background image



MILOŠ JESENSKÝ

ROBERT K. LEŚNIAKIEWICZ,



TAJEMNICA 

KSIĘŻYCOWEJ

JASKINI



Krásno nad Kysucou – Jordanów 2004



background image

SPIS TREŚCI:

WSTĘP

ROZDZIAŁ 1 – Zapiski kapitana Horáka

Relacja  Jacquesa  Bergiera  –  Niezwykłe  opowiadanie   powstańczego   kapitana   – Dr 

Horák odnajduje dziwną jaskinię – Kronika niezwykłych wydarzeń dzień po dniu – Ślady 
Atlantydy na Słowacji?

ROZDZIAŁ 2 – Poszukiwania Księżycowej Jaskini

Kopalnia rud miedzi sprzed 12.000 lat? – Dramatis personae z dziennika kapitana – 

Pierwsze poszukiwania i... pierwsze wątpliwości – Niedokładne dane geograficzne – Jaskinia 
znaleziona i ponownie zgubiona.

ROZDZIAŁ 3 – Zagadka szklistych tuneli

Zaznajamiamy   się   z   prof.  dr   Janem   Pająkiem   –  Niezwykła   historia   z   dzieciństwa 

Wincentego – Dobrze strzeżona góralska tajemnica: tunele pod Babią Górą? – Dalsze uwagi i 
spostrzeżenia.

ROZDZIAŁ 4 – Poszukiwacze skarbów kontra hiszpańska Securitate

Egzotyczna   legenda   albo   prawda   –   Na   scenę   wstępuje   Sebastian   Berzeviczy   – 

Świadectwo pastora Bucholtza – Kogo poszukiwała hiszpańska Securitate?

ROZDIAŁ 5 – Spór o tożsamość dr Horáka

Jak to się wszystko zaczęło: poszukiwacze przygód, badacze i urzędnicy ministerialni 

–  You   are   wanted   Captain   Horak!  –   Poszukiwania   w   terenie   –   Informacja   Eduarda 
Piovarčego – Księżycowa Jaskinia jako element gry wywiadów?

ROZDZIAŁ 6 – Nowe horyzonty poszukiwań

Nota spaelologica  – Więcej pytań niż odpowiedzi – Ponownie Tatry Bielskie? – Z 

dziennika badań Waltera Pavliša i Ivo Hlásenský’ego – List od Piotra Parahuza – Gmeranie w 
powstańczej   historii:   fałszywe   bliźniaki   i   tajne   hitlerowskie   badania   –   Dr   Horák   istniał 
naprawdę!

ROZDZIAŁ 7 – Od hitlerowskich uczonych do agentów NKWD

Na   początek   mała   zachęta:   dziwna   fotografia   Roberta   –  Bronie   odwetowe  pod 

Diablakiem – Wigilia na Luboniu – Co ukrywał wrak czołgu? – Rozmowa ze świadkiem 
tamtych dni – Poglądy Macieja Kuczyńskiego i dwie relacje o podziemnych przestrzeniach.

ROZDZIAŁ 8 – Tajemnica Orawskich Beskidów

2

background image

Dziwne   zjawiska   nad   Magurą   i   tajemnicze   światła   na   stokach   –   Bezdenna   jama, 

zaginieni ludzie, grzmoty bez burzy po raz drugi – Przybysze z nocnego nieba – O meteorycie 
przekutym   na   motyki   i   lemiesze   –   Temat   powraca:   Dziwne   odkrycie   na   Czerwonych 
Wierchach.

ROZDZIAŁ 9 -  Ogień z obłoków i pozaziemski obiekt pod Tatrami

Od   Nieznanych   Obiektów   Orbitalnych   do   dziwnych   bolidów   –  Archiwum   X  

polskim stylu: Wojsko poszukuje meteorytu – Trzęsienia ziemi i kamienie lecące z nieba – 
Podziemne sygnały spod Argentyny – Ufokatastrofa na Słowacji?

ROZDZIAŁ 10 – W przepaściach Czasu

Zagubione   pokolenia:   Mit   to   czy   prawda?   –   Zestawiamy   przegląd   niepożądanych 

artefaktów   –   Poważne   problemy   z   datowaniem   –   Domniemania,   krytyki   i   komentarze   – 
Ludzkie ślady w trzeciorzędowym wapieniu.

ROZDZIAŁ 11 – Lux ex Oriente...

  Petroglify   na   Uralu:   Wzory   chemiczne   z   epoki   kamiennej?   –   Spotkanie   z   dr 

Awińskim – Zagadka karelskiej kamiennej księgi – O dowcipnym podróżniku i tajemnych 
znakach   na   Syberii   –   Najnowsze   odkrycie   baszkirskich   uczonych:   Lotnicza   mapa   z 
Mezozoiku?

ROZDZIAŁ 12 – Wizyta w Dolinie Umarłych

Jakuckie drogi śmierci, albo legendy o krainie zagłady – Świadkowie spustoszenia: 

tubylcy,   przyjezdni   i   czerwonoarmiści   –   Atomowe   bunkry   na   Syberii?   –   Zagadkowe 
eksplozje i słupy ognia za Uralem – Nuklearne poligony czy prehistoryczny system globalnej 
obrony?



WSTĘP

Lewoczskie Wierchy, Słowacja
Dzień dzisiejszy

Chłopiec   po   raz   ostatni   rzucił   okiem   na   porośnięty   tarninami   stok   kąpiący   się   w 

świetle  letniego  poranka,  a potem  wstąpił  w  ciemny przestwór otworu jaskini ukrytej  za 
skalnymi bałwanami, pod wysokimi reglowymi świerkami. Światła tutaj było mało i nie mógł 
sobie wyrobić jasnego zdania o tym, co go otaczało. W jego wyobraźni jaskinie składały się z 
podziemnych   sal   i   korytarzy   pełnych   dziwów,   marmurowych   grzybów   przyklejonych   do 
ścian,   z   oponą   kropli   podziemnego   deszczu,   stalaktytów,   stalagmitów   i   stalagnatów 
utworzonych   przez   miliony   lat   pracy   wody   oraz   innych   cudów   podziemnego   świata. 

3

background image

Tymczasem tutaj, wbrew jego wyobrażeniom była ciemna gładka komora zwężająca się w 
korytarz. 

Wziął   głęboki   oddech   i   zanurzył   się   w   ciemność   i   ciszę.   Pod   tenisówkami 

zatrzeszczały mu resztki spalonego drewna i konarów z dawnego ogniska, a nieco dalej z 
gliniastego   spągu   sterczało   coś   obłego   i   gładkiego   jak   piłka.   Przemógł   strach   i   znów 
westchnął, aż jaskinia odpowiedziała mu pogłosami i złowrogim echem gubiącym się gdzieś 
w   jej   czeluściach.   Nie   była   to   jednak   rzecz,   której   bał   się   najbardziej   –   ludzka   czaszka 
jakiegoś  bezimiennego  żołnierza Wehrmachtu,  co poznał po charakterystycznym  kształcie 
hełmu, a którego ciało zapewne zamieniło się w proch po upływie dziesiątek lat.

Chłopiec słyszał jedynie ciszę i odniósł wrażenie, że ta cisza jest niewypowiedziana 

groźbą pod jego adresem. Mimo gęstej ciemności miał wrażenie, jakby ze ścian wychodziły 
cienie dawno poległych żołnierzy i wyciągają ku niemu swe kościotrupie ręce. Hełm wypadł 
mu z ręki i z grzechotem potoczył się po spągu jaskini, a chłopiec w porywie paniki nawet nie 
próbował go podnieść, tylko odwrócił się i pognał ku otworowi jaskini. W którym tańczyły 
drobiny kurzu w promieniach słońca.

Kiedy   wydobył   się   na   zewnątrz   po   kępkach   traw   i   ostrych   zębach   skalnych 

otaczających   wejście,   usłyszał   wołanie   swego   brata,   który   tymczasem   rył   saperką   w 
niewielkim wykopie. Kiedy podszedł bliżej ku wykopowi, w jaskrawym świetle lipcowego 
słońca ta rzecz nie była już taka straszna, jakby była  tam – w mrokach jaskini, ukrytej pod 
skałami i korzeniami świerków – rozcięta część ludzkiej czaszki, kilka kości, resztki butów, a 
wśród resztek wojskowej czapki znajdowała się zardzewiała odznaka powstańczej armii.

- Mamy problem – powiedział starszy z chłopców wkładając zardzewiały kawałek 

metalu do kieszeni spodni, w które wytarł potem zabrudzone gliną ręce. – Tutaj – machnął 
szeroko prawą ręką w kierunku wykopu, gdzie stał jego brat – mogły się znajdować jakieś 
granaty czy inne materiały wybuchowe. Trzeba będzie kogoś zawołać...

W   kilka   godzin   później,   na   stok   wspiął   się   wóz   patrolu   rozminowania   jednostki 

saperskiej,   a   na   stoku   porytym   niewielkimi   wykopami   chodzili   mężczyźni   poubierani   w 
ciężkie kombinezony przeciwwybuchowe z detektorami  min w dłoniach. Kiedy skończyli 
swoją pracę i uznali miejsce za bezpieczne, ich dowódca, który tymczasem obejrzał sobie 
wejście   do   nieznanej   jaskini,   długo   rozmawiał   ze   swym   przełożonym   przez   polową 
radiostację. W krótkim czasie pojawiły się zielone łady-nivy żandarmerii wojskowej, której 
żołnierze   zamknęli   wstęp   na   ten   teren   wszelkim   osobom   postronnym   –   włącznie   z 
mieszkańcami   okolicznych   wsi,   strażnikami   ochrony   przyrody,   robotnikami   leśnymi   i 
leśnikami.

A było się czemu dziwić, bo na stoku powstało małe miasteczko namiotowe zakryte 

od   góry   sieciami   maskującymi,   anteny   satelitarne,   silne   reflektory,   sprzęt   monitorujący, 
polowe generatory energii elektrycznej, itd. itp. Na godzinę przed zachodem słońca zdumieni 
mieszkańcy   okolicznych   wsi,   przerażeni   i   zaciekawieni   przejazdami   kawalkad   oliwkowo 
zielonych wojskowych ciężarówek, mieli jeszcze jedno ciekawe widowisko. Jakby z wnętrza 
krwawo   zachodzącego   słońca   wynurzył   się   wojskowy   helikopter,   przeleciał   nisko   nad 
dachami  i przepadł za górą. Nikt z nich  nie znajdował się tak blisko, by widzieć,  gdzie 
maszyna ta wylądowała. Nie widzieli też, jak z helikoptera wysiadł mężczyzna w cywilnym 
ubraniu, któremu towarzyszyli ludzie odziani w ochronne kombinezony przeciwchemiczne i 
maski przeciwgazowe, z rozmaitymi przyrządami u boku. 

- Pozwolę sobie zameldować panu – powiedział energicznie do cywila mężczyzna w 

mundurze   z   dystynkcjami   podpułkownika   –   że   ją   znaleźliśmy.   Znaleźliśmy   Księżycową 
Jaskinię! 

  Tak to mogłoby wyglądać, jak w kiepskim filmie w rodzaju „Z Archiwum X” czy 

czymś   takim   produkcie  made   in   Hollywood.   Pokazujemy   Czytelnikowi   nade   wszystko 

4

background image

chronologiczny przebieg badań i poszukiwań tego artefaktu, który swe pochodzenie być może 
datuje z czasów istnienia Atlantydy, czy nawet Atlantyki. 

Historia   poszukiwań   Księżycowej   Jaskini   przypomina   meandry   Dymitriady   czy 

historii   życia   i   dokonań   takich   postaci,   jak:  Kopernika,   Retyka,   Deviusa,   Kelleya, 
Sędziwoja, dr Faustusa
  i innych znanych postaci polskiej i europejskiej historii, których 
cechuje ta „nieuchwytność” tak normalna dla czasów polskiego i europejskiego Renesansu. 
Wielu ludzi jej szukało, wielu zrezygnowało, ale zajmująca tajemnica niepokoi i wciąż ludzie 
poddają   się   jej   złowrogiemu   urokowi.   A   stawką   jest   nie   tylko   odkrycie   niesamowitego 
artefaktu, ale być może nowych technologii czy nowych wiadomości o historii naszej planety!

W naszych poszukiwaniach pomagali nam specjaliści, uczeni, dziennikarze, ufolodzy, 

historycy i tacy sami badacze-outsajderzy jak my. Nie sposób jest ich wszystkich wymienić z 
nazwiska, więc niech chociaż podziękujemy im wszystkim tu i teraz korzystając z tej okazji, 
jaką jest wydanie tej książki. Oczywiście szczególne podziękowania kierujemy do Wydawcy 
edycji czeskiej – pana Pavla Mészárosa z AOS Publishing oraz  pana Petera Listkiewicza z 
australijskiego wydawnictwa Za Próg, Wydawcy edycji polskiej, dzięki któremu ta nasza – 
druga   już   wspólna   praca,   stanowiąca   wkład   do   wspólnego   europejskiego   dziedzictwa 
kulturowego – ujrzała światło dzienne. Stanowi ona kontynuację tematyki podjętej w naszych 
wcześniejszych pracach: „Bohové atomových válek” (Ústi nad Labem 1998) dr Jesenský’ego 
i mojego „Projektu Tatry” (Kraków 2002).

A teraz oddajemy głos faktom... 

 ROZDZIAŁ 1 – Zapiski kapitana Horáka

Relacja  Jacquesa  Bergiera  –  Niezwykłe  opowiadanie   powstańczego   kapitana   – Dr 

Horák odnajduje dziwną jaskinię – Kronika niezwykłych wydarzeń dzień po dniu – Ślady 
Atlantydy na Słowacji?

Niniejszym chcieliśmy przedstawić Czytelnikowi stan naszej wiedzy na temat jednej z 

najciekawszych zagadek naszej planety i historii cywilizacji na niej egzystujących. Jedną z 
nich   jest   Studnia   o   Ścianach   z   Metalu,   odkryta   przez   słowackiego   bojownika   w   czasie 
Słowackiego   Narodowego   Powstania   pod   koniec   1944   roku.   Poza   tym   przedstawiamy 
wnioski, które nasuwają się po lekturze tego materiału.

Przedstawiamy Czytelnikowi  chronologicznie  materiały,  które  sami  opracowaliśmy 

oraz, które otrzymaliśmy  od naszych  przyjaciół ze Słowacji, Polski, Republiki Czeskiej i 
Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, a za które bardzo im dziękujemy. A oto pierwszy 
z nich – artykuł Miloša Jesenský’ego zamieszczonego w „Wizjach Peryferyjnych” nr 2,1996.

  Słowacy i Czesi nazywają ją POLMESIAČNA JASKYNA, albo po prostu jak w 

tytule   -   MESIAČNA   JASKYNA   -   co   po   polsku   znaczy   tyle,   co   Półksiężycowa   lub 
Księżycowa   Jaskinia.   W   literaturze   światowej   pisze   się   najczęściej   o   niej   -   Jaskinia   o 
Metalowych Ścianach, bądź po prostu - Studnia, co jest o tyle nieprecyzyjne, że chodzi tu 
raczej o szyb, strome wyrobisko, a nie formację naturalną, jaką jest jaskinia czy grota jako 
taka. Według wszystkich badaczy i entuzjastów hipotez o istnieniu zamierzchłych cywilizacji 
czy Cywilizacji Pozaziemskich - Księżycowa Jaskinia stanowi ślad i dowód na to, że jakieś 

5

background image

20.000   lat   temu   na   terenach   dzisiejszej   Europy   Środkowej   istniała   cywilizacja   Ery 
Hyboryjskiej,   tak   dokładnie   i   plastycznie   opisanej   przez  Roberta   E.   Howarda,   albo   też 
nastąpiło   lądowanie   przedstawicieli   Innej   Cywilizacji   -   ziemskiej   (np.  Szamballi,   Agarty, 
podziemnej K'n-yan lub z legendarnej wyspy Atlantydy) bądź pozaziemskiej. W Polsce temat 
związany z owymi  osobliwościami jako, że na całym  świecie podobnych  szybów istnieje 
wiele, jest raczej nieznany. Zainteresowanych odsyłamy do „Księgi tajemnic 2" Thomasa de 
Jeana
,   wydanej   w   Łodzi,   w   1992   r.,   gdzie   tekst   o   Księżycowej   Jaskini   znajduje   się   na 
stronach   79-88.   Kompetentni   tatrzańscy   przewodnicy   oraz   wielu   łowców   osobliwości, 
traktują Księżycową Jaskinię jedynie jako legendę bez pokrycia w faktach. Rzecz w tym, że 
do chwili obecnej nikomu nie udało się odszukać miejsca, o którym w swoim dzienniku pisze 
Antonin T. Horák, a jest to jedyne źródło z opisem Księżycowej Jaskini. W latach 1992-95 
sprawą tą zajął się słowacki badacz, lekarz i ufolog dr Miloš Jesenský, który udostępnił nam 
wyniki swoich poszukiwań i tak oto mamy okazję zaprezentować rezultaty jego pracy.

Swego   czasu  Ronald   D.   Calais  oznajmił   światu   o   odkryciu   w   końcu   lat   60.   w 

kamieniołomach Mc Dermott (Ohio, USA), na głębokości około 15 metrów prehistorycznego 
szybu   o   okrągłym   przekroju.   Nikt   nie   zwrócił   na   niego   wcześniej   uwagi,   a   robotnicy 
pracujący w kamieniołomach zasypali go odpadkami produkcyjnymi, drobnymi kamieniami i 
żwirem.

Wydarzenia, o których piszę dalej, zostały przedstawione w pamiętniku, przez dziś już 

nieżyjącego  kpt. dr Antonina T. Horáka, skąd cały tekst przytoczono niemal dosłownie w 
biuletynie National Speological Society – „NSS News” nr 3,1965, skąd został przedrukowany 
w pracy Jacquesa Bergiera i grupy INFO, „Le livre de l'inexplicable", Paryż, 1972. Autor 
pamiętnika - były oficer powstańczej armii sformowanej w czasie Słowackiego Narodowego 
Powstania, a potem językoznawca - próbuje w nim zachęcić speleologów, by znaleźli to, co 
Jacques Bergier nazwał „najdziwniejszą zagadką naszej planety" - stary szyb prehistorycznej 
kopalni, który odkrył w jednej z jaskiń na Słowacji. A oto, jak opisał to wszystko w dzienniku 
Antonin T. Horak, autor relacji, która spowodowała całe zamieszanie wokół Księżycowej 
Jaskini.

(Bergier, J. Et al.: Le livre de l´inexplicable, Albin Michel, Paris 1972, čes. ed. Ivo 

Železný, Praha 1995, s. 38 – 49. Wytłuszczoną kursywą zaznaczono te partie tekstu, które 
zostały opuszczone w przekładzie francuskim.
)

23 października 1944r.

Wczoraj wczesnym rankiem zostaliśmy znalezieni przez Slavka i ukryci w tej jaskini. 

Dzisiaj o zmroku, powrócił do nas ze swoją córką Hanką i przyniósł jedzenie i lekarstwa. Od 
piątku   niczego   nie   mieliśmy   w   listach,   a   przedtem,   w   czasie   ostatnich   dwóch   potyczek 
jedliśmy tylko kukurydziany chleb, a i tego było mało.

W sobotę po południu, resztki naszego batalionu (184 żołnierzy i oficerów, z których 

¼ była ranna, a 16 ludzi było przenoszonych na noszach), kuśtykały po śniegu na północnym 
stoku.   Moja   kompania   była   w   ariergardzie.   W   niedzielę   o   świcie   zaatakowano   nas   z 
odległości 300 metrów, dwa 70-milimetrowe działa. Trzymaliśmy się przez 12 godzin, potem 
odparliśmy atak, ale lewe skrzydło nie wytrzymało, co kosztowało nas kilka ran. W czasie 
potyczki   z   nieprzyjacielem   odniosłem   rany   bagnetem   i   kulą   w   lewą   dłoń,   a   na   dodatek 
zostałem jeszcze raniony w głowę, co wydarzyło się w następnym starciu. Z braku hełmu 
oberwałem solidnie po głowie - stąd dokuczliwa rana.

Odzyskałem przytomność, kiedy ktoś wyciągnął mnie z okopu. Był to wysoki chłop. 

Nacierał mi ręce i głowę śniegiem i uśmiechał się. Potem ten dobry Samarytanin zabrał się za 
Jurka. Zdjął mu spodnie, wyciągnął odłamek z nogi i położył na śniegu. Martinowi zręcznie 
przewiązał głęboką ranę na brzuchu. Kiedy zrobił prowizoryczne nosze, przedstawił się nam 

6

background image

jako pasterz (właściwie był bacą) Slavek, do którego należały okalające nas pastwiska. Do 
naszego schronienia dostaliśmy się przy jego pomocy po 4 godzinach.

(Slavek) odwalił kilka głazów i pokazał wąski otwór - wejście do przestrzennej ja-

skini. Położył Martina do kąta a potem go przeżegnał, przeżegnał także i nas i jaskinię, a 
potem z ukłonami żegnał się także przed tylną ścianą, gdzie widać było wejście do jej dalszej 
części.
Kiedy odchodził od nas, powtórzył ten sam rytuał i prosił mnie, bym nie szedł dalej w głąb 
jaskini. Poszedłem za nim kawałek mówiąc, że nazbieram czegoś do zjedzenia. Powiedział 
mi, że był w tej jaskini wraz z ojcem i dziadkiem, że jest to rozległy labirynt pełen przepaści, 
który nigdy nie mieli ochoty badać czy zwiedzać, że są tam trujące gazy i w ogóle „tam 
straszy".   Powróciłem   do   jaskini   około   północy   całkowicie   wyczerpany.   Ból   głowy 
uśmierzałem śniegiem. Martin był nieprzytomny, a Jurek miał gorączkę. Zjedliśmy skromną 
wieczerzę. Obłożyłem Martina nagrzanymi kamieniami, a Jurek objął pierwszą wartę.

To była paskudna noc. Martin wrócił do przytomności, podałem mu trzy aspiryny i 

nieco wody ze śliwowicą, dokładnie z dziesięcioma kroplami. Głodny Jurek kręcił się koło 
dwóch   niemieckich   hełmów,   gdzie   gotowała   się   woda   ze   śniegu,   do   której   dodałem   po 
dziesięć kropli śliwowicy. Być może z powodu śnieżnej powodzi i zagrożenia lawinowego, 
także licznych nieprzyjacielskich narciarskich patroli, które pałętały się w okolicy
  Slavek 
nie przyjdzie do nas wcześniej, niż za kilka dni. Z dwoma chorymi na karku nie mogłem się 
nawet   pokusić   o   zapolowanie   na   jakiegoś   zwierza,   nie   mówiąc   już   o   tym,   że   mógłbym 
zagubić się w nieznanym terenie. Mamy wszak jaskinie, do której, jak mówił Slavek może 
być jeszcze inne wejście i nie wykluczone,  że nawet zimuje tu jakieś zwierzę. Rozważałem 
na głos takie możliwości, a Jurek żuł jodłową korę i prosił mnie, bym jednak poszedł w głąb 
jaskini na polowanie.   Przyrzekł mi,   że nikomu o tym nie powie. Nie czułem głodu, ale 
interesowało mnie, co mogło przestraszyć tak pewnego siebie Slavka, że  aż  wzywał Boga. 
Zabrałem  ze sobą broń i pochodnię.   Po półtorej      godzinie       idąc dość   wygodnym  i 
bezpiecznym korytarzem, dostałem   się do  długiego jakby  przedsionka  zakończonego   nie-
wielkim  otworem.

Wlazłem do tego otworu i stłukłem sobie kolano. Było tam coś podobnego do wiel-

kiego czarnego silosu wpuszczonego w białe podłoże, coś jakby czarna lawa w otulinie soli 
czy lodu. Wytrąciło mnie to z równowagi i poczułem jakiś dziwny strach, bo zdałem sobie 
sprawę, że to, na co patrzę jest dziełem ludzkich rąk... Szyb był zakrzywiony, jakby odcisnął 
się   w   nim   walec   o   promieniu   25   metrów.   W   miejscu,   gdzie   walec   stykał   się   ze   ścianą 
wytworzyły się białe stalaktyty i stalagmity. Ściana była niebiesko-czarna, z materiału, który 
stanowił połączenie stali, szkła czy porcelany i kauczuku. Spróbowałem tej substancji nożem 
- nawet nie zarysowałem jej. Pomyślałem, że jestem w dzikiej krainie, gdzie nie było nic, co 
wytworzyłaby cywilizacja i znajduje się w niej artefakt wysoki jak wieża, niczym  baszta 
zamku wpuszczona w ziemię i pokryta naciekami...- mróz po kościach przeszedł mnie od tego 
wszystkiego.

W ścianie znajdowała się wąska i długa szczelina, na dole szeroka na jakieś 20-25 cm 

u samej góry ledwie 2-5 cm przez którą z biedą byłby w stanie przecisnąć się człowiek. 
Wnętrze   jej   jest   zupełnie   czarne   i   pokryte   ostrymi   szczerbami,   wielkimi   jak   pięść.   Dno 
szczeliny ma kształt płytkiego koryta w ŻÓŁTYM PIASKOWCU i jest nachylone pod kątem 
około 60°. Usunąłem tam zapaloną pochodnię, zasyczała  jak węgle wrzucone do wody i 
zgasła.

Chciałem   zbadać   rzecz   na   miejscu   i   stwierdziłem,   że   mogę   przecisnąć   się   przez 

szczelinę. Najpierw przepchnąłem tam głowę i prawą rękę. Ręka ze świeczką (którą miąłem) 
też przeszła, ale musiałem działać szybko, bo było mało stearyny. Chwilowo dałem więc za 
wygraną - na razie, bo zagadka bardzo mnie zafascynowała. Zdecydowałem, że jeszcze tu 
wrócę.

7

background image

Do   naszej   jaskini   powróciłem   około   czwartej   po   południu.   Jurek   umył   Martina   i 

położył go między ciepłe kamienie. Dałem mu trzy aspiryny i ciepłej wody ze śliwowicą. 
Wyjaśniłem Jurkowi, że do polowania będzie mi potrzebny powróz, tyczka i pochodnia. Na 
szczęście przyszli Slavkowie z zapasami.

Potem   poszedłem   z   nimi,   by   nazbierać   sucharów   na   pochodnie.   Półmartwy   ze 

zmęczenia powróciłem do jaskini około drugiej nad ranem - ale wreszcie się najedliśmy, 
Jurek aż za bardzo - więc jako drugi objąłem wartę.

24 października 1944r.

Noc przebiegła spokojnie. Martin wypił ziołowy wywar z miodem przeciw gorączce. 

Mam nadzieje, że się z tego wygrzebie. Jurek nie ma już tak opuchłych pleców, ale moja 
głowa jeszcze nie jest w porządku. Pociąłem nasze pasy i rzemienie dzięki czemu zdobyłem 
jakieś 8 metrów mocnej liny. O godzinie 10 byłem znów przy ścianie, gdzie przeciągnąłem 
pręt z uwiązaną linką, po której przelazłem na drugą stronę szczeliny ciemnego szybu. Tym 
razem  miałem   karbidówkę,  którą  przerzuciłem   tam  najpierw.  Nie widziałem   niczego,  ale 
słyszałem coś, jakby dźwięk przepływającej wody. Bałem się, że za szczeliną jest przepaść i 
że   wpadnę   tam   głową   w   dół.   Nie   było   w   szczelinie   żadnych   luźnych   kamieni,   więc 
odłamałem kilka stalagmitów i rzuciłem je w ciemność. Słyszałem jak turlały się po spągu i 
zatrzymywały z trzaskiem, co upewniło mnie w tym, że jest tam jakieś dno. Potem rzuciłem 
zapalone łuczywo i wreszcie podążyłem za nim. Wyleciałem ze szczeliny po drugiej stronie, 
poturlałem się i zatrzymałem na ścianie, która była tak samo gładka, jak ta od strony jaskini. 
Lampa   jeszcze   się   koło   mnie   paliła   i   słyszałem   jakieś   dziwne   dźwięki.   Kiedy  zapaliłem 
pochodnie zauważyłem, że znajduje się w szybie o zakrzywionych czarnych ścianach, które 
tworzyły niemal pionowy komin o przekroju sierpowatym. Nie jestem w stanie opisać tej 
ciemności ani zwielokrotnionego odgłosu mojego oddechu czy każdego ruchu. Dno szybu 
było wyłożone (a może wykute) solidnym wapieniem.
Wszystkie światło,   którym  dysponowałem,  nie było  w stanie dokładnie oświetlić  stropu, 
gdzie ściany się kończyły lub stykały. Pozioma odległość pomiędzy ścianami szybu wynosiła 
około 8 m, a pomiędzy „szpicami" sierpa aż 25 m. Do dalszych badań potrzebowałem więcej 
pochodni i dłuższych tyk, które jednak by się nie zmieściły w wejściowej szczelinie.

Wracałem umorusany ale pełen nadziei, że uda mi się do końca zbadać tą niezwykłą 

strukturę, która była chyba jedyna na świecie. Tym razem udało mi się sforsować szczelinę 
bez problemów. Wylazłem z szybu, zapaliłem i poszedłem z powrotem do mych towarzyszy 
niedoli.   W   drodze   powrotnej   chciałem   złapać   jakiegoś   nietoperza,   ale   nadaremnie.   Jurek 
gotował ziemniaki i wybaczył mi niepowodzenie w polowaniu, potem namaścił moje rany na 
plecach   i   pozszywał   koszulę.   Martin   zjadł   kawałek   chleba   i   popił   wywarem   z   ziół 
doprawionym   miodem.   Po   18.   wybrałem   się   po   zapas   drewna   na   ognisko   i   pochodnie   i 
powróciłem około 22. Jurek pilnował cały czas jaskini.

25 października 1944r.

Noc upłynęła spokojnie. Martin ma się nieźle. Jestem zadowolony także z tego, że 

rany Jurka już się goją i chciałby pójść ze mną. Lepiej byłoby jednak, aby nie wiedział nic o 
tajemnicy jaskini...

Tak jak poprzednio wślizgnąłem się w szczelinę uprzednio zdjąwszy ubranie, ale tym 

razem nogami  do przodu. Mimo  tego, że przywiązałem  pochodnie  do dwóch tyczek,  nie 
byłem w stanie ujrzeć stropu szybu. Strzeliłem dwukrotnie wzdłuż ściany do góry. Zahuczało 
jak   uderzenie   pioruna,   a   właściwie   przypominało   to   huk   przejeżdżającego   ekspresu   i   to 
wszystko. Wystrzeliłem więc jeszcze raz w każdą ścianę po jednej kuli. Z miejsc trafień 

8

background image

wyskoczyły niebiesko-zielone iskry na wysokości około 15 metrów nade mną, a łomot był 
taki, że musiałem zatkać uszy... Kiedy uderzyłem w ścianę dziobem czekana, to wywołałem 
kolejne fale dudnienia.

Następnie sondowałem zalegający na dnie szybu regolit, a potem zacząłem kopać w 

rogach „półksiężyca” tam, gdzie skała wapienna była najsłabsza. W prawym rogu był suchy 
ił, w lewym rogu pod półmetrową warstwą iłu znalazłem kości jakiegoś wielkiego zwierzęcia. 
Kiedy   kopałem   dalej,   to   po   przekopaniu   150   cm   natrafiłem   na   tylnej   ścianie   na   gładkie 
żłobkowanie, jakby poziome sfalowania, które wydawały się być cieplejsze od reszty skały, a 
zbadałem te rysy jeszcze płatkami uszu i wiem, że się nie mylę. Pod warstwą iłu dno było 
zupełnie twarde.

Kiedy   dopaliły   mi   się   pochodnie,   poczułem   na   sobie   zimny   pot.   Opuściłem 

półksiężycowy szyb, ubrałem się i poszedłem na miejsce, gdzie znajdowały się nietoperze. 
Upolowałem ich siedem. Jurek zrobił potem z nich potrawkę z chleba, ziół i tych nietoperzy. 
Slavek i Olga, jego druga córka, przyszli wraz ze zmrokiem i przynieśli słomę, siano, owcze 
skóry i lecznicze zioła: tarninę, rozchodnik i ziarna kosaćca, które są doskonałą namiastką  
kawy. Tymczasem ja poszukałem sosnowych pochodni i dwóch długich tyczek i wróciłem z  
powrotem około północy. Martinowi podałem wodę i pozostałe aspiryny. Jurek znów strzegł 
nas przez całą noc.

26 października 1944r.

Noc przeszła spokojnie. Wróciłem do szybu by kontynuować badania. I znów, mimo 

użycia przeze mnie najdłuższej tyczki i pochodni nie udało mi się oświetlić stropu. Strzeliłem 
nad oświetloną część – kule wydobyły ze ściany wielkie niebiesko-zielone iskry i dudnienie, 
ale   nie  odłupał  się  ani   okruszek  dziwnej  wykładziny   ściany.  Jednakże  pociski   zrobiły  w 
ścianie rysy na pół palca długie, z których wydobywał się ostry zapach. Ponownie zacząłem 
kopać w lewym rogu i stwierdziłem, że okładzina metalowa ciągnie się w głąb, czego nie było 
w prawym rogu.

Wydobyłem   się   z   szybu   i   obejrzałem   sobie   zewnętrzną   ścianę   i   jej   otoczenie.   W 

stalaktycie było kilka cętek podobnych do szkła. Kiedy je skrobałem, to otrzymałem bardzo 
drobny proszek, którego nie można było  zebrać bez kleju. Postanowiłem otrzymać  klej z 
pazurków nietoperzy. Chciałem zdobyć chociażby niewielką próbkę tego materiału, z którego 
były wykonane nad wyraz gładkie ściany półksiężycowego szybu. Mimo tego, że strzelałem 
zawsze  w  to  samo  miejsce,  gdzie   odbijały  się kolejne  kule,  to  w  efekcie   nie  uzyskałem 
niczego, poza ostrym zapachem i wibrującym dźwiękiem rykoszetujących pocisków.

W drodze powrotnej złapałem kilka nietoperzy i znowu mieliśmy je w „potrawce”... 

Powiedziałem Jurkowi, żeby odciął im nóżki. Wieczorem – jak zwykle – przyszedł Slavek z 
córką i przynieśli ze sobą ćwiartkę jelenia, pół kilo soli i torebkę karbidu. Jurek ponownie 
przez całą noc trzymał wartę.

27 października 1944r.

Martin umarł we śnie. Jurek, który zna jego rodzinę – wziął na siebie przekazanie [jej] 

jego   dobytku   –   portfela   z   643   koronami,   zegarka   z   grawerką   i   aktu   zgonu,   który   mu 
wystawiłem. Teraz możemy już odejść i dołączyć do naszego batalionu, który znajdował się 
na wschód od Koszyc. Jurek może przejść o kuli jakieś 10 km dziennie, ale musimy poruszać 
się ostrożnie. Jutro ruszamy.

O 10. byłem w jaskini i poszukiwałem możliwości dostania się do niej od tyłu bądź z 

góry.   Na   lód   i   trujące   gazy   nie   natknąłem   się   w   niej,   i   chyba   ich   tam   nie   było,   mimo 
zapewnień Slavka. Potem wlazłem do szybu, dalej kopałem i myślałem nad tym problemem. 

9

background image

Powróciłem do groty około 16. Nakazałem Jurkowi zapakować nasze rzeczy, wyczyścic broń, 
przygotować jedzenie na 7 dni i zwrócić Slavkowi wszystko, co nam pożyczył. Przyszedł on z 
obiema córkami, jak tylko dowiedział się, że Martin zmarł. Przenieśliśmy go do okopu i tam 
pochowaliśmy zawiniętego w koce. Slavek miał na wiosnę ustawić tam porządny krzyż, na 
co   dałem   mu   150   koron.   Slavek   donosił   mi   o   ruchach   nieprzyjaciela   w   kierunku  
wschodnim, jak mógł najlepiej. Jurek i ja wróciliśmy do jaskini około północy, a on znów 
wziął obie warty, bowiem może się wyspać jutro w dzień.

28 października 1944r.

Spokojna noc i tym razem dobre śniadanie. Wyryłem swe imię i nazwisko, itd. na 

pasku, a wszystko to wpakowałem w złotą kopertę mojego zegarka, które to rzeczy włożyłem 
do butelki, którą zatkałem mieszaniną gliny i węgla drzewnego. Ten dowód mojej bytności 
włożyłem   do   „szybu   księżycowego”   na   resztki   spalonych   pochodni.   Wygląda   na   to,   że 
pozostanie tam na długo, aż do czasu, kiedy nacieki wapienne przykryją całkowicie wejście 
do szybu. Slavek nie ma syna, któremu mógłby przekazać tajemnicę szybu, jego córki jej nie 
znają, a zazwyczaj wydawały się [za mąż] w innych wsiach. Jeżeli nie wrócę do tej jaskini, to 
za kilka dziesięcioleci zniknie ona z ludzkiej pamięci. 

Siedziałem   przy   ogniu   i   zastanawiałem   się,   czemu   miała   służyć   ta   struktura   ze 

ścianami   grubymi   na   dwa   metry   i   tak   dziwnym   kształtem,   ale   nic   nie   wymyśliłem.   Jak 
głęboko była wbita w skałę? Czy jest tam coś innego oprócz tego szybu? Czy był to wytwór 
ludzkich   rąk?   Ile   jest   prawdy   w   legendach   Platona   o   dawno   znikłych   cywilizacjach 
dysponujących magiczną techniką, jakiej sobie nawet nie możemy wyobrazić?...

Jestem   człowiekiem   ostrożnym   w   osądach,   z   wykształceniem   uniwersyteckim,   ale 

muszę   dopuścić   myśli,   że   tam   pomiędzy   tymi   wysokimi,   idealnie   pochylonymi,   wręcz   z 
matematyczną   dokładnością   zakrzywionymi   ścianami,   czarnymi   i   gładkimi   jak   atłas, 
odczułem tchnienie jakiejś nieznanej potęgi. Teraz zrozumiałem dokładnie zachowanie się 
Slavka i jego przodków, którzy swymi praktycznymi i prostymi rozumami widzieli w tym 
jakieś czary... Slavek ukrywał fakt istnienia Księżycowej Jaskini z obawy przed najazdem 
hord turystów i wszystkim, co taki najazd niesie. Czyżby przerażała go komercjalizacja jego 
prostego życia na łonie przyrody? Kiedy znowu tutaj powrócę, będzie to z ekipą związanych 
przysięgą milczenia ekspertów: geologów, metalurgów, speleologów, i nawet jeżeli obiekt  
ten ma znaczenie dla rozwoju nauki i naszej cywilizacji, to trzeba będzie uszanować poglądy  
Slavka.

W drodze powrotnej zamaskowałem otwory wiodące do jaskini. Być może ma ona 

jakieś  wejścia, których  Slavek nie zna, a przez które może  wejść tam jakiś poszukiwacz 
„skarbów”   czy   speleolog.   Wróciłem   o   3.   po   południu.   Około   5.   przyszli   Slavkowie 
przynosząc kilka jajek na twardo. Jurek poprosił Slavka o rozmowę w cztery oczy. Potem i  
tak Hanka powiedziała o co chodzi, a mianowicie o to, że chce go pojąć za męża. Śmiała się  
i płakała,  Jurek dał  jej  swoje  zdjęcie  i złoty  zegarek, który mu jego  ojciec  przywiózł  z  
Ameryki; Jurek jest zamożnym stolarzem w Bratysławie. Jestem zaproszony na wesele i 
mam nadzieję, że tam dojadę. Aby przekonać ich, że myślę o tym poważnie, dałem Hance  
list do mojego przyjaciela jubilera i powiedziałem jej, żeby dał jej druzę czeskich granatów 
jako   prezent   ślubny.   Slavek   przyniósł   ich   rodzinną   Biblię,   a   ja   w   niej   dokonałem  
odpowiednie zapisy.  
 

Żegnając się po słowacku uścisnęliśmy sobie mocno ręce, zabraliśmy broń i nasze 

rzeczy   i   poszliśmy.   Kiedy   weszliśmy   do   lasu,   obejrzeliśmy   się   i   ujrzeliśmy   Slavka 
maskującego  wejście  do jaskini.  Jego córki  zamazywały  nasze  ślady.  Śnieg skrzył  się  w 
jasnym świetle wschodzącego Księżyca.

10

background image

30 października 1944r.

Poruszaliśmy   się   powoli,   bo   było   ciemno   na   letnich   ścieżkach.   Przez   kilka   dni  

obozowaliśmy   w   lasach   sosnowych   i   słuchaliśmy   huku   dział.   Widzieliśmy   grupę  
powstańców,   którzy   walczyli   ze   strzelcami   górskimi   i   niebieskimi   policjantami 
faszystowskimi.   Faszyści   się   wycofali,   a   my  dołączyliśmy   do   powstańców   i   byliśmy   ich 
gośćmi   przez   cały   dzień.   Była   to   mieszana   grupa   z   Hechaluts-u,   ŻOB   i   DROR-u   z 
województwa rzeszowskiego w sąsiedniej Polsce, którzy pomagali naszym powstańcom i nie 
mogli powrócić – ze względu na głębokie śniegi – do swego obszaru operacyjnego pomiędzy  
Krakowem   a   Przemyślem.   Ich   lekarzem   była   Rachela   W.   –   wdowa   po   zamordowanym 
żydowskim lekarzu. Opowiedziała nam o walkach grupy Jesia [Jasia] Frymana Bandy z 
hitlerowcami i dwukrotnie nakarmiła nas ciepłą strawą. Kiedy ci żydowscy bojownicy udali 
się na północ, to my musieliśmy pójść na południe w kierunku Koszyc, gdzie doszliśmy na  
szósty   dzień.   W   Koszycach   otrzymaliśmy   rozkaz   udania   się   do   naszego   oddziału,   który 
czekał na ofensywę Armii Czerwonej, by do niej dołączyć do końca wojny.    

W   ostatnich   dniach   II   Wojny   Światowej   jadąc   do   Czech   odwiedziłem   to   miejsce 

ponownie.   Slavkowie   mieszkali   tymczasowo   w   Ždiarze.   Odwiedziłem   grób   Martina   i 
poszedłem   obejrzeć   wejście   do   jaskini.   Zęby   zwierzęcia,   które   tam   znalazłem,   oddałem 
konserwatorowi   w   wydziale   muzeum   paleontologicznego   w   Użgorodzie   [Ukraina]. 
Konserwator określił je jako zęby dorosłego niedźwiedzia jaskiniowego (Ursus spealeus). I 
znów wynikły z tego pytania: wejście jest bardzo ciasne – jak ten niedźwiedź się tam dostał? 
Wszak blok wapienia i stalaktyty były nienaruszone i nic nie wskazywało na to, by cokolwiek 
je uszkodziło.  Widocznie  miś  spadł do szybu  wtedy,  kiedy miał  on jeszcze połączenie  z 
powierzchnią?...

W korespondencji omawiającej plany wydania tego dziennika, dr George W. Moore  

skłaniał się ku teorii, że „księżycowy szyb” mógł powstać wskutek rozpuszczenia warstwy  
wapieni   leżących   pomiędzy   równoległymi   warstwami   rogowca.   Jestem   sceptycznie 
nastawiony   do   tego,   bowiem   cała   wewnętrzna   powierzchnia   „księżycowego   szybu”   ma 
charakter   homogeniczny,   jednorodny.   Hipoteza   ta   niczego   nie   wyjaśnia   dziwnego, 
równoległego żłobkowania na powierzchni ściany w lewym rogu. 

Przy ostatnich odwiedzinach tamtego terenu zbadałem całe zbocze góry nad jaskinią i 

nie znalazłem żadnego otworu, który mógłby być połączony z „półksiężycowym szybem”. 
Jednak w tak młodych górach, jakimi są Tatry, mogło je zatarasować jakieś obsunięcie skały, 
co tam się często zdarza.

ROZDZIAŁ 2 – Poszukiwania Księżycowej Jaskini

Kopalnia rud miedzi sprzed 12.000 lat? – Dramatis personae z dziennika kapitana – 

Pierwsze poszukiwania i... pierwsze wątpliwości – Niedokładne dane geograficzne – Jaskinia 
znaleziona i ponownie zgubiona.

W poprzednim rozdziale przeczytaliście informację kpt. dr Antonina Horaka, w której 

zakończeniu   możemy   przeczytać   hipotezę   o tym,  ze  Księżycowa  Jaskinia  jest artefaktem 
pozostałym po cywilizacji, którą opisał Platon w swych dialogach „Timajos” i „Krytias”. 

11

background image

Osobiście jesteśmy przekonani, że jest to pozostałość po dawnej cywilizacji – nazwijmy ją 
cywilizacją Atlantydzką – i jest to najprawdopodobniej pozostałość po dawnej kopalni rud 
miedzi, która powstała w czasach, kiedy na naszym kontynencie polowali na mamuty nasi 
przodkowie odziani w zwierzęce skóry z siekierami krzemiennymi w dłoniach.

Zaczniemy od lokalizacji. Jaskinia ta znajduje się najprawdopodobniej na słowacko-

polskim pograniczu w okolicy ograniczonej drogami Stara Lubovnia – Plavec, linia kolejowa 
Plavec – Muszyna, droga Muszyna – Żegiestów – Piwniczna po stronie polskiej, i wreszcie 
droga   Piwniczna   –   Stara   Lubovnia.   Amerykanie   lokalizują   wylot   tej   jaskini   i 
półksiężycowego szybu w okolicach miejscowości Sulín.

W Średniowieczu  i później  – aż do końca  XVIII wieku – na północy Słowacji 

wydobywano rudy żelaza, antymonu, arsenu i srebra oraz miedzi – co przekazują nam kroniki 
miejskie i parafialne oraz spiski poszukiwaczy skarbów z Bractwa Siedmiu Gwiazd i innych 
organizacji oraz poszukiwaczy indywidualnych. Były to najczęściej ubogie złoża gniazdowe, 
rzadziej żyłowe, z biegiem czasu doszczętnie wyeksploatowane. Pozostały po nich jedynie 
dziury   w   ziemi   i   nazwy   terenowe:   Koperszady,   Koprowa   Dolina,   Szpiglasowa   Przełęcz, 
Miedziane Ławki, itp. – szczególnie widoczne to było w niemieckojęzycznym nazewnictwie 
obowiązującym   za   czasów   c-k   Monarchii   Austro-węgierskiej.   Zakładam   zatem,   że 
półksiężycowy   szyb   został   wykuty   w   wapiennej   skale   w   miejscu,   gdzie   znajdowało   się 
gniazdo rudy miedzi, której resztki dr Antonin Horak wziął za okładzinę z nieznanego metalu.

Przejrzałem   spis   minerałów,   które   mogłyby   grać   rolę   tego   nieznanego   metalu   i 

wyszło na to, że pasuje do tego opisu kilka rud miedzi, których właściwości podaję poniżej:

Właściwości niektórych rud miedzi.

Nazwa 

minerału

Wzór chemiczny

Barwa 

Miedź rodzima

Cu

Czerwona, 

pokrywa 

warstwy 

pasywacyjnej – 

czarna.

Tetraedryt 

Cu

12

Sb

4

S

13

Stalowoszara 

Stannin 

Cu

2

FeSnS

Szara, 

krystaliczna

Kowelin 

CuS

Niebiesko-

czarna

Bournonit 

PbCuSbS

3

Szaro-czarna

Libethenit 

Cu

2

(OH)PO

4

Zielono-czarna

Agardyd 

(REE,CaH)Cu

6

[(OH)

6

(AsO

4

) · 

3H

2

O

Zielono-czarna 

lub niebiesko-

szara

REE – to radioaktywne pierwiastki ziem rzadkich (od angielskich słów Rare Earth 

Elements – uran, tor, rad, polon, cer, itd.). Miedź i jej związki mają to do siebie, że barwią 
płomień palnika bunsenowskiego na piękny kolor zielony. Tym można wytłumaczyć zielono-
niebieskie iskry krzesane ze ścian uderzeniami pocisków z broni kpt. Horaka. Obecnością 
związków miedzi można wytłumaczyć także ostry zapach pyłu, który wybijały one ze ścian 
szybu. Związki miedzi, a zwłaszcza siarczki i siarczany łatwo reagują z wodą wydzielając 
trujący   siarkowodór   –   H

2

S   czy   tlenki   siarki   –   SO

x

,   co   tłumaczy   to,   co   Slavek   mówił   o 

12

background image

trujących   gazach   w   głębi   jaskini!!!   Poza   tym   mają   one   charakterystyczny,   ostry   i 
nieprzyjemny zapach, który jest ich cechą rozpoznawczą.

Kryształy związków  miedzi  są ciężkie  i nie  dają  się łatwo odłupać  od podłoża. 

Także trudno jest je zarysować nożem, są bowiem twarde, ale kruche. Obecność związków 
miedzi   w   półksiężycowym   szybie   tłumaczy   wszystkie   zaobserwowane   przez   dr   Horáka 
zjawiska.

Wyglądałoby   zatem   na   to,   że   półksiężycowy   szyb   był   śladem   jakichś   robót 

górniczych   prowadzonych   w   czasie   zamieszkiwania   tych   terenów   przez   niedźwiedzie 
jaskiniowe – Ursus spealeus, które wyginęły na terenach Europy po ostatnim glacjale, czyli 
10-12 tys. lat temu. W tym samym czasie uległa katastrofie platońska Atlantyda...

Istnieje możliwość podana przez dr Moore’a, która sugeruje, że Księżycowy Szyb jest 

tworem   naturalnym,   powstałym   wskutek   wypłukania   wapienia   spomiędzy   dwóch   warstw 
rogowca. Rogowiec jest to organiczna lub chemiczna uwodniona krzemionka – SiO

2

 · nH

2

O, 

która   odkłada   się   w   cienkich   warstwach   w   skałach   osadowych   (np.   w   piaskowcach)   lub 
konkrecjach (np. w skałach węglanowych – wapieniach). Jego pokłady są jedwabiście gładkie 
o tłustym połysku i twardości 6,0

o

  w skali Mochsa, o barwie szarej lub brunatnej, postaci 

skrytokrystalicznej lub bezpostaciowej. 

Rogowcami   są   kamienie   półszlachetne:   agaty,   chalcedony,   jaspisy,   onyksy, 

chryzoprazy, karneole, opale i spinele. Należy tu nadmienić, że onyksy są właśnie koloru 
czarnego lub czarno-niebieskiego. Jednakże rodzi się jedna, zasadnicza obiekcja: dr Horák był 
przecież geologiem i rozpoznanie krzemionki i jej odmian nie powinny mu sprawić żadnej 
trudności,   dlatego   też   to   „wyjaśnienie”   niczego   nowego   do   sprawy   nie   wnosi,   a   wręcz 
odwrotnie.   (Por.   „Encyklópedie   Zeme”,   Bratislava   1986;   Fuller   S.   -   „Skały   i   minerały”, 
Warszawa   1996;   Hofmann   H.   –   „Minerały”,   Warszawa   2001;   Medenbach   O.,   Sussieck-
Fornfeld C. – „Minerały”, Warszawa 1996; Bauer J. – „Skały i minerały”, Warszawa 1997; 
„Minerały i kamienie szlachetne”, Warszawa 1996; „Atlas mineralogii”, Warszawa 2000.)

Miejmy nadzieję, że uda nam się go wreszcie odnaleźć. Byłby to kolejny dowód na 

istnienie   zamierzchłej,   wysoko   rozwiniętej   cywilizacji   atlantydzkiej,   która   znikła   w 
niewyjaśnionych okolicznościach 120 wieków temu...

Kiedy poszliśmy tropem tajemniczego dziennika kpt. Horaka, w którym opisywał on 

swe przygody w tajemniczej jaskini, mieliśmy nadzieję, że  uda nam się dowiedzieć czegoś 
więcej na temat ludzi, którzy byli z tą historią związani. Z czasem okazało się, że nie jest to 
takie łatwe, jakby mogło się wydawać, niemniej po bliższym przyjrzeniu się całej historii i 
sprawdzeniu   szeregu   danych   związanych   z   bohaterami   przedstawionych   w   dzienniku 
wydarzeń, nasuwają się pewne wnioski. Zacznijmy więc od zrekapitulowania naszej wiedzy o 
tych osobach, względnie grupach osób, będących dramatis personae:
* Batalion: Do 20 października 1944r. brał udział w dwóch bitwach, podczas których wpadł 
w ręce wroga cały oddział intendentury. Nieprzyjaciel zniszczył cały system aprowizacyjny i 
żołnierze   nie   mieli   nic   do   jedzenia,   poza   chlebem   kukurydzianym,   którego   było   zresztą 
bardzo mało.

Stan żołnierzy i oficerów w dniu 21 października 1944 r wynosił 184 ludzi, z czego 

25% było rannych a 16 na noszach. Wynika z tego, że pododdział ten miał jedynie ⅓ swego 
pierwotnego stanu, czyli ok. 200 żołnierzy. 21 października resztki batalionu cofały się po 
północnym stoku gór, prawdopodobnie w kierunku wschodnim. O świcie 22 października 
zostali oni zaatakowani przez jednostkę Wehrmachtu i ostrzelani dwoma działami 70 mm z 
odległości około 300 metrów. Bitwa trwała około 12 godzin. Od 23 października batalion 
cofał się w kierunku Koszyc a około 27 października 1944r. został dyslokowany na wschód 
od Koszyc, gdzie czekał na przyjście Armii Czerwonej, aby się z nią połączyć.
*   Kompania:   (należała   do   wyżej   wymienionego   batalionu).   Jej   dowódcą   był   około   20 
października kpt. dr Antonin T. Horák a jej szeregowymi żołnierzami szeregowcy Jurek i 

13

background image

Martin (ten ostatni zmarł 27 października 1944r.). W czasie wycofywania się batalionu w 
dniach 20-22 października 1944r., kompania ta była w ariergardzie i przez 12 godzin osłaniała 
odwrót   sił   głównych.   Potem   kpt.   Horak   zarządził   oderwanie   się   od   nieprzyjaciela.   Przy 
wycofywaniu się dwa granaty wpadły w lewy okop i zranionych zostało dwóch żołnierzy. 
Dowódca kompanii, który tam się udał, został zaatakowany przez nieprzyjaciela i otrzymał 
kilka ran od bagnetu, postrzał w lewą dłoń oraz cios w głowę, po którym stracił przytomność. 
Wszyscy   ranni   zostali   na   polu   bitwy   a   reszta   kompanii   zdołała   się   wycofać.   Tamtejszy 
gospodarz ukrył ich przed Niemcami.
* Kpt. dr Antonin T. Horák: (dowódca kompanii). Miał akademickie wykształcenie. W boju 
przeciwko Wehrmachtowi 22 października 1944r. został zraniony w lewą rękę i w głowę. 
Został   nieprzytomny   na   polu   walki.   Przez   kilka   dni   ukrywał   go   miejscowy   gospodarz. 
Dołączył do kompanii około 5 listopada 1944r. w okolicach Koszyc.
* Martin: (żołnierz kompanii), został zraniony w brzuch podczas starcia z Wehrmachtem 22 
października 1944r. Rana była bardzo głęboka. Został na polu walki i ukrywał się razem z 
kpt. dr Horákiem.  W nocy 26/27 października  1944r zmarł.  Pochowano go w okopie, w 
którym został zraniony. Całą sprawą w nadziei, że uda mi się jeżeli nie rozwiązać do końca, 
to przynajmniej zbliżyć do ostatecznego rozstrzygnięcia zagadki szybu. Z czasem okazało się, 
że nie jest to takie łatwe, jakby mogło się wydawać, niemniej po bliższym przyjrzeniu się 
całej  historii i sprawdzeniu szeregu danych  związanych  z bohaterami  przedstawionych  w 
dzienniku   wydarzeń,   nasuwają   się   pewne   wnioski.   Na   wiosnę   1945r.   na   jego   mogile 
gospodarz postawił krzyż. Akt jego zgonu wystawił kpt. dr Antonin T. Horák. Jurek: (żołnierz 
kompanii), mieszkał w Bratysławie i z zawodu był cieślą. W październiku 1944r. był albo 
kawalerem albo rozwiedziony.  Jego ojciec był  przed wojną w USA. Znał Martina i jego 
rodzinę. W bitwie z Wehrmachtem był zraniony odłamkiem granatu w udo. Został na polu 
walki i ukrywał się potem z dr Horákiem, z którym 5 listopada dołączył  do kompanii w 
okolicy Koszyc. Po wojnie ożenił się z Hanką, córką bacy Slavka.
*   Miejsce bitwy i odniesienia ran: stoki Tatr, północne zbocze z okopami. W jednym z nich 
pochowano Martina, a na jego grobie miał stanąć krzyż. Okoliczne pastwiska należały do 
Slavka.
* Slavek: baca, właściciel kilku pastwisk, gospodarz. Należy do starych osadników w tych 
stronach jako, że tam mieszkał jego ojciec i dziad. Miał dwie córki - Hankę i Olgę.
* Hanka: w październiku 1944 r. była na wydaniu. Po wojnie najprawdopodobniej wyszła za 
szeregowego Jurka, cieślę z Bratysławy. Kpt. Horak dal jej list do znajomego jubilera, by 
przekazał jej w prezencie ślubnym druzę czeskich granatów.
* Położenie     Księżycowej      Jaskini (wg danych  z 1944 r.): nie zarośnięty,  stromy stok 
(groziły lawiny). Droga z pola bitwy do jaskini zajęła Slavkowi i jednemu lekko rannemu 
mężczyźnie niosącym dwóch ciężej ranionych ludzi, aż 4 godziny. Na trasie pomiędzy polem 
bitwy a jaskinią była kosodrzewina.
* Opis jaskini: Wąskie przejście wiodło do przestrzennej sali. Dalej było wąskie przejście do 
labiryntu pełnego przepaści i źródeł wydzielających trujące gazy(SO

2

, SO, H

2

S, CH

4

, CO, 

CO

2

,???),   ale   w   jaskini   były   nietoperze.   Świadczyło   by   to,   że   w   jaskini   nie   mogło   być 

trujących   gazów   typu   CO   czy   CH

4

,   bowiem   nietoperze   nie   mogłyby   żyć   w   zatrutej 

atmosferze.

Jako   pierwsi   Księżycową   Jaskinią   zainteresowali   się   znani   w   Czechach   „łowcy 

tajemnic", inż. Ivan Mackerle i Michał Brumlik, którzy dokonali swojej pierwszej wyprawy 
na Słowację w dniach 7-11 października 1982 roku. Celem ekspedycji było zweryfikowanie 
niektórych podstawowych danych, takich jak:
1. Wyznaczenie na mapie lokalizacji Księżycowej Jaskini według informacji zawartych w 
pracy Jacquesa Bergiera;
2. Odszukanie osób, które znają miejsce wejścia do Księżycowej Jaskini, tj. kpt. dr A. T. 

14

background image

Horáka, Jurka, Slavka, jego córki oraz ich krewnych;
3. Sprawdzenie i porównanie z zapiskami kpt. Horáka opisów walk jednostek powstańczych 
SNP z wojskami Wehrmachtu i podległymi ks. Tiso;
4.   Odnalezienie   punktów   orientacyjnych   wymienionych   w   dzienniku   kpt.   Horáka,   które 
mogłyby pomóc w zlokalizowaniu Księżycowej Jaskini.
 („Zpráva o pátraní po tajemné šachté ve tvaru pulměsíce dle údaju z knihy Jacqua Bergiera 
„Le   livre   de   l´inexplicable”,   AIM,   Cesta   z   7.10   –   11.10   1982”,   (maszynopis),   Praga 
17.10.1982, ss.1-9)

Ekspedycja ta przyniosła  konkretne rezultaty - odcinek, na którym  miała by leżeć 

Księżycowa Jaskinia, miał znajdować się na Levoczskich wzgórzach, które od roku 1952 są 
poligonem   wojskowym.   Wejść   tam   można   jedynie   za   okazaniem   specjalnej   przepustki. 
Uściślono także jej położenie geograficzne: 49

o

02' N - 020°07' E z dokładnością do 10', co 

odpowiada koordynatom: 49°12' N - 020°17' E, następna lokalizacja wskazuje na miejsce 
położone na Levoćskich Vrhach, na pozycji  49°12' N - 020°44' E.) Co do lokalizacji  na 
terenie Levoćskich Vrchov, to Jaskinia powinna się znajdować na południe od wsi Jakubany, 
pomiędzy górami  Kečera i Magurič. Dochodzenie  przeprowadzone  we wsiach: Jakubany, 
Kolačkov, Šambron i Bajerovce przyniosło kolejny fakt. Otóż w czasie II Wojny Światowej 
w tych  miejscowościach  nie mieszkał  żaden gospodarz,  który miałby tylko  dwie córki  o 
takich imionach. W październiku 1944 r. nie było tu żadnych walk, a także nie przechodziły 
tu powstańcze wojska w sile batalionu czy choćby kompanii. W ogóle nie było tam żadnych 
grup partyzanckich.

Pewien emerytowany pułkownik powiedział badaczom, że nic mu nie wiadomo o 

jakimkolwiek   partyzanckim   oddziale,   który   22   października   1944   r.   toczył   boje   z 
Wehrmachtem na wschód od Levoczy. Była to najkrytyczniejsza faza SNP, kiedy to siły po-
wstańcze   spychano   w  kierunku  Wysokich   Tatr,  gdzie  przechodziły  one z  regularnego   na 
partyzancki   sposób   walki.   Jest   to   raczej   mało   prawdopodobne,   by   ktoś   kierował   się   na 
wschód, lecz takiej możliwości nie można całkowicie wykluczyć. Mogła to być na przykład 
grupa  żołnierzy,  którzy  postanowili   przebić  się  do  swoich  domów.  W  tym  celu   wyłonili 
spomiędzy siebie dowódcę i dlatego ich marsz był zorganizowany na wojskowa modłę.

Podczas dochodzenia wypytywano ludzi o słowo „Yzdar"

 

(wymawiając z angielska 

słowo to brzmi „Jzdjer” lub „Jzdjar”), co miało oznaczać nazwę miejscowości, w której baca 
Slavek   miał   przebywać   tymczasowo   po   wojnie.   W   dwóch   niezależnych   od   siebie 
przypadkach padła nazwa miejscowości Ždiar, gdzie, rzeczywiście byli bacowie, a nazwisko 
Slavek mogło tam występować.

Niestety, w Ždiarze nawet najstarsi mieszkańcy twierdzili, że żaden baca Slavek ani 

żadne   walki   pomiędzy   słowackimi   patriotami   a   Wehrmachtem   nie   miały   miejsca   ani   w 
październiku, ani innych miesiącach 1944r. ...
Druga ekspedycja inż. Mackerlego i Brumlika odbyła się w dniach 12-21 lipca 1984r i jej 
celem   było   zidentyfikowanie   miejsca   potyczki   kpt.   Horáka   z   Niemcami,   zbadanie 
narodowości   i   tożsamości   osób   występujących   w   tym   wydarzeniu   oraz   odszukanie   ich 
krewnych(Zob. „Zpráva o pátraní po Měsíční šachtě  dle údaju amerického speleologického 
časopisu NSS News č.3 3/1965, Aim, Cesta z 12. – 21.7. 1984”, Praga 1984, ss.1-6)

 Z dziennika kpt. Horáka wynika, że rodzina Slavka należała do starych osadników, 

autochtonów.   Slavek   twierdził,   że   zwiedzał   jaskinie   ze   swym   ojcem   i   dziadkiem,   przeto 
wysoce prawdopodobne jest, że jego córki także tam się urodziły. Z Hanką chciał się żenić w 
1944 roku partyzant Jurek, a więc mogła mieć wtedy 15-20 lat, co by oznaczało, że urodziła 
się pomiędzy 1916 a 1929 rokiem. Gdyby Olga była młodsza, to miałaby wtedy poniżej 8 lat, 
a   co   za   tym   idzie,   nie   mogłaby   pójść   z   ojcem   w   góry.   Poszukiwano   więc   wszystkich 
dziewcząt o imieniu Hanka (Hana lub po polsku Hanna, Anna) i Oľga (Olga), urodzonych 
pomiędzy rokiem 1916 a 1936. Imię Hanka czyli Hana jest imieniem czeskim i jako takim 

15

background image

nieczęsto używanym na Słowacji, ale podobnie jak w Polsce - o Annie mówi się tu właśnie 
Hanna. W wykazach metrykalnych z okresu od l stycznia 1923 do 31 grudnia 1949 znajdują 
się tylko dwie Olgi i kilka Anien, przy czym ŻADNEJ Oldze NIE odpowiadała Anna O TYM 
SAMYM   NAZWISKU,   i   żadna   z   nich   nie   miała   ojca   o   nazwisku   Slavek,   albo   Slav 
(Slavomir). Co więcej - imię Hana nie występuje tam w ogóle.

Zapisy metrykalne z okresu od l stycznia 1907 do 31 grudnia 1922 także nie rejestrują 

imion   Olga   i   Hana   -   są   jedynie   trzy   Anny,   ale   ŻADNA   z   nich   nie   miała   ojca   Slava... 
Powyższe ustalenia nie mogą jednak stanowić ostatecznego argumentu jako, że wszystkie 
wymienione  osoby mogły używać  swych drugich imion,  jak to jest praktykowane np. na 
Małopolsce, bądź pseudonimów np. w przypadku bacy Slavka - wszak trwała wojna. Tak 
zatem   imię   czy   nazwisko   Slavek   mogło   być   partyzanckim   pseudonimem   i   człowiek   ten 
naprawdę mógł nazywać się zupełnie inaczej i nie być tym, za kogo się podawał. Mógł on być 
jakimś pracownikiem jakiegoś alianckiego wywiadu, stąd tajemnica otaczająca jego osobę.

Podobnie negatywne rezultaty przyniosło poszukiwanie na terenie Liptowskiej Osady 

i   Liptowskiej   Niżnej   -   w   latach   1916-1929   żadnemu   mężczyźnie   o   nazwisku   Slav   lub 
podobnym, nie urodziły się córki Olga i Hana.

Były pułkownik z 6. Taktycznej Grupy „Zobor", która operowała na terenach, gdzie 

znajdował się pododdział kpt. Horáka, stwierdził, że nic mu nie wiadomo o istnieniu oficera o 
tym nazwisku i dodał jeszcze kilka informacji:
1.   ŻADEN   batalion   czy   inny   pododdział   nie   cofał   się   w   kierunku   Koszyc.   Wszystkie 
jednostki   ciągnęły   w   kierunku   Tatr,   gdzie   były   one   rozformowywane.   Żołnierze   do  nich 
należący albo wracali do domów, albo walczyli  dalej w grupach partyzanckich - także w 
Polsce, aż do roku 1945;
2.   Aż   do   dnia   28   października   1944   r.   na   tym   obszarze   nie   było   śniegu.!!!   Dopiero   28 
października zaczął padać deszcz ze śniegiem. Wiele śniegu spadło dopiero po 3 listopada 
1944 r.
Analiza   ta   nie   przyniosła   zatem   żadnych   konkretnych   wniosków.   Nie   udało   się 
zidentyfikować ani jednej osoby, która znała położenie Księżycowej Jaskini:
• kpt. Horáka nie znali ani miejscowi mieszkańcy, ani żołnierze powstańczej armii;
•   baca   SIavek   z   dwoma   córkami   Olgą   i   Hanką   nigdy   nie   mieszkał   w   północnej   części 
Levoczskich Vrhov, tak samo jak w miejscowości Ždiar (Yzdar). Na obszarze Levoczskich 
Vrchov samo nazwisko Slavek nie występuje.
Nie udało się także potwierdzić informacji zawartych w dzienniku kpt. Horáka:
• 22 października 1944r. na tym obszarze nie doszło do żadnej potyczki;
• ani mieszkańcy, ani leśnicy nic nie wiedzieli o mogile powstańca w tej okolicy;
• na obszarze Levoczskich Vrchov nie występują sosny i kosówka;
• nie ma informacji o opadach śniegu w końcu października 1944r. (ibidem, s.9)

Dalsze   dochodzenie   przyniosło   jeszcze   jeden   rezultat   -   otóż   podane   przez   „NSS 

News"   koordynaty   miejsca,   gdzie   miałaby   znajdować   się   Księżycowa   Jaskinia   zostały 
wyssane z palca przez redaktora naczelnego „NSS News" dr G. Moore'a, który podał je wedle 
skróconej wersji dziennika dr Horáka i niezbyt dokładnej mapy Czechosłowacji. Wersję tę 
podał Thomas de Jean w „Księdze tajemnic 2". 

Założono bowiem a priori, że Księżycowa Jaskinia jest położona na północnym stoku 

Niskich Tatr, co odpowiadało twierdzeniu dr Horáka, że jaskinia znajduje się po północnej 
stronie Tatr, że pod koniec wojny baca Slavek mieszkał tymczasowo w Żdiarze, o walkach z 
Niemcami,   o   występowaniu   kosówki,   itd.   itp.   Wytypowanie   miejsca   blisko   Liptovskiej 
Osady, pomiędzy L'ubochňou a Parnicou (Thomas de Jean podaje nazwy miejscowości jako 
„Plavince" i „Lubocna") jak już nam wiadomo nie wypaliło. Nie pasowało do faktów.

Jedno, co udało się udowodnić ze stuprocentową pewnością, to że wszystkie  daty 

umiejscawiające w czasie te wydarzenia są FAŁSZYWE. I tak np. silny opad śniegu miał 

16

background image

miejsce 3 listopada 1944 roku, a 22 października śniegu jeszcze nie było - co stoi w jawnej 
sprzeczności z tym, co pisze dr Horák. Wypływa z tego wniosek, który zda się potwierdzać 
dość oczywisty fakt, że dr Horák spisywał swój pamiętnik NIE NA MIEJSCU wydarzeń, ale 
ZNACZNIE PÓŹNIEJ! - a mianowicie w 1965 roku, kiedy już niezbyt dokładnie pamiętał 
wydarzenia... Bitwa z hitlerowcami miała miejsce nie 22 października, ale właśnie 3 listopada 
1944 r. Dlatego nie można posiłkować się zapiskami dr Horáka przy ustalaniu wydarzeń 
historycznych... (AIM, korespondencja prywatna z 19. 2. 1991)

Dalszą   przesłanką   pomagającą   przy   lokalizacji   Księżycowej   Jaskini,   byłoby 

występowanie   skał   wapiennych   na   Słowacji.   Opisywane   podziemne   przestrzenie   miały 
bowiem znajdować się w skałach wapiennych. W tym celu należało by nanieść na mapę 
podstawowe punkty odniesienia oraz obszary skał wapiennych. Musiałyby one być na tyle 
dokładne,   by   można   było   zlokalizować   na   niej   w   sumie   niewielkie   gniazdo   wapieni   w 
otaczającej je innej skale (w przypadku Księżycowej Jaskini, w piaskowcu), a takie struktury 
istnieją w północnej Słowacji. To Tatry Bielskie...

Interesujące jest także wyjaśnienie podane przez geologa z Ústredneho Geologickieho 

Ustavu w Pradze Czeskiej, który uważa za prawdę to, co napisał dr Horák, a co dotyczy 
jaskini i jego dokonań, choć to obraz na wskroś subiektywny. Dziwne wydaje się na przykład, 
że w dzienniku nie wspomina on słowem o wielkościach, które charakteryzują podziemny 
świat jaskiń.
Dowodziło by to, że kpt. Horáka interesowały nie tyle szczegóły penetrowanych okolic, ile 
wyłącznie jego własne zainteresowania i spostrzeżenia. Innymi  słowy, bardziej polegał na 
własnych  odczuciach  aniżeli  na  w miarę  obiektywnym  podaniu  dokładnych  okoliczności, 
jakie towarzyszyły kreślonym wydarzeniom sprzed wielu lat. Potwierdza to tym samym, że 
dziennik został napisany nieco później, jako „wspominki z lepszych czasów..." Na przykład, 
opisowy zwrot: in the Tatra Mountains może (ale wcale nie musi) oznaczać Tatr jako takich, 
ale inne pasmo górskie, położone w ich pobliżu. Kolejna informacja:  at Zdar  wskazuje, że 
może chodzić tu o miasteczko Ždiar na obszarze Tatr Bielskich. (Zob. „Zpráva o jednání ...”, 
AIM,  Ústřední ústav geologický, Praha 7. 10. 1988, s.2)

Dalsze poszukiwania przyniosły nieco więcej informacji na temat tożsamości kpt. dr 

Antonina T. Horàka. Według aktualnie uzyskanych  informacji  chodzi o oficera  w randze 
kapitana, który został prawdopodobnie zrzucony na terytorium Słowacji, w składzie brygady 
powietrznodesantowej złożonej z Czechów i Słowaków w ZSRR, a którzy walczyli uprzednio 
w brytyjskim RAF. Po wojnie opuścił on Czechosłowację i przeniósł się do USA, gdzie od 
roku   1965   mieszkał   w   Pueblo   (Kolorado).   Był   doktorem   lingwistyki   i   właścicielem 
restauracji. Jego żona miała na imię Anna. Zmarł w czerwcu 1976 roku. Nie natrafiono na 
żaden   ślad   jego   krewnych   czy   znajomych   w   Czechosłowacji.   W   redakcji   czasopisma 
wydawanego przez U.S.S. Geological Survey tego autora już nie pamiętali, redaktor dr G. 
Moore   odpisał   inż.   Mackerlemu,   że   informacje   o   szerokości   i   długości   geograficznej 
Księżycowej Jaskini sam sobie wymyślił patrząc na mapę Czechosłowacji i nie muszą one 
być konkretne. (List George’a W. Moora do inż. Mackerlego z dnia 27.03.1983) Jak doszedł 
do nazw „Plavnica" i „Lubocna" tego już nie wiedział, a w oryginalnym tekście dr Horáka nic 
o nich nie ma. Jest dość prawdopodobnym, że dr Horák wspominał o nich przy spotkaniu z dr 
Moore'em, ale nie wiadomo w jakim kontekście.

Pierwsza wyprawa, która miała miejsce w dniach 7-11 października 1982 r. kierowała 

się   podanymi   koordynatami   długości   i   szerokości   geograficznej.   Badacze   wyszli   także   z 
założenia,  że idzie  o błąd w  druku: Lubocna  = Lubovňa, itd. bo w miejscu  z podanymi 
współrzędnymi leżą dwie miejscowości - Stara Lubovňa i Plavnica. Ekspedycja wytyczyła 
sobie takie cele:
1.   Odnaleźć miejsce potyczek według wskazówek dziennika;
2. Określić losy i uzyskać bliższe informacje o pododdziale dr Horáka. Wiadomo, że miał on 

17

background image

184   żołnierzy,   maszerowali   w   kierunku   Koszyc,   co   było   samo   w   sobie   nietypowe,   a   to 
dlatego, że zdecydowana większość powstańców SNP kierowała się ku Bańskiej Bystrzycy, 
albo rozformowano ich oddziały, a oni sami udawali się do domów;
3. Uzyskać bliższe dane o kpt. dr Horáku, datę i miejsce jego urodzenia, co pozwoliłoby na 
odtworzenie jego życiorysu i szlaku bojowego;
4. Znaleźć bliższe informacje na temat Jurka, który wie, gdzie jest jaskinia, ale nie zna jej 
sekretu. Ożenił się z córką Slavka i potem był cieślą w Bratysławie;
5.   Odnaleźć bacę Slavka w Ždiarze.

Skoro   śnieg   spadł   po   l   listopada   1944   roku   to   wiadomo,   że   daty   bitew   były 

wymyślone. Dr Horák prawdopodobnie w ogóle NIE PISAŁ ŻADNEGO DZIENNIKA a swe 
wspomnienia spisał w formie pamiętnika, aby były dla wydawcy atrakcyjniejsze! Dokładnych 
dat   nie   pamiętał,   więc   je   po   prostu   wymyślił.   To,   że   był   głęboki   śnieg,   tego   nie   mógł 
zapomnieć,  tego  nie wymyślił  - tak więc rzecz  się miała  w listopadzie,  kiedy Słowackie 
Narodowe Powstanie już się skończyło,  powstańcza armia została rozformowana - mogło 
więc   chodzić   JEDYNIE   o   grupę   powstańców   powracających   do   domów,   bez   żadnej 
wojskowej organizacji...

Jednostki wojskowej - owego batalionu - nie udało się zidentyfikować ani poprzez 

archiwa Muzeum SNP w Bańskiej Bystrzycy,  w  Matici Slovenskiej  w Martinie, Oddeleni 
Vojenskych   Dejin   Slovenska   w   Bratysławie,   ani   wywiadom   z   żołnierzami   i   oficerami 
Słowackiej Armii.

Co się tyczy Ždiarów, to oprócz wioski u podnóża Tatr Bielskich istnieją jeszcze: 

Ždiar przy Liptovskiej Tepličke, Ždiary w okolicy Rožnavy, Ždiar przy Nižnom Slavkove i 
Ždiar przy Svidniku. Co się zaś tyczy nazwy „Lubocna", to postawiono hipotezę, że mogłaby 
to być L'ubochňa i Parnica (zamiast Plavnica), gdzie jest w pobliżu także Ždiar - być może 
chodzi o błąd drukarski przy pisaniu słowackich nazw ale możliwości zweryfikowania tej 
hipotezy są praktycznie zerowe.

Trochę szkoda, że cała ta historia jakby utkwiła w martwym  punkcie i w obecnej 

chwili istnieje nikłe prawdopodobieństwo jej ostatecznego rozwikłania. Miejmy nadzieje, że 
dr Miloš Jesenský nie podda się tak łatwo i jeszcze o niej kiedyś usłyszymy, choć plątanina 
nazw i lokalizacji znacznie gmatwa całą sprawę, która w 99,999999% zda się być jedynie 
paleokontaktowym hoax'em - głupim żartem zrobionym w celu... No właśnie - czy tylko dla 
sławy i pieniędzy? To akurat nie wydaje się takie pewne. Trudno uwierzyć, że dr Horak dla 
paru dolarów i kilku dni chwały puścił w druk taką piramidalną bzdurę... - tego nie robią 
ludzie, którzy przeszli przez piekło wojny i powstania. To nie pasuje do tego typu ludzi.

Wydaje mi się, że najbardziej prawdopodobną lokalizacją jest ta z Tatr Bielskich, co 

pokazuję   na   mapce   II.   W   punkcie   oznaczonym   cyfrą   „9"   znajduje   się   przecięcie   współ-
rzędnych geograficznych - 49°12' N - 020°17' E, czyli na stokach Stežky, która należy już do 
granitowego   masywu   Tatr   Wysokich,   i   o   jaskiniach   w   tym   terenie   trudno   mówić.   Jeżeli 
przesuniemy spojrzenie nieco dalej na północ, to na PÓŁNOCNYM stoku Tatr Bielskich 
znajdziemy Babią Dolinę, gdzie w miejscu o współrzędnych 49°15' N - 020°17' E mogłaby 
znajdować się poszukiwana jaskinia... Oczywiście to tylko domysł, ale spełnione są nieomal 
wszystkie warunki lokalizacji podane przez dr Horáka. Szkoda jedynie, że i tam - jak w 
przypadku Levoczskich Vrchov znajduje się wojskowy poligon, a nad resztą Tatr Bielskich 
zasłonę tajemnicy rozsnuwa TANAP.

Dziwnym faktem jest, że przez Tatry Bielskie przebiegają TYLKO TRZY szlaki tury-

styczne: niebiesko-zielony szlak nr 2911/5810 po południowej stronie Tatr Bielskich, żółty nr 
8862 do Bielańskiej Jaskini oraz zielony nr 5811 do Magury i Rigelskiego Potoku. Od 1995r. 
udostępniono jeszcze tzw. „naukową ścieżkę" z Rigelskiego Potoku na szeroką Przełęcz do 
szlaku 2911/5810... Komu zależy na tym, by po Tatrach Bielskich nie włóczyli się turyści? 
TANAP-owi? Być może tak, bo rąbie się tam drzewa i wywozi tysiące metrów sześciennych 

18

background image

drewna rocznie, a ścisły rezerwat przyrody, który tam się znajduje jest nim jedynie z nazwy. 
(„Tygodnik Podhalański" nr.49,50,51/1995)

Wokół   Tatr   Bielskich   istnieje   kilkanaście   domów   wczasowych   praskich   -   teraz 

bratysławskich – VIP-ów, które przed 1990 r. były chronione przez elitarne jednostki MSW. 
Czy tylko tego chronili świetnie wyszkoleni komandosi Št. B.? A może czegoś więcej, na 
przykład Księżycowej Jaskini? Pozostaje mieć nadzieję, że Jaskinia nie została „wygrabiona" 
a i jej tajemnice przewiezione do piwnic Łubianki czy Chodynki, gdzie zazwyczaj trafiały 
tajemnice pochodzące z krajów Układu Warszawskiego, że wspomnę tylko nasz - polski - 
incydent   gdyński   z   roku   1959,   kiedy   to   znalezionego   na   gdyńskiej   plaży   humanoida, 
przewieziono ciupasem do ZSRR... (Podobno jednak to EBE jest w Polsce, dobrze ukryta w 
kostnicy szpitala uniwersyteckiego w Gdyni - sic!). Tak mogło być i w przypadku Księży-
cowej Jaskini, V-7, hitlerowskiej bomby A i wielu, wielu innych tajemnic. Nie sądzę, by 
tajemnica  Księżycowej  Jaskini wyszła  na jaw w tym  millennium  - po prostu dlatego, że 
zajmują się tym tacy outsiderzy jak dr Jesenský czy ja... Jak długo będzie istniała zmowa 
milczenia w której obok decydentów ma swój udział także kwiat naszej nauki, tak długo ta i 
inne zagadki pozostaną Wielkimi Niewiadomymi.

Jest   w   tej   całej   historii   i   pewien   akcent   polski.   W   zapiskach   dr   Horáka   jest   coś 

niepokojąco znajomego,  rzekłbym  - swojskiego, coś - co już gdzieś  kiedyś  czytaliśmy.  I 
rzeczywiście   -   przypomnieliśmy   sobie   materiał   o   istnieniu   tzw.   „szklistych   tuneli"   w 
słowackim stoku Babiej Góry. Historie te są do siebie tak podobne, że nie może być mowy o 
przypadkowej   koincydencji...   Wydaje   mi   się,   że   konwergencja   tych   dwóch   Legend   jest 
niezupełnie przypadkowa - i jest w tym coś więcej, niż tylko ślepy traf. Czyżby tajemniczy 
informator dr Jana Pająka opowiedział mu swoją wersję Legendy o Księżycowej Jaskini, 
nieznacznie ją tylko modyfikując i dostosowując do realiów beskidzkich? Wydaje się, że tak 
właśnie było, ale bynajmniej nie chodziło tu o stoki Babiej Góry a o zbocza Babiej Doliny w 
Tatrach Bielskich!... (Jesenský, M.: Tajemnica Księżycowej Jaskini, „Wizje Peryferyjne”, nr 
2/1996, s. 22-29)

ROZDZIAŁ 3 – Zagadka szklistych tuneli

Zaznajamiamy   się   z   prof.  dr   Janem   Pająkiem   –  Niezwykła   historia   z   dzieciństwa 

Wincentego – Dobrze strzeżona góralska tajemnica: Tunele pod Babią Górą? – Dalsze uwagi 
i spostrzeżenia.

W poprzednim rozdziale wyraziliśmy atrakcyjną hipotezę, że Księżycowa Jaskinia i 

system szklistych tuneli pod Babią Górą, o których pisze polski uczony prof. dr inż. Jan 
Pająk, są dwoma aspektami TEGO SAMEGO problemu. Zgodnie z zasadą  audiatur altra 
pars
 przekazujemy na początek obszerne fragmenty relacji prof. Pająka (Leśniakiewicz, R.: 
„Księżycowa Jaskinia – zagadki ciąg dalszy”, „Wizje peryferyjne”, nr 3/1996, ss. 24-28):

Byłem  właśnie w klasie maturalnej liceum, kiedy  usłyszałem pierwszą opowieść o 

szklistych tunelach, wyglądających jakby wytopiła je w skale jakaś ogromna maszyna. Osoba, 
która mi o nich opowiedziała - nazwijmy ją Wincenty - znana mi była z innych niezwykłych 
opowieści jakie kolidowały drastycznie z moim „naukowym światopoglądem". Gdy słuchałem 
tej   kolejnej   opowieści,   nie   przykładałem   do   niej   szczególnej   wagi   i   traktowałem   jako  

19

background image

rozrywkę. Z czasem zapomniałem niektóre szczegóły - przykładowo nie jestem już pewien, czy 
tunel zaczynał się na Babiej czy na Baraniej Górze, do jakich miejsc prowadził, jak był 
oznakowany,   jak   się   go   otwierało,   itd.   itp.   Stąd   też   przytaczam   wersję   w   formie   luźnej 
opowieści, jaką obecnie ja pamiętam.

Jak to zwykle bywało z zimami lat 60., tego wieczora elektrownia znowu wyłączyła 

prąd. Siedzieliśmy więc przy buzującym piecyku wsłuchując się w trzask płomieni... Wincenty  
po pewnym czasie zaczął:
Kiedy byłem w twoim wieku, pewnego wieczoru mój ojciec zapowiedział, że następnego ranka 
wyruszymy   w   daleką   drogę.   Nazajutrz   rano   zdziwiło   mnie   to,   że   zamiast   zwykłych  
przygotowań   do   jarmarku   ojciec   zapakował   tylko   naftową   latarnię,   zapałki   oraz   zapas 
jedzenia. Moja ciekawość jeszcze wzrosła, kiedy wyruszyliśmy w drogę piechotą, zamiast — 
jak zwykle - furmanką... Kiedy wyszliśmy poza granicę naszej wioski, ojciec przewodzący w 
milczeniu przywołał mnie do siebie.

— Wicek - powiedział - nadszedł czas, byś poznał sekret naszych przodków. Sekret ten  

przekazujemy z ojca na syna od drzewniech czasów. Trzymamy go w rodzinie na czarną go-
dzinę. Oprócz mnie wie o tym kilku członków rodzin rozrzuconych, po innych wioskach. Se-
kret ten, to ukryte przejście podziemne. Bacz teraz na drogę, bo pokażę ci ją tylko raz. Musisz 
więc ją dobrze zapamiętać.

Dalszą drogę odbywaliśmy w milczeniu. Podeszliśmy do podnóża Babiej  Góry od 

strony czeskiej (Autorowi chodziło chyba o stronę słowacką, bo ani Babia ani Barania Góra 
nie ma stoków po czeskiej stronie granicy. Obie te góry leżą nieco dalej na wschód od granicy 
[etnicznej i administracyjnej] słowacko-czeskiej. – przyp. RKL) - ojciec znowu się zatrzymał 
i pokazał mi skałkę na wysokości około 1/3 tej góry.

— Wicek - powiedział - zważ na tę skałkę, bo zasłania ona wejście do podziemia.
Gdy wspięliśmy się do skałki, zdziwiło mnie, że żadnego przejścia nie było widać. Mój 

ojciec zaparł się plecami przy narożniku i zaczął pchać. Stałem zaskoczony, bo z bliska skałka  
wyglądała na zbyt dużą, by jeden człowiek mógł ją popchnąć. 

- Psia... - ojciec zaklął - długo nie otwierana, musiała się zastać, nie gap się! - pomóż  

mi pchać. ! Przyskoczyłem i popchnąłem - skałka drgnęła i po początkowym oporze posunęła 
się   zadziwiająco   lekko.   Odsłoniło   się   wejście   dostatecznie   duże,   by   przejechać   przez   nie 
wozem.   Ojciec   zapalił   latarnię   naftową,   poczym   popchnął   skałę   na   poprzednie   miejsce. 
Zatrzasnęła ona całkowicie otwór wejściowy. Następnie ruszył tunelem, jaki zaczynał się od 
tej skałki i prowadził dość stromo w dół. Zatkało mnie z wrażenia, bowiem czegoś takiego 
jeszcze w życiu nie widziałem. Tunel był ogromny i zmieściłby się w nim nie tylko wóz ale cały  
pociąg. Przebiegał prosto jak strzała. Jego przekrój był kolisty, ale nieco spłaszczony od 
góry. Powierzchnia była lekko pofalowana, jakby pokarbowana ostrzem ogromnego wiertła. 
Ściany miał lśniące, jakby wylane szkłem. Chociaż raptownie schodził w dół, był zadziwiająco  
suchy,   ani   śladu   wody   spływającej   po   spągu   i   ścianach.   Zauważyłem   też,   że   nasze   buty 
stąpające   po   szklistej   podłodze   nie   wydawały   żadnego   dźwięku,   jakiego   można   by   się 
spodziewać po skale, odgłos kroków był przytłumiony, jakby spąg tunelu wyłożono jakimś 
tworzywem.

Po dosyć długim marszu tunel wpadł do ogromnej komory w kształcie beczki stojącej 

nieco skośnie. Ściany tej komory były szkliste, jak ściany tunelu, którym przyszliśmy, ale nie  
były one jednak karbowane, za to spąg i ściany były uformowane w jakiś dziwny spiralny  
wzór, wyglądający jak zastygły wir. W komorze tej zbiegały się wyloty kilku tuneli. Niektóre z 
nich miały przekrój okrągły, niektóre trójkątny. Ojciec położył latarnię na ziemi i przysiadł na 
chwilę, by odpocząć, ja zaś zacząłem rozglądać się po pieczarze. Pod ścianami, z dala od 
wylotów tuneli podłoga była zaścielona  jakimiś  przedmiotami, skrzyniami, beczkami oraz  
najróżnorodniejszą bronią. Widziałem  części zbroi rycerskich,  maczugi, miecze, szable, a 

20

background image

także   starodawną   broń   palną.   Moja   uwagę   zwróciła   niezwykłej   roboty   piękna   strzelba   z  
bogato inkrustowaną lufą o białej kolbie.

Wziąłem tą strzelbę, by ją oglądnąć, ale ojciec krzyknął na mnie „nie rusz! - nie mamy 

oliwy by ją znów nasmarować!"

— Możemy przecież zabrać ją ze sobą - odpowiedziałem.
— Nie - powiedział ojciec - to wszystko ma tu czekać na wypadek ciężkich czasów.  

Przysiadłem więc przy ojcu. Wtedy zaczął on wyjaśniać:

— Tunele, które tu widzisz, prowadzą do każdego kraju i każdego kontynentu. Możesz 

więc zajść nimi, gdzie tylko zechcesz, oczywiście jeżeli tylko wiesz, jak się w nich obracać.  
Ten tunel z lewej strony wiedzie do Niemiec, potem do Anglii, dalej zaś do Ameryki, gdzie 
łączy się z tunelem z prawej strony. Z kolei tunel z prawej strony wiedzie do Rosji, potem do 
Kaukazu i Chin, dalej do Japonii i w końcu do Ameryki. Do Ameryki możesz dojść także  
pozostałymi tunelami wiodącymi pod biegunami Ziemi. Każdy z tych tuneli posiada co jakiś 
czas komorę rozgałęźną podobną do tej, w której teraz jesteśmy, gdzie łączy się z innymi  
tunelami idącymi w innych kierunkach. W tym labiryncie łatwo się jest zgubić. Dlatego też 
nasi   przodkowie   używali   drogowskazów,   jakie   informowały,   który   kanał   wybrać  -   chodź, 
pokażę ci jak te drogowskazy wyglądają.

Podeszliśmy do jednego z tuneli i wtedy zauważyłem przy jego wylocie kilkadziesiąt 

niezdarnych rysunków nagryzmolonych czarną farbą czy zaschniętą krwią. Ojciec wskazał mi 
rysunek po rysunku, objaśniając jego znaczenie. Jeden z nich oznaczał Wawel w Krakowie 
[!].

Kiedy tak objaśniał mi znaki, niespodziewanie dał się słyszeć odgłos dudnienia, syku i 

metalicznego pisku - przypominało to przejeżdżający pociąg parowy, kiedy zmienia szyny na 
zwrotnicach lub hamuje. Ojciec zamilkł i powiedział:

— Resztę objaśnię ci w drodze powrotnej, teraz musimy szybko wracać.

Zaczęliśmy się szybko wspinać szybem wejściowym, ścigani coraz głośniejszym dudnieniem i 
metalicznym   piskiem.   Ojciec   wyraźnie   się   niepokoił   i   często   oglądał   za   siebie.   Gdy 
dopadliśmy skały  przy wejściu,  syk i pisk  były  tak głośne, jakby  pociąg  hamował  tuż  za 
naszymi   plecami.   Po   wyjściu   na   zewnątrz   i   zatrzaśnięciu   skały,   ojciec   padł   na   ziemię 
zdyszany. Po dość długim odpoczynku zaczai wyjaśniać:

—   Tunele,   jakie   widziałeś,   nie   były   wykonane   przez   ludzi,   a   przez   wszechmocne 

stwory, które mieszkają w podziemiach. Stwory te używają tuneli do poruszania się w podzie-
miach od jednej strony świata w drugą. Używają one w tym celu ognistych maszyn latają-
cych. Gdyby maszyna taka na nas najechała, to zostalibyśmy niechybnie upieczeni od jej 
gorąca. Na szczęście głos w tunelu niesie daleko, jest więc czas, by zejść jej z drogi, kiedy się 
ją usłyszy. Poza tym stwory te mieszkają w innych częściach świata i w te strony przylatują  
bardzo   rzadko.   Nasi   przodkowie   wykorzystywali   te   tunele   do   ukrywania   się   przed 
najeźdźcami oraz szybkiego przemarszu w inne strony. W drodze powrotnej ojciec wyjaśnił mi 
znaczenie pozostałych znaków. Przykazał też, bym we właściwym czasie przekazał tę wiedzę  
komuś innemu, by nie uległa zapomnieniu.

(Pająk   J.,   Pańszczyk   K.   –   „Tunele   NOL   spod   Babiej   Góry”,   Nowy   Targ   –   Kota 

Samarahan 1998 [skrypt].)

Na tym kończy się relacja człowieka imieniem Wincenty - informatora prof. dr Jana 

Pająka, który z kolei przytoczył te historie na dowód istnienia magnokraftów (magnolotów) - 
latających maszyn z wyglądu podobnych do Nieznanych Obiektów Latających czyli UFO - i 
de facto, prawdopodobnie mających identyczny napęd...

Także osobną sprawą jest pochodzenie tego tunelu - prawdopodobnie pozostałość po 

istotach zamieszkujących wnętrze naszej planety po czymś w rodzaju Agarty czy Shangri-la... 
Pisali   o   tym   słynni   ezoterycy   i   egzoterycy:  M.   Bławatska   i   Ferdynand   Antoni 
Ossendowski,   Brinsley   le   Poer-Trench   i   Mircea   Eliade,   Aleksander   Grobicki   i... 

21

background image

Umberto Eco! (Zob. także Ossendowski A. F. – „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”, Poznań 
1930; Grobicki Al. – „Nie tylko Trójkąt Bermudzki, Gdańsk 1980; Krzyściak J. – „Däniken, 
Kosmici   i   Atlantydzi”,   Katowice   1997;   Maclellean   A.   –   „Zaginiony   świat   Agharti”, 
Warszawa 1996; Maclellan A. – „Tajemnica Pustej Ziemi”, Warszawa 2000; Zajdler L. – 
„Atlantyda”, Warszawa 1980.)  Ale o tym później, teraz zajmijmy się wspólnymi punktami 
obu legendarnych osobliwości Księżycowej Jaskini i szklistego tunelu.

Punkty te zostały już wyróżnione w tekście doniesienia prof. Pająka, ale przypomnę je 

raz jeszcze:

 Lokalizacja obu jaskiń (bowiem omawiany tunel będę w dalszym ciągu 

nazywał „jaskinią") stanowi sekret trzymany w rodzinach od wielu (co najmniej 
kilku) pokoleń.

 Sekret ten jest przekazywany z ojca na syna,  Slavek  nie miał syna, więc 

najprawdopodobniej nie przekazał sekretu, lub przekazał go któremuś z potomków 
w rodzinie swych braci czy sióstr...

 Sekretem miałoby być ukryte podziemie, czy przejście podziemne leżące 

na terenach należących do jednej rodziny i to dość zamożnej - jak wynika to z 
relacji.

 Opis jaskini: ogromne rozmiary, lekko pofałdowane ściany i spągi, gładkie 

ściany   wyłożone   jakimś   niezwykłym   tworzywem   (w   relacji   prof.   Pająka)   czy 
metalem,   w   relacji   brak   wody  spływającej   po   ścianach   mimo,   że   mówi   się   o 
stalaktytach i stalagmitach, ale znajdują się one poza (!) właściwą jaskinią. Jej 
kształt   jest   bardzo   nietypowy   -   pochylonej   beczki   czy   pochylonego   szybu   o 
półksiężycowym kształcie. Trójkątny kształt korytarzy także upodabnia do siebie 
obie Legendy.

 Zjawiska   występujące   w   jaskiniach.   Chodzi   o   zjawiska   akustyczne, 

których źródłem jest działalność ludzka albo Obcych Istot. W obu przypadkach 
sprowadza się ona do dudnienia i metalicznego syku, bądź pisku.

 Obydwie   jaskinie   znajdują   się   na   Słowacji.   —   Oczywiście,   w   obu 

relacjach występują pewne różnice, ale wniosek jest ten sam:

 Obydwie   jaskinie   zostały   zbudowane   przez   nieznanych   konstruktorów, 

których   utożsamia       się       z       dawnymi       cywilizacjami   „platońskimi"   lub 
pozaziemskimi...

Gdzie znajduje się wejście do szklistego tunelu? Relacja Wincentego mówi o słowac-

kiej stronie Babiej Góry. Barania Góra raczej nie wchodzi w rachubę, a to dlatego, że przez 
jej południowe zbocza  nie  przebiegała  granica  państwowa, która przebiega  właśnie przez 
Babią Górę! W świetle relacji Wincentego - wejście znajduje się na ⅔ wysokości względnej 
góry, tj. około 1.200 m n.p.m., w dolinie Potoku Bystra. Problem w tym, że poza szczytem 
Diablaka, który stanowi skalistą „wyspę" w otaczającym go terenie, na południowych stokach 
Babiej Góry nie ma żadnych skałek! To pewnik, a zarazem pierwsza obiekcja.

Obiekcja   druga   dotyczy   sprzeczności   w   relacji   Wincentego   -   skoro   oznakowania 

korytarzy   malowano   lichą   farbą   lub   krwią,   to   jakim   cudem   przetrwały   one   straszliwy 
(podobno) żar przelatujących przez korytarze i komory podziemnych statków latających.? Jak 
to gorąco zniosły z kolei drewniane czy płócienne przedmioty codziennego użytku jakie tam 
zgromadzono?   Przecież   powinny   one   ulec   zniszczeniu   już   przy   pierwszym   przelocie 
„podziemnego" NOL-a - prawda? Czyli, że żar wydzielany przez te pojazdy nie był aż tak 
straszny, jak to opowiadał Wincenty.? A może chodziło o promieniowanie jonizujące? Popa-
rzenia promieniste dają podobny obraz, jak konwencjonalne poparzenia termiczne, więc może 
Wincentemu   o   to   chodziło?   Ciekawe,   bo   dr   Horak   też   wysunął   przypuszczenie,   że 
Księżycowa Jaskinia stanowi wyrobisko po wydobyciu rud uranowych... - jak sugeruje to 
Thomas de Jean. 

22

background image

Podejrzewamy zatem, że w wypadku tunelu chodzi de facto o Księżycową Jaskinię, a 

Wincenty twierdząc, że wylot korytarza znajduje się w Babiej Górze, po prostu wpuścił prof. 
Pająka   w   ślepą   uliczkę...   Dlaczego   zresztą   miałby   mu   mówić   prawdę?   Skoro   istnienie 
korytarza jest taką tajemnicą, to dlaczego akurat tylko wobec prof. Pająka miała by zostać 
złamana   zmowa   milczenia?   Przecież   informacje  o  jaskiniach   były  trzymane   w  sekrecie  i 
złamanie sekretu byłoby równoznaczne ze złamaniem prawa omerty! Z tego prostego względu 
relacja   Wincentego   i   potem   prof.   Pająka   w   tym   względzie   jest   niewiarygodna!   I   znowu 
nasuwa   się   przypuszczenie,   że   chodzi   tu   o   Babią   Dolinę   w   Tatrach   Bielskich...   Trudno 
bowiem przypuścić, żeby istniały dwie różne formacje o tak niezwykłych właściwościach.

Nasuwa   się   w   związku   z   tym   jeszcze   jedno   spostrzeżenie   -   Wincenty   mówi   o 

członkach rodzin znających tajemnicę mieszkańców innych wiosek. Otóż wiele rodzin ma 
krewnych na Słowacji i vice-versa, zatem tak w Polsce jak i na Słowacji Legenda powinna 
być znana wielu ludziom. Prof. Pająk nie pisze, gdzie spotykał się z Wincentym, ale założę 
się, że miało to miejsce albo w Zakopanem, albo w ogóle na Podhalu, a nie w Zawoi czy na 
polskiej bądź słowackiej Orawie... Wygląda więc na to, że Wincenty i dr Horak zetknęli się z 
tą samą tajemnicą!

ROZDZIAŁ 4 – Poszukiwacze skarbów kontra hiszpańska Securitate

Egzotyczna   legenda   albo   prawda   –   Na   scenę   wstępuje   Sebastian   Berzeviczy   – 

Świadectwo pastora Bucholtza – Kogo poszukiwała hiszpańska Securitate?

Pomysł połączenia obydwu tych Legend przyszedł nam do głowy, kiedy w połowie lat 

90. ub. wieku zbieraliśmy materiały do naszej pierwszej wspólnej książki o kosmicznych 
technologiach hitlerowskich Niemiec. Już wtedy nasunęła się nam jeszcze jedna hipoteza na 
temat tego, że Księżycowa Jaskinia mogłaby znajdować się w Pieninach, gdzie miejscowa 
tradycja   spaja   w   jedno   legendy   o   skarbach   Inków   z   osobą   szlachcica,   obieżyświata   i 
awanturnika Sebastiana Berzeviczy’ego. Kiedyśmy dokładnie analizowaliśmy tą historię, to 
stwierdziliśmy, że w naszej książce powinno znaleźć się miejsce dla tego kondotiera, jego 
niezwykłych przygód w Nowym Świecie, egzotycznej i wielkiej miłości, zdradzie i śmierci, 
królewskich wysłannikach oraz – rzecz jasna – ogromnych skarbach ukrytych w jaskiniach. 
    (Jesenský, M.: „Posledný Inkov odkaz I. – III.”, „Slovenské národné noviny”, vol. 12 (16), 
nr   12   (5.6.2001),   s.9,   nr   13   (19.6.2001),   s.9,   nr   14   (3.7.2001),   s.9,   Leśniakiewicz,   R.: 
„Księżycowa jaskinia na Spiszu?”, „Świat UFO”, vol. 22, nr 1(67)(2002), ss. 89-99).

W roku 1946, w zamku Dunajec w Niedzicy, stojącym nad polsko-słowacką rzeką 

graniczną Dunajec,   pojawił się niejaki  Andrzej Benesz  z testamentem, który jego ojciec 
otrzymał z krakowskiego kościoła pod wezwaniem Św. Krzyża. Dokument ten był spisany 
pod   koniec   XVIII   wieku   na   zamku   Dunajec   przez   samego   Sebastiana   Berzeviczy’ego   i 
wysłannicy, którzy przybyli na zamek aż z ... Peru! Benesz w towarzystwie miejscowego 
sołtysa, komendanta posterunku Milicji Obywatelskiej i oficera Wojsk Ochrony Pogranicza 
odwalił   ostatni   stopień   schodów   wiodących   do   zamku   i   tam   znalazł   metalową   rurkę 
zawierającą dokument w postaci indiańskiego kipu (quipu). Składało się ono z trzech sznurów 
zapętlonych w mnogie węzły i zakończonych nietypowo blaszkami z łacińskimi napisami: 
„Titicaca”,   „Vigo”   i   „Dunajec”...   Indiańskie   kipu   miało   być   wskazówką   do   lokalizacji 

23

background image

ogromnego   indiańskiego   skarbu,   którego   dziedzicem   miał   być   wnuk   Berzeviczy’ego   – 
Antonio  Berzeviczy  vel Benesz alias Condorcanqui vulgo Tupac Amaru III. I jak na 
razie, to nie ma eksperta, który rozwiązałby tą zagadkę szlachcica, który władał niedzickim 
zamkiem przez tyle lat...

Sebastian gnany chęcią zdobycia sławy i fortuny oraz przygód dostał się na dwóch 

hiszpańskiego króla, skąd wysłano go do Peru, gdzie służył wiernie hiszpańskiej koronie. 
Tam ożenił się z indiańską księżniczką, w której żyłach płynęła królewska krew Inków. Z 
tego małżeństwa urodziła się ich córka Umina, która wydała się za ostatniego pretendenta do 
tronu Inków – Jose Gabriela czyli Gabriela Condorcanqui vel Tupaca Amaru II, który w 
latach 1779-81 przewodził powstaniu przeciwko Hiszpanom. Po okrutnym zdławieniu rebelii 
i   zamordowaniu   przez   nich   Tupaca   Amaru   II,   Sebastianowi   udało   się   uciec   z   Uminą   i 
Antoniem do Starego Świata, ale mściwa ręka hiszpańskiej korony dosięgła uciekinierów w 
Wenecji. Ponowna ucieczka do Dunajca także nie była oderwaniem się od prześladowców – 
Uminę zamordowano w zamku, gdzie ponoć jej duch straszy do dziś dnia... 
Berzeviczy   pojął,   ze   jego   wnuk   nie   jest   tu   bezpieczny   i   w   tajemnicy   wysłał   go   do 
morawskiego Krumlowa, gdzie przygotował mu fałszywą tożsamość w rodzinie Beneszów. 
Antonio   –   teraz   już   Antonin   Benesz   –   przyjął   nazwisko   swych   przybranych   rodziców. 
Rodzina   Beneszów   się   spolonizowała   dzięki   małżeństwom   i   pędziła   biedne   życie   po 
północnej stronie Karpat.  

(Zob.: Rowiński, A.: „Pod klątwą kapłanów”, Warszawa, 2000; Leśniakiewicz W. – 

„Skarb Inków – Szukajcie, ale czy znajdziecie?” w „Odkrywca” nr 6/2002 )

I tutaj się zaczyna nasze poszukiwanie odpowiedzi. Kto jak kto, ale Berzeviczy głupi 

nie był. Sebastian Berzeviczy, jeżeli miałby gdzieś ukrywać swe skarby, to tylko i wyłącznie 
w   górach   –   a   dokładniej   w   jaskiniach!   Zamek   Niedzicki   czy   Tropsztynski   mógłby   być 
spenetrowany   przez   „hiszpańskie   KGB”   stosunkowo   łatwo,   –   czego   zresztą   dowiodło 
morderstwo Uminy. Ale szukać skarbów w jaskiniach Pienin czy Tatr – o! to już zupełnie 
inna para kaloszy. Wtedy te góry były jeszcze stosunkowo mało znane i były penetrowane 
tylko przez górali i poszukiwaczy skarbów zrzeszonych w Bractwie św. Wawrzyńca zwanego 
także  Bractwem Siedmiu Gwiazd, którego centrale znajdowały się na ziemiach polskich w 
dwóch miastach: Krakowie – na Małym Rynku i Wrocławiu – na Rynku Solnym. Było to 
ponadnarodowe   bractwo   składające   się   z   alchemików,   obieżyświatów,   obiboków,   ex-
żołnierzy,   mieszczan   i   szlachetnie   urodzonych   –   słowem   ludzi   wszystkich   stanów   i 
narodowości – w tym i Hiszpanów... – pozostających na usługach Inkwizycji i królewskich 
tajnych służb...

 Kto wie, czy rzeczone Bractwo nie jest odpowiedzialne za tajemniczą śmierć jednego 

z najdziwniejszych ludzi XIX wieku mieszkających w Polsce – Niemca po ojcu i Polaku po 
matce, poczytnym pisarzu, lekarzu, obieżyświacie i awanturniku –  dr Teodorze Teudolcie 
Tripplinie.  
Jeżeli istnieje reinkarnacja, to jego kolejnym wcieleniem był inny niespokojny 
duch polskiej literatury – tym razem już XX wiecznej – Antoni Ferdynand Ossendowski... 
Obydwaj mieli do czynienia ze skarbami, obydwaj zginęli w niewyjaśnionych do dziś dnia 
okolicznościach i obydwaj byli niezwykle popularni w kraju. Dr Tripplin udał się do Italii, 
potem do Hiszpanii, a po powrocie do kraju od razu udał się na Zamek Dunajec, zwiedza 
Spisz. I jest wścibski, nawet bardzo wścibski... Pan Rowiński dziwi się, że w całej dostępnej 
twórczości dr Tripplina nie ma ani słowa o Inkach – i nie będzie! Tripplin dopiero poszukiwał 
faktów i dokumentów i jeżeli mam rację, to został on   z a m o r d o w a n y   w 1881 roku 
przez kogoś, komu bardzo zależało na tym, by nie ujrzały one światła dziennego! Dokumenty 
i notatki dr Tripplina zostały zniszczone, lub ukryte tak, by ich nikt szybko nie znalazł... Nie 
ma tutaj miejsce na klątwę Inków, a na zwykłą sprawę kryminalną, w której ciekawość świata 
i chęć docieczenia prawdy historycznej splotły się z żądzą zysku i zemsty. Zainteresowanych 
odsyłam do książek wrocławskiego historyka  dr Jacka Kolbuszewskiego – „Skarby Króla 

24

background image

Gregoriusa”„Bractwo Siedmiu Gwiazd”„Dziwne podróże – dziwni podróżnicy” i innych
Bractwo Siedmiu Gwiazd było idealną - mówiąc fachowo - przykrywką   dla działalności 
hiszpańskiego wywiadu politycznego, co umożliwiło eliminację Uminy. Niedzicka kryjówka 
przestała   być   bezpieczna   i   należało   ukryć  Antonia   Benesza   alias   Berzeviczy   alias 
Condorcanqui alias Tupaca Amaru III  w inny sposób – poprzez adopcję i rozmycie tropu. 
Współczujemy jedynie historykom bez krzty wyobraźni, którzy domagali się dokumentów i 
relacji świadków...  Jeżeli Berzeviczy liczył na coś, to właśnie na taki rodzaj głupoty, który 
nakazuje formalizm w poszukiwaniach celu – celem w tym przypadku był Antonio. Służby 
specjalne kierują się w działaniu specyficzną logiką operacyjną, która bazuje na informacjach 
i   przewidywaniu.   Jej   przeciwieństwem   jest   formalne   i   sztywne   podejście   do   problemu   – 
Hiszpanie popełnili ten błąd i Antonio przeżył...

(Zob.: Kolbuszewski J. – „Dziwne podróże, dziwni podróżnicy”, Katowice 1972)

 

Skarbu   też   nie   odnaleziono,   ale   podejrzewam,   że   Umina   miała   jedynie   ułamek 

procenta tego, co udało się Inkom wywieźć z Eldorado!...  Jeżeli skarb istniał i znajdował się 
w Niedzicy na Zamku Dunajec, to mógł zostać wyekspediowany na miejsce zdeponowania w 
trzy lokalizacje:

Zamek   Tropsztyn   nad   Jeziorem   Czchowskim   i   dalej   do   Gdańska,   skąd 
wyekspediowano je do Kanady czy na Islandię lub gdziekolwiek;

Księżycowa Jaskinia w Levočskich Vrhach lub Spišskiej Magurze, albo...

... Tatry Bielskie ewentualnie Tatry Wysokie.

W   pierwszym   przypadku,   skarby   popłynęły   Bóg   jeden   raczy   wiedzieć,   dokąd...   – 

mogły się znaleźć na Islandii, w północnej Kanadzie, jak i na dnie Atlantyku. Mogą też 
znajdować się pod Zamkiem Tropsztyn, ale to jest akurat najmniej pewne. 

W drugim przypadku – najbardziej prawdopodobnym – Sebastian Berzeviczy i jego 

Indianie ukryli skarb w jakiejś nieznanej nam jaskini – być może właśnie w Księżycowej 
Jaskini, za czym przemawiają fakty opisane przez  pastora Buchholtza Starszego.

Trzecia   możliwość   jest   mniej   prawdopodobna,   bowiem   Sebastian   Berzeviczy 

wiedział o tym, że Tatry Bielskie, Wysokie, Niskie i Zachodnie są przedmiotem szczególnej 
eksploracji ze strony Bractwa Siedmiu Gwiazd i kamuflujących się pod tym szyldem agentów 
„hiszpańskiej Securitate”, którzy tylko czekali na to, by ktoś schował jakieś kosztowności w 
Tatrach!   Tymczasem,   jak   wynika   z   zapisków   pastora   Buchholtza,   Pieniny   były   już 
wyeksploatowane i wyeksplorowane  – wszak pisze on o starych sztolniach po kopalniach 
miedzi!... A zatem mało kto już zapuściłby się w te rejony w poszukiwaniu czegokolwiek. 
Jednak w swym artykule Wiktoria Leśniakiewicz twierdzi, że tego magicznego skarbu Inków 
już de facto nie ma... Został on w całości zużyty na powstania Wiosny Ludów w Polsce i na 
Węgrzech, a poza tym Berzeviczy musiał zapewnić potomkowi władcy Inków jakieś godziwe 
bytowanie – nieprawdaż? A zatem nie ma co go szukać i została po nim tylko piękna legenda 
aż pięciu narodów. W przeciwieństwie do Księżycowej Jaskini, której istnienie jest realnym 
faktem... (Leśniakiewicz W. – „Skarb Inków...”, ibidem)

I to jest pierwsza przesłanka mówiąca za tym, by Księżycowej Jaskini czy Tunelu o 

Szklistych Ścianach szukać na terenie Pienin lub Lewoczskich Wierchów, ale jest i druga – 
otóż na terenie tych ostatnich znajdują się dwie miejscowości o dziwne znajomych (z raportu 
dr Horáka) nazwach: Plavnica alias Plavnice i Stara L’ubovňa alias Lubocna... Wprawdzie nie 
ma tam żadnej wioski o nazwie Ždiar alias Yzdar, (NB, po polskiej stronie istnieje góra o 
nazwie Żdziar, która znajduje się około 1 km na południe od Muszyny), ale może tu chodzić 
o... polski Żegiestów?! Czego jak czego, ale   t a k i e j   możliwości    n i k t   nie brał pod 
uwagę! Nazwa Yzdar występuje w angielskim tekście raportu dr Horáka, a to, że chodzi o 
słowacki Ždiar, było sugestią Czechów i Słowaków, którzy badali tą sprawę.

Nazwa   Żegiestów   została   zniekształcona,   bowiem   Anglosasi   mają   tendencję   do 

zniekształcania   i   skracania   nazw   i   nazwisk   słowiańskich   –   są   one   dla   nich   –   delikatnie 

25

background image

mówiąc – nieprzyswajalne... Chciałbym zobaczyć rodowitego Amerykanina, któremu kazano 
by   wymówić   poprawnie   nazwę   Żegiestów!   –   już   słyszę   te   syczenia   i   charkoty,   ten 
„Zheghiestoff”...   Opowiadanie   dr   Horáka   było   trzykrotnie   tłumaczone   za   słowackiego   na 
czeski, potem na angielski, a potem znowu na czeski i finalnie na polski... – starczy? Takie 
wielokrotne przekłady, to mina poślizgowa, na której położył się niejeden tekst!

W Żegiestowie  czy okolicy zapewne mieszkał  niejeden Słowak z córkami  Anką i 

Olgą. Mógł on nosić nazwisko Slavek lub spolonizowane Sławek, względnie mógł nosić imię 
Slavomir czy polskie Sławomir. To pogranicze, gdzie obie kultury przenikały się wzajemnie, 
podobnie jak grunty – przecież jeszcze dzisiaj Polacy mają swe grunty na terenie Słowacji i 
vice-versa.  NB, jak już tu powiedziano, Slavek wcale nie musiał być stałym mieszkańcem 
Żdiaru czy Ždiaru, a przebywać tam w czasie wojny czy SNP    tymczasowo    z córkami. 
Dlatego też nie można umiejscowić ich w tym rejonie. To tłumaczy, dlaczego na ślad Slavka, 
Hanki i Olgi nie wpadli poszukiwacze Księżycowej Jaskini. 

  Pisząc swą książkę na temat szklistego tunelu w Babiej Górze, prof. Jan Pająk cytuje 

relację osobnika o imieniu Wincenty, który pochodził z jednej z podbabiogórskich wiosek. 
Najprawdopodobniej z Lipnicy Wielkiej, Lipnicy Małej czy Zubrzycy ,

 

albo Sidziny (w której 

uporczywie krążą legendy o tajemniczych tunelach w stokach gór, z których jedne prowadzą 
podobno aż do Ameryki, a na pewno do Oravskej Polhory...), bowiem leżą na południowych 
stokach Babiej Góry i przy granicy ze Słowacją, ergo tam, gdzie można było najłatwiej i 
najszybciej dotrzeć do wylotu tego szklistego korytarza. Trochę mnie to dziwi, że Wincenty 
zdradził sekret tego tunelu – bowiem tego rodzaju sekrety w góralskich rodzinach – a jeszcze 
jak  chodzi  o  skarby czy chociażby  tzw.  spiski  – są  trzymane   w  największej   tajemnicy  i 
obowiązuje tutaj zmowa milczenia. Zachodzi pytanie: dlaczego Wincenty złamał to  prawo 
omerty
?   Odpowiedź   jest   jedna   –   mógł   to   zrobić,   ponieważ   wylot   Tunelu   o   Szklistych 
Ścianach został zawalony w połowie lat 40. przez Rosjan. Jak do tego doszło? Otóż pisząc 
książkę o broni V-7 w czasie zbierania materiałów, zwróciliśmy uwagę na to, że w latach 
1945-46 w rejonie Babiej Góry przebywali radzieccy żołnierze podający się za artylerzystów 
dokonujących   pomiarów   meteorologicznych.   Czy   to   nie   jest   dziwne:   artylerzyści   i 
meteorolodzy robiący pomiary na Babiej Górze! Przecież to bzdura! Nie było ich dużo – 1 
pluton, – czyli 30 – 40 żołnierzy. Po zakończeniu „pomiarów” zeszli z gór przy okazji paląc 
schronisko na południowej stronie kopuły szczytowej Diablaka i wynieśli się do swoich.

Teraz rozumiemy, czego oni tam szukali i jakie to „pomiary” robili. Szukali Tunelu o 

Szklistych   Ścianach   tylko   po   to,   by   go   zawalić   i   tym   samym   uniemożliwić   ucieczkę   z 
sowieckiej   strefy   okupacyjnej   hitlerowskim   zbrodniarzom   i   wszystkim   tym,   którzy   mieli 
powody,   by   uciec   z   tego   „raju   dla   ludu   pracującego   miast   i   wsi”   do   Ameryki   czy 
gdziekolwiek   indziej   –   a   jak   już   nadmieniłem   powyżej,   NKWD   i   SMIERSZ   dokładnie 
wiedziało o istnieniu tej i innych tajemnic od swych kolegów z Gestapo i SD, którzy z kolei 
mogli wydobyć je torturami z jakiegoś Polaka czy Słowaka, który miał pecha wpaść w ich 
łapy. Po wojnie tutejsi górale znaleźli zawał w miejscu wylotu Tunelu o Szklistych Ścianach i 
uznali, że można o tym powiedzieć komuś z zewnątrz. Tak treść Legendy dotarła do prof. 
Pająka...  Resztę znamy.

  Podobnie rzecz się mogła mieć z Księżycową Jaskinią, która znajduje się gdzieś w 

słowackiej części Pienin. Tam z kolei mogli dotrzeć do niej Niemcy lub Rosjanie i znaleźć 
skarb   Berzeviczych...   W   takim   przypadku   klątwa   inkaskich   kapłanów   mogła   spaść   na 
nazistów   lub/i   stalinistów,   z   jednakowym   skutkiem.   Oba   państwa   totalitarne   znikły   z 
powierzchni   Ziemi...   Pozostało   nam   tylko   wierzyć   w   to,   że   te   skarby   gdzieś   jednak   się 
znajdują w łonie Tatr, Beskidów czy Pienin i czekają na swego odkrywcę, który je weźmie i 
przeznaczy na odrestaurowanie Imperium Inków w Ameryce Łacińskiej...

26

background image

ROZDIAŁ 5 – Spór o tożsamość dr Horáka

Jak to się wszystko zaczęło: poszukiwacze przygód, badacze i urzędnicy ministerialni 

–  You   are   wanted   Captain   Horak!  –   Poszukiwania   w   terenie   –   Informacja   Eduarda 
Piovarčego – Księżycowa Jaskinia jako element gry wywiadów?

W listopadowym i grudniowym numerze czeskiego czasopisma „Fantasticka Fakta” w 

roku 1998, opublikowaliśmy  dwa obszerne materiały na  temat  Księżycowej  Jaskini, jako 
przykładu niepokojącej zagadki na jaki może się natknąć detektyw prehistorii badający tereny 
Słowacji.   

(Zob.: Jesenský, M. – Leśniakiewicz, R.: „Tajemství Měsíční jeskyně”, „Fantastická 

fakta”,   nr  11  (1998),  ss.  2  –  5,  Leśniakiewicz,  R.:  „Měsíční  jeskyně.   Další  díl   záhady”, 
„Fantastická fakta”, nr 12(1998), ss.14-16)

Po   upływie   ponad   czterech   lat   od   opublikowania   tych   artykułów,   problematyka 

wzbogaciła się o cały szereg informacji uzyskanych dzięki pracy takich poszukiwaczy, jak 
m.in. Eduarda Piovarčego z lat 1985-93. 

  (Piovarči, E.: „Správa o pátraní po osobách z príbehu Dr. Horáka publikovaného v 

Americkom   speleologickom   spravodaji   NSS   News   č.3/1965   z   19.5.   1986”,   Slovenská 
speleologická spoločnosť, Oblastná skupina nr 16, Terchová, Varín)

Za pierwszych poszukiwaczy Księżycowej Jaskini uważa się dwóch Czechów: inż. I. 

Mackerlego i M. Brumlika, którzy przedsięwzięli swoją wyprawę na Słowację w dniach 7-11 
października   1982   roku,   przy   czym   pozostaje   niezbitym   faktem   to,   że   informacji   o 
Księżycowej   Jaskini   i   jej   samej   poszukiwał   już   w   1981   roku,   z   polecenia   Ministerstwa 
Kultury   geolog   i   speleolog  dr   Stanislav   Pavlarčik.   (Pavlarčík,   S.:   „Legenda   alebo 
skutočnosť?”,   „Ľubovnianske   noviny”,   vol.   6,   nr   49-50   (11.12.1980),   s.2)

 

Jeżeli   idzie   o 

Słowację, to pierwszym,  który informował się u E. Piovarčego był już niestety nieżyjący 
speleolog   i   publicysta,   pracownik   naukowy   Muzeum   Słowackiego   Krasu   w   Liptowskim 
Mikulaszu – doc. dr Pavol Mittner, który zapoznał się z artykułem dr Antonina Horáka już 
w roku 1976, dzięki uprzejmości S. Pavlarčika. 

Nie   jest   zatem   wykluczone,   że   poszukiwania   zaczęły   się   już   w   1976   roku   i 

prowadzone były przez słowackich grotołazów, o czym nikt niczego nie publikował. W sześć 
lat później, dr Pavlarčik otrzymał list od Amerykanina  Franka Brownleya  skierowany do 
Czechosłowackiego Ministerstwa Kultury, co stało się początkiem poszukiwań prowadzonych 
w   ramach   programu   zwanego   „Ewidencja   i   dokumentacja   zjawisk   krasowych   i 
pseudakrasowych   na   terenie   Pienin,   Lubowiańskiej   Wierchowiny,   Lewoczskich   i 
Czerchowskich Wierchów”, zaczętego 3 stycznia 1982 roku. Czynności te realizowano przy 
pomocy Powiatową Grupą Speleologiczną w Spiskiej Białej. Raport z tego programu, z roku 
1982, zawiera mnóstwo danych interesujących z geologicznego punktu widzenia, nie znalazła 
żadnych materialnych śladów Księżycowej Jaskini, ale nawet nie mogła potwierdzić danych 
podanych przez kpt. dr Horáka, dotyczących jego bojowego epizodu. Na apel dr Pavlarčika 
zamieszczonym   w   miejscowych   gazetach   nie   odpowiedział   nikt,   nikt   nie   pamiętał   bitwy 
stoczonej przez jego oddział w podanym przezeń miejscu i czasie. Czy jest czymś normalnym 
taki zanik pamięci u uczestników Słowackiego Narodowego Powstania oraz także cywilów? 
Sam dr Pavlarčik w naszej korespondencji zrobił słuszną uwagę, że skoro uczestnicy milczą, 

27

background image

zaczynają się tworzyć legendy. Wnioski z jego raportu są nie tylko sceptyczne, ale dodaje on 
do tego sprawę sobowtóra A. T. Horáka z Mniszka nad Popradem. Ten powstańczy kapitan 
też walczył na terenie Lubowiańskiej Wierchowiny, zaś dr Pavlarčikowi udało się ustalić jego 
prawdziwą   tożsamość.   Wedle   informacji   mieszkańców   tej   wsi,   ten   powstańczy   kapitan 
Antonin Horák naprawdę nazywał się Ernest Hönig, który w tej wsi był właścicielem tartaku. 
Na początku wojny z przyczyn rasowych (był Żydem) zmienił nazwisko. Po wejściu wojsk 
niemieckich, ukrywał się w lesie nad wsią Medzibrod (część Mniszka nad Popradem), gdzie 
miał   przygotowaną   podziemną   kryjówkę,   z   której   prowadził   swoją   przedsiębiorczą   i 
partyzancką działalność, która się niezbyt podobała tamtejszym mieszkańcom.

Przypomnimy  jeszcze  garść faktów  o efektach dalszych  poszukiwań. Nie tylko  dr 

Pavlarčik po przestudiowaniu wielu dzieł historycznych o SNP i działaniach bojowych, ani 
także inni badacze nie natknęli choćby na wzmiankę o tym, że 20-23 października 1944 roku 
oddziale, który wycofywałby się w rejon Koszyc i nie znaleźliśmy ani jednego śladu kpt. dr 
Horáka – a poszukiwania prowadziliśmy we wszystkich archiwach byłej Czechosłowacji i 
literaturze na temat SNP. Już sama tożsamość dr Horáka jest wielką niewiadomą i wielką 
zagadką. Inż. Mackerle, a także i inni badacze zagadnienia, mieli o nim tylko tyle informacji, 
ile   wynikało   z   artykułu   w   „NSS   News”.   Dr   Horák,   jak   sam   twierdzi,   był   rzeczywiście 
lingwistą   i   jak   sam   pisze   –   miał   wykształcenie   uniwersyteckie.   Poszukiwanie   po   listach 
absolwentów   uniwersytetów   i   innych   szkół   wyższych   nie   dało   żadnego   rezultatu   i   inż. 
Mackerle   musiał   przyznać,   że   A.   Horák   nie   tylko   nie   uzyskał   doktoratu,   ale   nawet   nie 
studiował ani jednego semestru na żadnym filozoficznym czy przyrodoznawczym fakultecie 
w Republice Czechosłowackiej w latach 1920-1944. Już tutaj przejawia się jego osobowość 
jako   niewiarygodna.   Inż.   Mackerle   prowadząc   korespondencyjne   poszukiwania   w   USA 
doszedł to tego, że Tony Horák zmarł w 1976 roku, i siłą rzeczy, już niczego od niego nie 
dowiemy... Dowiedział się on także, że Tony Horák miał restaurację w miejscowości Pueblo, 
w stanie Kolorado. Postanowił zatem poszukać jego małżonki i potomków, ale znów mu się 
nie udało. Co się jemu nie udało, powiodło się jego następcom.  Walter Pavliš  i  mgr Ivo 
Hlásenský
 – speleolodzy z Pragi, którzy tą sprawą zajmują się już od roku 1994 – zrobili coś 
w husarskim stylu. Po prostu pojechali do USA i znaleźli potomków A. T. Horáka, co stało 
się przełomem w sprawie, uzyskali jego akt zgonu i inne informacje o jego pochodzeniu. 
Oczywiście   je   utajnili,   ale   w   Internecie   można   się   doczytać   na   ich   stronie 
http://www.natur.cuni.cz/~karhu/jeskyne.htm  -   że   nawet   poszukiwania   w   jego   rodzinnych 
stronach  nie  zakończyło   się powodzeniem,  bowiem  po  jego  przodkach  i  nim  samym  we 
wskazanej miejscowości nie ma ani śladu... Nawet na cmentarzu nie było żadnego nagrobka z 
tym nazwiskiem!...

Pierwsze poszukiwania w terenie prowadzone były w oparciu o dane geograficzne i 

koordynaty   podane   w   artykule   zamieszczonym   w   czasopiśmie   „NSS   News”z   roku  1965: 
49

o

12’N - 020

o

17’E. S. Pavlarčik i I. Mackerle wkrótce odkryli, że te dane nie pochodzą od 

Horáka,   ale   redaktora   naczelnego  dr   George’a   W.   Moore’a,   który   je   wydedukował   na 
podstawie podanych przez Horáka charakterystycznych punktów terenowych. Z informacji 
Pavlarčika wynika, że w okolicach szczytu Siminy (1.289 m n.p.m.) nie potwierdził się fakt 
sąsiadowania warstw wapiennych z piaskowcami z Paleogenu (65-23 mln lat temu). Swe 
badania dokonywał on na terenie wskazanym przez podane przez „NSS News” współrzędne 
geograficzne, za zezwoleniem dowództwa JW 1603 w Popradzie. Tak to dokładnie brzmi w 
jego  sprawozdaniu.  Tak  się  złożyło,  że  współrzędne  geograficzne  wyssane  z  palca   przez 
naczelnego „NSS News” wypadały na terenie wojskowym tej właśnie JW 1603! Dlatego też 
uważaliśmy przez dłuższy czas, że być może był to fragment jakiejś gry wywiadowczej – ba! 
– cała legenda o Księżycowa Jaskinia mogła być taką крышей czyli dachem albo przykrywką 
dla jakichś działań służb wywiadowczych obu Supermocarstw. Kiedy się zorientowaliśmy, że 
współrzędne te są diabła warte, zaczęliśmy poszukiwania wedle innych wskazówek podanych 

28

background image

przez dr Horáka w jego dzienniku, a tymi były wzmianki i Zdiarze, Plawnicy i Lubocni, a 
także wzmianki na końcu jego opowiadania, gdzie odwiedził po raz drugi strome stoki Tatr, 
na których szukał jakichś znaków na powierzchni skały, jam i połączeń jaskiniowych z KJ. 
Tutaj właśnie po raz pierwszy i ostatni sytuuje KJ na stromych stokach Tatr, ale czy można 
brać poważnie jego informacje  za wskazówki konkretnych  punktów zaczepienia? Nie ma 
innych, a i nam nic innego nie pozostawało. Poszukiwania I. Mackerlego po metrykalnych 
rejestrach w Zdiarze i zwrócenie szczególnej uwagi na osoby występujące w tekście relacji: 
JurekSlávekHankaOľga, grób szer. Martina. Kiedy nie znaleziono żadnego śladu po 
nich na obszarze Ždiaru w Tatrach Bielskich, zaczęliśmy ponownie myśleć o Niskich Tatrach, 
w których także miały miejsce bojowe operacje SNP na terenie Słowacji. 

W tej fazie poszukiwań, do E. Piovarčego dołączyła Powiatowa Grupa Speleologiczna 

z Terhovej, która zorganizowała terenową akcję w dniu 19 maja 1986 roku w Liptowskiej 
Tepliczce,   nieopodal   schroniska   Ždiar,   na   wschodnim   stoku   Niskich   Tatr.   Nasze 
poszukiwania bacy Slávka i jego dwóch córek było bezowocne także po stronie Niskich Tatr 
przy Hronie – w okolicach wsi Pohorelá. Przejrzeliśmy geologiczną mapę i mapy roślinności 
tej części Niskich Tatr, wedle których  da się znaleźć bezpośredni styk sosnowego lasu z 
kosówką,   a   także   wyrębów.   Szukaliśmy   głównie   w   obszarach   skał   wapiennych   – 
bezskutecznie.  Żadnego śladu. Także historycznie  nic nie wskazywało  na to, że miała  tu 
miejsce opisana w dzienniku sytuacja – nie było tu walk ustępujących wojsk powstańczych z 
Niemcami. Na tych terenach operował oddział partyzancki „Janošík”. Uporczywe walki z 
hitlerowcami trwały 20-21 października 1944 roku na południowej stronie Niskich Tatr, na 
obszarze Červenej Skaly i Telgártu. Po 26 października SNP wygasło i żołnierze przeszli na 
partyzancki sposób walki. Problem jeszcze był w tym, że w 1944 roku pierwszy śnieg spadł 
dopiero 3 listopada! I. Mackerle zatem zakłada, że dziennik dr Horáka był nieautentyczny, a 
został napisany w 1965 roku, dokładnie przed opublikowaniem artykułu w „NSS News”, 
kiedy autor zapomniał już część dat i danych. To właśnie dlatego nie można było uchwycić 
dokładnej daty bitwy oddziału autora z Niemcami. Pozostały zatem tylko takie fakty, jak: 
brnących w głębokim śniegu 184 mężczyzn z oddziału, z czego ⅓ rannych, 16 na noszach, 
którzy zostali w nocy na z soboty niedzielę ostrzelani z dwóch niemieckich dział 70 mm, 
położonych   na   bliskim   głównym   grzbiecie   górskim,   oddalonym   o   jakieś   300   metrów. 
Mieliśmy zatem taki pogląd, że nie szło o Niskie Tatry, ale o Tatry Bielskie. Być może śnieg 
tam spadł nieco wcześniej. Jednakże żadnej takiej bojowej sytuacji na terenie Tatr Bielskich 
nie odnotowano. Walki miały miejsce tylko w Lendaku, gdzie oddział partyzancki Biełowa-
Kowalienki stoczył ciężki bój z faszystami, w dniu 27 października 1944 roku. Oddział ten w 
sile kompanii (około 100 żołnierzy) walczył tam tylko jeden dzień, jego ocalała część potem 
przeszła na polską stronę i dołączyła do sił Armii Czerwonej.

W pierwszym raporcie I. Mackerlego z dni 7-11 października 1982 roku, znaleźliśmy 

zajmujące wspomnienia  płk Tomáša Zamiški, który twierdził, że na temat oddziału, który 
około   22   października   1944   roku   wycofywał   się   w   kierunku   wschodnim   przez   Pogórze 
Lewoczskie, nic mu nie wiadomo. Był to najgorszy okres SNP, wszystkie siły powstańcze 
kierowały się do Niskich Tatr i przechodziły do partyzantki. Jest czymś nieprawdopodobnym, 
by ktoś szedł w kierunku przeciwnym – tj. na wschód, ale nie da się tego wykluczyć, bowiem 
mogła to być grupa ludzi z wschodniej Słowacji, która wracała do domu w sposób wojskowy, 
a jej przywódcą mógł być jakiś oficer. A zatem istniała dalej jakaś alternatywa...

W drugiej połowie lat 90. ubiegłego stulecia, do poszukiwań KJ włączyła się na krótki 

okres czasu grupa mieszkańców Żyliny, której przewodził inż. Gustav Skřivánek, a który w 
roku 1997 opublikował kilka artykułów o swoich poszukiwaniach w Mniszku nad Popradem i 
Starej Lubowni. Godnym  uwagi jest to, że także i on słyszał  o tym,  iż:  Ów powstańczy 
kapitan wcale się nie nazywał Anton Horák, ale Honig (Hönig) albo Horning (Hörning), i był  
właścicielem   wielkich   piwnic   na  wino,   i   że  byli   tam   tacy   bojownicy,   którzy   w  nocy   byli 

29

background image

partyzantami, zaś w dzień współpracowali z Niemcami. Osobiście jednak sądzę – pisze inż. 
Skřivánek –  że takie informacje są celowo rozsiewane po to, by ludzie stracili ochotę na 
poszukiwania Księżycowej Jaskini.

Ten zagadkowy sobowtór kpt. Horáka jest takim Czarnym Piotrusiem w naszej grze z 

zagadką Księżycowej Jaskini. Nikt tej karty nie trzyma długo w rękach. Mogłaby ona odrzeć 
całą  sprawę  z jej  romantyki...  – a  może  to  strach przed  MOSSAD-em?    Tak  czy owak, 
musimy zaakceptować tą zagadkową osobę, która złowieszczo wychynęła z szaroczarnych 
czasów wojennej, powstańczej przeszłości wsi Mniszek nad Popradem, jak widmo... tylko że 
tego niemieckiego Żyda Höniga nie można nie akceptować. Ludzie w Mniszku nad Popradem 
jeszcze   go   dobrze   pamiętają   do   dziś   dnia.     (Skřivánek,   G.:   „Mesačná   šachta”,   „UFO 
magazín”, nr 9 (1997), s.21, zob. także nr 8(1997), s.21 i 31) Zaś jego pseudonim „Kapitan 
Horák” dokładnie pokrywa się z nazwiskiem autora artykułu w „NSS News” o Księżycowej 
Jaskini. Inż. Skřivánek szukał w Kieżmarku, Starej Lubowni i też w Mniszku nad Popradem 
jednego z rannych żołnierzy, który według jego słów miał tam mieszkać, a którego Horák 
wspomina  jako Jurka. W krótkiej  informacji  można  przeczytać,  że grupa poszukiwawcza 
spotkała się w Kieżmarku spotkała się z człowiekiem, który rozmawiał z Jurkiem i przyrzekł 
mu, że na drugi dzień zaprowadzi go do Księżycowej Jaskini. Na drugi dzień człowiek ten 
wszystko   odwołał  i  nie  chciał   nawet  na  ten  temat   rozmawiać.  (Skřivánek,  G.: „Mesačná 
šachta”, UFO magazín, nr 8 (1997), s.21) Przypomina to opowiadanie S. Pavlarčika o tym, 
jak to pewnego razu w restauracji w Mniszku nad Popradem zetknął z pewną osobą, która 
obiecała   mu   pokazać   listy,   jakie   do   niej   przysyłał   Ernest   Hönig   alias   Anton   Horák   z 
Palestyny.   Zagadkowy   rozmówca   na   drugi   dzień   wszystko   odwołał   i   nie   pojawił   się   na 
umówione spotkanie... Takie wydarzenia są naprawdę godne uwagi i zagadkowe. Wygląda na 
to, że w czasie wojny rozegrała się tutaj niejedna tragedia z udziałem Höniga-Horáka i ludzie 
wolą o tym nie mówić ludziom, którzy poszukują śladów horakowej tożsamości. Wynikałoby 
z   tego,   że   ów   Hönig-Horák   ma   pokręconą   powstańczą   przeszłość,   która   jeszcze   do   dnia 
dzisiejszego   jest   żywa   w   pamięci   mieszkańców   Mniszka   nad   Popradem   i   okolicznych 
miejscowości...   NB,   należy   wspomnieć   także   i   o   tym,   że   inż.   Skřivánek   w   Kieżmarku 
dowiedział   się,   że   Księżycowa   Jaskinia   była   poszukiwana   przez   licznych   poszukiwaczy, 
wśród których byli także i Amerykanie...

Wydaje   się,   że   zagadka   podwójnej   tożsamości   Höniga-Horáka   jest   jednak   do 

rozwiązania, bowiem mógł on być „wtyką”, „kretem” Gestapo do ruchu oporu – co było 
proste dla Niemców, bowiem jako wpływowy Żyd mógł być łatwo przez nich pozyskany pod 
groźbą eksterminacji - i wykonywał on de facto nie tyle rozkazy płynące z dowództwa SNP, a 
z Berlina – takie rzeczy zdarzały się wszędzie na obszarze okupowanej przez hitlerowców 
Europy,   bo   Żydzi   –   o   czym   się   teraz   w   ogóle   nie   mówi   –   także   współpracowali   z 
nazistowskimi okupantami przeciwko ludności krajów, w których mieszkali, a po wejściu 
wojsk radzieckich współpracowali z drugim okupantem. Po wojnie uciekł więc na Zachód i 
jako Żyd wyjechał potem do Izraela. Bał się, że Słowacy wydadzą go, jako współpracownika 
władz niemieckich,  więc usiłował  – jak widać z powodzeniem  – ich zastraszyć.  Dlatego 
istnieje możliwość, że w całą sprawę zamieszany jest m.in. izraelski wywiad wojskowy – 
osławiony   MOSSAD   –   który   po   ujawnieniu   jego   przeszłości   dał   mu   propozycję   nie   do 
odrzucenia... Stąd właśnie wzięli się rzekomi Amerykanie na Słowacji, ale o tym w dalszej 
części raportu.

Katalizatorem   dalszej   działalności   badawczej   był   odzew   na   wyniki   badań 

zamieszczonych na internetowej stronie praskiego speleologa mgr Waltera Pavliša. W Pradze 
doszło do roboczego spotkania Piovarčego i Pavlarčika, na którym wymienili swe wyniki. W 
czasie konfrontacji swoich archiwów i dokładnych map wytypowanych rejonów umiejscowili 
oni kilka wysokogórskich stanowisk artyleryjskich i skojarzyli je z sztucznie wytworzonymi 
kawernami  – miniaturowymi  jaskiniami  – które – jak się dowiedział  dr Pavlarčik – były 

30

background image

obsadzone przez niemieckie załogi od września 1944 do stycznia 1945 roku. Szło tutaj o dwie 
takie lokalizacje na głównym grzbiecie Tatr Bielskich. Odkrycie to automatycznie wniosło do 
debaty następne pytanie, czy oddziałek Horáka nie został w czasie przechodzenia głównego 
grzbietu ostrzelany właśnie z tych stanowisk przez działa... W tym kontekście, raz jeszcze 
rozpatrując tekst Horáka, dr Piovarči natknął się na ważki, ale zaniedbywany fakt. Istnieje 
wiele   wersji   czeskich   i   słowackich   przekładów   artykułu   Horáka,   ale   wszystkie   są 
niedokładne. Dzięki temu właśnie, wszyscy zasugerowaliśmy się tą 12-godzinną walką w 
czasie wycofywania się oddziału. Tak zatem nie powinien on brzmieć:  Utrzymując nasze 
pozycje przez 12 godzin, postanowiłem zarządzić odwrót z potyczki.
 Chodziło o to, że oddział 
utrzymywał się przez 12 godzin na pozycji, a potem doszło do potyczki, w wyniku której 
Horák zarządził odwrót. Nie było trwającej pół doby regularnej bitwy!

Najprawdopodobniej   jednostka   Horáka   została   zaatakowana   w   czasie   forsowania 

grani Tatr Bielskich przez półbaterię dział 70 mm, strzelającą z odległości 300 metrów. Być 
może chcieli wydostać się z niemieckiego okrążenia w kierunku wschodnim na Koszyce i w 
tym celu musieli sforsować grań Tatr Bielskich, bowiem dolinne szlaki komunikacyjne były 
w tym czasie już obsadzone przez Niemców...

Pavlišov tym samym doprowadził do czwartych poszukiwań Księżycowej Jaskini na 

terenie  powiatu  Stara Lubownia, z którego wynikami  zapoznał  społeczeństwo w dniu 30 
czerwca 1999 roku, w programie TV pt. „Klekánice” wyemitowanym przez kanał czeskiej 
telewizji ČT-1. Grupa poszukiwawcza pracowała w rejonie Osieho Vrhu – 859 m n.p.m. w 
okolicach Małego Lipnika. Jaskinia, w której pracowali nie miała takiej budowy i charakteru, 
jak opisana w dzienniku Horáka. Nie znaleziono tam ani wyrytych na ścianie liter A. H. – 
inicjałów   autora   relacji   o   Księżycowej   Jaskini,   ani   sześciu   rys   symbolizujących   sześć 
przeżytych tam dni, nie mówiąc już o dacie... Budowa geologiczna jaskini także nie pasuje do 
opisu budowy geologicznej Księżycowej Jaskini. Jedyną godną uwagi była wzmianka o tym, 
że grupa Pavliša kontaktowała się z potomkami A. T. Horáka tu na Słowacji czy w Czechach, 
bowiem poznał on go osobiście i przekonał, co do tego, że jego opowiadanie należy wziąć 
całkowicie poważnie.

Czy   przypadek   Księżycowej   Jaskini   jest   tylko   fragmentem   gry   wywiadów   i 

kontrwywiadów, w której użyto relacji już zmarłego A. T. Horáka? Tej możliwości nie da się 
całkiem wyłączyć. (Zob.: www.quest.cz/moonshaft) Walter Pavliš wskazuje na to, że Horák 
opublikował   artykuł   o   Księżycowej   Jaskini   tylko   w   wyspecjalizowanym   magazynie 
naukowym na dowód tego, że jego źródło jest poważne i cały przebieg wydarzeń ma realny 
podkład faktograficzny. Dla tego badacza było godnym uwagi także odkrycie, że  Jacques 
Bergier  miał zgodę autora na cytowanie jego artykułu, a zatem istnieje tu możliwość, że 
Bergier   miał   bliskie   kontakty   z   autorem.   Szkoda,   że   Bergier   zmarł   w   1978   roku,   co 
przekreśliło wszelkie możliwości weryfikacji tych informacji.

Wbrew temu, że całość zapisków horakowych brzmi niezbyt wiarygodnie, to niektóre 

miejsca   w   jego   opowiadaniu   wzbudzają   mnóstwo   pytań   i   wątpliwości.   Czy   jest   zatem 
możliwe,  że baca  Slávek  przyprowadzał  do żołnierzy w  jaskini  w  tak złożonej  wojennej 
sytuacji swe jedyne córki? – wydaje się, że pomysł wystawiać dwie młode dziewczyny na 
takie ryzyko nie był zbyt rozumnym. Przecież – jak pisze sam Horák – trzymali przez całą 
noc wartę i nie chcieli wyściubiać nosa z jaskini, by nie natknąć się na nieprzyjacielskie 
patrole na nartach. Horák twierdzi, że z Jurkiem dostali się do Koszyc w ciągu 6 dni. Z 
obszaru Niskich Tatr odległość ta wynosi około 90 km w linii powietrznej, co oznacza, że 
trzeba było przejść po górzystym terenie, najeżonym nieprzyjacielskimi patrolami i czatami 
jakieś 110-120 km. Czy mogli oni pokonać tą odległość w zimie, po śniegu, tylko w nocy i w 
ciągu 6 dób? Nieco bliżej Koszyc jest obszar Starej Lubowni. W linii powietrznej do Koszyc 
jest stamtąd 80 km. Te uwagi nie są znów tak podejrzliwe, ale budzą wątpliwości. Plany 
Horáka   zakładały   przebycie   10   km   dziennie,   a   zatem   Księżycowej   Jaskini   od   Koszyc 

31

background image

oddzielał dystans około 60 km w linii powietrznej. Tej odległości odpowiada w przybliżeniu 
centrum Levočských Vrhov. Wygląda to tak, jakby celowo Horák umieścił miejsce swoich 
przygód w pobliżu przecięcia się współrzędnych geograficznych, które wziął z sufitu (lub 
szkolnego atlasu) naczelny „NSS News”, a potem do dziennika napisał o stromych stokach 
Tatr i bacy ze Ždiaru.

Następnym spornym punktem są sosnowe pochodnie, którymi Horàk oświetlał sobie 

jaskinię w czasie jej eksploracji. Używał także górniczej karbidówki. Ciekawe jest to, jaką 
techniką je wykonał? A przecież użył dużo tych pochodni. Sam sosnowy konar nie będzie się 
palić, a jeżeli nawet, to tylko przez chwilę. Każdy, kto spędza wolny czas na łonie natury wie, 
jak przygotować sobie pochodnię z tego, co się ma pod ręką. Do rozszczepionego na krzyż 
sosnowego polana wkłada się suche żywiczne gałązki i żywicę, a tej ostatniej trzeba dużo, by 
pochodnia mogła się palić 15-20 minut. Samo sporządzenie pochodni zabiera mnóstwo czasu, 
a najwięcej zbieranie żywicy. Horák nie opisuje, jak je przygotowywał, są one u niego taką 
oczywistością,  jak dla  nas  elektryczna  lampka.  Wedle  tego,  co baca  przyniósł  do jaskini 
rannym żołnierzom w czasie swych sześciu wizyt, byłoby wykluczone, by kpt. Horák mógł 
zrobić pochodnie z materiału, ropy, itd. – bowiem każdy kęs materiału był w czasie tej srogiej 
zimy i w zimnej  jaskini potrzebny do opatulenia się weń. Użycie wielu pochodni, jak to 
opisuje autor, wydaje się po prostu niemożliwe, a to ze względu na brak materiału do ich 
sporządzenia,   a   także   ze   względu   na   trudną   sytuację,   w   której   trzej   rani   powstańcy   się 
znaleźli. Wyrób pochodni wymaga czasu, materiału i dwóch zdrowych rąk. Kpt. Horák był 
ranny   w   lewą   rękę   bagnetem   i   pociskiem,   co   zakłada   znaczne   ograniczenie   swobody 
działania. No chyba że znalazł potrzebne materiały w jaskini, ale o tym nie wspomina ani 
słowa, bo do głowy mu nie przyszło, że ktoś będzie robił z tego problem po latach?...

Tak więc jest to zadziwiające, że ranny Horák był w stanie dokonać tak dokładnej 

penetracji jaskini, nieznanych mu korytarzy i podziemnych sztolni oraz sal całkowicie sam. 
Coś takiego wskazuje na to, że poza odwagą człowiek ten miał również wyrobiony zmysł 
orientacji   w   podziemiach   i   potrafił   się   w   nich   poruszać,   a   opis   tego,   jak   pokonywał 
poszczególne   partie   jaskini   wskazuje   na   doświadczonego   speleologa,   bowiem   jest 
realistyczny i przekonujący. Tak to mogło się naprawdę rozegrać. Sytuacja była taka jaka była 
i w zasadzie wszystko było możliwe... Ciekawym jest to, że Jurek nie dziwił się, gdzie Horák 
znika na całe długie godziny i to bez opowiadania się, dokąd idzie. Troska o dwóch rannych 
żołnierzy powinna nakazać  mu  jako dowódcy,  oficerowi i najbardziej  sprawnemu  z całej 
trójki pozostać przy nich przez większość czasu. Już samo znoszenie drewna na opał musiało 
zabierać wiele czasu i sił, i to nie tylko na pochodnie, ale także do opalania niegościnnych i 
zimnych pomieszczeń jaskiniowych. Jest jednak pewne wyjaśnienie tego problemu, o czym w 
dalszej części tego raportu. Dziwnie też wygląda taki fakt, że powstańczy żołnierze gotowali 
strawę   w   poniemieckich   hełmach.   To   tak,   jakby   mieli   pić   wodę   z   buta   poległego 
nieprzyjaciela. Gdyby słowaccy żołnierze nie mieli swoich hełmów, co jest dosyć dziwne w 
opisanej sytuacji bojowej, to przecież żołnierze posiadali jeszcze menażki i manierki. Jak 
więc się stało, że gotowali wodę w niemieckich hełmach, bo zdarli je z zabitych Niemców, 
czy pogubili w czasie ataku na niemieckie okopy? Bo to jest dziwne, najpierw Horák opisuje, 
że dostali się w ogień krzyżowy dwóch dział 70-mm, a potem pisze o ataku na niemiecką 
piechotę – przy czym  dostał on kolbą po głowie, a potem odniósł rany bagnetem i kulą 
karabinową w lewą rękę. Tak zatem cała ta akcja wygląda dość nieprawdopodobnie. Wedle 
wojennej logiki i taktyki bojowej, piechota siedzi w okopach póki bije własna artyleria po to, 
by nie oberwać odłamkami własnych granatów, a podrywa się do ataku po przygotowaniu 
artyleryjskim.

Powróćmy   jeszcze   do   hipotezy,   że   Księżycowa   Jaskinia   jest   elementem   gry 

wywiadów. Oczywiście jest to możliwe, bowiem Czechosłowacją interesowały się wywiady 
Zachodu w czasie Zimnej Wojny. Nie zapominajmy, że na terenie tego państwa znajdowały 

32

background image

się   ośrodki   szkoleniowe   terrorystów   z   krajów   arabskich,   które   były   prowadzone   przez 
specjalistów   z   radzieckiego   KGB   i   czechosłowackiej   Št.B.   (czechosłowacki   odpowiednik 
radzieckiego   KGB,   polskiej   SB   czy   węgierskiej   AVH,   wschodnioniemieckiej   STASI, 
rumuńskiej   SECURITATE   oraz   bułgarskiej   Drżavnej   Sigurnosti)   Tatry   Bielskie   były 
poligonem   wojskowym   dla   wysokogórskiej   piechoty   i   komandosów   z   wojsk   powietrzno-
desantowych.   W   Liptowskim   Mikulaszu   stacjonowały   wojska   Północnej   Grupy   Wojsk 
Radzieckich   w   CSRS   –   były   to   wojska   rakietowe,   a   kto   wie,   czy   nie   kosmiczne. 
Prawdopodobnie była tam składowana także operacyjna broń rakietowo-jądrowa, o czym – 
podobnie   jak   w   przypadku   Polski   –   nie   wiedziały   nawet   najwyższe   władze   partyjne   i 
państwowe   CSRS!   (Por.   Leśniakiewicz   R.   –   „Raport:   Ufologia   i   ekologia   –   Polskie 
doświadczenia”   –   referat   na   II   Międzynarodową   Konferencję   Ufologiczną,   Budapeszt, 
13.II.2000 r. – vide http://ufo.internauci.pl.)

Tereny   te   były   rozpracowane   przez   CIA   –   co   było   o   tyle   łatwe,   że   są   to   tereny 

wybitnie   turystyczne.   Wzmianki   o   działalności   Ernesta   Höniga   vel   kpt.   Antona   Horáka 
pozwalają przypuszczać, że terenem tym i Księżycową Jaskinią interesował się także izraelski 
MOSSAD. W związku z tym, na pewno teren ten był zabezpieczony przez kontrwywiady 
radzieckiego KGB i GRU oraz dodatkowo przez kontrwywiad Št. B. i w strefie nadgranicznej 
dodatkowo przez służby operacyjne OOŠH (czechosłowacki odpowiednik naszego WOP-u). 
Każda z tych organizacji prowadziła własną Sprawę Obiektową na zabezpieczanym terenie, 
których nici wiodły do Pragi i Moskwy. Dlatego uważamy, że na temat Księżycowej Jaskini 
najwięcej dowiedzielibyśmy się nie tyle w archiwach wojskowych i kontrwywiadowczych 
Bratysławy i Pragi, ale Moskwy – na Łubiance - KGB i Chodynce – GRU, skąd jakaś część 
na pewno przeniknęła na Zachód – do Langley, Londynu i... Beer Shevy. Nie zapominajmy, 
że trwała Zimna Wojna i każdy punkt przewagi nad przeciwnikiem był na wagę złota lub 
uranu... – a tego spodziewano się znaleźć w Księżycowej Jaskini. Tego, albo technologii 
rodem z platońskiego Imperium Atlantydy!

ROZDZIAŁ 6 – Nowe horyzonty poszukiwań

Nota spaelologica  – Więcej pytań niż odpowiedzi – Ponownie Tatry Bielskie? – Z 

dziennika badań Waltera Pavliša i Ivo Hlásenský’ego – List od Piotra Parahuza – Gmeranie w 
powstańczej   historii:   fałszywe   bliźniaki   i   tajne   hitlerowskie   badania   –   Dr   Horák   istniał 
naprawdę!

Horakowe alibi – łapanie zwierząt i nietoperzy – było niezbyt przekonującą wymówką 

do wielogodzinnego i potajemnego zwiedzania jaskini. Może nam się wywracać żołądek na 
sama myśl o jedzeniu pieczonych nietoperzy, ale w takim położeniu da się zjeść wszystko, w 
tym   skórzane   buty   i   dżdżownice...   Jednakże   ranni   żołnierze   już   na   drugi   dzień   –   po 
doniesieniu im prowiantu przez Slavka – w tak ciężkiej sytuacji nie byli. Nie musieli więc 
sobie dogadzać pieczonymi nietoperzami. Poza tym trudno jest przypuścić, że Horák utrzymał 
to wszystko w tajemnicy i nie powiedział o tym towarzyszom niedoli i walki. Utrzymywać to 
w   tajemnicy   w   takiej   stresującej   sytuacji   było   nieprawdopodobne.   Przecież   wtedy   w 
największej   cenie   były   środki   do   przeżycia,   a   nie   największe   nawet   tajemnice   głębin 
zagadkowej jaskini – nieprawdaż? Czy strzały oddane w jaskini do niebiesko-czarnej ściany 

33

background image

nie zdziwiły Jurka? Skoro ich nie usłyszał, to oznaczałoby, że jaskinia jest albo głęboka, albo 
rozległa. Mapka Księżycowej Jaskini opublikowana w książkach i czasopismach świadczy o 
tym, że składa się ona z ogromnych sal i korytarzy o wysokości 6-10 m. Szerokość chodnika 
przed tajemniczym szybem sięga 20 m, przy czym jego wysokość wynosi 7 m, podobnie jak 
jego długość. Jeżeli Horák mówił prawdę, to oznaczałoby, że mamy do czynienia z całym 
systemem   jaskiniowym   na   danym   terenie.   Największe   jaskinie   mają   to   do   siebie,   że 
oddychają. Spodnimi otworami wciągają chłodne powietrze, które ogrzewa się przechodząc 
przez system sal i korytarzy, a następnie wylatuje ono górnymi otworami. Tak właśnie jest w 
tzw. jaskiniach aktywnych i dzięki temu rzadko jest w nich lód przez cały rok. Inaczej rzecz 
się ma z jaskiniami pasywnymi, w których lód zalega pod zastoiskami mroźnego powietrza 
przez   całe   lata.   Jaskinie   pasywne   zazwyczaj   mają   formę   studni   z   jednym   otworem,   zaś 
aktywne mają kilka otworów o dużej deterioracji. Gdyby jaskinia była tak rozległa, że Jurek 
nie usłyszałby strzałów oddanych w jej odległych partiach, byłoby oczywiste, że przy jej 
otworze – jak to wynika z opisu – można byłoby odczuwać przenikliwy, intensywny przeciąg, 
który albo wciągałby powietrze do lub wyrzucał powietrze z masywu górskiego. Nie ma ani 
słowa o tym zjawisku w zapiskach autora. Gdyby obozowali oni przy dolnym otworze jaskini, 
to dym z ogniska pochłaniałaby jaskinia. Gdyby zaś przy górnym, to odczuwaliby oni ciepły 
przewiew, który wyrzucałby dym z jaskini na zewnątrz i powstańcy mogliby w ten sposób 
zdradzić Niemcom swą obecność. Z opisu wynika, że jaskinia znajdowała się w wysokich 
partiach   gór,   z   czego   logicznie   wynika,   że   musiało   w   niej   występować   w   zimie   ciepłe 
powietrze.   Jest   interesującym,   że   zapiski   o   tym   nie   wzmiankują.   Zwiększona   wilgotność 
występująca przy wypływie powietrza z jaskini, dawała się by im we znaki w chłodne dni.

Z opisu potyczki oddziału wynika jasno, że jaskinia jest położona na dużej wysokości 

nad poziomem morza. Nad pasmem regla – tj. 1.200-1.500 m n.p.m. – o czym świadczy także 
występowanie kosodrzewiny (Pinus montana), który jest w dzienniku wspomniany. Potem 
jednak znajdujemy w jego zapiskach dalszą niezgodność. Wysokogórskie i górskie jaskinie 
odznaczają   się   wielką   ilością   odgałęzień,   nierównościami,   przewężeniami   i   przepaściami. 
Autor   pisząc   o   swej   półtoragodzinnej   wędrówce   po   Księżycowej   Jaskini   ani   razu   nie 
wspomina o tego rodzaju przeszkodach, a jedynie o wąskiej szczelinie przed wejściem do 
zagadkowego półksiężycowego  szybu.  To  jest wielka  niekonsekwencja, od której  nie  ma 
odwołania.   Meandrujące   jaskinie   s   niewielką   deterioracją   znajdują   się   pod   górami   o 
wysokościach do 900 m n.p.m. – jak np. Demianowskie Jaskinie, tylko bardzo rzadko takie 
poziomo rozciągnięte jaskinie znajdują się na większych wysokościach – przykładem jest 
Jaskinia Martwych Nietoperzy pod Ďumbierom w Niskich Tatrach. Ale i w tym przypadku 
znajdują się tam równe, horyzontalnie położone korytarze i sale, przedzielane przepaścistymi 
kominami, syfonami i korytarzami, które tworzą niesamowity, krasowy labirynt. To jego 90 
minut drogi może wskazywać na to, że jaskinia ta miała rozległość co najmniej pół kilometra, 
a   zatem   tak   rozległy   system   jaskiniowy       n   i   e       m   ó   g   ł       długo   ukrywać   się   przed 
dociekliwością speleologów!... 

Jak się lepiej przyjrzymy sytuacji, czy tak nie odkryty jeszcze rozległy jaskiniowy 

system mógłby znajdować się na obszarze Tatr Bielskich, Lewoczskich Wierchów czy gdzieś 
na północ od Starej Lubowni, albo na pn. - wsch. od Żdiaru, to dojdziemy do wniosku, nie. 
Nie, a dlatego, że nie ma tam żadnych wapieni w okolicach Lewoczskich Wierchów. Jedyne 
grube warstwy wapieni znajdują się tylko w Tatrach Bielskich, zaś małą wysepkę wapieni 
znajdziemy na zachód od Starej Lubowni, zaś już całkiem malutkie wysepki wapieni znajdują 
się w paśmie przygranicznym, nieco na północ od niej. Wysepka wapieni na zachód od Starej 
Lubowni – według geologów E. Mazúra i J. Jakàla – jest słabo rozwiniętym typem krasu i 
kombinowanych  złomiskowo-warstwowych  struktur. (Mazur, E. – Jakál,  J.: „Typologické 
členenie krasových oblastí na Slovensku”, „Slovenský kras”, vol. 7 (1967), s.5)    Wysepki 
wapieni na pn. - wsch. od Starej Lubowni są, według tych autorów, przynależne do słabo 

34

background image

rozwiniętej krasowej struktury. Innymi słowy mówiąc – jaskiń tam nie może być... Chyba, że 
Księżycowa Jaskinia jest w całości tworem sztucznym, który po tysiącach lat upodobnił się 
do jaskini. Do tej myśli jeszcze wrócimy w dalszej części raportu. 

Ta   sytuacja   dokładnie   i   jednoznacznie   ogranicza   pole   poszukiwań   Księżycowej 

Jaskini. Tak zatem pozostała jedynie niewielka wyspa wapieni przy Starej Lubowni i grubsza 
płaszczowina wapienna w Tatrach Bielskich.

Tatry Bielskie (Belianske Tatry)  należą do najrozleglejszych  krasowych terenów o 

powierzchni   25  km

2

.  Zbudowane   są  one  z  dolomitów  i   wapieni  triasowych   i  kredowych 

różnych typów, należące do płaszczowiny kriżniańskiej. Jest tutaj rozwinięty wysokogórski 
kras w wapieniach murańskich Havrania – 2.154 m n.p.m. i Predných Jatkách ze skarpami i 
krasowymi jamami. Wygląda na to – a wskazują na to zapiski Horáka – że jego oddział został 
ostrzelany ze stanowisk artyleryjskich spod Hlúpeho vrhu (Szalonego Wierchu) – 2.061 m 
n.p.m. (Znalezione zostały resztki tych stanowisk artyleryjskich - zob. Pavlarčík, S.: „Kaverny 
vysokohorského   palebného   postavenia   pod   Hlúpym   vrchom   v   Belianskych   Tatrách”, 
„Spravodaj   Slovenskej   speleologickej   spoločnosti”,   vol.   27,   nr   2(1996),   ss.14-15) 
Najważniejszym dla nas jest fakt, że w stokach Bujaczego Wierchu – 1.947 m n.p.m. znajduje 
się na wysokości 1.390 m najdłuższa jaskinia w tym wysokogórskim krasie – długa na 300 
metrów Alabastrowa Jaskinia, która jest resztką jakiegoś większego systemu jaskiniowego. 
Ta okoliczność pozwala sądzić, że na znacznych wysokościach – 1.200-1.400 m – mogły 
kiedyś istnieć duże poziome systemy jaskiniowe. Nieopodal od Alabastrowej znajduje się na 
wysokości 1.440 m druga jaskinia Ľadovy sklep (pivnica) długa na 50 m, a w stoku Murania 
– 1.890 m, na wysokości 1.559 m Muránska Jaskinia długa na 60 metrów. Na Szalonym 
Wierchu   znajduje   się   najwyżej   położona   –   na   wysokości   1.996   m,   przelotowa   Kamzičá 
jaskyňa o głębokości 13 m. Poza tym znana jest tam głęboka na ponad 200 m Tristárska 
jaskyňa (priepast’) w masywie Hawrania i dostępna dla zwiedzających ja turystów, długa na 
1.752   m   Belianska   jaskyňa.   Ostatnio   odkryto   wiele   nowych   jaskiń   i   studni   w   Nowym 
Wierchu – 1.999 m n.p.m., i gdyby horakowski dziennik był prawdziwy, to rzeczywiście jego 
jaskinia mogłaby się znajdować gdzieś... na bardzo stromych stokach Tatr. Ukazuje to dalsza 
partia jego dziennika:

Prawdopodobnie   dzięki   wielkiej   ilości   świeżego   śniegu,   grożące   lawiny   i  

nieprzyjacielskie patrole na nartach, Slavek nie dostanie się do nas w ciągu kilku dni...

Lawiny na pewno nie mogły grozić na zalesionych  i obłych  stokach Lewoczskich 

Wierchów,   z   ich   najwyższym   szczytem   Ihla   –   1.281   m   n.p.m.,   czy   w   L’ubochnianskej 
vrchovine z najwyższym szczytem Kraczonik – 974 m już po polskiej stronie granicy, czy na 
obszarze   Spiskiej   Magury   –   leżącej   vis-à-vis   Tatr   Bielskich   –   z   najwyżej   położonym 
szczytem Priehrštie – 1.209 m czy Veterným vrhom – 1.112 m, co jest dowodem na to, że 
jednak   autor   lokalizuje   Księżycową   Jaskinię   na   większych   wysokościach.   Dowodzi   tego 
również   fakt   istnienia   bacy   Slavka   z   Żdiaru,   ale   jednocześnie   przeczą   temu   nazwy 
miejscowości  Plavnica  i  Lubocnia. Czy jest to możliwe, że zostały one także wymyślone 
przez naczelnego „NSS News”? na to wyglądałoby, bowiem znajdują się one nie w treści 
dziennika   Horáka,   ale   w   dodatku   napisanym   przez   dr   Moore’a.   Wedle   poglądów   dr 
Pavlarčika,   lokalizowanie   Księżycowej   Jaskini   w   Tatrach   Bielskich   jest   bez   sensu   i 
historycznie   nieudokumentowane   i   nie   udowodnione.   Zakłada   on,   że   w   tatrach   Bielskich 
może   się   jeszcze   znajdą   nowe   jaskinie,   co   jest   możliwe   na   tym   ostatnim   niezbadanym 
krasowym   terenie   Słowacji,   ale   nie   będą   te   odkrycia   miały   niczego   wspólnego   z   relacją 
Horáka.   Będzie   tam   szło   o   przepaściste   systemy   jaskiniowe,   które   mogą   być   połączone 
poziomymi  korytarzami,  w  których  człowiek  bez  technicznego  zabezpieczenia  nie ma  co 
liczyć na 90-minutowe spacerki...

Możemy też kontynuować rozważania na temat wątpliwości, co do tego, czy Slavek i 

jego przodkowie zbadali jaskinię do tego poziomu, jak to uczynił Horák. Ludzie z tego okresu 

35

background image

nie mieli ani odwagi ani czasu na drobiazgową penetrację jaskiń, zwiedzanie niebezpiecznego 
świata podziemi, z czego nie mieli żadnego pożytku, w których – według ich legend i podań – 
miały mieszkać  potwory i smoki  demony z piekła  rodem i trujące gazy...  Gdyby Slavek 
wiedział o Księżycowej Jaskini, to przekazałby swą wiedzę potomnym, a nie wziął tajemnicę 
do grobu. Horák zaś liczył na to, że Slavek nie ma syna, a córki wydadzą się w okolicznych 
wioskach. Potomkowie Slavka dzisiaj by dobrze wiedzieli, co zrobić z tą tajemnicą i jak ją 
wykorzystać.

Uważamy jednak, że ten wniosek jest zbyt pośpieszny, jako że ludzie gór penetrowali 

wszelkie   jaskinie   w   Tatrach   i   okolicznych   pasmach   górskich   w   poszukiwaniu   skarbów   i 
kruszców   oraz   szlachetnych   i   półszlachetnych   gem.   Wszak   istniała   cała   gałąź   literatury 
opisująca podziemne światy Tatr, Karkonoszy, Beskidów i nawet Gór Świętokrzyskich – tzw. 
„spiski” – z których można się było dowiedzieć, gdzie znajdują się skarby czy kruszce i jak je 
można   odkopać   czy   wydobyć...   Potomkowie   Slavka   na   pewno   nie   ogłosiliby,   że   znają 
lokalizację   Księżycowej   Jaskini,   to   nie   ten   gatunek   ludzi,   którzy   dla   sensacji   straciliby 
schronienie chociażby na wypadek wojny... To nie ta mentalność.

Jest prawdopodobne, że Horák nie życzył sobie, by jaskinia ta została odkryta bez 

niego. Dowodzą tego zagadkowe słowa z jego dziennika:

Ten   dowód   położyłem   potem   do   >>szybu   w   kształcie   półksiężyca<<   na   popiół   z 

pochodni.   Być   może  zostaną  one   tam   długo,   aż   do  czasu,  kiedy   ta   zagadkowa   struktura 
zniknie całkowicie za zasłoną stalaktytów i stalagmitów. Slavek nie ma syna, któremu by  
powierzył tajemnicę jaskini, jego córki jej nie poznają, a przecież i tak pójdą za mąż do  
innych wsi. A zatem jak nie wrócę zbadać tej jaskini, za parę dziesięcioleci już jej nikt nie  
zobaczy.

Hmmm...   –   jest   w   tych   słowach   coś   nielogicznego,   przecież   córki   były   w 

Księżycowej   Jaskini,   więc   musiały   zapamiętać   drogę   do   niej!   I   przekazać   wiedzę   swym 
dzieciom, albo mógł to zrobić Slavek, który przecież też mógł przekazać rodzinny sekret nie 
synowi, bo go nie miał, ale wnukom, których mieć mógł... No, chyba, że znów obu córkom 
urodziły się tylko córki?... 

Autor jakby wiedział, że do tego zagadkowego szybu już nie wróci. Ale jak to mógł 

w t e d y  wiedzieć? Wszak był on kapitanem i miał swe bojowe zasługi, co mogło mu robić 
nadzieje na to, że po wojnie mógł się jeszcze przydać republice, w której mógłby zostać i 
przydać się do czegoś światu nauki odkrywając dlań ten zagadkowy artefakt. Ale z punktu 
widzenia odkrywcy to nie ma logiki, bo każdy odkrywca zrobiłby wszystko, by powrócić do 
swego   odkrycia.   Ale   na   odwrót,   gdyby   kpt.   Horák   był   kolaborantem   hitlerowców   czy 
tisowców,   to   mógłby   rozważać   możliwości   swego   powrotu   na   Słowację   tak   sceptycznie. 
Nawet jeżeli swe zapiski napisał czy odtworzył w roku 1965, to jest to dziwne, że nie ufał w 
to, iż do jaskini wrócą jego potomkowie.

Załóżmy, że Horák ma rację i taki artefakt w słowackich górach rzeczywiście istnieje. 

W   takim   przypadku   znalezienie   Księżycowej   Jaskini   według   jego   danych   jest   po   prostu 
niemożliwe.   Czego   zatem   należy   szukać?   Przede   wszystkim   należy   szukać   informacji   o 
tożsamości i przeszłości Horáka, bo jest to jedyna realna postać z całego wydarzenia. Jest to 
jedyna sensowna rzecz, która może wieść do konkretnego punktu. I można powiedzieć, że to 
się udało. Każdy badacz wykonał kawał dobrej roboty. Jak dotąd nie znaleziono nawet śladu 
po   powstańczym   kapitanie   Horáku   w   archiwach   wojskowych   na   całym   terytorium 
Czechosłowacji, podobnie rzecz się ma z bacą Slavkiem i jego dwoma córkami, Jurkiem i 
Martinem. Walter Pavliš jest najbliżej rozwiązania zagadki, bowiem wpadł na ślad potomków 
Horáka i dostał od nich sporo ciekawych informacji. I dalsze jeszcze może zyskać od nich, 
które to informacje mógł im ojciec zostawić w spadku.

Wróćmy   jeszcze   do   zagadkowego   sobowtóra   kpt.   Horáka   –   Ernesta   Höniga   – 

obywatela słowackiego, pochodzenia żydowskiego, który już na początku wojny zmienił swe 

36

background image

nazwisko z powodów rasowych. W Mniszku nad Popradem miał on swój tartak, zaś na krótko 
po wejściu wojsk niemieckich ukrywał się w lesie nad Medzibrodem, gdzie miał doskonale 
zamaskowaną kryjówkę, skąd kierował swoją działalnością przemysłową i „partyzancką”. Te 
akcje nie były jednak tożsame z celami i zamiarami Ruchu Oporu, bo   t e n   Horák robił to, 
co   mu   się   podobało.   W   nocy   był   partyzantem   w   górach,   zaś   w   dzień   gestapowskim 
konfidentem. Należał do tego gatunku partyzantów, którzy okradali i zabijali każdego, kto im 
wszedł w drogę. Jak widać, jest to postać wyjątkowo ciemna, i dość dokładnie przecząca 
stereotypowi   biednego,   prześladowanego   Żyda,   a   raczej   odpowiadająca   wizerunkowi 
pospolitego bandyty! Nie wiadomo, jakie jeszcze grzechy miał on na sumieniu.   Poza tym 
wszystkim, miał on w Mniszku nad Popradem nieślubne dziecko.  Właśnie ten fakt jest dla 
wątpiących  dowodem na jego egzystencję. Ukrywał się on do wejścia wojsk radzieckich, 
czyli do końca stycznia 1945 roku, przed którymi uciekł do Palestyny. Musiał mieć sporo na 
sumieniu, że bał się zostać na Słowacji, zaś jego „partyzancka” sława mogła mu przynieść 
wiele kłopotów... W Palestynie skończyła się jego ucieczka. Horák z Palestyny przysyłał do 
Mniszka nad Popradem listy, do kobiety, z którą miał dziecko. Z ostatniego takiego listu 
wynikało, że A. T. Horák został zabity przez arabskiego jeńca w obozie jenieckim, w którym 
był on strażnikiem. Tutaj się oficjalnie kończy jego droga... – ale nie jest to takie oczywiste. 
Istnieją pikantne opowieści na jego temat, ale wykroczyły poza ramę relacji Pavlarčika, a 
które mamy z rozmów z nim. W tym czasie, w którym jego relacja powstawała, nie można 
było odnotować w niej takich detali.

W tej chwili uznajemy za pożyteczne poświęcić nieco miejsca badaniom już tutaj 

wymienionych Waltera Pavliša i Ivo Hlásenskégo, a to dlatego, że ich dokonania otacza mgła 
tajemnicy i od czasu do czasu do publicznej wiadomości dochodzą jakieś strzępy informacji o 
nich, chociaż w przypadku Księżycowej Jaskini nie jest ich znów tak mało.

Na pierwszą informację o Księżycowej Jaskini napotkali w listopadzie 1994 roku, 

kiedy wyczytali  o niej w czasopiśmie  „Speleo”. Następne informacje pochodzą ze strony 
internetowej Waltera Pavliša – http://quest.cz/moonshaft:

Jesień 1994 roku.

Zapoznajemy   się   z   artykułem   dr   Horaka   zamieszczonym   w   czasopiśmie 

„Speleo”;

25 listopada – poszukujemy nazwiska autora w rejestrach Fakultetu Lingwistyki 

Uniwersytetu Karola w Pradze – bez rezultatów.

Następny tydzień – próby uzyskania oryginalnego tekstu z „NSS News”, który 

był skrótowo przełożony na czeski. Okazało się, że tekst w „Speleo” był jakimś tam 
samizdatem i dalsze poszukiwania nie przyniosły żadnego rezultatu. Odwiedziny w 
kartotece Związku Bojowników SNP nie przynosi żadnej nowej informacji poza tym, 
że   był   jakiś   górnik   Antonin   Horák   z   Ostrawy,   który   nie   miał   nic   wspólnego   z 
odkrywcą   Księżycowej   Jaskini.   Także   kartoteka   dziennika   „Narodna   obroda”   i 
poszukiwania w Muzeum Wojskowym nie przyniosły żadnego rezultatu.

Następny   tydzień   –   uzyskanie   kopii   angielskiego   tekstu   w   „NSS   News”   w 

kancelarii   Czeskiego   Towarzystwa   Speleologicznego.   Odkrywamy   kilka   faktów, 
które zostały wykreślone z czeskiej edycji.

Zima 1994/95

Wizyta na Słowacji, lustracja terenowa, przegląd dokumentów.

37

background image

Wiosna 1995

Uzyskujemy dostęp do możliwości geofizycznych poszukiwań, dokładnych map 

lotniczych   i   satelitarnych   terenu   oraz   dostęp   do   danych   geologicznych 
interesującego nas terenu.

Kontakt z inż. Ivenem Mackerlem i przegląd jego archiwum.

Lato 1995

Kolejny   wyjazd   na   Słowację   –   poszukiwania   w   jaskiniach   w 

wyselekcjonowanych  miejscach.  Znaleziono  8 nowych  jaskiń i jedną rozpadlinę. 
Odwiedziny w muzeach, przegląd dokumentów, itp.

Jesień 1995

Poszukiwania w archiwach.

Studiowanie źródeł na temat ruchu oporu w Czechosłowacji i w Polsce.

Konsultacja   z   psychologiem   w   celu   ustalenia   profilu   psychicznego   autora 

pamiętnika i ustalenia stopnia jego prawdomówności.

Onomastyczne badanie nazw na Słowacji pod kątem zgodności z zapiskami dr 

Horaka.

Poszukiwania  w   Muzeum  Wojskowym,   Uniwersytecie   Karola  i   MSW  –  bez 

rezultatów.

Zima 1995/96

Poszukiwania  w Archiwum Wojskowym  – znaleziono  Antonina Horaka, ale 

chodziło tylko o imieninnika.

Wizyta w ambasadzie USA.

Uzyskanie   dokładnych   map   geologicznych   interesujących   lokalizacji   na 

Słowacji.

Wiosna 1996 

Poszukiwania w Internecie.

Lato 1996

Poszukiwania w Internecie.

Wyjazd   na   Słowację   i   przeszukanie   wytypowanych   terenów,   rozmowy   z 

muzealnikami.

Jesień 1996

Kontakt z bliskim krewnym dr Horaka w USA. Pojawiają się nowe wątki z życia 

powstańczego kapitana.

Poszukiwania   w   MSW   i   Archiwum   Miejskim   w   prawdopodobnym   miejscu 

zamieszkania dr Horaka przed II Wojną Światową.

38

background image

Wiosna 1997 

Znalezienie  aktu   zgonu  dr  Horaka.  Uzyskaliśmy   wreszcie   podstawowe  dane 

dotyczące daty narodzin i śmierci, dane personalne jego rodziców i małżonki.

Dalsze poszukiwania w Archiwum MSW i archiwum pocztowym.

Lato 1997

Telefoniczny kontakt z krewnymi dr Horaka w USA, dalsze informacje o jego 

życiu i działalności.

Wyjazd   na   Słowację,   poszukiwania   w   znanych   miejscach,   odkrycie   nowego 

chodnika w znanej pieczarze.

Lato 1998

Wizja lokalna w wybranej lokalizacji. Bez powodzenia.

Wiosna i lato 1999

Kontakt z informatorem, który w roku 1971 rozmawiał o Księżycowej Jaskini w 

Kolorado. Potwierdzono autentyczność dzienników, których część opublikowano w 
„NSS   News”,   a   których   fragmenty   dotyczą   tajemniczego   szybu   o   metalowych 
ścianach na Słowacji.

Kwiecień 2000

Uzyskanie   dalszych   dokumentów   dr   Horaka   –   papiery   handlowe   i   listy 

prywatne bez żadnej wzmianki o Księżycowej Jaskini.

Ostatnie wiadomości na tej stronie są datowane na 18 kwietnia 2000 roku, co wcale 

nas nie zdziwiło czy zmartwiło – tkwiliśmy już w wirze wydarzeń, które nabierały tempa.

Kiedyśmy   sumowali   w   domu   wyniki   naszych   dochodzeń,   dotarł   do   nas   11 

października 2002 roku e-mail od pana Piotra Parachuza z Kanady, w którym donosił on o 
tamtejszych, tj. amerykańskich badaczach sprawy   Księżycowej Jaskini. Przytaczamy go z 
pewnymi skrótami, nieistotnymi dla jego treści:

Szanowny Panie Robercie!

Tu kłania się Piotr Parachuz z Kanady. [...] Właśnie przeczytałem w ramach strony  

www CBUFOiZA artykuły na temat Księżycowej Jaskini. Ta historia jest wręcz identyczna do  
tej,   którą   słyszałem   w   tutejszym   radio   w   grudniu   2001   roku,   czym   byłem   bardzo 
zainteresowany [...].

Audycja ta, z dnia 29 grudnia 2001 roku, była wywiadem z Tedem Phillipsem, który 

jest amerykańskim badaczem fizycznych pozostałości po UFO. W roku 1970, gdzieś w USA 
zetknął się z 72-letnim   c z e s k i m    geologiem, który w 1944 roku był w wojsku i opisał  
historię niemal identyczną do Antonina Horaka, a przekazaną przez dr Milosza Jesenskiego
Niestety, Phillips nie podaje ani nazwisk ani miejsc, bo jak mówił później, musiał działać w 
tajemnicy ze względu na działania wywiadu rządu wielkiego  państwa, którego nazwy nie 
podał, ale prawdopodobnie Rosji, idące w tym samym kierunku od 1981 roku.

39

background image

Phillips powiedział, że był w kwietniu 2001 roku na wycieczce w Europie Środkowej i 

po 3 miesiącach poszukiwań   z n a l a z ł   wejście do tej jaskini. Nie powiedział, gdzie ona  
dokładnie jest, ale pokazał zdjęcia prawdopodobnie z Tatr Bielskich, poniżej granicy regla. W 
korytarzu   jaskini   znalazł   także   wyskrobane   inicjały   trzech   wojskowych   z   1944   roku.   Po 
wejściu do jaskini Phillips szedł wzdłuż korytarza przez prawie 200 metrów, gdzie skała była 
zawalona. Mówił on, że korytarz widać dalej, ale skały są niepewne i mogły się zawalić, więc  
nie szedł dalej. Miał on tam przyjechać później, w 2002 roku, już z odpowiednim sprzętem i  
próbować przejść.

Wejście do jaskini znajduje się około 750 m poniżej wierzchołka góry, i około 100 m  

od miejsca, gdzie w 1944 roku rozbił się radziecki  samolot. W tym  miejscu znajduje się 
pomnik po tym wypadku, który spowodowany został z dziwnych powodów – wysiadła cała  
pokładowa instalacja elektryczna i elektroniczna. Ted Phillips mówi, że ma mapę zrobioną  
przez tego czeskiego geologa. Kiedy poszedł on po powierzchni ziemi wzdłuż korytarzy, to 
dotarł w okolicę, gdzie według mapy miało być wejście do tego półksiężycowego obiektu –  
tzn. był nad nim – dotarł on na dziwny magnetycznie obszar o rozmiarach niedużego pokoju. 
Wewnątrz   tego   rejonu   instrumenty   zachowywały   się   nienormalnie.   Mierni   siły   pola  
elektromagnetycznego   skakał   co   dwie   sekundy   w   górę,   zaś   kompas   także   pulsował   z 
częstotliwością 0,5 Hz.

Pozdrawiam!

Piotr Parachuz

List ten był swego rodzaju przełomem i od tego czasu sprawy poszły z rozmachem. I 

znowu   przydały   się   nam   informacje   zgromadzone   w   czasie   naszych   poszukiwań 
hitlerowskich tajnych broni masowej zagłady na terenie zapadłych kątów dawnej Generalnej 
Guberni w latach 1943-44.

Dzisiaj   są   to   tereny   obejmujące   część   powiatu   suskiego   i   nowotarskiego,   a 

najwybitniejszym punktem tego obszaru jest Babia Góra - Królowa Beskidów  - górująca nad 
okolicą na 1.725 m n.p.m. Jest to ziemia niezwykła! Przedmurze Orawy z północy, a od 
południa  wrota do Małopolski. Krzyżują się tu drogi wiodące na Śląsk, Słowację i Węgry, a 
także  ku  Krakowowi  i  Przemyślowi   via  Nowy  Sącz.  Ziemia  ta  jest owiana  legendami   o 
smokach,  zbójnickich  talarach,  skarbach nieprzebranych  zgromadzonych  przez diabłów  w 
dziurach   w   Diablaku,   i   tymi   nowszej   daty   -   o   tunelu   Agartyjczyków   w   Babiej   Górze, 
hitlerowskich   eksperymentach   na   Krowiarkach,   tajemniczych   bunkrach   Grzechyni   oraz 
sowieckich poszukiwaniach rud uranowych w Osielcu i Żarnówce.

Oczarowanie   Hitlera   okultyzmem   i   wiedzą   tajemną   na   pewno   nie   pchnęło   go   do 

drążenia skał i budowania podziemnych schronów w Karkonoszach, Górach Sowich, i m.in. 
także w Beskidach. (Zob. Ribadeau-Dumas F. – „Tajemne zapiski magów Hitlera”, Warszawa 
1992;   Jesenský   M.,   Leśniakiewicz   R.   –   „WUNDERLAND:   Pozaziemskie   technologie 
Trzeciej   Rzeszy”,   Ústi   nad   Labem   1998,   Warszawa   2001.)   Tajemnica   broni   V-7,   której 
poświęciliśmy naszą książkę, a także prac nad hitlerowską bombą A, H czy D ma swój ciąg 
dalszy w kompleksie zasypanych po II Wojnie Światowej bunkrów, wybudowanych przez 
Niemców,   Włochów,   Ukraińców   i   Polaków   -   z   tym,   że   wszyscy   poza   Niemcami   byli 
zmuszeni do pracy przez hitlerowców - w Grzechyni, w latach 1943-45 - do wkroczenia 
wojsk radzieckich.

Niewielu już żyje świadków tego, co Niemcy robili w Grzechyni, Osielcu, Żarnówce i 

na przełęczy Krowiarki. Przeprowadzone przez nas wywiady z żołnierzem Armii Krajowej i 
mieszkańcem Jordanowa - Tadeuszem Łukawskim, który w latach wojny został wysłany do 
prac   w   kompleksie   Der   Riese   w   rejonie   Oberwiesegiesdorf   (dziś   Głuszyca   Górna)   i 
mieszkańcem Suchej Beskidzkiej Józefem Mędralą wskazują na to, że te dwie budowy - ta z 

40

background image

Gór Sowich i ta z Grzechyni mają ze sobą kilka punktów wspólnych. Podobieństwa te, to 
m.in.:

1. Obydwie budowy realizowano w trudnych warunkach terenowych - w górach.
2. Obydwie budowy realizowano siłami więźniów obozów koncentracyjnych i jeńców 

wojennych.

3. Przy budowie zatrudniono inżynierów niemieckich i włoskich.
4.   Strażnikami   byli   żołnierze   z   formacji   SS,   zaś   w   późniejszym   czasie   żołnierze 

Wehrmachtu.

5. Obydwie budowy umieszczono w miejscach, które nie leżały na kierunkach natarcia 

wojsk polskich i radzieckich.

6. Obydwie budowy znajdowały się w pobliżu szlaków ważnych komunikacyjnych.
7.   Obydwie   budowy   znajdowały   się   w   bliskości   centrów   naukowo-badawczych 

(Wrocław, Praga Czeska, Kraków).

8. W pobliżu znajdowały się złoża rud uranu, lub takowych poszukiwano!
O ile sprawa kompleksu Der Riese jest jasna, o tyle sprawa bunkrów w Grzechyni 

wymaga  zbadania. Tadeusz Łukawski twierdził, że w czasie wojny hitlerowcy prowadzili 
intensywne poszukiwania rud molibdenu i manganu - oba te pierwiastki wykorzystuje się w 
celu nadania stali sprężystości, odporności na korozję i twardości... 

Józef Mędrala zaś twierdził, że uranu w Żarnówce poszukiwano dopiero w latach 

powojennych   i   zaprzestano   w   latach   60.   Prowadzili   je   Polacy.   Ślady   po   urządzeniach 
wiertniczych znajdują się w okolicy przełęczy Przysłop. Być może jest w tym coś [prawdy, 
bowiem   struktury   geologiczne   tej   części   Beskidów   są   podobne   do   struktur   z   czeskiego 
Jáchymova w Górach Kruszcowych, gdzie faktycznie znajdują się pokłady uraninitu.

Poza tym twierdził on, że grzechyńskie bunkry miały zbyt małą kubaturę, by umieścić 

w nich jakiekolwiek fabryki i służyły tylko i wyłącznie celom obronnym.

Ale   czego   miały   bronić?   Chyba   nie   nędznej,   gruntowej   drogi   z   Makowa 

Podhalańskiego do Stryszawy i Suchej Beskidzkiej?... Najbardziej logicznym wydaje się być 
tłumaczenie,   że   bunkry   te   miały   za   zadanie   bronić     w   przyszłości   dostępu   do   jakiegoś 
kompleksu badawczego - kto wie, czy nie nad bombą A czy rakietowymi dyskoplanami V-7 
Haunebu   -   Vril  w   masywie   Pasma   Jałowieckiego.   Podobieństwo   pomiędzy   warunkami 
geograficznymi   Gór   Sowich   a   Pasma   Jałowieckiego   jest   uderzające:   nie   są   one   wysokie 
(Jałowiec mierzy 1.110 m n.p.m. zaś Wielka Sowa 1.015 m n.p.m.), położone są w okolicy 
niedużych  osad. I rzecz ciekawa - Grzechynia  znajdowała się w pobliżu geometrycznego 
centrum terytoriów III Rzeszy, co oznacza, że przy ówczesnym zasięgu ciężkiego lotnictwa 
bombowego   była   ona   właściwie   nie   do   zbombardowania   przez   flotylle   alianckich 
bombowców! Miejsce idealne. Głębokie zaplecze, spokój, cisza, cudowne krajobrazy, pełne 
słońca góry, bogate lasy i czysta woda strumieni... Sielanka, jak w Śpiącej Piękności - jak 
nazywano Peenemünde, zanim powstał tam HRVA  generała Waltera Dornbergera  i  SS- 
Sturmbahnführera
 prof. dr Wernehra von Brauna. I to właśnie w tej sielance miała być 
wykuta niemiecka broń A, a może nawet i H?... - chociaż równie dobrze byłaby to bomba N, 
którą można by wyprodukować z tego, co posiadali hitlerowcy, albo inne bronie z „krainy 
snów”   ówczesnych   Nibelungów.   Nawiasem   mówiąc,   to   wiele   rzeczy   wskazuje   na   to,   że 
osławiony V-7 nie był pojazdem atmosferycznym  czy kosmicznym, ale miał poruszać się 
przede   wszystkim   w...   czasie   –   o   czym   jest   mowa   w   następnych   tomach   z   serii 
"WUNDERLAND..."   (Leśniakiewicz   R.   –   „WUNDERLAND   2   –   Hitlerowskie   rakiety 
Stalina”, Jordanów 2001 (skrypt); Leśniakiewicz R. – „WUNDERLAND 3 – Mały Apokryf”, 
Jordanów 2004 (skrypt).)

  W czasie II Wojny Światowej, Niemcy prowadzili w rejonie Babiej Góry intensywne 

poszukiwania prowadzone m.in. przez żołnierzy Grenzschutzu i Gebirgsjägerregimentu oraz 
uczonych, którzy na Krowiarkach prowadzili eksperymenty z protoplastą superdziała V-3 - 

41

background image

znanego   pod   kryptonimami:  Hochdrückpumpe,  Schnelle   Elise  czy  Tausendfüßler  -   o 
kalibrze   jedynie   5”   czyli   127   mm.   Próby   z   takim   superdziałem   przeprowadzano   także 
symultanicznie na wyspie Wolin. Udało się to ustalić przy pomocy  chor. rez. SG Jerzego 
Archackiego
  z   Zakopanego,   który   o   tych   testach   słyszał   jeszcze   w   latach   60.   służąc   w 
Strażnicy WOP w Lipnicy Wielkiej, a także ratowników TOPR i GOPR z Zakopanego i 
Nowego Targu. Niby niewiele, ale działo to miało zasięg praktyczny 50 - 55 km, a Hitler 
zamierzał z niego ostrzelać Londyn z francuskiej miejscowości Epperleques nad Kanałem La 
Manche. Bazą dla tych doświadczeń była wieś Grzechynia, w której Niemcy zbudowali kilka 
bunkrów niewiadomego przeznaczenia w latach 1942-43.

NB,   podobne   poszukiwania   Niemcy   przeprowadzili   -   co   wiemy   od   naszych 

węgierskich   kolegów   też   w   kompleksie   jaskiń   Domica-Baradla   w   Krasie   Słowackim   - 
Aggteleki   Nemzeti   Park   na   pograniczu   słowacko-węgierskim!   Szukali   tam   wejść   do 
mitycznej Agharty. Czy znaleźli – nie wiemy. Wiadomo natomiast, że tuż po wojnie zostało 
zajęte schronisko na południowym stoku Diablaka przez kilkunastu żołnierzy radzieckich, 
którzy podawali się za artylerzystów i twierdzili, że dokonują na Babiej... obserwacji pogody! 
Dziwne - nieprawdaż? Po pewnym czasie zeszli w dolinę, uprzednio spaliwszy schronisko, i 
pojechali do Związku Radzieckiego w 1947 roku. Co oni tam   n a p r a w d ę   robili, tego 
nikt nie wie... Informacje o niemieckich i sowieckich poczynaniach mam z pierwszej ręki - od 
żyjących  jeszcze świadków mieszkających  w Lipnicy Wielkiej  i Zubrzycy Górnej, którzy 
pamiętają   te   strzelania   w   latach   1942-43   i   poszukiwania   po   górach   -   niby   partyzantów 
polskich i słowackich, a tak naprawdę, to nie wiadomo czego... - oraz od żołnierzy z komórek 
wywiadu   Armii   Krajowej   z   Zakopanego.   Do   tego   dołożyć   można   opowiadania   ludzi   z 
Jordanowa,   Makowa   Podhalańskiego   i   Grzechyni,   którzy   pamiętają   jeszcze   prace   w 
Grzechyni. Niewielu wie, że Niemcy w 1942 roku prowadzili intensywne poszukiwania rud 
uranu,   toru,   manganu,   tytanu   i   molibdenu   w   okolicach   Jordanowa,   Osielca,   Bystrej 
Podhalańskiej, Sidziny, Żarnówki i Zawoi. 

Jak  widać   legendy   (czy   tylko   legendy?)   są   jak   powiązane   liny  –   jedna  wynika   z 

drugiej. Tym niemniej w stadium, w którym znajdowało się nasze dochodzenie mogliśmy już 
powiedzieć coś na pewno. Na początku roku 2003 udało się nam nawiązać kontakt z Tedem 
Phillipsem
, który przysłał nam kopie dokumentów potwierdzających realność istnienia dr 
Antonina – nie Antona – Horáka. Był on nie Słowakiem, ale Czechem. Z kopii jego CV, który 
musiał napisać do władz Francji prosząc o azyl wynika, co następuje:

Urodził   się   w   dniu   7   lipca   1897   roku   w   Hermannsstadt   (Transsylwania, 

Austro-Węgry); rodzice: Karel Horák i Maria zd. Kocher;

 W   latach   1903-07   uczył   się   w   szkole   podstawowej   w   Pradze-Karlinie, 

(Czechy);

 W latach 1907-15 uczył się w szkole średniej w Pradze-Karlinie oraz spędzał 

wakacje i uczył się języków w Paryżu i Londynie;

 W roku 1915 zdał egzamin maturalny;
 W   latach   1915-18   pełnił   służbę   wojskową   w   c.k.   Armii,   w   1916   roku 

przeszedł do rezerwy w stopniu nadporucznika;

W latach 1918-19 służy jako npor. CS Armii, stacjonuje na Słowacji i bierze 

udział w walkach z bolszewickimi wojskami węgierskimi Beli Kuna;

 W latach 1919-21 studiuje w Akademii Górniczej w Bańskiej Szczawnicy.

W dniu 11 października 1921 roku nadano mu tytuł inżyniera górnictwa przez 

AG w Bańskiej Szczawnicy;

 W   latach   1921-25   pracuje   jako   inżynier   w   kopalni   soli   w   Visaknie 

(Transsylwania);

42

background image

 W   1925   roku   wyjeżdża   na   6-miesięczny   pobyt   w   USA,   gdzie   zwiedza 

tameczne kopalnie;

W   latach   1925-26   odbywa   studia   podyplomowe   w   Szkole   Specjalnej 

Geofizyki Uniwersytetu Praskiego

 W latach 1926-30 pracuje jako p.o. dyrektora kopalni w Pribramie (Czechy);
 W latach 1930-31 wyjeżdża do USA, Argentyny, Kanady i Meksyku, gdzie 

zwiedza tamtejsze kopalnie;

W latach 1932-33 pracuje jako dyrektor ds. technicznych w kopalni soli w 

Visakna;

 W latach 1935-39 pracuje jako dyrektor kopalni w Bańskiej Bystrzycy;
 W latach 1939-41 aresztowany przez Niemców zesłany do KL Theimwald, 

skąd uciekł w dniu 22 lipca 1941 roku;

 W latach 1941-43 ukrywa się na Słowacji;
 W   latach   1943-44   [bierze   udział   w   Ruchu   Oporu   i]   SNP   na   terenie   Rusi 

Podkarpackiej;

 Od lutego 1945 roku zostaje dyrektorem kopalni w Visakna, [pod okupacją 

radziecką];

 Pod koniec maja 1945 wraca do Pragi;
 Pod   koniec   1945   roku   obejmuje   urząd   doradcy   ds.   górnictwa   w   rządzie 

Czechosłowacji;

 W   grudniu   1946   roku   obejmuje   Sektor   Specjalny   ds.   Jáhymova   w 

Ministerstwie Górnictwa Czechosłowacji;

 7 marca 1948 roku zwolniony z pracy;
 W czerwcu 1948 roku ucieka do Francji.

Z powyższego CV wynikałoby, że była to ucieczka przed radzieckimi komunistami, 

którzy sięgnęli po władzę w Czechosłowacji po zamordowaniu prezydenta J. Masaryka
Z tego CV wynika także i to, że komunistyczne władze CSSR miały powód, by znikła pamięć 
o tym człowieku, który uciekł na zachód ze wszystkimi atomowymi tajemnicami czeskich i 
słowackich oraz węgierskich i polskich kopalni rud uranowych. Jak wiadomo, po 16 lipca 
1945 roku, uran i jego rudy stały się surowcem strategicznym przede wszystkim do budowy 
bomb   atomowych.   Władze   radzieckie   rozpoczęły   rabunkową   eksploatację   rud   uranowo-
torowych  w   swej   strefie   okupacyjnej  Europy już  to  dlatego,   by  mieć   własny  zapas  tego 
surowca, już to po to, by nie posiadały go kraje, które zostały podporządkowane Kremlowi 
wskutek   układów   z   Teheranu,   Jałty   i   Poczdamu.   To   dokładnie   tłumaczy   woal   tajemnicy 
wokół tej postaci   także i aktywność zachodnich wywiadów i wschodnich kontrwywiadów 
wokół   sprawy Księżycowej  Jaskini.  Rzeczywiście   –  i  jedni  i   drudzy  sądzili,   że  mają   do 
czynienia z jakimś nie odkrytym jeszcze złożem rud uranowo-torowych, które mogłoby dać 
kilkaset ton tego cennego surowca. Stąd właśnie sprawa „drugiego Horáka”, która stała się 
doskonałą legendą maskującą prawdziwego dr Horáka – odkrywcy Księżycowej Jaskini – z 
którego z biegiem lat zastąpiono pospolitym bandytą korzystającym z wojennego bezprawia, 
by się wzbogacić. Kto wie, czy dr Horák nie pracował potem dla CIA i dlatego też został 
wyklęty przez komunistyczne władze? Ta hipoteza jest również do przyjęcia, gdyż znał on 
wiele tajemnic związanych z górnictwem na terenie trzech krajów: Czech, Słowacji i Węgier, 
a   dodatkowo   zapewne   także   Rumunii   i   Polski...   W   tym   kontekście   można   zrozumieć, 
dlaczego Bergier w 1963 roku utajnił niezmiernie ważne fakty z dziennika dr Horaka – a 
mianowicie jego kontakty z żydowskimi organizacjami ruchu oporu w Polsce i w Czechach. 
Organizacja  taka,  jak ŻOB (Żydowska  Organizacja  Bojowa) i Dror działały  w Polsce  (a 
konkretnie na terenie Generalnego Gubernatorstwa) po upadku Powstania Warszawskiego, 
tzn.   od   X.1944   roku,   natomiast   młodzieżówka   Hechaluts   działała   na   terenie   Protektoratu 

43

background image

Czech   i   Moraw.   (Dokładne   informacje   na   ten   temat   Czytelnik   znajdzie   na   stronach 
internetowych Instytutu Simona Wiesenthala w Wiedniu [strona:  Simon Wiesenthal Center 
Multimedia   Center   Online   –   08623   –   YMBOHEMIA_JW.htm]   i   Instytutu   im.   Adama 
Mickiewicza   w   Warszawie   [strona:  www.iam.pl].)   Także   nasze   rozmowy   ze   świadkami 
tamtych  dni –  red. Andrzejem  Zalewskim  z EURO-EKO-RADIO  PR-1 w Warszawie  i 
Józefem   Durkiem  z   Jordanowa,   potwierdziły   częściowo   fakt   operowania   żydowskich 
oddziałów   partyzanckich   na   terenie   Polski   południowej.   Celowo   pominął   te   informacje, 
bowiem zdawał sobie sprawę z tego, co się może stać, kiedy na tym artefakcie położą łapy 
komuniści z CSRS i co za tym idzie ich „wielcy czerwoni bracia” z ZSRR! To oczywiste, że 
nie chciał dawać komunistom dodatkowego atutu do ręki, który mógłby zostać wykorzystany 
przeciwko wolnemu światu. Było krótko po Kryzysie Kubańskim (X.1962 roku) i komunizm 
był  groźny. Bardzo groźny.  Zimna Wojna dopiero się rozkręcała i podsycany nią wyścig 
technologiczny nabierał tempa.
Z   dalszych   materiałów   uzyskanych   od   Teda   Phillipsa   wynikało,   że   Księżycowa   Jaskinia 
znajduje   się   na   obszarze   ograniczonym   miejscowościami   Stara   Lubownia   i   Plaveč   na 
południu po północnej stronie granicy oraz Muszyną, Żegiestowem i Piwniczną na północy – 
po  polskiej   stronie.    I  wszystko   się  zgadza:   budowa  geologiczna  tego   rejonu  potwierdza 
spostrzeżenia z dziennika dr Horáka – w dwóch miejscach na trzeciorzędowych utworach 
osadowych fliszu karpackiego znajdują się dwie „czapki” skał wapiennych z Jury i Kredy – 
jedna na zachodzie tego obszaru, druga niemal w jego centrum. To właśnie tam powinna się 
znajdować Księżycowa Jaskinia! 

Ciekawą rzeczą jest także i to, że po polskiej stronie granicy znajduje się góra zwana 

Pustą – 1.050 m n.p.m. – wznosząca się pomiędzy Muszyna a Krynicą. Także więc czy w niej 
i okolicznych górach znajdują się podziemne przestrzenie, o których wiedzieli mieszkańcy 
tych terenów, skoro ją tak nazwali? Jaskinie takie się tam rzeczywiście znajdują!

   ROZDZIAŁ 7 – Od hitlerowskich uczonych do agentów NKWD

Na   początek   mała   zachęta:   dziwna   fotografia   Roberta   –  Bronie   odwetowe  pod 

Diablakiem – Wigilia na Luboniu – Co ukrywał wrak czołgu? – Rozmowa ze świadkiem 
tamtych dni – Poglądy Macieja Kuczyńskiego i dwie relacje o podziemnych przestrzeniach.

Już kiedy pracowaliśmy nad tą książką, bardzo długa kwietniowo-majowa majówka, 

wypoczyn czy też laba pozwoliła Robertowi na ruszenie się z domu tu i tam i rozejrzenie się 
po   okolicy.   Niestety   to,   co   zobaczył   w   lasach   Jordanowszczyzny   nie   napawało   go 
optymizmem, a wręcz odwrotnie. Masowy wyrąb drzew przez złodziei drewna, rozjeżdżone 
traktorami leśne dukty w miejscach, gdzie powinny być Rezerwaty Przyrody ożywionej i 
nieożywionej... Smutkiem napawał fakt, że w miejscu katastrofy samolotu AN-24 PLL LOT z 
rejsu LO-165, który w dniu 2 kwietnia 1969 roku rozbił się doszczętnie pod szczytem Policy, 
nie ma  żadnej tablicy czy bodaj zwykłego krzyża,  który to wydarzenie  upamiętniałby.  A 
przecież to była  pierwsza wielka katastrofa w historii polskiego lotnictwa  cywilnego! To 
przecież jest historia i to taka przez duże „H” - nie mówiąc już o tym, że należałoby jakoś 
uczcić pamięć o tych 53 ofiarach tej katastrofy, w tym prof. dr Zenona Klemensiewicza, od 
nazwiska którego nosi nazwę tamtejszy Rezerwat Lasu Górnoreglowego.

44

background image

I tutaj pierwsza rzecz ciekawa: w dniu 1 maja 2002 roku, wybrał się on wraz z dziećmi 

na szczyt Policy (1.369 m n.p.m.), by odwiedzić to miejsce. Pogoda była wspaniała - świeciło 
jasne   słońce,   niebo   było   bezchmurne,   ale   wiało   silnie   od   południa   -   wiatr   halny,   który 
początkowo był zimny, a potem - kiedy wymiótł już zimne warstwy powietrza znad Nowego 
Targu   i   okolic,   stał   się   bardzo   ciepły...   Od   południa   można   było   podziwiać   zębatą   piłę 
ośnieżonych szczytów Tatr od Rohaczy na zachodzie po Spiską Magurę na wschodzie. Od 
północy rozciągał się rozległy widok na Małopolskę i część Górnego Śląska. Na ostatnim 
podejściu pod szczyt  Policy Robert pstryknął zdjęcie dzieciakom. Ku jego zdumieniu, na 
pozytywie   zobaczył   on   sylwetkę   czegoś,   czego   na   pewno   nie   zauważył   w   czasie 
fotografowania. Ten obiekt, który uchwycił jego canon nie jest na pewno ani samolotem, ani 
balonem czy helikopterem. Kierunek wskazuje na to, że wisiał on nad głównym szczytem 
Babiej Góry - Diablakiem, a zatem tam, gdzie wedle tutejszych ludowych bajęd i legend 
znajdować się ma system tuneli wiodący do Agharty... 

Ale i nie tylko, bowiem rozmawiając z mieszkańcami Bystrej Podhalańskiej i Sidziny 

dowiedział się o tym, że cały ten teren jest podziurawiony tunelami wiodącymi na słowacką 
stronę, a niektóre z nich były wyrąbywane jeszcze w XIV i XV wieku przez gwarków z 
wielickich   i   bocheńskich   kopalni   soli!   W   lasach   znajdowały   się   tajemnicze   kamienie 
przypominające elementy, z których budowano piramidy, o rozmiarach 2 x 2 x 2 m! Co z nich 
budowano, czy do czego służyły – teraz nie wie nikt. Tak czy owak, te legendy są wciąż żywe 
i krążą po podbabiogórskich wioskach...

3 maja 2002 roku przysłał do mnie e-mail znany warszawski nestor polskiej ufologii 

pan  Kazimierz   Bzowski  -   były   plutonowy-podchorąży   Armii   Krajowej   walczący   w 
Powstaniu Warszawskim, który już po wojnie otarł się o wiele tajemnic hitlerowskich tajnych 
broni V - a który to w swym liście opisuje on następujące wydarzenia:

[...] Ostatnio pisał Pan o Luboniu Wielkim. Tak się składa, że znam go nawet jeszcze z 

czasów, gdy nie było na nim schroniska. Spędzałem jako dziecko 9 razy wakacje w Rabce-
Grzebieniówce,   blisko   miejsca,   gdzie   schodzą   się   szosy   ze   Skomielnej   Białej   do   Rabki   i  
Limanowej - w latach 1931-39... pamiętam przedwojenną mapę turystyczną, która w Rabce-
Zdroju   była   wystawiona   na   dużej   ulicznej   planszy.   Tam   na   zboczu   góry   Szczebel   było  
zaznaczone wejście do groty. Takie samo było na starych mapach wojskowych c.k. Austro-
Węgier.   Nie   jest   ono   nigdzie   zaznaczone   na   polskich   powojennych   mapach,   nawet  
wojskowych, bo w grudniu 1944 roku wejście to zostało wysadzone w powietrze przez oddział  
partyzancki AK.

Mówiono później, że „oddział wyszedł tunelem z okrążenia”. Jeszcze przed wojną 

wieść głosiła, że ten tunel wiódł od wejścia na Szczeblu do Mszany Dolnej. Byłem w lipcu  
1963   roku   na   przełęczy   pod   Szczeblem.   Szukałem   tam   tego   wysadzonego   przejścia,   ale 
wszystko   było   zarośnięte   lasem,  później   w   1972  roku   byłem   już   ostatni   raz   na   Luboniu.  
Sądząc po opisach „Tunelu do Mszany Dolnej” jest wysoce prawdopodobne, że jest to taki 
sam tunel, jak pod Babią Górą, o jakich pisał 
prof. dr Jan Pająk. Warto by poszukać zatem 
na starych mapach tego wejścia. [...]

W   swym   następnym   elektronicznym   liście   z   4   maja,   pan   Bzowski   uzupełnia   tą 

informację następująco:

   Pamiętam jeszcze z dwóch ostatnich przedwojennych lat, jak chodziłem wówczas  

kilka razy na Luboń, rozmowy turystów o tym tunelu na Szczeblu. W roku 1939 miałem 14 lat  
i nie odważyłem się na samotną wycieczkę tam. Po wojnie, w latach 1962 i 1963, również w  
trakcie kilku wypraw na Luboń i to w towarzystwie górali z Rabki, do których należała część  
lasów na Luboniu, słyszałem od nich, że jakoby „oddział >>Węglarza<< uciekł z obławy w 
grudniu 1944 roku jakimś tunelem w szczeblu”. Wniosek stąd taki, że bynajmniej nie chodzi  
tu o jaskinię w Szczeblu, a o coś zupełnie innego.

I jeszcze jedna zagadka tych gór.

45

background image

Czy obiło się Panu o uszy cokolwiek na temat niemieckiego czołgu, który zimą 1945 

roku uciekał z terenu zajętego przez Rosjan grzbietem Lubonia od zachodu - tj. od strony  
Jordanowa, i wpakował się w lasach w takie miejsce, że ani zawrócić, ani dalej jechać, i tam 
na zawsze został?

20 września 1972 roku, wybrałem się wraz ze Stanisławem Łopatą z Rabki na zbocze  

Lubonia do jego własnego lasu, by tam zbierać rydze, których ponoć rosło tam dużo. W lesie  
spadła na nas taka mgła, że nie było widać końca wyciągniętej własnej ręki. Krążyliśmy na  
oślep i na przełaj przez lasy i wleźliśmy na zardzewiałe szczątki jakiegoś pancernego pojazdu.  
Ze względu na mgłę, żółtą i gęstą jak grochówka, nie mogliśmy nawet określić miejsca, gdzie  
to było, ani nawet co to było, ale wyglądało to, jak rozerwane wewnętrzną eksplozją. W końcu 
trafiliśmy na koryto jakiegoś potoku i zeszliśmy w kierunku południowym idąc jego biegiem. 

Z tego wszystkiego wynikałoby, że ów czołg leży gdzieś na zachodnim stoku Lubonia 

Wielkiego   (1.022   m),   poniżej   jego   grzbietu   łączącego   go   z   Luboniem   Małym   (869   m), 
nieopodal przysiółka Krzysie (Surówka - 860 m).

W kilka dni potem nadszedł kolejny list elektroniczny od pana Bzowskiego, w którym 

opisał on inne wydarzenie ze swej bujnej młodości, a związane z Luboniem:

Po Powstaniu Warszawskim nie poszedłem do niewoli. Po wielu perypetiach już w 6 

dni po wyjściu z Warszawy, 6-go października  byłem w Krakowie. Tam nawiązałem kontakt z  
tamtejszym AK. Kiedyś w rozmowie powiedziałem, że znam teren okolic Lubonia i Gorców.

Parę dni przed wigilią 1944 r. zaproponowano mi bym pojechał tam i poszedł jako  

łącznik do oddziału Węglarza. Ustaliliśmy termin na noc z 24 na 25 grudnia, gdy u Niemców 
jest obniżona czujność. To nie był „rozkaz’ bo nie podlegałem im, lecz „propozycja” Miałem 
dostarczyć  kopertę   owiniętą  na  rosyjskim  granacie  zaczepnym     i  przylepioną   przylepcem 
lekarskim a w razie czego  zdetonować granat. Całość umieszczono w „czerstwym” bochenku
razowego   „kartkowego”   chleba,   sprytnie   spreparowanym   z   granatem   w   środku.     Jaki  
Niemiec   połaszczyłby   się   na   tak   nędzny   chleb,   w   razie   jakiejś   kontroli   w   pociągu?  
Pojechałem   pociągiem   osobowym   do   Chabówki,   stamtąd   pieszo   do   skrzyżowania   szosy  
biegnącej   ze   Skomielnej   ku   Rabce.   Około   trzysta   metrów   od   tego   skrzyżowania,   idąc   w 
kierunku Skomielnej jest po prawej stronie pensjonat „Gozdawa”. Był mi znany jeszcze z 
przed wojny, gdyż jego właścicielki pp.Janicka i Wiśniewska znały moją rodzinę. Te panie  
były kompletnie zaskoczone gdy zjawiłem się u nich w samą  wigilię... z „hasłem”.

Dostałem   tam     biały   płaszcz   maskujący   z   kapturem   i   narty,   zielonkawe   z   białym 

podłużnym     pasem,   typowe   dla   niemieckich   strzelców   alpejskich,   także   szkic   na  kawałku 
papieru jak iść, z zaznaczeniem orientacyjnych punktów widocznych w nocy, szczególnie przy 
pełni księżyca. Wyszedłem około godziny 18-tej. Szedłem wpierw prosto w górę otwartym  
terenem, później skręciłem w prawo. Przeciąłem potok i szedłem dalej terenem mieszanym ,  
dużo lasu i trochę polan zasypanych śniegiem. Z dołu, od Rabki dochodziły dalekie śpiewy 
„Stille Nacht...” (niemiecka kolęda).

Szedłem już ponad półtorej godziny i z gęstszego lasu moja droga wychodziła na dość 

rozległą polanę bardzo jasno oświetloną światłem księżyca. Długo stałem w gęstwinie na 
skraju lasu obserwując teren i nasłuchując. Nic, kompletna cisza i ani znaku jakiegoś życia. 
Gdy mała chmurka zasłoniła księżyc wyjechałem na tą płaszczyznę. Kilka minut   słyszałem 
tylko   słaby   „suw”   własnych   nart   po   śniegu.   Księżyc   wyszedł   z   za   chmurki   i   prawie 
natychmiast jakby ktoś rozdarł grube płótno... terkot, typowy dla niemieckiego  MG . Echo  
poszło po lesie a ja zaryłem nosem w śnieg przed sobą rozrzucając nogi z nartami na boki na  
kształt szeroko rozwartej litery „V”.

Znów dłuższe oczekiwanie, aż kolejna chmura zakryje księżyc.   Teraz podkurczając  

prawą nogę z nartą płasko po śniegu i nadrzucając lewą – przesuwałem się w lewo w bok po 
śniegu by znaleźć się bliżej ściany tego lasu, z którego dopiero co wyjechałem.

46

background image

Księżyc znów wyszedł z za chmury.... długa przerwa w bezruchu....Księżyc schował się  

ponownie za chmurkę. Teraz ściągnąłem obie nogi ku sobie i zerwawszy się szusem rzuciłem 
się w dół. W prawo, w stronę ściany lasu... Gwałtowny terkot z tyłu za  mną i widziałem pęk  
świetlnych zielonych pocisków, który przemknął w lewo ode mnie,  nad tym miejscem, gdzie 
poprzednio upadłem, ale ja już wpadłem w osłonę drzew. Odsunąwszy się na kilkadziesiąt  
metrów znów obserwowałem polanę. Niestety nie mając lornetki nie mogłem dostrzec gdzie 
te SS-syny siedzą.

Nie   było   rady.   Wiedziałem   już,   że   nie   dotrę   do   celu.   Dalsza   droga   byłaby  

samobójstwem. Wyszedłem na skraj lasu gdy gęsta chmura zakryła księżyc i gdy zrobiło się 
ciemnawo. Przygiąłem rozwarte końce zawleczki granatu, wyrwałem   ją i z całej siły, jak  
najdalej rzuciłem granat w stronę Niemców. Potężne echo wybuchu przeleciało po górach....

26-go grudnia pod wieczór byłem z powrotem w Krakowie. Tam dowiedziałem się, że  

moja droga była niepotrzebna....  Oddziału już od kilku dni nie było ani w pobliżu Lubonia 
ani Szczebla. Wiedziano tylko tyle, że... - nie wiadomo gdzie się podział.

Swoją drogą, to była najdziwniejsza Wigilia w moim życiu.... 
Osobiście nie spotkaliśmy się ani z jedną, ani z drugą historią, ani z trzecią też - co 

rzecz   jasna   nie   dowodzi,   że   czegoś   takiego   nie   miało   miejsca.   W   przewodnikach   po 
Beskidach  Władysława Krygowskiego  i najnowszym Pascala nie ma ani słowa na temat 
„Tunelu   w   Szczeblu”,   a   pisze   się   jedynie   o   Jaskini   Zimna   Dziura   w   stoku   tej   góry. 
Wypytywałem   także   moich   bliskich   o   historię   z   czołgiem,   ale   nikt   nie   pamiętał,   by  coś 
takiego się zdarzyło w zimie (styczniu lub lutym) 1945 roku. Historia ta jest o tyle dziwna, że 
gdyby to byli hitlerowcy, to dlaczego uciekali czołgiem, mogli przecież lasami, chyłkiem i 
boczkiem obchodzić posterunki radzieckie i polskie, kierując się na zachód czy południowy 
zachód, a nie na wschód!... Może jakieś niedobitki Niemców porwały lub zdobyły radziecki 
czołg i próbowały uciec w las, ale dlaczego akurat na Luboń, który jest najwyższym szczytem 
w okolicy??? Wprawdzie Kazimierz Bzowski sugerował mi, że skoro na Luboń Wielki można 
było wyjechać Junakiem, to i czołgiem też by się dało... Ba! - hitlerowcy wyjechali swymi 
beemkami na Elbrus, ale co innego stukilowy motocykl, a co innego wielotonowy czołg... Na 
Luboń Wielki można wyjechać terenowym samochodem od strony Rabki-Zarytego oraz od 
strony Skomielnej Białej też, bo są tam drogi dowozu prowiantów oraz obsługi schroniska i 
przekaźników TV, ale znów - lekki samochód terenowy z potężnym silnikiem, to nie 25-30-
tonowy czołg. A jeżeli nawet jakiś Niemiec zdecydował się wyjechać na tą górę od zachodu, 
to daleko nie dojechał - nawet, gdyby jechał dzisiejszym niebieskim szlakiem z Jordanowa, 
bo wzrastająca szybko stromizna stoków Lubonia Małego szybko zatrzymałaby go w Lesie 
Czerniawa lub rolach Skomielnej Białej. Ewentualnie mógłby wpaść w którąś z odnóg Potoku 
Jama czy Lubońskiego Potoku i tam definitywnie się zagrzebać w rozmiękłym gruncie. W 
takim przypadku zgodziłbym się z panem Bzowskim, ale tylko w takim. Nawet nowoczesne 
czołgi nie byłyby w stanie sforsować takiej stromizny, a trzeba wiedzieć Czytelnikowi, że 
stoki gór Beskidu Wyspowego   są   n a j b a r d z i e j   s t r o m y m i   stokami w całych 
Beskidach! - poza oczywiście, północnymi zerwami Babiej Góry.

No,   ewentualnie   można   przyjąć,   że   w   tym   szaleństwie   jednak   była   metoda,   i   ci 

uciekinierzy wcale nie byli tacy głupi, na jakich wyglądali. Pojechali oni czołgiem na stoki 
Lubonia,   bo   być   może   właśnie   stamtąd   mógł   ich   podjąć   hitlerowski   latający   talerz   - 
dyskoplan V-7 Vril ... Być może byli to jacyś nazistowscy VIP-owie, którzy zaskoczeni przez 
Rosjan nie chcieli wpaść w ich ręce. Co mieli do ukrycia? Być może właśnie dokumenty i 
inne artefakty związane z tajemniczymi instalacjami broni „V” na Krowiarkach i Grzechyni. 
A że nikt ich nie widział? No bo i nie było komu - Polacy mieszkający w okolicy kryli się 
przed Niemcami i Rosjanami, więc nikt nie miał ochoty na wyjście na dwór, bo nikt nie 
ryzykowałby życia niepotrzebnie...     

47

background image

Jest jeszcze jedna możliwość, a mianowicie taka, że hitlerowcy chcieli wyrwać się z 

okrążenia - bo Rosjanie szli od strony Rabki-Zdroju z jednej strony i od strony Łętowni z 
drugiej   strony,   tzn.   od   południowego-wschodu   i   od   wschodu.   W   rejonie   dzisiejszego 
jordanowskiego Osiedla Wrzosy na Flakówce doszło do ostrej wymiany ognia z Niemcami, 
którzy   przeprowadzali   działania   opóźniające   ów   pochód   radzieckich   wojsk.   Być   może 
właśnie wtedy doszło do tego samotnego rajdu czołgu, który zakończył się na stoku Lubonia 
Wielkiego.   Ciekawy   jestem,   co   takiego   przewoził   ten   czołg?   Może   dokumentację 
Wehrmachtu   albo   Gestapo?   A   może   coś   związanego   z   badaniami   nad   bronią   „V” 
przeprowadzanymi w okolicach Grzechyni koło Makowa Podhalańskiego? Tak też być mogło 
i tego nie da się wykluczyć. Zagadkę tą przekazałem red. Bogusławowi Wołoszańskiemu 
jego   „Klubowi   sensacji   XX   wieku”.   W   każdym   razie   ta   historia   jest   w   dalszym   ciągu 
niewyjaśniona. Po czołgu nie zostało zapewne nic, bo jeżeli został rozerwany eksplozją, to 
okoliczni chłopi zapewne zabrali go na jakieś złomowisko i skończył w martenie, w końcu to 
kilkadziesiąt   ton   niezłego   żelaza...   Na   Luboniach   znajduje   się   jeszcze   jedno   miejsce 
tajemniczej   katastrofy   z   lat   60.   ubiegłego   wieku,   kiedy   to   rozbił   się   tam   w   gęstej   mgle 
czechosłowacki helikopter Mi-2 z dwoma Czechami na pokładzie. Katastrofa ta nie została do 
końca wyjaśniona...

 NB, przy szczycie Lubonia też znajduje się mała jaskinia, do której można dotrzeć 

tzw. Percią Borkowskiego - szlak nr 7 (żółte znaki) w przewodniku Pascala lub droga nr 26 u 
Krygowskiego, a znajdująca się na pozycji: 49

o

38’59”N - 019

o

59’50”E.

A tak  à propos  jaskiń,  to postanowiłem  zbadać  tę  sprawę  tunelu w  Szczeblu  czy 

Strzeblu (977 m) - jak brzmi druga wersja nazwy tej góry. W jej stoku na pozycji 49

o

41’44”N 

-   020

o

00’30”E   znajduje   się   jaskinia   Zimna   Dziura   (Zimna   Grota),   której   łączna   długość 

korytarzy   wynosi   25   m.   Nazwa   jej   bierze   się   stąd,   że   nawet   w   lecie   panuje   tu   niska 
temperatura i istnieje jedyny w Beskidach lodowiec jaskiniowy. Dowodzi to zatem jednego, 
że z Zimnej Dziury (470 m) nie ma żadnego sekretnego przejścia czy ukrytego korytarza - w 
innym przypadku lód zostałby szybko roztopiony przez cyrkulujące tam powietrze. Dotrzeć 
do niej można drogami nr 1 i 2 opisanymi w powołanym tutaj przewodniku Pascala, lub drogi 
nr  33   i   34  u   Krygowskiego.   Jaskinia   ta   była   zbadana   w   dniu  25   maja   1835  roku   przez 
Ludwika Zejsznera. I na pewno była umieszczona na wszystkich mapach turystycznych i 
wojskowych masywu Szczebla, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Używano wtedy 
nazwy Strzebel nawet na mapach c.k. armii. Ale...

W   Beskidach   uporczywie   krążą   legendy   o   tajemnych   podziemnych   tunelach   i 

przejściach wyrytych już to przez górników z Wieliczki, już to przez poszukiwaczy skarbów z 
Bractwa   św.   Wawrzyńca   zwanego   także   Bractwem   Siedmiu   Gwiazd,   a   wszystko   w   celu 
znalezienia   złota,   srebra,   kamieni   szlachetnych   i   innych,   mniej   cennych   kruszców.   Same 
wychodnie piaskowcowe sprawiają niesamowite wrażenie i wcale się nie dziwię, że ludzie 
patrząc na fantastyczne czasem kształty skalnych bałwanów zaczęli wymyślać różne legendy 
- bo to, czego nie widziało oko, dopowiadała wyobraźnia... Wprawdzie pod tym względem 
Beskidom daleko jest do Karkonoszy, ale działa tu dokładnie ten sam mechanizm: zmęczenie 
wejściem czy zejściem po stromym  i trudnym stoku, (a Szczebel jest jedną z najbardziej 
stromych   gór   w   Beskidach   w   ogóle!),   rozigrana   wyobraźnia,   podniecenie   przygodą, 
specyficzne warunki świetlne... To wystarczy, by człowiek zaczął widzieć coś niezwykłego w 
każdej kupie kamieni.

Z drugiej strony, te kupy kamieni wcale nie muszą być dziełem przypadku i istnieje 

możliwość, że w tych górach znajdują się jaskinie, tunele, korytarze i przejścia podziemne, o 
których nie wie nawet miejscowa ludność, a jeżeli nawet, to nie kwapi się do dzielenia się tą 
wiedzą z ceprami, bo i z jakiej racji... A zatem opowiadanie pana Bzowskiego   m o ż e   być 
prawdziwe, chociaż po części. Skąd miałyby się wziąć te tunele? Nie wierzę za bardzo w 
relacje powołane przez prof. Pająka, jakoby mieli je zrobić Kosmici czy inne „wszechmocne 

48

background image

stwory” z głębin naszej planety. Osobiście najbardziej trafia do mnie hipoteza o istniejącej 
przed nami jakiejś Supercywilizacji sprzed 20.000 lat, której budowle - a raczej to, co z nich 
pozostało po Wielkim Konflikcie Bogów-Astronautów - mamy jeszcze przed oczami,  ale 
traktujemy je jak coś normalnego, bo patrzymy na nie od urodzenia... I dlatego tak trudno jest 
to nam przyjąć do wiadomości! Tunelu wprawdzie nie znalazłem, ale pewności do końca nie 
mam, czy nie ma go w innym miejscu...

To tylko cząstka tego, co czeka nas w Beskidach i innych miejscach naszego kraju. 

Bieda w tym, że zachłysnęliśmy się światem i nie dostrzegamy tego, co mamy za progiem. A 
największe tajemnice zazwyczaj znajdują się na wyciągnięcie ręki...

Robertowi udało się znaleźć w Jordanowie człowieka, który pamięta tamte czasy, to 

90-letni sierżant Armii Krajowej Józef Durek, który w latach 1942-45 walczył w szeregach 
oddziału dowodzonego przez kpt. „Lamparta” na terenie Beskidów i Gorców.

W dniu 5 czerwca 2002 roku przeprowadził z nim wywiad na temat tego, co się działo 

na Jordanowszczyźnie w ostatnie dni wojny i tuż po wkroczeniu wojsk sowieckich. Wywiad 
ten jest o tyle ciekawy, że rzuca pewne światło na wydarzenia w okolicach Jordanowa w 
ostatnie dni panowania III Rzeszy na tych terenach:

Pytanie: Czy wie Pan coś na temat tego tajemniczego tunelu z opowiadania pana  

Bzowskiego?

Odpowiedź: Nie, nic nie wiem. Przeczytałem to, ale nic na ten temat nie mogę Panu 

powiedzieć. Nie znam tej sprawy, kompletnie nie znam... Nic mi na ten temat nie wiadomo. 

P.: A wie Pan coś na temat tego czołgu czy czołgów?

O.: Też nic. Ja pełniłem w obozie (bazie partyzantów oddziału „Lamparta”) funkcję 

szefa naszej 10. kompanii. Brałem udział w wyprawach na Słowację, Biała, Frydman, walka  
o Ochotnicę, większa potyczka w Rdzawce, gdzie  Janik  był ciężko ranny. No i moja praca  
jako szefa kompanii na miejscu, służba wartownicza, itd.,  no i ćwiczenia z młodzieżą, która 
pierwszy raz się zetknęła z bronią. To było w listopadzie, jak się znalazłem na tym terenie.  
Odnowiło mi się serduszko, ostry gościec stawowy i to był koniec mojej wojaczki. Musiałem  
się wycofać z tamtego terenu. Potem była demobilizacja pułku, a wciąż wzrastała groźba ze  
strony partyzantki radzieckiej z oddziału Zołotara.

P.: Co to byli za ludzie, ci Rosjanie?
O.: Najpierw to był Alosza Petrow, który prowadził tą grupę, a potem, we wrześniu  

został zrzucony Zołotar. Zołotar to był członek NKWD, który pracował na terenach polskich, 
jak Sowieci szli, on działał przy likwidacji Akowców, z 27. Dywizji AK na Wołyniu i tu został  
zrzucony w tym samym celu. W pierwszych dniach, tośmy razem współpracowali - wspólne  
wypady  na  wroga  i  walki  o  Ochotnicę.  Ale  w  miarę  posuwania  się  Armii   Czerwonej   ta  
współpraca nabierała innych kolorów. Nasz dowódca „Borowy” zabronił im dokonywania  
rabunków   na   naszej   ludności   polskiej,   miejscowej,   i   nasze   dowództwo   się   zobowiązało  
dostarczyć im żywność. I wiele razy ją otrzymali. Raz dostali aż 5 sztuk bydła z zajętego przez 
nich magazynu żywności. Ale to było wszystko niewystarczające. Zresztą potem, w trakcie  
pewnej akcji w Mszanie Dolnej, został przez sowiecką grupę zaatakowany sam „Borowy” z  
grupą swoją, ranny... Stąd taka to robota była. [...]

P.: Chciałbym wiedzieć, czy w czasie wojny i krótko po niej Rosjanie czegoś tutaj  

poszukiwali, w latach 1945-1947?

O.: Nie, nasze UB na terenie tutejszym poszukiwało dowódcy 3. PSP „Harnasi”. I 

wszędzie ich szukali.

P.: Czy Rosjanie po wojnie poszukiwali niemieckich specjalistów zajmujących się  

tajnymi broniami?

O.: Nie, nie.
P.: Pytam dlatego, że w czasie wojny były prowadzone przez Niemców badania nad 

tajnymi   broniami   -   np.   strzelano   z   Krowiarek   w   Tatry   z   dział   V-3,   zaś   w   Grzechyni 

49

background image

zbudowano pasmo bunkrów, które nie wiadomo, czego miały bronić...

O.: Oczywiście, że takie próby były! A u nas za stacją kolejową w Jordanowie, tam,  

gdzie dzisiaj znajdują się Krakowskie Zakłady „Armatury” były przygotowania do produkcji  
broni atomowej... I ta wiadomość została opublikowana w RWE i tą droga to do nas doszło. I  
tam   jeszcze   powiedziano,   kto   z   naszych   ludzi   z   Jordanowa   tam   pracuje,   żeby   się   ich 
wystrzegać. To RWE dała taką wiadomość.

P.: Kiedy to było?
O.: To było w latach 50. na pewno lub w 60.
P.: Tam były jakieś magazyny wojskowe? Przynajmniej tak mówili mi rodzice, no i 

sam to pamiętam, jeszcze jak byłem mały.

O.: Tam była właśnie produkcja części do broni atomowej, gdzie dziś są „Armatury”.  

Oni to potem zlikwidowali, bo jak Pan rozumie, kiedy taka wiadomość się rozeszła, to trzeba  
było ten zakład gdzieś przenieść.

P.: I to było dla Rosjan?
O.: A tylko! Na pewno! My nie mieliśmy broni atomowej. [...]
P.: Jak długo tutaj działali Rosjanie z NKWD?
O.: Rosjanie bywali tutaj w 1945 roku, ale w 1946 już nie.
P.: Czy ci z NKWD nie węszyli za rudami uranu w latach 1945-46?
O.: Nie, czegoś takiego tutaj nie było na Jordanowszczyźnie. Chociaż nie, zaraz, zaraz  

-  jak uczyłem w Osielcu w latach 1947-48, to dowiedziałem się, że w jednym z domów na  
Kamieńcu pomiędzy Bystrą a Osielcem, NKWD założyło kocioł. Poszukiwali jakiegoś VIP-a z 
podziemia, a konkretnie z Rządu Emigracyjnego w Londynie. Nikogo nie złapali, ale NKWD  
wymordowało żywy inwentarz tym ludziom i ich samych ciężko poturbowało... Do dziś dnia 
nie wiadomo, na kogo czekała sowiecka bezpieka na Kamieńcu...

Tyle   Józef   Durek.   Jak   widać,   Beskidy   kryją   niejedną   tajemnicę   z   naszej   historii 

najnowszej.   Kim   był   tajemniczy   „gość   z   Londynu”?   Co   składowano   w   okolicach 
jordanowskiej   stacji   kolejowej?   Na   te   pytania   nie   odpowie   nam   już   nikt,   no   chyba,   że 
znajdziemy jakieś ślady w archiwach byłego UB, MON i MSWiA. 

A teraz będzie z innej beczki, ale też na temat podziemnych pustek pod Beskidami.

W   maju   2003   roku,   po   serii   publikacji   słynnego   polskiego   podróżnika   i   literata 

Macieja Kuczyńskiego, zamieszczonych na łamach tygodnika „Gwiazdy mówią”, na temat 
planetarnych podziemi w Afganistanie i innych krajach Azji, zwróciłem się do niego z prośbą 
o skomentowanie informacji na temat Księżycowej Jaskini i innych tego rodzaju formacji w 
rodzaju Tunelu o Szklistych Ścianach opisanego przez prof. dr Jana Pająka. A oto, co mi 
odpowiedział w swym e-mailu z dnia 25 maja 2003 roku: 

Panie Robercie!

[...] Pyta Pan, co o tym (Księżycowej Jaskini) sądzę. Poruszył Pan wiele aspektów, od 

Shambali do UFO, itp. ja chciałbym się odnieść tylko do tego, co napisał rzekomo naoczny 
świadek   o   słowackiej   Jaskini   Księżycowej.   Sam   byłem   w   setkach   jaskiń   wapiennych   i 
piaskowcowych na kilku kontynentach, a zaczynałem odkrywając jaskinie tatrzańskie. Także 
liczne słowackie (mam własne odkrycia w Belanskej Jaskyni), również napisałem setki opisów 
jaskiń   w   książkach,   dla   prasy,   w   różnych   raportach   i   sprawozdaniach   oraz   pracach  
naukowych.  Z tego  punktu widzenia  w opisie  Jaskini Księżycowej  nie  widzę ani  jednego  
elementu, szczegółu czy tropu, który by wskazywał, że autor był w czymkolwiek innym, niż w 
naturalnej   słowackiej   jaskini,   wydrążonej   w   wapieniu   w   toku   normalnego,   dobrze   już  
zbadanego   procesu   krasowego.   Dotyczy   to   nie   tylko   kształtu   korytarzy,   szczelin,   studni,  
kominów podziemnych, ale także i form naciekowych z kalcytu czyli krystalicznego węglanu  
wapnia, zabarwianego w jaskiniach przez tlenki różnych metali i minerały. Jest tam miejsce i 

50

background image

dla śnieżno białej lub kremowej  „porcelany”, którą nożem trudno zarysować i dla czarnego 
(tlenki   manganu),   elastycznego   „kauczuku”   (plastyczna   postać   węglanu   wapnia   zwana  
mlekiem   wapiennym).   „Baszta   zamku   pokryta   naciekami”,   to   oczywisty,   typowy   potężny 
stalagmit.   „Ściany   szczeliny   pokryte   szczerbami”   to   pospolity   obraz   chemicznego 
rozpuszczania skały wapiennej przez wodę nasyconą CO

2

. „Koryto w żółtym piaskowcu” jest 

suchym łożyskiem jaskiniowego potoku z typowym osadem glinki jaskiniowej, która pozostaje  
po   chemicznym   rozpadzie   wapienia.   „Dno   wyłożone   wapieniem”   –   to   już   niemal 
„manipulacja” autora opisu. Istotnie, korytarze jaskiniowe są wyłożone wapieniem, ale przez  
przyrodę!   Cały opis, to typowe wrażenia człowieka, nieco przestraszonego, który pierwszy 
raz znalazł się w jaskini. Przy tym, wszystko wydaje się mu większe i rozleglejsze, niż jest  
naprawdę, chociaż wiele korytarzy, także w słowackich jaskiniach, ma rozmiary tuneli metra i 
sale, jak katedry, a ich labirynty rozwinięte na wielu poziomach, połączonych studniami,  
ciągną się po kilkanaście i kilkadziesiąt km.

Moim zdaniem  opisana jaskinia istnieje naprawdę, ale jest całkowicie naturalnym  

tworem przyrody. Co do jej długości, autor opisu chyba przesadził: półtorej godziny pochodu 
w głąb góry i powrót po zgaśnięciu pochodni i świeczki, to nieprawdopodobne! Cała reszta, o  
udziale inteligentnych istot w formowaniu jaskini jest do tej historii ewidentnie dodana, tylko 
na tej podstawie, że młodemu partyzantowi coś wydało się niezwykłe. To naprawdę za mało, 
by wysuwać tak daleko idące hipotezy. 

Druga historia opisana przez dr Pająka, to już czysta fantazja, czy bajka. Chociaż nikt  

jej nie widział, bo świadectwo nieokreślonej osoby nie jest żadnym dowodem, buduje się na  
tym całe koncepcje podziemnych tuneli o światowym zasięgu, chociaż to przeczy geologicznej 
logice. Po pierwsze – takie tunele byłyby nieustannie zawalane i przerywane przez ruchy  
tektoniczne, czy zamykane  ciśnieniem górotworu. Musiałyby też pokonywać ruchome miejsca  
styku dryfujących plyt kontynentalnych!

Po drugie – byłyby zalane wodą! – dlatego np. w każdej kopalni wciąż pracują stacje  

pomp.

No   i   wreszcie   trudno   wytłumaczyć,   dlaczego   20   tys.   lat   temu,   gdy   Ziemia   była  

niezwykle   rzadko  zaludniona,   ktoś  potężny,  dysponujący   „kosmiczną”  technologią  miałby 
sobie zadawać trud budowy tuneli pod oceanami, zamiast przepływać je czy przelatywać 
górą? Ale to prowadzi nas do zupełnie innych rozważań. 

Generalnie, choć wszelkie hipotezy przyjmuję za prawdopodobne, dopóki sam ich nie 

sprawdzę, sądzę, w przypadku jaskiń, że istnieją tylko małe szyby i tunele oraz studnie wykute 
przez ludzi. Wszelkie rozległe labirynty na świecie (oprócz kopalni) są naturalne.

To, co mogłem, tzn. co było zlokalizowane przez autorów (np. Daenikena – jaskinie  

południowoamerykańskie), sam zwiedziłem i zawsze stwierdzałem, że autor nie miał pojęcia o  
czym pisze. Zawsze okazywało się, że chodzi o twory naturalne, a ich bogactwo form może 
istotnie zmylić laika.

Maciej Kuczyński

No   cóż   –   to   człowiek,   przed   którym   chylimy   głowy,   bo   o   wielu   rzeczach   my 

czytaliśmy czy słyszeliśmy, a on tam był. Zresztą nie zostaje się członkiem  The Explorers 
Club
 w Nowym Jorku za masło i na piękne oczy. Krytyka Dänikena jest tu jak najbardziej na 
miejscu, bo sami się z nim nie zawsze zgadzamy. Teoria o wizytach Przybyszów z Kosmosu 
ma   swe   poważne   ułomności   i   o   wiele   bardziej   adekwatna   jest   hipoteza   o  zamierzchłych 
Supercywilizacjach, która tłumaczy zdecydowana większość zaobserwowanych anomalii.

I jeszcze jeden głos w dyskusji – tym razem z Podkarpacia:

Także  w  maju  2003 roku, koordynator  Podkarpackiego  Oddziału  CBUFOiZA  pan 

Arkadiusz   Miazga   przesłał   nam   dwie   ciekawe   relacje   na   temat   dziwnych   konstrukcji 

51

background image

podziemnych, o których krążą legendy na terenie województwa podkarpackiego, a oto i one:

Relacja dotycząca rzekomych podziemnych tuneli znajdujących się na Podkarpaciu 

we wsi Pstrągowa, opowiedziana przez Kazimierza Skworzca w dniu 3 marca 2003 roku w 
Będzienicy

Poniższe opowiadanie słyszał Pan Kazimierz jako jeszcze mały chłopiec, od swojego  

dziadka. Mogło to być w latach 40-stych.

Do odkrycia dziwnych tuneli miało dojść kilka lat przed wybuchem pierwszej wojny 

światowej w 1914 roku, we wsi Pstrągowa.

Tamtejsi ludzie kopali studnię  na wodę, Pan Kazimierz powiedział że na około siedem  

betonów, czyli wynika że było to jakieś 5-6 metrów pod ziemią.

Studnia była wykopana woda, pomału napełniała się, gdy po kilku dniach okazało się  

że   woda   znikła   a   studnia   była   pusta,   co   bardzo   zdziwiło   mieszkańców.   Postanowili   oni 
sprawdzić co mogło być powodem, zniknięcia wody. Według Kazimierza Skworzca, podobno 
rozkopali oni i powiększyli studnię by następnie spuścić się na sznurach, w dół studni.

Okazało   się   że   na   dnie   jest   szczelina,   przez   którą   najwyraźniej   ucieka   woda.  

Ciekawość ludzi okazała się silniejsza i postanowiono pogłębić otwór aby zobaczyć co jest  
pod dnem studni. Dwie osoby, które odważyły się zejść najniżej z lampami, powiedzieli że  
przebiega w tym miejscu jakiś tunel, który miał kształt półokrągły. Jego wielkość też musiała  
być  znaczna  ponieważ   Pan Kazimierz   powiedział  że mógł  tam  bez   problemu  jechać   wóz 
zaprzęgnięty w konie.

Ponoć nie był to tylko jeden tunel, ponieważ nieco dalej znajdowało się kilka innych.  

Niestety więcej Pan Kazimierz nic nie pamięta, oprócz tego opowiadania, które słyszał w  
dzieciństwie od swego dziadka. Nie wiadomo co się stało z studnią ? Najprawdopodobniej 
została ona zasypana.

Słyszeliśmy że w Pstrągowej do dzisiaj istnieją miejsca w ziemi, które charakteryzują 

się duża głębokością. Niektórzy wrzucali przez niewielkie szczeliny kamienie nasłuchując po  
jakim   czasie   on   spadnie.   Niestety   nie   wiadomo   gdzie   tego   typu   szczeliny   się   znajdują, 
ponieważ nikt tego nie wie lecz jedynie słyszał.

Być może w powyższym przypadku chodzi o słynne „szkliste tunele”?

Śpiący rycerze pod Podkarpaciem.

Na terenie Podkarpacia istnieje jeszcze jedna przesłanka, która może wskazywać na  

istnienie podziemnych tuneli. Jest nią legenda o śpiących rycerzach. 
Fragmenty tej legendy pochodzą z książki „Ziemia Gorlicka na tle legend”  Anna i Tadeusz 
Pabisowie, 2000 r.

„O tym że we wnętrzu Salomonowej góry w Bieczu spoczywa śpiące wojsko wiedziano 

w Bieczu   i okolicach  od  tak  dawna jak   daleko  sięga  legenda.  Otóż  pod  byłym   zamkiem  
królowej Świętej Jadwigi są uśpieni, zakuci od stóp do głów z zbroje rycerze. Według legendy  
są to młodzi, przystojni, nie starzejący się, ani nie umierający mężczyźni. Od wschodniej  
strony,   obok   drogi   przelotowej   z   Gorlic   do   Biecza,   u   podnóża   góry   Zamkowej   są   drzwi  
żelazne prowadzące do piwnic, a w zamierzchłych czasach wejście to prowadziło w głąb tej 
góry i dalej tunelem aż pod miasto Biecz. Raz pewien śmiałek poszedł z łuczywem w głąb  
podziemi, gdzie zauważył olbrzymia komnatę, a w niej śpiące wojsko. Ów śmiałek pomimo 
swej   odwagi   stanął   jak   wryty.   Strach   go   obleciał   i   zaczął   uciekać.   Niechcąco   potrącił 
wystający kamień, który narobił wiele hałasu. Wtenczas jeden z czuwających rycerzy zapytał:

- Bracie czy już czas?
- Nie, nie czas jeszcze spijcie nadal spokojnie – mówił strwożony śmiałek.

52

background image

W późniejszych latach to wejście zamurowano w obawie zasypywania się tunelu. Ale u  

szczytu wzniesienia  była  dziura głęboka i gdy w Bieczu groźna zaraza szalała, zmarłych 
wrzucano w tę czeluść a potem otwór zagracono i zasypano ziemią.”

To są wszystkie informacje dotyczące tej ciekawej legendy.

Arkadiusz Miazga

CBUFOiZA-Podkarpacie

ROZDZIAŁ 8 – Tajemnica Orawskich Beskidów

Dziwne   zjawiska   nad   Magurą   i   tajemnicze   światła   na   stokach   –   Bezdenna   jama, 

zaginieni ludzie, grzmoty bez burzy po raz drugi – Przybysze z nocnego nieba – O meteorycie 
przekutym   na   motyki   i   lemiesze   –   Temat   powraca:   Dziwne   odkrycie   na   Czerwonych 
Wierchach.

Ta historia ma pewne odniesienia do sprawy Księżycowej Jaskini. Autor tej relacji 

Augustín Víťaz opisał historię, która koresponduje zarówno z relacją dr Pająka o Tunelu w 
Babiej Górze, a także z relacją dr Horáka. Historia ta jest tak niezwykła, że nie można jej 
ominąć pisząc o tajemnicach słowackich gór... A oto ten zajmujący materiał.

(Víťaz, A.: „Magurská záhada”, „UFO magazín”, vol. 12, nr 2 (2003), ss.13-15).
Także i na Słowacji są wciąż miejsca, na które ludzkie nogi wkraczają bardzo rzadko. 

Jednym z takich obszarów jest pasmo górskie Orawskich Beskidów na granicy słowacko-
polskiej. Nawet dzisiaj północna część jest zasiedlona niezmiernie rzadko, a w gęstych lasach 
panuje cisza i spokój. I to właśnie tutaj, przed niemal przed 200 laty rozegrały się dziwne 
wydarzenia opisane poniżej.

W XIX wieku obszar Orawskich Beskidów był  zapomnianą przez Boga krainą, w 

której diabeł właśnie powiedział „dobranoc”. Na stokach gór i w dolinach przysiadły małe 
wioski i osiedla ludzkie. W jednej – dzisiaj już całkiem zapomnianej osadzie – w czasie 
pewnej   jesieni   zaobserwowano   całą   serię   niecodziennych   zjawisk,   o   których   wieści 
rozpowszechniały się tylko ustnie i nikt ich nie spisywał, a i tak zachowały się do dziś dnia... 
Jeżeli idzie o mnie, to słyszałem o nich jeszcze w połowie lat 60. XX wieku, od małżeństwa, 
których przodkowie mieszkali w okolicy szczytu Magura – 1.018 m n.p.m. (Góra ta znajduje 
się pomiędzy przysiółkami Pientakova Ral’a a Vyšný Koniec – na 49

o

31’N - 019

o

22’56”E.) 

Dzisiaj jest bardzo trudno stanowić o wiarygodności tego opowiadania, bowiem szczegóły 
pochodzą już nie z drugiej i trzeciej, ale z dziesiątej ręki... Opowiadali oni jednak to, co 
usłyszeli od swoich rodziców, a ci od swoich, itd. Po tylu latach od tych  wydarzeń, jest 
niezmiernie   trudno   oddzielić   realne   jądro   od   legend,   które   z   biegiem   czasu   go   omotały. 
Dlatego też należy podejść do tych opowiadań z dozą rezerwy, a także porównanie ich z 
legendami z różnych krańców świata pozwoli na stwierdzenie, że nie są to jedynie opowieści 
wyssane z palca prostych wieśniaków.

Trudno jest określić datę początku serii zagadkowych wydarzeń i właściwie nie jest to 

możliwe. Na podstawie tego opowiadania można skalkulować tylko to, że rozegrały się owe 
wypadki   na   jesieni,   najprawdopodobniej   jeszcze   przed   rewolucyjnym   rokiem   1848.   Jako 

53

background image

najbardziej prawdopodobnym jawi się rok 1813, ale nie jest to ani pewnym, ani możliwym do 
udowodnienia.

Wszystko się zaczęło w pewne jesienne późne popołudnie. Pogoda była paskudna – 

szaruga trwała od kilku dni, tak że wszystko było przemoczone, zaś niebo miało kolor ołowiu. 
Krótko   po   zachodzie   Słońca,   mieszkańcy   osady   stwierdzili   dziwny   niepokój   zwierząt 
gospodarskich. Prosięta niespokojnie tłukły się w chlewikach, krowy nerwowo muczały, psy 
wciąż   warczały   i   chodziły   po   podwórkach   ze   zjeżoną   na   karku   sierścią.   Ludzie   nie 
przypisywali temu żadnego znaczenia do czasu, kiedy zachowanie się zwierząt nie związało z 
tym, co się stało w nocy.

Krótko   po   zapadnięciu   zmroku   przestało   mżyć,   wiatr   ustał,   i   w   wiosce   nastała 

dosłownie   grobowa   cisza.   Wieśniacy   słyszeli   huczenie   wezbranych   potoków   górskich, 
których   nigdy   wcześniej   nie   dało   się   usłyszeć.   Głosy   niosły   się   daleko,   zaś   każdy   krok 
grzmiał   jak   tupot   słonia.   Na   szczytach   drzew   pojawiły   się   maleńkie   iskry   i   wszystko 
wskazywało na to, że zbiera się na silną burzę. Nagle wśród nocnej ciszy zaczęła trząść się 
ziemia.   Nie   wiadomo   dokładnie,   kiedy   to   było,   ale   można   wywnioskować,   że   gdzieś 
pomiędzy północą a świtaniem. Silne wstrząsy i towarzyszące im podziemne huki i łomoty 
porządnie   wystraszyły   wieśniaków.   Przerażeni   ludzie   wybiegli   z   domów.   W   pewnym 
momencie ci, którzy służyli w c.k. armii sądzili, że to kanonada artyleryjska. Trzęsienie ziemi 
po pewnym czasie ustało, ale huk wciąż było słychać. Tych odgłosów już nie mieli do czego 
przyrównać, bowiem nigdy nie spotkali się z czymś podobnym. Wedle podanego przez nich 
opisu, można to było porównać do ciągłego grzmotu lub odgłosu wydawanego przez hutniczy 
wielki piec.

Kiedy wieśniacy stwierdzili, ze nikt do nich nie strzela i ich dobytek jest cały,  to 

trochę się uspokoili. Po chwili zlokalizowali kierunek, z którego te dziwne hałasy napływały 
– spoza przeciwnej strony Magury – z NE stoku, a że była ćma choć w pysk daj, to poza 
czekaniem nie mogli zrobić niczego. Zgromadzili się tedy przed domami i czekali, co będzie 
dalej. Silny huk się skończył tak nagle, jak się zaczął. Z relacji można wywnioskować, że nie 
trwało to dłużej, niż kilkadziesiąt sekund.

Po chwili ciszy ludzie  uznali  nocny spektakl  za skończony,  ale gdzie tam.  Kiedy 

wrócili do swych domostw usłyszeli nagle silny, wysoki pisk, który przenikał ich aż do kości. 
Dobiegał on ze wszystkich kierunków i nie pomogło zatykanie uszu – słychać go było cały 
czas. Tym razem jednak dźwiękowi towarzyszyło światło. Z drugiej strony Magury leciały w 
kierunku zachmurzonego nieba jaskrawe błyski światła. Mogły to być zwyczajne błyskawice, 
ale wedle ustnej relacji, światła wylatywały z wnętrza góry w niebo, a nie na odwrót! Poza 
tym, poza niesamowitym piskiem, nie można słyszeć było niczego innego – nawet grzmotów.

To widowisko „światło i dźwięk” nie trwało długo – tylko kilka-kilkanaście sekund. 

Mieszkańcy   wioski   długo   potem   czekali,   czy   będzie   tego   jakiś   dalszy   ciąg,   ale   wokół 
panowała tylko cisza nocna przerywana głosami zwierząt i ptaków z okolicznych gęstych 
lasów.

Legenda twierdzi, że silny huk i światła obudziły także mieszkańców osad i wsi po 

drugiej stronie Magury. Pisk było ponoć słychać nawet w Oravskiej Polhore (około 7 km w 
linii prostej od Magury), ale nie ma na to żadnego potwierdzenia.

Na drugi dzień, grupa mężczyzn ze wsi wybrała się na rekonesans na przeciwny stok 

Magury,   gdzie   widziano   światła   i   skąd   dopływały   tajemnicze   hałasy.   Przez   cały   dzień 
przeszukiwali gęste lasy i nie znaleźli niczego. Nigdzie nie było nawet śladu po tym,  co 
wyrabiało się na tamtym terenie minionej nocy.

Po zajściu Słońca, wieśniacy ze strachem czekali na powrót zagadkowych zjawisk. 

Wystawili warty i posterunki obserwacyjne, które miały na oku szczyt Magury przez całą noc. 
Ale tym razem nie pojawiły się żadne światła i dźwięki. 

54

background image

Tak upłynęły trzy tygodnie, po których z tego samego miejsca ozwało się krótkie, ale 

silne dudnienie.  Niektórzy porównali to do rżenia  ogromnego  konia. Wieczorem sąsiedzi 
stwierdzili  zniknięcie  pary staruszków  mieszkających  na skraju wsi przy ścianie  lasu. W 
domu niczego nie ubyło, nie stwierdzono żadnych śladów walki czy przemocy. W piecu były 
jeszcze gorące popioły, co znaczyło, że staruszkowie musieli wyjść z chaty po południu.

Drugiego dnia stwierdzono zniknięcie kilku gospodarskich zwierząt. Okazało się, że 

znikło bez śladu kilka kur, krowa, koza a wreszcie także jeden pies. Nie znaleziono żadnego 
śladu wskazującego na to, co się z nimi stało. W ciągu kilku następnych dni znikło kilka 
innych zwierząt. 

Czwartego dnia od opisanych wydarzeń, jeden z wiejskich pasterzy szukał na stoku 

Magury zabłąkanej owcy. Niezbyt daleko w lesie natknął się na „bezdenną” dziurę w ziemi. 
Była ona idealnie okrągła i wydobywał się z niej straszliwy smród. Pasterz zauważył, że 
gałęzie   iglastych   drzew   nad   dziurą   były   bezlistne   i   pokręcone.   Ponieważ   wiedział   o 
wydarzeniach   sprzed   czterech   dni,   zaalarmował   chłopów   z   osady.   Ci   od   razu   połączyli 
dziwną dziurę z widowiskiem światło-dźwięku, które ich tak wystraszyły w ostatnich dniach. 
I znów posłyszeli dziwny grzmot, który jakby wydobywał się z głębin Ziemi. Brzmiał on tak, 
jakby z wielkiej odległości. Nie było wątpliwości, że tam na dole coś się porusza.

Z ustnego podania można wywnioskować, że dziura była wybita pionowo w stoku 

góry. Ze wszystkiego najbardziej przypominała studnię – jej wewnętrzne ściany były idealnie 
gładkie.   Jej  średnica  wynosiła  jakieś  50-60  cm.   Przestraszeni,   ale   zdeterminowani   chłopi 
spuścili do tej studni kamień uwiązany na linie, by zmierzyć jej głębokość. Po rozwinięciu 
całej liny kamień nie sięgnął dna. Przeliczając głębokość na dzisiejsze miary, lina była długa 
na 25-30 m! 

Żaden mężczyzna nie odważył się spuścić do tej dziury i stwierdzić, co się w niej 

kryje.   Odrzucał   ich   ohydny   zapach   wydostający   się   ze   studni   i   stłumione   pomruki 
wydobywające się spod ziemi. Ograniczyli się tylko do rozejrzenia wokół, czy nie znajdą 
śladów zwierzęcia, które w dziurze mogłoby mieć swój barłóg. Znaleźli oni jedynie kawałek 
płótna i krowi róg. Płótno wbrew wilgotnej pogodzie było suche i widać było, że dostało się 
tam zupełnie niedawno. Pochodziło ono z jakiejś koszuli. Krowi róg też leżał w lesie krótko, 
zaś odcięty był on czysto od głowy krowiej kilka dni temu.

Z   tymi   skromnymi   wynikami   poszukiwań   wieśniacy   wrócili   do   osady.   To,   co 

zobaczyli, nie potrafili wyjaśnić w żaden sposób. O dziurze w lesie nikt przedtem nie słyszał, 
chociaż niektóre rodziny mieszkały pod Magurą od wielu pokoleń.

Ziemia zatrzęsła się jeszcze tego samego wieczoru. 
Tym   razem   było   to   przed   północą.   Wstrząsy   trwały   tylko   kilka   sekund   (według 

Legendy trwało to tyle czasu, ile zajmuje policzenie do dziesięciu, a zatem 8-12 sekund), co 
jednak   wystarczyło,   by   ludzie   wybiegli   na   zewnątrz   chat.   Dzięki   temu   zauważyli,   że 
ponownie po drugiej stronie Magury płonie silne światło, którego łuna rozświetliła nocne 
niebo. Ponownie usłyszeli oni silny huk, podobny do tego, który wystraszył ich kilka tygodni 
wcześniej.   Huk   stopniowo   przeszedł   w   wysoki   pisk   i   naraz   się   urwał.   W   tym   samym 
momencie znikła i łuna...

W kilka  dni później, kilku najodważniejszych  chłopów udało się na to miejsce, z 

którego dochodziło światło i dźwięk. Zauważyli oni, że doszło tam do osunięcia się ziemi. 
Było tam kilka wywróconych drzew, samo zbocze się trochę zmieniło, zagadkowa dziura 
znikła. Po prostu znikła. Nie pozostało po niej żadnego śladu!...

I tutaj wydarzenie, albo Legenda, którą przed 40 z okładem laty opowiedziała mi para 

wieśniaków, się skończyło. Według nich, już potem nic się dalej nie działo. Ani żadnych 
świateł, ani nietypowych dźwięków nie zaobserwowano. Nie odnaleźli się zaginieni ludzie i 
zwierzęta. I nikt nie wie, co się naprawdę z nimi stało...

Ze względu na długi okres czasu nie można określić, czy opisane powyżej wydarzenia 

55

background image

rozegrały się naprawdę, czy tylko w głowach i wyobraźni prostych wieśniaków. Na pierwszy 
rzut oka mogłoby się wydawać, że idzie jedynie o niezwykłą legendę, która podawana z ust 
do   ust,   z   ojca   na   syna,   została   zniekształcona   do   cytowanej   powyżej   postaci.   Studiując 
literaturę można jednak natknąć się na podobne informacje z różnych stron świata, o wielce 
podobnych wydarzeniach. 

Wydaje   się   nam,   że   istnieje   pewne   wytłumaczenie   dziwnych   zjawisk,   które 

zaobserwowano   w   okolicach   Magury.   Jednym   z   elementów   rozwiązania   tej   zagadki   jest 
pogoda i związane z nią przemieszczania się mas skał, ziemi i wody – czyli osuwiska. Jeżeli 
idzie o Beskidy, to zjawisko osuwisk jest tam znane i nikogo nie dziwi, szczególnie w czasie 
wilgotnych miesięcy letnich i szarugi jesiennej. Nawet w okolicach Jordanowa mamy takie 
miejsce, w którym zjawisko to występuje nader często. Pisze na ten temat  mgr Stanisław 
Bednarz
  w swym artykule pt. „Osuwiska okolic Jordanowa” w „Echu Jordanowa” nr V-
VI/2000, którego obszerne fragmenty pozwolimy sobie zacytować:

...W rejonie  Jordanowa  obszarem   o  wybitnie  rozwiniętych  osuwiskach   jest  masyw 

góry Przykrzec (741 m n.p.m.). wynika to ze specyficznej budowy geologicznej tego wzgórza. 
Gruboławicowe piaskowce budujące partie szczytowe podścielone są pakietem nawodnionych  
łupków   ilastych.   Stopniowe   wymywanie   podścielających   utworów   ilastych   powoduje 
naruszenie   stateczności   partii   szczytowych   zbudowanych   z   piaskowca.   Objawia   się   to 
licznymi i nagłymi osuwiskami. Procesy te wybitnie uaktywniły się w czasie deszczowych lat. 
Dokładne   badania,   które   prowadziłem   w   latach   1982-85   stwierdziły   występowanie   15 
osuwisk.   [...]   Całe   szczęście,   że   stoki   Przykrzca   są   niezabudowane   i   nie   występuje   stąd 
zagrożenie dla obiektów. [...]

Największe osuwisko nr 1 obejmuje północne stoki bocznej odnogi Przykrzca – tzw. 

Grapy (700 m n.p.m.) - obejmuje powierzchnię ok. 30 ha. Obecnie jest nieczynne. Powstało  
około 5.000 lat temu w atlantyckiej fazie Holocenu, gdy klimat był wybitnie wilgotny. Jest to  
jedno   z   największych   osuwisk   w   Karpatach.
  (Nawiasem   mówiąc   jest   ono,   obok 
Kamieniołomu   Osieleckiego,   doskonale   widocznym   obiektem   na   zdjęciach   satelitarnych 
wykonanych z Landsata –1.) [...] 

Innym osuwiskiem jest formacja nr 11 na południowym stoku Przykrzca i pochodzi z  

czasów współczesnych. Powstało podczas wybitnie deszczowego lata 1848 roku. Fakt ten  
pamięta wielu mieszkańców Jordanowa, gdyż towarzyszył temu huk przesuwających się mas 
skalnych, słyszalny nawet w centrum  Jordanowa. [...]  Osuwisko to jest znane większości 
geologów   w  kraju,   gdyż   jego   zdjęcie   z   1948   roku  znajduje   się   w   czołowym   podręczniku 
uniwersyteckiej   geologii   pt.   „Geologia   dynamiczna”  prof.   Mariana   Książkiewicza.   Ślad 
widoczny w postaci niezarośniętej blizny w stoku góry był widoczny do połowy lat 70. 

Osobiście   pamiętamy   powstanie   mniejszego   osuwiska   na   Przykrzcu   pewnego 

deszczowego   lata   w   połowie   lat   60.   XX   wieku.   W   nocy   obudził   nas   donośny   łoskot   i 
odczuliśmy   wstrząs   podziemny.   Rankiem   ujrzeliśmy   szerokie   pęknięcie   w   południowo-
wschodnim stoku tej góry. Teraz – w 2003 roku blizna ta jest już niewidoczna i zakrywa ją 
gęsty las świerkowy, ale wtedy kilkudziesięciometrowej wysokości urwisko budziło grozę, a 
potem stanowiło ono cel wycieczek ludzi miejscowych i letników... A zatem można spokojnie 
założyć,   że   osuwisko   na   stoku   Magury   powstało   wskutek   wstrząsów   podziemnych   i 
uruchomienia przez nie przesyconych wodą tysięcy ton ziemi i skał, które spłynęły w dół 
tworząc potężną lawinę, która niszczyła wszystko, co stanęło jej na drodze. To jest pierwszy 
aspekt tej sprawy.

Znacznie trudniej będzie wytłumaczyć dziwne światła i hałasy, które obserwowano 

na   tym   terenie,   jednakże   i   na   to   jest   pewne   rozwiązanie.   Jakkolwiek   nie   zabrzmi   to 
idiotycznie, istnieje możliwość, że wieśniacy ci zachowali pamięć o spadnięciu na Ziemię 
dwóch   żelaznych   meteorytów:    Meteorytu   Lenarto  (1813)   -   ML   i  Meteorytu   (Oravska) 
Magura
  
(1830-1840) - MOM – w nawiasach podaję lata ich odkrycia, bowiem wszystko 

56

background image

wskazuje na to, że spadły one znacznie wcześniej. (Wszystkie dane ze stron internetowych: 
www.meteorite.fr oraz www.meteorites.ru.) Jak twierdzą słowaccy i węgierscy astronomowie 
i   meteorytolodzy,  (w   tym   czasie   Słowacja   wchodziła   w   skład   c.k.   Monarchii   Austro-
Węgierskiej,   stąd   fragmenty   obu   meteorytów   znalazły   się   zrazu   w   jednym   z   muzeów   w 
Budapeszcie), spadek tych dwóch meteorytów otacza gęsta mgła tajemnicy. Jak dotąd, nikt 
nie ustalił, kiedy właściwie one spadły na Ziemię, być może gdzieś na przełomie XVIII i XIX 
wieku. ML o typie klasyfikacyjnym IIIA-Om, spadł w okolicy wsi Lenartovo k./Bardejowa, 
na  przybliżonej   pozycji   49

o

N  - 021

o

E  – jak podają  astronomowie,  2  km na  południe   od 

granicy z Polską – czyli dokładniej na 49

o

18’33”N - 021

o

01’19”E, gdzie znajduje się centrum 

Lenartova.   Po   drugiej   stronie   granicy   znajduje   się   polska   wieś   Dubne.   MOM   o   typie 
klasyfikacyjnym   IA-Og,   spadł   na   przybliżonej   pozycji   49

o

20’N   -   019

o

29’E   –   czyli   w 

odległości   ok.   4,5   km   na   zachód   od   miejscowości   Tvrdošín   i   2   km   na   NW-W   od   wsi 
Zemanska Dedina, również w niewielkiej odległości od granic Polski – około 10-12 km w 
linii powietrznej. Główna masa tego meteorytu spoczywa w okolicach byłej wsi Slanica, czyli 
tam,   gdzie   dzisiaj   szumią   wody   Jeziora   Orawskiego   –   jak   pisze   słowacki   astronom  dr 
Vladimír Porubčan
 na stronie internetowej Maticy Slovenskej.

Jest jeszcze trzeci tajemniczy obiekt latający, który spadł w samo południe dnia 6 

sierpnia 1662 roku, na szczytową kopułę Sławskowskiego Szczytu – dzisiaj mierzącego 2.452 
m n.p.m. – w słowackich Tatrach Wysokich na 49

o

09’54”N – 020

o

11’18”E, roznosząc je na 

bałwany skalne, które w dniu dzisiejszym tworzą rozległe gołoborze na jego stokach. Tak 
wydarzenie  to opisał  dr Jacek  Kolbuszewski  w swej książce „Skarby króla Gregoriusa” 
(Katowice 1972):

... Dzień 6 sierpnia 1662 roku na długo pozostał w pamięci mieszkańców północnej 

części Słowacji. Tego bowiem dnia ziemia nagle zadrżała – a trzęsienie było tak silne, że nie  
tylko zarysowały się ściany domów w Lewoczy, Kieżmarku i Spiskiej Nowej Wsi, a nawet 
pozapadały   się   niektóre   (zasobne   w   szlachetne   trunki!)   piwnice.   Ci   zaś,   których   oczy   w  
momencie trzęsienia były zwrócone w stronę Tatr, mogli na własne oczy ujrzeć, jak wali się w 
gruzy cały wierzchołek Sławskowskiego Szczytu, jak skalna lawina miażdży lasy, jak nad  
górami   tworzy   się   wielka,   czarna   chmura.   Obdarzeni   zaś   największą   spostrzegawczością 
widzieli   sprawcę   całego   incydentu   –   ogromnego   smoka   lecącego   wysoko   nad   Tatrami. 
Wydarzenie to upamiętnił Gaszpar Hain, kronikarz miasta Lewoczy, człowiek opanowany i 
rozsądny,   imponujacy   dociekliwością   umysłu.   On   to   bowiem   ustalił   bezbłędnie,   że   smok 
wybrał sobie za leże tzw. Hochwald – czyli okolice dzisiejszej wsi Štrba. Tam jednakże –  
niestety – po owym smoku nie ma już dziś żadnych śladów...

(Zob.: Kolbuszewski J. – „Skarby króla Gregoriusa”,  Katowice 1972; Antologia 

„Bolid Syberyjski”, Jordanów 2002 [skrypt]; Leśniakiewicz R. – „Projekt Tatry”, Kraków 
2002)

Wcześniej   Slavkowski   Szczyt   musiał   mierzyć   co   najmniej   200   m   więcej,   i   był 

równy lub nawet wyższy od Gerlacha, który mierzy 2.655 m n.p.m.! Jeszcze w XVII wieku 
tak uważano... Dzisiaj można to skalne rumowisko zobaczyć  idąc na ten szczyt  szlakiem 
turystycznym drogą nr 2906 (niebieskie znaki), ze Starego Smokowca. Wstrząs po impakcie 
był tak silny, że w pobliskich miejscowościach zarysowały się ściany domów i pozapadały 
piwnice. A zatem musiało  tam być  już koło 4

o

,0 - 4

o

,5 MSK. Jeżeli  wierzyć  przekazom 

piśmiennym z tych czasów, to odłamek tego ciała kosmicznego zrykoszetował i spadł gdzieś 
w   okolicach   wsi   Hochwald   –   dzisiejszej   miejscowości   Štrba,   znajdującej   się   pomiędzy 
Popradem   a   Liptovským   Mikulašem.   (Opis   tego   wydarzenia   sporządzono   w   językach 
węgierskim i niemieckim. W czasie II Wojny Światowej, kronika ta została wywieziona do 
Pragi i tam przepadła bez wieści, dr Miloš Jesenský poszukiwał jej w latach 90. ub. wieku, i 
stąd   wiemy,   że   do  dziś   dnia   zachowała   się  jedynie   jej   kopia.)  Proponujemy   dlań   nazwę 
Meteorytu Wysokie Tatry - MVT. Jesteśmy przekonani, że MVT był meteorytem (o ile był 

57

background image

nim w ogóle – sic!) kamiennym, w przeciwnym wypadku jego metalowe szczątki zostałyby 
szybko znalezione i odpowiednio wykorzystane... Istnieje wyjaśnienie alternatywne, co do 
pochodzenia tego ciała kosmicznego – otóż był to sztuczny obiekt kosmiczny, który pozostał 
na orbicie od czasów atomowych wojen bogów-astronautów i spadł z orbity na Tatry owego 
fatalnego dnia 6 sierpnia 1662 a. D.!

Orawska Magura znajduje się w odległości  około 15 km w linii  powietrznej  na 

południe-południowy wschód od góry Magury w Orawskich Beskidach. Mniej więcej w tym 
samym kierunku znajduje się Lenartovo – z tym, że odległość jest już znacznie większa i w 
linii prostej wynosi około 100 km w linii prostej. Być może ludzie widzieli najpierw spadek 
MOM, a po kilku tygodniach ML? Impakt tych  meteorytów  spowodował wstrząsy ziemi, 
może po prostu zbiegły się wydarzenia – impakty meteorytów  i lokalne trzęsienia ziemi. 
Wszak ten obszar Karpat jest obszarem pensejsmicznym i od czasu do czasu ziemi drży tutaj 
także... Ostatnio w 1995 roku, kiedy to ziemia zatrzęsła się w pasie od Czarnego Dunajca do 
Bukowiny Tatrzańskiej i Jurgowa. Były to wstrząsy niewielkie – wszystkiego ≤ 3

o

MSK, ale 

to   wystarczyło,   by   spowodować   niepokój   u   ludzi   i   zwierząt.   Szczególnie   te   ostatnie 
zachowywały   się   niespokojnie   jeszcze   przed   wstrząsami:   psy   szczekały   i   wyły,   krowy 
ryczały,   konie   rżały   i   kopały,   itd.   itp.   („Trzęsienie   ziemi   na   Podhalu”   w   „Tygodnik 
Podhalański” nr 44/1995; „Ziemia zatrzęsła się w Czarnym Dunajcu” w „Nasze Strony” nr 
44/1995; Leśniakiewicz R. – „Koniec świata na Podhalu?” w „TP” nr 45/1995)

 A zatem tym można wyjaśnić ich niezwykłe zachowanie. Tak samo odgłosy pisku 

czy też świstu – mógł to być meteoryt elektrofoniczny, tj. taki, który lecąc przez atmosferę 
wytwarza fale elektromagnetyczne oddziałujące na ludzki ośrodek słuchu w mózgu. Efekty 
takie obserwowano niejednokrotnie, więc takie wyjaśnienie też wiele tłumaczy.

A kiedy to było? Mogło to być nawet kilka wieków temu. Legendy podawane z ust 

do ust, z ojca na syna są niezwykle żywotne, a i z drugiej strony czas w takich małych, 
izolowanych od świata społecznościach płynie zupełnie innym, naturalnym rytmem przemian 
Przyrody, zatem Legenda ta może sobie liczyć 200, 300, a może nawet 500 i więcej lat!... 
Wygląda zatem na to, że mamy do czynienia z dalekim echem dwóch (a może i więcej) 
spadków   meteorytów   na   słowacko-polskie   pogranicze   w   dalekiej   przeszłości.   Skąd   ta 
pewność, że może tutaj chodzić o meteoryty? Proszę porównać opis tego, co się działo w 
okolicach Magury, z opisami podanymi przez świadków spadku Meteorytu Tunguskiego – a 
raczej bardziej adekwatnie - Tunguskiego Ciała Kosmicznego. Są one bardzo podobne, a 
zatem mogło to być zjawisko w rodzaju spadku TCK, z tym, że w o wiele mniejszej skali! 
Różnica polega na tym, że po TCK nie znaleziono żadnych śladów, natomiast po ML i MOM 
tak. Można je podziwiać w muzeach. W Muzeum Kraju Wschodniosłowackiego w Koszycach 
oglądałem kilkukilogramowe żelazne odłamy obu tych meteorytów. W orawskich muzeach 
regionalnych   możemy   podziwiać   narzędzia   rolnicze   zrobione   z   żelaza   meteorytowego, 
pochodzącego z MOM... 

(Zob. Żbik M. – „Tajemnice kamieni z nieba”, Warszawa 1987; Brzostkiewicz St. 

R. – „Komety -   ciała tajemnice”, Warszawa 1985; Pilski A. S. – „Nieziemskie skarby”, 
Warszawa 1999; Yeomans D. – „Komety”, Warszawa 1999)

A tymczasem nam te wszystkie dziwne wydarzenia – opisane przez A. Vit’azia - 

kojarzą się jeszcze w inny sposób i w innym temacie, a mianowicie – zachodzi pytanie, czy 
mogą one mieć jakiś związek z Tunelem o Szklistych Ścianach w Babiej Górze prof. dr inż. 
Jana Pająka i Księżycową Jaskinią dr Antonina Horáka? Nie wydaje się tak na pierwszy rzut 
oka, ale...

Legendy   o   tajemniczych   jaskiniach   są   powszechne   na   całym   świecie.   To,   co 

uważamy   za   formacje   naturalne   przed   kilkudziesięcioma   wiekami   mogło   być   dziełem 
człowieka. Kiedyś zwiedzaliśmy ruiny kompleksu Głównej Kwatery Hitlera Wolfsschanze w 
Gierłoży k./Kętrzyna i zwróciliśmy tam uwagę na tworzące się tam wapienne stalaktyty i 

58

background image

stalagmity   –   czasami   zabarwione   związkami   żelaza   na   całą   gamę   barw   –   od   żółci   do 
ciemnego   brązu.   To   samo   znajdowaliśmy   w   bunkrach   umocnień   Wału   Pomorskiego, 
Międzyrzeckiego RU czy podziemnych kryptach Gór Sowich... Od powstania tych umocnień 
i ich zrujnowania minęło zaledwie 58 lat, a już pojawiły się tam typowe zjawiska krasowe! 
Podejrzewamy, że za sto lat pojawi się tam regularna szata naciekowa. A co będzie za lat 
tysiąc?   A   10.000?   Podziemne   sztolnie   i   szyby   zamienią   się   w   urocze,   pełne   stalaktytów 
stalagmitów, stalagnatów, pereł jaskiniowych, mleka wapiennego, makaronów, itp. zjawisk 
krasowych,   i   tylko   pewne   szczegóły   będą   sugerowały,   że   nie   są   one   naturalnego 
pochodzenia...   Dlatego   uważamy,   że   część   jaskiń   –   nawet   tych   w   Tatrach,   Pieninach, 
Beskidach, Sudetach czy Górach Świętokrzyskich, a nawet w okolicach Trójmiasta – może 
być pochodzenia sztucznego.

Inną   poszlaką   jest   fakt   eksploatacji   bogactw   naturalnych   w   naszych   górach. 

Wertując pracę pt. „Tatrzański Park Narodowy” (Kraków-Zakopane 1985) zespołu uczonych 
z kilku polskich uczelni, stwierdziliśmy, że polskie Tatry są niezwykle ubogie w minerały. 
Podobnie   rzecz   się   ma   ze   słowacką   ich   częścią.   Dlaczego?   Przecież   właśnie   w   górach 
znajdowano żyły rud rozmaitych metali, czy je same w postaci rodzimej: złoto, srebro, miedź, 
antymon, żelazo, arsen i inne. A tutaj nędzne resztki, nie zasługujące nawet na „uczciwą” 
rabunkową eksploatację. Dziwne to jest – nieprawdaż? A może pokłady te zostały już kiedyś 
wyeksploatowane, a nam pozostały tylko nędzne resztki i jaskinie, które kiedyś były szybami 
i   sztolniami,   a   teraz   pozarastały   szatą   naciekową,   wyżłobiła   je   woda   i   przemieszczenia 
tektoniczne.  Metalowe i drewniane konstrukcje wspierające rozpadły się i skorodowały z 
biegiem   stuleci   i   dzisiaj   jeno   pozostało   nam   podziwiać   pozostałości   po   wspaniałych 
konstrukcjach podziemnych kopalni i zakładów przetwórczych, które za czasów Imperium 
Atlantydy pracowały całą parą...
A   przecież   resztki   urządzeń   mogły   pozostać   w   postaci   wrostków   w   buły   kalcytowe, 
alabastrowe czy aragonitowe. Trzeba byłoby ich poszukać na najniższych piętrach osadów 
spągowych   jaskiń,   tam,   gdzie   kalcyt   szybko   zapływał   pozostawione   na   dnie   jaskiń 
przedmioty.   Kto   wie,   czy   któregoś   pięknego   dnia   nie   odnajdziemy   zatopionego   w   stale 
wapiennej  artefaktu  w   rodzaju,  ot  chociażby  „kalkulatora  astronomicznego  z  Rodos” czy 
„świecy samochodowej” z geoidy z Coso? Uważamy,  że takie poszukiwania powinno się 
wreszcie zacząć. Oczywiście nie liczę na znalezienie całych artefaktów, czy chociażby ich 
szczątków, ale ich śladów w postaci osadów z tlenków nietypowych metali: np. manganu, 
niklu, chromu, niobu, tantalu germanu czy REE towarzyszących tlenkom żelaza... Coś takiego 
byłoby bardzo poważną poszlaką, że mamy do czynienia z chemicznym śladem artefaktów w 
jakiejś jaskini, która kiedyś – przed 120 wiekami - mogła być podziemną fabryką, kopalnią 
czy nawet... schronem przeciwatomowym! Domieszki REE mogłyby być wskazówką, co do 
zaawansowania technicznego tej cywilizacji, albo mogłyby wskazać na przyczynę jej upadku: 
wojna atomowa, katastrofa ekologiczna, itp. Nie zapominajmy, że jedną z przyczyn upadku 
Imperium Atlantów były złe czary Czarnych Magów – jak podają to m.in. Mór (Maurycy) 
Jókai
  (1848-1904)   czy  W.   Montyhert  w   swych   powieściach   (M.   Jókai   –   „Atlantyda”, 
Warszawa   1986,   F.   Montyhert   –   „Atlantyda   i   Agharta”,   Warszawa   1985)   pisanych   pod 
wpływem literatury atlantologicznej i ezoterycznej na przełomie XIX i XX wieku. (NB, co do 
tego ostatniego autora, to podejrzewamy, że był to pseudonim, pod którym mógł ukrywać się 
albo Antoni Ferdynand Ossendowski [1878-1945] lub Kamil Giżycki [1893-1968], którzy 
byli na Syberii w tym samym czasie i w tym samym czasie zetknęli się z legendą Agharty. 
Mógłby to być także inny znany powieściopisarz, np. Alfred Szklarski (1912-1992), ale jest 
to raczej wątpliwe, chociaż nie niemożliwe...) A zatem, jaka tam czarna magia!? Nie było 
żadnej czarnej magii – było tylko gwałtowne wyzwolenie się jakiejś energii, która wyrwała 
się magom (czytaj: uczonym) spod kontroli z wiadomym efektem – Czarnobyl razy tysiąc. 
Albo milion... 

59

background image

Nie udowodniono nigdy, że takie podziemne konstrukcje kiedykolwiek istniały, ale 

z drugiej strony nikt ich nigdy nie szukał. Bo nie ma kogoś, kto by w nie uwierzył, poza 
garstką outsiderów. Cytowany już tutaj Maciej Kuczyński twierdzi, że był w wielu jaskiniach 
całego   świata   i   nie   znalazł   żadnych   śladów   po   Obcych   Cywilizacjach   czy   naszych 
poprzednikach. Oczywiście – wszelkie ślady rozpadły się w proch i pył, obróciły w rdzę, 
tlenki,   wodorotlenki,   siarczki,   siarczany,   siarczyny,   halogenki,   itd.,   i   cudem   byłoby 
znalezienie jakiegoś  metalowego artefaktu! Nie zapominajmy, że w grę wchodzą dziesiątki, a 
być może i setki    t y s i ę c y    lat! Może nawet miliony! Patrząc na eksponaty muzealne 
rzadko zdajemy sobie sprawę z tego, że liczą sobie one dziesiątki i setki, a rzadko tysiące lat. 
Widząc je zdajemy sobie sprawę z przepaści czasu, z jakich one pochodzą... Pozostały do 
naszej  współczesności   tylko  te,  które  stworzono  z najtrwalszego  materiału:  kamienia   czy 
wypalanej gliny – inne przetrwały cudem w sprzyjających warunkach, zakonserwowane w: 
glinie, ziemi, torfie, soli czy ropie naftowej, asfalcie albo wosku ziemnym. Pozostałe rozpadły 
się   na   pył   lub   skorodowały.   Tak   było   z   wszelkimi   artefaktami   ukrytymi   w   łonie   Ziemi. 
Dlatego Maciej Kuczyński ma rację twierdząc, że tam niczego nie było, bo nie miało prawa 
być!...

Ale, ale - jest jeszcze jedna rzecz:  Maciej Kuczyński  twierdzi,  że Tatry zostały 

całkowicie zbadane pod względem speleologicznym, i że nic nowego tam się nie znajdzie. 
Mylił się. W „Tygodniku Podhalańskim” nr 36/2003 z dnia 4 września 2003 roku, na s. 19 
stoi jak byk:  „WIELKIE ODKRYCIE W CZERWONYCH WIERCHACH! – Sala Fakro 
większa,   niż   krakowska   bazylika   Mariacka”.   Autorem   tego   reportażu   jest  Wojciech   W. 
Wiśniewski
.

I dalej:
Jaskinia Mała w Mułowej – największe jaskiniowe odkrycie, jakiego dokonano w  

Polsce od ponad 15 lat – odsłania kolejne tajemnice. W ubiegłym roku, w niewielkiej znanej 
od   dawna   kilkumetrowej   jaskini   położonej   w   masywie   Ciemniaka,   odkryto   wielkie 
przedłużenie i największą w naszym kraju komorę jaskiniową, nazwana później Salą Fakro. 
Wiadomość   o   tym   niezwykłym   odkryciu   obiegła   całą   Polskę.   [...]   W   sierpniu,   w   czasie  
niedawno   zakończonego   obozu,   grotołazi   z   Sądeckiego   Klubu   Taternictwa   Jaskiniowego  
PTTK, kierowani przez Annę Antkiewicz, dokonali w Jaskini Małej kolejnych sensacyjnych 
odkryć.   Pogłębili   ją   do   400   metrów   i   odkryli   drugą   pod   względem   głębokości   studnię  
jaskiniową w Polsce. [..]

Sala   Fakro   jest   gigantyczną   komorą   jaskiniową,   której   strop   znajduje   się   na  

wysokości 90 m nad dnem sali, zaś jej długość wynosi 85 m, a szerokość 40 m. Zmieściłaby  
się tam cała krakowska bazylika Mariacka z obydwoma wieżami!!!

W czasie dalszych akcji dokonaliśmy w Małej kolejnego imponującego odkrycia. 

Wyeksplorowaliśmy ciąg korytarzy i studni o łącznej długości ok. 800-850 m – tak, jakby całą  
nową jaskinię. Osiągnięta głębokość dała Jaskini Małej już 5. pozycję na liście najgłębszych 
jaskiń w Polsce. Wyeksplorowano w niej 1,5 km korytarzy i studni, co lokuje ją na 14 pozycji  
pod względem długości w Polsce. W nowych partiach jest wielka, pionowa studnia głębokości 
130 m – druga pod względem głębokości w Polsce... 
– pisze on.

A zatem – jak widać – Tatry pokazały nam jeszcze jedną niespodziankę!

Tatry mają niejedną rzecz do odkrycia, bo ich podziemny świat stanowi terra nondum 

cognita – ziemię niezupełnie znaną. W 1998 roku odkryto Salę Wesołej Warszawki w Jaskini 
Wielkiej Śnieżnej w masywie Czerwonych Wierchów. Sama jaskinia jest znana od 1959 roku. 
Skalny gmach Czerwonych Wierchów jest podziurawiony jaskiniami i niejedno odkrycie tam 
na nas czeka! Czerwone Wierchy w ogóle są tajemniczym  masywem i dzieją się na nich 
dziwne rzeczy, które opisano w „Projekcie Tatry”.

Góry są puste w środku! – do takiego wniosku doszedł Marcin Gala autor artykułu 

pt. „Góry od środka” w „Wiedzy i Życiu” nr 4/2004. Nie odkrył Ameryki. Na ten temat pisali 

60

background image

tacy   uczeni,   jak   m.in.  Werner   Bauer  zwany  Agricolą  czy  Anastasius   Kircher  i   ich 
kontynuatorzy. Współcześni uczeni ze zdumieniem „odkrywają” to, co było już wiadome 300 
i więcej lat temu...

 To jest dowód na to, że nie znamy dogłębnie gór, na które codziennie patrzymy – 

mało tego – nie znamy gór – które ponoć zostały dokładnie przebadanie przez uczonych i 
speleologów! Czy tak będzie w przypadku Księżycowej Jaskini??? Ale wróćmy ad rem.       

Tajemnicza   studnia   i   powstałe   po   niej   osuwisko   mogła   być   zatem   jaskinią 

pochodzenia tektonicznego, a nie krasowego – bowiem masywy Beskidów składają się w 
głównej mierze z twardych piaskowców, i tylko trzęsienia ziemi są w stanie naruszyć ich 
ciągłość tak, by powstały w nich większe próżnie skalne. Nie można wykluczyć, że była to 
też jakaś sztolnia czy szyb – z opowieści wynika, że był to raczej szyb, który mógł biec do 
położonych   poziomo   chodników       w   y   k   u   t   y   c   h       w   masywie   Magury.   Być   może 
zamieszkiwały tam jakieś zwierzęta, stąd wydobywający się stamtąd smród ich odchodów czy 
może padliny?... – jak sugeruje to Maciej Kuczyński. Poza tym  Beskidy zbudowane są z 
piaskowców trzeciorzędowych (magurskich, godulskich i istebniańskich) o różnych barwach i 
twardości, których  ławice mają nawet 1.600-2.000 m grubości, ale leżą one na utworach 
węglanowych   (margle,   kreda,   łupki   margliste,   zlepieńce)   i   powulkanicznych   (cieszynity) 
pochodzących   z   Kredy,   a   zatem   pod   twardą   piaskowcową   „czapą”   mogą   znajdować   się 
ogromne jaskinie i próżnie skalne... Podobna sytuacja panuje na Czerwonych  Wierchach, 
gdzie   twarde   „czapki”   skał   krystalicznych   leżą   na   pokładach   węglanowych,   a   pod   nimi 
znajdują się jaskinie z ogromnymi salami – vide wspomniana już tutaj Sala Fakro w Jaskini 
Małej...  Mogą się tam znajdować całe podziemne światy, o których nie mamy nawet pojęcia! 

Wprawdzie w piaskowcach tych znajdują się jaskinie, ale powstały one wskutek 

ruchów tektonicznych (jaskinie rozpadlinowe). Dlatego też Tunel o Szklistych Ścianach prof. 
Pająka mógł faktycznie powstać w piaskowcach babiogórskich i wieść aż do hipotetycznego 
krasowego   systemu   jaskiń   znajdującego   się   pod   jej   szczytem.   Jak   już   powiedziano   we 
wcześniejszych publikacjach, legendy o podziemnym świecie Beskidów krążą uporczywie i 
są   przekazywane   z   pokolenia   na   pokolenie.   Uważamy,   że   w   nich   jest   także   jakaś   część 
prawdy i po prostu ludzie penetrujący góry napotykali  na ślady dawnej eksploatacji złóż 
mineralnych, które uważali za przejawy aktywności złych mocy – co wychodzi za każdym 
razem   chociażby   przy   lekturze   tzw.   „spisków”   –   tych   najpierwszych   przewodników   po 
Tatrach i innych górach naszego kraju i krajów ościennych...   

(Wojterski   T.   –   „Babia   Góra”,   Warszawa   1983;   Krygowski   Wł.   –   „Beskidy   – 

Przewodnik”, Warszawa 1974, t. 1; Matuszczyk  A. – „Beskid Wyspowy – Przewodnik”, 
Pruszków 2001; Niedźwiedź A., Figiel St. – „Beskidy”, Bielsko-Biała 1998, t. 1; Nowicki W. 
– „Beskid Sądecki”, Bielsko-Biała  2001, Krzywda P. – „Grupa Babiej  Góry”,  Warszawa 
2001)

ROZDZIAŁ 9 -  Ogień z obłoków i pozaziemski obiekt pod Tatrami

Od   Nieznanych   Obiektów   Orbitalnych   do   dziwnych   bolidów   –  Archiwum   X  

polskim stylu: Wojsko poszukuje meteorytu – Trzęsienia ziemi i kamienie lecące z nieba – 
Podziemne sygnały spod Argentyny – Ufokatastrofa na Słowacji?

61

background image

A  teraz   chcielibyśmy  podzielić  się  z   Czytelnikami   innym   dziwnym  wydarzeniem, 

które wprawdzie nie ma zbyt dużo wspólnego z głównym tematem tej pracy, ale rzuca pewne 
światło na problem istnienia Księżycowej Jaskini i całych podziemnych światów.

Pisaliśmy już o dziwnych  zjawiskach,  które miały  miejsce  w  okolicach  Krakowa, 

(Leśniakiewicz, R.: „Nieznane obiekty orbitalne” w „Nieznany Świat”, nr 3(99) (1999), ss.42-
44, Leśniakiewicz, R.: „Projekt Tatry”, Kraków 2002, ss.192 – 196), a mającymi związek z 
fenomenem nazwanym  Meteorytem Jerzmanowice. Nazwa pochodzi od wsi Jerzmanowice, 
leżącej w odległości 19 km na północny-zachód od rogatek Krakowa, przy trasie nr 94 (E-40), 
na 15 km przed Olkuszem.  Ponieważ wydarzenie  to wpisuje się w zakres  zainteresowań 
Centrum Badań UFO i Zjawisk Anomalnych w Krakowie jako Bliskie Spotkanie Drugiego 
Rodzaju, nadano tej sprawie sygnaturę CE2 Jerzmanowice 19930114-A i cały czas zbieramy 
materiały w nadziei, że kiedyś  się ta tajemnica wyjaśni... A teraz przypomnimy pokrótce 
przebieg wydarzeń:

Wieczorem, dnia 14 stycznia 1993 roku, około godziny 19:00, w Jerzmanowicach coś 

straszliwie błysnęło, rozległ się porażający zmysły huk, który był słyszalny w promieniu co 
najmniej 30 km. W samej wsi przestały działać telewizory, telefony, radia i inne urządzenia 
elektryczne, co najmniej w promieniu 1.000 m od epicentrum eksplozji. W sieci energetyczne 
zabrakło prądu. Nikt nie potrafił znaleźć przyczyny tego zjawiska. W chwile po eksplozji 
ludzie poczuli wstrętny zapach, jakby „Azotoxu” czy innego ostrego środka owadobójczego. 
Przez cały następny tydzień ludzie czuli się albo nadmiernie pobudzeni, albo na odwrót – 
apatyczni i senni. Podobnie zwierzęta domowe. A potem zaczęły się rodzić... trojaczki – jak 
podały w swych gazetowych stories Anna Szulc („Gazeta Krakowska” z 1 października 1994 
roku) i Izabela Pieczara („Gazeta Krakowska” z 28/29 stycznia 1995 roku)...

Epicentrum eksplozji znajdowało się na szczycie wzniesienia zwanego Babią Górą, 

położonego na 50

o

12’25”N i 019

o

45’30”E. Wybuch musiał być bardzo silny i jego energia 

rozniosła   na   drobne,   kilkucentymetrowej   średnicy   fragmenty   wierzchołek   wapiennego 
ostańca   zwanego   także  Skałką   502,   zaś   rozlot   tych   odłamków   ułożył   się   w   elipsie   o 
rozmiarach 200 x 700 m, z SE na NW. Obliczono na jego podstawie, że taki efekt niszczący 
wywołałoby zdetonowanie na szczycie Babiej Góry ładunku 80-100 kg 2,4,6-trójnitrotoluenu 
–   TNT   czyli   po   prostu   trotylu.   Błysk   eksplozji   widziano   ponoć   nawet   w   Zawoi   – 
miejscowości odległej o około 70 km od punktu zerowego tajemniczej eksplozji. Trudno w to 
uwierzyć,   bowiem   Zawoję   zbudowano   w   dość   głębokiej   dolinie   pomiędzy   Pasmem 
Babiogórskim a Pasmem Jałowickim Beskidów, więc trudno przypuszczać, że widziano ten 
błysk we wsi – prędzej ze schronisk na Markowych Szczawinach i Hali Krupowej – skąd 
rozpościera się wspaniały widok aż do Gór Świętokrzyskich na północy.

A teraz najciekawsze. Dnia 15 stycznia 1993 roku, o godzinie 7:00, Babia Góra i 

pobliska Sikorka zostały otoczone kordonem Żandarmerii Wojskowej, która nie dopuszczała 
na   teren   eksplozji   nikogo   miejscowego.   Zupełnie,   jak   w   kiczowatym   serialu  made   in 
Hollywood
. Po jakimś czasie na miejsce ściągnęli inni żołnierze z Wojsk Chemicznych  z 
Krakowa, którzy – według opowiadań świadków  – coś zbierali,  coś badali  przy pomocy 
wykrywaczy metalu i liczników G-M. Prace te trwały na Babiej Górze i Sikorce. Po tygodniu, 
czy nawet dwóch, wojskowi opuścili teren twierdząc, że niczego nie znaleźli i wpuścili na to 
miejsce   astronomów   i   meteorytologów   z   Uniwersytetu   Jagiellońskiego   i   innych   uczelni 
krajowych   i   zagranicznych.   Ci   także   niczego   nie   znaleźli.   Nie   pomogły   wielkie   sumy 
oferowane   przez   kolekcjonerów   tym,   którzy   znaleźliby   jakiś   odłamek   meteorytu   –   nie 
znaleziono   niczego,   poza   drobnymi,   wapiennymi   kamykami,   w   które   eksplozja   obróciła 
wierzchołek wapiennego ostańca Babiej Góry...

Pojawiają   się   pierwsze   analizy   zjawiska   opracowane   przez   naukowców:  dr   Jana 

Mietelskiego  w   „Wiedzy   i   Życiu”   nr   5,1993;  Janusza   Płeszki  i  Tomasza   Ściężora  w 

62

background image

„Postępach astronomii” nr 4,1994 i „Uranii” nr 6,1993 oraz Krzysztofa Włodarczyka tamże 
i w „Młodym Techniku” nr 5,1993. 

No i zaczęły się schody...
Okazuje   się  bowiem,  że   nie   wiadomo  tak   oczywistej   rzeczy  jaką  jest  kierunek,  z 

którego ten dziwny gość z Wszechświata przyleciał do Jerzmanowic! Istnieją cztery wersje 
przylotu  Jerzmanowickiego Dziwa  tak, jak widzieli to mieszkańcy: Rudnika, Jerzmanowic, 
Przegini, Krakowa, Szklar, Sąspowa, Zabieżowa, Brzezinki, Psar, Siedlca, Żbika, Miękini, 
Pisar, Łaz, Balic, Skawiny i Zawoi! – miejscowości położonych w odległości 0,5 do 70 km od 
epicentrum.   Świadkowie   widzieli   przelot   ognistej   kuli   zostawiającej   ślad   jakby   smugi 
kondensacyjnej.   Kula   miała   barwę   od   złociście-czerwonej   do   pomarańczowej.   Ów   BOL 
wyrżnął w skałę Babiej Góry i rozniósł jej górną część w bardzo silnym, biało-niebieskim 
błysku światła, dzięki czemu oszacowano energię tej eksplozji – wynosiła ona 100 MJ.

  I tutaj druga zagadka – wybuch o tej mocy powinien dać lokalne trzęsienie ziemi. 

Stacja sejsmiczna Instytutu Geofizyki PAN w Ojcowie, odległa o 3 km od punktu zerowego, 
rejestruje   w   godzinach   18h58m54s   pierwszy   wstrząs,   zaś   o   19h00m17s   drugi   wstrząs 
sejsmiczny dobiegający z kierunku Jerzmanowic, przy czym ich charakterystyka wskazuje na 
to, że w Babią Górę trafiły... dwa pioruny! Prawdą jest, że tego dnia i o tej godzinie ponad 
tym terenem przemieszczał się zimny front atmosferyczny,  któremu towarzyszyły chmury 
burzowe, z których strzelały wyładowania. W porządku – w takim razie gdzie jest wstrząs od 
eksplozji Jerzmanowickiego Dziwa???

Trzecia tajemnica – po eksplozji, która rozniosła wierzchołek wapiennego ostańca 

Babiej Góry – nie znaleziono na odłamkach działania wysokiej temperatury. A powinny one 
tam   być,   chociażby   dlatego,   że   biało-niebieski   błysk   eksplozji   wskazuje   na   działanie 
temperatur   rzędu   ≥100.000   K.   A   to   jest   –   proszę   ja   kogo   –   temperatura   syntezy 
termojądrowej... Znaleziono „znaki piorunowe” na Babiej Górze, ale znowu: gdzie się podział 
meteoryt,  który  musiał   trafić   w  Babią  Górę,  bo  w   innym  przypadku   powstałby  zapewne 
astroblem czyli krater poimpaktowy w wypadku uderzenia w rolę. 

Czwarta   tajemnica:   co   spowodowało   awarię   sieci   elektrycznej   i   wszystkich 

odbiorników do niej przyłączonych? Znaleziono wprawdzie wytłumaczenie – był to meteoryt 
elektrofoniczny. I tutaj słowo wyjaśnienia. Są to takie meteoryty, które lecąc przez atmosferę 
produkują różne efekty audiowizualne, dzięki temu, ze ich przelot wytwarza chłodną plazmę 
–   wysoko   zjonizowany   gaz,   który   z   kolei   jest   źródłem   fal   elektromagnetycznych 
powodujących efekt PM – pulsu magnetycznego i różnych odgłosów słyszalnych (a właściwie 
odbieranych  jako efekty akustyczne) nie przez uszy,  ale przez mózg  człowieka. Poniższe 
zestawienie wskazuje na punkty zbieżne upadku meteorytów elektrofonicznych z spadkiem 
Jerzmanowickiego Dziwa:

Data

Miejscowość 

Efekty audialne i wizualne

1706.12.01.

Tobolsk (RUS)

Przelot kuli ognistej (BOL) i odgłos zgrzytu.

1898.VIII.

Finlandia

Przelot BOL i odgłos darcia papieru.

1913.01.23.

Ochotnica Grn. (PL)

Przelot BOL i odgłos grzmotu.

1928.VI.

Laredo (USA)

Przelot BOL i odgłos jęku.

1929.03.01.

Chmielowka (RUS)

Błysk światła i szelest zakończony grzmotem.

1937.08.10.

Omsk (RUS)

Błysk światła i silny szum.

1944.V.

Aszchabad (TUR)

Przelot BOL i wycie w coraz wyższej tonacji.

1950.10.04.

Missouri (USA)

Przelot BOL, gwizdy i jęki – słyszane tylko przez 
dzieci!

1978.04.07.

Sydney (AUS)

Przelot BOL, gwizdy i trzaski.

1982

Isikule (RUS)

Przelot BOL, dźwięk dartego płótna.

1993.01.14.

Jerzmanowice (PL)

Przelot BOL, huk i gwizd.

63

background image

1999.12.09.

Nowa Zelandia

Przelot BOL, gwizd zakończony hukiem.

2001.06.30.

Skomielna Biała (PL)

Silny gwizd i huk.

Prof.  L. P. Drawert  obliczył, że do 1950 roku na Ziemię spadło 267 meteorytów 

elektrofonicznych. Jerzmanowickie Dziwo też wpisuje się w ten schemat. Przyjęto zatem, że 
najpierw spadł meteoryt, który zgasł tuż nad powierzchnią Ziemi, a zaraz potem uderzyły tam 
dwa   pioruny,   które   wykorzystały   kanał   zjonizowanego   powietrza,   a   które   spowodowały 
wybuch – a właściwie elektrowybuch zgromadzonej w szczelinach wapiennej skały wody z 
opadu deszczu. I to właśnie „wyjaśnili” uczeni...

Co do Meteorytu Skomielna Biała, to mógł to być kawał kosmicznego lodu, który 

spadł na Ziemię w lesie otaczającym Luboń Wielki od strony wsi Skomielna Biała i tam 
stopniał,   zaś   świst   był   po   prostu   odgłosem   rozdzieranego   przezeń   powietrza,   jednak   nie 
jesteśmy tego pewni do końca.

 Czymże jednak mógł być Meteoryt Jerzmanowice? Wypełnia on dokładnie definicję 

Nieznanego Obiektu Latającego – UFO. Do dziś dnia   n i e   w i e m y   dokładnie, co to 
właściwie było. Dokładnie tak, jak w przypadku Meteorytu Tunguskiego wpadamy w pułapkę 
terminologii. To coś uległo w czasie wybuchu całkowitej dezintegracji i to w czasie wybuchu 
powietrznego, bo w przypadku wybuchu naziemnego ziemia zatrzęsłaby się i to zostałoby 
natychmiast odnotowane w Ojcowie. Ale mogło być i tak, czego nikt nie wziął pod uwagę, że 
pierwszy   wstrząs   –   ten   o   godzinie   18:58.54   –   był   wstrząsem   wywołanym   eksplozją 
Jerzmanowickiego Dziwa, zaś drugi – o godzinie 19:00.17 był jego „echem sejsmicznym” 
odbitym od czegoś, co znajdowało się pod epicentrum eksplozji... Być może tym czymś jest 
jakaś duża i pusta przestrzeń, znajdująca się pod Ojcowskim Parkiem Narodowym,  jakaś 
pieczara czy jaskinia...

Kolejna   rzecz   –   to  coś,   co   tam   eksplodowało,     m   u   s   i   a   ł   o     być   sztucznego 

pochodzenia, bowiem na miejscu impaktu nie znaleziono typowej materii meteorytowej, a 
zamiast   niej   znaleziono...   aluminiowe   kuleczki   wyraźnie   sztucznego   pochodzenia,   co 
wykazały badania przy użyciu mikroskopów skaningowych i elektronowych, dzięki którym 
uzyskano widmo EDS badanych próbek. Widma SEM-EDS wykazały dużą ilość glinu – Al, i 
nieco   mniej   żelaza   –   Fe   w   dwóch   próbkach,   przy   całkowitej   nieobecności       innych 
pierwiastków, zaś w innej próbce znajduje się: krzem – Si, glin – Al, wapń – Ca, potas – K i 
wyższa, niż w dwóch pozostałych zawartość żelaza. Uczeni uznali trzecią próbkę za typowo 
ziemską, ze względu na zanieczyszczenia potasem, wapniem i krzemem, natomiast pozostałe 
dwie jako typowo pozaziemskie -   być może pochodzące z meteorytu. Autorzy twierdzą, że 
być może i na pewno był on odłamkiem asteroidy 6344 P-L z grupy Apollo, która „zgubiła 
się” przed kilku laty. Z obliczeń astronomów wynika, że asteroida 6344 P-L w dniach 14 i 30 
stycznia 1993 roku niemal otarła się o ziemską atmosferę!

Jeżeli   tak,   to   skład  Jerzmanowickiego   Dziwa  był   nadzwyczaj   ciekawy:   niemal 

chemicznie czyste aluminium z domieszką żelaza! Przecież to pasuje do sztucznego satelity 
Ziemi, a nie do meteorytu!... A może było tak, że asteroida 6344 P-L wrzuciła w atmosferę 
ziemską   jakiegoś   sztucznego   satelitę,   który   spadł   akurat   pod   Jerzmanowicami?   NB,   coś 
podobnego mogło wydarzyć się 15 kwietnia 1995 roku w okolicach Węgorzewa, gdzie spadł 
jakiś   Nieznany Obiekt Latający, który został zabrany potem przez chłopców z GROM-u i 
kilku smutnych  panów z Warszawy w nieznanym  kierunku – o czym  pisał  swego czasu 
Bronisław   Rzepecki  na   łamach   „Czasu   UFO”.   To   mógł   być   tajny,   wojskowy,   sztuczny 
satelita Ziemi. A jeszcze wcześniej, bo 21 stycznia 1959 roku jakiś radziecki lub amerykański 
SSZ wpadł do basenu portowego nr IV w Gdyni, stąd poszedł hyr o katastrofie UFO na 
Wybrzeżu?... A wydarzenia, które rozegrały się pod koniec lat 40. w okolicach Ustki? – a 
które opisałem w „Nieznanym  Świecie”  w 2002 roku. Kto powiedział,  że rozbił  się tam 
latający spodek? Może już wtedy nad polskie Wybrzeże nadleciał radziecki aparat kosmiczny, 

64

background image

który potem ewakuowano do bazy wojsk radzieckich w Bornem-Sulinowie, a następnie do 
ZSRR...   We   wszystkich   przypadkach   zadziałało   wojsko,   które   wywoziło   artefakty   w 
nieznanym kierunku – podejrzewam, że do Moskwy, a po 1989 roku – do Waszyngtonu... 
Tam też mogły pojechać zebrane szczątki satelity, który spadł na Jerzmanowice.

Jest jeszcze druga strona tego medalu, o której pisałem do kwartalnika Polskiego 

Towarzystwa   Meteorytowego   „Meteoryt”.   Pozwolę   sobie   przytoczyć   lwią   część   tego 
artykułu, bo też stanowi pewne wyjaśnienie tego przypadku:

[...]Aktualnie za bardzo nawet nie wiadomo, co to naprawdę było? Meteoryt? – w 

takim razie czemu nie ma jego szczątków? – wojsko je wyzbierało, ale po co? Uderzenia  
pioruna? – wątpliwe, by akurat dwa pioruny uderzyły w to samo miejsce w krótkim odstępie  
czasu i wywołały taki efekt. Elektryczność spływa po powierzchni skały do ziemi, a nie od 
razu wnika w skałę i powoduje odparowanie wody, czy nawet jej dysocjację na wodór i tlen,  
co mogło spowodować wybuch wskutek wytworzenia się mieszaniny piorunującej. I wreszcie 
katastrofa samolotu-szpiega, wybuch bomby, pocisku rakietowego czy artyleryjskiego – to 
jest  najbardziej   wiarygodne  tłumaczenie   i  uzasadnia   przebywanie   tam   ŻW  i  specjalistów  
wojskowych, którzy z wiadomych względów pozbierali szczątki tego „czegoś”, by nie wpadły 
w czyjeś niepowołane ręce.

Jest   jednak   jeszcze   jedna   ewentualność,   o   której   zaczyna   się   dopiero   mówić   na 

świecie, a ma ona związek z toczącą się wojną z terroryzmem. Chodzi konkretnie o zamach na 
indonezyjskiej   wyspie   Bali,   do   którego   przyznała   się   oficjalnie   na   swych   stronach 
internetowych,   organizacja   al-Quaeda.   Rzecz   jednak   nie   w   tym,   jak   ten   zamach 
zorganizowano, ale przy pomocy czego. Oficjalnie mówi się o kilkuset kilogramach 2,4,6-
trinitrotoluenu – czyli trotylu (TNT), które zdetonowano w okolicach lokali rozrywkowych z  
wiadomym efektem: kilkuset zabitych i rannych, ogromne straty materialne, panika i szok. Ale  
czy to był trotyl? Specjaliści policyjni i wojskowi mają coraz więcej wątpliwości, bowiem taka  
ilość TNT jakiej należałoby użyć do osiągnięcia takiego efektu niszczącego musiałaby zostać  
przewieziona ciężarówką – tymczasem żyjący świadkowie zgodnym chórem twierdzą, że nie  
widziano tam żadnej lory. Cóż zatem pozostaje?

Na początku lat 90. XX wieku, polskie służby specjalne zostały postawione w stan 

alarmu przez informacje napływające z WNP, a mówiące o tym, że z magazynów uzbrojenia  
byłej   Armii   Radzieckiej   znikło   w  niewyjaśnionych   okolicznościach   i   bez   śladu  około   100 
miniaturowych ładunków jądrowych o niewielkiej mocy. Głowice te miały formę walizki (stąd  
nazwa – „bomby walizkowe”) o przybliżonych wymiarach 75 x 60 x 30 cm, masie 30 – 50 kg, 
wykonanej z aluminium. Moc ich wahała się w granicach 0,0001 – 1 kt TNT, czyli od 100 kg 
do 1.000 ton trotylu. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że po eksplozji takiego ładunku 
praktycznie   nie   ma   żadnego   radioaktywnego   fall-out’u,   zaś   pozostałości   emitują  
promieniowania β i γ w ilościach leżących w granicach błędu pomiarowego i dzięki temu 
niemal niewykrywalnego dla normalnie używanych radiometrów, natomiast promieniowanie 
α szybko zanika – zresztą nie jest ono tak groźne, bo zatrzymuje je nawet kartka papieru.  
Czynnikiem   roboczym   w   tych   bombach   jest   niewielka   ilość   plutonu-239   stabilizowanego 
plutonem-240 zanurzonego w reflektorze i zarazem źródle neutronów – znanego pod mianem 
„czerwonej rtęci” – RM-20/20. Nie jest to rtęć, ale sześcio- lub siedmiotlenek dwurtęciowo-
dwuantymonowy   –   Hg

2

Sb

2

O

6

  lub   Hg

2

Sb

2

O

7

.   Całość   wielkości   piłki   do   tenisa   ziemnego. 

Czerwona   barwa   tego   silnie   radioaktywnego   związku   chemicznego,   (bowiem   do   jego  
wytworzenia stosuje się radioizotopy rtęci lub antymonu), jest jego znakiem rozpoznawczym.  
Nie wiem, czy jest on możliwy, ale pamiętam, jak we wczesnych latach 90. wszystkie służby  
operacyjne,   operacyjno-kontrolerskie   i   liniowe   Straży   Granicznej   oraz   Urzędy   Celne   we 
wszystkich przejściach granicznych w Polsce były uwrażliwiane na możliwy przemyt tego  
związku   i   innych   składników   mogących   posłużyć   do   zbudowania   bomby   jądrowej   czy 
termojądrowej, z krajów WNP do Unii Europejskiej i dalej do Libii, Iranu, Iraku, ChRL,  

65

background image

Korei   Płn.,   na   Kubę   czy   do   innych   krajów   o   niestabilnych   czy   wrogich   systemach 
politycznych,   jak   np.   Jugosławii.   Także   WSI   i   UOP  
(teraz   ABW)  prowadziły   niezależne 
postępowania w tej sprawie. 

NB, w trakcie tych działań wyszło na jaw, że radzieccy/rosyjscy atomiści spotykali się  

z   Jugosłowainami   od  Milošewicia  i   emisariuszami  Saddama  m.in.   w   Polsce,   Słowacji   i 
innych krajach Europy Środkowej. I to dlatego właśnie do Kosowa pojechali w pierwszym  
rzucie saperzy i specjaliści o broni masowego rażenia. Spodziewano się bowiem, że część ze  
skradzionych Rosjanom „mateczek”  znajdzie się w arsenałach kosowskich Albańczyków i  
Serbów...

Jak się to ma do sprawy Meteorytu Jerzmanowickiego? Ano tak, że na dobrą sprawę 

nikt spadku tego meteorytu nie widział, wszyscy świadkowie widzieli najpierw błysk, potem 
słyszeli straszliwy huk, od którego poleciały szyby i popękały bębenki w uszach, jednocześnie  
w promieniu kilometra od punktu zero przepaliły się wszystkie urządzenia elektryczne, bez 
względu na to, czy były one włączone do sieci, czy nie. Wybuch rozrzucił szczątki wierzchołka 
Babiej  Skały na odległość 200 – 700 m wokół – większe kamienie  podziurawiły  dachy i 
rozwaliły mniej odporne przybudówki. [..]

Jak   widać,   efekty   wybuchu   jerzmanowickiego   przypominają   dość   dokładnie 

miokroeksplozję   jądrową.   Jest   efekt   pulsu   magnetycznego   (MPE),   który   niszczy   wszelkie 
obwody   elektryczne,   jest   dziwny,   duszący   zapach   jakiejś   substancji   drażniącej   drogi 
oddechowe po wybuchu, poczucie osłabienia  czy pobudzenia czynności nerwowych, które 
ustąpiły po tygodniu. No i brak błysku neutronowego i radioaktywnego fall-out’u, a zamiast  
niego znalezione mikrocząstki aluminium w glebie koło Babiej Skały...

Czy jest to jakieś wyjaśnienie? Patrząc na całą sprawę z punkty widzenia oficera 

rezerwy b. WOP i emerytowanego funkcjonariusza SG myślę, że tak. Uważam, że jest to  
problem nie dla meteorytologów i astronomów, ale dla fizyków jądrowych i odpowiednich  
służb wywiadowczych i antyterrorystycznych Polski i NATO. Przebieg wydarzeń sugeruje, że 
był to po prostu wypadek – jedna z ukradzionych „mateczek” przestała być stabilna i zaczęła  
promieniować, grożąc wybuchem. Złodzieje porzucili ją w pierwszej lepszej miejscowości, 
która im się nawinęła – pech chciał, że były to Jerzmanowice - i uciekli. Kim byli ci złodzieje? 
– możemy tylko przypuszczać. Może byli to walczący o wolność Czeczeńcy od  gen. Dżochara 
Dudajewa
, albo terroryści od Usamy ben-Ladena i jego al-Quaedy, czy po prostu rosyjscy 
mafiosi-przemytnicy   –   teraz   możemy   tylko   zgadywać.   Szkoda   byłaby,   gdyby   powyższe  
przypuszczenie   okazało   się   być   prawdą,   bo   zamiast   kosmicznej   tajemnicy   mielibyśmy   do 
czynienia jedynie z walką o władzę i dominację z jednej strony albo ciemne interesy rosyjskiej  
mafii w Polsce z drugiej. W żadnym przypadku nie jest to dobre... 

Trochę szkoda – nieprawdaż?
Jest to jednak tylko przypuszczenie, zaś prawda – jak zawsze – spoczywa zamknięta w 

pancernych safesach MON i MSWiA.

A może jednak była to tylko UFO-katastrofa? Wszak obsługa lotniska Kraków-Balice 

widziała przelot w kierunku Jerzmanowic jakiegoś świetlistego obiektu o godzinie 18:45, a 
zatem   ok.   5   minut   przed   impaktem.   Ów   BOL   unosił   się   pod   podstawą   chmur,   czyli   na 
wysokości 1.400 m n.p.m. Może to rzeczywiście było klasyczne UFO, które uległo katastrofie 
19 km dalej? Mogła to być także pozostałość po atomowych wojnach bogów, która kręciła się 
wokół Ziemi przez 12.000 lat i teraz spadła wreszcie strącona z orbity przez przechodzący 
blisko asteroid 6344 P-L. A dlaczegóżby nie? Skoro taki obiekt, jak odkryty w ubiegłym roku 
quasi-asteroid J002E3, który jest najprawdopodobniej niczym innym, jak III stopniem rakiety 
Saturn V statku Apollo-12, który to stopień jest teraz sztuczną planetoidą i obiega Ziemię po 
skomplikowanej orbicie od 33 lat, utrzymał się tak długo, to dlaczego nie mogą utrzymać się 
pozostałości po atomowych wojnach bogów-astronautów??? Gdyby na Babiej Górze stała np. 
stacja   radiolokacyjna,   to   zostałaby   ona   nie   tyle   zniszczona,   ale   totalnie   oślepiona   przez 

66

background image

wybuch takiego pocisku!

No i wreszcie na ostatek: to mógł być meteoryt z następujących rojów:

Rój

Data 

aktywności

Maksimum 

aktywności

RA

(h,m,s,)

DEC

(

o

)

δ-Kancerydy

13-21.I.

16.I.

8 24 00

+20

Komaberenicydy

12.XI-23.I.

14.I.

11 39 59

+25

α-Lynxidy

styczeń

17.I.

8 40 00

+43

Tylko, że wszystko wskazuje na to, iż     n i e     m ó g ł     to być żaden „normalny” 

meteoryt!...

Byliśmy tam w dniu 11 kwietnia 1999 roku. Rozmawialiśmy ze świadkami, które to 

rozmowy niewiele wniosły nowego do tego, co wiedzieliśmy już wcześniej. Dobrą stroną tej 
wycieczki   było   to,   że   na   podstawie   zebranych   przez   nas   materiałów,   TVN   zrobiła 
dwuodcinkowy program z cyklu „Nie do wiary” poświęcony temu incydentowi. A oto, co 
udało się nam jeszcze dodać do kolekcji faktów związanych z tym wydarzeniem:

 Na krótko przed eksplozją na Babiej Górze przeleciał nad nią jakiś samolot 

odrzutowy na niewielkiej wysokości, poniżej 50 m;

Tuż po eksplozji świadkowie poczuli  silny zapach palonego kamienia  czy 

silnego środka owadobójczego. Ten smród trwał 24 godziny, potem zelżał;

 Bezpośrednio po eksplozji ludzie i zwierzęta gospodarskie poczuli się źle. 

Wszystkie negatywne objawy ustąpiły mniej więcej po tygodniu;

Na ceglanych ścianach domów pojawiły się plamy powstałe wskutek wypaleń 

cegły   przez   wysoką   temperaturę   –   co   najmniej   1.000   K,   co   zmusiło   gospodarzy   do 
ponownego   otynkowania   ścian   zwróconych   ku   epicentrum   wybuchu.   Cegły   były 
wypalone grupami po 2-3, co sprawiało wrażenie, jakby budynki były łaciate;

W czasie II Wojny Światowej przez Jerzmanowice przebiegała linia obrony 

wojsk niemieckich. Na Babiej Górze znajdowało się stanowisko ogniowe dużego działa, 
które strzelało w kierunku Krzeszowic. Być może w babiej Górze zachował się jego park 
amunicyjny, którego nie zlokalizowali i unieszkodliwili radzieccy saperzy...

U podnóża Babiej Góry znaleziono podkowiasty odrost jasnozielonej trawy – 

dokładnie  taki  sam,  jaki  Bronisław  Rzepecki  i Marian  Książek  znaleźli  na miejscu 
słynnego CE2 w Olsztynie k/Częstochowy, w listopadzie 1997 roku. Spenetrowaliśmy 
okoliczne skałki, ale zielona podkowa znajdowała się tylko pod Babią Górą!

Sprawa jest nadal otwarta. W tej chwili, stan naszej wiedzy na ten temat pozwala na 

trzymanie się hipotezy militarnej – tzn. że 10 lat temu spadł tam albo radziecki, amerykański, 
europejski   czy   chiński   militarny   SSZ,   który   został   następnie   zabrany   przez   wojsko   i 
odtransportowany - gdzie trzeba, albo relikt atomowych wojen bogów-astronautów sprzed 
12.000   lat,   z   którym   to   reliktem   postąpiono   jak   wyżej.   Ewentualnie   mógł   to   być   jakiś 
„kosmiczny   złom”:   nieczynny   już,   nieaktywny   SSZ,   booster   rakiety   w   rodzaju   obiektu 
oznaczonego jako J002E3, czy coś w tym rodzaju. Mógł to być wreszcie jakiś ekstra-tajny 
pocisk lub głowica bojowa testowana bądź zgubiona przez nasze wojsko i cichcem stamtąd 
wywieziona do składowiska w Krakowie lub do laboratorium tamże. I taka – jak nam się 
wydaje – jest prawda o Meteorycie Jerzmanowice. 

  (Leśniakiewicz   R.   –   „Jerzmanowice   1993:   ostaniec   w   ogniu   i   pytania   bez 

odpowiedzi”   w   „Nieznany   Świat”   nr   10/2003;   Leśniakiewicz   R.   –   „Jurajskie   Bliskie 
Spotkania z UFO” w „Nieznany Świat” nr 10/1998; Leśniakiewicz R. – „Nieznane obiekty 
orbitalne”   w   „Nieznany   Świat”   nr   3/1999;   widowisko   telewizyjne   pt.   „Incydent 
Jerzmanowicki” z cyklu „Nie do wiary”, TVN, 1998 cz. 1 i 2.)

67

background image

Sądziliśmy, że już nie wyjaśnimy tej zagadkowej sprawy, kiedy w dniu 14 kwietnia 

2003 roku, wpadł Robertowi w ręce kwietniowy numer „Wiedzy i Życia”, w którym znalazł 
krótką   notatkę   napisaną   przez   kogoś   podpisującego   się,   jako   MM,   a   zatytułowaną 
„Humanitarne bomby”.

W   notatce   tej   MM   opisuje   działanie   bomb   grafitowych,   których   użyto   w   trakcie 

działań w Kosowie i Jugosławii, a także tzw. bomb E:

Drugą „humanitarną” bronią jest tzw. bomba E, urządzenie emitujące krótkotrwały 

impuls elektryczny o ogromnej mocy. Powoduje on całkowite zniszczenie wszelkich systemów  
elektronicznych.   Najnowsza   bomba   E   zamienia   w   mikrofale   energię   wybuchu   dwóch 
kilogramów trotylu, spalając całą elektronikę w promieniu kilometra.

W   tym   kontekście   naraz   zrozumiałe   stają   się   wszelkie   dziwne   i   tajemnicze 

okoliczności   tego   wydarzenia:   spalona   elektronika,   obecność   wojska   i   żandarmerii   oraz 
knebel nałożony na media – po prostu jakiś samolot zgubił bombę E – prototypową o z 
ładunkiem   materiału   wybuchowego   masie   80-100   kg   TNT,   który   eksplodując   zniszczył 
urządzenia elektryczne i elektroniczne w promieniu 1 km od epicentrum – Babiej Góry w 
Jerzmanowicach.   Nie   zapominajmy,   że   był   wtedy   rok   1993   i   od   tego   czasu   technika 
wojskowa poszła znacznie do przodu!

  Co to oznacza? Oznacza to, że nasze wojsko miało taką broń już w roku 1993, a 

zatem na 6 lat przed wstąpieniem w struktury NATO. Możliwość taką zasugerowali polscy 
specjaliści z „Raportu” już w 1999 roku...  

No cóż, trochę szkoda, że znalazło się takie wyjaśnienie, a zatem nie Kosmici, nie 

tajemnicze meteoryty spoza naszego świata, ale zwyczajna NLW –  Non Lethal Weapon  – 
broń, która nie zabija, która wymknęła się wojsku spod kontroli.

Co to wszystko ma do sprawy Księżycowej Jaskini i innych podziemnych światów? 

Otóż ma – bo wydaje mi się, że owo dziwne wydarzenie odsłoniło zupełnie nowy widok na 
Jurę   Krakowsko-Wieluńską.   Zauważ   Czytelniku,   że   rejestraty   sejsmiczne   z   Ojcowa 
odnotowały   d w a   wstrząsy podziemne, podczas kiedy wszyscy świadkowie mówią o    j e 
d n y m     impakcie. Otóż wydawało się to nie do pogodzenia, na szczęście zarysowała się 
pewna możliwość rozwiązania tej rozbieżności w faktach – i     w s z y s c y     mają rację! 
Dlaczego? – ano dlatego, że świadkowie widzieli jedną eksplozję na  Skałce 502, natomiast 
uczeni zarejestrowali przy pomocy sejsmografów tą że eksplozję o godzinie 18:58.54, a w 
parę   chwil   później   –   o   godzinie   19:00.17   sejsmografy   zarejestrowały   falę   uderzeniową 
eksplozji, która     p o w r ó c i ł a     odbita od jakiegoś obiektu znajdującego się     p o d 
Jerzmanowicami! Interwał czasowy pomiędzy tymi dwoma wstrząsami wynosi 83 sekundy, 
tzn.   to   nieznane  coś  musiało   znajdować   się   na   głębokości   41,5   sekundy   biegu   fal 
sejsmicznych od epicentrum. Fale sejsmiczne rozchodzą się z prędkościami od 3,3 do 4,5 
km/s, a zatem można łatwo wyliczyć,  że domniemany obiekt, od którego odbiły się fale 
sejsmiczne jerzmanowickiej eksplozji znajduje się na głębokości 136,95 – 186,75 km pod 
powierzchnią gruntu... Z teorii wynika, że jest to o wiele więcej, niż wynosi grubość płyty 
litosferycznej  – przeciętnie 100 km na obszarze kontynentalnym,  a zatem za zjawisko to 
mogło   być   odpowiedzialne   coś   innego,   albo   mamy   do   czynienia   ze   zjawiskiem,   którego 
natury jeszcze nie znamy.

Uczeni   brytyjscy   podejrzewali   już   w   latach   60.   XX   wieku,   że   pod   ziemią,   w 

astenosferze znajdować się mogą jakieś puste przestrzenie wypełnione nie lawą, ale gazami 
pod ciśnieniem. Hipoteza ta została przedstawiona w opowiadaniu Arthura C. Clarke’a pt. 
„Ognie   do   wewnątrz”   (W   wydaniu   polskim   zamieszczone   w   almanachu   s-f     „Kroki   w 
nieznane”,   t.5,   Warszawa   1974

)

,   w   którym   autor   zakłada   nawet   istnienie   tam   rozumnej 

Cywilizacji Naukowo-Technicznej! Brzmi to fantastycznie? – a co my właściwie wiemy o 
wnętrzu naszej planety??? Osobiście sądzę, że sprawa z eksplozją jerzmanowicką  ma  się 
jeszcze inaczej, i że ta hipotetyczna jaskinia leży na głębokości do 10 km pod powierzchnią 

68

background image

ziemi. Być może da się do niej dojść z terenu Jury – tutaj speleologia nie powiedziała jeszcze 
ostatniego słowa. Być może jest to jakiś twór powulkaniczny – nie zapominajmy bowiem o 
tym,  że   200-220  MA  temu  był   to  teren   silnego  wulkanizmu,  po  którym  pozostały  skały 
wylewne w południowych partiach Jury Krakowsko-Wieluńskiej, a na miejscu dzisiejszych 
Krzeszowic znajdowała się kaldera wulkaniczna o średnicy 25 km!

W   sierpniowym   numerze   brytyjskiego   czasopisma   „UFO   Magazine”   z   roku   2003 

znajduje się interesująca notatka, którą przytaczam w całości:

 DZIWNE RADIOSYGNAŁY SPOD ZIEMI WYCHWYCONE

 W ARGENTYNIE

Dwóch   naukowców   pracujących   dla   Fundacion   Instituto   Biof’sico   –   FICI   w 

Argentynie, oświadczyło, że wykryli oni nienaturalne poziomy radioaktywności, mikrofale,  
poziomy elektryczności i wibracje pochodzące z wnętrza Ziemi. Omar Hesse Jorge Millstein 
prowadzili pomiary w górach w okolicach Cachi w Argentynie, w czerwcu bieżącego roku.  
Doszli   oni   do   wniosku,   że   sygnały   te   –   bo   uznali   je   za   sygnały   –   nie   są   naturalnego  
pochodzenia, a raczej pochodzą od jakiejś maszynerii pracującej bardzo głęboko pod ziemią.

- Wibracje i drgania jasno wskazują na to, że wiele kilometrów pod powierzchnią  

gruntu są wytwarzane fale elektryczne, co oznacza istnienie tam źródła prądu elektrycznego –  
a to oznacza tam pracę jakichś maszyn – twierdzi Hesse.

Teren ten nie został wybrany przypadkowo, ot tak sobie. Wybór ten został oparty na  

podstawie czterech filmów nakręconych tam przez miejscowego górala  Antonio Zuletę  w 
2002   roku.   Wszystkie   ukazują   dziwne,   szybko   poruszające   się   światła,   które   wydają   się 
wpadać w grunt w tym samym miejscu, w ten sam punkt.

-   Musimy   powrócić   w   to   miejsce   ze   sprzętem   o   większej   czułości   i   precyzji   – 

powiedział Millstein. – Jest to jedno z najbardziej gorących miejsc na planecie pod względem 
aktywności Pozaziemian. To jest pas gór rozciągający się od La Poma do Cayafate.

Dwaj badacze wierzą, że te sygnały nie są z tego świata.
- Dla nas taka możliwość, że Obce statki penetrują Ziemię nie jest niczym nowym, tu w 

Andach. Zostało to pokazane na wielu naskalnych rysunkach i płaskorzeźbach.

A u nas?
W  naszych  stronach   jeszcze  nikt   nie  robił  podobnych  pomiarów,   a  przecież   takie 

badania mogłyby przynieść ciekawe rezultaty w polskich i słowackich Tatrach, jak to miało 
miejsce   w   przypadku   znalezienia   zagadkowego   obiektu   w   rejonie   wsi   Vikartovce,   gdzie 
powódź spowodowana przez wylanie małej  rzeczki spowodowała powstanie trzymetrowej 
głębokości wądołu, na dnie którego leżał zagadkowy obiekt, który wymykał się jakiejkolwiek 
klasyfikacji rzeczy stworzonych przez siły Natury.

Wioska   Vikartovce   w   Niskich   Tatrach   mająca   1.600   dusz   leży   na   przecięciu   się 

współrzędnych   geograficznych:   48

0

56’N   –   020

0

10’E,   w   uroczej   dolince   z   widokiem   na 

masyw Král’ovej hole i Kozí chrbát, który od północy przesłania widok na Wysokie Tatry. 
Znalezisko to znajduje się w odległości 2 km na zachód, w kierunku na źródła Hornádu. 
Odkryli to pracownicy budujący sztuczny obiekt hydrotechniczny, kiedy to w najgłębszym 
jego miejscu znaleziono wystający ze skalnej ściany regularny elipsoidalny przedmiot. Jego 
wierzchnia  warstwa  wyraźnie   odcinała  się  od  otaczającej  go  skały.   Także   jego  gęstość  i 
spoistość   była   dokładnie   różna   od   warstw   skalnych,   w   których   leżał.   Przypominał   on 
wyglądem jakiś pancerz poddany działaniu wysokiej temperatury. 

Po odkrywcach pojawiła się ekipa poszukiwawcza z Koszyc, wyposażona w łopaty, 

koparkę, mini-lab i licznik  G-M  pod kierownictwem  dr Martina Schustera. Pobrali oni 
próbki z pancerza obiektu, jego wnętrza oraz dookolnej skały. Przy pomocy koparki odkopali 
część obiektu, ale zaprzestali, ze względu na groźbę osunięcia się tysięcy ton ziemi i skał. Pod 

69

background image

obiekt też nie udało się im dostać, a to ze względu na rwący strumień.  Niewiele więcej 
dokazała bratysławska  grupa dr  L’udomíra Valenčíka, która wprawdzie dokopała się do 
spodniej części obiektu, ale spowodowało to osunięcie się zbocza:

- Zagadka na miejscu swego występowania jest jeszcze bardziej tajemnicza – twierdzi 

dr   Valenčík   –   złożone   uwarstwienie,   ślady   działania   wysokich   temperatur,   anomalie 
geofizyczne. Udało się nam częściowo odkopać główny obiekt. Jego rozmiary są imponujące. 
Nam się udało zbadać przeszło 10-metrowy, wielowarstwowy twór przypominający tarczę 
olbrzyma Cyklopa.

- Na miejscu mogliśmy stwierdzić – twierdzi dr Schuster – że woda wymyła erozyjny 

wąwóz głęboki na 0,5-3 m, szeroki na 3-5 m, przy czym na dnie znajduje się ów dziwny 
obiekt, mocno uwięźnięty w piaskowcowym podłożu. Woda najprawdopodobniej zniszczyła 
końcową część tego dziwnego ciała tak, że przy końcu znaleźliśmy tylko żelaziste minerały, 
być może naturalnego pochodzenia, i także wyglądały, jak bardzo stara żelazna konstrukcja. 
Obiekt ten był kiedyś pusty w środku, bowiem wypełniała go ziemia dokładnie taka sama, jak 
dookolny grunt. „Pancerz” obiektu miał grubość 2 cm, ze strony zewnętrznej był idealnie 
gładki, czarny, z widocznymi śladami uwarstwienia. Miejscami widoczne są otwory, które 
przypominają  małe  kratery wulkaniczne,  spowodowane wpływem  wysokiej  temperatury z 
zewnątrz.   Ze   spodniej   strony   „pancerz”   był   perforowany   i   silnie   zrośnięty   ze   skałą 
macierzystą. Zmierzona część – 2,6 m pod powierzchnią – była szeroka na 3 m, a wysoka na 
1 m.

(Zob. M. Schuster – „Zahádný objekt v zemi pod Tatrami” w „Fantastická Fakta” nr 

9/2000, s. 10)

Analizy chemiczne materiału z wnętrza obiektu wykazały stosunkowo duże stężenia 

soli   metali   ciężkich   w   porównaniu   do   próbek   z   dookolnego   gruntu   i   skał.   Dotyczy   to 
zwłaszcza zawartości takich pierwiastków, jak: żelaza - Fe, manganu - Mn, ołowiu - Pb, 
kobaltu - Co, niklu - Ni, chromu - Cr i tytanu - Ti. Ilość odkrytego pierwiastka zawiera się w 
granicach 1-5%. 

Interesującym jest fakt, że w przypadku Vikartowskiego Znaleziska istnieje korelacja 

pozytywna pomiędzy nim, a obecnością radioaktywnych minerałów. Odtajnione niedawno 
materiały wskazują na to, że prowadzono geologiczne badania okolic Koziego chrbata, a 
które doprowadziły do odkrycia w odległości kilkuset metrów od znaleziska dość bogatych 
pokładów rud ołowiu i uranu z okresu permskiego (czyli 220-270 mln lat temu

)

, które były 

nietypowo związane z pokładami węgla. I tu rzecz ciekawa, bowiem licznik G-M koszyckiej 
wyprawy nie wykazywał żadnych śladów podwyższonej radioaktywności...

-  W   żadnym   wypadku   nasze   analizy   nie   mówią   o  obecności   uranu   –   twierdzi   dr 

Schuster.   –   Znaleziono   tutaj   40   innych   pierwiastków   –   których   zawartość   w   próbkach 
wynosiła   0,001%   -   ale   uranu   nie   było   nigdzie.   I   to   w   miejscu,   gdzie   zamierzano   go 
eksploatować! Nie zapominajmy, że jest to kraina, gdzie diabeł powiedział dobranoc, koty po 
stołach chodzą, psy szczekają, a krowy mgła dusi...

Czym jest ten obiekt – i dwa inne jemu towarzyszące, czym jest niebieska „skórka od 

chleba” i czym są białe kulki znalezione w pobliżu tego artefaktu – jak dotąd nie wiadomo, 
nie   wspomniawszy   już   zagadkowej   podobnej   do   plasteliny,   ciemnozielonej   substancji   – 
czyżby zasuszone Małe Zielone Ludziki??? Jeżeli była to osłona termiczna, to obiekt, który 
ona chroniła znajduje się poniżej – w piaskowcowej skale i jest zalany wodami podskórnymi.

A może meteoryt? Może jęzor lawy tworzący intruzję w postaci dajki czy sillu? Ale 

czym wytłumaczyć powstanie pustki skalnej? Może jest to ogromna geoda? – ale w takim 
razie dlaczego nie ma w niej wykształconych kryształów kwarcu? Kosmiczny artefakt?

Nie zapominajmy także, iż to właśnie w tym rejonie znajduje się pierwsza lokalizacja 

Księżycowej Jaskini. Wydaje się jednak, że na rozwiązanie tej zagadki przyjdzie nam długo 
poczekać...

70

background image

ROZDZIAŁ 10 – W przepaściach Czasu

Zagubione   pokolenia:   Mit   to   czy   prawda?   –   Zestawiamy   przegląd   niepożądanych 

artefaktów   –   Poważne   problemy   z   datowaniem   –   Domniemania,   krytyki   i   komentarze   – 
Ludzkie ślady w trzeciorzędowym wapieniu.

Jak dotąd nie udało się nam dotrzeć do Księżycowej Jaskini, ale jak uważamy, jest to 

tylko  kwestia   czasu.  Jeżeli  ta  jaskinia  –  i   wszelkie  inne   tajemnicze   obiekty  i  miejsca  tu 
wymienione – istnieją realnie, to wcześniej czy później będzie można do nich dotrzeć.

Czym   jest   Księżycowa   Jaskinia?   Najprawdopodobniej   jest   to   pozostałość,   po 

platońskiej cywilizacji, która tutaj była przed nami. I nie koniecznie tylko po niej, bo takich 
cywilizacji mogło być daleko więcej.

Teoria o wielości poprzednich cywilizacji ma swe uzasadnienie w tym, że znajdowane 

są tajemnicze artefakty i inne ślady pochodzące z zamierzchłej przeszłości, w której – o ile 
wierzyć badaniom uczonych – o gatunku Homo sapiens sapiens jeszcze nie mogło być mowy! 
Mogła   to   być   hipotetyczna   cywilizacja  Dinozauroidów  sprzed   65   MA.   Może   to   być 
cywilizacja  – a właściwie Supercywilizacja  Interterran,  czyli  Ludzi I Generacji, sprzed – 
bagatela   –   2   GA   (Giga   Annos   –   miliardów   lat),   która   skrywa   się   przed   nami   w   innym 
wymiarze   Rzeczywistości   lub   pod   powierzchnią   naszej   planety   –   w   obszarze   tzw. 
„nieciągłości   Mohorovičića”.   (Nieciągłość   Mohorovičića  albo  Powierzchnia   Moho  -   to 
granica pomiędzy skorupą ziemską a warstwą perydotytową (powierzchnią płaszcza Ziemi), 
która sięga  5-10 km pod dnem  oceanicznym,  30 km pod kontynentami  i do 80 km  pod 
niedawno wypiętrzonymi górami. Grubość warstwy perodytowej wynosi przeciętnie 50-80 
km. Charakteryzuje się ona diametralnie różnym, odmiennym normalnego przebiegiem fal 
sejsmicznych.) 

  Jeden   z   amerykańskich   pisarzy  Robin   Cook  w   swej   bestsellerowej   powieści   pt. 

„Uprowadzenie” (wyd. polskie - Warszawa, 2002) postuluje jej istnienie. I ma na to ciekawe 
argumenty, a mianowicie – niejasności i luki w historii rozwoju życia na Ziemi.

Żeby   to   zrozumieć,   należy   cofnąć   się   ab   ovo,   do   początków   prekambryjskiego 

Archaiku   –  jakieś   2,7  GA   temu.   Wtedy   to   w   oceanach   Ziemi   zaczynają   się   kształtować 
pierwociny   życia   –   najprymitywniejsze   jednokomórkowce,   które   rozwijają   się   do 
najprymitywniejszych organizmów morskich w Proterozoiku. Trwa to aż 2,1 GA. Dokładnie 
2.100.000.000   lat   –   niewiarygodna   przepaść   czasu!   Co   działo   się   w   tym   czasie?   Mogło 
wydarzyć się wszystko – łącznie z powstaniem cywilizacji Interterran. Nie zapominajmy, że 
nasze cywilizacje są pokłosiem procesu ewolucyjnego, który zaczął się tylko 600 MA temu, 
w czasie tzw. kambryjskiej eksplozji życia. Tamten cykl życia mógł zostać zmieciony przez 
bliską eksplozję Supernovej, która wybuchła w odległości np. 30 lat świetlnych od Ziemi. Po 
potężnej nawale promienistej na Ziemi pozostały jeno bakterie i Interterranie skryci pod 15-
20 kilometrową warstwą ziemi i skał, gdzie mordercze promieniowanie już ich nie mogło 
dosięgnąć... Potem ewolucja wystartowała po raz drugi i to my – Ludzie II Generacji jesteśmy 
jej płodem. Tyle  Robin Cook. Podobne zresztą, poglądy zawarł  Lennart Lidfors  w swej 
powieści   „Gwiezdne   przesłania”   (wyd.   polskie   –   Warszawa   2000),   którą   polskiemu 
Czytelnikowi serdecznie polecamy, a w której opisuje on cywilizacje Atlantydy i starszej od 
niej   Atlantyki...   (Dr   Lennart   Lidfors  jest   naukowcem   pracującym   w   sztokholmskim 

71

background image

instytucie badawczym Svenska Atom. Z wykształcenia jest elektronikiem, ma także doktorat 
z psychologii. Obecnie pracuje nad kryształami i przetwarzaniem energii. Jest autorem wielu 
rozpraw naukowych. [Wg Kamili Knochenhauer]) - z tym, że u L. Linforsa horyzont czasowy 
zamyka się w kilkudziesięciu tysiącach lat. Coś takiego również opisuje James Redfield w 
swej trylogii na temat Shambhalli. (James Redfield – „Niebiańskie proroctwo” [wyd. polskie - 
Warszawa 1994], „Dziesiąte wtajemniczenie” [Warszawa 1998] i „Tajemnica Shambhalli” 
[Poznań   2001])   Oczywiście   ktoś   powie,   że   to   jest   czysta   science-fiction   nie   mająca   nic 
wspólnego z rzeczywistością.

Hmmm... – ale w takim razie jak wyjaśni obecność takich dziwnych artefaktów, jak 

np. ślady bosych i obutych ludzkich stóp znalezione w warstwach skalnych pochodzących z 
Kambru (600-490 MA temu) czy Syluru (430-400 MA temu)? Jakoś tego nikt nie potrafił 
wyjaśnić, więc konstruowano karkołomne hipotezy,  które wprowadzały dodatkowy zamęt. 
Albo taka sprawa istnienia tajemniczej istoty zwanej Chirotherium (Hiroterium) czyli zwierzę 
(???) z rękami
. Istota ta zostawiła swe ślady w warstwach Triasu (czyli 220-180 MA temu) i 
do dziś dnia nie znaleziono   a n i   j e d n e j   kosteczki tego... czegoś, a może nawet kogoś? 
Sprawę doskonale wyjaśnia  obecność na Ziemi  Ludzi I Generacji. Przedstawiona poniżej 
tabela uprzytamnia nam, że wiedza archeologiczna ma to i owo do życzenia i jak dotąd, nie 
odpowiedziała na cały szereg zasadniczych pytań:

Wiek w 

MA

Miejsce i rok znalezienia 

artefaktu

Opis artefaktu

0,2-0,4

Lawn Ridge (IL, USA) 

1870

Metalowa  „moneta”,  kamienne  „rury”  i ceramika. 
Należy dodać, że warstwy, w których znaleziono te 
artefakty liczą sobie od 50.000 aż do 410 MA. 

0,5

Dolina Jordanu (IL), 1989 Deska drewniana o wymiarach 25 x 12 cm.

1

Korfu (GR), ?

Skamieniałe odciski butów.

2

Nampa (IA, USA) 1889

Gliniana figurka przedstawiająca człowieka.

3,6-3,8

Laetola (EAK) 1978

Skamieniałe ślady ludzkich stóp.

5

St. Andreas, (CA, USA), 

1891

Kamienne moździerze i tłuczki. 

9

Mt. Table (CA, USA) 

1869

Kamienny tłuczek.

10

Baccinello (I), 1958

Szkielety małp człekokształtnych – ok. 30.

23

26 kopalni w Kalifornii 

(USA) 1891

Kamienne   moździerze   i   tłuczki   oraz   inne 
nieokreślone artefakty.

30

Kalifornia (USA) 1952

Fragmenty żelaznego  łańcucha  tkwiące  w  skale – 
artefakt

 

zaginął

 

w

 

niewyjaśnionych 

okolicznościach.

33-55

Kalifornia (USA), 1851

Gwóźdź w bryle kwarcu złotonośnego.

38-55

Mt. Table (CA, USA), 

1853-58, 1877

Groty   włóczni,   dzbanki   z   uchwytami,   kamienne 
moździerze,   szczątki   ludzkie,   paciorki,   kamienne 
siekiery.

40-45

Laon (F), 1862

Kredowa   kula   o   średnicy   6   cm   i   masie   310   g, 
znaleziona w pokładzie lignitu.

50?

Aix-en-Provence (F), 

1786-88

Monety,   trzonki   młotków   i   fragmenty   narzędzi   z 
drewna   oraz   płyta   do   obróbki   kamienia.   Relacja 
pojawiła się w 1820 roku.

50-55?

Filadelfia (PE, USA), 

1830

Marmurowy blok z wyrytymi na nim literami.

72

background image

55

Vöcklabruck (A), 1885

„Sześcian Gurtla” o rozmiarach 6,6 x 6,6 x 4,5 cm – 
artefakt

 

zaginął

 

w

 

niewyjaśnionych 

okolicznościach.

55

Martin (SK) 1920

Skamieniałe odciski ludzkich stóp w wapieniu.

65

Saint-Jean de Livet (F), 

1968

Metaliczne   wielościenne   rury   znalezione   w 
kredowych pokładach kredy. 

111

Glen Rose (TX, USA) 

1969

14 odcisków ludzkich stóp o długości 29,5 cm w 
skałach wapiennych obok 134 śladów dinozaurów.

150

Turkmenistan, 1983

Ślady stóp podobne do ludzkich w skale.

248

Newada (USA) 1922

Ślady   odcisków   podeszwy   –   artefakt   znikł   w 
niewyjaśnionych okolicznościach.

250

Kentucky, Pensylwania, 

Missouri (USA), 1938

Skamieniałe ślady ludzkich stóp o rozmiarach 25 x 
15 cm.

260-320

Morrisonville, (IL, USA), 

1891

Łańcuszek z 8-karatowego złota o długości 25 cm – 
artefakt

 

zaginął

 

w

 

niewyjaśnionych 

okolicznościach. 

286

Macoupin (IL, USA), 

1862

Ludzkie   kości   znalezione   w   pokładzie   węgla 
kamiennego   –   zaginęły   w   niewyjaśnionych 
okolicznościach.

286

Heavener (OK, USA), 

1928

6 betonowych bloków w ścianie węglowej.

312

Wilburton (OK, USA) 

1948

Metalowy   kubek   znaleziony   w   bryle   węgla 
kamiennego.   Artefakt   zaginął   w   niewyjaśnionych 
okolicznościach.
Ponadto   inna   relacja   mówi   o   bryle   srebra   w 
kształcie beczki ze śladami klepek.

360

Rutherford (GB), 1844

Złota nić w bryle kwarcytu.

360

Lehigh (IO, USA) 1897

Kamień pokryty płaskorzeźbami o wymiarach: 60 x 
30 x 10 cm.

387

Kingoodie (GB), 1844

Gwóźdź o długości 2,5 cm. 

509-590

Antelope Spring (UT, 

USA), 1968

Odcisk buta o rozmiarach 25 x 8 cm.

600

Dorchester (MA, USA) 

1852

Metalowy wazonik o wymiarach 11 x 16,5 x 5 cm i 
grubości ścian 5 mm, wykonany z aliażu cynku i 
srebra – dzisiaj zwany konglomeratem Roxbury.

2.000

Góry Sowie (PL) 1944-45 System   korytarzy,   sztolni   i   szybów   wykutych   w 

skałach.   To   na   ich   bazie   hitlerowcy   wybudowali 
niektóre   obiekty   systemu   podziemnych   hal 
kompleksu „Der Riese”.

2.800

Ottosdal, (ZA), ?

Kilkaset   metalowych   kul   o   dużej   twardości   w 
pokładach pyrofilitu.

(Opracowano na podstawie:  Michael Cremo  – „Zakazana archeologia”, Warszawa 

2000)

Zaciekawiające  w  tym  zestawieniu  jest  to, że  wiele z  tych  artefaktów  zaginęło  w 

niewyjaśnionych  do dziś dnia okolicznościach. Komu zależy na tym,  by one znikały?  Na 
pewno   niektórym   kościołom   i   systemom   religijnym   oraz   co   bardziej   ortodoksyjnym 
uczonym,   których   sama   myśl   o   istnieniu   wielowymiarowych   światów,   Trójkąta 
Bermudzkiego, Nessie i UFO przyprawia o zawał serca...

 Ale czy tylko? Być może Ludziom I Generacji zależy na tym, by pozostać w cieniu i 

73

background image

prawda o Ich istnieniu nie przedostała się do opinii publicznej? Zatem kto wie, czy pojazdy 
UFO nie są de facto czasolotami, którymi Interterranie nie podróżują w czasoprzestrzeni tak, 
jak   my   w   trójwymiarowej   przestrzeni   naszego  continuum?   Jeżeli   tak   jest,   to  Ludzie   I 
Generacji
  mogli opanować porządny fragment Galaktyki! Nie zapominajmy o tym, że jak 
ktoś   potrafi   podróżować   z   wymiarze   czasu,   to   przestrzeń   dla   niego   już   nie   stanowi 
przeszkody... – i mówiąc obrazowo, może podróżować z jednego krańca Wszechświata na 
drugi w T = 0 lub T » 0, co praktycznie na jedno wychodzi! Stąd te wszystkie anomalie, które 
wyszczególniono   w   tabelce.   Tak   zatem   to   Czas   jest   kluczem   do   rozwiązania   zagadek 
związanych z zaobserwowanymi zjawiskami anomalnymi.

 Uważamy, że obraz byłby niepełny, gdybyśmy naświetlili go tylko z jednej strony – 

ze strony entuzjastów Nieznanego oraz badaczy UFO i innych zjawisk anomalnych na naszej 
planecie,   ale   i   nawet   poza   nią.   Dlatego   też,   13   lipca   2003   roku   rozpuściliśmy   wici   i 
zasięgnęliśmy opinii wszystkich naszych Przyjaciół i Kolegów związanych z CBUFOiZA, co 
sądzą oni o powyższym materiale. Prosiliśmy szczególnie o wypowiedzi krytyczne, bowiem 
są one wskazówkami – i to cennymi – do przyszłych posunięć w naszej dalszej działalności 
badawczej. Odpowiedzi na nasz apel zamieszczamy poniżej zgodnie z kolejnością napływania 
do naszej skrzynki pocztowej.

Sprawa   stała   się   od   razu   ciekawa,   bo   niemal   natychmiast   odezwał   się   krakowski 

radiesteta – pan mgr Tomasz Stefan Gregorczyk, który przesłał nam następującą opowieść 
na temat tajemniczych dziur w Pieninach i Beskidach. A oto jego relacja:

Wydrukowałem ten ostatni tekst - nie powiem, poruszacie sporo tematów... Ale po  

kolei. W 1963 r. w lipcu byłem jako harcerz na obozie harcerskim w Niedzicy (miałem 13 lat).  
Doskonale pamiętam i szkolenie (zdobywanie odznaki - mam brązową MOSO  - w strażnicy w 
Kacwinie, a potem "szybki powrót przed burzą do obozu (ok. 1,5 godziny na piechotę) i to, co  
potem się zdarzyło (przeszedłem wtedy chyba pierwsze "wzięcie") - a pioruny waliły, że hej,  
ale  nie było zbyt wielkiego deszczu. Pod koniec obozu zorganizowano nam nocny  marsz z 
Niedzicy-wsi pod Zamek. Wszystkich uprzedzano, aby ok. 200-300  metrów przed zamkiem 
(trasa prowadziła trawersem zbocza górującego nad drogą  Niedzica-Czorsztyn od strony 
przeciwnej   do   rzeczki   Niedziczanka)   -   uważać   na  bardzo   głęboką   dziurę   w   ziemi  
zabezpieczoną   tylko   drewnianym   kozłem.   Nocny   marsz  polegał   na   zaliczaniu   kolejnych 
"sprawdzianów" w rodzaju przyszywanie guzika, rąbanie drew, wykonywanie opatrunku itp. 
"typowo harcerskie"  sprawności. W sumie było ich siedem, a rozmieszczono je właśnie na 
w/w trawersie, prowadzącym wówczas głównie lasem; od czasu do czasu były polanki, ale w 
okolicy "dziury" kierowano nas w dół w stronę zamku, gdzie  był punkt końcowy i pomiar 
czasu. Opowiedziałem to Izie i w tą niedzielę wybraliśmy się do Niedzicy i Kacwina.

Hm, teren z "tamtą" dziurą (lojalnie przyznaję się, że nie byłem nad nią, ale mówiono, 

że nie była to studnia i nie było wody na jej dnie) jest obecnie za ogrodzeniem (to już 40 lat 
minęło, powstała zapora, znikła  "tamta droga") i na pewno zasypana, albo zabetonowana. 
Namiary niewiele dały. Potem pojechaliśmy do Kacwina. Strażnica jeszcze istnieje (choć już 
w  stanie zniszczenia), kościół zbudowany w 1400 r. przez rodzinę Berzeviczych  (wypisz - 
wymaluj taki, jak w Rabcicach na południe od Babiej Góry) nowo otynkowany... hm, tak jak 
w  tym  w  Rabcicach  namierzaliśmy  zejście  do  podziemi   za  ołtarzem.  Potem,   na  trasie   w 
kierunku  Frankowej  Góry (przez  nią  przechodzi  granica)  namierzyliśmy  podziemny  tunel 
szerokości ok. 11 kroków (nieco ponad 10 m). Gdzieś w stoku Frankowej Góry zasypane (lub 
w inny sposób  odizolowane) wejście do tunelu. Ale  ten tunel to nie magistrala, to jakaś 
boczna odnoga. Zdjęcia pokazały sporo różowej, a w kościele w Kacwinie białej energii.

Tomasz St. Gregorczyk

Kraków, dn. 21 lipca 2003 roku.

74

background image

Wielka   to   szkoda,   że   pan   Tomasz   Gregorczyk   nie   zainteresował   się   bliżej   tą 

tajemniczą dziurą w Pieninach... Być może było to wejście do jakiegoś systemu jaskiń, który 
rozciąga się pod Pieninami. 

Następnym był  list od naszego Teoretyka Numer Jeden Polskiej Ufologii –  mgr 

Krzysztofa Piechoty z Warszawy, który ma nieco inny pogląd na całą tą sprawę:

Niezbyt to wdzięczne zajęcie - próba oceny czegoś, z czym samemu nie miało się do  

czynienia, a w przeciwieństwie do Macieja Kuczyńskiego moja znajomość jaskiń jest nikła, choć  
uroki kilku z nich podziałały na mnie z bliska... Jedno też wiem na pewno, a mianowicie, że trzeba  
mieć nie lada wyobraźnię, by z rzeczy małej uczynić wielką - to ekskurs w stronę teorii prof. Jana 
Pająka o szklistych ścianach niektórych tuneli powstałych rzekomo po...przelotach UFO przez 
wnętrza górotworów Rzecz w tym, że naturę tego akurat  fenomenu znam jak mało kto i dlatego 
podobna ocena na temat wpływu UFO na otoczenie nigdy nie przyszła by  mi do głowy! Jedno 
wszakże mogę powiedzieć na pewno -jestem pełen uznania i podziwu dla Autora za wskazanie, iż 
możliwe jest zbudowanie latającego obiektu o napędzie magnetycznym czyli tzw. magnokraftu. To 
wydaje się możliwe lecz obiekt o takim źródle napędu będzie miał niewiele wspólnego z...UFO, 
bowiem te ostatnie nie są tworami sztucznymi, zbudowanymi na wzór ziemskich pojazdów. Piszę 
zaś o tym w tym miejscu gwoli odnotowania, że co jak co ale UFO jako z natury krótkotrwałe i  
osobliwe zjawisko przyrody, na pewno mię ma nic wspólnego z powstaniem Księżycowej Jaskini 
ani z innym podobnymi tworami, procesami górotwórczymi. Wracając zaś do oceny poszukiwań  
Księżycowej Jaskini, można powiedzieć tak - pogoń za tą efemerydą z samego założenia wydaje się 
być jałowa, bowiem trudno liczyć na sukces tam, gdzie jedną tezę  usiłuje  się podbudowywać 
kolejnymi hipotezami! Jednym słowem, mamy tutaj do czynienia z konglomeratem hipotez i nic  
ponadto! Brak jakichkolwiek  uchwytnych  śladów, kolejne  wątki nagle się pojawiają i niemal  
natychmiast zanikają i dotyczy to także artefaktów po poprzednich cywilizacjach, które to przedmioty  
rzekomo zaginęły choć w rzeczywistości nigdy nie istniały! Zostały zmyślone! Czy podobnie jest z 
Księżycową Jaskinią?

Wiele dziwnych jaskiń istnieje na świecie i pewne ich fragmenty mogą wskazywać, że 

wykonano je w  sposób sztuczny, z wykorzystaniem wyrafinowanej techniki. Jednak w przypadku 
jaskiń jest podobnie jak z wieloma innymi artefaktami ruchomymi - do rzeczywistej cechy dodaje się 
oto przymiotnik sugerujący ich powstanie w sposób sztuczny; jeśli przykładowo pewien fragment 
artefaktu, w tym wypadku odcinek ściany jaskini jest wyjątkowo gładki - wystarczy wówczas użyć 
określenia wieloznacznego, np. przymiotnika -„szkliste", by nadać mu pozory tworu sztucznego,  
wykonanego   w   wysokiej   temperaturze,   z   kolei   enigmatyczne  określenie   „koryto   w   żółtawym 
piaskowcu" nadaje pozór regularnego tworu o płaskich i równych ścianach; czasami jeden wyraz  
wywołuje   lawinę   skojarzeń,   które   z   kolei   kojarzy   się   z   innymi   artefaktami   przypisywanymi  
działalności istot rozumnych, a ich wyliczanie stwarza złudne wrażenie obfitości i dziwności, które 
odnosi się do zaginionych cywilizacji. Podobnie wszak uczyniono z zagadką fenomenu UFO, do  
którego w  dobie wokółziemskich lotów statków powietrznych przylgnęła nazwa UFO, którą to 
nazwą nieodmiennie i niesłusznie określa się rzekome pojazdy obcych cywilizacji z kosmosu, które 
jakoby zawitały na Ziemię.

Otóż   wydaje   się,   że   w   przypadku   Księżycowej   Jaskini   problem   został   zanadto  

wyolbrzymiony   -przypisano   jej   zakres   danych,   które   autorom   dyktowała   wyobraźnia   a   nie 
doświadczenie czyli eksploracja podziemnych tworów natury. Z drugiej jednak strony - naturalne 
jaskinie wszak istnieją, a ponieważ człowiek jeszcze nie wymyślił niczego czego wcześniej nie  
stworzyła by przyroda, na wczesnym etapie swego rozwoju kulturalnego zaczął on także drążyć  
skały - nie tylko groty z łączącymi je korytarzami ale wręcz ogromne podziemne budowle i całe  
miasta! Działo się to w czasach, kiedy nikomu jeszcze do głowy nie przychodziło, że kamień można  
ciąć i modelować w sposób wymyślny, umożliwiający wznoszenie budowli...wolnostojących czyli 
nadających   się   do   zamieszkania   domów!   Nie   była   to   jednak   technika   wyrafinowana,   z 

75

background image

wykorzystywaniem lasera czy papier uściernego, gdyż nie było takiej potrzeby! W zdecydowanej też 
większości wykorzystywano twory naturalne, nierzadko sprawiające wrażenie jakby pochodziły nie z  
tego świata!  Są bowiem  na świecie  jaskinie  tak  niezwykle,  że dech  zapiera, gdzie  przeciętny  
śmiertelnik  nigdy nie dotrze, gdyż wymaga to niełatwej  umiejętności  nurkowania  z  aparatem 
tlenowym bądź pokonywania tak długich - wąskich i krętych przesmyków podwodnych, że jest to 
przedsięwzięcie jedynie dla śmiałków o wyjątkowo zdrowych płucach. Niejednej z takich jaskiń  
można by nadać miano.. .Księżycowej! Czy jednak takowe jaskinie istnieją w polskich górach, w 
Beskidach czy Sudetach? Być może. Wszak na tym świecie nic nie jest niemożliwe...

Z dostępnych mi informacji wynika, że licząc w skali geologicznej jeszcze nie tak dawno, po 

ustąpieniu  wód potopu, z czym związany był upadek jakiejś cywilizacji zwanej Atlantydą, która  
zerwała wszystkie owoce z „drzewa wiedzy" - znaczne odłamy ludzkiej populacji zamieszkiwały 
właśnie labirynty jaskiń i grot, które  nierzadko łączyły podziemne korytarze. Być może ten fakt 
łącznie ze wspomnieniami o świetlanej przeszłości zdecydował, że nie tylko w starożytności ale 
także dziś wspomina się o podziemnych miastach i całych królestwach, z których wiele mogło 
zasługiwać   na   miano   legendarnej   Agharty.   Niewykluczone,   że   współczesne  hipotezy   i   teorie 
nawiązują właśnie do tych niezbyt odległych w czasie ale z uwagi na cenzurę niezwykle mglistych  
informacji. Rzecz jedynie w tym, by te i podobne próby dotarcia do prawdy historycznej nie 
przeradzały się w wydumane teorie bez żadnego pokrycia w faktach.

W świetle przytoczonych w opracowaniu informacji z pewnością niezwykle trudno będzie  

uzasadnić istnienie ze wszech miar egzotycznej Księżycowej Jaskini, której poszukuje się na terenie 
stosunkowo dobrze znanym. Spójrzmy jednak na to z drugiej strony - wszak początki Polski były 
równie legendarne a jednak coraz  więcej odkryć archeologicznych potwierdza fakt, że początki 
zaistniały, były faktem! Wprawdzie nie oznacza to, że Polska istniała zanim powstała, ale nie w tym  
rzecz. Ważne jest, by nigdy nie ustawać w poszukiwaniach!

Krzysztof Piechota

Warszawa, dn. 23 lipca 2003 roku.

Tyle nasz Numer Jeden.

  Następnym był list od już tutaj wspomnianego pana  Olafa Snappana  z Zabrza, 

który jest autorem ogromnej  monografii pt. „Zwierciadło  wiadomości”  poświęconej także 
historii Ludzkości. Brzmi on następująco:

[...] pisze Pan o artefaktach sprzed milionów lat i o domniemanych Interterranach.  

Otóż chciałbym powiedzieć, że trzeba być bardzo ostrożnym w datowaniach znalezisk sprzed 
globalnego kataklizmu, Potopu, Atomowej Wojny Bogów... – tj. mających ponad 12-13 tys.  
lat.   Dlaczego?   Otóż   wszystkie   te   wyliczenia   zupełnie   nie   biorą   pod   uwagę   eksplozji 
atomowych,   czy   nawet   zalania   danego   terenu   wodą.   Dlatego   też   rzeczą   szokujacą   dla  
uczonego   czy   akademika   może   być   to,   że   kości   niektórych   amerykańskich   zauropodów 
datowane na 70-80 MA może być nieprawdą! [...]

A zatem jeśli 12-13 tys. lat temu doszło do konfliktu z użyciem broni atomowej, a  

zaraz   potem   do   geologicznej   katastrofy,   to   te   wszystkie   metody   datowania   w   oparciu   o  
radionuklidy są funta kłaków niewarte!

Podam przykład: szczątki zauropodów mogą tedy mieć nie 80 MA, a jedynie tylko  

22-28 tys. lat! Pisze o tym szczegółowo Hans Zillmer w „Pomyłce Darwina” i „Pomyłkach 
Ziemi”. Jeśli zaakceptujemy naszą teorię atomowej prehistorii, to np.:

-

skamieniałe odciski butów na Korfu mają nie 1 MA, ale np. 15 tys. lat;

-

gliniana figurka z Nampa ma nie 2 MA, ale np. 20 tys. lat;

-

kamienny tłuczek z Mt. Table ma nie 9 MA, ale 20-25 tys lat;

-

kredowa kula z Laon ma nie 40 MA, a np. 30-37 tys. lat;

-

skamieniałe odciski stóp na kamieniu w Martinie mogą mieć 13 tys. lat;

76

background image

-

gwóźdź z Kingoodie ma nie 387 MA, a tylko nieco ponad 40 tys. lat;

-

metalowy wazonik z Dorchester nie ma na pewno 600 MA, a może około 1 MA –  
30 tys. lat;

-

system korytarzy w Górach Sowich nie może pochodzić z czasów przedludzkich i 
mieć 400 tys. lat!!!

Te wszystkie daty podaję w oparciu o wyliczenie, że np. potop czy atomowe wojny 

zmieniły   zawartość   wielu   pierwiastków   w   przyrodzie   i   nie   można   datować   bardzo   wielu  
znalezisk starymi metodami.

Oczywiście mogła istnieć jakaś Pierwsza Generacja, lecz prawdopodobnie było to 

kilka milionów lat temu, gdyż ewolucyjne datowanie Kambru i Prekambru (szkoła Charlesa 
Lyella z 1833 roku) jest już nieaktualne (przynajmniej dla nas!). Z drugiej strony nie można 
powiedzieć, ile lat ma Ziemia – być może czas Ziemi, to wąż pożerający swój własny ogon...

Osobiście skłaniam się ku trzeźwej tezie pana Krzysztofa Piechoty, choć wydaje mi 

się, że jednak niektóre UFO są tworami sztucznymi. [...]

Zabrze, dn. 2003-09-29       

Jedna z najciekawszych zagadek prehistorii znajduje się na terenie północnej Słowacji. 

Już w roku 1967 pisał o niej Nestor czechosłowackiej literatury SF – dr Ludvík Souček – 
napisał o dziwnych śladach stóp znalezionych nieopodal wsi Konské w powiecie Martin, a do 
tej problematyki wraca w swej książce pt. „Tušenie súvislostí” słowami:

Wgłębienia w wapiennych głazach mają dokładny kształt i dokładnie odpowiadają 

odciskom   ludzkich   stóp,   co   widać   szczególnie   dobrze   na   trzech   najlepiej   zachowanych  
odciskach stóp, pozostałe są już podniszczone przez erozję. Stopy te odpowiadają kształtem i 
rozmiarami stopy człowieka 
Homo sapiens sapiens, a zatem nie Neandertalczyka, co więcej 
są to odciski stóp człowieka, który często chodził boso, na co wskazują ślady palców stóp.  
Prascy i bratysławscy antropologowie stwierdzili, po przebadaniu śladów w 1960 roku, że 
odciski te są autentyczne i zarazem człowiek, którego nogi odcisnęły się w skale nie mógł  
wtedy chodzić po świecie 100.000 czy chociażby 50.000 lat temu. 

Badanie   skały   dało   szokujący   rezultat,   bowiem   na   podstawie   skamieniałości  

przewodnich   oszacowano   czas   powstania   tych   wapieni   –   powstały   one   w   starszym 
Trzeciorzędzie – jakieś 50 MA temu! W tym czasie o spacerach 
Homo sapiens po Ziemi nie 
można nawet mówić!

Tyle dr Souček.    

(Souček, L.: „Tušenie súvislosti”, Bratysława 1984, ss. 36-37)
Wieś ta zaczęła nas interesować po tym, jak wpadł nam w ręce artykuł  inż. Ivana 

Milana  pt.   „Użyźnione   stopy”,   w   którym   ukazał   on   smutne   losy  tych   odcisków   stóp   w 
wapieniach. Dla miejscowych chłopów z Konskich odciski te były traktowane jako tabu i nikt 
ich  nie   ruszał.  Mówiło  się   o  nich  jako  o  odciskach   stóp  Janosika.   No,  ale  w  latach  80. 
zmieniła się struktura rolnictwa – z małych poletek, na duże plantacje intensywnej uprawy 
różnych roślin przemysłowych. Głazy ze śladami zostały zepchnięte buldożerami 200 m niżej 
i obrócone ku ziemi. Ślady zakonserwowała doskonale podmokła gleba.

Napisaliśmy do inż. Milana i w miesiąc później otrzymaliśmy odpowiedź z Zarządu 

Parku   Krajobrazu   Chronionego   Wielka   Fatra,   gdzie   pracował.   W   jego   liście   z   dnia   25 
kwietnia 1989 roku czytamy, co następuje:

O śladach tych wyczytałem w książce dr Součka i dziwię się temu, ze nie słyszałem o  

nich wcześniej. Byłem zadowolony, że coś takiego istnieje i to całkiem niedaleko ode mnie.  
Miałem szczęście je widzieć, napisać o nich artykuł i coś dla ich sprawy zrobić. To, co tam 
zobaczyłem, mnie nieco przeraziło. Próbowałem obrócić jeden z tych głazów, ale bez pomocy 
i narzędzi mi się to nie udało. Nawet nie wiedziałem tego, czy akurat na tym kamieniu są 

77

background image

jakieś odciski stóp. Tak zatem zostawiłem je i mam nadzieję, że kiedyś uda się zbadać je 
dogłębnie.

15 maja 1989 roku wraz z inż. Milanem wyjechaliśmy do Konskiego. Inkryminowane 

głazy znajdują się w odległości 700 m od wsi, w gęstwinie krzaków. Na podstawie opowieści 
najstarszych mieszkańców wsi wytypowaliśmy największy głaz o obwodzie 4 m. Niestety, nie 
ustaliliśmy   niczego,   bowiem   ślady   były   wtłoczone   w   glebę.   Nie   udało   się   nam   także 
przebadać niezbadanego po dziś dzień systemu jaskiń w masywie pobliskiego szczytu Kopa – 
1.187 m n.p.m. (masyw Kopy jest doskonale widoczny z drogi nr 70 w okolicach Kral’ovan). 
Pozostałe głazy znajdowały się kilkaset metrów dalej i niżej, a dostęp do nich był znacznie 
utrudniony.

3   czerwca   1989   roku   napisaliśmy   list   do   inż.   Milana,   w   którym   nakreśliliśmy 

cząstkowe zadania badawcze tego problemu:

1. Przegląd głazowiska;
2. Zebrać   wszelkie   informacje   od   najstarszych   mieszkańców   wsi   na   temat   tych 

śladów;

3. Jeżeli się da, wejść do systemu jaskiń Kopy i rozejrzeć się za dalszymi śladami 

tego rodzaju.

 (Jesenský, M.: „Rok archeologickej utópie”, „Archeoastronautický sborník. Ročenka 

Československé archeoastronautické asociace za rok 1990”, Centrum Čs.AAA, Praga 1990, 
ss. 140-150)

Słowa wprowadzono w czyn i przy użyciu ciężkiego sprzętu głazy zostały obrócone. 

Niestety, na ani jednym z nich śladów nie znaleziono. Tym niemniej jeden z mieszkańców 
wskazał mu inny głaz. Inż. Milan pisze o tym tak:

Poszliśmy tam i my. I rzeczywiście, w wapieniach odciśnięte były trzy stopy. Przed  

trzema laty jacyś pracownicy z Brana zrobili z nich trzy gipsowe odlewy. Jednakże... wcale 
mnie to nie uspokoiło. Nie chce mi się wierzyć, że są to akurat te, o których wspominał dr  
Souček.   On   pisał   o   odciskach   „dorosłych”   i   „dziecięcych”,   zaś   tutaj   widziałem   tylko  
„dziecięce” i takie mniej wyraźne. Tak zatem wciąż wierzę w to, że te odciski stóp, o których 
pisał dr Souček jeszcze czekają na swego odkrywcę.

O   jaskini   w   Kopie   nie   mam   żadnych   informacji   i   nie   znam   kogokolwiek,   kto  

wiedziałby, gdzie ta jaskinia się znajduje.

My jednak byliśmy przeświadczenie nie tylko o istnieniu tych śladów, ale także o 

istnieniu jaskini w Kopie. No i wybraliśmy się na szlak, wbrew paskudnej i niesprzyjającej 
wędrówkom pogodzie. Lało non-stop przez dwa dni, ale potem wyszło słońce, tym niemniej 
cały czas było mokro. 

W   pierwszy   dzień   znaleźliśmy   skałę,   o   której   pisał   inż.   Milan.   Wgłębienia   były 

niezbyt wyraźne, już nadżarte przez erozję. Na drugi dzień przeszukaliśmy całą miejscowość. 
To było coś okropnego, brodziliśmy w mokrej, wysokiej do pasa trawie i w nieustającym 
deszczu.   Przedzieraliśmy   się   przez   chaszcze   z   notatnikiem   w   zębach.   W   ciągu   dnia 
spenetrowaliśmy 196 m². 

Wynik był negatywny.
Wieczorem   drugiego   dnia   przyszli   do   naszego   obozu   trzej   młodzi   ludzie   i 

rozmawialiśmy z nimi o śladach. Dowiedzieliśmy się, że te trzy odciski to były właśnie te, 
którymi badacze się zajmowali. Powróciliśmy do obozu i oczyściliśmy te ślady. Udało się 
nam zobaczyć ślady pięty i odciski palców. Poza tym udało się nam znaleźć cztery ślady: trzy 
„dziecięce”   i   jeden   „dorosły”.   W   lewo   od   śladu   nr   4   znajdował   się   szereg   wgłębień   – 
niewyraźnych śladów stóp – długość kroku człowieka, który je pozostawił wynosiła 65 cm. a 
zatem „spis inwentarza” wyglądał następująco:

Ślad   nr   1  –   długość   21   cm,   zawiera   on   ciekawy   odcisk   palca,   który   tworzy   z 

pozostałymi   palcami   kąt   rozwarty.   Jednakże   wygląda   na   to,   że   jest   to   po   prostu   ubytek 

78

background image

wapienia. Stopa jest mała, jakby dziecinna. Ma ona 5 palców, ale jej rozmiary są zwiększone 
poprzez   działanie   erozji.   Nie   jest   odciśnięta   pięta,   ale   dobrze   widać   zachowane   odciski 
palców.

Ślad nr 2  – długość 27 cm, jest dłuższa i można powiedzieć o stopie „dorosłego”. 

Stopa jest dobrze odciśnięta, dobrze widocznych jest wszystkich pięć palców.

Ślad nr 3 – długość 22 cm, dobrze widocznych 5 palców, „dziecinna”.
Ślad nr 4 – długość 23 cm, dobrze widoczny jeden palec, pozostałe są niewyraźne.
Ślady te są nadżarte erozją, ślad jest przecięty trzema szczelinami, które położone są 

równolegle do kierunku marszu.

Wszystkie ślady znajdują się na głazie o wymiarach 220 x 230 x 140 cm, znajduje się 

tam także wycięcie o rozmiarach 60 x 60 cm zrobione sztucznie. Na sąsiednim głazie znajduje 
się coś, jakby odcisk ręki jakiegoś hominida. Wszystko to potwierdzało, że ślady te są tylko 
jednym, małym ogniwkiem w całym łańcuchu tajemniczych śladów z odległej przeszłości. W 
nasze ręce wpadła praca dr A. Amannijazowa – dyrektora Geologicznego Instytutu Akademii 
Nauk Turkmeńskiej  SRR z roku 1986. Trzecia ekspedycja, którą poprowadził, odkryła w 
Chodżapil-Acie ślady dinozaurów i pomiędzy nimi zachowane ślady ludzkie...

W swej pracy (Amannijazov, K.: „Sliedy słonov svjatogo diedie”, „Wokrug swieta”, 

nr 10/1986) pisze on tak: 

W pewnej chwili moją uwagę zwróciły dziwne depresje na płycie skalnej, trochę na 

bok   od   łańcucha   śladów   dinozaurów,   biegnące   równolegle   do   nich.   Kiedy   do   nich   się 
zbliżyłem i dobrze się im przyjrzałem stało się jasne, że nie są to ślady dinozaurów. A zatem 
czyje? Jeden z najwyraźniejszych śladów przypominał... Spojrzałem po moich milczących 
współpracownikach i zrozumiałem, że wszyscy myślimy o tym samym. Skamieniały ślad był 
podobny do odcisku ludzkiej stopy – nie, istoty podobnej do człowieka.

- Długość 26 cm – zmierzył i oznajmił Witalij Iwanowicz.

- Czyli rozmiar 43 – dopowiedział Oleg – czyli niezbyt wysoki.
-

Nie zapomnij ich sfotografować – pohamowałem go – jeszcze nie czas na wnioski.

Oczywiście o naszych odkryciach powiadomiliśmy samego  Ericha von Dänikena

którego   adres   uzyskaliśmy   nie   bez   trudności   (był   rok   1989),   i   informacja   o   tym   została 
wysłana   do   centrali  Ancient   Astronaut   Society  w   szwajcarskim   Feldbrunnen   w   dniu   12 
grudnia 1989 roku i od razu została wzbogacona o następne szczegóły.

Tymczasem nowa wyprawa została zorganizowana przy pomocy koszyckiego klubu 

451 F i odbyła się w dniach 20-21 października 1989 roku. Problem zaatakowano od razu z 
dwóch stron: pierwsza grupa ruszyła na głazy w Konskich, zaś druga poszła na poszukiwanie 
jaskini na Kopie.

79

background image

Efekty   były   ciekawe   –   zreferował   je   nam   szef   klubu   dr   Martin   Schuster,   który 

przekazał  nam zebrany materiał  z rozmów  ze starymi  ludźmi  tam zamieszkałymi,  którzy 
opowiadali   mu   o   odciskach   stóp,   rąk   a   nawet   całego   ciała,   które   znajdowały   się   na 
kamieniach zalegających  na tym terenie. Ci, którzy badali wyżej  położone lasy mówili o 
kolejnych głazach, ale nie znaleźli żadnych odcisków, a to ze względu na to, że przykryte one 
były spadłymi  liśćmi. Pobrano próbki gleby i skał, które zamierzano dokładniej  zbadać i 
datować. Niestety nie znaleziono wejścia do jaskinnego systemu Kopy. 

Postanowiono   zatem   w   dalszym   ciągu   prowadzić   wielotorowe   poszukiwania 

wszelkich możliwych informacji na temat odcisków już to w bibliotekach i archiwach, już to 
w terenie. Tak samo zdecydowano w sprawie systemu jaskinnego Kopy.

Badania próbek skał dały dziwne rezultaty. Skała okazała się być stosunkowo „młoda” 

i miała wedle oceny ekspertów od 1,8 MA do... 5.000-10.000 lat! Zbadano dwie próbki – 
jedną   z   głazu,   a   drugą   z   odcisku   stopy   z   trzema   szczelinami.   W   wynikach   ekspertyzy 
napisano:

Badana próbka pochodzi z Ery Mezozoicznej, czyli z okresu od 230-65 MA. Jest to  

mezozoiczny wapień, w tym przypadku dolomit, który ma identyczny skład chemiczny. 

Badany ułamek jest zwietrzały i porowaty, liczy sobie 1,8 MA, chociaż najbardziej  

prawdopodobny jest tutaj wiek 5-10 tys. lat. Chodzi tutaj o formę wapienia, który powstał  
wskutek działania wody nasyconej CaO i MgO, w czasie przechodzenia przez mezozoiczne 
wapienie i jej wypłynięciem na powierzchnię Ziemi.

Jest to jakaś abrakadabra, i trudno uwierzyć w to orzeczenie. Dlatego trzeba będzie 

powtórzyć datowanie tego wapienia, bowiem uzyskane dane stoją w ostrej sprzeczności z 
faktami:

Dr Souček twierdzi, że te formacje skalne – jak twierdzą geolodzy – pochodzą z 

wczesnego Trzeciorzędu i muszą sobie liczyć miliony, a nie tysiące lat.

Jak wiadomo, pagórkowatą i górzystą powierzchnię tego masywu o powierzchni 234 

ha   i   wysokości   437-864   m   n.p.m.   tworzą   trzeciorzędowe   piaskowce,   łupki   ilaste   i   skały 
mezozoiczne.

Tamtejszy   (zachodni)   stok   jest   utworzony   z   mezozoicznych   wapieni,   co   stoi   w 

przykrej sprzeczności z cytowanym powyżej szacunkiem ekspertów.

Poza informacją dr Součka zamieszczonej w jego książce, udało się nam znaleźć tylko 

jedną informację o znalezisku w Konskich, co miało miejsce na początku 1990 roku.

W czasopiśmie „Slovensky kras” ukazał się artykuł inż. Barta pt. „Dziesięć lat badań 

speleologicznych  Instytutu  Archeologii  SAV w Nitrze”, gdzie przy dacie  1961 roku była 
zamieszczona   uwaga   o   „wapiennej   płycie   z   ludzką   stopą”.   Autor   artykułu   w   roku   1961 
pojawił się w Konskim, gdzie jakiś mieszkaniec pokazał mu wapienną płytę z odciskiem 
ogromnej ludzkiej stopy. Niestety, w rozmowie z dr Schusterem inż. Bart stwierdził, że był to 
jedynie artefakt, który wytworzyła erozja powierzchniowa. Poza tym zanegował stanowisko 
mieszkańców Konskich twierdząc, że nigdy tam nie było i nie ma żadnych odcisków ludzkich 
stóp w skałach. Wychodził on bowiem z założenia, ze ludzkie ślady w skale istnieć nie mogą 
– a przecież wiemy, że wciąż są znajdywane mnogie znaleziska, które nijak nie pasują do 
oficjalnej   wiedzy   o   naszej   prehistorii   i   spędzają   sen   z   powiek   wszystkim   geologom, 
paleontologom i antropologom... Od całych dziesięcioleci!

Oczywiście   niczego   nie   wiedział   o   głazowisku,   nic   nie   widział   o   znaleziska 

archeologicznych  w okolicy i oczywiście  o jaskiniowym  systemie  Kopy.  Na zakończenie 
dodał, że IA SAV w Nitrze nie zamierza się tą sprawą zajmować i podejmować jakiekolwiek 
poszukiwania na tym terenie. Potem ostrzegł nas, byśmy sami tam niczego nie robili i jak 
najszybciej o całej sprawie zapomnieli...

80

background image

Żadna z instytucji, do której się zwróciliśmy, nie była zainteresowana ta sprawą i od 

niej   się   dystansowała.   Tym   niemniej,   bez   względu   na   to,   czy   dostaniemy   od   nich 
przysłowiowy nihil obstat czy nie, badania tej okolicy będą prowadzone. Mamy do tego takie 
nastawienie, jak  E.  i  C. Ullmanowie, którzy w swej książce „Mysteries of the Ancients” 
napisali tak: 

Czy   tego   chcemy   czy   nie,   musimy   poruszyć   niektóre   święte   krowy   archeologów,  

antropologów i historyków. Wiemy, że będziemy krytykowani i prześladowani. Ale badając  
prawdę musimy niektóre święte krowy złożyć w ofierze...

ROZDZIAŁ 11 – Lux ex Oriente...

  Petroglify   na   Uralu:   Wzory   chemiczne   z   epoki   kamiennej?   –   Spotkanie   z   dr 

Awińskim – Zagadka karelskiej kamiennej księgi – O dowcipnym podróżniku i tajemnych 
znakach   na   Syberii   –   Najnowsze   odkrycie   baszkirskich   uczonych:   Lotnicza   mapa   z 
Mezozoiku?

Giennadij Czernienko  jest jednym  z rosyjskich autorów i zarazem poszukiwaczy 

odpowiedzi   na   pytania   o   zamierzchłe   cywilizacje.   Opracowano   ten   tekst   na   podstawie 
artykułu   „Уралские   »писаницы«   -   отголоски   визитов   пришелцев?”   zamieszczonego   w 
„Kалейдоскоп НЛO” nr 1-2[166],2001. Oto jeden z problemów, na który zwrócił on uwagę 
Czytelnika: 

Na Uralu, na brzegach rzek Tagiłu, Nejwy, Reża i Jurjuzanii (zob. mapka) można 

ujrzeć pisanicy  - rysunki, które namalowano na kamieniach ochrą, która zmieszano - jak się 
przypuszcza  - z krwią. Ich kolory wahają się pomiędzy jaskrawą czerwienią, czerwonym 
fioletem i brązem. Grubość linii jest zawarta pomiędzy 10 a 20 milimetrami.

Rysunki te - jak oceniają specjaliści - wykonano około 4-5 tys. lat temu. Pewni uczeni 

przyjęli te rysunki za jakąś nieznaną formę pisma, inni - za tajemne znaki. Tak czy inaczej, 
wzbudziły one zainteresowanie. 

O istnieniu  na Uralu naskalnych  inskrypcji  było  wiadomo  już dawno, car  Piotr I 

jeszcze w 1699 roku rozkazał swemu urzędnikowi -  Jakowi Łosiewowi  udać się do tego 
kraju, znaleźć górę z tymi rysunkami i skopiować je: słowo w słowo - bez żadnych różnic i  
zmian - absolutnie dokładnie

Już w naszych czasach zostały one opisane i sklasyfikowane w dwutomowej pracy 

archeologa  W.   I.   Czerniecowa  pt.   „Naskalne   rysunki   na   Uralu”.   Archeolodzy   doszli   do 
wniosku,   że   rysunki   przestawiają   myśliwskie   zaklęcia   i   tajemne   znaki   szamanów, 
czarowników, itp. I prawda, na jednym z rysunków widzimy człowieka stojącego obok swego 
rodzaju klatki z dzikim zwierzęciem wewnątrz. Sceny myśliwskie pokazane są i na wielu 
innych  rysunkach,  ale nie na wszystkich.  Wiele  figurek ludzkich  pokazano  samotnie,  nie 
związanych  z niczym.  Na pytanie,  co te rysunki  wyobrażają, archeolodzy nie dają jasnej 
odpowiedzi. 

Geolog   i   mineralog,  dr   Władimir   Iwanowicz   Tjurin-Awińskij  z   Samary,   jest 

całkowicie   przekonanym,   że   nasza   planeta   w   przeszłości   była   odwiedzana   przez 
przedstawicieli   pozaziemskich   cywilizacji.  Jego   zdaniem,   te   dziwne   uralskie   rysunki 
naskalne są niczym innym, jak... wyobrażeniami wzorów chemicznych!!!
 Każdy uczeń ze 

81

background image

szkoły średniej zna ten graficzny sposób ukazywania wzorów chemicznych, tzw. „wzorów 
strukturalnych”, używanych głównie w chemii organicznej. Wzory te składają się głównie z 
rozgałęzionych łańcuchów i wielokątów - co widać na rysunku. 

I w rzeczy samej - takie zygzakowate linie z odrostkami znajdują się na rysunkach 

naskalnych   na   brzegach   rzek   Nejwa   i   Tagił.   Cóż   to   takiego?   -   rybackie   sieci?   Jednakże 
archeolodzy nie zgadzają się z tym poglądem: 

Nie   ma   żadnych   dowodów   na   istnienie   związku   pomiędzy   tymi   figurami   a  

rybołówstwem - pisze Czerniecow - tym bardziej, że ani razu nie natrafiono na wyobrażenia 
ryb   na   tych   rysunkach.   Natomiast   dziwnie   rysunki   te   przypominają   wzory   strukturalne  
wszystkim dobrze znanego polietylenu!

A   oto   jeszcze   jedna   figura   spośród   rysunków   naskalnych   znalezionych   na 

Borodinskich   Skałach,   na   rzece   Reż.   Rysunek   przypomina   plaster   pszczelego   miodu. 
Rzeczywiście - pszczoły konstruują swe plastry z sześciokątnych komórek, a tutaj one są 
wyciągnięte   w   pionie.   Tylko   dlaczego   dawni   ludzie   nie   narysowali   przy   nich   ani   jednej 
pszczoły???... Archeolodzy nie potrafią objaśnić sensu tego rysunku. Natomiast   dr Tjurin-
Awińskij ujrzał w rysunkach wzór strukturalny... grafitu!

Na   koniec   jeszcze   jeden   rysunek   naskalny   w   kształcie   koła   z   „wypustkami”   czy 

„odroślami”, który przypomina dość dokładnie... wzór strukturalny antybiotyku Gramicidin 
S!

Człowiek z epoki kamiennej nie mógł znać symboli współczesnej chemii organicznej - 

to pewne. Pisze dr Tjurin-Awińskij:

...człowiek pierwotny nie miał takiej potrzeby, by je znać. Wszystkie naskalne rysunki  

na  Uralu  kojarzą  się   ze  współczesną  chemiczna   symboliką:  pomiędzy  tymi  „pisanicami”  
można  znaleźć  fragmenty  łańcuchów   węglowodorowych  i  wyciągnięte  sześciokąty  kręgów 
benzenowych.
 

Uczony   wykreował   śmiałą   hipotezę,   że   te   chemiczne   wzory   mogły   być   kiedyś 

przekazane ludziom pierwotnym przez Przybyszów z Kosmosu, którzy onegdaj odwiedzili 
Ziemię. Pisze on:

Jeżeli skojarzenie „kamiennych wzorów” ze współczesnymi formułami chemicznymi 

okaże się faktem, to czy nie należałoby uznać te „pisanice” za część naukowego bagażu, który  
jakimś sposobem stał się przedmiotem kultu dawnych mieszkańców Ziemi?

Dr W. I. Tjurin-Awińskij pokazał kopie naskalnych rysunków fizykom i chemikom, i 

wielu z nich zgodziło się z tym, że są one nader podobne do wzorów chemicznych!

Jeżeli to, o czym pisali Giennadij Czernienko i dr Władimir I. Tjurin-Awińskij jest 

prawdą, a w co nie wątpię, to może oznaczać, że albo mamy do czynienia z artefaktami 
Paleokontaktu, który miał miejsce jakieś 5 - 7 tysięcy lat temu, albo - co jest najbardziej 
prawdopodobne - mamy do czynienia z artefaktami po potężnej Supercywilizacji Naukowo-
Technicznej, która istniała do roku 10.000 p.n.e. i z nieznanych powodów zanikła. Nie widzę 
bowiem sensu w  tym,  by Obcy mieli  przekazywać  ludziom  wiedzę,  której  ci  ostatni  nie 
rozumieli   i   zrozumieć   nie   byli   w   stanie,   natomiast   widzę   sens   w   przekazywaniu   i 
kultywowaniu pamięci i wiedzy o istnieniu wielkiej cywilizacji - np. cywilizacji Atlantydy, 
Lanki czy Mu - która znikła czy też została zniszczona w globalnym konflikcie wewnątrz- 
czy może nawet między-cywilizacyjnym! 

Na terenie Rosji znajduje się wiele rysunków naskalnych - np. w sajańskim kanionie 

Jenisieju, w którym naukowcy znaleźli dziwne rysunki „ludzi-grzybów”, którzy w dziwny 
sposób oddziałują na zwierzęta i mają doprawdy „nieziemski” wygląd. (Zob. Znicz-Sawicki 
L. – „Goście z Kosmosu? - Paleoastronautyka” t. 1, Gdańsk 1980, ss.261-264.)

 

Czy są oni 

Kosmitami? Być może, ale czy nie byłoby prościej założyć, że to byli po prostu ludzie ubrani 
w   dziwne   kombinezony   i  wyposażeni   w   dziwną   dla   ich   rysowników   aparaturę?...   i  tutaj 

82

background image

jeszcze jedno dziwne skojarzenie - na Uralu i w Sajanach znajdują się złoża rud uranowo-
torowych. 

  Dziwne rysunki  statków kosmicznych  i niezwykłych  „istot” znajdują się także w 

Kotlinie Fergańskiej (dziś Uzbekistan). Czyż jest przypadkiem, że w okolicy znajdują się 
złoża rud uranu? Na skojarzenie pojawiania się Obcych z okolicami pokładów rud uranowo-
torowych   wpadł   jeszcze   w   latach   1944-46   słynny   radziecki   pisarz-fantasta,   geolog   i 
paleontolog, prof. dr Iwan A. Jefriemow, czemu dał wyraz w książce „Gwiezdne okręty” i 
zbiorze opowiadań „Biały Róg”.

Mieliśmy   okazję   spotkać   autora   niezwykłej   hipotezy   o   uralskich  pisanicach  we 

wrześniu 1996 roku w czasie II Międzynarodowej Konferencji Ufologicznej w Debreczynie, 
gdzie wymieniliśmy poglądy m.in. o ekologicznym aspekcie ufologii. Wracając do odkryć na 
Uralu, to sądzimy, że podobne odkrycia powinny znaleźć się także i w naszych krajach, a 
zwłaszcza tam, gdzie znajdują się pokłady rud uranowych i torowych: w Sudetach i Górach 
Świętokrzyskich.   Miejmy   nadzieję,   że   w   tym   kontekście   niektóre   ze   znaków   tajemnych 
znanych choćby z tatrzańskich i pienińskich „spisków” znajdą swe nowe, jakże zaskakujące 
wyjaśnienie! Jeżeli ktoś zapragnie ich poszukać, to polecam mu czy jej przeczytanie książek 
dr Jacka Kolbuszewskiego z Wrocławia, który poświęcił im kilka prac.

A teraz kolejny kwiatuszek z ogródka niezwykłych odkryć:
  Wiosną 1960 roku, pracownik jednego z karelskich kołchozów odkrył na gładkich 

przybrzeżnych   kamieniach   Jeziora   Onega,   zagadkowe   rysunki.   Zainteresowany   swym 
znaleziskiem,   w   najbliższy   wolny   od   pracy   dzień   udał   się   na   wycieczkę   wokół   jeziora. 
Okazało się, że takich rysunków znajduje się tam ogromna ilość. Dziwna „galeria rysunków” 
ciągnie się na 20 km! Szczególnie dużo rysunków znajduje się na dwóch wybiegających w 
wody jeziora przylądkach: Biesow Nos i Pieri Nos. O odkryciu tym mówi artykuł  Jurija 
Ljubimowa
, który ukazał się na łamach tygodnika „Калейдоскоп НЛО” nr 24 (291)/2003 z 
dnia 6 czerwca 2003 roku.

Po  pewnym   czasie   nad   brzegi   Onegi   przybyła   ekspedycja   archeologiczna.   Rychło 

okazało się, że rysunki naskalne (petroglify) takie, jak na brzegach tego jeziora, znajdują się 
także na brzegach i niektórych wyspach Morza Białego. (!!!) Z biegiem czasu, archeolodzy 
odkrywali   coraz   to   nowe   rysunki.   Aktualnie   na   brzegach   Onegi   odkryto   ponad   1.000 
zagadkowych   malunków,   a   na   wybrzeżach   Morza   Białego   –   ponad   2.000!   Archeolodzy 
nazwali je stronicami kamiennej księgi albo galerią dzieł sztuki. I w samej rzeczy, kamienne 
obrazy dawnych mistrzów przedstawiają nam nie tylko życie, ale i myśli tych dawno żyjących 
ludzi z epoki Mezolitu (czyli okres obejmujący 8,0 - 4,8 tys. lat p.n.e.) Wydaje się czasem, że 
w tych rysunkach znajdują się jakieś zaszyfrowane przekazy, jednakże jeszcze nie jesteśmy w 
stanie ich odczytać, z powodu nieznajomości kodu, czy klucza szyfru... Uczeni uważają, że 
petroglify   Karelii   okazują   się   być   złożonymi   symbolami,   które   zawierają   wyobrażenia   i 
wiedzę dawnych Karelczyków o otaczającym ich świecie.

Z tego wszystkiego wynika, że dawni artyści tworzyli swe obrazy na powierzchni 

głazów uderzając w nie kawałkami kwarcu. Uzyskiwano niezbyt głębokie linie – około 2 mm. 
Razem ze scenami myśliwskimi i połowów ryb odnotowano tamże i dziwne epizody: jakieś 
stworzenia   z   grubsza   tylko   przypominające   ludzi,   trzymające   w   rękach   jakieś   rytualne 
przybory, których przeznaczenie jest dla uczonych zupełnie niezrozumiałe. Rysunki figurek 
ludzkich i zwierzęcych są małe – ich długość wynosi 5 cm, chociaż zdarzają się i ogromne – 
do   4   m   wysokości!   Najciekawszym   jest   jednak   to,   że   figurki   te   widać   najlepiej,   kiedy 
oświetlają je ukośne promienie wschodzącego lub zachodzącego Słońca! Szczególnie widać 
w takie momenty zagadkowe rzeźby i znaki lunarne oraz solarne.

Zwierzęta  morskie  i  leśne,   ptaki   wodne,   ludzie,   łodzie,  łuk,  strzały,  harpuny –  to 

wszystko dawni artyści zaczęli utrwalać w kamieniu około 6.000 lat temu. Jednakowoż praca 
w tej „karelskiej galerii sztuki” szła już od bardzo dawna, co najmniej od kilkudziesięciu 

83

background image

stuleci. Archeolodzy - którzy prowadzą tam wykopaliska - twierdzą, iż petroglify pojawiły się 
tam wraz z pierwszymi śladami osadnictwa. Być może, rysunki te były robione początkowo w 
miejscach   kultu.   Nieprzypadkowo   znajdują   się   one   w   ustronnych   miejscach   wybrzeża. 
Znajdują się tak blisko wody, że wydaje się, iż istoty na nich przedstawione właśnie wyszły z 
głębin lub w nie się zapuszczają. Niektóre obrazy są ukryte pod wodą. Jak się podejdzie do 
kamieni z największą liczbą petroglifów i popatrzeć na strony, to staje się jasne – są one 
punktami styku trzech światów: powietrznego, ziemnego i podwodnego. To właśnie w tych 
miejscach   szczególnie   odczuwa   się   wielkość   wiedzy,   czuje   się   konieczność   obcowania   z 
siłami wyższymi i mitycznymi postaciami niewidzialnego świata. Człowiek, który znajdzie 
się tutaj, odczuwa pobudzenie sił witalnych i mentalnych. Archeolodzy ustalili, że dawne 
świątynie znajdowały się tutaj na długo przed pojawieniem się petroglifów!

Radiesteci przy pomocy swych przyrządów ustalili, że na tym terenie znajdują się 

silnie   promieniujące  strefy energetyczne  –  stąd  pobudzenie   sił  witalnych  u  ludzi   –  które 
wpływają dodatnio na ludzkie organizmy. Być może dlatego dawni Karelczycy, którzy nie 
oddalili się zbytnio od Przyrody i wyczuwali energetyczne rytmy Ziemi, właśnie te miejsca 
wybierali   na   swe  świątynie.   Z  początku   na   kamieniach   pojawiały  się   niedołężne   rysunki 
wykonane   węglem   drzewnym   czy   krwią,   ale   pierwsza   ulewa   zmywała   je.   Dlatego   więc 
artyści zaczęli rzeźbić je w kamieniach, by pozostały w nich na wieki. Ukazane na stronicach 
„kamiennej   księgi”   zwierzęta,   ludzie   i   zagadkowe,   fantastyczne   stworzenia   stały   się 
nieśmiertelnymi i oglądały je następne pokolenia, aż do dziś dnia. To tutaj z wiosna zaczynały 
się obrzędy kultu płodności, rytuały łowieckie, inicjacje, składanie ofiar duchom Przodków...

Może   być,   że   zagadkowe   istoty   przedstawione   na   kamieniach,   tylko   z   grubsza 

przypominające ludzi – stanowią li tylko wymysł fantazji dawnych Karelczyków? Nie można 
wykluczyć, że przed nami znajdują się realne przedstawienia wydarzeń z odległych tysiącleci. 
Kogo one przedstawiają? Jak dotąd, to na to pytanie nikt nie był w stanie odpowiedzieć do 
dziś dnia...

Uczeni   przyznają,   że   sens   karelskich   petroglifów   do   dziś   dnia   pozostaje   dla   nich 

zagadką.  Niestety,  współczesny człowiek  nie może  spojrzeć  na te  rysunki  oczami  swych 
dawnych przodków. Dlatego właśnie streszczenie treści tej „kamiennej księgi” pozostaje dla 
nas niedostępnym.

1   sierpnia   2003   roku,   skontaktował   się   ze   mną   w   tej   sprawie   rosyjski   tłumacz, 

dziennikarz i literat pan Wadim Konstantynowicz Ilin z Sankt Petersburga, który zwrócił mi 
uwagę na to, że w świetle posiadanych przezeń materiałów sprawa karelskich petroglifów 
była badana przez uczonych rosyjskich już w pierwszej połowie XIX wieku! – i przesłał mi e-
mailem kopię artykułu Władimira Lewina pt. „Рисунки эпохи каменного века на скалах 
Карелии”, który w Polsce ukazał się na łamach czasopisma „Dookoła świata” nr 29/1975, ss. 
5-6 pod polskim tytułem „Pracownie świadomości”. 

W artykule W. Lewina pisze się, że sprawą petroglifów zajęto się już w roku 1848, 

kiedy to konserwator Muzeum Mineralogii  K. Grewingk  został wysłany przez Akademię 
Nauk i Towarzystwo  Ekonomiczne  z Sankt Petersburga  do Archangielskiej  i Ołonieckiej 
Guberni w celu zbadania stanu ludności w tych regionach Imperium Carów. I oto w jednej z 
wsi nad Onegą usłyszał on historię o „diabelskich znakach” na przylądku Biesow Nos. Udał 
się tam i zobaczył  właśnie karelskie petroglify,  o których  następnie wygłosił prelekcję w 
Sankt Petersburgu. Niemalże w tym samym czasie na skałę na Biesow Nosie natknął się 
nauczyciel gimnazjalny P. Szwed, który opisał swe spostrzeżenia.

Następne   odkrycie   miało   miejsce   już   po   przewrocie   listopadowym,   w   1925   roku. 

Studentowi geografii z Sankt Petersburga – Aleksandrowi Liniejewowi – pokazano we wsi 
Wygostron   na   brzegu   Morza   Białego   ogromną   skałę   pokrytą   petroglifami.   To   właśnie 
Liniewskij jako pierwszy bada te rysunki – zarówno znad Morza Białego, jak i znad Onegi. W 
ciągu 10 lat przerysowuje i porównuje ze sobą petroglify. Benedyktyńska to praca!

84

background image

Według   uczonego   radzieckiego   –   akademika  A.   P.   Okładnikowa  –   rysunki   te 

powstały   w   czasie   zmiany   gospodarowania   z   myśliwsko-zbierackiej   na   rolno-hodowlaną. 
Tymczasem Liniewskij wysunął hipotezę, że mają charakter sakralno-magiczny. 

Inny   uczony   –  W.   I.   Rawdonikas  –   sądzi,   że  petroglify   te   oddają   nie   tylko 

rzeczywistość z epoki kamiennej, ale także odtwarzają one nierzeczywisty, fantastyczny świat 
baśni i legend ludu, który je stworzył.
  Dało to pole do szerokich spekulacji na temat treści 
poszczególnych   „stronic”   tej   „kamiennej   kroniki”.   Myśl   rzuconą   przez   Rawdonikasa 
rozszerzył   inny   badacz   K.   D.   Lauszkin,   który   podniósł   ją   do   rangi   naukowej   hipotezy. 
Twierdzi on przy tym, że  mamy do czynienia z gigantyczną świątynią Boga-Słońca, gdzie  
kopułą jest samo niebo, ołtarzem - horyzont, a Słońce – żywym bogiem...

Petroglify odkryto także na wyspach Szojrukszin i Erpin Pudas na Onedze oraz w 

okolicach miejscowości Załawruga i Nowaja Załawruga na wyspie Bolszoj Malinin na Morzu 
Białym. Odkryto ogółem 1.176 nowych petroglifów, czyli dwukrotnie więcej, niż na Onedze. 
Wśród nich było aż 428 rysunków łodzi.

Według badacza petroglifów karelskich A. D. Stolara – petroglify te okazują się być 

nie   tylko   „kroniką”   czy   „encyklopedią”   dawnego   życia,   ale   nade   wszystko   swoistą 
„pracownią świadomości”, w której przez tysiąclecia gromadziły się i uświadamiane były  
wartości duchowe człowieczeństwa.
  

To było napisane w latach 70. XX wieku. 
A   co   możemy   powiedzieć   teraz,   na   początku   XXI   wieku?   Osobiście   jesteśmy 

przekonani o tym, że karelska „kamienna kronika” przedstawiała obraz tego, z czym zetknęli 
się ocaleni z upadku ludzie z poprzedniej cywilizacji, która zakończyła się wraz z zalaniem 
Atlantydy wodami Potopu Generalnego – czy jak kto woli - gigantycznego tsunami. Dla nas 
jest to kolejne ogniwo w długim łańcuchu dowodów na to, że nie jesteśmy tutaj pierwsi... No 
bo spójrzmy na kilka ogniwek, które znaleziono tylko na terytorium Federacji Rosyjskiej: 
kamienna „mapa bogów” z Ufy, „uralskie pisanice” dr W. I. Tjurina-Awińskiego, rysunki 
naskalne z sajańskiego kanionu Jenisieju przedstawiające „ludzi-grzybów”, rysunki naskalne 
z Jakucji... – a teraz „kamienna księga” z Karelii. I wszystkie one datowane są na 10-6 tys. lat 
p.n.e. Czy to jest tylko przypadek? Nie, takich przypadków nie ma i być   n i e   może!

14 kwietnia 1828 roku, wyruszyliśmy z Irkucka w dalszą drogę w kierunku północno-

wschodnim, a na początku czerwca, po przebyciu tysiąca wiorst dojechaliśmy do Beredińskiej  
stanicy. Mój przyjaciel,  doktor  filozofii  Szuperman, wyborny przyrodoznawca, ale kiepski  
jeździec,   był   zupełnie   wyczerpany   i   nie   mógł   kontynuować   podróży.   Nie   można   było  
wyobrazić sobie niczego zabawniejszego, niż szacowny przedstawiciel przyrodniczych nauk 
jadącego   wygiętym   w   łuk   na   wychudzonym   koniu   i   obwieszonego   ze   wszystkich   stron  
strzelbami,   pistoletami,   barometrami,   skórkami   węży,   termometrami,   ogonami   bobrów, 
ptakami   i   zwierzętami   wypchanymi   słomą,   a   szczególnie   jednego   jastrzębia   nieznanego 
gatunku, którego z braku miejsca na piersi i plecach – posadził na swym kapeluszu.

Słowa   te   pochodzą   z   noweli   zapomnianego   już   polskiego   pisarza,   podróżnika   i 

orientalisty  Jana   Józefa   (Osipa)   Sękowskiego  (1800-1858),   napisanej   po   rosyjsku   i 
opublikowanej w roku 1833 w Sankt Petersburgu pod tytułem „Podróż uczona na Wyspę 
Niedźwiedzia”. Podaje on w niej informacje o tajemniczej jaskini u ujścia Leny, która była 
celem ich podróży uczonej:

Doktor wspominał mi, że u ujścia Leny znajduje się pewna jaskinia – którą m.in.  

starali   się   opisać   wedle   relacji   rosyjskich   polarnych   myśliwych  Pallas  i  Gmelin,   którzy 
bardzo żałowali, ze nie udało się im jej obejrzeć na własne oczy. Nasi rybacy nazywają ją  
„Писанная Комнатa”,  którą to nazwę Pallas używa w formie „Pisannaja Komnat’” 
(Pallas 
Reise zv.II, s. 108), a którą to nazwę Reiggnes przełożył na niemiecki jako „geschreibene 
Zimmer”
(Reiggnes Reise, s. 218), zaś Gmelin zorganizował specjalną ekspedycję, która by tą 
jaskinię odkryła i zbadała. O tym, że ona istnieje, wiedziano już w Średniowieczu. Arabscy 

85

background image

geografowie, którzy się o niej dowiedzieli od charaskich kupców, nazwali ją Gar-el-Kitabe, 
co znaczy Jaskinia Liter, zaś wyspę, na której się ona znajduje – Abd-el-Gar – czyli Kraina  
Jaskiń.  
(„Origines   Russes,  extraits  de  divers   manuscrits,   orientaux,   pai  hammer”,   s.56.  – 
„Memoire   populorum”,   s.317).  Chińska   geografia   powszechna   cytowana   za   uczonym 
Klaprothem mówi o niej tak oto:

Niedaleko ujścia rzeki Li-no znajduje się na wysokiej górze jaskinia z napisami w 

nieznanym języku, którą  znaleziono w czasach cesarza Jao. Uczony Min-Tsi twierdzi, że nie 
można ich odczytać bez pomocy trawy, która rośnie na grobie Konfucjusza.

(Klaproth – „Abhandlungen uber die Sprache und schrift der Uiguren”, s.72. zob. 

także „Opisanije Džungariji i Mongoliji o. Iakinta”;  Senkovskij O. - „Vědecká výprava na 
Medvědí ostrov”, wydanie czeskie w.: „Magický krystal”, Praga 1982, s.104, wyd. polskie pt. 
„Podróż   uczona   na   Wyspę   Niedźwiedzią”   w   antologii   „Polska   nowela   fantastyczna”, 
Warszawa 1985, t. 4.)

Także  Piano Carpini  – XIV-wieczny podróżnik po Syberii, wspomina o dziwnej i 

ciekawej jaskini leżącej na ostatnim miejscu na północy – dosłownie: in ultimo septentrioni
jako  o miejscu  występowania  napisów   w  języku,  w  jakim   mówiło  się w  Raju.  Sękowski 
wizjonersko   przypuszcza,   że   chodzi   tutaj   o   informacje   o   Potopie   i   zaginione   kultury,   co 
spowodował impakt komety! Czyni to w formie humorystyczno - satyrycznej, ale myśl jest 
zdrowa. W swym nowatorstwie wyprzedził on atlantologów i uczonych pokroju  Waltera i 
Luisa
 Alvarezów, którzy w zderzeniach Ziemi z drobnymi (oczywiście w skali kosmicznej!) 
ciałami niebieskimi upatrują przyczyn Wielkich Wymierań, ale także motoru ewolucji! Rodzi 
się uzasadnione pytanie: skąd Sękowski wytrzasnął pomysł na swe opowiadanie i hieroglify 
egipskie   na  niegościnnych   brzegach   mórz   rosyjskiej  Dalekiej   Północy?  Odpowiedź  na   to 
teraz  jest już prosta. Podróżując po Rosji mógł zobaczyć pokryte zagadkowymi petroglifami 
skały nad brzegami Morza Białego, która potem zamieniają się w  Писанную Комнатъ  w 
delcie Leny, na Wyspie Niedźwiedziej... Przynajmniej ta zagadka znalazła swe rozwiązanie! 
Jaka szkoda, że jest on pisarzem zupełnie u nas zapomnianym...

A   zatem   mamy   do   czynienia   z   kolejnym   tropem   wiodącym   ku   zaginionym 

kontynentom i cywilizacjom zagubionym w otchłaniach czasu... I to bynajmniej nie ostatnim!

To odkrycie baszkirskich naukowców stanowi przykry zgrzyt i stoi w sprzeczności z 

tradycyjnymi poglądami na temat ludzkiej historii. Jest to stara płyta kamienna, licząca sobie 
co najmniej 120 milionów lat z reliefową mapą Uralu. Dokładniejsze dane o tym odkryciu 
przyniosło   internetowe   wydanie   dziennika   „Prawda”.   My   zapoznamy   się   z   nim   dzięki 
artykułowi odredakcyjnemu słowackiego kwartalnika „UFO Magazín” nr 2,2002.

    Wydaje   się   to   być   niemożliwym.   Uczeni   z   Baszkirskiego   Uniwersytetu 

Państwowego   uzyskali   bezpośredni   dowód   na   istnienie   pradawnej,   wysoko   rozwiniętej 
cywilizacji przedludzkiej. Chodzi tutaj o wielką płytę kamienną znalezioną w 1999 roku. Na 
niej   jest   wyryta   mapa   tego   obszaru   przy   użyciu   nieznanej   technologii.   Jest   to   mapa 
plastyczna, bardzo podobna do dzisiejszych map wojskowych. Widoczne są na niej długi na 
12.000 km system kanałów, przegrody i olbrzymie tamy. Niedaleko kanałów są oznaczone 
jakieś   obiekty   w   kształcie   diamentów   (piramid???),   których   przeznaczenie   jest   dzisiaj 
nieznane. Mapa zawiera też kilka tekstowych i cyfrowych napisów. Uczeni najpierw założyli, 
że   chodzi   tutaj   o   pismo   staro-chińskie,   okazało   się   jednak,   że   napisy   te   są   w   jakimś 
hieroglificzno-sylabicznym  języku nieznanego pochodzenia. Jak dotąd, nikt nie potrafi go 
przeczytać.

Im bardziej się w to wgłębiam, tym bardziej okazuje się, że nic nie wiem – przyznaje 

prof. dr Aleksander Chuwyrow z BUP, mając na myśli to sensacyjne odkrycie. Już w 1995 
roku,   wraz   z   chińskim   studentką  Huanem   Hun  opublikował   on   hipotezę   o   migracji 
starożytnych Chińczyków na obszary Syberii i Uralu. W czasie swej ekspedycji do Baszkirii 
znaleźli oni kilka kamiennych napisów w języku staro-chińskim, co potwierdziło ich hipotezę 

86

background image

o migracji. W większości napisy zawierały informacje na temat spraw handlowych, weselach 
i pogrzebach.

W   czasie   swych   poszukiwań   dr   Chuwyrow   i   Hun   natknęli   się   w   archiwum 

gubernatora miasta Ufa na dokument z XVIII wieku. Napisano w nim o 200 niezwykłych 
kamiennych płytach, które znajdowały się w okolicach wsi Czandar w Nurimańskiej Obłasti. 
Założyli więc, że płyty te mają związek z migracją starożytnych Chińczyków. Kopiąc się w 
archiwaliach, znaleźli oni dalsze dokumenty, z których wynikało, że na przełomie XVII i 
XVIII   wieku   ekspedycja   rosyjskich   uczonych   znalazła   200   białych,   kamiennych   płyt   z 
nieznanymi rysunkami i znakami. Na początku XX wieku na temat tych płyt mówił także 
archeolog  A.   Schmidt.  Prof.   Chuwyrow   i   jego   student   wkrótce   zaczęli   poszukiwać 
tajemniczych   kamiennych   tablic.   W   roku   1998   wezwali   na   pomoc   grupę   studentów. 
Wypożyczyli nawet helikopter i latali nad miejscami, gdzie te płyty miały się znajdować. 
Niestety, niczego nie znaleźli. Prof. Chuwyrow zaczął już myśleć nad tym, że opowiadania o 
kamiennych tablicach są jedynie piękną legendą...

Jednakże wszystko zmienił przypadek. W czasie jednej z wizyt we wsi Czandar, dr 

Chuwyrow   spotkał   się   z   byłym   przewodniczącym   tamtejszego   kołchozu  Władimirem 
Krajnowem
.   Zapytał   go,   czy   jest   tym   uczonym,   który   szuka   kamiennych   tablic. 
Odpowiedział,   że   tak.  Mam   na   moim   podwórku   jedną   taką   kamienną   tablicę  –   wyjaśnił 
Krajnow. To było 21 lipca 1999 roku. Dr Chuwyrow pojechał z Krajnowem do jego domu i 
rzeczywiście – pod werandą leżała kamienna płyta z jakimiś petroglifami i rysunkami. Była 
taka ciężka, że nie można jej było wyciągnąć wspólnymi siłami. W takim razie profesor udał 
się do Ufy po pomoc.

Po tygodniu w Czandarze rozpoczęły się prace. Po wydobyciu płyty z ziemi, badacze 

zmierzyli ją dokładnie – miała 148 cm wysokości, 106 cm szerokości i 16 cm grubości. Jej 
masa wynosiła około 1 tony. Wyciągnięto ją z jamy przy pomocy drewnianych wałków. Dr 
Chuwyrow nazwał znalezisko  Kamień Daszki  o od imienia Darii – jego nowo narodzonej 
wnuczki.   Przewieziono   go   z   Czandaru   na   BUP,   gdzie   dokładnie   go   zbadano.   Kiedy 
oczyszczono płytę z gliny i ziemi, uczeni nie uwierzyli własnym oczom. Już na pierwszy rzut 
oka stało się jasne, że to nie jest zwyczajny kamień
 – powiedział prof. Chuwyrow.  To była 
normalna mapa, ale nie zwyczajna, lecz trójwymiarowa!
 

Jak   dowiedzieliśmy   się,   jaki   obszar   ona   przedstawia?  –   wyjaśnia   profesor   –  

pierwszym rzędzie nie sądziliśmy, że jest ona taka stara. Na szczęście relief skorupy ziemskiej  
na obszarze Baszkirii  niewiele  się zmienił  w ciągu kilkuset  milionów  lat, i tak mogliśmy 
zidentyfikować Ufską Równinę, która stała się bazą do naszych pomiarów. Wykonaliśmy jej 
geologiczny   profil   i   znaleźliśmy   jej   ślady   tam,   gdzie   się   zaczyna   prastara   mapa.  
Przemieszczenia punktów terenowych ma swe uzasadnienie z ruchu płyt tektonicznych, który  
to ruch w tym przypadku następuje ze wschodu na zachód. Grupa rosyjskich i chińskich 
ekspertów   od   kartografii,   fizyki,   matematyki,   geologii,   chemii   i   języka   staro-chińskiego 
następnie   orzekła,   że  kamienna  tablica  zawiera  mapę  obszaru  Uralu  z   rzekami:  Biełaja,  
Ufimka i Sutołka.

Uczeni zbadali także geologiczną strukturę  Kamienia Daszki. Składa się on z trzech 

warstw. Podstawą jest twardy dolomit. Drugą warstwę stanowi rodzaj mineralnego szkliwa, 
którego wyrób stanowi zagadkę do dnia dzisiejszego. To właśnie w nim jest wyryta mapa. 
Przykrywa ją trzecia, 2-milimetrowa warstwa ochronna z wapiennej porcelany.

Należy tutaj powiedzieć, że relief nie był wykonany jakimkolwiek ręcznym narzędziem  

przez pradawnego kamieniarza – twierdzi prof. Chuwyrow. To jest całkowicie niemożliwe. Z 
największą pewnością mogę stwierdzić, że kamień był obrobiony mechanicznie.

Badanie rentgenowskie  tablicy wykazało,  że została ona wykonana  sztucznie  przy 

pomocy bardzo precyzyjnych narzędzi.

87

background image

Początkowo uczeni zakładali, że tablica ta jest dziełem starożytnych Chińczyków, a to 

dlatego, że znajdowały się tam wertykalne napisy ideogramowe. Jak wiadomo, taki sposób 
zapisywania pojawił się w Chinach już przed III wiekiem p.n.e. By sprawdzić tą hipotezę, 
prof.   Chuwyrow   odwiedził   Bibliotekę   Cesarską   w   Chinach.   Dostał   zezwolenie   na   40-
minutowy pobyt w archiwum i tam przekartkował kilka prastarych manuskryptów, ale żaden 
z nich nie zawierał czegokolwiek podobnego do napisów na Kamieniu Daszki. Po konsultacji 
z   kolegami   z   Uniwersytetu   Huan   definitywnie   odrzucono   hipotezę   o   staro-chińskim 
pochodzeniu tego artefaktu. Ponadto uczeni dowiedli, że porcelanę, którą pokryto  Kamień 
Daszki
,   nigdy   nie   produkowano   w   Państwie   Środka.   Próby   rozszyfrowania   napisów 
doprowadziły   jedynie   do   tego,   że   stwierdzono,   iż   mieli   oni   do   czynienia   z   pismem 
hieroglificzno – sylabicznym. Dr Chuwyrow twierdzi jednak, ze udało mu się odczytać jeden 
z nich – chodzi o szerokość geograficzną, na której dzisiaj znajduje się miasto Ufa.

Im dłużej uczeni badali tablicę, tym więcej zagadek się pojawiało. Na mapie widać 

ogromny system irygacyjny. Obok rzek znajdują się tam dwa sztuczne systemy z kanałami 
szerokimi na 500 m i 12 sztucznych jezior, każde o rozmiarach 300 - 500 m szerokości, 10 
km długości i głębokości do 3.000 m! na wytworzenie ich należało przemieścić – bagatela! – 
1.000 mld m

3

  ziemi! W porównaniu z tymi budowlami, Kanał Wołga – Don wygląda jak 

nędzny   rowek   w   ziemi...   Według   prof.   Chuwyrowa   współczesna   Ludzkość   jest   w   stanie 
jedynie wykonać niewielki ułamek tego, czego potrafiła dokonać   tamta  cywilizacja. Z mapy 
tej wynika np., że rzeka Biełaja płynęła początkowo w sztucznym korycie!

Bardzo ciekawym było określenie wieku tego artefaktu. Najpierw uczeni wykonali 

badanie przy użyciu pomiaru ilości radioaktywnego węgla 

14

C, a potem zastosowano badanie 

wszystkich warstw tablicy przy użyciu tzw. „zegara uranowego”, bazującego na rozpadzie 
atomów  

233,235,238

U.   Wyniki   były   tak   różne,   że   nie   można   było   wyliczyć   wieku   tablicy. 

Dokładne badanie ujawniły na jej powierzchni dwie muszelki. Jedna z nich liczyła sobie 500 
MA (Środkowy Kambr), druga 120 MA (granica pomiędzy Dolną a Górną Kredą). Ten wiek 
tablicy   został   przyjęty   przez   badaczy   jako   wersja   robocza.  Mapę   wyprodukowano 
prawdopodobnie   wtedy,   kiedy   Północny   Biegun   Magnetyczny   znajdował   się   na   Ziemi 
Franciszka Józefa 
(taka konfiguracja PBM miała miejsce w Trzeciorzędzie czyli 65 – 1 MA 
temu) – twierdzi prof. Chuwyrow. Nasza mapa wymyka się tradycyjnemu rozumieniu ludzkiej 
historii.   Początkowo   sądziliśmy,   że   ma   ona   3.000   lat.   Tak   sądziliśmy   do   czasu,   kiedy 
odkryliśmy dwie muszle, które wstawiono tak, by oznaczały one na mapie rzeczywiste obiekty.  
Nikt nie może zaręczyć za to, że te muszle w chwili wytwarzania mapy były jeszcze żywe lub 
świeże. Twórca mapy mógł użyć do niej już istniejące skamieliny.

Najciekawszym   jest   jednak   cel   powstania   tej   mapy.   Przebadano   ja   w   Centrum 

Kartografii Historycznej w stanie Wisconsin (USA). Uczeni amerykańscy byli zaszokowani. 
Według ich poglądów, taka trójwymiarowa mapa mogła służyć tylko i wyłącznie w jednym 
celu – do nawigacji. Mogła być wytworzona tylko dzięki danym uzyskanym z lotu ptaka – z 
powietrza! NB, Amerykanie właśnie pracują nad wykonaniem takiej trójwymiarowej mapy 
całego świata, co będzie trwało do roku 2010. Problem leży w tym, że przy opracowywaniu 
takiej mapy należy przetworzyć ogromne ilości informacji. Spróbujcie zmapować chociażby 
te góry 
– mówi prof. Chuwyrow -  będziecie musieli do tego używać superkomputery i zdjęcia  
wykonane   z   wahadłowca
.   A   zatem   kto   wykonał   ta   prastarą   mapę?   Prof.   Chuwyrow 
odpowiada: Nie chcę mówić o UFO czy o Kosmitach. Tego nieznanego autora mapy nazwę 
krótko – Twórca.

Wygląda   na   to,   że   ten,   kto   wytworzył   tą   mapę   używał   środków   transportu 

powietrznego.  Na tablicy nie widać żadnej  drogi, chociaż należy wziąć pod uwagę drogi 
wodne. Jest możliwe także i to, że na danym terenie on nie mieszkał, ale przygotowywał ją do 
zasiedlenia przy pomocy systemu irygacyjnego.

88

background image

Dalsze badania mapy przyniosły ostatnimi czasy nowe odkrycia i śmiałe hipotezy. 

Uczeni   są   teraz   całkowicie   pewnymi,   że   tablica   ta   jest   fragmentem   ogromnej   mapy 
plastycznej   całej   Ziemi.   Wedle   niektórych   teorii,   miałoby   istnieć   aż   348   takich   tablic,   i 
znajdują   się   one   całkiem   blisko   miejsca   pierwszego   znaleziska.   W   okolicy   wsi   Czandar 
uczeni przebadali 400 próbek gleby i doszli do wniosku, że cała mapa znajdowała się gdzieś 
w okolicy Sokolskiego Wierchu. Podczas Epoki Lodowej pod wpływem działania lodowca 
rozpadła się na kawałki. Gdyby udało się je wszystkie znaleźć, to jej rozmiary wynosiłyby 
340 x 340 m. Prof. Chuwyrow na podstawie materiałów archiwalnych ustalił prawdopodobne 
miejsca występowania dalszych czterech kamiennych płyt. Jedna z nich miałaby znajdować 
się pod jednym z domów we wsi Czandar, druga pod magazynem kupca Chasanowa, trzecia 
pod wiejską łaźnią (banią), zaś ostatnia pod filarem wiaduktu miejscowej wąskotorówki.

Baszkirscy uczeni powiadomili centra naukowe całego świata o tym odkryciu, ale nikt 

się tym nie zainteresował (jak zwykle). Poza jednym przypadkiem – a mianowicie, kiedy 
badania szły pełną parą, na stole prof. Chuwyrowa pojawił się mały kamień – chalcedon. Był 
na nim podobny relief, jak na kamiennej tablicy. Najwidoczniej ktoś widział ten relief i chciał 
go skopiować, ale kto i po co???

ROZDZIAŁ 12 – Wizyta w Dolinie Umarłych

Jakuckie drogi śmierci, albo legendy o krainie zagłady – Świadkowie spustoszenia: 

tubylcy,   przyjezdni   i   czerwonoarmiści   –   Atomowe   bunkry   na   Syberii?   –   Zagadkowe 
eksplozje i słupy ognia za Uralem – Nuklearne poligony czy prehistoryczny system globalnej 
obrony?

Na północnym – zachodzie Jakucji, w rejonie górnego biegu rzeki Wiluj, znajduje się 

trudno   dostępna   kraina   ze   śladami   jakichś   straszliwych   kataklizmów:   szerokie   wywały 
starych   lasów,   a   także   rozrzucone   wokoło   kamienne   odłamy,   ciągnące   się   setkami 
kilometrów. W tej krainie, głęboko pod ziemią, znajdują się niepojęte metalowe obiekty. Ich 
obecność manifestuje się na powierzchni jedynie poprzez plamy dziwnie rosnącej roślinności, 
a owe plamy przedstawiają sobą ogromne niebezpieczeństwo dla ludzi. Dawna nazwa tej 
krainy brzmiało Ełjuju Czierkiecziech, co oznacza po jakucku, tyle, co Dolina Śmierci...

Niektóre zagadkowe obiekty w tej krainie znajdują się także na powierzchni. Niektóre 

z   nich   –   niewielka,   spłaszczona   i   metalowa   półkula,   w   której   znajdują   się   niewielkie 
metalowe pomieszczenia, a w których nawet w najtęższe mrozy jest ciepło... Dawniej, kilku 
myśliwych odpoczywało w tych pomieszczeniach, ale szybko zapadali na dziwne i ciężkie 
choroby. Jeśli spędzili tam kilka nocy pod rząd, to wkrótce umierali. Starszyzna wioskowa 
zabraniała ludziom tam chodzić i zapomniano o tym miejscu. Drugi zagadkowy obiekt został 
odkryty przez pewnego geologa w 1936 roku, i wygląda on jak wychodząca z ziemi metalowa 
półsfera   z   bardzo   gładkimi   ścianami.   Kolor   metalu   –   czerwonawy,   zaś   grubość   ściany 
dochodzi do 2 cm.  Półkula ta jest nieco pochylona i można pod nią wjechać na reniferze.

(Uwarow, W.:  Dziwne konstrukcje na Syberii, Nieznany Świat, nr 8 (92)/1998, ss.36-

37 i 42)

O podobnym odkryciu oznajmia nam już w XIX wieku, badacz Wiktor R. K. Maak 

w swym doniesieniu, które brzmi tak:

89

background image

W Suntarze opowiedzieli mi, że w górnym biegu Wiluja znajduje się rzeczka nazwana  

Angyj Temierit’ – co oznacza tyle, co „Wielki Kocioł Utonął”. Niedaleko od jej brzegu w 
lesie znajduje się wkopany w ziemię ogromny kocioł miedziany, z ziemi wychodzi tylko jego 
brzeg, tak, że jego średnica jest nieznana, choć gadają, że rosną w nim całe drzewa.

Ten fakt odnotował także inny badacz dawnych kultur Jakucji – N. D. Archipow:
Pośrodku basenu dorzecza rzeki Wiluj przekazuje się podanie o znajdujących się w 

górnym   biegu   tej   rzeki   wielkich   ilościach   ogromnych   brązowych   kotłów   –   „ołgujew”.  
Podanie to zasługuje na uwagę, a to ze względu na to, ze wiele tamtejszych rzeczek nosi w  
swych nazwach jakucki rdzeń „ołgujdach” – „kotłowy”. 

A dalej już najbardziej niewiarygodne – stary koczownik opowiedział mi o jakiejś 

„metalowej   norze”   –   w   której   leżą   „szczupli,   ogromni,   jednoocy   ludzie   w   żelaznych 
ubiorach.”

A teraz już bliżej naszych czasów, to pewien miejscowy przewodnik tez wspominał, że  

niedaleko miejsca pożaru znajdowała się „żelazna nora” z „żelaznymi ludźmi”. 

Kiedy sprawa ta stała się głośna, pojawiły się nowe świadectwa i nowi świadkowie. 

Pewien myśliwy odkrył pod lodem czerwonawą, metaliczną powierzchnię, która należała do 
głęboko wbitej  w  zamrożoną  ziemię  ogromnej  kopuły.  Dwóch ludzi wracało do bazy po 
ugaszeniu   wielkiego   leśnego   pożaru,   kiedy   odkryli   pod   spalonymi   drzewkami   ogromną 
kopułę, o średnicy 5 – 6 metrów!

Miejscowe legendy mówią, że te niepojęte instalacje i budowle pojawiły się „bardzo 

dawno”. Wielkie, okrągłe „żelazne domy” stoją wsparte potężnymi wspornikami. Nie mają 
one okien ani drzwi, jedynie na wierzchołku kopuły znajduje się „szeroki właz”. Są tam także 
i   inne   obiekty   –   gromadnie   ustawione   metalowe   „daszki-półkule”   i   wystająca   z   ziemi 
„ogromna, trójkątna, metalowa ostroga”, à la piramida.

A   zatem   te   opisy  trudno   nazwać   zmyśleniami,   bowiem   żyją   naoczni   świadkowie, 

którzy   na   własne   oczy   widzieli   opisane   tutaj   obiekty.   W   latach   60.   XX   wieku,   pewien 
myśliwy udał się do zakazanej strefy i widział on w tajdze na wpół rozwalony stożek, z boku, 
którego wyzierał osobliwy, trójkątny obiekt o długości około 3 m. Niedawno temu, jakucka 
gazeta   „Edier   SAAS”   opublikowała   list   mieszkańca   Dalekiego   Wschodu   –  Michaiła 
Korieckiego
, który przebywał wraz ze swym ojcem w tym rejonie w latach: 1933, 1939 i 
1949 – który pisze o tym tak:

Co się zaś tyczy tajemniczych obiektów, to jest ich tam wiele, w ciągu trzech sezonów 

widziałem tam siedem takich „kotłów”. Wszystkie one są zupełną zagadką: po pierwsze – ich 
rozmiary wynoszące od 6 do 10 m średnicy; po drugie – zrobiono je z jakiegoś niepojętego 
metalu, którego nie bierze nawet żadne nasze narzędzie tnące, w tym piła diamentowa(!!!). 
Roślinność dookoła za to jest niesamowicie bujna – trawa rośnie powyżej wzrostu człowieka! 
W jednym z „kotłów” spędziliśmy noc w sześcioro. Nie spodziewaliśmy się niczego złego, 
ale... – jednemu z nas w ciągu miesiąca wypadły wszystkie włosy, a mnie na głowie pokazały 
się trzy wrzody, które mam do dziś dnia. Poza tym znalazłem jeszcze połowę idealnej kuli, 
koloru czarnego o średnicy około 6 cm. Była ona gładka, dosłownie śliska, jak wypolerowana 
idealnym narzędziem. Ten dziwny „kamyczek” ciął szkło, jak diament.

W latach 50. na tą dziwną krainę zwrócili swą uwagę wojskowi i przeprowadzili tam 

badania, których rezultaty zaszokowały specjalistów. Okazało się, że wojskowi wysadzili w 
powietrze jakieś urządzenie, przy czym moc wybuchu była 2 – 3 tysięcy razy wyższa, niż  
zakładały   to   ich   obliczenia!   Zaniepokojeni   tym   wojskowi   zamknęli   teren,   na   którym  
występowały te obiekty, i przez kilka lat badali je. 

Co  zatem   można   powiedzieć   i   jak  zanalizować   przytoczoną   tutaj   informację?   Jak 

widać,   mamy   tutaj   rzadką   mieszankę   dawnych   legend   i   podań   tutejszej   ludności   (są   to 
świadectwa z ubiegłych stuleci aż do lat 50. XX wieku), i współczesnych danych o  byłym 
poligonie   atomowym
.   Wyjaśnić   tą   sytuację   może   tylko   nowa,   dobrze   wyekwipowana   i 

90

background image

kierowana ekspedycja. Rysunki tych nadzwyczajnych obiektów wykonał artysta-malarz Jurij 
Michaiłowskij
 na podstawie relacji naocznych świadków.

(Psałomszczikow W. - „Tajemnicze półkule w Jakucji” w „НЛО” nr 32 (145)/2000)

Te   trzy   wyróżnione   słowa   w   artykule   dr   Psałomszczikowa   wyjaśniają   wszystko. 

Zamiast   zagadki   opuszczonego   miasta   Obcej   Cywilizacji   Naukowo-Technicznej   mamy 
opuszczony poligon jądrowy – jakiś obiekt nazwany Moskwa-100, 200 czy może  900?... 
Szkoda tylko, że zarabiają na tym pseudo-ufolodzy,  chociaż nie – pod jednym względem 
Walerij Uwarow  nie rozminął się z prawdą. Rzeczywiście, nad poligonami broni masowego 
rażenia pojawiają się Obcy, co dawno udowodnili badacze miary prof. Jacquesa Vallée, dr 
Kiyoshiego   Amamiyi  
i   innych,   którzy   zajmują   się   zagadnieniem   pod   tytułem   „UFO   a 
wojsko”. 

Spójrzmy na to jednak z tej drugiej strony. Załóżmy, że Walerij Uwarow i reszta jego 

stronników   mówią   prawdę,   i   że   w   syberyjskiej   tajdze,   gdzieś   w   górnym   biegu   Wiluju 
znajdują się te zagadkowe obiekty, a atomowy poligon Armii Radzieckiej pojawił się dopiero 
w latach 50. Oznaczałoby to, że na obszarze Wyżyny Środkowo – Syberyjskiej, pomiędzy 
100

0

 a 110

0

E oraz 64

0

 a 68

0

N znajduje się obszar występowania artefaktów Obcej Cywilizacji 

Naukowo-Technicznej,   albo   –   jak   zakładamy   to   –   pozostałości   Super-cywilizacji 
Atlantydzkiej   sprzed   co   najmniej   12.000   lat.   W   to   wszystko   wpisuje   się   także   fenomen 
Meteorytu Tunguskiego i także... tatrzańska Księżycowa Jaskinia i Tunel w Babiej Górze! 
Oczywiście są i ortodoksyjne wyjaśnienia, a mianowicie – w tym rejonie znajdowała się tajna 
baza w której pracowano nad broniami masowego rażenia w czasach ZSRR. Inna wersja 
głosi, że znajdowało się tam zrzutowisko wypalonych stopni rakiet nośnych wystrzeliwanych 
z   kosmodromu   w   Pliesiecku.   Niestety   –   jak   dotąd   żadna   z   tych   wersji   nie   znalazła 
potwierdzenia.

A to jeszcze nie wszystko, bowiem wciąż z terenu byłego ZSRR wciąż napływają do 

nas   informacje   o   tajemniczych   zdarzeniach,   miejscach   i   artefaktach,   które   pozwalają 
domniemywać, że nie jesteśmy tutaj pierwsi, i że nasza cywilizacja jest tylko którąś tam z 
rzędu. Terytorium to, to jedna  terra nondum cognita  i o niejednym przyjdzie nam jeszcze 
usłyszeć, przeczytać i zobaczyć...

(Zob. także: Nienacki Zb. – „Pan Samochodzik i człowiek z UFO”, wyd. III, Olsztyn 

1991, Leśniakiewicz R. - „Walerego Uwarowa fantazje syberyjskie”, „Czas UFO” nr 2/1998)

Jak widzimy z powyższego, gdybanie tutaj nic nie pomoże – trzeba zorganizować 

ekspedycję w tajgę i zbadać rzecz in situ, albo – co będzie tańsze i bardziej efektywne, boż z 
góry   lepiej   widać   –   przejrzeć   dokładnie   zdjęcia   satelitarne   tego   terenu   zrobione   przez 
amerykańskie  Landsaty  i francuskie  Spoty. A zatem – najpierw poszukiwania prowadzone 
przez   Internet,   a   potem   –   w   tajgę!   Być   może   istnieje   wspólny   mianownik   pomiędzy   El 
Dorado a wilujską Doliną Śmierci – obie powstały w toku działalności Super-cywilizacji 
Atlantydzkiej. Podobnie jak Księżycowa Jaskinia... 

Niniejszym zapraszamy do współpracy wszystkich internautów – zamiast analizować 

szumy radiowego bełkotu Kosmosu i wspierać bezsensowny program SETI – niech zajmą się 
analizą   zdjęć   satelitarnych   Ziemi   w   poszukiwaniu   realnych   śladów   działania   Obcego 
Rozumu, czy Tych, Którzy Byli Przed Nami, co ma więcej sensu, niż analizowanie białego 
szumu Kosmosu, bowiem pewnym jest to, że Oni posługują się czymś lepszym od radia i 
mamy szanse znaleźć sygnały cywilizacji prymitywniejszej od nas, albo stojącej mniej więcej 
na tym samym poziomie. Natomiast poszukiwania takich „dolin śmierci” może doprowadzić 
do   nieoczekiwanych   odkryć,   które   pchną   do   przodu   wiedze   o   naszej   planecie,   naszej 
cywilizacji i nade wszystko o naszej historii bytowania gatunku Homo sapiens sapiens na tej 
planecie. Zresztą daleko sięgać, znamy w naszych krajach kilka miejsc, w których dzieją się 
dziwne   rzeczy   i   które   zakasałyby   te   wszystkie   okrzyczane   na   Zachodzie   osobliwości,   o 
których piszą niektórzy autorzy z Anglii, Francji, Hiszpanii czy USA. Trzeba tylko chcieć 

91

background image

wyjść z ramek schematów i wbijanej nam do głów ortodoksyjnej wersji historii człowieka, 
zdeterminowanej religiami, ideologią i polityką. 

Ale to już temat na inną balladę...

KONEC - KONIEC

Krásno nad Kysucou – Jordanów, 
- dnia 26 kwietnia 2004 roku 



 

               

     
                  
           
  
       

92

background image

 

 

     

   

 

93

background image

       

   

   

94


Document Outline