LEANDRA LOGAN
NIKT NIE POWINIEN BYĆ
SAM
PROLOG
- Jestem wolną kobietą, Danny! - wykrzyknęła z ulgą Joy Jones. -
Już po wszystkim!
Bardzo się myliła.
Detektyw Dan Burke - ciemna, potężna postać w zimowym
płaszczu z postawionym kołnierzem - stał nieruchomo pośrodku
pokoju śródmiejskiego hotelu St. Paul, w którym mieszkali w czasie
procesu. Tego ranka spakowali już walizki, przewidując werdykt
„winny". Teraz, kiedy zmierzch ogarnął miasto, detektyw nie był już
taki pewien, czy los okaże się łaskawy dla Joy.
Jeszcze raz przebiegał w myśli własne wyjaśnienia -
wyczerpujące, odwołujące się do odczuć, które powinny pojawić się w
sposób naturalny. Koledzy z policji zdążyli już przywyknąć do jego
nieodgadnionej miny i śmiertelnie poważnego, formalnego stosunku
do spraw, nie tylko służbowych. Z tego względu w wydziale zarobił
sobie na przydomek Burke Paragraf. Jedynie Joy nie chciała
zaakceptować maski nieprzeniknionego twardziela, którą nosił.
Dan nadal nie mógł uwierzyć, że Joy znalazła sekretną furtkę do
jego duszy i miała śmiałość bez przerwy jej używać. W czasie ośmiu
tygodni, które spędzili razem w zamknięciu - najpierw w specjalnie
zabezpieczonym domu należącym do wydziału, a potem w hotelu - ta
kobieta z lubością wyzwalała starannie skrywaną, radosną stronę jego
osobowości. Rutynowa czynność ochrony świadka stała się dla niego
przyjemnością, a sprawianie radości Joy - niemal obsesją. A teraz to
wszystko miało się skończyć... śycie nie znało litości.
- Wolna, wolna jak ptak... - zanuciła radośnie Joy.
Wirowała po pokoju, w tańcu zdzierając z siebie skromny
kostium urzędniczki, który nosiła na rozprawach, by podkreślić swoją
wiarygodność jako świadka. A była typem jasnowłosej nimfy,
kształtnej i drobnej, żywej jak beztroski duszek, który za nic miał
sztywne zasady Dana. I teraz rozkosznym gestem ciskała do kosza na
ś
mieci części swego przebrania.
Joy była najbardziej pociągającą istotą, jaką Dan spotkał w ciągu
trzydziestu lat swego życia.
Teraz przyszła kolej na biustonosz. Zacisnął powieki, mając
płonną nadzieję, że uspokoi rozedrgane nerwy.
Uwaga, niebezpieczne zakręty... Znał już tę drogę na pamięć. Ta
kobieta była pokusą, pierwszy i ostatni raz sprzeniewierzył się
służbowym obowiązkom. Ochroniarz nie miał prawa do rozkoszy.
Jednak Dan nie wyobrażał sobie, że mógłby się oprzeć tej kobiecie.
Od początku był skazany. Rzucając się z głową w ten gorący romans,
napawał się zakazaną radością - jakby wreszcie spełnił dawne, skryte
marzenia młodości, by ukraść super sportowy wóz i przejechać się
nim, dociskając gaz do dechy.
Czy jednak na końcu tej drogi groziła mu katastrofa?
Każdy mieszkaniec Minnesoty, który oglądał telewizję albo
czytał gazety, znał Joy Jones jako Kodak Comic, głównego świadka
oskarżenia w procesie Jerome'a Berkleya o morderstwo. Berkley,
porucznik policji z St. Paul, zeznał, że nie było go w mieście, kiedy
jego żona została bestialsko zamordowana. Twierdził, że w tym czasie
przebywał w Laff Trak Comedy Club, oglądając spektakl w loży
właściciela klubu Theo Nelsona.
Tymczasem jedna z gwiazdek tej estrady, Joy, podważyła alibi
Jerome'a Berkleya. Fenomenalna fotograficzna pamięć, a także
skromny i prosty kostiumik sprawiły, że stała się jednym z najbardziej
wiarygodnych świadków. Zaledwie przed kilkoma godzinami
porucznik został skazany za zamordowanie swojej żony.
Danowi zaimponowała ogromnie odwaga Joy, ryzykującej życie,
by mogła zatriumfować sprawiedliwość. Sprawa należała do
wyjątkowo śliskich i ocierała się o płynną granicę, jaka dzieli
służbową i przyjacielską lojalność od przestępstwa i zdrady. Bowiem
Berkley pracował w tym samym wydziale co Dan, a Theo Nelson był
starym kumplem Joy.
Dlatego Joy była wstrząśnięta, kiedy okazało się, że Laff Trak był
przykrywką dla lewych interesów i służył do prania brudnych
pieniędzy. Dan za wszelką cenę chciał uchronić ją przed przykrymi
przeżyciami, ale policjant musi być realistą. Wiedział, że będzie
musiał przerwać pieśń wolności Joy - bo wcale jej nie odzyskała.
Joy włączyła radio i dźwięki kolędy wypełniły bezosobowy
hotelowy pokój, zmieniając go w zaciszne gniazdko. Wyglądała tak
radośnie, tak pięknie, gdy kołysała się wdzięcznie przy muzyce w
delikatnej koronkowej bieliźnie. Jasne włosy spływały gęstą lśniącą
falą na nagie ramiona.
Pamiętał ciemne ponure noce w twierdzy, w jaką zmienił się
pilnie strzeżony dom, kiedy drżała jak wystraszone dziecko, dzielnie
zmagając się z depresją, tak często towarzyszącą izolacji. Wystarczył
szelest gałęzi o mur czy dalekie szczeknięcie psa, by oboje wzdrygali
się, nasłuchując czujnie. A jednak potrafiła zachować tę uroczą wesołą
spontaniczność, rozpraszającą mroczne myśli Dana jak jasny ciepły
blask słońca. Coraz chętniej pozwalał się wciągać w kuszącą grę
uwodzenia, choć zdawał sobie sprawę, że oboje zachowują się jak
para dzieciaków, która wreszcie może spełnić zakazane marzenia.
Gdy odosobnienie i lęk już nieznośnie im dokuczały, obiecał, że po
procesie urządzi jej spokojne miłe święta w swoim domu. Ogromnie
zapaliła się do tego pomysłu i odtąd snucie marzeń o Bożym
Narodzeniu we dwoje stało się dla niej lekarstwem na wszystkie
trudne chwile. A Dan kłamał, opisując coraz to wspanialsze
szczegóły.
- Joy, nie podchodź do okna! Ostry rozkaz zatrzymał ją w
połowie obrotu, z ręką na zasłonie.
- Nie przesadzaj, przecież jesteśmy na piętnastym piętrze. Nikt z
przeciwka nie będzie mnie podglądał, chyba żeby miał teleskop.
Albo lunetę na lufie snajperskiej broni...
Posłuchała jednak, choć niechętnie. Dan odetchnął, gdy miękkim
krokiem podeszła ku niemu.
- Lepiej połóż się na łóżku - powiedział cicho.
- Jak zwykle namiętność pod maską służbisty - zaśmiała się
zmysłowo i otoczyła mu szyję ramionami, stając na palcach na
czubkach jego butów. Była tak wzruszająco drobna.
Pochylił się i zaczął całować ją z pasją i pożądaniem. Język Joy
był jak płomień w jego ustach. Dan był podniecony do granic
wytrzymałości. Dotąd nie reagował tak gwałtownie na żadną kobietę.
Joy zajęła się teraz jego ubraniem. Płaszcz opadł ciężko na
ziemię, a za nim marynarka. Smukłe palce błyskawicznie uporały się z
krawatem i guzikami koszuli, potem z paskiem. Spodnie opadły na
buty, a ręce kobiety drażniąco powolnym ruchem przesunęły się po
udach mężczyzny.
Krew tętniła Danowi w żyłach, podbrzusze paliło pożądaniem.
Jednak wewnętrzny głos, tak często tłumiony przez tę szaloną
uwodzicielkę, ostrzegał go, żeby nie ulegał. Przywołując resztki woli,
chwycił Joy za przeguby i delikatnie pchnął na łóżko.
- Musimy porozmawiać, kochanie.
- Ale po...
- Teraz. Ciężki oddech unosił pierś Dana, kiedy przycisnął jej
palce do gorącej skóry. Były takie małe. Cała Joy była taka mała.
Gdyby tak mógł włożyć ją do kieszeni i przechować bezpiecznie aż do
następnych świąt...
- Przecież już koniec z niebezpieczeństwem, tak? - Miękki, niski
głos i spojrzenie zielonych oczu były pełne obawy.
- Nie całkiem - rzekł łagodnie. - A w każdym razie niezupełnie
tak, jak planowaliśmy.
- Ale obiecałeś! - Odskoczyła od niego z wściekłością,
wyszarpując dłonie. - Współpracowałam i zeznawałam, więc teraz
powinnam być wolna!
- Joy, proszę, posłuchaj - powiedział bardzo poważnie. Mierząc
go lodowatym spojrzeniem, odsunęła się w kąt pokoju. - Ława
przysięgłych bez zastrzeżeń dała wiarę twoim zeznaniom i uznała
Jerome'a Berkleya winnym. Do tego czasu pewne kręgi nie brały cię
zbyt poważnie, ale teraz sytuacja się zmieniła.
Słuchała w napięciu. Zobaczył, że dolna warga zaczyna jej drżeć.
- Dlaczego tak myślisz?
- Pamiętasz, odebrałem telefon tam, w sądzie. Dzwonił mój
informator, który...
- Chciałeś powiedzieć: płatny kapuś - prychnęła z pogardą,
wyraźnie odzyskując rezon.
- Informator - powtórzył z naciskiem, zakładając koszulę. -
Człowiek, który często przekazuje mi istotne wiadomości.
Joy była zdegustowana.
- Zwykły donosiciel, który za parę dolarów podsłuchiwałby
własną matkę - oświadczyła, krzyżując ręce na piersi. - Gnida, która
stale potrzebuje kasy, bo szwenda się po barach od St. Paul do
Minneapolis. Po sześciu latach pracy w nocnych klubach w Twin
Cities, mój drogi, wie się co nieco.
Dan wziął głęboki oddech.
- Jak możesz go osądzać, kiedy nawet nie chcesz wiedzieć, co
miał mi do powiedzenia?
- Nie chcę, bo to było o mnie! - wykrzyknęła łamiącym się
głosem. - Nie chcę, ponieważ mam już dosyć kłopotów - dodała,
odwracając się do niego plecami.
Chwycił ją za ramiona i przygarnął.
- Wiem, ile przeszłaś, kochanie - wyszeptał chrapliwie, gładząc
jej głowę, wtuloną w białą koszulę. - Klęska Theo i wszystkie te
sprawy...
Kiedy Joy po raz pierwszy pojawiła się na posterunku policji i
opowiedziała Danowi historię o Berkleyu, nie zdawała sobie sprawy,
jak bardzo tym zaszkodzi Theo Nelsonowi, szefowi i przyjacielowi
zarazem. Wiedziała oczywiście, że Theo nie jest niewiniątkiem, ale
nie przypuszczała, że w klubie Laff Trak, w którym pracowała, pierze
się brudne pieniądze. Chociaż to Jerome Berkley był mózgiem, udział
Theo w tym oszukańczym procederze był znaczny i wstrząsnął Joy.
Wobec jej świadectwa Nelson zręcznie wycofał poprzednie zeznanie o
obecności Berkleya w klubie w noc morderstwa. W rezultacie obronie
udało się wywalczyć dla niego łagodny, tylko dwuletni wyrok.
Joy westchnęła i uniosła na niego spojrzenie.
- Chyba jestem gotowa. Miejmy to już za sobą.
- Według mojego informatora jeszcze kilku skorumpowanych
policjantów kręci się po Twin Cities. Takich, którzy uważają, że nadal
im zagrażasz.
Niepewnie przestąpiła z nogi na nogę na miękkim dywanie.
- Ale dlaczego? Przecież powiedziałam sądowi wszystko, co
wiem.
- Oni obawiają się twojej fotograficznej pamięci. Uważają, że w
każdej chwili może w niej coś zaskoczyć i nagle przypomnisz sobie,
ż
e widziałaś ich w klubie, co automatycznie rzuciłoby na nich
podejrzenia.
- To, że zapamiętałam porucznika Berkleya siedzącego w
prywatnej loży Theo w wieczór morderstwa, a potem opuszczającego
ją, nie znaczy jeszcze, że mogłabym równie dokładnie odtworzyć
okoliczności każdego z przedstawień! - żachnęła się.
- Wiem, Joy - Dan delikatnie ujął jej podbródek i pogładził
opuszkami palców gładką skórę - ale zauważyłaś też, z kim rozmawiał
wtedy Berkley, a nawet moment przekazania koperty wypchanej
pieniędzmi w tygodniu poprzedzającym przestępstwo. Była to z
pewnością łapówka dla Nelsona za stworzenie Berkleyowi fałszywego
alibi.
- Dobrze, tylko koperty nigdy nie odkryto! A Theo zaprzecza, że
otrzymał choćby jednego centa.
- Ale nie zmienia to faktu, że twój talent został doceniony przez
kilku wspólników Berkleya, którzy nadal pozostają na wolności.
- Zapamiętuję tylko rzeczy, na które zwracam uwagę -
usprawiedliwiała się z rozpaczą Joy. - Zauważyłam tego policjanta, bo
był bardzo przystojny. A noc, w czasie której zamordowano jego
ż
onę, zapadła mi w pamięć tylko dlatego, że Theo przyprowadził
jakieś namolne panienki, które się do niego kleiły. Słuchaj - zacisnęła
palce na jego przegubie - czy nie mógłbyś rozpuścić przez tego
swojego informatora wiadomości, że już nic nie pamiętam, że chcę
zapomnieć o tym wszystkim jak najszybciej i żyć normalnie?
- Bardzo bym chciał, Joy, ale to nie jest takie proste. I dobrzy, i
ź
li chłopcy noszą te same mundury. Nie wiem, komu teraz mogę ufać
w naszym wydziale.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- śe nadal będziesz potrzebowała ochrony.
- Ukryję się w suterenie twojego wspaniałego starego domu -
zaproponowała, w odruchu paniki. - I zrobimy sobie te nasze cudowne
ś
więta, które mi obiecałeś.
- Nie, Joy. Rozmawiałem już na ten temat z federalnymi. Nie
mieli zastrzeżeń, ponieważ pranie brudnych pieniędzy to przecież ich
działka.
Joy zesztywniała w jego ramionach.
- Czy mówisz o tym, czego się domyślam?
- Tak, o federalnym programie ochrony świadków. Wierz mi, nie
ma innego sposobu zapewnienia ci bezpieczeństwa.
- Mam już dosyć, z tylu rzeczy musiałam zrezygnować!
- Ale możesz być z siebie dumna.
- Daj spokój, gdybym wiedziała, że spełnienie obywatelskiego
obowiązku będzie mnie tyle kosztować, nigdy nie zdecydowałabym
się na zeznania - powiedziała płaczliwie. - Straciłam przyjaźń Theo i
pracę, a także zaufanie ludzi z klubu i popularność u publiczności.
Niektórzy myślą, że specjalnie wymyśliłam tę scenę z kopertą, żeby
dodać sobie ważności. A ja przecież nigdy nie skrzywdziłabym Theo,
kłamiąc w ten sposób!
Dan skrzywił się nieznacznie. Zupełnie nie podzielał jej
sentymentu dla Nelsona. Tylko taki drań jak on potrafiłby wziąć Joy
jako zakładniczkę, kiedy policja otoczyła Laff Trak. Ten kretyn, który
nigdy nie nauczył się dobrze prowadzić, w szale porwał ją do jej wozu
i z pistoletem w jednej ręce, a figurką świętego Krzysztofa, patrona
kierowców, w drugiej, wystartował do szaleńczej ucieczki przed
radiowozami.
- Przyszedł czas pożegnania, co, gliniarzu? Ironia pytania
rozpłynęła się we łzach. Czyżby liczyła, że się z nią zwiąże? Nie,
niemożliwe, po prostu zareagowała zbyt emocjonalnie, tak jak zwykle.
Ale przecież nie brakuje jej inteligencji i na pewno będzie umiała
trzeźwo ocenić swoje uczucia. Zresztą, cokolwiek by mówić, zupełnie
do siebie nie pasują. Ona - żywiołowa, spontaniczna, prowadzi nocne
ż
ycie, ożywia się wieczorem i odsypia do południa, i on -
pedantyczny, opanowany, pracuje od świtu na dyżurze, a wieczór jest
dla niego najlepszą porą na domowy relaks.
Dobrze, był jeszcze cudowny seks. Ale na jak długo może
wystarczyć?
- Joy, teraz wiem o tobie wszystko i będę wiedział, jak cię
znaleźć. Pojawię się na pewno, ale sama rozumiesz, że muszę
dokończyć tę sprawę.
- Zdążysz przed świętami?
- W pięć dni? To cholernie mało czasu!
- Przecież obiecałeś, a ja ci zaufałam.
- Joy, sam fakt, że jeszcze żyjesz, świadczy, że chyba znam się
na tym, co robię - powiedział z urazą.
- Mam wrażenie, że w ogóle nie żyję, bo zabrano mi wolność.
- Obiecuję ci, że niedługo ją odzyskasz. Joy zacisnęła pięści.
- Jak śmiesz składać mi kolejne kłamliwe obietnice! Jak śmiesz! -
wybuchnęła.
Dan zdążył chwycić ją za przeguby, zanim drobne piąstki
wylądowały na jego piersi. Wtedy zadzwonił telefon. Jednym ruchem
pchnął ją na łóżko.
- Siedź cicho - powiedział. - To może być jeden z tych, o których
mówiłem. - Sięgnął po telefon. Odęte usta Joy pozostawały na razie
zamknięte.
- A, to ty. - Słuchał przez dłuższą chwilę, przytakując
kilkakrotnie. - Tak, tak, wspaniale. Tak, za pięć minut.
- Jeszcze nie słyszałam, żebyś tyle razy mówił „tak" w ciągu paru
minut - zakpiła, wyciągając się z pogardliwą miną na łóżku.
- No to usłyszałaś - burknął, zły, że tak go traktuje. Ciekawe, czy
spróbowałaby to robić, gdyby pilnował jej jakiś tępy mięśniak. -
Wychodzę na chwilę. Tylko się stąd nie ruszaj i nie podchodź do okna
- ostrzegł, sięgając po płaszcz. - I ubierz się - rzucił od drzwi.
- Danny? - zawołała za nim, nagle złagodniałym głosem.
Ś
cisnął klamkę, aż zbielały mu palce.
- Tak, kochanie? - zapytał ze ściśniętym gardłem.
- Co będzie z naszym Bożym Narodzeniem? Powiedz prawdę.
Usiłowała go zatrzymać. Była jak dziecko, bo tylko dzieci
przywiązują taką wagę do świąt. Ale, do licha, przecież ma
dwadzieścia pięć lat! Rzucił jej ostatnie, zniecierpliwione spojrzenie.
- Teraz liczy się tylko twoje bezpieczeństwo, Joy. Dla niego
można chyba odżałować jedne święta.
- Wiesz, kim jesteś, Danie Burke? Cynicznym łajdakiem!
Zabawiałeś się ze mną, kiedy była okazja, a teraz mnie odrzucasz,
jakbym była panienką na godziny!
Dan nie był w stanie spojrzeć Joy w oczy.
- Jeśli dbasz o swoje życie tak samo jak ja, zachowuj się wreszcie
poważnie i rób, co ci każę - rzucił oficjalnym tonem, zamykając
drzwi. I nawet nie przyszło mu do głowy, że mogłaby go nie
posłuchać. Dlatego kiedy wróciwszy, zastał w pokoju tylko kartkę od
niej, poczuł się jak skończony dureń. Przesłanie było krótkie: nie jest
w stanie poświęcić swojej tożsamości za obietnicę bezpieczeństwa -
dlatego musi być wolna, żeby żyć.
Przeszukał pokój, licząc, że znajdzie coś, co podsunęłoby mu
wskazówkę - kartkę z notatką albo chociaż książkę telefoniczną
otwartą na jakiejś stronie.
Nie znalazł nic, poza drobnymi monetami, starą bawełnianą
koszulką i opakowaniami po hamburgerach. Potem przez całą noc na
próżno szukał jej po Twin Cities, po wszystkich dworcach i hotelach -
aż wreszcie zrozumiał, że odeszła i zabrała ze sobą coś jeszcze: jego
serce. A właściwie kradła je już wcześniej, kawałek po kawałku, tak
zręcznie, że nawet tego nie zauważył.
ROZDZIAŁ 1
Joy Jones, alias Faye Fairway zamarła w pół kroku na chodniku
koło Tropical Arms Apartments w Orlando, budynku, w którym
wynajmowała mieszkanie. Niepowstrzymane fale emocji, potężne jak
grzywacze Atlantyku bijące w pobliską plażę, burzyły mur
samozadowolenia, którym starała się odgrodzić od przeszłości. Minął
już prawie rok, odkąd po raz ostatni słyszała z cudzych ust swoje
prawdziwe imię i nazwisko. Jak bardzo poruszyło ją to imię,
wymówione przez jowialnego właściciela domu, Henry Sheldona.
Joy... ( Joy - ang. radość (przyp. wydawcy))... Ta chwila była tak
miła, że chciałaby ją zatrzymać. Nie poszła dalej. Stała patrząc, jak
Henry ustawia dużego, mechanicznego Mikołaja na trawiastym
placyku przed wejściem do trzypiętrowego mieszkalnego budynku z
cegły. Poły czerwonego kubraczka były rozchylone, ukazując sploty
kolorowych przewodów, którymi z powodzeniem można by
udekorować świąteczne drzewko.
Stary miły gaduła w wypchanych na kolanach roboczych
spodniach pochylał swoją okrągłą postać nad elektrycznymi
wnętrznościami Mikołaja i grzebał w nich śrubokrętem. Czerstwą
twarz zdobił szeroki uśmiech.
- Właśnie sobie mówiłem: „Radość temu światu", jak w kolędzie.
Dlaczego miałaby zmarnować jeden z nielicznych momentów
czystego szczęścia w tym swoim zwariowanym życiu? Czemu nie
mogłaby choć na chwilę uwierzyć, że ten miły człowiek naprawdę
zawołał ją po imieniu? Ciężka, wypchana torba z warzywami nagle
stała się lekka jak piórko, kiedy na ułamek sekundy poczuła się dawną
Joy Jones. Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo było jej to
potrzebne. Jak cenny okazał się moment, w którym przestała być Faye
Fairway, kelnerką, zatrudnioną na pół etatu w kafejce na sąsiedniej
ulicy. Wróciła Joy Jones, aktorka estradowa z Minnesoty, którą ludzie
uwielbiali za wrażliwość i cięty dowcip i której występy
doprowadzały ich to do śmiechu przez łzy, to do płaczu ze śmiechu.
Już dwunasty miesiąc była w ciągłej podróży, zmieniając
osobowości tak często jak inne kobiety szminki. W ucieczce przed
nieznanymi wrogami i własnym złamanym sercem odgrywała dalszy
ciąg scenicznych wcieleń. Role sprawdzały się w życiu tak samo jak
w światłach sceny - wszystkie dopracowane do najdrobniejszych
szczegółów, przedstawiające pełnokrwiste kobiece postacie. Mimo to
zawsze Joy od jej kreacji dzieliła niewidzialna, cienka linia. Choć w
każdej chwili wcielała się w nie z przekonaniem, potrzebowała
ś
wiadomości, że w głębi duszy jest kimś innym.
- Podejdź tu, Faye, i powiedz, czy ci się podoba! - zawołał
Henry, radośnie machając do niej ręką.
Faye Fairway świetnie wpasowała się w społeczność Tropical
Arms Apartments. Miała swój pierwowzór w postaci wymyślonej
przez Joy przed procesem Berkleya - ambitnej, bystrej kelnerki z
włosami koloru meksykańskiej ostrej papryki i krągłymi biodrami, na
których potrafiła wdzięcznie opierać tacę z domowym obiadkiem i
zestawem przypraw. Zresztą wybór profesji był koniecznością, gdyż
Joy, nadszarpnąwszy poważnie swoje oszczędności, potrzebowała
dopływu gotówki. A trzeba przyznać, że nie narzekała na brak sutych
napiwków. Inne wcielenia - takie jak zbuntowana księżniczka z
mitycznego kraju Dubinspan czy postrzelona blondynka, specjalistka
od reklamy, nie zawsze dawały szansę zaczepienia się. Natomiast
zajęcie kelnerki było pewniakiem, dlatego już trzeci raz Joy wcielała
się w postać Faye.
Wciągnęła głęboki, orzeźwiający haust oceanicznego powietrza i
ruszyła przez trawnik, nieznacznym ruchem poprawiając rudą perukę
niemiłosiernie grzejącą w głowę.
- No, i co myślisz o moim plastykowym kumplu? - Henry
Sheldon ściągnął ze spoconego czoła sfatygowany rybacki kapelusik i
otarł je wierzchem dłoni.
Joy wiedziała doskonale, że z niepokojem czeka na jej aprobatę.
Uśmiechnęła się do prawie trzymetrowego robota o poczciwej twarzy
i policzkach czerwonych jak jabłuszka, który stanął wciśnięty
pomiędzy dwa osypane kwieciem krzaczki.
- Jest wspaniały! I tak szybko go ustawiłeś, zanim zdążyłam
wrócić ze sklepu.
- Ano... - Rozpromienił się, opierając ręce na biodrach. - M o j a
pani będzie zadowolona, kiedy jutro Wróci z wyprawy do Tampy.
Każdego roku narzekam, że za dużo jest kłopotu z ustawianiem
starego Miko, a ona każdego roku podpuszcza dzieciaki z ulicy, żeby
mnie o niego prosiły. I oczywiście zawsze daję się nabrać.
- Słyszałam, że sam jesteś niezłym Świętym Mikołajem na
wigilijnej kolacji w Tropical Arms.
- Fakt, całkiem dobrze się bawię każdego roku - przyznał.
- Uwielbiam karnawał - rozmarzyła się Joy.
- A ja uwielbiam doprowadzać moją panią do zazdrości -
powiedział, mrużąc oko.
- Poczucie humoru to warunek dobrych związków - zauważyła
Joy.
Henry spojrzał na nią z uważną życzliwością.
- Aż trudno uwierzyć, że jeszcze nie wpadłaś w oko jakiemuś
przystojniakowi.
Joy wzruszyła ramionami, a zdradzieckie wspomnienia o Danie
Burke zawirowały jej w głowie. Jej uda przeniknął mimowolny
dreszcz. T e n żałosny, trwający już rok dobrowolny celibat!
- Wiesz, zbyt często przenoszę się z miejsca na miejsce, by się z
kimś wiązać - mruknęła, wiercąc czubkiem tenisówki w żwirze alejki.
- W takim razie jestem dumny, że zatrzymałaś się u nas na dłużej
- zapewnił ją szczerze Henry. - Nie mówiąc już o tym, że ja i moja
pani będziemy ci dozgonnie wdzięczni za pożyczenie samochodu na
wyprawę do siostry. Wrzucanie biegów w naszej terenówce wykańcza
ją, zwłaszcza przy dłuższych jazdach. Twój plymouth okazał się
wybawieniem.
Joy uśmiechnęła się skromnie, choć te ciepłe słowa zrobiły jej
ogromną przyjemność.
- Cieszę się, że mogłam pomóc.
- Taką właśnie masz naturę, dziewczyno, czystą i prostą. Aż się
prosi, żeby pojawił się jakiś młody człowiek, który doceniłby twoje
zalety. Przecież możesz poskładać swoje złamane serce.
- A więc zauważyłeś? - Zaczerwieniła się.
- Jasne, trudno nie zauważyć. Cholera, pomyślała, a jednak źle
grałam!
- Przecież widzę, że nawet nadchodzące święta cię nie cieszą -
dodał z troską.
- Wiesz, jeśli mam być szczera, to zawsze uważałam, że święta
powiększają tylko samotność tych, którzy są samotni.
- Ale ty nie jesteś samotną, Faye! Masz przyjaciół tu, u nas, w
Tropical Arms. Jesteśmy jak wielka rodzina i jedna potrzebująca
dusza więcej nie zrobi nam różnicy.
Joy słuchała z zadowoleniem, nie zauważywszy chytrego tonu w
jego głosie. Bardzo liczyła na świąteczną gościnność tych ludzi.
Będzie to skromne Boże Narodzenie, nieporównywalne do
wytęsknionych świąt z Danem w jego rodzinnym domu w St. Paul, ale
wszystko było lepsze niż samotność. Postanowiła, że jeśli Dan nie
odpowie na kartkę, którą niedawno mu wysłała, podając aktualny
adres, zostanie tutaj na dłużej.
Dyskretnie podrapała się pod peruką. Miłe, domowe Boże
Narodzenie w czterdziestostopniowym upale! Na co ci przyszło,
ś
nieżny króliczku z Minnesoty...
Tymczasem Henry klęknął przed Mikołajem i wpakował głowę
do otwartego brzucha, celując śrubokrętem w elektryczne
wnętrzności. Za chwilę wystawił rękę, dając Joy rozpaczliwe znaki, że
potrzebuje kombinerek. Szybko odstawiła zakupy i ruszyła mu na
pomoc.
- Przytrzymaj go teraz - zadudnił głos Henry'ego. - To precyzyjna
robota, dziewczyno.
Joy stanęła za plecami kukły i objęła ją w pasie. Białe futerko
kaptura łaskotało ją w nos. Może Dan odpowie... Jeszcze jest czas. Do
ś
wiąt zostało sześć dni.
- Już wiem, przepalił się bezpiecznik pod pachą - oznajmił z
zadowoleniem Henry.
Kiedy się poruszył, Joy mocniej chwyciła Mikołaja i nagle
plastykowy pas na okrągłym brzuszysku puścił i czerwone spodnie
opadły na lśniące buty. Teraz już nie wiedziała, czy ma śmiać się, czy
płakać, bo przypomniała sobie Dana w hotelu w takiej samej sytuacji.
Takim właśnie chciałaby go zapamiętać: wrażliwym i męskim
jednocześnie, seksownym i śmiesznym w opadniętych spodniach.
- Hej, co to, trzęsienie ziemi? - zaniepokoił się Henry.
- Przepraszam, źle go chwyciłam - wyjąkała, tłumiąc łzy.
- Dobrze się czujesz, Faye?
- Tak , oczywiście - odparła i wtuliła twarz w białe futerko.
- Wiesz, chciałem cię prosić o jeszcze jedną przysługę -
powiedział z wahaniem - ale teraz widzę, że może to nie...
- Ależ powiedz!
- No, po prostu potrzebuję asystentki Mikołaja, która by chodziła
ze mną i rozdawała prezenty. Zwykle robiła to moja pani, ale ostatnio
kolano bardzo jej dokucza!
- Jasne, że ci pomogę! - wykrzyknęła.
- Tylko lepiej schowaj gdzieś tę czarną torebkę, którą ciągle
nosisz. Nie bardzo będzie pasować do stroju.
Joy mimowolnie zerknęła na czarną skórzaną saszetkę, przypiętą
przy jej wąskiej talii. I dziś nie bardzo pasowała do białego
płóciennego kostiumiku i jasnej bawełnianej bluzki. Ale nie
zdejmowała jej ani na chwilę i nawet w pracy zakładała na uniform
kelnerki. Ta torebka była jej gwarancją przetrwania, pakietem
ewakuacyjnym, gdyby nagle musiała rzucić wszystko i znów uciekać.
Dzięki niej zyskiwała poczucie, że jest wolna.
Wolna, by uciekać... Co za ironia! Uciekła z domu, by chronić
swą tożsamość, ale właściwie z każdym krokiem oddalała się od niej.
Ale czy mogła inaczej wybrać?
Och, Danny... Tak bym chciała, żeby choć na te parę dni świąt
wróciło dawne życie, pomyślała.
- Nie bój się, wystąpię z tej okazji bez torebki - zapewniła
Henry'ego.
- Fajnie. - Starszy pan wysunął się z robota i zatarł ręce. - No,
dobra, wypróbujemy go. Włącz go do gniazdka w ścianie, tam, za
krzakami.
Kiedy przycisnął guzik na karku Mikołaja, ten zaszumiał
radośnie. Sztywny tułów pochylił się w ukłonie, a prawe ramię
wykonało zapraszający ruch.
- Cudnie! - Joy była naprawdę zachwycona.
- Brakuje mu jeszcze poświaty wokół głowy - stwierdził Henry. -
Muszę wymienić żarówkę.
Joy okrążała figurę, porządkując fałdy czerwonego ubrania.
- Wiesz, chyba będziemy mieli jeszcze jednego gościa przy
ś
wiątecznym stole - powiedział nagle Henry.
Zerknęła na niego. Dobrotliwa twarz promieniała radością jak u
dziecka, które wreszcie wyjawiło sekret. Kiedyś Joy uwielbiała
tajemnice, ale teraz ryzyko było zbyt wysokie.
- Pewnie ktoś, kogo nie znam - wymamrotała.
- No, nie wiem... Coś mi się zdaje, że nie jesteś wcale taka
samotna - stwierdził z przekąsem.
Joy drgnęła. Może kartka wysłana do Dana podziałała?
- Czy ktoś o mnie pytał, Henry?
- Tak, twój kuzyn. Przedstawił się jako Pat Fairway. Nie, to nie w
stylu Dana. Coraz bardziej nie podobała się jej ta sprawa.
- Chyba nie posłałeś go do mojego mieszkania? - zaniepokoiła
się.
- Jasne, że nie. Powiedziałem mu, że cię nie ma i nie wiem, kiedy
będziesz. Odpowiedział, że ma jeszcze parę spraw do załatwienia, a
potem tu wróci. Ale ty chyba znasz tego faceta?
Joy pokręciła głową, mimowolnie rozglądając się po okolicy.
Fikcyjna Faye i jej fikcyjny kuzyn - tego już było za dużo.
- Nie znam. Ktoś się podszywa pod mojego kuzyna. Henry
szeroko otworzył oczy.
- Skąd w takim razie tyle wie o tobie? Wie, że jesteś samotna,
tęsknisz za domem i masz już dosyć tej tułaczki. Zastanawiał się
nawet, czy ciągle jeszcze jeździsz starym zielonym plymouthem.
Nawet mi nie przyszło do głowy, że może coś kręcić.
Dan wiedział to wszystko, bo opisała mu w kartce swoje uczucia -
ale Dan nie straszyłby jej w ten sposób.'
- I co mu powiedziałeś?
- Nic specjalnego - zastrzegł, wyraźnie przejęty. - Mówiłem, że
owszem, masz plymoutha, ale nie znam się na kolorach. Chciał
jeszcze pogadać, ale zjawiła się pani Min - ter spod 209. Kiedy
chciałem go jej przedstawić, ulotnił się.
Samochód był zielony, kiedy uciekła. W pewnym momencie z
ostrożności załatwiła sobie nowe tablice i kazała go polakierować na
brązowo. Ten fałszywy kuzyn stanowczo za wiele wiedział!
- Możesz mi go opisać?
- Z trudnością, bo okulary zakładam tylko do pracy. W każdym
razie widziałem, że był raczej wysoki, miał ciemne włosy, kapelusz z
szerokim rondem, okulary słoneczne. No i wełniany płaszcz -
wyobrażasz sobie, w taki upał! A tak naprawdę - wyznał ściszonym
głosem - nie mogę ci nawet powiedzieć, czy to był mężczyzna. Miał -
albo miała - taki dziwny, wysoki głos. Joy czuła, że ogarnia ją panika.
- Nie jesteś nawet pewny płci?
- Czasem tak bywa. Mam na przykład ciotkę w Oregonie, która
potrafi zgnieść w ręku puszkę konserw i regularnie goli wąsy -
usprawiedliwiał się.
Joy drżała pomimo upału i nawet tego nie kryła.
- Nie podoba mi się ta sprawa, Henry.
- W co ty wdepnęłaś, dziewczyno? - zapytał, z troską patrząc jej
w oczy. - Tylko nie zaprzeczaj. Nie jest normalne, żeby młoda, ładna
dziewczyna tułała się po świecie, stale oglądając się przez ramię, czy
nikt jej nie śledzi.
- Chciałabym ci wszystko wytłumaczyć, ale chyba nie ma już
czasu - odparła cicho.
- Tak, lepiej już idź. - Po ojcowsku poklepał ją po ramieniu. - Ja
się jeszcze tutaj pokręcę, a kiedy się zjawi, dam mu popalić!
Joy wzruszona serdecznie ucałowała rumiane policzki.
- Muszę stąd zniknąć, Henry. Przynajmniej na razie.
- Dlaczego? Po prostu idź na górę i zawołaj policję.
- Nie mogę, Henry. Ale odezwę się do ciebie. Obiecuję -
powiedziała łamiącym się głosem i ruszyła w stronę domu.
- Hej, a co z naszym świątecznym przyjęciem? - zawołał za nią,
ale pomachała mu tylko i zniknęła w drzwiach.
ROZDZIAŁ 2
W St. Paul w Minnesocie zapadał zmierzch i zbliżała się pora
kolacji. Reprezentacyjna Pendham Avenue, ciągnąca się daleko poza
gwarne śródmieście, wyglądała pięknie o tej porze roku. Puchate
czapy śniegu pyszniły się na wysokich, stromych dachach starych
rezydencji, ukrytych za drzewami. W ciepłym świetle stylowych
latarni dzieci w ciepłych kurtkach i kolorowych czapkach grały w
zaimprowizowanego hokeja na podjazdach, przewracając się i
pokrzykując.
Złocista limuzyna przesuwała się ostrożnie po śliskiej
nawierzchni. Detektyw policji w St. Paul, Dan Burke, siedząc obok
kierowcy, obserwował przez omiataną wycieraczkami szybę
rozbawione dzieci. Zdawało mu się, że wjechali w inny bajkowy
ś
wiat, zostawiając za sobą korki, smród i błoto śródmieścia.
- Dzieciaki, święta i śnieg! - Twarz Rexa Camerona, siedzącego
za kierownicą nie oznaczonego policyjnego wozu, rozjaśnił pełen
zachwytu uśmiech. - Zazdroszczę ci, stary, że wracasz do takiej
sielanki po całym dniu tej cholernej policyjnej harówy.
- Fakt, całkiem tu jest zacisznie - przyznał mrukliwie Dan,
ż
ałując, że pozwolił się dzisiaj podrzucić swemu partnerowi do domu.
Rex chciał pożyczyć limuzynę, ponieważ swój sportowy wóz wstawił
do warsztatu. Dan aż za dobrze wiedział, co się stanie, kiedy dzieciaki
rozpoznają samochód.
I stało się. Zaledwie światła reflektorów padły na kolorową
gromadkę, gracze rozproszyli się gwałtownie i wrzeszcząc: „Sknerus,
Sknerus jedzie!", pochowali się za krzewami i pniami drzew.
- Wstydziłbyś się, Danny - powiedział z naganą Rex, odwracając
się ku niemu.
- Wiesz, jakie są bachory. Uwzięły się na mnie.
Rex zatrzymał się na podjeździe dwukondygnacyjnego domu
Dana. Była to istna twierdza o szarych ścianach i białych okiennicach,
zbudowana w 1890 roku. Zachowały się nawet oryginalne
architektoniczne ozdóbki - bliźniacze wieżyczki, a także spatynowany
miedziany dach. Koledzy Danny'ego z pracy nazywali to miejsce
Zamkiem.
Zamek, tak jak i inne domy w starej dzielnicy Pendham, stanowił
atrakcję St. Paul i jego chlubę. Ojciec Dana, nieżyjący już senator
Marcus Burke, spędził w tym domu całe swoje życie, podobnie jak
jego ojciec. Tu Marcus i jego żona Beth wychowali Dana oraz jego
starszą siostrę Gwen. Dan z przekonaniem kontynuował tradycje
rezydencji, przestrzegając odwiecznych reguł porządku dnia i spokoju
nocy.
Zanim jeszcze wysiadł z wozu, zerknął na teren posesji,
sprawdzając, czy któryś z tych utrapionych smarkaczy nie zakradł się,
ż
eby nabroić. Duży ogród otoczony był oryginalnym, pozieleniałym
ze starości, kutym ogrodzeniem. W całej okolicy tylko Dan i Floyd
Bixley mogli się takim poszczycić. Tylko oni trzymali się swoich
rodzinnych siedzib. I choć mieli niewiele wspólnego - Dan miał
trzydzieści jeden lat, a stary Floyd siedemdziesiąt - jak więzy krwi
łączyło ich umiłowanie tradycji. Z wyższością dystansowali się od
dorobkiewiczowskich sąsiadów, którzy z kolei patrzyli na nich jak na
pustelników i dziwaków.
Rex również rozglądał się po okolicy, nie tylko z zawodowym
zainteresowaniem. Dan z niechęcią czekał, co jeszcze wypatrzy. Z
okien wszystkich domów padały na śnieg kolorowe smugi światła, we
wszystkich oknach pyszniły się pięknie ustrojone choinki. Nawet
Floyd Bixley wywiesił wieniec na drzwiach. Tylko Zamek Dana
pozostał nie udekorowany, jakby jego właściciel zupełnie zapomniał,
ż
e zbliżają się święta.
- Wiem, że masz naturę samotnika, ale czy aby nie przesadzasz?
- zapytał z troską Rex, odwracając się ku partnerowi.
Ostry profil Dana zastygł jak kamienna rzeźba.
- Przecież cholernie dobrze wiesz, jak skończył się dla mnie ten
rok. Dotąd nie mogę sobie darować, że naopowiadałem Joy tych
wszystkich bajeczek o wesołych wspólnych świętach w mojej rodowej
siedzibie.
- A ja ciągle trzymam dla ciebie zabawki na choinkę, których nie
zdążyłem ci dać. Jutro ci je przywiozę.
- Nie, nie, to nie ma już sensu. W ostatnią sobotę napiekliśmy z
Gwen ciasteczek i umówiłem się z nią na świąteczną wizytę w
niedzielę, jak co roku. To wystarczy.
- Ja uwielbiam takie rodzinne pieczenie, Danny, Pewnie, że
uwielbia. Rodzinny z niego facet, pomyślał gorzko Dan. Sam pokłócił
się z siostrą na temat Joy i omal nie spalili wypieków.
- Hej, popatrz! - wykrzyknął nagle Rex, pokazując palcem w
kierunku skrzyni na piasek, stojącej po drugiej stronie ulicy. - Ten
chłopaczek w niebieskim kombinezonie zahaczył się butem o jakiś
drut przy drzewie!
- Jeszcze nie znasz Timmy'ego Weavera! - zaśmiał się Dan. - Ma
sześć lat i cholerną fantazję. Teraz pewnie udaje, że to biedne drzewko
jest potworem, który złapał go za nogę i wciąga do swojej jaskini. Nie
bój się, jego mamusia czuwa. Widzisz ten cień w bocznym oknie?
- Aha. - Rex zmrużył oczy. - Kawał baby z niej.
- Jane Weaver. Ósmy miesiąc ciąży, ale stale ma oko na
Timmy'ego. Zaraz zapuka w szybę i zabawa się skończy.
- Skąd ty to wszystko wiesz, Sknerusie? - zapytał Rex. Dan
westchnął.
- Pani Nettel, moja wspaniała sąsiadka i gospodyni, w każdą
sobotę rano, sprzątając mi chałupę, raczy mnie porcją najnowszych
plotek z sąsiedztwa. A swoją drogą, gdyby nie porządne stare
ogrodzenie, te dzieciaki by mnie wykończyły.
Rex zmarszczył brwi.
- Wiem, że cenisz tę kobietę, ale ja nie mogę się jakoś do niej
przekonać. Tak nagle i tajemniczo wprowadziła się do sąsiedniego
domu na początku zeszłego roku i już następnego dnia zaproponowała
ci swoje usługi.
- Może też czuła się samotna? - Dan wzruszył ramionami.
- Nie wiem, ale lepiej byś zadbał o znajomość z jakimiś
młodszymi i ciekawszymi sąsiadkami.
- Wiesz, że nie lubię typowych sąsiedzkich pogaduszek.
- Ale przecież rozmawiasz z panią Nettel.
- Głównie o policyjnym życiu. Bardzo ją to interesuje. A co do
innych, to nie byłbym w stanie patrzeć, jak wyburzają ściany albo
zrywają stare rzeźbione boazerie.
- Nie przesadzaj, trochę zmian nie zaszkodzi, poza tym nie
wszyscy lubią starocie.
Dan zerknął z dezaprobatą na mężczyznę za kierownicą, na jego
starannie przylizane włosy i krawat w niezbyt gustowny czerwono -
zielony wzór. Rex Cameron był rzetelnym gliną i najlepszym
partnerem, z jakim kiedykolwiek współpracował, ale nie miał za grosz
wyczucia stylu ani szacunku dla starych rzeczy i tradycji. Mieszkanie
urządził metalowymi meblami, a spał na wodnym łożu.
W pracy uważano ich początkowo za niezbyt dobraną parę.
Ciemnowłosy
poważny
Dan,
konserwatysta,
który
najlepiej
odpoczywał w samotności i Rex - jasnowłosy, żywy i kontaktowy.
Smutny wilczur w parze z radosnym złotym spanielem. Okazało się
jednak, że ich charaktery doskonale się równoważą, co znakomicie
przydawało się w pracy. Dlatego Dan zawsze potrafił zdobyć się na
cierpliwość wobec partnera.
- Rex, wiem, że chcesz mi pomóc, ale proszę, daj spokój.
Na ganku naprzeciwko zamrugało światło. To był już ostatni
sygnał dla Tima. Chłopiec niechętnie ruszył w stronę domu. Dan
otworzył drzwiczki samochodu.
- Dobranoc, stary.
- Słuchaj, może wejdę na chwilę i zadzwonię do warsztatu -
zdecydował nagle Rex, gasząc silnik i światła. - Jeśli mój fiero jest już
gotowy, sąsiad odbierze go i podjedzie po mnie. Dobrze jest mieć
takich sąsiadów, nie?
Kiedy weszli przez skrzypiącą bramę, natychmiast dostrzegli, że
ktoś już szedł tędy przed nimi.
- Spodziewałeś się jakichś gości, Danny?
- Nie. - Ciemnoniebieskie oczy Dana lustrowały posesję z
czujnością drapieżnika. Odciski stóp były małe i ktoś je zostawił jakiś
czas temu. Nowy śnieg zaczynał już je zasypywać.
Pracując ze sobą od lat, w różnych okolicznościach, obydwaj
mężczyźni rozwinęli niemal telepatyczną więź. Wystarczyło jedno
spojrzenie, by ocenić sytuację i porozumieć się bez słów. Dan ruszył
pierwszy alejką, uważnie wpatrując się w ślady, gotów do
natychmiastowej akcji. Rzadko sięgał po broń, ale wiedział, że ma ją
w kaburze na szelkach pod pachą. Czuł się odpowiedzialny za swoich
sąsiadów - jak zwykle policjanci. Zresztą odpłacali mu całkowitym
zaufaniem i zwracali się do niego w każdej potrzebie.
Doszedł do drzwi i ostrożnie nacisnął klamkę. Nie ustąpiła, ale
widać było, że ktoś usiłował się dostać do środka.
Dał znak Rexowi, ubezpieczającemu go z tyłu, i rozdzielili się,
okrążając domostwo z dwóch stron. Dan stwierdził, że na framugach
każdego z okien parteru poruszono śnieg, a ziemia pod nimi była
zdeptana. Widać ten ktoś - niski, o drobnych stopach - próbował
dostać się przez okna albo przynajmniej zajrzeć do środka.
Rex czekał na niego przy tylnym wejściu, z nieco dziwnym
wyrazem twarzy.
- Chyba ci się to nie spodoba - stwierdził. Dan wszedł na kilka
betonowych stopni, usiłując zajrzeć
przez ramię Rexa za firankę, którą pani Nettel zawiesiła w
kuchennych drzwiach. W głębi, na stole widać było na wpół
opróżniony dzbanek mleka i brudną szklankę. Duży niebieski talerz na
ciasteczka był pusty, za to okruchy walały się po całym obrusie. Ktoś
zrobił sobie ucztę z mistrzowskich wypieków Gwen.
Rex nacisnął na klamkę, lecz nie ustąpiła.
- Jakim cudem... Dan już znał odpowiedź. Zbiegł ku niskim
drzwiom do
piwnicy. Zamknięte były na solidną kłódkę, ale pokazał Rexowi,
jak łatwo obluzować bolce skobla w spróchniałej desce. Dawno już
miał ją wymienić.
- Widzisz, tworzy się szpara i mała, szczupła osoba może się
wślizgnąć. To musiał być dzieciak. I to odważny - dodał, zaglądając w
ponury mrok własnej piwnicy.
Otworzyli kłódkę i weszli. W kwadracie światła na brązowym
linoleum zobaczyli wyraźne ślady wiodące do kuchni. Dan pokręcił
głową.
- Nigdy nie zostawiam tych drzwi otwartych, a zwłaszcza teraz,
kiedy ciągnie zimnem. Te też zamykam - dodał z irytacją, widząc
otwarte na całą szerokość drzwi lodówki oraz szafek.
Ktoś musiał tu myszkować - ale na oko nic wartościowego nie
zginęło ani nie zostało zniszczone. Kryształy, porcelana i różne cenne
bibeloty tkwiły na swoich miejscach. Spustoszenia dokonano jedynie
w zapasach świątecznych słodyczy - najwyraźniej chodziło o
młodocianego przestępcę.
Postanowili natychmiast przeszukać dom. Rex, nie pytając,
sięgnął do szafki po latarkę i zszedł do piwnicy. Dobrze znał ten dom.
Dan zdjął gruby płaszcz i ruszył do holu. Powoli wchodził na górę po
trzeszczących
mahoniowych
schodach,
przyświecając
sobie
kieszonkową latarką. Przyćmione nocne oświetlenie domu dawało
jedynie poświatę, w której lśnił parkiet i meble. Miał do przeszukania
trzy pokoje i dwie łazienki. Wchodził po kolei do pomieszczeń,
sprawdzając je dokładnie. Pani Nettel posprzątała solidnie, jak zwykle
co dwa tygodnie. W pokoju do szycia nieżyjącej już matki Dana
piętrzyły się stosy upranej i wymaglowanej bielizny. W powietrzu
unosił się świeży zapach pasty i środka do polerowania mebli.
Wszędzie panował absolutny porządek i wszystko wydawało się
nietknięte. Wszystko, poza jego własną łazienką.
To, co wyłowił z mroku snop światła latarki, wystarczyło, by
Danny natychmiast sięgnął do kontaktu. Na chwilę dosłownie zamarł,
patrząc na horrendalny bałagan. W powietrzu ciągle jeszcze wisiała
mgła wilgoci, lustra były zaparowane, podłoga śliska i mokra, a
dywaniki nasiąknięte wodą. Ręczniki kąpielowe, zwinięte w kłąb,
walały się obok wanny. Schylił się, by podnieść swoją ulubioną
szczotkę do włosów, z której zwisały długie, bardzo jasne włosy. Z
irytacją zatkał tubkę wypluwającą z siebie czerwony żel, a potem
zacisnął Wargi, widząc własną szczoteczkę do zębów leżącą w kałuży
wody na podłodze. śadne dziecko nie ukoronowałoby kradzieży
ciastek myciem zębów!
Jego spojrzenie przyciągnął stos rzeczy, zrzuconych za drzwiami,
jakby ktoś błyskawicznie się rozbierał. Zdumiał się, kiedy zaczął je
oglądać. Intruz chyba nie zauważył, że w Minnesocie jest ostra zima.
Ubrany był w jednorazowy płaszcz przeciwdeszczowy, który można
kupić w każdym supermarkecie, biały płócienny kostium, bawełnianą
koszulkę i wąziutkie figi. Dan znalazł jeszcze parę brudnych,
przemoczonych tenisówek, ale na próżno rozglądał się za stanikiem.
Nie musiałby mieć nawet umysłu policjanta, by stworzyć sobie portret
pamięciowy poszukiwanego przestępcy: mała, zgrabna blondynka z
kształtnym biustem, którego nie lubiła krępować.
Joy!
Dobrze, ale gdzie się podziała? Dom jest cichy, a jego sypialnia
pusta. Postanowił sprawdzić jeszcze raz. Tym razem zobaczył drobną
postać skuloną na kanapce przy oknie wychodzącym na Pendham
Avenue. Spała, tuląc w ramionach czarną, przypinaną w pasie torebkę,
jakby to był ukochany miś.
Słodka, śliczna Joy, tak niewinna i ponętna, otulona w jego zbyt
obszerny, biały frotowy szlafrok.
Podniecenie i żal dławiły go w gardle, gdy zapalał lampę przy
stole, by się jej lepiej przyjrzeć. Jak mogła się tu wprosić bez pytania,
i to po numerze, jaki mu wykręciła? Ostrożność podpowiadała mu, że
to pułapka, której za wszelką cenę powinien uniknąć.
Joy poruszyła się i z niskim zmysłowym pomrukiem kotki zaczęła
mościć się wygodniej w szlafrokowym gniazdku. Danny drgnął i
zacisnął pięści. Wiedział, że wpadnie w tę pułapkę. Grała, widział to
dobrze. Specjalnie upozorowała tę scenę, by wciągnąć go do łóżka i
uwieść, żeby zapomniał o wszystkim.
Bezsilny i zafascynowany, patrzył na poróżowiałą od snu skórę i
pasma jasnych włosów zakrywające twarz z rozkosznie rozchylonymi
ustami. Pasek od szlafroka rozluźnił się, odsłaniając pożądliwym
oczom więcej ponętnych tajemnic, aż w wycięciu pomiędzy lekko
rozchylonymi udami ukazały się złote kędziorki.
ś
aden mężczyzna nie byłby w stanie patrzeć na to spokojnie, a
Danny nie należał do wyjątków. Joy była małym cudem natury, każdy
centymetr jej ciała podziwiał z zachwytem. Och, jaki męski i potężny
czuł się przy niej...
Zdradziecki skurcz w dole brzucha naglił go natarczywie.
Niczego teraz nie pragnął, jak tylko poczuć się wielkim w niej,
wypełnić sobą to drobne, kształtne ciało.
Podszedł i uniósł ją w ramionach, nie po raz pierwszy dziwiąc się,
jak może być tak lekka przy swoim nienasyconym apetycie. Włosy
złotą falą spłynęły mu na ramię, a małe usta, przytulone do jego
policzka uśmiechały się tajemniczo. Czego oczekiwała od niego tym
razem? Przez chwilę kołysał ją w ramionach. Zdawało mu się, że
ziemia usuwa się spod stóp jak na górskiej kolejce. Zamknął oczy i
znów powróciło szaleństwo - szum krwi w uszach, gwałtowny łomot
serca i uczucie wznoszenia się w górę, w górę, aż do szczytu i upadku.
Jazda bez hamulców, z pedałem gazu wciśniętym do podłogi.
Taka, o jakiej zawsze marzył...
Joy...
Poruszyła się i mruknęła coś. Otworzył oczy, wracając do
rzeczywistości. Zauważył, że szlafrok rozchylił się jeszcze bardziej.
Ukazała się kształtna pierś, osypana czymś dziwnym, czyżby
okruchami ciasteczek? Ale przecież najpierw łasowała w kuchni, a
potem dopiero poszła pod prysznic... Jeszcze jedna tajemnica.
Pochylił się i ujął wargami słodki sutek, który momentalnie stwardniał
pod jego dotknięciem. Smakowała cudownie.
Musiał wytężyć całą siłę woli, żeby się oderwać i wreszcie
położyć ją na łóżku. Pasek od szlafroka rozluźnił się zupełnie i poły
opadły ciężko, jakby w kieszeniach był ołów.
Ale to nie był ołów, tylko ciasteczka - chyba ze trzy tuziny. Miała
kieszenie wypchane ciasteczkami! Już rozumiał - po prostu, jak
dziecko, musiała mieć coś dobrego, żeby ukołysać się do snu. Ale nie
mógł jej wybaczyć, że tak nakruszyła mu w pościeli. Paskudny
zwyczaj! A przecież dobrze wiedziała, że nie znosi, kiedy ktoś je w
łóżku. Zabraniał jej tego nawet gdy pilnował jej w specjalnym domu
należącym do wydziału.
Irytacja otrzeźwiła go nieco. Musiał zrobić z tym porządek, i to
szybko. Rex za chwilę przyjdzie z dołu. Zamaszystym ruchem magika
odsłaniającego skrzynię z przepiłowaną kobietą, ściągnął z niej
szlafrok, a potem zaczął energicznie przetrzepywać prześcieradła.
Joy, przetaczana bezceremonialnie po łóżku, wcale się nie
obudziła - albo nie chciała się budzić. Wymamrotała coś tylko
niewyraźnie. Okrył ją, rozmyślając gorzko, że nie ten scenariusz
wyobrażał sobie w czasie ponurych godzin dyżurów - chłodny
pedantyczny glina w konfrontacji z ciepłą śliczną dziewczyną, która z
niczym się nie liczy, tylko chce, żeby jej wybaczył i żeby już
wszystko było dobrze.
ROZDZIAŁ 3
Dan wypadł z pokoju, z łomotem zbiegł po schodach i zatrzymał
się dopiero w holu. Dyszał ciężko, jak po wielkim wysiłku. Zaiste,
oderwanie się od Joy w takim momencie było wielkim wysiłkiem.
Z gabinetu po lewej dobiegała rozmowa telefoniczna.
Najwidoczniej Rex umawiał się z mechanikiem. Choć Dan już od
dawna zaakceptował obecność Rexa w swoim życiu, Joy pozostała
jego obsesją do tego stopnia prywatną, że wyjątkowo pragnął
rozpracować jej sprawę sam.
Jego elegancki partner ze słuchawką przy uchu rozpierał się w
kręconym fotelu, z nogami na wypolerowanej powierzchni
antycznego biurka.
- Wszystko w porządku? - zagadnął Rex, odwracając się ku
niemu i odkładając słuchawkę.
- Tak. Na górze nie ma nikogo. To musiał być któryś z tych
wścibskich malców.
- To znaczy, że wszystko gra. Ale najlepiej byłoby, Danny,
gdybyś zabił te drzwi na głucho.
Dan, zanim odpowiedział, podszedł i zgarnął nogi partnera z
biurka.
- Zrobię to od razu jutro rano - powiedział spokojnie, choć w
głębi duszy pragnął natychmiast pozamykać cały dom, by chronić
swój skarb. Swój ukryty skarb - Joy.
- Zrobili twojego fiero? - zapytał, chcąc jak najszybciej skłonić
Rexa do odejścia.
- Tak, i mają otwarte do dziesiątej wieczorem, nie muszę się
spieszyć. - Rex wstał i przeciągnął się leniwie.
- W każdym razie dzięki, że mi tu pomogłeś. Nigdy nie
wiadomo, co...
- Stary, daj spokój, przecież jesteśmy partnerami, nie? Zrobiłbyś
tak samo.
Dan przytaknął, ale zmarszczył brwi, widząc, że Rex podchodzi
do sekretarzyka i zaczyna przeglądać świąteczne kartki, które pani
Nettel starannie, ułożyła.
- Co robisz?
- Przeglądam jeszcze raz, bo nie mogę się nadziwić, że tyle szych
pamiętało o skromnym gliniarzu.
- To znajomości jeszcze z czasów kadencji ojca w Senacie.
- Pewnie te same szacowne pryki zwalą ci się w niedzielę na
przyjęcie, co? - zachichotał Rex.
- Owszem, taki zwyczaj wprowadzili rodzice - wyjaśnił sztywno
Dan. - Staramy się z Gwen utrzymać tę tradycję.
- Czekaj, a gdzie jest kartka od Joy? Mówiłeś przecież, że się
odezwała - zainteresował się na nagle Rex. - Chyba nie włożyłeś jej
pod poduszkę, żeby mieć miłe sny?
Gdybyś tylko wiedział, kto śpi na mojej poduszce...
- Nie wiem, gdzieś się musiała zawieruszyć. Może pani Nettel
wyrzuciła ją przy sprzątaniu?
- Ta stara pedantka? Chyba żartujesz. - Rex przerzucił jeszcze
stertę kopert, które Dań odłożył, by mieć adresy nadawców. - Koperty
też nie ma. Na mój nos coś tu jest nie w porządku.
- Może ktoś z moich bliskich chciał, żebym zapomniał o Joy? -
W głosie Dana zabrzmiał zaczepny ton. Czy ten facet wreszcie sobie
pójdzie?
- Nie ja - zaprzeczył żywo Rex. - Chyba pamiętasz, jak mówiłem,
ż
e jest dla ciebie stworzona? Ani twoja siostra Gwen, bo zdrowo
zmyła ci głowę za zwodzenie Joy, więc chyba ją lubiła. A swoją
drogą, może będziesz się śmiał, ale przez chwilę miałem wrażenie, że
Joy się znalazła.
Ten potwór był niesamowicie bystry!
- Skąd taki pomysł, stary?
- Sam nie wiem. - Cameron wzruszył ramionami. - Te małe
ś
lady, ciasteczka...
- Wiem, gdzie jest Joy, właśnie dzięki tej kartce - wyjaśnił
pośpiesznie Dan.
- Dobrze, a obaj zdajemy sobie sprawę, że jest już bezpieczna i
ż
e można ją zabrać z Orlando.
- Uhm... - Dan skrzyżował ramiona na piersi.
- Czekaj, co ty masz na brodzie? - Rex przyjrzał mu się uważnie.
- Co? Gdzie? - Palce Danny'ego natrafiły na kryształki cukru,
przyczepione do odrastającego zarostu.
- Nie sądziłem, że jeszcze zostały w tym domu jakieś ciastka.
Cholera, ma na mnie dowód! - pomyślał nerwowo Danny.
- Połakomiłem się na okruszki, niestety.
- Tak myślałem. Słuchaj, jeśli jesteś głodny, może byśmy zajrzeli
do twojej lodówki. Pomogę ci coś upichcić. A na początek
moglibyśmy uszczuplić twój zapas tej znakomitej brandy. Co ty na to?
- Rex zatarł ręce.
Dzwonek telefonu wybawił Dana od odpowiedzi. Jakiś głos pytał,
czy to Pizza Pantry. Musiał wykorzystać tę okazję, żeby wreszcie
pozbyć się Rexa.
- Nie. - Kiedy usłyszał trzask odkładanej słuchawki, powtórzył z
przejęciem: - Nie, niestety nie wszystko jest w porządku. Och, pani
Nettel, pani szósty zmysł jest niesamowity. Ktoś się włamał przez
drzwi do piwnicy. Na szczęście nic nie zginęło. Intruz połakomił się
na ciasteczka, a potem widać się spłoszył. Ależ proszę się tak nie
przejmować, nie może pani pilnować mi domu dwadzieścia cztery
godziny na dobę. Sam posprzątam, to tylko trochę okruchów.
Naprawdę? No trudno, jeśli pani naprawdę chce... W takim razie
czekam.
Rex, który przysłuchiwał się uważnie rozmowie, zrobił ponurą
minę.
- Jeśli ona ma tu przyjść, to ja wybywam - oświadczył, w
pośpiechu ściągając swój płaszcz z wieszaka. - Nie mam ochoty
patrzeć, jak ten babsztyl będzie się tu panoszyć. Jeszcze, nie daj Boże,
z rozpędu zacznie zdejmować nitki z mojej marynarki. A wiesz
dobrze, że możesz to robić tylko ty i moja żona.
- Dzięki ci za wszystko, stary - powiedział Dan, odprowadzając
go do drzwi.
Kiedy tylko Rex wyszedł, jak młodzieniaszek pognał na górę.
Zapowiadało się naprawdę radosne Boże Narodzenie.
Joy obudziła się i zobaczyła Dana siedzącego w fotelu przed
kominkiem. Przeglądał zawartość jej czarnej torebki. Przetarła oczy,
zastanawiając się przez chwilę, czy aby nie śni. Ale trzeszczące na
palenisku polana i fala błogiego ciepła przekonały ją, że widok jest
realny.
Wyrazisty męski profil wspaniale rysował się na tle płomieni.
Patrząc na niego, Joy po raz pierwszy od dawna poczuła, że jest
całkowicie bezpieczna.
- Hej, glino, a gdzie nakaz rewizji? - Pogroziła mu żartobliwie
palcem na powitanie.
Dan wstał z fotela i podszedł do łóżka.
- I to mówi ktoś, kto bez pytania używa mojej szczoteczki do
zębów i...
- Dobrze już, dobrze, grzeb sobie. I tak nic ciekawego nie
znajdziesz.
- Fakt, nie ma tam wiele - przyznał, odkładając torebkę na stolik.
Wyciągnął ramiona w bok, prostując plecy. Mięśnie zaznaczyły się
pod nieskazitelnie białą koszulą. Dla Dana domowe pielesze
oznaczały jedynie zdjęcie marynarki, poluzowanie krawata i rozpięcie
guzika pod szyją. Dobrze, że chociaż odpiął kaburę spod pachy.
- Ostatnio straciłam wszystko - westchnęła. - Szczęście, czas i
pieniądze.
- Ubranie chyba też - zauważył, pokazując na przyniesione z
łazienki rzeczy.
- Zaraz ci wszystko wytłumaczę - zapewniła pospiesznie, bo
dopiero teraz zdała sobie sprawę, że jest naga pod kocami.
- Zatrzymałem szlafrok do wyjaśnienia jako dowód - powiedział
oskarżycielsko.
Joy nerwowo oblizała wargi.
- Oddaj mi ciasteczka, a wszystko ci wyjaśnię.
- Wyrzuciłem je, bo się pokruszyły.
- Jak mogłeś!
- Tego już za wiele! - Dan porzucił żartobliwy ton. Był naprawdę
zły. - Nie dość, że narozrabiałaś, to jeszcze masz wymagania!
Joy zrobiło się przykro. Dan krytykował jej impulsywne i nie
przemyślane posunięcia. Być może powrót do niego był błędem. Ale
myśl, że Danny mógłby przestać za nią tęsknić i pożądać jej, była
przerażająca. Dopiero samotne życie przekonało ją, że właśnie ten
mężczyzna dawał jej wyjątkowe poczucie bezpieczeństwa, spokoju i
stabilizacji. Owszem, był konserwatywny, uparty i często zbyt
zamknięty w sobie, by do niego dotrzeć - ale odpowiadał jej.
Należy wyjaśnić sprawę do końca, nawet gdyby prawda miała
okazać się bolesna. Musi zadać mu to pytanie.
- Danny, czy jesteś wściekły dlatego, że wróciłam? - Drżenie
głosu zdradzało jej napięcie.
- Przede wszystkim jestem wściekły, że odeszłaś - odparł. - Czy
rozumiesz tę różnicę, Joy?
- Jasne, że rozumiem! Okropnie żałowałam odchodząc, uwierz
mi - zapewniła pospiesznie. - Ale nie miałam wyjścia, bo chciałeś mi
zrujnować życie.
- Chciałem cię chronić najlepiej, jak potrafiłem! Nie będzie
wyjaśniał, że jej odejście stanowiło dla niego przykrą niespodziankę
nie tylko osobistą, ale i zawodową. Dotąd nie rozumiał, jak właściwie
udało się jej wymknąć spod kontroli.
Ze złością wycelował w stronę Joy palec,
- Miałem cię wtedy przekazać funkcjonariuszom federalnym
realizującym program ochrony świadków. Odtąd oni, nie ja,
czuwaliby nad tobą. A ty zniknęłaś i nie wiedziałem nawet, gdzie cię
szukać. I żadnego znaku życia, aż do tej kartki!
- Przykro mi, jeśli sprawiłam ci kłopot - powiedziała miękko.
- Kłopot? - Ciemne brwi Dana zbiegły się w jedną linię nad
nosem. - Nazywasz to kłopotem?! Ty wydarłaś mi serce i zabrałaś ze
sobą.
- Naprawdę? - Uśmiechnęła się z zamglonymi szczęściem
oczami.
- Mogłabyś przynajmniej udawać, że ci przykro - żachnął się,
przysiadając obok niej na krawędzi łóżka.
- Po prostu jestem szczęśliwa, że mogę być tu z tobą - odważyła
się na szczerość i popatrzyła mu prosto w oczy.
- Po prostu masz szczęście, że tu jesteś. Nawet nie
przefarbowałaś włosów - zauważył z naganą, przegarniając palcami
jasne, długie pasma.
Joy przeszedł dreszcz pod dotknięciem czułej męskiej dłoni, która
powoli przesuwała się ku jej piersiom.
- Nosiłam perukę. Nie chciałam farbować - wyznała. - Masz
pojęcie, jak niewiele zostało na tym świecie prawdziwych blondynek?
- Nie wiem - burknął, ciągle jeszcze rozżalony. - I nie wiem, ile
ich zostało w twoim świecie.
Joy zabawnie zmarszczyła nos.
- Peruka całkowicie zmieniła mój wygląd. Jak nie wierzysz, to
popatrz na starego Szekspira - wskazała gestem stojącą na komodzie
rzeźbę.
Dan chwilę patrzył na marmurowe popiersie szacownego
dramaturga, frywolnie przystrojone zmierzwioną rudą peruką.
- W porządku. - Kiwnął głową, jakby wygląd rzeźby przekonał
go o skuteczności zmiany. - Dzięki Bogu, że nie będziesz już jej
potrzebowała.
Tego akurat nie była pewna, ale mogła pomyśleć o tym dopiero
rano. Teraz, gdy niebezpieczeństwo zostało zażegnane, do głosu
doszła inna potrzeba - potrzeba fizycznego kontaktu. Dan też go
pragnął. Joy była tego pewna. Palce przeczesujące jej włosy i gładzące
twarz dosłownie iskrzyły napięciem.
- Dotykaj mnie, Danny - poprosiła ciężkim, omdlewającym
głosem.
W ułamku uderzenia serca znalazła się w jego ramionach. A
potem, kiedy wgniatał ją w poduszki, chłodny i gładki materiał
koszuli drażniąco przesunął się po jej sutkach. Ciężar potężnego ciała
sprawiał, że czuła się zachwycająco drobna i kobieca.
Nie mogła się ruszyć, ą miała ochotę szaleć, zedrzeć z niego
ubranie, wić się, opleść nogami jego biodra. Ale wiedziała, że Dan jest
systematyczny i dokładny nawet w łóżku. Brał kobietę niespiesznie,
delektując się długą, wstępną grą.
- Najgorsze już za tobą, wiesz? - wyszeptał jej w ucho. -
Diabelnie kusiłaś los, zjawiając się tutaj nie zapowiedziana, ale teraz
już wszystko w porządku.
O Boże, czy on musi myśleć w takiej chwili? Wszystko popsuje.
Niechętnie uniosła się na łokciach.
- Okay, glino, o co ci chodzi? Dan z trudem oderwał usta od jej
szyi.
- Ostatnich dwóch przestępców zostało złapanych. Okazało się,
ż
e są policjantami, o czym już wcześniej donosił mój informator.
- Kiedy to się stało, Danny?
- Bo ja wiem? Dawno, jakieś pół roku temu. Gdybyś nie uciekła,
już wtedy byłabyś wolna.
Kto w takim razie śledził ją w Orlando? Zimny dreszcz przeszedł
jej po krzyżu. Jednym pchnięciem zsunęła z siebie Dana i okryła się
prześcieradłem.
- Hej, co się stało? - zaprotestował, a potem zaniepokoił się na
dobre, zobaczywszy w jej oczach lęk.
- Ktoś ciągle na mnie poluje, Danny - wyznała cicho. W jego
spojrzeniu pojawił się ten sam strach. Nadzieja, którą łudziła się
jeszcze Joy, prysnęła. Opuściła głowę na piersi. Dan objął jej szczupłe
ramiona i potrząsnął nią.
- Opowiedz mi wszystko.
Teraz był policjantem prowadzącym rutynowe przesłuchanie.
Zaczęła więc mówić. Kiedy doszła do Henry Sheldona i jego
opowieści o dziwnym kuzynie Faye Fairway, ożywił się.
- Jak on wyglądał?
- To był ktoś w przebraniu. Dziwnym, bo wyglądał jak
mężczyzna, a mówił jak kobieta.
- Nie wierzę!
- Naprawdę, Dan. I w dodatku to wszystko twoja wina! -
wyrzuciła z siebie Joy, wybuchając płaczem.
- Moja wina? - zdumiał się.
- Tak - łkała, zakrywając twarz dłońmi. - Ktokolwiek to był,
zdobył informacje ze świątecznej kartki, którą ci wysłałam - że jestem
w Orlando, nazywam się Faye Fairway, że tęsknię...
Zgubiona kartka, której tak szukał Rex! Czyżby instynkt
policjanta go nie zawiódł? Z drugiej strony, trudno było uwierzyć, że
zdrada zaczęła się tu, w jego własnym domu.
Joy natychmiast dostrzegła wyraz powątpienia na jego twarzy.
- Danny, niestety, wszystkie informacje fałszywego kuzyna
mogły pochodzić tylko z kartki. Te zdania o mojej samotności,
tęsknocie za domem, wszystko...
- Zastanawiam się, czy ten ktoś nie włamał się do ciebie tam, w
Orlando? Może czegoś szukał?
- Też o tym pomyślałam. Dlatego kiedy zadzwoniłam do pana
Sheldona, aby mu zameldować, że jestem bezpieczna, zapytałam o to.
- Powiedziałaś, gdzie jesteś? - przerwał jej ostro.
- Ależ skąd! - oburzyła się. - On nadal myśli, że jestem Faye
Fairway. Powiedział, że tamten już nie wrócił, ale że nadal będzie
miał oko na moje mieszkanie. Tylko wiesz, Danny, ja naprawdę nie
miałam niczego wartościowego - tylko tę torebkę z dokumentami i
kartami, stary samochód i parę ciuchów. To mnie chciał złapać ten
dziwny przebieraniec!
Dan, choć niechętnie, doszedł do wniosku, że jego dom był
ostatnim miejscem, w którym powinna znaleźć się Joy, zwłaszcza jeśli
to kartka naprowadziła tajemniczego osobnika na jej trop.
- Kartka, którą wysłałaś, nabrała dla mnie wielkiego znaczenia -
zaczął powoli. - Ona... poruszyła mnie bardziej, niż się spodziewałem.
Ale powrót tutaj był nieodpowiedzialnym i nie przemyślanym
krokiem.
- Taka już jestem, działam pod wpływem chwili i emocji -
usprawiedliwiała się drżącym głosem, choć w środku buntowała się
przeciwko zarzutom. Ten facet był nieznośny! - Ty mi już po prostu
nie chcesz pomagać - oświadczyła wyzywająco. - Teraz, kiedy
spełniłam swój obowiązek, nie obchodzi cię, że może ktoś chce mnie
zabić!
Danowi z trudem udało się zachować spokój. Wiedział, co będzie,
jeśli wybuchnie. Już raz utracił ją w ten sposób.
- Nie wiemy na pewno, czy ten ktoś chce cię zamordować.
Przecież nie musisz się już bać Jerome'a Berkleya. Został skazany w
Illinois na pięćdziesiąt lat.
Popatrzyła na niego ze zgrozą.
- Przypominam ci, że on zabił własną żonę, ponieważ
dowiedziała się o jego nielegalnej działalności!
- Grunt palił mu się pod nogami i próbował kryć brudne
machinacje w Laff Trak - wyjaśnił Dan. - Ale teraz już mu nie w
głowie mścić się na tobie. Donoszą mi, że jest wzorowym więźniem i
stara się o wcześniejsze zwolnienie.
- Aha... Ale założę się, że Theo Nelson jest nadal wściekły na
mnie za to, że go wsypałam - powiedziała, nerwowo szarpiąc palcami
rozluźniony węzeł krawata Dana.
Dan czule ujął jej drobną twarz w dłonie.
- Gdyby ktoś naprawdę chciał cię zlikwidować w Or - lando, już
dawno byś nie żyła - zapewnił. Było to słabe pocieszenie, ale nie miał
lepszego.
- W takim razie to jakieś szaleństwo, Dan!
- Tylko z pozoru. I w tym szaleństwie musi być metoda, jak
zawsze. Jeśli chcemy dalej żyć w spokoju, musimy ją znaleźć.
- A ty już nie masz na to ochoty, prawda? - Joy westchnęła z
rezygnacją. - Och, Danny... Czy możesz mnie objąć, choć na chwilę,
ż
ebym mogła zapomnieć? Tylko tyle, niczego więcej nie będę od
ciebie chciała. Jeśli nie masz ochoty...
- Ależ oczywiście, że mam. - Szybko poprawił poduszki. Gdy się
o nie oparł i wyciągnął ku niej ramiona, Joy potulnie przylgnęła do
jego szerokiej piersi. Dan nie mógł się nadziwić, jak wiele postaci
zdążyła ukazać mu w czasie jednego tylko wieczoru - samodzielnej
impulsywnej
kobiety,
zmysłowej
uwodzicielki,
wściekłego
oskarżyciela i wreszcie teraz - przerażonej słabej istotki.
- Tak się boję - wyszeptała przepraszająco. - Ale wiem, że z tobą
jestem bezpieczna. Sam powiedz, czy to ma sens?
- Ma... - Delikatnie masował palcami jej gładki kark. Kiedy ufnie
wtuliła się w jego ramiona, odprężył się. Poczuł, że Joy wróciła
naprawdę. Wróciła do niego, w jego objęcia.
- Zaśnij, kochanie - wyszeptał jej we włosy.
- Zasnę. Tylko na dobranoc opowiedz mi o świątecznych
tradycjach tego domu, żeby mogły mi się przyśnić.
Dan zrobił zbolałą minę.
- Dobrze...
- Powiedz o drzewku. Nie zdążyłam obejrzeć go, kiedy byłam na
dole.
- A... jeszcze nie jest ustawione. Joy otworzyła jedno oko i
popatrzyła na niego podejrzliwie.
- Kto zwykle to robi? Gwen?
- Nie. Wzywam dekoratorów z domu towarowego.
- Uu...
- Tak jest lepiej. Nie muszę się o to martwić. Joy nawet nie
usiłowała ukryć ziewnięcia.
- Poza tym mam szansę wziąć udział w twoim gwiazdkowym
przyjęciu.
- Masz. Odbędzie się w niedzielę. Danny patrzył, jak zasypia
ukołysana jego słowami.
Wiedział, że śni o wspaniałym rodzinnym Bożym Narodzeniu,
którego tak naprawdę nigdy w tym domu nie było.
ROZDZIAŁ 4
W czwartek rano zaspana Joy przydreptała do kuchni, kiedy z
drzwi prowadzących do piwnicy wyłonił się Dan, owiany mroźnym
podmuchem. Był już ubrany do pracy, w szary garnitur i białą
koszulę.
- Gorąca dziewczyna z ciebie - powiedział na powitanie. Joy
wzdrygnęła się, kiedy chłód zakradł się pod luźną bawełnianą
koszulkę.
- Na Florydzie spałam nago.
- Wyobrażam sobie, jakie tam miałaś komfortowe warunki -
mruknął, długo i z przesądną dokładnością szurając nogami na
wycieraczce.
Joy przygryzła wargę, zaniepokojona jego złym nastrojem. Sama
była w znakomitym humorze. Znalazła się dokładnie tam, gdzie
chciała, a Dan był najlepszym ochroniarzem, a w dodatku najbardziej
intrygującym mężczyzną, jakiego znała. Poza tym czekało ją
upragnione Boże Narodzenie. Tyle razy marzyła, że spędza je z
Danem w tym pięknym starym domu.
Tylko czy on był równie zadowolony z rozwoju sytuacji, z jej
niespodziewanej wizyty?
- Co, glino, zgubiłeś służbową broń? - zagadnęła ze śmiechem,
patrząc wymownie na młotek w jego ręce.
- Nie. Po prostu zabijałem zewnętrzne drzwi do piwnicy na
głucho, żeby już nikogo nie kusiły - odparł, odkładając młotek na
półkę. - Mam jeszcze zamiar zainstalować przy drzwiach wejściowych
i kuchennych dodatkowe zasuwy. To powinno ostudzić zapały
nieproszonych gości.
Gości? Sądząc z lodowatego tonu, powinien raczej powiedzieć
„intruzów". Dobry humor Joy momentalnie się ulotnił.
- Słuchaj, może ja też powinnam sobie pójść? - zapytała z
rozdrażnieniem, patrząc, jak Dan sadowi się w milczeniu przy stole.
- Nie bądź śmieszna!
- Naprawdę uważasz, że jestem śmieszna?
- Och, tylko nie łap mnie za słówka - żachnął się, odgarniając
kosmyk z czoła.
- Wczoraj uznałeś, że mój przyjazd tutaj był nie przemyślany,
nieodpowiedzialny, więc niepotrzebny.
- Przemawiał przeze mnie zawodowy policjant.
- Kto w takim razie tulił mnie całą noc, Danny? Policjant? Kim
był ten mężczyzna?
Dan z niepewną miną pokręcił głową. Zapędziła go w kozi róg!
Uważał, że zna samego siebie, a myśl, że mógłby wymazać z pamięci
Joy, była po prostu nie do przyjęcia. Dobrze, ale jak jej to wyjaśnić?
Tymczasem w Joy wzbierała furia. Opacznie zrozumiała jego
milczenie.
- Jak w ogóle mogło mi powstać w głowie, że właśnie tu
powinnam się schronić! - wybuchnęła. - Idę na górę spakować swoje
rzeczy. A ty się przez ten czas zdecyduj, którymi drzwiami powinnam
wyjść.
Dan błyskawicznie chwycił ją za przegub.
- Puść! - wrzasnęła, usiłując się wyrwać z żelaznego uścisku.
Dan zerwał się na równe nogi, wywracając krzesło.
- Zostaniesz tutaj, dopóki ta cała afera się nie wyjaśni! -
wykrzyknął, unieruchamiając jej drugą rękę.
- Masz refleks jak na myśliciela, glino! - zakpiła. Dan oddychał
głośno, a krawat mu się przekrzywił.
- Wyobraź sobie, że tym razem wyjątkowo najpierw działałem, a
potem myślałem.
Joy przestała się wyrywać. Tęskne, smutne spojrzenie zielonych
oczu pochwyciło spojrzenie oczu niebieskich. Padło pytanie, które
wreszcie musiało zostać zadane.
- Jak możesz mi pomóc, jeśli nawet nie wiesz, co do mnie
czujesz?
- Chroniłem wielu, nie tracąc czasu na analizowanie uczuć do
nich - odparł sucho. Stalowe palce wpiły się w jej ramię. - To
zwyczajna rutyna.
- Sytuacja, w którą zabrnęliśmy, nie jest już zwyczajna. Bliskość,
jaka...
- Dobrze, już dobrze - zbagatelizował - nie ma sensu teraz
roztrząsać tego tematu. Muszę wszystko jeszcze raz przeanalizować.
W każdym razie jednego jestem pewien, Joy - nikomu innemu nie
powierzyłbym pilnowania ciebie. Dlatego czuj się u mnie jak w domu.
- Och, dzięki, Danny - powiedziała z westchnieniem ulgi. - Nie
wyobrażałam sobie innego miejsca, gdzie mogłabym się podziać w te
ś
więta.
- Może w takim razie napijemy się kawy? - spytał, wymownie
zerkając na ekspres.
Joy ze śmiechem wyzwoliła się z jego rąk.
- Masz szczęście, glino. Jako Faye Fairway byłam mistrzynią w
parzeniu i podawaniu kawy. Usiądź.
- Dzięki. - Dan z zadowoleniem usadowił się przy okrągłym
dębowym stole.
Od rana zajął się nie tylko zabezpieczeniem drzwi. Na białym
obrusie nie było widać najmniejszego okrucha. Stół był już nakryty na
dwie osoby, sztućce i serwetki starannie porozkładane. Obok stały, do
wyboru, pudełka z najbardziej zdrowymi zbożowymi płatkami i
mieszankami.
Joy, świadoma, że Dan śledzi każdy jej ruch, niespiesznie krzątała
się przy blacie. Humor i nadzieja wróciły. Kobiecy instynkt
podpowiadał jej, co ma robić.
- Proszę - oznajmiła z uśmiechem, stawiając na stole dwie
filiżanki.
- Joy, jak chcesz, potrafisz być aniołem. - Dan napawał się
zapachem świeżo parzonej kawy.
Aniołem? - Joy zmarszczyła nos.
- Nie byłabym tego pewna - mruknęła, ocierając się o niego jak
kotka. - Uważaj, bo pokażę ci diabelskie sztuczki.
- Ale najpierw musisz coś zjeść. - Dan pogroził jej łyżeczką, jak
ojciec grymaszącemu dziecku.
Niechętnie sięgnęła po pudełko, nawet nie patrząc, co wybiera.
Przyrządziła sobie skromną porcję, ale Dan natychmiast dosypał jej
więcej i dolał mleka. Przez długą chwilę jedli w milczeniu. Wreszcie
Dan odłożył łyżkę i zapatrzył się przed siebie. Nie zauważał jej
znaczących spojrzeń. Joy nie znosiła chwil, gdy nie zwracał na nią
najmniejszej uwagi, ale wiedziała z doświadczenia, że należy je
przeczekać.
Dan sięgnął po kawę i pociągnął łyk.
- Myślałem o twojej świątecznej kartce. Nadal trudno mi
uwierzyć, że ktoś może jeszcze czegoś od ciebie chcieć. Dowody są
jednak ewidentne - dodał szybko, widząc jej minę. - A jeśli dodać do
tego, że kartka zniknęła z mojego sekretarzyka...
- Trzymałeś ją na wierzchu? - Joy omal nie wypuściła z ręki
filiżanki.
- No wiesz, pani Nettel, jak zwykle, uporządkowała papiery na
biurku i odłożyła kartkę razem z innymi na sekretarzyk - tłumaczył
się. - Zawsze tak robi, a mnie nie przyszło do głowy, żeby chować
kartkę, skoro sprawa Berkleya została zamknięta.
- Ilu, według ciebie, podejrzanych wchodzi w rachubę?
- Troje.
- Och. - Joy usadowiła się wygodniej. Nic dziwnego, że rano
biedakowi nie dopisywał humor. - Sami swoi, co?
- Tak - przyznał niechętnie. - Rex i Gwen byli tu w sobotę.
Piekliśmy ciasteczka.
- Ta trzecia osoba to pani Nettel. Kim ona właściwie jest?
Dan uśmiechnął się.
- Od roku jest moją najbliższą sąsiadką, - Ile ma lat? - drążyła
Joy.
- Wygląda na jakieś pięćdziesiąt pięć. Pozostajemy w
przyjacielskich stosunkach. Sprząta u mnie w środy i w soboty, a poza
tym niezmiernie interesuje ją moja policyjna praca. Zawsze mamy o
czym pogadać.
- Kobiety w średnim wieku wyglądają teraz całkiem atrakcyjnie -
stwierdziła z przekąsem Joy.
- Nie bój się, ona na mnie nie dybie - zaśmiał się cicho. - To
klasyczny typ matrony zabawiającej się w detektywa. A do tego jest
wspaniałą uczynną sąsiadką.
- Jednak interesuje ją twoja praca w policji. Może kiedyś
zagadnęła cię o sprawę Laff Trak? Może czekała na jakąś informację
i... doczekała
się, kiedy przysłałam kartkę? To przecież
zastanawiające, że wprowadziła się zaraz po procesie. Co ona
przedtem robiła? Co o niej wiesz?
- Przestań, te podejrzenia wydają mi się bezsensowne. Nie tylko
mi nie pomagasz, ale jeszcze rozpraszasz - westchnął.
- To wspaniale - przeciągnęła się - ale będziesz musiał coś
wymyślić. Nie mam cieplejszego ubrania, nie mówiąc już o
kosmetykach czy szczoteczce do zębów. No, rozwiąż ten problem,
detektywie Burke.
- Nie ma żadnego problemu. Gwen zostawiła trochę rzeczy w
swojej dawnej sypialni. Pierwsze drzwi, naprzeciwko schodów.
Joy zerwała się natychmiast.
- Ale ona jest prawie tak wysoka jak ty!
- No, nie aż tak. Coś sobie wybierzesz. Zaczekaj... jest jeszcze
parę pudeł ubrań, które zbierałem dla kościołów i szkół, do wysłania
za ocean. A jeśli chodzi o kosmetyki, to pewnie też coś się znajdzie.
Joy stanęła przed nim w wyzywającej pozie, z rękami na
biodrach. Właśnie te biodra, okryte krótką koszulką, przyciągnęły
wzrok Dana.
- Chyba wiesz, czego najbardziej potrzebuję?
- Hm, podejrzewam, że...
- Nic z tego! Nowego przebrania. Przecież pojawi się pani Nettel.
Powinnam jednak kupić sobie coś do charakteryzacji. Jeżeli zostawisz
mi klucz, będę mogła na chwilę wyskoczyć na miasto...
- Wybij to sobie z głowy. Musisz zadowolić się tym, co
znajdziesz w domu. Ja też nie będę miał czasu, żeby ci coś kupić -
zapowiedział kategorycznie.
- Ale znajdziesz chociaż chwilę, żeby przepytać twojego
słynnego informatora? Może jest coś nowego w sprawie Berkleya?
- Zaczynasz być całkiem niezła w tej robocie - burknął
ironicznie.
- Pani Nettel ma wreszcie konkurencję. - Joy nie mogła się
powstrzymać, by nie objąć go za szyję i przytulić się do szerokiej
piersi. Biedaczysko. Jeszcze nigdy nie spotkała kogoś tak bardzo
potrzebującego zrozumienia i czułości.
- Wiem, jak będziesz się musiał gimnastykować, żeby utrzymać
sprawę w sekrecie przed Rexem i innymi - powiedziała miękko.
- Mam nadzieję, że uda się jakoś zataić twoją obecność. W
niedzielę odbędzie się przyjęcie, a pani Nettel przychodzi sprzątać
dwa razy w tygodniu.
Joy wyprężyła pierś, gotowa na najwyższe poświęcenie.
- Zostaję tu, nawet gdybym miała sama wysprzątać tę chałupę!
- Wystarczy, jeśli sprzątniesz po sobie łazienkę.
- Masz rację, jak zwykle - pokiwała skruszona głową.
- Dobrze, kiedy wrócę, zastanowimy się, co dalej - powiedział,
zerkając na zegarek. - Rex będzie tu za chwilę i nie chciałbym, żeby
czekał; Nie odbieraj telefonów, włączę sekretarkę, No, pójdę już. -
Usiłował podnieść się z krzesła, ale Joy przylgnęła do niego.
- Poudawajmy jeszcze trochę, zanim wyjdziesz - szepnęła mu do
uchą. - Udawajmy, że nad nami wisi wielka jemioła.
- Ale ja naprawdę...
Joy zamknęła mu usta długim namiętnym pocałunkiem.
W kilka chwil później złocista limuzyną zahamowała na
podjeździe. Dan pojawił się w progu dopiero po trzecim klaksonie.
Gwałtownie wypadł z domu, z przekrzywionym krawatem i
rozwianym włosem. Płaszcz miał przerzucony przez ramię.
- Czyżby Dan Burke wczoraj zabalował? - zachichotał na
powitanie Rex.
- Coś ty, byłem zajęty domową robotą - burknął Dan, ciskając
płaszcz na tylne siedzenie i zapinając pasy.
- śartujesz, ile czasu może zająć zabijanie drzwi do piwnicy i
zbieranie okruchów ze stołu?
- Musiałem jeszcze odgarnąć śnieg z chodnika - tłumaczył się
niewyraźnie Dan, pilnie wpatrzony w widok za oknem. - Takie są
przepisy.
- O, bracie! - Rex komicznie wywrócił oczami.
- Mieszkasz w śródmieściu, to nie wiesz, jakie utrapienia mają
właściciele posesji. Poza tym powinienem dawać dobry przykład -
stwierdził Dan tonem, który świadczył dobitnie, że nie ma ochoty na
dalszą rozmowę. Z irytacją skonstatował, że Rex zerka na niego znad
kierownicy.
Aż do popołudnia Dan nie miał ani jednej wolnej chwili. Udało
mu się wydzwonić informatora, akurat Rex wyszedł po chińskie dania.
Umówił się na wpół do siódmej w The Jigger, niewielkim barze w
pobliżu. Jego informator często wybierał ten lokal na miejsce spotkań,
więc Dan przypuszczał, że musi mieszkać niedaleko. Nigdy jednak
tego nie sprawdził. Wzajemna dyskrecja była podstawą ich
współpracy.
Dan wszedł do ciemnawego wnętrza trochę spóźniony.
Informator czekał na niego przy stoliku w kącie, skąd łatwo mógł
obserwować wejście, sam nie rzucając się w oczy. Dan nieznacznie
skinął mu głową, i podszedł do aparatu wiszącego na ścianie, by
przekazać Joy wiadomość, kiedy wróci. Potem zamówił w barku
napój imbirowy oraz whisky i ze szklankami w ręku przysiadł się do
informatora.
- Cholerny dzisiaj tłok. Ludzie powariowali przed świętami -
zagaił, pociągając łyk.
- Ludzie w ogóle wariują. - Mężczyzna wzruszył ramionami,
przypalając papierosa. - Na szczęście mój biznes nie jest sezonowy.
- Fakt. - Dan przyglądał się spod oka siedzącemu naprzeciw
mężczyźnie w sportowej kurtce, wyglądającemu o wiele starzej niż na
czterdzieści parę lat. Blizny na policzku świadczyły, że nie obce mu
były bójki. Cofająca się linia włosów wydłużała i tak już pociągłą
twarz, którą przecinały zbyt szerokie usta ukazujące w uśmiechu
pożółkłe krzywe zęby. Dan wiedział, że pod tą nieciekawą
powierzchownością kryje się spryciarz, którego wychowała ulica,
specjalista w swoim fachu. Informator uważał z kolei Dana za
profesjonalistę. Miał, jak zwykle, w zanadrzu ciekawe wiadomości
warte pieniędzy, które za nie otrzymywał, a poza tym uwielbiał gadać,
więc Dan nie musiał ciągnąć go za język. Dzisiaj jednak chciał jak
najszybciej zakończyć spotkanie, gdyż w domu czekała na niego Joy.
Mężczyzna był najwyraźniej poirytowany. To zły znak. Danny
doskonale wiedział, że uwielbia sypać rewelacjami jak z rękawa, by
zrobić na detektywie jak największe wrażenie. Jeśli miałby jakieś
nowinki na temat Berkleya, prawdopodobnie przetrzymałby go
jeszcze trochę z tajemniczym uśmiechem, a potem zalał potokiem
słów, zanim Dan zdążyłby otworzyć usta. Teraz, niestety, było
inaczej.
- Jak myślisz, czy sprawa Berkleya już przyschła? - zagadnął od
niechcenia Dan, bawiąc się szklanką.
- Niekoniecznie, a co?
- Coś jest jeszcze na rzeczy? - sondował Dan.
- Ee, nie. - Mężczyzna wychylił whisky do dna. Dan skinął na
kelnerkę.
- W takim razie co masz na myśli?
- Książkę. - Mężczyzna zachichotał. - Ten oskarżyciel, William
Harris, ten, co usadził Berkleya, więc on pisze książkę o procesie. Nie
wiedziałeś o tym? - Spojrzał kpiąco na Dana poprzez kłęby
papierosowego dymu. - Chyba twoja siostra dalej wodzi się z tym
palantem?
- Tak, dalej wodzi się z tym palantem - potwierdził Dan,
zaciskając zęby. - Co z książką?
- Diabli, myślałem, że wiesz. Ja sam dostałem cynk prosto od
Theo Nelsona, z kicia w Stillwater, Zaglądam tam do niego parę razy
w miesiącu. Połówkę ze swoich dwóch lat odsiadki już zaliczył. A
Harris chce daleko zajść - myśli otworzyć prywatną kancelarię i
zostać jednym z tych sławnych prawników, co to ich potem Oprah
albo Donahue zapraszają do siebie.
Dana ogarnął gniew na myśl, że taka miernota jak Harris miałaby
sobie przypisać sukces. To dzięki harówce całego zespołu i zeznaniu
Joy miał gotowe orzeczenie ławy przysięgłych, ale sam pewnie
uważał, że zawdzięcza je własnemu błyskotliwemu talentowi.
- Harris był dwa razy u Theo. Pewnie liczył, że Theo jako szef
Laff Trak miał swoje wtyki i wiedział, jak kręci się cała pralnia
Berkleya.. - Urwał na chwilę, by pociągnąć łyk whisky. - Sam pan
porucznik Berkley ni cholery nie ma zamiaru pomóc Harrisowi. Ten
facet marzy tylko, żeby cały świat zapomniał, jakim to jest
morderczym ścierwem.
- A Theo Nelson zgodził się na współpracę?
- Na razie nie. Tylko nie pytaj, dlaczego się ociąga. Może lubi się
podrażnić z Harrisem. To w końcu niezła rozrywka, co?
- Jakoś mnie to nie bawi - uciął Dan, myśląc w duchu, że sam z
lubością podpuściłby Harrisa. W trakcie procesu często ścinał się z
prokuratorem, gdyż nie zgadzał się, by dla przyspieszenia sprawy
naginać zeznania do linii oskarżenia. Zasadą Dana była maksymalna
obiektywność.
- To wszystko, co masz? - zapytał. Mężczyzna wyszczerzył
pożółkłe od tytoniu zęby.
- A czego byś chciał?
- Wiedzieć, czy sprawa naprawdę się skończyła.
- Znaczy się, proces Berkleya o morderstwo? - upewnił się ze
zdziwioną miną mężczyzna. - Jasne. Gracze wypadli z gry,
komediowa buda Theo zamknięta - to co zostało jeszcze do
wychapania? Nic. A swoją szosą wpadka Berkleya była na rękę Theo.
- Wydmuchał dwa kłęby dymu z nozdrzy i wgniótł kopcący
niedopałek w górę innych, piętrzących się w blaszanej popielniczce. -
Dostał lekki wyrok i jeszcze się w życiu odkuje. Nie podejrzewam,
ż
eby się brał za mokrą robotę. To tylko naiwniak, który myślał, że jest
cwany, a pozwolił, żeby Berkley robił go w konia w jego własnym
klubie.
Wątpliwości Dana na temat Theo Nelsona odżyły. Ta góra sadła
lubiła pozować na faceta, który nie ma szczęścia, ale zmuszenie Joy
do nadstawiania głowy było zwyczajnym świństwem wobec
wieloletniej przyjaciółki i lojalnego pracownika.
- Nieraz myślę o forsie, którą Berkley przekazał Theo przed
morderstwem - wymamrotał w zamyśleniu mężczyzna. - Wiesz, tę
działkę za stworzenie fałszywego alibi. Joy Jones nie wymyśliła sobie
tej koperty. Jasna sprawa, że Theo idzie w zaparte, ale skurczybyk
miał cały tydzień, żeby ją gdzieś ukryć.
- Może, ale się pewnie nigdy nie dowiemy, jak naprawdę było -
stwierdził obojętnym tonem Dan i wysączył do końca swój ciepły już
teraz napój. - Skontaktujemy się jeszcze. - Sięgnął do kieszeni
płaszcza po rękawiczki. Wraz z nimi niepostrzeżenie wyciągnął
banknot i dyskretnie wsunął go pod popielniczkę. - Daj mi znać, jak
coś wypłynie.
Mężczyzna zręcznie przesunął banknot pod swoją paczkę
papierosów.
- Będziesz pierwszym, do którego zadzwonię.
- I ostatnim.
Mężczyzna wysunął rożek banknotu, by zerknąć na nominał.
- Za tę cenę mogę ci to gwarantować.
ROZDZIAŁ 5
Dochodziła ósma wieczór, kiedy Dan skręcił w Pendham Avenue.
Zaparkował służbowy, nie oznakowany samochód obok rzędu
skrzynek pocztowych i czujnym spojrzeniem obrzucił dom. Wszystko
wydawało się w porządku. Spuszczone żaluzje w oknach podkreślały
ponury wygląd domostwa, który pogłębiały świątecznie przybrane i
rozjarzone światłem sąsiednie posesje.
Dan wyszedł z wozu i w świetle reflektorów wyjął pocztę ze
swojej skrzynki. Westchnienie ulgi uleciało mu z warg. A właściwie
czego oczekiwał? śe szalona Joy zorganizuje orkiestrę dętą i' będzie
paradować po Pendham Avenue dyrygując „Jingle Bells"? Może
jednak powinien zaufać jej rozsądkowi i wręczyć klucze do domu, o
które tak się przymawiała?
Nie, za duże ryzyko. Zaczęłoby się od kluczy do domu, potem do
skrzynki na listy, a potem do samochodu. Nie mógłby normalnie
funkcjonować, wiedząc, że Joy może w każdej chwili wybrać pocztę
adresowaną do niego albo uruchomić jego zamknięty w garażu na
tyłach domu wóz, żeby rozbijać się po okolicy. T e g o by już nie
zniósł, choćby nie wiem jak go prosiła i czarowała.
Niepokojem napawał go fakt, że nie może nadążyć za tą szaloną
dziewczyną, za jej pomysłami, które fascynowały go i zarazem
irytowały. Zdawała się stale mu wymykać. Czasem aż trudno było
uwierzyć, że naprawdę go pragnie. Przecież jest spokojny i
systematyczny i lubi, żeby wszystko w życiu układało się według
ustalonego planu. Jest zupełnym jej przeciwieństwem.
Co ją w takim razie w nim pociąga?
Seks? Pokręcił głową, uśmiechając się do siebie skrycie. Ta
możliwość pochlebiała mu, ale go nie satysfakcjonowała. Świąteczna
kartka od Joy zupełnie go rozkleiła i wyzwoliła sprzeczne uczucia -
gniew, ulgę, uniesienie, irytację. Nie potrafił się w nich wyznać. Sam
już nie wiedział, co naprawdę czuje do Joy. Czyżby zaangażował się
bardziej, niż przypuszczał?
Wzdychając zamknął skrzynkę. Jeszcze dziesięć lat temu
listonosz wchodził na ganek i wrzucał pocztę przez szparę w
drzwiach. Dawne dobre czasy...
Odwracając się, spostrzegł kątem oka Jane Weaver. Była już w
mocno zaawansowanej ciąży. Kiedy go zobaczyła, skręciła na jezdnię,
kierując się w jego stronę. Dan natychmiast zesztywniał. Ludzie nie
mieli tu zwyczaju podchodzić do Sknerusa. Dlaczego w takim razie...
Nagle zrozumiał. Rany boskie, pewnie zaczyna rodzić! Tylko taki
powód wchodziłby w grę. Mógł się, co prawda, już pochwalić
odebraniem porodu na służbie, ale wtedy zaistniały wyjątkowe
okoliczności.
- Dobry wieczór, detektywie Burke!
- Dobry wieczór, pani Weaver! - Dan zacisnął dłoń na listach. -
Czy wszystko w porządku?
- Tak, oczywiście - odpowiedziała, obrzucając go wesołym
spojrzeniem.
Dan, nie nawykły do żadnych kontaktów z sąsiadami, o
swobodnych pogaduszkach nie wspominając, nerwowo przestąpił z
nogi na nogę, starając się wytrzymać wzrok pani Weaver, z którego
wyzierała nie skrywana ciekawość.
- Czy mogę coś dla pani zrobić? - zapytał uprzejmie.
- Dziękuję, nic mi nie potrzeba. Chciałam tylko złożyć panu
ś
wiąteczne życzenia.
- Ach, tak, wzajemnie. Mogę podać pani pocztę? - zapytał z
galanterią, wyciągając rękę po kluczyk,
- To miło z pana strony, ale zabrałam ją wcześniej. Wtedy
właśnie zobaczyłam... - Popatrzyła na niego z ukosa. - Zresztą pan
wie.
- Ja?
Brązowe kombi zatrzymało się tuż obok z rykiem klaksonu.
Szyba od strony kierowcy opuściła się i rozległo się głośne:
- Cześć, Jane, cześć, detektywie! To był George Maynard,
trzydziestoośmioletni prawnik.
Pani Nettel twierdziła, że bezskutecznie usiłuje opanować grę na
saksofonie.
- Dobry wieczór - powtórzył Dan, usilnie starając się o uśmiech.
Co się stało? Od lat mieszkał w rodzinnym domu, samotnie, separując
się od sąsiadów, nie tracąc czasu na sąsiedzkie uprzejmości. Dlaczego
nagle, w ciągu jednego dnia, pracowicie wznoszony przez niego mur
obojętności został sforsowany? Z jakiego powodu niespodziewanie
stał się atrakcyjny dla tych obcych przecież ludzi?
- Pani, zdaje się, chciała mi coś powiedzieć? - Odwrócił się znów
do Jane. A ona... zrobiła coś niesłychanego: wyciągnęła rękę i
poklepała go po ramieniu!
- Chciałam tylko, żeby pan wiedział - mówię w imieniu nas
wszystkich - jak bardzo cenimy pana za to, co pan dla niej robi.
- Dla niej?
- Och, niech pan nie będzie taki skromny - konspiracyjnie zniżyła
głos. - Pani Nettel powiedziała nam, że zbiera pan rzeczy dla misji, ale
jeszcze do tego zaprosił pan do siebie na święta samą misjonarkę!
Czekanie, by wreszcie puściła jego dłoń, dłużyło się Danowi jak
ż
aden inny moment w jego życiu.
- Przepraszam, spieszę się do domu - bąknął, nie patrząc jej w
oczy.
- Ach, oczywiście. Musi pan zobaczyć niespodziankę! Koniec
ś
wiata, jeszcze coś? Dan, zaciskając pięści w kieszeniach, zaczekał
cierpliwie, aż Jane Weaver zniknie za ogrodzeniem swego domu.
Dopiero wtedy usiadł za kierownicą i skręcił w alejkę za rogiem,
prowadzącą do garaży na tyłach domów. Senna zwykle uliczka
rozbrzmiewała radosnymi okrzykami. W światłach lamp kłębił się
kolorowy tłumek. A wszystko to działo się za jego własnym
ogrodzeniem, na rodzinnej posesji. Zahamował i zaskoczony
wpatrywał się w ruchliwą grupę małych postaci, którym przewodziła
inna, trochę większa.
Kto śmiał naruszyć spokój jego azylu?
Dan zahamował przed bramą i wyskoczył z samochodu. Długie
poły zimowego płaszcza powiewały złowieszczo, gdy zmierzał
szybkim krokiem w stronę intruzów.
Zamarznięty niewielki staw z tyłu domu został oczyszczony i
wygładzony na lodowisko. Na tafli wesoło uwijali się mali łyżwiarze.
Pomiędzy nimi, w samym środku, królowała Joy, wykręcając piruety
na
ś
miesznych,
biało
-
czerwonych
dziecięcych
łyżwach.
Najwyraźniej skorzystała z jego rady i z paczek, które przygotował,
wybrała sobie ciepłe ubranie - niebieską kurtkę z kapturem i
workowate, powiewające brązowe spodnie.
Ta scena przypomniała Danowi dzieciństwo. Przed świętami
Bożego Narodzenia ojciec, który pragnął zademonstrować opinii
publicznej nieco mniej oficjalny wizerunek, zwykł zapraszać na łyżwy
i gorącą czekoladę okoliczne dzieci. Zachęcał, żeby dobrze się bawiły,
a potem, gdy zaproszeni jednocześnie goście i dziennikarze wyszli,
kazał im znikać grzecznie i szybko. Dan i Gwen po wspólnej zabawie
wracali wtedy do pustego domu, udając, że niczego nie rozumieją.
Prawdziwe oblicze poważanego senatora Burke i jego uroczej
ż
ony Beth różniło się zasadniczo od lansowanego publicznie
wizerunku. Wyborcy uwielbiali dostojnego senatora i szykowną
kobietę u jego boku. Ta pokazowa para z uśmiechem patrzyła w
obiektywy kamer, wypychając naprzód milutkie dzieciaki o
zaróżowionych policzkach. Dla Dana i Gwen były to jedyne chwile,
gdy rodzice nie tylko ich zauważali, ale tulili i całowali. A w czterech
ś
cianach rodzinnej rezydencji starsza o cztery lata Gwen była dla brata
matką, siostrą i przyjaciółką. Nie pozwalano im bawić się w ogrodzie,
a tym bardziej na ulicy. Gdyby, nie daj Boże, zdenerwowali sąsiada,
zbili szybę czy podeptali kwiatki, prasa zaraz by roztrąbiła, że senator
Burke nie potrafi sobie poradzić z własnymi dziećmi.
Nawet po latach widok bawiących się wesoło dzieci wywoływał u
Dana ukłucie żalu. Ale najgorsze były święta. Oboje musieli siedzieć
ze służbą w domu, podczas gdy rodzice uświetniali swoją obecnością
najrozmaitsze spotkania towarzyskie, a w pięknie przystrojonych
domach inne dzieci spędzały święta ze swoimi bliskimi. Oczywiście
ich dom był zawsze udekorowany najokazalej... Dlatego właśnie teraz
Dan chciał, żeby stał pusty i ciemny. Bez ciepła domowego ogniska
ś
wiąteczne ozdoby niewiele znaczyły.
Rok temu łudził się, że jest mu pisane szczęście rodzinne z Joy. -
ale ona uciekła. Wróciła w najgorszym momencie. Musi być czujny.
Lepiej już w nic nie wierzyć. Rozczarowania są nazbyt bolesne.
Nie wiedział, jak długo stał tak w półmroku, pogrążony w
niewesołych myślach. Nagle wyrwał go z zadumy ostry dziecięcy
głosik, oznajmiający z przerażeniem, że pojawił się Sknerus. Drobne
postacie błyskawicznie zjechały z lodowiska i zaczęły w pośpiechu
ś
ciągać łyżwy. Po chwili z tupotem zniknęły za rogiem. Została tylko
Joy, kreśląca szybkie chaotyczne figury, i malec, który dłużej szukał
w śniegu swoich butów i teraz nakładając je w pośpiechu, przewrócił
się na lód.
Dan podszedł do niego niespiesznym sztywnym krokiem i
spojrzał z góry na piegowatą zarumienioną od mrozu twarzyczkę.
Przerażone oczy wpiły się w jego twarz.
- Spokojnie, Jeremy.
- Skąd pan wie, jak mi na imię? Ja nic nie zrobiłem! -
wykrzyknął płaczliwie Jeremy.
- Znam was wszystkich. Policjanci wiedzą takie rzeczy.
- Ale nie zaaresztuje mnie pan? Dan zacisnął usta, kiedy
chłopczyk uskoczył przed jego wyciągniętą pomocną ręką. Ten
dzieciak się go bał! Doskonale znał ten strach. Taki sam odczuwał
kiedyś, gdy stawał nad nim surowy ojciec - senator. Ostatnią rzeczą,
jakiej pragnął, było wzbudzanie lęku, zwłaszcza w dzieciach.
- Jeremy, co ty opowiadasz, nie mam zamiaru cię aresztować!
- Przecież pan nie znosi dzieci. - zachlipał chłopiec. - Pan by nas
wszystkich powsadzał do więzienia! - Zerknął z nadzieją na Joy, ale
umyślnie odjechała w najdalszy kąt ślizgawki. Jednak jej zacięta mina
nie uszła uwagi Dana. Czy Joy go znienawidzi?
- To absolutna nieprawda! - zaprzeczył gwałtownie i szybko
przykląkł na lodzie. - Posłuchaj, mały - uniósł palcem brodę chłopca -
nigdy nie byłem zły na dziecko. Mam po prostu bardzo ciężką i
denerwującą pracę, więc muszę mieć spokój w domu, żeby po niej
odpocząć.
- Och - sapnął Jeremy. Dan pogrzebał w kieszeni palta,
wyciągnął chusteczkę i podsunął małemu pod nos.
- Dmuchaj, mocno! Jeszcze raz - nakazał. - Założę się, że twoi
rodzice też czasami proszą, żebyś był cicho i nie przeszkadzał,
prawda?
Kiedy Jeremy znów podniósł na niego oczy, w jego spojrzeniu
było więcej zakłopotania niż strachu.
- Jasne, ale pan chce, żeby tak było cały czas - odpowiedział
rezolutnie.
- Fakt. Chyba zapomniałem, jak to jest być dzieckiem, jak
myślisz?
- Na pewno pan zapomniał - przytaknął bezlitośnie Jeremy.
- Słuchaj, stary, mam pewną propozycję dla wszystkich dzieci z
okolicy - uśmiechnął się Dan. - Co byście powiedzieli, gdybym
pozwolił wam tu jeździć - oczywiście w pewnych godzinach?
- Naprawdę, panie detektywie?
- Powiedz innym dzieciom, że coś wymyślimy. - Dan pomógł
chłopcu zawiązać buty. - Ale będziecie musieli dotrzymać słowa i dać
mi spokój o innych porach, kiedy będę chciał odpocząć.
- Tak jest, detektywie Burke! - zawołał wesoło Jeremy i
zarzuciwszy łyżwy na plecy, pognał do bramy. - Cześć, siostro! -
zawołał w przelocie do Joy.
- Dobranoc, Jeremy! - odkrzyknęła z uśmiechem.
- Siostro? - zdziwił się Dan, pewnym krokiem wchodząc na lód,
Uchwycił Joy, zanim zdołała mu się wyślizgnąć.
- Uważaj - syknęła. - Z jednej strony śledzi cię z okna pani
Nettel, a z drugiej Jeremy z mamą.
Dan nie wiedział, jakie pomysły ma jeszcze w zanadrzu Joy, ale
uznał, że trzeba stanowczo przerwać to przedstawienie.
- Och, twoja kostka, siostro! - wykrzyknął z komicznym
współczuciem. - Zaraz ci pomogę! - Jednym ruchem zarzucił ją sobie
na ramię i zaniósł do domu.
- Hej, Dan, zostawiłam tam tenisówki! - krzyczała bezsilnie.
Zamarła z wrażenia, kiedy wszedł do domu i bez najmniejszego
wahania w zaśnieżonych butach udał się na piętro, nie zważając na
mokre ślady. Dopiero na górze, w sypialni, zrzucił ją na łóżko, aż
podskoczyła do góry.
- Ooch, Danny. - Joy aż przymknęła zielone oczy. - Co za
cudowna gwałtowność!
- Przyniosłem cię tutaj tylko dlatego, żeby cię ustrzec przed
wzrokiem ciekawskich - wyjaśnił, rozpinając jej kurtkę, pod którą
znalazł jaskrawoczerwoną koszulkę. Twarde czubki piersi prężyły się
pod bawełną. - Przecież ci mówiłem, że masz nie wychodzić z domu -
burknął, z trudem odwracając od nich wzrok.
- Musiałam się trochę przewietrzyć, więc wyszłam do ogrodu -
wyjaśniła bez śladu zakłopotania. - Zauważyłam, że pod śniegiem jest
lód i od razu pomyślałam o łyżwach w garderobie Gwen. Oczyściłam
lodowisko i zaczęłam jeździć.
- A wtedy dzieci cię zauważyły - domyślił się.
- Czy nigdy nie przyszło ci do głowy, żeby je zaprosić? I
dlaczego nazwały cię Sknerusem?
- Muszę przyznać, że nie utrzymywałem kontaktów z sąsiadami.
Starałem się raczej separować, żeby mieć spokój. Myślałem tylko o
sobie, nie zważając na innych.
- Więc niech te święta wszystko zmienią! - wykrzyknęła radośnie
Joy. - Dlaczego nie zainstalowałeś jeszcze lampek? Tak wiele mi
opowiadałeś o świątecznej iluminacji.
Skąd miała wiedzieć, że opisywał jej wyidealizowany obraz z
dawnych dziecięcych lat?
- Rex zawsze mi je włączał, ale kiedy zniknęłaś, nie miałem już
do tego głowy.
Kłamał. Kupił je w ostatniej chwili, w zeszłym roku, tylko po to,
ż
eby uświetnić ich wymarzone wspólne święta, do których nie doszło.
- W takim razie włączmy je teraz!
- Hej, czyżbyś już zapomniała, że się ukrywasz? - upomniał ją
Dan. - Trzeba siedzieć cicho i nie ściągać na siebie uwagi.
Joy spoważniała i przygryzła wargę.
- Masz rację. Już sam mój przyjazd musiał wzbudzić
zainteresowanie.
- A za kogo właściwie uważają cię moi sąsiedzi? - zapytał z
uśmiechem.
- No cóż - skromnie spuściła oczy - wiesz, jaką mam
wyobraźnię... Sam mnie prosiłeś, żebym przejrzała rzeczy do wysyłki,
pamiętasz? I kiedy natrafiłam na stary habit, doznałam olśnienia.
- Słowem, zyskałaś nowe wcielenie do kolekcji?
- Właśnie. Muszę powiedzieć, że to bardzo ambitne wcielenie.
Ale lubię takie wyzwania. - Oczy Joy zalśniły. - Potrzebuję nowego
audytorium. - Usiadła na łóżku i zaczęła zdejmować łyżwy. - Dzieci to
znakomita publiczność - szczera, spontaniczna. Od razu po nich
widać, co myślą i czują.
- Zupełnie jak ty...
- Możliwe - zachichotała. - Przyznasz, że miałam dobry pomysł?
Niewinna zakonnica, którą zaprosiłeś na święta. Wszyscy wiedzą, że
zbierałeś rzeczy dla misji dobroczynnej. Oczywiście ta misja już ma
nazwę i swojego przedstawiciela. Światowa Misja Dobrej Woli,
siostra Constance Clarence, do usług. Wiesz, Dan, najbardziej
przekonujące są najprostsze kłamstwa.
- W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin skłamałem
więcej razy niż w ciągu całego roku - sarknął i pochyliwszy się,
pomógł jej zdjąć buty. - Jakoś żadne z tych kłamstw nie wydawało mi
się proste.
- Mmm... Jak dobrze.
- Co dobrze? - Zmarszczył brwi.
- Rozcierasz mi palce u nóg. - Poruszyła nimi z rozkoszą. - Udało
mi się umalować kosmetykami Gwen. O zmroku jakoś uszło.
Dan przyjrzał się uważnie jej twarzy. Rzeczywiście, Joy była
mistrzynią wcieleń. Jasne, wąskie brwi zmieniły się w ciemne łuki.
Rzęsy zostały odpowiednio przyciemnione. Pełne wargi zwęziła
cielistą szminką. Nawet skórę miała bledszą niż zwykle.
- Jutro jeszcze udoskonalę to przebranie - szepnęła, przytulając
się do niego.
Och, jak dobrze byłoby zamknąć ją w ramionach i trzymać
mocno, zanurzając twarz w pachnące włosy. Opanował się z trudem.
- Muszę przyznać, że to znakomite przebranie - pochwalił
profesjonalnym tonem. - Ale proszę cię, dość tych niespodzianek.
Wiesz, że lubię planować i przewidywać.
- Och, ty stary glino!
- Po prostu nie chcę sobie i tobie szarpać nerwów.
Joy ucieszyła się skrycie. Dan, który tak się nią przejmował! To
było jak wchodzenie z nim na nowe nieznane terytorium.
- Och, Danny, gdybyś tylko potrafił być bardziej elastyczny w
pewnych sprawach, nie...
Drgnęli oboje, gdy zadźwięczał dzwonek u kuchennych drzwi.
- Cholera! - Dan zerwał się z łóżka. - Zostań tu i siedź cicho -
polecił. - Zaraz wrócę.
Za zasłonką na szybie zobaczył siwe loki pani Nettel. Na jego
widok podniosła do góry ośnieżone, stare tenisówki Joy.
- Witaj, Dan - powiedziała z uśmiechem, wchodząc do środka. -
Siostra Clarence zostawiła je w śniegu, więc przyniosłam, bo później
mogłaby ich nie znaleźć w zaspie.
- Dzięki. - Dan postawił zgubę na dywaniku. - Siostra
nadwerężyła sobie kostkę i musiałem ją tu przynieść.
- Czy to coś groźnego? - Zatroszczyła się natychmiast pani
Nettel.
- Och, nie, szybko minie. - Machnął ręką, z rozpaczą obserwując,
jak pani Nettel zdejmuje buty, sadowi się za kuchennym stołem i
zaczyna czyścić zaparowane szkła okularów. Było mu głupio,
ponieważ po raz pierwszy od kiedy poznał tę sympatyczną starszą
kobietę, chciał tak szybko się jej pozbyć.
- Mam nadzieję, że nie przejąłeś się zbytnio tym lodowiskiem,
Dan?
- Jakoś przeżyłem.
- Siostra Clarence dosłownie przyciąga dzieciaki jak magnes. W
ż
yciu czegoś takiego nie widziałam!
Dan stał oparty o blat, z rękami skrzyżowanymi na piersi. Był
piekielnie głodny i zmęczony. Ale za żadne skarby nie mógł się do
tego przyznać, bo pani Nettel natychmiast zabrałaby się do
przygotowania kolacji.
- Mówiła, że jest misjonarką? - zagadnął lekkim tonem.
- Tak. - Okulary wylądowały na nosie. Niebieskie oczy
popatrzyły na niego. - Światowa Misja Dobrej Woli. Nie słyszałam o
takiej, ale tyle jest dzisiaj organizacji charytatywnych...
- Bardzo się cieszę, że mogłem zaprosić ją na święta.
- Nie mogła lepiej trafić - powiedziała ciepło starsza pani.
- Dobry wieczór, kochana pani N.! - dobiegł głos z góry. Dan
westchnął w duchu, słysząc skrót, którego używali tylko bliscy
znajomi pani Nettel. Joy jak zwykle zdążyła się już zaprzyjaźnić.
- Czy siostra nie powinna leżeć? - zaniepokoiła się pani Nettel.
- Nic takiego mi nie jest, naprawdę. Dan patrzył zafascynowany,
jak kuśtykając weszła do kuchni, ubrana w habit. Przemiana była
zadziwiająca. Wyglądała zupełnie inaczej, z odświeżonym makijażem
i włosami schowanymi pod powiewającym czarnym welonem. Figurę
miała teraz pełniejszą. Nawet nie próbował się domyślać, jak to
osiągnęła - ale efekt był bardzo przekonujący. Duży biust i krągłe
biodra uwydatniały się wśród fałd habitu.
- Od lat nie widziałam zakonnicy w tak staromodnym habicie -
zauważyła pani Nettel.
- Jesteśmy zakonem ubogim - wyjaśniła skromnie Joy, nabożnie
splatając ręce pod bujnym biustem. - Czy Dan pani nie mówił? -
zagadnęła, siadając wyprostowana na brzeżku krzesła.
- Co miał mi powiedzieć, siostro?
Dan rzucił Joy ostrzegawcze spojrzenie. Odpowiedziała mu
błyskiem oburzenia w oku, ganiąc go za wieczny brak zaufania.
Przecież byłą mistrzynią improwizacji i doskonale wiedziała, co robić,
kiedy się staje na scenie.
- Mamy do pani wielką prośbę, pani Nettel - zaczęła poważnie,
patrząc z udaną nadzieją. - W końcu jest pani autorytetem w tej
okolicy.
- Naprawdę? - Starsza pani najwyraźniej poczuła się mile
połechtana.
- Ależ oczywiście! Chciałam powiedzieć, że kostka nie dolega mi
na tyle, bym nie mogła chodzić, ale czuję, że nie powinnam na razie
jeździć na łyżwach.
- Siostra powinna jednak iść do lekarza. Joy uspokoiła ją gestem
ręki.
- Nie ma najmniejszej potrzeby, proszę mi wierzyć. Samo
przejdzie. Mam jednak nadzieję, że zdoła pani wytłumaczyć nas przed
dziećmi. Za bardzo bym się denerwowała, gdyby jeździły beze mnie.
Pani Nettel skinęła głową ze zrozumieniem.
- Proszę zostawić to mnie, siostro. Dan powie siostrze, jak
potrafię dbać o jego interesy tutaj.
- Potrafi, potrafi - westchnął z zabawną rezygnacją. - Jeszcze
jedna opiekuńcza siostra.
- Raczej mamusia - poprawiła go z dumą.
- W każdym razie jestem pani bardzo wdzięczny, że zatroszczyła
się o siostrę pod moją nieobecność - powiedział tonem sugerującym
pożegnanie.
- Drobiazg. Będę mogła dzisiaj spokojnie wziąć się do robótki,
wiedząc, że siostra ma się lepiej. A zatem do soboty. W sobotę pięknie
tu posprzątam na niedzielną uroczystość.
- Cudownie - rozpromienił się Dan, odprowadzając panią Nettel
do drzwi. - Mnie nie będzie, bo niestety mam służbę. Siostra ustali z
dekoratorem, jak ma ozdobić drzewko i dom.
Joy specjalnie czekała, aż położą się do łóżka, by porozmawiać o
pani Nettel. Dan przysypiał już ze zmęczenia. Chciał, by spali razem,
lecz jednocześnie prosił, by odsunęła się z poduszką na brzeg łóżka,
ż
eby zredukować pokusę do minimum. Joy przystała na wszystko,
choć niechętnie; Wiedziała jednak, że nie zmrużyłby oka, gdyby
przeniosła się do innego pokoju.
- Danny?
- Tak, kochanie? - Ciężko odwrócił się na bok.
- Nie śpisz?
- Nie bardzo. Ciągle myślę o twoim wystrzałowym biuście.
- Och, to nic takiego. Tylko biustonosz z darów, i paczka waty.
- Rzeczywiście, w tej wersji mało pociągające - ziewnął. Joy
przestraszyła się, że zaraz zaśnie.
- Wyobrażam sobie, jak ci ciężko, kiedy musisz podejrzewać
bliskich sobie ludzi - powiedziała poważnie.
- Uhm...
- Lubisz panią Nettel, prawda? - Nerwowo skubnęła brzeg
bawełnianej koszulki, służącej jej jako koszula nocna. - Ja też ją
polubiłam, ale ze wszystkich trzech podejrzanych...
- Joy, to nie jest tani kryminał - zaprotestował, nagle otwierając
oczy. - Jak w ogóle można nazywać ich podejrzanymi? Gwen jest
moją siostrą, a Rexa traktuję jak brata. Owszem, oboje są
apodyktyczni i chcieliby mną rządzić, ale robią wszystko w jak
najlepszej wierze. Podobnie bliska jest mi pani Nettel. Zwątpiłbym w
ich uczciwość tylko wtedy, gdyby pojawiły się niepodważalne
dowody.
- Musi być jakiś sposób na udowodnienie, kto jest winny -
nalegała - i jakie są jego powiązania z tym fałszywym kuzynem, który
pytał o mnie w Orlando.
- Te sprawy wymagają czasu. Pamiętasz, co mówiłem ci dzisiaj o
rozmowie z informatorem?
- Jasne. Nie rozumiem tylko, co tu może mieć do rzeczy książka
Williama Harrisa?
- Być może nic - burknął, przekręcając się na drugi bok. - Na
wszelki wypadek nie ujawniaj się przed nim, dopóki nie będziemy
mieli pewności. Musisz być bardzo ostrożna podczas niedzielnej
uroczystości.
- A będę na niej?
- Ciekawe, jak mógłbym cię powstrzymać?
- Oczywiście że byś mnie nie powstrzymał, ale zaproszenie
przyjmuję. - Pochyliła się i ucałowała go w policzek kłujący zarostem.
- Kochanie, postaraj się usnąć, a śledzenie i myślenie zostaw
mnie.
Joy patrzyła, jak Dan zamyka oczy i natychmiast odpływa w
krainę snu. Wątpiła w powodzenie jego śledztwa. Zbyt emocjonalnie
traktował owe trzy osoby, by podejść do nich w swój profesjonalny,
chłodny sposób. Potrzebował pomocy.
Musi mu pomóc - jako siostra Clarence, przedstawicielka
Ś
wiatowej Misji Dobrej Woli. Przede wszystkim należy mieć oko na
tę panią Nettel. I odkryć prawdziwe motywy jej działania.
Tak, dopiero kiedy będzie miała dowody, powie wszystko
Danowi. Powie mu, że nieraz widywała jego ukochaną panią N. w
klubie Laff Trak. I o jej wizytach w biurze Theo Nelsona, z których
zawsze wychodziła dziwne podekscytowana.
ROZDZIAŁ 6
- A, tu jesteś! - Gwen Burke otworzyła drzwi do pokoju
przesłuchań i zobaczyła Dana zajadającego z apetytem gotowy lunch z
papierowej tacki.
Wyglądała bardzo szykownie w kostiumie morskiego koloru, z
ciemnymi włosami zaczesanymi w gładki węzeł. Była wysoką
posągową pięknością o wyrazistych jak u brata rysach i niebieskich
oczach. I podobnie jak Dan traktowała obowiązki zawodowe
nadzwyczaj sumiennie. Pracowała jako księgowa w dużej firmie
mającej swą siedzibę o kilka przecznic dalej.
- Lunch w pokoju przesłuchań? - zaśmiała się. - Ładnie, ładnie.
- Oficjalnie to pomieszczenie nazywa się pokojem wywiadów -
poprawił ją. - I ma tę wielką zaletę, że nikt mi tu nie przeszkadza.
Może się skusisz?
Gwen podeszła do biurka i zerknęła na tackę.
- Hm, szynka, salami i trzy rodzaje sera... Chyba rzeczywiście
podzielisz się ze mną, braciszku.
Przysunęła sobie krzesło i zabrała się do jedzenia.
- Najpierw zajrzałam do twojego gabinetu - wyjaśniła, skubiąc
liść sałaty. - Rex rozmawiał przez telefon. Na mój widok odłożył
słuchawkę i wierz mi, popatrzył na mnie jak na raroga.
- Serio? - Dan wyjął dwa jogurty i podsunął jej jeden.
- To do niego niepodobne. Może to była prywatna rozmowa?
Opowiedz dokładnie, co się stało.
- Kiedy weszłam, właśnie kładł do głowy komuś, jak
skomplikowane może okazać się dotrzymanie danego słowa. Na mój
widok burknął coś, cisnął słuchawkę i poinformował mnie, że jesteś
właśnie tutaj. Zostałam jeszcze przez chwilę i zaczęłam wspominać
ten sobotni wieczór, który tak miło spędziliśmy we troje, piekąc
ciasteczka. A potem rzuciłam niewinną uwagę na temat jego nowego
zegarka. Wyraźnie się spłoszył. Powiedział, że nie powinien nosić go
do pracy, a potem - wyobraź sobie - kazał mi wyjść!
- Dlaczego zainteresowałaś się akurat jego zegarkiem?
- Bo to był rolex!
- Poprzednio go nie nosił. Na pewno bym zauważył.
- Dan spoważniał. - Jesteś pewna, siostrzyczko?
- Potrafię rozpoznać rolexa, braciszku - stwierdziła sucho Gwen.
- Widziałam takie zegarki nie tylko na wystawie.
Ciemne brwi Dana zbiegły się w wyrazistą linię.
- Skąd wziął pieniądze na taki kosztowny i elegancki zegarek?
Jeździ wozem średniej klasy i ma małe mieszkanie.
- W dodatku z wodnym łożem - uzupełniła Gwen. Dan w
zamyśleniu żuł kanapkę.
- Może te panienki, na które chętnie przymyka oko, zrzuciły się
na prezent. Najlepiej jeśli sama zapytasz go o to, na przykład podczas
bożonarodzeniowego spotkania u mnie w domu.
- Mam nadzieję, że będzie mądry i od razu mnie przeprosi -
rzuciła, zerkając na swój własny, zdobiony brylancikami zegarek. -
No, dobrze, a dlaczego chciałeś się ze mną zobaczyć?
- Musimy omówić wszystkie sprawy związane z organizacją
przyjęcia i podjąć ostateczne decyzje. - Była to tylko częściowa
prawda. Dan chciał przede wszystkim wysondować, co Gwen wie na
temat zaginionej kartki od Joy i podpytać ją o Williama Harrisa. Nie
mógł zrozumieć, co opętało jego tak zawsze rozsądną 1 ostrożną
siostrę. Ten Harris kompletnie zawrócił jej w głowie.
- Wyobraź sobie, że odezwali się Winstonowie, Prestonowie i
Calhounowie! - powiedziała podekscytowana.
- Bardzo się cieszę. Gwen przyjrzała mu się badawczo.
- Braciszku, naprawdę się cieszysz?
- Jasne, przecież to tradycja. Ludzie lubią się u nas spotkać, a
tobie się to podoba.
- To mi pomaga zwalczyć złe wspomnienia, wiesz o tym
doskonale - wyjaśniła z urazą Gwen.
- Owszem, wiem. Po śmierci rodziców dom wydawał mi się
pusty i też uważałem, że dobrze jest otoczyć się znanymi,
ustosunkowanymi ludźmi, w dodatku przyjaciółmi rodziców.
- I nadal tak jest. Przynajmniej z mojego punktu widzenia.
Dan wzruszył ramionami.
- Rex sugerował, żebym zaprosił naszą policyjną drużynę
baseballową.
- Co? Tę bandę wielbicieli wodnych materacy i piwa w
puszkach?
- Daj spokój, Gwen, pytałaś mnie o zdanie, więc ci
powiedziałem.
- Ty naprawdę nie jesteś dziś sobą - stwierdziła oskarżycielskim
tonem. - Co się z tobą dzieje? Dotąd nawet nie przyszłoby ci do głowy
zapraszać na przyjęcie ludzi z takich sfer. Chyba się na nich
zapatrzyłeś, bo przedziałek masz bardziej na lewo niż zwykle.
Jasne, czesał się w samochodzie, bo Joy czule zwichrzyła mu
czuprynę na pożegnanie. On jej zresztą też. O mało nie spóźnił się do
pracy.
- Może postanowiłem żyć bardziej na luzie - rzucił prowokująco.
- Luz do ciebie nie pasuje - ucięła, a potem pochyliła się i ujęła
go za rękę. - Mówię o tym, braciszku, bo martwię się o ciebie.
Pamiętaj, że w razie czego zawsze możesz na mnie liczyć.
- Daj mi spokój! - Gwałtownie wyszarpnął rękę. - W y -
starczająco trzęsłaś się nade mną przez cały zeszły rok.
- Tylko dlatego, że ta komediantka... jak jej tam, Kodak Comic
potraktowała cię w sposób bezceremonialny - oświadczyła sztywno
Gwen. - Wygląda na to, że zepsuje ci i tegoroczne święta. Przecież
widzę, że wcale się nie cieszysz.
- Po pierwsze, ona ma imię: Joy. A po drugie, nie ma nic
wspólnego z moimi nastrojami - stwierdził kategorycznie, doskonale
wiedząc, że jest dokładnie odwrotnie. Gwen wyciągnęła mylne
wnioski. Był w znakomitym humorze. Całą noc leżał obok Joy, czuł
jej obecność, w każdej chwili, gdyby tylko chciał...
- Słuchasz mnie, Dan?
- Tak, oczywiście. - W porę przypomniał sobie o obecności
siostry. - Słuchaj, ktoś ukradł świąteczną kartkę, którą przysłała mi
Joy - oznajmił lekkim tonem, czekając na efekt.
- Kartkę od Joy? Naprawdę? To dziwne.
- Bardzo.
- Dan, posłuchaj mojej rady, znajdź sobie nową dziewczynę i
zaproś ją na świąteczne przyjęcie.
- A ty przyjdziesz ze swoją sympatią?
- Jasne. William bardzo się na to cieszy.
- Słyszałem, że pisze książkę o procesie Berkleya. Gwen drgnęła.
- Właśnie miałam ci o tym powiedzieć.
- Wcześniej doniósł mi o tym płatny informator - wyjaśnił Dan
nie bez złośliwej satysfakcji.
- William jest na razie na etapie opracowywania notatek i
robienia planu wywiadów.
- Już zaczął je przeprowadzać - sprostował Dan. - Dwa razy
odwiedził Theo Nelsona, właściciela Laff Trak Comedy Club w
więzieniu Stillwater.
Gwen westchnęła z rezygnacją.
- W porządku, masz rację. William pracuje nad książką. Obawiał
się, że będziesz wściekły, i dlatego starał się trzymać to w tajemnicy
przed tobą.
- Dlaczego miałbym być wściekły?
- Zazdrość zawodowa. A poza tym uraza, że zajął miejsce w
moim sercu - gładko wyrecytowała Owen.
- Boże, co za nonsensy - prychnął Dan. Albo Harris naprawdę
wierzył w te bzdury, albo wymyślił je specjalnie, by odciągnąć jego
uwagę od czegoś o wiele ważniejszego. Taki wybieg sprawdzał się na
rozprawie sądowej.
- Myślę, że Theo Nelson nie był zachwycony, że prokurator,
który go wsadził do więzienia, pisze o nim książkę - zauważył
trzeźwo.
- William obiecał mu duży udział w zyskach ze sprzedaży
książki. - Gwen była wyraźnie dumna z narzeczonego. - Zresztą Theo
wyjdzie za rok.
- Harris był zadowolony z tych wizyt?
- Niezupełnie. Pierwszy raz był wręcz zły. Za drugim razem
poszło trochę lepiej. To było tego dnia, kiedy piekliśmy ciasteczka.
Spotkałam się z nim, poszliśmy do mnie i... wreszcie się odprężył. -
Uciekła wzrokiem w bok.
- Czy rozmawiał z kimś jeszcze?
- Próbował kontaktować się z Berkleyem, ale on nie życzył sobie,
by odgrzebywano jego sprawę. Prawdę mówiąc, nie chciał zamienić z
Williamem nawet słowa.
- Zastanawiam się, czy rozmawiał też z Rexem. Oczy Gwen
rozszerzyły się.
- Myślisz, że ten rolex mógłby być łapówką od Williama, a to, co
usłyszałam na temat lojalności, miałoby dotyczyć sprawy Berkleya? -
spytała mocno zaniepokojona.
- Nie wiem, Gwen - odparł Dan.
- Danny, to nie ma sensu.
Ma, stwierdził w duchu, jeśli Harris wynajął Rexa, by odnalazł
Joy. Czyżby aż tak bardzo chciał ją przepytać? Nie ma wyjścia, musi
odkryć karty.
- Gwen, czy William był zainteresowany odszukaniem i
spotkaniem się z Joy?
- Ja przynajmniej nic o tym nie wiem. Zresztą, co w tym złego,
gdyby nawet chciał z nią porozmawiać? Ona jest teraz w bezpiecznym
miejscu, prawda?
- Nie wiem - odpowiedział i uznał, że mimo wszystko jest
szczery.
- Jasne, skąd masz wiedzieć, skoro ci uciekła. Dan, powiedz mi
wreszcie, dlaczego dopytujesz się, czy William pisze książkę i czy
rozmawia z połową miasta?
Oczywiście, że miałby w nosie tę książkę, gdyby nie Joy. Tego
jednak nie mógł Gwen zdradzić.
- Słyszałem, że porzuca posadę i otwiera kancelarię? - zagadnął,
mając nadzieję, że zmiana tematu odwróci uwagę siostry.
- Dobrze słyszałeś. - W głosie Gwen znów zabrzmiała nuta
dumy. - Chciałabym, żebyś aprobował mój wybór, Danny. William
okazał się mężczyzną, o jakim zawsze marzyłam. I tak świetnie pasuje
do naszego kręgu towarzyskiego!
Dan wiedział doskonale, że to aluzja do Joy. W przeciwieństwie
jednak do tego bezwzględnego typa, który dla kariery był gotów na
wszystko, Joy była uczciwa, serdeczna i dobra. No, może nazbyt
wybuchowa i uparta.
- Dobrze, Gwen, zostawię Harrisa w spokoju, jeśli przestaniesz
tępić Joy, zgoda? - zaproponował.
- Zgoda. Tyle że będziesz musiał znosić obecność Williama na
przyjęciu - zaśmiała się.
- Już dobrze, dziecino. - Puścił do niej oko. - Odtąd jestem dla
ciebie Świętym Mikołajem.
- Święty Mikołaj... Tak o tobie mówi siostra Constance Clarence
ze Światowej Misji Dobrej Woli - wyrecytowała Gwen z
entuzjazmem. - Ona jest zresztą niesłychanie tajemnicza.
Dan zacisnął pięści, ale pokręcił głową z uśmiechem.
- Pani Nettel jest niepoprawna.
- Skądże, ona jest perłą wśród gospodyń - zaprzeczyła żarliwie
Gwen. - Dzwoniłam do niej, żeby się upewnić, czy przyjdzie pomóc
nam w przygotowaniach do niedzielnego przyjęcia. Wtedy
wspomniała o twoim gościu. Szkoda, że sam mi o niej nie
powiedziałeś - zakończyła z wymówką.
- Wreszcie jesteśmy kwita - odparował. - Ty milczałaś na temat
książki Harrisa, a ja o poczciwej siostrzyczce.
- Trudno, niech ci będzie. Jesteśmy kwita - zgodziła się
niechętnie i wstała zza biurka, kierując się ku drzwiom,
- Chciałem opowiedzieć ci o siostrze, ale bałem się, że możesz
mieć zastrzeżenia.
- Ja? Zastrzeżenia? Zawsze popierałam akcje charytatywne!
- Siostra Constance Clarence jest kochaną, pełną poświęcenia
duszą, która nie ma się gdzie podziać w tym obcym mieście. Misja
wiedziała, że zbieram dla nich rzeczy, więc skontaktowała się ze mną,
prosząc o gościnę.
- Ale tamta misja nazywała się chyba jakoś inaczej. - Gwen w
zamyśleniu zmarszczyła brwi.
- Och, wiesz jak szybko rozprzestrzeniają się wieści -
zbagatelizował. - Jedna siostrzyczka powie drugiej i tak to się
odbywa...
Gwen nie miała powodu wątpić w wyjaśnienia brata.
- Cieszę się, że siostra Clarence będzie na naszym przyjęciu -
rzekła, stojąc już z ręką na klamce. - A propos, czy poczęstowałeś ją
moimi ciasteczkami?
Ha! Poczęstowałem!
- Co, pewnie nie przyszło ci to do głowy? - Gwen uśmiechnęła
się, widząc minę Dana. - Nic nie szkodzi, nadrobimy to przy deserze.
Podam je do kawy, razem z lodami pistacjowymi.
Dan poczuł się nieswojo. Przypomniał mu się zasypany
okruchami stół. Uświadomił też sobie, ile serca i pracy włożyła w te
wypieki Gwen. Trudno, Joy będzie musiała wziąć się dzisiaj do
roboty.
- No, dobrze, idę - oznajmiła Gwen. - Chciałabym wierzyć, że
wszystko z tobą w porządku. I dzięki za poczęstunek. Bardzo mi
smakował lunch w pokoju przesłuchań.
Otworzyła drzwi i cofnęła się, widząc, że w progu stoi William
Harris.
- To ty, kochanie! - wykrzyknął zdziwiony. Dan uśmiechnął się
do przystojnego prokuratora. Mógł mu tylko pozazdrościć sukcesów.
Ten mężczyzna o młodzieńczej sylwetce, sympatycznej twarzy,
modnie ostrzyżonych włosach i niewielkiej wypielęgnowanej bródce
był w stanie owinąć sobie wokół palca każdą ławę przysięgłych.
Starzał się dystyngowanie, zachowując znakomitą formę.
William objął Gwen, zerkając podejrzliwie na Dana zza jej
ramienia.
- Czyżbyś wstał lewą nogą? - spytał z przekąsem.
- William, on wie o książce - szepnęła mu do ucha Gwen,
wysuwając się z jego objęć.
- Właśnie miałem mu o niej powiedzieć.
- Tak? I szukałeś mnie? - spytał ironicznie Dan.
- Owszem, ale skoro spotkałem Gwen, najpierw odprowadzę ją
do biura.
- Harris, muszę z tobą pomówić - oznajmił Dan.
- Do świąt mam urlop. Pewnie to nic pilnego. - Harris beztrosko
machnął ręką. - Pogadamy na przyjęciu.
Wyszli. Dan oparł łokcie o blat biurka i zamyślił się. Sporo się
dzisiaj dowiedział. Przede wszystkim zyskał pewność, że Gwen nie
ma pojęcia o powrocie Joy, a Rex boryka się z problemami, o których
wolałby nie mówić. Zabolało go, że siostra nie jest z nim szczera, gdy
w grę wchodzi jej ukochany William. Kto wie, czy nie byłaby zdolna
wykraść dla niego pocztówkę Joy, gdyby uznała, że przyda mu się
jako materiał do książki, albo jeszcze gorzej - gdyby chciał wyśledzić
Joy. Czy jednak okłamałaby brata? Uświadomił sobie, że gdy
wspomniał o kradzieży pocztówki, nie zaprzeczyła otwarcie.
- Jeżeli chodzi o świąteczne wypieki, to mam doświadczenie
jedynie w jedzeniu ich - ostrzegła Joy, widząc, jak Dan stawia na stole
kuchennym dwie wielkie torby z zakupami.
- Tak właśnie przypuszczałem. - Odwrócił się i ogarnął ją
spojrzeniem. - Mimo wszystko cieszę się, że cię widzę - dodał i
uśmiechnął się czule.
Choć Joy miała na sobie sprany bawełniany podkoszulek i białe,
nie pierwszej młodości spodnie, na szczęście nie aż tak workowate jak
te, w których jeździła na łyżwach, wyglądała świeżo i pociągająco.
Złote włosy lśniły, a w oczach miała radość. Dan najchętniej porwałby
ją w ramiona i zaniósł do sypialni.
- Znalazłam stację, która nadaje same kolędy - powiedziała cicho
Joy. Och, jeśli on tak jej pragnie, czemu jej nie przytuli?
Dan słuchał przez chwilę muzyki płynącej z radia, a potem
podszedł do Joy i zamknął ją w uścisku. Fala gorąca natychmiast
ogarnęła całe jej ciało. Przylgnęła żarliwie do Dana.
- Tak tego potrzebowałam,. Danny... - wyszeptała.
- Wiem, czego potrzebujesz - odparł, opierając podbródek na
czubku jej głowy. - Ciągle o tym myślę i postaram się spełnić
wszystkie twoje marzenia. Chcę, żeby te święta były dla nas
najpiękniejsze. Musimy tylko...
Joy wspięła się na palce i żartobliwym gestem rozwichrzyła mu
ciemne włosy. Kosmyki opadły na czoło, nadając mu rozkosznie
niedbały i seksowny wygląd, który sprawił, że Joy poczuła słabość w
kolanach.
- Co musimy? Mów szybko.
- Musimy wziąć się za ciasteczka - oznajmił z niekłamanym
ż
alem.
- Najpierw wezmę się za ciebie - powiedziała głosem drżącym z
pożądania. - Chcę się z tobą kochać w kuchni, tak jak kiedyś.
Pieczenie może poczekać.
Dan spiorunował ją spojrzeniem i na wszelki wypadek
unieruchomił jej nadgarstki.
- Wyjadłaś je, a dobrze wiesz, że nie może ich zabraknąć w
niedzielę.
- Nie może... - powtórzyła smętnie.
- Chyba odebrałaś moją wiadomość na automatycznej
sekretarce?
- A wysyłałeś jakąś? Dan zagryzł wargi.
- Przecież prosiłem, żebyś odbierała po pięciu sygnałach.
- No tak, ale wcześniej zapowiadałeś, żebym w ogóle nie
odbierała. Więc myślałam, że mnie sprawdzasz - tłumaczyła
nieporadnie.
- Mogłaś odsłuchać taśmę potem.
- No, dobrze, nauczyłam się tego na pamięć - przyznała z
wesołym błyskiem w oku i szeroko otworzyła drzwi lodówki.
Dan nie mógł się powstrzymać od głośnego westchnienia ulgi na
widok starej makutry, należącej jeszcze do jego babci, wypełnionej
pięknie wyrobionym ciastem.
- Od początku wierzyłem w siostrę Constance Clarence -
powiedział i oblizując się łakomie, sięgnął do misy. Zanim Joy
zdążyła zaprotestować, nabrał ciasta na palec i spróbował.
- No, dziecino, zabieramy się do roboty. - Energicznie zatarł ręce.
- Nie miej mi za złe, że tak się przejmuję, ale te ciasteczka przeszły do
rodzinnej tradycji. Musieliśmy z Gwen czymś wypełnić pierwsze
ś
więta bez rodziców, kiedy zginęli w katastrofie lotniczej. Zabraliśmy
się do wypieków, prowadząc przy tym nie kończące się rozmowy.
Przeanalizowaliśmy wtedy całą historię rodziny. - Westchnął,
wyjmując z kredensu stolnicę. - A ciasteczka bardzo się udały i odtąd
zawsze je piekliśmy. Zwłaszcza Gwen niesłychanie się wprawiła.
- Twoja siostra od początku mnie nie lubiła, prawda?
- Gwen uważa, że wie najlepiej, co jest dla mnie dobre - przyznał
szczerze. - Tylko dwa razy rozmawiała z tobą w czasie procesu i na tej
podstawie wydała osąd. Sama jest powściągliwa, więc raziła ją twoja
otwartość i żywiołowość. Ale największą pretensję miała do ciebie o
to, że mnie zostawiłaś, ponieważ wiedziała, jak bardzo mnie to
obeszło.
- Tak mi przykro, Dan - powiedziała miękko Joy. - Odejście
wydawało mi się jedynym wyjściem. Przez cały czas myślałam o
powrocie.
Dan przyglądał się, jak Joy kuca przy piekarniku i nastawia go.
Zachowywała się tak naturalnie, jakby była w swoim mieszkaniu i
robiła to co dzień. Zaczął sobie wyobrażać, jak to by było, gdyby
wracając po pracy, zastawał w domu Joy.
- Spełnia się marzenie. - Cichy głoś Joy wdarł się w jego myśli.
- Taak...
- Boże Narodzenie w twoim domu. W tym wielkim, pięknym
starym domu.
Dan poczuł, że znów sztywnieje. Świąteczny kicz i farsa. Czy ta
obsesja nigdy go nie opuści? Sam jest sobie winien. Po co ją zwodził?
- Przesada, w tej chałupie hulają przeciągi jak w starej stodole -
burknął, wzruszając ramionami. - Idę na górę, przebrać się. I rozpalę
kominek w salonie.
Pracowali razem wytrwale, z przerwą na lekką kolację.
- Czy Rex też się przyłączy do świątecznego szaleństwa? -
zagadnęła w pewnym momencie Joy.
- Och, nie przepuściłby takiej okazji - zaśmiał się Dan, wkładając
kolejną blachę do pieca. Za chwilę zmarszczył brwi, przypominając
sobie, co mówiła Gwen. - A jednak trudno przewidzieć jego reakcje.
Uwielbia towarzystwo, a odnosi się wrażenie, że nie zawsze potrafi
się dobrze bawić.
- Czasami, kiedy pisklęta są wypychane z gniazda, gdzie indziej
szukają ciepła - zauważyła łagodnie Joy.
- Możliwe. Choć akurat rodziców wspomina bardzo dobrze.
- W takim razie zaważyły późniejsze doświadczenia. - Oczy Joy
zabłysły. - Ja aż do siedemnastego roku życia mieszkałam z matką w
eleganckim pensjonacie. Nigdy nie była ze mnie zadowolona. Kiedy
byłam jeszcze dzieckiem, miała wypadek samochodowy. Procesowała
się i dostała duże odszkodowanie. Odtąd nie pracowała. I nigdy nie
ruszyła się dalej niż do baru na rogu.
- A co się stało z twoim ojcem?
- W ogóle go nie znałam - powiedziała drewnianym głosem Joy,
patrząc w okno. Pamięć podsunęła jej obraz matki - jej
niezadowoloną, zgorzkniałą twarz. - Przez całe lata utrzymywałyśmy
się dzięki tym pieniądzom, ale skąpiła mi wszystkiego. A potem
spotkała faceta i w ogóle zabrakło tam dla mnie miejsca. On chciał,
ż
ebym została - wzdrygnęła się - a matka chciała mnie wyrzucić, bo
uważała, że go uwodzę. Sama stamtąd uciekłam! Pracowałam jako
kelnerka w różnych klubach w okolicy. Tak potrafiłam zabawiać
ludzi, że stałam się znana i pozwolili mi wystąpić na scenie. Dobrze
mi poszło. Resztę już znasz. - Odwróciła się od okna i popatrzyła
Danowi w oczy. - Teraz chyba rozumiesz, że nie zwodziłam cię wtedy
w hotelu, mówiąc, że marzę o prawdziwych świętach. Och, Dan, jak
mi ciebie brakowało. - Nagle wtuliła się w jego ramiona. - Nigdy
nikogo tak nie potrzebowałam. Mój opiekunie, mój Święty Mikołaju...
Danny oparł podbródek na czubku jej głowy, przymykając oczy.
Ta kobieta bezustannie zmuszała go do obrachunków z samym sobą.
Niestety, prawda była smutna - łatwiej było mu odgrywać rolę
opiekuna i wybawcy niż Świętego Mikołaja, niosącego jej w
prezencie szczęście.
ROZDZIAŁ 7
- Pobudka, śpiochu!
Joy zamrugała i przeciągnęła się, słysząc głos Dana dobiegający z
sąsiadującej z sypialnią garderoby. Widziała go w otwartych
drzwiach. Kończył się ubierać i właśnie wybierał krawat.
- To okropne, że muszę cię zostawić i iść do pracy w sobotę -
powiedział, starannie wiążąc węzeł.
- Nie trzeba było tak późno kłaść się spać - ziewnęła.
- Nie żałuję tego - zauważył z uśmiechem Dan.
Usiadła na łóżku, podciągając kolana. Przegadali cały wieczór.
Joy odważyła się powrócić do wspomnień z dzieciństwa i wczesnej
młodości, a Dan okazał się uważnym i pełnym zrozumienia
słuchaczem. Joy zrobiło się lekko na sercu - otworzyła się przed
Danem i zrzuciła ciążące jej brzemię.
- Będziesz dziś sprawdzał różne poszlaki? - zapytała, wracając
myślami do rzeczywistości.
- Muszę próbować, może coś się wyjaśni.
- Słuchaj, a może ktoś sądzi, że to ja mam kopertę z pieniędzmi,
którą Berkley przekazał Theo tamtej nocy w klubie?
Dan zmarszczył brwi i zbliżył się do łóżka.
- Rozważałem taki wariant - przyznał. - O takiej możliwości
wspominał również mój informator. Ktoś mógłby liczyć na to, że
odbierze ci te pieniądze. Zadzwonię dzisiaj z biura do Henry'ego
Sheldona i dowiem się, czy ktoś jeszcze o ciebie pytał.
- Przekaż mu moje serdeczne pozdrowienia - powiedziała
miękko.
- Dobrze.
- Jeśli naprawdę chodzi o pieniądze, William Harris odpada -
stwierdziła nagle. Wiedziała, że ta uwaga nie zachwyci Dana i nie
pomyliła się. Włączył prokuratora do kręgu podejrzanych ze względu
na książkę. Natomiast Joy, tak samo jak Gwen, uważała, że William
jest uroczy i sympatyczny. Wyczuwała, że Dan go nie lubi i
najchętniej wsadziłby go za kratki, aby nie mógł spotykać się z Gwen.
Najwyraźniej uważał, że Harris nie jest wystarczająco dobry dla jego
siostry.
- Trzeba też się dowiedzieć, dlaczego pani Nettel zamieszkała w
sąsiedztwie zaraz po procesie - stwierdził, zapinając marynarkę. -
Rexowi od początku to się nie podobało, tak samo jak jej natrętnie
oferowana pomoc. Nie słuchałem go, ponieważ zrobiła na mnie dobre
wrażenie. Była bardzo miła i wykonywała swoją pracę doskonale -
teraz zaczynam myśleć, że zbyt doskonale. A może to ona szukała cię
w Orlando?
Joy miała wielką ochotę opowiedzieć mu o wizytach pani Nettel
w Laff Trak Comedy Club, u Theo Nelsona. Był kiedyś jej
przyjacielem i bez względu na wszystko, co się później wydarzyło,
była mu wdzięczna, że załatwił jej pierwszy angaż. Jeśli pani Nettel
wdała się z nim w interesy, powinna najpierw sama wyjaśnić, jaki
miały charakter. Dan najwyraźniej nie znosił nie dokończonych
spraw. Ciążyły mu, nie dawały spokoju i nie pozwalały zapomnieć o
pracy nawet we własnym domu. Trochę się dziwiła, że nie jest w
stanie oddzielić czasu pracy i miłości. Jej przyszłoby to łatwo.
- Dasz sobie radę sama? - zapytał z ukrytą troską. Każdy nerw
profesjonalistki w ciele Joy zadrżał, gotów do podjęcia wyznania.
Lekko zeskoczyła z łóżka, wspięła się na palce i pocałowała Dana
prosto w usta.
- Nie martw się o mnie i pędź do pracy, gliniarzu. Wszystko
będzie w porządku, obiecuję.
Dana nie trzeba było dwa razy prosić. Ruszył pospiesznie do
drzwi.
Kiedy zabrzmiał dzwonek u drzwi, Joy szybko włożyła habit i
okulary. Domyśliła się, że to pani Nettel, której Dan nie zostawił
kluczy do domu.
- Dzień dobry. Przepraszam, że musiała pani chwilkę poczekać,
ale byłam zajęta na górze segregowaniem darów - powiedziała Joy,
otwierając drzwi.
- Nic nie szkodzi. - Starsza pani uśmiechnęła się i dodała: -
Cieszę się, że będę dziś miała towarzystwo siostry. Zwykle w soboty,
gdy skończę pracę, ucinamy sobie z Da - nem pogawędkę, a czasem
nawet plotkujemy.
Joy rozumiała teraz, jakim sposobem pani Nettel przekonała Dana
do siebie. Zorientowała się, że nie utrzymuje kontaktów z sąsiadami i
wykorzystała jego samotność. Tym bardziej należało zbadać tę
sprawę. Joy już zdążyła zapomnieć, że ma trzymać się z daleka od
ś
ledztwa i tylko grzecznie przyjąć posłańca ze świątecznym
drzewkiem.
- Zaraz sprawdzę, czy Dan nie zostawił mi czegoś do zszycia w
garderobie - powiedziała pani Nettel. - O, jest kawa, jak zwykle. - Z
aprobatą zerknęła do kuchni, gdzie w ekspresie podgrzewała się kawa.
- Chętnie się napiję, kiedy skończę porządki.
Nawet gdy usiadła wreszcie przy kuchennym stole, nie pozostała
bezczynna. Zaczęła polerować srebrną cukiernicę. Joy z filiżanką w
ręku stała przy oknie, zerkając na dziedziniec z tyłu domu.
- Brakuje siostrze dzieciaków, co?
- Jest pani spostrzegawcza, pani N. - przyznała Joy.
- Rzeczywiście, od razu je polubiłam.
- Z wzajemnością - uśmiechnęła się starsza pani. - Przepadają za
siostrą. Rodzice byli pełni podziwu, że tak od razu zorganizowała im
siostra znakomitą rozrywkę. Świetnie się bawiły. Potrafię to docenić,
niech siostra mi wierzy, przez lata byłam związana z show - biznesem.
Joy z trudem ukryła wrażenie, jakie zrobiły na niej słowa
„rozrywka" i „show - biznes". Pani N. była stanowczo zbyt bystra.
Najwyższy czas przejść do ofensywy. Dolała jej kawy i usiadła przy
stole.
- Czy poza pracą u Dana ma pani jakieś inne zajęcia? -
zagadnęła, starając się mówić lekkim tonem.
- Teraz już nie, ale przez całe lata byłam księgową.
- Ruchy pani Nettel stały się nagle szybsze. Ściereczka do
polerowania śmigała jej w rękach. Najwidoczniej nie odpowiadał jej
temat rozmowy. Czyżby ż powodu Theo Nelsona?
Joy nasypała sobie trzy łyżeczki cukru i zamyśliła się, mieszając
kawę. Wizyty pani Nettel jako księgowej w Laff Trak były jak
najbardziej usprawiedliwione. I nie musiało to wcale znaczyć, że brała
udział w praniu brudnych pieniędzy.
- Zapewne jest już pani na emeryturze - zagadnęła od niechcenia.
Panią Nettel wyraźnie zaczęła dziwić jej ciekawość.
- Przez dwadzieścia pięć lat prowadziłam własną firmę, a teraz
moim głównym zajęciem jest dbanie o Dana. - Obfite łono
zafalowało; - On jest dla mnie jak rodzony syn. I tylko to się liczy.
Nie mam ochoty wracać do przeszłości.
Nawet jeśli w przeszłości była koperta z okrągłą sumką za
fałszywe alibi dla Theo? Joy bardzo chciałaby uwierzyć pani Nettel,
zwłaszcza że ją polubiła. Ale równie dobrze demonstracyjne
zainteresowanie losem Dana mogło posłużyć do innych celów.
- A skoro już rozmawiamy, siostro, chciałabym również o coś
spytać. Jakie siostra ma plany na najbliższą przyszłość?
- Czemu pani pyta? - Joy mocniej ścisnęła uszko filiżanki.
- Mój znajomy jest producentem w lokalnej telewizji - wyjaśniła
z ożywieniem starsza pani. - Szuka kogoś ciekawego, kto
poprowadziłby nowy program dla dzieci. Tylko obawiam się, że przy
tylu obowiązkach i tak tradycyjnej regule zakonu siostra nie mogłaby
przyjąć tej propozycji.
Niestety - to była wymarzona propozycja dla Joy Jones, ale nie
dla siostry Clarence. Wspaniałe, twórcze zajęcie. Kontakty z ludźmi, a
zwłaszcza z ukochanymi dzieciakami... Lepiej nie robić sobie nadziei.
Musiałaby ujawnić swoją tożsamość, żeby przyjąć tę posadę.
- Mam zbyt dużo zajęć, a poza tym w każdej chwili mogę być
skierowana gdzie indziej - powiedziała ze skrywanym żalem Joy.
- Szkoda, wielka szkoda. - Pani Nettel aż cmoknęła.
- Siostra zdążyła już zżyć się z naszą społecznością, a na dodatek
sprawić, że Dan wreszcie poweselał. Ludzie są zachwyceni, ponieważ
mogą zamienić z nim parę słów, jak to z sąsiadem. Od dawna
tłumaczyłam im, że to nie żaden zrzęda i sknerus, ale przekonali się
dopiero dzięki siostrze.
- Nie mogę powiedzieć, że moja świąteczna misja zakończyła się
całkowitym sukcesem. To sztuczne bezduszne drzewko, które zaraz
przyniosą ze sklepu, będzie moją klęską.
- Zgadzam się całkowicie! - przyklasnęła starsza pani.
- Przecież to cała przyjemność pojechać i wybrać żywe drzewko.
Zawsze mają jakieś wady, nierówne gałązki - ale przynajmniej są
prawdziwe i pachnące.
Joy uniosła oczy ku niebu.
- Święte słowa.
- Dawniej w tym domu musiano ubierać choinkę. Wiem, bo
kiedyś znalazłam na strychu piękne stare bombki. Niektóre są nawet
ręcznie malowane.
- Mogłybyśmy to zrobić - zaproponowała Joy.
- Znalazłam przy telefonie wizytówkę z nazwiskiem tej
ekspedientki z domu towarowego, u której Dan zamawiał choinkę -
powiedziała pani Nettel. - Zadzwonię do niej i odwołam zamówienie.
A potem pojedziemy wybrać prawdziwe drzewko.
- Cudownie! - Joy aż zapiszczała z zachwytu. Wiedziała, że Dan
zapomni o złości, kiedy zobaczy prawdziwe, pachnące drzewko
ustrojone w stare bombki. Nie, pani Nettel nie mogła być wrogiem
Dana. Kto chciałby jeździć w taki mróz po mieście, żeby wyszukać
choinkę, a potem dusić się w kurzu na strychu - tylko po to, by
ucieszyć swego sąsiada?
Podczas gdy Joy wsiadała do samochodu pani Nettel, Dan zmagał
się z obowiązkami, usiłując dzielić czas pomiędzy bieżącą robotę a
sprawę Joy. Czas uciekał. Joy nie mogła bez końca ukrywać się u
niego jako siostra Clarence.
Dzień zaczął od wizyty w laboratorium. Gdy poprosił o
sprawdzenie pani Nettel, wyjmując z torby żelazko z odciskami jej
palców, młody pracownik nieznacznie uniósł brwi. Dan nieraz
opowiadał o starszej pani w samych superlatywach i żartowano nawet
z niego, że na stare lata znalazł sobie opiekuńczą mamusię. Wypełnił
jednak polecenie bez słowa.
Następnym posunięciem było skontaktowanie się z gospodarzem
apartamentów w Orlando. Znając życzliwość, jaką Henry Sheldon
miał dla Joy, wiedział, że będzie musiał rozmawiać bardzo
dyplomatycznie. Powoli wystukał numer Tropical Arms Apartments.
- Halo, pan Sheldon? Tu mówi detektyw Dan Burke z Wydziału
Policji St. Paul. Badam sprawę Faye Fairway... Tak, jest w tej chwili
bezpieczna i ma się dobrze. Chciałem zapytać, czy po jej wyjeździe
nie zaobserwował pan czegoś podejrzanego? Może ktoś się kręcił,
rozpytywał o nią? Spokojnie, jak zwykle, powiada pan.... Dobrze, jeśli
coś się zdarzy, proszę mnie zawiadomić. Nie, lepiej do domu. Proszę
zapisać numer.
Dan skończył rozmowę i skrzywił się z niezadowoleniem. Już
miał odłożyć telefon na stos papierów, kiedy rozległ się sygnał.
- Detektyw Burke, słucham.
- Chciałbym mówić z Rexem Cameronem. - Głos był męski,
ostry i zupełnie mu nie znany.
- Nie ma go dzisiaj.
- Nie zastałem go w domu, a mam pilną sprawę.
- Rex bierze czasami dyżury na mieście w soboty - poinformował
Dan, obracając w palcach ołówek. - Czy mam mu przekazać, kto
dzwonił?
- Tak. Proszę powtórzyć mu, że dzwonię od Thackera,
potwierdzić, iż zadanie na wczoraj zostało wykonane.
- Pod jakim numerem jest pan osiągalny? - Dan tak mocno
przycisnął ołówek do kartki w notesie, że złamał grafit. Podany przez
nieznajomego kod kierunkowy był identyczny z tym, którego sam
przed chwilą użył, telefonując do Orlando. Człowiek od Thackera,
kimkolwiek był, znajdował się na Florydzie.
Dan zamyślił się. Jakie sprawy mógł mieć Rex w tej części kraju i
co zlecił temu osobnikowi od Thackera? Najchętniej wolałby nie
dociekać. Ktoś jednak wykradł kartkę od Joy... I jeszcze ten cholerny
rolex. Z westchnieniem wystukał zapisany przed chwilą numer.
- Agencja Thackera. W czym możemy panu pomóc? - zapytał
miły kobiecy głos.
- Rozważam możliwość skorzystania z waszych usług.
- Polecamy się, proszę pana.
- Czy może mi pani podać wysokość stawki godzinowej?
- Raczej nie, proszę pana, gdyż zależy ona od rodzaju usługi. Na
początku umawiamy klientów z pracownikiem operacyjnym.
Zapotrzebowanie jest rozpatrywane i dopiero wówczas przedstawiamy
nasze warunki.
No, jeśli to nie jest agencja detektywistyczna, jutro pojawia się na
własnym przyjęciu w rudej peruce Joy!
- Nie pomyliłem się chyba - jesteście agencją detektywistyczną?
- Zgadza się, proszę pana.
- Dobrze. Pozwolę sobie zadzwonić za parę dni. Do widzenia i
dziękuję.
Dan długo jeszcze nie odejmował słuchawki od ucha, a jego palec
tkwił na przycisku rozłączenia. Traktował Rexa niemal jak brata, ale
musiał stawić czoło sytuacji, choćby podejrzenia miały się okazać
prawdziwe. Jeśli to rzeczywiście Rex ścigał Joy, jaki mógłby mieć
motyw? Złoty zegarek sugerowałby, że działa na czyjeś zlecenie.
Dobrze płatne zlecenie. William Harris nie należał do biednych. Gwen
także trudno byłoby do nich zaliczyć. Theo Nelson również powinien
mieć pieniądze - jeśli istniała koperta i udało mu się ją w porę ukryć.
W każdym razie należało jak najszybciej porozmawiać z Rexem
Była już dziesiąta, gdy Dan dotarł do domu i stanął w drzwiach
własnej sypialni, Joy tkwiła w fotelu skulona i owinięta pledem,
zaczytana w jakimś tanim wydawnictwie z kolorową okładką. Z
pewnością nie z jego biblioteki. Nie podejrzewał też, by podsunęła je
pani Nettel. Skąd w takim razie wytrzasnęła to czytadło?
- Później już nie mogłeś przyjść, glino - powiedziała
niezadowolonym tonem, sięgając po elegancką skórzaną zakładkę.
- Przepraszam, ale miałem włamanie w północnej stronie miasta.
- A widziałeś drzewko? - zapytała niecierpliwie.
- Nie, od razu wszedłem na górę. A w ogóle, gdzie się
podziewałaś? Telefonowałem parę razy w ciągu dnia.
Joy przygryzła wargę.
- Moja wina. Powinnam włączyć automatyczną sekretarkę.
- Zadzwoniłem, kiedy tylko zdobyłem parę informacji o pani
Nettel.
- Och...
- Ponieważ się nie odżywałaś i nie zastałem cię w domu, na
wszelki wypadek zadzwoniłem do niej. Była miła, jak zwykle, i
wydawało się, że wszystko jest w porządku.
Na twarzy Joy pojawił się niepokój.
- Kim ona jest, Danny?
- Jeszcze nie wiem. Musiała znakomicie zatrzeć za sobą ślady,
ponieważ jest osobą bez przeszłości, jak gdyby pojawiła się na świecie
w momencie kupna domu w sąsiedztwie.
- Czy... czy to ona? Dan zaczął przemierzać pokój wielkimi
niespokojnymi krokami.
- Nie mam pojęcia, ale z całą pewnością coś tu jest nie w
porządku. Sprawa Rexa też nie wygląda za dobrze. Agencja
detektywistyczna z Florydy rzeczywiście działa z jego polecenia.
Tym, kto o ciebie rozpytywała mógł być prywatny detektyw. Być
może chciał potwierdzić twoją tożsamość albo zadać ci parę pytań.
Tylko po co? O co tu chodzi?
- W takim razie już lepiej ci powiem - westchnęła Joy z
poczuciem winy.
- Co takiego? - Odwrócił się z miną, która nie wróżyła niczego
dobrego.
- Widziałam panią Nettel kilka razy w klubie u Theo.
Odpowiedzią był wściekły, nieartykułowany pomruk.
- Nie denerwuj się. - Wyciągnęła rękę i pogładziła go
uspokajająco. - Nie chciałam zawracać ci głowy, dopóki sama nie
sprawdzę. W końcu Theo był moim przyjacielem. Przyjrzałam się dziś
uważnie pani Nettel i trochę pociągnęłam ją za język. Rozmawiała ze
mną bardzo szczerze.
- Może w takim razie powiesz mi o niej coś, czego nie udało mi
się dowiedzieć, na przykład dlaczego zmieniła nazwisko?
- Co? Nie mam zielonego pojęcia. Doszłam do wniosku, że jest
niewinna i spotykała się z Theo wyłącznie w sprawach służbowych,
jako księgowa.
- Księgowa?
- Tak sobie wydedukowałam, ponieważ opowiadała, że przez
dwadzieścia pięć lat wykonywała ten zawód i miała nawet własną
firmę. Wspomniała, że bardzo cię polubiła i uważa niemal za syna.
- Nie jesteś pewna, czy była księgową w Laff Trak?
- Na sto procent nie. Spotykali się tylko w biurze, a nie na scenie
czy za kulisami. I często przynosiła ze sobą teczkę.
- Sam nie wiem, co o tym sądzić... Gdyby pani Nettel miała złe
zamiary, w ciągu tego roku mogłaby je wiele razy zrealizować -
powiedział, marszcząc brwi.
- Dlatego też na pewno nie zatrudniła się u ciebie, żeby wpaść na
mój trop.
- Są jeszcze inne motywy - zemsta za Theo Nelsona, koperta z
pieniędzmi...
- To nie mogła być ona, Danny. Dzisiaj zaoferowała mi - jako
siostrze zakonnej - możliwość pracy w lokalnej telewizji w
specjalnym programie dla dzieci.
Danny w desperacji rozłożył ręce.
- Rany boskie, przecież ona miała mi tylko sprzątać dom!
Dlaczego wszystko kręci się wokół niej?
- A może raczej wokół mnie?
- W takim razie propozycja pracy byłaby prowokacją obliczoną
na to, że się ujawnisz.
Joy przełknęła ślinę. Jeżeli naprawdę o to chodziło, to pani Nettel
prawie się udało. Ale nie powiedziała tego głośno.
- Nie bój się - uspokajała. - Pani Nettel wierzy święcie, że jestem
siostrą Clarence.
- Chciałbym być pewien, że tak jest.
- Przekonasz się. - Szybkim ruchem odrzuciła koc i zerwała się z
fotela. - A teraz zapomnij o kłopotach i chodź obejrzeć drzewko.
Dan powiódł za nią zmęczonym spojrzeniem.
- Najchętniej poszedłbym po prostu do łóżka, kochanie. Marzę
tylko o gorącym prysznicu i pościeli.
- Panny, proszę, zrób to dla mnie.
- A co tu może być ciekawego? Przecież wiem, co zamawiałem.
Chyba nie brakuje gałązek?
Joy niecierpliwym ruchem odrzuciła grzywkę znad czoła.
- Sam mówiłeś, że chciałbyś, żebym miała swoją wymarzoną
Gwiazdkę.
Dan usiłował rozmasować sobie obolały, zesztywniały kark.
- Dobrze, pójdę, ale tylko rzucę okiem.
- Stój, glino! - krzyknęła, gdy tylko przestąpił próg ciemnego
pokoju, - Zawsze chciałam to powiedzieć - usprawiedliwiała się z
chichotem. Namacała kontakt i zapaliła światło. W rogu pokoju, obok
fortepianu, coś zalśniło kolorowo.
Dan stanął jak wryty, ze zdumieniem przyglądając się
cherlawemu świerczkowi przystrojonemu w stare bombki.
- To... Ty chyba nie... - wyjąkał. - Gdzie jest moje śliczne
drzewko z równiutkimi gałązkami, dokładnie wymierzone, sięgające
sufitu? - W jego głosie zabrzmiała irytacja.
- Twoje cudo zostało w sklepie - poinformowała z satysfakcją
Joy.
- Posłuchaj, jestem bardzo tolerancyjny, ale wszystko ma swoje
granice. Przywykłem wybierać sobie takie choinki, jakie lubię.
- Dan, proszę, popatrz jeszcze raz. - Ujęła go za rękę i
podprowadziła bliżej. - Czy nie jest piękniejsze i prawdziwsze?
Dan ujął w palce pachnącą lasem gałązkę. Ręcznie malowana
kolorowa bombka, na której uśmiechał się dobrotliwie Święty Mikołaj
jadący na saneczkach, zakołysała się i zamigotała. Przymknął oczy,
jakby poraził go nagły blask wspomnień.
Joy czekała w napięciu, co powie, a kiedy uparcie milczał,
odezwała się:
- Dan, nie masz pojęcia, jaka byłam szczęśliwa, kiedy
zgadałyśmy się z panią Nettel, że obie nie lubimy sztucznych
drzewek! Zjeździłyśmy pół miasta, zanim znalazłyśmy tę choinkę,
wyobrażasz sobie? - Zacisnęła palce, widząc jego surową minę. -
Dobrze, wiem, że nie powinnam się ruszać z domu, ale już wszyscy w
okolicy znają mnie jako siostrę Clarence. Chyba że chodzi ci o ten
romans? Zapewniam cię, że pani Nettel nie widziała, jak go kupuję.
Sama poszłam do księgarni. Sprzedawca nawet mrugnął do mnie,
kiedy płaciłam. Pewnie myślał, że to coś jak owoc zakazany albo
prezent dla...
- Dosyć! - uciął. - Nie chodzi o książkę ani o jazdę po mieście.
- Ale jesteś wściekły. Nie urażony, tylko po prostu wściekły.
Dlaczego? - nalegała.
- Już ci mówiłem, przekroczyłaś pewną granicę. - Puścił ozdobny
choinkowy łańcuch, jakby nagle sparzył mu rękę. - Posunęłaś się za
daleko. Nie chcę, żeby cokolwiek przypominało mi święta z
dzieciństwa, ten udawany gwiazdkowy nastrój, tę sztuczną rodzinną
ż
yczliwość. Przez lata męczyłem się, żeby o nich zapomnieć. Wiem,
jakie są twoje oczekiwania, Joy, ale i ty powinnaś zrozumieć, że na
pewne rzeczy nie mogę się zgodzić - mówił coraz szybciej i z coraz
większą złością. - Jaki byłem naiwny, kiedy myślałem, że uszanujesz
moje obyczaje. Ale ty musiałaś koniecznie zrobić wszystko po
swojemu!
- Próbowałam tylko zmienić coś na lepsze. - Łzy napłynęły jej do
oczu.
- Dla mnie to wcale nie jest lepsze - stwierdził zimno.
- Danny, powiedz, w czym naprawdę zawiniłam? - zawołała
płaczliwie, rzucając się ku niemu, ale odsunął się sztywno i wyszedł z
pokoju. Czekała jeszcze chwilę, nie wierząc, że mógł ją tak zostawić.
Ale z góry, z łazienki, dobiegł ją szum napuszczanej do wanny wody.
Dan brał kąpiel, o której tak marzył...
Ten dźwięk przywrócił Joy do rzeczywistości. Podeszła do
choinki i z wściekłością zaczęła zdzierać z niej ozdoby, aż na dywan
posypały się igły. Potem odwróciła się na pięcie i zbiegła ze schodów.
Jednym ruchem zgarnęła z wieszaka płaszcz Dana i nie zważając, że
pod spodem ma tylko bawełnianą koszulkę, legginsy, a na nogach
tenisówki, wybiegła na dwór, zamiatając śnieg połami zbyt długiego
okrycia.
Sąsiedzi, z panią Nettel na czele zdziwiliby się, widząc siostrę
Clarence z burzą jasnych włosów, biegnącą w rozwianym męskim
płaszczu, w tenisówkach, prosto przed siebie, w zimowy pejzaż parku.
Zatrzymała się na chwilę na chodniku, poznaczonym kolorowymi
ś
wiatełkami rozjarzonych świątecznych dekoracji. Teraz wydały się
jej takie puste i fałszywe. Rozmyły się, gdy nowa fala łez napłynęła
jej do oczu.
Sama w taki mróz. I nie ma dokąd pójść...
ROZDZIAŁ 8
Dan zakręcił wodę i dobiegło go z dołu trzaśniecie frontowych
drzwi. Wytarł się z piorunującą szybkością, narzucił szlafrok i pędem
zbiegł do holu, uspokajając się w myśli, że Joy na pewno nie wpadła
na pomysł, aby wyjść. A jednak jego płaszcz zniknął z wieszaka. Miał
jeszcze nadzieję, że wybiegła tylko do ogrodu. Jednak widok
półotwartej bramy upewnił go, że stało się najgorsze. Potykając się,
wsunął nogi w wysokie buty, mocniej zacisnął pasek szlafroka i
wybiegł z domu.
Zobaczył Joy daleko, u wylotu ulicy. Złożył dłonie w trąbkę i nie
zważając na sąsiadów, krzyknął, żeby natychmiast wracała. Na
dźwięk jego głosu podskoczyła nerwowo, a jasne włosy zalśniły w
ś
wietle lamp.
Buty Dana zadudniły na chodniku. Zimne powietrze dostało się
pod rozwiewający się w biegu szlafrok. Na szczęście temperatura
powietrza zaczynała się podnosić.
Joy przyspieszyła kroku. Czarne poły obszernego płaszcza
powiewały, gdy pędziła w stronę parku pod zbawczą osłonę drzew.
Tylko nie tam, Joy! - błagał ją przyspieszając.
Park Pendham był miłym miejscem w dzień, szczególnie w porze
letniej. Sieć wyasfaltowanych ścieżek, które schodziły się w środku
parku, przy niewielkim jeziorku, ściągała tu tłumy rowerzystów,
wrotkarzy i biegaczy. Zimą ruch był mniejszy, choć w ciągu dnia
przychodzili tu spacerowicze, co wytrwalsi biegacze i - dla odmiany -
łyżwiarze. Wieczorami park pustoszał i raczej nie należało kusić
losu...
Dan przebiegł przez ulicę i zatrzymał się przed ceglaną bramą. Do
parku w szlafroku?! Zgroza!
- Joy! - zawołał rozpaczliwie. - Joy, wracaj! - Odpowiedziała mu
cisza. Nadjeżdżał samochód. Dan skrył się przed jego światłami,
przekraczając bramę. Ruszył alejką, potem skręcił w drugą, od czasu
do czasu uważnie nasłuchując. Dopiero po dłuższej chwili jego
wprawne ucho wychwyciło w zimowej ciszy słaby okrzyk.
- Joy, kochana! - wykrzyknął i rzucił się w mrok.
- No, no, wyglądasz jeszcze lepiej ode mnie. - Joy wyłoniła się
zza drzewa otulona w zbyt obszerny płaszcz. - Ale nawet teraz się
kontrolujesz, ty superglino. - Oskarżycielko wyciągnęła palec w jego
stronę.
- Czy ja naprawdę wyglądam na faceta, który się kontroluje? Co
wobec tego powinienem zrobić, żebyś uznała, że straciłem kontrolę? -
zapytał rozżalony, spoglądając na swoje gołe, owłosione nogi.
- Daj spokój, to się nie liczy. - Pokręciła głową, otulając się
ciaśniej połami płaszcza. - Jeśli nawet Joy Jones nie zdołała skruszyć
twojej skorupy, nikt już tego nie zrobi.
Dan podszedł bliżej i ujął w dłonie jej drobną twarz.
- Nie doceniasz się. Właśnie ci się to udało. Przez ciebie się
rozkleiłem.
Zadrżała pod smutnym spojrzeniem ciemnych oczu.
- Te ozdoby choinkowe specjalnie schowaliśmy z Gwen na
strychu, żeby nigdy nie ujrzały światła dziennego. Są dla nas
symbolem fałszu, samotności i bólu. Nie mogliśmy się zdobyć na to,
ż
eby je wyrzucić.
Wargi Joy zaczęły drżeć.
- Och, Dan, czemu mi tego wcześniej nie powiedziałeś?
Dlaczego nie byłeś ze mną szczery, tak jak ja byłam z tobą?
- Ja... nie sądziłem, że to będzie konieczne.
- Nie będzie konieczne otwarcie przede mną swego serca? Czy
wiesz, jak to boli, kiedy się kocha?
Dłonie Dana zabłądziły pod płaszczem na jej ramiona i zacisnęły
się na nich kurczowo.
- Ty mnie kochasz?
- Jasne, głuptasie!
- Wcześniej usłyszałem od ciebie tyle różnych rzeczy, że skąd
mogłem wiedzieć - powiedział z wyrzutem.
- Bałam się - odwróciła wzrok - że nie usłyszę tego samego od
ciebie.
- Usłyszysz. Kocham cię - wyznał ze spokojną pewnością. -
Naprawdę, Joy. Widzisz, Gwen i ja byliśmy parą samotnych
dzieciaków, pozbawionych miłości rodziców. Dla ojca liczyła się
jedynie jego kariera polityczna, podobnie jak dla matki, która
przypominała sobie, że ma dzieci tylko wtedy, gdy trzeba było
stworzyć wizerunek męża, a zarazem troskliwego i kochającego ojca
rodziny. śycie rodzinne było dla nich jedynie nudną koniecznością,
której za wszelką cenę starali się unikać. Wszystkie święta
celebrowane były na pokaz, wobec tłumu zaproszonych gości i
dziennikarzy. Na co dzień zajmowała się nami służba. Przetrwaliśmy
to jakoś tylko dzięki silnej więzi, jaka nas połączyła. - Jego usta
wykrzywił na moment lekki uśmieszek. - Ktoś patrzący z boku
powiedziałby, że jako rodzeństwo jesteśmy wobec siebie zaborczy,
nadopiekuńczy i nazbyt wścibscy, ale taka była cena przetrwania.
- Dobrze, jestem w stanie zrozumieć wszystko poza jednym -
dlaczego wciąż wydajecie przyjęcia bożonarodzeniowe, na które
zapraszacie starych znajomych rodziców?
- W czasie tych przyjęć rodzice byli razem z nami w domu. I
chcieli, żebyśmy się cieszyli i bawili, przynajmniej dopóki nie rozeszli
się goście i prasa. Ale nawet to było dla nas bezcenne. Głupie,
prawda?
- Nie, Danny! - zaprzeczyła gorąco. - Na pewno nie głupie. Może
tylko trochę sentymentalne i szalone.
Dan chwycił Joy za ramiona i pociągnął w stronę kępy drzew.
- Jeśli myślisz, że tylko na takie szaleństwa mnie stać, to się
mylisz - powiedział. - Zaraz ci to udowodnię. - Przyparł ją do
szerokiego pnia dębu, z satysfakcją zauważając drżenie drobnego ciała
i gwałtowne pulsowanie tętna w odchylonej szyi. Zawładnął
gwałtownie jej ustami, a gdy na chwilę się od niej oderwał, usłyszał
to, na co czekał - niski, namiętny pomruk kobiety, która pożąda
mężczyzny.
- Och, Danny, tak bardzo cię pragnę. Była taka piękna w blasku
zimowego księżyca, odbitym od śniegu. Jej oczy błyszczały, jasne
lśniące włosy okalały twarz o porcelanowej cerze. Była samą pokusą.
Dan nie miał zamiaru dłużej się jej opierać.
Do licha z twoją samokontrolą, ty głupku! Do licha z całym
cholernym światem!
Niecierpliwym ruchem rozpiął jedyne dwa guziki płaszcza. Zbyt
obszerne okrycie spłynęło jej z ramion, odsłaniając smukłą, drobną
postać. Pod koszulką rysowały się piersi. Pochwycił je chciwymi
rękami, a kiedy cienka bawełna zaczęła mu przeszkadzać, odsłonił
nagie ciało. Joy spazmatycznie wciągnęła powietrze, gdy gorące wargi
Dana przypadły do jej skóry.
- A może to nie jest szaleństwo? - wyszeptał chrapliwie.
- Jest! Wspaniałe! - zapewniła bez tchu.
- Zimowe warunki, co? - zażartował, ale ciało Joy wychynęło
właśnie z ciemności i przylgnęło do niego jak palący płomień.
Ciemność stała się nagle przyjazna jak mrok ciepłej sypialni.
- Chcę być w tobie, cały - szepnął.
- To na co czekasz, glino? - ponagliła przez zaciśnięte zęby.
Dan wślizgnął się pod rozchylone poły płaszcza, jednocześnie
ujmując Joy pod ramiona i unosząc w górę. Potem odwrócił się tak, że
teraz on opierał się plecami o drzewo. Z przewrotnym uśmieszkiem
okryła ich połami płaszcza, odgradzając od krainy zimy.
Dan przymknął oczy, gdy fala wewnętrznego napięcia wznosiła
się, w miarę jak wchodził w miękką kobiecość Joy. Pod powiekami
rozjarzył się czerwony punkt. Od nieznośnie długiego czasu
przypominał wulkan na krawędzi wybuchu. I teraz żar jak lawa pędził
przez jego żyły z dziką siłą, zmiatając po drodze wszystkie opory i
wahania. Nie liczyło się już nic, poza słodkim wyzwoleniem.
Po chwili rozkosz spełnienia ogarnęła ich oboje. Dan mocno oparł
się o twardy pień dębu. Szeroką pierś unosił ciężki oddech. Joy tuliła
się do niego czule i miękko, okrywając jego twarz drobnymi
pocałunkami. Stopniowo pomiędzy ich rozgrzane ciała zaczęły się
zakradać kąśliwe jęzory zimna.
- Chodźmy do domu - mruknął Dan, wzdrygając się i
przyciągając ją mocniej do siebie.
- Chodźmy... - powtórzyła jak echo. Przytuleni, szybko ruszyli
alejką.
Kiedy dochodzili do drzwi domu, kulili się już z zimna na
wietrze. Temperatura znów zaczęła spadać. Dan chwycił klamkę i
naparł na drzwi, ale nie ustąpiły. Kiedy zrobił to po raz drugi i trzeci,
coraz bardziej nerwowo, Joy skojarzyła wreszcie, co się stało.
- Boże, to niemożliwe - załkała w poczuciu bezsilności.
- Niestety, drzwi się zatrzasnęły i nie mamy kluczy - potwierdził
sucho Dan. - Trzeba zapukać do pani Nettel.
- Do pani Nettel? Po co? - żachnęła się Joy. - śeby nas zaprosiła
na gorące kakao?
- Po klucz.
- Ona ma klucz od twojego domu?
- Ma. Dałem go jej, żeby się zabezpieczyć przed przypadkami
takimi jak ten - tłumaczył się, zakłopotany. - Tak się przecież robi. W
końcu to moją gospodyni.
Joy westchnęła tylko i z rezygnacją ruszyła do bramy.
- Zaraz, koteczku - zatrzymał ją za łokieć. - Najpierw musimy
zamienić ubranka, nie uważasz?
Pani Nettel długo nie otwierała. Tak długo, że stracili już
nadzieję. Stali, trzęsąc się z zimna i wpatrując w oświetlony
ś
wiątecznie dom. Dopiero kiedy Joy wpadła na pomysł, by załomotać
srebrną kołatką, dały się wreszcie słyszeć szurające kroki i przez
szparę wyjrzała podejrzliwie głowa w papilotach.
- Dan, na Boga, co się stało? - wykrzyknęła, składając ręce do
piersi. - Złapałeś złodzieja?
- Nie, pani Nettel, niech się pani nie denerwuje. Po prostu
przypadkiem zatrzasnęły mi się drzwi i muszę prosić o zapasowy
klucz.
- Ach, żebym ja tylko wiedziała, gdzie go mam! - Starsza pani
nerwowo splotła palce. - Wejdź do środka, a ja poszukam.
Dan odmówił uprzejmie, a w tym momencie rozległo się donośne
kichnięcie. Pani Nettel natychmiast wyjrzała na ganek.
- Tam za krzakami jest jakaś blondynka - oznajmiła, patrząc
podejrzliwie na złotą głowę Joy, sterczącą z daleka pośród gałązek.
Joy mocniej otuliła się szlafrokiem. Niestety, był o wiele mniej
ciepły niż płaszcz.
Pani Nettel włożyła ręce w kieszenie domowej sukni i ogarnęła
Dana uważnym spojrzeniem. Nie uszły jej uwagi nie zasznurowane
buty i gołe łydki, podejrzanie kontrastujące z zapiętym na ostatni
guzik płaszczem.
Danny wił się pod jej spojrzeniem jak złapany na gorącym
uczynku nastolatek.
- Niech mi pani wierzy, nie śmiałbym pani niepokoić, gdyby nie
wyjątkowe okoliczności. Zdaję sobie sprawę, że...
- Nie musisz się tłumaczyć, chłopcze - przerwała mu
wyrozumiale. - Ja też kiedyś byłam młoda. Powiedz mi tylko, co się
stało z moją kochaną siostrą Clarence? Chyba oszczędziłeś jej widoku
swoich hm... swobodnych poczynań?
- Skąd, gdzież bym śmiał robić coś, co mogłoby urazić siostrę
Clarence - zapewnił solennie. - Siostra wyjechała i wróci dopiero
jutro.
- Na całe szczęście. - Pani Nettel pokiwała głową. - Trzeba dbać
o to urocze stworzenie. No, dobrze, idę wreszcie poszukać tego
klucza. - Pospiesznie podreptała do holu, przymykając za sobą drzwi.
- Wytrzymaj jeszcze trochę - rzucił w stronę krzaków. - Zaraz go
znajdzie.
- Gdybym ja miała ten klucz, od razu. wiedziałabym, gdzie go
położyłam - pomstowała Joy.
- Następnym razem dostaniesz swój. I zostawisz go w domu -
zaśmiał się.
Drzwi otworzyły się i klucz został wsunięty w dłoń Dana.
- Bardzo pani dziękuję i jeszcze raz przepraszam!
- Na twoim miejscu nie wpuściłabym tej blondynki do domu -
szepnęła konfidencjonalnie starsza pani. - Potrzebujesz takiej kobiety
jak nasza siostra Clarence. Oczywiście, gdyby nie składała ślubów
zakonnych. Dobranoc państwu - zakończyła głośno, zamykając drzwi.
- „Nie wpuściłabym tej blondynki do domu" - powtórzyła z
oburzeniem Joy, wyciągając się w łóżku Dana. - „Potrzebujesz takiej
kobiety jak siostra Clarence". Jak ona mogła tak powiedzieć!
- Nie dziw się, przecież ledwo cię widziała w tych krzakach.
Joy oparła mu głowę na piersi i przeczesywała palcami szorstkie
włosy.
- Rzeczywiście, chyba mnie polubiła w tym cnotliwym
wcieleniu. Ja też jestem skłonna ją polubić - jeśli nie okaże się, że to
właśnie ona mnie prześladuje.
Umilkli na chwilę, delektując się własną bliskością i komfortem
iście królewskiego łoża. Joy zmrużyła oczy i już prawie zasypiała,
kiedy ożywiła ją nagła myśl.
- Danny, czy myślisz, że zrobiłeś błąd, tracąc swoją słynną
samokontrolę i kochając się ze mną?
- Przestałem już być zdolny do myślenia, Joy - wyznał szczerze.
- Dan, bądź poważny. - Uszczypnęła go delikatnie.
- Jestem, kochanie. - Przygarnął ją do siebie, by ułożyła głowę w
zagłębieniu jego ramienia.
- Nic tak naprawdę się nie zmieniło. Nadal jesteś tym samym
sztywnym facetem - powiedziała poważnie.
Dan zmarszczył ciemne brwi.
- Czyżby, kotku? Nie czujesz, jak moje emocje burzą się pod
powierzchnią, w każdej chwili grożąc wybuchem?
- Dobrze, już nie będę cię kusić. Przynajmniej dzisiaj
- obiecała łaskawie.
- Dzięki, bo nie mam siły ruszyć nawet palcem - zaśmiał się.
Joy z błogim westchnieniem wtuliła się w niego mocniej i
wsunęła nogę pomiędzy jego nogi.
- Chcesz, zawrzyjmy układ, Danny: już więcej nie będę cię
bezecnie kusić, dobrze?
- Jasne. - Objął ją mocno, zaborczo i z zadowoleniem.
- Tylko mam taką małą uwagę: ty w ogóle nie potrafisz robić nic
innego, jak tylko bezecnie mnie kusić, dniem i nocą.
ROZDZIAŁ 9
Stanąć twarzą w twarz z Nelsonem okazało się dla Joy niełatwym
przeżyciem. Nie było już jednak odwrotu sprzed szyby więziennej
rozmównicy. Joy nie przypuszczała, że znajdzie się w takim miejscu
przed samym Bożym Narodzeniem.
Patrzyła na mięsistą okrągłą twarz o wydatnych wargach i
przenikliwym spojrzeniu małych oczu. Dopóki nie wyszły na jaw
brudne machinacje, traktowała Theo jak dobrodusznego i zabawnego,
choć nieco humorzastego wujka. Potrafił się dobrze maskować.
Dopiero później, w dramatycznych okolicznościach, poznała jego
prawdziwe oblicze. Kiedy przy śniadaniu wpadła na pomysł, żeby
odwiedzić Theo i spróbować trochę go wybadać, Dan miał poważne
obiekcje. Nie zaprzeczał, że Nelson może wiedzieć coś, co pomoże im
rozwikłać zagadkę i wpaść na ślad tajemniczego osobnika, ale obawiał
się, że Joy źle zniesie spotkanie z Theo - dawnym przyjacielem i
byłym szefem, na którym tak bardzo się zawiodła i z którym łączą się
złe wspomnienia.
- Co u ciebie słychać, Theo?
Skrzywił się i wzruszył ramionami, obrzucając krytycznym
spojrzeniem jej sceniczny makijaż i tandetną zieloną garsonkę.
- I to ma być Esther Emerson, sąsiadka, która się o mnie martwi?
- Mam dużo takich postaci w zapasie, przecież wiesz. - Machnęła
lekceważąco ręką.
- Dobra, mniejsza o nazwisko, ale myślałem, że to jakaś
poczciwa dusza, która chce mi pomóc.
- Chcę ci pomóc, Theo.
- Ty? Przecież to przez ciebie mnie zapudłowali. Ten drań śmie
ją jeszcze oskarżać! Sam bez mrugnięcia okiem oświadczył w sądzie,
ż
e nie rozstawał się z Jerome'em Berkleyem podczas przedstawienia.
W ten sposób krył nie tylko wspólnika w podejrzanych interesach, ale
mordercę... I jeszcze teraz ma czelność zgłaszać pretensje! Z gniewu
zacisnęła pięści, ale nadal się uśmiechała. Przyjechała tu w
określonym celu i osiągnie go. Wyśle sygnał, który zmusi
prześladowcę, by się ujawnił. Wizyta u Theo miała dać początek całej
akcji.
- Donosicielka, która mnie wsypała, pojawia się po roku i mówi,
ż
e chce mi pomóc! - Theo nie krył wrogości. - Nie opowiadaj
bajeczek, i tak nie dam się nabrać, dziecino.
- Miej pretensję do Berkleya, że zamordował swoją żonę -
odpaliła.
- Ten dureń wszystko zaprzepaścił, i to z powodu baby.
- Wiedziałeś, dlaczego potrzebuje alibi?
- Nie, ja... - urwał, zerknął na nią podejrzliwie i wycelował w nią
gruby paluch. - Posłuchaj, dziewczyno, Berkley mnie nie kupił. Był
szefem w tym interesie, a ja tylko wykonywałem polecenia. I tyle.
- Uhm... - przytaknęła sceptycznie Joy. Dałaby wiarę tym
opowieściom, gdyby na własne oczy nie widziała wędrującej z rąk do
rąk koperty.
- Gliny mi uwierzyły - przypomniał skwapliwie. - Nie miałem
wyjścia, bałem się. - Odchrząknął, nie patrząc jej w oczy. - Lepiej
powiedz, po co tu przyjechałaś.
- Chciałam się z tobą zobaczyć. - . Nie odwiedzałaś mnie
wcześniej.
- Ukrywałam się - oznajmiła obojętnym tonem.
- Coś chyba o tym słyszałem. - Theo przeczesał palcami rzadkie
włosy. - I co, już w porządku?
- Nie. Ktoś jeszcze za mną chodzi. - Pilnowała się, by niczego
nie sugerować. - Stąd to przebranie. Wróciłam do Twin Cities, ale
musiałam się przyczaić.
- I wyobrażasz sobie, że dobry wujek Theo tu, zza kratek,
zadziała i namierzy twojego cienia, co? - Z kpiącym uśmiechem
rozparł się w krześle.
Był ostatnią osobą, na jaką by liczyła. Chciała, by pomyślał, że
nie miała do kogo się zwrócić i że go potrzebuje. O to właśnie
chodziło.
- Przecież jesteś moim przyjacielem i masz tyle kontaktów...
- Nasza przyjaźń skończyła się, kiedy wygadałaś wszystko
glinom, koteczku - sarknął.
Joy z trudem opanowała się, by nie wybuchnąć.
- Najpierw ty, szefuńciu, wziąłeś mnie jako zakładniczkę! -
wycedziła przez zaciśnięte zęby.
- Pistolet nie był nawet naładowany - sapnął Theo, splatając
palce na wydatnym brzuchu. - A ja musiałem wiać. Mam nadzieję, że
nie mówiłaś nikomu, jakiego miałem pietra w czasie tego pościgu? -
dodał żałośnie.
- Tak się bałeś, że musiałeś mi przez cały czas trzymać pistolet
przy głowie.
- Och, przestań, powtarzam, że nie był naładowany. A swoją
drogą, masz jeszcze tego śmiesznego grata? - zagadnął.
- No, no, tylko nie grat! Trudno, żeby był szybszy od
podrasowanych wozów policji, ścigających nas na pełnym gazie.
- Tak tylko sobie powiedziałem. Pomyślałem, że pewnie nim już
nie jeździsz.
- Na razie pożyczyłam go znajomym, a tu przyjechałam
taksówką.
- W każdym razie zapamiętaj, Joy, naprawdę nie chciałem cię
skrzywdzić - powiedział miękko.
- Chyba już pójdę - stwierdziła nagle.
Dan miał rację. Niełatwo było stanąć oko w oko z przeszłością.
Zresztą już osiągnęła cel - dała znać o swoim powrocie. Teraz, jeśli
przypuszczenie o powiązaniach Theo jest słuszne, tropiący ją
nieznajomy powinien złapać przynętę i wyjść z cienia.
- Nie idź jeszcze - poprosił nieoczekiwanie Theo. - Nie
spodziewam się gości a zaraz święta...
Dobrze wiedział, drań, jak grać na jej sentymentach! Opadła z
powrotem na krzesło.
- Występowałaś gdzieś od tamtego czasu? - zagadnął.
- Nie było okazji. Podróżowałam - odparła krótko.
- Masz talent - przyznał z ociąganiem. - Powinnaś wrócić na
scenę.
- Nie martw się, wrócę. A jakie są twoje plany? Odsiedziałeś już
pół wyroku. Co będziesz robił po wyjściu z więzienia?
- Jedno wiem na pewno. Pozbędę się klubu - stwierdził
niechętnie. - Wiesz, kiedy zaczynałem dziesięć lat temu, grałem
uczciwie. A potem okazało się, że nie było to możliwe...
Joy pokiwała głową. Theo zawsze będzie uważał się za ofiarę
fatalnego zbiegu okoliczności.
- W takim razie zacznij od nowa - poradziła z pokrzepiającym
uśmiechem.
- Kto wie, kto wie... Ale gdzieś daleko stąd. Joy gorączkowo
zastanawiała się, jak wprowadzić do rozmowy wątek pani Nettel.
Theo nie mógł się dowiedzieć, że poznała starszą panią przez Dana.
- Nikt z klubu cię nie odwiedza? - zapytała podchwytliwie.
- Kelnerki, Gina i Jackie. I Barry.
- A ta starsza pani?
- Która?
- No wiesz, ta... która ci tak działała na nerwy . Księgowa. Theo
stał się czujny.
- Zaraz, zaraz, a ja ci o niej mówiłem?
- Oczywiście. Nie pamiętasz?
- Pamiętam, ale lepiej nie mówmy o niej, dobra?
- W porządku. Zresztą nawet nie wiem, jak się nazywa... -
Zawiesiła głos w nadziei, że Nelsonowi niechcący wymknie się
prawdziwe nazwisko pani Nettel, ale on tylko zacisnął usta.
- No, nie będę cię zatrzymywał - stwierdził po chwili Theo. -
Trochę poprawiłaś mi humor. Trzymaj się.
- Ty też, Theo. Joy opuściła więzienie i wsiadła do czekającej na
nią taksówki.
- Dokąd mam panią teraz zawieźć? - zapytał kierowca.
- Z powrotem do Bayport, do restauracji, z której pan mnie
zabrał.
Jazda była zbyt krótka, by Joy zdążyła przemyśleć rozmowę z
Theo. Kiedy zatrzymali się pod niewielką skromną restauracją,
zapłaciła i pospiesznie wysiadła.
Nikt z gości nie poświęcił nawet spojrzenia niskiej kobiecie w
niemodnym, tandetnym kostiumie i narzuconej na niego męskiej
dżinsowej kurtce. Rozglądała się bezradnie po zatłoczonej sali,
szukając stolika, przy którym uprzednio piła kawę. Nagle ktoś chwycił
ją za ramię i szarpnął.
- O, to ty! - wyszeptała, szybko przysiadając się do Dana.
- A któżby inny? Już zdążyłaś narobić tu nowych znajomości? -
syknął.
- Coś ty, w tym koszmarnym wcieleniu? - zachichotała. -
Dlaczego zmieniłeś miejsce?
- Ten stolik jest bardziej na uboczu. Długo cię nie było -
powiedział z wyrzutem.
Joy uspokoiła go promiennym uśmiechem. Dan zachował się
cudownie. Kiedy wreszcie przekonała go przy śniadaniu, że musi się
zobaczyć z Nelsonem, bardzo jej pomógł. Zadzwonił do więzienia
Stillwater i uzyskał widzenie dla niejakiej Esther Emerson. Potem
pojechali pod miasto, do Bayport. Z niechęcią musiał przyznać, że od
tego momentu powinien trzymać się na uboczu i pozwolić działać Joy.
Uzgodnili, że nie odwiezie jej pod więzienie swoim samochodem.
Z uśmiechem słuchał, jak Joy składa kelnerce duże zamówienie.
Nawet nie mrugnął okiem, kiedy na deser poprosiła o dwa rodzaje
szarlotki.
Kiedy kelnerka przyniosła napoje, nie wytrzymał i poprosił, żeby
zaczęła opowiadać.
- Theo sądził, że chcę posłużyć się jego kontaktami, aby wykryć,
kto mnie szpieguje - zaczęła z ożywieniem.
Rysy Dana stężały.
- Sądzisz, że jednak je uruchomi?
- Nie mam pojęcia. Ciągle ma do mnie żal.
- Pytał cię o coś?
- Tak. Zainteresował się na przykład, czy nadal jeżdżę swoim
samochodem. Pytał, czy mówiłam komuś, jak bardzo się bał w czasie
pościgu. Chyba mu ulżyło, kiedy powiedziałam, że nie. Chciał też
chyba wysondować, gdzie teraz mieszkam.
Dan słuchał uważnie, obracając w palcach szklankę.
- Czy wspominał coś o pani Nettel?
- Sam z siebie - nie. Starałam się skierować rozmowę na jej temat
i dowiedzieć, jak brzmi jej prawdziwe nazwisko, ale oznajmił, że w
ogóle nie chce o niej mówić.
- Myślisz, że ma jej coś za złe?
- Nie mam pojęcia.
- Równie dobrze może mieć coś do ukrycia w związku z osobą
pani Nettel.
- Tak, Danny. Przykro mi, że tak niewiele udało mi się uzyskać.
Praktycznie nic. Tyle że Theo wie, że znowu tu jestem. Miałeś rację,
trzeba było dać sobie spokój - westchnęła.
- Nie martw się, nie spodziewałem się wiele po twoim spotkaniu
z Nelsonem. To śliski typ. Gra na dwa fronty. Miejmy nadzieję, że w
końcu wyjaśni się sprawa nieznajomego, który depcze ci po piętach.
Na razie zapomnij o nim i bierzmy się do jedzenia. Nie możemy za
długo tutaj siedzieć, żeby nie zwracać na siebie uwagi.
Skinął na kelnerkę.
- Czy może pani przynieść mi taką samą szarlotkę jak dla tej
pani?
- Trzeba się pospieszyć, niedługo przyjdą goście - zawołał Dan z
łazienki. Za chwilę pojawił się w progu sypialni, wykąpany i świeżo
ogolony. Popatrzył na Joy, która stała przy komodzie w różowych
majteczkach i dużych rozmiarów biustonoszu, który wypychała
gąbkami zabranymi z łazienki.
- Tylko się nie śmiej - ostrzegła, oglądając rezultat swoich
wysiłków w lustrze. - Pewnie byś wolał, żebym zawsze miała taki
wystrzałowy biust, co?
- Wcale nie - powiedział niskim głosem, podchodząc i
przyciągając ją do siebie.
Joy zarzuciła Danowi ręce na szyję i przytuliła się całym ciąłem.
Połączyli się w namiętnym pocałunku, gotowi natychmiast zapomnieć
o całym świecie. Byli jak dwie połówki tego samego jabłka i niewiele
było trzeba, by ich ciała przeniknął dreszcz zapowiadający cudowne
przeżycia. Jeden pocałunek, jedna pieszczota wzniecała gorące
pożądanie domagające się spełnienia.
- Danny, niedługo zacznie się przyjęcie - wyszeptała bez
przekonania Joy. - Zaraz tu będzie pani Nettel.
Dan wymamrotał coś niewyraźnie w odpowiedzi i rozpoczął
podniecającą wędrówkę po ciele Joy. Jego wilgotne wargi i czułe
dłonie docierały do najbardziej odległych zakątków, wzbudzając
pożar w sercu Joy i doprowadzając ją do granicy wytrzymałości.
Teraz nic już nie było ważne, poza pochłaniającą wszystko falą
ż
arliwego pożądania i naglącego wyczekiwania. Zdążyła jeszcze
pomyśleć, że Dan stracił wreszcie swą słynną powściągliwość i płonie
tak jak ona. A potem, gdy Dan wyzwolił ją z fig i wypchanego
biustonosza, dała się poprowadzić fali, która miała wynieść ją na
szczyt rozkoszy. Krzyknęła i wpiła paznokcie w ramiona Dana, który
wypełnił ją sobą i podjął odwieczny miłosny rytm, przedłużając
moment spełnienia, by dać im obojgu jak największą satysfakcję.
Chwila ekstazy wybuchła wszystkimi kolorami tęczy i wydarła z ich
gardeł miłosne okrzyki. Nieprzytomni, bezsilni, zapadli się w sobie,
by jak najdłużej zachować to niezwykłe wrażenie bliskości i oddania.
- Może zamkniemy drzwi od środka - wyszeptał Dan w chwilę
później - i będziemy się kochać i kochać, bez końca, Joy, siedząc na
łóżku ze skrzyżowanymi nogami, mrugnęła do niego z zachwytem.
- Nie miałabym nic przeciwko temu, ale... ktoś tu musi wykazać
się rozsądkiem. Idziesz ze mną pod prysznic?
ROZDZIAŁ 10
- Oto osoba, którą chciałam poznać! Choć Joy, przebrana za
siostrę Constance Clarence, stała tyłem do kuchennych drzwi,
rozpoznała głos Gwen, wybijający się spośród gwaru rozmów w
salonie. Właśnie układała na srebrnej paterze świąteczne wypieki, gdy
w progu pojawiła się siostra Dana.
- Domyślam się, że jesteś Gwen - powiedziała Joy głosem siostry
Clarence. - Korzystam z gościny u Dana i staram się odwdzięczyć,
pomagając w pracach domowych.
- I to wspaniale pomagając - wtrąciła z przekonaniem pani
Nettel, wchodząc do kuchni z pustą tacą.
- Mam nadzieję, że nie jest to przytyk do mnie - powiedziała ze
ś
miechem Gwen. - Wiem, obiecałam pomóc i kajam się, ale William
dał tak doskonały popis przy fortepianie, że nie mogłam sobie
odmówić przyjemności posłuchania, jak gra.
- Mam aż za wielu pomocników - sarknęła pani Nettel. - Nie
wiem po co Dan zaangażował tyle osób.
Joy i Gwen wymieniły porozumiewawcze spojrzenia.
Pani Nettel uważała, że organizowanie przyjęcia to wyłącznie jej
specjalność.
- Wynajmowanie studentów jako kelnerów to tradycja, którą
utrzymuję od dawna - wyjaśniła Gwen, po czym wyciągnęła rękę do
Joy. - Miło mi poznać siostrę - powiedziała serdecznie.
- Dan wiele mi o tobie opowiadał. Choć, zdaniem Joy, Gwen
przywiązywała zbytnią wagę do form towarzyskich, była inteligentna i
sympatyczna. Ta kobieta nie dbała o pozory skromności, nosiła głowę
wysoko i trzeba przyznać, że miała klasę. Tego wieczoru wyglądała
szczególnie elegancko. Ciemne lśniące włosy były spięte perłową
klamrą, a wąska tunika z przezroczystymi rękawami podkreślała
figurę. Szyję i przegub ręki zdobiła skromna złota biżuteria. Joy sama
by się tak ubrała, gdyby nie krępowały jej zakonne reguły
najnowszego wcielenia.
- To bardzo miło ze strony siostry, że zgodziła się spędzić okres
ś
wiąt w domu mojego brata - powiedziała Gwen z uśmiechem, który
wydawał się szczery. - Dana trzeba przed każdymi świętami wprawić
w odpowiedni nastrój. - Wycelowała wymanikiurowany palec w Joy. -
Jest w siostrze coś wyjątkowego, coś...
Joy zamrugała spłoszona. Czyżby Gwen zaczęła domyślać się
czegoś?
- ...coś, co napełnia nas nadzieją i każe myśleć a świecie bardziej
radośnie - ciągnęła z entuzjazmem Gwen.
Joy uśmiechnęła się, skrywając ulgę. Wzrok miała skromnie
opuszczony, jak na zakonnicę przystało.
- Czasem tak mi mówią - przyznała cicho, usiłując sobie
jednocześnie wyobrazić, co zrobiłaby Gwen, gdyby dowiedziała się,
ż
e komplementuje tę narwaną Joy Jones!
- Ona jest święta - oznajmiła z przekonaniem pani Nettel.
- Och, pani Nettel, proszę tak nie mówić.
- Widzę, że zadbała siostra nawet o ułożenie moich ciasteczek -
zauważyła Gwen z dumą.
- A, tak. - Joy splotła ręce, by ukryć ich drżenie. Na razie Gwen
nie zauważyła różnicy, ale jeśli smak będzie inny... Wstrzymała
oddech, kiedy siostra Dany'ego wzięła jedno na spróbowanie.
- Mmm, muszę przyznać, że się udały - stwierdziła, przymykając
oczy z lubością.
- Święta racja! - rozpromieniła się Joy. - Jeśli mam być szczera,
już się zdążyłam poczęstować. Nie mogłam się po prostu oprzeć.
Spojrzenie Gwen ogarnęło pulchny biust siostry Clarence i jej
rozłożyste biodra.
- Cóż, wszystkie mamy swoje słabości - powiedziała znacząco.
Sztuka uśmiechania się przez zaciśnięte zęby nie jest łatwa, ale
Joy się udało. Gwen sugerowała, że siostra Constance jest gruba! Jaka
szkoda, że nie mogła zobaczyć, co kryje się pod habitem.
- Widzę, że najciekawsza część przyjęcia odbywa się tutaj -
zawołał Dan, wchodząc do kuchni i ogarniając kobiety bystrym
spojrzeniem niebieskich oczu. Joy mrugnęła do niego ukradkiem na
znak, że wszystko jest w porządku.
- Staram się, żeby siostra czuła się u nas dobrze - powiedziała
Gwen, sięgając po następne ciasteczko.
Dan obserwował ją z równym niepokojem jak przed chwilą Joy.
- Pycha! - oceniła Gwen, popijając szampanem. Joy i Dan znów
wymienili konspiracyjne spojrzenia.
- No dobrze, a gdzie jest William?
- Niestety, ciągle zabawia gości w salonie, bębniąc na moim
starym steinwayu - odparł Dan, nalewając sobie szampana.
- Braciszku, obiecałeś, że będziesz dla niego miły - upomniała
Gwen.
- Po prostu powinienem dbać o dobry humor moich gości -
wzruszył ramionami. - Być może nie wszyscy są miłośnikami talentu
Williama.
- Czy Rex się pojawił? - Gwen pospiesznie zmieniła temat. - Z
reguły przychodzi pierwszy, ubrany w jeden z tych swoich
krzykliwych garniturów i dopada stołu, żeby zdążyć się objeść.
- Tym razem jeszcze go nie ma, ale czekam na niego z
utęsknieniem - odparł Dan.
- Może wypadł mu dyżur? - poddała Joy.
- No cóż, nie należy tak długo zostawiać gości samych -
stwierdziła Gwen - chodźmy.
- Idź, a my za chwilę przyjdziemy - powiedział Dan.
- O, nie, braciszku! Wiem, że najchętniej spędziłbyś całe
przyjęcie w kuchni, ale na to ci nie pozwolę. I nie będziesz mi tu
ukrywał siostry Clarence!
Joy posłusznie ruszyła za rodzeństwem. Kiedy weszli do salonu,
Dan zauważył z ulgą, że klawiatury dotykała o wiele wprawniejsza
ręka. Miejsce Harrisa przy imponującym czarnym instrumencie zajęła
sędzina Sądu Najwyższego, która w wolnym czasie grywała z
Orkiestrą Kameralną St. Paul. William stał przy stole z zakąskami, z
zapałem pochłaniając apetyczne kanapeczki. Z wypiętą piersią,
łypiący okiem - nieodparcie przypominał Danowi pawia. Kiedy
dostrzegł wchodzącą trójkę, natychmiast ruszył w ich stronę.
- Kochanie, strasznie długo poprawiałaś sobie makijaż -
powiedział, głośno cmokając Gwen w policzek. Nie omieszkał też
poklepać po plecach Dana.
- Williamie, poznaj siostrę Constance Clarence ze Światowej
Misji Dobrej Woli.
- Miło mi. Wiele o siostrze słyszałem. Joy skinęła głową, starając
się jak najlepiej wcielić w postać skromnej zakonnicy. Przydało się jej
dotychczasowe doświadczenie wyniesione ze sceny. Kiedy wreszcie
będzie znowu mogła na nią powrócić? - pomyślała z utęsknieniem.
- Słyszałam, że pisze pan książkę o procesie Jerome'a Berkleya -
zagadnęła, jak gdyby chciała okazać swemu rozmówcy specjalne
zainteresowanie.
- Rzeczywiście, piszę. - Harris był zachwycony. - Czy siostra
miała okazję zapoznać się z tą sprawą?
- Rozpisywała się o niej cała prasa.
Dan rzucił Joy ostrzegawcze spojrzenie, widząc, że zaczyna igrać
z ogniem. Harris dostrzegł je i zinterpretował po swojemu.
- Twój dobroczyńca, siostro, niezbyt lubi ten temat. Może w
ogóle uważa, że książki nie są potrzebne - stwierdził zgryźliwie.
- Nie widzę niczego złego w samym opisaniu sprawy Berkleya -
zaoponował Dan, starając się powściągnąć narastającą złość. -
Znajomość okoliczności zbrodni może być pouczająca.
- Albo lukratywna - uzupełnił bez skrępowania Harris. -
Spodziewam się niezłych zysków.
- Mógłbym sam śmiało opisać niejedną historię wziętą z życia,
ale uważam, że nie należy nadużywać funkcji pełnionych w służbie
społecznej - żachnął się Dan. Niecierpliwym gestem strząsnął rękę
Gwen ze swojego ramienia. - A skoro już jesteśmy przy tym temacie,
to uważam, że nie powinieneś wciągać w swoje podejrzane sprawy
mojej siostry.
Joy z niepokojem patrzyła na Dana. Nie zwykł do tego stopnia
tracić panowania nad sobą. Najpierw w sposób widoczny zirytował się
na wzmiankę o Reksie, a teraz niepotrzebnie napadł na Williama
Harrisa. Czuła się po trosze odpowiedzialna za jego stan ducha, gdyż
robiła mu wyrzuty, że trzyma na wodzy swoje emocje i bezustannie
stara się kontrolować. Nie wzięła pod uwagę, że człowiek, który przez
trzydzieści jeden lat był skryty i zamknięty w sobie, nie potrafi
odnaleźć się w tej nowej dla niego sytuacji.
- Nie rozumiem, dlaczego cała sprawa była trzymana przede mną
w tajemnicy - ciągnął Dan, odpowiadając zdawkowym uśmiechem na
pozdrowienia gości.
- Nie wspomniałem ci o książce, ponieważ nie chciałem, żebyś
odniósł wrażenie, że wciskam się za jednym zamachem w twoje
zawodowe i prywatne życie - wyznał cicho Harris.
- Prywatne? - Czarne brwi Dana zbiegły się w jedną linię.
- Chodzi o moje oficjalne zaręczyny z Gwen. Od kilku tygodni
nosiłem się z zamiarem zakomunikowania ci tego w Boże Narodzenie.
Wiem, że potrzebujesz czasu, żeby to przetrawić. Po ślubie
prawdopodobnie przeniesiemy się do Kalifornii. Chcę tam rozpocząć
prywatną praktykę, kiedy tylko książka wyrobi mi nazwisko.
- Miałam powiedzieć ci o tym dzisiaj sama - wtrąciła nerwowo
Gwen.
- Nie martw się, nie stracisz swojej siostrzyczki - szybko dodał
Harris. - Co roku będziemy zjawiać się na święta w tym zacisznym
gniazdku. - Spojrzeniem pełnym zadowolenia ogarnął tłum gości. -
Tyle wpływowych osób w jednym miejscu, takiej okazji nie można
zmarnować!
Dan już miał wybuchnąć, ale poczuł dłoń Joy, delikatnie, lecz
stanowczo przytrzymującą jego zaciśniętą pięść. Dotknięcie było tak
uspokajające, jakby wzięła go w ramiona.
- No cóż, w takim razie gratuluję wam obojgu - powiedział
sztywno i z wysiłkiem.
- Dzięki, braciszku. - Gwen wyraźnie ulżyło.
- Dan chciał przedstawić mnie paru osobom - odezwała się Joy. -
Jeśli pozwolicie....
- Jestem ci wdzięczny, kochanie - szepnął Dan, gdy się oddalili. -
To był ciężki moment.
- Gwen jest dużą dziewczynką i wie, co robi - powiedziała Joy. Z
przerażeniem spostrzegła, że jej ręka zmierza w czułym geście ku
policzkowi Dana. W takich momentach odgrywanie roli siostry
Clarence stawało się szczególnie uciążliwe.
- Wcale nie uważam Gwen za dziecko. - Dan z rozbawieniem
patrzył, jak gwałtownie cofnęła rękę. - Najwyższy czas, by założyła
własną rodzinę i razem z nią pielęgnowała świąteczną tradycję na
własną rękę. W tym domu my będziemy dbali o święta.
- Będziemy? - Joy popatrzyła na niego błyszczącymi oczami.
- Jasne. Gwen dojrzała do własnego życia, zresztą tak jak i ja.
Gdyby tylko wykazała lepszy gust...
- To jej wybór, Dan - przypomniała mu Joy.
- Racja. A teraz chodź, przedstawię cię. To ostatnia okazja, byś
poznała tyle ważnych osobistości. Za rok będziemy obchodzili święta
w mniejszym gronie.
Kiedy o pierwszej w nocy przyjęcie powoli zmierzało do końca,
pojawił się Rex.
- Hej! - wtargnął do salonu energicznym krokiem, gotowy do
zabawy, w czerwonej sportowej marynarce, zielonej koszuli i
obcisłych czarnych dżinsach. Joy śledziła go z głębi przejścia do
jadalni.
Z nieco ospałej i przerzedzonej grupy gości odezwały się
ż
yczliwe pozdrowienia. Rex znany był tu od dawna.
Dan, rozmawiający z senatorem z Maryland na temat rozgrywek
hokeja, zerknął na zegarek. Kiedy tylko był wolny, podszedł do Rexa.
- Stary, gdzie się, do cholery, podziewałeś?
- Spokojnie, zgredzie, niby co się takiego stało?
- Przyjęcie już się prawie kończy.
- Miałem randkę. - Rex wprawnym gestem przeczesał złote
kędziory. - Z dziewczyną niezbyt pasującą do tych dam, które noszą
majątek na szyi, i facetów, których smokingi na pewno nie są
wypożyczone.
- Taak, rozumiem. - Dan nie rozwijał tematu. Miał świadomość,
ż
e i tak czeka ich rozmowa w sprawie powiązań Rexa z agencją
detektywistyczną z Florydy.
- Dan, przy wejściu ktoś poczęstował mnie bombową
wiadomością. Podobno zawitała do ciebie zakonnica. To prawda?
- W Boże Narodzenie zdarzają się cuda - odparł enigmatycznie
Dan.
- No dobra, ale... - urwał Rex, kiedy spostrzegł postać w habicie
wkraczającą do salonu ze srebrną tacą pełną parujących filiżanek.
- Siostra Constance Clarence ze Światowej Misji Dobrej Woli -
oznajmił ceremonialnie Dan, rozbawiony zdumieniem przyjaciela.
Jednak Rex szybko się pozbierał.
- A, rozumiem. Wynająłeś siostrę do pomocy.
- Wynająłem studentów, ale już sobie poszli. Siostra Clarence
pomaga mi z własnej woli.
- W takim razie przyprowadziła ją tu jedna z szanownych dam -
próbował Rex.
- Nie.
- Mów, bo nie zgadnę!
- Goszczę ją u siebie przez święta. Rex w zdumieniu otworzył
usta.
- Stary, co ci odbiło?
- Mogę cię zapytać o to samo.
- Rany boskie, Dan, przestań się bawić w kotka i myszkę!
- Wczoraj przyjąłem telefon do ciebie, partnerze - rzucił
gniewnie Dan. - Potem sprawdziłem to i owo i odkryłem, że na boku
przeprowadzasz małe prywatne śledztwo.
Rex stracił nagle humor.
- Jakim prawem...
- Dan - zawołała Gwen z holu - chodź, Frysowie i Spenserowie
już się żegnają. O, cześć, Rex.
- Cześć, staruszko! - Wzniósł ku niej swój kieliszek.
- Zaraz wracam - powiedział Dan i szybko się wycofał. Był tak
wściekły, że bał się własnych reakcji. Za dużo jak na jeden wieczór.
Wystarczyłaby najmniejsza prowokacja Rexa, żeby wybuchnął. A za
wszelką cenę chciał uniknąć sceny przy gościach. Szanował dawnych
przyjaciół ojca. To przyjęcie było ostatnim i pragnął, by zachowali o
nim jak najlepsze wspomnienia.
W końcu zostało tylko najściślejsze grono - Gwen, Joy, pani
Nettel i raczący się obficie szampanem Rex. Zgromadzili się wokół
fortepianu i słuchali, jak Harris gra ckliwą wiązankę kolęd i
ś
wiątecznych piosenek. Nikt poza Joy nie zauważył, że Dan trącił
Rexa w łokieć i wywabił go z pokoju.
Szybko wybiegła za nimi do kuchni, ale nikogo nie zastała.
Spostrzegła tylko nie domknięte tylne wyjściowe drzwi. Wyjrzała
oknem, a to, co zobaczyła, sprawiło, że z ust wyrwał jej się głośny
okrzyk.
- Co się stało, siostro? - Gwen stanęła obok niej.
- Eee... właśnie podziwiam, jak obaj panowie szaleją tam w
ś
niegu, zupełnie jak chłopcy - improwizowała Joy z wymuszoną
wesołością.
Tymczasem Rex uraczył Dana silnym ciosem w szczękę. Dan
rzucił się na niego wściekle i obaj przetoczyli się po oblodzonym
chodniku, wpadając w zaspę. To jeden, to drugi był górą, a przez cały
czas bez opamiętania okładali się pięściami.
- Coś mi to nie wygląda na zabawę niewinnych chłopczyków -
skomentowała Gwen.
- Och, obaj trochę wypili i pewnie muszą się wyżyć - usiłowała
bagatelizować sprawę Joy.
- To w ogóle niepodobne do Dana, siostro. - Gwen była coraz
bardziej zaniepokojona.
Rex zdecydowanie podzielał jej opinię, zwłaszcza że został
gwałtownie postawiony na nogi i chwycony za klapy.
- Człowieku, co cię napadło? - sapnął, usiłując wyrwać się
Danowi. - Błagam, uważaj, ta marynarka kosztowała mnie aż trzy
paczki!
- śartujesz?! - Na moment Dan zwolnił chwyt.
- Jakbym ci kiedyś skłamał! Dan znów rzucił się Rexa i wcisnął
mu twarz w śnieg.
- Chyba do nich pójdę - stwierdziła Joy, kiedy pani Nettel i
William Harris weszli do kuchni.
- Siostro, nie! - zaprotestowała Gwen, chwytając ją za rękę. -
Siostra jest zbyt subtelna, żeby mieszać się w tak niesmaczne sceny.
Joy odsunęła ją jednak grzecznie, lecz stanowczo i ruszyła do
drzwi.
- Siostro, proszę! Lepiej niech William... Joy była już na dworze.
Mężczyźni mocowali się zapamiętale i nawet nie zauważyli, gdy
stanęła nad nimi.
- Przestańcie, idioci - krzyknęła, aż echo rozległo się po ogrodzie
i szarpnęła Dana za kołnierz, próbując odciągnąć go od przeciwnika.
Dan, który w szale walki uznał to za kolejny atak Rexa, gwałtownym
chwytem odepchnął ją od siebie. Rex, widząc, co się dzieje, rzucił się,
by zaasekurować jej upadek. Niestety, zdołał tylko pochwycić
skrawek długiego, czarnego welonu. Siostra Clarence z głuchym
stęknięciem wylądowała na ziemi. Welon i. kornet zostały w ręku
Rexa. Fala bujnych, złotych włosów rozsypała się po śniegu.
- Więc to ty, Joy! - wykrzyknął triumfalnie Rex. - Chwała Bogu,
Dan jest uratowany!
Joy leżała nieruchomo na śniegu, z wzrokiem wbitym w czarne,
aksamitne niebo nad sobą. Nagle wypełniła je twarz Dana. Minę miał
bardzo przejętą, gdy zdejmował jej z nosa pogięte metalowe okulary.
- Nie wiedziałem, że to ty, kochanie - wykrztusił, czule gładząc
jej czoło.
- Nie wiedziałeś, że była przebrana za zakonnicę? - zdziwił się
jego partner.
- Durniu, nie wiedziałem, że siedzi mi na plecach! Pozostali już
wylegli przed dom i otoczyli ich kręgiem.
- Joy Jones! - krzyknęła wysokim głosem Gwen, zaciskając
pięści. - O, nie, tylko nie to! Ty nie możesz być siostrą Constance
Clarence.
Joy usiadła wreszcie, przyglądając się kręgowi twarzy nad swoją
głową. William Harris patrzył z góry, z wyniosłym uśmiechem. Pani
Nettel stała z boku z miną pełną dezaprobaty.
- Nie do wiary, to ta blondynka, która ukrywała się wczoraj w
krzakach pod moim domem - wykrztusiła,
- Co? Blondynka? W krzakach? - dopytywała się Gwen. - No nie,
Joy Jones, już myślałam, że niczym mnie nie zaskoczysz!
- Przymknij się, Gwen - burknął Dan, opiekuńczym gestem
obejmując Joy.
- Coś takiego, nigdy bym nie pomyślał, że ona tu wróci - mruknął
pod nosem William Harris. - A w każdym razie, nie do ciebie, Dan.
- Co to wszystko ma znaczyć? - dopytywała się Gwen.
Przestąpiła niecierpliwie z nogi na nogę i poślizgnęła się w
pantofelkach na oblodzonej ścieżce. Narzeczony podtrzymał ją
niezgrabnie. - Zrobiła idiotów z nas wszystkich - powiedziała
oskarżycielsko.
- Joy musiała udawać dla własnego bezpieczeństwa - odparował
Dan. - Nie istnieje coś takiego jak Światowa Misja Dobrej Woli.
Na twarzy jego siostry pojawił się złośliwy uśmieszek.
- Joy Jones, odkąd się tylko pojawiłaś, zaczęły się kłopoty.
Najpierw zawróciłaś w głowie Danowi, uwodząc go w czasie procesu.
Potem złamałaś mu serce, odchodząc, a wreszcie nastawiłaś go
przeciwko jego najbliższym, narzucając mu ten głupi pomysł z
przebieraniem się.
- Chciałbym usłyszeć wyjaśnienie - wtrącił William Harris
chłodnym, zawodowym tonem. - Dlaczego mianowicie Joy Jones
potrzebowała dalszej ochrony? Proces dawno już się skończył, a
wszyscy wspólnicy Berkleya z Laff Trak siedzą.
- Ktoś ciągle na mnie poluje, William - powiedziała Joy drżącym
głosem. - I chcę, żeby wreszcie przestał! Rozumiesz? Niech to się
wreszcie skończy!
Drżała w ramionach Dana. Nie dawały jej ochrony. Któraś z tych
otaczających ich kręgiem osób była jej wrogiem. Joy czuła, że koniec
rozwiązania zagadki jest już bliski.
Łza stoczyła się jej po policzku, a potem następna. Zamrugała i
spojrzała na Rexa.
- Nie wiem niczego, co mogłoby zaszkodzić komukolwiek z was
- powiedziała cicho i płaczliwie. - Ale ktoś zobaczył moją kartkę w
poczcie Dana i znalazł mnie. Proszę, zostawcie mnie w spokoju.
Naprawdę nic nie wiem; Chcę po prostu wreszcie żyć normalnie.
- Nie powinieneś jej tu ukrywać, Dan - stwierdził Harris. Jego
spojrzenie złagodniało. - Przykro mi, Joy, że nie zwróciłaś się po
ochronę do mnie, tylko do tego detektywa. A przecież tak ufałaś mi w
czasie procesu. Jeszcze nie jest za późno. Jeszcze możesz przejść pod
opiekę mojego urzędu. Choćby zaraz.
Joy mocniej wtuliła się w ramiona Dana.
- Zmęczyła mnie biurokracja panująca w urzędzie, Williamie. Ja
naprawdę nie jestem bazą danych, pełną kompromitujących
informacji. Jeśli ktokolwiek z was obawia się mojej fotograficznej
pamięci, to jest po prostu głupi. A jeśli myślicie, że mam forsę, którą
Theo Nelson dostał za fałszywe alibi, to jesteście jeszcze głupsi.
Zapomnijcie o tym, dobrze wam radżę. Tylko Theo wie, gdzie ona
jest, A on nie będzie mówił. Nadal zapiera się wszystkiego.
- Widziałaś się z Theo Nelsonem w więzieniu bez oficjalnego
pozwolenia? - oburzył się Harris.
- Ty też nie pytałeś o pozwolenie, kiedy zbierałeś materiały do
swojej książki - wtrącił zimno Dan.
- Nelson ci to powiedział?
- Ja powiedziałam Danowi, Williamie - przyznała niechętnie
Gwen.
Harris przygryzł wargę.
- A, rozumiem. Braciszek ciągle nie może się bez ciebie obejść.
- Harris, uważaj, co mówisz. - Dan pogroził mu pięścią.
- Jeśli Theo znów coś kombinuje - Harris, ignorując go, zwrócił
się do Joy - wolałbym to wiedzieć. Czy powiedział ci coś
interesującego?
Joy zerknęła na Dana i napotkała jego ostrzegawcze spojrzenie.
- Raczej nie. Rozmawialiśmy o moich planach artystycznych i
wspominaliśmy o tej szalonej ucieczce, po której trafił do więzienia.
- Tchórzliwy hipokryta - skrzywił się z niesmakiem Harris. - W
jednej ręce trzymał pistolet, którym cię terroryzował, a w drugiej
ś
więtą figurkę!
- Chyba nie sądzisz, że Joy łączy coś z Theo i jego brudnymi
interesami? - zapytał zaczepnie Dan.
Harris nie spuszczał oczu z Joy.
- Ucieczka z nim mogła się wydawać podejrzana - powiedział o
ton mniej uprzejmym głosem. - Po namyśle wykluczyłem tę
możliwość. Natomiast chętnie porozmawiałbym z tobą na użytek
mojej książki.
- Do licha z tą twoją książką! - zagrzmiał Dan.
- Więc przez cały czas ją tu ukrywałeś? - powiedziała z urazą
Gwen. - Nie rozumiem, Dan, co chciałeś przez to osiągnąć.
Pierś Dana unosił ciężki oddech.
- Chciałem odkryć, kto ją śledził, a jednocześnie mieć pewność,
ż
e będzie bezpieczna.
- Tak, jasne! - ironicznie pokiwała głową. - I nie zaufałeś nawet
rodzonej siostrze. Mało tego, posunąłeś się do oskarżeń pod adresem
nas wszystkich. Mam tego dosyć, wracam do siebie.
- Gwen, poczekaj, musimy porozmawiać. - Dan usiłował
chwycić za powiewny rękaw sukni, ale wyrwała mu się ze złością.
- Nie ma mowy! - syknęła rozzłoszczona. - Co sobie goście
pomyślą, kiedy się o tym dowiedzą? Dla nich Constance Clarence
była poczciwą siostrzyczką o złotym sercu.
- Serce Joy jest tak samo złote jak serce siostry miłosierdzia -
oświadczył z mocą Dan. - I mało mnie obchodzi, co sobie ludzie
pomyślą. Mam swoje własne życie i obchodzą mnie tylko ludzie mi
bliscy - Joy, ty, przyjaciele.
- Pozwól jej iść, Danny - poprosiła zmęczonym głosem Joy.
- Tak, Dan, musiałbyś mnie chyba zaaresztować, żeby mnie teraz
zatrzymać - skwapliwie dodała Gwen.
- Nie wpadłem na to. - Oczy zwęziły mu się w szparki.
- Dzięki, braciszku! - krzyknęła łamiącym się głosem. - A
łudziłam się, że wreszcie będę miała prawdziwe, szczęśliwe Boże
Narodzenie. Jestem zaręczona z człowiekiem, którego kocham,
zamierzam stworzyć z nim dom - a ty zrobiłeś z tego farsę, Dan!
Lekceważysz i wyśmiewasz książkę Williama, a panna Jones robi
niesmaczny popis przed naszymi gośćmi. Jeśli rzeczywiście miałeś
zamiar ją ukryć, dlaczego nie wynająłeś dla niej czegoś po cichu?
- Może ty byś tak zrobiła, ale ja nie! - oburzył się Dan.
- Ty w ogóle myślisz, że jesteśmy bandą kryminalistów, którzy
dybią na twoją bezcenną Joy. Jeszcze nigdy nikt tak mnie nie obraził
jak ty.
- Wiedziałem, że tak powiesz. Tego nie dało się uniknąć. Spróbuj
mnie zrozumieć - musiałem albo ukryć Joy i jakoś to zakamuflować,
albo powiedzieć ci wszystko i oczekiwać takiego właśnie wybuchu
oburzenia. - Dan wzruszył ramionami. - Ciekawe, co ty byś zrobiła,
siostrzyczko, gdyby na miejscu Joy był twój ukochany William? -
Gwen już otwierała usta, ale nie dał jej dojść do słowa. - I nie
zapominaj, że jednak ktoś z was musiał zabrać tę kartkę świąteczną.
Krąg podejrzanych jest bardzo wąski, a ten, kto przeprowadzał
wywiad w Orlando, znał wszystkie zawarte w kartce informacje.
- Coś takiego! - zdumiał się Rex.
- Ja jej nie zabrałam - zastrzegła Gwen. - Czy widziała tego, kto
ją śledził?
- Jeśli chcecie się dowiedzieć więcej, chodźcie do środka. - Dan
wzdrygnął się. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, że ciągle stali na
mrozie. - Usiądziemy przy kominku i wszystko sobie wyjaśnimy.
- Nie ma mowy! - naburmuszyła się Gwen. - Chodź, Williamie.
M a m już dosyć.
Harris spojrzał na nią z wahaniem.
- Chyba powinniśmy zostać, kochanie. - Niepewnie przestąpił z
nogi na nogę na oblodzonym chodniku.
- Zapomnij wreszcie o tej cholernej książce! - wybuchnęła i
energicznie szarpiąc go za ramię, zmusiła do odejścia.
- Jeszcze porozmawiamy, Dan - rzucił Harris, oglądając się przez
ramię.
- Ja też wracam do siebie, Dan - oświadczyła sucho pani Nettel. -
Stanowczo za dużo wrażeń jak na jeden wieczór.
- Nie martw się, stary - pocieszał swego partnera Rex, gdy szli w
stronę domu. - Ja zostanę. Usiądziemy przed kominkiem, nalejemy
sobie brandy i wreszcie szczerze pogadamy o przyjaźni i urwanych
klapach mojej pięknej marynarki.
ROZDZIAŁ 11
Dan napełnił już trzy pękate kieliszki brandy, gdy do pokoju
weszła Joy, tym razem bez kornetu i habitu.
- Złapiecie katar, jeśli dalej będziecie siedzieć w tych mokrych
rzeczach - powiedziała z naganą.
- Złapiesz coś gorszego, Rex, jeśli nie zaczniesz wreszcie gadać -
ostrzegł Dan, zdejmując marynarkę.
- W porządku, przestań się złościć. Tylko pod tym warunkiem
wybaczę ci, że tak paskudnie potraktowałeś gościa, który w dodatku
jest twoim przyjacielem, nie wspominając już o mojej wyjściowej
marynarce. Powinienem był domyślić się, że zjawiła się Joy, kiedy
odkryłeś to nietypowe włamanie - mówiąc to, Rex zdjął czerwoną
marynarkę i z troską obejrzał nadszarpnięte klapy.
- Zostaw to! - ofuknął go Dan.
- Dobra, zostawię, jak wystawisz mi czek na trzysta dolarów.
- Wolałbym już kupić ci coś, w czym nie wyglądałbyś jak pajac -
stwierdził Dan, mierząc Rexa niechętnym spojrzeniem. Niełatwo
przychodziło mu zadać to pytanie. Musiał jednak wyjaśnić raz na
zawsze całą sprawę. - Jak to jest, przyjacielu, że facet z raczej
skromną pensyjką policjanta kupuje sobie ekstrawagancką marynarkę
i jeszcze dokłada do niej rolexa, co?
- Oho, widzę, że stałem się prawdziwym podejrzanym. Dla
ś
więtego spokoju ci odpowiem. Mam takie małe źródełko pieniędzy,
na boku, rozumiesz? Czasem kupię sobie coś ekstra. A rolex...
dostałem go w prezencie.
Dan niecierpliwie krążył wokół fotela, na którym usiadł Rex z
kieliszkiem w ręku.
- Dostałeś w spadku?
- Nie. Zasłużyłem sobie na niego.
- A co cię łączy z Florydą?
Rex nie usiłował już obrócić sprawy w żart. Jasne krzaczaste brwi
zbiegły się nad ostrym nosem.
- Człowieku, mówię ci jeszcze raz, że to nie twoja sprawa. Ale
widzę, że...
- Spróbuj zrozumieć moją sytuację. - Dan starał się uspokoić. -
Myślałem tylko o tym, jak ochronić Joy. śeby tego dokonać, byłem
gotów na wszystko.
- Rex, powiedz mu - poprosiła łagodnie Joy. - On się zadręczy.
- Tak, rozumiem. Zresztą przyjaźń zobowiązuje, nie? Więc,
Danny, jest tak, że ciągną się moje dawne sprawy natury osobistej i
przez to zaniedbałem przyjacielskie i służbowe obowiązki.
- I chcesz pewnie powiedzieć, że nie zabrałeś tamtej pocztówki?
- Absolutnie nie! - zaprzeczył żywo Rex. - Dostaję własne
pocztówki i też mam kłopoty z pewną kobietą.
- Ciekawe - wycedził powoli Dan. - Zawsze chwaliłeś się
kawalerską swobodą.
- Człowieku, skończyłem już trzydzieści pięć lat i miałem swoje
ż
ycie, zanim wstąpiłem do policji. Tylko nie patrz tak na mnie!
Zawsze byłem prawomyślnym obywatelem. Po prostu, kilkanaście lat
temu... można powiedzieć.. . zmieniłem skórę i narodziłem się na
nowo.
- Czy byłbyś łaskaw się streszczać?
- Dobra. Krótko mówiąc, w młodości byłem znanym
piosenkarzem - wyznał Rex z ironicznym uśmiechem. - Dziewczyny
wprost szalały za mną. Nie mogłem spokojnie pokazać się w hotelu
czy na ulicy.
Dan zatrzymał się tak gwałtownie, że brandy chlusnęła mu z
kieliszka.
- Teraz rozumiem, skąd ten dopływ pieniędzy. - Joy pokiwała
głową.
Rex z poważną miną wychylił się do przodu w fotelu.
- To prawda, kochani, przysięgam. I łatwo będzie mi to
udowodnić. O, posłuchajcie!
Wyprostował się, nabrał powietrza i pełnym głosem zaśpiewał
początek jednego ze swoich przebojów.
- Znam ten głos! - wykrzyknęła z podnieceniem Joy. - To Velvet.
- Jaki Velvet? - Dan był już u kresu wytrzymałości.
- Taki duet, niesamowicie popularny w latach siedemdziesiątych
- wyjaśniła Joy. - Miał w repertuarze sentymentalne ballady, a
nastolatki w całej Ameryce łkały.
- Cholera, jakim cudem mi to umknęło? - Dan pociągnął głębszy
łyk.
- Rzeczywiście, jak? Rex i Mandy Velvet wykonywali parę
naprawdę znanych utworów.
- Konkretnie cztery, Joy - skromnie uściślił Rex. -
Utrzymywaliśmy się na listach przebojów przez kilka lat. A kiedy to
się
skończyło,
byłem
zadowolony,
ż
e
występowałem
pod
pseudonimem. Mogłem spokojnie zejść z estrady i rozpocząć nowe
ż
ycie pod prawdziwym nazwiskiem, bez kostiumów i polakierowanej
szopy na głowie. Teraz na zdjęciach z tamtych lat wydaję się sobie
dziwaczny, ale wtedy byłem naprawdę popularny.
- Więc nie byliście z Mandy małżeństwem? - dopytywała się z
ciekawością Joy.
- A jakże, pobraliśmy się pod nazwiskiem Cameron. - Rex przez
chwilę kontemplował bursztynowy płyn przelewający się w pękatym
kieliszku, jakby patrzył w szklaną kulę wróżki. - Mandy i ja byliśmy
jak woda i ogień. A kiedy nasza gwiazda zbladła, jakoś to zniosłem,
ale ona się załamała. Z początku prasa się nami interesowała, a potem
już nikt nawet nie wiedział, czy w ogóle żyjemy.
- Smutne. - Joy pokiwała głową ze zrozumieniem.
- Po prostu tak jakbyśmy umarli. I wierz mi albo nie, Danny, ale
przez cały czas w tamtym wariackim, włóczęgowskim życiu tęskniłem
za stabilizacją. Jeszcze dziś potrafię się cieszyć, że nikt mnie nie
nachodzi w moim własnym domu, że moje zdjęcia nie trafiają na
pierwszą stronę jakiegoś brukowca, a moje życie prywatne nikogo nie
interesuje. Sława ma swoje drugie oblicze. Nie ma sposobu, żeby
zamknąć drzwi przed publiką.
- Dobrze, ale co to wszystko ma wspólnego z agencją
detektywistyczną z Florydy? - nie ustępował Dan.
- Cóż, Mandy w końcu się pozbierała. Minęło parę lat od naszego
rozwodu i, jak się pewnie domyślacie, znów spróbowała w branży. I
udało się jej. Pewnie słyszeliście o Amandzie Germain?
- Amanda Germain miałaby mieć coś wspólnego z takim typem
jak ty? - zaśmiał się sceptycznie Dan.
- Tak - najeżył się Rex.
- Przecież to gwiazda!
- Zgadza się. Spełniły się jej marzenia. Teraz mieszka na
Florydzie. Niedawno zwróciła się do mnie o pomoc. - Westchnął. - Na
samą myśl o naszym spotkaniu po tylu latach poczułem się nieswojo. -
Potrząsnął głową, najwyraźniej odpędzając wspomnienia. - Od razu
głupio się zaczęło, bo przysłała mi rolexa, zupełnie jak gdybym
potrzebował łapówki. Ja wynająłem dla niej detektywa z agencji,
działając jako pośrednik.
- Rozmawiałeś właśnie z nią, kiedy Gwen weszła do gabinetu? -
domyślił się Dan.
- Tak. Wiesz, podejrzewałem, że te jej kłopoty to jakiś pretekst.
- Czy wszystko już w porządku, Rex? - zatroszczył się jego
partner.
- Niestety, nie. Wygląda na to, że będę musiał po świętach wziąć
wolne, żeby do niej polecieć.
- Nie martw się, stary, wszystko będzie dobrze. - Dan podszedł i
serdecznie poklepał go po ramieniu. - Nie masz pojęcia, chłopie, jak
mi ulżyło. I wreszcie przestałem ci zazdrościć, że umiesz sobie
poradzić ze zwariowanymi babami - zaśmiał się cicho, nasłuchując,
jak zareaguje Joy. Ponieważ milczała, odwrócił się i zobaczył, że
zasnęła w fotelu, z pustym kieliszkiem w dłoniach. Przeżycia
wieczoru i brandy zrobiły swoje. Dan uśmiechnął się i pogładził ją po
włosach.
- Chodźmy się przespać, a jutro popatrzymy na sprawy świeżym
okiem - powiedział Rex, wstając i przeciągając się, aż zatrzeszczały
mu kości.
- Dzięki ci, stary. I przepraszam. - Dan wyciągnął do niego rękę.
- W porządku, nie ma sprawy. Czy nie uważasz, że powinniśmy
wywieźć stąd Joy w bezpieczne miejsce?
- Zapomniałeś, że to już Wigilia, - Dan zerknął na zegarek. - A
poza tym ona śpi. Nie chciałbym jej budzić.
- W porządku, w takim razie daj mi tylko koc i poduszkę.
Prześpię się na kanapie - powiedział Rex, ziewając.
Nad ranem, jeszcze przed bladym zimowym świtem, ciszę
uśpionego domu rozdarł dzwonek telefonu. Chwilę później w
drzwiach sypialni zamajaczyła wysoka postać.
- Dan! - Na wpół rozbudzona Joy przylgnęła lękliwie do jego
ranienia.
- Spokojnie, dziecinko, to tylko ja - odszepnął Rex, ubrany w
szary dres Dana, przykucając przy łóżku.
- Przełączę na głośnik - zdecydował szybko Dan i podniósł
słuchawkę.
- Słucham, Burke.
- Dan?
- To ty? - Dan z Rexem wymienili zaskoczone spojrzenia,
- Ja. Mogę mówić?
- Wyrwałeś mnie z łóżka i jeszcze się pytasz?
- Dostałem pięćdziesiąt dolców za ten telefon.
- Od kogo?
- Nie mam pojęcia. Wsunięto mi pod drzwi kartkę z banknotem
w środku.
- Co na niej było? - niecierpliwił się Dan.
- śe twój dom jest udekorowany - odczytał jego płatny
informator. - Wiesz, o co tu chodzi?
- Nie. Mój dom jest jedynym nie udekorowanym domem w
okolicy.
- W każdym razie jeszcze nigdy nie kapnęła mi taka łatwa forsa -
zachichotał informator.
- Posłuchaj...
- Wiem, wiem, mam nie wyrzucać tego świstka. Ale to nić ci nie
da. Parę liter wyciętych z gazety, nic więcej.
Powiedziawszy to, wyłączył się. Rex zmarszczył brwi w namyśle.
- Może to ktoś z naszego komisariatu wpadł na głupi pomysł -
stwierdził z namysłem. - Chłopaki często podśmiewają się z twojego
zamku. A twoja niechęć do dekoracji jest znana.
Dan wzruszył ramionami.
- W takim razie nie byłoby źle, gdyby ktoś powiesił mi na
drzwiach wieniec.
- Och, ja już nie zasnę - poskarżyła się Joy, odrzucając kołdrę.
- Dlaczego, przecież dopiero szósta - zaprotestował Rex.
Ale Joy już uwijała się po pokoju, zbierając ubranie.
- Już ty się lepiej nie odzywaj, Velvecie! - prychnęła. - Najpierw
mnie straszysz, a potem dziwisz się, że nie mogę zasnąć.
- Zapomniałaś, że uśpiła cię historia mojego życia - odparował ze
ś
miechem.
Jasna głowa Joy mignęła na schodach.
- Idę sprawdzić, co to za dekoracja! - krzyknęła z dołu.
- Poczekaj, zaraz schodzimy - zawołał za nią Rex.
- Nie powinieneś pozwolić, żeby nazywała mnie Velvetem,
Danny - poskarżył się Rex. - Tyle lat trzymałem to w tajemnicy.
- Dobrze, pogadam z nią.
- Powiedz jej, niech wie, kto tu jest szefem!
- Tak, łatwo ci mówić - mruknął Dan. - Kobiety takie jak Joy są
nie do okiełznania.
- Wiem coś o tym - westchnął Rex. - Mogłyby sobie podać ręce z
moją Mandy. Ależ mi ta baba dała szkołę!
- A jednak polecisz do niej - uśmiechnął się Dan, podając mu
ś
wieżą bieliznę z komody.
Rex z niedowierzaniem obejrzał slipy.
- Stary, one są wyprasowane!
- Tak, przez panią Nettel.
- Nie rozumiem tej kobiety. - Rex potrząsnął jasną głową. -
Przecież nie płacisz jej fortuny ani nie uratowałeś jej życia, a ona dba
o ciebie wręcz chorobliwie.
- Po prostu mnie lubi. Nie przyszło ci to do głowy?
- Joy też cię lubi, a jednak nie wpadła na pomysł, żeby prasować
ci gacie.
- Dlatego potrzebne mi są obie panie - wyznał z szelmowskim
uśmiechem Dan, zapinając dżinsy. - A jeśli już mowa o moich
kobietach, to wybieram się dzisiaj do Gwen. - Spoważniał. - Po raz
pierwszy nie wiem, czy mogę jej zaufać.
Rex przytaknął ze zrozumieniem.
- Ja tymczasem powęszę koło pani Nettel.
- Cholera, czuję, że odpowiedź jest blisko, a ciągle nie mogę jej
znaleźć.
- Cierpliwości, stary. To już niedługo.
- Gdybym tylko miał tę fotograficzną pamięć Joy! Byłbym
Sherlockiem Holmesem w Twin Cities.
Wreszcie, ubrani, zeszli na dół. Hol był pusty.
- Ona wyszła. A mówiłem, żeby poczekała - zdenerwował się
Dan, zerkając przez okno.
Joy, ubrana w jego starą kurtkę, rękawiczki i wełnianą czapkę,
zdążyła już wyjąć z szopy szuflę i zabierała się właśnie do
zasypywania makabrycznego napisu, wymalowanego czerwonym
sprayem na zaśnieżonym trawniku.
- Widzisz, co tam jest napisane? - Rex wyjrzał mu przez ramię.
- Kill joy...(Kill - ang. zabić, joy - ang. radość, również imię
bohaterki - przyp. tłum.) Rany, boskie, Rex, zaczyna się! -
Błyskawicznie włożył buty i bez kurtki wyskoczył na dwór.
- Uważaj, jakiś facet biegnie ulicą i ma coś w ręku - krzyknął za
nim Rex.
Na szczęście to sąsiad, George Maynard, spieszył na pomoc z
własną szuflą do śniegu.
- Dzień dobry, detektywie. Jakiemuś łobuzowi należałoby
przetrzepać skórę - powiedział z dezaprobatą.
- Niech go tylko dopadnę! - powiedział groźnie Dan. Za chwilę
do pomocy pojawił się mąż Jane Weaver.
Razem z Rexem, który również zaopatrzył się w łopatę, stanowili
grupę ochotników zdolnych do uprzątnięcia śniegu z całej posesji.
Dan poczuł nagle radość z poczucia wspólnoty z tymi ludźmi. Teraz
zrozumiał, co tracił przez całe lata izolowania się. Tę cudowną
odmianę sprawiła Joy. Boże, dlaczego właśnie teraz musi ją stąd
wysłać? Lecz nie miał innego wyboru.
- Chodzi o zagrożenie twojego życia - oświadczył Dan w godzinę
później, myjąc w zlewie szklankę po soku pomarańczowym. Joy
podeszła i przytuliła się do niego czule.
- Ale ja nie chcę się z tobą rozstawać. Ujął w dłonie jej drobną
twarz.
- Będziesz musiała, kochanie. Muszę rozmówić się z Gwen, sam.
Przez ten czas popilnuje cię Rex.
- Dzieciaku, chcemy, żebyś miała swoje wymarzone święta. -
Rex uspokajająco poklepał ją po plecach.
- Ale dzisiaj, kiedy skończysz, będziemy razem, prawda, Danny?
- zapytała płaczliwie.
Dan pogładził ją po policzku.
- Joy, nie będę kłamał. Rex zabierze cię stąd do... Jej oczy
zapłonęły zielonym ogniem.
- O, nie! Nie ma mowy!
- Zabierze cię na nasz posterunek, bo jeszcze raz trzeba
spróbować zebrać informacje o pani Nettel. Poczekasz tam na mnie.
Kiedy przyjadę, będę już pewnie coś wiedział.
- I wtedy wrócimy tutaj? - zapytała z nadzieją.
- Nie wcześniej, aż dopadnę tego, kto ci grozi - powiedział
twardo Dan.
- I nasze kolejne Boże Narodzenie przepadnie...
- Joy, zrozum, robię co mogę, żebyśmy je spokojnie spędzili
razem.
- Po co te wszystkie podchody - naburmuszyła się. - Nie mógłbyś
po prostu zamknąć drzwi na cztery spusty, włączyć nastrojowej
muzyki, przygasić światła i...
- Nie mogę - uciął z irytacją. - To by niczego nie załatwiło.
Tym razem Joy wyczuła, że nic już nie zyska. Dan był znów tym
dawnym, apodyktycznym przedstawicielem prawa.
- Dobrze - skrzywiła się niechętnie. - Widzę, że nic do ciebie nie
dociera.
Nawet nie zauważył, jak bardzo była urażona. Nie spostrzegł też,
ż
e kiedy w kwadrans później wychodziła z Rexem, pod luźnym
niebieskim swetrem przypięła czarną torebkę, z którą nie rozstawała
się w podróżach. Z sypialni zdążyła zadzwonić do pana Sheldona i
podała mu numer karty kredytowej, by zarezerwował i opłacił w jej
imieniu lot na Florydę. Pozostało tylko jak najszybciej dotrzeć na
lotnisko.
ROZDZIAŁ 12
- Jestem na ciebie wściekła, Dan! - Tymi słowami Gwen
przywitała Dana już od progu. - I wytrzyj porządnie buty, zanim
wejdziesz.
Dan posłuchał odruchowo, gdyż przed oczami miał jeszcze obraz
rozczarowanej Joy. Zawiódł ją na całej linii. Nie potrafił jej ochronić,
nie potrafił być nawet Świętym Mikołajem. Wszedł do słonecznego
salonu i z ciężkim westchnieniem opadł na kanapę.
Gwen w domowej sukni odwróciła się, by zgasić telewizor.
Lśniące, zielone poły rozwiały się jak skrzydła.
- Czemu zawdzięczam twą wizytę, braciszku? - zapytała
sztywno.
Dan odpowiedział jej chłodnym spojrzeniem.
- Musimy porozmawiać.
- Kto tak zadecydował? - Niebieskie oczy zalśniły wyzywająco.
- Siadaj - powiedział niemal służbowym tonem.
- Traktujesz mnie jak jakiegoś przestępcę - poskarżyła się,
splatając ręce na kolanach.
- Gwen, ciągle miałem nadzieję, że nie dojdzie do tej rozmowy,
ale niestety, potrzebuję konkretnych odpowiedzi. I to szybko!
- Sposób, w jaki podstępnie przemyciłeś pod swój dach tę Jones
w przebraniu zakonnicy, był niesmaczny!
- Nie, Gwen. Szukasz dziury w całym, bo drażni cię to, co czuję
do Joy, i fakt, że zataiłem przed tobą jej powrót.
- A dlaczego nie miałoby mnie drażnić? - żachnęła się.
- Musiałem chronić Joy przed wszystkimi, nawet przed tobą, z
wielu powodów - odparł i widząc, że siostra chce coś powiedzieć,
szybko dodał: - Joy była koronnym świadkiem w poważnej sprawie.
Ten, kto ją prześladuje, dobrze o tym wie. Już w czasie procesu
wyznaczono mnie, bym ją chronił. I nawet gdyby ona dla mnie nic nie
znaczyła, spełniałbym swój obowiązek jako policjant i ochroniarz.
Ciemne brwi Gwen zbiegły się pod jego ostrym spojrzeniem.
- Wydajesz się cały czas sugerować, że też jestem w to
zamieszana.
- Czy znienawidzisz mnie, Gwen? - zapytał niespodziewanie. -
Za to, że muszę zadać parę pytań? Za to, że być może popsuję ci
ś
więta?
- Więc o co chodzi, Dan? - Zacisnęła usta i wyprostowała się,
cała napięta.
Odchrząknął, usiłując zapomnieć o emocjach.
- Niezbyt podoba mi się to, co robi William Harris. Dlatego chcę
od ciebie jasnych odpowiedzi.
- No wiesz! - Wykonała gwałtowny ruch głową, aż zalśniły
czarne włosy. - Owszem, przyznaję, że William zapędził się za daleko
w krytyce. Z pewnością wydaje ci się rywalem i pod względem
profesjonalnym, i osobistym. Być może też przyjęłam wiele jego
opinii na wiarę, ale nie zapominaj, że go kocham. Natomiast o jedno
możesz być spokojny: nasze stosunki nie mają z tym nic wspólnego. -
Westchnęła ciężko. - Jesteś moim bratem. Chcę ci tylko pomóc.
Dan kiwnął głową, częściowo tylko ułagodzony.
- Powiedzmy raczej, że niekoniecznie chciałaś mi dokuczyć.
Usiłowałaś się mną zaopiekować jak troskliwa matka, której rolę już
dawno przyjęłaś. Postanowiłaś więc, że trzeba coś zrobić z Joy. Na
przykład śledzić ją, żeby się wystraszyła. Świąteczna kartka okazała
się bardzo pomocna.
- To nielogiczne. - Gwen spojrzała mu prosto w oczy. - Przecież
Joy, przerażona, że ktoś ją śledzi, rzuciła się w twoje ramiona, a na
tym właśnie najmniej mi zależało.
Dan z trudem ukrył ulgę.
- Cieszę się, że to słyszę, siostrzyczko - powiedział, podrywając
się z kanapy. - I obiecuję, że spróbuję się jakoś przyzwyczaić do
Williama. Wydaje się, że niedługo wejdzie do naszej rodziny.
- Och, braciszku, nie mogłeś mi zrobić lepszego świątecznego
prezentu. - Rzuciła mu się na szyję i uściskała serdecznie.
- Dobrze już, Gwen - powiedział z uśmiechem. - Teraz muszę
iść. Rex pilnuje Joy i szuka jakichś danych o pani Nettel. Tylko ona
mogła zabrać tę pocztówkę, nikt inny.
- Danny?
Miała dziwnie niepewną minę.
- Co się stało?
- Czy nie brałeś pod uwagę możliwości, że osoba, która wzięła
kartkę, jest poza tym absolutnie niewinna?
- Nie.
- A jednak. To byłam ja. Twarz Dana poczerwieniała
gwałtownie.
- I przez cały czas ją miałaś?
- Zrobiłam to, bo cię kocham, Dan, a nie dlatego, że nienawidzę
Joy. Przypadkiem zobaczyłam, jak smęcisz się nad tą kartką w sobotę
i w odruchu współczucia schowałam ją do torby. William też uznał, że
dobrze zrobiłam.
- W takim razie Harris ją czytał?
- No tak. I to on wrzucił ją w ogień. Ale powtarzam ci, braciszku,
ż
e nawet nie przyszłoby mi do głowy ścigać tej dziewczyny.
Jednak William Harris mógł wpaść na taki pomysł...
- Muszę już iść, Gwen - powtórzył. - Nie mów nikomu o naszej
rozmowie. Pamiętaj, nikomu. Zrobisz to dla mnie?
Odprowadziła go do drzwi.
- Możesz na mnie liczyć, Dan. Wiesz, że cię kocham.
- Wesołych Świąt, Gwen - powiedział, całując ją serdecznie.
Ś
ródmieście St. Paul wypełniał świąteczny tłum. Dan
manewrował wozem w plątaninie wąskich uliczek koło katedry, by
podjechać do komendy od tyłu. W gabinecie zastał Rexa.
- Właśnie szukałem cię u Gwen - powiedział na widok Dana.
- A gdzie Joy? Zeszła do bufetu? Rex zagryzł wargę.
- Zgubiłem ją, Dan.
- Człowieku, nie mogłeś jej upilnować przez głupie dwie
godziny! - wykrzyknął Danny, zaciskając pięści.
- Teraz wiem, że ona to zaplanowała, stary. Wylała sobie sok na
sweter i pobiegła do łazienki. Nie spodziewałem się tego.
- Cholera, powinienem się domyślić, że tak będzie - zaklął
Danny.
- Jeszcze nie koniec złych wieści - kontynuował Rex z
zafrasowaną miną. - Sprawdziłem tę Nettel. Pomyślałem, że skoro jest
księgową, powinna być zarejestrowana w związku. Trop był dobry.
Okazało się, że naprawdę nazywa się Shirley Nelson i jest siostrą
Theo.
- O rany!
- Przykro mi, stary. Zdaję sobie sprawę, jak ją ceniłeś. Ale sam
wiesz najlepiej, jak opiekuńcze potrafią być siostrzyczki. Cud, że nie
udusiła cię w twojej własnej piwnicy.
- Natomiast kartkę od Joy ukradła moja siostra - dorzucił Dan.
- Myślisz, że jest czysta, prawda?
- Ona - tak, ale czytał to też William Harris.
- Kółko się zamyka. Musimy natychmiast odnaleźć Joy.
Dan z troską potarł skronie.
- Ale od czego zacząć?
- Spróbuj postawić się na jej miejscu, Danny.
- Nie potrafię. Za bardzo się o nią martwię. Może ty spróbuj.
- Hm, gdybym to był ja... poszukałbym jakiejś miłej bezpiecznej
przystani na święta.
- Dobrze! - rozpromienił się Dan. - Jesteś genialny.
- Przysiadł na krawędzi biurka i przysunął sobie telefon.
- Dzwonię na lotnisko i sprawdzam ostatni lot do Orlando, a
potem do kompanii telefonicznej, żeby dowiedzieć się, czy z mojego
domu przeprowadzono rozmowę międzystanową.
- A dlaczego po prostu nie zadzwonisz do Sheldona? - zapytał
Rex.
- Ponieważ nie chcę, żeby Joy znów uciekła.
Kiedy Joy zeszła na płytę lotniska w Orlando, od razu spostrzegła
Henry'ego Sheldona z żoną Alice. Uprzedziła ich przez telefon, że nie
będzie miała na głowie rudej peruki, więc rozpoznali ją od razu.
- Cudownie, że przyjechałaś, spędzisz z nami święta. Właśnie
pakowałam zabawki dla dzieci z sąsiedztwa, kiedy zadzwoniłaś. -
Alice Sheldon ucałowała ją w oba policzki.
- No, w samą porę odzyskałem moją małą pomocnicę -
rozpromienił się Henry Sheldon, zamykając ją w niedźwiedzim
uścisku. - Masz jakiś bagaż, dziecinko?
- śadnego. - Joy z trudem łykała łzy. Ci ludzie byli tacy dobrzy,
tacy serdeczni.
- Oczywiście wszystkie twoje rzeczy są tak, jak je zostawiłaś,
Faye, a samochód stoi bezpiecznie w garażu.
- Och, mam wam tyle do powiedzenia - westchnęła Joy, kiedy
szli w stronę wyjścia. - Zaczynając od tego, kim naprawdę jestem i
dlaczego w ogóle do was trafiłam.
- Wspaniale - ucieszył się Sheldon. - Moja pani uwielbia ciekawe
historie.
Joy spędziła popołudnie na dekorowaniu jadalni. Jej okna
wychodziły na ulicę i często łapała się na tym, że zerka na samochody
i przechodniów z wyczekiwaniem i obawą jednocześnie. Zaczęła już
ż
ałować swojej impulsywnej decyzji. Dan na pewno się zamartwia.
Ale należy mu się! Czy musiał postawić na swoim, jak zwykle?
Dan bez trudu dowiedział się, że z jego domowego numeru
przeprowadzono rozmowę telefoniczną z Orlando, a także że
dokonano rezerwacji dla Faye Fairway na lot do Orlando. Lotnisko w
Orlando potwierdziło, że samolot wylądował czterdzieści minut temu.
Steward zapamiętał Faye, ponieważ bez przerwy popłakiwała, Dan
poprzysiągł sobie, że osobiście obetrze te łzy i nigdy już nie pozwoli
Joy odejść.
Kiedy Rex wszedł do gabinetu z kanapkami i mlekiem, Dan
obracał w palcach swój portfel.
- Jaki masz plan?
- Lecę do Orlando. Wybierasz się ze mną?
- Spróbowałbyś mnie nie wziąć! - zaperzył się Rex.
- Mamy kupę czasu, samolot odlatuje za dziewięćdziesiąt minut.
Rex popatrzył na niego sceptycznie.
- Wcale nie byłbym taki pewien. Może powinniśmy pojechać tam
osobno, wtedy któryś z nas będzie miał szansę odlecieć.
- Nie panikuj. Dlaczego miałbym sterczeć na lotnisku, kiedy
mogę tu coś jeszcze zrobić? Na pewno zdążę.
- A jest jeszcze jakiś lot?
- Jest, ale za dwadzieścia minut. Nie dam rady.
- Słuchaj, gdybyśmy się nie spotkali, umówmy się tam na
miejscu, u Sheldona. Uważaj na siebie. Shirley Nelson może być nie
gorsza od swojego braciszka.
- Nie martw się, partnerze. - Dan wepchnął kanapkę w kieszeń i
ruszył do wyjścia. - Jadę do domu. Jeśli pani Nettel jest u siebie, Joy
powinna być bezpieczna na Florydzie.
Bożonarodzeniowe przyjęcie u Sheldonów było w pełnym toku.
Joy bezwiednie porównywała ten radosny tłumek z nobliwymi gośćmi
Dana. Już na pierwszy rzut oka było widać, że ludzie zebrani w
jadalni Tropical Arms Apartments znają się dobrze, co więcej, lubią.
Joy z uśmiechem obciągnęła krótką czerwoną spódniczkę. Stroju
dopełniała biała bluzka, czerwone bolerko i białe skarpetki. Tylko
nieodłączna torebka i pasek wyróżniały się czernią. W takim stroju
zmarzłaby na kość w Minnesocie. Chyba że ktoś ogrzałby ją przy
kominku... Przeszła do kuchni, by pomóc Alice Sheldon. Właśnie
pochyliła się nad wazą i ująwszy łyżkę, miała nalewać sorbet, kiedy
ktoś mocno uszczypnął ją w pupę. Z piskiem wypuściła łyżkę z ręki,
aż chlusnął zielony napój, i oburzona odwróciła się do stojących z tyłu
chłopców.
- Który to taki mądry?
Kilka par oczu patrzyło na nią ze zdziwieniem.
- Dlaczego się złościsz? Pewien Mikołaj powiedział, że jak się
podszczypuje elfa, to sanki z prezentami jadą szybciej - wyjaśnił mały
rudzielec.
- I to wcale nie był wujo Sheldon! - wykrzyknął z podnieceniem
jego kumpel.
- Nie wierzcie w takie bajeczki - ucięła, żartobliwie grożąc im
palcem. - A teraz idźcie pomóc pani Sheldon roznosić ciasteczka.
W chwilę później coś trąciło ją w bok.
- Znowu? Czy wy... - nie dokończyła. Tknięta przeczuciem
odwróciła się i zobaczyła wysoką postać Świętego Mikołaja z potężną
białą brodą i krzaczastymi brwiami. Wcale nie był dobroduszny.
Brutalnie przypierał ją do stołu, a ucisk na jej żebra bynajmniej nie był
ż
artobliwym
uszczypnięciem.
Było
to
dotknięcie
luty
małokalibrowego, ale groźnego pistoletu, dyskretnie ukrytego w dłoni
odzianej w białą rękawiczkę.
- Kto... - Joy poczuła nagle, że mą sucho w ustach.
- Wychodź stąd. Już! - rozkazał chrapliwy, szorstki głos. Kiedy
się zawahała, spod białych brwi zabłysło groźne spojrzenie. - Jeśli
zacznę strzelać tutaj, komuś może stać się krzywda. Chyba nie
chciałabyś psuć dzieciom świąt. No, jazda!
Posłusznie wyszła z kuchni i zaczęła razem z nim przepychać się
przez tłum do wyjścia. Pomimo upału strumyczek zimnego potu
spływał jej po plecach. Czy ktokolwiek zorientował się, że coś jest nie
w porządku? Miała taką nadzieję. Przecież opowiedziała Sheldonom
wszystko. Prędzej czy później zaniepokoją się jej nieobecnością. Musi
tylko zwlekać jak najdłużej.
- Posłuchaj, wiem, że nie chcesz mnie skrzywdzić - zaczęła
niepewnie. Kiedy jednak spróbowała się odwrócić, żeby spojrzeć w
twarz prześladowcy, lufa jeszcze boleśniej wpiła się w jej żebra. -
Rozumiem, pewnie nie chcesz, żebym cię rozpoznała.
- Tak będzie lepiej i dla ciebie.
- Powiedz mi tylko, czego ode mnie chcesz - wyjąkała błagalnie.
- Twojego wozu - syknął głos. Wszystkiego się spodziewała,
tylko nie tego.
- Mój wóz jest w garażu.
- Nie kłam! Tydzień temu go nie było. I teraz też nie ma. - W
głosie nieznajomego pojawił się ton groźby.
- Pożyczyłam go pani Sheldon, kiedy jechała do Tampy -
wyjaśniła, siląc się na spokój. - Już dawno nim wróciła, naprawdę.
- Pokaż mi go. - Brutalnym pchnięciem lufy skierował ją do
garażu.
Joy, potykając się, ruszyła przez trawnik, mijając mechaniczną,
kiwającą się postać Świętego Mikołaja.
Zamek był wyłamany. Ciemne wnętrze garażu kontrastowało z
zalanym słońcem podwórzem. Obawy Joy rosły. Mimochodem
pomyślała o kolejnych nieudanych świętach.
- Ruszaj się! - warknął głos, a twarda dłoń w rękawicy gniewnie
pchnęła ją do przodu. Lufa pistoletu ani na moment nie oderwała się
od jej boku.
- Tu jest. - Joy z ulgą pokazała starego, brązowego plymoutha,
stojącego w ostatnim boksie.
- Miałaś zielony wóz!
- Kazałam przemalować na brązowo. Krzyknęła, kiedy
niecierpliwa ręka ześlizgnęła się na jej brzuch. Zorientowała się, że
napastnikowi chodzi o torebkę. Nagle chwycił ją garścią za włosy i
zmusił, by uklękła przy stalowym filarze, podtrzymującym sklepienie.
- Obejmij słup rękami!
- Nie, proszę - jęknęła rozpaczliwie Joy.
- Już! Jęknęła jeszcze głośniej, kiedy twardy but kopnął ją w
łydkę. Już nie protestowała, gdy napastnik ciasno związał jej
przeguby, przyciskając je do filaru. Potem szybko otworzył samochód
i zaklął paskudnie. Serce Joy zabiło pod wyszywanym bolerkiem.
Tym razem lufa pistoletu znalazła się przy jej skroni.
- Gdzie jest figurka świętego Krzysztofa?
- Co? - Jej mózg w panice pracował na najwyższych obrotach.
- Była na desce rozdzielczej! Bezlitosny but znów dosięgnął jej
łydki.
- To naprawdę twój stary wóz?
- Tak, i figurka tam była, musi tam być - wyszeptała histerycznie
Joy. Łzy spływały jej po twarzy.
- Myśl!
- Nie wiem!
Tym razem dostała cios w twarz. Krew popłynęła z rozbitej
wargi.
- Tylko nie próbuj ze mną grać! Joy myślała gorączkowo i nagle
z ulgą przypomniała sobie, jak Alice Sheldon, sadowiąc się za
kierownicą jej samochodu przed odjazdem do Tampy, wyśmiewała się
z naiwnych kierowców, którzy wierzą w opiekę świętych. Joy śmiała
się w duchu, przypominając sobie Theo Nelsona, który w czasie jazdy
kurczowo ściskał figurkę. Dlatego nie protestowała, gdy Alice zdjęła
ś
więtego, by zrobić miejsce dla torby z termosem i kanapkami.
Zamrugała opuchniętymi od płaczu oczami. Boże, ale gdzie Alice
wsadziła tego świętego? Do... do...
- Schowek! - wykrzyknęła. Fałszywy Mikołaj natychmiast rzucił
się do wozu, dudniąc buciorami po betonowej posadzce. Po chwili
wrócił, triumfalnie unosząc w dłoni tandetną plastykową statuetkę.
Potem odczepił jej dno i podłubawszy chwilę we wnętrzu, wyciągnął
jakiś pakiecik.
Joy nie chciała już nic więcej wiedzieć.
- Idź stąd! - krzyknęła. - Proszę, zostaw mnie już!
- Daj kluczyki. Do samochodu.
- Aa... już wiem, powinny być schowane pod fotelem kierowcy -
wykrztusiła, drżąc z obawy, by znów do niej nie podszedł.
Musiały tam być, bo kroki skierowały się do zasuwanych drzwi
garażu. Ożywczy strumień morskiego powietrza uderzył w nozdrza
Joy. Ostrożnie wyjrzała zza zasłony skrępowanych rak. Zaraz będzie
po wszystkim, powtarzała sobie w duchu, walcząc z ogarniającą ją
histerią. Czerwona czapka mignęła nad dachami wozów. Miała
nadzieję, że stary gruchot zapali. Zapalił! Nierówny odgłos
zapuszczanego silnika był dla niej najpiękniejszą kolędą. Zabłysły
reflektory i maszyna zaczęła wytaczać się z boksu. Joy oparła czoło o
zimną stal filaru, łkając - tym razem z radości.
Nagle zapiszczały hamulce, rozległy się okrzyki i zatupotały
kroki. W garażu czy na zewnątrz?
Po chwili w jej polu widzenia pojawił się Święty Mikołaj, ale na
jego futrzanym kołnierzu spoczywała silna dłoń. Dłoń Dana. Był tutaj
i kipiał gniewem. Jednym ruchem cisnął przebierańca na ziemię.
Joy z trudem próbowała wstać, opierając się o słup.
- Dan! - Nawet nie usiłowała opanować łez. Ich oczy spotkały
się, a wtedy Dan błyskawicznym gestem zerwał kaptur z głowy
napastnika, razem z brodą i wąsami.
- Ty draniu - wycedził przez zęby. - Pluję sobie w brodę, że
wcześniej się nie domyśliłem. - Z obrzydzeniem pchnął narzeczonego
Gwen w stronę dwóch umundurowanych funkcjonariuszy z Orlando. -
Joy, kochana! - Przykucnął przy niej i szybko oswobodził z więzów.
Byłaby upadła, gdyby nie podtrzymał jej i nie przytulił, nie
zważając na krew plamiącą flanelową koszulę.
- Lepiej zawieźmy ją do szpitala - odezwał się z boku Rex.
Joy stanowczo pokręciła głową.
- Nie, nie trzeba. Zaraz poczuję się lepiej - wyszeptała, wtulając
twarz w miękkie fałdy koszuli - tej samej, którą założył dziś rano. Jaki
długi był ten straszny dzień!
- Glino, powiedz mi tylko jedną rzecz.
- Co, Joy? - Delikatnie pocałował ją w czoło.
- Dlaczego tak cholernie długo się nie zjawiałeś?
EPILOG
- Dobrze ci, kotku?
- Jak nigdy! - Joy wygodniej umościła się na sofie i tuląc się do
Dana, popatrzyła na drzewko, błyszczące od ozdób i świateł. Był
wieczór. Cudem udało im się wrócić w porę, by spędzić go w domu.
Joy miała parę siniaków i zadrapań, ale czuła się już dobrze i niemal
zapomniała o niedawnych chwilach grozy. I choć nadeszły
wymarzone wspólne święta i wreszcie mogli posiedzieć w domu przy
choince, świadomi, że Joy nic już nie zagraża, niedawno wyjaśniona
sprawa nie dawała im spokoju.
- Kto by wpadł na pomysł, że Williamowi Harrisowi tak zależało
na książce, że przystał na układ z Nelsonem w zamian za rewelacje,
jakie ten mu zdradzi? - odezwała się w pewnym momencie Joy.
- Theo musiał dostawać szału w tej celi, wiedząc, że kluczyk od
schowka bankowego, który ukrył w figurce świętego Krzysztofa,
może przepaść na zawsze.
- I wtedy pojawił się William Harris zbierający materiały do
książki. Co za okazja, czyż nie? Któż mógłby lepiej mnie wyśledzić i
zdobyć upragniony kluczyk jak nie prokurator?
- T o porozumienie pomiędzy dwoma zdeterminowanymi
facetami wymusiły okoliczności - stwierdził Dan. - Nelson, wiedząc,
ż
e ma szansę na wyjście, za wszelką cenę chciał odzyskać pieniądze,
które przekazał mu Berkley. Harris gotów był zrobić wszystko dla
sławy, jaką miałaby mu przynieść książka. Mogę sobie tylko
wyobrazić, jaki był wściekły, kiedy Theo zaproponował mu ten układ.
-
Tak,
Theo okazał się
większym spryciarzem, niż
przypuszczałam - przyznała Joy. - Porwał mnie w moim własnym
wozie po to, by niepostrzeżenie schować kluczyk w figurce. A ja,
naiwna, myślałam, że ściska tego świętego, bo boi się Szybkiej jazdy!
- Nigdy nie wyglądał mi na osobę, która powierza swój los niebu
- zachichotał Dan. - Myślę, że ważył po prostu swoje szanse. Gdybyś
wywiozła go w bezpieczne miejsce, pewnie uciekłby z figurką.
Tymczasem, widząc, co się święci, zdążył ją odstawić, jeszcze zanim
cię zatrzymali. I nie mógł wiedzieć, że dybali na ciebie ludzie z siatki
Jerome'a Berkleya. Ani tego, że wyjedziesz z miasta. Być może potem
miał zamiar jakoś wyłudzić od ciebie tę figurkę.
- Tak, jeśli chodzi o Theo, przejrzałam na oczy głównie dzięki
tobie - przyznała.
- Pilnował się, żeby nie pisnąć słowa na temat pieniędzy. W
ś
ledztwie przez cały czas uparcie zaprzeczał, że Jerome zapłacił mu za
milczenie.
- Właśnie, A kiedy go odwiedziłam, odgrywał starego dobrego
przyjaciela - skrzywiła się Joy. - Założę się, że tylko czekał, aż pan
prokurator Harris zawiadomi go, że wróciłam i mam jeszcze swój
samochód.
- Tak, twój stary gruchot okazał się kluczem do całej sprawy -
potwierdził Dan.
- Harris miał związane ręce, ponieważ włączyłeś mnie do
Programu Ochrony Świadków.
- Właśnie. Sam przyznał, że nie mógł wtedy nic wskórać. Potem,
kiedy uciekłaś, dobrze zacierałaś za sobą ślady - aż do momentu
wysłania do mnie kartki świątecznej. To była wielka gratka dla
Harrisa, kiedy Gwen przyniosła ją do domu i pokazała mu. Nareszcie
miał twój adres! Teraz zaczął się starać, żeby jak najszybciej zdobyć
klucz dla Nelsona. Pojechał do Orlando i najpierw przeszukał garaż.
Zobaczył, że nie ma wozu, ale nie wiedział, czy wyjechałaś na dłużej
czy tylko na trochę. Skąd mógł przypuszczać, że pożyczyłaś
samochód Alice Sheldon i teraz jest w Tampie? Chciał to zbadać,
więc przedstawił się panu Sheldonowi jako twój kuzyn. Nie miał
ochoty na bezpośrednią konfrontację z tobą, bo bał się, że może zostać
rozpoznany. Dlatego czaił się po drugiej stronie ulicy, czekając, aż
nadejdziesz i dowiesz się o wizycie tajemniczego kuzyna.
- Musiał dostać szału, kiedy połapał się, że uciekłam na piechotę
- z satysfakcją powiedziała Joy.
- Zgadza się. Był zrozpaczony. Liczył, że kiedyś wreszcie
przyjdziesz do niego, bo będziesz chciała znać odpowiedzi. Nie
przypuszczał, że dasz mi jeszcze jedną szansę. Pewnie nie wziął pod
uwagę tego, jak działam na kobiety - uśmiechnął się Dan.
- I tak jak wszyscy dał się zwieść mojemu przebraniu zakonnicy -
podkreśliła z dumą.
- Przynajmniej do momentu, w którym Rex ściągnął ci kornet.
Musiał być pod wrażeniem, bo wtedy przestał się pilnować i
wspomniał o Theo, trzymającym w czasie ucieczki rewolwer w
jednym ręku, a figurkę w drugiej. O tym nie mówiono przecież na
procesie! Później próbował zmusić cię, byś wróciła do samochodu.
Dlatego zostawił ten krwawy napis na śniegu i zapłacił mojemu
informatorowi za powiadomienie nas o tym. Liczył, że znów będę
chciał cię ukryć, a ty postanowisz uciec na własną rękę, bo już cię
znał. Uciec tam, gdzie jest samochód, żeby mieć swobodę ruchów.
Ale nie przypuszczał, że wóz jest nadal w Orlando.
- W takim razie musiał śledzić twój dom, a potem mnie i Rexa,
czyhając na moment, kiedy ucieknę - kontynuowana z podnieceniem
Joy. - Dobrze mnie wyczuł, drań.
- Ale nie wziął pod uwagę mnie - stwierdził nie bez dumy Dan.
Potem, poważniejszym tonem, dodał: - Mam nadzieję, że Gwen
potrafi znaleźć w sobie siłę i pogodzi się z sytuacją.
- Bardzo jej współczuję - powiedziała łagodnie Joy. Dan
delikatnie przeciągnął opuszkami palców po świeżym zadrapaniu na
jej policzku.
- Jestem ci wdzięczny, że tak ją dzisiaj pocieszałaś. Nie była dla
ciebie zbyt miła. Podziwiam twoją cierpliwość i wyrozumiałość.
- śadnej kobiecie nie życzyłabym takiego cynicznego - drania
jak Harris.
- Jeśli jeszcze się łudziła, wystarczyło, by zobaczyła, jak cię
potraktował. Harris ostro się kontrolował i odgrywał przed nią
zakochanego przez całe osiemnaście miesięcy. Przede wszystkim
liczył na jej towarzyskie koneksje, bo wiedział, że mogą mu być
potrzebne.
- Twoja siostrą będzie się znów musiała nauczyć ufać i kochać -
stwierdziła z powagą Joy. - Pomożemy jej, prawda?
- Jasne, jeśli tylko będziemy mogli.
- Jak myślisz, czy pani Nettel wybaczy nam podejrzenia? -
zastanawiała się głośno, obwodząc palcem krawędź jego ucha.
- Na pewno - oświadczył Dan, krzywiąc się pod łaskoczącym
dotknięciem. - Ta biedna kobieta po prostu chciała mi się
odwdzięczyć, że uniemożliwiłem jej bratu dalsze podejrzane
machinacje. Zmieniła nawet nazwisko, żeby uniknąć plotek po
procesie.
- Nie sądzę, żebyś w natłoku spraw pamiętał o zaproszeniu do
telewizji od jej znajomego producenta, ale dla porządku spytam.
- Owszem, pamiętałem i zapytałem o to, kiedy poszedłem do niej
z butelką wina na przeprosiny - oświadczył z dumą, wypinając pierś. -
Ale nie łudź się, przemawiał przeze mnie egoizm. Po prostu wiem, że
jeśli w jakiś sposób nie wyciągnę cię z tych zadymionych lokali i nie
zmuszę do pracy w dzień, nie będziemy mieli dla siebie ani jednej
nocy. Pani Nettel była wspaniała, bo od razu do niego zadzwoniła.
Masz spotkanie jutro o drugiej.
- Ooch, kocham cię, gliniarzu! Dan z błogim uśmiechem
przyciągnął Joy do siebie.
- Tylko nie wsiąknij w to z głową, kochanie. Musi ci jeszcze
zostać trochę czasu dla męża i domu. Dla prawdziwego domu i całej
bandy dzieciaków.
- To brzmi po prostu bosko! - rozpromieniła się Joy.
- Nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła wymyślać imiona dla
tych Wszystkich małych brzdąców.
- Hola! - zaprotestował Dan. - Ty masz po prostu jakąś estradową
obsesję, jeśli chodzi o imiona i nazwiska, zwłaszcza zaczynające się
na te same litery. Mam już dosyć Constance Clarence, Esther Emerson
czy Faye Fairway. Nie mógłbym znieść Buddy, Balbiny, a zwłaszcza
już Bobo! Dlatego ustalmy od razu, że to ja wymyślę imiona dla
dzieci.
- Ciekawe! - Zjadliwie pokiwała głową. - A do Joy Jones jakoś
nie masz zastrzeżeń?
- Skądże, kochanie - zapewnił, gładząc ją po włosach. - Kocham
ją.
- I pewnie nie wiesz, że to całkiem świeże nazwisko? - zapytała
niewinnie.
- Co takiego?!
- To co słyszysz. Przybrałam je, kiedy zaczęłam występować w
klubie.
- Jak się w takim razie naprawdę nazywasz? - Dan zręcznie udał,
ż
e wziął to za dobry dowcip.
- To ty jesteś detektywem, Danny Burke, więc bierz się do roboty
- odparła Joy z przewrotnym uśmieszkiem.
- Dobrze, skoro sama się napraszasz - stwierdził groźnie. -
Wycisnę z ciebie całą prawdę, i to gołymi rękami. Wyśpiewasz
wszystko, ptaszyno.
Joy uniosła brwi, aż zetknęły się z jasną grzywką. Już czuła
szorstkie palce mężczyzny błądzące pod jej koszulką.
- Myślisz, że ci się uda, glino?
- Mam swoje sposoby, dziecinko. I ostrzegam, wezmę cię W
obroty na całą noc.
Zielone oczy Joy rozbłysły oczekiwaniem.
- W takim razie bierz się do roboty, glino - zamruczała jak kotka.
- Pokaż, co potrafisz.