background image

                                                                            Z chomika Valinor

 

WIKTOR SUWOROW

ŻOŁNIERZE WOLNOŚCI

TŁUMACZYLI (JOLANTA KOZAK I ANDRZEJ MIETKOWSKI)

WARSZAWA 1998

background image

Mamy przyjemność zaprezentować Państwu zupełnie nowych „Żołnierzy wolności”. 

Czytelnik polski zapoznał się już wprawdzie z tą pozycją (NOWA 1985), jednak ówczesny 

przekład autorstwa Jolanty Kozak powstał na podstawie zubożonego wydania angielskiego. 

Dopiero  rok po polskim  wydaniu,  w  Londynie  ukazało  się rosyjskie  wydanie  „Żołnierzy 

wolności”,   które   stało   się   dla   Andrzeja   Mietko-wskiego   podstawą   do   poprawienia   i 

uzupełnienia   przekładu   z   1985   roku.   Obecne   wydanie   zostało   dodatkowo   przejrzane   i 

uzupełnione przez Autora.

Nowością w naszej edycji jest też wkładka ilustracyjna, zawierająca unikatowe zdjęcia 

z   prywatnego   archiwum   Wiktora   Suworowa.   Są   one   cennym   uzupełnieniem   „Żołnierzy 

wolności”  i  ich kontynuacji  „Akwarium”,  książek  będących  zbeletryzowaną  autobiografią 

Autora.

background image

DO POLSKICH CZYTELNIKÓW

Wreszcie pełne wydanie „Żołnierzy wolności”!

To   była   moja   pierwsza   książka.   Napisałem   ją   zaraz   po   ucieczce   na   Zachód. 

Przedstawiałem   w   niej   Armię   Radziecką   jaką   znałem   i   zapamiętałem.   Pełną   absurdów, 

paradoksów i sprzeczności.

Mimo   upływu   lat,   „Żołnierze   wolności”   nie   stracili   swej   aktualności.   To   prawda, 

Związek   Radziecki   nie   istnieje,   lecz   armią   rosyjsko-radziecką   rządzą   te   same   prawa, 

nierzadko ci sami ludzie. Nie wierzycie? A wiecie, sztab jakiego okręgu wojskowego mieści 

się nadal w Sankt - Petersburgu? Odpowiedź: Leningradzkiego!

To wojsko zawsze było i pozostało nieprzewidywalne. Żadna armia nie doznała takich 

klęsk, jak Armia Czerwona podczas kampanii fińskiej, czy broniąc Kijowa w roku 1941. Ale 

też żadna armia nie mogła się równać z Czerwoną broniącą Moskwy i Stalingradu.

Dlatego   wszystkie   skrajne   opinie   o   tym   wojsku   są   uzasadnione.   Pod   względem 

zdolności bojowych zawiodło - dzięki Bogu! - oceny zachodnich sowietologów. Haniebne 

operacje w Afganistanie i w Czeczenii miały być Blitzkriegiem. Zakończyły się totalnym 

fiaskiem. Lecz nie wyciągajmy zbyt pochopnych wniosków. Ta armia potrafi się mobilizować 

w   najmniej   oczekiwanych   momentach.   A   jej   wpływy   na   scenie   międzynarodowej   i 

wewnętrznej pozostają niemałe.

„Żołnierzy wolności” pisałem pod koniec lat siedemdziesiątych. Zachodni wydawcy i 

oficyny emigracyjne nie rwały się do publikacji. Moje opisy kłóciły się z utrwalo-

nym   obrazem   radzieckiej   perfekcyjnej   machiny   wojennej.   Nikt   nie   wierzył   w 

wyrzutnie   rakietowe   powiązane   parcianym   sznurkiem.   Dlatego   angielskiego   wydawcy 

szukałem dwa lata. Rosyjskiego - siedem.

Właśnie w tym czasie w Polsce powstała Solidarność, a potem komuniści wprowadzili 

stan wojenny.

Pewnego dnia siedziałem w domu przed telewizorem. Oglądałem reportaż o polskim 

ruchu oporu. Ekipa BBC dotarła do podziemnej drukarni. Na ekranie powoli przepływały 

sterty zakazanych książek. Raptem aż podskoczyłem! Na okładce widniało: Wiktor Suworow.

To   był   najszczęśliwszy   dzień   w   moim   życiu.   Zrozumiałem,   że   moje   pisanie   jest 

komuś naprawdę potrzebne. Że ktoś gotów jest zaryzykować własną wolność, by drukować, 

kolportować, czytać moje szkice.

Jednego   nie   rozumiałem:   jak   powstał   przekład?   Rosyjskie   wydanie   jeszcze   nie 

istniało.   A   więc   tłumaczyli   z   angielskiego?   Znałem   fatalne,   a   na   dodatek   niepełne, 

tłumaczenie tego wydania, dlatego byłem pełen niedobrych przeczuć. Jak się potem okazało, 

background image

nie bez powodu. Podwójne tłumaczenie dało efekt podobny do zabawy w głuchy telefon. 

Poważne   rzeczy   traktowano   z   przymrużeniem   oka,   żarty   nabierały   cech   poważnej 

moralistyki.   Kumulacja   błędów   sprawiła,   że   polskie   wydanie   daleko   odbiegało   od 

pierwotnego tekstu.

Dlatego teraz z radością oddaję Wam do rąk nowy przekład „Żołnierzy wolności”. 

Myślę,   że   w   dzisiejszej   Polsce   taki   reportaż   z   nieodległej   krainy   realnego   socjalizmu 

dodatkowo ukazuje dystans, jaki przebyliście w ciągu ostatnich lat.

A w Rosji? Tam - im bardziej  rzeczy się zmieniają, tym  bardziej  pozostają takie 

same...

gdzieś w Anglii, lipiec 1996

Niestrudzonemu Bojownikowi o Pokój,

Przewodniczącemu Komitetu Obrony,

Czterokrotnemu Bohaterowi Związku Radzieckiego,

Bohaterowi Pracy Socjalistycznej,

Laureatowi Międzynarodowej Nagrody Leninowskiej

za Umacnianie Pokoju Między Narodami,

Kawalerowi Orderu Zwycięstwa,

Genialnemu literatowi,

Marszałkowi Związku Radzieckiego,

Leonidowi Ijiczowi Breżniewowi

swoją skromną pracę poświęcam

background image

Prolog

JAK ZOSTAŁEM ŻOŁNIERZEM WOLNOŚCI

Partia naszym sternikiem... (z pieśni masowej)

Komitet Centralny KPZR postanowił radykalnie zwiększyć wydajność rolnictwa. Cały 

kraj jął się głowić, jak by tu najlepiej osiągnąć ów świetlany cel. Pierwszy sekretarz naszego 

obwodowego komitetu partii też nad tym myślał, tak samo drudzy sekretarze, ich zastępcy, 

doradcy, konsultanci.

Prawdę mówiąc, zadanie było śmiesznie łatwe. Klimat mamy całkiem jak we Francji - 

pod dostatkiem słońca, ciepła i wody. Czarnoziem sięga metra i jest tak żyzny, że można nim 

chleb smarować. Traktorów po kołchozach zatrzęsienie, podobnie jak agronomów. Ale co z 

tego,   skoro   nie   mamy   żadnych   korzyści   z   rekordowych   plonów?   To   zresztą   zupełnie 

zrozumiałe. Gdybyśmy za naszą robotę dostawali choć dziesięć procent zysku, wszyscy raz-

dwa   zrobiliby   kasę.   Ciężko   pracujący   chłop   stałby   się   wkrótce   bogaczem,   zaś   obiboki 

poszłyby z torbami. A to przecież ewidentna niesprawiedliwość,

sprzeczna z ideałami socjalizmu. Poza tym gdyby rzeczywiście po dziesięć procent 

wpadało   nam   do   kieszeni,   to   cały   kraj   zarzucilibyśmy   chlebem.   To   zaś   oznacza 

niedopuszczalną nadprodukcję. Przecież zawsze lepiej nie dojeść, niż zjeść za dużo. Dlatego 

partia postanowiła radykalnie zwiększyć wydajność rolnictwa, ale tak, by przypadkiem chłop 

nie ujrzał w tym dla siebie jakiegoś interesu.

Długo namyślał się nasz sekretarz partyjny, wreszcie wymyślił: „Nawóz!”.

Cóż, niegłupi pomysł. Postanowiono spróbować szczęścia w miejscowym kombinacie 

chemicznym.   Kombinat   całą   produkcję   zdaje   państwu,   ale   gdyby   udało   się   odblokować 

rezerwy, zaoszczędzić nieco surowców i energii, gdyby odpowiednio zorganizować pracę, 

wprowadzić trzy zmiany, to wówczas...

W kombinacie  zwołano w  trybie  nadzwyczajnym  wielki  wiec.  Wszystko  było  jak 

trzeba,   z   orkiestrą   dętą,   przemówieniami,   transparentami.   Robotnicy   skandowali   hasła, 

klaskali, śpiewali pieśni patriotyczne. Po wiecu ogłoszono w kombinacie współzawodnictwo 

w oszczędzaniu surowców i energii.

Współzawodnictwo trwało przez całą zimę, a na wiosnę, w rocznicę urodzin Lenina, 

wszyscy stawili się w kombinacie na sobotę czynu partyjnego - leninowski subotnik. W ciągu 

tego jednego subotnika z zaoszczędzonych surowców wyprodukowano tysiące ton płynnego 

nawozu azotowego, który, zgodnie z podjętą na wiecu rezolucją, postanowiono przekazać 

nieodpłatnie kołchozom naszego obwodu. Niech rozkwita nasza Ojczyzna!

Znowu orkiestra odegrała hymn, znów wygłoszono okolicznościowe przemówienia. 

background image

Było   to   prawdziwe   święto   pracy.   Do   kombinatu   zjechali   korespondenci   prasy   lokalnej   i 

centralnych organów. Wieczorem o tym zdarzeniu informowały wszechzwiązkowe radio i 

telewizja.   Komitet   Centralny   oficjalnie   zaaprobował   inicjatywę   pracowników   przemysłu 

chemicznego i zaapelował do

wszystkich kombinatów o podjęcie współzawodnictwa. Oszczędzajmy surowce, które 

posłużą do produkcji dodatkowych partii nawozu. Więcej nawozu dla kołcho-zów! Niech 

rozkwita nasz kraj jak wiosenny ogród!

Skończył się festyn świata pracy, zaczęła się codzienna mitręga.

Nazajutrz dyrektor kombinatu chemicznego zatelefonował do obwodowego komitetu 

partii,   aby   poinformować,   że   jeżeli   kołchozy   nie   odbiorą   w   ciągu   najbliższej   doby 

ofiarowanego im darmowego nawozu, to kombinat chemiczny stanie. Wszystkie zbiorniki są 

po brzegi pełne nadwyżek i nie ma gdzie składować bieżącej produkcji. Przekazać państwu 

tych nadwyżek też nie ma jak: nikt nie przewidział dodatkowych cystern. A tymczasem do 

kombinatu docierają wciąż nowe transporty surowca. Co począć?

Nastąpiła   seria   naglących   telefonów   z   komitetu   obwodowego   do   wszystkich 

komitetów rejonowych, i dalej - do zarządów poszczególnych kołchozów: do jutra odebrać 

podarunek.

Wieść   o   tym,   że   nasz   kołchoz   obdarowano   150   tonami   nawozu   nie   ucieszyła 

przewodniczącego.   Kołchoz   miał   na   stanie   siedemnaście   ciężarówek,   w   tym   tylko   trzy 

cysterny. Jednej używano na mleko, drugiej na wodę, trzeciej na benzynę. Tej jednej można 

było  ewentualnie   użyć.  Ciężarówka  była   stara  i   zdezelowana:   GAZ-51,  drzwi  ze   sklejki. 

Ruina. Do miasta siedemdziesiąt trzy kilometry. Uwzględniając stan dróg, oznaczało to pięć 

godzin jazdy w jedną stronę i pięć z powrotem. Kierowcą tej ciężarówki byłem ja.

- Słuchaj no - zaczął przewodniczący. - Jeżeli nie będziesz spać przez dwadzieścia 

cztery   godziny,   jeżeli   nie   rozładuje   ci   się   akumulator   a   chłodnica   nie   wybuchnie   Od 

przegrzania, jeżeli nie zatrzesz skrzyni biegów i wóz nie ugrzęźnie w błotach, to powinieneś 

wyrobić w ciągu doby dwa kursy ł zwieźć trzy tony tego cholernego azot-niaka. Ale trzeba 

zrobić nie dwa kursy, tylko sto!

- Tak jest, towarzyszu przewodniczący - odparłem.

- To nie wszystko - powiedział. - Kończy nam się benzyna. Dam ci na trzy kursy, ale z 

resztą, z dziewięćdziesięcioma siedmioma znaczy, musisz sobie jakoś sam poradzić. Nawet i 

własną dupą pchać, jak będzie trzeba!

- Jasne - powiedziałem.

- Liczę na ciebie. Jak nie wyrobisz stu kursów, wywalą mnie ze stanowiska.

background image

Wiedziałem o tym. Wiedziałem też, że chociaż przewodniczący nie każdemu przypadł 

do gustu, to jego następca będzie z pewnością o całe piekło gorszy.

- Wszystko jasne?

-   Nie   wszystko.   Przypuśćmy,   że   zrobię   te   sto   kursów,   bez   benzyny.   Gdzie   mam 

zrzucać ten cholerny nawóz?

Przewodniczący rozejrzał się po przestronnym dziedzińcu gospodarstwa i poskrobał 

się po ciemieniu. No właśnie: gdzie? Że też Lenin musiał się urodzić akurat w kwietniu! To 

dlatego wszystkie leninowskie subotniki i te cholerne nadprodukcje wypadają akurat w tym 

miesiącu. Nie wiedzieliśmy dokładnie, kiedy nawóz może iść w ziemię, ale na pewno nie w 

kwietniu. Gdzie zatem trzymać do lata 150 ton płynnej, trującej, cuchnącej substancji?

- Słuchaj - powiada przewodniczący. - Niech już ciebie o to głowa nie boli. Wal do 

miasta i przyjrzyj się, co inni robią. Nie tylko nam partia dała taką łamigłówkę. Wszystkie 

kołchozy w obwodzie męczą się z tym problemem. Na pewno ktoś coś wymyśli. Geniuszy u 

nas pod dostatkiem. Rób to, co pozostali. Powodzenia! I pamiętaj: jak dasz dupy, to mi łeb 

ukręcą, a ja tobie. Możesz mi wierzyć!

Wierzyłem.

Przed   kombinatem   chemicznym   wije   się   sznur   samochodów.   Ciężarówki   różnej 

marki, rozmiarów i kolorów. Cecha charakterystyczna: wszystkie są tak samo rozklekotane. 

Na kilometr rozpoznam kołchozową cięża-

rówkę. Wyróżniają się, jak kalecy żebracy w tłumie. A tu całe zbiegowisko kalek. Są 

Ziły,   stalinowskie   Zisy;   jedne   mają   wybite   na   masce   silnika   „Fabryka   Samochodów   im. 

Mołotowa”, inne tylko „Fabryka Samochodów w Gorkim”. Wszystkie równo zabłocone.

Robota   idzie   żwawo.   Tony   nawozu   sprawnie   nalewają   do   beczkowozów.   Ogonek 

szybko posuwa się naprzód. Ale dzieją się jakieś cuda: cysterny które dopiero co napełniono 

po chwili wracają i ustawiają się na końcu kolejki. Skąd takie nadzwyczajne tempo? Cóż to za 

kosmiczne   prędkości?   Przecież   każda   potrzebuje   wielu   godzin,   żeby   dostarczyć   cenny 

ładunek i zawrócić po nową partię. Dołączały jednak z powrotem w ciągu paru minut.

Przyszła   i   moja   kolej.   W   dwie   minuty   napełniono   zbiorniki   cuchnącą   cieczą,   a 

kontroler   załadunku   odhaczył   na   liście,   że   mój   kołchoz   otrzymał   pierwsze   półtorej   tony 

nawozu. Wyprowadziłem wóz za bramę kombinatu - i ruszam za ciężarówką, która odebrała 

ładunek przede mną. Robię to samo, co ona. A ona to, co pozostałe. Od bramy kombinatu 

skręca w lewo i stromym zboczem zjeżdża nad brzeg Dniepru. Tam zanurza wąż do rzeki - i 

w jednej chwili spuszcza bezcenny nawóz. Na lustrzanej powierzchni wielkiej rzeki, kolebki 

rosyjskiej cywilizacji, rozlewa się z wolna wielka, trująca, żółta plama.

background image

Opróżniwszy zbiorniki, skierowałem się z powrotem do kombinatu, gdzie odhaczono 

kolejne półtorej tony nawozu na rzecz naszego kołchozu. I jeszcze raz. Praca postępowała 

szybko i hałaśliwie. Dziesiątki kursów, setki ciężarówek, tysiące ton! Jak żyję nie widziałem 

takiej obfitości ryb. Nigdy bym nie dał wiary, że tyle  jest ryb w naszym Dnieprze. Całą 

powierzchnię   rzeki,   od   brzegu   do   brzegu,   pokrywały   śnięte   pudowe   sumy,   Wspaniałe 

szczupaki,  tłuste  leszcze.  Wszystkie  pływały na  powierzchni  białymi  brzuchami  do góry. 

Gdyby nie chemia, nigdy nie dowiedzielibyśmy się, jak bogate ma-my rzeki!

Ciężarówki podjeżdżały nie kończącym się sznurem. Każdy kierowca wiedział, że 

jeżeli nie opróżnimy gigantycznych rezerwuarów wielkiego kombinatu, wówczas zatrzyma 

się produkcja. To zaś byłoby zbrodnią.

Milicja   zjawiła   się   niespodziewanie,   w   samo   południe.   Całą   okolicę   otoczono 

kordonem. Wszystkich kierowców spędzono w jedno miejsce. Po chwili zajechała czarna 

Wołga. W Wołdze jakiś ważniak z wielką teczką. Z najwyższym niesmakiem zlustrował teren 

naszej pracy. Przyłożył małą białą chusteczkę do swojego drobnego noska: smród nawozu był 

nie do zniesienia. Razem z ważniakiem przybył jeszcze jeden osobnik, niższej rangi. Też z 

teczką, też Wołgą, ale Wołga nie czarna, tylko szara i mocno sfatygowana. Jeden naczelnik 

tłumaczył coś drugiemu, gestykulując. Potem rozjechali się, każdy w swoją stronę, a za nimi i 

milicja.

Stoimy, nie wiemy co robić: kontynuować dotychczasowy proceder, czy nie. Wtedy 

zjawił się przedstawiciel kombinatu. Gestykuluje, klnie siarczyście, każe robić dalej. Bardzo 

dobre   znaleźliście   rozwiązanie,   towarzysze   kierowcy!   Jeśli   stanie   kombinat,   to   ulegnie 

zniszczeniu cała francuska technologia, kupiona za niebotyczne pieniądze. Wtedy przyjdzie 

wywalić   obwodowego   sekretarza   partii,   a   po   nim   naczelników   niższej   rangi.   Dlatego   po 

krótkiej naradzie naczelnicy postanowili nie zawracać głowy wysokiemu kierownictwu i nie 

wtykać nosa w sprawy gospodarki rolnej. Niech wszystko biegnie swoim torem...

Bo   i   jakież   inne   rozwiązanie   można   tu   było   znaleźć?   Ofiarować   nadwyżki 

produkcyjne   państwu?   A  gdzie  państwo  znajdzie   zbiorniki  na  przechowanie   takich   ilości 

cieczy? Kołchozy nie mają gdzie ich trzymać, ani czym przewozić.

Uznać   nadwyżki   za   część   zwykłej   produkcji?   To   co   w   takim   razie   zrobić   z 

transportami surowca, który nieprzerwanym strumieniem spływa do kombinatu? Poza tym 

kontrolerzy zaraz by zwęszyli, że coś tu jest nie

W   porządku,   zaczęliby   dociekać,   skąd   się   wzięły   takie   nadwyżki.   Wszczęto   by 

dochodzenie, i tak dalej. Najlepiej już było zostawić tak, jak jest.

Pod wieczór zakończyliśmy pracę. Powiadomiono Moskwę, że wszystko odbyło się 

background image

planowo i że tegoroczne zbiory będą rekordowe, dzięki sekretarzowi komitetu obwodowego. 

Moskwa   bezzwłocznie   odpowiedziała   depeszą   gratulacyjną   adresowaną   do   sekretarza 

komitetu obwodowego i wszystkich robotników obwodu. I po krzyku.

Późną nocą każdy pobrał ostatni ładunek, ale tym razem nikt nie wywoził go do rzeki. 

Dostarczyłem   do   kołchozu   półtorej   tony   nawozu   i   zameldowałem   przewodniczącemu   o 

wykonaniu zadania przed czasem. Podziękował mi, nie wypytując o szczegóły. Wszystko 

było dla niego jasne od samego początku. Już dawno przywykł do tego, że ilekroć partia 

komunistyczna   wydaje   instrukcje,   kończą   się   one   w   sposób,   o   którym   wszyscy   wolą 

zapomnieć.

- Co mam zrobić z tym azotniakiem? Półtorej tony! - zapytałem.

- A weź to sobie! Mógłbym produkować rekordowe plony i bez nawozów. Tylko po 

cholerę?

Na tym stanęło. Gdybym  spuścił zawartość cysterny do naszej rzeczki, byłoby po 

kłopocie.   Ale  nie   potrafiłem   tego  zrobić:  wszak  to   własne,   zapracowane.   Jakże  miałbym 

zmarnować?   Wywiozłem   więc   nawóz   na   własną   działkę   i   do   rana   rozlałem   wiadrem   po 

grządkach. Okazało się, że popełniłem niewybaczalny błąd. Porcja nawozu była ciut za duża 

na   mój   spłachetek   ziemi,   a   i   pora   roku   nie   sprzyjała   nawożeniu.   Ziemia   odrzuciła   mój 

podarunek, W maju, kiedy we wszystkich sąsiedzkich ogródkach wyrastały silne pędy, u mnie 

kłuła w oczy jałowa ziemia. Przeraziłem się. Jak przeżyjemy zimę?  Pieniądze z pracy w 

kołchozie   starczą   na   dwa   miesiące   biedowania.   Uciec   z   kołchozu   też   nie   mogłem.   W 

socjalizmie chłop nie dostawał do rąk dowodu oso-bistego, uprawniającego do poruszania się 

w obrębie

kraju. Nie myślcie sobie, że to tylko taki radziecki komunistyczny kaprys. To życiowa 

konieczność.   Skoro   chcieliśmy   ustanowić   powszechną   równość   obywateli,   należało 

szczególnie pomyśleć o mieszkańcach wsi. Gdyby dać wszystkim te same prawa, zaczęłaby 

się masowa ucieczka ze wsi do miast. Każdy chciałby mieć wyznaczone godziny pracy, nie 

pracować w dni ustawowo wolne od pracy, latem wziąć urlop. A gdyby wszyscy mieszkańcy 

wsi   przenieśli   się   do   miast,   państwo   powszechnej   równości   padłoby   z   głodu.   Aby   temu 

zapobiec,   należałoby   przywrócić   system   wolnorynkowy,   czyli   kapitalizm,   bądź   też 

przywiązać chłopów do wsi przy użyciu drutu kolczastego, psów, pogróżek i socjalistycznej 

ustawy antykułackiej.

Jako zagorzały orędownik równości całej ludzkości, byłem gotów przeżyć całe życie 

bez dowodu osobistego. Cóż z tego, że nie mógłbym porzucić wsi, ani ożenić się z miastową, 

ani   nocować   w   hotelu   czy   latać   samolotami?   Ale   za   to   wszyscy   będą   równi.   Koniec   z 

background image

wyzyskiem człowieka przez człowieka!

Niestety! Cholerny nawóz sprawił, że musiałem rozejrzeć się za nową drogą życia. Do 

wojska szykowałem się dopiero w następnym  roku. Jak dotrwać do tego czasu? Mogłem 

wylądować w pudle na darmowym  garnuszku, albo zostać oficerem w wojsku, gdzie też 

karmią za darmo. Zważywszy, jak nietrudno znaleźć się za kratkami, postanowiłem, że z tej 

szansy skorzystam tylko w ostateczności.

Aby zostać oficerem, musiałem wpierw stać się obywatelem własnego kraju, innymi 

słowy zdobyć dowód tożsamości. Mówią, że zdobycie paszportu w ZSRR było sprawą tak 

trudną,   że   na   jej   osiągnięcie   człowiek   poświęcał   czasem   całe   życie.   Lecz   dla   osoby  nie 

uprawnionej do posiadania paszportu, zdobycie dowodu osobistego było przedsięwzięciem 

jeszcze trudniejszym.

Jeżeli   masz   dowód   i   ubiegasz   się   o   paszport,   prawo   jest,   teoretycznie,   po   twojej 

stronie. Wolno ci protestować, założyć strajk głodowy, albo pisać listy do Breżnie-

wa. Jeżeli się uprzesz, może ci się nawet uda. Jak jednak walczyć o dowód osobisty? 

Dopóki byłeś zwyczajnym radzieckim chłopem, prawo było przeciwko tobie. Nie uważano 

cię za obywatela tego kraju, tylko za chłopa tego kraju. Jeżeli nie przysługuje ci żadna forma 

obrony,   jeżeli   się   urodziłeś   tylko   i   wyłącznie   do   roboty,   jako   integralna   część   środków 

produkcji rolnej - to co wtedy? W świetle prawa byłem - jak każdy radziecki chłop - banitą.

A   jednak   udało   się!   To   długa   historia,   której   nie   wspominam   z   przyjemnością. 

Musiałem   zaszantażować   przewodniczącego   kołchozu,   wywieść   w   pole   prezesa   rady 

wiejskiej, uwieść jego sekretarkę. Nie było innej drogi.

Dostałem   dowód   osobisty,   chociaż   nie   całkiem   legalny.   Musiałem   jak   najprędzej 

wymienić go na jakiś inny oficjalny dowód tożsamości. W przeciwnym razie w każ-

dej chwili można mi było zarzucić bezprawne podszywanie się pod obywatela kraju, 

w którym moi przodkowie żyli od stuleci.

Właśnie dlatego wstąpiłem do Charkowskiej Szkoły Dowódców Wojsk Pancernych 

Gwardii. Tam zabrano mój dowód, a w zamian otrzymałem czerwoną legitymację z wielką 

gwiazdą, sierpem i młotem. Teraz już żadna siła na świecie nie mogła mnie zawrócić do 

kołchozu. Z Armii Radzieckiej nie ma odwrotu.

Tak zaczęło się moje wojskowe życie. Przemierzyłem wzdłuż i wszerz największe 

radzieckie poligony, uczestniczyłem w wielkich manewrach, w 1967 roku zostałem oficerem. 

Służyłem   w   287.   Nowogrodzko-Wołyńskiej   Dywizji   Szkolnej   Piechoty   Zmotoryzowanej 

Kijowskiego   Okręgu   Wojskowego.   Podczas   wydarzeń   w   Czechosłowacji   dowodziłem 

kompanią 24. Żelaznej Samarsko-Ulja-nowskiej Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej. Później 

background image

służyłem   w   sztabie   13.   Armii   i   w   sztabie   Leningradzkiego   Okręgu   Wojskowego.   Po 

ukończeniu   Wojskowej   Akademii   Dyplomatycznej   w   Moskwie   trafiłem   do   Głównego 

Zarządu Wywiadowczego Sztabu Generalnego. Przez kil-

ka lat służyłem jako oficer operacyjny GRU w Europie Zachodniej...

Historia, którą opowiadam, obejmuje ostatni rok w szkole oficerskiej i pierwsze dwa 

lata   po   jej   ukończeniu.   W   1966   roku   jako   kadet   Szkoły   Dowódców   Wojsk   Pancernych 

trafiłem   na   krótko   do   Kijowskiej   Technicznej   Szkoły   Wojsk   Pancernych.   Któregoś   dnia 

pełniłem   służbę   w   biurze   przepustek.   Po   nocnym   dyżurze   smacznie   spałem   na   zapleczu 

wartowni. I właśnie wtedy wszystko się zaczęło.

Część pierwsza

NA ODWACHU

Wartownia Kijowskiej Technicznej Szkoły Wojsk Pancernych, 26 marca 1966 roku

- Hej tam, żołnierzu!

- Czego?

- Gówna psiego. Wstawaj, ale już!

Osłaniając się ramieniem przed oślepiającym słońcem, próbowałem opóźnić moment 

przebudzenia.

- Miałem nocną wartę, wedle regulaminu należą mi się trzy godziny snu...

- Chuj z regulaminem! Wstawaj, mówię. Jesteśmy aresztowani.

Wiadomość nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Jedyne co wiedziałem, to że tracę 

oto bezpowrotnie dobre półtorej godziny należności za bezsenną noc. Siadłem na twardej 

ławce i pięścią tarłem sobie czoło i oczy. Łeb mi pękał z niewyspania.

Ziewnąłem,  przeciągnąłem  się aż  zatrzeszczały stawy,  głęboko  westchnąłem,  żeby 

odegnać resztki snu, pokręciłem głową, starając się rozruszać zesztywniały kark.

- Ile nam dali?

- Tobie piątala.

-   Miałeś   szczęście,   Wiktor.   Saszka   i   ja   jesteśmy   załatwieni   na   dziesięć   dni,   a 

Andriusza, sierżant, dostał całe piętnaście!

- Chujowe jest życie sierżanta w szkole. Zarobisz pięć rubli więcej, a zabierają tyle co 

dwadzieścia pięć.

- Gdzie mój automat? - zdenerwowałem się.

- Wszystko w sztabie kompanii: automaty, pasy z amunicją i bagnety. Sierżant zaraz 

przyniesie kwity na rzeczy i żywność, potem łaźnia, strzyżenie - i na odwach!

W   głównym   pomieszczeniu   wartowni   kadeci   zwolnieni   z   zajęć   przyjmowali 

background image

dokumenty i przeliczali teczki z instrukcjami. Ich sierżant wysłuchiwał utyskiwań naszego, 

przytakiwał ze współczuciem.

- Oka z niego nie spuszczałem, zameldowałem się na całe gardło, chłopcy w try miga 

otworzyli bramę, pożerali go wzrokiem jak te lwy. I co? Ni z gruszki ni z pietruszki dowala 

mi piętnaście dni, a chłopakom po dziesięć. No dobra, Kola, trzym się!

Dołączyła do nas reszta chłopców z warty i pod eskortą udaliśmy się na strzyżenie i do 

zimnej kąpieli.

W „izbie przyjęć” kijowskiego aresztu garnizonowego panowała oślepiająca czystość.

-   Towarzyszu   poruczniku,   kadet   Suworow   melduje   się   w   areszcie   garnizonowym 

celem odbycia kary.

- Ile?

- Pięć dni aresztu.

- Za co?

Cholera! - przemknęło mi przez głowę. Właśnie: za co? Za co mnie aresztowali?

Porucznik   obdarzony   niezwykle   szeroką   twarzą   i   zaskakująco   drobnymi   stopami, 

niecierpliwie wpił się we mnie swoimi małymi, przenikliwymi oczkami.

- Za co? - ponowił pytanie.

- Nie wiem.

- Kto cię aresztował?

- Nie wiem.

- Tu się szybko dowiesz - obiecał życzliwie porucznik. - Następny! - Wszedł mój 

sierżant.

- Towarzyszu poruczniku, sierżant Makiejew...

- Ile? - przerwała mu wstrętna gęba.

- Piętnaście dni.

- Kto zadecydował?

- Zastępca dowódcy Kijowskiego Okręgu Wojskowego generał pułkownik Czyż.

- Za co?

- Mieliśmy służbę w biurze przepustek na wartowni.

- Aha - uśmiechnął się ze zrozumieniem porucznik.

Znał   oczywiście,   jak   wszystkie   trzy   armie   okręgu,   ulubiony   zwyczaj   generała 

pułkownika Czyża. Zawsze aresztował wartowników z biura przepustek. Ustalono, że czyni 

to   przy  okazji   każdej   wizyty   w   szkole,   pułku,   batalionie,   dywizji,   na   każdym   poligonie, 

strzelnicy   i   w   każdym   magazynie   -   wszędzie.   Ilekroć   mijał   punkt   kontrolny,   zawsze 

background image

aresztował wartę, wyznaczając standardowo piętnaście dni dla dowódcy, po dziesięć dni dla 

pełniących służbę, i po pięć dla odpoczywających w oczekiwaniu na zmianę. Tak było od lat. 

Wszystkie trzy armie i wiele samodzielnych oddziałów, pododdziałów, instytucji wojskowych 

i innych organizacji - wszyscy podejrzewali, że zastępca dowódcy okręgu domaga się w ten 

sposób wprowadzenia dla siebie jakiejś specjalnej ceremonii powitalnej, lecz o co dokładnie 

chodziło - nikt nie potrafił odgadnąć, chociaż minęły lata, odkąd zastępca dowódcy objął swe 

wysokie stanowisko.

W progu „izby przyjęć” pokazali się dwaj kaprale o złowrogim wyglądzie dzikich 

sadystów, i rozpoczęła się procedura przyjmowania.

- Dziesięć sekund... ROZBIERAĆ SIĘ!

Buty,   pasy,   czapki,   bluzy   -   wszystko   zostało   natychmiast   rzucone   na   ziemię. 

Rozebrani do rosołu staliśmy na baczność przed wstrętną gębą.

-   W   tył   zwrot!   Pochylić   się!   Rozchylić!   -   Porucznik   Armii   Radzieckiej   dokonał 

przeglądu naszych zadków.

W   anclu   obowiązywał   zakaz   palenia,   więc   nałogowi   palacze   próbują   czasem 

przemycić kawałek peta, zawijając go w tym celu w papier i wpychając w tyłek. Jest to numer 

świetnie znany i bezlitośnie tępiony.

Tymczasem kaprale przeprowadzili szybką, lecz gruntowną kontrolę naszych ubrań i 

butów rozrzuconych na podłodze.

- Piętnaście sekund... UBIERAĆ SIĘ!

Jeżeli   nie   aresztowano   cię   w   mieście,   tylko   w   jednostce   lub   na   terenie   szkoły 

wojskowej, jeżeli masz kartki żywnościowe w garści i kąpiel za sobą, postaraj się wykroić 

pięć minut, żeby zamienić własne buty na większe. Każdy, kto wie, co cię czeka, chętnie się z 

tobą zamieni. Ciut większe buty to zbawienie w areszcie. Jeżeli masz dopasowane obuwie, 

które   ciężko   się   zakłada,   wówczas   tych   paru   sekund   na   „Ubrać   się!”   i   „Rozebrać   się!” 

stanowczo nie wystarcza. Dlatego pięć dni paki może się bez trudu zamienić w dziesięć, a 

nawet piętnaście...

- Dokumenty na stół! Kapral, zebrać wszystkie pasy!

Aresztowanemu nie wolno mieć pasa, żeby przypadkiem się nie powiesił. Historia 

kijowskiego odwachu odnotowuje mimo to wyczyn pewnego przedsiębiorczego i łebskiego 

gościa. Siedząc w karcerze, gdzie jedynym sprzętem jest przytwierdzony do podłogi taboret, 

odpruł stebnowany brzeg własnej koszuli i sporządził sobie krótki i cienki, lecz bardzo mocny 

sznurek. Dokonał tego przy zachowaniu największej ostrożności, pod nieustanną kontrolą 

strażników.   Nasz   bohater   zawiązał   niewielką   pętlę,   której   koniec   przymocował   do   nóżki 

background image

taboretu,   a   następnie   turlał   się  po   podłodze   dobre   dziesięć   minut,   zaciskając   powróz.   W 

końcu, wbrew wszelkim przeciwnościom, udało mu się udusić.

- Pieniądze? Zegarki?

Takich   kosztowności   nigdy   nie   zabiera   się   do   ancla.   Wiadomo,   że   będą 

skonfiskowane, a potem delikwent dostanie jakiś popsuty szmelc. Skarżyć się nie ma komu.

- Odznaczenia? Co wy tu, kurwa, robicie z gwardyj-skimi emblematami? Myślicie, że 

to festyn?

-   Towarzyszu   poruczniku,   jesteśmy   kadetami   Char-kowskiej   Szkoły   Dowódców 

Wojsk Pancernych Gwardii.

- To po cholerę pętacie się po Kijowie?

- Przywieźliśmy sprzęt dla Szkoły Wojsk Pancernych. Odbiór sprzętu przeciągał się, 

więc przydzielono nas do rozmaitych służb: jednych do kuchni, innych do konwojowania, a 

nas - do biura przepustek...

- Kapral Aleksiejew!

- Tak jest!

- Na początek dajcie tych wartowników do opału.

- Rozkaz, towarzyszu poruczniku!

Przez wyasfaltowany, niewiarygodnej czystości dziedziniec przeprowadzono nas na 

drugi, nieduży dziedziniec wewnętrzny, otoczony bardzo wysokim ceglanym murem.

Zdumiewał   bijący   w   oczy   ład.   Spiłowane   bale   drewna   ułożone   były   w   stos   tak 

doskonały, że ich końce tworzyły jakby wypolerowaną ścianę. Każdą kłodę należało przyciąć 

do standardowej długości dwudziestu ośmiu centymetrów, za pomyłkę o centymetr lub dwa 

karano tu z całą surowością. Polana przeznaczone były do pieca kuchennego, więc precyzja 

piłowania nie miała żadnego uzasadnienia, ale jak rozkaz, to rozkaz.

Kłody, które my mieliśmy pociąć z tą samą dokładnością, przywieziono dzień lub dwa 

wcześniej.   Nie   zrzucono   ich   bynajmniej   na   kupę,   lecz   poukładano   z   niezwykłą 

pieczołowitością, a nawet, rzec by można - z artyzmem. Przede wszystkim posortowane były 

wedle grubości: najgrubsze pod spodem, najcieńsze z samej góry. Ktokolwiek układał stos, 

był artystą tak wyrafinowanym, że brał również pod uwagę odcienie poszczególnych bali. Z 

prawej umieścił najciemniejsze, by ku stronie lewej słoje jaśniały stopniowo, wieńcząc skraj 

stosu grupą klocków prawie białych. My mieliśmy za zadanie zniweczyć ten twór artystyczny 

i pociąć drewno na przepisowe kawałki, a następnie spiętrzyć je z powrotem w stos.

Na   tym   samym   dziedzińcu   spoczywał   kikut   całego   drzewa   z   korzeniami   o 

niewyobrażalnych kształtach,

background image

przypominający wszystko, tylko nie drzewo. Była to baśniowa plecionka niesamowitej 

długości zwojów. Pogmatwane  fragmenty przybrały formy tak  skomplikowane,  że trudno 

było   uwierzyć,   iż   natura   zdolna   jest   wytworzyć   takie   zjawisko.   A   jednak,   przy   całej 

złożoności   splotów,   jako   żywo   przypominających   poskręcane   żmije,   ów   ogromny   złom 

drzewa zachował niebywałą  solidność  wszystkich  elementów  i spoczywał  tu zapewne od 

przeszło dziesięciu lat, sądząc po tysiącach starych i nowych nacięć piłą.

Wszyscy, do których nie w pełni dotarło, gdzie się znaleźli i którzy w dalszym ciągu 

demonstrowali upór, otrzymywali zadanie „narżnąć drewna” - czyli, innymi słowy, kazano im 

piłować   ten   właśnie   wytwór   natury.   Zadanie   to   przydzielano   zawsze   pojedynczemu 

człowiekowi. Wyznaczony otrzymywał długą i kompletnie tępą piłę. która nadawała się tylko 

do roboty we dwóch. Po godzinie pojawiał się ktoś z dowództwa odwachu, żeby sprawdzić, 

jak postępuje robota i udać zdziwienie, że nie widać efektów; kara następowała nieuchronnie.

Gdy weszliśmy na dziedziniec, jakiś żołnierzyk bez skutku usiłował wydziabać w pniu 

choćby jedno nacięcie. Po dwudziestu minutach zabrano go z placu pod zarzutem uchylania 

się od pracy. Teraz, zależnie od aktualnego humoru przełożonych, zachowanie nieszczęsnego 

drwala uznawano za „uchylanie się i niesubordynację” (gdyby usiłował dowieść, że zadanie 

było  niewykonalne),  lub   „sabotaż   gospodarczy  i  odmowę   wykonania  rozkazu”.  Po  takim 

werdykcie, szef odwachu lub jego zastępca mogli z biedakiem postąpić, jak im się żywnie 

podobało. Ten pień miał przed sobą długą przyszłość. Jestem pewien, że wciąż leży w tym 

samym miejscu i jakiś nieszczęśnik na próżno stara się go nadpi-łować.

Ledwie   zabraliśmy   się   do   piłowania   klocków   o   przepisowej   długości   dwudziestu 

ośmiu centymetrów, wiedzę naszą wzbogacił kolejny interesujący fakt. Z początku za-

mierzaliśmy spiłować wszystko i potem dopiero ułożyć według grubości i koloru, a na 

koniec pozamiatać trociny.

- O nie, wykluczone! U nas się tak nie robi! Na każdym kroku musi być porządek!

Więc   po   przepiłowaniu   zaledwie   jednej   kłody   zbieraliśmy   trociny   w   garść,   do 

ostatniej drobinki. Miotły nie było, więc po przepiłowaniu drugiej kłody zrobiliśmy to samo, i 

tak dalej.

Gdy   tak   sobie   pracowaliśmy,   straż   wprowadzała   na   plac   jednego   po   drugim   do 

piłowania owego nieszczęsnego pnia.

- Narżnij trochę drzewa, brachu...

Około   siódmej   dziedziniec   począł   wypełniać   narastający   harmider.   Nadjeżdżały 

ciężarówki   zwożące   z   powrotem   tych,   którzy   spędzili   cały   mroźny   dzień   na   rozlicznych 

zadaniach w terenie. Jedni wymieniali gąsienice w zakładach remontowych czołgów. Inni 

background image

rozładowywali   transporty   pocisków   artyleryjskich.   Wszyscy   byli   przemarznięci,   mokrzy, 

głodni   i   śmiertelnie   zmęczeni.   Mimo   to   kazano   im   sformować   szyk,   gdyż   po   pracy 

obowiązywała trzygodzinna musztra. Nam także kazano ustawić się w szyku. To był właśnie 

moment, od którego oficjalnie zaczynało się liczyć czas odsiadki każdemu z are-sztantów - 

cały dzień pracy aż po tę chwilę był po prostu rozgrzewką.

Karna kompania w Kijowie rozróżnia tylko dwa rodzaje ćwiczeń: musztra i ćwiczenia 

taktyczne. Nie wspominam tu o szkoleniu politycznym, które odbywa się dwa razy na tydzień 

po dwie godziny, z rana, przed pracą. Ale o tym później. Na razie zatrzymajmy się przy 

musztrze i szkoleniu taktycznym.

Musztra   trwa   półtorej   godziny   i   jest   to   druzgocące   doświadczenie.   Około   stu 

aresztantów  gęsiego posuwa się po obwodzie  dziedzińca.  Nie idą, lecz  z  całej  siły rąbią 

krokiem defiladowym, unosząc nogi na niewiarygodną wysokość. Na placu poza aresztantami 

nie ma żadnych strażników. Plac drży od kroku defiladowego.

Od czasu do czasu na ganku pojawia się któryś z krwiożerczych kaprali.

- Hej, ty tam!... Ten z wielkimi uszami! Nie, nie ty - ty! Widziałeś film „Zwyczajny 

faszyzm”?   No   widzisz!   Tak   trzeba   maszerować...   Dlaczego,   gołąbeczku,   nie   umiesz 

maszerować, jak ci żołnierze na tamtym filmie? Musisz osobno poćwiczyć krok.

Wielkouchy wychodzi na środek placu i ćwiczy, unosząc kolana do poziomu klatki 

piersiowej.   Reszta,   maszerując   wokoło   dziedzińca,   zdwaja   wysiłki.   Asfalt   pośrodku 

dziedzińca   jest   lekko   zapadnięty   w   stosunku   do   obwodu   -   niewinne   urozmaicenie 

wprowadzone z osobistej inicjatywy towarzysza Greczki w czasach, gdy był jeszcze dowódcą 

Kijowskiego   Okręgu   Wojskowego.   Jest   to   pomysł   genialny   w   swojej   prostocie.   Podczas 

deszczu i odwilży na środku placu powstaje wielka kałuża. Nawet latem, gdy deszcz nie pada, 

pompuje się tam wodę pod pretekstem spłukiwania placu. A zatem odesłani na środek muszą 

maszerować w kółko po kałuży. Jeżeli znajdzie się tam pięciu na raz, nie tylko sami siebie 

zachlapią po uszy, lecz bryzgami wody spod butów zmoczą też maszerujących po obwodzie. 

W   anclu   nie   ma   się   jak   wysuszyć,   gdyż   ogrzewany   jest   tylko   za   dnia,   kiedy   aresztanci 

pracują,   pod   wieczór   zaś,   kiedy   więźniowie   wracają   na   oddziały,   piece   są   już   zimne,   a 

kaloryferów nie ma w ogóle. Osobiście doświadczyłem „sadzawki Greczki” w marcu, kiedy 

za dnia topniał śnieg, a nocą ścinał mróz.

Musztra odbywa się codziennie, bez względu na pogodę i temperaturę; podobnie jak 

inne   „środki   wychowawcze”.   Półtorej   godziny   musztry,   przy   średniej   prędkości 

sześćdziesięciu kroków na minutę, oznacza w sumie 5.400 kroków, każdy z maksymalnym 

uniesieniem nogi i nieznośnym wygięciem w dół podbicia stopy, bo przecież nikt nie chce 

background image

trafić   na   środek   dziedzińca.   Dlatego   właśnie   musztrę   określa   się   mianem   „szkolenia 

indywidualnego”, po którym następuje „szkolenie grupowe”, czyli taktyka.

Taktyka, w odróżnieniu od musztry, nie bazuje na indywidualnym strachu, lecz na 

socjalistycznym   współzawodnictwie   między   kolektywami.   Dlatego   jest   znacznie   bardziej 

wyczerpująca   od   musztry.   Szkolenie   taktyczne   sprowadza   się   do   jednej   umiejętności: 

czołgania się tak, by głowa i ciało przywierały do ziemi, w naszym przypadku do asfaltu. 

Ręce i nogi muszą się poruszać z największą zwinnością, zaś cały korpus - skręcać i wić 

niczym ciało jaszczurki.

No więc czołgamy się. Każda cela to osobna drużyna piechoty.

- Azymut: brzoza! Drużyna, czołgając się... NAPRZÓD!

Stoper zostaje zatrzymany dopiero gdy ostatni żołnierz drużyny dotrze do celu. Jeżeli 

czas całej grupy okaże się niezadowalający, to guzdrała dostanie w nocy niezły łomot. W 

świecie socjalistycznym kocówa określa świadomość.

- Czas nawet nie najgorszy. - Ubłocona, mokra od potu, zdyszana gromada uśmiecha 

się z ulgą. - Ale nie zaliczymy wam, bo ten przystojniak przez cały czas wypinał dupę i 

próbował iść na czworakach, zamiast się czołgać.

Przystojniak  ma  kocówę, jak w  banku. Zawiódł  cały kolektyw  w  socjalistycznym 

współzawodnictwie.

- Dobra, próbujemy jeszcze raz. Drużyna - dwójkami na punkt wymarszu, bie-e-e-

giem!... Azymut: brzoza! Czołgając się... NAPRZÓD!

- Teraz macie gorszy czas. No cóż, ćwiczymy do skutku.

Pod koniec szkolenia  dowódca karnej  kompanii  lub jego zastępca sumuje wyniki. 

Najgorszemu oddziałowi najpierw podaje się nazwisko żołnierza, przez którego wszyscy będą 

musieli odbyć kolejną próbę, po czym pada komenda:

- Azymut: dąb!

„Dąb” oznacza, że trzeba się przeczołgać przez sam środek placu, pokonując wodną 

przeszkodę, wymyśloną

przez genialnego i błyskotliwego dowódcę. To była głowa, ten towarzysz Greczko!

Żywienie w Armii Radzieckiej było gorsze, niż w jakimkolwiek innym wojsku na 

świecie.   Nawet   na   odwa-chu,   po   spędzeniu   wielu   godzin   o   głodzie   i   chłodzie,   po 

niesłychanych   męczarniach,   żołnierz,   choć   nawykły   do   wszelkiego   gwałtu,   nie   potrafi 

zwalczyć w sobie obrzydzenia do tego, co zwie się „kolacją”. Pierwszego wieczoru absolutnie 

nie jest w stanie tknąć tak zwanego jedzenia. Jeszcze nie umie pogodzić się z faktem, że ma 

jeść nie z własnej miski, niechby i psiej, lecz ze wspólnego kotła, zawierającego jakąś paciaję 

background image

o nikłym zapachu polewki czy kapuśniaku. Lecz zanim jeszcze uczucie dojmującego głodu 

pokona pierwsze obrzydzenie, pada krótka komenda:

- Powstać! Zbiórka przed bramą!

Po epizodzie zwanym kolacją, pora na apel wieczorny.

Pod   sufitem   korytarza,   w   lodowatej   mgiełce,   świecą   niemrawo   żółtawe   lampy. 

Aresztanci   stoją   w   szyku,   żaden   nie   drgnie.   Oto   wieczorny   apel.   Wszyscy   czekają   na 

komendę. Po krótkim odliczaniu pada rozkaz:

- Dziesięć sekund... ROZBIERAĆ SIĘ!

O,   cholera!   Skąd   ta   gwałtowna   erupcja   energii?   To   wprost   nie   do   wiary,   ale 

wystarczyło   dziesięć   sekund,   aby   stu   żołnierzy   rozebrało   się   do   rosołu.   Prawdę 

powiedziawszy, wszyscy od jakiegoś czasu szykowali się potajemnie na tę komendę. Jeszcze 

przy kolacji, każdy żołnierz rozpiął sobie chyłkiem po jednym guziku na każdym mankiecie, 

aby, gdy padnie komenda, mieć już do czynienia tylko z drugim guzikiem. Wszystkie guziki 

przy kołnierzu bluzy wyglądały na do końca zapięte, w rzeczywistości jednak każdy był już 

jednym brzeżkiem wciśnięty w dziurkę, dzięki czemu wystarczyło szarpnąć stójkę, aby pięć 

guzików rozpięło się za jednym zamachem. Doświadczenie to wielka rzecz i każdy żołnierz 

zna więcej takich sztuczek.

- Pierwszy szereg - trzy kroki do przodu - MARSZ! Drugi szereg - W TYŁ ZWROT!

Oba   szeregi   patrzą   teraz   na   przeciwległe   ściany   korytarza.   Wszyscy   goli.   Wiatr 

przegania po betonowej podłodze garstkę śnieżnych płatków.

- Pochylić się! Rozchylić!

I, podczas gdy krwiożerczy kaprale, przypadłszy do ziemi, chciwie gmerają w naszych 

bluzach,   spodniach   i   brudnych   kalesonach,   odgrywając   scenę   jakby   żywcem   wziętą   z 

radzieckiego   urzędu   celnego,   kapitan   Mar-tianow,   szef   aresztu,   lub   też   jego   zastępca, 

porucznik Kiriczek, dokonują świętego rytuału  inspekcji naszych  odbytnic. Jest to wielce 

odpowiedzialne   zajęcie.   Może   ktoś,   pracując   w   terenie,   znalazł,   dajmy   na   to   gwóźdź   i 

przemycił go w dupie, żeby nocą, na drewnianej pryczy, wypuścić z siebie krew? Za dnia 

pilnują go strażnicy, ale nocą, chociaż cele są bez przerwy jaskrawo oświetlone, zawsze się 

może zdarzyć jakiś kłopot. Może ktoś ukrył w tyłku papierosa i będzie chyłkiem popalał w 

środku   nocy?   Operacja   przeglądu   dup   wymaga   szczególnych   uzdolnień   i,   o   czym   się 

przekonaliśmy,   zwyczajny   kapral   nie   jest   w   stanie   jej   przeprowadzić.   Niech   się   kaprale 

grzebią w brudnych gaciach. Należyte kwalifikacje do zaglądania w tyłek posiada jedynie 

oficer Armii Radzieckiej.

- Piętnaście sekund... UBIERAĆ SIĘ!

background image

Aresztanci rozchodzą się po celach. Zaczyna się toaleta.

Odwach to nie więzienie, tu nie ma miejsca na kibel. W ogóle jest ogromna różnica 

między anclem a kryminałem. Władze penitencjarne mają mnóstwo czasu, aby oddziaływać 

na   więźnia   wychowawczo.   Czas,   jakim   dysponuje   dowództwo   karnej   kompanii,   jest 

ograniczony.   W   związku   z   tym   starają   się   one   maksymalnie   urozmaicić   program, 

wykorzystując   do   celów   wychowawczych   wszystkie   potrzeby   fizjologiczne   człowieka. 

Ćwiczenie potrzeb fizjologicznych wyniesiono tu do rangi wychowawczej i przebiega ono 

pod czujnym okiem administracji.

Gdy aresztanci rozmieszczą się już po celach, strażnicy i personel administracyjny, 

czasami z samym szefem włącznie, zajmują stanowiska. Rozpoczyna się ceremoniał. Głośno 

szczękając otwieranymi zamkami, do celi wchodzi kapral i dwaj strażnicy. Więźniowie stają 

na baczność, jak na defiladzie. Kapral celuje brudnym palcem w pierś pierwszego lepszego 

aresztanta:

- Biegiem!!!

Aresztant   puszcza   się   pędem   korytarzami   i   schodami.   Na   każdym   zakręcie   stoi 

kolejny strażnik, który wrzeszczy:

- Szybciej!

- Szybciej!!

- Szybciej!!!

Aresztant nie potrzebuje specjalnego dopingu. Wie doskonale, że w każdej chwili, pod 

pretekstem niedostatecznej szybkości, może zostać odesłany z powrotem, czasami tuż sprzed 

upragnionych drzwi.

- Wygląda na to, gołąbeczku, że ci się aż tak bardzo nie chciało. No, to w tył zwrot. 

Do celi!

A   z   przeciwka   już   zasuwa   po   schodach   kolejny   aresztant,   tylko   podeszwy   mu 

błyskają.   Skończywszy   z   jedną   celą,   kapral   i   strażnicy   zamykają   drzwi   i   kierują   się   do 

następnej. Często się zdarza, że kapral w ogóle „zapomni” wysłać tego czy owego do ustępu, 

a czasami potrafi przeoczyć całą celę. I tak nie ma się komu poskarżyć.

Chciałbym w tym miejscu zapewnić z całą stanowczością, że w żadnej radzieckiej 

kabarynie   nie   doszło   nigdy   do   pogwałcenia   choćby   jednej   literki   prawa.   Weźmy,   dla 

przykładu, czas na załatwienie potrzeb fizjologicznych. Najdemokratyczniejsza konstytucja 

na   świecie   -   Konstytucja   Związku   Radzieckiego   -   gwarantowała   wszystkim   obywatelom 

prawo do pracy. Gdzież, jeżeli nie na odwa-chu, można w pełni zakosztować tego prawa? 

Albo, przypuśćmy,  prawo do nauki. Chcesz czy nie chcesz, trzy godziny dziennie musisz 

background image

poświęcić   na   naukę   musztry   i   szkolenie   taktyczne,   plus   parę   razy   w   tygodniu   szkolenie 

polityczne. Czy wreszcie prawo do wypoczynku. Co-

dziennie dowożą cię do pracy i z pracy - wykorzystaj więc ten czas na wypoczynek, 

albo wypoczywaj nocą na dechach. Za to ani w Konstytucji, ani w żadnym innym zbiorze 

praw, nie wspomniano choćby słowem o sraniu. Nie próbuj żądać więcej, niż ci gwarantuje 

Konstytucja! A może sprzyjasz przeciwnikom radzieckiego systemu praworządności?

- Straż! Do mnie!

I wreszcie po załatwieniu potrzeb przychodzi to, o czym aresztanci marzyli przez cały 

dzień, od chwili przebudzenia:

- Cisza nocna!

Znów szczęka zamek, ponownie w celi pojawia się kapral ze strażnikami. Aresztanci 

stają w szeregu na baczność, dyżurny danej celi melduje wszechmogącemu stan gotowości do 

udania się na spoczynek.

Pada,   artykułowana   ledwie   dostrzegalnym   drgnieniem   ust,   prawie   niesłyszalna 

komenda,   którą   można   w   zasadzie   interpretować   rozmaicie.   Ale   cela   chwyta   w   lot.   Za 

naszymi plecami, w odległości mniej więcej metra, znajduje się krawędź drewnianej nary. Na 

komendę, którą raczej ujrzeliśmy niż usłyszeliśmy, cała dziesiątka, jak stała, rzuca się tyłem 

na zbiorową pryczę, wykonując niesamowitą ewolucję - skok w tył na dechy. Nie ma czasu, 

ani nawet dość miejsca na to, żeby wziąć zamach: stoimy w zwartym szeregu i wykonujemy 

skok w tył, w absolutną niepewność. Cholera wie, w co człowiek walnie głową. Może w 

krawędź nary, może w ceglaną ścianę, a może trafi w żebra, łokieć, czaszkę najbliższego 

sąsiada? W dodatku - i to właśnie jest najmniej przyjemne - nie ma możliwości obrócić się 

twarzą do nagich desek i tym samym złagodzić upadek.

Rozlega się łomot zderzających się głów, czyjś stłumiony jęk, ale każdy zamiera w 

pozie, w jakiej opadł na narę. Straszliwy ból w plecach i w kolanie. No, ale przynajmniej 

czaszka cała - tyle dobrego. Martwą ciszę Przerywają nagle odgłosy z innej celi - znak, że 

sąsiedzi pobierają jakieś nauki. Kapralowi, widzicie, nie przy-

padło do gustu ich pierwsze rozejście się na spoczynek. Czy nas też to dzisiaj czeka, 

czy nie?

- Wstać!

Komendę wydano niezwykle cichym głosem, ale cała nasza dziesiątka natychmiast 

zrywa się z pozycji horyzontalnej do pionu. Szybciej niż da się wymówić komendę, stajemy 

na baczność, gotowi spełnić każdy rozkaz partii lub rządu. Wygląda na to, że to wszystko 

przez tego grubasa w lotniczym mundurze. To przez niego ciągną nas z powrotem na nogi. To 

background image

pisarz   sztabowy,   jak   wszyscy   oni   -   obraza   ludzkości,   ale   już   my   mu   pokażemy,   kiedy 

nadejdzie noc. Szybko się nauczy wypełniać rozkazy!

- Cisza nocna!

Znów zderzają się ciała i słychać stłumione jęki. I znów cała cela zamiera w chwili, 

gdy dziesięć ciał dotknęło nary. Taki wstyd! Grubas źle wymierzył. Wykonał fantastyczny 

skok, tylko że jest za tłusty na żołnierza, zwalił się ukosem na krawędź pryczy i zastygł w 

bezruchu, ręce po bokach, korpus na deskach, ale nogi poza krawędzią. Jego oblicze to istna 

maska grozy i cierpienia.

- Ty tłusta świnio. Zapłacisz za to w nocy. Zobaczysz, co cię czeka.

Nogi grubasa usuwają się powoli coraz niżej, i niżej, coraz bliżej posadzki. Grubas 

mobilizuje resztki sił, aby bez poruszenia podjąć próbę przeniesienia środka ciężkości ciała na 

pryczę.  Kapral  cierpliwie  czeka  na efekt  tej  próby.  Krew  napływa  grubasowi  do twarzy, 

napina szyję i całe ciało, próbuje niepostrzeżenie unieść nogi. Przez chwilę wydaje się, że 

jego   tułów,   wyprężony   jak   drut,   zdoła   przeważyć   lekko   ugięte   nogi,   ale   nie   -   znów   się 

osuwają, a stopa łagodnie opada na posadzkę.

- Powstań... Co z tobą, brachu? Spać ci się nie chce? Jest rozkaz ciszy nocnej, każdy 

leży jak trzeba, a tobie, widać, spanie ani w głowie. Przez ciebie wszyscy muszą ćwiczyć. No 

cóż, chodźmy, spróbuję cię zabawić... Cisza nocna!

Komenda pada cicho i znienacka; liczy się na to, że straciliśmy czujność. Nie z nami 

te numery!  Dziewięciu chłopa wykonuje popisowy rzut na dechy, łomot - i wszelki ruch 

zamiera.

Zamek   zgrzyta   i   natychmiast   zapadam   w   sen   z   policzkiem   przytulonym   do   nie 

heblowanych desek, wypolerowanych przez tysiące ciał moich poprzedników.

W pierdlu nie ma snów. Jest tylko kompletne zapomnienie, cały organizm się wyłącza. 

Przez całą noc w celi pali się oślepiające światło. Gołe deski. Między deskami szpary na trzy 

palce. Zimno. Do przykrycia każdy ma własny przemoczony szynel. Nogi też mokre. Głodu 

nikt czuje: minął dopiero pierwszy dzień.

Ancel to nie więzienie. W więzieniu istnieje swoista społeczność. Specyficzna, ale na 

swój   sposób   solidarna.   Po   drugie,   w   więzieniu   spotyka   się   ludzi,   którzy   choć   raz 

przeciwstawili   się   przepisom,   społeczeństwu,   reżimowi.   W   anclu   można   spotkać   tylko 

zastraszonych żołnierzy i kadetów. Kadeci zaś to osobnicy, którzy zamierzają dobrowolnie 

dołączyć   do   pozbawionej   wszelkich   praw   grupy  społecznej   -   czyli   radzieckich   oficerów. 

Można z nimi  zrobić co się chce. Wszyscy,  którzy przebywali  na odwa-chu i z którymi 

miałem   później   okazję   pogadać,   zgodnie   przyznają,   że   w   każdym   z   tysięcy   radzieckich 

background image

aresztów   wojskowych   można   by   znacznie   zaostrzyć   rygory,   bez   obawy   sprowokowania 

zorganizowanego sprzeciwu ze strony aresztantów. Zwłaszcza w wielkich miastach, gdzie 

większość aresztantów stanowią kadeci.

Przebudziłem się w środku nocy, nie z zimna, i nie z nieznośnego smrodu dziewięciu 

brudnych ciał wciśniętych w jedno małe, nie wentylowane pomieszczenie. Obudziłem się z 

nieodpartej potrzeby pójścia do ustępu. To się zdarza, kiedy jest zimno. Połowa celi już nie 

spała. Podskakują, tańczą w kółko. Optymiści, możliwie najcichszym szeptem, błagają przez 

judasza strażnika,

żeby się ulitował i zaprowadził do kibla. Ale ci pozostają nieubłagani. Dobrze wiedzą, 

co ich może spotkać za nadmierny liberalizm. W celi nie ma kibla, bo też nie jest to cywilne 

więzienie, tylko obiekt wojskowy. Bywają tu z wizytą najwyższe szarże. Aby było im miło, 

zlikwidowano   wszystkie   kible.   Teoretycznie   dyżurny   klawisz   powinien   czasami   nocą 

wyprowadzać aresztantów pojedynczo za potrzebą. Lecz to ograniczałoby rolę tak istotnych 

środków   wychowawczych,   jak   „toaleta”.   Dlatego   też   próby   zadośćuczynienia   błaganiom 

osobników z cel zbiorowych przez bardziej liberalnych strażników są kategorycznie tępione.

Inaczej   wygląda   sprawa   z   tymi,   przeciwko   którym   toczy   się   śledztwo,   albo   ze 

skazanymi. Wystarczy, że raz poproszą - już się ich wyprowadza. Ci z pojedynek, a więc 

najgorszy element, wyprowadzani są czasem nawet w nocy. Może dlatego, że to na ogół 

psychiczni, gotowi na wszystko. Ale jeżeli chodzi o cele zbiorowe, a więc normalnych ludzi, 

to nie wyprowadza się ich nocą do ustępu, bo straż wie, że grupa w obawie przed zbiorową 

karą i tak nikomu nie pozwoli załatwić się w celi.

Jestem pewny, że piosenka:

Klawiszku!

Zaprowadź mnie do kibla,

Braciszku!

powstała nie w więzieniu, tylko w wojskowym areszcie. Nieważne gdzie - w Kijowie 

czy   Leningradzie,   Berlinie   czy   Ułan-Bator   -   ważne,   że   od   lat   zalicza   się   do 

najpopularniejszych utworów Armii Radzieckiej.

Ciężka zasuwa szczęknęła niespodziewanie. Mogło to oznaczać niepojętą łaskawość 

klawisza,   albo   irytację   nieustannymi   zawodzeniami.   Ci,   którzy   jeszcze   przed   chwilą 

przestępowali z nogi na nogę teraz cicho jak koty wskakiwali na narę, udając że śpią. Ale 

okazało się, że to grubas wraca do celi. Przez całą noc sprzątał kible.

Drzwi zatrzasnęły się z hukiem. Tłuścioch był wykończony, oczy miał czerwone z 

niewyspania. Widać było, jak ciekną mu łzy i drżą pyzate policzki. Pojękując wczołgał się na 

background image

drewnianą narę, przytulił brudny policzek do twardych desek i w jednej chwili utracił śwado-

mość, jak znokautowany.

Tymczasem cela ponownie się ożywiła. Wraz z pozostałymi podjąłem niecierpliwy 

taniec.

-   Ścierwo   sztabowe!   -   zawyrokował   wysoki   brunet.   -   Odlał   się   w   kiblu,   a   teraz 

komaruje.

- Tłusty wieprz, nawet nie powąchał prawdziwej służby, a urządził się najlepiej.

Wszyscy znowu się obudzili. Każdy pragnął snu bardziej, niż życia. Tylko sen potrafi 

ocalić   resztki   sił.   Ale   spał   tylko   grubas.   Dlatego   we   wszystkich   równocześnie   wezbrała 

szczególna nienawiść. Wysoki brunet zdejmuje szynel i narzuca na głowę śpiącego. Wszyscy 

rzucamy się na niego, ja wskakuję na pryczę i kopię w brzuch, jak w piłkę futbolową. Grubas 

nie może krzyczeć i tylko z cicha skowycze. Z korytarza dobiegają kroki klawisza. Zbliżają 

się do drzwi celi. Zwabiony hałasem, strażnik obojętnym wzrokiem ocenia sytuację - i kroki z 

wolna się oddalają. Klawisz też kadet, na pewno sam nieraz siedział. Rozumie nas doskonale i 

trzyma naszą stronę. Nie miałby nic przeciw temu, by wejść do celi i samemu dołożyć parę 

kopniaków. Jednak to niedozwolone: strażnikom nie wolno stosować przemocy fizycznej. 

Zabronione!

Tymczasem   zrobiła   się   już   piąta   rano.   Do   pobudki   zostało   jakieś   pół   godziny. 

Najcięższa pora do przeczekania. Och, nie wytrzymam! Zdaje się, że wszystkie cele już się 

obudziły. Pewnie we wszystkich celach dostają wycisk ci, co dali dupy na szkoleniu, albo 

przy pracy, albo na wieczornym apelu.

Pierwszy poranek na odwachu. Jakże wyczekiwany!  Podobnie poeci nie mogą  się 

doczekać wschodu słońca. Ale mamy mniej cierpliwości, niż poeci.

Nigdy w życiu nie biegłem tak szybko, jak przy pierwszej porannej „toalecie”. Ściany, 

posadzki, schody i twarze strażników tylko migały mi przed oczami, a jedyną myślą było: 

„Zdążyć dobiec!”. Nic na świecie nie zdoła łoby mnie oderwać od tej myśli, ani znajoma 

twarz, ani czarne pagony korpusu wojsk pancernych pędzące w moją stronę. Dopiero później, 

po powrocie do celi i odzyskaniu oddechu, uświadomiłem sobie, że widzia łem kolegę-kadeta. 

Wracał   biegiem   z   kibla.   Był   to   kot.   pierwszoroczniak,   z   tych,   którzy   zastąpili   nas   po 

aresztowaniu w biurze przepustek. To mogło oznaczać tylko jedno: że generał pułkownik 

Władimir Filipowicz Czyż, zastępca dowódcy okręgu, wjeżdżając do szkoły aresztował nas, a 

w godzinę później, kiedy opuszczał szkołę, aresztował następną zmianę wartowników.

Generał pułkownik był naprawdę twardym gościem. Szkoda, że interesowało go w 

życiu tylko jedno: sposób, w jaki go witają - i nic poza tym.

background image

DO KOMUNIZMU I Z POWROTEM

Kijowski areszt garnizonowy, 29 marca 1966 roku

Spośród   miliardów   ludzi   zamieszkujących   naszą   grzeszną   planetę   należę   do   tych 

nielicznych, którzy posmakowali prawdziwego komunizmu i, Bogu dzięki, uszli stamtąd z 

życiem.

A było to tak.

Podczas   porannego   rozdziału   zadań   dla   aresztantów,   kapral   Aleksiejew   ogłosił, 

dźgając nas palcem w wyświechtane bluzy, następujący komunikat:

- Ty, ty, ty i ty: obiekt numer osiem.

To oznaczało zakłady remontowo-naprawcze czołgów: ładowanie zużytych gąsienic. 

Praca śmiertelnie wyczerpująca, normy absolutnie nieosiągalne.

- Ty, ty i tamtych dziesięciu: obiekt numer dwadzieścia siedem.

Oznaczało to stację kolejową: rozładunek amunicji, czyli jeszcze gorzej.

Strażnicy natychmiast zabierali swoich aresztantów i pakowali na ciężarówki.

- Ty, ty, ty i tamten: obiekt sto dziesięć.

To   było   najgorsze.   Zakłady   petrochemiczne.   Czyszczenie   wnętrza   olbrzymich 

zbiorników.   Człowiek   tak   przy   tym   przesiąkał   smrodem   benzyny,   parafiny   i   innych 

cuchnących   substancji,   że   nie   można   było   później   jeść   ani   spać.   Żadnych   specjalnych 

kombinezonów nie wydawano, a i kąpiel na odwachu nie jest przewidziana. Ale wygląda na 

to, że tym razem uda się uniknąć obiektu nr 110.

Kapral jest coraz bliżej. Co nam przypadnie?

- Ty, ty i tamtych trzech: obiekt dwanaście. Co to może być?

Strażnik odprowadził nas na bok, spisał nazwiska i dał tradycyjne dziesięć sekund na 

zapakowanie się do samochodu. Leciutko i zwinnie jak charty wskoczyliśmy pod brezentowy 

dach  nowiutkiego  gazika.   Póki strażnik   wypełniał  cyrograf  na  nasze  dusze,  szturchnąłem 

łokciem cherlawego kadeta z emblematami wojsk artyleryjskich. Wszystko wskazywało na 

to, że jest z nas najbardziej doświadczony. Gdy tylko usłyszał numer dwanaście, wyraźnie 

zmarkotniał.

- Gdzie to?

- W komunizmie, u samej Sałtyczychy* - wyszeptał, dorzucając szpetne, acz finezyjne 

przekleństwo.

Ja także zakląłem, bo każdy przecież wie, że nie ma na świecie nic gorszego niż 

komunizm. Wiele już słyszałem na temat komunizmu i Sałtyczychy - nie wiedziałem tylko, że 

nazywa się to „obiekt nr 12”.

background image

Nasz strażnik podparł się automatem i wskoczył  przez burtę. Silnik prychnął parę 

razy, z trudem zaskoczył, po czym gazik potoczył się po gładkim, przedrewolucyjnym bruku 

wprost ku świetlanej przyszłości.

Komunizm   leży   na   północno-zachodnich   peryferiach   prastarej   słowiańskiej 

metropolii, matki rosyjskich miast - tysiącletniego Kijowa.

* Sałtyczycha - carska dziedziczka słynąca z okrucieństwa wobec służby. Legenda 

głosi, że słudzy zamurowali ją w końcu w jednej z kamiennych kolumn dworu [przyp. tłum].

Mimo   że   zajmuje   spory   kawał   ukraińskiej   ziemi,   nie   jest   możliwe,   aby   osoba 

nieupoważniona mogła choć z dala rzucić nań okiem, ani na otaczający go cztero-metrowy 

betonowy mur. Komunizm pozostaje ukryty w głuchym lesie sosnowym, ze wszystkich stron 

otaczają go wojskowe obiekty: bazy, arsenały, magazyny. Kto zatem chciałby raz zerknąć na 

budowle   komunizmu,   musiałby   najpierw   dostać   się   do  bazy  wojskowej,   strzeżonej   przez 

uzbrojonych wartowników i złe psy łańcuchowe.

Nasz gazik tymczasem mknął szosą w kierunku na Brześć Litewski i, minąwszy kilka 

ostatnich  domów, zanurkował zwinnie w niepozorny przesmyk  między dwoma  zielonymi 

płotami, z tablicą: WJAZD WZBRONIONY. Po jakichś pięciu minutach, gazik zatrzymał się 

przed   drewnianą,   nie   malowaną   bramą,   która   w   niczym   nie   przypominała   wrót   jasnego, 

świetlanego jutra. Brama rozwarła się i, wpuściwszy nas do środka, natychmiast zatrzasnęła 

się z powrotem. Byliśmy w pułapce. Po obu stronach mury wysokie na jakieś pięć metrów, za 

plecami   drewniana   lecz   niewątpliwie   solidna   brama,   a   przed   nami   stalowa,   niewątpliwie 

jeszcze solidniejsza.

Nagle jak spod ziemi pojawił się młody porucznik i dwaj żołnierze z automatami. 

Policzyli   nas   czym   prędzej,   zajrzeli   do   wnętrza   gazika,   pod   maskę   a   nawet   pod   wóz, 

sprawdzili dokumenty kierowcy i strażnika. Zielona stalowa zapora przed nami zadrżała i po 

chwili gładko odsunęła się w lewo, ukazując naszym oczom panoramę sosnowej puszczy, 

przeciętą wzdłuż szeroką, równą jak stół szosą, przypominającą pas startowy.  Za stalową 

bramą spodziewałem się ujrzeć wszystko, tylko nie gęsty las.

Tymczasem gazik pruł dalej betonową szosą. Po prawej i po lewej, pośród sosen, 

można było rozróżnić olbrzymie betonowe konstrukcje arsenałów i magazynów, z wierzchu 

pokryte ziemią, gęsto obsadzoną kolczastymi krzakami. Po kilku minutach znów stanęliśmy 

przed niewiary-

godnie wysokim murem z betonu. Procedura powtórzyła się: pierwsza brama, za nią 

betonowa śluza, kontrola dokumentów, druga brama, za nią szosa prosto w las, choć tym 

razem składów 1 magazynów już nie było.

background image

W   końcu   zatrzymaliśmy   się   przed   pomalowanym   w   pasy   szlabanem,   strzeżonym 

przez dwóch wartowników. Po obu stronach szlabanu ciągnęły się głęboko w las naprężone 

druty, do których poprzywiązywane były szare psy obronne. Każdy z zapałem szarpał smycz. 

Widywałem   już   różne   psy,   te   jednak   wydały   mi   się   jakieś   niezwykłe.   Dopiero   znacznie 

później uświadomiłem sobie, że każdy pies łańcuchowy szczeka, gdy szarpie się na uwięzi, te 

zaś bestie były niemal bezgłośne. Nie szczekały - warczały tylko, krztusząc się własną śliną z 

nadmiaru wściekłości. Jak prawdziwe psy wartownicze, szczekały tylko na rozkaz.

Pokonawszy   ostatnią   przeszkodę,   gazik   stanął   przed   ogromną   czerwoną   tablicą, 

wysokości sześciu do siedmiu metrów, na której złote litery półmetrowej wielkości głosiły:

PARTIA PRZYRZEKA SOLENNIE:

OBECNE POKOLENIE LUDZI RADZIECKICH

BĘDZIE ŻYĆ W KOMUNIZMIE!

Nieco niżej, w nawiasach, widniał podpis:

Z   Programu   Komunistycznej   Partii   Związku   Radzieckiego,   uchwalonego   na   XXII 

Zjeździe KPZR.

Strażnik   ryknął:   -   Dziesięć   sekund!   Z   WOZU!!!   -   i,   jak   te   szare   wróbelki, 

wyfrunęliśmy z wnętrza gazika, ustawiając się wzdłuż tylnej burty. Dziesięć sekund - to da 

się zrobić. Było nas tylko pięciu, a wyskoczyć z gazika jest łatwiej, niż wgramolić się po 

oblodzonych burtach. Na dodatek w ciągu ostatnich paru dni znacznie straciliśmy na wadze.

Pojawił   się   przed   nami,   obuty   w   lśniące   oficerki,   kapral   o   surowym   obliczu   i 

lordowskich manierach. Nale-

żał  do stałej  świty dworu. Wyjaśnił  coś  pobieżnie  naszemu  strażnikowi,  po czym 

strażnik ryknął:

- Baczność! Za kapralem gęsiego - marsz! Lewa! Lewa!

Posuwaliśmy się jeden za drugim po wyłożonej  płytami  i oczyszczonej  ze śniegu 

dróżce, aż okrążywszy piękny młodnik zatrzymaliśmy się jak jeden mąż, bez komendy - tak 

nas poruszył nieoczekiwany widok, który roztoczył się przed nami.

Na   leśnej   polanie,   w   otoczeniu   młodych   sosenek,   widniały   rozrzucone   w 

malowniczym nieładzie budowle niezwykłej piękności. Nigdy przedtem ani potem, w żadnym 

baśniowym   filmie,   na   żadnej   wystawie   architektury   nie   zdarzyło   mi   się   ujrzeć   podobnej 

harmonii barw, wspaniałej przyrody i kunsztownej architektury.

Nie jestem pisarzem, nie umiem należycie oddać piękna tego miejsca, w które los 

rzucił mnie łaskawie dawno temu.

Nie   tylko   my,   również   nasz   strażnik   z   otwartą   gębą   podziwiał   niezwykły   widok. 

background image

Kapral, wyraźnie nawykły do podobnych reakcji, ryknął na naszego strażnika. Ten w lekkim 

obłędzie poprawił pasek automatu, sklął nas siarczyście dla porządku, po czym podreptaliśmy 

dróżką   wyłożoną   szarym   granitem,   mijając   zamarznięte   wodospady   i   sadzawki,   chińskie 

mostki wyginające kocie grzbiety ponad kanałami, marmurowe altany i wyłożone kolorową 

mozaiką baseny.

Minęliśmy   rozkoszne  miasteczko   i  ponownie  znaleźliśmy  się   w  młodniku.  Kapral 

zatrzymał się na okolonej drzewami polance i rozkazał usunąć śnieg. Ujrzeliśmy klapę. W 

pięciu z trudem unieśliśmy żeliwną pokrywę.

Z   wnętrza   zionął   przeraźliwy   smród.   Kapral,   zatykając   nos,   odskoczył   za   zaspę. 

Chętnie poszlibyśmy za jego przykładem,  ale mogło to się skończyć  krótką serią między 

łopatki. Dlatego tylko zatkaliśmy nosy i odstąpiliśmy od szamba.

Kapral zaczerpnął haust świeżego leśnego powietrza i rzucił komendę:

-   Pompa   i   taczki   są   tutaj,   a   sad   -   o,   tam,   gdzie   widać.   Do   18.00   zakończyć 

oczyszczanie szamba i nawożenie sadu!

Po czym oddalił się.

Niebiańskie miejsce, do którego trafiliśmy, to „Ośrodek Wypoczynkowy Dowództwa 

Układu   Warszawskiego”.   Innymi   słowy   -   obiekt   numer   12.   Ośrodek   wypoczynkowy 

utrzymywano na wypadek, gdyby dowództwu Układu Warszawskiego przyszła nagle ochota 

zrelaksować się w rejonie prastarego grodu Kijowa. Lecz szefowie Układu Warszawskiego 

byli  raczej  skłonni  spędzać  urlopy na wybrzeżu  czarnomorskim.  Dlatego  ośrodek świecił 

pustką.

Na wypadek wizyty ministra obrony albo szefa Sztabu Generalnego, w Kijowie była 

jeszcze   jedna   dacza,   oficjalnie   zwana   „Ośrodkiem   Wypoczynkowym   Kierownictwa 

Ministerstwa   Obrony”   -   lub   obiektem   numer   23.   Ale   ponieważ   minister   obrony   i   jego 

zastępcy nie pojawiają się w Kijowie częściej, niż raz na dziesięć lat, dlatego i ten ośrodek 

świecił pustkami.

W razie przybycia któregoś z przywódców KPZR lub rządu, miejski komitet partii i 

rada miejska miały do dyspozycji sporo innych obiektów. Jeszcze inne ośrodki,

o podwyższonym standardzie, były w gestii obwodowego komitetu partii i obwodowej 

rady narodowej. Wreszcie najwspanialszymi obiektami, bijącymi na głowę nasze wojskowe 

ośrodki, mogły się naturalnie poszczycić Komitet Centralny Komunistycznej Partii Ukrainy

i ukraińska Rada Najwyższa. A więc było gdzie podejmować dostojnych gości. Dacza 

numer   12   najczęściej   stała   pusta.   Nie   korzystał   z   niej   dowódca   Kijowskiego   Okręgu 

Wojskowego, ani jego zastępcy, a to z tej prostej przyczyny, że każdy z nich miał prawo do 

background image

posiadania osobistego letniska.

Aby  obiekt  nr  12 nie  wyglądał   na  opustoszały,   zamieszkała  w  nim  na stałe   żona 

dowódcy okręgu. W obiekcie

nr   23   rezydowała   jego   córka-jedynaczka.   Sam   dowódca   baletowal   z   bladziami   w 

swojej prywatnej daczy.

Organizacja trudniąca się zaopatrywaniem najwyższego personelu w prostytutki zwie 

się oficjalnie Zespołem Pieśni i Tańca Kijowskiego Okręgu Wojskowego. Podobne instytucje 

stworzono   we   wszystkich   okręgach   wojskowych,   flotach   Marynarki   Wojennej   i   grupach 

wojsk stacjonujących za granicą.

Personel   usługujący   żonie   generała   armii   Jakubow-skiego,   ówczesnego   dowódcy 

Kijowskiego Okręgu Wojskowego, był naprawdę ogromny. Nie podejmuję się dać choćby 

szacunkowej oceny liczebności. Wiem jednak, że każdego dnia do pomocy armii kucharzy, 

służby, pokojówek, ogrodników dowozi się z ancla pięciu, ośmiu, czasami nawet dwudziestu 

aresztantów. Dla wykonania najbrudniejszej roboty, jak my dzisiaj.

Wśród aresztantów dacza Układu Warszawskiego cieszyła się niesławnym mianem 

„Komunizmu”. Trudno powiedzieć, kiedy i dlaczego tak ją ochrzczono. Być może z racji 

tablicy   przy   wjeździe,   a   być   może   w   hołdzie   dla   baśniowego   piękna   jej   otoczenia. 

Niewykluczone, że przyczyną był fakt, iż tajemnicze oczarowanie tak nierozerwalnie splatało 

się z codziennym ludzkim upokorzeniem, czyli, ujmując rzecz prozaicznie, że piękno i gówno 

pozostawały tutaj w ścisłym związku.

Co do gówna, to było go tutaj pod dostatkiem.

- Głębokie to szambo? - pyta uzbecki saper.

- Aż do środka ziemi.

- Przecież mogli je połączyć rurą z kanalizacją miejską!

- Głupcze! Sądzisz, że generał armii będzie srał w ten sam kanał, co ty?! Jeszcześ nie 

dorósł do takich zaszczytów. Taką kanalizację zaprojektowano ze względów bezpieczeństwa: 

jakby komuś tu wpadł ważny dokument - to co wtedy? Wróg nie śpi. Wróg ma dostęp do 

wszelkich kanałów. Po to właśnie założono tu obieg zamknięty, żeby uniemożliwić wypływ 

informacji.

- Więc waszym zdaniem kanał informacyjny prowadzi przez dupy generałów?

- Nic nie rozumiesz, ciemniaku - podsumował cher-lawy artylerzysta. - Ten system 

wymyślono dla konserwacji generalskich odchodów, które, w przeciwieństwie do naszych, są 

bardzo bogate w kalorie. Jaki stół, taki stolec. Jakość gówna pozostaje w ścisłej zależności od 

jakości pożywienia. Gdyby jakiemuś Miczurinowi* dać tego pierwszorzędnego nawozu, na 

background image

wieki okryłby chwałą naszą ojczyznę dzięki bogactwu osiągniętych zbiorów.

- Dosyć gadania! - uciął dyskusję strażnik.

Zawsze to lepiej, jeśli konwojentem jest czołgista. Inne życie. Cóż z tego, że wie 

doskonale, iż za nadmierną łagodność wobec więźniów może sam trafić do kozy, razem z 

więźniami, których dopiero co pilnował. A jednak brat-czołgista jest o wiele lepszy od kolesia 

z   piechoty   lub   artylerii.   Jest   też   nieźle,   jeżeli   strażnik,   choćby   i   nie   swojak,   jest 

doświadczonym kadetem z trzeciego albo czwartego roku. Nawet jeśli jest z innego plutonu, 

to na pewno sam przynajmniej jeden raz przesiedział się w pace. Wie, co jest grane. Najgorzej 

gdy strażnikami jest gówniarzeria, co sama nie zaznała mamra. Ślepo trzyma się instrukcji. 

Właśnie taki dziś nam się trafił.

Wielki, z dużą paskudną gębą, na pewno z pierwszego roku. I wszystko ma na sobie 

nowe: szynel, czapkę, buty. U dziadka to rzecz niemożliwa. Mógłby mieć jedną rzecz nową: 

szynel, albo buty, albo pas. Ale jeśli wszystko ma nowe, znaczy się żółtodziób.

Rekrut nosił w klapach emblematy wojsk łączności, co w Kijowie może oznaczać 

jedynie wychowanka Kijowskiej Wyższej Inżynieryjnej Szkoły Radiotechnicznej,

*   Iwan   Miczurin   -   rosyjski   sadownik,   twórca   nowatorskich   metod   hodowlanych. 

„Zasługi Miczurina dla nauki rosyjskiej i światowej są olbrzymie. Udało mu się mianowicie - 

pierwszemu w świecie - skrzyżować jadalne jabłko z jadalną gruszką i wyhodować nowy, 

odporny na mrozy niejadalny owoc. Udowodnił w ten sposób, że wszystkie teorie genetyczne 

są niesłuszne.” - cyt za: W. Jerofiejew, „Moskwa-Pie-tuszki”. Kontra. Londyn 1976, przypis 

N. Stavisky’ego. [przyp. tłum.].

w skrócie KWISR. W Kijowie mówi się na nich „kwis-ranci”.

Nasz kwisrant wygląda, jakby miał się zaraz zbiesić z wściekłości. Znaczy, czas brać 

się do roboty.

A więc rozpoczęliśmy dzień pracy w komunizmie. Jeden pompuje gówno, pozostała 

czwórka   wywozi   śmierdzącą   maź   do   generalskiego   ogrodu.   Na   pomocnika   przypadł   mi 

cherlawy artylerzysta, co to wyglądał na starego wiarusa. Robota wyraźnie przekracza, jego 

wątłe   siły.   Kiedy   taszczyliśmy   wyładowane   taczki,   czerwieniał   na   gębie,   jęczał,   sapał   - 

ogólnie wyglądał tak, jakby miał zaraz wyzionąć ducha. Z mniejszym ładunkiem też nic nie 

wyszło, bo druga para taczkowych natychmiast wszczęła raban, a strażnik zagroził, że złoży 

na nas raport komu trzeba.

Jednak   cherlak   wyraźnie   potrzebował   jakiegoś   wsparcia,   jeżeli   nie   w   czynach   to 

przynajmniej w słowach. Podczas pchania pełnych taczek o rozmowie nie było co myśleć, 

natomiast   w   drodze   powrotnej,   jak   najbardziej.   Cel   naszych   kursów   leżał   jakieś   trzysta 

background image

metrów od cuchnącego szamba i strażnika, dlatego można było nawiązać konwersację.

-   Ty,   artylerzysta,   ile   ci   jeszcze   zostało   do   odsiedzenia?   -   zagaduję,   gdy   już 

zostawiliśmy pierwszy ładunek pod rozłożystą jabłonką.

-   Swoje   odsiedziałem   -   odpowiada   słabym   głosem.   -   Chyba,   że   dzisiaj   wlepią 

dokładkę.

- Szczęściarz! - mówię zazdrośnie. - A ile ci zostało do złotych pagonów?

- Już nic.

- Jak to? - nie zrozumiałem.

- A tak to. Rozkaz od trzech dni leży w Moskwie. Jak tylko minister złoży swój 

bezcenny autograf - proszę uprzejmie, złote pagony, jestem oficerem. Jak nie dziś, to jutro!

Pozazdrościłem mu jeszcze raz. Przede mną cały rok czekania. Cały rok w Szkole 

Dowódców Wojsk Pancernych. Rok to taki szmat czasu, że chociaż moi kumple

zaczęli już odliczanie godzin i minut, ja na razie skreślałem tylko dni.

- Nieźle! Prosto z pudła do łaźni - i na bal promocyjny. Głupim szczęście sprzyja!

- Chyba że dostaniemy dokładkę - przerwał ponuro.

- W twoim wypadku obowiązuje amnestia.

Nic nie odpowiedział, może dlatego, że zbliżaliśmy się do strażnika z paskudną gębą.

Druga rundka okazała się dla artylerzysty znacznie trudniejsza. Ledwie doczłapał do 

pierwszych drzew. Kiedy przewracałem taczkę, on całym ciałem przylgnął do sękatego pnia.

Musiałem chłopa podtrzymać, żeby się nie osunął. Na razie dwa atuty zgrałem bez 

powodzenia: ani myśl o bliskiej promocji, ani rychłe zwolnienie z ancla nie rozweseliły go 

nawet na jotę. Została mi ostatnia szansa na podniesienie jego morale. Postanowiłem olśnić 

go wizją świetlanej przyszłości, wizją komunizmu.

- Słuchasz mnie?

- Czego znowu?

- Uważasz, artylerzysto, teraz jest ciężko, ale przyjdzie czas, że będziemy żyć w takim 

samym raju, jak tutaj, w komunizmie. To dopiero życie, co?

- Znaczy, cały czas w gównie?

- Coś ty, nie o to chodzi - zaprotestowałem, zgnębiony jego brakiem polotu. - Mówię, 

że przyjdzie taki czas, kiedy zamieszkamy w takich rajskich ogrodach, w takich ślicznych 

małych miasteczkach z basenami, a dookoła stuletnie sosny, a dalej sady jabłkowe. A jeszcze 

lepiej - wiśniowe. Ile w tym wszystkim poezji... Wiśniowy sad! Co?

- Dureń jesteś - rzekł znużonym głosem. - Dureń do kwadratu, chociaż pancerniak.

- Dlaczego dureń? - spytałem urażony. - O co ci chodzi?

background image

- A kto będzie w komunizmie wywozić gówno? Teraz zamknij japę, zbliżamy się.

Pytanie   było   tak   proste   i   postawione   takim   tonem,   że   poczułem,   jakbym   dostał 

obuchem w głowę. Po raz pierwszy w życiu zadano mi pytanie o komunizm, na które nie 

znałem  natychmiastowej  odpowiedzi.  Dotychczas  wszystko  było  jasne, jak słońce. Każdy 

pracuje jak chce i ile chce, czyli wedle własnych zdolności, a dostaje co chce i ile chce, czyli 

wedle potrzeb. Jeśli chce być, dajmy na to, hutnikiem, to zostaje hutnikiem. Proszę bardzo, 

pracuj   dla   dobra   ogółu   i   siebie   samego,   przecież   jesteś   równoprawnym   członkiem 

społeczeństwa.   Chcesz   być   nauczycielem?   Nie   ma   sprawy,   nasze   społeczeństwo   szanuje 

każdy wysiłek!  Chcesz być  rolnikiem?  Cóż może  być  szlachetniejszego nad dostarczanie 

ludziom chleba? Czujesz pociąg do dyplomacji? - droga stoi otworem! Ale kto w takim razie 

zadba   o   kanalizację?   Czy   możliwe,   że   znajdzie   się   ktoś,   kto   powie:   „Tak,   to   jest   moje 

powołanie,   to   moje   miejsce,   niczego   innego   nie   pragnę”?   Na   wyspie   Utopii   tę   pracę 

wykonywali więźniowie, tak jak my teraz. No ale w komunizmie nie będzie więzień, ani 

karnej kompanii, ani aresztantów. Po prostu znikną powody do przestępstw. Wszystko będzie 

za darmo. Bierz co chcesz - to nie przestępstwo, to zaspokajanie potrzeb. Każdy bierze wedle 

swoich potrzeb - oto podstawowe założenie komunizmu.

Opróżniliśmy właśnie trzecią taczkę, kiedy wrzasnąłem tryumfalnie:

- Każdy będzie sprzątał sam po sobie! A poza tym będą odpowiednie urządzenia!

Popatrzył na mnie z politowaniem.

- Czytałeś Marksa?

- Jasne - zaperzyłem się.

- Pamiętasz przykład z agrafkami?  Jeżeli produkuje je jeden człowiek, to wykona 

dziennie trzy sztuki. Jeżeli tę samą pracę podzielić między trzech - jeden przycina drut, drugi 

ostrzy końce, trzeci gnie i mocuje zapinki - to będzie dziennie trzysta agrafek. Sto na głowę. 

To się nazywa podział pracy. Im większy jest w społeczeństwie

podział pracy, tym większa wydajność. Do każdej pracy trzeba fachowca, wirtuoza, a 

nie amatora i dyletanta. A teraz weź taki Kijów. Wyobraź sobie, że każdy z półtora miliona 

jego   mieszkańców   ma   sam   zainstalować   własny   system   kanalizacyjny,   po   fajerancie, 

oczywiście. Sam ma go czyścić i konserwować. Wyobrażasz to sobie?!

Teraz   co   do   urządzeń.   Przypominam   ci,   że   Marks   przepowiadał   zwycięstwo 

komunizmu   z   końcem   XIX   wieku.   Wtedy   nie   było   takich   maszyn.   Czy   to   znaczy,   że 

komunizm był nieosiągalny? Teraz też nie ma odpowiednich urządzeń. To co, może teraz 

komunizm też nie jest możliwy? Kolego! Dopóki ktoś nie wymyśli innego patentu, zawsze 

musi być ktoś, kto się będzie babrał w cudzym gównie. A to, za przeproszeniem, gówno, a nie 

background image

komunizm. Nawet jeżeli takie urządzenia zostaną wynalezione, to i tak ktoś ich będzie musiał 

doglądać, czyścić. To też nie będzie przyjemne zajęcie. Trudno uwierzyć, żeby ktoś poczuł 

życiowe powołanie do takiej roboty. Przecież zgadzasz się z marksistowską teorią podziału 

pracy? A może nie jesteś marksistą?

- Oczywiście, że jestem - wydukałem.

- Uważaj na tego palanta, zaraz nas usłyszy. Na razie podrzucę ci kilka dodatkowych 

problemów   do   przemyślenia.   Kto   w   komunizmie   będzie   grzebał   trupy?   Ogłosi   się 

samoobsługę, czy raczej amatorzy będą to robić po godzinach pracy? Ogólnie mówiąc, w 

społeczeństwie   jest   od   cholery   brudnej   roboty.   Nie   można   mieć   samych   dyplomatów   i 

generałów. Kto będzie ćwiartował świńskie tusze? Byłeś kiedyś w wytwórni filetów rybnych? 

Przywożą ryby i trzeba je natychmiast sprawić, ręcznie, bez tych twoich mechanizacji. I co 

wtedy? A kto będzie zamiatał ulice i wywoził śmieci? Dzisiaj nawet śmieciarz musi mieć 

odpowiednie kwalifikacje, i to niebagatelne. Albo - czy będą w komunizmie kelnerzy? Na 

razie to całkiem intratny zawód, ale co będzie, gdy zostaną zlikwidowane pieniądze? A na 

koniec   pomyśl   o   tych   wszystkich,   którzy   nie   mają   dziś   zielonego   pojęcia   o   czyszczeniu 

obsranej kanalizacji, jak choćby nasz towa-

rzysz Jakubowski. Myślisz, że ma jakikolwiek osobisty interes w nadejściu dnia, gdy 

będzie musiał sam po sobie sprzątać własne gówno? Przemyśl to sobie! A teraz morda w 

kubeł, zbliżamy się...

- Za dużo gadacie! Ruszać się, żwawo!

- Czekaj no, ogniomistrzu. To według ciebie komunizm w ogóle nigdy nie nastanie?

Stanął jak wryty, porażony absurdalnością mojego pytania.

- Czyś ty się z choinki urwał? Pewnie, że nie!

-   A   to   dlaczego?   Jak   ci   się   dotąd   udało   uniknąć   stryczka,   ty   kontrrewolucyjny 

bękarcie?  Ty parszywa  antyradziecka  świnio! - to mówiąc  z całej  siły cisnąłem  taczki o 

ziemię. Śmierdząca złocista maź rozlała się po oślepiającej bieli śniegu i granitowej ścieżce.

- A żeby ci jaja zwiędły! - splunął artylerzysta, wściekły jak nie wiem co. - Teraz jak 

nic załapiemy po pięć dni dokładki, zobaczysz!

- Czekaj... zdaje się, że nikt nie zauważył. Przysypiemy śniegiem, prędko!

Gorączkowo jęliśmy zarzucać śniegiem brudną plamę. Lecz strażnik już do nas pędził.

- Palanty jedne! Coście narobili?  Pogaduszki, co? A ja za was mam  odpowiadać! 

Zobaczycie, jak będziecie cienko śpiewać.

- Czekaj, stary!... My to zaraz przysypiemy  śniegiem i nikt niczego nie zauważy. 

Taczki   ciężkie   jak  cholera,   wypsnęły  się  z rąk.  A  ogrodowi  wyjdzie  tylko  na  dobre.  Za 

background image

tydzień śnieg stopnieje i wszystko spłynie.

Ale strażnik z paskudną gębą był nieugięty.

- Trzeba było pracować, a nie gadać! Zatańczycie wy jeszcze, aż wam się odechce!

Wtedy artylerzysta zmienił ton.

- Ty głupi jełopie! Najpierw odsłuż tyle co my, to będziesz mordę piłować. Składaj 

raport, proszę bardzo, tylko że pójdziesz z nami do paki, za to, że nie upilnowałeś.

Przyłączyłem się do kolegi.

- Młody jesteś i głupi, i nie miałeś jeszcze prawdziwych kłopotów. W jego sprawie 

poszło pismo do Moskwy, za trzy dni mianują go oficerem. A z ciebie jeszcze zasmarkaniec...

- Kto zasmarkaniec? Uważaj!... Przymierzył się do automatu i wrzasnął:

- Wracać do roboty! Ale już! Ja was nauczę moresu! Artylerzysta rzucił w jego stronę 

obojętne spojrzenie

i spokojnie rzekł do mnie:

- Idziemy. Nie ma co się kłócić z baranem... I tak go dzisiaj wsadzą... Wspomnisz 

moje słowa.

Spacerowym krokiem ruszyliśmy w stronę szamba.

- Doniesie - szepnął konfidencjonalnie artylerzysta.

- Nie doniesie - zaprzeczyłem. - Będzie się jeszcze trochę żołądkował, ale do wieczora 

mu przejdzie.

- Zobaczymy!

- Co się martwisz, co się smucisz? Ze wsi jesteś? Na wieś wrócisz. Życie trzeba brać 

jak konia, za pysk. Posłuchaj mnie, ty czarna reakcjo: dlaczego po twojemu komunizm nigdy 

nie nastanie?

-   Bo,   tylko   nie   wypiernicz   znowu   taczek,   bo   naszej   partii   i   całemu   Komitetowi 

Centralnemu ten twój komunizm jest potrzebny jak dziura w moście.

- Jesteś parszywym kontrrewolucyjnym oszczercą, i tyle!

- Idź się powieś, żałosny palancie! A przede wszystkim stul pysk i przestań się drzeć. 

Nie można z tobą rozmawiać póki jedziemy z towarem. Cierpliwości. Rozładujemy, to ci 

wszystko wyklaruję.

Rozładowaliśmy.

- No dobra. A teraz wyobraź sobie, że komunizm nastanie jutro rano.

-   Nie,   to   niemożliwe   -   przerwałem.   -   Wpierw   trzeba   stworzyć   bazę   materialno-

techniczną.

- Więc wyobraź sobie, że jest już rok 1980 i partia, tak jak obiecywała, wybudowała tę 

background image

bazę. A zatem, co właściwie zyska na tym całym komunizmie zwyczajny

sekretarz dzielnicowego komitetu partii? No, co? Góry kawioru? Przecież kawioru ma 

tyle, że jakby chciał, może go jeść nawet dupą. Samochód? Ma już dwie służbowe Wołgi i 

jedną prywatną w rezerwie. Opiekę lekarską? Już dziś korzysta wyłącznie z zagranicznych 

medykamentów. Jedzenie, dziwki, daczę? Wszystko to już ma. Powiem ci w zaufaniu, że 

dzięki komunizmowi nasz sekretarz komitetu partii w Zadupiu Dolnym uzyska wielką figę z 

makiem! A co na tym straci? A dokładnie wszystko. W tej chwili wygrzewa się do góry 

brzuchem w najlepszych uzdrowiskach nad Morzem Czarnym. Ale w komunizmie wszyscy 

będą równi jak w łaźni miejskiej, dlatego dla wszystkich na tej plaży miejsca nie starczy. 

Albo inny przykład. Wiadomo, że będzie obfitość wszelkich dóbr. W każdym sklepie możesz 

brać co chcesz i ile chcesz. Załóżmy, że nawet nie będzie kolejek. Ale co to za frajda dla 

naszego sekretarza, jeśli będzie musiał chodzić po te rzeczy. A po co mu to, skoro teraz 

miejscowa ludność wszystko przyniesie i podetka pod nos? No więc niby dlaczego ma woleć 

jutro,   jak   dzisiaj   jest   o   wiele   lepsze?   W   komunizmie   straci   wszystko:   daczę,   osobistych 

lekarzy, całą świtę i goryli.

Sam   widzisz,   że   nawet   na   szczeblu   dzielnicy   nie   znajdziesz   nikogo,   kto   byłby 

zainteresowany   w   nadejściu   komunizmu.   Ani   jutro,   ani   pojutrze.   Tacy   Jakubowscy   i 

Greczkowie   są   tym   najmniej   zainteresowani.   Pamiętasz   jak   naskoczyli   na   Chiny   za 

urawniłowkę, że niby wszyscy noszą tam jednakowe gacie? A ciekawe jak my będziemy się 

ubierać w komunizmie?  Będą jakieś mody?  A może wszyscy założymy więzienne łachy? 

Partia mówi, że nie. Jak w takim razie zapewnić wszystkim modne stroje, skoro mają być 

dostępne za darmo i w dowolnych ilościach? I skąd brać tyle lisów na futra dla wszystkich 

kobiet?   Żona   Jakubowskiego   codziennie   zakłada   inne   gronostaje.   Gdyby   jutro   nastał 

komunizm  - czy potrafiłbyś  przekonać  Marusię, dojarkę z kołchozu, że jej uda są mniej 

ponętne niż tego zramo-

lałego pudła? Albo że piastuje mniej zaszczytne miejsce w społeczeństwie? Marusia to 

młoda dziewucha i też by chciała mieć gronostaje, i złoto, i brylanty. A myślisz, że ta stara 

klępa Jakubowska odda swoje futra i brylanty bez walki? Tak że przestań mi tu wciskać 

bałach!  Sam widzisz,  że się nie  palą,  żeby jutro nastał  komunizm.  Nie ma  dwóch zdań. 

Dlatego właśnie wymyślono  pojęcie okresu przejściowego. Lenina  czytałeś?  Kiedy Lenin 

obiecywał nam komunizm? Za dziesięć do piętnastu lat! Może nieprawda? A Stalin? Też za 

dziesięć   do   piętnastu   lat,   w   porywach   dochodził   do   dwudziestu.   A   Chrusz-czow?   Za 

dwadzieścia lat. Cała partia przysięgała ludziom, że tym razem to prawda. I co, rzeczywiście 

wierzysz, że w roku 1980 zapanuje komunizm? Taki chuj! A może myślisz, że ktoś każe się 

background image

partii tłumaczyć z kłamstwa? Nie odezwie się jeden głos protestu.

Zastanawiałeś się kiedy, mój miły czołgisto, dlaczego wszyscy nasi przywódcy mówią 

o dziesięciu, piętnastu latach? Powiem ci. Bo sami chcą zakosztować życia, nie odbierając 

ludziom resztek nadziei. Poza tym przez ten czas wszyscy zapomną o obietnicach. Kto dziś 

pamięta, co naobiecywał Lenin? Dlatego kiedy nadejdzie 1980 rok, pies z kulawą nogą nie 

pomyśli, że oto nastał obiecany moment. Że partia winna się rozliczyć ze swoich zobowiązań.

- Czy ty w ogóle jesteś komunistą?

- Komunistą nie, ale jestem członkiem partii. Czas żebyś dostrzegł różnicę!

Zamilkł i nie rozmawialiśmy już więcej aż do wieczora.

Przed   zmierzchem   zdołaliśmy   w   końcu   opróżnić   dół.   Gdy   wybieraliśmy   ostatnie 

szufle,   na   ścieżce   ukazała   się   chuda,   pomarszczona   kobieta   w   imponującym   futrze   z 

gronostajów. Towarzyszył  jej kapral.  Teraz jego twarz utraciła  wyraz  lordowskiej pychy, 

nabierając rysów wsiowego parobka.

- Uważaj - ostrzegł artylerzysta. - Jeżeli Sałtyczycha dołoży dzień paki, nie podskakuj. 

To tylko baba. Jak

się będziesz stawiał, raz-dwa postawi cię przed trybunałem.

Kapral obejrzał szambo i ogród, po czym zameldował przymilnym tonem:

- Wszystko zrobione, pilnowałem cały dzień. Uśmiechnęła się niemrawo, podeszła do 

dziury, zajrzała.

- Solidnie się napracowali, ja przez cały dzień... - nadskakiwał kapral.

- Ale zaświnili ścieżkę i przysypali śniegiem - wtrącił nasz strażnik.

Kapral rzucił mu spode łba nienawistne spojrzenie.

- Którą ścieżkę? - zapytała koścista życzliwym głosem.

- Chodźmy, proszę bardzo, ja wszystko pokażę. - Strażnik ruszył przodem. Koścista 

dreptała za nim.

Zapadł zmierzch. Ścisnął mróz i strażnik miał spore trudności z odkopaniem butem 

płata zmarzniętego śniegu.

- O, proszę, zasypali i myśleli, że nie zauważę. Ja wszystko widzę!

- Który to zrobił? - zaskrzeczała jędza.

- Tamci dwaj. Myśleli, że im się uda, że nikt nie zauważy. My wszystko widzimy.

- Po pięć dni każdy - syknęła jędza. - A ty, Fiodor, ty... - i twarz jej wykrzywił grymas 

wściekłości. Urwała w pół słowa, otuliła się szczelniej futrem i szybkim krokiem ruszyła w 

stronę baśniowego miasteczka.

Kapral powoli odwrócił się do naszego strażnika. Ten jeszcze nie pojął, że wpakował 

background image

wszechmocnego Fiodora jak śliwkę w szambo.

- Zabieraj się razem z tą hołotą! Ty debilu, jeszcze mnie popamiętasz!

Zdumiony strażnik wytrzeszczył oczy na kaprala: przecież chciałem jak najlepiej...

- Spierdalaj, palancie! Ale już!

Podreptaliśmy precz. Omijając cudowne miasteczko mogliśmy się przekonać, że po 

zmierzchu było jeszcze bardziej baśniowe.

Dzieci   pluskały   się   w   basenie,   odgrodzone   od   mrozu   seledynową   przezroczystą 

ścianą,   pod   bacznym   okiem   opiekunki   w   klasycznej   granatowej   sukience   z   białym 

fartuszkiem.

Zastępca szefa karnej kompanii kijowskiego garnizonu zdążył się już dowiedzieć o 

przyznanej nam dokładce i osobiście czekał na nasz powrót z komunizmu.

Porucznik Kiriczek otworzył grubą księgę.

-   Po   pięć   dni   każdy.   Zapisujemy:   pięć...   dni...   aresztu...   Na   polecenie   dowódcy 

okręgu... za zła...ma...nie dyscypliny wojskowej... O, cholera! - wrzasnął nagle. - Przecież 

dowódca jest w Moskwie, poleciał na zjazd partii. Ale bym się wkopał... - Zajrzał do księgi i 

po chwili namysłu wstawił przed słowem „dowódcy” skrót „z-ca”. - No, teraz wszystko gra. 

A   ty,   Suworow,   pierwsze   pięć   dni   zarobiłeś   od   zastępcy   dowódcy,   i   drugie   pięć   też   od 

zastępcy   dowódcy.   Ciekawe,   kto   ci   dołoży   trzecie   pięć.   -   Ubawiony   własnym   żartem, 

porucznik zarżał.

- Straż!

- Tak jest, towarzyszu poruczniku!

-   Zaprowadź   ich   do   dwudziestkiszóstki,   na   godzinkę,   dwie.   Niech   się   nauczą,   że 

dokładka to nie tylko dłuższa odsiadka.

W kijowskim anclu cela numer 26 znana jest pod nazwą „Rewolucyjnej”. Kiedyś 

dawno   temu,   jeszcze   przed   rewolucją,   nawiał   z   niej   słynny   oprych   i   gwałciciel   Grigorij 

Kotowski.   Jakiś   czas   później,   w   1918   roku,   Kotowski   i   jego   banda   przyłączyli   się   do 

bolszewików. Następnie na osobiste polecenie samego Lenina, za nieocenione zasługi natury 

kryminalnej, rzezimieszek został uroczyście pasowany na rewolucjonistę. To zapoczątkowało 

nieudany leninowski eksperyment oswajania przestępczego półświatka.

Z brawurowej ucieczki Kotowskiego wyciągnięto odpowiednie wnioski i nikt już nie 

zdołał powtórzyć jego wyczynu.

W celi 26 nie ma pryczy ani ławki. Jest tylko  spluwaczka w kącie. Nie stoi tam 

bynajmniej dla dekoracji: jest po brzegi wypełniona chlorem. Niby, że to taka dezynfekcja. 

Okno, przez które niegdyś czmychnął bohater rewolucji, już dawno zamurowano. Sama cela 

background image

jest tak mała i tak bardzo przesycona chlorem, że wytrzymać dłużej niż pięć minut zakrawa 

na   absolutną   niemożliwość.   Oczy   łzawią,   człowiek   krztusi   się   z   braku   powietrza,   ślina 

wypełnia usta, piersi rozdziera okropny ból.

Ledwie  nas   tam  wpakowano, artylerzysta  krztusząc   się  odepchnął  mnie   od drzwi. 

Chciałem je skopać, ale chyląc czoło przed jego doświadczeniem, zaniechałem. Dużo później 

mogłem się przekonać, że i tym razem miał świętą rację. Dokładnie naprzeciw naszej celi 

mieściła się cela 25, przeznaczona dla tych, którym się zdawało, że w celi 26 jest nie do 

wytrzymania. Po wycieczce do celi 25 każdy bez wyjątku odzyskiwał równowagę i pokornie 

wracał do celi 26.

Tymczasem do kabaryny wepchnięto trzeciego osobnika. Miałem w nosie kto zacz. 

Nawet   nie   usiłowałem   odgadywać   jego   rysów.   Za   to   artylerzysta   od   samego   początku 

wyczekiwał jego przybycia. Szturchnął mnie łokciem (mówić się nie dało) i wskazał nowego. 

Otarłszy oczy kułakiem, rozpoznałem w nim naszego strażnika.

Zwyczajny aresztant nie zaczyna  odsiadki od celi 21, 25 czy 26. Tylko ci, którzy 

zarobią dokładkę przechodzą przez jedną z nich, a czasem przez dwie z rzędu.

Nasz   kwisrant-pierwszoroczniak   wyjątkowo   rozpoczął   swoją   epopeję   od   celi   26. 

Niewykluczone, że wszechmocny kapral poskarżył się adiutantowi albo zastępcy dowódcy. 

Możliwe   też,   że   kwisrant   zaczął   podskakiwać,   kiedy   po   zdaniu   automatu   i   amunicji 

dowiedział   się   nagle,   że   jego   pluton   wraca   do   koszar,   a   on   sam,   z   niewiadomych   dlań 

przyczyn, ma zostać tutaj, skazany na dziesięć dni pudła. A być może porucznik postanowił

wsadzić go z nami dla draki, z góry przewidując co będzie dalej.

W   białej   mgiełce   jadowitych   oparów   nasz   nowy   kompan   zaniósł   się   pierwszym 

atakiem kaszlu. Oczy zaszły mu łzami, bezradnie macał pustkę w poszukiwaniu ściany.

Nie byliśmy szlachetnymi rycerzami bez skazy i zmazy. Nie mieliśmy zamiaru mu 

wybaczyć. Ktoś mógłby powiedzieć, że to nie fair bić bezbronnego, oślepionego człowieka, 

zwłaszcza w chwili, gdy nie spodziewa się napaści. Tak może gadać tylko ktoś, kto nigdy nie 

zaliczył celi numer 26. Dla nas pojawienie się strażnika było zrządzeniem losu. Nie doznałem 

wtedy żadnych uczuć wyższych i nie chcę teraz przypisywać sobie wzniosłych ideałów. Kto 

tam był, ten mnie zrozumie, a kto nie był, nie ma prawa być moim sędzią.

Artylerzysta   dał   znak   i   kiedy   wysoki   strażnik   wyprostował   się   między   jednym   a 

drugim atakiem kaszlu, kopnąłem go z całej siły między nogi. Wrzasnął nieludzkim głosem i 

zwinął   się   z   nieznośnego   bólu.   W   tej   samej   chwili   artylerzysta   z   całej   siły   trzasnął   go 

buciorem w lewe kolano. I kiedy strażnik wił się na ziemi, artylerzysta  dołożył  mu dwa 

kopniaki w żołądek.

background image

Skutkiem   gwałtownych   działań   nałykaliśmy   się   sporo   chloru.   Ja   wymiotowałem, 

artylerzysta się krztusił, a strażnik leżał jak długi na ziemi. I chuj z nim.

Zwymiotowałem jeszcze raz i poczułem z całą pewnością, że niedługo mi już pisane 

żyć   na   tym   świecie.   Już   niczego   nie   pragnąłem,   nawet   świeżego   powietrza.   Ściany   celi 

odpłynęły i zakołowały. Z oddali dobiegł szczęk otwieranych drzwi, ale było mi wszystko 

jedno.

Stosunkowo szybko, jak się zdaje, odzyskałem świadomość. Obok mnie wynoszono 

na korytarz strażnika, wciąż nieprzytomnego. Nagle zrobiło mi się nieznośnie żal, że kiedy 

ocknie się na drewnianej pryczy,  nie będzie  rozumiał,  co mu się przydarzyło  w celi  26. 

Postanowiłem to naprawić i dobić go, nim będzie za późno. Szarp-

nąłem się całym ciałem, próbując podźwignąć się z betonowej posadzki. Cały mój 

wysiłek zaowocował żałosnym poruszeniem głowy.

- Budzi  się  -  powiedział   ktoś, gdzieś  wysoko   nad  moją  głową.  - Daj  mu   jeszcze 

powąchać.

Artylerzysta trzymał się na nogach, teraz on wymiotował. Ktoś całkiem blisko mnie 

powiedział:

- Ten już jest oficerem, z rozkazu ministra obrony.

- Rozkaz ministra przyszedł dzisiaj, ale podpisany był wczoraj - zaprotestował drugi 

głos. - Czyli że amnestia obejmuje tylko wczorajszy dzień odsiadki. Dzisiaj, już po nominacji 

na oficera, dostał dokładkę od zastępcy dowódcy okręgu. Tego żadna ministerialna amnestia 

nie obejmuje.

- Nie zawracaj dupy! To wyjątkowa sytuacja. Trzeba wystąpić do zastępcy dowódcy 

okręgu.

- Ale przecież on twojego świeżo upieczonego porucznika nigdy na oczy nie widział. 

Polecenie wydała małżonka. A poza tym, on też już wyjechał na zjazd. Chyba nie zamierzasz 

zabiegać u niej?

- Co to, to nie. Za żadne skarby! - stropił się drugi głos.

- No widzisz. A na mocy amnestii zwolnić go nie możemy. Wiesz co by się działo, 

gdyby ona zajrzała jutro sprawdzić? Wszystkim by łby poukręcała!

- Co racja, to racja.

Tak   się   zdarzyło,   że   w   czasie   gdy   nasz   artylerzysta   czyścił   kanalizację,   minister 

obrony   podpisał   rozkaz   o   awansowaniu   jego   i   jeszcze   dwustu   kadetów   do   stopnia 

podporucznika. W takich przypadkach rozkaz ministra jest równoznaczny z odpuszczeniem 

wszystkich wykroczeń. Lecz kiedy rozkaz ministra podróżował z Moskwy do Kijowa, nasz 

background image

artylerzysta   zdążył   załapać   kolejną   odsiadkę,   rzekomo   z   polecenia   zastępcy   dowódcy 

Kijowskiego Okręgu Wojskowego. I nikt nic w tej sprawie nie mógł zrobić. Ponieważ jednak 

formalnie stał

się oficerem, jego miejsce było na oddziale oficerskim, oddzielonym od pospólstwa 

wysokim murem. Uścisnęliśmy się zatem jak bracia, jak ludzie bliscy, którzy rozstają się na 

zawsze.  Uśmiechnął  się  do mnie   blado  i  tak  jak  stał,  ubabrany ekskrementami   małżonki 

przyszłego   Naczelnego   Dowódcy   Zjednoczonych   Sił   Zbrojnych   Układu   Warszawskiego, 

marszałka Związku Radzieckiego Iwana Jakubowskiego, udał się w stronę stalowej bramy 

wiodącej na oddział oficerski. Tym razem bez eskorty.

RYZYKO

Kijowski areszt garnizonowy, 31 marca 1966 roku

Ktoś mógłby sądzić, że szkolenie polityczne w karnej kompanii to najprzyjemniejsze 

zajęcie. Przez półtorej godziny siedzisz na stołku, podsypiasz i palcem w bucie nie musisz 

kiwnąć. Trudno o lepszą formę relaksu. Pozornie! Taki pogląd może zrodzić się tylko w 

umyśle człowieka nie znającego odwachu od środka, który nie został poinstruowany, jak się 

należy zachować podczas szkolenia politycznego. Nieświadomemu aresztantowi owa złudna 

banalność   może   ściągnąć   na   głowę   lawinę   kłopotów.   Trafiając   na   pierwsze   szkolenie 

polityczne taki żółtodziób będzie bezgranicznie uszczęśliwiony, ale niech no tylko na chwilę 

przestanie   uważać!   Niech   na   moment   zapomni,   gdzie   się   znajduje,   po   co   i   dlaczego   - 

nieszczęście dopadnie go w mgnieniu oka.

Jest wymęczony brakiem snu, dokuczliwym zimnem, wilgocią i głodem, pracą ponad 

siły, ciągłym upokorzeniem i zniewagą, a nade wszystko - oczekiwaniem na

nadejście   czegoś   jeszcze   gorszego.   Dlatego   uspokoiwszy  się   nieco   i   rozgrzawszy, 

odpręża się w jednej chwili.

Utrata czujności, nawet na moment, powoduje, że ta napięta stalowa sprężyna, którą 

człowiek utrzymywał w sobie od przekroczenia progu aresztu, natychmiast wyrywa się spod 

kontroli, rozwija w jednej chwili i człowiek przestaje nad sobą panować.

Doświadcza tego młody żołnierzyk nieopodal mnie. Widać wyraźnie, że nigdy dotąd 

nie był w anclu. Oczy zaszły mu mgłą, powieki się kleją, zaraz zaśnie... Jeszcze chwila, a 

wtuli się w brudne, zgarbione plecy cher-lawego marynarza. Ten najwyraźniej zjechał do 

Kijowa na przepustkę i zaraz na dworcu zgarnęła go żandarmeria. Wygląda na to, że też zaraz 

kimnie. Żal mi żołnierza, żal mi marynarza, żal mi siebie... coraz cieplej w stopy... głowa jak 

na lekkim rauszu, słyszę dzwoneczki... jakże słodko dzwonią, głowa opada mi na piersi... 

szyja jak z waty, nie uniesie takiego ciężaru... trzaśnie... muszę rozluźnić kark...

background image

No i, skowroneczku, już po tobie. Zamiast miłej drewnianej pryczy czeka cię nocą 

śmierdzący klozet, albo kuchnia - co jeszcze gorsze. A jak już swoje odsiedzisz, dołożą ci ze 

trzy dni. Żebyś nie śnił o kęsie komiśniaka, ani o suchych onucach, tylko o polityce naszej 

ukochanej partii, która rozpościera przed nami nowe horyzonty. Tak, tak.

Dla mnie to nie pierwszyzna, odsiedziałem już swoje na odwachu, co prawda nie 

kijowskim, ale w Charkowie. Właściwie trudno powiedzieć, który ancel lepszy. Jasne, że w 

Charkowie   „Komunizm”   jest   dużo   skromniejszy.   Za   to   fabrykę   czołgów   budowano   z 

rozmachem. Codziennie pracuje tam połowa klientów karnej kompanii, i zapewniam was, że 

to nie piknik. A wracając do szkolenia politycznego, to od dawna poznałem ich wszystkie 

sztuczki. Tu mnie nikt nie zagnie.

Z początku nie myślałem o spaniu, byłem na to zbyt wygłodzony.  O jedzeniu też 

próbowałem nie myśleć, bo od takich myśli tylko boli brzuch. Jedna rzecz gnębiła

mnie od pierwszych minut szkolenia, mianowicie - jak by tu zmienić onuce. Te, które 

miałem na nogach już od sześciu dni były doszczętnie przemoczone. Jak by nie zawijać, na 

jedno wychodzi. A na dworze to mróz, to plucha. Zimno w nogi, mokro... Ech, żeby móc 

zmienić onuce... Stop! To wielce niebezpieczna myśl! Nie wolno myśleć o suchych nogach! 

Taka myśl to prowokacja! Trzeba ją natychmiast wyplenić. Inaczej wpadłeś, człowieku, po 

uszy. O proszę - już mi się zdaje, że mam całkiem sucho... że nocą wysuszyłem onuce na 

kaloryferze,   chociaż   w   celi   nie   ma   kaloryferów.   Teraz   są   tak   przesuszone,   że   aż 

zesztywniały... o jak mi ciepło w stopy... NIE!!! Ja wcale nie śpię! Dwaj potężnie zbudowani 

kaprale odsuwają taborety i aresztantów, szarżują przez salę prosto na mnie. Pieprzyć was, 

sukinsyny!  Ja nie spałem!!! Kapral wściekle spycha mnie na bok i dalej oczyszcza sobie 

przejście między siedzącymi  za mną. Mimo woli spoglądam do tyłu, ale uświadomiwszy 

sobie   skalę   zagrożenia   natychmiast   z  powrotem  odwracam  głowę.  Wystarczyła   jednak  ta 

krótka   chwila,   aby   ogarnąć   wzrokiem   twarze   siedzących   z   tyłu.   Twarze   ludzi 

sparaliżowanych   śmiertelnym   przerażeniem.   Z   pięćdziesięciu   par   oczu   wyzierał   czysto 

zwierzęcy strach i błaganie o litość. Na wszystkich twarzach malowała się jedna, jedyna myśl: 

„Tylko nie ja! Litości!”. Zapewne i na mojej twarzy widniał przed chwilą ten sam wyraz, 

kiedy   myślałem,   że   to   mnie   chcą   dopaść   kaprale.   Boże,   jak   łatwo   nas   zastraszyć!   Jakże 

żałosny jest człowiek, który się boi! Do jakich podłości jest zdolny, byle tylko ratować własną 

skórę!

Tymczasem   kaprale   dopadli   kadeta   wojsk   lotniczych.   Siedział   wtulony   w   samym 

kącie.   Przyszły   as   przestworzy   przypomina   raczej   ciężką,   drewnianą   kukłę   ze   sznurkami 

zamiast stawów. Wyłączył się całkowicie, jakby oddalił się w inny świat. Kaprale taszczą 

background image

obrońcę   ojczyzny   wąskim   przejściem.   Głowa   zwisa   mu   bezwładnie,   jak   dzyndzel   na 

łańcuszku. To był błąd, asie przestworzy! Nie można tracić kontroli. Fatalna sprawa,

orle-sokole!   Za   bardzo   się   rozkrochmaliłeś.   Teraz   wsadzą   cię   za   karę   do   celi 

„Rewolucyjnej” numer 26. Tam łykniesz chloru, ockniesz się, a potem powędrujesz do 25, a 

potem dowalą ci jeszcze pięć dni. Proste, jak w pysk strzelił.

Co jest, do cholery!  Ile jeszcze porucznik ma  zamiar  nawijać o naszej  ukochanej 

partii? Zegarka nie ma, czy co? Mam wrażenie, że siedzimy tu już z pięć godzin, a ten nie 

może skończyć! Żebym tylko mógł zmienić onuce, byłoby łatwiej wysiedzieć.

Już nie wytrzymam. Głowa mi ciąży coraz bardziej, jakby ktoś nawsadzał do środka 

odważników z litego żelaza. Zimno w nogi... Żeby tak onuce... Albo żeby chociaż kaprale 

częściej wywalali z sali tych co się wyłączyli. Zawsze to jakieś urozmaicenie, może bym 

jakoś przetrzymał. Albo żeby móc wyjść teraz na mróz, do rafinerii, albo do fabryki czołgów. 

Tylko te cholerne onuce...

- SĄ PYTANIA?

Ze   stu   gardeł   wyrywa   się   gromkie:   „Nie,   towarzyszu   poruczniku!”.   Zbawienie! 

Koniec szkolenia! Koniec! I nie wlepili mi dokładki!

Zaraz   padnie   komenda:   DO   ZBIÓRKI   W   SZYKU   -   ROZEJŚĆ   SIĘ!   PÓŁTOREJ 

MINUTY!!! To oznacza, że trzeba desperackim zrywem ciała i duszy rzucić się ku wyjściu, 

przez drzwi zapchane cuchnącymi ciałami brudnych jak ja sam aresztantów, i roztrącając ich 

na wszystkie strony, wypaść na korytarz. Tylko się nie potknąć, bo stratują! Każdy chce żyć. 

Pokonując po siedem stopni, trzeba wbiec na piętro, złapać szynel i uszankę. Najważniejsze 

to nieomylnie rozpoznać własną odzież. Jeżeli potem okaże się, że jakiś spóźnialski dryblas 

nie może się wcisnąć w twój szynel, zaraz cię namierzą i załapiesz kolejne pięć dni. Za 

kradzież. Dryblas też dostanie pięć dni paki za gapiostwo. Wylądujecie w jednej celi, i się 

okaże, kto ma rację. Z szynelem i czapką w garści trzeba się przebić pod prąd walących w 

górę współtowarzyszy i zbiec z powro-

tem na dół. A przy wyjściu już zator i kaprale rozglądają się za ofermami. Trzeba 

zatem wbić się w tłum jak lodołamacz - miażdżyć, rozbijać, kruszyć. Półtorej minuty się 

kończy,   a   ty   wciąż   nie   stoisz   w   szyku,   nie   jesteś   wyrychtowany   na   sto   dwa,   czerwona 

gwiazda na czapce nie tkwi dokładnie na linii nosa, a czapka nie siedzi na dwa palce ponad 

brwiami... Kiepsko, kiepsko...

Lada chwila padnie rozkaz: ZBIÓRKA W SZYKU! Każdy zamiera w napięciu, gotów 

na  łeb   na  szyję  rzucić  się,   byle  tylko   wykonać  rozkaz...   Porucznik  celowo   zwleka,   chce 

sprawdzić naszą umiejętność stawania w szyku w półtorej minuty... Czy każdy docenia rangę 

background image

chwili? Czy każdy sprężył się w sobie? Czy każdy jest gotów przegryźć sąsiadowi gardło? 

Wzrok porucznika błądzi w bok, ale nikt nie ośmiela się zwrócić głowy, żeby przekonać się, 

co   też   mogło   przyciągnąć   uwagę   zastępcy   szefa   kijowskiej   karnej   kompanii.   A   uwagę 

porucznika przykuła brudna ręka w najodleglejszym kącie sali. Ręka, która od dwóch tygodni 

czyściła kible, a sama ani razu nie była wymyta.

W momencie, gdy porucznik zwraca się do zebranych  ze zwyczajowym  zwrotem: 

„Jakieś pytania?”, na co ze wszystkich piersi wyrywa się gromkie: „NIE MA PYTAŃ!” - w 

tym momencie ta właśnie ręka uniosła się do góry. W anclu nikt nikogo o nic nie pyta - 

wszyscy wszystko wiedzą. A tu proszę, ktoś ciekawski ma pytanie! Coś podobnego!

Porucznik zna odpowiedzi na absolutnie wszystkie pytania. W dodatku porucznik jest 

władny zniszczyć każdego, kto podobną impertynencją zakłóca mu święty spokój. Nawet po 

referacie   byle   pierwszego   sekretarza   obwodowego   komitetu   partii   nikt   nie   ośmieliłby   się 

zadawać pytań. A tu nie chodzi o byle pierwszego sekretarza, dysponującego mimo wszystko 

jakoś   tam  ograniczoną   władzą.  Tutaj   osobnik  najniższej  kategorii  usiłuje  zakłócić  spokój 

samego zastępcy szefa kijowskiej karnej kompanii!

Ten fenomen szczerze zaciekawił porucznika. Było widać, że dzięcioł nie pierwszy 

dzień spędza na odwachu, więc ryzyko, na jakie wystawiał wszystkich towarzyszy niedoli nie 

brało się z ignorancji.

Porucznik   jest   dobrym   psychologiem   i   w   mig   pojmuje,   dlaczego   półżywy   kadet-

elektronik o zapadniętych oczach podejmuje takie ryzyko: pewnie został mu tylko dzień, góra 

dwa dni odsiadki. Tylko jeżeli teraz poślą go do fabryki czołgów, to nie zdoła, oczywiście, 

wyrobić normy i jak nic obskoczy kolejne pięć dni paki, które na całe życie mogą zeń uczynić 

uniżonego, pokornego, cichego półidiotę, co odniosłoby nawet zbawienny skutek dla jego 

kariery wojskowej, lecz kadetowi na pewno nie o to chodzi. Widać, że postanowił zadać 

pytanie  w jednym,  jedynym  celu:  żeby podlizać  się porucznikowi i zagwarantować sobie 

wyjście   w   terminie.   Lecz   nie   tak   łatwo   przypochlebić   się   Wszechmocnemu!   A   jeżeli 

pochlebstwo   poczytane   zostanie   za   nachalność?...   Pochlebstwo   musi   być   bezwzględnie 

oryginalne i balansować na granicy dopuszczalności...

Wiedzieliśmy o tym doskonale.

- Słucham was? - zagadnął porucznik z wielką kurtuazją, demonstrując tym samym 

szacunek dla brawury właściciela brudnej ręki.

- Kadet Antonow, piętnaście dni aresztu, do wyjścia dwa - przedstawił się dziarsko 

tamten. - Towarzyszu poruczniku, mam pytanie.

Zaległa złowróżbna cisza. Mucha, która dotąd grzała się za piecem przepłynęła pod 

background image

sufitem, bzycząc jak bombowiec strategiczny.  Chowaliśmy głowy w ramiona, chcąc choć 

trochę złagodzić cios. Gniew mógł skupić się na głowie każdego.

- Słucham waszego pytania - rzekł porucznik i po krótkim namyśle dodał: - Bardzo 

proszę.

- Towarzyszu poruczniku, powiedzcie proszę, czy w komunizmie będą areszty?

Plecy skuliły mi się jeszcze bardziej, głowa jeszcze głębiej zapadła w ramiona. Nie ja 

jeden oczekiwałem

ciosu obuchem w potylicę. Tylko autor pytania stał dumny, wyprężony, wysuwając 

cherlawą   pierś   i   inteligentnymi   szarymi   oczyma   wpatrywał   się   prosto   w   oczy 

Wszechmogącego.

Ten chwilę się namyślał, po czym grube wargi rozpłynęły się w dziecinnym niemal 

uśmiechu.   Pytanie   wyraźnie   przypadło   mu   do   gustu.   W   jego   oczach   zabłysły   diabelskie 

iskierki, kiedy z pełnym przekonaniem i wiarą stwierdził:

- Areszt będzie zawsze! - i roześmiał się radośnie. Wszechmogący zerknął uważnie na 

elektronika i pochwalił jowialnie:

- Zuch chłopak! A teraz... A teraz dmuchaj do wychodka - biegiem! I żeby mi się do 

wieczora wszystko błyszczało jak psu jaja!

Ze stu gardeł wydobyło się westchnienie zazdrości.

- Tak jest, towarzyszu poruczniku - odparł radośnie elektronik. Czy można wymarzyć 

sobie   coś   lepszego?   To   fakt,   że   po   porannej   ekspresowej   toalecie   kibel   wygląda   dość 

paskudnie, ale starczą dwie-trzy godziny, żeby go wypucować na medal. A potem? Potem 

przez   cały   dzień   tylko   markować,   że   się   poprawia   to,   co   zostało   zrobione.   Kibel   to   nie 

bezdenne,   cuchnące   szambo   komunizmu!   Ech,   kibelek!   To   prawda,   że   w   nocy   nie   jest 

przyjemnie szorować sracze, zamiast spać, ale w dzień to co innego: w cieple, z wygodami...

- Zbiórka do zajęć, półtorej minuty.

Runąłem   przed   siebie   z   całym   impetem,   rozpychając   łokciami   równie 

zdeterminowanych współtowarzyszy.

To był wspaniały dzień. Miałem fart: wraz z niewielką grupką galerników trafiłem do 

okręgowego szpitala wojskowego, gdzie nosiliśmy brudną bieliznę. Naszym strażnikiem był 

czwartoroczniak, artylerzysta. Było po nim znać, że nieraz sam siedział w kabarynie. Późnym 

wieczorem   wyznaczył   dziesięć   minut   przerwy.   Przysied-lśmy   na   oblodzonych   kłodach, 

wspierając zmęczone grzbiety o ciepłe ściany pieca. Poczciwa siostrzyczka

z oddziału skórno-wenerycznego przyniosła nam cały karton niedojedzonych resztek 

cudownego białego  chleba. Pałaszowaliśmy go w niemym  zachwycie.  Nie potrafię oddać 

background image

ekstazy tamtego niezapomnianego dnia. Ale jestem pewien, że każdy z nas myślał wówczas o 

dziel nym kadecie, o ryzyku, na jakie się zdobył, o precyzji kalkulacji psychologicznej, której 

dokonał - i w ogóle o bezgranicznych możliwościach ludzkiego umysłu.

SILNI, ZWARCI, GOTOWI!

Ostatnie dni przed promocją

w Charkowskiej Szkole

Dowódców Wojsk Pancernych Gwardii,

kwiecień 1967 roku

Buty lśniły tak, że mogłyby z powodzeniem służyć za lusterka do golenia. Spodnie 

odprasowane tak, że gdyby mucha otarła się o kant, przecięłoby ją na pół. Dziś mieliśmy 

patrolować   ulice   w   mieście,   Dlatego   pułkownik   Jeremiejew,   komendant   wojskowy 

Charkowa, osobiście kontrolował nasz wygląd zewnętrzny. Z pułkownikiem nie było żartów! 

Najdrobniejsze uchybienie w umundurowaniu oznaczało dziesięć dni paki. Wszyscy dawno 

do tego przywykli jak do ustalonej normy.

Pułkownik kończył właśnie odprawę.

- Podsumowując, normy są następujące: dworzec kolejowy - 150 wykroczeń, park 

miejski - 120, port lotniczy - 80, reszta - po 60.

Pułkownik   nie   postawił   kropki   nad   „i”,   ale   i   tak   każdy   Wiedział,   że   winni 

niewykonania norm nie zostaną zmie-

nieni o północy, jak to jest przewidziane w regulaminie, lecz pójdą na „długą rundę” - 

innymi   słowy,   służbę   całonocną.   Jeśli   natomiast   do   rana   patrol   nie   wykryje   dodatkowo 

trzydziestu wykroczeń, to całym składem pomaszeruje za kratki. Wylądują w tych samych 

celach,   w   których   wypoczywają   ich   ofiary   z   dnia   poprzedniego.   Była   to   praktyka 

powszechnie znana i nie trzeba było przypominać powyższych ustaleń.

-   Normy   zostały   wyliczone   naukowo   i   zweryfikowane   przez   lata   doświadczeń! 

Zadania są jasne. No, to do dzieła, towarzysze!

Byłem   w   trzyosobowym   patrolu:   kapitan   Zadirow   i   nas   dwóch,   kadetów   przed 

promocją. Czas służby wynosił 480 minut. Do północy. Norma opiewała na 60 wykroczeń, 

czyli jedno zatrzymanie co osiem minut. Innymi słowy, każdy napotkany mundurowy musi 

być   winny   jakiegoś   wykroczenia.   I   jeżeli   podczas   tych   ośmiu   godzin   spotkamy   tylko 

pięćdziesięciu   dziewięciu   żołnie   rzy,   marynarzy,   chorążych   i   oficerów,   wówczas   „długą 

rundę” mamy jak w banku, a gdzie u diabła złapać nocą jeszcze trzydziestu?

Owocna służba w patrolu zależy w ogromnej mierze od charakteru jego dowódcy. 

Jeżeli będzie odpowiednio surowy i pomysłowy, normę da się wykonać.

background image

- Towarzyszu sierżancie, złamaliście regulamin mundurowy.

- Nie, towarzyszu kapitanie. - Wszystko, co sierżant ma na sobie, lśni jak słońce. 

Widać, że nie ma się do czego przyczepić.

- Przede wszystkim wykłócacie się z szefem patrolu: a po drugie górny guzik waszej 

bluzy nie jest zwrócony ku władzy radzieckiej. Okazać dokumenty!

Istotnie,   błyszczący   guzik   z  sierpem   i  młotem   wewnątrz   pięcioramiennej   gwiazdy 

przyszyty jest trochę krzywo, a może nie dość mocno i młot nie wskazywał jak należy góry, 

tylko   nieco   w   bok.   Pod   takim   zarzutem   można   spisać   każdego,   nie   wyłączając   ministra 

obrony.

Kto potrafi upilnować, żeby wszystkie guziki miały młot w idealnym pionie? Kapitan 

wielkimi literami nabazgrał na przepustce sierżanta: „Przepustkę cofnięto o godz. 16.04 za 

drastyczne naruszenie regulaminu mundurowego i dyskutowanie z patrolem”. Zanotowałem 

nazwisko sierżanta i numer jednostki, zaś winowajca walnął w dach przed kapitanem i udał 

się w kierunku koszar. Teraz sierżant był całkiem bezbronny. Przepustkę miał unieważnioną i 

gdyby po drodze do jednostki zatrzymał go jakiś inny patrol, mogliby mu jeszcze dołożyć SO 

-”samowolne oddalenie”.

Pierwszego   złapaliśmy   w   czwartej   minucie.   Zostało   nam   do   złapania   jeszcze 

pięćdziesięciu dziewięciu - i 476 minut.

- Towarzyszu szeregowy, złamaliście regulamin mundurowy.

- Na pewno nie, towarzyszu kapitanie.

- Nie dyskutujcie z szefem patrolu!

- Nie dyskutuję, towarzyszu kapitanie. Chciałem tylko powiedzieć, że nie złamałem 

regulaminu.

- Kadet gwardii Suworow!

- Tak jest!

- Wezwać wóz patrolowy. Mamy tu poważne wykroczenie.

W czasie gdy drugi kadet spisywał personalia niebezpiecznego przestępcy, a kapitan 

łapał następnego winnego, ja pobiegłem do najbliższej budki telefonicznej.

Tak, sierżant okazał się bardziej doświadczony, ugryzł się w język, zanim nagadał 

głupot. Ale żołnierz był żółtodziobem. I właśnie za to, słoneczko, za chwilę powiozą cię 

limuzyną z szykanami. Wracam biegiem z budki i widzę, że obok groźnego przestępcy stoi 

już kadet wojsk lotniczych, który dopuścił się „oddania honorów wojskowych bez należytego 

szacunku”. Ledwie szesnaście minut służby, a już trzech winowajców w saku. Tak trzymać!

- Towarzyszu sierżancie, nie macie czapki na dwa palce powyżej linii brwi!

background image

- Mylicie się, towarzyszu kapitanie, dokładnie na dwa palce!

- Spieracie się?! Dokumenty!

Przy naszym kapitanie człowiek nie nudził się ani przez chwilę. Fajny chłop, nie ma 

co. A cóż to, tam w krzakach? Ani chybi zalany w trupa obrońca ojczyzny. Tak jest! Między 

jezdnią a chodnikiem rósł szpaler mizernych krzaczków i tam właśnie zagnieździł się nabuzo-

wany wojak. Wygląda jak świnia: rozchełstana  bluza, oderwany prawy naramiennik, cała 

pierś, buty i spodnie w wymiocinach. Po czapce od dawna ani śladu. Odwróciliśmy go na 

plecy. A to pech! Był to kadet z naszej rodzimej szkoły pancernej. Gwardzista, tak jak i ja. A 

my swojego nie ruszamy.  Wszystkie jednostki garnizonu toczą zażarte współzawodnictwo 

socjalistyczne. Pod żadnym pozorem nie wolno wystawić na szwank dobrego imienia własnej 

szkoły.  Lotnicy,  marynarze,  piechocia-rze - miejcie  się na baczności!  Ale nasz człowiek, 

pancer-niak - nigdy! Troszkę popił i tyle. Każdemu może się zdarzyć. Wezwany samochód 

dyskretnie zabiera pijanego czołgistę. Nie znalazł się, naturalnie, w naszej statystyce,  i w 

ogóle zabrano go tylko w obawie żeby nie złapał kataru. Ziemia w kwietniu bywa dość zimna.

- Towarzyszu poruczniku, złamaliście regulamin mundurowy.

Porucznik milczy posłusznie. Wie, jak się zachować.

- Macie, towarzyszu poruczniku, czarne rękawiczki. Powinny być brązowe!

- Tak jest, towarzyszu kapitanie. Moja wina.

- Dokumenty!

Nasz   kapitan   też   nosi   czarne   rękawiczki.   Nie   było   skąd   wytrzasnąć   brązowych. 

Oficerom   się   ich   nie   wydaje,   ponieważ   przemysł   nie   produkuje   brązowych   rękawiczek. 

Oficerowie   otrzymują   ekwiwalent   pieniężny   na   zakup   rękawiczek.   Radźcie   sobie   sami. 

Niestety,  nie ma ich dosłownie nigdzie. Jak mówię, przemysł radziecki nie wytwarza ani 

jednej brązowej rękawiczki. Kto służył w Niemczech, przywiózł sobie stamtąd co najmniej 

dwa-

dzieścia par - zapas na całe życie. A kto nie służył w Niemczech, wydany jest na 

pastwę patrolu. Przed wyjściem na służbę pułkownik Jeremiejew osobiście wydaje wszystkim 

oficerom po parze brązowych skórkowych rękawiczek, za pokwitowaniem, na czas trwania 

służby. Tylko te rękawiczki są już tak znoszone, złacha-ne i rozciągnięte, że oficerowi nie 

przystoi mieć ich na rękach. Dlatego właśnie nasz kapitan zaraz na początku zdjął służbowe 

rękawiczki, zwinął je porządnie i schował do kieszeni. Nie daj Boże zgubić!

-   Dlaczego   złamaliście   regulamin   mundurowy,   towarzyszu   poruczniku?   A   może 

rozkaz ministra obrony was nie dotyczy?

- Proszę o wybaczenie.

background image

- Odmaszerować!

- Tak jest!

Nazwisko   porucznika   upiększa,   naturalnie,   naszą   czarną   listę.   Nadejdzie   pora 

wstąpienia do akademii i wtedy góra przejrzy jego akta personalne. Coś podobnego! W ciągu 

jednego roku setki razy zatrzymywany przez patrole, i wciąż za to samo przewinienie! Znaczy 

- niepoprawny! Znaczy - trzeba go zamknąć! A wy go rekomendujecie do akademii! Miejcież 

trochę rozumu!

-   Towarzyszu   poruczniku,   złamaliście   regulamin   mundurowy...   Macie   czarne 

rękawiczki.  Nie czytaliście  rozkazu ministra  obrony?  No to dlaczego  go łamiecie?  Może 

celowo? Czy z naturalnej skłonności do łamania przepisów?

Kapitan   zdjął   jedną   z   własnych   czarnych   rękawiczek   i   odnotował   nazwisko 

porucznika.

Do końca służby jeszcze 2 godziny i 17 minut. Na czarnej liście widniały nazwiska 

sześćdziesięciu jeden winowajców. W ciemnościach rozlegają się pijackie pomruki. Nieźle 

zawiany artylerzysta  człapie  chwiejnym  krokiem,  wyraźnie  niepomny na naszą obecność. 

Nasz kapitan jakoś go nie spostrzegł.

- Towarzyszu kapitanie, zwijamy go?

- Ee, nie, zostaw. To już sześćdziesiąty drugi. Zapamiętaj, Suworow, raz na zawsze: 

limit   należy   przekraczać,   ale   minimalnie.   To   podstawowa   zasada   całego   naszego   życia. 

Najwyższy czas żebyś zrozumiał, że normy ustalane naukowo są weryfikowane przez życie. 

Za parę miesięcy znowu wyślą nas na patrol i, jeżeli teraz zawyżymy normę, wlepią nam nie 

60, ale 65, a może i 70 wykroczeń. A spróbuj dobić do siedemdziesięciu! Nasze normy biorą 

się z bezmyślności takich właśnie osłów, jak ty. Za bardzo podbijali poprzeczkę i teraz sami 

wpadają w łapy patroli.

Artylerzysta szczęśliwie potoczył się dalej. Nawet nie zwrócił na nas uwagi. Jeżeli 

wszystkie patrole na jego trasie już przekroczyły swoje normy, to może spokojnie dryfować 

głównymi ulicami, pijany, rozchełstany i brudny, z wyrazem pijackiej arogancji na twarzy.

Wstawionych żołnierzy, kadetów i sierżantów było coraz więcej. Wojsko już dawno 

poznało   specyfikę   centralnego   planowania,   dlatego   do   wieczora   chowało   się   po   kątach. 

Wtedy słabnie terror patroli we wszystkich dzielnicach. Po prostu wszyscy starali się wyrobić 

normę   przed   czasem,   aby   uchronić   się   przed   „długą   rundą”.   Najwytrawniejsi   zawadiacy 

wykorzystywali   krótkie   „odprężenie”   do   własnych,   bynajmniej   nieszlachetnych   celów.   A 

począwszy od północy wszyscy, nawet najbardziej podcięci, brali ogon pod siebie. Wtedy 

wychodzą na łów najgłupsze, najmniej operatywne patrole, którym cały dzień nie wystarczył 

background image

na przyskrzynienie odpowiedniej liczby ofiar.

Wokół nas zaroiło się od autentycznych wykroczeń, pijanych wojaków i chuliganerii. 

Jednak nie mieliśmy kompletnie nic do roboty. Siedzieliśmy na ławce pod ogołoconymi z 

liści wierzbami. Kapitan udzielał nam lekcji taktyki niemieckich wojsk pancernych. Egzamin 

końcowy zbliżał się milowymi krokami.

-   Taktyka,   proszę   was,   to   najtrudniejsza   dziedzina   na   świecie.   Spróbujcie   jednak 

napomknąć naszym genera-

łom,   że   taktyka   jest   bardziej   skomplikowana   niż   szachy!   Będą   zaśmiewać   się   do 

rozpuku. Tymczasem nie ma się z czego śmiać. Szachy to tylko uproszczony, powierzchowny 

model walki między armiami. I to najprymitywniejszymi armiami na świecie.

W szachach  - jak na wojnie:  król jest niemrawy i majestatyczny,  ale utrata  króla 

oznacza   ostateczną   klęskę.   Król   jest   wiernym   uosobieniem   sztabów,   rozbudowanych   i 

ociężałych. Wystarczy zapędzić je w kozi róg - i mat! Hetman to służba wywiadowcza w 

pełnym   tego   słowa   znaczeniu.   Wszechmocna   i   niepokonana,   stworzona   po   to,   by 

samodzielnie, błyskawicznie i skutecznie udaremniać plany wroga. Skoczek, goniec i wieża 

nie   wymagają   komentarza.   Podobieństwo   jest   olbrzymie,   zwłaszcza   do   kawalerii. 

Przypomnijcie sobie bitwę pod Borodino. Pamiętacie słynny rajd konnicy Uwarowa i Płatowa 

na tyły Bonapartego? To typowy ruch skoczka. Spójrzcie kiedyś na mapę. Rosyjska kawaleria 

nie atakowała, ani nie szarżowała. Po prostu pojawiła się w pewnym momencie na tyłach 

wroga. To wystarczyło. Samo jej pojawienie się powstrzymało Bonapartego przed rzuceniem 

gwardii do boju. W pewnym sensie ten manewr przesądził o losach bitwy, i o całych dalszych 

losach Rosji.

-   Walka   współczesna   -   ciągnął   dalej   kapitan   -   jest   tysiąckrotnie   bardziej 

skomplikowana  niż szachy.  Gdybyście  chcieli  ustawić  na szachownicy najmniejszą armię 

współczesną, należałoby drastycznie zwiększyć liczbę figur. Trzeba by jakoś oznaczyć czołgi, 

rakiety   przeciwpancerne,   artylerię   przeciwpancerną   i   zwykłą,   myśliwce,   szturmowce, 

bombowce strategiczne, helikoptery... Nie sposób wszystkiego wymienić. Wszystko to razem 

wymaga wspólnego planu, jednolitej strategii i najściślejszej koordynacji. To co nas niestety 

różni od Niemców, to nawyk arytmetycznej rachuby gońców i pionków przy równoczesnej 

nieznajomości podstaw ich właściwego użycia. Niemcy, widzicie, zaczęli z nami wojnę mając 

marne 3 tysiące czołgów przeciw naszym

24 tysiącom. Dzisiaj nie brakuje rozmaitych interpretacji naszej klęski w 41 roku, a 

nie chcemy uznać najprostszej: że taktyka Niemców była znacznie bardziej elastyczna od 

naszej. Zapamiętajcie moje słowa: jak się zacznie ruchawka na Bliskim Wschodzie, rozpirzą 

background image

nas w drobny mak. Pomimo naszej przewagi liczebnej i jakościowej. Co za pożytek z trzech 

królowych,   jak   się   nie   umie   grać   w   szachy?   A   przysyłani   przez   nas   doradcy   wojskowi 

zwyczajnie nie potrafią grać. Taka jest prawda. Weźcie choćby szefa katedry pułkownika 

Sołouchi-na. Dopiero co wrócił z Syrii...

- Skąd się to bierze? - nie mogłem powstrzymać pytania.

Kapitan spojrzał na mnie, po czym wycedził:

- System jest do dupy.

Odpowiedź nas nie zadowoliła, dodał więc:

- Po pierwsze, dowódcy są wyznaczani wedle kryteriów politycznych. Nie wybiera się 

tych, którzy znają zasady gry, ani tych, którzy przynajmniej pragną się nauczyć. Wybiera się 

właściwych   ideologicznie.   Po   drugie,   nasz   system   wymaga   raportów,   sprawozdawczości, 

osiągnięć.   Na   tym   się   opiera.   Doniesienia   z   pierwszych   dni   wojny   o   niszczeniu   tysięcy 

niemieckich czołgów i samolotów były tak naciągane, że kierownictwo kraju musiało zmienić 

kryteria   oceny   sytuacji   na   froncie.   Od   tej   chwili   brano   pod   uwagę   tylko   to,   czyje   siły 

kontrolują dane terytorium. To z kolei wymuszało szturmowanie i odbijanie miast, wzgórz, 

przyczółków. Spróbujcie jednak grać w szachy nie niszcząc sił nieprzyjaciela, a starając się 

jedynie zajmować pola, nie bacząc na własne straty! Do czego to prowadzi? Do tego, co 

spotkało   nas   na   wojnie.   Wygraliśmy   dzięki   temu,   że   nie   znaliśmy   litości   dla   milionów 

własnych pionków. Jeżeli na przykład Sztab Generalny i doradcy wojskowi ubzdurają sobie, 

żeby zagarnąć terytorium Izraela nie niszcząc wpierw jego armii, to słono za to zapłacimy. 

Żydzi nie dadzą nam mata, ale unicestwienie Izraela z taką taktyką jak nasza będzie drogo 

kosztować. A nie daj Boże,

jeżeli kiedyś ruszymy na Chiny. Wtedy pionki nic nie pomogą. Chińczycy mają ich o 

wiele więcej.

W   tym   miejscu   kapitan   splunął   ze   złością   i   kopnął   pustą   puszkę   czubkiem 

wyglansowanego   buta.   Puszka   potoczyła   się   ciemną   alejką   wprost   pod   stopy   podpitego 

sapera, który w krzakach dobierał się do młodziutkiej dziewczyny. Głucha szamotanina w 

ciemnościach najwyraźniej przypomniała kapitanowi, że wciąż jesteśmy na patrolu. Ziewnął i 

raptownie zmienił temat.

- Kadet Suworow! Wnioski z dzisiejszej służby patrolowej, raz-dwa!

Byłem z lekka zaskoczony.

- Dowódca czołgu musi błyskawicznie oceniać sytuację. No? Jakie wnioski?

- Więc... ee... zatrzymaliśmy wielu winnych... eee... podnieśliśmy dyscyplinę... dzięki 

wam... - nieudolnie usiłowałem smarować wazelinę.

background image

- Nie masz nawet bladego pojęcia, Wiktor. I to ma być przyszły porucznik? Albo nie 

chcesz zrozumieć, albo próbujesz mnie nabrać. Słuchaj uważnie, ale to zostanie między nami. 

W systemie gospodarki planowej terror jest również działalnością planową, a więc absolutnie 

kretyńską   i   nieefektywną.   To   po   pierwsze.   Po   wtóre,   pracowaliśmy   dzisiaj   wedle   zasad 

drugiej pięciolatki, a więc lat 1937-1938. Tyle tylko, żeśmy nie puszkowali i nie rozwalali 

zatrzymanych.   Po   trzecie,   gdyby   dzisiaj   padł   rozkaz   powtórzenia   drugiego   planu 

pięcioletniego, to nie tylko bezpieka, ale każdy radziecki obywatel rzuci się gorliwie rozkaz 

ten wypełnić. Tak nas wytresowano: silni, zwarci, gotowi! I po czwarte: ani ty, Wiktor, ani ja 

nie mamy żadnej polisy na wypadek kolejnych planów pięcioletnich. Żadnej! Gdyby jutro 

padł rozkaz, wszystko  zaczęłoby się na nowo: nowy Beria,  nowy Jeżow, NKWD, i cała 

reszta. Jedyna pociecha, że nasz sekretarz generalny to eunuch. Bez jaj! Ale to nie potrwa 

wiecznie.  Co będzie,  jak go jutro wywalą  i przyjdzie  nowy?  No, dobra, głowa do góry. 

Idziemy. Na dziś koniec służby.

- Towarzyszu kapitanie, może pogonić tego sapera? Zgwałci ją, jak babcię kocham!

- A ta  laska jutro wniesie  skargę, że dymał  ją żołnierz,  i to w  naszym  rewirze - 

dorzucił mój towarzysz.

- To już nie nasza sprawa - uśmiechnął się kapitan i uniósł fosforyzujący cyferblat 

zegarka.

Uśmiechnęliśmy się i my - zegarek wskazywał godzinę 00.04.

OPERACJA „DNIEPR”

Ukraina, lato 1967 roku

Nazajutrz   po   uroczystej   promocji   wszystkich   dwustu   świeżo   upieczonych 

podporuczników - najmłodszy rocznik Charkowskiej Szkoły Dowódców Wojsk Pancernych 

Gwardii - zgromadzono w szyku na placu apelowym. Tam odczytano nam rozkaz ministra 

obrony o dodatkowym przeszkoleniu w zakresie nowych technik bojowych.

Do   tej   pory   zawsze   po.   promocji   młodzi   oficerowie   otrzymywali   miesięczną 

przepustkę. Dopiero po urlopie udawali się do wyznaczonych dywizji i pułków rozrzuconych 

po całym świecie, od Hawany po południowy Sa-chalin. Tam, gdzie minister rozkaże.

Tym   razem   złamano   wieloletnią   tradycję,   a   to   z   tej   prostej   przyczyny,   że   kilka 

miesięcy wcześniej w Armii Radzieckiej wprowadzono nowy czołg T-64. Przed promocją nie 

było   czasu   na   szczegółowe   zaznajomienie   się   z   nową   maszyną,   program   zajęć   był   i   tak 

przeładowany.  Postanowiono więc przeszkolić wszystkich młodych  oficerów, lecz tylko z 

jednej szkoły, a nie ze wszystkich

pięciu, i następnie skierować ich do tych dywizji i okręgów, które będą przezbrajane w 

background image

pierwszej kolejności.

Warto nadmienić, że najnowszą technikę bojową wprowadza się zawsze najpierw do 

jednostek   drugiego   rzutu,   to   jest   do   okręgów   wojskowych:   Bałtyckiego,   Białoruskiego   i 

Karpackiego.   W   żadnym   razie   do   Zachodniej   Grupy   Wojsk   Armii   Radzieckiej   ani   do 

jakichkolwiek oddziałów stacjonujących za granicą. Tam nową technikę wprowadza się po 

upływie pięciu do ośmiu lat od jej przyjęcia w okręgach przygranicznych. Pierwszy czołg 

T-64 trafił do NRD dokładnie w dziesięć lat po rozpoczęciu masowej produkcji. Kiedy zaś po 

raz pierwszy wspomniano na Zachodzie o tym nowym radzieckim czołgu eksperymentalnym, 

seryjna produkcja T-64 była już dawno zakończona i T-64 zastąpiono nowym T-72.

Taka   polityka   ma   wiele   uzasadnień.   Przede   wszystkim,   w   ten   sposób   o   wiele 

skuteczniej   strzeże   się   tajemnicy,   co   w   razie   wojny   ustawia   nieprzyjaciela   w   bardzo 

niekorzystnym położeniu. Po wtóre, ułatwia to sprzedaż przestarzałych technologii naszym 

sojusznikom - od Polski po kraje arabskie. Dlatego sprzęt bojowy Zachodniej Grupy Wojsk 

Armii   Radzieckiej   uchodził   w   oczach   Zachodu   za   witrynę   najbardziej   zaawansowanych 

radzieckich technologii wojskowych.

Mieliśmy cztery i pół miesiąca na przestudiowanie napędu, wyposażenia, elektroniki i 

uzbrojenia nowego czołgu. Od 1 czerwca do 15 października 1967 roku. Z końcem września 

planowano   nasz   udział   w   wielkich   manewrach:   praktyczny   sprawdzian   nabytych 

umiejętności.

Na   wieczornym   apelu,   przed   załadunkiem   do   wagonów,   odczytano   nam   rozkaz 

zabraniający wszystkim młodym oficerom noszenia podczas szkolenia mundurów oficerskich. 

Mieliśmy nosić jedynie kombinezony czołgowe. W naszej armii te kombinezony nie mają 

dystynkcji, co nie pozwala odróżnić szeregowego od oficera.

Był   to   więc   rozkaz   o   zastosowaniu   środków   kamuflażu.   Wprowadzanie   nowych 

technik   bojowych   zawsze   jest   okryte   ścisłą   tajemnicą.   Stosuje   się   drakońskie   środki   dla 

powstrzymania przecieku jakichkolwiek szczegółów z tym związanych. Dlatego nikogo nie 

zdziwił fakt, że przebrano nas za szeregowych. Rzeczy nadzwyczajne wyszły na jaw nieco 

później. Okazało się, że razem z nami udaje się ponad stu kierowców-instruktorów. Setka 

instruktorów na dwustu raptem uczniów, to poważne zachwianie proporcji.

Druga   niespodzianka  czekała   nas   w  pociągu.  Ledwie   ruszyliśmy  -  we  wszystkich 

wagonach   odczytano   rozkaz   o   utworzeniu   100.   szkolnego   pułku   pancernego   gwardii. 

Zastępca komendanta szkoły, który rozkaz odczytał, przedstawił nam młodego pułkownika - 

dowódcę   nowo   sformowanego   pułku.   Ogłoszono   zarazem,   że   pułk   liczy   92   czołgi   w 

pierwszej linii i 19 czołgów szkolno-bo-jowych.

background image

Był środek nocy. Pociąg sunął przed siebie z usypiającym stukotem. Lecz nikt z nas 

nie   spał.   I   nie   bez   kozery.   Po   co   aż   tyle   czołgów?   30-40   czołgów   szkolno-bo-jowych 

starczyłoby w zupełności. Czołgi bojowe w ogóle nie były potrzebne.

W   atmosferze   pewnego   podniecenia   padały   na   ten   temat   rozmaite   hipotezy.   Ktoś 

zasugerował, że może wiozą nas do Arabów. Sytuacja w tamtym regionie pogarszała się z 

każdym dniem.

- Fajnie by było,  chłopaki, chociaż raz w życiu  skoczyć  za granicę. Do Polski, a 

niechby i do takiego Jebiptu.

- Kurica nie ptica, Polsza nie zagranica! Ale NRD, albo Egipt - czemu nie. Tylko że 

teraz, z tym nowym T-64, nie zobaczysz zagranicy przez co najmniej pięć lat.

- A może naprawdę jedziemy do Arabów z odsieczą? Przeszkolą nas w try miga i 

rzucą doborowy pułk oficerski na najnowszych czołgach...

- Obejdą się bez naszej pomocy! Czytałeś, ile mają czołgów? No, widzisz!... I to jakie! 

Pewnie, że to nie T-62,

ale na przedpotopowe izraelskie Shermany wystarczą w zupełności...

- No, a tłumy naszych doradców? Poza tym wszystkie plany wojenne opracował im 

nasz Sztab Generalny.

- Oj, dadzą Arabiszony Żydkom popalić!

- Wiecie, chłopaki, a ja słyszałem, że z Arabów tacy żołnierze, jak z koziej dupy trąba.

- A Żydzi, myślisz, lepsi? Po pierwszej salwie dadzą, drapaka.

- Dobrze gada!

- W Ameryce już śpiewają requiem dla Żydów.

- Nie za szybko stawiacie na nich krzyżyk? Jeśli oen-zetowcy nie przestaną rozdzielać 

Żydów i Arabów, nie będzie żadnego zwycięstwa.

- Już ty nic się nie martw, nasi coś wykombinują.

- Ech, żeby te wojska ONZ wycofali jak najszybciej. Wtedy się zacznie prawdziwa 

szopka!

- Szopka szopką - ciekawe, kto się będzie śmiał ostatni?

Następnej nocy w strugach deszczu wyładowaliśmy się z wagonów na małej wiejskiej 

stacyjce,   gdzieś   w   obwodzie   czernihowskim.   Czekała   tam   na   nas   kolumna   ciężarówek   z 

brezentowymi   budami.   Po   kolejnych   trzech   godzinach   jazdy   kolumna   zatrzymała   się. 

Zeskoczyliśmy na ziemię, w opary przedświtu i ciepławą mgiełkę, w pobliżu obozowiska w 

samym środku lasu.

O, w dupę! Nigdy jeszcze nie widziałem tylu namiotów w jednym miejscu. Ich widok 

background image

przywodził na myśl ordę Batu-chana pod murami Kijowa. Jak okiem sięgnąć, wszystkie leśne 

przesieki wypełniały stalowozielone brezenty. Tu i ówdzie mignie jakaś przecinka, a za nią 

znów nie kończące się szeregi namiotów pod siatką maskującą. Namioty, namioty, namioty aż 

po horyzont, i dalej. We wszystkich kierunkach ta sama dwuspadzi-sta monotonia. Dziesiątki, 

a   może   setki   tysięcy   ludzi.   Artylerzyści,   obrona   przeciwlotnicza,   piechociarze,   wojska 

rakietowe, saperzy, desant.

Gdzieśmy, do diaska, trafili? Co to za koncentracja? O co tu chodzi?

Tuż za nami ciągnęły się rzędy namiotów jakiegoś zmotoryzowanego pułku piechoty. 

Pułk niezwyczajny:  wszyscy po rosyjsku gadają, a więc pułk „dworski”, reprezentacyjny. 

Piechociarze gęby mają plugawe i teksty nie lepsze.

- Słyszeliście, chłopy, nowy dekret? Na rocznicę Października będą bić nowe monety.

- I co z tego?

- Trzeba odłożyć sobie zapasik. Po następnej rewolucji nabiorą wartości.

Z palarni dobiega chóralny rechot.

Na   co   dzień   antyradzieckie   dowcipy   rozbrzmiewają   na   każdym   kroku.   Ale   nie 

zdarzyło   mi   się   słyszeć   takich   pogaduszek   wygłaszanych   otwarcie   i   przy   obcych!   Albo 

piechota nie bała się kapusiów, albo mieli kapusiów-wolnomyślicieli.

Tak czy owak, po śniadaniu postanowiliśmy wysłać do piechoty niewielką delegację. 

Chcieliśmy  im delikatnie  wyjaśnić,  że nie jesteśmy prostymi  żołnierzami,  lecz  oficerami, 

choć   chwilowo   bez   dystynkcji.   Tym   sposobem   już   na   wstępie   ukrócilibyśmy   wszelkie 

poufałości.   I   tylko   tak   mogliśmy   działać:   na   szczeblu   dowódców   pułków   obowiązywała 

tajemnica.

W składzie delegacji byłem również ja. Piechociarze przywitali nas entuzjastycznymi 

okrzykami.

- Czołem czołgiści!

- Twarde nasze lufy i mocne nasze dupy!

- Hej, chłopaki, w górę ptaki!

- Dajcie pancernym coś wypić! - zarządził wysoki, przystojny żołnierz. Ze wszystkich 

stron wyciągnęło się ku nam ze trzydzieści manierek, napełnionych czymś wonnym i dobrze 

znajomym.

Ale my byliśmy w poważnych nastrojach i odmówiliśmy poczęstunku. Widział to kto, 

żeby oficer popijał ze zwykłymi żołnierzami, w dodatku obcymi?

- Towarzysze - przemówił surowo podporucznik Ochrimienko, szef naszej delegacji. - 

Co prawda nie mamy dystynkcji, ale wszyscy jesteśmy oficerami!

background image

Uwagę tę przyjęto gromką salwą śmiechu.

-   A   my   kto   jesteśmy,   jak   myślicie?   My   też   oficerowie!   Tylko   w   żołnierskich 

mundurach!   Pozwólcie,   przedstawimy   się:   Kijowska   Wyższa   Szkoła   Dowódców   imienia 

Frunzego.   Dwustu   świeżo   upieczonych   podporuczników.   Nam   też   nie   dają   nacieszyć   się 

naramiennikami. Wczoraj posłaliśmy delegację do spadochroniarzy. Chcieliśmy przywołać 

żołdaków  do porządku. Okazuje się, że to też oficerowie,  Wyższa  Szkoła Wojsk Powie-

trznodesantowych   w   Riazaniu.   A   tam,   po   prawej   -   absolwenci   Wyższej   Szkoły   Artylerii 

Przeciwlotniczej w Poł-tawie, stu osiemdziesięciu podporuczników.

- No to napijmy się! Niech tam! Wasze piecho-ciarskie!

Wypiliśmy.

- Ale co tutaj robicie, orły-sokoły? - pytamy.

- Oficjalnie jest to szkolenie w zakresie nowych technik bojowych. Nieoficjalnie - 

szopka dla uczczenia jubileuszu ukochanej władzy radzieckiej.

Wypiliśmy jeszcze po jednym. Rano nie najlepiej wchodzi. Ale jakoś przemogliśmy.

Więc to tak! Urządzono wielkie widowisko z okazji pięćdziesiątej rocznicy. Byliśmy 

statystami do scen batalistycznych.

- Będzie balet, jakiego świat nie widział. Nigdy jeszcze nie było tyle woja w jednym 

miejscu. No i pokażą najnowsze technologie.

- Na głównych kierunkach pójdą dwie dywizje złożone w całości z młodych oficerów 

i   kadry   instruktorskiej.   Na   drugorzędnych   kierunkach   będą   dywizje   kadetów   z   ostatnich 

semestrów - oficerów za pięć dwunasta. No i na pozostałych - „dworskie” dywizje doborowe. 

Będą wzbijać kurz po horyzont, demonstrować liczebność, skorupę ziemską wprowadzać w 

drgania skandowaniem.

- A mówili, że to ćwiczenia...

- A nam nie? I dali nam cud-maszynę: bojowy wóz piechoty, BWP-1. Może o nim 

słyszeliście?

- Jakżeby nie...

Miny nam zrzedły raptownie, mimo całej wypitej wódki. Wiedzieliśmy doskonale, na 

czym polegają takie widowiska i jakie czekają nas przygotowania.

Tej samej nocy do obozu przybyły pierwsze pododdziały 120. Rogaczewskiej Dywizji 

Piechoty   Zmotoryzowanej   Gwardii   -   reprezentacyjnej   dywizji   dowódcy   Białoruskiego 

Okręgu   Wojskowego.   Każdy   okręg   ma   taką   dywizję:   Okręg   Moskiewski   -   2.   Tamańską 

Dywizję Piechoty Zmotoryzowanej Gwardii imienia Kalinina oraz Kantemirowską Dywizję 

Pancerną.   Okręg   Karpacki   -24.   Żelazną   Samarsko-Uljanowską   Dywizję   Piechoty 

background image

Zmotoryzowanej.   Okręg   Kijowski   -41.   Dywizję   Pancerną   Gwardii.   Wszystkie   służą 

wyłącznie   do   celów   reprezentacyjnych.   Znają   jedynie   defilady,   pokazowe   ćwiczenia, 

uroczyste wizyty zagranicznych gości, warty honorowe... Wyszkolenia bojowego nie mają za 

grosz. Dywizje reprezentacyjne - a jest ich w Armii Radzieckiej dziewięć - są całkowicie 

niezdolne do walki. Zawsze jednak utrzymuje się je w pełnym stanie etatowym, po 12.000 

doborowych żołnierzy i oficerów.

Tym   razem   na okoliczność   jubileuszu,   na niezrównane   widowisko  zmobilizowano 

nawet   dywizje   „dworskie”,   uzupełnione   nowo   mianowanymi   oficerami   w   charakterze 

szeregowych.

Na ogromnych  obszarach odbywało się formowanie oddziałów  przeznaczonych  do 

działań na głównym kierunku. Gdzieś w pobliżu mieściła się kwatera polowa dowództwa 38. 

Armii. Dla celów operacji „Dniepr” skład armii wzmocniono przez dołączenie najlepszych 

reprezentacyjnych dywizji: 41. Dywizji Pancernej Gwardii, 79., 120. i 128. Dywizji Piechoty 

Zmotoryzowanej Gwardii, 24. Żelaznej Dywizji Piechoty Zmotoryzowanej, a także brygady 

rakietowej, brygady artylerii przeciwlot-

niczej, brygady rakiet ziemia-powietrze, 27. Brygady Artylerii Haubic Gwardii, 963. 

pułku   artylerii   przeciwpancernej   i   licznych   pododdziałów   wspomagających,   wśród   nich 

polowej bazy rakietowo-technicznej, armij-nej bazy rakiet ziemia-powietrze, dwóch pułków 

łączności,   pułku   inżynieryjnego   oraz   kilku   batalionów   saperskich,   chemicznych, 

remontowych,   transportowych   i   innych.   Dołączono   też   kilka   wydzielonych   batalionów 

piechoty   zmotoryzowanej,   podporządkowanych   bezpośrednio   dowódcy   armii.   W   tych 

ćwiczeniach  miały one zastępować  „czarne formacje” - karne oddziały złożone z zeków. 

Rzuca się je na najtrudniejsze odcinki, w ogień walki, tam, gdzie przygotowanie artyleryjskie 

zawiodło   albo   na   obszary   nie   rozpoznane.   Z   reguły   bataliony   karne   są   „jednorazowego 

użytku”.

Na okoliczność  operacji „Dniepr”, karne bataliony sformowano nie z zeków, lecz 

spośród młodych oficerów przebranych w żołnierskie mundury.

Równocześnie   z   naszą   38.   Armią   formowano   jeszcze   trzy   inne.   Wszystkie   razem 

stanowiły 1. Front Ukraiński, będący zgrupowaniem „Sił Wschodnich”.

Na prawym brzegu Dniepru formowały się „Siły Zachodnie”. Nie miały jednak takiej 

potęgi. Nie wyposażono ich w czołgi ostatniej generacji, a za szeregowych mieli zwyczajnych 

żołnierzy.

Wciąż przybywały nowe oddziały i sprzęt bojowy. Z każdym dniem, z każdą nocą, z 

każdą   godziną.   Podczas   przygotowań   do   operacji   „Dniepr”   Armia   Radziecka   kompletnie 

background image

utraciła   zdolność   bojową.   W   dywizjach   „baletowych”   oficerowie   odegrać   mieli   role 

żołnierzy. Skąd ich brać? Nawet gdyby zgromadzić wszystkich absolwentów ze wszystkich 

szkół i akademii wojskowych i to by nie wystarczyło. Dlatego też podjęto decyzję

o   odkomenderowaniu   większości   oficerów   okręgów   Za-karpackiego,   Bałtyckiego, 

Białoruskiego, Kijowskiego

i Karpackiego. Każdy okręg to grupa armii. Wyobraźcie sobie teraz pięć największych 

grup armii pozbawionych oficerów! A co z żołnierzami? Na wykopki.

Każdego roku Armia Radziecka kieruje setki tysięcy żołnierzy do kopania kartofli. 

Rok 1967, rok pięćdziesiątej rocznicy, był rokiem rekordowych zbiorów. Niewielu stawia 

sobie   pytanie,   skąd   w   ogóle   biorą   się   u   nas   takie   obfite   zbiory.   Po   prostu   pojawiła   się 

możliwość zatrudnienia przy żniwach nie setek tysięcy, ale milionów żołnierzy. Dlatego ten 

rok rekordów był również rokiem rekordowego urodzaju. Nawiasem mówiąc, urodzaje są 

zawsze rekordowe, tylko nie ma ich komu zebrać.

Dezynwoltura radzieckiego Sztabu Generalnego wobec oficerów i żołnierzy okręgów 

wojskowych,   odgrywających   kluczową   rolę   obronną   w   przypadku   agresji   NATO 

potwierdzała po raz kolejny, że mało kto w Sztabie Generalnym serio brał tę możliwość pod 

uwagę.

Czy wiecie, jak czołgi poruszają się pod wodą? Jeśli nie - opowiem. Przede wszystkim 

czołg zostaje poddany hermetyzacji. Na wieży mocuje się rurę, która doprowadza powietrze 

do przedziału bojowego kadłuba i stamtąd do silnika. Spaliny wydalane są wprost do wody. 

Przed zanurzeniem kierowca czołgu nastawia specjalne urządzenie zwane żyropółkompasem 

na dowolny charakterystyczny punkt na przeciwległym brzegu. Pod wodą strzałka urządzenia 

wskazuje   kierowcy   właściwy   kierunek.   Na   brzegu   działa   dodatkowo   punkt   dowodzenia, 

którego zadaniem jest obserwować przemieszczanie się rur sterczących ponad poziom wody. 

W razie potrzeby obserwator drogą radiową pomaga kierowcom trzymać kurs: „212 - bardziej 

na lewo, jeszcze na lewo, kurwa twoja mać!”. W razie awarii silnika płetwonurek zakłada liny 

holownicze i stojące na brzegu ciągniki  wyciągają maszynę  z wody.  To wszystko  - cała 

mądrość! Jedyny kłopot w tym, że czołg, mimo ogromnej masy, to również solidny zbiornik 

powietrza. Jego przyczepność do gruntu pod wodą jest dużo mniejsza niż na lądzie. Przy tym 

łożysko   rzeki   to   nie   to   samo,   co   ubita   ziemia.   Dlatego   kierowanie   czołgiem   pod   wodą 

wymaga smykałki. Wystarczy przycisnąć drążek sterowniczy ciut za mocno,

a czołg obraca się gwałtownie, wyrywa nie wiadomo dokąd. Na betonie dzieje się to 

samo. Kierowcy zwykle przesuwają drążki całym ciężarem ciała. A na betonie wystarczy 

lekko docisnąć, by znarowiony czołg wyrwał się spod kontroli. Pamiętacie, ile ich tkwiło po 

background image

rowach w Czechosłowacji?

Żołnierzom   wbija  się  do  łbów,  że   jeżeli   pod  wodą   czołg  nie  posuwa   się  po  linii 

prostej, to lepiej nie ruszać drążków. Zszedł z kursu? Pies go jebał, niech jedzie jak chce, przy 

odrobinie   szczęścia   wygramoli   się   na   brzeg.   A   jeżeli   ruszać,   to   naprawdę   delikatnie. 

Doświadczeni czołgiści mówią, że starczy splunąć, i jedziesz...

Kiedyś podczas manewrów sam widziałem jak całkiem przytomny żołnierzyk, taki co 

to nawet po rosyjsku coś rozumiał, ponad godzinę krążył pod wodą przeprawiając czołg przez 

60-metrową rzeczkę. Najpierw ustawił czołg pod prąd. Kazali mu odbić w lewo, a ten obraca 

maszynę o 180 stopni. A potem jeździł wzdłuż łożyska, nijak nie mógł ustawić się w poprzek. 

Dodatkowa   trudność   polega   na   tym,   że   ani   na   chwilę   nie   można   zmniejszyć   prędkości, 

zrzucić obrotów, ponieważ silnik dławi się momentalnie. Kręcił się więc po dnie jak bą-czek i 

w końcu wynurzył się z wody na tym samym brzegu, z którego rozpoczął swoją odyseję. Póki 

wywijał swoje obertasy, dwie kompanie czekały na brzegu nie mogąc zacząć przeprawy, a 

jedna kompania która przeprawiła się wcześniej została skreślona jako „zniszczona”, bowiem 

została pozbawiona wsparcia ogniowego.

Podczas  operacji  „Dniepr”   tego  typu   wypadki  były  absolutnie   nie  do pomyślenia. 

Właśnie dlatego wszystkich żołnierzy-kierowców zastąpiono instruktorami i oficerami.

Ale Dniepr to ogromna ukraińska rzeka. To nie Wor-skla i nie Klaźma. W dodatku 

przez   Dniepr   przeprawiać   się   miały   cztery   regularne   armie.   W   owym   czasie   armia 

ogólnowojskowa miała na wyposażeniu 1.285 czołgów, zaś armia pancerna - 1.332 czołgi, nie 

licząc pływających czołgów zwiadowczych. W skład naszego frontu

wchodziły trzy armie ogólnowojskowe i jedna armia pancerna, a więc 5.187 czołgów. 

Cała ta armada miała za zadanie sforsować Dniepr w ściśle określonym czasie. Widowisko 

miało przebiegać na oczach Politbiura i znakomitych gości zagranicznych, których Politbiuro 

zaprosiło specjalnie po to, aby trochę postraszyć straszliwą potęgą armii-wyzwolicielki.

Ustalono, że w pobliżu trybuny honorowej nie tylko same czołgi przejadą pod wodą, 

ale będą dodatkowo holować za sobą artylerię.

A jeżeli coś się nie powiedzie? Jeżeli w którymś z czołgów woda zaleje silnik? Jeżeli 

jeden   albo   drugi   ruszy   z   prądem   rzeki?   Co   począć,   kiedy   zaczną   sobie   wzajemnie 

przeszkadzać, zahaczą się holowanymi armatami? Co wtedy pomyślą nasi zagraniczni bracia 

o radzieckiej potędze zbrojnej? No właśnie! Trzeba wszystko mieć szczegółowo przemyślane 

i być przygotowanym na każdą sytuację.

Kombinowali, kombinowali i wreszcie wykombinowali. Wymościć dno rzeki.

Podczas gdy tysiące oficerów odbywały szkolenie, tysiące żołnierzy kładły szosę na 

background image

dnie rzeki na wyznaczonych odcinkach przeprawy. Pod wodą ułożono tysiące ton konstrukcji 

stalowych i stalowej siatki. Wzdłuż wstęg siatki biegły żelbetowe bariery, jak na autostradzie. 

Wyłożenie   dna   siatką   zapewniało   czołgom   większą   przyczepność,   a   bariery   zapobiegały 

zbaczaniu z kursu. Czołg toczył się jak po torze. Takich torów skonstruowano przynajmniej 

setkę. Bóg jeden wie, ile w tym celu zmarnowano stali, betonu i ludzkiej pracy. Roboty trwały 

kilka miesięcy, ale rezultaty były znakomite.

Podczas operacji „Dniepr” pięć tysięcy czołgów, z których większość taszczyła  za 

sobą na haku ośmiotonowe działo, sforsowało rzekę bez jednego wypadku, ku wielkiemu 

zdumieniu wszystkich zaproszonych bratnich obserwatorów. Taki numer byłby oczywiście 

nie do zrobienia w czasie wojny, gdyż żaden nieprzyjaciel nie pozwoliłby, żeby nasza armia 

przez cztery miesiące taplała

się   w   wodzie,   urządzając   sobie   przejazd   po   dnie.   Tutaj   natomiast   radzieccy 

marszałkowie mogli spokojnie obserwować przeprawę, nie blednąc, nie czerwieniąc się, nie 

trzęsąc   się   o   swoje   gwiazdki   marszałkowskie.   Wiedzieli,   że   nie   ma   prawa   być   żadnych 

nieprzewidzianych wydarzeń. Nawiasem mówiąc, wojska pozostałych nacierających frontów 

przeprawiały się mostami i promami. Jest to praktykowane, naturalnie tylko tam, gdzie nie 

widzą tego zagraniczni goście.

Kiedy   pracowałem   przy   budowie   tych   właśnie   tajnych   podwodnych   przepraw, 

spotkałem kolegę, Jurka Soło-wiowa, który kończył szkołę rok przede mną.

- Jurek, pies ci mordę lizał! To ty?

- Wiktor! Się masz stary draniu!

- Co u ciebie? Gdzie cię diabli ponieśli?

- Na Białoruś, do siódmej pancernej.* A życie? Cóż, trochę jak generalski pagon.

-?...

- Same wężyki i zakrętasy.

- Wysoko zaszedłeś?

- Dowódca batalionu. A Saszkę Starkowa pamiętasz?

- No jasne!

-   Jest   u   mnie   szefem   sztabu.   Wszystkich   oficerów   zabrali,   a   nam   przydzielili 

kompanię. Teraz przez te „balety” w całym batalionie zostaliśmy tylko my dwaj. Ja dowodzę, 

a Saszka zarządza sztabem. Szeregowy Abdu-chmajew!

- Tak jest, towarzyszu poruczniku!

- Wezwijcie szefa sztabu batalionu.

- Rozkaz!

background image

- A ty, Wiktor, jakich zaszczytów się dosłużyłeś?

- Jestem celowniczym! - zameldowałem się ze śmiertelną powagą.

Obaj  wybuchnęliśmy śmiechem.  Istny Czechow, choć trudno orzec, kto z nas ma 

lepiej. On występuje w roli pułkownika, dowodzi batalionem, ma pod rozkazami

7. Armia Pancerna Gwardii [przyp. tłum.].

setki   ludzi   i   ogromną   odpowiedzialność.   Ja   robię   za   młodszego   sierżanta,   kręcę 

korbkami działa i nie odpowiadam za nic. A w kasie dostajemy po równo: obaj jesteśmy 

porucznikami.

Przyleciał Saszka Starkow. Uściskaliśmy się serdecznie.

- No, jak, dowódco? - Saszka wyjmuje manierkę. Zaprosimy pancerniaka na małego?

- Polewaj!

Napiliśmy się. I jeszcze po jednym. Za moje pierwsze gwiazdki oficerskie. Za nasze 

przyszłe gwiazdki. Wypiliśmy za ich batalion. Potem za moje nowe działo kalibru 125 mm i 

za nowy czołg T-64. Potem wypiliśmy ot tak, zwyczajnie. Znowu byliśmy razem.

-   Jak   sobie   radzicie,   chłopaki,   z   całym   batalionem?   Nawet   przy   pełnej   kadrze 

oficerskiej nie ma mowy o żadnej dyscyplinie, ale we dwóch?!...

Spojrzeli po sobie. Chichoczą.

- Nawet nie próbujemy utrzymać dyscypliny. Robi to za nas trojka.

- Co ty chrzanisz?

- Pewnie, że tak. Oficerów, jak wiesz, pozabierali: jednych do Arabów, innych do tej 

waszej  szopki, część  na żniwa.  A  w dywizjach  ustanowili  trybunały polowe. Co tydzień 

jakiegoś pajaca skazują - i do karnej kompanii. No i sam widzisz, praca wre.

Rzeczywiście, żołnierze pracowali bez odpoczynku. Nie powiem, żeby zasuwali nad 

wyraz solidnie, ale jednak machali łopatami, póki dowódcy w zaroślach nad piaszczystym 

brzegiem pociągali żyto z gwinta manierki.

- Ty, Wiktor, wpadaj do nas. Zawsze coś się znajdzie do spłukania kurzu.

- I nie bądź taki zadowolony, celowniczy. Skończy się „balet”, też dadzą ci kompanię. 

I wtedy się przekonasz, jak wygląda kij od strony dowódcy!

Po obozie krążą triumfalistyczne plotki. Padł Izrael! Wieczorem w kwaterze oficerów 

piechoty wygrzebano

gdzieś   spod   ziemi   małe   trzeszczące   radyjko   i   popędziliśmy   tam   wszyscy,   żeby 

posłuchać wiadomości. Jak to w piechocie, ożywienie było wielkie. Wypoczęli już nieco po 

dniu   ostrych   ćwiczeń,   strzelili   po   kilka   kielichów   i   teraz   śpiewają   przy   ognisku 

białogwardyjskie kawałki:

background image

Ech, jabłuszko mile, gdzie się toczysz? Jak do Czeki trafisz - nie wyskoczysz!

A sto gardeł podchwytuje:

Ech, jabłuszko miłe, tocz się w świat, W dupie mamy nieugiętą władzę Rad!

- A nie boicie się?

Oficer piechoty patrzy na mnie maślanym wzrokiem, w oczach skaczą mu chochliki:

-   Czego   mamy   się   bać?   To   działalność   artystyczna.   Szykujemy   spektakl   o   tych 

skurwysynach machnow-cach*, to musimy poćwiczyć.

W całej Armii Radzieckiej nie napotkałem podobnej swobody obyczajów, jak wśród 

elewów   Kijowskiej   Wyższej   Szkoły   Dowódców,   noszącej   dumne   imię   Frunzego.   Inna 

sprawa, że absolwenci tej właśnie szkoły są w Armii Radzieckiej rekordzistami jeśli chodzi o 

liczbę ucieczek na Zachód. Z nimi właśnie nawiązaliśmy najlepsze kontakty.

- Cisza, chłopy! Zaczyna się!

Po wstępnych trzaskach, radio odezwało się: „Towarzysz Breżniew przyjął dziś na 

Kremlu... Wiadomości z frontu rolnego...”

- Popamiętacie moje słowa. Mówię wam, że coś pie-prznęło. Nasi im nadoradzali...

- Morda w kubeł, wróżbita zasrany!

Ale   radio   nie   śpieszyło   się   jakoś   z   doniesieniem   o   naszej   Wiktorii   na   Bliskim 

Wschodzie:

* Nestor Machno (1889-1934) - chłopski anarchista, w latach 1918-1920 - przywódca 

Rewolucyjnej Powstańczej Armii Ukrainy [przyp. tłum.].

„...Doniosły jubileusz...”

-   Mówię   wam,   chłopy,   że   to   wszystko   gówno   prawda.   „...Pracownicy   rafinerii 

Tatarskiej ASRR po wielu godzinach...”

- Może i racja... „...Doniesienia z zagranicy...”

- CISZA!!!

„...W dniu dzisiejszym towarzysz Fidel Castro...”

Tu   już   wszyscy   stracili   cierpliwość   i   kubańskiego   brodacza   obrzucono   stekiem 

najbardziej wyrafinowanych obelg, jakie tylko można wyszukać w wojskowym słownictwie 

pozaregulaminowym.   Póki   spiker   wyjaśniał   jakieś   szczegóły   z   życia   kudłatego 

rewolucjonisty,   pod   jego   adresem   sypały   się   opisy   wszelkich   możliwych   zboczeń 

seksualnych, łącznie z takimi, które poczciwemu Castro nie przyszłyby nawet na myśl.

„... do wydarzeń na Bliskim Wschodzie... zacięte walki... bohaterski opór... Gaza... El 

Arisz... solidarność...”

Informacja krótka i niezrozumiała. Ani liczb, ani faktów. Co najważniejsze, chuj wie, 

background image

gdzie leży ten El Arisz, na czyim terytorium, jak daleko od granicy.

- Ma któryś mapę?

- Może skoczymy czołgiem do wioski? W szkole musi być globus!

- No to dawaj! Walimy!

- Jak powiedzieli „solidarność” - to już koniec. Syf i mogiła.

- Z chuja się urwałeś? Jaki koniec? Mamy tam tysiące czołgów, a doradców jeszcze 

więcej.   Nie   ma   gdzie   splunąć,   żeby   nie   trafić   w   któregoś.   Araby   musiałyby   wpierw 

wszystkich wykosić.

- Zamknij się z tymi doradcami. Są tacy sami jak nasz dowódca dywizji. Psu pod ogon 

całe ich doradztwo, nawet manewrów nie potrafią porządnie przeprowadzić. Wszystko dla 

picu!

Przywieziono globus. Niestety, całkiem nieduży. El Arisz na nim nie było, a i sam 

Izrael udało się zlokalizo-

wać   z   wielkim   trudem.   Przewaga   Arabów   była   z   całą   pewnością   niepodważalna, 

nawet na globusie.

A jednak i następnego dnia radio milczało o wyzwoleniu Tel Awiwu. W informacjach 

pojawiły się niepokojące nutki: lotnictwo izraelskie bombarduje spokojne miasta i wioski, 

szkoły i szpitale. To ponownie skłoniło nas do myślenia. Kiedy się strzela do mieszkańców 

Budapesztu czy Nowoczerkaska,  radio nigdy nie nawołuje do „soli darności”, a tu nagle 

rozczulają się nad bezbronnymi Arabami. Co by to mogło znaczyć? Skoro stolica Izraela nie 

padła w pierwszym dniu, ani nawet w drugim, to oznaczało, że coś szwankuje w naszym 

planowaniu. Szefa Sztabu Generalnego należałoby postawić pod sąd za taką strategię.

Informacje radiowe były mgliste i pełne sprzeczności. Było jasne, że wojska arabskie 

nie zdobyły stolicy Izraela, i że nie wkraczają na przedmieścia. Przecież zaraz by

o tym doniesiono. Ale w takim razie gdzie się podziali Arabowie? Gdyby przekroczyli 

granicę, powinni z miejsca znaleźć się pod murami miasta: całe to ich państwo można nakryć 

czapką!

- Może nasi wymyślili jakiś numer? Może zamierzają dostarczyć Arabom T-64!

- Co ty pieprzysz? Jeżeli nasi doradcy mając tysiące T-55 nie mogą załatwić tych 

przedpotopowych żydowskich Shermanów, to znaczy, że im nie pomożesz. To po pierwsze. 

A po drugie, ten cały T-64 można o kant dupy potłuc. Czołg jest chujowy i tyle!

Na dobrą sprawę taka opinia od dawna kołatała nam się po głowach. Po prostu nikt nie 

chciał o tym gadać.

Z czołgiem T-64 zaznajomiliśmy się wstępnie jeszcze przed opuszczeniem szkoły, 

background image

kiedy pierwszy egzemplarz, przykryty brezentem, dostarczono pod osłoną nocy

i ukryto w hangarze. Była to tylko przelotna znajomość, ale maszyna od pierwszej 

chwili przypadła nam do gustu. Działo kalibru 125 mm, najpotężniejsze na świecie. Żaden 

czołg nigdy nie był wyposażony w podobne. Mało

tego, że było superpotężne, to jeszcze z automatycznym ładowaniem. Tego też nie 

miał   żaden   inny   czołg.   Działo   charakteryzowało   się   niesamowitą   prędkością   początkową 

pocisków i niezwykłą szybkostrzelnością. T-64 mógł strącić wieżę z innego czołgu i odrzucić 

ją na odległość kilkudziesięciu metrów. A przecież wieża czołgu waży osiem do dwunastu 

ton.

Teraz poznaliśmy nieco lepiej możliwości T-64 i nasz początkowy entuzjazm ustąpił 

miejsca wątpliwościom.

Superpotężne działo, imponujące kalibrem, było bardzo niecelne.

Konstrukcję gąsienic oparto na całkiem nowych  zasadach. Dotychczas  trzeba  było 

wymieniać gąsienice co 2.000 kilometrów, te miały starczyć na 10.000. Jedyny kłopot w tym, 

że ciągle spadały. Wyobraźcie sobie boksera, któremu w decydującym momencie opadają 

spodenki.

Sam silnik wreszcie - nie był zły. Był po prostu fatalny.

Do obsługi  jednego  naszego pułku pancernego  skierowano  kilka ekip  monterów  i 

inżynierów oraz grupę projektantów. Przybyli z Charkowskiej Fabryki im. Mały-szewa, która 

oficjalnie produkuje parowozy, ale nieoficjalnie - czołgi. Pracowali w dzień i w nocy, bardzo 

się starali, ale w końcu stracili resztki nadziei na rozwiązanie problemów wynikających z 

konstrukcji silnika.

Następnego   dnia   wieczorne   wiadomości   położyły   kres   Wszelkim   wątpliwościom. 

Spiker   triumfalnie   oznajmił   o   decydującej   klęsce,   jaką   ponieśli   izraelscy   agresorzy   na 

obszarze El Kantary i przełęczy Mitla.

Wszystko się wyjaśniło. Skoro Żydów nazwano agresorami, oznaczało to, że zdołali 

wyrwać Arabom sporą część terytorium i tam właśnie toczą się walki. Nawiasem mówiąc, 

spiker zapomniał jakoś dodać, że między Egiptem i Izraelem stacjonowały oddziały ONZ i że 

ar-mia izraelska nie mogła nad nimi przeskoczyć. Tel Awiw nie domagał się również ich 

usunięcia. Dopóki strony

były rozdzielone przez neutralne wojska, do walk nie mogło dojść. A więc wojska 

rozjemcze wycofano przy aktywnym  współudziale ZSRR. Jak w takim razie Izrael został 

agresorem?

W   podobnych   sytuacjach   oficerowie   i   generałowie,   jeżeli   nie   są   bezpośrednio 

background image

zaangażowani   w   działania   wojenne,  nie   otrzymują   żadnych   dodatkowych   informacji.   Nie 

wspomnę nawet o szeregowych żołnierzach, podoficerach i prostych cywilach. Słuchaj radia, 

czytaj „Prawdę” - i chwatit! Po tego typu akcjach nigdy nie analizuje się błędów, nie mówiąc 

już   o   ich   publicznym   ujawnieniu.   Tylko   szkolenia   polityczne,   tylko   poufne   memoranda 

kierownictwa partyjnego. Zrozumiałe, że polityczne kierownictwo szuka usprawiedliwienia. 

Ale   my   przecież   jesteśmy   zawodowcami.   Nie   potrzebujemy   analiz   politycznych,   lecz 

militarnych:   jakie   były   nietypowe   elementy   taktyki,   jak   strony   konfliktu   zorganizowały 

dowodzenie,   jak   współdziałały   różne   rodzaje   wojsk,   jak   następowało   ześrodkowanie   na 

głównych kierunkach, jak spisały się formacje maskujące i służby dezinformacyjne, dzięki 

jakim wybiegom udało się uzyskać efekt zaskoczenia. Nie otrzymaliśmy odpowiedzi na żadne 

z tych pytań. Jaki był rzeczywisty powód porażki, jakie popełniono błędy - to pozostało dla 

nas tajemnicą.

Wkrótce   potem   Komitet   Centralny   rozesłał   zamknięty   list   do   odczytania   na 

zamkniętych   zebraniach   partyjnych.   Motywem   przewodnim   listu   było:   Arabowie   walczą 

kiepsko, bo zamiast odpierać ataki, zajmują się odprawianiem modłów. I jakoś nikomu nie 

przyszło do głowy, że przecież od początku było wiadomo, że Arabowie walczą kiepsko. A 

skoro o tym  wiedzieliśmy,  to po co było  wyrzucać w błoto miliardy rubli, tracić tysiące 

czołgów   i   samolotów?   Przecież   można   było   próbować   dyplomacji   pokojowej.   A   pokój 

zapewniały nam „błękitne hełmy”. I w jakim celu, u diabła, żądaliśmy usunięcia sił ONZ, 

które osłaniały tych kiepskich żołnierzy? A w ogóle, skoro wiedzieliśmy, że wojacy z nich 

żadni, że modlą się zamiast walczyć, to dlaczego nie przedsię-

wzięto środków zaradczych? A może radziecki Sztab Generalny nie wiedział, jaka 

naprawdę jest armia arabska? W takim razie Sztab Generalny, wywiad wojskowy i tysiące 

doradców nie byli warci złamanej kopiejki.

A może arabskich oficerów nie uczono w naszych akademiach wojskowych? Może 

szczegółowych  planów   wojny nie   układano  w  naszym  Sztabie   Generalnym?   Jeszcze   jak! 

Wszystkie, co do przecinka, wyszły spod piór radzieckich sztabowców. Wszystkie kierowały 

się   radziecką   doktryną   wojenną.   Wszystkie   wiernie   naśladowały   radzieckie   wzorce.   I 

radziecki pic na drążku również. Chociaż tego nie jestem pewny. Bardzo trudno dorównać 

pod tym względem niezwyciężonej Armii Radzieckiej.

Jedyny skutek wojny arabsko-izraelskiej 1967 roku dotyczący nas bezpośrednio, to 

wycofanie wszystkich czołgów T-64 i zastąpienie ich starymi,  poczciwymi  T-55. Były to 

skromne maszyny, nie słynęły z nadzwyczajnej siły ognia, ale waliły prosto w cel. Wież nie 

strącały, ale zabijały bez większego wysiłku. I nie spadały im spodenki.

background image

Decyzja   o   wycofaniu   T-64   miała   swój   głęboki   sens.   Gdyby   czołg   został 

zaprezentowany, okazałoby się, że T-62 nie jest najnowszym modelem na uzbrojeniu Armii 

Radzieckiej, a wspaniały T-55 to w ogóle dinozaur. Pokonani Arabowie mogliby się skarżyć, 

że zostali wyposażeni w rupiecie, a zatem to nie oni są winni klęski lecz przestarzały sprzęt. 

To oczywiście kompletna bzdura. W tym momencie czołgi T-55 stanowiły trzon uzbrojenia 

radzieckich   jednostek   pancernych.   Arabowie   dysponowali   tym   samym   typem,   choć   w 

uproszczonej wersji eksportowej. T-62 stanowiły nie więcej niż 10 procent wyposażenia, a 

T-64 dopiero wszedł do seryjnej produkcji, ale miał na razie masę niedoróbek i nie mógł 

uchodzić   za   pełnowartościowy   wóz   bojowy.   Tak   czy   siak,   odebrano   nam   T-64   i   nie 

prezentowano na pokazach. Nawiasem mówiąc, produkowany w sporych seriach

czołg T-64 nigdy nie wziął udziału w defiladzie na Placu Czerwonym. Czyżby się 

obawiano, że może zawieść? Dopiero zbudowany wiele lat później czołg T-72 - maszyna 

niewymyślna, groźna i niezawodna - został zaprezentowany na Placu Czerwonym dokładnie 

dziesięć lat po niedoszłym pokazie sześćdziesiątkiczwórki.

Kiedy   dostarczono   nasze   pięćdziesiątkipiątki,   znaleźliśmy   się   w   głupiej   sytuacji. 

Teoretycznie mieliśmy spożytkować czas na zapoznanie się z nowym czołgiem. Po to nas tu 

trzymano, wydawano niemałe pieniądze. Ale nowe czołgi zabrano. Za co nam teraz płacą?

Zapytaliśmy o to dowódcę pułku.

- Nie zwracajcie uwagi na takie głupstwa - powiada. - Płacą wam, i to nieźle? No, to 

się cieszcie.

Trochę nam przeszło. Jednak to samo pytanie postawili w księgowości. Nikt nie ma 

prawa wypłacać pieniędzy za nic. Oficer powinien czymś lub kimś dowodzić (a my nikim nie 

dowodziliśmy), albo odbywać szkolenie (w akademii wojskowej, na różnych kursach itp.). Od 

chwili odzyskania naszych T-55 przestaliśmy się wpisywać do tej kategorii. Nie wiem, jak 

ostatecznie   poradzono   sobie   z   tym   problemem.   Wiem   tylko,   że   nadal   regularnie 

otrzymywaliśmy wypłatę. A figurowaliśmy w rubryce „szkolenie”. Więc pewnie płacili nam 

za pic na drążku. Za „balet”...

Tymczasem szkolono nas coraz intensywniej. Dzień po dniu, bez świąt i przepustek, 

szykowano bezprecedensowy, gigantyczny spektakl. Nie mam pojęcia, ile miliardów rubli 

poszło na to przedstawienie. Spróbujcie oszacować sami.

Zakłada się, że bezawaryjny przebieg T-55 wynosi zaledwie 500 godzin jazdy. Potem 

czołg udaje się na remont generalny. Wymienia się dosłownie każdą część, pozostawiając 

tylko   kadłub.   Instaluje   się   nowy   silnik,   nowy   układ   transmisyjny   i   sterowniczy, 

oprzyrządowanie. Po tych zabiegach czołg funkcjonuje dalsze 250 godzin, po czym spisuje 

background image

się go na straty. Dlatego też

większość czołgów cały swój żywot spędza w oczekiwaniu na wojnę. Czołgi stoją 

„zakonserwowane”,   transportuje   się   je   na   platformach   kolejowych.   Każda   godzina 

samodzielnej   jazdy   jest   zbyt   kosztowna.   Tylko   najstarsze,   dziesięcio-,   piętnastoletnie 

egzemplarze używane są na ćwiczeniach.

W armii radzieckiej czołgi miały wyznaczoną normę -200 kilometrów rocznie. To 

oznacza, że jeśli czołg spędzi cały rok w hangarach, to w następnym roku może zrobić 400 

kilometrów.   Za   wykorzystanie   normy   godzin   przed   czasem   dowódca   mógł   stanąć   przed 

sądem wojskowym.

To tyle, nie licząc kosztów dozoru technicznego, amunicji i paliwa.

A teraz wyobraźcie sobie rzecz następującą: tysiące czołgów, dzień i noc uczestniczy 

w manewrach, bez oglądania się na stan silników. W ten sposób, w ciągu czterech miesięcy 

nasza 38. Armia zajeździła wszystkie swoje 1.285 czołgów. A nie byliśmy jedyną armią... 

Tuż   przed   pokazem   odbyła   się   generalna   wymiana   sprzętu.   Wycofano   wszystkie   czołgi, 

transportery opancerzone i pozostałe pojazdy, zastępując je prawie nowymi.

Na   szkolenie   poświęcano   dwanaście   godzin   dziennie.   Każdy   element   każdej   fazy 

zbliżających   się   manewrów   rozpracowany   został   w   najdrobniejszych   szczegółach.   Każdy 

żołnierz musiał znać swoje miejsce.

Przygotowania   do   manewrów   odbywały   się   na   wielkim   poligonie   oznakowanym 

palikami. Każdy żołnierz (przebrany oficer) ćwiczył w kółko to samo zadanie: zeskoczyć z 

transportera przy tym krzaku, dziewięć kroków naprzód, seria z automatu, jeszcze trzynaście 

kroków,   oto   mój   cel,   kolejna   seria,   tutaj   cel   sąsiada   z   prawej,   jeżeli   nie   trafia   -   ja   mu 

pomagam. Czołg wali przeciwpancernym... I jeszcze raz to samo. I od nowa.

Planowanie   manewrów   trwało,   zdaje   się,   niejeden   rok.   Kiedy   przybyliśmy   na 

ćwiczenia, każdemu wręczono teczkę ze ściśle opisaną rolą, w której zaznaczony był nie

tylko   każdy   krok,   lecz   nawet   każdy   oddech:...siedem   kroków   naprzód   -   błysk   - 

wstrzymaj oddech - zamknij oczy - włóż maskę przeciwgazową - wypuść powietrze - krótka 

seria z automatu...

Tak było w piechocie, tak było u nas, w artylerii, w oddziałach desantowych.

...Czołg wynurza się z wody - przeciwpancernym przestrzelić wodoszczelną osłonę 

lufy - dopływ powietrza zrzucić - odblokować wieżę i włączyć stabilizację armaty - opuścić 

lufę   -   za   brzeziną   wyłonią   się   cztery   czołgi   nieprzyjacielskie   -   zmasowany   ogień   całej 

kompanii - mój cel: lewy czołg z tyłu - po zniszczeniu celu przenieść ogień na cel po prawej - 

po zniszczeniu przesuwać ogień dalej w prawo...

background image

Tydzień   po   przybyciu   do   obozu   każdy   musiał   zdać   egzamin   ustny   ze   swej   roli: 

wszystkie godziny, minuty, sekundy, kiedy, gdzie, który cel, odległość do celu, prędkość, kąt 

przesuwania   się   celu.   Każdy   z   dziesiątków   tysięcy   żołnierzy   znał   dokładnie   wszystkie 

posunięcia wroga, skład jego sił i sprzętu, wszelkie jego chwyty i sztuczki.

Po   egzaminie   z   teorii   zaczęły   się   zajęcia   praktyczne.   Na   początek   każdy 

indywidualnie obchodził poligon, utrwalając sobie w głowie najdrobniejsze szczegóły. W tym 

stadium korpus pancerny przemieszczał się pieszo. Następnie rozpoczęto formowanie załóg.

Było  nas  czterech:  kierowca-instruktor i  trzej  oficerowie  - dowódca, celowniczy i 

ładowniczy. Znowu wyszliśmy na poligon. Niezły spacerek, dziesięć-dwanaście kilometrów.

Dowódca: - Tu wydam rozkaz: „Cel 2100 w lewo, czołg, zniszczyć”.

Celowniczy: - Krzyczę: „Przeciwpancerny!”.

Ładowniczy: - Wrzucam pocisk do komory: „Jest przeciwpancerny!”.

Kierowca: - Krzyczę: „Droga wolna!” i lekko hamuję.

Z lewej, z prawej, za nami dreptały grupkami tysiące ludzi, każda własnym szlakiem. 

Wszyscy powtarzali

półgłosem szczegóły zadań, wymieniali uwagi z towarzyszami, zerkali do notatek. Na 

razie nie było to jeszcze zabronione. Za nami nacierała piechota, przed nami posuwał się 

chyłkiem zwiad, od czasu do czasu „przelatywało” wsparcie lotnicze - piloci też snuli się 

pieszo, też ćwiczyli swoje zadania.

Nazajutrz   wszystko   zaczęło   się   od   nowa,   tym   razem   jednak   doszło   formowanie 

plutonów   i   drużyn.   Od   tej   chwili   załogi   czołgów   mogły   się   dzielić   uwagami   nie   tylko 

wewnątrz „czołgów”, ale i „czołgi” mogły się porozumiewać między sobą. Następnego dnia 

wszystko   powtórzyło   się   raz   jeszcze,   tyle   że   z   formowaniem   kompanii.   Potem   nastąpiła 

generalna   inspekcja.   Dopiero   później   nastąpiły   właściwe   ćwiczenia   bojowe.   Jeden   dzień 

poświęcono na ćwiczenia kompanijne - kolejno każda kompania musiała przejść całą trasę, na 

razie bez strzelania. Następnego dnia - ćwiczenia batalionów. Potem - pułkowe, dywizyjne, 

armijne, na koniec całego frontu. Wszystkie poligony starannie zasłano metalową siatką i 

kratownicami z prętów zbrojeniowych - żeby czołgi nie poorały ziemi gąsienicami. Dopiero 

przed samymi manewrami siatkę usunięto, a trawa odrosła w dwa tygodnie.

Z chwilą opanowania wszystkich zadań na danym terenie, następowało przejście na 

inny. W ten sposób z rejonu czernihowskiego na Ukrainie przekoczowaliś-my stopniowo na 

Białoruś, pod Bobrujsk. Następnie wróciliśmy do punktu wyjścia, aby powtórzyć wszystko 

jeszcze raz, i jeszcze jeden.

Tymczasem  nie  tylko  nasz front, ale  i wszystkie  inne fronty zdążyły  do perfekcji 

background image

przećwiczyć swoje zadania. Wówczas dopiero odbyły się ćwiczenia jak Pan Bóg przykazał, w 

tempie, z udziałem kilku frontów. Nie była to jeszcze właściwa operacja „Dniepr”, lecz jej 

namiastka,   próba   generalna.   Dopiero   po   niej   pozwolono   nam   wrócić   do   obozów,   gdzie 

nastąpiła   wymiana   sprzętu   bojowego.   Za   nami   postępowały   dziesiątki   tysięcy   żołnierzy, 

zacie-

rając   wszelkie   ślady   po   ćwiczeniach,   zbierając   odpady,   pogubione   przedmioty, 

zasypując leje po pociskach, usuwając łuski i tropiąc niewybuchy.

A potem...

Kolumna piechoty zmotoryzowanej zmierzała znajomą przecinką w kierunku rzeki. 

Równocześnie   artyleria   i   lotnictwo   kończyły   przygotowanie   do   przerzutu   pierwszego 

batalionu. Zadanie było proste: sforsować Dniepr celem uchwycenia przyczółka na prawym 

brzegu  rzeki  i  tym  samym   umożliwić  przerzucenie  naszego  pułku   pancernego   i  artylerii. 

Zaraz   potem   miała   nastąpić   przeprawa   trzech   armii   wsparta   jednoczesnym   taktycznym 

desantem z helikopterów na tyłach wroga. Następną fazą była budowa mostów kolejowych i 

przeprawa armii drugiego rzutu oraz lądowanie dwóch dywizji powietrznodesantowych na 

dalekich tyłach wroga. Potem przeprawa kolejnych dwóch frontów i starcie z „Zachodem”.

Tymczasem batalion piechoty zmotoryzowanej zbliżał się do rzeki...

Wkroczenie batalionu do akcji odbywało się z wszelkimi honorami, mimo że na tym 

kończyła się jego rola i nie brał udziału w dalszych manewrach. Batalionowi torowały drogę 

dwie brygady artyleryjskie i osiem pułków artylerii. Łącznie 612 dział wsparcia dla jednego 

batalionu. Dodatkowo na samym brzegu rzeki ustawiono pułk pancerny do niszczenia celów 

na   przeciwległym   brzegu.   600   dział   i   100   czołgów   wspomaga   trzystu   żołnierzy!   Coś 

podobnego mogło się zdarzyć tylko na pokazówce z okazji doniosłego jubileuszu!

Rozpędzone transportery łamiąc i krusząc zarośla dały nura, wzbijając tuman wody, i 

ławą   ruszyły   w   stronę   nieprzyjacielskiego   brzegu,   przesłoniętego   dymem   wybuchów. 

Powyrywane pociskami pnie i konary leciały wysoko w niebo. Sypał się nieustający grad 

odłamków, sięgając nawet do środka rzeki.

Plan nakazywał, by w chwili, gdy transportery opancerzone dotrą do środka rzeki, 

artyleria przeniosła ogień w głąb pozycji nieprzyjaciela, pozwalając tym samym batalionowi 

pokonać drugą część przeprawy i bezpiecznie dotrzeć do brzegu. Transportery przebyły już 

pół   drogi,   ale   artyleria   nie   wykazywała   żadnego   zamiaru   przesunięcia   pola   ostrzału. 

Przeciwnie, nasilenie ognia rosło. Czy to obserwatorzy artyleryjscy zagapili się, czy może 

batalion rozpoczął przeprawę o dwie-trzy minuty za wcześnie, w każdym razie transportery 

nie mogły posuwać się dalej i zaczęły krążyć w miejscu, wpadając na siebie i zmagając się z 

background image

rwącym nurtem Dniepru.

Wszystko   to   przebiegało   przed   samą   trybuną   honorową,   na   oczach   rządu   i 

zaproszonych   gości.   Breżniew   spojrzał   w   panice   na   ministra   obrony,   ten   wrzasnął   do 

mikrofonu coś, co absolutnie nie nadaje się do druku, i co spowodowało, że ogień artyleryjski 

ustał   w   jednej   chwili.   Około   trzydziestu   luf   strzelało   nadal,   ale   główny   chór   umilkł. 

Stopniowo reszta też ucichła, pojedynczo i dosyć nieskładnie.

Tymczasem transportery opancerzone dalej wykonywały piruety na wodzie. Dowódca 

batalionu najwyraźniej bał się wydać rozkaz dalszego forsowania rzeki, nie wiedząc, z czym 

może   wyskoczyć   przeklęta   artyleria.   Cholera   wie,   co   im   strzeli   do   łba!   Poza   tym   miał 

wyraźne instrukcje, by nie przekraczać środka rzeki, nim artyleria nie przeniesie ognia. Każde 

działo potrzebuje na zmianę celownika dwóch, trzech minut. W tym czasie batalion nadal 

taplał  się   w  wodzie.   Tak  dobrze   wszystko  szło   na  ćwiczeniach,   a  tu  masz   ci  los,  co   za 

cholerna klapa...

W końcu artyleria, powoli i niemrawo, przeniosła ogień dalej od brzegu. Batalion 

ruszył naprzód. Niestety, żaden z transporterów nie był w stanie wyjechać z wody. Podczas 

ćwiczeń   artyleria   szczyciła   się   przyzwoitą   organizacją,   teraz   jednak   kanonierów   chyba 

poniosły nerwy, albo coś jeszcze nawaliło, w każdym razie cały pas przybrzeżny rzeki, który 

miał pozostać nietknięty,

zryty był lejami po pociskach. Zaczęła się wielka improwizacja. Dowódca batalionu 

polecił wyskakiwać do wody i dalej posuwać się wpław. Rzeka gdzieniegdzie była płytka, ale 

nie wszędzie. Nienaganny szyk  przemienił się w piekielną kotłowaninę. Dalsza realizacja 

scenariusza była niemożliwa, batalion prezentował bowiem bezładne kłębowisko rąk i nóg...

Sytuację uratował dowódca batalionu w randze podpułkownika (w istocie przebrany 

pułkownik Rubanow), który ryknął niespodziewanie:

- Koniec z manewrami. Jesteśmy w walce!

Korespondenci wojskowi wychwalali później dzielnego dowódcę pod niebiosa. Jego 

rozkaz   szczególnie   przypadł   do   gustu   sekretarzowi   Głównego   Zarządu   Politycznego, 

generałowi   Episzewowi.   A   dowódca   batalionu   wcale   nie   chciał   się   popisywać.   Swoim 

rozkazem  chciał   tylko  zmusić  poprzebieranych   oficerów,  żeby  zapomnieli   o  wyuczonych 

rolach, o całym tym pieprzonym „balecie” i zaczęli zachowywać się tak, jak im dyktował 

zdrowy rozsądek i doświadczenie z lat służby. Jesteśmy w walce! Młodzi oficerowie w lot 

pojęli słowa dowódcy, szyki się wyrównały, dowódcy kompanii i plutonów błyskawicznie 

ocenili sytuację i, po kilku minutach, dowódca batalionu skierował swoich ludzi do natarcia z 

samej granicy wody, porzucając pozostałe w rzece transportery.

background image

Potem wszystko poszło zgodnie z planem, z jednym wszak wyjątkiem. Transportery 

opancerzone wciąż tkwiły w wodzie i my, czołgiści, obawialiśmy się poważnie, czy któryś 

czasem nie blokuje naszych podwodnych przejazdów. Jeśli tak, to pierwszy czołg natknie się 

na przeszkodę, czołgi jadące za nim zostaną unieruchomione i wybuchnie skandal jakiego 

świat nie widział.

Ale dzielny dowódca batalionu po raz wtóry uratował sytuację. Posunął się już ze 

swoją piechotą spory kawałek, kiedy nagle przypomniały mu się czołgi i przez radiostację 

nadał rozkaz do transporterów opancerzonych, aby spłynęły w dół rzeki, oczyszczając tym 

samym

drogę dla czołgów. Tak więc wszystkie transportery opancerzone miały trafić w ręce 

wroga   albo   dostać   się   pod   ogień   nieprzyjaciela,   lecz   przynajmniej   reszta   nadciągających 

wojsk miała drogę wolną. Decyzja dowódcy uratowała całe przedstawienie, ale zniszczyła 

jego karierę. Po manewrach towarzysz Greczko określił ją jako bezzasadną i zdymisjonował 

starego pułkownika.

Nasze czołgi  przeprawiły się przez  rzekę bez przeszkód, ciągnąc  za sobą po dnie 

artylerię   całej   dywizji.   Amunicję   i   artylerzystów   wieziono   na   transporterach   saperskich. 

Potem balet znów ruszył pełną parą. „Zachodni”, tak jak to było w planie, rzucili się w panice 

do odwrotu, ledwie ujrzawszy obłoki kurzu na horyzoncie. Cele padały jeden po drugim, 

nawet kiedy pociski ich nie tykały, ale - co najważniejsze - huk był ogłuszający.

Najwyższe dowództwo „Wschodu” bezbłędnie odgadło wszystkie perfidne zamysły 

„Zachodu” i zastosowało odpowiednią taktykę natarcia. Krótko mówiąc, wszystko poszło aż 

do obrzydzenia zgodnie z planem.

Trzy   dni   potem   przywieziono   nas   do   Kijowa.   Defiladę   pokazywano   później   w 

telewizji   i   w   kronice   filmowej,   ale   dopiero   po   żmudnych   zabiegach   cenzorskich   na 

oryginalnym materiale. W rzeczywistości wyglądało to trochę inaczej.

Defilada odbywała się na lotnisku wojskowym. Na płycie, wzdłuż pasa startowego 

stały czołgi. Było to największe takie skupisko w historii ludzkości. Zgromadzono czołgi 

czterech frontów, w sumie ponad 20.000 maszyn. Gdyby armie NATO odważyły się kiedyś 

zebrać tyle czołgów w jednym miejscu, to nie byłyby w stanie, bowiem wszystkie państwa 

zachodnie   razem   wzięte   nie   dysponują   taką   liczbą.   Wstrząsające   fotografie   bezkresnego 

pancernego   oceanu   obiegły   później   czołówki   gazet   całego   świata.   Niektórzy   zachodni 

komentatorzy   wyrażali   domniemanie,   że   prawdopodobnie   były   to   plastikowe   makiety 

czołgów. Istotnie, choć nie z plastiku, stojące na lotnisku czołgi nie przedstawiały wartości 

bojowej.

background image

Były to wozy wykorzystywane do intensywnych ćwiczeń, które już dawno utraciły 

sprawność.   Był   to   najczęściej   surowiec   wtórny   dla   hut.   Po   defiladzie   część   z   nich 

powędrowała do kijowskich zakładów naprawczych, tysiące trafiły na chińską granicę jako 

stacjonarne stanowiska ogniowe, a większość skazano na przetopienie. Rok jubileuszu okazał 

się rokiem rekordowych wytopów stali.

Trudno oszacować, ile kosztował ten spektakl. Licząc tylko zajeżdżone czołgi - to 

znaczy   pomijając   koszty   amunicji,   paliwa,   amortyzacji   wyposażenia,   tysięcy   ton   stali 

zbrojeniowej   oraz   betonu   -   przypuszczalny   rachunek   sięgał   miliardów   rubli.   Na   rynku 

światowym brytyjski Chieftain, odpowiednik naszego T-62, osiągał cenę 210.000 dolarów. 

Podczas manewrów nasz 1. Front Ukraiński zajeździł doszczętnie ponad 5.000 czołgów i w 

znacznym stopniu zużył dalszych 5.000 - a w operacji „Dniepr” uczestniczyło co najmniej 

pięć takich frontów jak nasz. Pomnóżcie to przez cenę jednego czołgu i stanie się jasne, 

dlaczego supermocarstwo takie, jak Związek Radziecki nie potrafiło prześcignąć Hiszpanii w 

produkcji samochodów osobowych.

Defilada przebiegała, jak to się mówi, bez zakłóceń, chociaż... nie do końca.

Zgromadzone   na   lotnisku   oddziały   czekały   na   przybycie   znakomitych   gości. 

Wyczekiwano ich również na trybunie honorowej. Defilada miała się rozpocząć tradycyjnie o 

godzinie 10.00. W przeciwieństwie do defilad moskiewskich, przewidziano również pokaz 

niewyobrażalnej armady powietrznej. Samoloty i śmigłowce miały nadlatywać z lotniska w 

Boryspolu, dosyć odległego od Kijowa. Każdy przelot wyliczony był co do sekundy. Lecz 

Breżniew, Podgorny, Kosygin i Szelest spóźniali się z niewiadomych powodów.

Nerwowość rosła z każdą minutą. Marszałek Greczko na trybunie klął pod nosem 

naszą ukochaną partię,

rząd   radziecki   i   wszystkich   członków   Politbiura   z   osobna,   śląc   pod   ich   adresem 

najbardziej   wyszukane   obelgi,   jakie   mogą   sobie   wyobrazić   znawcy   tej   najpopularniejszej 

odmiany   twórczości   ludowej.   Greczko   co   prawda   wyklinał   na   Breżniewa   szeptem,   ale 

ponieważ mikrofony na trybunie włączono punktualnie o godzinie 10.00, monolog marszałka 

słychać  było   w  promieniu   dziesięciu   kilometrów   - na  całym   terenie   defilady.  Dlatego   to 

kijowska   defilada   odznaczała   się   niepowtarzalnym   klimatem,   szczególnym   rodzajem 

rozbawienia.

W pół godziny później, kiedy oddziały uroczyście defilowały przed trybuną wielkich 

wodzów, na twarzach oficerów i żołnierzy nie gościł znany z takich sytuacji wyraz zaciętej 

determinacji. Tym razem wszystkie oblicza rozjaśniały uśmiechy. I wodzowie uśmiechali się 

ze wzajemnością, machając do żołnierzy pulchnymi dłońmi.

background image

OPERACJA „MOST”

- Towarzysze - zagaił minister obrony. - W nowym ro ku 1967 Armia Radziecka 

podejmie   szereg   niezwykle   skomplikowanych   i   odpowiedzialnych   zadań,   aby   ucz   cić 

pięćdziesiątą rocznicę Wielkiej Socjalistycznej Rewo lucji Październikowej.

Pierwszym   i   najtrudniejszym   zadaniem   jest   osiągnięcie   ostatecznego   rozwiązania 

problemu bliskowschodniego. Zadanie to spoczywa w całości na barkach Armii Radzieckiej. 

Pięćdziesiąty   rok   istnienia   Związku   Radzieckiego   stanie   się   zarazem   ostatnim   rokiem 

istnienia Izraela. Jesteśmy gotowi do wykonania tego zaszczytnego zadania. W jego realizacji 

przeszkadza nam jedynie obecność wojsk ONZ pomiędzy siłami żydowskimi i arabskimi.

Po uregulowaniu problemów bliskowschodnich, wszystkie wysiłki zostaną skierowane 

do   uporządkowania   problemów   europejskich.   To   zadanie   nie   tylko   dla   dyplomatów.   Tu 

również   Armia   Radziecka   będzie   zmuszona   rozwiązać   masę   nabrzmiałych   zagadnień. 

Zgodnie z decyzją Biura Politycznego, Armia Radziecka „wy-

szczerzy   kły”.   Pod   tym   hasłem   rozumiemy   szereg   bardzo   konkretnych   posunięć. 

Zorganizujemy   bezprecedensową   paradę   lotnictwa   w   Domodiedowie.   Bezpośrednio   po 

zwycięstwie  na Bliskim Wschodzie,  przeprowadzone zostaną wielkie manewry marynarki 

wojennej na morzach Czarnym, Śródziemnym, Barentsa, Północnym i na Bałtyku. Następnie 

przeprowadzimy   zakrojone   na   wielką   skalę   manewry   „Dniepr”.   Demonstrację   siły 

zakończymy w dniu 7 listopada imponującą defiladą na Placu Czerwonym. Następnie na tle 

tych demonstracji siły oraz zwycięstwa na Bliskim Wschodzie będziemy mogli nakłonić kraje 

arabskie, żeby na parę tygodni pod byle pretekstem zakręciły kurki z ropą naftową i zawiesiły 

dostawy dla Europy i Ameryki. - Minister uśmiechnął się. - Sądzę, że Europa będzie dzięki 

temu bardziej skłonna do podpisania traktatów w wersji, którą jej przedłożymy.

- Czy będą jakieś spektakularne demonstracje w ramach programu kosmicznego? - 

zapytał pierwszy zastępca dowódcy Wojsk Lądowych.

Minister obrony zmarszczył brwi.

- Niestety, nie. W okresie woluntaryzmu popełniono w tej dziedzinie skandaliczne 

błędy. Do dziś musimy za nie płacić. Przez najbliższe dziesięć do piętnastu lat nie będziemy 

robić w kosmosie właściwie niczego nowego, jedynie powtarzać poprzednie eksperymenty z 

pewnymi modyfikacjami.

-   Jakie   posunięcia   przewiduje   się   w   sprawie   Wietnamu?   -   zapytał   dowódca 

Dalekowschodniego Okręgu Wojskowego.

- Skuteczne rozwiązanie wszystkich problemów europejskich będzie możliwe tylko 

pod warunkiem, że Amerykanie ugrzęzną tam na dobre. Uważam, że nie powinniśmy się za 

background image

bardzo śpieszyć z wyzwalaniem Wietnamu.

Zebrani ożywili się, okazując wyraźne zrozumienie dla takiego punktu widzenia.

- Zanim zakończymy sprawy ogólne - ciągnął dalej marszałek Greczko - chciałbym 

zwrócić się do wszys-

tkich z prośbą o przemyślenie następującej kwestii. Niezależnie od tych wszystkich 

demonstracji   siły,   imponującej   liczby   wojsk   i   ich   wyszkolenia,   byłoby   wskazane 

zorganizować coś naprawdę spektakularnego, coś ekstra. Coś, czego nigdy dotąd nie było. 

Jeżeli więc ktoś  z was, towarzysze  generałowie,  wpadnie  na interesujący pomysł,  proszę 

bezzwłocznie zwrócić się do mnie osobiście lub do szefa Sztabu Generalnego. Z góry proszę, 

abyście nie mnożyli liczby czołgów, artylerii i sprzętu lotniczego. Tego i tak będzie tyle, że 

nie   jesteście   sobie   w   stanie   wyobrazić.   Zbierzemy   i   pokażemy   wszystko,   co   mamy.   Nie 

należy   też,   oczywiście,   zgłaszać   propozycji   ujawnienia   nowych   technologii.   Pokażemy 

wszystko   to,   co   możemy:   BWP-1,   T-64,   myśliwce   MiG-23   i   MiG-25.   Możliwie,   że 

zademonstrujemy   także   niektóre   prototypy   wozów   bojowych.   Pociąga   to   za   sobą   pewne 

niebezpieczeństwa,   ale   pokazać   chyba   musimy.   Powtarzam   jeszcze   raz:   potrzebujemy 

naprawdę czegoś niezwykłego.

Wszyscy zebrani odczytali  ostatnie słowa ministra obrony jako obietnicę wysokiej 

nagrody za oryginalny pomysł. I taka była jego intencja. Wszystkie wojskowe mózgi podjęły 

wyzwanie. Tylko co tu można nowego zaproponować, oprócz zwiększenia ilości i jakości?

A jednak trafiła się oryginalna koncepcja. Zrodziła się w umyśle generała pułkownika 

Ogarkowa, byłego oficera saperów.

Idea była szalenie prosta. Ogarkow proponował, aby pokazać nie tylko samą potęgę 

armii, lecz i to, że wspomniana  potęga opiera się na solidnym  fundamencie wojskowego 

zaplecza   i   doskonałym   przemyśle   zbrojeniowym.   Nie   miał,   naturalnie,   zamiaru   odsłaniać 

wszystkich   tajników   systemu   zaopatrzenia,   bo   i   po   co.   Aby   przekonać   gości   o   swoim 

bogactwie, gospodarz domu nie musi ujawniać wszystkich kosztowności. Wystarczy jedno 

płótno Rembrandta na ścianie.

Podobnie Ogarkow zamierzał pokazać tylko jeden element, ale za to obezwładniający. 

Wszystko sprowadzało

się do pomysłu wybudowania w rekordowym tempie, na przykład w ciągu godziny, 

mostu kolejowego przez Dniepr, a następnie skierowanie na ten most składów wyładowanych 

sprzętem bojowym i kolumn pancernych. Taki most nie tylko symbolizowałby silne zaplecze, 

lecz ponadto udowodniłby Europie, że jakby co, to żaden Ren jej nie uratuje.

Ministerstwo Obrony i Sztab Generalny były zachwycone pomysłem Ogarkowa. To 

background image

było właśnie to, o co chodziło. Armia nie dysponowała oczywiście stosownym mostem, a 

czasu do rozpoczęcia ćwiczeń pozostało niewiele. Te fakty nikogo jednak nie niepokoiły - 

najważniejsze, że pojawił się upragniony pomysł.

Generała   pułkownika   Ogarkowa   wyposażono   we  władzę   absolutną,   jak  Głównego 

Konstruktora  przed  wysłaniem  na  orbitę  pierwszego  kosmonauty.  Sam Ogar-kow  był  nie 

tylko błyskotliwym erudytą i doświadczonym inżynierem w zakresie budowy mostów. Był 

też wyjątkowo wymagającym, surowym dowódcą. Przypominał pod tym względem samego 

Żukowa.   Te   cechy   ułatwiały   mu   wykonanie   zadania.   Pod   jego   bezpośrednią   komendę 

przeszły   wszystkie   placówki   badawcze   wojsk   inżynieryjnych   i   kolejowych,   jak   również 

wszystkie   fabryki   i   zakłady   produkujące   sprzęt   inżynieryjny.   Normalną   produkcję   tych 

przedsiębiorstw   wstrzymano   w   oczekiwaniu,   aż   nadejdzie   rozkaz   zbudowania   czegoś 

niezwykłego.

W czasie gdy projektanci mozolili się nad pierwszymi  szkicami przyszłego mostu, 

który miał się przydać tylko jeden jedyny raz, w jednostkach kolejowych i inżynieryjnych 

odbywała   się   selekcja   najmłodszych,   najzdrowszych   i   najsilniejszych   oficerów   oraz 

najzdolniejszych   i   najbardziej   doświadczonych   saperów.   Dodatkowo   przeprowadzono 

konkursy   wśród   słuchaczy   ostatniego   roku   szkół   wojsk   kolejowych   i   inżynieryjnych.   W 

wyniku   tych   działań   tysiące   najlepszych   oficerów   i   kadetów   Ze   wszystkich   zakątków 

Związku Radzieckiego przebrano w mundury zwykłych żołnierzy i sprowadzono do Ki-

jowa. Tu zaś sformowano z nich 1. Dywizję Budowy Mostów Kolejowych Gwardii.

Zanim   jeszcze   wyjaśniło   się,   jaki   to   ma   być   most.   dywizję   poddano 

bezprecedensowemu przeszkoleniu. Było bowiem pewne, że wszyscy zatrudnieni przy jego 

stawianiu będą musieli pracować jak akrobaci pod kopułą cyrkową.

Tymczasem   pierwotna   koncepcja   rozkładanego   mu   stu   kolejowego   została 

odpowiednio   dopracowana.   Padła   propozycja,   by  natychmiast   po   zamocowaniu   mostu   na 

podporach przepuścić na drugi brzeg maszynę do układania torów wraz z kilkoma wagonami 

szyn i w równie rekordowym tempie ułożyć odcinek torów na prawym brzegu, a dopiero 

potem   przerzucać   eszelony   wojskowe   i   ciężki   sprzęt.   Ten   pomysł   również   spotkał   się   z 

aprobatą.

Tymczasem wszystkie pracownie konstruktorskie z których każda osobno pracowała 

nad projektem mu stu, oświadczyły jednomyślnie, że w tak krótkim czasie niemożliwe jest 

wybudowanie mostu pontonowego o nośności choćby mizernych 1.500 ton.

Ogarkow zagotował się i postanowił rzucić na szalę osobistą reputację. Postępował 

szybko i bezbłędnie. Po pierwsze, zwrócił się do KC z propozycją, aby ten kto wymyśli 

background image

odpowiedni   patent   otrzymał   Nagrodę   Leninowską.   Komitet   Centralny   wyraził   zgodę. 

Następnie   Ogarkow   zwołał   wszystkich   konstruktorów,   zakomunikował   im   tę   decyzję   i 

zaproponował powtórne przedyskutowanie wszystkich szczegółów. Zebrani zrezygnowali z 

pomysłu wysłania przez most maszyn do układania torów i transporterów szyn. Zaniechano 

też   równoczesnego   przejazdu   kolumn   pancernych   i   wagonów   kolejowych.   Ustalono,   że 

wszystkie   wagony  pokazowego   składu   będą   puste,   tak   samo   jak  ciężarówki   jadące   obok 

pociągu.

Pozostał jeszcze jeden problem. Jak przeprawić przez most lokomotywę ważącą 300 

ton? Zaproponowano, by

ciężar lokomotywy  maksymalnie  zredukować. Natychmiast  przystosowano do tego 

celu dwie lokomotywy, główną i rezerwową. Wszelkie możliwe elementy stalowe zastąpiono 

stopami aluminiowymi. Wymieniono kocioł parowy i palenisko. Tender lokomotyw  został 

całkowicie   opróżniony   z   węgla   i   wody,   zostawiono   tylko   mały   zbiornik   z 

wysokoenergetycznym paliwem, prawdopodobnie benzyną lotniczą albo olejem napędowym.

A   czas   nieubłaganie   pędził   naprzód.   Projekty   szczegółowych   rozwiązań   mostu 

wykańczano już w fabryce. Tam też skierowano większość oficerów  1. Dywizji  Budowy 

Mostów Kolejowych Gwardii, aby zaznajomili się z konstrukcją podczas produkcji. Fabryki, 

które przez kilka miesięcy nie pracowały w ogóle, zostały teraz zmilitaryzowane i pracowały 

na trzy zmiany. Robotnikom płacono zawrotne pensje i obiecywano, że jeżeli ukończą pracę 

na czas, otrzymają fantastyczne nagrody z rąk samego ministra obrony.

Tymczasem  pierwsze elementy mostu  dostarczono zgodnie  z planem do dywizji  i 

rozpoczęło   się   szkolenie.   Z   każdym   tygodniem   dowożono   nowe   części   i   na   kolejnych 

ćwiczeniach montowano coraz dłuższy most. Z wyliczeń wynikało, że powinien wytrzymać 

ciężar pustego pociągu. Jak to się sprawdzi w praktyce, tego, oczywiście, nikt nie mógł być 

pewien.   W   najgorszym   razie   gdyby   most   zanadto   ugiął   się   pod   ciężarem   lokomotywy, 

wagony   mogły   zsunąć   się   do   wody.   Dlatego   załogi   lokomotyw   i   kierowcy   ciężarówek 

(przebrani oficerowie), które miały przeprawiać się przez most wraz z wagonami, na gwałt 

ćwiczyli techniki ratunkowe, stosowane przez pancerniaków pod wodą.

Niestety, nie można było przećwiczyć przyswojonych umiejętności, ani też sprawdzić 

wytrzymałości konstrukcji, gdyż nadal brakowało kilku elementów, bez których nie dało się 

przerzucić mostu.

W   dniu,   w   którym   do   dywizji   dostarczono   dwa   ostatnie   pontony,   rozpoczęły   się 

największe manewry

wojskowe w historii ludzkości. Nosiły one kryptonim „Dniepr”.

background image

W poprzek Dniepru w rekordowym tempie wzniesiono pontonowy most kolejowy, a 

kiedy na prawym brzegu wbijano ostatnie słupy, z lewego brzegu na most płynnie wsunęła się 

lokomotywa,   powoli   ciągnąc   za   sobą   długi   skład   wagonów.   Równocześnie   na   most 

wślizgnęła się kolumna wojskowych ciężarówek.

Przywódcom   partii   i   rządu,   a   także   licznym   gościom   zagranicznym,   którzy 

obserwowali budowę gigantycznego mostu, nie przyszło zwyczajnie na myśl, że ma on służyć 

transportowi   kolejowemu.   Kiedy   więc   na   moście   pojawiła   się   lokomotywa,   z   trybuny 

rządowej rozległy się entuzjastyczne owacje.

W miarę jak lokomotywa oddalała się od brzegu, most uginał się pod jej ciężarem w 

sposób coraz bardziej widoczny. Konstrukcja dotknęła powierzchni wody i ciężkie, leniwe 

fale powędrowały od mostu ku brzegom rzeki. Powracające fale uderzyły w most i zako-

łysały nim w jedną i drugą stronę. Naraz na dachu lokomotywy pojawiły się trzy figurki 

przerażonych maszynistów.

Żaden z gości zagranicznych  nie zwrócił jakoś uwagi na zdumiewający fakt, że z 

komina   lokomotywy   nie   wydobywa   się   dym,   za   to   pojawienie   się   na   lokomotywie 

maszynistów   wszyscy   z   miejsca   odnotowali   i   skwitowali   ten   fakt   wyrozumiałymi 

uśmieszkami.

Przerażonych maszynistów starannie wyretuszowano później ze wszystkich zdjęć i 

filmów rejestrujących słynną przeprawę, lecz w chwili gdy zdarzenie miało miejsce, należało 

za wszelką cenę ratować sytuację. Cała subtelnie przygotowana operacja mogła przeistoczyć 

się w farsę.

Kołysząca się dostojnie lokomotywa z trzema maszynistami na szczycie niepewnie 

podążała do przodu.

- Co tam jest na dachu? - zapytał marszałek Grecz-ko, cedząc słowa przez zęby.

Pozostali generałowie i marszałkowie zachowali absolutne milczenie. Wtedy wystąpił 

generał pułkownik Ogarkow, który dziarsko zameldował:

- Towarzyszu marszałku Związku Radzieckiego! Głęboko wzięliśmy sobie do serca 

doświadczenia   niedawnej   wojny   izraelsko-arabskiej,   w   której   decydującą   rolę   odegrało 

lotnictwo.   Podjęliśmy   w   związku   z   tym   środki   mające   na   celu   zabezpieczenie   całej 

komunikacji zaplecza przed atakiem powietrznym  nieprzyjaciela. W razie wojny do stałej 

załogi trzech maszynistów dołączą trzej żołnierze z ręcznymi wyrzutniami przeciwlotniczych 

pocisków rakietowych Strieła-2. Oddziały jeszcze nie otrzymały wyrzutni, lecz rozpoczęliśmy 

szkolenie   załóg.   Obecnie   maszyniści   pozostają   w   kabinie   parowozu,   natomiast   obsługa 

wyrzutni obserwuje niebo w poszukiwaniu lotnictwa nieprzyjaciela.

background image

Goście   zagraniczni   oniemieli   w   obliczu   takiej   sprawności   działania   Sztabu 

Generalnego i błyskawicznej reakcji na zmiany w praktyce wojennej.

Ministra obrony zachwycił natomiast refleks i pewność siebie Ogarkowa, umiejętność 

łgania w żywe oczy, bez drgnienia powieki i we właściwym momencie.

Tuż po ćwiczeniach most rozebrano i oddano do przetopienia. 1. Dywizję Budowy 

Mostów   Gwardii   rozformowano   jako   niepotrzebną.   Podczas   rozdania   nagród   wszystkim 

projektantom   i   budowniczym,   postanowiono   jednogłośnie   powierzyć   Ogarkowowi 

organizację wszystkich przyszłych tego typu przedsięwzięć. Tak właśnie narodził się Główny 

Zarząd   Maskowania   Strategicznego   (GZMS),   którego   pierwszym   szefem   został   generał 

pułkownik Ogarkow. Wkrótce potem otrzymał czwartą gwiazdkę i awans na generała armii.

GZMS rozpoczął swoją działalność od przejęcia całej cenzury wojskowej, następnie 

również   państwowej.   Niebawem   opanował   większość   instytucji   zajmujących   się 

dezinformacją, po czym wyciągnął macki ku wszystkim organom sił zbrojnych. Jak staracie 

się maskować przed wrogiem? Odtąd każdy budynek wojskowy, po-

cząwszy od centrów kosmicznych, poprzez wyrzutnie rakietowe i bazy strategicznych 

okrętów podwodnych, po koszary przygranicznych  oddziałów KGB, musiał mieć osobiste 

zatwierdzenie Ogarkowa.

A   Ogarkow   sięga   już   po   przemysł   zbrojeniowy.   W   ZSRR   cały   przemysł   to 

zbrojeniówka.   Chcesz   budować   fabrykę?   A,   to   musisz   wpierw   wykazać,   że   potrafisz 

zakamuflować jej prawdziwe przeznaczenie. No i ruszyli ministrowie gęsiego do Nikołaja 

Ogarkowa po podpis.

Potęga GZMS stale rosła. Czy w radzieckiej rzeczywistości było w ogóle cokolwiek, 

co nie zasługiwało na kamuflaż? Czy istniał w tamtym świecie jakikolwiek obszar, w którym 

nie próbowano nabić przeciwnika w butelkę?

Ileż to wódki spłynęło, ile samobójstw popełniono, ilu ludzi wsadzono do więzień - i 

to wszystko  za tajemnice  państwowe. Bo z każdą bzdurą trzeba uważać. I zawsze lepiej 

wykręcić kota ogonem. A Nikołaj Ogarkow jest głównym kontrolerem tego cyrku. Innym żyć 

nie   pozwala   i   sam   haruje   w   pocie   czoła.   Trzeba   Amerykanów   wywieść   w   pole   podczas 

strategicznych   negocjacji?   Ogarkow   posyła   pierwszego   zastępcę   generała   pułkownika 

Trusowa. Ale gdy dochodzi do podpisania dokumentów, to sam wchodzi w skład delegacji.

Dobrze pracuje! Otumanił łatwowiernego prezydenta USA! Chwała mu za to i honory: 

stopień marszałka Związku Radzieckiego i stanowisko szefa Sztabu Generalnego.

Cwany jest Nikołaj Wasiljewicz Ogarkow...

Część druga

background image

DYWIZJA SZKOLNA

Oster, Ukraina, październik 1967 roku

- Rzygaj! To rozkaz!

Młody,   krótko   ostrzyżony   żołnierzyk   rozejrzał   się   żałośnie   w   nadziei   znalezienia 

pomocy. Drużyna równie młodych i równie króciutko ostrzyżonych, przed którą stoi, nie ma 

dla niego najwyraźniej ani krzty współczucia. Już po tygodniu służby w pełni przyswoili 

sobie żelazną regułę dywizji szkolnej: jeżeli jeden żołnierz nie usłucha rozkazu, ucierpi cała 

drużyna.   A   jeżeli   cała   drużyna   wykaże   niesubordynację,   wtedy   sierżant   wybierze   sobie 

jednego   żołnierza,   który   zbierze   cięgi   za   wszystkich.   Będzie   go   ćwiczył   „aż   mu   z   uszu 

pójdzie   dym”,   „aż   da   pyskiem   w   trociny”.   Kiedy  zaś   żołnierz   nie   będzie   już   zdolny   do 

sprawnego wykonywania rozkazów, ucierpi na tym jego drużyna. I tak w kółko, cały cykl 

powtarza się bez końca.

Sposobów   szkolenia   jest   bardzo   wiele.   Można,   na   przykład,   kazać   oddziałowi 

wykopać okopy w żelbetowej nawierzchni. Norma, to 60-centymetrowy okop poje-

dynczy w trzydzieści minut. A kto rozkazu nie wykona, będzie się szkolił od nowa, 

tytułem kary.

Krótkowłosy żołnierzyk stał twarzą w twarz z ustawioną w szyku drużyną, a w szyku 

już   zaczynała   narastać   złość,   gdyż   każdy   wie,   co   go   czeka,   jeżeli   rozkaz   nie   zostanie 

wykonany natychmiast.

Stałem na uboczu, obserwując działalność swego zastępcy. Po trzech dniach służby 

jako dowódca plutonu szkolnego, rozumiałem już dogłębnie kolejną zasadę obowiązującą w 

dywizji szkolnej: nie wtrącaj się do roboty sierżanta, bo będziesz musiał wykonać ją sam.

A starszy sierżant odczekał dla porządku dziesięć sekund, i ryknął:

- Druga drużyna, słuchać rozkazu! Szeregowy Raw-dulin spóźnił się do szyku całe 13 

sekund, ponieważ przebywał w kantynie. Wszyscy biegiem marsz!

Każdy   żołnierz   dywizji   szkolnej   ma   codziennie   po   obiedzie   dwadzieścia   minut 

wolnego, a także dziesięć minut wieczorem. Prosto z obiadu zgłodniały żołnierz pędzi do 

bufetu, który obsługuje jedna ślamazarna sprzedawczyni. Pułk liczy 1.500 żołnierzy, z czego 

dobra   połowa   -   najgłodniejsi,   albo   najwięksi   optymiści   -   szturmuje   niewielki   lokalik. 

Większość z nich, dostawszy się już do pomieszczenia, nie może dopchać się do lady, ani z 

powrotem do wyjścia. Za sekundowe choćby spóźnienie na apel spotyka ich za każdym razem 

surowa kara, a mimo to liczba chętnych do bufetu wcale nie maleje. Można by się dziwić, 

skąd żołnierze brali pieniądze na zakupy, skoro miesięczny żołd wynosił 3 ruble 80 kopiejek. 

Odpowiedź jest prosta: dzień w dzień przez dwa lub trzy miesiące żołnierz usiłował dotrzeć 

background image

do bufetu, ale nigdy mu się to nie udawało. Oto cała tajemnica oszczędności.

W chwili, o której mowa, wszystkie czterdzieści plutonów pułku stało w szyku na 

dziedzińcu   garnizonowym,   gotowe   przystąpić   do   czyszczenia   broni.   W   okolicy   nie   było 

widać ani jednego oficera, wszelkie uchybienia korygują sierżanci, każdy na swój sposób. 

Zazwyczaj

w kółko uprawiali „padnij-powstań”, pompki, przysiady, czasem jakaś drużyna czołga 

się po dziedzińcu pokrytym grubą warstwą świńskiego łajna.

Mój zastępca  z naszywkami  starszego sierżanta postanowił dziś ograniczyć  się do 

zmuszenia bufetowego winowajcy, aby publicznie zwrócił to, co zjadł w bufecie - czy też 

raczej: co zamierzał zjeść. Wyrzygiwanie pokarmu często określa się w dywizjach szkolnych 

naukowym  terminem „ekstrakcja”, przez analogię  do gwałtownego wyplucia wystrzelonej 

łuski   z   komory   czołgowego   działa.   Sierżanci   opisują   tymi   słowami   swoje   przeżycia   po 

straszliwym pijaństwie: „Przez całą noc męczyły mnie okropne ekstrakcje”...

W odróżnieniu od sierżanckich mimowolnych ekstrakcji, ostrzyżony żołnierzyk miał 

wykonać je na rozkaz. Ponieważ jednak winowajca nie wykonał polecenia, cały kolektyw 

musiał naprawić jego błąd:

- Druga drużyna! Pochylić się!

Dziesięć grzbietów natychmiast pochyliło się do przodu.

- Dwa palce - lewej ręki - DO UST! Oddział błyskawicznie wykonał rozkaz.

- Od prawej - jeden po drugim - RZYGAĆ!

Wijąc   się   w   konwulsjach,   druga   drużyna   wypełniła   rozkaz   dowódcy   i   opróżniła 

żołądki w całkiem przyzwoitym czasie.

-   Drużyna   -   dziesięć   kroków   w   tył   -   marsz!   Szeregowy   Rawdulin!   Do   szeregu! 

Spocznij!

Sierżant odwrócił się pod pozorem wyszukiwania dla drużyny odpowiedniego miejsca 

na czyszczenie broni. W tej samej chwili Rawdulin zarobił od najbliżej stojących towarzyszy 

dwa mocne ciosy w brzuch. Usiłując stłumić w sobie cienki, przenikliwy jęk, runął na kolana 

i powoli osunął się we własne wymiociny.

Podczas ćwiczeń sierżanci i oficerowie nigdy nie biją żołnierzy - to żelazne prawo 

Armii Radzieckiej.

FACHOWIEC

287. Nowogrodzko-Wołyńska Dywizja Szkolna

Piechoty Zmotoryzowanej

(dwukrotnie odznaczona Orderem

background image

Czerwonego Sztandaru

oraz orderami Suworowa, Kutuzowa

i Chmielnickiego), Ukraina

Aresztowanego przywieziono do pułku i zamknięto w izolatce przy wartowni. Siadł w 

kącie,   posępnie   wpatrzony   w   podłogę.   Sierżanta   aresztowano   w   Omsku,   o   4   tysiące 

kilometrów od macierzystego pułku.

Przybył prokurator wojskowy. Wszczęto dochodzenie. Co, jak i dlaczego? Sprawa jest 

poważna. Wszystko zależy od tego, jak władze zwierzchnie będą się zapatrywały na to, co 

zaszło,   jak   zinterpretują   wykroczenie.   Jeśli   uznają   je   za   samowolne   oddalenie,   sierżant 

dostanie   w   najgorszym   razie   piętnaście   dni   aresztu.   Jeżeli   za   dezercję   -   wyrok   wyniesie 

minimum piętnaście lat.

Gdyby sierżanta przyskrzyniono w macierzystym okręgu wojskowym, sprawę by się 

oczywiście zatuszo-

wało,   gdyż   między   okręgami   trwa   ostre   współzawodnictwo   socjalistyczne   o 

najmniejszą liczbę wykroczeń i naruszeń regulaminu. Ponieważ jednak złapano go w obcym 

okręgu, a o sprawie dowiedziała się Moskwa, dowódcy uczynią teraz wszystko, żeby wykazać 

niezachwianą wolę całkowitego wyeliminowania tego typu przestępstw. Tu jednak pojawia 

się kolejna sprzeczność: jeżeli mamy do czynienia z dezercją, to dlaczego nie zameldowano o 

tym Moskwie sześć dni wcześniej, zaraz po zniknięciu sierżanta?

Tak czy inaczej - kłopoty. I to dla wszystkich zwierzchników sierżanta, od dowódcy 

plutonu po szefa okręgu wojskowego.

Sierżant nazywał się Zumarow, a dowódcą jego plutonu byłem ja. Dlatego ja pierwszy 

spotkałem się ze śledczym.

- To wasz sierżant?

- Mój, towarzyszu pułkowniku.

- Od jak dawna u was służy?

- Od ośmiu  miesięcy,  towarzyszu  pułkowniku. Po zakończeniu szkolenia w moim 

plutonie otrzymał  awans na stopień sierżanta i pozostał w plutonie jako dowódca drugiej 

drużyny.

- Co możecie o nim powiedzieć?

- Towarzyszu  pułkowniku, ja to ścierwo pierwszy raz widzę na oczy - wyznałem 

szczerze.

Prokurator   znał   życie,   więc   moje   oświadczenie   nie   zrobiło   na   nim   najmniejszego 

wrażenia.

background image

- Fachowiec? - zapytał tylko.

- Tak jest, fachowiec, towarzyszu pułkowniku - potwierdziłem.

Na tym przesłuchanie się zakończyło.

Po mnie wezwano kolejno dowódcę kompanii, zastępcę dowódcy batalionu do spraw 

politycznych,   wreszcie   samego   dowódcę   batalionu.   Przesłuchanie   każdego   z   nich   też   nie 

trwało dłużej niż minutę. Żaden dotąd nie widział przedmiotowego sierżanta.

Jeżeli wszelka własność w kraju jest znacjonalizowa-na, czyli innymi słowy, jeżeli 

wszystko jest własnością

państwa, wówczas właściwa każdemu człowiekowi chęć wybicia się, wyróżnienia i 

poprawienia   swojej   stopy   życiowej   może   się   realizować   jedynie   w   ramach   aparatu 

państwowego, który, tak się składa, potrzebuje wielu (zdecydowanie zbyt wielu) zawodowych 

notabli i urzędników z wyższym wykształceniem.

Dowolny dyplom ukończenia wyższych studiów otwiera dostęp do rozmaitych sfer: 

do partii, do związków zawodowych, do Komsomołu, do KGB, do sportu, do literatury i 

sztuki, do przemysłu, do rolnictwa, do transportu - słowem, gdzie dusza zapragnie. Dlatego i 

w każdym społeczeństwie socjalistycznym zaobserwować można następujący paradoks: nikt 

nie ubiega się

o zawód, każdy ubiega się o dyplom, wszystko jedno jaki. Oczywiście, najlepiej jeżeli 

to   będzie   dyplom   z   nauk   społecznych,   a   nie   ścisłych,   bo   najbardziej   praktyczny,   gdyż 

najważniejszą rzeczą w karierze jest umiejętność gładkiej mowy.

Wskutek   tego,   że   każdy   leci   studiować   filozofię   (marksizmu-leninizmu)   i   historię 

(partii), ludzi, którzy potrafią cokolwiek zrobić własnymi  rękami można  u nas ze świecą 

szukać.   Ludzie   ci   są   na   wagę   złota.   Wystarczy   spojrzeć,   jak   sobie   żyją   mechanicy 

samochodowi, ślusarze, hydraulicy, malarze pokojowi, posadzkarze (mówią naturalnie o tych, 

którzy dorabiają na boku - ale kto nie dorabia!). Spieszę zapewnić, że nie mam nic przeciwko 

nim.

W Armii Radzieckiej szczególnie poważa się ludzi, którzy potrafią cokolwiek zrobić, 

gdyż system kontroli

i oceny pododdziałów, jednostek i formacji  jest tak obmyślony,  że nie sposób go 

obejść bez fachowców.

Zważcie sami. Do pułku przybywa jakaś tam komisja. Od czego zacznie przegląd? 

Czym się zainteresuje? Na pierwszym miejscu stan ideologiczny wojska: czy mamy ludzi 

głęboko oddanych, czy też wdarło się jakieś ziarno rozkładu? Jak sprawdzić, czy ideologia 

burżuazyjna,   maoizm,   nacjonalizm,   syjonizm   albo   jakiekolwiek   inne   plugawe 

background image

odszczepieństwo nie wywiera przypadkiem

wpływu   na   radzieckiego   bojownika?   Bardzo   prosto.   Po   pierwsze,   komisja   musi 

przeprowadzić  inspekcję  koszar.  Czy  po  salach  wisi  dość  portretów   przywódców   partii   i 

rządu, czy dość jest plakatów i haseł, krótko mówiąc, czy w dostatecznym stopniu rozwija się 

tutaj agitację wizualną. W jakim stanie jest świetlica? A izba pamięci? A gazetki kompanijne? 

A ścienna gazetka satyryczna? A codzienny biuletyn bojowy każdego plutonu?

Potem należy się dowiedzieć, co robi żołnierz w czasie wolnym od zajęć. Czym się 

zajmuje?   To   również   jest   całkiem   proste   zadanie:   specjalnie   dla   komisji   organizuje   się 

koncert   albo   zawody   sportowe.   Są   też   inne   wymowne   dowody:   puchary,   proporczyki, 

chorągiewki. Ten za osiągnięcia sportowe, tamten za amatorską działalność artystyczną.

No   cóż,   wygląda   na   to,   że   wszystko   gra.   A   jak   tam   u   was   z   porządkiem,   z 

przestrzeganiem   regulaminu   wojskowego?   Tu   też   żadnych   problemów!   Możecie   do   woli 

sycić oczy - ogrodzenia pomalowane, ścieżki zamiecione, okna pomyte, łóżka posłane tak, że 

trudno lepiej.

Wierzcie   mi,   jeżeli   dowódca   pułku   umie   ukryć   wszystkie   ciemne   strony   i 

wykroczenia, które są na porządku dziennym i potrafi przedstawić obraz doskonalszy niż jego 

koledzy, ma awans zapewniony. Najważniejsze, żeby umiejętnie tuszować niemile aspekty. 

Wtedy rezultatów z ćwiczeń i manewrów w ogóle nie będzie się brać pod uwagę.

Aby   zapewnić   sobie   zwycięstwo   w   tym   nieustającym   współzawodnictwie,   każdy 

dowódca,   od   dowódcy   kompanii   wzwyż,   musi   dysponować   rzemieślnikami,   artystami   i 

sportowcami, najlepiej na poziomie półprofesjonalnym. Dla tych fachowców stworzono w 

wojsku specjalny termin: nazywają się „martwymi duszami”. Mimo, że zarejestrowani są jako 

celowniczowie, amunicyjni, radiotelegrafiści itd., zajmują się w istocie czym innym. Jedni 

dzień i noc klecą gazetki. Inni brzdąkają na gitarach. Jeszcze inni bronią honoru kompanii w 

sporcie.

Zależnie od indywidualnych kwalifikacji, fachowcy dzielą się na różne kategorie - 

kompanijne, batalionowe, pułkowe lub dywizyjne. Każdy okręg, na przykład, ma specjalne 

bataliony sportowe. Zbiera się tam najlepszych z całego okręgu. Obowiązują w nim podziały 

pół-wojskowe,   na   przykład   pluton   koszykarski   kompanii   gier   zespołowych,   albo   pluton 

skoczków wzwyż kompanii lekkiej atletyki.

A o tych wszystkich mistrzach świata i mistrzach olimpijskich w ogóle szkoda gadać. 

Gdzie nie popatrzysz, z jakich klubów przyszli - wciąż tylko CWKS i „Dynamo”. Wojsko i 

KGB. W KGB obowiązuje podobny system. Gdyby chcieć rzeczowo komentować mecze 

„Dynama”, to relacje powinny brzmieć z grubsza tak: „Po rucznik służby futbolowej KGB 

background image

precyzyjnie podał piłkę swojemu kapitanowi!”. Czy hokeiści CWKS na turnieju w Kanadzie: 

„Pancerniacy wspierani przez formacje piechoty i artylerii przełamali obronę przeciwnika i 

rozwijają natarcie!”.

Między   dowódcami   wszystkich   szczebli   trwa   nie   ustanna   walka   o   pozyskanie 

fachowców.   Niżsi   oficerowie   ukrywają   swoich   najlepszych   plastyków   i   aktorów   przed 

oficerami wyższej rangi, którzy nieustannie buszują po świetlicach i salach gimnastycznych w 

nadziei przechwycenia najlepszych dla siebie. Jest to jawna wojna, która ma swoje reguły i 

metody, niepisane prawa i tradycje. Starczyłoby na całą powieść. Wymiany bez pośrednie 

również   są   praktykowane,   choć   najczęściej   między   wyższymi   dowódcami.   „Dasz   mi 

ciężarowca i gitarzystę, a ja ci dam za to malarza pokojowego i plastyka”, albo: „Towarzyszu 

pułkowniku, nie stawiajcie mi niskiej noty za ćwiczenia (ten rodzaj przetargu odbywa się 

zwykle z obserwatorami z innej dywizji), to dam wam rzeźbiarza! Wyrzeźbi kogo chcecie, 

będzie można postawić w kantynie oficerskiej Lenina, Andropowa - kogo dusza zapragnie!”.

Fachowcy pracują na akord. Obowiązuje święta zasada bodźców materialnych. Płace 

wahają się w zależności

od   umiejętności   i   zaszeregowania   fachowca.   Czasami   bywa   to   tak:   „Zostaniecie 

mistrzem olimpijskim - damy wam awans na porucznika”. Bo ile kosztuje ministra obrony 

wyasygnowanie jednej czy dwóch dodatkowych gwiazdek? Pewien piłkarz doszedł nawet do 

rangi generała, nie odsłużywszy w wojsku ani jednego dnia. Chociaż wypada nadmienić, że 

nazywał się Jurij Breżniew.

Z  kolei  w  Kijowskim  Okręgu Wojskowym,  w  zakładach  remontowo-naprawczych 

czołgów, zorganizowano warsztat przeglądów i napraw prywatnych samochodów. Szefowie 

okręgu napychali sobie kieszenie milionami rubli, zaś fachowcy, którzy reperowali pojazdy, 

co wieczór otrzymywali przepustki. Wszyscy byli zadowoleni: i generałowie, i fachowcy, i 

klienci. Jakość napraw była wyśmienita. Niestety, w końcu zakazano tego procederu. Teraz w 

całym Kijowie nie ma gdzie naprawić Łady.

Nawet gdyby fachowcom w ogóle nie płacono i tak pracowaliby najwydajniej jak się 

da. Każdy woli pływać całymi dniami w basenie, albo odbijać piłeczkę pingpongową, niż 

kopać głębokie rowy w upale i kurzu. Znacznie przyjemniej jest siedzieć w ciepłej kanciapie i 

rysować   obrazki   do   gazetki   satyrycznej,   niż   wymieniać   na   mrozie   gąsienice   czołgu. 

Sprawdzono  to empirycznie.  Na dodatek  wszyscy fachowcy otrzymują  wyjątkowo  długie 

przepustki i urlopy,  oczywiście  kosztem  kolegów. Właśnie  to stanowi źródło rozkładu w 

armii. Nie jest to źródło jedyne, i z pewnością nie najważniejsze, lecz jedno z podstawowych. 

Przyjmijmy,   że   ulicą   idzie   żołnierz   brudny,   pijany,   rozczochrany.   Zauważcie,   wszystkie 

background image

patrole trzymają się od niego z daleka. Okazuje się, że to osobisty stolarz dowódcy dywizji. A 

tamten  zarzyganiec  okazuje się być  osobistą siłą roboczą szefa sztabu dywizji,  najętą  do 

kopania prywatnego basenu. Tych  najlepiej w ogóle nie ruszać i nie mieć z nimi nic do 

czynienia!

Wróćmy jednak do sierżanta, od którego zaczęła się nasza opowieść. Z zawodu był 

jubilerem, i to jubilerem z dziada pradziada. Do wojska przyszedł wraz z komple-

tem narzędzi: piłek, imadełek i pincetek. Młodzieńcy masowo przychodzą do wojska z 

własnymi gitarami i bałałajkami, z pędzlami i blejtramami. Ludzie radzieccy dobrze poznali 

obyczaje   panujące   w   armii   i   zachęcają   swoich   synów,   aby   od   pierwszego   dnia   służby 

ujawniali indywidualne talenty.

Zumarow popisał się tym, co potrafi natychmiast po dołączeniu do naszego pułku. 

Niemalże pierwszego dnia zabrano go do klubu, gdzie otrzymał rozkaz wykonania w srebrze 

miniatury czołgu na prezent dla przewodni czącego jakiejś komisji inspekcyjnej. Formalnie 

figuro   wał   w   składzie   mojego   plutonu.   Miałem   pół   roku,   aby   uczynić   zeń   wzorowego 

sierżanta, przyszłego dowódcę T-62. Przez cały okres służby ani razu się z nim nie spotkałem. 

Na trzydziestu żołnierzy w plutonie miałem jeszcze sześciu takich jak on. Ale ci - malarz, 

skrzypek pianista i trzej sportowcy - przynajmniej raz, dwa razy tygodniowo pojawiali się w 

plutonie i zdołałem ich czegoś tam nauczyć.

Kursant Zumarow  nie pojawił się nawet  na końcowym  sprawdzianie.  Bo i jakże? 

Zajmował się przecież na okrągło miniaturkami czołgów, które rzeźbił w brązie i plastiku. 

Test egzaminacyjny wypełniał za niego dowódca pułku, który co rusz pytał o coś członków 

komisji. W wyniku tego Zumarow został wzorowym żołnierzem, otrzymał stopień sierżanta i 

pozostał w naszym pułku jako dowódca drużyny,  aby szkolić nowe pokolenie dowódców 

czołgów. Był dowódcą drużyny w moim plutonie, ale nigdy nie oglądałem go na oczy.

Nie myślcie sobie, że tylko ja jeden miałem problemy z „martwymi duszami”. Każdy 

dowódca plutonu miał takich sześciu albo siedmiu na swojej liście. Podział jest sprawiedliwy 

i   nikt   nie   żywi   urazy!   W   ten   sposób   szkolimy   kadry   dla   ukochanej   armii.   Kiedy   taki 

fachowiec przybywa z pułku szkolnego do jednostki liniowej, na samym  wstępie melduje 

uczciwie: „Nie jestem czołgistą tylko tenorem”. A cały pułk się cieszy: „Na kogoś takiego 

właśnie czekamy!”. W rezultacie czołgiem dowodzi ce-

lowniczy,   tenor   zaś   całymi   dniami   ćwiczy   arie.   I   wszyscy   są   zadowoleni.   Zaś   o 

najlepszych fachowców, takich jak nasz jubiler, pułk szkolny walczy do ostatniej kropli krwi. 

Nigdy w życiu nie trafią do oddziałów liniowych! Zatrzymuje się ich pod byle pretekstem, 

najczęściej jako nominalnych instruktorów.

background image

Lecz sierżant-instruktor Zumarow wpierw wpadł w oko dowódcy dywizji, a potem 

samemu   dowódcy   armii.   W   rezultacie   awansował   do   szczebla   dywizji,   a   później   armii. 

Mógłby zajść jeszcze wyżej, gdyby nie dorwał go patrol. I to jeszcze, na domiar złego, w 

innym okręgu.

Po pierwszej rozmowie z prokuratorem wojskowym uznałem, że drugiej nie będzie, 

skoro w sprawie sierżanta i tak nie potrafiłem nic powiedzieć - ani na jakim jest obecnie 

szczeblu,   ani   kto   jest   jego   faktycznym   dowódcą,   ani   ile   razy   tygodniowo   korzysta   z 

przepustki. A jednak drugie przesłuchanie się odbyło.

- Gdzie jego przysięga?

- Nie wiem.

Tego naprawdę nie mogłem wiedzieć.

Każdy   żołnierz   radziecki   po   miesiącu   szkolenia   unitarnego   składał   przysięgę. 

Następowało to dopiero po tym, jak oddał pierwszy strzał ze swej broni. Każdy otrzymywał 

osobno wydrukowany tekst ślubowania i osobiście składał pod nim podpis. Chodziło o to, by 

w razie potrzeby można było dołączyć tę luźną kartę do akt sądowych delikwenta.

W czasie, gdy nasz pluton po raz pierwszy jechał na strzelnicę, Zumarow zawzięcie 

modelował swój kolejny czołg.

- Nie szkodzi - rzekł mu wówczas dowódca pułku. - Pójdziecie z następnym plutonem.

Później jednak dowódca pułku jakoś zapomniał dopilnować sprawy. Ja sam, mimo że 

byłem   bezpośrednim   dowódcą   Zumarowa,   dostałem   polecenie   nie  wtrącać  się  w  sprawy, 

które mnie nie dotyczą.

A teraz oto wyszło na jaw, że Zumarow nie tylko nie jest żadnym sierżantem, ale w 

ogóle nie jest żołnierzem.

Nie   podlega   zatem   jurysdykcji   wojskowej.   Z   kolei   w   świetle   przepisów   prawa 

cywilnego   nie   dopuścił   się   żadnego   przestępstwa   -   po   prostu   przejechał   się   z   miasta   do 

miasta. No i oczywiście tych osiemnastu miesięcy wojska też nie można było mu zaliczyć, 

jako że czas służby liczy się od przysięgi. Krótko mówiąc, Zumarow miał wszelkie podstawy 

by podnieść  raban:   „Ja nic  nic  wiedziałem.   Wstąpiłem  do  wojska  i  sumiennie   odbywam 

służbę. Dlaczego nie daliście mi złożyć przysięgi? To nie moja wina, tylko wasza!”.

I rzeczywiście rozpętał się skandal, który trzeba było zdławić w zarodku. Ucierpieć 

mogły nie tylko takie pionki jak dowódca pułku, lecz i osobistości wyżej postawione. Skandal 

zatuszowano   na   szczeblu   Kijowskiego   Okręgu   Wojskowego.   Zgodnie   z   regulaminem 

Zumarowowi   zostało   do   odsłużenia   jeszcze   sześć   miesięcy.   Za   proponowano   mu   jednak 

natychmiastowe przeniesienie do rezerwy z uwagi na stan zdrowia. Zumarow  przystał na 

background image

kompromis.   Do   Moskwy   poszedł   raport,   że   zandarmeria   w   Omsku   istotnie   zatrzymała 

sierżanta Zumarowa z Okręgu Kijowskiego, ale w momencie zajścia Zumarow nie był już w 

służbie   czynnej,   gdyż   został   przedterminowo   zdemobilizowany.   Sierżant   cierpi   na   zaniki 

pamięci i z tej przyczyny nie okazał żandarmerii stosownych dokumentów.

Zumarowowie tego świata mają szczęście. Kłopot w tym, ze armia supermocarstwa 

ma ich zbyt wielu na stanie.

MISZA

Sztab Leningradzkiego Okręgu Wojskowego, początek 1969 roku

- Kluczyk’

-   Towarzyszu   szeregowy,   przede   wszystkim   zapnijcie   mundur.   Zwracacie   się   do 

podpułkownika, oficera dyżurnego sztabu okręgu.

Szeregowy puścił mimo uszu słowa podpułkownika.

- Kluczyk - powtórzył cicho. Na jego szerokiej chłopskiej twarzy malowało się takie 

poczucie wyższości i pogardy, ze oficerowi odeszła wszelka ochota by wobec bezczelnego 

żołnierza użyć swej nieograniczonej władzy.

Oficer dyżurny sztabu okręgu należy do istot wyższego rzędu. Widząc go z daleka 

każdy   oficer   mimowolnie   prostuje   się,   machinalnie   poprawia   pas   i   czapkę.   Teraz   przed 

podpułkownikiem oficerem dyżurnym stał młody żołnierzyk, taki co to przed byle kapralem 

powinien drzeć jak osika. A tymczasem żołnierzyk za nic miał jego reprymendy.

- Kluczyk - powtórzył raz jeszcze żołnierz, wyraźnie delektując się sytuacją Specjalnie 

nie   mówił,   o   jaki   klucz   chodzi   Z   rozmysłem   tez   nazywał   klucz   „kluczykiem”   Było   to 

absolutnie niedopuszczalne w ustach szeregowego, który zwraca się do oficera

W tym momencie do gabinetu dyżurnego sztabu okręgu wkroczył major z czerwoną 

opaską na lewym ramie mu - jego zastępca W mig oceniwszy sytuację, major uśmiechnął się 

promiennie i w podskokach podążył do wielkiej kasy pancernej Jednym szarpnięciem rozwarł 

masywne drzwi Z setek wiszących w sejfie kluczy nie omylnie pochwycił ten właściwy i 

uśmiechając się przymilnie podał go arogantowi Ten ujął klucz w dwa palce lekceważącym 

wzrokiem zmierzył oficera dyżurnego sztabu i, strzyknąwszy śliną obok ustawionej w kącie 

spluwaczki, wyszedł trzaskając drzwiami

Urażony w swej godności dyżurny aż pobladł Drżącym z wściekłości głosem zwrócił 

się do majora, akcentując każdą sylabę

- Towarzyszu majorze, komuż to byliście łaskawi wydać klucz bez mojego wyraźnego 

zezwolenia? I co za klucz?

- Przecież to Misza, towarzyszu podpułkowniku - wyjaśnił pośpiesznie major

background image

- Jaki klucz mu wydaliście?

- Klucz do gabinetu pierwszego zastępcy dowódcy okręgu

- Czyście czy wy Czy wy w ogóle wiecie Instrukcji nie czytacie? Przecież w tym 

gabinecie są tajemnice państwowe Tylko starszy adiutant albo oficer do zadań specjalnych ma 

prawo.

- Ależ to Misza.

- Gówno! Wylądujecie na odwachu razem z waszym zasranym Miszą! Tylko starszy 

adiutant albo oficer do zadań specjalnych może otrzymać ten klucz, i to na wyraźne polecenie 

zastępcy dowódcy I muszą podpisać dwa kwity pobrania klucza! A jak coś zginie? Zdajcie 

broń i amunicję - Podpułkownik zwrócił się do mnie

Dowódca warty’ Aresztować tego pieprzonego Miszę i majora.

-   Misza   -   oświadczył   nagle   major   -   jest   zmiennikiem   rezerwowego   kierowcy 

pierwszego   zastępcy   dowódcy   Le-ningradzkiego   Okręgu   Wojskowego,   generała   lejtnanta 

Parszykowa.

- O, w dupę! - Podpułkownika aż zatkało - To czemu od razu nie mówicie?

- To nie wszystko - ciągnął bezlitośnie major - To tylko oficjalnie Zaś nieoficjalnie, to 

wam powiem, ze Misza wozi Marię Michajłowną Parszykową O!

Oficer dyżurny sztabu okręgu wolno wyszedł z pokoju

-   Widzicie,   poruczniku?   Uczcie   się.   Przysyłają   nam   tutaj   rozmaitych   kretynów. 

Przyzwyczaili się w tych swoich pułkach drzeć mordę na każdego, nie wdając się w niuanse 

A   tu   jest   przecież   sztab   okręgu!   Tu   trzeba   myśleć!   Robota   delikatna,   nie   każdy   potrafi 

Dobrze, ze Misza nie jest pamiętliwy. Dopiero byśmy wpadli, jak śliwka w gówno!

Przez całą noc myślałem o Miszy Podpułkownik mógłby być jego ojcem Zważywszy 

sprawowaną funkcję był kimś więcej niż zwykłym podpułkownikiem, dowódcą batalionu, czy 

byle zastępcą dowódcy pułku Był oficerem dyżurnym w sztabie okręgu! Można całe życie 

wspinać się po śliskich szczeblach kariery i nigdy nie wdrapać się na tak zawrotne wyżyny A 

tu raptem Misza Zwyczajny Misza Widać, ze chłopak służy w wojsku góra sześć miesięcy, a 

podpułkownik ma za sobą cały szlak bojowy, do samego Berlina Gdyby los zesłał takiego 

Miszę do naszej dywizji szkolnej, czołgałby się teraz przed kapralami

Skąd   w   nim   ta   parszywa   poza?   Skąd   ta   hardość   i   pycha?   Jasne,   ze   zmiennik 

rezerwowego kierowcy generała Parszykowa jest kimś Ale żeby zaraz tyle pogardy? Przecież 

ten chłopak u siebie na wsi co najwyżej rozwoził gnój Gdzie się zdążył otrzaskać z wielkim 

światem? A może wszyscy jesteśmy tacy jak on? Może stając

u stóp piramidy władzy, zapominamy o wszystkim prócz siebie samych i, zaślepieni 

background image

potęgą, gardzimy każdym, kto jest pod nami?

Na co w takim razie pozwala sobie osobisty kucharz albo pokojówka? A co się stanie, 

jeśli towarzysz Parszy-kow zostanie nagle generałem pułkownikiem, dowódcą całego okręgu? 

Na co wtedy pozwoli sobie Misza? Sama myśl o tym przysparza o zawrót głowy.

Zapadłem w płytki, niespokojny sen. We śnie Misza o świńskm obliczu ścigał mnie po 

bezkresnych i przerażających korytarzach władzy absolutnej.

DROGA DO SERCA NACZELNEGO DOWÓDCY

Kijowski Okręg Wojskowy, 1967 rok

Każdy dowódca plutonu, batalionu albo pułku musi znaleźć sposób na wyróżnienie 

się. musi pokazać się swoim zwierzchnikom w jak najlepszym świetle. W prze-ciwnym razie 

zadepczą go młodsi i bardziej przebojowi.

Dowódca   naszej   dywizji   wyróżniał   się   niecodziennym   sprytem   i   temu 

prawdopodobnie   zawdzięczał   awans   do   rangi   generała.   W   sprawach   wojskowych   był 

kompletnym zerem, ale to w Armii Radzieckiej nie miało większego znaczenia i w żaden 

sposób nie wpływało na karierę oficera. Wystarczą pomysłowość i odrobina siły przebicia! 

Dlatego nasz dowódca dywizji umyślił sobie, że nie będzie opierać dalszej kariery wojskowej 

na pilnowaniu, czy plac apelowy jest zamieciony, a łóżka wzorowo zasłane. Nasz dowódca 

zamierzył coś nieporównanie bardziej oryginalnego.

Jego plan był  równie prosty co genialny - zaprosić dowódcę Kijowskiego Okręgu 

Wojskowego generała armii Jakubowskiego, na spotkanie z naszymi oficerami.

Trwała ściśle tajna konferencja dowódców okręgów wojskowych poświęcona stanowi 

gotowości mobilizacyjnej. Ściany wielkiej sali zawieszono mapami, wykresami i diagramami 

Prowadzono   dyskusję   o   zasadniczym   charakterze.   Przedstawiano   rozmaite   sensowne 

propozycje jak poprawie gotowość bojową i wyszkolenie oddziałów

Obowiązywał   ścisły   porządek   wystąpień   po   trzy   minuty   dla   dowódców   dywizji   i 

szefów sztabów dywizji, po pięć minut dla dowódców armii, ich zastępców i szefów sztabów 

a dziesięć minut dla dowódcy okręgu, jego zastępcow i szefa sztabu okręgu Głos musiał 

zabrać każdy bez wyjątku,  ale  żadnego ględzenia  - tylko  uzasadnione opinie  krytyczne  i 

konkretne wnioski

Kiedy przyszła kolej na naszego dowódcę dywizji wstał z miejsca i nie patrząc w 

notatki przemówił.

- Towarzysze, tego czego nam brak to doświadczenia bojowego. Tyle lat przeżyliśmy 

bez   wojny,   że   wszystko   pozapominaliśmy.   Niejeden   dowódca   pułku   nigdy   nawet   nie 

powąchał prochu. Nie mówiąc już o dowódcach batalionów czy kompanii. A przecież mamy 

background image

taką   wspaniałą   szansę!   Służymy   pod   wodzą   tak   wybitnego   generała   jak   towarzysz   Iwan 

Ignatiewicz Jakubowski, dowódcy który przeszedł cały szlak bojowy. W mojej dywizji od 

byliśmy   naradę   i   młodzi   oficerowie   poprosili   mnie   -   Towarzyszu   generale.   Zaproście 

towarzysza   Jakubowskiego   do   nas   niech   nam   opowie   o   wojnie!   Towarzyszu   dowódco! 

Korzystam z okazji, aby przekazać wam prośbę młodych oficerów naszej dywizji!

Nie ma co Dobrze pomyślane. Zebranych generałów aż poskręcało. A w dodatku nasz 

generał   wywinął   się   od   koniecznosci   wygłoszenia   krytycznych   opinii   i   konkretnych 

wniosków,   gdyż   jego   przemowę   uznano   właśnie   za   konkretny   wniosek,   i   to   najbardziej 

wartościowy ze wszystkich.

- No, cóż, przyjadę - wymamrotał drogi generał Jakubowski - Czemu nie?

Kiedy   dowódca   okręgu   opuścił   salę,   zastępca   dowódcy   armii,   generał   Gelenkow, 

sarkastycznie spytał naszego

dowódcę dywizji, czy to aby nie w jego stołek wymierzony jest cały ten chytry plan 

Wszyscy obecni wybuchnęli śmiechem Lecz nasz dowódca nie poczuł się urażony generał 

Gelenkow był na razie jego bezpośrednim przełożonym, a dowódca dywizji nigdy nie obrażał 

się   na   przełożonych   Taką   miał   zasadę,   której   niezawodność   potwierdzał   przebieg   jego 

dotychczasowej kariery

Po powrocie z narady dowódca dywizji zakasał rękawy Przede wszystkim natychmiast 

przerwano wszelkie ćwiczenia  bojowe Czołgi transportery opancerzone działa  - wszystko 

poszło   do   przeglądu   technicznego   Żołnierzy   zapędzono   do   prac   porządkowych   -   do 

czyszczenia   i   malowania   samochodów   do   remontu   baraków   do   pucowania   terenu   Ponad 

połowa   dywizji   rozjechała   się   „na   lewiznę”   -   jedni   do   kołchozów   inni   do   rozładunku 

wagonów albo do pracy w fabrykach

Dyrektorzy   fabryk   i   przewodniczący   kołchozów   na   okrągło   błagają   dowódców   o 

podsyłanie   im   ludzi   do   roboty.   Nigdzie   nie   dość   rąk   do   pracy   ani   w   kołchozach   ani   w 

przemyśle  ani w  transporcie.  Takie  lewizny są bardzo  korzystne  dla  obu stron Dowódca 

otrzymuje na lewo cement, asfalt cegłę, stal, drewno, gwoździe i co najważniejsze - farbę. 

Dyrektor albo przewodniczący może wykazać się przekroczeniem planów a w każdym razie 

wzrostem   wydajności.   A   już   sam   Włodzimierz   Iljicz   nauczał,   ze   wydajność   pracy   jest 

najważniejszym   kryterium   zwycięstwa   naszej   nowej   formacji   ekonomicznej   Toteż 

inspektorzy kontroli wiedzą, ze przekroczenie planu i wzrost wydajności są najważniejsze! 

Kontrola ludowa ma pomagać w przekraczaniu planów a nie utrudniać to zadanie.

Przypuśćmy, że kontrolerzy wykryją brak dziesięciu albo dwudziestu ton farby. Gdzie 

się podziała?

background image

-   Jak   to   gdzie?   Przecież   w   ubiegłym   tygodniu   zwiększaliśmy   wydajność   Nie 

pamiętacie, czy co?

- Ach, cholera! Rzeczywiście! No to czemu nie mówicie od razu?

Za moich czasów nasz pułk spędzał na lewiznach co najmniej połowę czasu.

W tej sytuacji siły zbrojne można było właściwie zredukować o połowę, i to bez 

najmniejszego uszczerbku dla ich zdolności bojowej. Do tego właśnie zmierzał Chruszczow. 

Popełnił  jednak  dwa  błędy nie  zapewnił  wojsku w  zamian  większych  racji, ani  lepszego 

wyposażenia.   Poza   tym   został   zachowany   system   oceny   dowódców   wszystkich   szczebli 

według   tego,   jak   pomalowano   płoty   wokół   koszar   Reforma   Chruszczowa   nie   przyniosła 

sukcesu, gdyż armia, choć zredukowana niemal do połowy, dalej pracowała na lewo z tą 

samą, co dawniej intensywnością.

Wróćmy   tymczasem   do   naszego   łebskiego   dowódcy   dywizji,   który   bez   zbędnych 

ceregieli   wysyła   cztery  tysiące   żołnierzy  na   lewiznę,   dając   tym  samym   dowód  własnych 

kompetencji odwagi, umiejętności oszacowania ryzyka i postępowania z rozmysłem

W zaistniałej sytuacji bowiem ani sztab okręgu, ani sztab armii nie mogły mu nic 

zarzucić. Generał armii Jakubowski osobiście wyraził zgodę na złożenie nam nieoficjalnej 

wizyty i tym samym upoważnił dowódcę do poczynienia stosownych przygotowań

Zadania rozdzielono między wszystkich żołnierzy dywizji. Szefowi sztabu dowódca 

zlecił działania lewe, to znaczy zaopatrzenie w budulec, a jego zastępcy działania prawe, to 

znaczy organizację remontu kapitalnego całych koszar. Sam zaś wspólnie z szefem pionu 

politycznego zajął się sprawą najważniejszą - opracowaniem przebiegu wizyty.

Czasu   pozostało   niewiele,   najwyżej   dwa   miesiące,   a   trzeba   było   wyuczyć   się   na 

pamięć biografii ukochanego generała, wybrać najbardziej doniosłe i pamiętne szczegóły oraz 

przygotować   odpowiednie   pytania   -   z   pozoru   banalne,   ale   takie,   które   dadzą   generałowi 

możliwość   detalicznego   przedstawienia   co   bardziej   heroicznych   epizodów   kampanii. 

Koniecznie trzeba tez było

zorganizować konkurs i tą drogą wyłonić oficerów, którzy będą pytać z sali oraz grupę 

do   zadawania   pytań   pomocniczych.   Następnie   w   obu   grupach   należało   przeprowadzić 

intensywne   szkolenie.   Inny   konkurs   wyłonił   najlepszych   plastyków,   którym   zlecono 

sporządzenie   gigantycznej   mapy   szlaku   bojowego   generała,   a   także   przygotowanie 

upominków   od   żołnierzy   i   oficerów   naszej   dywizji   Miał   się   też   odbyć   wielki   koncert   i 

bankiet, którego przygotowanie wziął na siebie wydział polityczny i kwatermistrz dywizji.

Tak się złożyło, że przy rozdziale ról przypadła mi rola trzeciego dublera oficera, 

który   miał   powiedzieć   -   Towarzyszu   generale,   proszę   opowiedzieć,   jak   podkuliście 

background image

Churchilla!

Wszyscy znaliśmy tę historię na pamięć. Teraz mieliśmy usłyszeć ją z ust bohatera.

Podczas wojny Wielka Brytania zaopatrywała ZSRR w czołgi typu Churchill. Czołgi 

te nie były jednak przystosowane do warunków rosyjskiej zimy i gąsienice ślizgały się na 

śniegu Wtedy jeden z żołnierzy brygady pancernej podpułkownika Jakubowskiego wymyślił, 

aby na ogniwach gąsienic dospawać kolce, w wyniku czego zdolność manewrowa czołgów na 

śniegu zauważalnie wzrosła. Tego samego dnia zameldowano dowódcy frontu, że brygada 

Jakubowskiego podkuła Churchilla. W stosownym momencie dowódca frontu zameldował 

Stalinowi, że podpułkownik Jakubowski podkuł Churchilla. Żart rozbawił Stalina, wskutek 

czego podpułkownik, po miesiącach służby na tyłach frontu, został nagle Bohaterem Związku 

Radzieckiego   i   osobistym   pupilem   Generalissimusa.   Stopniowo,   w   miarę   awansów 

Jakubowskiego,   opowieść   ta   obrastała   legendami   i   nabywała   wciąż   nowych   bohaterskich 

akcentów.

Dwa  miesiące  przygotowań   do  przyjęcia  znakomitego   gościa  były   okresem,  który 

wspominam najlepiej z całej służby w dywizji szkolnej. Moi żołnierze gdzieś tam pracowali, 

nawet  dokładnie  nie  wiedziałem  gdzie   Codziennie  po  śniadaniu  wszyscy   wytypowani   do 

zadawania

gościowi pytań zbierali się w kantynie oficerskiej na próbę pierwsze pytanie, pierwszy 

dubler   pierwszego   pytania,   drugie   pytanie,   drugi   dubler   drugiego   pytania,   i   tak   dalej   Po 

tygodniu intensywnych prób zaproszono do nas reżysera z teatru w Kijowie i rzecz dopiero 

nabrała rumieńców

- Nie ulega wątpliwości, ze nasz dowódca okręgu jest geniuszem, ale nawet gdyby był 

kompletnym   kretynem   zdołalibyśmy   w   ciągu   dwóch   miesięcy   zrobić   z   niego   Napoleona 

Bonaparte - Tę opinię podzielali wszyscy oficerowie biorący udział w przygotowaniach do 

przyjęcia uwielbianego wodza.

Po miesiącu przygotowań zacząłem pojmować proces powstawania kultu jednostki 

Stało   się   dla   mnie   zrozumiałe,   dlaczego   tak   gorąco   kochaliśmy   naszych   generalnych 

sekretarzy.

My,   którzy   szykowaliśmy   spotkanie   z   Jakubowskim   byliśmy   spontanicznymi 

amatorami Mieliśmy gloryfikować jednego z szesnastu dowódców okręgów. Przy tym dano 

nam do dyspozycji zaledwie dwa miesiące i środki zarobione na lewiznach. Dajcie mi kilka 

lat,   profesjonalistów   i   swobodę   dysponowania   skarbem   państwa,   dajcie   mi   prawo   do 

unicestwienia milionów niezadowolonych - a ja wam obiecuję, że z łysego, grasejującego 

nekrofilijnego pedofila stworzę wam geniusza wszechczasów i wszechnarodów!

background image

Legendarny dowódca wstąpił na podium, pociągnął łyk wody, rozłożył  przed sobą 

kartki, przetarł chusteczką okulary, sprawdził je pod światło, przetarł ponownie, dyskretnie 

chrząknął, włożył okulary na nos, wypił jeszcze łyk wody i zaczął czytać.

-   Towarzysze!   Cały   naród   radziecki   za-inspi-rowany   his-toryczny-mi   decyz-jami 

zjazdu partii - i tak dalej Opowiadał o tym, jak to on sam siedmiomilowymi krokami.. O 

kosmonautach przemierzających przestrzeń kosmiczną... O pogłowiu bydła i nierogacizny, o 

milionach ton i miliardach metrów sześciennych. Potem

płynnie   przerzucił   się   na   imperialistów,   maoistów   i   syjonistów,   wrogie   służby 

wywiadowcze i elementy wywrotowe, następnie z równą łatwością przeszedł do wspaniałej 

Armii Radzieckiej, czujnie stojącej na straży

Po dwóch godzinach począł się zbliżać do zakończenia.

-   Waleczni   żołnierze   Kijowskiego   Okręgu   Wojskowego,   odznaczonego   orderem 

Czerwonego Sztandaru, podobnie jak żołnierze całej naszej armii, nie szczędząc sił.

Bite dwie i pół godziny dukania z kartki Tekstu, który i tak musieliśmy czytać dzień w 

dzień we wstępniakach „Krasnoj zwiezdy” I to wszystko Nic więcej Żadnych pytań, żadnych 

odpowiedzi, ani słowa od siebie

Generał zebrał notatki dopił resztę wody z karafki, schował okulary i opuścił salę 

zegnany huczną owacją

Setki oficerów przygotowanych na wszystko, ale nie na podobny absurd, klaskało jak 

w transie, unikając spojrzeń kolegów.

-   Skąd   się   w   ogóle   taki   wziął   -   zapytałem   retorycznie   po   pierwszym   kielichu   w 

zaufanym towarzystwie. Nie spodziewałem się rzecz jasna, odpowiedzi Zresztą wydawało mi 

się, ze znam biografię Jakubowskiego lepiej, niż on sam Ale jak się okazało, myliłem się, i to 

bardzo. Znaliśmy bowiem tylko upublicznioną część owej biografii

- Wyróżnił się w bitwie o Moskwę. Zdumiała mnie ta nieoczekiwana odpowiedz.

- Przecież jego noga nawet tam nie postała!

- Nie mówię o roku 1941, tylko o 1953.

- No, no, ciekawe! Czekamy z zapartym tchem.

- Jako jeden z faworytów Stalina, nasz stary przyjaciel Jakubowski, mianowany został 

dowódcą   „dworskiej”   Kantemirowskiej   Dywizji   Pancernej   Kiedy   zaczęła   się   zadyma, 

dowódca Dywizji Tamańskiej ociągał się, najwyraźniej nie chciał wystąpić przeciw siłom 

KGB i w rezultacie stanął razem z nimi pod ścianą. Za to

Jakubowski nie wahał się ani chwili. Zawsze jest gotowy wykonać każdy rozkaz partii 

albo   rządu.   Wszystko   zależy   od   tego.   czyj   rozkaz   przyjdzie   pierwszy.   Gdyby   Beria   mu 

background image

rozkazał, Jakubowski z ochotą powywieszałby całe Biuro Polityczne. Ale Beria się spóźnił.. I 

wtedy   gwiazda   Jakubowskiego   zajaśniała   pełnym   blaskiem   Przywódcy   pozostali   mu 

dozgonnie wdzięczni.

- Jeszcze trochę i zostanie marszałkiem, albo i szefem Sztabu Generalnego!

-   Wykluczone.   Takim   jak   on   przydziela   się   subtelniejsze   zadania.   Na   przykład 

demoludy.

Prorocze   słowa   spełniły   się   dokładnie   trzy   miesiące   później,   kiedy   generał   armii 

Jakubowski został awansowany do rangi marszałka Związku Radzieckiego i objął funkcję 

Naczelnego   Dowódcy   Zjednoczonych   Sił   Zbrojnych   Układu   Warszawskiego.   Być   może 

porucznik, który to przewidział wcale nie był prorokiem, tylko miał jakieś kontakty u podstaw 

piramidy władzy Bo w piramidzie wszystko jest z góry wiadome - i przeszłość i przyszłość 

każdej spośród 250 milionów dusz.

Po tym niezapomnianym wieczorku nasz dowódca dywizji wyraźnie oklapł. Okazało 

się że niepotrzebnie. Zaraz po awansie Jakubowskiego nasz generał otrzymał przydział do 

sztabu Sił Zbrojnych Układu Warszawskiego. Dobre czyny, jak widać, pozostają w pamięci.

Jakieś dwa dni po zmianach na szczycie Armii Radzieckiej nasz batalion otrzymał 

rozkaz   pilnego   przvbycia   do   Kijowa   „celem   podjęcia   prac   związanych   z   przeniesieniem 

sprzętu z punktów dowodzenia”.

Zawieziono nas na daczę Jakubowskiego nie tam gdzie rezydowała jego żona, lecz do 

domu.   Pracami   dyrygował   młody   adiutant   w   asyście   dziesięciu   żołnierzy-ogrodników. 

Możecie mi wierzyć lub nie, ale istnieje słynna ogrodnicza szkoła wojskowa w Mołdawii. Jej 

absolwenci   wcielani   są   do   wojska,   ale   nie   po   to,   by   objąć   stanowiska   strzelców   albo 

snajperów, lecz ogrodników

w licznych placówkach wojskowych. Tak to zostaje odnotowane w ich książeczkach 

wojskowych. Ogrodnicy służą dwa lata w piechocie albo trzy lata w marynarce, cały czas 

doskonaląc swoje umiejętności zawodowe.

Nasze   zadanie   w   willi   Jakubowskiego   miało   charakter   niecodzienny.   Otóż   pod 

nadzorem  ogrodników  wykopywaliśmy  najdorodniejsze  drzewa. Następnie  owijaliśmy ich 

korzenie workami i przewoziliśmy je na lotnisko, gdzie oczekiwały ciężkie transportowce 

wojskowe specjalnie wyznaczone do tej operacji.

Trudno odgadnąć cel tych działań. Może żona Jakubowskiego nie chciała się rozstać z 

drzewami? A może usuwając je Jakubowski pragnął dać wyraz pogardy dla swego następcy, 

generała Kulikowa

Mój zastępca, sierżant Kochar, był najbardziej zaszokowany lotniczym transportem 

background image

drzew.

- Dlaczego, do kurwy nędzy, samolotami? Daleko do lotniska, korzenie się poniszczą. 

O wiele prościej byłoby koleją. Tym bardziej, że bocznica biegnie tuż koło domu. W jedną 

noc wszystkie drzewa dojechałyby do Moskwy.

NOWE KONCEPCJE

Armijna wszechzwiązkowa konferencja młodych oficerów na Kremlu, Moskwa 1969 

rok

Od   dawna   krążyła   plotka,   ze   generał   armii   Episzew,   szef   Głównego   Zarządu 

Politycznego, cierpi na daleko posuniętą sklerozę. Złośliwi utrzymywali, ze kiedy odwróci 

kartkę zapomina, co przed chwilą przeczytał

Na   ogół   nie   wierzę   plotkom,   ponieważ   wiem   skąd   się   biorą.   Ale   w   tym   akurat 

przypadku miałem sposobność przekonać się, że plotka pokrywała się z prawdą co do joty.

Episzew wstąpił na podium, odchrząknął, łyknął wody i monotonnym głosem zaczął 

czytać  o historycznych  decyzjach zjazdu partii, o troskach ukochanego Leonida Iljicza, o 

dalszym rozwoju rolnictwa i umacniania potencjału obronnego.

Na   pierwsze   słowa   mówcy,   wielotysięczna   rzesza   słuchaczy   pochyliła   się   nad 

zeszytami i zaczęła gorączkowo notować słowa człowieka piastującego tak ekspono-

wane stanowiska partyjno-rządowo-wojskowe. Ja również schyliłem głowę, udając ze 

piszę Nie notować, oznaczałoby wyróżniać się na tle tysięcy zgromadzonych Osobiście czuję 

organiczną niechęć do robienia konspektów W tym wypadku był to w ogolę czysty absurd Po 

pierwsze dlatego ze przemówienie i tak miało być opublikowane we wszystkich wojskowych 

gazetach, a po drugie Episzew nigdy nie mówił nic ponad to, co drukuje „Krasnaja zwiezda” 

Tak   też   było   i   tym   razem   -   generał   ciągnął   audytorium   w   gąszcz   marksis-towsko-

leninowskiego pustosłowia Ale nagle słuchacze ożywili się.

Tyrada Episzewa urwała się w pół słowa, po czym generał zaczął czytać na nowo, od 

samego   początku   „W   imieniu   i   na   prośbę”   powitał   wszystkich   zebranych,   którzy 

odpowiedzieli mu gromkimi owacjami Każdy sumiennie notował to, co już miał zanotowane.

Po jakichś pięciu minutach Episzew znów zrobił pauzę i zaczął czytać nowe zdanie, 

absolutnie nie powiązane z poprzednim Słuchacze czuli, ze mówca się powtarza, ze przytacza 

przykłady,   którymi   już   się   posłużył   i   że   wykrzykuje   te   same   hasła,   które   dopiero   co 

wykrzyczał

Nagle wszyscy pojęli, w czym rzecz Przez niedbalstwo szefów propagandy (dlaczego 

oni żrą tyle kawioru?), Episzewowi wręczono dwa egzemplarze przemowy najpierw pierwsza 

strona   z   kopią,   potem   dwie   drugie   strony,   i   tak   dalej   W   naszej   armii   nikt   nie   czytał 

background image

przemówień przed ich publicznym wygłoszeniem. Dlaczego miałby to robić Episzew?

Publiczność   była   zdezorientowana.   Przez   salę   przebiegł   szmer.   Mówca   jednak, 

wyraźnie   nienawykły   do   obserwowania   reakcji   słuchaczy,   kontynuował   lekturę.   Tym 

sposobem odczytał czterdzieści stron zamiast dwudziestu, każdą dwukrotnie.

Ukończywszy   pamiętną   mowę,   szef   Głównego   Zarządu   Politycznego   zadowolony 

powrócił na swoje miejsce na podium, gdzie pośród innych ofiar starczej demencji zasiadał 

również minister obrony, marszałek Związku

Radzieckiego,   towarzysz   Greczko.   Żaden   z   członków   prezydium   nie   zauważył   co 

zaszło.

Wielu   z   was   być   może   nie   da   wiary   tej   opowieści,   ale   mam   ponad   dwa   tysiące 

świadków   Wielu   z  nich   tak   właśnie   zanotowało   wspomnianą   mowę   z   dwoma   wstępami, 

dwoma zakończeniami i dwudziestoma powtórzeniami, które zaczynają się i urywają w pół 

słowa.

To   zdarzenie   miało   miejsce   podczas   konferencji   młodych   oficerów   radzieckich   w 

1969 roku. Towarzysz Episzew przez następne dziesięciolecia tkwił na swoim stanowisku. 

Niezmordowanie   walczył.   Odważnie   wdrażał.   Analizował   przez   pryzmat   walki   klasowej. 

Krzewił wiecznie żywe idee.

DETERMINACJA

Zachodnia Grupa Wojsk Armii Radzieckiej, NRD, wiosna 1970 roku

Generał   armii   Kulików,   naczelny   dowódca   Zachodniej   Grupy   Wojsk   Armii 

Radzieckiej w Niemczech, znany był z tego, ze lubił wszystko skontrolować osobiście A to 

przeleciał   się   helikopterem   nad   szosami,   wyłapując   radzieckie   pojazdy   wojskowe 

przekraczające dozwoloną prędkość A to położył się w krzakach, żeby posłuchać,

o czym rozmawiają jego oficerowie w latrynie. Najbardziej jednak lubił przebrać się w 

dres, wsiąść na rower

i pojeździć wieczorem po Wunsdorf.

Była sobota wieczór, dzień wypłaty. Wszystkie piwiarnie garnizonowe roiły się od 

oficerów sztabowych. Każdy korzystał z okazji, żeby się napić świetnego niemieckiego piwa. 

No bo gdzie w Związku Radzieckim znajdziesz taki pyszny browarek?

Naczelny dowódca przemyka się jak duch za rzęsiście oświetlonymi oknami knajpek i 

piwiarni, a gniew w nim coraz większy. Obcy jest mu pociąg radzieckiego oficera

do   niemieckiego   piwa.   Syty   nigdy   nie   zrozumie   głodnego.   Kulikow   miał   do 

dyspozycji osobistych kucharzy, wyszukane potrawy, piwniczkę najprzedniejszych win. Jak 

każdy   prawdziwy   komunista,   był   zagorzałym   wrogiem   pijaństwa   i   zwalczał   je   z   całą 

background image

stanowczością.

- Popijamy, co? Ja wam pokażę popijanie! - Olśniony naglą myślą, uśmiechnął się sam 

do siebie, zawrócił i popedałował do sztabu.

Nie zmieniając dresu Kulikow wpadł do gabinetu. Usiadł, chwilę zastanowił się, po 

czym zdecydowanym ruchem ujął słuchawkę czerwonego telefonu bez tarczy. Natychmiast 

odezwała się centrala. Naczelny dowódca dmuchnął w słuchawkę jak to miał w zwyczaju, po 

czym władczym tonem rozkazał:

- Uwaga! 215. samodzielny batalion saperów: alarm bojowy! Wariant siódmy. Szyfr 

2323777.

- Rozkaz! - ryknęła słuchawka.

Pół godziny później naczelny dowódca przybył  na leśną przesiekę, gdzie w pełnej 

gotowości   bojowej   oczekiwał   batalion   saperów.   Krótką   odprawę   z   oficerami   Kulikow 

zakończył poleceniem:

-   Czterdzieści   pięć   minut   na   przemarsz   do   Wiinsdorf,   dwadzieścia   pięć   minut   na 

przeprowadzenie operacji! Żadnych ostrzeżeń! Niszczyć, i tyle. Wykonać!

Podchmieleni   oficerowie   z   wrzaskiem   wyskakiwali   przez   okna.   W   ciemności 

szamotały się jakieś cienie. Ryk silników czołgowych mieszał się w odgłosem gruchotanych 

ścian. Wszystko dookoła waliło się w gruzy. „Wojna!” - to słowo pulsowało w tysiącach głów 

jednocześnie.

-   Zawsze   mówiłem   -   krzyczał   ochrypłym   głosem   podpułkownik   w   potarganym 

mundurze - że zacznie się jak w czterdziestym pierwszym!

Ciężkie   buldożery   wojskowe   z   dziecinną   łatwością   zgniotły   kruche   przeszklone 

pawilony. Schludne miasteczko wypełniła charakterystyczna woń niemieckiego piwa.

A rano na miejscu dawnych piwiarni stały gazony z roślinnością ozdobną. Kompania 

maskująca wykonała kawał dobrej roboty. Ciepły letni deszcz spłukał pył i nie było żadnego 

śladu nocnego ataku batalionu saperskiego na miasteczko sztabowe. W ten sposób generał 

Kulikow raz na zawsze zlikwidował pijaństwo w Wiinsdorf. Oficer polityczny z zachwytem 

informował   Główny   Zarząd   Polityczny   i   Komitet   Centralny   o   bezprzykładnej   kampanii 

antyalkoholowej nowego dowódcy Zachodniej Grupy Wojsk.

Dokładnie   miesiąc   później,   w   następnym   dniu   wypłaty,   szef   finansów   Zachodniej 

Grupy   Wojsk   Armii   Radzieckiej   wślizgnął   się   nieśmiało   do   gabinetu   generała   by 

poinformować, że w sejfach nie ma pieniędzy na wypłacenie oficerom poborów.

- No to - rzekł naczelny dowódca - przygotujcie raport. Winnych postawi się przed 

trybunałem! A tak w ogóle, to co się stało? Kasjerzy rozkradli?

background image

-   Nie   -   odparł   szef   finansów.   -   Do   tej   pory   otrzymywaliśmy   z   Moskwy   jedynie 

znikomą   część   wymaganej   kwoty.   Większość   pieniędzy   mieliśmy   z   utargu   sklepików 

wojskowych i kantyn, a przede wszystkim z piwiarni. Dojczmar-ki, że tak powiem, krążyły w 

obiegu zamkniętym. My wypłacaliśmy oficerom, oficerowie zostawiali je w piwiarniach, my 

odbieraliśmy  je z piwiarni i wypłacaliśmy  oficerom.  A  piwo Niemcy dostarczali  nam za 

grosze.

No,   ale   teraz   w   Wiinsdorf   nie   ma   już   piwiarni   garnizonowych,   więc   oficerowie 

korzystają z niemieckich, piętnaście kilometrów stąd. I dojczmarki idą tam. Wystąpiliśmy do 

Moskwy, ale Moskwa nie daje nam pieniędzy.

Wódz   zgrzytnął   zębami   i   złapał   za   czerwony   telefon   bez   tarczy.   Tym   razem   nie 

pojechał   osobiście   na   miejsce   zbiórki   batalionu.   Wysłał   jednego   z   adiutantów.   Rozkaz 

brzmiał:   „Odbudować   w   Wiinsdorf   wszystkie   piwiarnie.   Na   wykonanie   zadania   dwa 

tygodnie!”.

PRZYPADEK DUROWA

Dywizja szkolna, Kijowski Okręg Wojskowy, początek 1967 roku

Wepchnął sobie w tyłek śledzia i pokrzykiwał z egzaltacją

- Towarzysze oficerowie, nie zbliżajcie się do mnie Jestem syrenka! Jestem bardzo 

wstydliwa!

Rzecz   się   działa   na   przyjęciu   noworocznym,   podczas   konkursu   na   najbardziej 

oryginalny kostium karnawałowy. Porucznik Durow nie odznaczał się na ogół ani szczególną 

błyskotliwością,   ani   poczuciem   humoru,   ale   tym   razem   zawczasu   obmyślił   swój   sprośny 

numer jednym ruchem zrzucił gwardyjski mundur i przyprawił sobie ogon.

Wszyscy   byli   zaszokowani,   bez   względu   na   stopień   upojenia   alkoholowego   i 

zakodowane przyzwyczajenie by w Armii Radzieckiej nigdy niczemu się nie dziwić. Szef 

sztabu pułku opuścił salę trzaskając drzwiami. Reszta starszych oficerów natychmiast poszła 

za jego przy kładem.

Na   pierwszym   zebraniu   oficerskim   w   nowym   roku,   dowódca   trzeciego   batalionu 

postawił wniosek porucznika Durowa wezwać przed oficerski sąd honorowy za znieważenie 

kadry   oficerskiej   pułku   Propozycję   poparli   szef   sztabu,   zastępca   dowódcy   pułku   ds. 

technicznych   dowódca   artylerii   i   wszyscy   dowódcy   batalionów   (oprócz   pierwszego)   i 

wszyscy dowódcy kompanii (za wyjątkiem trzeciej) Jak łatwo odgadnąć, porucznik służył w 

trzeciej   kompanii   pierwszego   batalionu.   Jego   skazanie   obciążyłoby   konto   kompanii   i 

batalionu   Splamiłoby   również   jego   pułk,   a   co   gorsza   dowódcę   pułku   i   jego   zastępcę 

politycznego, świadcząc dobitnie o zaniedbaniach w pracy wychowawczej Właśnie dlatego 

background image

zastępca polityczny spurpurowiał na twarzy.

- Potępić  człowieka,  towarzysze,  zawsze jest  najłatwiej  Wychować  go - o, to  już 

zadanie daleko trudniejsze. Jeżeli wydamy pochopną decyzję, to możemy przekreślić karierę 

oficera, który być może ma przed sobą wielką przyszłość.

-   Jego   przyszłość   to   ciepły   kąt   w   wariatkowie   -   zauważył   dowódca   kompanii 

zwiadowczej.

Durow   siedział   w   pierwszym   rzędzie   wpatrzony   w   ciemne   okno.   Było   mu 

najwyraźniej wszystko jedno Właściwie zależało mu tylko na tym, żeby się znowu napić. 

Styczeń dopiero się zaczął i do następnej wypłaty, upragnionego trzynastego, pozostawało 

dramatycznie   dużo czasu.  W  garnizonowej   kantynie,  nazywanej   powszechnie   „Żołnierska 

myśl”, od dawna już nie sprzedawano mu wódki na kredyt. Każdy dostawał na kredyt, ale nie 

on. Swoista dyskryminacja. Miał w nosie to, o czym się mówiło na zebraniu. Czuł tylko, że 

bebechy mu się przewracają.

Za to sprawą przejmował się dowódca pułku. To od niego zależało, czy młody oficer 

stanie przed sądem oficerskim.

Jeśli  dowódca powie „tak”, to oficerowie po krótkiej  naradzie  zdejmą  z pagonów 

porucznika jedną gwiazdkę, a kto wie, czy nie usuną całych pagonów. Wtedy, eks-porucznik, 

możecie iść gdzie oczy poniosą. Renty nie

dostaniecie,   boście  za  młodzi,   przyszłość   wasza  też   żadna,  boście   za  starzy,   żeby 

zaczynać życie od nowa. Dowódca dywizji, dowódca armii i dowódca okręgu zatwierdzą 

decyzję   sądu   oficerskiego.   Automatycznie.   Bo   kto   nie   uzna   tej   decyzji,   bierze   na   siebie 

całkowitą   odpowiedzialność   za   wszystkie   dalsze   wybryki   nieobliczalnego   porucznika-

alkoholika.

Jeżeli   dowódca  pułku  powie   „nie”,   to  porucznik   będzie   nadal   wychowywany.  Do 

kolejnego incydentu. Wtedy wszystko wróci do punktu wyjścia i ponownie na po rządku 

dziennym stanie decyzja: „tak”, czy „nie”?

Decyzja na „tak” jest zawsze trudna do podjęcia. Przecież kariera samego dowódcy 

zależy od tego, czy żołnierze umieją porządnie słać łóżka i czy ogrodzenie jednostki jest 

zawsze   schludnie   pomalowane,   ale   też   i   od   tego,   jaka   jest   liczba   wykroczeń   i   naruszeń 

dyscypliny.

Rejestr   dyscyplinarny   nie   zawiera   wykroczeń   i   przestępstw,   tylko   liczbę 

wymierzonych kar. Dlatego dyscyplina w pododdziałach jest najczęściej na beznadziejnym 

poziomie. Wojsko zachowuje się jak rozbestwiona horda, a dowódców interesuje wyłącznie 

walka o własną pozycję. Ogólnie rzecz biorąc, zwycięża ten, kto bezwzględu na popełniane 

background image

wykroczenia w ogóle nie karze swoich podkomendnych.

Dowódca pułku od dawna szukał okazji do wykorzystania należnej sobie władzy, lecz 

ten konkretny przypadek wydał mu się zbyt ryzykowny. Dyscyplina w pułku sięgnęła dna, to 

prawda, ale nie byłoby rozsądnie rozpoczynać rok od takiej decyzji. A nuż jutro wydarzy się 

coś naprawdę poważnego, czego w żaden sposób nie da się zatuszować i wyciszyć. Wtedy w 

statystyce widniałyby już dwa przewinienia.

Z drugiej strony sprzeciwiać się prawie jednomyślnej decyzji oficerów też nie byłoby 

roztropnie. Dlatego do wódca wstał i posępnie zabrał głos:

- Nie należy działać zbyt pochopnie, towarzysze. Musimy rzecz przemyśleć.

Przemyśliwanie trwało niedługo, bowiem już tydzień później nadarzyła  się okazja: 

szef   sztabu   dywizji   polecił   dowódcy   pułku   przedłożyć   papiery   przodującego   dowódcy 

plutonu, celem wyznaczenia go na dowódcę kompanii w sąsiednim pułku.

Równo dziesięć minut po telefonie, w gabinecie dowódcy pułku stawili się zastępcy 

polityczni dowódców pierwszego batalionu i trzeciej kompanii.

- Towarzysze oficerowie! Otrzymałem rozkaz oddelegowania najlepszego dowódcy 

plutonu do sąsiedniego pułku. Uważam, że porucznik Durow spełnia wymagane warunki. 

Naturalnie, od czasu do czasu zdarzały mu się drobne wpadki, uchybienia, ale nikt nie jest 

doskonały. Sądzę, że porucznik uświadomił sobie własną winę i że nowe obowiązki wyjdą 

mu jedynie na korzyść. Czy mam rację?

- Zaufanie do człowieka czyni cuda.

- Jak dostanie dowództwo kompanii, to nie znajdzie czasu na gorzałę.

- Jasne! Trzeba chłopakowi dać szansę, bo zadziobią go na śmierć. Jak się komuś 

powtarza na okrągło, że jest świnią, to zaczyna chrząkać!

Dowódca kompanii wystawił Durowowi doskonałą opinię. Dowódca batalionu dodał: 

„W   pełni   popieram   wniosek.   Podpisano:   podpułkownik   gwardii   Niesnosnyj,   d-ca   1.   bat. 

pana”.   Dowódca   pułku   zatwierdził:”Zasługuje   na   powierzenie   mu   dowództwa   kompanii. 

Pułkownik gwardii Zawaliszyn, dowódca 210. pułku pancernego gwardii”.

Zastępca polityczny wysmażył osobną opinię, w której kładł nacisk na kwalifikacje 

moralne i ideologiczne Durowa: aktywny członek partii, sportowiec, społecznik - i dalej to 

wszystko, co normalnie pisze się przy takich okazjach.

Papiery powędrowały do sztabu dywizji, gdzie zostały zatwierdzone przez dowódcę.

- Wiesz, w 210. pułku udało mi się znaleźć dla ciebie prawdziwego asa na dowódcę 

piątej kompanii. Chodzą-

cy   skarb.   Orzeł.   Doświadczony.   Aktywista.   Sportowiec,   społecznik.   Będziesz   mi 

background image

wdzięczny do końca swoich dni.

- Wolno spytać, towarzyszu generale, kto to taki?

- Porucznik... Ten, jak mu tam... a, tak, Durow. Pułkownik zbladł:

- Żartujecie, towarzyszu generale?

- A to czemu?

- Tego Durowa znam jak zły szeląg. Mieszkam z nim w jednym bloku. A i bez tego 

bym o nim usłyszał, zna go cała dywizja.

- Czekajcie, czekajcie... Czy to ten Durow, co się porzygał z opilstwa na defiladzie 

październikowej?

- Ten sam, towarzyszu generale. A pamiętacie, jak zarżnął silnik czołgowy?

- A to Zawaliszyn, skurwysyn jeden! Chce ze mnie zrobić balona. Poczekaj, bratku, 

zobaczymy kto kogo wydyma.

- No, cóż, Zawaliszyn, daliśmy tego twojego orła na dowódcę kompanii.

- Dziękuję, towarzyszu generale.

- Myślisz, że podoła?

- Bez obaw. To pistolet. Pokazał już, co jest wart.

- Ale, ale, Zawaliszyn, jak tam u ciebie z dyscypliną? Zdaje się, że coś szwankuje?

- Staramy się jak najlepiej, towarzyszu generale. Ten rok nie zaczął się źle. Oby tak 

dalej.

- Wiecie cośmy uradzili w dowództwie sztabu? Żeby wobec tego nie pozbawiać was 

przodującego   oficera.   Postanowiliśmy   zostawić   tego   asa   Durowa   w   twoim   pułku   jako 

dowódcę trzeciej kompanii. Sąsiedniemu pułkowi damy dowódcę waszej trzeciej kompanii, a 

jego zastąpi Durow. Niech zostanie u ciebie. Niech dowodzi kompanią, umacnia dyscyplinę.

W ten sposób porucznik gwardii Durow został dowódcą 3. kompanii 1. batalionu 210. 

pułku pancernego gwardii. W jego życiu nie zaszły praktycznie żadne zmia-

ny. Tyle tylko, że wzrosły jego pobory, a więc i intensywność pijaństwa. Już nikt nie 

wspominał   o   trybunale   wojskowym.   Awans   zawsze   stanowi   dobitny   dowód   zaufania 

zwierzchników   i  przekreśla  wszystkie  dawne  przewinienia.  Ani  dowódca  pułku,   ani  jego 

zastępca polityczny, ani dowódca batalionu, nie mogli się teraz skarżyć na Durowa, skoro 

wszyscy po kolei wystawili mu nienaganne opinie. Musieli się spodziewać, że ich przebiegła 

kombinacja zostanie wykryta, ale przez myśl im nawet nie przeszło, że nastąpi to tak szybko. 

Gdyby   minął   przynajmniej  tydzień,   dowództwo 210.  pułku  mogłoby  bić  się  w  piersi,  że 

Durow zawsze był bez zarzutu, a teraz zaszła w nim jakaś niewytłumaczalna zmiana.

Zazwyczaj takie fortele się udają i kłopotliwy oficer ląduje w innym mieście, a nawet 

background image

w innej dywizji czy armii. Obowiązuje żelazna zasada: rozkaz podpisany - i po sprawie! 

Pułkownik Zawaliszyn świetnie znał te subtelne reguły gry, tylko po prostu nie mógł dłużej 

czekać na lepszą okazję pozbycia się Durowa. Zaryzykował - i przegrał.

Wraz   z   mianowaniem   nowego   dowódcy,   dyscyplina   w   3.   kompanii   załamała   się 

całkowicie. Na łeb na szyję spadał poziom wyszkolenia i gotowości bojowej.

Tymczasem dowódca dywizji, który ani myślał zapomnieć tego, co zaszło, ilekroć 

zjawiał się w pułku, zawsze skwapliwie kontrolował trzecią kompanię. Następnie wzywał 

dowódcę pułku i dowódcę batalionu na długie rozmowy. Wiedział, że w końcu będzie musiał 

zdjąć Durowa z funkcji, ale na razie się z tym nie śpieszył.

Dowódca   dywizji   od   dłuższego   czasu   był   na   urlopie.   Jego   obowiązki   sprawował 

zastępca, który świeżo wrócił z Egiptu i nie zdążył jeszcze należycie rozeznać się w sytuacji.

Zawaliszyn   i   dowódca   batalionu   czekali   na   taką   okazję.   Postanowili   działać 

niezwłocznie. Durow musiał wreszcie zniknąć! Wszystko jedno gdzie - w Syrii, albo

na Węgrzech, w Okręgu Zabajkalskim albo na Dalekiej Północy. Wszystko jedno jak - 

w drodze awansu czy degradacji.

Po   otrzymaniu   tuzina   butelek   koniaku,   szef   kadr   udzielił   bezcennej   rady:   Do 

akademii!

Powtórnie wystawiono nienaganne opinie przodującemu dowódcy kompanii w 210. 

pułku   pancernym   gwardii.   Dokumenty   zatwierdził   zastępca   dowódcy   dywizji,   po   czym 

przesłano je do Moskwy.

W teczce personalnej Durowa było tylko sześć opinii: dwie wystawione gdy ukończył 

szkołę wojskową, dwie oceniające go jako najlepszego dowódcę plutonu w pułku, oraz dwie 

ostatnie, z których wynikało, że Durow jest obecnie najlepszym dowódcą kompanii w tymże 

pułku. Opinie ze szkoły wojskowej były ogólnikowe i niejasne - ni pies, ni wydra (w szkole 

nie   miał   po   prostu   okazji   ujawnić   swojej   natury   alkoholika,   ponieważ   pobory   na   to   nie 

pozwalają), za to wszystkie pozostałe były znakomite. Nie minął tydzień i Durowa wezwano 

do Moskwy na egzaminy wstępne do Akademii Wojsk Pancernych.

- Jak się nie dostanie - dowódca pułku obgryzał nerwowo paznokcie - to generał po 

powrocie da nam dopiero popalić.

- Na pewno obleje, pieprzony degenerat. Niby jak miałby zdać?

-   A   może   jednak?   Głupim   szczęście   sprzyja.   Każda   akademia   daje   głupiemu 

preferencje.

- Daliśmy dupy, i tyle!

- Przecież miał już odpowiedni staż, żeby go awansować na kapitana. A my nic. No to 

background image

w akademii zrobią z tego aferę. Dlaczego, zapytają, Durow, dowódca kompanii z nienaganną 

służbą, nie został już dawno kapitanem?

Nazajutrz poszedł do Moskwy wniosek o awansowanie dowódcy wzorowej kompanii 

czołgów porucznika Durowa, do stopnia kapitana.

Durow dostał się do akademii. Miesiąc później został kapitanem gwardii.

Niespodziewana kariera musiała wywrzeć wrażenie nawet na samym Durowie. Szok 

wywołany zaskakującym awansem obudził w nim manię wielkości. Nie przestał, co prawda, 

pić, ale znacznie ograniczył aktywność w tej dziedzinie. Teraz pił już tylko w samotności, nie 

tyle ze względu na dbałość o opinię, co z pogardy dla towarzyszy.

Jego ubogi intelekt nigdy nie zrodził ani jednego oryginalnego pomysłu, lecz Durow 

nadrabiał ten brak wkuwaniem na pamięć tekstów podręczników akademickich i zaskakiwał 

profesorów dokładnością, z jaką cytował myśli wyrażone przez nich samych.

Stawiano go za wzór sumiennego, kompetentnego i nowoczesnego oficera. Po trzech 

latach studiów ukończył  akademię z wyróżnieniem. Trzeba tu nadmienić, że na wydziale 

dowodzenia Akademii Wojsk Pancernych nie wymaga to wybitnej inteligencji - wystarczy 

odrobina pilności.

Absolwentom, którzy kończą akademię z wyróżnieniem przysługuje prawo wyboru 

jednostki. Durow wybrał swój dawny macierzysty pułk.

Z rozkazu ministra obrony awansował przedterminowo na majora i został mianowany 

zastępcą dowódcy 210. pułku pancernego gwardii, tego samego pułku, w którym zaledwie 

trzy i pół roku wcześniej był dowódcą najgorszego plutonu. Teraz podlegali mu nie tylko 

wszyscy majorzy, lecz także dziewięciu pułkowników, wraz z szefem sztabu, szefem obrony 

przeciwlotniczej,   szefem   służby   kwatermistrzowskiej,   zastępcą   dowódcy   do   spraw 

technicznych, drugim zastępcą dowódcy i czterema dowódcami batalionów.

Hierarchia   w   Armii   Radzieckiej   różni   się   pod   wieloma   względami   od   systemu 

przyjętego w armiach innych krajów. W razie zwolnienia stanowiska, zajmuje je nie oficer 

najstarszy stopniem, wyróżniający się wzorową

wieloletnią służbą, doświadczeniem lub rangą. Funkcję obejmuje ten, kto w opinii 

najwyższego dowództwa najlepiej spełnia jej wymogi. Rezultat jest między innymi taki, że 

oficerowie wyżsi stopniem często podlegają bezpośrednio oficerom niższego stopnia.

Oto przykład:  po śmierci  marszałka  Greczki,  ministrem  obrony mianowany  został 

generał   pułkownik   Ustinow.   Równocześnie   z   nominacją,   Ustinow   otrzymał   awans   na 

generała   armii.   Pozostali   generałowie   armii,   marszałkowie   i   głównodowodzący   innych 

rodzajów broni, a nawet marszałkowie Związku Radzieckiego Kulikow, Ogarkow, Sokołow, 

background image

Batycki i Moskalenko oraz admirał Gorszkow zaczęli automatycznie podlegać Ustinowowi.

System ten ma jedną bezsporną zaletę - pozwala „swoim” pchać się do przodu bez 

względu na przepisy. „W naszej opinii ten kapitan ma najwyższe kompetencje i powinien 

wziąć pod swoje rozkazy wszystkich majorów”.

I jeszcze jedno. W Armii Radzieckiej stanowisko znaczy o wiele więcej, niż stopień. 

Major, będący zastępcą dowódcy pułku, ma uprawnienia znacznie większe niż podpułkownik 

będący dowódcą batalionu.

Do   błyskotliwej   kariery   Durowa   przyczynił   się   jeszcze   jeden   czynnik,   całkowicie 

obiektywny.

W drugiej połowie lat sześćdziesiątych weterani drugiej wojny, którzy nie pokończyli 

szkół oficerskich i akademii, osiągali właśnie szczyty kariery na szczeblu batalionów. Byli to 

wartościowi i zdyscyplinowani oficerowie z doświadczeniem - jednak nie mogli awansować 

wyżej,   gdyż   nie   mieli   odpowiedniego   wykształcenia.   Posyłanie   ich   teraz   na   studia   było 

nieopłacalne z uwagi na podeszły wiek. Wysyłanie ich na emeryturę też nie miało sensu, 

ponieważ po reformach Chruszczowa armia cierpiała na chroniczny brak oficerów.

Weterani „wielkiej ojczyźnianej” masowo obsadzali szczeble dowództwa batalionu - 

dowódcy, zastępcy do-

wódcy, szefa sztabu - tworząc zator na drabinie awansu. Równocześnie odczuwało się 

dotkliwy deficyt oficerów szczebla dowództwa pułku. Młodzików nie można było awansować 

powyżej szczebla kompanii, więc odchodzących na emeryturę nie miał kto zastąpić. Dlatego 

wielu młodych oficerów ze szczebla kompanii po akademii powracało do służby na szczeblu 

pułku,   przeskakując   dwa   stanowiska   -   dowódcy   batalionu   i   jego   zastępcy.   Było   to 

powszechne zjawisko.

Kiedy Durow wrócił do pułku, pułkownik Zawaliszyn był już na emeryturze. Zastąpił 

go   młody   podpułkownik   przybyły   znad   granicy   chińskiej.   Jednak   większość   pozostałych 

oficerów, wśród nich dowódca pierwszego batalionu podpułkownik Niesnosnyj, dalej tkwiła 

na dawnych stanowiskach.

Durow był wyjątkowo mściwy. Pamiętał wszystkich, którzy chcieli go postawić przed 

oficerskim   sądem   honorowym.   Czepiał   się   najdrobniejszych   szczegółów   i   obsypywał 

winnych   okrutnymi   zniewagami.   Bezlitośnie   dołączał   do   akt   personalnych   raporty   o 

wszelkich uchybieniach oficerów, rujnując im tym samym karierę.

Każdy starał się nie dać Durowowi pretekstu do nagany. Stąd też w kręgach wyższej 

kadry oficerskiej zaczęła krążyć fama o Durowie, jako dowódcy wyjątkowo pryncypialnym i 

wymagającym.  Nic więc dziwnego, że po kilku latach, będąc w dalszym  ciągu majorem. 

background image

Durow   mianowany  został  dowódcą  pułku,  a  w  następnym  roku  uchodząc  za  najlepszego 

dowódcę pułku w naszej dywizji, wysłany został do Syrii w charakterze doradcy wojskowego 

przy dowódcy syryjskiej dywizji pancernej.

Przez   wiele   lat   miałem   nieszczęście   służyć   pod   rozkazami   Durowa.   Te   małe,   nie 

mrugające   oczka   żmii   i   ten   cichy   gardłowy   szept   prześladują   mnie   po   dziś   dzień   w 

najgorszych snach.

Durow nie miał zielonego pojęcia o problemach armii i perspektywach jej rozwoju. 

Jednak wykute na pamięć formułki z powodzeniem zastępowały mu rzetelną wie-

dzę.   Wyrażanie   jakichkolwiek   opinii   odbiegających   od   treści   podręczników, 

napisanych dziesięć lat przed pojawieniem się Durowa w Akademii Wojsk Pancernych, było 

nie tylko bezcelowe, ale wręcz niebezpieczne

Jego   zachowanie   wobec   podwładnych   trudno   nazwać   brakiem   kultury   Było   to 

zwyczajne   chamstwo   Zdumiewało   nas   tez,   ze   Durow   nigdy   nie   czyta   książek   My,   jego 

podwładni widzieliśmy w nim jedynie zlepek okrucieństwa nietolerancji i grubiaństwa. Nie 

spotkałem nikogo, kto służyłby pod Durowem i miał o nim inne zdanie. Lecz dla wyższego 

dowództwa był on wzorem oficera.

Durow   miał   sporo   szczęścia   przez   lata   pobytu   w   Syrii   ani   razu   nie   przyszło   mu 

skonfrontować się z przeciwnikiem i w walce wykazać sprawność dowódcy. Po Syrii jego 

kariera   potoczyła   się   błyskawicznie.   Wcale   się   nie   zdziwię   gdy   pewnego   pięknego   dnia 

wyczytam   w   gazecie   że   generał   pułkownik   Durow   mianowany   został   dowódcą 

Moskiewskiego Okręgu Wojskowego. To właściwe miejsce dla takich jak on. Tam takich 

lubią.

WZLOT I UPADEK PORUCZNIKA GOŁOWASTOWA

Międzykontynentalna rakieta balistyczna 8 K 84 była szczytem doskonałości. Zasięg 

precyzja,   wielogłowicowy   ładunek   bojowy   z   możliwością   nakierowania   poszczególnych 

głowic na różne cele, pokładowy system wykrywania i zagłuszania radiolokacji przeciwnika, 

no i cały zestaw rozmaitych urządzeń zabezpieczających rakietę przed wszelkimi próbami jej 

zniszczenia podczas lotu. Napęd rakiety łączył w sobie wszystkie najlepsze cechy silników na 

ciekły i na stały materiał pędny. Był to system kapsułowy. Paliwo i utleniacz mieściły się w 

niezwykle wytrzymałych kapsułach Materiały pędne tankowano od razu w fabryce, po czym 

gotowa do odpalenia rakieta mogła stać w silosie nawet 10 czy 15 lat. Kapsuły zawierały 

paliwo ciekłe i ciekły utleniacz, dlatego sterowanie pociskiem w locie i regulacja reżimu 

spalania były zadaniem szalenie prostym, w odróżnieniu od silników na stały materiał pędny. 

Dodatkową   zaletą   rakiety   była   jej   odporność   na   ewentualny   atak   jądrowy   w   czasie 

background image

składowania w silosie. Gdyby wybuch

jądrowy nastąpił  przy samej  pokrywie  silosu, rakieta i tak nie doznałaby żadnego 

uszczerbku, bowiem zawieszona została na potężnych amortyzatorach wewnątrz kontenera-

wyrzutni. Całą przestrzeń między pociskiem a ścianami kontenera wypełnia obojętny gaz, 

który   w   przypadku   uderzenia   spełnia   rolę   poduszki.   Sam   kontener   również   wisi   na 

amortyzatorach wewnątrz potężnego silosu przykrytego od góry 200-tonową żelbetową płytą. 

Nawet bliskie trafienie głowicy jądrowej nie mogłoby wyrządzić silosowi żadnej szkody.

Dodatkowe   zabezpieczenie   rakiet   8-K-84   stanowiło   automatyczne   połączenie   z 

satelitami   wczesnego   ostrze   gania   Gdyby   Amerykanie   dokonali   zmasowanego   ataku 

nuklearnego pociskami balistycznymi, rakiety 8-K-84 samoczynnie, nie czekając na żadne 

rozkazy,  wystartowałyby im na spotkanie. Gdyby z jakiegoś powodu ten system zawiódł, 

wówczas każda rakieta zareaguje na zniszczenie punktów dowodzenia kontrolujących jej start 

i nastąpi samoczynne zainicjowanie uderzenia odwetowego.

8-K-84 była ostatnim dziełem towarzysza Korolewa. Dawała Moskwie poważny atut 

do ręki.

Do   tej   pory   każda   rakieta   startująca   z   podziemnych   silosów   całkowicie   niszczyła 

wyrzutnię. Najnowsza rakieta startowała nie z silosu, lecz z zawieszonego w nim kontenera, a 

możliwość regulacji mocy ciągu pozwalała na dokonywanie „łagodnych” odpaleń, rakieta 

płynnie   opuszczała   kontener,   nie   uszkadzając   samego   silosu.   Tym   sposobem   wszystkie 

radzieckie   wyrzutnie   podziemne   uzyskały   możliwość   wielokrotnego   użycia.   To   z   kolei 

stawiało radzieckich przywódców w bardzo dogodnej pozycji negocjacyjnej, od tej chwili 

można prowadzić rozmowy na temat redukcji liczby wyrzutni. Ograniczając liczbę silosów 

jednorazowego użytku. Amerykanie ograniczają arsenał swoich rakiet balistycznych. ZSRR 

natomiast może wyprodukować tyle rakiet, ile wlezie, pochować je w tunelach kolejowych, a 

podczas wojny odpalać jedną za drugą z tych samych wyrzutni! Niech

żyje   SALT!   Niech   żyją   inicjatywy   pokojowe   Związku   Radzieckiego   i   towarzysza 

Leonida Iljicza Breżniewa osobiście!

Porucznik gwardii Gołowastow pokochał 8-K-84 od pierwszego wejrzenia. Od świtu 

do późnej nocy badał tajemniczą nieznajomą. Śnił o niej w krótkich chwilach drzemki, a 

kiedy budził się nad ranem,  z radością przebiegał w wyobraźni labirynty  przekaźników  i 

oporników, bloków i podzespołów.

Po upływie pół roku mógł już snuć się myślami  po jej obwodach elektrycznych  i 

układach scalonych jak po ulicach znanego od dziecka miasteczka, gdzie każde skrzyżowanie 

i każdy kamień przypomina jakąś historię.

background image

Porucznik   gwardii   opuszczał   hangar   rakietowy   tylko   dlatego,   że   surowy   rygor 

nakazywał codziennie o 18.55 opieczętować bramę i włączyć elektroniczne zabezpieczenia.

Minęły kolejne trzy miesiące 8-K 84 stała się częścią porucznika.

Ta rakieta była jednym z pierwszych seryjnych egzemplarzy i dlatego znajdowała się 

pod   ścisłym   nadzorem   biura   konstrukcyjnego.   Do   pułku   rakietowego   co   rusz   zjeżdżała 

kolejna ekipa inżynierów. Czasem dwóch, trzech konstruktorów, którzy całymi  godzinami 

grzebali w silniku albo przy głowicy. Czasem zwalało się naraz trzydziestu chłopa i wtedy na 

kilka dni wycofywano rakietę z grafiku gotowości bojowej.

Pewnego razu jeden z przyjezdnych  zwrócił się do porucznika z jakimś banalnym 

pytaniem. Usłyszawszy odpowiedź, odwrócił się zaskoczony. Pogadali jeszcze kwadrans, po 

czym przyjezdny uścisnął dłoń porucznika.

- Wiecie, poruczniku, zdumiewacie mnie. Tu zebrali się najlepsi projektanci pocisków 

rakietowych. Każdy z nas naprawdę zna się na robocie. Tymczasem wy rozmawiacie z nami 

jak równy z równym. Skąd u was ta imponująca wiedza?

- Zwyczajnie! Zakochałem się w niej.

- Posłuchajcie, poruczniku. To nie miejsce dla was. Macie analityczny umysł, macie 

fenomenalną   pamięć.   Nie   proponuję   wam   akademii,   bo   to   cmentarzysko   mamutów. 

Wykładają tam tylko niezdolni do samodzielnej, twórczej pracy.  Zresztą akademia nie da 

wam nic ponad to, co już wiecie. Ale z drugiej strony potrzebujecie papierka. Wiecie, jak to u 

nas jest: nie ma papierka - nie ma człowieka! Więc posłuchajcie mojej rady: złóżcie podanie o 

przyjęcie do akademii, a stamtąd przeskoczycie raz-dwa do biura projektowego. Przyszłość 

stoi przed wami otworem!

- Wielkie dzięki.

- Niestety, ostatnio zmarł pewien człowiek... On by was zabrał do siebie bez żadnej 

akademii. Nie na takie rzeczy mógł sobie pozwolić. Kopniakiem otwierał drzwi w KC. No, 

ale cóż... Ale, ale, poruczniku, chciałbym usłyszeć wasze zdanie o rakiecie. Coś więcej, niż 

to, że się w niej zakochaliście.

- Można ją ulepszyć.

-   Chcecie   mi   dać   do   zrozumienia,   że   pochwały   były   przedwczesne.   Chyba   się 

zagalopowaliście.

Porucznik zacisnął wargi i powtórzył:

- Można ją znacznie ulepszyć.

Wiedział, że bluźni, że obraża konstruktora. Nigdy dotąd porucznik nie pozwolił sobie 

na myśl, że można w rakiecie cokolwiek zmienić. Nowe rozwiązanie przyszło mu do głowy w 

background image

tej właśnie chwili. Rozwiązanie olśniewające swoją prostotą.

Każdy silos rakietowy jest tak zamaskowany, żeby żaden przypadkowy myśliwy ani 

satelita  szpiegowski nie wypatrzył  niczego  podejrzanego. Czasem na 200-to-nowej  płycie 

zasłaniającej   wylot   wyrzutni   umieszcza   się   skałę,   która   razem   z   płytą   odjeżdża   na   bok, 

czasem zasadza się młodnik. Ale dwa razy w roku całe maskowanie diabli biorą. Kontrola 

techniczna. Przegląd rakiety, głowicy i silosu. Dziewiczy las napełnia się rykiem silników. 

Rakieta wraz z kontenerem wyjeżdża na powierz-

chnię, zostaje poddana wnikliwej kontroli, zbadana, obejrzana, obmacana. Rakieta na 

dziesięć dni wypada z grafiku gotowości bojowej.

W pułku są obowiązkowe przeglądy sezonowe, ale prócz tego zdarzają się kontrole 

wybiórcze   -   dywizyjne,   korpuśne,   armijne,   no   i   centralne.   Poza   tym   istnieje   nadzór 

konstruktorski   i   przemysłowy.   Przedstawiciele   biur   konstrukcyjnych   albo   zbrojeniówki 

przyjeżdżają do dywizji czy pułku i wyrywkowo sprawdzają stan techniczny kilku rakiet, 

przestrzeganie warunków ich przechowywania i eksploatacji. Tym sposobem rakieta wiele 

czasu   spędza   na   powierzchni,   zamiast   w   silosie.   To   obniża   stan   gotowości   bojowej 

Strategicznych   Wojsk   Rakietowych,   dekonspiruje   lokalizacje   wyrzutni   i   wystawia   na 

niebezpieczeństwo.  Poza  tym  nieustanne   rozłączanie   podzespołów  rakiety  niezbędne   przy 

kontroli ujemnie wpływa na ich żywotność.

Porucznik   gwardii   Gołowastow   zaproponował   automatyczny   system   kontroli 

wszystkich rakiet równocześnie, bez konieczności wyjmowania ich z silosów. Pomysł polegał 

na umieszczeniu w każdym punkcie dowodzenia tak zwanego zamiennika testowego - czyli 

po   prostu   makiety   pocisku   rakietowego.   Każdego   dnia   makietę   poddawano   by   kontroli. 

Porównanie   parametrów   impulsów   elektrycznych   przepuszczanych   równocześnie   przez 

makietę w punkcie dowodzenia i przez rakietę w silosie pozwoliłoby stwierdzić, czy rakieta 

bojowa jest sprawna.

System zamienników testowych Gołowastowa mógł być cały czas udoskonalany. Po 

zainstalowaniu   ich   w   pułkowych   punktach   dowodzenia,   można   było   pomyśleć   o 

rozmieszczeniu ich w dywizjach, korpusach, armiach rakietowych, w centralnych punktach 

dowodzenia.   Każdy   dowódca,   łącznie   z   głównodowodzącym   Strategicznych   Wojsk 

Rakietowych,   mógłby   nie   ruszając   się   z   miejsca   sprawdzić   gotowość   każdej   rakiety. 

Zastosowanie tego rozwiązania pozwoliłoby bez trudu zmniejszyć o dwie trzecie liczebność 

wojsk rakietowych. Przecież gros stanu osobowego stanowią właśnie zespoły sprawdzające.

Poza   wszystkim,   racjonalizatorski   pomysł   powinien   przynieść   wielomilardowe 

oszczędności. Z tą propozycją Gołowastow udał się do dowódcy pułku.

background image

Dowódca był wyraźnie nie w humorze.

- Od tego mamy uczonych - zauważył pouczającym tonem. - A nasza chata z kraja. 

My mamy czekać i odpalić pociski, gdy przyjdzie taki rozkaz. No i pilnować porządku. A 

skoro o tym mowa. Moglibyście, towarzyszu poruczniku, zwracać więcej uwagi na to, jak 

wasi   żołnierze   ścielą   łóżka   i   czyszczą   buty.   Dziś   miałem   wątpliwą   przyjemność   widzieć 

waszych   ludzi.   Jedno   wam   powiem:   w   całym   pułku   jesteście   najgorszym   oficerem.   To 

wszystko. Odmaszerować!

Minął   miesiąc,   drugi.   Do   pułku   nadeszło   zawiadomienie,   że   armia   rozpoczyna 

konkurs usprawnień racjonalizatorskich. I raptem dowódca diametralnie zmienił nastawienie.

- Towarzyszu poruczniku, co szykujecie na konkurs?

- Nic nie szykuję, towarzyszu pułkowniku.

- A to dlaczego?

- Zamiennik testowy wymaga zastosowania prawdziwych układów elektronicznych do 

rakiet bojowych, tych, co leżą w magazynie. Zakazaliście ich użycia.

- No i słusznie! Przecież to podzespoły rakiet bojowych!

- Tak jest, towarzyszu pułkowniku, ale mamy w pułku dziesięć rakiet bojowych i tyle 

samo zestawów rezerwowych podzespołów. W razie czego starczyłby z powodzeniem jeden, 

góra dwa. A mamy dziesięć! Ja bym potrzebował jeden zestaw. Zmontuję prototyp, a po 

wystawie zdemontuję i wszystko zwrócę do magazynu. Trzeba tylko zameldować w sztabie 

dywizji i korpusu po co go bierzemy i na ile.

- A bez tego nie dałoby rady?

-  W  żaden   sposób,  towarzyszu   pułkowniku!  Przecież  muszę   zbudować  kompletną 

makietę rakiety nośnej.

- No, dobra, pies was trącał. Aha, jeszcze jedno. Ile będziecie mieć usprawnień?

- Jedno.

- Tylko jedno?! To tyle co nic. Znowu wylądujemy na szarym końcu... Tak, czy nie?!

- Towarzyszu pułkowniku, ta jedna innowacja przyniesie miliardowe oszczędności!

- Ech, poruczniku! - machnął beznadziejnie pułkownik. - Ni cholery się nie nauczyłeś! 

Zapamiętaj sobie na całe życie: pięć pomysłów za rubelka daje znacznie więcej, niż jeden, 

nawet miliardowy! No, dobra, rób swoje. Lepszy rydz, niż nic.

W pierwszym dniu wystawy, gdy dowódca dywizji uświadomił sobie przeznaczenie 

potężnej   konstrukcji   z   szarych   podzespołów   z   kolorowymi   kablami,   polecił   natychmiast 

zamknąć ekspozycję, chociaż i tak niewtajemniczeni nie mieli tam wstępu.

Wieść o zamienniku testowym jak błyskawica przemknęła przez sztab korpusu i armii 

background image

rakietowej i poszła wyżej.

Nazajutrz   na   wystawę   przybył   zastępca   naczelnego   dowódcy   do   spraw   wojsk 

inżynieryjno-rakietowych.

Dostojny   gość   rozsiadł   się   w   fotelu   i   uważnie   wysłuchał   słów   porucznika.   Po 

wyjaśnieniu wszystkich zawiłości technicznych, porucznik zapytał:

- Towarzyszu generale, czy wyrażacie zgodę, aby po waszym odjeździe przystąpić do 

demontażu zamiennika?

- A niby po co? - generał był wyraźnie zaskoczony.

- Zmontowałem makietę z zapasowych zestawów dla rakiet bojowych. Jutro muszę 

zdać wszystko do magazynu...

- Bzdura - przerwał generał. - I tak jest dziesięć zapasowych zestawów. A po kiego 

grzyba? Nie wiecie? Ja też nie wiem. Przecież nasze cudeńko w ogóle się nie psuje. Zasrana 

asekuracja,   na   każdym   kroku   asekuracja!   Jeszcze   nam   wyjdzie   bokiem.   No,   ale   wy, 

poruczniku, odwaliliście kawał solidnej roboty. Wagi państwowej!

- Ku chwale ojczyzny! - zajaśniało oblicze porucznika.

-   Makietę   opieczętować   i   nikogo   nie   dopuszczać!   -   polecił   zastępca   naczelnego 

dowódcy.

Przerośnięty  kapitan   w   składzie   komisji,   to   gorzej   niż   generał.   Generał,   mimo   że 

groźnie wygląda, nie jest upierdliwy i nie zagłębia się w szczegóły. Natomiast przerośnięty 

kapitan   popisuje   się   dociekliwością.   W   wojsku   każdy   wie:   jak   taki   trep   znajdzie   się   w 

składzie komisji, jeszcze, nie daj Boże nie pijący, masz przejebane.

Tydzień po zamknięciu wystawy do pułku zwaliła się nie zapowiedziana komisja z 

Zarządu   Gotowości   Bojowej   Strategicznych   Wojsk   Rakietowych.   W   pierwszym   dniu 

inspekcji  siwy  kapitan,   z   gatunku   jaki   -  za   Julesem   Vernem   -   nazywamy   „piętnastoletni 

kapitan”,   wykrył   w   magazynie   brak   jednego   zapasowego   zestawu   podzespołów 

elektronicznych. Kapitan dobrze wiedział, że dziewięć kompletów na jeden pułk wystarczy z 

powodzeniem, ale instrukcja stanowiła, że powinno być dziesięć. Nie dziewięć.

- Gdzie dziesiąty zestaw?

- Na wystawie.

- Kto dał zgodę?

- Sztab korpusu rakietowego. Oto pismo.

- Nie wciskajcie mi ciemnoty. Stoi czarno na białym: komplet ma zostać zwrócony do 

magazynu zaraz po zamknięciu wystawy! A ile czasu już minęło?

- Zastępca naczelnego dowódcy do spraw wojsk inżynieryjno-rakietowych polecił nie 

background image

demontować makiety aż do odwołania.

- Macie to na piśmie?

- Pismo nie dotarło z Moskwy.

- Nie dotarło? No to tak zanotujemy.

- Gołowastow! Niech cię diabli! Nie położysz się do łóżka, zanim nie rozbierzesz tego 

kurestwa. Z rana

komplet ma wrócić do magazynu! Znalazł się wynalazca od siedmiu boleści!

Poczta rzadko dochodzi do tajgi, a jeżeli - to z dużym opóźnieniem.

Parę tygodni po nalocie inspektorów, kurier przywiózł naraz trzy koperty.

Pierwsza   zawierała   rozkaz   „O   stanie   gotowości   bojowej   Strategicznych   Wojsk 

Rakietowych”.   Dokument   podpisany   osobiście   przez   naczelnego   dowódcę   bezlitośnie 

piętnował   tych,   którzy   używają   części   zamiennych   do   rakiet   bojowych   niezgodnie   z   ich 

rzeczywistym przeznaczeniem. Rozkaz kończył się zaleceniem:

„Za świadome obniżanie stanu gotowości bojowej wojsk rakietowych porucznikowi 

Gołowastowi udzielić surowej nagany”.

Drugi   rozkaz,   podpisany   przez   zastępcę   naczelnego   dowódcy   do   spraw   wojsk 

inżynieryjno-rakietowych,   polecał   dowódcy   pułku   przesłać   w   trybie   pilnym   „zamiennik 

testowy” do Moskwy, a w zamian za części wykorzystane do jego budowy pobrać brakujący 

zestaw w magazynie dywizyjnym.

Trzeci rozkaz, podpisany przez zastępcę naczelnego dowódcy do spraw kadrowych 

polecał skierować dwóch najlepiej zapowiadających się młodych oficerów pułku na egzamin 

do moskiewskiej akademii.

-   Z   chuja   się   zerwałeś?   Do   akademii   z   taką   opinią?   Zastanów   się,   człowieku: 

„świadome obniżanie stanu gotowości bojowej wojsk rakietowych”! Ciesz się, że jesteś na 

wolności. Mogłeś wylądować przed trybunałem.

- Ale zastępca dowódcy potwierdził, że mamy dostać nowy zestaw.

-  Chłopie,   zastanów   się,  co   ty  gadasz.   Rozkaz   o   stanie   gotowości   bojowej   został 

podpisany. Jaki wariat będzie teraz tłumaczyć szefowi, że rozkaz jest niesłuszny?! Myślisz, że 

zastępca   naczelnego   dowódcy   pomaszeruje   teraz   wyjaśniać   co,   kiedy   i   komu   polecił? 

Zastanów się!

Zamiast gadać głupoty, szoruj do magazynu, niech ci wydadzą zestaw i montuj na 

nowo   to   gówno.   Widać,   znowu   się   przyda.   No,   ale   szybciutko,   bo   w   Moskwie   czekają. 

Wszystko jasne? To do roboty! I głowa do góry! Za rok pójdziesz do akademii.

Odpowiedź na wynalazek Gołowastowa przyszła z Moskwy bardzo prędko: „Wskutek 

background image

wykrytych wad konstrukcyjnych postanowiono nie kierować modelu do produkcji seryjnej”.

-   No   widzisz!   A   ty   się   pchałeś   do   akademii.   Masz   na   koncie   jeden   wniosek 

racjonalizatorski, i to wadliwy, który nikogo nie interesuje. A do akademii, jak wiadomo, 

posyła się najlepszych. A jak twoi żołnierze ścielą łóżka i czyszczą buty, co? Sam widzisz!

W   następnym   roku   do   pułku   przywieziono   nowiuteńki   zautomatyzowany   system 

zdalnej kontroli rakiet strategicznych, dzieło geniuszu radzieckich konstruktorów, inżynierów, 

techników i robotników.

W jednostkach Strategicznych  Wojsk Rakietowych  odczytano rozkaz o przyznaniu 

premii,   kilku   Nagród  Leninowskich,   tytułów   naukowych   i   medali   sporej   grupie   twórców 

fenomenalnego urządzenia.

Ten   cud   techniki   odpowiadał   wszystkim   założeniom   proponowanym   przez 

Gołowastowa, tyle że miał inną nazwę i był staranniej wykonany. Gołowastow bardzo się 

śpieszył na wystawę i jego model nie wyglądał tak imponująco. No i zasadnicza różnica: 

makieta Gołowastowa składała się z szarych standardowych podzespołów rakiet bojowych, 

natomiast konstruktorzy nowego urządzenia postanowili pomalować swoje dzieło na kolor 

seledynowy   z   biało-czerwonymi   szlaczkami.   Przecież   nie   będzie   stać   gdzieś   pod   gołym 

niebem, tylko wewnątrz podziemnych stanowisk dowodzenia. Niech cieszy oko!

Zastosowanie   tej   przełomowej   technologii   pozwoliło   znacznie   poprawić   stan 

gotowości bojowej, ulepszyć ka-

muflaż,   zwiększyć   bezpieczeństwo   Strategicznych   Wojsk   Rakietowych.   Poza   tym 

dało   możliwość   poważnego   zredukowania   ich   stanu   osobowego.   Zbędnych   oficerów 

skierowano jako uzupełnienie do formacji rakietowych w Wojskach Lądowych, Marynarce 

Wojennej, Lotnictwie Dalekiego Zasięgu i wojskach rakietowych Obrony Powietrznej Kraju.

Porucznik   gwardii   Gołowastow,   jako   oficer   niezdyscyplinowany   i   nie   rokujących 

szans   poprawy,   a   w   dodatku   ukarany   naganą   przez   samego   naczelnego   dowódcę 

Strategicznych Wojsk Rakietowych, został przeniesiony do piechoty.

W naszym pułku gwardyjskim uchodził za beznadziejnego oficera.

BARWNIKI SPECJALNE

- Stabilizator armaty czołgowej działający w dwóch płaszczyznach, wielopaliwowy 

silnik   czołgowy,   dwuprzepływo-wy   odrzutowy   silnik   lotniczy...   -   sekretarz   odczytywał 

pośpiesznie, połykając końcówki.

Ustinow marszczył brwi z niezadowoleniem: ciągle nie to, o co chodzi.

-   Nowe   francuskie   przeciwpancerne   sterowane   pociski   rakietowe,   technika 

bombardowania z lotu wznoszącego, barwniki pochłaniające promieniowanie przenikliwe...

background image

- Stop! Co za barwniki?

Sekretarz zaszeleścił kartkami ciężkiego tomiska, znalazł właściwą stronę i odczytał 

króciutki   komunikat:   „W   prasie   amerykańskiej   pojawiły   się   doniesienia   dotyczące 

opracowania   specjalnych   lakierów   dla   bombowców   strategicznych.   Lakier   naniesiony   na 

kadłub   bombowca   pozwala   znacznie   obniżyć   poziom   promieniowania   przenikliwego 

powstającego   wskutek   wybuchów   jądrowych.   Użycie   tego   barwnika   pozwoliłoby   na 

zwiększenie współczynnika przetrwania bombowców

strategicznych   i   ich   załóg   podczas   lotów   na   dużej   wysokości   nad   terytorium 

przeciwnika w warunkach wojny jądrowej.”.

- To jest to! - Ustinow umieścił kartkę w czerwonej tekturowej teczce. - Samochód!

Dmitrij Ustinow słynął w Komitecie Centralnym jako niezrównany znawca zagadnień 

wojskowych.

Tajemnica jego sukcesu była dość banalna: Ustinow od czasu do czasu przeglądał 

biuletyn   wywiadowczy   Sztabu   Generalnego.   Dokument   jest   regularnie   rozsyłany   do 

wszystkich członków KC, ale nikt go nie czyta.

W sekretariacie  Ustinowa kilku sekretarzy i referentów  nieustannie  zajmowało  się 

wyszukiwaniem w tym biuletynie króciutkich notatek z atrakcyjnie brzmiącymi nagłówkami, 

które następnie ich szef przytaczał na naradach w KC, zaskakując zebranych głębią swej 

wiedzy.

Narada   w   KC   miała   się   ku   końcowi.   Minister   obrony  i   szef   Sztabu   Generalnego 

wymienili spojrzenia: zaraz zacznie się pokaz wiedzy, jak zawsze.

Nie mylili się. Ustinow wstał i zaczaj: spokojnie:

-   Amerykanie   opracowują   lakier   dla   bombowców,   obniżający   poziom 

promieniowania.

Wojskowi znali już treść tej notatki, dlatego nie wywarła na nich żadnego wrażenia: 

zwykłe   rutynowe   udoskonalenie,   jakich   co   tydzień   pojawiają   się   setki.   Natomiast   wśród 

aparatczyków partyjnych nastąpiło wyraźne poruszenie. Wywiązała się dyskusja, w trakcie 

której podjęto decyzję o opracowaniu w trybie pilnym identycznych barwników w Związku 

Radzieckim.

Marszałkowie opuszczali salę konferencyjną nie kryjąc irytacji. Ile czasu poszło na 

marne! Po co obciążać Komitet Centralny bzdurami, które można załatwić na dużo niższym 

szczeblu?

Funkcjonariusze partyjni opuszczali salę konferencyjną dumni ze swego kolegi, który 

tak dogłębnie i detalicznie zna całość problematyki wojskowej.

background image

Polecenie   opracowania   specjalnej   farby   otrzymał   jeden   z   licznych   instytutów 

naukowo-badawczych,   w   którym   w   związku   z   tym   utworzono   pracownię   do   spraw 

barwników specjalnych, w skrócie BS. Po tygodniu prac szef pracowni przedstawił obszerny 

raport, w  którym  uzasadniał  konieczność  przekształcenia  pracowni w samodzielny zakład 

naukowo-badawczy   składający   się   z   trzech   pracowni:   ds.   ogólnych,   ds.   lotów   dalekiego 

zasięgu i ds. promieniowania przenikliwego. Taki zakład bezzwłocznie utworzono. W jego 

skład weszli fizycy jądrowi, oraz specjaliści od niskich ciśnień i temperatur. Przecież nowy 

lakier miał być eksploatowany właśnie w takich warunkach. Nowy zakład energicznie wziął 

się do roboty i nieprzenikniona mgła tajemnicy państwowej pokryła całą jego działalność.

Zaraz   po   utworzeniu   zakład   zaczął   się   szybko   rozrastać.   Nic   dziwnego!   Próby   z 

lakierem  odbywały się na poligonie  jądrowym  na Nowej Ziemi,  a instytut  mieścił  się w 

Moskwie. Trzeba było w trybie pilnym otworzyć filię na Nowej Ziemi. Poza tym do prób z 

nowym lakierem potrzebne były potężne komory niskociśnieniowe, symulujące warunki lotu 

na wysokim pułapie. Jak na złość nie było wolnych komór, a budowa nowych trwałaby zbyt 

długo.   Dlatego   postanowiono   prowadzić   badania   nie   w   warunkach   laboratoryjnych,   ale 

eksperymentalnych,   czyli   wprost   na   kadłubach   samolotów.   Do   dyspozycji   naukowców 

przekazano   dwa   stare   bombowce,   które   niemal   codziennie   przemalowywano   i   testowano 

farbę w warunkach rzeczywistych.

Pierwsze badania w stratosferze ujawniły nowe problemy. Lakier zaprojektowano dla 

bardzo niskich temperatur i w tych warunkach zachowywał się nienajgorzej. Jednak w czasie 

lotu kadłub ochładza się nierównomiernie, a w niektórych miejscach się przegrzewa.

Dotyczy to zwłaszcza odrzutowych bombowców Miasiszczew M-4 i Tupolew Tu-16, 

których  silniki zabudowano u nasady skrzydeł.  W tych  typach  samolotów  lakier odpadał 

całymi   płatami   zaraz   po   starcie.   Do   walki   z   tym   niekorzystnym   zjawiskiem   utworzono 

pracownię odporności termicznej BS.

Pojawiło   się   bardzo   wiele   innych   szczegółowych   problemów,   do   rozwiązywania 

których  powoływano  kolejne grupy specjalistów, zespoły badawcze i laboratoria.  Rok po 

uruchomieniu całego projektu uznano za celowe skupienie wszystkich prac pod egidą jednej 

potężnej   instytucji   naukowo-badawczej.   Otrzymała   ona   nazwę   -   ONRBS,   czyli   Ośrodek 

Naukowo-Rozwojowy Barwników Specjalnych przy Ministerstwie Przemysłu Chemicznego.

Mniej   więcej   w   tym   momencie   odnotowano   konkretne   efekty   -   wyprodukowanie 

pierwszych próbek lakierów, rzeczywiście obniżających poziom promieniowania.

Na twórców BS zwaliła się lawina premii, orderów, medali, tytułów naukowych.

Produkcję lakierów powierzono specjalnie w tym celu budowanemu kombinatowi pod 

background image

Nowosybirskiem,   oraz   drugiemu,   rezerwowemu,   pod   Saratowem.   Lakier   umieszczono   na 

ściśle   tajnej   liście   środków   podnoszących   skuteczność   radzieckich   bombowców 

strategicznych.

Co prawda, pozostała jeszcze do rozwiązania cała masa problemów, w szczególności 

wodoodporności   BS.   W   zetknięciu   z   wodą   lakier   tracił   z   miejsca   wszystkie   właściwości 

ochronne.   Każdy   opad   deszczu   lub   śniegu   zmuszał   do   przemalowywania   samolotów. 

Przemalowywanie musiało mieć też miejsce po każdym starcie, gdyż na powierzchni kadłuba 

podczas lotu gromadzi się wilgoć, która po paru godzinach pozbawia samolot jego atomowej 

osłony.

Trzeba   sobie   w   tym   miejscu   wyobrazić   radziecki   bombowiec   strategiczny   M-4. 

Długość - 50 metrów, rozpiętość płata - 52 metry. Wyobrazić sobie naraz całe radzieckie 

lotnictwo dalekiego zasięgu, jego dywizje, korpusy, polarne lądowiska i lotniska strategiczne.

Wszystkie te samoloty trzeba było przemalowywać po każdym deszczu i po każdym 

starcie! Ręcznie! Bo przy użyciu rozpylacza farba również traciła swe właściwości.

Było też wiele innych problemów. Do ich rozwiązywania utworzono GZBS - Główny 

Zarząd   Barwników   Specjalnych.   Podporządkowano   mu   oba   kombinaty   i   trzy   instytuty 

naukowo-badawcze: trwałości barwników, instytut rozwoju technologii, który zajmował się 

projektowaniem urządzeń oraz instytut organizacji produkcji. Instytut technologiczny, poza 

wszystkim innym,  pracował też nad zagadnieniem  obniżenia kosztów własnych produkcji 

barwnika.

Specjalistów nowej gałęzi przemysłu szkolono w dwóch specjalnie utworzonych w 

tym celu technikach i kilku uczelniach politechnicznych.

Wkrótce   po   utworzeniu   Głównego   Zarządu,   w   Moskwie   zwołano   ściśle   tajną 

wszechzwiązkową naradę po święconą problematyce barwników specjalnych. Obrady toczyły 

się   w   Wojskowej   Akademii   Obrony   Chemicznej   Przybyli   przedstawiciele   Ministerstwa 

Obrony, Sztabu Generalnego, Dowództwa Lotnictwa Wojskowego i Dowództwa Lotnictwa 

Strategicznego,   przedstawicieli   przemysłu   chemicznego,   lotniczego,   jądrowego,   licznych 

instytutów i ośrodków naukowo-badawczych.

Dyskusja miała burzliwy przebieg. Ktoś próbował policzyć koszt jednego kilograma 

lakieru   i   uzyskał   fantastyczny   rezultat.   Ktoś   inny   proponował   wzniesienie   specjalnych 

hangarów   dla   całego   lotnictwa   dalekiego   zasięgu.   Przedstawiono   projekty   gigantycznych 

budowli   25-metrowej   wysokości.   Proponowano   specjalne   folie,   mające   chronić   wrażliwy 

lakier przed niepogodą. Ktoś inny wystąpił z pomysłem, by malować samoloty nie po każdym 

deszczu,   a   tylko   przed   rozpoczęciem   działań   zbrojnych.   Sztab   Generalny   zdecydowanie 

background image

odrzucił tę sugestię. Zwrócił uwagę, że istnieją konkretne poszlaki dzięki którym obce służby 

wywiadowcze oceniają, czy zaczęły się przygotowania do prawdziwej wojny, czy tyl-

ko do kolejnej demonstracji siły. Gdyby wróg uzyskał Informację, że na wszystkich 

lotniskach zaczęto równocześnie przemalowywać wszystkie bombowce strategiczne, mógłby 

wyciągnąć z tego faktu daleko idące wnioski.

W   sumie   było   dużo   zamieszania,   sporów,   argumentów   i   kontrargumentów, 

rzeczowych i absurdalnych propozycji, jednak dyskusja najwyraźniej znalazła się w ślepym 

zaułku. I w tym właśnie momencie do prezydium dotarła odręczna notatka: „Mam szereg 

zasadniczych propozycji w kilku kluczowych kwestiach. Proszę o udzielenie głosu. Student 

IV roku M. Kasatonow”.

Ustinow zmarszczył brwi. Studenci na tej sali? Wyjaśniono mu, że chodzi tylko o 

jednego   studenta,   który,   interesując   się   barwnikami   specjalnymi,   zgłosił   szereg   istotnych 

udoskonaleń technologii BS.

Na mównicy pojawił się młody człowiek w wymiętej flanelowej koszuli w kratę i 

staroświeckich  drucianych  okularkach na spiczastym  nosie. Sala w ogóle nie zwróciła na 

niego uwagi. Każdy przekonywał sąsiadów do własnego, jedynie słusznego rozwiązania. Ale 

student był dość natarczywy, postukał palcem w mikrofon i odczekał, aż sala zwróci się ku 

mównicy. Widząc, że zebrani gotowi są go wysłuchać, zaczął prosto z mostu:

-   Zadanie:   bombowiec   M-4   w   obszarze   powietrznym   Stanów   Zjednoczonych. 

Barwnik pochłania 100% promieniowania przenikliwego. Wyobraźmy sobie, że udało się taki 

uzyskać.   Pułap   15.000   metrów.   Kilometr   od   samolotu   eksploduje   standardowa   głowica 

jądrowa pocisku rakietowego Nike Hercules, trotylowy ekwiwalent 10 kiloton. Pytanie: co się 

stanie z bombowcem?

Odpowiedź: fala uderzeniowa zgniecie go na placek. Wniosek: barwnik specjalny jest 

potrzebny bombowcom strategicznym jak umarłemu kadzidło!

Na sali zawrzało.

Dla   ogromnych   rzesz   darmozjadów,   BS   od   dawna   był   cudowną   studnią   bez   dna. 

Główny Zarząd  jeszcze nie powstał na dobre, a już oplotła  go misterna  sieć sklepów za 

żółtymi firankami, kantyn, zamkniętych ośrodków

wypoczynkowych,   uzdrowisk   i   indywidualnych   domków   letniskowych   (toksyczna 

produkcja!). Iluż ludzi obroniło doktoraty! Ile wręczono nagród i orderów! Ile rautów na to 

konto! I jak wspaniale się żyło! Na każdym kroku preferencje, ulgi i taryfy specjalne. Jak by 

nie   było   -   resort   atomowy.   Mieszkasz   sobie   luksusowo   za   zielonym   płotem,   a   dookoła 

ochrania   cię   tysiąc   wartowników   z   psami.   Istny   raj,   żyć   nie   umierać!   Jakie   osiedla 

background image

pobudowali!   Czysto,   wysprzątane,   wokoło   sosnowy   las,   żadnych   chuliganów,   żadnych 

kolejek.   Dzieci   uczą   się   w   spec   szkołach:   wyselekcjonowane   grono   nauczycieli,   baseny, 

stawy, korty, stadiony. I nagle - bęc! Wszystko znika!

Ale   argumentacja   młodego   człowieka   była   prosta   i   niepodważalna.   Nie   ma   sensu 

opracowywać i doskonalić osłony samolotu przed jednym czynnikiem oddziaływania, skoro 

nie istnieje osłona przed innymi zagrożeniami - ani falą uderzeniową, ani potężnym impulsem 

elektromagnetycznym, niszczącym wszystkie pokładowe urządzenia elektroniczne.

Tego   samego   dnia   o   godzinie   21.00   z   treścią   wystąpienia   studenta   Kasatonowa 

zapoznał się Komitet Centralny. O godzinie 21.03 Główny Zarząd Barwników Specjalnych 

przestał istnieć.

Jakoś nikt nie miał ochoty napomknąć, że prace trwały 11 lat i pochłonęły miliardy 

rubli.   Że   wszystko   wzięło   się   z   chęci   pochwalenia   się   znajomością   zachodnich   nowinek 

technologicznych   przez   towarzysza   Ustinowa.   Że   zaczęło   się   od   małej   notatki   w 

amerykańskiej prowincjonalnej gazecie. A ściślej: od pomysłowości jakiegoś producenta farb 

i lakierów, który zdecydował się na niekonwencjonalny chwyt reklamowy.

BOMBOWIEC Z KLOCKÓW

Zdarzyło się to u schyłku „wielkiej ojczyźnianej”. Dobry los spadł prosto z nieba.

Amerykański   bombowiec   strategiczny   Boeing   B-29   dokonał   przymusowego 

lądowania na ziemi radzieckiej. Superforteca uczestniczyła w nalocie na naszego wspólnego 

wroga   Japonię   i,   ostrzelana   w   walce,   zdołała   dotrzeć   do   najbliższego   lądowiska   w 

Baranowsku, niedaleko Ussuryjska. Uszkodzenia nie były zbyt poważne, pociski z działek 

japońskiego   myśliwca   przedziurawiły   skrzydła   w   kilku   miejscach,   w   wyniku   czego 

bombowiec   utracił   sporo   paliwa.   Dowódca   samolotu   miał   do   wyboru:   albo   lądować   na 

oceanie,   oddając   załogę   na   żer   rekinom,   albo   dociągnąć   do  wiernego   sojusznika,   załatać 

dziury,   uzupełnić   zapas   paliwa   i   po   paru   dniach   wziąć   udział   w   kolejnych   nalotach   na 

Japończyków.

W ten oto sposób najlepszy bombowiec strategiczny świata znalazł się na terytorium 

ZSRR.

Wiadomość o tym przemknęła w oka mgnieniu z Ussuryjska na Kreml, pokonując 

10.000 kilometrów i wszystkie bariery biurokratyczne.

Józefowi   Wissarionowiczowi   zameldowano   o   incydencie   w   trakcie   narady.   Stalin 

polecił, aby na sali pozostali tylko członkowie Biura Politycznego, przekazał im nowinę i z 

chytrym uśmieszkiem poprosił o wyrażenie opinii.

Członkowie Biura Politycznego byli jednomyślni - pod byle pretekstem przetrzymać 

background image

bombowiec przez tydzień, aby dać specjalistom czas na zaznajomienie się z jego konstrukcją.

- A gdybyśmy tak w ogóle nie zwrócili bombowca naszym  sojusznikom? - rzucił 

Wielki Wódz i Nauczyciel, sięgając po fajkę.

- Mogą się poczuć urażeni, towarzyszu Stalin - ostrożnie zaoponował Mołotow.

-   Mogą   wstrzymać   dostawy   -   dodał   Kaganowicz.   -   A   co   poczniemy   bez 

Studebakerów?

Amerykańskie ciężarówki zaopatrywały całą potężną Armię Czerwoną. Wszyscy, od 

szeregowego   po   marszałka,   zgodnie   uważali   Studebakera   za   najlepszy   pojazd   wojskowy. 

Słynne rosyjskie Katiusze - wyrzutnie pocisków rakietowych BM-13 montowano głównie na 

tych   wozach.   Artyleria   radziecka   była   najpotężniejsza   na   świecie,   ale   jej   podstawowym 

ciągnikiem   i   transporterem   amunicji   była   właśnie   amerykańska   ciężarówka.   Poza   tym 

sojusznicy dostarczali wiele innego sprzętu - od środków łączności i dżipów, po myśliwce 

Airacobra, transportery opancerzone i czołgi.

Dostawy mogły zostać wstrzymane w każdej chwili. Mając to na uwadze, członkowie 

Politbiura   z   wielką   ostrożnością   opowiedzieli   się   przeciwko   propozycji   zatrzymania 

bombowca. Jedynie Beria siedział cicho, starając się odgadnąć, w którą stronę skłania się 

opinia Wielkiego Nauczyciela.

Nauczyciel skarcił przesadną ostrożność towarzyszy:

- Wszystko  wskazuje na to, że niebawem zdusimy Niemcy.  No, a co potem? Jak 

mamy zwyciężyć Anglię i Amerykę nie mając bombowca strategicznego? Alianci jakoś to 

przełkną - dorzucił cmokając fajeczkę. - Naj-

pierw   się   zdenerwują,   ale   wkrótce   o   wszystkim   zapomną.   A   bombowiec   trzeba 

skopiować co do joty. Najdalej za rok ma latać.

Beria   energicznie   poparł   Stalina,   a   pozostali   członkowie   Biura   Politycznego 

skwapliwie przyklasnęli decyzji. Wszyscy aż nazbyt dobrze znali podstawową zasadę Wodza 

i Nauczyciela: przyjaciół i sojuszników trzeba traktować jak kobietę - im częściej bijesz, tym 

bardziej kocha. Lecz w głębi duszy każdy szczerze wątpił, czy sojusznicy przełkną i tę żabę.

A   jednak   przełknęli.   Amerykańska   załoga   powróciła   do   kraju   bez   najlepszego 

bombowca na świecie. Strona radziecka nawet nie zadała sobie trudu złożenia jakichkolwiek 

wyjaśnień. Nie oddamy - i kropka.

Lend-leasu*   nie   wycofano,   gdyż   amerykańscy   dyplomaci   przyzwyczaili   się   do 

dyskutowania bieżących problemów nie wiążąc ich z kwestią dostaw wojskowych.

Szefem ekipy kopiującej B-29 został najlepszy radziecki konstruktor lotniczy Andriej 

Tupolew. Nowy radziecki bombowiec strategiczny nazwano na jego cześć Tu-4.

background image

Do   wykonania   zadania   wyznaczono   sześćdziesiąt   cztery   biura   konstrukcyjne   i 

instytuty   naukowo-ba-dawcze,   których   zadanie   polegało   na   sporządzeniu   wiernej   repliki 

silników,   dobraniu   stosownego   paliwa,   skopiowaniu   systemu   nawigacji,   mechanizmów 

celowniczych, zewnętrznej i wewnętrznej sieci łączności, i tak dalej. Koordynację działań 

powierzono   członkowi   Biura   Politycznego   towarzyszowi   Ławrentijemu   Berii.   a   jego 

głównym konsultantem technicznym został konstruktor samolotów Jakowlew. Beria rozumiał 

Stalina jak nikt inny i wiedział, jak mu dogodzić.

*   Lend-Lease   Act   -   ustawa   z   1941   roku   upoważniająca   prezydenta   USA   do 

wspomagania sprzymierzonych dostawami towarów i broni (przyp. tłum.].

W odbudowanej fabryce samolotów w Woroneżu pośpiesznie zmontowano nową halę, 

w  której,  los  zdarzył,  dwadzieścia   dwa   lata   później   podjęto   nieudaną   próbę  skopiowania 

Concorde’a, również nadając mu imię Tupolewa: Tu-144.

B-29   rozmontowany   został   na   tysiące   drobnych   elementów,   które   rozesłano 

odpowiednim ministerstwom, departamentom, biurom projektowym i instytutom badawczym 

z   poleceniem   dokładnego   odtworzenia   każdego   szczegółu   i   podjęcia   w   ciągu   dziesięciu 

miesięcy   masowej   produkcji.   Właśnie   dzięki   tej   układance   osobnych   podzespołów   i 

elementów, radziecka kopia B-29 zawdzięcza nazwę „bombowiec z klocków”. Od tej pory 

wszelkie   nieudane   konstrukcje   samolotowe,   zwłaszcza   kopie   modeli   zagranicznych, 

nazywano nieoficjalnie „samolotami z klocków”. Najsłynniejszym jest oczywiście Tu-144, 

dla wtajemniczonych -”Konkordski”.

Trudności   wystąpiły   już   na   samym   początku   procesu   kopiowania   B-29.   Przede 

wszystkim,   trzeba   było   zrezygnować   z   metrycznego   systemu   miar.   Tupolew   wiedział 

doskonale, że jeżeli  maszyna  ma  być  skopiowana, to trzeba ją skopiować we wszystkich 

szczegółach,   co  do jednego nitu,   co do  śrubki,  nakrętki,   bolca.  Wystarczy  obniżyć  masę 

każdego nitu o dziesięć miligramów, a zmniejszy to wytrzymałość całej konstrukcji, gdyby 

zaś wagę nitu zawyżyć - mogłoby to odbić się na masie całego samolotu.

Radzieckie przedstawicielstwa handlowe w Kanadzie, Anglii i USA zaczęły kupować 

przyrządy   pomiarowe,   na   początku   w   niewielkich   ilościach,   żeby   nie   budzić   podejrzeń. 

Zaczęto   też   pilnie   szkolić   tysiące   inżynierów,   techników   i   robotników   w   zakresie 

dokonywania   pomiarów   w   calach,   stopach   i   funtach.   Z   równą   intensywnością   szkolono 

tysiące   załóg   i   wielotysięczny   personel   obsługi   naziemnej,   inżynieryjny   i   techniczny   do 

obsługi setek przyszłych nowych bombowców.

- Ile galonów paliwa potrzeba, przy normalnym zużyciu i bezwietrznej pogodzie, na 

przelot   tysiąca   mil   na   wysokości   30   tysięcy   stóp?   -   oto   pytanie   do   radzieckich   asów 

background image

przestworzy i profesorów Akademii Lotniczej.

Podczas   gdy   nowy   system   miar   zapuszczał   korzenie   w   radzieckim   przemyśle 

lotniczym, wyłonił się nowy, nie mniej skomplikowany problem: jak utrzymać tajemnicę? 

Każdy, kto wykazywał choćby cień znajomości angielskiego systemu miar i wag mógł być, w 

opinii NKWD, namierzony przez wroga jako osoba mająca dostęp do tajemnicy państwowej.

- Hej, Masza, nalej mi pół pinty kwasu! I nazajutrz człowiek znika na zawsze.

Wszyscy, którzy w owym czasie mieli kontakt z Tupolewem, zwracali uwagę na jego 

pogodny nastrój i niemal  beztroski stosunek do całej  sprawy.  A staruszka gryzła zawiść. 

Kochał B-29 i nienawidził zarazem, starając się to ukryć przed otoczeniem. Mechaniczne 

kopiowanie napawało go niesmakiem, który pokrywał maską obojętności. W owym czasie 

Tupolew nie miał z niczym problemów, nawet najtrudniejsze zadania rozwiązywał z marszu.

W   pokryciu   lewego   skrzydła   superfortecy   znaleziono   niewielki   otwór.   Żaden   z 

ekspertów   od   aerodynamiki   i   wytrzymałości   konstrukcji   nie   miał   pojęcia   po   cholerę   ta 

dziurka. Nie pasuje do niej żadna rurka ani przewód, nie ma też analogicznego otworu w 

prawym skrzydle. Eksperci orzekli, że dziurkę wyborowano fabrycznym wiertłem, tak jak 

pozostałe otwory na nity. Wszystko wskazywało na to, że wywiercono przez przypadek, a 

potem nie zasklepiono. Poproszono o opinię głównego konstruktora.

- Amerykański samolot ma otwór?

- Ma.

- To po chuj zawracacie głowę? Kazano wykonać dokładną kopię.

Na lewym skrzydle wszystkich bombowców strategicznych Tu-4 pojawiła się maleńka 

dziurka, wywiercona najcieńszym wiertłem...

Wewnątrz samolotu od kabiny pilotów do stanowisk tylnych strzelców biegnie wąski 

tunel, którym można się przeczołgać przez całą długość komory bombowej. Od środka został 

pomalowany na kolor jasnozielony.  Biuro projektowe długo mozoliło  się nad dokładnym 

dobraniem koloru. Odcinek końcowy rury długości kilku metrów jest, nie wiedzieć czemu, 

biały.  Może żołnierzykowi, który to malował, po prostu skończyła  się zielona farba i nie 

chciało   mu   się   drałować   do   magazynu?   Ale   rozkaz   był:   kopiować   dokładnie,   dlatego 

wszystkie radzieckie bombowce nie tylko mają dwukolorowy tunel, ale wręcz wyliczono, i to 

w calach, gdzie przebiega granica jasnozielonej i białej farby. Następnie proporcje kolorów 

zamieszczono we wszystkich instrukcjach malowania wnętrza bombowca.

Tymczasem   dwa   następne   B-29   wykonały   przymusowe   lądowanie   na   terytorium 

radzieckim.   Okazało   się,   że   nie   mają   dziurek   w   skrzydle   i   że   jeden   ma   tunel   cały 

jasnozielony, a drugi biały. Znów pytania do głównego konstruktora: - Co robić?

background image

Tupolew   umiał   zachować   zimną   krew.   Kazano   skopiować   bombowiec,   który 

wylądował pierwszy. Co do następnych nie było żadnych poleceń. No to do roboty i nie truć 

dupy!

Liczba   problemów   stopniowo malała.   Wszyscy  przyzwyczaili   się do  standardowej 

odpowiedzi głównego konstruktora: ma być tak, jak w pierwszej amerykańskiej maszynie. 

Nikt już nie zawracał głowy. Przy okazji powstała taka oto anegdota: „Jakie gwiazdy należy 

umieścić   na   statecznikach   seryjnie   produkowanych   samolotów   -   białe   amerykańskie,   czy 

czerwone radzieckie?”. Dopiero to pytanie zapędziło Tupolewa w kozi róg. Jeżeli się zrobi 

amerykańskie - można dostać kaesa jako wróg

ludu.   Jeżeli   zaś   czerwone,   to   po   pierwsze   samolot   nie   będzie   wierną   kopią,   jak 

rozkazano,   a   po   drugie,   może   Wódz   Naczelny   będzie   sobie   życzył   użyć   bombowców 

przeciwko   Ameryce,   Anglii   albo   Chinom   właśnie   z   amerykańskimi   znakami 

rozpoznawczymi.   Podczas   całej   żmudnej   operacji   kopiowania   pytanie   o   gwiazdy   było 

jedynym,   z   którym   Tupolew   zwrócił   się   do   Berii,   tłumacząc,   że   jest   to   zagadnienie 

wykraczające poza zakres kompetencji projektanta. Beria również nie wiedział, co robić. Nie 

zwykł   był   stawiać   pytań   samemu   Stalinowi.   Wzniósł   się   na   sam   szczyt   władzy   właśnie 

dlatego,   że   na   podobieństwo   psa,   potrafił   przewidzieć   życzenia   swego   Pana   i   wszystko 

chwytał w lot, w pół słowa, bez pytania.

Powiadają, że Berta opowiedział Stalinowi o gwiazdach w formie dowcipu, by po 

śmiechu Wodza poznać, które gwiazdy należy wymalować. W ten sposób rozwiązano ostatni 

problem i rozpoczęto masową produkcję.

Złoty deszcz spadł na wszystkich uczestników projektu „bombowca z klocków”. W 

krótkim czasie wręczono pięćdziesiąt siedem nagród „Za wkład w rozwój techniki bojowej”. 

Berta, Tupolew i Jakowlew otrzymali prócz tego Ordery Lenina.

Brat mojego ojca, który wiele lat później opowiedział mi tę historię, otrzymał order 

„Wyróżnienie   Honorowe”   za   udział   w   projektowaniu   tylnego   stanowiska   ogniowego. 

Ochrzczono je dźwięcznym imieniem Argon.

Z Argonem zetknąłem się 21 lat później.

Jesienią 1967, zaraz po ćwiczeniach „Dniepr”, moją dywizję skierowano do budowy 

zamaskowanych schronów dla bombowców. Sztab Generalny zapewne wyciągnął wnioski ze 

smutnej lekcji Wojny Siedmiodniowej i podjął kroki mające uchronić flotę powietrzną od 

zaskakujących   ataków   lotnictwa   nieprzyjaciela.   Wszystko   odbywało   się,   jak   zwykle,   na 

wariackich papierach i bez pomyślunku.

Sztab   Generalny   zlecił   wysłanie   wielu   dywizji   do   robót   ziemnych,   ale   zapomniał 

background image

przydzielić odpowiednią ilość

maszyn i paliwa. Nocą chwytały pierwsze przymrozki, a w dzień dwa tysiące ludzi, 

cały   nasz   pułk,   dziabały   zmarzniętą   ziemię   tępymi   łopatami.   Przydzielono   nam   jeden 

zdezelowany   spychacz,   który   mimo   wszystko   robił   więcej,   niż   cały   pułk.   W   każdym   z 

szesnastu   okręgów   wojskowych   przynajmniej   jedna   dywizja   przez   całą   zimę   dłubała 

zamarzniętą glebę... Można było, naturalnie, zabrać się do tych robót na wiosnę, kiedy ziemia 

odtaje, no, ale sprawy związane z bezpieczeństwem państwa nie mogą czekać!

Pewnego ranka, gdy nasi pancerniacy pobrali łopaty z magazynu i leniwie grzebali 

wokół bombowców strategicznych, lotnicy zakończyli poranną odprawę i, po odprawie, jak 

każe tradycja, z pieśnią na ustach odmaszerowali do samolotów.

W armii  utarł się zwyczaj, że pododdział w bezpiecznej  odległości  od naczalstwa 

wyśpiewuje niecenzuralne  teksty.  Dowództwo słyszy melodię  i głośny tupot nóg, ale nie 

odróżnia poszczególnych słów.

Tuż obok nas przedefilowała drużyna, która na melodię pieśni:

Sztandar pułku załopotał nad głowa-a-ami. Nasz dowódca maszeruje w bój przed na-

a-ami!

śpiewała z absolutnie niewzruszonymi minami:

Sztandar pułku pierdzielony w dupie ma-a-amy, A podupczyć nigdy nie zapomina-a-

amy!

Kolejna drużyna wykazała się większą inwencją twórczą:

Na pokładzie krzyk, zadyma: Znów nie działa Argon. Ni ma. Ni ma zwiadu, klops z 

nalotem - Chuj mu w dupę z abarotem!

Kiedy   żołnierze   i   sierżanci   rozpełzli   się   po   bombowcu,   ostrożnie   poczęstowałem 

jednego z nich pecikiem (na lotnisku obowiązuje zakaz kurzenia).

- Słuchaj no, kolego, Argon to tylne stanowisko ogniowe?

- Ano.

- Widziałem, na Tu-4.

-   Nie   szłyszałem   o   tej   maszynie.   Ale   jest   na   bombowcach   Tu-16,   Ił-28   i   Tu-95. 

Zresztą na innych pewnie też...

- A to nie był czasem Argon-M, albo...

- Nie, nie. Zwyczajnie, Argon.

- I co, nadal ma wszystkie śrubki calowe?

- Nie tylko śrubki, ale całą elektronikę.

-?...

background image

- Zerżnęli,  widać, z wrażej maszyny  jeden do jednego. Cały bombowiec  zrobili z 

elementów kupionych niby dla lotnictwa cywilnego, albo rąbniętych gdzieś za granicą, albo 

zerżniętych. No i trochę trzydziestoletnich podzespołów. Mówię ci, bombowiec z klocków!

Część trzecia

PRZYGOTOWANIA

Od pewnego już czasu w Czechosłowacji narastało napięcie. W związku z tym w 

naszej   dywizji   przed   terminem   zakończono   szkolenie   podoficerów.   Świeżo   upieczonych 

sierżantów   porozsyłano   natychmiast   do   jednostek   bojowych   -   na   ich   miejsce   przyszli 

rezerwiści.   Z   nazwy   dywizji   usunięto   człon   „szkolna”,   staliśmy   się   287.   Nowogrodzko-

Wołyńską Dywizją Piechoty Zmotoryzowanej. Ukraina, początek lata 1968 roku

Czort jeden wie, co  się działo  z transporterami  opancerzonymi.  W standardowym 

wyposażeniu każdego pułku piechoty zmotoryzowanej znajdowało się 31 czołgów, 6 haubic, 

18 moździerzy i 103 transportery opancerzone. Liczba czołgów, haubic i moździerzy zgadzała 

się, za to transporterów mieliśmy zaledwie 40.

Coś   wisiało   w   powietrzu.   W   bratniej   Czechosłowacji   szykował   się   podobny 

scenariusz, jak na Węgrzech w roku 1956. A więc przyjdzie nam pośpieszyć z bratnią po-

mocą.   Tylko   ciekawe   jak,   skoro   w   pułku   piechoty   zmotoryzowanej   brakuje 

podstawowego sprzętu, jakim są transportery opancerzone?

Po   trzecim   kielichu   zapytałem   o   to   kapitana,   którego   znałem   jeszcze   ze   szkoły 

wojskowej, a który obecnie był zastępcą szefa sztabu do spraw mobilizacji.

Kapitan spojrzał na mnie  chytrze,  odchrząknął,  opróżnił szkło, zagryzł  kawałkiem 

ogórka i spytał znienacka:

- A wiesz ty w ogóle, po co mamy w pułku transportery opancerzone?

- Jak to po co? Regulamin przewiduje, że powinniśmy mieć 103 na stanie.

- Błąd. Mamy transportery w pułku, ponieważ raz do roku uczestniczą w defiladzie w 

Kijowie.   Do  defilady   potrzeba   trzydzieści   sześć   wozów   i   tyle   nasz   pułk   posiada.   Cztery 

pozostałe to rezerwa.

Kapitan   wyczuł,   że   nie   wyjaśnił   mi   wszystkiego   wyczerpująco,   dlatego   zadał   mi 

pytanie pomocnicze:

- Wiesz ile pułków piechoty zmotoryzowanej liczy nasz okręg?

- Skąd mam wiedzieć!

- No, ale w przybliżeniu. Mniej więcej, na oko?

- Na oko... dwie armie  pancerne i dwie ogólnowojskowe... to by było...  dziewięć 

dywizji pancernych i osiem do dziesięciu dywizji piechoty zmotoryzowanej.

background image

- Zgadza się!

- Czyli około 36 pułków pancernych i 32 do 40 pułków piechoty zmotoryzowanej.

- Słusznie. Ze wszystkich 36 pułków piechoty zmotoryzowanej naszego okręgu tylko 

nasz dysponuje czterdziestoma transporterami opancerzonymi. Reszta nie ma ani jednego.

- Pieprzysz! - żachnąłem się.

- Wcale nie.

Wiedziałem,   że   kapitan   zna   się   na   rzeczy,   że   nie   zmyśla.   Wiedziałem   też   z   całą 

pewnością,  że dwa inne pułki naszej dywizji  nie mają  transporterów  opancerzonych.  Ale 

mimo wszystko nie mogłem uwierzyć, że nasz pułk

jest jedynym w całym okręgu, który dysponuje tymi wozami.

- To gdzie są? - zapytałem w końcu. - W Jebipcie? To znaczy, w Izraelu?

- Tam też, ale nie za wiele.  Zauważ,  że Izrael zagarnął sporo naszych  czołgów  i 

artylerii, ale nie transporterów.

- Znaczy w wojskach Układu Warszawskiego?

- Tak, ale też nie za dużo. Zauważ: Pepiki prawie całe uzbrojenie mają od nas, ale 

akurat transportery robią własne, według czeskiej technologii, którą sprzedali też Polakom. A 

Rumuni, nędzarze, wożą piechotę zwykłymi ciężarówkami.

- No to gdzie nasze wozy?

- A nigdzie. - popatrzył na mnie badawczo i powtórzył: - Nigdzie! W ogóle ich nie 

ma.

-?...

-   Tak,   tak,   kolego.   Zastanów   się:   ile   wyprodukowaliśmy   przed   wojną   i   w   czasie 

wojny? Ani jednego. Korzystaliśmy z wozów amerykańskich.

- Zgadza się - przyznałem. - M-3, półgąsienicowe. Były jeszcze jakieś inne, kołowe, 

też amerykańskie.

- No, to następne pytanie: ile typów transporterów opancerzonych wyprodukowaliśmy 

w sumie razem?

- Sporo! BTR-40, BRDM...

-   Nie,   te   się   nie   liczą.   To   pojazdy   zwiadowcze,   a   nie   transportery   opancerzne   z 

prawdziwego zdarzenia.

- No tak - zgodziłem się.

- I BTR-50 też się nie liczy.

To prawda, BTR-50 też nie. Wspaniały pojazd. Chyba uznano, że aż za dobry dla nas. 

Na każdy pułk przydzielono zaledwie po jednym, do wyłącznego użytku dowódcy pułku jako 

background image

wóz dowodzenia, więc trudno go uznać za transporter opancerzony piechoty. Nazywa się też 

stosownie: BTR-50PU* - „Pływający Dowodzenia”. Wprawdzie szef sztabu pułku, dowódca 

artylerii i dowódca służby zwiadowczej to też „dowodzenie”, ale nawet

* PU - Pławajuszczij Uprawlienija [przyp. red.].

w warunkach bojowych poruszają się zwykłymi ciężarówkami. Co prawda, w Dywizji 

Tamańskiej jest jeden pułk w całości wyposażony w BTR-50, ale cała armia wie, że pułk ten, 

jak   wszystkie   dywizje   „dworskie”,   nigdy   nie   uczestniczy   w   prawdziwych   manewrach,   a 

jedynie w paradach.

- Nie liczymy też BWP* - ciągnął kapitan. - Po pierwsze dlatego, że są nowe, a po 

drugie - BWP to nie to samo co BTR** i nie zapewni transportu piechoty w warunkach 

bojowych.   W   BWP   wyposażono   tylko   wybrane   jednostki   piechoty.   A   co   z   pozostałymi 

jednostkami?   No   więc,   jeszcze   raz:   ile   typów   transporterów   opancerzonych 

wyprodukowaliśmy w całej naszej historii?

- Dwa - odpowiedziałem ze wstydem. - BTR-152 i BTR-60P.

- Czy ty w ogóle masz pojęcie, co to jest transporter opancerzony?

Niestety,   miałem.   BTR-152   był   w   ogóle   pierwszym   radzieckim   transporterem 

opancerzonym - seryjną ciężarówkę ZIS-151 obudowano płytami pancernymi. ZIS-151 miał 

być   wierną   kopią   słynnego   amerykańskiego   Studebakera.   Jednak   w   niewielkim   stopniu 

posiadł zalety oryginału, a mówiąc wprost, okazał się do niczego. Po dołożeniu dodatkowych 

pięciu ton opancerzenia  przypominała  wszystko,  tylko  nie wóz bojowy.  BTR-152 źle się 

poruszał w terenie, był niezwrotny, wolny, miał słaby pancerz. W dodatku produkowała go ta 

sama   fabryka,   która   kleciła   ciężarówki   ZIS-151   i   która   borykała   się   z   niezliczonymi 

problemami. A to bratnie Chiny na gwałt potrzebują ciężarówek, a to bratnia Indonezja, albo 

bratnia   Korea,   czy   bratnia   Albania.   Rosja   też   potrzebuje   środków   transportu:   trwa 

zagospodarowywanie nieużytków, to znów rozbudowa hydroelektrowni w Bracku.

* BWP - Bojowy Wóz Piechoty (org. BMP - Bojewąja Maszyna Piechoty) [przyp. 

red.].

** BTR - Bronietransportior - transporter opancerzony [przyp. red.].

Drugi radziecki transporter opancerzony, BTR-60P, miał zastąpić pierwszy, chociaż 

właściwie nie było czego zastępować, skoro większość radzieckich dywizji i tak dysponowała 

nim wyłącznie w teorii.

Nowy transporter opancerzony miał kształt trumny. Nie mówiło się o nim inaczej, jak 

„trumna na kółkach”.

Z   racji   niedoborów   oleju   napędowego,   BTR-60P,   tak   jak   i   jego   poprzednik, 

background image

wyposażony   został   w   silniki   benzynowe.   Dlatego   w   razie   trafienia   nieprzyjacielskim 

pociskiem   palił   się   szczególnie   jasnym   płomieniem.   Paliwo   nie   było   zresztą   jedynym 

mankamentem.   W   czasie   gdy   konstruowano   BTR-60P,   ZSRR   nie   dysponował   naprawdę 

mocnym i niezawodnym silnikiem benzynowym, wobec czego w wozie zainstalowano dwie 

jednostki   napędowe   z   normalnych   kołchozowych   ciężarówek   GAZ-51,   W   ten   sposób 

BTR-60P wszedł do użytku z dwoma silnikami, dwoma gaźnikami, podwójnym sprzęgłem, 

dworna   układami   transmisyjnymi,   dwoma   alternatorami,   i   podwójnym   rozrusznikiem. 

Wszystkim   tym   mechanizmom   daleko   było   do   niezawodności.   Więc   ilekroć   następowała 

desynchronizacja silników, co zdarzało się nagminnie, jeden silnik dławił drugi. Wówczas 

należało natychmiast jeden z nich odłączyć, skutkiem czego 12-tonowa trumna na kółkach 

ledwie zipiała, napędzana silnikiem o mocy 90 koni mechanicznych.

Litera   „P”   w   nazwie   BTR-60P   oznacza   „Pływający”.   Kształt   trumny   zapewnia 

pojazdowi jaką taką wyporność, ale wóz pływa tylko teoretycznie. Transporter rześko zanurza 

się w toni i nawet nieźle utrzymuje się na powierzchni, ale nie jest w stanie o własnych siłach 

wydostać się na brzeg. Jego niewydolne silniki mogą napędzać albo koła, albo pędnik wodny 

- a nie jedno i drugie jednocześnie. Przy samym brzegu śruba nie spełnia już swego zadania, a 

koła   nie   mają   jeszcze   dostatecznej   przyczepności.   A   więc   najmniejsza   nawet   rzeczka 

pozbawia piechotę środków transportu.

BTR-60 produkuje fabryka samochodów w Gorkim, ta sama która obsługuje cywilny 

sektor gospodarki na-

rodowej.   Wszystkie   bez   wyjątku   taksówki   pochodzą   z   tych   zakładów,   nie 

wspominając o limuzynach nomenklatury. A co z dostawami dla bratniego Egiptu, bratniego 

Chile,   bratniego   Sudanu,   bratniej   Somalii   i   wielu   innych   bratnich   krajów?   A   fabryka   w 

Gorkim jest tylko jedna.

- No to trzeba wybudować więcej fabryk!

Kapitan skwitował tę uwagę uśmiechem nie pozbawionym drwiny.

- Jakby można było, to by się zrobiło, ale ponieważ jest jak jest, trzeba kupować od 

Włochów. Jak dotąd nie zbudowaliśmy samodzielnie ani jednej fabryki samochodów.

Musiałem przyznać mu rację. Zwiedziłem w swoim życiu jedną radziecką fabrykę 

samochodów   i   wywarła   na   mnie   wielce   niekorzystne   wrażenie.   Linię   produkcyjną 

skonstruowano w Ameryce w roku 1927, po czym sprzedano Niemcom, którzy przez okres 

przedwojenny i całą wojnę eksploatowali ją niemal do całkowitego zużycia. W roku 1945 ten 

zdezelowany sprzęt przetransportowano do Związku Radzieckiego  i rozpoczęto produkcję 

Moskwicza. Perspektywiczny plan rozwoju fabryki Moskwicza nie przewidywał wymiany 

background image

urządzeń przed rokiem 2000. A co później - zobaczymy. Jest jednak wysoce prawdopodobne, 

że padł kolejny rekord.

- No to jak w takim razie wyzwolimy bratnią Czechosłowację?

-   Jak   zwykle   na   chama!   W   oddziałach   pierwszego   rzutu,   w   NRD,   w   Polsce   i   w 

okręgach przygranicznych mamy, rzecz jasna, transportery opancerzone. A tutaj, na tyłach, w 

drugiej, trzeciej linii, mamy tylko robić dużo hałasu i ogólnie manifestować pełną gotowość.

- A jeżeli naprawdę dojdzie do wojny? Jeżeli Amerykanie będą interweniować?

- Niech cię o to głowa nie boli! Nikt nie będzie interweniował. Oni wszystko zniosą. 

Im   więcej   naszego   chamstwa,   tym   większa   ich   cierpliwość.   Pewnie   obrzucą   kamieniami 

nasze ambasady, a potem naprawią na własny koszt. Co do kopiejki. No i nastąpi tradycyjna

poprawa stosunków międzynarodowych, a po tygodniu wszystko pójdzie w niepamięć 

No, dobra. Teraz strzemiennego - i do roboty. Jutro mobilizacja.

Mobilizację 1968 roku prowadzono otwarcie, bez cienia kamuflażu Najpierw prasa 

doniosła o wielkich manewrach, potem do udziału w nich powołano rezerwę, a gdy manewry 

się zakończyły, rezerwa pozostała w koszarach

W   ciągu   kolejnych   miesięcy   odbyły   się   wielkie   ćwiczenia   Strategicznych   Wojsk 

Rakietowych, następnie ćwiczenia Marynarki Wojennej, Wojsk Obrony Powietrznej Kraju i 

Sił Powietrznych oraz niezliczone odrębne ćwiczenia armii i dywizji Wojsk Lądowych. Po 

nich nastąpiło szkolenie wojsk łączności, podczas którego sprawdzono wszystkie elementy 

dowodzenia wielką armią. Przeprowadzono tez szkolenie służby tyłów, przerzucając w rejon 

granic zachodnich tysiące ton amunicji i dziesiątki tysięcy ton paliwa. Wreszcie na terenie 

Czechosłowacji   przeprowadzono   ćwiczenia   dowódczo-sztabowe.   Wszyscy   dowódcy   do 

szczebla batalionów, a w niektórych przypadkach nawet kompanii, ćwiczyli w terenie swoje 

zadania na wypadek inwazji Z zewnątrz musiało to wyglądać imponująco.

Od środka wyglądało nieco gorzej

Proces   pełnej   mobilizacji   w   każdej   armii   to   przedewszystkim   postawienie   w   stan 

gotowości wszystkich pododdziałów, jednostek i związków, po drugie - formowanie nowych, 

po trzecie - przeszkolenie ich i zgranie ogólnej gotowości bojowej.

Proces   wprowadzania   stanu   gotowości   przebiegał   w   naszej   dywizji   właściwie   bez 

większych zgrzytów W okresie pokoju większość radzieckich dywizji ma zredukowaną kadrę. 

Dla przykładu, w każdym działonie zamiast siedmiu artylerzystówjest tylko dwóch dowódca i 

celowniczy.  W razie mobilizacji wakaty uzupełnia się rezerwistami. Nawet jeżeli żołnierz 

rezerwy nie służył w wojsku od dobrych dziesięciu lat, to po krótkim szkoleniu uznaje się go 

za w pełni zdolnego do walki. Dotyczy to piechoty, wojsk pancernych, saperów i tak dalej. W 

background image

znacznie gorszej sy-

tuacji są jednostki łączności, obrony przeciwlotniczej i przeciwrakietowej, zwiadu i 

broni   chemicznej.   Tu   żołnierz   wykonuje   zadania   samodzielnie   i   jest   zdany   na   własne 

umiejętności. Dlatego nawet po czterech miesiącach szkolenia te formacje wciąż nie były 

gotowe do walki.

W terminologii oficjalnej dywizje ze zredukowanym stanem osobowym określa się 

mianem   „skadrowanych”.   Złośliwi   mówią   o   nich   „skastrowane”.   W   naszym   batalionie 

pancernym,   na   przykład,   na   każdy   czołg   przypadało   trzech   żołnierzy   zamiast   czterech 

(brakowało   ładowniczych)   Z   chwilą   dołączenia   ładowniczego   do   załogi,   czołg   był 

natychmiast gotowy do walki. W pozostałych batalionach pancernych - siedem w dywizji - na 

każdy   czołg   przypadał   tylko   jeden   żołnierz   kierowca   Podczas   mobilizacji   wszystkie 

nieobsadzone stanowiska, a więc celowniczych, ładowniczych, dowódców czołgów, a nawet 

starszego sierżanta i dowódców plutonów, obejmowali żołnierze rezerwy Wszyscy tez - prócz 

dowódców plutonów - zakończyli swoją służbę pięć do dziesięciu lat wcześniej, często w 

czołgach innego typu Dowódcy plutonów natomiast nie służyli nigdy i nigdzie i o niczym nie 

mieli zielonego pojęcia - nie tylko o czołgach, współczesnej technice i taktyce, ale o wojsku 

w ogóle Dowódcy plutonów to po prostu niedawni studenci, którzy na studiach mieli zajęcia z 

wojska i wraz z dyplomem uzyskali stopień podporuczników rezerwy

Jednak   największym   problemem   była   piechota   Nie   tylko   dlatego,   ze   stopień 

„skadrowania” w czasie pokoju jest znacznie wyższy, niż gdzie indziej. Nie dlatego również, 

że do piechoty trafiają najgorsi żołnierze, którzy często nie znają języka swoich dowódców 

ani kolegów. Po prostu piechota w ogóle nie ma sprzętu. Dywizja piechoty zmotoryzowanej 

powinna dysponować 410 transporterami opancerzonymi, nasza miała ich czterdzieści - i to 

wyłącznie w pułku reprezentacyjnym. Wiele pułków miało po trzy albo cztery transportery 

opancerzone do celów ćwiczebnych. W pozostałych pułkach, dywizjach i armiach w ogóle 

takich wozów nie było.

Cóż, w ostateczności można przewozić piechotę ciężarówkami. Ale ciężarówek też 

nie było. Ciężarówek zgromadzonych w naszym zetenie* wystarczyło dla dwóch batalionów. 

Trzeci batalion wyposażono w transportery opancerzone, zaś sześć pozostałych batalionów 

musiało czekać na dostawy wozów z mobilizacji.

Wszystkie   radzieckie   samochody   cywilne   figurowały   w   centralnej   ewidencji 

wojskowej. Kupując samochód  marki Wołga, obywatel  był  pouczony,  że jego wóz może 

zostać w każdej chwili zarekwirowany do celów wojskowych. To samo dotyczyło wywrotek, 

taksówek   i   cystern.   Każda   z   nich   była   wciągnięta   do   specjalnego   rejestru,   by   w   razie 

background image

mobilizacji trafić do armii. W okresie mobilizacji cała gospodarka narodowa staje w miejscu, 

ponieważ wszystkie pojazdy - traktory, buldożery, dźwigi, koparki - wędrują do wojska.

Trudno powiedzieć, kto wpadł na ten obłędny pomysł. Choć przepis obowiązuje od 

dawna, w latach trzydziestych i czterdziestych nie rzucał się tak w oczy. Wtedy nawet w 

okresach powszechnego głodu istniały jakieś mobilizacyjne rezerwy żywności, a główną siłą 

pociągową na wsi był koń. Jednak w latach sześćdziesiątych, kiedy nie było już żadnych 

rezerw żywności (co dobitnie zademonstrowano całemu światu w październiku 1964 roku), a 

koń przestał się liczyć w gospodarce narodowej, szaleństwem było zabierać naraz wszystkich 

mężczyzn i wszystkie pojazdy. Ci. którzy planują przyszłą wojnę, najwyraźniej muszą liczyć 

na Blitzkrieg z użyciem sil nuklearnych - albo pogodzić się z porażką, jeżeli wojna potrwa 

dłużej niż miesiąc.

Do   dywizji   zaczęły   napływać   środki   transportu   z   mobilizacji.   Była   to,   ogólnie 

mówiąc, jedna wielka kpina. Pojazdy te trafiły do wojska dawno temu. Większość

* Zeten  - zapas  nienaruszalny:  ogół zapasów  mobilizacyjnych  na wypadek  wojny 

Iprzyp. tlum.l.

nowiutkich wozów najpierw odstawia się do zetenu. Po dziesięciu latach kieruje się je 

do eksploatacji, a ich miejsce  w magazynach  zajmują  nowe pojazdy,  prosto z taśmy.  Po 

trzech,   czterech,   czasem   pięciu   latach   bezlitosnego   zarzynania   w   najgorszych   warunkach 

terenowych,   samochody   przestają   się   nadawać   do   dalszego   użytku.   Wtedy   wędrują   do 

transportu   cywilnego   i   rolnictwa.   Jednocześnie   każdy   wóz   nadal   pozostaje   w   rejestrze 

wojskowym i w przypadku mobilizacji musi zostać zwrócony armii.

W   roku   1968,   przed   inwazją   na   Czechosłowację,   zaopatrzono   nas   w   pojazdy 

wyprodukowane w latach 1950-1951. Za ich żywota Malenkow zastąpił Stalina, Chruszczow 

Malenkowa,   a   Breżniew   Chruszczowa;   Związek   Radziecki   dokonał   skoku   w   kosmos, 

wystrzelił   sztucznego   satelitę   i   Jurija   Gagarina,   a   po   wykorzystaniu   w   pełni   elementu 

zaskoczenia   i   zdobycznej   technologii   poniemieckiej,   zaniechał   udziału   w   wyścigu 

kosmicznym. Przez cały ten czas leciwe maszyny trwały na posterunkach w oczekiwaniu na 

swój dzień. I teraz wybiła ich godzina!

Po wydaniu takiego „sprzętu bojowego” piechocie zabroniono wyłaniać się z lasu. Na 

szosach   i   polach   odbywały   się   jedynie   ćwiczenia   załóg   pancernych,   artylerii   i   jednego 

reprezentacyjnego   batalionu   transporterów   opancerzonych.   Cała   reszta   stała   na   leśnych 

przecinkach i polanach. Z orbity okołoziemskiej mogło to wyglądać groźnie. Ale nie z ziemi. 

Dowództwo   wojskowe   obawiało   się   wystraszyć   miejscową   ludność   naszym   widokiem: 

ospałych,   niedoszkolonych   i   niezdyscyplinowanych   żołnierzy,   tkwiących   w   starych, 

background image

zdezelowanych pojazdach, wypacykowanych na wszystkie kolory tęczy.

Należy w tym miejscu oddać sprawiedliwość radzieckim dowódcom wojskowym - 

żadna z tych dywizji „dzikusów” nie pojawiła się nigdy w Europie, a w Związku Radzieckim 

nie   wychodziła   za   dnia   na   otwarte   tereny.   Za   to   samo   ich   istnienie   dawało   Związkowi 

Radzieckiemu sporą przewagę. Amerykański wywiad odnotował

potężne kolumny pancerne na drogach i nieprzeliczone oddziały piechoty pochowane 

w lasach. Tak też w istocie było, ale była to piechota zdezorganizowana, niesubordynowana i 

niezdolna do walki.

Po pierwszym  etapie  mobilizacji - uzupełnienia  stanu osobowego „skadrowanych” 

jednostek   -   rozpoczął   się   etap   drugi:   formowania   nowych   pododdziałów,   oddziałów   i 

związków taktycznych.

Wciąż napływali nowi rezerwiści, a wraz z nimi „nowe” środki transportu. Jednostki 

rozrastały się i pewnej pięknej nocy padł rozkaz, by się rozdzielić. Zastępca dowódcy dywizji 

stawał się dowódcą nowej dywizji, a zastępca szefa sztabu - szefem sztabu „dywizji drugiej 

kolejności   formowania”,   używając   oficjalnego   nazewnictwa.   Tej   samej   nocy   dowódcy 

batalionów   zostali   dowódcami   pułków,   a   dowódcy   kompanii   -   dowódcami   batalionów. 

Nieszczęściem było to, że dowódcy plutonów, absolwenci cywilnych uczelni, którzy nigdy 

nie   oglądali   prawdziwego   wojska,   zostawali   przy   tej   okazji   dowódcami   kompanii.   A 

sierżantów rezerwy awansowano na dowódców plutonów.

Po   przepołowieniu   każda   dywizja   i   każdy   pułk   na   nowo   podejmują   proces 

uzupełniania stanu osobowego, tym razem jeszcze starszymi rocznikami rezerwistów i jeszcze 

starszym parkiem maszynowym. Udział rezerwistów przekracza w końcu poziom krytyczny i 

armia traci swoje oblicze.

Nie   miało   to   naturalnie   miejsca   w   dywizjach   wyznaczonych   do   zajęcia 

Czechosłowacji,   a   jeśli   nawet,   to   w   stopniu   bardzo   ograniczonym.   Mimo   wszystko   z 

przerażeniem stwierdziliśmy, że z naszej dywizji, która tymczasem przekształciła się w dwie 

dywizje,   zaczyna   stopniowo   ubywać   najlepszych   ludzi   i   sprzętu.   Ze   sformowanych   z 

najwyższym trudem załóg czołgowych wycofywano żołnierzy służby czynnej, zastępując ich 

rezerwistami.

W ciągu kilku dni otrzymaliśmy rozkaz odesłania dwudziestu z czterdziestu naszych 

transporterów opancerzonych do Karpackiego Okręgu Wojskowego. Następne-

go dnia do tegoż okręgu przeniesiono dwunastu naszych młodszych oficerów. Później 

wszystko   potoczyło   się   lawinowo.   Każdy   dzień   przynosił   kolejne   nowiny:   zabierają 

wszystkich  kierowców  czołgów,  zabierają  wszystkich  radiotelegrafistów,  zabierają  szefów 

background image

sztabów. Był to nasz drugi miesiąc w lesie. Rezerwistów przybywało. Dyscyplina spadała. W 

początkach   czerwca   otrzymaliśmy   rozkaz   powołania   sądu   polowego   w   każdej   dywizji. 

Przypuszczalnie liczba „dzikich dywizji” wzrosła już na tyle, a dyscyplina z racji odejścia 

zawodowych oficerów, sierżantów i żołnierzy tak spadła, że było rzeczą niemożliwą rządzić 

tą całą hałastrą inaczej, niż poprzez sądy polowe.

Trybunały szybko przywróciły porządek, ale na stan wyszkolenia oddziałów niewiele 

mogły poradzić. Ćwiczenia odbywały się codziennie. W naszym pułku tymczasem wynikły 

nowe problemy. Po odesłaniu połowy transporterów, zostało nam już tylko dwadzieścia. Po 

dwa przydzielono dowódcom 2. i 3. batalionu. Pierwszemu batalionowi pozostało szesnaście. 

Rozdysponowano je po bratersku - jeden dla dowódcy batalionu i po pięć na każdą kompanię. 

Kompania   liczy   siedemdziesięciu   sześciu   chłopa.   Transporter   opancerzony   zabiera 

teoretycznie   piętnastu   ludzi,   nie   licząc   kierowcy,   czyli   dla   wszystkich   powinno   starczyć 

miejsca. W praktyce jednak, jeden transporter opancerzony otrzymuje dowódca kompanii, z 

którym jedzie jego zastępca polityczny, sanitariusz, drużyna cekaemów z potężnym zapasem 

amunicji i starszy sierżant z całym dobytkiem kompanii.

Na trzy pozostałe plutony, po dwudziestu dwóch ludzi w każdym, pozostały cztery 

wozy - jeden na każdy pluton i jeden do użytku zbiorowego. Fakt, że w ogniu walki plutony i 

drużyny rozpierzchną się na wszystkie strony, nikogo nie niepokoi. Chwilowo nie ma czasu 

myśleć   o   wojnie:   trzeba   troszczyć   się   o   to,   jak   rozlokować   ludzi   w   transporterach. 

Dodatkowych pojazdów, nawet ostatnich gruchotów, nikt nam nie da. Bo skąd je wziąć? 

Zresztą nasz pułk i tak ma najlepsze wyposażenie ze wszystkich trzech armii okręgu. Trzeba 

to docenić.

Tak   więc   w   transporterze   opancerzonym   przeznaczonym   na   piętnastu   ludzi, 

musieliśmy pomieścić szesnastu. Nie jest tak źle! Na ćwiczeniach wozi się jeszcze więcej, 

bywało że i trzydziestu! Z tym że ćwiczenia, a warunki bojowe to zupełnie różne sprawy. W 

warunkach bojowych każdy transporter opancerzony przewozi, oprócz stałego uzbrojenia i 

wyposażenia piechoty, jeden granatnik RPG-7 z dziesięcioma granatami. Dziesięć granatów 

to dwie spore skrzynie. Do tego dwadzieścia granatów ręcznych F-l, czyli kolejna skrzynka. I 

karabin   maszynowy   SGMB   z   dwoma   tysiącami   naboi,   czyli   jeszcze   dwie   skrzynki. 

Transporter opancerzony musi też wieźć dwie dodatkowe beczki paliwa, które zawiesza się na 

górze, i koło zapasowe, które umieszcza się na pancerzu, przez co nie otwiera się jeden właz. 

Poza   tym   każdy   żołnierz   wiezie   karabin   samoczynny,   erkaem   albo   granatnik.   Przydział 

amunicji wynosi 300 naboi na automat i 1.000 naboi na erkaem. Każdy żołnierz ma także dwa 

granaty,   bagnet,   maskę   przeciwgazową,   gumowy   kombinezon   ochronny,   gumowe   buty 

background image

przeciwpromienne i rękawice, szynel i pałatkę, zmianę bielizny, pięciodniową rację żywności, 

manierkę, saperkę oraz opatrunek osobisty i indywidualny pakiet przeciwpromienny. Kiedy 

się to wszystko zapakuje do wozu, nie zostaje miejsca nawet dla jednej osoby, a co dopiero 

dla   szesnastu.   Kiedyś   było   lepiej,   bo   transportery   opancerzone   starego   typu   nie   miały 

pancernych   dachów   i  można  było  układać   żołnierzy  warstwami,  jak  wiejskie   dziewki   na 

wozie   przy   żniwach.   Po   Węgrzech   zaprzestano   produkcji   wozów   tego   typu...   Teraz 

wszystkich szesnastu trzeba upchnąć przez jeden właz do wnętrza wozu.

Nie jest to łatwe zadanie, szczególnie jeśli weźmie się pod uwagę tusze rezerwistów. 

Takie wsiadanie może trwać i czterdzieści minut. Jeżeli coś się nagle zdarzy, maszyna się 

przewróci   albo   zacznie   płonąć,   nikt   prócz   kierowcy   i   dowódcy,   których   stanowiska   są 

oddzielone, nie ujdzie z życiem. A co dopiero mówić o bitwie.

Jak   zatem   oddychają,   ściśnięci   niczym   śledzie   w   beczce?   Zdrowy   żołnierski 

pomyślunek   znalazł   rozwiązanie.   Wszyscy   zakładają   maski   przeciwgazowe,   odkręcają 

pochłaniacze z filtrem, a rury wystawiają przez otwarty właz i otwory strzelnicze. Latem w 

masce przeciwgazowej nie jest może zbyt przyjemnie, zwłaszcza gdy ze wszystkich stron 

napierają na człowieka czyjeś plecy, tyłki, buty, kolby i lufy - ale zawsze to lepiej mieć czym 

oddychać.

Podczas   ćwiczeń   bojowych,   zwłaszcza   w   obecności   zamorskich   attache,   wszystko 

wygląda zupełnie inaczej. Ale co innego pokaz, a co innego żołnierska rzeczywistość.

Któregoś dnia późnym wieczorem, po odbyciu codziennej porcji ćwiczeń w ładowaniu 

żołnierzy   do   transportera   (na   inne   ćwiczenia   nie   było   czasu)   otrzymałem   rozkaz 

natychmiastowego   stawienia   się   w   sztabie   Karpackiego   Okręgu   Wojskowego.   Moje 

stanowisko miał objąć dowódca pierwszego plutonu, podporucznik rezerwy. Kiedy usłyszał, 

że awansuje na dowódcę kompanii,  popatrzył  niewesoło na transportery,  na rezerwistów, 

których sierżanci z wielkim trudem wyłuskiwali przez otwory włazów, po czym gwizdnął 

przeciągle i siarczyście zaklął.

OSTATNIA GRANICA

Przekształcenie Karpackiego

Okręgu Wojskowego we Front Karpacki,

Zachodnia Ukraina, sierpień 1968 roku

- Ziarno zacznie się wysypywać z kłosów, jak zboże jeszcze postoi na polach.

- Co oni sobie myślą, ci na górze?

- Myślisz, ze im łatwo? Czesi wciąż nie dają pretekstu żeby wystąpić w ich obronie 

Komunistów nie mordują, żaden czekista nie zawisł na latarni. Przed kim ich mamy bronić? 

background image

Nie ma jak wejść.

- Powinniśmy myśleć przede wszystkim o sobie, o własnym kraju, a nie przejmować 

się pieprzonymi Pe-pikami albo opinią światową. Czas wkroczyć, i tyle.

- To już bez ciebie wiedzą - czas, czy nie czas.

-   Gówno   tam   wiedzą.   Jak   nasze   wojska   w   ciągu   tygodnia   nie   wkroczą   do 

Czechosłowacji, to koniec z nami.

- A to dlaczego?

-   Dlatego,   ze   zboże   się   wysypie,   bo   me   ma   go   kto   zebrać   z   pola.   Z   kołchozów 

pozabierali wszystkich chło-

pów   i   wszystkie   ciężarówki.   A   jak   nie   sprzątniemy   zboża,   wszystko   się   zacznie 

dokładnie jak w sześćdziesiątym czwartym.

- Amerykanie nam pomogą! - wtrącił pewny siebie adiutant szefa sztabu.

- A jak nie?

- Pomogą, pomogą, nie mają wyjścia!

- Widziałeś, ilu ludzi zmobilizowano? W 1964 zebraliśmy przynajmniej część plonów. 

Teraz nie zbierzemy. A wszystkich nas Amerykanie nie wykarmią.

- Już ty się o Amerykanów nie martw! Są bogaci, żarcia mają potąd. Starczy dla 

wszystkich.

Jednak   wątpliwości,   czy   aby   Amerykanie   nas   wszystkich   wyżywią   pozostały.   W 

rozmowach uporczywie po wracało stwierdzenie, ze czas kończyć te bzdury i puścić chłopów 

na żniwa.

-   A   gdyby   tak   puścić   wojsko   na   pola,   a   Czechosłowację   wyzwolić   później,   w 

październiku, albo, powiedzmy, w listopadzie9

- To by dopiero była klęska Koniec z potęgą radziecką i osiągnięciami socjalizmu. 

Musimy wkroczyć teraz Inaczej wszystko się załamie i nie będzie czego bronić.

- Czesi mówią, ze budują teraz socjalizm z ludzką twarzą.

- To jest wroga propaganda - przerwał zastępca polityczny - Socjalizm ma tylko jedną 

twarz!   Burżuazja,   towarzysze,   wymyśliła   teorię   konwergencji,   sprzeczną   z   zasadami 

marksizmu. A jak wiadomo jednym chujem dwóch na raz nie przelecisz.

Pamiętacie, jak pewien antyradziecki element wysmażył pamflet na nasz ustrój „Jeden 

dzień Iwana Iwano-wicza” czy „Iwana Trofimowicza” - juz dokładnie nie pamiętam * I co z 

tego wynikło? Wywrotowcy różnej maści podnieśli łby Kolportowali te oszczerstwa. I zaczął 

się ferment, zwątpienie w słuszność polityki naszej par-

* A Sołzemcyn Jeden dzień Iwana Demsowicza Moskwa 1963 Iprzyp tłum]

background image

tii. Na szczęście udało się to opanować w zarodku. Inaczej kto wie, jak by się to 

wszystko skończyło.

Trudno było nie przyznać mu racji. Osobiście nie czytałem o wspomnianym Iwanie, 

bo o egzemplarz było dziwnie trudno, ale dobrze pamiętam, że książka wywarła na opinii 

publicznej wstrząsające wrażenie.

- No, a co takiego wydumali nasi czescy towarzysze? - pytał dalej zastępca polityczny. 

- Całkowicie znieśli cenzurę! Otworzyli na oścież bramy propagandzie burżuazyjnej! Każdy 

drukuje,   co   chce!   Do   czego   to   doprowadzi?   Do   konwergencji?   Bzdury!   Do   kapitalizmu. 

Wpływom burżuazyjnym wystarczy najmniejsza szczelina. Zaraz potok przerwie tamę, runie 

jak powódź i w mig zniszczy cały system. Myśmy już mieli taką szczelinę, na szczęście partia 

potrafiła ją zatkać, nim było za późno. A w Czechosłowacji to już nie jest szczelina - to istny 

potop! Należy go natychmiast powstrzymać. Co to za konwergencja, kiedy każdemu wolno 

mówić, co mu się podoba? To nie konwergencja, to czystej wody burżuazyjna anarchia!

Z tym również nie sposób było się nie zgodzić. Jeżeli w przeszłości cały system omal 

nie   załamał   się   przez   jedno   głupie   opowiadanko,   to   co   dopiero   będzie   w   warunkach 

całkowitego zniesienia cenzury? Trzeciej drogi nie ma. Jeżeli istnieje Komitet Centralny, to 

obowiązuje   polityka   partii.   Organa   stoją   na   straży   KC,   a   cenzura   stoi   na   straży   linii 

politycznej partii. Rezygnacja z któregokolwiek elementu oznacza upadek całego systemu. 

Bezrobocie, kryzysy gospodarcze, skoki cen, inflacja - oto co znaczy parszywy kapitalizm. 

Jaka tu może być mowa o konwergencji?

- Mówcie dalej, prosimy, towarzyszu pułkowniku - wołano z tylnych rzędów. Nowy 

„polityczny”, w odróżnieniu od swego poprzednika, mówił rozsądnie i przekonująco.

- Socjalizm to system o strukturze uporządkowanej jak diament, i jak diament trwały. 

Lecz wystarczy jeden fałszywy ruch szlifierza, aby zniweczyć strukturę dia-

mentu.   W   Czechosłowacji   ten   fałszywy   ruch   już   nastąpił.   Diament   kruszy   się   na 

kawałki. A przecież jest organiczną częścią składową całego obozu socjalistycznego. Diament 

światowego socjalizmu może ulec rozpadowi. Zły przykład jest zaraźliwy! Jeżeli burżuazja 

zatriumfuje w Czechosłowacji, myślicie, że Węgrzy nie pójdą natychmiast za przykładem 

Czechów?

Odpowiedzieliśmy okrzykami oburzenia. Szef sztabu trzeciego batalionu uśmiechnął 

się chytrze, po czym spokojnie zapytał:

- Ale kiedy ruszymy,  towarzyszu pułkowniku? Od dawna jesteśmy gotowi spełnić 

nasz internacjonalistyczny obowiązek.

Dowódcy nie zakłopotało to pytanie, chociaż oczywiście nie miał na nie odpowiedzi.

background image

- Zawsze powinniśmy być gotowi!

Za   przeprowadzenie   tego   spontanicznego   wiecu   nagrodziliśmy   dzielnego   zastępcę 

politycznego huczną owacją.

ŻOŁNIERZE WOLNOŚCI

Huragan   przeniesień,   przegrupowań,   przęformowań   i   uzupełnień   stanu   osobowego 

zagarnął również mnie i przerzucił do 2. batalionu 274. pułku 24. Samarsko-Ułjanowskiej 

Berdyczowskiej   Żełaznej   Dywizji   Piechoty   Zmotoryzowanej   (trzykrotnie   odznaczonej 

Orderem   Czerwonego   Sztandaru,   jak   również   orderami   Suworowa   i   Bohdana 

Chmielnickiego) wchodzącej w skład 38. Armii Karpackiego Okręgu Wojskowego.

Jakże przejmujący jest widok zmiany warty przed Mauzoleum! Setki razy bywałem na 

Placu Czerwonym, a wciąż brak mi słów podziwu dla prezencji warty honorowej. Zawsze 

mnie tam ciągnie. Mógłbym godzinami napawać się tym widokiem.

Nie ma w tym nic dziwnego! To przecież sama śmietanka, najlepsi z najlepszych, 

artyści musztry defiladowej, lepiej wyszkoleni niż gimnastycy radzieccy na olimpiadę.

Ich   pułk   stacjonuje   na   Kremlu.   Cały   pułk   KGB!   Przejdźcie   się   kiedyś   od   strony 

Ogrodu Aleksandrowskiego i policzcie piętra w ich koszarach. Na pierwszy rzut oka dwa, ale 

kiedy się bliżej przypatrzeć, okazuje się, że cztery. Okna są po prostu bardzo wysokie i na 

każde  przypadają  dwa piętra.  Te  cztery piętra  wystają  ponad  mur  kremlowski.  A  ile  nie 

wystaje?   Teraz   wejdźcie   na   Kreml   i   obejrzyjcie   koszary   od   strony   Carskiego   Dzwonu. 

Zobaczycie wówczas, że nie jest to zwykły budynek, lecz ogromna czworoboczna twierdza z 

dziedzińcem   wewnętrznym.   Teraz   wyjdźcie   ponownie   przez   Wrota   Troickie   do   Ogrodu 

Aleksandrowskiego   i   spróbujcie   krokami   zmierzyć   długość   budowli.   Sami   widzicie,   że 

zmieści się tam nie tylko pułk, ale i coś znacznie większego.

Albo  wybierzcie  się  na   niedzielny  spacer   w  okolice   Kremla:   zobaczycie,   ilu  tych 

chłopaków kręci się tam bez celu. A dowódca pułku może zwolnić na przepustkę najwyżej 

pięć procent żołnierzy jednocześnie. Taka zasada obowiązuje dowódcę zwykłego pułku, ale 

pułk   kremlowski   nie   jest   zwykłym   pułkiem.   Zresztą   nawet   jeśli   dowódca   wypuszcza   do 

miasta co dwudziestego ze swoich sokołów, żeby trochę sobie polatali, to ilu ich jest na 

Kremlu? A jeżeli to, co widzimy, to nie pięć procent, tylko dwa albo trzy - to ilu siedzi w 

koszarach?

Zuchy  te   przechadzają  się  dumnie  tam  i  z   powrotem,  zadzierają  nosa.  I  słusznie. 

Wcześniej strzegli jednego Iljicza, a teraz dwóch.* Mają wspaniałe mundury: szynel, czapka, 

oficerki - wszystko  ze specjalnych  przydziałów. Na niebieskich  naramiennikach złocą się 

litery:  GB. Zaraz, zaraz! Dlaczego nie KGB, tylko samo GB? Już wyjaśniam: K oznacza 

background image

Komitet, a komitet nie brzmi wystarczająco solidnie. Lepsze byłoby MGB, Ministerstwo. Ale 

najlepiej   samo  GB.  Gosbiezopastnost’!  -  Bezpieczeństwo   Państwowe  -  krótko   i  dobitnie. 

Znacznie

* Włodzimierz Iljicz Lenin, Leonid Iljicz Breżniew [przyp. tłum.].

lepiej, niż te wszystkie ministerstwa i komitety, z Komitetem Centralnym włącznie.

A więc - sam kwiat, najlepsi z najlepszych. Kompletny pułk, tylko bez czołgów i 

artylerii.   Czołgi   zresztą   są   i   tak   niepotrzebne   -   mury   Kremla,   dzięki   Bogu,   trzymają   się 

mocno.

No, dobrze, a jeżeli coś się wydarzy, jeżeli wybuchnie jakaś ruchawka, na przykład 

rewolta czołgistów wymierzona w leninowski KC. Co wtedy?

O   to   się,   bracie,   nie   kłopocz:   w   odwodzie   czeka   stworzona   na   taką   właśnie 

ewentualność Dywizja im. Feliksa Dzierżyńskiego, z czołgami, z artylerią, ze wszystkim co 

potrzeba.   Nosi   co   prawda   nazwę   Dywizji   Wojsk   Wewnętrznych,   ale   wcale   nie   podlega 

Ministerstwu Spraw Wewnętrznych. Po prostu KGB różnie się przyodziewa. To prawdziwi 

przebierańcy!   Zresztą,   od   kiedy   to   ochrona   naszych   ukochanych   przywódców   miałaby 

spoczywać   w   rękach   MSW?   Zawsze   była   przywilejem   KGB.   Po   to   przecież   stworzono 

Komitet. Tak podają wszystkie podręczniki: na osobiste polecenie i dla osobistej ochrony 

Lenina.   A   towarzysz   Roj   Miedwiediew   utrzymuje,   ze   ochrona   naszego   ukochanego 

Włodzimierza Iljicza składała się z dwóch do czterech osób! Widać zapomniał o Dywizji im. 

Dzierżyńskiego. A przecież sama dywizja szczyci się chlubną kartą swojej historii: 18 tysięcy 

chłopa na straży jednego Lenina! Strzelcy łotewscy też się tym szczycą, i Moskiewska Szkoła 

Wojskowa im. Rady Najwyższej, i Kremlowska Sekcja Cekaemów.

Wszystko   -   doborowe   oddziały.   Najlepsi   z   najlepszych.   Po   trzykroć   sprawdzani. 

Przodownicy pracy, aktywiści, sportowcy.

Poza Dywizją im. Dzierżyńskiego KGB ma jeszcze inne pułki i dywizje. Wszystkie 

grupują   najlepszych   żołnierzy.   Ale   oprócz   zwyczajnych   wojsk   KGB   są   jeszcze   Wojska 

Łączności Rządowej KGB. Jak liczne? Ho, ho! Łączność ze wszystkimi ministerstwami i 

departamentami, ze wszystkimi republikami, obwodami i rejonami, wszystkimi poligonami, 

ośrodkami badań kosmicznych,

więzieniami,   obozami,   zakładami,   fabrykami,   kopalniami,   okręgami   wojskowymi, 

armiami, korpusami i dywizjami oraz - oczywiście! - z bratnimi partiami socjalistycznymi. 

Łączność, łączność, łączność. Kable, centralki, maszyny szyfrujące i deszyfrujące, stanowiska 

podsłuchowe. Wszystko to wymaga wykwalifikowanej obsługi i ochrony - a zatem ludzi, 

ludzi i jeszcze raz ludzi. Najlepszych, rzecz jasna. Tam człowiek, chcąc nie chcąc, nasłucha 

background image

się tajemnic.  Ciężko na duchu, a pary z ust nie wolno puścić, ani nie majak nawiać do 

Ameryki, ani się powiesić.

Iluż do tej roboty potrzeba żołnierzy! A to jeszcze nie Armia Radziecka, nawet nie 

Ministerstwo   Obrony,   choć   to   właśnie   oni   podsłuchują   i   raportują,   co   się   dzieje   w 

Ministerstwie Obrony.

Na tym nie koniec. Najsilniejszym ramieniem KGB są Wojska Ochrony Pogranicza. 

Mają   dziewięć   przygranicznych   okręgów   wojskowych.   Dziewięć   armii   WOP   KGB 

wyposażonych w czołgi, śmigłowce, artylerię, okręty wojenne.

To dopiero elita! Przecież straż graniczną ustanowiono właśnie po to, by uniemożliwić 

obywatelom opuszczanie naszego wspaniałego kraju. A samego strażnika nikt nie pilnuje! 

Stoi na samej granicy. Krok w bok - i już jest po drugiej stronie. Dlatego do dziewięciu 

okręgów   KGB   kieruje   się   tylko   najlepszych   z   najlepszych.   Wszyscy,   którzy   z   jakichś 

przyczyn nie wylądowali w tej gigantycznej formacji, trafiają do Wojsk Wewnętrznych. To 

też jeszcze nie Armia Radziecka. Chociaż mają swoje pułki, dywizje, czołgi i artylerię.

- Co robicie, chłopaki?

- Pilnujemy więźniów.

- Przyjemne zajęcie! Odpowiedzialne. A dużo was jest?

-   Cała   masa!   Z   jednego   tylko   dekretu   o   nasileniu   walki   z   chuligaństwem, 

zapuszkowaliśmy w ciągu ostatnich dziesięciu lat 8.000.000 ludzi. A jest jeszcze sporo innych 

dekretów i paragrafów, z których też idzie się siedzieć. No i potem trzeba tyle tego tałatajstwa 

upilnować.

- Pewnie bierzecie tylko najlepszych?

-   Mowa!   Muszą   być   niekarani,   tak   samo   ich   rodziny.   No   i   odporni   na   wrogą 

propagandę, żeby się w kontaktach z więźniami nie wypaczyli.

- Gdzie takich znajdujecie?

- Jakoś sobie radzimy.

No więc ci, którzy nie trafiają do wojsk KGB, ani  do Wojsk Wewnętrznych  - ci 

właśnie wstępują w szeregi niezwyciężonej, legendarnej Armii.

W skład każdej szanującej się armii wchodzą trzy rodzaje sił zbrojnych. Ponieważ 

Armia Radziecka szanuje się bardziej niż jakakolwiek inna armia na świecie, w jej skład 

wchodzi pięć rodzajów wojsk.

Poza   Wojskami   Lądowymi,   Siłami   Powietrznymi   i   Marynarką   Wojenną,   istnieją 

jeszcze Wojska Obrony Powietrznej Kraju i Strategiczne Wojska Rakietowe.

Ponadto   są   jeszcze   Wojska   Powietrznodesantowe.   Choć   nie   stanowią   odrębnego 

background image

rodzaju sił zbrojnych, podlegają bezpośrednio ministrowi obrony. A dowodzi nimi generał 

armii, podobnie jak Wojskami Lądowymi.

Same   Wojska   Powietrznodesantowe,   to   osiem   dywizji.   W   tym   czasie   cała   armia 

brytyjska liczyła cztery dywizje. Słownie: cztery! Trzy stacjonujące w Niemczech, jedna na 

terytorium Zjednoczonego Królestwa. Kiedy człowiek porówna te proste dane, wpajany nam 

wizerunek agresywnego NATO przestaje być oczywisty.

Do Wojsk Powietrznodesantowych  też dobiera się najlepszych, najodważniejszych, 

najbardziej   oddanych,   świadomych   i   sprawnych   fizycznie.   Jakże   inaczej!   Skoki   ze 

spadochronem w każdą pogodę, w dzień i w nocy,  działania  na tyłach  wroga przeciwko 

chronionym obiektom. A to wszystko w warunkach całkowitego odcięcia od własnej armii, 

bez   dostaw   amunicji,   paliwa,   żywności,   bez   możliwości   ewakuowania   rannych. 

Spadochroniarze muszą dobijać swoich rannych kolegów, aby dostawszy się do niewoli nie 

zdradzili planów i celów operacji.

Kto się nie dostał do desantu, idzie do Strategicznych Wojsk Rakietowych. Tam też 

chcą tylko najlepszych. Py-

tanie   brzmi:   ilu   takich   superżołnierzy   potrzebują   formacje   Strategicznych   Wojsk 

Rakietowych? W sumie to trzy armie, każda armia składa się z trzech-czterech korpusów, 

każdy korpus z kilku dywizji. Jak widać, tracą sens jakiekolwiek porównania liczby dywizji z 

armią brytyjską.

Po tym, jak w wojskowych komisjach uzupełnień wyselekcjonuje się najlepszych do 

Wojsk Rakietowych, przychodzi kolej na Wojska Obrony Powietrznej Kraju. Wymagają bez 

porównania większej liczby żołnierzy,  ale tylko  najlepszych. Obrona Powietrzna Kraju to 

walka   z   satelitami,   z   międzykontynentalnymi   rakietami   balistycznymi   i   pociskami 

manewrującymi, z bombowcami strategicznymi. Wojska Obrony Powietrznej Kraju dzielą się 

na trzy rodzaje broni: lotnictwo, artylerię przeciwlotniczą (konwencjonalną i rakietową) oraz 

radiolokację. Lotnictwo Wojsk Obrony Powietrznej Kraju dysponuje najlepszymi maszynami, 

najszybszymi   myśliwcami   przechwytującymi.   Oddziały   radiolokacyjne   obsługują   tysiące 

najróżniejszych urządzeń radarowych, strzegących nieba dzień i noc. I wreszcie są oddziały 

rakietowe.

Wszystkie   te   trzy   rodzaje   wojsk   są   skoncentrowane   w   dwóch   okręgach:   Okręgu 

Moskiewskim WOPK i Okręgu Kaspijskim WOPK z siedzibą dowództwa w Baku. Każdy zaś 

okręg stanowi grupę armii Wojsk Obrony Powietrznej. Niezależnie od dwóch wspomnianych 

okręgów,   istnieje   kilka   niezależnych   armii   obrony   powietrznej   podległych   bezpośrednio 

Naczelnemu Dowództwu Wojsk Obrony Powietrznej Kraju.

background image

Następne w kolejności Siły Powietrzne. Lotnictwa wojskowego nie należy mylić z 

lotnictwem Wojsk Obrony Powietrznej Kraju, z którymi nie ma właściwie nic wspólnego. 

Składa   się   z   szesnastu   armii   powietrznych,   trzech   korpusów   lotnictwa   strategicznego 

(dalekiego zasięgu) i sześciu dywizji wojskowego transportu lotniczego. W skład każdej armii 

wchodzi sześć dywizji, a korpusy lotnictwa dalekiego zasięgu liczą po dwie do trzech dywizji. 

Nie   trzeba   chyba   uzasadniać,   dlaczego   Siły   Powietrzne   muszą   dysponować   najlepszymi 

żołnierzami.

Następna jest Marynarka Wojenna. Ogromna. W jej składzie zaś piechota morska, 

gdzie   kryteria   naboru   są   podobne   jak   w   Wojskach   Powietrznodesantowych.   Marynarka 

dysponuje   też   kolosalną   liczbą   rakiet   strategicznych,   a   obsługujący   je   marynarze   muszą 

spełniać takie wymagania, jak w Strategicznych Wojskach Rakietowych, a może i wyższe. 

Przecież wystrzelenie rakiety z atomowego okrętu podwodnego jest operacją bez porównania 

bardziej skomplikowaną, niż z klasycznego podziemnego silosu. Marynarka Wojenna ma też 

własną obronę przeciwlotniczą i potężne lotnictwo morskie, niezależne od Sił Powietrznych i 

Wojsk Obrony Powietrznej Kraju. Naturalnie, najważniejszą rzeczą jest, żeby do marynarki 

trafiali ludzie najinteligentniejsi, o dużej wiedzy, odwadze i bystrości, silni i twardzi.

Cała reszta trafia do Wojsk Lądowych.

Najlepszych z nich wysyła się za granicę. Żeby nie psuli reputacji w Europie. Żeby 

wyzwolone narody mogły podziwiać swoich wyzwolicieli! A ilu żołnierzy trzeba rozesłać po 

wyzwolonej Europie? Oj, niemało.

Weźmy,   dla   przykładu,   RFN   z   ich   krwiożerczą   Bundeswehrą,   którą   w   Związku 

Radzieckim   straszono   wszystkich,   od   przedszkola   po   domy   starców.   Rewanżystowska 

Bundeswehra liczyła sobie dwanaście dywizji, łącznie z czołgami, piechotą zmotoryzowaną, 

strzelcami górskimi, desantem. Dwanaście dywizji zgrupowanych w trzy korpusy. Armii - 

żadnych.

Przeciwko tym dwunastu dywizjom wystawialiśmy pięć armii lądowych i jedną armię 

powietrzną.   Tych   sześć   armii   nosiło   łączną   nazwę   Zachodniej   Grupy   Wojsk   Armii 

Radzieckiej.   Niezależnie   od   nich   istniały:   Północna   Grupa   Wojsk   Armii   Radzieckiej   w 

Polsce, Centralna Grupa Wojsk Armii Radzieckiej w Czechosłowacji oraz Południowa Grupa 

Wojsk Armii Radzieckiej na Węgrzech. We wszystkich czterech grupach wojsk oczywiście 

sami najlepsi ludzie.

Młodzi żołnierze, którzy z jakichś powodów nie zakwalifikowali się do setek tysięcy 

najlepszych z najlep-

szych skierowanych do wyzwolonej Europy, trafiali do sił lądowych stacjonujących na 

background image

obszarze Związku Radzieckiego. Trzeba powiedzieć, że i to byli bardzo dobrzy żołnierze, 

choć może nie tak dobrzy jak ich koledzy z GB, Wojsk Obrony Pogranicza KGB, Wojsk 

Wewnętrznych MSW, Sił Powietrznych, Strategicznych Wojsk Rakietowych, Wojsk Obrony 

Powietrznej   Kraju,   Marynarki   Wojennej,   Zachodniej   Grupy   Wojsk   Armii   Radzieckiej, 

Centralnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej, Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej czy 

Południowej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej.

Wojska Lądowe Armii Radzieckiej to szesnaście okręgów, innymi słowy - szesnaście 

regularnych   armii!   Każda   z   nich   wymaga   rekrutacji   i   uzupełniania   stanu   osobowego. 

Liczebnie ani Chiny, ani Ameryka, ani w ogóle żaden inny kraj nie może się z nimi równać.

Ale jak utrzymać w stanie gotowości tę największą armię świata, skoro brakuje ludzi 

przy żniwach?

Wojska   Lądowe   mają   własne   formacje   powietrzno-desantowe.   Noszą   takie   same 

mundury   ale   podlegają   bezpośrednio   dowództwom   okręgów.   Ich   oficjalna   nazwa   brzmi: 

wojska specjalnego przeznaczenia, w skrócie - Specnaz.

Wojska Lądowe mają też własne lotnictwo, czyli brygady śmigłowców szturmowych. 

Są też formacje rakietowe Wojsk Lądowych. Kryteria doboru? Bardzo zbliżone do Wojsk 

Powietrznodesantowych,   Wojsk   Obrony   Powietrznej   Kraju,   Sił   Powietrznych   czy 

Strategicznych Wojsk Rakietowych.

Dopiero   po  uzupełnieniu   stanu   osobowego   tych   wszystkich   formacji,   wielokrotnie 

przebrane resztki trafiają do jednostek piechoty zmotoryzowanej i dywizji pancernych.

Transport   rekrutów   dociera   do   dywizji.   Najlepszych   natychmiast   zabierają   do 

wydzielonego dywizjonu rakiet taktycznych. To główna siła uderzenio-

wa   dywizji.   Sześć   wyrzutni,   z   których   każda   może   samodzielnie   powtórzyć   trzy 

Hiroszimy.

Kolejna selekcja - i następni wybrańcy zasilają wydzielony dywizjon samobieżnych 

wyrzutni   rakiet   ziemia-powietrze.   Potem   dobiera   sobie   ludzi   wydzielony   batalion 

zwiadowczy.   Zrozumiałe:   najlepsi   -   do   zwiadu.   Z   pozostałych   najlepsi   idą   kolejno   do 

wydzielonego dywizjonu artylerii przeciwpancernej i wydzielonego batalionu łączności. Bez 

nich żadna dywizja nie mogłaby brać udziału w walce.

Po   tych   wszystkich   wydzielonych   batalionach   i   dywizjonach   przychodzi   kolej   na 

dywizyjny pułk obrony przeciwlotniczej. Bez obrony plot trudno przetrwać na polu walki, no 

to powinni tam pójść najlepsi z najlepszych.

Po tym nastaje czas doboru uzupełnień dla pułku artylerii. Nieprzypadkowo śpiewa 

się:

background image

Mądrala w artylerii, Fircyk w kawalerii, Leniuch we flocie, A głupek w piechocie!

No,  właśnie.   Kiedy  już  wszystkich   rozgarniętych   zabiorą   do  artylerii,   pozostałych 

wysyła się do pułków piechoty zmotoryzowanej i do czołgów.

Nieszczęście   polega   na   tym,   że   każdy   pułk   ma   własną   kompanię   zwiadu,   własną 

kompanię plot, własną baterię albo i dywizjon artylerii, baterię lekkich wyrzutni rakietowych, 

kompanię łączności i tak dalej. Każda z nich bierze do siebie, oczywiście, tylko najlepszych...

Dokonałem   inspekcji   swojej   kompanii   gwardyjskiej,   zagryzłem   wargi   i   nie 

powiedziałem   ani   słowa.   Nie   wezwałem   oficerów   na   rozmowę.   Nie   pogadałem   z 

podoficerami.   Nie   udałem   się   też   na   spotkanie   z   dowódcami   sąsiednich   kompanii. 

Przyjrzałem się po prostu mojej kompanii, i tyle...

Po spotkaniu z kadrą oficerską, obyczaj nakazuje dowódcy dokonać odbioru pojazdów 

i uzbrojenia kompanii, następnie sprzętu kwatermistrzowskiego i amunicji. Ale nie poszedłem 

do parku maszyn bojowych.

Poszedłem wprost do kantyny oficerskiej noszącej obiecującą nazwę „Gwiazdka”. O 

którą gwiazdkę chodzi: o tę z nieba, czy o tę na naramiennik, czy o czerwoną na pierś, 

dokładnie nie wiadomo.

Wetknąłem   rubla   więcej   cycatej   kelnerce,   żeby   przyniosła   szkło   i   gorzałę,   bo 

oficerowie oficjalnie nie piją. Flaszkę umieściłem pod stołem i wlewałem sobie po małym 

zamiast lemoniady. Do wieczora wysączyłem ją pomalutku w samotności, co tylko pogłębiło 

stan mojej depresji. Po jaki chuj, myślałem, w ogóle wymyślono ten parszywy system? Kto 

go wymyślił? Jak nie kombinować, a na polu walki znajdą się tylko czołgiści i piechota. No 

bo przecież nie rakietowcy ani KGB! Moi gwardziści w ogóle nie gadali po rosyjsku. Nie 

rozumieli języka swego dowódcy! Nie mogli się też porozumieć między sobą, gdyż kompania 

stanowiła zlepek rozmaitych narodowości. Tych, którzy rozumieli po rosyjsku piąte przez 

dziesiąte   już   dawno  zabrano   do  artylerii   albo   do  zwiadu.   Co,   do  diaska,   miałem   z   nimi 

począć?

Zamówiłem jeszcze jedną flaszkę. Dosiadło się do mnie dwóch kapitanów piechoty. 

Może zwyczajnie szukali trzeciego do kieliszka.

- Płacze... znaczy... nowy.

- Każdy tak samo zaczyna.

Były to ostatnie słowa, jakie do mnie dotarły.

Ocknąłem się w moim transporterze dowódcy. Nasz pułk poderwał alarm bojowy. 

Kolumna ruszyła przed siebie. Bratni naród Czechosłowacji zwrócił się z prośbą

o internacjonalistyczną pomoc.

background image

Dwa   dni   wcześniej   nadszedł   tajny   rozkaz   do   wiadomości   oficerów,   dotyczący 

formowania Frontu Karpackiego

i Frontu Centralnego. Nasz Front Karpacki powstał w oparciu o struktury Karpackiego 

Okręgu Wojskowego

i kilka polskich dywizji. Głównodowodzącym mianowany został generał pułkownik 

Bisiaryn.  W skład frontu weszły cztery armie: dwie ogólnowojskowe 13. i 38., 8. Armia 

Pancerna Gwardii i 57. Armia Powietrzna. Tego samego dnia 8. Armia Pancerna Gwardii i 

część sił 13. Armii rozpoczęły dyslokację z naszego frontu na terytorium południowej Polski, 

gdzie ich stan uzupełniono polskimi dywizjami.

Nasza 38. Armia, z którą uczestniczyłem w manewrach nad Dnieprem, pozostawała 

wciąż na Ukrainie i wyglądało na to, że wkroczy do Czechosłowacji z terenów radzieckich.

Tegoż dnia usłyszeliśmy o utworzeniu Frontu Centralnego pod dowództwem generała 

pułkownika   Majorowa.   W   jego   skład   wchodziły   struktury   sztabowe   Okręgu   Bałtyckiego, 

oddziały Bałtyckiego Okręgu Wojskowego. Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej z 

NRD, Północnej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej z Polski, oraz kilka wybranych  dywizji 

polskich i niemieckich. Poza tym 11. i 20. Armia Gwardii, 4. Armia Pancerna Gwardii i 37. 

Armia Powietrzna. Front Centralny rozwijał się na obszarach NRD i Polski, na zachód od 

Krakowa.

Później dowiedziałem się, że na terytorium węgierskim utworzono Front Południowy, 

który nie wkroczył do Czechosłowacji, lecz jedynie osłaniał tyły grup uderzeniowych. Do 

Czechosłowacji weszła za to Grupa Opera cyjna „Balaton”, większa niż armia, ale mniejsza 

niż front: dwie radzieckie dywizje, plus dorzucone dla urozmaicenia jednostki bułgarskie i 

węgierskie.

19   sierpnia   o   świcie   oficerom   odczytano   tajny   rozkaz   o   utworzeniu   Naczelnego 

Dowództwa Operacji „Dunaj”. Głównodowodzącym został generał armii Pawłowski, a jego 

stanowisko   dowodzenia   mieściło   się   gdzieś   w   południowej   Polsce,   zapewne   w   pobliżu 

granicy   z   Czechosłowacją.   Naczelnemu   Dowództwu   Operacji   „Dunaj”   podlegały   Front 

Centralny,   Front   Karpacki,   Grupa   Operacyjna   „Balaton”   i   w   charakterze   czwartego, 

niezależnego elementu, dwie dywizje powietrznodesantowe

gwardii. Na pierwszy dzień operacji, aby zapewnić sukces lądowania sil desantowych, 

do dyspozycji generała Pawłowskiego oddano jeszcze pięć dywizji wojskowego transportu 

lotniczego.

Alarm   bojowy   w   naszym   pułk   ogłoszono   o   godzinie   23.00.   Tajnymi   kanałami 

informacji   po   wszystkich   frontach,   armiach,   dywizjach,   brygadach,   pułkach   i   batalionach 

background image

rozesłano umówione hasło: „WYBIŁA GODZINA”. Na ten sygnał wszyscy dowódcy mieli 

rozpieczętować jeden z pięciu posiadanych tajnych pakietów. Cztery pozostałe należało w 

obecności   szefów   sztabów   spalić   bez   otwierania.   Plan   operacji   rozpracowano   w   pięciu 

wariantach.   Z   chwilą   zatwierdzenia   jednego,   cztery   pozostałe   musiały   być   bezzwłocznie 

zniszczone.

Tysiące   otwieranych   równocześnie   kopert   zawierały   jednobrzmiącą   dyrektywę 

ministra obrony, nakazującą dowódcom wszystkich szczebli rozpoczęcie realizacji operacji 

„Dunaj” według planów „Dunaj-Kanał” i „Dunaj-Kanał-Globus”.

Rozpoczęło się wyzwalanie.

BIAŁE PASY

Ostatni postój przed granicą państwową, przedmieścia Użgorodu

Szef sztabu batalionu obrzucił mnie ciężkim spojrzeniem i rozkazał:

- Powtórz!

Wyprężyłem   się   na   baczność   i   strzelając   obcasami   wyrecytowałem   „Instrukcję   w 

zakresie współdziałania wojsk w ramach operacji «Dunaj»„.

- Biały pas, to znak rozpoznawczy naszych wojsk oraz sił sojuszniczych.  Wszelki 

sprzęt bojowy produkcji radzieckiej i sojuszniczej bez pasów podlega neutralizacji, w miarę 

możności  bez  użycia   ognia.  W  przypadku   napotkania  oporu  ze  strony czołgów  i  wozów 

bojowych   bez   białych   pasów,   należy   je   bezzwłocznie   niszczyć   bez   ostrzeżenia   i   bez 

dodatkowego   rozkazu   przełożonych.   W   razie   kontaktu   z   oddziałami   NATO,   natychmiast 

wstrzymać akcję i nie strzelać bez wyraźnego rozkazu.

Szef sztabu podążył  dalej wzdłuż szeregu oficerów, nakazując to temu, to owemu 

powtarzać na głos tę

samą instrukcję, którą wszyscy mieliśmy już od dawna wykutą na blachę. Wreszcie 

zakończył przegląd, wystąpił na środek placu i zamknął apel słowami:

- Towarzysze oficerowie! Nie strzelać do wojsk NATO wcale nie znaczy okazywać 

brak stanowczości i determinacji! W momencie, gdy nasz czołg napotka ich czołg, pluton lub 

kompania   natychmiast   rozwija   szyk   bojowy.   W   miarę   możności   bez   użycia   ognia   macie 

zepchnąć  ich z zajętego  terytorium.  Naszym  zadaniem jest opanowanie  jak największego 

terenu.   Później   niech   już   dyplomaci   ustalają,   którędy   ma   przebiegać   granica   między 

Czechosłowacją Wschodnią a Zachodnią. Jest sprawą honoru, aby Socjalistyczna Republika 

Czechosłowacji Wschodniej była większa od Czechosłowacji Zachodniej. Jeżeli zacznie się 

strzelanina, nie tracić głowy. Zawsze lepiej się wycofać o kilometr, dwa. Nie szukać zaczepki, 

bo   i   oni   nie   mają   ochoty   na   awanturę.   Jeżeli   jednak   dojdzie   do   konfrontacji,   bądźcie 

background image

przygotowani na najgorsze.

Szef sztabu trzepnął się witką wierzbową po zakurzonym bucie i głosem cichym, lecz 

wyraźnym, dodał:

-   Każdy   bydlak,   któremu   strzeli   do   głowy   przeskoczyć   na   drugą   stronę,   albo   do 

Zachodnich, ma być zlikwidowany na miejscu. Na każdą próbę usunięcia białych pasów i 

dezercji   do   przeciwnego   obozu   macie   odpowiedzieć   natychmiastową   egzekucją.   Prawo 

wymierzania   kary   przysługuje   każdemu   z   was.   -   Nagle   zmieniając   ton,   ryknął:   -   DO 

WOZÓW!

Rzuciliśmy się do swoich pojazdów, przy których kręcili się sierżanci i żołnierze, 

kończąc gorączkowo ostatnie przeglądy. A z drugiego końca kolumny truchtem zbliżała się 

ku nam spora grupa żołnierzy i podoficerów, którzy właśnie otrzymali instrukcje od oficera 

specwydziału KGB. Kapusie zawsze odbierają instrukcje na osobności. Tutaj jednak, przed 

samą   granicą,   wydział   specjalny   otrzymał   najwyraźniej   jakieś   nowe   polecenia,   które 

natychmiast należało przekazać kapusiom. Dookoła otwarte pola, w dodatku nie ma chwili do 

strace-

nia. Gdzie się mieli schować? Jedynym wyjściem było udzielenie instrukcji na oczach 

całego batalionu. Łatwo się domyślić sensu przekazanych poleceń: żołnierze otrzymali prawo 

zabijania nas, oficerów, gdybyśmy zaczęli ścierać białe pasy z czołgów.

Puściłem się biegiem, widząc kątem oka, że wszyscy moi koledzy oficerowie robią to 

samo. Każdy chciał dobiec do kolumny zanim kapusie wtopią się w brunatnozieloną masę 

wojska, dobrze sobie ich obejrzeć i zapamiętać.

Oto i oni! Już rozdzielają się na mniejsze grupki, każda biegnie do własnej kompanii. 

Znajome twarze. O, cholera’ Ten czarniawy?! Do głowy by mi nie przyszło, że to donosiciel. 

Przecież chyba nawet nie zna rosyjskiego. Jakim cudem KGB znalazło z nim wspólny język? 

No, już po wszystkim. Kapusie wtopili się w gęstą masę żołnierzy. Ich towarzysze zdają się 

nie mieć zielonego pojęcia o przyczynach ich nieobecności. Żółtodzioby, w dodatku mówią 

różnymi językami. Niewiele w ogóle rozumieją z tego, co się dzieje. Ale KGB nie jest aż 

takie głupie. Czekiści byli zmuszeni zgromadzić kapusiów w szczerym polu. Dlatego KGB 

wezwało   tylko   niektórych.   Głowę   dam,   na   przykład,   że   mój   strzelec-telegrafista   jest   ich 

informatorem. A jednak nie pobiegł po instrukcje! Może otrzymał je wcześniej, a może któryś 

z uczestników zebrania miał go dyskretnie poinformować, o czym była mowa. Ilu jest ich w 

kompanii? A w batalionie? A tuż koło mnie? Kim są ci, z którymi jemy ze wspólnego kotła, 

grzejemy się przy tym samym ognisku, i którzy bez wahania wpakują mi serię w plecy, gdy 

tylko zauważą cień wątpliwości w moich oczach?

background image

Tymczasem inna zwarta grupa żołnierzy i podoficerów oderwała się od transportera 

zastępcy dowódcy batalionu do spraw politycznych. Rozbiegają się do swoich wozów. To 

również   kapusie,   ale   innej   kategorii.   Legalni.   Słudzy   partii.   Mają   oficjalnie   wyznaczone 

obowiązki. W każdym plutonie złożonym z trzydziestu żołnierzy i podoficera znajdują się: 

sekretarz   Komsomołu   z   dwoma   zastępcami,   agitator   plutonowy,   redaktor   „Biuletynu 

bojowego”. W każdej drużynie na siedmiu żołnierzy przy-

pada jeden korespondent „Biuletynu”. Część żołnierzy plutonu obowiązkowo należy 

do   rady   kompanii   lub   do   grupy   agitacyjnej   kompanii,   albo   do   kolegium   redakcyjnego 

kompanii. Jeżeli tylko potrafią wydukać z dziesięć słów w łamanym rosyjskim, wtedy każde z 

wymienionych   stanowisk   stoi   przed   nimi   otworem.   Od   tej   chwili   stają   się   ludźmi 

„politycznego”, ludźmi partii. Słuchają głosu partii. Partia zaś, uszami „politycznego” bacznie 

wsłuchuje się w ich opinie na mój temat, na temat moich towarzyszy i moich żołnierzy. Teraz 

patrząc na ich aroganckie gęby mogłem bez trudu odgadnąć, że właśnie partia poleciła im 

zastrzelić bez ostrzeżenia każdego oficera, który ośmieliłby się zmazywać białe pasy.

Oto już ostatni samotny człowiek zbliża się od strony wozu szefa propagandy pułku. 

Biegnie szybko, nie tak szybko jednak, aby zatracić poczucie własnego dostojeństwa. Ma 

dziewiętnaście   lat,   regularne   rysy,   prawidłową   postawę,   prawidłowe   myśli   i   prawidłowy 

przedziałek. Nazwiska takich jak on zazwyczaj figurują na tablicy honorowej w jednostce, 

takich wybiera się do prezydium na poważnych zebraniach. To kandydat na członka naszej 

wielkiej   partii.   W   całej   kompanii   mam   tylko   jednego   takiego.   To   osobny   rozdział.   Ma 

szczególną rolę do spełnienia. Stanowi specjalny bezpośredni kanał informacyjny wprost do 

pułkowego politruka. To kolejny człowiek upoważniony do strzelenia mi w plecy,  gdyby 

kapusiom przytrafił się moment zawahania. Strzelałby też do tajnych i jawnych kapusiów 

KGB, gdyby zawiedli. Oczywiście, tylko wtedy, gdybym ja sam o sekundę spóźnił się z ich 

rozstrzelaniem.

Kandydat na członka naszej wielkiej  partii  wgramolił się do mojego wozu i zajął 

miejsce z mojej lewej strony. Z prawej radiooperator (tajny kapuś KGB), z przodu agitator 

kompanii - ramię partii. Ruszyliśmy w drogę.

INWAZJA

Przez   całą   noc   maszerujące   oddziały   nieprzerwanym   strumieniem   mijały   nasze 

transportery i czołgi. Nad ranem, mimo rosy, pojazdy nasze pokrywała tak gruba warstwa 

pyłu,   że   nie   było   widać   ani   znaków   rozpoznawczych,   ani   numerów.   Wojsko   zaś   wciąż 

maszerowało i maszerowało.

W eterze co chwila powtarzał się ten sam rozkaz „Zewrzeć szyk!”. Wszyscy świetnie 

background image

znaliśmy   zasady   w   marszu   odległość   między   wozami   bojowymi   -   100   metrów;   między 

sprzętem pomocniczym - 50 metrów. Tak więc jedna dywizja osiąga w marszu długość 150 

kilometrów. Tu zaś, na wąskim odcinku granicy radziecko - czechosłowackiej maszerowały 

aż   dwie   armie,   w   sumie   jedenaście   dywizji.   Poza   tym   przemieszczały   się   pododdziały 

wspomagające oraz rezerwy Frontu Karpackiego.

Ustalone normy wzięły w łeb. Gdyby ich przestrzegać, nasze wojsko wkraczałoby do 

Czechosłowacji przez tydzień, albo i dłużej.

„Zewrzeć szyk! Zewrzeć szyk!” Kategorycznym poleceniom towarzyszyły wiązanki 

wyszukanych obelg i pogróżek. O godzinie 08.20 przyszedł rozkaz dowódcy

Frontu   Karpackiego,   żeby   spychać   z   szosy   wszystkie   unieruchomione   pojazdy, 

niezależnie   od   ich   typu   i   funkcji.   Do   rowów   poleciały   setki   czołgów,   ciągników 

artyleryjskich, samochodów ze ściśle tajnym sprzętem szyfrującym. W 79. Dywizji Piechoty 

Zmotoryzowanej zepchnięto z szosy samobieżną wyrzutnię rakietową, której silnik odmówił 

posłuszeństwa.

O godzinie 09.30 dowódca 38. Armii wydał rozkaz usunięcia z kolumny wszystkich 

wozów naprawczych, celem pozostawienia ich na terenie radzieckim. Dzięki temu kolumny 

uległy znacznemu skróceniu. Dziesięć minut później analogiczny rozkaz wszystkim trzem 

armiom wydał dowódca Frontu Karpackiego.

My   tymczasem   tkwiliśmy   na   poboczu,   przepuszczając   pierwszy   rzut.   Śmigłowce 

dowódców zawisły ponad gęstymi chmurami pyłu. Dowódcy dywizji, armii, generałowie i 

oficerowie   sztabu   pierwszej   linii   poganiali   z   góry   bezradnych   dowódców   pułków   i 

batalionów.

W   południe   dołączyły   helikoptery   generałów   ze   sztabu   Naczelnego   Dowództwa 

Operacji   „Dunaj”.   W   trybie   natychmiastowym   odwoływano   dowódców   pułków,   a   nawet 

dywizji,   których   oddziały   nie   wytrzymywały   tempa   i   nie   stosowały   się   do   groźnego 

polecenia: „Zewrzeć szyk!”. Kolejne wozy bojowe lądowały w rowach. Z kolumny wycofano 

oddziały saperskie, chemiczne i medyczne. Ale mimo wszystko tysiące czołgów dalej stało na 

terytorium radzieckim, czekając chwili, kiedy będą mogły wjechać w wąski górski przesmyk i 

wypełnić swą szlachetną misję.

O godzinie 15.00 nasza dywizja otrzymała nareszcie rozkaz do wymarszu w kolumnie. 

Nawierzchnia szosy była w tak opłakanym stanie, że absolutnie nie dało się przestrzegać 

przepisowego tempa marszu. Cały świat wypełnił się rykiem silników w nieprzeniknionych 

tumanach. Kurz unosił się tak gęsty, że pojazdy musiały jechać z włączonymi światłami.

Pod wieczór nasz pułk dotarł do granicy państwowej, ale wówczas kazano ustawić 

background image

maszyny na poboczu, aby przepuścić odwody dowódcy frontu.

Dzięki temu przymusowemu postojowi udało nam się zjeść kolację. Kilka tygodni 

wcześniej, podczas  ćwiczeń,  wzdłuż całej  trasy przyszłego  przemarszu  ustawiono polowe 

punkty żywienia Tu właśnie zaczęły się dziać cuda

Punkty żywienia dysponowały niesamowitą mocą przerobową, w kilka minut mogły 

obsłużyć tysiące ludzi.

Pierwszym   zaskoczeniem   były   niebywale   wystawne   stoły   z   wielką   rozmaitością 

zagranicznych frykasów. Ogłoszono, że od tej chwili aż do końca operacji, wojsko żywione 

będzie   wyłącznie   produktami   zagranicznymi   dostarczonymi   przez   rządy   USA,   Francji, 

Kanady, Australii oraz innych „sojuszników”.

Kiedy nadchodził świt drugiego dnia wyzwalania, nasza kolumna opuściła wreszcie 

pyliste drogi radzieckie i weszła na porządnie utwardzone drogi słowackie. Tumany kurzu, 

które nas prześladowały przez blisko dwie doby, pozostały po stronie radzieckiej, za to teraz 

zastąpiły ją tłumy rozgorączkowanych ludzi Ciskano w nas kamieniami i zgniłymi jajami, 

pomidorami i jabłkami. Rzucano na nas obelgi i przekleństwa, ale im bardziej gęstniał tłum, 

tym obficiej zastawione były stoły w punktach żywienia Był to wynik precyzyjnej kalkulacji 

psychologicznej. Słowa Bonapartego o trafianiu do serca żołnierza przez żołądek nie poszły w 

zapomnienie   Żywność   była   pierwszej   jakości.   Nigdy   w   życiu   nie   oglądaliśmy   tylu 

kolorowych nalepek z napisami we wszystkich językach świata. W naszym menu był tylko 

jeden produkt radziecki wódka.

Wszystkim   oficerom   przypominano   bez   przerwy,   że   muszą   krzewić   w   swych 

oddziałach   ducha   bojowego.   Nie   było   jednak   takiej   potrzeby.   Po   pierwsze   dlatego,   że 

sierżanci i żołnierze nie mieli w ogóle pojęcia, dlaczego tu są i po co, a po drugie - dzięki 

obfitości żarcia - wszystkich aż rozpierało od energii.

Większość podoficerów mojej kompanii rozumiała jako tako po rosyjsku. Rekrutowali 

się głównie z odległych terenów Polesia i z elektrycznością, na przykład, po raz

pierwszy zetknęli się właśnie w wojsku. O nich nie było co się martwić. Dopiero po 

pięciu czy sześciu godzinach przeprawy przez rozjuszony tłum. jeden z nich zauważył, że 

tablice rejestracyjne mijanych samochodów różnią się od tych, które widywał do tej pory 

Zwrócił się z tym do mnie. Odpowiedziałem mu pytaniem na pytanie. Kazałem wyliczyć z 

pamięci wszystkie znane mu republiki. Sierżant należał do bystrzejszych, dlatego jednym 

tchem   wymienił   Białoruś,   Ukrainę,   Litwę,   Polskę,   Francję   i   Uzbekistan.   Wówczas 

powiedziałem,   że   w   niektórych   republikach   pojazdy   są   wyposażone   w   innc   tablice   nie 

standardowe - i na tym stanęło. Pozostali podoficerowie nawet nie zwrócili uwagi na ten 

background image

szczegół.

Z żołnierzami radziłem sobie jeszcze prościej. Wszyscy pochodzili z innego świata, z 

górskich kiszłaków i odległych pastwisk reniferów. Nie rozumieli nie tylko mnie, ale i siebie 

nawzajem.   Wszystkie   narodowości   wymieszano   dokładnie,   w   myśl   szczytnej   zasady 

umacniania wzajemnej przyjaźni. Znali tylko dziesięć komend „Padnij!”, „Powstań!”, „W 

prawo!”, „W lewo!”, „Naprzód!”, „W tył!”, „Biegiem!”, „W tył zwrot!”, „Ognia!”, „Hura!”

Na kolejnym postoju w lesie, przy kolacji, postanowiłem spełnić polecenie zastępcy 

politycznego i jeszcze bardziej podnieść morale podwładnych.

Wlazłem   na   skrzynkę   oznaczoną   napisem   MADĘ   IN   USA,   uniosłem   nad   głowę 

puszkę  zawierającą  gulasz  wołowy,  cmoknąłem  z  uznaniem  i  zawołałem  „Hur-raaa’„.  W 

odpowiedzi z setek gardeł wyrwało się potężne, radosne „HURRAAA’„.

Amerykański gulasz był rzeczywiście znakomity.

BANKIER

508   Samodzielny   Batalion   Rozpoznawczy   6   Rownienskiej   Dywizji   Piechoty 

Zmotoryzowanej Gwardii (odznaczonej orderami Lenina Czerwonego Sztandaru i Suworowa) 

centrum Pragi sierpień 1968 roku

Lenin   był   rzeczywiście   genialny   -   myślał   z   podziwem   dowódca   batalionu,   major 

Żurawlew - Zając banki pocztę i telegraf stacje kolejowe i mosty. Wszystko świetnie, ale 

jednego nie sposób pojąć czyżby nikt przed nim na to nie wpadł?

Major splunął na stertę teczek wypchanych po brzegi pieniędzmi i kopnął jedną ze 

złością.

Przedwczoraj   rano   508   Samodzielny   Batalion   Rozpoznawczy   6   Dywizji   Piechoty 

Zmotoryzowanej Gwardii 20 Armii Gwardii Frontu Centralnego wkroczył jako pierwszy na 

ulice uśpionej jeszcze Pragi. Batalion pozostawił w tyle swój pododdział kwatermistrzowski i 

kom-

panie nasłuchu radiowego, dzięki czemu mógł szybko posuwać się naprzód. Znacznie 

zdystansował straż przednią i siły główne dywizji. Zadanie batalionu brzmiało jednoznacznie 

i kategorycznie zając wszystkie mosty i utrzymać do czasu przybycia głównych sił.

Dowódca batalionu major Zurawlew znał na pamięć wszystkie arterie komunikacyjne 

miasta. Przez bite cztery miesiące batalion przygotowywał się do wykonania zadania ćwicząc 

na mapach i makietach. Szef sztabu batalionu posiadał komplet zdjęć wszystkich skrzyżowań 

na trasie przemarszu. Przed operacją Dunaj przeprowadzono ćwiczenia dowódczo sztabowe w 

ramach których cała dwudziestka oficerów batalionu odwiedziła Pragę i autokarem objechała 

swoje przyszłe szlaki bojowe.

background image

Z wieży prowadzącego czołgu Zurawlew z prawdziwym zainteresowaniem oglądał 

niezwykłe miasto Wtem na fasadzie zabytkowego gmachu dostrzegł olbrzymi na pis BANK.

Zurawlew świetnie znał podział zadań między poszczególne jednostki dywizji i był 

absolutnie pewien, że przy rozdziale ról po prostu zapomniano o banku centralnym. Cały ten 

teren miał zostać zajęty przez 6 Dywizję Gwardii nie miały tu stacjonować żadne inne od 

działy. Zurawlew zaklął siarczyście na niefrasobliwość dowództwa i trącił nogą drzemiącego 

radiotelegrafistę który nie spał przez trzy noce.

-   Kodowane   połączenie   z   szefem   sztabu   dywizji!   Po   kilku   sekundach   telegrafista 

odpowiedział.

- Szef sztabu dywizji, kryptonim radiowy Gil 4 na kanale zamkniętym proszę mowić.

Zurawlew wcisnął guzik nadawania, nabrał pełne płuca powietrza i przemówił.

-   Gil-4,   tu   Kursk,   kwadrat   21341   bank.   Postanawiam   zajmuję   bank   z   kompanią 

głębokiego   zwiadu   i   pierwszym   pancernym   plutonem   rozpoznawczym.   Mój   zastępca 

kontynuuje pierwotne zadanie z użyciem

transportera opancerzonego i drugiego plutonu rozpoznawczego. Tu Kursk. Odbiór.

-  Kursk,  tu  Gil-4.  W  porządku.   Tu  Gil-4.  Koniec.   Bez  odbioru.   -  Po  tej  krótkiej 

odpowiedzi odbiornik zamilkł.

Meldując zmianę pierwotnego planu Żurawlew żywił w głębi duszy nadzieję, że szef 

sztabu   nie   wyrazi   zgody,   albo   że   zleci   zajęcie   banku   komuś   innemu   -  na   przykład   jego 

zastępcy. Dlatego otrzymawszy odpowiedź zaklął ponownie na partactwo dowódców i posłał 

wiązankę wymyślnych wyzwisk pod adresem wszystkich stojących wyżej od niego - od szefa 

wywiadu dywizji począwszy, a kończąc na dowódcy Frontu Centralnego.

-   Kursk-2,   tu   Kursk   -   zwrócił   się   na   otwartym   kanale   do   swego   zastępcy.   - 

Kontynuować zadanie z Kurs-kiem-5 i Kurskiem-42. Kursk-3 i Kursk-41. kierunek w lewo. 

szyk bojowy!

Trzy   czołgi   pływające   PT-76   natychmiast   skręciły,   nie   wytracając   prędkości. 

Kompania głębokiego zwiadu opuściła pojazdy i podążyła za nimi. Reszta kolumny szybko 

zniknęła za rogiem, napełniając ulicę rykiem silników i zgrzytem gąsienic.

Major   Żurawlew   niemal   nieświadomie   sięgnął   po   Kałasznikowa,   przestawiając 

dźwignię  bezpiecznika-przełącznika   rodzaju ognia  na  pozycję   „ogień  ciągły”,   a  następnie 

wcisnął guzik radiostacji i wrzasnął:

- Zastępca szefa sztabu!

- Tak jest!

- Zablokować wejście czołgami. Ustawić jeden w podwórzu i dwa wzdłuż ulicy.

background image

- Dowódcy kompanii!

- Tak jest!

- Piątą grupę rozpoznawczą przekazać pancernym, z resztą zająć obiekt. Nie ruszać 

żadnych papierów! Kto ruszy, kula w łeb! Wykonać!

Każda dywizja pancerna i dywizja piechoty zmotoryzowanej ma w swoim składzie 

wydzielony   batalion   rozpoznawczy.   W   skład   takiego   batalionu   wchodzi   obowiązkowo 

kompania głębokiego zwiadu. Jest najmniej

liczna, ale za to najlepiej wyszkolona ze wszystkich 143 kompanii i baterii dywizji. 

Kompania głębokiego zwiadu służy do prowadzenia działań dywersyjnych na tyłach wroga, 

niszczenia  jego sztabów, porywania  sztabowców i zdobywania  tajnych  dokumentów.  Ten 

doborowy   pododdział   składa   się   z   najlepszych,   najsilniejszych   żołnierzy,   podoficerów   i 

oficerów.

Kompania zwiadu rzuciła się ku głównemu wejściu i kolbami karabinów zaczęła walić 

w żeliwną kratę osłaniającą szklane drzwi. Za drzwiami pojawił się wiekowy stróż w szarym 

uniformie. Z przerażeniem patrzył na wściekłe twarze walących w kratę żołnierzy. Spojrzał za 

siebie. Znów przeniósł wzrok na nieproszonych gości, ale więcej się nie oglądał i otworzył im 

bez dalszego wahania.

Kompania  wpadła  do dudniącego  echem wnętrza  i rozpierzchła  się po schodach i 

korytarzach.

Dowódcy batalionu stanął przed oczami słynny obraz „Szturm na Pałac Zimowy”.

Dziesięć minut później w holu głównym zgromadzono cały personel banku, głównie 

nocnych stróżów. Żurawlew odebrał im wszystkie klucze, kazał ich zrewidować i następnie 

zamknąć   w   stróżówce.   Dowódca   batalionu   obszedł   potem   wszystkie   pomieszczenia   i 

zapieczętował  je  kartkami  z   napisem:   JEDNOSTKA  WOJSKOWA   NR  66723.  Masywne 

sejfy   zabezpieczył   tajną   pieczęcią:   508.   BATALION   ROZPOZNAWCZY.   Następnie 

osobiście sprawdził stanowiska wart wewnątrz i na zewnątrz budynku, po czym powrócił do 

czołgu, aby zameldować o wykonaniu zadania.

Połączenie było natychmiastowe.

- Gil-4, tu Kursk. Bank zajęty. Tu Kursk. Odbiór.

-   Dobra   robota   -   odparł   szef   sztabu,   ignorując   kryptonimy.   -   Siedźcie   tam   teraz, 

dopóki was nie zluzują. Pułk pancerny zjawi się za parę godzin.

- Ale transportery bez naszej pomocy nie utrzymają mostów - zaoponował błagalnie 

Żurawlew otwartym tekstem. Nie miał ochoty siedzieć w banku. Jakby zginęły

jakieś papiery, będzie na niego i jeszcze go rozstrzelają Próbował więc wszystkich 

background image

sposobów,   żeby   ściągnąć   do   banku   kogoś   na   swoje   miejsce,   na   przykład   szefa   sztabu 

batalionu,  a samemu  ruszyć  na most  Banku nie mógł  odpuścić  Mogłoby to mieć  fatalne 

następstwa Kozła ofiarnego zawsze się znajdzie. W tej sytuacji byłby nim właśnie dowódca 

batalionu rozpoznawczego Pozostawało więc dalej siedzieć w banku. Podręcznik rozpoznania 

traktuje   takie   sytuacje   jednoznacznie   zadanie   prostsze   i   łatwiejsze   należy   przydzielić 

zastępcy,   skomplikowane   i   ryzykowne   wziąć   na   siebie.   Poza   tym   szef   sztabu   dywizji 

potwierdził właśnie zalecenia podręcznika.

- Kursk, tu Gil 4! Chuj z mostami. Trzymać bank. Bez odbioru.

Dowódca batalionu wyłączył radiostację i zaklął szpetnie. Gdzieś niedaleko rozległy 

się   strzały   z   Kałasznikowa,   a   w   ślad   za   nimi   trzy   serie   z   czegoś   cięższego.   Odgłos   był 

stłumiony, ale dowódca batalionu i tak bez błędnie rozpoznał - SGM* Widocznie gdzieś na 

mostach Czesi użyli automatów, na co nasi odpowiedzieli ogniem cekaemów. Potem znów 

wszystko ucichło.

Na odgłos strzelaniny tu i ówdzie ukazały się w oknach zdumione, zaspane twarze. 

Widocznie wkroczenie do miasta kilku batalionów rozpoznawczych nie zostało zauważone i 

mieszkańcy pobudzili się dopiero na odgłos strzałów. Przed czołgiem dowódcy stanęła jakaś 

starsza kobieta, zmierzyła go wzrokiem i odeszła bez słowa. Cieć wyposażony w szczotkę 

stanął przy innym czołgu. Przy glądał się z zaciekawieniem.

Trzeba  pamiętać,   ze  armia   czechosłowacka  miała  na  wyposażeniu  dokładnie   takie 

same   czołgi.   Poza   tym   zwiadowcy   noszą   zamiast   mundurów   kombinezony   w   barwach 

ochronnych, pozbawione insygniów i wszel-

* SGM Stankowyj Goriunowa Modiflcirowannyj ciężki karabin maszynowy kalibru 7 

62 mm  W  latach  60 pozostał  już  głównie jako uzbrojenie  wozów  bojowych  w  wersjach 

SGMT {Tankowyj - czołgowy stały) i SGMB (dlia Bronietransportiorow - na stransporterach 

opancerzonych ruchomy) [przyp red]

kich   znaków   rozpoznawczych   Dlatego   prawdopodobnie   nikomu   z   okolicznych 

mieszkańców nie przyszło nawet do głowy, że to nie wojsko czeskie. Poza tym pamiętajmy, 

ze wszelkie  oznakowania,  czerwone gwiazdy,  symbolę  gwardyjskie,  białe lampasy i inne 

ozdoby   umieszcza   się   tylko   na   czołgach   oddziałów   reprezentacyjnych   przed   defiladą. 

Maszyny   bojowe   -   czołgi   i   transportery   opancerzone   -   nie   mają   żadnych   znaków 

identyfikacyjnych   z   wyjątkiem   trzycyfrowych   numerów   taktycznych   na   pancerzach   i   w 

niektórych przypadkach znaków rozpoznawczych dywizji maleńki romb, jelonek liść dębu. 

Na tę szczególną okazję oprócz wspomnianych znaczków czołgi miały wymalowane wzdłuż i 

w poprzek szerokie białe pasy. Te pasy właśnie zainteresowały starszawego ciecia z blizną na 

background image

lewym   policzku.   Dłuższy   czas   bacznie   przypatrywał   się   czołgowi   następnie   zadał   jakieś 

pytanie siedzącemu na górze żołnierzowi. Żołnierz oczywiście nie zrozumiał pytania, ale na 

wszelki wypadek bez słowa schował się w głębi czołgu i zatrzasnął klapę. Cieć postał jeszcze 

chwilę, po czym odszedł zdumiony, wzruszając ramionami.

Zurawlew, który obserwował całą scenę z okna banku, nakazał zbiórkę wszystkich 

oficerów w holu głównym.

- Teraz się zaczną pytania co to jest, po co my tutaj. Rozkazuję posyłać wszystkich w 

pizdu, albo i jeszcze dalej. Po 56 roku mam w tych sprawach doświadczenie Zrozumiano*?

- Tak jest! - odkrzyknęli dziarskim chórem oficerowie. Zurawlew zauważył jednak, że 

najmłodszy oficer czwartej grupy głębokiego zwiadu ma jakieś wątpliwości.

- O co chodzi?

-   Towarzyszu   majorze,   a   co   z   instrukcją   zarządu   politycznego   „Każdy   żołnierz 

radziecki - dyplomatą i agitatorem”?

- Niech zastępca polityczny agituje na moście, za to mu płacą! - warknął dowódca 

batalionu - A póki go tu nie ma, wszystkich ciekawskich posyłać na chuj! - Jed-

nak uświadomiwszy sobie, że jego słowa w mig dotrą do niepowołanych uszu, dodał 

tonem bardziej pojednawczym:

- Strzeżemy obiektu o szczególnym znaczeniu. Dopóki nie przybędą posiłki, nie ma 

sensu wdawać się w dyskusję z miejscowymi. Pluton pancerny będzie tu lada chwila. Wtedy 

możemy podjąć działalność agitacyjną.

Nagle do holu wbiegł sierżant Prochorow, zastępca dowódcy plutonu.

- Towarzyszu majorze! Czołgi! Bez znaków rozpoznawczych!

- Jaki typ?

- Pięćdziesiątkipiątki!

- Batalion, przygotować się do walki!

Do przewidywanego momentu nadejścia naszego pułku pancernego brakowało dobrej 

godziny. Na żadną inną pomoc nie było co liczyć. Żurawiew z niechęcią patrzył na pierwszy 

nadciągający czołg. Jego pancerz czołowy nie nosił nawet śladu białej farby.

Kompania  rozpoznawcza głębokiego zwiadu ukryła  się w gmachu  banku, zaś trzy 

lekkie czołgi zwiadowcze typu PT-76 przygotowały się do powitania Czechów pociskami 

przeciwpancernymi. No, to po nas - pomyślał ze smutkiem dowódca batalionu. - Po cholerę 

tak się rwałem do przodu?

PT-76 to lekki czołg zwiadowczy, pływający, a więc pozbawiony potężnego pancerza 

i   ciężkiego   uzbrojenia.   Wobec   T-55   jest   całkiem   bezbronny.   Na   dodatek   batalion   został 

background image

rozdzielony na części, co ostatecznie rozstrzygało o wyniku starcia z nadciągającą czeską 

kolumną.

Lufa   PT-76   lekko   się   obniżyła.   Zaraz   padnie   strzał.   Może   chociaż   rozpieprzy 

celowniki na pierwszym czołgu, albo unieruchomi wieżę.

Żurawlew w nagłym odruchu wcisnął guzik radiostacji:

- Nie strzelać!

Może, pomyślał, uda się zagrać na zwłokę. Spróbujemy gadu-gadu - a nuż zjawią się 

nasi. Może Czesi pierwsi nie otworzą ognia?

Istotnie  wyglądało  na to, że czeski czołg  wcale nie zamierza  atakować.  Jego lufa 

wciąż wycelowana była w niebo. Dowódca stał we włazie wieży. Czołgi zbliżały się dość 

szybko, wykrzesując gąsienicami iskry z wiekowych bruków ulicy. Kolumna zdawała się nie 

mieć   końca,   zza   rogu   wyłaniały   się   wciąż   nowe   czołgi,   napełniając   uliczkę   duszącym 

smrodem spalin.

- Towarzyszu majorze, to chyba nasi!

- Pewnie, że nasi! Patrzcie jakie mają brudne kombinezony!

- Co jest do cholery?! Przyjechali za wcześnie!

- Czołem, chłopaki!

-   Czołem,   wyzwoliciele!   -   Czołg   jadący   na   czele   zjechał   na   chodnik   i   stanął, 

otwierając drogę kolumnie.

Żurawlew ze świtą natychmiast ruszył w jego kierunku.

Z   wieży   wyjrzała   rozlana,   bezczelna   i   nieopisanie   brudna   twarz.   Kombinezon   jej 

właściciela był na wskroś przesiąknięty smarem. Ruski. Mógł mieć około czterdziestki, czyli 

nie zwykły żołnierz, ale diabli wiedzą jakie naramienniki kryl  pod kombinezonem.  Może 

jakiś przerośnięty porucznik? A może młody pułkownik? Trudno orzec. Skoro siedział w 

czołgu prowadzącym, mógł być dowódcą batalionu albo i pułku. W kombinezonie wszyscy 

wyglądają jednakowo, jak w łaźni. Można opierdzielić każdego.

- Czego się, kurwa, włóczysz po bratnim kraju bez białych pasów, jak jakaś pieprzona 

kontrrewolucja?

-   My   z   odwodów.   Mieli   nas   nie   przysyłać,   ale   jak   się   w   końcu   zdecydowali,   to 

zabrakło białej farby - wyjaśnił brudas z przepraszającym uśmiechem.

- Jełop. Mało brakowało, a pizdnąłbym w ciebie przeciwpancernym. Dobrze że po 

gębie widać, żeś Ruski. No i ten obsrany kombinezon. Mógłbyś chociaż na pierwszym czołgu 

nasmarować jakiś pasek!

Brudas spojrzał z pogardą na czołgi zwiadowców

background image

- Wsadź se w dupę takie rady.

Przechodnie   w   zdumieniu   przysłuchiwali   się   tej   obco   języcznej   konwersacji 

Najbardziej przenikliwi wyczuli ze cos tu jest nie tak Tymczasem czoło kolumny zatrzymało 

się a tyły dobijały zajmując pozycje w poprzek torów tramwajowych

- Przyjechałeś mnie wspierać? - zapytał Żurawlew Kocmołuch ze zdumienia uniósł 

brwi. Jak większość

radzieckich dowódców był niewychowany toteż nie wysilił się nawet na odpowiedz. 

Żurawlew splunął i po szedł precz.

- Co za jedni? - darł się w słuchawce szef sztabu dywizji - Pierwsze nasze czołgi mają 

wkroczyć do Pragi za trzydzieści minut!

Dowódca batalionu wyłączył  radiostację wezwał swoich przybocznych i udał się z 

powrotem celem stwierdzenia kim są nowo przybyli pancerni.

- Słuchajcie chłopaki nie jesteście przypadkiem z szóstej gwardyjskiej?

- Nie my z trzydziestej piątej.

- Gdzie wasz dowódca?

- To ten - powiedział młody żołnierz wskazując na brudasa z którym Zurawlew odbył 

właśnie miłą pogawędkę.

- Jaki stopień? Nazwisko?

- To major Rogowoj, zastępca dowódcy pułku. Zurawlew ponownie zbliżył się do 

brudasa.

- Towarzyszu  majorze  - zaczął,  tym  razem oficjalnie  - Jestem dowódcą batalionu 

rozpoznawczego   6   Dywizji   Gwardii.   Sztab   informuje,   że   wasz   pułk   zajął   nie   właściwe 

pozycje.

Brudas   gwizdnął.   Największym   błędem,   jaki   może   popełnić   dowódca,   jest 

doprowadzenie wojska nie tam gdzie trzeba. Słowa Zurawlewa wywarły spodziewany efekt. 

Czołgista pośpiesznie rozłożył przed sobą mapę W samym środku mapy widniała czerwona 

owalna ram-

ka z czarnym  napisem 35 DYWIZJA  PIECHOTY  ZMO  TORYZOWANEJ  Nieco 

wyżej   nagryzmolone   były   słowa.   Zatwierdzam   Szef   Sztabu   20   Armii   Gwardii   generał 

Chomiakow! A zatem nie było najmniejszych wątpliwości. Czołgi trafiły gdzie trzeba.

- Dobra przejmuj bank - powiedział Żurawlew - Jest na twoim terenie Wygląda na to, 

że to ja dałem dupy.

- Nic o tym nie wiem. W moim rozkazie nie ma mowy o zajmowaniu banku. Telegraf 

- owszem centrala telefoniczna też, ale o banku ani słowa.

background image

- Skoro jest na twoim terenie to musisz go zająć. Ja go nie potrzebuję. Na cholerę mi 

bank! Ja mam rozkaz zając mosty.

- Zajęcie mostów należy do batalionu rozpoznawczego - pouczył go konfidencjonalnie 

brudas - A my przy chodzimy jako wsparcie.

Znów   wskazał   na   mapę   Zakreślony   obszar   obejmował   również   mosty.   Nie   było 

żadnych wątpliwości.

- Słuchaj a ten wasz batalion rozpoznawczy też nie ma pasów na czołgach?

- Chyba tak bo co?

- W takim razie nasze bataliony dopiero co postrzela ły się na moście.

- Pieprzysz!

- Mówię ci! - Zurawlew gorączkowo rozwinął swoją mapę, chcąc sprawdzić na czym 

polega błąd. Ale i na jego mapie widniał czerwony krąg obejmujący całe centrum miasta wraz 

z mostami Górą zaś biegł identyczny napis „Zatwierdzam Szef Sztabu 20 Armii Gwardii 

generał   Chomiakow”   Mapy  różniły   się  tylko   tym,   że   u  Zurawlewa   wypisano   6  Dywizję 

Piechoty Zmotoryzo wanej Gwardii, a nie 35.

Dowódcy   zaklęli   jak   jeden   mąż   Sztab   armii   powierzył   to   samo   zadanie   dwu 

dywizjom, przy czym jedna z tych dywizji nie miała znaków szybkiej identyfikacji!

- Pokaż no swoje zdjęcia - powiedział brudas, wykładając własne fotografie miasta. 

Zestawy zdjęć były iden-

tyczne. Widniały na nich te same skrzyżowania, ustawione w tej samej kolejności.

- Ale dlaczego  minęliśmy się z waszym  batalionem  rozpoznawczym?  - dziwił  się 

Żurawlew. - Przecież musieli iść tą samą trasą.

- Chuj wie! Może z ich trasą też było coś nie tak? Obaj dowódcy pognali do wozów, 

aby powiadomić na-

czalstwo o nieporozumieniu. Tymczasem sztab zdążył się już sam zorientować, że 

osiem miesięcy wcześniej, kiedy opracowywano w najdrobniejszych szczegółach plany całej 

operacji, popełniono niejeden kardynalny błąd. Kolumny różnych  dywizji, armii,  a nawet 

frontów wymieszały się jak groch z kapustą, a koordynacja  w wielu punktach  po prostu 

przestała  istnieć. W eterze  panowała istna kakofonia.  W słuchawkach przekrzykiwały się 

„Bławatki”,   „Kupidyny”,   „Słowiki”   i   „Symferopole”,   wszystkie   na   tych   samych 

częstotliwościach. Sztab dowódcy Frontu Centralnego wydał polecenie, żeby nie otwierać 

ognia do pojazdów bez białych pasów. Widocznie się połapali, że nie dla wszystkich starczyło 

białej farby. Może dostali już informacje, że czołgi radzieckie ostrzeliwują się nawzajem.

Minęło dobre pół godziny zanim Żurawlew zdołał się wreszcie połączyć ze sztabem 

background image

dywizji.  Otrzymał   rozkaz  pozostania   na miejscu.  Poinformowano   go, że  w   tym   dniu  nie 

otrzyma posiłków, gdyż pułk pancerny gdzieś się zawieruszył i chyba w ogóle ominął Pragę. 

Wszelka łączność z pułkiem została zerwana.

Żurawlew  ponownie   wybrał   się  do  kocmołucha  z   35  Dywizji.  Dowiedział  się,   że 

tamten   nie   może   porozumieć   się   ze   swoim   dowództwem.   Wszystkie   kanały   łączności   są 

kompletnie zakorkowane. Żurawlew nakreślił mu ogólny obraz sytuacji i zaprosił do siebie do 

banku „na kieliszek herbatki”.

- A idźże do diabła z tym bankiem! Lepiej sam wpadnij do mnie wieczorkiem. Mam 

coś ekstra, w sam raz dla zwiadowcy.

Z tym się rozstali.

Przyjaźń   między   radzieckimi   oficerami   zawiązuje   się   głównie   w   takich 

okolicznościach...

Tymczasem ulice zaroiły się tłumem. Młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety, wszyscy 

kierowali się do radzieckich czołgów.

- Po coście tu przyjechali?

- Nikt was nie prosił!

-   Potrafimy   sami   rozwiązać   swoje   sprawy!   Żołnierze   zupełnie   nie   wiedzieli,   co 

odpowiadać. Najczęściej w ogóle nie próbowali, z nielicznymi wyjątkami.

- Przyszliśmy was bronić.

- Amerykanie z Niemcami chcą was zagarnąć. Zapomnieliście już, co to wojna?

- To  trzeba   było   przyjść,   jak  zaczną  zagarniać!  Oficerowie,   zwłaszcza  ci  z  pionu 

politycznego, ruszyli

w tłum, ale bez widocznych sukcesów.

- Przecież to wasz rząd nas wezwał.

- Nazwisko! Nazwisko tego członka rządu?

- Towarzysze!!!

-   My   nie   twoi   towarzysze!   -   Zastępca   polityczny   oberwał   w   mordę.   Sięgnął   po 

pistolet. Żołnierze wyciągnęli go z tłumu.

- Faszyści jebani!

- To wy jesteście faszyści!

- Zagłodziliście własny kraj, a teraz chcecie, żeby wszyscy dookoła też zdychali z 

głodu!

- To przejściowe trudności. Sytuacja ulegnie poprawie.

- A bez was już dziś byłaby świetna.

background image

- Wynocha stąd! I zabierajcie swojego Marksa i Lenina!

- Spokój, obywatele!

- Spierdalaj!

- Obywatele! Swoim nierozważnym postępowaniem stawiacie zdobycze socjalizmu na 

skraju...

- Trzeba było wpierw wypróbować ten wasz socjalizm na szczurach. Każdy szanujący 

się naukowiec by tak

zrobił. A wasz Lenin to dureń, nie znał się na nauce, i zamiast na szczurach...

- Nie macie prawa tak mówić  o Leninie! - Na poczerwieniałym  obliczu  politruka 

wylądowało zgniłe jajo.

Na   tyłach   kolumny   dyskusja   przybierała   jeszcze   żywsze   formy.   Młodzież 

bombardowała trzy ostatnie czołgi kamieniami, zmuszając załogi do krycia się w środku, a 

następnie łomami przebijała przytwierdzone do pancerza beczki z paliwem. W chwilę później 

przedostatni czołg kolumny zaczął dymić, po nim następny. Padły strzały. Tłum odsunął się 

od czołgów, ale tylko na moment.

Dwie załogi na próżno usiłowały zdusić ogień brezentem, podczas gdy trzeci czołg 

kręcił energicznie wieżą, próbując strącić młodzieńców, którzy nań powłazili. Dwa plutony 

pancerniaków przedzierały się przez tłum z odsieczą.

- Z drogi! Pociski w czołgach zaczną wybuchać!

- Faszyści zasrani!

Żurawlew stał w oknie banku i przyglądał się wszystkiemu ze złośliwą satysfakcją: - 

Po cholerę wdają się w dyskusję? Przyszli wyzwalać, to do roboty! To nie kółko polityczno-

wychowawcze.

Czołgi zwiadowcze batalionu Żurawlewa też stały na ulicy. Jednak tłum się do nich 

nie dobierał. Żołnierze rzetelnie wykonywali jego polecenia, opieprzając równo wszystkich, 

na prawo i lewo. Albo ten styl trafiał Czechom do przekonania, albo nie chcieli rozmawiać w 

taki   sposób,   albo   po   prostu   zrozumieli,   że   w   rzucaniu   mięsem   muszą   uznać   wyższość 

nieproszonych gości. Dość, że nikt jakoś nie garnął się do stojących przed bankiem PT-76. Do 

awantur  i  szamotaniny  dochodziło  tylko  w   kolumnie  T-55, przede  wszystkim  tam,   gdzie 

politrucy   ze   szczególną   gorliwością   usiłowali   przekonać   tłum   o   tym,   czego   sami   nie 

rozumieli.

- Stalinizm, kult jednostki jako taki - to przypadkowe zjawiska w naszej historii!

- Akurat! Przez trzydzieści lat na pięćdziesiąt mieliście stalinizm. A ile lat z ostatnich 

dwudziestu przeżyliście bez kultu? Bez kultu Lenina, Chruszczowa i innych?

background image

- A dlaczego w takiej Ameryce nie ma kultu jednostki? I nigdy nie było?

- W Ameryce, towarzysze, jest imperializm. To jeszcze gorsze!

- A skąd wiesz, że gorsze? Byłeś tam?

- Dlaczego w każdym kraju socjalistycznym jest kult jednostki, od Kuby i Albanii po 

Koreę i Rumunię? Niby różne kraje, różny w nich komunizm, a kult jednostki wszędzie taki 

sam. Wszystko zaczęło się od Lenina...

- Nie obrażać Lenina! Lenin był geniuszem ludzkości!

- To on was nauczył włamywać się komuś do domu nie pytając o zgodę?

- Lenin to pedał!

- Milczeć!

Jakiś staruszek z kozią bródką złapał oficera politycznego za guzik, kręci w jedną i 

drugą stronę.

- A wy się tak nie podniecajcie. Czytaliście Lenina?

- Jasne, że czytałem.

- A Stalina?

- No... no... tego...

- A widzicie, dobry człowieku! To poczytajcie jednego i drugiego i policzcie, ile który 

razy   używa   słowa   „rozstrzelać”.   Wyjdzie   wam   bardzo   ciekawa   statystyka.   Widzicie, 

łaskawco,   Stalin   w   porównaniu   z   Leninem   był   żałosnym   dyletantem.   Włodzimierz   Iljicz 

Lenin był zdeklarowanym, zwyrodniałym do szpiku kości sadystą. Takim, co to się zdarza raz 

na tysiąclecie!

- A jednak Lenin nie zlikwidował tylu niewinnych ludzi, co Stalin!

- Bo historia nie dała mu dość czasu. W porę usunęła go ze sceny. Pamiętajcie, że 

Stalin poszedł na całego dopiero po dziesięciu-piętnastu latach władzy absolutnej. A Lenin 

rozpoczął   z   dużo   większym   impetem.   Jak   by   pożył   dłużej,   trzydzieści   milionów 

zamordowanych

przez Stalina  to byłoby małe  piwo. Stalin nigdy nie podpisał rozkazu o zabijaniu 

dzieci bez sądu. A Lenin? Lenin to zrobił od razu, w pierwszym roku sprawowania władzy 

Może nie?

- Ale za Stalina zabijano dzieci tysiącami.

- To prawda, towarzyszu pułkowniku, święta prawda Tylko wymieńcie mi z nazwiska 

chociaż   jedno   dziecko,   które   na   rozkaz   Stalina   rozstrzelano   bez   sądu   No?   Milczycie, 

łaskawco?   Lenin,   powtórzę   raz   jeszcze   był   najbardziej   krwiożerczym   zwyrodnialcem   w 

historii ludzkości. Stalin przynajmniej usiłował ukryć swoje zbrodnie, Lenin - nigdy. Stalin 

background image

nigdy nie wydał  publicznie  rozkazu wymordowania  jeńców. A  Lenin  mordował  otwarcie 

jeńców i dzieci. I nie miał najmniejszych skrupułów. Lenina, towarzyszu pułkowniku, trzeba 

czytać uważnie!

- Ale przecież wy potępiacie nie tylko Lenina i Stalina Wy się odcinacie nawet od 

Marksa.

-   Co   za   różnica,   Marks   czy   Marchais?   Pewnie,   że   żaden   z   nich   nie   wzywał   do 

eksterminacji milionów  nie winnych. Ale przecież Lenin, i tym bardziej Stalin w swoich 

przedrewolucyjnych pismach tez tego nie robili. U Lenina słowo „rozstrzelanie” pada dopiero 

po Rewolucji Październikowej, a w dziełach Stalina nie pada ani razu. Musicie się zgodzić, 

łaskawco, że komunizm z ludzką twarzą czy bez, nieuchronnie prowadzi do kultu jednostki. 

Nieuchronnie! Pewnie, że jak komunizm nastanie we Francji albo we Włoszech, to masowe 

egzekucje nie zaczną się od razu. Ale do czasu! Jeżeli, jak nas uczy Marks, komunizm w 

końcu zwycięży w większości krajów rozwiniętych, to kult nastanie obowiązkowo. Zawsze 

się   znajdzie   jakiś   Mao   albo   Fidel,   albo   Stalin,   albo   Lenin.   I   kultu   trzeba   będzie   bronić 

terrorem. Im większa była wolność, tym silniejszy będzie terror. Wasze idee są piękne, ale w 

teorii. W praktyce można je ludziom narzucić jedynie za pomocą czołgów i wyćwiczonych 

osłów. Takich jak wy, towarzyszu pułkowniku!

- Ty... ty... ty jesteś element antyradziecki!

-   A   wy...   wy   jesteście   marksista-lenmista,   co   się   tłumaczy   na   język   ludzki: 

dzieciobójca!

Zgniły pomidor rozbił się na daszku czapki podpułkownika i zalepił mu całą twarz.

Tłum znów zaczął napierać Gdzieś w sąsiedztwie rozległy się strzały Lekki wietrzyk 

od rzeki przyniósł swąd palonej gumy.

Gdyby   nie   ogrom   odpowiedzialności,   służbę   w   banku   można   by   uznać   za   niezłe 

zajęcie Jest ubikacja, umywalnia z bieżącą wodą (ci na ulicy nie mają ani kropli), budynek 

duży, okratowany. Nie dolatują tu kamienie ani zgniłe jajka. A co najważniejsze - można się 

porządnie   zdrzemnąć   po   tylu   bezsennych   miesiącach.   Od   pierwszego   dnia   w   wojsku 

Zurawlew zrozumiał, że żołnierzowi nikt nie wynagrodzi  braku snu. Zdołasz ukraść parę 

godzin - twoje szczęście, a jak nie, to nikt ci ich nie da w prezencie. Tymczasem pierwsza noc 

w Pradze zanosiła się na bardzo burzliwą. Zurawlew raz jeszcze sprawdził warty, wyjrzał z 

piętra na kipiące miasto, po czym legł na kozetce w gabinecie dyrektora. Ale nie dane mu 

było zasnąć.

Po jakichś dziesięciu minutach do gabinetu wpadł jego osobisty kierowca, sierżant 

Malechm,   z   meldunkiem,   że   grupa   uzbrojonych   Czechów   chce   rozmawiać   z   dowódcą 

background image

Zurawlew złapał automat i ostrożnie wyszedł na ulicę. Przed wejściem do banku, między 

dwoma   czołgami   zwiadowczymi,   stała   furgonetka   z   okratowa-nymi   oknami,   a   dwóch 

Czechów z pistoletami w kaburach wykłócało się z wartownikiem.

- Przecież to konwojenci. Przywieźli pieniądze.

Żurawiewowi   strasznie   chciało   się   ziewać,   a   tymczasem   ci   dwaj   z   pistoletami 

usiłowali mu coś wytłumaczyć. Po chwili zjawił się trzeci, który otworzył przed dowódcą 

batalionu teczkę wypchaną paczkami pieniędzy. Potem pokazał, że cała furgonetka jest pełna 

takich teczek.

- Bank jest zamknięty! - wyjaśniał cierpliwie dowódca. - Jest i pozostanie zamknięty. 

Do odwołania. Zatrzymałem tu waszych kolesiów, ale potem ich puściłem. Taki był rozkaz. A 

pieniędzy przyjąć nie mogę.

Trzej z pistoletami odbyli dłuższą naradę, po czym sprawnie wypchnęli z furgonetki 

stos teczek  wprost na schody banku. Jeden wykrzyknął  chyba  coś obraźliwego, po czym 

furgonetka znikła za rogiem, ostrym klaksonem torując sobie drogę w tłumie.

Żurawlew zaklął tak, jak jeszcze dzisiaj nie klął i polecił warcie wnieść wszystkie 

teczki do środka.

Po   kwadransie   epizod   z   teczkami   powtórzył   się.   Tym   razem   dowódca   batalionu 

zrezygnował z dyskusji i w milczeniu wskazał palcem drzwi banku. Konwojenci zwalili swój 

cenny ładunek na podłogę i odjechali bez słowa. Żurawlew ledwie zdążył zanotować numer 

rejestracyjny wozu i liczbę teczek.

Następnie przed bankiem zaroiło się od czarnych furgonetek z okratowanymi oknami. 

Stosy walizek, teczek, skórzanych worków z pieniędzmi rosły w zastraszającym tempie.

Konwojenci z reguły nie żądali pokwitowań. Każdego, który żądał, major Żurawlew 

słał do diabła razem z cennym towarem. Po chwili wahania ciskali wszystko na jedną kupę.

Trudno było pojąć, skąd napływa taka masa pieniędzy. Przecież w dniu wyzwalania 

kraj był całkowicie sparaliżowany. Może pieniądze pochodziły z poprzedniego dnia, albo ze 

wcześniejszych utargów?

Kiedy dobrze po północy odjechał ostatni wóz, góra na środku holu przypominała 

piramidę egipską z podręcznika historii.

Rozumiejąc zagrożenie, Żurawlew tuż po zmierzchu obsadził swoimi zwiadowcami 

posterunki wokół banku. W środku został sam. Tak było bezpieczniej.

O spaniu nie było mowy.

Przez   całą   noc   Żurawlew   snuł   się   po   gmachu   z   ogromnym   pękiem   kluczy,   od 

depozytu do depozytu, otwierał

background image

kolejne pancerne drzwi i stalowe kraty, zamykał je na nowo i kładł na nich swoje 

pieczęcie.

Niesamowicie jest błądzić samotnie po zakamarkach olbrzymiego banku! Czegóż tu 

nie było! Żurawlew natykał się na sztaby złota oznakowane sierpem i młotem, albo czeskimi 

lwami,   na   złote   płytki   z   długimi   numerami   seryjnymi   i   inskrypcją   „999,9”,   i   tysiące 

rozmaitych monet. Lecz najciekawsze były banknoty zagraniczne.

Pieniądze   jako   takie   nie   zrobiły   na   nim   większego   wrażenia.   Zafascynowały   go 

przedziwne rysunki i niepowtarzalna gama kolorów. Całe godziny spędził na studiowaniu 

podobizn królów i prezydentów, królowych i kwiatów, i w miarę jak je poznawał, stawały mu 

przed oczami zarysy jakiejś nieznanej cywilizacji.

W ciągu trzydziestu dwóch lat życia zdążył zobaczyć kawał świata: był na Syberii, na 

Dalekim   Wschodzie,   w   Kazachstanie   i   za   kołem   polarnym.   Studiował   na   akademii   w 

Moskwie. Brał udział w defiladach na Placu Czerwonym i w wielu wielkich manewrach. Jako 

dwudziestolatek, jeszcze w stopniu sierżanta, trafił do Budapesztu, w sam środek piekielnych 

walk o wyzwolenie bratniego narodu. Później służył po całym terenie Związku Radzieckiego. 

Służył dobrze. Wyjechał za to do NRD, a teraz do Czechosłowacji. Miał okazję zobaczyć 

więcej, niż zdecydowana większość 245 milionów jego współziomków. Znacie kogoś, kto był 

w dwóch krajach? A Żurawlew - proszę bardzo, jest już w trzecim!

Raz  jeszcze   przestudiował  rysunki   na szeleszczących   banknotach  i  poczuł   dziwny 

niepokój.   Banknoty   świadczyły   o   istnieniu   życia   całkiem   mu   nieznanego   i   niezwykłego. 

Każdy z nich przebył długą drogę zanim wylądował w piwnicach praskiego banku, w rękach 

radzieckiego oficera-wyzwoliciela Aleksandra Żurawlewa. Wkrótce znów rozpierzchną się na 

cztery strony, wrócą do swej tajemniczej cywilizacji, a major Żurawlew wciąż będzie stać na 

straży wszystkich uczciwych ludzi świata. Zostanie podpułkownikiem, może i pułkownikiem, 

potem przejdzie na emeryturę i będzie opowiadać pionierom

barwne   epizody   ze   swej   niezwykłej   biografii.   Pionierzy   będą   kiwać   głowami   z 

podziwem: był w trzech krajach zagranicznych!

Żurawlew   ocknął   się   na   odległe   i   donośne   walenie.   Przetarł   oczy   i   pośpieszył 

otworzyć masywne drzwi. Wszedł podpułkownik Woronczuk, szef wywiadu dywizji. Niebo 

na wschodzie już się przejaśniało. Powietrze pachniało miłym chłodem.

- Proszę, wejdź.

Woronczuk był do niedawna dowódcą batalionu rozpoznawczego, zaś Żurawlew jego 

pierwszym zastępcą. Tuż przed operacją, wskutek licznych przetasowań i przesunięć, obaj 

awansowali o jeden szczebel. Lecz awans nie naruszył ich wieloletniej przyjaźni.

background image

- No, jak tam,”bankierze? Jak tam batalion? Jeszcze nie nawiał?

- Ci, co są ze mną, jakoś nie. Ale reszta poszła z politycznym. A o nich nic nie wiem.

- Politycznego już nie ma. Odwieziony do szpitala. Rano dostał cegłą w czachę.

- Agitował?

- Agitował sam i zachęcał pozostałych. Dlatego sporo z nich oberwało na mostach.

- A kto tam strzelał nad ranem?

-   Najpierw   Czesi   zaczęli   strzelać.   Później   postrzelały   się   dwa   nasze   bataliony 

rozpoznawcze.   W   35.   Dywizji   nie   wystarczyło   białej   farby,   więc   część   twoich   sokołów 

zaczęła do nich pruć, zgodnie z instrukcją. Na szczęście to nie czołgi szły na czele. Ale i tak 

twoje chłopaki postrzeliły dwóch. Jeden oberwał solidnie.

- Spłuczesz gardło? Dla towarzystwa?

- Nie, Sasza, dzięki. Za godzinę mam być z meldunkiem u dowódcy dywizji.

- Kiedy mnie zmienią?

- Chuj wie! Pułk pancerny pomylił drogę, do tej pory nie mamy z nim kontaktu. Dwa 

pułki piechoty zmotoryzowanej utknęły na szosie. Artyleria i kolumna zaplecza zostały w 

tyle. Na całą naszą dywizję tylko jeden pułk

piechoty zmotoryzowanej  trafił do miasta jak należy.  Sam zresztą widzisz, jaki tu 

bajzel. Przez omyłkę  weszło do Pragi sporo jednostek, które w ogóle nie mają tu nic do 

roboty. Pobłądzili i nie wiedzą, co robić. Wyjść z miasta też nie mogą. Urwał się kontakt 

radiowy. Istny pożar w burdelu!

- No, to wypijmy. Mam coś do ssania, żeby zabić zapach.

- No dobra, ale na jednej nodze. Polewaj!

- Osiem miesięcy szykowali sztaby i dowódców, cztery miechy ćwiczeń, a te palanty 

dalej swoje!

- Gdyby Czesi dali ognia, byłoby gorzej niż na Węgrzech.

- Nasi dobrze wiedzieli, że Czesi nie będą strzelać, To nie Węgrzy. Zauważyłeś, że jak 

czołgi zwyczajnie stoją, to Czesi wcale się nie buntują? Zadyma zaczyna się dopiero, jak 

wyskakujemy z propagandą.

- Pewnie, że zauważyłem. Swoim surowo zakazałem wszelkich pogaduszek. Żadnego 

bratania. Opierdalać wszystkich równo, jak leci.

- Z tym ostrożnie. Jak się polityczni dowiedzą, możesz beknąć za niewystarczającą 

agitację.

- Wiem. wiem. Na razie swojego politycznego spławiłem. Jak balalion się podzielił, 

wysłałem go na mosty.

background image

- Tak czy owak. uważaj. Rano pogadaj z paroma Czechami, dla świętego spokoju. 

Żeby cię żołnierze nie zakapowali.

- Może i racja.

- Czołgiści z trzydziestej piątej mają na ciebie oko. Mogą sypnąć. A zresztą, u siebie 

tez masz kapusiów.

- Wiesz którzy?

- Fomin z drugiej grupy. Z czołgistów Żebrak.

- Tak myślałem. Zdaje się, że Fomin zwąchał się ze specjalnymi. No bo Żebrak to 

chłystek politruka.

- Gariejew, z rozpoznania radiowego.

- O nim wiem.

- Jeszcze Kurakin i Achmadulin na dziewięćdziesiąt procent.

- Wiesz, tak myślałem. Tylko nie byłem pewien.

- No i twój osobisty kierowca.

- Pieprzysz!

- Klasyka.

- Masz coś konkretnego?

- Nie, ale czuję przez skórę. Mam nosa. Nigdy się nie omyliłem.  Uważaj, Sasza, 

bataliony rozpoznawcze roją się od kapusiów. To całkiem logiczne. Inaczej być nie może.

- Jeszcze po maluchu?

- Dobra, ale to ostatni.

- Trzym się, Kola! No to cyk!

Nazajutrz zalew teczek z forsą wyraźnie osłabł, zaś po dwóch dniach ustał całkowicie. 

Nie ustawało jednak nękające Żurawlewa poczucie odpowiedzialności. Dobrze wiedział, jak 

trudno czasem rozliczyć się z jednego rubla, a tu w holu piramida szmalu, no i te piwnice 

pełne złota, monet i banknotów. Gdyby zjawiła się jakaś komisja, nawet roku by nie starczyło 

by to rozliczyć. A jeżeli czegoś brakuje? Jak ma się rozliczać z tych teczek? Kto wie, ile tam 

jest milionów? Spora część nie była nawet opieczętowana. Straszliwe wizje zdawania tego 

całego   majątku   spędzały   Żurawlewowi   sen   z   powiek.   Stracił   apetyt,   pobladł   i   w   ogóle 

wyglądał fatalnie.

W mieście nadal wrzało. Towarzysze Żurawlewa pod gradem kamieni i obelg gasili 

czołgi,   rozpędzali   buntowników,  próbowali   lokalizować   podziemne   radiostacje,   agitowali, 

apelowali, odpierali lawiny wyzwisk. Każdy, kto wiedział, gdzie jest i co robi Żurawlew, 

szczerze mu zazdrościł. Przydomek „Bankier” przylgnął do niego na dobre. A on z dnia na 

background image

dzień coraz bardziej zazdrościł tym, którzy byli na ulicach.

Trzy   razy   dziennie   osobisty   kierowca   dowoził   mu   jedzenie:   fantastyczne 

amerykańskie konserwy, pachnący chleb, wspaniałe francuskie masło.

- Trzeba coś zjeść, towarzyszu majorze.

- Dobra, zjeżdżaj.

- Towarzyszu majorze, powiedzcie, na co macie apetyt, przyniosę wam, co chcecie. 

Zaopatrzeniowcy   mają   tyle   zagranicznego   żarcia,   że   można   zwariować.   Czegoś   takiego 

ludzkie oczy nie widziały.

- Dobra, dobra, zmiataj.

- Towarzyszu majorze, mogę zapytać?

- Co takiego?

- Towarzyszu majorze, pozwólcie skoczyć czołgiem dwie ulice stąd.

- A po co?

- Tam jest apteka. A bez czołgu albo mnie patrol zwinie, albo Czesi rozwalą mi łeb.

- Na co ci apteka? Trypra złapałeś?

-   Nie,   towarzyszu   majorze.   Chciałbym   kupić   trochę   prezerwatyw.   Wezmę   i   dla 

towarzysza majora.

- Ja nie potrzebuję. A tobie po co?

Kierowca uśmiechnął się chytrze i pokazał wypchane teczki:

- Tej forsy nikt nie liczył. Prawy bak mam pusty. Można by załadować parę milionów 

w prezerwatywy i wrzucić do baku. Nikt się nie połapie. Wiecie, ile forsy wchodzi w jedną 

prezerwatywę? To się rozciąga, o...

- Ty szmato! - Żurawlew chwycił pistolet. - Rzuć automat! Twarzą do ściany! Warta, 

do mnie!

- Co wy, towarzyszu, ja tylko tak żartowałem.

- Zamknij się, kanalio!

Późnym wieczorem do banku przedarł się transporterem gąsienicowym szef sztabu 

dywizji z trzema cywilami i eskortą.

- Co się tu u ciebie dzieje, Żurawlew? - wycedził niezadowolony szef sztabu.

-   Towarzyszu   podpułkowniku,   melduję   posłusznie,   że   aresztowałem   kierowcę 

Malechina za usiłowanie grabieży.

- Towarzysze się tym zajmą. Gdzie go trzymasz?

Żurawlew poprowadził ich korytarzem do głównego holu. Wszyscy trzej stanęli jak 

wryci.

background image

- Gdzie jest radiostacja! Szybko!

- Kierowcę zamknąłem w tamtym pokoju.

- Radiostacja, nie kierowca! - przerwał mu grubiańsko młody,  ostrzyżony na jeża 

„towarzysz”.

Żurawlewa zmieniono błyskawicznie i bez zbędnych ceregieli.

Pół   godziny   po   tym   jak   „towarzyszom”   udało   się   nawiązać   kontakt   ze   swoim 

zwierzchnictwem,   przed   bank   zajechały   dwa   kolejne   transportery   BTR-50PU,   wypchane 

oficerami   i   cywilami.   Żurawlew   resztę   nocy   spędził   na   zewnętrznym   posterunku   przed 

bankiem. Nie wpuszczono go już więcej do środka, nawet do ubikacji.

Nazajutrz bladym świtem przed gmachem stawił się batalion pancerny 14. Dywizji 

Piechoty Zmotoryzowanej, stanowiący część odwodów dowódcy armii.

Dowódca   batalionu   pancernego   wręczył   Żurawlewowi   rozkaz   podpisany  osobiście 

przez dowódcę 20. Armii Gwardii, który nakazywał Żurawlewowi natychmiast wycofać z 

miasta podległy mu batalion.

Żurawlew odetchnął z ulgą. Ale na tym nie koniec. W rozkazie powiedziano, że ta 

część batalionu, która strzegła mostów, została czasowo wyjęta spod dowództwa Żurawlewa. 

No więc kłopot z głowy! A wyprowadzenie jednej kompanii głębokiego zwiadu i jednego 

plutonu pancernego nie było trudnym zadaniem.

Przygotowania zajęły raptem dziesięć minut. Żurawlew ustawił swoich chłopców w 

szyku, sprawdził stan ludzi, sprzęt i amunicję. Ryknęły silniki czołgów... W tym momencie na 

schodach banku pojawił się ostrzyżony na jeża „towarzysz”.

- Hej tam, majorze! Zaczekajcie!

Bezczelność „towarzyszy”, zwłaszcza okazywana oficerom w obecności żołnierzy i 

sierżantów, zawsze jest irytująca, lecz, oczywiście, nie można tego dać po sobie poznać.

- Słucham?

-   Podpiszcie   to,   majorze.   -   „Towarzysz”   podał   Żurawlewowi   kartkę   pokrytą 

kolumnami liczb. - Nie bójcie się. Wszystko jest w najlepszym w porządku. Nasi chłopcy 

sprawdzali całą noc.

Żurawlew podpisał papier nie czytając. Skąd miał wiedzieć, ile czego było w tym 

banku? Młodzieniec uśmiechnął się.

- Macie, majorze, na pamiątkę. - I pogrzebawszy w wypchanej kieszeni marynarki, 

wręczył Żurawlewowi dużą złotą monetę z profilem starszej kobiety w koronie.

KONTRREWOLUCJA

Batalion   rozpoznawczy   6.   Dywizji   Piechoty   Zmotoryzowanej   Gwardii.   Północne 

background image

przedmieścia Pragi, pierwsze dni września 1968 roku

Motocykl spalił się podczas popijawy. Kiedy czyszczono broń, ktoś przyniósł czeską 

śliwowicę, i pluton zwiadu prędko się z nią rozprawił.

Zaraz zrobiło się raźniej. Poszły w ruch szmaty. Po przemarszu broń zawsze dokładnie 

przecieramy benzyną. Jest to metoda surowo zabroniona, ale bardzo skuteczna.

Po   oczyszczeniu   broni   nastąpiła   przerwa   na   papieroska.   Paliliśmy   koło   wiadra   z 

benzyną. Celowniczy z pierwszej drużyny wrzucił peta do kubła i benzyna zapłonęła wesoło. 

Zastępca dowódcy plutonu, starszy sierżant Kola Mielnikow, kopnął płonący kubeł. Chłopcy 

powitali to salwą śmiechu. Kubeł spadł na motocykl, którego bak był akurat otwarty. Stamtąd 

przecież ściągano benzynę do czyszczenia broni. Ciąg dalszy trwał

sekundę. Z motocykla pozostał tylko czarny, okopcony szkielet.

Stan upojenia alkoholowego kompanii był na tyle powierzchowny, że natychmiast się 

ulotnił. Sprawa cuchnęła nie tylko spaloną gumą i farbą, ale i sądem wojskowym, a nawet 

batalionem karnym.

Zastępca   dowódcy   plutonu   sposępniał,   odszedł   na   stronę   i   usiadł   pod   drzewem, 

ściskając dłońmi głowę.

Pierwszy odzyskał rezon dowódca pierwszej drużyny. Rozejrzał się dokoła, upewnił 

się, że nie ma w pobliżu oficerów ani żadnych obcych i rozkazał:

- Pluton! W dwuszeregu - zbiórka! Wyrównać! Baczność! Uwaga, słuchać co mówię!

Pluton był przerażony tym, co się stało. Słysząc władczy ton, ustawił się w szyku 

sprawniej   niż   zwykle.   Jedynie   zastępca   dowódcy   plutonu   dalej   siedział   pod   drzewem 

zobojętniały na wszystko.

-   Uwaga   -   powtórzył   sierżant.   -   Czeski   samochód   osobowy   marki   Śkoda,   kolor 

ciemnogranatowy,   z   trzema   Czechami   w   środku,   podjechał   niespodziewanie   w   naszym 

kierunku. Rzucili butelkę zapalającą. Akurat czyściliśmy broń, więc nie mogliśmy jej użyć. 

Zastępca dowódcy plutonu jednak nie stracił głowy i jednego z napastników trzasnął przez łeb 

suwadłem cekaemu. To był blondyn. Czesi natychmiast prysnęli. Jasne? Zastępca dowódcy to 

swój  chłop,  nie  możemy   zostawić  go  na lodzie.   Powinien   iść  do cywila,  a  zamiast  tego 

odwala internacjonalistyczny obowiązek.

Pluton zamruczał z aprobatą.

- Powtarzam:  Śkoda, ciemnogranatowa.  Trzech  facetów.  Rzucili  butelkę.  Zastępca 

dowódcy   trzepnął   jednego   suwadłem   cekaemu.   Spieprzyli.   Aha,   jeszcze   jedno!   Tablica 

rejestracyjna była celowo zapaćkana błotem. I ostatnie: przyjedzie speckomisja badać sprawę. 

Będą   nas   chcieli   zagiąć   na   szczegółach.   Niczego   nie   zmyślać!   Powtarzać   tylko   to,   co 

background image

powiedziałem. Co do reszty - nie pamiętam, nie widziałem, nie wiem, nie zwróciłem uwagi. 

Zrozumiano?

- Tak jest!

- Rozejść się!

-   Kola,   chłopie,   nie   przejmuj   się.   Może   wszystko   się   jakoś   ułoży.   Lepiej   wyślij 

najlepszego zwiadowcę do dowódcy kompanii, niech zamelduje o tych Czechach. Plutonowi 

każ tymczasem zająć pozycję, że niby spodziewamy się drugiego ataku.

Godzinę później na miejsce postoju plutonu przybyli wszyscy oficerowie kompanii, z 

dowódcą włącznie.  Po zbadaniu terenu, dowódca kompanii polecił wszystkim żołnierzom 

stawić się na rozmowę. Stanął jakieś 30 metrów od grupy i każdemu kolejnemu żołnierzowi 

zadawał po trzy-cztery pytania na osobności.

Następnie dowódca wezwał sierżanta z pierwszej drużyny.

- Nareszcie słońce, co sierżancie?

- Tak jest, towarzyszu kapitanie.

- Pod wieczór pewnie znowu się rozpada.

- Bardzo możliwe, towarzyszu kapitanie. - Sierżant nie rozumiał, do czego zmierza 

kapitan. - Nudno już. Ciągle ten deszcz i deszcz.

- Nudno - przyznał kapitan. - Więc powiadasz, że przyjechali Śkodą?

- Tak jest!

- A gdzie ślady opon? Ziemia jeszcze wilgotna.

Kapitan   był   również  zwiadowcą  i  nie  było  łatwo   wyprowadzić  go  w  pole.   Ale  z 

drugiej strony, nie chciał mieć plamy w karcie własnej kompanii.

- Słuchaj no, sierżancie. Tam gdzieście zapalili ten kubeł i gdzie wleciał na motocykl, 

ziemię   trzeba   przekopać.   Ma   wyglądać,   jakby   zasypano   tam   naoliwione   gałgany   po 

czyszczeniu. I wydeptać mi tu wszystko dokoła! Poza tym trzymać się tej wersji.

- Rozkaz, trzymać się tej wersji!

-  A  starszemu  sierżantowi  powiedzcie,   żeby  nie   spuszczał  nosa  na   kwintę.  Skoro 

palnął w łeb kontrrewolucjonistę, to nie ma powodu do zmartwienia.

W następnych dniach ani komisja, ani inspektor specjalny nie pojawili się w plutonie. 

Widocznie i tak mieli dość zajęć.

Natomiast   dowódca   kompanii   wysmażył   raport   o   bojowych   stratach   własnych 

poniesionych   w   starciu   ze   zbrojnym   elementem   kontrrewolucyjnym   na   służbie 

imperialistycznych wywiadów.

Dowódca batalionu obrócił raport w rękach, po czym uśmiechnął się:

background image

- Zgoda, wszystko ci podpiszę, tylko raport musisz przepisać od nowa. Dodaj jeszcze, 

że na motocyklu leżał granatnik przeciwpancerny RPG-7W. Numer seryjny podadzą ci w 2. 

kompanii. Jeszcze w Polsce te durnie utopiły go w bagnie.

Kapitan   chciał   zaprotestować,   ale   napotkawszy   wzrok   dowódcy   batalionu   tylko 

burknął ponuro:

- Tak jest!

Następnie   raport   powędrował   zwykłą   drogą   służbową.   Z   każdej   kolejnej   instancji 

odsyłano go z poleceniem kolejnego przepisania.

Kiedy dotarł do dowódcy kwatermistrzostwa Frontu Karpackiego, który podpisywał 

wszystkie   raporty   o   stratach   wojennych,   z   tekstu   wyłoniła   mu   się   jakaś   cud-maszyna 

stworzona na bazie motocykla zwiadowczego M-72. Wehikuł ten był wyposażony w cekaem i 

granatnik   przeciwpancerny,   miał   dwa   noktowizory   na   aktywną   podczerwień,   celownik-

dalmierz, radiostację typu R-123. Pojazd był chyba przystosowany do działania w warunkach 

polarnych,   gdyż   leżały   na   nim   dwa   nowe   baranie   kożuchy,   a   z   tyłu   była   doczepiona 

dwustulitrowa   beczka   czystego   spirytusu.   Niestety,   całe   to   dobro   spłonęło   w   starciu   z 

kontrrewolucjonistami.

Generał obracał raport w dłoniach.

- Zwrócić go, niech przepiszą... Macie jeszcze coś ciekawego?

- Tak, towarzyszu generale. W 128. Dywizji transporter opancerzony spadł z mostu.

- W starciu z kontrrewolucjonistami?

- Tak jest!

- Dajcie, podpiszę.

A zastępcę dowódcy plutonu, starszego sierżanta gwardii Mielnikowa, uhonorowano 

medalem za zdecydowaną postawę podczas odpierania ataku kontrrewolucji Pisali nawet o 

nim w gazetach!

ZEGAREK MARKI POLIOT

Okolice Koszyc początek września 1968 roku

W pierwszych dniach wyzwalania, kiedy wojska prawie stale były w marszu, nasz 

batalion spędził noc w pobliżu małego miasteczka, w którym była jakaś nieduża fabryczka.

Rankiem okazało się, że fabryczka była gorzelnią. W nocy czułem w powietrzu ów 

szczególny   aromat,   inni   oficerowie   też   z   pewnością   nie   pozostali   nań   obojętni.   Jednak 

wszyscy byliśmy tak zmęczeni, że przy pierwszej sposobności usnęliśmy w jednej chwili.

Żołnierze jednak nie usnęli i nie marnowali czasu Gorzelnia, podobnie jak wszystkie 

pozostałe   czeskie   zakłady   była   w   tamtych   dniach   nieczynna.   Nocą   jednak   mieszkańcy 

background image

miasteczka, oczywiście celowo, wskazali naszym żołnierzom drogę do fabryczki, usłużnie 

otworzyli bramę i nauczyli obsługiwać stosowne kurki.

Nim   nadszedł   ranek,   wszyscy   żołnierze   batalionu   byli   na   gazie.   Gwoli 

sprawiedliwości stwierdzić należy, że żaden nie nawalił się jak stodoła Wiedzieli doskonale,

że wtedy już tylko krok do trybunału, a sąd polowy działa według praw stanu wojny. 

Więc nie byli urżnięci, tylko wstawieni.

Dowódca   batalionu   natychmiast   wycofał   całą   kolumnę   z   przeklętej   okolicy. 

Poinformował  przełożonych  o gorzelni, którą natychmiast  wzięto  pod specjalną straż. Na 

najbliższym postoju przeprowadzono gruntowną rewizję. Okazało się, że wszystkie możliwe 

pojemniki,   dosłownie   każdy   przedmiot   zdolny   pomieścić   ciecz,   były   pełne   alkoholu   - 

manierki, kanistry, menażki, nawet termofory w batalionowym punkcie pierwszej pomocy. 

Zarekwirowany alkohol bezlitośnie wylano na szosę. Oficerowie zajęli miejsca kierowców 

wozów bojowych i kolumna ruszyła w drogę. Oczywiście, zabrakło oficerów do wszystkich 

pojazdów,   wskutek   czego   niejeden   transporter   opancerzony   przemierzał   bratni   kraj 

wężykiem.

Koło obiadu żołnierze wytrzeźwieli. Następną noc batalion spędził w polu z dala od 

terenów   zamieszkałych.   A   rano   większość   żołnierzy   znowu   była   na   ewidentnym   rauszu. 

Ponownie przeprowadziliśmy staranną rewizję, lecz nie znaleźliśmy niczego. W zasadzie nie 

ma nic zdrożnego w tym, że żołnierz od czasu do czasu sobie golnie. W instrukcjach Armii 

Radzieckiej nie ma słowa

o   prohibicji.   W   warunkach   bojowych   żołnierzowi   nawet   przysługuje   prawo   do 

wypicia dla kurażu.

Problem polegał na tym,  ze nasza sytuacja zbliżona była  do warunków bojowych, 

jednak mieliśmy do spełnienia funkcję czysto dyplomatyczną - rozganiać ludzi, którzy nie 

prosili   nas   o   wyzwolenie.   Takiej   misji   nie   wypadało   pełnić   w   oparach   alkoholu.   Gdyby 

machina wrażej propagandy wykryła, ze 400 radzieckich żołnierzy spełnia zaszczytną misję 

pod dominującym wpływem alkoholu, mógłby wyniknąć z tego niezły skandal.

Nazajutrz historia się powtórzyła, dwa dni potem również.

Traf chciał, że cała agentura KGB i partii były od samego początku zamieszane w 

wycieczkę po gorzałę

i teraz sprzysięgły się by nie zdradzić lokalizacji cudów-

nego źródełka. Nawiasem mówiąc, w Czechosłowacji wszystkie sługusy partii i KGB 

podwinęły pod siebie ogony i wcale nie rwały się do pisania raportów. Rzecz zrozumiała w 

sytuacji, gdy każdy ma broń i łatwo oberwać zbłąkaną kulę, albo nocą wpaść przypadkiem 

background image

pod czołg. Porachunki załatwiano szybko, bez oglądania się na bariery językowe i różnice 

interesów.

Dowódca batalionu też nie śpieszył się z meldowaniem o sytuacji. Składasz taki raport 

- i zaraz ściągasz sobie na głowę masę kłopotów. Wolał sam wytropić źródło pijaństwa. Zlecił 

nam znalezienie tego gówna.

Jedno było  jasne - zapasy trunku są ogromne, co najmniej jeden żołnierski kubek 

dziennie na głowę, a żołnierzy 400. Batalion stale się przemieszczał, co oznaczało, że alkohol 

podróżował   razem   z   nami.   Musiał   być   ukryty   gdzieś   w   pojazdach.   Tylko   gdzie? 

Przeszukaliśmy wszystko, milimetr po milimetrze. Sprawdziliśmy nawet, czy nie wlano go w 

opony transporterów opancerzonych. Ale nie.

Gdyby regularne pijaństwo odchodziło tylko w mojej kompanii, miałbym poważne 

kłopoty, ale ponieważ we wszystkich kompaniach działo się to samo, mogłem spać spokojnie. 

Sprawa alkoholu dręczyła mnie wyłącznie jako wyzwanie intelektualne - gdzie oni, u licha, 

mogą go trzymać?

Postanowiłem  za  wszelką  cenę  zlokalizować   schowek.  Mniejsza  o  koszta!  Na ich 

pokrycie miałem tylko jeden przedmiot - złoty zegarek marki Poliot. Była to moja jedyna 

cenna własność. Bo i cóż może mieć na własność radziecki porucznik, poza zegarkiem i 

grzebieniem?

Zegarek był po prostu wspaniały. Już dawno zauważyłem, że pewien telegrafista z 

plutonu łączności przygląda mu się z dużym zainteresowaniem.

W porze obiadowej, kiedy w pobliżu polowej radiostacji nie było żywej duszy, a mój 

radiowiec sam dyżurował w namiocie, wszedłem do środka. Odwiedziny dowódcy kompanii 

w punkcie łączności batalionu są wydarzeniem niezwykłym. Bez słowa odpiąłem zegarek i 

wyciąg-

nąłem w jego stronę. Popatrzył nie mając odwagi go wziąć. Czekał, czego zażądam w 

zamian. Jako telegrafista musiał choć trochę mówić po rosyjsku.

- Potrzebuję spirytusu. - Odchyliłem głowę w tył, jak człowiek wlewający w siebie 

alkohol. - Rozumiesz? - Pstryknąłem się kilka razy w szyję.

Kiwnął głową. Rozumie w czym rzecz, chociaż muzułmanin. Jak się zdaje, mimo 

nakazów Koranu, codziennie zażywa leczniczego napoju.

- Dziesięć litrów, kapujesz? - pokazałem mu dziesięć palców. - Dziesięć.

Złapał zegarek i rzekł krótko:

- Weczerem.

- Nie - powiedziałem. - Potrzebuję teraz. Poobracał zegarek i oddał mi go niechętnie:

background image

- Terez nie mogę.

Schowałem   zegarek   do   kieszeni   i   wolno   poszedłem   do   wyjścia.   Odwróciłem   się 

znienacka.   Żołnierz   spoglądał   za   mną   z   głębokim   smutkiem   w   oczach.   Wetknąłem   mu 

zegarek w dłoń:

- Sam sobie wezmę.

Kiwnął głową. Zawinął Poliota w chusteczkę i ukrył w cholewie buta. Szepnął mi do 

ucha jedno słowo, którego z początku nie zrozumiałem.

Przed wyprawą do punktu łącznościowego obiecałem sobie, że nikomu nie wyjawię, 

jak   wpadłem   na   trop   alkoholu.   Aby   się   więc   nie   zdradzić,   nie   pobiegłem   do   sztabu 

natychmiast, tylko odczekałem kilka godzin. Pod wieczór zastukałem do wozu dowódcy.

- Towarzyszu pułkowniku, nie wypilibyście ze mną szklaneczki spirytusu? - Było to z 

mojej strony szczytowe chamstwo. Ale wybaczył mi w jednej chwili.

- Gdzie?! - ryknął i, zrywając się na równe nogi, wyrżnął głową w stalowy dach. - 

Gdzie, do kurwy nędzy?

Uśmiechnąłem się:

- W chłodnicach.

Każdy   transporter   opancerzony   ma   dwa   silniki.   Ponieważ   oba   pracują   w   bardzo 

trudnych warunkach, zaopa-

trzone są w doskonałe systemy chłodzenia i pojemne chłodnice, które latem napełnia 

się zwykłą wodą. Żołnierze zastąpili ją alkoholem. Popijali co wieczór, wchodząc pod wozy 

pod pozorem dokonywania napraw.

Dowódca   z   miejsca   zwołał   cały   batalion,   przeszedł   wzdłuż   kolumny   i   osobiście 

odkręcił kurki chłodnic we wszystkich pojazdach. Po lesie rozszedł się niezrównany aromat.

Nazajutrz   radiotelegrafistę,   który   zdradził   sekret,   znaleziono   w   krzakach   pobitego 

prawie na śmierć. Natychmiast przewieziono go do szpitala. Lekarze orzekli, że obrażenia są 

wynikiem napaści kontrrewolucjonistów.

Minęło jeszcze parę dni, inne zdarzenia przyćmiły sprawę spirytusu i przyszedł do 

mnie kolega radiotelegrafisty z moim złotym Poliotem.

- To wasz, towarzyszu poruczniku?

- Mój - odparłem. - Dziękuję. Ale gdzieście go znaleźli?

- Zdaje się, że ukradł go wam pewien żołnierz.

- I za to go tak załatwiliście? Spojrzał mi bacznie w oczy:

- Za to też!

POŻEGNANIE ŻOŁNIERZY WOLNOŚCI

background image

Koszyce-Praga, wrzesień 1968 roku

Alarm ogłoszono około piątej nad ranem.

W lesie było piekielnie zimno. Nic tylko spać i spać, z nosem wtulonym w kołnierz 

szynela.   Wygramoliłem   się   spod   ciepłego   płaszcza.   W   głowie   huczało   po   wieczornej 

balandze. Pies z kulawą nogą nie przejął się alarmem. W ciągu miesiąca dyscyplina spadła do 

katastrofalnie niskiego poziomu.

W   zakamarkach   pamięci   z   trudem   odszukałem   tekst   przygotowanej   na   taką 

okoliczność kwestii. Cichym głosem, bez złości, wyrecytowałem ją wprost do ucha sierżanta, 

który sprytnie udawał, że śpi. Poskutkowała finezja formy. Sierżant zerwał się na równe nogi 

i   ruszył   wzdłuż   śpiących   żołnierzy   i   podoficerów,   klnąc   i   czubkiem   buta   rozdzielając 

kopniaki.

Kiedy o świcie budzą mnie po nocy przespanej w zimnym lesie, jestem wściekły. Nie 

wiem dlaczego. Mam na końcu języka najmniej wyszukane przekleństwa. Lepiej w ogóle nie 

wchodzić mi w drogę! Gdy jednak sta-

nąłem oko w oko z pierwszym przebudzonym żołnierzem, pohamowałem się. W jego 

oczach dostrzegłem wściekłość jakiej dotąd nie znałem. Żołnierz był brudny, nie ogolony, od 

tygodni nie widział ciepłej wody.  Przez ramię miał przerzucony automat  i chlebak pełen 

amunicji. Nadepnij mu tylko na odcisk! Zastrzeli bez wahania.

Zarządzono   zbiórkę   oficerów.   Szef   sztabu   pułku   odczytał   rozkazy   bojowe.   Nasza 

dywizja miała zostać natychmiast przerzucona z 38. Armii Frontu Karpackiego do 20. Armii 

Gwardii Frontu Centralnego. Mieliśmy przebyć setki kilometrów i pod wieczór uformować 

szyk na północ od Pragi, celem osłaniania 20. Armii Gwardii. Wszystkie pojazdy gąsienicowe 

- czołgi, ciągniki artyleryjskie, ciężkie transportery opancerzone - miały zostać na miejscu. 

Ruszaliśmy w drogę bez ciężkiego sprzętu, używając jedynie pojazdów kołowych.

Rozkaz był niezrozumiały nawet dla naszego szefa sztabu. Nie było jednak czasu na 

dyskusje. Szybko sformowano kolumny, nad włazami dowódców zaczęły pojawiać się małe 

białe chorągiewki - sygnał gotowości do wymarszu. W drodze obowiązuje zakaz używania 

sygnałów   radiowych.   Sygnalista   pierwszego   pojazdu   zakręcił   chorągiewką   nad   głową   i 

zdecydowanym gestem wskazał na zachód. Znów ruszyliśmy w nieznane.

Powodów do troski było aż nadto. Jeżeli siłę czołgów oznaczymy jako jeden, to siła 

piechoty   zmotoryzowanej   jest   przy   niej   zerem.   Ale   to   jest   zero,   które   z   jedynki   czyni 

dziesiątkę.   Połączenie   piechoty   zmotoryzowanej   z   czołgami   daje   niezwyciężoną   siłę. 

Tymczasem  mv   pruliśmy  naprzód   w   swoich   „trumnach   na  kółkach”,  zostawiwszy czołgi 

daleko   w   tyle.   Bez   czołgów,   bez   tej   jedynki,   byliśmy   właśnie   zerem   -   chociaż   całkiem 

background image

pokaźnych rozmiarów. Pytanie: komu i po co to potrzebne? Zwłaszcza, że posuwaliśmy się 

bez pułkowej artylerii, co by wskazywało na to, że nie kierowano nas do walki. Do czego w 

takim razie? Czy w rejonie Pragi wciąż było za mało wojska?

Podczas   krótkich   postojów,   kiedy   żołnierze   tankowali   i   naprawiali   pojazdy,   my, 

oficerowie, gromadziliśmy się i dzieliliśmy najgorszymi obawami. Żaden nie miał odwagi 

głośno wypowiedzieć tych straszliwych słów: „Demoralizacja armii”.

Ach, żeby Czesi zaczęli wreszcie do nas strzelać!

W naszych  oddziałach, zwłaszcza z Frontu Karpackiego, służyło  podówczas wielu 

oficerów, którzy w 1956 roku byli na Węgrzech. Za wyzwolenie Węgier Armia Radziecka 

płaciła   własną   krwią.   W   Czechosłowacji   cena   była   wyższa.   Płaciliśmy   rozkładem, 

całkowitym upadkiem morale. Gdy do człowieka strzelają, sytuacja jest prosta. Nie ma czasu 

na myślenie. Kto długo myśli, szybko ginie.

W   pierwszych   dniach   wyzwalania   Czechosłowacji   wszystko   szło   planowo   -   oni 

rzucali pomidorami, my strzelaliśmy w powietrze. Wkrótce jednak to się radykalnie zmieniło. 

Nie mam pojęcia, czy była to strategia, czy zjawisko spontaniczne, ale stosunek ludzi do nas 

nagle się ocieplił. Stali się uprzejmi, a nasze wojsko, wychowane w całkowitym odcięciu od 

świata,   absolutnie   nie   było   na   to   przygotowane.   Między   okolicznymi   mieszkańcami   a 

żołnierzami tworzyły się bardzo niebezpieczne więzi porozumienia.

Z   jednej   strony   Czesi   zrozumieli   chyba,   ze   większość   naszych   żołnierzy   nie   ma 

zielonego pojęcia, gdzie się znaleźli i po co. Miejscowi, zwłaszcza na wsi, nieoczekiwanie 

zaczęli  okazywać  nam współczucie. Ten brak wrogości zrodził w umysłach  szeregowych 

nieufność wobec naszej oficjalnej propagandy, bo coś tu nie pasowało. Praktyka w sposób 

oczywisty przeczyła teorii.

Z   drugiej   strony,   wśród   żołnierzy   szerzył   się   pogląd,   że   kontrrewolucja   jest 

dobrodziejstwem, gdyż podnosi stopę życiową ludności. Żołnierze nie mogli pojąć, dlaczego 

taki piękny i dostatni kraj trzeba siłą ściągać w stan ubóstwa, w jakim my sami żyjemy. 

Pogląd ten wyznawali szczególnie żołnierze radzieccy przybyli do Czechosłowacji z NRD. 

Tamtejsze doborowe jednostki rekrutu-

ją się bowiem głównie z Rosjan, a Rosjanom w ZSRR powodzi się mniej więcej dwa 

razy   gorzej   niż   moim   ziomkom   na   Ukrainie,   a   już   o   wiele   gorzej   niż   ludziom   w   Azji 

Centralnej i na Kaukazie, gdzie co trzecia rodzina ma samochód.

W naszych dywizjach drugiego rzutu, złożonych głównie z żołnierzy pochodzących z 

republik   kaukaskich   i   azjatyckich,   demoralizacja   dopiero   się   zaczynała.   W   dywizjach 

pierwszego rzutu, przybyłych z Zachodniej Grupy Wojsk Armii Radzieckiej, była już mocno 

background image

zaawansowana. Dla Rosjan kontrast między poziomem życia w Czechosłowacji i ZSRR był 

szczególnie uderzający.

Do   celu   dotarliśmy   w   środku   nocy.   Potwierdziły   się   najgorsze   domysły.   Naszym 

zadaniem   nie  miało   być   odpieranie  naporu  zachodnich  czołgów,  ani  gromienie  zajadłych 

kontrrewolucjonistów.   Mieliśmy,   w   razie   potrzeby,   zneutralizować   żołnierzy   rosyjskich, 

których wycofywano z obszaru Czechosłowacji.

20.   Armia   Gwardii   stacjonowała   w   NRD,   w   rejonie   Bernau,   niedaleko   Berlina. 

Naturalnie, w absolutnej izolacji od miasta i jego mieszkańców. Służyło tam wielu moich 

kolegów   z   Charkowskiej   Szkoły   Dowódców   Wojsk   Pancernych.   To   najlepsza   armia 

Zachodniej  Grupy Wojsk. Do Pragi wkroczyła  jako pierwsza i teraz miała jako pierwsza 

opuścić Czechosłowację.

Dziwny   to   był   wymarsz.   Sztandary,   sztaby   i   większość   starszych   oficerów 

wycofywano   do  NRD.  Równocześnie   z  Bałtyckiego   Okręgu   Wojskowego   skierowano   do 

Bernau dziesiątki tysięcy nowych żołnierzy i oficerów. Natomiast większość byłych żołnierzy 

i podoficerów 20. Armii Gwardii odesłano z Czechosłowacji wprost na granicę chińską. Na 

reedukację. Wyzwolicieli wysyłano masowo, całymi eszelonami, jak aresztantów pod naszą 

strażą.

A   ze   Związku   Radzieckiego   nadciągały   wagony   świeżych   posiłków.   Żołnierzy 

skierowanych do zaszczytnej

służby   w   Czechosłowacji.   Od   razu   umieszczano   ich   w   koszarach   za   wysokimi 

murami. Smutna lekcja wyzwolenia nie poszła na marne. Każdy z nas zrozumiał, że żeby nie 

wiem co się działo, przez najbliższe dziesięć lat nikt nie skieruje nas do wyzwalania kraju, w 

którym żyje się lepiej niż w Związku Radzieckim.

ZIEMIA OJCZYSTA

Zachodnia Ukraina, okolice Mukaczowa, 12 października 1968 roku

Nasze   dywizje   opuszczając   Czechosłowację   wyglądały,   jak   uchodzące   przed 

pościgiem niedobitki pokonanej armii. Żałość brała na widok nie kończących  się kolumn 

brudnych czołgów, wyniszczonych barbarzyńską eksploatacją i wielomiesięcznym brakiem 

obsługi   technicznej.   Nasze   pułki   też   się   przerzedziły.   Jeszcze   w   Czechosłowacji   wiele 

plutonów   i   kompanii   przeformowano   na   bataliony   wspomagania   i   odesłano   wprost   nad 

granicę chińską. Wielu żołnierzy przedterminowo odsyłano do domów. W niejednym czołgu 

z całej załogi został tylko kierowca, i tyle.

Ojczyzna witała nas fanfarami, po czym rozmieszczała całymi pułkami za kolczastymi 

drutami.   Kwarantanna!   Mieli   nas   za   zadżumionych.   Jacyś   obcy   inżynierowie   pobieżnie 

background image

sprawdzali sprzęt bojowy i oceniali naprędce: do przeglądu... remont kapitalny... kasacja... 

kasacja... kasacja...

Nas równie pobieżnie badali lekarze: zdolny do służby... zdolny... zdolny... Jeszcze 

inni   gorączkowo   grzebali   w   naszych   aktach   i   wydawali   błyskawiczne   decyzje:   granica 

chińska... granica chińska... granica chińska...

Rytm  ten niespodziewanie uległ zakłóceniu. Nasz przetrzebiony pułk ustawiono w 

poprzek leśnej przecinki stanowiącej główną drogę dojazdową do naszego łagru-obozowiska. 

Szef sztabu pułku od niechcenia odczytał szereg rozkazów Ministerstwa Obrony, dowódcy 

okręgu wojskowego i dowódcy armii. Nagle, jak spod ziemi, zjawiła się straż i postawiła 

przed frontem pułku jakiegoś chłopaka. Wyglądał na dwadzieścia lat. Zdumiało mnie to, że 

był bosy. Tamta jesień w Karpatach była co prawda wyjątkowo ciepła, ale co jesień, to jesień. 

A on bez butów.

Trudno było z wyglądu odgadnąć, czy to żołnierz. Miał na sobie wojskowe spodnie, 

ale zamiast  polowej bluzy nosił chłopską koszulę. Stał profilem do nas  i mrugał  oczami 

krótkowidza,   patrząc   w   dal,   na   odległe   błękitne   szczyty   Karpat.   W   lewej   ręce   trzymał 

żołnierską   menażkę,   prawą   zaś   przyciskał   do   piersi   małe   zawiniątko   w   szmatce, 

najwidoczniej bardzo dla niego cenne.

Szef sztabu głośno i dobitnie odczytał z kartki niesławną historię naszego bohatera. 

Do wojska powołano go przed rokiem. Podczas przygotowań do wyzwalania Czechosłowacji 

postanowił wykorzystać  sytuację do ucieczki  na Zachód. Jednakże w wyniku  rozlicznych 

przetasowań   trafił   do   jednej   z   „dzikich   dywizji”,   które   do   Czechosłowacji   nie   wjechały. 

Wówczas to, z automatem w garści, udał się w góry. Kilkakrotnie usiłował przedrzeć się 

przez granicę. W górach spędził trzy miesiące, ale głód wypędził go z lasu i sam z własnej 

woli oddał się w ręce władz. Teraz ma ponieść karę. W czasach pokoju, takim jak on, karę 

wymierza   się   w   odosobnieniu.   Ponieważ   jednak   byliśmy   w   stanie   wojny,   a   dywizja 

winowajcy dawno została rozwiązana, miał zostać ukarany przed frontem naszego pułku.

Kiedy szef sztabu kończył  czytanie wyroku, do dezertera zbliżył  się od tyłu kat - 

niewysoki, krępy major

KGB. Krótkie cholewki wygodnych butów opinały mu tłuste łydki.

Nigdy jeszcze nie widziałem, jak wymierza się karę śmierci i wyobrażałem to sobie 

zupełnie inaczej. Ciemna cela, warstwa trocin na ziemi, mroczne arkady, promyk światła. W 

praktyce   jest   inaczej:   leśna   przecinka   pokryta   wspaniałym   dywanem   purpurowych   liści, 

złociste   pajęczyny,   krystaliczny   odgłos   wodospadu   i   nieogarnione   leśne   połacie,   zalane 

jesiennym słońcem.

background image

Akcja   rozwijała   się  przed   nami   jak   na   scenie,   gdy  widownia   gryzie   wargi,   wbija 

paznokcie   w   oparcia   foteli   i   w   milczeniu   patrzy,   jak   śmierć   wolnymi   krokami   zachodzi 

wybraną ofiarę od tyłu. Wszyscy ją widzą doskonale. Z wyjątkiem tego, który ma umrzeć.

Ktoś powiedział, że człowiek zawsze czuje bliską śmierć, ale chyba to nieprawda. 

Nasz żołnierz nie czuł niczego. Stał równie spokojny jak przed chwilą; słuchał, a może nawet 

i nie słuchał, słów wyroku. Jedno było oczywiste - nie podejrzewał, że może dostać kaesa. A 

już przez myśl mu nie przeszło, że wyrok zostanie wykonany natychmiast po ogłoszeniu.

Dzisiaj,   po   latach,   mógłbym   sobie   przypisać   jakieś   szlachetne   emocje,   które   mną 

wtedy targały, ale tak naprawdę nie czułem wtedy nic. Stałem i, jak setki innych, patrzyłem 

na żołnierza i czającego się za nim kata. Zastanawiałem się, czy żołnierz się odwróci i czy kat 

wystrzeli natychmiast, czy nie.

Szef   sztabu   zaczerpnął   powietrza,   po   czym   dobitnie   i   uroczyście,   jakby   czytał 

komunikat rządowy o wystrzeleniu pierwszego kosmonauty, wyrecytował końcową kwestię:

- W IMIENIU ZWIĄZKU...

Kat gładko i bezgłośnie zarepetował broń...

- SOCJALISTYCZNYCH...

Zwinnie jak kot, major KGB zbliżył się jeszcze o dwa kroki i stanął w rozkroku dla 

uzyskania lepszej równowagi. Był teraz o metr od nieszczęśnika. Zdawało się, że

skazany musi słyszeć oddech swego kata. Lecz ten nadal niczego nie przeczuwał...

- REPUBLIK...

Kat wyciągnął do przodu prawą rękę, tak że muszka pistoletu dotykała niemal karku 

żołnierza...

- RADZIECKICH...

Lewą ręką kat ścisnął przegub prawej, aby utrzymać pistolet w bezruchu...

- SKAZAŁ...

Złowieszczy trzask pojedynczego  wystrzału  smagnął  mnie  jak biczem po plecach. 

Skuliłem się. Zacisnąłem powieki jak z nieznośnego bólu, ale zaraz znów otworzyłem.

Martwy żołnierz gwałtownie wyrzucił obie ręce nad głowę i wykonując ostatni w 

swoim życiu niewiarygodny skok wzwyż, jakby chcąc chwycić się chmur, odrzucił głowę do 

tyłu tak, jak nigdy nie zrobi tego żywy człowiek. Echo wystrzału potoczyło się wolno w głąb 

lasu, przechodząc w dziwaczne ujadanie.

Ciało żołnierza opadało bardzo powoli, jak liść klonu w bezwietrzny jesienny dzień. 

Równie nieśpiesznie kat odsunął się w bok, ustępując miejsca padającym zwłokom.

- ...NA KARĘ ŚMIERCI.

background image

Kat  sprawnie  wyciągnął   magazynek   z pistoletu  i  jednym  szarpnięciem   wyrzucił  z 

komory drugi, niepotrzebny już nabój. Do martwego zbliżyło się pięciu żołnierzy z łopatami i 

płachtą brezentu.

Żołnierz leżał u naszych stóp, wpatrzony niewidzącym wzrokiem w otchłań nieba.

Postscriptum

Znaliście  kiedyś  człowieka, który żyje między wyrokiem śmierci a egzekucją? To 

właśnie ja.

Już nie jestem żołnierzem wolności. To rola nie dla mnie. I nie dla mojego kraju. 

Udzielać   rad   innym   ma   prawo   tylko   taki   kraj,   do   którego   ludzie   ciągną   ze   wszystkich 

zakątków świata. A kraj, z którego ludzie uciekają pieszo, czołgami, balonami własnej roboty 

albo najnowszymi myśliwcami ponaddźwiękowymi, z którego uciekają przez pola minowe i 

pod lufami broni maszynowej, zwodząc sfory psów granicznych - taki kraj nie ma prawa 

pouczać nikogo.

Zacznijcie od siebie. Spróbujcie stworzyć takie warunki, w których ludzie nie będą 

ryli   podziemnych   korytarzy  szukając  sposobu  ucieczki.   Wówczas   dopiero  będziecie  mieć 

prawo  do  udzielania   rad.  I  to  nie   czołgami,   lecz   słowem.   A   przede  wszystkim   własnym 

przykładem.

Po   raz   pierwszy   tak   pomyślałem   już   dawno   temu.   Pewnie   są   to   myśli   naiwne   i 

chaotyczne - ale przynajmniej własne. Moje pierwsze własne myśli.

Bardzo się starałem, żeby ich nie zatracić. Dlatego chciałem się nimi z kimś podzielić. 

Przynajmniej z jedną, dwiema osobami.

W mojej sytuacji było to niemożliwe. Nas, zawodowych żołnierzy wolności, za takie 

myśli się rozstrzeliwuje. W tył głowy.

Dlatego odszedłem. Zabierając ze sobą swoje myśli w stanie nienaruszonym.

Ucieczkę przygotowywałem kilka lat, nie wierząc w jej powodzenie.

Dziś w świetle moskiewskiego prawa jestem zdrajcą, winnym najgorszej zbrodni.

Kolegium Wojskowe Sądu Najwyższego ZSRR skazało mnie zaocznie na śmierć. W 

takich przypadkach  nie precyzuje  się sposobu wykonania  wyroku.  Może to być  wypadek 

samochodowy, samobójstwo, atak serca itp., itd.

Najpierw jednak będą musieli mnie znaleźć! A ja tymczasem delektuję się ostatnim 

kęsem życia. Między wyrokiem śmierci a jego wykonaniem. Jeszcze nigdy nie byłem tak 

szczęśliwy!

lipiec-grudzień 1978

KONIEC