Laurell K Hamilton - Krwawe Kości (tom 5)
cykl o Anicie Blake
Translate by Elodie (www.chomikuj.pl/elodie)
Rozdział 1
Był to dzień Świętego Patryka i jedyną zieloną rzeczą jaką miałam na sobie plakietka z
napisem „Zaczep mnie a będziesz trupem”. Zaczęłam pracę wczoraj wieczorem w zielonej
bluzce, ale zachlapałam ją krwią kurczaka z uciętą głową. Larry Kirkland, animator, który
jeszcze się uczy upuścił zdekapitowanego ptaka. Wykonał on krótki taniec „bezgłowego
kurczaka” i ochlapał nas oboje krwią. W końcu udało mi się złapać tego cholernego ptaka, ale
bluzka była już zniszczona.
Musiałam wrócić do domu i się przebrać, a jedyną nie zrujnowaną rzeczą była szara
marynarka, którą zostawiłam w aucie. Założyłam ją więc powrotem razem z czarną bluzką,
czarną spódnicą, czarnymi rajstopami i czarnymi szpilkami. Bert mój szef nie lubi kiedy
ubieramy się do pracy na czarno, ale jeśli miałam wrócić do biura na siódmą bez odrobiny snu
musi to przeboleć.
Skupiałam się nad swoim kubkiem z mocną, czarną jak smoła kawą. Przed sobą na blacie
biurka miałam serię 8, 10 błyszczących zdjęć, w które się usilnie wpatrywałam. Na pierwszym z
nich widniało wzgórze rozkopanego prawdopodobnie przez buldożery. Z świerzo rozkopanej
ziemi wystawała koścista ręka. Następne zdjęcie ukazywało jak ktoś ostrożnie próbował odsunąć
ziemie wokoło ukazując roztrzaskaną trumne i kości rozrzucone wokół niej. Nowe ciało.
Buldożery znów zostaly sprowadzone, aby rozorać ziemię, która ukazała pole kości. Ziemia była
usłana kościami, niby pole usłane kwiatami.
Jedna z czaszek miała rozchylone szczęki w niemym krzyku. Na czaszcze widniało parę
jeszcze przyczepionych włosów. Ciemne zbutwiałe ubranie otaczało ciało zwłok w wspomnieniu
sukni. Zauważyłam że ciało miało 3 nogi, patrzyłam na prawdziły bajzel.
Zdjęcia były dobrze zrobione, zwróciwszy uwagę na okoliczności ich wykonania. Kolor
ułatwił odróżnienie zwłok, ale wysoki połysk zdjęć było nie na miejscu. Wyglądało to jakby
zdjęcia z kostnicy wykonał fotograf mody. Istniała pewnie galeria sztuki w Nowym Yorku, która
z przyjemnością powiesiła by ‘koneserzy sztuki’ przy koreczkach serowych i białym winie mogli
chodząc i oglądając je mowić „Mocne nie sądzisz? Tak rzeczywiście mocne”
Zdjęcia były mocne, ale i smutne.
Prócz zdjęć na biurku nie było nic, żadnego wytłumaczenia. Bert powiedział po tym jak
przyszłam rano, bym wpadła do jego biura jak tylko zobaczę zdjęcia. Wtedy wszystko mi
wytłumaczy. Taaa, w to wierze, tak jak w to, że króliczek wielkanocny jest moim przyjacielem.
Zebrałam zdjęcia z biurka i wsadziłam je w kopertę, sięgnęłam po mój kubek z kawą i
skierowałam się do drzwi.
W recepcji nie było nikogo przy biurku. Craig poszedł do domu, a Mary nasza dzienna
sekretarka będzie tu dopiero o ósmej. Czyli mieliśmy dwu godzinną przerwe, kiedy biuro było
puste. To że Bert umówił się ze mną podczas tej luki zastanawiało mnie jeszcze bardziej. Czemu
te wszystkie sekrety?
Drzwi do biura Berta byłu otwarte, a on sam siedział za swoim biurkiem pijąc kawe i
przeglądając jakieś papiery. Spojrzał się znad papierów gdy tylko mnie usłyszał, uśmiechając się
poprosił bym wchodząc zamknęła za sobą drzwi. Jego uśmiech mnie zmartwił. Bert jest miły
tylko i wyłącznie gdy czegoś chce.
Garnitur za tysiąc dolarów połączył z śnieżno białą koszula i krawatem. Jego oczy radośnie się
iskrzyły. Oczy Berta miały kolor brudnych szyb okiennych, więc iskrzenie musiał być naprawdę
wysiłkiem dla niego. Bert nigdy nie był miły chyba, że czegoś chciał.
- Usiądź Anito
Położyłam kopertę na jego biurku i usiadłam.
- Co kombinujesz Bert?
Jego uśmiech zgasł. Zazwyczaj Bert nie marnował uśmiechu na nikim prócz klientów.
Rzeczywiście czegoś musi chcieć, bo na mnie na pewno nie marnował by uśmiechu.
- Obejrzałaś zdjęcia?
- Tak, co w związku z tym?
- Mogłabyś wskrzesić je?
Spojrzałam na niego spod mojego kupka z kawą.
- Jak stare są zwłoki?
- Nie mogłaś zorientować patrząc na zdjęcie?
- Gdybym je osobiście obejrzała to bym ci powiedziała ile maja, ale nie zdjęcia. Nie
odpowiedziałeś na moje pytanie.
- Około dwustu lat.
Zagapiłam się na niego.
- Większość animatorów nie mogło by wskrzesić zombi tak starego bez ludzkiej ofiary.
- Ale ty możesz.
- Tak. Nie zauważyłam żadnych nagrobków na zdjęciach. Mamy jakieś imiona?
- Czemu?
Potrząsnęłam głową. Bert był moim szefem od pięci lat, zaczął prowadzić tą firmę, kiedy byli
tylko on i Manny i do tej pory nie wiedział kompletnie nic o wskrzeszaniu zombi.
- Jak możesz przebywać w grupie animatorów tyle lat i wiedzieć tak mało jak się wskrzesza
umarłych?
Jego uśmiech się skurczył tak jak i iskrzenie jego oczu.
- Po co ci ich imiona?
- Używasz imion by przywołać zombi z grobu.
- A bez imienia nie możesz tego zrobić?
- Teoretycznie nie mogę.
- Ale możesz to zrobic? – spytał. Nie podobał mi się jego ton.
- Tak mogę. John też mógłby to zrobić.
Potrząsnął głową.
- Oni nie chcą Johna.
Dopiłam swoją kawę.
- Oni czyli kto?
- „Beadle, Beadle, Sterling i Lowenstein”
- Firma prawnicza?
Bert przytaknął.
- Koniec gierek Bert. Powiedz mi po prostu o co do cholery chodzi.
- „Beadle, Beadle, Sterling i Lowenstein” mają klienta,który buduje luksusowy kurort w
górach blisko Branson. Bardzo ekskluzywny kurort. Miejsce gdzie bogaci ludzie mogliby
odpocząć od tłumów, jeśli sami nie mają w okolicy swojego domu. Mówimy tu o milionach
dolarów.
- Co stary cmentarz ma do tego?
- O ziemia, na której jest budowa od pokoleń zwaśnione są dwie rodziny. Sąd zdecydował, że
to do rodziny Kellysów należy, więc to oni dostali kupe forsy za ziemię. Ale rodzina Bouvierów
rości sobie prawa do tej ziemi i twierdzą, że na tej ziemi są szczątki ich rodziny. Do tej pory nikt
nie mógł znaleźć cmentarza.
Ah. – Znaleźli cmentarz. – powiedziałam.
- Znaleźli stary cmentarz, ale nie koniecznie należy on do rodziny Bouvierów.
- Więc chcą wskrzesić umarłych i spytać ich kim są?
- Dokładnie
Wzruszyłam ramionami..
- Mogę wskrzesić kilka zwłok w trumnach, spytać ich kim są. Co się jednak stanie jeśli okaże
się, że należą do rodziny Bouvierów?
- Będą musieli kupić ziemie po raz drugi. I tak myśla, że niektóre ciała należą do rodziny
Bouvierów. Dlatego chcą wskrzesić wszystkie zwłoki.
Uniosłam brwi.
- Żartujesz?
Potrząsnął głową, przy czym wyglądał na naprawdę zadowolonego.
- Możesz to zrobić?
- Nie wiem. Dajmi zdjęcia jeszcze raz.- Odstawiłam swój kubek z kawą na biurko i wzięłam
zdjęcia.
- Bert, spieprzyli to dwarazy do niedzieli. Teraz mamy masowy grób dzięki tym cholernym
buldożerom. Kości są ze sobą zmieszane. Do tej pory czytałam tylko o jednym przypadku
wskrzeszenia masowego grob. Ale w tamtym przypadku przywołali jedną konkretną osobę, i
mieli nazwisko.
Potrząsnęłąm głową.
- Bez nazwiska może to być niemożliwe.
- Ale podjęła byś się tego?
Rozłożyłam zdjęcia na biurku, i się im zaczęłam przyglądać. Jedna z czaszek byłam
przepołowiona na pół tworząc kształt miski. Dwa kościste palce przyczepione do siebie czymś
mokrym organicznym, co wcześniej musiało być ludzką tkanką leżało obok górnej połowy
czaszki. Kości, kości wszędzie widać było kości, których nie można było nazwać przez cały ten
bajzel zrobiony przez buldożery.
Mogam to zrobić? Szczerze, nie miałam pojęcia. Czy chciałam się tego podjąć? Jasne. Pewnie,
że chciałam.
- Chciałabym spróbować to zrobić.
- Wspaniale.
- Wskrzeszenie ich paru w kilka nocy zajmie co najmniej kilka tygodni, nawet jeśli mi się to
uda. Z pomocą Johna było by o wiele szybciej.
- Takie opóźnienie będzie ich kosztować miliony.- powiedział Bert.
- Nie ma innego sposobu by to zrobić.
- Wskrzesiłaś całą rodzinę Davidsonów w tym ich pra pradziadka, chociaż nie powinno ci się
to udać. Możesz wskrzesić więcej niż jednego za jednym razem.
Potrząsnęłam głową.
- To był wypadek. Popisywałam się. Oni chcieli bym wskrzesiła trzech członków rodziny.
Chciałam im zaoszczędzić czasu i pieniędzy robiąc to za jednym zamachem.
- Wskrzesiłaś dziesięciu członków rodziny, a oni prosili tylko o trzech.
- Więc?
- Więc, czy możesz wskrzesić cały cmentarz w jedną noc?
- Zwariowałeś. – powiedziałam do niego.
- Możesz to zrobić czy nie?
Otworzyłam usta by powiedzieć nie, a potem je zamknęłam. Wskrzesiłam kiedyś cały
cmentarz za jednym zamachem. Nie wszystkie ze zwłok miały dwieście lat niektóre były nawet
powyżej trzystu lat, a ja wskrzesiłam je wszystkie. Oczywiście miałam dwie ludzkie ofiary jako
źródło mocy. To jak skończyłam tworząc krąg mocy używając do tego dwóch ludzkich ofiar jest
długą historią. To była obrona własna, ale magia o to nie dba. Śmierć to śmierć proste.
Pytanie, czy mogłam to zrobić?
- Naprawdę nie wiem Bert.
- Ale nie mówisz nie.- powiedział. Na jego twarzy widać było gorące pragnienie działania.
- Musieli ci zaoferować kupę forsy, skoro jesteś tak napalony na to zlecenie.- powiedziałam.
Uśmiechnął się.
- Zostaliśmy wybrani do tego projektu w przetargu.
- My co?
- Wysłali te zdjęcia do nas, do Firmy wskrzeszającej w Kalifornii i do Essentials Spark(Iskra
Życia) w Nowym Orleanie.
- Oni preferują francuską nazwę Elen Vital nad angielskim przekładem.- powiedziałam.
Widocznie to brzmi bardziej jak salon piękności niż firma animatorów, ale nikt mnie nie pyta o
zdanie.
- Więc co najniższy cena dostaje zlecenie?
- To był ich plan.
Bert wyglądał jak kot, który dobrał się do śmietanki.
- Co?- spytałam.
- Ujmę to tak.- powiedział Bert.- W całym naszym kraju jest ile? Może z troje animatorów,
którzy mogą wskrzesić zombi tak stare bez ludzkiej ofiary? Ty i John jesteście dwójką z nich.
Zaliczmy jeszcze PhillipeFreestona z firmy Wskrzeszającej w Kalifornii. Tylko wy troje.
- Zapewne masz rację.
Potaknął mi.
- Ok. Czy Phillipa mogła by wskrzesić zwłoki bez imienia?
- Nie mam takiej wiedzy na ten temat. John mógłby to zrobić. Więc może i ona mogła by to
zrobić.
- Czy ona lub John mogliby wskrzesić kupę kości, żadne w trumnie?
To mnie zastanowiło.
- Nie wiem.
- Czy którekolwiek z nich miało by możliwość wskrzeszenia całego pola zwłok?- patrzył na
mnie w skupieniu.
- Za bardzo się tym pławisz Bert.- powiedziałam.
- Odpowiedz tylko na moje pytanie Anita.
- Nie sądze by John mógłby to zrobić, a Phillipa nie jest tak dobra jak on, więc sądzę, że nie
mogliby tego dokonać.
- Mam zamiar podwyższyć ich rachunek.- powiedział Bert.
Zaczęłam się śmiać.
- Podwyższyć cenę?
- Nikt inny nie potrafi tego zrobić. Nikt prócz ciebię. Próbowali to traktować jak kolejny
problem z konstrukcją, ale nie mamy konkurencji czyż nie?
- Pewnie nie.- powiedziałam.
- Dlatego mam zamiar ich wyczyścić.- powiedział i się uśmiechnął.
Potrząsnęłam głową.
- Ty chciwy skurczybyku.
- Przecież masz udział w zysku.
- Wiem.- spojrzeliśmy na siebie.- Co jeśli spróbuje ich wskrzesić w jedną noc i mi się nie uda?
- Ale będziesz ich mogła wskrzesić wszystkich w końcu, nieprawdaż?
- Pewnie tak. – wstałam, wzięłam swój kubek.- Ale nie wydam swojego czeku póki tego nie
zrobię. Idę się trochę przespać.
- Chcą odpowiedzi jeszcze dziś z rana. Jeśli przyjmą nasze żądania to przylecą po ciebie
prywatnym helikopterem.
- Helikopterem- przecież wiesz, że nienawidzę latać.
- Dla takiej forsy polecisz.
- Super.
- Przygotuj się.
- Nie przeginaj Bert.- wzdrygnęłam się w drzwiach.- Pozwól mi wziąć ze sobą Larrego.
- Czemu? Jeśli John nie potrafi tego zrobić to z pewnością Larry nie ma pojęcia jak to zrobić.
Wzruszyłam ramionami.
- Może nie, ale zawsze możemy połączyć swoje moce podczas wskrzeszania. Jeśli nie będę
mogła tego zrobić sama, mogę potrzebować energii od naszego praktykanta.
Bert się zamyślił.
- Czemu nie John? Połącz energię z nim.
- Tylko jeśli oddał by mi moc po dobroci. Myślisz, że by to zrobił?
Bert potrząsnął głową.
- Powiesz mu, że klient go nie chciał? Że zaoferowałeś go klientowi, a ten odmówił i poprosił
konkretnie o mnie?
- Nie.- powiedział Bert.
- Dlatego spotkałeś się ze mną w takich warunkach, bez światków.
- Czas to pieniądz, Anita.
- Jasne, Bert, ale nie chciałeś stanąć twarzą w twarz z panem Johnem Burkem i oświadczyć
mu, że kolejny klient go odrzucił na moją korzyść.
Bert spojrzał na swoje zadbane dłonie na biurku, potem spojrzał swoimi szarymi poważnymi
oczami na mnie.
- John jest prawie tak dobry jak ty Anita. Nie chce go stracić.
- Myślisz, że odszedłby jeśli kolejny klient poprosiliby o mnie?
- Jego duma jest zraniona.- powiedział Bert.
- A jest jej tak dużo do zranienia.- powiedziałam.
Bert się uśmiechnął.
- Twoje wkurzanie go nie pomaga.
Wzruszyłam ramionami. Było by to dziecinne jeśli bym powiedziała, że to on zaczął.
Próbowaliśmy się umawiać, ale John nie mógł sobie poradzić z tym, że jestem jego żeńskim
odpowiednikiem. Nie: nie mógł sobie poradzić, że jestem jego lepszą wersją.
- Postaraj się zachowywać grzecznie, Anita. Larry jeszcze się nie wdrążył, potrzebujemy
Johna.
- Zawsze jestem grzeczna, Bert.
Potaknął mi.
- Jeśli nie moglibyśmy na tej sprawie tyle zarobić nie podjął bym się jej.
- Ja też.
To opisywało naszą relacje z Bertem. Nie byliśmy przyjaciółmi, co nie nieumożliwiało nam
być partnerami biznesowymi.
Rozdział 2
W południe dostałam telefon od Berta
- Bądź w biurze gotowa i spakowana o drugiej.Pan Lionek Bayard będzie leciał z tobą i
Larrym.
- Kim jest Lionek Bayard?
- To młodszy wspólnik firmy Beadle, Bekadle, Sterling i Lowenstein. To typ człowieka, który
lubi dźwięk swojego głosu. Nie znęcaj się nad nim z tego powodu
- Kto, ja?
- Anita, nie drażni się z człowiekiem, który może być ci pomocny. Może i nosi garnitur za trzy
tysiące dolarów, ale mimo to może być ci pomocny
- Zachowam to dla któregoś ze wspólników. Na pewno ktoś z Beadle, Beadle, Sterling i
Lowenstein się pojawi wciągu tego tygodnia.
- Nie drażni też szefostwa! – powiedział
- Cokolwiek powiesz. – mój głos stał się przymilny.
- Zrobisz na co tylko masz ochotę bez względu na to co powiem, prawda?
- Jej Bert, kto powiedział że nie można nauczyć sztuczek starego psa.
- Po prostu bądź tu o drugiej. Dzwoniłem już do Larrego, też tu będzie.
- Nie martw się Bert, będę. Muszę jeszcze gdzieś na moment wpaść więc nie martw się jeśli
spóźnię się parem minut.
- Nie spóźnij się.
- Będę najszybciej jak mogę.- rozłączyłam się zanim mógł się ze mną zacząć kłócić.
Musiałam wziąć prysznic, przebrać się, a potem pojechać do szkoły podstawowej Seckman’a .
Richard Zeman uczył tam przyrody. Byliśmy umówieni na jutro na randkę. W pewnej chwili
Richard poprosił bym za niego wyszła. To było jakby w zawieszeniu, ale byłam mu winna coś
więcej niż wiadomość na jego automatycznej sekretarce „Wybacz kochanie, ale nici z naszej
randki. Nie będzie mnie w mieście” Wiadomość na sekretarce byłaby dla mnie łatwiejsza, ale też
byłoby to z mojej strony tchórzostwo.
Spakowałam jedną walizkę. Wystarczyła mi w zupełności na cztery dni i może trochę dłużej.
Jeśli spakujesz dodatkową parę bielizny i ubrania, które możesz pomieszać w różne komplety to
możesz na takiej małej walizce przeżyć nawet tydzień.
Dodałam do bagażu parę dodatkowych rzeczy. Mój pistolet Firestar dziewięć milimetrów i
jego kaburę którą umieszczam pod spodniami. Wystarczającą ilość dodatkowej amunicji by
zatopić statek, dwa noże plus ich pochwy na nadgarstki. Dzięki temu będę miała cztery noże.
Całe to rękodzieło dla malej mnie. Dwa z nich były zastąpione nowymi potym jak je straciłam
przed moim powrotem do zdrowia. Kazałam zastąpić utracone nowymi, ale żeby ręka się do nich
przyzwyczaiła wymaga czasu, zwłaszcza jeśli nalegasz na takie z najwyższą ilością srebra w
stali. Dwa noże, dwa pistolety powinny starczyć na tygodniową podróż biznesową. Miałabym na
sobie pistolet Browning Hi-Power.
Pakowanie nie było problemem. To co mam założyć dziś, tak. Chcą bym wskrzesiła ich
wszystkich dzisiejszej nocy, jeśli mi się uda. Cholera, możliwe że helikopter poleci dokładnie na
miejsce budowy. Co znaczy, że będę musiała chodzić spulchnionej ziemi, kościach i
zniszczonych trumnach. To nie brzmiało jak miejsce odpowiednie na szpilki. Jednak jeśli
młodszy wspólnik będzie miał na sobie garnitur za trzy tysiące dolarów, ludzie którzy mnie
zatrudnili będą oczekiwać odpowiedniego wyglądu. Mogę się ubrać profesjonalnie lub w piórka
i krew. Miałam nawet kiedyś klienta, który był rozczarowany, że nie przybyłam nago
wysmarowana krwią. Myślę, że chyba nie miałam do tej pory klienta, który nie oczekiwał lub
sprzeciwiał się jakiemuś rodzajowi obrzędów podczas wskrzeszania umarłych. Zaś moje
pojawienie się w dżinsach i butach od joggingu nie wzbudzało zaufania. Nie wiem czemu.
Mogłam też zapakować mój kombinezon, który można założyć na każdy rodzaj ubrania. Taak,
ten pomysł mi się podoba. Veronica Sims- Ronni, moja najlepsza przyjaciółka- namówiła mnie
do zakupu modnej krótkiej wojskowej spódniczki. Tak krótkiej, że trochę się nawet wstydziłam,
ale spódniczka ta idealnie pasuje pod kombinezon. Spódniczka nie marszczy się, albo podwija
kiedy noszę strój do likwidowania wampirów czy na miejscu zbrodni. A gdy zdejmę
kombinezon, mogłam od razu iść do biura, albo wieczorem na miasto. Byłam tak zadowolona z
niego, że poszłam i kupiłam jeszcze dwa w innych kolorach.
Jeden był szkarłatny, drugi purpurowy. Nie znalazłam czarnego jeszcze. Co najmniej nie taki,
który nie był tak krótki, że odmówiłam jego założenia. Musze przyznać, że krótka spódniczka
sprawia, że wyglądam na wyższą. Sprawia nawet, że moje nogi wyglądają na dłuższe. Kiedy
masz tylko metr pięćdziesiąt dziewięć to naprawdę coś. Ale purpurowy nie pasował do wielu
rzeczy, które posiadam więc wybrałam szkaratny.
Znalazłam bluzkę z krótkim rękawkiem, która była dokładnie w takim samym odcieniu
czerwieni. Czerwony z jasnofioletowym, zimny twarde połączenie, które wyglądało świetnie w
połączeniu z moją bladą skórą, czarnymi włosami i ciemnymi brązowymi oczami. Kabura i mój
Browning Hi- Power dziewięć milimetrów odznaczają się dramatycznie w tym zestawie. Czarny
pasek ściśle opinający mi talie przytrzymywał dolną pętle kabury. Czarna marynarka z
podwiniętymi rękawami nałożona na ten zestaw ukrywała moją broń. Okręciłam się przed
lustrem w sypialni. Spódniczka nie była wiele dłuższa od marynarki, ale nie dało się zauważyć
broni. Przynajmniej nie zbyt wyraźnie. O ile jesteś skłonny by kupować ubrania na miarę, trudno
ukryć pod ubraniem broń, zwłaszcza pod damskimi ubraniami.
Zrobiłam taki makijaż, aby czerwień stroju nie przytłoczyła mnie. Miałam przecież pożegnać
się z Richardem. Mieliśmy się nie widzieć przez kilka dni, więc trochę makijażu na pewno nie
zaszkodzi. Kiedy mówię makijaż, chodzi mi o cień do powiek, róż, pomadkę i to wszystko.
Prócz wywiadu w telewizji na który namówił mnie Bert nie nosze podkładu.
Prócz pończoch i szpilek, które nosze bez względu jaka spódnice mam na sobie, mój strój był
wygodny. Oczywiście dopóki będę pamiętać by się nie schylać, będę bezpieczna.
Jedyną biżuterię jaką nosze jest srebrny krzyżyk ukryty pod bluzką i zegarek na nadgarstku.
Zegarek, który nosiłam do spódnicy popsuł się i nie miałam nigdy czasu by zanieść go do
naprawy. Obecnie nosze męski zegarek z czarnym paskiem, który wygląda nie na miejscu na
moim drobnym nadgarstku. Ale co tam, ważne że świeci w ciemności gdy nacisnę przycisk.
Pokazuje mi datę, jaki dziś mamy dzień i o której mam biegać, czego nie znalazłam w żadnym
damskim zegarku.
Nie musiałam dziś odwoływać biegania jutro rano z Ronnie. Pracowała nad sprawą poza
miastem. Praca detektywa nigdy się nie kończy.
Załadowałam walizkę na tył mojego Jeepa i już o pierwszej byłam w drodze do szkoły
Richarda. Na pewno spóźnię się do biura. No trudno. Poczekają na mnie, albo i nie. Nie złamią
mi serca jeśli spóźnię się na helikopter. Nienawidzę samolotów, ale to helikoptery napawają
mnie największym strachem.
Nie bałam się latania do momentu w którym znalazłam się w samolocie, który zaczął spadać i
w kilka sekund znalazł się tysiąc metrów niżej. Stewardesy wylądowały na suficie pokryte kawą.
Ludzie krzyczeli i się modlili. Starsza pani obok mnie zaczeła odmawiać modlitwę do Boga po
niemiecku. Była tak przerażona, że łzy same ciekły jej po twarzy. Zaoferowałam jej moją dłoń, a
ona ją chwyciła. Wiedziałam, że umrę i nic na to nie mogę poradzić. Ale umarłybyśmy
trzymając się za ręce. Umierać przykrytym ludzkimi łzami i modlitwami. Wtedy nagle samolot
wrócił do poziomu i nagle byliśmy bezpieczni. Od tamtej pory nie wierzę transportowi
powietrznemu.
Normalnie w St. Louis nie ma prawdziwej wiosny. W tym roku wiosna przywitała nas
wcześniej i została. Powietrze delikatnie pokrywało skórę. Wiatr pachniał zielenią, która budziła
się z zimowego snu, a zima wydawała się tylko złym snem. Czerwone pączki kwiatów uginały
gałęzie drzew po obu stronach jezdni. Malutkie purpurowe pączki tworzyły delikatną lawendową
mgłę to tu to tam między nagimi gałęziami drzew. Nie było jeszcze liści, ale już zaczynało widać
krztę zieleni. Jakby ktoś wziął wielki pędzel i przybarwił wszystko. Patrząc bezpośrednio na nie
widać było nagie czarne drzewa, ale jeśli spojrzeć na nie wszystkie razem pod katem można było
zobaczyć prześwity zieleni.
Ulica Południowa 270 jest tak przyjemna jak każda inna autostrada może być, zaprowadzi cię
do celu najszybciej jak się da. Wyjechałam na ulicę Telson Ferry. Droga była szerokim pasem
zaopatrzonym w centrum handlowe, szpital i restaurację szybkiej obsługi, a kiedy zostawisz za
sobą strefę handlową trafiasz do nowej osiedle mieszkaniowe tak wielkiej że wygalała prawie na
nie zamieszkałą. Widać było pojedyncze drzewa i otwartą przestrzeń, która na pewno długo taką
nie pozostanie.
Skręt w ulicę 21 Old znajduje się grzbiecie wzgórza tuż za rzeką Meramec. Znajdują się tu
przeważnie domki przy paru stacjach benzynowych, rejonowe biuro tutejszego regionu wodnego
i wielkie pole gazowe na prawo, gdzie wzgórza rozciągająsie poza horyzont.
Na pierwszych światłach skręciłam w lewo mijając małe centrum z kilkoma sklepami. Droga
wije się jak wąż między domami i drzewami. Na trawnikach między domami mignęły mi
pierwsze żonkile. Droga opadała w dół do doliny gdzie u podnóża stromego wzgórza znajdował
się znak stopu. Następnie droga pięła się szybko ku szczytowi wzgórza aż do T, skręt w lewo i
prawie jestem na miejscu.
Szkoła miała tylko jedno piętro i położona była na szerokiej połaci ziemi płaskiej doliny
otoczonej wzgórzami. Wychowana na indiańskiej farmie na wsi nazywałam je górami. Szkoła
podstawowa znajdowała się w oddzielnym budynku , ale była na tyle blisko Junior High(*nasze
gimnazjum),że miały one z wspólne boisko.
Zaparkowałam jak najbliżej budynków jak to tylko możliwe. To była moja druga wizyta w
szkole Richarda, pierwsza podczas trwania zajęć. Wstąpiliśmy tu raz po dokumenty, których
Richard zapomniał wziąć wcześniej. Szkoła wtedy była pusta. Weszłam głównym wejściem i
wpadłam na tłum. Musiała to być przerwa między zajęciami, a uczniowie przechodzili z jednych
skończonych zajęć na następne.
Zdawałam sobie sprawę z tego, że byłam tego samego wzrostu, a może nawet niższa niż każdy
kogo zobaczyłam obok siebie. Jest coś klaustrofobicznego w byciu otoczonym przez grupę
uczniów noszących plecaki i książki. Na pewno znajduje się w piekle krąg gdzie jest się
wieczność czternastolatkiem, wieczność uczniem gimnazjum. Jeden z niższych kręgów piekła.
Dałam się ponieść tłumowi w stronę klasy Richarda. Przyznam się szczerze cieszyłam się z
faktu, że byłam lepiej ubrana niż większość znajdujących się tu dziewczyn. Cholernie
małostkowe, wiem, ale w szkole byłam dość krępa. Nie ma dużej różnicy między krępą, a grubą
jeśli chodzi o dokuczanie. Urosłam od tamtego czasu i obiecałam sobie też że nigdy nie będę już
gruba. Tak to prawda kiedyś byłam jeszcze niższa niż obecnie. Najniższe dziecko latami w
szkole, a nawet dłużej.
Stałam po jednej stronie wejścia do sali, pozwalając uczniom wejść i wyjść. Richard
pokazywał coś jednej z uczennic w książce. Była to blondynka. Dziewczyna miała na sobie
flanelową koszulkę i czarna sukienkę o trzy numery za dużą na nią. Nosiła czarne glany z
białymi skarpetkami nawiniętymi na nie. Strój był bardzo na czasie. Zaś jej spojrzenie
ukazywało pełen podziw i zauroczenie. Cała promieniała i była chętna tylko dlatego, że pan
Zeman tłumaczył jej coś twarzą w twarz.
Muszę przyznać, że Richard był wart zauroczenia, a nawet dwóch. Jego gęste brązowe włosy
były związane z tyłu w kucyk, który stwarzał iluzje bardzo krótkich przylegających do głowy
włosów. Miała wysobie pełne kości policzkowe i mocno zarysowaną szczękę, z dołeczkami,
które łagodziły rysy jego twarzy i sprawiały że wyglądał prawie zbyt idealnie. Jego oczy były
czekoladowe, a otoczone były gęstymi długimi rzęsami, których na pewno zazdrości mu nie
jeden mężczyzna czy kobieta. Jasnożółta koszulka powodowała że jego stale opalona skóra
stawała się nawet jeszcze bardziej ciemna. Jego krawat był ciemnozielony i pasował do spodni
które miał na sobie. Jego marynarka była przewieszona przez oparcie krzesła. Jego mięśnie w
ramieniu napinały materiał koszulki kiedy przytrzymywał książke.
Miejsca w klasie były prawie wszystkie zajęta, wokół panowała cisza. Zamknął książkę i podał
ją dziewczynie. Uśmiechnęła się do niego i skierowała do drzwi spóźniona na następne zajęcia.
Jej wzrok padł na moją osobę kiedy przechodziła przez drzwi, było w nim widać pytanie, co ja tu
robię.
Nie tylko ona jedna się zastanawiała. Kilkanaście uczniów spoglądało znad swoich ławek w
moją stronę. Wkroczyłam do klasy.
Richard się uśmiechną, co spowodowało że zrobiło mi się gorącą aż po czubki palców u nóg.
Uśmiech uratował go przed byciem zbyt przystojnym. To nie to że to nie był wspaniały uśmiech.
Mógłby reklamować pastę do zębów w telewizji. Ale jego uśmiech był uśmiechem małego
chłopca, otwarty i witający. Nie było w Richardzie poczucia winy żadnego głębokiego,
mrocznego planu. Był największym w świecie Skautem. Uśmiech to ukazywał.
Chciałam podejść do niego, poczuć jak jego ramiona mnie otaczają. Miałam straszne
pragnienie złapać go za krawat i wyprowadzić z Sali. Chciałam dotknąć jego klatki piersiowej
pod tą żółtą koszulką. To pragnienie było tak wielkie, że aż musiałam schować ręce w
kieszeniach mojego żakietu. Nie wolno szokować uczniów. Richard czasem tak właśnie na mnie
działał. Okej, przez większość czasu kiedy nie ma futra albo jeśli nie oblizuje krwi ze swoich
palców tak na mnie działa. Richard jest wilkołakiem. Wspomniałam o tym? Nikt w szkole o tym
nie wie. Jeśli ktokolwiek z nich by o tym wiedział z całą pewnością stracił by pracę. Ludzie nie
lubią lykantropów uczących ich cenne dzieci. To nie legalne dyskryminować innych z powodu
choroby, ale tak niestety się wszyscy zachowują. Czemu system edukacji miałby być inny?
Dotknął mojego policzka, tylko palcami. Obróciłam swoją twarz w kierunku jego dłoni i
ucałowałam jego palce. Tyle jeśli chodzi o stwarzanie pozorów przed uczniami. Słychać było
kilka westchnień i nerwowego śmiechu.
- Zaraz wracam – powiedział, a w tle słychać było więcej ohów i głośniejszy śmiech.
- Brawo panie Zeeman – było słychać
Richard wskazał mi drzwi i wyszłam ręce nadal mając w kieszeniach. Normalnie
powiedziałabym, że nie mam zamiaru ośmieszać się przed grupą ośmioklasistów, ale ostatnio nie
byłam zbyt prawdomówna.
Richard poprowadził mnie kawałek dalej od swojej klasy, na opustoszały korytarz. Oparł się o
ścianę szafek i spuścił na mnie wzrok. Uśmiech małego chłopca zniknął. Spojrzałam w jego
ciemne oczy i przeszedł mnie dreszcz. Przebiegłam ręką w dół po jego krawacie, wygładzając go
na jego klatce piersiowej.
- Mogę cię pocałować czy to zgorszy dzieciaki? – nie podniosłam na niego wzroku pytając.
Nie chciałam by zobaczył moją dziką potrzebę w oczach. To było wystarczająco wstydliwe
kiedy wiedziałam że potrafi to wyczuć. Nie możesz ukryć pożądania przed wilkołakiem. Potrafi
to wyczuć.
- Zaryzykuje – jego głos był miękki, niski z ciepłym tchnieniem co sprawiło że mój brzuch się
zacisnął.
Poczułam jak się nade mną schyla, więc uniosłam twarz. Jego usta były takie miękkie.
Oparłam się na nim, moje dłonie płasko na jego klatce. Mogłam poczuć jak jego sutki twardnieją
pod moją skórą. Moje dłonie przesunęły wzdłuż koszulki aż do jego bioder. Chciałam mu wyjąć
koszulkę ze spodni i poczuć moje ręce na jego gołej skórze. Cofnęłam się od niego czująć tylko
minimalny brak tchu.
To był mój pomysł żebyśmy nie uprawiali seksu przed ślubem. Mój pomysł. Ale cholera to
było strasznie trudne. Im częściej się spotykaliśmy tym trudniej.
- Jezu, Richard – potrząsnęłam głową – To staje się coraz trudniejsze, prawda?
Uśmiech Richarda nie wyglądał niewinnie a najmniej jak u skauta.
- Tak, coraz trudniejsze
Poczułam jak robi mi się gorąco na twarzy.
- Nie to miałam na myśli
- Wiem co miałaś na myśli – jego głoś był delikatny, już się ze mna nie przekomarzał
Moja twarz nadal była gorąca ze wstydu, ale mój głos był już opanowany. Punkt dla mnie.
- Musze wyjechać z miasta w interesach
- Zombi, wampiry czy policja?
- Zombi
- Dobrze
Spojrzałam na niego.
- Czemu dobrze?
- Bardziej się o ciebie boje kiedy wyjeżdżasz w sprawach policji lub likwidacji wampirów.
Przecież wiesz.
Potaknęłam
- Tak, wiem.
Staliśmy tam, w korytarzu, patrząc na siebie. Gdyby było inaczej, pewnie bylibyśmy już
zaręczeni, może nawet planowalibyśmy już wesele. Całe to napięcie seksualne miało by kiedyś
jakieś zakończenie. A tak jest teraz….
- Jestem już spóźniona. Musze już iśc.
- Masz zamiar powiedzieć Jean – Clausowi dowidzenia osobiście?- jego twarz była neutralna
kiedy pytał, ale głos nie.
- Mamy dzień, a on jest teraz w trumnie.
- Ah – powiedział Richard
- Nie planowałam z nim randki w ten weekend więc nie jestem mu winna wyjaśnień. Czy to
właśnie chciałeś usłyszeć?
- Blisko – powiedział. Odsunął się o krok od szafek, zbliżając do siebie nasze ciała. Schylił się
by pocałować mnie na pożegnanie. Chichot z końca korytarza nam przeszkodził.
Odwróciliśmy się by ujrzeć większość jego klasy w drzwiach sali wpatrujących się w nas.
Super.
Richard się uśmiechnął. Podniósł głos tak by mogli go usłyszeć.
- Powrotem do klasy, potwory
Słychać było pomiaukiwanie, a jedna mała brunetka spojrzała na mnie nieprzychylnie. Myśle,
że wiele dziewczyn kocha się w panu Zeemanu.
- Tubylcy są niespokojni, musze wracać do Sali.
Potaknęłam
- Mam nadziej że wrócę w poniedziałek
- Wybierzemy się na pieszą wycieczkę w następny weekend w takim razie
- Odłożyłam spotkanie z Jean – Claudem w tym tygodniu. Nie mogę się z nim nie widzieć dwa
weekendy z rzędu.
Twarz Richarda zachmurzyła się. Widać było że zaczyna się wkurzać
- Wycieczka piesza za dnia, a wampira możesz zobaczyć w nocy. Tylko tak będzie
sprawiedliwie.
- Nie podoba mi się to bardziej niż tobie – powiedziałam.
- Chciałbym w to wierzyć.
- Richard
Wydał z siebie długie westchnienie. Złość w pewien sposób z niego wyparowała. Nigdy nie
mogłam zrozumieć jak on to robi. Mógł być wściekły w jednej chwili, spokojny w następnej.
Oba uczucia wyglądały na autentyczne. Ja jak już jestem zła, to jestem zła. Może to jakaś skaza
na charakterze?
- Przepraszam, Anita. To nie tak że umawiasz się z nim za moimi plecami.
- Nie mogła bym zrobić niczego za twoimi plecami. Przecież wiesz.
Potaknął.
- Wiem o tym.
Spojrzał znów na swoją sale.
- Musze wracać zanim wzniecą w sali ogień
Poszedł wzdłuż korytarza do klasy, nie oglądając ani razu.
Prawie za nim zawołałam, ale sobie darowałam. Atmosfera prawie się całkowicie popsuła. Nie
ma nic lepszego niż wiedza, że twoja dziewczyna spotyka się z kimś innym. Ja bym chyba
zerwała jeśli sytuacja byłby odwrotna. Podwójny standard tak, ale tylko wtedy kiedy cała trójka
mogła z tym żyć. Gdyby życie było dobrym określeniem dla Jean – Clauda.
Cholera, moje prywatne życie było zbyt zagmatwane bym mogła w spokoju wykonywać swoją
pracę. Szłam korytarzem, wiedząc że zaraz minę otwarte drzwi klasy gdzie uczy Richard. Moje
szpilki wydawały głośny stukot. Nie próbowałam uchwycić ostatniego mignięcia. To by
sprawiło że poczułabym się jeszcze gorzej z powodu wyjazdu.
To nie był mój pomysł by umawiać się z Mistrzem Miasta. Jean – Claude dał mi dwie opcje:
albo zabije Richarda, albo będę umawiać się z nimi oboma. Wydawało mi się na ten moment, że
to dobre rozwiązanie. Pięć tygodni później nie byłam już tego taka pewna.
Tylko moje zasady powstrzymywały mnie i Richarda przed skonsumowaniem naszego
związku. Konsumować, ładny eufemizm. Ale Jean – Claude wyraził się jasno jeśli zrobię coś z
Richardem musze zrobić to też z nim. Jean – Claude próbował mnie podejść. Jeśli Richard może
mnie dotykać, a on nie to to jest nie sprawiedliwe. Muszę tu się z nim zgodzić, ale myśl że
miałabym uprawiać seks z wampirem jest lepszym bodźcem do wstrzemięźliwości niż wyższe
idee.
Nie mogę umawiać się z oboma na randki w nieskończoność. Napięcie seksualne kiedyś mnie
zabije. Mogłabym bym się wycofać. Richard może i by mi pozwolił odejść. Nie podobałoby mu
się to, ale jeśli chciałabym być wolna to pozwoliłby mi odejść. Jean – Claude, z drugiej strony…
On nigdy nie pozwolił by mi odejść. Pytanie brzmi, czy chciałabym by mi pozwolił odejść.
Odpowiedź: pewnie że tak. Sztuczka polega na tym jak się od nich uwolnić nie pozwalając by
któres zgineło.
Taak, pytanie za 64 tysiące dolarów. Problem w tym, że nie znam odpowiedzi na to pytanie.
Wcześniej czy później będziemy go potrzebować. A to później zbliża się wielkimi krokami.
Rozdział 3
Skupiłam się po swojej stronie helikoptera, jedną ręką w śmiertelnym uścisku na pasie
bezpieczeństwa, który był zaryglowany na jednej ze ścian. Chciałam użyć obu rąk by się
przytrzymać, tak jakby przytrzymywanie się najmocniej jak się da tego głupiego paska
uratowałoby mnie gdyby helikopter roztrzaskał się o ziemię. Trzymałam się jedną ręką, a nie
dwoma by nie wyjść na tchórza. Miałam na sobie słuchawki, rodzaj zabezpieczenia słuchu, przed
hałasem wywoływanym przez śmigła. Miały one też mikrofon, więc można dzięki nim też było
rozmawiać mimo przyprawiającego o ból zębów hałasu. Nie zdawałam sobie sprawy, że większa
część helikoptera jest pusta, co sprawiało że czułam się jakbyśmy znajdowali się w wielkiej
brzęczącej i wibrującej bańce. Trwałam z zamkniętymi oczami jak najdłużej jak było to
możliwe.
- Dobrze się pani czuje, pani Blake? – spytał Lionel Bayard.
Dźwięk jego głosu wystraszył mnie.
- Wszystko w jak najlepszym porządku.
- Nie wygląda pani najlepiej.
- Nie lubię latać. - powiedziałam
Obdarzył mnie słabym uśmiechem. Nie sądzę bym dzięki takiemu zachowaniu zyskiwałą
zaufanie Lionela Bayarda, prawnik i podwładnego firmy Beadle, Beadle, Sterling i Lowenstein.
Lionek Bayard był niskim, schludnym mężczyzną z szczecinką blond wąsów, które wyglądały
na największe możliwości jego zarostu jakieby mógł kiedykolwiek uzyskać. Jego trójkątna
szczęka była tak gładka jak moja. Może te wąsy były naklejone. Jego brązowy garnitur z żółtą
kamizelką były świetnie dopasowane do jego ciała. Jego cienki krawat był koloru żółto
brązowego i miał przyczepiony złotą szpilkę. Szpilka ta miałą na sobie monogram. Jego cienka
skórzana aktówka też miała na sobie monogram. Wszystko do siebie pasowało od góry do dołu
włączając w to jego pozłocany próżny charakter.
Larry przekręcił się na swoim siedzeniu. Siedział obok pilota
- Naprawdę boisz się latać? – Mogłam zobaczyć jak jego usta się poruszają, ale żaden dźwięk
się z nich nie wydobył, ale mogłam swobodnie rozmawiać dzięki słuchawką z mikrofonem, bez
nich rozmowa nie byłby możliwa w takim hałasie wydobywającym się z tej cholernej maszyny.
Larry wydawał się rozbawiony.
- Tak Larry. Naprawdę boje się latać. – miałam nadziej, że usłyszał mój sarkazm tak jak ja
usłyszałam jego rozbawienie mimo słuchawek.
Larry się roześmiał. Wyraźnie sarkazm do niego dotarł. Larry wyglądał świeżo i czysto. Był ubrany w
swój niebieski komplet i białą koszulę, która była jedną z trzech które posiadał, miał też na sobie swój
drugi najlepszy krawat. Jego najlepszy zaś był cały poplamiony krwią. Ciągle jeszcze był w colleg’u,
pracując dla nas tylko w weekendy póki nie skończy szkoły. Jego krótkie włosy miały kolor zaskoczonej
marchewki. Był cały w piegach, był jakoś mojego wzrostu, niski z blado niebieskimi oczami. Wyglądał
jak dorosły Opie (
najmłodszy rudowłosy bohater z amerykańskiego programu
"The Andy Griffith
Show" nadawanego w latach 1960-1968 )
Bayard zaś próbował jak najmocniej nie gapić się na mnie. Efekt jego starań i tak był dla mnie widoczny, więc
mógł się w ogóle nie kłopotać.
- Jest pani pewna, że ma pani predyspozycje do zadania, które przed panią stoi?
Nasze spojrzenia się spotkały.
- Proszę się modlić by tak było panie Bayard, ponieważ ma pan tylko mnie.
- Zdaje sobie sprawe z pani wysokich kwalifikacji pani Blake. Spędziłem ostatnie dwanaście godzin kontaktując
się ze wszystkimi firmami animatorskimi w Stanach Zjednoczonych. Firma Freeston Resurrection z Filadelfi
stwierdziła, że nie jest w stanie wykonać dla nas tego zadania, zapewniła nas też, że jedyna osoba która może
spełnić nasze oczekiwania to Anita Blake. Elan Vital z Nowego Orleanu powiedziała nam to samo. Wspomniali
też o Johnie Burku, ale nie byli pewni co do tego czy byłby on w stnie zrobić wszystko to co wymagamy. Musimy
wskrzesić wszystkich umarłych, albo jest to dla nas bezużyteczne.
- Czy mój szef wyjaśnił, że nie jestem w stu procentach pewna czy jestem w stanie wykonać tego zadania?
Bayard zamrugał zaskoczony.
- Pan Vaughn był jak najbardziej pewny pani kwalifikacji co do tego zadania.
- Bert może być pewny ile tylko mu się chce. To nie on musi wskrzesić ten bajzel.
- Zdaje sobie sprawę, że ekipa budowlana skomplikowałą pani zadanie pani Blake, ale nie zrobiliśmy tego
rozmyślnie.
Dałam sobie z tym spokój. Widziałam zdjęcia. Próbowali to zatuszować. Gdyby ekipa budowlana nie miała w
sobie paru lokalnych ludzi sympatyzujących z rodziną Bouvier, to zaorali by cały całe to pole z kośćmi, zalali
betonem i voila, dowody znikły.
- Tak, jasne.
Westchnął., aż zawibrowało w słuchawkach.
- W takim razie proszę przyjąć moje przeprosiny.
Wzruszyłam ramionami.
- Póki pan nie zrobił tego osobiście to nie pan jest mi winien przeprosiny.
Poruszył się minimalnie na swoim siedzeniu.
- Nie wydałem polecenia by kopać. To było polecenie pana Stirlinga
- Tego Stirling? – spytałam.
Bayard nie załapał żartu.
- Tak , tego Stirlinga.
Albo naprawdę spodziewał się, że znam to nazwisko.
- Zawsze masz nad sobą starszego wspólnika patrzącego ci na ręce podczas pracy?
Użył jednej ręki by poprawić na nosie okulary w złotych oprawkach. Wygladało to na stary nawyk z czasów
sprzed nowych okularów i modnego garnituru.
- Z tak wielką sumą pieniędzy, która wisi na włosku, pan Stirling pomyślał, że najlepiej jeśli będzie w pobliżu w
razie jakichkolwiek nowych problemów.
- Nowych problemów?
Zamrugał gwałtownie, jak wystraszony królik.
- Sprawa z rodziną Bouvier
Kłamał .
- Co jeszcze poszło źle, w projekcie?
- Co ma pani na myśli, pani Blake?
Jego wypielęgnowane dłonie wygładziły krawat.
- Macie więcej problemów, prócz tych z rodziną Bouvier. – stwierdziłam.
- Jakiekolwiek problemy, które mamy lub nie, nie powinny pani, pani Blake kłopotać. Zatrudniliśmy panią aby
wskrzesiła umarłych i ukazała ich personalia. Prócz tego, nie ma pani tu żadnych innych obowiązków.
- Wskrzeszał pan kiedykolwiek umarłych, panie Bayard?
Zamrugał ponownie.
- Oczywiście, że nie. – wydawał się obrażony taką sugestią.
- W takim razie, skąd pewność że inne problemy nie będą miały wpływu na efektywność mojej pracy?
Drobne zmarszczki pojawiły się między jego oczami. Był prawnikiem i dobrze mu się powodziło, ale
wydawało się że jego życie nie było usłane różami. Ciekawe skąd brały się problemy na jego drodze.
- Nie widzę związku między naszymi drobnymi problemami, a pani pracą.
- Właśnie się pan przyznał, że nie ma bladego pojęcia o mojej pracy. - powiedziałam – Więc skąd pan wie co
może wpłynąć na wpłynąć, a co nie?
Świetnie, złapał przynętę. Bayard pewnie ma rację. Inne problemy pewnie nie będą miały na mnie wpływu, ale
nigdy nie wiadomo. Nie lubię chodzić po omacku. Nie lubię być też okłamywana, nawet przez pominięcie
pewnych faktów.
- Myślę, że powinienem zadzwonić do pana Stirlinga z zapytaniem, czy mogę panią wprowadzić w inne
szczegóły czy też nie.
- Nie na tyle starszy wspólnik, że nie możesz podejmować decyzji samodzielnie? - powiedziałam.
- Nie. – Bayard powiedział. – Nie mogę.
Jezu, niektórzy nie znają się na żartach. Spojrzałam na Larrego. Wzruszył ramionami.
- Wygląda na to, że zaraz lądujemy.
Spojrzałam przez okno i ujrzałam szybko zbliżającą się ziemie. Byliśmy na środku góry Ozark, wisząc w
powietrzu nad wysadzaną bliznami czerwoną połacią nagiej ziemi. Plac budowy, jak sądze.
Ziemia zbliżała się do nas w zastraszającym tempie. Zamknęłam oczy i przełknęłam ciężko. Podróż prawie
dobiegła do końca. Nie zwymiotuje tak blisko ziemi. Prawie koniec. Prawie koniec. Wylądowaliśmy wraz z
uderzeniem, co spowodowało że sapnęłam.
- Wylądowaliśmy. - powiedział Larry. – Możesz już otworzyć oczy.
Tak też zrobiłam.
- Bawi cię to jak cholera, prawda?
Zobaczyłam grymas na jego twarzy.
- Nie często zdarza mi się zobaczyć Cię wyprowadzoną tak z równowagi.
Helikopter był otoczony przez mgłę utworzoną z czerwonego kurzu. Śmigła zaczęły zwalniać z mocnym
basowym odgłosem: whump, whump. Kiedy śmigła się zatrzymywały brud i kurz zaczął powoli opadać na
ziemię dzięki czemu mogliśmy w ogóle zobaczyć gdzie jesteśmy.
Byliśmy na małym, płaskim terenie między skupieniem gór. Wygląda na to, że kiedyś była tu wąska dolina, ale
buldożery ją poszerzyć i spłaszczyć tak by stworzyć tu lądowisko dla helikoptera. Góra naprzeciwko helikoptera
była jednym wiekim czerwonym wzgórzem. Ciężki sprzęd i samochody były skupione w dalszej części doliny.
Ludzie byli zaś skupieni wokół sprzętu, zakrywając oczy przed kurzem.
Kiedy śmgła całkowicie zamarły, Bayard rozpiął swój pas bezpieczeństwa. Zrobiłam to samo. Zdjęliśmy nasze
słuchawki i Bayard otworzył drzwi po swojej stronie. Ja otworzyłam swoje i zorientowałam się, że ziemia
znajduje się niżej niż to można było się spodziewać. Musiałam wyeksponować dużą część swoich ud by w ogóle
móc zejść.
Pracownicy budowlani cieszyli się widokiem. Otrzymałam w zamian gwizdy, pomiaukiwania i jedna ofertę
obejrzenia mojej bielizny. Oczywiście zostały tu inaczej dobrane słowa.
Wysoki mężczyzna w białym kowbojskim kapeluszu ruszył w naszym kierunku. Miał na sobie jasnobrązowy
kombinezon, lecz mimo że przykurzone dość mocno buty pochodziły od Guciego, a idealną opaleniznę
zawdzięczał z całą pewnością jakiemuś kurortowi zdrowotnemu . Za mężczyzną podążała kobieta.
Meżczyzna wyglądał jak prawdziwy przywódca. Miał na sobie dżinsy i roboczą koszulę z podwiniętymi
rękawami na umięśnionych ramionach. Nie dzięki grze w racquetball, czy odrobinie tenisa, ale od dużej ilości
ciężkiej fizycznej pracy.
Kobieta miała zaś na sobie tradycyjna garsonkę z małym niebieskim krawatem u szyi. Garsonka była
kosztowna, lecz jej fioletowo brązowy kolor nie pasował do jej kasztanowych włosów, za to idealnie pasował do
różu który rozsmarowała no swoich policzkach. Spojrzałam na jej szyje i tak jak podejrzewałam tuż nad
obojczykami widać było białą plamę gdzie nie rozsmarowała podkładu. Wyglądała jakby uczyła się makijażu w
szkole dla klaunów.
Nie wyglądała młodo. Można by pomyśleć, że ktoś zauważy jak źle ona wygląda i coś jej powie. Oczywiście
nie mam zamiaru być tą osoba. Kim byłam by ja krytykować?
Sterling miał najbardziej blado szare oczy jakie kiedykolwiek widziałam. Jego tęczówki były tylko kilka
odcieni ciemniejsze od białek jego oczu. Stał tam, a jego podwładni za nim. Obejrzał mnie z góry do dołu. Nie
spodobało mu się to co ujrzał. Jego spojrzenie skierowało się na Larrego w jego tanim pogniecionym garniturze.
Pan Sterling zmarszczył brwi.
Bayard przeszedł naokoło helikoptera, poprawiając w międzyczasie marynarkę.
- Panie Stirling, przedstawiam panu panią Anitę Blake. Pani Blake to właśnie jest Raymond Stirling.
Stał tam tam patrząc na mnie z zawiedzioną miną. Kobieta w ręku notatnik i długopis czekający w pogotowiu.
Musiała to być jego sekretarka. Wyglądała na zmartwioną, jakby to czy pan Raymond Stirling nas polubi.
Zaczynało mi być obojętne czy nas polubi czy nie. To co chciałąm powiedzieć to: Masz jakiś problem koleś?W
rzeczywistości powiedziałam:
- Czy coś nie tak, panie Stirling?
Bert byłby zachwycony.
- Nie jest pani tym czym się spodziewałem, pani Blake
- Jak to?
- Ładna, to trzeba pani przyznać. – to nie był komplement
- I?
Wskazał na mój ubiur.
- Nie jest pani ubrana odpowiednio do pracy jaką ma pani wykonać.
- Pana sekretarka ma na sobie szpilki.
- Ubiór pani Harrisom, to nie pani zmartwienie.
- A mój nie jest pana.
- Racja, ale zajmie pani cholernie dużo czasu wejście na wzgórze w tych szpilkach.
- Mam na zmianę sportowe buty w walizce.
- Nie podoba mi się pani zachowanie, pani Blake
- Wiem, że mi nie podoba się pańskie. – odpowiedziałam.
Brygadzista za nim miał trudności z ukryciem uśmiechu. Jego oczy stawały się lśniące z wysiłku. Pani
Harrisom wyglądała na przerażoną. Boyard przesunął się w stronę pana Stirlinga. Tchórz.
Larry przesunął się w moja stronę.
- Chce pani tą pracę, pani Blake?
- Nie na tyle by żałować jej utraty.
Pani Harrisom wyglądała jakby połknęła robaka. Takiego wielkiego, obrzydliwego, wijącego się robala. Chyba
nie zrozumiałam wskazówki, którą mi dano aby paść na kolana i wielbić jej szefa.
Brygadzista zakrył dłonią usta i zaczął kaszleć. Stirling spojrzał na niego, potem nam mnie.
- Zawsze jest pani tak arogancka? – spytał/
Potaknęłam.
- Wolę określenie ‘pewna siebie’ nad ‘arogancka’, ale mogę zmienić nastawienie jeśli i pan zmieni swoje.
- Przepraszam, panie Stirling – powiedział Boyard – Niech pan wybaczy. Nie miałem pojęcia…
- Zamknij się, Lionel – powiedział Stirling.
Lionel zamilkł.
Stirling patrzył na mnie swoimi szarymi oczami. Potaknął.
- Zgadzam się, pani Blake. – uśmiechnął się – Zmienię swoje nastawienie.
- Świetnie. – powiedziałam.
- Dobrze w takim razie pani Blake, chodźmy na szczyt i zobaczymy czy jest pani tak dobra za jaką się pani
uważa.
- Mogę obejrzeć cmentarz, ale do momentu jak się ściemni nie mogę nic więcej zrobic.
Zachmurzył się i spojrzał na Boyarda.
- Lionel.
To jedno słowo miało w sobie pełno pasji. Złość szukająca ofiary. Przestał się wyżywać na mnie zaś Lionel był
idealnym celem.
- Przefaksowałem panu skrót informacji jak tylko zorientowałem się, że pani Blake nie będzie w stanie pomóc
nam nim nie zapadnie zmrok.
Dobry człowiek. Kiedy wątpią w twoje kwalifikacje, zasłoń się papierami.
Stirling patrzył na niego. Boyard patrzył ze skruchom, ale stał pewnie na dwóch nogach, bezpieczny za swoim
skrótem informacji, który wysłał.
- Zadzwoniłem do Beata i kazałem mu sprowadzić brygadę, bo myślałem że uda nam się wykonać jakąś część
pracy dziś.
Jego spojrzenie niezachwianie skierowane było na Bayarda. Lionel zwiądł trochę, wyraźnie jeden fax nie mógł
go ochronić.
- Panie Stirling, nawet jeśli mogę wskrzesić cały cmentarz jednej nocy i to jest duże jeśli, co jeśli ci umarli należą
do rodziny Bouvier? Co jeśli są to ich krewni? Rozumiem, że prace budowlane zostaną zaprzestane, aż do
ponownego wykupu ziemi.
- Bouvier’owie nie chcą jej sprzedać. – Beau powiedział.
Stirling rzucił mu przeszywające spojrzenie. Brygadzista odpowiedział miękkim uśmiechem.
- Chce mi pan powiedzieć, że przyszłość całego projektu zależy teraz od tego czy leżą tu jacyś krewni rodziny
Bouvierych? – spytałam Bayarda
- Lionel, czemu mi o tym nie powiedziałeś?
- Nie było potrzeby informowania pani o tym. – powiedział Bayard.
- Czemu nie chcieli sprzedać ziemi za milion dolarów? – spytał Larry. Dobre pytanie.
Stirling spojrzał na niego, tak jakby pojawił się z nikąd. Najwyraźniej podwładni nie mieli prawa głosu.
- Magnus i Dorkas Bouvier mają tylko restauracje, która nazywa się „Krwawe Kości” Nie jest warta prawie nic.
Nie wiem czemu nie chcą stać się milionerami.
- „Krwawe Kości”? Co to za nazwa dla restauracji? – spytał Larry.
Wzruszyłam ramionami.
- Nie jest to najwyraźniej nazwa, która mówiła by ‘smacznego’ – spojrzałam na Stirlinga.
Wydawał się wściekły, ale czy to było tylko to. Założę się o milion dolarów, że Stirling dokładnie wie czemu
Bouvierowie nie chcą sprzedać ziemi. Ale to nie pokazał się na jego twarzy. Jego karty były świetnie zakryte i nie
do odszyfrowania.
Odwróciłam się w stronę Boyarda. Widać było niezdrowe zarumienienie na jego policzkach i ewidentnie unikał
mojego spojrzenia. Zagrałabym w pokera z Boyardem pewnego dnia. Ale nie w obecności jego szefa.
- Dobrze. Przebiorę się w coś bardziej stosownego i będziemy mogli wyruszyć.
Pilot podał mi moją walizkę. Kombinezon i buty były na wierzchu.
Larry podszedł do mnie.
- Cholerka, szkoda że sam nie pomyślałem o kombinezonie. Ten garnitur nie przetrwa tej wyprawy.
Wyciągnęłam drugi kombinezon
- Zawsze bądź przygotowany. – powiedziałam.
Zrobił grymas.
-Dzięki.
Wzruszyłam ramionami.
- Jedyny plus tego, że mamy podobne rozmiary.
Zdjęłam czarny żakiet, zostawiając broń widoczną.
- Pani Blake. – powiedział Stirling – Czemu jest pani uzbrojona?
Westchnęłam. Byłam już zmęczona Reymondem. Nie weszłam jeszcze na wzgórze, a już nie
chciałam tam iść. Ostatnią rzeczą na jaka miałam ochotę było stanie tu rozprawianie nad tym
czemu potrzebna jest mi broń. Czerwona bluzka, którą miałam na sobie miała krótkie rękawki.
Wizualizacja blizn była zawsze lepsza od wykładu.
Podeszłam do niego, z ramionami wygiętymi na zewnątrz tak by mógł zobaczyć wewnętrzną ich
stronę. Na moim prawym ramieniu mam tylko bliznę po cięciu nożem, nic zbyt dramatycznego.
Moje lewe ramie zaś to prawdziwa jadka. Minął niecały miesiąc po tym jak zmiennokształtny
leopard rozerwał mi ramię. Miły doktor mnie pozszywał na tyle na ile da się pozszywac ślady po
pazurów. Blizna po oparzeniu w kształcie krzyża to inwencja jednego z sług wampirzych, teraz
przez blizę po pazurach trochę krzywo. Duży obszar tkanki z bliznami znajdujący po
wewnętrznej stronie ramienia, to ślad po ugryzieniach wampira, który przegryzł się przez mieso i
rozerwał je aż do kości.
- Jezu – Beau powiedział.
Stirling wyglądał trochę blado, ale nie mógł na to nic poradzić, no cóż gdyby widział coś
gorszego. Bayard był zielony na twarzy. Pani Harrisom zbladła tak, że jej jasny makijaż
wyglądał jak białe wodne lilie.
- Nie chodzę nigdzie nieuzbrojona, panie Stirling. Musi się pan z tym pogodzić, bo tego pan nie
zmieni.
Potaknął. Spojrzał na mnie poważnie.
- Dobrze, pani Blake. Czy pani asystent też jest uzbrojony?
- Nie. – powiedziałam.
Potaknął.
- Świetnie. Proszę się przebrać, gdy będzie pani gotowa wyruszymy.
Larry zapinał właśnie kombinezon, kiedy wróciłam.
- Mógłbym być uzbrojony, wiesz?
- Zabrałeś swoją broń?
Potaknął
- Nie załadowana w walizce?
- Tak jak mi kazałaś.
- Dobrze.
Darowałam sobie. Larry chciał zostać egzekutorem wampirów, równocześnie z animatorem, co
oznacza że będzie musiał nauczyć się posługiwać bronią. Pistolet ze srebrną amunicją mogł
spowolnić wampira. Pracowaliśmy ze strzelbami dzięki, którym można odstrzelić głowę i serce z
relatywnie bezpiecznej odległości. Pobija na głowe osikowe palki.
Załatwiłam mu pozwolenie na noszenie broni pod warunkiem, że nie będzie jej nosił przy sobie
do momentu aż stwierdzę, że nie odstrzeli sobie czegoś. Załatwiłam mu to pozwolni, więc może
je wozić w samochodzi i możemy iść poćwiczyć w dowolnej chwili.
Kombinezon zakrył spódniczkę, zupełnie jak zaczarowany. Zdjęłam szpilki i założyłam Niki.
Zostawiłam kombinezon niedomknięty na tyle bym mogła w każdej chwili sięgnąć po broń.
- Idzie pan z nami panie Stirling?
- Tak
- W takim razie niech pan prowadzi.
Przeszedł koło mnie, spoglądając na kombinezon, a może wyobrażając sobie gdzie mam broń.
Beau zaczął za nami iść, ale Stirling powiedział:
- Nie, zabiorę tylko ją ze sobą.
Wokół jego świty zapadła cisza. Nie spodziewałam się, że pani Harrisom będzie w stanie za
nami podążać w swoich wysokich szpilkach, ale uważam że dwaj mężczyźni za nami na pewno
by nadążyli. Chociażby po ich minach to wnioskowałam.
- Chwileczkę. Powiedział pan „ją”. Chce pan by Larry został tu i również na nas czekał?
- Tak.
Potrząsnęłam głową.
- On się jeszcze uczy. Nie można się niczego nauczyć jeśli się najpierw nie obserwuje.
- Będzie pani robić coś dzisiaj co i on musiałby zobaczyć?
Zastanawiałam się przez minutę.
- Chyba nie
- Ale będę mógł wejść tu po zmierzchu? – spytał Larry
- Nie martw się zobaczysz dół i brud, Larry. Nie martw się.
- Oczywiście – powiedział Stirling – Nie mam problemu z pani asystentem wykonującym swoją
prace.
- Czemu w takim razie nie może iść teraz razem z nami?
- Gra toczy się o wysoką stawkę, więc powiedzmy że to mój kaprys, pani Blake.
Był nadzwyczajnie uprzejmy, więc tylko potaknęłam
- Dobrze
- Panie Stirling, - Bayard powiedział – jest pan pewien, że powinien pan wchodzić sam?
- Czemu nie, Lionel?
Bayard otworzył usta, potem je zamknął i powiedział:
- Bez powodu, panie Stirling.
Beau wzruszył ramionami
- Powiem ludzią żeby wrócili do domu.
Już zawracał, potem się zatrzymał
- Chce pan, żeby ekipa zebrała się jutro?
Stirling spojrzał na mnie.
- Pani Blake?
Potrzasnęłam głową
- Jeszcze nie wiem.
- Jakie jest pani najlepsze przypuszczenie?
Spojrzałam na czekającego mężczyznę
- Czy dostaną zapłatę jeśli się pojawią lub nie?
- Tylko jeśli się pojawią. – powiedział Stirling.
- W takim razie niech nie przychodzą jutro. Nie mogę pana zapewnić, czy będą mieli jutro co
robić czy nie.
Stirling potaknął
- Słyszałeś panią, Beau.
Beau spojrzał na mnie, potem na Stirlinga. Dziwny wyraz zagościł na jego twarzy, w połowie
zadziwienie w połowie coś czego nie mogłam odczytać.
- Cokolwiek pan powie panie Stirling, pani Blake.
Odwrócił się i skierował się w stronę pracowników machając na nich. Grupa zaczęła odchodzić
długo zanim do nich doszedł.
- Czego pan od nas oczekuje, panie Stirling? – Bayard zapytał.
- Czekajcie na nas.
- Helikopter też? Musi odlecieć przed zapadnięciem zmroku.
- Wrócimy prze zmrokiem, pani Blake?
- Pewnie. Mam zamiar tylko szybko się rozejrzeć. Wrócimy zanim zapadnie zmrok, tak myślę.
- Zapewnie pani samochód, który zawiezie was do miejsca, w którym się zatrzymujecie.
- Dziękuję.
- Możemy wyruszać, pani Blake?
Przepuścił mnie na przód. Coś się zmieniło w sposobie w jaki mnie traktował. Nie dam sobie
obciąć za to ręki, ale nie podobało mi się to.
- Pan przodem, panie Stirling.
Potaknął, a potem zaczął prowadzić, a czerwona ziemia chrzęściłam mu pod jego butami z tysiąc
dolarów.
Larry i ja wymieniliśmy spojrzenia.
- Nie zajmie mi to dużo czasu, Larry.
- My podwładni nie wybieramy się nigdzie. – powiedział.
Uśmiechnęłam się. On też. Wzruszyłam ramionami. Czemu Stirling chciał byśmy byli sami?
Przyglądałam się szerokim plecom starszego wspólnika, gdy ten maszerował na przód.
Podążałam za nim. Odkryje sekret, który się za tym kryje gdy dotrzemy na szczyt. Mogę się
założyć, ze nie spodoba mi się to co mam usłyszeć. Tylko ja i wielka szycha na szczycie góry z
trupami. Co mogłoby być lepsze?
Rozdział 4
Widok, który się rozciągał ze szczytu wzgórza był wart wysiłku wspinaczki. Drzewa
rozciągały się przed nami aż po horyzont. Staliśmy w kręgu lasu, którego nie skalała ręka
żadnego człowieka. Tutaj zieleni był bardziej wyrazista, jaskrawa, soczysta. Ale to co
najbardziej rzucało się w oczy to lawendowe płatki kwiatów przebijających między ciemnymi
drzewami. Normalnie gdyby te delikatne jasnofioletowe kwiaty rosły na polanie, nie byłoby
wtedy widać ich między innymi bardziej jaskrawymi, barwnymi roślinami. Ale tu otoczone tylko
przez drzewa rzucały się w oczy. Można było dostrzec też białe pączki kwiatów rozkwitających
na krzewach. Połączenie tych jasnych kolorów sprawiało, że mocniej odczuwało się
nadchodzącą wielkimi krokami wiosnę.
- Wspaniały widok. – powiedziałam.
- Tak, nie prawdaż? – dodał Stirling.
Moje czarne Niki były całe pokryte w kolorowym pylku kwiatowym. Surowa, rozkopana
ziemia pokrywała szczyt góry. Szczyt musiał wyglądać tak samo jak reszta terenu. Obok mojej
stopy z ziemi wystawała kość z ręki. Sądząc po rozmiarze pochodziła z przedramienia. Kości
były smukłe, a mimo to nadal były połączone resztkami oschłej miękkiej tkanki.
Gdy zauważyłam już tą jedną kość, reszta nagle stała się również widoczna. To było jak jedno
z tych magicznych obrazków w które się wpatrujesz, wpatrujesz, aż udaje ci się zobaczyć to co
jest na nim zawarte. Zobaczyłam je wszystkie, wyciągnięte ku górze jak ręce wyciągnięte z rzeki
kurzu.
Ujrzałam też kilka rozwalonych trumien, ich popękane części rozwarte w powietrzu, lecz w
większości można było zobaczyć kości. Uklękłam i położyłam dłoń na rozkopanej ziemi.
Próbowałam wyczuć jakieś wibracje śmierci. Było coś, coś delikatnie wyczuwalnego, daleko jak
mgła pozostawiona przez perfumy. Jednak to nie było zbytnio przydatne. W dziennym świetle
nie mogłam pracować, moja magia nie działała. Wskrzeszanie zmarłych nie jest złe, ale jest
związane z ciemnością. Nie wiem czemu.
Podniosłam się, wycierając ręce o kombinezon, próbując zetrzeć z nich czerwony pył. Stirling
stał w drugim końcu rozkopanego, brudnego placu patrząc się w dal. W jego wzrok był
nieobecny, więc z całą pewnością nie podziwiał widoku drzew.
Odezwał się nawet nie spoglądając na mnie.
- Nie uda mi się pani oszukać pani Blake, prawda?
- Nie. – powiedziałam
Odwrócił się do mnie z uśmiechem na ustach, lecz nie dosięgającego jego oczu, pustych i
nawiedzonych.
- Zainwestowałem w ten projekt wszystko. Nie tylko moje pieniądze, ale też pieniądze
klientów. Rozumie pani co mówię, pani Blake?
- Jeśli ciała, które tu się znajdują należą do rodziny Bouvier, to ma pan przesrane
- Jak elokwentnie pani to ujęła.
- Czemu jesteśmy tu sami, panie Stirling? Po co to całe odosobnienie?
Wziął głęboki wdech delikatnego górskiego powietrza i powiedział:
- Chcę by pani powiedziała, że żadne z tych ciał nie należy do rodziny Bouvier, nawet jeśli to
kłamstwo.
Patrzył na mnie gdy to mówił. Obserwował wyraz mojej twarzy.
Uśmiechnęłam się i potrząsnęłam głową.
- Nie skłamie dla pana.
- Nie może pani sprawić by zombi skłamały?
- Umarli są bardzo uczciwi, panie Stirling. Nie kłamią.
Zrobił krok w moją stronę z szczerym wyrazem twarzy.
- Cała moja przyszłość zależy od pani, pani Blake.
- Nie, panie Stirling, pańska przyszłość zależy od zmarłych, na których pan teraz stoi.
Cokolwiek wyjdzie z ich ust decyduje co się stanie z pana przyszłością.
Potaknął.
- Chyba tak jest sprawiedliwie.
- Sprawiedliwie czy nie, taka jest prawda.
Potaknął mi ponownie. Cześć światła znikła z jego twarzy, jakby ktoś wyłączył zasilanie. Linie
jego twarzy stały się nagle wyraźniejsze. Postarzał się dziesięć lat w kilka sekund. Kiedy
odwrócił wzrok w moją stronę jego wzrok był zgnębiony.
- Dostanie pani część zysków, pani Blake. Może się pani stać miliarderką w kilka lat.
- Łapówka nic tu nie pomoże.
- Wiedziałem, że nie pomoże już kilka minut po naszym spotkaniu, ale musiałem spróbować.
- Naprawdę wierzy pan, że ta ziemia należy do Bouvierów, czyż nie?
Wziął głęboki wdech i odszedł ode mnie kilka kroków kierując wzrok na drzewa. Nie miał
zamiaru odpowiadać na moje pytanie, ale też nie musiał. Nie byłby tak zdesperowany, gdyby nie
wierzył w to, że ma przesrane.
- Czemu rodzina Bouvierów nie chce sprzedać ziemi?
Obejrzał się na mnie.
- Nie wiem.
- Proszę posłuchać, panie Stirling, jesteśmy tu tylko my dwoje, nikogo kogo na kim trzeba by
było zrobić wrażenie, żadnych światków. Wie pan czemu nie chcą sprzedać tej ziemi. Proszę mi
powiedzieć.
- Nie wiem, pani Blake. – powiedział.
- Ma pan świra na punkcie kontroli, panie Stirling. Prześledził pan każdy detal tego
przedsięwzięcia. To twoje dziecko. Wie pan wszystko o rodzinie Bouvier i ich problemach. Po
prostu proszę mi powiedzieć.
Po prostu na mnie patrzył. Jego szare oczy jak nieprzeniknione, puste jakby nikogo nie było w
środku. Wiedział, ale nie miał zamiaru mnie wtajemniczyć. Czemu?
- Co pan wie o rodzinie Bouvier?
- Tubylcy myślą, że to czarownicy. Przepowiadają trochę przyszłość, tworzą jakieś małe ni
szkodzące zaklęcia.
Było coś w tonie jego głosu kiedy o tym mówił. Zachowywał się jakby to było coś błahego,
bez znaczenia, tak jakby od niechcenia to powiedział. Zapragnęłam poznać rodzinę Bouvierów
osobiście.
- Są chociaż dobrzy w czarowaniu?
- Skąd mam wiedzieć?
Wzruszyłam ramionami.
- Jestem po prostu ciekawa. Jaka jest przyczyna tego by tu postawić ten osirodek?
- Proszę się rozejrzeć. – rozłożył szeroko ramiona. – Tu jest poprstu idealnie.
- Wspaniały widok, ale czemu musi to być właśnie to miejsce. Czemu musi mieć pan własnie
górę Bouvierów?
Jego ramiona opadły. Otrząsnął się, wyprostował i spojrzał na mnie.
- Chcę mieć tą ziemię i ją będę mieć.
- Ale sztuczka polega na tym czy będziesz zdolny ją przy sobie utrzymać Reymond.
- Jeśli nie masz zamiaru mi pomóc, nie szydź ze mnie. I nie mów do mnie Reymond.
Już miałam coś powiedzieć gdy mój beeper się odezwał. Wyjęłam go spod kombinezonu i
sprawdziłam numer.
- Cholera
- Co się stało?
- Zostałam wezwana przez policję. Muszę się dostać do telefonu.
Wzdrygnął się.
- Czemu policja miała by do pani dzwonić?
I tyle jeśli chodzi o moje wszędzie znane nazwisko.
- Jestem legalnym egzekutorem wampirów na terenie trzech stanów. Jestem tez związana z
Regionalną grupą dochodzeniową do spraw nadnaturalnych.
Patrzył na mnie uważnie.
- Zaskoczyła mnie pani, pani Blake. Niewielu ludziom się to udało.
- Muszę znaleźć telefon.
- Mam telefon na dole tego przeklętego wzgórza.
- Świetnie. Jestem gotowa by zejść.
Odwrócił się ostatni raz by spojrzeć na te wart miliard dolarów wspaniały widok.
- Tak, też jestem gotów by pójść na dół. (to go down – pójść na dół, pójść na dno)
Interesujący dobór słów, naszła mnie myśl o teorii Freuda. Stirling pragnął tej ziemi z jakiś
niewytłumaczalnych perwersyjnych powodów. Może dlatego, że nie może jej mieć. Niektórzy
tak mają. Im bardziej czegoś odmawiasz tym bardziej tego pragną. Naszła mnie myśl o pewnym
znanym mi władczym wampirze.
Dzisiejszego wieczoru będę zwiedzała tą ziemie zamieszkała przez śmierć. Pewnie dopiero
jutrzejszej nocy spróbuje wskrzesić umarłych. Jeśli sprawy związane z praca policji będą bardzo
naglące to nawet później się za to wezmę. Mam nadziej, że nie jest to nic naglącego. Naglące
sprawy zazwyczaj mają związek z nowymi ofiarami. Kiedy potwory są zamieszane, nie możesz
liczyć tylko na jedną ofiarę. Tak czy inaczej zwielokrotnione trupy.
Rozdział 5
Zeszliśmy z powrotem na dół. Ekipa budowlana rozeszła się, pozostał tylko brygadzista Beu.
Pani Harrisom i Boyard stali przy helikopterze, jakby skupiając się przeciwko pustkowiu. Larry i
pilot helikoptera stali po drugiej stronie jak dobrzy znajomi tylko, dlatego że jak wielu innych
byli zdeterminowani zasmolić swoje płuca dymem papierosa, którego wspólnie papili.
Stirling skierował się w ich stronę znów promieniujący pewnością siebie człowieka mającego
władzę. Pozostawił swoje wątpliwości na szczycie wzgórza, no cóż takie sprawiał wrażenie.
Znów stał się starszym partnerem wielkiego firmy. Wszystko jest iluzją.
- Boyard, idź po telefon. Pani Blake go potrzebuje.
Boyard podskoczył lekko przestraszony, jakby został złapany robiąc coś niedozwolonego. Pani
Harrisom wyglądała na trochę zarumienioną. Czyżby w powietrzu czuć było romans? Czyżby
było to zabronione? Żadnego bratania się wśród podwładnych.
Boyard pobiegł na przełaj placu do ostatniego samochodu. Przyniósł ze sobą coś co wyglądało
jak niewielki czarny plecak z rączką. Wyciągnął telefon i podał go mi. Wyglądał jak walkie-
talkie z antenką.
Larry podszedł i uśmiechnął się znad papierosa.
- Co się dzieje?
- Dostałam wiadomość na pager.
- Bert?
Zaprzeczyłam.
- Policja.
Odeszłam kawałek od reszty. Larry był na tyle uprzejmy, że został z nimi, chociaż nie musiał.
Wygrałam numer Dolpha. Sierżant Rudolf Storr był głową Regionalnej grupy dochodzeniowej
do spraw nadnaturalnych.
Odpowiedział po drugim sygnale.
- Anita?
- Tak, Dolph, to ja. Co się stało?
- Mamy trzy zwłoki.
- Trzy? Cholera, - powiedziałam.
- Nom,
- Nie dam rady być zbyt szybko na miejscu zbrodni, Dolph.
- Właśnie, że możesz. – powiedział
Było coś w jego głosie.
- Co to ma właściwie znaczyć?
- Ofiary znajdują się bardzo blisko ciebie.
- Blisko Branson?
- Dwadzieścia pięć minut na wschód od Branson. – powiedział.
- Już jestem czterdzieści mil od Branson pośrodku zadupia.
- Zadupie to miejsce gdzie znajduje się miejsce zbrodni również. – Dolph powiedział.
- Czy masz zamiar przylecieć z ekipą?
- Nie dam rady, mamy tu ofiarę ataku wampira.
- Jezu, czy pozostałe trzy ofiary to również atak wampira?
- Nie sądze. – powiedział.
- Co masz na myśli mówiąć „nie sądze”?
- Patrol stanowy z Missouri przejął tą sprawę. Sierżant Freemont kieruje akcją. Stwierdziła, że
nie jest to atak wampira, bo ciała zostały pocięte. Niektóre części ciała brakuje. Musiałem się
strasznie wysilić by dostać jakiekolwiek informacje. Sierżant Freemont uważa, że RGDDSN
pojawi się i przywłaszczy sobie całą chwałę. W szczególności martwiła się naszą ulubionym
pupilem (pet – pupil, zwierzak w tym znaczeniu)kradnącą nagłówki gazet królową zombi.
- Ta część o pupilu chyba mnie najbardziej martwi. – powiedziałam. – Ale wydaje mi się
czarującą osobą.
- Założę się, że na żywo jest jeszcze bardziej czarująca. – Dolph powiedział.
- I mam ją poznać osobiście?
- Dostając do wyboru chmarę śledczych z wydziału mających przylecieć później i tobą mającą
przybyć teraz wybrała ciebie. Pewnie uważa cię bez naszego wsparcia samotnie za mniejsze zło.
- Miło być mniejszym złem dla odmiany. – powiedziałam.
- Możesz zostać przekwalifikowana na wyższy poziom. – Dolph odpowiedział. – Nie poznała
cię jeszcze za dobrze.
- Dzięki za zaufanie. Niech cię dobrze tu zrozumiem. Nikt z grupy nie pojawi się na scenie
zbrodni?
- Nie od razu. Wiesz, że mamy za mało ludzi dopóki Zebrowski nie wróci do służby.
- Co Patrol stanowy Missouri myśli o cywilach mieszających się w dochodzenie w sprawie
morderstwa?
- Dałem im jasno do zrozumienia, że jesteś ważnym członkiem mojego wydziału.
- Dzięki za komplement, lecz nadal nie mam odznaki którą mogłabym się podeprzeć.
- Możesz ją niedługo dostać jeśli nowe prawo federalne wejdzie w życie.
- Nie przypominaj mi.
- Nie chcesz zostać agentem federalnym? – jego głos stał się bardzo przymilny. Nie raczej
słychać było w nim rozbawienie.
- Zgadzam się z tym że powinni nam przyznać licencje, lecz przyznawanie nam statusu
agentów federalnych jest po prostu śmieszne.
- Poradziłabyś sobie z tym.
- A kto poza mną? John Burke jako przedstawiciel władzy, proszę cie.
- To i tak nie przejdzie, Anita. Partia za prawami wampirów jest zbyt silna.
- Z twoich ust do uszu Boga. O ile nie zniosą potrzeby nakazów sądowych by móc stracić
wampiry nie sprawi to zabijanie ich łatwiejszym, a nie zrobią tego na pewno. Już i tak
wyjechałam poza stan by stracić wampira, nie potrzebna mi jeszcze cuchnąca odznaka.
Dolph się zaśmiał.
- Jeśli wpakujesz się w jakieś kłopoty to daj znać.
- Naprawdę nie podoba mi się to, Dolph. Jestem tu bez oficjalnego statusu, a mam brać udział
w dochodzeniu w sprawie morderstwa.
- Widzisz, odznaka jest ci potrzebna.
Usłyszałam w słuchawce jak wzdycha.
- Słuchaj, Anita nie zostawił bym cię tam sama jeśli by to ode mnie zależało, ale mam tu też
poważne problemy. Mamimy się uporać z sprawą tego wampira. Kiedy tylko będę mógł przyśle
ci kogoś. Cholera, chciałbym byś tu przyjechała i obejrzała te zwłoki ofiary. Jesteś naszym
głównym ekspertem od potworów.
- Podaj mi jakieś szczegóły, to spróbuje zagrać Kreskina (George Joseph Kresge, J. znany też
jako Niesamowity Kreskin – mentalista sławny w amerykańskiej telewizji)
- Mężczyzna, koło dwudziestki, stężenie pośmiertne się jeszcze nie ujawniło.
- Gdzie znajduje się ciało?
- W jego mieszkaniu.
- Jak się tam znaleźliście tak szybko?
- Sąsiad zadzwonił na policję, bo usłyszał odgłosy walki. A oni zaś zawiadomili nas.
- Jak miała na imię ofiara?
- Fredrick Michael Summers, Freddy Summers.
- Zauważyliście jakieś stare ugryzienia wampirze na ciele ofiary? Wyleczone ugryzienia?
- Tak, kilka. Wygląda jak cholerne sito. Jak się domyśliłaś?
- Jak jest pierwsza zasada podczas śledztwa w sprawie morderstwa? – powiedziałam. –
Sprawdzasz czy sprawcą nie jest rodzina lub ukochana osoba. Jeśli jego kochankiem był wampir,
na jego ciele powinny być zagojone ślady ugryzień. Im więcej tym dłuższy miała ofiara związek
z wampirem. Żaden wampir nie może gryźć częściej niż trzy razy w miesiącu jeżeli nie chce
uśmiercić człowieka i wskrzesić nowego wampira. Może się też okazać, że na ciele Freddiego
znajdziesz ugryzienia o różnej wielkości, ale wtedy mówimy tu po prostu o uzależnieniu od
ugryzień. Spytaj sąsiadów czy u o ofiary pojawiało się wiele różnych facetów czy dziewczyn na
jedną noc.
- Nigdy nie brałem pod uwagę tego, że wampir może być czyimś bliskim czy ukochanym.
- W świetle prawa są przecież ludźmi. Co znaczy, że też mają swoich ukochanych, ukochane.
- Sprawdzę wielkość ugryzień. – powiedział Dolph. – Jeśli pasują tylko do jednego wampira to
mówimy o kochanku, jeśli nie to nasz chłopak lubił robić to grupowo.
- Mam nadziej, że to będzie ta pierwsza opcja. Jeśli to był tylko jeden wampir wtedy jest
możliwość, że chłopak stanie się wampirem.
- Większość wampirów wiedzą wystarczająco dużo by przeciąć gardło lub odciąć głowę. –
powiedział.
- Nie brzmi to na zbyt dobrze przemyślaną zbrodnie. Może była to zbrodnia w afekcie/
- Może. Freemont przetrzymuje dla ciebie ciała. Z zapałem czeka na twoją ekspertyzę.
- Na pewno.
- Nie drażni się z nią, Anita.
- Nie mam zamiaru sama niczego zaczynać, Dolph.
- Bądź uprzejma.
- Zawsze.- Powiedziałam swoim najuprzejmiejszym głosem.
Westchnął.
- Spróbuj chociaż pamiętać, że w tym stanie nie mieli jeszcze ciał z brakującymi częściami.
Tym razem to była moja kolej by westchnąć.
- Będę grzeczna, słowo skauta. Masz dla mnie wytyczne?
Wyjęłam mały notatnik z długopisem spod kombinezonu. Zaczęłam nosić notes właśnie na
takie okazje jak ta.
Podał mi to co podała mu Freemon.
- Jeśli zobaczysz coś podejrzanego na miejscu zbrodni, spróbuj utrzymać ja nietkniętą, a ja
spróbuje wysłać ludzi by to sprawdzili. W innym przypadku, przyjrzyj się ofiarą, podaj im swoją
opinię, a potem pozwól im wykonać swoją pracę.
- Naprawdę myślisz, że Freemon pozwoliła by mi zamknąć jej sklep i zmusić ją by poczekała
na wasz przyjazd?
Cisza między nami na parę sekund.
- Rób co w twojej mocy, Anita. Zadzwoń jeśli będziemy mogli coś zrobić będąc po naszej
stronie.
- Tak, jasne.
- Wolałbym cię mieć podczas śledztwa dotyczącego morderstwa, niż wielu innych gliniarzy
których znam.
To był wielki komplement wychodzący z ust Dolpha. Był gliniarzem, który raczej mało mówił.
- Dzięki, Dolph.
Mówiłam do powietrza. Dolph się rozłączył. Zawsze to robi. Przycisnęłam guzik wyłączający
telefon i stałam tak jeszcze chwilę.
Nie podobało mi się to wcale. Byłam w nieznanym miejscu, z nie znaną mi policją i właściwie
z pożartymi zwłokami ofiar. Gdy pracowałam z grupą Dolpha przynajmniej miałam jakieś prawa
jako część zespołu. Czasem to wykorzystywałam na miejscu zbrodni mówiłam, że jestem z nimi.
Miałam małą legitymacje przypiętą do ubrania. Nie była to odznaka, ale wyglądało to
przynajmniej oficjalnie. Udawanie na własnym terytorium, gdzie wiedziałam, że mogę zwrócić
się zawsze do Dolpha po pomoc w razie kłopotów to jedno. Tu zaś to co innego, tu nie miałam
żadnego wsparcia.
Policja przejawia całkowity brak poczucia humoru jeśli chodzi o obecność cywili na miejscu
zbrodni. Nie można ich za to winić. Nie byłam tak po prawdzie zwykłym cywilem, chociaż nie
miałam też oficjalnego statusu. Zresztą, może nowe prawo to nie taki zły pomysł.
Potrzęsłam głową. Teoretycznie będę mogła wejść na każdy posterunek policji w kraju i
domagać się ich pomocy, albo wmieszać się w dochodzenia bez zwracania uwagi na ich
sprzeciwy. Teoretycznie. W prawdziwym świecie, gliniarze by to nienawidzili. Byłabym jak
mokry pies podczas mroźnej pogody. Nie federalny, nie gliniarz, a nie było tylu
licencjonowanych egzekutorów wampirów w kraju by zapełnić zapotrzebowanie na nich.
Mogłam wymienić z osiem nazwisk, dwoje z nich było już na emeryturze.
Większość z nich specjalizowało się w wampirach. Byłam jedną z nielicznych osób, mogącą
wypowiadać się na temat innych rodzajów nadnaturalnych zabójstw. Większość egzekutorów
wampirów nie miało by o tym pojęcia. To były by nieformalne praktyki. Miałam stopień
naukowy z biologii nadnaturalnej, ale to nie było raczej zbyt powszechne wśród innych
egzekutorów. Większość zdziczałych lykantropów, niekiedy trolów i innych większych bestii
było likwidowanych przez łowców nagród. Egzekutorzy wampirów, no większość z nich pracuje
bardzo ściśle w granicach prawa. A może po prostu mamy lepszą prasę.
Twierdziłam przez wiele lat, że wampiry są potworami. Ale aż do momentu kiedy córka
senatora została zaatakowana przez jednego z nich nikt się tym nie przejmował i nic z tym nie
robił. Teraz nagle stało się to spowodowało rozruch. Zaś przedstawiciele społeczności
wampirów dostarczyły senatorowi w worku ciało winnego. Jego ciało zostało pozbawione
kończyn, zaś tułów i głowa zostały nienaruszone. W ten sposób nie mógł umrzeć. Wampir ten
przyznał się do ataku. Był nieumarłym tylko kilka dni i i trochę go poniosło podczas randki.
Normalna sprawa, jak u każdego młodego dwudziestojednoletniego mężczyzny. Tak, jasne.
Lokalny najemnik, Gerard Mallory, wykonał egzekucji. Przyjechał tam z Waszyngtonu gdzie
na co dzień pracuje. Musi teraz mieć z sześćdziesiąt lat. Nadal używa pala i młotka. Możecie w
to uwierzyć?
Musiały się już odbywać rozmowy o tym, że po obcięciu kończyn wampiry można by było
trzymać w więzieniach. Rozważano by nad taką możliwością, ale było to zbyt okrutna i
niespotykana kara. No i oczywiście wątpię by coś takiego by się udało, na pewno nie jeśli chodzi
op bardzo stare wampiry. Jeśli o nie chodzi to nie ich ciało jest najbardziej niebezpieczne.
Poza tym nie wierzę w tortury. Jeśli obcinanie kończyn, zamykanie w pudełku na wieczność
nie jest torturą, to co jest.
Wróciłam do reszty. Podałam telefon Boyardowi.
- Mam nadziej, że to nie były żadne złe wieści.
- Nie dla mnie osobiście.
Wyglądał na zakłopotanego. Nic niezwykłego jeśli chodzi o Lionel ostatnimi czasy.
Odezwałam się bezpośrednio do Stirlinga.
- Muszę udać się na miejsce zbrodni, niedaleko stąd. Jest gdzieś tu miejsce, gdzie mogę
wynająć samochód?
Potrząsnął głową.
- Powiedziałem już, że zapewniłem pani samochód i kierowcę na czas pani pobytu tutaj.
Mówiłem poważnie.
- Dziękuję. Nie jestem pewna co do kierowcy. To miejsce zbrodni, a policja nie pozwala by
cywile się po nim kręcili.
- W takim razie sam samochód, bez kierowcy. Lionel, upewni się, że pani Blake otrzyma
wszystko co jest jej niezbędne.
- Tak, proszę pana.
- Spotkamy się tu gdy zapadnie noc, pani Blake.
- Będę tu o zmierzchu, jeśli mi się uda, panie Stirling, ale sprawy policji są priorytetem.
Wzburzył się.
- Pracuje pani dla mnie, pani Blake.
- Tak, ale jestem też licencjonowanym egzekutorem. Współpraca z lokalną policją to priorytet.
- Więc zbrodnię dokonały wampiry?
- Nie jestem upoważniona by dzielić się informacjami dotyczącymi śledztwa z nikim prócz
policji. – powiedziałam, ale się przeklęłam. Wspominając o wampirach rozpoczęłam plotkę,
która się szybko rozprzestrzeni. Cholera.
- Nie mogę opuścić śledztwa wcześniej tylko po to by tu przyjechać i popatrzyć na górę. Będę
najszybciej jak to będzie możliwe. Na pewno przyjże się temu miejscu przed świtem, więc tak
naprawdę nie ma sprawy.
Nie wyglądał na zadowolonego, ale sobie odpuścił.
- Dobrze, pani Blake. Będę czekał tu nawet jeśli to zajmie całą noc. Jestem zaciekawiony tym
czym się pani zajmuje. Nigdy nie widziałem wskrzeszania zombi.
- Nie mam zamiaru wskrzeszać umarłych tej nocy, panie Stirling. Mówiliśmy już o tym.
- Oczywiście.
Patrzył na mnie. Z jakiś nie wytłumaczalnych przyczyn trudno mi było utrzymać wzrok na
jego szarych oczach. Zmusiłam się nie odwracać od mnie swojego wzroku, ale kosztowało mnie
to trochę wysiłku. Tak jakby próbował mnie zmusić swoim wzrokiem do zrobienia czegoś,
próbował mnie ugiąć poprzez ten wzrok jak wampir do swojej woli. Ale wampirem, nawet takim
najmniejszym to on nie był.
Zamrugał i odszedł bez słowa. Pani Harrisom podążyła za nim na swoich wysokich szpilkach.
Beau pożegnał się i podążył za nimi. Chyba mają zamiar odjechać tym samym samochodem.
Albo Beau był kierowcą Stirlinga. Musi to być praca sprawiająca dużo radości.
- Polecimy do hotelu, gdzie mamy zabukowane pokoje. Możesz się rozpakować, a ja załatwię
w tym czasie samochód. – powiedział Boyard.
- Nie będę się rozpakowywać, potrzebuje tylko samochodu. Scena zbrodni jest teraz
najważniejsza. – powiedziałam.
Pokiwał głową.
- Jak sobie pani życzy. Jeśli wróci pani do helikoptera będziemy mogli wyruszyć.
Dopiero gdy zdjęłam kombinezon i po spakowaniu obu uświadomiłam sobie, że mogłam
pojechać razem z Sterlingiem samochodem. Mogłam odjechać samochodem, a tak muszę lecieć.
Cholera.
Rozdział 6
Boyard załatwił nam czarnego jeepa z zaciemnionymi szybami i większą ilością wodotrysków
niż mogłam sobie w ogóle wyobrazić. Martwiłam się, że wylądujemy w jakimś Cadillacu, albo
czymś śmieszniejszym. Boyard podał mi kluczyki.
- Niektóre z dróg nie są nawet wykończone, więc pomyślałem że przyda się wam coś bardziej
wytrzymałego od zwykłego samochodu.
Musiałam się pohamować by nie poklepać go po głowie i nie powiedzieć: Dobrze się
spisałeś(good funkie- dosłownie to wychodzi dobry podwładny, służący). Cholera, świetnie
wybrał auto. Może jednak uda mu się kiedyś stać się pełnym partnerem w firmie.
Drzewa zaczęły tworzyć długie cienkie cienie przecinając drogę. W dolinie między górami,
promienie słoneczne już nie raziły, tworzyły przyjemną atmosferę późnego popołudnia. Może
nam się uda wrócić na cmentarz, akurat gdy się całkowicie ściemni.
Tak, my. Larry siedział obok mnie w swoim pogniecionym niebieskim garniturze. Gliniarze
nie będą mieć nic przeciw jego taniemu garniturowi. Mój strój, z drugiej strony, mógł za to
zdziwić niektórych. Nie ma zbyt wielu policjantek w wydziale zabójstw. A na pewno nie ma
takich, które noszą krótkie czerwone spódniczki. Naprawdę zaczynałam żałować swojego
wyboru stroju. Niepewna: kto, ja?
Twarz Larrego świeciła się z podekscytowania. Jego oczy błyszczały jak u dziecka podczas
Bożego Narodzenia. Stukał palcami o oparciu drzwi. Nerwowe napięcie panowało w
samochodzie.
- Jak się czujesz?
- Nigdy nie byłem na miejscu zbrodni. – powiedział.
- Zawsze jest ten pierwszy raz.
- Dzięki, że mnie ze sobą zabrałaś.
- Pamiętaj tylko o zasadach.
Zaśmiał się.
- Niczego nie dotykaj. Nie przechodź po zakrwawionym terenie. Nie odzywaj się póki cię o
coś nie zapytają.
Wzdrygnął się.
- Czemu to ostatnie? Rozumiem resztę, ale czemu nie wolno mi się odzywać?
- Ja jestem członkiem Regionalnego Zespołu do Spraw Nadnaturalnych. Ty nie. Jeśli zaczniesz
chodzić wkoło mówiąc Kurka wodna, trup, mogą to załapać.
- Nie zrobię ci wstydu.
Zabrzmiał jakby został obrażony.
- Wcielamy się w postać policjantów?
- Nie. Powtarzaj tylko: Jest członkiem RZdSP. Po prostu powtarzaj to ciągle.
- Ale przecież nie jestem. – powiedział.
- Dlatego właśnie nie chce byś się odzywał.
- Och.
Usadowił się z powrotem wygodnie na siedzeniu. Blask bijący z niego trochę opadł.
- Nigdy tak naprawdę nie widziałem świerzych zwłok.
- Żyjesz wskrzeszając umarłych, Larry. Widujesz trupy ciągle.
- To nie to samo, Anita. – brzmiał nieswojo.
Spojrzałam na niego. Pochylił się do przodu na swoich siedzeniu, na tyle na ile pozwalały mu
pasy bezpieczeństwa, ramiona miał skrzyżowane przed sobą. Byliśmy u grzbietu wzgórza. Pas
promieni słonecznych padał i rozświetlał jego pomarańczowe włosy. Jego niebieskie oczy
wyglądały przejrzyście na moment gdy przejechaliśmy z oświetlonego miejsca w cień. Wyglądał
na roztrzęsionego i nadąsanego.
- Widziałeś w ogóle jakąś martwą osobę poza miejscem pogrzebu czy podczas wskrzeszania
zombi?
Przez moment siedział cicho. Skoncentrowałam się na drodze, pozwalając ciszy trwać w
samochodzie. Cisza ta niosła w sobie komfort, przynajmniej dla mnie.
- Nie – powiedział w końcu. Brzmiał jak mały chłopiec, któremu właśnie zabroniono iść
pobawić się na dworze.
- Ja też nie zawsze czuje się dobrze w obecności świerzych zwłok. – odpowiedziałam.
Spojrzał na mnie trochę z ukosa.
- Co masz na myśli?
Była moja kolej na zapadnięcie się w siedzeniu. Zwalczyłam tą ochotę i usiadłam prosto.
- Zwymiotowałam raz na miejscu zbrodni.
Nawet gdy wyrzuciłam to z siebie najszybciej jak mogłam nie spowodowało, uniknięcia
poczucia zawstydzenia.
Larry się przekręcił w moją stronę i uśmiechnął krzywo.
- Mówisz tak tylko bym poczuł się lepiej.
- Powiedziałabym coś takiego o sobie jeśli nie była by to prawda?- spytałam.
- Naprawdę zwymiotowałaś na zwłoki na miejscu zbrodni?
- Nie musisz brzmieć tak wesoło kiedy o tym mówisz.
Zachichotał. Przysięgam, że usłyszałam jak zachichotał.
- Nie sądzę bym miał zwymiotować na ciało.
Wzruszyłam ramionami.
- Trzy ciała z brakującymi częściami. Nie obiecuj jeśli nie możesz dotrzymać na pewno
obietnicy.
Przełknął na tyle głośno, że mogłam usłyszeć.
- Co masz na myśli mówiąc, że części ciała brakuje?
- Zobaczymy jak będziemy na miejscu. To nie jest część pracy, którą chcesz wykonywać,
Larry. Płacą mi za to bym pomagała policji w ich pracy, tobie nie.
- Czy to będzie okropne? – jego głos był cichy, niepewny.
Poćwiartowane ciała. Czy on żartuje?
- Nie będę wiedzieć póki się tam nie znajdziemy.
- Ale jak uważasz?- patrzył na mnie z nadzieją w oczach.
Odwróciłam wzrok na drogę, potem znów na Larrego. Wyglądał bardzo poważnie, jak pacjent
pytający lekarza o swoją diagnozę. Jeśli może być odważny, to ja mogę być z nim szczera.
- Tak to z pewnością będzie okropny widok.
Rozdział 7
Widok był okropny. Larremu udało się w ostatniej chwili wypełznąć ze miejsca zbrodni zanim
zwymiotował. Jedynym pocieszeniem dla niego mógł być fakt, że nie był on jedyny. Po
niektórzy gliniarze jeszcze byli zielonkawi na twarzach. Ja sama nie zwymiotowałam jeszcze, ale
taką opcje zachowywałam w zanadrzu na później.
Ciała leżały w niewielkiej dziurze blisko podnóża góry. Grunt był pokryty warstwą liści aż do
kostek. Nikt nie zgrabiał ich przecież w lesie. Susza spowodowała, że za każdym krokiem po
nich było słychać głośny chrzęst. Wgłębienie, w którym znajdowały się ciała było otoczone
przez nagie drzewa i krzewami, których nagie gałęzie wyglądały jak wąskie brązowe baty.
Gdyby na drzewach i krzewach pojawiły by się liście wgłębienie to było by ukryte ze wszystkich
stron.
Ciało znajdujące się najbliżej mnie należało do mężczyzny o blond włosach przystrzyżonych
strasznie krótko i staroświecko. Krew zgromadziła mu się wokół gałek ocznych, spływając w dół
twarzy. Coś było nie tak z jego twarzą, oczywiście prócz jego gałek ocznych, coś czego jeszcze
nie mogłam pojąć. Uklękłam na liściach obok, ciesząc się, że kombinezon chronił moje rajstopy
przed liściami i krwią. Krew spływała po obu stronach twarzy chłopaka wsiąkając w liście. Krew
wyschła tworząc lepką, rdzawą substancje. Wyglądało to tak jakby z oczy nastolatka wypływały
ciemnie łzy.
Dotknęłam opuszkami palców w rękawiczkach policzka blondyna. Poruszył się w bezkostny,
galaretowaty sposób, w jaki normalny policzek nie powinien się poruszyć.
Ciężko przełknęłam i spróbowałam wziąć parę płytkich oddechów. Cieszyłam się, że nadal
była wiosna. Gdyby ciała leżały tu tak długo podczas letniego skwaru doszło by do większego
rozkładu. Chłodna pogoda była tu błogosławieństwem.
Położyłam dłonie na ziemi i pochyliłam się w trochę krępującej wpół pompce. Próbowałam
zobaczyć co znajduje się pod policzkiem ofiary bez ponownego dotykania ciała. Jest, prawie
niewidoczne pod zaschłą krwią na szyi niewielki ślad. Rana wielkości mojej rozpostartej dłoni.
Widziałam już ślady noża, pazurów, które powodowały podobne rany, ale ta była zbyt duża na
nóż i zbyt idealna na pazury drapieżnika. Poza tym jakie zwierzę miałoby tak wielkie łapy?
Wyglądało to jak dzieło masywnego ostrza, którym przejechano pod brodą blondyna,
wystarczająco ku górze twarzy by przeciąć skórę aż do oczodołów. Dlatego wyglądał jakby
płakał krwawymi łzami, a jednak oczy wyglądały na nietknięte. Ostrze nieomal odcięło twarz od
czaszki blondyna.
Przejechałam palcami w rękawiczkach po jego krótkich włosach aż znalazłam to czego
szukałam. Koniec ostrza, jeśli dobrze się domyślałam przeszedł głowę i zrobił dziurę na jej
czubku. Miecz został wyciągnięty, a blondyn upadł na liście. Martwy, mam taką nadzieje, ale z
całą pewnością umierający.
Brakowało jego nóg tuż pod stawami biodrowymi. Prawie nie było krwi tam gdzie kończyny
zostały amputowane. To oznaczało, że zostały odcięte tuż po jego śmierci. Małe pocieszenie.
Umarł relatywnie szybko, nie będąc torturowanym. Były gorsze rodzaje śmierci.
Uklękłam przy pozostałościach jego kończyn. Lewa kość udowa została obcięta za pomocą
jednego czystego uderzenia ostrzem. Prawa zaś nierówno odcięta, tak jakby sprawca chciał obie
kończyny za jednym zamachem odciąć. Ostrze odcięło całą lewą nogę i sięgnęło tylko połowy
prawej, dlatego potrzebne było drugie uderzenie.
Czemu zabrał nogi? Trofeum? Może. Seryjni mordercy zbierali trofea, ubranie, osobiste
przedmioty, części ciała. Może trofeum?
Pozostali dwaj chłopcy byli niżsi, nie więcej niż pięć stóp wysokości. Młodsi, może, może nie.
Obaj byli mali, ciemnowłosi, szczupli. Prawdopodobnie taki typ chłopców, którzy są raczej ładni
niż przystojni, ale najwyraźniej trudno można było to powiedzieć.
Jeden z nich leżał na plecach naprzeciw blondyna. Jedno brązowe oko wpatrzone w niebo,
szkliste, patrzące niewidzącym wzrokiem. Raczej wyglądało nierealnie jak u wypchanych
zwierząt. Reszta twarzy była przekrojona tworząc dwie rozchylające się bruzdy, tak jakby
czubek ostrza przebił się i przeszedł przez skórę twarzy jak rakieta tenisowa podczas bekhendu.
Trzecie cięcie zostało utworzone na jego szyi. Była to czysta rana, zresztą jak wszystkie. Cholera
ten miecz lub cokolwiek to było, było strasznie ostre. Ale tu chodziło o coś więcej niż świetny
miecz. Żaden człowiek nie był na tyle szybki by zabić ich wszystkich bez ich sprzeciwu,
szarpaniny. Ale też większość potworów nie zabiło by człowieka używając do tego
jakiejkolwiek broni.
Było wiele rzeczy, które by użyło pazurów by rozerwać nasze ciała, albo zjeść nas żywym lub
umarłym, ale lista nadnaturalnych istot, która pocięłaby nas za pomocą broni jest naprawdę
niewielka. Troll może wyrwać drzewo z korzeniami lub ścisnąć cię tak mocno, że się udusisz,
więc nie potrzebne mu żadne ostrze. Nie tylko to coś użyło miecza, raczej nie spotykanej broni
to do tego niezłe umiejętności w posługiwaniu się nim.
Uderzenia mieczem w twarz nie zabiły chłopca. Czemu tamci dwaj nie uciekli, gdy zajmował
się tym pierwszym? Nie było takiej istoty szybkiej na tyle by zająć się wszystkimi trzema
nastolatkami mieczem, a w trakcie żadnemu z nich nie udało się nawet spróbować uciec. Nie
były to cięcia robione na tyle szybko. Ktokolwiek lub cokolwiek to zrobiło, poświęciło trochę
czasu na każdą z ofiar. Ale wszyscy trzej zachowywali się tak jakby zaatakowano ich z
zaskoczenia.
Chłopak upadł plecami na ziemię pokrytą liściami, jego rękoma przyciskając swoje zranione
gardło. Liście były rozgarnięte tam gdzie jego stopy je rozkopały. Wzięłam płytki oddech. Nie
chciałam badać tej rany, ale zaczynałam mieć okropne podejrzenie.
Uklękłam i powiodłam palcami po ranie na jego szyi. Brzegi skóry były takie gładkie. Ale
nadal to było ciało człowieka, ludzka skóra, krew zaschła tworząc lepką maź. Przełknęłam
ciężko i zamknęłam oczy pozwalając palcom wyszukać tego czego podejrzewałam się znaleźć.
Brzegi rany miały dwie wargi zaczynające się pośrodku. Otworzyłam oczy i przeszukałam
podwójną ranę palcami. Nadal nie mogłam tego dojrzeć oczami. Było za dużo krwi. Kiedy rana
zostanie oczyszczona można będzie to ujrzeć, ale nie tutaj, nie w takich warunkach. Szyja został
przecięta dwa razy, głęboko. Jedno cięcie wystarczyło by go zabić. Czemu więc dwa? Ponieważ
próbowano ukryć coś na szyi.
Ślady ugryzień wampira, może? Gdyby został zabity przez wampira to by wyjaśniało czemu
nie próbował odpełznąć, uciec. Porostu leżał tam i rozkopywał liście leżące wokół, aż umarł.
Spojrzałam na ostatniego nastolatka. Leżał na prawym boku. Krew zebrała się pod nim. Był
tak pocięty, że na początku nie zdawałam sobie sprawy z tego co widzę. Podświadomość
próbowała mnie bronić przed tym co widziałam. Chciałam się odwrócić i nie pozwolić mózgowi
przetrawić informacji, które dostał od wzroku, ale nie mogłam.
Tam gdzie powinna być twarz znajdowała się pusta dziura. Potwór zrobił mu to samo co
blondynowi, ale gruntowniej. Przód czaszki został z niej oderwany. Rozejrzałam się wokół
szukając pozostałości kości i mięsa, ale nigdzie ich nie zauważyłam. Musiałam obejrzeć się
powrotem na ciało. Wiedziałam już na co patrzę. Było jednak lepiej gdy byłam nieświadoma.
Wewnątrz czaszki było pełno krwi i płynu mózgowego, jak kubek pełen obrzydliwości, ale
mózgu nie było. Ostrze przecięło jego klatkę piersiową i brzuch. Jego jelita rozpłynęły się na
zewnątrz tworząc obrzydliwą masę. To co pomyślałam to, że jego żołądek wypłyną z brzucha i
wyglądał jak balon do połowy pozbawiony powietrza. Jego lewa noga została odcięta tuż przy
stawie biodrowym. Materiał jego rozerwanych dżinsów przylepiły się do dziury jak płatki nie
otwartego kwiatu. Lewa ręka została wyrwana tuż nad łokciem. Kość ramienna była ciemna od
zaschniętej krwi, stojąc dziwnie nienaturalnie pionowo tak jakby cała ręka wcześnie została
złamana w stawie ramiennym i nie miała już ruchomości w stawie. Ten przypadek był bardziej
agresywnie zaatakowany. Czyżby chłopak się opierał i bronił?
Mój wzrok ponownie wrócił na jego twarz. Nie chciałam ponownie na nią patrzeć, ale też zbyt
dobrze jej nie zbadałam. Było coś strasznie osobistego w niszczeniu czyjejś twarzy. Gdyby było
to związane z ludzką zbrodnią to skierowałabym podejrzenia na najbliższych i najdroższych. Na
ogół jeśli chodzi o ludzi to najczęściej najbliżsi tną twarze ofiar. Chodzi tu o pasję, uczucie,
które nie pojawia się u obcych. Wyjątkiem są seryjni mordercy. U nich każda z ofiar może
reprezentować różne osoby. Kogoś kogo sprawca zna osobiście. Tną twarz obcej osoby byłoby
symboliczne, mówiące o nienawiści do autorytetu.
Kości policzkowe chłopca były roztrzaskane, brakowało szczęki dolnej co sprawiało że
czaszka wyglądała na niepełna. Część szczęki górnej nadal była obecna, ale była przepołowiona
na pół. W jakiś dziwny sposób mimo, że wszędzie była krew dwa zęby nadal były białe i czyste.
Reszta była we krwi. Gapiłam się na zrujnowaną twarz. Starałam się myśleć o tym jak o mięsie,
zwykłym kawałku martwego mięsa. Ale martwe mięso nie ma dziur w zębach, nie chodzi do
dentysty. Nagle znów stał się nastolatkiem, może nawet dzieciakiem. Mogłam cokolwiek
powiedzieć o jego wieku tylko po wzroście i po obserwacji dwóch poprzednich ciał. Może ten
bez twarzy był jeszcze dzieckiem, wysokim dzieckiem. Mały chłopiec.
Wiosenny wieczór zaczął się wokół mnie. Wzięłam głęboki oddech, aby się trochę uspokoić i
to był mój błąd. Nagle poczułam zapach rozkładających się wnętrzności, zapach śmierci.
Odczołgałam się od dołu z ciałami. Nigdy nie wymiotuj na scenie zbrodni. Tylko wkurzysz
gliniarzy.
Upadłam na kolana na szczycie małego pagórka gdzie większość gliniarzy było zebranych.
Dokładnie to nie upadłam jak się rzuciłam na kolana. Wzięłam głęboki oczyszczający wdech,
świerzego powietrza. To pomogło. Niewielki podmuch wiatru przewiewał zapach śmierci w
przeciwną stronę. To z całą pewnością pomogło lepiej.
Gliniarze różnych rozmiarów byli zgromadzeni na pagórku. Nikt nie spędzał więcej czasu niż
to konieczne wśród zwłok. Dalej na drodze stał ambulans, prócz nich każdego czekało spotkanie
z ciałami. Nikogo to nie ominęło. Miejsce zbrodni i ofiary zostały sfilmowane i następnie swoją
pracą zajęli się inni zbierając wszystkie dowody. Wszyscy wykonywali swoje zadania, wszyscy
poza mną.
- Ma pani zamiar być chora, pani Blake? – usłyszałam za sobą głos.
Głos należący do sierżant Freemont z Wydziału Narkotyków i Kontroli Przestępstw ( po
angielsku Division of Drug and Crime Control, DD/CC w skrócie D2C2). Jej głos był łagodny,
ale też naganny. Zrozumiałam go dokładnie. Byłyśmy jedynymi kobietami na miejscu zbrodni,
co oznaczało że bawiłyśmy się razem z dużymi silnymi chłopcami. Musisz być silniejsza niż
mężczyźni, mocniejsza, lepsza, albo wykorzystają to przeciwko tobie. Albo będą traktować cię
jak kobietę. Mogłam się założyć, że sierżant Freemont nie zrobiło się niedobrze. Nie pozwoliła
by sobie na to.
Wzięłam kolejny oczyszczający wdech i powoli go wypuściłam. Spojrzałam w górę na nią. Z
wysokości moich kolan wyglądała na każdy cal ze swoich pięciu stóp osiemdziesięciu cali. Jej
włosy były proste, ciemne, przycięte pod brodą. Końcówki zakręcały się w stronę jej twarzy. Jej
spodnie były jasno żółte, miała na sobie czarną kurtkę i koszulę w trochę jaśniejszym kolorze
żółci. Miałam dobry widok na jej wypolerowane czarne buty. Na prawej dłoni widniała złota
obrączka, ale bez pierścionka zaręczynowego. Ślady zmarszczek spowodowanych uśmiechaniem
stawiało ją w przedziale lat czterdziestu, choć teraz się nie uśmiechała.
Przełknęłam jeszcze raz, próbując zapomnieć o zapachu ze sceny zbrodni. Podniosłam się z
kolan.
- Nie, pani sierżant Freemont, nie będę wymiotować.
Byłam naprawdę zadowolona, że to co mówiłam było prawdą. Miałam nadziej, że nie każe mi
iść powrotem do miejsca gdzie leżą ciała. Na pewno straciłabym śniadanie, gdybym musiała
ponownie na to wszystko spojrzeć.
- Co mogło zrobić coś takiego? – spytała.
Nie odwróciłam się i nie spojrzałam na to na co ona pokazała dłonią. Wiedziałam co się tam
znajdowało.
Wzruszyłam ramionami.
- Nie mam pojęcia.
Jej brązowe oczy były neutralne, nie do odczytania, nie było w nich widać żadnych emocji.
Dobre oczy gliniarza. Zmarszczyła brwi.
- Co to ma znaczyć, że nie wiesz. Niby jesteś ekspertem w sprawie potworów.
Przemilczałam to ‘niby jesteś’. Nie nazwała mnie Królową zombi prosto w twarz. Właściwie
była naprawdę bardzo uprzejma, poprawna, ale nie było w tym ciepła. Nie była pod wrażeniem, i
w swój cichy sposób, bez słów dała mi o tym znać. Musiałabym wyciągnąć naprawdę wielkie
zwłoki z kapelusza by zaimponować sierżant Freemont z DD/CC. Jak na razie byłam daleko w
lesie.
Larry podszedł do nas. Jego twarz miała kolor żółto zielonego papieru. Kontrastowało to z jego
rudymi włosami. Jego oczy były zaczerwienione po tym jak zwymiotował wszystko co miał w
żołądku. Czasami gdy jest naprawdę źle wymioty doprowadzają do łez.
Nie spytałam Larrego czy wszystko jest porządku. Odpowiedź była oczywista. Ale stał na
własnych nogach. Póki nie zemdleje wszystko powinno być ok.
- Czego pani sierżant ode mnie oczekuje.? – spytałam.
Byłam naprawdę cierpliwa. Jak na mnie to był szczyt uprzejmości. Dolph byłby dumny. Bert
byłby zadziwiony.
Skrzyżowała ręce na piersi.
- Dałam się namówić sierżantowi Storrow by wpuścić panią na miejsce zbrodni. Mówił, ze jest
pani najlepsza. Zgodnie z tym co piszą w gazetach używasz swojej magii i nagle wszystko
wiesz. Albo po prostu wskrzeszasz ofiary i pytasz je kto je zabił
Wzięłam głęboki wdech, a potem go wypuściłam. Nie używałam magii by rozwiązać sprawy,
tylko wiedzę jaką posiadam, ale gdybym tak powiedziała wyglądało by to jakbym się próbowała
bronić. Nie musiałam niczego udowadniać sierżant Freemont.
- Proszę nie wierzyć we wszystko co piszą w gazetach, sierżant Freemont. A co do
wskrzeszania umarłych, z tą trójką by mi się nie udało.
- Chcesz mi powiedzieć, że wskrzesić umarłych też nie możesz?
Potrząsnęła głową.
- Jeśli nie może pani nam pomóc, pani Blake proszę wracać do domu.
Spojrzałam na Larrego. Wzruszył ramionami. Wyglądał na osłabionego. Myślę, że nie miał w
sobie już tyle energii by mnie upomnieć był się zachowywała grzecznie. A może był zmęczony
zachowaniem sierżant Freemont tak jak ja.
- Mogę ich wskrzesić, sierżant Freemont, ale by mogli cokolwiek powiedzieć musieli by mieć
usta i nie uszkodzone gardła dzięki, którym mogli by wydać z siebie głos.
- Mogli by to zapisać na kartkach. – odpowiedziała Freemont.
To było dobra sugestia. Sprawiła, że zaczęłam lepiej o niej myśleć. Jeśli była dobrym
gliniarzem mogłam zachowywać się lepiej. Póki nie będę musiała oglądać nowych ciał
podobnych do tych mogę być naprawdę grzeczna.
- Może, ale martwi tacą wyższe funkcje umysłu po śmierci zwłaszcza po traumatycznej
śmierci. Mogą nie umieć pisać, a nawet jeśli by potrafili możliwe jest że nie mają pojęcia co je
zabiło.
- Ale to widzieli. – Larry powiedział.
Jego głos był zachrypnięty i zakaszlną by je przeczyścić.
- Żaden z nich nie próbował uciekać, Larry. Czemu?
- Czemu go pani pyta? – spytała Freemont.
- Jest moim uczniem. – odpowiedziałam.
- Uczniem? I przyprowadziła go pani na moje miejsce zbrodni?
Spojrzałam na nią.
- Nie mówię pani jak ma pani wykonywać swoją pracę, więc proszę nie mówić mi jak mam
wykonywać swoją.
- Nie zrobiłaś do tej pory nic. Prócz tego, że twój asystent zwymiotował w krzaki.
Niezdrowy rumieniec pojawił się na policzkach Larrego. Zawstydzony gdy jeszcze ledwo
trzyma się na nogach.
- Larry nie był jedynym, który wypróżnił swoje wnętrzności w krzakach. Był tylko jedynym
bez odznaki. – potrząsnęłam głową. – Nie potrzebujemy tego całego gówna. – przeszłam obok
Freemont. – Chodź Larry.
Larry posłusznie podążył za mną.
- Nie chcę by cokolwiek stąd wydostało się do prasy, pani Blake. Jeśli media zaczną coś o tym
mówić będę wiedziała skąd.- Nie krzyczała, ale jej głos było bardzo wyraźnie słychać.
Odwróciłam się. Również nie krzyczałam, ale każdy mógł mnie usłyszeć.
- Masz do czynienia z nieznaną nadnaturalną istotę, która używa miecza i jest szybsza od
wampira.
Coś przemknęło jej przez twarz, jakbym nagle zrobiła coś interesującego.
- Skąd wiesz, że jest szybsze od wampira?
- Żaden z tych chłopców nie próbował uciekać. Wszyscy umarli tam gdzie stali. Albo jest
szybsze, albo ma zadziwiającą zdolność kontroli umysłów.
- Więc to nie lykantrop?
- Nawet lykantrop nie jest tak szybki i nie mają one możliwości mącenia w umysłach ofiar.
Jeśli lykantrop wyskoczył by na nich z mieczem, na pewno ci chłopcy zaczęli by krzyczeć i
uciekać. Przynajmniej było by widać jakieś ślady szarpaniny, oporu z ich strony.
Freemont stała tam i się patrzyła. Miała bardzo poważne spojrzenia, jakby mnie ważyła i
oceniała. Nadal nie była zadowolona z mojej obecności, ale przynajmniej mnie słuchała.
- Mogę pani pomóc, sierżant Freemont. Mogę pomóc pani zorientować się co to za istota.
Może uda nam się to zanim to znów zaatakuje.
Jej neutralna maska na twarzy jakby się zachwiała na parę sekund. Gdybym się jej nie
przyglądała to bym nie zauważyła, że wyraz jej oczu naglę się zmienił.
- Cholera. – powiedziałam głośno.
Podeszłam do niej i zniżyłam głos.
- To właśnie to, prawda? To nie są pierwsze ofiary!
Wbiła wzrok w ziemię, potem podniosła głowę i spojrzała mi w oczy. Jej oczy już nie były
neutralne, widać w nich było odrobinę strachu. Nie bała się o siebie, tylko tego co zrobiła lub
też nie.
- Stanowy Patrol może sam sobie poradzić z zabójstwem. – jej głos był najłagodniejszym jaki
do tej pory usłyszałam z jej ust.
- Ile?
- Dwie wcześniej. Dwoje nastolatków, Dziewczyna i chłopak. Prawdopodobnie zabawiali się
w lesie. – jej głos cichy, prawie zmęczony.
- Co powiedzieli po sekcji zwłok?
- Masz rację. To było ostrze, prawdopodobnie miecz. Potwory nie używają mieczy, Blake.
Myślałam, że to był ex chłopak dziewczyny. Miał cała kolekcje broni z Wojny Domowej
włączając w to miecze. Wyglądało to na prostą sprawę.
Potaknęłam
- Całkiem logiczne.
- Żadne z ostrzy, które chłopak posiadał nie pasowało do ran, ale pomyślałam, że
prawdopodobnie pozbył się narzędzia zbrodni. Nie pomyślałam…
Odwróciła ode mnie wzrok, ręce miała wsadzone głęboko w kieszeniach spodni.
- Pierwsza scena zbrodni nie wyglądała tak jak ta. Zostali zabici jednym cięciem w korpus z
góry na dół. Człowiek mógł to zrobić.
Spojrzała na mnie czekając na to bym się z nią zgodziła. Tak też zrobiłam.
- Czy ich ciała miały jeszcze jakieś rany prócz tych śmiertelnych cięć?
Potaknęła.
- Zmasakrowane twarze, brakowało jej lewej ręki. Tej na której nosiła pierścionek od swojego
ex chłopaka.
- A ich gardła były pocięte?
Wzdrygnęła się. Pomyślała, a potem potaknęła.
- Jej było. Nie zbyt dużo krwi, jakby zostało to zrobione po jej śmierci.
Teraz to była moja kolej by potaknąć.
- Świetnie.
- Świetnie? – spytał Larry.
- Myślę, że mamy tu do czynienia z wampirem, sierżant Freemont.
Oboje zagapili się na mnie.
- Spójrz na części ciała, których brakuje. Nogi jednego z chłopców były odcięte po jego
śmierci. Tętnica udowa znajduje cię na udzie tuż pod pachwiną. Widziałam wampiry, które
wolą pić krew właśnie z tej tętnicy niż z tętnicy na szyi. Odetnij nogę, a ślady po ukąszeniach
wampira znikną.
- Co z pozostałą dwójką?
- Możliwe, że najmniejszy chłopak został pogryziony. Jego szyja została dwa razy pocięta bez
powodu. Może była to dodatkowa dawka brutalności tak jak zmasakrowanie twarzy. Nie wiem.
Ale wampiry piją krew tez z nadgarstków, zgięć w łokciu. Tych części ciała brakuje.
- Mózgu też brakuje. – powiedziała Freemont.
Larry przełknął bezgłośnie obok mnie. Przejechał dłonią po swojej znów spoconej twarzy.
- Wszystko z tobą ok? – spytałam.
Potaknął, nie mając zaufania do swojego głosu. Odważny Larry.
- Jak sprawić byśmy nie pomyśleli, że to dzieło wampirów niż zrobić coś co wampir niebyły
zainteresowany zrobic?
- Okej, powiedzmy że to ma sens. Czemu właśnie w ten sposób? To jest…- Rozłożyła ręce
szeroko, spoglądając w dół na masakrę. Tylko ona jedna z nas trojga jeszcze spoglądała w
tamtą stronę.
- To jest po prostu chore. Gdyby to był człowiek powiedziałabym, że mamy do czynienia z
seryjnym mordercą.
- Możliwe, że z kimś takim mamy do czynienia. – powiedziałam łagodnie.
Freemont zagapiła się na mnie.
- Co do cholery masz na myśli?
- Wampiry też kiedyś były ludźmi. To że stajesz się wampirem nie wyleczy cię z problemów,
które miałeś gdy byłeś człowiekiem. Jeśli byłeś patologicznie agresywny, albo wariatem
śmierć tego nie zmieni.
Freemont patrzyła na mnie jakbym to ja była wariatką. Myślę, że to słowo śmierć ją
zdenerwowała. Kiedy podejrzany umierał, przestawał automatycznie być podejrzanym.
Spróbowałam ponownie.
- Powiedzmy, że John jest seryjnym mordercą. Staje się wampirem. Czemu to, że stał się
wampirem ma sprawić, że ma się stać mniej agresywny? Czemu nie ma stać się właśnie
bardziej zły?
- Boże! – powiedział Larry.
Freemont wzięła głęboki oddech przez nos i powoli wypuściła powietrze.
- Okej, może masz rację. Nie mówię, że tak jest. Widziałam zdjęcia ofiar wampirów i tak nie
wyglądały. Ale jeśli masz racje czego oczekujesz ode mnie?
- Zdjęć z pierwszego miejsca zbrodni. I musze spojrzeć na miejsce gdzie to się stało.
- Wyśle ci je do hotelu. – powiedziała.
- Gdzie ta para została zamordowana?
- Tylko kilka jardów stąd.
- W takim razie chodźmy się przyjrzeć temu miejscu.
- Każe jednemu z policjantów by was tam zaprowadził. – powiedziała.
- To jest niewielki obszar geograficzny. Mam nadzieje, że go przeszukaliście.
- Przeczesaliśmy każdy centymetr terenu. Ale najwidoczniej, pani Blake nie wiedziałam czego
szukam. Liście i deszczowa pogoda zatarła wszelkie ślady.
- Tak, ślady z pewnością by pomogły. – spojrzałam na drogę, którą tu przyszliśmy. Liście
wzdłuż aż do wzgórza były poruszone, widać było dróżkę z nich utworzoną.
- Gdyby to był wampir…
Freemont mi przerwała.
- Co masz na myśli mówiąc jeśli?
Spojrzałam w jej nagle podejrzliwe oczy.
- Proszę posłuchać, pani sierżant, jeśli to był wampir to jest to taki, który ma możliwość
kontroli umysłu z jaką się jeszcze nie spotkałam. Nie spotkałam się z wampirem, nawet
mistrzem miasta, który mógłby zawładnąć trzema ludzkimi umysłami z zamiarem ich
zamordowania. Do dzisiejszego dnia powiedziałabym, że to niemożliwe.
- Co innego, w takim razie mogło to być? – spytał Larry.
Wzruszyłam ramionami.
- Myślę, że to wampir, ale gdybym powiedziała, że wierze w to w stu procentach skłamałabym.
Próbuje nie okłamywać policji. Mogło nie być śladów na ziemi, żadnych poruszonych liści bez
względu na pogodę ponieważ wampiry potrafią latać.
- Jak nietoperze? – spytała Freemont.
- Nie, nie zmieniają kształtów, ale mogą…- poszukałam słowa, którym mogłabym to określić.
Nie mogłam żadnego znaleźć.
- Mogą lewitować, coś w rodzaju latania. Widziałam to. Nie mogę tego wytłumaczyć, ale to
widziałam.
- Seryjny morderca, a do tego wampir.
Potrząsnęła głową, bruzdy wokół jej ust pogłębiły się.
- Federalni zaraz się tu zjawią i przejmą sprawę.
- Nie żartuj. – powiedziałam. – Znaleźliście brakujące części ciała?
- Nie, pomyślałam, że może zostały pożarte.
- Jeśli zjadło tyle, czemu nie resztę? Jeśli je pożarło czemu nie ma śladów zębów? Jeśli je
pożarło czemu nie jakieś bardziej mięsiste części ciała, a nie okruchy?
Jej dłonie zacisnęły się w pięści.
- Zrozumiałam twój punkt widzenia. To był wampir. Nawet głupi gliniarz wie, że wampiry nie
jedzą mięsa.
Spojrzała mi w oczy, widać w nich było złość. Nie na mnie dokładnie, ale mogłam równie
dobrze zostać celem na którym mogłaby się wyładować. Odwzajemniłam jej wzrok, nie
wzdrygnęłam się, nie odwróciłam się. Odwróciła wzrok pierwsza. Może nie byłabym
najlepszym celem.
- Nie lubię gdy cywile wtrącają się do śledztwa, które prowadzę, ale zauważyłaś rzeczy które
ja pominęłam. Albo jesteś naprawdę tak dobra, albo wiesz o czymś i mi tego nie mówisz.
Mogłam powiedzieć, że jestem dobra w tym co robię, ale nie powiedziałam tego. Nie chciała
też by policja myślała, że nie mówię im wszystkiego gdy tego nie robię.
- Mam jedną przewagę nad normalnym policjantem zajmującym się morderstwami, zawsze
spodziewam się że to będzie jakiś potwór. Nikt mnie wzywa jeśli jest to zwykłe dźgnięcie
nożem czy napad z rabunkiem. Nie spędzam zbyt dużo czasu szukając prostego miłego
wyjaśnienia. To by znaczyło, że omijam wiele innych teorii.
Potaknęła mi.
- Dobrze, póki będziesz mi pomagać złapać tego potwora nie będzie mnie obchodzić czym się
zajmujesz, jaką masz pracę.
- Cieszę się, że to słyszę. – powiedziałam.
- Ale, żeby było jasne, żadnych reporterów, żadnych mediów. Ja tu dowodzę. To moje
dochodzenie. Ja decyduje kiedy będziemy rozmawiać z mediami. Czy to jasne?
- Jasne.
Patrzyła na mnie jakby mi nie uwierzyła.
- Mam na myśli media, pani Blake.
- Nie mam problemu z mediami, sierżant Freemont. Tak mi nawet bardziej pasuje.
- Jak na osobę, która nie chce mieć nic wspólnego z mediami, jakoś często jesteś w kręgu ich
zainteresowań.
Wzruszyłam ramionami.
- Jestem zamieszana tylko w sensacyjne sprawy, pani detektyw. Sprawy, z których robi się
świetne artykuły, które się dobrze sprzedają. Zabijam wampiry, na rany Chrystusa to zawsze
jest w centrum zainteresowań prasy.
- Dopóki się rozumiemy ,pani Blake.
- Żadnych mediów, to nie jest zbyt trudne do zapamiętania. – powiedziałam.
Potaknęła.
- Zaraz przyślę kogoś, kto zaprowadzi was na pierwsze miejsce zbrodni. Załatwię też by
przysłali wam do hotelu akta z pierwszej sprawy.
Już odwracała się by odejść.
- Sierżant Freemont?
Odwróciła się w moją stronę i spojrzała raczej nie przyjaznym wzrokiem.
- Co tym razem, pani Blake. Wykonała pani swoją pracę.
- Nie możecie traktować tego jak zwykłego ludzkiego seryjnego mordercy.
- Ja dowodzę tym dochodzeniem, pani Blake i mogę robić jak tylko będę mieć ochotę.
Odwzajemniłam jej wrogi wzrok. Nie czułam też do nie zbytniej sympatii.
- Nie mam zamiaru ukraść twojej chwały, ale wampiry to nie ludzie z kłami. Jeśli wampir
mógł zawładnąć ich umysłami i utrzymać je w swoim władaniu podczas gdy zabijał każdego z
nich to równie dobrze może zawładnąć umysłem kogokolwiek, pani umysłem, moim. Wampir
z takim talentem może sprawić, że czarne stanie się dla pani białe. Rozumiesz mnie?
- Mamy dzień, pani Blake. Jeśli to wampir, znajdziemy go z zniszczymy.
- Będzie wam potrzebny nakaz sądowy.
- Zdobędziemy go.
- Kiedy go będziecie mieć, wrócę i dokończę swoją robotę.
- Myślę, że sobie z tym poradzimy sami.
- Zabiła pani sierżant kiedyś wampira?
Spojrzała na mnie.
- Nie, ale zastrzeliłam kiedyś człowieka. Nie może być to trudniejsze.
- Nie jest trudniejsze w sensie o którym pani mówi. – powiedziałam. – Ale jest cholernie
bardziej niebezpieczne.
Potrząsnęła głową.
- Póki Federalni się tu nie pojawią ja dowodzę, nie ty i nie nikt inny nie przejmie tej sprawy.
Czy wyrażam się jasno, pani Blake?
Potaknęłam.
- Jasne jak słońce, sierżant Freemont.
Spojrzałam na broszkę w kształcie krzyża na jej kurtce. Jeden z kongresmanów miał przypinkę
na krawacie w kształcie krzyża. Standardowa procedura w policji.
- Macie srebrną amunicję, prawda?
- Zajmę się sama swoimi ludźmi, pani Blake.
Uniosłam ręce w oznace poddania się. Tyle jeśli chodzi o pogawędkę między dziewczynami.
-Dobrze, to my już idziemy. Ma pani numer mojego pagera. Proszę dzwonić w razie potrzeby
sierżant Freemont.
- Nie będzie mi potrzebny.
Wzięłam głęboki wdech i połknęłam słowa, które cisnęły mi się na usta. Wszczynanie kłótni z
gliniarzem, który dowodzi dochodzeniem w sprawie morderstwa to nie sposób by mnie znów
zaproszono do wzięcia udziału w nim. Przeszłam obok niej bez pożegnania. Gdybym
otworzyła usta, nie byłam pewna co z nich wyjdzie. Nic przyjemnego i użytecznego to na
pewno.
Rozdział 8
Ludzie, którzy nigdy nie byli pod namiotami myślą, że ciemność opada z nieba. Tak nie jest.
Ciemność prześlizguje się między drzewami i najpierw otacza je, potem rozprzestrzenia się po
otwartej przestrzeni. Było tak ciemno między drzewami, aż pożałowałam, że nie miałam ze
sobą latarki. Kiedy dotarliśmy do naszego Jeepa stojącego na drodze zaczynało dopiero
zmierzchać.
Larry spojrzał ku górze na ciemniejące niebo i powiedział:
- Możemy już jechać na cmentarz, gdzie czeka na nas Stirling.
- Najpierw coś zjedzmy. – powiedziałam.
Spojrzał na mnie.
- Chcesz się zatrzymać po drodze by coś zjeść. To dość niezwykłe. Normalnie muszę cię
błagać byśmy się zatrzymali w jakimś McDonaldzie.
- Zapomniałam zjeść lunchu.
Uśmiechnął się.
- W to akurat wierzę.
Uśmiech powoli zniknął z jego twarzy.
- To pierwszy raz gdy z własnej inicjatywy zaoferowałaś mi coś do jedzenia, a ja chyba dziś
już nic nie przełknę.
Zagapił się na mnie. Było wystarczająco jasno bym zauważyła, że mi się przygląda szukając
czegoś w wyrazie mojej twarzy.
- Naprawdę możesz coś przełknąć po tym co zobaczyliśmy?
Spojrzałam na niego. Nie wiedziałam co powiedzieć. Nie tak dawno temu powiedziałabym, ze
nie mogę nic przełknąć.
- No cóż, nie mogłabym spojrzeć na talerz spaghetti, albo na tatara, ale tak mogę normalnie
jeść.
Potrząsnął głową.
- Co to do diabła jest tatar?
- Ogólnie rzecz ujmując surowa wołowina.
Przełknął ciężko, jego twarz zaś stała się bladsza niż przed momentem.
- Jak możesz w ogóle myśleć o takich rzeczach po tym jak przed momentem widzieliśmy….
Nie dokończył zdania. Oboje to widzieliśmy, nie było potrzeby o tym mówić.
Wzruszyłam ramionami.
- Już od trzech lat oglądam miejsca zbrodni Larry. Uczysz się przetrwania. Co oznacza, że
uczysz się normalnie jeść po tym jak obejrzysz poćwiartowane zwłoki.
Nie dodałam, że widziałam gorsze rzeczy. Widziałam ciała ludzi zredukowane do bezkształtnej
masy mięsa, zmiażdżonych kości i krwi. Masy, z której niewielka pozostałość spokojnie
mieściła się w torbie o pojemności galonu (amerykańska miara pojemności 1 galon - ok. 4
litrów) Nie poszłam po tym na coś zjeść.
- Spróbujesz przynajmniej coś zjeść? – spytałam.
Popatrzył na mnie podejrzliwym wzrokiem.
- Jakie miejsce masz na myśli?
Rozwiązałam Niki, a potem zdjęłam je ostrożnie stając na poboczu drogi. Nie chciałam
podrzeć rajstop. Rozpięłam kombinezon i zdjęłam go z siebie. Larry zrobił to samo, przy czym
próbował przy tym nie zdejmować butów. Udało mu się to z trudnością w trakcie czego musiał
się podeprzeć o samochód.
Zwinęłam ostrożnie kombinezon tak by krew znajdująca się na nim nie pobrudziła obicia
Jeepa. Wsadziłam Niki pod siedzenie z tyłu, a następnie założyłam szpilki.
Larry w tym czasie próbował wygładzić zagniecenia na spodniach od garnituru, niestety
niektórych rzeczy nic prócz pralni chemicznej nie potrafiło zrobić.
- Co byś powiedział, gdybyśmy wybrali się do Krwawych Kości? – spytałam.
Spojrzał na mnie, jego dłonie zaś nadal próbowały przyklepać zagniecenia. Zmarszczył brwi.
- Gdzie?
- To ta restauracja należąca do Magnusa Bouvier. Stirling coś o niej wspominał.
- A powiedział nam gdzie ona się znajduje? – Larry spytał.
- Nie, ale spytałam jednego z lokalnych policjantów o najbliższą lokalną knajpę i okazało się,
ze Krwawe Kości znajdują się w niewielkiej odległości od nas.
Larry zmrużył podejrzliwie oczy na mnie.
- A czemu chcemy się tam dokładnie wybrać?
- Chciałabym porozmawiać z Magnusem Bouvierem.
- Czemu?
To było świetne pytanie. Sama nie byłam pewna czy znałam na nie odpowiedź. Wzruszyłam
ramionami i wspięłam się od środka Jeepa. Larry nie miał innego wyboru jak zrobić to samo,
chyba że nie chciał kontynuować rozmowy. Kiedy ulokowaliśmy się w aucie nadal nie miałam
odpowiedzi na to pytanie.
- Nie lubię Stirlinga i nie ufam mu.
- Wyczułem, że go nie polubiłaś. Larry powiedział oschłym głosem.
- Ale czemu mu nie ufasz? – spytał.
- A ty mu ufasz?- spytałam.
Larry zmarszczył brwi i zastanowił się przez moment. Potrząsnął głową.
- Jak na razie po tym co zobaczyłem raczej nie.
- No widzisz. – powiedziałam.
- Może masz rację, ale czy rozmowa z Bouvierem w czymś pomoże?
- Mam taką nadzieję. Nie lubię wskrzeszać umarłych dla ludzi, którym nie ufam. Zwłaszcza
gdy robota jest tak duża i poważna.
- Okej, więc jedziemy zjeść kolacje w restauracji Bouvier. Pogadasz z nim, a potem co?
- Jeśli nie dowiem się niczego nowego, pojedziemy spotkać się z Sterlingiem, a potem
przejdziemy się na cmentarz i się mu przyjrzymy.
Larry spojrzał się na mnie w taki sposób jakby mi nie specjalnie ufał.
- Co kombinujesz?
- Nie zastanawia cię czemu Stirling tak bardzo pragnie tej konkretnej góry? Czemu góra
Bouvierów, czemu nie jakaś inna?
Larry spojrzał na mnie.
- Zbyt często przebywasz w towarzystwie policji. Stałaś się zbyt podejrzliwa.
- Gliniarze mnie tego nie nauczyli, Larry z tym trzeba się urodzić. To po prostu talent.
Zapaliłam Jeepa i ruszyliśmy w stronę restauracji.
Drzewa rzucały długie cienkie cienie. W dolinie między górami cienie łączyły tworząc wielkie
ciemne tafle czerni przypominając o zbliżającej się nocy. Powinniśmy pojechać prosto na
cmentarz. Zwykłe przejście się pomiędzy grobami jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Ale jeśli
nie mogłam iść zapolować na wampiry to równie dobrze mogłam iść wypytać Magnusa
Bouvier. To część mojej pracy, której nikt mi nie odbierze.
Nie miałam tak naprawdę ochoty na polowanie na wampiry. Było już prawie ciemno.
Polowanie na wampiry w ciemnościach to zwykłe samobójstwo. Zwłaszcza jeśli mamy do
czynienia z takim, jak ten mający tak wielką umiejętność kontroli umysłów. Wampir może ci
namieszać w głowie i nawet cię skrzywdzić jeśli umie dobrze kontrolować umysłem człowieka
i jeśli nie masz nic przeciwko temu. Ale kiedy wampir przestanie się na tobie koncentrować i
zajmie się kimś innym, albo ktoś obok ciebie zacznie krzyczeć to wyrwiesz się z transu.
Zaczniesz uciekać. A ci chłopcy, oni nie próbowali uciekać. Nie zbudzili się z transu. Po prostu
umarli.
Jeśli nie zatrzymamy tej istoty to z całą pewnością ktoś jeszcze zginie. Mogłam to prawie
zagwarantować. Freemont powinna mi pozwolić zostać. Potrzebny im ekspert w dziedzinie
wampirów, zwłaszcza w tym przypadku. Potrzebowali mnie. No dobrze, potrzebowali
policjanta znającego się na potworach, ale nie mieli nikogo takiego. Minęły dopiero trzy lata
od kiedy wampiry zostały uznane za legalnie żywe. Trzy lata temu Waszyngton uznał
krwiopijców za żyjących obywateli mającymi pełne prawa. Nikt wtedy nie wiedział co to
oznacza dla policji. Zanim prawo się zmieniło, przestępstwa z podłożem nadnaturalnym były
przydzielane łowcą nagród, łowcą wampir. Prywatne osoby z wystarczającym doświadczeniem
by utrzymać się przy życiu wykonując taką pracę. Większość z nas ma jakiś rodzaj
nadnaturalnej mocy pomagającej nam w walce z potworami. Policjanci jej nie mają.
Zwykli ludzie nie zbyt potrafili się bronić przed potworami. Zawszę było kilkoro wśród nas,
którzy mieli talent by móc przeciwstawić się bestii. Wykonywaliśmy świetną robotę i nagle
okazuje się, że tego samego oczekuje się od policjantów. Bez dodatkowego szkolenia, bez
dodatkowych mocy, z niczym. Cholera większość komisariatów nie posiadało w swoich
magazynach srebrnej amunicji.
Minęło sporo czasu zanim Waszyngton zdał sobie sprawę, że może zadziałano zbyt
pośpiesznie, zbyt pochopnie. To może, tylko może potwory naprawdę były potworami, a
policja potrzebuje dodatkach szkoleń. Wyszkolenie policji zajmie im lat, więc postanowili iść
na skróty i zrobić z pogromców wampirów i łowców nagród policjantów. Jeśli o mnie chodzi
to by mi to nawet pasowało. Chciałabym zaświecić odznaką przed twarzą Freemont. Nie mogła
by mnie przegonić jeśli byłabym agentem federalnym. Ale jeśli chodzi o większość
pogromców to mogę powiedzieć, że zapowiada się prawdziwy bajzel. Potrzeba czegoś więcej
niż doświadczenia w zabijaniu potworów by prowadzić dochodzenia w prawach morderstw.
Na bank potrzeba czegoś więcej niż doświadczenia z wampirami by móc nosić odznakę.
Nie było prostego rozwiązania tej sprawy. Ale gdzieś tam w ciemnościach grupa policjantów
poluje na wampira, który potrafi rzeczy których nie spodziewałam się którykolwiek z nich
mógłby potrafić. Gdybym miała odznakę mogłabym teraz tam być z nimi. Nie mogę
powiedzieć, że ochroniłabym ich przed niebezpieczeństwem, ale wiedziałam więcej niż
stanowy policjant. Więcej niż to co widać na zdjęciach ofiar wampirów. Freemont tak
naprawdę nie wiedziała nic. Mam nadziej, że przeżyje swoje pierwsze spotkanie z
rzeczywistością.
CDN.: 30.09.09