background image

        Woda żywa

 

Dawno, dawno temu w niewielkiej wiosce mieszkała staruszka wdowa z trzema synami, 

których ogromnie kochała. Najstarszy był organistą w kościele parafialnym, a odznaczał 

się wielką mądrością i oczytaniem. Średni był rycerzem, rozumnym i bywałym w świecie. 

Natomiast trzeci, najmłodszy, pracował na roli jak wcześniej jego ojciec. Nie dbał ani o 

nowiny żołnierza ani mądrość brata organisty, dlatego przez obu uważany był za głupca. 

Pewnego nieszczęśliwego dnia staruszka zachorowała tak strasznie, że żadne lekarstwa 

pomóc jej nie mogły. Bracia wybrali się zatem po pomoc do mądrej kobiety mieszkającej 

background image

pod lasem. Nim jednak wrócili do chatki – matka już nie żyła. Powstał lament straszliwy i 

płacz, którego baba jako żywa nigdy nie widziała. Zlitowała się nad braćmi i dała im taką 

radę: 

-Jeżeli tak wam matki żal możecie jeszcze wrócić ją do życia. Ale trzeba wam będzie 

narazić własne. Na Sobotniej Górze spod gadającego drzewa, na którym siedzi 

zaczarowany sokół bije źródło żywej wody, które wraca życie zmarłym. Dojść tam można 

i wrócić w siedem dni, ale śmiałkowi nie wolno obejrzeć się za siebie ani zboczyć z drogi, 

bo natychmiast zamieni się w kamień. 

Ledwo baba opuściła chatę, bracia zebrali się na naradę. Średni doszedł do wniosku, że w 

podróży tej potrzeba nie lada odwagi. Pożegnał zatem braci, przypasał do boku miecz i 

ruszył w drogę. 

Minął dzień jeden, drugi, trzeci, wreszcie tydzień cały, a żołnierza jak nie widać tak nie 

widać. Dwaj bracia wybrali się do mądrej po radę. 

- Daremnie na brata czekacie. Już on więcej nie powróci. Stoi na Sobotniej Górze 

kamieniem w ziemię wrośnięty. 

Bracia wielce się zmartwili słysząc te słowa i zaczęli spierać, któremu z nich wypada 

teraz iść po żywą wodę. Starszy ofuknął najmłodszego i zdecydował się sam wyruszyć.  

- Trzeba tam nie lada głowy, by diabła przechytrzyć. Jak go zaklnę po łacinie, to nic nie 

wskóra, zobaczysz. 

Uzbroił się w kropidło i puścił w drogę. 

Minął dzień jeden, drugi, trzeci, wreszcie tydzień cały, a organisty jak nie widać tak nie 

widać. Najmłodszy brat pobiegł do mądrej po radę. 

- Daremnie na brata czekasz. – powiedziała mu. - Już on więcej nie powróci. Stoi na 

background image

Sobotniej Górze kamieniem w ziemię wrośnięty. 

Zasmucił się najmłodszy syn wdowy utratą drugiego brata. Niewiele myśląc pobiegł do 

domu i chwycił bułkę, przewiesił przez ramię kosę i poszedł na południe. 

Szedł trzy dni, przeprawił się przez trzy rzeki i trzy bory nim wreszcie stanął u podnóża 

Sobotniej Góry. Była ona ogromna, jej wierzchołek niknął w chmurach, a strome stoki 

porastał czarny las. Gęstwa była tam straszliwa, a znikąd drogi ani nawet marnej 

ścieżynki. Wdowi syn zaczął się wspinać nie zważając na kamienie, które raniły mu stopy, 

jadowite gady, co mu nogi obwijały i kąsały do krwi, ani na trujące zielska, które szarpały 

ubranie i same pchały się do ust. Szedł długo, gdy usłyszał za sobą głos: 

- Hej, hej! Człowieku! Dokąd idziecie? Nie tędy droga. 

Już miał się obejrzeć, kiedy przypomniał sobie słowa staruszki i nie zważając na wołanie 

szedł dalej przed siebie. Za chwilę dogonił go drugi podróżny i dalejże go wypytywać: 

- A dokąd to idziecie? Po co się drapiecie na tę górę? 

- Po wodę żywą. – odpowiada wdowi syn. 

- To nam jedna droga wypada. Lepiej będzie jednak jak pójdziemydrogą.  

I wskazał na lewo, gdzie rzeczywiście biegł wygodny gościniec łagodnie wijący się ku 

górze. Choć namawiał towarzysza jak mógł, najmłodszy z braci nie dał się skusić 

łatwiejszą ścieżką.  

- Idźże więc sam! Nogi połam! – krzyknął ze złością tamten, skoczył w bok i zniknął… 

Młodzieniec piął się, jak zaczął, gdy nagle usłyszał za sobą wrzask straszliwy, tętent 

kopyt i ujadanie psów. Już go piekielna sfora doganiała, już niemal dopadła do jego nóg, 

ale się nie odwrócił. Hałas zniknął jak się pojawił, a zamiast niego przed wędrowcem 

buchnęły płomienie. Cały las, który był na jego drodze płonął wielkim ogniem, drzewa 

background image

waliły się jedne na drugie a wicher sypał w twarz skry. I to nie powstrzymało wdowiego 

syna. Usta rękawem zasłonił i puścił się biegiem, by poparzony i zziajany przedostać się 

na drugą stronę piekła. Tam zobaczył, że szczyt już blisko. 

Na jego drodze stała jeszcze pionowa ściana z ziejącą w niej grotą, u wejścia której spał 

siedmiogłowy smok. Na dźwięk ludzkich kroków bestia poderwała się i runęła z rykiem na 

śmiałka. On też, nie czekając, podskoczył naprzeciw potwora i siedem razy ciął kosą za 

każdym razem strącając jeden smoczy łeb. Przeszedł przez mrok straszliwej smoczej 

jamy, gdzie diabeł próbował go jeszcze kusić to jadłem, to napojem, bogactwem i piękną 

muzyką, przy której tańczyły równie piękne dziewczęta. Wdowi syn zasłonił jednak oczy 

i idąc po omacku wydostał się na szczyt Sobotniej Góry. 

Stało tam samotne drzewo, którego srebrzyste listki dźwięczały delikatnie. Spod jego 

korzeni tryskało czyste źródełko, a na najwyższej gałęzi siedział złocisty sokół. Ptak 

poderwał się natychmiast na widok młodzieńca i zniknął w chmurach. Najmłodszy syn z 

trudem dowlókł się do krynicy i zaczął pić wodę. W jednej chwili odeszło go całe 

zmęczenie i zagoiły się wszystkie rany odebrane w czasie podróży. Poderwał się na nogi 

zdrów i wesół, a wtedy z nieba spłynął na jego ramię złoty sokół z dzbanem w dziobie. 

Słuchając rady śpiewającego drzewa chłopak odłamał jedną jego gałąź, nabrał w dzban 

wody i w drodze powrotnej kropił nią drogę wokół siebie.  

I oto stał się przed nim dziw niesłychany! Gdzie tylko kropla wody spadła tam kamień 

zmieniał się w człowieka, który z radością dziękował mu za wyzwolenie. Nim zszedł z góry 

towarzyszyła mu już gromada ludzi, którzy we wszelkich czasach wybrali się na górę i 

szczytu jej nie sięgnąwszy w kamień się zmienili. Byli tam też dwaj bracia szczęśliwego 

chłopaka – jedyni, którzy nie cieszyli się wraz zinnymi. 

background image

Po powrocie do rodzinnej wioski wdowi syn skropił zwłoki matki żywą wodą, a staruszka 

nie tracąc chwili otworzyła oczy i wstała, rześka i zdrowa jakby nigdy nie chorowała. 

Starsi bracia zazdrośni, że najmłodszy dokazał tego, czego im się nie udało, odeszli. 

Organista trafił na służbę, gdzie kazano mu gnój wywozić, bo nie brakło mądrzejszych 

od niego. Żołnierz natomiast, zginął w bójce o nie swoją sprawę.  

Tymczasem na miejscu lichej wioseczki stanęło bogate miasto z pałacem pośrodku, w 

którym zamieszkał wdowi syn z piękną żoną. I jak to w baśniach bywa, żył długo i 

szczęśliwie władając wdzięcznym ludem, który niegdyś uwolnił z klątwy kamienia…