
swojej córki bliżej niż zasięg strzelby.
W uszach dźwięczały jej stałe powiedzonka matki: „Człowiek bez przeszłości jest
człowiekiem bez przyszłości”, mawiała. „Nikt przy zdrowych zmysłach nie przenosi się na
Tatooine”. „Z Pustkowi Jundlandii nie przychodzi nic dobrego”... Annileen pamiętała je wszystkie
aż za dobrze. Kilka razy przyłapała się na tym, że powtarza te porzekadła Kallie, chociaż zaraz
potem - zbyt późno - gryzła się w język. Ben był... cóż, dziwny. Nic nie wskazywało na to, żeby
miał czyjeś wsparcie, szczególne zajęcie czy potrzebę zajmowania się czymkolwiek poza własnym
pustelniczym życiem. A jednak wszędzie, gdzie się pojawił, ściągał sobie - i nie tylko sobie - na
głowę kłopoty.
Ale skoro przyciągał pecha jak magnes, dlaczego Annie czuła się tak dobrze w jego
towarzystwie?
Annileen podeszła do lady i opuściła podnoszoną klapę. Nie potrzebowała blastera. Nie
zamierza wyprowadzić z garażu swojego nowego śmigacza, żeby sprawdzić, czy w domu Orrina
wciąż palą się światła. Co to, to nie. W wyobraźni widziała, jak Jabe daje się wciągnąć w całonocną
partyjkę sabaka w towarzystwie Mullena, Veeki i ich przyjaciół - i tłumaczyła sobie twardo, że nie
ma powodów do zdenerwowania.
Dlaczego? Bo liczyła na to, że wkrótce znowu spotka się z Benem. Niebawem. I wszystko
znów będzie dobrze. Zawsze tak się czuła, kiedy był w pobliżu.
Spacerowała między stołami ustawionymi blatami do dołu, kierując się w stronę korytarza
prowadzącego do części mieszkalnej. Nagle kątem oka zauważyła w przejściu jakiś ruch.
- Kallie, nie miałaś przypadkiem iść spać? - burknęła gniewnie. Kiedy odpowiedź nie
nadeszła, zmrużyła oczy, wpatrując się w mrok. - Kallie?
W przejściu prowadzącym do garaży zamajaczyła przygarbiona postać.
- Annie? To ja. To tylko ja. - Głos Orrina brzmiał dziwnie skrzekliwie. - Musimy
porozmawiać.
Orrin opadł ciężko na stołek, który Annileen wysunęła mu spod lady.
- Nie zapalaj światła... - poprosił.
- O tej porze nie zwykłam tego robić - burknęła, nalewając mu w ciemności drinka. -
Ostatnią rzeczą, jakiej bym sobie życzyła, jest przekonanie miejscowych, że wciąż mam otwarte. -
Zanim podała Orrinowi kubek, przyglądała mu się przez dłuższą chwilę. W świetle księżyców miał
twarz dziwnie poszarzałą, włosy zmierzwione i brudne. Nie było śladu po eleganckim ubraniu,
które nosił wcześniej w Mos Eisley. Wyglądał, jakby przebierał się na tylnym siedzeniu swojego
śmigacza. - Mam nadzieję, że przywiozłeś ze sobą Jabe’a?
Orrin nie przyjął od niej kubka. Zamiast tego sięgnął po butelkę.
- Nie wiem, od czego zacząć... - mruknął, podnosząc ją do ust.
- Najlepiej od początku - podsunęła, wylewając zawartość kubka do zlewu.
Spojrzał jej w oczy i zaczął coś mówić, ale zaraz przerwał i pokręcił głową.
- Nie. Nie mogę ci teraz o tym opowiedzieć. Nigdy byś nie...
- A więc zacznij od czegokolwiek!
Splótł dłonie i oparł je na blacie. Trzęsły mu się, nie potrafił nad tym zapanować. Chwilę
zbierał się w sobie, aż wreszcie zaczął:
- Mam mało czasu. Termin upływa jutro... - urwał, zerkając w ciemności na wiszący nad
ladą chronometr. - W ciągu jakichś piętnastu godzin muszę zebrać... pięćdziesiąt sześć tysięcy
kredytów.
Annileen parsknęła śmiechem.
- Co to znowu za szalony plan?
- To nie żaden plan - zapewnił ją Orrin między jednym łykiem a drugim. Otarł usta
rękawem. - Muszę po prostu ocalić swoje życie. Farmę. Wszystko.
Annileen patrzyła na niego przez chwilę w milczeniu, a potem zerknęła na drzwi do jego
biura.
- Chwileczkę. Chyba nie chodzi o tego Gossama i jego Gamorrean? - Oparła ręce o ladę i
pochyliła się w jego stronę. - Właśnie po to przyleciałeś do Mos Eisley, prawda?
Spuścił w milczeniu wzrok.
- Jasne, że tak! - odpowiedziała sama sobie Annileen, przechodząc jak w półśnie do końca
kontuaru. - Oczywiście! - Spojrzała na niego, nie kryjąc zdumienia. - Zadzwoniłam do ciebie na
czerwony komunikator, a odebrał Gamorreanin!
Orrin przetoczył oszronioną butelką po czole.
- Ja... Straciłem komunikator w rezydencji Jabby.
- Jabby?! - wybuchła Annileen.
Gault nie śmiał się poruszyć.
- Oni mnie zabiją, Annie.
- Będą musieli się najpierw ustawić w kolejce! - warknęła i przypadła do niego w dwóch
skokach. - Czy to te skraplacze? Wydawało mi się, że pieniądze na zakup Pretorminów pożyczył ci
bank w Mos Eisley!
- Bo tak było - zapewnił ją płaczliwie Orrin. - Sześć lat temu. Po śmierci Dannara i po tym,
jak zostawiła mnie Liselle. Poręczeniem była moja ziemia. Ale zbiory, których potrzebowałem,
nigdy się nie udały. Nigdy nie udało mi się opracować formuły. - Wstał gwałtownie i zaczął
spacerować po sklepie w tę i z powrotem. - Musiałem pożyczać coraz więcej i więcej. A oni nie
chcieli mi więcej pożyczać, więc nie mogłem spłacać odsetek.
- I dlatego poszedłeś do Jabby? - Annileen nie wierzyła własnym uszom. Żaden z wybryków
jej syna ani dotychczasowych szaleństw Orrina nie wkurzył jej nigdy aż tak. Nigdy. - Do Hutta! Do
bandyty!
- Byłem w każdym innym możliwym miejscu - zapewnił ją Gault, patrząc jej prosto w oczy.
W blasku księżyców wpadającym przez okno wyglądał jak ranne zwierzę. - Nikt nie chce pomóc
farmerowi! I wcale nie poszedłem do Jabby. Po prostu... kiedy ktoś zaproponował mi pieniądze,
wziąłem je i...
- I nie zadawałeś pytań - dokończyła za niego ze zgrozą Annileen.
Orrin zwiesił ze wstydem głowę.
- W każdym razie za mało. A teraz... potrzebuję pomocy. - Zerknął w jej stronę, zezując
jednocześnie na kasę i datapady. - Wiem, jaka jesteś oszczędna. Możesz mnie ocalić. Ocalić cały
mój świat...
Annileen oparła się plecami o zlew; gotowała się ze złości.
- Chcesz moich pieniędzy... Żeby spłacić Hutta!
- Nie! - Orrin machnął ręką. - To znaczy, tak. Ale nie, to nie tak jak myślisz. To będą nasze
pieniądze, a moja ziemia będzie twoją ziemią... jak tylko się pobierzemy!
Annileen pomasowała pulsujące skronie. Zaczynała ją boleć głowa.
- Chyba zaraz dostanę zawału. - Podniosła na niego wzrok. - A ty ciągle o jednym?
- Tak! Jesteśmy dla siebie stworzeni! - Orrin przywołał na twarz uśmiech, jednak pod jej
oskarżycielskim wzrokiem mina szybko mu zrzedła.
Pokręciła głową.
- Nie ogarniam tego. Masz problemy finansowe, ale wydajesz kupę forsy na śmigacz, żeby
mnie... urobić? Ten sprzęt kosztował...
- Tysiące. Ale kilka tysięcy nie robi mi teraz żadnej różnicy. Mam znacznie większy
problem. Żeby spłacić Jabbę, będę potrzebował wszystkich twoich oszczędności.
- Skąd wiesz, że uda ci się go spławić? To Hutt!
- Nie wiem tego - mruknął zawstydzony Orrin. - Może i masz rację. Ale wiem jedno: bank
mi nie odpuści, a im jestem winien o wiele więcej. - Podszedł do kontuaru i spróbował wziąć się w
garść. - Rozmawiałem z nimi dziś - powiedział już nieco spokojniej. - Są skłonni negocjować, i
właśnie w tym punkcie do puli dodajemy twój sklep.
Osłupiała Annileen rozejrzała się wściekłym wzrokiem po sklepie.
- Nie zamierzam im oddać mojego sklepu!
- To będzie nasz sklep! - przypomniał jej Orrin. - Jeżeli dodamy Parcelę do mojego
poręczenia, będą skłonni negocjować nowy plan ratalny. Masz na koncie dość pieniędzy, żeby
pomóc mi teraz uwolnić się od Jabby, a potem, dzięki dochodowi z prowadzenia twojego interesu,
spłacę pożyczkę... eee... jeśli zbiory będą obfite. - Wskazał pogrążone w mroku półki za swoimi
plecami. - Oni wiedzą, ile sklep jest warty i jaki zysk przynosi. Zależy im, żeby działał.
Annileen zakręciło się w głowie; nie do końca to do niej docierało.
Zdenerwowany Gault oparł się oburącz o ladę.
- Chcą tylko gwarancji, że Parcela będzie uwzględniona w poręczeniu i że będzie
funkcjonowała, żebym zdołał spłacić pożyczkę.
- Nie mogę ci tego obiecać - oznajmiła chłodno Annileen. Kiedy tak na niego patrzyła,
zrobiło jej się go żal. Ale tylko na chwilę. - Wiesz, gdybyś zapytał jako zwykły sąsiad, może nawet
bym ci pomogła. Ale nawet w takiej sytuacji nie mogłabym się związać z kimś na całe życie, tylko
po to, żeby mu pomóc!
- I właśnie dlatego się pobierzemy - argumentował. Obszedł ladę i podniósł segment na
zawiasach. - W banku powiedzieli mi, że...
- Poszedłeś na rozmowę do banku, zanim mi się oświadczyłeś?! - Annileen nie posiadała się
z oburzenia. - Jakie to romantyczne! Dali nam swoje błogosławieństwo?
- Będą zadowoleni, naprawdę - upierał się Orrin, przechodząc za kontuar. Spróbował ją
wziąć za rękę. - Wiedzą, że od dawna jesteśmy ze sobą związani, a dzięki temu farma i Parcela
będą przynosiły duży zysk. - Spróbował się znowu uśmiechnąć. - Nie zajmą sklepu, obiecuję. A
Jabba nie naśle na mnie swoich pachołków. Nikomu nic się nie stanie.
Annileen cofnęła rękę. Nie mogła się na to zgodzić, jednak nie chciała też, żeby Orrinowi
coś się stało. Zastanowiła się przelotnie, czy Jabe o tym wszystkim wiedział. Czy w ogóle wrócił z
Orrinem?
A potem przypomniała sobie coś jeszcze.
- Chwileczkę - powiedziała, cofając się do kasetki i datapadów. - Skąd wiesz, ile mam
pieniędzy? I skąd bank zna wartość sklepu?
Orrin opuścił głowę.
- Dziś rano, po tym jak wyjechałaś, zrobiłem kopie rejestrów.
- Co takiego?! - Annileen dosłownie opadła szczęka.
- Noo... i trochę hologramów.
Annileen plasnęła otwartymi dłońmi o ladę. Tak, teraz wszystko się zgadzało - wyjaśniło
się, dlaczego Orrin zafundował jej wycieczkę. Podróż do Mos Eisley po nowy śmigacz była tylko
pretekstem.
- Czy Tar Lup wiedział, że myszkowałeś w moich papierach? - spytała ostro.
- Nie, nie! Ale zostawiłaś mi kody, żeby mógł pracować. Zalogowałem się, zanim przyszedł
do pracy.
- Wynoś się! - rozkazała mu groźnym tonem Annileen.
- Annie...
- I nie mów do mnie Annie! - Odwróciła się do niego plecami. - Nie pomogę ci się z tego
wygrzebać. Precz!
Orrin podszedł bliżej.
- Annie, oni mnie zabiją...
Nie odpowiedziała. Brakowało jej słów.
- Annie, błagam... - wykrztusił. - Musisz mnie poślubić. W banku powiedzieli mi, że...
- Idź. Po prostu wyjdź - poprosiła łamiącym się głosem. Czuła, że wciąż stoi za jej plecami,
słyszała jego przyspieszony oddech. Zrujnował swoje życie, a teraz przyszedł tutaj, do jedynego
miejsca, które należało od początku do końca do niej, próbując jej to zabrać. - Idź stąd.
- Dobrze - westchnął, chowając głowę w ramiona. Odwrócił się i ruszył w stronę wyjścia,
jednak po chwili kroki ucichły: Orrin zatrzymał się przy ladzie, zastanawiając się nad czymś. -
Może jest inny sposób - powiedział z namysłem.
Annileen obejrzała się na niego przez ramię, ale nie odpowiedziała.
- Sklep powinien tylko pozostać w rodzinie - dodał Orrin, podchodząc do niej. W jego
oczach widziała szaleństwo. - Może dzieci mogłyby...
Annileen skrzywiła się gniewnie. To wszystko robiło się... niedorzeczne.
- Naprawdę nie sądzę, żeby Mullen był dobrym materiałem na męża! - parsknęła z
przekąsem.
- To prawda - zgodził się z nią Orrin. - Ale może... mógłbym poślubić Kallie.
Podniosła wysoko brwi i przyjrzała mu się z niedowierzaniem.
- Co takiego?!
Orrin podniósł ręce i zaczął się tłumaczyć:
- Ma już prawie dwadzieścia...
Za trzy lata! - pomyślała ze zgrozą.
Zanim Orrin zdołał dodać coś jeszcze, Annileen rąbnęła go pięścią w szczękę.
Trzymając dłoń przy krwawiących ustach, Orrin spojrzał na nią, zdradzony i urażony.
- Precz mi z oczu! - wrzasnęła Annileen i popchnęła go w stronę drzwi. Był jednak od niej
silniejszy. Złapał ją za ramiona i zacisnął na nich ręce jak imadła.
Oczy płonęły mu wściekłością.
- Nie obchodzi mnie, jak do tego dojdzie, ale mam już dość proszenia! - warknął wściekle. -
Tu chodzi o moje życie, nie rozumiesz, kobieto?
Annileen próbowała się oswobodzić, ale palce trzymały jej ramiona żelaznym uściskiem.
- Puszczaj!
Przepychali się w ciasnej przestrzeni za barem. Na podłogę spadały butelki z potrąconych
półek. Orrin był coraz bardziej rozwścieczony. Potrząsnął nią, aż jęknęła boleśnie.
- Annie, posłuchaj mnie... - warknął.
Nagłe ciemność przeszyła błyskawica niebieskiego światła, trafiając w ścianę tuż nad
ramieniem Orrina. Wciąż zaciskając palce na ramionach znieruchomiałej kobiety, farmer spojrzał w
stronę źródła strzału. W plamie księżycowego blasku stała Kallie w koszuli nocnej, ściskając w
drżących rękach karabin blasterowy.
- Zostaw ją! - krzyknęła rozpaczliwie.
- Kallie, chyba nie zamierzasz mnie zastrzelić...
- Nie ręczę za siebie! - Kallie strzeliła znowu, trafiając w butelkę tuż koło jego ręki. - Nigdy
was nie lubiłam, Gaultowie! - Twarz dziewczyny wykrzywiał grymas gniewu. - Zawsze tylko
wykorzystujecie mamę, a teraz próbujecie przekabacić Jabe’a! Puść ją i wyjaśnij mi natychmiast, co
tu się dzieje!
Orrin posłuchał - uwolnił Annileen z uścisku i pokręcił głową.
- Kallie - zaczął. - Nie zrozumiałabyś. Nikt z was tego nie zrozumie. - Podniósł głowę; na
twarz padło mu blade, widmowe światło księżyców. - Jabe nie żyje.
ROZDZIAŁ 38
A’Yark spojrzała na twarz nieprzytomnego osadnika, ubranego w tuskeńskie szaty. Jak
zawsze odsłonięta skóra wyglądała... groteskowo. A’Yark cieszyła się, że jest noc - zauważyła
jednak, że człowiek nie jest wiele starszy od jej świętej pamięci A’Deena. Czoło krwawiło mu w
miejscu, w którym został uderzony kamieniem. Oddychał jeszcze tylko dlatego, że A’Yark chciała
się od niego dowiedzieć, po co tutaj przybył.
To właśnie ciekawość przywiodła A’Yark na farmę. Złodzieje skraplacza, którzy ukradli
wczoraj urządzenie, byli czarnymi banthami klanu, ale trafili akurat na lukę w terenie
patrolowanym przez oddział Uśmiechniętego. A’Yark postanowiła powrócić tu z nimi po zmroku,
żeby dowiedzieć się więcej.
To, co zastała, rozczarowało ją. Kradnąc nic nie warte urządzenie wytwarzające wodę, ci
młodzi głupcy tylko zaalarmowali farmera. Jego dom nie był zbyt dobrze chroniony, ale A’Yark i
tak nie ufała zdolnościom swoich ludzi na tyle, żeby zdecydować się na atak.
Zanim jednak zdążyła zawrócić ze swoimi do Filarów, pojawili się fałszywi Tuskenowie.
A’Yark widziała dość dobrze, żeby nawet z tej odległości rozpoznać ich w ciemności - nawet
najgorsi z jej klanu nie zachowywali się tak głupio jak ci zidiocieli przebierańcy. A potem zjawił się
Ben na swoim eopie. Tuskenka natychmiast postanowiła zostać, rozkazując pozostałym, by skryli
się w pobliżu skuterów podszywających się pod Tuskenów ludzi.
Sama obserwowała z zachodniej wydmy, jak pozornie bezbronny Ben walczy z osadnikami
- i ta walka potwierdziła jej wcześniejsze podejrzenia.
- Ty Ben - powiedziała teraz do niego w łamanym basicu.
- Tak - potwierdził mężczyzna. Stał w połowie zbocza, patrząc z góry na jej towarzyszy,
stojących na straży nieruchomego chłopca.
A’Yark spróbowała sobie przypomnieć, co mówiła K’Sheek podczas ich rozmów dawno
temu. Nie musiała długo szukać - słowa napłynęły same:
- Jesteś... wielkim pojemnikiem.
Ben roześmiał się.
- Słucham?
- Wojownikiem - poprawiła się nerwowo A’Yark.
- Wojna nie czyni nikogo... - zaczął, uśmiechając się w świetle księżyca, ale kiedy
zauważył, że jego mina ją drażni, spoważniał. - Mniejsza z tym. - Zszedł ostrożnie w dół zbocza.
Wyglądał teraz... inaczej. Nie miał na sobie swojej ciemnej szaty - zamiast tego nosił jasną, lekką
tunikę, zapewniającą mu większą swobodę ruchów, a jednak nie drżał w podmuchach zimnego
wiatru. Wskazał na jeńca Tuskenów, leżącego na ziemi i pilnowanego przez strażników. - Ten
chłopiec, Jabe, to syn mojej przyjaciółki. Spotkałaś ją.
- Ann-uh-leen - potwierdziła bez namysłu A’Yark.
- Tak, pewnie słyszałaś, że tak ją nazywałem - przytaknął. W jakiś dziwny sposób A’Yark
nie miała problemu ze zrozumieniem go, a on zdawał się rozumieć ją. Czy to była jakaś magia?
- Uwolnisz Jabe’a - powiedział wolno. - A ja zabiorę go do niej.
- Nie - zaprotestowała A’Yark.
Ben podniósł rękę i machnął nią przed jej twarzą.
- Uwolnisz go - powtórzył.
Ben skinął głową.
- No dobrze. - Opuścił rękę. A’Yark patrzyła czujnie, jak zaczyna chodzić tam i z
powrotem, zachowując odpowiednio duży dystans od jej towarzyszy. - Dobrze. A jednak...
powinnaś go uwolnić - uderzył w inny ton. - To sprawiedliwe. Pamiętasz? Ja zwróciłem ci twojego
syna. W dniu masakry.
- Martwy - przypomniała mu A’Yark. Jej ton był nasycony goryczą. Odwróciła się i
przestąpiła nad ciałem Jabe’a. Stanąwszy tak, żeby Ben dobrze ją widział, podniosła gaderffii nad
głowę chłopca, gotowa rozłupać mu czaszkę tępym końcem broni. - Przynosisz Annileen chłopiec
martwy - oznajmiła. - To sprawiedliwe.
Jej towarzysze rozproszyli się, trzymając w pogotowiu swoje gaderffii. Ben sięgnął za
pazuchę. W ciemności A’Yark nie zauważyła, czy trzyma broń, ale wiedziała, że ma ją tam ukrytą.
- Liczyłem na negocjacje - powiedział spokojnie przybysz. - Ale chyba nie należycie do
ludzi, z którymi można by się targować.
A’Yark milczała, nie rozumiejąc, o czym mówi.
Najwyraźniej wyczuł jakoś jej zakłopotanie, bo dodał:
- Handel. Tuskenowie nie handlują.
- Nie! Tuskenowie zabierać! - zawołała wojowniczo, podnosząc gaderffii nad głowę.
Na dźwięk jej głosu dwóch młodych wojowników ruszyło w stronę Bena, okrążając go.
Mężczyzna wyciągnął przed siebie rękę... i tuskeńscy wojownicy unieśli się w powietrze, jakby
poderwani podmuchem wiatru. Wylądowali po obu stronach wygrzebanej w piasku jamy. Broń
jednego z nich zawirowała w powietrzu i przeleciała tuż nad głową A’Yark, a drugie gaderffii
zaryło w ziemię po jej lewej stronie.
Ben nawet nie spojrzał w stronę napastników.
- Zaczekajcie - nakazała swoim ludziom w ojczystym języku. Ich atak był lekkomyślny, ale
dzięki niemu zyskała potwierdzenie potęgi tego dziwnego człowieka. A mimo to... Ben nie zabił jej
towarzyszy. Czy zrobił tak celowo?
Kenobi obejrzał się przez ramię.
- Ludzie Ulbrecków sprawdzą najpierw dom, a potem zaczną przeszukiwać okolicę -
powiedział. - Mamy jeszcze czas. Możemy oboje zyskać to, czego chcemy, A’Yark. Ja chcę
chłopca.
- Nie. - A’Yark obniżyła broń, zatrzymując obuch tuż nad ciałem Jabe’a. Końcem gaderffii
szturchnęła ubranie nastolatka. - Tuskenowie nie móc zdejmować maska. Ale osadnik nosić maska
Tuskena...
- ...to coś znacznie gorszego - dokończył za nią Ben. - Tak uważacie, prawda?
- Uważacie. - A’Yark ścisnęła mocniej drzewce gaderffii. - Jabe ginąć.
- W takim razie osiągnęliśmy impas - powiedział Kenobi, wyciągając zza pazuchy metalową
broń, którą A’Yark widziała u niego wcześniej. Włączył ją i nagle wąwóz rozświetlił snop
niebieskiej energii. Sharad Hett powiedział jej kiedyś, jak nazywa się ta broń: miecz świetlny.
Ben zbliżył się niespiesznie do wygrzebanej w ziemi jamy.
- Nie pozwolę ci zabić Jabe’a niezależnie od tego, co zrobił.
- Rodzimy się, aby umrzeć - odparła A’Yark.
- Może ty tak - powiedział Ben. - Ale można też być przygotowanym na śmierć, a mimo to
wybrać życie. A wydaje mi się, że właśnie ty wolisz żyć.
Klejnot w jej oczodole zalśnił purpurą w świetle klingi osobliwej broni.
- Myślisz źle!
- Wątpię. - Ben nie spuszczał z niej wzroku. - Słyszałem, co osadnicy mówią o tobie,
A’Yark, i widziałem, do czego jesteś zdolna. Nie atakujesz tylko po to, żeby się ciebie bali.
Atakujesz w konkretnym celu. - Opuścił nieco swoją broń. - Tak jak wtedy w sklepie w oazie.
Przyszłaś po Annileen. Dlaczego?
A’Yark stała bez ruchu, zaskoczona. Jakim cudem człowiek mógł wiedzieć cokolwiek o
pobudkach, którymi kierowali się Tuskenowie?
Ben milczał przez dłuższą chwilę.
- Ach, tak - powiedział wreszcie. - Rozumiem. Sądziłaś, że ona jest taka sama jak ja. I jak
Sharad Hett - dodał znacząco. - Jeżeli znałaś Sharada, musiałaś wiedzieć, że nie był jak inni
osadnicy. Miał broń, taką jak ta. - Poruszył ostrzem miecza na boki, przecinając powietrze przed
A’Yark i jej jeńcem. - I potrafił też robić inne rzeczy.
- Sharad... czarownik - potwierdziła A’Yark.
- Czar... - Ben przestał poruszać mieczem. - Tak. Można to tak nazwać.
- Jesteś taki jak on - wykrztusiła A’Yark, zafascynowana. - Znałeś go.
- Jestem... taki jak on, tak. I znałem go. - Ben zmrużył oczy w świetle klingi, ostrożnie
dobierając słowa. - Sharad Hett... opuścił mój lud. Wiele lat temu. Zaoferował wam swoje
umiejętności i został Tuskenem. Jednym z was. - Odwrócił wzrok, ściągając z troską brwi. - Nie
powinien był tego robić. Ale przyjęliście go.
- Tak.
Uderzony dziwną nutą w głosie A’Yark, Ben przyjrzał się jej uważniej.
- Nie byłaś chyba jego żoną?
A’Yark pokręciła głową.
- Nie. Kiedy K’Sheek żyła, była moja siostra.
- Ach! Nie wiedziałem, że tak miała na imię.
Tuskenowie, którzy zaatakowali Bena wcześniej, przyglądali się A’Yark taksująco. Nic
dziwnego - rozmowa z tak potężną istotą, i to na terenie należącym do osadników, była czystym
szaleństwem. Ale A’Yark uświadomiła sobie, że to jest właśnie chwila, na którą czekała od czasu
masakry w wąwozie.
- Ben dołączy do nas - powiedziała bez zastanowienia.
- J... jak to? - Kenobi sprawiał wrażenie zaskoczonego. - Ja? Mam się przyłączyć do was?
- Tak. Tak jak Sharad. - A’Yark kopnęła od niechcenia ramię Jabe’a. - Żeby ocalić Jabe. To
będzie... to, co wy nazywać handel. Tuskenowie handel.
Kenobi zastanawiał się nad czymś przez chwilę, całkiem jakby rozważał możliwość, której
nigdy wcześniej nie brał pod uwagę.
- Ludzi Pustyni w Filarach niewiele - poinformowała go A’Yark. - Ben dołącza. Prowadzi
wojowników.
Kenobi wskazał na nią palcem.
- Ale twoi ludzie mają już przywódcę, A’Yark. I to potężnego - ciebie.
A’Yark prychnęła. Jeżeli próbował jej schlebiać, nic nie zdziała. Niezależnie od tego, kim
była ona, Ben był inny. Potężniejszy.
- Przyciągniesz innych - dodała. - Niektórzy pamiętają Sharada. Pójdą za tobą. Ludzie
Pustyni urosnąć w siłę.
Odkąd A’Yark sięgała pamięcią, nikt nigdy nie złożył obcemu takiej propozycji. Nawet
Sharad musiał przejść próby. A mimo to ten człowiek wydawał się... rozbawiony jej zaproszeniem.
Niebywałe!
- Cóż - mruknął Ben pod nosem - to na pewno byłby dobry sposób, żeby się ukryć na
uboczu.
- Co takiego?
- Nic, nic - odparł szybko, poważniejąc.
A’Yark zamarła, nagle zaniepokojona. Nie denerwowała się bliskim powrotem strażników -
zastanawiała się tylko, czy nie powinna naradzić się z resztą klanu. Wiele razy powtarzała sobie, że
nie jest tak przesądna jak inni, jednak czasem w dawnych legendach było ziarno prawdy, a
ponieważ ona sama była świadkiem wyczynów Sharada, była skłonna wierzyć w przepowiednie.
- Mówią, że z nieba zstąpi wojownik, który nas poprowadzić. Będzie potężny. Nienarodzeni
zadrżeć przed nim.
Przez chwilę Ben sprawiał wrażenie zbitego z tropu i A’Yark zastanawiała się, czy dobrze
wymówiła wszystkie słowa.
- Czy to... proroctwo? - zapytał wreszcie ostrożnie. - Jakiś proroczy sen, który miał ktoś z
was?
- To jedno i to samo.
- A ty? Czy tego właśnie chcesz?
- Tuskenowie chcą. Tak. - A’Yark pomyślała, że to głupie pytanie. Czy ten obcy nie słyszał
o rzezi, która wydarzyła się kilka lat temu w obozie Tuskenów, kiedy to zginęli wszyscy, bez
wyjątku? Ludzie Pustyni nie mogli spokojnie żyć w miejscu, w którym działy się bezkarnie takie
rzeczy. A jeżeli Sharad nie był bohaterem, którego nadejście zwiastowały legendy, to może był nim
właśnie Ben?
A jednak, z jakichś nieznanych A’Yark powodów, Ben wydawał się zaniepokojony
perspektywą zyskania takiej władzy. Skłonił lekko głowę.
- Nie mogę do was dołączyć - powiedział. - Nie chcę cię urazić. Ja... eee, wiem, z czego
rezygnuję. Ale to niemożliwe.
- W takim razie chłopiec ginąć. A my ginąć, zabijając go. Koniec klanów. - Podniosła znów
gaderffii nad głowę Jabe’a. - To właśnie sprawiedliwość.
Ben spuścił wzrok; wyglądał na rozczarowanego. Zacisnąwszy mocniej palce na rękojeści
miecza, ruszył w stronę Tuskenów.
W pół drogi zatrzymał się jednak i spojrzał na samotny skuter repulsorowy.
- Widziałaś, kto był z chłopcem.
A’Yark skinęła głową.
- Przywódca osadników. Uśmiechnięty.
- Uśmie... - Ben urwał, domyśliwszy się nagle, kogo Tuskenka ma na myśli. - Ach, Orrin
Gault. Mówisz o Orrinie Gaulcie.
- Or-rin-gaalt - wyartykułowała A’Yark. - Zabiję Orringaalta. I wszystkich innych. -
Wypowiedziała teorię, która formowała się w jej myślach od chwili, kiedy zobaczyła oszustów: - W
dzień nas atakuje. W nocy planuje, żeby zaatakować nas znów w dzień.
Ben opuścił miecz.
- Chcesz powiedzieć, że Orrin robił już wcześniej coś takiego?
- Osadnicy mszczą się za ataki, których nie ma - powiedziała A’Yark. - Nie wiedzieć, co
robią osadnicy. Ale wiedzieć, co robią Tuskenowie. - Szybko wymieniła kilka miejsc, w których
doszło do ataków. Ben miał nieco inne od niej pojęcie o geografii pustyni, więc zadawał pytania. A
ona odpowiadała.
Wreszcie Kenobi wyłączył miecz i schował go za pazuchę.
- A’Yark, twoi ludzie zostali oszukani. To, co robi Orrin, jest zabronione przez mój lud. To
niedopuszczalne. To on wciągnął w to Jabe’a. Jeżeli pozwolisz mi zabrać chłopca, dopilnuję, żeby
już nikt więcej was nie skrzywdził.
A’Yark była niewzruszona.
- Zemsta musieć się dokonać. - Przyjrzała się Benowi uważnie. - A ty nie mówić jako
osadnik.
Ben podrapał się po zarośniętym podbródku.
- Masz rację, nie. To nie należy do moich obowiązków... już nie. Ale ty także nie dopniesz
swego. Nie masz dość ludzi, żeby zagrozić oazie, mam rację?
A’Yark milczała.
- Tak właśnie myślałem. - Ben wskazał podbródkiem wojowników, których oszczędził. -
Gdybyś... wstrzymała się jeden dzień, znajdę sposób na przywrócenie sprawiedliwości.
A’Yark nie bardzo rozumiała, czym jest ta cała sprawiedliwość. K’Sheek i Sharad zawsze
posługiwali się mnóstwem bezsensownych terminów. Ale teraz wiedziała, co Ben ma na myśli.
- Chcę zobaczyć tę prawieliwośśść - wycedziła. - Chcę wiedzieć.
Ben skinął głową.
- Chyba cię rozumiem. Możliwe, że jest na to sposób.
- Mów.
- Oto moja propozycja - zakończył Ben kilka minut później. - Ale będzie to wymagało
przyprowadzenia osadników na wasz, hm... próg.
Kiedy A’Yark spojrzała na swoich młodych wojowników, ogarnęły ją wątpliwości.
- Plan zadziałać - orzekła. - Dopilnuję. Ale plan narażać klan.
- Wiem o tym, ale nie musisz się martwić - zapewnił ją Ben. - Nic im nie będzie grozić, tak
samo jak tobie. Będę na miejscu, żeby chronić twój lud...
- Ootman kłamie! - warknęła A’Yark. - Żaden pozaświatowiec nie obchodzić, co się dziać z
Tuskenami!
Leżący u jej stóp Jabe ocknął się z jękiem. Kiedy otworzył oczy, na widok stojącej nad nim
A’Yark wymamrotał:
- Oj oj!
- Spokojnie, synu - poradził mu Ben. - Osiągnęliśmy, eee... krytyczny punkt w negocjacjach.
- Spojrzał znów na A’Yark. - Powiedziałem ci, co zrobię. Czy teraz go uwolnisz?
A’Yark obejrzała się znowu na swoich młodych pomocników. Nieświadomi tego, że są
tematem rozmowy, wiercili się niespokojnie, nasłuchując dobiegających z oddali odgłosów
śmigaczy, nadlatujących na teren farmy z północnego wschodu. Nie było zbyt dużo czasu na
podjęcie decyzji, a A’Yark była skłonna odrzucić propozycję Bena. Niemożliwe, żeby mu się
udało. Nikomu nie mogło się udać coś takiego.
Chwyciła mocniej swoje gaderffii.
- Nie mo... - przerwała, słysząc inny dźwięk, dobiegający z południa. Ktoś tu leciał! Jej
wojownicy cofnęli się o krok, przestraszeni. - Osadnicy! - zawołał jeden z nich do A’Yark. -
Jesteśmy otoczeni!
- Spokojnie! - odkrzyknął Ben, idąc ku południowej wydmie. - Dajcie mi chwilę...
- Nie zostawiaj mnie! - zawołał płaczliwie Jabe.
Bena nie było od jakichś trzech minut, kiedy zza południowego grzbietu przydreptało
spokojnie eopie. Za nim szedł jego właściciel, trzymając w ramionach zawiniątko.
- Zapomniałem, że zaparkowałem niedaleko! - zawołał.
Eopie zatrzymało się między zdezorientowanymi Tuskenami i zaczęło trącać trąbką
policzek leżącego u stóp A’Yark Jabe’a. Tuskenka spojrzała podejrzliwie na tobołek niesiony przez
Bena. Coś się w nim poruszało.
- Co to?
Ze środka dobiegło słabe kwilenie i Ben położył go na ziemi. Rąbek szmatki rozchylił się... i
ze środka wyjrzało młode eopie, na oko liczące nie więcej niż kilka godzin. Na widok matki
podreptało natychmiast w jej stronę.
- To... nie pochodzić stąd - stwierdziła A’Yark. Wiedziała, że ten człowiek, który tu
mieszkał, nie miał zwierząt.
- Słucham? Ach, tak - odparł z roztargnieniem Ben, przyglądając się mamie i dziecku. -
Kiedy się zorientowałem, że Orrin zamierza zaatakować tę farmę, musiałem szybko tu dotrzeć,
więc nie miałem innego wyjścia, jak wziąć Rooh. A ona urodziła dziś rano, więc nie mogłem
zostawić jej synka samego...
A’Yark przyglądała mu się, oszołomiona.
- Ale jak...
Ben podniósł z ziemi tobołek.
- Wiozłem go w moim płaszczu. - Strzepnął szatę i włożył ją na siebie. - Spał jak zabity.
A’Yark spojrzała na eopie stojące przy dwojgu dzieciach - własnym i ludzkim. Wiedziała,
jak daleko jest stąd do domu Bena. Czy naprawdę ten człowiek przejechał przez całą pustynię... z
niemowlakiem eopie na kolanach?
Wyglądało na to, że ten cały Kenobi był zdolny zrobić wszystko, byleby tylko zwrócić
Annileen jej dziecko - tak samo, jak zwrócił A’Yark jej A’Deena. A więc mógł być zdolny do
wszystkiego.
Nad wschodnią granią rozbłysły światła.
- Są tutaj - powiedziała A’Yark. Dźgnęła Jabe’a lekko w ramię szpicem swojej broni. - Idź.
Zgadzam się na handel Bena.
Ben rozejrzał się dookoła. Skuter...
- Muszę dotrzeć szybko do oazy, ale... - Spojrzał nerwowo na eopie. - Nie mogę jechać obok
nich, a nie zabiorę się ze wszystkimi.
A’Yark dała gestem znak wojownikom, którzy odstąpili na bok, żeby odprowadzić eopie.
Cóż, przynajmniej tyle potrafią, pomyślała Tuskenka. Noc była jeszcze młoda, a ona musiała także
się przygotować.
Ben pomógł skołowanemu Jabe’owi dojść do skutera i obejrzał się z niepokojem.
- Wy... nie zjecie ich, prawda?
- Robimy, co chcemy! - fuknęła urażona A’Yark. Sugestia, że mogliby to zrobić, była
gorsza niż jakiekolwiek inne podejrzenia dotyczące ich diety. - Ale nikt nie robi nic wbrew mojej
woli. - Cóż, to przynajmniej była prawda.
Ben wspiął się na siodełko; Jabe usadowił się tuż za nim.
- Wrócę - obiecał. - A jeśli zawiodę, następnym razem, kiedy się spotkamy, zrobię to, o co
prosisz. Masz na to moje słowo.
- Dopilnuję tego - obiecała mu A’Yark i zaraz potem, wraz z Tuskenami i zwierzętami,
zniknęła za wydmą, wtapiając się w mrok.
ROZDZIAŁ 39
W pogrążonej w mroku Parceli Annileen zatoczyła się i oparła ciężko o ladę.
- C... co powiedziałeś?
- Jabe nie żyje - powtórzył Orrin. Klęczał przy leżących na ziemi szczątkach butelek. Myśli
galopowały mu jak oszalałe. Annileen i tak w końcu dowiedziałaby się, że Tuskenowie porwali
Jabe’a, ale miał nadzieję, że zdoła odwlec ten moment do czasu, aż ureguluje kwestie finansowe.
Teraz zastanawiał się, co powiedzieć. Czy spróbować jej wmówić, że zaatakowały ich zbiry
Jabby, zabijając zamiast niego jej syna? To przekonałoby ją, że niebezpieczeństwo grożące
Orrinowi jest poważne, ale mogłoby też utwierdzić ją w przekonaniu, że nie powinna go
dofinansowywać. Nie, uznał, zbierając z podłogi kawałki szkła, jest inny sposób na przekonanie ją,
że musi mu pomóc - i to taki, który zawierał ziarno prawdy.
- Tuskenowie go zabili - powiedział, wstając z klęczek. - Odwoziłem go do ciebie, kiedy
nawalił mi śmigacz. Jednooki go dorwał.
- Tuskenowie? - Annileen złapała go za ramię. - Gdzie?
Orrin wyrzucił szkło do kosza.
- Na pustyni. Nie znajdziesz go. Zabrali go ze sobą.
- A więc może nadal żyje! - krzyknęła Kallie; jej oczy lśniły od łez.
Annileen przepchnęła się obok Orrina i wydostała się w końcu zza lady.
- Muszę lecieć - powiedziała, idąc szybkim krokiem w stronę stojaka z bronią. Obejrzała się
na Kallie. - Ubieraj się. Natychmiast.
Kallie podała matce karabin i pobiegła posłusznie w głąb domu.
- Na co czekasz, Orrin? Zwołaj Zew Osadników!
Gault wyprostował się; miał już plan.
- O pierwszym brzasku - powiedział. - Wiesz, że wcześniej nic nie zdziałamy. - Wyszedł zza
baru. - Ale masz moje słowo, że zaangażuję do poszukiwań wszystkie pojazdy i nie spocznę,
dopóki go nie znajdziemy. Ty powinnaś zostać...
- Nie ma mowy! - Annileen spojrzała na niego twardo. - Zwołaj Zew albo ja to zrobię!
Orrin wytarł ręce w ścierkę.
- Wiesz przecież, że o tej porze nikt się nie zjawi. Wystraszysz tylko Tuskenów i sprawisz,
że uciekną w głąb pustkowi. Albo skłonisz Jednookiego do czegoś nierozważnego. Musisz mi
zaufać, Annie. Nikt nie zna go tak jak ja. Ścigam go od lat!
Annileen łypnęła na niego gniewnie.
- A to ci dopiero ekspert! Jednooki to kobieta!
- Że co?
- Spotkałam ją razem z Benem... tamtego dnia - wyjaśniła, sięgając po torbę.
Orrin przyglądał się jej, nie mogąc wykrztusić słowa. Już chciał zadać pytanie, ale po
namyśle uznał, że teraz mają ważniejsze sprawy do omówienia. Podszedł do Annie, nie spuszczając
z oka lufy karabinu.
- Obiecuję. Zaczekaj tylko trochę, a będziesz tu miała całą Wielką Armię Oazy.
Annileen pokręciła głową. Wyglądało na to, że nic nie jest w stanie powstrzymać jej przed
natychmiastowym wszczęciem poszukiwań. Kallie wróciła ciepło ubrana. Matka oddała jej broń i
spojrzała na Gaulta ze złością.
- Dlaczego nie powiedziałeś mi tego od razu?
- Chciałem mieć pewność, że zrozumiesz... - zaczął Orrin. - Jeśli jutro zwalą mi się na kark
pachołki Jabby, nie będę mógł ci pomóc w poszukiwaniach Jabe’a. - Podszedł do stojaka z bronią i
zdjął z niego swój karabin; to dobry moment na demonstrację wsparcia, uznał. - Posłuchaj, polecę
teraz z tobą. Możemy się szybko rozejrzeć. - Odwrócił się i spojrzał jej w oczy. - A potem tu
wrócimy. Zapomnij o tym, co mówiłem o sklepie. Jeśli dasz mi pieniądze na spłacenie Jabby...
- Jabby?! - powtórzyła z niedowierzaniem Kallie.
- ...poświęcę resztę życia na odnalezienie Jabe’a. - Orrin starał się wyglądać jak
najuczciwiej. - A jeżeli jest już za późno... zabiję tylu Tuskenów, ilu zdołam. Straciłaś przez te
potwory Dannara, a ja syna. Zróbmy to po mojemu, a wszystko... - urwał na dźwięk otwieranych
drzwi do sklepu.
Z karabinem w dłoni spojrzał w mrok. Annileen i Kallie skradały się przejściem między
stolikami. Nagle obie upuściły broń.
- Jabe? Jabe!
Orrin, nie dowierzając własnym uszom, ruszył za nimi. Rzeczywiście, w otwartych
drzwiach stał Jabe; chłopak ledwie trzymał się na nogach. Kiedy wchodził do środka, przeciąg
targał obszerną, brązową szatą, o wiele dla niego za dużą, w którą był owinięty. W ułamku sekundy
matka i siostra znalazły się u jego boku.
- Jesteś ranny! - zawołała Annileen, zauważywszy przyschnięte rozcięcie na jego czole.
- Nic mi nie będzie, mamo - odparł Jabe słabym głosem. - Ben opatrzył mi ranę.
- Ben?! - wyrwało się jak na komendę całej trójce.
- Przywiózł mnie tutaj - wyjaśnił chłopiec; sprawiał wrażenie śmiertelnie zmęczonego i
zdezorientowanego.
Orrin przepchnął się przed kobiety z bronią w pogotowiu.
- Czy Kenobi jest tutaj?
- Nie - odparł Jabe. - Ocalił mnie przed Jednooką. Nie wiem, jak to zrobił, ale... udało mu
się. - Potarł posiniaczone czoło. - Chyba myliłem się co do niego.
Annileen objęła syna.
- Przecież to płaszcz Bena! - zawołała, chwytając połę brązowej szaty.
- On, eee... było mi zimno - bąknął Jabe, wyswobadzając się z jej objęć.
Orrin oniemiał. Kenobi widział go na farmie Ulbrecków w przebraniu Tuskena, jednak
Gault zakładał, że prawdziwi Tuskenowie zabili zarówno jego, jak i Jabe’a. Jeżeli Ben żył... cóż, to
diametralnie zmieniało sytuację.
Kiedy Kallie i Annileen wróciły do sklepu po wodę i opatrunki, Orrin podszedł do Jabe’a i
zapytał go szeptem:
- Gdzie jest Kenobi?
- Zostawiłeś mnie! - syknął chłopiec.
- Mniejsza o to! Dokąd on poszedł?
- Nie wiem - burknął Jabe. - Ale się spieszył. - Upewniwszy się, że jego matka i siostra są
wciąż w głębi sklepu, rozchylił poły płaszcza, pokazując Orrinowi, że pod spodem wciąż ma na
sobie strój Tuskena. - Nie chciał, żeby ktoś mnie w tym zobaczył - wyjaśnił szeptem.
- Tak? - Orrin zastanowił się, co to może oznaczać. Dlaczego Ben nie chciał narażać Jabe’a?
Mogły się za tym kryć jakieś niecne pobudki... Kenobi sądził pewnie, że ma teraz asa w rękawie,
kartę przetargową. Jak ją wykorzysta? Żeby szantażować Orrina i spróbować wyłudzić od niego
pieniądze? A może powstrzymać go przed poślubieniem Annileen?
Uznał, że tak czy owak musi coś z tym zrobić.
- Nie mów nikomu o tym, co się dziś wydarzyło - przykazał cicho Jabe’owi. - Nie mów
zwłaszcza...
- O czym? - Annileen pojawiła się tuż obok, niosąc krzesło dla Jabe’a. Postawiła je z
hukiem na podłodze. - Chodzi o coś jeszcze, prawda? O coś, co zrobiłeś, żeby spróbować spłacić
długi? - Spojrzała na syna, a potem przeniosła wzrok na Gaulta. - Co takiego dziś kombinowaliście?
O co w tym wszystkim chodzi? - spytała ostro. - Jaki numer wyciąłeś?
- To, co musiałem - od warknął Orrin. - A teraz mogę mieć przez to kłopoty...
- Już masz kłopoty!
- Innego rodzaju - odparł lodowatym tonem. - Czekają mnie kłopoty prawne, przez które
mogę stracić wolność, nawet jeśli zdołam się wypłacić bandziorom i bankowi.
Annileen wzniosła wysoko ramiona.
- A dlaczego nie? Zmarnowałeś sobie wszystko inne w życiu do szczętu. - Wzięła głęboki
oddech i złapała go za rękaw. - Orrinie, mam tego dosyć - powiedziała stanowczo, ciągnąc go w
stronę drzwi. - Wynoś się stąd i nie wracaj. Spakuję twoje rzeczy z biura i odeślę ci je.
- Nie rozumiesz - upierał się. - Moje kłopoty... Owszem, znalazłem się w tarapatach. Ale
Jabe także.
Annileen i Kallie spojrzały po sobie, zbite z tropu.
- Jabe?
Stojący w cieniu chłopiec spuścił wzrok i przełknął głośno ślinę.
- Tak. Ja także.
Jego matka wytrzeszczyła na niego oczy.
- Co takiego? Coś ty najlepszego zrobił?
- To nie ma teraz znaczenia - zapewnił ją Orrin i wycelował oskarżycielsko palec w twarz
nastolatka. - Ma jednak znaczenie, że Jabe także wpadnie, jeśli wszystko wyjdzie na jaw. Ale ja
temu zaradzę. O wszystkim wie jeszcze tylko jedna osoba, a ja zamierzam się tym zająć.
Skołowana i wytrącona z równowagi Annileen nie wiedziała, co się z nią dzieje. Orrin
zmusił ją, żeby na niego spojrzała.
- Słyszałaś, co powiedziałem? Mogę dopilnować, że Jabe’owi nic się nie stanie - warknął.
Nie widział już powodu, dla którego miałby nie okazywać gniewu. - Pomagałem twojej rodzinie od
lat! Przeniosłem tu swoje biuro, żeby nad wami czuwać. Czas, żebyś mi się odwdzięczyła! I właśnie
dlatego lepiej będzie, jeśli pomożesz mi przeżyć następne dwadzieścia cztery godziny! - Wycelował
palec w kasetkę. - A to oznacza, że jutro spłacimy Jabbę. Ja i ty, wspólnie. Siedzisz w tym po uszy,
czy tego chcesz, czy nie!
Kallie przypadła do boku matki.
- Mamo! O co tu chodzi? Co się dzieje?
- Nie wiem, kochanie - jęknęła Annileen, wodząc wzrokiem od Jabe’a do Orrina i z
powrotem. - Ale chyba potrzebna nam pomoc...
Orrin zerknął na chronometr. Zostało nieco ponad czternaście godzin do upływu terminu
spłaty Jabby. Wiedział, że tym razem jego zbiry mu nie popuszczą. Nadal nie miał pojęcia, co
wydarzyło się dziś w rezydencji Hutta, ale nie sądził, żeby podwładni Jabby pozwolili, żeby to się
powtórzyło - i żeby ten, kto za tym stał, uszedł z życiem. Musi ich spłacić i mieć to z głowy,
najpierw jednak zamierzał się rozliczyć z Kenobim. Podbudowany tym postanowieniem, otworzył
drzwi i zatrzymał się w progu.
- Wrócę jutro, tak jak obiecałem. Wszystko naprawię. Zobaczysz.
Annileen zadrżała i objęła swoje dzieci.
- Na razie widzę potwora - powiedziała gorzko.
- Jestem farmerem - zaprotestował Orrin. - I zamierzam obronić własną farmę. -
Odbezpieczył karabin i zapytał Jabe’a jeszcze raz: - Czy Kenobi powiedział ci, dokąd się wybiera,
chłopcze? Czy powiedział cokolwiek?
- Kazał ci przekazać wiadomość - odpowiedział chłodnym tonem Jabe.
- Mnie? - Orrin zatrzymał się, zdziwiony.
- Tak. Miałem ci powiedzieć, żebyś zawrócił.
Orrin otworzył szeroko oczy, ważąc w myśli te słowa... a potem wyszedł w noc.
Annileen zamknęła i zaryglowała drzwi. Zmieniła też szybko kody w zamkach
elektronicznych - nawet tych prowadzących do kompleksu mieszkalnego z garaży. Tar Lup będzie
musiał rano po prostu zapukać. Wybierała się właśnie do biura Orrina, kiedy przypomniała sobie,
że musi się zająć Jabe’em.
Jej syn siedział przy oświetlonym samotną żarówką kuchennym stole. Płaszcz Bena leżał
obok, złożony troskliwie przez Kallie. Pod spodem Jabe miał na sobie strój Jeźdźca Tusken. Nie
starał się go już ukryć, ale wyglądał na zakłopotanego i upokorzonego.
Widząc, jakim wzrokiem mierzy go matka, Kallie oznajmiła beztrosko:
- Chyba teraz będę miała argument w każdej kłótni!
Jabe pokręcił głową.
- To długa historia - wymamrotał. - Nie uwierzyłabyś.
Annileen przysunęła sobie krzesło i westchnęła ciężko.
- To może ja spróbuję uwierzyć.
Jabe zaczął opowiadać - początkowo nieskładnie, aż wreszcie historia zaczęła nabierać
tempa. Przeskakiwał od jednego wydarzenia w swoim młodym życiu do kolejnego. Mówił, jak
stracił ojca. Jak nienawidził swojej pracy. Jak pragnął zbliżyć się do Gaultów, którzy, jak mu się
zdawało, żyją pełnią życia. To dlatego za wszelką cenę chciał przypodobać się Orrinowi, którego
uważał za człowieka niezależnego i cieszącego się powszechnym poważaniem.
A potem opowiedział o przysłudze, o którą Orrin poprosił go w Mos Eisley.
- Mówił, że to taki żart - wyjaśniał Jabe. - Że się przebierzemy, żeby przestraszyć
Ulbrecków.
Annileen czuła, że opuszczają ją resztki sił. Przygarbiła się na swoim krześle.
- Wyle Ulbreck - powiedziała głucho. - Mój najlepszy klient, Wyle Ulbreck.
Kallie przyniosła jej kubek parującego napoju. Annileen wzięła go od niej, a że ręce jej
drżały, postawiła kubek na stole, nie upiwszy nawet łyka.
- Zedd miał jechać z nimi, ale nie mógł - dodał Jabe. - Orrin miał całą stertę tuskeńskich
ubrań i sprzętu, pochodzących z akcji ratunkowych Zewu Osadników, jak sądzę. Pomyślałem, że...
sam nie wiem. Że może to moja szansa, żeby wkraść się w łaski Orrina?
- I dlatego ubrałeś się jak istoty, które zabiły twojego ojca, i straszyłeś starszego człowieka.
- Annileen czuła się otępiała niczym droid. - Tak, to całkiem logiczne. - Machnęła ręką. - Mów
dalej.
- Strzelby miały być nastawione na ogłuszanie - podjął Jabe łamiącym się głosem. -
Mieliśmy dać staremu Wyle’owi nauczkę za to, że ciągle stawia się Orrinowi! A poza tym...
przecież nikt nie lubi Ulbrecków, mamo, wiesz o tym!
Annileen wstała od stołu, żeby poszukać pakietu medycznego. Nie mogła patrzeć na ten
okropny siniak i rozcięcie na czole Jabe’a. Mogła je tylko opatrzyć - nawet jeśli nie miała pojęcia,
co się dzieje wewnątrz jego pokiereszowanej głowy.
Podczas gdy Annileen oczyszczała ranę, Jabe opowiadał ze szczegółami o ataku na farmę
Ulbrecków. Mówił, jak znokautowali Wyle’a i jak Mullen i Veeka schwytali Magdę Ulbreck.
Opowiedział o przybyciu Bena i o tym, jak Gaultowie uciekli. A także o tym, co się wydarzyło,
kiedy zjawili się prawdziwi Tuskenowie - o zasadzce. Słowa płynęły z jego ust coraz szybciej i
coraz głośniej, aż w końcu szarpnął głową, wyrywając się z rąk matki.
- Auu! To boli!
- Mam przestać? - zapytała Annileen, cofając dłoń z aplikatorem.
- Nie - powiedział Jabe ze łzami w oczach. - Muszę to czuć! - Spojrzał na nią, przygnębiony.
- A czy ja mam przestać?
Teraz to ona pokręciła głową.
- Nie. Chcę wiedzieć o wszystkim. Powiedziałeś, że Ben cię ocalił...
Jabe pokiwał głową.
- Kiedy się ocknąłem, Orrina nie było. Była za to Jednooka. A Ben z nią rozmawiał! W
basicu! - dodał, zbity z tropu. - Nie wiem, jak to zrobił, ale targował się z nią... o moje życie! -
Wydawało się, że każde słowo przypomina mu o tym, jak bliski był śmierci; z trudem łapał oddech.
- Mamo... oni chcieli mnie zabić! Albo zrobić mi coś jeszcze gorszego! - Zamrugał gwałtownie,
pozwalając, aby łzy spłynęły po policzkach.
Annileen odłożyła aplikator i przytuliła głowę syna do piersi.
- Wiem. Ale był tam Ben.
- Tak - potwierdził Jabe, pociągając nosem. - Nie wiem, co jej powiedział, ale zadziałało. I
zabrał mnie stamtąd. - Podniósł na nią zaczerwienione od płaczu oczy. - A Gaultowie mnie
zostawili! Orrin uciekł...
- Już dobrze, synku...
- ...uciekł, a tamtych już nie było! - dokończył chłopiec drżącym z oburzenia głosem. - A
Mullen i Veeka, wtedy w domu Ulbrecków... z Magdą... zachowywali się, jakby naprawdę chcieli
jej zrobić krzywdę, mamo! A ja uderzyłem tego starego człowieka...
- To już bardzo niedobrze - mruknęła, głaszcząc jego pozlepiane krwią włosy. - Ale wiele
się dziś dowiedzieliśmy.
- Chciałem po prostu... chciałem czegoś dokonać - dodał płaczliwie Jabe. - Miałem już
powyżej uszu sklepu! Chciałem, żeby coś się działo... Ale to wcale nie było jak na akcji z
oddziałem osadników. To było... złe.
Annileen pokiwała tylko w milczeniu głową. Cóż, dobrze to słyszeć, westchnęła w duchu.
Wreszcie wypuściła syna z objęć i otarła mu mokre od łez oczy.
- Opowiedziałeś o tym wszystkim Benowi? - zapytała, bandażując mu głowę.
- Wszyściutko.
- I...?
Jabe głośno wytarł nos.
- Powiedział, że powinienem posłuchać jego rady, którą dał Orrinowi... że też powinienem
zawrócić. I powiedział jeszcze, że tylko głupiec idzie w ślad za innym głupcem.
Annie patrzyła na swojego syna, nie kryjąc zdumienia.
- I co, wciąż uważasz, że jest obłąkany?
Jabe uśmiechnął się słabo.
- Nie mnie to oceniać.
ROZDZIAŁ 40
Annileen siedziała z dziećmi aż do północy, rozmawiając o tym, co się wydarzyło. Teraz,
kiedy padające z nóg rodzeństwo poszło spać, ona leżała, ściskając poduszkę i próbując to wszystko
jako tako poukładać w głowie. Tyle informacji... i tak niewiele sensu.
To, co zrobił Jabe, było złe, owszem, ale nie rozumiała, co właściwie ta zorganizowana
przez Orrina wyprawa miała na celu. Tarapaty, w które wpakowali się farmer razem z Jabe’em,
świadczyły, że było to coś znacznie poważniejszego niż zwykły, głupi żart. Jeśli nawet Orrin
potrzebował pieniędzy... cóż, na pewno nie miał szans ich zdobyć, okradając Wyle’a Ulbrecka,
który ponoć trzymał większość swojej fortuny w sztabkach aurodium, zakopanych gdzieś pod jego
sanitariatem.
A więc... co tam robili?
Spojrzała siódmy raz na chronometr przy łóżku. Od trzech i pół godziny trwały jej urodziny.
Przez cały ten czas nie zmrużyła oka - i długo płakała. Jej skromnie umeblowany pokój znajdował
się ponad metr pod ziemią, a wysokie okno było otwarte na oścież; lubiła ostre zapachy ze stajni, bo
przypominały jej o dzieciństwie i domu rodzinnym. Jednak po wszystkich wydarzeniach
dzisiejszego dnia przez okno wpadało wyłącznie zimno. Naciągnęła brązowe okrycie na głowę.
- Wygodnie ci pod moim płaszczem?
Annileen wyjrzała spod prowizorycznego koca. W oknie siedział Ben, oświetlony z tyłu
przez blask księżyców. Miał na sobie ubranie, w którym widziała go pod jego domem w dniu, kiedy
pierwszy raz tam była - i poważną minę.
Ucieszyła się, że go widzi, nawet teraz i tutaj. Musiała przyznać, że, zważywszy jego
zamiłowanie do pojawiania się nagle i znikąd, jego obecność nie powinna jej dziwić.
- Witaj, Ben - powiedziała, siadając na łóżku. Kiedy po niewczasie przypomniała sobie, że
pod płaszczem jest półnaga, podciągnęła go z powrotem pod brodę i zarumieniła się. - Wybacz -
wymamrotała. - Pewnie chciałbyś go odzyskać...
- Nie, nie! Zatrzymaj go sobie! - Kenobi odwrócił się szybko, prawie uderzając przy tym
głową w sufit.
Annileen roześmiała się - pierwszy raz od wielu godzin. Jej niespodziewany gość wyglądał
dyskretnie przez okno, dopóki nie znalazła koszuli nocnej.
- Kryzys zażegnany - ogłosiła, podając mu płaszcz, a on zeskoczył na podłogę.
- Pewnie jesteś wykończony - dodała, widząc, że Ben siada na podłodze i opiera się ze
znużeniem o ścianę. Sama prawie zapomniała, że ten dzień zaczął się na pustyni, zanim dotarli do
Mos Eisley.
- Owszem. Miałem dużo pracy - przyznał, zachowując bezpieczny dystans od jej łóżka.
Dzielił ich tylko mrok. - Chciałbym, żebyś wysłuchała mnie uważnie - dodał - bo mam mało czasu.
- Spojrzał na nią poważnie, marszcząc brwi. - Wiem, że był tu Orrin.
Annileen skinęła głową i przykucnęła na łóżku.
- Powiedział ci o długu u Jabby? - zapytał Ben.
- Tak, i o pożyczce w banku. - Annileen pokręciła smutno głową. - To strasznie dużo
pieniędzy! Nie wiem, jak mógł do tego dopuścić...
- Chodzi o wodę - wyjaśnił Ben. - Magiczną wodę, która smakowałaby lepiej niż
jakakolwiek inna. I skraplacze, które miały ją wytwarzać.
- Masz na myśli to? - spytała Annileen. Wzięła z szafki nocnej butelkę i podała mu ją.
Nie odmówił. Pił łapczywie, a na koniec otarł twarz rękawem i podjął:
- Powiedziałaś, że Dannarowi nigdy nie udało się opracować formuły z powodu kosztów.
Ale po jego śmierci Orrin zaczął poważnie inwestować.
Potwierdziła skinieniem głowy.
- To było sześć lat temu. Dannar zniknął. Orrina zostawiła żona. Znalazł się na dnie. Pewnie
uznał to za dobry sposób odbicia się od niego.
- Ale nigdy nie osiągnął sukcesu - dodał Ben. - A długi rosły. Więc zapożyczył się u kogoś,
kto tak naprawdę pracował dla Mosepa Binneeda, jednego z zarządców Jabby.
- Orrin powiedział mi także i o tym - westchnęła Annileen.
- Zaczął się wyprzedawać - ciągnął Kenobi. - Wiem o tym, bo właśnie byłem w jego biurze
na ranczu.
Otworzyła szerzej oczy.
- Naprawdę?
Ben przytaknął.
- Wygląda na to, że trzymał tam dokumenty, które bał się przynosić tu, do sklepu. - Spojrzał
na nią ze skruchą. - Chociaż muszę się przyznać, że tutaj też sprawdziłem.
- Jak dostałeś się do środka? - Annileen zmarszczyła brwi, jednak zaraz westchnęła,
zniecierpliwiona. - Ach, nieważne. Kontynuuj, proszę.
Ben wstał i podjął cicho:
- Orrin splajtował, więc postanowił skorzystać ze źródła kredytów, nad którym miał pełną
kontrolę: z funduszu publicznego...
Annileen głośno zaczerpnęła powietrza.
- Zew Osadników!
- Powiedziałaś mi kiedyś, że Fundusz ma dość pieniędzy, żeby obronić pół galaktyki...
- Nie mówiłam poważnie! - żachnęła się Annileen, przymykając drzwi prowadzące na
korytarz. - A poza tym Orrin korzystał z tych pieniędzy legalnie... wydawał je na zakup broni i
śmigaczy. Ma w garażach cały arsenał!
- Ale korzysta z tych maszyn także na ranczu - przypomniał jej Ben. - Nie mówiąc już o
tym, że wszystkie pojazdy Funduszu zostały kupione na kredyt. A broń... cóż, pochodzi z twojego
sklepu. Chyba nie powiesz mi, że płacił za nią normalną cenę?
- A mój nowy śmigacz? - jęknęła Annileen.
- Wzięty w leasing. Diler miał ci nic nie mówić.
- Takie sumy... - Annileen skrzywiła się i przewróciła oczami. - A więc to zwykły
malwersant... Cóż, jakoś nie jestem zaskoczona.
Ben spacerował tam i z powrotem przed oknem; jego cień w świetle księżyca kładł się na
łóżku.
- Obawiam się, że to nie wszystko. Orrin polegał na finansowaniu wyczyszczonego
Funduszu tylko przez Zew Osadników. Kiedy Tuskenowie rozrabiali, mógł spać spokojnie, ale
jakieś trzy lata temu... coś się wydarzyło.
- Pamiętam - mruknęła Annileen. - To się stało po ataku na farmę Larsów.
- Tak - potwierdził Kenobi; w blasku księżyca miał nieodgadniony wyraz twarzy. -
Słyszałem o tym. Po tym ataku... doszło do jakichś kłopotów w społeczności Tuskenów. Nie wiem,
co dokładnie się wydarzyło, ale przeraziło to Ludzi Pustyni. I ataki ustały... prawie zupełnie. Mam
rację?
Annileen siedziała bez ruchu, zamyślona.
- A więc ataki prawie ustały - powtórzył Ben. - A kilka miesięcy później wyschło źródło
finansowania Funduszu. Zew przestał przynosić dochody.
- Zmniejszył się nawet popyt na broń - zgodziła się Annileen.
- No i Orrin nie mógł wypłacić się Jabbie. Nie miał już skąd pożyczać pieniędzy. Jego
strategia opierała się w głównej mierze na strachu przed Tuskenami. Dlatego kiedy strach zniknął,
musiał go znowu wywołać.
Annileen uniosła wysoko brwi.
- Nie... nie wierzę!
- To prawda - zapewnił ją Ben, splatając dłonie. - Orrin, jego dzieci i pewnie także kilku
pomocników, pozorowali ataki Tuskenów. Wtedy ludzie zaczęli znowu kupować więcej broni i
wpłacać na konto Funduszu. - Wyjrzał przez okno. - A Orrin i inni... nie wybierali przypadkowych
celów. Uderzali w tych, którzy nie chcieli się przyłączyć i płacić.
Annileen poczuła, że opada jej szczęka.
- Ale... skąd to wszystko wiesz? Od Jabe’a?
Ben pokręcił głową.
- Wszystko wskazuje na to, że twój syn został wplątany w to wszystko dopiero teraz.
Powitała tę wiadomość z nieskrywaną ulgą.
- Pierwszy trop podsunęła mi dzisiaj A’Yark - ciągnął Kenobi. - Wspomniała, że
Tuskenowie z Ryftu Roiya... tak nazywają Filary... zostali zaatakowani w tym sezonie przez
osadników dziewięć razy. - Zaczął odliczać na palcach. - To się zgadza z rejestrem ataków
Funduszu. Ale A’Yark twierdziła też, że Tuskenowie zaatakowali w tym okresie tylko cztery
domostwa na wspomnianym terenie.
Annileen usiadła prosto.
- Wierzysz jej?
Ben spojrzał jej w oczy.
- A dlaczego niby Tuskenowie mieliby kłamać?
- Ale to mogły być inne klany! - argumentowała Annileen. - Jest ich tyle...! - Obejrzała się
na zamknięte drzwi i ściszyła głos. - Zresztą jedna Tuskenka nie może przecież wiedzieć o
wszystkim!
- Sądzę, że akurat ta Tuskenka wie. A przynajmniej więcej niż inni - dodał i ukląkł przed
nią. - Orrin brał na cel opornych. Nikt nigdy nie zginął podczas jego ataków, ale on i jego ludzie
zastraszali, ranili i zmuszali w ten sposób innych do przyłączenia się. Ażeby dopełnić iluzji,
wysyłał swoich ludzi, żeby mścili się na Tuskenach za ich domniemane ataki. To wtedy dochodziło
do mordów. Aby zagwarantować sobie zysk, Orrin potrzebował cyklu przemocy. Dlatego sam go
stworzył. - Ben odwrócił wzrok. - Widziałem już kiedyś coś podobnego - podsumował ponuro.
Spojrzała na niego z udręką.
- Ale przecież Tuskenowie przypuszczali też prawdziwe ataki! Walczyliśmy z nimi!
- Tak? A jak sądzisz, jak często Ludzie Pustyni atakują oddalone farmy i pozostawiają ich
mieszkańców przy życiu? - Ben pogładził brodę. - Znasz Lotha Pelhane’a?
Oczywiście, że znała.
- Ojca Tyli Bezzard? Jasne. Pracował kilka lat temu na ranczu Orrina. Tuskenowie zabili go
tego dnia, kiedy się spotkaliśmy po raz pierwszy!
- Lotho się wyłamywał. Nie chciał płacić. Kilka tygodni wcześniej został w nocy pobity
przez napastników. Przeprowadził się więc do swoich dzieci i w końcu dołączył do Funduszu. - Ben
spojrzał jej twardo w oczy. - To wszystko jest w rejestrach Orrina wraz z informacją o tym, że
problem został rozwiązany tej samej nocy, której Lotho został zaatakowany, rzekomo przez
Tuskenów. - Westchnął. - Byli też inni. Orrin nie tylko defraudował finanse Funduszu. Stworzył
coś, co spodobałoby się Jabbie: szwindel z ochroną.
Annileen zapatrzyła się tępo w mrok.
- W takim razie zdradził wszystkich mieszkańców oazy.
- I Pustkowi także - dodał Ben. - Nie zapominaj o tym. Ludzie Pustyni ginęli, bo zabijanie
ich było usługą, którą sprzedawał.
- Nie przekonasz mnie, żebym współczuła Tuskenom - powiedziała z urazą Annileen.
- Każde życie jest święte - odrzekł Ben. - Nawet kiedy przybiera formy, których nie
rozumiemy. - Spojrzał na nią uważnie. - Wiesz o tym, prawda?
Zamknęła oczy, odetchnęła głęboko i przytaknęła.
- Ale dziś wszystko się zmieniło. Mosep zażądał zwrotu pieniędzy. To właśnie po to była ta
cała wycieczka do Mos Eisley - dodał Kenobi.
- Podsłuchiwałeś?
- Tak. - Nie spuszczając z niej wzroku, Ben wyjaśnił ostrożnie: - Bałem się od początku, że
te oświadczyny są powodowane bardziej pieniędzmi niż miłością. Przykro mi, że tak mówię, ale...
- Sama się o tym przekonałam kilka godzin temu - zapewniła go. - Mniejsza z tym, chociaż
żałuję, że nie powiedziałeś mi tego wczoraj, zanim wróciliśmy.
Ben zaczerpnął głęboko tchu.
- Nie chciałbym się wtrącać... ale Mosep powiedział coś jeszcze o „innych źródłach
dochodu” Gaulta. Dopiero to kazało mi pomyśleć o Zewie Osadników i o Ulbrecku, najbardziej
opornym spośród farmerów. Miałem... przeczucie. Poleciałem na jego farmę i zobaczyłem Orrina w
przebraniu Tuskena. A on widział mnie. To wszystko zmienia. - Był teraz poważny i
zaniepokojony. - Teraz, o ile się nie mylę, Orrin planuje, jak się mnie pozbyć. Chce mnie zabić.
- Zabić?! - Annileen roześmiała się. - Orrin może i bawi się w przebieranki, ale nie jest
zabójcą!
Ben był innego zdania.
- Nie przyjdzie po mnie sam. Tacy jak on nie działają w pojedynkę. Ale poradzę sobie z
tym. Mam pewien plan.
Annileen pochyliła się w jego stronę i spojrzała na niego błagalnie.
- Ben, daj spokój. Mówię poważnie. Sam powiedziałeś, że nie zabił żadnego z osadników.
On nie jest jakimś galaktycznym widmem...
- Zagrożenie przybiera różne kształty - stwierdził Ben. - Nie trzeba mieć nieograniczonej
władzy, żeby siać zgubę. Wystarczy, że się jest zdesperowanym.
- Wciąż ma w sobie dobro - upierała się Annileen, przypominając sobie uśmiechniętego
mężczyznę, którego znała od tylu lat. - Przyznaję, że jest kłamliwym, oszukańczym,
rozpuszczonym łajdakiem i trudno to dobro w nim dostrzec...
- Może ma dobre cechy - zgodził się Ben, wstając z podłogi. - Tak jak większość z nas. Ale
spójrz tylko, co zrobił i czego planuje dokonać. Gdzie jest granica?
Jego pytanie sprawiło, że Annileen zakręciło się w głowie.
- Wydawało mi się, że się przyjaźnicie...
Kenobi wbił wzrok w ciemny kąt pokoju.
- Nie wiem, czy kiedykolwiek tak było - westchnął smutno. - Jednak nawet gdybyśmy byli
przyjaciółmi od lat, nie robiłoby to żadnej różnicy. Kiedy przyjaciele zbaczają z właściwej ścieżki,
nie mamy wyboru.
- Mówisz zupełnie tak, jakbyś przekonał się o tym na własnej skórze.
- I to dotkliwiej, niżbym sobie tego życzył - mruknął i odwrócił wzrok.
Annileen wstała. Postanowiła Bena przekonać. Owszem, jeżeli grzechy Orrina wyjdą na
jaw, Calwellowie na tym ucierpią - nawet jeśli nikt nigdy nie dowie się o roli, jaką Jabe odegrał w
ataku na farmę Ulbrecków. W oczach wszystkich mieszkańców oazy ich rodziny były ze sobą
związane od lat, nie mówiąc już o tym, że Annileen czerpała zysk ze sprzedaży broni Funduszowi.
Mogła stracić wszystko - tak samo jak Gault. Nie zamierzała ryzykować rujnowania życia kolejnej
osoby.
Chwyciła Kenobiego za rękaw.
- Nie musisz doprowadzać do konfrontacji, Ben - powiedziała łagodnie. - To nie jest twoim
obowiązkiem...
- To prawda - potwierdził Ben, odwracając się do niej plecami. - Ale tego nie da się już
zatrzymać. Orrin zwoła swoich ziomków, żeby mnie uciszyć... a ja zgromadzę własnych
sojuszników. - Nie wyjaśnił jej, kogo ma na myśli. - Zresztą nieważne, jak to wszystko się
skończy... ty masz przed sobą nową ścieżkę.
- Co takiego? - zapytała.
Odwrócił się i położył jej ręce na ramionach.
- Annileen, ufasz mi?
- Słucham?
- Pytam, czy mi ufasz. Czy zaufasz mi, jeśli powiem ci, co powinnaś zrobić?
- Tak - potwierdziła bez namysłu. - Całkowicie. - Mało brakowało, żeby dodała: jak nikomu
od czasu Dannara.
Spojrzał jej z napięciem w oczy.
- A co jesteś gotowa poświęcić, żeby ocalić własną przyszłość?
Wzięła głęboki oddech.
- Parę godzin temu byłam gotowa poświęcić wszystko, byle tylko ratować syna.
- Właśnie to chciałem usłyszeć - ucieszył się Ben i dodał: - Jutro, kiedy spotkam się z
Orrinem, chcę, żebyś wyjechała. Razem z rodziną. Spakuj wszystko, co niezbędne, ale także to,
czego nie chcesz stracić... bo już nigdy tu nie wrócisz.
Serce podeszło Annileen do gardła.
- Jest aż tak źle?
Patrzył na nią z nieodgadnionym wyrazem twarzy.
- Chyba sama to wiesz. Powiedziałem, że poradzę sobie z Orrinem, i tak będzie. Jeśli jednak
zrobimy to, co konieczne, zmiana życia twojego i twoich dzieci będzie... stratą uboczną. Przykro
mi. - Spuścił wzrok. - Nie dopuściłbym do tego, gdybym tylko mógł. Wiem, że nie ma nic gorszego
od utraty domu, który się kochało i w którym żyło się przez całe lata. Ale nie widzę żadnego
wyjścia, które pozwoliłoby tego uniknąć.
Annileen nie powstrzymywała już łez. Nie wiedziała, co powiedzieć - bo musiałaby
przyznać mu rację. Przetrwała tylko dzięki zaufaniu sąsiadów. A kiedy prawda wyjdzie na jaw, jej
egzystencja, której zbudowanie zajęło jej dwadzieścia lat, legnie w gruzach w mgnieniu oka -
nieważne, co dotąd myśleli o niej inni.
Ben delikatnie otarł jej łzy wierzchem dłoni.
- Wiem, że to niesprawiedliwe. Nasze życie nie powinno się rozpadać ot, tak. Czasem jest to
wina naszego braku zaangażowania, a czasem... niczyja.
Pociągnęła nosem i podniosła na niego wzrok.
- Nieprawda - szepnęła, ocierając łzy. - To moja wina. Za mało się starałam. - Poczuła się
pewniej, bo już podjęła decyzję. Jakie wiatry przywiały Bena na ten zapomniany świat? To nie
miało znaczenia. Przeżyła chwilę słabości, ale ta już minęła. Wyprostowała się i podniosła głowę. -
No dobrze - powiedziała. - Zróbmy z tym porządek. Jestem gotowa.
Ben rozpromienił się.
- Świetnie. - Odwrócił się i przysiadł na parapecie. - Zacznij się pakować. Przygotuj
wszystko, co trzeba, ale nie mów nikomu ani słowa. Będę na ciebie czekał przed zachodem słońc.
Do tego czasu powinienem już załatwić wszystko, co trzeba.
Oddała mu płaszcz.
- Dokąd mam się udać?
- Do mojego domu - wyjaśnił Ben. - A to dopiero początek.
Medytacja
Czas położyć temu kres.
Sam widzisz, jak skończyłem, Qui-Gonie. Siedzę tu samotnie, zziębnięty, na zboczu wydmy i
czekam, aż wzejdą słońca. Widziałeś, co zrobiłem, i znasz wszystkie decyzje, które podjąłem.
Co więcej, wiesz, dlaczego je podjąłem. Mam nadzieję, że nie osądzasz mnie zbyt surowo.
„ Wciąż ma w sobie dobro „. Dokładnie to samo Padme powiedziała o Anakinie. Nie wiem,
czy w to naprawdę wierzyłem. Może gdybym był bardziej świadom jego drobniejszych nadużyć,
przewidziałbym, dokąd to wszystko doprowadzi... Sam nie wiem. Wiem natomiast, że Orrin Gault
nie padł ofiarą jednorazowego wybryku - przez całe życie popełniał drobne przestępstwa.
Uśmiecha się, kłamie, a ludzie go lubią. Jednak teraz nadszedł czas, żeby spłacił swoje długi. Bo
strach przywiódł go do jeszcze gorszych czynów.
Sądzę, że jest jeszcze nadzieja dla Jabe ‘a Calwella - o ile zdoła się odwrócić od Orrina.
Wiem, wiem - Palpatine nie był jedyną osobą, która odpowiadała za upadek Anakina. Anakin miał
wiele wad. Wad, których nie dostrzegłem - i nie przygotowałem go, żeby poradził sobie z nimi. A
jednak Imperator odegrał w tym wszystkim kluczową rolę. Nie wiem, czy wyrwanie Anakina spod
jego wpływu było w ogóle możliwe. Próbowałem... ale było już za późno. Jabe to inna bajka - a
przynajmniej tak mi się wydaje.
To nowa szansa na naprawienie wszystkiego.
Rozumiem, nie jestem tu, aby znaleźć wyzwolenie czy ocalić przypadkowych młokosów od
zguby. Nie jestem tutaj nawet po to, żeby odpokutować, jak zasugerowała wcześniej Annileen.
Wiem, że przebywam tu z jednego powodu: aby chronić Luke‘a Skywalkera.
I być gotowym na chwilę, w której Bail Organa - czy ktokolwiek podtrzymuje tę iskierkę
nadziei dla galaktyki - będzie mnie potrzebował. Jeżeli dzięki temu osiągnę przebaczenie, to dobrze
- ale to sprawa o drugorzędnym znaczeniu.
Tak jak, obawiam się, wszystko inne, co mnie otacza. Annileen. Oaza. Ci wszyscy ludzie. To
wszystko jest mało ważne. Jedynym sposobem, w jaki mogę działać na skalę galaktyczną, jest
niepodejmowanie w tym miejscu żadnych działań - żadnych.
Nieważne, co myślę ani co podpowiada mi serce.
Słyszałeś, co mówiłem do ciebie przez te ostatnie parę tygodni. A przynajmniej taką mam
nadzieję.
Nie odpowiedziałeś mi, ale liczę na to, że mnie słuchasz. Bo wiesz... chyba znów zawodzę.
Tym razem nie umiem być pustelnikiem. Obi-Wan wciąż próbuje zawładnąć życiem Bena
Kenobiego. Wiem, to jedna i ta sama osoba, a jednak Obi-Wan we mnie chce komuś pomóc, zrobić
coś właściwego. Być Jedi! Gdy widzę cierpienie innych, tylko wówczas potrafię żyć w zgodzie z
samym sobą.
Mam wielkie trudności z pogodzeniem tego wszystkiego... Jak ma istnieć Ben, skoro Obi-
Wan nie chce mu na to pozwolić?
Ale Moc wskaże mi drogę.
To będzie trudne, ale istnieje ścieżka, którą mogę kroczyć między tymi sprzecznościami.
Ścieżka, która zagwarantuje zaprowadzenie sprawiedliwości - przynajmniej w pewnym stopniu -
dając mi jednocześnie nieco prywatności. Dzięki której będę mógł wypełniać swoje obowiązki. To
zależy od wielu rzeczy - i od tego, czy sprawy pójdą po mojej myśli - a także od wykorzystania tego
kanału łączności, o którym wspominałem ci kilka tygodni temu.
No i są jeszcze moi „sojusznicy”. Nigdy nie wiadomo, czego można się spodziewać po
Tuskenach. Są zdolni do popełniania niewybaczalnych czynów. Wiem, co inny klan zrobił matce
Anakina parę lat temu. Padme opowiedziała mi o tym. Zawsze podejrzewałem, że nie zdradziła mi
całej prawdy - może czegoś, co miało wpływ na los Anakina? Wątpię, żebym znalazł tu odpowiedzi
na te pytania. Ale przynajmniej A‘Yark sprawia wrażenie odpowiedzialnej za swoich ludzi. Mam
nadzieją, że Orrin przyzna się do winy i zawróci - ale jeśli tak się nie stanie, będę musiał
spróbować powstrzymać go przed dalszym krzywdzeniem innych.
Tyle rzeczy mam do rozważenia...
Myślę jednak, że kiedy słońca wzejdą, uda mi się to wszystko jakoś załatwić. Taką mam
nadzieję.
Cóż... jest jeszcze jedna potencjalna luka w moim planie.
Annileen. Zależy jej na mnie, a ja - w dobrej czy złej wierze - wykorzystałem to. Już
niebawem dotyczącą jej część mojego planu wprowadzę w życie. Ale co, jeśli się nie zgodzi?
Co wtedy?
ROZDZIAŁ 41
Poranek na Tatooine nigdy jeszcze nie rozczarował Orrina Gaulta. A ten był lepszy niż w
jego najśmielszych snach.
Nie miał co prawda zbyt wiele czasu, żeby śnić - ani w ogóle spać - po tym, jak opuścił
Parcelę dzień wcześniej. Wrócił do pustego, jak się okazało, domu (i cichego, z wyjątkiem
chrobotania w biurze - pewnie buszowała w nim jakaś piaskowa mysz). Mullen i Veeka byli na
zewnątrz, paląc tuskeńskie przebrania - taki był zawsze plan, na wypadek gdyby zostali
zdemaskowani.
Veeka zabandażowała ramię w miejscu, w którym Ben ranił ją gaderffii, a Mullen miał
poobijaną od upadku kość ogonową. Orrin stał wraz z nimi, marznąc i planując kolejne ruchy, które
miały być konsekwencją tego, co rozpoczął w Parceli. Drugie słońce ledwo wzeszło, kiedy
aktywował Zew Osadników. Po kilku minutach wycia syren mieszkańcy oazy zjawili się przed
garażami, czekając na wskazówki. To nie potrwało długo. Wielu wyruszyło najpierw do Parceli na
śniadanie, co zresztą także było zgodne z jego planem.
Dzisiaj wszyscy będą walczyć dla niego. Wszyscy... razem z nową osobą.
- Widzisz, Wyle? - zagadnął starszego mężczyznę Orrin, przyglądając się tłumowi członków
straży obywatelskiej. - Oto moja armia. Twoja armia.
- Ta-a - wymamrotał Wyle Ulbreck. Stojący obok Gaulta staruszek wyglądał na nieludzko
wręcz zmęczonego. Miał złamany, zabandażowany nos i niósł ze sobą coś, czego Orrin nigdy
wcześniej przy nim nie widział: niewielką butlę z tlenem, którym wspomagał się co kilka
oddechów. - Wciąż czekamy na moich ludzi - dodał i splunął na ziemię.
Gault uśmiechnął się pod nosem. Ulbreck był niespodzianką, wspaniałym dodatkiem do
dzisiejszego poranka. Orrin i tak zwołałby Zew, żeby dopilnować realizacji następnego etapu planu,
jednak kilka chwil po wschodzie pierwszego ze słońc kierowca przywiózł pod jego dom Ulbrecka.
Staruszek opowiedział mu o tym, jak jego ludzie zawiedli go poprzedniego wieczoru i jak o mały
włos nie zginęła Magda. A potem wypowiedział słowa, na które Orrin czekał tyle lat: „Chcę się
przyłączyć”.
Plan zadziałał! Cudownie!
Cóż, to miało sens, uznał. Ulbreck widział przybycie Bena, ale nie widział Orrina bez
maski. A zwiadowca dostrzegł oddalającą się Jednooką. To wystarczyło, żeby największy sknera na
Tatooine zgodził się zapłacić za ochronę. Ulbreck miał dowieźć odpowiednią sumę w sztabkach
aurodium, jak tylko ktoś przekopie się przez warstwę nieczystości pod jego kabiną odświeżacza.
To zaś wystarczy, żeby spłacić znaczną część sumy, którą Orrin był dłużny Jabbie. Gault
miał tym razem poprowadzić akcję odwetową za darmo.
A to z kolei załatwiało jeszcze jedną sprawę, pomyślał. Obecność Ulbrecka oznaczała, że
Ben nie rozmawiał z nim i go nie wsypał. A przynajmniej jeszcze nie wsypał - zakładając, że w
ogóle miał taki zamiar. Tajemnice Orrina były na razie bezpieczne, a wkrótce on sam dopilnuje,
żeby cały ten smętny rozdział został zamknięty.
Wszystko będzie dobrze!
W pewnej chwili Orrin zauważył Annileen, wyszła ze sklepu i zmierzała do garaży. Nie
ważył się postawić dziś stopy w sklepie, ale domyślił się, że pewnie poprosiła Tara Lupa, aby postał
za ladą i wziął za nią ranną zmianę. No i dobrze. Nic dziwnego... po tym wszystkim, czego się
wczoraj dowiedziała, potrzebowała solidnego odpoczynku. Czuł się z tego powodu źle, ale obiecał
sobie, że jej to wynagrodzi - a zacznie od zaraz.
Przeprosiwszy Ulbrecka, podszedł do niej. Miała na sobie swoje najgorsze robocze ciuchy, a
włosy ściągnięte w kucyk. Kiedy go zauważyła, posłała mu znużone spojrzenie.
- Mam dobre wieści, Annie - zagadnął radośnie. - Nie będziemy potrzebowali aż tyle
pieniędzy, ile myślałem!
- Super.
- Sądziłem, że się ucieszysz...
- Super. - Za jego plecami zobaczyła Ulbrecka i podeszła do niego. - Wszystko w porządku,
Wyle?
Orrin przysłuchiwał się nerwowo ich rozmowie. Zdawał sobie sprawę, że Jabe mógł
wyśpiewać matce wszystko o ataku, ale chłopak nie znał właściwie żadnych szczegółów.
Na szczęście nie miał się czego obawiać.
- Przykro mi z powodu tego, co spotkało ciebie i Magdę. - Annie wzięła staruszka za rękę. -
Naprawdę, bardzo mi przykro. - Zostawiła go i odeszła, rzucając po drodze Orrinowi ponure
spojrzenie.
To nic takiego, pocieszał się. Stara się tylko chronić syna. Może i straci trochę pieniędzy,
ale jakoś to zniesie.
Annileen zatrzymała się w pół drogi i powiodła wzrokiem po zgromadzonych.
- Co się dzieje? - zapytała niemal obojętnie.
- Słyszałaś Zew - powiedział Orrin, wiedząc dobrze, że każdy, kto ma zdrowe bębenki,
musiał go słyszeć. - Wiesz, jak to działa. Był atak. Będzie odpowiedź. - Przyjrzał się jej uważnie. -
Jak się czuje Jabe?
- Wyliże się. Dałam mu dziś wolne. - Na widok kręcącego się w pobliżu garaży Gloamera
przeprosiła Orrina i ruszyła w tamtą stronę.
- Nie życzysz nam powodzenia? - zapytał Gault z uśmiechem, ale zaraz zdał sobie sprawę,
że chyba przeholował. Annileen tylko przyspieszyła kroku.
Cóż, pomyślał, lepiej będzie, jeśli nie usłyszy całej reszty.
- Nie wieeerzęęę, proszęęę paani - wykrztusił Gloamer.
- To tylko propozycja - wyjaśniła mu Annileen, przeglądając raz jeszcze dokument
wyświetlony na ekranie datapada. - Świetnie sobie radziłeś w warsztacie i wiem, że jesteś bardzo
przedsiębiorczy.
Z tymi maleńkimi oczkami i wydłużoną czaszką phindiański mechanik zawsze wydawał jej
się nieco ponury, jednak teraz nawet ona dostrzegła gołym okiem jego zaskoczenie. Zaprosił ją do
garażu, żeby oznajmić, że wreszcie przyszły części do jej starego śmigacza, a ona w zamian
przedstawiła mu propozycję życia.
- Prowadzenie sklepu! - zawołał, wyrzucając długie ręce w powietrze. - Nooo, niee wieeem.
Niee wieeem jaaak...
- Wiesz, wiesz - ucięła jego deliberacje Annileen, klepiąc go po plecach. - Świetnie sobie
radzisz z klientami. A podawanie ogniw energetycznych i nalewanie ale to żadna filozofia. Pogadaj
z Tarem. On wie, jak to się robi, i jestem pewna, że będzie zachwycony, jeśli zaproponujesz mu
pracę.
Mechanik zaburczał z namysłem, aż wreszcie, cofnąwszy się wpierw o jakiś metr,
wyciągnął swoje niesamowicie długie ramię, żeby uścisnąć jej dłoń.
- Zroobięęę przelew - obiecał, biorąc od niej datapad.
- Tylko nikomu o tym nie mów - ostrzegła go. - Przynajmniej, dopóki nie wyjedziemy.
Gloamer pokiwał głową, po czym pochylił ją nisko i przyjrzał się jej smutnymi, żółtymi
oczami.
- Doookąd wyjeżdżasz?
Uśmiechnęła się lekko.
- Wyruszam po przygodę. - Obróciła się na pięcie i poszła korytarzem prowadzącym do
Parceli. W środku odetchnęła głęboko i oparła się o ścianę. Czy naprawdę właśnie to zrobiła? Czy
rzeczywiście sprzedała swój sklep?
Jeszcze bardziej niesamowite było to, że jej dzieci nie protestowały - cóż, przynajmniej jak
dotąd. Kiedy się obudziła, okazało się, że Kallie i Jabe podsłuchali jej rozmowę z Benem - a
właściwie jej ostatnią część. Jabe był nadal tak wstrząśnięty wydarzeniami poprzedniego wieczoru,
że mógłby się przeprowadzić nawet do Sektora Wspólnego. A Kallie była od czasu ich pierwszego
spotkania tak zapatrzona w Bena, że perspektywa skorzystania z jego pomocy wprawiła ją w istny
zachwyt.
Mimo to ostatnia godzina nie była łatwa. Na widok Ulbrecka Jabe zaczął się obawiać
najgorszego; Annileen namówiła go, żeby wyszedł z ukrycia i zleciła mu zadanie spakowania ich
dobytku. A kiedy Kallie poszła do stajni, dotarło do niej wreszcie, co tak naprawdę oznacza wyjazd.
Nie przychodził jej do głowy nikt, kto mógłby się odpowiednio zająć jej ukochanymi zwierzakami.
Jedynym pomysłem Annileen było zaproponowanie ludziom, którzy dziś je wynajmą, żeby je
zatrzymali. Jej córce nie bardzo się ten pomysł podobał - samej Annileen zresztą także. Kiedy tak
szła przez sklep, widziała ich wszystkich - Bohmera, siedzącego przy stoliku z nieodłącznym
kubkiem w dłoni, Leelee, adresującą kolejną partię paczek, i nawet Erbaly Nap’tee, liczącą głośno
guziki podczas myszkowania w szufladzie z używanymi ubraniami. Jak mogła zostawić to
wszystko? Na zawsze?
W głowie dźwięczał jej głos matki: Annileen, co ty sobie myślisz?
Owszem, zależało jej na Benie. I to bardziej, niż się spodziewała, bo nikt nie mógł się
mierzyć z Dannarem Calwellem. Czy jednak Kenobi naprawdę spodziewał się, że zostawi wszystko
tylko dlatego, że szykują się ciężkie czasy?
Nella Thaney zawróciłaby córkę do warsztatu i kazała jej powiedzieć Gloamerowi, że to był
tylko taki dowcip - i żeby o wszystkim zapomniał. Mechanik i tak nie rozumiał żartów. Możliwe, że
Annileen tak czy owak nie zdoła uchronić swojej rodziny przed katastrofą. Stojąc w bocznych
drzwiach sklepu, widziała uśmiechniętego Orrina, rozmawiającego z Ulbreckiem. Może Gault
znajdzie jakiś sposób, żeby to wszystko poukładać. Zawsze znajdował. A Benowi nie groziło żadne
niebezpieczeństwo - Orrin po prostu lubił dużo gadać. Dlaczego miałaby się w to wszystko
pakować?
Cóż, Annileen znała odpowiedź na to pytanie. Znała - i nie miała żadnych wątpliwości.
Pozostało tylko przekonać się, co takiego zaplanował Orrin.
Wymknęła się niepostrzeżenie przed Parcelę, żeby obejrzeć widowisko. Nietrudno było
ukryć się w tłumie - dzisiaj zjawiło się więcej ludzi niż kiedykolwiek wcześniej. Teraz to nie była
już zwykła straż obywatelska. Wzdłuż zachodniej wydmy stały zaparkowane śmigacze Wyle’a
Ulbrecka, pełne jego pomocników. Mullen i Veeka rozdawali robotnikom broń. Annileen
zastanawiała się, jakim cudem Orrin chce zapanować nad tym tłumem, a tym bardziej sprawić, że
ktoś go usłyszy.
Wkrótce się przekonała.
- Słuchajcie mnie wszyscy! - zagrzmiał Gault. Annileen podniosła wzrok: wspiął się na
drabinkę serwisową i przytrzymał Starej Jedynki. W wolnej ręce trzymał megafon - przenośny
wzmacniacz, dzięki któremu jego głos niósł się po całym parkingu.
- Dziś jest wielki dzień! - oznajmił wszystkim. - I jednocześnie dzień straszny. Jeden z nas
okazał się zdrajcą!
W uzbrojonym tłumie zawrzało. Zdrajca, pośród nich?
- Cóż, tak naprawdę nie musicie się martwić, bo on nie do końca jest jednym z nas -
wyjaśniał Orrin. - Wszyscy, którzy tu stoją, są dobrymi ludźmi. A jego znacie - to Ben Kenobi!
Annileen aż się zachłysnęła. Imię, które podsłuchała Kallie, nagle znalazło się na ustach
wszystkich.
- Tak, dobrze słyszeliście! - potwierdził Orrin za pośrednictwem zielonej, metalowej tuby. -
Pewnie widzieliście, jak tu się kręcił, słyszeliście, jak o nim mówią. Obłąkany Ben, nazywali go
niektórzy. Mieszka na pustyni i gada sam do siebie, Cóż, rzeczywiście jest szalony, skoro układa się
z Tuskenami!
- Nie! - usłyszała czyjś okrzyk Annileen.
- To prawda! - zawołał Orrin, przekrzykując głosy oburzenia i zdziwienia. - Trudno
uwierzyć, że ktokolwiek z nas, osadników, mógłby chcieć pomagać tym potworom! Ale jedno wam
mogę powiedzieć: Kenobi zjawił się tu tuż po tym, jak Jednooki zaczął swoje ataki! Podczas swojej
pierwszej wizyty w sklepie wybiegł z niego, nie zabierając nawet swoich zakupów! A kiedy zjawił
się tutaj następnym razem? Tego samego dnia, kiedy Tuskenowie zaatakowali Parcelę! - Podniósł
głos. - Był tutaj, kiedy nas napadli, a jednak nie walczył z wrogiem! A potem rzekomo ocalił Annie
Calwell przed Jednookim, rozmawiając z Tuskenami! Rozmawiając z nimi, rozumiecie?
W tłumie zawrzało. Rozmawiać z Tuskenami? Przecież to niemożliwe!
- Tak, wiem, że trudno w to uwierzyć! - zapewnił zgromadzonych Orrin, zniżając nieco
głos. - Ale to brzmi logicznie! Żaden barbarzyńca nie wie, jak działa Zew Osadników, mam rację?
Cóż, Kenobi już im to wyjaśnił! Podsłuchał moją rozmowę w Parceli! Wiedział, że ranczo
Ulbrecków to jedyne miejsce, które nie jest chronione! - Skinął w stronę stojącego w pobliżu
Wyle’a. - Kilka dni temu Tuskenowie skradli z farmy pana Ulbrecka skraplacz. A potem, dokładnie
wczoraj wieczorem, napadli na niego w jego własnym domu! I Kenobi był z nimi!
Annileen patrzyła jak we śnie, jak robotnicy podstawiają Wyle’owi skrzynkę, żeby mógł na
niej stanąć. Staruszek był roztrzęsiony.
- Gault ma rację! - potwierdził Ulbreck, zwracając się do zgromadzonych. - Widziałem
Kenobiego na własne oczy! Tylko że on walczył z Piaskuchami... a przynajmniej tak mi się
zdawało. Nie jestem pewien. Moja Maggie była w niebezpieczeństwie...
- To przez Kenobiego! - szybko dodał Orrin. - I przez Ludzi Pustyni, których tu sprowadził!
Idę o zakład, że stary Ben był wkurzony na swoich sojuszników! Przyszedł na pewno po pieniądze
Wyle’a, a przecież Tuskenom nie zależy na pieniądzach! Dlatego zaczęli się kłócić i walczyć ze
sobą!
W tłumie znów zaszumiało. Wszyscy wiedzieli o fortunie Ulbrecków.
Orrin pokręcił głową z udawanym smutkiem tak, żeby wszyscy widzieli.
- Ten Kenobi... jeśli to w ogóle jego prawdziwe nazwisko... Pokazał mi swoją twarz... ale
było to fałszywe oblicze. Nie wiem, czy jest bandytą, czy przystał do Tuskenów, jakkolwiek
nieprawdopodobnie by to brzmiało. Tak naprawdę nie ma to żadnego znaczenia. Ważny jest fakt, że
naraża dobrych ludzi na niebezpieczeństwo. A my go powstrzymamy - już na zawsze!
Zgromadzeni podnieśli blastery i zaczęli nimi potrząsać. Annileen schowała głowę w
ramiona. Czegoś takiego zupełnie się nie spodziewała! Ben uprzedził ją, że Orrin zbierze swoich
„ziomków”, ale spodziewała się raczej garstki prostych robotników w rodzaju Zedda. A to... to było
coś zupełnie innego. Tubylców było tak wielu! I Orrin także był dziś zupełnie inny. Zmienił się.
Był... nabuzowany. Opowiadając straży obywatelskiej o kryjówce Bena na terenie Pustkowi
Jundlandii - o miejscu, w którym, według niego, nie zamieszkałby żaden porządny obywatel -
podburzył tłum, zagrzewając go do działania.
W kilku słowach przekazał swój pomysł, z pochlebcy stając się przywódcą pospolitego
ruszenia. Nigdy wcześniej nie widziała czegoś podobnego - a już na pewno nie w jego wykonaniu.
Gault perorował jak natchniony:
- Zadbamy sami o nasze bezpieczeństwo! Chodźcie za mną, ja was poprowadzę!
Tłum powitał jego słowa radosną wrzawą. Odpalano jeden po drugim silniki, coraz więcej
osób wymachiwało blasterami. Pod Annileen ugięły się kolana; miała wrażenie, że zaraz się
przewróci. Ben na pewno nie spodziewał się czegoś takiego - nie mógł tego przewidzieć! Komu
przyszłoby do głowy, że Orrin doprowadzi do takiej sytuacji?
Sprawca całego zamieszania zszedł z drabinki i odwrócił się, szukając w tłumie swoich
latorośli. Mullen i Veeka czekali z jego kurtką blasteroodporną. Orrin wsunął ręce w rękawy,
pozwalając, żeby dzieci ubrały go niczym króla wojowników.
Podchodząc do swojego USV-5, wzrokiem wyłowił w tłumie Annileen. Mrugnął do niej... i
tyle go widziała.
Sklep spowiła chmura pyłu, kiedy najeżone lufami blasterów śmigacze jeden po drugim
odlatywały w dal. Przyglądając się tej scenie bezsilnie, Annileen przypomniała sobie odwetową
akcję, przypuszczoną na Tuskenów po ataku na oazę. Tego dnia wskoczyła na skuter i wraz z
Benem poleciała za Jabe’em. Teraz jednak to Benowi groziło niebezpieczeństwo. Temu samemu
Benowi, który ocalił jej Jabe’a, jej dziecko. Benowi, który obiecał jej w nocy, że zajmie się
Orrinem.
Annileen obejrzała się na garaże, teraz w większości opustoszałe, poza jej dwoma
śmigaczami. Na widok prezentu, luksusowego pojazdu wziętego w leasing przez Orrina, coś sobie
nagle przypomniała.
Wróciła biegiem do sklepu. Pilnujący dzieci, pozostawionych pod jego pieczą przez
rodziców, Tar podniósł na nią znad lady zaskoczony wzrok. Annileen zignorowała go i weszła za
kontuar. Przyklęknęła, odwróciła kosz na śmieci do góry nogami i zaczęła grzebać w odpadkach.
Pośród odłamków szkła znalazła w końcu czerwony komunikator, który wyrzuciła do śmieci
poprzedniego wieczoru. Aktywowała go i nawiązała połączenie.
- Halo! Kto mówi? - zapytał dystyngowany głos po drugiej stronie.
- Z tej strony Annileen Calwell - przedstawiła się. - Jestem sąsiadką Orrina Gaulta. Wiem, z
kim mam przyjemność. I chcę, żebyście wiedzieli, co on właśnie planuje...
ROZDZIAŁ 42
„Zawróć!”
Jabe powiedział mu to w sklepie - niby jako wiadomość dla Orrina od Bena. Teraz, kiedy
Gault sprawdzał ustawienia swojego blastera, słowa chłopca znowu zabrzmiały mu w uszach.
Zupełnie jakby przyniósł je wiatr, prosto do lecącego na najwyższych obrotach śmigacza.
Nie miał pojęcia, co to tak naprawdę oznacza. Gdyby Ben zamierzał go szantażować, to
powinien się z nim spotkać i porozmawiać. A jeżeli chciał go po prostu wydać, zjawiłby się w
Parceli. Albo by próbował dotrzeć do kogoś u władzy, nie wiedząc, że taka władza tu nie istnieje.
To nie miało sensu...
- Piętnaście klików do chałupy Kenobiego - poinformował go Mullen siedzący w goglach za
sterami pojazdu.
Orrin skinął głową. Schował blaster do kabury i rozejrzał się dookoła z nieskrywanym
zachwytem. Jego USV-5 dostał się na czoło skrzydła pojazdów, kierujących się na południowy
zachód. Prowadził teraz wszystkie maszyny należące do Zewu Osadników, a także zespół
strażników Ulbrecka. Wątpił, żeby kiedykolwiek pustynię w tym rejonie przemierzało tyle
śmigaczy naraz.
Wbrew sobie zachichotał pod nosem. O tak, Orrinie, nie da się zaprzeczyć, że wpływowy z
ciebie gość, stwierdził w duchu. Może los farmera nie był jego powołaniem i było mu pisane coś
znacznie ważniejszego? Tatooine nie oferowała zbyt wielu szans na zrobienie kariery politycznej,
ale skoro u władzy było teraz nowe Imperium, to kto wie? Kto wie?
Mniejsza z tym. Ben nie zorientuje się nawet, co się stało. Orrin podniósł do oczu
makrolornetkę, żeby się rozejrzeć.
Siedząca z tyłu Veeka wskazała jakiś punkt przed nimi, nieco na prawo:
- Tam!
Pośród piasków, całkiem odsłonięty, na pedałach skutera repulsorowego stał Ben,
bezczelnie się na nich gapiąc. W dodatku to jeden z jego skuterów, zauważył farmer, kiedy
przyjrzał mu się bliżej - ten sam, na którym Jabe dotarł wczoraj do farmy Ulbrecków...
Mullen machnął ręką.
- Wszyscy go już zobaczyli, tato! - zawołał. - Chyba powinieneś teraz zawrócić.
Orrin obejrzał się na niego, nie kryjąc zaskoczenia.
- Co powiedziałeś?
- Mówiłem, żebyś zawrócił i zrobił pętlę, to wtedy lewa flanka za nami poleci! - zawołał
jego syn, starając się przekrzyczeć ryk silnika. - Osaczymy go i zagonimy gdzie trzeba - całkiem jak
banthę!
- Aha... no, dobra! - zgodził się Orrin, sięgając do kieszeni po chusteczkę. Otarł pot z czoła.
Jego śmigacz przechylił się na bok i skręcił, a kilkanaście lecących za nim maszyn powtórzyło
manewr.
Gault znowu skupił soczewki elektrolornetki na Benie, tkwiącym bez ruchu kilka dobrych
kilometrów przed nimi. Mężczyzna spokojnie patrzył w stronę zbliżających się maszyn, całkiem
jakby wiedział, że Orrin mu się przygląda. Minęło kilka sekund, nim włączył silnik i zawrócił.
- Bardzo dobrze - rzucił Orrin zgryźliwie, uśmiechając się szeroko. - Zawróć i tyle.
Kenobi szusował zakosami po otwartej przestrzeni. Na zachodzie, od strony swojego domu,
miał drogę odciętą przez śmigacze, a otwartą przestrzeń na północy zagradzały mu inne maszyny.
Orrin sądził przez chwilę, że mężczyzna skieruje się ku przełęczy w Jundlandii, ścieżce, którą
Jawowie docierali do Zachodniego Morza Wydm, ale wyglądało na to, że zamiast tego wybrał
drogę na pasmo jundlandzkich wzgórz, dalej na wschód.
Gault szybko przejrzał jego zamiary.
- Jak miło z jego strony - stwierdził. - Próbuje nas zapędzić do Wąwozu Hantera! - Annileen
mówiła mu, że razem z Benem była tam świadkiem masakry Tuskenów. Orrin nie miał pojęcia, czy
Kenobi rzeczywiście sympatyzuje z Ludźmi Pustyni, ale to nie miało znaczenia, nie da się mu
zwabić w pułapkę. - Odetnijcie mu drogę - rzucił do komunikatora. - Skierujcie go do ryftu!
Ryft Roiya zawsze przywodził Orrinowi na myśl ścianę zbudowaną przez dziecko z
klocków, a potem częściowo zburzoną. W tym miejscu Pustkowia Jundlandii tworzyły półkolistą
nieckę, otoczoną półpierścieniem szczerbatych, wysokich skał. Szerokie przejście między nimi
skręcało na południe, na pustkowia, a potem ścieżka wspinała się i rozdzielała na mniejsze
korytarze, w których uwielbiali się ukrywać Tuskenowie. Ludzie Pustyni kierowali się do ryftu, ale
trafili niechcący do Wąwozu Hantera, położonego kilka kilometrów na wschód. Jednak w samej
rozpadlinie nie było szans wzięcia kogoś z nich na cel. Kamienne filary były za wysokie, a ścieżki
między nimi wznosiły się zbyt stromo, często zakręcając i zawracając.
Linia śmigaczy parła naprzód. Ben skręcił w szczelinę, a potem bez zastanowienia
zanurkował w jedną z węższych, zarzuconych gruzem odnóg. Już po kilku sekundach znikł im z
oczu. Orrin wiedział, że Kenobi jest bez szans. To koniec. Pojazdy członków straży obywatelskiej
ustawiły się w półkole, blokując wszystkie ścieżki - nie tylko tę, w którą skręcił Ben. Nie było
odwrotu.
Mullen zatrzymał śmigacz Gaultów.
- Lecimy za nim?
- Wątpię, żeby to było konieczne - stwierdził Orrin. - To turysta. Trafi na Tuskenów i zaraz
zawróci.
- A co, jeśli się z nimi kumpluje, tak jak mówiłeś? - zapytał Mullen.
Orrin przewrócił oczami.
- To było na pokaz, Mullen! - uśmiechnął się pod nosem. - Ale nawet jeśli, to co z tego?
Zobaczą, że przyprowadziliśmy całą armię, i tak czy owak go zabiją. - Wysiadł z pojazdu,
obciągnął kurtkę i dał swoim dzieciom znak, żeby podeszły bliżej.
- A teraz - zaczął cicho - pamiętajcie: jeżeli Kenobi się pokaże, nie dajcie mu szansy
powiedzieć słowa. Zdejmijcie go natychmiast.
Veeka spojrzała na ojca.
- A co, jeśli jest nieuzbrojony?
- Powiemy, że widzieliśmy, jak chce nas zaatakować - odparł Orrin i łypnął gniewnie na
córkę. - A co, martwisz się o niego? Znudziło ci się życie na moim utrzymaniu?
- Mam go gdzieś - odwarknęła i splunęła. - Będzie jednego pustynnego żebraka mniej.
Chciałam tylko wiedzieć, jaki jest plan.
- Róbcie po prostu to, co wam każę, jak zwykle. - Orrin sięgnął do pojazdu po megafon,
wyszedł na środek i rozejrzał się dookoła. Pod stojącymi w zenicie słońcami okolica tworzyła
wielki, naturalny amfiteatr. Zapadła cisza - słychać było tylko szczęk przeładowywanej broni.
Uzbrojeni osadnicy poukrywali się za swoimi pojazdami. Oczy wszystkich, którzy nie wpatrywali
się w skalne korytarze, były skierowane na Gaulta.
- Wyłaź, Kenobi! - zawołał Orrin przez megafon.
Jego głos odbił się echem od skalnych ścian, jednak odpowiedź nie nadeszła.
Przyglądający się scenie zza swojego pojazdu Ulbreck rozejrzał się z obawą.
- Nie podoba mi się to.
- Spokojnie! - zawołał lider ich grupy, machając ręką na zgromadzonych z tyłu. -
Wystrzelcie ładunki dymne.
Moździerze były jednym z najwcześniejszych nabytków Funduszu, a jednak dotąd osadnicy
nie mieli okazji z nich korzystać. Taka broń wręcz idealnie nadawała się do tej sytuacji -
wykurzenia przeciwnika z kryjówki. Kilka ładunków wysłanych w rozpadliny i Ben nie będzie miał
gdzie...
- Ayooooo-i-i-ii!
Orrin zamarł. Okrzyk doleciał jeszcze raz - od strony wzgórz. Zew smoka krayt... taki sam
jak alarm Zewu Osadników, tyle tylko, że brzmiący bardziej naturalnie. Wznosząc się wysoko,
dotarł do uszu każdego ze zgromadzonych.
Gault popatrzył po swoich ludziach z chytrym uśmieszkiem na twarzy.
- Nie dajcie się zwieść, to tylko sztuczka!
Niektórzy z osadników zaczęli się nerwowo wiercić, ale wszyscy trwali na posterunkach.
Orrin podszedł do swojego śmigacza i podniósł do ust megafon.
- Lepiej się zamknij, Kenobi... chyba że chcesz przestraszyć swoich kumpli. - Machnął na
przygotowujących moździerze osadników. Czas zgotować Kenobiemu niespodziankę.
I wtedy to nastąpiło. Pierwszy zorientował się mąż Leelee, Waller Pace.
- Słuchajcie! - zawołał. - Czujecie?
Orrin nie miał czasu słuchać nabzdyczonych Zeltronów o wyczulonych zmysłach.
- Przygotujcie się - polecił, ale w tej samej chwili też to poczuł... i usłyszał: niski pomruk,
szybko narastający. Kamyki zaczęły podskakiwać, z ziemi podniósł się pył.
- Trzęsienie ziemi! - zawołała Veeka.
Orrin pokręcił głową. To nie było trzęsienie, tylko coś innego, coś, co szybko się zbliżało od
strony korytarzy prowadzących na Pustkowia Jundlandii. I wtedy zobaczył na własne oczy.
Banthy!
Jedna za drugą wielkie bestie zbiegały ze ścieżek, z głębi przesmyków, w których zniknął
Ben na skuterze. I nie tylko stamtąd! Dróżki na zboczach także były pełne rozpędzonych banth,
małych i dużych, szarżujących wprost na osadników.
- Stratują nas! - wrzasnął Ulbreck, nurkując pod swój lewitujący w powietrzu śmigacz.
Włochate stworzenia wlewały się do niecki jak woda przez przerwaną tamę, zmuszając tubylców do
szukania kryjówek.
Megafon wypadł Orrinowi z rąk na siedzenie śmigacza. Spróbował ukryć się za pojazdem,
jak inni, ale w tej samej chwili wpadła na niego wielka bantha, a rozkołysany pojazd pociągnął
Gaulta za sobą. Ułamek sekundy później jego USV-5 staranowało drugie zwierzę.
Wszędzie dookoła działo się to samo - rozpędzone zwierzęta wpadały na śmigacze, które
huśtały się i wirowały. Spanikowani osadnicy rozbiegali się i przypadali do ziemi. Kiedy bestie
dotarły na tyły grupy, stratowały moździerze, które wystrzeliły ponad głowami członków straży
obywatelskiej dymne ładunki. Dwa z nich uderzyły z przeraźliwym hukiem w ścianę rozpadliny i w
następnej chwili powietrze wypełnił dym.
Orrin trzymał się kurczowo swojego śmigacza, dopóki nie runął na ziemię, kiedy pojazd
wpadł na skałę. Oszołomiony i skołowany Gault dłuższą chwilę leżał, spowity dymem. Słyszał
wystrzały z blastera, krzyk farmera... Nie ruszał się.
Nagle z tego dymu dobiegł go głos Bena: „Zawróć!”
Orrin zamrugał. Wcześniej słyszał to słowo z ust Jabe’a, a potem powtórzył je Mullen.
Teraz, wypowiedziane przez Kenobiego, nie brzmiało jak rozkaz. Głos Bena był spokojny i pełen
współczucia, całkiem jakby pustelnik dawał mu przyjacielską radę.
Gault sięgnął do kabury po blaster... ale nie wiedział nawet, w którą stronę wycelować.
Wreszcie żółtawy dym zaczął rzednąć; Orrin zakasłał i przetarł oczy. Wszędzie wokół
leżały powywracane śmigacze, rozrzucone niczym zdmuchnięta wiatrem talia kart do sabaka.
Niektóre z nich wciąż się poruszały, wpadając bezładnie na pobliskie skalne ściany - inne,
roztrzaskane, leżały jedne na drugich. Osadnicy otrzepywali się z pyłu, kaszląc i szukając
porzuconej broni. Cóż, przynajmniej się ruszali - o ile Orrin był w stanie stwierdzić.
A w tym chaosie ze zbocza zeszły jeszcze trzy zwierzęta: bantha, prowadząca eopie i jej
małe. Trójka maruderów dreptała przed siebie, kierując się w głąb pustyni, na północny zachód.
Orrin znalazł Mullena i Veekę, gramolących się właśnie z ziemi. Jego syn oberwał bancim
rogiem w głowę; rana na skroni krwawiła.
- Dasz radę walczyć? - zapytał go Orrin.
Chłopak mruknął coś gniewnie pod nosem.
Ojciec uznał to za potwierdzenie.
- Kenobi z nami pogrywa - warknął, odwrócił się z blasterem w dłoni i rozejrzał dookoła. W
rozpadlinie zamajaczył jeszcze jeden kształt - zbliżający się w szybkim tempie skuter z pasażerem.
Ben Kenobi leciał w ich stronę, wysoko nad głowami członków straży, kierując się na otwartą
pustynię.
- Zestrzelić go! Zestrzelić!
Co bystrzejsi z osadników zaczęli zasypywać skuter strzałami z blasterów - kilka z nich
trafiło w cel i maszyna stanęła w ogniu, nurkując w dół, na prawo. Kiedy jej przednie panele zaryły
w piasek, wraz z pasażerem przekoziołkowała kilka razy, aż wreszcie rozbiła się o jeden z
porzuconych śmigaczy.
Orrin przypadł do niej w kilku susach. Z pojazdu zostały szczątki. Wśród nich leżało ciało.
Podekscytowany farmer pochylił się nad nim... i zobaczył, że to tak naprawdę kukła - wypchany
jutowy worek, osmalony i rozpruty w miejscu, w którym przymocowano go do kierownicy skutera.
Niewiele myśląc, zanurzył ręce we wnętrznościach nadpalonej kukły i wyciągnął... garść
tuskeńskich szmat.
- Pochodzą z twojej garderoby, Orrinie! - rozległ się głos Bena, głośniejszy niż ryk smoka
krayt i z całą pewnością donośniejszy od szeptu, który Orrin słyszał wcześniej. - Przyniosłem je z
twojego domu!
Gault rozejrzał się, zaskoczony, i odrzucił szmaty. Nieważne, jakim cudem Ben mógł
mówić tak głośno. Przypomniawszy sobie porzucony w śmigaczu megafon, popędził do porzuconej
obok skały maszyny. Sięgnął do środka, macając w poszukiwaniu urządzenia. Złapał coś i podniósł
do góry... gaderffii. Bezgranicznie zdumiony, zagapił się na tuskeńską broń.
- To także z twoich zapasów! - oznajmił wszystkim Ben.
Do Orrina dotarło, że Kenobi musi używać jego megafonu - jakimś cudem podkradł się do
jego pojazdu w dymie i zamieszaniu, zabrał go i podrzucił mu zamiast tego gaderffii. Teraz Gault
nie miał jednak czasu się nad tym zastanawiać. Połowa jego grupy - tak samo jak Kenobi,
gdziekolwiek był - gapiła się na trzymaną przez niego tuskeńską broń.
- Na pewno chętnie zobaczą twoją kolekcję, Orrinie! - dodał Ben. - Wszystkie te ubrania i
broń, którą pozabierałeś dawniej Tuskenom i którą wykorzystywałeś wraz z rodziną w atakach... na
własnych sąsiadów!
Świadom, że wszyscy mu się przyglądają, wzburzony lider Zewu odrzucił gaderffii.
- Co za kretyńska historyjka! - parsknął, siląc się na śmiech. - To Kenobi bawi się z
Tuskenami, nie ja!
- Nie zrozumieliśmy się - powiedział Ben; jego głos dobiegał znikąd i zewsząd
jednocześnie. - Chciałem tylko żyć tu spokojnie, nie wadząc nikomu. To ty rozpętałeś wojnę, żeby
sprzedawać swoje ochroniarskie usługi!
- To nie należy do nas! - zawołała Veeka, wyraźnie roztrzęsiona. - Powiedz im, tato!
Orrin spojrzał na nią ze zniecierpliwieniem. Zamknij się! - mówił jego wzrok. Wiem, co
mam mówić!
- Bzdura! - zawołał głośno. - Jasne, że zostawiliśmy sobie kilka trofeów... kto by tego nie
zrobił? Ale te rzeczy Kenobi przywlókł tu od swoich tuskeńskich ziomków, którzy nasłali na nas
banthy! A poza tym Zew Osadników nie jest tylko nasz... to inicjatywa publiczna!
- W takim razie powiedz im, jaki jest stan waszego konta! - zawołał Ben. - Powiedz im, że
nie kradłeś z niego, żeby spłacić własne długi! Przekonaj, że nie zaatakowałeś ojca Tyli Bezzard,
kiedy nie chciał do was dołączyć, zostawiając go na pastwę prawdziwych Tuskenów! - mówił coraz
głośniej. - Zapewnij, że to nie ty zaatakowałeś wczoraj farmę Ulbrecków! Powiedz, że nie uciekłeś,
kiedy się zjawiłem!
Orrin wyprostował się, szukając w tłumie przyjaznej twarzy - nie było ich zbyt wiele.
Większość osadników wyglądała na rozwścieczonych, wzburzonych albo zdezorientowanych. A
Wyle Ulbreck sprawiał wrażenie, jakby lada chwila miał eksplodować.
- Czy to prawda, Gault? Czy to prawda? - dopytywał.
Mullen spojrzał na ojca, przerażony i zawstydzony.
Ale Orrin trzymał fason. Przywołał na twarz swój najlepszy uśmiech.
- Moi drodzy, jestem zwykłym farmerem - krzyknął, żeby wszyscy go usłyszeli. - Tak jak
wy. Pozyskuję z powietrza wodę. A ten człowiek... bierze z niego swoje głupie historyjki! -
Wzruszył ramionami. - Korzystaliście z mojej hojności. Dobrze wiecie, jak mi się powodzi. Mam
dość pieniędzy, i to więcej, niż mi potrzeba!
- To wspaniale! - rozległ się nowy, także sztucznie wzmocniony głos, tym razem
dobiegający od strony pustyni. Orrin obejrzał się i dostrzegł nadlatujący od ryftu skifif repulsorowy.
Na jego pokładzie, w obstawie uzbrojonych po zęby mięśniaków, stał Mosep Binneed. Szyję miał
usztywnioną kołnierzem ortopedycznym, a w ręku trzymał megafon. - Jabba żąda zwrotu swoich
pieniędzy, Orrinie Gaulcie! I to natychmiast!
ROZDZIAŁ 43
A’Yark rozpłaszczyła się obok jednego z Filarów i spojrzała z góry na zgromadzonych w
dole osadników.
- Ludzie Hutta - powiedziała pełnym obrzydzenia głosem. - Czuć ich aż tutaj! - Tuskenka
obrzuciła przejście w skale jednym okiem. - Mówiłeś, że być tylko osadnicy.
Ben kucał w pobliżu, trzymając w ręku zielony megafon Orrina i także przyglądając się
rozgrywającej się w dole scenie. Pod kapturem owinął twarz szmatą - z szacunku dla zwyczajów
Tuskenów. Teraz odsunął ją i podrapał się po brodzie. Wydawał się równie zaskoczony
pojawieniem się skiffu jak tuskeńską wojowniczka.
- Tego nie było w moim planie.
Przywódczyni Tuskenów była wściekła.
- Powiedziałeś, że...
- Powiedziałem, że wymierzę Orrinowi Gaultowi sprawiedliwość - wszedł jej w słowo. -
Może wybierać między sprawiedliwością z ręki swoich ludzi... albo twoją. - Pokręcił głową. -
Sądziłem, że zawróci...
A’Yark nie obchodziło, czego mogą chcieć osadnicy. Ben przyprowadził Tuskenom wroga
pod sam nos, tak jak obiecał, ale tubylców było więcej - zbyt dużo, żeby Ludzie Pustyni mogli im
stawić czoło. Tuskenka rozmieściła kilku swoich wojowników na różnych posterunkach, ale gdyby
osadnicy naprawdę podążyli za Benem w gąszcz Filarów, nic nie mogłoby ich powstrzymać.
Tuskeńskie obozowisko zostałoby otoczone.
Ben działał szybko: polecił tuskeńskim kobietom i dzieciom zapędzić ich cenne banthy na
dół. Podczas masakry w wąwozie wiele zwierząt straciło swoich jeźdźców, więc A’Yark z radością
powitała tę szansę na drobną zemstę. Dzięki temu fortelowi zyskali nieco cennego czasu. Jednak
przybycie pachołków Hutta narażało ich na niebezpieczeństwo. Bandziory nie bały się Tuskenów.
A poza tym to właśnie przez Huttów zginął Sharad Hett.
A’Yark uznała, że Ben zasługuje na śmierć za przyprowadzenie ich tutaj. Gdyby tylko
mogła, wymierzyłaby mu tę... sprawiedliwość.
Ale musiała też przyznać, że upadek Tuskenów zaczął się na długo przedtem, zanim zjawił
się Kenobi - taka była prawda.
- Wszystko źle - mruknęła, sama nie wiedząc dlaczego. - Jesteśmy słabi. Tuskenowie są
słabi przez to, co stało się ponad trzy cykle temu.
Ben spojrzał na nią, zaskoczony.
- Co się wtedy wydarzyło?
- Inna masakra - wyjaśniła. - Obóz wielkich wojowników, wszyscy zabici. Kobiety i dzieci
też.
Z jakiegoś nie do końca jasnego powodu jej słowa poruszyły w Benie czułą strunę.
- Dzieci? Wszyscy zginęli? - Przełknął ślinę. - Czy to był smok krayt? A może jakiś inny
drapieżnik?
A’Yark pokręciła głową.
- Drapieżnik, tak. Ale śmierć przyjść na dwóch nogach - wyjaśniła. - Wiemy to.
- Ale dzieci... - upierał się Kenobi. - Osadnicy ich nie mordują, prawda?
- Osadnicy osierocać, osadnicy porzucać - zgodziła się z nim. - Drapieżnik mordować.
Ben zamyślił się, starając się coś z tego zrozumieć.
- Zastanawiam się, czy...
A’Yark widziała, że patrzy w dal, a jego oczy wypełnia nagle strach. Wyglądało to całkiem,
jakby przeniósł się myślami w czasie, wyobrażając sobie - albo doświadczając - czegoś, co go
przeraziło do szpiku.
- Co? - zapytała.
Ben ocknął się.
- To jest coś, nad czym będę się musiał kiedyś głębiej zastanowić - wyjaśnił. - Zaczynam
podejrzewać, że pewność siebie Tuskenów nie była jedyną ofiarą tamtych wydarzeń.
- Teraz to nieważne - warknęła A’Yark, wycofując się w głąb korytarza. - Muszę schować
moich ludzi.
- Pomogę ci - zaoferował się Ben, wstając. - Chronienie domów to moja specjalność. -
Odwrócił się i podążył za nią w dół.
Mullen gapił się na ojca.
- Ludzie Jabby? Ale przecież jest za wcześnie! Mamy jeszcze całe pięć godzin!
Orrin wpatrywał się w przybyszów, niezdolny wykrztusić słowa. Za skiffem zjawiło się
więcej śmigaczy z bandziorami. Ale dlaczego akurat teraz? I skąd wiedzieli, gdzie go szukać?
Osadnicy wymierzyli w skiff lufy blasterów, utrzymując pojazd na dystans. Członkowie
straży obywatelskiej, i tak już wytrąceni z równowagi przez atak banth i słowa Bena, teraz
wyglądali na porządnie wkurzonych. Na liście ich wrogów pachołki Jabby zajmowały miejsce ex
aequo z Tuskenami. I jedni, i drudzy posługiwali się dziwnym, obcym kodeksem i żyli we własnym
świecie - czasem tylko opuszczali go, żeby terroryzować niewinnych obywateli. A teraz
zablokowali osadnikom dostęp do pustyni, tak jak ci wcześniej odcięli drogę ucieczki Benowi.
Waller wytrzeszczył oczy, uniósł czerwone brwi i spojrzał z niedowierzaniem na Orrina.
- Jabba? - spytał, nie posiadając się ze zdumienia. - Układałeś się z Jabbą?
Zanim Gault zdążył coś powiedzieć, Mosep znowu przemówił:
- Zostałem poinformowany - zaczął - że gromadzisz na wzgórzach swoją armię. Dlaczego
miałbyś to robić w dniu, w którym masz nam zapłacić?
Veeka spojrzała z troską na ojca.
- Znamy takie przypadki - ciągnął nimbanelski księgowy z pokładu swojego skiffu. - Ludzie
nie chcą płacić, a zamiast tego planują ucieczkę. Niektórzy zbroją się i chcą walczyć. - Strzelił
włochatymi palcami i Jorrk zajął pozycję przy pokładowym działku. - Wycofuję popołudniowy
termin, Orrinie. Zapłacisz nam teraz.
- Co to ma znowu znaczyć? - zawołał nerwowo Gault. - Czy to ten szalony przyjaciel
Tuskenów was tu sprowadził? - Zadowolony z nowego pomysłu rozejrzał się dookoła. - Wygląda
na to, że Kenobi współpracuje też z tymi tu draniami!
- Nie wiem, o czym mówisz - warknął zniecierpliwiony Mosep. W ślad za skiffem od
północy nadlatywał jeszcze jeden pojazd. - To twoja sąsiadka nas wezwała.
Sąsiadka? Orrin przełknął nerwowo ślinę; nagle zaschło mu w ustach. A więc miał także
wrogów wśród farmerów, wśród swoich! Czyżby któryś z nich coś podejrzewał? Rozejrzał się
znowu, zaskoczony i przerażony, ale zdecydowany wykorzystać szansę.
- Czy ktoś z was stara się mnie wrobić? Wciągnąć mnie w jakąś idiotyczną gierkę?
Zbliżający się śmigacz minął pachołków Jabby. Osadnicy skierowali lufy blasterów na
zmierzający wprost na nich pojazd... ale zaraz je opuścili, kiedy rozpoznali zasiadającą za jego
sterami osobę.
Manewrując ostrożnie pośród poprzewracanych maszyn Zewu, Annileen zatrzymała swój
szkarłatny JG-8 w pobliżu jednej ze ścieżek prowadzących do ryftu. Wysiadła, podeszła do
Gaultów i podniosła wysoko trzymany w dłoni czerwony komunikator.
- To ja ich wezwałam! - zawołała.
Stojący na pokładzie skiffu Mosep uniósł identyczny komunikator - ten sam, który Orrin
zgubił w miejskiej rezydencji Jabby - i uśmiechnął się szeroko.
- Dobrze panią widzieć, panienko Calwell!
Orrin gapił się z otwartymi ustami na Annileen.
- T... to ty?
- Tak. - Kobieta zaczerpnęła tchu i odwróciła się w stronę osadników. - Ben jest niewinny.
Słyszałam, co Orrin mówił w Parceli. Teraz wy powinniście się o wszystkim dowiedzieć!
Mullen łypnął na Annileen spode łba.
- Lepiej trzymaj język za zębami, głupia babo!
Kiedy odwróciła się w jego stronę, zobaczyła zbliżającą się do niej Veekę. Dziewczyna
złapała ją za ramię i spojrzała jej z furią w oczy.
- Pomyśl lepiej o swoim szczeniaku! - warknęła.
Orrin spojrzał na Annileen błagalnie.
Kobieta wyszarpnęła rękę z uścisku Veeki i patrząc Orrinowi prosto w oczy, przemówiła z
pewnością siebie, którą tak dobrze znał - zawsze była nieustraszona.
- Nie pozwolę ci skrzywdzić kogoś, kogo jedynym przestępstwem było pomaganie mi -
oznajmiła nieznoszącym sprzeciwu tonem. - Troszczę się o własną rodzinę. Ale to, czego ty się
dopuściłeś... jest niewybaczalne!
Ulbreck zrobił krok naprzód z blasterem w dłoni; wydawał się wyjątkowo wzburzony.
- Nie wiem, co tu się, do cholery, dzieje! - warknął.
- A ja chyba wiem - stwierdził Waller. Pokręcił głową i spojrzał na sprawcę całego
zamieszania.
- Ufaliśmy ci!
Otaczający go osadnicy zaczęli powoli opuszczać skierowaną na skiff broń i celować z niej
do trójki Gaultów.
Orrin zerknął w prawo, szukając wzrokiem swojego przewróconego USV-5. Ruszył w jego
stronę... ale w tej samej chwili pojazd eksplodował w kuli ognia.
Odepchnięty falą wybuchu farmer zorientował się - zbyt późno - co się stało: stojący na
pokładzie skiffu Mosep dał znak obsługującemu pokładowe działko Klatooinianinowi, a ten
niezwłocznie wypełnił polecenie swojego przełożonego.
- Może Jorrk to niezdara, ale jeśli dać mu wystarczająco duże działo, nawet on zdoła trafić -
wyjaśnił przedstawiciel Jabby. - Wasi ludzie nie mogą tknąć Gaulta, dopóki z nim nie skończymy.
Jest nam winien forsę!
Ulbreck łypnął gniewnie na Nimbanela.
- Twoje bandziory nie mają tu nic do powiedzenia! To nasza sprawa!
Towarzysze starego farmera potrząsnęli blasterami.
- Najpierw zadbamy o własne interesy! - zawtórował mu któryś z osadników.
Mosep podniósł wzrok na bliźniacze słońca i otarł pot z porośniętej szczeciną twarzy.
- Wystawiacie moją cierpliwość na próbę - zaskrzeczał gniewnie. - Mówiłem kontaktowi
Orrina, że udzielanie wam pomocy to błąd! - Odwrócił się i rozkazał swoim zbirom: - Postarajcie
się nie zabić tej kobiety, która nas sprowadziła. To dzięki niej tu jesteśmy. Takie zachowanie
byłoby niegrzeczne. - Poprawił kołnierz ortopedyczny i spojrzał na zgromadzonych. - Przykro mi,
ale skoro upieracie się przy swoim...
Przerwała mu seria strzałów z blasterów i wysoki trzask, dobiegający gdzieś z boku.
Zaskoczony, odwrócił się, żeby zobaczyć, co się stało. Jorrk stał z głupią miną, wpatrując się w
szczątki pokładowego działka. W tej samej chwili dał się słyszeć kolejny strzał i Klatooinianin padł
bez życia na pokład. Mosep powiódł spanikowanym wzrokiem po zgromadzonych.
- Zabiłem gołymi rękami całe stado Tuskenów! - zagrzmiał Ulbreck, biorąc skiff na muszkę.
- I nie pozwolę wam ze sobą pogrywać!
Na dźwięk słów staruszka osadnicy pokiwali głowami i jak na komendę zaczęli ostrzeliwać
bandziorów Jabby. Ci odpowiedzieli ogniem, zmuszając mieszkańców oazy, aby rozpierzchli się w
poszukiwaniu kryjówek pod przewróconymi śmigaczami. Na pokładzie skiffu Mosep, krzycząc
głośno, schował się za plecami najbliższego Gamorreanina... który po chwili przygniótł go swoim
cielskiem, kiedy oberwał z blastera między oczy.
Utknąwszy na otwartej przestrzeni, Orrin złapał Annileen za rękę, usuwając ją z linii ognia.
Wpatrywała się w niego przez chwilę, niezdolna wykrztusić słowa, dopóki nie chwycił jej mocniej.
- Dzieciaki! W nogi! - zawołał do swoich potomków.
Zaskoczona Annie próbowała oswobodzić się z jego uścisku, ale Mullen złapał ją za drugie
ramię. Pośród kanonady prowadzonej przez oprychów Jabby Gaultowie zaczęli ją wlec do jej
zaparkowanego w pobliżu JG-8.
Krzyknęła, ale w całym tym zamieszaniu dosłyszeli ją tylko Waller i dwóch innych
osadników, kryjących się za pobliskim wrakiem.
Zeltron wystawił głowę zza śmigacza.
- Orrin, stój!
Gault wolną ręką wyszarpnął z kabury blaster i przystawił go Annileen do głowy.
- Wynosimy się stąd - warknął, ciągnąc ją w stronę śmigacza.
Veeka wrzuciła na przednie siedzenie pojazdu kilka blasterów i wskoczyła za stery.
- Nie przedrzemy się! - zawołała, wskazując piekło, które rozpętało się za ich plecami.
Orrin nie miał jednak zamiaru lecieć w tamtą stronę. Machnął ręką w stronę stromego
korytarza - skalnej ścieżki, którą wcześniej Ben podążył w głąb skalnego labiryntu.
- Tam! Szybko!
Ostrzeliwany przez ludzi Mosepa Waller mógł tylko patrzeć bezradnie, jak córka Orrina
kieruje JG-8 w stronę zapadliska. Śmigacz zawył potępieńczo, sprowadzony na drogę, do
pokonywania której nie został zaprojektowany. Obok niego przemknął zbłąkany strzał. Jedna z
płetw stabilizujących zawadziła o skalny występ i złamała się z trzaskiem... i tyle ich widzieli.
A’Yark, powiewając szatami, wbiegła na wyboistą ścieżkę.
- Do jaskiń! - krzyknęła, zaganiając starszych i zwierzęta do kryjówek. Dzieci i pokryte
łuskami massiffy zapiszczały głośno i rzuciły się pędem, porzuciwszy niedokończone posiłki i
przerwane zajęcia w pobliżu świętej studni.
Mały płaskowyż tworzył swego rodzaju plac, otoczony kamiennymi słupami i wyniesiony
jakiś kilometr powyżej podstawy. Przez większość dnia był pogrążony w cieniu, jednak teraz, w
pełnym słońcu, znajdował się na widoku. Na zachód i wschód otaczające go zawalone skały
graniczyły z górskim pasmem. Zazwyczaj Tuskenowie korzystali z zawalisk, szukając cienia i
schronienia - dziś były one ich ostatnią kryjówką. A’Yark wręczyła karabiny blasterowe
opiekunom, mającym za zadanie strzec dzieci. Nie miała pewności, że wiedzą, jak się nimi
posłużyć - zbyt długo zwlekała z poinstruowaniem ich, jak to się robi.
Od strony ścieżki na północy prowadzącej w dół przejścia, strzeżonej przez A’Yark i Bena,
dobiegł mechaniczny hałas. Śmigacz! - odgadła natychmiast. Ale... to przecież niemożliwe, żeby
ktoś prowadził tędy pojazd mechaniczny! Zdesperowana, rozejrzała się pospiesznie. Kilku jej
wojowników wciąż trwało na posterunkach w punktach obserwacyjnych, przyglądając się
wymianie ognia. Nie miała szans, żeby ich odwołać. Czas naglił.
Kiedy się odwróciła, zobaczyła Bena, biegnącego w stronę kryjówki z wierzgającym
Tuskeniątkiem pod każdą pachą. Trzymając w pogotowiu gaderffii, podbiegła do niego.
Kiedy już podał drugie dziecko ukrytej w rozpadlinie tuskeńskiej kobiecie, Kenobi obejrzał
się na południe, w stronę przerwy między skałami.
- Tamtędy? - zapytał.
- To zły teren - odparła A’Yark. - Za późno! Są tutaj! Szybko!
Wspólnie skryli się za granitowym osuwiskiem. Kiedy obejrzeli się za siebie, zobaczyli
czerwony śmigacz, pędzący ku nim od strony skalistego przesmyku na północy.
- Orrin - powiedział cicho Ben. - Nie zawróci...
A’Yark wyjrzała na zewnątrz. Uśmiechnięty nie był sam. Przednie siedzenia zajmowało
jego potomstwo, a on sam siedział z tyłu, trzymając na muszce kobietę, Annileen. Kilka sekund
później śmigacz zahamował niezgrabnie i zatrzymał się na wyboistym placyku, jakieś osiemdziesiąt
metrów od nich. Dzieci Orrina wysiadły i rozejrzały się czujnie dookoła.
Wojowniczka w milczeniu odłożyła gaderffii. Za jej plecami leżała strzelba i A’Yark
sięgnęła po nią, jednak Ben dotknął jej ukrytej w rękawiczce dłoni.
- Nie możesz! - powstrzymał ją. - Mają Annileen!
- Ona się nie liczy - odszepnęła A’Yark.
- To ja o tym decyduję.
A’Yark pokręciła głową. To było szaleństwo! Ludzkie potomstwo sięgnęło po broń. Czy
wkrótce zjawią się za nimi inni?
Przytrzymywana przez Orrina Annileen krzyknęła:
- Ben! Jeśli tam jesteś, nie wychodź!
A’Yark nie słyszała, co powiedzieli do kobiety jej strażnicy, ale było jasne, że nie
zamierzają zrobić nic, żeby powstrzymać ją przed wołaniem.
- Chcą mnie wywabić - mruknął Ben. Sięgnął do ukrytego za pazuchą miecza świetlnego,
ale szybko cofnął dłoń. - Nie mogę narażać jej na niebezpieczeństwo.
- W takim razie atakuję. - A’Yark chwyciła Bena za rękę. - Ty też. Masz obowiązek.
- Nie martw się. - Kenobi obejrzał się za siebie, na ukrytą pod nawisem trójkę dzieci. -
Powiedziałem ci, że ochronię twój lud, jeśli Orrin...
- Nie to. - A’Yark spojrzała na niego taksująco. Czy naprawdę nie wiedział tego, o czym
wiedzieli wszyscy Tuskenowie?
- Orringault pokazać swoją prawdziwą twarz - powiedziała cicho, ale nagląco. - Zabijesz go
teraz albo on cię prześladować już zawsze! - Wskazała na słońca. - Tak jak gonić za sobą
niebiańscy bracia.
Ben przyglądał się jej w pełnym napięcia milczeniu.
- Czy... czy to kolejna legenda?
- Tak, to legenda - podkreśliła dobitnie i patrzyła, jak w myśli rozważa jej słowa. Po chwili
pokręcił głową.
- Nie zostawię tak tego. Ale nie mogę też narażać Annileen. - Spojrzał w lewo, gdzie o
zachodnie zbocze opierało się rumowisko skał. - Zostań tutaj - poprosił, przykucając za występem. -
Mam pomysł.
ROZDZIAŁ 44
Orrin rozejrzał się dookoła; wszystko było tu wyprane z kolorów - jedynym barwnym
akcentem był ich śmigacz, jednak teraz nawet on utracił swój blask, skryty pod grubą warstwą pyłu.
Veeka klęczała obok pojazdu, oceniając stan pokancerowanego podczas szalonej jazdy podwozia.
- Odpali? - zapytał ją ojciec, nie wypuszczając z uścisku Annileen.
Dziewczyna pokręciła głową.
- Straciliśmy stabilizatory - wyjaśniła. - Możesz spróbować go prowadzić, jeżeli jest ci
wszystko jedno, dokąd poleci.
- I tak nie mamy dokąd lecieć! - poskarżył się płaczliwie Mullen, rozglądając się z obawą po
porzuconym obozowisku. - Jak w ogóle można żyć w takich warunkach?
- Nie nazwałbym tego życiem. - Orrin parsknął pogardliwie i pchnął Annileen w stronę
syna. - Przytrzymaj no ją. - Obrzucił uważnym wzrokiem podstawy otaczających ich kamiennych
słupów. Wreszcie podjął decyzję, poklepał się po kamizelce i sprawdził, czy ma w kaburze blaster.
- Veeka, zostaw śmigacz i rozglądaj się w poszukiwaniu snajperów. Mam pewien pomysł. -
Ostrożnie przeszedł przez rumowisko do środka placyku. Znajdowała się tam studnia - zwykła
dziura w ziemi, otoczona powgniatanymi, blaszanym dzbankami. Obrócił się dookoła. - Kenobi! -
krzyknął, jednak odpowiedziało mu tylko echo... i głos Annileen:
- On jest dla ciebie za sprytny!
Gault obejrzał się na nią i skrzywił gniewnie.
- Zamknij się! - Skupił z powrotem całą uwagę na obrzeżach placyku. Coś się tam poruszało
- i to po obu stronach naraz. Słyszał wyraźnie. Ale jak tylko spojrzał w którymś kierunku, wszystko
zamierało.
Nie jest dobrze, pomyślał ponuro. Obejrzał się znów przez ramię na prześwit, którym tu
dotarli. Żałował, że nie wie, co się teraz dzieje na dole. Czy gdyby wrócili z ciałem Kenobiego i
zwalili całą winę na tego starego głupca, ktoś by im uwierzył? A może, aby umknąć przed
samosądem, musieliby się przeprowadzić gdzieś daleko - może nawet aż za tereny Jundlandii?
Krążył wokół studni, kopiąc ze złością dziurawe dzbanki.
Nagle zza jednej ze skał wyskoczył na plac najeżony kolcami, długi na pół metra jaszczur.
Massiff! Ciemnooki, o potężnej szczęce, ruszył prosto na Orrina... który szybko wycelował i
wypalił. Trafione promieniem pomarańczowej energii zwierzę zaskrzeczało i padło bez życia na
ziemię.
Orrin obejrzał się na Mullena i Veekę.
- Dzięki za czujność - warknął oschle.
- Spodziewaliśmy się grubszej zwierzyny - obruszył się Mullen. Jedną rękę zaciskał na
ramieniu Annileen, a w drugiej trzymał blaster i rozglądał się nieustannie dookoła.
Gault zerknął na dymiące truchło i do głowy przyszła mu pewna myśl. Upewniwszy się, że
w razie czego dzieci będą go osłaniały, schował broń do kabury i podszedł do krwawiących zwłok
massiffa. Podniósł je z ziemi.
- Przydałoby się tu trochę posprzątać - powiedział głośno, wrócił do studni i wyciągnął
ostentacyjnie rękę z jaszczurem nad jej brzegiem.
- Leć, mój...
- Nie! - rozległ się głos Bena.
Orrin podniósł massiffa nieco wyżej i rozejrzał się po okolicy.
- A co? - zawołał zaczepnie. - Nie chcesz, żebym zatruł studnię twoich koleżków?
- Mówiłem do A’Yark - zagrzmiał głos Kenobiego. - Tej, którą nazywałeś Jednookim.
Chciała cię zastrzelić, a wówczas mógłbyś przypadkiem upuścić zwierzę.
Farmer usłyszał dobiegający z bliska odgłos przeładowywania broni. A więc Tuskenowie
słuchali Kenobiego...
- Cieszę się, że zwróciłem wreszcie na siebie twoją uwagę - parsknął.
- Zawróć - powtórzył znowu Ben.
Tym razem Orrin mógłby przysiąc, że głos dobiegał z lasu skalnych iglic na zachodzie.
- Nie mam ochoty zawracać - odburknął, wrzucając do dziury w ziemi truchło zwierzęcia.
Zanim spadło z głuchym łoskotem na dno, odbiło się dwukrotnie od ścian. Studnia była wyschnięta.
Gault powiódł wokół wzrokiem. Nikt do niego nie strzelał. Benowi zależało, żeby Annileen
wyszła z tego cało, a Tuskenowie byli mu posłuszni. Ale Kenobi mógł w każdej chwili zmienić
zdanie, a Orrin nie zamierzał pozwolić, żeby poszczuł na niego Piaskuchów.
Sięgnął po broń i ostrożnie zaczął się skradać do szczeliny między skałami na zachodzie.
Zerknął przez ramię na Mullena i Veekę i bezgłośnie rozkazał: czekajcie na mnie!
A potem wszedł między megality. Naturalna formacja była jedną z dziwniejszych, jakie
widział na Tatooine - całkiem jakby natura chciała stworzyć pełen zaułków labirynt. Między
iglicami, wznoszącymi się tak wysoko, że momentami zasłaniały nawet stojące w zenicie słońca,
hulały górskie wiatry. Było tu mnóstwo miejsc idealnych na kryjówki, jednak znalezienie takiego,
które gwarantowałoby dobrą linię strzału, graniczyłoby z cudem.
- Wiem, że tu jesteś, Kenobi! - krzyknął.
- Zawróć! - zagrzmiał wśród skał głos Bena, teraz bliżej niż poprzednio.
Orrin błyskawicznie obrócił się i wystrzelił. Promień energii trafił w podstawę jednej z iglic,
zostawiając w niej dymiący krater.
Farmer szedł dalej przed siebie. Słyszał dobiegające z różnych kierunków odgłosy - kroki,
szybkie i ciche. Wystrzelił jeszcze raz, tym razem w głąb pobliskiego korytarza.
Nic. Jego uszu dobiegł niosący się z oddali płacz tuskeńskiego dziecka.
- Dość tych gierek, Kenobi! - warknął, zniecierpliwiony.
- Owszem, dość - potwierdził Ben. Jego głos dolatywał teraz z jeszcze innej strony. -
Dlatego powinieneś zawrócić.
- Nie! - Orrin czuł, że pieką go oczy. Lewą ręką wyciągnął z kabury drugi blaster, podniósł
obydwa i zaczął strzelać. Oddawał salwę za salwą, we wszystkich kierunkach naraz. Poprzez
unoszący się z ziemi pył dostrzegł jakiś ruch. Potrzebował tylko jednego szczęśliwego strzału -
tylko jednego!
Od strony skalnego labiryntu niosło się echo wystrzałów.
- Ben, uważaj! - zawołała znowu Annileen.
Ośmielony nieobecnością ojca Mullen pchnął ją mocno; kobieta zatoczyła się na rumowisko
i upadła. Kiedy podniosła głowę, zobaczyła, że chłopak celuje do niej z blastera.
- Nigdy was nie lubiłem... zadzierających nosa Calwellów! - wypluł z pogardą, idąc w jej
stronę. Jedna z powiek drgała mu nerwowo.
Trzymająca karabin w pogotowiu Veeka łypnęła na brata.
- Tata nie pozwolił nam jej zabijać.
- A jest nam jeszcze do czegoś potrzebna? - spytał zaczepnie Mullen.
- Nie wiem, czy w ogóle kiedykolwiek była - parsknęła jego siostra.
- Obchodzi cię, co się z nią stanie?
- Niekoniecznie.
Orrin szedł przed siebie, nie przestając strzelać. Rozłożył szeroko ręce i posyłał serię za
serią w kierunku kamiennych nisz, a potem także przed siebie i za siebie. Słyszał dobiegające ze
skalnych zaułków krzyki - żałosne zawodzenie przerażonych tuskeńskich dzieci. Cóż, to był miły
dodatek. Gault przelewał w szaloną kanonadę całą frustrację, jaka nagromadziła się w nim przez
ostatnie miesiące, wszystkie zmartwienia ostatnich dni.
- Pokaż się! - zażądał.
Gdzieś z góry dobiegł głuchy trzask. Orrin odruchowo skierował w to miejsce lufę blastera.
Wcześniej Kenobi już raz próbował go zwieść, ale teraz mu się to nie uda.
Tyle że skalne filary były zbyt wysokie, żeby ktokolwiek zdołał się na któryś wspiąć,
zorientował się po chwili, i wówczas usłyszał następny przyprawiający o mdłości trzask. Chwilę
później spiczasta skała, balansująca od eonów na szczycie góry, osunęła się i zaczęła opadać w jego
stronę.
Uskoczył ułamek sekundy przed tym, jak potężny kawał skały uderzył w ziemię w miejscu,
gdzie jeszcze przed chwilą stał. W kamiennej ścianie nad nim pojawiła się szczelina, a zaraz potem
następna. Orrin, spanikowany, zerkał na lewo i prawo, przypatrując się z niedowierzaniem długim
szeregom kamiennych kolumn. To nie było trzęsienie ziemi spowodowane przez stado
znarowionych banth. To było coś innego - coś nieprawdopodobnego, całkiem jakby na skały
napierała jakaś niewidzialna siła!
Puścił się pędem przed siebie; wciąż trzymając w obu dłoniach blastery, jednak teraz starał
się osłonić nimi twarz przed chmurą pyłu i odłamków. Z góry spadał na niego deszcz kamieni, a
nawet większych szczątków skał.
Zakasłał, kiedy kamienny grad uderzył go w plecy. Koło głowy przeleciał mu kawał skały, a
potem następny - roztrzaskując się na ziemi tuż za nim.
- Co to ma znaczyć? - wrzasnął, a kiedy podniósł wzrok, dostrzegł kątem oka jakiś cień.
Gdzieś z zachodu dobiegł przeciągły grzmot. Mullen zerknął na siostrę.
- Co, do licha, się tam dzie... - Zanim jednak zdążył dokończyć, Annileen cisnęła mu w
twarz garść piasku. Oślepiony, zatoczył się, a wtedy kobieta złapała go za kostkę, pociągnęła do
siebie i mocno ugryzła w nogę.
Na dźwięk potępieńczego wycia brata Veeka wzięła ją na muszkę. Wystrzeliła, ale z
powodu odniesionej rany ramię poszło w bok i chybiła. Gnana zwierzęcym instynktem Annileen
zanurkowała w stronę nóg Mullena, podcinając go i przewracając na ziemię. Próbowała z nim
walczyć, żeby nie dać Veece szansy na strzelenie do niej drugi raz, ale podrostek był zbyt silny.
Przyszpilił ją do ziemi i wycelował jej z blastera w twarz.
I wówczas Veeka krzyknęła przeraźliwie.
A’Yark wybiegła ze swojej kryjówki na zachodzie, wydając z siebie tuskeński okrzyk
wojenny. Zanim Veeka zdążyła podnieść do strzału swój karabin, gaderffii tuskeńskiej wojowniczki
wytrąciło jej go z rąk. Drugim ciosem ostry koniec broni wbił się w bok Veeki.
Ranna dziewczyna otoczyła ramionami żebra i spróbowała się odczołgać od atakującej
Tuskenki. Tymczasem A’Yark jakby o niej zapomniała; przeskoczyła nad jej głową ku Annileen i
Mullenowi. Zaskoczony chłopak podniósł blaster, żeby wycelować w napastniczkę... a wtedy
Annileen z całej siły odepchnęła go w bok. Strzał z jego blastera przeleciał tuż obok głowy A’Yark,
ale Tuskenka nie zaprzestała ataku. Zamachnęła się i wbiła czubek broni głęboko w podbrzusze
Mullena. Annileen wycofała się, patrząc z przerażeniem, jak A’Yark podnosi i opuszcza końcówkę
gaderffii raz za razem, zanurzając ją głęboko w ciało chłopca.
- Osadnicy zabijać - warknęła w basicu. - Osadnicy ginąć!
Otoczony chmurą pyłu Orrin próbował odczołgać się od sterty gruzu. Każdy ruch sprawiał
mu ból. Kiedy usłyszał krzyk Veeki, wstał... i poczuł, że kości w jego lewej nodze ocierają się o
siebie.
Upadł na ziemię - wprost pod stopy Bena Kenobiego.
Skryta w cieniu, zakapturzona postać przyklękła obok rannego farmera.
- Ostrzegałem cię - powiedział Ben. - Prosiłem, żebyś zawrócił.
Z daleka dobiegł przepełniony bólem wrzask Mullena. Ben podniósł wzrok, ale pokręcił
tylko smutno głową. Cokolwiek się tam działo, pomyślał Orrin, Ben wydawał się zadowolony, że
Annileen jest bezpieczna. Nie wyglądało na to, żeby mu się dokądś spieszyło.
Gault splunął w bok pylistą śliną.
- Nie mogłem... zawrócić. Ludzie Jabby...
Ben ponownie pokręcił głową.
- Nie to miałem na myśli. To twój strach doprowadził do tego wszystkiego. Strach przed
utratą tego, co posiadasz. Sprowadził cię na ścieżkę cierpienia.
Kenobi obejrzał się za siebie. Leżący na ziemi Orrin zobaczył, że zza jednego z kamiennych
filarów wygląda przestraszone tuskeńskie dziecko i zamiera, wpatrzone w nich ze zdziwieniem.
Ben uśmiechnął się pokrzepiająco do małej postaci w masce i zaraz przeniósł znowu wzrok na
Gaulta.
- Wiem, dokąd zaprowadzi cię ta ścieżka - podjął. - Jednak jest jeszcze czas na zmianę...
pod warunkiem, że teraz zawrócisz. I weźmiesz na siebie odpowiedzialność za to, co zrobiłeś. Nie
wyrównasz pewnie dzięki temu rachunków z Tuskenami, ale to będzie twój pierwszy krok w
kierunku wyzwolenia.
Orrin usiadł i zamrugał, starając się usunąć spod powiek drobinki piasku.
- Wszystko stracę.
Ben westchnął głęboko.
- Czasami, aby odnaleźć właściwą drogę, musimy najpierw wszystko utracić. - Zaczął
wstawać, ale nagle zatrzymał się i rozejrzał, zaniepokojony. Na zachodzie jeden z monolitów, na
szczycie którego balansowała trójkątna skała, poddał się i ustąpił pod własnym ciężarem. Wielki
głaz runął w dół, a Tuskeniątko rzuciło się w stronę Bena, szukając schronienia. Za moment na
ziemię opadł grad skruszonych kamieni.
Orrin słyszał dobiegające z wnętrza labiryntu zawodzenie następnych tuskeńskich dzieci,
podczas gdy wokół ziemię bombardowały głazy. Jego uwagę przyciągnęła jednak reakcja Bena.
Kenobi wydawał się zupełnie nie przejmować tym, co się wydarzyło wcześniej - całkiem jakby to
on wszystko zaplanował. Teraz jednak, otaczając ochronnym gestem przerażonego małego
Tuskena, wydawał się zdziwiony i zdenerwowany.
- Coś jest nie tak - powiedział cicho, ledwie słyszalnym głosem. - To już nie moja sprawka...
A’Yark raz za razem opuszczała gaderffii. Próbując podźwignąć się z ziemi, Annileen
zobaczyła przycupniętą w pobliżu Veekę. Córka Orrina z poszarzałą twarzą, przyglądała się
bezsilnie, jak jej brat walczy, dygocze, aż wreszcie nieruchomieje pod ciosami A’Yark... a potem
odwróciła się i uciekła w stronę północnego przesmyku i ścieżki prowadzącej w dół wzgórza.
Tuskenka podniosła zakrwawioną broń i obejrzała się w ślad za Veeką, zanim jednak
zdążyła puścić się w pościg, z kryjówek zaczęły wybiegać tuskeńskie dzieci, przerażone rumorem
w kamiennym lesie na zachodzie. Otoczyły ją wianuszkiem, odgradzając od Annileen.
Kobieta wycofała się, zamierzając iść w ślady córki Gaulta, ale zatrzymał ją okrzyk A’Yark:
- Ben!
Zaskoczona, obejrzała się za siebie. Z dziećmi uczepionymi jej szat Tuskenka opuściła broń
i spojrzała na zachód. Nad skałami wznosiła się chmura szarego pyłu. A’Yark, jeszcze przed chwilą
ogarnięta krwawym szałem, teraz zamarła bez ruchu. Powiedziała coś do dzieci we własnym
języku, po czym spojrzała na Annileen i powtórzyła w basicu:
- Patrzeć, Ann-uh-leen. Patrzeć. Ben!
Annileen gapiła się, oszołomiona, na chmurę pyłu. Wiedziała, że znajduje się w samym
sercu terytorium Tuskenów i że mogłaby umknąć w ślad za Veeką ku bezpiecznej przystani, pod
skrzydła oddziału farmerskiej straży obywatelskiej. Ale Ben był wciąż tutaj, tak samo jak Orrin - a
do tego działo się coś, czego nie pojmowała.
- Czy to lawina? - zapytała, przyglądając się, jak chmura pyłu wznosi się coraz wyżej. - Czy
Ben ma kłopoty?
- Żadne kłopoty - odparła cicho A’Yark. Skinęła z zadowoleniem głową i zapatrzyła się
znów na zachód. - Żadna lawina. Miałam rację.
Annileen rozważyła znów w myśli plan ucieczki, ale zauważyła, że tuskeńskie dzieci
zaczynają między sobą trajkotać i ciągnąć A’Yark za rąbek szaty. Wojowniczka odpowiedziała im
szczekliwie, wyraźnie zaniepokojona informacjami przekazywanymi jej przez podekscytowanych
malców. Chwilę później z zachodu dał się słyszeć kolejny grzmot, od którego okoliczne skalne
słupy aż zadrżały.
- A to nie są kłopoty? - zapytała Annileen. Otoczona rozemocjonowanymi dzieciakami
wojowniczka nie wydawała się już taka groźna.
- To są kłopoty - potwierdziła A’Yark.
Kolejny dźwięk z zachodu zmroził Annileen krew w żyłach:
- Ayooooo-i-i-III!
Annileen Calwell słyszała go już wiele razy i natychmiast zrozumiała, że to nie nagranie.
- Smok krayt - wyszeptała.
- Obudzony przez głosy - przyznała A’Yark. Spróbowała podnieść dwójkę dzieci, nie
wypuszczając jednocześnie z rąk zakrwawionego gaderffii. Od strony zachodnich słupów wbiegały
na placyk kolejne brzdące. - Muszę ukryć uliah - wyjaśniła.
Wiedziona impulsem, Annileen podeszła do niej i sięgnęła po ukrytą w rękawiczce rączkę
małego Tuskena.
- Pomogę ci.
ROZDZIAŁ 45
Orrin patrzył, wstrząśnięty, jak wprost na niego, spośród kamiennych filarów szarżuje
potwór. Zbyt wielki, żeby zmieścić się w przejściu między megalitami, potężny gad torował sobie
między nimi drogę niczym czołg, krusząc je i miażdżąc. Ciężkie głazy odbijały się od grubej skóry
czworonożnego stworzenia, nie robiąc mu najmniejszej krzywdy.
To był kanionowy krayt, większy od wszystkich, o których Orrin dotychczas słyszał. Miał
jakieś... pięćdziesiąt metrów? Sześćdziesiąt? Farmer nie był pewien. Przerażony, zaczął się
rozglądać w poszukiwaniu swoich blasterów. Jeden leżał kawałek dalej, roztrzaskany przez skalny
okruch. Gdzie jest drugi? Czy w ogóle taka broń na coś mu się teraz przyda?
- Kenobi! - wrzasnął. - Pomóż mi!
Zaskoczony pojawieniem się nowego przeciwnika Ben obejrzał się na Orrina, ale z
kryjówek wybiegło akurat jeszcze kilkoro rozwrzeszczanych tuskeńskich bachorów i Kenobi skupił
całą uwagę na nich.
- Szybko! - zawołał, wskazując na wschód. - Tam!
- Zostaw je! - Orrin znów próbował zwrócić jego uwagę na siebie, ale szybko się
zorientował, że jest za późno. Krayt dojrzał ich już poprzez chmurę pyłu i rzucił się w ich stronę,
gładko manewrując między skałami; jego złote oczy lśniły gniewnie.
Na cel obrał sobie najpierw Bena i tuskeński pomiot, plując w ich stronę silnym ogonem.
Zmartwiały ze strachu Gault zasłonił odruchowo twarz dłońmi. Przez rozcapierzone palce widział,
jak Kenobi nurkuje szybko w bok, przewracając dziecko na ziemię. Iglica, w którą trafił ogon
smoka, złamała się w pół i jej górna część zaczęła szybko opadać w stronę rozpłaszczonych u jej
podstawy mężczyzny i malca. Ben wstał - jak sądził Orrin, żeby złapać dziecko i umknąć... - ale
zamiast tego Kenobi wyrzucił w górę ramiona. Skalne szczątki zawisły w powietrzu, całkiem jakby
utrzymywane w miejscu jakimś niewidzialnym polem. Farmer patrzył na tę scenę, zdjęty grozą... a
potem przyjrzał się z niedowierzaniem Benowi. Jego twarz była napięta z wysiłku, ale zacisnął zęby
i wyrzucił ramiona jeszcze wyżej. Pół tony lewitującej skały opadło z dala od rozciągniętego na
ziemi tuskeńskiego dziecka, nie robiąc mu najmniejszej krzywdy.
Orrin wytrzeszczył zdumione oczy. I wtedy krayt rzucił się naprzód... a Ben trzymał teraz w
ręku jakąś broń, emitującą snop niebieskiej energii. Miecz świetlny!
Skoczywszy bestii na spotkanie, Kenobi chlasnął energetyczną klingą. Ostrze miecza trafiło
w wyszczerzone zęby krayta, przecinając kilka z nich. Zaskoczony smok cofnął się, a tuskeńskie
dziecko przypadło do boku Orrina; farmer był zbyt przerażony, żeby je odpędzić. Ben wciąż był w
ruchu - wskoczył zwinnie na skałę sterczącą po lewej stronie smoka, odciągając jego uwagę od
farmera wilgoci i małego Tuskena.
Miażdżąc skały na pył, bestia szarpnęła się gwałtownie i uderzyła rogatą głową w złamany
filar, na którym balansował jej przeciwnik... jednak Orrin spostrzegł, że Kenobiego już tam nie ma.
Nie wypuszczając z dłoni miecza świetlnego, saltem przeskoczył na zad stworzenia i ciął mieczem,
celując w jedną z jego grubych płetw grzbietowych.
Wyglądało na to, że tylko bardziej rozwścieczył smoka. Krayt rzucił się naprzód, po drodze
krusząc kolejne kolumny. Spomiędzy kładących się pokotem skał wyprysnął tuskeński wojownik z
dzieckiem w objęciach. Na widok ogromnej bestii zamarł bez ruchu.
Ale Ben biegł już na pomoc. Wolną ręką machnął przed siebie... i tuskeńską dwójka wzbiła
się nagle w powietrze, ciśnięta z dala od rozwścieczonego stworzenia. Zaskoczony smok zatrzymał
się w pół ruchu i wydał z siebie głośny, basowy skrzek - taki sam dźwięk, jaki słychać było tyle
razy w oazie, pomyślał nieprzytomnie Orrin. Tuskeńskie dziecko u jego boku ukryło zamaskowaną
buzię pod jego ramieniem. Tym razem odepchnął je od siebie. Tymczasem szalony Ben dopadł do
smoka w przecince powstałej pośród połamanych kolumn. Gault przestał myśleć o ucieczce -
musiał to zobaczyć.
Świadom już niebezpieczeństwa, jakie stanowiła broń ludzkiego przeciwnika, krayt
odwrócił się i chlasnął znowu masywnym, najeżonym kolcami ogonem. Ben przeskoczył nad nim
za pierwszym razem, zanurkował za drugim, a kiedy stworzenie machnęło ogonem po raz trzeci,
ciął w niego mieczem. Czwartego ciosu nie było - krayt zawył gniewnie i cofnął się.
Orrin przyglądał się walce z mieszaniną fascynacji i strachu. Połamane skalne filary
otaczały walczących, tworząc coś w rodzaju prowizorycznej areny - tyle tylko, że było na niej
zdecydowanie zbyt mało miejsca. I właśnie to przyczyni się pewnie w końcu do zguby Bena,
pomyślał ze złośliwą satysfakcją Gault. Wyglądało na to, że smok krayt także zdaje sobie z tego
sprawę. Spowolniony raną ogona potwór obrał nową taktykę: postanowił przygnieść przeciwnika
swoim ciężarem. Pochyliwszy głowę w stronę uzbrojonego w miecz wroga, zwierzę zwinęło
cielsko i otoczyło nim Kenobiego, który, nie mając gdzie uskoczyć, zniknął w zacieśniających się
nieubłaganie splotach. Pękł filar, a potem jeszcze jeden - iglice przewracały się i roztrzaskiwały
niczym zrzucane ze stołu butelki. Krayta zasypał deszcz szczątków, ale zwierzę się nie przejęło,
znikając w chmurze pyłu. Po Benie nie było śladu.
Chwilę później smok znowu się pojawił, szarżując z pylistej mgły prosto na Orrina i
tuskeńskiego malca. Farmer wrzasnął, a zwierzę... odpowiedziało mu okrzykiem, zatrzymując się
kilka metrów od nich. Odwróciło łeb do tyłu i zakłapało podobną do dzioba paszczą w kierunku
łopatek - a Gault zaraz zrozumiał, dlaczego. Na zębatym grzbiecie bestii stał rozczochrany Ben w
podartej, brudnej tunice. Jakimś cudem zdołał się wyrwać z morderczego uścisku smoka. Udało mu
się go dosiąść - i nie traktował swojego wierzchowca pobłażliwie. Raz za razem smagał boki
stworzenia klingą miecza świetlnego - i to właśnie z tego powodu bestia się zatrzymała, dotarło
wreszcie do farmera.
Był to jednocześnie początek jej końca. Skacząc zwinnie po łuskowatym grzbiecie, Ben
dotarł do szyi monstrum. Znalazłszy słaby punkt w smoczym pancerzu, wbił w niego niebieską
klingę. Krayt zaskrzeczał - znacznie głośniej niż nagranie z alarmu Orrina - a potem zadygotał
gwałtownie, zmuszając Bena do walki o utrzymanie równowagi. Jakimś cudem udało mu się nie
spaść z grzbietu bestii, a kiedy ustabilizował pozycję, zanurzył ostrze miecza w jej cielsku jeszcze
raz: tym razem w czaszce, przeszywając prymitywny mózg istoty.
Gdy smok wyzionął ducha, jego głowa opadła na ziemię zaledwie kilka metrów od kryjówki
Orrina i tuskeńskiego dziecka.
Jak zahipnotyzowany, Gault przyglądał się monstrualnym zwłokom. Z paszczy smoka
wysunął się obrzydliwy, czarny jęzor. Mały Tusken, kulący się w pobliżu farmera, wytrzeszczył
oczy na smoka, obejrzał się ostatni raz na Orrina i uciekł bez słowa.
Pogromca zeskoczył z grzbietu stwora i patrzył w milczeniu na masywne cielsko, leżące bez
ruchu. Orrin zauważył, że Ben, początkowo zadowolony, szybko przybrał ponurą minę, jakby
właśnie dotarło do niego, że się zdemaskował.
- J... jesteś Jedi! - zawołał Gault.
Ben nie odpowiedział. Stał ze zwieszonymi ramionami i opuszczonym mieczem.
Myśli Orrina pędziły jak oszalałe. Przypomniał sobie holowiadomości, które oglądał w
Anchorhead - było tam o jakimś zamachu stanu, wymierzonym w Republikę, którego podobno
dopuścili się Jedi. Nie wiedział o nich zbyt wiele. Właściwie to nigdy nie rozumiał, dlaczego
Republika pokłada zaufanie w grupie, której ani nie potrafi kontrolować, ani do końca nie rozumie.
To nie było zbyt mądre. W pewnym momencie coś musiało widocznie pójść nie tak, bo wszyscy
Jedi zostali eksterminowani, a Republikę zastąpiło Imperium.
- To właśnie dlatego tu jesteś! - domyślił się Orrin, przytrzymując się skalnej ściany i
próbując wstać. - Dlatego się ukrywasz! Szukają cię! Wszyscy!
Ben wciąż patrzył bez słowa na zwłoki krayta. Gault zdał sobie sprawę, że Kenobi jeszcze
nie wyłączył broni, i dotarło do niego, że nadal jest w niebezpieczeństwie. Ten człowiek dopiero co
zabił smoka krayt - a on odkrył jego tajemnicę, uprzytomnił sobie ze zgrozą.
Spróbował podźwignąć się na nogi, wspierając się o kamienny filar.
- Zabijesz mnie? - zapytał Kenobi obejrzał się na niego obojętnie.
- Jeszcze nie zdecydowałem, co zrobię - odparł.
- Nie zdecydowałeś?!
Na wargach Bena pojawił się blady uśmiech.
- Nie lubię zabijać, żeby uciszać. Ale ty chyba tak, co?
Orrin kuśtykał i opierając się o głazy, próbował dotrzeć do środka placyku. Stojący za jego
plecami Ben westchnął i ruszył za nim. Powoli, jak zarejestrował Gault. Po drodze wyłączył swój
miecz świetlny i schował go z powrotem za pazuchę.
Nie zabije mnie! - pomyślał z ulgą Orrin, walcząc z bólem. A tuż za tą myślą nadeszła
kolejna, triumfalna: mam teraz kartę przetargową!
Odleci stąd i odwiedzi to jakieś Imperium - a wtedy znowu stanie się kimś ważnym! Znowu
będzie miał coś do przehandlowania: miejsce kryjówki Bena Kenobiego. Niech szlag trafi całą
Tatooine - chrzanić to wszystko! Z trudem wyszedł z cienia w światło bliźniaczych słońc.
Nigdzie nie widział Annileen. Nie było też śladu po Veece, ale rozpoznał ciało Mullena,
rozciągnięte na ziemi w pobliżu JG-8. Nad chłopcem stał samotny massiff... posilając się jego
wnętrznościami.
Z sercem w gardle Orrin dokuśtykał bliżej. Nasyciwszy się, massiff odszedł. Gault dotarł do
syna i zwalił się ze szlochem na ziemię obok zmasakrowanych zwłok. Mullen zginął z rąk
Tuskenów, całkiem jak jego młodszy brat, bliźniak Veeki.
No właśnie. Gdzie się podziała jego córka? Zmrużył oczy i zobaczył na piasku zakrwawione
ślady stóp, prowadzące ku północnemu przesmykowi. Czy to krew Veeki, czy może Annileen? Czy
to możliwe, żeby jego córka Veeka umknęła na dół, do oddziału straży obywatelskiej? Cóż, jeśli
tak, to nie było już dla niej ratunku - równie dobrze mogliby ją dorwać Tuskenowie.
Ben zatrzymał się w pobliżu, zachowując pełen szacunku dystans. Orrin podniósł na niego
wzrok znad pokrwawionych zwłok syna. Czyżby Kenobi oczekiwał od niego skruchy? Po tym
wszystkim? W takim momencie?
- Powiem im! - warknął gniewnie. - Powiem wszystko Imperium! A oni cię zniszczą!
Ben splótł dłonie i wbił wzrok w ziemię.
Orrin z trudem podźwignął się znów na nogi.
- Słyszysz, co mówię, Jedi? Imperium cię zniszczy... ciebie i wszystko, co kochasz!
Kenobi pokręcił głową.
- Już to zrobili.
Farmer zignorował jego słowa i powlókł się w stronę uszkodzonego śmigacza.
- Lepiej mnie zabij, póki masz okazję. Mówię poważnie! - warknął. Powoli, krzywiąc się,
wsiadł do pojazdu. - Zrobię to, Kenobi!
- Nie zrobisz - odrzekł spokojnie Ben. - Widziałem twoją przyszłość. Wątpię, żebyś pożył
dość długo.
- Przez ciebie!
- Przez siebie samego - sprostował Kenobi. - Dlatego, że nie zawróciłeś. - Odwrócił się i
ruszył w swoją stronę.
Orrin wpatrywał się w niego bez słowa. Chwilę później aktywował napęd JG-8 i silnik
maszyny zawył potępieńczo. Nie mógł zawrócić, skoro tam, na dole czekał na niego oddział straży i
bandziory Jabby. O, nie - musi lecieć przed siebie, przez przesmyk, na północ, dokądkolwiek go ta
droga zaprowadzi. Jeżeli Veeka żyje, znajdzie ją - nieważne, jak i kiedy.
Ben wciąż stał i przyglądał się biernie, jak pojazd posuwa się po kilka metrów naprzód
urywanymi szarpnięciami, a potem przystaje. Orrin walczył z kontrolkami, wściekle uderzając
pięścią w tablicę rozdzielczą.
- Ruszaj, niech cię szlag!
Kiedy już dzieci były bezpieczne w swoich kryjówkach, Annileen wyszła na placyk z
wąskiej szczeliny na wschodzie. Wizyta w obozowisku Tuskenów była sama w sobie wystarczająco
emocjonującym przeżyciem, ale na widok pędzącego w jej stronę Orrina w pokancerowanym JG-8
mało brakowało, a wróciłaby do obozu.
Po chwili dotarło jednak do Annileen, że Gault wcale nie leci po nią; kierował się ku
południowemu wyjściu ze skalnego labiryntu. Wyglądał jeszcze gorzej niż pojazd, za którego
sterami zasiadał - włosy miał pokryte warstwą pyłu, a twarz pokrwawioną. Wydawało się, że w
ogóle nie zwraca na nią uwagi. Kiedy obejrzała się przez ramię, zobaczyła Bena, stojącego jakieś
piętnaście metrów dalej - nic nie wskazywało na to, żeby szykował się do pościgu za Gaultem.
Orrin zauważył ją chyba w ostatniej chwili, kiedy uszkodzony śmigacz znowu się zatrzymał.
Annileen ledwie rozpoznawała w nim człowieka, którego kiedyś znała, może z wyjątkiem
krzywego uśmieszku, który pojawił się na jego twarzy na jej widok. Jego słowa ociekały jadem;
rozkoszował się brzmieniem każdego z nich.
- Ben cię okłamał - wycedził ze złośliwą satysfakcją.
Annileen wzruszyła tylko ramionami.
- Ty także mnie okłamywałeś. Cały czas - odparła obojętnie.
Orrin parsknął drwiąco, jednak zanim zdołał cokolwiek odpowiedzieć, z zachodniej części
labiryntu wyszła Jednooka z gaderffii w dłoni. Tuskenka i farmer przez chwilę mierzyli się w
milczeniu wzrokiem, aż wreszcie Orrin wcisnął gaz do dechy.
Czerwony JG-8 jakby całkiem zapomniał o swojej wcześniejszej niechęci do współpracy, bo
odpalił natychmiast i ruszył z miejsca, szybko nabierając rozpędu. A’Yark stała bez ruchu, podczas
gdy Orrin pędził prosto na nią - aż do ostatniej chwili. Wówczas cisnęła swoim gaderffii w stronę
pojazdu. Ciężka broń poszybowała w powietrzu, uderzając z impetem w owiewkę.
Na Gaulta spadł deszcz szklanych odłamków. Już drugi raz owiewka jego śmigacza została
zgruchotana przez kogoś, kogo rozwścieczył. Mimo to maszyna parła dalej. Uderzyła z pełną mocą
w tuskeńską wojowniczkę i powlokła ją ze sobą ku południowemu przesmykowi.
Annileen puściła się pędem za nimi. Orrin nic nie widział przez spękaną szybę, ale i tak
przyspieszył. Gdy Annileen wreszcie wyhamowała, zobaczyła, że pojazd nie zmieścił się w wąską
ścieżkę dla banth, która prowadziła w dół klifu. Dryfował jeszcze chwilę w powietrzu za krawędzią,
aż wreszcie - nie mając niczego, od czego mógłby się odepchnąć jego napęd antygrawitacyjny -
zaczął koziołkować w dół. A potem zniknął jej z oczu.
Ben podbiegł do niej w kilku susach.
- A’Yark! - zawołał.
Annileen spojrzała ostrożnie w dół. Za ostrą granią banciej ścieżki wisiała A’Yark,
trzymając się skalnego występu. Annileen zsunęła się niżej i chwyciła ją za rękę w rękawiczce.
Oszołomiona Tuskenka wpatrywała się w nią przez chwilę; klejnot w jej oku lśnił w blasku słońc.
Po chwili wymamrotała coś pod nosem i Annileen poczuła, że uścisk jej dłoni zaczyna słabnąć.
Ben przykląkł obok, wychylił się nad jej ramieniem i spojrzał ostro na A’Yark.
- Chcesz żyć - powiedział z mocą. - Zapomniałaś już?
Tuskeńską wojowniczka chwilę trwała w bezruchu, ale wreszcie mocniej chwyciła dłoń
Annileen. Osadniczka pomogła jej się wspiąć na skalny nawis.
Ledwie trzymająca się na nogach, ale poza tym sprawiająca wrażenie całej i zdrowej
A’Yark wychyliła się za krawędź i spojrzała na kłęby dymu wznoszące się z dna kanionu.
Jundlandia była bezlitosna.
- Masz, czego chciałaś - powiedział cicho Ben.
- Nie do końca. - Tuskenka odwróciła się w jego stronę, a potem minęła ich i wspięła się z
powrotem na płaskowyż. - Ale z umowy wywiązałeś się. Idź.
Annileen skinęła głową. Słyszała tupot stóp; Tuskenowie nadchodzili, ale z Benem u boku
wcale się ich nie bała.
- Dziękuję - odezwał się Ben do A’Yark i skłonił głowę.
Wchodząc do labiryntu, Tuskenka obejrzała się na nich.
- Pamiętaj, Ben - powiedziała. - Wiesz, kto możesz być. - Bez dalszych wyjaśnień zniknęła
pośród cieni.
Annileen i Ben przecięli placyk, zatrzymując się tylko na chwilę przy ciele Mullena.
Kobieta zbladła i obejrzała się na wąwóz, w którym zniknął Orrin.
Ben popatrzył na nią ze współczuciem.
- Przykro mi - powiedział.
- A mnie nie - odparła, odwróciła się nagle i objęła go mocno.
To nie był namiętny uścisk, tylko desperacki gest kogoś, kto właśnie przeżył bardzo długi
dzień, noc i jeszcze jeden dzień. Kenobi nie protestował. Kiedy wreszcie podniosła na niego wzrok
i zaczęła coś mówić, przerwał jej:
- Nie tutaj - poprosił i uśmiechnął się ciepło. - U mnie. Dziś wieczór. - A potem poprowadził
ją do wiodącej w dół ścieżki.
ROZDZIAŁ 46
Ben wrócił samotnie do siebie, a Annileen do swojego domu. Zaczęło się najtrudniejsze
popołudnie w całym jej życiu.
Kiedy zeszła ze wzgórz, zastała osadników świętujących zwycięstwo. Farmerzy, który
przylecieli na teren Jundlandii w poszukiwaniu rzekomego zdrajcy, mieli zamiast tego okazję
stoczyć walkę ze swoimi wieloletnimi wrogami - gangsterami z Mos Eisley. Udało im się osaczyć
przybyszy z miasta, Mosep Binneed miał zaś dość zdrowego rozsądku, żeby przekalkulować swoje
szanse wyjścia z opresji cało. Trafnie ocenił, że lepiej jest zrezygnować z rozliczeń z Gaultem, a
zamiast tego ujść z życiem.
Ulbreck i reszta powitali powrót Annileen z ulgą, ale okazali niezadowolenie, że zostali
pozbawieni szansy na załatwienie porachunków z Orrinem. Annileen wyłowiła w tłumie Veekę,
którą opatrywał doktor Meli. Ranna, wyraźnie w szoku, nie odezwała się, kiedy Annileen
poinformowała ją o wypadku ojca.
Teraz z każdej strony była bombardowana pytaniami. Na szczęście mąż Leelee zorientował
się w sytuacji i zaproponował jej podwózkę do Parceli. Wysadził ją pod sklepem i odjechał bez
słowa. W domu wygłodniała Annileen rzuciła się najedzenie, ale także na pakowanie, wyjaśniając
dzieciom między jednym kęsem a drugim, co się wydarzyło - a przynajmniej przedstawiając własną
wersję wydarzeń.
Późnym wieczorem pod tylnym wejściem jej domu zjawiła się Leelee, dziwnie blada.
Opowiedziała jej pokrótce, o czym mówi się u niej w domu - a także we wszystkich innych domach
w oazie.
Jak tylko farmerzy dowiedzieli się o winie Gaultów, natychmiast uznali Bena za
niewinnego. To tak bardzo w stylu Orrina, mówili, zrzucać winę na biednego przybysza. Nie
mówiąc już o tym, że trzeba było być albo przerażonym, albo szalonym, żeby szukać schronienia w
miejscu znanym jako siedlisko Tuskenów. Chociaż jednak wszyscy cieszyli się, że Ben nie okazał
się zdrajcą, mieli też do niego żal o to, że przejrzał Orrina i poznał prawdę o nim wcześniej niż ci,
którzy pracowali z nim od lat. Winny czy nie, Ben był dziwną osobą i raczej za nim nie tęskniono.
Przepytywana przez osadników Veeka najpierw się stawiała, ale niebawem zmiękła i
opowiedziała ze szczegółami o tym, jak Orrin przywłaszczył sobie pieniądze Funduszu i napadał na
tych, którzy nie chcieli do niego przystać. A wreszcie, bojąc się o swoje życie, zaczęła podjudzać
wszystkich przeciwko Calwellom, twierdząc, że Jabe pomagał im nie tylko podczas tego ostatniego
ataku na Ulbrecków, ale był z nimi od samego początku. Według słów dziewczyny Annileen także
o wszystkim wiedziała i czerpała korzyści ze sprzedaży broni i ale.
Nikt oczywiście nie zamierzał jej wierzyć, tak samo zresztą jak mało przekonującemu
Zeddowi, który, poproszony o opinię, potwierdzał każde słowo Veeki. W końcu liczby, które
znaleźli w rachunkach trzymanych przez Orrina w domu (nie zniszczył ich, nadmiernie pewny
siebie) mówiły same za siebie. Przez te lata, aż do czasów Dannara Calwella, Fundusz zapłacił
Parceli tysiące kredytów za broń i za parkowanie pojazdów.
Z punktu widzenia Annileen nie było w tym żadnych machlojek, jednak w umysłach wielu
osadników, którym wiodło się nieco gorzej, taka suma nieuchronnie wywołała wizję spisku. Kilku
starych wyjadaczy przypomniało sobie, jak kilka lat temu Jabba ogłosił wojnę z Tuskenami, żeby
sprzedawać więcej broni. Czy rzeczywiście tak było? Annileen wydawała się czysta... ale czy nie
widywali często Orrina, jak wchodził za ladę? Czy nie częstował się pieniędzmi z kasetki, podczas
gdy właścicielka sklepu przymykała na to oko? A co z jej własnymi rachunkami, które
zarejestrowano w datapadzie, tuż pod ręką Orinna, na jego biurku? Jak wiele łączyło w
rzeczywistości te dwie rodziny?
Annileen znała odpowiedź na to pytanie: stanowczo za dużo. Było zbyt wiele powiązań,
które trudno będzie teraz rozplątać (o ile w ogóle będzie to możliwe; zdawała sobie z tego sprawę),
a którym sama pozwoliła przez te lata się utrwalać tylko dlatego, że łatwiej było nie sprzeciwiać się
Orrinowi. I chociaż właśnie te więzy zyskały im szacunek mieszkańców oazy i zapewniły względny
dobrobyt, teraz stały się przyczyną zazdrości i podejrzeń.
Wszystko potoczyło się tak, jak przewidział Ben; Annileen mogłaby teraz dodać do jego
licznych talentów umiejętność przepowiadania przyszłości. Zauważyła, że nikt nie zjawił się w
Parceli w porze obiadowej. Jej pozycja w lokalnej społeczności i dobra opinia były wyraźnie
zagrożone. Gdyby miała więcej czasu, mieszkała na Coruscant i miała dobrego prawnika, może
zdołałaby się jakoś obronić - jednak to była Tatooine. Plotki i pomówienia roznosiły się tu jak
drobinki piasku na wietrze, a kiedy ktoś wyrobił sobie o kimś złe zdanie, trudno było pozbyć się raz
przyczepionej łatki.
Leelee uściskała ją czule; Annileen nie potrafiła wyjaśnić jej do końca, co się stało ani jakie
ma plany. Obiecała więc tylko, że skontaktuje się z nią za jakiś czas.
A potem zamknęła drzwi, przygotowując się do ostatniej wizyty w Parceli.
Powoli, powolutku Orrin zaczął odzyskiwać wzrok - najpierw zobaczył światło. Było
oślepiające, tak samo jak ból.
To światło z jakiegoś nieznanego mu powodu migotało - jaskrawa plama na końcu wąskiego
tunelu. Nie czuł nóg. Wiedział, że ich nie stracił, bo trzymał na nich ręce - ale nie miał w nich
czucia. Ani w stopach. Ani w palcach u stóp.
To był wypadek, przypomniał sobie jak przez mgłę. Wybuch. Poparzenia. Przechodził już
przez to. Jako dziecko pewnego dnia zamarudził zbyt długo na dworze bez kapelusza i bez filtru,
więc wrócił do domu z twarzą tak czerwoną i piekącą, że nie mógł się nawet uśmiechać. Rodzice
kazali mu wtedy zostać cały dzień w domu i zabandażowali twarz, żeby jej nie dotykał. Teraz
wrażenie było podobne, chociaż materiał zasłaniający szczelnie głowę wydawał się bardziej
szorstki.
Tak, to na pewno to, uznał. Zabandażowali go i zabrali do Bestine. Był tu pewnie z nim
doktor Meli, i teraz rozprawiał z miejscowymi lekarzami o jego obrażeniach. Orrin odetchnął z
ulgą.
I wtedy usłyszał swój oddech.
Coś metalowego obijało się o jego połamane zęby, kiedy otworzył szeroko usta.
Napłynęły wspomnienia z pewnej podróży poza planetę. Złapał wtedy jakieś paskudztwo i
wdała się infekcja; jego kończyny pokryły się piekącymi pęcherzami. Trafił przez to na godzinę do
zbiornika z bactą - na Tatooine nie mógł na to liczyć. Nosił wówczas specjalną maskę oddechową.
Teraz pewnie założyli mu coś podobnego - tyle tylko, że było to metalowe, zimne w zetknięciu z
wargami.
Światło zgasło i pojawiła się tuskeńską maska, która za chwilę także zniknęła.
Nie...
Odepchnął się rękami od podłoża i dźwignął korpus w górę. Zobaczył swoje
zabandażowane nogi. Poczuł rękawiczki opinające palce. A wreszcie pasy tkaniny spowijające
głowę i metalowe cylindry na oczach.
Litościwy wszechświecie, tylko nie to! - jęknął w duchu.
W polu jego widzenia pojawił się kolejny Tusken.
- Orringault - dobiegło go zwierzęce warknięcie, w którym jednak rozpoznał swoje imię, tak
samo jak poznał Tuskenkę, którą wcześniej próbował staranować. Jednooką.
- Jestem A’Yark - przedstawiła się tuskeńską wojowniczka. - Żyjesz, Orringault.
Wczepił palce w nierówne podłoże, na którym spoczywał... i dotarło do niego, że leży nieco
powyżej poziomu gruntu, na szczycie prostokątnego stosu kamieni.
- To stos pogrzebowy mojego syna - wyjaśniła A’Yark.
Orrin pokręcił tylko głową, niezdolny wykrztusić słowa; zapłakałby, ale jego oczy były
całkiem wyschnięte. Wiedział, co się wkrótce wydarzy.
A’Yark ścisnęła go za ramiona.
- Czeka cię praca. - Odwróciła go w drugą stronę. Orrin zobaczył najpierw przesuwające się
przed jego oczami kamienne filary, a w końcu znajomy kształt: niewysoki metaliczny cylinder.
Skraplacz.
Od razu poznał, co to za model. To był dokładnie ten sam sprzęt, który Tuskenowie skradli
Wyle’owi Ulbreckowi. Zamiast jednak rozebrać go na złom, wojowniczka i jej towarzysze ustawili
go prosto, teraz zaś podnieśli i przyciągnęli bliżej. Kiedy zatrzymali się przy nim, dotarło do niego,
że kamienny kopiec zmienił przeznaczenie.
Nie miał być grobem Orrina - miał być jego warsztatem!
- Da nam wodę - oznajmiła mu A’Yark. - I dostanie jeść.
Orrin zaczął się wyrywać. Te części jego ciała, którymi dalej mógł poruszać, były niestety
szczelnie zabandażowane.
- Dostanie jeść - powtórzyła A’Yark. - Będzie podróżować z nami. I żyć, dopóki będziemy
mieć wodę.
Orrin słyszał swój oddech, coraz bardziej urywany.
Nie... nie. Nie! - huczało mu w głowie, ale nie był w stanie wykrztusić słowa. Gdyby
powiedział to na głos, mogłyby potwierdzić się jego najgorsze przypuszczenia: że stał się teraz
jednym z nich.
Człowiekiem Pustyni...
Przyrzekł sobie, że już nigdy w życiu się nie odezwie.
Pierwsze słońce zaczynało niknąć za klifami na zachodzie, kiedy u stóp wzgórza Bena
zatrzymały się dwa śmigacze. Gloamer zachował stary, poobijany pojazd Annileen, a także
LiteVana, który będzie potrzebny Tarowi do zaopatrzenia sklepu. W zamian oddał jej dwa swoje
podrasowane sportowe śmigacze, które - jak uznała - przydadzą jej się na pustyni, czy gdziekolwiek
planuje ich poprowadzić Ben.
Parkując, zaśmiała się cicho. Widziała co prawda, jak Kenobi prowadzi skuter repulsorowy,
ale nie miała pojęcia, czy potrafi sterować śmigaczem. Cóż, pewnie wkrótce się o tym przekona - a
w razie czego sama go tej sztuki nauczy. Wysiadła z pojazdu, którego tył osiadał pod ciężarem
leżących na tylnym siedzeniu, spakowanych w pospiechu bagaży i prowiantu. Za chwilę zjawili się
Jabe i Kallie, podróżujący podobnie wyładowaną maszyną.
Było tego tak dużo! A jednocześnie tak mało - zważywszy na to, że to dobytek, który
gromadziła przez całe swoje życie... To było... smutne, uznała Annileen. Jednak z drugiej strony...
także w pewien sposób odświeżające.
Na widok domu Bena Jabe’owi zrzedła mina.
- Co to ma być?
- Wciąż nie ma drzwi - zauważyła Kallie. Od chwili opuszczenia stajni córka Annileen nie
odezwała się ani słowem, jednak na widok wychodzącego im na powitanie Bena trochę się
rozchmurzyła - podobnie zresztą jak sama Annileen.
- Witajcie - odezwał się Kenobi, schodząc ze zbocza. Zamiast płaszcza miał na sobie białą
koszulę z długimi rękawami i jasnoszare spodnie - Annileen nigdy wcześniej nie widziała go w
takim stroju. Wyglądał dziwnie świeżo i rześko, całkiem jakby jakimś cudem w ciągu tych kilku
godzin, odkąd się rozstali, zdołał się trochę przespać. Przez ramię miał przewieszony niewielki,
beżowy plecak.
Annileen zaczęła iść w jego stronę, rozpromieniona, zanim jednak do niego dotarła, z
wnętrza domu wyszła para eopii, pobekując z cicha.
- No właśnie! - westchnął, zdejmując plecak. - Trafiłem na nie, wracając do domu.
- No to mamy teraz całą bandę w komplecie - skwitowała radośnie Annileen.
Ben podniósł na nią wzrok.
- Czy udało ci się pozamykać wszystkie... sprawy?
- Najlepiej, jak umiałam - potwierdziła.
W bagażu miała całkiem spory zapas gotówki, którą zdołała zaoszczędzić, prowadząc sklep,
a w Bestine czy Mos Eisley powinna wybrać resztę pieniędzy, które Gloamer przelał jej na konto.
Wiedziała, że taka suma wystarczy jej na jakiś czas - i to na całkiem długo, szczególnie jeśli miała
pozostać tutaj. Nie miała jednak pojęcia, czy taki był plan Bena - kazał jej tylko spakować
najpotrzebniejsze rzeczy. Tak czy inaczej, czuła się pewnie i bezpiecznie, licząc na to, że będzie im
towarzyszył.
Kallie przyklękła, żeby pogłaskać Rooh i jej dziecko, a Kenobi przyjrzał się uważnie
Jabe’owi.
- Wszystko w porządku, synu? - zapytał go z troską.
- Ta-ak - mruknął chłopiec. - J... ja... chciałem ci podziękować za to, że nam pomogłeś. I za
to, że ocaliłeś mnie zeszłego wieczoru. - Spuścił wzrok, zawstydzony. - Nie zasłużyłem na to...
Ben uścisnął mu rękę.
- Byłeś o krok od wstąpienia na niewłaściwą ścieżkę. - Spojrzał mu w oczy. - Chciałeś po
prostu zrobić coś ważnego. Wiesz co? Ktoś, kogo kiedyś darzyłem szacunkiem, powiedział mi
pewnego razu, że mądrzy ludzie nigdy nie podejmują pochopnych decyzji. - Zastanowił się przez
chwilę, a potem uśmiechnął się krzywo. - To znaczy, właściwie ujął to nieco inaczej... Ale jego rada
sprowadzała się właśnie do tego.
Jabe nieśmiało odwzajemnił uśmiech, a na ten widok Annileen cała się rozpromieniła.
Obejrzała się na śmigacze.
- Wkrótce się ściemni. Czy mamy rozpakować bagaże?
- Nie - odparł Kenobi, sięgając po stojący na ziemi plecak. - To może zaczekać aż do Mos
Eisley.
Kallie zrobiła zdumioną minę.
- Mos Eisley? - powtórzyła za nim.
- Wiem, że byliśmy tam zaledwie wczoraj - mruknął, podnosząc z ziemi plecak. - Chociaż
wydaje się, że to było całe wieki temu... Jednak czeka tam na was statek, odlatujący pojutrze z
lądowiska pięćdziesiąt sześć. Macie zabukowane miejsca na jego pokładzie.
Annileen wytrzeszczyła na niego oczy.
- Ale... jakim cudem?
Zanim Kenobi zdążył odpowiedzieć na jej pytanie, Kallie podbiegła i uścisnęła go tak
mocno, że aż upuścił plecak. Roześmiał się głośno.
- Nie chcecie usłyszeć, jaki jest punkt docelowy?
- Nie! - zawołał Jabe i przybił z siostrą piątkę.
- Najpierw Bestine - wyjaśnił mimo to Ben. - I mam na myśli planetę, nie miasto.
- Najpierw? - Annileen aż się zachłysnęła.
- Właśnie. - Ben uśmiechnął się i obejrzał na chylące się ku zachodowi drugie słońce. -
Teraz podróż do Mos Eisley powinna być względnie bezpieczna. Zważywszy na wydarzenia
dzisiejszego dnia, Tuskenowie będą zapewne unikać zachodnich rejonów przez całe tygodnie. -
Wskazał na drugi śmigacz. - Jeżeli to nie problem, dzieciaki, zaczekajcie chwilę u stóp zbocza.
Muszę porozmawiać z waszą mamą.
Zaskoczona Kallie obejrzała się na matkę.
- Nie mówiłaś, że opuszczamy Tatooine!
- Bo nie wiedziałam! - wyjaśniła Annileen. Nadal kręciło jej się w głowie od nadmiaru
wrażeń. Tak czy siak, uznała, że wszystko jej jedno - decyzja o podróży kosmicznej była tylko
kolejnym szaleństwem w tym dziwnym dniu. Miała wrażenie, że lada chwila zawiedzie ją
grawitacja.
Jabe siedział już za sterami drugiego śmigacza i machał do siostry:
- Kallie, szybko!
Dziewczyna podskoczyła i ucałowała Bena w policzek.
- Do zobaczenia wkrótce! - Obróciła się na pięcie i pognała do pojazdu, wzbijając w
powietrze obłok pyłu. Chwilę później rodzeństwo leciało już w dół zbocza, pohukując radośnie i
przekrzykując pracę silnika.
Annileen spojrzała na Bena i pokręciła z niedowierzaniem głową.
- Nie dasz mi nawet złapać oddechu, co?
Ben uśmiechnął się do niej blado i odwrócił się do swoich eopii.
- Chciałbym, żebyś o czymś wiedziała - oznajmił, sięgając po wodze Rooh. - Ja... żałuję, że
nie udało mi się ocalić Orrina.
- To nie było twoim obowiązkiem - odparła, przyglądając się, jak prowadzi zwierzęta do
zagrody. - Nie ty byłeś jego sąsiadem przez całe lata, więc nie wiedziałeś, jak się zmienił.
Kenobi uśmiechnął się znowu.
- Ale ty się dowiedziałaś... i zareagowałaś. Od razu.
- Przeceniasz moje zasługi. Jeżeli coś zrobiłam, to tylko dzięki tobie.
- Nie - zaprzeczył. - Uważam, że to głównie twoja zasługa. Powinnaś więc zacząć wszystko
od nowa. - Wrócił po swój plecak, otworzył go i wyciągnął z niego datapad.
Pomimo półmroku Annileen natychmiast go rozpoznała.
- Ej, to mój stary sprzęt! Ten sam, który ci podarowałam!
Ben włączył urządzenie.
- Musiałem podjechać dziś rano na skuterze do wioski, żeby złapać sygnał. A wieczorem
wróciłem na Rooh, żeby odebrać odpowiedź. Ale wszystko zostało potwierdzone - zapewnił,
podając jej urządzenie. - Przyjęli cię.
Annileen przebiegła wzrokiem tekst na ekranie i aż się zatoczyła.
- Wysłałeś moje zgłoszenie? - wykrztusiła z niedowierzaniem. - Ale ono... jest sprzed
dwudziestu lat!
- Przecież Alderaan wciąż istnieje, prawda? - zauważył. - Tak samo jak sieć uniwersytecka.
- Podszedł bliżej i wskazał jej wpis na ekranie. - I nadal organizują wyprawy egzobiologiczne za
pośrednictwem ich filii na Naboo.
Annileen znała to ogłoszenie na pamięć. Dziesięć planet w dwa lata, badanie tysiąca
gatunków, w większości nieznanych nauce! Spojrzała znów na ekran.
- Zostałam przyjęta? Ale jak to możliwe?
Kenobi skrzyżował ramiona na piersi.
- To jedna z tych rzeczy, o które nie powinnaś mnie pytać. Powiedzmy po prostu, że mam
na Alderaanie... dobre kontakty.
Nie wiedziała, czy w to wierzyć... czy w ogóle wierzyć jego słowom! To wszystko
wydawało się... niemożliwe, niepojęte.
- Ale... w moim wieku na studia? To... nie ma sensu!
- Raczej nie ma sensu, żeby ktoś taki jak ty do końca życia nalewał kaf i układał na półkach
towary - wytknął jej. - W razie czego na ten semestr jest też miejsce dla Kallie. Nie mówiąc już o
tym, że twój syn bez dwóch zdań będzie miał tam więcej możliwości niż tutaj.
Annileen popatrzyła jeszcze raz na ekran i wbrew sobie parsknęła śmiechem.
- Jaka szkoda, że nie udało ci się załatwić mi miejsca na Coruscant! - zażartowała.
- Cóż, moje wpływy są ograniczone. - Ben wziął od niej datapad i wrócili razem do jej
śmigacza.
Annileen szła za nim jak we śnie; miała wrażenie, że unosi się nad ziemią. Kenobi umieścił
datapad w bezpiecznym miejscu w jej pojeździe. Chociaż lekko zamroczona, zdobyła się jeszcze na
kiepski żart:
- Jesteś pewien, że chcesz podróżować ze studentką w średnim wieku?
- Nie mogę zaprzeczyć, że tęsknię już do gwiazd - odpowiedział, opierając ręce o drzwi
śmigacza. - Więc może w innym życiu? - Skinął lekko głową, a jego usta skrzywił słaby uśmiech,
jednak za chwilę znowu spoważniał. - Bo obawiam się, że nie mogę wam towarzyszyć.
Annileen zdrętwiała.
- Co masz na myśli?
- Mam tutaj... obowiązki. Sprawy, o które muszę się zatroszczyć.
- Jakie obowiązki? - Zdezorientowana, obejrzała się na jego dom. Na widok spacerującej po
zagrodzie Rooh dodała szybko: - Jeśli masz na myśli eopie, możemy je po drodze zostawić na
farmie...
- Nie, nie o to chodzi. - Ben pokręcił głową i zaczął iść w stronę domu.
- Chwileczkę - zatrzymała go. - To wszystko, co zrobiłeś... Ocaliłeś nas, a potem
sprowadziłeś tutaj! - Ruszyła za nim zdecydowanym krokiem. - To o nas powinieneś się troszczyć!
- Nie potrzebujesz nikogo, kto by się o ciebie troszczył, Annileen - zapewnił ją, wspinając
się na zbocze. - Radzisz sobie. I to bardzo dobrze.
Annileen zatrzymała się, zdezorientowana, w szybko zapadającym zmroku. Po rozmowie z
Benem w jej sypialni wczorajszej nocy przetrwała ten szalony dzień jedynie siłą rozpędu.
Wytrzymała wszystko tylko dzięki świadomości, że Ben będzie częścią następnego rozdziału w jej
życiu.
- Nie chcę, żebyś tu zostawał - zaprotestowała. - Leć z nami!
- Annileen...
- Annie! Mówiłam ci, że wszyscy nazywają mnie Annie!
- ...wiesz, że to niemożliwe. W dodatku niezbyt rozsądne...
- Rozsądne?! - wybuchnęła. - A co jest rozsądne? - Kopnęła piasek. - Przyjaźnienie się z
kimś przez dwadzieścia lat tylko po to, żeby się przekonać, że oskubał z kasy pół oazy?
- To tylko... podejrzenia...
- Tak jak to, że potrafisz się dogadywać z Tuskenami? - Chwyciła go za ramię i odwróciła w
swoją stronę. - Albo historia człowieka, który przybywa znikąd i nadstawia karku, żeby pomagać
ludziom, których nawet nie zna, całkiem jakby był jakimś... - urwała, bezskutecznie szukając słowa.
Ben cofnął się o krok. Mały krok. Jednak dla Annileen, dojmująco świadomej jego każdego
ruchu, ten krok był jak rozdzielający ich nagle rok świetlny... i straciła całkiem wątek.
Po chwili zaczerpnęła głęboko tchu.
- Wybacz - wykrztusiła, z trudem starając się zapanować nad emocjami. - My... naprawdę
chcemy, żebyś został z nami. - Sięgnęła po jego dłoń. - Chcę, żebyś został. Ze mną. Po prostu...
- Mam już rodzinę - przerwał jej Ben, cofając gwałtownie rękę.
Jego oczy lśniły, kiedy patrzył na nią w gęstniejącym mroku.
- Rodzinę.
- Zapytałaś mnie kiedyś, czy mam rodzinę, o którą powinienem się troszczyć - przypomniał
jej. - Owszem, mam. I właśnie dlatego tutaj jestem.
Rozejrzała się i zaśmiała nerwowo.
- Chyba nie masz na myśli eopii? - zapytała słabym głosem.
- Nie. Mam dziecko - wyznał, a wyglądał przy tym, jakby zdradzał jej swój największy
sekret. - Jestem za nie odpowiedzialny.
Annileen pokręciła głową; z oczu popłynęły jej łzy. To prawda, coś takiego przemknęło jej
kiedyś przez myśl, ale szybko odsunęła od siebie taką możliwość. Przecież coś takiego nie może go
tu zatrzymać na całą wieczność.
- Spróbuj to załatwić jakoś inaczej - podsunęła. - Rodziny przeważnie dogadują się ze sobą
w takich sprawach. Mógłbyś dbać o dziecko, a jednocześnie...
- Nie, nie mógłbym - wszedł jej w słowo. - Muszę tu zostać. - Odwrócił się i ruszył w swoją
stronę.
Wpatrywała się w pochłaniające go cienie.
- W takim razie my też zostaniemy! Przecież wcale nie musimy nigdzie lecieć! - zawołała za
nim po chwili.
- Idź za swoim przeznaczeniem, Annileen. A ja pójdę za swoim.
Obejrzała się na śmigacz.
- Ach więc o to chodzi? O studia? Chcesz się mnie pozbyć?
- Nie mogę cię zatrzymać - odparł. - Nie powinnaś tu zostać.
Annileen wpatrywała się tępo w jego plecy, kiedy odsuwał zasłonę w drzwiach
wejściowych. Przecież to nie ma sensu! Od wschodu słońc pielęgnowała wizję życia u boku Bena -
i właśnie ta wizja pomogła jej przetrwać ten szalony dzień. Teraz... perspektywy, jakie przed nią
dopiero co roztoczył, wydały jej się niespełnionym snem.
Wszystko było źle.
- Okłamałeś mnie - powiedziała cicho.
Kenobi zatrzymał się na progu chaty i odwrócił w jej stronę.
- Słucham?
- Okłamałeś mnie - powtórzyła. - Nie tak jak Orrin, który oszukiwał mnie całe lata, ale...
Orrin też mówił, że kłamiesz.
Ben popatrzył zdziwiony.
- Nigdy bym nie... - zaczął, ale urwał w pół słowa. Dopiero po chwili podjął z ociąganiem: -
Cóż, chyba tak. Chyba masz rację... okłamywałem cię. - Uciekł wzrokiem w bok. - I to nie tylko co
do podróży czy dziecka. Okłamałem cię także w wielu innych sprawach. Bardzo wielu. Od samego
początku.
Annileen przymknęła oczy.
- Cóż - powiedziała cicho. - Nie muszę tego wiedzieć. Już nie. - Odwróciła się i zaczęła iść
przed siebie. - Przykro mi ze względu na ciebie, Ben. Żegnaj.
Sztywno pomaszerowała do śmigacza i weszła do środka. Zatrzymała się tylko na chwilę,
żeby rzucić ostatnie spojrzenie Benowi, który przyglądał się jej z progu. A potem wróciła do dzieci
i dała im znak, żeby leciały za nią. Wspólnie pomknęli przez pustynię, nad którą świeciły już
gwiazdy.
ROZDZIAŁ 47
Młody wojownik zamachnął się gaderffii i uderzył nim Jawę. Mały potwór kwiknął, zadrżał
i zakończył życie.
A’Yark przyglądała się rzezi z aprobatą. Zmiana wyszła wszystkim na dobre. Dwa dni temu
osadnicy zagrażali jeszcze bezpieczeństwu Filarów. Teraz, atakując o zmierzchu, nie o świcie, jej
mały klan przeprowadził pierwszy najazd na terenie Zachodniego Morza Wydm, na południe od
Jundlandii. Rejon był słabo zaludniony i dzisiaj udał się tylko napad na karawanę Jawów,
spieszących do swojego piaskoczołgu. Dawniej klany Yark i Sharad Hett nie zawracałyby sobie w
ogóle głowy tymi gryzoniami - jednak dziś stanowiły one wspaniałą okazję dla istot o zachwianym
od dawna poczuciu własnej wartości.
Tuskenowie od zawsze hołdowali zasadzie posuwania się naprzód krok po kroku -
wyglądało na to, że plemię, na które rzucono klątwę, nie ma innego wyjścia. A jednak coś się
zmieniło - i to także w samej A’Yark. Przywódczyni zależało teraz, żeby cały jej klan doczekał
jutra. I pojutrza. A także kolejnych dni. To zaś wymagało wyznaczania sobie celów w
odpowiednim porządku. Nie było mowy o żalu czy współczuciu. Ataki powinny być czymś więcej
niż tylko wyrazem nienawiści i dominacji Tuskenów - musiały być użyteczne. Musiały uczyć
czegoś jej wojowników.
A ich chęć przetrwania wymagała czegoś jeszcze.
Ten, którego nazywali Orrinem, pojękiwał żałośnie cały czas. Przywiązali do niego
strażniczego massiffa, żeby mieć pewność, że nie spróbuje odpełznąć, ale wszystko wskazywało na
to, że nie ma powodów do obaw. A’Yark wątpiła, żeby jeniec pożył zbyt długo, jednak po kilku
godzinach pracy udało mu się uruchomić skraplacz - i tylko to się liczyło. Jedyni pośród klanów
ludzie A’Yark będą teraz pili wodę i urosną w siłę.
Owszem, wydzieranie wody niebu było zabronione, ale A’Yark nie przywiązywała zbyt
dużej wagi do przesądów. Żaden z niebiańskich braci nie był tak naprawdę godny szacunku.
Dlaczego mieliby chronić ich niebo? Zasługiwali na metalowy nóż wbity w chmury.
Woda zmieniła resztki jej plemienia w ciągu kilku godzin. Smakowała słodko, była
magiczna, jak twierdzili starsi. Dzieci na skraju śmierci zaczęły odżywać. Banthy pracowały teraz
dłużej. Nawet niedobitki wojowników wydawały się bardziej chętne do walki. A’Yark była tak
zdesperowana, że mogła wprowadzić każdą innowację, byleby tylko skuteczną. Czasami małe
bluźnierstwo popłacało.
Przeżyją. Muszą przeżyć, bo pierwszy raz od dawna jej ludzie odważyli się myśleć o jutrze.
Tuskenowie widzieli, co zrobił Ben - wielkie chmury pyłu w Filarach, a potem zwłoki
krayta. Musiał być jakiś powód, dla którego tak potężne istoty zjawiały się pośród Ludzi Pustyni.
Jej klan musi odegrać w nadchodzącym cyklu słonecznym jakąś rolę. Głośniej niż kiedykolwiek jej
ludzie wyrażali tęsknotę za silnym Obcym, który pomoże im zniszczyć wrogów.
Ben nigdy nim nie będzie - A’Yark wiedziała o tym. Postanowiła ostrzec innych Tuskenów,
żeby trzymali się z dala od jego domu; nie miał nic, co byłoby dla nich cenne, a drażnienie
czarnoksiężnika to nie najlepszy pomysł. To bez znaczenia, mówili ci, którzy wierzyli. Ktoś w
końcu nadejdzie. Więc podczas gdy A’Yark cieszyła się nadzieją, która pozwalała jej ludowi
jeszcze raz rozkwitnąć, sama czekała na inny dzień - dzień, w którym jej klan zrozumie, że nie
potrzebuje żadnego tajemniczego Obcego, że ma już przywódcę, który był mu potrzebny.
Z tą myślą jeszcze raz wbiła mocno gaderffii w plecy przywódcy Jawów. Życie było
przekleństwem, jednak niepozbawionym przyjemności.
„Pani Bestine” wisiała na orbicie nad lśniącym, złotym łukiem Tatooine. Annileen stała przy
wielkim panelu widokowym w swojej kajucie i patrzyła w dół. To było takie dziwne... widzieć
swoją planetę pierwszy raz w taki sposób. Oglądana z tej wysokości Tatooine była spowita taką
masą chmur, jakiej nigdy nie było widać z ziemi.
Alderaański znajomy Bena - kimkolwiek był - zdołał im załatwić nie tylko miejsce na
studiach, ale i luksusowe kajuty. „Pani” miała startować dopiero wczesnym rankiem, więc Annileen
postanowiła zatrzymać się z dziećmi w Bliźniaczych Cieniach. Okazało się jednak, że ich
apartament na pokładzie statku przewyższał rozmiarami każdy pokój hotelu na placu Kemera, więc
po przeniesieniu bagaży rodzina postanowiła się w nim zatrzymać.
Opuścili statek tylko po to, żeby zamknąć konto Annileen i pozbyć się śmigaczy Gloamera.
Jeden zostawili pod salonem Gama Delroix z karteczką z przeprosinami - raczej nie było szans na
odzyskanie JG-8, który Orrin wziął w leasing. Drugi śmigacz sprzedali dilerowi w pobliżu
kosmoportu. Uzyskane w ten sposób pieniądze wraz z dodatkową sumką, bez której mogła się
obejść, Annileen zapakowała i wysłała na adres Leelee do Parceli, z prośbą, żeby rozdzielić je
równo między członków Funduszu Osadników.
Wiedziała, że to niewystarczająca rekompensata - ale nie miała też wątpliwości, że
konieczna.
Annileen ledwie poczuła, kiedy statek wystartował. Nie chcąc sterczeć wraz z dziećmi przy
panelu widokowym, godzinami wędrowała po korytarzach, podczas gdy statek wznosił się na
wyższą orbitę, gdzie miał przyjąć na pokład więcej pasażerów, przywiezionych promem. Annileen
pasowała do luksusowych wnętrz „Pani” w swojej eleganckiej chandrilskiej sukni, którą kupił jej
kiedyś Dannar - wreszcie miała okazję ją włożyć. Nie czuła się jednak swobodnie.
Myślami wracała wciąż do malejącej planety, do małej chatki na skraju gór. Kallie była
zdruzgotana odmową Bena, a Jabe - zbity z tropu. Annileen mogła o sobie powiedzieć jedno i
drugie. Spacerowała i rozmyślała, wspominając każdą spędzoną z nim chwilę, próbując pojąć,
dlaczego zrozumiała wszystko opacznie.
Nie wiedziała, czy może wierzyć w historię Bena o rodzinie i zachodziła w głowę, czy
przypadkiem nie odeszła zbyt pochopnie. Zdrada Orrina ją zabolała, ale odmowa Bena prawie
ścięła ją z nóg. Jednak nie mogła zaprzeczyć, że Kenobi był szczerze oddany temu, co trzymało go
na Tatooine - i tylko to się liczyło.
Koniec końców, musiała żyć z tą zagadką, tak nieprzeniknioną i trudną do zgłębienia jak
Pustkowia Jundlandii. A teraz, w swojej kajucie, mogła ostatni raz popatrzeć na tę spieczoną
ziemię, która nikła za iluminatorem w mroku nocy.
Nad Mos Eisley pewnie właśnie zachodziły słońca, pozwalając łotrzykom i rabusiom
wyruszyć na żer. Dewbacki na farmach zapadały w sen. Ludzie Pustyni na wzgórzach wyruszali na
łowy, polując na bezbronnych. A klientela Parceli oswajała się zapewne z faktem, że sklep przejął
nowy właściciel i popijała ostro, żeby zapomnieć o smutkach dnia. Annileen miała nadzieję, że ktoś
dba o to, żeby Bohmer miał pełny kubek...
Wkrótce przy iluminatorze dołączyły do niej dzieci.
- Wkrótce wejdziemy w nadprzestrzeń - oznajmiła Kallie. Podniosła pytający wzrok na
matkę. - Myślisz o Benie?
Annileen pokręciła głową.
- Myślę o sklepie - wyjaśniła. - Kiedy zginął wasz ojciec, poprzysięgłam sobie, że nie
zostawię go, chyba że byłaby to ostatnia rzecz w moim życiu. To było wszystko, co mogłam zrobić,
żeby uczcić jego pamięć.
- Świetnie się spisałaś, mamo - pochwalił ją Jabe.
Spojrzała na niego ze smutnym uśmiechem. Wyglądał tak przystojnie w swoim wyjściowym
ubraniu! Całkiem jak jego ojciec...
- Masz rację - zgodziła się, obejmując swoje dzieci ramionami. - W dodatku zmusiłam was
do pomocy. Chciałabym was za to przeprosić. To nie było to, o czym marzyliście. - Uśmiechnęła
się blado. - Ja zresztą też nie. Ale czułam, że muszę tak postąpić.
Kallie przytuliła się do niej i Annileen przyciągnęła dzieci bliżej.
- Myślę, że Ben też tak postąpił - dodała. - Nie zostaje na Tatooine dlatego, że chce, tylko
dlatego, że musi. Może ktoś powierzył mu jakieś zadanie, a on nie ma prawa go porzucić. Może to
też jest czyjeś marzenie... tak jak Dannar i jego sklep.
Kallie podniosła wzrok, pociągając nosem.
- Ale ty nie zostajesz...
Annileen uśmiechnęła się do niej lekko, chociaż oczy miała dziwnie mokre.
- Zrobiłam już to, co do mnie należało - odrzekła. - Ben jeszcze nie. Ale kto wie? Może za
pięć, dziesięć albo dwadzieścia lat też wypełni swoje zadanie.
Z dziećmi u boku spojrzała w dół; silniki statku zwiększyły obroty.
- Żegnaj, Ben - szepnęła Annileen. I dziękuję, dopowiedziała w myśli.
Na zewnątrz czerń kosmosu rozmazała się i zniknęła.
Medytacja
To było kilka bardzo długich dni. Ale nie czuję się zmęczony.
Zdawałem kolejny test, Qui-Gonie, mam rację? Kiedy w końcu mi odpowiesz, będziesz
musiał mi zdradzić, co sądzisz o rozwiązaniu, które wybrałem.
Wiem już, gdzie jestem - stoję w cieniu opadowym. Będąc blisko wszystkich ważnych
wydarzeń w galaktyce, trwałem przez wiele lat na samym szczycie góry. Jednak teraz schodzę i
staję po zawietrznej. Sądzę, że będzie tu dość, hm, sucho.
Ale pewnego dnia wyjdę z tego cienia.
Pełniłem dziś straż w pobliżu domostwa Larsów - i wypatrywałem czegoś jeszcze. Wysoko
na horyzoncie... to musiał być statek pasażerski. Tak sądzę. Gwiazdy nie znikają ot, tak.
Są tam bezpieczni w górze. Luke jest bezpieczny tutaj, na dole.
A mnie... nic mi nie będzie.
Czeka mnie długa droga powrotna, Qui-Gonie. Niech Moc będzie z tobą.
Czas wracać do domu.
PODZIĘKOWANIA
Zacząłem korzyć historię przedstawioną w Kenobim w roku 2006, kiedy Jeremy Barlow,
mój ówczesny redaktor komiksów w wydawnictwie Dark Horse, zaproponował mi, żebym napisał
coś, czego jeszcze nie było - Gwiezdne Wojny jako western. Pięćdziesiąt stron notatek później
miałem historię nadającą się bardziej na powieść niż na komiks, więc odłożyłem ją na półkę do
czasu, aż nadarzy się sposobność. Nadarzyła się w roku 2012, dzięki redaktorom Shelly Shapiro i
Frankowi Parisiemu.
Wiele napisano o życiu na Tatooine; nieco mniej na temat życia Bena Kenobiego na
uchodźstwie. Wszystkie te dzieła były mi pomocne, więc jestem zobowiązany ich autorom.
Wyrazy wdzięczności należą się także Erichowi Schoeneweissowi, Keithowi Claytonowi i
wszystkim z Del Rey oraz Jennifer Heddle, Pablowi Hidalgo i Lelandowi Chee z Lucasfilm.
Wreszcie pragnę podziękować swojej żonie i korektorce, Meredith Miller, korektorowi
Brentowi Frankenhoffowi oraz konsultantce w sprawach jazdy konnej, Beth Kinnane. (Na Tatooine
nie ma koni, ale są siodła!)