"SHADOW HEIR"
"COŚ W ŚNIEGU"
Na zewnątrz zapadła ciemność, tylko dobrze rozmieszczone pochodnie dawały
nam światło. Straszne skrzeczenie znów rozbrzmiało, niosło się echem poprzez
wypełnione strachem płacze mieszkańców Palm gdy pędzili do schronienia. Czerwony
błysk przykuł mój wzrok i chwyciłam Rhonę za rękę, gdy przebiegała obok mnie.
- Co się dzieje? - spytałam.
Nawet w świetle migoczącej pochodni, zauważyłam, że była tak blada jak śnieg
dookoła nas.
- Burza - płakała. - Burza nadchodzi. - próbowała rozpaczliwie mi się wyrwać,
więc wypuściłam ją, bardziej zdezorientowaną niż kiedykolwiek.
- Co się dzieje? - powiedział Rurik, podchodząc do mnie. - Czy oni są atakowani?
- Nie wiem - powiedziałam. - Ciągle mówią, że...
Usłyszałam znów ryk i tym razem jego właściciel wreszcie się ukazał. Szczęka
mi opadła na jego widok.
- To ma być burza? - spytałam.
Jeżeli wziąłbyś jakiś stereotyp, by skarykaturować yeti i połączyć go z
potworem śniegu, otrzymałbyś to coś co stało właśnie przede mną. Stworzenie miało
około dwadzieścia stóp wysokości i było pokryte białym kudłatym futrem. Trzy
zakrzywione rogi - dwa na każdej ze stron i jeden na czole - wystawały z jego głowy.
Jego oczy były duże i czarne, a na palcach dłoni miał duże pazury.
Kiedy to coś ryknęło, zobaczyłam usta pełne ostrych jak brzytwa kłów...
ROZDZIAŁ 1
Jestem całkowicie pewna, że Ohio jest całkiem miłym miejscem, gdy je już
poznasz. Dla mnie w tej chwili, było podobne do jednego z wewnętrznych kręgów
Piekła.
- Jak - zapytałam - powietrze może zawierać aż tyle wilgoci? Czuję się tak
jakbym poszła pływać.
Moja siostra, idąc obok mnie w późnym popołudniowym słońcu, uśmiechnęła się. -
Użyj swojej magii, by pozbyć się tego odczucia.
- Zbyt dużo pracy. To odczucie szybko wraca. - gderałam. Jasmine, tak jak ja,
zmagała się z suchym gorącym klimatem Arizony, więc nie mogłam zrozumieć dlaczego
ona nie miała tego samego problemu, jaki miałam ja, kiedy doświadczyłam tego jak
wygląda lato na Środkowym Zachodzie. Obie władałyśmy magią pogody, ale jej była
skupiona głównie na wodzie, więc może to wyjaśniało jej entuzjastyczne nastawienie.
Ta elastyczność być może była tylko kwestią jej młodości, bo była ona około
dziesięciu lat młodsza ode mnie. Albo być może, ale tylko być może, było tak, ponieważ
to nie ona była w piątym miesiącu ciąży i nie ciągnęła ze sobą dodatkowych mniej
więcej dziesięciofuntowych dzieci, które wydawały się mieć zamiar przegrzać mnie,
wysysając moje siły witalne i dość mocno spowalniając każdą cholerną rzecz, jaką
robiłam. Możliwe też, że to hormony sprawiały iż robiłam się nieco drażliwa.
- Już prawie jesteśmy na miejscu. - powiedział miły głos po mojej drugiej
stronie. To był Pagiel. Był synem Ysabel, największej suki wśród szlachty jaką znałam -
a ona nie mogła usprawiedliwiać się hormonami. Pagiel na szczęście nie odziedziczył
osobowości jego matki, a talent, który posiadał do przechodzenia między Tamtym
Światem, a ludzkim, niemal rywalizował z talentem moim i Jasmine.
Był z grubsza w tym samym wieku co ona i fakt, że musiałam mieć nastoletnią
eskortę, by udać się na spotkanie z moim lekarzem tylko dodawał jeszcze obrazę do
tej ilości zranień, które wycierpiałam przez te ostatnie kilka miesięcy. Hudson
Women's Health Clinic, będąca budynek przed nami, stała między idealnie przyciętymi
drzewami gruszy i schludnymi rzędami pelargonii. Klinika mieściła się na granicy
przecięcia się komercyjnej i mieszkalnej strefy miasta, a jej wygląd sprawiał
wrażenie, że należy do tej drugiej. Tak się niefortunnie dla mnie złożyło, że musiałam
przejść pół mili morskiej między bramą do Tamtego Świata, a kliniką za każdym razem
kiedy wracałam do tej sauny. To nie była nawet opieka medyczna, co było w porządku,
o ile mogłabym tak powiedzieć. Naprawdę, kiedy przyszło co do czego, największym
urokiem tego miejsca było to, że do tej pory nikt nie próbował mnie tu zabić.
To przeklęte mokre uczucie gorąca sprawiło, że byłam cała spocona zanim
jeszcze dotarliśmy do budynku. Byłam przyzwyczajona do pocenia się na pustyni, ale
coś w tej strefie klimatycznej sprawiało, że czułam się lepka i brudna. Na szczęście,
fala klimatyzacji uderzyła w nas gdy przeszliśmy przez drzwi. To co było wspaniałe dla
mnie, było cudem dla Pagiela. Zawsze lubiłam widzieć jego twarz gdy czuł ten pierwszy
podmuch chłodu. Dorastał w Tamtym Świecie, gdzie wróżki - albo szlachta, termin,
który wolałam – mogły magią czynić cuda. Nie mrugnąłbym okiem na magiczne sztuczki,
które wprawiały ludzi w osłupienie. Ale to? Zimne powietrze produkowane przez
maszynę? To zawsze rozwalało jego umysł. Taka mała niezamierzona gra słowna.
- Eugenie,- powiedziała recepcjonistka. Była w średnio-podeszłym wieku i była
pulchna. – Jak widzę znowu z rodziną.- Dla ułatwienia spraw, powiedziałyśmy, że Pagiel
jest naszym bratem.
Nawet to nie było takie trudne by wyobrazić sobie nas wszystkich związanych
Przez krew. Włosy Jasmine były truskawkowo-blond, moje jasnoczerwone a Pagiela
kasztanowe. Moglibyśmy wręcz reklamować Narodową Grupę Solidarności rudzielca,
jeżeli taka by istniała w rzeczywistości. W klinice nikt nie wydawał się uważać, że to
dziwne iż zabierałam ze sobą moje nastoletnie rodzeństwo, chociaż tutaj to może i
normalne.
Usiedliśmy w poczekalni i widziałam, że Pagiel kręci się na krześle, bo było mu
niewygodnie w jego dżinsach. Ukryłam uśmiech i udawałam, że nic nie zauważyłam. On
myślał, że ludzkie ubrania były prymitywne i brzydkie, ale Jasmine i ja nalegałyśmy aby
je nosił, jeżeli chciał być częścią mojego położniczego bezpieczeństwa. Normalnie
szlachta wolała nosić jedwabie i aksamit, z ozdobami wyglądającymi jak bufiaste
rękawy, oraz płaszcze. Może mógłby coś takiego nosić na Zachodnim Wybrzeżu, ale
nie tutaj, w środkowej Ameryce. Zarówno on i Jasmine zostali na korytarzu, gdy
pielęgniarka przyszła po mnie. Jasmine chciała wejść ze mną, ale po krępującym
wydarzeniu kiedy Pagiel próbował zaatakować kogoś przez dzwonek Milli Vanilli w
komórce, zdecydowaliśmy, że będzie najlepiej, jeżeli nie zostanie sam. Chociaż
przyznaję, że trudno było go winić za jego zachowanie.
Na początek poszłam zobaczyć
się ze specjalistą od USG. Jako przyszła matka bliźniaków byłam umieszczona w
kategorii wysokiego ryzyka i musiałam mieć częściej USG niż ktoś z „normalną” ciążą.
Specjalista umieścił mnie na stole i nałożył żel na mój brzuch zanim przyłożył do niego
sondę. I tak po prostu, całe moje dziwactwo, cały mój sarkazm - wszystkie uczucia tak
wzniosłe - zniknęły.
I zostały zastąpione przerażeniem.
Były tam. Istoty dla których zaryzykowałam moje życie... i losy świata. Tak
szczerze, obrazy USG nadal nic mi nie mówiły. Były tylko szkicem czarno-białych
kształtów, chociaż z każdą wizytą przypominały coraz bardziej dzieci. Myślę, że to i
tak była wyraźna poprawa, ponieważ przez pewien okres czasu byłam pewna, że urodzę
kosmitów, a nie coś podobnego do człowieka lub szlachty.
- Ach, tu jest twój syn, - powiedział techniczny, wskazując na lewą stronę
ekranu. - Byłem prawie pewien, że tym razem będziemy w stanie go zobaczyć.
Wstrzymałam oddech. Mój syn. Gdy specjalista przesunął sondę, by uzyskać
lepszy kąt, ukazał się jego zarys, małe ręce, nóżki i zaokrąglona główka, która
wyglądała bardzo ludzko. To małe stworzenie, którego łomoczące serce było też
wyraźnie widoczne, ledwie wydawało być zdobywcą światów. Wydawał się być bardzo
mały i bardzo wrażliwy. Zastanawiałam się już nie pierwszy raz czy nie popełniam błędu
co do kontynuowania tej ciąży. Czy zostałam oszukana? Czy dałam się zwieść temu
niewinnemu wyglądowi? Czy nawet teraz wykarmiałam człowieka o którym proroctwo
mówi, że spróbuje zniewolić ludzkość?
Jak gdyby wyczuwając moje myśli, jego siostra poruszyła się na innej stronie
ekranu. To ona była powodem siły mojej decyzji, by utrzymać tę ciążę. Jeżeli
podjęłabym inną decyzję, aby uratować świat przed moim synem, byłabym
odpowiedzialna za zakończenie jej życia. Nie mogłabym jej tego zrobić. Nie mogłabym
zrobić tego nawet jemu. Tu nie chodziło o to co mówiło proroctwo. Oni oboje zasłużyli
na szansę by żyć ich życiem, wolni od jakiegoś przeznaczenia, które było im
narzucone. Gdybym tylko mogła przekonać wszystkich ludzi, którzy próbowali mnie za
to zabić.
- Wszystko wygląda świetnie.- powiedział do mnie specjalista. Odłożył sondę, a
ekran stał się czarny.- Jest doskonale normalny.
Normalny? Ledwie. Później, kiedy zostałam wprowadzona do pokoju badań, by
rozmawiać z doktorem, jej opinia była taka sama. Normalny, normalny, normalny.
Pewnie, bliźniacy wymagali dodatkowej obserwacji, ale każdy wydawał się przekonany,
że byłam przykładem doskonałej ciąży. Żaden z nich nie miał pojęcia, ani nawet
najmniejszej wskazówki co do codziennej walki, przez którą przechodziłam. Żaden z
nich nie wiedział, że kiedy patrzyłam na mój brzuch, dręczyły mnie obrazy przemocy,
która jest robiona w moim imieniu i los dwóch światów wiszący na włosku.
- Czy czujesz już ich ruchy? – spytał mnie doktor. - To już prawie czas.
Obraz kosmitów przypomniał mi się.
- Nie, nie wydaję mi się. Jakiego uczucia mam się spodziewać?
- Cóż, to będzie dość oczywiste w późniejszej ciąży. Tak wcześnie, zaczynasz
czuć „trzepotanie”. Niektórzy mówią, że to jest jak ryba pływająca wokoło. Będziesz
wiedziała kiedy to się zdarzy. Nie martw się - oni nie będą próbowali utorować sobie
wyjścia. Nie na początku. Zadrżałam, niepewna jak się z tym czułam. Wbrew zmianom
w moim ciele, było nadal łatwe, by traktować to jak jakąś fizyczną dolegliwość. Tylko
USG przypominało mi, że tam byli właściwie ludzie żyjący wewnątrz mnie. Nie byłam
również pewna czy byłam gotowa na to by czuć jak się we mnie ruszają. Doktor zerknął
w swój notatnik.
- Szczerze to wszystko wygląda świetnie. - powiedział brzmiąc jak specjalista
od USG.
- Jestem przez cały czas zmęczona,- sprzeciwiłam się. – Mam krótki oddech. I
wciąż dostaję zadyszki. I mam problemy ze schylaniem się. To znaczy, nadal mogę to
zrobić, ale to nie jest łatwe.
- To jest zupełnie normalne.
- Nie dla mnie. - Wypędzałam duchy i zabijałam potwory dla zarobku. Wzruszył
ramionami.
- Dwójka ludzi rośnie w tobie. Będzie gorzej zanim się w końcu poprawi.
- Ale mam dużo rzeczy do zrobienia. Mój styl życia jest bardzo aktywny. -
Pozostał niewzruszony.
- Więc będziesz się musiała jakoś przystosować. - Wbrew mojemu jęczeniu
zostałam odesłana z zaświadczeniem o moim zadowalającym stanie zdrowia i
instrukcjami aby zapisać się następne spotkanie. W hallu znalazłam Jasmine i Pagiela
dokładnie tam, gdzie ich zostawiłam. Ona przeglądała magazyn People i starała się mu
wyjaśnić zarówno atrakcyjność jak i definicję TV. Zawsze płaciłam za każdą wizytę
gotówką. Kiedy potrzebujesz rzeczy takich jak USG, badanie krwi i innych
medycznych badań, końcowa cena była dość wysoka. Zawsze czułam się jakbym była o
krok od wyciągnięcia walizki, coś w stylu mafii ze studolarowymi banknotami.
Jednakże nie było żadnej alternatywy. Nie mogłabym zrobić czegoś, co pozwoliłoby
moim wrogom mnie wyśledzić. Medyczne żądania ubezpieczenia utworzyłyby
papierowy ślad, tak samo jak płacenie czekiem, albo kartą kredytową. Dla większości z
szlachty nic z tego nie było problemem. Niektórzy byli jak Pagiel i ledwo rozumieli
ideę bankowości albo systemu pocztowego, nie mówiąc już o ich użyciu, by mnie
wyśledzić. Niestety, moi wrogowie w Tamtym Świecie mieli bardzo dobre kontakty z
ludźmi tutaj. Tymi którzy znali nasze systemy wewnątrz i na zewnątrz. To dlatego
Ohio było pierwsze w kolejności. Tucson było zagrożeniem. Inna kobieta, w bardziej
zaawansowanej ciąży niż ja, weszła do biura gdy recepcjonistka drukowała moją
receptę. A poryw wiatru ją zaskoczył i musiała walczyć, by schwycić drzwi i je
zamknąć. Pagiel, chociaż niezaznajomiony z technologią, został szkolony ze sposobów
rycerskości szlachty i zeskoczył aby pomóc jej.
- Dziękuję, - powiedziała do niego. Posłała nam wesoły uśmiech. - Nie mogę
uwierzyć jak szybko pogoda się zmieniła. Zimny front przyszedł znikąd. -
Recepcjonistka skinęła przemądrzale głową.
- Tak to jest o tej porze roku. Na pewno będzie burza dziś wieczorem. Jak
gdybym potrzebowała innego powodu by nie lubić Środkowego Zachodu. Boże jak ja
tęskniłam za niezmienną strefą klimatyczną Tucson. Gdy wychodziłam z Jasmine i
Pagielem, wiedziałam, że miałam nieodpowiednie nastawienie. Po prostu cierpiałam
przez swoje wygnanie. Nie nienawidziłam tak naprawdę Ohio aż tak bardzo jak bardzo
tęskniłam za Arizoną. Gdy wrócimy do Tamtego Świata, będę mogła odwiedzić
królestwo, którym rządziłam i które praktycznie odzwierciedlało Tucson.
Zaprojektowałam je w ten sposób. A jednak... nie było takie samo. Ciągle winiłam za to
pogodę, ale to miejsce określało więcej niż tylko to. Była to kultura i atmosfera,
napędzana przez jego ludzi, która była unikalna dla każdej lokalizacji. Kraj Cierni był
wielki, ale nigdy nie zastąpi mojego rodzinnego miasta.
- Cholera. - powiedziała Jasmine, próbując zabrać włosy z twarzy. Dziki wiatr
smagnął biczem prosto w nią jak tylko wyszła na zewnątrz. - Ta pani nie żartowała.
Przestałam użalać się nad sobą wystarczająco, by zauważyć, że miała rację.
Temperatura spadła, a gęste, duszące powietrze, które mieliśmy wcześniej teraz było
w ruchu, gdy zderzyło się z zimnym frontem. Słodkie dekoracyjne drzewa kołysały się
w tył i w przód, jak zsynchronizowani tancerze. Powyżej zebrały się ciemne chmury.
Chłód, który nie miał nic wspólnego z wyciszeniem przeleciał po mojej skórze. Od
mojego ojca, który był dupkiem i należał do szlachty, otrzymałam proroctwo, które
twierdziło, że jego najstarszy wnuk podbije ludzkość. Przekazał mi również swoje
zdolności co do magii pogody. Byłam czuła na wszystkie pierwiastki, które składały się
na burzę: wilgoć, powietrze, nawet na naładowane cząstki, które zwiastowały
błyskawicę. Moje zmysły były otwarte na intensywność wszystkich tych czynników
uderzających we mnie. To było nawet trochę przytłaczające.
- Tyle by było na temat biegu ze słodyczami. - zamruczałam, spoglądając w
rozgniewane niebo. Nie miałam Milky Way'ów i byłam bardzo zdesperowana by zdobyć
chociaż jednego. - Będziemy mieć szczęście jeśli nie zmokniemy zanim nie dotrzemy
do bramy. - Nie pierwszy raz chciałabym mieć samochód podczas tych podróży do
Ohio, ale to było bezcelowe. Jedynym prawdziwym powodem dla którego tu przyszłam
była klinika w odległości krótkiego spaceru bramy, która prowadziła z powrotem do
Tamtego Świata. Trzymanie tutaj samochodu nie było praktyczne. Plus, jechanie w nim
prawdopodobnie zabiłoby Pagiela. Zerknęłam na niebo, głównie sprawdzając, czy było
aż tak źle jak czułam swoimi zmysłami, kiedy ktoś nagle mnie szarpnął, bym się
zatrzymała. Kiedy popatrzyłam na północ, obserwując niebo ponad odcinkiem drzew,
zobaczyłam krawędź burzowej chmury. Czarne niebo rozciągało się tylko na milę, a
tam gdzie kończyło się nagle, widziałam światło słoneczne i niebieskie niebo. Byłam
skłonna założyć się, że powietrze było tam duszne, gorące i wilgotne. Spoglądając
wokoło, widziałam, że tak było wszędzie. Bezpośrednio ponad nami niebo było ciemne,
ale te chmury rozciągały się w bardzo określonym, bardzo wyraźnie zdefiniowany
sposób. To było jak przebywanie pod idealnie okrągłą kopułą. Wszędzie dookoła tych
twardych krawędzi, słońce walczyło, by się przedostać przez chmury. Moi towarzysze
zatrzymali się obok mnie i napotkałam wzrok Jasmine.
- Czuję to... - szepnęła. - Nie na początku. Za dużo się działo...
- Ja także - powiedziałam. Wraz z czuciem pierwiastków burzy, ona i ja byłyśmy
także szczególnie wrażliwe na magię w niej działającej. To co teraz czułyśmy nie było
naturalnym zdarzeniem. Było tak wiele bodźców, że magia stojąca za tym pozostała dla
mnie początkowo ukryta - co bez wątpienia było zamierzone. Tam działały
Tamtoświatowe siły. I z tym uświadomieniem przyszło kolejne: zostaliśmy odkryci.
Mój bezpieczny Środkowo Zachodni dom nie był już bezpieczny.
- Kudźwa.
Młoda twarz Pagiela była ponura, gdy zerknął na mnie.
- Co chcesz zrobić? - Pagiel odziedziczył magiczną umiejętność jego matki
związaną z powietrzem, więc prawdopodobnie zrozumiał, że coś było nie w porządku.
Zaczęłam znów iść.
- Musimy dostać się do bramy. Nie ma innego wyjścia. Kiedy ją przekroczymy
będziemy bezpieczni.
- Ktokolwiek to robi musi wiedzieć o bramie - zauważyła Jasmine.
- Mogą być po drugiej stronie i czekać na nas.
- Wiem. Ale to też znaczy, że pokonali oddział który zostawiliśmy. - Ta brama w
Hudson nie została otwarta w obrębie moich królestw w Tamtym Świecie. Była ona
jednak wystarczająco blisko moich sojuszników, gdyż podróż zawsze wydawała się
warta tego, żeby dostać bezpieczną pomoc medyczną w ludzkim świecie. Nadal jednak
nigdy nie wyruszaliśmy w podróż bez znacznej i uzbrojonej eskorty po drugiej
stronie. Wiatr wydawał się wzmagać, gdy szliśmy, spowalniając nas. Mogłam użyć
mojej magii aby kontrolować to ale powstrzymywałam się do czasu gdy stawię czoła
twórcy burzy - albo raczej, twórcom. Było tylko dwoje ludzi w historii szlachty,
którzy mogli samodzielnie wezwać i kontrolować burzę tak jak ta. Jednym z nich był
mój zmarły ojciec. Tym drugim jestem ja. Mogłam się założyć że to była praca kilku
magicznych użytkowników, a ta myśl sprawiła, że zaczęłam zgrzytać zębami z
frustracji. Coś takiego wymagało wiele planowania, co oznaczało, że moi wrogowie
wiedzieli o Hudson już od jakiegoś czasu.
To było prawie tak irytujące jak dowiedzenie się o własnych fizycznych
ograniczeniach. Nie zostałam kaleką w żadnym znaczeniu tego słowa. Nawet nie
człapałam. Ale, tak jak powiedziałam doktorowi, po prostu nie dawałam już rady robić
tego co kiedyś.
Pół mili nie było ogromną odległością, w ogóle, zwłaszcza na podmiejskich
chodnikach. W moim stanie przed ciążą, mogłabym szybko pokonać tę odległość. Ale
teraz mogłam biec tylko truchtem i byłam bardzo świadoma faktu, że opóźniałam
Jasmine i Pagiela. Zeszliśmy z głównej drogi, przecinając ogromny, zalesiony park na
jego obrzeżach. Bramy Tamtego Świata rzadko znajdowały się w mocno zaludnionych,
miejskich obszarach, a ta była głęboko w parku. Drzewa blokowały bezpośrednią siłę
wiatru, ale gałęzie przesuwały się dziko, strącając na nas krople z gałęzi i liści. Byliśmy
tutaj tylko my, ponieważ większość rozsądnych ludzi już dawno uciekła szukając
schronienia.
- To będzie tutaj - zawołałam do moich towarzyszy, wzmacniając swój głos tak,
by został usłyszany ponad wiatrem. Z torby, którą nosiłam przy sobie, wyciągnęłam
moją różdżkę i żelazne athame. - Jeżeli zaatakują, to będzie... Zaatakowali.
Pięć duchów, dwoje użytkowników wody i inny użytkownik, który żarzył się jak
ogień. Użytkownicy należeli do szlachty, którzy nie mogli w pełni przejść do tego
świata w ich oryginalnych formach. Ukazali się jako niejasne antropomorficzne
stworzenia, skomponowane z najsilniejszego elementu związanego z ich magią. Przez
zakres burzy, podejrzewałam, że jeszcze więcej z nich czaiło się w pobliżu, ale oni byli
prawdopodobnie słabsi. Całą swoją moc używali tylko do utrzymywania warunków
pogodowych, nic nie zostawiając do walki. Ci, których wysłali przeciw nam do bitwy byli
najsilniejsi, a duchy były po prostu dodatkiem, który często widziałam. Duchy, które
nie przeszły do Zaświatów nie troszczyły się o to kto rządził, ludzie czy szlachta.
Dlatego były łatwymi rekrutami dla szlachty która mi się sprzeciwiała. Nie byli jedyną
pomocą z poza grobu.
- Volusian! – wezwałam. Szybko zaintonowałam słowa, które wzywały mojego
nieżywego ulubieńca. Dźwięki zagubiły się na wietrze, ale to nie miało znaczenia.
Liczyły się moje intencje i władza, więc po kilku sekundach Volusian się przede mną
zmaterializował. Był niższy niż ja, ze spiczastymi uszami, czerwonymi oczyma i gładką
czarną skórą, która zawsze przypominała mi salamandrę.
- Duchy! - Pstryknęłam palcami.
Volusian nie potrzebował dalszego popędzania. Nienawidził mnie. Nawet chciał
mnie zabić. Ale tak długo jak miałam nad nim władzę, był zmuszony, by słuchać moich
rozkazów. Z furią zaatakował duchy, jego magia płonęła niebieskawą bielą w cienistym
krajobrazie. Jasmine już ustawiła się naprzeciw użytkowników wody kiedy Pagiel
przyjął formę zorzy, co jak założyłam, miało jakiś związek z powietrzem albo
ładunkami w atmosferze. A ja? Ociągałam się. Nienawidziłam robienia tego ale nie
miałam żadnego wyboru. Ćwiczyliśmy to ciągle i ciągle. Decyzja by mieć te bliźniaki nie
znaczyła nic, jeżeli będę rzucana na ziemię, albo – co gorzej - zabita. Kiedy chroniłam
siebie, chroniłam też ich, chociaż to kolidowało z moim instynktem wojownika, który
miałam. Na szczęście nie byłam całkowicie bezużyteczna.
Nasi napastnicy chcieli mnie dopaść, ale zostali rozproszeni przez moich
sojuszników. To pozwoliło mi użyć mojej magii, by zmniejszyć trochę skalę irytujących
warunków pogodowych. To również pozwoliło mi wygnać duchy. Volusian najlepiej
pasował do walki przeciwko nim, ale w tej chwili musiał się oczywiście zająć
groźniejszymi przeciwnikami.
Skierowałam swoją różdżkę w kierunku jednego z duchów, gdy dołączył się do
innego w walce przeciwko Volusianowi. Były one widmowymi i przezroczystymi
istotami, które płynęły w powietrzu i były prawie niemożliwe do zobaczenia na dworze
w słońcu. Cienie i chmury sprawiły, że stali się niesamowicie dostrzegalni. Otwierając
swoje zmysły, sięgnęłam obok tego świata i obok Tamtego Świata. Otworzyłam bramy
do Zaświatów, nawiązując stały kontakt, ale nie próbujący mnie uwięzić. Wygnanie
duchów do Tamtego Świata było łatwiejsze i standardowo powinno być moją taktyką,
kiedy je eliminowałam. Niestety, duchy tam wysyłane mogłyby wrócić, a ja nie mogłam
dać im takiej szansy. Im mniejsza ich liczba wróci do mnie, tym lepiej. Albo Zaświaty,
albo unicestwienie. Skupiłam swoją wolę na moim celu, używając ludzkiej magii, której
nauczyłam się jako szaman, by wypędzać duchy z tego świata. Stworzenie wrzasnęło z
wściekłości, gdy poczuło szarpnięcie Zaświatów, a sekundę później rozpuściło się w
nicość. Natychmiast skupiłam swój wzrok na drugim duchu, krótkim spojrzeniem
pozwalając sobie, by oszacować postęp Pagiela i Jasmine. Ku mojemu zdziwieniu,
Pagiel pokonał właśnie żywiołaka. Nawet nie miałam pojęcia, jak to mu się udało. Miałam
władzę, by wygnać przeciwników z powrotem do Tamtego Świata, ale to była dla mnie
jedyna opcja. Pagiel używał swojej magii, by zniszczyć wrogów całkowicie, wymazując
ich do nicości. Wiedziałam już, że był silnym użytkownikiem magii, ale nigdy tak
naprawdę nie widziałam go dotychczas w bitwie. Uświadomiłam sobie, że był on
silniejszy niż Jasmine. Natychmiast dołączył do niej przeciwko użytkownikowi wodnej
magii, odpychając go wiatrem, który go zatrzymał kiedy ona użyła swojej magii, by
wezwać wodę i rozpruć go na kawałki. Tymczasem ja wygnałam drugiego ducha.
- Idź, Eugenie! - krzyknęła Jasmine, zaledwie rzucając mi spojrzenie, gdy ona i
Pagiel walczyli z ostatnim wrogiem. Volusian spadł na jednego z duchów. Szanse
przechyliły się teraz na naszą korzyść. Nikt z napastników nie miał możliwości
przedostać się i przyjść po mnie.
Skrzywiłam się, ale nie zawahałam. To była część planu, który założyliśmy. Ci
mieszkańcy Tamtego Świata byli tutaj ze względu na mnie. Jeżeli zniknę, oni też
najprawdopodobniej się wycofają, bo na placu boju pozostaliby tylko Jasmine i Pagiel
(i Volusian). Czułam się jak tchórz, ale powtórzyłam sobie, Jeżeli umrzesz, umrą też
bliźniaki.
Ruszyłam truchtem, kontynuując używanie swojej magii, by złagodzić skutki
burzy, co sprawi, że moje przejście będzie łatwiejsze. Na wprost mnie okrąg jasnych
żółtych jaskrów wyróżniał się na tle zielonej trawie parku. Nieważne jak wiele razy
ogrodnik je kosił, jaskry zawsze znów wyrastały. One oznaczały bramę. Byłam już krok
od niej, gdy coś we mnie uderzyło. Jakaś siła przewróciła mnie i ledwie zdołałam
obrócić moje ciało tak, by zmniejszyć wstrząs, gdy moje kolana uderzyły w ziemię. To
było głupie, że myślałam, że brama nie będzie chroniona. Moi napastnicy byli innymi
użytkownikami magii, pozornie skomponowanymi z mchu i liści. Mogli zaledwie
zaistnieć w tym świecie. Szanse przetrwania kreatur były małe, jednak widocznie
pomyślały, że jest to warte ryzyka poświęcenia ich życia, by przyjść i mnie zabrać.
Usiłowałam wstać, gdy to coś zbliżyło się do mnie. W jednej ze swoich
liściastych rąk trzymał miedziany sztylet. Miedź była najtwardszym metalem, którym
szlachta mogła władać i nawet, jeśli nie była tak efektywna jak stal, nadal mogła zabić.
Moi wrogowie poruszali się dziwnie i dali mi czas bym wstała, nawet w moim kiepskim
stanie. Nadal trzymałam w ręku żelazne athame i czułam jakąś satysfakcję, że w ciąży
czy nie, byłam szybsza niż te stworzenia. To coś huśtało się zbliżając się do mnie i
łatwo odskoczyłam z moim athame. Mój brzeszczot dotknął go w zieloną klatkę
piersiową. To coś wrzasnęło w bólu, a wtedy podjęłam nagłą decyzję, by nie wykończać
tego. Nie miałam luksusu grania bohaterki. Takie zranienie to było aż nazbyt dużo, by
spowolnić go i pozwolić mi skoczyć dla bramy. Śpieszyłam się do okręgu jaskrów i
dotarłam do Tamtego Świata. Brama była silna, była aktywna podczas wszystkich pór
roku i prawie nie wymagała żadnego wysiłku, od kogoś, kto wiedział, jak jej używać. To
był dodatkowy powód, dla którego wybraliśmy właśnie ten obszar. Ścieżki dostępu
między światami otworzyły się i poczułam nieznacznie dezorientujące uczucie, jak
byłam rozkładana na części i ponownie składana. Po paru sekundach, zobaczyłam, że
stoję w Ziemi Kapryfolium, otoczonej przez moich własnych żołnierzy. Nie było tutaj
żadnego znaku jakichś wrogów i po zaskoczonych spojrzeniach mojej straży
zrozumiałam, że mój stan bojowy był całkowicie niespodziewany. Nie marnowali czasu
na odpowiedzi, chwycili broń i poszli za mną do bramy. Tylko, że to już nie był
użytkownik magii. To nawet nie było „to”. To była kobieta ze szlachty, nie starsza niż
ja, z brązowymi włosami splecionymi w wysoki kok. Stała dwa kroki ode mnie, nadal
trzymając miedziany brzeszczot, zanim nie upadła na ziemię. Krew ciekła z jej klatki
piersiowej, ukazując powagę rany, którą jej zadałam. Ta rana została zrobiona
żelazem, które było dla niej trujące w ludzkim świecie, gdzie była najsłabsza. Być
może mogłaby przeżyć podobne zranienie w tym świecie, ale teraz było już na to zbyt
późno. Brzeszczot wypadł z jej rąk, gdy słabo chwyciła się za krwawiący tors. Przez
cały ten czas nie spuściła ze mnie swojego wzroku.
- Śmierć... do proroctwa... - złapała oddech, tuż przed tym jak zmarła. Światło
opuściło jej napełnione nienawiścią oczy i wkrótce nie widziała już niczego. Czułam się
źle. Nowe przejście przez bramę natychmiast przykuło uwagę mojej straży, ale to
była tylko Jasmine i Pagiel. Wyglądali jak po walce, ale nie mieli żadnych poważnych
uszkodzeń ciała. Jasmine najpierw spojrzała na mnie i wbrew jej twardemu wyrazowi
twarzy, wiedziałam, że sprawdzała mnie pod kątem zranień, tak jak ja to zrobiłam z
nią. Trudno było uwierzyć, że kiedyś byłyśmy wrogami. Usatysfakcjonowana, że ze mną
było wszystko w porządku, zerknęła na martwą kobietę, zanim napotkała moje
spojrzenie.
- No cóż - powiedziała, nieznacznie się odprężając. - Przynajmniej nie musisz
już więcej jeździć do Ohio.
ROZDZIAŁ 2
Układ Tamtego Świata przeciwstawia się ludzkiej logice. Nie ma żadnych
prostych linii z punktu A do punktu B, nawet kiedy idziesz wzdłuż drogi, która wydaje
się nie zakrzywiać albo nie rozwidlać. Jeden krok do przodu może zabrać cię do
królestwa, o którym myślałeś, że jest 10 mil za tobą. Większość królestw starała się,
by pozostać w tej samej bliskości jedno od drugiego, ale nie było żadnej na to
gwarancji. Droga główna, o której myślałeś, że znasz jej dziwactwa mogła zmienić się
w mgnieniu oka.
Na szczęście dzisiaj obyło się bez żadnych takich zaskoczeń. Droga, którą
obraliśmy, by dotrzeć do bramy w Hudson w końcu doprowadziła nas do Kraju Dębów,
z małymi tylko objazdami po przyjaznych ziemiach. Kraj Dębów nie był jednym z moich
królestw. Był rządzony przez mojego najsilniejszego sojusznika, który był też tym,
który sprawiał, że byłam nerwowa. Dorian i ja kiedyś byliśmy kochankami i
rozpętaliśmy razem wojnę w Tamtym Świecie. Układ ten rozpadł się, kiedy podstępem
wysłał mnie na poszukiwanie Żelaznej Korony, by zdobyć królestwo, którego nie
chciałam. Byliśmy całkiem wrodzy wobec siebie przez pewien okres czasu, ale moja
ciąża zmieniła naszą relację. Był jednym z obrońców proroctwa, które mówiło, że
pierwszy wnuk mojego ojca podbije ludzkość. Mimo tego, że nie on był ojcem, Dorian
ślubował pomóc ochronić moje dzieci.
Upewnił się, że byłam cała i zdrowa, jednakże widziałam w nim cień współczucia,
gdy dowiedział się o zasadzce w którą wpadliśmy.
- Nigdy nie zrozumiem, dlaczego musiałaś iść do Ohoho.- powiedział, nalewając
sobie kieliszek wina. – Dobrze, że się przebiliście.
Westchnęłam.
Westchnęłam - To jest Ohio. I wiesz, dlaczego tam byłam. Bliźniaki potrzebują
opieki medycznej.
- Według ciebie. Tutaj też mogą otrzymać „opiekę medyczną”. Nasza jest tak
samo dobra jak ludzka. Chcesz kieliszek? - podniósł butelkę wina.
- Nie. I o to właśnie chodzi. Medycyna tutaj wcale nie jest taka sama. Wino na
strasznie zły wpływ na dzieci.
Dorian przeszedł przez salon, by dołączyć do mnie, elegancko siadając i
układając swoje purpurowe, aksamitne szaty dla osiągnięcia jak najlepszego efektu.
- Oczywiście, że tak jest. Nigdy nie marzyłbym o dawaniu wina niemowlęciu! Dla
czego bierzesz mnie za barbarzyńcę? Ale dla ciebie... Cóż, musisz przejść jeszcze
długą drogę, byś stała się nieco mniej nerwowa. Byłabyś dzięki niemu pozytywniej
nastawiona do wszystkiego wokół.
- Nadal nie mogę. Wpływa na dzieci w łonie matki.
- Nonsens - powiedział, przerzucając swoje długie, kasztanowate włosy przez
jedno ramię. Życie byłoby łatwiejsze, gdyby nie był tak cholernie przystojny. - Moja
matka piła wino każdego dnia i wszystko ze mną w porządku.
- Myślę, że udowodniłeś właśnie mój punkt widzenia. - powiedziałam sucho. -
Słuchaj, wiem, że wierzysz w to, iż wszystko jest w porządku i nie ma żadnego powodu,
dla którego miałabym opuszczać Tamten Świat, ale po prostu nie poczuję się
bezpiecznie, jeżeli moja ciąża nie będzie monitorowana przez ludzkiego lekarza.
Miałam powiedzieć „prawdziwego lekarza”, ale powstrzymałam się w samą porę. To
było prawdziwe, kiedy oglądałam, jak szlachta wykonuje jakieś zdumiewające czyny
uzdrawiania. Dosłownie widziałam jak kończyny ponownie odrastały. Poza tym, wbrew
wszystkiej magii szlachty, nic nie mogłoby równać się komfortowi jaki miałam w
uspokajających cyfrach i dźwiękach maszyn medycznych. Mimo wszystko byłam
pół-człowiekiem i zostałam wychowana w taki sposób.
- Nie czujesz się bezpiecznie? - Dorian posłał mi jeden ze swoich lakonicznych
uśmiechów. - Powiedz mi, czy zapewnienie od lekarza, które dzisiaj dostałaś, ma
większą wartość od tego, że przez to zostałaś zaatakowana? - rzuciłam mu groźne
spojrzenie i odwróciłam się. Chociaż zdołałam dość dobrze wylądować, kiedy spadłam
blisko bramy, uzdrowiciele Doriana zbadali mnie kiedy wróciłam. Wykonali jakieś
pomniejsze zaklęcia na mnie, by złagodzić stłuczenia i przysięgli, że nie było żadnego
zagrożenia dla bliźniaków. Nie mieli żadnego diagnostycznego wyposażenia, by to
udowodnić, ale uzdrowiciele szlachty mieli wrodzone wyczucie dla takich rzeczy w
swoim organizmie, tak jak ja byłam wrażliwa na składniki burz. Musiałam wziąć to na
wiarę, że uzdrowiciele mieli rację.
- Powinniśmy być bardziej przygotowani, to wszystko. - zamruczałam.
- Jak bardziej mogłabyś być przygotowana? - zapytał Dorian. Nadal mówił w ten
swój spokojny sposób, jakby wszystko to było żartem, ale widziałam twardość w jego
zielonych oczach. - Już włóczysz się przez ten świat z prawdziwą armią za twoimi
plecami. Czy zaczniesz też ich zabierać ze sobą do ludzkiego świata?
- Oczywiście, że nie. Nigdy nie dostalibyśmy wystarczającej ilości ubrań, by ich
wszystkich ubrać.
- Ryzykujesz życiem swoim i ich. - Dorian wskazał na mój brzuch na wszelki
wypadek, bym nie miała jakichkolwiek wątpliwości co miał na myśli. - Nie powinnaś iść
do ludzkiego świata. Szczerze, to nawet nie powinnaś podróżować między tutejszymi
królestwami! Wybierz jedno. Jedno ze swoich, lub moje, to nie ma znaczenia. Tylko
zostań w jednym miejscu i bądź cały czas pod ochroną, aż do chwili, gdy urodzisz.
- Nie jestem zbyt dobra w siedzeniu na jednym miejscu. - zauważyłam, notując
podobieństwo między tą rozmową i tą którą odbyłam, kiedy powiedziałam doktorowi o
moich fizycznych frustracjach.
Ku mojemu zaskoczeniu, twarz Doriana właściwie zmiękła w uczuciu sympatii. -
Wiem, moja droga. Wiem. Ale to są niezwykłe czasy. Powiem ci tak: poruszanie się
utrudni im znalezienie cię. Maiwenn i Kiyo mogą monitorować tylko kilka miejsc
jednocześnie, więc jest to coś, co przemawia za tym, by nie zostawać w jednym
miejscu na stałe.
Maiwenn i Kiyo. Moje serce skręciło się. Rzadko kiedykolwiek wymawialiśmy te
imiona. Zwykle mówiliśmy „wróg”, albo po prostu „oni.” Chociaż istniał duży kontyngent
szlachty, która chciała zatrzymać proroctwo Króla Burz, wszyscy wiedzieliśmy, że
szczególnie tych dwoje było prawdziwym zagrożeniem. Maiwenn była królową Kraju
Wierzb i kiedyś była przyjaciółką. Kiyo był moim eks-chłopakiem i pół-człowiekiem, tak
jak ja.
Był także ojcem moich dzieci.
Kiyo...
Jeżeli myślałam o nim zbyt długo, moje emocje stawały się bardzo pozytywne.
Nawet, gdy nasza romantyczna relacja zaczęła się łamać, nadal troszczyłam się o
niego. Jednak potem wyraził się jasno, że uważa mnie i bliźniaki za dopuszczalne
straty, aby uniknąć zagrożenia dla świata. Na pewno nie chciałam oglądać, jak szlachta
zdobywa ludzki świat, ale jego działania sprawiały, że się motałam. To była dla mnie
smutna rzeczywistość, że niby znałam kogoś tak dobrze... a jednak tak naprawdę nie
znałam go wcale.
- Jak myślisz, co powinniśmy zrobić ze ślubem? - spytałam, zmuszając się, by
zmienić temat. - Oni wiedzą, że tam będę. - Dwaj moi służący, Rurik i Shaya, brali
wkrótce ślub, a ja byłam gospodarzem ich święta. Dorian pokiwał głową, a oczy zwęziły
mu się w zamyśleniu.
- Wiedzą również, że wszyscy twoi sojusznicy i ci którzy nie chcą wchodzić z
tobą w konflikt tam będą. Tak długo jak możemy bezpiecznie sprowadzić cię do Kraju
Cierni, nie powinno być...
- Nie interesuje mnie, co on robi! Potrzebuję porozmawiać z nim już teraz!
Zarówno Dorian, jak i ja cofnęliśmy się na ten hałas i odwróciliśmy zaskoczeni w
kierunku źródła rozgniewanego kobiecego głosu. Straż stojąca na warcie w drzwiach
natychmiast zaczęła protestować, że Dorianowi nie można przeszkadzać, ale było
jasne, iż te tłumaczenia zostały zignorowane.
Zmęczenie zagościło na twarzy Doriana. - W porządku. - powiedział - Wpuścić
ją.
- Leżałam na szezlongu prawie tak wygodnie jak Dorian, ale teraz
wyprostowałam się. Wiedziałam, kim był ten przybysz.
Ysabel weszła do pokoju, nosząc suknię, która była wyszukana nawet jak na
normy szlachty. Zawsze myślałam, że najlepszym terminem, by opisać ich trend mody
był „Średniowieczny zachwyt”. Jej sukienka została zrobiona z ciężkiego, srebrnego
atłasu ze zwariowanym dekoltem w kształcie litery V, który sięgał prawie do jej pępka.
Zastanawiałam się, czy była w drodze na jakieś formalne spotkanie, czy nadal
próbowała uwieść Doriana. Była jego kochanką, zanim on i ja zostaliśmy parą, a on nie
wznowił wzajemnych relacji po naszym zerwaniu.
Być może bardziej zadziwiający niż jej ubiór był fakt, że miała towarzystwo. Za
nią szedł Pagiel i jej ogólnie nieprzyjemna matka, Edria. Chłopak musiał się spieszyć,
aby nadążyć z pozostałą dwójką i wyglądał na nieszczęśliwego. Kilka chwil później,
weszła nerwowo również jego młodsza siostra, Ansonia. Miała długie włosy, koloru
nieco podobnego do moich i wyglądała na przerażoną, że tu jest.
- Wasza Wysokość - zawołała Ysabel, zatrzymując się przed Dorianem. Nie
mogłam powiedzieć, czy jej policzki były zarumienione przez gniew, czy przez złe
nałożenie makijażu. Zważywszy iż szlachta często robiła swoje kosmetyki z orzechów
laskowych i jagód, żadna możliwość mnie nie zaskoczyła. - To jest niedopuszczalne.
- Matko - zaczął Pagiel, docierając do niej. Ysabel wskazała na mnie, z
błyszczącym gniewem w jej oczach.
- Odmawiam jej narażania życia mojego syna! On prawie umarł dzisiaj.
- Nieprawda! - zawołał Pagiel. Dorian spojrzał na niego.
- Jak dla mnie wygląda w porządku.
- Ale było tego blisko. - powiedziała Edria poważnie.
- No nie wiem. - powiedziałam, przypominając sobie jak szybko Pagiel uśmiercił
swojego przeciwnika. - Z tego co widziałam, to miał wszystko pod kontrolą.
- Jak mogłaś to widzieć? - spytała Ysabel z szyderstwem. – Przecież uciekłaś.
Czułam rumieniec wypełzający na moje policzki. Moja nowa rola nadal mnie
drażniła, podobnie jak wiedza, że muszę trzymać się z dala od niebezpieczeństw,
podczas gdy inni mnie bronili. Obojętnie jak bardzo logiczne to było, nigdy nie będzie
to dla mnie łatwe.
- Hej, zrobiłam swoją część pracy. – powiedziałam, ale Ysabel już obróciła się
ode mnie i zwróciła do Doriana.
- To nie jest właściwe, że mój syn ryzykuje swoje życie dla niej.
- Zgadzam się. - powiedziała Edria. Jej ciemne włosy zostały zebrane tak
ciasno, że mogłabym przysiąc, że to ściągnęło skórę na jej twarzy. Być może to był
zamiennik liftingu w wersji szlachty. - On nie ma żadnego interesu w tym
domniemanym proroctwie dotyczącym jej syna. On nie jest nic jej winien.
Pagiel próbował się wtrącić, ale był stale uciszany przez jego matkę i babcię.
Źle się czułam z jego powodu, szczególnie, że był jedynym samcem w tej rodzinie.
Jego ojciec umarł rok temu, a ojciec Ysabel rzekomo uciekł od nich. Pagiel nie miał
nikogo oprócz kobiet wokół siebie. Dorian spojrzał między Ysabel i Edrię.
- Nie namawiam go, by robił dla niej cokolwiek. Chodzi z nią z własnego wyboru.
- Ale to jest niebezpieczne. - powiedziała Ysabel. Dorian pozostał
niewzruszony.
- Powtarzam, że on chodzi z nią z własnego wyboru. Szczerze, to nie jestem
pewien co chcesz bym zrobił. Twój syn jest wolnym obywatelem mojego królestwa i
jest pełnoletni, by podejmować swoje własne decyzje. - Ysabel wyglądała jakby była na
krawędzi, tupiąc nogami.
- To jest niebezpieczne! Nie jest twoim obowiązkiem, by chronić swoich
poddanych przed krzywdą?
- Oczywiście. - powiedział Dorian. - I równocześnie muszę też opiekować się
potrzebami królestwa. Mogę ledwie ochronić każdego żołnierza w czasach wojny. I
nawet, jeśli nie jesteśmy technicznie obecnie w stanie wojny, to moje królestwo
popiera Królową Jarzębiny i Cierni. Oczywiście niesie to ze sobą pewne nieuniknione
niebezpieczeństwo, ale nie ma go jak uniknąć. Stąd moje użycie słowa „nieuniknione”.
Trudno mi potępiać go, gdy dobrowolnie decyduje się jej pomagać. I dodatkowo,
odkąd poszedł by ją chronić i stoczył dzisiejszą potyczkę zasłużył na pochwałę.
Pagiel rozpromienił się na słowa swojego króla, ale twarz Ysabel stała się
ciemniejsza. Część mnie czuła dla niej trochę współczucia. Pomimo wszystko była
matką próbującą chronić swojego syna. Kąśliwa czy nie, troszczyła się o niego.
Równocześnie, to było dla mnie trudne, by okazywać zbyt dużo uznania komuś, kto
często używał własnego syna dla jej własnego zysku. Po zgonie jej męża, Ysabel
przybyła na Dwór Doriana w jedynym konkretnym celu uwodzenia człowieka (raczej
króla), by potem ją utrzymywał. Zabranie Pagiela i Ansonii było sztuczką Ysabel, w
celu zwiększenia własnego uroku. Płodność cieszyła się bezustannym zainteresowaniem
szlachty, która nie zachodziła w ciążę zbyt łatwo. Popisywanie się dwójką swoich
dzieci, było próbą Ysabel w pokazaniu tego, co ma do zaoferowania.
- Teraz widzisz? - spytał Pagiel tryumfalnie, w końcu wtrącając swoje słowo. -
Mam poparcie króla. Wierzę w to co robię. Chcę wspierać proroctwo. - Skrzywiłam się
trochę na te słowa. Mimo, że byłam wdzięczna tym, którzy pomagali chronić mnie
przed Kiyo i Maiwenn, wdzięczność ta została nadszarpnięta przez wiadomość, że
większość robiła to w nadziei, że mój syn naprawdę podbiłby ludzkość. Szlachta i
ludzie kiedyś dzielili ten sam świat, ale w końcu Szlachta odeszła, kiedy magia zanikła,
a technologia się podniosła. Wielu ze szlachty czuło, że zostali skrzywdzeni i zasłużyli
by żądać powrotu.
- Jesteś głupim chłopcem. - krzyknęła Edria. - I nawet nie wiesz w co wierzysz.
Połowa twojej motywacji to wzgląd na jej siostrę. - widziałam migotanie zakłopotania
w twarzy Pagiela. To było prawda, że pierwotnie poznałam go, kiedy zaczął
przedstawiać romantyczne zainteresowanie względem Jasmine. Jednakże w miarę
upływu czasu, gorąco sprzeciwił się tym, którzy grozili moim nienarodzonym dzieciom i
wziął moją stronę z tego powodu.
- Moje powody są moją sprawą. – odpowiedział Pagiel, wściekły na matkę i
babcię. - Nie waszą. To jest to co chce zrobić i nie możecie mnie powstrzymać. Cała
trójka jakby o nas zapomniał i zajęła się ich własnym prywatnym rodzinnym sporem.
Ansonia czaiła się z tyłu. Domyślałam się, że jej matka wzięła ją tutaj by pokazać
rodzinną solidarność.
- Pagiel był niesamowity. - powiedziałam, mając nadzieję dać mu małe poparcie. -
Był wręcz niezbędny podczas naszych podróży do ludzkiego świata. Niewielu z mocą
ma jakiś rodzaj władzy w ludzkim świecie.
- Władza, która jest marnowana. - powiedziała Edria z pociągnięciem nosa. - On
ma ważniejsze sprawy do roboty, niż być twoim chłopcem na posyłki.
- Babciu, nie możesz rozmawiać z nią w taki sposób! - Pagiel wyglądał na
zmartwionego. - Ona jest Królową Jarzębiny i Cierni.
- Nie obchodzi mnie, że jest...
- Dość. - powiedział Dorian, podnosząc rękę. Jego postawa była nadal spokojna i
zrelaksowana, ale w jego głosie pojawiła się srogość, która przykuła uwagę każdego. -
Ta rozmowa jest skończona. Nie ma niczego co mogę zrobić, albo zrobię. Obydwie,
czarujące panie, musicie przyjąć, że Pagiel jest mężczyzną i sam kieruje swoim
własnym życiem. Chociaż, na wasze pocieszenie - rzucił mi ukradkowe rozbawione
spojrzenie - wątpię, czy będzie włóczyć się do ludzkiego świata w najbliższym czasie,
skoro tajna kryjówka Jej Wysokości nie jest już taka tajna.
Groźnie popatrzyłam na niego, ale się nie odezwałam. - ponieważ miał rację.
Niebieskie oczy Pagiela rozjaśniły się.
- Pomogę ci znaleźć nowe miejsce. - powiedział do mnie. - Sprawdzę wszystkie
bramy i zobaczę, dokąd prowadzą w ludzkim świecie. - Uśmiechnęłam się pobłażliwie.
Zaczynałam myśleć, że Dorian mógłby mieć rację o pozostaniu w tym świecie, ale nie
chciałam zbesztać Pagiela przy Ysabel i Edrii.
- Dziękuję, Pagiel. - Ysabel wyglądała na gotową, by eksplodować.
- To jeszcze nie koniec.
- Och - powiedział Dorian.- Zapewniam cię, że tak. A teraz wyjdź. Wy wszyscy.
- władczy ton powrócił i po kilku obowiązkowych ukłonach cała rodzina wyszła.
- Oni są zawsze są tacy zachwycający.- powiedział Dorian.
- To nie jest pierwsze słowo jakie przychodzi mi na myśl. - powiedziałam,
patrząc jak strażnicy zamykali za nimi drzwi. Westchnęłam. - Chociaż naprawdę
nienawidzę pomysłu ryzykowania dla mnie czyjegoś życia. Zwłaszcza Pagiela. Lubię go.
- To niefortunne. - powiedział Dorian, uśmiechając. - To zawsze będą ludzie,
których lubisz. Wrogowie zwykle nie ryzykują dla kogoś życiem. Tylko twoi
przyjaciele są do tego skłonni, by ponieść ofiarę. Poza tym, myślałem, że
przezwyciężyłaś ten moralny kłopot, kiedy poszliśmy na wojnę przeciw Katrice?
- Nie powiedziałabym, że kiedykolwiek naprawdę to przezwyciężyłam. Po prostu
nauczyłam się z tym żyć.
- To powinno stać się dla ciebie trwałą filozofią.
- Być może. - zgodziłam się. Wstałam, rozciągając się, by złagodzić ból w
plecach, którego nie było tam wcześniej. Świetnie. Kolejny sposób w jaki moje ciało się
buntowało. - Powinnam teraz znaleźć sposób, by wrócić do Kraju Cierni. - Dorian
podniósł się za mną.
- Jeszcze nie. - Przyjrzałam się mu ostrożnie.
- Starasz się utrzymać mnie w pobliżu?
- Po prostu jestem inteligentny. Sojusznicy Maiwenn prawdopodobnie
monitorowali ten atak i czekają, by zobaczyć, czy będziesz wracać. Jeżeli oni nadal są
na tym terenie, to najlepszym dla ciebie rozwiązaniem jest nie wyruszanie w drogę, z
eskortą czy też nie. Mogą również oczekiwać, że zdasz mi relację i od razu ruszysz do
domu. Zaczekaj mniej więcej jeden dzień, a zrezygnują i odejdą.
- Nienawidzę intryg. - zamruczałam, wiedząc, że miał znów rację.
- Ale robisz to tak dobrze. - nagle, bez ostrzeżenia, podszedł do mnie i położył
rękę na moim brzuchu. Odskoczyłam od niego.
- Hej! Spytaj najpierw o pozwolenie.
- Chciałem tylko sprawdzić moje małe cudy. - powiedział, niewzruszony. Znów do
mnie podszedł. - Czy mogę?
- One nie są twoimi cudami. - niechętne kiwnęłam głową, a jego ręka wróciła. -
Dlaczego się martwisz? Nie czułam nawet jeszcze ich ruchów. Ty też na pewno
jeszcze nie możesz ich wyczuć.
- Mimo to lubię to połączenie. Będziemy bardzo blisko, ta dwójka i ja. Cóż,
jeżeli nie będziesz nadal taka uparta i pozwolisz mi je zaadoptować. - Oferta, którą
kiedyś mi złożył, dawałaby moim dzieciom prawowitość i pozycję w Tamtym Świecie.
Chociaż jako dzieci królowej dwóch królestw, miały one zapewnioną pozycję i
dziedziczenie przeze mnie, bez jego udziału. Dorian twierdził, że po prostu chciał być
częścią naszego życia. Po tej całej nieufności między nami, byłam pewna, że był w tym
jakiś rodzaj próby kontroli.
- Nadal nad tym myślę. - powiedziałam wymijająco. Zachichotał sam do siebie.
- Coś karze mi podejrzewać, że będziesz „przemyśliwać to” przez następne
dwadzieścia lat. - Dorian zamilkł, ale jego ręka się nie poruszyła. Wydawał się zupełnie
oczarowany dotykaniem mnie i żałowałam, że nie mogłam odczytać tego co czuł. Dorian
celował w ukrywanie tego, co było wewnątrz niego. Część tego powodowało bycie
królem, a część tego powodowało bycie... no cóż, Dorianem. Ponieważ tak sobie
staliśmy tam, wkrótce stałam się świadoma ciepła, jakie mi przekazywał i bliskości
jego ciała. To było niepokojące i poruszyło zbyt wiele strun mojej pamięci o naszej
przeszłości. Byłam zatopiona w miłości z nim, kiedy mnie zdradził; to nie była zbyt
łatwa relacja, by tak łatwo o wszystkim zapomnieć. Nawet teraz, pamięć naszej
bliskości i intensywnej fizyczności paliły się we mnie. Kiedy zaczął przesuwać dłoń w
stronę boku mojego biodra, nagle oderwałam się od niego.
- Nie ma ich tam. - powiedziałam, spodziewając się, że brzmiałam bardziej na
rozdrażnioną niż podnieconą. Zrobiłam kilka kroków w kierunku drzwi. - Zostanę
jeszcze dzień, lub dwa, a potem wrócę. - Zacisnął ręce z przodu i pokiwał głową.
- Jak sobie życzysz. Jestem pewny, że zobaczę cię wkrótce. Jeżeli nie, to na
ślubie.
- Racja. - powiedziałam. Utrzymałam jego spojrzenie przez chwilę, a potem
szybko się obróciłam, przestraszona tym, co mogłabym zobaczyć w jego oczach. To, że
musiałam domyślać się jego emocji czasami frustrowało, ale nie było tak przerażające
jak właściwe rozpoznawanie ich.
ROZDZIAŁ 3
Nie obraziłam się, że Rurik i Shaya woleli wziąć ślub w Krainie Jarzębiny, a nie
w Krainie Cierni. Może i Kraina Cierni był miejscem, gdzie się w sobie zakochali
pracując dla mnie, ale wiedziałam, że mało osób ze szlachty podzielało moją miłość dla
niekończącego się gorąca i ogromnych pustyń mojego najważniejszego królestwa.
Nawet ja musiałam przyznać, że znajdująca się pod moimi rządami Kraina Jarzębin,
była cudowna. Był to rodzaj miejsca, które przywodziło na myśl pasterskie pikniki oraz
idylliczne popołudnia. Obficie kwitły tu kwiaty, a niskie góry dawały piękny widok na tle
horyzontu. Moim jedynym problemem z Krainą Jarzębin było to, że nie chciałam być
jej królową.
Ślub odbył się na rozległych terenach, rozciągających się poza zamkiem
monarchy. Wieża została zaprojektowana przez poprzednią królową Krainy Jarzębin,
Katrice i wyglądała jak budynek z bawarskiej pocztówki. Magia koegzystowała tu z
roślinnością, kontrola nad naturą była wspólną umiejętnością szlachty i kilka osób
musiało ciężko pracować, by ozdobić to wszystko. Powiedziałam im, że mogą zrobić
cokolwiek będą chcieli i dokładnie tak zrobili. Ogromne, kwitnące, wiśniowe drzewa,
których nie było tam kilka dni temu, rosły wokół dziedzińca jak wartownicy, zasypując
wszystko delikatnymi różowymi płatkami. Pnące się róże zostały ułożone w naturalny
łuk w miejscu, gdzie młoda para złoży sobie przysięgę. Kwitły one w egzotycznych
kolorach, których nigdy wcześniej nie widziałam na wolności. Nie było żadnych krzeseł
dla gości. Powiedziano mi, że to była tradycja, by stać na ślubach szlachty,
szczególnie, że uroczystość była podobno krótka. Po bokach służący postawili ozdobne
drewniane stoły z talerzami pełnymi jedzenia, do ucztowania. Niebieskie poranne
powoje wiły się w górę stołów, na których stały posiłki, które szlachta magicznie
utrzymywała gorące.
Jeżeli było coś co mogło zepsuć tę piękną scenę, to ilość żołnierzy
patrolujących obszar. Łatwo było ich zauważyć. Goście wlewali się na dziedziniec,
ubrani w rozmaitości kolorów i tkanin tak kochanych wśród szlachty. Ciężko było
odróżnić cokolwiek, ale po chwili bardziej dokładnego badania, mogłam wyłowić
uniformy moich własnych żołnierzy dwóch królestw, oraz tych, których Dorian
wypożyczył mi na tę okazję. Chociaż zostali oni rozstawieni wszędzie, to wokół mnie
zawsze było ich więcej niż gdzie indziej. Nie było to dla mnie żadnym zaskoczeniem,
bo to ja byłam powodem tych dodatkowych środków bezpieczeństwa. Wiedziałam też,
że wszyscy goście, dygnitarze i szlachta byli dokładnie sprawdzani zanim zostali
dopuszczeni w pobliżu miejsca zaślubin. Czułam się temu trochę winna, że przez moją
szczególną sytuację, ta radosna okazja musiała mieć zamknięty tryb uczestnictwa, ale
Rurik i Shaya przyjęli to ze spokojem.
- Ta sukienka sprawia, że wyglądam grubo. - powiedziałam do Jasmine, gdy
stałyśmy blisko tyłu tłumu i oglądałyśmy ostatnie minuty przygotowań. Spojrzała na
mnie i moje wysiłki, by przestawić fałdki mojej długiej sukni.
- Jesteś w ciąży. - stwierdziła. - Wszystko sprawia, że wyglądasz grubo. -
Groźnie na nią popatrzyłam.
-Myślę, że poprawna odpowiedź brzmi: „nie, nie wyglądasz grubo”.
Jasmine wzruszyła ramionami, nie czując żadnych wyrzutów sumienia w całej
jej tępej uczciwości.
- Nie jest tak źle. I to tylko twój brzuch. - przyjrzała się mi krytycznie. - I być
może jeszcze twoja klatka piersiowa.
Westchnęłam, wiedząc, że część tego co powiedziała było prawdziwe. Byłam tak
aktywna, że nie przytyłam więcej niż normalnie tyje się podczas ciąży. I tak,
wiedziałam, że nie byłam jeszcze zbyt gruba, ale tak stojąc tutaj, zwłaszcza obok
szczuplutkiej Jasmine, znów przypomniałam sobie o tej twardej prawdzie, że już nie
byłam jedyną odpowiedzialną za moje ciało.
- Wasza Wysokość?
Nowy głos wyciągnął mnie z moich rozmyślań i obróciłam się, by zobaczyć
kobietę-szlachtę w średnio-podeszłym wieku, stojącą obok mnie w aksamitnej sukni.
Lekko się schyliła, a potem wyprostowała się w jednym pełnym wdzięku ruchu. Jej
śniade włosy zostały zebrane w niemożliwie wysoką fryzurę, która mogłaby tylko być
skutkiem magicznej pomocy. Rubiny lśniły w jej uszach i na szyi.
- Mam na imię Ilania. Jestem ambasadorem jej królewskiego majestatu Varii,
królowej Ziemi Cisów. Moja najłaskawsza i najbardziej wychwalona pani wysyła swoje
życzenia i gratulacje z okazji takiej radosnej okazji.
Nie znałam Varii, ani Ziemi Cisów, ale obecność Ilanii tak naprawdę wcale mnie
nie zaskoczyła. Prawdopodobnie tylko około jedna trzecia ze zgromadzonych tutaj
gości była przyjaciółmi, albo rodziną szczęśliwej pary. Reszta była tymi, którzy
wiedzieli o moim szacunku dla Shaya’i i Rurika. Przyszli tutaj po to, by wejść ze mną w
dobre stosunki, robiąc pokaz dyplomacji i przyjaźni. Niektórzy wspierali proroctwo
Króla Burzy, a inni nie. Podsumowując, najwięcej z nich, szczególnie tych związanych z
Maiwenn, chciało się upewnić, że nie byli po złej stronie.
- Dzięki. - powiedziałam. - To miło z twojej strony. Obu z was. - poruszałam się
po omacku podczas dyplomatycznej rozmowy o drobiazgach. - Mam nadzieję, że
podróż nie była zbyt długa?
Ilania lekceważąco machnęła ręką, pokazując, że to był nonsens.
- Żadna podróż nie byłaby zbyt długa, by okazać szacunek mojej pani. Tak
naprawdę, to ona poleciła mi przekazać tej cenny prezent na znak jej przyjaźni.
Dwaj służący w czymś, co musiało być uniformami Krainy Cisu pokazali się,
niosąc figurę wykonaną z zielonego marmuru i białego kamienia. Posąg był trochę
niższy niż ja i przedstawiał jednorożca balansującego z rybą na jego nosie i motylem
na jego rogu. Wyglądało to nieco dziwnie.
- Dziękuję. Jestem pewna, że Shaya i Rurik znajdą odpowiednie miejsce dla
niego w ich sypialni.
- Och, nie. - Ilania zachichotała. - To jest dla ciebie, Wasza Wysokość. Tak
właściwie, to przynieśliśmy dwie takie, po jednej dla każdej z twoich ziem. Mam też
jedną dla Króla Doriana. Bardzo ekscytowałam się poznaniem ciebie. Nie podróżujemy
tutaj zbyt często, więc chcieliśmy cię zapewnić jak to tylko możliwe, że posiadasz
naszą przyjaźń. Nie niepokój się. - dodała. - Każdy z posągów jest inny. Wszystkie są
co prawda wykonane z damariańskiego jadeitu, ale przecież nie nadalibyśmy im
wszystkim identycznych wzorów. To byłoby tandetne.
- Racja. - zgodziłam się, spoglądając na jednorożca i jego przyjaciół. - Nie
chcielibyśmy tandety. - Jej służący wydawali się niespokojni, więc skierowałam ich do
wewnątrz, z instrukcjami, by znaleźć moich służących, którzy zabiorą posąg, a raczej
posągi. Oba moje zamki miały magazyny na prezenty takie jak te. Jakiś czas temu
nauczyłam się, że nawet jeśli nie miałam zamiaru pokazywać, albo używać jakiegoś
królewskiego prezentu, to zawsze było wskazane, by trzymać to w pobliżu na wypadek,
gdyby dawca kiedykolwiek złożył mi wizytę.
-Nie mogę się doczekać by zobaczyć, co zaoferujesz w zamian. - dodała Ilania.
- Jestem pewna, że to będzie śliczne.
Mrugnęłam.
- Eee... Przepraszam, co?
Zaśmiała się, rozbawiona.
- Pewnie znasz zwyczaje naszych ziem? Wymieniamy się prezentami, by
podkreślać naszą przyjaźń. Dumnie zaprezentujemy podarki z twoich królestw,
ponieważ wiemy, że ty zaprezentujesz nasze.
- Oczywiście. - powiedziałam, robiąc w pamięci notatkę, by polecić służącym
przygotować jakieś zadowalające prezenty. Nadążanie za etykietą szlachty
nadwyrężało umysł. - Przygotujemy je dla ciebie, zanim wyjedziesz.
Ilania rozejrzała się konspiracyjnie dookoła nas, a później podeszła bliżej
Jasmine i mnie.
- Moja najłaskawsza królowa ma jeszcze dla ciebie inny prezent, a raczej
ofertę.
- Naprawdę? - Spytałam ostrożnie. Szlachta lubowała się w gierkach, więc nie
byłam zaskoczona, że prezent i oferta przyjaźni przynoszą również zobowiązaniami.
Ilania pokiwała głową.
- Moja królowa wie o twojej... sytuacji. - Posłała subtelne spojrzenie na mój
brzuch, chyba na wszelki wypadek gdyby były jakieś niejasności względem tego o
czym mówi. - Jako królowa wielu królestw, królowa Varia nie ma żadnego interesu w
spełnieniu się proroctwa...
- Zaczekaj. - przerwałam. - Czy ty właśnie powiedziałaś, że ona rządzi też
innymi królestwami? Jak wiele przejęła? - zyskiwanie kontroli nad królestwem w
Tamtym Świecie nie było małą rzeczą. Przejęcie miało miejsce między monarchą i
samą ziemią, a to wymagało znacznych sił ze strony władcy. Przejęcie więcej niż
jednego królestwa było nie lada wyczynem, bo ostatnio inny monarcha oprócz mnie nie
był w stanie tego dokonać. Przynajmniej tak właśnie mi powiedziano. Znalezienie
kogoś, kto rzekomo rządził dodatkowymi królestwami, było niespodziewane.
- Ona nie jest z nimi związana, nie w sensie dosłownym. - wyjaśniła Ilania. - Po
prostu ona nimi rządzi. Ich władcy zgodzili się być poddanymi jej królestwa.
Technicznie ci władcy są związani ze swoją ziemią, ale oni uznają Varię jako ich wysoką
królową.
Spojrzałam na Jasmine. Wyglądała na tak samo zaskoczoną jak ja. Nigdy nie
słyszałam o czymś takim jak królestwo chętnie podporządkowujące się do innemu.
Kraina Cisów i jego sąsiedzi były położone daleko od moich własnych ziem, więc nie
zaskoczyło mnie to, że takie informacje nie dotarły to do mnie przedtem. Jednak
nadal było to dziwne.
Ilania wydawała się brać ciszę, która zapadła po jej słowach, jako strach.
- Z taka ilością sojuszników dookoła niej, teren mojej królowej jest ogromny i
bezpieczny. Wiemy, że jesteś tutaj w stanie ciągłego zagrożenia, nawet w twoim
własnym królestwie. - zatrzymała wypowiedź, by pozwolić przejść kilku żołnierzom,
udowadniając swoje racje. - Moja królowa chciałaby rozciągnąć jej gościnność na
ciebie i dostarczyłaby ci bezpiecznej przystani, w której możesz mogła bezpiecznie
urodzić twoje dzieci. Jeżeli tylko sobie tego zapragniesz, byłyby one tam mile
widziane, by pozostać tak długo jak tylko będziesz chciała. Siła i władza mojej
królowej zapewniłyby ci, że nie stałaby się im żadna krzywda, ponieważ byłyby daleko
od twoich wrogów.
Było prawdą, że moi najwięksi wrogowie byli, też moimi najbliższymi sąsiadami.
Nie lubiłam tej implikacji. Ilania zasadniczo mówiła, że moje własne zasoby były nie
wystarczające by zapewnić bezpieczeństwo mnie i bliźniakom, w przeciwieństwie do
jej królowej.
- Dlaczego ona zaoferowałaby mi coś takiego? - spytałam podejrzliwie, nie
chcąc wierzyć w taką dobroć szlachty.
- Moja królowa też jest matką i jest przerażona widząc te stałe ataki na ciebie
i twoje nienarodzone dzieci. Uważa, że twoi wrogowie są tchórzliwi i źli. - Ilania
uśmiechnęła się słodko. - I, jak mówiłam, moja pani jest zadowolona z jej własnych
ziemi. Nie interesuje jej proroctwo z jego obietnicą zdobywania ludzkiego świata.
Jednakże jest zainteresowana utrzymaniem przyjaznych relacji z inną kobietą
obdarzona mocą i władzą. To dla niej bardzo smutne, że ma tak mało sobie równych, by
rozmawiać z nimi.
- Mogę to sobie wyobrazić. - zamruczałam. Dookoła nas udręczeni służący
próbowali organizować nagromadzony tłum. - Słuchaj, ślub zaraz się zacznie, więc
muszę zająć swoje miejsce. Odeślij moje podziękowania twojej królowej, ale powiedz
jej, że jestem szczęśliwa i chcę pozostać tam, gdzie jestem teraz. Zrobiliśmy
dotychczas kawał ładnej pracy w trzymaniu mnie bezpiecznej. - odłożyłam przygodę w
Ohio na bok.
Ilania dygnęła ponownie. - Jak sobie życzysz, Wasza Wysokość. Moja pani
nakazała mi, aby ci powiedzieć, że jej oferta będzie aktualna pomimo twojej
odpowiedzi.
Ponownie powtórzyłam moje podziękowania i pośpieszyłam z Jasmine na przód
tłumu.
- To było niesamowite. - zauważyła Jasmine.
- Oferta nie tak bardzo. - powiedziałam. - Wszyscy tutaj zawsze manipulują dla
pozycji. Ale te rzeczy o innych królestwach? To jest dziwne.
Nie miałam czasu, by zastanowić się nad propozycją królowej Krainy Cisów,
ponieważ rzeczy ruszyły naprzód. Jako przewodnicząca królowa miałam miejsce w
pierwszym rzędzie. Dorian stał obok mnie, zarówno ze względu na jego rangę, jak i na
to, że byliśmy parą. Oboje państwo młodzi pierwotnie służyli jemu i przeszli do mnie,
kiedy przejęłam kontrolę nad Krainą Cierni. Inni monarchowie zostali odpowiednio
rozmieszczeni w złożonym systemie pozycji, za którym całkowicie nie nadążałam, a
nawet planiści cierpieli męczarnie przez tygodnie. Jasmine, jako moja krewna, ale nie
panująca królowa, była kilka rzędów dalej. Stojący obok mnie Dorian posłał mi jeden z
jego łobuzerskich uśmiechów i ciężko było nie uśmiechnąć się do niego. Jakikolwiek żal
istniał między nami, łatwo było odłożyć go na bok dla tej okazji, szczególnie, że minął
prawie tydzień od naszej walki w Ohio. Poza tym, jeżeli ktoś może dać mi odpowiedzi o
królowej Krainie Cisów i podbitych przez nią królestwach, to byłby ta osobą właśnie
Dorian.
O religii szlachty nigdy nie zdołałam się zbyt dużo dowiedzieć. Z tego, czego się
nauczyłam, szlachta wierzyła, że była politeistyczna i ukierunkowana na naturę, z
określonymi praktykami i doktryną, która zmieniała się w zależności od regionu.
Dzisiaj przewodniczył duchowny jakiegoś rodzaju, ale powiedziano mi, że on był tu
głównie, by być autorytetem jako świadek, a religia odgrywała małą rolę w
uroczystości.
Inny zwyczaj szlachty stał się oczywisty, jak tylko ukazała się młoda para. Nie
było żadnego wydawania panny młodej za mąż, ani nawet nie szła sama przejściem
między rzędami. Shaya i Rurik razem szli przez tłum, ręka w rękę, torując sobie drogę
do łuku róż, jak równy z równym. Mało szlachty w ogóle martwiło się ślubami, ale ci,
którzy to robili, traktowali to jako okazję do wielkiej radości i nie sądzili, żeby biel
była radosnym kolorem. Shaya nosiła jedwabną suknię w kolorze głębokiego różu i
zrezygnowała z jej zwykłych warkoczy, by nieść swoje długie, czarne włosy luźno
rozpuszczone na plecach. To kontrastowało dramatycznie z jasną osobowością Rurika,
ale ich szczęście było połączeniem doskonałym.
Uroczystość była tak krótka i słodka jak mi powiedziano, że będzie. Była to
głównie recytacja przysięgi małżeńskiej. Widok tej dwójki razem nadal był dla mnie
niesamowity, bo wiedziałam jak bardzo się od siebie różnili. Shaya zawsze była
zdystansowana i odpowiedzialna, a Rurik arogancki i prymitywny. Jednak, jakoś
sprawili, że to zadziałało i dotarli do tego punktu.
- Co się stało, Eugenie?- zapytał Dorian, kiedy ślub dobiegł końca, a tłum zaczął
wiwatować - Czy ty łzawisz? Nigdy nie uważałem cię za osobę sentymentalną.
- Nie. - pstryknęłam palcami, ocierając pośpiesznie dłonią oczy. - To tylko
hormony. Przez nie robię głupie rzeczy.
- Racja. - powiedział tonem, który wyraźnie mi powiedział, że zupełnie w to nie
uwierzył.
- Wasze Wysokości.
Shaya i Rurik stanęli przed nami, kłaniając się nisko. Zwyczaj mówił, że nowy
mąż i żona przedstawiają siebie ich lennej pani, zanim będą mogli pójść dalej do ich
rodziny i przyjaciół. Skłonili się jakby bardziej Dorianowi, ponieważ wciąż uważali go w
pewnym stopniu za swojego władcę. Pomyślałam sobie, że ten zwyczaj był trochę głupi.
Dlaczego niby młoda para powinna przyjść do nas po błogosławieństwo? Tu przecież
chodziło o nich. Nie mieliśmy z tym nic wspólnego. Mimo wszystko pamiętałam, by nie
walczyć z etykietą szlachty i zaskoczyłam Shayę mocnym przytuleniem.
- Tak bardzo cieszę się twoim szczęściem. - powiedziałam. Shaya miała małe
róże schowane we włosach i ich zapach otoczył mnie. Czereśniowe drzewa zwiększyły
produkcję płatków poprzez magię i teraz spadały wokół nas jak konfetti. - Pięknie
wyglądasz.
- Dziękuję. - powiedziała, rumieniąc się na pochwałę.
Ku zaskoczeniu nas obu, ścisnęłam również Rurika. - Cieszę się nawet z twojego
powodu. Chociaż nie jestem całkowicie pewna, czy na nią zasługujesz. - drażniłam się.
Pokiwał głową. - Więc jest nas dwoje.
- Życzę wam wiele lat radości i urodzajności. - powiedział Dorian, wyrażając na
swoje twarzy pierwotną przyjemność. Zawsze nosił uśmieszek jakiegoś rodzaju, więc
te momenty czystego i uzasadnionego zachwytu były rzadkie.
- Czy jedziecie na coś w rodzaju miesiąca miodowego? - spytałam, rozumiejąc,
że to było coś o czym powinnam się dowiedzieć wcześniej. Tak wiele nacisku było
włożone w przygotowania do ślubu i jego bezpieczeństwa, że nigdy tak naprawdę nie
myślałam dużo o tym co będzie później. Moje pytanie spotkało się z trzema
zaintrygowanymi spojrzeniami.
- Miesiąc miodowy, Wasza Wysokość? - spytała Shaya, wyraźnie
niezaznajomiona z tym wyrażeniem.
Zostałam zaskoczona przez ich zdziwienie.
- Eee, tak. To jest jakby podróż... którą odbywasz po ślubie. Wyjeżdżasz
gdzieś na tydzień albo dwa.
- W jakim celu? - spytał Dorian z małym, ciekawym zmarszczeniem brwi.
Wzruszyłam ramionami. - Cóż... żeby pobyć tylko we dwoje i... no... wiesz...
Zrozumienie zalało ich twarze. Shaya potrząsnęła głową. - Jesteśmy w stanie
wojny, Wasza Wysokość. Moglibyśmy sobie tylko pomarzyć o robieniu czegoś tak
frywolnego.
Typowa szlachta. Nie mieli żadnych problemów z uprawianiem publicznego
seksu, ale pomysł prywatnej, romantycznej wycieczki był już dla nich „frywolny”.
- Poza tym - dodał Rurik, mrugając okiem - dlaczego mielibyśmy wyjechać?
Mamy mnóstwo miejsca, by zrobić to wokoło tutaj. I w Krainie Cierni.
- Och. - powiedziałam, gdy odeszli już daleko. - Jak, u licha, on ją zdobył?
Dorian zachichotał. - Cóż, śmiem twierdzić, że wygrał również ciebie. Nie byłaś
jego największą wielbicielką, kiedy go poznałaś.
- To cholerna prawda. - powiedziałam. - Ale jest różnica między uczeniem się
dogadywania z kimś, a ślubowaniem spędzenia z nim reszty twojego życia.
- Myślę, że nie możesz mieć jednego bez drugiego.
- To nie ma żadnego sensu.- sprzeciwiłam się.
- Miłość rzadko ma sens. To magia ponad jakąkolwiek inną w tym świecie. -
przewróciłam oczami, a on objął mnie ręką. - Czy powinniśmy sprawdzić co leży w
zapasach między zakąskami? Pewnie jest tam coś, co nawet ludzka medycyna pozwoli
ci spożyć.
Nastrój był zbyt uroczysty, by dać mu twardą odpowiedź, więc pozwoliłam by
poprowadził mnie, co nie było dla mnie łatwe. Każdy kto nas mijał chciał nam coś
powiedzieć, czy to były proste gratulacje, czy też całkowite deklaracje wierności
lenniczej. Musieliśmy kontynuować naszą rozmowę z przerwami.
- Czy znalazłaś innego ludzkiego lekarza, z którym możesz się zobaczyć? -
spytał Dorian. - W nowej i bezpiecznej lokalizacji?
- Jeszcze nie. - powiedziałam. Nie przeoczyłam jego sformułowania. Wyraził
się, jakby karcił mnie za głupi pomysł, jak poprzednim razem. Wiedziałam, że to było
dla niego wielkie ustępstwo i byłam skłonna, by coś mu dać. - Tak szczerze, to nie
jestem pewna, czy powinnam szukać. Wszystko idzie tak dobrze... z ciążą. Jak
mówiłeś, pomoc jakiej by mi udzielił ludzki lekarz, nie jest warta ryzykowania mojego
bezpieczeństwa, gdy opuszczę moje królestwa.
Dorian pokiwał głową w zamyśleniu. - Wybierzesz to co najlepsze, jestem tego
pewien. Być może Roland byłby w stanie coś ci zasugerować podczas swojej następnej
wizyty.
- Być może. - zgodziłam się. Moje spojrzenie podryfowało na przeciwną stronę
dziedzińca i poczułam, jak mój uśmiech rośnie. - Wiem za to, że Pagiel pójdzie za mną,
gdziekolwiek się wybiorę i będzie bronił mojego honoru.
Dorian powiódł za moim spojrzeniem. Pagiel, uśmiechnięty i pełen energii,
trzymał kurczowo Jasmine za ręce i próbował namówić ją do tańca. Muzycy szlachty
ukazali się w kącie i zaczęli grać melodię. Ona potrząsnęła głową, ale nawet ja
rozpoznałam nieśmiałe spojrzenie kogoś grającego trudną do zdobycia. To było
oczywiste, że potajemnie cieszyła się jego zalotami.
- Czy to ci nie przeszkadza? - spytał Dorian.
- Nie. - powiedziałam, gdy w końcu dotarliśmy do jedzenia. - On jest dobrym
dzieckiem i przynajmniej jest zbliżony do niej wiekiem. Poza tym nie muszę teraz
niepokoić się, że będzie na siłę starała się zajść w ciążę jako pierwsza. - kiedy po raz
pierwszy spotkałam Jasmine, była związana z martwym obecnie królem szlachty
nazywającym się Ajson, który podjudzał w niej spełnienie się proroctwa naszego ojca.
Ona była jak Rurik, kimś, kto uległ zmianie na lepsze.
Chciałam spytać Doriana o Krainę Cisów, ale nie było ku temu okazji. Oprócz
bycia rozpraszanymi przez stałe zaczepianie nas ma pogawędki, byliśmy również
częścią uroczystości. Zarówno moje królestwa, jak również królestwo Doriana, żyły w
napięciu przez ostatnie miesiące i było miłe, że mieliśmy przerwę od tego. Śmiałam się
i weseliłam z innymi, kiedy Rurik wyciągnął Shayę na parkiet do tańca i zaczął ją
obracać. Oglądałam jak Jasmine i Pagiel flirtują z młodzieńczą niewinnością. Nawet
piłam jakiś rodzaj słodkiego nektaru, o którym szef kuchni zapewnił mnie, że był
bezalkoholowy. Został podany w pucharach zrobionych z tulipanów, przypominając mi,
nie pierwszy raz, że moje życie naprawdę było teraz bajką... tylko nie zawsze
szczęśliwą.
Szczęśliwy Dorian podziwiał tańczące pary i posłał mi znaczące spojrzenie.
- Przypuszczam, że tracił bym czas prosząc cię do tańca?
- Miałbyś więcej szczęścia z jednym z koni. - powiedziałam.
Zachichotał. - Jesteś mniejsza niż myślisz. Poza tym zapominasz, jak piękna
jest dla nas płodność... nie jak dla ludzi, którzy wydają się tym zawstydzeni. Spędziłaś
między nimi zbyt dużo czasu.
- To niedopowiedzenie. - drażniłam się. - Spędziłam z nimi większość mojego
życia. Nie mogę tego zmienić, że myślę jak człowiek.
- Wiem. - powiedział z udawanym smutkiem. - To jest coś, co mam nadzieję
będziesz rozprzestrzeniać.
Odmówiłam dalszym zaproszeniom Doriana, by potańczyć, ale później
oglądając, jak kręci się dookoła z innymi kobietami, zrozumiałam, że ostatnie napięcie
było nie tylko między naszymi królestwami. Czy to było moje oburzenie na to, jak
naciągnął mnie na zdobycie Żelaznej Korony, albo po prostu dyskusje o tym jak
najlepiej chronić moich bliźniaków, wydawało się, że Dorian i ja kłóciliśmy się non-stop.
To było miłe, by tego jednego wieczora, być w ze sobą w zgodzie. Przypomniałam sobie
jak to wszystko wyglądało wtedy, gdy byliśmy parą.
Było już po północy, kiedy w końcu wyszłam. Zaczarowane świetliki zastąpiły
płatki wiśni, oświetlając tych uczestników libacji, którzy nadal tam pozostali.
Wyślizgnęłam się bez jakichś dużych pożegnań, ponieważ nauczyłam się jakiś czas
temu, że jeśli zrobiłaś to z jedną osobą, to od razu ustawiłaby się kolejka i trwałoby to
godziny, zanim właściwie dostałabym się do łóżka. Tak, naprawdę, to tylko moja straż
zauważyła moje wyjście i kilku z nich eskortowało mnie wewnątrz zamku.
Kiedy dotarłam do moich pokojów, widziałam, że jakiś pomocny służący umieścił
tam posągi Ilanii, być może na wypadek gdybym chciała go nimi ozdobić. Wraz z
posągiem jednorożca, który widziałam wcześniej, był też jeden z pięcioma rybami
zbalansowanymi wdzięcznie jedna na drugiej. Chciałam wysłać jeden do Kraju Cierni,
bo wydawał się ironiczny jak dla pustynnego królestwa. Drugi posąg wstawię dopiero
jutro do magazynu, by mieć szansę spytać Doriana o Krainę Cisów, bo byłam pewna, że
zostanie tu na noc. Musiałam się również upewnić, że Varia dostanie jej symboliczne
prezenty. Miałam tak wiele do zrobienia, ale byłam zbyt zmęczona, aby radzić sobie z
tym właśnie teraz.
Rozmyślanie o Dorianie przypomniało mi o komentarzu, który powiedział.
Chociaż byłam gotowa, by rzucić się do snu, opóźniłam ten moment, by wezwać do mnie
Volusiana. Pokój, który tego letniego wieczora, chwilę temu był ciepły i wesoły, stał się
nagle zimny i groźny. Volusian ukazał się w najciemniejszym kącie, a jego oczy pałały
czerwienią.
- Moja pani wzywała. - powiedział jego niskim tonem.
Stłumiłam ziewnięcie i usiadłam na łóżku, nagle czując, że się duszę przez długą
sukienkę. - Potrzebuję, byś poszedł do Rolanda jak tylko będzie on na nogach rano.
Poproś go, by przyszedł zobaczyć się tutaj ze mną, kiedy będzie miał chwilę czasu. Z
naciskiem na „kiedy będzie miał chwilę czasu”. - ostrzegłam. Ostatnim razem, gdy
wysłałam Volusiana z prośbą do mojego ojczyma, duch po prostu powiedział: „Musisz
przyjść teraz.” Roland praktycznie zabił się, próbując dostać się do Tamtego Świata,
pewna, że właśnie umieram. Z Volusianem musiałam być bardzo szczegółową.
- Jak rozkażesz, moja pani. - odpowiedział. - Czy coś jeszcze?
- Nie. To...
- Co to jest?
Wpatrywałam się w niego ze zdziwieniem, nie z powodu samego pytania, ale
dlatego iż mogłabym prawdopodobnie policzyć na palcach jednej ręki, ile razy Volusian
kiedykolwiek mi przerwał. Dość wytrwale przestrzegał on swojej niewoli (tak długo,
jak miałam władzę by go utrzymać) i rzadko oferował coś więcej, niż od niego
zażądałam. Równie rzadko zabiegał o informacje, które nie były mu niezbędne do jego
zadań. To był jego sposób, by pokazać mi, jak mało troszczył się o mnie i o moje
interesy.
- O co ci chodzi? - spytałam, rozglądając się.
Wskazał na dwa posągi. - One - zadeklarował - są zrobione z damariańskiego
jadeitu.
Wróciłam myślami do mojej rozmowy z Ilanią. - Eee, tak, myślę, że właśnie tak
nazwała ten materiał.
- Ona? - dopytywał się. - Kim ona jest? I czy ona przebywa tutaj?
- To ambasador z Krainy Cisów. - powiedziałam, nadal nieco zdziwiona tą
rozmową. - Przebywa tutaj w imieniu jej królowej, Varii.
- Varia. - powtórzył. - Ona musi być córką Ganene. - coś oziębłego kryło się w
sposobie, ja wypowiedział imię Ganene. Słowo to wymówił z jadem.
- Nie wiem. - powiedziałam. - Ona tylko dostarczyła mi posągi i złożyła ofertę
przyjaźni.
- Tak, jestem pewny, że tak zrobiła. - odpowiedział enigmatycznie. - Oni w tym
celują.
Wstałam - Volusian, co o nich wiesz? Czy wiesz jak oni podbili te wszystkie
królestwa?
- Podbili królestwa? Nie wiem, ale twoje słowa są rozsądne, pani. Powinnaś je
dobrze przemyśleć. - Volusian wycofał się w ciszy, jak gdyby nigdy się nie
zdenerwował. Trudno było z nim rozmawiać.
- Czy byłeś tam? - spytałam. - W Krainie Cisów?
- Nie byłem od wielu, wielu wieków, pani.
- Ale kiedyś tam byłeś?
- Tak, pani.
- Co wiesz o Varii?
- Zupełnie jej nie znam, pani. Tak jak wcześniej powiedziałem, nie byłem w
Krainie Cisów od wielu wieków. Dużo niewątpliwie zmieniło się od tego czasu w tym
nieszczęśliwym miejscu. - Jego czerwone oczy wpatrywały się w posągi. - Z wyjątkiem
ich odrażającego smaku w sztuce. Jeżeli moja pani ma taką potrzebę, to chętnie
zniszczyłbym te monstrualności i usunąłbym ich brzydotę z jej wzroku.
- To bardzo miłe słowa. Dlaczego tak bardzo nienawidzisz Krainy Cisów? - zanim
mógłby odpowiedzieć, przypomniało mi się inne pytanie. - Volusian, pochodzisz z Krainy
Cisów?
Długo nie odpowiadał. Myślę, że gdyby mógł, nie odpowiedziałby mi na nie.
Jednak więzi trzymały go zbyt mocno.
- Tak, pani.
Nie powiedział nic więcej. Mogłabym wymusić z niego więcej odpowiedzi, ale się
rozmyśliłam. Volusian był bardzo starym duchem. Być może pochodzi z Krainy Cisów,
ale z tego co wyznał, nie był tam ostatnimi czasy, ani też nie znał Varii. Domyślałam się,
że to niechęć trzymała go z daleka od tego królestwa, więc jego zdanie o nim nie było
dla mnie zbyt przydatne. Zaintrygowało mnie za to ta część, że zdobyłam pierwszy
kawałek historii Volusiana. Zawsze wiedziałam, że coś strasznego spowodowało, iż stał
się przeklęty i przemierzał świat bez spokoju. Teraz miałam przeczucie, gdzie jego
kłopoty mogły się zacząć.
- Czy chcesz czegokolwiek jeszcze, pani? - spytał, kiedy tak rozmyślałam.
- Co? - zagubiłam się we własnych myślach. - Och, nie. To wszystko na tę chwilę.
Volusian pokiwał głową w zrozumieniu i zaczął rozpływać się w ciemności. Przez
chwilę widać było jeszcze jego czerwone oczy, ale one również szybko zniknęły w
cieniach.
ROZDZIAŁ 4
Wkrótce życie wróciło do stanu, który w moim świecie był uważany za normalny.
Większość zwiedzających i gości przybyłych na ślub wróciło na własne ziemie, a Shaya
i Rurik kontynuowali ich obowiązki tak jak to było wcześniej. Praktycznie nie można
było zauważyć jak wiele się u nich zmieniło, ale czasami wychwytywałam ich potajemnie
wymieniane szczęśliwe spojrzenia.
Jednym gościem, który bezzwłocznie nie wyjechał był Dorian. Ciągle mówił, że
to zrobi. Nawet robił komentarze, które zaczynały się od „Cóż, kiedy jutro wyjadę...”,
ale nazajutrz po tym on nadal kręcił się po Krainie Jarzębin. Minął prawie tydzień,
zanim w końcu poruszyłam tę sprawę.
Znalazłam go w lesie blisko zamku. Mimo iż był to nadal bezpieczny grunt, cicho
i dyskretnie podążała za mną straż, która z szacunkiem trzymała się w pewnej
odległości, chociaż wciąż na tyle blisko by rzucić się mi na pomoc w razie potrzeby.
Dorian był zajęty typową swoją działalnością, czyli polowaniem. Cóż... przynajmniej w
pewnym sensie. Polana lasu została zaśmiecona cienkimi, drewnianymi imitacjami
różnych zwierząt. Były naturalnej wielkości i zostały pomalowane na jasne, jaskrawe
kolory. Kiedy nadeszłam, zauważyłam wytrwałego służącego Doriana, Murana, nerwowo
trzymającego różową imitację jelenia. Po przeciwnej stronie polany, Dorian skupił się
na niej z dużą intensywnością i naciągnął olbrzymi łuk. Nie było odgłosu, gdy zwolnił
strzałę, a ona wystrzeliła do przodu wbijając się tuż przy górnej krawędzi ciała jego
celu, tylko kilka cali od ręki Murana.
- Czy to nie jest niebezpieczne? - spytałam.
- Nie bardzo. - powiedział Dorian, nacinając inną strzałę. - Te zwierzęta nie są
prawdziwe, Eugenie.
- Tak, wiem. - powiedziałam - Mówiłam o Muranie.
Dorian wzruszył ramionami. - On nadal żyje, nieprawdaż? - znów napiął łuk i tym
razem strzałka uderzyła w głowę jelenia, niedaleko od tej Murana. Biedny człowiek
skomlał, a Dorian rzucił mi spojrzenie. - Widzisz?
Musiałam powstrzymać się od przewrócenia oczami. Te cele były zbyt duże, a
Dorian był zbyt dobry by oddać „przypadkowy” strzał tak blisko. To było świadectwo
jego umiejętności, że celowo mierzył tak blisko krawędzi, by dręczyć Murana.
- Strzelmy teraz do królika. - zasugerował Dorian. - Potrzebuję większego
wyzwania.
- T... tak, panie. - pisnął Muran. Rzucił jelenia na stos innych celów i wyciągnął
żółto-zielonego pasiastego królika, który był dużo mniejszy niż jeleń. Muran najpierw
zatrzymał się, żeby zetrzeć pot z czoła, a potem przytrzymał królika obok siebie, tak
daleko jak tylko mógł.
- Przechylasz cel. Użyj obu rąk, by utrzymać go stabilnie. - Przez te słowa
Muran był zmuszony, by ustawić cel bezpośrednio przed sobą.
Jęknęłam. - Dorian, dlaczego to robisz?
- Ponieważ mogę. - odpowiedział. Puścił cięciwę i strzała wbiła się w ucho królika,
znów ledwo mijając Murana.
- Kiedy myślisz, że mógłbyś wrócić do domu? - spytałam.
Nawet nie popatrzył na mnie, ponieważ oceniał swój następny strzał. - Czy ty
mnie wyrzucasz?
- Nie, ale wkrótce muszę jechać do Krainy Cierni i pobyć tam trochę. - Z uwagi
na więzi pomiędzy władcą a królestwem, było to konieczne by łączyć się z nią co jakiś
czas. Zwykle musiałam tylko trochę pomedytować i dotrzeć do energii ziemi. To było
pozornie małe zadanie, ale jeżeli nie robiłabym tego regularnie, zarówno ziemia jak i ja
cierpiałybyśmy przez to. Najdłużej nie było mnie przez miesiąc, ale przez cały ten
czas śniłam o mojej ziemi. Posiadanie dwóch królestw oznaczało dwa razy więcej sesji
medytacji.
- Jestem zaskoczony, że nie wysyłasz tam swojej siostry. - powiedział Dorian -
Zauważyłem, że stała się w tym dobra.
- Och, nie zaczynaj. - odpowiedziałam.
Byłam w dobrym nastroju, a atmosfera między nami była ostatnio tak normalna,
że nawet nie chwyciłam przynęty. Razem z Jasmine odkryłyśmy, że może nawiązać
tymczasowy związek z ziemią. Ktoś mi powiedział, że dzieci władców czasami również
to robiły w innych królestwach. Być może ziemia rozpoznawała rodzaj genetycznego
związku. Dorian bał się, że otwierałam drzwi dla Jasmine, by zdobyła moje królestwa,
ale byłam pewna, że dawno zrezygnowała z takich ambicji. Poza tym, czułabym związek
między nią a ziemią gdyby tak zrobiła, a niczego takiego nie doświadczyłam. Ziemia
zaakceptowała ją jako plaster w trakcie mojej nieobecności, ale nigdy tak naprawdę
nie wpuściła jej do swojego serca, jak to zrobiła dla mnie. Ziemia była zawsze
wdzięczna za mój powrót, a ja zbyt marniałam kiedy odchodziłam.
- Wiesz, że jest lepiej, jeżeli robię to sama. - powiedziałam do niego. - A skoro
jestem tuż za rogiem, to nie ma żadnego powodu bym tego nie zrobiła. Słuchaj, jesteś
mile widziany jeśli chcesz tutaj zostać, tylko myślałam...
- ...że, jeżeli odejdziesz, to nie będzie powodu dla którego chciałbym zostać? -
zasugerował.
Wzruszyłam ramionami. To było dokładnie to, co myślałam i teraz trochę
zawstydziłam się tego co w myślach założyłam. Wiedziałam, że Dorian lubił zmianę
scenerii. Nie dałam mu żadnego powodu, by zechciał spędzić ze mną więcej czasu.
- Być może masz rację. - powiedział, celując w ogon królika. - Być może
powinienem wrócić do domu. Zbliża się czas zbiorów.
To wywołało uśmiech na mojej twarzy. - Zawsze jest czas zbiorów. - To jeden z
uroków wiecznej jesieni Dębowej Ziemi, że drzewa i rośliny, które normalnie
dojrzewały tylko raz w roku dawały plony praktycznie na okrągło. Widziałam, jak
służący zbierają wszystkie jabłka z drzew otaczających jego zamek, by znów znaleźć
te same drzewa z gałęziami uginającymi się od owoców za kilka dni.
- Tak, tak, ale moi ludzie rozpadają się beze mnie. Pomyślałby kto, że po takim
czasie nauczyli się już sami zarządzać, ale to jest nadal całkiem straszne. - W końcu
obniżył łuk i zerknął na mnie. - Chcesz spróbować?
Potrząsnęłam głowa. -Ten łuk jest dla mnie zbyt duży. Poza tym, nie chcę
strzelać do zwierząt, nawet tych fałszywych.
- To jest niedorzeczne. Przecież je jesz, prawda?
- Tak, ale jest różnica pomiędzy zabijaniem ich dla przetrwania, a zabijaniem ich
dla sportu. Wiem, wiem. - dodałam, widząc, że zaczyna protestować. - Te nie są
prawdziwe, ale podobieństwo jest tak wystarczająco duże, że kiedy patrzę na nie, to
nadal jest dla mnie jak czerpanie radości ze zgonów prawdziwych zwierząt
Dorian spojrzał w miejsce, gdzie jeden z jego osobistych strażników stał
czujny w gotowości. - Alik, zaradzisz tej sytuacji? Użyj jelenia, proszę.
Alik ukłonił się. - Oczywiście, Wasza Wysokość. - Podszedł do różowego jelenia
i ku mojemu kompletnemu zdziwieniu, zaczął przerabiać kark jelenia swoim mieczem.
Był skuteczny jak siekiera, co sprawiło iż myślałam, że musiał użyć jakiejś magii.
Byłoby to trudne zadanie ze zwykłym mieczem, ale miedź sprzyja szlachcie. Gdy Alik
zakończył swą pracę, zostaliśmy ze zdekapitowanym drewnianym różowym jeleniem.
- I już. - powiedział zadowolony Dorian. - Teraz ledwie wygląda prawdziwie. Czy
tak lepiej?
- Naprawdę nie wiem jak na to odpowiedzieć. - stwierdziłam.
Dorian mnie przywołał. - Chodź, pomogę ci naciągnąć łuk. To szlachetna broń,
więc każda dobra królowa powinna wiedzieć jak jej użyć, bez względu na wszystko.
Ku mojemu własnemu zaskoczeniu, zastosowałam się do jego polecenia,
pozwalając mu ustawiać moje ręce, by trzymać łuk we właściwej pozycji. Miałam już do
czynienia z mniejszymi łukami... to było nieuniknione w Tamtym Świecie... ale z niczym
będącego podobnym to zwierzęcia. Dorian stał za mną, z jedną ręką na moim biodrze,
a drugą trzymał na mojej ręce nakierowując mnie na właściwą pozycję.
- Muran. - powiedział. - Podeprzyj naszego bezgłowego przyjaciela jelenia o ten
klon, dobrze? Pilnuj go i upewnij się, że pozostanie pionowo.
Jeżeli Muran kiedykolwiek miał jakieś podejrzenia co do szacunku swego
mistrza względem niego, to teraz one właśnie przepadły. Tak jak podejrzewałam
wcześniej, umiejętności Doriana i jego „przypadkowe” strzały nigdy tak naprawdę nie
były dla Murana żadnym zagrożeniem. Ale co ze mną i moim brakiem wiedzy
specjalistycznej w tym zakresie?
To była zupełnie inna sprawa, bo istniało zupełnie
realne niebezpieczeństwo, że Muran może stracić w wyniku tego kończynę, jeśli nie
trafię w cel. Dorian jednak zapewniał mnie, że jego służącemu nie zagrażało
niebezpieczeństwo.
Kierując się zaleceniami Doriana, naciągnęłam łuk. Tak dokładnie to nawet nie
zaleceniami. Dorian robił większość pracy. Byłoby to dla mnie trudne nawet w moich
najlepszych czasach, a moje niedawne obniżenie aktywności fizycznej sprawiło, że
jestem słabsza. Puściłam strzałę, która uderzyła w ziemię zanim nawet dotarła blisko
celu. Mój drugi strzał wcale nie był o wiele lepszy. Po trzecim czułam się jakby miała mi
odpaść ręka i zaczęłam się frustrować.
- Cierpliwości, moja słodka. - powiedział do mnie Dorian. - To jest tylko coś co
wymaga praktyki.
- Nawet cała praktyka tego świata mi nie pomoże. - gderałam, czując się
rozdrażniona. - Jestem ubezwłasnowolniona.
Dorian parsknął. - Ty? Ledwie. To ten jeleń jest ubezwłasnowolniony. Ale
przypominam sobie, że widziałem jak uśmiercałaś zjawy parę tygodni temu. Ktokolwiek
kto tego doświadczył, oprócz tych marnych stworzeń, ledwie powiedziałby, że
zostałaś ubezwłasnowolniona.
- Jestem rodzajem gnojka. - przyznałam, obniżając łuk. - Po prostu nie mam
cierpliwości do tego... stanu, w którym jestem. - Chyba „stan” jest najlepszym
sposobem, aby opisać moją ciążę.
- Ten „stan” skończy się zanim się zorientujesz. - Dorian zabrał łuk i podał go
służącemu. - A do tego czasu jesteś zdolna do wielu rzeczy, z których nawet nie
zdajesz sobie sprawy. Gdy twoi zdobywcy świata się urodzą, będziemy cię szkolić, byś
stała się najlepszą kobietą-łucznikiem w tym świecie.
Jego zuchwałość wywołała u mnie uśmiech i czułam się trochę głupio przez moje
jęczenie. Mam nadzieję, że to tylko kolejna rzecz, którą mogłam zrzucić na hormony.
Inspiracja uderzyła we mnie i wyprostowałam się dumnie. - Nie potrzebuję lekcji.
Jestem już najlepszym łucznikiem w tym świecie. I w innych.
Dorian wygiął w łuk brew. - Och?
Spojrzałam na moje rozrzucone strzały i wezwałam powietrzne prądy dookoła
nich. Powietrze pośpieszyło się, by posłuchać mnie i podniosło strzały w górę. Jeden
szybki ruch i pomknęły do jelenia jak rakiety, wbijając się w coś co było sercem
biednego stworzenia.
- Wspaniałe. - zaśmiał się Dorian, klaszcząc. - Jesteś naprawdę naturalna.
Odwzajemniłam jego szeroki uśmiech, rozkoszując się moim triumfem. Tym
małym momentem w tym słonecznym wiosennym dniu. Tym małym momentem... z nim.
Spotkałam jego wzrok, który przez chwilę lśnił odcieniem zieleni rywalizującym z
liśćmi, które delikatnie szumiały wokół nas.
- Eugenie?
Cokolwiek mogło się wydarzyć w tej chwili właśnie przepadło, gdy obróciłam się
i zobaczyłam Rolanda Markhama idącego z grupą żołnierzy. Zapomniałam o Dorianie,
gdy podbiegłam i przytuliłam się do mojego ojczyma.
- Wasza Wysokość. - powiedział jeden z żołnierzy. - Roland Zabójca Burzy jest
tutaj.
- Tak widzę. - powiedziałam. Jeżeli istniał ktoś, kogo szlachta traktowała z
szacunkiem równym spadkobiercy Króla Burzy, to był to Roland. On uratował moją
matkę kiedy została uprowadzona do Tamtego Świata. Później, kiedy Król Burzy
przybył szukając nas, Roland w końcu położył kres życiu mojego biologicznego ojca.
Zabijając najpotężniejszego, osławionego władcę Tamtego Świata we współczesnej
historii, zdobył wiele szacunku... i ostrożności. Roland jednak był obojętny na to
wszystko. Wprawdzie nie lubił przychodzenia do Tamtego Świata i kiedyś ślubował
nigdy więcej tu nie powrócić po uratowaniu mojej matki, ale z mojego powodu i
niebezpieczeństw jakie mi teraz zagrażały, zgodził się jednak na to. Za każdym razem
gdy to robił, czuł się bardzo nieswojo, a jego własne nerwy rozpraszały go na tyle, że
nie zauważał zdenerwowania innych wokół siebie.
- Dobrze wyglądasz. - powiedział Roland, oceniając mnie od stóp do głowy.
Wiedziałam, że sprawdzał, czy nie mam żadnych zadrapań i stłuczeń w taki sam
sposób, jak robił to gdy miałam dziesięć lat. Zawsze gdy przebywał w Tamtym
Świecie, miał tendencję, by ignorować innych i rozmawiać tylko ze mną.
- Ty również. - powiedziałam. Roland był nadal szczupły i umięśniony, oraz
przygotowany na wszystko co mogło stanąć mu na drodze. Tatuaże spirali i ryb zdobiły
jego ręce i czułam komfort w ich znajomości.
- Twoje... uch... stworzenie powiedziało, że chciałaś ze mną porozmawiać?
- Tak. - spoglądając wokół, widziałam, że oprócz moich żołnierzy, Doriana i
eskorty Rolanda, zebraliśmy wokół siebie całkiem spory tłum. Dorian poszedł za moim
spojrzeniem i domyślił się moich myśli.
- Być może powinniśmy pójść gdzieś, gdzie możemy mogli pomówić bardziej
prywatnie. - powiedział, automatycznie zapraszając siebie do rozmowy. Błysk
zaskoczenia błysnął w oczach Rolanda, ale nie było żadnego prawdziwego powodu, by
Dorian nie słyszał o czym rozmawiamy.
- Pojechałem najpierw w twoje inne miejsce. - powiedział Roland, gdy szliśmy do
wieży. - Tamtejsza straż wyjaśniła mi, gdzie przebywasz i przyprowadzili mnie tutaj. -
Nie mogłabym się nie uśmiechnąć na jego użycie słów „twoje inne miejsce”. Pomysł iż
jestem królową nadal niepokoił Rolanda i nie mógł zmusić się by powiedzieć „twoje
królestwo”.
- Szczęściarz. - powiedział Dorian. - Jest to o wiele bardziej przyjemna ziemia,
niż te pustynne nieużytki, w których Eugenie zwykle woli spędzać czas.
Roland spojrzał wokoło, obserwując bujną zieleń, ciepłe wietrzyki i śpiewające
ptaki. - No nie wiem. - powiedział. - Myślę, że to drugie jest lepsze. To jest trochę
nudne.
- Typowe. - zadrwił Dorian. - Jaki ojciec, taka córka.
Roland nie skomentował tych słów w tak dużym towarzystwie, jakie mieliśmy,
ale zauważyłam, że komentarz mu się spodobał. Jeżeli rzeczy w Tamtym Świecie nie
potoczyłyby się tak jak to zrobiły, Roland ignorowałby moje biologiczne dziedzictwo
do końca mojego życia. Krew i proroctwo Króla Burzy nic dla niego nie znaczyły. Przez
lata byłam córką Rolanda i nawet jeśli był tym wszystkim zaniepokojony, to nadal
traktował mnie tak jak dawniej.
Nasza trójka usiadła w małym salonie, który nadal nosił oznaki ozdobnego gustu
jego poprzedniego właściciela, głównie poprzez dużą ilość ozdobnych serwetek i
tkanin. Bycie „uwięzionym” tutaj wewnątrz, sprawiało iż Roland czuł się niepewnie i
poruszył się niespokojnie na skraju jego fotela ze skóry lwa. Szybko wyjaśniłam mu co
zdarzyło się w Ohio. Gdy słuchał, jego twarz stała się coraz ciemniejsza, a cała jego
niewygoda w przebywaniu za murami szlachty zniknęła, gdy przeniósł swoje obawy na
mnie.
- Cholera. - zamruczał. - A miałem takie dobre przeczucia co do tego miejsca.
Jak oni je znaleźli? Niemożliwe, by mogli szpiegować każdą część naszego świata.
- Są dość dobrzy w umieszczaniu szpiegów wszędzie w tym świecie. -
zauważyłam. - Wiemy, że regularnie obserwują obrzeża moich królestw, oraz
królestwa Doriana, by wyśledzić moje ruchy. Zwykle jednak jestem zbyt dobrze
chroniona, by mogli mi cokolwiek zrobić. Przypuszczam iż jest ktoś, kto śledził mnie do
bramy, która prowadziła do Hudson, a później otoczyli miasto, dopóki nie zrozumieli
wzorca moich ruchów. - Nadal drażniło mnie to, iż szpiedzy Maiwenn i Kiyo musieli być
tam przez długi czas, a ja nigdy ich nie zauważyłam.
- Więc potrzebujemy znaleźć innego doktora. - powiedział Roland. Już widzę
jak ruszały się trybiki w jego głowie, gdy oceniał różne lokalizacje i wszystko to, co
wiedział o ich Tamtoświatowych połączeniach.
- Cóż, musimy to przedyskutować. - wtrącił Dorian. - Ci ludzcy doktorzy ciągle
mówią jej, że jest zdrowa i wszystko jest z nią jak najlepiej. Dlaczego więc ona
potrzebuje nadal ich widywać?
- By się upewnić, że pozostaje zdrowa. - spokojnie powiedział Roland. - Bez
obrazy, ale nie zostawię jej w rękach twojej średniowiecznej medycyny.
- Wątpię, by Eugenie kiedykolwiek doceniła myśl o którymkolwiek z nas
podejmującym decyzje za nią. - Prawie zadrwiłam, słysząc te słowa. Dorian ciągle
podejmował „pomocne” decyzje w mojej sprawie, więc to było komiczne, że teraz uznał
moją niepodległość.
- Wystarczy. - powiedziałam. - Wy oboje. Dorian ma rację, wszystko jest w
porządku. Ale... trudno mi całkowicie porzucić nowoczesną medycynę.
- Też mi nowoczesność. - powiedział lekceważąco Dorian.
- Łatwo ci teraz tak mówić. - powiedział Roland. - Ale kiedy nadejdzie czas
porodu to zaczniesz inaczej śpiewać. Będziesz wtedy chciała mieć przy sobie naszych
doktorów. Nie wiesz co może się zdarzyć.
- Odebrałeś dużo porodów? - spytał Dorian.
- Jaki jest wskaźnik umieralności niemowląt w okolicy? - zripostował Roland.
Zauważyłam jak Dorian się nieznacznie wzdrygnął. Oboje byli dorośli, szlachta była
bardzo zdrowa i niezmiernie twarda, by ją zabić. Niemowlęta to jednak inna sprawa, a
to, w połączeniu z problemami szlachty w poczęciu dzieci w ogóle było dość trudne.
- To nieistotne, jeżeli da się zabić z całym tym przekraczaniem światów! -
zawołał Dorian w szlachetnym pokazie frustracji. - Jeżeli pozostanie tutaj i nie
będzie opuszczać jej ziemi, będzie bezpieczna.
Mogłam zobaczyć jak Roland upodabnia się do Doriana. - Odkładając na chwilę
na bok całą tą medyczną część, ona jest ledwie bezpieczna z wrogami na jej progu.
Nawet, jeśli przebywa na swoich „ziemiach”, jak długo myślisz, że te bękarty zostawią
ją w spokoju, gdy zrozumieją, że ona jest tutaj? - Część o „jest tutaj” przypomniała mi
o zaproszeniu od Ilanii do Krainy Cisów i argumentów o tym, że będę bezpieczniejsza,
gdy nie będę przebywać o granicę z Maiwenn. Nie miałam żadnego zamiaru przyjąć
tego zaproszenia, ale słowa Rolanda nadal były prawdą. Pozostanie tutaj również nie
było mądre.
Oczekiwałam, że Dorian rzuci jedną ze swoich uwag i zastanawiałam się jak
przebiegnie jego dalsza wymiana zdań z Rolandem. Po prostu taka już była natura
Doriana, a dodatkowo to było coś, czym się mocno pasjonował. Zbierałam się już do
uciszenia ich obojga, kiedy Dorian wziął głęboki oddech i powiedział - Słuchaj, nie
zamierzam z tobą walczyć. Bardzo cię szanuję i w głębi serca wiem, że nasze cele są
ze sobą zbieżne. Oboje chcemy tylko jej bezpieczeństwa.
Niebieskie oczy Rolanda zwęziły się, gdy oceniał Doriana. Wstrzymałam oddech,
zastanawiając się jaka będzie odpowiedź Rolanda. Zgadzanie się ze szlachtą nie było
jego normalnym sposobem postępowania.
- Zgoda. - powiedział w końcu Roland. - Chcemy tego samego. Argumentowanie
metod jest nieproduktywne.
Odetchnęłam i zagapiłam się na nich ze zdziwienia. Sprzeczny Dorian i uparty
Roland... zgodni ze sobą? Gdyby nie fakt, że to zagrożenia mojego życia były źródłem
ich porozumienia, delektowałabym się tym momentem pokoju między szlachtą, a
człowiekiem. Niestety, ta cicha przerwa nie mogła trwać wiecznie. Do pokoju wpadła
straż, wraz z Pagielem obok nich. To było prawie jak powtórka z zeszłego tygodnia u
Doriana i wręcz oczekiwałam w pobliżu również Ysabel z gotowym jakimś nowym
kąśliwym komentarzem. Jednakże twarz Pagiela powiedziała mi, że stało się coś
naprawdę strasznego.
- Co się stało? - spytałam jednocześnie z Dorianem.
Twarz Pagiela stała się ponura i czułam iż jest mu bardzo ciężko zachować ciszę
i się kontrolować. Błysk w jego oku zasugerował mi, że jego oburzenie było tak wielkie,
że mógł w każdej chwili wybuchnąć. - Ansonia. - powiedział.
Rzuciłam szybkie pytające spojrzenie Dorianowi, by zobaczyć czy to miało dla
niego jakiś sens. Jego zaintrygowane spojrzenie powiedziało mi, że nie wiedział o co
chodzi Pagielowi, tak samo jak i ja. Siostra Pagiela wyjechała wkrótce po ślubie i
ledwie przez chwilę porozmawiałam z nią, gdy przebywała tutaj.
- Co z nią? - spytałam.
- Dzisiaj rano została zaatakowana na kresach Krainy Dębów przez jeźdźców z
Krainy Wierzb, w chwili gdy jechała zobaczyć się z naszą babcią.
To przykuło uwagę Doriana. Pochylił się naprzód. - W krainie Dębów? W mojej
Krainie Dębów? - jak gdyby istniała jakaś inna.
- Czy była sama? - spytałam.
Dorian wstał, a jego twarz wyrażała taką wściekłość jak u Pagiela. - To jest
nieistotne. Sama czy nie, młoda dziewczyna powinna móc przejechać moje królestwo
wzdłuż i wszerz bez poczucia zagrożenia ze strony jakichś samotnych bandytów z
innego królestwa! Maiwenn posunęła się za daleko. To jest akt wojny! To jest...
- Czy z dziewczyną wszystko w porządku? - spytał Roland, a jego spokojny głos
uciął pełen oburzenia głos Doriana. Z początku Dorian wyglądał na obrażonego tym, ale
szybko, tak jak ja uświadomił sobie, że wszyscy powinniśmy spytać o to od samego
początku.
Pagiel skinął głową i nabrał uspokajający oddech przed kontynuacją swojej
wypowiedzi. - Jest teraz z uzdrowicielem i zdrowieje. Ludzie Maiwenn bili ją dość
mocno, ale przerwano im, kiedy jacyś mijający ich kupcy zauważyli co się dzieje. W
tym momencie napastnicy zdali sobie sprawę, że popełnili błąd i byli gotowi do ucieczki.
Coś wiło się w dole mojego żołądka. - Co masz na myśli mówiąc, że „pomylili się”?
Jaki był ich zamiar?
Twarz Pagiela była nadal twarda i rozgniewana, ale byłam całkowicie pewna, że
uchwyciłam blade spojrzenie przeprosin w jego oczach na to, co miał powiedzieć. - Oni
nie interesowali się nią osobiście, Wasza Wysokość. Zaatakowali ją ponieważ...
ponieważ myśleli, że to byłaś ty.
ROZDZIAŁ 5
Nieważne, jaki wyraz przybrała moja twarz, ale jej wygląd wystarczył, by
przełamać gniew Pagiela. Zbladł i pośpieszył naprzód, padając na kolana.
- Wasza Wysokość, przepraszam. Nie powinienem był powiedzieć niczego...
- Nie, nie. - powiedziałam, kładąc na nim rękę, aby go powstrzymać - Nie
przepraszaj. Nie zrobiłeś niczego złego. - jego słowa jakby mnie ogłuszyły, powodując,
że wszystko wokół mnie poruszało się jakby w zwolnionym tempie. Miałam uczucie
jakbym poruszała się pod wodą.
Dorian posłał mi ostre spojrzenie. - Ty również.
- Jak możesz tak mówić? - zawołałam -Ta biedna dziewczyna była bita z mojego
powodu!
- Ale to nie ty jesteś temu winna, tylko oni. Chociaż... - wzruszył ramionami, coś
rozważając - ...kiedy tak o tym sobie myślę, to zauważam nadzwyczajne podobieństwo
między wami. To po prostu zwykła pomyłka.
- To mi wcale nie pomaga. - gderałam - Nawet trochę. To tylko oznacza, że
każda dziewczyna w naszych królestwach, mająca włosy takie jak moje, musi się
pilnować.
- Oni byli głupcami, by zrobić to, co zrobili. - zadeklarował Dorian - I to nie
tylko z powodu naruszenia granic mojej ziemi. Powinni dobrze wiedzieć, że nie
podróżowałabyś samotnie. Jeżeli którykolwiek z nich miał chociaż pół mózgu, powinien
bezzwłocznie wydedukować, że mieli niewłaściwą dziewczynę.
- A jednak to nadal nic nie zmienia. - westchnęłam i odwróciłam się do
zaniepokojonego Pagiela, nadal klęczącego przede mną - Wstań. - powiedziałam do
niego - Gdzie ona teraz jest? Powiedziałeś, że była z uzdrowicielem. W Krainie
Dębów?
Pagiel wstał - Tak, Wasza Wysokość.
- Powinnam pójść się z nią zobaczyć. - szepnęłam bardziej do siebie, niż do
kogoś innego.
Dorian zadrwił - Och, tak. To na pewno polepszy sytuację. Idź, przejedź się
między królestwami. Wystaw samą siebie na jeszcze większe ryzyko.
Mój gniew rozgorzał. - A może jeszcze oczekujesz że... - ugryzłam się w język,
powstrzymując resztę wściekłych protestów, ponieważ przypomniałam sobie, że
mieliśmy widownię. Przełykając z powrotem wszystkie rzeczy, które chciałam
powiedzieć Dorianowi, usiłowałam przybrać dla Pagiela najbardziej spokojny wyraz
twarzy, jaki tylko mogłam. - Bardzo mi przykro, z powodu tego, co sie stało Ansonii.
Nie mogę obiecać za to natychmiastowej zemsty, ale mogę ci obiecać, że to się nigdy
nie powtórzy.
Pagiel pokiwał głową, a jego twarz znów stała się dzika - Rozumiem. Ale jeżeli
kiedykolwiek zdecydujesz się wziąć odwet...
- Wtedy będziesz miał możliwość być jego częścią. - skończyłam, domyślając
się o co będzie pytał. Nie lubiłam zachęcać do zemsty, specjalnie kogoś tak młodego,
ale on z pewnością miał prawo do oburzenia - Damy ci znać, kiedy tak sie stanie.
Tymczasem wróć do Ansonii. Jeżeli czegokolwiek potrzebuje, nieważne czego, niech
tylko poprosi o to któregokolwiek ze sług Doriana, a oni postarają się o to. - Nie czułam
żadnych moralnych mdłości mówiąc w imieniu Doriana, zwłaszcza odkąd on również
częściowo rządził moimi poddanymi.
- Dziękuję, Wasza Wysokość. - Pagiel zerknął na Doriana - Wasze Wysokości.
Wierzę, że moja matka, hmm, już skontaktowała sie ze służącymi, by się upewnić, że z
Ansonią wszystko w porządku.
Och, bynajmniej w to nie wątpiłam. Uderzył we mnie mocno ból żalu, gdy
przypomniałam sobie moje ostatnie nieprzyjemne spotkanie z Ysabel. Częściowo
współczułam jej z powodu jej obaw o Pagiela, ale nie traktowałam jej jak zawsze, choć
zachowywała się w histeryczny i przesadny sposób. Cokolwiek robiła teraz, na pewno
nikt nie będzie mógł oskarżyć jej o przesadzoną reakcję. Życie jej córki było w
niesprawiedliwy sposób zagrożone.
Po usłyszeniu od nas kilku bardzo pojednawczych słów, Pagiel wraz z
towarzyszącą mu strażą, która przyszła wraz z nim, w końcu wyszli. Gdy znów byłam
tylko z Dorianem i Rolandem, starałam się rozchodzić moją frustrację. Zatrzymałam
się przy oknie pokoju, spoglądając na idyllicznie zielone ziemie poniżej. Kraina
Jarzębin wyglądała bardziej niż kiedykolwiek wcześniej jak kraina wróżek, kiedy
patrzyło się na nią z daleka. Nie zauważałam całego niebezpieczeństwa i zamieszania z
tej wysokości.
- Nie zadręczaj się, moja droga. - powiedział Dorian, śledząc moje kroki - Nie
ma niczego, co mogłabyś zrobić. Pytaniem jest za to, co będziesz robić teraz?
Spojrzałam na niego z niepokojem - Co będę robić? Nie mówiłeś poważnie o
byciu w stanie wojny, prawda? To znaczy... jestem już jakiś czas w stanie wojny, ale
nie ma chyba jakiejś drastycznej konieczności odwetu.
- Jest konieczność zrobienia czegoś drastycznego. - sprzeciwił się Dorian -
Naprawdę, chęć odwetu Pagiela nawiązuje do tego o czym dyskutowaliśmy. Zmuszają
nas do biegania i skradania się w cieniach. Czy naprawdę chcesz robić to do końca
twojej ciąży? Czy będziesz nadal to robić, gdy twoje dzieci się już urodzą?
Podniosłam ręce - Co jeszcze można zrobić? Czy proponujesz jakiś najazd na
krainę Maiwenn?
Dorian wyglądał na bardzo spokojnego, rozważając temat - To nie byłoby
nieuzasadnione. I to na pewno wysłałoby im wiadomość, że nie mogą sprawdzać naszej
cierpliwości. Przypuszczam, że nie przyszło ci do głowy, że być może zaatakowanie
młodej Ansonii mogło wcale nie było pomyłką z ich strony?
- Co sprawia, że tak myślisz? - cofnęłam się, by stanąć przed nim. Roland w ciszy
przyglądał się naszej wymianie zdań - Ona nie ma z tym nic wspólnego.
- Dokładnie. - powiedział Dorian - I każda następna zaatakowana dziewczyna
też nie będzie miała.
Ledwie mogłam uwierzyć w to co słyszałam - Twierdzisz, że oni celowo atakują
dziewczyny wyglądające tak jak ja? I to mimo, że wiedzą, że to pomyłka?
- Nie mówię, że na pewno tak robią. Ale to byłaby doskonała sztuczka, by
zwrócić moich-twoich-naszych ludzi przeciwko nam samym, jeżeli stwierdzą, że są
niesprawiedliwie obrani za cel.
- Wysłanie naszych ludzi na wojnę i tak postawiłoby większość z nich w
niebezpieczeństwie. - wskazałam. Pięć lat temu nigdy nie śniłabym o tym, że odbywam
takiego rodzaju dyskusję.
- Tak. - powiedział Dorian - Ale taki rodzaj niebezpieczeństwa jest dużo
łatwiejszy, by stawić mu czoła, kiedy inicjujesz je w wybranym przez siebie czasie, w
przeciwieństwie do wystawiania siebie na szykanowanie.
- Oni już raz poszli dla mnie na wojnę. Nie pozwolę by to się powtórzyło. -
powiedziałam stanowczo. Ubiegłego roku, syn byłej królowej Jarzębin, Leith, ubzdurał
sobie, że chce się stać ojcem spadkobiercy Króla Burz, czy się na to zgadzam czy nie.
Podczas ratowania mnie, Dorian wziął na siebie ukaranie Leitha, nadziewając księcia na
miecz. Katrice nie przyjęła zbyt dobrze tego do wiadomości, zaczynając wojnę między
nami, co w końcu doprowadziło mnie do przejęcia tego królestwa. Znienawidziłam
każdą minutę tej wojny. Niszczyło mnie poczucie winy na myśl o umierających dla mnie
żołnierzach, obojętnie jak wiele razy zostałam zapewniona, że moi ludzie byli skłonni
bronić mojego honoru.
Spojrzenie Doriana nie było obojętne, ale nie było również ciepłe i przyjazne
-Wojna może znowu przyjść ciebie, czy tego chcesz czy nie.
- Wystarczy. - powiedziałam, przeciągając ręką po swoich włosach - Nie chcę
więcej mówić o szlachetności wojny. Ansonia przeżyła i tylko to się liczy. Resztą
zajmiemy się później.
- Nie odkładaj tego zbyt długo... - ostrzegł Dorian - ...bo może się okazać, że inni
podjęli decyzję za ciebie.
- Wiem. - powiedziałam.
Nie dodałam tylko, że nie miałam żadnego zamiaru pozwalać, by decyzje były
podejmowane beze mnie, ani że nie pozwolę by jakieś inne dziewczyny zostały jeszcze
zranione z mojego powodu. Pomysł formował się w tyle mojego umysłu. Było to coś,
czego byłam dość pewna, że Dorianowi się nie spodoba. To utworzyło puste uczucie
wewnątrz mnie, ale od momentu, gdy Pagiel powiedział nam o Ansonii, wiedziałam, że
musiałam podjąć drastyczne działania... i to nie takie jak sugerował Dorian. Odpowiedź
była tak prosta, że nie mogłam uwierzyć, iż nigdy wcześniej nie przyszła mi do głowy. Z
wyrazem twarzy tak samo przekonująco uprzejmym jak ten Doriana, spojrzałam na
Rolanda.
- Chodźmy dowiedzieć się, gdzie będzie mnie przyjmował mój następny lekarz -
Przynajmniej to była stosunkowo prosta sprawa.
Dorian zadrwił - Chyba głupia sprawa, to miałaś na myśli. - nie podjął jednak
żadnych prób, by pójść ze mną i Rolandem, tak jak myślałam. On i Roland wymienili
bardzo miłe i grzeczne pożegnania, które wzięłam za dobry znak, rozważając ich
przeszłe współdziałania. Zastanowiłam się jak uprzejme stosunki pozostaną między
nimi, jeżeli plan, który formułowałam się wydarzy.
- Ach te nastoletnie problemy. - w końcu głośno powiedział Roland. Byliśmy
prawie u wyjścia z zamku i myślę, że czuł się swobodniej na zewnątrz - Nie ma łatwych
odpowiedzi.
- Nie ma. - zgodziłam się.
- W jakim wieku jest ta dziewczyna, o której mówiliście?
- Jest trochę młodsza niż jej brat, Pagiel, którego widziałeś. - nie zawracałam
sobie głowy poprawianiem jego słów jak szlachta, która porównywała swój wiek do
ludzkiego. Roland nie ma problemów ze zrozumieniem tego.
- Straszne rzeczy tu się dzieją. - powiedział Roland, groźnie patrząc - Atakują
kobiety w ciąży, oraz dzieci. Mam nadzieję, że nie będziesz zaangażowana w żadną z
tych rzeczy.
Przeszliśmy przez bramę z powrotem do bujnych ziem, na których odbył się
ślub. Dwóch strażników odeszło od grupy strzegącej drzwi i poszli za mną, utrzymując
pełną szacunku odległość ode mnie.
- Więc jest nas dwoje. - powiedziałam - Niestety dla mnie, ja nie tylko jestem w
to zaangażowana, ja tkwię w samym sercu tego bajzlu.
Zaprowadziłam nas do skupiska leszczynowych drzew i usiadłam sobie tam na
trawie. Roland wyglądał na zaskoczonego moim wyborem, ale szybko do mnie dołączył.
Strażnicy, szacując sytuację, wybrali miejsca z którego będą mnie chronić, które
utrzymały moją prywatność, ale umożliwiały im szybki dostęp do mnie, gdyby
mordercy wysłani przez Maiwenn wyskoczyli zza drzew. Zadowolona, że strażnicy byli
poza zasięgiem słuchu, pochyliłam się blisko Rolanda i mówiłam cicho, żeby na pewno
nie zostać przez nich usłyszaną. Gdy moje ręce spoczywały na rozgrzanej słońcem
trawie, czułam jak Kraina Jarzębin śpiewa do mnie, szczęśliwa i zadowolona.
- Nienawidzę przyznawać tego, ale Dorian ma rację co do kilku rzeczy. To
wydaje się zwariowane, ale może stać się regularną taktyką Maiwenn. I ma też rację,
że moje skakanie między królestwami i światami tylko wystawia mnie na ataki. -
przechyliłam głowę z powrotem, czując zapach kapryfolium. Nie widziałam tego z
miejsca w którym usiadłam, ale moje zmysły zawsze były nastawione na różne bodźce
ziemi - Ostatnio rozmawiałam z ambasadorem z odległego królestwa, które zaprosiło
mnie, bym się u nich schroniła. Obiecali mi bezpieczeństwo. Ich argumentem było to,
że wyjeżdżam z ziem moich wrogów i mogę uniknąć wszystkich tych krzyżujących się
Krain, jeśli tylko pozostanę w ich granicach.
Siwe brwi Rolanda podniosły się - I myślisz o zrobieniu tego?
- Nie. - powiedziałam - Przynajmniej na pewno nie z nimi. Myślałam... Myślałam,
że być może miejsce, gdzie naprawdę będę mogła się schować i pozostać w ludzkim
świecie. - pełna waga tego naprawdę nie uderzyła we mnie, dopóki nie wymówiłam tych
słów. Z wyrazu twarzy Rolanda mogłam wywnioskować, że zrozumiał jak ogromną
rzeczą było to, co zasugerowałam.
- Ale nie w Tucson. - powiedział po chwili zamyślenia.
- Nie w Tucson, - zgodziłam się, niecałkowicie zdolna, by ukryć mój żal z tego
powodu - To byłoby pierwsze miejsce, w którym by mnie szukali. Ale muszę założyć, że
gdzieś, we wszystkich bezpiecznych miejscach, w których korzystałeś z opieki
medycznej... Cóż, gdzieś musi być jakieś miejsce, gdzie mogłabym się schować i żyć
„normalnym” życiem, aż urodzą się bliźniaki.
Pokiwał powoli głową - Mogę pomyśleć o kilku miejscach, ale jeżeli to zrobisz...
Nie zrozum mnie źle, bo nie ma nic czego bym nie zrobił, żeby wydostać cię z tego
przeklętego miejsca. Ale wiesz o co tak naprawdę prosisz? Jeżeli chcesz schować się
z powrotem w naszym świecie, wtedy nie możesz zrobić czegoś , co naraziło by cię na
wykrycie. Nie możesz użyć swojej magii szlachty. Nie możesz nawet użyć swojej magii
szamana. Któraś z nich mogłaby zaalarmować jakieś stworzenie z Tamtego Świata,
które właśnie by przemierzało nasz świat.
-Wiem o tym. - powiedziałam. Puste uczucie we mnie wzmocniło się.
Słaby uśmiech rozpalił jego twarz - Wiem, że myślisz o tym teoretycznie.
Niepokoję się o to, że natkniesz się na jakąś biedną osobę zamęczoną przez ducha i
wygnasz go, zanim pomyślisz dwa razy. To dla ciebie niełatwe, by stać bezczynnie
kiedy inni cierpią. - wskazał ręką dookoła nas - Masz tu dobry przykład tego o czym
mówię.
Gapiłam się, wiedząc, że miał rację. Czy mogłabym zrobić to, co proponowałam?
Zanim sobie to uświadomiłam, moja ręka poruszyła się ochronnie po moim brzuchu.
Zdecydowałam, że mogłabym zrobić to dla nich. Mogłabym zrobić to dla wszystkich
niewiniątek w królestwie Doriana i w moim własnym. Myślę, że lepiej ignorować
nawiedzenia, niż pozwolić innym umrzeć dla proroctwa, które prawdopodobnie nie było
nawet prawdziwe.
Wzięłam głęboki oddech - Rozumiem. Zrobię to, bo inaczej nie zrobię niczego.
Roland studiował mnie przez kilka sekund i wydawał się zaspokojony tym co
widział - A co z tym wszystkim? Nie potrzebujesz mieć jakiegoś rodzaju regularnego
stykania się z tym miejscem... i tym drugim?
- Tak, muszę. - powiedziałam - I to prawdopodobnie będzie najbardziej
skomplikowaną częścią mojego planu. Jasmine może pomóc mi na kilka sposobów
ograniczyć tego skutki. Jednak nie wiem jak długo ziemia będzie ją akceptować. Jeżeli
to nie pomoże... wtedy, no cóż, będę musiała wrócić, bo inaczej spowoduję cierpienia
różnego typu, bo ziemia uschnie. Ale jeżeli ona i ziemia zdołają to utrzymać do końca
mojej ciąży, będę jedyną która ucierpi. Wyjeżdżanie z ziemi oddziałuje także na mnie.
- Nie podoba mi się to. - powiedział.
Uśmiechnęłam się - Nie niepokój się. To nie jest nic fizycznego, albo
niebezpiecznego. To tylko intensywna tęsknota, coś podobnego jak odstawienie
kofeiny.
Nie wyglądał na przekonanego - Wątpię , żeby to było takie proste.
- Być może nie. - zgodziłam się - Ale co z resztą? Powiedziałeś, że masz kilka
miejsc, do których mogłabym pójść?
- Owszem, chociaż będę musiał najpierw wszystkiego się dowiedzieć. - w
rzadkiej demonstracji uczuć, położył swoją dłoń na mojej - Żałuję, że nie będę mógł
zabrać cię ze mną do domu. Czuję się lepiej, gdy mam cię w zasięgu wzroku.
Ścisnęłam jego rękę - Nawet ty nie mógłbyś pokonać armii szlachty pukającej
do twoich drzwi. I nie możemy ryzykować życiem mamy. - nie dodałam, że jeżeli ten
plan się nie uda, Roland nie zobaczy mnie już w ogóle. Gdziekolwiek będę się ukrywać,
będę musiała pozostać tam bez kontaktu z moimi ukochanymi. Roland i moja matka
byliby niewątpliwie obserwowani. Patrząc w jego niebieskie oczy, wiedziałam, że on
też o tym pomyślał. Nie był z tego powodu zachwycony, ale zgodziłby się na to.
Po dalszej dyskusji, Roland był gotowy odejść i zacząć swoje przeszukiwania.
Tak właśnie działał. Jeżeli był jakiś problem do rozwiązania, to nie chciał zwlekać.
Chciał postąpić właściwie i troszczył się o biznes. Teraz, gdy podjęliśmy tę decyzję,
był zaniepokojony i chciał zabrać mnie z Tamtego Świata dla mojego bezpieczeństwa.
Gdy odszedł, miałam czas dla siebie, by zacząć moje własne przygotowania,
rozpoczynając od najważniejszego kawałka układanki, czyli Jasmine.
Znalazłam ją w pobliskim ogrodzie różanym, zwiniętą na ławce z jakimiś
czasopismami, które zdobyła w czasie swojej ostatniej podróży do ludzkiego świata.
Gdy tylko przysięgła, że zachowa wszystko w sekrecie, wyjaśniłam jaki plan
wymyśliłam razem z Rolandem. Jej reakcja nie była taka jakiej oczekiwałam.
- Weź mnie ze sobą. - powiedziała natychmiast.
- Nie mogę. - odpowiedziałam - W tym cały szkopuł. Potrzebuję ciebie tutaj.
Jesteś jedyną osobą, która może mnie zastąpić.
- Jestem jedyną, która naprawdę może cię tam ochronić. - nalegała. Po chwili
poszła jednak na małe ustępstwo - Cóż, chyba jednak może to zrobić także Pagiel.
Musiałam ciężko pracować, by utrzymać moją twarz poważną. To było wręcz
słodkie, że była przekonana, że pomiędzy tymi wszystkimi potężnymi szlachtami
wokoło, tylko dwoje nastolatków mogłyby właściwie mnie pilnować.
- On nie może iść. Nikt kogo znam nie może, w tym cały problem. Nie mogę
nawet nikomu powiedzieć gdzie idę.
- Gówno prawda. - powiedziała. Wulgaryzmy były zabawnym kontrastem dla jej
wytwornego wyglądu z suknią w kolorze kości słoniowej i kwiatami we włosach - Jak
będziemy mogli wiedzieć, że nic ci nie jest?
- Nie będziecie mogli, ale jeżeli możemy utrzymać sekret i anonimowość,
możesz być w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach pewna, że ze mną wszystko w
porządku.
Nie podobało jej się to. Nie lubiła żadnej z tych rzeczy. Widząc jak wściekle
chciała mnie ochronić, dziwiłam się, że Dorian nieustannie niepokoił się o to, że będzie
chciała ukraść mi władzę. Jeżeli byłoby to jej zamiarem, można by pomyśleć, że
skwapliwie będzie mnie namawiała do wyjazdu, żeby skorzystać z szansy i stać się
władcą ziem. Zamiast tego mocno czytelne stało się, że jest po mojej stronie.
Ale w końcu mówiąc jej to samo, co Rolandowi i Dorianowi, byłam w stanie
przekonać ją do swojego planu. Myślę, że atak na Ansonię pomógł jej zaakceptować
moją decyzję. Przebywając blisko Pagiela, Jasmine poznała również jego siostrę. Była
oburzona tym atakiem, podobnie jak reszta z nas i nie chciała, by coś takiego się
powtórzyło.
- Zrobię to. - powiedziała wreszcie - Nie chcę tego, ale to zrobię.
- Dziękuję. To naprawdę dużo dla mnie znaczy. - Musiałam stłumić pragnienie,
by ją uścisnąć. Nieważne jak blisko byłyśmy, nasza siostrzana relacja nie wkroczyła w
wielką fazę fizycznych pokazów uczuć.
Wzruszyła ramionami - No cóż. To nic takiego. Masz przed sobą o wiele gorsze
zadanie.
- Naprawdę?
- Nom. - rzuciła mi współczujące spojrzenie - Raczej nie chciałabym być tobą,
kiedy powiesz o tym Dorianowi.
ROZDZIAŁ 6
Więc obie tak myślałyśmy. Urzeczywistnienie tej wizji rosło we mnie cały ten
czas. Musiałam mu powiedzieć. Nikt inny nie musiał być informowany. Jedno dobrze
zgrane w czasie przejście do ludzkiego świata i nikt stąd nie byłby w stanie mnie
znaleźć. Jasmine mogłaby mi zaszkodzić, mówiąc moim ludziom, że odeszłam. Oba
królestwa miały zarządców, by poradzić sobie z codziennymi wydarzeniami. Jasmine i
Shaya potrafiły przejąć kontrolę nad krainami, kiedy nie było mnie w pobliżu.
Mieszkańcy byliby wstrząśnięci, ale przystosowaliby się.
Ale Dorian? On był całkowicie inną sprawą. Bez względu na to, co zaszło w
przeszłości, nie było sposobu, bym mogła uprzedzić go, że zniknę na jakiś czas.
Niemniej jednak odłożyłam dostarczanie mu tej wiadomości na tak długo jak
tylko mogłam. Kręcił się nadal po Krainie Jarzębin i już nie męczyłam go na temat jego
powrotu do domu, co tylko by go zaalarmowało o tym, że coś się dzieje . Zamiast tego
rozkoszowałam się naszym wspólnie spędzonym czasem, gdyż Dorian był niekończącym
się źródłem zabawnych rekreacyjnych pomysłów, które sprawiały, iż strzelanie do
tekturowych zwierząt wydawało się bardzo przyziemne, a bez kontaktu ze strony
Rolanda, było jeszcze łatwiej ociągać się z informacją dla Doriana. Ja po prostu nie
miałam żadnych mu żadnych wieści do przekazania.
Oprócz stałych prób rozrywki, Dorian zdecydował również, że nauczy się
szczegółów technicznych na temat porodu w ludzkim świecie. Biorąc pod uwagę moją
własną chaotyczną wiedzę o tych sprawach, nie byłam pewna czy jestem najlepszym
źródłem, ale upierał się, że jeśli miałam zamiar upierać się przy potrzebie ludzkiego
lekarza, musi rozumieć, dlaczego tego chcę.
- Więc co dokładnie oni robią, kiedy masz te wizyty? - spytał Dorian - One
wydają się dość częste.
Ciesząc się piękną pogodą przebywaliśmy na zewnątrz, około tydzień po tym jak
widziałam Rolanda - A więc... - powiedziałam - ...oni, hmm, sprawdzają moje narządy.
Ciśnienie krwi i tym podobne.
- Ciśnienie krwi?
- To jest trochę jak twój puls. Ale nie do końca. - powiedziałam kulawo. Tak.
Naprawdę byłam nie najlepszą osobą, by wyjaśniać medyczny żargon.
Dorian oparł się znów o drzewo - Cóż, jakiś z naszych uzdrowicieli mógłby
zrobić to dla ciebie. Nawet ja mógłbym to dla ciebie zrobić.
- To jest bardziej skomplikowane. Poza tym czasami mam robione USG podczas
tych wizyt.
- USG?
I tak potoczyła się reszta naszej rozmowy, gdyż musiałam co chwilę przerywać
i wyjaśniać to co właśnie powiedziałam. Za każdym razem Dorian miał jakiś
odpowiednik szlachty dla wszystkiego co opisałam. Niektóre były bardziej naciągane
niż inne, jak wtedy, gdy powiedział iż był pewien, że całodzienne jedzenie ciasta dałoby
takie same wyniki, jak badania cukru we krwi. Miał też bardzo skomplikowane
wyjaśnienia dotyczące sposobu umieszczenia kurczaka na drzewie, które było typową
metodą szlachty na określanie płci dziecka. Byłam prawie pewna, że wiedział, iż nie
było żadnego prawdziwego odpowiednika tych rzeczy, o których mu powiedziałam i że
wymyślał wszystko na poczekaniu. Po prostu próbował mnie zabawiać. Opis cięcia
cesarskiego jednak powstrzymał jego dowcipne uwagi.
- Naprawdę nie wiem co powiedzieć o tej rzeczy. - powiedział do mnie uczciwie.
- To wydaje się bardzo ekstremalne. I niebezpieczne.
- Być może tutaj byłoby takie. - powiedziałam, myśląc o niechęci szlachty do
metalu. Skalpel mógłby również być mieczem - U ludzi to rzecz bezpieczna i
standardowa. Ratuje dużo żyć. - jednak wolałabym tego uniknąć, jeżeli tylko będę
mogła. Nie chcę mieć blizny.
Dorian rozważał to co mu powiedziałam - Właściwie to jest jedyna część, którą
mogę zrozumieć. Dlaczego nie chcesz mieć blizny macierzyństwa? Jest lepsza niż
tatuaż, albo jakiś inny znak honoru. Daj światu znać, co osiągnęłaś.
Wyciągnęłam rękę na trawie - Wolałabym po prostu pozwolić dzieciom mówić za
siebie.
Uśmiechnął się i odpuścił ten temat - Tak przy okazji, to nie było więcej ataków
na sobowtórach, Eugenie. Wydaje mi się, że Maiwenn ma więcej ograniczeń niż
myśleliśmy.
-To dobrze. - powiedziałam. Nadal mnie męczyła mnie wina z powodu tego, co
przydarzyło się Ansonii - Więc jeszcze nie potrzebujesz zniszczyć jej królestwa?
- Nie, jeszcze, nie. Chociaż trochę bym chciał to zrobić, za to co zrobiła tobie.
- myślę, że naprawdę tego chciał. Raz przejechał faceta, by obronić mój honor.
- Cóż, nadal wszystko ze mną w porządku. Tylko to się liczy.
Dorian potrząsnął głową - Jest wiele sposobów, by być „w porządku”. Nie
mieliśmy do czynienia z taką ilością stresu jak ludzie, ale nawet ja wiem, że ten
niepokój nie jest dla ciebie dobry. Nie chcę bronić tylko twojego ciała. Chcę również
byś była...
Cokolwiek chciał powiedzieć, nie zrobił tego, gdyż przerwał mu strażnik, który
podszedł do nas i ogłosił, że przybył Roland. Leniwa, zabawna atmosfera z Dorianem
zniknęła. Mieszanina emocji walczyła we mnie, gdy zrozumiałam, co to znaczyło. Moje
dni zwłoki w przekazaniu Dorianowi wieści właśnie dobiegły końca. Część mnie była
szczęśliwa, bo będę mogła w końcu ruszyć z tą sprawa naprzód. To zapewni każdemu
jeszcze większe dobro. Reszta mnie, ta tchórzliwa częśś, obawiała się konsekwencji,
które szybko nadejdą. Dorian miał szczere spojrzenie i ledwo napotkałam jego wzrok,
gdy wymamrotałam przeprosiny i pośpieszyłam, by porozmawiać z Rolandem.
- Znalazłeś miejsce. - powiedziałam, gdy Roland i ja byliśmy już sami.
- Tak. - nerwowo rozejrzał się wokół. Wzięłam go do mojej sypialni, nie chcąc
ryzykować, że nawet moi dyskretni ochroniarze coś podsłuchają. Jednak Roland nie
uważał nawet tego pokoju za bezpieczny, sądząc, że w ścianach mogą ukrywać się
jakieś magiczne uszy - Chociaż najchętniej nie powiedziałbym ci tego gdzie to jest, aż
do ostatniej minuty.
- Tak będzie lepiej. - powiedziałam wbrew ciekawości, który paliła się we mnie.
- Mogę ci powiedzieć, że jest to miasto, w którym mieszka pewna szamanka,
która jest moją starą przyjaciółką, a której ufam bez zastrzeżeń. Oczywiście nie zna
ona całej twojej historii, ale rozumie, że znajdujesz się w niebezpieczeństwie. Jest
więcej niż skłonna, by cię bronić, jeśli będzie to konieczne - uśmiechnął się cierpko - I
przy niej, na szczęście, nie będziesz musiała bawić się magią. Jeśli zauważysz, że coś
się dzieje, wystarczy, że jej powiesz.
Najbardziej skomplikowaną częścią planu było sprowadzenie mnie do tej ściśle
tajnej lokalizacji. Tamten Świat był połączony ze światem ludzkim w bardzo dziwny
sposób. To nie było dokładne dopasowanie, ale bramy układały się na podobieństwo
geograficzne. Na przykład moje ulubione skrzyżowanie w Krainie Cierni prowadziło do
Tucson. W królestwie obok, na ziemi Doriana, znajdowała się brama, która otwierała
się w Nowym Meksyku. Inna zaś prowadziła do Teksasu. Tak to właśnie jest w tym
regionie Tamtego Świata. Większość skrzyżowań prowadziło na południowy-zachód
ameryki. To właśnie dlatego musiałam podróżować do Krainy Kapryfolium, by dotrzeć
do bramy w Ohio. Roland nie podał mi szczegółów, ale z tego co mogłam się domyślać,
bezpieczne miejsce nie znajdowało się na południowym-zachodzie, co oznaczało, że
będę musiała odbyć długą podróż albo tutaj, albo w ludzkim świecie.
Rozsądnie dopracowaliśmy jego zagmatwany plan, a potem wyjechał, by upewnić
się, że wszystko było w porządku po drugiej stronie. Według planu miałam wyjechać
już jutro, co było zastraszająco bliskim terminem. Ale w tej sytuacji... no cóż, im
szybciej to zrobię, tym lepiej.
Tego wieczora, niedługo po wyjeździe Rolanda, otrzymałam wiadomość od
jednego z moich służących, że Dorian zażyczył sobie mojej wizyty na swoich izbach.
Prawie to wyśmiałam. To było dla niego takie typowe, by wzywać mnie w moim własnym
zamku, jak gdyby to on tutaj rządził, a nie ja. Z drugiej strony, bałam się o co mogło mu
chodzić. Czy wbrew wszystkim naszym staraniom, jakoś dowiedział się o moim planie z
Rolandem? A może Jasmine pękła, albo w ścianach faktycznie znajdują się jakieś
magiczne uszy?
Wchodząc do pokoi Doriana nie zauważyłam niczego złowrogiego. Podobnie jak
większość co większych apartamentów gościnnych w zamku, jego składał się z
oddzielnej sypialni i salonu. Drugie pomieszczenie zostało wyposażone w stół dla
dwojga, w komplecie ze złotym jedwabnym obrusem i kandelabrami prezentującymi
niesamowity, dziwny styl, który wydawał się przeciwstawiać wszelkim prawom fizyki.
W normalnych okolicznościach struktura taka jak ta natychmiast sprawiłaby, że
uruchomiłby się alarm w mojej głowie, gdy próbowałam zrozumieć jaką sztuczkę
przygotował dla mnie Dorian. Jednak z powodu mojego niepokoju o jutrzejszą
przygodę, moja zwykłą reakcję zastąpiła normalna ostrożność.
Kiedy weszła siedział i wskazał mi krzesło naprzeciwko niego. Spojrzał na mnie,
gdy usiadłam - Miałem ogromną nadzieję, że założysz coś bardziej formalnego, ja na
przykład aksamit i koronkę. Z głębokim dekoltem, naturalnie.
- Naturalnie. - powiedziałam. Byłam w dżinsach i koszulce, które były o rozmiar
większe od tego, który zwykle nosiłam, dzięki mojej rozszerzającej się talii - Być
może następnym razem powinieneś dać mi znać, że jest to formalna okazja. - służący
elegancko wszedł przez drzwi, więc bez wątpienia czekał na moje nadejście. Położył
talerz torcików i pośpiesznie wyszedł - A więc jaka to okazja?
Dorian westchnął dramatycznie - Smutna, niestety. Jutro... wyjeżdżam.
- Naprawdę? - przez chwilę wypełniła mnie nadzieja, gdy pomyślałam sobie o
wykradnięciu się stąd, kiedy nie będzie go w pobliżu. Nie musiałabym mówić mu o
moich planach.
- Naprawdę. - obracał w palcach kieliszek czerwonego wina. Po raz pierwszy nie
nękał mnie prośbami o picie razem z nim - Cieszyłem się moim czasem spędzonym tutaj
w twoim zachwycającym towarzystwie, ale naszedł czas, abym przypilnował mojego
własnego królestwa. Zamierzam też zwiększyć bezpieczeństwo blisko moich granic, by
zniechęcić tę sukę do ponownego odbierania wolności moimi ludziom. To tak na wszelki
wypadek. - „tą suką,” oczywiście była Maiwenn.
Wzięłam do ręki jeden z torcików. Był ciężki od sera, ale właśnie takie je
uwielbiałam - Przecież wcześniej mówiłeś, że ona ma ograniczenia i nie zaatakuje
ponownie.
- Tak. - powiedział - Myślę, że ta cała sprawa z Ansonią to naprawdę była zwykła
pomyłka. Nawet jeśli nie, być może zdecydowała, że używanie taktyki zastraszania,
przez którą atakuje się niewiniątka jest zbyt okrutna. Ale nie ma znaczenia, czy oni
przestali, czy też nie. To nadal było wtargnięcie na moją ziemię i muszę pokazać, że
nie pozwolę zrobić jej tego ponownie. Być może nie zaatakuję jej ziemi, ale na pewno
ochronię moją.
Wzmianka o „niewiniątkach” sprawiła, że zaczęłam myśleć o Kiyo. On nie zawahał
się przyjść po niewiniątka, które były jego własnymi dziećmi, ale mogłam go sobie
wyobrazić, że czuł się odpowiedzialny za powstrzymywanie dalszych pomyłek ludzi
Maiwenn. Byłam pewna, że położył kres taktyce zastraszania przez tych, którzy
napadają na osoby nie zaangażowane w nasz spór. Nie chciałam myśleć o nim dobrze,
na pewno nie po tym wszystkim co się zdarzyło, ale znałam jego styl.
Przebieraliśmy wśród owoców na stole, aktualnie jedząc oliwki nafaszerowane
ziołami kiedy Dorian powiedział - Mam dla ciebie jeszcze jedną niespodziankę. - jakby
na zawołanie weszło dwoje służących. W rękach nieśli... łóżeczko.
Zeskoczyłam, zanim mieli szansę, by odejść. Z zachwytem gapiłam się na
łóżeczko - Co to jest?
- A jak myślisz? - spytał Dorian, wyglądając na bardzo zadowolonego - Twoi mali
wojownicy potrzebują miejsca do spania, nieprawdaż?
Zdawałam sobie sprawę, że potrzebowali, ale tak uczciwie nie myślałam o tym
zbyt wiele. Wystrój wnętrz pokoju dziecięcego i wszelkie potrzebne przybory były
ostatnie na liście spraw do załatwienia w moim umyśle. Przesunęłam ręką wzdłuż
gładkiej powierzchni jednej z barierek. Całość została wyrzeźbiona ze złotego dębu i
dokładnie wypolerowana do połysku. Złożone wzory zwierząt i roślin zostały
wyrzeźbione w drewnie wręcz z drobiazgową starannością. Z posiadaną przeze mnie
wiedzą o szlachcie, nie wątpiłam, że większość została wykonana ręcznie.
-To jest... delikatne. - powiedziałam w końcu.
- Będzie jeszcze jedno, ale nadal jest przygotowywane. Chciałem pokazać ci
jedno zanim odejdę i sprawdzić czy ci się podoba.
- Ja... tak. Jak mogłoby się nie podobać? - byłam nadal zachwycona tym
prezentem, ale czułam gulę formującą w moim gardle. Czy moje emocje pochodziły od
myśli o małej istocie śpiącej wewnątrz tego łóżeczka, czy było to po prostu z powodu
dobroci Doriana, naprawdę nie mogłam tego stwierdzić.
-Doskonale. - powiedział, nalewając sobie więcej wina - Sądzę, że będziemy
musieli zrobić ich kilka, prawda? Bez wątpienia będziesz ciągnęła te biedne dzieci do
obu twoich królestw... i do mojego, oczywiście. Mogę ledwie je rozpieścić, skoro będą
rzadko mnie odwiedzać.
Pokiwałam głową i coś wymamrotałam twierdząco. Skończyliśmy ten temat, ale
nadal byłam zbyt przytłoczona, by dużo mówić, co było zrozumiałe. Ostatnią częścią
nocy był deser, ale nie mogłam uwierzyć własnym oczom, gdy go zobaczyłam. To było
skomplikowane czekoladowe ciasto, pomysłowo ozdobione fantazyjnymi wzorami,
które szlachta tak uwielbiała. Orzechy laskowe i wiórki czekolady dodawały mu
estetyki, a wzdłuż niego...
- Czy to... kawałki Milky Way? - zanim te słowa wyszły z moich ust, wiedziałam
już, że miałam rację. Posiekane i pasujące do reszty tego cukierniczego cudu, były
kawałkami mojego ulubionego batonika - Jak zdobyłeś je z ludzkiego świata? - nawet
szlachta miała magiczne ograniczenia.
- Młody Pagiel nabył jakieś podczas ostatniej przejażdżki do ludzkiego świata.
Zapamiętałem jak bardzo je lubiłaś. - jakieś impuls w moim mózgu mówił mi, że
powinnam być zaalarmowana tym, że Pagiel nielegalnie przekroczył bramę i zdołał
„nabyć” ludzkie dobra. Nie byłam optymistyczna w sprawie jego zasobów gotówki -
Serwowanie ich wydaje mi się takie prymitywne, więc musiałem rozkazać kucharzowi
by znalazł bardziej elegancki sposób ich przygotowania.
- Nie mogę uwierzyć, że to zrobiłeś. - patrzyłam jak Dorian kroił ciasto na
plasterki, myśląc, że to był wstyd, by zepsuć takie piękno - Dlaczego...? Po co? Czego
chcesz?
Dorian położył kawałek ciasta na moim talerzu i posłał mi spojrzenie, które
wydawało mi się słusznie zmieszane - Niczego. Cóż... chyba że sprawisz, iż między nami
znów będzie jak dawniej. Chciałem powiedzieć ci to już wcześniej, że chcę więcej niż
tylko twojego bezpieczeństwa. Chcę, byś była szczęśliwa. Czuję, że moje działania są
w większości usprawiedliwione. W wielu przypadkach nie potraktowałem cię dobrze i
chcę to naprawić. To ciastko nie jest absolutnie przeprosinami, ale jeżeli moglibyśmy
znów jakoś sobie zaufać... - odwrócił na chwilę wzrok, pokazując słabość, której
prawie nigdy w nim nie widziałam - Cóż. To sprawiłoby, że byłbym szczęśliwszy, niż
możesz sobie wyobrazić.
Łzy zagościły również w moich oczach. Pieprzyć hormony. Rzuciłam szybkie
spojrzenie na łóżeczko, o potem wróciłam do pałaszowania ciasta. Nie mogłam znieść
tego więcej - Ja... wyjeżdzam. - wypaliłam - Opuszczam Tamten Świat.
Wyraz twarzy Doriana nie zmienił się, gdy mi się przypatrywał - Naprawdę?
Znalazłaś jakiegoś dobrego, ale też w miarę bezpiecznego nowego doktora? Mówię ci...
kurczak byłby prostszy.
- Nie. - powiedziałam, czując przygnębienie - Jeżeli chciałbyś znów zaufania
między nami, to sprawiłoby, że byłabym szczęśliwsza niż możesz to sobie wyobrazić. -
dlaczego on powiedział te wszystkie rzeczy? - Wyjeżdżam na dobre. Albo... no cóż...
przynajmniej na jakiś czas. - wyjaśniłam mu co wymyśliłam z Rolandem, a twarz
Doriana nadal pozostała dziwnie spokojna. Prawie żałowałam, że nie rzucił jakiegoś
szyderstwa, albo nie wybuchł wściekłością. Zamiast tego, kiedy już skończyłam mówić,
jego reakcja była wręcz minimalna.
- No cóż... - powiedział, kładąc widelec obok kawałka nieruszonego ciasta - ...to
niefortunne.
- Niefortunne? To wszystko co masz mi do powiedzenia? - nie próbowałam
prowokować walki, po prostu byłam zaskoczona.
Wziął łyk wina - Co jeszcze tam jest? Z twojej opowieści wynika, jakby
wszystko było na swoim miejscu. I wyraźnie zdecydowałaś się planować to za moimi
plecami od wielu tygodni.
- Właśnie to ci przeszkadza? - spytałam - Że ci nie powiedziałam?
W końcu na jego twarzy zagościł cień uśmiechu, ale z rodzaju tych gorzkich. -
Ach, Eugenie. Jest tak wiele rzeczy, które mi przeszkadzają w tym co mi
powiedziałaś, że trudno mi zdecydować gdzie zacząć. Przypuszczam, że to było głupie
z mojej strony, by próbować znów rozmawiać o zaufaniu, co nie? Jesteśmy tak daleko
od tego jak nigdy wcześniej.
Poczułam mieszaninę winy i gniewu - Hej, to ty jesteś tym, który to zaczął!
Jeżeli nie oszukałbyś mnie na temat Żelaznej Korony...
Westchnął melodramatycznie - Bardzo proszę, tylko nie zaczynaj od początku.
Przynajmniej znajdź jakąś inną wymówkę, by rzucić mi ją pod nogi. Ta korona
uratowała wiele żyć i dobrze o tym wiesz.
- Zataiłeś przede mną prawdę.
- A ty zatajałaś przede mną wiadomość o twoim wyjeździe od wielu tygodni. -
zauważył - Jedna norma dla mnie, a druga dla ciebie?
Nie jestem hipokrytką. - powiedziałam, chociaż w pewnym sensie nią byłam - Nie
twierdzę, że ma na to wpływ Żelazna Korona! Ty po prostu nie lubisz bycia
opuszczonym.
- Jak już powiedziałem, chodzi o dużo więcej, niż tylko o to.- powiedział zimno
- Na przykład jak ty, ślepo myśląca, że istnieje odpowiedni substytut ochrony dla
największych użytkowników magii w tym świecie.
- Jak na przykład ty? - domyśliłam się.
- Oczywiście. - skromność nigdy nie była wysoko cenioną cnotą Doriana - Czy
myślisz, że nie zniszczyłbym ziemi kogoś, kto spróbował położyć ręce na tobie?
- Nie, ale sądzę, że nie zawsze możesz być w pobliżu.
- Mógłbym być. - sprzeciwił się. Trochę jego wcześniejszego gniewu już minęło -
Pozostanę na twoich ziemiach na stałe. Co prawda będę musiał robić sporadyczne
przejażdżki z powrotem do Krainy Dębów, ale dalekie podróże są dla mnie
bezpieczniejsze niż dla ciebie. O ile, oczywiście, moje włosy nie doprowadzą do innego
przypadku błędnej identyfikacji. - zarzucił część swoich wspaniałych kasztanowych
włosów na jedno ramię, by podkreślić swoją wypowiedź - Oczywiście z moimi surowymi
i męskimi cechami to wydaje się zbyt nieprawdopodobne by nastąpił taki rodzaj błędu.
-To nie jest realne. - powiedziałam, nie poddając się jego urokowi - I naprawdę
myślę, że mój plan jest najbezpieczniejszą opcją.
- Ale ja nie mam pojęcia, czy rzeczywiście będziesz bezpieczna. Będziesz
zagubiona wśród ludzi.
- Brzmisz jak Jasmine.
Pociągnął nosem - Naprawdę? To pokazuje tylko, że ona i ja w końcu się w czymś
zgadzamy.
W przeciwieństwie do Jasmine, żadna ilość kłótni nie przekona go o słuszności
tego planu. Nie próbował wyperswadować mi tego, tylko uparcie odmówił poparcia
mojego planu. A gdy kontynuowałam wykładanie mu moich już wytartych argumentów,
mogłam zobaczyć jak maska jego cierpliwości stawała się coraz bardziej cieńsza. Ta
decyzja naprawdę go poruszyła, chociaż nie mogłam całkowicie zrozumieć co
przeszkadzało mu najbardziej. W końcu w pewnym momencie wstał i przerwał mi.
- Moja droga, to marnowanie czasu dla nas obojga. Musimy pogodzić się z tym,
że się nie zgadzamy w tej kwestii i naprawdę nie widzę żadnego powodu do mojej
nieustannej obecności tutaj. Nadszedł dla mnie czas, aby wracać do domu.
- Dzisiaj wieczorem? - spytałam, również wstając.
- Dlaczego by nie? - sięgnął po płaszcz, który leżał na małym stoliku - Jak
powiedziałem już to wcześniej, nie tylko ja jestem w niebezpieczeństwie. Pomyślałem,
żeby zostać do jutra, by cieszyć się dłużej twoim towarzystwem, ale to wydaje się
teraz daremne.
- Nie rozumiem, dlaczego jesteś taki zdenerwowany. - powiedziałam pogodnie.
Dorian zbliżył się do drzwi - Kto mówi, że jestem?
- Ty. - powiedziałam. Chciałam się uśmiechnąć, pokazując mu, że było to
zabawne - Wszystko w tobie mówi mi, że jesteś właśnie teraz. Twoja twarz, twój ton,
twój język ciała. Jesteś wkurzony. Wiedziałam, że będziesz. Ale tak naprawdę nie
możesz podważyć żadnego mojego argumentu.
- Rzeczywiście, przypuszczam, że nie mogę. - zgodził się. Dotarł do drzwi i
patrzył na mnie wyczekująco.
- Tak będzie lepiej. - powiedziałam, rozpaczliwie pragnąc, by mnie poparł - I
jest to łatwiejsze od ciebie.
Zachichotał - Czy myślisz, że to ma jakiekolwiek znaczenie? Eugenie, to czy coś
jest „łatwe” nie ma żadnego znaczenia, jeśli chodzi o ciebie. Mógłbym zrobić dla ciebie
cokolwiek, jeśli tylko znaczyłoby to, że ty... - nagle przerwał i obrócił się, kładąc dłonie
na klamce. Jednak nadal nie odszedł.
Dziwaczna myśl przeszła mi przez głowę, sprawiając, że moje serce zatrzymało
się na chwilę. Przez cały ten czas myślałam, że Dorian bo prostu w swój zwykły,
przekorny sposób lubi się ze mną pokazywać, lubiąc moje zainteresowanie nim i
prestiż bycia łączonym z moimi dziećmi. Nagle jednak zdałam sobie sprawę, że cały ten
romantyczny wątek umarł po sprawie z Żelazną Koroną. Teraz zaś... wiedziałam, że się
myliłam.
- Dorian... czy jesteś tak bardzo zdenerwowany, ponieważ... - słowa wyszły
niezgrabnie z moich ust, gdy znalazłam odwagę, by je wypowiedzieć - Czy jesteś
zdenerwowany tylko dlatego, że nie będziesz mnie widział? Ponieważ... będziesz
tęsknił za mną? - to był patetyczny sposób, by wyrazić to, ale oboje wiedzieliśmy co
miałam na myśli.
Spojrzał na mnie z powrotem przez ramię. Uśmiech gościł na jego twarzy, ale w
jego oczach widać było smutek - Eugenie, wiesz co kocham w tobie najbardziej? -
Dorian używał tego retorycznego pytania w prawie każdej rozmowie jaką
odbywaliśmy, a jego odpowiedź za każdym razem była inna. Jego uśmiech pogłębił się
podobnie jak i jego smutek - Kocham to, że jest to absolutnie ostatni wniosek do
jakiego doszłaś.
Odszedł, mocno zamykając za sobą drzwi i zostawiając mnie czującą się jak
idiotka.
ROZDZIAŁ 7
Nic nie mogłoby kiedykolwiek w pełni dopasować się do zagmatwanego systemu
podróży w Tamtym Świecie. Roland przybył po mnie według ustaleń, które zrobił, by
zabrać mnie do jego tajemniczej bezpiecznej kryjówki. Opuściłam Tamten Świat
przez bramę, która otworzyła się w Tucson, domyślając się, że prawdopodobnie byłam
obserwowana. Podróż w tamto miejsce, mimo że wyraźnie niebezpieczna, nie
wzbudzała zbyt dużo podejrzeń, choćby dlatego, że moi wrogowie zapewne oczekiwali
ode mnie, że odwiedzę swoich przyjaciół i rodzinę. Uznaliśmy to za ryzyko, które było
warte podjęcia, żeby ukryć nasz większy plan.
Gdy tylko postawiłam stopę w ludzkim świecie, spadło na mnie szaleństwo planu
Rolanda. Ustawił wszystko tak, żeby moja podróż zawierała praktycznie każdy rodzaj
transportu, jaki można było sobie tylko wyobrazić, czyli samochód, pociąg, samolot, a
nawet autobus. Czasami była to krótka odległość w jednym z tych środków transportu.
Czasami nawet nie szłam we właściwym kierunku i szłam po prostu zygzakiem do
mojego następnego punktu podróży. Różnorodne sposoby technologii utrudniały
szlachcie podążanie za mną, a skomplikowany system rezerwacji i kierunków moich
ruchów utrudniał ludziom takim jak Kiyo śledzenie mnie. Roland pozostał ze mną tylko,
kiedy byłam w Tucson, w obawie, że może on być użyty jako sposób by mnie
zlokalizować. Miał również nadzieję, że powrót do domu i zachowywanie się normalnie
mogłoby stworzyć iluzję, że pozostawałam z nim. To znaczyło, że jakieś stworzenie z
Tamtego Świata niewątpliwie się u niego zjawi, ale Roland zapewnił mnie, że sobie z
nim poradzi, oraz że oni zostawią go w spokoju, gdy tylko prawda wyjdzie na jaw.
Tak więc podróżowałam samotnie, co wcale mi tak bardzo nie przeszkadzało.
Było tak dużo połączeń do zapamiętania i tak dużo kierunków w które musiałam
podążać, że miałam mało czasu, by myśleć o wszystkich moich problemach, które
zostawiłam za sobą. Pod koniec drugiego dnia mojej podróży przybyłam do Memphis.
To nie był mój punkt docelowy, ale byłam już go blisko. Roland chciał, bym pozostała tu
na noc i przez większość następnego dnia. To była próba, by zobaczyć, czy byłam
śledzona. Jeżeli byłam, prawdopodobnie bardzo szybko ktoś zrobiłby jakiś ruch.
Jeżeli zaś nikt mnie nie śledził, wtedy mogłabym swobodnie kontynuować swoją podróż
do końca. Roland dał mi numer do szamana mieszkającego w Memphis, bym do niego
zadzwoniła, jeżeli potrzebowałabym pomocy, tak na wszelki wypadek, gdyby sprawy
wyglądały źle. Poza tym nie miałam nic innego do zrobienia, jak tylko przeczekać
dzień w pokoju hotelowym w nadziei, że nie zwróciłam na siebie czyjejś uwagi.
Po tak długim pobycie w Tamtym Świecie spodziewałam się, że powrót do
nowoczesnego życia rozproszy mnie. Telewizja kablowa i smażone w głębokim tłuszczu
jedzenie były na pewno rzeczami od których byłam przez chwilę odcięta. Jednakże ich
nowość była krótkotrwała. Gdy tak sobie leżałam na moim hotelowym łóżku, myślałam
tylko o mojej ostatniej rozmowie z Dorianem. Od czasu gdy szukałam u niego ochrony
podczas mojej ciąży, odnosiłam się do niego tylko z podejrzliwością i ostrożnością.
Byłam przekonana o jego ukrytych motywach i byłam pewna, że jedynym powodem dla
którego zaopiekował się mną, był jego własny tajny plan. Uświadomienie sobie, że miał
jeszcze uczucia względem mnie, gdy ja byłam wobec niego obojętna, było zaskakujące
i niepokojące, chociaż nie mogłam dokładnie stwierdzić dlaczego. Naprawdę nie
pozwalałam sobie myśleć o nim w romantyczny sposób, a teraz... wbrew moim
najlepszym wysiłkom... robiłam to.
Mimo mojego zadręczania się tą sprawą, mój dzień w Memphis okazał się
niezwykle spokojny, co było częścią planu. Byłam już naprawdę blisko uzyskania
potwierdzenia, że nie byłam śledzona. Trzeciego dnia, koło pory obiadowej, wsiadłam w
mały samolot i przygotowałam się do ostatniego przystanku w mojej zwariowanej
podróży, czyli Huntsville, Alabama. Przyznaję, że kiedy Roland powiedział mi, iż
właśnie tam było jego bezpieczne miejsce, nie byłam tym zbyt podekscytowana. Moje
stereotypy, które miałam o Alabamie były nawet gorsze od tych o moim Ohio. Roland
pośpieszył, by wyjaśnić mi to wszystko, zanim opuściłam Tucson.
- Nie bierz tego do siebie, Eugenie... - powiedział do mnie - ...ale jesteś
rodzajem snoba.
- Nie jestem. - sprzeczałam się - Mam otwarty umysł na wiele rzeczy. A także
na wiele miejsc.
Zadrwił ze mnie - Dobrze. Jesteś jak większość ludzi z Zachodniego
Wybrzeża, co oznacza, że jesteś przekonana, że jakiekolwiek inne miejsce jest
poniżej twojej godności.
- To w ogóle nie jest prawda! To jest tylko... Po prostu jestem przyzwyczajona
do pewnych rzeczy. Mam na myśli to, że Tucson jest dużo większe niż Huntsville.
Jestem przyzwyczajona do większych miast, rozumiesz?
-Racja. - powiedział, spoglądając na mnie sceptycznie - I właśnie dlatego
mieszkasz w średniowiecznym zamku bez elektryczności i hydrauliki.
Była to słuszna uwaga, a ja nie miałam przeciwko niej żadnych rozsądnych
kontrargumentów
Trochę moich wątpliwości zniknęło, gdy samolot do Huntsville obniżył swój lot, a
ja zatrzymałam wzrok na parku wypełnionym drzewami wiśni, które zapałały jak złoto w
zachodzie słońca. To było trochę niesamowite, że mogłam je zidentyfikować. Byliśmy
nadal dość wysoko i w przeciwieństwie do nieustannie różowych wiśniowych drzew w
Krainie Jarzębin, te zgubiły kwiaty i były całe w liściach. Ja jednak w jakiś sposób
natychmiast rozpoznałam te drzewa i zauważyłam, że ich widok przynosi mi ulgę. Może
to nie była Kraina Jarzębin... a już na pewno nie Kraina Cierni... ale choć trochę
przypominało mi mój dom, dzięki czemu poczułam się mniej samotnie. Mogę przejść
przez to. Wszystko będzie w porządku.
W porcie lotniczym spotkałam Candace Reed, miejscową szamankę, z którą
Roland ustalił wszystkie sprawy. Musiał dać jej mój opis, ponieważ rozjaśniła się na
twarzy, kiedy tylko mnie zobaczyła i pośpieszyła naprzód, by uścisnąć mnie tak, jak
gdybyśmy się znały od wieków. Była ode mnie około dziesięć lat starsza, miała ciemną
skórę i włosy, a jej oczy iskrzyły się z wesołością. Nosiła na sobie wyblakłe dżinsy i
bluzką w czerwoną kratę. Biła też od niej aura macierzyńskiej ochrony.
- Spójrz na siebie. - zawołała, natychmiast kładąc rękę na moim brzuchu.
Zauważyłam, że takie zachowanie wydawało się być akceptowalne zarówno dla
większości szlachty jak i dla ludzi, co normalnie dziwiło mnie, bo ciąża wręcz burzyła
wszystkie osobiste granice. Jakoś nie przeszkadzało mi to, że Candace to zrobiła - W
którym miesiącu jesteś, kochana? - zanim mogłabym odpowiedzieć na jej pytanie,
zabrała mi moją małą walizkę - Boże, daj mi to! Nie możesz nic dźwigać w twoim stanie.
Walizka ważyła naprawdę niewiele i zawierała po prostu kilka niezbędnych
rzeczy, które dała mi moja mama. Coś powiedziało mi, że sprzeczanie się z Candace o
to, do czego byłam zdolna w moim „stanie”, byłoby z góry przegraną bitwą.
- Kazałam Charlesowi, by przygotował twój pokój zanim dotrzemy do domu, więc
lepiej, żeby mnie posłuchał. - kontynuowała, gdy zmierzałyśmy do jej samochodu. -
Wiesz jacy są ludzie. Cały czas bujałby głową w chmurach, gdybym nie trzymała go w
pionie. Miejmy też nadzieję, że nie spalił kolacji. Zaczęłam ją robić i powiedziałam mu
dokładnie czego ma pilnować, ale znając go, to prawdopodobnie się rozproszył. Albo
baseballem w TV, albo dzięciołem na zewnątrz. Prawdopodobnie nic nie zostało z
jedzenia, tylko stos popiołu w piekarniku. Robię pieczeń. Jadasz takie rzeczy?
Powinnaś... no wiesz. Białko jest dobre dla ciebie i dziecka. Są też ziemniaki.
- Dzieci. - poprawiłam, gdy dotarłyśmy do samochodu -Będę mieć bliźniaki.
- Och. O rany! - to odkrycie sprawiło, że chwilowo zaniemówiła, a na jej twarzy
ukazał się wyraz zdumienia, oraz jeszcze jakaś bardziej kojąca emocja, której nie
mogłam całkiem ustalić - Och, to po prostu cudownie.
Poszła, by włożyć moją walizkę do bagażnika, a ja, z uwagi, że usiadłam na
siedzeniu pasażera, zobaczyłam w przelocie jakieś znajome narzędzia na tylnym
siedzeniu. Srebrny athame leżał blisko zamszowej torby, w którą wetknięta była
jeszcze inna rękojeść. Byłam skłonna dużo postawić, że należała do kolejnego athame,
tym razem żelaznego. Obok nich leżał naszyjnik składający się z surowych, dymiących,
kwarcowych paciorków. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Gadatliwy, południowy
urok Candace w żaden sposób nie znaczył, że nie była w pełni aktywnym, całkowicie
śmiertelnym szamanem, który mógłby zwalczyć jakieś stworzenie, które by z nami
zadarło. Nie byłabym zaskoczona, jeżeli miałaby także pistolet i różdżkę ukryte
gdzieś w samochodzie.
Candace odzyskała przytomność umysłu, gdy wróciła do mnie i znów podjęła
rozmowę w swoim lekkim stylu. Byłam szczęśliwa pozwalając jej mówić. To dało mi
szansę, by rozejrzeć się po okolicy, gdy tak jechałyśmy do jej domu. Lotnisko
znajdowało się trochę poza centrum, a Candace i jej mąż mieszkali jeszcze bardziej
na obrzeżach, choć zapewniała mnie, że z jej domu mogę dotrzeć do miasta w niewiele
ponad pół godziny. To niewiele różniło się od usytuowania mojego własnego domu, w
pobliżu Foothills Catalina, obok Tucson i znów poczułam małe ukłucie otuchy z uwagi na
tą lokalizację.
Gdy tak sobie jechałyśmy z portu lotniczego do bardziej gęsto zaludnionych
obszarów, widziałam, że drzewa pozostały zielone, ale trawa i niskie rośliny pożółkły.
Candace wyjaśniła, mi że obecnie panowała u nich susza. Choć bardzo kochałam suszę,
bo w niej dorosłam, istniała również część mnie, która nienawidziła patrzeć, jak ziemia
wokół nas była tak bardzo spragniona wody. Nie byłoby to wcale takie wielkie
obciążenie dla mojej magii, żeby przywołać krótką mżawkę... ale nie. Nawet nie
potrzebowałam instrukcji Rolanda, by wiedzieć, jak głupi byłby taki czyn. Nie mogłam
przyciągać na siebie uwagi. Te warunki były normalne dla tej pory roku, ziemia
przeżyje bez mojej pomocy. Martw się tylko o siebie, Eugenie, skarciłam się w
myślach.
Dom Candace znajdował się na mocno zalesionej ulicy. Miała co prawda
sąsiadów, ale mieszkali oni kawałek dalej, co sprawiało iluzję, że każdy dom w okolicy
stał w jego własnym, prywatnym lesie. Byłam przyzwyczajona do zieleni Krainy
Jarzębin, ale zamek zdecydowanie stał na oczyszczonej z roślinności ziemi, więc
widok dużych drzew tuż obok okna tego domu był zupełnie daleki od tego, w jaki
sposób dorastałam.
- To jest piękne. - powiedziałam jej, gdy wysiadłyśmy z samochodu. Zabrała
swój arsenał z tylnego siedzenia, biorąc też moją walizkę, wbrew moim ofertom
pomocy. Zmierzch rzucał cienie na wszystko, ale okna małego domu rozjaśniały
ciemność.
- Jest, nieprawdaż? - powiedziała, pokazując mi, bym szła za nią - Mieszkamy tu
od około piętnastu lat. - weszła na drewniany ganek domu, który miał nawet huśtawkę
dla dwóch osób. Siatkowe drzwi zatrzymywały owady na zewnątrz, przepuszczając
wieczorne powietrze, by ochłodziło dom. Jak gdyby myśląc o tym, Candace rzuciła mi
przepraszające spojrzenie - Nie mamy klimatyzacji. Może być dość gorąco.
- Jestem do tego przyzwyczajona. - zapewniłam ją. W porównaniu do moich
zamków, wentylacja tutaj była wręcz dziełem artyzmu. Takie drzwi podbiły by Krainę
Cierni, gdybym tylko dowiedziała się, jak szlachta mogłaby je produkować.
Wewnątrz domu spotkałam jej męża, Charlesa. Był wysokim, wychudzonym
człowiekiem z blond włosami, które zaczynały mu siwieć z wiekiem. Jego niebieskie
oczy były uprzejme, a jego spokojna postawa była bardzo kontrastująca z żwawością
Candace. Widząc jak na siebie nawzajem oddziaływali, szybko sobie uświadomiłam, że
zbalansowali siebie w bardzo harmonijny sposób. Candace podała mu moją walizkę i
sprawdziła czy pieczeń nie zamieniła się w popiół.
Charles poprowadził mnie do pokoju na drugim piętrze. Miał on sosnowe ściany z
ukośnymi belkami pod sufitem. W jednym z jego rogów stało podwójne łóżko z
niebiesko-białą kołdrą, ale zanim dokładnie oceniłam je, zauważyłam płaski telewizor,
zawieszony na przeciwnej ścianie. Roland miał rację. Nigdy niczego nie zakładaj.
- To jest nasz stary telewizor. - powiedział Charles, jak gdyby przepraszając
mnie - Właśnie wstawiliśmy nowiusieńki do pokoju dziennego. Mam nadzieję, że nie
jest zbyt mały...
Śmiałam się - Nie, to jest doskonałe. Dziękuję .
Pokiwał głową, wyglądając na zadowolonego - Mamy zapasowe DVD, które
później zawieszę dla ciebie na haku. - chwilę później przeszedł do pokazu, jak wiele
kanałów posiadają, podkreślając fakt, że nawet jeśli
Reeds’owie mieszkali poza
centrum, to nadal kochali komfort. Po kilku minutach Candace przerwała jego
opowieść, wołając nas, byśmy zeszli na kolację.
Jedzenie było delikatne, chociaż wkrótce stało się oczywiste, że mogłabym
nigdy nie zjeść wystarczająco dużo, by zadowolić Candace. Była gorsza niż moja
mama, co było nie lada wyczynem. Candace nadal dominowała rozmowę, pozostawiając
niewiele w niej miejsca dla mnie i dla Charlesa, ale miałam poczucie, że to było zupełnie
normalne, a nawet mile u nich widziane.
- A teraz... - powiedziała, gdy nałożyła dokładkę zielonej fasoli na mój talerz -
...przypuszczam, że będziesz potrzebowała spotkać się z tutejszym lekarzem. Mamy
tu jednego na drodze do Mooresville, którego sprawdził mój przyjaciel. To jest ktoś,
kogo bym polecała, bo przyjmuje najbliżej, ale wiedząc, że spodziewasz się bliźniąt...
wiedziałeś, że to bliźniaki, Charlie?... przypuszczam, że prawdopodobnie będziesz
chciała odwiedzić jednego ze specjalistów w centrum. Możemy wykonać parę
telefonów jutro rano, a Charles może cię zabrać na spotkanie kiedy będę pracować.
- Och, nie, nie chcę robić wam kłopotu. - powiedziałam - Jestem pewna, że mogę
sama prowadzić samochód i...
- To nie jest żaden kłopot. - przerwała mi Candace - On nie ma nic przeciwko, a
tak poza tym, to pracuje w domu.
- Nadal jednak... - czułam się trochę zdenerwowana ich uwagą, zwłaszcza, że
wzmianka o „bliźniakach” sprawiła, że senne spojrzenie Charlesa pogłębiło się - ...to
będzie przeszkadzać mu w pracy. Poza tym, skoro znam już lepiej teren, mogę
prawdopodobnie znaleźć swoje własne miejsce i... - ich troskliwe spojrzenia zmieniły
się w szok.
- Dlaczego, do cholery, miałabyś to zrobić, dziecko? - spytała Candace - Nie
podoba ci się tutaj?
- Ja... uch, nie. Tu jest cudownie, ale nie chcę ci się narzucać... Masz swoje
własne życie... - zawahałam się nagle. Kiedy Roland robił przygotowania do mojej
podróży, wiedziałam, że początkowo zostanę z nimi, ale z jego opowieści założyłam, że
nie byłoby problemu, gdybym znalazła tutaj swoje własne miejsce, jeśli tylko byłabym
w stałym kontakcie z Candace.
- Cóż, to jest śmieszne. - wydawało się, że Candace ulżyło, gdy zdała sobie
sprawę, iż sprawianie im kłopotu było moim jedynym zmartwieniem - Zostaniesz z nami
tyle czasu, ile potrzebujesz, dopóki twoje problemy się nie skończą. - Roland
oczywiście nie opowiedział jej całej mojej historii, ale po prostu zdradził tylko kilka
elementów prawdy o mnie. Przedstawił mnie jako szamankę, która popadł w konflikt z
jakimiś stworzeniami z Tamtego Świata... co było niezwykłe w tej profesji... i
powiedział, że ciąża utrudniała mu ochronę mnie. Rzuciła zainteresowane spojrzenie na
mój talerz - Bóg jeden wie, czy nie umrzesz z głodu, jeżeli odejdziesz mieszkać na
własną rękę.
To dla nich wydawało się rozstrzygać sprawę, a wszelkie moje protesty zostały
odsunięte na bok, kiedy zaskrzypiały przednie drzwi. Prawie wyskoczyłam z krzesła,
bojąc się potencjalnej inwazji, ale swobodna postawa Reedsów utrzymała mnie w
ryzach.
- Halo. - usłyszałam czyjś głos - Jest ktoś w domu?
Do kuchni wszedł facet w moim wieku. Candace w pośpiechu odeszła od stołu, by
chwycić czysty talerz i natychmiast zaczęła nakładać na niego jedzenie - Usiądź, Evan.
- powiedziała do niego - Jedz, zanim wystygnie. Poznaj naszego gościa.
- Jestem Evan. - powiedział na wypadek gdybym to przeoczyła. Błysnął szerokim
uśmiechem i wyciągnął do mnie rękę. Zanim mogłabym ją złapać, pośpiesznie wytarł ją o
dżinsy i wtedy zaoferował mi ją ponownie - Przepraszam. - powiedział - Pracuję na
zewnątrz cały dzień. Jestem cały spocony i brudny.
- Dlaczego nie powiedziałeś tak od razu? - zawołała Candace - Umyj więc ręce.
Prowadzimy tu cywilizowany dom.
Evan zastosował się cicho do jej słów i podszedł do umywalki. - Jestem Eugenie.
- powiedziałam do niego.
- Evan jest siostrzeńcem Charlesa. - wyjaśniła Candace, siadając - Mieszka
parę mil stąd.
Evan wrócił z czystymi rękami i dołączył do nas - Wpadłem tylko zwrócić
wujkowi narzędzia... - powiedział - ...ale nie możesz się tylko tutaj zatrzymać i odejść
bez jedzenia, zwłaszcza w porze obiadowej.
- Widzę sporo sie od ciebie nauczę. - powiedziałam.
To wywołało uśmiech na jego twarzy i zasiadł do jedzenia z wystarczającym
entuzjazmem, by spodobał się on nawet Candace. Znów podjęła rozmowę, dominując w
niej, chociaż Evan dobrze wpasował się w nią, próbując wciągnąć w nią zarówno mnie
jak i Charlesa. Evan nie był tak wychudzony jak jego wujek, ale miał te same blond
włosy i niebieskie oczy. Był dobrze zbudowany, co potwierdzało jego wcześniejsze
stwierdzenie „pracuję cały dzień na zewnątrz”, jak również początek poparzenia
słonecznego, za które Candace szybko go zbeształa.
- Czym się zajmujesz, Evan? - spytałam, kiedy pojawiła się rzadka przerwa w
rozmowie. W pełni oczekiwałam czegokolwiek od rolnika do mechanika. Chyba nie do
końca pozwoliłam odejść moim stereotypom.
- Jestem nauczycielem w szkole średniej. - powiedział, pomiędzy kęsami
ziemniaków - A przynajmniej jestem przez większość roku. Mam mniej więcej miesiąc
wolnego podczas tego okresu.
Zadziwiająca odpowiedź - Czego uczysz?
-Fizyki. - powiedział. - Zajmuję się również zakupami w niej. - widząc moje
zdziwione spojrzenie, dodał - To jest mała szkoła. Kilkoro z nas ma podwójne
obowiązki.
- Domyślam się. - powiedziałam - Te dwie rzeczy wydają się przeciwieństwami.
Potrząsnął głową - Będziesz zaskoczona, ale nie. Dodatkowo usprawiedliwia to
moje częste wycieczek do centrum kosmicznego.
- Powinieneś wziąć tam Eugenie. - powiedziała Candace i zwróciła się do mnie. -
On jest tam tak często, że powinni płacić mu, by oprowadzał wycieczki. Powinieneś
porozmawiać z nimi, Evan. Mógłbyś zarobić tam latem dodatkowe pieniądze.
- Jestem pewien, że mogę zabrać ją tam bez uzyskania kompensaty od centrum
kosmicznego. - powiedział spokojnie Evan - Jeżeli będzie chciała pójść.
- Pewnie. - powiedziałam, głównie dlatego, że nie byłam jeszcze całkowicie
pewna, jak spędzałabym tutaj mój wolny czas. Dopadła mnie ironia życia. Nie tylko
zostawiłam za sobą mroczny i tajemniczy świat magii, ale wręcz badałam ostateczny
triumf ludzkiej technologii - Byłoby świetnie.
- Ale nie wykańczaj jej. - ostrzegała Candace - Ona jest w ciąży. Z bliźniakami.
Evan spojrzał na mnie - Naprawdę? Nie powiedziałbym.
- Pochlebca. - zamruczałam, robiąc to bardziej dla jego rozrywki.
- Nie możesz też jej zabrać na żaden z tych symulatorów. - dodała Candace -
One nie są dobre dla kobiet w ciąży.
- To wiem. - powiedział spokojnie Evan.
- Tylko się upewniam, że wiesz.... - powiedziała - ...bo wiem jaki potrafisz być
lekkomyślny.
Uczciwie mówiąc, to Evan wydawał się być jednym z najmniej lekkomyślnych
ludzi, jakich kiedykolwiek poznałam... no może poza Charlesem. Ta spokojna natura
musiała być rodzinna. Obaj dużo się uśmiechali i mieli dobre nastawienie do
wszystkiego. Chociaż Candace nękała ich z różnych powodów, było oczywiste, że było
dużo miłości w tej grupie i wszyscy byli gotowi, by wprowadzić mnie w ich mały krąg.
To było zarówno wzruszające i niesamowite, więc później wspomniałam o tym Evanowi.
- Twoja ciocia i wujek są bardzo mili. - wyznałam, kiedy byliśmy sami. Charles
powierzył Evanowi zainstalowanie zapasowego DVD w moim pokoju - Wiem, że ona
przyjaźni się z moim ojczymem, Rolandem. Mimo wszystko przeszli moje najśmielsze
oczekiwania. Nie oczekiwałam tego rodzaju powitania.
- Właśnie tacy są. - Evan był odwrócony do mnie plecami, gdy łączył kilka kabli
między TV, a DVD - Są po prostu naturalnie dobrzy. A poza tym będą szczególnie
dobrzy dla ciebie.
Zmarszczyłam brwi - Z powodu Rolanda?
- Nie. - wyprostował się i włączył TV, by przetestować swoją robotę - Z powodu
dziecka. A raczej dzieci.
- A co to ma do rzeczy?
Zadowolony z powodu tego, że wszystko działało odwrócił się i spojrzał na mnie
z delikatnym uśmiechem - Oni kochają dzieci, a zwłaszcza niemowlęta. Nie mogą
jednak mieć własnych, ale nie z powodu braku prób. Bardzo ich to boli i chociaż starają
się tego nie okazywać, to wiem, że nadal czasami bardzo to przeżywają.
- Nie miałam pojęcia. -szepnęłam i położyłam dłoń na brzuchu - Trochę źle się z
tym czuję. Być może nie powinnam być tutaj...
- Nie myśl tak. - skarcił mnie - Oni nie są przepełnieni goryczą. Jak
powiedziałem, są dobrymi ludźmi, a ty nosząca bliźniaki tylko sprawiasz lepszym ich
dzień. Mogłabyś pozostać tutaj tak długo, jak tylko chcesz, a dzieci i oni byliby
zachwyceni. Nie ma niczego, czego nie zrobią dla ciebie. - jego słowa w niepokojący
sposób przypominały mi słowa Doriana, zapewniającego mnie „Czego nie zrobiłbym dla
ciebie?”.
Zastanowiłam się, czy Roland wiedział o bezdzietnym stanie Reedsów, kiedy
zdecydował się na tę lokalizację dla mnie. Czy domyślił się, że ich sytuacja rodzinna
doda dodatkowy poziom opiekuńczości?
- Nie wiem co powiedzieć. Po prostu nie czuję się jak... Sama nie wiem. Jestem
tylko przygnębiona przez to wszystko. Myślę, że nigdy im się nie odwdzięczę za to
wszystko.
- Po prostu to zaakceptuj i pozwól im troszczyć się o ciebie. - powiedział Evan,
mrugając okiem - Tak im się najlepiej odwdzięczysz, uwierz mi. - ruszył do drzwi i
zdusił ziewnięcie - Muszę wyjść, zanim się przewrócę, ale wkrótce zadzwonię, jeżeli
nadal chcesz pójść do centrum kosmicznego. A jeżeli nie chcesz, to po prostu mi to
powiedz. Nie pozwól, żeby Candace cię do czegoś zmuszała.
- Nie, wszystko w porządku. - powiedziałam szczerze - To brzmi jak dobra
zabawa.
Evan sobie poszedł, a reszta domowników zaczęła się odprężać. Zarówno
Charles, jak i Candace, wychodzili z siebie, by upewnić się, czy nie potrzebowałam
niczego jeszcze przed pójściem do łóżka. Zapewniłam ich, że wszystko było w
porządku i w końcu zamknęłam drzwi w moim małym pokoju. Z westchnieniem
wyciągnęłam się na łóżku.
- Co ja zrobiłam? - szepnęłam, wpatrując się w na sosnowe listewki na suficie.
Jednego dnia byłam królową czarodziejskiego królestwa, władającą armią i potężną
magią. Następnego, byłam w moim kraju, u ukochanej, dobrodusznej rodziny, której
jedynymi motywacjami była dobroć i sympatia do innych. To sprawiło, że byłam
zmieszana i niepewna tego, czego dokładnie chciałam. Co dziwnie, pierwszy raz odkąd
zostawiłam Tamten Świat i zaczęłam moją maniakalną podróż, naprawdę poczułam się
samotna. Porzuciłam styl życia, który, choć niebezpieczny, był znajomy i ukochany.
Teraz żyłam w prostym, łatwym świecie... ale zastanawiałam się, czy kiedykolwiek
poczuję, że naprawdę do niego należę.
Twarz Doriana znów ukazała się w moim umyśle i celowo odepchnęłam ją od
siebie.
Małe trzepotanie w moim brzuchu sprawiło, że musiałam usiąść. Usiadłam tam w
niewierze, głupio gapiąc się dookoła. Co to było? Czy to było... ? Położyłam dłoń na moim
brzuchu, czekając na powtórkę. Żadnej jednak nie było. Spróbowałam przypomnieć
sobie, co pani doktor mówił o ruchach dzieci. Zapamiętałam analogię ryby i co
najważniejsze, jej komentarz, że to nie będzie uczucie, jakby coś próbowało wykopać
sobie wyjście ze mnie.
Kiedy nic innego się nie wydarzyło, położyłam się na łóżku. To mogłoby być
cokolwiek, zdecydowałam. Zbyt dużo pieczeni. Może jakiś skurcz mięśni. Prawie
przekonałam siebie, że wyobraziłam to sobie, kiedy poczułam kolejne trzepotanie w
części mojego brzucha, które zostawiło mnie z szeroko otwartymi oczami. Prawie
przestałam oddychać, ale powiedziałam sobie, że to byłoby niezdrowe dla żadnego z
nas.
Nie użyłam żadnej magii, ale zamiast tego rozciągnęłam swoje zmysły na tyle,
żebym mogła poczuć powietrze i wodę dookoła mnie. Słyszałam szum owadów na
zewnątrz i czułam zapach liści drzew za moim oknem. Świat został sprowadzony do
wygodnej harmonii, gdy znów ostrożnie położyłam dłonie na swoim brzuchu.
Odpowiedział mi kolejny trzepot i uświadomiłam sobie, że nieważne jak radykalnie sie
wszystko zmieniło, bo nie byłam sama w tym wszystkim.
ROZDZIAŁ 8
Pomyślałam, że moim największym problemem na wygnaniu po prostu będzie
dostosowanie się do nowego obszaru i nowych ludzi. Jak się okazało, nuda szybko stała
się moim największym wrogiem w kolejnych tygodniach.
Reeds’owie kontynuowali bycie otwartymi i kochającymi w swojej akceptacji
mnie. Byłam po prostu członkiem ich rodziny. Evan dotrzymał obietnicy, by zabrać
mnie do centrum kosmicznego i robił wszystko, aby pokazać mi wszelkie interesujące
miejsca w okolicy. Mimo wszystko jednak nie mógł zabawiać mnie non-stop. Mimo, że
akurat miał przerwę wakacyjną, wciąż miał w domu wiele projektów i kontynuował
pracę podczas dnia, jak również kilka miał kilka prac jako wolontariusz. Podobnie było
z Charlesem i Candace, którzy mieli swoje własne zobowiązania, którymi byli zajęci.
Kiedy nadchodził wieczór, śpieszyli się, by zebrać nas wszystkich razem, ale długie
godziny w ciągu dnia musiałam planować sobie sama.
Niespodziewanie zazdrość szybko stała się dla mnie problemem. Candace może
utrzymywać jej swobodny styl i mieć skłonność do nadmiernego matkowania w domu,
ale było oczywiste, że gdy dochodzi do jej szamańskiej pracy, poświęca się temu bez
reszty. Jej praca czasami zabierała jej kilka godzin poza Huntsville i dowiedziałam
się, że ten region był szczególnie nawiedzany przez duchy. Stare duchy z trudem
odstępują od dobrze sobie znanych zwyczajów. Z jakiegoś powodu szlachta i inne
stworzenia Tamtego Świata nie były problemem, więc rzadko używała magii, by
dotknąć Tamtego Świata. Jej praca została głównie ograniczona do ceremonii
wygnania, co sprawiało, że była bardziej pogromcą duchów niż szamanem.
Często wracała do domu z cięciami i stłuczeniami, które sprezentowały jej
szczególnie kłopotliwe duchy i to właśnie najbardziej doprowadzało mnie do szału.
Nigdy nie skarżyła się i brała to jako część pracy, a Charles cierpliwie leczył ją za
każdym razem. Była w stanie, by zdjąć coś, co stanęło jej na drodze, ale za każdym
razem kiedy wracała do domu zraniona, myślałam, że jeżeli byłabym tam z nią,
prawdopodobnie mogłybyśmy wygnać te duchy bez żadnego uszczerbku na zdrowiu. To
właśnie najbardziej mnie denerwowało, ale pozostawałam cicho i pozwalałam jej
wykonywać pracę na swój sposób.
Zastanawiałam się początkowo, czy Evan wiedział co jego ciocia robiła dla
zarobku. Czasami praca szamana była trzymana w sekrecie. Szybko dowiedziałam się,
że Evan nie tylko wiedział o jej pracy, ale czasami również jej pomagał. Jego
umiejętności były dość słabe, ale ona wierzyła, że dobrze było mieć pomocnika. Jej
zawód był dobrze znany dużej ilości społeczności, którzy uznawali duchy i siły
nadprzyrodzone jako część życia. Cały ten obszar był bogaty w historie i dużo
mieszkańców.. szczególnie tych w odległych regionach... miało do opowiedzenia
przynajmniej jedną historię o duchach.
Candace podeszła do mnie pewnego popołudnia, w dniu kiedy skończyła wcześnie.
Czytałam na ganku, zdobywając ostatnio książkę, o której wcześniej słyszałam.
Właściwie to nie używałam biblioteki od lat, ale z tym całym moim wolnym czasem,
wydawało się to dobrym pomysłem, by wrócić do tego zwyczaju. Pomagały mi wypełnić
czas, kiedy nie pracowałam nad układaniem puzzli, które były innym moim starym i
zaniedbanym hobby.
- Zastanawiałam się, czy mogłabyś mi w czymś pomóc. - powiedziała, ocierając
pot z czoła. Susza nie mijała, co też doprowadzało mnie do szału. Charles pilnie
pracował, by utrzymać ogród żywy i nawodniony, a ja musiałam się powstrzymywać od
używania magii, by mu pomóc. Chętnie pomogłabym mu z fizyczną pracą, ale nie
pozwoliłby mi na to w moim „stanie”.
Na jej słowa zapłonęła we mnie nikła fala nadziei. Być może chciała, bym pomogła
jej w jakiejś sprawie! Tak szybko jednak jak ta myśl się pojawiła, natychmiast się jej
pozbyłam. Byłam dość pewna iż Roland czytelnie dał do zrozumienia, że nie mogę
pomagać pod żadnym pozorem i Candace była wystarczająco bezkompromisowa, by
stosować się do jego zaleceń.
- Czego potrzebujesz? - spytałam. Zadręczyłam mój mózg wszelkimi pracami
domowymi, którymi trzeba było się zająć, ale mogłam myśleć tylko o tych
wystarczająco lekkich, które mogę wykonać.
- Wzrasta zapotrzebowanie na moje usługi. - powiedziała - Dostaję dużo
telefonów i e-maili. Ciężko mi za nimi nadążyć. Charles próbuje to robić, ale on nie
zawsze wie wystarczająco dużo, by wiedzieć co jest priorytetem, a co nie.
Sekretarka. Ona chciała, bym była jej sekretarką. Byłam zbyt oniemiała, by coś
jej odpowiedzieć.
Zakłopotana moją ciszą, dodała - Domyślam się, że z twoim doświadczeniem
byłabyś w stanie uporządkować wszystko i planować prace we właściwy sposób.
- Oczywiście. - powiedziałam w końcu - Zrobię cokolwiek potrzebujesz .
Moja akceptacja jej prośby brała się bardziej z moich zobowiązań względem
tej kobiety, która zrobiła tak dużo dla mnie, niż z jakiegoś prawdziwego pragnienia do
robienia tej urzędniczej pracy. Nie zrozumcie mnie źle, bo szanowałam ten fach
ogromnie. W Tucson miałam sekretarkę, która miała na imię Lara. Jej bystra
osobowość wystarczała, bym za nią tęskniła, ale była też niesamowita w porządkowaniu
codziennych szczegółów mojego życia i pracy. Jednak nieważne jak była niesamowita,
bo moja własna duma została zraniona przez zdegradowanie mnie do odbierania
rozmów telefonicznych i odczytywania e-maili. Byłam jedną z najpotężniejszych
szamanek w sąsiedztwie. Mogłabym zrobić rzeczy, jakich nie może większość moich
rówieśników... ale to było to, do czego zostałam zredukowana.
- Wiem, że to nie jest idealne... - powiedziała delikatnie - ...ale myślę, że to jest
coś w czym byłabyś dobra.
Uświadomiłam sobie wtedy, że jej oferta miała na celu coś więcej niż tylko
potrzebę posiadania kogoś by zorganizować jej interes. Tak jak z jej umiejętnościami
szamana... nie doceniłam jej. Była bardziej spostrzegawcza niż to okazywała.
Doskonale wiedziała, że byłam znudzona i niespokojna, więc próbowała zrobić coś, by
mi pomóc, nadal jednak przestrzegając reguł Rolanda.
- Dziękuję. - powiedziałam szczerze - Zrobię to najlepiej jak potrafię.
Szeroki uśmiech ulgi zagościł na jej twarzy - Dobrze. A teraz, gdy wszystko
jest już ustalone, powiedz mi, jak przebiegło twoje spotkanie.
Uśmiechnęłam się widząc jej oczywistą radość. Znalazłam lekarza w Huntsville i
spotkałam się z nim dzisiaj rano, kontynuując od niego dostawanie dobrych
wiadomości - Możesz zobaczyć to na własne oczy. Położyłam na ladzie coś, co może cię
zainteresować. - doktor wysłał mnie do domu z wydrukami USG bliźniaków. Candace
pośpieszyła do środka i moment później usłyszałam jej zachwycony pisk. Śmiejąc się,
wróciłam do czytania mojej książki.
Kiedy nazajutrz zaczęłam pracować dla Candace, zaczęłam się zastanawiać, jak
Lara zdołała wykonywać swoją pracę przez te wszystkie lata, jednocześnie nie tracąc
zmysłów.
Szczerze, to nie było tak, że telefon dzwonił bez przerwy. Candace miała
oddzielną linię dla klientów i odebrałam tylko garść rozmów tego dnia. Prośby w
e-mailu były o podobnej treści. Mimo to byłam trochę zdumiona rozmaitymi
osobowościami z którymi miałam do czynienia. Było mi łatwo odróżnić poważne
nawiedzenia od tych niewielkich, więc te niewielkie zwykle planowałam na później.
Niektórzy ludzie nie odbierali tego zbyt dobrze. Równie frustrujący byli tacy, którzy
nawet nie wiedzieli o co proszą.
- To jest jak sporadyczne pukanie w ścianę. - jeden człowiek wyjaśnił przez
telefon - Zazwyczaj, gdy włączy się klimatyzacja.
- Posiadasz centralne sterowanie klimatyzacją?
- Nom.
- Więc może... coś jest nie tak z klimatyzacją?
Rozważał to przez chwilę - Nie wydaje mi się to zbyt prawdopodobnie. To nigdy
nie zdarzało się mi wcześniej. Mam ten system od lat.
- Cóż... - powiedziałam cierpliwie - ...rzeczy zużywają się podczas uzytkowania.
- Wiem... ale jestem praktycznie pewny, że to jest duch.
Westchnęłam - Czy miałeś jakieś inne znaki o tym świadczące? Mam na myśli,
czy zobaczyłeś jego pojawienie się, albo wyczułeś jakieś zimne miejsca?
- Nie. - powiedział po kolejnej długiej przerwie - Ale czasami czułem ciepłe
miejsca.
- Ciepłe miejsca? - spytałam - To nie jest wskazówka dotycząca duchowej
obecności.
- Cóż... oni są tam. Nawet kiedy klimatyzacja jest włączona, to nadal w domu
jest gorąco.
Zgrzytnęłam zębami - Jeżeli klimatyzacja jest zepsuta, to właśnie wyjaśniałoby
hałas i właśnie dlaczego nie ochładza twojego domu.
Facet był oczywiście nadal sceptyczny - Myślę, że to jest duch. Czy myślisz, że
ona może przyjść i to sprawdzić?
- Tak, ale to może trochę potrwać. Jej grafik jest dość napięty.
- W porządku. - powiedział - Duch tak jakby dodaje charakteru mojemu
domowi. Być może nawet nie będę chciał się go pozbyć.
Zaplanowaliśmy spotkanie i odłożyłam słuchawkę, myśląc ponuro, że to było
dziesięć zmarnowanych minut mojego życia, których nigdy już nie odzyskam. Znów
złapałam się na tym, że myślę o Dorianie. Oczywiście, że nie zadzwoniłby na obsługę
klientów. Mimo wszystko osobowość tego klienta była dokładnie takiego rodzaju jak ta
Doriana, bo uwielbiał sobie drwić. W myślach mogłam go zobaczyć kiwającego głową i
rozmawiającego poważnie z tym facetem, kiedy mówił: „Intrygujące. Powiedz mi coś
więcej o twoim duchu”.
Jednak po kilku dniach przyszło mi na myśl, że naprawdę sprawiałam, iż życie
Candace jest łatwiejsze. Pomogłam też Charlesowi, który odetchnął z ulgą, bo już nie
musiał zajmować się duchem w klimatyzacji. Zdecydowałam, że rozdrażnienie obsługą
klientów było niską ceną do zapłacenia za ich gościnność.
Mniej więcej tydzień po moim zatrudnieniu, Evan zaskoczył mnie wizytą w ciągu
dnia. Był w swoich zwykłych dżinsach i koszulce, ale były one najwyraźniej czyszczone
na bieżąco i nie miały oznak typowego zużycia od pracy na dworze.
- Zastanawiam się, czy chciałabyś pójść zobaczyć więcej lokalnych zabytków. -
powiedział do mnie - W okolicy znajduje się pomnik „plantation south”, który jest
historyczny.
Zrobiłam znudzoną minę - Dziękuję za ofertę, ale nie przepadam za historią
tych miejsc. Ciężko jest mi się tym ekscytować.
Pokiwał głową, a jego twarz spoważniała - Ta historia rzeczywiście jest niezbyt
zachęcająca, ale to zdumiewający kawałek architektury. I czasami... dobrze jest
przypomnieć sobie niegodziwości naszej historii.
Jego komentarz zaskoczył mnie. Wiedziałam, że Evan nie był ani głupi, ani
ograniczony umysłowo, ale podobnie jak z Candace, to było łatwe, by myśleć, że był on
po prostu wyluzowany - W porządku. - powiedziałam. Spojrzałam na telefon Candace -
Poczta głosowa może przejąć dzisiejsze rozmowy.
Wyjechaliśmy do miejsca będącego około półtorej godziny od Candace. Teren
był piękny, a głęboko zakorzenione drzewa walczyły zaciekle, aby utrzymać swoje
zielone liście w tym żółto-brązowej okolicy. Evan zostawił otwarte okna w wozie, a ja
wychyliłam się z zamkniętymi oczami, czując na sobie podmuch powietrza.
Wezbrała nagle we mnie dziwna tęsknota, napełniając mój umysł obrazami
krzewów pustyni i kwitnących wiśniowych drzew. Kraina Cierni i Kraina Jarzębin. Ile
minęło już czasu odkąd wyjechałam? Prawie miesiąc? Czas wydawał się zarówno
niemożliwie długi i krótki. Tęsknota we mnie urosła jeszcze bardziej i w tym momencie
oddałabym wszystko za moje królestwa. Wcześniej wzywały mnie do siebie, ale teraz
wiedziałam, że ten nagły pośpiech nie pochodził od nich. To wszystko ja, odizolowanie
mojego ciała od Tamtego Świata. Jeżeli ziemie mnie nie odszukają, wtedy Jasmine
będzie musiała je zaspokoić. Ta myśl jakoś sprawiła, że poczułam się gorzej.
- O czym myślisz? - spytał mnie Evan. Otworzyłam oczy - Wyglądałaś, jakbyś
była milion mil stąd.
- Prawie. - powiedziałam z małym uśmiechem - Po prostu trochę tęsknie za
domem.
- Mogę to sobie wyobrazić. - powiedział - Trochę podróżuję, ale większość
mojego życia jest tutaj. Nie jestem pewny co bym zrobił, jeżeli nagle musiałbym
wyjechać gdzieś daleko stąd.
- Czy planujesz pozostać tutaj przez resztę twojego życia? - spytałam.
- Tak. - powiedział bez wahania - Kocham tą ziemię. Kocham mój dom. Nawet
kocham moich studentów. Zawsze słyszy się o nauczycielach, którzy odczuwają ulgę,
kiedy szkoła jest zamknięta, ale czy tak jest ze mną? Tęsknię za dziećmi przez cały
czas. Nie mogę się doczekać, gdy wrócę do tego.
- Uczysz tego samego każdą klasę?
- W większości.
- I nie nudzisz się?
- Nie. Kocham materiał. I zawsze są różne dzieci, więc to jest nowe dla nich za
każdym razem. Zabawnie jest to widzieć.
Potrząsnęłam głową z szacunkiem - To trochę zadziwiające.
- Co? To, że lubię dzieci?
Śmiałam się - Nie, nie. To, że jesteś tak zadowolony ze swojego życia. Nie
sądzę, żeby to było bardzo powszechne.
Wzruszył ramionami - Kiedy masz wszystko czego potrzebujesz, po co to
komplikować? Mam na myśli, że pewnie, chciałbym kiedyś mieć rodzinę, ale poza tym
dużo dobrych rzeczy dzieje się w moim życiu. Ludzie zbyt się wplątują w to, czego nie
mają i w rezultacie grzęzną w tym. Jest radość w teraźniejszości. To naprawdę
ważne, by wykorzystać najlepiej te momenty, które mamy. Pilnuj przyszłości, ale nie
zapomnij cieszyć się chwila obecną.
Na chwilę zatrzymał na mnie swój wzrok, by po chwili wrócić do śledzenia drogi
przed nami. Evan nie składał mi żadnych romantycznych propozycji, ani nie zachowywał
się w sposób, który nie był dżentelmeński. To mi pasowało. Lubiłam go bardzo, ale po
wszystkim co przeszłam nie byłam w żaden sposób gotowa, by wejść w nowy związek.
Niemniej jednak przez chwilę czułam, że nie sprzeciwiłby się czemuś więcej między
nami. Jego słowa tylko potwierdzały, że był więcej niż chętny i uzbroił się w
cierpliwość. Naprawdę był zadowolony z tego, co mieliśmy teraz.
I to było w nim nadzwyczajne. Był zadowolony z tego co miał. W żaden sposób
nie był nierobem, ale nie miał też jakiejś palącej ambicji, by nadać kształt światu,
czego zbyt często doświadczałam z Dorianem i Kiyo. Nie było tu większych intryg,
tylko prosta miłość życia. Rzeczy dookoła Evana były nieskomplikowane i przyszło mi na
myśl, że być może to nie było takie złe. Komplikacje istniały w moim życiu już tak
długo, że nigdy nie myślałam o życiu bez nich. Czy to byłoby takie straszne, by pozwolić
odejść w niepamięć polityce Tamtego Świata i jego proroctwom? Być może to byłoby
dobre dla mnie i dla moich dzieci, by żyć dookoła ludzi, którzy po prostu kochali mnie
bezwarunkowo.
Nie było żadnych łatwych odpowiedzi, a już na pewno żadnych takich, które
można było dostać już dzisiaj. Wkrótce przybyliśmy na miejsce i było tam dokładnie
tak wspaniałe jak mówił Evan. Główny budynek został zbudowany w greckim stylu
odrodzenia, rozciągał się na dużym obszarze i miał wielką werandę, która podpierały
filary. Evan zatrzymał się na żwirowym parkingu i zaprowadził nas do jednego z
sąsiednich budynków, który oczywiście został przekształcony na centrum dla
odwiedzających. Gdy szliśmy do niego, zatrzymałam się i zaskoczona spojrzałam w
górę.
- Wreszcie będzie padało. - powiedziałam.
Evan zatrzymał się obok mnie i również spojrzał w górę - Nic nie słyszałem o tym
w wiadomościach. Spójrz, na niebie nie ma nawet chmur.
To była prawda. Nad nami nie było nic z wyjątkiem bezkresnego błękitu nieba,
na którym paliło bezlitosne słońce. Ja jednak wiedziałam, że zanim skończy sie dzień,
to nadejdzie burza. Mogłam wyczuć to każdą częścią swojej istoty. Powietrze wręcz
brzęczało nią. Pamiętając Ohio, złapałam się na krótkim momencie paniki, że ta
niespodziewana burza mogłaby zostać wywołana magicznie. Wzięłam głęboki oddech i
wybadałam jej prawdziwą naturę. Nie, to była prawdziwa burza. Naturalna zmiana
pogody, która była tu tak bardzo potrzebna.
- Po prostu zaczekaj, to sam się przekonasz. - obiecałam Evanowi, gdy
kontynuowaliśmy naszą wycieczkę - Zobaczysz.
Posłał mi pobłażliwy uśmiech, ale nie robił żadnego sekretu z faktu, że mi nie
uwierzył.
Znak w centrum dla gości powiedział nam, że dzisiaj kolonia jest zamknięta, co
dało mi do myślenia, że nasza podróż była na próżno. Evan jednak nieustraszenie
zapukał do drzwi.
- Wanda? - zajrzał do środka - Jesteś tu?
Kilka chwil później drzwi się otworzyły i ukazała się w nich mała, siwowłosa
kobieta - To ty, Evan? Zastanawiałam się, czy wpadniesz.
- Mówiłem ci, że tak. - powiedział, przytulając ją - Wanda, to jest Eugenie.
Tymczasowo zatrzymała się u cioci Candy i wujka Chucka. Eugenie, to Wanda.
Wanda poprawiła okulary w srebrnych oprawkach na swoim nosie i uśmiechnęła
się do mnie - Jesteś tutaj bardzo mile widziana, kochana. Dom jest otwarty, jeżeli
chcesz się w nim rozejrzeć. Wiem, że pamiętasz drogę, Evan.
- Oczywiście. - powiedział - Dziękuję za wpuszczenie nas. Obiecuję niczego nie
zepsuć.
- Lepiej niech tak będzie. - drażniła się.
Posłałam mu pełne podziwu spojrzenie, gdy weszliśmy do domu - Czy znasz tutaj
każdego? - zauważyłam, że ma dobre relacje z wieloma osobami, ale dostanie pełnego
dostępu do miejsca takiego jak to było dość nadzwyczajne.
Zachichotał i otworzył dla mnie przednie drzwi - To jedna z zalet osiedlenia się
w jednym miejscu na długi okres czasu. Nie poznajesz wtedy po prostu ludzi, tylko
praktycznie stajesz się ich rodziną.
Przez prawie dwie godziny zwiedzaliśmy dom. To było ogromne miejsce, mające
obok siebie wiele pokoi, które został odrestaurowane i urządzone elementami z epoki.
Wszystko zostało oznakowane małymi tabliczkami, przeładowując mój mózg większą
ilością historii, niż mogłabym przetworzyć. Groźniejsza strona kolonii i historia
niewolnictwa kontynuowały męczenie mnie, ale zauważyłam, że Evan miał rację o
znaczeniu uczenia się o przeszłości.
Gdy w końcu zobaczyliśmy wszystko co mieliśmy zobaczyć, wróciliśmy do
jednego z wielkich salonów. Spoczęłam na małej ławce i podziwiałam jego wnętrze.
Biorąc pod uwagę bogate szczegóły i bujne tkaniny, nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że
ten pokój pasowałby do jakiegoś pałacu u szlachty. Evan przyglądał mi się z
zainteresowaniem.
- Chcesz obejrzeć trochę zewnętrznych budynków? Możemy do nich pójść,
chyba że jesteś zmęczona.
To prawda, byłam zmęczona. Powiedziałam sama sobie, że było tak po prostu z
powodu przeciążenia przygnębiającą historią tego miejsca, a nie dlatego, że męczyła
mnie moja ciąża - Rzućmy chociaż na nie okiem. - powiedziałam, odmawiając
przedstawienia tego, jako jakiejś swojej słabości - To byłby wstyd wrócić, nie
obejrzawszy wszystkiego.
- W porządku. - zgodził się. Wyciągnął rękę, by pomóc mi wstać, a ja ją
przyjęłam. Gdy szliśmy do drzwi, uderzyła we mnie fala zimna, która przyszła od
systemu chłodzącego kolonii. Był to dokładnie ten rodzaj zimnego miejsca, o które
pytałam faceta, który do mnie wcześniej zadzwonił.
- Czy poczułeś to? - spytałam, zatrzymując się.
Evan posłał mi zaciekawione spojrzenie - Nie. Co to było?
- Zimne miejsce. - wręcz zanim to powiedziałam, miejsce poruszyło się i do
pokoju wróciła poprzednia temperatura. Obserwowałam pokój, szukając jakiegoś
znaku źródła tego zimna. Spojrzenie Evana śledziło moje. Nawet z tylko podstawowym
treningiem rozumiał znaczenie zimnego miejsca.
- Tam. - szepnął, wskazując na kąt pomieszczenia.
Prawie je przeoczyłam. W wypełnionej meblami alkowie, między zegarem, a
kanapą stał duch. Przez prześwitujące go światło słoneczne był trudny do zauważenia.
Miał rozwidloną brodę i nosił staromodny garnitur z muszką. Oglądał nas ostrożnie, ale
nie zrobił żadnych ruchów.
- To stary duch. - powiedziałam - Przynajmniej wnioskując po jego ubraniu.
Prawdopodobnie mieszkał tutaj, gdy zostało zbudowane to miejsce. Pewnie nie
przeszkadza wielu ludziom, bo inaczej ktoś by już dawno zadzwonił z tym do Candace.
Evan przesunął się. Niewielkie zmarszczki pojawiły się na jego czole - Prawda.
Ale to nie ma znaczenia. Ona od razu powiedziałaby, że powinien był zostać wygnany
już dawno temu. To nie jest dla niego właściwe, by być związanym z tym światem.
- Też prawda. - przyznałam - Możemy dać jej o nim znać, a ona załatwi sprawę.
Ku mojemu zaskoczeniu Evan wyciągnął z kieszeni różdżkę. Była podobna do
mojej, którą zostawiłam bezpieczną z Rolandem, ale kamienie związane z drewnianą
podstawą były różne - Mogę zrobić to teraz. - powiedział.
- Zawsze zabierasz ze sobą różdżkę? - spytałam, będąc trochę pod wrażeniem.
Wzruszył ramionami - Ciocia Candy zawsze mówi, żebym był na wszystko
przygotowany. Lepiej się odsuń.
Zaczęłam mówić, że nie miałam się czego bać w związku z tak łagodnym duchem
jak ten, ale wtedy przypomniałam sobie, że to nie był mój pokaz. Poza tym, chociaż ten
duch wydawał się spokojny, było lepiej, jeżeli nie przyciągałam do siebie uwagi, nawet
jeśli nie wydawał się być niebezpieczny. Duch właśnie wbił swoje żelazne spojrzenie w
Evana, więc było oczywiste, kto według niego był dla niego groźny. Przeszłam na drugi
koniec pokoju.
- Jeżeli możesz, to wyślij go do świata podziemi. - powiedziałam.
Evan pokiwał głową i ustawił różdżkę. Czułam jak jego magia napełnia pokój, gdy
usiłował otworzyć bramę, która odesłałaby ducha. Zanim jeszcze otworzył ją w tym
świecie, duch zaatakował go z furią, której żadne z nas po nim nie oczekiwało.
Ponieważ duch wydawał się taki potulny, wyobraziłam sobie, że przyjmie swoje
wygnanie cicho i spokojnie.
Niestety nie mieliśmy tego szczęścia. Zmienił się w latającą formę i rzucił
naprzód, powalając Evana na ziemię, co natychmiast zamknęło tworzącą się bramę.
Evan miał bardzo szybki refleks i odtoczył się, unikając następnego uderzenia ducha.
Dostrzegając srebrny świecznik, Evan skoczył w górę, chwycił go swoją wolną ręką i
zamachnął się na ducha. To był bardzo inteligentny ruch. Srebrny brzeszczot byłby
lepszy, ale jakikolwiek srebrny przedmiot może zostać użyty jako broń przez kogoś z
wystarczającymi umiejętnościami i posiadającego magię, żeby spowodować u ducha
uszkodzenia. Mimo że wydawało się, że świecznik nieszkodliwie przeszedł przez
przeświecającą formę ducha, to ten zawył z wściekłości i wycofał się, stając sią
nieosiągalny dla Evana.
Evan spróbował wykorzystać okazję, by znów otworzyć bramę. Ponownie
poczułam brzęczenie magii związanej z Tamtym Światem. Czując ją, moja
wcześniejsza potrzeba poczucia Ziemi Cierni i Ziemi Jarzębin wybuchła z zaskakującą
intensywnością. One były teraz tak blisko... ale niestety nadal poza moim zasięgiem.
Przygryzłam wargę i zmusiłam się, by pozostać w miejscu. Wbrew wszystkiemu Evan
posłuchał mojej rady i wysłał swoje zmysły dalej, tworząc portal do świata podziemi.
Duch warknął, gdy rozpoznał co zrobił Evan. Duch może czasami wrócić z Tamtego
Świata, ale z królestwa śmierci nie było żadnego powrotu.
Domyślając się, że za chwilę zostanie wypędzony, duch uderzył po raz kolejny.
Evan był na to gotowy i uchylił się przed uderzeniem, nadal defensywnie wymachując
świecznikiem. Czułam zawahanie w połączeniu ze światem podziemi, ale był w stanie je
utrzymać. Jego bliska utrata kontroli była oznaką jego braku doświadczenia. Ani
Candace, ani ja nie zgubiłybyśmy bramy, którą byśmy stworzyły. Mimo wszystko
wyciągnął różdżkę przed siebie i zaczął wypowiadać słowa wypędzenia. Duch ponownie
zaatakował, a Evan przesunął się, zauważając zbyt późno, że była to tylko dywersja.
Evan poruszył się w niewłaściwym kierunku i duch szybko podniósł drewniane krzesło i
rzucił nim mocno w Evana. Krzesło trafiło w swój cel, znów powalając Evana na podłogę.
Różdżka wypadła z jego ręki, natychmiast przerywając połączenie.
Różdżka potoczyła się na środek pokoju, na co ja, nie myśląc, poruszyłam się.
Duch skupił się na Evanie. Chwyciłam różdżkę i szybko połączyłam się ze światem
podziemi. Ledwo łapałam oddech, gdy magia przelewała się przeze mnie. Nawet nie
uświadamiałam sobie, jak bardzo tego potrzebowałam. Szamańska magia nie była
uzależniająca jak magia szlachty, ale nadal miała w sobie to słodkie, dające
przyjemność uczucie, którego mi brakowało.
Duch zwrócił się zaskoczony w moim kierunku, zauważając moje wyzwanie.
Odpuścił sobie Evana, ale nie był wystarczająco szybki by dotrzeć do mnie, zanim
wymówiłam słowa jego wygnania i posłałam go do krainy podziemi. Duch rozpuścił się
przed naszymi oczyma, wrzeszcząc w furii, gdy w końcu stało się to, co powinno stać
się już dawno temu. Wkrótce jego wrzaski ucichły i zostaliśmy sami. Pośpieszyłam do
Evana, który już wstawał na nogi.
- Jesteś cała? - spytał mnie z niepokojem.
Prawie się roześmiałam - Ja? To ty jesteś tym, który był miotany dookoła przez
ducha. Popatrz na swoją rękę. - jedna z nóg krzesła uderzyła w jego rękę pod złym
kątem, zostawiając na niej głębokie, krwawe cięcie. Prawdopodobnie nie potrzebował
szwów, ale nadal wyglądało to nie najciekawiej.
- Jestem cały. - powiedział. Naprawił krzesło i szybko sprawdził je pod
względem uszkodzeń. Nie było żadnych, co znaczyło, że nie będzie miał kłopotów z
Wandą - Nigdy jeszcze nie widziałem tak szybkiego wygnania. Myślę, że nawet ciocia
Candy tego nie potrafi.
- Wystarczy trochę praktyki. - zapewniłam go, nie chcąc robić z tego dużej
sprawy. Evan wiedział, że miałam szamańską przeszłość, ale nie chciałam by wiedział
jak duża była moja moc - Chodź, powinniśmy wracać do domu. - miałam żal sama do
siebie przez to co zrobiłam. Jednak w tamtej chwili nie miałam żadnych wątpliwości co
do tego, co musiałam zrobić. Musiałam pomóc Evanowi. Niestety, robiąc to, wystawiłam
sama siebie.
Ponura twarz Candace potwierdziła moje obawy, kiedy już dotarliśmy do jej
domu - Przynajmniej ten duch nie opowie o tobie nic w świecie podziemi. - powiedziała
z westchnieniem - A gdyby był nadal przywiązany do tego domu, jest prawdopodobne,
że mógłby mieć kontakt z kimś, kto by cię szukał.
- Właśnie tak sobie pomyślałam. - powiedziałam.
- Mimo wszystko jednak nie powinnaś była tego robić, bo istniało ryzyko, że ty i
maluchy moglibyście zostać zranieni. - jej spojrzenie przeniosło się do kuchni, w
której Charles bandażował Evana - On ma jeszcze sporo do nauczenia się, ale jest
twardszy niż na to wygląda.
- Wiem. - powiedziałam, czując się strasznie. Jazda do domu dała mi dużo czasu
by rozważyć moje działanie. Jeden z bliźniaków wybrał ten moment by mnie kopnąć. To
wcale nie było takie oczywiste, że wystawiłam ich na zagrożenie - Tylko zareagowałam.
Evan miał kłopoty, a różdżka leżała tuż obok.
Spojrzenie Candace było prawie współczujące, gdy położyła dłoń na moim
ramieniu - Wiem. I wiem, że taka jest twoja natura... zwłaszcza, jeżeli jesteś podobna
do Rolanda. Ten człowiek nigdy nie wiedział jak unikać kłopotów. Ale teraz musisz
odpuścić. Następna walka z duchem może zakomunikować tym którzy cię szukają,
gdzie się ukrywasz.
Pokiwałam delikatnie głową. Dalsza rozmowa tymczasowo została odłożona, gdy
wrócili do nas Charles i Evan. Evan zatrzymał się w wejściu do pokoju dziennego i
wskazał na telewizor - Właśnie stamtąd pochodzisz, prawda?
Obróciłam się i zobaczyłam w telewizji raport w sprawie włamania do sklepu
spożywczego w Tucson. Materiał filmowy z kamery bezpieczeństwa był niedokładny,
ale pokazał kilka dziwnych ujęć, na których przedmioty jakby znikały z półek. Relacje
świadków były równie dziwne i gdybym nie wiedziała, że to zupełnie niemożliwe,
pomyślałabym, że sklep został nawiedzony przez ducha. Ale duchy jednak nie były
zainteresowane pieniędzmi lub, jak w tym przypadku, żywnością, a właśnie to zostało
skradzione.
- To dziwne. - powiedziałam, gdy relacja się już skończyła. Jeżeli jakieś
stworzenia z Tamtego Świata byłyby w to wmieszane, nie miałam wątpliwości, że
Roland zająłby się nimi. Zrozumiałam, iż to sprawiło, że czułam się jeszcze bardziej
nieskuteczna. Roland teoretycznie odszedł, ale moje różne działania w ciągu ubiegłego
roku zmusiły go, by jeszcze raz przyjął rolę aktywnego szamana.
- Jest. - zauważyła Candace - Ale to ledwie pasuje do zwykłego...
Jej szczęka opadła, gdy niski dudniący dźwięk napełnił dom. Wszyscy gapiliśmy
się na siebie w zakłopotaniu. Zabrzmiał następny huk, a ja zobaczyłam jak okna pokoju
dziennego rozjaśniają się. Moje zmysły sekundę przed innymi odebrały co sie dzieje i
wszystko zrozumiałam.
- Pada. - zawołał Evan. Pośpieszył do drzwi, a reszta nas dotarła do nich tuż za
nim.
Stojąc na ganku patrzyliśmy z podziwem jak lał deszcz, podczas gdy piorun
przecinał niebo. Gwałtowny podmuch wiatru skierował na nas deszcz, ale nikt się tym
nie przejmował. Charles roześmiał się i zszedł z ganku, trzymając ręce zwrócone ku
niebu.
- To uleczy mój ogród. - zadeklarował.
Evan odwrócił się do mnie zdumiony - Miałaś rację. Ona powiedziała, że to się
zdarzy, ciociu Candy. Popołudniowe niebo było całkowicie bezchmurne, ale ona
przysięgała, że nadchodzi burza.
Candace uśmiechnęła się i obróciła, by spojrzeć na Charlesa, nieświadoma
prawdziwej natury mojej intuicji - Chyba niektórzy ludzie po prostu mają talent do
pogody.
- Nawet nie masz pojęcia jaki. - szepnęłam.
ROZDZIAŁ 9
Wbrew naszym przypuszczeniom, że prawdopodobnie wciąż nikt w Tamtym
Świecie nie wiedział gdzie przebywam, cały następny tydzień spędziłam jak na
szpilkach. Poruszałam się w cieniu, spodziewając się, że w każdej chwili mordercy ze
szlachty mogą przyjść, roztrzaskując moje okno. Candace rozgrywała to na chłodno i
swobodnie jak zwykle, ale zauważyłam, że była czujniejsza niż wcześniej. Pewnego
wieczora przyszła jej przyjaciółka. Była to zasuszona kobieta, mówiąca akcentem tak
niewyraźnym, że ledwie mogłam ją zrozumieć. Candace twierdziła, że znajoma wpadła
na herbatę, ale później zauważyłam je idące dookoła podwórka. Nigdy nie spytałam o
to Candace, ale podejrzewałam, że jej znajoma była wiedźmą, która nałożyła dla nas
jakieś ochronne zaklęcie.
Moje zmartwienia nadal były nieuzasadnione, więc moje powolne, łatwe życie
powróciło. Nawet praca w obsłudze klientów u Candace stała się wygodniejsza i po
prostu nauczyłam się brać swoją głupotę na spokojnie. Prawdopodobnie ta część
mojego życia, która najbardziej mnie męczyła, była tęsknotą za moimi królestwami.
Często budziłam się w środku nocy z uczuciem palenia w mojej klatce piersiowej i
łzami w oczach. Zapamiętałam czyste, orzeźwiające zapachy pustyń Krainy Cierni,
oraz miękkie, rozległe wzgórza Krainy Jarzębin. Większość potrzeb była nadal po
mojej własnej stronie, ale za każdym razem wyczuwałam słaby szept, jak gdyby moje
ziemie również zaczynały za mną tęsknić.
Ku mojemu zaskoczeniu przyłapałam się też na tym, że tęsknię również za
Dorianem. Po odkryciu, że byłam w ciąży, widywałam go prawie każdego tygodnia w
Tamtym Świecie. Nie mając styczności z jego sarkazmem i dowcipem, czułam się
dziwne, czując w sobie jakby puste miejsce. Bardzo dziwne było to, że naszego
ostatniego idyllicznego tygodnia tak naprawdę nie spędziliśmy na wypoczynku. To
zawsze był biznes. Robiliśmy plany dla naszych królestw i wymyślaliśmy jak najlepiej
udaremnić plany Maiwenn i Kiyo. Niemniej jednak, po prostu zostałam przyzwyczajona
do tego, że był w pobliżu. Nieważne były nasze osobiste animozje, gdyż pracowaliśmy
dobrze jako zespół.
Z czasem zaczęło mnie nękać coraz więcej niepokojących myśli o nim. Leżąc w
łóżku w nocy i pocąc się od gorąca Alabamy, złapałam się, że wracam wspomnieniami do
czasu, kiedy on i ja byliśmy zaangażowani ze sobą w związek. Szybko docierałam do
chwili w mojej ciąży, gdzie płeć dzieci brzmiała jak najmniej atrakcyjna rzecz w całej
tej historii. Ale w moich wspomnieniach to było nadal łatwe. Spędziliśmy z Dorianem
dużo wspólnych nocy w Krainie Cierni, gdy leżeliśmy ze sobą w łóżku i nigdy nie byliśmy
w stanie trzymać rąk przy sobie. Jego skóra była jak ogień w stosunku do mojej, gdy
poruszał się we mnie, a jego usta jednakowo gorące gdziekolwiek mnie nie dotknęły.
Gorąco dookoła nas wydało się nieistotne do tego co było między nami.
Wspomnienie tych nocy dręczyło nie tylko moje ciało, ale również mój umysł.
Nadal nie pogodziłam się z tym, że się rozstaliśmy. Dorian nadal troszczy się o mnie, a
być może nawet nadal mnie kocha.
Jak się z tym czuję? Co czuję do niego?
Chociaż w Huntsville nadal było gorąco, to lato dobiegało końca, więc Evan wróci
niedługo do szkoły. Zaczął spędzać ze mną coraz więcej czasu ze mną, zachowując się
nadal w ten swój kulturalny sposób. Czasami przyłapywałam go na patrzeniu na mnie w
sposób, który sprawiał, że stawałam się nerwowa i bałam się jakiegoś wylewu uczuć. To
nigdy nie nastąpiło, co pokazywało, że był tak cierpliwy i zadowolony z tego co miał, jak
twierdził. Udowodnił to, gdy pewnego dnia poszliśmy łowić ryby.
Nigdy przedtem nie łowiłam ryb. To nie było coś, co się zbyt często robiło w
Tucson. Byliśmy w motorówce na małym, spokojnym jeziorze otoczonym wierzbami,
która miała miejsca wystarczającego tylko dla nas, naszego połowu, oraz chłodziarki z
colą, sokiem i Milky Way’ami. Evan miał bardzo krytyczne zdanie na wszystko co
złowiliśmy. Było dla niego ważne, żebyśmy nie złapali więcej, niż moglibyśmy zjeść.
Stwierdził, że połów większej ilości byłoby marnowaniem pokarmu.
- Wujek Charles zrobił zanętę. - powiedział do mnie Evan - Dzisiaj będziemy
jeść smażone ryby.
Wtedy gdy to mówił, brzmiało to dla mnie świetnie. Umierałam z głodu, ale
wydawało się być późno. Ku zachwytowi Candace, mój apetyt bardzo wzrósł podczas
tych kilku tygodni. Nie próbowałam powstrzymać mojego jedzenia, mimo, że każdy
dodatkowy kęs był dla mnie przypomnieniem, że będę stawała się większa i większa.
Moja waga także rosła. Ona wciąż głównie ogranicza się do mojego brzucha, ale
każdego dnia czułam się nieco wolniejsza i było mi trochę bardziej niewygodnie.
Skończyłam Milky Way’a, którego zajadałam, żeby powściągnąć mój głód, w
pełni przyznając się sama przed sobą, że żaden lekarz położnik nie poparłby takiego
sposobu odżywiania. Poszukałam cydru w termosie, co przypomniało mi o przyjęciu w
Krainie Dębów z okazji żniw. Te ogniska i żywe noce, dobrane w parę z uśmiechem
Doriana, wydawały się jakby miały miejsce wieki temu.
- Myślę, że istnieją zasady dotyczące ciąży i jedzenia ryb. - powiedziałam do
Evana, wracając do teraźniejszości - To jest prawdopodobnie w jednej z broszur,
którą dali mi lekarze.
- Ach, to byłby wstyd. - powiedział Evan, zarzucając wędkę. Lekki wiatr wiejący
od wody złagodził trochę gorąco i zwichrzył jego włosy - Jeżeli nie będziesz mogła
zjeść ich teraz, to upewnimy się, że dostaniesz podwójną porcję, gdy dzieci się już
urodzą . Oczywiście, jeżeli nadal tutaj będziesz. Czy myślałaś dużo o tym?
Oglądałam mój własny spławik dryfujący leniwie w wodzie. O ile mogłabym
powiedzieć, naśladowałam jego technikę, ale on łowił więcej ryb - Szczerze to nie.
Głównie próbuję przejść przez ciążę, ale będę musiała wkrótce wystarczająco
zrozumieć resztę spraw. - westchnęłam - Czy myślisz, że powinnam być w pobliżu? - to
było głupie pytanie, a uświadomiłam to sobie, widząc jak on nie miał wystarczającego
tła mojej sytuacji, by zrozumieć konsekwencje tej decyzji.
Wzruszył ramionami - Nie ma znaczenia, co myślę. Lubię, gdy jesteś tutaj, ale w
końcu musisz zrobić co chcesz i co myślisz, że jest dla ciebie najlepsze.
Prawie się zaśmiałam - Nie sądzę, żeby kiedykolwiek wcześniej ktoś powiedział
to do mnie.
- Co powiedział? Żebyś robiła co chcesz? - jego spławik zniknął w wodzie, a on
szarpnął za wędkę, ujawniając, że naprawdę złapał kolejną rybę. Cholera. Jak on to
robi?
- Dokładnie. - powiedziałam - Miałam dużo ludzi o dobrych intencjach w moim
życiu, ale w większości byli zbyt nieśmiali, by mówić mi co powinnam zrobić.
Evan sprawdził ryby i uznał ich ilość za odpowiednią - Ludzie zawsze tak robią. I
powiedziałaś magiczne słowa. Te o dobrych intencjach. Większość z nich ma dobre
intencje dla ciebie w swoim sercu, ale tylko ty możesz podjąć ostateczną decyzję.
Ostatnimi czasu znów myślałam o Kiyo, kiedy to próbował mnie zabić, usiłując
zapobiec narodzinom naszych dzieci. To naprawdę nie kwalifikowało się jako „dobre
zamiary”. Dorian ochraniał mnie i zajmował się moim samopoczuciem, ale to było
skrzyżowane z jego własną ambicją. Jeżeli przyszłoby co do czego, to nie byłam
pewna, czy brał moją stronę ze względu na mnie, czy z powodu proroctwa. A jednak
nawet gdy myślałam o tym, zapamiętałam nasze ostatnie spotkanie, kiedy Dorian
zapewnił mnie, iż nie ma żadnych ukrytych motywów i że chciał się tylko upewnić, że
jestem szczęśliwa i ponownie obudować nasze zaufanie. Trudno już powiedzieć w co
wierzyć.
Evan oszacował nasz połów z całego dnia i zdecydował, że mieliśmy już
wystarczającą ilość ryb - Nie bądźmy zbyt chciwi. - powiedział, mrugając do mnie -
Potrzebujemy, by ryby nadal się rozmnażały. A teraz dowiemy się, czy wolno ci zjeść
najlepszą smażoną rybę w stanie.
Po powrocie do domu znalazłam w internecie informacje na temat rodzajów ryb
z wód lokalnych, które mogłam jeść w małych ilościach. Na szczęście Reeds’owie
zrobili dużo przystawek i deserów, które zapewniły mi to, czego brakowało w rybach.
Poszłam do łóżka szczęśliwa i najedzona, nadal zastanawiając się nad słowami Evana o
robieniu tego, co uważałam za najlepsze dla siebie samej. Takie nowe pojęcie.
Nazajutrz zostałam sama przez większość popołudnia, bo każdy był zajęty
własnymi sprawami. Było tylko kilka e-maili i telefonów, chociaż Candace zapewniła
mnie, że będzie ich znacznie więcej, kiedy lato naprawdę się skończy i ludzie będą
spędzać więcej czasu wewnątrz budynków. Więc dla mnie to był kolejny dzień czytania
i próbowałam ułożyć się tak wygodnie jak tylko mogłam na moim łóżku, mimo że to
stawało się coraz trudniejsze z uwagi na mój rozmiar. Nie było żadnego wiatru, by
ochłodzić popołudniowe gorąco, a ja stawałam się senna z tego powodu.
Nagle temperatura w pokoju ostro spadła, powodując gęsią skórkę na mojej
skórze. Drzemałam, ale natychmiast otworzyłam oczy, przytomniejąc. Nie było w tym
nic naturalnego. „Cholera”, pomyślałam, podnosząc się. Oto jest atak, którego się
baliśmy. A ja byłam bezbronna, ponieważ nie spodziewałam się używania magii. Cóż, nie
potrzebowałam narzędzi by użyć mojej magii szlachty. Jeżeli oni przynosili walkę do
mnie, to nie było żadnej potrzeby, by pozostać ukrytą...
- Volusian? - spytałam z niedowierzaniem. Czerwone oczy i małe, czarne ciało
zmaterializowały się w najciemniejszym kącie pokoju, który nie był całą ciemnością o
tej porze dnia. Z irytacją spojrzał na oświetlone promieniami słońca okno. Byłam o
jedno uderzenie serca od wezwania burzy w pokoju, więc natychmiast przerwałam to
wezwanie.
- Pani. - powiedział swoim niskim tonem.
- Co ty tutaj robisz? - spytałam - Rozkazałam ci, żebyś nie przychodził do mnie!
Nie powiedziałam mu również gdzie byłam, ale to nie miało znaczenia. Z jego
więzami sługi, Volusian zawsze będzie w stanie mnie znaleźć. Pomyślałam jednak, że
nie informowanie go będzie przydatne na wypadek, gdyby ktoś usiłował wydrzeć go
spod mojej kontroli. Poleciłam mu również, by unikał Tamtego Świata, w nadziei na
utrzymanie go z daleka od tych, którzy mogliby próbować się nim posłużyć.
- Tak, pani. - zgodził się ze mną - Jeśli chodzi o mnie, to zapewniam cię, że
wolałbym trzymać się z dala od ciebie tak długo, jak to tylko możliwe, chyba że
przyszedłbym zakończyć twoje życie, rozrywając cię na strzępy.
- Cóż, to jest bardzo pokrętne. - powiedziałam - A jednak jesteś tutaj.
- Inni mnie zmusili, Pani.
Prawie się odprężyłam, ale to znów postawiło mnie w stan alarmu. Wysyłając mój
umysł, przetestowałam magiczne więzi, które trzymały go pod moją kontrolą, na wpół
oczekując, że zniknęły. Ale nie, nadal byliśmy solidnie połączeni.
- Wszystko w porządku, Pani. Nadal jestem przez ciebie zniewolony. -
powiedział, domyślając się co właśnie robiłam.
- Więc co, do cholery, zmusiło cię, by przychodzić do mnie?
- Przy wystarczającej ilości magii, nadal jest możliwe, by zmusić mnie do
słuchania małych rozkazów, kiedy nadal jestem przywiązany do ciebie. - wyjaśnił.
- To wymagałoby dużo magii. - powiedziałam. Rozkazywanie Volusianowi na pełen
etat było wystarczająco trudne, a przerwanie tej więzi chociaż na chwilę było
jednakowo trudne - Nie przychodzi mi na myśl nikt ze szlachty, kto mógłby to zrobić.
- Jedna osoba nie dałaby rady. - powiedział Volusian - Król Dorian i Królowa
Maiwenn pracowali razem, aby zmusić mnie, bym przyszedł do ciebie.
Musiałam powtórzyć sobie jego słowa kilka razy, zanim w końcu uwierzyłam w
nie - Dorian i Maiwenn? Pracowali razem? Oni nigdy by tego nie zrobili. Musiało ci się
coś pomylić.
Oczy Volusiana zwęziły się - Czy wyglądam na kogoś, kto się łatwo myli, Pani?
- Nie... ale... to nie ma żadnego sensu...
Och, pewnie. Dorian i Maiwenn byli niezmiernie potężni i nie wątpiłam, że razem
mogliby wysłać do mnie Volusiana. Wiedziałam też, że każde z nich miało ważne
powody, by to zrobić. Dorian nigdy nie zaaprobował mojego wyjazdu, a Maiwenn... no
cóż, ona chciała mnie zabić. Jednak te powody nie pasowały do siebie wystarczająco,
by wyjaśnić, dlaczego tych dwoje połączyło siły.
- Co dokładnie oni rozkazali ci zrobić?
- Przyjść do ciebie, Pani i powiedzieć, że mają dla ciebie wiadomość. Również
przekazali mi wiadomość...
- Czy oni rozkazali ci, byś przekazał mi dokładną wiadomość? - wymagałam
odpowiedzi.
- Nie, tylko...
- Więc nie rób tego. - powiedziałam z ulgą, że nie musiałam magicznie im
przeciwdziałać - To jest rozkaz.
Twarz Volusiana pozostała typowo bez wyrazu - Moja pani jest nie ciekawa tego
co mam do przekazania?
- Nie. - skłamałam. Byłam strasznie ciekawa. Ale też nie chciałam ulec wpływowi
czegoś, co tych dwoje miało mi do powiedzenia. Nie chciałam słyszeć błagania Doriana,
żebym wróciła, bo nieważne jak dobre miałby intencje, to boję się, że bym mu uległa.
Nie chciałam również odkryć jaką rolę w tym wszystkim odgrywała Maiwenn. Jeżeli
przekonała Doriana, by z nią pracował, to musiała sie nieźle nad tym nagimnastykować.
Nie bardzo zresztą w to wierzyłam. Szczerze mówiąc, to miałam trudności w
wyobrażeniu sobie jak on kupuje jej tłumaczenia.
Jakaś zaniepokojona część mnie zastanawiała się, czy może nie chodziło o mnie
i o proroctwo. A co, jeżeli coś stało się Jasmine? W tym przypadku Dorian znalazłby
sposób, aby powiedzieć o tym Rolandowi i musiałam wierzyć w to, że mój ojczym
dostarczyłby mi tę wiadomość. Przypuszczałam, że inną możliwością było to, że coś
było nie tak z moimi ziemiami. Być może cierpiały one przez moją nieobecność bardziej
niż sobie to uświadamiałam. Jednak, kiedy już dotknęłam tych nici, które łączyły nas
nawet przez światy, nie czułam niczego szczególnie ich dotyczącego. Nadal byłam
połączona z moimi królestwami i nie wyczuwałam żadnej zdesperowanej tęsknoty od
nich, jaką czułam w przeszłości, kiedy zostawiałam je bez żadnego dozorcy. Szczerze
mówiąc, to nie wyczułam zupełnie żadnej emocji płynącej z moich ziem. Jeżeli już, to
wyczuwałam lekkie drętwienie z połączenia, prawdopodobnie z powodu mojej
nieobecności. Mimo wszystko połączenie z nimi trzymało się mocno.
- Nie. - powtórzyłam - Nie mogę. Nie mogę słyszeć co oni muszą mi powiedzieć.
Mam tutaj coś dobrego. To jest dla mnie właściwe miejsce, w którym powinnam teraz
być i nie mogę pozwolić czemukolwiek zrujnować tego właśnie teraz.
- Według życzenia mojej pani. - odpowiedział Volusian - Masz więc może jakieś
dalsze rozkazy dla mnie?
- Tylko te same co wcześniej. Unikaj Tamtego Świata i nie przychodź tutaj
znów. Chyba że... - poczułam uderzenie inspiracji - Jeżeli oni spróbują ponownie cię
wezwać, przybądź tutaj natychmiast, jeżeli tylko będziesz do tego zdolny. - nie
wiedziałam, czy Dorian i Maiwenn znów będą usiłowali to zrobić, ale wymagałoby to
skomplikowanego kompletu czarów. Jeżeli Volusian mógłby dostać się najpierw do
mnie, mogłam prawdopodobnie wzmocnić nasze połączenie, by zapobiec wpływowi na
niego kogoś innego - Przyjdź do mnie, jeżeli ktoś usiłuje cię wezwać, albo do czegoś
zmusić. Rozumiesz?
- Tak, Pani.
- Teraz więc odejdź.
Volusian zniknął, a temperatura w moim pokoju natychmiast wróciła do normy.
Nadal nie mogłam powstrzymać dreszczy. Dorian i Maiwenn nie znaleźli mnie,
przynajmniej nie w dokładnym znaczeniu tego słowa, ale dotarli dużo bliżej, niż bym
chciała. Wiedziałam, że odesłanie Volusiana było bardzo inteligentną rzeczą, ale znów
dręczyło mnie pytanie: „Dlaczego tych dwoje pracowało razem”? W jakiś sposób
dręczyło mnie to jak wizyta Volusiana. Czas i odległość sprawiały, że zaczynałam
tęsknić za Dorianem i trochę starych uczuć do niego zaczynało powracać. Myśl o tym,
że grał w jakąś grę z Maiwenn sprawiła, że wszystkie moje dobre uczucia zaczynały się
kruszyć. Czemu on to zrobił?
Nieważne jak bardzo próbowałam zepchnąć na bok te swoje uczucia, była
jeszcze jedna rzecz, przez którą nie mogłam spać w nocy. Lęk na myśl o ataku
szlachty i tęsknota za moimi ziemiami w Tamtym Świecie budziły mnie sporadycznie.
Spędziłam moje dni wyczerpana, więc musiałam dużo drzemać po południu, by nadrobić
to, co traciłam kiedy reszta świata spała. Jednej nocy, około tygodnia po wizycie
Volusiana, coś wyrwało mnie ze snu, chociaż nie mogłam za bardzo zrozumieć co to
było.
Leżałam w ciemności, cała spanikowana, rozciągając swoje zmysły, by sprawdzić
co mnie obudziło. Wokoło nie było nic magicznego, ani niezwykłego. Czuwałam przez
pewien czas, wsłuchując i czekając na coś, ale nadal nic nie znalazłam. W końcu
pozwoliłam sobie, by zacząć znów odpływać w sen, kiedy obudził mnie mały ból w mojej
miednicy. To nie była najwygodniejsza rzecz, jakiej kiedykolwiek doświadczyłam, ale
to na pewno przykuła moją uwagę. Mięśnie brzucha i pleców również się zacisnęły, a ja
wstrzymałam oddech, czekając, aż to minie. Po kilku sekundach udało mi się i moje
ciało się odprężyło.
Obróciłam się na drugą stronę, w tym momencie już bardzo przytomna. Nie
miałam żadnego zegara w moim pokoju i nie mogłam stwierdzić ile minęło czasu, ale
znów poczułam, jak te same mięśnie napinają się i bolą, tylko nieznacznie intensywniej
niż poprzednio.
- Cholera. - powiedziałam na głos.
Zeszłam z łóżka i włączyłam światło. Znalazłam jakieś spodenki ze sznurkiem do
ściągania, które włożyłam z dużo za dużą koszulką, w której spałam. Idąc z trudem
przez hol, pokonałam drogę do drzwi sypialni Candace i Charlesa, a potem zapukałam
do ich drzwi. Otworzyła około pięciu sekund później, z athame w jednej ręce i
pistoletem w drugiej.
- Co się stało? - spytała natychmiast, spoglądając za mnie.
- Nie jestem pewna... - powiedziałam - ...ale myślę, że mogę rodzić.
- Odeszły ci wody? Masz skurcze częściej niż co pięć minut? - zanim mogłabym
jej odpowiedzieć, obróciła się i wrzasnęła - Charles, obudź się! Tak jak ćwiczyliśmy!
Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że oni naprawdę to ćwiczyli. Cieszyłam się, że
ktoś o tym pomyślał, ponieważ ja to zaniedbałam. Większość co wiedziałam o porodzie
pochodziła z TV, gdzie ludzie zagotowaliby wodę i przygotowaliby bandaże z ubrania.
Byłam dość pewna, że nowoczesna medycyna była bardziej rozwinięta, ale nie
kłopotałam się tym, by wziąć udział w jakiś zajęciach. Zbyt dużo się działo, a poza tym
myślałam, że mogłabym zawsze zrobić to „później”. Ciągle sobie powtarzałam, że
miałam na to mnóstwo czasu. Faktycznie , to był problem.
- Jest za wcześnie. - powiedziałam z tylnego siedzenia samochodu Reeds’ów.
Candace wzięła na siebie ciężar prowadzenia samochodu, ponieważ była pewna, że
Charles jechałby „przestrzegając ograniczeń prędkości”. On sam jechał na miejscu
pasażera, trzymając torbę, którą dawno temu spakowali dla mnie - To musi być coś
innego. Jestem tylko... w dwudziestym dziewiątym tygodniu? Zostało jeszcze
jedenaście.
- Bliźnięta zwykle rodzą się za wcześnie. - powiedziała Candace rzeczowym
tonem, który sprawił iż myślałam, że dużo czytała na ten temat.
- Ale dlaczego moje? - sprzeczałam się, rozpoznając, że brzmiałam jak
rozdrażnione dziecko - Zrobiłam wszystko dobrze. Lekarze zawsze mówili, że
wszystko ze mną w porządku.
- Czasami natura ma własne pomysły. - powiedział Charles w ten swój delikatny
sposób.
Naprawdę tak było. Kiedy zostałam przyjęta do szpitala, wezwana do mnie
położniczka początkowo była przekonana, że mogliby być w stanie zatrzymać poród i
przedłużać ciążę, chociaż moje skurcze przybrały w częstotliwości i intensywności.
Jej słowa uspokoiły mnie, chociaż wspomniała też coś o przyszłości i „odpoczynku w
łóżku”, co mnie zaniepokoiło. Jednak ten spanikowany głos wewnątrz mnie ciągle
powtarzał „za wcześnie, za wcześnie”! Jeżeli moglibyśmy to opóźnić, musiałabym
pozostawać nieruchomo w jednym miejscu. Oczywiście powody zdrowotne były
kluczowe, ale był też ten prosty fakt... no cóż, że nie byłam przygotowana jeszcze na
to co miało nadejść.
Gdy byłam w pokoju, a lekarka była w stanie zbadać mnie dokładniej, jej opinia
uległa zmianie - Obawiam się, że dzieci się urodzą, czy jesteś już gotowa czy nie. -
powiedziała do mnie z poważną miną - Nie znam twojego planu porodu, ale będziemy
musieli zrobić awaryjną cesarkę. Dzieci nie są obrócone we właściwy sposób. To dość
typowe, gdy bliźnięta rodzą się tak wcześnie.
Czy ona żartuje? Nie miałam żadnego planu, nie mówiąc o tym w sprawie porodu.
Mój doktor w Ohio też wspominał, że cesarka była dość częsta przy bliźniętach.
Podziwiam efektywność procedury, ale nie byłam zbyt zadowolona na myśl o byciu
rozcinanym. Jednak, czy to właśnie nie dokładnie dlatego zdecydowałam się rodzić w
ludzkim świecie? Chciałam być w rękach nowoczesnej medycyny i to było tak
nowoczesne jak tylko mogło być.
- W porządku. - powiedziałam śmiało. Nie, żebym miała wybór - Zróbmy to, co
musimy.
Sprawy potoczyły się szybko. W jakiś sposób to było dobre. To dało mi trochę
czasu, aby się martwić, bo ktoś ciągle dawał mi instrukcje, lub robił coś dla mnie. Na
szybko zostałam zabrana na salę operacyjną z Candace będącą przy moim boku.
Anestezjolog wbił coś w mój kręgosłup i w ten sposób całe czucie pod moją talią
zniknęło. To było co najmniej dziwne, ale byłam zadowolona, że byłam wolna od bólu
moich skurczów.
Kiedykolwiek myślałam o chirurgii, nie myślałam o niczym innym, poza byciem
uśpionym i później obudzonym, więc chociaż wiedziałam, że ta przeciwbólowa
rdzeniowa metoda była lepsza, jakaś część mojego mózgu mówiła mi, że to nie było
naturalne, by być przytomną, kiedy ludzie cię operowali. Medyczny sztab wzniósł małą
zasłonę ponad moją talią, żebyśmy razem z Candace nie widziały co tam robili. Mogłam
to czuć, jednak nie czułam żadnego bólu. Był tylko nacisk noża na mojej skórze i
mięśniach. Skrzywiłam się.
- Wszystko w porządku? - spytała mnie zmartwiona Candace - Czy to boli?
- Nie. - zapewniłam ją, próbując przybrać odwagę na twarz - To jest tylko...
dziwne.
Mogłam spokojnie zając się myśleniem o potworach bijących mnie i rzucających
mną dookoła, niż o tnącym mnie chirurgu. Zastanawiałam się, czy było tak dlatego, że
tyle czasu żyłam pośród szlachty, czy taka była po prostu moja natura, by nie czuć się
bezradną w rękach innych osób.
Pomiędzy cięciami, a odrętwieniem, ciężko było stwierdzić, co oni tam robili,
zostałam więc zaskoczona, kiedy pielęgniarka powiedziała do mnie - To jest
dziewczynka.
Podniosła wijące się dziecko, by pozwolić mi na szybkie spojrzenie na nią, a ja
poczułam większe zawroty głowy, niż mógłby to sprawić jakikolwiek narkotyk.
Dziewczynka. Moja córka. Wszystko co zrobiłam przez te ostatnie siedem
miesięcy, zrobiłam to dla obu moich bliźniąt, ale to ona była siłą, która początkowo
zachęciła mnie do działania. Kiyo rzucał mi argument za argumentem o tym, jakim to
jej brat będzie strasznym stworzeniem, któremu nie możemy pozwolić żyć, jednak
byłam niezdolna, by ją poświęcić gdzieś po drodze. A teraz... była tutaj. Czułam, jakby
minęły lata, odkąd widziałam ją po raz pierwszy na USG.
Nie miałam czasu na dalsze rozmyślania filozoficzne, ponieważ ją gdzieś
zabrali. Jej brat przyszedł na świat wkrótce po niej i został przedstawiony mi w ten
sam szybki sposób.
Wydał z siebie mały, godny pożałowania krzyk, a ja próbowałam przypomnieć
sobie, czy dziewczynka zapłakała czy też nie. Wszystko zdarzyło się tak szybko. Znów
rzuciłam mu tylko krótkie spojrzenie, zanim został zabrany z tłumaczeniem
konieczności „tlenu” i „intensywnej terapii”. W tej chwili nie widziałam jakiegoś
zdobywcy światów. Widziałam tylko bardzo, bardzo małe dziecko, które wydawało się
zaskoczone i smutne, że musi stanąć twarzą w twarz wobec tego, co świat miał dla
niego w zapasie.
Wiedziałam jak się czuł.
Nawet po najbardziej intensywnej części porodu, było jeszcze dużo do
zrobienia. Musiałam urodzić łożysko, potem w planach było szycie i czyszczenie. Moje
nacięcie zostało zszyte i nie mogłam nawet wyobrazić sobie próby wyjaśnienia tego
szlachcie. Cały proces wydawał się zbyt szybki i bardzo sprawnie wykonany. Candace
pozostawała tak blisko mnie, jak jej tylko na to pozwolono przez cały ten czas, w końcu
wracając do mojego boku. Ścisnęła ręce razem, a jej twarz lśniła.
- Widziałaś ich? - spytała ze zdumieniem - Och, Eugenie. Oni są tacy piękni.
Uświadomiłam sobie, że rzeczywiście byli. Widziałam ich w przelocie, ale te
obrazy zostały na trwałe wyryte w mojej pamięci. Chciałam znów ich zobaczyć jak
najwcześniej. Zostałam zmuszona, by zaczekać, podczas gdy personel robił wszystko
co mógł dla nich, ponieważ niemowlęta wymagają intensywnej terapii. Ich badania były
już prowadzone, a ja nie mogłam nic zrobić, tylko czekać cierpliwie, aż położna znów
wróciła do mnie.
- Każde waży prawie trzy funty.... - powiedziała - ...co jest fantastyczne. Dzieci
urodzone w dwudziestym dziewiątym tygodniu są zdecydowanie zdolne do życia, ale
zawsze jest lepiej, gdy ważą więcej niż oni. - to pewnie kuchnia Candace i plan
żywieniowy tak podziałały, jak przypuszczam - Ich płuca nie są jeszcze w pełni
rozwinięte tak jak powinny być, co jest oczywiste, ale jesteśmy w stanie pomóc im w
oddychaniu. Ogólnie rzecz biorąc są w bardzo dobrym stanie. Będą musiały zostać
trochę w szpitalu, ale jestem naprawdę zadowolona z ich rokowań.
Po odrobinie większej ilości tej medycznej rozmowy, w końcu pozwolili mi pójść
do bliźniaków. Szarpnęło mną na dół, co wydawało mi się przesadą, ale pielęgniarki
zapewniły mnie, że zrozumiem wszystko, gdy przestaną już działać podane mi leki
przeciwbólowe. Candace i Charles towarzyszyli mi w podróży. On coś powiedział o
zadzwonieniu do Evana, ale nie poświęciłam temu zbyt wiele uwagi. Myślałam tylko, że
pielęgniarka musi jak najszybciej wpuścić mnie na intensywną terapię. Kiedy już tam
dotarliśmy, nie zostałam w pełni przygotowana na to, co tam zobaczyłam.
Moje bliźnięta leżały tam, każde w swoim własnym szklanym zamkniętym
łóżeczku. Nie leżeli jednak w pustym pojemniku. Każdy z bliźniaków został połączony
rurkami służącymi do karmienia i wentylacji z maszynami. To wszystko wydawało się
zbyt duże i zbyt przerażające dla takich małych ludzi. Coś stanęło mi w gardle.
- Nie wiedziałam, że będzie tu tak dużo... rzeczy. - zdołałam powiedzieć.
Pielęgniarka miała współczujący wyraz na twarzy. Dokładnie taki, jaki chciałbyś
widzieć u kogoś w tej pracy - Wiem, że maszyny straszą, ale nie skupiaj się na nich.
Skup się na tym co robią. Pomagają upewnić się, że dzieci będą zarówno zdrowe jak i
silne, dzięki czemu szybko będą mogły pójść z tobą do domu.
Słabo kiwnęłam głową i szybko przesunęłam dłonią po moich oczach. Czy
naprawdę obawiałam się tej dwójki? I jak ktoś mógłby chcieć ich skrzywdzić? Byli
tacy maleńcy jak małe lalki i wyglądali tak strasznie bezradnie. Czułam się temu tak
winna, że chciałabym coś zrobić, by opóźnić ich narodziny. A może powinnam teraz coś
zrobić? Byłam przecież ich matką. Czy nie moją pracą było chronienie ich? Sądziłam,
dotychczas, że tak, ale teraz to było poza moim zasięgiem.
Nie wyglądali jak puszyste dzieci aniołki w TV. Ich kończyny były takie kruche.
Ich rączki i stópki przypomniały mi lalki. Ich skóra była różowa i plamista, jednak
mogłam już stwierdzić, że to ja byłam rodzicem, do którego byli podobni. Mieli mój
kolor skóry. Nie zauważyłam, by odziedziczyli jakiekolwiek cechy ciała Kiyo. To było
małe błogosławieństwo.
- Jak ich nazwiesz? - spytał Charles.
W przeciwieństwie do wszystkiego innego, na to miałam odpowiedź. Dłużące się
mi dni, dały mi dużo czasu, aby zastanowić się nad imionami dla nich. Byłoby miło
powiedzieć, że wybierałam między naprawdę symbolicznymi imionami, albo imionami
wielkich ludzi, którzy wywarli jakiś wpływ na moje życie, ale nie. Było to o wiele
prostsze. Po prostu dałam im imiona, które lubiłam. Zwykłe imiona. Takie imiona, które
nie kształtowały człowieka.
- Ivy i Isaac. - powiedziałam. Byłam fanem aliteracji.
Candace i Charles wydawali się być zadowoleni z mojego wyboru. Raz
usłyszałam, jak mówiła „teraz ludzie śmiesznie nazywają swoje dzieci”, więc myślę iż
odetchnęła z ulgą, że nie wymyśliłam dla nich jakiejś dziwnej potworności.
- Żyjemy w niesamowitych czasach. - powiedziała, patrząc w dół na Ivy -
Wyobraź sobie te maleństwo sto lat temu. Co by się stało potem?
Myślałam, co by się zdarzyło, gdyby urodzili się w Tamtym Świecie? Musiałam
założyć, że również przyszli by na świat zbyt wcześnie, w pozycji nieodpowiedniej do
naturalnych narodzin. Dorian wydawał się być pewnym magii jego uzdrowicieli, by
poradzili sobie ze wszystkim, ale ja nie byłam tego taka pewna, zwłaszcza biorąc pod
uwagę bilans urodzeń niemowląt wśród szlachty. Nie mogłam uwierzyć, że cokolwiek,
co Tamten Świat mógłby zaoferować, równało by się trosce bliźniaków, którą dostają
tu i teraz. I wiedziałam w tym momencie, że wszystko od czego odwróciłam się plecami
w Tamtym Świecie, radząc sobie z nudą i trzymając się z daleka od magii... było tego
warte.
Przyglądałam się moim dzieciom i nagle westchnęłam ze szczęścia -
Przebywamy dokładnie tam, gdzie powinniśmy być.
ROZDZIAŁ 10
Następne kilka tygodni było nierzeczywiste, a ja pierwszy raz od przyjazdu do
Alabamy nie niepokoiłam się już o Tamten Świat, albo o wypełnienie sobie czasu. Isaac
i Ivy pochłaniali całe moje życie.
Nie żebym mogła zbyt dużo dla nich zrobić. Byli w rękach lekarzy i pielęgniarek
na oddziale intensywnej terapii. Początkowo byłam w stanie ściągnąć sobie trochę
pokarmu, żeby byli nim karmieni. Czułam się trochę dziwnie używając laktatora, ale
warto było czuć, iż przyczyniam się do czegoś. Z czasem stało się jasne, że byłam
jedną z tych kobiet, która po prostu nie może produkować zbyt dużo mleka, a ja
zastanawiałam się, czy było to wynikiem mojego dziedzictwa pół-szlachty, ponieważ
ich kobiety często mają podobne problemy. Nie zważając na to, po dwóch tygodniach
zaprzestałam prób, a bliźnięta przeszły na inną dietę. Niektóre pielęgniarki próbowały
uspokoić mnie, że najlepsze przeciwciała zaczęły działać podczas pierwszych dni i że
wykonałam dobrą robotę dając im co mogłam. Wiedziałam, że bieżące trendy zalecają
karmienie piersią dużo dłużej, co sprawiło, że poczułam się nieciekawie.
Od tego czasu mój wkład w pomoc dla nich po prostu stał się częstymi,
codziennymi wizytami. Obserwowałam moje dzieci i maszyny, które podtrzymywały je
przy życiu, cicho licząc ich każdy oddech i uderzenia serca. Lubiłam myśleć, że Isaac i
Ivy mogą wyczuć moją obecność nawet z wewnątrz ich inkubatorów. Być może to było
tylko pobożne życzenia, ale przynajmniej dawały mi jakąś nadzieję. Rzadko byłam u
nich sama podczas moich wizyt. Przeważnie jedno z Reeds’ów było tam ze mną, co
dodawało mi otuchy.
Prawdopodobnie była to jedna z najbardziej stresujących chwil w moim życiu,
na szczęście małymi, dręczącymi krokami następował postęp. Rokowania bliźniaków
pozostały dobre i jakiś czas później wolno mi było dotykać ich wewnątrz inkubatorów.
Pierwszy raz, kiedy zrobiłam to, głaszcząc rączkę Ivy, to było jakby cud ujawniał się
przed mną. Byłam pewna, że nigdy wcześniej nie dotykałam niczego tak miękkiego.
Minął już prawie miesiąc jak Isaac i Ivy leżały w inkubatorach, gdy zostałam
poinformowana, że muszą tu pozostać przez jeszcze tylko jeden, opierając się o ich
postępy w rozwoju. Ledwie usłyszałam tę ostatnią wiadomość, ponieważ nastąpiła po
dwóch dobrych. Doktorzy byli zdania, że wkrótce również zostaną odłączone
respiratory, co oznaczało, że bliźnięta będą w wystarczająco dobrym stanie, żebym
mogła je potrzymać.
- Nie mogę sobie nawet tego wyobrazić. - powiedziałam do Evana, gdy ten
odwoził mnie do domu tego wieczora - Od chwili gdy się urodziły, były tylko kruchymi,
nierealnymi małymi rzeczami... więc być w stanie potrzymać ich... - westchnęłam i
oparłam głowę na podgłówku - Nie mogę się tego doczekać.
Posłał mi szybki uśmiech na moje słowa - Mam nadzieję, że pozwolisz reszcie z
nas też to zrobić. - oddałam mu uśmiech, gdy to powiedział. Na początku pomyślałam,
że jego wizyty były po prostu uprzejmością skierowaną w moją stronę. Wkrótce,
zrozumiałam, że przychodził oglądać bliźnięta tak samo często jak jego ciocia i wujek.
Przyglądał się im ze zdumieniem, a jego oczy świeciły, gdy pozwolił sobie zatracić się w
swoich myślach.
- Cóż, jest ich jednak dwoje. - zażartowałam - Problemem mógłby być brak
wystarczającej ilości rąk by ich potrzymać.
- Nie w tej rodzinie. - powiedział, chichocząc - Będziesz musiała nas odganiać.
Dotarliśmy do domu Candace i Charlesa, a ja czułam się jakbym płynęła dziesięć
stóp nad ziemią. Mój nastrój był lepszy niż jakiś czas temu, a mój stan fizyczny był
jednakowo dobry. Spędzenie tak wiele czasu na siedzeniu i czekaniu dało mi szansę, by
wyleczyć większość skutków ubocznych chirurgii. Moje szwy zostały usunięte wieki
temu i nawet znów z przyzwyczajenia zaczęłam brać leki antykoncepcyjne, chociaż
seks był ostatnią rzeczą o jakiej bym teraz myślała. Wyczekiwanie i bezczynność były
prawdopodobnie jedyną pozytywną częścią przebywania bliźniaków na intensywnej
terapii. Nie miałam wątpliwości, że mając ich, wszystko będzie inne. Czułam się
dziwnie wiedząc, że opuściły moje ciało na długo przed czasem.
- Wygląda jak gość. - powiedział Evan, gasząc samochód.
Podążyłam za jego spojrzeniem. Zostałam tak pochłonięta przez moją własną
radość, że nawet nie zauważyłam, że na wjeździe zaparkował dziwny samochód. Nie
rozpoznałam go, chociaż zauważyłam na nim naklejkę wypożyczalni. Nie byłam
szczególnie zaniepokojona, ponieważ klienci Candace niekiedy przychodzili do niej
osobiście. Plus był taki, że jeżeli było jakieś niebezpieczeństwo, to wiedziałam, że ona
zadzwoniłaby i ostrzegła nas.
Gdy weszliśmy do środka, mogłam usłyszeć głosy z kuchni. Praktycznie wbiegłam
sprintem do domu, pragnąć podzielić się dobrą wiadomością z Candace i Charlesem.
Jak powiedział Evan, nie miałam wątpliwości, że będą ustawiali się w rzędzie, by
potrzymać bliźnięta. Kiedy weszłam do kuchni i zobaczyłam, kto tam był, nagle się
zatrzymałam. Moje szczęśliwe słowa zatrzymały się w moich ustach, ale kilka sekund
później nowa radość narosła się we mnie.
- Roland!
Pośpieszyłam do jego rąk, a on schwycił mnie ciasno w swoje objęcia. Do tego
momentu nie rozumiałam, jak bardzo za nim tęskniłam. Reeds’owie stali się dla mnie
przybraną rodziną, ale nigdy nie zastąpiliby mi Rolanda i mojej mamy. Nie mając tych
dwoje obok siebie podczas tej części mojego życia, czasami czułam się dziwnie i
niewłaściwie.
Kiedy w końcu wypuścił mnie, widziałam, że jego oczy zostały zwilżone
emocjami. Dobrze cię widzieć. - powiedział szorstko - Tęskniliśmy za tobą.
- Ja za tobą także. - powiedziałam, czując się bardzo radośnie. - I za mamą.
Zapoznałam go z Evanem i wtedy wszyscy razem siedliśmy przy stole. Zdjęcia
bliźniaków zostały na nim wszędzie porozrzucane. Intensywna terapia nie była żadnym
czynnikiem odstraszającym dla Candace, która przynosiła ze sobą aparat prawie
każdego dnia.
- Usłyszałem dobrą wiadomość. - rzekł Roland - Jestem z ciebie bardzo dumny.
Oni są tacy piękni.
- I dostaliśmy dzisiaj na ich temat pewną dobrą wiadomość. - jak mogłabym
zapomnieć o moim wielkim niusie? Zgodnie z moim oczekiwaniem, Candace i Charles
byli zachwyceni na myśl o trzymaniu Isaaca i Ivy - Musisz przyjść i ich zobaczyć. -
dodałam do Rolanda - Moglibyśmy wrócić dzisiaj wieczorem. Albo rano. Na jak długo
zostaniesz?
Już w momencie, gdy pytanie opuściło moje wargi, coś zrozumiałam. Rolanda nie
powinno tutaj być. To było nieulegającą wątpliwości częścią planu od jego rozpoczęcia.
Roland mógł być śledzony i obojętnie jak bardzo za sobą tęskniliśmy, odległość była
najbezpieczniejszą opcją. Napotkałam jego wzrok i od razu mogłam stwierdzić, że
wiedział na co właśnie wpadłam.
- Nie jestem pewny. - powiedział niejasno - Ale zdecydowanie mam czas, by ich
zobaczyć. - Jego wymijająca odpowiedź nie zaskoczyła mnie. Jego obecność musi
znaczyć, że w Tamtym Świecia coś się działo i to nie był temat o którym moglibyśmy
dyskutować z Reeds’ami. Błysk w jego oku powiedział mi, że porozmawiamy o tym
później i szybko kiwnęłam głową na znak, że to zrozumiałam.
Obiad oczywiście był obowiązkowy, a nasza rozmowa przy stole nim dotyczyła
szczęśliwszych tematów, takich jak bliźniaki i gotowanie Candace. Nie mogłam się
nacieszyć mówieniem o Isaacu i Ivy, ale w tym samym czasie dręczące uczucie
przygasiło nieco mojej radości. Będący tutaj Roland nie mógł być dobrą rzeczą.
Nasza szansa, żeby w końcu porozmawiać nadeszła później, kiedy Evan już
wyszedł, a Candace i Charles usiedli, by obejrzeć wieczorne wiadomości. Poszłam z
Rolandem na spacer dookoła ogromnej własności Reeds’ów, upewniając się, że mieliśmy
dla siebie dużo prywatności.
- Co się dzieje? - spytałam - Cieszę się, że jesteś tutaj, nawet nie masz pojęcia
jak bardzo, ale musi być bardzo ważny powód, dla którego zaryzykowałbyś, że ktoś z
Tamtego Świata mógłby cię śledzić.
Roland westchnął i zatrzymał się obok drzewa leszczyny. - O to właśnie chodzi.
Nie ma żadnego ryzyka, ponieważ nikt cię już nie próbuje znaleźć.
Gapiłam się na niego z niedowierzaniem. - Co? To jest... to jest niemożliwe.
Oczywiście, że próbują. Królestwa były na skraju wojny z mojego powodu.
- Już nie. - powiedział - Mają ważniejsze rzeczy, o które muszą się teraz
martwić.
- Większe rzeczy niż proroctwo mówiące, że mój syn będzie prowadził ich
armie by zdobyć ten świat?
- Jest to bardzo zdumiewające, ale tak. - zbierając myśli, spojrzał w górę na
gwieździste niebo. - Myślę, że to wszystko zaczęło się... och, sam nie wiem... miesiąc
albo być może półtora miesiąca temu. Wydaje się, że w Tamten Świat, lub raczej w
duże jego części uderzyła zaraza.
- Jakiego rodzaju zaraza? - spytałam. Z jakiegoś powodu, słowo „zaraza”
sprawiła, iż myślałam o jałowych polach i pladze szarańczy.
- Zima. - powiedział otwarcie - Nieustająca zima. I to nie zwykła zima, tylko
najgorsza jaką możesz sobie wyobrazić. To przyszło bez ostrzeżenia. Mocny śnieg i
niskie temperatury, które zabijają ludzi i zbiory. Nie wierzyłem w to, dopóki nie
zobaczyłem tego na własne oczy.
- Które królestwa? - spytałam, marszcząc brwi. Większość ziem pozostawała w
rozsądnej, przyjemnej strefie klimatycznej, jak miedzy innymi królestwa moje i
Doriana. Niektóre królestwa przechodziły przez cztery pory roku, ale oni robili ten
sam rodzaj przygotowań co w ludzkim świecie, upewniając się, że mieli wystarczające
zaopatrzenie na zimę. Królestwo Maiwenn było właśnie takie.
Twarz Rolanda była ponura. - Wszystkie. Przynajmniej większość w twoim
sąsiedztwie twoich. Niektóre dalsze został oszczędzone, ale wszystkie, które znasz
zostały zaatakowane.
Ukryte znaczenie jego słów nie uderzyło we mnie natychmiast, a kiedy to się już
stało, nie byłam pewna czy w to uwierzyłam - Nie mówisz... nie... nie moje królestwa.
Jego odpowiedzią było tylko kiwnięcie głowy.
- To jest niemożliwe. Mam na myśli, Kraina Cierni jest przecież pustynią! I poza
tym, wiedziałabym... - Jednak, już gdy to mówiłam, zastanowiłam się, czy to było
prawdą. Czy wiedziałabym o tym? Odsunęłam się od obu ziemi, zostawiając Jasmine,
żeby się o nie troszczyła. Nie byłam już tak mocno z nimi połączona. Wszystko co
miałam, było tym mocnym brzęczeniem, które mówiło mi, że połączenie z moimi
królestwami było na miejscu, ale zdałam sobie sprawę, że nie czułam się od jakiegoś
czasu odrętwiała. Przypisałabym to dystansowi, albo opiece Jasmine - To nie jest z
powodu Jasmine, prawda? Jakby ziemia jej nie przyjęła?
- Nie zrozumiałaś co powiedziałem, Eugenie. Tak się dzieje wszędzie. U ciebie...
u Doriana... wszędzie.
- Dorian...
To było to. Pomimo słów Rolanda była jakaś część mnie, która nadal winiła moją
nieobecność za zarazę w moich własnych ziemiach. Cierpienie innych królestw mogłoby
zostać przypisane do słabych monarchów. Ale Dorian? Dorian był przecież silny. Jego
połączenie z królestwem było solidne jak skała, a jego kontrola była absolutna. Jeśli
istnieje jakiś monarcha, którego moc będzie chronić swój kraj przed niemożliwymi
przeciwnościami, byłby to właśnie Dorian, a tuż za nim Maiwenn.
- O mój boże. - powiedziałam - Właśnie tego chcieli, nieprawdaż? Dorian i
Maiwenn wezwali Volusiana, by przyszedł do mnie z jakąś wiadomością, a ja go
odesłałam. Myślałam, że to była sztuczka, ale nie była, prawda? Próbowali powiedzieć
mi o tym.
- Najprawdopodobniej. - zgodził się ze mną Roland - Nie słyszałem o tym. Dorian
ostatnio skontaktował się ze mną tylko po to, aby przekonać mnie, bym przyszedł i
zobaczył to osobiście. Wtedy błagał mnie, by dać ci znać co się stało.
- Dorian nie błaga. - szepnęłam, nadal odurzona wiadomościami.
Roland wpatrywał się w cień, a jego twarz przybrała zmartwiony wyraz - W
innym przypadku nie przekazałbym ci wieści stamtąd. Ludzie w krainach nie mogą żyć
w temperaturach jakie tam teraz panują, a ci którzy przeżywają, nie mają żadnego
jedzenia. Wiesz co sądzę o szlachcie... ale kiedy zobaczyłem co się tam dzieje...
śmierć i choroby... cóż... nie wiem, Eugenie. Nie lubię ich, ale nikt nie zasłużył sobie na
takie cierpienie. Nawet szlachta.
Opadłam na trawę, głównie z tego powodu, że czułam się wyczerpana, bardziej
psychicznie niż fizycznie. Moje ziemie. Moje królestwa cierpiały. Cierpiały przez długi
czas... a ja o tym nie wiedziałam. Być może mogłabym zostawić za sobą politykę
Tamtego Świata. Być może mogłabym nawet zostawić za sobą moich wrogów. Ale
ziemia była częścią mnie. Byłam za nią odpowiedzialna i ją zawiodłam.
- Nie wiem co mogę zrobić. - powiedziałam - Nawet, jeśli wrócę... Mam na myśli,
że jeżeli Dorian i Maiwenn nie wyszli z jakimiś pomysłami, to nie jestem pewna czy
mogłabym zrobić coś lepszego.
- Oni wspomnieli coś o połączeniu sił, by spróbować rozbić czar... Jednak, nie
poszedłbym na to. - ton Rolanda przekazał mi, że nawet jeśli jest mu żal szlachty z
powodu ich cierpienia, to ich magia była nadal czymś z czego nie miał żadnego pożytku
- Dorian też ma jakieś pomysły co do tego, kto jest za to odpowiedzialny.
Oczywiście, że ma pomysły. Nawet, jeśli jego własne magiczne próby okazały się
bezskuteczne, Dorian nie siedziałby bezczynnie. Spróbowałby rozwiązać tę tajemnicę.
Moja znajomość sytuacji była ograniczona, ale próbowałam dojść, w jaki sposób mógł
myśleć. Wróciłam do jednego z komentarzy Rolanda o tym, iż niektóre oddalone
królestwa nie zostały dotknięte zarazą.
- W kogo nie uderzyła zaraza? - spytałam - Powiedziałeś, że jest kilka królestw.
- Jednym z nich jest kraina cisów. - powiedział Roland, wyglądając na
zaskoczonego moim pytaniem - Dorian myśli, że to właśnie oni...
- Są odpowiedzialni? - domyśliłam się.
- Skąd to wiesz?
- Ponieważ chociaż bardzo nienawidzę się przyznawać do tego, to wiem jak
Dorian myśli. Jeżeli jakieś krainy zostały dotknięte zarazą, a inne nie, przyjrzałabym
się tym drugim.
- Właśnie to powiedział Dorian. - Roland nie wyglądał na zadowolonego z powodu
tego, że mogłabym „myśleć jak Dorian”, a ja mogłam zdecydowanie zrozumieć jego
konsternację - Ale to nie wszystko. Najwyraźniej gromadzą oni całkiem duże zapasy
jedzenia. Ich ziemie nadal są urodzajne i produkują żywność, a oni nie mają żadnych
skrupułów aby sprzedawać ją krainom dotkniętym zarazą po bardzo, ale to bardzo
wysokich cenach.
Osłupiałam - To jest straszne.
Roland wzruszył ramionami - Kilkoro monarchów jest skłonnych, by zapłacić,
żeby nie widzieć, jak ich ludzie cierpią. I to jest lepsze niż alternatywa...
Spojrzałam na niego gwałtownie, słysząc złowieszczy ton w jego głosie - Jaka
alternatywa?
- Kradzież.
- Z krainy cisów? - zdecydowanie nie popierałam kradzieży, ale nie byłam
zaskoczona, że Roland tak czy inaczej troszczył się o szlachtę okradającą siebie
nawzajem.
- Nie. - powiedział - Od ludzi. Są tacy wśród szlachty, którzy atakują nasz świat
dla jedzenia i zapasów.
Otworzyłam buzię, niezdolna, by mu coś odpowiedzieć. Wiedziałam, że nie
należy ponownie mówić „to niemożliwe”, ale wciąż trudno było mi w to uwierzyć - Jeśli
ktoś używał żywiołów, żeby kraść żywność, myślę, że bym to zauważyła. Oni nie są zbyt
subtelni i jest tylko garść szlachty, którzy mogą przejść w swojej prawdziwej formie
do tego świata - Dorian był jednym z nich, ufałam mu całkowicie w tym względzie i
wiedziałam, że on nigdy by się do tego nie posunął.
- Jest parę osób, którzy tak robią. - powiedział Roland - Jednym z nich jest
chłopiec... ten, którego widziałem w krainie jarzębin. Ten, którego siostra została
zaatakowana. Znasz go, prawda?
Skoczyłam na równe nogi. - Pagiel? Nie. To niemożliwe. On by nie... - jednak
musiałam to przemyśleć. Pagiel był zdecydowanie w stanie przejść do naszego świata w
swojej prawdziwej formie. Chociaż wiedziałam, że w głębi serca był dobry, to
wiedziałam też, że miał dziką duszę, w kwestii robienia rzeczy, w które wierzył.
Wyraził się jasno, że zarówno w mojej obronie jak i jego siostry, nie dba o żadne
niebezpieczeństwa, jeśli robi coś co uznaje za właściwe. Więc jeśli zaszedłby
jakikolwiek powód, który wywołałaby jego szlachetne impulsy, czy nie byłoby to
właśnie nakarmienie jego głodujących ludzi?
Tak, Pagiel jako Robin Hood Tamtego Świata był bardzo prawdopodobny. Z jego
umiejętnością kontroli powietrza byłby też strasznym...
- O boże. - powiedziałam. Przypomniałam sobie tą dziwną wiadomość o włamaniu
w Tucson - Widziałam w telewizji coś o sklepie spożywczym w Tucson. To był on,
prawda?
- Tak. - powiedział Roland - Z paroma kumplami. Jedyną dobrą rzeczą w tym
wszystkim jest to, że są wystarczająco szybcy i skuteczni. Większość ludzie nie wie
co widzą, kiedy to następuje, więc tylko dlatego nie było jak na razie jakiejś masowej
histerii i opowieści o najeździe siły nadprzyrodzonej... ale to tylko kwestia czasu. I
właśnie tu zaczyna się problem...
Przerwałam swoje rozmyślania i skoncentrowałam się na nim. Jego rysy twarzy
były ostre... i malował się na niej smutek - O co chodzi?
- Czy wiesz, jak dla mnie trudne było przybycie do ciebie? Przysiągłem, że nic
mnie tutaj nie ściągnie... bez względu na to, jak wielu z tych drani zapuka do moich
drzwi, by wydobyć ze mnie informacje o miejscu twojego pobytu. - wzdrygnęłam się na
myśl o tym, ilu mogło ich być - Byłem gotów do bezwzględnego trzymania się planu, bez
względu na to, jak długo potrzebne będzie chronienie cię... i wtedy stało się to
wszystko. Nie przewidziałbym takiego rozwoju wypadków nawet za milion.
- Nie sądzę, by ktokolwiek mógł to zrobić. - powiedziałam cicho. Roland był
zwykle niewzruszony, więc ciężko było widzieć go tak bardzo zmartwionego.
- Kiedy zobaczyłem przez co przechodzili ci ludzie... już to prawie sprawiło, że
przyszedłem do ciebie. A potem odkryłem to, co robił ten chłopiec i... no cóż, to
przypieczętowało moją decyzję. Nie możemy mu na to dalej pozwalać, Eugenie. Wiesz,
że nie możemy. Jeżeli inni ze szlachty zrozumieją co robi i dojdą do wniosku, że oni
również mogą przyjść tutaj i brać wszystko co tylko zechcą, to możesz sobie
wyobrazić sobie chaos, który by nastąpił, gdyby to wyszło na jaw. To, co jest naprawdę
straszne w tym wszystkim, to jest to, że na swój sposób rozumiem, dlaczego on to
robi. Jest po prostu dzieckiem. Widzi problem i próbuje go naprawić. Bóg mi
świadkiem, że być może zrobiłbym to samo na jego miejscu.
Wtedy nagle przyszło mi do głowy, że Roland uległ emocjom i przybył do mnie
nie tylko z powodu szlachty okradającej ludzi. Oczywiście, że to go zasmucało, ale nie
było to prawdziwym powodem wstrząśnienia światopoglądu Rolanda. Spędził on całe
swoje życie jako przekraczający granice światów szaman, wyrzucając stąd tych,
którzy nie należeli do naszego świata. Jego poglądy o szlachcie nigdy nie były dobre, a
pogorszyły się jeszcze, gdy uratował moją matkę, a później dodatkowo zobaczył w jaki
sposób zostałam uwikłana w magię. Jednak teraz, przez całą tą niesamowitą serię
zdarzeń, wbrew wszystkiemu co zawsze sobie powtarzał, nagle zaczął widzieć
szlachtę jako... ludzi.
Radykalna zmiana poglądów mogła mieć katastrofalne skutki nawet dla młodego
człowieka. Wiedziałam o tym coś z osobistego doświadczenia.
Przytuliłam go - Naprawdę wszystko w porządku. - powiedziałam, niezdolna, by
przypomnieć sobie, czy kiedykolwiek w moim życiu go pocieszałam - Zrobiłeś właściwą
rzecz przychodząc z tym do mnie. Masz powód, by tak się czuć. Czuję to samo. To
wszystko... jest straszne.
Roland niezgrabnie poklepał mnie po plecach, przez co wiedziałam, że czuł się
zakłopotany ukazując swoje emocje. Po westchnięciu cofnął się i spojrzał na mnie
zmęczonym wzrokiem - Tak, ale co z tym zrobimy? Wiesz, że mogę wygnać tego
chłopca. Do napaści dochodzi w Tucson, prawdopodobnie z powodu bram. Mógłbym
łatwo wezwać kilku szamanów, by mi w tym pomogli. Myślę jednak, że trochę słownych
argumentów przemówi mu do rozsądku.
- Pewnie tak. - zgodziłam się z nim - Zwłaszcza, jeśli wyjdą one z moich ust. - nie
byłoby przesady w wygnaniu Pagiela. Niestety, całą tą sprawę z przemówieniem mu do
rozsądku było łatwiej powiedzieć niż zrobić - Muszę wrócić.
- Eugenie...
- Mogę to zrobić. - powiedziałam bardziej do siebie niż do Rolanda - Wiem, że
będę ryzykować, ale warto podjąć ryzyko. Zwłaszcza teraz, kiedy nie jestem już w
ciąży. Poza tym, rzecz w tym, że jeżeli stąd odejdę i pozwolę by ktoś mnie rozpoznał,
znów... - o to chodziło, ta straszna prawda, która rosła we mnie od kiedy Roland
powiedział mi o zarazie - Jeżeli wybiorę się do Tucson, mogłabym również wybrać się
do Tamtego Świata. Zrobię jednorazowy wypad i od razu tu wracam. Jeżeli istnieje
jakiś sposób, w którym mogę pomóc cofnąć zarazę i uratować moich ludzi, to muszę to
zrobić.
Patrząc na jego twarz widziałam, że on rozmyślał nad moimi słowami, ale nie był
zbyt szczęśliwy ze swoich konkluzji - Oni naprawdę są rozproszeni. - powiedział - Twoi
wrogowie. Prawdopodobnie zostawiliby cię w spokoju, jeżeli mogłabyś im pomóc.
Pokiwałam głową -Wiem. Nie boję się o siebie. Martwię się o nich.
- O bliźnięta.
Znów pokiwałam głową.
Długo nie odpowiadał - Słuchaj, możemy zabrać cię stąd tak, by nikt z Tamtego
Świata nie dowiedział się gdzie byłaś, co oznacza, że nie dowie się również gdzie są
dzieci. Będą więc bezpieczne.
- Wiem. - powiedziałam.
- Więc o co... ?
Coś w moim żołądku zabulgotało - Nie chcę ich zostawiać, bo nie będę w stanie
brać ich na ręce, ani dostawać aktualnych powiadomień o ich stanie zdrowia. A jeżeli
wybiorę się do Tamtego Świata to... cóż, sam dobrze wiesz jak tam sprawy stoją. Nie
wiadomo na jak długo tam zostanę. - kiedy pierwszy raz wybrałam się do Tamtego
Świata, zamierzałam zrobić w nim szybką nocną przejażdżkę, a zostałam tam do
czasu, kiedy cały bałagan się skończył, a ja stałam się królową Krainy Cierni - Nie chcę
przebywać z daleka od nich. Wiem, że to głupie. Prawdopodobnie nawet nie wiedzą, że
tu jestem, ale nic na to nie poradzimy. Po prostu czuję się...
- Jak typowa matka. - powiedział. Bardziej uspokajająco niż na pocieszenie
objął mnie przy tym ręką.
- Tak przypuszczam. - przyznałam - Nie myślałam, że to się wydarzy. Spędziłam
tu wszystkie te miesiące bojąc się o nich, przestraszona tym co się działo z moim
ciałem... a teraz gdy są już na świecie, to nie mogę wyobrazić sobie jak mogłam żyć bez
nich. Jak powiedziałam, to jest głupie... zwłaszcza jak dotąd zaledwie mogłam ich
dotknąć.
- To w ogóle nie jest głupie. - Roland przez chwilę był cichy - Wiesz, że nie
musisz się tam wybierać. Nikt nie oczekuje, byś zatroszczyła się o innych w tym
bałaganie.
- A jednak to zrobię. To są moi ludzie, w Tamtym Świecie i w Tucson. Jak
mogłabym zignorować ich wszystkich, a potem próbować nauczyć moje dzieci jak
powinny postępować? Zawsze pamiętałabym o tym, że wszystkich opuściłam. To
oczywiście, że jeżeli szlachta zacznie regularne ataki na nasze świat, to mój sekret
nie będzie wart utrzymywania go w tajemnicy. - roześmiałam się, ale odnalazłam
trochę humoru w całej tej sytuacji. Opierałam głowę na jego klatce piersiowej, jak
wtedy, gdy byłam jeszcze mała - Muszę to zrobić. Isaac i Ivy będą bezpieczni. Nikt
nie wie, że oni tutaj przebywają, a Candace i Charles mają wystarczająco miłości
nawet dla pięcioraczków. Jeśli bliźnięta zostaną wypisane ze szpitala zanim tutaj
wrócę, to oni dobrze się nimi zaopiekują. Po prostu...
- Co? - spytał delikatnie.
Poczułam, jak w moich oczach zaczynają formować się łzy, mimo, że próbowałam
je powstrzymać - Chciałabym tylko ich potrzymać na rękach, zanim wyjadę.
- Możesz poczekać. - powiedział - Zaczekaj, aż będziesz mogła ich potrzymać i
dopiero wtedy wybierzesz się do Tamtego Świata.
Przez chwilę kusiło mnie, żeby właśnie tak zrobić. Nic na świecie nie wydawało
się ważniejsze niż trzymanie syna i córki w swoich ramionach. Ale im dłużej będę
odkładała zajęcie się zarazą, tym więcej ludzi będzie cierpiało. Dodatkowo miałam to
dziwne przeczucie, że jeżeli zaczekałabym z tym trochę dłużej, mogłabym właściwie
nigdy stąd nie wyjechać. Moje życie tutaj było spokojne i wygodne, co oznaczało, że
było dla mnie dobre. Było takie, jakiego go potrzebowałam. Było również takie, jakim
cały czas potrzebowały go bliźnięta. Byłoby mi łatwo pozostać tutaj i wieść słodkie,
nieskomplikowane życie z nimi i Reeds’ami. Mogłabym zagłębić się w tym życiu i nigdy
nie oglądać się za siebie...
- Nie. - powiedziałam - Im szybciej zajmę się sprawą tej zarazy, tym szybciej
będę mogła wrócić do Isaaca i Ivy.
Roland trzymał mnie ciasno w swoich ramionach - Bardzo cię przepraszam,
Eugenie. Jestem z ciebie dumny, ale bardzo, ale to bardzo się o ciebie martwię.
- Niepotrzebnie. - powiedziałam, delikatnie się od niego odsuwając - To jest
właściwa rzecz do zrobienia. Ale zanim odejdziemy, jest jeszcze jedna rzecz, którą
musimy zrobić.
Posłał w moją stronę zaciekawione spojrzenie - Co to za rzecz?
Chwyciłam go za rękę i pociągnęłam za sobą - Chodź poznać swoje wnuki.
ROZDZIAŁ 11
Odejście było dużo trudniejsze niż początkowo przypuszczałam. I uwierzcie mi,
spodziewałam się, iż będzie ciężko.
Trudno było rozmawiać o poświęceniu z Rolandem, kiedy opuściłam Isaaca i Ivy,
dręczona przez myśl o ratowaniu Tamtego Świata i powstrzymywaniu Pagiela od
plądrowania w świecie ludzi. Rozmyślając nad tą decyzją w świetle dnia, okazało się, że
była ona mało istotna, zwłaszcza gdy dotarłam do szpitala. Nie pomogło też to, że
sztab szpitala traktował mnie jakbym zwariowała. Wiedziałam, że nie byli w stanie
wyobrazić sobie „nagłego wypadku rodzinnego”, który byłby na tyle istotny, by
usprawiedliwić pozostawienie moich dzieci, z uwagi, że były zależnych od inkubatorów.
Pielęgniarki nie powiedziały mi co prawda tego otwarcie, ale byłam pewna, iż widzę
dezaprobatę w ich oczach.
A może po prostu to wszystko sobie tylko wyobraziłam.
Reeds’owie również byli zdumieni moją decyzją, ale mieli wystarczającą wiarę w
Rolanda i we mnie, by uwierzyć, że jakakolwiek była przyczyna, która zmusiła mnie by
wyjechać, musiała być naprawdę ważna. Znaczną część czasu przed swoim wyjazdem
poświęciłam na wypełnianie papierów dotyczących tymczasowego przekazania opieki
nad dziećmi Charles’owi i Candace na czas mojej nieobecności. Przypuszczałam, że
bliźnięta zostaną wypisane przed moim powrotem, więc Charles i Candace będą mogli
zabrać Isaaca i Ivy do domu. Ilekroć rozpoczynałam rozmowę o pieniądzach, aby
pomóc pokryć koszty z jakimi wiązało się takie przedsięwzięcie, nikt nie chciał mnie
słuchać.
- Nonsens. - powiedziała Candace, gdy pewnego dnia jedliśmy lunch w szpitalnym
barze samoobsługowym. Tylko napomknęłam o pomyśle, iż chcemy razem z Rolandem
przeznaczyć pieniądze by kupić zapasy dla dzieci - Nie chcę o tym słyszeć. Co to jest
kilka rzeczy dla dzieci tu i tam? To nie będzie absolutnie nic wielkiego.
Mogłabym w to uwierzyć, gdybym nie odkryła książki „niezbędnik dla dziecka”
leżącej w ich domu, z listą zakupów z odręcznym pismem Candace schowaną wewnątrz
niej. Większość rzeczy miało obok dopisane „x 2”, co mnie nie uspokoiło.
- To jest za dużo. - sprzeczałam się - Nie możecie sobie pozwolić...
- Nie masz pojęcia na co możemy, a na co nie możemy sobie pozwolić. -
krzyknęła - Po prostu załatw to co musisz i wróć do nich. My się będziemy martwić o te
maleństwa. Ty nie musisz.
Nie było możliwe, bym się nie niepokoiła o nie. Nieważne jak często powtarzałam
sobie, iż bliźnięta nie są bezpośrednio zagrożone, a po prostu muszą spędzić trochę
czasu w inkubatorach, więc nie mogłam im pomóc, ale bałam się, że może doktor coś
przeoczył. Pomimo tego, iż nigdy nie wątpiłam w miłość i oddanie Reeds’ów,
wyobraziłam sobie najgorsze możliwe scenariusze. Candace miała niebezpieczną
pracę. Co wtedy, jeżeli coś by się jej stało? Czy Charles byłby w stanie w pojedynkę
zatroszczyć się o dzieci? Czy on i Evan musieliby zamieszkać razem, by opiekować się
bliźniętami, jak w jakiejś kopniętej komedii?
Te myśli wstrzymywały dzień mojego wyjazdu, aż pewnego popołudnia Roland
zawołał mnie z domowego biura Candace. Sprawdzał e-maile na jej komputerze i
wskazał mi gestem, abym do niego podeszła - Spójrz na to. - powiedział, przełączając
na stronę z wiadomościami.
Nachyliłam się przez jego ramię i poczułam, jak moje serce zamiera - O Boże. -
wymamrotałam. Historia była o grupie „chuliganów” którzy zaatakowali i obrabowali
rolników na ulicach Phoenix, a dokonali tego na koniach. Zeznania świadków były tak
samo pobieżne jak te w TV o kradzieży w Tucson, ale wiedziałam bez wątpienia, że
napastnicy pochodzili z Tamtego Świata. To jak wygląda handel u rolników
prawdopodobnie sprawiło, że rabunek był dla napastników względnie łatwy. Jedzenie
było czyste i proste, a dostęp do niego był niezagrodzony - Chyba nie jechali konno z
Tucson do Phoenix?
- To mało prawdopodobne. - powiedział Roland, z westchnieniem opierając się z
powrotem na krześle - Zwłaszcza odkąd ludzie donoszą, że napastnicy wydają się
znikać jak duchy. Wydaje mi się, że używają jakiejś nowej bramy. Znam ich parę na
tym obszarze.
Pokiwałam głową, próbując wirtualnie połączyć w moim umyśle mapy tego świata
i Tamtego Świata - Jedna w Phoenix łączy się Krainą Wierzb. Jeżeli działania wojenne
mają miejsce, to Maiwenn prawdopodobnie pozwoliłaby, aby Pagiel mógł jej używać. -
usiadłam po turecku na podłodze, czując małą iskrę dumy z tego, jak szybko
odzyskiwałam moją elastyczność - Zastanawiam się, czy powinniśmy przyjść z
odsieczą, jeśli Tucson nie jest jedynym celem, czy niepokoić się, że Pagiel przez różne
bramy robi napady w innych miastach.
- Powinniśmy być zaniepokojeni, że te naloty są nadal w toku, kropka. Jeżeli
nadal myślisz, że jesteś w stanie wyjechać, to prawdopodobnie powinniśmy zrobić to
wkrótce. - jego ton był twardy, biznesowy, ale widziałam współczucie kryjące się w
jego oczach.
- Nadal jestem do tego przekonana. - powiedziałam ze smutkiem - Wszystko
gotowe. Jeżeli tylko będziesz mógł zarezerwować dla nas lot na jutro, będę gotowa,
by wyjechać. - każde moje słowo było prawdziwe, ale nieodwołalność tej decyzji była
ciężką rzeczą do zaakceptowania.
Rolandowi udało się rezerwacja. Candace i Charles pożegnali nas ogromnym
obiadem z kurczaka i klusek, a my wszyscy po raz pierwszy skupiliśmy się na jedzeniu,
zamiast na tej całej biurokracji związanej z Isaac’iem i Ivy. Rankiem w dniu naszego
lotu, Roland i ja wyszliśmy wcześnie, żebyśmy mogli ostatni raz udać się na wizytę do
szpitala. Nie wiem, czy moje wyczucie czasu było szczęśliwe, czy to tylko personel mi
współczuł, ale pielęgniarka stwierdziła, że nadszedł czas, gdy w końcu mogliśmy
potrzymać bliźnięta.
Ledwo ośmieliłam się uwierzyć w moje szczęście. Respiratory były wyłączone,
ale nadal było dużo podłączonych sznurów i rurek, które delikatnie pracowały w tle.
Razem z Rolandem wzięliśmy po bliźniaku na ręce i po chwili się nimi zamieniliśmy.
Patrząc na Isaaca, czułam, jak zapiera mi dech w piersiach. Chociaż zdecydowanie był
wcześniakiem, to troszkę przybrał na wadze i wyglądał bardziej na dziecko, niż przy
narodzinach. Teraz, gdy oboje byli nieco bardziej rozwinięci, byłam bardziej pewna
niż kiedykolwiek, że byli podobni do mnie, a nie do Kiyo. Tak było dobrze, mieli moje
nazwisko, a on nie miał z nimi kontaktu.
Isaac spał przez cały czas, gdy go trzymałam, robiąc małe ruchy i gruchając
przez sen jak to niemowlę. Wydawał się bardzo zadowolony i zastanawiałam się, czy
jest w ogóle świadomy mojej obecności. Być może naiwnie z mojej strony było to sobie
wyobrażać, gdy stałam po drugiej stronie szkła, ale będąc teraz w moich rękach,
musiał pewnie czuć jakiś rodzaj podświadomego związku... prawda?
Tak wiele zostało zrobione z twojego powodu, pomyślałam sobie. Świat prawie
poszedł na wojnę, a ja musiałam zmienić sposób, w jaki żyłam, byś był bezpieczny. Było
warto, a dodatkowo ośmieliłam się zastanowić, czy może ta obecna tragedia, która
nawiedziła Tamten Świat, natchnie jego mieszkańców jakimś poczuciem wzajemnej
solidarności, przez którą proroctwo Króla Burzy będzie wydawać się nieistotną
fantazją z przeszłości. Nie wiedziałam, czy kiedykolwiek będę chciała zabrać moje
dzieci do Tamtego Świata, ale niezależnie od tego gdzie by byli, chciałam, by mieli
spokojne życia, które nie będą nękane wojną i proroctwem.
Ivy właśnie się obudziła, a to była rzadkość. Jej oczy zalśniły ciemnym błękitem,
normalnym dla noworodków. Powiedziano mi, że będziemy musieli trochę poczekać, by
zobaczyć, na jaki zmieni się ich kolor. Mam nadzieję, że będą one fioletowe jak moje i
będą kontynuować tendencję bliźniaków do nie wyglądania jak Kiyo.
Wizyta była zbyt krótka. Chciałam jeszcze potrzymać bliźniaki na zmianę z
Rolandem, zapamiętując każdą pojedynczą cechę obojga moich dzieci. Zarówno
oddział intensywnej terapii, jak i nasza linia lotnicza miały regulamin, który trzeba
było przestrzegać i w końcu musieliśmy oddać Isaaca i Ivy do ich ciepłych,
zamkniętych pomieszczeń. Odeszłam od nich z gulą w moim gardle. Nie uszłam zbyt
daleko po wyjściu z pokoju, gdy zauważyłam czekającego w Evana, opierającego się
cierpliwie o ścianę. Zatrzymałam się, a Roland chrząknął.
- Wezmę samochód i poczekam na ciebie na zewnątrz, dobrze? - zapytał.
Pokiwałam głową, a on odszedł, zaś ja podeszłam do Evana - Co tutaj robisz? -
spytałam - Nie, żebym nie była szczęśliwa, że cię widzę.
Evan wyprostował się, posyłając mi jeden ze swoich ciepłych uśmiechów -
Chciałem cię zobaczyć. Przepraszam, że nie mogłem przyjść ostatniej nocy, ale nie
mogłem opuścić dyżuru w szkole. Chciałem się upewnić, że złapię cię zanim wyjedziesz.
- Cieszę się. - powiedziałam, zaskoczona mieszaniną uczuć kłębiących się we
mnie. Nadal byłam rozstrojona moją wizytą u bliźniaków, a zobaczenie go tylko
jeszcze bardziej we mnie namieszało - Nie chciałam wyjechać bez pożegnania.
- Cóż... - powiedział - ...to nie jest tak naprawdę pożegnanie, racja? Przecież
wrócisz.
- Oczywiście. - zgodziłam się - Tylko jeszcze nie wiem kiedy.
- Cóż, wiesz, że będziemy troszczyli się o wszystko, nie musisz się niepokoić.
Zaśmiałam się - Brzmisz jak twoja ciocia i wujek. Candace ciągle to powtarzała.
- Tylko mówię jak jest. - wzruszył ramionami -Wiem, że nie odeszłabyś bez
dobrego powodu. Więc zatroszcz się o co musisz i wiedz, że my wszyscy jesteśmy
tutaj dla ciebie... i dla nich. - skinął głową w stronę pokoju, w którym leżały dzieci.
- Wiem... i przepraszam ... ale muszę już iść...
Evan delikatnie podszedł do mnie i umieścił swoje palce pod moim podbródkiem,
przechylając moją głowę, aby spojrzała na niego.
- Dlaczego przepraszasz? Nie zrobiłaś nic złego.
Być może. Prawdą było, że nie byłam całkowicie pewna, dlaczego przepraszałam.
Z wielu powodów jak sądziłam. Źle się czułam, że zostawiam Isaaca i Ivy. Również
dlatego, że zostawiam Evana.
- Czuję się jakbym wszystkich porzucała. - powiedziałam.
- Porzuceniem byłoby wtedy, gdybyś nie zabezpieczyła swoich dzieci, albo
gdyby to był po prostu twój kaprys. Nic z tego nie jest prawdą.
Znów do głowy przyszła dobrze mi znana myśl, jak proste miałabym tutaj życie
z nim. „Prosta” część nie miała nic wspólnego z „południowymi” żartami, które robiłam
kiedy Roland wysłał mnie tutaj. To wszystko związane było z tą rodziną. Myślałam o
tych ludziach z ich bezwarunkową miłością i gotowością, by pozwolić każdemu podjąć
własne decyzje. O stylu ich życia, polityce i planach na przyszłość. Wzięłam Evana za
rękę i ścisnęłam ją.
- Dziękuję. Za wszystko. Naprawdę to doceniam.
Posłał mi żartobliwe spojrzenie - Za co? Za zabranie cię na ryby?
- Tak, dokładnie. I cała resztę miliona rzeczy, które dla mnie zrobiłeś. Nie masz
pojęcia jak wiele to dla mnie znaczy i jak bardzo tego potrzebowałam.
- Tak było trzeba zrobić. - powiedział, lekko onieśmielony. Zauważyłam, że
nawet się lekko zarumienił - Po prostu martwiłem się, że będziesz się nudzić całymi
dniami w domu. Gdybym wiedział, że będę oceniany, wziąłbym cię na porządną randkę.
Zaśmiałam się znów i dałam mu szybkiego całusa w policzek - Zrobiłeś to, uwierz
mi. Niezliczoną ilość razy.
Rumienił się dalej - Nie wiedziałem o tym. Ale kiedy wrócisz, cóż... wtedy być
może...
- Być może. - zgodziłam się, cofając. Nawet teraz był nadal ostrożny by nie
naciskać za bardzo na moje granice - Dzięki znów... i dziękuję za... cóż... za nich. -
wskazałam z powrotem na pokój - Wiem, że będziesz bardzo zajęty nimi, tak samo jak
twoja ciocia i wujek.
Evan uśmiechnął się - Nie masz za co dziękować, jeśli chodzi o tą dwójkę.
Nasze pożegnanie sprawiło mi trochę ulgi w kwestii pozostawienia bliźniaków,
ale wpadłam trochę w melancholię. Byłam smutna z nowych powodów, kiedy
skierowałam się do Rolanda i zaczęłam naszą podróż do domu.
Po kilku przesiadkach i przerwach w podróży, w końcu późnym wieczorem
dotarliśmy do Tucson. Pierwszy raz od bardzo długiego czasu, pozwoliłam sobie, by
naprawdę skupić się na czymś, co nie dotyczyło bliźniąt. Tucson. Jak dużo czasu minęło
odkąd byłam tutaj? Nawet przed wypadem do Huntsville, musiałam uniknąć mojego
miasta rodzinnego z obawy przed mordercami ze szlachty. Patrząc na Pustynię
Sonora, która otaczała skąpane w pomarańczach i czerwieniach zachodu słońca
miasto, czułam napływającą we mnie radość. Dom. Być może Tucson nie miało
magicznych połączeń z moimi królestwami w Tamtym Świecie, ale jednak wyczułam ich
ból.
Moja matka krzyknęła z radości, kiedy razem z Rolandem weszłam do ich domu.
Podbiegła do mnie i złapała mocnym objęciem. Chyba usłyszałam stłumiony szloch i
miałam nadzieję, że nie będzie płakała, ponieważ byłam dość pewna, że wtedy ja także
zacznę płakać. Trzymała mnie w ramionach przez długi czas, jak gdyby bała się, że
mogłabym znów zniknąć, gdyby mi tylko na to pozwoliła. Kiedy w końcu się cofnęła,
rzuciła mi jedno spojrzenie i spytała - Co się stało? - moje ciało nie wróciło do siebie w
stu procentach, ale było pewne, że nie byłam już w ciąży.
- Jesteś babcią. - powiedziałam, stawiając na prostotę wypowiedzi.
Wyglądało, jakby moja mama była na skraju omdlenia, więc wszyscy usiedliśmy
przy stole w kuchni, żeby streścić co się wydarzyło. Roland i ja mieliśmy mnóstwo
zdjęć do pokazania, w których moja mama się zagłębiła z wyrazem zachwytu na
twarzy. Wypytywała nas o zdrowie dzieci i o opiekę w szpitalu, a w końcu przeszła do
pytań o Reeds’ów.
Dla jej własnego bezpieczeństwa nie powiedziałam, gdzie mieszkali Reeds’owie.
Gdy wszystko opisałam, miałam wrażenie jakby to była jakaś bajka. Dwoje dzieci żyje
z bezdzietną parą w niewiedzy o swoim pochodzeniu, by w przyszłości odkryć, że są
potomkami królowej wróżek.
Gdy moja matka została usatysfakcjonowana tym, że Ivy i Isaac mają fachową
opiekę, przeszła do bardziej matczynych spraw - Czy naprawdę musiałaś nazwać ją
Ivy? - spytała, marszcząc nos -To jest takie... imię dla hipiski.
Przewróciłam oczami -To jest piękne imię. I bardzo miło brzmi w zestawieniu z
Isaac’iem.
Moja matka wyglądała sceptycznie na twarzy - Cóż... tak samo jak Isabelle i
Irene.
Nie ulegało wątpliwości, że zostanę na noc w ich domu, ale wiedziałam, że to
prawdopodobnie jedyne chwile jakie mogę spędzić w Tucson. Mama zatrzymałaby
mnie na zawsze, jeżeli tylko by tylko mogła, ale Roland i ja wiedzieliśmy, że nie mogę
dłużej opóźniać dotarcia do Tamtego Świata. Zaplanowałam spędzenie większości
jutrzejszego czasu na zakupie sprzętu odpowiedniego do zimowych warunków
panujących w Tamtym Świecie spowodowanych przez zarazę. Roland potrząsnął głową,
kiedy powiedziałem mu tej nocy, że postanowiłam wziąć tylko mój płaszcz następnego
dnia.
- Będziesz potrzebowała więcej niż to. - powiedział niepokojącym głosem -
Musisz pójść na całość. Szalik, rękawiczki, buty. Musisz założyć na siebie kilka
warstw.
- W Tucson panuje lato. - przypomniałam mu na wszelki wypadek, gdyby nie
zauważył pogody na zewnątrz - Gdzie znajdę tę rzeczy? - w zasadzie obok miasta w
czasie zimy biegła trasa narciarska, więc nie było aż tak trudno znaleźć zaopatrzenie
podczas innej pory roku.
- Wszystko się znajdzie. Tylko będziesz musiała trochę poszukać.
Miał rację. Dzień upłynął mi na przeczesywaniu miasta w poszukiwaniu sklepów
sportowych, które miały jakikolwiek zimowy towar. W lumpeksach również miałam
trochę szczęścia, szczególnie jeśli chodzi o swetry. Moja tęsknota za Tucson nadal
była silna, więc w pewnym sensie nie miałam nic przeciwko jeżdżeniu po całym mieście.
Udało mi się zobaczyć wszystkich znajomych za którymi tęskniłam, a nawet zjeść
lunch w jednej z moich ulubionych restauracji w Southwest..
Późnym popołudniem znajdowałam się na Podgórzu Catalina, zmierzając już do
mojego własnego domu. Jak wszędzie dookoła, tak tutaj również minęły miesiące.
Wjechałam na podjazd i siedziałam w samochodzie przez kilka minut, napawając się
znajomym widokiem. Wszystko wyglądało dokładnie tak jak gdy to zostawiałam. Dom
był nieduży, miał tylko dwie sypialnie, ale było w nim mnóstwo miejsca dla moich
potrzeb. Plus, był mój, moje własne sanktuarium, w taki sposób w jaki nie były nim
nawet moje własne zamki w Tamtym Świecie. Tam zawsze ludzie przychodzili i
odchodzili.
Dostałam zapasowy klucz od moich rodziców, więc weszłam do środka,
uspokojona tym, że zamki nie zostały zmienione. Zostawiłam dom pod opieką mojego
starego współlokatora, Tima. On nie był typem osoby, która by wprowadziła radykalne
zmiany, ale jeżeli jacyś mieszkańcy Tamtego Świata przyszliby tutaj w poszukiwaniu
mojej osoby, gdy odeszłam, nie byłabym zaskoczona, jeżeli Tim podjąłby jakieś
ekstremalne środki bezpieczeństwa.
Jednakże kiedy weszłam do mojej kuchni, stanęłam jak wryta i żałowałam, że
nie przyniosłam broni. Przy moim stole siedział jakiś zupełnie mi obcy człowiek.
- Kim, do diabła, jesteś ? - zapytałam.
Był ubrany w szary garnitur i miał krótkie, starannie ułożone czarne włosy. Był
tyłem do mnie, gdy grzebał w leżącej na stole aktówce, ale podskoczył zaalarmowany
dźwiękiem mojego głosu. Obrócił się do mnie, a jego twarz przedstawiała tę samą
panikę, którą i ja czułam. Jednakże po chwili jego oczy rozszerzyły się, a ciało
rozluźniło.
- Eug?
Wpatrywałam się w niego, zastanawiając się, skąd ten facet znał moje imię i
wtedy... wreszcie go poznałam. Złapałam oddech, nie wierząc w to co widziałam.
- Tim? Czy to jesteś ty?
Błysnął mi szerokim uśmiechem i usiadł na krześle - Oczywiście, że to ja. Kto
jeszcze mógłby tutaj być?
Byłam oniemiała i nie mogłam od razu odpowiedzieć - Ale ty... nosisz krawat.
Spojrzał w dół i groźnie popatrzył na potworność z jedwabiu zwisającą z jego
własnej szyi - Tak, to mnie boli, ale moja praca ma wymaga „dress code”.
- Twoja... twoja praca? - czułam się, jakbym była w jakimś równoległym świecie.
Musiałam usiąść na krześle przy stole, aby nie zemdleć z czystego wyczerpania
psychicznego.
- Niom. - powiedział, udając entuzjazm - Jestem produktywnym członkiem
społeczeństwa.
- Ściąłeś włosy. - powiedziałam, ograniczając się do stwierdzania oczywistości.
- Kolejne wymagania w pracy. - z roztargnieniem pogładził sie po włosach, a
potem uśmiechnął się - Ale pozwolili mi nosić moje przybranie głowy.
- Twoje przybranie głowy?
Zeskoczył z krzesła i zniknął w korytarzu, który prowadził do jego sypialni.
Kiedy wyszedł, rozejrzałam się wokół, szukając jakichś innych znaków, że przeszłam
do równoległego wszechświata. Nie. Wszystko było takie samo. Tim wkrótce wrócił,
niosąc pełne, ozdobione piórami przybranie głowy Lakota, które prawie sięgało podłogi.
Założył je i uśmiechnął się do mnie triumfalnie.
- Widzisz?
Obejrzałam go od stóp do głowy, biorąc pod uwagę zestawienie formalnego
garnituru z piórami - Gdzie dokładnie pracujesz?
- Sprzedaję ubezpieczenia samochodów. - wyjaśnił.
- I oni pozwolili ci to wszystko nosić w pracy?
Usiadł i położył przybranie głowy obok siebie - Właściwie to zachęcają do tego.
Naprawdę popierają pomysł wielokulturowości w miejscu pracy i chcą zatrudnić tak
wiele mniejszości jak tylko mogą. I chociaż jest „dress code”, to naprawdę jest dla
nich ważne, że mniejszości wyrażają swoje unikalne kulturowe dziedzictwo. Noszenie
tego jest sposobem, by wprowadzić Rdzenny Amerykański ślad w miejscu pracy.
- Ale Tim... ty nie jesteś Rdzennym Amerykaninem.
To przynajmniej było pół znajomym terenem. Tim, mając kilka możliwości do
zatrudnienia, spędził większość życia, opierając się na tym co miał, czyli kolorze skóry
i cechach, dzięki którym wyglądał na Rdzennego Amerykanina, przynajmniej dla tych
którzy nie widzieli wcześniej tych prawdziwych. Kolejno zmieniał swoje plemiona
(zwykle omijając te południowo wschodnie, tak by nie wejść w konflikt z miejscowymi)
i odgrywał swoją rolę, aby móc podrywać kobiety i pisać złą poezję.
- To mnie jeszcze nigdy nie powstrzymało. - rzekł, podążając za moją myślą.
- Tak, ale kiedy sprowadza się to do miejsca pracy... mam na myśli, że jeżeli
otrzymujesz jakiś rodzaj korzyści, zwykle musisz przedstawić zaświadczenia, albo
coś w tym rodzaju. A przecież wiem, że tego nie masz.
Wzruszył ramionami - Wydawałem się tak autentyczny, że nawet nie zadali
sobie trudu, aby to sprawdzić. Był jeszcze inny facet starający się o to stanowisko.
Myślę, że był pełnej krwi Apaczem, ale nic z tym nie zrobił. Tylko pokazał się w
garniturze. Gdyby nosił barwy wojenne, mógłby zostać zatrudniony zamiast mnie.
Jęknęłam - Prawdopodobnie zrobił coś zwariowanego jak... sama nie wiem,
polegał na profesjonalizmie i umiejętności pracy. W każdym razie, co, do licha,
uprawniło cię, by dostać tą pracę? Mam na myśli to, że jestem pod wrażeniem, nie w
związku z udawanym pochodzeniem, ale mimo wszystko nie jest to czymś, czego bym
się po tobie spodziewała.
- Więc jest nas dwoje. - jego wcześniejszy entuzjazm osłabł - To wszystko za
sprawą Lary. Stwierdziła, że jeśli cię tu nie ma, to jest to niemoralne z mojej strony,
aby mieszkać tu bez płacenia czynszu. - kiedy byliśmy współlokatorami, Tim zarabiał
na swoje utrzymanie przez sprzątanie domu i gotowanie.
Czułam, jak uśmiech zagoszcza na mojej twarzy - Nadal z nią jesteś? - związek
Tima z moją byłą sekretarką był zarówno niespodziewany, jak i zachwycający. To było
tak samo jak pozornie niedopasowany związek Rurika z Shayą.
- Niom. - westchnął Tim - Jakich to ja rzeczy nie robię dla miłości, Eug. W
każdym razie ona powiedziała, że było nie w porządku zadłużyć twoją hipotekę, więc
dostałem pracę, a ona zatrzymała ekwiwalent, czy coś tam. Teraz składamy się razem.
- Więc ona tez tutaj mieszka. - dumałam. Nie byłam zaskoczona tym, że Lara
była w stanie zmienić opcje płatności mojej hipoteki. Ona zawsze wiedziała więcej o
moich finansach i wydarzeniach w biznesie niż ja - Gdzie ona jest? Chciałabym ją
zobaczyć.
Zerknął na zegar - Nadal jest w pracy. Ten facet, Enrique, karze jej pracować
w zwariowanych godzinach, ale przynajmniej dobrze zarabia. - to była naprawdę
dobra wiadomość. Ponieważ mój biznes był nieaktywny, niepokoiłam się o Larę i
przedstawiłam ją prywatnemu detektywowi, który potrzebował sekretarki. Widocznie
rzeczy ułożyły się po mojej myśli - Ale zapomnij o nas. Gdzie byłaś? Jezu, Eug. Ile to
już? Prawie pół roku? Nie myślałem, że wrócisz.
W jego głosie czuć było uzasadniony ból i zrozumiałam, że nie oszczędziłam
zmartwień przyjaciołom, którzy mogli dziwić się mojemu nagłemu zniknięciu. Tim
wiedział, że zostałam związana z Tamtym Światem, ale nie miał pojęcia jak głęboko
sięgał ten związek. Nawet nie wiedział, że byłam w ciąży. Odeszłam, zanim to było
oczywiste.
- To jest naprawdę skomplikowane. - powiedziałam - Wszystko co mogę ci
powiedzieć to, że miałam pewne... sprawy którymi musiałam się zająć i lepiej dla
wszystkich było, że trzymałam się z daleka.
- Bez nawet aluzji, że wszystko w porządku? - ból i oskarżenie w jego głosie
zaskoczyły mnie.
- Przepraszam. - powiedziałam - Ja... po prostu nie pomyślałam. Mogę uczciwie
powiedzieć, że to było bezpieczniejsze dla ciebie nie wiedzieć, ale powinnam wysłać ci
jakąś wiadomość... albo chociaż zostawić liścik.
- Jeżeli goście jakich mieliśmy są jakąś wskazówką co do tej części o
„bezpieczeństwie”, to jestem w stanie to zrozumieć. -przyznał.
- Goście? - moje wcześniejsze przypuszczenia mogły być właściwe.
Machnął ręką, jakby to nie było nic wielkiego - Cóż... nie wiem jakiego rodzaju
stworzeniami oni wszyscy byli, Lara mogłaby prawdopodobnie ci to powiedzieć. Twój
stary często kręcił się w pobliżu. Pozbył się ich i wkrótce przestali przychodzić.
Domyślam się, że dali za wygraną.
Nie uświadamiałam sobie, że Roland zrobił to dla mnie, chociaż to wcale nie
powinno było mnie zaskoczyć. On był właśnie takim typem sumiennej osoby, która
pomyślałaby o takich rzeczach. Byłam mu za to coś winna. Jeżeli nie byłoby go tutaj,
Tim mógłby nie być tak rozentuzjazmowany na temat swoich „gości”.
- Cóż, hej, te sprawy już są załatwione. Nie stały się żadne szkody. A teraz
przejdźmy do ważniejszych rzeczy. - wstał i zdjął przybranie głowy - Co chcesz na
obiad? Minęło trochę czasu, ale nadal pamiętam twoje ulubione dania. Nawet nadal
mamy schowek pełen Milky Way’ów.
Uśmiechnęłam się - Wezmę je, ale niestety nie mogę zostać. Muszę zdobyć
kilka rzeczy i wyjeżdżam.
Tim, który już miał otworzyć kredens, zatrzymał się. Na jego twarzy widać było
smutek - Nie możesz nawet zostać, by zobaczyć się z Larą? Ona prawdopodobnie
wróci za jakąś godzinę. Dwie w najgorszym razie.
Zerknęłam na zegar i czułam moje własne rozczarowanie - Myślę, że nie mogę.
Znów wyjeżdżam z miasta, a do tego czasu muszę przeanalizować parę rzeczy. -
oprócz mojej mamy chcącej widzieć mnie dzisiaj wieczorem, Roland i ja mieliśmy do
omówienia kilka logistycznych zagadnień odnośnie mojej podróży do Tamtego Świata.
- Cholera. - powiedział Tim - Dobrze wiesz jak się bawić emocjami mężczyzn,
Eug.
- Przepraszam. - powiedziałam, przybierając mam nadzieję współczujące
spojrzenie - Spróbuję wkrótce wrócić. Mówię serio. - zastanawiałam się jak Tim by
się czuł, gdyby dowiedział się, że kiedy wróciłam miałam już dwójkę dzieci.
Pokiwał głową - W porządku. Czy mogę przynajmniej pomóc ci znaleźć to, czego
potrzebujesz?
- Pewnie. - powiedziałam do niego - Potrzebuję odkopać moje zimowe rzeczy,
takie naprawdę zimowe rzeczy.
Podniósł brew, ale nie zadał mi żadnego pytania. Udało nam się szybko odnaleźć
to, czego chciałam, w dużej mierze dlatego, że pomimo jego licznych dziwactw, Tim
prowadził efektywne gospodarstwo domowe i miał wszystko zgrabnie ułożone w
pamięci. Gdy skończyliśmy, przyszedł czas na pożegnanie. Podobnie jak podczas
wszystkich innych moich rozstań, czułam się temu winna. Przynajmniej wiedziałam, że
Tim mnie nie potrzebował, przynajmniej nie tak jak inni. Dodatkowo byłam w stanie,
chociaż ten raz się pożegnać, zanim go zostawiłam. Z całą pewnością miało to jakieś
znaczenie.
Chwilę później zostawiłam go samego i udałam się do domu mamy i Rolanda.
Znów poczułam ból w klatce piersiowej, gdy zobaczyłam cudowną scenerię podgórza.
Kochałam te miejsce. To właśnie dlatego ukształtowałam Krainę Cierni na jego
podobieństwo. Ledwie czułam się w porządku zostawiając to wszystko, by niedługo
odejść, ale równocześnie... przebiegł przeze mnie dreszcz podekscytowania. Część
mojego serca mogłaby być tutaj w Arizonie, ale reszta została związana gdzie indziej,
w miejscu do którego paliłam się, by je zobaczyć tak bardzo jak to.
Jutro wrócę do Tamtego Świata.