MILOŠ JESENSKÝ
ROBERT K. LEŚNIAKIEWICZ,
TAJEMNICA
KSIĘŻYCOWEJ
JASKINI
Krásno nad Kysucou – Jordanów 2004
SPIS TREŚCI:
WSTĘP
ROZDZIAŁ 1 – Zapiski kapitana Horáka
Relacja Jacquesa Bergiera – Niezwykłe opowiadanie powstańczego kapitana – Dr
Horák odnajduje dziwną jaskinię – Kronika niezwykłych wydarzeń dzień po dniu – Ślady
Atlantydy na Słowacji?
ROZDZIAŁ 2 – Poszukiwania Księżycowej Jaskini
Kopalnia rud miedzi sprzed 12.000 lat? – Dramatis personae z dziennika kapitana –
Pierwsze poszukiwania i... pierwsze wątpliwości – Niedokładne dane geograficzne – Jaskinia
znaleziona i ponownie zgubiona.
ROZDZIAŁ 3 – Zagadka szklistych tuneli
Zaznajamiamy się z prof. dr Janem Pająkiem – Niezwykła historia z dzieciństwa
Wincentego – Dobrze strzeżona góralska tajemnica: tunele pod Babią Górą? – Dalsze uwagi i
spostrzeżenia.
ROZDZIAŁ 4 – Poszukiwacze skarbów kontra hiszpańska Securitate
Egzotyczna legenda albo prawda – Na scenę wstępuje Sebastian Berzeviczy –
Świadectwo pastora Bucholtza – Kogo poszukiwała hiszpańska Securitate?
ROZDIAŁ 5 – Spór o tożsamość dr Horáka
Jak to się wszystko zaczęło: poszukiwacze przygód, badacze i urzędnicy ministerialni
– You are wanted Captain Horak! – Poszukiwania w terenie – Informacja Eduarda
Piovarčego – Księżycowa Jaskinia jako element gry wywiadów?
ROZDZIAŁ 6 – Nowe horyzonty poszukiwań
Nota spaelologica – Więcej pytań niż odpowiedzi – Ponownie Tatry Bielskie? – Z
dziennika badań Waltera Pavliša i Ivo Hlásenský’ego – List od Piotra Parahuza – Gmeranie w
powstańczej historii: fałszywe bliźniaki i tajne hitlerowskie badania – Dr Horák istniał
naprawdę!
ROZDZIAŁ 7 – Od hitlerowskich uczonych do agentów NKWD
Na początek mała zachęta: dziwna fotografia Roberta – Bronie odwetowe pod
Diablakiem – Wigilia na Luboniu – Co ukrywał wrak czołgu? – Rozmowa ze świadkiem
tamtych dni – Poglądy Macieja Kuczyńskiego i dwie relacje o podziemnych przestrzeniach.
ROZDZIAŁ 8 – Tajemnica Orawskich Beskidów
2
Dziwne zjawiska nad Magurą i tajemnicze światła na stokach – Bezdenna jama,
zaginieni ludzie, grzmoty bez burzy po raz drugi – Przybysze z nocnego nieba – O meteorycie
przekutym na motyki i lemiesze – Temat powraca: Dziwne odkrycie na Czerwonych
Wierchach.
ROZDZIAŁ 9 - Ogień z obłoków i pozaziemski obiekt pod Tatrami
Od Nieznanych Obiektów Orbitalnych do dziwnych bolidów – Archiwum X w
polskim stylu: Wojsko poszukuje meteorytu – Trzęsienia ziemi i kamienie lecące z nieba –
Podziemne sygnały spod Argentyny – Ufokatastrofa na Słowacji?
ROZDZIAŁ 10 – W przepaściach Czasu
Zagubione pokolenia: Mit to czy prawda? – Zestawiamy przegląd niepożądanych
artefaktów – Poważne problemy z datowaniem – Domniemania, krytyki i komentarze –
Ludzkie ślady w trzeciorzędowym wapieniu.
ROZDZIAŁ 11 – Lux ex Oriente...
Petroglify na Uralu: Wzory chemiczne z epoki kamiennej? – Spotkanie z dr
Awińskim – Zagadka karelskiej kamiennej księgi – O dowcipnym podróżniku i tajemnych
znakach na Syberii – Najnowsze odkrycie baszkirskich uczonych: Lotnicza mapa z
Mezozoiku?
ROZDZIAŁ 12 – Wizyta w Dolinie Umarłych
Jakuckie drogi śmierci, albo legendy o krainie zagłady – Świadkowie spustoszenia:
tubylcy, przyjezdni i czerwonoarmiści – Atomowe bunkry na Syberii? – Zagadkowe
eksplozje i słupy ognia za Uralem – Nuklearne poligony czy prehistoryczny system globalnej
obrony?
WSTĘP
Lewoczskie Wierchy, Słowacja
Dzień dzisiejszy
Chłopiec po raz ostatni rzucił okiem na porośnięty tarninami stok kąpiący się w
świetle letniego poranka, a potem wstąpił w ciemny przestwór otworu jaskini ukrytej za
skalnymi bałwanami, pod wysokimi reglowymi świerkami. Światła tutaj było mało i nie mógł
sobie wyrobić jasnego zdania o tym, co go otaczało. W jego wyobraźni jaskinie składały się z
podziemnych sal i korytarzy pełnych dziwów, marmurowych grzybów przyklejonych do
ścian, z oponą kropli podziemnego deszczu, stalaktytów, stalagmitów i stalagnatów
utworzonych przez miliony lat pracy wody oraz innych cudów podziemnego świata.
3
Tymczasem tutaj, wbrew jego wyobrażeniom była ciemna gładka komora zwężająca się w
korytarz.
Wziął głęboki oddech i zanurzył się w ciemność i ciszę. Pod tenisówkami
zatrzeszczały mu resztki spalonego drewna i konarów z dawnego ogniska, a nieco dalej z
gliniastego spągu sterczało coś obłego i gładkiego jak piłka. Przemógł strach i znów
westchnął, aż jaskinia odpowiedziała mu pogłosami i złowrogim echem gubiącym się gdzieś
w jej czeluściach. Nie była to jednak rzecz, której bał się najbardziej – ludzka czaszka
jakiegoś bezimiennego żołnierza Wehrmachtu, co poznał po charakterystycznym kształcie
hełmu, a którego ciało zapewne zamieniło się w proch po upływie dziesiątek lat.
Chłopiec słyszał jedynie ciszę i odniósł wrażenie, że ta cisza jest niewypowiedziana
groźbą pod jego adresem. Mimo gęstej ciemności miał wrażenie, jakby ze ścian wychodziły
cienie dawno poległych żołnierzy i wyciągają ku niemu swe kościotrupie ręce. Hełm wypadł
mu z ręki i z grzechotem potoczył się po spągu jaskini, a chłopiec w porywie paniki nawet nie
próbował go podnieść, tylko odwrócił się i pognał ku otworowi jaskini. W którym tańczyły
drobiny kurzu w promieniach słońca.
Kiedy wydobył się na zewnątrz po kępkach traw i ostrych zębach skalnych
otaczających wejście, usłyszał wołanie swego brata, który tymczasem rył saperką w
niewielkim wykopie. Kiedy podszedł bliżej ku wykopowi, w jaskrawym świetle lipcowego
słońca ta rzecz nie była już taka straszna, jakby była tam – w mrokach jaskini, ukrytej pod
skałami i korzeniami świerków – rozcięta część ludzkiej czaszki, kilka kości, resztki butów, a
wśród resztek wojskowej czapki znajdowała się zardzewiała odznaka powstańczej armii.
- Mamy problem – powiedział starszy z chłopców wkładając zardzewiały kawałek
metalu do kieszeni spodni, w które wytarł potem zabrudzone gliną ręce. – Tutaj – machnął
szeroko prawą ręką w kierunku wykopu, gdzie stał jego brat – mogły się znajdować jakieś
granaty czy inne materiały wybuchowe. Trzeba będzie kogoś zawołać...
W kilka godzin później, na stok wspiął się wóz patrolu rozminowania jednostki
saperskiej, a na stoku porytym niewielkimi wykopami chodzili mężczyźni poubierani w
ciężkie kombinezony przeciwwybuchowe z detektorami min w dłoniach. Kiedy skończyli
swoją pracę i uznali miejsce za bezpieczne, ich dowódca, który tymczasem obejrzał sobie
wejście do nieznanej jaskini, długo rozmawiał ze swym przełożonym przez polową
radiostację. W krótkim czasie pojawiły się zielone łady-nivy żandarmerii wojskowej, której
żołnierze zamknęli wstęp na ten teren wszelkim osobom postronnym – włącznie z
mieszkańcami okolicznych wsi, strażnikami ochrony przyrody, robotnikami leśnymi i
leśnikami.
A było się czemu dziwić, bo na stoku powstało małe miasteczko namiotowe zakryte
od góry sieciami maskującymi, anteny satelitarne, silne reflektory, sprzęt monitorujący,
polowe generatory energii elektrycznej, itd. itp. Na godzinę przed zachodem słońca zdumieni
mieszkańcy okolicznych wsi, przerażeni i zaciekawieni przejazdami kawalkad oliwkowo
zielonych wojskowych ciężarówek, mieli jeszcze jedno ciekawe widowisko. Jakby z wnętrza
krwawo zachodzącego słońca wynurzył się wojskowy helikopter, przeleciał nisko nad
dachami i przepadł za górą. Nikt z nich nie znajdował się tak blisko, by widzieć, gdzie
maszyna ta wylądowała. Nie widzieli też, jak z helikoptera wysiadł mężczyzna w cywilnym
ubraniu, któremu towarzyszyli ludzie odziani w ochronne kombinezony przeciwchemiczne i
maski przeciwgazowe, z rozmaitymi przyrządami u boku.
- Pozwolę sobie zameldować panu – powiedział energicznie do cywila mężczyzna w
mundurze z dystynkcjami podpułkownika – że ją znaleźliśmy. Znaleźliśmy Księżycową
Jaskinię!
Tak to mogłoby wyglądać, jak w kiepskim filmie w rodzaju „Z Archiwum X” czy
czymś takim produkcie made in Hollywood. Pokazujemy Czytelnikowi nade wszystko
4
chronologiczny przebieg badań i poszukiwań tego artefaktu, który swe pochodzenie być może
datuje z czasów istnienia Atlantydy, czy nawet Atlantyki.
Historia poszukiwań Księżycowej Jaskini przypomina meandry Dymitriady czy
historii życia i dokonań takich postaci, jak: Kopernika, Retyka, Deviusa, Kelleya,
Sędziwoja, dr Faustusa i innych znanych postaci polskiej i europejskiej historii, których
cechuje ta „nieuchwytność” tak normalna dla czasów polskiego i europejskiego Renesansu.
Wielu ludzi jej szukało, wielu zrezygnowało, ale zajmująca tajemnica niepokoi i wciąż ludzie
poddają się jej złowrogiemu urokowi. A stawką jest nie tylko odkrycie niesamowitego
artefaktu, ale być może nowych technologii czy nowych wiadomości o historii naszej planety!
W naszych poszukiwaniach pomagali nam specjaliści, uczeni, dziennikarze, ufolodzy,
historycy i tacy sami badacze-outsajderzy jak my. Nie sposób jest ich wszystkich wymienić z
nazwiska, więc niech chociaż podziękujemy im wszystkim tu i teraz korzystając z tej okazji,
jaką jest wydanie tej książki. Oczywiście szczególne podziękowania kierujemy do Wydawcy
edycji czeskiej – pana Pavla Mészárosa z AOS Publishing oraz pana Petera Listkiewicza z
australijskiego wydawnictwa Za Próg, Wydawcy edycji polskiej, dzięki któremu ta nasza –
druga już wspólna praca, stanowiąca wkład do wspólnego europejskiego dziedzictwa
kulturowego – ujrzała światło dzienne. Stanowi ona kontynuację tematyki podjętej w naszych
wcześniejszych pracach: „Bohové atomových válek” (Ústi nad Labem 1998) dr Jesenský’ego
i mojego „Projektu Tatry” (Kraków 2002).
A teraz oddajemy głos faktom...
ROZDZIAŁ 1 – Zapiski kapitana Horáka
Relacja Jacquesa Bergiera – Niezwykłe opowiadanie powstańczego kapitana – Dr
Horák odnajduje dziwną jaskinię – Kronika niezwykłych wydarzeń dzień po dniu – Ślady
Atlantydy na Słowacji?
Niniejszym chcieliśmy przedstawić Czytelnikowi stan naszej wiedzy na temat jednej z
najciekawszych zagadek naszej planety i historii cywilizacji na niej egzystujących. Jedną z
nich jest Studnia o Ścianach z Metalu, odkryta przez słowackiego bojownika w czasie
Słowackiego Narodowego Powstania pod koniec 1944 roku. Poza tym przedstawiamy
wnioski, które nasuwają się po lekturze tego materiału.
Przedstawiamy Czytelnikowi chronologicznie materiały, które sami opracowaliśmy
oraz, które otrzymaliśmy od naszych przyjaciół ze Słowacji, Polski, Republiki Czeskiej i
Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej, a za które bardzo im dziękujemy. A oto pierwszy
z nich – artykuł Miloša Jesenský’ego zamieszczonego w „Wizjach Peryferyjnych” nr 2,1996.
Słowacy i Czesi nazywają ją POLMESIAČNA JASKYNA, albo po prostu jak w
tytule - MESIAČNA JASKYNA - co po polsku znaczy tyle, co Półksiężycowa lub
Księżycowa Jaskinia. W literaturze światowej pisze się najczęściej o niej - Jaskinia o
Metalowych Ścianach, bądź po prostu - Studnia, co jest o tyle nieprecyzyjne, że chodzi tu
raczej o szyb, strome wyrobisko, a nie formację naturalną, jaką jest jaskinia czy grota jako
taka. Według wszystkich badaczy i entuzjastów hipotez o istnieniu zamierzchłych cywilizacji
czy Cywilizacji Pozaziemskich - Księżycowa Jaskinia stanowi ślad i dowód na to, że jakieś
5
20.000 lat temu na terenach dzisiejszej Europy Środkowej istniała cywilizacja Ery
Hyboryjskiej, tak dokładnie i plastycznie opisanej przez Roberta E. Howarda, albo też
nastąpiło lądowanie przedstawicieli Innej Cywilizacji - ziemskiej (np. Szamballi, Agarty,
podziemnej K'n-yan lub z legendarnej wyspy Atlantydy) bądź pozaziemskiej. W Polsce temat
związany z owymi osobliwościami jako, że na całym świecie podobnych szybów istnieje
wiele, jest raczej nieznany. Zainteresowanych odsyłamy do „Księgi tajemnic 2" Thomasa de
Jeana, wydanej w Łodzi, w 1992 r., gdzie tekst o Księżycowej Jaskini znajduje się na
stronach 79-88. Kompetentni tatrzańscy przewodnicy oraz wielu łowców osobliwości,
traktują Księżycową Jaskinię jedynie jako legendę bez pokrycia w faktach. Rzecz w tym, że
do chwili obecnej nikomu nie udało się odszukać miejsca, o którym w swoim dzienniku pisze
Antonin T. Horák, a jest to jedyne źródło z opisem Księżycowej Jaskini. W latach 1992-95
sprawą tą zajął się słowacki badacz, lekarz i ufolog dr Miloš Jesenský, który udostępnił nam
wyniki swoich poszukiwań i tak oto mamy okazję zaprezentować rezultaty jego pracy.
Swego czasu Ronald D. Calais oznajmił światu o odkryciu w końcu lat 60. w
kamieniołomach Mc Dermott (Ohio, USA), na głębokości około 15 metrów prehistorycznego
szybu o okrągłym przekroju. Nikt nie zwrócił na niego wcześniej uwagi, a robotnicy
pracujący w kamieniołomach zasypali go odpadkami produkcyjnymi, drobnymi kamieniami i
żwirem.
Wydarzenia, o których piszę dalej, zostały przedstawione w pamiętniku, przez dziś już
nieżyjącego kpt. dr Antonina T. Horáka, skąd cały tekst przytoczono niemal dosłownie w
biuletynie National Speological Society – „NSS News” nr 3,1965, skąd został przedrukowany
w pracy Jacquesa Bergiera i grupy INFO, „Le livre de l'inexplicable", Paryż, 1972. Autor
pamiętnika - były oficer powstańczej armii sformowanej w czasie Słowackiego Narodowego
Powstania, a potem językoznawca - próbuje w nim zachęcić speleologów, by znaleźli to, co
Jacques Bergier nazwał „najdziwniejszą zagadką naszej planety" - stary szyb prehistorycznej
kopalni, który odkrył w jednej z jaskiń na Słowacji. A oto, jak opisał to wszystko w dzienniku
Antonin T. Horak, autor relacji, która spowodowała całe zamieszanie wokół Księżycowej
Jaskini.
(Bergier, J. Et al.: Le livre de l´inexplicable, Albin Michel, Paris 1972, čes. ed. Ivo
Železný, Praha 1995, s. 38 – 49. Wytłuszczoną kursywą zaznaczono te partie tekstu, które
zostały opuszczone w przekładzie francuskim.)
23 października 1944r.
Wczoraj wczesnym rankiem zostaliśmy znalezieni przez Slavka i ukryci w tej jaskini.
Dzisiaj o zmroku, powrócił do nas ze swoją córką Hanką i przyniósł jedzenie i lekarstwa. Od
piątku niczego nie mieliśmy w listach, a przedtem, w czasie ostatnich dwóch potyczek
jedliśmy tylko kukurydziany chleb, a i tego było mało.
W sobotę po południu, resztki naszego batalionu (184 żołnierzy i oficerów, z których
¼ była ranna, a 16 ludzi było przenoszonych na noszach), kuśtykały po śniegu na północnym
stoku. Moja kompania była w ariergardzie. W niedzielę o świcie zaatakowano nas z
odległości 300 metrów, dwa 70-milimetrowe działa. Trzymaliśmy się przez 12 godzin, potem
odparliśmy atak, ale lewe skrzydło nie wytrzymało, co kosztowało nas kilka ran. W czasie
potyczki z nieprzyjacielem odniosłem rany bagnetem i kulą w lewą dłoń, a na dodatek
zostałem jeszcze raniony w głowę, co wydarzyło się w następnym starciu. Z braku hełmu
oberwałem solidnie po głowie - stąd dokuczliwa rana.
Odzyskałem przytomność, kiedy ktoś wyciągnął mnie z okopu. Był to wysoki chłop.
Nacierał mi ręce i głowę śniegiem i uśmiechał się. Potem ten dobry Samarytanin zabrał się za
Jurka. Zdjął mu spodnie, wyciągnął odłamek z nogi i położył na śniegu. Martinowi zręcznie
przewiązał głęboką ranę na brzuchu. Kiedy zrobił prowizoryczne nosze, przedstawił się nam
6
jako pasterz (właściwie był bacą) Slavek, do którego należały okalające nas pastwiska. Do
naszego schronienia dostaliśmy się przy jego pomocy po 4 godzinach.
(Slavek) odwalił kilka głazów i pokazał wąski otwór - wejście do przestrzennej ja-
skini. Położył Martina do kąta a potem go przeżegnał, przeżegnał także i nas i jaskinię, a
potem z ukłonami żegnał się także przed tylną ścianą, gdzie widać było wejście do jej dalszej
części.
Kiedy odchodził od nas, powtórzył ten sam rytuał i prosił mnie, bym nie szedł dalej w głąb
jaskini. Poszedłem za nim kawałek mówiąc, że nazbieram czegoś do zjedzenia. Powiedział
mi, że był w tej jaskini wraz z ojcem i dziadkiem, że jest to rozległy labirynt pełen przepaści,
który nigdy nie mieli ochoty badać czy zwiedzać, że są tam trujące gazy i w ogóle „tam
straszy". Powróciłem do jaskini około północy całkowicie wyczerpany. Ból głowy
uśmierzałem śniegiem. Martin był nieprzytomny, a Jurek miał gorączkę. Zjedliśmy skromną
wieczerzę. Obłożyłem Martina nagrzanymi kamieniami, a Jurek objął pierwszą wartę.
To była paskudna noc. Martin wrócił do przytomności, podałem mu trzy aspiryny i
nieco wody ze śliwowicą, dokładnie z dziesięcioma kroplami. Głodny Jurek kręcił się koło
dwóch niemieckich hełmów, gdzie gotowała się woda ze śniegu, do której dodałem po
dziesięć kropli śliwowicy. Być może z powodu śnieżnej powodzi i zagrożenia lawinowego, a
także licznych nieprzyjacielskich narciarskich patroli, które pałętały się w okolicy Slavek
nie przyjdzie do nas wcześniej, niż za kilka dni. Z dwoma chorymi na karku nie mogłem się
nawet pokusić o zapolowanie na jakiegoś zwierza, nie mówiąc już o tym, że mógłbym
zagubić się w nieznanym terenie. Mamy wszak jaskinie, do której, jak mówił Slavek może
być jeszcze inne wejście i nie wykluczone, że nawet zimuje tu jakieś zwierzę. Rozważałem
na głos takie możliwości, a Jurek żuł jodłową korę i prosił mnie, bym jednak poszedł w głąb
jaskini na polowanie. Przyrzekł mi, że nikomu o tym nie powie. Nie czułem głodu, ale
interesowało mnie, co mogło przestraszyć tak pewnego siebie Slavka, że aż wzywał Boga.
Zabrałem ze sobą broń i pochodnię. Po półtorej godzinie idąc dość wygodnym i
bezpiecznym korytarzem, dostałem się do długiego jakby przedsionka zakończonego nie-
wielkim otworem.
Wlazłem do tego otworu i stłukłem sobie kolano. Było tam coś podobnego do wiel-
kiego czarnego silosu wpuszczonego w białe podłoże, coś jakby czarna lawa w otulinie soli
czy lodu. Wytrąciło mnie to z równowagi i poczułem jakiś dziwny strach, bo zdałem sobie
sprawę, że to, na co patrzę jest dziełem ludzkich rąk... Szyb był zakrzywiony, jakby odcisnął
się w nim walec o promieniu 25 metrów. W miejscu, gdzie walec stykał się ze ścianą
wytworzyły się białe stalaktyty i stalagmity. Ściana była niebiesko-czarna, z materiału, który
stanowił połączenie stali, szkła czy porcelany i kauczuku. Spróbowałem tej substancji nożem
- nawet nie zarysowałem jej. Pomyślałem, że jestem w dzikiej krainie, gdzie nie było nic, co
wytworzyłaby cywilizacja i znajduje się w niej artefakt wysoki jak wieża, niczym baszta
zamku wpuszczona w ziemię i pokryta naciekami...- mróz po kościach przeszedł mnie od tego
wszystkiego.
W ścianie znajdowała się wąska i długa szczelina, na dole szeroka na jakieś 20-25 cm
u samej góry ledwie 2-5 cm przez którą z biedą byłby w stanie przecisnąć się człowiek.
Wnętrze jej jest zupełnie czarne i pokryte ostrymi szczerbami, wielkimi jak pięść. Dno
szczeliny ma kształt płytkiego koryta w ŻÓŁTYM PIASKOWCU i jest nachylone pod kątem
około 60°. Usunąłem tam zapaloną pochodnię, zasyczała jak węgle wrzucone do wody i
zgasła.
Chciałem zbadać rzecz na miejscu i stwierdziłem, że mogę przecisnąć się przez
szczelinę. Najpierw przepchnąłem tam głowę i prawą rękę. Ręka ze świeczką (którą miąłem)
też przeszła, ale musiałem działać szybko, bo było mało stearyny. Chwilowo dałem więc za
wygraną - na razie, bo zagadka bardzo mnie zafascynowała. Zdecydowałem, że jeszcze tu
wrócę.
7
Do naszej jaskini powróciłem około czwartej po południu. Jurek umył Martina i
położył go między ciepłe kamienie. Dałem mu trzy aspiryny i ciepłej wody ze śliwowicą.
Wyjaśniłem Jurkowi, że do polowania będzie mi potrzebny powróz, tyczka i pochodnia. Na
szczęście przyszli Slavkowie z zapasami.
Potem poszedłem z nimi, by nazbierać sucharów na pochodnie. Półmartwy ze
zmęczenia powróciłem do jaskini około drugiej nad ranem - ale wreszcie się najedliśmy,
Jurek aż za bardzo - więc jako drugi objąłem wartę.
24 października 1944r.
Noc przebiegła spokojnie. Martin wypił ziołowy wywar z miodem przeciw gorączce.
Mam nadzieje, że się z tego wygrzebie. Jurek nie ma już tak opuchłych pleców, ale moja
głowa jeszcze nie jest w porządku. Pociąłem nasze pasy i rzemienie dzięki czemu zdobyłem
jakieś 8 metrów mocnej liny. O godzinie 10 byłem znów przy ścianie, gdzie przeciągnąłem
pręt z uwiązaną linką, po której przelazłem na drugą stronę szczeliny ciemnego szybu. Tym
razem miałem karbidówkę, którą przerzuciłem tam najpierw. Nie widziałem niczego, ale
słyszałem coś, jakby dźwięk przepływającej wody. Bałem się, że za szczeliną jest przepaść i
że wpadnę tam głową w dół. Nie było w szczelinie żadnych luźnych kamieni, więc
odłamałem kilka stalagmitów i rzuciłem je w ciemność. Słyszałem jak turlały się po spągu i
zatrzymywały z trzaskiem, co upewniło mnie w tym, że jest tam jakieś dno. Potem rzuciłem
zapalone łuczywo i wreszcie podążyłem za nim. Wyleciałem ze szczeliny po drugiej stronie,
poturlałem się i zatrzymałem na ścianie, która była tak samo gładka, jak ta od strony jaskini.
Lampa jeszcze się koło mnie paliła i słyszałem jakieś dziwne dźwięki. Kiedy zapaliłem
pochodnie zauważyłem, że znajduje się w szybie o zakrzywionych czarnych ścianach, które
tworzyły niemal pionowy komin o przekroju sierpowatym. Nie jestem w stanie opisać tej
ciemności ani zwielokrotnionego odgłosu mojego oddechu czy każdego ruchu. Dno szybu
było wyłożone (a może wykute) solidnym wapieniem.
Wszystkie światło, którym dysponowałem, nie było w stanie dokładnie oświetlić stropu,
gdzie ściany się kończyły lub stykały. Pozioma odległość pomiędzy ścianami szybu wynosiła
około 8 m, a pomiędzy „szpicami" sierpa aż 25 m. Do dalszych badań potrzebowałem więcej
pochodni i dłuższych tyk, które jednak by się nie zmieściły w wejściowej szczelinie.
Wracałem umorusany ale pełen nadziei, że uda mi się do końca zbadać tą niezwykłą
strukturę, która była chyba jedyna na świecie. Tym razem udało mi się sforsować szczelinę
bez problemów. Wylazłem z szybu, zapaliłem i poszedłem z powrotem do mych towarzyszy
niedoli. W drodze powrotnej chciałem złapać jakiegoś nietoperza, ale nadaremnie. Jurek
gotował ziemniaki i wybaczył mi niepowodzenie w polowaniu, potem namaścił moje rany na
plecach i pozszywał koszulę. Martin zjadł kawałek chleba i popił wywarem z ziół
doprawionym miodem. Po 18. wybrałem się po zapas drewna na ognisko i pochodnie i
powróciłem około 22. Jurek pilnował cały czas jaskini.
25 października 1944r.
Noc upłynęła spokojnie. Martin ma się nieźle. Jestem zadowolony także z tego, że
rany Jurka już się goją i chciałby pójść ze mną. Lepiej byłoby jednak, aby nie wiedział nic o
tajemnicy jaskini...
Tak jak poprzednio wślizgnąłem się w szczelinę uprzednio zdjąwszy ubranie, ale tym
razem nogami do przodu. Mimo tego, że przywiązałem pochodnie do dwóch tyczek, nie
byłem w stanie ujrzeć stropu szybu. Strzeliłem dwukrotnie wzdłuż ściany do góry. Zahuczało
jak uderzenie pioruna, a właściwie przypominało to huk przejeżdżającego ekspresu i to
wszystko. Wystrzeliłem więc jeszcze raz w każdą ścianę po jednej kuli. Z miejsc trafień
8
wyskoczyły niebiesko-zielone iskry na wysokości około 15 metrów nade mną, a łomot był
taki, że musiałem zatkać uszy... Kiedy uderzyłem w ścianę dziobem czekana, to wywołałem
kolejne fale dudnienia.
Następnie sondowałem zalegający na dnie szybu regolit, a potem zacząłem kopać w
rogach „półksiężyca” tam, gdzie skała wapienna była najsłabsza. W prawym rogu był suchy
ił, w lewym rogu pod półmetrową warstwą iłu znalazłem kości jakiegoś wielkiego zwierzęcia.
Kiedy kopałem dalej, to po przekopaniu 150 cm natrafiłem na tylnej ścianie na gładkie
żłobkowanie, jakby poziome sfalowania, które wydawały się być cieplejsze od reszty skały, a
zbadałem te rysy jeszcze płatkami uszu i wiem, że się nie mylę. Pod warstwą iłu dno było
zupełnie twarde.
Kiedy dopaliły mi się pochodnie, poczułem na sobie zimny pot. Opuściłem
półksiężycowy szyb, ubrałem się i poszedłem na miejsce, gdzie znajdowały się nietoperze.
Upolowałem ich siedem. Jurek zrobił potem z nich potrawkę z chleba, ziół i tych nietoperzy.
Slavek i Olga, jego druga córka, przyszli wraz ze zmrokiem i przynieśli słomę, siano, owcze
skóry i lecznicze zioła: tarninę, rozchodnik i ziarna kosaćca, które są doskonałą namiastką
kawy. Tymczasem ja poszukałem sosnowych pochodni i dwóch długich tyczek i wróciłem z
powrotem około północy. Martinowi podałem wodę i pozostałe aspiryny. Jurek znów strzegł
nas przez całą noc.
26 października 1944r.
Noc przeszła spokojnie. Wróciłem do szybu by kontynuować badania. I znów, mimo
użycia przeze mnie najdłuższej tyczki i pochodni nie udało mi się oświetlić stropu. Strzeliłem
nad oświetloną część – kule wydobyły ze ściany wielkie niebiesko-zielone iskry i dudnienie,
ale nie odłupał się ani okruszek dziwnej wykładziny ściany. Jednakże pociski zrobiły w
ścianie rysy na pół palca długie, z których wydobywał się ostry zapach. Ponownie zacząłem
kopać w lewym rogu i stwierdziłem, że okładzina metalowa ciągnie się w głąb, czego nie było
w prawym rogu.
Wydobyłem się z szybu i obejrzałem sobie zewnętrzną ścianę i jej otoczenie. W
stalaktycie było kilka cętek podobnych do szkła. Kiedy je skrobałem, to otrzymałem bardzo
drobny proszek, którego nie można było zebrać bez kleju. Postanowiłem otrzymać klej z
pazurków nietoperzy. Chciałem zdobyć chociażby niewielką próbkę tego materiału, z którego
były wykonane nad wyraz gładkie ściany półksiężycowego szybu. Mimo tego, że strzelałem
zawsze w to samo miejsce, gdzie odbijały się kolejne kule, to w efekcie nie uzyskałem
niczego, poza ostrym zapachem i wibrującym dźwiękiem rykoszetujących pocisków.
W drodze powrotnej złapałem kilka nietoperzy i znowu mieliśmy je w „potrawce”...
Powiedziałem Jurkowi, żeby odciął im nóżki. Wieczorem – jak zwykle – przyszedł Slavek z
córką i przynieśli ze sobą ćwiartkę jelenia, pół kilo soli i torebkę karbidu. Jurek ponownie
przez całą noc trzymał wartę.
27 października 1944r.
Martin umarł we śnie. Jurek, który zna jego rodzinę – wziął na siebie przekazanie [jej]
jego dobytku – portfela z 643 koronami, zegarka z grawerką i aktu zgonu, który mu
wystawiłem. Teraz możemy już odejść i dołączyć do naszego batalionu, który znajdował się
na wschód od Koszyc. Jurek może przejść o kuli jakieś 10 km dziennie, ale musimy poruszać
się ostrożnie. Jutro ruszamy.
O 10. byłem w jaskini i poszukiwałem możliwości dostania się do niej od tyłu bądź z
góry. Na lód i trujące gazy nie natknąłem się w niej, i chyba ich tam nie było, mimo
zapewnień Slavka. Potem wlazłem do szybu, dalej kopałem i myślałem nad tym problemem.
9
Powróciłem do groty około 16. Nakazałem Jurkowi zapakować nasze rzeczy, wyczyścic broń,
przygotować jedzenie na 7 dni i zwrócić Slavkowi wszystko, co nam pożyczył. Przyszedł on z
obiema córkami, jak tylko dowiedział się, że Martin zmarł. Przenieśliśmy go do okopu i tam
pochowaliśmy zawiniętego w koce. Slavek miał na wiosnę ustawić tam porządny krzyż, na
co dałem mu 150 koron. Slavek donosił mi o ruchach nieprzyjaciela w kierunku
wschodnim, jak mógł najlepiej. Jurek i ja wróciliśmy do jaskini około północy, a on znów
wziął obie warty, bowiem może się wyspać jutro w dzień.
28 października 1944r.
Spokojna noc i tym razem dobre śniadanie. Wyryłem swe imię i nazwisko, itd. na
pasku, a wszystko to wpakowałem w złotą kopertę mojego zegarka, które to rzeczy włożyłem
do butelki, którą zatkałem mieszaniną gliny i węgla drzewnego. Ten dowód mojej bytności
włożyłem do „szybu księżycowego” na resztki spalonych pochodni. Wygląda na to, że
pozostanie tam na długo, aż do czasu, kiedy nacieki wapienne przykryją całkowicie wejście
do szybu. Slavek nie ma syna, któremu mógłby przekazać tajemnicę szybu, jego córki jej nie
znają, a zazwyczaj wydawały się [za mąż] w innych wsiach. Jeżeli nie wrócę do tej jaskini, to
za kilka dziesięcioleci zniknie ona z ludzkiej pamięci.
Siedziałem przy ogniu i zastanawiałem się, czemu miała służyć ta struktura ze
ścianami grubymi na dwa metry i tak dziwnym kształtem, ale nic nie wymyśliłem. Jak
głęboko była wbita w skałę? Czy jest tam coś innego oprócz tego szybu? Czy był to wytwór
ludzkich rąk? Ile jest prawdy w legendach Platona o dawno znikłych cywilizacjach
dysponujących magiczną techniką, jakiej sobie nawet nie możemy wyobrazić?...
Jestem człowiekiem ostrożnym w osądach, z wykształceniem uniwersyteckim, ale
muszę dopuścić myśli, że tam pomiędzy tymi wysokimi, idealnie pochylonymi, wręcz z
matematyczną dokładnością zakrzywionymi ścianami, czarnymi i gładkimi jak atłas,
odczułem tchnienie jakiejś nieznanej potęgi. Teraz zrozumiałem dokładnie zachowanie się
Slavka i jego przodków, którzy swymi praktycznymi i prostymi rozumami widzieli w tym
jakieś czary... Slavek ukrywał fakt istnienia Księżycowej Jaskini z obawy przed najazdem
hord turystów i wszystkim, co taki najazd niesie. Czyżby przerażała go komercjalizacja jego
prostego życia na łonie przyrody? Kiedy znowu tutaj powrócę, będzie to z ekipą związanych
przysięgą milczenia ekspertów: geologów, metalurgów, speleologów, i nawet jeżeli obiekt
ten ma znaczenie dla rozwoju nauki i naszej cywilizacji, to trzeba będzie uszanować poglądy
Slavka.
W drodze powrotnej zamaskowałem otwory wiodące do jaskini. Być może ma ona
jakieś wejścia, których Slavek nie zna, a przez które może wejść tam jakiś poszukiwacz
„skarbów” czy speleolog. Wróciłem o 3. po południu. Około 5. przyszli Slavkowie
przynosząc kilka jajek na twardo. Jurek poprosił Slavka o rozmowę w cztery oczy. Potem i
tak Hanka powiedziała o co chodzi, a mianowicie o to, że chce go pojąć za męża. Śmiała się
i płakała, Jurek dał jej swoje zdjęcie i złoty zegarek, który mu jego ojciec przywiózł z
Ameryki; Jurek jest zamożnym stolarzem w Bratysławie. Jestem zaproszony na wesele i
mam nadzieję, że tam dojadę. Aby przekonać ich, że myślę o tym poważnie, dałem Hance
list do mojego przyjaciela jubilera i powiedziałem jej, żeby dał jej druzę czeskich granatów
jako prezent ślubny. Slavek przyniósł ich rodzinną Biblię, a ja w niej dokonałem
odpowiednie zapisy.
Żegnając się po słowacku uścisnęliśmy sobie mocno ręce, zabraliśmy broń i nasze
rzeczy i poszliśmy. Kiedy weszliśmy do lasu, obejrzeliśmy się i ujrzeliśmy Slavka
maskującego wejście do jaskini. Jego córki zamazywały nasze ślady. Śnieg skrzył się w
jasnym świetle wschodzącego Księżyca.
10
30 października 1944r.
Poruszaliśmy się powoli, bo było ciemno na letnich ścieżkach. Przez kilka dni
obozowaliśmy w lasach sosnowych i słuchaliśmy huku dział. Widzieliśmy grupę
powstańców, którzy walczyli ze strzelcami górskimi i niebieskimi policjantami
faszystowskimi. Faszyści się wycofali, a my dołączyliśmy do powstańców i byliśmy ich
gośćmi przez cały dzień. Była to mieszana grupa z Hechaluts-u, ŻOB i DROR-u z
województwa rzeszowskiego w sąsiedniej Polsce, którzy pomagali naszym powstańcom i nie
mogli powrócić – ze względu na głębokie śniegi – do swego obszaru operacyjnego pomiędzy
Krakowem a Przemyślem. Ich lekarzem była Rachela W. – wdowa po zamordowanym
żydowskim lekarzu. Opowiedziała nam o walkach grupy Jesia [Jasia] Frymana Bandy z
hitlerowcami i dwukrotnie nakarmiła nas ciepłą strawą. Kiedy ci żydowscy bojownicy udali
się na północ, to my musieliśmy pójść na południe w kierunku Koszyc, gdzie doszliśmy na
szósty dzień. W Koszycach otrzymaliśmy rozkaz udania się do naszego oddziału, który
czekał na ofensywę Armii Czerwonej, by do niej dołączyć do końca wojny.
W ostatnich dniach II Wojny Światowej jadąc do Czech odwiedziłem to miejsce
ponownie. Slavkowie mieszkali tymczasowo w Ždiarze. Odwiedziłem grób Martina i
poszedłem obejrzeć wejście do jaskini. Zęby zwierzęcia, które tam znalazłem, oddałem
konserwatorowi w wydziale muzeum paleontologicznego w Użgorodzie [Ukraina].
Konserwator określił je jako zęby dorosłego niedźwiedzia jaskiniowego (Ursus spealeus). I
znów wynikły z tego pytania: wejście jest bardzo ciasne – jak ten niedźwiedź się tam dostał?
Wszak blok wapienia i stalaktyty były nienaruszone i nic nie wskazywało na to, by cokolwiek
je uszkodziło. Widocznie miś spadł do szybu wtedy, kiedy miał on jeszcze połączenie z
powierzchnią?...
W korespondencji omawiającej plany wydania tego dziennika, dr George W. Moore
skłaniał się ku teorii, że „księżycowy szyb” mógł powstać wskutek rozpuszczenia warstwy
wapieni leżących pomiędzy równoległymi warstwami rogowca. Jestem sceptycznie
nastawiony do tego, bowiem cała wewnętrzna powierzchnia „księżycowego szybu” ma
charakter homogeniczny, jednorodny. Hipoteza ta niczego nie wyjaśnia dziwnego,
równoległego żłobkowania na powierzchni ściany w lewym rogu.
Przy ostatnich odwiedzinach tamtego terenu zbadałem całe zbocze góry nad jaskinią i
nie znalazłem żadnego otworu, który mógłby być połączony z „półksiężycowym szybem”.
Jednak w tak młodych górach, jakimi są Tatry, mogło je zatarasować jakieś obsunięcie skały,
co tam się często zdarza.
ROZDZIAŁ 2 – Poszukiwania Księżycowej Jaskini
Kopalnia rud miedzi sprzed 12.000 lat? – Dramatis personae z dziennika kapitana –
Pierwsze poszukiwania i... pierwsze wątpliwości – Niedokładne dane geograficzne – Jaskinia
znaleziona i ponownie zgubiona.
W poprzednim rozdziale przeczytaliście informację kpt. dr Antonina Horaka, w której
zakończeniu możemy przeczytać hipotezę o tym, ze Księżycowa Jaskinia jest artefaktem
pozostałym po cywilizacji, którą opisał Platon w swych dialogach „Timajos” i „Krytias”.
11
Osobiście jesteśmy przekonani, że jest to pozostałość po dawnej cywilizacji – nazwijmy ją
cywilizacją Atlantydzką – i jest to najprawdopodobniej pozostałość po dawnej kopalni rud
miedzi, która powstała w czasach, kiedy na naszym kontynencie polowali na mamuty nasi
przodkowie odziani w zwierzęce skóry z siekierami krzemiennymi w dłoniach.
Zaczniemy od lokalizacji. Jaskinia ta znajduje się najprawdopodobniej na słowacko-
polskim pograniczu w okolicy ograniczonej drogami Stara Lubovnia – Plavec, linia kolejowa
Plavec – Muszyna, droga Muszyna – Żegiestów – Piwniczna po stronie polskiej, i wreszcie
droga Piwniczna – Stara Lubovnia. Amerykanie lokalizują wylot tej jaskini i
półksiężycowego szybu w okolicach miejscowości Sulín.
W Średniowieczu i później – aż do końca XVIII wieku – na północy Słowacji
wydobywano rudy żelaza, antymonu, arsenu i srebra oraz miedzi – co przekazują nam kroniki
miejskie i parafialne oraz spiski poszukiwaczy skarbów z Bractwa Siedmiu Gwiazd i innych
organizacji oraz poszukiwaczy indywidualnych. Były to najczęściej ubogie złoża gniazdowe,
rzadziej żyłowe, z biegiem czasu doszczętnie wyeksploatowane. Pozostały po nich jedynie
dziury w ziemi i nazwy terenowe: Koperszady, Koprowa Dolina, Szpiglasowa Przełęcz,
Miedziane Ławki, itp. – szczególnie widoczne to było w niemieckojęzycznym nazewnictwie
obowiązującym za czasów c-k Monarchii Austro-węgierskiej. Zakładam zatem, że
półksiężycowy szyb został wykuty w wapiennej skale w miejscu, gdzie znajdowało się
gniazdo rudy miedzi, której resztki dr Antonin Horak wziął za okładzinę z nieznanego metalu.
Przejrzałem spis minerałów, które mogłyby grać rolę tego nieznanego metalu i
wyszło na to, że pasuje do tego opisu kilka rud miedzi, których właściwości podaję poniżej:
Właściwości niektórych rud miedzi.
Nazwa
minerału
Wzór chemiczny
Barwa
Miedź rodzima
Cu
Czerwona,
pokrywa
warstwy
pasywacyjnej –
czarna.
Tetraedryt
Cu
12
Sb
4
S
13
Stalowoszara
Stannin
Cu
2
FeSnS
Szara,
krystaliczna
Kowelin
CuS
Niebiesko-
czarna
Bournonit
PbCuSbS
3
Szaro-czarna
Libethenit
Cu
2
(OH)PO
4
Zielono-czarna
Agardyd
(REE,CaH)Cu
6
[(OH)
6
(AsO
4
) ·
3H
2
O
Zielono-czarna
lub niebiesko-
szara
REE – to radioaktywne pierwiastki ziem rzadkich (od angielskich słów Rare Earth
Elements – uran, tor, rad, polon, cer, itd.). Miedź i jej związki mają to do siebie, że barwią
płomień palnika bunsenowskiego na piękny kolor zielony. Tym można wytłumaczyć zielono-
niebieskie iskry krzesane ze ścian uderzeniami pocisków z broni kpt. Horaka. Obecnością
związków miedzi można wytłumaczyć także ostry zapach pyłu, który wybijały one ze ścian
szybu. Związki miedzi, a zwłaszcza siarczki i siarczany łatwo reagują z wodą wydzielając
trujący siarkowodór – H
2
S czy tlenki siarki – SO
x
, co tłumaczy to, co Slavek mówił o
12
trujących gazach w głębi jaskini!!! Poza tym mają one charakterystyczny, ostry i
nieprzyjemny zapach, który jest ich cechą rozpoznawczą.
Kryształy związków miedzi są ciężkie i nie dają się łatwo odłupać od podłoża.
Także trudno jest je zarysować nożem, są bowiem twarde, ale kruche. Obecność związków
miedzi w półksiężycowym szybie tłumaczy wszystkie zaobserwowane przez dr Horáka
zjawiska.
Wyglądałoby zatem na to, że półksiężycowy szyb był śladem jakichś robót
górniczych prowadzonych w czasie zamieszkiwania tych terenów przez niedźwiedzie
jaskiniowe – Ursus spealeus, które wyginęły na terenach Europy po ostatnim glacjale, czyli
10-12 tys. lat temu. W tym samym czasie uległa katastrofie platońska Atlantyda...
Istnieje możliwość podana przez dr Moore’a, która sugeruje, że Księżycowy Szyb jest
tworem naturalnym, powstałym wskutek wypłukania wapienia spomiędzy dwóch warstw
rogowca. Rogowiec jest to organiczna lub chemiczna uwodniona krzemionka – SiO
2
· nH
2
O,
która odkłada się w cienkich warstwach w skałach osadowych (np. w piaskowcach) lub
konkrecjach (np. w skałach węglanowych – wapieniach). Jego pokłady są jedwabiście gładkie
o tłustym połysku i twardości 6,0
o
w skali Mochsa, o barwie szarej lub brunatnej, postaci
skrytokrystalicznej lub bezpostaciowej.
Rogowcami są kamienie półszlachetne: agaty, chalcedony, jaspisy, onyksy,
chryzoprazy, karneole, opale i spinele. Należy tu nadmienić, że onyksy są właśnie koloru
czarnego lub czarno-niebieskiego. Jednakże rodzi się jedna, zasadnicza obiekcja: dr Horák był
przecież geologiem i rozpoznanie krzemionki i jej odmian nie powinny mu sprawić żadnej
trudności, dlatego też to „wyjaśnienie” niczego nowego do sprawy nie wnosi, a wręcz
odwrotnie. (Por. „Encyklópedie Zeme”, Bratislava 1986; Fuller S. - „Skały i minerały”,
Warszawa 1996; Hofmann H. – „Minerały”, Warszawa 2001; Medenbach O., Sussieck-
Fornfeld C. – „Minerały”, Warszawa 1996; Bauer J. – „Skały i minerały”, Warszawa 1997;
„Minerały i kamienie szlachetne”, Warszawa 1996; „Atlas mineralogii”, Warszawa 2000.)
Miejmy nadzieję, że uda nam się go wreszcie odnaleźć. Byłby to kolejny dowód na
istnienie zamierzchłej, wysoko rozwiniętej cywilizacji atlantydzkiej, która znikła w
niewyjaśnionych okolicznościach 120 wieków temu...
Kiedy poszliśmy tropem tajemniczego dziennika kpt. Horaka, w którym opisywał on
swe przygody w tajemniczej jaskini, mieliśmy nadzieję, że uda nam się dowiedzieć czegoś
więcej na temat ludzi, którzy byli z tą historią związani. Z czasem okazało się, że nie jest to
takie łatwe, jakby mogło się wydawać, niemniej po bliższym przyjrzeniu się całej historii i
sprawdzeniu szeregu danych związanych z bohaterami przedstawionych w dzienniku
wydarzeń, nasuwają się pewne wnioski. Zacznijmy więc od zrekapitulowania naszej wiedzy o
tych osobach, względnie grupach osób, będących dramatis personae:
* Batalion: Do 20 października 1944r. brał udział w dwóch bitwach, podczas których wpadł
w ręce wroga cały oddział intendentury. Nieprzyjaciel zniszczył cały system aprowizacyjny i
żołnierze nie mieli nic do jedzenia, poza chlebem kukurydzianym, którego było zresztą
bardzo mało.
Stan żołnierzy i oficerów w dniu 21 października 1944 r wynosił 184 ludzi, z czego
25% było rannych a 16 na noszach. Wynika z tego, że pododdział ten miał jedynie ⅓ swego
pierwotnego stanu, czyli ok. 200 żołnierzy. 21 października resztki batalionu cofały się po
północnym stoku gór, prawdopodobnie w kierunku wschodnim. O świcie 22 października
zostali oni zaatakowani przez jednostkę Wehrmachtu i ostrzelani dwoma działami 70 mm z
odległości około 300 metrów. Bitwa trwała około 12 godzin. Od 23 października batalion
cofał się w kierunku Koszyc a około 27 października 1944r. został dyslokowany na wschód
od Koszyc, gdzie czekał na przyjście Armii Czerwonej, aby się z nią połączyć.
* Kompania: (należała do wyżej wymienionego batalionu). Jej dowódcą był około 20
października kpt. dr Antonin T. Horák a jej szeregowymi żołnierzami szeregowcy Jurek i
13
Martin (ten ostatni zmarł 27 października 1944r.). W czasie wycofywania się batalionu w
dniach 20-22 października 1944r., kompania ta była w ariergardzie i przez 12 godzin osłaniała
odwrót sił głównych. Potem kpt. Horak zarządził oderwanie się od nieprzyjaciela. Przy
wycofywaniu się dwa granaty wpadły w lewy okop i zranionych zostało dwóch żołnierzy.
Dowódca kompanii, który tam się udał, został zaatakowany przez nieprzyjaciela i otrzymał
kilka ran od bagnetu, postrzał w lewą dłoń oraz cios w głowę, po którym stracił przytomność.
Wszyscy ranni zostali na polu bitwy a reszta kompanii zdołała się wycofać. Tamtejszy
gospodarz ukrył ich przed Niemcami.
* Kpt. dr Antonin T. Horák: (dowódca kompanii). Miał akademickie wykształcenie. W boju
przeciwko Wehrmachtowi 22 października 1944r. został zraniony w lewą rękę i w głowę.
Został nieprzytomny na polu walki. Przez kilka dni ukrywał go miejscowy gospodarz.
Dołączył do kompanii około 5 listopada 1944r. w okolicach Koszyc.
* Martin: (żołnierz kompanii), został zraniony w brzuch podczas starcia z Wehrmachtem 22
października 1944r. Rana była bardzo głęboka. Został na polu walki i ukrywał się razem z
kpt. dr Horákiem. W nocy 26/27 października 1944r zmarł. Pochowano go w okopie, w
którym został zraniony. Całą sprawą w nadziei, że uda mi się jeżeli nie rozwiązać do końca,
to przynajmniej zbliżyć do ostatecznego rozstrzygnięcia zagadki szybu. Z czasem okazało się,
że nie jest to takie łatwe, jakby mogło się wydawać, niemniej po bliższym przyjrzeniu się
całej historii i sprawdzeniu szeregu danych związanych z bohaterami przedstawionych w
dzienniku wydarzeń, nasuwają się pewne wnioski. Na wiosnę 1945r. na jego mogile
gospodarz postawił krzyż. Akt jego zgonu wystawił kpt. dr Antonin T. Horák. Jurek: (żołnierz
kompanii), mieszkał w Bratysławie i z zawodu był cieślą. W październiku 1944r. był albo
kawalerem albo rozwiedziony. Jego ojciec był przed wojną w USA. Znał Martina i jego
rodzinę. W bitwie z Wehrmachtem był zraniony odłamkiem granatu w udo. Został na polu
walki i ukrywał się potem z dr Horákiem, z którym 5 listopada dołączył do kompanii w
okolicy Koszyc. Po wojnie ożenił się z Hanką, córką bacy Slavka.
* Miejsce bitwy i odniesienia ran: stoki Tatr, północne zbocze z okopami. W jednym z nich
pochowano Martina, a na jego grobie miał stanąć krzyż. Okoliczne pastwiska należały do
Slavka.
* Slavek: baca, właściciel kilku pastwisk, gospodarz. Należy do starych osadników w tych
stronach jako, że tam mieszkał jego ojciec i dziad. Miał dwie córki - Hankę i Olgę.
* Hanka: w październiku 1944 r. była na wydaniu. Po wojnie najprawdopodobniej wyszła za
szeregowego Jurka, cieślę z Bratysławy. Kpt. Horak dal jej list do znajomego jubilera, by
przekazał jej w prezencie ślubnym druzę czeskich granatów.
* Położenie Księżycowej Jaskini (wg danych z 1944 r.): nie zarośnięty, stromy stok
(groziły lawiny). Droga z pola bitwy do jaskini zajęła Slavkowi i jednemu lekko rannemu
mężczyźnie niosącym dwóch ciężej ranionych ludzi, aż 4 godziny. Na trasie pomiędzy polem
bitwy a jaskinią była kosodrzewina.
* Opis jaskini: Wąskie przejście wiodło do przestrzennej sali. Dalej było wąskie przejście do
labiryntu pełnego przepaści i źródeł wydzielających trujące gazy(SO
2
, SO, H
2
S, CH
4
, CO,
CO
2
,???), ale w jaskini były nietoperze. Świadczyło by to, że w jaskini nie mogło być
trujących gazów typu CO czy CH
4
, bowiem nietoperze nie mogłyby żyć w zatrutej
atmosferze.
Jako pierwsi Księżycową Jaskinią zainteresowali się znani w Czechach „łowcy
tajemnic", inż. Ivan Mackerle i Michał Brumlik, którzy dokonali swojej pierwszej wyprawy
na Słowację w dniach 7-11 października 1982 roku. Celem ekspedycji było zweryfikowanie
niektórych podstawowych danych, takich jak:
1. Wyznaczenie na mapie lokalizacji Księżycowej Jaskini według informacji zawartych w
pracy Jacquesa Bergiera;
2. Odszukanie osób, które znają miejsce wejścia do Księżycowej Jaskini, tj. kpt. dr A. T.
14
Horáka, Jurka, Slavka, jego córki oraz ich krewnych;
3. Sprawdzenie i porównanie z zapiskami kpt. Horáka opisów walk jednostek powstańczych
SNP z wojskami Wehrmachtu i podległymi ks. Tiso;
4. Odnalezienie punktów orientacyjnych wymienionych w dzienniku kpt. Horáka, które
mogłyby pomóc w zlokalizowaniu Księżycowej Jaskini.
(„Zpráva o pátraní po tajemné šachté ve tvaru pulměsíce dle údaju z knihy Jacqua Bergiera
„Le livre de l´inexplicable”, AIM, Cesta z 7.10 – 11.10 1982”, (maszynopis), Praga
17.10.1982, ss.1-9)
Ekspedycja ta przyniosła konkretne rezultaty - odcinek, na którym miała by leżeć
Księżycowa Jaskinia, miał znajdować się na Levoczskich wzgórzach, które od roku 1952 są
poligonem wojskowym. Wejść tam można jedynie za okazaniem specjalnej przepustki.
Uściślono także jej położenie geograficzne: 49
o
02' N - 020°07' E z dokładnością do 10', co
odpowiada koordynatom: 49°12' N - 020°17' E, następna lokalizacja wskazuje na miejsce
położone na Levoćskich Vrhach, na pozycji 49°12' N - 020°44' E.) Co do lokalizacji na
terenie Levoćskich Vrchov, to Jaskinia powinna się znajdować na południe od wsi Jakubany,
pomiędzy górami Kečera i Magurič. Dochodzenie przeprowadzone we wsiach: Jakubany,
Kolačkov, Šambron i Bajerovce przyniosło kolejny fakt. Otóż w czasie II Wojny Światowej
w tych miejscowościach nie mieszkał żaden gospodarz, który miałby tylko dwie córki o
takich imionach. W październiku 1944 r. nie było tu żadnych walk, a także nie przechodziły
tu powstańcze wojska w sile batalionu czy choćby kompanii. W ogóle nie było tam żadnych
grup partyzanckich.
Pewien emerytowany pułkownik powiedział badaczom, że nic mu nie wiadomo o
jakimkolwiek partyzanckim oddziale, który 22 października 1944 r. toczył boje z
Wehrmachtem na wschód od Levoczy. Była to najkrytyczniejsza faza SNP, kiedy to siły po-
wstańcze spychano w kierunku Wysokich Tatr, gdzie przechodziły one z regularnego na
partyzancki sposób walki. Jest to raczej mało prawdopodobne, by ktoś kierował się na
wschód, lecz takiej możliwości nie można całkowicie wykluczyć. Mogła to być na przykład
grupa żołnierzy, którzy postanowili przebić się do swoich domów. W tym celu wyłonili
spomiędzy siebie dowódcę i dlatego ich marsz był zorganizowany na wojskowa modłę.
Podczas dochodzenia wypytywano ludzi o słowo „Yzdar"
(wymawiając z angielska
słowo to brzmi „Jzdjer” lub „Jzdjar”), co miało oznaczać nazwę miejscowości, w której baca
Slavek miał przebywać tymczasowo po wojnie. W dwóch niezależnych od siebie
przypadkach padła nazwa miejscowości Ždiar, gdzie, rzeczywiście byli bacowie, a nazwisko
Slavek mogło tam występować.
Niestety, w Ždiarze nawet najstarsi mieszkańcy twierdzili, że żaden baca Slavek ani
żadne walki pomiędzy słowackimi patriotami a Wehrmachtem nie miały miejsca ani w
październiku, ani innych miesiącach 1944r. ...
Druga ekspedycja inż. Mackerlego i Brumlika odbyła się w dniach 12-21 lipca 1984r i jej
celem było zidentyfikowanie miejsca potyczki kpt. Horáka z Niemcami, zbadanie
narodowości i tożsamości osób występujących w tym wydarzeniu oraz odszukanie ich
krewnych. (Zob. „Zpráva o pátraní po Měsíční šachtě dle údaju amerického speleologického
časopisu NSS News č.3 3/1965, Aim, Cesta z 12. – 21.7. 1984”, Praga 1984, ss.1-6)
Z dziennika kpt. Horáka wynika, że rodzina Slavka należała do starych osadników,
autochtonów. Slavek twierdził, że zwiedzał jaskinie ze swym ojcem i dziadkiem, przeto
wysoce prawdopodobne jest, że jego córki także tam się urodziły. Z Hanką chciał się żenić w
1944 roku partyzant Jurek, a więc mogła mieć wtedy 15-20 lat, co by oznaczało, że urodziła
się pomiędzy 1916 a 1929 rokiem. Gdyby Olga była młodsza, to miałaby wtedy poniżej 8 lat,
a co za tym idzie, nie mogłaby pójść z ojcem w góry. Poszukiwano więc wszystkich
dziewcząt o imieniu Hanka (Hana lub po polsku Hanna, Anna) i Oľga (Olga), urodzonych
pomiędzy rokiem 1916 a 1936. Imię Hanka czyli Hana jest imieniem czeskim i jako takim
15
nieczęsto używanym na Słowacji, ale podobnie jak w Polsce - o Annie mówi się tu właśnie
Hanna. W wykazach metrykalnych z okresu od l stycznia 1923 do 31 grudnia 1949 znajdują
się tylko dwie Olgi i kilka Anien, przy czym ŻADNEJ Oldze NIE odpowiadała Anna O TYM
SAMYM NAZWISKU, i żadna z nich nie miała ojca o nazwisku Slavek, albo Slav
(Slavomir). Co więcej - imię Hana nie występuje tam w ogóle.
Zapisy metrykalne z okresu od l stycznia 1907 do 31 grudnia 1922 także nie rejestrują
imion Olga i Hana - są jedynie trzy Anny, ale ŻADNA z nich nie miała ojca Slava...
Powyższe ustalenia nie mogą jednak stanowić ostatecznego argumentu jako, że wszystkie
wymienione osoby mogły używać swych drugich imion, jak to jest praktykowane np. na
Małopolsce, bądź pseudonimów np. w przypadku bacy Slavka - wszak trwała wojna. Tak
zatem imię czy nazwisko Slavek mogło być partyzanckim pseudonimem i człowiek ten
naprawdę mógł nazywać się zupełnie inaczej i nie być tym, za kogo się podawał. Mógł on być
jakimś pracownikiem jakiegoś alianckiego wywiadu, stąd tajemnica otaczająca jego osobę.
Podobnie negatywne rezultaty przyniosło poszukiwanie na terenie Liptowskiej Osady
i Liptowskiej Niżnej - w latach 1916-1929 żadnemu mężczyźnie o nazwisku Slav lub
podobnym, nie urodziły się córki Olga i Hana.
Były pułkownik z 6. Taktycznej Grupy „Zobor", która operowała na terenach, gdzie
znajdował się pododdział kpt. Horáka, stwierdził, że nic mu nie wiadomo o istnieniu oficera o
tym nazwisku i dodał jeszcze kilka informacji:
1. ŻADEN batalion czy inny pododdział nie cofał się w kierunku Koszyc. Wszystkie
jednostki ciągnęły w kierunku Tatr, gdzie były one rozformowywane. Żołnierze do nich
należący albo wracali do domów, albo walczyli dalej w grupach partyzanckich - także w
Polsce, aż do roku 1945;
2. Aż do dnia 28 października 1944 r. na tym obszarze nie było śniegu.!!! Dopiero 28
października zaczął padać deszcz ze śniegiem. Wiele śniegu spadło dopiero po 3 listopada
1944 r.
Analiza ta nie przyniosła zatem żadnych konkretnych wniosków. Nie udało się
zidentyfikować ani jednej osoby, która znała położenie Księżycowej Jaskini:
• kpt. Horáka nie znali ani miejscowi mieszkańcy, ani żołnierze powstańczej armii;
• baca SIavek z dwoma córkami Olgą i Hanką nigdy nie mieszkał w północnej części
Levoczskich Vrhov, tak samo jak w miejscowości Ždiar (Yzdar). Na obszarze Levoczskich
Vrchov samo nazwisko Slavek nie występuje.
Nie udało się także potwierdzić informacji zawartych w dzienniku kpt. Horáka:
• 22 października 1944r. na tym obszarze nie doszło do żadnej potyczki;
• ani mieszkańcy, ani leśnicy nic nie wiedzieli o mogile powstańca w tej okolicy;
• na obszarze Levoczskich Vrchov nie występują sosny i kosówka;
• nie ma informacji o opadach śniegu w końcu października 1944r. (ibidem, s.9)
Dalsze dochodzenie przyniosło jeszcze jeden rezultat - otóż podane przez „NSS
News" koordynaty miejsca, gdzie miałaby znajdować się Księżycowa Jaskinia zostały
wyssane z palca przez redaktora naczelnego „NSS News" dr G. Moore'a, który podał je wedle
skróconej wersji dziennika dr Horáka i niezbyt dokładnej mapy Czechosłowacji. Wersję tę
podał Thomas de Jean w „Księdze tajemnic 2".
Założono bowiem a priori, że Księżycowa Jaskinia jest położona na północnym stoku
Niskich Tatr, co odpowiadało twierdzeniu dr Horáka, że jaskinia znajduje się po północnej
stronie Tatr, że pod koniec wojny baca Slavek mieszkał tymczasowo w Żdiarze, o walkach z
Niemcami, o występowaniu kosówki, itd. itp. Wytypowanie miejsca blisko Liptovskiej
Osady, pomiędzy L'ubochňou a Parnicou (Thomas de Jean podaje nazwy miejscowości jako
„Plavince" i „Lubocna") jak już nam wiadomo nie wypaliło. Nie pasowało do faktów.
Jedno, co udało się udowodnić ze stuprocentową pewnością, to że wszystkie daty
umiejscawiające w czasie te wydarzenia są FAŁSZYWE. I tak np. silny opad śniegu miał
16
miejsce 3 listopada 1944 roku, a 22 października śniegu jeszcze nie było - co stoi w jawnej
sprzeczności z tym, co pisze dr Horák. Wypływa z tego wniosek, który zda się potwierdzać
dość oczywisty fakt, że dr Horák spisywał swój pamiętnik NIE NA MIEJSCU wydarzeń, ale
ZNACZNIE PÓŹNIEJ! - a mianowicie w 1965 roku, kiedy już niezbyt dokładnie pamiętał
wydarzenia... Bitwa z hitlerowcami miała miejsce nie 22 października, ale właśnie 3 listopada
1944 r. Dlatego nie można posiłkować się zapiskami dr Horáka przy ustalaniu wydarzeń
historycznych... (AIM, korespondencja prywatna z 19. 2. 1991)
Dalszą przesłanką pomagającą przy lokalizacji Księżycowej Jaskini, byłoby
występowanie skał wapiennych na Słowacji. Opisywane podziemne przestrzenie miały
bowiem znajdować się w skałach wapiennych. W tym celu należało by nanieść na mapę
podstawowe punkty odniesienia oraz obszary skał wapiennych. Musiałyby one być na tyle
dokładne, by można było zlokalizować na niej w sumie niewielkie gniazdo wapieni w
otaczającej je innej skale (w przypadku Księżycowej Jaskini, w piaskowcu), a takie struktury
istnieją w północnej Słowacji. To Tatry Bielskie...
Interesujące jest także wyjaśnienie podane przez geologa z Ústredneho Geologickieho
Ustavu w Pradze Czeskiej, który uważa za prawdę to, co napisał dr Horák, a co dotyczy
jaskini i jego dokonań, choć to obraz na wskroś subiektywny. Dziwne wydaje się na przykład,
że w dzienniku nie wspomina on słowem o wielkościach, które charakteryzują podziemny
świat jaskiń.
Dowodziło by to, że kpt. Horáka interesowały nie tyle szczegóły penetrowanych okolic, ile
wyłącznie jego własne zainteresowania i spostrzeżenia. Innymi słowy, bardziej polegał na
własnych odczuciach aniżeli na w miarę obiektywnym podaniu dokładnych okoliczności,
jakie towarzyszyły kreślonym wydarzeniom sprzed wielu lat. Potwierdza to tym samym, że
dziennik został napisany nieco później, jako „wspominki z lepszych czasów..." Na przykład,
opisowy zwrot: in the Tatra Mountains może (ale wcale nie musi) oznaczać Tatr jako takich,
ale inne pasmo górskie, położone w ich pobliżu. Kolejna informacja: at Zdar wskazuje, że
może chodzić tu o miasteczko Ždiar na obszarze Tatr Bielskich. (Zob. „Zpráva o jednání ...”,
AIM, Ústřední ústav geologický, Praha 7. 10. 1988, s.2)
Dalsze poszukiwania przyniosły nieco więcej informacji na temat tożsamości kpt. dr
Antonina T. Horàka. Według aktualnie uzyskanych informacji chodzi o oficera w randze
kapitana, który został prawdopodobnie zrzucony na terytorium Słowacji, w składzie brygady
powietrznodesantowej złożonej z Czechów i Słowaków w ZSRR, a którzy walczyli uprzednio
w brytyjskim RAF. Po wojnie opuścił on Czechosłowację i przeniósł się do USA, gdzie od
roku 1965 mieszkał w Pueblo (Kolorado). Był doktorem lingwistyki i właścicielem
restauracji. Jego żona miała na imię Anna. Zmarł w czerwcu 1976 roku. Nie natrafiono na
żaden ślad jego krewnych czy znajomych w Czechosłowacji. W redakcji czasopisma
wydawanego przez U.S.S. Geological Survey tego autora już nie pamiętali, redaktor dr G.
Moore odpisał inż. Mackerlemu, że informacje o szerokości i długości geograficznej
Księżycowej Jaskini sam sobie wymyślił patrząc na mapę Czechosłowacji i nie muszą one
być konkretne. (List George’a W. Moora do inż. Mackerlego z dnia 27.03.1983) Jak doszedł
do nazw „Plavnica" i „Lubocna" tego już nie wiedział, a w oryginalnym tekście dr Horáka nic
o nich nie ma. Jest dość prawdopodobnym, że dr Horák wspominał o nich przy spotkaniu z dr
Moore'em, ale nie wiadomo w jakim kontekście.
Pierwsza wyprawa, która miała miejsce w dniach 7-11 października 1982 r. kierowała
się podanymi koordynatami długości i szerokości geograficznej. Badacze wyszli także z
założenia, że idzie o błąd w druku: Lubocna = Lubovňa, itd. bo w miejscu z podanymi
współrzędnymi leżą dwie miejscowości - Stara Lubovňa i Plavnica. Ekspedycja wytyczyła
sobie takie cele:
1. Odnaleźć miejsce potyczek według wskazówek dziennika;
2. Określić losy i uzyskać bliższe informacje o pododdziale dr Horáka. Wiadomo, że miał on
17
184 żołnierzy, maszerowali w kierunku Koszyc, co było samo w sobie nietypowe, a to
dlatego, że zdecydowana większość powstańców SNP kierowała się ku Bańskiej Bystrzycy,
albo rozformowano ich oddziały, a oni sami udawali się do domów;
3. Uzyskać bliższe dane o kpt. dr Horáku, datę i miejsce jego urodzenia, co pozwoliłoby na
odtworzenie jego życiorysu i szlaku bojowego;
4. Znaleźć bliższe informacje na temat Jurka, który wie, gdzie jest jaskinia, ale nie zna jej
sekretu. Ożenił się z córką Slavka i potem był cieślą w Bratysławie;
5. Odnaleźć bacę Slavka w Ždiarze.
Skoro śnieg spadł po l listopada 1944 roku to wiadomo, że daty bitew były
wymyślone. Dr Horák prawdopodobnie w ogóle NIE PISAŁ ŻADNEGO DZIENNIKA a swe
wspomnienia spisał w formie pamiętnika, aby były dla wydawcy atrakcyjniejsze! Dokładnych
dat nie pamiętał, więc je po prostu wymyślił. To, że był głęboki śnieg, tego nie mógł
zapomnieć, tego nie wymyślił - tak więc rzecz się miała w listopadzie, kiedy Słowackie
Narodowe Powstanie już się skończyło, powstańcza armia została rozformowana - mogło
więc chodzić JEDYNIE o grupę powstańców powracających do domów, bez żadnej
wojskowej organizacji...
Jednostki wojskowej - owego batalionu - nie udało się zidentyfikować ani poprzez
archiwa Muzeum SNP w Bańskiej Bystrzycy, w Matici Slovenskiej w Martinie, Oddeleni
Vojenskych Dejin Slovenska w Bratysławie, ani wywiadom z żołnierzami i oficerami
Słowackiej Armii.
Co się tyczy Ždiarów, to oprócz wioski u podnóża Tatr Bielskich istnieją jeszcze:
Ždiar przy Liptovskiej Tepličke, Ždiary w okolicy Rožnavy, Ždiar przy Nižnom Slavkove i
Ždiar przy Svidniku. Co się zaś tyczy nazwy „Lubocna", to postawiono hipotezę, że mogłaby
to być L'ubochňa i Parnica (zamiast Plavnica), gdzie jest w pobliżu także Ždiar - być może
chodzi o błąd drukarski przy pisaniu słowackich nazw ale możliwości zweryfikowania tej
hipotezy są praktycznie zerowe.
Trochę szkoda, że cała ta historia jakby utkwiła w martwym punkcie i w obecnej
chwili istnieje nikłe prawdopodobieństwo jej ostatecznego rozwikłania. Miejmy nadzieje, że
dr Miloš Jesenský nie podda się tak łatwo i jeszcze o niej kiedyś usłyszymy, choć plątanina
nazw i lokalizacji znacznie gmatwa całą sprawę, która w 99,999999% zda się być jedynie
paleokontaktowym hoax'em - głupim żartem zrobionym w celu... No właśnie - czy tylko dla
sławy i pieniędzy? To akurat nie wydaje się takie pewne. Trudno uwierzyć, że dr Horak dla
paru dolarów i kilku dni chwały puścił w druk taką piramidalną bzdurę... - tego nie robią
ludzie, którzy przeszli przez piekło wojny i powstania. To nie pasuje do tego typu ludzi.
Wydaje mi się, że najbardziej prawdopodobną lokalizacją jest ta z Tatr Bielskich, co
pokazuję na mapce II. W punkcie oznaczonym cyfrą „9" znajduje się przecięcie współ-
rzędnych geograficznych - 49°12' N - 020°17' E, czyli na stokach Stežky, która należy już do
granitowego masywu Tatr Wysokich, i o jaskiniach w tym terenie trudno mówić. Jeżeli
przesuniemy spojrzenie nieco dalej na północ, to na PÓŁNOCNYM stoku Tatr Bielskich
znajdziemy Babią Dolinę, gdzie w miejscu o współrzędnych 49°15' N - 020°17' E mogłaby
znajdować się poszukiwana jaskinia... Oczywiście to tylko domysł, ale spełnione są nieomal
wszystkie warunki lokalizacji podane przez dr Horáka. Szkoda jedynie, że i tam - jak w
przypadku Levoczskich Vrchov znajduje się wojskowy poligon, a nad resztą Tatr Bielskich
zasłonę tajemnicy rozsnuwa TANAP.
Dziwnym faktem jest, że przez Tatry Bielskie przebiegają TYLKO TRZY szlaki tury-
styczne: niebiesko-zielony szlak nr 2911/5810 po południowej stronie Tatr Bielskich, żółty nr
8862 do Bielańskiej Jaskini oraz zielony nr 5811 do Magury i Rigelskiego Potoku. Od 1995r.
udostępniono jeszcze tzw. „naukową ścieżkę" z Rigelskiego Potoku na szeroką Przełęcz do
szlaku 2911/5810... Komu zależy na tym, by po Tatrach Bielskich nie włóczyli się turyści?
TANAP-owi? Być może tak, bo rąbie się tam drzewa i wywozi tysiące metrów sześciennych
18
drewna rocznie, a ścisły rezerwat przyrody, który tam się znajduje jest nim jedynie z nazwy.
(„Tygodnik Podhalański" nr.49,50,51/1995)
Wokół Tatr Bielskich istnieje kilkanaście domów wczasowych praskich - teraz
bratysławskich – VIP-ów, które przed 1990 r. były chronione przez elitarne jednostki MSW.
Czy tylko tego chronili świetnie wyszkoleni komandosi Št. B.? A może czegoś więcej, na
przykład Księżycowej Jaskini? Pozostaje mieć nadzieję, że Jaskinia nie została „wygrabiona"
a i jej tajemnice przewiezione do piwnic Łubianki czy Chodynki, gdzie zazwyczaj trafiały
tajemnice pochodzące z krajów Układu Warszawskiego, że wspomnę tylko nasz - polski -
incydent gdyński z roku 1959, kiedy to znalezionego na gdyńskiej plaży humanoida,
przewieziono ciupasem do ZSRR... (Podobno jednak to EBE jest w Polsce, dobrze ukryta w
kostnicy szpitala uniwersyteckiego w Gdyni - sic!). Tak mogło być i w przypadku Księży-
cowej Jaskini, V-7, hitlerowskiej bomby A i wielu, wielu innych tajemnic. Nie sądzę, by
tajemnica Księżycowej Jaskini wyszła na jaw w tym millennium - po prostu dlatego, że
zajmują się tym tacy outsiderzy jak dr Jesenský czy ja... Jak długo będzie istniała zmowa
milczenia w której obok decydentów ma swój udział także kwiat naszej nauki, tak długo ta i
inne zagadki pozostaną Wielkimi Niewiadomymi.
Jest w tej całej historii i pewien akcent polski. W zapiskach dr Horáka jest coś
niepokojąco znajomego, rzekłbym - swojskiego, coś - co już gdzieś kiedyś czytaliśmy. I
rzeczywiście - przypomnieliśmy sobie materiał o istnieniu tzw. „szklistych tuneli" w
słowackim stoku Babiej Góry. Historie te są do siebie tak podobne, że nie może być mowy o
przypadkowej koincydencji... Wydaje mi się, że konwergencja tych dwóch Legend jest
niezupełnie przypadkowa - i jest w tym coś więcej, niż tylko ślepy traf. Czyżby tajemniczy
informator dr Jana Pająka opowiedział mu swoją wersję Legendy o Księżycowej Jaskini,
nieznacznie ją tylko modyfikując i dostosowując do realiów beskidzkich? Wydaje się, że tak
właśnie było, ale bynajmniej nie chodziło tu o stoki Babiej Góry a o zbocza Babiej Doliny w
Tatrach Bielskich!... (Jesenský, M.: Tajemnica Księżycowej Jaskini, „Wizje Peryferyjne”, nr
2/1996, s. 22-29)
ROZDZIAŁ 3 – Zagadka szklistych tuneli
Zaznajamiamy się z prof. dr Janem Pająkiem – Niezwykła historia z dzieciństwa
Wincentego – Dobrze strzeżona góralska tajemnica: Tunele pod Babią Górą? – Dalsze uwagi
i spostrzeżenia.
W poprzednim rozdziale wyraziliśmy atrakcyjną hipotezę, że Księżycowa Jaskinia i
system szklistych tuneli pod Babią Górą, o których pisze polski uczony prof. dr inż. Jan
Pająk, są dwoma aspektami TEGO SAMEGO problemu. Zgodnie z zasadą audiatur altra
pars przekazujemy na początek obszerne fragmenty relacji prof. Pająka (Leśniakiewicz, R.:
„Księżycowa Jaskinia – zagadki ciąg dalszy”, „Wizje peryferyjne”, nr 3/1996, ss. 24-28):
Byłem właśnie w klasie maturalnej liceum, kiedy usłyszałem pierwszą opowieść o
szklistych tunelach, wyglądających jakby wytopiła je w skale jakaś ogromna maszyna. Osoba,
która mi o nich opowiedziała - nazwijmy ją Wincenty - znana mi była z innych niezwykłych
opowieści jakie kolidowały drastycznie z moim „naukowym światopoglądem". Gdy słuchałem
tej kolejnej opowieści, nie przykładałem do niej szczególnej wagi i traktowałem jako
19
rozrywkę. Z czasem zapomniałem niektóre szczegóły - przykładowo nie jestem już pewien, czy
tunel zaczynał się na Babiej czy na Baraniej Górze, do jakich miejsc prowadził, jak był
oznakowany, jak się go otwierało, itd. itp. Stąd też przytaczam wersję w formie luźnej
opowieści, jaką obecnie ja pamiętam.
Jak to zwykle bywało z zimami lat 60., tego wieczora elektrownia znowu wyłączyła
prąd. Siedzieliśmy więc przy buzującym piecyku wsłuchując się w trzask płomieni... Wincenty
po pewnym czasie zaczął:
Kiedy byłem w twoim wieku, pewnego wieczoru mój ojciec zapowiedział, że następnego ranka
wyruszymy w daleką drogę. Nazajutrz rano zdziwiło mnie to, że zamiast zwykłych
przygotowań do jarmarku ojciec zapakował tylko naftową latarnię, zapałki oraz zapas
jedzenia. Moja ciekawość jeszcze wzrosła, kiedy wyruszyliśmy w drogę piechotą, zamiast —
jak zwykle - furmanką... Kiedy wyszliśmy poza granicę naszej wioski, ojciec przewodzący w
milczeniu przywołał mnie do siebie.
— Wicek - powiedział - nadszedł czas, byś poznał sekret naszych przodków. Sekret ten
przekazujemy z ojca na syna od drzewniech czasów. Trzymamy go w rodzinie na czarną go-
dzinę. Oprócz mnie wie o tym kilku członków rodzin rozrzuconych, po innych wioskach. Se-
kret ten, to ukryte przejście podziemne. Bacz teraz na drogę, bo pokażę ci ją tylko raz. Musisz
więc ją dobrze zapamiętać.
Dalszą drogę odbywaliśmy w milczeniu. Podeszliśmy do podnóża Babiej Góry od
strony czeskiej (Autorowi chodziło chyba o stronę słowacką, bo ani Babia ani Barania Góra
nie ma stoków po czeskiej stronie granicy. Obie te góry leżą nieco dalej na wschód od granicy
[etnicznej i administracyjnej] słowacko-czeskiej. – przyp. RKL) - ojciec znowu się zatrzymał
i pokazał mi skałkę na wysokości około 1/3 tej góry.
— Wicek - powiedział - zważ na tę skałkę, bo zasłania ona wejście do podziemia.
Gdy wspięliśmy się do skałki, zdziwiło mnie, że żadnego przejścia nie było widać. Mój
ojciec zaparł się plecami przy narożniku i zaczął pchać. Stałem zaskoczony, bo z bliska skałka
wyglądała na zbyt dużą, by jeden człowiek mógł ją popchnąć.
- Psia... - ojciec zaklął - długo nie otwierana, musiała się zastać, nie gap się! - pomóż
mi pchać. ! Przyskoczyłem i popchnąłem - skałka drgnęła i po początkowym oporze posunęła
się zadziwiająco lekko. Odsłoniło się wejście dostatecznie duże, by przejechać przez nie
wozem. Ojciec zapalił latarnię naftową, poczym popchnął skałę na poprzednie miejsce.
Zatrzasnęła ona całkowicie otwór wejściowy. Następnie ruszył tunelem, jaki zaczynał się od
tej skałki i prowadził dość stromo w dół. Zatkało mnie z wrażenia, bowiem czegoś takiego
jeszcze w życiu nie widziałem. Tunel był ogromny i zmieściłby się w nim nie tylko wóz ale cały
pociąg. Przebiegał prosto jak strzała. Jego przekrój był kolisty, ale nieco spłaszczony od
góry. Powierzchnia była lekko pofalowana, jakby pokarbowana ostrzem ogromnego wiertła.
Ściany miał lśniące, jakby wylane szkłem. Chociaż raptownie schodził w dół, był zadziwiająco
suchy, ani śladu wody spływającej po spągu i ścianach. Zauważyłem też, że nasze buty
stąpające po szklistej podłodze nie wydawały żadnego dźwięku, jakiego można by się
spodziewać po skale, odgłos kroków był przytłumiony, jakby spąg tunelu wyłożono jakimś
tworzywem.
Po dosyć długim marszu tunel wpadł do ogromnej komory w kształcie beczki stojącej
nieco skośnie. Ściany tej komory były szkliste, jak ściany tunelu, którym przyszliśmy, ale nie
były one jednak karbowane, za to spąg i ściany były uformowane w jakiś dziwny spiralny
wzór, wyglądający jak zastygły wir. W komorze tej zbiegały się wyloty kilku tuneli. Niektóre z
nich miały przekrój okrągły, niektóre trójkątny. Ojciec położył latarnię na ziemi i przysiadł na
chwilę, by odpocząć, ja zaś zacząłem rozglądać się po pieczarze. Pod ścianami, z dala od
wylotów tuneli podłoga była zaścielona jakimiś przedmiotami, skrzyniami, beczkami oraz
najróżnorodniejszą bronią. Widziałem części zbroi rycerskich, maczugi, miecze, szable, a
20
także starodawną broń palną. Moja uwagę zwróciła niezwykłej roboty piękna strzelba z
bogato inkrustowaną lufą o białej kolbie.
Wziąłem tą strzelbę, by ją oglądnąć, ale ojciec krzyknął na mnie „nie rusz! - nie mamy
oliwy by ją znów nasmarować!"
— Możemy przecież zabrać ją ze sobą - odpowiedziałem.
— Nie - powiedział ojciec - to wszystko ma tu czekać na wypadek ciężkich czasów.
Przysiadłem więc przy ojcu. Wtedy zaczął on wyjaśniać:
— Tunele, które tu widzisz, prowadzą do każdego kraju i każdego kontynentu. Możesz
więc zajść nimi, gdzie tylko zechcesz, oczywiście jeżeli tylko wiesz, jak się w nich obracać.
Ten tunel z lewej strony wiedzie do Niemiec, potem do Anglii, dalej zaś do Ameryki, gdzie
łączy się z tunelem z prawej strony. Z kolei tunel z prawej strony wiedzie do Rosji, potem do
Kaukazu i Chin, dalej do Japonii i w końcu do Ameryki. Do Ameryki możesz dojść także
pozostałymi tunelami wiodącymi pod biegunami Ziemi. Każdy z tych tuneli posiada co jakiś
czas komorę rozgałęźną podobną do tej, w której teraz jesteśmy, gdzie łączy się z innymi
tunelami idącymi w innych kierunkach. W tym labiryncie łatwo się jest zgubić. Dlatego też
nasi przodkowie używali drogowskazów, jakie informowały, który kanał wybrać - chodź,
pokażę ci jak te drogowskazy wyglądają.
Podeszliśmy do jednego z tuneli i wtedy zauważyłem przy jego wylocie kilkadziesiąt
niezdarnych rysunków nagryzmolonych czarną farbą czy zaschniętą krwią. Ojciec wskazał mi
rysunek po rysunku, objaśniając jego znaczenie. Jeden z nich oznaczał Wawel w Krakowie
[!].
Kiedy tak objaśniał mi znaki, niespodziewanie dał się słyszeć odgłos dudnienia, syku i
metalicznego pisku - przypominało to przejeżdżający pociąg parowy, kiedy zmienia szyny na
zwrotnicach lub hamuje. Ojciec zamilkł i powiedział:
— Resztę objaśnię ci w drodze powrotnej, teraz musimy szybko wracać.
Zaczęliśmy się szybko wspinać szybem wejściowym, ścigani coraz głośniejszym dudnieniem i
metalicznym piskiem. Ojciec wyraźnie się niepokoił i często oglądał za siebie. Gdy
dopadliśmy skały przy wejściu, syk i pisk były tak głośne, jakby pociąg hamował tuż za
naszymi plecami. Po wyjściu na zewnątrz i zatrzaśnięciu skały, ojciec padł na ziemię
zdyszany. Po dość długim odpoczynku zaczai wyjaśniać:
— Tunele, jakie widziałeś, nie były wykonane przez ludzi, a przez wszechmocne
stwory, które mieszkają w podziemiach. Stwory te używają tuneli do poruszania się w podzie-
miach od jednej strony świata w drugą. Używają one w tym celu ognistych maszyn latają-
cych. Gdyby maszyna taka na nas najechała, to zostalibyśmy niechybnie upieczeni od jej
gorąca. Na szczęście głos w tunelu niesie daleko, jest więc czas, by zejść jej z drogi, kiedy się
ją usłyszy. Poza tym stwory te mieszkają w innych częściach świata i w te strony przylatują
bardzo rzadko. Nasi przodkowie wykorzystywali te tunele do ukrywania się przed
najeźdźcami oraz szybkiego przemarszu w inne strony. W drodze powrotnej ojciec wyjaśnił mi
znaczenie pozostałych znaków. Przykazał też, bym we właściwym czasie przekazał tę wiedzę
komuś innemu, by nie uległa zapomnieniu.
(Pająk J., Pańszczyk K. – „Tunele NOL spod Babiej Góry”, Nowy Targ – Kota
Samarahan 1998 [skrypt].)
Na tym kończy się relacja człowieka imieniem Wincenty - informatora prof. dr Jana
Pająka, który z kolei przytoczył te historie na dowód istnienia magnokraftów (magnolotów) -
latających maszyn z wyglądu podobnych do Nieznanych Obiektów Latających czyli UFO - i
de facto, prawdopodobnie mających identyczny napęd...
Także osobną sprawą jest pochodzenie tego tunelu - prawdopodobnie pozostałość po
istotach zamieszkujących wnętrze naszej planety po czymś w rodzaju Agarty czy Shangri-la...
Pisali o tym słynni ezoterycy i egzoterycy: M. Bławatska i Ferdynand Antoni
Ossendowski, Brinsley le Poer-Trench i Mircea Eliade, Aleksander Grobicki i...
21
Umberto Eco! (Zob. także Ossendowski A. F. – „Przez kraj ludzi, zwierząt i bogów”, Poznań
1930; Grobicki Al. – „Nie tylko Trójkąt Bermudzki, Gdańsk 1980; Krzyściak J. – „Däniken,
Kosmici i Atlantydzi”, Katowice 1997; Maclellean A. – „Zaginiony świat Agharti”,
Warszawa 1996; Maclellan A. – „Tajemnica Pustej Ziemi”, Warszawa 2000; Zajdler L. –
„Atlantyda”, Warszawa 1980.) Ale o tym później, teraz zajmijmy się wspólnymi punktami
obu legendarnych osobliwości Księżycowej Jaskini i szklistego tunelu.
Punkty te zostały już wyróżnione w tekście doniesienia prof. Pająka, ale przypomnę je
raz jeszcze:
Lokalizacja obu jaskiń (bowiem omawiany tunel będę w dalszym ciągu
nazywał „jaskinią") stanowi sekret trzymany w rodzinach od wielu (co najmniej
kilku) pokoleń.
Sekret ten jest przekazywany z ojca na syna, Slavek nie miał syna, więc
najprawdopodobniej nie przekazał sekretu, lub przekazał go któremuś z potomków
w rodzinie swych braci czy sióstr...
Sekretem miałoby być ukryte podziemie, czy przejście podziemne leżące
na terenach należących do jednej rodziny i to dość zamożnej - jak wynika to z
relacji.
Opis jaskini: ogromne rozmiary, lekko pofałdowane ściany i spągi, gładkie
ściany wyłożone jakimś niezwykłym tworzywem (w relacji prof. Pająka) czy
metalem, w relacji brak wody spływającej po ścianach mimo, że mówi się o
stalaktytach i stalagmitach, ale znajdują się one poza (!) właściwą jaskinią. Jej
kształt jest bardzo nietypowy - pochylonej beczki czy pochylonego szybu o
półksiężycowym kształcie. Trójkątny kształt korytarzy także upodabnia do siebie
obie Legendy.
Zjawiska występujące w jaskiniach. Chodzi o zjawiska akustyczne,
których źródłem jest działalność ludzka albo Obcych Istot. W obu przypadkach
sprowadza się ona do dudnienia i metalicznego syku, bądź pisku.
Obydwie jaskinie znajdują się na Słowacji. — Oczywiście, w obu
relacjach występują pewne różnice, ale wniosek jest ten sam:
Obydwie jaskinie zostały zbudowane przez nieznanych konstruktorów,
których utożsamia się z dawnymi cywilizacjami „platońskimi" lub
pozaziemskimi...
Gdzie znajduje się wejście do szklistego tunelu? Relacja Wincentego mówi o słowac-
kiej stronie Babiej Góry. Barania Góra raczej nie wchodzi w rachubę, a to dlatego, że przez
jej południowe zbocza nie przebiegała granica państwowa, która przebiega właśnie przez
Babią Górę! W świetle relacji Wincentego - wejście znajduje się na ⅔ wysokości względnej
góry, tj. około 1.200 m n.p.m., w dolinie Potoku Bystra. Problem w tym, że poza szczytem
Diablaka, który stanowi skalistą „wyspę" w otaczającym go terenie, na południowych stokach
Babiej Góry nie ma żadnych skałek! To pewnik, a zarazem pierwsza obiekcja.
Obiekcja druga dotyczy sprzeczności w relacji Wincentego - skoro oznakowania
korytarzy malowano lichą farbą lub krwią, to jakim cudem przetrwały one straszliwy
(podobno) żar przelatujących przez korytarze i komory podziemnych statków latających.? Jak
to gorąco zniosły z kolei drewniane czy płócienne przedmioty codziennego użytku jakie tam
zgromadzono? Przecież powinny one ulec zniszczeniu już przy pierwszym przelocie
„podziemnego" NOL-a - prawda? Czyli, że żar wydzielany przez te pojazdy nie był aż tak
straszny, jak to opowiadał Wincenty.? A może chodziło o promieniowanie jonizujące? Popa-
rzenia promieniste dają podobny obraz, jak konwencjonalne poparzenia termiczne, więc może
Wincentemu o to chodziło? Ciekawe, bo dr Horak też wysunął przypuszczenie, że
Księżycowa Jaskinia stanowi wyrobisko po wydobyciu rud uranowych... - jak sugeruje to
Thomas de Jean.
22
Podejrzewamy zatem, że w wypadku tunelu chodzi de facto o Księżycową Jaskinię, a
Wincenty twierdząc, że wylot korytarza znajduje się w Babiej Górze, po prostu wpuścił prof.
Pająka w ślepą uliczkę... Dlaczego zresztą miałby mu mówić prawdę? Skoro istnienie
korytarza jest taką tajemnicą, to dlaczego akurat tylko wobec prof. Pająka miała by zostać
złamana zmowa milczenia? Przecież informacje o jaskiniach były trzymane w sekrecie i
złamanie sekretu byłoby równoznaczne ze złamaniem prawa omerty! Z tego prostego względu
relacja Wincentego i potem prof. Pająka w tym względzie jest niewiarygodna! I znowu
nasuwa się przypuszczenie, że chodzi tu o Babią Dolinę w Tatrach Bielskich... Trudno
bowiem przypuścić, żeby istniały dwie różne formacje o tak niezwykłych właściwościach.
Nasuwa się w związku z tym jeszcze jedno spostrzeżenie - Wincenty mówi o
członkach rodzin znających tajemnicę mieszkańców innych wiosek. Otóż wiele rodzin ma
krewnych na Słowacji i vice-versa, zatem tak w Polsce jak i na Słowacji Legenda powinna
być znana wielu ludziom. Prof. Pająk nie pisze, gdzie spotykał się z Wincentym, ale założę
się, że miało to miejsce albo w Zakopanem, albo w ogóle na Podhalu, a nie w Zawoi czy na
polskiej bądź słowackiej Orawie... Wygląda więc na to, że Wincenty i dr Horak zetknęli się z
tą samą tajemnicą!
ROZDZIAŁ 4 – Poszukiwacze skarbów kontra hiszpańska Securitate
Egzotyczna legenda albo prawda – Na scenę wstępuje Sebastian Berzeviczy –
Świadectwo pastora Bucholtza – Kogo poszukiwała hiszpańska Securitate?
Pomysł połączenia obydwu tych Legend przyszedł nam do głowy, kiedy w połowie lat
90. ub. wieku zbieraliśmy materiały do naszej pierwszej wspólnej książki o kosmicznych
technologiach hitlerowskich Niemiec. Już wtedy nasunęła się nam jeszcze jedna hipoteza na
temat tego, że Księżycowa Jaskinia mogłaby znajdować się w Pieninach, gdzie miejscowa
tradycja spaja w jedno legendy o skarbach Inków z osobą szlachcica, obieżyświata i
awanturnika Sebastiana Berzeviczy’ego. Kiedyśmy dokładnie analizowaliśmy tą historię, to
stwierdziliśmy, że w naszej książce powinno znaleźć się miejsce dla tego kondotiera, jego
niezwykłych przygód w Nowym Świecie, egzotycznej i wielkiej miłości, zdradzie i śmierci,
królewskich wysłannikach oraz – rzecz jasna – ogromnych skarbach ukrytych w jaskiniach.
(Jesenský, M.: „Posledný Inkov odkaz I. – III.”, „Slovenské národné noviny”, vol. 12 (16),
nr 12 (5.6.2001), s.9, nr 13 (19.6.2001), s.9, nr 14 (3.7.2001), s.9, Leśniakiewicz, R.:
„Księżycowa jaskinia na Spiszu?”, „Świat UFO”, vol. 22, nr 1(67)(2002), ss. 89-99).
W roku 1946, w zamku Dunajec w Niedzicy, stojącym nad polsko-słowacką rzeką
graniczną Dunajec, pojawił się niejaki Andrzej Benesz z testamentem, który jego ojciec
otrzymał z krakowskiego kościoła pod wezwaniem Św. Krzyża. Dokument ten był spisany
pod koniec XVIII wieku na zamku Dunajec przez samego Sebastiana Berzeviczy’ego i
wysłannicy, którzy przybyli na zamek aż z ... Peru! Benesz w towarzystwie miejscowego
sołtysa, komendanta posterunku Milicji Obywatelskiej i oficera Wojsk Ochrony Pogranicza
odwalił ostatni stopień schodów wiodących do zamku i tam znalazł metalową rurkę
zawierającą dokument w postaci indiańskiego kipu (quipu). Składało się ono z trzech sznurów
zapętlonych w mnogie węzły i zakończonych nietypowo blaszkami z łacińskimi napisami:
„Titicaca”, „Vigo” i „Dunajec”... Indiańskie kipu miało być wskazówką do lokalizacji
23
ogromnego indiańskiego skarbu, którego dziedzicem miał być wnuk Berzeviczy’ego –
Antonio Berzeviczy vel Benesz alias Condorcanqui vulgo Tupac Amaru III. I jak na
razie, to nie ma eksperta, który rozwiązałby tą zagadkę szlachcica, który władał niedzickim
zamkiem przez tyle lat...
Sebastian gnany chęcią zdobycia sławy i fortuny oraz przygód dostał się na dwóch
hiszpańskiego króla, skąd wysłano go do Peru, gdzie służył wiernie hiszpańskiej koronie.
Tam ożenił się z indiańską księżniczką, w której żyłach płynęła królewska krew Inków. Z
tego małżeństwa urodziła się ich córka Umina, która wydała się za ostatniego pretendenta do
tronu Inków – Jose Gabriela czyli Gabriela Condorcanqui vel Tupaca Amaru II, który w
latach 1779-81 przewodził powstaniu przeciwko Hiszpanom. Po okrutnym zdławieniu rebelii
i zamordowaniu przez nich Tupaca Amaru II, Sebastianowi udało się uciec z Uminą i
Antoniem do Starego Świata, ale mściwa ręka hiszpańskiej korony dosięgła uciekinierów w
Wenecji. Ponowna ucieczka do Dunajca także nie była oderwaniem się od prześladowców –
Uminę zamordowano w zamku, gdzie ponoć jej duch straszy do dziś dnia...
Berzeviczy pojął, ze jego wnuk nie jest tu bezpieczny i w tajemnicy wysłał go do
morawskiego Krumlowa, gdzie przygotował mu fałszywą tożsamość w rodzinie Beneszów.
Antonio – teraz już Antonin Benesz – przyjął nazwisko swych przybranych rodziców.
Rodzina Beneszów się spolonizowała dzięki małżeństwom i pędziła biedne życie po
północnej stronie Karpat.
(Zob.: Rowiński, A.: „Pod klątwą kapłanów”, Warszawa, 2000; Leśniakiewicz W. –
„Skarb Inków – Szukajcie, ale czy znajdziecie?” w „Odkrywca” nr 6/2002 )
I tutaj się zaczyna nasze poszukiwanie odpowiedzi. Kto jak kto, ale Berzeviczy głupi
nie był. Sebastian Berzeviczy, jeżeli miałby gdzieś ukrywać swe skarby, to tylko i wyłącznie
w górach – a dokładniej w jaskiniach! Zamek Niedzicki czy Tropsztynski mógłby być
spenetrowany przez „hiszpańskie KGB” stosunkowo łatwo, – czego zresztą dowiodło
morderstwo Uminy. Ale szukać skarbów w jaskiniach Pienin czy Tatr – o! to już zupełnie
inna para kaloszy. Wtedy te góry były jeszcze stosunkowo mało znane i były penetrowane
tylko przez górali i poszukiwaczy skarbów zrzeszonych w Bractwie św. Wawrzyńca zwanego
także Bractwem Siedmiu Gwiazd, którego centrale znajdowały się na ziemiach polskich w
dwóch miastach: Krakowie – na Małym Rynku i Wrocławiu – na Rynku Solnym. Było to
ponadnarodowe bractwo składające się z alchemików, obieżyświatów, obiboków, ex-
żołnierzy, mieszczan i szlachetnie urodzonych – słowem ludzi wszystkich stanów i
narodowości – w tym i Hiszpanów... – pozostających na usługach Inkwizycji i królewskich
tajnych służb...
Kto wie, czy rzeczone Bractwo nie jest odpowiedzialne za tajemniczą śmierć jednego
z najdziwniejszych ludzi XIX wieku mieszkających w Polsce – Niemca po ojcu i Polaku po
matce, poczytnym pisarzu, lekarzu, obieżyświacie i awanturniku – dr Teodorze Teudolcie
Tripplinie. Jeżeli istnieje reinkarnacja, to jego kolejnym wcieleniem był inny niespokojny
duch polskiej literatury – tym razem już XX wiecznej – Antoni Ferdynand Ossendowski...
Obydwaj mieli do czynienia ze skarbami, obydwaj zginęli w niewyjaśnionych do dziś dnia
okolicznościach i obydwaj byli niezwykle popularni w kraju. Dr Tripplin udał się do Italii,
potem do Hiszpanii, a po powrocie do kraju od razu udał się na Zamek Dunajec, zwiedza
Spisz. I jest wścibski, nawet bardzo wścibski... Pan Rowiński dziwi się, że w całej dostępnej
twórczości dr Tripplina nie ma ani słowa o Inkach – i nie będzie! Tripplin dopiero poszukiwał
faktów i dokumentów i jeżeli mam rację, to został on z a m o r d o w a n y w 1881 roku
przez kogoś, komu bardzo zależało na tym, by nie ujrzały one światła dziennego! Dokumenty
i notatki dr Tripplina zostały zniszczone, lub ukryte tak, by ich nikt szybko nie znalazł... Nie
ma tutaj miejsce na klątwę Inków, a na zwykłą sprawę kryminalną, w której ciekawość świata
i chęć docieczenia prawdy historycznej splotły się z żądzą zysku i zemsty. Zainteresowanych
odsyłam do książek wrocławskiego historyka dr Jacka Kolbuszewskiego – „Skarby Króla
24
Gregoriusa”, „Bractwo Siedmiu Gwiazd”, „Dziwne podróże – dziwni podróżnicy” i innych.
Bractwo Siedmiu Gwiazd było idealną - mówiąc fachowo - przykrywką dla działalności
hiszpańskiego wywiadu politycznego, co umożliwiło eliminację Uminy. Niedzicka kryjówka
przestała być bezpieczna i należało ukryć Antonia Benesza alias Berzeviczy alias
Condorcanqui alias Tupaca Amaru III w inny sposób – poprzez adopcję i rozmycie tropu.
Współczujemy jedynie historykom bez krzty wyobraźni, którzy domagali się dokumentów i
relacji świadków... Jeżeli Berzeviczy liczył na coś, to właśnie na taki rodzaj głupoty, który
nakazuje formalizm w poszukiwaniach celu – celem w tym przypadku był Antonio. Służby
specjalne kierują się w działaniu specyficzną logiką operacyjną, która bazuje na informacjach
i przewidywaniu. Jej przeciwieństwem jest formalne i sztywne podejście do problemu –
Hiszpanie popełnili ten błąd i Antonio przeżył...
(Zob.: Kolbuszewski J. – „Dziwne podróże, dziwni podróżnicy”, Katowice 1972)
Skarbu też nie odnaleziono, ale podejrzewam, że Umina miała jedynie ułamek
procenta tego, co udało się Inkom wywieźć z Eldorado!... Jeżeli skarb istniał i znajdował się
w Niedzicy na Zamku Dunajec, to mógł zostać wyekspediowany na miejsce zdeponowania w
trzy lokalizacje:
•
Zamek Tropsztyn nad Jeziorem Czchowskim i dalej do Gdańska, skąd
wyekspediowano je do Kanady czy na Islandię lub gdziekolwiek;
•
Księżycowa Jaskinia w Levočskich Vrhach lub Spišskiej Magurze, albo...
•
... Tatry Bielskie ewentualnie Tatry Wysokie.
W pierwszym przypadku, skarby popłynęły Bóg jeden raczy wiedzieć, dokąd... –
mogły się znaleźć na Islandii, w północnej Kanadzie, jak i na dnie Atlantyku. Mogą też
znajdować się pod Zamkiem Tropsztyn, ale to jest akurat najmniej pewne.
W drugim przypadku – najbardziej prawdopodobnym – Sebastian Berzeviczy i jego
Indianie ukryli skarb w jakiejś nieznanej nam jaskini – być może właśnie w Księżycowej
Jaskini, za czym przemawiają fakty opisane przez pastora Buchholtza Starszego.
Trzecia możliwość jest mniej prawdopodobna, bowiem Sebastian Berzeviczy
wiedział o tym, że Tatry Bielskie, Wysokie, Niskie i Zachodnie są przedmiotem szczególnej
eksploracji ze strony Bractwa Siedmiu Gwiazd i kamuflujących się pod tym szyldem agentów
„hiszpańskiej Securitate”, którzy tylko czekali na to, by ktoś schował jakieś kosztowności w
Tatrach! Tymczasem, jak wynika z zapisków pastora Buchholtza, Pieniny były już
wyeksploatowane i wyeksplorowane – wszak pisze on o starych sztolniach po kopalniach
miedzi!... A zatem mało kto już zapuściłby się w te rejony w poszukiwaniu czegokolwiek.
Jednak w swym artykule Wiktoria Leśniakiewicz twierdzi, że tego magicznego skarbu Inków
już de facto nie ma... Został on w całości zużyty na powstania Wiosny Ludów w Polsce i na
Węgrzech, a poza tym Berzeviczy musiał zapewnić potomkowi władcy Inków jakieś godziwe
bytowanie – nieprawdaż? A zatem nie ma co go szukać i została po nim tylko piękna legenda
aż pięciu narodów. W przeciwieństwie do Księżycowej Jaskini, której istnienie jest realnym
faktem... (Leśniakiewicz W. – „Skarb Inków...”, ibidem)
I to jest pierwsza przesłanka mówiąca za tym, by Księżycowej Jaskini czy Tunelu o
Szklistych Ścianach szukać na terenie Pienin lub Lewoczskich Wierchów, ale jest i druga –
otóż na terenie tych ostatnich znajdują się dwie miejscowości o dziwne znajomych (z raportu
dr Horáka) nazwach: Plavnica alias Plavnice i Stara L’ubovňa alias Lubocna... Wprawdzie nie
ma tam żadnej wioski o nazwie Ždiar alias Yzdar, (NB, po polskiej stronie istnieje góra o
nazwie Żdziar, która znajduje się około 1 km na południe od Muszyny), ale może tu chodzić
o... polski Żegiestów?! Czego jak czego, ale t a k i e j możliwości n i k t nie brał pod
uwagę! Nazwa Yzdar występuje w angielskim tekście raportu dr Horáka, a to, że chodzi o
słowacki Ždiar, było sugestią Czechów i Słowaków, którzy badali tą sprawę.
Nazwa Żegiestów została zniekształcona, bowiem Anglosasi mają tendencję do
zniekształcania i skracania nazw i nazwisk słowiańskich – są one dla nich – delikatnie
25
mówiąc – nieprzyswajalne... Chciałbym zobaczyć rodowitego Amerykanina, któremu kazano
by wymówić poprawnie nazwę Żegiestów! – już słyszę te syczenia i charkoty, ten
„Zheghiestoff”... Opowiadanie dr Horáka było trzykrotnie tłumaczone za słowackiego na
czeski, potem na angielski, a potem znowu na czeski i finalnie na polski... – starczy? Takie
wielokrotne przekłady, to mina poślizgowa, na której położył się niejeden tekst!
W Żegiestowie czy okolicy zapewne mieszkał niejeden Słowak z córkami Anką i
Olgą. Mógł on nosić nazwisko Slavek lub spolonizowane Sławek, względnie mógł nosić imię
Slavomir czy polskie Sławomir. To pogranicze, gdzie obie kultury przenikały się wzajemnie,
podobnie jak grunty – przecież jeszcze dzisiaj Polacy mają swe grunty na terenie Słowacji i
vice-versa. NB, jak już tu powiedziano, Slavek wcale nie musiał być stałym mieszkańcem
Żdiaru czy Ždiaru, a przebywać tam w czasie wojny czy SNP tymczasowo z córkami.
Dlatego też nie można umiejscowić ich w tym rejonie. To tłumaczy, dlaczego na ślad Slavka,
Hanki i Olgi nie wpadli poszukiwacze Księżycowej Jaskini.
Pisząc swą książkę na temat szklistego tunelu w Babiej Górze, prof. Jan Pająk cytuje
relację osobnika o imieniu Wincenty, który pochodził z jednej z podbabiogórskich wiosek.
Najprawdopodobniej z Lipnicy Wielkiej, Lipnicy Małej czy Zubrzycy ,
albo Sidziny (w której
uporczywie krążą legendy o tajemniczych tunelach w stokach gór, z których jedne prowadzą
podobno aż do Ameryki, a na pewno do Oravskej Polhory...), bowiem leżą na południowych
stokach Babiej Góry i przy granicy ze Słowacją, ergo tam, gdzie można było najłatwiej i
najszybciej dotrzeć do wylotu tego szklistego korytarza. Trochę mnie to dziwi, że Wincenty
zdradził sekret tego tunelu – bowiem tego rodzaju sekrety w góralskich rodzinach – a jeszcze
jak chodzi o skarby czy chociażby tzw. spiski – są trzymane w największej tajemnicy i
obowiązuje tutaj zmowa milczenia. Zachodzi pytanie: dlaczego Wincenty złamał to prawo
omerty? Odpowiedź jest jedna – mógł to zrobić, ponieważ wylot Tunelu o Szklistych
Ścianach został zawalony w połowie lat 40. przez Rosjan. Jak do tego doszło? Otóż pisząc
książkę o broni V-7 w czasie zbierania materiałów, zwróciliśmy uwagę na to, że w latach
1945-46 w rejonie Babiej Góry przebywali radzieccy żołnierze podający się za artylerzystów
dokonujących pomiarów meteorologicznych. Czy to nie jest dziwne: artylerzyści i
meteorolodzy robiący pomiary na Babiej Górze! Przecież to bzdura! Nie było ich dużo – 1
pluton, – czyli 30 – 40 żołnierzy. Po zakończeniu „pomiarów” zeszli z gór przy okazji paląc
schronisko na południowej stronie kopuły szczytowej Diablaka i wynieśli się do swoich.
Teraz rozumiemy, czego oni tam szukali i jakie to „pomiary” robili. Szukali Tunelu o
Szklistych Ścianach tylko po to, by go zawalić i tym samym uniemożliwić ucieczkę z
sowieckiej strefy okupacyjnej hitlerowskim zbrodniarzom i wszystkim tym, którzy mieli
powody, by uciec z tego „raju dla ludu pracującego miast i wsi” do Ameryki czy
gdziekolwiek indziej – a jak już nadmieniłem powyżej, NKWD i SMIERSZ dokładnie
wiedziało o istnieniu tej i innych tajemnic od swych kolegów z Gestapo i SD, którzy z kolei
mogli wydobyć je torturami z jakiegoś Polaka czy Słowaka, który miał pecha wpaść w ich
łapy. Po wojnie tutejsi górale znaleźli zawał w miejscu wylotu Tunelu o Szklistych Ścianach i
uznali, że można o tym powiedzieć komuś z zewnątrz. Tak treść Legendy dotarła do prof.
Pająka... Resztę znamy.
Podobnie rzecz się mogła mieć z Księżycową Jaskinią, która znajduje się gdzieś w
słowackiej części Pienin. Tam z kolei mogli dotrzeć do niej Niemcy lub Rosjanie i znaleźć
skarb Berzeviczych... W takim przypadku klątwa inkaskich kapłanów mogła spaść na
nazistów lub/i stalinistów, z jednakowym skutkiem. Oba państwa totalitarne znikły z
powierzchni Ziemi... Pozostało nam tylko wierzyć w to, że te skarby gdzieś jednak się
znajdują w łonie Tatr, Beskidów czy Pienin i czekają na swego odkrywcę, który je weźmie i
przeznaczy na odrestaurowanie Imperium Inków w Ameryce Łacińskiej...
26
ROZDIAŁ 5 – Spór o tożsamość dr Horáka
Jak to się wszystko zaczęło: poszukiwacze przygód, badacze i urzędnicy ministerialni
– You are wanted Captain Horak! – Poszukiwania w terenie – Informacja Eduarda
Piovarčego – Księżycowa Jaskinia jako element gry wywiadów?
W listopadowym i grudniowym numerze czeskiego czasopisma „Fantasticka Fakta” w
roku 1998, opublikowaliśmy dwa obszerne materiały na temat Księżycowej Jaskini, jako
przykładu niepokojącej zagadki na jaki może się natknąć detektyw prehistorii badający tereny
Słowacji.
(Zob.: Jesenský, M. – Leśniakiewicz, R.: „Tajemství Měsíční jeskyně”, „Fantastická
fakta”, nr 11 (1998), ss. 2 – 5, Leśniakiewicz, R.: „Měsíční jeskyně. Další díl záhady”,
„Fantastická fakta”, nr 12(1998), ss.14-16)
Po upływie ponad czterech lat od opublikowania tych artykułów, problematyka
wzbogaciła się o cały szereg informacji uzyskanych dzięki pracy takich poszukiwaczy, jak
m.in. Eduarda Piovarčego z lat 1985-93.
(Piovarči, E.: „Správa o pátraní po osobách z príbehu Dr. Horáka publikovaného v
Americkom speleologickom spravodaji NSS News č.3/1965 z 19.5. 1986”, Slovenská
speleologická spoločnosť, Oblastná skupina nr 16, Terchová, Varín)
Za pierwszych poszukiwaczy Księżycowej Jaskini uważa się dwóch Czechów: inż. I.
Mackerlego i M. Brumlika, którzy przedsięwzięli swoją wyprawę na Słowację w dniach 7-11
października 1982 roku, przy czym pozostaje niezbitym faktem to, że informacji o
Księżycowej Jaskini i jej samej poszukiwał już w 1981 roku, z polecenia Ministerstwa
Kultury geolog i speleolog dr Stanislav Pavlarčik. (Pavlarčík, S.: „Legenda alebo
skutočnosť?”, „Ľubovnianske noviny”, vol. 6, nr 49-50 (11.12.1980), s.2)
Jeżeli idzie o
Słowację, to pierwszym, który informował się u E. Piovarčego był już niestety nieżyjący
speleolog i publicysta, pracownik naukowy Muzeum Słowackiego Krasu w Liptowskim
Mikulaszu – doc. dr Pavol Mittner, który zapoznał się z artykułem dr Antonina Horáka już
w roku 1976, dzięki uprzejmości S. Pavlarčika.
Nie jest zatem wykluczone, że poszukiwania zaczęły się już w 1976 roku i
prowadzone były przez słowackich grotołazów, o czym nikt niczego nie publikował. W sześć
lat później, dr Pavlarčik otrzymał list od Amerykanina Franka Brownleya skierowany do
Czechosłowackiego Ministerstwa Kultury, co stało się początkiem poszukiwań prowadzonych
w ramach programu zwanego „Ewidencja i dokumentacja zjawisk krasowych i
pseudakrasowych na terenie Pienin, Lubowiańskiej Wierchowiny, Lewoczskich i
Czerchowskich Wierchów”, zaczętego 3 stycznia 1982 roku. Czynności te realizowano przy
pomocy Powiatową Grupą Speleologiczną w Spiskiej Białej. Raport z tego programu, z roku
1982, zawiera mnóstwo danych interesujących z geologicznego punktu widzenia, nie znalazła
żadnych materialnych śladów Księżycowej Jaskini, ale nawet nie mogła potwierdzić danych
podanych przez kpt. dr Horáka, dotyczących jego bojowego epizodu. Na apel dr Pavlarčika
zamieszczonym w miejscowych gazetach nie odpowiedział nikt, nikt nie pamiętał bitwy
stoczonej przez jego oddział w podanym przezeń miejscu i czasie. Czy jest czymś normalnym
taki zanik pamięci u uczestników Słowackiego Narodowego Powstania oraz także cywilów?
Sam dr Pavlarčik w naszej korespondencji zrobił słuszną uwagę, że skoro uczestnicy milczą,
27
zaczynają się tworzyć legendy. Wnioski z jego raportu są nie tylko sceptyczne, ale dodaje on
do tego sprawę sobowtóra A. T. Horáka z Mniszka nad Popradem. Ten powstańczy kapitan
też walczył na terenie Lubowiańskiej Wierchowiny, zaś dr Pavlarčikowi udało się ustalić jego
prawdziwą tożsamość. Wedle informacji mieszkańców tej wsi, ten powstańczy kapitan
Antonin Horák naprawdę nazywał się Ernest Hönig, który w tej wsi był właścicielem tartaku.
Na początku wojny z przyczyn rasowych (był Żydem) zmienił nazwisko. Po wejściu wojsk
niemieckich, ukrywał się w lesie nad wsią Medzibrod (część Mniszka nad Popradem), gdzie
miał przygotowaną podziemną kryjówkę, z której prowadził swoją przedsiębiorczą i
partyzancką działalność, która się niezbyt podobała tamtejszym mieszkańcom.
Przypomnimy jeszcze garść faktów o efektach dalszych poszukiwań. Nie tylko dr
Pavlarčik po przestudiowaniu wielu dzieł historycznych o SNP i działaniach bojowych, ani
także inni badacze nie natknęli choćby na wzmiankę o tym, że 20-23 października 1944 roku
oddziale, który wycofywałby się w rejon Koszyc i nie znaleźliśmy ani jednego śladu kpt. dr
Horáka – a poszukiwania prowadziliśmy we wszystkich archiwach byłej Czechosłowacji i
literaturze na temat SNP. Już sama tożsamość dr Horáka jest wielką niewiadomą i wielką
zagadką. Inż. Mackerle, a także i inni badacze zagadnienia, mieli o nim tylko tyle informacji,
ile wynikało z artykułu w „NSS News”. Dr Horák, jak sam twierdzi, był rzeczywiście
lingwistą i jak sam pisze – miał wykształcenie uniwersyteckie. Poszukiwanie po listach
absolwentów uniwersytetów i innych szkół wyższych nie dało żadnego rezultatu i inż.
Mackerle musiał przyznać, że A. Horák nie tylko nie uzyskał doktoratu, ale nawet nie
studiował ani jednego semestru na żadnym filozoficznym czy przyrodoznawczym fakultecie
w Republice Czechosłowackiej w latach 1920-1944. Już tutaj przejawia się jego osobowość
jako niewiarygodna. Inż. Mackerle prowadząc korespondencyjne poszukiwania w USA
doszedł to tego, że Tony Horák zmarł w 1976 roku, i siłą rzeczy, już niczego od niego nie
dowiemy... Dowiedział się on także, że Tony Horák miał restaurację w miejscowości Pueblo,
w stanie Kolorado. Postanowił zatem poszukać jego małżonki i potomków, ale znów mu się
nie udało. Co się jemu nie udało, powiodło się jego następcom. Walter Pavliš i mgr Ivo
Hlásenský – speleolodzy z Pragi, którzy tą sprawą zajmują się już od roku 1994 – zrobili coś
w husarskim stylu. Po prostu pojechali do USA i znaleźli potomków A. T. Horáka, co stało
się przełomem w sprawie, uzyskali jego akt zgonu i inne informacje o jego pochodzeniu.
Oczywiście je utajnili, ale w Internecie można się doczytać na ich stronie
http://www.natur.cuni.cz/~karhu/jeskyne.htm - że nawet poszukiwania w jego rodzinnych
stronach nie zakończyło się powodzeniem, bowiem po jego przodkach i nim samym we
wskazanej miejscowości nie ma ani śladu... Nawet na cmentarzu nie było żadnego nagrobka z
tym nazwiskiem!...
Pierwsze poszukiwania w terenie prowadzone były w oparciu o dane geograficzne i
koordynaty podane w artykule zamieszczonym w czasopiśmie „NSS News”z roku 1965:
49
o
12’N - 020
o
17’E. S. Pavlarčik i I. Mackerle wkrótce odkryli, że te dane nie pochodzą od
Horáka, ale redaktora naczelnego dr George’a W. Moore’a, który je wydedukował na
podstawie podanych przez Horáka charakterystycznych punktów terenowych. Z informacji
Pavlarčika wynika, że w okolicach szczytu Siminy (1.289 m n.p.m.) nie potwierdził się fakt
sąsiadowania warstw wapiennych z piaskowcami z Paleogenu (65-23 mln lat temu). Swe
badania dokonywał on na terenie wskazanym przez podane przez „NSS News” współrzędne
geograficzne, za zezwoleniem dowództwa JW 1603 w Popradzie. Tak to dokładnie brzmi w
jego sprawozdaniu. Tak się złożyło, że współrzędne geograficzne wyssane z palca przez
naczelnego „NSS News” wypadały na terenie wojskowym tej właśnie JW 1603! Dlatego też
uważaliśmy przez dłuższy czas, że być może był to fragment jakiejś gry wywiadowczej – ba!
– cała legenda o Księżycowa Jaskinia mogła być taką крышей czyli dachem albo przykrywką
dla jakichś działań służb wywiadowczych obu Supermocarstw. Kiedy się zorientowaliśmy, że
współrzędne te są diabła warte, zaczęliśmy poszukiwania wedle innych wskazówek podanych
28
przez dr Horáka w jego dzienniku, a tymi były wzmianki i Zdiarze, Plawnicy i Lubocni, a
także wzmianki na końcu jego opowiadania, gdzie odwiedził po raz drugi strome stoki Tatr,
na których szukał jakichś znaków na powierzchni skały, jam i połączeń jaskiniowych z KJ.
Tutaj właśnie po raz pierwszy i ostatni sytuuje KJ na stromych stokach Tatr, ale czy można
brać poważnie jego informacje za wskazówki konkretnych punktów zaczepienia? Nie ma
innych, a i nam nic innego nie pozostawało. Poszukiwania I. Mackerlego po metrykalnych
rejestrach w Zdiarze i zwrócenie szczególnej uwagi na osoby występujące w tekście relacji:
Jurek, Slávek, Hanka, Oľga, grób szer. Martina. Kiedy nie znaleziono żadnego śladu po
nich na obszarze Ždiaru w Tatrach Bielskich, zaczęliśmy ponownie myśleć o Niskich Tatrach,
w których także miały miejsce bojowe operacje SNP na terenie Słowacji.
W tej fazie poszukiwań, do E. Piovarčego dołączyła Powiatowa Grupa Speleologiczna
z Terhovej, która zorganizowała terenową akcję w dniu 19 maja 1986 roku w Liptowskiej
Tepliczce, nieopodal schroniska Ždiar, na wschodnim stoku Niskich Tatr. Nasze
poszukiwania bacy Slávka i jego dwóch córek było bezowocne także po stronie Niskich Tatr
przy Hronie – w okolicach wsi Pohorelá. Przejrzeliśmy geologiczną mapę i mapy roślinności
tej części Niskich Tatr, wedle których da się znaleźć bezpośredni styk sosnowego lasu z
kosówką, a także wyrębów. Szukaliśmy głównie w obszarach skał wapiennych –
bezskutecznie. Żadnego śladu. Także historycznie nic nie wskazywało na to, że miała tu
miejsce opisana w dzienniku sytuacja – nie było tu walk ustępujących wojsk powstańczych z
Niemcami. Na tych terenach operował oddział partyzancki „Janošík”. Uporczywe walki z
hitlerowcami trwały 20-21 października 1944 roku na południowej stronie Niskich Tatr, na
obszarze Červenej Skaly i Telgártu. Po 26 października SNP wygasło i żołnierze przeszli na
partyzancki sposób walki. Problem jeszcze był w tym, że w 1944 roku pierwszy śnieg spadł
dopiero 3 listopada! I. Mackerle zatem zakłada, że dziennik dr Horáka był nieautentyczny, a
został napisany w 1965 roku, dokładnie przed opublikowaniem artykułu w „NSS News”,
kiedy autor zapomniał już część dat i danych. To właśnie dlatego nie można było uchwycić
dokładnej daty bitwy oddziału autora z Niemcami. Pozostały zatem tylko takie fakty, jak:
brnących w głębokim śniegu 184 mężczyzn z oddziału, z czego ⅓ rannych, 16 na noszach,
którzy zostali w nocy na z soboty niedzielę ostrzelani z dwóch niemieckich dział 70 mm,
położonych na bliskim głównym grzbiecie górskim, oddalonym o jakieś 300 metrów.
Mieliśmy zatem taki pogląd, że nie szło o Niskie Tatry, ale o Tatry Bielskie. Być może śnieg
tam spadł nieco wcześniej. Jednakże żadnej takiej bojowej sytuacji na terenie Tatr Bielskich
nie odnotowano. Walki miały miejsce tylko w Lendaku, gdzie oddział partyzancki Biełowa-
Kowalienki stoczył ciężki bój z faszystami, w dniu 27 października 1944 roku. Oddział ten w
sile kompanii (około 100 żołnierzy) walczył tam tylko jeden dzień, jego ocalała część potem
przeszła na polską stronę i dołączyła do sił Armii Czerwonej.
W pierwszym raporcie I. Mackerlego z dni 7-11 października 1982 roku, znaleźliśmy
zajmujące wspomnienia płk Tomáša Zamiški, który twierdził, że na temat oddziału, który
około 22 października 1944 roku wycofywał się w kierunku wschodnim przez Pogórze
Lewoczskie, nic mu nie wiadomo. Był to najgorszy okres SNP, wszystkie siły powstańcze
kierowały się do Niskich Tatr i przechodziły do partyzantki. Jest czymś nieprawdopodobnym,
by ktoś szedł w kierunku przeciwnym – tj. na wschód, ale nie da się tego wykluczyć, bowiem
mogła to być grupa ludzi z wschodniej Słowacji, która wracała do domu w sposób wojskowy,
a jej przywódcą mógł być jakiś oficer. A zatem istniała dalej jakaś alternatywa...
W drugiej połowie lat 90. ubiegłego stulecia, do poszukiwań KJ włączyła się na krótki
okres czasu grupa mieszkańców Żyliny, której przewodził inż. Gustav Skřivánek, a który w
roku 1997 opublikował kilka artykułów o swoich poszukiwaniach w Mniszku nad Popradem i
Starej Lubowni. Godnym uwagi jest to, że także i on słyszał o tym, iż: Ów powstańczy
kapitan wcale się nie nazywał Anton Horák, ale Honig (Hönig) albo Horning (Hörning), i był
właścicielem wielkich piwnic na wino, i że byli tam tacy bojownicy, którzy w nocy byli
29
partyzantami, zaś w dzień współpracowali z Niemcami. Osobiście jednak sądzę – pisze inż.
Skřivánek – że takie informacje są celowo rozsiewane po to, by ludzie stracili ochotę na
poszukiwania Księżycowej Jaskini.
Ten zagadkowy sobowtór kpt. Horáka jest takim Czarnym Piotrusiem w naszej grze z
zagadką Księżycowej Jaskini. Nikt tej karty nie trzyma długo w rękach. Mogłaby ona odrzeć
całą sprawę z jej romantyki... – a może to strach przed MOSSAD-em? Tak czy owak,
musimy zaakceptować tą zagadkową osobę, która złowieszczo wychynęła z szaroczarnych
czasów wojennej, powstańczej przeszłości wsi Mniszek nad Popradem, jak widmo... tylko że
tego niemieckiego Żyda Höniga nie można nie akceptować. Ludzie w Mniszku nad Popradem
jeszcze go dobrze pamiętają do dziś dnia. (Skřivánek, G.: „Mesačná šachta”, „UFO
magazín”, nr 9 (1997), s.21, zob. także nr 8(1997), s.21 i 31) Zaś jego pseudonim „Kapitan
Horák” dokładnie pokrywa się z nazwiskiem autora artykułu w „NSS News” o Księżycowej
Jaskini. Inż. Skřivánek szukał w Kieżmarku, Starej Lubowni i też w Mniszku nad Popradem
jednego z rannych żołnierzy, który według jego słów miał tam mieszkać, a którego Horák
wspomina jako Jurka. W krótkiej informacji można przeczytać, że grupa poszukiwawcza
spotkała się w Kieżmarku spotkała się z człowiekiem, który rozmawiał z Jurkiem i przyrzekł
mu, że na drugi dzień zaprowadzi go do Księżycowej Jaskini. Na drugi dzień człowiek ten
wszystko odwołał i nie chciał nawet na ten temat rozmawiać. (Skřivánek, G.: „Mesačná
šachta”, UFO magazín, nr 8 (1997), s.21) Przypomina to opowiadanie S. Pavlarčika o tym,
jak to pewnego razu w restauracji w Mniszku nad Popradem zetknął z pewną osobą, która
obiecała mu pokazać listy, jakie do niej przysyłał Ernest Hönig alias Anton Horák z
Palestyny. Zagadkowy rozmówca na drugi dzień wszystko odwołał i nie pojawił się na
umówione spotkanie... Takie wydarzenia są naprawdę godne uwagi i zagadkowe. Wygląda na
to, że w czasie wojny rozegrała się tutaj niejedna tragedia z udziałem Höniga-Horáka i ludzie
wolą o tym nie mówić ludziom, którzy poszukują śladów horakowej tożsamości. Wynikałoby
z tego, że ów Hönig-Horák ma pokręconą powstańczą przeszłość, która jeszcze do dnia
dzisiejszego jest żywa w pamięci mieszkańców Mniszka nad Popradem i okolicznych
miejscowości... NB, należy wspomnieć także i o tym, że inż. Skřivánek w Kieżmarku
dowiedział się, że Księżycowa Jaskinia była poszukiwana przez licznych poszukiwaczy,
wśród których byli także i Amerykanie...
Wydaje się, że zagadka podwójnej tożsamości Höniga-Horáka jest jednak do
rozwiązania, bowiem mógł on być „wtyką”, „kretem” Gestapo do ruchu oporu – co było
proste dla Niemców, bowiem jako wpływowy Żyd mógł być łatwo przez nich pozyskany pod
groźbą eksterminacji - i wykonywał on de facto nie tyle rozkazy płynące z dowództwa SNP, a
z Berlina – takie rzeczy zdarzały się wszędzie na obszarze okupowanej przez hitlerowców
Europy, bo Żydzi – o czym się teraz w ogóle nie mówi – także współpracowali z
nazistowskimi okupantami przeciwko ludności krajów, w których mieszkali, a po wejściu
wojsk radzieckich współpracowali z drugim okupantem. Po wojnie uciekł więc na Zachód i
jako Żyd wyjechał potem do Izraela. Bał się, że Słowacy wydadzą go, jako współpracownika
władz niemieckich, więc usiłował – jak widać z powodzeniem – ich zastraszyć. Dlatego
istnieje możliwość, że w całą sprawę zamieszany jest m.in. izraelski wywiad wojskowy –
osławiony MOSSAD – który po ujawnieniu jego przeszłości dał mu propozycję nie do
odrzucenia... Stąd właśnie wzięli się rzekomi Amerykanie na Słowacji, ale o tym w dalszej
części raportu.
Katalizatorem dalszej działalności badawczej był odzew na wyniki badań
zamieszczonych na internetowej stronie praskiego speleologa mgr Waltera Pavliša. W Pradze
doszło do roboczego spotkania Piovarčego i Pavlarčika, na którym wymienili swe wyniki. W
czasie konfrontacji swoich archiwów i dokładnych map wytypowanych rejonów umiejscowili
oni kilka wysokogórskich stanowisk artyleryjskich i skojarzyli je z sztucznie wytworzonymi
kawernami – miniaturowymi jaskiniami – które – jak się dowiedział dr Pavlarčik – były
30
obsadzone przez niemieckie załogi od września 1944 do stycznia 1945 roku. Szło tutaj o dwie
takie lokalizacje na głównym grzbiecie Tatr Bielskich. Odkrycie to automatycznie wniosło do
debaty następne pytanie, czy oddziałek Horáka nie został w czasie przechodzenia głównego
grzbietu ostrzelany właśnie z tych stanowisk przez działa... W tym kontekście, raz jeszcze
rozpatrując tekst Horáka, dr Piovarči natknął się na ważki, ale zaniedbywany fakt. Istnieje
wiele wersji czeskich i słowackich przekładów artykułu Horáka, ale wszystkie są
niedokładne. Dzięki temu właśnie, wszyscy zasugerowaliśmy się tą 12-godzinną walką w
czasie wycofywania się oddziału. Tak zatem nie powinien on brzmieć: Utrzymując nasze
pozycje przez 12 godzin, postanowiłem zarządzić odwrót z potyczki. Chodziło o to, że oddział
utrzymywał się przez 12 godzin na pozycji, a potem doszło do potyczki, w wyniku której
Horák zarządził odwrót. Nie było trwającej pół doby regularnej bitwy!
Najprawdopodobniej jednostka Horáka została zaatakowana w czasie forsowania
grani Tatr Bielskich przez półbaterię dział 70 mm, strzelającą z odległości 300 metrów. Być
może chcieli wydostać się z niemieckiego okrążenia w kierunku wschodnim na Koszyce i w
tym celu musieli sforsować grań Tatr Bielskich, bowiem dolinne szlaki komunikacyjne były
w tym czasie już obsadzone przez Niemców...
Pavlišov tym samym doprowadził do czwartych poszukiwań Księżycowej Jaskini na
terenie powiatu Stara Lubownia, z którego wynikami zapoznał społeczeństwo w dniu 30
czerwca 1999 roku, w programie TV pt. „Klekánice” wyemitowanym przez kanał czeskiej
telewizji ČT-1. Grupa poszukiwawcza pracowała w rejonie Osieho Vrhu – 859 m n.p.m. w
okolicach Małego Lipnika. Jaskinia, w której pracowali nie miała takiej budowy i charakteru,
jak opisana w dzienniku Horáka. Nie znaleziono tam ani wyrytych na ścianie liter A. H. –
inicjałów autora relacji o Księżycowej Jaskini, ani sześciu rys symbolizujących sześć
przeżytych tam dni, nie mówiąc już o dacie... Budowa geologiczna jaskini także nie pasuje do
opisu budowy geologicznej Księżycowej Jaskini. Jedyną godną uwagi była wzmianka o tym,
że grupa Pavliša kontaktowała się z potomkami A. T. Horáka tu na Słowacji czy w Czechach,
bowiem poznał on go osobiście i przekonał, co do tego, że jego opowiadanie należy wziąć
całkowicie poważnie.
Czy przypadek Księżycowej Jaskini jest tylko fragmentem gry wywiadów i
kontrwywiadów, w której użyto relacji już zmarłego A. T. Horáka? Tej możliwości nie da się
całkiem wyłączyć. (Zob.: www.quest.cz/moonshaft) Walter Pavliš wskazuje na to, że Horák
opublikował artykuł o Księżycowej Jaskini tylko w wyspecjalizowanym magazynie
naukowym na dowód tego, że jego źródło jest poważne i cały przebieg wydarzeń ma realny
podkład faktograficzny. Dla tego badacza było godnym uwagi także odkrycie, że Jacques
Bergier miał zgodę autora na cytowanie jego artykułu, a zatem istnieje tu możliwość, że
Bergier miał bliskie kontakty z autorem. Szkoda, że Bergier zmarł w 1978 roku, co
przekreśliło wszelkie możliwości weryfikacji tych informacji.
Wbrew temu, że całość zapisków horakowych brzmi niezbyt wiarygodnie, to niektóre
miejsca w jego opowiadaniu wzbudzają mnóstwo pytań i wątpliwości. Czy jest zatem
możliwe, że baca Slávek przyprowadzał do żołnierzy w jaskini w tak złożonej wojennej
sytuacji swe jedyne córki? – wydaje się, że pomysł wystawiać dwie młode dziewczyny na
takie ryzyko nie był zbyt rozumnym. Przecież – jak pisze sam Horák – trzymali przez całą
noc wartę i nie chcieli wyściubiać nosa z jaskini, by nie natknąć się na nieprzyjacielskie
patrole na nartach. Horák twierdzi, że z Jurkiem dostali się do Koszyc w ciągu 6 dni. Z
obszaru Niskich Tatr odległość ta wynosi około 90 km w linii powietrznej, co oznacza, że
trzeba było przejść po górzystym terenie, najeżonym nieprzyjacielskimi patrolami i czatami
jakieś 110-120 km. Czy mogli oni pokonać tą odległość w zimie, po śniegu, tylko w nocy i w
ciągu 6 dób? Nieco bliżej Koszyc jest obszar Starej Lubowni. W linii powietrznej do Koszyc
jest stamtąd 80 km. Te uwagi nie są znów tak podejrzliwe, ale budzą wątpliwości. Plany
Horáka zakładały przebycie 10 km dziennie, a zatem Księżycowej Jaskini od Koszyc
31
oddzielał dystans około 60 km w linii powietrznej. Tej odległości odpowiada w przybliżeniu
centrum Levočských Vrhov. Wygląda to tak, jakby celowo Horák umieścił miejsce swoich
przygód w pobliżu przecięcia się współrzędnych geograficznych, które wziął z sufitu (lub
szkolnego atlasu) naczelny „NSS News”, a potem do dziennika napisał o stromych stokach
Tatr i bacy ze Ždiaru.
Następnym spornym punktem są sosnowe pochodnie, którymi Horàk oświetlał sobie
jaskinię w czasie jej eksploracji. Używał także górniczej karbidówki. Ciekawe jest to, jaką
techniką je wykonał? A przecież użył dużo tych pochodni. Sam sosnowy konar nie będzie się
palić, a jeżeli nawet, to tylko przez chwilę. Każdy, kto spędza wolny czas na łonie natury wie,
jak przygotować sobie pochodnię z tego, co się ma pod ręką. Do rozszczepionego na krzyż
sosnowego polana wkłada się suche żywiczne gałązki i żywicę, a tej ostatniej trzeba dużo, by
pochodnia mogła się palić 15-20 minut. Samo sporządzenie pochodni zabiera mnóstwo czasu,
a najwięcej zbieranie żywicy. Horák nie opisuje, jak je przygotowywał, są one u niego taką
oczywistością, jak dla nas elektryczna lampka. Wedle tego, co baca przyniósł do jaskini
rannym żołnierzom w czasie swych sześciu wizyt, byłoby wykluczone, by kpt. Horák mógł
zrobić pochodnie z materiału, ropy, itd. – bowiem każdy kęs materiału był w czasie tej srogiej
zimy i w zimnej jaskini potrzebny do opatulenia się weń. Użycie wielu pochodni, jak to
opisuje autor, wydaje się po prostu niemożliwe, a to ze względu na brak materiału do ich
sporządzenia, a także ze względu na trudną sytuację, w której trzej rani powstańcy się
znaleźli. Wyrób pochodni wymaga czasu, materiału i dwóch zdrowych rąk. Kpt. Horák był
ranny w lewą rękę bagnetem i pociskiem, co zakłada znaczne ograniczenie swobody
działania. No chyba że znalazł potrzebne materiały w jaskini, ale o tym nie wspomina ani
słowa, bo do głowy mu nie przyszło, że ktoś będzie robił z tego problem po latach?...
Tak więc jest to zadziwiające, że ranny Horák był w stanie dokonać tak dokładnej
penetracji jaskini, nieznanych mu korytarzy i podziemnych sztolni oraz sal całkowicie sam.
Coś takiego wskazuje na to, że poza odwagą człowiek ten miał również wyrobiony zmysł
orientacji w podziemiach i potrafił się w nich poruszać, a opis tego, jak pokonywał
poszczególne partie jaskini wskazuje na doświadczonego speleologa, bowiem jest
realistyczny i przekonujący. Tak to mogło się naprawdę rozegrać. Sytuacja była taka jaka była
i w zasadzie wszystko było możliwe... Ciekawym jest to, że Jurek nie dziwił się, gdzie Horák
znika na całe długie godziny i to bez opowiadania się, dokąd idzie. Troska o dwóch rannych
żołnierzy powinna nakazać mu jako dowódcy, oficerowi i najbardziej sprawnemu z całej
trójki pozostać przy nich przez większość czasu. Już samo znoszenie drewna na opał musiało
zabierać wiele czasu i sił, i to nie tylko na pochodnie, ale także do opalania niegościnnych i
zimnych pomieszczeń jaskiniowych. Jest jednak pewne wyjaśnienie tego problemu, o czym w
dalszej części tego raportu. Dziwnie też wygląda taki fakt, że powstańczy żołnierze gotowali
strawę w poniemieckich hełmach. To tak, jakby mieli pić wodę z buta poległego
nieprzyjaciela. Gdyby słowaccy żołnierze nie mieli swoich hełmów, co jest dosyć dziwne w
opisanej sytuacji bojowej, to przecież żołnierze posiadali jeszcze menażki i manierki. Jak
więc się stało, że gotowali wodę w niemieckich hełmach, bo zdarli je z zabitych Niemców,
czy pogubili w czasie ataku na niemieckie okopy? Bo to jest dziwne, najpierw Horák opisuje,
że dostali się w ogień krzyżowy dwóch dział 70-mm, a potem pisze o ataku na niemiecką
piechotę – przy czym dostał on kolbą po głowie, a potem odniósł rany bagnetem i kulą
karabinową w lewą rękę. Tak zatem cała ta akcja wygląda dość nieprawdopodobnie. Wedle
wojennej logiki i taktyki bojowej, piechota siedzi w okopach póki bije własna artyleria po to,
by nie oberwać odłamkami własnych granatów, a podrywa się do ataku po przygotowaniu
artyleryjskim.
Powróćmy jeszcze do hipotezy, że Księżycowa Jaskinia jest elementem gry
wywiadów. Oczywiście jest to możliwe, bowiem Czechosłowacją interesowały się wywiady
Zachodu w czasie Zimnej Wojny. Nie zapominajmy, że na terenie tego państwa znajdowały
32
się ośrodki szkoleniowe terrorystów z krajów arabskich, które były prowadzone przez
specjalistów z radzieckiego KGB i czechosłowackiej Št.B. (czechosłowacki odpowiednik
radzieckiego KGB, polskiej SB czy węgierskiej AVH, wschodnioniemieckiej STASI,
rumuńskiej SECURITATE oraz bułgarskiej Drżavnej Sigurnosti) Tatry Bielskie były
poligonem wojskowym dla wysokogórskiej piechoty i komandosów z wojsk powietrzno-
desantowych. W Liptowskim Mikulaszu stacjonowały wojska Północnej Grupy Wojsk
Radzieckich w CSRS – były to wojska rakietowe, a kto wie, czy nie kosmiczne.
Prawdopodobnie była tam składowana także operacyjna broń rakietowo-jądrowa, o czym –
podobnie jak w przypadku Polski – nie wiedziały nawet najwyższe władze partyjne i
państwowe CSRS! (Por. Leśniakiewicz R. – „Raport: Ufologia i ekologia – Polskie
doświadczenia” – referat na II Międzynarodową Konferencję Ufologiczną, Budapeszt,
13.II.2000 r. – vide http://ufo.internauci.pl.)
Tereny te były rozpracowane przez CIA – co było o tyle łatwe, że są to tereny
wybitnie turystyczne. Wzmianki o działalności Ernesta Höniga vel kpt. Antona Horáka
pozwalają przypuszczać, że terenem tym i Księżycową Jaskinią interesował się także izraelski
MOSSAD. W związku z tym, na pewno teren ten był zabezpieczony przez kontrwywiady
radzieckiego KGB i GRU oraz dodatkowo przez kontrwywiad Št. B. i w strefie nadgranicznej
dodatkowo przez służby operacyjne OOŠH (czechosłowacki odpowiednik naszego WOP-u).
Każda z tych organizacji prowadziła własną Sprawę Obiektową na zabezpieczanym terenie,
których nici wiodły do Pragi i Moskwy. Dlatego uważamy, że na temat Księżycowej Jaskini
najwięcej dowiedzielibyśmy się nie tyle w archiwach wojskowych i kontrwywiadowczych
Bratysławy i Pragi, ale Moskwy – na Łubiance - KGB i Chodynce – GRU, skąd jakaś część
na pewno przeniknęła na Zachód – do Langley, Londynu i... Beer Shevy. Nie zapominajmy,
że trwała Zimna Wojna i każdy punkt przewagi nad przeciwnikiem był na wagę złota lub
uranu... – a tego spodziewano się znaleźć w Księżycowej Jaskini. Tego, albo technologii
rodem z platońskiego Imperium Atlantydy!
ROZDZIAŁ 6 – Nowe horyzonty poszukiwań
Nota spaelologica – Więcej pytań niż odpowiedzi – Ponownie Tatry Bielskie? – Z
dziennika badań Waltera Pavliša i Ivo Hlásenský’ego – List od Piotra Parahuza – Gmeranie w
powstańczej historii: fałszywe bliźniaki i tajne hitlerowskie badania – Dr Horák istniał
naprawdę!
Horakowe alibi – łapanie zwierząt i nietoperzy – było niezbyt przekonującą wymówką
do wielogodzinnego i potajemnego zwiedzania jaskini. Może nam się wywracać żołądek na
sama myśl o jedzeniu pieczonych nietoperzy, ale w takim położeniu da się zjeść wszystko, w
tym skórzane buty i dżdżownice... Jednakże ranni żołnierze już na drugi dzień – po
doniesieniu im prowiantu przez Slavka – w tak ciężkiej sytuacji nie byli. Nie musieli więc
sobie dogadzać pieczonymi nietoperzami. Poza tym trudno jest przypuścić, że Horák utrzymał
to wszystko w tajemnicy i nie powiedział o tym towarzyszom niedoli i walki. Utrzymywać to
w tajemnicy w takiej stresującej sytuacji było nieprawdopodobne. Przecież wtedy w
największej cenie były środki do przeżycia, a nie największe nawet tajemnice głębin
zagadkowej jaskini – nieprawdaż? Czy strzały oddane w jaskini do niebiesko-czarnej ściany
33
nie zdziwiły Jurka? Skoro ich nie usłyszał, to oznaczałoby, że jaskinia jest albo głęboka, albo
rozległa. Mapka Księżycowej Jaskini opublikowana w książkach i czasopismach świadczy o
tym, że składa się ona z ogromnych sal i korytarzy o wysokości 6-10 m. Szerokość chodnika
przed tajemniczym szybem sięga 20 m, przy czym jego wysokość wynosi 7 m, podobnie jak
jego długość. Jeżeli Horák mówił prawdę, to oznaczałoby, że mamy do czynienia z całym
systemem jaskiniowym na danym terenie. Największe jaskinie mają to do siebie, że
oddychają. Spodnimi otworami wciągają chłodne powietrze, które ogrzewa się przechodząc
przez system sal i korytarzy, a następnie wylatuje ono górnymi otworami. Tak właśnie jest w
tzw. jaskiniach aktywnych i dzięki temu rzadko jest w nich lód przez cały rok. Inaczej rzecz
się ma z jaskiniami pasywnymi, w których lód zalega pod zastoiskami mroźnego powietrza
przez całe lata. Jaskinie pasywne zazwyczaj mają formę studni z jednym otworem, zaś
aktywne mają kilka otworów o dużej deterioracji. Gdyby jaskinia była tak rozległa, że Jurek
nie usłyszałby strzałów oddanych w jej odległych partiach, byłoby oczywiste, że przy jej
otworze – jak to wynika z opisu – można byłoby odczuwać przenikliwy, intensywny przeciąg,
który albo wciągałby powietrze do lub wyrzucał powietrze z masywu górskiego. Nie ma ani
słowa o tym zjawisku w zapiskach autora. Gdyby obozowali oni przy dolnym otworze jaskini,
to dym z ogniska pochłaniałaby jaskinia. Gdyby zaś przy górnym, to odczuwaliby oni ciepły
przewiew, który wyrzucałby dym z jaskini na zewnątrz i powstańcy mogliby w ten sposób
zdradzić Niemcom swą obecność. Z opisu wynika, że jaskinia znajdowała się w wysokich
partiach gór, z czego logicznie wynika, że musiało w niej występować w zimie ciepłe
powietrze. Jest interesującym, że zapiski o tym nie wzmiankują. Zwiększona wilgotność
występująca przy wypływie powietrza z jaskini, dawała się by im we znaki w chłodne dni.
Z opisu potyczki oddziału wynika jasno, że jaskinia jest położona na dużej wysokości
nad poziomem morza. Nad pasmem regla – tj. 1.200-1.500 m n.p.m. – o czym świadczy także
występowanie kosodrzewiny (Pinus montana), który jest w dzienniku wspomniany. Potem
jednak znajdujemy w jego zapiskach dalszą niezgodność. Wysokogórskie i górskie jaskinie
odznaczają się wielką ilością odgałęzień, nierównościami, przewężeniami i przepaściami.
Autor pisząc o swej półtoragodzinnej wędrówce po Księżycowej Jaskini ani razu nie
wspomina o tego rodzaju przeszkodach, a jedynie o wąskiej szczelinie przed wejściem do
zagadkowego półksiężycowego szybu. To jest wielka niekonsekwencja, od której nie ma
odwołania. Meandrujące jaskinie s niewielką deterioracją znajdują się pod górami o
wysokościach do 900 m n.p.m. – jak np. Demianowskie Jaskinie, tylko bardzo rzadko takie
poziomo rozciągnięte jaskinie znajdują się na większych wysokościach – przykładem jest
Jaskinia Martwych Nietoperzy pod Ďumbierom w Niskich Tatrach. Ale i w tym przypadku
znajdują się tam równe, horyzontalnie położone korytarze i sale, przedzielane przepaścistymi
kominami, syfonami i korytarzami, które tworzą niesamowity, krasowy labirynt. To jego 90
minut drogi może wskazywać na to, że jaskinia ta miała rozległość co najmniej pół kilometra,
a zatem tak rozległy system jaskiniowy n i e m ó g ł długo ukrywać się przed
dociekliwością speleologów!...
Jak się lepiej przyjrzymy sytuacji, czy tak nie odkryty jeszcze rozległy jaskiniowy
system mógłby znajdować się na obszarze Tatr Bielskich, Lewoczskich Wierchów czy gdzieś
na północ od Starej Lubowni, albo na pn. - wsch. od Żdiaru, to dojdziemy do wniosku, nie.
Nie, a dlatego, że nie ma tam żadnych wapieni w okolicach Lewoczskich Wierchów. Jedyne
grube warstwy wapieni znajdują się tylko w Tatrach Bielskich, zaś małą wysepkę wapieni
znajdziemy na zachód od Starej Lubowni, zaś już całkiem malutkie wysepki wapieni znajdują
się w paśmie przygranicznym, nieco na północ od niej. Wysepka wapieni na zachód od Starej
Lubowni – według geologów E. Mazúra i J. Jakàla – jest słabo rozwiniętym typem krasu i
kombinowanych złomiskowo-warstwowych struktur. (Mazur, E. – Jakál, J.: „Typologické
členenie krasových oblastí na Slovensku”, „Slovenský kras”, vol. 7 (1967), s.5) Wysepki
wapieni na pn. - wsch. od Starej Lubowni są, według tych autorów, przynależne do słabo
34
rozwiniętej krasowej struktury. Innymi słowy mówiąc – jaskiń tam nie może być... Chyba, że
Księżycowa Jaskinia jest w całości tworem sztucznym, który po tysiącach lat upodobnił się
do jaskini. Do tej myśli jeszcze wrócimy w dalszej części raportu.
Ta sytuacja dokładnie i jednoznacznie ogranicza pole poszukiwań Księżycowej
Jaskini. Tak zatem pozostała jedynie niewielka wyspa wapieni przy Starej Lubowni i grubsza
płaszczowina wapienna w Tatrach Bielskich.
Tatry Bielskie (Belianske Tatry) należą do najrozleglejszych krasowych terenów o
powierzchni 25 km
2
. Zbudowane są one z dolomitów i wapieni triasowych i kredowych
różnych typów, należące do płaszczowiny kriżniańskiej. Jest tutaj rozwinięty wysokogórski
kras w wapieniach murańskich Havrania – 2.154 m n.p.m. i Predných Jatkách ze skarpami i
krasowymi jamami. Wygląda na to – a wskazują na to zapiski Horáka – że jego oddział został
ostrzelany ze stanowisk artyleryjskich spod Hlúpeho vrhu (Szalonego Wierchu) – 2.061 m
n.p.m. (Znalezione zostały resztki tych stanowisk artyleryjskich - zob. Pavlarčík, S.: „Kaverny
vysokohorského palebného postavenia pod Hlúpym vrchom v Belianskych Tatrách”,
„Spravodaj Slovenskej speleologickej spoločnosti”, vol. 27, nr 2(1996), ss.14-15)
Najważniejszym dla nas jest fakt, że w stokach Bujaczego Wierchu – 1.947 m n.p.m. znajduje
się na wysokości 1.390 m najdłuższa jaskinia w tym wysokogórskim krasie – długa na 300
metrów Alabastrowa Jaskinia, która jest resztką jakiegoś większego systemu jaskiniowego.
Ta okoliczność pozwala sądzić, że na znacznych wysokościach – 1.200-1.400 m – mogły
kiedyś istnieć duże poziome systemy jaskiniowe. Nieopodal od Alabastrowej znajduje się na
wysokości 1.440 m druga jaskinia Ľadovy sklep (pivnica) długa na 50 m, a w stoku Murania
– 1.890 m, na wysokości 1.559 m Muránska Jaskinia długa na 60 metrów. Na Szalonym
Wierchu znajduje się najwyżej położona – na wysokości 1.996 m, przelotowa Kamzičá
jaskyňa o głębokości 13 m. Poza tym znana jest tam głęboka na ponad 200 m Tristárska
jaskyňa (priepast’) w masywie Hawrania i dostępna dla zwiedzających ja turystów, długa na
1.752 m Belianska jaskyňa. Ostatnio odkryto wiele nowych jaskiń i studni w Nowym
Wierchu – 1.999 m n.p.m., i gdyby horakowski dziennik był prawdziwy, to rzeczywiście jego
jaskinia mogłaby się znajdować gdzieś... na bardzo stromych stokach Tatr. Ukazuje to dalsza
partia jego dziennika:
Prawdopodobnie dzięki wielkiej ilości świeżego śniegu, grożące lawiny i
nieprzyjacielskie patrole na nartach, Slavek nie dostanie się do nas w ciągu kilku dni...
Lawiny na pewno nie mogły grozić na zalesionych i obłych stokach Lewoczskich
Wierchów, z ich najwyższym szczytem Ihla – 1.281 m n.p.m., czy w L’ubochnianskej
vrchovine z najwyższym szczytem Kraczonik – 974 m już po polskiej stronie granicy, czy na
obszarze Spiskiej Magury – leżącej vis-à-vis Tatr Bielskich – z najwyżej położonym
szczytem Priehrštie – 1.209 m czy Veterným vrhom – 1.112 m, co jest dowodem na to, że
jednak autor lokalizuje Księżycową Jaskinię na większych wysokościach. Dowodzi tego
również fakt istnienia bacy Slavka z Żdiaru, ale jednocześnie przeczą temu nazwy
miejscowości Plavnica i Lubocnia. Czy jest to możliwe, że zostały one także wymyślone
przez naczelnego „NSS News”? na to wyglądałoby, bowiem znajdują się one nie w treści
dziennika Horáka, ale w dodatku napisanym przez dr Moore’a. Wedle poglądów dr
Pavlarčika, lokalizowanie Księżycowej Jaskini w Tatrach Bielskich jest bez sensu i
historycznie nieudokumentowane i nie udowodnione. Zakłada on, że w tatrach Bielskich
może się jeszcze znajdą nowe jaskinie, co jest możliwe na tym ostatnim niezbadanym
krasowym terenie Słowacji, ale nie będą te odkrycia miały niczego wspólnego z relacją
Horáka. Będzie tam szło o przepaściste systemy jaskiniowe, które mogą być połączone
poziomymi korytarzami, w których człowiek bez technicznego zabezpieczenia nie ma co
liczyć na 90-minutowe spacerki...
Możemy też kontynuować rozważania na temat wątpliwości, co do tego, czy Slavek i
jego przodkowie zbadali jaskinię do tego poziomu, jak to uczynił Horák. Ludzie z tego okresu
35
nie mieli ani odwagi ani czasu na drobiazgową penetrację jaskiń, zwiedzanie niebezpiecznego
świata podziemi, z czego nie mieli żadnego pożytku, w których – według ich legend i podań –
miały mieszkać potwory i smoki demony z piekła rodem i trujące gazy... Gdyby Slavek
wiedział o Księżycowej Jaskini, to przekazałby swą wiedzę potomnym, a nie wziął tajemnicę
do grobu. Horák zaś liczył na to, że Slavek nie ma syna, a córki wydadzą się w okolicznych
wioskach. Potomkowie Slavka dzisiaj by dobrze wiedzieli, co zrobić z tą tajemnicą i jak ją
wykorzystać.
Uważamy jednak, że ten wniosek jest zbyt pośpieszny, jako że ludzie gór penetrowali
wszelkie jaskinie w Tatrach i okolicznych pasmach górskich w poszukiwaniu skarbów i
kruszców oraz szlachetnych i półszlachetnych gem. Wszak istniała cała gałąź literatury
opisująca podziemne światy Tatr, Karkonoszy, Beskidów i nawet Gór Świętokrzyskich – tzw.
„spiski” – z których można się było dowiedzieć, gdzie znajdują się skarby czy kruszce i jak je
można odkopać czy wydobyć... Potomkowie Slavka na pewno nie ogłosiliby, że znają
lokalizację Księżycowej Jaskini, to nie ten gatunek ludzi, którzy dla sensacji straciliby
schronienie chociażby na wypadek wojny... To nie ta mentalność.
Jest prawdopodobne, że Horák nie życzył sobie, by jaskinia ta została odkryta bez
niego. Dowodzą tego zagadkowe słowa z jego dziennika:
Ten dowód położyłem potem do >>szybu w kształcie półksiężyca<< na popiół z
pochodni. Być może zostaną one tam długo, aż do czasu, kiedy ta zagadkowa struktura
zniknie całkowicie za zasłoną stalaktytów i stalagmitów. Slavek nie ma syna, któremu by
powierzył tajemnicę jaskini, jego córki jej nie poznają, a przecież i tak pójdą za mąż do
innych wsi. A zatem jak nie wrócę zbadać tej jaskini, za parę dziesięcioleci już jej nikt nie
zobaczy.
Hmmm... – jest w tych słowach coś nielogicznego, przecież córki były w
Księżycowej Jaskini, więc musiały zapamiętać drogę do niej! I przekazać wiedzę swym
dzieciom, albo mógł to zrobić Slavek, który przecież też mógł przekazać rodzinny sekret nie
synowi, bo go nie miał, ale wnukom, których mieć mógł... No, chyba, że znów obu córkom
urodziły się tylko córki?...
Autor jakby wiedział, że do tego zagadkowego szybu już nie wróci. Ale jak to mógł
w t e d y wiedzieć? Wszak był on kapitanem i miał swe bojowe zasługi, co mogło mu robić
nadzieje na to, że po wojnie mógł się jeszcze przydać republice, w której mógłby zostać i
przydać się do czegoś światu nauki odkrywając dlań ten zagadkowy artefakt. Ale z punktu
widzenia odkrywcy to nie ma logiki, bo każdy odkrywca zrobiłby wszystko, by powrócić do
swego odkrycia. Ale na odwrót, gdyby kpt. Horák był kolaborantem hitlerowców czy
tisowców, to mógłby rozważać możliwości swego powrotu na Słowację tak sceptycznie.
Nawet jeżeli swe zapiski napisał czy odtworzył w roku 1965, to jest to dziwne, że nie ufał w
to, iż do jaskini wrócą jego potomkowie.
Załóżmy, że Horák ma rację i taki artefakt w słowackich górach rzeczywiście istnieje.
W takim przypadku znalezienie Księżycowej Jaskini według jego danych jest po prostu
niemożliwe. Czego zatem należy szukać? Przede wszystkim należy szukać informacji o
tożsamości i przeszłości Horáka, bo jest to jedyna realna postać z całego wydarzenia. Jest to
jedyna sensowna rzecz, która może wieść do konkretnego punktu. I można powiedzieć, że to
się udało. Każdy badacz wykonał kawał dobrej roboty. Jak dotąd nie znaleziono nawet śladu
po powstańczym kapitanie Horáku w archiwach wojskowych na całym terytorium
Czechosłowacji, podobnie rzecz się ma z bacą Slavkiem i jego dwoma córkami, Jurkiem i
Martinem. Walter Pavliš jest najbliżej rozwiązania zagadki, bowiem wpadł na ślad potomków
Horáka i dostał od nich sporo ciekawych informacji. I dalsze jeszcze może zyskać od nich,
które to informacje mógł im ojciec zostawić w spadku.
Wróćmy jeszcze do zagadkowego sobowtóra kpt. Horáka – Ernesta Höniga –
obywatela słowackiego, pochodzenia żydowskiego, który już na początku wojny zmienił swe
36
nazwisko z powodów rasowych. W Mniszku nad Popradem miał on swój tartak, zaś na krótko
po wejściu wojsk niemieckich ukrywał się w lesie nad Medzibrodem, gdzie miał doskonale
zamaskowaną kryjówkę, skąd kierował swoją działalnością przemysłową i „partyzancką”. Te
akcje nie były jednak tożsame z celami i zamiarami Ruchu Oporu, bo t e n Horák robił to,
co mu się podobało. W nocy był partyzantem w górach, zaś w dzień gestapowskim
konfidentem. Należał do tego gatunku partyzantów, którzy okradali i zabijali każdego, kto im
wszedł w drogę. Jak widać, jest to postać wyjątkowo ciemna, i dość dokładnie przecząca
stereotypowi biednego, prześladowanego Żyda, a raczej odpowiadająca wizerunkowi
pospolitego bandyty! Nie wiadomo, jakie jeszcze grzechy miał on na sumieniu. Poza tym
wszystkim, miał on w Mniszku nad Popradem nieślubne dziecko. Właśnie ten fakt jest dla
wątpiących dowodem na jego egzystencję. Ukrywał się on do wejścia wojsk radzieckich,
czyli do końca stycznia 1945 roku, przed którymi uciekł do Palestyny. Musiał mieć sporo na
sumieniu, że bał się zostać na Słowacji, zaś jego „partyzancka” sława mogła mu przynieść
wiele kłopotów... W Palestynie skończyła się jego ucieczka. Horák z Palestyny przysyłał do
Mniszka nad Popradem listy, do kobiety, z którą miał dziecko. Z ostatniego takiego listu
wynikało, że A. T. Horák został zabity przez arabskiego jeńca w obozie jenieckim, w którym
był on strażnikiem. Tutaj się oficjalnie kończy jego droga... – ale nie jest to takie oczywiste.
Istnieją pikantne opowieści na jego temat, ale wykroczyły poza ramę relacji Pavlarčika, a
które mamy z rozmów z nim. W tym czasie, w którym jego relacja powstawała, nie można
było odnotować w niej takich detali.
W tej chwili uznajemy za pożyteczne poświęcić nieco miejsca badaniom już tutaj
wymienionych Waltera Pavliša i Ivo Hlásenskégo, a to dlatego, że ich dokonania otacza mgła
tajemnicy i od czasu do czasu do publicznej wiadomości dochodzą jakieś strzępy informacji o
nich, chociaż w przypadku Księżycowej Jaskini nie jest ich znów tak mało.
Na pierwszą informację o Księżycowej Jaskini napotkali w listopadzie 1994 roku,
kiedy wyczytali o niej w czasopiśmie „Speleo”. Następne informacje pochodzą ze strony
internetowej Waltera Pavliša – http://quest.cz/moonshaft:
Jesień 1994 roku.
•
Zapoznajemy się z artykułem dr Horaka zamieszczonym w czasopiśmie
„Speleo”;
•
25 listopada – poszukujemy nazwiska autora w rejestrach Fakultetu Lingwistyki
Uniwersytetu Karola w Pradze – bez rezultatów.
•
Następny tydzień – próby uzyskania oryginalnego tekstu z „NSS News”, który
był skrótowo przełożony na czeski. Okazało się, że tekst w „Speleo” był jakimś tam
samizdatem i dalsze poszukiwania nie przyniosły żadnego rezultatu. Odwiedziny w
kartotece Związku Bojowników SNP nie przynosi żadnej nowej informacji poza tym,
że był jakiś górnik Antonin Horák z Ostrawy, który nie miał nic wspólnego z
odkrywcą Księżycowej Jaskini. Także kartoteka dziennika „Narodna obroda” i
poszukiwania w Muzeum Wojskowym nie przyniosły żadnego rezultatu.
•
Następny tydzień – uzyskanie kopii angielskiego tekstu w „NSS News” w
kancelarii Czeskiego Towarzystwa Speleologicznego. Odkrywamy kilka faktów,
które zostały wykreślone z czeskiej edycji.
Zima 1994/95
•
Wizyta na Słowacji, lustracja terenowa, przegląd dokumentów.
37
Wiosna 1995
•
Uzyskujemy dostęp do możliwości geofizycznych poszukiwań, dokładnych map
lotniczych i satelitarnych terenu oraz dostęp do danych geologicznych
interesującego nas terenu.
•
Kontakt z inż. Ivenem Mackerlem i przegląd jego archiwum.
Lato 1995
•
Kolejny wyjazd na Słowację – poszukiwania w jaskiniach w
wyselekcjonowanych miejscach. Znaleziono 8 nowych jaskiń i jedną rozpadlinę.
Odwiedziny w muzeach, przegląd dokumentów, itp.
Jesień 1995
•
Poszukiwania w archiwach.
•
Studiowanie źródeł na temat ruchu oporu w Czechosłowacji i w Polsce.
•
Konsultacja z psychologiem w celu ustalenia profilu psychicznego autora
pamiętnika i ustalenia stopnia jego prawdomówności.
•
Onomastyczne badanie nazw na Słowacji pod kątem zgodności z zapiskami dr
Horaka.
•
Poszukiwania w Muzeum Wojskowym, Uniwersytecie Karola i MSW – bez
rezultatów.
Zima 1995/96
•
Poszukiwania w Archiwum Wojskowym – znaleziono Antonina Horaka, ale
chodziło tylko o imieninnika.
•
Wizyta w ambasadzie USA.
•
Uzyskanie dokładnych map geologicznych interesujących lokalizacji na
Słowacji.
Wiosna 1996
•
Poszukiwania w Internecie.
Lato 1996
•
Poszukiwania w Internecie.
•
Wyjazd na Słowację i przeszukanie wytypowanych terenów, rozmowy z
muzealnikami.
Jesień 1996
•
Kontakt z bliskim krewnym dr Horaka w USA. Pojawiają się nowe wątki z życia
powstańczego kapitana.
•
Poszukiwania w MSW i Archiwum Miejskim w prawdopodobnym miejscu
zamieszkania dr Horaka przed II Wojną Światową.
38
Wiosna 1997
•
Znalezienie aktu zgonu dr Horaka. Uzyskaliśmy wreszcie podstawowe dane
dotyczące daty narodzin i śmierci, dane personalne jego rodziców i małżonki.
•
Dalsze poszukiwania w Archiwum MSW i archiwum pocztowym.
Lato 1997
•
Telefoniczny kontakt z krewnymi dr Horaka w USA, dalsze informacje o jego
życiu i działalności.
•
Wyjazd na Słowację, poszukiwania w znanych miejscach, odkrycie nowego
chodnika w znanej pieczarze.
Lato 1998
•
Wizja lokalna w wybranej lokalizacji. Bez powodzenia.
Wiosna i lato 1999
•
Kontakt z informatorem, który w roku 1971 rozmawiał o Księżycowej Jaskini w
Kolorado. Potwierdzono autentyczność dzienników, których część opublikowano w
„NSS News”, a których fragmenty dotyczą tajemniczego szybu o metalowych
ścianach na Słowacji.
Kwiecień 2000
•
Uzyskanie dalszych dokumentów dr Horaka – papiery handlowe i listy
prywatne bez żadnej wzmianki o Księżycowej Jaskini.
Ostatnie wiadomości na tej stronie są datowane na 18 kwietnia 2000 roku, co wcale
nas nie zdziwiło czy zmartwiło – tkwiliśmy już w wirze wydarzeń, które nabierały tempa.
Kiedyśmy sumowali w domu wyniki naszych dochodzeń, dotarł do nas 11
października 2002 roku e-mail od pana Piotra Parachuza z Kanady, w którym donosił on o
tamtejszych, tj. amerykańskich badaczach sprawy Księżycowej Jaskini. Przytaczamy go z
pewnymi skrótami, nieistotnymi dla jego treści:
Szanowny Panie Robercie!
Tu kłania się Piotr Parachuz z Kanady. [...] Właśnie przeczytałem w ramach strony
www CBUFOiZA artykuły na temat Księżycowej Jaskini. Ta historia jest wręcz identyczna do
tej, którą słyszałem w tutejszym radio w grudniu 2001 roku, czym byłem bardzo
zainteresowany [...].
Audycja ta, z dnia 29 grudnia 2001 roku, była wywiadem z Tedem Phillipsem, który
jest amerykańskim badaczem fizycznych pozostałości po UFO. W roku 1970, gdzieś w USA
zetknął się z 72-letnim c z e s k i m geologiem, który w 1944 roku był w wojsku i opisał
historię niemal identyczną do Antonina Horaka, a przekazaną przez dr Milosza Jesenskiego.
Niestety, Phillips nie podaje ani nazwisk ani miejsc, bo jak mówił później, musiał działać w
tajemnicy ze względu na działania wywiadu rządu wielkiego państwa, którego nazwy nie
podał, ale prawdopodobnie Rosji, idące w tym samym kierunku od 1981 roku.
39
Phillips powiedział, że był w kwietniu 2001 roku na wycieczce w Europie Środkowej i
po 3 miesiącach poszukiwań z n a l a z ł wejście do tej jaskini. Nie powiedział, gdzie ona
dokładnie jest, ale pokazał zdjęcia prawdopodobnie z Tatr Bielskich, poniżej granicy regla. W
korytarzu jaskini znalazł także wyskrobane inicjały trzech wojskowych z 1944 roku. Po
wejściu do jaskini Phillips szedł wzdłuż korytarza przez prawie 200 metrów, gdzie skała była
zawalona. Mówił on, że korytarz widać dalej, ale skały są niepewne i mogły się zawalić, więc
nie szedł dalej. Miał on tam przyjechać później, w 2002 roku, już z odpowiednim sprzętem i
próbować przejść.
Wejście do jaskini znajduje się około 750 m poniżej wierzchołka góry, i około 100 m
od miejsca, gdzie w 1944 roku rozbił się radziecki samolot. W tym miejscu znajduje się
pomnik po tym wypadku, który spowodowany został z dziwnych powodów – wysiadła cała
pokładowa instalacja elektryczna i elektroniczna. Ted Phillips mówi, że ma mapę zrobioną
przez tego czeskiego geologa. Kiedy poszedł on po powierzchni ziemi wzdłuż korytarzy, to
dotarł w okolicę, gdzie według mapy miało być wejście do tego półksiężycowego obiektu –
tzn. był nad nim – dotarł on na dziwny magnetycznie obszar o rozmiarach niedużego pokoju.
Wewnątrz tego rejonu instrumenty zachowywały się nienormalnie. Mierni siły pola
elektromagnetycznego skakał co dwie sekundy w górę, zaś kompas także pulsował z
częstotliwością 0,5 Hz.
Pozdrawiam!
Piotr Parachuz
List ten był swego rodzaju przełomem i od tego czasu sprawy poszły z rozmachem. I
znowu przydały się nam informacje zgromadzone w czasie naszych poszukiwań
hitlerowskich tajnych broni masowej zagłady na terenie zapadłych kątów dawnej Generalnej
Guberni w latach 1943-44.
Dzisiaj są to tereny obejmujące część powiatu suskiego i nowotarskiego, a
najwybitniejszym punktem tego obszaru jest Babia Góra - Królowa Beskidów - górująca nad
okolicą na 1.725 m n.p.m. Jest to ziemia niezwykła! Przedmurze Orawy z północy, a od
południa wrota do Małopolski. Krzyżują się tu drogi wiodące na Śląsk, Słowację i Węgry, a
także ku Krakowowi i Przemyślowi via Nowy Sącz. Ziemia ta jest owiana legendami o
smokach, zbójnickich talarach, skarbach nieprzebranych zgromadzonych przez diabłów w
dziurach w Diablaku, i tymi nowszej daty - o tunelu Agartyjczyków w Babiej Górze,
hitlerowskich eksperymentach na Krowiarkach, tajemniczych bunkrach Grzechyni oraz
sowieckich poszukiwaniach rud uranowych w Osielcu i Żarnówce.
Oczarowanie Hitlera okultyzmem i wiedzą tajemną na pewno nie pchnęło go do
drążenia skał i budowania podziemnych schronów w Karkonoszach, Górach Sowich, i m.in.
także w Beskidach. (Zob. Ribadeau-Dumas F. – „Tajemne zapiski magów Hitlera”, Warszawa
1992; Jesenský M., Leśniakiewicz R. – „WUNDERLAND: Pozaziemskie technologie
Trzeciej Rzeszy”, Ústi nad Labem 1998, Warszawa 2001.) Tajemnica broni V-7, której
poświęciliśmy naszą książkę, a także prac nad hitlerowską bombą A, H czy D ma swój ciąg
dalszy w kompleksie zasypanych po II Wojnie Światowej bunkrów, wybudowanych przez
Niemców, Włochów, Ukraińców i Polaków - z tym, że wszyscy poza Niemcami byli
zmuszeni do pracy przez hitlerowców - w Grzechyni, w latach 1943-45 - do wkroczenia
wojsk radzieckich.
Niewielu już żyje świadków tego, co Niemcy robili w Grzechyni, Osielcu, Żarnówce i
na przełęczy Krowiarki. Przeprowadzone przez nas wywiady z żołnierzem Armii Krajowej i
mieszkańcem Jordanowa - Tadeuszem Łukawskim, który w latach wojny został wysłany do
prac w kompleksie Der Riese w rejonie Oberwiesegiesdorf (dziś Głuszyca Górna) i
mieszkańcem Suchej Beskidzkiej Józefem Mędralą wskazują na to, że te dwie budowy - ta z
40
Gór Sowich i ta z Grzechyni mają ze sobą kilka punktów wspólnych. Podobieństwa te, to
m.in.:
1. Obydwie budowy realizowano w trudnych warunkach terenowych - w górach.
2. Obydwie budowy realizowano siłami więźniów obozów koncentracyjnych i jeńców
wojennych.
3. Przy budowie zatrudniono inżynierów niemieckich i włoskich.
4. Strażnikami byli żołnierze z formacji SS, zaś w późniejszym czasie żołnierze
Wehrmachtu.
5. Obydwie budowy umieszczono w miejscach, które nie leżały na kierunkach natarcia
wojsk polskich i radzieckich.
6. Obydwie budowy znajdowały się w pobliżu szlaków ważnych komunikacyjnych.
7. Obydwie budowy znajdowały się w bliskości centrów naukowo-badawczych
(Wrocław, Praga Czeska, Kraków).
8. W pobliżu znajdowały się złoża rud uranu, lub takowych poszukiwano!
O ile sprawa kompleksu Der Riese jest jasna, o tyle sprawa bunkrów w Grzechyni
wymaga zbadania. Tadeusz Łukawski twierdził, że w czasie wojny hitlerowcy prowadzili
intensywne poszukiwania rud molibdenu i manganu - oba te pierwiastki wykorzystuje się w
celu nadania stali sprężystości, odporności na korozję i twardości...
Józef Mędrala zaś twierdził, że uranu w Żarnówce poszukiwano dopiero w latach
powojennych i zaprzestano w latach 60. Prowadzili je Polacy. Ślady po urządzeniach
wiertniczych znajdują się w okolicy przełęczy Przysłop. Być może jest w tym coś [prawdy,
bowiem struktury geologiczne tej części Beskidów są podobne do struktur z czeskiego
Jáchymova w Górach Kruszcowych, gdzie faktycznie znajdują się pokłady uraninitu.
Poza tym twierdził on, że grzechyńskie bunkry miały zbyt małą kubaturę, by umieścić
w nich jakiekolwiek fabryki i służyły tylko i wyłącznie celom obronnym.
Ale czego miały bronić? Chyba nie nędznej, gruntowej drogi z Makowa
Podhalańskiego do Stryszawy i Suchej Beskidzkiej?... Najbardziej logicznym wydaje się być
tłumaczenie, że bunkry te miały za zadanie bronić w przyszłości dostępu do jakiegoś
kompleksu badawczego - kto wie, czy nie nad bombą A czy rakietowymi dyskoplanami V-7
Haunebu - Vril w masywie Pasma Jałowieckiego. Podobieństwo pomiędzy warunkami
geograficznymi Gór Sowich a Pasma Jałowieckiego jest uderzające: nie są one wysokie
(Jałowiec mierzy 1.110 m n.p.m. zaś Wielka Sowa 1.015 m n.p.m.), położone są w okolicy
niedużych osad. I rzecz ciekawa - Grzechynia znajdowała się w pobliżu geometrycznego
centrum terytoriów III Rzeszy, co oznacza, że przy ówczesnym zasięgu ciężkiego lotnictwa
bombowego była ona właściwie nie do zbombardowania przez flotylle alianckich
bombowców! Miejsce idealne. Głębokie zaplecze, spokój, cisza, cudowne krajobrazy, pełne
słońca góry, bogate lasy i czysta woda strumieni... Sielanka, jak w Śpiącej Piękności - jak
nazywano Peenemünde, zanim powstał tam HRVA generała Waltera Dornbergera i SS-
Sturmbahnführera prof. dr Wernehra von Brauna. I to właśnie w tej sielance miała być
wykuta niemiecka broń A, a może nawet i H?... - chociaż równie dobrze byłaby to bomba N,
którą można by wyprodukować z tego, co posiadali hitlerowcy, albo inne bronie z „krainy
snów” ówczesnych Nibelungów. Nawiasem mówiąc, to wiele rzeczy wskazuje na to, że
osławiony V-7 nie był pojazdem atmosferycznym czy kosmicznym, ale miał poruszać się
przede wszystkim w... czasie – o czym jest mowa w następnych tomach z serii
"WUNDERLAND..." (Leśniakiewicz R. – „WUNDERLAND 2 – Hitlerowskie rakiety
Stalina”, Jordanów 2001 (skrypt); Leśniakiewicz R. – „WUNDERLAND 3 – Mały Apokryf”,
Jordanów 2004 (skrypt).)
W czasie II Wojny Światowej, Niemcy prowadzili w rejonie Babiej Góry intensywne
poszukiwania prowadzone m.in. przez żołnierzy Grenzschutzu i Gebirgsjägerregimentu oraz
uczonych, którzy na Krowiarkach prowadzili eksperymenty z protoplastą superdziała V-3 -
41
znanego pod kryptonimami: Hochdrückpumpe, Schnelle Elise czy Tausendfüßler - o
kalibrze jedynie 5” czyli 127 mm. Próby z takim superdziałem przeprowadzano także
symultanicznie na wyspie Wolin. Udało się to ustalić przy pomocy chor. rez. SG Jerzego
Archackiego z Zakopanego, który o tych testach słyszał jeszcze w latach 60. służąc w
Strażnicy WOP w Lipnicy Wielkiej, a także ratowników TOPR i GOPR z Zakopanego i
Nowego Targu. Niby niewiele, ale działo to miało zasięg praktyczny 50 - 55 km, a Hitler
zamierzał z niego ostrzelać Londyn z francuskiej miejscowości Epperleques nad Kanałem La
Manche. Bazą dla tych doświadczeń była wieś Grzechynia, w której Niemcy zbudowali kilka
bunkrów niewiadomego przeznaczenia w latach 1942-43.
NB, podobne poszukiwania Niemcy przeprowadzili - co wiemy od naszych
węgierskich kolegów też w kompleksie jaskiń Domica-Baradla w Krasie Słowackim -
Aggteleki Nemzeti Park na pograniczu słowacko-węgierskim! Szukali tam wejść do
mitycznej Agharty. Czy znaleźli – nie wiemy. Wiadomo natomiast, że tuż po wojnie zostało
zajęte schronisko na południowym stoku Diablaka przez kilkunastu żołnierzy radzieckich,
którzy podawali się za artylerzystów i twierdzili, że dokonują na Babiej... obserwacji pogody!
Dziwne - nieprawdaż? Po pewnym czasie zeszli w dolinę, uprzednio spaliwszy schronisko, i
pojechali do Związku Radzieckiego w 1947 roku. Co oni tam n a p r a w d ę robili, tego
nikt nie wie... Informacje o niemieckich i sowieckich poczynaniach mam z pierwszej ręki - od
żyjących jeszcze świadków mieszkających w Lipnicy Wielkiej i Zubrzycy Górnej, którzy
pamiętają te strzelania w latach 1942-43 i poszukiwania po górach - niby partyzantów
polskich i słowackich, a tak naprawdę, to nie wiadomo czego... - oraz od żołnierzy z komórek
wywiadu Armii Krajowej z Zakopanego. Do tego dołożyć można opowiadania ludzi z
Jordanowa, Makowa Podhalańskiego i Grzechyni, którzy pamiętają jeszcze prace w
Grzechyni. Niewielu wie, że Niemcy w 1942 roku prowadzili intensywne poszukiwania rud
uranu, toru, manganu, tytanu i molibdenu w okolicach Jordanowa, Osielca, Bystrej
Podhalańskiej, Sidziny, Żarnówki i Zawoi.
Jak widać legendy (czy tylko legendy?) są jak powiązane liny – jedna wynika z
drugiej. Tym niemniej w stadium, w którym znajdowało się nasze dochodzenie mogliśmy już
powiedzieć coś na pewno. Na początku roku 2003 udało się nam nawiązać kontakt z Tedem
Phillipsem, który przysłał nam kopie dokumentów potwierdzających realność istnienia dr
Antonina – nie Antona – Horáka. Był on nie Słowakiem, ale Czechem. Z kopii jego CV, który
musiał napisać do władz Francji prosząc o azyl wynika, co następuje:
Urodził się w dniu 7 lipca 1897 roku w Hermannsstadt (Transsylwania,
Austro-Węgry); rodzice: Karel Horák i Maria zd. Kocher;
W latach 1903-07 uczył się w szkole podstawowej w Pradze-Karlinie,
(Czechy);
W latach 1907-15 uczył się w szkole średniej w Pradze-Karlinie oraz spędzał
wakacje i uczył się języków w Paryżu i Londynie;
W roku 1915 zdał egzamin maturalny;
W latach 1915-18 pełnił służbę wojskową w c.k. Armii, w 1916 roku
przeszedł do rezerwy w stopniu nadporucznika;
W latach 1918-19 służy jako npor. CS Armii, stacjonuje na Słowacji i bierze
udział w walkach z bolszewickimi wojskami węgierskimi Beli Kuna;
W latach 1919-21 studiuje w Akademii Górniczej w Bańskiej Szczawnicy.
W dniu 11 października 1921 roku nadano mu tytuł inżyniera górnictwa przez
AG w Bańskiej Szczawnicy;
W latach 1921-25 pracuje jako inżynier w kopalni soli w Visaknie
(Transsylwania);
42
W 1925 roku wyjeżdża na 6-miesięczny pobyt w USA, gdzie zwiedza
tameczne kopalnie;
W latach 1925-26 odbywa studia podyplomowe w Szkole Specjalnej
Geofizyki Uniwersytetu Praskiego
W latach 1926-30 pracuje jako p.o. dyrektora kopalni w Pribramie (Czechy);
W latach 1930-31 wyjeżdża do USA, Argentyny, Kanady i Meksyku, gdzie
zwiedza tamtejsze kopalnie;
W latach 1932-33 pracuje jako dyrektor ds. technicznych w kopalni soli w
Visakna;
W latach 1935-39 pracuje jako dyrektor kopalni w Bańskiej Bystrzycy;
W latach 1939-41 aresztowany przez Niemców zesłany do KL Theimwald,
skąd uciekł w dniu 22 lipca 1941 roku;
W latach 1941-43 ukrywa się na Słowacji;
W latach 1943-44 [bierze udział w Ruchu Oporu i] SNP na terenie Rusi
Podkarpackiej;
Od lutego 1945 roku zostaje dyrektorem kopalni w Visakna, [pod okupacją
radziecką];
Pod koniec maja 1945 wraca do Pragi;
Pod koniec 1945 roku obejmuje urząd doradcy ds. górnictwa w rządzie
Czechosłowacji;
W grudniu 1946 roku obejmuje Sektor Specjalny ds. Jáhymova w
Ministerstwie Górnictwa Czechosłowacji;
7 marca 1948 roku zwolniony z pracy;
W czerwcu 1948 roku ucieka do Francji.
Z powyższego CV wynikałoby, że była to ucieczka przed radzieckimi komunistami,
którzy sięgnęli po władzę w Czechosłowacji po zamordowaniu prezydenta J. Masaryka.
Z tego CV wynika także i to, że komunistyczne władze CSSR miały powód, by znikła pamięć
o tym człowieku, który uciekł na zachód ze wszystkimi atomowymi tajemnicami czeskich i
słowackich oraz węgierskich i polskich kopalni rud uranowych. Jak wiadomo, po 16 lipca
1945 roku, uran i jego rudy stały się surowcem strategicznym przede wszystkim do budowy
bomb atomowych. Władze radzieckie rozpoczęły rabunkową eksploatację rud uranowo-
torowych w swej strefie okupacyjnej Europy już to dlatego, by mieć własny zapas tego
surowca, już to po to, by nie posiadały go kraje, które zostały podporządkowane Kremlowi
wskutek układów z Teheranu, Jałty i Poczdamu. To dokładnie tłumaczy woal tajemnicy
wokół tej postaci także i aktywność zachodnich wywiadów i wschodnich kontrwywiadów
wokół sprawy Księżycowej Jaskini. Rzeczywiście – i jedni i drudzy sądzili, że mają do
czynienia z jakimś nie odkrytym jeszcze złożem rud uranowo-torowych, które mogłoby dać
kilkaset ton tego cennego surowca. Stąd właśnie sprawa „drugiego Horáka”, która stała się
doskonałą legendą maskującą prawdziwego dr Horáka – odkrywcy Księżycowej Jaskini – z
którego z biegiem lat zastąpiono pospolitym bandytą korzystającym z wojennego bezprawia,
by się wzbogacić. Kto wie, czy dr Horák nie pracował potem dla CIA i dlatego też został
wyklęty przez komunistyczne władze? Ta hipoteza jest również do przyjęcia, gdyż znał on
wiele tajemnic związanych z górnictwem na terenie trzech krajów: Czech, Słowacji i Węgier,
a dodatkowo zapewne także Rumunii i Polski... W tym kontekście można zrozumieć,
dlaczego Bergier w 1963 roku utajnił niezmiernie ważne fakty z dziennika dr Horaka – a
mianowicie jego kontakty z żydowskimi organizacjami ruchu oporu w Polsce i w Czechach.
Organizacja taka, jak ŻOB (Żydowska Organizacja Bojowa) i Dror działały w Polsce (a
konkretnie na terenie Generalnego Gubernatorstwa) po upadku Powstania Warszawskiego,
tzn. od X.1944 roku, natomiast młodzieżówka Hechaluts działała na terenie Protektoratu
43
Czech i Moraw. (Dokładne informacje na ten temat Czytelnik znajdzie na stronach
internetowych Instytutu Simona Wiesenthala w Wiedniu [strona: Simon Wiesenthal Center
Multimedia Center Online – 08623 – YMBOHEMIA_JW.htm] i Instytutu im. Adama
Mickiewicza w Warszawie [strona: www.iam.pl].) Także nasze rozmowy ze świadkami
tamtych dni – red. Andrzejem Zalewskim z EURO-EKO-RADIO PR-1 w Warszawie i
Józefem Durkiem z Jordanowa, potwierdziły częściowo fakt operowania żydowskich
oddziałów partyzanckich na terenie Polski południowej. Celowo pominął te informacje,
bowiem zdawał sobie sprawę z tego, co się może stać, kiedy na tym artefakcie położą łapy
komuniści z CSRS i co za tym idzie ich „wielcy czerwoni bracia” z ZSRR! To oczywiste, że
nie chciał dawać komunistom dodatkowego atutu do ręki, który mógłby zostać wykorzystany
przeciwko wolnemu światu. Było krótko po Kryzysie Kubańskim (X.1962 roku) i komunizm
był groźny. Bardzo groźny. Zimna Wojna dopiero się rozkręcała i podsycany nią wyścig
technologiczny nabierał tempa.
Z dalszych materiałów uzyskanych od Teda Phillipsa wynikało, że Księżycowa Jaskinia
znajduje się na obszarze ograniczonym miejscowościami Stara Lubownia i Plaveč na
południu po północnej stronie granicy oraz Muszyną, Żegiestowem i Piwniczną na północy –
po polskiej stronie. I wszystko się zgadza: budowa geologiczna tego rejonu potwierdza
spostrzeżenia z dziennika dr Horáka – w dwóch miejscach na trzeciorzędowych utworach
osadowych fliszu karpackiego znajdują się dwie „czapki” skał wapiennych z Jury i Kredy –
jedna na zachodzie tego obszaru, druga niemal w jego centrum. To właśnie tam powinna się
znajdować Księżycowa Jaskinia!
Ciekawą rzeczą jest także i to, że po polskiej stronie granicy znajduje się góra zwana
Pustą – 1.050 m n.p.m. – wznosząca się pomiędzy Muszyna a Krynicą. Także więc czy w niej
i okolicznych górach znajdują się podziemne przestrzenie, o których wiedzieli mieszkańcy
tych terenów, skoro ją tak nazwali? Jaskinie takie się tam rzeczywiście znajdują!
ROZDZIAŁ 7 – Od hitlerowskich uczonych do agentów NKWD
Na początek mała zachęta: dziwna fotografia Roberta – Bronie odwetowe pod
Diablakiem – Wigilia na Luboniu – Co ukrywał wrak czołgu? – Rozmowa ze świadkiem
tamtych dni – Poglądy Macieja Kuczyńskiego i dwie relacje o podziemnych przestrzeniach.
Już kiedy pracowaliśmy nad tą książką, bardzo długa kwietniowo-majowa majówka,
wypoczyn czy też laba pozwoliła Robertowi na ruszenie się z domu tu i tam i rozejrzenie się
po okolicy. Niestety to, co zobaczył w lasach Jordanowszczyzny nie napawało go
optymizmem, a wręcz odwrotnie. Masowy wyrąb drzew przez złodziei drewna, rozjeżdżone
traktorami leśne dukty w miejscach, gdzie powinny być Rezerwaty Przyrody ożywionej i
nieożywionej... Smutkiem napawał fakt, że w miejscu katastrofy samolotu AN-24 PLL LOT z
rejsu LO-165, który w dniu 2 kwietnia 1969 roku rozbił się doszczętnie pod szczytem Policy,
nie ma żadnej tablicy czy bodaj zwykłego krzyża, który to wydarzenie upamiętniałby. A
przecież to była pierwsza wielka katastrofa w historii polskiego lotnictwa cywilnego! To
przecież jest historia i to taka przez duże „H” - nie mówiąc już o tym, że należałoby jakoś
uczcić pamięć o tych 53 ofiarach tej katastrofy, w tym prof. dr Zenona Klemensiewicza, od
nazwiska którego nosi nazwę tamtejszy Rezerwat Lasu Górnoreglowego.
44
I tutaj pierwsza rzecz ciekawa: w dniu 1 maja 2002 roku, wybrał się on wraz z dziećmi
na szczyt Policy (1.369 m n.p.m.), by odwiedzić to miejsce. Pogoda była wspaniała - świeciło
jasne słońce, niebo było bezchmurne, ale wiało silnie od południa - wiatr halny, który
początkowo był zimny, a potem - kiedy wymiótł już zimne warstwy powietrza znad Nowego
Targu i okolic, stał się bardzo ciepły... Od południa można było podziwiać zębatą piłę
ośnieżonych szczytów Tatr od Rohaczy na zachodzie po Spiską Magurę na wschodzie. Od
północy rozciągał się rozległy widok na Małopolskę i część Górnego Śląska. Na ostatnim
podejściu pod szczyt Policy Robert pstryknął zdjęcie dzieciakom. Ku jego zdumieniu, na
pozytywie zobaczył on sylwetkę czegoś, czego na pewno nie zauważył w czasie
fotografowania. Ten obiekt, który uchwycił jego canon nie jest na pewno ani samolotem, ani
balonem czy helikopterem. Kierunek wskazuje na to, że wisiał on nad głównym szczytem
Babiej Góry - Diablakiem, a zatem tam, gdzie wedle tutejszych ludowych bajęd i legend
znajdować się ma system tuneli wiodący do Agharty...
Ale i nie tylko, bowiem rozmawiając z mieszkańcami Bystrej Podhalańskiej i Sidziny
dowiedział się o tym, że cały ten teren jest podziurawiony tunelami wiodącymi na słowacką
stronę, a niektóre z nich były wyrąbywane jeszcze w XIV i XV wieku przez gwarków z
wielickich i bocheńskich kopalni soli! W lasach znajdowały się tajemnicze kamienie
przypominające elementy, z których budowano piramidy, o rozmiarach 2 x 2 x 2 m! Co z nich
budowano, czy do czego służyły – teraz nie wie nikt. Tak czy owak, te legendy są wciąż żywe
i krążą po podbabiogórskich wioskach...
3 maja 2002 roku przysłał do mnie e-mail znany warszawski nestor polskiej ufologii
pan Kazimierz Bzowski - były plutonowy-podchorąży Armii Krajowej walczący w
Powstaniu Warszawskim, który już po wojnie otarł się o wiele tajemnic hitlerowskich tajnych
broni V - a który to w swym liście opisuje on następujące wydarzenia:
[...] Ostatnio pisał Pan o Luboniu Wielkim. Tak się składa, że znam go nawet jeszcze z
czasów, gdy nie było na nim schroniska. Spędzałem jako dziecko 9 razy wakacje w Rabce-
Grzebieniówce, blisko miejsca, gdzie schodzą się szosy ze Skomielnej Białej do Rabki i
Limanowej - w latach 1931-39... pamiętam przedwojenną mapę turystyczną, która w Rabce-
Zdroju była wystawiona na dużej ulicznej planszy. Tam na zboczu góry Szczebel było
zaznaczone wejście do groty. Takie samo było na starych mapach wojskowych c.k. Austro-
Węgier. Nie jest ono nigdzie zaznaczone na polskich powojennych mapach, nawet
wojskowych, bo w grudniu 1944 roku wejście to zostało wysadzone w powietrze przez oddział
partyzancki AK.
Mówiono później, że „oddział wyszedł tunelem z okrążenia”. Jeszcze przed wojną
wieść głosiła, że ten tunel wiódł od wejścia na Szczeblu do Mszany Dolnej. Byłem w lipcu
1963 roku na przełęczy pod Szczeblem. Szukałem tam tego wysadzonego przejścia, ale
wszystko było zarośnięte lasem, później w 1972 roku byłem już ostatni raz na Luboniu.
Sądząc po opisach „Tunelu do Mszany Dolnej” jest wysoce prawdopodobne, że jest to taki
sam tunel, jak pod Babią Górą, o jakich pisał prof. dr Jan Pająk. Warto by poszukać zatem
na starych mapach tego wejścia. [...]
W swym następnym elektronicznym liście z 4 maja, pan Bzowski uzupełnia tą
informację następująco:
Pamiętam jeszcze z dwóch ostatnich przedwojennych lat, jak chodziłem wówczas
kilka razy na Luboń, rozmowy turystów o tym tunelu na Szczeblu. W roku 1939 miałem 14 lat
i nie odważyłem się na samotną wycieczkę tam. Po wojnie, w latach 1962 i 1963, również w
trakcie kilku wypraw na Luboń i to w towarzystwie górali z Rabki, do których należała część
lasów na Luboniu, słyszałem od nich, że jakoby „oddział >>Węglarza<< uciekł z obławy w
grudniu 1944 roku jakimś tunelem w szczeblu”. Wniosek stąd taki, że bynajmniej nie chodzi
tu o jaskinię w Szczeblu, a o coś zupełnie innego.
I jeszcze jedna zagadka tych gór.
45
Czy obiło się Panu o uszy cokolwiek na temat niemieckiego czołgu, który zimą 1945
roku uciekał z terenu zajętego przez Rosjan grzbietem Lubonia od zachodu - tj. od strony
Jordanowa, i wpakował się w lasach w takie miejsce, że ani zawrócić, ani dalej jechać, i tam
na zawsze został?
20 września 1972 roku, wybrałem się wraz ze Stanisławem Łopatą z Rabki na zbocze
Lubonia do jego własnego lasu, by tam zbierać rydze, których ponoć rosło tam dużo. W lesie
spadła na nas taka mgła, że nie było widać końca wyciągniętej własnej ręki. Krążyliśmy na
oślep i na przełaj przez lasy i wleźliśmy na zardzewiałe szczątki jakiegoś pancernego pojazdu.
Ze względu na mgłę, żółtą i gęstą jak grochówka, nie mogliśmy nawet określić miejsca, gdzie
to było, ani nawet co to było, ale wyglądało to, jak rozerwane wewnętrzną eksplozją. W końcu
trafiliśmy na koryto jakiegoś potoku i zeszliśmy w kierunku południowym idąc jego biegiem.
Z tego wszystkiego wynikałoby, że ów czołg leży gdzieś na zachodnim stoku Lubonia
Wielkiego (1.022 m), poniżej jego grzbietu łączącego go z Luboniem Małym (869 m),
nieopodal przysiółka Krzysie (Surówka - 860 m).
W kilka dni potem nadszedł kolejny list elektroniczny od pana Bzowskiego, w którym
opisał on inne wydarzenie ze swej bujnej młodości, a związane z Luboniem:
Po Powstaniu Warszawskim nie poszedłem do niewoli. Po wielu perypetiach już w 6
dni po wyjściu z Warszawy, 6-go października byłem w Krakowie. Tam nawiązałem kontakt z
tamtejszym AK. Kiedyś w rozmowie powiedziałem, że znam teren okolic Lubonia i Gorców.
Parę dni przed wigilią 1944 r. zaproponowano mi bym pojechał tam i poszedł jako
łącznik do oddziału Węglarza. Ustaliliśmy termin na noc z 24 na 25 grudnia, gdy u Niemców
jest obniżona czujność. To nie był „rozkaz’ bo nie podlegałem im, lecz „propozycja” Miałem
dostarczyć kopertę owiniętą na rosyjskim granacie zaczepnym i przylepioną przylepcem
lekarskim a w razie czego zdetonować granat. Całość umieszczono w „czerstwym” bochenku
razowego „kartkowego” chleba, sprytnie spreparowanym z granatem w środku. Jaki
Niemiec połaszczyłby się na tak nędzny chleb, w razie jakiejś kontroli w pociągu?
Pojechałem pociągiem osobowym do Chabówki, stamtąd pieszo do skrzyżowania szosy
biegnącej ze Skomielnej ku Rabce. Około trzysta metrów od tego skrzyżowania, idąc w
kierunku Skomielnej jest po prawej stronie pensjonat „Gozdawa”. Był mi znany jeszcze z
przed wojny, gdyż jego właścicielki pp.Janicka i Wiśniewska znały moją rodzinę. Te panie
były kompletnie zaskoczone gdy zjawiłem się u nich w samą wigilię... z „hasłem”.
Dostałem tam biały płaszcz maskujący z kapturem i narty, zielonkawe z białym
podłużnym pasem, typowe dla niemieckich strzelców alpejskich, także szkic na kawałku
papieru jak iść, z zaznaczeniem orientacyjnych punktów widocznych w nocy, szczególnie przy
pełni księżyca. Wyszedłem około godziny 18-tej. Szedłem wpierw prosto w górę otwartym
terenem, później skręciłem w prawo. Przeciąłem potok i szedłem dalej terenem mieszanym ,
dużo lasu i trochę polan zasypanych śniegiem. Z dołu, od Rabki dochodziły dalekie śpiewy
„Stille Nacht...” (niemiecka kolęda).
Szedłem już ponad półtorej godziny i z gęstszego lasu moja droga wychodziła na dość
rozległą polanę bardzo jasno oświetloną światłem księżyca. Długo stałem w gęstwinie na
skraju lasu obserwując teren i nasłuchując. Nic, kompletna cisza i ani znaku jakiegoś życia.
Gdy mała chmurka zasłoniła księżyc wyjechałem na tą płaszczyznę. Kilka minut słyszałem
tylko słaby „suw” własnych nart po śniegu. Księżyc wyszedł z za chmurki i prawie
natychmiast jakby ktoś rozdarł grube płótno... terkot, typowy dla niemieckiego MG . Echo
poszło po lesie a ja zaryłem nosem w śnieg przed sobą rozrzucając nogi z nartami na boki na
kształt szeroko rozwartej litery „V”.
Znów dłuższe oczekiwanie, aż kolejna chmura zakryje księżyc. Teraz podkurczając
prawą nogę z nartą płasko po śniegu i nadrzucając lewą – przesuwałem się w lewo w bok po
śniegu by znaleźć się bliżej ściany tego lasu, z którego dopiero co wyjechałem.
46
Księżyc znów wyszedł z za chmury.... długa przerwa w bezruchu....Księżyc schował się
ponownie za chmurkę. Teraz ściągnąłem obie nogi ku sobie i zerwawszy się szusem rzuciłem
się w dół. W prawo, w stronę ściany lasu... Gwałtowny terkot z tyłu za mną i widziałem pęk
świetlnych zielonych pocisków, który przemknął w lewo ode mnie, nad tym miejscem, gdzie
poprzednio upadłem, ale ja już wpadłem w osłonę drzew. Odsunąwszy się na kilkadziesiąt
metrów znów obserwowałem polanę. Niestety nie mając lornetki nie mogłem dostrzec gdzie
te SS-syny siedzą.
Nie było rady. Wiedziałem już, że nie dotrę do celu. Dalsza droga byłaby
samobójstwem. Wyszedłem na skraj lasu gdy gęsta chmura zakryła księżyc i gdy zrobiło się
ciemnawo. Przygiąłem rozwarte końce zawleczki granatu, wyrwałem ją i z całej siły, jak
najdalej rzuciłem granat w stronę Niemców. Potężne echo wybuchu przeleciało po górach....
26-go grudnia pod wieczór byłem z powrotem w Krakowie. Tam dowiedziałem się, że
moja droga była niepotrzebna.... Oddziału już od kilku dni nie było ani w pobliżu Lubonia
ani Szczebla. Wiedziano tylko tyle, że... - nie wiadomo gdzie się podział.
Swoją drogą, to była najdziwniejsza Wigilia w moim życiu....
Osobiście nie spotkaliśmy się ani z jedną, ani z drugą historią, ani z trzecią też - co
rzecz jasna nie dowodzi, że czegoś takiego nie miało miejsca. W przewodnikach po
Beskidach Władysława Krygowskiego i najnowszym Pascala nie ma ani słowa na temat
„Tunelu w Szczeblu”, a pisze się jedynie o Jaskini Zimna Dziura w stoku tej góry.
Wypytywałem także moich bliskich o historię z czołgiem, ale nikt nie pamiętał, by coś
takiego się zdarzyło w zimie (styczniu lub lutym) 1945 roku. Historia ta jest o tyle dziwna, że
gdyby to byli hitlerowcy, to dlaczego uciekali czołgiem, mogli przecież lasami, chyłkiem i
boczkiem obchodzić posterunki radzieckie i polskie, kierując się na zachód czy południowy
zachód, a nie na wschód!... Może jakieś niedobitki Niemców porwały lub zdobyły radziecki
czołg i próbowały uciec w las, ale dlaczego akurat na Luboń, który jest najwyższym szczytem
w okolicy??? Wprawdzie Kazimierz Bzowski sugerował mi, że skoro na Luboń Wielki można
było wyjechać Junakiem, to i czołgiem też by się dało... Ba! - hitlerowcy wyjechali swymi
beemkami na Elbrus, ale co innego stukilowy motocykl, a co innego wielotonowy czołg... Na
Luboń Wielki można wyjechać terenowym samochodem od strony Rabki-Zarytego oraz od
strony Skomielnej Białej też, bo są tam drogi dowozu prowiantów oraz obsługi schroniska i
przekaźników TV, ale znów - lekki samochód terenowy z potężnym silnikiem, to nie 25-30-
tonowy czołg. A jeżeli nawet jakiś Niemiec zdecydował się wyjechać na tą górę od zachodu,
to daleko nie dojechał - nawet, gdyby jechał dzisiejszym niebieskim szlakiem z Jordanowa,
bo wzrastająca szybko stromizna stoków Lubonia Małego szybko zatrzymałaby go w Lesie
Czerniawa lub rolach Skomielnej Białej. Ewentualnie mógłby wpaść w którąś z odnóg Potoku
Jama czy Lubońskiego Potoku i tam definitywnie się zagrzebać w rozmiękłym gruncie. W
takim przypadku zgodziłbym się z panem Bzowskim, ale tylko w takim. Nawet nowoczesne
czołgi nie byłyby w stanie sforsować takiej stromizny, a trzeba wiedzieć Czytelnikowi, że
stoki gór Beskidu Wyspowego są n a j b a r d z i e j s t r o m y m i stokami w całych
Beskidach! - poza oczywiście, północnymi zerwami Babiej Góry.
No, ewentualnie można przyjąć, że w tym szaleństwie jednak była metoda, i ci
uciekinierzy wcale nie byli tacy głupi, na jakich wyglądali. Pojechali oni czołgiem na stoki
Lubonia, bo być może właśnie stamtąd mógł ich podjąć hitlerowski latający talerz -
dyskoplan V-7 Vril ... Być może byli to jacyś nazistowscy VIP-owie, którzy zaskoczeni przez
Rosjan nie chcieli wpaść w ich ręce. Co mieli do ukrycia? Być może właśnie dokumenty i
inne artefakty związane z tajemniczymi instalacjami broni „V” na Krowiarkach i Grzechyni.
A że nikt ich nie widział? No bo i nie było komu - Polacy mieszkający w okolicy kryli się
przed Niemcami i Rosjanami, więc nikt nie miał ochoty na wyjście na dwór, bo nikt nie
ryzykowałby życia niepotrzebnie...
47
Jest jeszcze jedna możliwość, a mianowicie taka, że hitlerowcy chcieli wyrwać się z
okrążenia - bo Rosjanie szli od strony Rabki-Zdroju z jednej strony i od strony Łętowni z
drugiej strony, tzn. od południowego-wschodu i od wschodu. W rejonie dzisiejszego
jordanowskiego Osiedla Wrzosy na Flakówce doszło do ostrej wymiany ognia z Niemcami,
którzy przeprowadzali działania opóźniające ów pochód radzieckich wojsk. Być może
właśnie wtedy doszło do tego samotnego rajdu czołgu, który zakończył się na stoku Lubonia
Wielkiego. Ciekawy jestem, co takiego przewoził ten czołg? Może dokumentację
Wehrmachtu albo Gestapo? A może coś związanego z badaniami nad bronią „V”
przeprowadzanymi w okolicach Grzechyni koło Makowa Podhalańskiego? Tak też być mogło
i tego nie da się wykluczyć. Zagadkę tą przekazałem red. Bogusławowi Wołoszańskiemu i
jego „Klubowi sensacji XX wieku”. W każdym razie ta historia jest w dalszym ciągu
niewyjaśniona. Po czołgu nie zostało zapewne nic, bo jeżeli został rozerwany eksplozją, to
okoliczni chłopi zapewne zabrali go na jakieś złomowisko i skończył w martenie, w końcu to
kilkadziesiąt ton niezłego żelaza... Na Luboniach znajduje się jeszcze jedno miejsce
tajemniczej katastrofy z lat 60. ubiegłego wieku, kiedy to rozbił się tam w gęstej mgle
czechosłowacki helikopter Mi-2 z dwoma Czechami na pokładzie. Katastrofa ta nie została do
końca wyjaśniona...
NB, przy szczycie Lubonia też znajduje się mała jaskinia, do której można dotrzeć
tzw. Percią Borkowskiego - szlak nr 7 (żółte znaki) w przewodniku Pascala lub droga nr 26 u
Krygowskiego, a znajdująca się na pozycji: 49
o
38’59”N - 019
o
59’50”E.
A tak à propos jaskiń, to postanowiłem zbadać tę sprawę tunelu w Szczeblu czy
Strzeblu (977 m) - jak brzmi druga wersja nazwy tej góry. W jej stoku na pozycji 49
o
41’44”N
- 020
o
00’30”E znajduje się jaskinia Zimna Dziura (Zimna Grota), której łączna długość
korytarzy wynosi 25 m. Nazwa jej bierze się stąd, że nawet w lecie panuje tu niska
temperatura i istnieje jedyny w Beskidach lodowiec jaskiniowy. Dowodzi to zatem jednego,
że z Zimnej Dziury (470 m) nie ma żadnego sekretnego przejścia czy ukrytego korytarza - w
innym przypadku lód zostałby szybko roztopiony przez cyrkulujące tam powietrze. Dotrzeć
do niej można drogami nr 1 i 2 opisanymi w powołanym tutaj przewodniku Pascala, lub drogi
nr 33 i 34 u Krygowskiego. Jaskinia ta była zbadana w dniu 25 maja 1835 roku przez
Ludwika Zejsznera. I na pewno była umieszczona na wszystkich mapach turystycznych i
wojskowych masywu Szczebla, co do tego nie ma żadnych wątpliwości. Używano wtedy
nazwy Strzebel nawet na mapach c.k. armii. Ale...
W Beskidach uporczywie krążą legendy o tajemnych podziemnych tunelach i
przejściach wyrytych już to przez górników z Wieliczki, już to przez poszukiwaczy skarbów z
Bractwa św. Wawrzyńca zwanego także Bractwem Siedmiu Gwiazd, a wszystko w celu
znalezienia złota, srebra, kamieni szlachetnych i innych, mniej cennych kruszców. Same
wychodnie piaskowcowe sprawiają niesamowite wrażenie i wcale się nie dziwię, że ludzie
patrząc na fantastyczne czasem kształty skalnych bałwanów zaczęli wymyślać różne legendy
- bo to, czego nie widziało oko, dopowiadała wyobraźnia... Wprawdzie pod tym względem
Beskidom daleko jest do Karkonoszy, ale działa tu dokładnie ten sam mechanizm: zmęczenie
wejściem czy zejściem po stromym i trudnym stoku, (a Szczebel jest jedną z najbardziej
stromych gór w Beskidach w ogóle!), rozigrana wyobraźnia, podniecenie przygodą,
specyficzne warunki świetlne... To wystarczy, by człowiek zaczął widzieć coś niezwykłego w
każdej kupie kamieni.
Z drugiej strony, te kupy kamieni wcale nie muszą być dziełem przypadku i istnieje
możliwość, że w tych górach znajdują się jaskinie, tunele, korytarze i przejścia podziemne, o
których nie wie nawet miejscowa ludność, a jeżeli nawet, to nie kwapi się do dzielenia się tą
wiedzą z ceprami, bo i z jakiej racji... A zatem opowiadanie pana Bzowskiego m o ż e być
prawdziwe, chociaż po części. Skąd miałyby się wziąć te tunele? Nie wierzę za bardzo w
relacje powołane przez prof. Pająka, jakoby mieli je zrobić Kosmici czy inne „wszechmocne
48
stwory” z głębin naszej planety. Osobiście najbardziej trafia do mnie hipoteza o istniejącej
przed nami jakiejś Supercywilizacji sprzed 20.000 lat, której budowle - a raczej to, co z nich
pozostało po Wielkim Konflikcie Bogów-Astronautów - mamy jeszcze przed oczami, ale
traktujemy je jak coś normalnego, bo patrzymy na nie od urodzenia... I dlatego tak trudno jest
to nam przyjąć do wiadomości! Tunelu wprawdzie nie znalazłem, ale pewności do końca nie
mam, czy nie ma go w innym miejscu...
To tylko cząstka tego, co czeka nas w Beskidach i innych miejscach naszego kraju.
Bieda w tym, że zachłysnęliśmy się światem i nie dostrzegamy tego, co mamy za progiem. A
największe tajemnice zazwyczaj znajdują się na wyciągnięcie ręki...
Robertowi udało się znaleźć w Jordanowie człowieka, który pamięta tamte czasy, to
90-letni sierżant Armii Krajowej Józef Durek, który w latach 1942-45 walczył w szeregach
oddziału dowodzonego przez kpt. „Lamparta” na terenie Beskidów i Gorców.
W dniu 5 czerwca 2002 roku przeprowadził z nim wywiad na temat tego, co się działo
na Jordanowszczyźnie w ostatnie dni wojny i tuż po wkroczeniu wojsk sowieckich. Wywiad
ten jest o tyle ciekawy, że rzuca pewne światło na wydarzenia w okolicach Jordanowa w
ostatnie dni panowania III Rzeszy na tych terenach:
Pytanie: Czy wie Pan coś na temat tego tajemniczego tunelu z opowiadania pana
Bzowskiego?
Odpowiedź: Nie, nic nie wiem. Przeczytałem to, ale nic na ten temat nie mogę Panu
powiedzieć. Nie znam tej sprawy, kompletnie nie znam... Nic mi na ten temat nie wiadomo.
P.: A wie Pan coś na temat tego czołgu czy czołgów?
O.: Też nic. Ja pełniłem w obozie (bazie partyzantów oddziału „Lamparta”) funkcję
szefa naszej 10. kompanii. Brałem udział w wyprawach na Słowację, Biała, Frydman, walka
o Ochotnicę, większa potyczka w Rdzawce, gdzie Janik był ciężko ranny. No i moja praca
jako szefa kompanii na miejscu, służba wartownicza, itd., no i ćwiczenia z młodzieżą, która
pierwszy raz się zetknęła z bronią. To było w listopadzie, jak się znalazłem na tym terenie.
Odnowiło mi się serduszko, ostry gościec stawowy i to był koniec mojej wojaczki. Musiałem
się wycofać z tamtego terenu. Potem była demobilizacja pułku, a wciąż wzrastała groźba ze
strony partyzantki radzieckiej z oddziału Zołotara.
P.: Co to byli za ludzie, ci Rosjanie?
O.: Najpierw to był Alosza Petrow, który prowadził tą grupę, a potem, we wrześniu
został zrzucony Zołotar. Zołotar to był członek NKWD, który pracował na terenach polskich,
jak Sowieci szli, on działał przy likwidacji Akowców, z 27. Dywizji AK na Wołyniu i tu został
zrzucony w tym samym celu. W pierwszych dniach, tośmy razem współpracowali - wspólne
wypady na wroga i walki o Ochotnicę. Ale w miarę posuwania się Armii Czerwonej ta
współpraca nabierała innych kolorów. Nasz dowódca „Borowy” zabronił im dokonywania
rabunków na naszej ludności polskiej, miejscowej, i nasze dowództwo się zobowiązało
dostarczyć im żywność. I wiele razy ją otrzymali. Raz dostali aż 5 sztuk bydła z zajętego przez
nich magazynu żywności. Ale to było wszystko niewystarczające. Zresztą potem, w trakcie
pewnej akcji w Mszanie Dolnej, został przez sowiecką grupę zaatakowany sam „Borowy” z
grupą swoją, ranny... Stąd taka to robota była. [...]
P.: Chciałbym wiedzieć, czy w czasie wojny i krótko po niej Rosjanie czegoś tutaj
poszukiwali, w latach 1945-1947?
O.: Nie, nasze UB na terenie tutejszym poszukiwało dowódcy 3. PSP „Harnasi”. I
wszędzie ich szukali.
P.: Czy Rosjanie po wojnie poszukiwali niemieckich specjalistów zajmujących się
tajnymi broniami?
O.: Nie, nie.
P.: Pytam dlatego, że w czasie wojny były prowadzone przez Niemców badania nad
tajnymi broniami - np. strzelano z Krowiarek w Tatry z dział V-3, zaś w Grzechyni
49
zbudowano pasmo bunkrów, które nie wiadomo, czego miały bronić...
O.: Oczywiście, że takie próby były! A u nas za stacją kolejową w Jordanowie, tam,
gdzie dzisiaj znajdują się Krakowskie Zakłady „Armatury” były przygotowania do produkcji
broni atomowej... I ta wiadomość została opublikowana w RWE i tą droga to do nas doszło. I
tam jeszcze powiedziano, kto z naszych ludzi z Jordanowa tam pracuje, żeby się ich
wystrzegać. To RWE dała taką wiadomość.
P.: Kiedy to było?
O.: To było w latach 50. na pewno lub w 60.
P.: Tam były jakieś magazyny wojskowe? Przynajmniej tak mówili mi rodzice, no i
sam to pamiętam, jeszcze jak byłem mały.
O.: Tam była właśnie produkcja części do broni atomowej, gdzie dziś są „Armatury”.
Oni to potem zlikwidowali, bo jak Pan rozumie, kiedy taka wiadomość się rozeszła, to trzeba
było ten zakład gdzieś przenieść.
P.: I to było dla Rosjan?
O.: A tylko! Na pewno! My nie mieliśmy broni atomowej. [...]
P.: Jak długo tutaj działali Rosjanie z NKWD?
O.: Rosjanie bywali tutaj w 1945 roku, ale w 1946 już nie.
P.: Czy ci z NKWD nie węszyli za rudami uranu w latach 1945-46?
O.: Nie, czegoś takiego tutaj nie było na Jordanowszczyźnie. Chociaż nie, zaraz, zaraz
- jak uczyłem w Osielcu w latach 1947-48, to dowiedziałem się, że w jednym z domów na
Kamieńcu pomiędzy Bystrą a Osielcem, NKWD założyło kocioł. Poszukiwali jakiegoś VIP-a z
podziemia, a konkretnie z Rządu Emigracyjnego w Londynie. Nikogo nie złapali, ale NKWD
wymordowało żywy inwentarz tym ludziom i ich samych ciężko poturbowało... Do dziś dnia
nie wiadomo, na kogo czekała sowiecka bezpieka na Kamieńcu...
Tyle Józef Durek. Jak widać, Beskidy kryją niejedną tajemnicę z naszej historii
najnowszej. Kim był tajemniczy „gość z Londynu”? Co składowano w okolicach
jordanowskiej stacji kolejowej? Na te pytania nie odpowie nam już nikt, no chyba, że
znajdziemy jakieś ślady w archiwach byłego UB, MON i MSWiA.
A teraz będzie z innej beczki, ale też na temat podziemnych pustek pod Beskidami.
W maju 2003 roku, po serii publikacji słynnego polskiego podróżnika i literata
Macieja Kuczyńskiego, zamieszczonych na łamach tygodnika „Gwiazdy mówią”, na temat
planetarnych podziemi w Afganistanie i innych krajach Azji, zwróciłem się do niego z prośbą
o skomentowanie informacji na temat Księżycowej Jaskini i innych tego rodzaju formacji w
rodzaju Tunelu o Szklistych Ścianach opisanego przez prof. dr Jana Pająka. A oto, co mi
odpowiedział w swym e-mailu z dnia 25 maja 2003 roku:
Panie Robercie!
[...] Pyta Pan, co o tym (Księżycowej Jaskini) sądzę. Poruszył Pan wiele aspektów, od
Shambali do UFO, itp. ja chciałbym się odnieść tylko do tego, co napisał rzekomo naoczny
świadek o słowackiej Jaskini Księżycowej. Sam byłem w setkach jaskiń wapiennych i
piaskowcowych na kilku kontynentach, a zaczynałem odkrywając jaskinie tatrzańskie. Także
liczne słowackie (mam własne odkrycia w Belanskej Jaskyni), również napisałem setki opisów
jaskiń w książkach, dla prasy, w różnych raportach i sprawozdaniach oraz pracach
naukowych. Z tego punktu widzenia w opisie Jaskini Księżycowej nie widzę ani jednego
elementu, szczegółu czy tropu, który by wskazywał, że autor był w czymkolwiek innym, niż w
naturalnej słowackiej jaskini, wydrążonej w wapieniu w toku normalnego, dobrze już
zbadanego procesu krasowego. Dotyczy to nie tylko kształtu korytarzy, szczelin, studni,
kominów podziemnych, ale także i form naciekowych z kalcytu czyli krystalicznego węglanu
wapnia, zabarwianego w jaskiniach przez tlenki różnych metali i minerały. Jest tam miejsce i
50
dla śnieżno białej lub kremowej „porcelany”, którą nożem trudno zarysować i dla czarnego
(tlenki manganu), elastycznego „kauczuku” (plastyczna postać węglanu wapnia zwana
mlekiem wapiennym). „Baszta zamku pokryta naciekami”, to oczywisty, typowy potężny
stalagmit. „Ściany szczeliny pokryte szczerbami” to pospolity obraz chemicznego
rozpuszczania skały wapiennej przez wodę nasyconą CO
2
. „Koryto w żółtym piaskowcu” jest
suchym łożyskiem jaskiniowego potoku z typowym osadem glinki jaskiniowej, która pozostaje
po chemicznym rozpadzie wapienia. „Dno wyłożone wapieniem” – to już niemal
„manipulacja” autora opisu. Istotnie, korytarze jaskiniowe są wyłożone wapieniem, ale przez
przyrodę! Cały opis, to typowe wrażenia człowieka, nieco przestraszonego, który pierwszy
raz znalazł się w jaskini. Przy tym, wszystko wydaje się mu większe i rozleglejsze, niż jest
naprawdę, chociaż wiele korytarzy, także w słowackich jaskiniach, ma rozmiary tuneli metra i
sale, jak katedry, a ich labirynty rozwinięte na wielu poziomach, połączonych studniami,
ciągną się po kilkanaście i kilkadziesiąt km.
Moim zdaniem opisana jaskinia istnieje naprawdę, ale jest całkowicie naturalnym
tworem przyrody. Co do jej długości, autor opisu chyba przesadził: półtorej godziny pochodu
w głąb góry i powrót po zgaśnięciu pochodni i świeczki, to nieprawdopodobne! Cała reszta, o
udziale inteligentnych istot w formowaniu jaskini jest do tej historii ewidentnie dodana, tylko
na tej podstawie, że młodemu partyzantowi coś wydało się niezwykłe. To naprawdę za mało,
by wysuwać tak daleko idące hipotezy.
Druga historia opisana przez dr Pająka, to już czysta fantazja, czy bajka. Chociaż nikt
jej nie widział, bo świadectwo nieokreślonej osoby nie jest żadnym dowodem, buduje się na
tym całe koncepcje podziemnych tuneli o światowym zasięgu, chociaż to przeczy geologicznej
logice. Po pierwsze – takie tunele byłyby nieustannie zawalane i przerywane przez ruchy
tektoniczne, czy zamykane ciśnieniem górotworu. Musiałyby też pokonywać ruchome miejsca
styku dryfujących plyt kontynentalnych!
Po drugie – byłyby zalane wodą! – dlatego np. w każdej kopalni wciąż pracują stacje
pomp.
No i wreszcie trudno wytłumaczyć, dlaczego 20 tys. lat temu, gdy Ziemia była
niezwykle rzadko zaludniona, ktoś potężny, dysponujący „kosmiczną” technologią miałby
sobie zadawać trud budowy tuneli pod oceanami, zamiast przepływać je czy przelatywać
górą? Ale to prowadzi nas do zupełnie innych rozważań.
Generalnie, choć wszelkie hipotezy przyjmuję za prawdopodobne, dopóki sam ich nie
sprawdzę, sądzę, w przypadku jaskiń, że istnieją tylko małe szyby i tunele oraz studnie wykute
przez ludzi. Wszelkie rozległe labirynty na świecie (oprócz kopalni) są naturalne.
To, co mogłem, tzn. co było zlokalizowane przez autorów (np. Daenikena – jaskinie
południowoamerykańskie), sam zwiedziłem i zawsze stwierdzałem, że autor nie miał pojęcia o
czym pisze. Zawsze okazywało się, że chodzi o twory naturalne, a ich bogactwo form może
istotnie zmylić laika.
Maciej Kuczyński
No cóż – to człowiek, przed którym chylimy głowy, bo o wielu rzeczach my
czytaliśmy czy słyszeliśmy, a on tam był. Zresztą nie zostaje się członkiem The Explorers
Club w Nowym Jorku za masło i na piękne oczy. Krytyka Dänikena jest tu jak najbardziej na
miejscu, bo sami się z nim nie zawsze zgadzamy. Teoria o wizytach Przybyszów z Kosmosu
ma swe poważne ułomności i o wiele bardziej adekwatna jest hipoteza o zamierzchłych
Supercywilizacjach, która tłumaczy zdecydowana większość zaobserwowanych anomalii.
I jeszcze jeden głos w dyskusji – tym razem z Podkarpacia:
Także w maju 2003 roku, koordynator Podkarpackiego Oddziału CBUFOiZA pan
Arkadiusz Miazga przesłał nam dwie ciekawe relacje na temat dziwnych konstrukcji
51
podziemnych, o których krążą legendy na terenie województwa podkarpackiego, a oto i one:
Relacja dotycząca rzekomych podziemnych tuneli znajdujących się na Podkarpaciu
we wsi Pstrągowa, opowiedziana przez Kazimierza Skworzca w dniu 3 marca 2003 roku w
Będzienicy
Poniższe opowiadanie słyszał Pan Kazimierz jako jeszcze mały chłopiec, od swojego
dziadka. Mogło to być w latach 40-stych.
Do odkrycia dziwnych tuneli miało dojść kilka lat przed wybuchem pierwszej wojny
światowej w 1914 roku, we wsi Pstrągowa.
Tamtejsi ludzie kopali studnię na wodę, Pan Kazimierz powiedział że na około siedem
betonów, czyli wynika że było to jakieś 5-6 metrów pod ziemią.
Studnia była wykopana woda, pomału napełniała się, gdy po kilku dniach okazało się
że woda znikła a studnia była pusta, co bardzo zdziwiło mieszkańców. Postanowili oni
sprawdzić co mogło być powodem, zniknięcia wody. Według Kazimierza Skworzca, podobno
rozkopali oni i powiększyli studnię by następnie spuścić się na sznurach, w dół studni.
Okazało się że na dnie jest szczelina, przez którą najwyraźniej ucieka woda.
Ciekawość ludzi okazała się silniejsza i postanowiono pogłębić otwór aby zobaczyć co jest
pod dnem studni. Dwie osoby, które odważyły się zejść najniżej z lampami, powiedzieli że
przebiega w tym miejscu jakiś tunel, który miał kształt półokrągły. Jego wielkość też musiała
być znaczna ponieważ Pan Kazimierz powiedział że mógł tam bez problemu jechać wóz
zaprzęgnięty w konie.
Ponoć nie był to tylko jeden tunel, ponieważ nieco dalej znajdowało się kilka innych.
Niestety więcej Pan Kazimierz nic nie pamięta, oprócz tego opowiadania, które słyszał w
dzieciństwie od swego dziadka. Nie wiadomo co się stało z studnią ? Najprawdopodobniej
została ona zasypana.
Słyszeliśmy że w Pstrągowej do dzisiaj istnieją miejsca w ziemi, które charakteryzują
się duża głębokością. Niektórzy wrzucali przez niewielkie szczeliny kamienie nasłuchując po
jakim czasie on spadnie. Niestety nie wiadomo gdzie tego typu szczeliny się znajdują,
ponieważ nikt tego nie wie lecz jedynie słyszał.
Być może w powyższym przypadku chodzi o słynne „szkliste tunele”?
Śpiący rycerze pod Podkarpaciem.
Na terenie Podkarpacia istnieje jeszcze jedna przesłanka, która może wskazywać na
istnienie podziemnych tuneli. Jest nią legenda o śpiących rycerzach.
Fragmenty tej legendy pochodzą z książki „Ziemia Gorlicka na tle legend” Anna i Tadeusz
Pabisowie, 2000 r.
„O tym że we wnętrzu Salomonowej góry w Bieczu spoczywa śpiące wojsko wiedziano
w Bieczu i okolicach od tak dawna jak daleko sięga legenda. Otóż pod byłym zamkiem
królowej Świętej Jadwigi są uśpieni, zakuci od stóp do głów z zbroje rycerze. Według legendy
są to młodzi, przystojni, nie starzejący się, ani nie umierający mężczyźni. Od wschodniej
strony, obok drogi przelotowej z Gorlic do Biecza, u podnóża góry Zamkowej są drzwi
żelazne prowadzące do piwnic, a w zamierzchłych czasach wejście to prowadziło w głąb tej
góry i dalej tunelem aż pod miasto Biecz. Raz pewien śmiałek poszedł z łuczywem w głąb
podziemi, gdzie zauważył olbrzymia komnatę, a w niej śpiące wojsko. Ów śmiałek pomimo
swej odwagi stanął jak wryty. Strach go obleciał i zaczął uciekać. Niechcąco potrącił
wystający kamień, który narobił wiele hałasu. Wtenczas jeden z czuwających rycerzy zapytał:
- Bracie czy już czas?
- Nie, nie czas jeszcze spijcie nadal spokojnie – mówił strwożony śmiałek.
52
W późniejszych latach to wejście zamurowano w obawie zasypywania się tunelu. Ale u
szczytu wzniesienia była dziura głęboka i gdy w Bieczu groźna zaraza szalała, zmarłych
wrzucano w tę czeluść a potem otwór zagracono i zasypano ziemią.”
To są wszystkie informacje dotyczące tej ciekawej legendy.
Arkadiusz Miazga
CBUFOiZA-Podkarpacie
ROZDZIAŁ 8 – Tajemnica Orawskich Beskidów
Dziwne zjawiska nad Magurą i tajemnicze światła na stokach – Bezdenna jama,
zaginieni ludzie, grzmoty bez burzy po raz drugi – Przybysze z nocnego nieba – O meteorycie
przekutym na motyki i lemiesze – Temat powraca: Dziwne odkrycie na Czerwonych
Wierchach.
Ta historia ma pewne odniesienia do sprawy Księżycowej Jaskini. Autor tej relacji
Augustín Víťaz opisał historię, która koresponduje zarówno z relacją dr Pająka o Tunelu w
Babiej Górze, a także z relacją dr Horáka. Historia ta jest tak niezwykła, że nie można jej
ominąć pisząc o tajemnicach słowackich gór... A oto ten zajmujący materiał.
(Víťaz, A.: „Magurská záhada”, „UFO magazín”, vol. 12, nr 2 (2003), ss.13-15).
Także i na Słowacji są wciąż miejsca, na które ludzkie nogi wkraczają bardzo rzadko.
Jednym z takich obszarów jest pasmo górskie Orawskich Beskidów na granicy słowacko-
polskiej. Nawet dzisiaj północna część jest zasiedlona niezmiernie rzadko, a w gęstych lasach
panuje cisza i spokój. I to właśnie tutaj, przed niemal przed 200 laty rozegrały się dziwne
wydarzenia opisane poniżej.
W XIX wieku obszar Orawskich Beskidów był zapomnianą przez Boga krainą, w
której diabeł właśnie powiedział „dobranoc”. Na stokach gór i w dolinach przysiadły małe
wioski i osiedla ludzkie. W jednej – dzisiaj już całkiem zapomnianej osadzie – w czasie
pewnej jesieni zaobserwowano całą serię niecodziennych zjawisk, o których wieści
rozpowszechniały się tylko ustnie i nikt ich nie spisywał, a i tak zachowały się do dziś dnia...
Jeżeli idzie o mnie, to słyszałem o nich jeszcze w połowie lat 60. XX wieku, od małżeństwa,
których przodkowie mieszkali w okolicy szczytu Magura – 1.018 m n.p.m. (Góra ta znajduje
się pomiędzy przysiółkami Pientakova Ral’a a Vyšný Koniec – na 49
o
31’N - 019
o
22’56”E.)
Dzisiaj jest bardzo trudno stanowić o wiarygodności tego opowiadania, bowiem szczegóły
pochodzą już nie z drugiej i trzeciej, ale z dziesiątej ręki... Opowiadali oni jednak to, co
usłyszeli od swoich rodziców, a ci od swoich, itd. Po tylu latach od tych wydarzeń, jest
niezmiernie trudno oddzielić realne jądro od legend, które z biegiem czasu go omotały.
Dlatego też należy podejść do tych opowiadań z dozą rezerwy, a także porównanie ich z
legendami z różnych krańców świata pozwoli na stwierdzenie, że nie są to jedynie opowieści
wyssane z palca prostych wieśniaków.
Trudno jest określić datę początku serii zagadkowych wydarzeń i właściwie nie jest to
możliwe. Na podstawie tego opowiadania można skalkulować tylko to, że rozegrały się owe
wypadki na jesieni, najprawdopodobniej jeszcze przed rewolucyjnym rokiem 1848. Jako
53
najbardziej prawdopodobnym jawi się rok 1813, ale nie jest to ani pewnym, ani możliwym do
udowodnienia.
Wszystko się zaczęło w pewne jesienne późne popołudnie. Pogoda była paskudna –
szaruga trwała od kilku dni, tak że wszystko było przemoczone, zaś niebo miało kolor ołowiu.
Krótko po zachodzie Słońca, mieszkańcy osady stwierdzili dziwny niepokój zwierząt
gospodarskich. Prosięta niespokojnie tłukły się w chlewikach, krowy nerwowo muczały, psy
wciąż warczały i chodziły po podwórkach ze zjeżoną na karku sierścią. Ludzie nie
przypisywali temu żadnego znaczenia do czasu, kiedy zachowanie się zwierząt nie związało z
tym, co się stało w nocy.
Krótko po zapadnięciu zmroku przestało mżyć, wiatr ustał, i w wiosce nastała
dosłownie grobowa cisza. Wieśniacy słyszeli huczenie wezbranych potoków górskich,
których nigdy wcześniej nie dało się usłyszeć. Głosy niosły się daleko, zaś każdy krok
grzmiał jak tupot słonia. Na szczytach drzew pojawiły się maleńkie iskry i wszystko
wskazywało na to, że zbiera się na silną burzę. Nagle wśród nocnej ciszy zaczęła trząść się
ziemia. Nie wiadomo dokładnie, kiedy to było, ale można wywnioskować, że gdzieś
pomiędzy północą a świtaniem. Silne wstrząsy i towarzyszące im podziemne huki i łomoty
porządnie wystraszyły wieśniaków. Przerażeni ludzie wybiegli z domów. W pewnym
momencie ci, którzy służyli w c.k. armii sądzili, że to kanonada artyleryjska. Trzęsienie ziemi
po pewnym czasie ustało, ale huk wciąż było słychać. Tych odgłosów już nie mieli do czego
przyrównać, bowiem nigdy nie spotkali się z czymś podobnym. Wedle podanego przez nich
opisu, można to było porównać do ciągłego grzmotu lub odgłosu wydawanego przez hutniczy
wielki piec.
Kiedy wieśniacy stwierdzili, ze nikt do nich nie strzela i ich dobytek jest cały, to
trochę się uspokoili. Po chwili zlokalizowali kierunek, z którego te dziwne hałasy napływały
– spoza przeciwnej strony Magury – z NE stoku, a że była ćma choć w pysk daj, to poza
czekaniem nie mogli zrobić niczego. Zgromadzili się tedy przed domami i czekali, co będzie
dalej. Silny huk się skończył tak nagle, jak się zaczął. Z relacji można wywnioskować, że nie
trwało to dłużej, niż kilkadziesiąt sekund.
Po chwili ciszy ludzie uznali nocny spektakl za skończony, ale gdzie tam. Kiedy
wrócili do swych domostw usłyszeli nagle silny, wysoki pisk, który przenikał ich aż do kości.
Dobiegał on ze wszystkich kierunków i nie pomogło zatykanie uszu – słychać go było cały
czas. Tym razem jednak dźwiękowi towarzyszyło światło. Z drugiej strony Magury leciały w
kierunku zachmurzonego nieba jaskrawe błyski światła. Mogły to być zwyczajne błyskawice,
ale wedle ustnej relacji, światła wylatywały z wnętrza góry w niebo, a nie na odwrót! Poza
tym, poza niesamowitym piskiem, nie można słyszeć było niczego innego – nawet grzmotów.
To widowisko „światło i dźwięk” nie trwało długo – tylko kilka-kilkanaście sekund.
Mieszkańcy wioski długo potem czekali, czy będzie tego jakiś dalszy ciąg, ale wokół
panowała tylko cisza nocna przerywana głosami zwierząt i ptaków z okolicznych gęstych
lasów.
Legenda twierdzi, że silny huk i światła obudziły także mieszkańców osad i wsi po
drugiej stronie Magury. Pisk było ponoć słychać nawet w Oravskiej Polhore (około 7 km w
linii prostej od Magury), ale nie ma na to żadnego potwierdzenia.
Na drugi dzień, grupa mężczyzn ze wsi wybrała się na rekonesans na przeciwny stok
Magury, gdzie widziano światła i skąd dopływały tajemnicze hałasy. Przez cały dzień
przeszukiwali gęste lasy i nie znaleźli niczego. Nigdzie nie było nawet śladu po tym, co
wyrabiało się na tamtym terenie minionej nocy.
Po zajściu Słońca, wieśniacy ze strachem czekali na powrót zagadkowych zjawisk.
Wystawili warty i posterunki obserwacyjne, które miały na oku szczyt Magury przez całą noc.
Ale tym razem nie pojawiły się żadne światła i dźwięki.
54
Tak upłynęły trzy tygodnie, po których z tego samego miejsca ozwało się krótkie, ale
silne dudnienie. Niektórzy porównali to do rżenia ogromnego konia. Wieczorem sąsiedzi
stwierdzili zniknięcie pary staruszków mieszkających na skraju wsi przy ścianie lasu. W
domu niczego nie ubyło, nie stwierdzono żadnych śladów walki czy przemocy. W piecu były
jeszcze gorące popioły, co znaczyło, że staruszkowie musieli wyjść z chaty po południu.
Drugiego dnia stwierdzono zniknięcie kilku gospodarskich zwierząt. Okazało się, że
znikło bez śladu kilka kur, krowa, koza a wreszcie także jeden pies. Nie znaleziono żadnego
śladu wskazującego na to, co się z nimi stało. W ciągu kilku następnych dni znikło kilka
innych zwierząt.
Czwartego dnia od opisanych wydarzeń, jeden z wiejskich pasterzy szukał na stoku
Magury zabłąkanej owcy. Niezbyt daleko w lesie natknął się na „bezdenną” dziurę w ziemi.
Była ona idealnie okrągła i wydobywał się z niej straszliwy smród. Pasterz zauważył, że
gałęzie iglastych drzew nad dziurą były bezlistne i pokręcone. Ponieważ wiedział o
wydarzeniach sprzed czterech dni, zaalarmował chłopów z osady. Ci od razu połączyli
dziwną dziurę z widowiskiem światło-dźwięku, które ich tak wystraszyły w ostatnich dniach.
I znów posłyszeli dziwny grzmot, który jakby wydobywał się z głębin Ziemi. Brzmiał on tak,
jakby z wielkiej odległości. Nie było wątpliwości, że tam na dole coś się porusza.
Z ustnego podania można wywnioskować, że dziura była wybita pionowo w stoku
góry. Ze wszystkiego najbardziej przypominała studnię – jej wewnętrzne ściany były idealnie
gładkie. Jej średnica wynosiła jakieś 50-60 cm. Przestraszeni, ale zdeterminowani chłopi
spuścili do tej studni kamień uwiązany na linie, by zmierzyć jej głębokość. Po rozwinięciu
całej liny kamień nie sięgnął dna. Przeliczając głębokość na dzisiejsze miary, lina była długa
na 25-30 m!
Żaden mężczyzna nie odważył się spuścić do tej dziury i stwierdzić, co się w niej
kryje. Odrzucał ich ohydny zapach wydostający się ze studni i stłumione pomruki
wydobywające się spod ziemi. Ograniczyli się tylko do rozejrzenia wokół, czy nie znajdą
śladów zwierzęcia, które w dziurze mogłoby mieć swój barłóg. Znaleźli oni jedynie kawałek
płótna i krowi róg. Płótno wbrew wilgotnej pogodzie było suche i widać było, że dostało się
tam zupełnie niedawno. Pochodziło ono z jakiejś koszuli. Krowi róg też leżał w lesie krótko,
zaś odcięty był on czysto od głowy krowiej kilka dni temu.
Z tymi skromnymi wynikami poszukiwań wieśniacy wrócili do osady. To, co
zobaczyli, nie potrafili wyjaśnić w żaden sposób. O dziurze w lesie nikt przedtem nie słyszał,
chociaż niektóre rodziny mieszkały pod Magurą od wielu pokoleń.
Ziemia zatrzęsła się jeszcze tego samego wieczoru.
Tym razem było to przed północą. Wstrząsy trwały tylko kilka sekund (według
Legendy trwało to tyle czasu, ile zajmuje policzenie do dziesięciu, a zatem 8-12 sekund), co
jednak wystarczyło, by ludzie wybiegli na zewnątrz chat. Dzięki temu zauważyli, że
ponownie po drugiej stronie Magury płonie silne światło, którego łuna rozświetliła nocne
niebo. Ponownie usłyszeli oni silny huk, podobny do tego, który wystraszył ich kilka tygodni
wcześniej. Huk stopniowo przeszedł w wysoki pisk i naraz się urwał. W tym samym
momencie znikła i łuna...
W kilka dni później, kilku najodważniejszych chłopów udało się na to miejsce, z
którego dochodziło światło i dźwięk. Zauważyli oni, że doszło tam do osunięcia się ziemi.
Było tam kilka wywróconych drzew, samo zbocze się trochę zmieniło, zagadkowa dziura
znikła. Po prostu znikła. Nie pozostało po niej żadnego śladu!...
I tutaj wydarzenie, albo Legenda, którą przed 40 z okładem laty opowiedziała mi para
wieśniaków, się skończyło. Według nich, już potem nic się dalej nie działo. Ani żadnych
świateł, ani nietypowych dźwięków nie zaobserwowano. Nie odnaleźli się zaginieni ludzie i
zwierzęta. I nikt nie wie, co się naprawdę z nimi stało...
Ze względu na długi okres czasu nie można określić, czy opisane powyżej wydarzenia
55
rozegrały się naprawdę, czy tylko w głowach i wyobraźni prostych wieśniaków. Na pierwszy
rzut oka mogłoby się wydawać, że idzie jedynie o niezwykłą legendę, która podawana z ust
do ust, z ojca na syna, została zniekształcona do cytowanej powyżej postaci. Studiując
literaturę można jednak natknąć się na podobne informacje z różnych stron świata, o wielce
podobnych wydarzeniach.
Wydaje się nam, że istnieje pewne wytłumaczenie dziwnych zjawisk, które
zaobserwowano w okolicach Magury. Jednym z elementów rozwiązania tej zagadki jest
pogoda i związane z nią przemieszczania się mas skał, ziemi i wody – czyli osuwiska. Jeżeli
idzie o Beskidy, to zjawisko osuwisk jest tam znane i nikogo nie dziwi, szczególnie w czasie
wilgotnych miesięcy letnich i szarugi jesiennej. Nawet w okolicach Jordanowa mamy takie
miejsce, w którym zjawisko to występuje nader często. Pisze na ten temat mgr Stanisław
Bednarz w swym artykule pt. „Osuwiska okolic Jordanowa” w „Echu Jordanowa” nr V-
VI/2000, którego obszerne fragmenty pozwolimy sobie zacytować:
...W rejonie Jordanowa obszarem o wybitnie rozwiniętych osuwiskach jest masyw
góry Przykrzec (741 m n.p.m.). wynika to ze specyficznej budowy geologicznej tego wzgórza.
Gruboławicowe piaskowce budujące partie szczytowe podścielone są pakietem nawodnionych
łupków ilastych. Stopniowe wymywanie podścielających utworów ilastych powoduje
naruszenie stateczności partii szczytowych zbudowanych z piaskowca. Objawia się to
licznymi i nagłymi osuwiskami. Procesy te wybitnie uaktywniły się w czasie deszczowych lat.
Dokładne badania, które prowadziłem w latach 1982-85 stwierdziły występowanie 15
osuwisk. [...] Całe szczęście, że stoki Przykrzca są niezabudowane i nie występuje stąd
zagrożenie dla obiektów. [...]
Największe osuwisko nr 1 obejmuje północne stoki bocznej odnogi Przykrzca – tzw.
Grapy (700 m n.p.m.) - obejmuje powierzchnię ok. 30 ha. Obecnie jest nieczynne. Powstało
około 5.000 lat temu w atlantyckiej fazie Holocenu, gdy klimat był wybitnie wilgotny. Jest to
jedno z największych osuwisk w Karpatach. (Nawiasem mówiąc jest ono, obok
Kamieniołomu Osieleckiego, doskonale widocznym obiektem na zdjęciach satelitarnych
wykonanych z Landsata –1.) [...]
Innym osuwiskiem jest formacja nr 11 na południowym stoku Przykrzca i pochodzi z
czasów współczesnych. Powstało podczas wybitnie deszczowego lata 1848 roku. Fakt ten
pamięta wielu mieszkańców Jordanowa, gdyż towarzyszył temu huk przesuwających się mas
skalnych, słyszalny nawet w centrum Jordanowa. [...] Osuwisko to jest znane większości
geologów w kraju, gdyż jego zdjęcie z 1948 roku znajduje się w czołowym podręczniku
uniwersyteckiej geologii pt. „Geologia dynamiczna” prof. Mariana Książkiewicza. Ślad
widoczny w postaci niezarośniętej blizny w stoku góry był widoczny do połowy lat 70.
Osobiście pamiętamy powstanie mniejszego osuwiska na Przykrzcu pewnego
deszczowego lata w połowie lat 60. XX wieku. W nocy obudził nas donośny łoskot i
odczuliśmy wstrząs podziemny. Rankiem ujrzeliśmy szerokie pęknięcie w południowo-
wschodnim stoku tej góry. Teraz – w 2003 roku blizna ta jest już niewidoczna i zakrywa ją
gęsty las świerkowy, ale wtedy kilkudziesięciometrowej wysokości urwisko budziło grozę, a
potem stanowiło ono cel wycieczek ludzi miejscowych i letników... A zatem można spokojnie
założyć, że osuwisko na stoku Magury powstało wskutek wstrząsów podziemnych i
uruchomienia przez nie przesyconych wodą tysięcy ton ziemi i skał, które spłynęły w dół
tworząc potężną lawinę, która niszczyła wszystko, co stanęło jej na drodze. To jest pierwszy
aspekt tej sprawy.
Znacznie trudniej będzie wytłumaczyć dziwne światła i hałasy, które obserwowano
na tym terenie, jednakże i na to jest pewne rozwiązanie. Jakkolwiek nie zabrzmi to
idiotycznie, istnieje możliwość, że wieśniacy ci zachowali pamięć o spadnięciu na Ziemię
dwóch żelaznych meteorytów: Meteorytu Lenarto (1813) - ML i Meteorytu (Oravska)
Magura (1830-1840) - MOM – w nawiasach podaję lata ich odkrycia, bowiem wszystko
56
wskazuje na to, że spadły one znacznie wcześniej. (Wszystkie dane ze stron internetowych:
www.meteorite.fr oraz www.meteorites.ru.) Jak twierdzą słowaccy i węgierscy astronomowie
i meteorytolodzy, (w tym czasie Słowacja wchodziła w skład c.k. Monarchii Austro-
Węgierskiej, stąd fragmenty obu meteorytów znalazły się zrazu w jednym z muzeów w
Budapeszcie), spadek tych dwóch meteorytów otacza gęsta mgła tajemnicy. Jak dotąd, nikt
nie ustalił, kiedy właściwie one spadły na Ziemię, być może gdzieś na przełomie XVIII i XIX
wieku. ML o typie klasyfikacyjnym IIIA-Om, spadł w okolicy wsi Lenartovo k./Bardejowa,
na przybliżonej pozycji 49
o
N - 021
o
E – jak podają astronomowie, 2 km na południe od
granicy z Polską – czyli dokładniej na 49
o
18’33”N - 021
o
01’19”E, gdzie znajduje się centrum
Lenartova. Po drugiej stronie granicy znajduje się polska wieś Dubne. MOM o typie
klasyfikacyjnym IA-Og, spadł na przybliżonej pozycji 49
o
20’N - 019
o
29’E – czyli w
odległości ok. 4,5 km na zachód od miejscowości Tvrdošín i 2 km na NW-W od wsi
Zemanska Dedina, również w niewielkiej odległości od granic Polski – około 10-12 km w
linii powietrznej. Główna masa tego meteorytu spoczywa w okolicach byłej wsi Slanica, czyli
tam, gdzie dzisiaj szumią wody Jeziora Orawskiego – jak pisze słowacki astronom dr
Vladimír Porubčan na stronie internetowej Maticy Slovenskej.
Jest jeszcze trzeci tajemniczy obiekt latający, który spadł w samo południe dnia 6
sierpnia 1662 roku, na szczytową kopułę Sławskowskiego Szczytu – dzisiaj mierzącego 2.452
m n.p.m. – w słowackich Tatrach Wysokich na 49
o
09’54”N – 020
o
11’18”E, roznosząc je na
bałwany skalne, które w dniu dzisiejszym tworzą rozległe gołoborze na jego stokach. Tak
wydarzenie to opisał dr Jacek Kolbuszewski w swej książce „Skarby króla Gregoriusa”
(Katowice 1972):
... Dzień 6 sierpnia 1662 roku na długo pozostał w pamięci mieszkańców północnej
części Słowacji. Tego bowiem dnia ziemia nagle zadrżała – a trzęsienie było tak silne, że nie
tylko zarysowały się ściany domów w Lewoczy, Kieżmarku i Spiskiej Nowej Wsi, a nawet
pozapadały się niektóre (zasobne w szlachetne trunki!) piwnice. Ci zaś, których oczy w
momencie trzęsienia były zwrócone w stronę Tatr, mogli na własne oczy ujrzeć, jak wali się w
gruzy cały wierzchołek Sławskowskiego Szczytu, jak skalna lawina miażdży lasy, jak nad
górami tworzy się wielka, czarna chmura. Obdarzeni zaś największą spostrzegawczością
widzieli sprawcę całego incydentu – ogromnego smoka lecącego wysoko nad Tatrami.
Wydarzenie to upamiętnił Gaszpar Hain, kronikarz miasta Lewoczy, człowiek opanowany i
rozsądny, imponujacy dociekliwością umysłu. On to bowiem ustalił bezbłędnie, że smok
wybrał sobie za leże tzw. Hochwald – czyli okolice dzisiejszej wsi Štrba. Tam jednakże –
niestety – po owym smoku nie ma już dziś żadnych śladów...
(Zob.: Kolbuszewski J. – „Skarby króla Gregoriusa”, Katowice 1972; Antologia
„Bolid Syberyjski”, Jordanów 2002 [skrypt]; Leśniakiewicz R. – „Projekt Tatry”, Kraków
2002)
Wcześniej Slavkowski Szczyt musiał mierzyć co najmniej 200 m więcej, i był
równy lub nawet wyższy od Gerlacha, który mierzy 2.655 m n.p.m.! Jeszcze w XVII wieku
tak uważano... Dzisiaj można to skalne rumowisko zobaczyć idąc na ten szczyt szlakiem
turystycznym drogą nr 2906 (niebieskie znaki), ze Starego Smokowca. Wstrząs po impakcie
był tak silny, że w pobliskich miejscowościach zarysowały się ściany domów i pozapadały
piwnice. A zatem musiało tam być już koło 4
o
,0 - 4
o
,5 MSK. Jeżeli wierzyć przekazom
piśmiennym z tych czasów, to odłamek tego ciała kosmicznego zrykoszetował i spadł gdzieś
w okolicach wsi Hochwald – dzisiejszej miejscowości Štrba, znajdującej się pomiędzy
Popradem a Liptovským Mikulašem. (Opis tego wydarzenia sporządzono w językach
węgierskim i niemieckim. W czasie II Wojny Światowej, kronika ta została wywieziona do
Pragi i tam przepadła bez wieści, dr Miloš Jesenský poszukiwał jej w latach 90. ub. wieku, i
stąd wiemy, że do dziś dnia zachowała się jedynie jej kopia.) Proponujemy dlań nazwę
Meteorytu Wysokie Tatry - MVT. Jesteśmy przekonani, że MVT był meteorytem (o ile był
57
nim w ogóle – sic!) kamiennym, w przeciwnym wypadku jego metalowe szczątki zostałyby
szybko znalezione i odpowiednio wykorzystane... Istnieje wyjaśnienie alternatywne, co do
pochodzenia tego ciała kosmicznego – otóż był to sztuczny obiekt kosmiczny, który pozostał
na orbicie od czasów atomowych wojen bogów-astronautów i spadł z orbity na Tatry owego
fatalnego dnia 6 sierpnia 1662 a. D.!
Orawska Magura znajduje się w odległości około 15 km w linii powietrznej na
południe-południowy wschód od góry Magury w Orawskich Beskidach. Mniej więcej w tym
samym kierunku znajduje się Lenartovo – z tym, że odległość jest już znacznie większa i w
linii prostej wynosi około 100 km w linii prostej. Być może ludzie widzieli najpierw spadek
MOM, a po kilku tygodniach ML? Impakt tych meteorytów spowodował wstrząsy ziemi,
może po prostu zbiegły się wydarzenia – impakty meteorytów i lokalne trzęsienia ziemi.
Wszak ten obszar Karpat jest obszarem pensejsmicznym i od czasu do czasu ziemi drży tutaj
także... Ostatnio w 1995 roku, kiedy to ziemia zatrzęsła się w pasie od Czarnego Dunajca do
Bukowiny Tatrzańskiej i Jurgowa. Były to wstrząsy niewielkie – wszystkiego ≤ 3
o
MSK, ale
to wystarczyło, by spowodować niepokój u ludzi i zwierząt. Szczególnie te ostatnie
zachowywały się niespokojnie jeszcze przed wstrząsami: psy szczekały i wyły, krowy
ryczały, konie rżały i kopały, itd. itp. („Trzęsienie ziemi na Podhalu” w „Tygodnik
Podhalański” nr 44/1995; „Ziemia zatrzęsła się w Czarnym Dunajcu” w „Nasze Strony” nr
44/1995; Leśniakiewicz R. – „Koniec świata na Podhalu?” w „TP” nr 45/1995)
A zatem tym można wyjaśnić ich niezwykłe zachowanie. Tak samo odgłosy pisku
czy też świstu – mógł to być meteoryt elektrofoniczny, tj. taki, który lecąc przez atmosferę
wytwarza fale elektromagnetyczne oddziałujące na ludzki ośrodek słuchu w mózgu. Efekty
takie obserwowano niejednokrotnie, więc takie wyjaśnienie też wiele tłumaczy.
A kiedy to było? Mogło to być nawet kilka wieków temu. Legendy podawane z ust
do ust, z ojca na syna są niezwykle żywotne, a i z drugiej strony czas w takich małych,
izolowanych od świata społecznościach płynie zupełnie innym, naturalnym rytmem przemian
Przyrody, zatem Legenda ta może sobie liczyć 200, 300, a może nawet 500 i więcej lat!...
Wygląda zatem na to, że mamy do czynienia z dalekim echem dwóch (a może i więcej)
spadków meteorytów na słowacko-polskie pogranicze w dalekiej przeszłości. Skąd ta
pewność, że może tutaj chodzić o meteoryty? Proszę porównać opis tego, co się działo w
okolicach Magury, z opisami podanymi przez świadków spadku Meteorytu Tunguskiego – a
raczej bardziej adekwatnie - Tunguskiego Ciała Kosmicznego. Są one bardzo podobne, a
zatem mogło to być zjawisko w rodzaju spadku TCK, z tym, że w o wiele mniejszej skali!
Różnica polega na tym, że po TCK nie znaleziono żadnych śladów, natomiast po ML i MOM
tak. Można je podziwiać w muzeach. W Muzeum Kraju Wschodniosłowackiego w Koszycach
oglądałem kilkukilogramowe żelazne odłamy obu tych meteorytów. W orawskich muzeach
regionalnych możemy podziwiać narzędzia rolnicze zrobione z żelaza meteorytowego,
pochodzącego z MOM...
(Zob. Żbik M. – „Tajemnice kamieni z nieba”, Warszawa 1987; Brzostkiewicz St.
R. – „Komety - ciała tajemnice”, Warszawa 1985; Pilski A. S. – „Nieziemskie skarby”,
Warszawa 1999; Yeomans D. – „Komety”, Warszawa 1999)
A tymczasem nam te wszystkie dziwne wydarzenia – opisane przez A. Vit’azia -
kojarzą się jeszcze w inny sposób i w innym temacie, a mianowicie – zachodzi pytanie, czy
mogą one mieć jakiś związek z Tunelem o Szklistych Ścianach w Babiej Górze prof. dr inż.
Jana Pająka i Księżycową Jaskinią dr Antonina Horáka? Nie wydaje się tak na pierwszy rzut
oka, ale...
Legendy o tajemniczych jaskiniach są powszechne na całym świecie. To, co
uważamy za formacje naturalne przed kilkudziesięcioma wiekami mogło być dziełem
człowieka. Kiedyś zwiedzaliśmy ruiny kompleksu Głównej Kwatery Hitlera Wolfsschanze w
Gierłoży k./Kętrzyna i zwróciliśmy tam uwagę na tworzące się tam wapienne stalaktyty i
58
stalagmity – czasami zabarwione związkami żelaza na całą gamę barw – od żółci do
ciemnego brązu. To samo znajdowaliśmy w bunkrach umocnień Wału Pomorskiego,
Międzyrzeckiego RU czy podziemnych kryptach Gór Sowich... Od powstania tych umocnień
i ich zrujnowania minęło zaledwie 58 lat, a już pojawiły się tam typowe zjawiska krasowe!
Podejrzewamy, że za sto lat pojawi się tam regularna szata naciekowa. A co będzie za lat
tysiąc? A 10.000? Podziemne sztolnie i szyby zamienią się w urocze, pełne stalaktytów
stalagmitów, stalagnatów, pereł jaskiniowych, mleka wapiennego, makaronów, itp. zjawisk
krasowych, i tylko pewne szczegóły będą sugerowały, że nie są one naturalnego
pochodzenia... Dlatego uważamy, że część jaskiń – nawet tych w Tatrach, Pieninach,
Beskidach, Sudetach czy Górach Świętokrzyskich, a nawet w okolicach Trójmiasta – może
być pochodzenia sztucznego.
Inną poszlaką jest fakt eksploatacji bogactw naturalnych w naszych górach.
Wertując pracę pt. „Tatrzański Park Narodowy” (Kraków-Zakopane 1985) zespołu uczonych
z kilku polskich uczelni, stwierdziliśmy, że polskie Tatry są niezwykle ubogie w minerały.
Podobnie rzecz się ma ze słowacką ich częścią. Dlaczego? Przecież właśnie w górach
znajdowano żyły rud rozmaitych metali, czy je same w postaci rodzimej: złoto, srebro, miedź,
antymon, żelazo, arsen i inne. A tutaj nędzne resztki, nie zasługujące nawet na „uczciwą”
rabunkową eksploatację. Dziwne to jest – nieprawdaż? A może pokłady te zostały już kiedyś
wyeksploatowane, a nam pozostały tylko nędzne resztki i jaskinie, które kiedyś były szybami
i sztolniami, a teraz pozarastały szatą naciekową, wyżłobiła je woda i przemieszczenia
tektoniczne. Metalowe i drewniane konstrukcje wspierające rozpadły się i skorodowały z
biegiem stuleci i dzisiaj jeno pozostało nam podziwiać pozostałości po wspaniałych
konstrukcjach podziemnych kopalni i zakładów przetwórczych, które za czasów Imperium
Atlantydy pracowały całą parą...
A przecież resztki urządzeń mogły pozostać w postaci wrostków w buły kalcytowe,
alabastrowe czy aragonitowe. Trzeba byłoby ich poszukać na najniższych piętrach osadów
spągowych jaskiń, tam, gdzie kalcyt szybko zapływał pozostawione na dnie jaskiń
przedmioty. Kto wie, czy któregoś pięknego dnia nie odnajdziemy zatopionego w stale
wapiennej artefaktu w rodzaju, ot chociażby „kalkulatora astronomicznego z Rodos” czy
„świecy samochodowej” z geoidy z Coso? Uważamy, że takie poszukiwania powinno się
wreszcie zacząć. Oczywiście nie liczę na znalezienie całych artefaktów, czy chociażby ich
szczątków, ale ich śladów w postaci osadów z tlenków nietypowych metali: np. manganu,
niklu, chromu, niobu, tantalu germanu czy REE towarzyszących tlenkom żelaza... Coś takiego
byłoby bardzo poważną poszlaką, że mamy do czynienia z chemicznym śladem artefaktów w
jakiejś jaskini, która kiedyś – przed 120 wiekami - mogła być podziemną fabryką, kopalnią
czy nawet... schronem przeciwatomowym! Domieszki REE mogłyby być wskazówką, co do
zaawansowania technicznego tej cywilizacji, albo mogłyby wskazać na przyczynę jej upadku:
wojna atomowa, katastrofa ekologiczna, itp. Nie zapominajmy, że jedną z przyczyn upadku
Imperium Atlantów były złe czary Czarnych Magów – jak podają to m.in. Mór (Maurycy)
Jókai (1848-1904) czy W. Montyhert w swych powieściach (M. Jókai – „Atlantyda”,
Warszawa 1986, F. Montyhert – „Atlantyda i Agharta”, Warszawa 1985) pisanych pod
wpływem literatury atlantologicznej i ezoterycznej na przełomie XIX i XX wieku. (NB, co do
tego ostatniego autora, to podejrzewamy, że był to pseudonim, pod którym mógł ukrywać się
albo Antoni Ferdynand Ossendowski [1878-1945] lub Kamil Giżycki [1893-1968], którzy
byli na Syberii w tym samym czasie i w tym samym czasie zetknęli się z legendą Agharty.
Mógłby to być także inny znany powieściopisarz, np. Alfred Szklarski (1912-1992), ale jest
to raczej wątpliwe, chociaż nie niemożliwe...) A zatem, jaka tam czarna magia!? Nie było
żadnej czarnej magii – było tylko gwałtowne wyzwolenie się jakiejś energii, która wyrwała
się magom (czytaj: uczonym) spod kontroli z wiadomym efektem – Czarnobyl razy tysiąc.
Albo milion...
59
Nie udowodniono nigdy, że takie podziemne konstrukcje kiedykolwiek istniały, ale
z drugiej strony nikt ich nigdy nie szukał. Bo nie ma kogoś, kto by w nie uwierzył, poza
garstką outsiderów. Cytowany już tutaj Maciej Kuczyński twierdzi, że był w wielu jaskiniach
całego świata i nie znalazł żadnych śladów po Obcych Cywilizacjach czy naszych
poprzednikach. Oczywiście – wszelkie ślady rozpadły się w proch i pył, obróciły w rdzę,
tlenki, wodorotlenki, siarczki, siarczany, siarczyny, halogenki, itd., i cudem byłoby
znalezienie jakiegoś metalowego artefaktu! Nie zapominajmy, że w grę wchodzą dziesiątki, a
być może i setki t y s i ę c y lat! Może nawet miliony! Patrząc na eksponaty muzealne
rzadko zdajemy sobie sprawę z tego, że liczą sobie one dziesiątki i setki, a rzadko tysiące lat.
Widząc je zdajemy sobie sprawę z przepaści czasu, z jakich one pochodzą... Pozostały do
naszej współczesności tylko te, które stworzono z najtrwalszego materiału: kamienia czy
wypalanej gliny – inne przetrwały cudem w sprzyjających warunkach, zakonserwowane w:
glinie, ziemi, torfie, soli czy ropie naftowej, asfalcie albo wosku ziemnym. Pozostałe rozpadły
się na pył lub skorodowały. Tak było z wszelkimi artefaktami ukrytymi w łonie Ziemi.
Dlatego Maciej Kuczyński ma rację twierdząc, że tam niczego nie było, bo nie miało prawa
być!...
Ale, ale - jest jeszcze jedna rzecz: Maciej Kuczyński twierdzi, że Tatry zostały
całkowicie zbadane pod względem speleologicznym, i że nic nowego tam się nie znajdzie.
Mylił się. W „Tygodniku Podhalańskim” nr 36/2003 z dnia 4 września 2003 roku, na s. 19
stoi jak byk: „WIELKIE ODKRYCIE W CZERWONYCH WIERCHACH! – Sala Fakro
większa, niż krakowska bazylika Mariacka”. Autorem tego reportażu jest Wojciech W.
Wiśniewski.
I dalej:
Jaskinia Mała w Mułowej – największe jaskiniowe odkrycie, jakiego dokonano w
Polsce od ponad 15 lat – odsłania kolejne tajemnice. W ubiegłym roku, w niewielkiej znanej
od dawna kilkumetrowej jaskini położonej w masywie Ciemniaka, odkryto wielkie
przedłużenie i największą w naszym kraju komorę jaskiniową, nazwana później Salą Fakro.
Wiadomość o tym niezwykłym odkryciu obiegła całą Polskę. [...] W sierpniu, w czasie
niedawno zakończonego obozu, grotołazi z Sądeckiego Klubu Taternictwa Jaskiniowego
PTTK, kierowani przez Annę Antkiewicz, dokonali w Jaskini Małej kolejnych sensacyjnych
odkryć. Pogłębili ją do 400 metrów i odkryli drugą pod względem głębokości studnię
jaskiniową w Polsce. [..]
Sala Fakro jest gigantyczną komorą jaskiniową, której strop znajduje się na
wysokości 90 m nad dnem sali, zaś jej długość wynosi 85 m, a szerokość 40 m. Zmieściłaby
się tam cała krakowska bazylika Mariacka z obydwoma wieżami!!!
W czasie dalszych akcji dokonaliśmy w Małej kolejnego imponującego odkrycia.
Wyeksplorowaliśmy ciąg korytarzy i studni o łącznej długości ok. 800-850 m – tak, jakby całą
nową jaskinię. Osiągnięta głębokość dała Jaskini Małej już 5. pozycję na liście najgłębszych
jaskiń w Polsce. Wyeksplorowano w niej 1,5 km korytarzy i studni, co lokuje ją na 14 pozycji
pod względem długości w Polsce. W nowych partiach jest wielka, pionowa studnia głębokości
130 m – druga pod względem głębokości w Polsce... – pisze on.
A zatem – jak widać – Tatry pokazały nam jeszcze jedną niespodziankę!
Tatry mają niejedną rzecz do odkrycia, bo ich podziemny świat stanowi terra nondum
cognita – ziemię niezupełnie znaną. W 1998 roku odkryto Salę Wesołej Warszawki w Jaskini
Wielkiej Śnieżnej w masywie Czerwonych Wierchów. Sama jaskinia jest znana od 1959 roku.
Skalny gmach Czerwonych Wierchów jest podziurawiony jaskiniami i niejedno odkrycie tam
na nas czeka! Czerwone Wierchy w ogóle są tajemniczym masywem i dzieją się na nich
dziwne rzeczy, które opisano w „Projekcie Tatry”.
Góry są puste w środku! – do takiego wniosku doszedł Marcin Gala autor artykułu
pt. „Góry od środka” w „Wiedzy i Życiu” nr 4/2004. Nie odkrył Ameryki. Na ten temat pisali
60
tacy uczeni, jak m.in. Werner Bauer zwany Agricolą czy Anastasius Kircher i ich
kontynuatorzy. Współcześni uczeni ze zdumieniem „odkrywają” to, co było już wiadome 300
i więcej lat temu...
To jest dowód na to, że nie znamy dogłębnie gór, na które codziennie patrzymy –
mało tego – nie znamy gór – które ponoć zostały dokładnie przebadanie przez uczonych i
speleologów! Czy tak będzie w przypadku Księżycowej Jaskini??? Ale wróćmy ad rem.
Tajemnicza studnia i powstałe po niej osuwisko mogła być zatem jaskinią
pochodzenia tektonicznego, a nie krasowego – bowiem masywy Beskidów składają się w
głównej mierze z twardych piaskowców, i tylko trzęsienia ziemi są w stanie naruszyć ich
ciągłość tak, by powstały w nich większe próżnie skalne. Nie można wykluczyć, że była to
też jakaś sztolnia czy szyb – z opowieści wynika, że był to raczej szyb, który mógł biec do
położonych poziomo chodników w y k u t y c h w masywie Magury. Być może
zamieszkiwały tam jakieś zwierzęta, stąd wydobywający się stamtąd smród ich odchodów czy
może padliny?... – jak sugeruje to Maciej Kuczyński. Poza tym Beskidy zbudowane są z
piaskowców trzeciorzędowych (magurskich, godulskich i istebniańskich) o różnych barwach i
twardości, których ławice mają nawet 1.600-2.000 m grubości, ale leżą one na utworach
węglanowych (margle, kreda, łupki margliste, zlepieńce) i powulkanicznych (cieszynity)
pochodzących z Kredy, a zatem pod twardą piaskowcową „czapą” mogą znajdować się
ogromne jaskinie i próżnie skalne... Podobna sytuacja panuje na Czerwonych Wierchach,
gdzie twarde „czapki” skał krystalicznych leżą na pokładach węglanowych, a pod nimi
znajdują się jaskinie z ogromnymi salami – vide wspomniana już tutaj Sala Fakro w Jaskini
Małej... Mogą się tam znajdować całe podziemne światy, o których nie mamy nawet pojęcia!
Wprawdzie w piaskowcach tych znajdują się jaskinie, ale powstały one wskutek
ruchów tektonicznych (jaskinie rozpadlinowe). Dlatego też Tunel o Szklistych Ścianach prof.
Pająka mógł faktycznie powstać w piaskowcach babiogórskich i wieść aż do hipotetycznego
krasowego systemu jaskiń znajdującego się pod jej szczytem. Jak już powiedziano we
wcześniejszych publikacjach, legendy o podziemnym świecie Beskidów krążą uporczywie i
są przekazywane z pokolenia na pokolenie. Uważamy, że w nich jest także jakaś część
prawdy i po prostu ludzie penetrujący góry napotykali na ślady dawnej eksploatacji złóż
mineralnych, które uważali za przejawy aktywności złych mocy – co wychodzi za każdym
razem chociażby przy lekturze tzw. „spisków” – tych najpierwszych przewodników po
Tatrach i innych górach naszego kraju i krajów ościennych...
(Wojterski T. – „Babia Góra”, Warszawa 1983; Krygowski Wł. – „Beskidy –
Przewodnik”, Warszawa 1974, t. 1; Matuszczyk A. – „Beskid Wyspowy – Przewodnik”,
Pruszków 2001; Niedźwiedź A., Figiel St. – „Beskidy”, Bielsko-Biała 1998, t. 1; Nowicki W.
– „Beskid Sądecki”, Bielsko-Biała 2001, Krzywda P. – „Grupa Babiej Góry”, Warszawa
2001)
ROZDZIAŁ 9 - Ogień z obłoków i pozaziemski obiekt pod Tatrami
Od Nieznanych Obiektów Orbitalnych do dziwnych bolidów – Archiwum X w
polskim stylu: Wojsko poszukuje meteorytu – Trzęsienia ziemi i kamienie lecące z nieba –
Podziemne sygnały spod Argentyny – Ufokatastrofa na Słowacji?
61
A teraz chcielibyśmy podzielić się z Czytelnikami innym dziwnym wydarzeniem,
które wprawdzie nie ma zbyt dużo wspólnego z głównym tematem tej pracy, ale rzuca pewne
światło na problem istnienia Księżycowej Jaskini i całych podziemnych światów.
Pisaliśmy już o dziwnych zjawiskach, które miały miejsce w okolicach Krakowa,
(Leśniakiewicz, R.: „Nieznane obiekty orbitalne” w „Nieznany Świat”, nr 3(99) (1999), ss.42-
44, Leśniakiewicz, R.: „Projekt Tatry”, Kraków 2002, ss.192 – 196), a mającymi związek z
fenomenem nazwanym Meteorytem Jerzmanowice. Nazwa pochodzi od wsi Jerzmanowice,
leżącej w odległości 19 km na północny-zachód od rogatek Krakowa, przy trasie nr 94 (E-40),
na 15 km przed Olkuszem. Ponieważ wydarzenie to wpisuje się w zakres zainteresowań
Centrum Badań UFO i Zjawisk Anomalnych w Krakowie jako Bliskie Spotkanie Drugiego
Rodzaju, nadano tej sprawie sygnaturę CE2 Jerzmanowice 19930114-A i cały czas zbieramy
materiały w nadziei, że kiedyś się ta tajemnica wyjaśni... A teraz przypomnimy pokrótce
przebieg wydarzeń:
Wieczorem, dnia 14 stycznia 1993 roku, około godziny 19:00, w Jerzmanowicach coś
straszliwie błysnęło, rozległ się porażający zmysły huk, który był słyszalny w promieniu co
najmniej 30 km. W samej wsi przestały działać telewizory, telefony, radia i inne urządzenia
elektryczne, co najmniej w promieniu 1.000 m od epicentrum eksplozji. W sieci energetyczne
zabrakło prądu. Nikt nie potrafił znaleźć przyczyny tego zjawiska. W chwile po eksplozji
ludzie poczuli wstrętny zapach, jakby „Azotoxu” czy innego ostrego środka owadobójczego.
Przez cały następny tydzień ludzie czuli się albo nadmiernie pobudzeni, albo na odwrót –
apatyczni i senni. Podobnie zwierzęta domowe. A potem zaczęły się rodzić... trojaczki – jak
podały w swych gazetowych stories Anna Szulc („Gazeta Krakowska” z 1 października 1994
roku) i Izabela Pieczara („Gazeta Krakowska” z 28/29 stycznia 1995 roku)...
Epicentrum eksplozji znajdowało się na szczycie wzniesienia zwanego Babią Górą,
położonego na 50
o
12’25”N i 019
o
45’30”E. Wybuch musiał być bardzo silny i jego energia
rozniosła na drobne, kilkucentymetrowej średnicy fragmenty wierzchołek wapiennego
ostańca zwanego także Skałką 502, zaś rozlot tych odłamków ułożył się w elipsie o
rozmiarach 200 x 700 m, z SE na NW. Obliczono na jego podstawie, że taki efekt niszczący
wywołałoby zdetonowanie na szczycie Babiej Góry ładunku 80-100 kg 2,4,6-trójnitrotoluenu
– TNT czyli po prostu trotylu. Błysk eksplozji widziano ponoć nawet w Zawoi –
miejscowości odległej o około 70 km od punktu zerowego tajemniczej eksplozji. Trudno w to
uwierzyć, bowiem Zawoję zbudowano w dość głębokiej dolinie pomiędzy Pasmem
Babiogórskim a Pasmem Jałowickim Beskidów, więc trudno przypuszczać, że widziano ten
błysk we wsi – prędzej ze schronisk na Markowych Szczawinach i Hali Krupowej – skąd
rozpościera się wspaniały widok aż do Gór Świętokrzyskich na północy.
A teraz najciekawsze. Dnia 15 stycznia 1993 roku, o godzinie 7:00, Babia Góra i
pobliska Sikorka zostały otoczone kordonem Żandarmerii Wojskowej, która nie dopuszczała
na teren eksplozji nikogo miejscowego. Zupełnie, jak w kiczowatym serialu made in
Hollywood. Po jakimś czasie na miejsce ściągnęli inni żołnierze z Wojsk Chemicznych z
Krakowa, którzy – według opowiadań świadków – coś zbierali, coś badali przy pomocy
wykrywaczy metalu i liczników G-M. Prace te trwały na Babiej Górze i Sikorce. Po tygodniu,
czy nawet dwóch, wojskowi opuścili teren twierdząc, że niczego nie znaleźli i wpuścili na to
miejsce astronomów i meteorytologów z Uniwersytetu Jagiellońskiego i innych uczelni
krajowych i zagranicznych. Ci także niczego nie znaleźli. Nie pomogły wielkie sumy
oferowane przez kolekcjonerów tym, którzy znaleźliby jakiś odłamek meteorytu – nie
znaleziono niczego, poza drobnymi, wapiennymi kamykami, w które eksplozja obróciła
wierzchołek wapiennego ostańca Babiej Góry...
Pojawiają się pierwsze analizy zjawiska opracowane przez naukowców: dr Jana
Mietelskiego w „Wiedzy i Życiu” nr 5,1993; Janusza Płeszki i Tomasza Ściężora w
62
„Postępach astronomii” nr 4,1994 i „Uranii” nr 6,1993 oraz Krzysztofa Włodarczyka tamże
i w „Młodym Techniku” nr 5,1993.
No i zaczęły się schody...
Okazuje się bowiem, że nie wiadomo tak oczywistej rzeczy jaką jest kierunek, z
którego ten dziwny gość z Wszechświata przyleciał do Jerzmanowic! Istnieją cztery wersje
przylotu Jerzmanowickiego Dziwa tak, jak widzieli to mieszkańcy: Rudnika, Jerzmanowic,
Przegini, Krakowa, Szklar, Sąspowa, Zabieżowa, Brzezinki, Psar, Siedlca, Żbika, Miękini,
Pisar, Łaz, Balic, Skawiny i Zawoi! – miejscowości położonych w odległości 0,5 do 70 km od
epicentrum. Świadkowie widzieli przelot ognistej kuli zostawiającej ślad jakby smugi
kondensacyjnej. Kula miała barwę od złociście-czerwonej do pomarańczowej. Ów BOL
wyrżnął w skałę Babiej Góry i rozniósł jej górną część w bardzo silnym, biało-niebieskim
błysku światła, dzięki czemu oszacowano energię tej eksplozji – wynosiła ona 100 MJ.
I tutaj druga zagadka – wybuch o tej mocy powinien dać lokalne trzęsienie ziemi.
Stacja sejsmiczna Instytutu Geofizyki PAN w Ojcowie, odległa o 3 km od punktu zerowego,
rejestruje w godzinach 18h58m54s pierwszy wstrząs, zaś o 19h00m17s drugi wstrząs
sejsmiczny dobiegający z kierunku Jerzmanowic, przy czym ich charakterystyka wskazuje na
to, że w Babią Górę trafiły... dwa pioruny! Prawdą jest, że tego dnia i o tej godzinie ponad
tym terenem przemieszczał się zimny front atmosferyczny, któremu towarzyszyły chmury
burzowe, z których strzelały wyładowania. W porządku – w takim razie gdzie jest wstrząs od
eksplozji Jerzmanowickiego Dziwa???
Trzecia tajemnica – po eksplozji, która rozniosła wierzchołek wapiennego ostańca
Babiej Góry – nie znaleziono na odłamkach działania wysokiej temperatury. A powinny one
tam być, chociażby dlatego, że biało-niebieski błysk eksplozji wskazuje na działanie
temperatur rzędu ≥100.000 K. A to jest – proszę ja kogo – temperatura syntezy
termojądrowej... Znaleziono „znaki piorunowe” na Babiej Górze, ale znowu: gdzie się podział
meteoryt, który musiał trafić w Babią Górę, bo w innym przypadku powstałby zapewne
astroblem czyli krater poimpaktowy w wypadku uderzenia w rolę.
Czwarta tajemnica: co spowodowało awarię sieci elektrycznej i wszystkich
odbiorników do niej przyłączonych? Znaleziono wprawdzie wytłumaczenie – był to meteoryt
elektrofoniczny. I tutaj słowo wyjaśnienia. Są to takie meteoryty, które lecąc przez atmosferę
produkują różne efekty audiowizualne, dzięki temu, ze ich przelot wytwarza chłodną plazmę
– wysoko zjonizowany gaz, który z kolei jest źródłem fal elektromagnetycznych
powodujących efekt PM – pulsu magnetycznego i różnych odgłosów słyszalnych (a właściwie
odbieranych jako efekty akustyczne) nie przez uszy, ale przez mózg człowieka. Poniższe
zestawienie wskazuje na punkty zbieżne upadku meteorytów elektrofonicznych z spadkiem
Jerzmanowickiego Dziwa:
Data
Miejscowość
Efekty audialne i wizualne
1706.12.01.
Tobolsk (RUS)
Przelot kuli ognistej (BOL) i odgłos zgrzytu.
1898.VIII.
Finlandia
Przelot BOL i odgłos darcia papieru.
1913.01.23.
Ochotnica Grn. (PL)
Przelot BOL i odgłos grzmotu.
1928.VI.
Laredo (USA)
Przelot BOL i odgłos jęku.
1929.03.01.
Chmielowka (RUS)
Błysk światła i szelest zakończony grzmotem.
1937.08.10.
Omsk (RUS)
Błysk światła i silny szum.
1944.V.
Aszchabad (TUR)
Przelot BOL i wycie w coraz wyższej tonacji.
1950.10.04.
Missouri (USA)
Przelot BOL, gwizdy i jęki – słyszane tylko przez
dzieci!
1978.04.07.
Sydney (AUS)
Przelot BOL, gwizdy i trzaski.
1982
Isikule (RUS)
Przelot BOL, dźwięk dartego płótna.
1993.01.14.
Jerzmanowice (PL)
Przelot BOL, huk i gwizd.
63
1999.12.09.
Nowa Zelandia
Przelot BOL, gwizd zakończony hukiem.
2001.06.30.
Skomielna Biała (PL)
Silny gwizd i huk.
Prof. L. P. Drawert obliczył, że do 1950 roku na Ziemię spadło 267 meteorytów
elektrofonicznych. Jerzmanowickie Dziwo też wpisuje się w ten schemat. Przyjęto zatem, że
najpierw spadł meteoryt, który zgasł tuż nad powierzchnią Ziemi, a zaraz potem uderzyły tam
dwa pioruny, które wykorzystały kanał zjonizowanego powietrza, a które spowodowały
wybuch – a właściwie elektrowybuch zgromadzonej w szczelinach wapiennej skały wody z
opadu deszczu. I to właśnie „wyjaśnili” uczeni...
Co do Meteorytu Skomielna Biała, to mógł to być kawał kosmicznego lodu, który
spadł na Ziemię w lesie otaczającym Luboń Wielki od strony wsi Skomielna Biała i tam
stopniał, zaś świst był po prostu odgłosem rozdzieranego przezeń powietrza, jednak nie
jesteśmy tego pewni do końca.
Czymże jednak mógł być Meteoryt Jerzmanowice? Wypełnia on dokładnie definicję
Nieznanego Obiektu Latającego – UFO. Do dziś dnia n i e w i e m y dokładnie, co to
właściwie było. Dokładnie tak, jak w przypadku Meteorytu Tunguskiego wpadamy w pułapkę
terminologii. To coś uległo w czasie wybuchu całkowitej dezintegracji i to w czasie wybuchu
powietrznego, bo w przypadku wybuchu naziemnego ziemia zatrzęsłaby się i to zostałoby
natychmiast odnotowane w Ojcowie. Ale mogło być i tak, czego nikt nie wziął pod uwagę, że
pierwszy wstrząs – ten o godzinie 18:58.54 – był wstrząsem wywołanym eksplozją
Jerzmanowickiego Dziwa, zaś drugi – o godzinie 19:00.17 był jego „echem sejsmicznym”
odbitym od czegoś, co znajdowało się pod epicentrum eksplozji... Być może tym czymś jest
jakaś duża i pusta przestrzeń, znajdująca się pod Ojcowskim Parkiem Narodowym, jakaś
pieczara czy jaskinia...
Kolejna rzecz – to coś, co tam eksplodowało, m u s i a ł o być sztucznego
pochodzenia, bowiem na miejscu impaktu nie znaleziono typowej materii meteorytowej, a
zamiast niej znaleziono... aluminiowe kuleczki wyraźnie sztucznego pochodzenia, co
wykazały badania przy użyciu mikroskopów skaningowych i elektronowych, dzięki którym
uzyskano widmo EDS badanych próbek. Widma SEM-EDS wykazały dużą ilość glinu – Al, i
nieco mniej żelaza – Fe w dwóch próbkach, przy całkowitej nieobecności innych
pierwiastków, zaś w innej próbce znajduje się: krzem – Si, glin – Al, wapń – Ca, potas – K i
wyższa, niż w dwóch pozostałych zawartość żelaza. Uczeni uznali trzecią próbkę za typowo
ziemską, ze względu na zanieczyszczenia potasem, wapniem i krzemem, natomiast pozostałe
dwie jako typowo pozaziemskie - być może pochodzące z meteorytu. Autorzy twierdzą, że
być może i na pewno był on odłamkiem asteroidy 6344 P-L z grupy Apollo, która „zgubiła
się” przed kilku laty. Z obliczeń astronomów wynika, że asteroida 6344 P-L w dniach 14 i 30
stycznia 1993 roku niemal otarła się o ziemską atmosferę!
Jeżeli tak, to skład Jerzmanowickiego Dziwa był nadzwyczaj ciekawy: niemal
chemicznie czyste aluminium z domieszką żelaza! Przecież to pasuje do sztucznego satelity
Ziemi, a nie do meteorytu!... A może było tak, że asteroida 6344 P-L wrzuciła w atmosferę
ziemską jakiegoś sztucznego satelitę, który spadł akurat pod Jerzmanowicami? NB, coś
podobnego mogło wydarzyć się 15 kwietnia 1995 roku w okolicach Węgorzewa, gdzie spadł
jakiś Nieznany Obiekt Latający, który został zabrany potem przez chłopców z GROM-u i
kilku smutnych panów z Warszawy w nieznanym kierunku – o czym pisał swego czasu
Bronisław Rzepecki na łamach „Czasu UFO”. To mógł być tajny, wojskowy, sztuczny
satelita Ziemi. A jeszcze wcześniej, bo 21 stycznia 1959 roku jakiś radziecki lub amerykański
SSZ wpadł do basenu portowego nr IV w Gdyni, stąd poszedł hyr o katastrofie UFO na
Wybrzeżu?... A wydarzenia, które rozegrały się pod koniec lat 40. w okolicach Ustki? – a
które opisałem w „Nieznanym Świecie” w 2002 roku. Kto powiedział, że rozbił się tam
latający spodek? Może już wtedy nad polskie Wybrzeże nadleciał radziecki aparat kosmiczny,
64
który potem ewakuowano do bazy wojsk radzieckich w Bornem-Sulinowie, a następnie do
ZSRR... We wszystkich przypadkach zadziałało wojsko, które wywoziło artefakty w
nieznanym kierunku – podejrzewam, że do Moskwy, a po 1989 roku – do Waszyngtonu...
Tam też mogły pojechać zebrane szczątki satelity, który spadł na Jerzmanowice.
Jest jeszcze druga strona tego medalu, o której pisałem do kwartalnika Polskiego
Towarzystwa Meteorytowego „Meteoryt”. Pozwolę sobie przytoczyć lwią część tego
artykułu, bo też stanowi pewne wyjaśnienie tego przypadku:
[...]Aktualnie za bardzo nawet nie wiadomo, co to naprawdę było? Meteoryt? – w
takim razie czemu nie ma jego szczątków? – wojsko je wyzbierało, ale po co? Uderzenia
pioruna? – wątpliwe, by akurat dwa pioruny uderzyły w to samo miejsce w krótkim odstępie
czasu i wywołały taki efekt. Elektryczność spływa po powierzchni skały do ziemi, a nie od
razu wnika w skałę i powoduje odparowanie wody, czy nawet jej dysocjację na wodór i tlen,
co mogło spowodować wybuch wskutek wytworzenia się mieszaniny piorunującej. I wreszcie
katastrofa samolotu-szpiega, wybuch bomby, pocisku rakietowego czy artyleryjskiego – to
jest najbardziej wiarygodne tłumaczenie i uzasadnia przebywanie tam ŻW i specjalistów
wojskowych, którzy z wiadomych względów pozbierali szczątki tego „czegoś”, by nie wpadły
w czyjeś niepowołane ręce.
Jest jednak jeszcze jedna ewentualność, o której zaczyna się dopiero mówić na
świecie, a ma ona związek z toczącą się wojną z terroryzmem. Chodzi konkretnie o zamach na
indonezyjskiej wyspie Bali, do którego przyznała się oficjalnie na swych stronach
internetowych, organizacja al-Quaeda. Rzecz jednak nie w tym, jak ten zamach
zorganizowano, ale przy pomocy czego. Oficjalnie mówi się o kilkuset kilogramach 2,4,6-
trinitrotoluenu – czyli trotylu (TNT), które zdetonowano w okolicach lokali rozrywkowych z
wiadomym efektem: kilkuset zabitych i rannych, ogromne straty materialne, panika i szok. Ale
czy to był trotyl? Specjaliści policyjni i wojskowi mają coraz więcej wątpliwości, bowiem taka
ilość TNT jakiej należałoby użyć do osiągnięcia takiego efektu niszczącego musiałaby zostać
przewieziona ciężarówką – tymczasem żyjący świadkowie zgodnym chórem twierdzą, że nie
widziano tam żadnej lory. Cóż zatem pozostaje?
Na początku lat 90. XX wieku, polskie służby specjalne zostały postawione w stan
alarmu przez informacje napływające z WNP, a mówiące o tym, że z magazynów uzbrojenia
byłej Armii Radzieckiej znikło w niewyjaśnionych okolicznościach i bez śladu około 100
miniaturowych ładunków jądrowych o niewielkiej mocy. Głowice te miały formę walizki (stąd
nazwa – „bomby walizkowe”) o przybliżonych wymiarach 75 x 60 x 30 cm, masie 30 – 50 kg,
wykonanej z aluminium. Moc ich wahała się w granicach 0,0001 – 1 kt TNT, czyli od 100 kg
do 1.000 ton trotylu. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że po eksplozji takiego ładunku
praktycznie nie ma żadnego radioaktywnego fall-out’u, zaś pozostałości emitują
promieniowania β i γ w ilościach leżących w granicach błędu pomiarowego i dzięki temu
niemal niewykrywalnego dla normalnie używanych radiometrów, natomiast promieniowanie
α szybko zanika – zresztą nie jest ono tak groźne, bo zatrzymuje je nawet kartka papieru.
Czynnikiem roboczym w tych bombach jest niewielka ilość plutonu-239 stabilizowanego
plutonem-240 zanurzonego w reflektorze i zarazem źródle neutronów – znanego pod mianem
„czerwonej rtęci” – RM-20/20. Nie jest to rtęć, ale sześcio- lub siedmiotlenek dwurtęciowo-
dwuantymonowy – Hg
2
Sb
2
O
6
lub Hg
2
Sb
2
O
7
. Całość wielkości piłki do tenisa ziemnego.
Czerwona barwa tego silnie radioaktywnego związku chemicznego, (bowiem do jego
wytworzenia stosuje się radioizotopy rtęci lub antymonu), jest jego znakiem rozpoznawczym.
Nie wiem, czy jest on możliwy, ale pamiętam, jak we wczesnych latach 90. wszystkie służby
operacyjne, operacyjno-kontrolerskie i liniowe Straży Granicznej oraz Urzędy Celne we
wszystkich przejściach granicznych w Polsce były uwrażliwiane na możliwy przemyt tego
związku i innych składników mogących posłużyć do zbudowania bomby jądrowej czy
termojądrowej, z krajów WNP do Unii Europejskiej i dalej do Libii, Iranu, Iraku, ChRL,
65
Korei Płn., na Kubę czy do innych krajów o niestabilnych czy wrogich systemach
politycznych, jak np. Jugosławii. Także WSI i UOP (teraz ABW) prowadziły niezależne
postępowania w tej sprawie.
NB, w trakcie tych działań wyszło na jaw, że radzieccy/rosyjscy atomiści spotykali się
z Jugosłowainami od Milošewicia i emisariuszami Saddama m.in. w Polsce, Słowacji i
innych krajach Europy Środkowej. I to dlatego właśnie do Kosowa pojechali w pierwszym
rzucie saperzy i specjaliści o broni masowego rażenia. Spodziewano się bowiem, że część ze
skradzionych Rosjanom „mateczek” znajdzie się w arsenałach kosowskich Albańczyków i
Serbów...
Jak się to ma do sprawy Meteorytu Jerzmanowickiego? Ano tak, że na dobrą sprawę
nikt spadku tego meteorytu nie widział, wszyscy świadkowie widzieli najpierw błysk, potem
słyszeli straszliwy huk, od którego poleciały szyby i popękały bębenki w uszach, jednocześnie
w promieniu kilometra od punktu zero przepaliły się wszystkie urządzenia elektryczne, bez
względu na to, czy były one włączone do sieci, czy nie. Wybuch rozrzucił szczątki wierzchołka
Babiej Skały na odległość 200 – 700 m wokół – większe kamienie podziurawiły dachy i
rozwaliły mniej odporne przybudówki. [..]
Jak widać, efekty wybuchu jerzmanowickiego przypominają dość dokładnie
miokroeksplozję jądrową. Jest efekt pulsu magnetycznego (MPE), który niszczy wszelkie
obwody elektryczne, jest dziwny, duszący zapach jakiejś substancji drażniącej drogi
oddechowe po wybuchu, poczucie osłabienia czy pobudzenia czynności nerwowych, które
ustąpiły po tygodniu. No i brak błysku neutronowego i radioaktywnego fall-out’u, a zamiast
niego znalezione mikrocząstki aluminium w glebie koło Babiej Skały...
Czy jest to jakieś wyjaśnienie? Patrząc na całą sprawę z punkty widzenia oficera
rezerwy b. WOP i emerytowanego funkcjonariusza SG myślę, że tak. Uważam, że jest to
problem nie dla meteorytologów i astronomów, ale dla fizyków jądrowych i odpowiednich
służb wywiadowczych i antyterrorystycznych Polski i NATO. Przebieg wydarzeń sugeruje, że
był to po prostu wypadek – jedna z ukradzionych „mateczek” przestała być stabilna i zaczęła
promieniować, grożąc wybuchem. Złodzieje porzucili ją w pierwszej lepszej miejscowości,
która im się nawinęła – pech chciał, że były to Jerzmanowice - i uciekli. Kim byli ci złodzieje?
– możemy tylko przypuszczać. Może byli to walczący o wolność Czeczeńcy od gen. Dżochara
Dudajewa, albo terroryści od Usamy ben-Ladena i jego al-Quaedy, czy po prostu rosyjscy
mafiosi-przemytnicy – teraz możemy tylko zgadywać. Szkoda byłaby, gdyby powyższe
przypuszczenie okazało się być prawdą, bo zamiast kosmicznej tajemnicy mielibyśmy do
czynienia jedynie z walką o władzę i dominację z jednej strony albo ciemne interesy rosyjskiej
mafii w Polsce z drugiej. W żadnym przypadku nie jest to dobre...
Trochę szkoda – nieprawdaż?
Jest to jednak tylko przypuszczenie, zaś prawda – jak zawsze – spoczywa zamknięta w
pancernych safesach MON i MSWiA.
A może jednak była to tylko UFO-katastrofa? Wszak obsługa lotniska Kraków-Balice
widziała przelot w kierunku Jerzmanowic jakiegoś świetlistego obiektu o godzinie 18:45, a
zatem ok. 5 minut przed impaktem. Ów BOL unosił się pod podstawą chmur, czyli na
wysokości 1.400 m n.p.m. Może to rzeczywiście było klasyczne UFO, które uległo katastrofie
19 km dalej? Mogła to być także pozostałość po atomowych wojnach bogów, która kręciła się
wokół Ziemi przez 12.000 lat i teraz spadła wreszcie strącona z orbity przez przechodzący
blisko asteroid 6344 P-L. A dlaczegóżby nie? Skoro taki obiekt, jak odkryty w ubiegłym roku
quasi-asteroid J002E3, który jest najprawdopodobniej niczym innym, jak III stopniem rakiety
Saturn V statku Apollo-12, który to stopień jest teraz sztuczną planetoidą i obiega Ziemię po
skomplikowanej orbicie od 33 lat, utrzymał się tak długo, to dlaczego nie mogą utrzymać się
pozostałości po atomowych wojnach bogów-astronautów??? Gdyby na Babiej Górze stała np.
stacja radiolokacyjna, to zostałaby ona nie tyle zniszczona, ale totalnie oślepiona przez
66
wybuch takiego pocisku!
No i wreszcie na ostatek: to mógł być meteoryt z następujących rojów:
Rój
Data
aktywności
Maksimum
aktywności
RA
(h,m,s,)
DEC
(
o
)
δ-Kancerydy
13-21.I.
16.I.
8 24 00
+20
Komaberenicydy
12.XI-23.I.
14.I.
11 39 59
+25
α-Lynxidy
styczeń
17.I.
8 40 00
+43
Tylko, że wszystko wskazuje na to, iż n i e m ó g ł to być żaden „normalny”
meteoryt!...
Byliśmy tam w dniu 11 kwietnia 1999 roku. Rozmawialiśmy ze świadkami, które to
rozmowy niewiele wniosły nowego do tego, co wiedzieliśmy już wcześniej. Dobrą stroną tej
wycieczki było to, że na podstawie zebranych przez nas materiałów, TVN zrobiła
dwuodcinkowy program z cyklu „Nie do wiary” poświęcony temu incydentowi. A oto, co
udało się nam jeszcze dodać do kolekcji faktów związanych z tym wydarzeniem:
Na krótko przed eksplozją na Babiej Górze przeleciał nad nią jakiś samolot
odrzutowy na niewielkiej wysokości, poniżej 50 m;
Tuż po eksplozji świadkowie poczuli silny zapach palonego kamienia czy
silnego środka owadobójczego. Ten smród trwał 24 godziny, potem zelżał;
Bezpośrednio po eksplozji ludzie i zwierzęta gospodarskie poczuli się źle.
Wszystkie negatywne objawy ustąpiły mniej więcej po tygodniu;
Na ceglanych ścianach domów pojawiły się plamy powstałe wskutek wypaleń
cegły przez wysoką temperaturę – co najmniej 1.000 K, co zmusiło gospodarzy do
ponownego otynkowania ścian zwróconych ku epicentrum wybuchu. Cegły były
wypalone grupami po 2-3, co sprawiało wrażenie, jakby budynki były łaciate;
W czasie II Wojny Światowej przez Jerzmanowice przebiegała linia obrony
wojsk niemieckich. Na Babiej Górze znajdowało się stanowisko ogniowe dużego działa,
które strzelało w kierunku Krzeszowic. Być może w babiej Górze zachował się jego park
amunicyjny, którego nie zlokalizowali i unieszkodliwili radzieccy saperzy...
U podnóża Babiej Góry znaleziono podkowiasty odrost jasnozielonej trawy –
dokładnie taki sam, jaki Bronisław Rzepecki i Marian Książek znaleźli na miejscu
słynnego CE2 w Olsztynie k/Częstochowy, w listopadzie 1997 roku. Spenetrowaliśmy
okoliczne skałki, ale zielona podkowa znajdowała się tylko pod Babią Górą!
Sprawa jest nadal otwarta. W tej chwili, stan naszej wiedzy na ten temat pozwala na
trzymanie się hipotezy militarnej – tzn. że 10 lat temu spadł tam albo radziecki, amerykański,
europejski czy chiński militarny SSZ, który został następnie zabrany przez wojsko i
odtransportowany - gdzie trzeba, albo relikt atomowych wojen bogów-astronautów sprzed
12.000 lat, z którym to reliktem postąpiono jak wyżej. Ewentualnie mógł to być jakiś
„kosmiczny złom”: nieczynny już, nieaktywny SSZ, booster rakiety w rodzaju obiektu
oznaczonego jako J002E3, czy coś w tym rodzaju. Mógł to być wreszcie jakiś ekstra-tajny
pocisk lub głowica bojowa testowana bądź zgubiona przez nasze wojsko i cichcem stamtąd
wywieziona do składowiska w Krakowie lub do laboratorium tamże. I taka – jak nam się
wydaje – jest prawda o Meteorycie Jerzmanowice.
(Leśniakiewicz R. – „Jerzmanowice 1993: ostaniec w ogniu i pytania bez
odpowiedzi” w „Nieznany Świat” nr 10/2003; Leśniakiewicz R. – „Jurajskie Bliskie
Spotkania z UFO” w „Nieznany Świat” nr 10/1998; Leśniakiewicz R. – „Nieznane obiekty
orbitalne” w „Nieznany Świat” nr 3/1999; widowisko telewizyjne pt. „Incydent
Jerzmanowicki” z cyklu „Nie do wiary”, TVN, 1998 cz. 1 i 2.)
67
Sądziliśmy, że już nie wyjaśnimy tej zagadkowej sprawy, kiedy w dniu 14 kwietnia
2003 roku, wpadł Robertowi w ręce kwietniowy numer „Wiedzy i Życia”, w którym znalazł
krótką notatkę napisaną przez kogoś podpisującego się, jako MM, a zatytułowaną
„Humanitarne bomby”.
W notatce tej MM opisuje działanie bomb grafitowych, których użyto w trakcie
działań w Kosowie i Jugosławii, a także tzw. bomb E:
Drugą „humanitarną” bronią jest tzw. bomba E, urządzenie emitujące krótkotrwały
impuls elektryczny o ogromnej mocy. Powoduje on całkowite zniszczenie wszelkich systemów
elektronicznych. Najnowsza bomba E zamienia w mikrofale energię wybuchu dwóch
kilogramów trotylu, spalając całą elektronikę w promieniu kilometra.
W tym kontekście naraz zrozumiałe stają się wszelkie dziwne i tajemnicze
okoliczności tego wydarzenia: spalona elektronika, obecność wojska i żandarmerii oraz
knebel nałożony na media – po prostu jakiś samolot zgubił bombę E – prototypową o z
ładunkiem materiału wybuchowego masie 80-100 kg TNT, który eksplodując zniszczył
urządzenia elektryczne i elektroniczne w promieniu 1 km od epicentrum – Babiej Góry w
Jerzmanowicach. Nie zapominajmy, że był wtedy rok 1993 i od tego czasu technika
wojskowa poszła znacznie do przodu!
Co to oznacza? Oznacza to, że nasze wojsko miało taką broń już w roku 1993, a
zatem na 6 lat przed wstąpieniem w struktury NATO. Możliwość taką zasugerowali polscy
specjaliści z „Raportu” już w 1999 roku...
No cóż, trochę szkoda, że znalazło się takie wyjaśnienie, a zatem nie Kosmici, nie
tajemnicze meteoryty spoza naszego świata, ale zwyczajna NLW – Non Lethal Weapon –
broń, która nie zabija, która wymknęła się wojsku spod kontroli.
Co to wszystko ma do sprawy Księżycowej Jaskini i innych podziemnych światów?
Otóż ma – bo wydaje mi się, że owo dziwne wydarzenie odsłoniło zupełnie nowy widok na
Jurę Krakowsko-Wieluńską. Zauważ Czytelniku, że rejestraty sejsmiczne z Ojcowa
odnotowały d w a wstrząsy podziemne, podczas kiedy wszyscy świadkowie mówią o j e
d n y m impakcie. Otóż wydawało się to nie do pogodzenia, na szczęście zarysowała się
pewna możliwość rozwiązania tej rozbieżności w faktach – i w s z y s c y mają rację!
Dlaczego? – ano dlatego, że świadkowie widzieli jedną eksplozję na Skałce 502, natomiast
uczeni zarejestrowali przy pomocy sejsmografów tą że eksplozję o godzinie 18:58.54, a w
parę chwil później – o godzinie 19:00.17 sejsmografy zarejestrowały falę uderzeniową
eksplozji, która p o w r ó c i ł a odbita od jakiegoś obiektu znajdującego się p o d
Jerzmanowicami! Interwał czasowy pomiędzy tymi dwoma wstrząsami wynosi 83 sekundy,
tzn. to nieznane coś musiało znajdować się na głębokości 41,5 sekundy biegu fal
sejsmicznych od epicentrum. Fale sejsmiczne rozchodzą się z prędkościami od 3,3 do 4,5
km/s, a zatem można łatwo wyliczyć, że domniemany obiekt, od którego odbiły się fale
sejsmiczne jerzmanowickiej eksplozji znajduje się na głębokości 136,95 – 186,75 km pod
powierzchnią gruntu... Z teorii wynika, że jest to o wiele więcej, niż wynosi grubość płyty
litosferycznej – przeciętnie 100 km na obszarze kontynentalnym, a zatem za zjawisko to
mogło być odpowiedzialne coś innego, albo mamy do czynienia ze zjawiskiem, którego
natury jeszcze nie znamy.
Uczeni brytyjscy podejrzewali już w latach 60. XX wieku, że pod ziemią, w
astenosferze znajdować się mogą jakieś puste przestrzenie wypełnione nie lawą, ale gazami
pod ciśnieniem. Hipoteza ta została przedstawiona w opowiadaniu Arthura C. Clarke’a pt.
„Ognie do wewnątrz” (W wydaniu polskim zamieszczone w almanachu s-f „Kroki w
nieznane”, t.5, Warszawa 1974
)
, w którym autor zakłada nawet istnienie tam rozumnej
Cywilizacji Naukowo-Technicznej! Brzmi to fantastycznie? – a co my właściwie wiemy o
wnętrzu naszej planety??? Osobiście sądzę, że sprawa z eksplozją jerzmanowicką ma się
jeszcze inaczej, i że ta hipotetyczna jaskinia leży na głębokości do 10 km pod powierzchnią
68
ziemi. Być może da się do niej dojść z terenu Jury – tutaj speleologia nie powiedziała jeszcze
ostatniego słowa. Być może jest to jakiś twór powulkaniczny – nie zapominajmy bowiem o
tym, że 200-220 MA temu był to teren silnego wulkanizmu, po którym pozostały skały
wylewne w południowych partiach Jury Krakowsko-Wieluńskiej, a na miejscu dzisiejszych
Krzeszowic znajdowała się kaldera wulkaniczna o średnicy 25 km!
W sierpniowym numerze brytyjskiego czasopisma „UFO Magazine” z roku 2003
znajduje się interesująca notatka, którą przytaczam w całości:
DZIWNE RADIOSYGNAŁY SPOD ZIEMI WYCHWYCONE
W ARGENTYNIE
Dwóch naukowców pracujących dla Fundacion Instituto Biof’sico – FICI w
Argentynie, oświadczyło, że wykryli oni nienaturalne poziomy radioaktywności, mikrofale,
poziomy elektryczności i wibracje pochodzące z wnętrza Ziemi. Omar Hesse i Jorge Millstein
prowadzili pomiary w górach w okolicach Cachi w Argentynie, w czerwcu bieżącego roku.
Doszli oni do wniosku, że sygnały te – bo uznali je za sygnały – nie są naturalnego
pochodzenia, a raczej pochodzą od jakiejś maszynerii pracującej bardzo głęboko pod ziemią.
- Wibracje i drgania jasno wskazują na to, że wiele kilometrów pod powierzchnią
gruntu są wytwarzane fale elektryczne, co oznacza istnienie tam źródła prądu elektrycznego –
a to oznacza tam pracę jakichś maszyn – twierdzi Hesse.
Teren ten nie został wybrany przypadkowo, ot tak sobie. Wybór ten został oparty na
podstawie czterech filmów nakręconych tam przez miejscowego górala Antonio Zuletę w
2002 roku. Wszystkie ukazują dziwne, szybko poruszające się światła, które wydają się
wpadać w grunt w tym samym miejscu, w ten sam punkt.
- Musimy powrócić w to miejsce ze sprzętem o większej czułości i precyzji –
powiedział Millstein. – Jest to jedno z najbardziej gorących miejsc na planecie pod względem
aktywności Pozaziemian. To jest pas gór rozciągający się od La Poma do Cayafate.
Dwaj badacze wierzą, że te sygnały nie są z tego świata.
- Dla nas taka możliwość, że Obce statki penetrują Ziemię nie jest niczym nowym, tu w
Andach. Zostało to pokazane na wielu naskalnych rysunkach i płaskorzeźbach.
A u nas?
W naszych stronach jeszcze nikt nie robił podobnych pomiarów, a przecież takie
badania mogłyby przynieść ciekawe rezultaty w polskich i słowackich Tatrach, jak to miało
miejsce w przypadku znalezienia zagadkowego obiektu w rejonie wsi Vikartovce, gdzie
powódź spowodowana przez wylanie małej rzeczki spowodowała powstanie trzymetrowej
głębokości wądołu, na dnie którego leżał zagadkowy obiekt, który wymykał się jakiejkolwiek
klasyfikacji rzeczy stworzonych przez siły Natury.
Wioska Vikartovce w Niskich Tatrach mająca 1.600 dusz leży na przecięciu się
współrzędnych geograficznych: 48
0
56’N – 020
0
10’E, w uroczej dolince z widokiem na
masyw Král’ovej hole i Kozí chrbát, który od północy przesłania widok na Wysokie Tatry.
Znalezisko to znajduje się w odległości 2 km na zachód, w kierunku na źródła Hornádu.
Odkryli to pracownicy budujący sztuczny obiekt hydrotechniczny, kiedy to w najgłębszym
jego miejscu znaleziono wystający ze skalnej ściany regularny elipsoidalny przedmiot. Jego
wierzchnia warstwa wyraźnie odcinała się od otaczającej go skały. Także jego gęstość i
spoistość była dokładnie różna od warstw skalnych, w których leżał. Przypominał on
wyglądem jakiś pancerz poddany działaniu wysokiej temperatury.
Po odkrywcach pojawiła się ekipa poszukiwawcza z Koszyc, wyposażona w łopaty,
koparkę, mini-lab i licznik G-M pod kierownictwem dr Martina Schustera. Pobrali oni
próbki z pancerza obiektu, jego wnętrza oraz dookolnej skały. Przy pomocy koparki odkopali
część obiektu, ale zaprzestali, ze względu na groźbę osunięcia się tysięcy ton ziemi i skał. Pod
69
obiekt też nie udało się im dostać, a to ze względu na rwący strumień. Niewiele więcej
dokazała bratysławska grupa dr L’udomíra Valenčíka, która wprawdzie dokopała się do
spodniej części obiektu, ale spowodowało to osunięcie się zbocza:
- Zagadka na miejscu swego występowania jest jeszcze bardziej tajemnicza – twierdzi
dr Valenčík – złożone uwarstwienie, ślady działania wysokich temperatur, anomalie
geofizyczne. Udało się nam częściowo odkopać główny obiekt. Jego rozmiary są imponujące.
Nam się udało zbadać przeszło 10-metrowy, wielowarstwowy twór przypominający tarczę
olbrzyma Cyklopa.
- Na miejscu mogliśmy stwierdzić – twierdzi dr Schuster – że woda wymyła erozyjny
wąwóz głęboki na 0,5-3 m, szeroki na 3-5 m, przy czym na dnie znajduje się ów dziwny
obiekt, mocno uwięźnięty w piaskowcowym podłożu. Woda najprawdopodobniej zniszczyła
końcową część tego dziwnego ciała tak, że przy końcu znaleźliśmy tylko żelaziste minerały,
być może naturalnego pochodzenia, i także wyglądały, jak bardzo stara żelazna konstrukcja.
Obiekt ten był kiedyś pusty w środku, bowiem wypełniała go ziemia dokładnie taka sama, jak
dookolny grunt. „Pancerz” obiektu miał grubość 2 cm, ze strony zewnętrznej był idealnie
gładki, czarny, z widocznymi śladami uwarstwienia. Miejscami widoczne są otwory, które
przypominają małe kratery wulkaniczne, spowodowane wpływem wysokiej temperatury z
zewnątrz. Ze spodniej strony „pancerz” był perforowany i silnie zrośnięty ze skałą
macierzystą. Zmierzona część – 2,6 m pod powierzchnią – była szeroka na 3 m, a wysoka na
1 m.
(Zob. M. Schuster – „Zahádný objekt v zemi pod Tatrami” w „Fantastická Fakta” nr
9/2000, s. 10)
Analizy chemiczne materiału z wnętrza obiektu wykazały stosunkowo duże stężenia
soli metali ciężkich w porównaniu do próbek z dookolnego gruntu i skał. Dotyczy to
zwłaszcza zawartości takich pierwiastków, jak: żelaza - Fe, manganu - Mn, ołowiu - Pb,
kobaltu - Co, niklu - Ni, chromu - Cr i tytanu - Ti. Ilość odkrytego pierwiastka zawiera się w
granicach 1-5%.
Interesującym jest fakt, że w przypadku Vikartowskiego Znaleziska istnieje korelacja
pozytywna pomiędzy nim, a obecnością radioaktywnych minerałów. Odtajnione niedawno
materiały wskazują na to, że prowadzono geologiczne badania okolic Koziego chrbata, a
które doprowadziły do odkrycia w odległości kilkuset metrów od znaleziska dość bogatych
pokładów rud ołowiu i uranu z okresu permskiego (czyli 220-270 mln lat temu
)
, które były
nietypowo związane z pokładami węgla. I tu rzecz ciekawa, bowiem licznik G-M koszyckiej
wyprawy nie wykazywał żadnych śladów podwyższonej radioaktywności...
- W żadnym wypadku nasze analizy nie mówią o obecności uranu – twierdzi dr
Schuster. – Znaleziono tutaj 40 innych pierwiastków – których zawartość w próbkach
wynosiła 0,001% - ale uranu nie było nigdzie. I to w miejscu, gdzie zamierzano go
eksploatować! Nie zapominajmy, że jest to kraina, gdzie diabeł powiedział dobranoc, koty po
stołach chodzą, psy szczekają, a krowy mgła dusi...
Czym jest ten obiekt – i dwa inne jemu towarzyszące, czym jest niebieska „skórka od
chleba” i czym są białe kulki znalezione w pobliżu tego artefaktu – jak dotąd nie wiadomo,
nie wspomniawszy już zagadkowej podobnej do plasteliny, ciemnozielonej substancji –
czyżby zasuszone Małe Zielone Ludziki??? Jeżeli była to osłona termiczna, to obiekt, który
ona chroniła znajduje się poniżej – w piaskowcowej skale i jest zalany wodami podskórnymi.
A może meteoryt? Może jęzor lawy tworzący intruzję w postaci dajki czy sillu? Ale
czym wytłumaczyć powstanie pustki skalnej? Może jest to ogromna geoda? – ale w takim
razie dlaczego nie ma w niej wykształconych kryształów kwarcu? Kosmiczny artefakt?
Nie zapominajmy także, iż to właśnie w tym rejonie znajduje się pierwsza lokalizacja
Księżycowej Jaskini. Wydaje się jednak, że na rozwiązanie tej zagadki przyjdzie nam długo
poczekać...
70
ROZDZIAŁ 10 – W przepaściach Czasu
Zagubione pokolenia: Mit to czy prawda? – Zestawiamy przegląd niepożądanych
artefaktów – Poważne problemy z datowaniem – Domniemania, krytyki i komentarze –
Ludzkie ślady w trzeciorzędowym wapieniu.
Jak dotąd nie udało się nam dotrzeć do Księżycowej Jaskini, ale jak uważamy, jest to
tylko kwestia czasu. Jeżeli ta jaskinia – i wszelkie inne tajemnicze obiekty i miejsca tu
wymienione – istnieją realnie, to wcześniej czy później będzie można do nich dotrzeć.
Czym jest Księżycowa Jaskinia? Najprawdopodobniej jest to pozostałość, po
platońskiej cywilizacji, która tutaj była przed nami. I nie koniecznie tylko po niej, bo takich
cywilizacji mogło być daleko więcej.
Teoria o wielości poprzednich cywilizacji ma swe uzasadnienie w tym, że znajdowane
są tajemnicze artefakty i inne ślady pochodzące z zamierzchłej przeszłości, w której – o ile
wierzyć badaniom uczonych – o gatunku Homo sapiens sapiens jeszcze nie mogło być mowy!
Mogła to być hipotetyczna cywilizacja Dinozauroidów sprzed 65 MA. Może to być
cywilizacja – a właściwie Supercywilizacja Interterran, czyli Ludzi I Generacji, sprzed –
bagatela – 2 GA (Giga Annos – miliardów lat), która skrywa się przed nami w innym
wymiarze Rzeczywistości lub pod powierzchnią naszej planety – w obszarze tzw.
„nieciągłości Mohorovičića”. (Nieciągłość Mohorovičića albo Powierzchnia Moho - to
granica pomiędzy skorupą ziemską a warstwą perydotytową (powierzchnią płaszcza Ziemi),
która sięga 5-10 km pod dnem oceanicznym, 30 km pod kontynentami i do 80 km pod
niedawno wypiętrzonymi górami. Grubość warstwy perodytowej wynosi przeciętnie 50-80
km. Charakteryzuje się ona diametralnie różnym, odmiennym normalnego przebiegiem fal
sejsmicznych.)
Jeden z amerykańskich pisarzy Robin Cook w swej bestsellerowej powieści pt.
„Uprowadzenie” (wyd. polskie - Warszawa, 2002) postuluje jej istnienie. I ma na to ciekawe
argumenty, a mianowicie – niejasności i luki w historii rozwoju życia na Ziemi.
Żeby to zrozumieć, należy cofnąć się ab ovo, do początków prekambryjskiego
Archaiku – jakieś 2,7 GA temu. Wtedy to w oceanach Ziemi zaczynają się kształtować
pierwociny życia – najprymitywniejsze jednokomórkowce, które rozwijają się do
najprymitywniejszych organizmów morskich w Proterozoiku. Trwa to aż 2,1 GA. Dokładnie
2.100.000.000 lat – niewiarygodna przepaść czasu! Co działo się w tym czasie? Mogło
wydarzyć się wszystko – łącznie z powstaniem cywilizacji Interterran. Nie zapominajmy, że
nasze cywilizacje są pokłosiem procesu ewolucyjnego, który zaczął się tylko 600 MA temu,
w czasie tzw. kambryjskiej eksplozji życia. Tamten cykl życia mógł zostać zmieciony przez
bliską eksplozję Supernovej, która wybuchła w odległości np. 30 lat świetlnych od Ziemi. Po
potężnej nawale promienistej na Ziemi pozostały jeno bakterie i Interterranie skryci pod 15-
20 kilometrową warstwą ziemi i skał, gdzie mordercze promieniowanie już ich nie mogło
dosięgnąć... Potem ewolucja wystartowała po raz drugi i to my – Ludzie II Generacji jesteśmy
jej płodem. Tyle Robin Cook. Podobne zresztą, poglądy zawarł Lennart Lidfors w swej
powieści „Gwiezdne przesłania” (wyd. polskie – Warszawa 2000), którą polskiemu
Czytelnikowi serdecznie polecamy, a w której opisuje on cywilizacje Atlantydy i starszej od
niej Atlantyki... (Dr Lennart Lidfors jest naukowcem pracującym w sztokholmskim
71
instytucie badawczym Svenska Atom. Z wykształcenia jest elektronikiem, ma także doktorat
z psychologii. Obecnie pracuje nad kryształami i przetwarzaniem energii. Jest autorem wielu
rozpraw naukowych. [Wg Kamili Knochenhauer]) - z tym, że u L. Linforsa horyzont czasowy
zamyka się w kilkudziesięciu tysiącach lat. Coś takiego również opisuje James Redfield w
swej trylogii na temat Shambhalli. (James Redfield – „Niebiańskie proroctwo” [wyd. polskie -
Warszawa 1994], „Dziesiąte wtajemniczenie” [Warszawa 1998] i „Tajemnica Shambhalli”
[Poznań 2001]) Oczywiście ktoś powie, że to jest czysta science-fiction nie mająca nic
wspólnego z rzeczywistością.
Hmmm... – ale w takim razie jak wyjaśni obecność takich dziwnych artefaktów, jak
np. ślady bosych i obutych ludzkich stóp znalezione w warstwach skalnych pochodzących z
Kambru (600-490 MA temu) czy Syluru (430-400 MA temu)? Jakoś tego nikt nie potrafił
wyjaśnić, więc konstruowano karkołomne hipotezy, które wprowadzały dodatkowy zamęt.
Albo taka sprawa istnienia tajemniczej istoty zwanej Chirotherium (Hiroterium) czyli zwierzę
(???) z rękami. Istota ta zostawiła swe ślady w warstwach Triasu (czyli 220-180 MA temu) i
do dziś dnia nie znaleziono a n i j e d n e j kosteczki tego... czegoś, a może nawet kogoś?
Sprawę doskonale wyjaśnia obecność na Ziemi Ludzi I Generacji. Przedstawiona poniżej
tabela uprzytamnia nam, że wiedza archeologiczna ma to i owo do życzenia i jak dotąd, nie
odpowiedziała na cały szereg zasadniczych pytań:
Wiek w
MA
Miejsce i rok znalezienia
artefaktu
Opis artefaktu
0,2-0,4
Lawn Ridge (IL, USA)
1870
Metalowa „moneta”, kamienne „rury” i ceramika.
Należy dodać, że warstwy, w których znaleziono te
artefakty liczą sobie od 50.000 aż do 410 MA.
0,5
Dolina Jordanu (IL), 1989 Deska drewniana o wymiarach 25 x 12 cm.
1
Korfu (GR), ?
Skamieniałe odciski butów.
2
Nampa (IA, USA) 1889
Gliniana figurka przedstawiająca człowieka.
3,6-3,8
Laetola (EAK) 1978
Skamieniałe ślady ludzkich stóp.
5
St. Andreas, (CA, USA),
1891
Kamienne moździerze i tłuczki.
9
Mt. Table (CA, USA)
1869
Kamienny tłuczek.
10
Baccinello (I), 1958
Szkielety małp człekokształtnych – ok. 30.
23
26 kopalni w Kalifornii
(USA) 1891
Kamienne moździerze i tłuczki oraz inne
nieokreślone artefakty.
30
Kalifornia (USA) 1952
Fragmenty żelaznego łańcucha tkwiące w skale –
artefakt
zaginął
w
niewyjaśnionych
okolicznościach.
33-55
Kalifornia (USA), 1851
Gwóźdź w bryle kwarcu złotonośnego.
38-55
Mt. Table (CA, USA),
1853-58, 1877
Groty włóczni, dzbanki z uchwytami, kamienne
moździerze, szczątki ludzkie, paciorki, kamienne
siekiery.
40-45
Laon (F), 1862
Kredowa kula o średnicy 6 cm i masie 310 g,
znaleziona w pokładzie lignitu.
50?
Aix-en-Provence (F),
1786-88
Monety, trzonki młotków i fragmenty narzędzi z
drewna oraz płyta do obróbki kamienia. Relacja
pojawiła się w 1820 roku.
50-55?
Filadelfia (PE, USA),
1830
Marmurowy blok z wyrytymi na nim literami.
72
55
Vöcklabruck (A), 1885
„Sześcian Gurtla” o rozmiarach 6,6 x 6,6 x 4,5 cm –
artefakt
zaginął
w
niewyjaśnionych
okolicznościach.
55
Martin (SK) 1920
Skamieniałe odciski ludzkich stóp w wapieniu.
65
Saint-Jean de Livet (F),
1968
Metaliczne wielościenne rury znalezione w
kredowych pokładach kredy.
111
Glen Rose (TX, USA)
1969
14 odcisków ludzkich stóp o długości 29,5 cm w
skałach wapiennych obok 134 śladów dinozaurów.
150
Turkmenistan, 1983
Ślady stóp podobne do ludzkich w skale.
248
Newada (USA) 1922
Ślady odcisków podeszwy – artefakt znikł w
niewyjaśnionych okolicznościach.
250
Kentucky, Pensylwania,
Missouri (USA), 1938
Skamieniałe ślady ludzkich stóp o rozmiarach 25 x
15 cm.
260-320
Morrisonville, (IL, USA),
1891
Łańcuszek z 8-karatowego złota o długości 25 cm –
artefakt
zaginął
w
niewyjaśnionych
okolicznościach.
286
Macoupin (IL, USA),
1862
Ludzkie kości znalezione w pokładzie węgla
kamiennego – zaginęły w niewyjaśnionych
okolicznościach.
286
Heavener (OK, USA),
1928
6 betonowych bloków w ścianie węglowej.
312
Wilburton (OK, USA)
1948
Metalowy kubek znaleziony w bryle węgla
kamiennego. Artefakt zaginął w niewyjaśnionych
okolicznościach.
Ponadto inna relacja mówi o bryle srebra w
kształcie beczki ze śladami klepek.
360
Rutherford (GB), 1844
Złota nić w bryle kwarcytu.
360
Lehigh (IO, USA) 1897
Kamień pokryty płaskorzeźbami o wymiarach: 60 x
30 x 10 cm.
387
Kingoodie (GB), 1844
Gwóźdź o długości 2,5 cm.
509-590
Antelope Spring (UT,
USA), 1968
Odcisk buta o rozmiarach 25 x 8 cm.
600
Dorchester (MA, USA)
1852
Metalowy wazonik o wymiarach 11 x 16,5 x 5 cm i
grubości ścian 5 mm, wykonany z aliażu cynku i
srebra – dzisiaj zwany konglomeratem Roxbury.
2.000
Góry Sowie (PL) 1944-45 System korytarzy, sztolni i szybów wykutych w
skałach. To na ich bazie hitlerowcy wybudowali
niektóre obiekty systemu podziemnych hal
kompleksu „Der Riese”.
2.800
Ottosdal, (ZA), ?
Kilkaset metalowych kul o dużej twardości w
pokładach pyrofilitu.
(Opracowano na podstawie: Michael Cremo – „Zakazana archeologia”, Warszawa
2000)
Zaciekawiające w tym zestawieniu jest to, że wiele z tych artefaktów zaginęło w
niewyjaśnionych do dziś dnia okolicznościach. Komu zależy na tym, by one znikały? Na
pewno niektórym kościołom i systemom religijnym oraz co bardziej ortodoksyjnym
uczonym, których sama myśl o istnieniu wielowymiarowych światów, Trójkąta
Bermudzkiego, Nessie i UFO przyprawia o zawał serca...
Ale czy tylko? Być może Ludziom I Generacji zależy na tym, by pozostać w cieniu i
73
prawda o Ich istnieniu nie przedostała się do opinii publicznej? Zatem kto wie, czy pojazdy
UFO nie są de facto czasolotami, którymi Interterranie nie podróżują w czasoprzestrzeni tak,
jak my w trójwymiarowej przestrzeni naszego continuum? Jeżeli tak jest, to Ludzie I
Generacji mogli opanować porządny fragment Galaktyki! Nie zapominajmy o tym, że jak
ktoś potrafi podróżować z wymiarze czasu, to przestrzeń dla niego już nie stanowi
przeszkody... – i mówiąc obrazowo, może podróżować z jednego krańca Wszechświata na
drugi w T = 0 lub T » 0, co praktycznie na jedno wychodzi! Stąd te wszystkie anomalie, które
wyszczególniono w tabelce. Tak zatem to Czas jest kluczem do rozwiązania zagadek
związanych z zaobserwowanymi zjawiskami anomalnymi.
Uważamy, że obraz byłby niepełny, gdybyśmy naświetlili go tylko z jednej strony –
ze strony entuzjastów Nieznanego oraz badaczy UFO i innych zjawisk anomalnych na naszej
planecie, ale i nawet poza nią. Dlatego też, 13 lipca 2003 roku rozpuściliśmy wici i
zasięgnęliśmy opinii wszystkich naszych Przyjaciół i Kolegów związanych z CBUFOiZA, co
sądzą oni o powyższym materiale. Prosiliśmy szczególnie o wypowiedzi krytyczne, bowiem
są one wskazówkami – i to cennymi – do przyszłych posunięć w naszej dalszej działalności
badawczej. Odpowiedzi na nasz apel zamieszczamy poniżej zgodnie z kolejnością napływania
do naszej skrzynki pocztowej.
Sprawa stała się od razu ciekawa, bo niemal natychmiast odezwał się krakowski
radiesteta – pan mgr Tomasz Stefan Gregorczyk, który przesłał nam następującą opowieść
na temat tajemniczych dziur w Pieninach i Beskidach. A oto jego relacja:
Wydrukowałem ten ostatni tekst - nie powiem, poruszacie sporo tematów... Ale po
kolei. W 1963 r. w lipcu byłem jako harcerz na obozie harcerskim w Niedzicy (miałem 13 lat).
Doskonale pamiętam i szkolenie (zdobywanie odznaki - mam brązową MOSO - w strażnicy w
Kacwinie, a potem "szybki powrót przed burzą do obozu (ok. 1,5 godziny na piechotę) i to, co
potem się zdarzyło (przeszedłem wtedy chyba pierwsze "wzięcie") - a pioruny waliły, że hej,
ale nie było zbyt wielkiego deszczu. Pod koniec obozu zorganizowano nam nocny marsz z
Niedzicy-wsi pod Zamek. Wszystkich uprzedzano, aby ok. 200-300 metrów przed zamkiem
(trasa prowadziła trawersem zbocza górującego nad drogą Niedzica-Czorsztyn od strony
przeciwnej do rzeczki Niedziczanka) - uważać na bardzo głęboką dziurę w ziemi
zabezpieczoną tylko drewnianym kozłem. Nocny marsz polegał na zaliczaniu kolejnych
"sprawdzianów" w rodzaju przyszywanie guzika, rąbanie drew, wykonywanie opatrunku itp.
"typowo harcerskie" sprawności. W sumie było ich siedem, a rozmieszczono je właśnie na
w/w trawersie, prowadzącym wówczas głównie lasem; od czasu do czasu były polanki, ale w
okolicy "dziury" kierowano nas w dół w stronę zamku, gdzie był punkt końcowy i pomiar
czasu. Opowiedziałem to Izie i w tą niedzielę wybraliśmy się do Niedzicy i Kacwina.
Hm, teren z "tamtą" dziurą (lojalnie przyznaję się, że nie byłem nad nią, ale mówiono,
że nie była to studnia i nie było wody na jej dnie) jest obecnie za ogrodzeniem (to już 40 lat
minęło, powstała zapora, znikła "tamta droga") i na pewno zasypana, albo zabetonowana.
Namiary niewiele dały. Potem pojechaliśmy do Kacwina. Strażnica jeszcze istnieje (choć już
w stanie zniszczenia), kościół zbudowany w 1400 r. przez rodzinę Berzeviczych (wypisz -
wymaluj taki, jak w Rabcicach na południe od Babiej Góry) nowo otynkowany... hm, tak jak
w tym w Rabcicach namierzaliśmy zejście do podziemi za ołtarzem. Potem, na trasie w
kierunku Frankowej Góry (przez nią przechodzi granica) namierzyliśmy podziemny tunel
szerokości ok. 11 kroków (nieco ponad 10 m). Gdzieś w stoku Frankowej Góry zasypane (lub
w inny sposób odizolowane) wejście do tunelu. Ale ten tunel to nie magistrala, to jakaś
boczna odnoga. Zdjęcia pokazały sporo różowej, a w kościele w Kacwinie białej energii.
Tomasz St. Gregorczyk
Kraków, dn. 21 lipca 2003 roku.
74
Wielka to szkoda, że pan Tomasz Gregorczyk nie zainteresował się bliżej tą
tajemniczą dziurą w Pieninach... Być może było to wejście do jakiegoś systemu jaskiń, który
rozciąga się pod Pieninami.
Następnym był list od naszego Teoretyka Numer Jeden Polskiej Ufologii – mgr
Krzysztofa Piechoty z Warszawy, który ma nieco inny pogląd na całą tą sprawę:
Niezbyt to wdzięczne zajęcie - próba oceny czegoś, z czym samemu nie miało się do
czynienia, a w przeciwieństwie do Macieja Kuczyńskiego moja znajomość jaskiń jest nikła, choć
uroki kilku z nich podziałały na mnie z bliska... Jedno też wiem na pewno, a mianowicie, że trzeba
mieć nie lada wyobraźnię, by z rzeczy małej uczynić wielką - to ekskurs w stronę teorii prof. Jana
Pająka o szklistych ścianach niektórych tuneli powstałych rzekomo po...przelotach UFO przez
wnętrza górotworów Rzecz w tym, że naturę tego akurat fenomenu znam jak mało kto i dlatego
podobna ocena na temat wpływu UFO na otoczenie nigdy nie przyszła by mi do głowy! Jedno
wszakże mogę powiedzieć na pewno -jestem pełen uznania i podziwu dla Autora za wskazanie, iż
możliwe jest zbudowanie latającego obiektu o napędzie magnetycznym czyli tzw. magnokraftu. To
wydaje się możliwe lecz obiekt o takim źródle napędu będzie miał niewiele wspólnego z...UFO,
bowiem te ostatnie nie są tworami sztucznymi, zbudowanymi na wzór ziemskich pojazdów. Piszę
zaś o tym w tym miejscu gwoli odnotowania, że co jak co ale UFO jako z natury krótkotrwałe i
osobliwe zjawisko przyrody, na pewno mię ma nic wspólnego z powstaniem Księżycowej Jaskini
ani z innym podobnymi tworami, procesami górotwórczymi. Wracając zaś do oceny poszukiwań
Księżycowej Jaskini, można powiedzieć tak - pogoń za tą efemerydą z samego założenia wydaje się
być jałowa, bowiem trudno liczyć na sukces tam, gdzie jedną tezę usiłuje się podbudowywać
kolejnymi hipotezami! Jednym słowem, mamy tutaj do czynienia z konglomeratem hipotez i nic
ponadto! Brak jakichkolwiek uchwytnych śladów, kolejne wątki nagle się pojawiają i niemal
natychmiast zanikają i dotyczy to także artefaktów po poprzednich cywilizacjach, które to przedmioty
rzekomo zaginęły choć w rzeczywistości nigdy nie istniały! Zostały zmyślone! Czy podobnie jest z
Księżycową Jaskinią?
Wiele dziwnych jaskiń istnieje na świecie i pewne ich fragmenty mogą wskazywać, że
wykonano je w sposób sztuczny, z wykorzystaniem wyrafinowanej techniki. Jednak w przypadku
jaskiń jest podobnie jak z wieloma innymi artefaktami ruchomymi - do rzeczywistej cechy dodaje się
oto przymiotnik sugerujący ich powstanie w sposób sztuczny; jeśli przykładowo pewien fragment
artefaktu, w tym wypadku odcinek ściany jaskini jest wyjątkowo gładki - wystarczy wówczas użyć
określenia wieloznacznego, np. przymiotnika -„szkliste", by nadać mu pozory tworu sztucznego,
wykonanego w wysokiej temperaturze, z kolei enigmatyczne określenie „koryto w żółtawym
piaskowcu" nadaje pozór regularnego tworu o płaskich i równych ścianach; czasami jeden wyraz
wywołuje lawinę skojarzeń, które z kolei kojarzy się z innymi artefaktami przypisywanymi
działalności istot rozumnych, a ich wyliczanie stwarza złudne wrażenie obfitości i dziwności, które
odnosi się do zaginionych cywilizacji. Podobnie wszak uczyniono z zagadką fenomenu UFO, do
którego w dobie wokółziemskich lotów statków powietrznych przylgnęła nazwa UFO, którą to
nazwą nieodmiennie i niesłusznie określa się rzekome pojazdy obcych cywilizacji z kosmosu, które
jakoby zawitały na Ziemię.
Otóż wydaje się, że w przypadku Księżycowej Jaskini problem został zanadto
wyolbrzymiony -przypisano jej zakres danych, które autorom dyktowała wyobraźnia a nie
doświadczenie czyli eksploracja podziemnych tworów natury. Z drugiej jednak strony - naturalne
jaskinie wszak istnieją, a ponieważ człowiek jeszcze nie wymyślił niczego czego wcześniej nie
stworzyła by przyroda, na wczesnym etapie swego rozwoju kulturalnego zaczął on także drążyć
skały - nie tylko groty z łączącymi je korytarzami ale wręcz ogromne podziemne budowle i całe
miasta! Działo się to w czasach, kiedy nikomu jeszcze do głowy nie przychodziło, że kamień można
ciąć i modelować w sposób wymyślny, umożliwiający wznoszenie budowli...wolnostojących czyli
nadających się do zamieszkania domów! Nie była to jednak technika wyrafinowana, z
75
wykorzystywaniem lasera czy papier uściernego, gdyż nie było takiej potrzeby! W zdecydowanej też
większości wykorzystywano twory naturalne, nierzadko sprawiające wrażenie jakby pochodziły nie z
tego świata! Są bowiem na świecie jaskinie tak niezwykle, że dech zapiera, gdzie przeciętny
śmiertelnik nigdy nie dotrze, gdyż wymaga to niełatwej umiejętności nurkowania z aparatem
tlenowym bądź pokonywania tak długich - wąskich i krętych przesmyków podwodnych, że jest to
przedsięwzięcie jedynie dla śmiałków o wyjątkowo zdrowych płucach. Niejednej z takich jaskiń
można by nadać miano.. .Księżycowej! Czy jednak takowe jaskinie istnieją w polskich górach, w
Beskidach czy Sudetach? Być może. Wszak na tym świecie nic nie jest niemożliwe...
Z dostępnych mi informacji wynika, że licząc w skali geologicznej jeszcze nie tak dawno, po
ustąpieniu wód potopu, z czym związany był upadek jakiejś cywilizacji zwanej Atlantydą, która
zerwała wszystkie owoce z „drzewa wiedzy" - znaczne odłamy ludzkiej populacji zamieszkiwały
właśnie labirynty jaskiń i grot, które nierzadko łączyły podziemne korytarze. Być może ten fakt
łącznie ze wspomnieniami o świetlanej przeszłości zdecydował, że nie tylko w starożytności ale
także dziś wspomina się o podziemnych miastach i całych królestwach, z których wiele mogło
zasługiwać na miano legendarnej Agharty. Niewykluczone, że współczesne hipotezy i teorie
nawiązują właśnie do tych niezbyt odległych w czasie ale z uwagi na cenzurę niezwykle mglistych
informacji. Rzecz jedynie w tym, by te i podobne próby dotarcia do prawdy historycznej nie
przeradzały się w wydumane teorie bez żadnego pokrycia w faktach.
W świetle przytoczonych w opracowaniu informacji z pewnością niezwykle trudno będzie
uzasadnić istnienie ze wszech miar egzotycznej Księżycowej Jaskini, której poszukuje się na terenie
stosunkowo dobrze znanym. Spójrzmy jednak na to z drugiej strony - wszak początki Polski były
równie legendarne a jednak coraz więcej odkryć archeologicznych potwierdza fakt, że początki
zaistniały, były faktem! Wprawdzie nie oznacza to, że Polska istniała zanim powstała, ale nie w tym
rzecz. Ważne jest, by nigdy nie ustawać w poszukiwaniach!
Krzysztof Piechota
Warszawa, dn. 23 lipca 2003 roku.
Tyle nasz Numer Jeden.
Następnym był list od już tutaj wspomnianego pana Olafa Snappana z Zabrza,
który jest autorem ogromnej monografii pt. „Zwierciadło wiadomości” poświęconej także
historii Ludzkości. Brzmi on następująco:
[...] pisze Pan o artefaktach sprzed milionów lat i o domniemanych Interterranach.
Otóż chciałbym powiedzieć, że trzeba być bardzo ostrożnym w datowaniach znalezisk sprzed
globalnego kataklizmu, Potopu, Atomowej Wojny Bogów... – tj. mających ponad 12-13 tys.
lat. Dlaczego? Otóż wszystkie te wyliczenia zupełnie nie biorą pod uwagę eksplozji
atomowych, czy nawet zalania danego terenu wodą. Dlatego też rzeczą szokujacą dla
uczonego czy akademika może być to, że kości niektórych amerykańskich zauropodów
datowane na 70-80 MA może być nieprawdą! [...]
A zatem jeśli 12-13 tys. lat temu doszło do konfliktu z użyciem broni atomowej, a
zaraz potem do geologicznej katastrofy, to te wszystkie metody datowania w oparciu o
radionuklidy są funta kłaków niewarte!
Podam przykład: szczątki zauropodów mogą tedy mieć nie 80 MA, a jedynie tylko
22-28 tys. lat! Pisze o tym szczegółowo Hans Zillmer w „Pomyłce Darwina” i „Pomyłkach
Ziemi”. Jeśli zaakceptujemy naszą teorię atomowej prehistorii, to np.:
-
skamieniałe odciski butów na Korfu mają nie 1 MA, ale np. 15 tys. lat;
-
gliniana figurka z Nampa ma nie 2 MA, ale np. 20 tys. lat;
-
kamienny tłuczek z Mt. Table ma nie 9 MA, ale 20-25 tys lat;
-
kredowa kula z Laon ma nie 40 MA, a np. 30-37 tys. lat;
-
skamieniałe odciski stóp na kamieniu w Martinie mogą mieć 13 tys. lat;
76
-
gwóźdź z Kingoodie ma nie 387 MA, a tylko nieco ponad 40 tys. lat;
-
metalowy wazonik z Dorchester nie ma na pewno 600 MA, a może około 1 MA –
30 tys. lat;
-
system korytarzy w Górach Sowich nie może pochodzić z czasów przedludzkich i
mieć 400 tys. lat!!!
Te wszystkie daty podaję w oparciu o wyliczenie, że np. potop czy atomowe wojny
zmieniły zawartość wielu pierwiastków w przyrodzie i nie można datować bardzo wielu
znalezisk starymi metodami.
Oczywiście mogła istnieć jakaś Pierwsza Generacja, lecz prawdopodobnie było to
kilka milionów lat temu, gdyż ewolucyjne datowanie Kambru i Prekambru (szkoła Charlesa
Lyella z 1833 roku) jest już nieaktualne (przynajmniej dla nas!). Z drugiej strony nie można
powiedzieć, ile lat ma Ziemia – być może czas Ziemi, to wąż pożerający swój własny ogon...
Osobiście skłaniam się ku trzeźwej tezie pana Krzysztofa Piechoty, choć wydaje mi
się, że jednak niektóre UFO są tworami sztucznymi. [...]
Zabrze, dn. 2003-09-29
Jedna z najciekawszych zagadek prehistorii znajduje się na terenie północnej Słowacji.
Już w roku 1967 pisał o niej Nestor czechosłowackiej literatury SF – dr Ludvík Souček –
napisał o dziwnych śladach stóp znalezionych nieopodal wsi Konské w powiecie Martin, a do
tej problematyki wraca w swej książce pt. „Tušenie súvislostí” słowami:
Wgłębienia w wapiennych głazach mają dokładny kształt i dokładnie odpowiadają
odciskom ludzkich stóp, co widać szczególnie dobrze na trzech najlepiej zachowanych
odciskach stóp, pozostałe są już podniszczone przez erozję. Stopy te odpowiadają kształtem i
rozmiarami stopy człowieka Homo sapiens sapiens, a zatem nie Neandertalczyka, co więcej
są to odciski stóp człowieka, który często chodził boso, na co wskazują ślady palców stóp.
Prascy i bratysławscy antropologowie stwierdzili, po przebadaniu śladów w 1960 roku, że
odciski te są autentyczne i zarazem człowiek, którego nogi odcisnęły się w skale nie mógł
wtedy chodzić po świecie 100.000 czy chociażby 50.000 lat temu.
Badanie skały dało szokujący rezultat, bowiem na podstawie skamieniałości
przewodnich oszacowano czas powstania tych wapieni – powstały one w starszym
Trzeciorzędzie – jakieś 50 MA temu! W tym czasie o spacerach Homo sapiens po Ziemi nie
można nawet mówić!
Tyle dr Souček.
(Souček, L.: „Tušenie súvislosti”, Bratysława 1984, ss. 36-37)
Wieś ta zaczęła nas interesować po tym, jak wpadł nam w ręce artykuł inż. Ivana
Milana pt. „Użyźnione stopy”, w którym ukazał on smutne losy tych odcisków stóp w
wapieniach. Dla miejscowych chłopów z Konskich odciski te były traktowane jako tabu i nikt
ich nie ruszał. Mówiło się o nich jako o odciskach stóp Janosika. No, ale w latach 80.
zmieniła się struktura rolnictwa – z małych poletek, na duże plantacje intensywnej uprawy
różnych roślin przemysłowych. Głazy ze śladami zostały zepchnięte buldożerami 200 m niżej
i obrócone ku ziemi. Ślady zakonserwowała doskonale podmokła gleba.
Napisaliśmy do inż. Milana i w miesiąc później otrzymaliśmy odpowiedź z Zarządu
Parku Krajobrazu Chronionego Wielka Fatra, gdzie pracował. W jego liście z dnia 25
kwietnia 1989 roku czytamy, co następuje:
O śladach tych wyczytałem w książce dr Součka i dziwię się temu, ze nie słyszałem o
nich wcześniej. Byłem zadowolony, że coś takiego istnieje i to całkiem niedaleko ode mnie.
Miałem szczęście je widzieć, napisać o nich artykuł i coś dla ich sprawy zrobić. To, co tam
zobaczyłem, mnie nieco przeraziło. Próbowałem obrócić jeden z tych głazów, ale bez pomocy
i narzędzi mi się to nie udało. Nawet nie wiedziałem tego, czy akurat na tym kamieniu są
77
jakieś odciski stóp. Tak zatem zostawiłem je i mam nadzieję, że kiedyś uda się zbadać je
dogłębnie.
15 maja 1989 roku wraz z inż. Milanem wyjechaliśmy do Konskiego. Inkryminowane
głazy znajdują się w odległości 700 m od wsi, w gęstwinie krzaków. Na podstawie opowieści
najstarszych mieszkańców wsi wytypowaliśmy największy głaz o obwodzie 4 m. Niestety, nie
ustaliliśmy niczego, bowiem ślady były wtłoczone w glebę. Nie udało się nam także
przebadać niezbadanego po dziś dzień systemu jaskiń w masywie pobliskiego szczytu Kopa –
1.187 m n.p.m. (masyw Kopy jest doskonale widoczny z drogi nr 70 w okolicach Kral’ovan).
Pozostałe głazy znajdowały się kilkaset metrów dalej i niżej, a dostęp do nich był znacznie
utrudniony.
3 czerwca 1989 roku napisaliśmy list do inż. Milana, w którym nakreśliliśmy
cząstkowe zadania badawcze tego problemu:
1. Przegląd głazowiska;
2. Zebrać wszelkie informacje od najstarszych mieszkańców wsi na temat tych
śladów;
3. Jeżeli się da, wejść do systemu jaskiń Kopy i rozejrzeć się za dalszymi śladami
tego rodzaju.
(Jesenský, M.: „Rok archeologickej utópie”, „Archeoastronautický sborník. Ročenka
Československé archeoastronautické asociace za rok 1990”, Centrum Čs.AAA, Praga 1990,
ss. 140-150)
Słowa wprowadzono w czyn i przy użyciu ciężkiego sprzętu głazy zostały obrócone.
Niestety, na ani jednym z nich śladów nie znaleziono. Tym niemniej jeden z mieszkańców
wskazał mu inny głaz. Inż. Milan pisze o tym tak:
Poszliśmy tam i my. I rzeczywiście, w wapieniach odciśnięte były trzy stopy. Przed
trzema laty jacyś pracownicy z Brana zrobili z nich trzy gipsowe odlewy. Jednakże... wcale
mnie to nie uspokoiło. Nie chce mi się wierzyć, że są to akurat te, o których wspominał dr
Souček. On pisał o odciskach „dorosłych” i „dziecięcych”, zaś tutaj widziałem tylko
„dziecięce” i takie mniej wyraźne. Tak zatem wciąż wierzę w to, że te odciski stóp, o których
pisał dr Souček jeszcze czekają na swego odkrywcę.
O jaskini w Kopie nie mam żadnych informacji i nie znam kogokolwiek, kto
wiedziałby, gdzie ta jaskinia się znajduje.
My jednak byliśmy przeświadczenie nie tylko o istnieniu tych śladów, ale także o
istnieniu jaskini w Kopie. No i wybraliśmy się na szlak, wbrew paskudnej i niesprzyjającej
wędrówkom pogodzie. Lało non-stop przez dwa dni, ale potem wyszło słońce, tym niemniej
cały czas było mokro.
W pierwszy dzień znaleźliśmy skałę, o której pisał inż. Milan. Wgłębienia były
niezbyt wyraźne, już nadżarte przez erozję. Na drugi dzień przeszukaliśmy całą miejscowość.
To było coś okropnego, brodziliśmy w mokrej, wysokiej do pasa trawie i w nieustającym
deszczu. Przedzieraliśmy się przez chaszcze z notatnikiem w zębach. W ciągu dnia
spenetrowaliśmy 196 m².
Wynik był negatywny.
Wieczorem drugiego dnia przyszli do naszego obozu trzej młodzi ludzie i
rozmawialiśmy z nimi o śladach. Dowiedzieliśmy się, że te trzy odciski to były właśnie te,
którymi badacze się zajmowali. Powróciliśmy do obozu i oczyściliśmy te ślady. Udało się
nam zobaczyć ślady pięty i odciski palców. Poza tym udało się nam znaleźć cztery ślady: trzy
„dziecięce” i jeden „dorosły”. W lewo od śladu nr 4 znajdował się szereg wgłębień –
niewyraźnych śladów stóp – długość kroku człowieka, który je pozostawił wynosiła 65 cm. a
zatem „spis inwentarza” wyglądał następująco:
Ślad nr 1 – długość 21 cm, zawiera on ciekawy odcisk palca, który tworzy z
pozostałymi palcami kąt rozwarty. Jednakże wygląda na to, że jest to po prostu ubytek
78
wapienia. Stopa jest mała, jakby dziecinna. Ma ona 5 palców, ale jej rozmiary są zwiększone
poprzez działanie erozji. Nie jest odciśnięta pięta, ale dobrze widać zachowane odciski
palców.
Ślad nr 2 – długość 27 cm, jest dłuższa i można powiedzieć o stopie „dorosłego”.
Stopa jest dobrze odciśnięta, dobrze widocznych jest wszystkich pięć palców.
Ślad nr 3 – długość 22 cm, dobrze widocznych 5 palców, „dziecinna”.
Ślad nr 4 – długość 23 cm, dobrze widoczny jeden palec, pozostałe są niewyraźne.
Ślady te są nadżarte erozją, ślad jest przecięty trzema szczelinami, które położone są
równolegle do kierunku marszu.
Wszystkie ślady znajdują się na głazie o wymiarach 220 x 230 x 140 cm, znajduje się
tam także wycięcie o rozmiarach 60 x 60 cm zrobione sztucznie. Na sąsiednim głazie znajduje
się coś, jakby odcisk ręki jakiegoś hominida. Wszystko to potwierdzało, że ślady te są tylko
jednym, małym ogniwkiem w całym łańcuchu tajemniczych śladów z odległej przeszłości. W
nasze ręce wpadła praca dr A. Amannijazowa – dyrektora Geologicznego Instytutu Akademii
Nauk Turkmeńskiej SRR z roku 1986. Trzecia ekspedycja, którą poprowadził, odkryła w
Chodżapil-Acie ślady dinozaurów i pomiędzy nimi zachowane ślady ludzkie...
W swej pracy (Amannijazov, K.: „Sliedy słonov svjatogo diedie”, „Wokrug swieta”,
nr 10/1986) pisze on tak:
W pewnej chwili moją uwagę zwróciły dziwne depresje na płycie skalnej, trochę na
bok od łańcucha śladów dinozaurów, biegnące równolegle do nich. Kiedy do nich się
zbliżyłem i dobrze się im przyjrzałem stało się jasne, że nie są to ślady dinozaurów. A zatem
czyje? Jeden z najwyraźniejszych śladów przypominał... Spojrzałem po moich milczących
współpracownikach i zrozumiałem, że wszyscy myślimy o tym samym. Skamieniały ślad był
podobny do odcisku ludzkiej stopy – nie, istoty podobnej do człowieka.
- Długość 26 cm – zmierzył i oznajmił Witalij Iwanowicz.
- Czyli rozmiar 43 – dopowiedział Oleg – czyli niezbyt wysoki.
-
Nie zapomnij ich sfotografować – pohamowałem go – jeszcze nie czas na wnioski.
Oczywiście o naszych odkryciach powiadomiliśmy samego Ericha von Dänikena,
którego adres uzyskaliśmy nie bez trudności (był rok 1989), i informacja o tym została
wysłana do centrali Ancient Astronaut Society w szwajcarskim Feldbrunnen w dniu 12
grudnia 1989 roku i od razu została wzbogacona o następne szczegóły.
Tymczasem nowa wyprawa została zorganizowana przy pomocy koszyckiego klubu
451 F i odbyła się w dniach 20-21 października 1989 roku. Problem zaatakowano od razu z
dwóch stron: pierwsza grupa ruszyła na głazy w Konskich, zaś druga poszła na poszukiwanie
jaskini na Kopie.
79
Efekty były ciekawe – zreferował je nam szef klubu dr Martin Schuster, który
przekazał nam zebrany materiał z rozmów ze starymi ludźmi tam zamieszkałymi, którzy
opowiadali mu o odciskach stóp, rąk a nawet całego ciała, które znajdowały się na
kamieniach zalegających na tym terenie. Ci, którzy badali wyżej położone lasy mówili o
kolejnych głazach, ale nie znaleźli żadnych odcisków, a to ze względu na to, że przykryte one
były spadłymi liśćmi. Pobrano próbki gleby i skał, które zamierzano dokładniej zbadać i
datować. Niestety nie znaleziono wejścia do jaskinnego systemu Kopy.
Postanowiono zatem w dalszym ciągu prowadzić wielotorowe poszukiwania
wszelkich możliwych informacji na temat odcisków już to w bibliotekach i archiwach, już to
w terenie. Tak samo zdecydowano w sprawie systemu jaskinnego Kopy.
Badania próbek skał dały dziwne rezultaty. Skała okazała się być stosunkowo „młoda”
i miała wedle oceny ekspertów od 1,8 MA do... 5.000-10.000 lat! Zbadano dwie próbki –
jedną z głazu, a drugą z odcisku stopy z trzema szczelinami. W wynikach ekspertyzy
napisano:
Badana próbka pochodzi z Ery Mezozoicznej, czyli z okresu od 230-65 MA. Jest to
mezozoiczny wapień, w tym przypadku dolomit, który ma identyczny skład chemiczny.
Badany ułamek jest zwietrzały i porowaty, liczy sobie 1,8 MA, chociaż najbardziej
prawdopodobny jest tutaj wiek 5-10 tys. lat. Chodzi tutaj o formę wapienia, który powstał
wskutek działania wody nasyconej CaO i MgO, w czasie przechodzenia przez mezozoiczne
wapienie i jej wypłynięciem na powierzchnię Ziemi.
Jest to jakaś abrakadabra, i trudno uwierzyć w to orzeczenie. Dlatego trzeba będzie
powtórzyć datowanie tego wapienia, bowiem uzyskane dane stoją w ostrej sprzeczności z
faktami:
Dr Souček twierdzi, że te formacje skalne – jak twierdzą geolodzy – pochodzą z
wczesnego Trzeciorzędu i muszą sobie liczyć miliony, a nie tysiące lat.
Jak wiadomo, pagórkowatą i górzystą powierzchnię tego masywu o powierzchni 234
ha i wysokości 437-864 m n.p.m. tworzą trzeciorzędowe piaskowce, łupki ilaste i skały
mezozoiczne.
Tamtejszy (zachodni) stok jest utworzony z mezozoicznych wapieni, co stoi w
przykrej sprzeczności z cytowanym powyżej szacunkiem ekspertów.
Poza informacją dr Součka zamieszczonej w jego książce, udało się nam znaleźć tylko
jedną informację o znalezisku w Konskich, co miało miejsce na początku 1990 roku.
W czasopiśmie „Slovensky kras” ukazał się artykuł inż. Barta pt. „Dziesięć lat badań
speleologicznych Instytutu Archeologii SAV w Nitrze”, gdzie przy dacie 1961 roku była
zamieszczona uwaga o „wapiennej płycie z ludzką stopą”. Autor artykułu w roku 1961
pojawił się w Konskim, gdzie jakiś mieszkaniec pokazał mu wapienną płytę z odciskiem
ogromnej ludzkiej stopy. Niestety, w rozmowie z dr Schusterem inż. Bart stwierdził, że był to
jedynie artefakt, który wytworzyła erozja powierzchniowa. Poza tym zanegował stanowisko
mieszkańców Konskich twierdząc, że nigdy tam nie było i nie ma żadnych odcisków ludzkich
stóp w skałach. Wychodził on bowiem z założenia, ze ludzkie ślady w skale istnieć nie mogą
– a przecież wiemy, że wciąż są znajdywane mnogie znaleziska, które nijak nie pasują do
oficjalnej wiedzy o naszej prehistorii i spędzają sen z powiek wszystkim geologom,
paleontologom i antropologom... Od całych dziesięcioleci!
Oczywiście niczego nie wiedział o głazowisku, nic nie widział o znaleziska
archeologicznych w okolicy i oczywiście o jaskiniowym systemie Kopy. Na zakończenie
dodał, że IA SAV w Nitrze nie zamierza się tą sprawą zajmować i podejmować jakiekolwiek
poszukiwania na tym terenie. Potem ostrzegł nas, byśmy sami tam niczego nie robili i jak
najszybciej o całej sprawie zapomnieli...
80
Żadna z instytucji, do której się zwróciliśmy, nie była zainteresowana ta sprawą i od
niej się dystansowała. Tym niemniej, bez względu na to, czy dostaniemy od nich
przysłowiowy nihil obstat czy nie, badania tej okolicy będą prowadzone. Mamy do tego takie
nastawienie, jak E. i C. Ullmanowie, którzy w swej książce „Mysteries of the Ancients”
napisali tak:
Czy tego chcemy czy nie, musimy poruszyć niektóre święte krowy archeologów,
antropologów i historyków. Wiemy, że będziemy krytykowani i prześladowani. Ale badając
prawdę musimy niektóre święte krowy złożyć w ofierze...
ROZDZIAŁ 11 – Lux ex Oriente...
Petroglify na Uralu: Wzory chemiczne z epoki kamiennej? – Spotkanie z dr
Awińskim – Zagadka karelskiej kamiennej księgi – O dowcipnym podróżniku i tajemnych
znakach na Syberii – Najnowsze odkrycie baszkirskich uczonych: Lotnicza mapa z
Mezozoiku?
Giennadij Czernienko jest jednym z rosyjskich autorów i zarazem poszukiwaczy
odpowiedzi na pytania o zamierzchłe cywilizacje. Opracowano ten tekst na podstawie
artykułu „Уралские »писаницы« - отголоски визитов пришелцев?” zamieszczonego w
„Kалейдоскоп НЛO” nr 1-2[166],2001. Oto jeden z problemów, na który zwrócił on uwagę
Czytelnika:
Na Uralu, na brzegach rzek Tagiłu, Nejwy, Reża i Jurjuzanii (zob. mapka) można
ujrzeć pisanicy - rysunki, które namalowano na kamieniach ochrą, która zmieszano - jak się
przypuszcza - z krwią. Ich kolory wahają się pomiędzy jaskrawą czerwienią, czerwonym
fioletem i brązem. Grubość linii jest zawarta pomiędzy 10 a 20 milimetrami.
Rysunki te - jak oceniają specjaliści - wykonano około 4-5 tys. lat temu. Pewni uczeni
przyjęli te rysunki za jakąś nieznaną formę pisma, inni - za tajemne znaki. Tak czy inaczej,
wzbudziły one zainteresowanie.
O istnieniu na Uralu naskalnych inskrypcji było wiadomo już dawno, car Piotr I
jeszcze w 1699 roku rozkazał swemu urzędnikowi - Jakowi Łosiewowi udać się do tego
kraju, znaleźć górę z tymi rysunkami i skopiować je: słowo w słowo - bez żadnych różnic i
zmian - absolutnie dokładnie.
Już w naszych czasach zostały one opisane i sklasyfikowane w dwutomowej pracy
archeologa W. I. Czerniecowa pt. „Naskalne rysunki na Uralu”. Archeolodzy doszli do
wniosku, że rysunki przestawiają myśliwskie zaklęcia i tajemne znaki szamanów,
czarowników, itp. I prawda, na jednym z rysunków widzimy człowieka stojącego obok swego
rodzaju klatki z dzikim zwierzęciem wewnątrz. Sceny myśliwskie pokazane są i na wielu
innych rysunkach, ale nie na wszystkich. Wiele figurek ludzkich pokazano samotnie, nie
związanych z niczym. Na pytanie, co te rysunki wyobrażają, archeolodzy nie dają jasnej
odpowiedzi.
Geolog i mineralog, dr Władimir Iwanowicz Tjurin-Awińskij z Samary, jest
całkowicie przekonanym, że nasza planeta w przeszłości była odwiedzana przez
przedstawicieli pozaziemskich cywilizacji. Jego zdaniem, te dziwne uralskie rysunki
naskalne są niczym innym, jak... wyobrażeniami wzorów chemicznych!!! Każdy uczeń ze
81
szkoły średniej zna ten graficzny sposób ukazywania wzorów chemicznych, tzw. „wzorów
strukturalnych”, używanych głównie w chemii organicznej. Wzory te składają się głównie z
rozgałęzionych łańcuchów i wielokątów - co widać na rysunku.
I w rzeczy samej - takie zygzakowate linie z odrostkami znajdują się na rysunkach
naskalnych na brzegach rzek Nejwa i Tagił. Cóż to takiego? - rybackie sieci? Jednakże
archeolodzy nie zgadzają się z tym poglądem:
Nie ma żadnych dowodów na istnienie związku pomiędzy tymi figurami a
rybołówstwem - pisze Czerniecow - tym bardziej, że ani razu nie natrafiono na wyobrażenia
ryb na tych rysunkach. Natomiast dziwnie rysunki te przypominają wzory strukturalne
wszystkim dobrze znanego polietylenu!
A oto jeszcze jedna figura spośród rysunków naskalnych znalezionych na
Borodinskich Skałach, na rzece Reż. Rysunek przypomina plaster pszczelego miodu.
Rzeczywiście - pszczoły konstruują swe plastry z sześciokątnych komórek, a tutaj one są
wyciągnięte w pionie. Tylko dlaczego dawni ludzie nie narysowali przy nich ani jednej
pszczoły???... Archeolodzy nie potrafią objaśnić sensu tego rysunku. Natomiast dr Tjurin-
Awińskij ujrzał w rysunkach wzór strukturalny... grafitu!
Na koniec jeszcze jeden rysunek naskalny w kształcie koła z „wypustkami” czy
„odroślami”, który przypomina dość dokładnie... wzór strukturalny antybiotyku Gramicidin
S!
Człowiek z epoki kamiennej nie mógł znać symboli współczesnej chemii organicznej -
to pewne. Pisze dr Tjurin-Awińskij:
...człowiek pierwotny nie miał takiej potrzeby, by je znać. Wszystkie naskalne rysunki
na Uralu kojarzą się ze współczesną chemiczna symboliką: pomiędzy tymi „pisanicami”
można znaleźć fragmenty łańcuchów węglowodorowych i wyciągnięte sześciokąty kręgów
benzenowych.
Uczony wykreował śmiałą hipotezę, że te chemiczne wzory mogły być kiedyś
przekazane ludziom pierwotnym przez Przybyszów z Kosmosu, którzy onegdaj odwiedzili
Ziemię. Pisze on:
Jeżeli skojarzenie „kamiennych wzorów” ze współczesnymi formułami chemicznymi
okaże się faktem, to czy nie należałoby uznać te „pisanice” za część naukowego bagażu, który
jakimś sposobem stał się przedmiotem kultu dawnych mieszkańców Ziemi?
Dr W. I. Tjurin-Awińskij pokazał kopie naskalnych rysunków fizykom i chemikom, i
wielu z nich zgodziło się z tym, że są one nader podobne do wzorów chemicznych!
Jeżeli to, o czym pisali Giennadij Czernienko i dr Władimir I. Tjurin-Awińskij jest
prawdą, a w co nie wątpię, to może oznaczać, że albo mamy do czynienia z artefaktami
Paleokontaktu, który miał miejsce jakieś 5 - 7 tysięcy lat temu, albo - co jest najbardziej
prawdopodobne - mamy do czynienia z artefaktami po potężnej Supercywilizacji Naukowo-
Technicznej, która istniała do roku 10.000 p.n.e. i z nieznanych powodów zanikła. Nie widzę
bowiem sensu w tym, by Obcy mieli przekazywać ludziom wiedzę, której ci ostatni nie
rozumieli i zrozumieć nie byli w stanie, natomiast widzę sens w przekazywaniu i
kultywowaniu pamięci i wiedzy o istnieniu wielkiej cywilizacji - np. cywilizacji Atlantydy,
Lanki czy Mu - która znikła czy też została zniszczona w globalnym konflikcie wewnątrz-
czy może nawet między-cywilizacyjnym!
Na terenie Rosji znajduje się wiele rysunków naskalnych - np. w sajańskim kanionie
Jenisieju, w którym naukowcy znaleźli dziwne rysunki „ludzi-grzybów”, którzy w dziwny
sposób oddziałują na zwierzęta i mają doprawdy „nieziemski” wygląd. (Zob. Znicz-Sawicki
L. – „Goście z Kosmosu? - Paleoastronautyka” t. 1, Gdańsk 1980, ss.261-264.)
Czy są oni
Kosmitami? Być może, ale czy nie byłoby prościej założyć, że to byli po prostu ludzie ubrani
w dziwne kombinezony i wyposażeni w dziwną dla ich rysowników aparaturę?... i tutaj
82
jeszcze jedno dziwne skojarzenie - na Uralu i w Sajanach znajdują się złoża rud uranowo-
torowych.
Dziwne rysunki statków kosmicznych i niezwykłych „istot” znajdują się także w
Kotlinie Fergańskiej (dziś Uzbekistan). Czyż jest przypadkiem, że w okolicy znajdują się
złoża rud uranu? Na skojarzenie pojawiania się Obcych z okolicami pokładów rud uranowo-
torowych wpadł jeszcze w latach 1944-46 słynny radziecki pisarz-fantasta, geolog i
paleontolog, prof. dr Iwan A. Jefriemow, czemu dał wyraz w książce „Gwiezdne okręty” i
zbiorze opowiadań „Biały Róg”.
Mieliśmy okazję spotkać autora niezwykłej hipotezy o uralskich pisanicach we
wrześniu 1996 roku w czasie II Międzynarodowej Konferencji Ufologicznej w Debreczynie,
gdzie wymieniliśmy poglądy m.in. o ekologicznym aspekcie ufologii. Wracając do odkryć na
Uralu, to sądzimy, że podobne odkrycia powinny znaleźć się także i w naszych krajach, a
zwłaszcza tam, gdzie znajdują się pokłady rud uranowych i torowych: w Sudetach i Górach
Świętokrzyskich. Miejmy nadzieję, że w tym kontekście niektóre ze znaków tajemnych
znanych choćby z tatrzańskich i pienińskich „spisków” znajdą swe nowe, jakże zaskakujące
wyjaśnienie! Jeżeli ktoś zapragnie ich poszukać, to polecam mu czy jej przeczytanie książek
dr Jacka Kolbuszewskiego z Wrocławia, który poświęcił im kilka prac.
A teraz kolejny kwiatuszek z ogródka niezwykłych odkryć:
Wiosną 1960 roku, pracownik jednego z karelskich kołchozów odkrył na gładkich
przybrzeżnych kamieniach Jeziora Onega, zagadkowe rysunki. Zainteresowany swym
znaleziskiem, w najbliższy wolny od pracy dzień udał się na wycieczkę wokół jeziora.
Okazało się, że takich rysunków znajduje się tam ogromna ilość. Dziwna „galeria rysunków”
ciągnie się na 20 km! Szczególnie dużo rysunków znajduje się na dwóch wybiegających w
wody jeziora przylądkach: Biesow Nos i Pieri Nos. O odkryciu tym mówi artykuł Jurija
Ljubimowa, który ukazał się na łamach tygodnika „Калейдоскоп НЛО” nr 24 (291)/2003 z
dnia 6 czerwca 2003 roku.
Po pewnym czasie nad brzegi Onegi przybyła ekspedycja archeologiczna. Rychło
okazało się, że rysunki naskalne (petroglify) takie, jak na brzegach tego jeziora, znajdują się
także na brzegach i niektórych wyspach Morza Białego. (!!!) Z biegiem czasu, archeolodzy
odkrywali coraz to nowe rysunki. Aktualnie na brzegach Onegi odkryto ponad 1.000
zagadkowych malunków, a na wybrzeżach Morza Białego – ponad 2.000! Archeolodzy
nazwali je stronicami kamiennej księgi albo galerią dzieł sztuki. I w samej rzeczy, kamienne
obrazy dawnych mistrzów przedstawiają nam nie tylko życie, ale i myśli tych dawno żyjących
ludzi z epoki Mezolitu (czyli okres obejmujący 8,0 - 4,8 tys. lat p.n.e.) Wydaje się czasem, że
w tych rysunkach znajdują się jakieś zaszyfrowane przekazy, jednakże jeszcze nie jesteśmy w
stanie ich odczytać, z powodu nieznajomości kodu, czy klucza szyfru... Uczeni uważają, że
petroglify Karelii okazują się być złożonymi symbolami, które zawierają wyobrażenia i
wiedzę dawnych Karelczyków o otaczającym ich świecie.
Z tego wszystkiego wynika, że dawni artyści tworzyli swe obrazy na powierzchni
głazów uderzając w nie kawałkami kwarcu. Uzyskiwano niezbyt głębokie linie – około 2 mm.
Razem ze scenami myśliwskimi i połowów ryb odnotowano tamże i dziwne epizody: jakieś
stworzenia z grubsza tylko przypominające ludzi, trzymające w rękach jakieś rytualne
przybory, których przeznaczenie jest dla uczonych zupełnie niezrozumiałe. Rysunki figurek
ludzkich i zwierzęcych są małe – ich długość wynosi 5 cm, chociaż zdarzają się i ogromne –
do 4 m wysokości! Najciekawszym jest jednak to, że figurki te widać najlepiej, kiedy
oświetlają je ukośne promienie wschodzącego lub zachodzącego Słońca! Szczególnie widać
w takie momenty zagadkowe rzeźby i znaki lunarne oraz solarne.
Zwierzęta morskie i leśne, ptaki wodne, ludzie, łodzie, łuk, strzały, harpuny – to
wszystko dawni artyści zaczęli utrwalać w kamieniu około 6.000 lat temu. Jednakowoż praca
w tej „karelskiej galerii sztuki” szła już od bardzo dawna, co najmniej od kilkudziesięciu
83
stuleci. Archeolodzy - którzy prowadzą tam wykopaliska - twierdzą, iż petroglify pojawiły się
tam wraz z pierwszymi śladami osadnictwa. Być może, rysunki te były robione początkowo w
miejscach kultu. Nieprzypadkowo znajdują się one w ustronnych miejscach wybrzeża.
Znajdują się tak blisko wody, że wydaje się, iż istoty na nich przedstawione właśnie wyszły z
głębin lub w nie się zapuszczają. Niektóre obrazy są ukryte pod wodą. Jak się podejdzie do
kamieni z największą liczbą petroglifów i popatrzeć na strony, to staje się jasne – są one
punktami styku trzech światów: powietrznego, ziemnego i podwodnego. To właśnie w tych
miejscach szczególnie odczuwa się wielkość wiedzy, czuje się konieczność obcowania z
siłami wyższymi i mitycznymi postaciami niewidzialnego świata. Człowiek, który znajdzie
się tutaj, odczuwa pobudzenie sił witalnych i mentalnych. Archeolodzy ustalili, że dawne
świątynie znajdowały się tutaj na długo przed pojawieniem się petroglifów!
Radiesteci przy pomocy swych przyrządów ustalili, że na tym terenie znajdują się
silnie promieniujące strefy energetyczne – stąd pobudzenie sił witalnych u ludzi – które
wpływają dodatnio na ludzkie organizmy. Być może dlatego dawni Karelczycy, którzy nie
oddalili się zbytnio od Przyrody i wyczuwali energetyczne rytmy Ziemi, właśnie te miejsca
wybierali na swe świątynie. Z początku na kamieniach pojawiały się niedołężne rysunki
wykonane węglem drzewnym czy krwią, ale pierwsza ulewa zmywała je. Dlatego więc
artyści zaczęli rzeźbić je w kamieniach, by pozostały w nich na wieki. Ukazane na stronicach
„kamiennej księgi” zwierzęta, ludzie i zagadkowe, fantastyczne stworzenia stały się
nieśmiertelnymi i oglądały je następne pokolenia, aż do dziś dnia. To tutaj z wiosna zaczynały
się obrzędy kultu płodności, rytuały łowieckie, inicjacje, składanie ofiar duchom Przodków...
Może być, że zagadkowe istoty przedstawione na kamieniach, tylko z grubsza
przypominające ludzi – stanowią li tylko wymysł fantazji dawnych Karelczyków? Nie można
wykluczyć, że przed nami znajdują się realne przedstawienia wydarzeń z odległych tysiącleci.
Kogo one przedstawiają? Jak dotąd, to na to pytanie nikt nie był w stanie odpowiedzieć do
dziś dnia...
Uczeni przyznają, że sens karelskich petroglifów do dziś dnia pozostaje dla nich
zagadką. Niestety, współczesny człowiek nie może spojrzeć na te rysunki oczami swych
dawnych przodków. Dlatego właśnie streszczenie treści tej „kamiennej księgi” pozostaje dla
nas niedostępnym.
1 sierpnia 2003 roku, skontaktował się ze mną w tej sprawie rosyjski tłumacz,
dziennikarz i literat pan Wadim Konstantynowicz Ilin z Sankt Petersburga, który zwrócił mi
uwagę na to, że w świetle posiadanych przezeń materiałów sprawa karelskich petroglifów
była badana przez uczonych rosyjskich już w pierwszej połowie XIX wieku! – i przesłał mi e-
mailem kopię artykułu Władimira Lewina pt. „Рисунки эпохи каменного века на скалах
Карелии”, który w Polsce ukazał się na łamach czasopisma „Dookoła świata” nr 29/1975, ss.
5-6 pod polskim tytułem „Pracownie świadomości”.
W artykule W. Lewina pisze się, że sprawą petroglifów zajęto się już w roku 1848,
kiedy to konserwator Muzeum Mineralogii K. Grewingk został wysłany przez Akademię
Nauk i Towarzystwo Ekonomiczne z Sankt Petersburga do Archangielskiej i Ołonieckiej
Guberni w celu zbadania stanu ludności w tych regionach Imperium Carów. I oto w jednej z
wsi nad Onegą usłyszał on historię o „diabelskich znakach” na przylądku Biesow Nos. Udał
się tam i zobaczył właśnie karelskie petroglify, o których następnie wygłosił prelekcję w
Sankt Petersburgu. Niemalże w tym samym czasie na skałę na Biesow Nosie natknął się
nauczyciel gimnazjalny P. Szwed, który opisał swe spostrzeżenia.
Następne odkrycie miało miejsce już po przewrocie listopadowym, w 1925 roku.
Studentowi geografii z Sankt Petersburga – Aleksandrowi Liniejewowi – pokazano we wsi
Wygostron na brzegu Morza Białego ogromną skałę pokrytą petroglifami. To właśnie
Liniewskij jako pierwszy bada te rysunki – zarówno znad Morza Białego, jak i znad Onegi. W
ciągu 10 lat przerysowuje i porównuje ze sobą petroglify. Benedyktyńska to praca!
84
Według uczonego radzieckiego – akademika A. P. Okładnikowa – rysunki te
powstały w czasie zmiany gospodarowania z myśliwsko-zbierackiej na rolno-hodowlaną.
Tymczasem Liniewskij wysunął hipotezę, że mają charakter sakralno-magiczny.
Inny uczony – W. I. Rawdonikas – sądzi, że petroglify te oddają nie tylko
rzeczywistość z epoki kamiennej, ale także odtwarzają one nierzeczywisty, fantastyczny świat
baśni i legend ludu, który je stworzył. Dało to pole do szerokich spekulacji na temat treści
poszczególnych „stronic” tej „kamiennej kroniki”. Myśl rzuconą przez Rawdonikasa
rozszerzył inny badacz K. D. Lauszkin, który podniósł ją do rangi naukowej hipotezy.
Twierdzi on przy tym, że mamy do czynienia z gigantyczną świątynią Boga-Słońca, gdzie
kopułą jest samo niebo, ołtarzem - horyzont, a Słońce – żywym bogiem...
Petroglify odkryto także na wyspach Szojrukszin i Erpin Pudas na Onedze oraz w
okolicach miejscowości Załawruga i Nowaja Załawruga na wyspie Bolszoj Malinin na Morzu
Białym. Odkryto ogółem 1.176 nowych petroglifów, czyli dwukrotnie więcej, niż na Onedze.
Wśród nich było aż 428 rysunków łodzi.
Według badacza petroglifów karelskich A. D. Stolara – petroglify te okazują się być
nie tylko „kroniką” czy „encyklopedią” dawnego życia, ale nade wszystko swoistą
„pracownią świadomości”, w której przez tysiąclecia gromadziły się i uświadamiane były
wartości duchowe człowieczeństwa.
To było napisane w latach 70. XX wieku.
A co możemy powiedzieć teraz, na początku XXI wieku? Osobiście jesteśmy
przekonani o tym, że karelska „kamienna kronika” przedstawiała obraz tego, z czym zetknęli
się ocaleni z upadku ludzie z poprzedniej cywilizacji, która zakończyła się wraz z zalaniem
Atlantydy wodami Potopu Generalnego – czy jak kto woli - gigantycznego tsunami. Dla nas
jest to kolejne ogniwo w długim łańcuchu dowodów na to, że nie jesteśmy tutaj pierwsi... No
bo spójrzmy na kilka ogniwek, które znaleziono tylko na terytorium Federacji Rosyjskiej:
kamienna „mapa bogów” z Ufy, „uralskie pisanice” dr W. I. Tjurina-Awińskiego, rysunki
naskalne z sajańskiego kanionu Jenisieju przedstawiające „ludzi-grzybów”, rysunki naskalne
z Jakucji... – a teraz „kamienna księga” z Karelii. I wszystkie one datowane są na 10-6 tys. lat
p.n.e. Czy to jest tylko przypadek? Nie, takich przypadków nie ma i być n i e może!
14 kwietnia 1828 roku, wyruszyliśmy z Irkucka w dalszą drogę w kierunku północno-
wschodnim, a na początku czerwca, po przebyciu tysiąca wiorst dojechaliśmy do Beredińskiej
stanicy. Mój przyjaciel, doktor filozofii Szuperman, wyborny przyrodoznawca, ale kiepski
jeździec, był zupełnie wyczerpany i nie mógł kontynuować podróży. Nie można było
wyobrazić sobie niczego zabawniejszego, niż szacowny przedstawiciel przyrodniczych nauk
jadącego wygiętym w łuk na wychudzonym koniu i obwieszonego ze wszystkich stron
strzelbami, pistoletami, barometrami, skórkami węży, termometrami, ogonami bobrów,
ptakami i zwierzętami wypchanymi słomą, a szczególnie jednego jastrzębia nieznanego
gatunku, którego z braku miejsca na piersi i plecach – posadził na swym kapeluszu.
Słowa te pochodzą z noweli zapomnianego już polskiego pisarza, podróżnika i
orientalisty Jana Józefa (Osipa) Sękowskiego (1800-1858), napisanej po rosyjsku i
opublikowanej w roku 1833 w Sankt Petersburgu pod tytułem „Podróż uczona na Wyspę
Niedźwiedzia”. Podaje on w niej informacje o tajemniczej jaskini u ujścia Leny, która była
celem ich podróży uczonej:
Doktor wspominał mi, że u ujścia Leny znajduje się pewna jaskinia – którą m.in.
starali się opisać wedle relacji rosyjskich polarnych myśliwych Pallas i Gmelin, którzy
bardzo żałowali, ze nie udało się im jej obejrzeć na własne oczy. Nasi rybacy nazywają ją
„Писанная Комнатa”, którą to nazwę Pallas używa w formie „Pisannaja Komnat’” (Pallas
Reise zv.II, s. 108), a którą to nazwę Reiggnes przełożył na niemiecki jako „geschreibene
Zimmer”(Reiggnes Reise, s. 218), zaś Gmelin zorganizował specjalną ekspedycję, która by tą
jaskinię odkryła i zbadała. O tym, że ona istnieje, wiedziano już w Średniowieczu. Arabscy
85
geografowie, którzy się o niej dowiedzieli od charaskich kupców, nazwali ją Gar-el-Kitabe,
co znaczy Jaskinia Liter, zaś wyspę, na której się ona znajduje – Abd-el-Gar – czyli Kraina
Jaskiń. („Origines Russes, extraits de divers manuscrits, orientaux, pai hammer”, s.56. –
„Memoire populorum”, s.317). Chińska geografia powszechna cytowana za uczonym
Klaprothem mówi o niej tak oto:
Niedaleko ujścia rzeki Li-no znajduje się na wysokiej górze jaskinia z napisami w
nieznanym języku, którą znaleziono w czasach cesarza Jao. Uczony Min-Tsi twierdzi, że nie
można ich odczytać bez pomocy trawy, która rośnie na grobie Konfucjusza.
(Klaproth – „Abhandlungen uber die Sprache und schrift der Uiguren”, s.72. zob.
także „Opisanije Džungariji i Mongoliji o. Iakinta”; Senkovskij O. - „Vědecká výprava na
Medvědí ostrov”, wydanie czeskie w.: „Magický krystal”, Praga 1982, s.104, wyd. polskie pt.
„Podróż uczona na Wyspę Niedźwiedzią” w antologii „Polska nowela fantastyczna”,
Warszawa 1985, t. 4.)
Także Piano Carpini – XIV-wieczny podróżnik po Syberii, wspomina o dziwnej i
ciekawej jaskini leżącej na ostatnim miejscu na północy – dosłownie: in ultimo septentrioni,
jako o miejscu występowania napisów w języku, w jakim mówiło się w Raju. Sękowski
wizjonersko przypuszcza, że chodzi tutaj o informacje o Potopie i zaginione kultury, co
spowodował impakt komety! Czyni to w formie humorystyczno - satyrycznej, ale myśl jest
zdrowa. W swym nowatorstwie wyprzedził on atlantologów i uczonych pokroju Waltera i
Luisa Alvarezów, którzy w zderzeniach Ziemi z drobnymi (oczywiście w skali kosmicznej!)
ciałami niebieskimi upatrują przyczyn Wielkich Wymierań, ale także motoru ewolucji! Rodzi
się uzasadnione pytanie: skąd Sękowski wytrzasnął pomysł na swe opowiadanie i hieroglify
egipskie na niegościnnych brzegach mórz rosyjskiej Dalekiej Północy? Odpowiedź na to
teraz jest już prosta. Podróżując po Rosji mógł zobaczyć pokryte zagadkowymi petroglifami
skały nad brzegami Morza Białego, która potem zamieniają się w Писанную Комнатъ w
delcie Leny, na Wyspie Niedźwiedziej... Przynajmniej ta zagadka znalazła swe rozwiązanie!
Jaka szkoda, że jest on pisarzem zupełnie u nas zapomnianym...
A zatem mamy do czynienia z kolejnym tropem wiodącym ku zaginionym
kontynentom i cywilizacjom zagubionym w otchłaniach czasu... I to bynajmniej nie ostatnim!
To odkrycie baszkirskich naukowców stanowi przykry zgrzyt i stoi w sprzeczności z
tradycyjnymi poglądami na temat ludzkiej historii. Jest to stara płyta kamienna, licząca sobie
co najmniej 120 milionów lat z reliefową mapą Uralu. Dokładniejsze dane o tym odkryciu
przyniosło internetowe wydanie dziennika „Prawda”. My zapoznamy się z nim dzięki
artykułowi odredakcyjnemu słowackiego kwartalnika „UFO Magazín” nr 2,2002.
Wydaje się to być niemożliwym. Uczeni z Baszkirskiego Uniwersytetu
Państwowego uzyskali bezpośredni dowód na istnienie pradawnej, wysoko rozwiniętej
cywilizacji przedludzkiej. Chodzi tutaj o wielką płytę kamienną znalezioną w 1999 roku. Na
niej jest wyryta mapa tego obszaru przy użyciu nieznanej technologii. Jest to mapa
plastyczna, bardzo podobna do dzisiejszych map wojskowych. Widoczne są na niej długi na
12.000 km system kanałów, przegrody i olbrzymie tamy. Niedaleko kanałów są oznaczone
jakieś obiekty w kształcie diamentów (piramid???), których przeznaczenie jest dzisiaj
nieznane. Mapa zawiera też kilka tekstowych i cyfrowych napisów. Uczeni najpierw założyli,
że chodzi tutaj o pismo staro-chińskie, okazało się jednak, że napisy te są w jakimś
hieroglificzno-sylabicznym języku nieznanego pochodzenia. Jak dotąd, nikt nie potrafi go
przeczytać.
Im bardziej się w to wgłębiam, tym bardziej okazuje się, że nic nie wiem – przyznaje
prof. dr Aleksander Chuwyrow z BUP, mając na myśli to sensacyjne odkrycie. Już w 1995
roku, wraz z chińskim studentką Huanem Hun opublikował on hipotezę o migracji
starożytnych Chińczyków na obszary Syberii i Uralu. W czasie swej ekspedycji do Baszkirii
znaleźli oni kilka kamiennych napisów w języku staro-chińskim, co potwierdziło ich hipotezę
86
o migracji. W większości napisy zawierały informacje na temat spraw handlowych, weselach
i pogrzebach.
W czasie swych poszukiwań dr Chuwyrow i Hun natknęli się w archiwum
gubernatora miasta Ufa na dokument z XVIII wieku. Napisano w nim o 200 niezwykłych
kamiennych płytach, które znajdowały się w okolicach wsi Czandar w Nurimańskiej Obłasti.
Założyli więc, że płyty te mają związek z migracją starożytnych Chińczyków. Kopiąc się w
archiwaliach, znaleźli oni dalsze dokumenty, z których wynikało, że na przełomie XVII i
XVIII wieku ekspedycja rosyjskich uczonych znalazła 200 białych, kamiennych płyt z
nieznanymi rysunkami i znakami. Na początku XX wieku na temat tych płyt mówił także
archeolog A. Schmidt. Prof. Chuwyrow i jego student wkrótce zaczęli poszukiwać
tajemniczych kamiennych tablic. W roku 1998 wezwali na pomoc grupę studentów.
Wypożyczyli nawet helikopter i latali nad miejscami, gdzie te płyty miały się znajdować.
Niestety, niczego nie znaleźli. Prof. Chuwyrow zaczął już myśleć nad tym, że opowiadania o
kamiennych tablicach są jedynie piękną legendą...
Jednakże wszystko zmienił przypadek. W czasie jednej z wizyt we wsi Czandar, dr
Chuwyrow spotkał się z byłym przewodniczącym tamtejszego kołchozu Władimirem
Krajnowem. Zapytał go, czy jest tym uczonym, który szuka kamiennych tablic.
Odpowiedział, że tak. Mam na moim podwórku jedną taką kamienną tablicę – wyjaśnił
Krajnow. To było 21 lipca 1999 roku. Dr Chuwyrow pojechał z Krajnowem do jego domu i
rzeczywiście – pod werandą leżała kamienna płyta z jakimiś petroglifami i rysunkami. Była
taka ciężka, że nie można jej było wyciągnąć wspólnymi siłami. W takim razie profesor udał
się do Ufy po pomoc.
Po tygodniu w Czandarze rozpoczęły się prace. Po wydobyciu płyty z ziemi, badacze
zmierzyli ją dokładnie – miała 148 cm wysokości, 106 cm szerokości i 16 cm grubości. Jej
masa wynosiła około 1 tony. Wyciągnięto ją z jamy przy pomocy drewnianych wałków. Dr
Chuwyrow nazwał znalezisko Kamień Daszki o od imienia Darii – jego nowo narodzonej
wnuczki. Przewieziono go z Czandaru na BUP, gdzie dokładnie go zbadano. Kiedy
oczyszczono płytę z gliny i ziemi, uczeni nie uwierzyli własnym oczom. Już na pierwszy rzut
oka stało się jasne, że to nie jest zwyczajny kamień – powiedział prof. Chuwyrow. To była
normalna mapa, ale nie zwyczajna, lecz trójwymiarowa!
Jak dowiedzieliśmy się, jaki obszar ona przedstawia? – wyjaśnia profesor – W
pierwszym rzędzie nie sądziliśmy, że jest ona taka stara. Na szczęście relief skorupy ziemskiej
na obszarze Baszkirii niewiele się zmienił w ciągu kilkuset milionów lat, i tak mogliśmy
zidentyfikować Ufską Równinę, która stała się bazą do naszych pomiarów. Wykonaliśmy jej
geologiczny profil i znaleźliśmy jej ślady tam, gdzie się zaczyna prastara mapa.
Przemieszczenia punktów terenowych ma swe uzasadnienie z ruchu płyt tektonicznych, który
to ruch w tym przypadku następuje ze wschodu na zachód. Grupa rosyjskich i chińskich
ekspertów od kartografii, fizyki, matematyki, geologii, chemii i języka staro-chińskiego
następnie orzekła, że kamienna tablica zawiera mapę obszaru Uralu z rzekami: Biełaja,
Ufimka i Sutołka.
Uczeni zbadali także geologiczną strukturę Kamienia Daszki. Składa się on z trzech
warstw. Podstawą jest twardy dolomit. Drugą warstwę stanowi rodzaj mineralnego szkliwa,
którego wyrób stanowi zagadkę do dnia dzisiejszego. To właśnie w nim jest wyryta mapa.
Przykrywa ją trzecia, 2-milimetrowa warstwa ochronna z wapiennej porcelany.
Należy tutaj powiedzieć, że relief nie był wykonany jakimkolwiek ręcznym narzędziem
przez pradawnego kamieniarza – twierdzi prof. Chuwyrow. To jest całkowicie niemożliwe. Z
największą pewnością mogę stwierdzić, że kamień był obrobiony mechanicznie.
Badanie rentgenowskie tablicy wykazało, że została ona wykonana sztucznie przy
pomocy bardzo precyzyjnych narzędzi.
87
Początkowo uczeni zakładali, że tablica ta jest dziełem starożytnych Chińczyków, a to
dlatego, że znajdowały się tam wertykalne napisy ideogramowe. Jak wiadomo, taki sposób
zapisywania pojawił się w Chinach już przed III wiekiem p.n.e. By sprawdzić tą hipotezę,
prof. Chuwyrow odwiedził Bibliotekę Cesarską w Chinach. Dostał zezwolenie na 40-
minutowy pobyt w archiwum i tam przekartkował kilka prastarych manuskryptów, ale żaden
z nich nie zawierał czegokolwiek podobnego do napisów na Kamieniu Daszki. Po konsultacji
z kolegami z Uniwersytetu Huan definitywnie odrzucono hipotezę o staro-chińskim
pochodzeniu tego artefaktu. Ponadto uczeni dowiedli, że porcelanę, którą pokryto Kamień
Daszki, nigdy nie produkowano w Państwie Środka. Próby rozszyfrowania napisów
doprowadziły jedynie do tego, że stwierdzono, iż mieli oni do czynienia z pismem
hieroglificzno – sylabicznym. Dr Chuwyrow twierdzi jednak, ze udało mu się odczytać jeden
z nich – chodzi o szerokość geograficzną, na której dzisiaj znajduje się miasto Ufa.
Im dłużej uczeni badali tablicę, tym więcej zagadek się pojawiało. Na mapie widać
ogromny system irygacyjny. Obok rzek znajdują się tam dwa sztuczne systemy z kanałami
szerokimi na 500 m i 12 sztucznych jezior, każde o rozmiarach 300 - 500 m szerokości, 10
km długości i głębokości do 3.000 m! na wytworzenie ich należało przemieścić – bagatela! –
1.000 mld m
3
ziemi! W porównaniu z tymi budowlami, Kanał Wołga – Don wygląda jak
nędzny rowek w ziemi... Według prof. Chuwyrowa współczesna Ludzkość jest w stanie
jedynie wykonać niewielki ułamek tego, czego potrafiła dokonać tamta cywilizacja. Z mapy
tej wynika np., że rzeka Biełaja płynęła początkowo w sztucznym korycie!
Bardzo ciekawym było określenie wieku tego artefaktu. Najpierw uczeni wykonali
badanie przy użyciu pomiaru ilości radioaktywnego węgla
14
C, a potem zastosowano badanie
wszystkich warstw tablicy przy użyciu tzw. „zegara uranowego”, bazującego na rozpadzie
atomów
233,235,238
U. Wyniki były tak różne, że nie można było wyliczyć wieku tablicy.
Dokładne badanie ujawniły na jej powierzchni dwie muszelki. Jedna z nich liczyła sobie 500
MA (Środkowy Kambr), druga 120 MA (granica pomiędzy Dolną a Górną Kredą). Ten wiek
tablicy został przyjęty przez badaczy jako wersja robocza. Mapę wyprodukowano
prawdopodobnie wtedy, kiedy Północny Biegun Magnetyczny znajdował się na Ziemi
Franciszka Józefa (taka konfiguracja PBM miała miejsce w Trzeciorzędzie czyli 65 – 1 MA
temu) – twierdzi prof. Chuwyrow. Nasza mapa wymyka się tradycyjnemu rozumieniu ludzkiej
historii. Początkowo sądziliśmy, że ma ona 3.000 lat. Tak sądziliśmy do czasu, kiedy
odkryliśmy dwie muszle, które wstawiono tak, by oznaczały one na mapie rzeczywiste obiekty.
Nikt nie może zaręczyć za to, że te muszle w chwili wytwarzania mapy były jeszcze żywe lub
świeże. Twórca mapy mógł użyć do niej już istniejące skamieliny.
Najciekawszym jest jednak cel powstania tej mapy. Przebadano ja w Centrum
Kartografii Historycznej w stanie Wisconsin (USA). Uczeni amerykańscy byli zaszokowani.
Według ich poglądów, taka trójwymiarowa mapa mogła służyć tylko i wyłącznie w jednym
celu – do nawigacji. Mogła być wytworzona tylko dzięki danym uzyskanym z lotu ptaka – z
powietrza! NB, Amerykanie właśnie pracują nad wykonaniem takiej trójwymiarowej mapy
całego świata, co będzie trwało do roku 2010. Problem leży w tym, że przy opracowywaniu
takiej mapy należy przetworzyć ogromne ilości informacji. Spróbujcie zmapować chociażby
te góry – mówi prof. Chuwyrow - będziecie musieli do tego używać superkomputery i zdjęcia
wykonane z wahadłowca. A zatem kto wykonał ta prastarą mapę? Prof. Chuwyrow
odpowiada: Nie chcę mówić o UFO czy o Kosmitach. Tego nieznanego autora mapy nazwę
krótko – Twórca.
Wygląda na to, że ten, kto wytworzył tą mapę używał środków transportu
powietrznego. Na tablicy nie widać żadnej drogi, chociaż należy wziąć pod uwagę drogi
wodne. Jest możliwe także i to, że na danym terenie on nie mieszkał, ale przygotowywał ją do
zasiedlenia przy pomocy systemu irygacyjnego.
88
Dalsze badania mapy przyniosły ostatnimi czasy nowe odkrycia i śmiałe hipotezy.
Uczeni są teraz całkowicie pewnymi, że tablica ta jest fragmentem ogromnej mapy
plastycznej całej Ziemi. Wedle niektórych teorii, miałoby istnieć aż 348 takich tablic, i
znajdują się one całkiem blisko miejsca pierwszego znaleziska. W okolicy wsi Czandar
uczeni przebadali 400 próbek gleby i doszli do wniosku, że cała mapa znajdowała się gdzieś
w okolicy Sokolskiego Wierchu. Podczas Epoki Lodowej pod wpływem działania lodowca
rozpadła się na kawałki. Gdyby udało się je wszystkie znaleźć, to jej rozmiary wynosiłyby
340 x 340 m. Prof. Chuwyrow na podstawie materiałów archiwalnych ustalił prawdopodobne
miejsca występowania dalszych czterech kamiennych płyt. Jedna z nich miałaby znajdować
się pod jednym z domów we wsi Czandar, druga pod magazynem kupca Chasanowa, trzecia
pod wiejską łaźnią (banią), zaś ostatnia pod filarem wiaduktu miejscowej wąskotorówki.
Baszkirscy uczeni powiadomili centra naukowe całego świata o tym odkryciu, ale nikt
się tym nie zainteresował (jak zwykle). Poza jednym przypadkiem – a mianowicie, kiedy
badania szły pełną parą, na stole prof. Chuwyrowa pojawił się mały kamień – chalcedon. Był
na nim podobny relief, jak na kamiennej tablicy. Najwidoczniej ktoś widział ten relief i chciał
go skopiować, ale kto i po co???
ROZDZIAŁ 12 – Wizyta w Dolinie Umarłych
Jakuckie drogi śmierci, albo legendy o krainie zagłady – Świadkowie spustoszenia:
tubylcy, przyjezdni i czerwonoarmiści – Atomowe bunkry na Syberii? – Zagadkowe
eksplozje i słupy ognia za Uralem – Nuklearne poligony czy prehistoryczny system globalnej
obrony?
Na północnym – zachodzie Jakucji, w rejonie górnego biegu rzeki Wiluj, znajduje się
trudno dostępna kraina ze śladami jakichś straszliwych kataklizmów: szerokie wywały
starych lasów, a także rozrzucone wokoło kamienne odłamy, ciągnące się setkami
kilometrów. W tej krainie, głęboko pod ziemią, znajdują się niepojęte metalowe obiekty. Ich
obecność manifestuje się na powierzchni jedynie poprzez plamy dziwnie rosnącej roślinności,
a owe plamy przedstawiają sobą ogromne niebezpieczeństwo dla ludzi. Dawna nazwa tej
krainy brzmiało Ełjuju Czierkiecziech, co oznacza po jakucku, tyle, co Dolina Śmierci...
Niektóre zagadkowe obiekty w tej krainie znajdują się także na powierzchni. Niektóre
z nich – niewielka, spłaszczona i metalowa półkula, w której znajdują się niewielkie
metalowe pomieszczenia, a w których nawet w najtęższe mrozy jest ciepło... Dawniej, kilku
myśliwych odpoczywało w tych pomieszczeniach, ale szybko zapadali na dziwne i ciężkie
choroby. Jeśli spędzili tam kilka nocy pod rząd, to wkrótce umierali. Starszyzna wioskowa
zabraniała ludziom tam chodzić i zapomniano o tym miejscu. Drugi zagadkowy obiekt został
odkryty przez pewnego geologa w 1936 roku, i wygląda on jak wychodząca z ziemi metalowa
półsfera z bardzo gładkimi ścianami. Kolor metalu – czerwonawy, zaś grubość ściany
dochodzi do 2 cm. Półkula ta jest nieco pochylona i można pod nią wjechać na reniferze.
(Uwarow, W.: Dziwne konstrukcje na Syberii, Nieznany Świat, nr 8 (92)/1998, ss.36-
37 i 42)
O podobnym odkryciu oznajmia nam już w XIX wieku, badacz Wiktor R. K. Maak
w swym doniesieniu, które brzmi tak:
89
W Suntarze opowiedzieli mi, że w górnym biegu Wiluja znajduje się rzeczka nazwana
Angyj Temierit’ – co oznacza tyle, co „Wielki Kocioł Utonął”. Niedaleko od jej brzegu w
lesie znajduje się wkopany w ziemię ogromny kocioł miedziany, z ziemi wychodzi tylko jego
brzeg, tak, że jego średnica jest nieznana, choć gadają, że rosną w nim całe drzewa.
Ten fakt odnotował także inny badacz dawnych kultur Jakucji – N. D. Archipow:
Pośrodku basenu dorzecza rzeki Wiluj przekazuje się podanie o znajdujących się w
górnym biegu tej rzeki wielkich ilościach ogromnych brązowych kotłów – „ołgujew”.
Podanie to zasługuje na uwagę, a to ze względu na to, ze wiele tamtejszych rzeczek nosi w
swych nazwach jakucki rdzeń „ołgujdach” – „kotłowy”.
A dalej już najbardziej niewiarygodne – stary koczownik opowiedział mi o jakiejś
„metalowej norze” – w której leżą „szczupli, ogromni, jednoocy ludzie w żelaznych
ubiorach.”
A teraz już bliżej naszych czasów, to pewien miejscowy przewodnik tez wspominał, że
niedaleko miejsca pożaru znajdowała się „żelazna nora” z „żelaznymi ludźmi”.
Kiedy sprawa ta stała się głośna, pojawiły się nowe świadectwa i nowi świadkowie.
Pewien myśliwy odkrył pod lodem czerwonawą, metaliczną powierzchnię, która należała do
głęboko wbitej w zamrożoną ziemię ogromnej kopuły. Dwóch ludzi wracało do bazy po
ugaszeniu wielkiego leśnego pożaru, kiedy odkryli pod spalonymi drzewkami ogromną
kopułę, o średnicy 5 – 6 metrów!
Miejscowe legendy mówią, że te niepojęte instalacje i budowle pojawiły się „bardzo
dawno”. Wielkie, okrągłe „żelazne domy” stoją wsparte potężnymi wspornikami. Nie mają
one okien ani drzwi, jedynie na wierzchołku kopuły znajduje się „szeroki właz”. Są tam także
i inne obiekty – gromadnie ustawione metalowe „daszki-półkule” i wystająca z ziemi
„ogromna, trójkątna, metalowa ostroga”, à la piramida.
A zatem te opisy trudno nazwać zmyśleniami, bowiem żyją naoczni świadkowie,
którzy na własne oczy widzieli opisane tutaj obiekty. W latach 60. XX wieku, pewien
myśliwy udał się do zakazanej strefy i widział on w tajdze na wpół rozwalony stożek, z boku,
którego wyzierał osobliwy, trójkątny obiekt o długości około 3 m. Niedawno temu, jakucka
gazeta „Edier SAAS” opublikowała list mieszkańca Dalekiego Wschodu – Michaiła
Korieckiego, który przebywał wraz ze swym ojcem w tym rejonie w latach: 1933, 1939 i
1949 – który pisze o tym tak:
Co się zaś tyczy tajemniczych obiektów, to jest ich tam wiele, w ciągu trzech sezonów
widziałem tam siedem takich „kotłów”. Wszystkie one są zupełną zagadką: po pierwsze – ich
rozmiary wynoszące od 6 do 10 m średnicy; po drugie – zrobiono je z jakiegoś niepojętego
metalu, którego nie bierze nawet żadne nasze narzędzie tnące, w tym piła diamentowa(!!!).
Roślinność dookoła za to jest niesamowicie bujna – trawa rośnie powyżej wzrostu człowieka!
W jednym z „kotłów” spędziliśmy noc w sześcioro. Nie spodziewaliśmy się niczego złego,
ale... – jednemu z nas w ciągu miesiąca wypadły wszystkie włosy, a mnie na głowie pokazały
się trzy wrzody, które mam do dziś dnia. Poza tym znalazłem jeszcze połowę idealnej kuli,
koloru czarnego o średnicy około 6 cm. Była ona gładka, dosłownie śliska, jak wypolerowana
idealnym narzędziem. Ten dziwny „kamyczek” ciął szkło, jak diament.
W latach 50. na tą dziwną krainę zwrócili swą uwagę wojskowi i przeprowadzili tam
badania, których rezultaty zaszokowały specjalistów. Okazało się, że wojskowi wysadzili w
powietrze jakieś urządzenie, przy czym moc wybuchu była 2 – 3 tysięcy razy wyższa, niż
zakładały to ich obliczenia! Zaniepokojeni tym wojskowi zamknęli teren, na którym
występowały te obiekty, i przez kilka lat badali je.
Co zatem można powiedzieć i jak zanalizować przytoczoną tutaj informację? Jak
widać, mamy tutaj rzadką mieszankę dawnych legend i podań tutejszej ludności (są to
świadectwa z ubiegłych stuleci aż do lat 50. XX wieku), i współczesnych danych o byłym
poligonie atomowym. Wyjaśnić tą sytuację może tylko nowa, dobrze wyekwipowana i
90
kierowana ekspedycja. Rysunki tych nadzwyczajnych obiektów wykonał artysta-malarz Jurij
Michaiłowskij na podstawie relacji naocznych świadków.
(Psałomszczikow W. - „Tajemnicze półkule w Jakucji” w „НЛО” nr 32 (145)/2000)
Te trzy wyróżnione słowa w artykule dr Psałomszczikowa wyjaśniają wszystko.
Zamiast zagadki opuszczonego miasta Obcej Cywilizacji Naukowo-Technicznej mamy
opuszczony poligon jądrowy – jakiś obiekt nazwany Moskwa-100, 200 czy może 900?...
Szkoda tylko, że zarabiają na tym pseudo-ufolodzy, chociaż nie – pod jednym względem
Walerij Uwarow nie rozminął się z prawdą. Rzeczywiście, nad poligonami broni masowego
rażenia pojawiają się Obcy, co dawno udowodnili badacze miary prof. Jacquesa Vallée, dr
Kiyoshiego Amamiyi i innych, którzy zajmują się zagadnieniem pod tytułem „UFO a
wojsko”.
Spójrzmy na to jednak z tej drugiej strony. Załóżmy, że Walerij Uwarow i reszta jego
stronników mówią prawdę, i że w syberyjskiej tajdze, gdzieś w górnym biegu Wiluju
znajdują się te zagadkowe obiekty, a atomowy poligon Armii Radzieckiej pojawił się dopiero
w latach 50. Oznaczałoby to, że na obszarze Wyżyny Środkowo – Syberyjskiej, pomiędzy
100
0
a 110
0
E oraz 64
0
a 68
0
N znajduje się obszar występowania artefaktów Obcej Cywilizacji
Naukowo-Technicznej, albo – jak zakładamy to – pozostałości Super-cywilizacji
Atlantydzkiej sprzed co najmniej 12.000 lat. W to wszystko wpisuje się także fenomen
Meteorytu Tunguskiego i także... tatrzańska Księżycowa Jaskinia i Tunel w Babiej Górze!
Oczywiście są i ortodoksyjne wyjaśnienia, a mianowicie – w tym rejonie znajdowała się tajna
baza w której pracowano nad broniami masowego rażenia w czasach ZSRR. Inna wersja
głosi, że znajdowało się tam zrzutowisko wypalonych stopni rakiet nośnych wystrzeliwanych
z kosmodromu w Pliesiecku. Niestety – jak dotąd żadna z tych wersji nie znalazła
potwierdzenia.
A to jeszcze nie wszystko, bowiem wciąż z terenu byłego ZSRR wciąż napływają do
nas informacje o tajemniczych zdarzeniach, miejscach i artefaktach, które pozwalają
domniemywać, że nie jesteśmy tutaj pierwsi, i że nasza cywilizacja jest tylko którąś tam z
rzędu. Terytorium to, to jedna terra nondum cognita i o niejednym przyjdzie nam jeszcze
usłyszeć, przeczytać i zobaczyć...
(Zob. także: Nienacki Zb. – „Pan Samochodzik i człowiek z UFO”, wyd. III, Olsztyn
1991, Leśniakiewicz R. - „Walerego Uwarowa fantazje syberyjskie”, „Czas UFO” nr 2/1998)
Jak widzimy z powyższego, gdybanie tutaj nic nie pomoże – trzeba zorganizować
ekspedycję w tajgę i zbadać rzecz in situ, albo – co będzie tańsze i bardziej efektywne, boż z
góry lepiej widać – przejrzeć dokładnie zdjęcia satelitarne tego terenu zrobione przez
amerykańskie Landsaty i francuskie Spoty. A zatem – najpierw poszukiwania prowadzone
przez Internet, a potem – w tajgę! Być może istnieje wspólny mianownik pomiędzy El
Dorado a wilujską Doliną Śmierci – obie powstały w toku działalności Super-cywilizacji
Atlantydzkiej. Podobnie jak Księżycowa Jaskinia...
Niniejszym zapraszamy do współpracy wszystkich internautów – zamiast analizować
szumy radiowego bełkotu Kosmosu i wspierać bezsensowny program SETI – niech zajmą się
analizą zdjęć satelitarnych Ziemi w poszukiwaniu realnych śladów działania Obcego
Rozumu, czy Tych, Którzy Byli Przed Nami, co ma więcej sensu, niż analizowanie białego
szumu Kosmosu, bowiem pewnym jest to, że Oni posługują się czymś lepszym od radia i
mamy szanse znaleźć sygnały cywilizacji prymitywniejszej od nas, albo stojącej mniej więcej
na tym samym poziomie. Natomiast poszukiwania takich „dolin śmierci” może doprowadzić
do nieoczekiwanych odkryć, które pchną do przodu wiedze o naszej planecie, naszej
cywilizacji i nade wszystko o naszej historii bytowania gatunku Homo sapiens sapiens na tej
planecie. Zresztą daleko sięgać, znamy w naszych krajach kilka miejsc, w których dzieją się
dziwne rzeczy i które zakasałyby te wszystkie okrzyczane na Zachodzie osobliwości, o
których piszą niektórzy autorzy z Anglii, Francji, Hiszpanii czy USA. Trzeba tylko chcieć
91
wyjść z ramek schematów i wbijanej nam do głów ortodoksyjnej wersji historii człowieka,
zdeterminowanej religiami, ideologią i polityką.
Ale to już temat na inną balladę...
KONEC - KONIEC
Krásno nad Kysucou – Jordanów,
- dnia 26 kwietnia 2004 roku
92
93
94