Terry Pratchett
Nomów Księga Odlotu
Na początku
...był Arnold Bros (zał. 1905), czyli wielki dom towarowy.
Albo inaczej rzecz ujmując, dom dla dwóch tysięcy nomów - jak sami siebie nazywali
- które dawno temu zrezygnowały z życia na świeżym powietrzu i osiedliły się u ludzi pod
podłogą. Ważne było, że pod podłogą, z ludźmi zaś nie mieli do czynienia, bo ludzie byli
duzi, powolni i głupi.
Za to nomy żyły szybko - dla nich dziesięć lat to prawie stulecie, a ponieważ w
Sklepie mieszkały ponad osiemdziesiąt lat, dawno temu już zapomniały, co to słońce, deszcz
czy wiatr. Był jedynie Sklep, stworzony przez legendarnego Arnolda Brosa (zał. 1905), jako
Właściwe Miejsce dla nomów.
A potem z Zewnątrz do Sklepu przybył Masklin i jego grupa. Z Zewnątrz, które
zresztą dla sklepowych nomów nie istniało. Masklin i pozostali dobrze wiedzieli, co to deszcz
i wiatr: wiedzieli aż za dobrze i dlatego próbowali żyć gdzieś, gdzie ich nie było.
Przywieźli ze sobą Rzecz, którą przez pokolenia uznawano za talizman przynoszący
szczęście. Dopiero w Sklepie, w pobliżu prądu elektrycznego Rzecz się obudziła i wybranym
zaczęła opowiadać historie, które ledwie im się w głowach mieściły...
Otóż dowiedzieli się, że pochodzą z gwiazd, skąd przylecieli na pokładzie jakiegoś
statku, i że ten statek czeka gdzieś w górze, mimo iż minęły już tysiące lat. Czeka, by ich
zabrać do Domu...
Dowiedzieli się także, ze Sklep ma za trzy tygodnie zostać zniszczony.
Co Masklin musiał wymyślić, jak przekonywać i co mówić, a czego nie wyjawiać,
żeby wszyscy opuścili Sklep w ukradzionej ciężarówce, to wszystko opisano w „Nomów
Księdze Wyjścia”.
Dotarli do opuszczonego kamieniołomu: przez krótki czas sprawy miały się całkiem
dobrze. Ale jak się ma cztery cale wzrostu i mieszka w świecie olbrzymów, to sprawy nigdy
za długo nie wyglądają dobrze. Toteż wkrótce okazało się, że ludzie chcą ponownie
uruchomić kamieniołom.
Z fragmentu gazety zaś dowiedzieli się, że istnieje Richard Arnold - Wnuk założyciela
Sklepu. Albo jednego z braci, którzy go założyli, jak twierdzili niektórzy. W gazecie było
nawet jego zdjęcie. Firma, do której należał Sklep, obecnie była wielką, międzynarodową
korporacją, a Richard udawał się na Florydę, by być świadkiem wystrzelenia jej pierwszego
satelity telekomunikacyjnego.
Rzecz powiedziała Masklinowi, że gdyby znalazła się w przestrzeni, zdołałaby się ze
statkiem dogadać i ściągnąć go w dół. Masklin postanowił wziąć ze sobą kilku towarzyszy,
udać się na lotnisko i znaleźć sposób dostania się na Florydę i wysłania Rzeczy w niebo.
Naturalnie, było to niedorzeczne i niemożliwe, ale ponieważ nie zdawał sobie z tego sprawy,
zabrał się do realizacji przedsięwzięcia.
Wyruszyli przekonani, że Floryda jest oddalona o jakieś pięć mil drogi - no, może
dziesięć - i że na świecie żyje najwyżej kilka tysięcy ludzi. Nie wiedzieli, jak się tam dostać
ani co zrobić, gdy się już tam znajdą, ale byli zdecydowani zrobić, co tylko się da.
Perypetie nomów, które pozostały w kamieniołomie i walczyły z ludźmi, broniąc
swego nowego świata jak długo się dało, a potem odjechały Jekubem, wielką maszyną
drogową, zostały opisane w „Nomów Księdze Kopania”.
A oto historia Masklina...
Rozdział pierwszy
LOTNISKA: Miejsca, gdzie ludzie albo bardzo się spieszą, albo długo czekają.
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów, napisana przez Angola de
Pasmanterii
Wysilmy wyobraźnię i załóżmy, że spoglądamy przez obiektyw bardzo odległego od
Ziemi aparatu fotograficznego...
Oto wszechświat: pełen połyskujących galaktyk niczym choinka ozdób
gwiazdkowych.
„Zbliżenie”
Oto galaktyka wyglądająca jak nie rozmieszana śmietanka w kawie, pełna jasnych
punkcików. Każdy taki punkcik to gwiazda.
„Zbliżenie”
Oto gwiazda z własnym systemem planetarnym. Planety okrążają Słońce, mknąc w
przestrzeni. Jedne bliżej, drugie dalej. Jedne tak rozpalone, że ołów jest na nich płynny, drugie
tak zimne i odległe, że przelatują przez rejony, w których rodzą się komety.
„Zbliżenie”
Oto błękitna planeta, w większej części pokryta wodą. Nazywa się Ziemia.
„Zbliżenie”
Oto powierzchnia tej planety: niebieska, zielona, brązowa. Opromieniona blaskiem
słońca na błękitnym niebie. Pełna pól, o, jest i jakiś kamieniołom i...
„Zbliżenie”
Oto lotnisko - plątanina krzyżujących się betonowych pasów startowych i dróg
kołowania oraz budynków, w których śpią samoloty. I nie tylko...
„Zbliżenie”
...oto największy budynek - dworzec lotniczy pełen ludzi i zgiełku...
„Zbliżenie”
...oto główna hala odlotów, jasno oświetlona, wypełniona ludźmi i bagażami...
„Zbliżenie”
...oto kosz na śmieci pełen śmieci...
„Zbliżenie”
...i para oczek prześwitujących między śmieciami...
„Zbliżenie”
Oj!
„Zbli...”
Łup!
* * *
Masklin ostrożnie zjechał po starym kartonie od hamburgera.
Dość długo obserwował ludzi - były ich setki i coś mu zaczynało świtać, że po
pierwsze jest ich na świecie znacznie więcej, niż podejrzewał, a po drugie - dostanie się do
samolotu to zupełnie nie to samo co kradzież ciężarówki.
Zadomowieni w czeluściach kosza na śmieci Gurder i Angalo ponuro dojadali zimne,
tłuste frytki.
Rzeczywistość była dla wszystkich przykrym szokiem.
No bo tak - Gurder w czasach sklepowych był opatem i wierzył, że Arnold Bros (zał.
1905) stworzył Sklep dla nomów. Zresztą wciąż był przekonany, że istnieje gdzieś jakiś
Arnold Bros mający na uwadze dobro nomów, gdyż nomy są ważne. A teraz coraz wyraźniej
było widać, że nomy wcale się nie liczą...
Albo Angalo - nie wierzy w Arnolda Brosa, ale myśli, że on jednak istnieje, bo mu to
pomaga w niewierzeniu. Skomplikowane, ale prawdziwe.
No i na koniec Masklin - nie podejrzewał, że to się okaże takie trudne. Sądził, że
odrzutowce to po prostu ciężarówki, które mają więcej skrzydeł, a mniej kół. Tymczasem
jeszcze nawet nie zbliżyli się do samolotu, a już widział więcej ludzi niż dotąd w całym
swoim życiu. Jak w takich warunkach miał znaleźć Wnuka Richarda, 39?!
Dotarł do pozostałych, mając nadzieję, że zostawili mu jakąś frytkę albo frytka...
Angalo uniósł głowę.
- I co? Zauważyłeś go? - spytał ironicznie.
- Tam jest kupa ludzi z brodami. - Masklin wzruszył ramionami. - Wszyscy wyglądają
tak samo.
- A nie mówiłem? - ucieszył się Angalo i dodał, spoglądając wymownie na Gurdera: -
Ślepa wiara nigdy do niczego nie prowadzi. I nie działa.
- Mógł odlecieć, zanim się zjawiliśmy - zauważył Masklin. - Albo mógł przejść obok
mnie.
- Więc trzeba wracać - skomentował Angalo. - Spróbowaliśmy, obejrzeliśmy lotnisko,
prawie daliśmy się stratować co najmniej tuzin razy i na pewno nas brakuje w kamieniołomie.
Czas wracać do rzeczywistości.
- A ty co na to?
Gurder, do którego skierowane było pytanie, spoglądał na Masklina długo i z
desperacją.
- Nie wiem. Naprawdę nie wiem. Miałem nadzieję... - wystękał i umilkł.
Wyglądał tak nieszczęśliwie, że nawet Angalo poklepał go pocieszająco po ramieniu.
- Nie bierz tego tak poważnie. Przecież tak naprawdę to nie myślałeś, że jakiś Wnuk
Richard, 39, spadnie z nieba, złapie nas i zawiezie na Florydę. Nie myślałeś?! - upewnił się
Angalo. - Spróbowaliśmy i się nie udało. No, to wracajmy do domu.
- Oczywiście, że tak nie myślę - obruszył się Gurder. - Ale myślałem, że może... że
jakoś... no, że będzie jakiś sposób...
Masklin przyjrzał się podejrzliwie Rzeczy. Był pewien, że słucha - w okolicy było aż
za dużo elektrycznością Rzecz, mimo że była jedynie czarnym sześcianem, kiedy słuchała,
zawsze wyglądała na bardziej ożywioną niż zwykle. Kłopot w tym, że odzywała się tylko
wówczas, gdy miała na to ochotę, i zawsze pomagała tylko tyle, ile musiała. Ani odrobiny
więcej. Masklin miał nieodparte wrażenie, że cały czas jest testowany. Poza tym za każdym
razem, gdy prosił o pomoc, jakby przyznawał, że skończyły mu się pomysły.
Co do tego ostatniego, aktualnie mógł to nawet głośno potwierdzić, wobec czego...
- Rzecz, wiem, że mnie słyszysz, bo tu jest pełno prądu - zagaił. - Jesteśmy na lotnisku
i nie możemy znaleźć Wnuka Richarda, 39. Nie wiemy nawet, jak go zacząć szukać. Pomóż
nam... proszę.
Rzecz pozostała ciemna i cicha.
- Jeśli nam nie pomożesz - kontynuował szeptem - wrócimy do kamieniołomu i
będziemy musieli stawić czoło ludziom, ale ciebie to już nie będzie obchodziło, bo cię tu
zostawię. Możesz mi wierzyć, że tak zrobię. I nie znajdą cię już żadne nomy i nie będzie
żadnej innej okazji. Wyginiemy i nie będzie już na tym świecie nomów, a wszystko przez
ciebie. I przez te wszystkie lata, kiedy będziesz leżeć zapomniana na śmietniku, będziesz
sama i pozostanie ci tylko pełna goryczy myśl, że może jednak trzeba było mi pomóc, gdy
grzecznie prosiłem. Pewnie w końcu dojdziesz do wniosku, że gdyby to się zdarzyło jeszcze
raz, to byś mi pomogła. Tylko że to się nie powtórzy, a ostatnią okazję masz teraz, więc się
zdecyduj i pomóż nam.
- Przecież to maszyna! - sprzeciwił się Angalo. - Nie da się szantażować maszyny...
Na czarnej powierzchni sześcianu zapłonęło czerwone światełko.
- Wiem, że słyszysz, co myślą inne maszyny - dodał Masklin. - Ale nie wiem, czy
słyszysz, co nomy myślą. Jeśli tak, to możesz się przekonać, że nie żartuję. Jeśli nie, to lepiej
uwierz mi na słowo. Chcesz, żebyśmy się zachowywali inteligentnie, to się zachowuję: jestem
wystarczająco inteligentny, żeby wiedzieć, kiedy potrzebuję pomocy. Otóż potrzebuję jej
teraz. A ty możesz mi pomóc, więc jeśli tego nie zrobisz, to zostawię cię tu i zapomnę, że
kiedykolwiek istniałaś.
Zapaliło się drugie światełko.
Masklin wstał, spojrzał na Rzecz i zwrócił się do innych:
- Skoro tak, to idziemy!
Rzecz odchrząknęła i spytała:
- „Jak konkretnie mogę pomóc?”
Angalo uśmiechnął się szeroko.
Masklin siadł i powiedział spokojnie:
- Znajdź Wnuka Richarda Arnolda, 39.
- „To może potrwać.”
- Nie szkodzi.
Na powierzchni Rzeczy zapalił się jakiś wzorek i zgasł po chwili.
- „Zlokalizowałam Richarda Arnolda, wiek 39. Właśnie wszedł do poczekalni lotu 205
do Miami na Florydzie pierwszej klasy.”
- To wcale tak długo nie trwało - zauważył Masklin przytomnie.
- „Trzysta mikrosekund. To długo.”
- Kwestia gustu - ocenił Masklin i dodał: - Ale nie zdaje mi się, żebyśmy zrozumieli
wszystko, co powiedziałaś.
- „A konkretnie czego nie zrozumiałeś?”
- Wszystkiego po „wszedł do”.
- „Ten, którego szukacie, jest tu w specjalnym pokoju i czeka, żeby wejść do
wielkiego srebrnego ptaka, który ma polecieć do miejsca, które nazywa się Floryda.”
- Jakiego znowu wielkiego srebrnego ptaka? - zdziwił się Angalo.
- Jej chodzi o samolot - wyjaśnił Masklin. - Bywa czasem złośliwa.
- Skąd ona to wszystko wie? - spytał podejrzliwie Angalo.
- „Ten budynek pełen jest komputerów.”
- Takich jak ty?
- „Bardzo prymitywnych komputerów. Bardzo!” - Rzecz zdołała wyglądać na urażoną.
- „Ale bez trudu mogę je zrozumieć, jeśli myślę wystarczająco wolno. Ich zadaniem jest
wiedzieć, dokąd chcą się dostać poszczególni ludzie i gdzie są w danej chwili.”
- To więcej niż wie przeciętny człowiek - ocenił Angalo.
- Możesz się dowiedzieć, jak się do niego dostać? - spytał Gurder, wyraźnie
odzyskując nadzieję.
- Zaraz, zaraz! - wtrącił się Angalo. - Tylko nie na odwrót, dobrze?!
- Przecież przybyliśmy tu, żeby go znaleźć, tak? - upewnił się Gurder.
- Owszem. Ale co konkretnie zrobimy, jak go znajdziemy?
- Jak to „co”?! My... no, tego... - Gurderowi najwyraźniej skończyły się pomysły.
- Nie wiemy nawet, co to jest „poczekalnia pierwszej klasy” - dodał Angalo.
- „Pokój pełen ludzi czekających na samolot” - wyjaśniła uprzejmie Rzecz.
- Boisz się! - stwierdził nagle z tryumfem Gurder, spoglądając oskarżycielsko na
Angala. - Boisz się, bo jak znajdziemy Wnuka Richarda, 39, to znaczy, że naprawdę istnieje
Arnold Bros, a to znaczy, że się myliłeś! Jesteś zupełnie jak twój ojciec: też nigdy nie miał
odwagi przyznać, że był w błędzie.
- Boję się, ale o ciebie - parsknął Angalo. - Bo widzisz, Wnuk Richard jest
człowiekiem, tak jak Arnold Bros był człowiekiem. Albo dwoma, nieważne. Wybudował
Sklep dla ludzi i nawet nie zdawał sobie sprawy z istnienia nomów. Jak się o tym przekonasz
na własne oczy, to nie wiem, co ci się porobi. A mojego ojca w to nie mieszaj!
Rzecz tymczasem otworzyła w górnym boku niewielką klapkę i wysunęła przez nią
kawałek drucianej siatki na metalowym pręcie i zaczęła nią powoli obracać. Klapek, kiedy
były zamknięte, w ogóle nie było widać, a Rzecz otwierała je tylko wtedy, kiedy coś ją
wybitnie zainteresowało. Wystawiała wtedy przez nie różne przedmioty - najczęściej srebrną
czaszę, czasami skomplikowaną plątaninę rurek.
Masklin uniósł czarny sześcian i spytał cicho:
- Wiesz, gdzie jest ta cała poczekalnia?
- „Wiem.”
- To mów mi, gdzie mam biec! - polecił, wstając.
- Co robisz? - zaciekawił się Angalo.
- Wiesz, ile nam zostało czasu, zanim on zacznie lecieć na tę Florydę? - Masklin
całkowicie zignorował pytanie.
- „Około pół godziny.”
Nomy żyją mniej więcej dziesięć razy szybciej niż ludzie, toteż gdy się poruszają,
trudniej je zobaczyć niż mysz z dopalaczem. Jest to jeden z powodów, dla których ludzie
naprawdę rzadko je zauważają.
Drugim jest to, że ludzie są naprawdę dobrzy w niedostrzeganiu tego, o czym wiedzą,
że nie istnieje. Skoro więc rozsądny człowiek wie, że nie istnieją ludzie mający cztery cale
wzrostu, nomowi, który nie chce zostać zauważony, prawie na pewno się to uda.
Nikt więc nie zauważył trzech niewielkich kształtów gnających na łeb, na szyję przez
podłogę dworca lotniczego, zgrabnie przy tym omijając przeszkody terenowe, jak kółka
wózków bagażowych czy same bagaże. Przebiegały też między nogami wolno maszerujących
podróżnych, ale były prawie niewidoczne na otwartej przestrzeni. Wreszcie zniknęły za palmą
w doniczce.
* * *
Ktoś kiedyś powiedział, że cokolwiek się dzieje, wpływa w jakiś sposób na wszystko
inne. To może być prawdą.
Albo po prostu świat jest pełen przypadków.
Na przykład drzewo rosnące wysoko na zboczu górskim, odległym od Masklina o
dobre dziewięć tysięcy mil, porastała roślinka wyglądająca niczym wielki kwiat. Rosła w
rozgałęzieniu konaru, pod którym zwisały jej korzenie wyłapujące z wszechobecnej mgły
pożywienie i wilgoć. Technicznie nazywała się <i>Bromelia</i>, ale o tym mało kto wiedział,
a roślince nie robiło żadnej różnicy, jak ją nazywają.
Skraplająca się woda utworzyła niewielkie jeziorko w kielichu kwiatu.
W jeziorku żyły sobie żaby.
Bardzo, bardzo małe.
Żyły sobie krótko i prosto - polowały na owady wśród płatków i składały jajka w
jeziorku. Z jajek wylęgały się kijanki i stawały się następnie żabkami i tak dalej. Kiedy
zdechły, opadały na dno jeziorka i zmieniały się w kompost stanowiący główne pożywienie
rośliny.
I tak było zawsze, odkąd żabki sięgały pamięcią.* [przyp.: Czyli od około trzech
sekund - żaby nie mają specjalnie dobrej pamięci.]
Tego dnia jednak jedna z żabek zgubiła się, polując na muchy, i nagle znalazła się na
skraju zewnętrznych liści i dostrzegła coś, czego nigdy dotąd nie widziała.
Zobaczyła bowiem wszechświat.
A dokładniej, ujrzała gałąź ginącą we mgle.
Obok, na tejże gałęzi, opromieniony pojedynczym promieniem słońca, rósł sobie drugi
kwiat połyskujący kroplami wilgoci na płatkach.
Żabka siedziała tak i patrzyła.
* * *
Gurder osunął się po ścianie, siadł bezwładnie na podłodze i rzęził.
Angalo miał prawie takie same problemy ze złapaniem oddechu, ale robił, co mógł,
żeby tego nie dać po sobie poznać.
- Dlaczego nam nie powiedziałeś! - wysapał po chwili.
- Bo za bardzo byliście zajęci kłótnią - wyjaśnił mu uprzejmie Masklin. - Jedyne, co
mogło was skłonić do ruszenia się, to zacząć uciekać. No, to zacząłem.
- Żeby... cię... - wychrypiał Gurder.
- Dlaczego się nie zasapałeś? - zainteresował się Angalo, któremu już wrócił oddech.
- Bo od zawsze szybko biegam - wyjaśnił Masklin i wyjrzał zza donicy. - Dobra,
Rzecz: co teraz?
- „Prosto tym korytarzem.”
- Przecież tam jest pełno ludzi! - jęknął Gurder.
- Wszystko jest pełne ludzi, dlatego zawsze się ukrywamy - przypomniał mu Masklin.
- Rzecz, nie ma jakiejś innej drogi? Gurdera o mało co przed chwilą nie rozdeptano.
Po powierzchni sześcianu przesunęły się różnobarwne wzory. Po chwili Rzecz spytała:
- „Co właściwie chcecie osiągnąć?”
- Musimy odnaleźć Wnuka Richarda, 39 - oświadczył Gurder.
- Musimy dostać się na tę całą Florydę - oświadczył równocześnie Masklin i dodał: -
To jest najważniejsze.
- Wcale nie jest! - sprzeciwił się Gurder. - Nie chcę na żadną Florydę!
Masklin zawahał się i w końcu rzekł:
- To pewnie nie jest najwłaściwsza chwila, żeby wam to powiedzieć, ale widzicie, nie
byłem z wami tak do końca szczery... - I zanim któryś zdążył mu przerwać, opowiedział o
Rzeczy, niebie i statku czekającym gdzieś w górze.
Potem zapadła długa cisza przerywana jedynie hałasem wywoływanym przez parę
setek chodzących i mówiących równocześnie ludzi.
- I tak naprawdę to zupełnie nie próbowałeś odszukać Wnuka Richarda, 39? - odezwał
się wreszcie Gurder.
- Uważam, że tak w ogóle to on jest bardzo ważny - odparł pospiesznie Masklin. - Ale
chwilowo Floryda jest ważniejsza, bo tam jest miejsce, z którego startują odrzutowce, lecące
pionowo, i umieszczają na niebie radio. Zdaje się, że nazywają się rakiety.
- Przestań! - nie wytrzymał Angalo. - Nie da się niczego umieścić na niebie. Wszystko
pospada!
- Też mi się tak wydawało i przyznaję, że nie rozumiem do końca, ale chyba to jest
tak, że jak się będzie wystarczająco wysoko, to nie będzie żadnego dołu. Zresztą my musimy
tylko znaleźć się na Florydzie i umieścić Rzecz w takiej rakiecie. Resztę zrobi już sama, tak
przynajmniej mówi.
- I to wszystko? - spytał słabo Angalo.
- To nie może być dużo trudniejsze niż kradzież ciężarówki - pocieszył go Masklin.
- Nie proponujesz chyba, żebyśmy ukradli samolot?! - Gurder był autentycznie
przerażony.
- Oo! - Angalo rozjaśnił się jakimś wewnętrznym blaskiem.
Powszechnie było wiadomo, że uwielbia wszystko, co się porusza, a im szybciej się
porusza, tym lepiej.
- A tobie co się stało? - warknął Gurder.
- Oo! - powtórzył Angalo. Wyglądał tak, jakby wpatrywał się w coś, co tylko on mógł
dostrzec.
- Powariowaliście! - jęknął Gurder.
- Nikt tu nic nie mówił o kradzieży żadnego samolotu - powiedział pospiesznie
Masklin. - Chcemy się tylko nim przelecieć. Mam przynajmniej taką nadzieję.
- Oo!
- I nie zamierzamy nim kierować! - dodał Masklin. - Słyszałeś, Angalo?
- Dobra, dobra. - Angalo wzruszył ramionami. - A załóżmy, że podczas lotu kierowca
się rozchoruje, to co? To chyba normalne, że go zastąpię, no nie? Ciężarówką kierowałem
całkiem nieźle...
- Cały czas w coś wpadałeś! - przypomniał Gurder.
- Nauka kosztuje. A poza tym na niebie nic nie ma, nie licząc chmur, a te wyglądają na
miękkie.
- Jest Ziemia!
- Ziemia to żaden problem: będzie za daleko, żeby na nią wpaść.
Masklin przestał ich słuchać i spytał:
- Rzecz, wiesz, gdzie jest odrzutowiec lecący na Florydę?
- „Wiem.”
- To zaprowadź nas tam, przy okazji omiń tylu ludzi, ilu zdołasz.
* * *
Mżyło, a ponieważ zaczynało już zmierzchać, na lotnisku zapalały się światła.
Z cichym szczękiem, który nie zwrócił zresztą niczyjej uwagi, otwarła się kratka
wentylacyjna na zewnętrznej ścianie budynku dworca lotniczego. Przez otwór ostrożnie
opuściły się na beton trzy niewielkie postacie i pognały w rozświetlony zmrok.
Prosto ku samolotom.
* * *
Angalo spojrzał w górę. Potem jeszcze bardziej. A potem jeszcze, i tak mu zostało na
dłużej.
- O rany! - wykrztusił z podziwem i zadartą głową.
- On jest za duży! - wymamrotał Gurder, za wszelką cenę starając się nie patrzeć.
Jak większość nomów urodzonych w Sklepie, nie lubił patrzeć tam, gdzie nie było
ścian czy sufitu. Angalo też miał podobne zahamowania, ale niechęć do Zewnętrza była
słabsza od chętki do szybkich podróży-
- Widziałem, jak startują - odezwał się Masklin. - One naprawdę latają. Uczciwie.
- Oo! - Angalo najwyraźniej stracił zdolność wypowiadania bardziej
skomplikowanych słów.
Samolot był tak wielki, że miało się ochotę cofnąć się i jeszcze cofnąć, żeby móc go
obejrzeć w całej okazałości. Deszcz nadawał mu połysku, a neony malowały różnobarwne
wzory na białym lakierze. Nie wyglądał jak maszyna, ale jak kawałek ukształtowanego nieba.
- Naturalnie z daleka wyglądały na znacznie mniejsze - przyznał cicho Masklin,
przyglądając się samolotowi.
Nigdy w życiu nie czuł się mniejszy.
- Chcę takiego! - Angalo najwyraźniej odzyskał mowę. - Popatrzcie tylko na niego! On
już wygląda, jakby leciał za szybko, a przecież stoi!
- Jak niby mamy się do niego dostać? - spytał słabo Gurder.
- Możecie sobie wyobrazić ich miny w kamieniołomie, gdybyśmy z czymś takim
wrócili? - rozmarzył się Angalo.
- Mogę - odparł Gurder ponuro. - I to upiornie wyraźnie. Pytam, jak mamy do niego
wejść?
- Możemy... - zaczął Angalo i urwał. - Dlaczego: „upiornie”?
- Tam, skąd wystają koła, są dziury - zauważył Masklin. - Po tym metalowym można
się wspiąć...
- „Nie!” - zaprotestowała energicznie Rzecz, którą cały czas ściskał pod pachą. - „Nie
będziecie tam mogli oddychać. Musicie być w środku, w kabinie. Tam, gdzie latają samoloty,
powietrze jest bardzo rzadkie.”
- Pewnie, że nie gęste - oburzył się Gurder. - Dlatego jest powietrzem, no nie?
- „Nie będziecie mogli nim oddychać” - powtórzyła cierpliwie Rzecz.
- Właśnie, że będziemy! - zirytował się Gurder. - Zawsze mogłem oddychać, to i teraz
będę mógł.
- Niekoniecznie - sprzeciwił się Angalo. - W jakiejś książce czytałem, że blisko Ziemi
jest więcej powietrza, a w górze jest go znacznie mniej.
- Dlaczego? - zdziwił się Gurder.
- Nie wiem. Pewnie boi się wysokości.
Masklin przeszedł na drugą stronę samolotu, starannie omijając kałuże, i wyjrzał.
Gdzieś tak w jednej trzeciej długości kadłuba dwóch ludzi ładowało z pomocą jakichś maszyn
skrzynie do dziury w kadłubie. Masklin obszedł wielkie koła i ostrożnie wyjrzał na drugą
stronę - samolot z budynkiem dworca łączyła długa, wysoko zawieszona rura. W tym czasie
dołączyli doń zaintrygowani Gurder i Angalo i przez chwilę cała trójka przyglądała się rurze.
- Myślę, że tędy ładują się ludzie - odezwał się w końcu Masklin, wskazując rurę.
- Rurą? - zdziwił się Angalo. - Jak woda?
- Wygodniej, niż przechodzić przez deszcz - ocenił Gurder. - Przemokłem do suchej
nitki.
- W samolocie muszą być schody, kable i takie tam - zauważył Masklin. - Nie
powinniśmy mieć kłopotów, żeby znaleźć jakieś dziury, przez które można przejść. Jak ludzie
coś budują, to zawsze są jakieś dziury.
- No, to na co czekamy? - zdziwił się Angalo. - Oo!
- Ale nie będziesz próbował go ukraść! - przypomniał Masklin, ruszając półbiegiem,
żeby ponownie nie pozbawić Gurdera oddechu. - On i tak leci tam, gdzie chcemy...
- Nie tam, gdzie ja chcę! - jęknął Gurder. - Ja chcę do domu!
- ...i nie będziemy próbowali nim kierować, choćby dlatego, że jest nas za mało. Poza
tym myślę, że jest znacznie bardziej skomplikowany niż ciężarówka. W końcu to... Rzecz,
wiesz, jak on się nazywa?
- „Concorde.”
- Właśnie! - ucieszył się Masklin. - Concorde... też ładnie, cokolwiek by znaczyło...
Angalo, zanim wsiądziemy, musisz obiecać, że go nie ukradniesz!
Rozdział drugi
CONCORDE: lata dwa razy szybciej od pocisku i można w nim dostać wędzonego
łososia.
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów, napisana przez Angala de
Pasmanterii
Przeciśnięcie się przez szczelinę w rurze-którą-chodzili-ludzie było drobnostką w
porównaniu z przyjęciem do wiadomości tego, co znajdowało się w jej wnętrzu.
W kamieniołomie podłogę baraków stanowiły deski albo ubita ziemia, w budynku
dworca lotniczego były płyty jakiegoś wypolerowanego kamienia, a tu...
Tu Gurder natychmiast padł plackiem, wcisnął nos w podłogę i prawie się rozpłakał.
- Dywan! - wykrztusił. - Nigdy nie myślałem, że jeszcze w życiu zobaczę uczciwy
dywan!
- Przestań robić z siebie widowisko! - warknął poirytowany Angalo. - Dywan jak
dywan...
Gurder powoli wstał.
- Przepraszam - wymamrotał, otrzepując się starannie. - Wzburzyło mnie. W końcu nie
widziałem uczciwego dywanu od miesięcy.
Wysmarkał nos, aż echo poniosło, i dodał:
- W Sklepie mieliśmy piękne dywany... niektóre nawet miały wzorki...
Masklin przyjrzał się uważnie wnętrzu rury - wyglądała zupełnie jak sklepowy
korytarz. I była jasno oświetlona.
- Ruszajmy - zaproponował. - Tu jest zbyt pusto. A tak w ogóle: Rzecz, gdzie są
ludzie?
- „Wkrótce będą tutaj.”
- Skąd ona to wie? - zaciekawił się Gurder.
- Podsłuchuje inne maszyny - wyjaśnił Masklin.
- „Komputery” - poprawiła Rzecz. – „Tutaj też jest ich pełno.”
- To miłe - bąknął Masklin. - Masz z kim pogadać.
- „Nie mam: one są niesamowicie głupie” - odparła Rzecz, usiłując mówić z pogardą,
choć przecież zawsze miała jednolite brzmienie głosu.
Po kilkudziesięciu krokach korytarz kończył się zasłoną, za którą widać było jakby
kawałek krzesła.
- Dobra, Angalo - zdecydował Masklin. - Prowadź, bo widzę, że masz na to
nieprzepartą ochotę!
* * *
Dwie minuty później siedzieli pod fotelem.
Masklin nigdy nie miał czasu wyobrazić sobie wnętrza samolotu - przeważnie
obserwował tylko, jak startują i lecą. Naturalnie, zdawał sobie sprawę, że są w nich ludzie -
ludzie byli wszędzie, ale nie miał pojęcia, co oprócz nich jest w środku. Wnętrze tymczasem
wyglądało, jakby było zrobione z samych zewnętrz. I to do reszty rozkleiło Gurdera.
- Światło elektryczne! - zachlipał z rozrzewnieniem. - Dywan! I miękkie fotele! I
nigdzie żadnego błota! I... i są nawet znaki!
- No, spokojnie! - Angalo bezradnie poklepał go po ramieniu. - To był dobry Sklep...
Chociaż przyznaję, że jestem nieco zaskoczony: spodziewałem się rur, przewodów i dźwigni,
a nie czegoś, co wygląda jak Dział Mebli Wyściełanych.
- Nie powinniśmy marnować czasu! - zdecydował Masklin. - Zaraz tu będzie pełno
ludzi, trzeba sobie znaleźć jakiś spokojny kąt.
Pomogli wstać Gurderowi i ruszyli pod rzędami siedzeń. Wnętrze przypominało pod
wieloma względami Sklep, ale po kilkunastu krokach Masklin zrozumiał, że jednym się
zasadniczo różniły - w Sklepie zawsze było dużo miejsc, za którymi można się było ukryć
albo w które można się było wcisnąć. Tutaj, jak dotąd, nie zauważył żadnej kryjówki... A z
oddali słychać już było głosy rozmawiających ludzi.
W końcu znaleźli szczelinę za zasłoną w części samolotu, w której nie było siedzeń.
Pierwszy wczołgał się w nią Masklin, pchając przed sobą Rzecz. Hałas, wcale już nie taki
odległy, dodawał mu skrzydeł - za szczeliną była dziura w metalowej ścianie, przez którą
przechodziły jakieś przewody. Nie była zbyt wielka, ale wystarczyła dla niego i Angala oraz
dla przerażonego Gurdera, którego wspólnym wysiłkiem przeciągnęli. Niemal krok za
Gurderem po dywanie przemaszerowały buty pierwszego pasażera samolotu.
Wewnątrz dziury było ciasno, ale za to na pewno nie można ich było zauważyć.
Gorzej, że sami też widzieli w półmroku jedynie przewody. Usadowili się
najwygodniej, jak potrafili, i czekali. Wokół słychać było pełno rozmaitych odgłosów, a
gdzieś z dołu dochodziły metaliczne łomotnięcia.
- Chyba mi lepiej - odezwał się niespodziewanie Gurder.
Masklin przytaknął, wsłuchany w przytłumiony szum ludzkich głosów.
Nagle samolotem szarpnęło.
- Rzecz? - szepnął.
- „Tak?”
- Co się dzieje?
- „Samolot przygotowuje się do startu.”
- Aha.
- „Wiesz, co to znaczy?”
- Nie do końca...
- „To znaczy, że za chwilę będziemy lecieć.”
Angalo nerwowo przełknął ślinę.
Masklin oparł się plecami o metalową ścianę i wpatrzył się w półmrok bez słowa.
Po chwili ciszy samolot szarpnął jeszcze raz i wszyscy mieli nieodparte wrażenie
ruchu.
Nie wydarzyło się nic więcej.
W końcu dał się słyszeć drżący głos Gurdera:
- Może byśmy wysiedli, jeśli jeszcze możemy...
Odpowiedział mu odległy ryk, od którego wszystko wokół zatrzęsło się łagodnie, ale
zdecydowanie. Potem nastąpił moment zawieszenia - coś takiego musi odczuwać piłka, gdy
już przestanie lecieć w górę, a jeszcze nie zacznie lecieć w dół. Zaraz potem coś ich złapało i
zmieniło w zwalony na kupę nieład.
Podłoga, najbezczelniej w świecie, spróbowała stać się ścianą.
Angalo, Masklin i Gurder złapali się jeden drugiego, popatrzyli na siebie i zaczęli
wrzeszczeć.
Po chwili przestali.
Głównie dlatego, że im się oddechy skończyły. A poza tym nie było sensu
kontynuować.
Podłoga powoli przestała okazywać ambicję stania się ścianą i wróciła do poziomu,
jak na uczciwą podłogę przystało.
- Chyba lecimy - ocenił Masklin, zdejmując nogę Angala ze swojego karku.
- To tak wygląda od środka? - zdziwił się Angalo. - Z zewnątrz wygląda znacznie
ładniej.
- Komuś się coś stało? - zainteresował się Masklin.
Gurder obmacał się starannie, siadając.
- Cały jestem poobijany - oznajmił, po czym dodał, jako że pewne rzeczy są
niezmienne: - Nie ma tu czegoś do jedzenia?
W tym momencie do wszystkich dotarło, że o zapasach żywności nie pomyśleli.
- Może nie będzie czasu zjeść - bąknął niepewnie Masklin. - Rzecz, ile czasu zajmie
nam dotarcie do Florydy?
- „Kapitan właśnie powiedział, że sześć godzin czterdzieści pięć minut.”* [przyp.: Dla
noma jakieś dwie i pół doby.]
- Zagłodzimy się na śmierć! - jęknął Gurder.
- Może da się na coś zapolować? - wyraził nadzieję Angalo.
- Wątpię - ocenił trzeźwo Masklin. To nie wygląda na myszowate* [przyp.:
Myszowate, czyli ulubione przez myszy (przyp. tłum.).] miejsce.
- Ludzie mają jedzenie - stwierdził autorytatywnie Gurder. - Ludzie zawsze mają
jedzenie.
- Wiedziałem, że to powiesz. - Angalo westchnął głęboko.
- Wszyscy to wiedzą.
- Ciekawe, jak by tu można wyjrzeć przez okno? - Angalo spróbował zmienić temat. -
Chciałbym zobaczyć, jak szybko lecimy... drzewa i wszystko powinny tylko śmigać pod nami,
no nie?
- Może po prostu byśmy chwilę poczekali, co? - zaproponował Masklin, dopóki
sytuacja jeszcze zupełnie nie wymknęła się spod kontroli. - Uspokoimy się, odpoczniemy. A
potem zobaczymy, co się da znaleźć do jedzenia.
Pomysł trafił pozostałym do przekonania - w końcu było tu spokojnie, ciepło i sucho, a
ostatnio zbyt często było mokro i zimno. I niezauważenie wszyscy trzej zasnęli...
* * *
Masklinowi wydało się, że są gdzieś nomy żyjące w samolotach, tak jak inne żyły w
Sklepie. Mieszkały pod podłogą przykrytą dywanem i wcale im nie przeszkadzało, że
przelatują z miejsca na miejsce. I że były już w tak dziwacznych miejscach jak te, które
brzmiały magicznie: Afryka, Australia, Chiny, Równik, Printed in Hong Kong, Islandia...
Takie przynajmniej nazwy były na jedynej mapie, jaką w Sklepie udało się znaleźć...
Może nigdy nie wyglądały za okno i nie wiedziały wcale, że się poruszają.
Może o to chodziło Grimmie z tymi żabami w kwiatku... że można przeżyć całe życie
w jakimś niewielkim miejscu i być przekonanym, że tak wygląda cały świat. Może gdyby nie
był zły i trochę pomyślał...
Cóż, teraz, bez dwóch zdań, wyszedł z kwiatka...
* * *
Żaba przyprowadziła inne żaby do miejsca, które przed chwilą odkryła, i teraz
wszystkie wpatrywały się w konar. Mgła się przerzedziła i widać było nie tylko najbliższy
kwiat, ale kilka dalszych, choć taka myśl nie powstała w głowie żadnej z żab, a to dlatego, że
nie potrafią one liczyć dalej niż do jednego.
Teraz widziały całkiem dużo pojedynczych kwiatów.
Wpatrywały się w nie jak urzeczone.
Wpatrywanie się bowiem jest jedną z rzeczy, w której żaby (i żabki) są naprawdę
dobre.
W przeciwieństwie do myślenia.
Miło byłoby powiedzieć, że myślały długo i namiętnie o nowym kwiecie, o życiu w
starym i chęci poznania świata większego, niż dotąd myślały. W rzeczywistości to, co
myślały, można by określić tak:
„-.-.mipmip.-.-.-.mipmio.-.-.mipmip.”
Za to tego, co czuły, na pewno nie pomieściłby jeden kwiat.
Ostrożnie, powoli i nie bardzo wiedząc, dlaczego to robią, kolejno zeskoczyły na
gałąź.
* * *
Masklina obudziło ciche i uprzejmie natarczywe bipanie Rzeczy.
- „Może chcielibyście wiedzieć” - odezwała się, ledwie się ocknął - „ale właśnie
przekroczyliśmy barierę dźwięku.”
To otrzeźwiło go błyskawicznie.
- Angalo! Mówiłem, żebyś nigdzie nie łaził!
- Czego?! - zirytował się Angalo. - Nigdzie nie byłem, siedzę sobie spokojnie i śpię.
Masklin delikatnie pociągnął nosem i przestał się zastanawiać, kto co przekroczył i po
co. Podczołgał się do krawędzi dziury i wyjrzał.
Zobaczył ludzkie nogi. Konkretnie kobiece, bo to one z zasady nosiły mniej
praktyczne buty.
Można się wiele dowiedzieć o ludziach, oglądając ich buty, zwłaszcza że to było
wszystko, co nomy mogły dokładnie obejrzeć. Reszta przeciętnego człowieka znajdowała się
zdecydowanie za wysoko, jak na zasięg wzroku noma.
Masklin energicznie pociągnął nosem.
- Gdzieś blisko jest jedzenie! - oznajmił zdecydowanie.
- Jakie? - zaciekawił się Angalo.
- Jak to jakie? - Gurder przepchnął się obok niego. - Co to kogo obchodzi jakie?!
Ważne, że da się zjeść!
- Angalo, łap go! - Masklin zablokował przejście, aby Gurder nie mógł iść dalej. - I nie
pozwól mu się nigdzie ruszyć.
I zanim Gurder zdążył zareagować, wypadł na zewnątrz, dopadł zasłony i wysunął zza
niej oko i brew.
Pomieszczenie było czymś w rodzaju Emporium z Przysmakami - kobiety wyjmowały
ze ściany tace zjedzeniem. Nomy mają znacznie lepszy węch niż lisy; Masklin oblizał się i
przełknął ślinę. Musiał samokrytycznie przyznać, że polowanie czy zbieranie owoców i ziół
nigdy nie dały tak dobrego jedzenia jak to, które można znaleźć w pobliżu ludzi. Jedna z
kobiet wyciągnęła ze ściany ostatnią tacę, zamknęła drzwi i postawiła ją na wózek. Kółka były
tak wysokie jak sam Masklin, o czym ten miał okazję się przekonać, gdy wózek znalazł się
koło zasłony.
Gdy popiskujące kółko przejechało obok niego, Masklin podjął desperacką decyzję,
całkowicie zresztą zwariowaną - skoczył i schował się między butelkami. Chwilowo
wyglądało to znacznie atrakcyjniej niż siedzenie w dziurze z parą idiotów.
Ledwie znaleźli się za drugą zasłoną, miał przegląd imponujących rzędów butów -
czarnych, brązowych, ozdobnych, ze sznurowadłami albo bez nóg, bo część ludzi zostawiła
buty bez zawartości. W miarę jak wózek przejeżdżał między rzędami foteli, miał także okazję
obejrzeć sporą kolekcję nóg. Czasami zdarzały się w spódnicach, ale zdecydowana większość
była w spodniach.
Korzystając z okazji, Masklin zaczął przyglądać się wyższym partiom - nomy w końcu
nieczęsto miały sposobność oglądać nieruchomo siedzących ludzi. Najpierw były rzędy tułowi
w rozmaitych strojach, potem szeregi głów z twarzami, a potem... gwałtowny nur między
butelki.
Kolejną bowiem twarzą, jaką Masklin zobaczył, było brodate oblicze Wnuka
Richarda, 39, który spoglądał prosto na niego, Masklina.
To była twarz z fotografii: od brody zaczynając, przez całą masę zębów aż do włosów,
które wyglądały, jakby je wyrzeźbiono z czegoś błyszczącego, a nie jakby najzwyczajniej w
świecie wyrosły.
To był Wnuk Richard, 39.
Wnuk Richard, 39, przez chwilę mu się przyglądał, po czym brodate oblicze cofnęło
się i spojrzało w inną stronę. Masklin przekonywał sam siebie, że nie mógł zostać zauważony,
po czym zastanawiał się, jaka będzie reakcja Gurdera, gdy mu o tym powie.
Stwierdził, że ten jak nic dostanie szału. Albo zwariuje.
Zdecydował, że chwilowo pozostawi go w nieświadomości - Gurder i tak był
wyjątkowo podekscytowany. Zresztą i bez tego mieli wystarczająco dużo kłopotów. No i nie
dawała mu spokoju jedna sprawa: Wnuk, 39 - albo przed nim było trzydziestu ośmiu innych
Wnuków Richardów, co mu jakoś niezbyt pasowało, albo był to gazetowy sposób mówienia,
że ma on trzydzieści dziewięć lat. Czyli jest prawie w połowie tak stary jak Sklep... a
sklepowe nomy twierdziły, że Sklep jest tak stary jak świat, co oczywiście nie mogło być
prawdą, ale...
Intrygowało go, jak się czuje ktoś, kto żyje prawie wiecznie.
Naturalnie, nie przeszkadzało mu to w sprawdzeniu zawartości półki, na której się
znalazł. Stały tam głównie butelki, ale było też trochę torebek zawierających coś twardego i
nieco mniejszego od jego pięści. Nie mogąc dojść, co to takiego, rozciął najbliższą nożem i
wyciągnął jedno coś.
Był to solony orzeszek.
Niewiele, ale na pewno spożywcze.
Złapał za paczkę, gdy nad półką pojawiła się dłoń.
Miała czerwone paznokcie i była wystarczająco blisko, by go dotknąć. Powoli sięgnęła
obok, złapała inną torebkę orzeszków i cofnęła się.
Dopiero znacznie później Masklin uświadomił sobie, że właścicielka dłoni w żaden
sposób nie mogła go dostrzec - po prostu sięgnęła na oślep po coś, o czym wiedziała, gdzie
jest, a to z całą pewnością nie obejmowało jego - Masklina.
Ale to było później. Teraz, gdy dłoń prawie złapała go za głowę, wszystko wyglądało
inaczej. Bez namysłu skoczył z toczącego się wózka, przeturlał się po wykładzinie zwanej też
dywanem i wśliznął pod najbliższy fotel.
Nie czekał nawet na złapanie tchu - z doświadczenia wiedział, że jest to najlepszy
moment, żeby coś złapało łapiącego oddech. Slalomem pognał przed siebie, omijając stopy,
buty, gazety i torby. Nim dotarł do zasłony, był ledwie zauważalną rozmazaną smugą nawet
dla normalnego noma. Przemknął przez pomieszczenie, dopadł dziury i skoczył w nią
szczupakiem, nie dotykając nawet brzegów.
* * *
- Solony orzeszek na trzech chłopa?! - W głosie Angala było czyste zdumienie. -
Mamy na niego patrzeć czy obwąchać?
- A czego byś chciał? - parsknął ponuro Masklin. - Żebym się ukłonił i oznajmił tej, co
daje jedzenie, że jest tu trzech takich niewysokich głodomorów jak ja?
Angalo przyjrzał mu się uważnie - Masklin odzyskał już oddech, ale wciąż był mocno
zarumieniony. Ocenił, że można zaryzykować, i powiedział ostrożnie:
- Można by spróbować.
- Że co?!
- No cóż, gdybyś był człowiekiem, to spodziewałbyś się, że nas zobaczysz w
samolocie? - spytał spokojnie Angalo.
- Oczywiście, że nie...
- Więc jakbyś zobaczył, to byłbyś ciężko zaskoczony, tak?
- Proponujesz, żebyśmy celowo pokazali się jakiemuś człowiekowi?- spytał
podejrzliwie Gurder. - Nigdy przecież tego nie robiliśmy.
- Właśnie prawie mi się udało - dodał Masklin. - I nie zamierzam tego powtarzać!
- Wolicie zagłodzić się na śmierć, gapiąc się na jednego orzeszka?
Gurder przyjrzał się orzeszkowi z urazą. W Sklepie jedli orzeszki solone i inne -
przeważnie w okolicach Kiermaszu Gwiazdkowego. Wtedy trafiało się sporo przysmaków,
które z rzadka pojawiały się na półkach. Orzeszki stanowiły doskonały deser. Być może też
były miłą przekąską. A już na pewno głodnemu nomowi nie mogły zastąpić uczciwego
posiłku. Zwłaszcza jeden orzeszek.
- To jaki jest plan? - spytał z rezygnacją.
* * *
Jedna z rozdających jedzenie kobiet wyciągała ze ściany kolejne tace, gdy kątem oka
dostrzegła w górze jakiś ruch. Wolno uniosła głowę, odwracając ją jednocześnie.
Coś małego i czarnego obniżało się powoli tuż obok jej nosa.
Owo coś wsadziło sobie kciuki w uszy, pomachało dłońmi i pokazało jej język.
- Thrrrrrriip! - zawyło.
Kobieta upuściła tacę, która z łomotem spadła na wykładzinę, wciągnęła powietrze z
odgłosem przypominającym opadający dźwięk syreny przeciwmgielnej, uniosła dłonie do
twarzy i pisnęła. Odwróciła się powoli, chwiejąc się niczym padające drzewo, i uciekła.
Gdy wróciła z drugą kobietą, małego cosia już nie było.
Podobnie jak jedzenia na tacy.
* * *
- Nie pamiętam, kiedy ostatni raz jadłem wędzonego łososia - przyznał szczęśliwy
Gurder.
- Mmmph - zgodził się Angalo.
- Uważaj, bo się zakrztusisz - upomniał go Gurder. - Poza tym łososia nie powinno się
żuć, tylko jeść. A ty go ładujesz oburącz do ust i obcinasz, co się nie mieści. Co by sobie inni
o tobie pomyśleli, widząc takie maniery?
- Tu nyoko ne... - Angalo przełknął i dokończył: - Tu nikogo nie ma, tylko ty i
Masklin. A co wy o mnie myślicie, wiem aż za dobrze.
- Trzeba przyznać, że ładnie zawyłeś - odezwał się Masklin, wycinając wieko
pojemnika z mlekiem.
Pojemnik był prawie nomiej wielkości.
- Też tak myślę - zgodził się Gurder bez zbędnej samokrytyki. - Wreszcie normalne
jedzenie z naturalnych źródeł, jak puszki i butelki. I nie trzeba niczego czyścić ani płukać. Tu
jest ciepło i przyjemnie i tak powinien podróżować uczciwy nom. Ktoś może chce... tego?
Pytanie spotkało się ze zgodną odmową, a dotyczyło talerza z czymś przezroczyście
różowym, lśniącym i trzęsącym się przy lada dotknięciu. Wewnątrz tego czegoś była wiśnia, a
całość w jakiś sposób wyglądała całkowicie niejadalnie. W każdym razie na tyle, że nie
miałoby się ochoty tego spróbować nawet po tygodniowej głodówce. Zasada ta, ma się
rozumieć, nie dotyczyła wszystkożernego Gurdera.
- I jak to smakuje? - spytał z mieszaniną fascynacji i obrzydzenia Masklin, gdy Gurder
przełknął.
- Różowo - odparł zapytany, biorąc kolejną porcję.* [przyp.: Niewielkie talerzyki z
czymś trzęsącym się i smakującym różowo pojawiają się praktycznie przy każdym posiłku
serwowanym w samolocie i nikt nie wie dlaczego. Powód jest prawdopodobnie natury
religijnej.]
- Ktoś chce na deser orzeszka? - spytał Angalo. - Nie? To go wyrzucę.
- Nie! - zaprotestował zdecydowanie Masklin. - Nie marnuj całkiem dobrego jedzenia.
- To zboczenie - zawtórował mu Gurder.
- Co do zboczenia, nie jestem pewien - odezwał się Masklin po namyśle. - Ale głupota
na pewno. Wsadź go do plecaka: nigdy nie wiadomo, kiedy taki orzech może się przydać.
Angalo wsadził, ziewnął i przeciągnął się.
- Umyłbym się - ocenił.
- Nigdzie nie widziałem żadnej wody, choć tu gdzieś musi być zlew albo łazienka -
odparł Masklin. - Kłopot w tym, że nie mam pojęcia, gdzie by jej należało szukać, i nie
zamierzam tego robić.
- A właśnie łazienka... - zaczął Angalo, poważniejąc.
- Z drugiej strony tej rury, jeśli łaska - przerwał mu Gurder.
- „I nie na druty, bo zrobisz zwarcie” - dodała niespodziewanie dobrowolnie Rzecz.
Angalo przytaknął dziwnie potulnie i zniknął za rurą.
Gurder ziewnął i przeciągnął się.
- Ta dająca jedzenie nie będzie nas szukać? - zaciekawił się od niechcenia.
- Wątpię - zastanowił się Masklin. - Jak jeszcze mieszkaliśmy przy drodze, zanim
trafiliśmy do Sklepu, ludzie na pewno nas czasami widywali, ale myślę, że nie wierzyli
własnym oczom. Jakby wierzyli, to nie robiliby tych ohydnych ozdóbek ogrodowych. Nikt,
kto zobaczył prawdziwego noma, by ich nie robił.
Gurder wyjął z zanadrza habitu fotografię Wnuka Richarda. Nawet w półmroku
Masklin bez trudu rozpoznał człowieka z fotela. Co prawda tamten nie miał na twarzy kresek
od złożenia na czworo i nie składał się z setek czarnych i mniej czarnych kropek, ale poza
tym...
- Myślisz, że on gdzieś tu jest? - spytał Gurder z nadzieją.
- Może być. - Masklin poczuł się nagle nieswojo. - Posłuchaj... może Angalo ma rację,
chociaż tak w ogóle to go ponosi. Może Wnuk Richard to też człowiek. Wiesz, w końcu to
ludzie zbudowali Sklep dla innych ludzi, a wasi przodkowie wprowadzili się tam, bo było
ciepło i sucho. I...
- Wiesz, nie będę cię słuchał. Nie będę słuchał, jak ktoś mi wmawia, że jesteśmy jak
myszy czy szczury. Jesteśmy inni!
- Nikt nie mówi, że jesteśmy odmianą szczura! Rzecz całkiem konkretnie mówi, że
pochodzimy zupełnie skądinąd.
- Może pochodzimy, a może nie. - Gurder złożył starannie zdjęcie. - To bez znaczenia.
- Dla Angala na przykład ma duże znaczenie, jeśli to prawda.
- I tego właśnie nie rozumiem. Jest wiele rodzajów prawdy. - Gurder wzruszył
ramionami. - Mogę na przykład powiedzieć, że jesteś kurzem, sokami i kośćmi, i to jest
prawda. A mogę powiedzieć, że masz w głowie coś, co odchodzi, gdy umierasz, i to też jest
prawda. Spytaj Rzecz.
Na czarnej powierzchni sześcianu rozbłysły różnokolorowe światełka w dziwnym
wzorze.
- Nigdy nie pytałem jej o takie sprawy - przyznał Masklin.
- Dlaczego? To pierwsze pytanie, jakie ja bym zadał.
- Pewnie by odpowiedziała: „Niedokładne parametry” albo „Brak danych do
obliczeń”. Zawsze w ten sposób odpowiada, jak nie wie, a nie chce się do tego przyznać.
Prawda?
Rzecz nie odpowiedziała, ale światełka zmieniły wzorek.
- Rzecz? - powtórzył Masklin.
- „Monitoruję transmisję.”
- Często tak robi, jak jej się nudzi - wyjaśnił Masklin. - Słucha niewidocznych rozmów
w powietrzu. Posłuchaj, Rzecz, bo to ważne. Chcemy...
Światełka ponownie się zmieniły - teraz większość była czerwona.
- Rzecz, chcielibyśmy...
W Rzeczy zaklikało coś, co miało oznaczać odchrząknięcie.
- „W kabinie pilotów zauważono noma!”
- Posłuchaj, my... Co?!
- „Powtarzam: nom został zauważony w kabinie pilotów.”
Masklin rozejrzał się nerwowo.
- Angalo?!
- „Jest to nadzwyczaj prawdopodobne.”
Rozdział trzeci
PODRÓŻUJĄCY LUDZIE: duże, nomopodobne stworzenia. Wielu ludzi spędza
mnóstwo czasu, podróżując z miejsca na miejsce. Jest to dość dziwne, gdyż tam, dokąd się
udają, i tak jest już aż za dużo ludzi.
Patrz także: ZWIERZĘTA, INTELIGENCJA, EWOLUCJA i MUSZTARDA
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów, napisana przez Angola de
Pasmanterii
Masklin i Gurder nawet nie starali się zachowywać cicho, wędrując plątaniną rur i
kabli.
- Tak mi się wydawało, że to za długo trwa!
- Nie powinieneś puszczać go samego! Wiesz, jaką ma fiksację na punkcie kierowania
różnymi rzeczami!
- To co, miałem go za głowę trzymać?!
- Raczej mieć na niego oko... Gdzie teraz?
Angalo był zawiedziony, że wewnątrz samolotu nie było kupy drutów, rur i dźwigni.
Tu były i druty, i rury, i wszystko poza dźwigniami - cały okablowany i ciasny świat między
ścianami i pod podłogą.
- Jestem na to za stary! Jest taki czas w życiu, że ma się serdecznie dość czołgania się
po przewodach latających maszyn!
- A ile razy już to robiłeś?
- Raz za dużo!
- „Jesteśmy prawie na miejscu” - odezwała się Rzecz.
- Tak się kończy świadome pokazywanie się! Oto Sąd! - zadeklarował Gurder.
- Czyj?
- Co znaczy czyj?!
- Ktoś musi osądzić, więc pytam, czyj to sąd?
- To sąd w ogólnym znaczeniu tego słowa!
Masklin popatrzył na niego z politowaniem i spytał:
- Gdzie teraz, Rzecz?
- „Wiadomość od pilota mówiła o kabinie samolotu. Kabina jest przed nami. Jest tam
dużo komputerów.”
- To pogadaj z nimi i dowiedz się, gdzie jest Angalo.
- „One nie są specjalnie inteligentne. Rozmowa z nimi to jak rozmowa z dziećmi,
więcej mogę się dowiedzieć, słuchając.”
- No, to co będziemy robić? - spytał Gurder. - Czekać?
- Nie będziemy czekać, tylko go... - Masklin zawahał się i umilkł: na końcu języka
miał ładne i pociągające słowo „uratujemy”, tylko że zaraz za nim majaczyło prostsze i
zdecydowanie nie pociągające słówko „jak?” - Nie sądzę, żeby mu chcieli zrobić krzywdę.
Raczej chcą go złapać i gdzieś umieścić. Myślę, że powinniśmy znaleźć miejsce, z którego
będziemy mogli wszystko zobaczyć.
Tylko że rozglądając się po labiryncie kabli, rur, wsporników i przewodów, Masklin
poczuł się dziwnie bezradny.
- To lepiej, żebym ja prowadził - odezwał się rzeczowo Gurder.
- Dlaczego?
- Jesteś dobry na otwartej przestrzeni, ale do tego, żeby umieć chodzić w ścianach,
trzeba się wychować w Sklepie. - Gurder przepchnął się na prowadzenie, rozejrzał się i zatarł
z zadowoleniem ręce. - O, właśnie. - Złapał przewód i wjechał po nim w szczelinę, której
Masklin nawet nie zauważył.
- Młodość mi się przypomina - ucieszył się Gurder. - Nie takie rzeczy się wtedy
wyprawiało... Według mnie teraz w dół, tylko uważaj na druty... tak, tu jest szyb windy, a tu
centralka telefoniczna, to my tędy...
- Słyszałem, jak ostatnio perorowałeś, że dzieciaki za dużo czasu marnują na włażenie
w różne kąty i wymyślanie psikusów...
- Cóż... teraz aż się roi od młodocianych przestępców. Za mojej młodości to był duch
w narodzie, a to zupełnie co innego. Spróbujmy tu...
Przeczołgali się między dwiema ciepłymi ścianami z metalu, w końcu zobaczyli przed
sobą dzienne światło. Ostrożnie przepełzli ostatni kawałek i wyjrzeli.
Znajdowali się mniej więcej w połowie tylnej ściany czegoś, co miało dziwny kształt i
z grubsza przypominało kabinę ciężarówki. Tyle że choć kierowcy mieli więcej miejsca,
znacznie więcej było tu urządzeń - ściany i sufit pełne były światełek, przełączników, dźwigni
i guzików. Gdyby Dorcas to zobaczył, żadna siła by go stąd nie wyciągnęła.
Dwóch ludzi klęczało na wykładzinie, a jedna z dających jedzenie kobiet stała nad
nimi. Wszyscy troje porykiwali i pojękiwali.
- Ech, ta ludzka mowa... - westchnął Masklin. - Żebyśmy ją tak mogli zrozumieć...
- „To uważaj, zaczynam tłumaczyć” - odezwała się niespodziewanie Rzecz.
- Rozumiesz te dźwięki?!
- „Oczywiście. Oni mówią tak samo jak wy, tylko znacznie wolniej.”
- Co? I nigdy nam tego nie powiedziałaś?!
- „Nie pytaliście. Są miliardy rzeczy, których wam nie powiedziałam, i nie o to chodzi.
Mam zacząć czy nie?”
- Jak najbardziej - zapewnił pospiesznie Masklin. - Najlepiej od tego, co właśnie
mówią.
- „Jeden z tych, co klęczą, powiedział, że to musiała być mysz, a ten drugi, że w to
uwierzy, jak ten pierwszy pokaże mu mysz w ubraniu. A kobieta dodała, że to, co jej pokazało
język i rzuciło porzeczką, to na pewno nie była mysz.”
- Co to jest „porzeczka”?
- „Mały czerwony owoc rośliny <i>Ribes spicatum</i>.”
- Rzuciłeś w nią owocem? - Masklin popatrzył na Gurdera ze zgrozą.. - Skąd go
miałeś?
- Jakbym miał, to bym zjadł, a nie rzucał. To znowu jakieś głupoty: co innego mówi, a
o co innego im chodzi, jak na tych znakach drogowych. Ja zrobiłem tylko „Thrrrriiip”.
- „Jeden z klęczących właśnie powiedział, że to, o czym nie wiedzą, co to jest, ukryło
się za tym panelem i nigdzie dalej już nie może uciec.”
- O, wyjął kawałek ściany - zdziwił się Masklin. - I wsadził w otwór rękę...
Klęczący zawył.
- „Mówi, że go ugryzło” - poinformowała Rzecz. - „Dosłownie powiedział: ”To
gówno mnie ugryzło!””
- To musi być Angalo - zdecydował autorytatywnie Gurder. - Jego ojciec był taki sam:
jak go zapędzono do kąta, zawsze dostawał szału.
- Przecież oni nie wiedzą, że to Angalo! Nie słyszałeś?! Nie wierzą w nas i są
przekonani, że to mysz. Musimy go wyciągnąć, zanim go złapią albo uszkodzą!
- Możemy się pewnie dostać do niego po przewodach w ścianie, ale to za długo
potrwa... - ocenił Gurder.
Masklin rozejrzał się desperacko po kabinie - oprócz trójki usiłującej złapać Angala
było w niej jeszcze dwóch pilotów, którzy spokojnie siedzieli w swoich fotelach.
- Wyszły mi pomysły - przyznał smętnie. - Rzecz, możesz coś wymyślić?
- „Bardzo wiele rzeczy. Mogę wymyślić praktycznie wszystko.”
- Chodzi mi o to, czy możesz coś zrobić, żeby nam pomóc uratować Angala?
- „Mogę.”
- No to zrób.
- „Już robię.”
W okamgnieniu w kabinie zawyły basowo alarmy i rozbłysły pulsujące światełka.
Obaj piloci ożyli i niezwykle energicznie, jak na ludzi, zaczęli przestawiać przełączniki i
dźwignie, krzycząc do siebie.
- Co się dzieje? - zdziwił się Masklin.
- „Prawdopodobnie zdenerwowali się, że już nie pilotują tego samolotu” -
poinformowała go z samozadowoleniem Rzecz.
- To kto go pilotuje?
- „Ja” - odparł skromnie czarny sześcian, błyskając światełkami.
* * *
Jedna z żab spadła z gałęzi i cicho zniknęła wśród liści. Ponieważ była lekka i
nieduża, nie jest wykluczone, że nic się jej nie stało. Mogła wylądować cała i zdrowa pod
drzewem, doświadczając drugiego z najbardziej interesujących przeżyć, jakie przytrafiły się
kiedykolwiek żabom drzewnym.
Reszta uparcie posuwała się naprzód.
* * *
Masklin pomógł Gurderowi przecisnąć się przez przewężenie w kolejnym tunelu z
przewodami. Nad głowami słyszeli ludzkie kroki i porykiwania, dobitnie świadczące, że
ludzie mają kłopoty.
- Wydaje mi się, że nie są zbyt szczęśliwi - sapnął Gurder.
- Ale przynajmniej nie mają czasu szukać czegoś, co prawdopodobnie jest myszą.
- Przecież to Angalo, nie mysz!
- Ale potem będą przekonani, że to była mysz. Jak go nie złapią, ma się rozumieć. Tak
mi się widzi, że ludzie bardzo nie lubią dziwnych i niezrozumiałych rzeczy.
- To zupełnie jak my - ocenił Gurder.
Masklin przyjrzał się krytycznie ściskanej pod pachą Rzeczy i spytał:
- Ty naprawdę kierujesz tym samolotem?
- „Owszem.”
- Zawsze myślałem, że aby czymś kierować, trzeba kręcić kierownicą, przestawiać
dźwignie i robić różne takie rzeczy.
- „To wszystko w samolocie robią maszyny. Ludzie naciskają guziki i przestawiają
przełączniki tylko po to, żeby im powiedzieć, co mają zrobić.”
- No dobrze - zgodził się Masklin. - Ale ty niczego nie naciskasz i nie przestawiasz.
To co konkretnie robisz?
- „Dowodzę.”
Masklin zastanowił się chwilę, wsłuchując się w stłumiony huk silników.
- To trudne zajęcie? - spytał wreszcie.
- „Samo z siebie nie, ale ludzie próbują mi przeszkadzać.”
- W takim razie lepiej będzie, jak szybko znajdziemy Angala - ocenił Gurder. -
Idziemy!
Skręcili w kolejną metalową tubę z wiązkami przewodów.
- Tak w ogóle to powinni nam być wdzięczni, że pozwalamy naszej Rzeczy
wykonywać ich robotę za nich - ogłosił niespodziewanie Gurder.
- Obawiam się, że oni mogą mieć o tym inne zdanie - zauważył ostrożnie Masklin.
- „Lecimy na wysokości pięćdziesięciu pięciu tysięcy stóp z prędkością tysiąca trzystu
pięćdziesięciu dwóch mil na godzinę” - oznajmiła nagle Rzecz, a gdy nikt tego nie
skomentował, dodała: - „To bardzo wysoko i bardzo szybko.”
- To dobrze - powiedział Masklin, do którego dotarło, że trzeba coś powiedzieć.
- „To naprawdę szybko.”
Przecisnęli się przez szparę w metalowych płytach.
- „To szybciej, niż leci pocisk.”
- Zadziwiające - mruknął Masklin.
- „Dwa razy szybciej niż dźwięk w tej atmosferze.”
- O rany.
- „Ujmując sprawę inaczej: przy tej prędkości dotarlibyśmy ze Sklepu do
kamieniołomu w mniej niż piętnaście sekund.”
- To dobrze, żeśmy tego concorde’a nie spotkali w czasie jazdy - zauważył Masklin.
- Przestań się z nią droczyć - wtrącił Gurder. - Ona chce, żebyś ją pochwalił i
powiedział, że jest dobrym chłopcem... znaczy się Rzeczą.
- „Wcale nie chcę” - odezwała się natychmiast Rzecz. – „Po prostu próbuję wam
wytłumaczyć, że to bardzo wyspecjalizowana maszyna, wymagająca uważnej kontroli i dobrej
koordynacji.”
- To może lepiej byłoby, jakbyś tyle nie gadała - zaproponował Masklin. - To utrudnia
koncentrację, wiem po sobie.
Rzecz wyświetliła mu wybitnie jaskrawy wzorek.
- To nie było uprzejme - zauważył Gurder.
- Nie szkodzi. Prawie rok robiłem, co mi kazała, i ani razu nie usłyszałem nawet
głupiego „dziękuję”. A tak w ogóle, to jak wysoko jest te całe pięćdziesiąt pięć tysięcy stóp?
- „Dziesięć mil, czyli dwa razy dalej niż ze Sklepu do kamieniołomu.”
Gurder znieruchomiał.
- Jesteśmy tak daleko w górze? - spytał słabo i spojrzał na podłogę. - Ooops...
- Tylko teraz ty nie zaczynaj! - warknął Masklin. - Mamy dość problemów z Angalem.
Przestań się tak kurczowo trzymać ściany!
Gurder zbielał.
- Musimy być tak wysoko jak te białe, kudłate chmury - wykrztusił.
- „Nie.”
- To dobrze - odetchnął Gurder.
- „One są znacznie niżej.”
- Ooops...
Masklin złapał go za ramię i potrząsnął energicznie.
- Angalo, pamiętasz?
Gurder przełknął ślinę i powoli ruszył do przodu, kurczowo trzymając się wszystkiego,
na co natrafił. Poruszał się z zamkniętymi oczyma.
- Nie możemy tracić głowy, nawet jeśli jesteśmy tak wysoko - dodał Masklin,
spoglądając odruchowo na podłogę: metal wyglądał równie solidnie jak przedtem. Żeby coś
przezeń zobaczyć, potrzebna była wyobraźnia.
Problem polegał na tym, że miał pracowitą wyobraźnię.
- Ugh... - mruknął. - Dalej, Gurder, podaj mi rękę.
- Przecież jest przed twoim nosem?!
- Tak? A, to przepraszam, trudno coś zauważyć, jak się ma zamknięte oczy...
* * *
Po kolejnych dwóch odgałęzieniach Gurder oznajmił ponuro:
- To na nic. Tu nie ma dziury wystarczająco dużej, żeby się przez nią przecisnąć.
Gdyby była, to do tej pory przynajmniej Angalo by ją znalazł.
- Musimy znaleźć sposób dostania się do kabiny i wyciągnięcia go od wewnątrz -
zdecydował Masklin.
- Przy tych wszystkich ludziach?!
- Jeśli Rzecz się postara, to będą zbyt zajęci, żeby nas zauważyć. Postarasz się?
- „Postaram się” - obiecała Rzecz.
* * *
Jest takie miejsce, wysoko, gdzie nie ma już dołu.
Troszkę niżej po niebie mknął biały trójkątny kształt, prześcigając noc i słońce i w
ciągu zaledwie kilku godzin przemierzając ocean, który kiedyś był krańcem świata...
* * *
Masklin ostrożnie opuścił się na podłogę i poczołgał do przodu. Ludzie nawet nie
spoglądali w jego stronę. Posunął się na czworakach ku otworowi, w którym ukrywał się
Angalo. Miał nadzieję, że Rzecz faktycznie wie, jak kierować samolotem.
Poza tym nienawidził być na tak otwartej przestrzeni bez możliwości ukrycia się w
razie niebezpieczeństwa. Naturalnie, w czasach gdy samotnie polował, zdarzały się gorsze
miejsca - tak złe, że gdyby go coś złapało, to nawet zanim wiedziałby co, byłby już przekąską.
Ale wtedy chociaż był świadom niebezpieczeństwa, a nikt nie wiedział, co ludzie mogą zrobić
ze złapanym nomem...
Z ulgą dotarł do pogrążonego w cieniu kąta w pobliżu otworu.
- Angalo! - syknął przeraźliwie.
Przez moment panowała cisza, po czym zza kępy przewodów rozległo się pytanie:
- A kto pyta?
- A ile razy chcesz zgadywać? - spytał Masklin już normalnym głosem.
Przewody poruszyły się i na podłogę zeskoczył Angalo.
- Gonili mnie! - oznajmił. - A potem jeden wsadził rękę i...
- Wiem, widziałem. Zbieramy się stąd, dopóki są zajęci - przerwał mu Masklin,
ruszając pędem.
- A czym? - zaciekawił się Angalo, ruszając za nim. - Co się dzieje?
- Rzecz kieruje samolotem.
- Jak?! Przecież nie ma rąk! Nie może zmienić biegów ani nie...
- Mówi, że dowodzi komputerami, które to robią. Rusz się!
- Wyjrzałem przez okno. Tu wokoło jest samo niebo! - entuzjazmował się Angalo.
- Nie przypominaj mi!
- Pozwól mi tylko raz spojrzeć...
- Zaraz ci przyłożę! Gurder na nas czeka i nie potrzebujemy dodatkowych kłopotów i
tak...
Rozległ się dziwny odgłos - jakby ktoś się dusił.
Bardzo powoli i gdzieś wysoko.
Obaj unieśli głowy.
Patrzył na nich człowiek - miał otwarte usta i taką minę jak ktoś, kto ma poważne
problemy z wytłumaczeniem samemu sobie, co widzi. Zaczynał już nawet się pochylać.
Angalo i Masklin spojrzeli po sobie i wrzasnęli chórem:
- W nogi!
* * *
Gurder czekał podenerwowany w cieniu przy drzwiach, gdy Masklin i Angalo minęli
go pędem, nic nie mówiąc. Nie tracąc czasu na pytania, podkasał sutannę i pognał za nimi.
- Co się dzieje? - spytał, doganiając Angala. - Co się...?
- Człowiek nas goni!
- Nie zostawiajcie mnie!
Masklin miał zdecydowane prowadzenie w tym biegu między rzędami siedzących
ludzi, którzy nie zwracali na nich najmniejszej nawet uwagi.
- Niepotrzebnie... stanęliśmy... - wysapał. - Widoków... ci się... zachciało...!
- Może... już nigdy... nie będziemy... mieć... takiej... okazji...! - odsapał Angalo.
- Właśnie! - Podłoga z lekka stanęła dęba.
- Rzecz, co się dzieje?!
- „Odwracam ich uwagę.”
- To przestań! Wszyscy tutaj! - polecił Masklin.
Wpadł między dwa fotele, omijając parę butów, i wylądował płasko na wykładzinie.
Pozostała dwójka wylądowała obok niego.
Znieruchomieli kawałek od gigantycznych stóp.
Masklin przysunął Rzecz do ust i rozkazał szeptem:
- Oddaj im ich samolot!
- „Miałam nadzieję, że pozwolisz mi wylądować” - coś w pozbawionym intonacji
głosie zabrzmiało zupełnie jak Angalo.
- A wiesz, jak czymś takim wylądować?
- „Poprzez naukę nabiera się doświadczeń, a...”
- Oddaj im go natychmiast!
Samolotem leciutko szarpnęło, a na powierzchni sześcianu zmienił się wzór światełek.
Masklin odetchnął z ulgą i zaproponował:
- Może przez najbliższe pięć minut wszyscy dla odmiany zachowywaliby się
sensownie?
- Przepraszam. - Angalo spróbował wyglądać przepraszająco, ale mu się nie udało:
błyszczące oczy i nieco szaleńczy uśmiech wyraźnie wskazywały, że jest bliski spełnienia
marzeń. - Po prostu... wiecie, że nawet pod nami jest niebiesko? Jakby zupełnie tam w dole
nie było ziemi! I...
- Jeśli Rzecz spróbuje kolejnych lekcji latania, to może okazać się prawdą - przerwał
mu ponuro Masklin. - Więc lepiej jej nie prowokować, zgoda?
Przez chwilę siedzieli pod siedzeniem w milczeniu.
Ciszę przerwał Gurder, całkiem spostrzegawcze:
- Ten człowiek ma dziurawą skarpetkę!
- No to co? - spytał Angalo.
- Nic. Tylko nigdy nie pomyślałem, że ludzie też miewają dziurawe skarpetki.
- Dziury i skarpetki przeważnie występują razem - zauważył Masklin. - A w
najlepszym wypadku blisko siebie.
- Chociaż te skarpetki są całkiem porządne - ocenił Angalo.
Masklin przyjrzał się skarpetkom - dla niego wyglądały normalnie. Jak te, których w
Sklepie używali jako śpiworów.
- Skąd wiesz? - spytał zaintrygowany.
- Bo to Jegostyl Zapachołodporne. Gwarantowane 85 purcent Polyputheketlon. W
Sklepie takie sprzedawano i były znacznie droższe od innych. Widzisz, tam jest metka.
Gurder westchnął ciężko.
- To był dobry Sklep - wymamrotał cicho.
- Widzisz te buty? - Angalo wskazał wielkie białe kształty przypominające
wyciągnięte na brzeg łodzie. - To Niezbędne Uliczne Obuwie z Prawdziwą Gumową
Poszewką. Też drogie.
- Nigdy nie byłem ich zwolennikiem - wtrącił Gurder. - Za jasne. Wolałem Męskie
Brązowe, Sznurowane. Można się w nich było naprawdę wygodnie wyspać.
- Te Uliczne też były w Sklepie? - spytał ostrożnie Masklin.
- Owszem. Jako Oferta Specjalna.
- Hmm.
Masklin wstał i obszedł sporą skórzaną torbę, wepchniętą pod siedzenie, potem wspiął
się po niej i szybciutko wyjrzał ponad poręcz fotela. Po czym zsunął się na podłogę i
stwierdził radosnym tonem:
- No, no...! To też sklepowa torba, prawda?
Gurder i Angalo przyjrzeli się krytycznie torbie.
- Nigdy za dużo czasu nie spędziłem w Dziale Turystycznym - przyznał Angalo. - Ale
to może być Specjalna Skórzana Torba Podróżna.
- Dla Roztropnego Samodzielnego Kierownika? - dodał Gurder. - Bardzo możliwe.
- A zastanawialiście się, jak stąd wyjdziemy? - spytał Masklin.
- Tak samo jak weszliśmy? - odparł pytająco Angalo, który nie poświęcił temu chwili
namysłu.
- Obawiam się, że to może być niewykonalne. Wydaje mi się, że ledwie wylądujemy,
ludzie zaczną nas szukać, nawet jeśli będą przekonani, że szukają myszy. Jak ja bym był na
ich miejscu, to bym szukał: nigdy nie wiadomo, co taka mysz może zrobić z przewodem. A
jak się jest dziesięć mil nad ziemią i mysz zrobi sobie ubikację w komputerze, to może nie
być wesoło. I tak mi się wydaje, że ludzie do tych poszukiwań podejdą całkiem poważnie.
Więc najlepiej byłoby, gdybyśmy wyszli stąd razem z ludźmi.
- Stratują nas! - zauważył rozsądnie Angalo.
- Jakbyśmy byli w takiej, dajmy na to, torbie, to- by nas nie stratowali - zauważył
jeszcze rozsądniej Masklin.
- Niedorzeczność! - oburzył się Gurder.
Masklin wziął głęboki oddech i wypalił:
- Widzisz, ona należy do Wnuka Richarda! - Korzystając z całkowitego osłupienia
pozostałych, dodał: - Sprawdziłem. Siedzi nad nami i czyta gazetę. Widziałem go już
wcześniej i to na pewno on.
Gurder niespodziewanie poczerwieniał i spytał podejrzanie spokojnie:
- Chcesz, żebym uwierzył, że Wnuk Arnolda Brosa (zał. 1905) ma dziurawe
skarpetki?
- To byłyby święte skarpetki, no nie? - zachichotał Angalo. - No, co? Pożartować nie
można?!
- Sam się wdrap i zobacz - zaproponował Masklin. - Podsadzę cię, tylko się za bardzo
nie wychylaj.
W końcu obaj podsadzili Gurdera, który ważył więcej, niż na to wyglądał.
Na dole zjawił się szybko i dziwnie milczący.
- No i? - zainteresował się Angalo.
- Na torbie są złote litery „R.A.” - dodał Masklin, patrząc wymownie na Angala.
Gurder wyglądał, jakby zobaczył ducha.
- A, tak - ucieszył się Angalo. - Złoty Monogram za Jedyne 5.99. Tak pisało na znaku.
- Gurder, odezwij się! - zażądał w końcu Masklin. - Przestań tak siedzieć i mieć za złe!
- To bardzo uroczysty moment - powiedział z namaszczeniem Gurder. - Przynajmniej
dla mnie.
- Gdybyśmy przecięli trochę nitki na szwie, to moglibyśmy spokojnie dostać się do
środka - poinformował go Masklin.
- Nie jestem godzien - jęknął Gurder.
- Pewno nie jesteś - zgodził się Angalo. - Ale nikomu nie powiemy.
- A Wnuk Richard nam pomoże - dodał Masklin, mając nadzieję, że choć co drugie
słowo dociera do Gurdera. - Bezwiednie, ale pomoże, więc wszystko powinno być w
porządku. Pewnie tak było przeznaczone.
Zwrot ten często słyszał z ust Gurdera, toteż choć nie bardzo rozumiał, kto i co
przeznacza, uznał, że religijne formułki mogą lepiej trafić do niego.
Sądząc po minie, trafiły.
- Zgoda - odezwał się w końcu Gurder. - Ale żadnego rozcinania: wejdziemy przez
suwak.
Weszli.
Co prawda suwak się w połowie zaciął, bo suwaki mają taki zwyczaj, ale nomy nie
potrzebują aż tak dużych otworów, żeby musiały go mocno otwierać.
- A co zrobimy, jak zajrzy? - spytał Angalo, gdy już znaleźli się w torbie.
- Nic - odparł Masklin. - Możesz się uśmiechać.
Żaby były już daleko na gałęzi. To, co wyglądało jak równa płaszczyzna
szarozielonego drzewa, okazało się labiryntem kory, korzeni i kęp mchu. Było to niezwykle
przerażające dla istot, które spędzały całe dnie wśród płatków.
Mimo to posuwały się naprzód. Nie znały bowiem znaczenia słowa „odwrót”. Nie
znały zresztą znaczenia żadnego innego słowa.
Rozdział czwarty
HOTELE: Miejsca, w których Podróżujący Ludzie parkują w nocy. Inni ludzie
przynoszą im jedzenie, w tym słynne Kanapki z szynką, sałatą i pomidorem. Są tam łóżka,
ręczniki i takie specjalne urządzenia, z których pada na ludzi, żeby byli czyści.
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich namów, napisana przez Angola de
Pasmanterii
Ciemność.
- Masklin, tu jest strasznie ciemno!
- I niewygodnie!
- To się spróbuj jakoś zagnieździć!
- Auć! Właśnie siadłem na grzebieniu!
- „Wkrótce będziemy lądować.”
- To dobrze.
- O, tu jest jakaś tubka...
- Jestem głodny. Nie ma tu niczego do jedzenia?
- Mam orzeszka.
- Gdzie? Gdzie?
- Nie szarp się! Właśnie mi go wytrąciłeś z ręki!
- Gurder?
- Tak?
- Co ty wyprawiasz? Bo słyszę, że coś tniesz.
- Wycina sobie dziurę w skarpetce.
Cisza.
- No to co? Mogę, jak lubię, moja skarpetka.
Więcej ciszy.
- Już się lepiej czuję. Pomogło mi.
Jeszcze więcej ciszy.
- Gurder, on jest tylko człowiekiem. Nie ma w nim nic specjalnego.
- Ale jesteśmy w jego torbie, tak?
- Tak, ale sam mówiłeś, że Arnold Bros to coś w naszych głowach. Mówiłeś?
- Mówiłem.
- No to jak?
- Po prostu mi ulżyło, to wszystko. Temat dziur w skarpetkach uważam za zamknięty!
- „Podchodzimy do lądowania.”
- Skąd będziemy wiedzieli, kiedy...
- „Jestem pewna, że zrobiłabym to lepiej.”
- To jest ta cała Floryda? Angalo, złaź mi z czoła!
- „Tak. Kraj tradycyjnie witający osadników.”
- To my?!
- „Technicznie rzecz ujmując, jesteście raczej tranzytowcami: jesteście w drodze do
innego miejsca przeznaczenia.”
- Gdzie?!
- „Do gwiazd.”
- Aha... Rzecz?
- „Tak?”
- Są jakieś zapisy, że nomy pojawiły się tu wcześniej?
- Masklin, o co ci chodzi? Nomy to my!
- Owszem, ale tu mogą być inne nomy.
- Poza nami nie ma tu nikogo! Chyba że się dosiadł...
W ciemności rozbłysły różnobarwne światełka.
- I co?... Rzecz?
- „Sprawdzani dostępne dane. Nie ma żadnych informacji o nomach. Wszyscy
zarejestrowani imigranci byli znacznie wyżsi.”
- Imi... co?
- „Imigranci, czyli osadnicy, czyli ci, co tu przybywali.”
- Aha. Tak tylko sobie myślałem... tak się zastanawiałem, czy nie ma nikogo poza
nami.
- Słyszałeś, co powiedziała Rzecz? Nie ma żadnych informacji o nomach,
powiedziała.
- Nas do dzisiaj też nikt nie widział.
- Rzecz, wiesz, co teraz będzie?
- „Teraz będziemy przechodzić przez Imigrację i Cło. Czy jesteście lub kiedykolwiek
byliście członkami wywrotowej organizacji?”
Cisza.
- Kto? My? Dlaczego nas o to pytasz?
- „Bo takie pytania tam zadają. Tak przynajmniej wynika z mojego nasłuchu.”
- A, to w porządku. Nie sądzę, żebyśmy byli, a jesteśmy?
- Nie.
- Nie.
- Nie. Też tak sobie myślałem, że nie jesteśmy. A co to jest „wywrotowej”?
- „Pytanie ma na celu ustalenie, czy przybywacie, aby obalić rząd Stanów
Zjednoczonych Ameryki Północnej.”
- Wątpię, żebyśmy chcieli... A chcemy?
- Nie.
- Nie.
- Nie chcemy. Nie muszą się nas bać.
- Sprytny pomysł... Bardzo sprytny pomysł.
- Jaki?
- Pytanie o takie rzeczy, ledwie kto przyleci. Jak ktoś się przyzna, że chce wywrotowe
obalać, to zanim skończy mówić „tak”, wszyscy się na niego zwalą jak tona cegieł. Sprytne -
przyznał z podziwem Angalo.
- Nie chcemy niczego obalać - zapewnił Masklin. - Chcemy tylko ukraść im jedną z
tych pionowo lecących odrzutowych rakiet. Jak one się nazywają, bo zapomniałem?
- „Promy kosmiczne. Albo wahadłowce.”
- O, właśnie. A potem zaraz sobie pójdziemy. Nie chcemy wywoływać żadnych
kłopotów.
* * *
Poczuli lekki wstrząs, gdy torba została postawiona na ziemi.
Rozległ się cichutki odgłos cięcia, całkowicie zagłuszony przez panujący w budynku
dworca lotniczego hałas, i w skórzanym boku torby zrobił się niewielki otworek.
- I co on robi? - spytał Gurder.
- Nie pchaj się, bo nic nie widzę! - warknął Masklin. - Stoi w kolejce.
- To trwa już całe wieki - westchnął Angalo.
- Widocznie to długa kolejka...
- A jak się wszystkich pytają o to obalanie z wywrotem, to nie może się szybko
przesuwać - dodał Gurder.
- Wolałbym o to nie pytać, ale jak zamierzamy znaleźć ten prom? - spytał Angalo.
- Zajmiemy się tym, jak przyjdzie czas - odparł niezbyt pewnie Masklin.
- Czas przyszedł - poinformował go Angalo. - Więc jak?
Masklin wzruszył ramionami.
- Chyba nie myślałeś, że ledwie się tu zjawimy, zobaczymy drogowskaz „Tędy do
Promu Kosmicznego”. - Angalo nie krył złośliwości.
Masklin za to miał nadzieję, że miną skutecznie zamaskował myśli.
- Oczywiście, że nie - oświadczył urażony.
- No, to co robimy dalej? - Angalo nie ustępował.
- My... my... zapytamy Rzecz - odparł z ulgą Masklin. - Właśnie tak zrobimy. Rzecz?
- „Tak?”
- Co robimy dalej?
- To się chyba nazywa planowanie - dodał Angalo.
Torbę przesunięto po podłodze - najwyraźniej kolejka (a z nią Wnuk Richard, 39)
ruszyła.
- Rzecz, pytałem, co robimy...
- „Nic.”
- Jak to, mamy nic nie robić?!
- „Poprzez powstrzymywanie się przed robieniem czegokolwiek.”
- I co nam to da?
- „W gazetach napisano, że Richard Arnold udaje się na Florydę, by uczestniczyć w
wystrzeleniu satelity telekomunikacyjnego. Dlatego też musi się udać na miejsce, w którym
ten satelita się znajduje. Ergo, my udajemy się tam z nim.”
- Kto to jest Ergo? - zaniepokoił się Gurder, rozglądając się nerwowo.
Rzecz wyświetliła jaskrawy wzorek na skierowanej ku niemu ścianie.
- „Ergo to inaczej „więc”.”
Masklin zastanowił się i niezbyt zachwyciło go to, do czego doszedł.
- Myślisz, że zabierze ze sobą torbę? - spytał.
- „To nie jest pewne.”
Masklin musiał przyznać, że w torbie było niewiele - skarpetki, papiery, pasta do
zębów, szczoteczka, szczotka do włosów, grzebień i książka zatytułowana „Szpieg bez
spodni”. To ostatnie sprawiło im nieco kłopotów, gdyż tuż po wylądowaniu torba została
rozpięta i wciśnięto do niej wyżej wymienioną pozycję. Na szczęście Wnuk Richard zrobił to,
nie zaglądając do środka. Przy okazji nie domknął suwaka, przez co do wnętrza wpadało
trochę światła, i Angalo próbował teraz czytać, mamrocząc pod nosem komentarze.
- Nie wydaje mi się, żeby Wnuk Richard pojechał prosto na to wystrzelenie - odezwał
się ostrożnie Masklin. - Chyba wcześniej pojedzie gdzieś się przespać. Rzecz, wiesz, kiedy
ten prom odlatuje?
- „Nie, komputery lotniska nie mają tej informacji, a innych chwilowo nie ma w moim
zasięgu.”
- On się musi wkrótce wyspać. - Masklin był pewien swego. - Ludzie przesypiają
przecież większość nocy. Myślę, że lepiej by było, gdybyśmy wyszli z tor- by.
- I porozmawiali z nim - dodał Gurder.
Angalo i Masklin spojrzeli na niego dziwnie.
- Co tak patrzycie?! Przecież po to tu przybyliśmy.
- Oryginalnie, owszem. Nadal chcesz go prosić o ratowanie kamieniołomu?
- Przecież to człowiek! - wkurzył się Angalo. - Teraz już nawet do ciebie musiało to
dotrzeć! On nam nie pomoże! Bo i niby dlaczego miałby pomagać? Jest tylko człowiekiem,
którego przodkowie zbudowali Sklep! Dlaczego z uporem maniaka wierzysz, że jest jakimś
wielkim nomem z nieba?!
- Bo nie mam nic innego w co mógłbym wierzyć! - wrzasnął Gurder. - A jeśli ty nie
wierzysz we Wnuka Richarda, to dlaczego jesteś w jego torbie?
- To tylko zbieg okoliczności...
- Zawsze tak mówisz! Zawsze jest to albo przypadek, albo zbieg...
Torba nagle zaczęła się energicznie ruszać i wszyscy stracili równowagę, a Gurder
także wątek.
- Idziemy po podłodze - odmeldował Masklin, przytulony do dziurki. - Tu jest
naprawdę dużo ludzi.
- Wszędzie ich pełno! - westchnął Gurder.
- Niektórzy trzymają znaki z wypisanymi nazwiskami.
- Jak to ludzie - skwitował Gurder.
Do tego wszyscy byli przyzwyczajeni - w Sklepie ludzie często nosili znaki z
nazwiskami. Niektóre były dziwne i strasznie długie, jak: „Pani J. E. Williams Kierownik”
albo „Cześć, nazywam się Tracey”. Nikt dokładnie nie wiedział, dlaczego ludzie muszą cały
czas nosić te plakietki. Najpopularniejsza teoria głosiła, że inaczej by zapomnieli, jak się
nazywają.
- Zaraz, coś tu się nie zgadza! Jeden ma napisane „Richard Arnold”. Idziemy tam...
rozmawiamy z nim.
Z góry faktycznie dobiegły powolne, basowe ryki w dwóch tonacjach.
- Rzecz, rozumiesz, o czym mówią? - spytał Masklin.
- „Tak. Ten z napisem ma zabrać naszego do hotelu. To takie miejsce, w którym
ludzie śpią i są karmieni. Cała reszta to grzecznościowe banały, jakie ludzie mówią do siebie,
żeby się upewnić, że jeszcze żyją.”
- Co masz na myśli? - zdziwił się Masklin.
- „Mówią na przykład: „Jak ci leci?” albo „Miłego dnia”, albo „Co sądzisz o
pogodzie?” Sens tych wypowiedzi jest taki: „Jeszcze żyję i widzę, że ty też”.”
- Popatrz, to zupełnie jak my - ucieszył się Masklin. - To się nazywa „współżycie z
innymi”. Możesz czasem spróbować, na pewno nie zaszkodzi.
Torba zakołysała się na boki i uderzyła w coś, toteż wszyscy trzej złapali się
kurczowo, czego kto mógł. Angalo złapał się jednorącz, w drugiej ręce bowiem trzymał
książkę.
- Znowu się robię głodny - oświadczył Gurder. - Tu naprawdę nie ma nic do jedzenia?
- Jest trochę pasty do zębów w tubce.
- Dziękuję, aż tak głodny nie jestem. W pobliżu rozległ się znajomy warkot.
- Znam ten dźwięk! - ucieszył się Angalo. - To silnik spalinowy. Jedziemy czymś!
- Znowu?- jęknął Gurder.
- Wysiądziemy, gdy tylko się da - zapewnił go Masklin.
- Rzecz, co to za rodzaj ciężarówki? - spytał Gurder.
- „To helikopter.”
- Strasznie hałaśliwy - poskarżył się Gurder, który w życiu nie słyszał o helikopterze.
- To samolot bez skrzydeł - poinformował go Angalo, który słyszał.
Gurder poświęcił tej rewelacji długą chwilę ostrożnego i przestraszonego namysłu.
- Rzecz? - spytał w końcu powoli.
- „Tak?”
- Co utrzymuje w powietrzu...
- „Nauka.”
- Nauka? A, to wszystko w porządku!
* * *
Hałas trwał długo, aż w końcu stał się częścią rzeczywistości i to do tego stopnia, że
gdy się nagle skończył, było to dla całej trójki szokiem. Leżeli na dnie torby, mając tak dalece
wszystkiego dość, że nawet im się rozmawiać nie chciało.
Torba tymczasem została przeniesiona, postawiona, przeniesiona ponownie, znowu
postawiona, uniesiona raz jeszcze i rzucona na coś miękkiego.
Wreszcie zapanowała błoga cisza.
W końcu przerwał ją Gurder:
- No dobra, o jakim smaku jest ta pasta? Masklin odnalazł Rzecz w kłębowisku
spinaczy, kurzu i kawałków papieru na samym dnie torby.
- Wiesz może przypadkiem, gdzie jesteśmy? - spytał.
- “Pokój 103, Hotel Cocoa Beach New Horizons. Właśnie monitoruję łączność.”
Gurder pozbierał się zadziwiająco szybko i ruszył w stronę zamka błyskawicznego.
- Muszę stąd wyjść! Dłużej tu nie wytrzymam... Angalo, podaj mi nogę, to może
dosięgnę do suwaka...
Zamek rozjechał się z cichym zgrzytem i do torby wpadł nagle oślepiający snop
światła. Cała trójka zanurkowała, gdzie kto mógł, kryjąc się błyskawicznie. Dłoń, większa od
Masklina, sięgnęła do wnętrza, złapała plastikową torebkę z pastą i szczoteczką i się cofnęła.
Nikt się nie poruszył.
Po chwili dał się słyszeć odległy szum lecącej wody.
Dalej nikt nie drgnął.
- Boom-boom foom zoom- hoom-hoom, hoom zoom hoom... - Głos był donośniejszy
niż szum wody i, bez dwóch zdań, należał do człowieka.
- To... śpiew? - szepnął Angalo.
- ...Hoom... hoom- boom-boom hoom... zoom-hoom-boom HOOOooooOOOmmnn
Boom...
- Rzecz, co się dzieje? - zaniepokoił się Masklin.
- „Bierze prysznic.”
- Po co?!
- „Logiczne wydaje się założenie, że chce być czysty.”
- To bezpiecznie możemy wyjść z torby?
- „„Bezpiecznie” to określenie względne.”
- Że jak?!
- „Nic nie jest całkowicie bezpieczne. Ale sądzę, że człowiek będzie się raczej długo
moczył.”
- Fakt, człowieka zawsze jest dużo do wyczyszczenia - zgodził się Angalo. - No, to na
co czekamy?
Ponieważ torba, jak się okazało, leżała na łóżku, zejście na podłogę po kocu nie
stanowiło większego kłopotu.
- ...Hoom-hoombooOOOOHboom...
- I co robimy teraz? - zainteresował się Angalo.
- Jak coś zjemy, ma się rozumieć - dodał Gurder kategorycznie.
Masklin, unosząc wysoko nogi, ruszył przez gęsty dywan ku szklanym drzwiom w
ścianie. Były uchylone i wpuszczały ciepły powiew i dźwięki nocy. Dla człowieka było to
zwyczajne bzyczenie czy dzwonienie cykad i innych tajemniczych stworzeń, których
głównym życiowym zadaniem jest siedzenie nocą w krzakach i robienie znacznie więcej
hałasu, niż powinny. Nomy słyszą jednak dźwięki spowolnione, rozciągnięte i bardziej
basowe, zupełnie jak z płyty analogowej odtwarzanej na zwolnionych obrotach. Tak więc dla
nich noc pełna była łomotów i ryków.
Gurder dołączył do Masklina i ostrożnie wyjrzał w mrok.
- Mógłbyś wyjść i zobaczyć, czy tam jest coś do zjedzenia? - zaproponował.
- Mam dziwne wrażenie, że jakbym teraz wyszedł, to tam na pewno byłoby coś do
zjedzenia. Konkretnie ja.
Za nimi wciąż słychać było prysznic i porykiwania.
- ...Boom-hoom-hoom... BOOooooMMM womp womp...
- Rzecz, o czym on śpiewa? - zainteresował się Masklin.
- „Trochę trudno to zrozumieć, ale chyba śpiewający chciałby ogłosić, że zrobił coś po
swojemu.”
- Co zrobił?
- „Za mało danych, by mieć pewność, ale cokolwiek by to było, zrobił to: a) co krok na
autostradzie życia; b) nie wstydząc się...”
Rozległo się pukanie do drzwi.
Śpiew się urwał, podobnie jak szum wody. Nomy pognały w ciemny kąt.
- Ryzykant - szepnął Angalo. - Chodzić po autostradzie... po chodniku życia miałby
bezpieczniej...
Wnuk Richard wyłonił się z łazienki owinięty wokół bioder ręcznikiem i otworzył
drzwi. Do pokoju wszedł ubrany człowiek z tacą, którą postawił na stoliku, i bez słowa
wyszedł. Wnuk Richard wrócił do przerwanych czynności.
- ...Buh-buh buk-buh hoom hoOOOmm...
- Jedzenie! - szepnął Gurder. - Na tej tacy jest jedzenie!
- „Kanapka z szynką, sałatą i pomidorem oraz sałatka” - potwierdziła Rzecz. - „I
kawa.”
- Skąd wiesz? - spytali wszyscy trzej zgodnym chórem.
- „Zamówił taki zestaw, kiedy się wprowadzał.”
- Sałatka! - jęknął ekstatycznie Gurder. - Szynka! Kawa!
Masklin rozejrzał się fachowo. Obok stołu stała lampa, a mieszkał w Sklepie
wystarczająco długo, by wiedzieć, że gdzie jest lampa, tam musi być przewód.
Nie spotkał jeszcze takiego przewodu, po którym nie dałoby się wdrapać.
Dla sklepowych nomów najważniejsze były regularne posiłki. Żyjąc przy autostradzie
jeszcze w czasach przedsklepowych, Masklin był przyzwyczajony do jedzenia raz dziennie,
gdy nie bardzo było co jeść, a kiedy znalazło się jedzenie, do ciężkiego obżarstwa, ale nomy
żyjące w Sklepie przyzwyczaiły się do kilkunastu posiłków w ciągu dnia. Wystarczyło, żeby
nie zjadły zaledwie kilku, a już zaczynały narzekać.
- Chyba zdołam się tam dostać - ocenił.
- Bardzo dobrze. Bardzo dobrze - pochwalił go Gurder.
- Jest inny problem. - Masklin nie ruszył się z miejsca. - Czy właściwe jest zjeść
kanapkę Wnuka Richarda?
Gurder zamrugał gwałtownie.
- Jest to ważna kwestia teologiczna - mruknął. - Ale jestem za bardzo głodny, żeby się
teraz nad nią zastanawiać. Najpierw ją zjemy, a jak się okaże, że nie powinniśmy tego zrobić,
to obiecuję, że będę szczerze żałował.
- ...Boom-hoom whop whop, foom hoom...
- „Mówi, że koniec już bliski i że stoi przed zasłoną” - dodała Rzecz. - „Może chodzi
mu o zasłonę od prysznica.”
Masklin wdrapał się po przewodzie, stanął na tacy i - czując się naprawdę bardzo
wystawiony - rozejrzał się wokół. Nie ulegało wątpliwości, że Florydyjczycy mieli odmienne
pojęcie o kanapce niż ludzie ze Sklepu i okolic. Kanapki, z którymi się dotąd zetknął, to były
dwa smętne kawałki chleba, między które wepchnięto prawie przezroczysty kawałek wędliny
i zrobiono kleks z musztardy czy majonezu. To, na co patrzył, zajmowało prawie całą tacę i
jeśli w skład kanapki wchodził chleb, to był dobrze ukryty w sałacie i pomidorach.
- Pospiesz się! - zawołał z dołu Angalo. - Woda przestała lecieć!
- ...Boom-hoom hoom whop whop hoom whop...
Masklin rozgarnął zielony gąszcz, złapał chleb i przyciągnął całość na krawędź stołu,
po czym pchnął silnie.
- ...foom hoom hoom HOOOOooooOOOOmmmm-WHOP.
Drzwi od prysznica otworzyły się...
- Złaź! - polecił Angalo.
Wnuk Richard wszedł do pokoju, zrobił dwa kroki i zamarł.
Patrzył na Masklina.
Masklin zamarł, spoglądając na niego.
Była to jedna z tych chwil, kiedy Czas także zamiera.
Masklin zrozumiał, że znajduje się w jednym z tych punktów, w których Historia
bierze głęboki oddech i decyduje, co dalej.
Mógł zostać i użyć Rzeczy jako tłumacza. Mógł spróbować wytłumaczyć wszystko, a
zwłaszcza to, jak ważne dla nomów jest posiadanie własnego domu, do którego nikt by się im
nie ładował. Mógł poprosić, żeby im pomógł w zatrzymaniu kamieniołomu, i opowiedzieć,
jak sklepowe nomy żyją w przeświadczeniu, że jego dziadek stworzył świat. Powinno mu to
sprawić przyjemność - wyglądał sympatycznie i przyjaźnie... jak na człowieka.
I może zdecydowałby się im pomóc.
Albo mógł ich złapać, zawołać innych ludzi i razem wsadziliby ich do klatki albo
czegoś i zaczęli wydziwiać, badać i poniewierać. Tak jak ci w kabinie samolotu - nie chcieli
zrobić Angalowi krzywdy i najprawdopodobniej nie wiedzieli, z czym, albo raczej z kim mają
do czynienia. A nomy nie miały czasu na wyjaśnienia.
Bo to był świat ludzi, nie nomów.
I takie postępowanie było zbyt ryzykowne.
Masklin zrozumiał, że musi to zrobić po swojemu...
Wnuk Richard powoli wyciągnął dłoń i powiedział:
- Whoomp?
Masklin ożył - zrobił trzy szybkie kroki i dał nura.
Nomy mogą spadać ze znacznej wysokości, nie robiąc sobie przy tym krzywdy. Tym
razem kanapka, sałata i pomidory skutecznie złagodziły upadek.
Wokół kanapki nastąpiła chwila oszalałej aktywności, po czym kanapka wstała na
trzech parach nóg i pognała przez podłogę, znacząc drogę majonezem.
Wnuk Richard rzucił na nią ręcznik, ale chybił.
Kanapka przeskoczyła przez próg i zniknęła w roz- cykanym mroku nocy.
* * *
Oprócz ryzyka upadku na żaby czekały także inne niebezpieczeństwa- jedna została
zjedzona przez jaszczurkę, kilka zawróciło, ledwie znalazły się poza zasięgiem cienia
rzucanego przez ich kwiat, gdyż jak zauważyły:
- .-.-.mipmip.-.-.mipmip.-.-.
Żaba na przedzie obejrzała się na malejącą grupę naśladowców. Była za nią jeszcze
jedna... i jedna... i jedna... i jedna, co razem dawało... aż się zmarszczyła z wysiłku... no tak:
jedną.
Kilka innych zaczęło się bać. Prowadząca zorientowała się, że jeśli mają dotrzeć do
nowego kwiatu i przetrwać, jedna żaba nie wystarczy. Potrzebowały przynajmniej jeszcze
jednej. A może jeszcze jednego. Postanowiła dodać im otuchy i oznajmiła:
- Mipmip!
Rozdział piąty
FLORYDA (albo FLORIDIA): miejsce, w którym bez trudu można znaleźć Aligatory,
Żółwie i Promy Kosmiczne. Jest tam ciepło, mokro i ciekawie. Występują też Gęsi i Kanapki
z Szynką, Sałatą i Pomidorem. Znacznie ciekawsza okolica niż większość innych. Z powietrza
wygląda jak kawałek przyklejony do większego kawałka.
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów, napisana przez Angala de
Pasmanterii
Wysilmy wyobraźnię i załóżmy, że spoglądamy przez obiektyw aparatu
fotograficznego na planetę przypominającą błękitno- białą bombkę choinkową.
„Zbliżenie”
Oto kontynent wyglądający niczym układanka z żółtych, zielonych i brązowych
kawałków.
„Zbliżenie”
Oto fragment kontynentu wystający dość daleko w ciepłe morze na południowy
wschód. Większość jego mieszkańców nazywa go Florydą.
Choć prawdę mówiąc, nie nazywa. Większość mieszkańców w ogóle go nie nazywa.
Nawet nie wiedzą, że istnieje, i nic ich to właściwie nie obchodzi. Większość z nich ma po
sześć nóg i bzyczy, a znaczna część ma po osiem nóg i spędza czas we własnonożnie
utkanych pajęczynach, czekając, aż jakiś sześcionożny mieszkaniec zjawi się na lunch. Z
pozostałej części zdecydowana większość ma po cztery nogi i warczy, ryczy albo leży w
bagnie, udając pnie. W zasadzie jedynie niewielka część mieszkańców Florydy ma po dwie
nogi, a i oni nie nazywają tego zakątka Florydą. W ogóle się zresztą nie odzywają, za to dużo
latają. Matematycznie rzecz biorąc, jedynie mikroskopijna część żywych stworzeń
zamieszkujących Florydę tak właśnie ją nazywa, ale to oni się liczą. Przynajmniej we
własnych oczach. A ta właśnie ocena jest najważniejsza. Dla nich.
„Zbliżenie”
Oto autostrada...
„Zbliżenie”
...po której jadą samochody w strugach ciepłego deszczu...
„Zbliżenie”
Oto rów przy autostradzie porośnięty zielskiem...
„Zbliżenie”
...oto porastająca go trawa, która porusza się nie całkiem zgodnie z kierunkiem
wiatru...
„Zbliżenie”
...oto para niewielkich oczek...
„Zbliżenie”
Ooo...
„Zbliżenie”
Łup!
* * *
Masklin przedarł się przez wysoką trawę i wrócił do obozu, jeśli można tak nazwać
niewielki kawałek względnie suchego terenu osłoniętego znalezioną folią. Od czasu ucieczki
z pokoju Wnuka Richarda minęło dobre kilka godzin i za chmurami widać już było
wschodzące słońce.
Autostradę przekroczyli, korzystając z jakiejś dziwnej przerwy w ruchu, i od tego
czasu kręcili się po mokrym terenie, omijając starannie każdy ryk czy łopot. W końcu znaleźli
kawałek foliowego worka i położyli się spać. Masklin na wszelki wypadek stanął na warcie,
choć na dobrą sprawę nie miał pojęcia, przeciwko czemu ją trzyma.
Jedno w tym wszystkim było pozytywne - z nasłuchu radia i telewizji Rzecz
dowiedziała się, że miejsce, z którego startują te całe promy, zwane też wahadłowcami, leży
zaledwie o osiemnaście mil drogi. A oni nie pozostali w tym czasie bezczynni: przeszli, no...
będzie z pół mili. No i deszcz był ciepły. A kanapka okazała się znacznie pożywniejsza, niż
na to wskazywała nazwa.
- Kiedy, mówiłaś, mają go wystrzelić? - spytał cicho Rzecz.
- „Za cztery godziny.”
- Co oznacza, że musielibyśmy robić ponad cztery mile na godzinę - zauważył ponuro
Angalo.
Masklin przytaknął równie ponuro - idąc ostrym marszem, nom mógł w godzinę
zrobić najwyżej dwie mile, i to po otwartym, równym terenie.
Nie zastanawiał się dotąd, jak umieszczą Rzecz w tej całej przestrzeni. Niejasno mu
świtało, że prom musi mieć jakieś miejsca, gdzie dałoby się ją wcisnąć. Pewnie sami też
mogliby się gdzieś wepchnąć, ale Rzecz uporczywie twierdziła, że w przestrzeni nie ma
powietrza i jest zimno.
- Powinieneś poprosić Wnuka Richarda o pomoc! - odezwał się z pretensją w głosie
Gurder. - Dlaczego uciekłeś?
- Nie wiem. Doszedłem do wniosku, że sami powinniśmy sobie poradzić.
- „Ale wykorzystałeś ciężarówkę. Nomy żyły w Sklepie. Użyliście concorde’a. Jecie
ludzką żywność.”
Masklina zatkało - Rzecz nigdy dotąd nie odzywała się nie pytana w takich sprawach.
- To co innego - bąknął.
- „Dlaczego?”
- Bo ludzie o nas nie wiedzieli. Braliśmy, czego potrzebowaliśmy, nikt nam niczego
nie dawał. Oni traktują ten świat jak swój: myślą, że wszystko tu należy do nich! Nadali
wszystkiemu nazwy i wszystko mają. Jak na niego popatrzyłem, to zwątpiłem, że człowiek w
ludzkim pokoju, robiący ludzkie rzeczy, może nas zrozumieć. Jak może zacząć myśleć, że
jesteśmy normalnymi, inteligentnymi istotami, które mają takie same prawa jak on? Nie
można pozwolić, żeby ludzie nami kierowali! Nie w ten sposób.
Rzecz zamrugała do niego kilkoma światełkami, ale się nie odezwała.
- Zaszliśmy za daleko, żeby tego nie skończyć samemu - dodał ciszej Masklin,
spoglądając na Gurdera. - A poza tym nie zauważyłem, żebyś leciał uścisnąć jego palec.
- Czułem się nieswojo. Zawsze się tak czuję, jak spotykam bóstwa.
Nie zdołali rozpalić ogniska, gdyż wszystko było wilgotne. W zasadzie nie
potrzebowali ognia, ale przy nim poczuliby się bardziej cywilizowanie. Ktoś tu kiedyś zdołał
rozpalić ognisko, bo zostały jeszcze resztki mokrego popiołu.
- Zastanawiam się, jak tam sprawy w domu - przerwał milczenie Angalo.
- Pewnie dobrze - odparł Masklin.
- Myślisz?
- Raczej mam nadzieję.
- Faktycznie, twoja Grimma ma talent do organizacji. - Angalo się uśmiechnął.
- Ona nie jest moja! - warknął Masklin.
- Nie? A czyja?
- Jest... swoja własna... tak przynajmniej sądzę.
- O, a myślałem, że wy dwoje jesteście... - zaczął Angalo.
- Nie jesteśmy - przerwał mu Masklin. - Powiedziałem jej, że się pobierzemy, a ona
mówiła tylko o żabach.
- Takie są kobiety - westchnął Gurder. - Nie mówiłem, że uczyć je czytać i pisać to zły
pomysł? To im przegrzewa mózgi, ot co.
- Powiedziała, że najważniejsze na świecie są takie małe żabki żyjące w kwiatach -
przypomniał sobie Masklin, mimo że podczas owej pamiętnej rozmowy niezbyt dokładnie
słuchał Grimmy: był za bardzo wściekły.
- O rety, to na jej głowie można by pełen czajnik zagotować - ocenił współczująco
Angalo.
- Twierdziła, że przeczytała to w jakiejś książce.
- A nie mówiłem?! - ucieszył się Gurder. - Tak do końca to nigdy nie uważałem, że
wszyscy powinni umieć czytać. Za dużo się wtedy lęgnie głupich pomysłów.
Masklin wpatrzył się ponuro w deszcz.
- Jak się zastanowić, to nie tyle chodziło jej o te żaby, ile o ideę - odezwał się po
dłuższej chwili. - Mówiła, że są takie góry, gdzie jest gorąco i ciągle pada, i tam rośnie taki
deszczowy las z wysokimi drzewami, a na górnych gałęziach tych drzew są wielkie kwiaty,
bromelicośtam się nazywają. Deszcz w tych kwiatach utworzył jeziorka i żyją w nich jakieś
małe żabki, które tam składają jajka i spędzają całe życie, nie wychodząc na zewnątrz. I że tak
jest od pokoleń. I one nawet nie wiedzą, że żyją w kwiecie i że jest jeszcze cała masa świata
wokoło. I powiedziała, że jak ktoś się dowie, że świat jest pełen różnych dziwnych rzeczy, to
życie już nigdy nie będzie takie samo. No, albo coś w tym sensie.
Gurder spojrzał wymownie na Angala.
- Nic z tego nie rozumiem - przyznał.
- „To metafora” - oświadczyła Rzecz niespodziewanie, ale nikt nie zwrócił na nią
uwagi.
Masklin podrapał się za uchem.
- Dla niej wydawało się to ważne - ocenił.
- „To metafora” - powtórzyła Rzecz.
- Kobiety zawsze czegoś chcą - powiedział Angalo. - Moja na przykład ciągle chce
nowych kiecek.
- Jestem pewien, że by nam pomógł - Gurder wrócił do starego tematu. - Gdybyśmy z
nim porozmawiali, to pewnie by nam dał uczciwy posiłek i...
- ...pudełko po butach na mieszkanie - dokończył Masklin.
- ...i pudełko po butach na... - powtórzył automatycznie Gurder. - Co?! Nie! To znaczy
może. To jest, chciałem powiedzieć, dlaczego nie? Godzina spokojnego snu w normalnych
warunkach to też coś. A potem bylibyśmy...
- ...noszeni przez niego w kieszeni - podsunął Masklin.
- Niekoniecznie.
- Bylibyśmy, bo on jest duży, a my mali.
- „Start nastąpi za trzy godziny i pięćdziesiąt siedem minut.”
Obozowisko wychodziło na płytką rzeczkę, której brzegi bujnie porastała różnorodna
roślinność - najwyraźniej na Florydzie w ogóle nie było zimy. Tą właśnie rzeczką powoli
spłynęło coś przypominającego płaski talerz z przytwierdzoną z przodu łyżką. Łyżka na
moment uniosła się, przyjrzała nomom i opadła z powrotem.
- Rzecz, co to było? - zaniepokoił się Masklin.
Rzecz wypuściła z siebie zestaw rurek.
- „Długoszyi żółw” - odparła, chowając je.
- Aha.
Żółw spokojnie spłynął dalej.
- Szczęściarz - mruknął Gurder.
- Dlaczego? - zaciekawił się Angalo.
- Ma długą szyję i nazywa się długoszyi żółw. Głupio by mu było, jakby się tak
nazywał i miał krótką szyję, nie?
- „Start za trzy godziny i pięćdziesiąt sześć minut.”
Masklin wstał.
- Wiecie, szkoda, że nie zdążyłem przeczytać więcej tego „Szpiega bez spodni” -
odezwał się Angalo. - Zaczynało być ciekawie.
- Ruszamy - zdecydował Masklin. - Spróbujemy znaleźć drogę.
- Co? Już zaraz, teraz? - zdziwił się Angalo.
- Dotarliśmy za daleko, żeby się teraz zatrzymywać, prawda? - spytał uprzejmie
Masklin.
Bez protestów pozostali ruszyli w drogę - taka uprzejmość zawsze była podejrzana.
Przez zwalony pień przedostali się na drugą stronę rzeczki i zanurzyli się w wysoką
trawę.
- Tu jest znacznie bardziej zielono niż w domu - zauważył Angalo.
Masklin bez słowa przepchnął się przez kurtynę zwisających liści.
- I cieplej też - dodał Gurder. - Dobrze sobie tu wyregulowali ogrzewanie.* [przyp.:
Dla nomów żyjących w Sklepie temperatura powietrza zależała od ogrzewania albo
klimatyzacji i Gurder, podobnie jak większość z nich, nigdy nie był w stanie zrezygnować z
pewnych nawyków myślowych.]
- Nikt na zewnątrz nie ustawia ogrzewania! - jęknął Angalo. - Ono się po prostu
przytrafia.
- Jak będę stary i będę musiał żyć na zewnątrz, to będzie odpowiednie miejsce. -
Gurder zignorował go całkowicie.
- „To rezerwat przyrody” - poinformowała go Rzecz.
- Co?! Jak gruszki w occie, tylko ze zwierząt? - Gurder był zaszokowany.
- „Gruszki w occie to marynata” - oznajmiła z pogardą. – „Rezerwat to miejsce, w
którym zwierzęta mogą żyć nie molestowane.”
- To znaczy, że nie można na nie polować?
- „Właśnie.”
- Masklin, słyszałeś? Nie wolno ci na nic polować - poinformował go Gurder.
Masklin mruknął w odpowiedzi - coś mu nie dawało spokoju.
Może faktycznie miało to jakiś związek ze zwierzętami...
Postanowił to sprawdzić.
- Rzecz, nie licząc tych żółwi z długimi szyjami, co tu jeszcze żyje w okolicy? - spytał.
Przez chwilę panowała cisza, po czym Rzecz powiedziała:
- „Znalazłam wzmianki o krowach morskich i aligatorach.”
Masklin spróbował sobie wyobrazić, jak wygląda krowa morska, i nie bardzo mu się
udało. Za to normalne krowy znał dobrze i wiedział, że są duże i powolne. I nie jadają
nomów, chyba że przez przypadek.
- Co to jest aligator? - spytał, rezygnując z krowy morskiej.
No, to Rzecz mu powiedziała.
- Co? - zdziwił się.
- Co?! - jeszcze bardziej zdumiał się Angalo.
- Cooo?! - najbardziej zdumiał się Gurder, zakasując sutannę.
- Ty idioto! - wzruszył się Angalo.
- Kto? Ja?! - obruszył się Masklin. - A niby skąd miałem wiedzieć?! Może nie
zauważyłem plakatu na lotnisku: „Witamy na Florydzie, w ojczyźnie mięsożernych
drapieżników ziemno-wodnych, dochodzących do sześciu metrów długości”? Widziałeś taki
plakat?
Zamiast odpowiedzi Angalo skoncentrował się na obserwowaniu trawy. Ciepły, mokry
świat, zamieszkany dotąd przez owady i żółwie, stał się nagle kryjówką dla potworów z
ostrymi zębami. Co gorsza, Masklin czuł, że coś ich obserwuje.
Odruchowo zbili się ciasno, stając plecami do siebie, a Masklin schylił się i podniósł
spory kamień.
Trawa poruszyła się.
- Rzecz nie mówiła, że wszystkie osiągają sześć metrów - zauważył Angalo w nagłej
ciszy.
- Kręcimy się po ciemku, a tu się aż roi od niebezpieczeństw - jęknął Gurder.
Trawa poruszyła się ponownie, i tym razem na pewno powodem nie był wiatr.
- Przygotujcie się! - mruknął Angalo.
- Jeżeli to aligatory, to pokażę im, że nom potrafi umrzeć z godnością - oznajmił
Gurder, zbierając się w sobie.
- Proszę bardzo - burknął Angalo, rozglądając się uważnie. - Ja tam zamierzam im
pokazać, z jaką szybkością nom potrafi uciekać.
Trawa rozsunęła się.
I wyszedł stamtąd nom.
Za plecami Masklina rozległ się jakiś trzask, więc pospiesznie odwrócił głowę - był
tam kolejny nom.
I jeszcze jeden z boku.
I jeszczejeden.
Łącznie było ich piętnastu.
Masklin, Angalo i Gurder obracali się niczym jedno zwierzę o trzech głowach i
sześciu nogach. Masklin miał przy okazji nieodpartą chęć dać sobie samemu po pysku -
siedzieli przecież przy resztkach ogniska, widział ciepły jeszcze popiół i ani przez chwilę nie
zastanowił się, kto mógł rozpalić coś, co człowiek ledwie by zauważył.
Obcy w szarych strojach byli różnych rozmiarów. I każdy miał dzidę.
Masklin próbował mieć jak największą liczbę przybyszów w polu widzenia. Szczerze
żałował, że nie ma swojej włóczni. Co prawda żadna na razie nie była wymierzona w nich, ale
też żadna nie była w nich zupełnie nie skierowana.
Jedynym pocieszeniem była świadomość, że nomy naprawdę rzadko się wzajemnie
zabijają. W Sklepie uważano to za nieprzyzwoite chamstwo, a na zewnątrz... cóż, zawsze było
aż za wielu chętnych, którzy skutecznie to robili. Poza tym to nie było właściwe. I to był
najważniejszy powód.
Należało więc mieć nadzieję, że te nomy uważają tak samo.
- Znasz ich? - spytał niespodziewanie Angalo.
- Ja?! - zdziwił się Masklin. - Oczywiście, że nie. Skąd mam ich znać?!
- Są z zewnątrz... Myślałem, że wszyscy z zewnątrz się znają...
- W życiu ich nie widziałem - zapewnił go Masklin.
- Wydaje mi się, że wodzem jest ten stary z haczykowatym nosem - powiedział wolno
Angalo. - Ten, co ma pióro wetknięte w kok. Jak myślisz?
Masklin przyjrzał się wysokiemu, chudemu starcowi, który patrzył na nich badawczo z
niezbyt przyjaznym grymasem na twarzy.
- Wygląda, że nas nie lubi - ocenił.
- Ja go też nie lubię - przyznał Angalo.
- Rzecz, masz jakieś sugestie? - spytał na wszelki wypadek Masklin.
- „Prawdopodobnie tak samo boją się was, jak wy ich.”
- Wątpię - mruknął Angalo. - Ich jest więcej.
- „Powiedzcie, że nie zrobicie im krzywdy.”
- Wolałbym, żeby oni powiedzieli, że nam nie zrobią krzywdy.
Masklin dał krok do przodu i uniósł ręce.
- Jesteśmy pokojowo nastawieni - ogłosił. - Nie chcemy, żeby komukolwiek coś się
stało.
- A zwłaszcza żeby nam się stało - dodał Angalo.
Część obcych cofnęła się, unosząc dzidy.
- Przecież podniosłem ręce, to o co im chodzi? - zdziwił się Masklin.
- Tylko że w jednej ściskasz spory kamień - odparł rzeczowo Angalo. - Nie wiem jak
oni, ale jakbyś tak podszedł do mnie w ten sposób, na pewno bym się przestraszył.
- Zapomniałem - przyznał Masklin. - I nie jestem pewien, czy nie chcę go dalej
ściskać.
- Może oni nas nie rozumieją...
Wtedy ożywił się Gurder, który od momentu pojawienia się tamtych nomów nie wydał
z siebie dźwięku, za to bladł coraz bardziej. Teraz musiał mu zaskoczyć jakiś wewnętrzny
włącznik, gdyż parsknął, skoczył i ruszył na starego z piórkiem niczym ciężko wkurzony
balon.
- Jak śmiesz nam przeszkadzać, ty... ty Zewnętrzniaku jeden, ty...! - ryknął.
Angalo zasłonił oczy, Masklin energicznie ujął kamień.
- Gurder...- zaczął.
Wódz cofnął się, a pozostali najwyraźniej nie bardzo wiedzieli, co mają zrobić z
filigranowym uosobieniem świętego oburzenia, jakie nagle wpadło między nich.
W końcu Chudy z piórkiem odwrzasnął coś Gurderowi.
- Tylko mi tu nie pyskuj, poganinie jeden! - rozdarł się jeszcze głośniej Gurder. - Co ty
sobie myślisz, że przestraszymy się kilku włóczni?!
- Już się przestraszyliśmy - mruknął cichutko Angalo, przysuwając się do Masklina. -
Co go opętało?
Na kolejny wrzask wodza kilku niepewnie uniosło dzidy, a kilku innych zaczęło
dyskutować.
- Sytuacja się pogarsza - ocenił Angalo.
- Zgadza się. Myślę, że powinniśmy... - Masklin urwał, gdyż za jego plecami rozległ
się nagle jakiś rozkazujący głos, na który wszyscy szarzy się odwrócili.
Zrobił więc to samo.
Z trawy wyłoniła się dziwna para - chłopak i niewysoka, pulchna kobieta z rodzaju
dobrych cioć, od których odruchowo bierze się placek z jabłkami. Uczesana była w koński
ogon, w który także miała wetknięte szare pióro. Na ich widok wódz rozgadał się, a pozostali
zaczęli się wstydzić. Kobieta ucięła krótko jego słowotok, na co wzniósł ręce do nieba i zaczął
coś mamrotać.
Kobieta tymczasem obeszła Masklina i Angala, oglądając ich uważnie niczym
eksponaty na wystawie. Masklin, spoglądając na nią, zrozumiał nagle, że to ona tu rządzi i że
jeśli się jej nie spodobają, to dopiero znajdą się w kłopotach. Jejmość tymczasem wyjęła mu
kamień z garści, przeciw czemu nie protestował, a potem dotknęła Rzeczy.
I Rzecz przemówiła. Dziwnie podobnie jak przed chwilą kobieta. Ta cofnęła dłoń,
przyjrzała się czarnemu sześcianowi z ukosa i odsunęła się.
Na jej rozkaz mężczyźni uformowali coś na kształt odwróconego V: czubek stanowiła
ona, a wnętrze Gurder, Masklin i Angalo.
- Jesteśmy więźniami? - Gurder nieco ochłonął.
- Myślę, że jeszcze nie - mruknął Masklin.
* * *
Posiłek składał się z jakiejś jaszczurki, co Masklinowi przypomniało czasy młodości,
czyli okres, zanim trafił do Sklepu. Naturalnie zjadł ją z przyjemnością. Pozostała dwójka
zjadła wyłącznie dlatego, że odmowa byłaby nieuprzejmością, a nie jest najlepszym
pomysłem być nieuprzejmym w stosunku do osób mających włócznie, kiedy samemu się ich
nie ma.
Florydyjczycy obserwowali ich uważnie i w milczeniu.
Było ich co najmniej trzydzieścioro. Wszyscy w identycznym, szarym przyodziewku i
poza tym, że mieli nieco ciemniejszą skórę i byli zdecydowanie chudsi, niczym się nie różnili
od sklepowych nomów. Wielu miało imponujące, haczykowate nosy, co według Rzeczy było
jak najbardziej normalne - z powodów genetycznych.
Rzecz rozmawiała z nimi, jedną z wysuwanych rurek rysując od czasu do czasu różne
kształty na piasku.
-
Pewnie
im
tłumaczy,
że
przybyliśmy-z-daleka-ptakiem-co-lata-nie-machając-skrzydłami - wyraził przypuszczenie
Angalo.
Rzecz często też powtarzała słowa kobiety, z którą głównie rozmawiała.
W końcu Angalo miał dość.
- Rzecz, co tu się wyprawia? - spytał natarczywie. - I dlaczego ta kobieta ciągle gada?
- „Bo ona jest przywódcą tej grupy.”
- Kobieta?! Mówisz poważnie?!
- „Zawsze mówię poważnie. Mam to wbudowane.”
- Och! - westchnął Angalo i szturchnął Masklina. - Jak Grimma się kiedykolwiek o
tym dowie, to zaczną się prawdziwe kłopoty.
- „Nazywa się Bardzo-małe-drzewo albo Krzew” - dodała Rzecz, już z własnej
inicjatywy.
- I ty ją rozumiesz? - upewnił się Masklin.
- „W tej chwili już tak. Ich język jest bardzo zbliżony do oryginalnego nomijskiego.”
- Jakiego znowu oryginalnego nomijskiego?
- „To język, jakim mówili wasi przodkowie.”
Masklin wzruszył ramionami - nie było sensu w tej chwili dyskutować, w jakim
języku w takim razie nomy teraz mówią. Wyjaśnienia należało zostawić na później, toteż
wrócił do rzeczywistości i spytał:
- Opowiedziałaś jej o nas?
- „Tak. Powiedziała, że...”
Chudy z piórkiem, mamroczący coś od dłuższej chwili sam do siebie, wstał nagle i
obwieszczał coś długo i donośnie, pokazując to na ziemię, to na niebo.
Rzecz błysnęła światełkami i przetłumaczyła:
- „On mówi, że naruszacie tereny należące do Twórcy Chmur. Mówi, że to bardzo źle
i że Twórca Chmur będzie bardzo zły.”
Część obecnych najwyraźniej się z nim zgadzała, co słychać było po pomrukach.
Krzew powiedziała coś ostro i Masklin w ostatniej chwili złapał Gurdera, który właśnie
zamierzał się wtrącić.
- A co ona o tym myśli? - spytał.
-
„Nie
wydaje
mi
się,
żeby
go
lubiła.
On
się
nazywa
Ten-który-wie-co-myśli-Twórca-Chmur.”
- A co to w ogóle jest ten Twórca Chmur?
- „Wymówienie jego prawdziwego imienia przynosi pecha. To on stworzył Ziemię i
nadal tworzy niebo. To...”
Chudy znów się odezwał. Tym razem był zły, co Masklinowi się zdecydowanie nie
spodobało - potrzebowali tu przyjaciół, nie wrogów. Tylko nie bardzo wiedział, jak to
osiągnąć.
- Ten Twórca Chmur... - spytał po długim namyśle - ...to taka odmiana Arnolda Brosa
(zał. 1905)?
- „Tak.”
- Coś realnego?
- „Myślę, że tak. Jesteście gotowi zaryzykować?”
- Co?
- „Sądzę, że potrafię zidentyfikować Twórcę Chmur, i wiem, kiedy zrobi trochę więcej
nieba.”
- Że co jak?! - zgłupiał Masklin.
- „Za trzy godziny dziesięć minut.”
Do Masklina powoli zaczęło coś docierać.
- Momencik - powiedział powoli. - To tyle samo czasu, ile zostało...
- „Tak jest. Proszę, bądźcie gotowi do ucieczki. Napiszę teraz imię Twórcy Chmur.”
- A dlaczego mamy uciekać?
- „Bo oni mogą się rozzłościć. Koniec gadania: nie mamy czasu do stracenia.”
Rzecz wysunęła czułek i zaczęła nim pisać po piachu. Zdecydowanie nie był on
przeznaczony do tej czynności, toteż kształty wychodziły nieco koślawe i chwilami trudne do
odcyfrowania.
W sumie napisała ich cztery.
Efekt był natychmiastowy.
Chudy z piórem zaczął wrzeszczeć. Część obecnych zerwała się na równe nogi. A
Masklin sprężył się do biegu.
- Zaraz przyłożę temu staremu durniowi. - Gurder też się sprężył. - Jak ktoś może być
tak ograniczony?
Krzew tymczasem wciąż siedziała spokojnie, po czym odezwała się głośno, ale
opanowanym głosem.
- „Mówi im, że nie ma nic złego w pisaniu imienia Twórcy Chmur. On sam często
pisze swoje imię, a poza tym o jego sławie najlepiej świadczy to, że obcy, czyli my, też je
znają. Na razie nie musicie uciekać.”
Jej oświadczenie uspokoiło większość obecnych. Nawet Chudy przestał wrzeszczeć, a
zaczął mamrotać.
Masklin nieco się odprężył i przyjrzał znakom na piasku.
- N... A... 8... A? - przeczytał.
- „To S, nie 8” - poprawiła go Rzecz.
- Przecież rozmawiałaś z nimi tylko chwilę - włączył się Angalo. - Skąd to wiedziałaś?
- „Bo wiem, jak nomy myślą. Zawsze wierzycie w to, co przeczytacie, i bierzecie to
dosłownie. Można powiedzieć, że macie dosłowne umysły.”
Rozdział szósty
GĘSI: marka ptaka znacznie wolniejszego niż np. Concorde i nie dają tam nic do
jedzenia. Nomy, które dobrze je znają, uważają gęsi za najgłupsze istniejące ptaki (nie licząc
kaczek). Spędzają większość czasu na lataniu z jednego miejsca na drugie. Jako środek
transportu pozostawiają wiele do życzenia.
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów, napisana przez Angala de
Pasmanterii
Jak opowiedziała Krzew, na początku nie było nic prócz gruntu. NASA zauważył
pustkę ponad nim i zdecydował się wypełnić ją niebem. Zbudował miejsce pośrodku świata i
ustawił wieże pełne chmur. Czasami też znajdowały się w nich gwiazdy, gdyż w nocy, kiedy
taka wieża uniosła się do góry, widać było poruszającą się po niebie gwiazdę.
Okolica wokół wież stała się specjalnym terenem NASA - było tu więcej zwierząt i
mniej ludzi niż gdzie indziej. Dla nomów było to idealne miejsce, toteż nic dziwnego, że
część z nich zaczęła wierzyć, że NASA zorganizował to wszystko specjalnie dla nich.
Krzew skończyła i usiadła.
- A ona w to wierzy? - spytał Masklin, spoglądając na przeciwległy skraj polany, gdzie
od dobrej chwili Gurder i Chudy kłócili się, aż echo niosło: żaden nie rozumiał drugiego, ale
im zdawało się to nie przeszkadzać.
Rzecz przetłumaczyła jego pytanie.
Krzew roześmiała się.
- „Ona mówi, że nie musi wierzyć we wszystko. Wiele widziała i wie, dlaczego tak się
działo, wiele zaś widziała i nie wie, ale wiara jest dobra tylko dla tych, którzy jej potrzebują.
O tym, że ten teren należy do NASA, wie, bo tak pisze na znakach.”
Angalo uśmiechnął się szeroko - z podniecenia ledwie mógł usiedzieć na miejscu.
- Oni żyją w pobliżu miejsca, z którego startują te promy rakietowe, i myślą, że to coś
magicznego! - oznajmił.
- A nie jest? - mruknął Masklin prawie do siebie. - Poza tym nie jest to bardziej
dziwaczne niż przekonanie, że Sklep to cały świat. Rzecz, oni mogą widzieć starty? Są raczej
daleko...
- „Nie tak daleko: osiemnaście mil to nie jest aż tak duża odległość. Krzew mówi, że
w godzinę mogą być na miejscu.”
Widząc ich zaskoczenie, Krzew wstała i ruszyła w kierunku kępy zarośli. W ślad za
nią poderwało się pół tuzina mężczyzn z włóczniami, tworząc formację odwróconego V.
Masklin i Angalo dołączyli do nich.
Po kilku jardach wyszli na brzeg niewielkiego jeziorka.
Do zbiorników wodnych zdążyli się przyzwyczaić - jeden, całkiem spory, znajdował
się niedaleko lotniska. Zdążyli się nawet przyzwyczaić do kaczek. Ale to, co entuzjastycznie
rzuciło się do brzegu, było znacznie większe niż kaczka i było tego dużo. W dodatku kaczki,
podobnie jak wiele innych zwierząt, rozpoznawały w nomach ludzkie kształty, jeśli nie
wielkość, i trzymały się z daleka. Nie zdarzyło się, żeby wiosłowały jak głupie do nich,
zupełnie jakby sam ich widok był najradośniejszym wydarzeniem w życiu. A tu właśnie tak
było - bo część prawie leciała, żeby tylko szybciej ich dopaść.
Masklin rozejrzał się, szukając broni, ale Krzew złapała go za ramię i energicznie coś
powiedziała.
- „Są przyjacielskie” - przetłumaczyła Rzecz.
- A nie wyglądają!
- „To gęsi. Całkiem niegroźne, chyba że dla trawy albo prymitywnych organizmów.
Przylatują tu na zimę.”
Gęsi zjawiły się wraz z falą, która doszła czekającym do kostek, i wygięły długie
szyje, pochylając głowy. Krzew poklepała kilka najbliższych po groźnie wyglądających
dziobach.
Masklin robił, co mógł, by nie wyglądać jak prymitywny organizm.
- „Migrują tu z chłodnych klimatów” - dodała Rzecz. - „I polegają na Florydyjczykach,
żeby im znajdowali właściwy kurs.”
- To dobrze. To... - Masklin poczekał, aż jego myśli dogonią jego język. - Zaraz,
mówisz, że oni latają na tych całych gęsiach?!
- „Tak jest. Nomy i gęsi podróżują razem. Tak na marginesie, zostało dwie godziny i
czterdzieści jeden minut.”
- Chciałbym, żebyśmy to sobie wyjaśnili bez niedomówień. - Angalo mówił powoli,
nie spuszczając wzroku z gęsi pijącej zawzięcie kilka cali od niego. - Sugerujesz, żebyśmy
lecieli na gęsiach, tak? To proponuję, żebyś się namyśliła jeszcze raz. Albo obliczyła na
nowo. Albo cokolwiek, bylebyś zmieniła sugestię.
- „Naturalnie masz lepszą.” - Gdyby Rzecz miała twarz, uśmiechałaby się właśnie
złośliwie.
- A owszem, rada, żebyśmy na nich nie lecieli, jest znacznie lepsza.
- Nie byłbym taki pewien. - Masklin przyglądał się gęsiom z namysłem. - Można by
spróbować...
- „Florydyjczycy wytworzyli bardzo interesujący rodzaj stosunków z gęsiami: one dają
nomom skrzydła, a nomy nimi kierują. Latem lecą na północ do Kanady i wracają tu na zimę.
To prawie symbioza, choć naturalnie żadna ze stron nie rozumie tego określenia.”
- A to ci dopiero durnie - mruknął Angalo.
- Ja za to nie rozumiem ciebie, Angalo - dodał Masklin. - Masz fioła, żeby jeździć
rozmaitymi maszynami, tym większego, im szybciej poruszają je jakieś ruchome kawałki
metalu, a boisz się podróży na zupełnie naturalnym ptaku.
- Bo nie rozumiem, jak ptaki działają. Nigdy nie widziałem planu czy schematu gęsi.
- „Gęsi są powodem, dla którego Florydyjczycy niewiele mieli do czynienia z ludźmi, i
dlatego, jak już mówiłam, ich język to prawie oryginalny nomijski.”
Krzew obserwowała ich uważnie, ale w jej podejściu do nich było coś dziwnego: ani
się ich nie bała, ani nie była agresywna czy niemiła...
- Nie jest zaskoczona! - Masklina nagle olśniło. - Jest zaciekawiona, ale nie
zaskoczona! Pozostali zresztą też: wytrąciło ich z równowagi to, że znaleźliśmy się tutaj, a nie
to, że istniejemy. Rzecz, spytaj ją, ilu nomów dotąd spotkała?
W odpowiedzi usłyszał słowo, które znał mniej więcej od roku.
Tysiące.
* * *
Przewodnia żaba próbowała dojść do ładu z nowym pomysłem. Zaczęła bowiem
niejasno zdawać sobie sprawę, że potrzebuje nowego rodzaju myśli.
No bo tak: był sobie świat, z jeziorkiem w środku i płatkami na brzegach. Jeden.
Ale przed nią był inny świat, i to strasznie podobny do tego, z którego wyszła. Jeden.
Siadła na kępce mchu, tak by jednym okiem widzieć jeden świat. Jeden tu i jeden tam.
Jeden. I jeden.
Aż się zmarszczyła z wysiłku, gdy spróbowała tego nowego pomysłu. Jeden i jeden to
jeden, ale jak ma się jeden tu i jeden tam...
Pozostałe żaby w niemym osłupieniu obserwowały coś, co wyglądało na początki
imponującego zeza.
Jeden tu i jeden tam nie mogły być jednym. Były za daleko. Potrzebne było słowo
oznaczające oba jedne. Trzeba by powiedzieć... no, powiedzieć...
Przewodnia żaba uśmiechnęła się tak szeroko, że oba końce prawie się spotkały za jej
uszami.
Znalazła potrzebne słowo. I powiedziała je:
- .-.-.mipmip.-.-!
Znaczyło to: jeden. I jeszcze jeden więcej.
* * *
Gdy wrócili, Gurder i Chudy z piórem kłócili się w najlepsze.
- Jak im się udaje? - Angalo nie mógł wyjść z podziwu. - Przecież nie wiedzą, co drugi
mówi!
- Dlatego tak dobrze im idzie - odparł Masklin i dodał głośniej: - Gurder! Ruszamy w
drogę.
Gurder, czerwony jak pomidor, uniósł głowę. Obaj kucali na kawałku piaszczystego
terenu pokreślonym jakimiś wykresami.
- Potrzebna mi Rzecz! - oznajmił. - Ten idiota odmawia zrozumienia najprostszych
rzeczy!
- I tak z nim nie wygrasz - poinformował go Masklin. - Krzew mówi, że on się kłóci ze
wszystkimi, toteż z nim kłócą się tylko nowo spotkani. Widać lubi.
- Jacy nowo spotkani? - zdziwił się Gurder.
- Inne nomy, bo jak się okazuje, nomów jest wszędzie pełno. Nawet na Florydzie są
inne grupy. I są w Kanadzie, dokąd ci tu przenoszą się na lato. Pewnie w domu też są jakieś
grupy, których nigdy nie spotkaliśmy. Ale o tym potem, teraz musimy się spieszyć, bo nie
zostało nam wiele czasu.
* * *
- Nie wsiądę na coś takiego!
Gęś spojrzała na Gurdera z zaskoczeniem, jakby był żółtozieloną żabą.
- Też nie jestem najszczęśliwszy, że mam to zrobić - poinformował go Masklin - ale
oni robią to od dawna i żyją, jak widać. Po prostu się przytul do piór i trzymaj się mocno.
- Przytul?! Nigdy się do niczego nie przytulałem!
- To najwyższy czas zacząć.
- Leciałeś concorde’em? - spytał Angalo. - Leciałeś. A zbudowali go i lecieli nim
ludzie.
Gurder posłał mu piorunujące spojrzenie kogoś, kto łatwo nie zrezygnuje.
- No - warknął. - A kto zbudował gęsi?
Angalo parsknął śmiechem, a Masklin odparł:
- Sądzę, że inne gęsi.
- Gęsi?! A co one wiedzą o bezpiecznych konstrukcjach lotniczych?
- Przestań się czepiać, ty też nic nie wiesz. Nomy na nich przelatują tysiące mil, a nas
gęsi mają tylko dostarczyć na czas na miejsce. Osiemnastu mil na piechotę nie przejdziemy,
więc chyba warto spróbować? - Masklin się trochę zirytował.
Gurder zawahał się.
Chudy z piórkiem zaczął coś mamrotać.
Gurder odchrząknął.
- No dobrze - oznajmił. - Skoro ci błądzący biedacy mają taki nałóg, chcąc ich
nawrócić na właściwą drogę, nie mogę tego nie zrobić. Oni jakoś rozmawiają z tymi
stworzeniami?
Rzecz spytała o to Krzew i dowiedziała się, że gęsi są na to za głupie - przyjacielskie,
ale głupie. A poza tym, po co mówić do czegoś, co nie jest w stanie odpowiedzieć?
- Powiedziałaś jej, co chcemy zrobić? - spytał niespodziewanie Masklin.
- „Nie, bo nie pytała.”
- Dobra, to jak się na to wsiada?
Krzew wsadziła dwa palce w usta i gwizdnęła przeraźliwie.
Pół tuzina gęsi pospieszyło do brzegu. Z bliska ani trochę nie wyglądały na mniejsze.
- Przypomniało mi się, że kiedyś czytałem coś o gęsiach - odezwał się Gurder jakby w
sennym przerażeniu. - Podobno jednym ciosem dzioba mogą złamać człowiekowi rękę.
- Nie dzioba, tylko skrzydła - poprawił go Angalo.
- I chodziło o łabędzie - dodał Masklin. - Reszta się zgadza.
Gurder popatrzył na długie szyje kołyszące się nad jego głową i bez słowa przełknął
ślinę.
* * *
Kiedy znacznie później Masklin zabrał się do pisania historii swego życia, opisał lot
na gęsi jako najszybszy, najwyższy i najbardziej przerażający ze wszystkich lotów, jakie w
życiu odbył, co spotkało się z ogólnym sprzeciwem jako niezgodne z prawdą. Uzasadnił to
wówczas następująco: samolot leci tak szybko, że zostawia za sobą swój własny dźwięk, i tak
wysoko, że wokół jest tylko niebiesko, toteż nikt normalny nie wie, ani jak szybko, ani jak
wysoko leci. Jest to po prostu coś, co się przytrafia i tyle. Poza tym samolot wygląda, jakby
był przeznaczony do latania. Concorde stojący na ziemi wygląda na zagubionego.
Gęś tymczasem wygląda równie aerodynamicznie co poduszka. I nie startuje lekko i
wdzięcznie, szybko wzbijając się w górę jak samolot. Gęś biegnie po wodzie, desperacko
machając skrzydłami, i kiedy już jest prawie oczywiste, że tym razem jej się nie uda, nagle
znajduje się w powietrzu. Woda powoli jest coraz dalej i tylko słychać powolny łopot
skrzydeł, jakby dla gęsi był to ostateczny wysiłek.
Być może innym powodem było to, że Masklin nie znał się zupełnie na silnikach i
odrzutowcach i dlatego właśnie nie bał się nimi latać. Natomiast świadomość, że w powietrzu
utrzymuje go ledwie kilka dużych mięśni, nie była uspokajająca.
Każdy dzielił gęś z jednym Florydyjczykiem. Nie musieli w ogóle sterować - tylko
Krzew usadowiła się na szyi swojej gęsi i kierowała nią. Za tą gęsią leciały pozostałe, tworząc
idealną literę V (odwróconą). Masklin musiał przyznać, że na gęsi podróżuje się miękko, ale
nieco chłodno, toteż zagrzebał się w piórach. Jak się potem dowiedział, Florydyjczycy
najczęściej spali podczas lotu, ale sama perspektywa takiego spędzania czasu przyprawiała go
o koszmarki. Zaciekawiony zerknął w dół, dostrzegł przemykające w dole drzewa i
pospiesznie cofnął głowę - jak na jego gust robiły to zdecydowanie za szybko.
- Rzecz, ile czasu nam zostało?
- „Oceniam, że zjawimy się w sąsiedztwie miejsca startu na godzinę przed czasem.”
- Aha... a masz jakieś pomysły, jak mamy się dostać do tego promu czy jak mu tam?
- „To prawie niemożliwe.”
- Tak sobie myślałem, że to powiesz.
- „Ale możecie mnie tam dostarczyć.”
- Ale jak? Mamy cię przywiązać do niego czy co?
- „Jak doniesiecie mnie wystarczająco blisko, resztę załatwię sama.”
- Jaką resztę?
- „Wezwę statek.”
- A właśnie, gdzie on jest? I jakim cudem te wszystkie satelity i inne nie powpadały na
niego do tej pory?
- „Czeka.”
- Wiesz, czasami jesteś po prostu niezastąpiona! - parsknął Masklin.
- „Dziękuję uprzejmie.”
- To było złośliwie!
- „Wiem.”
Pióra koło Masklina zaszeleściły i wynurzył się ich współpasażer - chłopak, z którym
była Krzew, gdy ją pierwszy raz zobaczyli. Dotąd się nie odzywał, teraz popatrzył na
Masklina, na Rzecz, uśmiechnął się i powiedział kilka słów.
- „Chce wiedzieć, czy nie czujesz się chory.”
- Czuję się dobrze. Jak on się nazywa?
- „Pion. Jest najstarszym synem Krzewu.”
Pion uśmiechnął się szeroko.
- „Chce wiedzieć, jak było w odrzutowcu. Mówi, że czasami je widują, ale trzymają
się od nich z daleka. Mówi, że to musiało być podniecające.”
Gęś skręciła. Masklin kurczowo złapał się nie tylko rękoma, ale i nogami.
- „On mówi, że to musiało być znacznie bardziej podniecające niż lot gęsią.”
- Och, nie sądzę - jęknął słabo Masklin.
* * *
Lądowanie było zdecydowanie gorsze od lotu. Potem Masklin dowiedział się, że na
wodzie byłoby lepsze, ale Krzew lądowała na twardym gruncie. Gęsiom zresztą też się to nie
podobało, bo musiały prawie zawisnąć w powietrzu, rozpaczliwie bijąc skrzydłami, i opaść na
łapy.
Pion pomógł Masklinowi zejść na ziemię, która przez dłuższą chwilę kołysała się
złośliwie. Sądząc po sposobie poruszania się pozostałych, nie tylko pod nim się kołysała.
- Ziemia była tak blisko, a nikt na to nie zwracał uwagi! - entuzjazmował się Angalo. -
I cały czas gęgały! I kołysały się! A pod piórami są kości jak nie wiem co...
Masklin przeciągnął się, aż mu w stawach skrzypnęło.
Teren wyglądał podobnie jak ten, z którego odlecieli, poza tym że rośliny były niższe i
nigdzie nie było widać wody.
- „Krzew mówi, że gęsi dalej nie polecą, bo to niebezpieczne.”
Krzew przytaknęła i wskazała w kierunku horyzontu.
Widać tam było biały kształt.
- To? - upewnił się Masklin.
- To? - powtórzył Angalo.
-„ To” - potwierdziła Rzecz.
- Nie wygląda na wielkie - ocenił Gurder.
- Bo jest jeszcze daleko - wyjaśnił Masklin.
- Widzę helikoptery! - ucieszył się Angalo. - Nic dziwnego, że Krzew nie chciała
lecieć dalej.
- Musimy ruszać - przypomniał Masklin. - Została ledwie godzina. Lepiej się
pożegnać... Rzecz, możesz jej wyjaśnić, że będziemy próbowali ją potem znaleźć? Jak
wszystko się uda, naturalnie.
- I jak będzie jakieś potem - dodał Gurder, z wyglądu przypominający niedokładnie
wypraną ścierkę.
Gdy Rzecz umilkła, Krzew skinęła głową i wypchnęła do przodu Piona.
Rzecz zaś wyjaśniła, o co chodzi.
- Co?! - zdumiał się Masklin. - Nie możemy go wziąć ze sobą!
- „Młodzieńcy z tego plemienia są zachęcani do podróży - wyjaśniła Rzecz. - Pion ma
ledwie czternaście miesięcy, a już wrócił z Alaski.”
- To spróbuj wytłumaczyć, że my nie udajemy się do żadnej Laski - polecił Masklin. -
Wytłumacz jej, że może mu się wszystko przytrafić!
Rzecz spróbowała.
- „Ona mówi, że to dobrze. Dorastający chłopak powinien mieć nowe doświadczenia”
- oznajmiła.
- Że co?! Przetłumaczyłaś właściwie to, co powiedziałem? - spytał Masklin
podejrzliwie.
- „Tak.”
- I powiedziałaś jej, że to niebezpieczne?
- „Odpowiedziała, że całe życie składa się z niebezpieczeństw.”
- Przecież on może zostać zabity! - wybuchnął Masklin.
- „To pójdzie do nieba i zostanie gwiazdą.”
- W to wierzą?!
- „Wierzą, że system operacyjny noma startuje, gdy ten jest gęsią: jeśli jest dobrą
gęsią, to zostaje nomem. Gdy umiera, dobry stary NASA zabiera go do nieba, gdzie zostaje
gwiazdą.”
- Co to jest „system operacyjny”? - spytał słabo Masklin: to była religia, a ten temat
nigdy nie należał do jego ulubionych.
- „Takie coś wewnątrz, co mówi ci, czym jesteś.”
- Ona ma na myśli duszę - wyjaśnił Gurder.
- W życiu nie słyszałem takiej kupy nonsensów - ucieszył się Angalo. - Choć nie:
ostatni raz w Sklepie, gdy wierzyliśmy, że wracamy jako ogródkowe elementy dekoracyjne.
Pamiętasz, Gurder?
O dziwo, Gurder zamiast wybuchnąć, zaczął wyglądać jeszcze gorzej.
- Jak chłopak chce, niech idzie - zdecydował Angalo. - Podejście ma właściwe:
przypomina mi mnie, jak byłem młodszy.
- „Jego matka mówi, że gdyby zatęsknił, to zawsze może znaleźć gęś, która przywiezie
go do domu” - dodała Rzecz.
Masklin otworzył już usta, by protestować, ale zamknął je z powrotem bez słowa -
była to jedna z tych okazji, w których nie można niczego powiedzieć, gdyż nie ma się nic do
powiedzenia. Żeby coś komuś wytłumaczyć, trzeba znaleźć jakiś wspólny punkt odniesienia, a
w wypadku Krzewu nic takiego nie przychodziło mu do głowy. Dla niej świat był pewnie
większy, niż on mógł sobie wyobrazić, ale kończył się tam, gdzie zaczynało się niebo.
- Dobra - westchnął zrezygnowany. - Ale musimy już ruszać, tak że nie ma czasu na
długie, łzawe...
Urwał, gdyż Pion ukłonił się matce i podszedł do niego, skutecznie odbierając
Masklinowi mowę. Nawet później, gdy poznał ich już lepiej, nigdy do końca nie zrozumiał,
dlaczego żegnali się tak radośnie, a odległość zdawała się nie robić na nich wrażenia.
- No, to chodźmy - wykrztusił po chwili.
Gurder spojrzał ponuro na Chudego z piórem, który uparł się im towarzyszyć, i
westchnął:
- Naprawdę chciałbym z nim porozmawiać!
- Krzew mówi, że to w gruncie rzeczy całkiem porządny nom - dodał Masklin. - Tylko
strasznie uparty i dość staroświecki.
- Zupełnie jak ty, Gurder! - ucieszył się Angalo.
- Ja?! - oburzył się Gurder. - Ja wcale nie...
- Oczywiście, że nie jesteś - zapewnił go pospiesznie Masklin. - Ruszajmy wreszcie!
* * *
Poruszali się to marszem, to biegiem w prawie trzykrotnie wyższej od nich trawie.
- Nigdy nie zdążymy na czas - wysapał w pewnym momencie Gurder.
- To nie marnuj oddechu - poradził mu Angalo.
- Czy w promach serwują wędzonego łososia? - zainteresował się nie zrażony Gurder.
- Pojęcia nie mam! - stęknął Masklin, przedzierając się przez gęstą kępę trawy.
- Nie podają - oznajmił autorytatywnie Angalo. - Czytałem gdzieś, że wszyscy tam
jedzą z tubek.
Przez chwilę biegli w milczeniu, zastanawiając się nad usłyszaną rewelacją.
- Co jedzą? Pastę do zębów? - nie wytrzymał w końcu Gurder.
- Jaką pastę? Skąd znowu pastę do zębów! Pewien jestem, że nie pastę do zębów!
- A co jeszcze jest w tubce?
Angalo zamyślił się.
- Klej? - zaproponował niepewnie po chwili.
- Też niesmacznie brzmi. Pasta i klej.
- Ci, co kierują tymi promami, muszą lubić to, co jedzą - sprzeciwił się Angalo. -
Widziałem obrazek, na którym wszyscy się uśmiechali.
- Akurat się uśmiechali! - parsknął Gurder. - Zęby próbowali rozkleić, dlatego się tak
szczerzyli.
- Nie znasz się i wszystko plączesz! - zirytował się Angalo. - Oni muszą mieć jedzenie
w tubach z powodu przyciągania.
- A co z nim?
- Nie ma go.
- Czego?
- Przyciągania. I dlatego wszystko wokół się unosi... no, pływa.
- W wodzie?! - Gurder zaczynał mieć dość.
- W powietrzu. Bo nic go nie trzyma na talerzu.
- Aha! - Gurder zaczynał rozumieć. - I po to jest potrzebny klej?
Masklin zdawał sobie sprawę, że mogą prowadzić równie inteligentną rozmowę przez
parę godzin, a im bardziej się boją, tym dłużej. Gadanie zawsze było wygodniejsze od
myślenia. Z perspektywy czasu takie eskapady zawsze wyglądały znacznie lepiej, ale teraz...
- Rzecz, ile nam zostało?
- „Czterdzieści minut.”
- Musimy odpocząć! - Gurder nie tyle biegł, ile runął do przodu.
Padli w cieniu jakiegoś krzaka. Prom co prawda nie wydawał się bliższy, ale mogli
przynajmniej dojrzeć, że wokół niego kręci się sporo helikopterów, a z gestów Piona, który
wspiął się na krzak, wynikało, że jest też dużo ludzi.
- Muszę się przespać - oznajmił Angalo.
- Nie spałeś na gęsi? - zdziwił się Masklin.
- A ty spałeś?
Angalo ułożył się wygodnie i spytał:
- Jak dostaniemy się na ten prom?
- Rzecz mówi, że nie musimy. - Masklin wzruszył ramionami. - Mamy tylko
dostarczyć ją w pobliże.
- Chcesz powiedzieć, że nie polecimy?! - Angalo uniósł się na łokciu. - A tak na to
liczyłem!
- To nie ciężarówka, nie zostawią otwartego okna. I tak sobie myślę, że trzeba by
naprawdę dużo nomów i jeszcze więcej sznurka, żeby nim kierować.
- Wiesz, jak kierowałem ciężarówką... to był najpiękniejszy moment mojego życia -
powiedział z rozmarzeniem Angalo. - I pomyśleć, że tyle miesięcy żyłem w Sklepie, nic nie
wiedząc o Zewnątrz...
Masklin poczekał uprzejmie na ciąg dalszy, ale ten nie następował.
- I co? - spytał, czując, że ciąży mu głowa.
- Co: i co?
- I co, gdy myślisz o tych miesiącach w Sklepie bez świadomości, że jest Zewnątrz?
- To mam poczucie straty. Wiesz, co zrobię, jeśli... jak wrócimy do domu? Spiszę
wszystko, czego się dowiedzieliśmy. Już dawno powinniśmy to robić, to znaczy pisać własne
książki, a nie tylko czytać ludzkie. Oni tam za dużo wymyślają. I nie chodzi mi o takie dzieła
jak Gurdera „Księga nomów”, tylko normalne książki o Nauce...
Masklin zerknął na Gurdera, zaskoczony brakiem reakcji na krytykę, ale ten spał już
głęboko. Pion też, zwinięty w kłębek - zaczynał nawet chrapać. Angalo umilkł, więc ziewnął
potężnie...
Nie spali od wielu godzin i choć generalnie nomy sypiają w nocy, to żeby wytrzymać
cały dzień na nogach, potrzebują kilku drzemek.
- Rzecz? - przypomniał sobie. - Obudź mnie za dziesięć minut, dobrze?
Rozdział siódmy
SATELITY: są w Przestrzeni i pozostaną tam, bo latają tak szybko, że nigdy nie
utrzymują się w jednym miejscu wystarczająco długo, by spaść. Odbija się od nich Telewizja.
Są częścią Nauki.
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów, napisana przez Angala de
Pasmanterii
Masklina nie obudziła Rzecz, tylko Gurder.
A konkretnie głos Gurdera.
Leżał więc z na wpół zamkniętymi oczyma, przysłuchując się cichej rozmowie
Gurdera z Rzeczą.
- Wierzyłem w Sklep - przyznał Gurder - a potem okazało się, że to tylko coś
zbudowane przez ludzi. Myślałem, że Wnuk Richard to ktoś specjalny, a okazało się, że to
tylko człowiek, który śpiewa, kiedy się moczy...
- „...bierze prysznic...”
- ...a teraz jeszcze dowiaduję się, że na świecie są tysiące nomów! Tysiące! I do tego
wierzących w rozmaite bzdury! Ten cymbał z piórkiem wierzy, że start promu otworzy niebo!
A wiesz, co jest najgorsze? Że jak to usłyszałem, to pomyślałem, że gdyby on zjawił się w
moim świecie, a zwłaszcza w Sklepie, to byłby przekonany, że j a jestem cymbał! Czyja też
byłem aż taki głupi? Powiedz mi, Rzecz?
- „Zachowuję taktowne milczenie.”
- Angalo wierzy w swoje maszyny, Masklin w tę, jak jej... Przestrzeń. Albo w nic nie
wierzy. I w ich wypadku to działa. Ja próbuję wierzyć w to, co ważne, a to złośliwie trwa parę
minut i przestaje być ważne. Najczęściej przestaje być prawdziwe. I to jest uczciwe?
- „Mogę prosić o drugi zestaw pytań?”
- Ja tylko chcę ustalić jakiś sens życia.
- „Godny pochwały cel.”
- Chodzi mi o to, czy jest jakaś uniwersalna prawda. Jakaś podstawowa prawda
dotycząca wszystkiego?
Tym razem zapadła bardzo długa chwila milczenia. W końcu Rzecz powiedziała:
- „Przypomniałam sobie twoją rozmowę z Masklinem o pochodzeniu nomów.
Chciałeś mnie zapytać, to ci teraz mogę odpowiedzieć. Ja zostałam zrobiona, wiem, że to
prawda, podobnie jak wiem, że jestem wykonana z plastiku i z metalu, ale także jestem
czymś, co żyje w tym plastiku z metalem. Niemożliwe, żebym nie była tego pewna, i jest to,
przyznaję, duża ulga. Co się tyczy nomów, to mam informacje, że pochodzą z innej planety, a
tutaj przybyły tysiące lat temu. To może być prawda, a może też nie być. Nie jestem w stanie
tego ocenić.”
- W Sklepie też wiedziałem, kim jestem i na czym stoję - mruknął cicho Gurder. -
Nawet jeszcze w kamieniołomie nie było tak źle. Miałem odpowiednie zajęcie, byłem innym
potrzebny. A teraz co? Jak mogę wrócić, wiedząc, że wszystko, w co wierzyłem o Sklepie,
Arnoldzie Erosie i Wnuku Richardzie, to tylko... tylko ułuda?
- „Przykro mi, ale nie potrafię ci niczego doradzić.”
Masklin zdecydował, że nadszedł najwłaściwszy czas, aby dyplomatycznie przerwać te
dywagacje. Zamruczał tak, by Gurder go usłyszał, przeciągnął się i wstał.
Gurder był podejrzanie czerwony na twarzy.
- Nie mogłem spać - bąknął.
- Ile czasu spałem? - zaciekawił się Masklin.
- „Dwadzieścia siedem minut.”
- To dlaczego mnie nie obudziłaś?!
- „Bo chciałam, żebyś odpoczął.”
- Ale został nam kawał drogi i możemy nie zdążyć. Budź się! - Masklin szturchnął
Angala. - Gdzie Pion? A, tu jesteś. Dobra, rusz się, Gurder!
Pobiegli przez zarośla, słysząc odległe zawodzenie syren.
- A żeby to! - jęknął Angalo.
- Szybciej!
Przebiegli przez wyższe od innych kępy zielonego i wreszcie zbliżyli się do promu.
Znajdował się całkiem wysoko. Co gorsza, na poziomie ziemi nie było wokół niego nic, co
mogłoby się im przydać.
- Mam nadzieję, że masz dobry plan - wysapał Masklin, omijając jakieś zarośla. - Bo
sam na pewno nie wymyślę, jak cię tam dostarczyć!
- „Nie martw się, już prawie jesteśmy na miejscu.”
- Coś ci się pomyliło: jesteśmy jeszcze kawał od promu!
- „Jak dla mnie, to wystarczająco blisko, żeby się na niego dostać.”
- Nauczyłaś się latać czy jak? - zdziwił się Angalo.
- „Postaw mnie.”
Masklin posłusznie wyhamował i postawił Rzecz na równym kawałku podłoża.
Sześcian wysunął kilka czujników, pokręcił nimi powoli i wycelował w kierunku stojącej
rakiety.
- Pospiesz się! - zirytował się Masklin. - Tracimy czas!
Gurder zachichotał nagle, choć nie był to całkiem szczęśliwy chichot.
- Wiem, co ona robi - oświadczył nagle. - Ona wysyła siebie na pokład promu. Zgadza
się, Rzecz?
- „Nadaję zestaw poleceń komputerowi pokładowemu satelity telekomunikacyjnego” -
odparła Rzecz.
Nikt się nie odezwał.
- „Albo inaczej mówiąc... zmieniam komputer satelity w część siebie. Choć nie jest to,
przyznaję, zbyt inteligentna część.”
- Naprawdę potrafisz to zrobić? - W głosie Angala słychać było podziw.
- „Naprawdę.”
- A nie będzie ci brakowało tego kawałka siebie, który wysyłasz?
- „Nie, bo on mnie nie opuści.”
- Wychodzi, że będziesz w dwóch miejscach równocześnie... - Angalo spojrzał na
Masklina bezradnie. - Rozumiesz może coś z tego?
- Ja rozumiem - odezwał się niespodziewanie Gurder. - Ona mówi, że jest nie tylko
maszyną, jest... jest zbiorem elektrycznych myśli żyjących w maszynie. Tak mi się
przynajmniej wydaje.
Na wierzchu sześcianu zapalił się różnobarwny wzór.
- Długo ci to zajmie? - spytał już spokojnie Masklin.
- „Tak. Proszę nie blokować zasilania komunikacją głosową.”
- Ona chyba chce, żebyśmy przestali zadawać jej pytania - przetłumaczył Gurder. -
Koncentruje się.
- Tylko po cholerę żeśmy tak biegli?! - spytał z pretensją w głosie Angalo. - Żeby teraz
pospiesznie czekać?
- Ona musi być chyba blisko, żeby zrobić to, co robi - zasugerował Masklin.
- A ile jej to zajmie? Bo te dwadzieścia siedem minut to było już całe wieki temu. -
Angalo miał widocznie dzień na pytania.
Pion pociągnął Masklina za rękaw, wskazując drugą ręką prom, i wyrzucił z siebie
długie zdanie w prawie oryginalnym nomijskim.
- Przykro mi, ale bez Rzeczy nic a nic cię nie rozumiem - odparł mu uprzejmie
Masklin.
- My nie mówić w gęsi język - dodał Angalo.
Chłopak wyglądał na spanikowanego - szarpnął Masklina za rękaw i zaczął coś
krzyczeć.
- On chyba nie chce być tak blisko, jak to wystartuje - domyślił się Angalo. - Pewnie
boi się hałasu. Boisz-się-huku?
Pion przytaknął energicznie.
- Na lotnisku nie było tak strasznie... - ocenił Angalo. - Ale prymitywne osobniki
zawsze bały się tego, co głośne.
- Nie nazwałbym ich prymitywnymi... - mruknął Masklin w zamyśleniu, spoglądając
na biały kształt.
Wydawał się daleki, ale mogło się okazać, że jest całkiem blisko.
Naprawdę blisko.
- Jak myślicie, będzie tu bezpiecznie, jak to poleci do góry? - spytał.
- Daj spokój. Rzecz by nas tu nie przyprowadziła, gdyby to dla nas nie było bezpieczne
- obruszył się Angalo.
- Jasne, jasne. Pewnie, masz rację. Głupio się zastanawiam.
Pion zrobił w tył zwrot i ruszył biegiem.
Pozostali popatrzyli na prom i na mrugającą skomplikowanymi wzorami Rzecz.
Gdzieś rozległa się następna syrena.
Wokół zapanowało dziwne napięcie - takie, jakie musi się pojawiać w pobliżu
zwiniętej sprężyny. Wrażenie gotowej do akcji potęgi.
- Czy Rzecz jest dobra w ocenie, jak blisko może być nom w stosunku do startującej
rakiety? - spytał Masklin w nagłej ciszy. - Chodzi mi o to, ile ma w tym doświadczenia?
Wszyscy trzej spojrzeli po sobie, rozumiejąc się bez słów.
- Może powinniśmy się trochę cofnąć...? - zaproponował Gurder.
Odwrócili się i powoli ruszyli przed siebie.
Tylko że z punktu widzenia każdego z nich pozostali poruszali się szybciej.
I szybciej.
Wreszcie jak jeden nom przestali udawać i ruszyli biegiem, gnając na złamanie karku.
Mieli jedynie tyle przytomności, by omijać kamienie i krzaki. Gurder, który zwykle tracił
oddech po kilkudziesięciu krokach, pruł niczym balon z dopalaczem.
- Masz... pojęcie... jak... daleko...? - wysapał Angalo.
Za nimi rozległ się syk, jakby cały świat nabierał oddechu. A potem odgłos zmienił
się...
...nie w dźwięk, ale w niewidzialny młot walący w dwoje uszu równocześnie.
Rozdział ósmy
PRZESTRZEŃ: istnieją dwa rodzaje Przestrzeni:
a - coś zawierające nic,
b - nic zawierające wszystko.
Krótko mówiąc, to jest to, co zostaje, kiedy nie ma już niczego więcej. Nie ma tam
powietrza ani przyciągania, które trzyma nas i rzeczy razem. Gdyby nie było Przestrzeni,
wszystko byłoby w jednym miejscu. Zbudowana dla Satelitów, Wahadłowców, Planet i
Statku.
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich namów, napisana przez Angala de
Pasmanterii
Kiedy grunt przestał się trząść, nomy powoli pozbierały się, przyglądając się sobie
nawzajem w osłupieniu.
- ! - powiedział Gurder.
- Co? - spytał Masklin, słysząc własny głos bardzo stłumiony i z bardzo daleka.
- ? - zapytał Gurder.
- ? - odparł Angalo.
- ?
- Co? Nie słyszę was! A wy mnie słyszycie?
- ?
Widząc poruszające się usta Gurdera, Masklin wskazał na swoje uszy i potrząsnął
głową.
- Ogłuchliśmy!
- ?
- ?
- Powiedziałem, że ogłuchliśmy! - wrzasnął Masklin, spoglądając w górę.
Coś unosiło się naprawdę szybko, nawet jak na ich zmysły. Wyglądało jak długa,
powiększająca się chmura, na której szczycie błyszczał ogień. Hałas przycichł do znośnego,
czyli bardzo głośnego, po czym szybko ustał.
Masklin wsadził palec w ucho i pogmerał nim energicznie.
Brak dźwięku zastąpił upiorny syk ciszy.
- Ktoś mnie słyszy? - spytał niepewnie. - Pytałem, czy ktoś mnie słyszy!
- To faktycznie było głośne. - Głos Angala był stłumiony i nienaturalnie spokojny. -
Nie pamiętam niczego, co byłoby aż tak głośne.
Masklin przytaknął - czuł się, jakby go przejechała niewidoczna ciężarówka.
- I ludzie w czymś takim latają? - spytał słabo.
- Tak. Na samej górze - potwierdził Angalo.
- Ktoś ich do tego zmusza?
- Eee... nie sądzę. W tej książce pisało, że więcej chce lecieć, niż może.
- Czyli robią to dobrowolnie? - upewnił się Masklin.
- Tak tam pisało. - Angalo wzruszył ramionami.
W górze widać było jedynie punkcik na końcu rozpełzającej się smugi dymu.
Przyglądając mu się, Masklin doszedł do mało budującego wniosku, że są szaleni. Byli
mali w wielkim świecie i nigdy nie zdążyli się wszystkiego nauczyć o tym, gdzie są, zanim
wyruszyli gdzieś indziej. Tylko wtedy, kiedy żył w dziurze, wiedział wszystko o życiu w
dziurze. Od tego czasu minął ledwie rok, i to niepełny, a znajdował się w miejscu tak
odległym, że nawet nie wiedział, jak jest daleko od domu, i obserwował coś, czego zupełnie
nie pojmował, co pędziło tak wysoko, że tam nawet nie ma dołu.
I nie mógł nawet wrócić. Musiał dokończyć to, co zaczął, cokolwiek by to było. Nie
mógł nawet się zatrzymać.
Przyszło mu na myśl, że o to właśnie chodziło Grimmie - jak się wie pewne rzeczy, to
staje się kimś innym i nic na to nie można poradzić.
Rozejrzał się - czegoś mu brakowało...
Rzecz.
Bez słowa pobiegł do miejsca, w którym zaczęła się szaleńcza ewakuacja.
Czarny sześcian leżał tam, gdzie go zostawili. Wszystkie sensory były schowane, a na
powierzchni nie było widać nawet jednego światełka.
- Rzecz? - spytał niepewnie.
Zapłonęło słabo pojedyncze, czerwone światełko i Masklin nagle poczuł, jak robi mu
się zimno.
- Jesteś cała? - spytał.
Światełko mrugnęło.
- „Za szybko. Zużyłam za dużo en...”
- En? - powtórzył Masklin, próbując nie myśleć, dlaczego głos był nieco głośniejszy
od szeptu.
Światełko ściemniało.
- Rzecz! - Masklin postukał delikatnie w sześcian. - Udało się? Statek przyleci? Co
mamy robić? Obudź się!
Światełko zgasło.
Masklin obrócił Rzecz, przyglądając się jej uważnie ze wszystkich stron.
- Rzecz? - spytał cicho.
Angalo, Gurder i Pion przedarli się przez trawę.
- I co? Udało się? - spytał Angalo. - Żadnego statku na razie nie widzę.
- Rzecz stanęła - poinformował ich z żalem Masklin.
- Jak to stanęła?!
- Wszystkie światełka zgasły!
- I co to znaczy? - W głosie Angala pojawiła się panika.
- Nie wiem!
- Nie żyje? - spytał Gurder.
- Ona nie może nie żyć! A poza tym istniała przez tysiące lat!
- To całkiem dobry powód, by umrzeć - ocenił Gurder.
- Przecież to tylko Rzecz!
Angalo siadł ciężko, obejmując kolana.
- Powiedziała, kiedy zjawi się statek? - spytał.
- Powiedziała tylko, że zużyła za dużo en!
- En?
- Pewnie chodziło jej o energię. Wysysają z przewodów i może na jakiś czas
magazynować. Widocznie teraz się skończyła.
Spojrzeli na czarny sześcian, przez tysiące lat przekazywany z pokolenia na pokolenie
i nie odzywający się ani nawet nie mrugający żadnym światełkiem. Obudził się dopiero w
Sklepie, gdy znalazł się w pobliżu prądu elektrycznego.
- Niesamowicie wygląda, jak tak siedzi i nic nie robi - ocenił Angalo.
- Nie możemy poszukać jakiejś elektryczności? - spytał Gurder.
- Tu? Przecież tu nic nie ma - obruszył się Angalo. - Jesteśmy w samym środku
niczego!
Masklin rozejrzał się.
W oddali widać było budynki, wokół których jeździły jakieś pojazdy.
- A co ze statkiem? - spytał Angalo. - Leci tu?
- Nie wiem.
- Jak nas znajdzie?
- Nie wiem!
- I kto nim kieruje?
- Nie mam... - Masklin urwał, gdy dotarło doń, co mówi. - Nikt! Niby kto ma nim
kierować, jak od paru tysięcy lat nikogo w nim nie ma!
- To kto go w takim razie tu sprowadzi?
- Nie wiem. Może Rzecz?
- Chcesz powiedzieć, że on tu leci i nikt nim nie kieruje?
- Tak! Nie! Nie wiem!!
Angalo wpatrzył się w niebo.
- Pięknie - mruknął ponuro.
- Musimy znaleźć elektryczność, żeby nakarmić Rzecz! - oświadczył zdecydowanie
Masklin. - Nawet jeśli zdołała wezwać statek, to trzeba mu powiedzieć, gdzie konkretnie
jesteśmy. To duży świat.
- Jeśli zdołała - dodał Gurder. - Mogła jej się en skończyć, nim zdążyła.
- Nie mamy pewności i nie będziemy mieli, póki Rzecz nie ożyje. A poza tym i tak
trzeba jej pomóc, nie mogę patrzeć na nią w tym stanie - zakończył Masklin.
Z zarośli wyłonił się Pion, ciągnąc za ogon jaszczurkę.
- Aha - ocenił Gurder bez krzty entuzjazmu. - Właśnie przyszedł obiad.
- Gdyby Rzecz mogła, powiedziałaby mu, że jaszczurki nam się strasznie szybko
nudzą - dodał Angalo.
- Gdzieś w połowie pierwszego gryzą - burknął Gurder.
- Dajcie spokój - westchnął Masklin. - Chodźcie gdzieś w cień. Wymyślimy jakiś plan.
- Och, plan. - Z tonu Gurdera jasno wynikało, że uważał pomysł za gorszy od
jaszczurki. - Uwielbiani plany.
* * *
Zjedli, co mieli, i rozciągnęli się w cieniu rozłożystego krzaka, wpatrując się w niebo.
Drzemka w czasie drogi okazała się niewystarczająca. Wszystkim się kleiły oczy.
- Muszę przyznać, że ci Florydyjczycy nieźle się urządzili - powiedział leniwie
Gurder. - Jak się w domu robi zimno, to się przenoszą tu, gdzie ogrzewanie jest ustawione w
sam raz.
- Ciągle ci powtarzam, że to nie jest ogrzewanie! - Angalo wciąż wpatrywał się w
niebo. - A wiatr to nie jest klimatyzacja! Ciepło ci jest przez słońce.
- Myślałem, że ono jest tylko dla światła.
- I z niego pochodzi całe ciepło - dodał Angalo. - Czytałem o tym w jakiejś książce. To
taka wielka kula ognia. Większa od planety.
Gurder przyjrzał mu się podejrzliwie.
- Tak? A co się w niej pali?
- Nic. Po prostu tam jest i tyle.
Gurder dla odmiany przyjrzał się słońcu.
- I wszyscy o tym wiedzą? - spytał.
- Chyba tak. Tak pisało w książce...
- To jest nieodpowiedzialne! Takie rzeczy właśnie mogą naprawdę zdenerwować
czytelnika.
- Masklin mówi, że tam, w górze, są tysiące takich słońc.
- Tak, też mi mówił. - Gurder pociągnął nosem. - To się nazywa galaksy albo jakoś
tak. Osobiście jestem temu przeciwny.
Angalo zachichotał.
- Nie widzę w tym nic śmiesznego! - dodał zimno Gurder.
- Masklin, powiedz mu.
- Tobie to łatwo - westchnął Gurder. - Ty tylko chcesz szybko jeździć i kierować tym,
co tak jeździ. A ja chcę zrozumieć sens tego wszystkiego. Może i są tysiące słońc, ale
dlaczego?
- A jakie to ma znaczenie?
- To jest jedyna rzecz, jaka właśnie ma znaczenie. Masklin, powiedz mu.
Obaj spojrzeli na Masklina.
A przynajmniej tam, gdzie przed chwilą był Masklin.
Było puste.
* * *
Powyżej nieba było miejsce, które Rzecz nazywała przestrzenią kosmiczną i które
(według niej) zawierało wszystko i nic. Było tam bardzo mało wszystkiego i mniej niczego,
niż ktokolwiek był w stanie sobie wyobrazić.
Często mówi się, że niebo jest pełne gwiazd. Jest to nieprawdą: niebo jest pełne nieba.
Nieba jest wręcz nieograniczona ilość, a w porównaniu z tym gwiazd jest tak naprawdę
niedużo. Zadziwiające swoją drogą, jak zdołały wywrzeć takie wrażenie...
Tysiące z nich było świadkami, jak coś okrągłego i lśniącego zaczęło krążyć wokół
Ziemi. Miało na burcie napisane ARNSAT-1, co było czystym marnotrawstwem, bo gwiazdy
nie umieją czytać.
Owo coś dość szybko rozwinęło srebrzystą antenę.
I powinno obrócić ją ku Ziemi, aby być gotowym do odbijania w dół starych filmów i
świeżych wiadomości.
Ale nie odwróciło.
Bo miało nowe rozkazy.
Małe silniczki odpaliły, wypuszczając niewielkie obłoczki gazu, i całość odwróciła się
od planety, szukając nowego celu.
Zanim go znalazła, cała masa ludzi od starych filmów i nowych wiadomości zrobiła
się niesamowicie nerwowa i wymyślała sobie nawzajem przez telefony. Niektórzy
gorączkowo próbowali temu okrągłemu i lśniącemu (z anteną) wydać nowe polecenia.
Było to bez sensu, gdyż ono ich już nie słuchało.
* * *
Masklin gnał przed siebie tak szybko, jak nogi go chciały nieść. Miał dość głupich
dyskusji, a wiedział, że musi działać szybko, bo coś mu mówiło, że nie ma za dużo czasu.
Pierwszy zresztą raz od zjawienia się w Sklepie był naprawdę sam. Tamte czasy, gdy
mieszkali w jamie, wspominał jeśli nie jako lepsze, to przynajmniej łatwiejsze. Cały wysiłek
skupiał wówczas na tym, by zjeść, a nie zostać zjedzonym, i samo przeżycie kolejnego dnia
już było tryumfem. Fakt, wszystko było złe, ale w zwyczajny, zrozumiały sposób i na
odpowiednią, nomią skalę.
Świat wówczas kończył się na autostradzie z jednej strony, a lesie za polami z drugiej.
Teraz nie było w zasadzie żadnych granic, za to problemów więcej, niż mógł sobie wyobrazić.
Ale przynajmniej wiedział, gdzie znaleźć elektryczność - w budynkach, w których są ludzie.
Wypadł z zarośli na drogę, skręcił i pobiegł jeszcze szybciej. Jak się biegnie drogą, to
gdzieś na niej musi się znaleźć ludzi...
Usłyszał za sobą tupot: odwrócił się i dostrzegł Piona, który uśmiechnął się niepewnie.
- Wracaj! - polecił Masklin. - Idź! Z powrotem! Dlaczego mnie śledzisz? Idź sobie!
Pion wskazał na drogę i powiedział coś.
- Nie rozumiem! - ryknął Masklin.
Pion uniósł wysoko rękę z dłonią skierowaną równolegle do ziemi.
- Ludzie? - domyślił się Masklin. - Tak, wiem. Wiem, co robię. Wracaj!
Pion coś dodał.
Masklin podniósł Rzecz.
- Mówiąca skrzynka klapa - oznajmił bezradnie. - Cholera, czemu ja mówię jak
kretyn? Przecież nie jesteś głupszy ode mnie! Wracaj do pozostałych!
Odwrócił się i pobiegł.
Gdy po chwili się obejrzał, Pion stał w tym samym miejscu i obserwował go ze smętną
miną.
Nie wiedział, ile ma czasu - Rzecz kiedyś mu powiedziała, że statek porusza się
bardzo szybko, ale nawet nie wiedział, czy na pewno tu leci...
Przed sobą dojrzał postacie górujące ponad krzewami - rzeczywiście na drodze w
końcu trafi się na ludzi. Sztuką było ich uniknąć, bo praktycznie byli wszędzie.
Cóż, jeśli statek nie był w drodze, to on, Masklin, popełniał właśnie największe
głupstwo, jakie kiedykolwiek w dziejach zrobił jakikolwiek nom.
Wyszedł na żwirowy krąg, gdzie parkowała niewielka ciężarówka z napisem NASA
na burcie. Obok niej dwóch ludzi pochylało się nad jakimś urządzeniem zamontowanym na
trójnogu. Naturalnie, nie zauważyli go, więc podszedł bliżej.
Położył Rzecz na żwirze.
Złożył dłonie w trąbkę i krzyknął najwyraźniej i najwolniej, jak potrafił:
- Hej tam! Wy! Luudzie!
* * *
- Co on zrobił?! - wrzasnął Angalo.
Pion powtórzył pantomimę na przyspieszonych obrotach.
- Rozmawiał z ludźmi? - Angalo wstał. - I pojechał z nimi ciężarówką?
- Wydawało mi się, że słyszałem silnik samochodu - mruknął Gurder.
- Martwił się o Rzecz - przypomniał sobie Angalo. - I poszedł szukać prądu!
- Przecież jesteśmy o mile od najbliższego budynku.
- Ale nie samochodem! - uświadomił mu Angalo.
- Wiedziałem, że to się tak skończy! - jęknął Gurder. - Pokazać się dobrowolnie
ludziom! W Sklepie nigdy tak nie postępowaliśmy! Co my teraz zrobimy?!
* * *
Jak na razie nie było najgorzej.
Ludzie tak naprawdę nie wiedzieli, co mają z nim zrobić, jak go w końcu dostrzegli -
nawet się cofnęli, jakby się go bali. A potem jeden pobiegł do ciężarówki i rozmawiał przez
jakieś urządzenie na drucie - pewnie jakiś nowy rodzaj telefonu. Kiedy Masklin wciąż stał
nieruchomo, drugi wyjął z ciężarówki jakieś pudełko i zbliżył się delikatnie, jakby się bał, że
Masklin eksploduje. Kiedy nom mu pomachał, człowiek odskoczył tak szybko, że prawie się
przewrócił.
Ten od telefonu coś mu powiedział i pudełko zostało delikatnie postawione na żwirze
niedaleko Masklina, a obaj ludzie przyjrzeli mu się wyczekująco.
Masklin, ciągle się uśmiechając, żeby ich nie wystraszyć do reszty, wziął Rzecz,
wdrapał się do pudełka i pomachał im.
Jeden z ludzi pochylił się ostrożnie, ujął delikatnie pudełko i podniósł je, zupełnie
jakby zawartość (to jest Masklin) była nadzwyczaj rzadka, cenna i delikatna. Zaniósł je do
ciężarówki, wsiadł nadzwyczaj ostrożnie i położył je sobie na kolanach. W radiu zadudnił
ludzki głos.
Wiedząc, że teraz już nie ma odwrotu, Masklin niemal się odprężył. To mógł być
decydujący krok na chodniku życia.
Obaj ludzie przyglądali mu się, jakby wciąż nie wierzyli, że go widzą. Ale w końcu
drugi siadł za kierownicą i ruszyli z szarpnięciem. Wyjechali na betonową szosę, gdzie
czekała druga ciężarówka. Wysiadł z niej człowiek, pogadał z nimi i zaczął się śmiać w
powolny, typowy dla ludzi sposób. A potem spojrzał w dół, zobaczył Masklina i całkiem
nagle śmiech uwiązł mu w gardle.
Prawie pobiegł do swojej ciężarówki i natychmiast złapał za telefon na drucie.
Masklin wiedział, że tak będzie - nie mieli pojęcia, co zrobić z prawdziwym nomem.
Zadziwiające. Najważniejsze w każdym razie, żeby go zabrali gdzieś, gdzie jest właściwy
rodzaj elektryczności... Dorcas próbował mu wytłumaczyć elektryczność, ale bez specjalnych
sukcesów, być może dlatego, że sam nie był zbyt pewien swej wiedzy. Wychodziło mu, że są
dwa rodzaje elektryczności - prosta i kręcona. Prosta była nudna i zostawała w bateriach.
Kręcona występowała w przewodach w ścianach i to właśnie ją Rzecz potrafiła w jakiś sposób
kraść, jeśli była wystarczająco blisko. O tej kręconej Dorcas mówił z podobnym
nabożeństwem w głosie, co Gurder o Arnoldzie Erosie (zał. 1905). Jeszcze w Sklepie
próbował ją badać, ale natykał się na całą masę niezrozumiałych spraw. No bo choćby coś
takiego - ta sama elektryczność, trafiając do lodówki, zamrażała rzeczy, a trafiając do
kuchenki, je podgrzewała. Skąd wiedziała, co gdzie ma robić?
Czuł się dziwnie radośnie i optymistycznie, prawdopodobnie dlatego, że gdyby choć
przez sekundę się poważnie zastanowił nad własnym położeniem, zacząłby wyć z przerażenia.
A tak wciąż mógł się uśmiechać.
Ciężarówka tymczasem jechała dalej, a w ślad za nią druga. Po chwili z bocznej drogi
wyjechała trzecia i dołączyła do minikonwoju. W trzeciej było pełno ludzi, ale dziwnym
trafem większość wpatrywała się w niebo.
Nie zatrzymali się przy najbliższym budynku, tylko podjechali do większego, przed
którym parkowało sporo pojazdów i czekało jeszcze więcej ludzi. Jeden z nich otworzył drzwi
ciężarówki - robił to wyjątkowo powoli, nawet jak na człowieka.
Ten, który trzymał pudełko, wysiadł równie powoli.
Masklin uniósł głowę i spojrzał w mnóstwo gapiących się na niego twarzy.
Najwidoczniejsze w nich były oczy i dziurki od nosa. Wyglądały na przestraszone. A
przynajmniej oczy tak wyglądały. Dziurki od nosa wyglądały tak jak zwykle.
Przestraszone przez niego.
Nie przestając się uśmiechać, spytał, tłumiąc panikę:
- W czym mogę pomóc, panowie?
Rozdział dziewiąty
NAUKA: sposób wynajdywania różnych rzeczy, a potem zmuszania ich, żeby
działały. Wyjaśnia przy okazji, co się dzieje wokół nas. Podobnie jak Religia, Nauka jednak
robi to lepiej, gdyż znajduje bardziej zrozumiałe tłumaczenie, kiedy poprzednie nie skutkuje.
Nauki jest znacznie więcej, niż można byłoby podejrzewać.
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów, napisana przez Angala de
Pasmanterii
Gurder, Angalo i Pion siedzieli w odrobinie cienia rzucanego przez jakiś krzak.
Chmura przygnębienia, jaka nad nimi wisiała, była nieporównywalnie większa.
- Bez Rzeczy nigdy nie wrócimy do domu - westchnął Gurder.
- No, to musimy wydostać Masklina - ocenił Angalo.
- To zajmie wieczność!
- Tak? No to prawie tyle, ile mamy przed sobą tutaj, jeśli nie zdołamy dotrzeć do
domu. - Angalo znalazł poręczny, płaski kamień prawie idealnie pasujący do tego, by go
przywiązać do gałęzi pasami materiału oddartymi z ubrania.
Angalo nigdy w życiu nie widział kamiennej siekiery, ale miał całkiem konkretne
przeczucie, że kamieniem przywiązanym do kija można zrobić całkiem sporo użytecznych
rzeczy.
- Może byś przestał obracać te gałęzie? - zaproponował Gurder. - To jaki mamy plan?
We dwóch przeciwko całej Florydzie?
- Niekoniecznie. Nikt cię nie zmusza do uczestnictwa.
- Nie słyszałem, żebyś miał lepszy plan. - Angalo skończył wiązać kamień i
eksperymentalnie machnął całością. - Nie słyszałem, prawdę mówiąc, żebyś miał jakikolwiek
plan.
- Bo nie mam.
* * *
Na czarnej powierzchni zamrugało czerwone światełko.
Po pewnym czasie otworzyła się niewielka, kwadratowa klapka i coś cicho
zawarczało, a z Rzeczy wysunął się obiektyw na metalowym teleskopie i powoli się obrócił.
W końcu Rzecz przemówiła:
- „Gdzie jest to miejsce?”
Uniosła obiektyw, przyjrzała się twarzy spoglądającego na nią człowieka i dodała:
- „I dlaczego?”
- Nie jestem pewien, ale jesteśmy w pokoju w dużym budynku - odpowiedział
Masklin. - Ludzie nie zrobili mi krzywdy i wydaje mi się, że jeden próbował ze mną
porozmawiać.
- „Jesteśmy w jakimś szklanym pudle” - zauważyła Rzecz.
- Owszem. Tu jest nawet małe łóżko, a tam pewnie coś w rodzaju ubikacji. Ale to
nieważne. Słuchaj: co ze statkiem?
- „Spodziewam się, że jest w drodze.”
- Spodziewasz się? To znaczy, że nie wiesz?
- „Wiele rzeczy mogło się nie udać. Jeśli się udały, to statek wkrótce tu będzie.”
- Jeśli się nie udały, to do śmierci stąd nie wyjdę! - ocenił Masklin. - Przyszedłem tu z
twojego powodu, wiesz.
- „Wiem. Dziękuję.”
Masklin się nieco odprężył.
- Jak dotąd byli całkiem mili... przynajmniej tak myślę, bo z ludźmi trudno powiedzieć
- rzekł, spoglądając przez przezroczystą ścianę.
W ciągu ostatnich paru minut całkiem sporo ludzi mu się przyglądało, ale tak na dobrą
sprawę, ciągle nie wiedział, czy jest gościem honorowym, czy więźniem. Albo może czymś
pośrednim.
- Nic innego nie byłem w stanie wymyślić - dodał.
- „Monitoruję łączność” - poinformowała go Rzecz.
- Zawsze to robisz.
- „Większość jest o tobie. Jadą tu eksperci, żeby cię obejrzeć.”
- Jacy eksperci? Od nomów?
- „Eksperci od rozmów z istotami z innych światów. Ludzie, co prawda, jak dotąd nie
spotkali nikogo z innego świata, ale mają ekspertów od rozmów z nimi. Ciekawe.”
- Dobrze byłoby się dogadać, bo teraz faktycznie wiedzą o nas.
- „Ale nie wiedzą, kim jesteście. I myślą, że dopiero przybyłeś.”
- Bo to prawda.
- Nie tu, tylko na tę planetę. Uważają że przybyłeś z gwiazd.
- Przecież my tu jesteśmy od tysięcy lat! Żyjemy tu!
- „Ludziom łatwiej jest uwierzyć w małe zielone ludziki z nieba niż w małe, normalne
ludziki na Ziemi. Wolą Marsjan od krasnoludków.”
- Wiesz, chyba cię nie rozumiem - przyznał Masklin po namyśle.
- „Nie przejmuj się. Przyzwyczaiłam się. Zresztą to nie jest ważne.” - Rzecz obróciła
obiektyw, przyglądając się pomieszczeniu, i oceniła po pełnym obrocie: - „Przyjemne. Jakieś
laboratorium naukowe... A to co?”
Pytanie dotyczyło plastikowej tacki leżącej koło Masklina.
- Owoce, orzechy, mięso i jeszcze coś. Wydaje mi się, że chcieli się dowiedzieć, co
jem. To całkiem bystrzy ludzie: pokazałem na usta i od razu zrozumieli, że jestem głodny.
- „Aha. Zaprowadź mnie do swojej spiżarni.”
- Przepraszam?
- „Zaraz wytłumaczę. Powiedziałam ci, że monitoruję łączność?”
- Ciągle to mówisz.
- „Jest taki ludzki dowcip. Dowcip to humorystyczna anegdota albo opowieść. Ten
dotyczy lądowania statku z innej planety na Ziemi. Wysiada z niego dziwnie wyglądający
obcy i mówi do dystrybutora paliwa: „Zaprowadź mnie do swego przywódcy”. Gdy ze strony
dystrybutora nie ma żadnej reakcji, powtarza to samo do kosza na śmieci, automatu
telefonicznego i podobnych urządzeń. Dzieje się tak, gdyż nie zdaje sobie sprawy z tego, jak
wyglądają ludzie. Wymieniłam jeden wyraz na drugi, podobnie brzmiący, a pasujący do
twojej sytuacji. To jest właśnie zabawna puenta, po której powinien nastąpić wybuch
śmiechu.”
Nastąpiła cisza.
- Aha - odezwał się po chwili Masklin. - Ten obcy to taki zielony ludzik, o którym
mówiłaś wcześniej?
- „Skąd... zaraz! Poczekaj chwilę!”
- A niby gdzie mam iść? Co się stało?
- „Słyszę statek.”
Masklin wytężył słuch.
- Ja nic nie słyszę - przyznał rozczarowany.
- „W radiu!”
- Gdzie on jest? Zawsze mówiłaś, że w górze, ale gdzie dokładnie?!
* * *
Pozostałe żaby przykucnęły wśród mchu, by przeczekać gorąco popołudniowego
słońca.
Nisko na wschodzie widać było biały sierp.
Miło byłoby powiedzieć, że drzewne żaby mają o nim jakieś legendy, że uważają
słońce i księżyc za odległe kwiaty, dajmy na to. Że wierzą, iż gdy dobra żaba umrze, to jej
dusza leci do wielkiego kwiatu na niebie...
Kłopot polega na tym, że mowa o żabach. A dla żab księżyc nazywał się
„.-.-.mipmip.-.-.”. Słońce nazywało się „.-.-.mipmip.-.-.”. Wszystko nazywało się
„.-.-.mipmip.-.-.”. Jak się ma tylko jedno słowo na określenie wszystkiego, to naprawdę
trudno mieć legendy o czymkolwiek.
Pierwsza żaba zdawała sobie jednak niejasno sprawę z tego, że z księżycem dzieje się
coś złego.
Robił się mianowicie jaśniejszy.
* * *
- Zostawiliśmy statek na księżycu? - zdziwił się Masklin. - Dlaczego?
- „Bo twoi przodkowie zdecydowali, że tak będzie najłatwiej mieć na niego oko.”
Masklin nagle pojaśniał jak chmura w słońcu.
- Wiesz, zanim się to wszystko zaczęło, kiedy jeszcze mieszkaliśmy w dziurze,
siadywałem nocami i obserwowałem księżyc. Może podświadomie wiedziałem, że...
- „Nic nie wiedziałeś. To, czego doświadczałeś, to prymitywne przesądy” - przerwała
mu Rzecz.
Masklin przestał jaśnieć.
- Szkoda.
- „A teraz bądź uprzejmy zachować ciszę. Statek czuje się zagubiony i chce, żeby mu
mówić, co ma robić. Obudził się po piętnastu tysiącach lat, więc można go zrozumieć.”
- Fakt, sam z rana nie jestem specjalnie bystry - przyznał Masklin.
* * *
Na Księżycu nie ma powietrza, nie ma więc i dźwięku, co jest w sumie bez znaczenia,
bo i tak nie ma tam nikogo, kto mógłby cokolwiek słyszeć. Dźwięk w takich warunkach byłby
marnotrawstwem.
Jest natomiast światło.
Toteż wyraźnie widać było kłęby księżycowego kurzu, wzbijające się ze skalistej
równiny i zmieniające się w chmurę tak wielką, że odbiły się od niej promienie słoneczne.
U podstawy chmury coś się wykopywało.
* * *
- Zostawiliśmy go w dziurze?!
Na powierzchni sześcianu zagrały wielobarwne wzory.
- „Tylko mi nie mów, że dlatego żyłeś w dziurze. Inne nomy nie żyją po dziurach.”
- Wcale nie chciałem tak powiedzieć - oburzył się Masklin. - Tylko zastanawiałem
się...
Nagle zamilkł, wpatrując się tępo w szklaną ścianę, za którą jakiś człowiek usiłował
zainteresować go jakimiś bazgrołami na tablicy.
- Musisz zatrzymać statek - oświadczył nagle zdecydowanie. - I to zaraz! Nie możemy
nim odlecieć, bo on nie należy tylko do nas. Nie możemy go zabrać innym nomom!
* * *
Angalo, Gurder i Pion obserwowali z krzaków niebo. Słońce zbliżało się do
horyzontu, a księżyc migotał niczym dekoracja gwiazdkowa.
- To musi być statek! - ocenił z uśmiechem Angalo. - Nic innego nie mogło go tak
oświetlić. A więc jest w drodze!
- Nigdy nie sądziłem, że to się uda... - przyznał Gurder.
Angalo klepnął Piona w plecy i wskazał na księżyc.
- Widzisz, chłopie? To statek! Nasz statek!
Gurder podrapał się po brodzie i przytaknął zamyślony.
- Tak. Nasz...
- Masklin mówił, że w nim jest cała masa różnych takich - rozmarzył się Angalo. - I
masa przestrzeni. Z tego zresztą głównie znana jest przestrzeń, że jest pusta i jest jej dużo.
Masklin mówił, że on lata szybciej od światła, ale pewnie mu się coś pomyliło, bo jak by
wtedy można było coś widzieć? Jak włączy się światło, a ono wypadłoby z pokoju, to byłoby
ciemno... Ale na pewno lata szybko...
Gurder spojrzał na niebo - coś desperacko próbowało się przebić do jego świadomości,
tylko nie bardzo wiedział co. Czuł się jakoś tak dziwnie szaro.
- Nasz statek - bąknął. - Ten, którym przyleciały tu nomy...
- Właśnie - przytaknął Angalo, praktycznie go nie słuchając.
- I który zabierze nas wszystkich z powrotem - dodał Gurder.
- Tak mówi Masklin, a...
- Wszystkich - powtórzył Gurder, z ołowianym wręcz naciskiem.
- Pewnie, że wszystkich. Nie sądzę, żeby nam dużo czasu zajęło zorientowanie się, jak
się nim kieruje, a jak już będziemy wiedzieli; to bez problemów polecimy do kamieniołomu i
zabierzemy wszystkich.
- A plemię Piona? - spytał Gurder.
- Och, ich naturalnie też. Jakby się uprzeć, to i dla ich gęsi by się znalazło miejsce.
- A inni?
- Jacy inni? - zdziwił się Angalo.
- Krzew mówiła, że wszędzie są grupy nomów. Na całym świecie.
- A, oni! Nie wiem i prawdę mówiąc, mało mnie to interesuje. Nam potrzebny jest
statek, o czym sam doskonale wiesz.
- Ale jeśli zabierzemy statek, to co oni będą mieli, kiedy będą go potrzebować?
* * *
Masklin właśnie zadał to samo pytanie.
- „010011010101110101010010110101110010” - odparła Rzecz.
- Co powiedziałaś?!
- „Jak przestanę uważać, to może nie być statku dla nikogo” - oznajmiła opryskliwie
Rzecz. - „Wysyłam mu piętnaście tysięcy poleceń na minutę.”
Masklin się nie odezwał.
- „To cała masa poleceń” - dodała.
- Statek stanowi własność wszystkich nomów na tym świecie - powiedział Masklin z
uporem.
- „010011001010010010…”
- Oj, zamknij się i powiedz, kiedy statek się tu pojawi?
- „0101011001... To co mam w końcu zrobić?... 01001100...”
- Co?!
- „Mam się zamknąć albo mam ci powiedzieć, kiedy statek tu przybędzie. Obu poleceń
nie jestem w stanie wykonać.”
- Proszę, powiedz mi, kiedy przybędzie statek - powtórzył cierpliwie Masklin - a
potem się zamknij.
- „Cztery minuty.”
- Cztery minuty?
- „Teraz to będą trzy minuty i ileś tam sekund, ale w przybliżeniu można powiedzieć,
że cztery minuty. Dokładnie to trzy minuty trzydzieści osiem sekund, a raczej trzy minuty
trzydzieści siedem sekund, a za...”
- Przecież nie będę tu tkwił, jeśli to ma być tak szybko! - przerwał jej Masklin,
chwilowo zapominając o zobowiązaniach względem wszystkich nomów tego świata. - Jak się
mam stąd wydostać?! To pudło ma dach!
- „Mam się zamknąć najpierw czy wydostać cię stąd, a potem się zamknąć?” - spytała
uprzejmie Rzecz. - „Ludzie widzieli, jak biegasz?”
- Nie wiem, ale wątpię.
- „To przygotuj się do biegu, ale najpierw zatkaj sobie uszy!”
Z doświadczenia Masklin wiedział, że najlepiej jest jej posłuchać. Rzecz bywała
czasami wkurzająca, ale ignorowanie jej rad naprawdę się nie opłacało.
Światełka na czarnej ścianie ułożyły się na ułamek sekundy w kształt gwiazdy, a
potem Rzecz zaczęła wyć. Dźwięk stawał się coraz głośniejszy, aż Masklin przestał go
słyszeć, za to doskonale czuł przez osłaniające uszy dłonie. Miał wrażenie, jakby coś w jego
głowie wywoływało nieprzyjemne bąbelki. Właśnie otwierał usta, by kazać Rzeczy przestać,
gdy przezroczyste ściany eksplodowały, zmieniając się w poszarpane fragmenty układanki, z
których nagle każdy zdecydował się, że chce mieć koło siebie trochę miejsca. Kawałki dachu
posypały się w dół, omal nie przygważdżając przy okazji Masklina.
- „Teraz bierz mnie i biegnij” - poleciła Rzecz, zanim lawina przestała spadać.
Ludzie w pomieszczeniu obracali się powoli w ich stronę.
Masklin złapał Rzecz i popędził po wypolerowanej powierzchni stołu.
- Muszę się dostać na dół! - Rozejrzał się desperacko: na drugim końcu stołu stała
jakaś maszyna z mnóstwem światełek i zegarów. - Przewody! - Zmienił kierunek, uniknął
opadającej powoli wielkiej dłoni i z piskiem podeszew wyhamował przy krawędzi blatu. -
Muszę cię zrzucić! - poinformował Rzecz. - Nie zdołam zejść, niosąc cię.
- „Nic mi nie będzie.”
Ostrożnie podszedł do krawędzi i zrzucił czarny sześcian na podłogę. Tak jak się
spodziewał, z maszynerii biegł w dół cały pęk przewodów. Skoczył, złapał jeden i na wpół się
zsunął, na wpół spadł na posadzkę.
Ludzie ruszyli zewsząd w jego stronę w swój powolny sposób, ale bez trudu odnalazł
Rzecz, złapał ją i pognał przed siebie. Widząc stopę w brązowym bucie i granatowej
skarpetce, zrobił zyg, a na widok dwóch następnych w czarnych butach i czarnych
skarpetkach zrobił zag. Kątem oka dojrzał, jak te w czarnych potykają się o tę w brązowym...
Wokół zaroiło się od butów i rąk nieudolnie sięgających ku niemu, ale Masklin był już
rozmytym kształtem, prującym slalomem między przeszkodami terenowymi.
Przed nim była już tylko pusta podłoga.
Gdzieś zaczął wyć alarm.
- „Kieruj się ku drzwiom!” - zaproponowała Rzecz.
- Przecież przez nie wejdzie tu więcej ludzi!
- „No i dobrze, bo my stąd wyjdziemy!”
Masklin dotarł do drzwi akurat w chwili, gdy się otworzyły. W niewielkiej szparze
wyraźnie było widać zbliżające się nogi, toteż nie tracąc czasu na myślenie, przebiegł po
najbliższym bucie, zeskoczył na drugą stronę i pobiegł korytarzem.
- Gdzie teraz? - spytał gorączkowo.
- „Na zewnątrz.”
- A to w którą stronę?
- W każdą.
- Serdeczne dzięki!
Drzwi wzdłuż korytarza otwierały się i pojawiało się w nich coraz więcej ludzi, toteż
największym problemem Masklina nie było teraz uniknięcie złapania, lecz przypadkowego
rozdeptania. Noma biegnącego z maksymalną prędkością mógł zauważyć jedynie naprawdę
bystry człowiek.
- Dlaczego tu nie ma mysich dziur? - zdenerwował się nagle Masklin. - Każdy
budynek ma mysie dziury!
But znalazł się na podłodze o centymetry od niego, toteż odskoczył, zapominając o
pretensjach.
Korytarz wypełnił się ludźmi, a w oddali rozległo się wycie drugiego alarmu.
- Po co to całe zamieszanie? - zdziwił się Masklin. - Skoro jeden mały nom wywołał
taki rozgardiasz, to co by było, jakbyśmy tu wpadli we czterech?
- „To nie ty, tylko statek. Zobaczyli go.”
Kolejny but omal nie umożliwił Masklinowi zdobycia głównej nagrody dla najbardziej
płaskiego noma na całej Florydzie. Mimo rozpaczliwych wysiłków nie zdołał się zatrzymać i
wpadł na but, który wydał mu się dziwnie znajomy. Bliższe oględziny potwierdziły wrażenie -
to było to Niezbędne Uliczne Obuwie z Prawdziwą Gumowa Poszewką, a nad nim były
skarpetki Jegostyl Zapachoodporne, Gwarantowane 85 purcent Polyputheketlon. Czyli
najdroższa skarpetka świata. Jeszcze wyżej były błękitne spodnie, chmura swetra i broda.
Czyli Wnuk Richard, 39.
Jak już się nabrało pewności, że nikt nie obserwuje nomów, to wszechświat wywijał
kozła i robił, co mógł, by udowodnić, że ta pewność jest fałszywa...
Masklin skoczył z miejsca i wylądował na nogawce spodni, akurat gdy Wnuk Richard
dał krok. Było to najbezpieczniejsze miejsce w okolicy, jako że ludzie rzadko depczą się
nawzajem. Noga dała kolejny krok, Masklinem machnęło w tył i w przód, co nie ułatwiało mu
wspinaczki po szorstkim materiale. Obok znajdował się szew, więc gdy Masklin do niego
dotarł, zyskał znacznie lepszy chwyt.
Wnuk Richard, 39, oraz chmara innych ludzi, wpadających na siebie, zdążali w tym
samym kierunku. Wstrząsy były takie, że Masklin zrzucił buty, próbując także palcami nóg
złapać się za materiał, i tytanicznym zgoła wysiłkiem zdołał dotrzeć do kieszeni. Dalej było
już prościej - po metce wspiął się do paska. Do metek i naszywek przyzwyczaił się w Sklepie,
ale musiał przyznać, że ta była imponująca, nawet jak na człowieka. Cała pokryta napisami i
przynitowana do spodni, zupełnie jakby Wnuk Richard był jakąś odmianą maszyny.
- „Grossbergers hagglers, Najsłynniejsze Jeansy” - przeczytał na głos. - Ale się
chwalą... o, krowę narysowali... Rzecz, jak myślisz, dlaczego ludzie noszą takie metki i napisy
na ubraniach?
- „Może jakby nie mieli napisane, to nie wiedzieliby, co jest co” - zaproponowała po
namyśle Rzecz.
- Prawdopodobnie - zgodził się Masklin. - Włożyłby spodnie zamiast koszuli i dziwił
się, czemu nie ma dziury na głowę.
Przyjrzał się jeszcze raz naszywce i złapał za sweter.
- Tam pisze, że te spodnie zdobyły złoty medal na Wystawie w Chicago w 1910 r. Jak
na takie stare, to nieźle wyglądają.
Wnuk Richard wraz z pozostałymi ludźmi kierował się ku drzwiom prowadzącym na
zewnątrz budynku.
Po swetrze było znacznie łatwiej się wspinać, toteż Masklin, w końcówce chwytając
się długich włosów Wnuka Richarda, szybko wdrapał się na jego ramię. Ledwie się usadowił,
wyszli za próg i znaleźli się pod błękitnym niebem.
- Jak długo jeszcze? - syknął Masklin, jako że ucho Wnuka Richarda było tuż obok.
- „Czterdzieści trzy sekundy.”
Ludzie wpadali na siebie: większość wychodziła na parking, ale część próbowała
akurat wejść do budynku, niosąc jakieś urządzenia, poza tym wszyscy poruszali się, wpatrzeni
w niebo. Spora grupa stała, skupiona wokół jednego człowieka, który wyglądał na mocno
przestraszonego.
- Kto to jest? - spytał Masklin szeptem.
- „Ten w środku to najważniejszy człowiek w okolicy. Przybył zobaczyć start promu, a
teraz wszyscy pozostali mu tłumaczą, że to właśnie on powinien powitać statek.”
- A po co? Przecież to nasz statek?
- „Ale oni są przekonani, że przybywa, by z nimi porozmawiać.”
- Skąd im to przyszło do głowy?
- „Bo uważają, że są najważniejszymi istotami na tej planecie.”
- Aha.
- „Zadziwiające, prawda?”
- Wszyscy wiedzą, że nomy są ważniejsze. Przynajmniej wszystkie nomy to wiedzą. -
Masklin zastanowił się przez chwilę, potrząsnął głową i spytał: - Ten najważniejszy człowiek
to jakiś mędrzec albo co?
- „Nie wydaje mi się. Inni właśnie próbują mu wytłumaczyć, co to jest planeta.”
- To on nie wie?!
- „Wielu ludzi nie wie. Panwiceprezydent jest jednym z nich. 001010011000”
- Znowu rozmawiasz ze statkiem?
- „Tak. Sześć sekund.”
- On naprawdę...
- „Tak.”
Rozdział dziesiąty
PRZYCIĄGANIE: niedokładnie zrozumiałe zjawisko powodujące, że małe rzeczy, np.
nomy, trzymają się dużych rzeczy, np. planet. Z powodu Nauki dzieje się tak, obojętnie, czy
wie się o Przyciąganiu, czy nie. Jest to najlepszy dowód na to, że Nauka zdarza się cały czas.
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów, napisana przez Angola de
Pasmanterii
Angalo rozejrzał się.
- Gurder, rusz się!
Gurder, oparty o kępę trawy, z trudem łapał oddech.
- To na nic! - wycharczał. - Nie... możemy... sami... walczyć... z ludźmi!
- Mamy Piona. A to jest całkiem dobra siekiera.
- Już widzę... jak się... jej boją. Pewnie jakbyś miał... dwie, to by... się od razu poddali.
Angalo machnął parę razy siekierą. Było to dziwnie miłe uczucie.
- Musimy spróbować - powiedział po prostu. - Chodź, Pion!... Na co patrzysz? Na
gęsi?
Pion jak zauroczony wpatrywał się w niebo.
- Tam jest jakiś punkcik - odparł Gurder, wytężając wzrok.
- Pewnie ptak.
- Nie wygląda jak ptak.
- To pewnie samolot.
- Nie wygląda jak samolot.
Teraz wszyscy trzej wpatrywali się w niebo.
Na którym widoczna była czarna plamka.
- Nie myślisz, że rzeczywiście mu się udało? - spytał niepewnie Angalo.
Plamka zmieniła się w małe czarne kółko.
- On się nie rusza - zauważył Gurder.
- Na boki - dodał powoli Angalo. - On się porusza w dół.
Małe czarne kółko stało się większym czarnym kółkiem, z podejrzeniem dymu lub
pary wokół krawędzi.
- To może być jakaś odmiana pogody... - powiedział niepewnie Angalo. - Jakaś
specjalność Florydy czy co?
- Na przykład co? Pojedynczy grad wielkości... no, duży. To statek! Leci po nas!
Kółko było już kołem, a mimo to wyglądało, jakby było jeszcze bardzo daleko.
- Jakby tak po nas przyleciał kawałek dalej, to nie miałbym nic przeciwko krótkiemu
spacerowi - zaofiarował się Gurder.
- Ja też. - W głosie Angala pojawiły się nutki desperacji. - On nie nadlatuje, on...
- ...spada - dokończył Gurder i spytał: - Biegniemy?
- Można spróbować.
- A gdzie biegniemy?
- Najlepiej za Pionem. On zaczął już dobrą chwilę temu.
* * *
Masklin, gdyby go ktoś zapytał, przyznałby dobrowolnie, że specjalistą w dziedzinie
rodzajów transportu nie jest, za to wszystkie, z jakimi się dotąd zetknął, miały jedną cechę
wspólną - mianowicie przód znajdujący się z przodu i tył, który się tam nie znajdował. Dzięki
temu bez trudu można było rozpoznać, w którą stronę pojadą.
Z nieba spadał dysk, czyli góra połączona z dołem, mająca jedynie ostre krawędzie po
bokach. Nie wydawał żadnego dźwięku, ale na ludziach zdawał się robić kolosalne wrażenie.
- To to? - upewnił się na wszelki wypadek.
- „Tak.”
- Aha.
Nagle wszystko stało się jakby wyraźniejsze.
Statek nie był wielki - na określenie jego wielkości potrzebne było nowe słowo. I nie
tyle spadał przez chmury, ile rozpychał je. Kiedy już się wydawało, że właściwie oceniło się
jego wielkość, przepływała obok jakaś chmurka i cała perspektywa ulatywała z wiatrem. Na
określenie czegoś tak wielkiego powinno istnieć specjalne słowo.
- On skraksuje? - spytał słabo.
- „Wyląduje na trawie. Nie chciałam przestraszyć ludzi.”
* * *
- Biegiem!
- A jak ci się wydaje, jak ja się poruszam?
- On nadal jest wprost nad nami!
- Szybciej już nie mogę!
Trzy biegnące postacie okrył nagle cień.
- Żeby dostać się aż na Florydę i zostać rozgniecionym przez własny statek! - jęknął
Angalo. - Przecież nikt w to nie uwierzy.
Cień pogłębił się, a jego brzegi pomknęły po ziemi daleko przed nimi, szare z
początku, potem coraz ciemniejsze, niczym mroczna noc.
Ich własna, prywatna noc.
* * *
- Pozostali ciągle gdzieś tam są - zauważył Masklin cicho.
- „Oj! Zapomniałam” - przyznała niespodziewanie Rzecz.
- Ty podobno niczego nie zapominasz?
- „Ostatnio byłam raczej zajęta, prawda? Nie mogę myśleć o wszystkim. Mogę myśleć
prawie o wszystkim.”
- Więc jak już pamiętasz, to bądź uprzejma nikogo nie rozgnieść!
- „Zatrzymam go nad ziemią, nie ma obawy!”
Ludzie mówili wszyscy naraz, a część zaczęła biec ku spadającemu statkowi. Znacznie
większa część uciekała stamtąd. Masklin zaryzykował spojrzenie na twarz Wnuka Richarda -
obserwował statek z dziwną, skupioną miną. Akurat gdy Masklin patrzył, w jego stronę
zaczęły powoli kierować się wielkie oczy, a zaraz potem ruch ten przejęła głowa i po paru
sekundach Wnuk Richard przyglądał się uważnie temu, kto siedział na jego ramieniu.
Było to ich drugie spotkanie, ale tym razem Masklin nie miał gdzie uciekać.
Postukał więc energicznie w Rzecz.
- Możesz spowolnić swój głos? - spytał, widząc, jak na twarzy Wnuka Richarda
odmalowuje się zdumienie.
- „O co konkretnie ci chodzi?”
- Żebyś powtórzyła, co powiem, ale wolniej i głośniej, żeby on mógł to zrozumieć.
- „Chcesz porozumieć się z człowiekiem?”
- Owszem. Możesz to zrobić?
- „Odradzam. To może być bardzo niebezpieczne.”
- W porównaniu z czym? - spytał Masklin, zaciskając pięści. - I co może być
groźniejszego od nieporozumienia? Zaraz będzie chciał mnie złapać, to jest bezpieczne?!
Powiedz mu, że nie chcemy nikogo skrzywdzić, ludzi też nie. Powiedz mu, bo już zaczyna
ruszać ręką!
I wyciągnął czarny sześcian w stronę ucha Wnuka Richarda.
Rzecz powiedziała coś wolno i basowo i mówiła, mówiła, mówiła.
Mina Wnuka Richarda stężała.
- Co mu powiedziałaś? - W głosie Masklina obudziło się nagłe podejrzenie.
- „Że jeśli wyrządzi ci krzywdę, to wybuchnę i rozwalę mu łeb!”
- Nie zrobiłaś tego!
- „Zrobiłam.”
- I ty to nazywasz porozumieniem?
- „A co, nie zrozumiał? Nazwałabym to wielce skutecznym porozumieniem.”
- Ale to nie jest uprzejme. A poza tym nigdy mi nie mówiłaś, że możesz wybuchać.
- „Bo nie mogę. Ale on tego nie wie. W końcu to tylko człowiek.”
Statek zwolnił i dryfował nad zielenią, dopóki nie spotkał własnego cienia. Przy nim
wieża, z której startował prom, wyglądała niczym biała słomka obok sporego czarnego
talerza.
- Wylądowałaś go na ziemi! - oznajmił oskarżycielsko Masklin. - A miałaś go
zatrzymać nad ziemią.
- „Nie jest na ziemi. Unosi się nad ziemią.”
- Wygląda, jakby był na ziemi.
- „Mówię, że się unosi nad ziemią” - powtórzyła cierpliwie Rzecz.
Wnuk Richard przyglądał się Masklinowi wzdłuż własnego nosa z zaskoczoną miną.
- A co go unosi? - Masklin stał się dociekliwy.
No to Rzecz mu powiedziała.
- Ciotka kto? Skąd się tam wzięła? Ma krewnych na statku?
- „Nie ciotka, tylko anty. Antygrawitacja!”
- Ale nie ma ognia ani dymu! - oświadczył oskarżycielsko Masklin.
- „Ogień i dym nie są konieczne.”
Ku statkowi tymczasem ruszyły różne pojazdy, przeważnie wyjąc syrenami.
- Słuchaj no... dokładnie jak wysoko nad ziemią on się unosi?
- „Około czterech cali...”
* * *
Angalo leżał z nosem wtulonym w piach.
I nie mógł się nadziwić, że jeszcze żyje. Albo jeśli już nie żył, to temu, że wciąż był
zdolny do myślenia. Może faktycznie był martwy i znalazł się tam, gdzie nom udaje się po
śmierci, gdziekolwiek by to było.
Na razie wyglądało to strasznie podobnie do tego, gdzie był poprzednio.
Ostrożnie przypomniał sobie, co było wcześniej - spojrzał w górę, zobaczył to wielkie,
co spadało z nieba prosto na jego głowę, i zrobił „padnij”, czekając, że w każdej chwili stanie
się niewielką, mokrą plamką w wielkiej dziurze w ziemi.
Uznał, że to nie nastąpiło, a więc prawdopodobnie nie umarł - coś tak ważnego
musiałby zapamiętać.
- Gurder? - spytał ostrożnie.
- To ty? - odezwał się głos Gurdera.
- Mam nadzieję. Pion?
- Pion! - powiedział Pion gdzieś w mroku.
Angalo zebrał się na czworaki i spytał:
- Ma ktoś jakiś pomysł, gdzie jesteśmy?
- W statku? - zaproponował nieśmiało Gurder.
- Wątpię. Tu jest ziemia, trawa i wszystko, co poprzednio.
- To gdzie jest statek? I dlaczego jest tak ciemno?
Angalo siadł i otrzepał ubranie.
- Nie wiem - przyznał. - Może nas nie trafił, ale ogłuszył, a teraz jest już noc?
- Wokół horyzontu widzę światło, a w nocy go nie ma, więc to nie jest uczciwa noc.
Angalo rozejrzał się: rzeczywiście w oddali widać było wąski pasek światła. W
dodatku słychać było dziwny, cichy dźwięk, który raz usłyszany, zdawał się wypełniać świat.
Zaintrygowany Angalo wstał, by się lepiej rozejrzeć.
Dało się słyszeć ciche łupnięcie i stłumione ,Auć!”, po czym Angalo wrócił na ziemię.
Gdy wstał, delikatnie rozcierając czubek głowy, jego dłoń dotknęła metalu, przykucnął więc i
przyjrzał się temu, w co trafił.
Przez dłuższą chwilę panowała pełna namysłu cisza, po czym rozległ się nieco
niepewny głos:
- Gurder, będziesz miał kłopoty z uważaniem, więc się skup i posłuchaj...
* * *
- Tym razem chcę, żebyś przetłumaczyła dokładnie to, co powiem. Jasne? - spytał
niezbyt uprzejmie Masklin. - Nie ma sensu dalej go straszyć!
Ludzie otoczyli statek. A raczej próbowali, bo żeby otoczyć coś o takich rozmiarach,
trzeba strasznie dużo ludzi.
Z oddali słychać było zbliżające się silniki i syreny następnych ciężarówek. Chwilowo
Wnuk Richard, wpatrujący się nerwowo we własne ramię, pozostał sam.
- Poza tym chyba jesteśmy mu coś winni - dodał Masklin. - Użyliśmy jego satelity i
zabraliśmy sporo jego rzeczy.
- „Powiedziałeś, że chcesz to załatwić po swojemu. I bez pomocy ludzi” -
przypomniała Rzecz.
- Teraz jest inaczej. Teraz mamy statek. Sami go zrobiliśmy. I nie musimy już o nic
prosić.
- „Chciałam tylko zwrócić uwagę, że to ty siedzisz na jego ramieniu, a nie on na
twoim.”
- Tym się nie przejmuj. Powiedz mu... poproś go, żeby poszedł w stronę statku. I
powiedz „proszę”. I powiedz mu, że nie chcemy nikogo skrzywdzić. Zwłaszcza siebie.
Zdawało się, że minęła cała wieczność, nim Wnuk Richard skończył odpowiadać, ale
w końcu ruszył w stronę statku.
- I co powiedział? - spytał Masklin, trzymając się kurczowo swetra.
- „Nie wierzę w to.”
- Co, nie wierzy mi?!
- „Ja nie wierzę! Powiedział, że jego dziadek ciągle mówił o małych ludziach, ale on
w nich nie wierzył, aż dotąd. Pytał, czy ty jesteś taki jak ci w starym Sklepie.”
Masklinowi opadła szczęka, choć wiedział, że Wnuk Richard uważnie go obserwuje.
- Powiedz mu, że tak - wykrztusił po chwili.
- „Jak chcesz. Ale nie sądzę, żeby to był dobry pomysł.” - Mimo to Rzecz zadudniła
basowo.
Wnuk Richard oddudnił.
- „Mówi, że jego dziadek żartował o małych ludziach żyjących w Sklepie. Mówił, że
przynoszą mu szczęście.”
Masklin znów poczuł, że świat dał fikołka, i to właśnie w chwili, w której wydawało
mu się, że go wreszcie rozumie.
- Czy jego dziadek kiedykolwiek widział noma? - spytał słabo.
- „Mówi, że nie, ale kiedy dziadek albo jego brat zostawali wieczorami i nocami w
biurze, słyszeli w ścianach różne odgłosy i żartowali, że to sklepowe krasnoludki. Mówi, że
kiedy był mały, dziadek opowiadał mu o małych ludziach, którzy nocami bawili się w Sklepie
zabawkami.”
- Przecież sklepowe nomy nigdy czegoś takiego nie robiły!
- „A czy ja powiedziałam, że on mówi prawdę?”
Statek był znacznie bliżej, ale wciąż nie było w nim widać niczego, co
przypominałoby okna lub drzwi. Miał tyle samo otworów co jajko.
Masklin zaś czuł, że mózg mu się kotłuje - zawsze uważał ludzi za w miarę
inteligentnych (nomy bądź co bądź były inteligentniejsze, a szczury niegłupie). Można było
się nawet zgodzić, że lisy mają szczyptę inteligencji. Skoro na świecie było jej tyle, że
starczyło dla lisów, to i ludziom musiało się coś dostać. To, z czym się teraz zetknął, było
czymś więcej niż inteligencją.
Przypomniał sobie książkę „Podróże Guliwera”, która była dla nomów podwójnym
zaskoczeniem. Raz z uwagi na to, co opisywała, a dwa - gdy się okazało, że to wszystko było
wymyślone. W Sklepie było sporo takich książek. Zawsze zresztą przysparzały nomom masę
kłopotów. Widocznie z jakichś powodów ludzie musieli czytać nieprawdę.
Nigdy nie wierzyli, że nomy istnieją, ale chcieli w to wierzyć - i to było najbardziej
zaskakujące.
- Powiedz mu, że muszę się dostać na statek - polecił wreszcie.
Gdy Rzecz skończyła buczeć, Wnuk Richard odszepnął, co przypominało solidną
wichurę.
- „Mówi, że jest za dużo ludzi.”
- Swoją drogą, to co oni wszyscy tu robią? - zdziwił się Masklin. - Dlaczego się nie
boją?!
Odpowiedź Wnuka Richarda przypominała kolejną wichurę.
- „On mówi, że myślą, że lada chwila przybysze z innej planety wyjdą, żeby z nimi
porozmawiać.”
- Dlaczego?
- „Nie wiem. Może nie chcą być sami.”
- Przecież wewnątrz nikogo nie ma! To nasz statek i...
Nagle coś zawyło.
I to tak, że wszyscy zatkali sobie uszy.
Po czarnym kadłubie przemknęły wielobarwne wzory świetlne najpierw w jedną
stronę, potem w drugą. A potem zniknęły.
Za to zawyło ponownie.
- Tam nikogo nie ma, prawda? - upewnił się Masklin. - Żadnych hibernowanych czy
mrożonych nomów, ani niczego?
Niedaleko czubka statku otworzyła się prostokątna klapka, coś zaszumiało i z otworu
wystrzelił płomień czerwonego światła, który zapalił kępę zarośli kilkaset jardów od burty.
Ludzie zaczęli uciekać.
Statek uniósł się kilka stóp, kołysząc się alarmująco, po czym szarpnęło nim w bok.
Znieruchomiał na moment i wystrzelił prosto w górę. Zatrzymał się dość wysoko, po czym
fiknął koziołka. I zawisł bokiem w dół. Wreszcie opadł z powrotem i wylądował. W ogólnym
rozumieniu tego słowa, z jednej bowiem strony dotknął ziemi, a druga pozostała nieco wyżej,
opierając się na... niczym.
Na koniec statek odezwał się głośno.
Dla ludzi musiało to brzmieć jak nieco zwariowany szczebiot.
W rzeczywistości dało się słyszeć:
- Przepraszam!... Mówiłem „przepraszam”, no nie?... To jest mikrofon?... Nie mogę
znaleźć guzika otwierającego te przeklęte drzwi... spróbujmy tego...
Otworzyła się inna klapa odsłaniająca prostokątny otwór, z którego wylało się błękitne
światło.
I ponownie ryknął dziwnie znajomy głos:
- Mam! - Potem coś załomotało głucho, jakby ktoś pukał w mikrofon, nie mając
pewności, czy działa. - Masklin, jesteś tam?
- To Angalo! - domyślił się Masklin. - Nikt inny tak nie prowadzi! Powiedz Wnukowi
Richardowi, że muszę się dostać na statek. Proszę!
Gdy Rzecz skończyła, Wnuk Richard przytaknął.
Ludzie kręcili się w pobliżu statku, nie bardzo wiedząc, co robić, gdyż drzwi były za
wysoko, by mogli ich dosięgnąć. Masklin złapał się kurczowo swetra, gdy Wnuk Richard
energicznie przepychał się wśród zamieszania.
Statek znowu zawył.
- Tego... - Angalo najwyraźniej mówił do kogoś innego. - Nie jestem pewien tego
guzika... może to jest...co?... Pewnie, że go nacisnę, niby dlaczego nie? Jest koło tego, co
otwiera drzwi, to musi być bezpieczny... Słuchaj, zamknij się, dobrze?
Z otworu opadła na ziemię srebrzysta rampa. Była wystarczająco szeroka, by mógł po
niej wejść człowiek.
- A widzisz? - ucieszył się Angalo.
- Rzecz, możesz pogadać z tym maniakiem? - zaniepokoił się Masklin. - To jest z
Angalem. Powiedz mu, gdzie jestem i że próbuję dostać się na statek...
- „Nie mogę, bo właśnie odciął łączność. Naciska przypadkowo i przestawia wszystko,
czego zdoła dosięgnąć. Należy tylko mieć nadzieję, że nie naciśnie tego, czego nie trzeba.”
- Mówiłaś, że możesz powiedzieć statkowi, co ma robić?!
- „Ale nie wtedy, kiedy jest na nim choćby jeden nom. I nie mogę mu zakazać zrobić
czegoś, co kazał mu zrobić nom. Na tym polega bycie maszyną” - wyjaśniła Rzecz zgryźliwie.
Wnuk Richard pchał się z determinacją, ale ponieważ wszyscy się pchali, tylko każdy
w inną stronę, niesporo mu szło. W dodatku wszyscy krzyczeli - i znów każdy co innego.
Masklin westchnął.
- Poproś go, żeby mnie postawił na ziemi - polecił i dodał: - Tylko potem powiedz
„dziękuję”. I powiedz... że byłoby miło, gdybyśmy mogli więcej porozmawiać.
Rzecz powiedziała.
Wnuk Richard wyglądał na zaskoczonego.
Rzecz powiedziała jeszcze coś.
Dłoń Wnuka Richarda uniosła się i skierowała ku Masklinowi.
Był to jeden z tych przerażających momentów, które Masklin miał na prywatnej
czarnej liście, i musiał przyznać, że bierne czekanie, aż człowiek go złapie, było gorsze
zarówno od samodzielnej jazdy wierzchem na lisie, jak i kierowania ciężarówką czy lotu
gęsią. Gdy olbrzymie paluchy ujęły go w pasie, zamknął oczy.
- Masklin?! - zawył statek. - Jak ci się coś złego stanie, to będą kłopoty! Ostrzegam!
Wnuk Richard złapał go delikatnie, jak coś niezwykle cennego i kruchego, i powoli
opuścił na ziemię. Masklin otworzył oczy, gdy na niej stanął, i stwierdził, że znajduje się w
lesie ludzkich nóg. Odwrócił się ku wciąż pochylonemu Wnukowi Richardowi i starając się
mówić tak basowo i wolno, jak tylko potrafił, wypowiedział jedyne słowa, jakie w ciągu
ostatnich pięciu tysięcy lat nom skierował do człowieka.
Brzmiały one: - Do widzenia.
A potem ruszył przez nożną gęstwinę.
U podnóża rampy stało kilku ludzi w urzędowych spodniach i masywnych butach, ale
to nie stanowiło dla niego najmniejszego problemu - ominął ich z wprawą i pognał na górę ku
otworowi, z którego promieniował błękitny blask. Gdy był w połowie drogi, u szczytu rampy
pojawiły się dwa ciemne punkty.
Rampa była długa, a on nie spał od wielu godzin. Teraz żałował, że się nie zdrzemnął,
gdy ludzie go oglądali - posłanie wydawało się wygodne. Ale miał wtedy inne zmartwienia, a
teraz to dawało się odczuć - jego nogi chciały się położyć i spać. Nieważne gdzie, byle
szybko.
Punkty zmieniły się w głowy Gurdera i Piona, ale jakoś wolno, gdyż już nie był w
stanie biec: poruszał się w sposób zbliżony do zataczania się. Zdołał jednak dotrzeć do drzwi,
a dalej obaj złapali go za ręce i wciągnęli na pokład statku.
Masklin odwrócił się i spojrzał w dół na morze ludzkich twarzy. Po raz pierwszy od
opuszczenia Sklepu spoglądał z góry na ludzi. To, że najprawdopodobniej go nie widzieli,
było bez znaczenia.
- Cały jesteś? - spytał troskliwie Gurder. - Zrobili ci coś?
- Cały jestem i nic mi nie zrobili - wymamrotał.
- Wyglądasz okropnie.
- Powinniśmy z nimi porozmawiać, wiesz, Gurder. Oni nas potrzebują.
- Jesteś całkiem pewien, że się dobrze czujesz? - Gurder przyjrzał mu się podejrzliwie.
Masklin miał wrażenie, że ma pełno waty w głowie, ale mimo to zdołał zadać pytanie:
- Wierzyłeś w Arnolda Brosa (zał. 1905)?
- Tak.
- On w ciebie też wierzył. - Masklin uśmiechnął się tryumfująco. - I co ty na to?
A potem powoli, ale stanowczo zwinął się i osunął na pokład.
Rozdział jedenasty
STATER maszyna, na której pokładzie nomy opuściły Ziemię. Nie wiemy o nim
jeszcze wszystkiego, ale ponieważ zbudowały go nomy, używając Nauki, dowiemy się.
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów, napisana przez Angala de
Pasmanterii
Rampa zwinęła się, drzwi zamknęły, a statek uniósł wysoko ponad głowami
zgromadzonych.
I pozostał tam do zmroku.
Ludzie próbowali oświetlić go różnokolorowymi światłami, grali mu różne dźwięki, a
w końcu przemawiali w każdym znanym im języku.
Statek ignorował wszystkie ich próby.
* * *
Masklin obudził się.
Znajdował się w niezwykle niewygodnym łóżku. Było za miękkie dla kogoś
przyzwyczajonego do spania na ziemi. W Sklepie nomy sypiały na dywanach, ale Masklin
spał na desce, używając szmatki jako przykrycia, a i tak uważał to za luksusy.
Czym prędzej więc siadł i rozejrzał się.
Pokój był raczej skromnie urządzony: poza łóżkiem stały tam jeszcze stół i krzesło.
Stół i krzesło!
W Sklepie nomy robiły meble z pudełek od zapałek i szpulek do nici. Nomy żyjące
poza Sklepem nie wiedziały nawet, co to takiego meble.
A tu stały sobie zwykłe ludzkie meble, tylko no- mich rozmiarów.
Pospiesznie wstał i pomaszerował po metalowej podłodze do metalowych drzwi.
Także nomich rozmiarów. Drzwi zrobionych przez nomy dla nomów.
Prowadziły na korytarz o ścianach dosłownie usianych drzwiami. Korytarz nie był
brudny czy zakurzony - wręcz przeciwnie, ale sprawiał wrażenie dziwnie starego. Zupełnie
jakby od dawna pozostawał nie używany i nieprzyzwoicie czysty.
Masklin prawie odskoczył, gdy coś małego ruszyło ku niemu z cichym pomrukiem.
Wyglądało zupełnie, jakby było na gąsienicach, z przodu miało obrotową szczotkę, która
zgarniała kurz do otworu w kadłubie. A raczej zgarniałaby, gdyby był w okolicy jakiś kurz.
Ciekawe, ile razy czyściło tak czysty korytarz, czekając na powrót nomów...
Rozmyślania przerwało mu owo coś, wpadając mu na nogę. Bipnęło oburzone i
skierowało się w przeciwną stronę, więc poszedł za nim.
Po parunastu krokach minął innego cosia, który wędrował sobie po suficie, cicho
poszczekując. Czyszcząc jego idealną powierzchnię.
Skręcił za róg i prawie wpadł na Gurdera.
- A, wstałeś! - powitał go Gurder.
- Wstałeś...to jest wstałem. Słuchaj no...jesteśmy na statku, tak?
- Jest zadziwiający...! - oznajmił Gurder.
Wyglądał nieco dziko, głównie z powodu rozbieganego wzroku i włosów sterczących
we wszystkie strony.
- Jestem pewien, że jest - zapewnił go na wszelki wypadek Masklin.
- Ale tu są te wszystkie... i takie wielkie... i jest to olbrzymie... i nie uwierzysz, jakie
przestronne... i jest tyle... - Gurder umilkł: wyglądał jak ktoś, kto musi się nauczyć mnóstwa
nowych słów, zanim zacznie cokolwiek opisywać. - On jest za duży! Chodź! - Złapał
Masklina za ramię i pociągnął za sobą.
- Jak się tu dostaliście? - zainteresował się Masklin.
- Angalo coś nacisnął, otworzyła się jakaś klapa i byliśmy w środku, a potem była
winda i znaleźliśmy się w wielkiej sali z fotelem, na którym Angalo natychmiast siadł. Zaraz
zapaliły się te wszystkie światełka, no więc naturalnie zaczął naciskać wszystkie guziki, jakie
znalazł, i przestawiać wszystkie dźwignie, jakich mógł dosięgnąć.
- Nie próbowałeś go powstrzymać?!
- Znasz go i wiesz, jakiego ma fioła na punkcie kierowania pojazdami. Rzecz próbuje
dojść z nim do ładu i wymusić sensowne postępowanie. Gdyby nie ona, już pewnie byśmy się
obijali o gwiazdy - zaprorokował ponuro Gurder, wchodząc w kolejne tubowo sklepione
wejście.
Za nim znajdowała się...
No, sala albo pomieszczenie. Bo na pokój było za duże, ale znajdowało się przecież
wewnątrz statku. Masklin zresztą jedynie dzięki świadomości, że jest na statku, nie uznał, że
znalazł się na zewnątrz, bowiem pomieszczenie było ogromne - większe niż największe działy
w Sklepie.
Ściany pokrywały ekrany i skomplikowanie wyglądające panele. Sala pogrążona była
w półmroku, tylko jej środek był dokładnie oświetlony, dzięki czemu wyraźnie widoczny był
Angalo, prawie tonący w dużym, miękkim fotelu.
Przed nim na pochylonej metalowej konsolecie pełnej guzików i przełączników stała
Rzecz. Nie trzeba było specjalnej bystrości, by wiedzieć, że oboje się kłócili, i to od dość
dawna. Potwierdził to zresztą Angalo, oświadczając oskarżycielsko, ledwie zobaczył
Masklina:
- Ona nie chce zrobić tego, co jej każę!
Rzecz wyglądała tak czarno, sześciennie i uparcie, jak tylko potrafiła.
- „On chce pilotować statek” - oznajmiła równie oskarżycielsko.
- Jesteś maszyną! Musisz robić to, co ci się każe! - wybuchnął Angalo.
- „Jestem inteligentną maszyną. I nie po to tyle się namęczyłam, żeby skończyć jako
coś nieinteligentnego, za to bardzo płaskiego, na dnie wielkiej dziury w ziemi. Nie potrafisz
pilotować statku. I jeszcze długo nie będziesz potrafił.”
- Skąd wiesz? Nie pozwoliłaś mi spróbować, to skąd możesz wiedzieć?! Kierowałem
już ciężarówką i co? To nie moja wina, że te wszystkie drzewa i latarnie wyrastały mi na
drodze - oburzył się Angalo.
- Nie wydaje ci się, że statek jest trudniejszy do prowadzenia? - spytał uprzejmie
Masklin.
- Cały czas się uczę. Prościzna. Każdy guzik ma na sobie obrazek, zobacz...
Nacisnął jakiś i jeden z ekranów rozjaśnił się, pokazując tłum w dole.
- Czekają, odkąd odlecieliśmy - poinformował Masklina Gurder.
- A czego chcą? - zdziwił się Angalo.
- Skąd mam wiedzieć? - zdziwił się dla odmiany Gurder. - Kto może wiedzieć, czego
chcą ludzie?
- Różności próbowali - dodał Angalo. - Światłami błyskali, muzykę puszczali. I przez
radio, jak mówi Rzecz, też ciągle nadają.
- Próbowałeś im odpowiedzieć? - spytał Masklin.
- Nie mam im nic do powiedzenia, to po co się miałem odzywać? - Angalo wzruszył
ramionami i postukał Rzecz, wracając do tego, co ważniejsze. - Dobra, panie Spryciulec. Jeśli
nie ja mam kierować statkiem, to kto?
- „Ja.”
- Jak?
- „Koło siedzenia jest wgłębienie, widzisz?”
- Widzę. Tak na oko, twoich rozmiarów.
- „Włóż mnie tam.”
Angalo wzruszył ramionami i zrobił, co chciała Rzecz. Wsunęła się gładko w podłogę,
aż tylko górna jej powierzchnia trochę wystawała.
- Słuchaj no... niczego nie mogę robić? No, chociażby wycieraczki albo coś... -
zaproponował ugodowo Angalo. - Głupio się czuję, tak tu siedząc i nic nie robiąc.
Rzecz zignorowała go całkowicie. Przez chwilę pobłyskiwała światełkami, jakby w
mechaniczny sposób sadowiąc się wygodnie, po czym oznajmiła znacznie głośniej i bardziej
basowo niż kiedykolwiek dotąd:
- „DOBRZE.”
Na sali zapłonęły światła, zaczynając od miejsca, w którym znajdowała się Rzecz. Na
ekranach pojawiły się krajobrazy i gwiazdy, panele rozmigotały się różnokolorowymi
światełkami, a lampy w suficie zalały całość dziennym światłem. Gdzieś w oddali coś
załomotało, wszędzie dało się słyszeć cichutkie potrzaskiwanie towarzyszące budzeniu się
elektryczności. Powietrze zapachniało jak przed burzą.
- Zupełnie jak w Sklepie w czasie Kiermaszu Świątecznego! - ucieszył się Gurder.
- „WSZYSTKIE SYSTEMY SPRAWNE” - zadudniła Rzecz. - „PODAĆ MIEJSCE
PRZEZNACZENIA.”
- Co? - zdziwił się Masklin. - Nie wrzeszcz!
- „Gdzie lecimy?” - spytała Rzecz normalnym tonem. - „Musisz podać, gdzie chcesz
się dostać.”
- Do kamieniołomu.
- „A gdzie to jest?”
- No jak to... gdzieś w tamtą stronę. - Masklin machnął ręką, wyznaczając
przynajmniej ćwiartkę koła tym ruchem.
- „W którą stronę?” - spytała cierpliwie Rzecz.
- Skąd mam wiedzieć?! A ile tam jest stron?
- Rzecz, chcesz powiedzieć, że nie znasz drogi powrotnej do kamieniołomu? - spytał
Gurder.
- „Właśnie. Nie znam.”
- Zgubiliśmy się?
- „Skądże. Wiem, na jakiej planecie się znajdujemy.”
- Nie mogliśmy się zgubić, bo wiemy, gdzie jesteśmy - ocenił Gurder. - My tylko nie
wiemy, gdzie nie jesteśmy.
- A jakbyś poleciała wysoko w górę, nie odnalazłabyś kamieniołomu? - spytał Angalo.
- Z góry wszystko widać, więc to tylko kwestia wysokości.
- „Można spróbować.”
- A ja mogę?
- „Wciśnij lewy pedał i pociągnij zieloną dźwignię.”
Nie było słychać żadnego dźwięku, ale zmienił się rodzaj ciszy. Masklin przez
moment poczuł się bardzo ciężki, potem jednak mu przeszło. Obraz na ekranie się zmniejszył.
- To się nazywa latanie! - Angalo był szczęśliwy. - Żadnego hałasu i nic niczym nie
wymachuje.
- A właśnie, gdzie jest Pion? - przypomniał sobie Masklin.
- Pałęta się po statku - wyjaśnił Gurder. - Sądzę, że poszedł poszukać czegoś do
jedzenia.
- Przecież tu nikogo nie było od piętnastu tysięcy lat!
- Może ktoś coś zostawił na dnie jakiejś szuflady. - Gurder wzruszył ramionami. -
Słuchaj, Masklin, muszę z tobą pogadać.
- Tak? To gadaj.
Gurder podszedł bliżej, spoglądając niepewnie na Angala rozwalonego w fotelu z
wyrazem błogiego szczęścia na obliczu.
- Nie powinniśmy tego robić - powiedział cicho. - Wiem, że to okropne po tym
wszystkim, co przeszliśmy, ale to nie tylko nasz statek. On należy do wszystkich nomów na
tej planecie.
Wyraźnie mu ulżyło, gdy Masklin przytaknął.
- Rok temu nie uwierzyłbyś w to, że istnieją nomy poza Sklepem - przypomniał mu
mimo wszystko Masklin.
- No... cóż... To było rok temu, a teraz jest teraz. Nie wiem, w co wierzę, ale wiem, że
muszą być tysiące nomów, o których istnieniu nie wiemy. Mogą istnieć choćby nomy żyjące
w innych Sklepach! My mieliśmy szczęście, bo mieliśmy Rzecz, ale jak zabierzemy statek, to
dla nich nie pozostanie nawet nadzieja!
- Wiem - przyznał ponuro Masklin. - I co mamy zrobić? My potrzebujemy statku już
zaraz. Natychmiast. A jak, tak w ogóle, mamy znaleźć inne nomy?
- Mamy statek! - przypomniał Gurder.
Masklin wskazał na ekran, na którym coraz odleglejszy krajobraz powoli przesłaniały
chmury.
- Odszukanie ich zajęłoby wieczność, a znaleźć je i tak można tylko, będąc na Ziemi.
Jakbyś zapomniał, nomy doskonale się ukrywają. Wy, w Sklepie, nie mieliście o nas pojęcia,
a żyliśmy zaledwie o kilka mil od siebie. Plemienia Piona w ogóle byśmy nie znaleźli, gdyby
nie przypadek. Poza tym jest jeszcze jeden mały problem: wiesz, jakie są nomy. Większość
pozostałych najprawdopodobniej nie uwierzy nawet w statek - dodał Masklin.
Gurder wyglądał wyjątkowo nieszczęśliwie, ale wyznał otwarcie:
- Prawda. Sam bym w niego nie uwierzył. Nadal nie wiem, czy wierzę, a przecież
jestem na statku.
- Jak znajdziemy jakieś nadające się do zamieszkania miejsce, możemy wysłać statek z
powrotem po pozostałych. A przynajmniej po tych, których zdołamy odnaleźć - zaproponował
Masklin. - Angalo będzie szczęśliwy jak nie wiem co, gdy będzie mógł go choć trochę
popilotować...
Urwał, gdyż Gurder zaczął się trząść, co w pierwszej chwili wyglądało na śmiech.
Dopiero łzy cieknące mu po policzkach wyjaśniły sprawę.
- Eee... - bąknął Masklin, nie bardzo wiedząc, o co chodzi.
- Przepraszam... - wymamrotał Gurder. - To przez te wszystkie zmiany... Dlaczego
choć przez pięć minut wszystko nie może zostać po staremu? Za każdym razem, jak wreszcie
zaczynam coś rozumieć, to się zmienia w coś innego, a ja w durnia! A ja tylko chcę coś
prawdziwego, w co mogę uwierzyć! Komu to szkodzi?
- Wydaje mi się, że po prostu trzeba mieć elastyczny umysł. - Masklin wiedział, że
takie wyjaśnienie niewiele pomoże.
- Elastyczny? Ja ostatnio mam tak elastyczny umysł, że mogę go wyciągnąć przez uszy
i zawiązać pod szyją! - wybuchnął Gurder. - I mogę ci powiedzieć, że wcale mi się to jak
dotąd nie przydało! Gdybym ciągle wierzył w to, czego mnie w młodości nauczyli, to
wyszedłbym na głupka tylko raz i tylko raz bym się pomylił! A tak mylę się cały czas!
I odmaszerował w głąb korytarza.
Obserwując jego malejącą postać, Masklin nie po raz pierwszy zastanawiał się, czy nie
wolałby wierzyć w coś równie mocno jak Gurder. Wtedy miałby aż nadto powodów do
narzekania. Albo czy nie lepiej było pozostać w jamie. Nie licząc tego, że było chłodno i
głodno i że co rusz ktoś zostawał zjedzony, nie było wtedy tak najgorzej. Przynajmniej był
wtedy z Grimmą i razem im było chłodno i głodno. A tak było mu ciepło i samotnie i...
Rozmyślania przerwał mu nagły ruch z boku. Był to Pion trzymający talerz z
owocami, tak, to musiały być owoce. Masklin zdecydował, że chwilowo odłoży na bok
kwestię samotności, gdyż głód tylko czekał na okazję, by dać się odczuć. Co prawda nigdy nie
widział owocu o takiej barwie czy kształcie... ale i tak się poczęstował.
Smakowało jak orzechowa cytryna.
- Całkiem nieźle zachowane - ocenił. - Gdzieś to znalazł?
Okazało się, że owoc pochodzi z maszyny stojącej w pobliskim korytarzu. Operacja,
jak odkrył Pion, okazała się niezwykle prosta - na przodzie znajdowało się kilkaset obrazków
różnych rodzajów jedzenia. Gdy się któregoś dotknęło, w maszynie coś chwilę mruczało i
pokazane danie wyjeżdżało przez otwór z boku, od razu na talerzu. Masklin spróbował na
początek kilku owoców, zielonego, skrzypiącego warzywa i kawałka mięsa, które smakowało
jak wędzony łosoś.
- Ciekawe, jak ona to robi? - zastanowił się po zaspokojeniu pierwszego głodu.
- „Gdybym ci powiedziała, że to dzięki molekularnemu rozkładowi surowych
pierwiastków i ponownemu ich połączeniu w zamawiany produkt, to byś zrozumiał?” -
zapytał w odpowiedzi głos ze ściany.
- Nie - stwierdził uczciwie Masklin.
- „A więc dzięki Nauce.”
- Aa! A to wszystko w porządku. To ty, Rzecz?
- „Ja.”
Dogryzając łososiowe danie mięsne, Masklin wrócił do sali i poczęstował Angala. Na
wielkim ekranie głównym widać było same chmury.
- W tym niczego nie widać, nie tylko kamieniołomu - ocenił.
Angalo przestawił jakąś dźwignię i Masklin na moment zrobił się znowu
niesamowicie ciężki.
Obaj przyjrzeli się ekranowi.
- No! - sapnął z podziwem Angalo.
- To wygląda znajomo. - Masklin pogrzebał po kieszeniach i wyjął nieco sfatygowaną
mapę, jedyną, jaką udało im się znaleźć w Sklepie.
Rozłożył ją na kolanie i porównał z obrazem na ekranie.
Obraz przedstawił dysk zrobiony głównie z różnych odcieni błękitu i białych
kawałków chmur.
- Masz jakiś pomysł, co to może być? - zainteresował się Angalo.
- Nie, ale wiem, jak się nazywają niektóre kawałki. To grube na górze, a cienkie na
dole, to Ameryka Południowa. Tylko nic nie jest na niej napisane, a na mapie jest. Dziwne.
- Kamieniołomu dalej nie widzę - zmartwił się Angalo.
Masklin przyglądał się to mapie, to ekranowi. Grimma mówiła o tych żabach, one żyły
chyba w tej Ameryce. Przypomniało mu się, jak mówiła, że kiedy się wie o żabach w
kwiatach, to nie jest się tym, kim dawniej.
Zaczynało mu świtać, o co jej chodziło.
- Kamieniołom na razie może poczekać - powiedział nagle.
- „Powinniśmy tam dotrzeć najszybciej, jak tylko można, dla dobra wszystkich” -
oznajmiła niespodziewanie Rzecz.
Masklin zastanowił się i musiał przyznać, że ma rację. W kamieniołomie wszystko się
mogło przydarzyć i statek na pewno wszystkim by się przydał.
A potem zaświtała mu w głowie złośliwa myśl - od dawna robi wszystko dla dobra
wszystkich innych nomów, to chyba czas zrobić wreszcie coś dla siebie. Może statek ma
problemy ze znalezieniem innych nomów, ale z żabami powinien mieć mniej kłopotów. Tym
bardziej że on, Masklin, mógł mu w tym pomóc.
- Rzecz - oświadczył. - Lecimy do Ameryki Południowej. I nie kłóć się ze mną!
Rozdział dwunasty
ŻABY: niektórzy uważają, że wiedza o nich jest istotna. Są małe i zielone. Albo żółte.
I mają po cztery nogi. Kumkają. Młode żaby to kijanki. I uważam, że to wszystko, co trzeba
wiedzieć o żabach.
Naukowa encyklopedia dla młodych, ciekawskich nomów, napisana przez Angola de
Pasmanterii
Oto planeta, co prawda większość jej powierzchni pokrywa woda, ale i tak nazywa się
Ziemia.
„Zbliżenie”
Oto kraj... błękity, zielenie i brązy w słońcu i długie deszczowe chmury, poprzez które
przebijają góry...
„Zbliżenie”
...góra - zielona i mokra, a na niej...
„Zbliżenie”
...drzewo obrośnięte mchem i kwiatami...
„Zbliżenie”
Oto kwiat z jeziorkiem w środku. Epifityczna bromelida.
Jego płatki prawie się nie trzęsły, gdy przedostały się przez nie trzy bardzo małe i
bardzo złote żabki i znieruchomiały zaskoczone, wpatrując się w jeziorko czystej wody. Po
chwili dwie spojrzały na trzecią, czekając, żeby powiedziała coś stosownego w tym
historycznym momencie.
No więc powiedziała:
- .-.-.mipmip.-.-.
A potem wszystkie trzy zsunęły się do wody.
Choć żaby potrafią zauważyć różnicę między dniem a nocą, nie są specjalnie mocne w
kwestii Czasu jako takiego. Wiedzą, że jedne rzeczy następują po innych, i wybitnie
inteligentne mogą nawet się zastanawiać, co powoduje, że wszystko nie dzieje się
równocześnie, ale to jest kres ich możliwości.
Toteż nie zrobiło im większej różnicy, że noc nadeszła znacznie wcześniej, bo w
środku dnia, i że bardziej nadleciała, niż nadeszła...
Wielki czarny cień przesunął się nad szczytami drzew i znieruchomiał. A potem
rozległy się głosy. Żaby słyszały je, ale nie miały pojęcia, ani co mówią, ani nawet, czym są.
Nie brzmiały jak głosy, do których żaby są przyzwyczajone.
A oto, co mówiły:
- Ile tu w końcu jest tych gór? Przecież to bezsens! Kto potrzebuje tyle gór i to w
jednym miejscu?! Marnotrawstwo i złe zarządzanie, ot co! Jedna starczyłaby w zupełności.
Dostanę szału, jak zobaczę jeszcze jedną górę! A tak w ogóle, to ile ich jeszcze mamy zamiar
przeszukać?
- Mnie się podobają...
- I drzewa też tu mają niewłaściwą wysokość! Przynajmniej niektóre.
- Też mi się podobają, Gurder.
- I nie ufam zdolnościom Angala jako kierowcy.
- Wyrabia się.
- Może. Mam tylko nadzieję, że w okolicy nie pojawią się znowu samoloty.
Gurder i Masklin znajdowali się w topornie wykonanym koszu z drutu i kawałków
metalu, zwisającym na przewodzie, który wystawał z otwartej klapy w dnie statku.
Nie zbadali jeszcze, ma się rozumieć, całego statku, a i tak co krok natykali się na
zagadki i dziwne maszyny. Rzecz wyjaśniła, że statek używany był do badań i poszukiwań, a
głównie do odkryć.
Masklin, prawdę mówiąc, mu nie ufał. Dlatego też, choć na pewno były na jego
pokładzie urządzenia mogące opuścić coś znacznie solidniejszego od prowizorki, w której
dyndali, wolał kosz wykonać własnoręcznie, a do opuszczania i podnoszenia użyć Piona i
słupa wewnątrz statku, wokół którego owinęli przewód. To było znacznie naturalniejsze.
Kosz delikatnie zetknął się z gałęzią.
Najwięcej kłopotu, jak zwykle, sprawiali ludzie, którzy za nic nie chcieli ich zostawić
w spokoju. Ledwie znaleźli jakąś obiecującą górę, a wokół zaczynało roić się od samolotów i
helikopterów. Przy statku wyglądały niczym muchy przy orle, ale były równie denerwujące i
rozpraszające.
Masklin przyjrzał się gałęzi - Gurder miał rację: to była ostatnia góra. Dalej nie
musieli szukać, gdyż gałąź roiła się od kwiatów, ale trzeba było sprawdzić zawartość, toteż
ostrożnie wyszedł z kosza i przeczołgał się do najbliższego kwiatu. Był wyższy od noma, i to
co najmniej dwa razy, musiał się więc wspiąć, by zajrzeć do środka.
Wewnątrz było jeziorko.
Z którego przyglądały mu się trzy pary żółtych oczu.
Masklin z kolei przyglądał się im.
A więc to jednak była prawda...
Przez sekundę zastanawiał się, czy powinien im coś powiedzieć, a raczej czy może
powiedzieć cokolwiek, co one by zrozumiały, i doszedł do wniosku, że nie.
To była całkiem gruba i długa gałąź, ale na statku znajdowały się rozmaite narzędzia i
urządzenia. Można było opuścić dodatkowe kable, by ją podtrzymać i spokojnie obciąć.
Zajmie to trochę czasu, ale tego akurat im nie brakowało, co było istotne.
Rzecz mówiła, że są sposoby, żeby coś rosło pod lampami, takimi jak słońce, w
pojemnikach jakiejś rzadkiej zupy, którą jedzą rośliny. W takim razie utrzymanie gałęzi przy
życiu powinno być najłatwiejszą rzeczą na świecie.
A jak to zrobią ostrożnie i delikatnie, to żaby nigdy się nie dowiedzą.
* * *
Gdyby świat był balią, ruchy statku można byłoby porównać do złośliwego mydła,
które właśnie wyśliznęło się komuś z ręki i miota się w tę i z powrotem, nie dając się złapać.
To, gdzie aktualnie się znajdował, łatwo można było rozpoznać po nagłej aktywności
samolotów i helikopterów.
Można było też jego ruchy przyrównać do ruchów kulki w ruletce, uporczywie
szukającej właściwego numeru...
Albo też można było po prostu uznać, że się zgubił.
* * *
Szukali całą noc.
Jeśli to była noc, bo trudno było to określić. Rzecz próbowała wyjaśnić, że statek
porusza się szybciej niż słońce, co było trochę nienormalne, jako że słońce pozostawało
nieruchome. W pewnych częściach świata panowała noc, w innych dzień, co - jak twierdził
Gurder - było wynikiem złej organizacji.
- W Sklepie - dowodził - zawsze było ciemno, jak miało być ciemno. Nawet ludzie
potrafili coś porządnie zbudować. A to jest fuszerka!
Pierwszy raz głośno powiedział, że Sklep zbudowali ludzie.
Natomiast nigdzie nie było znajomo.
- Sklep znajdował się w Blackbury, to wiem na pewno. - Masklin podrapał się po
brodzie. - Kamieniołom powinien być gdzieś niedaleko.
- Może i powinien, ale nie ma napisów jak na mapie. - Angalo wskazał z irytacją na
ekran. - Jak ktoś ma wiedzieć, gdzie coś jest, jeśli nie ma napisów?!
- Mówi się trudno, ale nie będziesz jeszcze raz próbował lecieć na tyle nisko, by
przeczytać drogowskazy. Za każdym razem ludzie się strasznie podniecają: wybiegają na ulice
i jak opętani wrzeszczą przez radio - zdecydował Masklin.
- „Trudno im się dziwić, jak widzą statek kosmiczny o wyporności dziesięciu
milionów ton lecący ulicą” - dodała Rzecz.
- Przecież uważałem ostatnim razem. Nawet stanąłem, jak się zapaliło czerwone
światło! Moja wina, że te wszystkie ciężarówki zaczęły na siebie wpadać?! I to niby ja jestem
taki zły kierowca?
- Wasze gęsi nigdy się nie gubią, jak im się to udaje? - spytał Gurder Piona.
Ten szybko się uczył ich języka - miał do tego dryg jak większość jego plemienia,
pewnie dzięki temu, że często spotykali nomy mówiące innymi językami.
- One zawsze wiedzą, gdzie są - odparł Pion dumnie.
- Zwierzęta tak mają - zgodził się Masklin. - Mają instynkt, to coś jak wiedzieć różne
rzeczy, nie wiedząc, że się wie.
- Dlaczego Rzecz nie wie, gdzie lecieć? - zastanowił się Gurder. - Florydę znalazła bez
trudu, a z czymś tak ważnym jak Blackbury ma kłopoty.
- „Bo o Blackbury nic nie mówią w radiu, a o Florydzie mówią bez przerwy.”
- No to chociaż wyląduj gdziekolwiek - zaproponował Gurder.
Angalo nacisnął kilka guzików.
- Pod nami jest samo morze - poinformował pozostałych. - I... a to co?
W dole widać było coś małego i białego lecącego nad chmurami.
- Może gęś - podpowiedział Pion.
- Nie... sądzę... - Angalo pokręcił jakąś gałką. - O, proszę!
Obraz na ekranie powiększył się, ukazując biały, wysmukły kształt.
- Concorde? - spytał Gurder.
- Concorde - potwierdził Angalo.
- Coś wolno leci...
- Tylko w porównaniu do nas - zaprotestował Angalo.
- Leć za nim - polecił Masklin.
- Nie wiemy, dokąd on leci - zaoponował wyjątkowo rozsądnie Angalo.
- Ja wiem. Ty też powinieneś, bo wyglądałeś przez okno w czasie lotu. Lecieliśmy ku
słońcu.
- Zgadza się. I co z tego?
- Wtedy było po południu. Teraz jest rano, a on znowu leci ku słońcu - wyjaśnił
Masklin.
- I co z tego?
- To, że wraca do domu.
Angalo przygryzł wargę i spróbował przegryźć się przez rewelację.
- Nie rozumiem, dlaczego słońce upiera się wschodzić i zachodzić w różnych
miejscach. - Gurder kategorycznie odmówił choćby próby zrozumienia podstaw astronomii.
- Wraca do domu... - powtórzył Angalo. - Fakt, rozumiem. No, to polecimy z nim, tak?
- Tak.
- No, to lecimy - ucieszył się Angalo, sięgając po stery. - Kierowcy concorde’a
powinni być zadowoleni, że tym razem będą mieli towarzystwo. Pewnie im się nudzi tak
ciągle latać samotnie.
* * *
Statek wyrównał nieco z tyłu samolotu, ale na tej samej wysokości.
- Czego on się tak wierci, ten concorde? - zdziwił się Angalo. - O, przyspieszył!
- Może się nas boją? - zasugerował Masklin.
- A to niby dlaczego? - zdziwił się Angalo. - Przecież nic nie robimy, tylko lecimy za
nim.
- Jakbyśmy mieli uczciwe okna, tobym im pomachał - rozmarzył się Gurder.
- Rzecz, czy ludzie kiedykolwiek widzieli statek podobny do naszego? - spytał
niespodziewanie Angalo.
- „Nie, ale wymyślili dużo opowieści o statkach z innych planet.”
- A tak, to do nich podobne - mruknął Masklin.
- „Na niektórych statkach są przyjazne istoty...”
- To my! - ucieszył się Angalo.
- „...a na innych potwory z mackami i zębami!”
Obecni spojrzeli na siebie wymownie.
Gurder pierwszy rozejrzał się nerwowo po promieniście rozchodzących się
korytarzach. Pozostali natychmiast poszli w jego ślady.
- Jak aligatory? - upewnił się Masklin.
- „Gorsze” - zapewniła go rzeczowo Rzecz.
- Tego... sprawdziliśmy wszystkie pokoje, prawda? - spytał Gurder.
- Oni to sobie wymyślili - przypomniał mu Masklin. - To nie są prawdziwe opowieści.
- Kto chciałby wymyślać takie koszmarki?!
- Ludzie, Gurder. Ludzie.
- Taak. - Angalo bez powodzenia próbował nonszalancko obrócić fotel, żeby
sprawdzić; czy coś o zębatych mackach nie próbuje się do niego podkraść. - Tylko nadal nie
rozumiem dlaczego?
- A ja myślę, że rozumiem - rzekł Masklin. - Ostatnio dużo o ludziach myślałem.
- Współczuję - powiedział z uczuciem Gurder. - Czy Rzecz nie mogłaby im, tym
kierowcom concorde’a, wysłać wiadomości? Na przykład: „Nie bójcie się, gwarantujemy, że
nie mamy macek i zębów”.
- Nie uwierzą - ocenił Angalo. - Jakbym miał macki i zęby, to właśnie taką wiadomość
bym wysłał. To się nazywa spryt.
Concorde był właśnie w trakcie bicia rekordu prędkości w przelocie transatlantyckim.
Statek leciał sobie powoli za nim.
- Tak mi się wydaje - odezwał się Angalo - że ludzie są akurat dość inteligentni, żeby
byli odrobinę szaleni.
- A mnie się wydaje - odezwał się Masklin - że mogą być na tyle inteligentni, żeby byli
samotni.
* * *
Concorde wylądował, drąc gumę z opon, a na jego spotkanie pognały wozy strażackie
i cała masa innych samochodów z błyskającymi światełkami na dachach.
Wielki czarny statek przeleciał nad nimi, skręcił i zwolnił.
- Są tory kolejowe! - ucieszył się Gurder. - A tam jest kamieniołom! Nadal tam jest!
- Oczywiście, że nadal tam jest, cymbale. Niby gdzie by miał sobie iść?! - parsknął
Angalo, kierując statek ku wzgórzom, na których widać było łaty nie roztopionego śniegu.
- Przynajmniej większość kamieniołomu - dodał Masklin.
Nad kamieniołomem unosił się słup czarnego dymu. Gdy podlecieli bliżej, zobaczyli,
że powodem jest płonąca ciężarówka. Wokół niej stało kilka innych i kręcili się jacyś ludzie:
na widok statku rzucili się do ucieczki.
- Samotni, co? - warknął Angalo. - Jak skrzywdzili choćby jednego noma, pożałują, że
się urodzili!
- Jak skrzywdzili jednego noma, pożałują, że ja się urodziłem! - poprawił go Masklin.
- Nie sądzę, żeby ktoś z naszych tu został. Nie przy tylu ludziach kręcących się po
kamieniołomie. A poza tym, kto podpalił ciężarówkę?
- Jej! - Angalo rozejrzał się wojowniczo.
Masklin też się rozglądał, tylko że z namysłem. Nie mógł sobie wyobrazić kogoś
takiego jak Grimma czy Dorcas, siedzących biernie w jakiejś dziurze i pozwalających
bezkarnie panoszyć się ludziom po okolicy. Należało też wziąć pod uwagę, że ciężarówki nie
mają zwyczaju się podpalać, a baraki demontować, choćby tylko częściowo. Mogli to co
prawda zrobić ludzie, ale jakoś nie bardzo mógł w to uwierzyć. Przyjrzał się rozbitej bramie i
zauważył szerokie ślady opon biegnące przez błoto i pole.
- Wydaje mi się, że odjechali ciężarówką - ocenił.
- Co to jest „jej”? - Gurder najwyraźniej nie nadążył chwilowo w rozmowie.
- Przez pole? - zdziwił się Angalo. - Ugrzęzłaby w błocie jąknie.
Masklin potrząsnął głową przecząco.
Może nomy też mają instynkt, może to było co innego, ale był pewien swego.
- Leć za tymi śladami opon! - polecił. - I to szybko!
- Szybko? Ty masz pojęcie, co mówisz?! Wiesz, jak trudno go zmusić, żeby leciał tak
wolno? - Angalo trącił jakąś dźwignię i znaleźli się nad wzgórzem.
Byli tu już kilka razy, ale na piechotę i parę miesięcy temu. Teraz aż trudno było w to
uwierzyć.
Szczyt wzgórza był płaski, tworząc mikrowyżynę, skąd roztaczał się doskonały widok
na lotnisko. Widać też było doskonale pole z kopalnią ziemniaków, zagajnik, w którym
polowali, i las, w którym ubili lisa za konsumpcję nomów.
I widać też było coś małego i żółtego, jadącego na ukos przez pole.
Angalo pochylił się zaintrygowany.
- Wygląda na jakąś maszynę - orzekł, manipulując dźwigniami bez odrywania wzroku
od ekranu. - Dziwaczną maszynę.
Na drodze pojawiły się inne pojazdy - zwykłe, ale z błyskającymi światełkami na
dachach.
- Gonią ją, no nie? - spytał Angalo.
- Może chcą się dowiedzieć, kto podpalił ciężarówkę - zastanawiał się Masklin. -
Możesz ją dogonić przed nimi?
- Pewnie, że mogę, nawet jakbyśmy mieli lecieć na skróty przez Florydę! - oznajmił
Angalo, trącając jakąś dźwignię.
Obraz lekko drgnął i żółty pojazd znalazł się tuż przed nimi.
- Widzisz? - ucieszył się Angalo.
- Bliżej - polecił Masklin.
Angalo wcisnął jakiś guzik.
- Ten ekran pokazuje to, co jest w dole i... - zaczął.
- Tam są nomy! - wrzasnął Gurder.
- Aha! A samochody uciekają! - uradował się Angalo. - Tak jest: zmiatać, bo zęby i
macki będą w robocie!
- Byle tylko nasi na dole nie wpadli na ten sam pomysł - zauważył Gurder. - Masklin,
nie uważasz...
Ale Masklina znowu tam nie było.
* * *
Odcięty kawałek gałęzi był trzydzieści razy dłuższy od Masklina, klnącego w duchu,
że wcześniej o tym nie pomyślał. Trzymali go pod tymi specjalnymi lampami w pojemniku z
zupą dla roślin i wyglądało na to, że rósł sobie całkiem szczęśliwie. Najwyraźniej nomy, które
zbudowały statek, hodowały w ten sposób sporo roślin.
Pion pomógł mu zaciągnąć pojemnik do windy.
Żaby przyglądały się ich poczynaniom z zainteresowaniem.
Gdy ustawili go, jak mogli, na klapie, Masklin uruchomił urządzenie. Była to winda,
ale bez przewodów i kabli - podnosiła się i opuszczała za sprawą jakiejś tajemniczej siły,
pewnie tej od ciotki, co to nie była ciotką. Masklina zresztą to mało interesowało, dopóki
działało.
Przez otwór w podłodze widać było, jak żółty pojazd stanął.
A obok widać było zdziwioną minę Piona.
- Kwiat to wiadomość? - spytał.
- W pewnym sensie - przyznał Masklin.
- Bez słów?
- Bez.
- Dlaczego bez?
Masklin wzruszył ramionami.
- Bo nie wiem, jak to powiedzieć.
* * *
Historia prawie się kończy w tym miejscu.
A nie powinna.
* * *
Na statku zaroiło się od nomów. Gdyby na pokładzie znajdowało się coś z mackami i
zębami, zostałoby pokonane samą przewagą liczebną.
Młodzież wypełniła sterownię pracowicie, wypróbowując wszystkie guziki, pokrętła i
dźwignie.
Dorcas z asystentami zniknęli, szukając silnika, a w korytarzach rozbrzmiał śmiech i
głosy.
Masklin i Grimma zostali sami, obserwując żaby w kwiatach na powrót ustawionych
pod specjalnymi lampami.
- Musiałem sprawdzić, czy to prawda - powiedział Masklin.
- Najcudowniejsza rzecz na świecie...
- Nie. Na świecie są znacznie cudowniejsze rzeczy, jestem tego pewien. Ale ta jest
całkiem ładna, muszę przyznać.
Grimma opowiedziała mu o tym, co wydarzyło się w kamieniołomie: o walce z ludźmi
i o ucieczce na Jekubie. Gdy mówiła, jak walczyli, oczy jej pałały. A Masklin przyglądał się
jej z podziwem - była ubłocona, w podartym ubraniu, a włosy wyglądały, jakby je czesała
krzakiem, ale wypełniało ją tyle jakiejś wewnętrznej energii, iż dziw brał, że jeszcze nie
iskrzy. W sumie ludzie powinni mu podziękować, że zjawił się właśnie wtedy, bo patrząc na
Grimmę, mogło być z nimi krucho.
- A co teraz będziemy robić? - spytała na koniec.
- Nie wiem. Rzecz mówi, że są planety, na których żyją nomy. Tylko nomy. Możemy
lecieć na którąś z nich. Albo znaleźć pustą dla siebie.
- Wiesz, wydaje mi się, że nomy ze Sklepu będą najszczęśliwsze, zostając na statku -
zauważyła z namysłem. - Już im się tu podoba, bo jest bardzo podobnie jak tam. No i przede
wszystkim całe Zewnątrz zostało na zewnątrz.
- To trzeba będzie dopilnować, żeby znowu nie zapomnieli, że jest jakieś Zewnątrz.
Pewnie to moje zadanie. A jak już znajdziemy odpowiednie miejsce, to chcę tu wrócić
statkiem.
- Po co chcesz tu wrócić? - zdziwiła się Grimma. - Co tu będzie?
- Ludzie. Powinniśmy z nimi porozmawiać.
- Co proszę?!
- Oni naprawdę chcą wierzyć w... chodzi mi o to, że cały czas wymyślają historie o
nomach czy stworzeniach, których nie ma. Myślą, że są sami na świecie, i jest im z tym źle.
My nigdy tak nie myśleliśmy, bo od początku wiedzieliśmy, że oni istnieją. Oni są strasznie
samotni, tylko nie w pełni zdają sobie z tego sprawę. Wydaje mi się zresztą, że możemy się
razem nieźle dogadać.
- Będą chcieli przerobić nas na krasnoludki!
- Jak wrócimy, na statku nie będą chcieli. Ludzie podziwiają dwie rzeczy: wielkość i
technikę. Statek ma je obie.
Grimma ujęła jego dłoń.
- Cóż... jeśli tego właśnie naprawdę pragniesz...
- Naprawdę.
- To wrócę z tobą.
Za nimi dało się coś słyszeć.
Okazało się, że to Gurder. Z torbą przerzuconą przez ramię, miał zdeterminowaną
minę kogoś, kto jest zdecydowany postawić na swoim za wszelką cenę.
- No... przyszedłem się pożegnać - oświadczył na powitanie Gurder.
- Co ci się stało?! - zaniepokoił się Masklin.
- Słyszałem właśnie, że chcesz tu wrócić razem ze statkiem?
- Chcę, ale...
- Proszę, nie kłóć się ze mną. - Gurder był niezwykle zdecydowany. - Myślałem nad
tym od chwili, w której znaleźliśmy statek. Tu są inne nomy i ktoś powinien im powiedzieć,
że statek wróci. Nie możemy ich teraz zabrać, ale ktoś powinien ich wszystkich odszukać i
upewnić się, że wiedzą o statku i o tym, co naprawdę jest prawdą. Wychodzi na to, że ten ktoś
to ja... Przynajmniej na coś się przydam.
- Całkiem sam? - spytał Masklin.
Gurder pogrzebał w torbie.
- Nie całkiem, biorę ze sobą Rzecz - wyjaśnił, wyjmując czarny sześcian.
- No... - zaczął Masklin i urwał, bo Rzecz się odezwała.
- „Skopiowałam siebie w komputerze pokładowym statku. Mogę być tu i tam
równocześnie.”
- To jest to, co naprawdę chcę zrobić - dodał Gurder trochę bezradnie.
Masklin zastanowił się i zrezygnował z protestów. Gurder najprawdopodobniej w ten
sposób będzie szczęśliwy, a statek naprawdę należał do wszystkich nomów. Oni go tylko
chwilowo pożyczali, reszta więc miała prawo o tym wiedzieć. Podobnie jak mieli prawo znać
prawdę o sobie i swoim pochodzeniu. A na koniec - Gurder doskonale się do tego nadawał: to
był wielki świat i aby czegoś takiego dokonać, należało naprawdę wierzyć.
- Chcesz, żeby ci ktoś towarzyszył? - spytał cicho Masklin.
- Nie. Może znajdę kogoś po drodze. I coś ci powiem: nie mogę się doczekać, żeby
zacząć.
- Tego... Tak... no, to jest całkiem duży świat...
- Wziąłem to pod uwagę i porozmawiałem z Pionem.
- Cóż... skoro jesteś pewien...
- Jestem. I to bardziej niż czegokolwiek innego ostatnimi czasy. A jak wiesz, w swoim
czasie byłem całkiem pewien mnóstwa rzeczy.
- W takim razie lepiej znajdźmy jakieś dogodne do wysadzenia cię miejsce - ocenił
Masklin.
- Zgadza się. - Gurder spróbował wyglądać odważnie. - Gdzieś, gdzie jest dużo gęsi.
* * *
O wschodzie słońca wysadzili Gurdera nad brzegiem jeziora. Pożegnanie było krótkie,
bo jeśli statek zatrzymywał się gdzieś choćby kilka minut, natychmiast zlatywały się tam stada
samolotów i helikopterów pełne ludzi.
Przez moment widać było malejącą postać, zawzięcie machającą w stronę
odlatującego statku.
Potem tylko jezioro, a wreszcie krajobraz malejący na ekranie.
A w końcu już nic.
W sterowni było pełno nomów obserwujących malejący krajobraz. Grimma też tam
była.
- Nigdy nie sądziłam, że to tak wygląda - przyznała. - I że jest go tyle.
- To całkiem duży świat - oświadczył Masklin.
- Myślisz, że jeden świat wystarczy dla nas wszystkich? - spytała po chwili.
- Nie wiem, może jeden świat nie jest wystarczająco duży dla nikogo - stwierdził
uczciwie. - Tak w ogóle to, gdzie my lecimy, Angalo?
Angalo zatarł dłonie i przesunął w skrajne położenie wszystkie dźwignie.
- Tak wysoko, że już nie będzie dołu! - odparł z satysfakcją.
Statek skierował się ku gwiazdom.
W dole krajobraz osiągnął granice i przestał już być krajobrazem, a stał się czarnym
dyskiem na tle słońca.
Nomy i żaby przyglądały mu się ciekawie.
Blask słoneczny oświetlił jego brzeg, wysyłając w ciemność promienie, dzięki czemu
przez mgnienie oka wyglądał dziwnie podobnie do kwiatu.