Arthur Conan Doyle
Arthur Conan Doyle
1
EKSPERYMENT PROFESORA CHALLENGERA
1
TRUJĄCE PASMO
13
ROZDZIAŁ I ZAĆMIONE LINIE
13
ROZDZIAŁ II PRZYPŁYW ŚMIERCI
21
ROZDZIAŁ III W TONI
28
ROZDZIAŁ IV ZAPISKI UMIERAJĄCEGO
35
ROZDZIAŁ V WYMARŁY ŚWIAT
40
ROZDZIAŁ VI WIELKIE PRZEBUDZENIE
47
EKSPERYMENT PROFESORA CHALLENGERA
Przypominałem sobie, jak przez sen, że mój przyjaciel Edward Malone z „Gazety" mówił mi
o profesorze Challengerze, z którym przeżył swojego czasu jakieś niezwykłe przygody.
Jestem jednakże tak zapracowany i firma moja ma tyle spraw do załatwienia, że interesować
mnie muszą tylko wypadki związane z moim zawodem. Przypomniałem sobie, że Challenger
miał opinię dzikiego geniusza o gwałtownym i bezwzględnym charakterze. Toteż ze
zdziwieniem przeczytałem przesłany mi list tej treści:
14 (Bis), Enmore Gardens, Kensington
Panie,
Szukam eksperta, znającego się na wierceniu artezyjskich studzien. Nie chcę ukrywać, że
mam bardzo złą opinię o ekspertach w ogóle, gdyż przekonałem się, że każdy, jak ja,
zrównoważony człowiek stoi o całe niebo wyżej od jednostki poświęcającej się wyłącznie
jakiejś specjalności (która najczęściej nie zasługuje nawet na miano specjalności). Ale mimo
wszystko chcę spróbować. Przeglądając listę znawców studzien artezyjskich, zwróciłem
przypadkowo uwagę na pańskie nazwisko, a zasięgnąwszy informacji, dowiedziałem się, że
jesteś znajomym mojego młodego przyjaciela, Mr. Edwarda Malone'a. Proszę Pana zatem,
abyś zgłosił się do mnie na krótką rozmowę, gdyż jeśli odpowiesz moim wymaganiom (w co
wątpię), jestem skłonny powierzyć Ci sprawę pierwszorzędnej wagi. Nie mogę na razie nic
więcej powiedzieć, jest to bowiem tajemnica, o której można dyskutować tylko w cztery oczy.
Proszę pana, abyś nie umawiał się z nikim na oznaczony termin i zechciał zgłosić się do mnie
pod podanym adresem o 10. 30 rano w przyszły piątek, pozostaję Sir, jak na początku
George Edward Challenger
Wręczyłem list urzędnikowi, który zawiadomił pisemnie profesora, że Mr. Peerless Jones
stawi się u niego w oznaczonym czasie. Była to zupełnie grzeczna odpowiedź, ale zaczynała
się zwrotem: Otrzymaliśmy Pański list (bez daty): W rezultacie dostałem od profesora drugą
epistołę:
Panie - pisał, a pismo jego wyglądało jak zasieki z kolczastego drutu. -Jak widzę, uraziło
cię to, że list mój nie miał daty. Zwracam jednak pańską uwagę na fakt, że Rząd nasz ma
zwyczaj umieszczać na kopercie pieczątkę, która zaopatrzona jest w datę wysłania listu na
pocztę. O ile pieczątki tej brakowało, lub o ile była zatarta, ma pan prawo wniesienia skargi
do odpowiednich władz. Co do mnie, radziłbym zajmować się sprawami zawodowymi, a nie
interesować się zewnętrzną formą moich listów.
Było jasne, że miałem do czynienia z wariatem, postanowiłem zatem przed zgłoszeniem
się do profesora porozumieć się z moim przyjacielem Malone'em, którego znałem jeszcze z
czasów studenckich i zapytać go o zdanie w tej sprawie. Przywitał mnie serdecznie i
przeczytał z uśmiechem listy Challengera.
- To jeszcze nic, mój chłopcze - rzekł. - Przekonasz się sam po pięciu minutach rozmowy,
że trudno z nim wytrzymać. Wyzywa do walki cały świat.
- I świat sobie na to pozwala?
- Cóż znowu. Jeśli policzysz wszystkie pozwy sądowe, wszystkie sprzeczki, wszystkie
bitki...
- Bitki?
- Zapewniam cię, że drobnostką dla niego jest zrzucić ze schodów osobnika, który się mu
narazi. Jest to człowiek jaskiniowy. Z pałką w jednej ręce i krzemiennym nożem w drugiej
wyglądałby wspaniale. Pewni ludzie rodzą się o sto lat za późno, ale on powinien urodzić się
tysiąc lat temu. Należy do okresu neolitycznego, to pewne.
- I jest profesorem?
- To jest właśnie najdziwniejsze. Jest to najgenialniejszy mózg w Europie... Rozporządza
tak wielkim zasobem energii, że urzeczywistnić może najśmielsze zamysły. Koledzy
nienawidzą go, gdyż trzeba nadludzkiej cierpliwości, aby znieść wszystkie jego uchybienia...
Nic sobie nie robi z nikogo...
- Dobrze - rzekłem. - Zrzeknę się więc pracy na jego korzyść i nie pójdę wcale na
wyznaczone spotkanie.
- Tego ci nie radzę. Mógłbyś narazić się na wielkie nieprzyjemności. Zresztą, nie bierz zbyt
serio tego, co mówiłem o starym Challengerze. Każdy, kto go bliżej pozna, musi go
pokochać. Ten stary niedźwiedź nie wyrządzi nikomu krzywdy. Pamiętam, jak niósł na
plecach dziecko chore na ospę, na przestrzeni stu mil, kiedyśmy szli w kierunku rzeki
Madiery. Jest pod każdym względem wielki. Nie zrobi ci najmniejszej przykrości, jeśli
potrafisz się zabrać do niego.
- Dziękuję. Nie mam zamiaru.
- Nie bądź głupi. Czy słyszałeś o Tajemnicy Hengist Down, szybu na Wybrzeżu
Wschodnim?
- O ile wiem, chodzi o jakieś towarzystwo, które buduje w tajemnicy kopalnię węgla.
Malone zmrużył oczy.
- Nie mogę udzielić ci objaśnień w tym względzie, dopóki on sam na to nie zezwoli.
Zobowiązałem się milczeć. Ale mogę powiedzieć ci to, co podały gazety. Niejaki Betterton,
człowiek który dorobił się pieniędzy na kaloszach, zapisał Challengerowi przed kilku laty cały
swój majątek z zastrzeżeniem, że użyje go na cele naukowe. Była to suma olbrzymia - kilka
milionów. Challenger kupił majątek Hengist Down, w Sussex. Było tam kilkanaście morgów
nieużytków, które otoczył drutem kolczastym. W środku tego terenu znajdowała się głęboka
rozpadlina. Tu zaczął kopać. Ogłosił, że w Anglii znajduje się nafta i że chce to udowodnić.
Zbudował - tu Malone znowu zmrużył oczy - małą kolonię robotniczą, której mieszkańców
zobowiązał do milczenia, płacąc im wysokie pensje. Rozpadlina, jak i cały majątek, otoczona
jest kolczastym drutem. Pilnują jej psy gończe. Kilku dziennikarzy o mało co nie przypłaciło
życiem spotkania z nimi, nie wspominając już o ich garderobie. Jest to przedsięwzięcie
zakrojone na olbrzymią skalę. Roboty prowadzi firma Tomasza Mordena, która zobowiązała
się również do zachowania tajemnicy. Obecnie szukają inżyniera, znającego się na wierceniu
studzien artezyjskich. Byłoby szaleństwem z twojej strony odmawiać pomocy człowiekowi
takiemu jak Challenger i wyrzekać się doskonałego zarobku.
Argumenty Malone'a przekonały mnie i w piątek rano wybrałem się do Enmore Gardens.
Bałem się spóźnić, toteż nic dziwnego, że stanąłem na miejscu o dwadzieścia minut za
wcześnie. Przed bramą czekał wspaniały rolls-royce z srebrną strzałką na drzwiach - wóz,
który jak wiedziałem, należał do Jakuba Deconshire'a, wspólnika wielkiej firmy Morden. Był to
człowiek bardzo spokojny, więc zdziwiło mnie jego nagłe zjawienie się i wzburzenie malujące
się na jego twarzy. Wypadłszy z bramy, wznosił ręce ku niebu i zawołał głośno: „A niech go
diabli wezmą!"
- Co ci się stało, Jack? Jesteś nie w humorze.
- Ach, Peerless. I ty tutaj? Nie zazdroszczę ci.
- Spotkało cię coś przykrego?
- Chciałem się widzieć z Challengerem. Polecił mi przez odźwiernego, abym się zgłosił w
odpowiedniejszym czasie, gdyż je właśnie jajka. A tu chodzi o czterdzieści dwa tysiące
funtów, które jest nam winien.
- I nie chce płacić?
- Nie, trzeba przyznać, że ten stary goryl jest bardzo hojny. Ale płaci, kiedy chce i jak chce i
nie zależy mu na nikim. Bądź co bądź jednak spróbuj, a może ci się uda. -I wskoczył do
swego auta.
Czekałem z zegarkiem w ręku, aż przyjdzie oznaczona godzina. Muszę przyznać, że
byłem bardzo niespokojny. Nie lękałem się, gdyż przypuszczałem, że sprostam temu
szaleńcowi, gdyby chciał się na mnie rzucić, ale doznawałem dziwnego uczucia, na które
składała się obawa przed publicznym skandalem i niezadowolenie z możliwości utraty
zarobku. Jednakże jestem człowiekiem czynu. Spojrzawszy jeszcze raz na zegarek,
zadzwoniłem do bramy.
Otworzył ją stary odźwierny o drewnianej twarzy, która świadczyła, że przyzwyczajony był
do wszelkich emocji i że nic na świecie nie mogło go już zadziwić.
- Pan przychodzi wezwany? - zapytał.
- Rzecz prosta.
Spojrzał na listę, którą trzymał w ręce:
- Pańskie nazwisko, sir?... Ach, Mr. Peerless Jones. Dziesiąta trzydzieści. Wszystko w
porządku. Musimy mieć się na baczności przed dziennikarzami, Mr. Jones. Profesor, jak pan
może wie, nie znosi dziennikarzy. Tędy, sir. Profesor Challenger przyjmuje.
Jeszcze chwila i stanąłem przed jego obliczem. Wobec tego, że przyjaciel mój Ted Malone
opisał tak dobrze Challengera w swoim „Świecie zaginionym", wszelkie moje próby
sprostania mu pod tym względem, nie mają szans. Wspomnę więc tylko, że ujrzałem
mężczyznę olbrzymiego wzrostu z wielką czarną brodą w kształcie łopaty i parą szarych
oczu, na wpół przysłoniętych przez powieki. Siedział za biurkiem z głową przechyloną w tył.
Cała jego postać świadczyła o aroganckim lekceważeniu.
- Czego ten chce, u diabła? - czytałem z jego twarzy. Położyłem na stole mój bilet
wizytowy.
- Ach, tak - rzekł, rzuciwszy na niego okiem. -Rzecz prosta. Pan jesteś tak zwanym
ekspertem... Mr. Jones... Hm! Proszę siadać... Czytałem pańską broszurę o naszych
prawach do Półwyspu Synaj. Czy pan ją sam pisał?
- Naturalnie, sir. Podpisana jest moim nazwiskiem.
- Tak... Tak... Chociaż to niczego nie dowodzi. Ale przyjmuję do wiadomości pańskie
oświadczenie. Mimo całej stylistycznej gmatwaniny, znajdzie się w tej pracy i mądrzejsze
miejsce. Czyś pan żonaty?
- Nie, sir.
- A więc jest nadzieja, że zachowa pan powierzoną mu tajemnicę.
- Jeśli się do tego zobowiążę, przyrzeczenia dotrzymam.
- Tak pan mówi. Mój młody przyjaciel Malone -mówił o Tedzie jak o dziesięcioletnim
chłopczyku -wystawił panu pochlebne świadectwo. Twierdzi, że mogę panu zaufać. Chodzi o
rzecz wielkiej wagi... Kończę właśnie przygotowania do jednego z największych
eksperymentów... mógłbym powiedzieć nawet największego eksperymentu w dziejach
świata. Proszę o pańską pomoc.
- Wielki to zaszczyt dla mnie.
- W istocie, to wielki zaszczyt. Przyznaję, że nie dzieliłbym się z nikim trudami, ale
przedsięwzięcie zakrojone jest na olbrzymią skalę i wymaga drobiazgowego opracowania.
Krótko mówiąc, chodzi o udowodnienie, że ziemia, na której żyjemy, jest sama również
żyjącym organizmem i że posiada swój własny system nerwowy, własne narządy
oddychania, krążenia itd.
Zaiste człowiek ten był chyba szaleńcem.
- Widzę, że pański mózg nie stoi na wysokości zadania. Ale postaram się wytłumaczyć
stopniowo, co mam na myśli. Zapewne zwróciło pańską uwagę podobieństwo wrzosowisk do
sierści jakiegoś wielkiego zwierzęcia. A potem, przypomnij pan sobie wzniesienia i spadki
terenu, które wskazują na powolne oddychanie stworzenia. W końcu, weź pan pod uwagę
drobne poruszenia się i skurcze, które naszym lilipucim organizmem odczuwamy jako
trzęsienia ziemi.
- A wulkany? - zapytałem.
- Właśnie. Te odpowiadają aparatowi regulującemu dopływ ciepła w naszym ciele.
Zakręciło mi się w głowie. Nie umiałem znaleźć odpowiedzi na te monstrualne twierdzenia.
- A temperatura? - zawołałem. Czyż nie jest faktem, że ta podnosi się raptownie w miarę
posuwania się w głąb ziemi? Czyż nie uczono nas, że centrum jej pozostało w stanie
płynnym dzięki panującemu tam gorącu?
Machnął ręką.
- A czy nie uczono pana, że ziemia jest spłaszczona na biegunach? Znaczyłoby to, że
bieguny znajdujące się bliżej środka ziemi niż jakiś inny punkt na jej powierzchni, powinny
być bardziej wystawione na działanie tego gorąca, o którym wspominasz. Czemuż nie panują
tam tropikalne upały?
- Wszystko to jest dla mnie zupełnie nowe.
- Rzecz prosta. Przywilejem oryginalnego myśliciela jest głosić idee nowe i niezrozumiałe
dla pospolitego motłochu. Czy pan wie, co to jest? - Pokazał mi mały przedmiot, który wziął
ze stołu.
- Powiedziałbym, że to jeżowiec.
- W istocie - zawołał zdziwiony, jakby nie spodziewał się ode mnie rozsądnej odpowiedzi. -
Jest to jeżowiec - pospolity jeż morski. Przyroda powtarza się w wielu formach, różniących
się do siebie tylko wielkością. Jeżowiec ten jest modelem, pierwowzorem świata. Ma kształt
kulisty, ale jest spłaszczony na biegunach. Twierdzę, że ziemia jest olbrzymim jeżowcem.
Cóż pan na to?
Myśl ta wydała mi się absurdem, ale nie śmiałem mu tego powiedzieć. Starałem się
wycofać z dyskusji jak na j ostrożniej.
- Zwierzę potrzebuje pokarmu - rzekłem. - Skąd ziemia mogłaby pobierać pokarm dla
swego olbrzymiego cielska?
- Doskonały argument, doskonały - profesor rzekł tonem protekcjonalnym. - Na ogół
orientuje się pan szybciej, niż przypuszczałem. W jaki sposób ziemia pobiera pokarm?
Wróćmy do jeżowca, mój przyjacielu. Woda, która go otacza, przepływa przez cewki tego
małego stworzenia i zaopatruje je w materiał potrzebny do życia.
- A więc pan sądzi, że woda...
- Nie, sir. Eter. Ziemia krąży w przestrzeni, a eter przedostaje się do jej wnętrza i
zaopatruje ją w czasie ciągłej wędrówki w substancje odżywcze. Inne światy-jeżówce, Mars,
Wenus itd. pobierają pokarm w ten sam sposób.
Człowiek ten był szaleńcem, ale trudno było z nim dyskutować. Milczenie moje wziął za
zgodę i uśmiechnął się do mnie łaskawie.
- Zaczynamy rozumieć - rzekł. - Zrazu oszałamia to i ogłupia, ale można się wkrótce
przyzwyczaić. Słuchaj pan dalej. Zajmiemy się jeszcze tym małym stworzonkiem w mojej
ręce. Przyjmijmy, że na tej twardej jego skorupie żyją maleńkie owady. Czy jeż morski zdaje
sobie sprawę z ich obecności?
- Sądzę, że nie.
- Podobnie i ziemia nie ma najmniejszego pojęcia, że rasa ludzka wykorzystuje ją do
swoich celów. Nie zdaje sobie sprawy z istnienia drobnych żyjątek, które rozmnożyły się na
jej powierzchni, nie wie nic o roślinności pokrywającej jej skorupę na kształt pleśni. Tak się
sprawa miała do dnia dzisiejszego. Postanowiłem to jednak zmienić:
Spojrzałem na niego zdumiony.
- Pan chce to zmienić?
- Zamierzam dać do zrozumienia ziemi, że jest przynajmniej jeden człowiek, George
Edward Challenger, który chce zwrócić na siebie jej uwagę, który domaga się tego. Zapewne,
że będzie to próba jedyna w swoim rodzaju.
- I w jaki sposób chce pan to uczynić?
- Zawezwałem pana właśnie w tym celu. Proszę znowu spojrzeć na to interesujące
stworzonko, które trzymam w ręce. Pod ochraniającą je skorupą znajdują się nerwy
czuciowe. Rzecz zrozumiała, że jakiś pasożyt mógłby ściągnąć na siebie uwagę jedynie
wówczas, gdyby wywiercił dziurę w ochraniającej je skorupie i podrażnił jego narządy
czuciowe.
- Zapewne.
- Podobnie rzecz się ma z muchą lub moskitem, na które zwracamy uwagę dopiero
wówczas, kiedy nas ukłują swoim żądłem. Czy pan domyśla się, do czego zmierzam?
- Wielkie nieba! Pan chce wykopać studnię, wydrążoną przez ziemską pokrywę?
Przymknął oczy z wyrazem niewysłowionej błogości na twarzy.
- Ma pan przed sobą - rzekł - pierwszego człowieka, który przebije tę rogową pokrywę.
Mogę powiedzieć nawet, który ją przebił.
- Przebił?
- Tak jest. W ciągu kilku lat bezustannej pracy we dnie i w nocy, przy użyciu najlepszych
narzędzi, świdrów, zgniataczy, środków wybuchowych dokonałem tego. Wspierała mnie
wydatnie firma Morden. Jesteśmy już prawie u celu.
- Chce pan powiedzieć, że ziemska pokrywa została przebita?
- Jeśli słowa pańskie oznaczają przestrach, pominę je milczeniem. Jeśli oznaczają
niedowierzanie...
- Niech mnie Bóg broni!
- Proszę przyjąć do wiadomości to, co powiem. Przebiliśmy ziemską skorupę. Grubość jej
wynosiła dokładnie czterdzieści tysięcy czterysta jardów, to jest w przybliżeniu osiem mil.
Może zainteresuje pana wiadomość, że natrafiliśmy w czasie naszych robót wiertniczych na
pokłady węgla, których wartość przewyższa znacznie koszta przedsięwzięcia. Pewne
trudności sprawiło nam usunięcie wody z dolnych warstw piasku i kredy, ale trudności te
zostały pokonane. Jesteśmy w ostatnim stadium robót, a ostatnim stadium jest... Mr.
Peerless Jones. Pan ma odegrać rolę moskita. Pański świder artezyjski będzie żądłem.
Zrozumiał pan?
- Osiem mil! - zawołałem. - Ależ najgłębsza ze znanych studzien artezyjskich, zbudowana
na Górnym Śląsku, ma sześć tysięcy dwieście stóp głębokości!
- Nie rozumie mnie pan, Mr. Peerless. Nie wydawałbym milionów na kopanie ogromnej
studni, gdybym mógł osiągnąć cel przy pomocy sześciocalowego świdra. Nie żądam od pana
niemożliwości. Chodzi mi, po prostu, o przygotowanie ostrego świdra, długiego na sto stóp i
poruszanego przy pomocy elektryczności.
- Dlaczego przy pomocy elektryczności?
- Jestem tu na to, Mr. Jones, aby wydawać rozkazy, a nie aby udzielać wyjaśnień. Zanim
skończymy, może się zdarzyć, może się zdarzyć, powiadam, że życie pańskie zależeć
będzie od tego, czy świder da się wprawić w ruch z pewnej odległości przy pomocy prądu
elektrycznego. Sądzę, że da się to zrobić?
- Owszem.
- A więc proszę wszystko przygotować. Na razie obecność pańska nie jest nam potrzebna,
ale czas już przystąpić do przygotowań. Skończyłem.
- Chciałbym zapytać się jeszcze o jeden ważny szczegół - rzekłem. - Muszę wiedzieć, jaki
grunt ma przebić mój świder. Piasek, glina lub wapień wymagają zupełnie odmiennego
postępowania.
- Powiedzmy, galaretę - rzekł Challenger. - Tak jest, przyjmijmy, że ma pan zapuścić swój
świder w galaretę. A teraz muszę zwrócić panu uwagę, Mr. Jones, że mam do załatwienia
kilka spraw pierwszorzędnej wagi... Do widzenia. Proszę przedłożyć formalny kontrakt z
obliczeniem kosztów mojemu kierownictwu robót.
Ukłoniłem się i zawróciłem do drzwi. Ale ciekawość przemogła. Pisał już coś na papierze i
spojrzał na mnie z gniewem, widząc, że nie wychodzę.
- Pan jeszcze tutaj ?
- Chciałem zapytać tylko, sir, co może być celem tak niezwykłego doświadczenia?
- Precz, precz - zawołał rozgniewany. - Zapomnij pan chociaż na chwilę o interesach!
Wznieś się ponad poziom niskich i przyziemnych potrzeb handlarza i kupca! Chodzi o
zdobycze naukowe, o wzbogacenie wiedzy ludzkiej. Chodzi o przekonanie się, czym
jesteśmy i dlaczego żyjemy, a znalezienie odpowiedzi na te pytania jest najszczytniejszym
naszym dążeniem.
Jego czarna, wielka głowa pochyliła się znowu nad papierami. Pióro zaczęło skrzypieć
jeszcze głośniej... Wyszedłem. W głowie zakręciło mi się na myśl, że stałem się uczestnikiem
tak niezwykłego przedsięwzięcia...
Wróciłem do biura i zastałem tam czekającego na mnie Teda Malone'a. Z wiele mówiącym
uśmiechem zapytał o rezultat mojej wizyty.
- I nic więcej? - zawołał, kiedy powtórzyłem mu moją rozmowę z Challengerem. - Żadnych
obelg i wygrażań? Okazałeś wiele taktu. A co o nim sądzisz?
- To człowiek w najwyższym stopniu arogancki, bezwzględny i uparty, ale...
- Właśnie! - zawołał Malone. - Wszyscy dochodzą do tego „ale". Rzecz prosta, że sąd twój
jest trafny, lecz z drugiej strony jest to człowiek niezwykły i trzeba mu wiele wybaczyć. Nie
sądzisz?
- Znam go bardzo mało i nie mogę wydawać o nim sądu, ale przyznaję, że jest jedyny w
swoim rodzaju, o ile mówi prawdę i o ile słowa jego nie są przechwałkami megalomana. Ale
czy to prawda?
- Rzecz prosta, że prawda. Challenger nigdy nie kłamie. Ale, co ci właściwie powiedział?
Wspominał o Hengist Down?
- Bardzo pobieżnie.
- Zapewniam cię jednak, że przedsięwzięcie zakrojone jest na olbrzymią skalę... Zarówno
pomysł, jak i wykonanie są gigantyczne. Challenger nie lubi dziennikarzy, ale ja cieszę się
jego zaufaniem, gdyż on wie, że nie napiszę nic ponad to, czego sobie życzy. Dlatego znam
jego plany, a przynajmniej niektóre z nich. Jest bardzo skryty i nigdy nie można wiedzieć, do
czego właściwie dąży. Bądź co bądź wiem tyle, że mogę cię pod pewnymi względami
uspokoić. Hengist Down jest przedsięwzięciem realnym i prawie ukończonym. Radzę teraz
po prostu czekać, i w tym czasie przygotować wszystko, co potrzebne. Sądzę, że wkrótce
albo on albo ja będziemy ci mogli udzielić bliższych wyjaśnień.
Udzielił mi ich sam Malone. Zjawił się w moim biurze w kilka tygodni później jako poseł.
- Przychodzę od Challengera - rzekł. - Wszystko gotowe. Teraz na ciebie kolej, a potem
może się rozpocząć przedstawienie.
- Uwierzę, jak zobaczę. Ale wszystko mam już przygotowane i zapakowane na wozie,
który mogę wysłać w każdej chwili.
- A więc zrób to teraz. Przedstawiłem cię jako człowieka energicznego, nie możesz mi więc
zrobić zawodu. Pojedziemy razem i wtedy powiem ci, na czym polega twoje zadanie.
Był to piękny poranek wiosenny - dokładnie 22 maja, kiedy wybraliśmy się w podróż do
miejsca dzisiaj już historycznego. W drodze wręczył mi Malone list z instrukcjami
Challengera.
Sir (czytałem),
Po przybyciu do Hengist Down zgłosi się pan do Mr. Bartfortha, naczelnego inżyniera,
który zna moje plany. Mój młody przyjaciel Malone, doręczyciel tego listu, jest również iv
stałej ze mną łączności i może zawiadomić mnie o każdym pańskim życzeniu. Zauważyliśmy
ostatnio w szybie na głębokości czternastu tysięcy stóp i niżej pewne fenomeny, które
przemawiają za słusznością moich zapatrywań co do natury ciała planetarnego, potrzeba
jednak bardziej sensacyjnego dowodu, aby przekonać pogrążonych w odrętwieniu uczonych
współczesnego świata. Dowodu tego pan mi dostarczy. Zjeżdżając w głąb szybu zauważy
pan -o ile posiadasz jakiś zmysł obserwacyjny - że ściany jego stanowi od góry począwszy
najpierw warstwa wapienna potem po kolei węgiel, złoża formacji dewońśkiej i kambryjskiej, a
w końcu granit, przez który wiedzie większa część tunelu. Dno jego przykryte jest obecnie
płótnem nieprzemakalnym, którego radzę nie zdejmować, gdyż wszelkie niezgrabne
manipulacje mogą wywołać przedwczesne skutki przez zadrażnienie czułej zewnętrznej
błony ziemi. Z mojego rozkazu umocowano w szybie w odległości dwudziestu stóp od jego
dna dwie silne belki, pomiędzy którymi znajduje się szpara. Belki służyć mają do
podtrzymania pańskiej rury artezyjskiej. Świder powinien być długi na stóp pięćdziesiąt, z
czego dwadzieścia stóp będzie znajdować się poniżej belek tak, aby koniec jego dotykał
prawie nieprzemakalnego płótna. Jeśli panu życie miłe, radzę przestrzegać ściśle odległości.
Trzydzieści stóp świdra sterczeć będzie zatem do szybu, a kiedy go pan spuści, należy się
spodziewać, że co najmniej czterdzieści stóp żelaza zagłębi się w ziemskiej substancji.
Ponieważ substancja ta jest bardzo miękka, sądzę, że proste spuszczenie rury wystarczy,
aby własnym ciężarem zaryła się w odsłonięty pokład. Instrukcje te powinny wystarczyć
każdemu inteligentnemu człowiekowi, ale nie wątpię, że będzie pan potrzebował dalszych,
których udzielę, za pośrednictwem naszego młodego przyjaciela Malone'a.
George Edward Challenger
Łatwo pojąć, że kiedy przybyliśmy do stacji Storrington, w pobliżu północnego krańca
Wydm Południowych, byłem w stanie ogromnego napięcia nerwowego. Czekała tu na nas
stara drynda, na której przebyliśmy sześć czy siedem mil ciężkiej drogi. Droga ta była jednak
mimo jej odosobnienia - jak świadczyły ślady wielu kół - bardzo uczęszczana. Połamany
wózek, leżący w trawie w jednym punkcie wskazywał, że i inni doznali na niej niezbyt
przyjemnych wrażeń. W jednym miejscu natrafiliśmy na sterczące z piasku jakieś żelastwo,
które przypominało z wyglądu zjedzone przez rdzę klapy i tłok pompy hydraulicznej.
- To dzieło Challengera - rzekł Malone z uśmiechem. - Znalazł w niej jakiś defekt i wyrzucił
po prostu na śmieci. Ten stary diabeł z niczym się nie liczy.
- Ciągłe zatargi, nieprawdaż?
- Zatargi? Mój drogi, powinniśmy mieć osobny sąd do załatwiania naszych spraw! Ale
jesteśmy na miejscu. Dobrze, Jenkins możecie nas przepuścić.
Jakiś wysoki człowiek zaglądał do wnętrza wozu. Na widok mojego towarzysza przyłożył
rękę do czapki, pozdrawiając nas.
- W porządku, Mr. Malone. Myślałem, że to ktoś z Amerykańskiej Prasy Związkowej.
- Och, chcą się czegoś dowiedzieć?
- Próbują dziś, jak ci z „Timesa" próbowali wczoraj. Och, kręcą się wszędzie. Niech pan
spojrzy! Wskazał jakiś punkt na widnokręgu. - Widzi pan ten błyszczący przedmiot? To
teleskop „Daily News" z Chicago. Nie dają nam spokoju.
- Biedacy - rzekł Malone, kiedy wjechaliśmy do bramy w płocie ubezpieczonym wstęgami
kolczastego drutu. -I ja należę do prasy, i ja wiem, jak to smakuje.
W tej chwili usłyszeliśmy za nami jakiś żałosny głos. - Malone! Ted Malone! - wołał tłusty,
mały jegomość, który nadjechał na motocyklu i usiłował wyswobodzić się właśnie z uścisku
rosłego odźwiernego.
- Puść mnie - stękał. - Precz z rękami! - Malone, odwołaj tego goryla.
- Puść go, Jenkins. To mój znajomy - zawołał Malone. -I cóż, przyjacielu? O co chodzi?
Czego tu szukasz w Sussex?
- Wiesz dobrze, czego szukam - rzekł nasz gość. -Zobowiązałem się do artykułu o Hengist
Down i nie mogę wracać do domu bez niego.
- Przykro mi, Roy, ale nic na to nie poradzę. Musisz pozostać z tej strony płotu. Jeśli
chcesz się czegoś dowiedzieć, zgłoś się do profesora Challengera.
- Byłem u niego - rzekł dziennikarz żałosnym głosem. - Byłem dziś rano.
- I cóż ci powiedział?
- Powiedział, że mnie wyrzuci przez okno. Malone roześmiał się.
- Cóż ty na to?
- Powiedziałem, że wolę wyjść przez drzwi i ledwie miałem czas ulotnić się tą drogą. Ale
nie przypuszczam, Ted, abyś pochwalał postępowanie tego asyryjskiego byka w Londynie i
tego dzikusa tutaj...
- Nic ci nie mogę poradzić, Roy; doprawdy nie mogę. Zapewniam, że za kilka dni, kiedy
stary zezwoli, dostarczę ci potrzebnych informacji.
- A więc nie ma sposobu, abym się dostał do środka?
- Nie ma.
- Pieniądze?
- Sądzę, że już próbowałeś.
- Mówią mi, że to tunel do Nowej Zelandii?
- Do widzenia, Roy. Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia.
- To Roy Perkins, korespondent wojenny - rzekł Malone, kiedy ruszyliśmy dalej pieszo.
Chytra sztuka, ale tym razem nie udało mu się. Swego czasu pracowaliśmy razem. Oto
domki robotników - wskazał na grupę ładnych budynków, pokrytych czerwoną dachówką. -
Doskonali pracownicy, ale i dobrze płatni. Wszyscy są kawalerami, nie piją i umieją milczeć.
Zobowiązali się do przestrzegania tajemnicy. Oto ich boisko futbolowe, a w tym domku mieści
się biblioteka i czytelnia. Stary jest doskonałym organizatorem. Ale oto i Mr. Bartforth, nasz
pierwszy inżynier.
Stanął przed nami długi, chudy, melancholijny mężczyzna, na którego twarzy malował się
niepokój.
- Pan jest, jak sądzę, budowniczym studzien artezyjskich - rzekł głosem ponurym. -
Czekałem na pana. Cieszę się, że pan przybył, gdyż wszystko to zaczyna mi już działać na
nerwy. Pracujemy ciągle, a nie wiem nigdy, czy w najbliższym czasie nie natrafimy na wodę,
węgiel, naftę lub ogień piekielny.
- Czyżby na dole było tak gorąco?
- Jest bardzo gorąco. Nie przeczę. Ale być może, że odgrywa tu rolę ciśnienie
barometryczne i zamknięta przestrzeń. Rzecz prosta, że wentylacja jest okropna. Pompujemy
na dół powietrze, ale ludzie nie mogą tam pracować dłużej niż dwie godziny. Profesor był na
dole wczoraj i zdaje się, że jest zadowolony. Pójdziemy na śniadanie, a potem się pan
rozejrzy.
Po krótkim posiłku zaprowadzono nas do oddziału maszyn, który mieścił się w osobnym
domku. Wokół niego leżały stosy żelaza i zużytych przyrządów. Po jednej stronie widniały
części składowe hydraulicznej łopaty Arrolda, której użyto do robót początkowych. Obok niej
znajdowała się wielka maszyna wydobywająca z głębi szybu wykopany materiał. W hali
maszyn pokazano mi szereg silnych turbin Escher-Wyssą, robiących sto czterdzieści obrotów
na minutę, które wprawiały w ruch hydrauliczne akumulatory. Ciśnienie uzyskane dzięki
działaniu tych akumulatorów, a wynoszące czterysta funtów na cal kwadratowy, oddziaływało
za pośrednictwem trzycalowych rur wpuszczonych w głąb ziemi na cztery świdry skalne
systemu Brandta. Obok oddziału maszyn znajdowała się elektrownia dostarczająca prądu dla
całej osady, a obok stała osobna turbina o sile dwustu koni, która wprawiała w ruch
dziesięciostopowy wentylator pompujący powietrze do szybu przez dwunastocalową rurę.
Inżynier pokazywał mi wszystkie te cuda z pewną dumą, nie szczędząc wyjaśnień.
Przerwano nam jednak wkrótce tę interesującą pogawędkę, gdyż przed dom zajechała z
turkotem trzytonowa ciężarówka leyland, załadowana moimi narzędziami, pod kierownictwem
mojego zaufanego Petersa i jego pomocnika. Obaj przystąpili od razu do wyładowywania i
przenoszenia moich rzeczy. Pozostawiwszy ich przy pracy, podszedłem wraz z pierwszym
inżynierem i Malone'em do szybu.
Był o wiele większy, niż się spodziewałem. Ziemia i skały wydobyte z głębi w ilości tysięcy
ton otaczały go półkolem, tworząc spore wzgórze. Wewnątrz tego półkola, złożonego z
wapienia, gliny, węgla i granitu wznosiło się żelazne rusztowanie szybu z jego pompami i
windami. Murowany dom, w którym stały maszyny napędowe, zamykał wspomniane półkole.
Gardziel szybu, wielka ziejąca studnia o średnicy około czterdziestu stóp, wyłożona była
cegłą i cementem. Kiedy spojrzałem w tę straszliwą czeluść, głęboką, jak mi mówiono, na
osiem mil, zakręciło mi się w głowie. Światło przenikało w głąb szybu zaledwie na kilkaset
jardów, padając na brudnobiałe ściany wapienne, podtrzymywane w niepewnych miejscach
przez obmurowania. W chwili, kiedy patrzyłem w dół, pojawiła się w oddali plamka świetlna,
maleńki, ale jasny, dobrze widoczny punkcik na czarnym jak atrament tle.
- Co to za światło? - zapytałem. Malone pochylił się nad studnią.
- To jedna z klatek wyjeżdżająca na powierzchnię - rzekł. - Cudowny widok, nieprawdaż?
Dzieli ją od nas odległość co najmniej mili, a to małe światełko jest silną lampą. Będą tu za
kilka minut.
Plamka świetlna rosła bardzo szybko... Wkrótce ściany szybu były już oświetlone tak
jasno, że musiałem odwrócić oczy. W następnej chwili żelazna klatka zatrzymała się i
wysiadło z niej czterech ludzi.
- Prawie wszyscy pracują - rzekł Malone. - A praca na tej głębokości, to nie żarty. Ale
część twoich rzeczy jest już gotowa do drogi. Najlepiej zrobisz, jeśli zjedziesz ze mną na dół i
rozejrzysz się w sytuacji.
Zaprowadził mnie do sąsiedniego pokoiku obok hali maszyn. Na ścianach wisiały ubrania z
najlżejszego tussoru. Idąc za przykładem Malone'a, rozebrałem się i założyłem jedno z tych
ubrań wraz z parą butów. Malone pospieszył się i wyszedł pierwszy z garderoby. W chwilę
później usłyszałem jakiś hałas i wypadłszy z pokoiku ujrzałem, że przyjaciel mój tarzał się po
ziemi, trzymając w objęciach robotnika, który pomagał wyładowywać moje rury artezyjskie.
Usiłował on wydrzeć mu z ręki jakiś przedmiot, którego ten rozpaczliwie bronił. Ale Malone
okazał się silniejszy, wyrwał przedmiot z rąk powalonego i zgniótł go pod stopami. Dopiero
wówczas spostrzegłem, że był to aparat fotograficzny. Mój robotnik zerwał się na nogi.
- Niech cię diabli wezmą, Malone - rzekł. - Aparat był zupełnie nowy i kosztował mnie
dziesięć gwinei.
- Nic ci na to nie poradzę, Roy. Widziałem, że zrobiłeś zdjęcie i nie miałem wyboru.
- W jaki sposób przyczepił się pan do moich ludzi? - zapytałem ze słusznym oburzeniem.
Zagadnięty uśmiechnął się.
- Są środki i sposoby - rzekł. - Ale niech pan nie bierze tego za złe swojemu mechanikowi.
Przypuszczał, że chodzi o żart. Zamieniłem ubranie z jego pomocnikiem i dostałem się do
środka.
- I zaraz się stąd wyniesiesz - rzekł Malone.
Szkoda słów, Roy. Gdyby tu był Challenger, poszczułby cie psami. Rozumiem cię jednak i
dlatego nie będę surowy, chociaż w razie potrzeby mogę się okazać prawdziwym brytanem.
Ale czas w drogę.
I nasz przedsiębiorczy gość pomaszerował w towarzystwie dwóch zjadliwie się
uśmiechających robotników. Tak przedstawiałaby się geneza fantastycznego
czteroszpaltowego artykułu z nagłówkiem „Szalony pomysł uczonego" i podtytułem „Droga do
Australii", który ukazał się w „Adviserze" w kilka dni później i o mało co nie przyprawił
Challengera o apopleksję, a naczelnego redaktora „Advisera" o najnieprzyjemniejszą
rozmowę w jego całym życiu. Artykuł był odpowiednio zmieniony i upiększony opisem
przygody Roya Perkinsa, „naszego doświadczonego korespondenta wojennego" i zawierał
takie soczyste zwroty jak „ten byk z Enmore Gardens", „teren, otoczony drutem kolczastym i
pilnowany przez psy gończe", a w końcu „od wyjścia do angloaustralijskiego tunelu odpędziło
mnie dwóch drabów, z których jednego znałem ongiś z widzenia jako pokątnego gazeciarza,
a drugi - niesamowita postać w cudacznym stroju - podawał się za inżyniera, chociaż wygląd
jego przypominał raczej bandytę z Whitechapel". Odmalowawszy nas w ten sposób, zapuścił
się autor artykułu w szczegółowy opis rusztowania, wznoszącego się nad studnią, i krętego
tunelu, przez który miała iść kolej zębata. Artykuł ten przyczynił się do powiększenia liczby
ciekawych obserwatorów na Wydmach Południowych, którzy czekali na jakieś wydarzenia.
Przyszedł dzień, kiedy wydarzyło się w istocie coś niezwykłego, ale wówczas obserwatorzy ci
mieli się z pyszna.
Mój mechanik zgromadził wraz ze swoim pomocnikiem wszystkie moje przyrządy obok
windy, ale Malone nalegał, abyśmy spuścili się do szybu sami. Wobec tego weszliśmy do
klatki, zrobionej ze stalowych prętów i w towarzystwie pierwszego inżyniera zjechaliśmy na
dół. Był to szereg automatycznych wind, z których każda miała własną stację, wykopaną z
boku tunelu. Poruszały się one z wielką szybkością tak, że spuszczenie się na dno szybu
robiło wrażenie raczej jazdy koleją niż powolnego upadku.
Ponieważ klatka była okratowana i jasno oświetlona, mogliśmy widzieć dobrze, jakie
warstwy mijamy. Widziałem pokłady wapienia, złoża Hastingsowe koloru kawy, złoża
Ashburnskie, czarną glinę z domieszką węgla, a potem już błyszczał w świetle elektrycznym
węgiel na przemian z wstęgami iłu. Tu i ówdzie znajdowały się podmurowania, ale z reguły
ściany nie były podparte. W istocie, widok tunelu budził zdumienie i podziw dla ludzi, którzy
dokonali tego dzieła. Minęliśmy pokłady węgla i warstwę jakiejś zbitej masy, a potem otoczyły
nas ściany granitowe, w których błyszczały, jak diamenty, drobne kryształki kwarcu.
Jechaliśmy w dół - ciągle w dół - obecnie już na głębokość, do której nie dotarł żaden
człowiek. Archaiczne skały mieniły się cudnymi kolorami... Nie zapomnę nigdy widoku
szerokiej wstęgi czerwonawego szpatu, który lśnił w świetle naszych potężnych lamp,
zdumiewając swą nieziemską pięknością. Mijaliśmy piętro za piętrem, szyb za szybem, a
powietrze stawało się coraz bardziej duszne i ciepłe tak, że zaczęły nam ciążyć nawet lekkie
ubrania z tussoru. Na skórę wystąpił nam pot. W końcu, kiedy myślałem już, że zemdleję,
ostatnia winda zatrzymała się i wysiedliśmy na wykutą w skale kolistą platformę.
Zauważyłem, że Malone spojrzał nieufnie na otaczające nas ściany. Gdybym go nie znał jako
człowieka wyjątkowo odważnego, powiedziałbym, że był ogromnie zdenerwowany.
- Dziwnie to wygląda - rzekł pierwszy inżynier, biorąc do ręki kawałek odłupanej skały.
Podniósł go do światła i zwrócił naszą uwagę na błyszczące w nim żyłki. Mieliśmy tu na dole
wstrząsy i przesunięcia terenu. Nie wiem, co to za materiał. Profesor jest, jak się zdaje,
bardzo zadowolony, ale dla mnie wszystko to jest czymś zupełnie nowym.
- Muszę przyznać, że sam widziałem, jak ta ściana zadrżała - rzekł Malone. - W czasie
ostatniej mojej bytności tutaj umocowaliśmy te dwie belki, które mają podtrzymywać twój
świder. Za każdym uderzeniem w skałę stwierdzałem kołysanie się ściany. Teoria starego
wydawała się w solidnym Londynie absurdem, ale tu na głębokości ośmiu mil pod
powierzchnią, nie jestem już tak pewny siebie.
- Gdyby pan widział to, co jest zakryte żaglowym płótnem, byłby pan jeszcze mniej pewny -
rzekł inżynier. - Skała tu na dnie krajała się jak seler, a kiedy przebiliśmy ją, ukazała się
naszym oczom nowa i zupełnie na ziemi nieznana formacja. „Przykryjcie dziurę! Nie ruszajcie
tego!" - rzekł profesor. I stosownie do jego polecenia przykryliśmy otwór płótnem żaglowym.
- Czy możemy zobaczyć?
Ponura twarz inżyniera zdradzała niepokój.
- Nie chciałbym występować przeciw zarządzeniom profesora - powiedział. - Jest on tak
sprytny, że człowiek nigdy nie może być pewny siebie. Ale możemy spojrzeć.
Skierował snop światła naszej lampy na czarne płótno żaglowe. Potem, chwyciwszy za
linę, która przytwierdzona była do rogu zasłony, podniósł płótno, pokazując nam kilka jardów
kwadratowych powierzchni.
Był to widok niezwykły i budzący grozę. Dno składało się z jakiegoś szarego, szklistego i
lśniącego materiału, który wznosił się i opadał ruchem powolnym i regularnym. Ruchy te nie
były samoistne, ale robiły wrażenie udzielonych i przeniesionych z głębi na powierzchnię.
Pod tą powierzchnią, jakby pod szklaną osłoną, widniały białawe plamy lub pęcherzyki,
których wielkość i kształt ustawicznie się zmieniały. Staliśmy zdumieni, przyglądając się temu
niezwykłemu widokowi.
- To wygląda jak obdarte ze skóry zwierzę - szepnął Malone. - Stary nie kłamał, mówiąc o
swoim jeżowcu.
- Wielki Boże! - zawołałem. - I ja mam zagłębić harpun w ciele tego potwora!
- To twój przywilej, mój synu - rzekł Malone. -Ale będę przy tobie, kiedy przystąpisz do
dzieła.
- Ja nie mam ochoty - rzekł pierwszy inżynier tonem zdecydowanym. - Tego jestem pewny,
a jeśli stary będzie nalegał, poproszę o dymisję. Wielki Boże, patrzcie!
Szara powierzchnia podniosła się nagle ku górze, wzdymając się jak fala oglądana z
brzegu. Potem opadła z powrotem, ale pulsowanie i uderzenia w głębi nie ustawały. Bartforth
opuścił linę i płótno opadło.
- Zdaje się, po prostu, jakby zwierzę wiedziało o naszej tu bytności - rzekł. - Dlaczegóż by
wykonywało takie ruchy? Sądzę, że światło musi je drażnić.
- Co mam teraz robić? - zapytałem.
Mr. Bartforth wskazał na dwie belki leżące w poprzek studni tuż pod miejscem, gdzie
zatrzymała się winda. Dzieliła je od siebie przestrzeń niespełna dziesięciu cali.
- To pomysł starego - rzekł. - Sądzę, że można by je lepiej umocować, ale z tym wariatem
nie można dyskutować. Lepiej i bezpieczniej robić to, co każe. Życzeniem jego jest, aby pan
użył swego sześciocalowego świdra i umieścił go w jakiś sposób między tymi dwiema
belkami.
- To nie będzie trudne - odpowiedziałem. - Zabiorę się dziś do pracy.
Było to, jak sobie można wyobrazić, najdziwniejsze doświadczenie w moim urozmaiconym
życiu, w którym budowałem studnie we wszystkich częściach świata. Ponieważ profesor
Challenger nalegał, aby zabiegu dokonano z pewnej odległości, co wydawało mi się teraz
rzeczą rozsądną, musiałem założyć łączniki elektryczne. Nie sprawiło mi to większych
trudności, gdyż cała studnia od dna aż do szczytu była podrutowana. Z ogromną
ostrożnością przetransportowałem wraz z moim mechanikiem Petersem nasze przyrządy na
dno szybu. Ostatnia winda została nieco podniesiona w górę, aby zrobić nam miejsce.
Ponieważ zamierzałem zastosować w danym przypadku system perkusyjny, nie chcąc
polegać wyłącznie na sile ciężkości, poleciłem zawiesić nasz stofuntowy ciężar na bloku
poniżej windy i umieścić pod nim rury z zakończeniem w kształcie litery V. Lina, na której
wisiał ciężar, przytwierdzona była do ściany szybu w ten sposób, aby włączenie prądu
elektrycznego mogło ją natychmiast odczepić. Była to trudna robota, a wykonaliśmy ją w
upale więcej niż tropikalnym i w głębokim przeświadczeniu, że poślizgnięcie się lub upadek
jednego z narzędzi na płótno pod nami może doprowadzić do jakiejś katastrofy. To, co się
działo dookoła nas, budziło żywy niepokój. Ściany szybu trzęsły się i dygotały od czasu do
czasu, a kiedy dotknąłem ich ręką, doznałem wrażenia, że czuję, jak się poruszają. Toteż z
prawdziwą ulgą wyjeżdżałem z Petersem na powierzchnię ziemi po ukończeniu roboty, a
złożenie raportu Bartforthowi, że profesor Challenger może przystąpić do swego
doświadczenia w dowolnym czasie, sprawiło mi wielką radość.
Niedługo czekaliśmy. W trzy dni po ukończeniu naszej pracy otrzymaliśmy zawiadomienie.
Było to zwyczajne zaproszenie w rodzaju tych, jakie rozsyła się na „wieczorki tańcujące".
Brzmiało w ten sposób:
Profesor G. E. Challenger
(b. prezydent Instytutu Zoologicznego, właściciel wielu honorowych tytułów i odznaczeń,
których liczba jest tak wielka, że nie pomieściłaby się na tej karcie)
zaprasza
Mr. Jonesa ( bez żony) na wtorek 21 czerwca, godzinę 11. 30 przed południem, aby
zechciał być świadkiem zwycięstwa ducha nad materią w Hengist Down, Sussex.
Specjalny pociąg z dworca Wiktorii o 10. 50. Pasażerowie płacą za bilet sami.
Śniadanie - ewentualnie po doświadczeniu (zależnie od okoliczności). Stacja Storrington.
Listy z podaniem nazwiska wielkimi literami należy przesłać pod adresem 14(Bis), Enmore
Gardens,
S. W.
Poszedłszy do Malone'a, zastałem go z podobnym biletem w ręku.
- Przysłał go nam jedynie dla żartu - rzekł z uśmiechem. - Musimy tam być przecież w
każdym razie. Ale mówię ci, że cały Londyn kipi. Stary jest w swoim żywiole.
W końcu nadszedł wielki dzień. Co do mnie, udałem się na miejsce wieczorem
poprzedniego dnia, aby się upewnić, że wszystko w porządku. Świder był odpowiednio
nastawiony, ciężar przymocowany, łączniki elektryczne działały sprawnie. Byłem zadowolony,
że rolę moją w tym niezwykłym doświadczeniu odegrałem bez zarzutu. Prąd elektryczny miał
być włączony w miejscu odległym o pięćset jardów od wejścia do tunelu, aby nie narazić
obecnych na niebezpieczeństwo, i tu umieszczono odpowiedni taster. Kiedy rankiem tego
brzemiennego w następstwa dnia wyjechałem uspokojony na powierzchnię, wybrałem się na
spacer na pobliskie wzgórza, aby przyglądać się przygotowaniom.
Zdawało się, że do Hengist Down przybył cały świat. Jak daleko mogłem sięgnąć
wzrokiem, drogi roiły się od ludzi. Automobile zwoziły pasażerów -kołysząc się i potykając na
wybojach - i wysadzały ich przed bramą osiedla. Tu czekała cała armia odźwiernych, którzy
nie zważając na obietnice i pieniężne datki wpuszczali do wnętrza tylko zaproszonych. Ci,
którzy nie mogli pokazać biletu, zbierali się tłumnie na stoku wzgórza, które przypominało
obecnie z wyglądu Wydmy Epson podczas Derby. Na terenie osiedla otoczonego drutem,
pewne miejsca przeznaczono dla gości uprzywilejowanych. Znajdowały się tu ogrodzenia dla
parów, dla członków Izby Niższej, dla przedstawicieli towarzystw naukowych i dla sławnych
uczonych, między którymi znajdował się Le Pellier z Sorbony i Dr Driesinger z Akademii
Berlińskiej. Specjalne miejsce zarezerwowano dla trzech członków Rodziny Królewskiej.
Za kwadrans dwunasta przyjechali ze stacji omnibusami zaproszeni goście. Wróciłem do
osiedla, aby asystować przy ich przyjęciu. Profesor Challenger stał obok ogrodzenia dla
gości, przybrany we frak, białą kamizelkę i błyszczący cylinder, z wyrazem pewności siebie i
wprost obrażającej pobłażliwości na twarzy. Sam prowadził, a czasem zapędzał swoich gości
na wyznaczone miejsca, a po pewnym czasie wstąpił na wzniesienie, zebrawszy dookoła
siebie elitę towarzystwa i rozglądał się z miną przewodniczącego, który spodziewa się
gorącego przyjęcia. Ponieważ jednak nikt nie przerywał milczenia, przystąpił od razu do
rzeczy.
- Panowie - ryknął, a głos słychać było w najdalszych zakątkach osiedla. - Tym razem nie
potrzebuję zwracać się do pań. Jeśli nie zapraszałem ich na to zebranie, to nie z braku
szacunku, gdyż mogę powiedzieć - z niedźwiedzim honorem i szyderską skromnością - że
stosunki, jakie mnie z nimi łączyły były zawsze znakomite, a nawet serdeczne. Prawdziwa
przyczyna leży w tym, że nasze doświadczenie grozi pewnym niebezpieczeństwem, chociaż
nie jest ono tak wielkie, aby mogło usprawiedliwić niepokój, jaki czytam na twarzach
zebranych. Zapewne zainteresuje członków prasy wiadomość, że zarezerwowałem dla nich
miejsca w ławkach, znajdujących się w bezpośrednim sąsiedztwie terenu operacyjnego.
Wtrącali się oni tak często i tak bezczelnie w moje sprawy, że winienem teraz okazać
zrozumienie dla ich ciekawości. Jeśli nic nie nastąpi - co jest zawsze możliwe - nie będą mi
mogli zarzucić, że odniosłem się do nich z lekceważeniem. Jeśli zaś coś się przytrafi, będą
pierwsi w stanie zobaczyć to, o ile staną na wysokości zadania.
Rozumiecie, panowie, że człowiekowi nauki trudno wyjaśnić pospólstwu - jeśli użyję trochę
drastycznego wyrażenia - dlaczego tak, a nie inaczej postępuje. Słyszę jakieś niegrzeczne
okrzyki i proszę dżentelmena w okularach w rogowej oprawie, aby przestał machać
parasolem. (Głos: „Epitety, jakie pan dajesz swoim gościom, są w najwyższym stopniu
obrażające". ) Być może, że wyrażenie „pospólstwo" wzburzyło tak dżentelmena. Nie będę
się jednak zastanawiał nad głupstwami. Chciałem właśnie powiedzieć, zanim nie
przeszkodziła mi ta niegrzeczna uwaga, że sprawą tą zajmowałem się i dokładnie ją
omówiłem w mojej książce o ziemi, która ma się teraz ukazać i którą z całą skromnością
nazwać mogę jednym z epokowych dzieł świata. (Ogólne przerywania i okrzyki: „Fakty!" „Po
cośmy tu przyjechali?" „Czy to żarty?"). Chciałem udzielić pewnych wyjaśnień i jeśli mi wciąż
będą przerywać, będę zmuszony zastosować odpowiednie środki, celem zachowania
porządku i spokoju. Sprawa ma się zatem tak, że wykopałem tunel w skorupie ziemi
I mam obecnie zamiar podrażnić jej czułą błonę przy pomocy pewnego zabiegu, którego
dokonają moi podwładni: Mr. Peerless Jones, budowniczy i znawca studzien artezyjskich, i
Mr. Edward Malone, który mnie w tym wypadku reprezentuje. Odsłonięta i czuła substancja
Ziemi będzie połaskotana. Zobaczymy, jak na to zareaguje. Proszę zająć miejsca, a panowie
ci zjadą do szybu i poczynią ostateczne przygotowania do doświadczenia. Potem nacisnę ten
guzik na stole i eksperyment będzie skończony.
Po każdej przemowie Challengera słuchacze czuli się zazwyczaj, jakby ich kto ukłuł w
najwrażliwsze miejsce. I to zebranie nie było wyjątkiem. Zaproszeni goście zajęli
przygotowane ławy, nie szczędząc krytycznych uwag i niepochlebnych wyrażeń. Challenger
siedział sam na szczycie wzgórza, za małym stolikiem, z rozwianą brodą i czupryną postać
zaiste imponująca. Niestety, ani ja, ani Malone nie mogliśmy podziwiać tej sceny. Trzeba było
wykonać rozkaz profesora. W dwadzieścia minut później byliśmy już na dnie szybu i
zdejmowaliśmy płótno z odsłoniętej powierzchni.
Przedstawił się nam widok niezwykły. Stara planeta zdawała się wiedzieć, jakby dzięki
dziwnej kosmicznej telepatii, że wystawiona ma być na upokarzającą próbę. Odsłonięta
powierzchnia przypominała z wyglądu gotującą się w garnku wodę. Wielkie, szare bańki
powstawały i pękały z trzaskiem. Przestrzenie powietrzne i pęcherzyki pod skórą dzieliły się i
łączyły ustawicznie. Poprzeczne smugi zaznaczały się wyraźniej i pulsowały silniej niż
poprzednio. W krętych połączeniach kanałów leżących pod powierzchnią pojawiła się
ciemnopurpurowa ciecz. Wszystko tętniło życiem. W powietrzu unosił się przykry i trudny do
zniesienia zapach.
Przypatrywałem się jeszcze temu dziwnemu widowisku, kiedy Malone chwycił mnie
przestraszony za rękę. - Wielki Boże. Jones! - zawołał. - Popatrz!
Jeden rzut oka, jeden szybki ruch, uwalniający łączniki elektryczne i wskoczyłem do windy.
- Wsiadaj! - zawołałem. -Tu chodzi o życie!
To cośmy ujrzeli, budziło w istocie najwyższy niepokój. Cała dolna część szybu zdawała
się brać udział w obserwowanych przez nas zjawiskach. Ściany tętniły i pulsowały, jakby w
sympatycznym odruchu. Poruszenia te udzieliły się wyżłobieniom, w których spoczywały belki
i było jasne, że tylko drobnego odchylenia - co najwyżej na kilka cali -potrzeba, aby runęły w
dół. A w tym wypadku ostrze mojego świdra zagłębiłoby się, rzecz prosta, w ziemskiej
substancji niezależnie od włączenia prądu elektrycznego.
Chodziło o to, abyśmy wydobyli się ze studni, zanim dojdzie do katastrofy. Krew ścinała się
w żyłach z przerażenia na myśl, że znajdujemy się w głębokości ośmiu mil pod ziemią i że
lada chwila nastąpić może coś straszliwego. Pędziliśmy na łeb, na szyję, na powierzchnię
Ziemi.
Czy zapomnimy kiedyś tę straszliwą podróż? Windy gwizdały i huczały, a jednak minuty
wydawały się nam godzinami. Na każdym piętrze wyskakiwaliśmy z klatki, wpadaliśmy do
następnej i nacisnąwszy guzik, sunęliśmy w górę. Przez sufit ze stalowych prętów mogliśmy
dostrzec w oddali mały krążek światła, oznaczający wejście do tunelu. Poszerzał się on z
każdą chwilą, aż wreszcie stał się pełnym kręgiem i nasze uradowane oczy spoczęły na
obmurowaniu wejścia. Sunęliśmy w górę szybko, jak strzała, wyżej, coraz to wyżej - aż
wreszcie w chwili szalonej radości i zadowolenia wyskoczyliśmy z naszego więzienia i
stanęliśmy na zielonym trawniku. Ale nie było czasu do stracenia. Zaczęliśmy biec...
Ubiegliśmy od szybu zaledwie na trzydzieści kroków, kiedy tam na dole mój żelazny świder
spadł na ganglion nerwowy Matki Ziemi i nadeszła chwila decydująca.
- Co się stało?
Ani Malone, ani ja nie mogliśmy odpowiedzieć na to pytanie, gdyż porwał nas jakiś potężny
cyklon i potoczył po trawniku, jak dwa kamienie po tafli lodu. Równocześnie do uszu naszych
dobiegł najstraszliwszy krzyk, jaki słyszano na ziemi. Czy któryś z zebranych w Hengist Down
setek gości mógłby go określić, mógłby go chociaż opisać? Było to wycie, wyrażające ból,
gniew, groźbę i obrażony majestat Przyrody. Trwało przez minutę - tysiąc syren w jednej -
przyprawiając o lęk wszystkich zebranych dziką swą gwałtownością, płynąc w dal w cichym
letnim powietrzu, budząc echo na całym Południowym Wybrzeżu i przedostając się nawet
poza kanał do naszych francuskich sąsiadów. Żaden odgłos w historii świata nie mógłby
mierzyć się z krzykiem skaleczonej Ziemi.
Zarówno Malone, jak i ja, odczuliśmy wstrząs i słyszeliśmy wycie, ale o innych
szczegółach tej niezwykłej sceny dowiedzieliśmy się dopiero później.
Najpierw wyleciały z głębi klatki windy. Reszta urządzeń, przytulona do ściany nie była
narażona na podmuch wiatru, ale solidne podstawy klatek stawiły mu opór... W rezultacie
czternaście klatek wyleciało w powietrze, jedna po drugiej, opisując wspaniały łuk. Jedna z
nich wpadła do morza w pobliżu grobli Worthing, a druga na pole pod samym Chicesterem.
Świadkowie tego wydarzenia utrzymywali, że widok czternastu klatek szybujących w
powietrzu, na tle niebios, był zaiste jedynym w swoim rodzaju.
A potem trysnął gejzer. Była to olbrzymia fontanna brudnej mazistej cieczy, która strzeliła
w górę na wysokość około dwóch tysięcy stóp. Aeroplan krążący nad szybem został
pochwycony, jakby przez trąbę powietrzną i zmuszony do wylądowania. Lotnik i maszyna
skąpani w mazi przedstawiali obraz nędzy i rozpaczy. Straszliwa ta i cuchnąca okropnie ciecz
była widocznie krwią planety, względnie, jak utrzymuje profesor Driesinger i szkoła berlińska,
ochronną wydzieliną podobną do wydzieliny gruczołów śmierdziela, którą Przyroda obdarzyła
Matkę Ziemię dla ochrony przed natarczywymi Chal-lengerami. Jeśli tak było, to główny
sprawca zamachu, siedzący na szczycie wzgórza, wyszedł bez szwanku, podczas gdy
nieszczęśliwi przedstawiciele prasy, znajdujący się w linii ognia, zostali przemoczeni do nitki i
tak ubabrani, że żaden z nich nie mógł pokazać się w towarzystwie przez wiele tygodni.
Deszcz nieczystości uniesiony został przez wiatr na południe i opadał na tłum
nieszczęśników, którzy tak długo i tak cierpliwie czekali na Wydmach na jakieś niezwykłe
wydarzenie. Nie było żadnego wypadku. Żaden dom nie został zburzony, ale wiele
śmierdziało jeszcze przez długi czas.
A potem studnia zamknęła się. Podobnie jak przyroda zamyka ranę do dołu ku górze, tak i
Ziemia leczy wszelkie skaleczenia swej życiowej substancji, tylko o wiele prędzej. Rozległ się
przeciągły huk, kiedy ściany szybu zetknęły się ze sobą, huk dochodzący z głębi i
rozbrzmiewający później coraz bliżej powierzchni, aż w końcu z ogłuszającym trzaskiem
zawarto się obmurowane wejście do studni, podczas gdy wstrząśnienie ziemi zawaliło w dół
podpory i spiętrzyło w miejscu, gdzie był otwór, stos żelaza i odłamków skał w formie
piramidy wysokiej na pięćdziesiąt stóp. Eksperyment profesora Challengera był nie tylko
skończony, ale i zagrzebany raz na zawsze. Gdyby nie obelisk, wystawiony niedawno przez
Towarzystwo Królewskie, potomkowie nasi nie domyśliliby się nigdy, gdzie rozegrało się to
niezwykłe i epokowe widowisko.
A potem przyszedł wielki finał. Przez długi okres czasu po tych szybko po sobie
następujących zjawiskach panowało głuche milczenie. Ludzie musieli zebrać myśli i
uprzytomnić sobie, co się właściwie stało i jak do tego doszło. A potem nagle zrozumieli...
Ocenili niezwykły pomysł, jego genialne szczegóły i ulegając zgodnemu impulsowi zwrócili
się do Challengera. Zewsząd dochodziły okrzyki podziwu. Profesor mógł widzieć ze szczytu
swego wzgórza morze skierowanych ku niemu twarzy i powiewające na wietrze chusteczki.
Kiedy sięgnę pamięcią w przeszłość, widzę ten obraz jak na dłoni. Challenger wstał z krzesła,
z oczyma przymkniętymi, z uśmiechem zadowolenia na twarzy, wsparł lewą rękę na biodrze,
a prawą założył na klapę fraka. Zapewne obraz ten będzie uwieczniony, gdyż słyszałem
wokoło trzask fotograficznych migawek. Czerwone słońce słało do jego stóp swe złote
promienie, a on stał, kłaniając się z powagą na wszystkie strony. Challenger uczony,
Challenger arcyinżynier, Challenger pierwszy człowiek, który dał znać o sobie Matce Ziemi.
Jeszcze słowo, jako epilog. Rzecz prosta, że o doświadczeniu dowiedział się cały świat.
To prawda, że nigdzie zraniona planeta nie ryknęła tak głośno, jak w miejscu doświadczenia,
ale zjawiska obserwowane w innych krajach dowodziły jasno, że jest ona w istocie
niepodzielną jednostką. Przez wszystkie szczeliny i wszystkie wulkany krzyczała
rozgniewana. Hekla ryczała tak, że Islandczycy spodziewali się katastrofy. Szczyt
Wezuwiusza wyleciał w powietrze. Etna wypluła potoki lawy, a do sądów włoskich wniesiono
skargę przeciw Challengerowi o pół miliona lirów odszkodowania za zniszczone winnice.
Nawet w Meksyku i w Ameryce Centralnej były objawy wielkiego plutonicznego wzburzenia, a
wycie Stromboli słyszano na Wschodzie, w całym pasie podzwrotnikowym. Ziemia uważała
za punkt honoru zwrócić na siebie uwagę całego świata. Ale zasługą jednego tylko
Challengera było pobudzenie jej do krzyku.
TRUJĄCE PASMO
ROZDZIAŁ I ZAĆMIONE LINIE
Jest rzeczą konieczną, abym od razu, dopóki te dziwne wydarzenia są jeszcze świeże w
mej pamięci, spisał je z pełną wiernością, zanim czas nie zatrze szczegółów. Lecz nawet
teraz, kiedy to czynię, jestem pod przemożnym wrażeniem tego niezwykłego faktu, że to
właśnie nasze małe grono ze „Świata zaginionego" - profesor Challenger, profesor
Summerlee, lord John Roxton i ja - miało doświadczyć tak zadziwiających przeżyć.
Kiedy kilka lat temu zamieściłem w „Daily Gazette" sprawozdanie z naszej epokowej
wyprawy do Ameryki Południowej, nie sądziłem bynajmniej, że kiedyś wypadnie mi
opowiedzieć o jeszcze bardziej dziwnych wydarzeniach, jakie przeżywałem, a które nie mają
precedensu w kronikach całej ludzkości i na pewno wyróżniać się będą w księdze dziejów
tak, jak ogromny wierzchołek pośród skromnych pagórków. Samo zdarzenie zawsze będzie
czymś niezwykłym, lecz okoliczność, że w tych nadzwyczajnych chwilach znaleźliśmy się
znów razem, powstała w sposób prawie naturalny i w rzeczy samej nieunikniony. Przyczyny,
które do tego doprowadziły, pragnę wyłożyć tak prosto i jasno, jak tylko umiem najlepiej,
chociaż zdaję sobie doskonale sprawę, że im dokładniej przedstawię szczegóły tego rodzaju
historii, tym wdzięczniej przyjmie ją czytelnik, bowiem ciekawość ludzka jest wciąż
nienasycona.
Było to w piątek, dwudziestego siódmego sierpnia - data na zawsze pamiętna w historii
świata -kiedy pojechałem do redakcji i poprosiłem pana Mc Ardle'a, kierującego dotąd
jeszcze naszym Działem Wiadomości, o trzy dni urlopu. Poczciwy stary Szkot potrząsnął
głową, podrapał się po łysinie okolonej resztką rudawych włosków, aż w końcu wyraził swoją
niechęć słowami:
- Chcieliśmy panu przedstawić w tych dniach pewną korzystną propozycję, panie Malone.
Byłem przekonany, że jedynie pan mógłby zająć się tą sprawą tak, jakby należało.
- Bardzo mi przykro - powiedziałem, próbując ukryć rozczarowanie. - Oczywiście, jeżeli
jestem koniecznie potrzebny, to nie ma dyskusji. Sprawa jednak jest bardzo ważna i dotyczy
mnie osobiście. Jeżeli zatem panowie mogliby się obyć beze mnie...
- Nie wydaje mi się to takie proste.
Nie była to przyjemna wiadomość, lecz musiałem robić dobrą minę do złej gry. Jednakże
sam sobie byłem winien, ponieważ wówczas już mogłem chyba wiedzieć, że dziennikarz nie
ma prawa robić własnych planów.
- A zatem nie będę już do tego wracał - odpowiedziałem jak najbardziej pogodnie, mimo że
uprzedzono mnie o tym tak późno. - O jaką to więc sprawę chodzi?
- Hm, chodzi o to, aby pan przeprowadził wywiad z tym wcielonym diabłem z Rotherfield.
- Nie ma pan chyba na myśli profesora Challengera? - wykrzyknąłem.
- Tak, to właśnie o nim myślę. W zeszłym tygodniu wyrzucił młodego Aleca Simpsona z
„Couriera" i pędził go chyba z milę drogą, trzymając za kołnierz i za spodnie.
Prawdopodobnie czytał pan o tym w kronice policyjnej. Nasi chłopcy woleliby raczej
przeprowadzić wywiad z aligatorem, który wyrwał się na wolność z ogrodu zoologicznego.
Ale pan, jego stary przyjaciel... pan chyba może to zrobić.
- Ależ - powiedziałem z ulgą - to całkiem zmienia sprawę. Właśnie tak się składa, że
prosiłem o tych kilka wolnych dni tylko po to, żeby złożyć wizytę profesorowi Challengerowi w
Rotherfield! Właśnie przypada trzecia rocznica naszej wielkiej przygody na owym płaskowyżu
w Ameryce Południowej i dla uczczenia tej uroczystości profesor zaprosił do siebie
wszystkich uczestników wyprawy.
- Znakomicie! - wykrzyknął Mc Ardle, zacierając ręce i patrząc rozpromienionym wzrokiem
spoza swoich szkieł. - W takim razie będzie pan mógł wysondować jego opinię. O innych
ludziach można by powiedzieć, że blagują, ale on już raz dobrze utrafił, kto wie, czy i tym
razem nie ma racji.
- Wysondować jego opinię? - spytałem. - Z czym on teraz wystąpił?
- Czyż nie czytał pan w dzisiejszym „Timesie" jego listu pod tytułem „Hipotezy nauki"?
-Nie.
Mc Ardle schylił się i podniósł z podłogi egzemplarz gazety.
- Niech pan czyta na głos - rzekł, wskazując palcem kolumnę. - Chętnie posłucham raz
jeszcze, bo doprawdy nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem, o co temu człowiekowi
chodzi.
Oto list, który czytałem redaktorowi Działu Wiadomości „Daily Gazette":
HIPOTEZY NAUKI
Szanowny panie - szczerze ubawiony i bynajmniej nie
zbudowany - przeczytałem ów napuszony i całkowicie
niedorzeczny list Jamesa Wilsona Mac Phaila, jaki ukazał się
na łamach Waszego pisma, i w którym wypowiada się on na
temat zaćmienia linii Frauenhofera w widmach zarówno
planet, jak i gwiazd stałych. Autor traktuje sprawę jako
nieistotną i nie posiadającą żadnego znaczenia. Tymczasem
dla szerszego umysłu może ona mieć ogromną wagę -
chodzi tu bowiem o ostateczny los każdego mężczyzny,
każdej kobiety i dziecka na naszej planecie.
Nie spodziewam się bynajmniej, aby przy pomocy języka
naukowego udało mi się przekazać sens tego, co mam na
myśli, tym ograniczonym ludziom, którzy swoje pojęcia
kształtują na podstawie lektury dzienników. Dlatego będę
usiłował zniżyć się do ich poziomu, przedstawiając sytuację
przez użycie zwykłej analogii, która mieści się w granicach
inteligencji Waszych czytelników.
- Ależ to jest fenomen, chodzący fenomen - rzekł Mc Ardle, potrząsając głową w
zamyśleniu. - On nawet z niewinnego jagnięcia potrafi zrobić wilka i pokłócić spokojnych
kwakrów. Nic dziwnego, że w Londynie ziemia pali mu się pod stopami. A szkoda, panie
Malone, bo to jest tęgi umysł! Zobaczmy jednak, jak to tam jest z tą analogią.
Wyobraźmy sobie
- czytałem dalej –
że niedługi sznur połączonych ze sobą korków został
puszczony z leniwym prądem na daleką podróż przez
Atlantyk. Korki płyną powoli z dnia na dzień w tych samych
warunkach. Gdyby korki te posiadały zdolność odczuwania,
wówczas można by założyć, iż uważać one będą warunki te
za niezmienne i stałe. Tymczasem my, posiadając wiedzę
wyższego rzędu, wiemy, że może zdarzyć się wiele rzeczy,
które będą dla tych korków całkowitą niespodzianką. Mogą
zostać rzucone falą o okręt lub śpiącego wieloryba albo też
zaplątać się w wodorosty. Ostatecznie, ich podróż zakończy
się zapewne rozbiciem na skalistym wybrzeżu Labradoru.
Lecz cóż one mogą o tym wszystkim wiedzieć, płynąc tak
'spokojnie z dnia na dzień po oceanie, który uważają za
bezgraniczny i jednorodny?...
Czytelnicy Wasi pojmą zapewne, że Atlantyk w tej
przypowieści symbolizuje wszechpotężny ocean eteru, który
nas unosi, i że ów sznur korków przedstawia ten mały,
prawie nieznany system planetarny, do którego należymy.
Jako trzeciorzędne słońce z hałastrą nic nie znaczących
satelitów płyniemy w tych samych, codziennych warunkach
ku jakiemuś nieznanemu końcowi, jakiejś nędznej katastrofie,
która pochwyci nas na ostatecznych krańcach przestrzeni,
gdzie zmieceni zostaniemy przez jakąś Niagarę eteru lub
zdruzgotani o jakiś niepojęty Labrador. Nie widzę tu miejsca
dla płytkiego i pełnego ignorancji optymizmu Waszego
korespondenta, pana Jamesa Wilsona Mac Phaila. Widzę
natomiast wiele przyczyn, dla których powinniśmy śledzić z
bardzo natężoną uwagą i pełnym zainteresowaniem każdy
symptom zmian w otaczającym nas kosmosie, a od których
zależeć może nasz własny, ostateczny los.
- Człowieku, z niego byłby wielki kaznodzieja -wykrzyknął Mc Ardle. - To przypomina
grzmot organów. Posłuchajmy więc, co go tak niepokoi.
Ogólne zatarcie i przesunięcie się linii Frauenhofera w
widmie wskazuje, według mnie, na szeroko zakrojone, lecz
subtelne i jedyne w swoim rodzaju zmiany kosmiczne.
Światło planety jest odbiciem światła słonecznego. Światło
gwiazdy jest światłem własnym, przez nią samą
wytworzonym. Tymczasem widma zarówno planet, jak i
gwiazd uległy w tym wypadku identycznym zmianom. Czyż
mamy więc tu do czynienia ze zmianą, która zaszła w
samych tylko planetach i gwiazdach ? Tego rodzaju
koncepcja jest dla mnie nie do przyjęcia. Bo jakiż to wspólny
proces mógłby dokonać się w nich jednocześnie? Czyż nie
są to raczej przeobrażenia zachodzące w samej naszej
atmosferze? To jest możliwe, lecz w najwyższym stopniu
nieprawdopodobne, bowiem nie dostrzegamy śladów tych
zmian wokół nas, a poprzez analizy chemiczne również nie
udało się tego wykazać.
Jakaż więc jest trzecia możliwość? Ta mianowicie, że
może to być zmiana, która zaistniała w samej substancji
przewodzącej, w tym nieskończenie wspaniałym eterze, który
rozprzestrzenia się między gwiazdami i przenika cały
wszechświat. Unoszeni przez powolny prąd płyniemy w
głębinach tegoż oceanu. Oby nas tylko prąd ten nie uniósł w
nie znane nam dotąd pasmo eteru o własnościach, o których
na razie nie mamy pojęcia.
Gdzieś dokonała się zmiana. Dowodzą tego owe
kosmiczne zaburzenia widma. Może to być zmiana na lepsze
lub na gorsze, a może też nie mieć żadnego wpływu. Nie
wiemy tego. Płytki obserwator będzie zdania, że sprawa ta
nie zasługuje na uwagę, lecz ktoś, kto jak ja obdarzony jest
wyższą inteligencją prawdziwego filozofa, zrozumie, że
przemiany zachodzące we wszechświecie są nieobliczalne, i
tylko tego można nazwać mądrym człowiekiem, kto z góry
przygotowany jest na wszelkie niespodzianki.
Nie chcę być gołosłownym. Któż na przykład śmiałby
zaprzeczyć, że ów tajemniczy i powszechny wybuch choroby,
o którym pisaliście dziś rano na łamach waszego pisma, a
który - jak czytamy - pojawił się wśród tubylczych ras
Sumatry, nie ma związku ze zmianami kosmicznymi, na które
tubylcy mogą reagować szybciej niż bardziej rozwinięte ludy
Europy?
Przedstawiam tu tylko pewną koncepcję, nie upierając się
przy niej. W obecnym stanie rzeczy nie ma sensu twierdzić,
że jest ona słuszna. Lecz pozbawionym wyobraźni głupcem
jest ten, kto nie potrafi zrozumieć, że sprawy te mogą mieścić
się w ramach hipotez naukowych.
Szczerze oddany
George Edward Challenger
Briars Rotherfield
Jest to wspaniały i zachęcający list - powiedział w zamyśleniu Mc Ardle, wkładając
papierosa do długiej szklanej rurki, której używał jako cygarniczki. Co pan o tym sądzi, panie
Malone?
Musiałem się przyznać do zupełnej i upokarzającej ignorancji w tej sprawie.
Czym na przykład były linie Frauenhofera?
Mc Ardle właśnie badał tę sprawę w biurze z pomocą naszych ostrożnych naukowców.
Wziął więc z biurka dwie spośród wielokolorowych taśm spektralnych, przypominających
wstążki do kapeluszy członków jakiegoś młodego i pretensjonalnego klubu krykieta. Zwrócił
mi uwagę na pewne czarne linie, tworzące poprzeczne pasma na tle całego szeregu
jaskrawych kolorów, przechodzących stopniowo z czerwonego w pomarańczowy, żółty,
zielony, niebieski oraz z indygo w fiolet.
- Te ciemne pasma to linie Frauenhofera - rzekł - kolory zaś są właśnie światłem. Każdego
rodzaju światło przepuszczone przez pryzmat daje nam te same kolory. Nic z nich jednak nie
można wywnioskować. To tylko linie należy wziąć pod uwagę, ponieważ zmieniają się one w
zależności od tego, co może być źródłem światła. Te właśnie linie zamiast jaśnieć zaćmiły się
w zeszłym tygodniu, a wszyscy astronomowie zaczęli się kłócić o przyczynę tego zjawiska.
Tutaj oto mamy fotografię zaćmionych linii, przeznaczoną do jutrzejszego wydania.
Publiczność, jak dotąd, nie wykazała zainteresowania tą sprawą, myślę jednak, że pobudzi ją
do tego list Challengera w „Timesie".
- A co do Sumatry... ?
- No oczywiście, zaćmione linie widma a chorzy tubylcy na Sumatrze - to dwie bardzo
odległe sprawy... a jednak ten nasz profesor wykazał już raz, że wie, o czym mówi. Nie ulega
wątpliwości, że istnieje tam jakaś dziwna choroba. W dodatku dziś otrzymaliśmy telegram
właśnie z Singapuru, donoszący, że latarnie morskie w Cieśninie Sundajskiej przestały
pracować, w następstwie czego dwa okręty utkwiły przy brzegu. W każdym razie to
wystarczy, aby przeprowadzić wywiad z Challengerem. Jeżeli uda się panu wydostać coś
konkretnego, zamieścimy to w poniedziałek.
Wychodziłem właśnie z pokoju redaktora Działu Wiadomości, rozmyślając nad swoim
nowym zadaniem, gdy nagle usłyszałem, jak ktoś na dole w poczekalni wywołał moje
nazwisko. Był to chłopiec, który przyniósł mi telegram z mego mieszkania na Streatham.
Wiadomość pochodziła od osoby, o której dopiero co dyskutowaliśmy. Brzmiała następująco:
Malone, Hill Street 17, Streatham Proszę przywieźć tlen –
CHALLENGER
„Przywieźć tlen!" Jak sobie przypominam, profesora cechował ciężki dowcip, godny
najbardziej niezdarnych satyrów. Czyżby to był jeden z tych jego kawałów, które zwykle
przyprawiały go o niepohamowany śmiech, kiedy to nie było mu widać oczu, broda trzęsła
się, a usta rozdziawione były od ucha do ucha, tworząc zupełne przeciwieństwo do powagi
osób zebranych wokół niego? Zastanawiałem się nad treścią słów, ale nie widziałem w nich
nic zabawnego. A więc było to niewątpliwie jakieś zwięzłe polecenie - jakkolwiek bardzo
dziwne. Profesor był bodaj jedynym człowiekiem, któremu nie śmiałbym odmówić wykonania
jego przemyślanych poleceń. Być może, przeprowadzał jakieś chemiczne doświadczenie,
być może... no tak, ale nie do mnie należało zastanawiać się, w jakim celu tego potrzebował.
Tlen trzeba było zdobyć. Miałem jeszcze prawie godzinę czasu do odejścia pociągu ze stacji
Victoria. Wziąłem taksówkę, a upewniwszy się co do adresu w książce telefonicznej, udałem
się na Oxford Street do Zakładów Chemicznych.
Kiedy znalazłem się na miejscu przeznaczenia, w wejściu do gmachu ukazało się dwóch
młodzieńców, niosących żelazną tubę, którą z pewnym wysiłkiem wciągnęli do stojącego
obok samochodu. Jakiś starszy pan deptał im po piętach, popędzając ich i zrzędząc
skrzeczącym, zgorzkniałym głosem. Odwrócił się w moją stronę. Nie ulegało wątpliwości: te
ostre rysy i ta kozia bródka... ! Był to mój stary, opryskliwy towarzysz, profesor Summerlee.
- Coś takiego! - wykrzyknął. - Nie powie mi pan chyba, że i pan otrzymał jeden z tych
niedorzecznych telegramów z żądaniem tlenu?
Pokazałem mu telegram.
- No tak, no tak. Ja również otrzymałem i jak pan widzi, chociaż jest to wbrew moim
przekonaniom, postąpiłem zgodnie z poleceniem. Nasz stary przyjaciel jest jak zawsze
niepoprawny. Nie potrzebował chyba tlenu aż tak bardzo, aby musiał odbiegać od
normalnego sposobu zdobycia go i zabierać czas tym, którzy są bez wątpienia bardziej zajęci
niż on sam. Dlaczego nie zamówił tlenu bezpośrednio?
Mogłem jedynie podsunąć myśl, że prawdopodobnie potrzebuje go natychmiast.
- Albo tak mu się tylko wydaje. Teraz jednak jest zupełnie zbyteczne, aby jeszcze i pan
kupował, skoro mam tu ten znaczny zapas.
- A jednak musi mieć jakieś powody, dla których chce, abym ja także przywiózł tlen. Lepiej
będzie uczynić dokładnie tak, jak sobie życzy.
Zgodnie z tym, co powiedziałem, zamówiłem mimo zrzędzenia i sprzeciwu ze strony
profesora Summerlee dodatkowa butlę, którą umieszczono obok tej drugiej w jego
samochodzie, ponieważ zaofiarował się podwieźć mnie na stację Victoria.
Odszedłem na chwilę, aby zapłacić za taksówkę, gdyż kierowca w sposób nieprzyjemny i
obraźliwy domagał się zapłaty. Kiedy powróciłem, profesor Summerlee awanturował się z
ludźmi, którzy przenosili tlen. Jego biała, kozia bródka trzęsła się z oburzenia. Jeden z ludzi
nazwał go - jak sobie przypominam - głupią, starą, wypłowiałą papugą, co tak rozzłościło jego
szofera, że zerwał się z miejsca, aby stanąć w obronie znieważonego chlebodawcy. Nic
więcej nie mogliśmy zrobić, nie chcąc dopuścić do bójki na ulicy.
Przytoczone tu przeze mnie drobne zdarzenia mogą wydawać się błahe, wówczas też nie
przywiązywaliśmy do nich wagi. Dopiero teraz, kiedy patrzę wstecz, widzę ich związek z całą
sprawą, którą mam tu przedstawić.
Miałem wrażenie, że kierowca musiał być albo nowicjuszem, albo też po tej kłótni stracił
panowanie nad nerwami do tego stopnia, że do samej stacji prowadził wóz skandalicznie.
Dwukrotnie o mało nie mieliśmy zderzenia z innymi, równie niepewnie prowadzonymi
pojazdami. Pamiętam, że zwróciłem się do Summerleego z uwagą, iż poziom jazdy u
kierowców londyńskich znacznie się obniżył. Raz otarliśmy się nawet o gęsty tłum, który
przyglądał się jakiejś bójce na rogu ulicy Mall. Podnieceni ludzie podnieśli krzyk oburzenia na
tak niezdarną jazdę, a jakiś człowiek wskoczył na stopień samochodu i wymachiwał laską
nad naszymi głowami. Zepchnąłem go, lecz odczuliśmy ulgę dopiero wówczas, kiedy
wydostaliśmy się z tłumu i znaleźliśmy się w bezpiecznej odległości od parku. Te drobne
zajścia, następujące jedne po drugich, rozprzęgły moje nerwy, a po gniewnych ruchach mego
towarzysza mogłem również spostrzec, że i jego cierpliwość dobiegła granic wytrzymałości.
Wrócił nam jednak dobry humor, kiedy ujrzeliśmy wysoką, chudą postać lorda Johna
Roxtona, oczekującego nas na peronie w żółtym tweedowym myśliwskim ubraniu. Jego
wyrazista twarz, z owymi nie dającymi się zapomnieć oczyma, tak srogimi, a jednak pełnymi
humoru, zarumieniła się z radości na nasz widok. Jego rudawe włosy były przyprószone
siwizną, a dłuto czasu pogłębiło jeszcze bruzdy na czole, lecz poza tym był to ten sam lord
John, nasz dobry kompan z przeszłości.
- Dzień dobry, Herr Professor! Dzień dobry, młody przyjacielu! - wykrzyknął zbliżywszy się
ku nam.
Ryknął śmiechem na widok butli z tlenem, które ujrzał za nami na bagażniku.
- Więc wy też je macie! - zawołał. - Moja została oddana na bagaż. Co też ten kochany
staruszek znowu wymyślił?
- Czy widział pan jego list w „Timesie"? - zapytałem.
- Cóż to było takiego?
- Bzdura i nonsens! - odezwał się Summerlee cierpko.
- Myślę, że to ma jakiś związek z tą historią z tlenem, a może się mylę... - powiedziałem.
- Bzdura i nonsens! - wykrzyknął ponownie Summerlee, niepotrzebnie się unosząc.
Siedzieliśmy wszyscy w przedziale dla palących, w wagonie pierwszej klasy, a Summerlee
zapalił już swoją krótką, zwęgloną i starą fajkę z pianki morskiej, która zdawała się osmalać
jego długi zaczepny nos.
- Kolega Challenger to mądry człowiek - powiedział z niepohamowaną gwałtownością. -
Nikt temu zaprzeczyć nie może. Tylko głupiec zaprzeczy. Wystarczy spojrzeć na jego
kapelusz. Mieści się pod nim siedemset uncji mózgu - ogromna, idealna i sprawna maszyna,
funkcjonująca bez zarzutu. Pokażcie mi obudowę maszyny, a określę wam jej wielkość. Ale
to urodzony szarlatan. Sami słyszeliście, jak rzuciłem mu w twarz te słowa, urodzony
szarlatan, posługujący się jakimś dramatycznym chwytem, aby zyskać publiczny rozgłos.
Życie toczy się zbyt spokojnie, kolega Challenger korzysta więc z okazji, aby zwrócić na
siebie powszechną uwagę. Nie wyobrażacie sobie chyba, że wierzy on we wszystkie te
nonsensy o zmianach w eterze i niebezpieczeństwie rzekomo grożącym ludzkości. Czy
słyszał kto kiedykolwiek o tak nieprawdopodobnej historii?
Przysiadł jak stary siwy kruk, skrzecząc i zanosząc się sardonicznym śmiechem.
Ogarnęła mnie fala gniewu, kiedy słuchałem tego, co mówił Summerlee. To haniebne z
jego strony wypowiadać się w ten sposób o przywódcy, który przyczynił się do całej naszej
sławy i stworzył nam okazję do takich przygód, jakich nikt dotąd nie doświadczył. Otworzyłem
już usta, aby wygłosić gorącą replikę, gdy ubiegł mnie lord John.
- Pan już miał kiedyś utarczkę z naszym kochanym profesorem - powiedział ostro - no i
rozprawił się z panem w dziesięciu sekundach. Wydaje mi się, profesorze Summerlee, że
Challenger daleko pana przerasta, a więc najlepiej będzie, jeżeli pójdzie pan własną drogą, a
jego zostawi w spokoju.
- Ponadto - rzekłem - był on dla nas jak najlepszym przyjacielem. Ma on wprawdzie swoje
wady, ale jest szczery i bezpośredni i nie sądzę, aby kiedykolwiek mówił źle o swoich
towarzyszach poza ich plecami.
- Dobrze pan powiedział, młodzieńcze - rzekł lord John Roxton. Potem z uprzejmym
uśmiechem poklepał profesora Summerlee po ramieniu. - No cóż, Herr Professor, chyba nie
będziemy się kłócić o tak wczesnej porze dnia. Zbyt wiele już razem przeżyliśmy. Lecz
trzymaj się pan z dala od Challengera, bo ja i ten oto młody człowiek mamy pewną słabość
do tego kochanego staruszka.
Niestety, Summerlee nie zdradzał chęci do kompromisu. Twarz jego wyrażała
nieprzejednany upór, gęste kłęby dymu unosiły się z fajki, którą pykał zawzięcie.
- Co do pana, lordzie Roxton - zakrakał - to pańska opinia w sprawach wiedzy ma takie
znaczenie w moich oczach, jakie w oczach pana miałby mój pogląd na nowe typy broni
myśliwskiej. Mam swoje własne zdanie, proszę pana, i stosuję je według własnego
upodobania. Czyż dlatego, że się raz omyliłem, powinienem przyjmować bezkrytycznie
wszystkie, chociażby najdalej idące, wnioski, które ten człowiek stara się nam narzucić? Czyż
ma nam przewodzić jakiś papież nauk, który by wygłaszał ex cathedra nieomylne dogmaty,
przyjmowane bez sprzeciwu przez bierną, pokorną społeczność? Powtarzam panu, drogi
panie, że posiadam własny rozum i że czułbym się snobem i niewolnikiem, gdybym nie robił z
niego użytku. Jeżeli ta bezsensowna gadanina o eterze i liniach Frauenhofera w widmie
sprawia wam przyjemność, proszę, zajmujcie się nią dalej, lecz nie żądajcie od kogoś, kto
jest starszy i mądrzejszy, aby uczestniczył w tym szaleństwie. Czyż nie jest rzeczą jasną, że
gdyby eter zatruty był do tego stopnia, jak to on twierdzi, oraz gdyby był szkodliwy dla
zdrowia ludzkiego, to rezultat tego byłby już widoczny w nas samych? - Wybuchnął przy tym
triumfalnym śmiechem, zadowolony z własnej argumentacji. - Tak, proszę pana, bylibyśmy
już bardzo dalecy od naszego normalnego stanu, a zamiast siedzieć spokojnie w pociągu i
rozstrząsać problemy naukowe, wykazywalibyśmy już pierwsze objawy działającego w nas
zatrucia. A gdzież tu pan widzi jakieś oznaki tych trujących zaburzeń kosmicznych? Niech mi
pan odpowie. Ale zaraz, natychmiast, bez wykrętów. No więc, czekam, odpowiadaj pan!
Czułem, jak gniew we mnie wzrastał. W zachowaniu Summerleego było coś bardzo
irytującego i agresywnego.
- Sądzę, że gdyby pan lepiej znał fakty, nie byłby pan tak pewny swojej opinii - rzekłem.
Summerlee wyjął fajkę z ust i zmierzył mnie kamiennym spojrzeniem.
- Proszę, może zechce mi pan wyjaśnić, co ma oznaczać ta, powiedziałbym,
impertynencka uwaga?
- Po prostu to, że kiedy wychodziłem z biura, redaktor Działu Wiadomości powiadomił mnie
o nadejściu telegramu, który potwierdził fakt powszechnej epidemii wśród krajowców na
Sumatrze i podał dalszą wiadomość, że latarnie w Cieśninie Sundajskiej nie świecą się.
- W istocie. Głupota ludzka powinna mieć jakieś granice! - wykrzyknął Summerlee z
niekłamaną złością. - Czyż to możliwe, aby pan nie mógł pojąć, że eter, nawet gdybyśmy na
moment przyjęli niedorzeczne przypuszczenia Challengera, jest substancją powszechną,
która ma tutaj te same właściwości, co i po drugiej stronie globu? Czyżby pan mniemał przez
chwilę, że istnieje jakiś eter angielski i eter Sumatry? Być może, wyobraża pan sobie, że eter
Kentu jest w pewnym stopniu nadrzędny wobec eteru hrabstwa Surrey, przez które niesie
nas właśnie ten pociąg? Zaiste, między łatwowiernością a ignorancją przeciętnego laika nie
ma naprawdę granic. Czyż można zgodzić się z tym, aby na Sumatrze eter był aż tak
zabójczy i powodował całkowity bezwład, podczas gdy tutaj nie wykazuje on żadnych
dostrzegalnych skutków? Osobiście, mogę szczerze wyznać, nigdy w życiu nie byłem w tak
doskonałej kondycji fizycznej i nigdy nie miałem tak świetnej równowagi umysłowej.
- Być może. Nie pretenduję wcale do miana naukowca - odpowiedziałem - a jednak
słyszałem już gdzieś, że wiedza jednego pokolenia okazuje się często omylna w następnym.
Zresztą nie wymaga to od nas aż tyle zdrowego rozsądku, abyśmy nie mogli stwierdzić,
nawet przy naszej ograniczonej wiedzy o eterze, że mogą tu działać pewne lokalne warunki
w różnych częściach świata, w których szkodliwe skutki eteru mogą wystąpić wcześniej,
podczas gdy u nas może pojawią się one dopiero później.
- Słowami „może" i „mógłby" dowiedzie pan wszystkiego - zawołał z wściekłością
Summerlee. -Prosię mogłoby fruwać. Tak, proszę pana, prosię mogłoby fruwać, ale przecież
nie fruwa. Nie warto z panem dyskutować. Challenger nakładł wam do głowy nonsensów i
obaj nie jesteście zdolni rozumować. Moje słowa są i tak jak groch rzucany o ścianę.
- Muszę stwierdzić, profesorze Summerlee, że pańskie zachowanie nie uległo poprawie
ani trochę od czasu, gdy miałem przyjemność widzieć pana ostatni raz - odezwał się lord
John poważnie.
- Wy, paniczykowie, nie przywykliście do wysłuchiwania prawdy - odpowiedział Summerlee
z gorzkim uśmiechem. - Jest to chyba dla pana niezbyt miłą niespodzianką, gdy ktoś
udowodni panu, że mimo tytułu jest pan tylko wielkim ignorantem.
- Daję słowo, drogi panie - powiedział bardzo ostro i cierpko lord John - gdyby pan był
człowiekiem młodszym, nie śmiałby pan odzywać się do mnie w sposób tak obraźliwy.
Summerlee wysunął podbródek trzęsąc swą niepozorną kozią bródką.
- Chcę panu podać do wiadomości, mój panie, że młody czy stary, nigdy w życiu nie bałem
się powiedzieć tego, co myślę, każdemu fircykowi nie grzeszącemu rozumem. Tak, mój
panie, każdemu fircykowi, jeżeli już chce pan mieć tyle tytułów, ile niewolnicy byli w stanie
wymyślić, a głupcy przyjąć.
Na chwilę oczy lorda Johna zapłonęły, potem z ogromnym wysiłkiem opanował swój
gniew, opadł na ławkę skrzyżowawszy ramiona, z gorzkim uśmiechem na twarzy. Cała ta
kłótnia była dla mnie wstrętna i przykra. Przeszłość powróciła ku mnie falą wspomnień -
szczere, przyjazne stosunki, pełne przygód dni - wszystkie nasze cierpienia i trudy, i nasze
ostateczne zwycięstwo. Czyż musiało dojść aż do tego? Do wzajemnych ubliżeń i zniewag?
Nagle zacząłem płakać - wstrząsał mną głośny, nieopanowany szloch. Moi towarzysze
spojrzeli na mnie zdumieni. Zakryłem twarz rękami.
- Wszystko dobrze - wykrztusiłem - tylko... tylko tak mi żal!
- Pan jest chory, młody człowieku, to pana gnębi - powiedział lord John. - Od razu
wydawało mi się, że pan ma zmartwienia.
- Pański sposób bycia, drogi panie, nie uległ poprawie w ciągu tych trzech lat - rzekł
Summerlee, potrząsając głową. - Ja również zwróciłem uwagę na pana zachowanie od
chwili, kiedyśmy się spotkali. Nie ma potrzeby, aby się pan litował, lordzie John. Te łzy należy
przypisać tylko alkoholowi. Ten człowiek pił. Ale zaraz, dopiero co nazwałem pana fircykiem,
co być może, było zbyt ostro powiedziane. Lecz określenie to przypomina mi pewną drobną
umiejętność, trochę prostacką, ale zabawną, którą zwykłem się popisywać. Znacie mnie jako
poważnego naukowca. Czy uwierzycie jednak, że niegdyś cieszyłem się w kilku
przedszkolach dobrze zasłużoną opinią naśladowcy zwierząt domowych? Być może,
mógłbym uprzyjemnić wam czas podróży. Czy zabawiłoby was na przykład, gdybym zapiał
jak kogut?
- Nie, mój panie - odparł lord John, który czuł się jeszcze wysoce dotknięty. - Mnie to nie
zabawi.
- Sposób, w jaki naśladowałem gdakającą kurę, która co dopiero zniosła jajko, uważano
także za nieprzeciętny. Czy mogę spróbować?
- Nie, panie szanowny, lepiej już nie.
Lecz pomimo stanowczego sprzeciwu profesor Summerlee odłożył fajkę i do końca
podróży zabawiał - a raczej próbował zabawiać nas - naśladując głosy ptaków i zwierząt.
Wydawało się to takim absurdem, że płacz mój przerodził się w gwałtowne wybuchy śmiechu,
który musiał nabrać histerycznego charakteru w miarę, jak siedząc oto naprzeciw tego
poważnego profesora widziałem - a raczej słyszałem go - w roli wrzaskliwego koguta lub
szczenięcia, któremu nadepnięto na ogon. W pewnym momencie lord Roxton, przeglądając
gazetę, napisał na marginesie ołówkiem:
„Biedny człowiek! Zwariowany jak kapelusznik".
Niewątpliwie było to bardzo ekscentryczne, a jednak sposób wykonania uderzył mnie jako
nadzwyczaj pomysłowy i zabawny. Podczas gdy to wszystko się działo, lord John Roxton
pochylił się ku mnie i zaczął mi opowiadać jakąś historyjkę o bawole i hinduskim radży, która,
jak mi się zdawało, nie miała ani początku, ani końca. Profesor Summerlee zaćwierkał
właśnie jak kanarek, a lord Roxton zbliżał się do punktu kulminacyjnego swego opowiadania,
kiedy pociąg zatrzymał się w Jarvis Brook, dokąd trzeba było pojechać, jak nam podano, aby
dostać się do Rotherfield.
Na stacji oczekiwał nas Challenger. Wyglądał wspaniale. Żaden indyk w całej swojej krasie
nie mógłby kroczyć z równie majestatyczną godnością, z jaką on paradował po rodzimej
stacji, spoglądając na każdego wokół siebie z łaskawie zachęcającym uśmiechem. Jeśli
zmienił się od czasu tamtych, dawnych dni, to tylko o tyle, że jego cechy charakterystyczne
bardziej się uwydatniły. Jego ogromna głowa i szerokie czoło wydawały się jeszcze większe
niż dawniej. Czarna broda spływała do przodu imponującą kaskadą, a czyste, szare oczy,
spoglądające ze wzgardą, i wyzwaniem spod przymrużonych powiek, były bardziej władcze
niż za owych dawnych dni.
Rozbawiony, uścisnął mi rękę, uraczył zachęcającym uśmiechem, jaki przybiera dyrektor
szkoły wobec uczniaka, i pozdrowiwszy pozostałych, pomógł zebrać ich bagaże i butle z
tlenem, wpakował je i nas do wielkiego samochodu, który prowadził ten sam beznamiętny
Austin, człowiek oszczędny w słowach, którego widziałem już w roli kamerdynera podczas
mojej pierwszej, brzemiennej w skutki wizyty u profesora. Droga prowadziła krętym szlakiem
na wzgórze, poprzez piękną okolicę. Siedziałem z przodu razem z szoferem, przy czym
wydawało mi się, że moi trzej towarzysze siedzący za mną rozmawiają jeden przez drugiego.
Jak się zorientowałem, lord John nie mógł się uporać ze swoją opowiastką o bawole, a
jednocześnie jak dawniej usłyszałem głęboki, dudniący głos Challengera i jak zwykle dobitnie
akcentowane słowa Summerleego, w miarę jak ich umysły ścierały się w zaciekłej i wysoce
naukowej dyskusji. Nagle Austin, nie spuszczając wzroku z kierownicy, pochylił ku mnie swą
mahoniową twarz.
- Mam wypowiedzenie - rzekł.
- Niemożliwe - odparłem.
Wszystko tego dnia było jakieś dziwne. Każdy mówił jakieś niezwykłe, nieoczekiwane
rzeczy. Jak we śnie.
- To już czterdziesty siódmy raz - ciągnął Austin w zamyśleniu.
- Kiedy odchodzicie? - zapytałem, aby coś powiedzieć.
- Nie odejdę - rzekł Austin.
Miałem wrażenie, że na tym skończy się rozmowa, za chwilę jednak Austin podjął ją na
nowo.
- Gdybym miał odejść, kto będzie o niego dbał? -Ruchem głowy wskazał swego pana. -
Kogo dostanie na moje miejsce?
- Kogoś innego - podsunąłem niezręcznie.
- Ale nie on. Nikt nie wytrzyma z nim ani tygodnia. Bo jakbym ja sobie poszedł, to ten cały
dom zawali się i stanie jak zegarek bez sprężyny. Panu to mówię, bo pan jest jego
przyjacielem i pan powinien wiedzieć. Gdybym się przejmował tym wszystkim, co on
wygaduje... ale widzi pan, nie miałbym serca. I on, i pani byliby jak dzieci w powijakach
porzucone przez matkę. Beze mnie nic nie zrobią. A teraz, proszę, daje mi wypowiedzenie.
- Dlaczego nikt by nie wytrzymał? - zapytałem.
- Bo nikt nie będzie taki wyrozumiały jak ja. Tak, to bardzo mądra głowa, ten mój pan, i aż
czasami mu się w tej głowie miesza od mądrości. Widziałem go już jak wyszedł z siebie, ho,
ho... Niech pan tylko posłucha, co on zrobił dziś rano!
- Co takiego?
Austin pochylił się ku mnie.
- Ugryzł służącą - rzekł chrapliwym szeptem.
- Ugryzł ją?
- Tak, proszę pana, ugryzł ją w nogę. Widziałem na własne oczy jak rozpoczęła iście
maratoński bieg od drzwi hallu.
- Wielki Boże!
- A co by pan powiedział, gdyby pan widział, co się działo. On nie ma ani jednego
przyjaciela wśród sąsiadów. A są i tacy, którzy uważają, że wówczas kiedy mój pan był tam,
wśród tych potworów, o których pan pisał, to czuł się z nimi jak u siebie w domu i nigdy nie
miał stosowniejszego towarzystwa. Widzi pan, tak oni mówią. Ale ja służyłem u niego
dziesięć lat i lubię go, o, proszę pana, to wielki człowiek i między nami mówiąc, to nawet
zaszczyt służyć u niego. Ale on czasami wystawia ludzi na ciężką próbę. Bo niech pan na
przykład na to popatrzy. Tego chyba pan nie nazwie starodawną gościnnością, co? Niech
pan tylko to przeczyta.
Powoli, z wysiłkiem, samochód wspinał się po krętej drodze. Na zakręcie, ponad dobrze
utrzymanym żywopłotem widniała tablica informacyjna. Jak powiedział Austin, można ją było
odczytać bez trudu, ponieważ zawierała kilka uderzających słów:
OSTRZEŻENIE
Goście, dziennikarze i żebracy
niepożądani
G. E. Challenger
- Tak, to nie jest zbyt zachęcające - rzekł Austin, potrząsając głową i patrząc na ten godny
pożałowania napis. - Niezbyt przyjemnie by to wyglądało na kartce świątecznej. Niech mi pan
wybaczy, już dawno tak się nie rozgadałem, ale dziś tak mi się jakoś dziwnie nazbierało. On
mi może wypowiadać, aż mu twarz nie spuchnie, ale ja i tak się stąd nie ruszę, to jasne. Ja
jestem sługa, a on pan, i tak już na zawsze zostanie.
Minęliśmy dwa białe słupy bramy, wjeżdżając na kolisty zajazd, otoczony krzewami
rododendronów. W głębi stał niski dom z cegły, o jasnym drewnianym belkowaniu, ładny i
przytulny. Pani Challenger, drobniutka i filigranowa, wyszła uśmiechnięta na próg, gotowa
nas przywitać.
- No, moja droga - zawołał Challenger, wydostając się z trudem z samochodu - oto są nasi
goście. To zupełna nowość w naszym domu, prawda? Bo z sąsiadami żyjemy na wojennej
stopie. Gdyby tylko mogli wrzucić truciznę na szczury do wozu naszego piekarza, na pewno
by to uczynili.
- Ależ to straszne, straszne - zawołała dama, na pół śmiejąc się i płacząc. - George
zawsze z każdym się kłóci. Nie mamy jednego przyjaciela w całej okolicy.
- Dzięki temu mogę zająć się bez reszty moją niezrównaną żoneczką - rzekł Challenger,
obejmując ją wpół swoim krótkim, grubym ramieniem. Przedstawcie sobie goryla i gazelę, a
będziecie mieli obraz tej pary. - Chodźmy już, chodźmy, panowie są zmęczeni podróżą, a
posiłek powinien już być przygotowany. Czy Sara wróciła?
Pani potrząsnęła żałośnie głową, a profesor roześmiał się na głos i władczo pogładził
brodę.
- Austin - zawołał - kiedy odstawicie wóz, zechcecie pomóc swej pani przy nakrywaniu do
stołu. A teraz, moi panowie, pozwólcie ze mną do gabinetu, mam bowiem kilka palących
spraw, które chciałbym z wami omówić.
ROZDZIAŁ II PRZYPŁYW ŚMIERCI
Kiedy przechodziliśmy przez hall, zadzwonił telefon. Byliśmy mimowolnymi świadkami
rozmowy profesora Challengera. Mówię „my", ale nikt w obrębie stu jardów nie mógłby nie
słyszeć tego grzmiącego, potężnego głosu, który rozlegał się po całym domu. Jego
odpowiedzi utrwaliły się w moim umyśle.
-... No tak, oczywiście, to ja jestem... Tak, na pewno! Ten profesor Challenger, ten sławny
profesor, a któż by to miał być... Oczywiście, każde słowo, inaczej nie pisałbym tego... Nie
zdziwiłbym się wcale... Wszystko na to wskazuje... Najdalej w ciągu jednego dnia, w każdym
razie niewiele później... Dobrze, nic na to nie poradzę, to chyba jasne?... Tak, to jest bardzo
przykre, bez wątpienia, ale ja raczej wyobrażam sobie, że dotknie to ważniejszych ludzi niż
pan. I po co tu skomleć... Nie, absolutnie nie mogę. Musi pan sam sobie radzić... Dość tego,
mój panie. Nonsens! Mam coś ważniejszego do roboty niż wysłuchiwanie takich bredni.
Trzasnął z hałasem słuchawką i zaprowadził nas na górę do dużego, przestrzennego
apartamentu, który był jego gabinetem. Na wielkim mahoniowym biurku leżało siedem, czy
osiem nie otwartych telegramów.
- Rzeczywiście - rzekł, biorąc je do ręki - moi korespondenci zaoszczędziliby dużo
pieniędzy, gdybym miał jakiś adres telegraficzny. Coś takiego jak „Noe, Rotherfield" byłoby
najwłaściwsze.
Jak zwykle kiedy wyrwał się z jakimś niezrozumiałym dowcipem, oparł się o biurko i ryczał,
dusząc się ze śmiechu, a ręce trzęsły mu się tak, że z ledwością mógł otworzyć koperty.
- Noe! Noe! - dyszał z twarzą czerwoną jak burak.
Lord John i ja uśmiechaliśmy się przyjaźnie, a Summerlee niby kozioł cierpiący na
niestrawność kiwał głową ze wzgardą na znak dezaprobaty. W końcu Challenger,
wybuchając wciąż swym podobnym do ryku śmiechem, zabrał się do otwierania telegramów.
Wszyscy trzej staliśmy we wnęce okna, podziwiając rozpościerający się przed nami
wspaniały widok. Było naprawdę na co patrzeć. Droga wijąca się łagodną serpentyną
rzeczywiście wywiodła nas na znaczną wysokość, siedmiuset stóp, jak stwierdziliśmy to
później.
Dom Challengera znajdował się na samym skraju wzgórza, a od strony południowej, na
którą wychodziło okno gabinetu, widać było ogromną przestrzeń Wealdu, sięgającą aż tam,
gdzie łagodne wzniesienia Wydm Południowych kształtowały falujący horyzont. Smugi dymu
zawieszone nad rozstępem wzgórz wskazywały położenie Lewes. Tuż pod nami
rozpościerały się szeroką równiną wrzosowiska z długimi, jaskrawozielonymi pasami pola
golfowego w Crowborough, pocętkowanego wszędzie postaciami grających. Nieco na
południe - poprzez prześwity w lesie można było dostrzec odcinek głównej linii kolejowej,
prowadzącej z Londynu do Brighton. Pod samym oknem było małe, ogrodzone podwórze,
gdzie stał samochód, którym przyjechaliśmy ze stacji. Nagły okrzyk Challengera zmusił nas
do odwrócenia się. Profesor odczytywał telegramy i układał je równo w stosik na biurku. Jego
szeroka, grubo ciosana twarz - albo to, co dostrzegaliśmy spod gęstego zarostu brody - była
wciąż jeszcze mocno zaczerwieniona; sprawiał wrażenie, jak gdyby znajdował się pod
wpływem jakiegoś silnego podniecenia.
- Moi panowie - odezwał się głosem mówcy na publicznym zebraniu - to jest naprawdę
interesujące spotkanie, a dokonuje się ono w nadzwyczajnych okolicznościach,
powiedziałbym: okolicznościach bez precedensu. Chciałbym wiedzieć, czy nie zauważyliście
czegoś szczególnego jadąc tutaj z miasta?
- Jedyną rzeczą, którą ja zauważyłem - rzekł Summerlee z kwaśnym uśmiechem - było to,
że ten oto młodszy nasz przyjaciel w ciągu tych kilku minionych lat nie poprawił ani trochę
swoich manier. Muszę z przykrością stwierdzić, że jego zachowanie w pociągu pozostawiało
wiele do życzenia, i byłbym doprawdy nieszczery, gdybym nie powiedział, że to wywarło na
mnie jak najbardziej nieprzyjemne wrażenie.
- No, no, wszyscy stajemy się niekiedy trochę prozaiczni - powiedział lord John. - Ten
młody człowiek nie zamierzał nam wcale dokuczyć. Ponadto należy on do narodowej
reprezentacji, tak więc, jeżeli zabiera nam pół godziny na opisywanie gry w piłkę nożną, ma
do tego większe prawo niż wielu innych ludzi.
- Pół godziny na opisywanie gry! - wykrzyknąłem oburzony. - Ależ to właśnie pan zabrał pół
godziny swoim zawikłanym opowiadaniem o bawole. Profesor Summerlee może to
poświadczyć.
- Trudno mi rozsądzić, który z was był bardziej nudny - odrzekł Summerlee. - Ale
oświadczam panu, Challenger, że nigdy już, do końca mego życia, nie będę miał ochoty na
wysłuchiwanie historyjek o piłce nożnej lub bawołach.
- Nie powiedziałem dziś ani słowa o piłce nożnej! - zaprotestowałem. Lord John gwizdnął
przeraźliwie, a Summerlee potrząsnął żałośnie głową.
- O, wcześnie pan zaczyna - powiedział - to rzeczywiście godne pożałowania. Kiedy
siedziałem tam, wprawdzie smutny, lecz głęboko zamyślony i milczący...
- Milczący! - wykrzyknął lord John. - Jak to? Naśladował pan przecież przez całą drogę
program music-hallu w sposób bardziej podobny do rozklekotanego gramofonu niż do
człowieka.
Summerlee poderwał się z ostrym protestem.
- Pan pozwala sobie na niewczesne żarty, milordzie - rzekł z miną, jak gdyby się napił octu.
- Ależ zostawmy to wszystko, to przecież prawdziwe szaleństwo! - wykrzyknął lord John. -
Zdaje mi się, że każdy z nas wie, co robili inni, a nikt z nas nie wie, co sam robił. Odtwórzmy
to wszystko od początku. Wsiedliśmy do przedziału pierwszej klasy dla palących, to jasne,
prawda? Potem zaczęliśmy się sprzeczać na temat listu naszego kochanego Challengera
zamieszczonego w „Timesie".
- A więc sprzeczaliście się - zagrzmiał nasz gospodarz, przymrużając oczy.
- Powiedział pan, Summerlee, że w tej polemice nie było źdźbła prawdy.
- Niemożliwe - rzekł Challenger, prężąc pierś i gładząc brodę. - Ani źdźbła prawdy! Zdaje
mi się, że słyszałem już przedtem te słowa. A czy mógłbym wiedzieć, z jakimi to argumentami
wielki i sławny profesor Summerlee przystąpił do zniweczenia skromnego indywiduum, które
odważyło się wyrazić opinię w związku z hipotezami naukowymi? A może, zanim unicestwi
on to kompletne zero, sam raczy łaskawie dać nam uzasadnienie przeciwstawnych
poglądów, które sformułował?
Mówiąc to z tym swoim wymyślnym, a zarazem niezdarnym sarkazmem, Challenger
kłaniał się, wzruszał ramionami i rozkładał ręce.
- No, uzasadnienie było dosyć proste - odciął zajadle Summerlee. - Twierdziłem, że jeżeli
eter otaczający ziemię jest tak toksyczny w jednej części świata, iż powoduje niebezpieczne
symptomy, to jest rzeczą wprost nie do uwierzenia, aby zupełnie nie działał na nas trzech w
wagonie kolejowym.
Wyjaśnienie to wywołało u Challengera tylko głośny wybuch niepohamowanej wesołości.
Wszystko w pokoju trzęsło się wprost i dygotało od jego śmiechu.
- Nasz czcigodny Summerlee nie rozumie - i to nie po raz pierwszy - faktów wynikających z
sytuacji - powiedział w końcu, wycierając spocone czoło. - A teraz, moi panowie, nie
pozostaje mi nic lepszego, jak opowiedzieć wam szczegółowo o tym, co sam robiłem dziś
rano. Łatwiej wytłumaczycie sobie swoje własne zamroczenie umysłowe, skoro dowiecie się,
że nawet ja miałem momenty, w których równowaga mego umysłu była zachwiana. Mamy w
tym domu już od kilku lat gosposię - niejaką Sarę Jej nazwiskiem nie usiłowałem nigdy
obciążać pamięci. Jest to kobieta o surowym, odpychającym wyglądzie, sztywna i
nieprzystępna w sposobie bycia, z natury beznamiętna i znana z tego, że nigdy, w ciągu
całego pobytu u nas, nie zdradzała nawet najmniejszych oznak jakiegokolwiek wzruszenia.
Kiedy siedziałem sam przy śniadaniu (żona ma zwyczaj pozostawania rano w swoim pokoju),
przyszło mi naraz do głowy, że byłoby rzeczą zabawną a zarazem pouczającą stwierdzić, czy
uda mi się wyprowadzić tę kobietę z granic jej niewzruszoności. Wymyśliłem prosty, lecz
skuteczny sposób. Przesunąwszy wazonik z kwiatami, który stał na środku obrusa,
zadzwoniłem na służącą i wsunąłem się pod stół. Weszła, a widząc pusty pokój,
przypuszczała, że poszedłem do gabinetu. Jak się spodziewałem, zbliżyła się i pochyliła nad
stołem, aby przestawić wazon. Miałem przed sobą widok bawełnianej pończochy i buta z
elastyczną wstawką. Wytknąwszy głowę, zatopiłem zęby w jej łydce. Eksperyment udał się
ponad wszelkie oczekiwania. Przez kilka sekund stała jak sparaliżowana, gapiąc się na moją
głowę. Potem zerwała się i uwolniwszy nogę wybiegła z krzykiem z pokoju. Pobiegłem za nią
z zamiarem jakiegoś wyjaśnienia, lecz ona pędziła szybko aleją i w kilka minut potem
mogłem ją dostrzec przez szkła polowej lornetki, jak biegła szybko gdzieś w kierunku
południowo-zachodnim. Przedstawiam wam tę anegdotkę po prostu, bez żadnych upiększeń.
Przekazuję ją waszym mózgom i czekam, by tam dojrzała. Czy nie objawiła czegoś waszym
umysłom? Co pan o tym sądzi, lordzie John?
Lord John pokręcił smutno głową.
- Pan sobie kiedyś jeszcze przysporzy poważnych nieprzyjemności, jeżeli pan się w porę
nie pohamuje - odpowiedział.
- A może pan ma jakieś swoje uwagi, Summerlee?
- Powinien pan, Challenger, rzucić natychmiast wszelką pracę i odpocząć sobie
przynajmniej przez trzy miesiące w jakimś niemieckim kurorcie - odrzekł Summerlee.
- Świetna myśl! Głęboka myśl! - zawołał Challenger. - No, mój młody przyjacielu, a może u
pana znajdzie się ta mądrość, której niepokojący brak dał się zauważyć u tych starszych
panów?
I tak też było. Mówię to z całą skromnością, ale tak istotnie było. Oczywiście, wszystko to
wydaje się dostatecznie zrozumiałe dla was, którzy wiecie, co zaszło potem, lecz nie było to
takie jasne wtedy, kiedy się wszystko dopiero zaczynało. Coś mnie nagle olśniło z całą mocą
absolutnej pewności.
- Trucizna! - wykrzyknąłem.
I natychmiast, już w chwili wypowiadania tego słowa, myśl moja ogarnęła błyskawicznie
dotychczasowe zdarzenia - lorda Johna z jego bawołem, moje własne histeryczne łzy,
oburzające zachowanie profesora Summerlee i dalej dziwne wydarzenia w Londynie,
awanturę w parku, jazdę szofera, kłótnię w składnicy tlenu. Nagle wszystko znalazło swoje
uzasadnienie.
- Oczywiście! - zawołałem ponownie. - To trucizna!
- W istocie - rzekł Challenger, zacierając ręce. -Jesteśmy wszyscy zatruci. Planeta nasza
znalazła się w trującym paśmie eteru i obecnie zanurza się w nie coraz głębiej, z szybkością
kilku milionów mil na minutę. Nasz młody przyjaciel określił przyczynę naszych perypetii i
wszystkich powikłań jednym prostym słowem: „trucizna".
Zdumieni popatrzyliśmy na siebie bez słowa. Nikt nie potrafił się tu zdobyć na jakąkolwiek
uwagę.
- Umysł nasz działa odpornie na tego rodzaju symptomy, może je powstrzymać i
opanować - mówił Challenger. - Nie mogę się spodziewać, aby te dyspozycje rozwinęły się u
każdego z was do tego samego stopnia co u mnie, ponieważ przypuszczam, że procesy
umysłowe w nas zachodzące stoją do siebie w pewnej określonej proporcji pod względem
nasilenia. Można to nawet zauważyć na przykładzie naszego młodego przyjaciela. Po tym
nieoczekiwanym wybryku, który tak zaniepokoił moją służącą, usiadłem i zacząłem
polemizować sam z sobą. Uprzytomniłem sobie, że nigdy przedtem nie odczuwałem chęci,
aby ugryźć kogoś z domowników. Był to więc impuls anormalny. W jednej jednak chwili
wszystko stało się dla mnie jasne. Okazało się, że tętno miałem przyspieszone o dziesięć
uderzeń, a moja pobudliwość wzrosła. Odwołałem się do swego wyższego ja, do mojego
zdrowego rozsądku, do prawdziwego G. E. Challengera, który spokojny i niewzruszony stoi
poza zasięgiem wszelkich zaburzeń molekularnych. Wezwałem go więc, aby hamował te
wszystkie głupie figle, które rozum może płatać pod wpływem trucizny. Stwierdziłem, że
stałem się rzeczywiście panem sytuacji. Zdawałem sobie teraz sprawę ze stanu mego
rozstrojonego umysłu i mogłem nad nim zapanować. Był to znakomity dowód zwycięstwa
ducha nad materią, ponieważ było to zwycięstwo nad tą szczególną formą materii, która jest
jak najściślej związana z umysłem. Rzekłbym nawet, że rozum zawodził, a tylko osobowość
nad nim panowała. Tak więc, kiedy żona moja zeszła na dół, a mnie korciło, aby schować się
za drzwi i przestraszyć ją jakimś dzikim okrzykiem, zdołałem powstrzymać ten odruch i
powitać ją spokojnie i z godnością. Podobnie udało mi się opanować wprost niepohamowaną
chęć, aby naśladować głos kaczki. Później, gdy wyszedłem, by zadysponować samochodem,
i zobaczyłem Austina pochylonego przy naprawie wozu, wstrzymałem rękę, którą już
podniosłem, chcąc go uderzyć, na co prawdopodobnie zareagowałby tak jak gospodyni.
Przeciwnie, dotknąłem jego ramienia i nakazałem mu wyprowadzić samochód przed bramę,
aby był gotów pojechać na stację. W tej chwili na przykład mam szaloną pokusę, by chwycić
za tę śmieszną, starczą brodę profesora Summerlee i potrząsnąć gwałtownie jego głową w tył
i w przód. A jednak, jak widzicie, jestem jak najbardziej opanowany. Bierzcie przykład ze
mnie.
- Muszę sobie przemyśleć tę historyjkę o bawole - odezwał się lord John.
- A ja moje gadulstwo na temat meczu piłki nożnej.
- Być może, ma pan rację, Challenger - odezwał się Summerlee skruszonym głosem. -
Muszę przyznać, że mój sposób myślenia jest raczej krytyczny niż konstruktywny i niełatwo
daję się przekonać do nowej teorii, zwłaszcza wtedy, gdy jest ona tak niezwykła i
fantastyczna. Chociaż kiedy powracam myślą do wydarzeń dzisiejszego rana i rozważam to
bezsensowne zachowanie się moich towarzyszy, nietrudno mi uwierzyć, że objawy te zostały
wywołane działaniem jakiejś trucizny z rodzaju podniecających.
Challenger poklepał kolegę dobrodusznie po ramieniu.
- Robimy postępy - rzekł - robimy wyraźne postępy.
- Czy nie zechciałby mi pan powiedzieć - spytał pokornie Summerlee - jak pana zdaniem
należy patrzeć na obecną sytuację?
- Jeśli pan pozwoli, powiem zaraz kilka słów na ten temat. - Usadowił się przy biurku,
huśtając krótkimi, krępymi nogami. - Jesteśmy świadkami spełniania się jakiegoś
straszliwego, okropnego dzieła. W moim pojęciu jest to koniec świata.
Koniec świata! Oczy nasze zwróciły się ku wielkiemu oknu. Patrzyliśmy na ten piękny
krajobraz i pełne uroku lato, na wydłużone stoki pokryte wrzosem, na duże wiejskie domy,
fermy i ludzi szukających rozrywek na polach golfowych. Koniec świata! Słowa te słyszało się
często, lecz myśl, że mogłyby one kiedykolwiek nabrać bezpośredniego, realnego znaczenia,
że nie miało to stać się w jakimś nieokreślonym, dalekim terminie, ale zaraz, już dziś - była
naprawdę straszna, wstrząsająca. Staliśmy w uroczystym skupieniu, czekając na dalszy ciąg
wywodów Challengera. Jego imponująca postać i wygląd nadawały takiej mocy i powagi jego
słowom, że przez chwilę cała szorstkość i wszystkie śmiesznostki tego człowieka zniknęły;
wyrastał przed nami jak jakaś istota pełna majestatu, nie mieszcząca się w granicach
zwykłego człowieczeństwa. Wtedy to ja przynajmniej przypomniałem sobie na pocieszenie,
że przecież od tego czasu, kiedy weszliśmy do pokoju, Challenger aż dwa razy ryczał ze
śmiechu. „Z pewnością - myślałem - umysł ludzki może oderwać się od rzeczywistości tylko
do pewnych granic. Mimo wszystko, kryzys ten nie może być ani tak wielki, ani tak bliski".
- Wyobraźcie sobie winogrono - rzekł Challenger -pokryte jakimiś drobniutkimi, lecz
szkodliwymi bakcylami. Ogrodnik odkaża je środkiem dezynfekującym. Być może, pragnie
on, aby jego grono było bardziej czyste, być może, potrzeba mu pewnej przestrzeni, aby
wyhodować jakieś nowe bakcyle, mniej szkodliwe niż te ostatnie. Zanurza je w truciźnie i
bakcyle giną. Nasz Ogrodnik zamierza, według mnie, zanurzyć nasz układ planetarny, a
ludzki bakcyl, ten mały, śmiertelny krętek, który wije się i pełza po skorupie ziemskiej,
zostanie w jednej krótkiej chwili wysterylizowany i w ten sposób pozbawiony istnienia.
I znowu zapanowała cisza. Przerwał ją ostry sygnał telefonu.
- Oto jeden z tych bakcyli skomlę już o pomoc -powiedział Challenger z ponurym
uśmiechem. - Zaczynają zdawać sobie sprawę, że ciągłość ich istnienia nie jest w rzeczy
samej nieodzowna dla przetrwania wszechświata.
Wyszedł z pokoju na kilka minut. Pamiętam, że nikt z nas nie rozmawiał w czasie jego
nieobecności. Sytuacja zdawała się wykluczać wszelkie słowa i komentarze.
- To z Wydziału Zdrowia z Brighton - rzekł, gdy wrócił. - Z nieznanych przyczyn objawy
rozwijają się bardziej gwałtownie na terenach położonych na wysokości poziomu morza.
Nasze siedemset stóp stwarza nam korzystną sytuację. Prawdopodobnie ludzie zrozumieli
już, że to ja jestem najwyższym autorytetem w tej sprawie. Niewątpliwie jest to rezultatem
mego listu w „Timesie". Swoją pierwszą rozmowę po naszym tutaj przybyciu miałem właśnie
z burmistrzem jakiegoś prowincjonalnego miasteczka. Może słyszeliście jak rozmawiałem...
Zdawało mu się, że jego nadęta osoba jest taka ważna. Pomogłem mu zrewidować jego
pojęcia.
Summerlee wstał i podszedł do okna. Jego chude, kościste ręce drżały z podniecenia.
- Challenger - odezwał się z powagą - to sprawa o zbyt wielkim znaczeniu, aby ją zbyć
jedynie czczymi argumentami. Niech pan nie sądzi, abym zadając panu pewne pytania,
zamierzał pana drażnić. Przyzna pan jednak, że pańskie wiadomości i rozumowanie mogą
być nieścisłe. Oto słońce świeci tak jasno, jak zawsze na błękitnym niebie. Widzimy
wrzosowiska, kwiaty i ptaki, ludzi zabawiających się na boiskach golfa i żniwiarzy koszących
zboże* Twierdzi pan, że tak my, jak i oni, możemy się znajdować tuż u progu katastrofy, że
ten słoneczny dzień może być tym dniem Sądu Ostatecznego, którego ludzkość oczekuje tak
dawno. I na czymże to, jak się orientujemy, opiera pan ten swój straszliwy wniosek? Na
jakichś zniekształceniach linii w widmie spektralnym, na pogłoskach z Sumatry, na pewnych
dziwnych objawach podniecenia, które u siebie dostrzegliśmy? Te ostatnie objawy nie są
znowu tak gwałtowne, aby nie można ich opanować przy świadomym wysiłku. Nie potrzebuje
się pan bawić z nami w ceremonie, profesorze. Już nieraz wspólnie spoglądaliśmy śmierci w
oczy. Niech pan będzie szczery i wyjaśni nam dokładnie, jaka jest obecna sytuacja, oraz co,
zdaniem pana, czeka nas wszystkich w najbliższej przyszłości.
Było to śmiałe, rzeczowe wystąpienie, głos człowieka o silnym, nieugiętym charakterze,
który krył się pod zewnętrznymi cechami zgorzknienia i szorstkości starego zoologa. Lord
John wstał i uścisnął mu rękę.
- Moje pełne uznanie - rzekł. - A teraz, profesorze Challenger, od pana zależy, aby nam
uświadomić, jakie jest nasze położenie. Pan wie dobrze, że nie należymy do ludzi
bojaźliwych, ale fakt, że przyjeżdżamy na week-end i trafiamy wprost na Dzień Sądu
Ostatecznego, wymaga chyba nieco wyjaśnień. W czym właściwie leży niebezpieczeństwo,
jak dalece ono zagraża i jak mamy się wobec niego zachować?
Stał przy oknie w promieniach słońca, wysoki i silny, trzymając opaloną dłoń na ramieniu
profesora Summerlee. Siedziałem w fotelu, w pozycji na pół leżącej, ze zgaszonym
papierosem w ustach, w tym stanie odrętwienia, w którym wrażenia nabierają cech niezwykłej
ostrości. Mogła to być nowa faza zatrucia, jednak obłędna pobudliwość minęła, a po niej
nastąpiła jakaś niezwykła apatia przy jednoczesnej zdolności percepcyjnej umysłu. Ja byłem
widzem. Zdawało mi się, że mnie to osobiście nie dotyczy. Oto miałem przed sobą trzech
silnych ludzi w krytycznym momencie i obserwowanie ich było rzeczą fascynującą.
Challenger zmarszczył krzaczaste brwi i pogładził brodę, nim wreszcie odpowiedział. Można
było spostrzec, że starannie waży każde słowo.
- Jakie były ostatnie wiadomości, kiedy opuszczaliście Londyn? - spytał.
- Byłem w redakcji „Gazette" około dziesiątej -odezwałem się. - Właśnie wtedy nadeszła
wiadomość Reutera z Singapuru, że choroba na Sumatrze przybrała charakter powszechny
oraz że w następstwie tego latarnie morskie nie zostały zapalone.
- Wypadki potoczyły się od tego czasu dość gwałtownie - rzekł Challenger, biorąc do ręki
plik telegramów. - Jestem w ścisłym kontakcie zarówno z władzami, jak i prasą: w ten sposób
nadchodzą do mnie wiadomości ze wszystkich stron. W rzeczy samej, powszechnie i
natarczywie wysuwa się żądanie, abym przybył do Londynu, lecz nie uważam tego za
celowe. Ze sprawozdań wynika, że działanie trucizny rozpoczyna się od psychicznego
podniecenia; mówi się, że rozruchy, jakie miały miejsce dziś rano w Paryżu, były bardzo
gwałtowne, a wśród górników walijskich panuje powszechne wrzenie. O ile można polegać
na posiadanych przez nas dowodach, po tej fazie podniecenia, która jest różna w zależności
od rasy i indywidualności, następuje pewna egzaltacja i jasność umysłu, zdaje się, że
rozpoznaję podobne oznaki u naszego młodego przyjaciela. Stan ten po wystarczająco
długiej, aby ją dostrzec, przerwie przechodzi w utratę przytomności i kończy się gwałtownie
śmiercią. Na podstawie moich wiadomości z toksykologii mogę sądzić, że istnieją pewne
trucizny roślinne działające na system nerwowy...
- Datura - podsunął Summerlee.
- Wspaniale! - wykrzyknął Challenger. - Nauka zyskałaby na dokładności, gdybyśmy mogli
nazwać nasz czynnik toksyczny. Niech będzie daturon. Panu, mój drogi Summerlee,
przypadnie honor, pośmiertny niestety, ale nie mniej wyłączny, nazwania owego narzędzia
powszechnego zniszczenia, jakiego użył wielki Ogrodnik. Symptomy daturonu mogą być więc
takie, jak je określiłem. Jest rzeczą dla mnie prawie pewną, że obejmie on cały świat, zaś na
skutek jego działania wszelkie życie prawdopodobnie zaniknie, eter bowiem jest substancją
powszechną. W miejscach, w których się dotąd pojawił, zachowywał się bardzo kapryśnie,
ale nie stanowi to zasadniczej różnicy, bo w ciągu kilku zaledwie godzin - podobnie jak
przypływ, który zagarnia jeden pas piasku po drugim, posuwając się nieregularnym nurtem
raz tu, raz tam - w końcu wszystko zaleje i zatopi. Działanie i rozprzestrzenianie się daturonu
podlega jakimś prawom, które mogłyby stanowić dla nas przedmiot bardzo interesujących
badań, gdybyśmy mieli do dyspozycji trochę więcej czasu. Według dotychczasowych danych
mogę stwierdzić - tu spojrzał na telegramy - że rasy mniej rozwinięte pierwsze zareagowały
na jego wpływy. Z Afryki nadchodzą rozpaczliwe wieści, a tubylcy australijscy
przypuszczalnie są już wyniszczeni. Jak dotychczas, rasy północne wykazały większą
odporność niż rasy południowe. Ten telegram, jak panowie widzicie, został nadany w Marsylii
dziś rano o godzinie dziewiątej czterdzieści pięć. Odczytam go wam słowo w słowo:
Ubiegłej nocy szaleńcze podniecenie w całej Prowansji.
Wrzenie wśród hodowców winnic w Nimes. Rozruchy
socjalistyczne w Talonie. Nagła choroba połączona z utratą
przytomności zaatakowała dziś rano ludność. Peste
foudroyante. Wielka liczba zmarłych na ulicy. Ruch
sparaliżowany.
- W godzinę później nadszedł z tego samego źródła następujący telegram:
Zagraża nam całkowita zagłada. Katedry i kościoły
przepełnione. Liczba umarłych przewyższa liczbę żyjących.
To niepojęte i okropne. Choroba wydaje się bezbolesna, lecz
jest szybka, nieuchronna.
- Mam też podobny telegram z Paryża, gdzie objawy te nie wystąpiły jeszcze z taką
ostrością. Indie i Persja zostały już prawdopodobnie zmiecione z powierzchni. Słowiańska
ludność Austrii jest zatruta zupełnie, podczas gdy ludność germańska zaledwie to odczuwa.
Ogólnie mówiąc, mieszkańcy równin i wybrzeży morskich - o ile mogę oprzeć się na moich
niekompletnych informacjach - zdają się odczuwać działanie trucizny bardziej gwałtownie niż
ludność zamieszkująca centrum kraju lub wyżej położone tereny. Nawet niewielkie
wzniesienie stanowi znaczną różnicę i być może, że jeśli ktokolwiek z rodzaju ludzkiego
uratuje się z powszechnej zagłady, to znowu znajdzie się na szczycie jakiegoś Araratu.
Nawet nasze małe wzgórze może już niebawem okaże się chwilową wysepką wśród morza
nieszczęść.
Jednak przy obecnym postępie fali zatrutego powietrza wystarczy kilka krótkich godzin,
abyśmy wszyscy zostali zatopieni.
Lord John Roxton wytarł spocone czoło.
- Nie mogę tego zrozumieć - odezwał się - jak pan może siedzieć tu i śmiać się, mając w
ręku ten plik telegramów. Patrzyłem na śmierć nie mniej często niż inni, lecz powszechna
zagłada - to straszne!
- Macie mi za złe, że się śmieję - odpowiedział Challenger - zważcie jednak, że i ja, tak jak
wy, podlegam działaniu zatrutego eteru, atakującego ośrodki mózgowe. I muszę wam
powiedzieć, że jest pewna przesada w tej trwodze, jaką napawa was myśl o powszechnej
śmierci. Gdyby wysłano was samych na morze, w jakimś nieznanym kierunku, na pewno
serce by wam ze strachu zamarło. Nękałoby was odosobnienie, niepewność. Lecz gdyby
podróż wasza odbywała się na wygodnym statku, gdzie znajdują się wasi krewni i przyjaciele,
czulibyście, jakkolwiek port waszego przeznaczenia pozostałby nadal niepewny, że łączy
was co najmniej wspólne przeżycie, które podtrzymywałoby was aż do samego końca w
poczuciu wspólnego losu. Samotna śmierć jest straszna, lecz powszechna, i jak na to
wygląda, bezbolesna, moim zdaniem, nie może być powodem obaw. Raczej mógłbym
zrozumieć osobę, która by uważała, że największa groza budzi się na samą myśl o
pozostaniu przy życiu, gdy wszystko, co wzniosłe, uczone i sławne, przeminęło na zawsze.
- Co więc pan proponuje? - zapytał Summerlee, który raz przynajmniej zgadzał się z
rozumowaniem swego kolegi-naukowca.
- Pójść na lunch - odrzekł Challenger, bo właśnie po całym domu rozległo się uderzenie w
gong. - Mamy tutaj kucharkę, która robi wspaniałe omlety, a kotlety jeszcze lepsze. Miejmy
tylko nadzieję, że żadne kosmiczne zaburzenia nie stępiły jej wspaniałych zdolności. Mój
Schwarzberger z 96 roku musi być także uratowany, o ile tylko przy naszych wspólnych
poważnych wysiłkach sprostamy temu zadaniu, bo inaczej wino tego wspaniałego rocznika
zmarnuje się w sposób godny pożałowania. - Dźwignął swoje ogromne cielsko z biurka, na
którym siedział już w chwili, kiedy oznajmiał katastrofę planety. - Chodźmy - powiedział. -
Skoro pozostało nam tak mało czasu, tym większa zachodzi potrzeba, abyśmy czas ten
spędzili przyjemnie, zachowując trzeźwość i rozsądek.
Okazało się, że nastrój przy lunchu był rzeczywiście wesoły. Co prawda nie mogliśmy
zapomnieć o naszej strasznej sytuacji. Cała powaga chwili ciążyła gdzieś nad naszą
świadomością i hamowała wesołość. Lecz z pewnością właśnie dusze tych, którzy nigdy nie
stanęli w obliczu śmierci, najbardziej się w ostateczności przed nią wzdragają. Dla każdego
jednak z nas, mężczyzn, śmierć była w pewnym doniosłym okresie naszego życia czymś
zupełnie zwyczajnym. A jeśli chodzi o panią Challenger, ulegała ona silniej indywidualności
swego władczego małżonka i bez sprzeciwu szła tam wszędzie, gdziekolwiek prowadziły jego
drogi. Przyszłość była w rękach losu. Teraźniejszość należała do nas. Czas upływał nam w
koleżeńskiej atmosferze i miłym, wesołym nastroju. Umysły nasze, jak już powiedziałem,
działały wyjątkowo jasno. Nawet ja krzesałem od czasu do czasu iskry dowcipu. Sam
Challenger był wspaniały! Nigdy przedtem nie miałem możności poznać tak dalece
żywiołowej wielkości tego człowieka, rozmachu i siły jego umysłu. Summerlee prowokował go
swoimi na poły złośliwymi, krytycznymi uwagami, podczas gdy lord John i ja zaśmiewaliśmy
się z tego sporu, a pani Challenger, ciągnąc męża za rękaw, hamowała gwałtowne wybuchy
filozofa. Życie, śmierć, los i przyszłość ludzkości - stały się niesłychanie doniosłymi
problemami w tej pamiętnej godzinie, a nabierały tym większej żywotności, w miarę jak
upływał czas posiłku, gdy odczułem nagłe, dziwne podniecenie umysłu i drżenie w członkach,
świadczące o tym, że niedostrzegalny przypływ śmierci powoli i łagodnie zaczął nas
ogarniać. Raz spostrzegłem lorda Johna unoszącego nagłym ruchem rękę do oczu, a raz
Summerlee przez moment osunął się bezwładnie w fotelu. Każdy oddech sprawiał nam coraz
większą trudność. A jednak czuliśmy się lekko i błogo. W pewnym momencie Austin położył
na stół papierosy i zabierał się do wyjścia.
- Austin! - zawołał jego chlebodawca.
- Słucham pana?
- Dziękuję wam za waszą wierną służbę. Uśmiech przemknął przez pomarszczoną twarz
służącego.
- Spełniałem tylko swoje obowiązki, proszę pana.
- Oczekuję dziś końca świata, Austin.
- Tak jest. O której godzinie, proszę pana?
- Nie mogę tego dokładnie powiedzieć, Austin. Dziś przed wieczorem.
- Doskonale, proszę pana.
Małomówny Austin skłonił się i wyszedł. Challenger zapalił papierosa i przysunąwszy
krzesło bliżej fotela swojej żony, ujął jej rękę w swe dłonie.
- Ty wiesz, kochanie, jak sprawy wyglądają -rzekt - Wyjaśniłem to także naszym
przyjaciołom. Nie boisz się, prawda?
- Czy to nie będzie bolesne, George?
- Nie bardziej niż zastrzyk znieczulający u dentysty. Właściwie i tak umierałaś za każdym
razem, kiedy ci go dawano.
- Ale to jest przyjemne uczucie.
- Śmierć też może być przyjemna. Zużyty mechanizm ciała nie jest w stanie odtworzyć
ostatecznego wrażenia, choć przecież dobrze znamy przyjemność, jakiej doznajemy w
sennych marzeniach lub w transie. Natura może stworzyć tu jakąś piękną bramę i zawiesić ją
kilkoma zwiewnymi i skrzącymi się zasłonami, aby w ten sposób przygotować nasze
zadziwione dusze na przejście do nowego życia. Zawsze kiedy stykałem się z
rzeczywistością, odnajdywałem na dnie mądrość i dobroć; jeżeli kiedykolwiek przerażony
śmiertelnik potrzebuje współczucia, to chyba wtedy, kiedy dokonuje niebezpiecznego
przejścia z jednego życia w drugie. Nie, profesorze Summerlee, nie chcę mieć nic wspólnego
z pańskim materializmem, bo ja przynajmniej jestem zbyt wielką istotą, aby moje życie
skończyło się na samych tylko fizycznych składnikach, paczce soli mineralnych i trzech
wiadrach wody. Tutaj... tutaj -rzekł, uderzając się po wielkiej głowie ogromną owłosioną
pięścią - tu jest coś, co zużywa materię, lecz co nie jest z niej, coś, co mogłoby zniszczyć
śmierć, lecz czego śmierć nigdy nie zniszczy.
- Jeżeli już mówimy o śmierci - odezwał się lord John - to, wydaje mi się, chociaż jestem
czymś w rodzaju chrześcijanina, że coś nad wyraz naturalnego cechowało tych naszych
przodków, którzy grzebali zmarłych razem z siekierami, łukami, strzałami i innymi
narzędziami, jak gdyby nadal mieli żyć w taki sam sposób, jak na ziemi. Nie wiem - dodał,
patrząc z lekkim zawstydzeniem na siedzących przy stole -czy nie czułbym się najbardziej
swojsko, gdyby złożono mnie w grobie z moim starym Ekspresem 450 i wiatrówką, tą
najkrótszą, z ogumioną kolbą, a do tego jeden lub dwa ładunki... ot, taka sobie, oczywiście
głupia fantazja, ale mówię, co myślę. Jak pan się na to zapatruje, Herr Professor?
- No - odrzekł Summerlee - skoro już pan pyta o moje zdanie, to wszystko uderza mnie
jako niewybaczalne cofnięcie się do epoki kamiennej lub nawet dalej. Osobiście żyję w
dwudziestym wieku i życzyłbym sobie umrzeć jak rozumny, cywilizowany człowiek. Nie
powiem, abym się bał śmierci bardziej niż wy, jestem przecież już niemłody i niech będzie, co
chce, ja i tak niezbyt długo pożyję, ale siedzieć i czekać bez walki jak baranek na rzeź, to jest
wbrew mej naturze. Czy jest pan całkowicie pewny, Challenger, że nic już nie da się zrobić?
- Aby się uratować, nic - odrzekł Challenger. - Ale prawdopodobnie będę w stanie
przedłużyć nasze życie o kilka godzin, abyśmy w ten sposób mogli oglądać kolejne etapy tej
olbrzymiej tragedii, nim staniemy się jej ofiarami. Poczyniłem pewne kroki...
- Tlen?
- Otóż to. Tlen.
- Ale co może zdziałać tlen wobec trującego eteru? Różnica jakości pomiędzy odłamkiem
cegły i gazem nie jest większa aniżeli między tlenem i eterem. Są to dwa różne składniki
materii, które należy rozpatrywać na zupełnie różnych płaszczyznach. Nie mogą się one
wzajemnie ścierać. No cóż, Challenger, tego twierdzenia nie zdoła pan obronić.
- Mój poczciwy Summerlee, na truciznę eteru najprawdopodobniej wpływają pewne
czynniki materii. Świadczy o tym sam sposób i geograficzne rozprzestrzenianie się epidemii.
Nie powinniśmy tego zakładać a priori, ale niewątpliwie jest to faktem. Dlatego też uważam,
że taki gaz jak tlen, który wzmaga żywotność i uodparnia ciało, może według wszelkich cech
prawdopodobieństwa odwlec działanie tego, co tak beztrosko nazwał pan daturonem. Nie
wykluczone, że się mylę, mam jednak całkowite zaufanie do poprawności swego
rozumowania.
- No dobrze - odezwał się lord John - ale jeżeli mamy tu siedzieć i ssać te butle z tlenem
jak niemowlęta swoje butelki, ja tam żadnej nie biorę.
- Do tego nie dojdzie - odrzekł Challenger. - Poczyniliśmy pewne przygotowania, głównie
mej żonie zawdzięczacie to, że jej buduar będzie pomieszczeniem nie przepuszczającym
powietrza, tak dalece przynajmniej, jak to jest możliwe. Matami i pokostowanym papierem...
- Na Boga, Challenger, nie przypuszcza pan chyba, że można powstrzymać dostęp eteru
pokostowanym papierem?
- Ależ doprawdy, czcigodny przyjacielu, nieco przewrotnie udaje pan, że nie wie, o co
chodzi. Przecież nie dlatego zadaliśmy sobie tyle trudu, aby powstrzymać dostęp eteru.
Chodzi o to, aby tlen nie ulatniał się na zewnątrz. Wierzę, że jeżeli uda nam się zabezpieczyć
atmosferę, nasyconą w wysokim stopniu tlenem, to być może, będziemy w stanie zachować
przytomność. Miałem dwie butle z tlenem, teraz przywieźliście jeszcze trzy. Nie jest to dużo,
ale to już coś znaczy.
- Na jak długo tego wystarczy?
- Nie mam pojęcia. Nie otworzymy ich wcześniej, jak dopiero wtedy, gdy objawy zatrucia
staną się nie do zniesienia. Wówczas będziemy wypuszczać tlen w takich dawkach, jakich
będzie wymagała niezbędna konieczność. W ten sposób zyskamy kilka godzin, być może
kilka dni, w czasie których będziemy mogli oglądać ginący świat. Tylko w tej mierze uda się
opóźnić nasz własny los. Spotka nas, całą naszą piątkę, jedyne w swoim rodzaju przeżycie;
według wszelkiego prawdopodobieństwa będziemy stanowić ostateczną, końcową straż
ludzkości w jej marszu ku nieznanemu. Może teraz zechcecie mi łaskawie pomóc przy
otwieraniu butli. Zdaje się, że powietrze jest już trochę bardziej duszne.
ROZDZIAŁ III W TONI
Pokój, w którym mieliśmy przeżyć niezapomniane chwile naszego życia, był uroczym
damskim salonikiem wielkości około czternastu czy szesnastu stóp kwadratowych. W samym
końcu, za kotarą z czerwonego aksamitu, znajdowało się oddzielne niewielkie
pomieszczenie, które stanowiło garderobę profesora, stąd przechodziło się dalej, do
ogromnej sypialni. Wprawdzie kotara jeszcze wisiała, lecz buduaru i alkowy mogliśmy użyć
łącznie dla celów naszego eksperymentu. Jedne drzwi i ramę okienną oklejono
pokostowanym papierem, aby je w jakiś sposób uszczelnić. Nad drugimi drzwiami, którymi
wychodziło się na klatkę schodową, znajdowało się okienko wentylacyjne, dające się łatwo
otworzyć za pomocą sznura, gdyby zachodziła konieczność przewietrzenia. W każdym
narożniku stał w drewnianej skrzynce ogromny krzew.
- Niezmiernie drażliwą a zarazem istotną sprawą jest dla nas to, jak uwolnić się od
nadmiaru dwutlenku węgla, nie marnując niepotrzebnie naszego szczupłego zapasu tlenu -
powiedział Challenger, spoglądając na pięć żelaznych butli, ustawionych jedna przy drugiej
pod ścianą. - Gdybym miał więcej czasu na przygotowania, mógłbym skoncentrować
wszystkie władze swego umysłu, aby w pełni przeanalizować ten problem, lecz w tej sytuacji
musimy robić to, na co nas stać. Krzewy oddadzą nam pewną przysługę. Dwie butle z tlenem
są już przygotowane, tak aby w odpowiedniej chwili można je było łatwo odkręcić. Nic więc
nie może nas zaskoczyć. Jednocześnie dobrze będzie nie oddalać się z pokoju, ponieważ
moment krytyczny może nastąpić gwałtownie i nagle.
Był tu też balkon, na który wychodziło się przez szerokie oszklone drzwi. Mieliśmy stąd ten
sam widok, który już przedtem podziwialiśmy z okna gabinetu. Patrząc teraz, nie mogłem
nigdzie dostrzec ani śladu zakłócenia. Tuż przed sobą miałem drogę, która wiła się w dół po
zboczu wzgórza. Dorożka jadąca ze stacji - jeden z tych przedpotopowych antyków, jakie
można jeszcze spotkać tylko na naszych zapadłych wioskach - wtaczała się powoli na
wzniesienie.
Jeszcze niżej widziałem jakąś nianię, która pchała wózek dziecięcy, prowadząc drugie
dziecko za rączkę. Niebieskie mgiełki dymu, wydobywające się z chat, nadawały temu
rozległemu krajobrazowi atmosferę ustalonego ładu i zadomowienia. Nigdzie, ani na
błękitnym niebie, ani na rozgrzanej słońcem ziemi, nie było nawet cienia wróżącego
katastrofę. Żniwiarze byli znowu na polach, a golfiści parami lub czwórkami schodzili się na
boiska. Odczuwałem tak dziwny chaos w głowie i miałem tak rozstrojone nerwy, że
zdumiewał mnie spokój tych ludzi.
- Tamtym chyba nic nie dolega - odezwałem się, wskazując na boiska golfowe.
- Czy grywa pan w golfa? - zapytał lord John.
- Nie, nie gram.
- No tak, młodzieńcze, gdyby pan grał, to by pan wiedział, że zapalonemu golfiście, skoro
zacznie już swą partię golfa, przeszkodzić mogą tylko trąby Sądu Ostatecznego. Oho, znowu
dzwoni telefon.
Od czasu do czasu, w trakcie obiadu i po obiedzie, odwoływał profesora ostry, natarczywy
sygnał telefonu. Profesor podawał nam wiadomości w tej formie, w jakiej do niego docierały,
w kilku krótkich zdaniach. Tak straszne wydarzenia nigdy dotychczas nie były notowane w
historii świata. Ogromny cień posuwał się z Południa jak jakiś wzrastający przypływ śmierci.
Egipt po przejściu delirium pogrążył się już w letargu. Cisza zaległa nad Hiszpanią i
Portugalią po dzikim szale wywołanym przez rozpaczliwą walkę kleryków i anarchistów. Nie
nadchodziły już żadne telegramy z Ameryki Południowej. Po straszliwych rozruchach na tle
różnic rasowych ulegały truciźnie południowe stany Ameryki Północnej. Nie zaznaczyło się
jeszcze jej działanie na północ od stanu Maryland, a w Kanadzie było zaledwie dostrzegalne.
Kolejno padały: Belgia, Holandia i Dania. Rozpaczliwe depesze z błaganiem o pomoc
napływały ze wszystkich stron świata do wielkich ośrodków naukowych, do światowej sławy
chemików i lekarzy. Zarzucano także pytaniami astronomów. Nic nie można było zrobić.
Zjawisko miało charakter powszechny i opanowanie go przekraczało ludzką wiedzę. Była to
śmierć - bezbolesna, lecz nieuchronna - śmierć dla młodych i starych, dla słabych i silnych,
dla bogatych i biednych, bez nadziei lub możliwości ocalenia. Takie były wiadomości, które w
urywanych, rozpaczliwych zdaniach dochodziły do nas przez telefon. Wielkie miasta
wiedziały już, co je czeka i, jak mogliśmy się zorientować, gotowe były przyjąć swój los z
godnością i rezygnacją. Tymczasem tu oto widzieliśmy naszych golfistów i żniwiarzy, niby
jagnięta igrające pod nożem. Wydawało się to zdumiewające. A jednak skąd mogli wiedzieć?
Wszystko to dosięgło nas z szybkością skoku olbrzyma.
Czy gazeta poranna pisała o czymś, co mogłoby ich zaniepokoić? A teraz była zaledwie
trzecia po południu. Właśnie kiedy tak na nich patrzeliśmy, prawdopodobnie szerzyła się już
jakaś pogłoska, bo ujrzeliśmy żniwiarzy uciekających z pól. Niektórzy golfiści powracali do
domu klubowego, a biegli tak, jakby uciekali przed ulewą. Chłopcy od piłeczek wlekli się za
nimi. Inni grali dalej. Niania zawróciła, pchając spiesznie swój wózek z powrotem na wzgórze.
Zauważyłem, że rękę podniosła do czoła. Dorożka stanęła, a zmęczony koń odpoczywał,
zwiesiwszy nisko łeb. W górze rozpościerało się najpiękniejsze letnie niebo - jedna olbrzymia
kopuła nieskazitelnego błękitu. Tylko kilka pierzastych chmurek pojawiło się nad odległymi
nizinami. Jeżeli dziś sądzone jest umrzeć ludzkości, to przynajmniej jej łoże śmiertelne
będzie wspaniałe. A jednak cały ten delikatny powab natury potęgował jeszcze grozę i
tragizm tej powszechnej zagłady. Ziemia była dla nas tak przyjemnym miejscem pobytu, a
naraz mieliśmy być wywłaszczeni tak szybko, tak bezlitośnie!
Ach prawda, mówiłem, że znowu zadzwonił telefon. Nagle usłyszałem z hallu potężny głos
Challengera.
- Malone - wołał - jest pan proszony. Pobiegłem na dół do aparatu. Z Londynu dzwonił
Mc Ardle.
- To pan, panie Malone? - wołał znajomy głos. -Panie Malone, okropne rzeczy dzieją się w
Londynie. Na miłość boską, niech pan się dowie, czy profesor Challenger nie mógłby nam w
czymś dopomóc.
- On nie może tu nic poradzić - odpowiedziałem. - Uważa, że katastrofa jest powszechna i
nieuchronna. Mamy trochę tlenu, ale to może przedłużyć nasze życie tylko o kilka godzin.
- Tlen! - wołał zrozpaczony głos. - Za późno, aby go sprowadzić. Od chwili kiedy pan
wyjechał, biuro stało się miejscem prawdziwej anarchii. Już połowa zespołu jest
nieprzytomna. Mnie samego jakiś ciężar przygniata do ziemi. Z okna widzę ludzi leżących
pokotem na Fleet Street. Ruch jest całkowicie wstrzymany. Sądząc po ostatnich telegramach,
cały świat...
Głos zanikał, aż nagle urwał się. W sekundę później usłyszałem w słuchawce głuchy stuk,
jak gdyby głowa opadła na biurko.
- Panie Mc Ardle! - wołałem. - Panie Mc Ardle!
Nie było odpowiedzi. Wiedziałem, odkładając słuchawkę, że już nigdy nie usłyszę tego
głosu. Odszedłem już od telefonu, by wrócić na górę, gdy naraz... zaczęło się. Było to takie
uczucie, jakbyśmy kąpiąc się w wodzie, która sięga nam aż do ramion, zostali nagle zalani
przez nadbiegającą falę. Miałem wrażenie, że jakaś niewidzialna ręka zamyka mi się
spokojnie wokół szyi i łagodnie wyciska ze mnie życie. Czułem niezmierny ucisk na piersiach,
coś rozsadzało mi głowę, miałem szum w uszach i jasne płaty przed oczyma. Zatoczyłem się
pod balustradę na schodach. W tym samym momencie, pędząc i charcząc jak zraniony
bawół, minął mnie Challenger -okropne widmo z purpurową twarzą, gorejącymi oczyma i
rozwichrzonym włosem. Jego mała żoneczka, najwidoczniej nieprzytomna, zwisała mu na
potężnym ramieniu, on zaś biegł na oślep po schodach z wielkim hałasem, wspinając się i
potykając przebijał się ze swoim ciężarem całą siłą woli przez tę zapowietrzoną atmosferę do
przystani chwilowego bezpieczeństwa. Pobudzony przykładem Challengera, ja także
rzuciłem się ku schodom i wlokąc się, to upadałem, to czepiałem się poręczy, dopóki pół
przytomny nie upadłem na twarz już u szczytu klatki schodowej. Żelazne palce lorda Roxtona
uchwyciły mnie za kołnierz, a w minutę później leżałem rozciągnięty na dywanie w buduarze,
całkowicie bezwładny i niezdolny wyrzec słowa. Panią Challenger ułożono obok mnie, a
Summerlee siedział skurczony w fotelu przy oknie, z głową osuniętą prawie do kolan. Jak we
śnie zobaczyłem Challengera, który niby jakiś olbrzymi chrząszcz czołgał się na drugą stronę
pokoju, a w chwilę potem usłyszałem miłe dla ucha syczenie uwalniającego się z butli tlenu.
Challenger oddychał jakiś czas głęboko, jego płuca charczały, gdy wciągał życiodajny tlen.
- Działa! - wykrzyknął radośnie. - Potwierdza się słuszność mego rozumowania!
Wstał, znowu rześki i silny. Rzucił się ku swojej żonie z butlą w ręce, którą podsunął jej do
twarzy. Po kilku sekundach kobieta westchnęła, poruszyła się i wstała. Zwrócił się teraz ku
mnie, ja zaś poczułem nagły przypływ życia, a wraz z nim ciepło rozchodzące się po moim
ciele. Rozsądek mówił mi, że było to tylko chwilowe zawieszenie wyroku śmierci, a jednak
mimo że tak beztrosko wyrażamy się o wartości życia, teraz każda godzina istnienia zdawała
się rzeczą bezcenną. Nigdy nie doznałem takiej rozkoszy zmysłów, jak teraz, w przypływie
nowego życia. Ciężar znikł z piersi, obręcz rozluźniła się na czole, wkradło się we mnie
uczucie słodkiego upojenia i odurzającej ciszy. Spoczywałem, obserwując profesora
Summerlee, który wracał do życia pod wpływem tego samego środka. W końcu przyszła kolej
na lorda Johna. Skoczył na równe nogi i podał mi rękę, pomagając wstać. W tym czasie
Challenger podniósł swą żonę i ułożył ją na kanapie.
- O, George, żałuję bardzo, że przywróciłeś mnie do życia - rzekła, trzymając go za rękę. -
Brama śmierci jest istotnie, tak jak powiedziałeś, pozawieszana pięknymi, skrzącymi się
zasłonami, bo skoro już raz minie uczucie duszności, wszystko inne jest niewymownie kojące
i piękne. Dlaczego wyrwałeś mnie śmierci?
- Ponieważ chcę, abyśmy przeszli przez tę bramę wspólnie. Żyjemy ze sobą już tyle lat.
Przykro byłoby, gdybyśmy w tej najważniejszej sekundzie nie byli razem.
W jego głosie było coś tak łagodnego, że przez moment zdawało mi się, że widzę nowego
Challengera, kogoś, kto nie przypominał w niczym tego bombastycznego aroganta i brutala,
który na zmianę to zadziwiał, to obrażał swoich współczesnych. Tu w cieniu śmierci ujawnił
się ten najmniej nam znany Challenger, człowiek, który zdobył i potrafił utrzymać miłość
kobiety.
Nagle otrząsnął się z tego nastroju i był już znowu naszym dzielnym dowódcą.
- Ja jeden spośród całej ludzkości przewidziałem i zapowiedziałem tę katastrofę - rzekł z
pewną dozą egzaltacji i dumą triumfującego naukowca. -A jeżeli chodzi o pana, drogi
Summerlee, mam nadzieję, że rozwiały się już pańskie ostatnie wątpliwości w sprawie
zaćmionych linii w widmie spektralnym. Ufam również, że nie będzie pan już dłużej
utrzymywał, jakoby mój list w „Timesie" opierał się na błędnym rozumowaniu.
Nasz wojowniczy kolega stał się naraz głuchy na to wyzwanie. Nie był zdolny do niczego,
łapał tylko powietrze i rozprostowywał swoje długie, chude kości, jak gdyby chciał się
upewnić, czy jeszcze przebywa na tej planecie. Challenger podszedł do butli, a głośny szum
wydobywającego się tlenu cichł coraz bardziej, aż przeszedł w delikatny syk.
- Musimy umiejętnie gospodarzyć naszym zapasem - rzekł. - Powietrze w pokoju jest teraz
silnie nasycone tlenem, a ja już dopilnuję, aby nikt z nas nie czuł niepokojących objawów.
Teraz tylko przez odpowiednie eksperymentowanie możemy określić, jaka doza tlenu
przyczyni się do zneutralizowania trucizny. Zobaczymy, jaki to będzie miało skutek.
Pięć minut, a może dłużej, siedzieliśmy w ciszy pełnej nerwowego napięcia, obserwując,
jakie zachodzą w nas reakcje. Uświadomiłem sobie, że znowu odczuwam ucisk w głowie,
gdy nagle pani Challenger, siedząca na kanapie, zawołała, że mdleje. Challenger odkręcił
zawór butli tlenowej.
- W czasach kiedy nauka była jeszcze w powijakach - rzekł - istniał zwyczaj trzymania na
okrętach białej myszy, ponieważ jej delikatny organizm ostrzegał przed zatrutym powietrzem,
zanim marynarze odczuli je sami. Ty, kochanie, będziesz naszą białą myszką. Zwiększyłem
dopływ tlenu i już ci lepiej, prawda?
- Tak, czuję się lepiej.
- Być może, trafiliśmy na właściwą mieszaninę. Skoro upewnimy się dokładnie, jaka ilość
tlenu nam wystarczy, będziemy mogli obliczyć, jak długo możemy zachować się przy życiu.
Niestety, ratując siebie zużyliśmy już znaczną zawartość pierwszej butli!
- Czy to ma sens? - spytał lord Roxton, stojąc przy oknie z rękami w kieszeniach. - Jeżeli i
tak mamy umrzeć, po co się sztucznie podtrzymywać? Nie przypuszcza pan chyba, że
istnieją dla nas jakieś szansę ratunku?
Challenger uśmiechnął się i potrząsnął głową. . - Czy wobec tego nie uważacie, że
zachowamy więcej godności, jeżeli poddamy się od razu, zamiast czekać, aż nas do tego
zmusi konieczność? Jeżeli tak, to proponuję odmówić modlitwy, zakręcić butlę tlenową i
otworzyć okno.
- Dlaczego nie - rzekła pani Challenger odważnie. - George, lord John na pewno ma rację,
tak będzie lepiej.
- Stanowczo protestuję - krzyknął Summerlee ostrym tonem. - Jeżeli musimy zginąć, to
gińmy, ale świadome poddanie się śmierci wydaje mi się czynem nierozsądnym i
niesprawiedliwym.
- Co powie na to nasz młody przyjaciel? - spytał Challenger.
- Myślę, że powinniśmy zobaczyć wszystko aż do końca.
- W zupełności podzielam tę opinię - rzekł.
- Skoro ty to mówisz, George, to i ja tak chcę! -zawołała pani Challenger.
- Ależ ja tylko poddaję to pod dyskusję - rzekł lord Roxton. - Jeżeli wy wszyscy chcecie
zobaczyć, co się będzie działo, jestem po waszej stronie. To diabelnie interesujące, bez
wątpienia. Niemało miałem przygód w swoim życiu i nie mniej doznałem emocji niż inni, ale
kończę w punkcie kulminacyjnym.
- Jeśli przyjmiemy, że istnieje jakieś dalsze życie - dodał Challenger.
- Bardzo wątpliwe! - zawołał Summerlee. Challenger spojrzał na niego z niemym
wyrzutem.
- Jeżeli przyjmujemy, że istnieje jakieś dalsze życie - powtórzył jak najbardziej
dydaktycznym tonem. - Nie umiemy sobie nawet wyobrazić, jakie możliwości otwiera przed
nami obserwowanie materii czynione niejako z pozycji ducha. Jestem pewien, że nawet
najbardziej tępy człowiek dostrzeże - tu spojrzał na Summerleego - że skoro sami jesteśmy
związani z materią, potrafimy najwłaściwiej obserwować zjawiska materialne i kształtować na
ich podstawie swoje sądy. A więc tylko dzięki utrzymaniu się przy życiu przez tych kilka
dodatkowych godzin wolno nam mieć nadzieję, że uniesiemy ze sobą w to jakieś nowe życie
jasne pojęcie o tym zdumiewającym wydarzeniu, którego, tak dalece przynajmniej, jak sięga
nasza wiedza, ani świat, ani wszechświat dotąd nie doświadczyły. Gdybyśmy mieli skrócić w
jakiś sposób to nadzwyczajne przeżycie chociażby o minutę, byłaby to dla mnie nigdy nie
odżałowana strata.
- Jak najbardziej zgadzam się z pańskim zdaniem - zawołał Summerlee.
- Przejdzie ono bez sprzeciwu - rzekł lord John Roxton. - Do licha, ten wasz biedny szofer
tam na podwórzu odbył już swoją ostatnią podróż. Czy nie warto by wyskoczyć i przynieść go
tutaj?
- To byłoby ostatnie szaleństwo - zawołał Summerlee.
- No tak, nie przeczę - zreflektował się lord John. - Nic by to nie pomogło, a nasz
drogocenny gaz rozszedłby się po całym domu, nawet chociaż byśmy wrócili żywi. Słowo
daję, spójrzcie na te maleńkie ptaszki pod drzewami!
Przysunęliśmy cztery krzesła do szerokiego, niskiego okna - pani Challenger spoczywała
jeszcze z przymkniętymi oczyma na kanapie. Przypominam sobie, że wyobraźnia podsunęła
mi jakąś potworną, groteskową wizję - złudzenie mogło być spotęgowane przez ciężkie,
duszne powietrze, którym oddychaliśmy - otóż zdawało mi się, że siedzimy w loży, zajmując
cztery pierwsze miejsca, i oglądamy ostatni akt dramatu świata.
Na pierwszym planie, tuż pod nami, był mały dziedziniec, na którym stało na wpół
wyczyszczone auto. Austin, kierowca, otrzymał w końcu swoje ostatnie wypowiedzenie, leżał
bowiem rozciągnięty przy kole samochodu z ogromnym siniakiem na czole -prawdopodobnie
padając uderzył się o stopień lub błotnik. W ręce wciąż jeszcze trzymał gumowy wąż, którym
przedtem polewał auto. W kącie podwórza stały dwa jaworowe drzewka, a pod nimi leżało
kilka wzruszających, maleńkich kulek puszystego pierza z cienkimi, wzniesionymi ku górze
nóżkami. Kosa śmierci zagarniała zamaszyście wszystko, co wielkie i małe. Poza murem
okalającym podwórze widać było w dole krętą drogę, która wiodła na stację. Kilku spośród
żniwiarzy, których widzieliśmy, gdy uciekali z pól, leżało tak, jak kto upadł - jeden na drugim.
Nieco wyżej dostrzegliśmy nianię - jej głowa i ramiona opierały się o porośnięte trawą zbocze
drogi. Dziecko, które wyjęła przedtem z wózka, trzymała w ramionach jak nieruchome
zawiniątko. Tuż obok niej mała plamka na skraju drogi wskazywała, gdzie upadł chłopczyk.
Jeszcze bliżej nas klęczał pomiędzy dyszlami dorożkarski koń. Stary dorożkarz zwisał na
błotniku jak groteskowy strach na wróble ze śmiesznie dyndającymi rękami. Przez szybę z
trudem udało nam się rozróżnić siedzącego w środku młodzieńca.
Drzwiczki karety były otwarte, a ręka mężczyzny opierała się na klamce, jak gdyby miał
zamiar wyskoczyć w ostatniej chwili. W niewielkim oddaleniu mieliśmy boiska golfowe,
pocętkowane podobnie jak rano ciemnymi postaciami golfistów, oczywiście leżących teraz
bez ruchu na trawie albo wśród wrzosów, które rosły opodal. Tam, gdzie trawa odcinała się
ciemniejszą zielenią, leżało osiem ciał. Było to w tym miejscu, gdzie czterech golfistów wraz z
chłopcami prowadziło uparcie grę do końca. Żaden ptak nie unosił się pod niebieską kopułą
nieba, żaden człowiek lub zwierzę nie poruszało się po rozległej okolicy, która rozciągała się
pod nami. Wieczorne słońce roztaczało nad nią swe łagodne promienie, ale nad tym
wszystkim czaiła się złowroga cisza i bezruch powszechnej śmierci, w której już wkrótce
mieliśmy się połączyć. W obecnej jednak chwili ten kruchy kawałek szyby, zatrzymując
wewnątrz dodatkowy tlen, który przeciwdziałał zatrutemu powietrzu, odgrodził nas od losu
całej reszty ludzi. Wiedza i przewidywanie jednego człowieka mogły utrzymać przez kilka
krótkich godzin naszą maleńką oazę życia na tej olbrzymiej pustyni śmierci i uchronić nas od
udziału we wspólnej katastrofie. Potem stopniowo tlen się wyczerpie, my także będziemy
leżeć dusząc się na tym wiśniowym dywanie w buduarze, a los ludzkości i wszelkiego życia
na ziemi zostanie dopełniony. Przez długi czas patrzeliśmy na ten tragiczny świat w nastroju
zbyt poważnym, aby cokolwiek mówić.
- Jakiś dom się pali - rzekł w końcu Challenger, wskazując na słup dymu, który unosił się
ponad drzewami. - Spodziewam się, że pożarów będzie o wiele więcej, być może, całe
miasta staną w płomieniach, jeżeli weźmiemy pod uwagę, ilu ludzi mogło paść z zapalonymi
przedmiotami w ręku. Sam fakt, że ogień się pali, wystarcza jako dowód, iż proporcja tlenu w
atmosferze jest normalna oraz że coś się stało z eterem. Proszę, oto macie jeszcze jedną
łunę na szczycie wzgórza Crowborough. Jeżeli się nie mylę, pali się klub golfa. Zegar
kościelny wydzwania godzinę. Byłoby to ciekawe dla naszych filozofów, gdyby wiedzieli, że
mechanizmy przeżyły istoty, które je wykonały.
- Na Boga! - zawołał lord Roxton, wstając z krzesła zaintrygowany. - Co znaczy ta smuga
dymu? Ależ to pociąg.
Słyszeliśmy jego dudnienie i natychmiast, pędząc, ukazał się naszym oczom. Miałem
wrażenie, że jedzie z niesamowitą szybkością. Skąd przybywał, z jak daleka, nie mieliśmy
najmniejszego pojęcia. Chyba jakimś cudem mógł przejechać pewną odległość. Teraz jednak
mieliśmy zobaczyć straszliwy koniec jego kariery. Na linii stał nieruchomo pociąg towarowy
naładowany węglem. Wstrzymaliśmy oddech, kiedy ekspres, rycząc, pędził po tym samym
torze. Zderzenie było przerażające. Lokomotywa i wagony wybrzuszyły się w jedną górę
połamanego drzewa i powyginanego żelastwa. Czerwone języki ognia wybuchały raz po raz
z rumowiska, aż wszystko zostało objęte płomieniem. Pół godziny siedzieliśmy prawie bez
słowa, oszołomieni tym niezwykłym widokiem.
- Biedni, biedni ludzie - zawodziła z płaczem pani Challenger, uwiesiwszy się na ramieniu
męża.
- Moja droga, pasażerowie tego pociągu nie byli bardziej żywi niż ten węgiel, z którym się
zderzyli, lub zwęglona masa, która z nich teraz pozostała -rzekł Challenger, gładząc łagodnie
rękę żony. - Był to pociąg żywych jeszcze wtedy, gdy opuszczał stację Victoria, lecz na długo
przedtem, zanim doszło do tego zderzenia, zarówno pasażerowie, jak i obsługa składali się z
umarłych.
- Na całym świecie dzieje się chyba tak samo -powiedziałem, mając przed oczyma wizję
nieszczęśliwych wypadków. - Weźmy na przykład okręty na morzu, będą posuwały się wciąż
naprzód, dopóki kotłownie nie przestaną pracować lub dopóki nie rozbiją się o jakiś brzeg.
Albo żaglowce, będą płynąć tam i z powrotem z ładunkiem martwych marynarzy, aż zgnije
drzewo i dno zacznie przeciekać, wreszcie jeden po drugim zatoną. Być może, za sto lat
jeszcze Atlantyk będzie pokryty gdzieniegdzie dryfującymi szczątkami okrętów.
- Albo górnicy w kopalniach - odezwał się Summerlee ze złowieszczym chichotem. - Jeżeli
znowu przez jakiś przypadek będą żyli na ziemi geolodzy, wytworzą dziwną teorię o istnieniu
człowieka w okresie karbonu.
- Nie jestem uczonym i nie znam się na takich sprawach - zaznaczył lord John - ale mam
wrażenie, że po tym wszystkim ziemia będzie pusta, do wynajęcia. Skoro już raz nasz ludek
zostanie starty z jej powierzchni, jak może zjawić się tu znowu?
- Świat był już przedtem pusty - odpowiedział Challenger poważnie. - A zaludniał się dzięki
prawom, których źródło istnieje gdzieś poza i ponad nami. Dlaczego nie miałby się ten proces
powtórzyć?
- Mój drogi, nie wierzy pan chyba w to, co pan mówi.
- Nie mam zwyczaju, profesorze Summerlee, mówić tego, w co nie wierzę. Ta uwaga jest
niesmaczna. - Broda Challengera uniosła się, a powieki opadły.
- Całe życie był pan upartym dogmatykiem i takim też pan umrze - rzekł Summerlee
cierpko.
- A pan, łaskawy panie, całe życie był pozbawionym wyobraźni opozycjonistą i nie może
pan już mieć nadziei, aby się z tego wyleczyć.
- Najzacieklejsi krytycy nie oskarżą pana o brak wyobraźni - odpalił Summerlee.
- Daję słowo! - wtrącił się lord John. - To jest do was podobne, żeby zużyć ostatnią
odrobinę tlenu na to, aby siebie wzajemnie obrażać. Co nas to obchodzi, czy ludzie znowu
będą na ziemi? Na pewno nie stanie się to za naszych czasów.
- Ta uwaga, drogi panie, wskazuje na to, jak bardzo jest pan ograniczony - powiedział
ostro Challenger. - Umysł prawdziwego naukowca nie może być uzależniony od warunków
czasu i miejsca. Wznosi własne obserwatorium na granicy teraźniejszości, która oddziela
nieskończoną przeszłość od nieskończonej przyszłości. Z tak pewnego stanowiska czyni
wypady nawet do początku i końca wszechrzeczy. A jeżeli chodzi o śmierć, umysł naukowca
ginie na posterunku, pracując w sposób normalny i metodyczny do końca. Lekceważy tak
błahą rzecz jak własny rozkład fizyczny, podobnie jak wszelkie niedoskonałości materii. Czy
mam rację, profesorze Summerlee?
Summerlee odburknął:
- Zgadzam się, ale nie bez zastrzeżeń.
- Idealny umysł naukowca - ciągnął dalej Challenger - mówię to raczej w trzeciej osobie,
aby nie wydawać się zbyt zarozumiałym, otóż idealny umysł naukowca powinien być zdolny
do przemyślenia jakiegoś problemu abstrakcyjnej wiedzy nawet w czasie, zanim jego
właściciel, spadając z balonu, dosięgnie ziemi. Ludzie o tak silnych nerwach są nam
potrzebni, ponieważ oni to pokonają Przyrodę i staną na straży prawdy.
- Dziwi mnie, że tym razem Przyroda jest górą -rzekł lord Roxton, patrząc w okno. -
Czytałem kilka czołowych artykułów o was, dżentelmeni, którzy panujecie nad Przyrodą, ale
ona też czasem przychodzi do głosu.
- To jest tylko chwilowy regres - odrzekł Challenger z przekonaniem. - Kilka milionów lat...
cóż to jest w olbrzymich cyklach czasu? Świat roślinny, jak możecie zauważyć, przetrwał.
Spójrzcie na liście drzewa jaworowego. Ptaszki są martwe, lecz jawor rozkwita. Z tego świata
roślinnego pojawią się w swoim czasie w stawach i kałużach delikatne, pełzające,
mikroskopijne ślimaczki, które są pionierami tej wielkiej armii życia, w której my pięcioro
spełniamy w obecnej chwili szczególny obowiązek, służąc jako tylna straż. Skoro już raz
zawiążą się najniższe formy życia, ostateczne przyjście Człowieka jest tak pewne, jak
kiełkowanie dębu z żołędzia. Wszystko zacznie się od nowa.
- A trucizna? - spytałem. - Czy nie zetnie pączkującego życia?
- Trucizna, być może, jest tylko jakimś pokładem, jakąś warstwą w eterze, trującym
Golfstromem w potężnym oceanie, w którym płyniemy... Może ustalą się znośne warunki i
życie się do nich przystosuje? Sam fakt, że za pomocą małego stosunkowo dotlenienia
naszego organizmu możemy oprzeć się truciźnie, jest z pewnością wystarczającym
dowodem na to, że nie tak znowu wielka zmiana byłaby potrzebna, aby świat zwierzęcy mógł
to wszystko przetrwać.
Dom, który dymił za drzewami, wybuchnął teraz płomieniem. Mogliśmy obserwować długie
języki ognia strzelające wysoko w powietrze.
- To przecież straszne - wyszeptał lord John, bardziej przejęty, niż to kiedykolwiek
dotychczas spostrzegłem.
- Właściwie, co to szkodzi? - wtrąciłem. - Świat i tak jest wymarły. Palenie ciał jest
niewątpliwie najlepszą formą pogrzebu.
- Gdyby ten dom się zapalił, skróciłoby to nasz żywot.
- Przewidziałem niebezpieczeństwo - rzekł Challenger - i poprosiłem moją żonę, aby nas
przed nim zabezpieczyła.
- Jesteśmy całkowicie bezpieczni, kochanie. Ale w głowie zaczyna mi znowu pulsować.
Jakie wstrętne powietrze!
- Musimy je zmienić - zadecydował Challenger. Pochylił się nad butlą tlenową.
- Jest prawie pusta - powiedział. - Wystarczyła nam jakieś trzy i pół godziny. Dochodzi
teraz godzina ósma. Przetrzymamy noc bez trudu. Spodziewam się, że kres nadejdzie jutro
rano, około godziny dziewiątej. Zobaczymy jeszcze wschód słońca, który będzie należał
wyłącznie do nas.
Odkręcił drugą butlę tlenową i otworzył na pół minuty okienko wentylacyjne nad drzwiami.
Potem gdy powietrze stało się bardziej znośne, lecz symptomy zatrucia wystąpiły w nas
ostrzej, Challenger zamknął okienko z powrotem.
- A propos - rzekł - nie samym tlenem żyje człowiek. Najwyższy czas na kolację.
Zapewniam, moi panowie, że skoro zaprosiłem was do mego domu, i na to, co jak
przypuszczałem, będzie interesującym spotkaniem po latach, chciałem, aby moja kuchnia
stanęła na wysokości zadania. Niestety, niewiele można zrobić w tych warunkach. Na pewno
zgodzicie się ze mną, że niemądrze byłoby zapalać piecyk naftowy, zużywając w ten sposób
powietrze zbyt szybko. Mamy nieduży zapas zimnego mięsiwa, chleb i marynaty, co razem z
paroma butelkami czerwonego wina powinno nam wystarczyć. Dziękuję ci, moja droga, teraz
jak zwykle ty obejmujesz rządy, królowo.
Podziwialiśmy szczerze, jak pani Challenger z godnością i smakiem właściwym angielskiej
gospodyni w kilku minutach nakryła stół śnieżnobiałym obrusem, ułożyła serwetki i zastawiła
prosty posiłek z całą wytworną elegancją, ustawiając na środku latarkę kieszonkową.
Dziwiliśmy się również, gdy okazało się, że mamy wilcze apetyty.
- Dowodzi to, jak silne są nasze wrażenia - powiedział Challenger tym ugrzecznionym
tonem, jakiego zwykle używał wtedy, gdy zniżał swój umysł naukowca do wyjaśnienia
błahych rzeczy. - Przechodzimy wielki kryzys. Oznacza to zaburzenia molekularne. A to z
kolei świadczy, że organizm nasz wymaga pokrzepienia. Wielki smutek i wielka radość z
zasady powodują intensywny głód, a nie, jakby tego pragnęli nasi powieściopisarze, brak
apetytu.
- To dlatego ludzie na wsi urządzają wielkie stypy pogrzebowe - zaryzykowałem.
- Właśnie. Nasz młody przyjaciel znalazł trafny przykład. Pozwoli pan podać sobie jeszcze
jeden plasterek ozora?
- Tak samo robią dzicy - powiedział lord Roxton, odkrawając kawałek wołowiny. -
Widziałem, jak nad rzeką Aruwimi chowali wodza. Skonsumowali wówczas hipopotama, który
musiał ważyć tyle, ile całe plemię. W Nowej Gwinei spotyka się jeszcze takich, którzy zjadają
opłakiwanego nieboszczyka, po prostu dla porządku. Tak, ale przypuszczam, że ze
wszystkich styp pogrzebowych na ziemi ta, do której przystąpiliśmy, jest najbardziej dziwna.
- To niezwykłe - odezwała się pani Challenger -ale nie potrafię znaleźć w sobie uczucia
żalu po tych, którzy odeszli. W Betfordzie mieszkają moi rodzice. Wiem, że już nie żyją, a
jednak w tej olbrzymiej, powszechnej tragedii nie mogę odczuwać głębokiego bólu wobec
poszczególnych jednostek, nawet wobec nich.
- Albo moja stara matka w swojej chatce, tam w Irlandii - odezwałem się. - Widzę ją
oczyma duszy: w szalu i koronkowym czepku, wpół leżącą, z zamkniętymi oczami, w starym
fotelu z wysokim oparciem, który stoi przy oknie, a obok niej leżą okulary i książka. Dlaczego
miałbym ją opłakiwać? Ona odeszła i ja już odchodzę, chociaż na pewno znajdę się bliżej niej
w tym jakimś przyszłym życiu, bliżej, niż jest z Anglii do Irlandii. A jednak boleję na myśl, że
nie ma już tego drogiego ciała.
- Jeżeli chodzi o ciało - zaznaczył Challenger -nie płaczemy przecież po kawałku odciętego
paznokcia ani uciętego pukla włosów, mimo że były one częścią nas samych. Nawet człowiek
z amputowaną nogą nie płacze za brakującą kończyną. Fizyczne ciało jest dla nas raczej
źródłem bólu i cierpień. Stale przypomina nam o naszej niedoskonałości. Dlaczego więc
mielibyśmy się tak przejmować, kiedy następuje oddzielenie duszy od ciała?
- Jeżeli takie oddzielenie istotnie ma miejsce -mruknął Summerlee. - Lecz mimo wszystko
powszechna śmierć jest straszna.
- Jak już wyjaśniłem - rzekł Challenger - powszechna śmierć jest z natury rzeczy mniej
przerażająca niż śmierć w odosobnieniu.
- To tak, jak w bitwie - nadmienił lord Roxton. -Gdybyście zobaczyli człowieka leżącego tu
na podłodze z rozbitą klatką piersiową i dziurą w głowie, przyprawiłoby was to o mdłości. Ale
ja widziałem jakieś dziesięć tysięcy zabitych w Sudanie i nie doznałem takiego uczucia, bo
kiedy tworzy się historia, życie jednostki nie jest na tyle ważne, aby się nim przejmować.
Jeżeli za jednym zamachem giną miliony, jak to się dzieje teraz, trudno jest wyodrębnić
siebie spośród tłumu.
- Chciałabym, aby już było po wszystkim - rzekła pani Challenger z tęskną nutą w głosie. -
O George, tak się boję.
- Kiedy nadejdzie czas, ty będziesz najdzielniejsza z nas wszystkich, mała kobietko. Byłem
dla ciebie szorstkim, starym małżonkiem, kochanie, ale ty właśnie uniesiesz wspomnienie o
George'u Edwardzie Challengerze takim, jakim go stworzono, a co nie było jego winą. Mimo
wszystko, nie chciałabyś zamienić mnie na kogoś innego?
- Na nikogo spośród wszystkich ludzi na szerokim świecie, kochanie - odpowiedziała,
zarzucając ręce na jego potężny kark. Summerlee, lord Roxton i ja podeszliśmy do okna i
stanęliśmy zdumieni na widok, jaki ukazał się naszym oczom.
Zapadła ciemność i wymarły świat spowity był w posępny kir żałoby. Lecz tuż nad
południowym horyzontem wznosiła się długa, jasna, purpurowa smuga, która rosła i
przygasała jakimś żywym pulsem życia, to bijąc nagle aż po szkarłatny zenit, to opadając do
poziomej linii ognia.
- Lewes w płomieniach! - krzyknąłem.
- Ależ ińe, to pali się Brighton - rzekł Challenger, podchodząc do naszego towarzystwa. -
Na tle ognia widać przecież postrzępiony grzbiet wydm. Ogień pali się o kilka mil poza nimi.
Widocznie płonie całe miasto.
W różnych punktach widać było czerwone łuny, ponuro tliły się jeszcze zgliszcza nad
torem kolejowym, lecz wszystko to wydawało się drobnymi punkcikami światła w porównaniu
z potworną pożogą, która szalała ponad wzgórzami. Cóż za materiał dla „Daily Gazette"!
Czyż dziennikarz miał kiedykolwiek taką okazję, a równocześnie tak mało szans, aby ją
wykorzystać? Tak niezrównany temat, a przy tym nikogo, kto by to przeczytał? I wtedy nagle
odezwała się we mnie żyłka starego reportera. Jeżeli ci dwaj naukowcy potrafili być tak wierni
dla dzieła swego życia aż do ostatka, to dlaczego i ja nie miałbym okazać się wytrwały w
swojej skromnej pracy? Żadne oko ludzkie nie miało spocząć na tym, co tworzyłem. Ale tę
długą noc trzeba było jakoś przetrwać, a dla mnie przynajmniej sen był niemożliwy.
Zapisywanie wrażeń pomoże mi przebrnąć przez te męczące godziny i pochłonie moją
uwagę. W taki więc sposób doszło do tego, że mam teraz przed sobą mój notes z
zagryzmolonymi stronicami, pisany w nieładzie na kolanach, w mdłym, przygasającym
świetle naszej jedynej kieszonkowej lampki. Może gdybym miał zacięcie literackie, opisałbym
to zdarzenie lepiej. Ale nawet w tym stanie notatki te mogą się na coś przydać, odtwarzając w
czyjejś wyobraźni nieskończenie długie chwile wzruszeń i grozy tej potwornej nocy.
ROZDZIAŁ IV ZAPISKI UMIERAJĄCEGO
Jakże dziwnie wyglądają te słowa napisane niezgrabnie na początku pustej stronicy mojej
książki! Tym dziwniej, że to ja je napisałem, ja, Edward Malone, ja, co wyszedłem przed
mniej więcej dwunastu godzinami z mego mieszkania na Streatham, nie mając pojęcia o tych
niezwykłych zdarzeniach, które dzień miał przynieść z sobą! Patrzę wstecz na łańcuch
wydarzeń, przypominam sobie moją rozmowę z Mc Ardle'em, pierwszy sygnał alarmowy
Challengera w „Timesie", niedorzeczną podróż w pociągu, przyjemny lunch i katastrofę.
Teraz doszło do tego, że pozostajemy osamotnieni na pustej planecie, a los jest już
przesądzony, tak że mogę uważać te rzędy liter, pisane mechanicznie, raczej z nawyku
zawodowego, niż przeznaczone dla ludzkich oczu, jako słowa człowieka już nie żyjącego, tak
blisko bowiem stoi on przy rubieżach krainy cieni, do której przenieśli się wszyscy poza tym
małym gronem przyjaciół. Rozumiem teraz, jak mądre i prawdziwe były słowa Challengera,
kiedy powiedział, że istotną tragedią byłoby pozostać przy życiu, podczas gdy wszystko, co
szlachetne, dobre i piękne, zginęło bezpowrotnie. Lecz to nam z pewnością nie grozi. Druga
butla z tlenem jest już prawie wyczerpana. Możemy liczyć te nędzne resztki naszego życia
nieledwie na minuty. Już z górą kwadrans słuchaliśmy wykładu Challengera, który był tak
wzburzony, że grzmiał i ryczał, jak gdyby zwracał się do swoich starych oponentów z
Queen's Hall. Dziwnych miał doprawdy słuchaczy; jego żona, która godziła się ze wszystkim,
choć niczego nie rozumiała; Summerlee ukryty w cieniu, nastawiony kłótliwie i krytycznie,
lecz pełen zainteresowania; lord Roxton wygodnie rozparty w fotelu, nieco znudzony tymi
wywodami; a przy oknie ja sam, obserwujący tę scenę z roztargnieniem, jak gdyby wszystko
to było snem lub czymś, co mnie osobiście zupełnie nie interesuje.
Challenger siedział przy dużym stole, a elektryczne światło skupiało się na lusterku
mikroskopu, który przyniósł z alkowy. Niewielki, jasny krąg ostrego światła, który odbijał się
od lusterka, sprawiał, że szorstka, obrośnięta twarz profesora tonęła częściowo w jasnym
blasku, częściowo pozostawała w głębokim cieniu. Challenger pracował ostatnio nad
najniższymi formami życia, a tym, co go w obecnej chwili tak frapowało, był fakt, że ameba
spreparowana poprzedniego dnia jeszcze żyła.
- Możecie to stwierdzić sami - powtarzał w wielkim podnieceniu. - Summerlee, czy
zechciałby pan podejść i zaspokoić swoją ciekawość? Malone, czy mógłby pan łaskawie
sprawdzić, że istotnie jest tak, jak mówię? Te małe żyjątka o kształcie pajączkowatym, które
widać w środku, to okrzemki i nie należy ich brać pod uwagę, ponieważ są raczej roślinami
niż zwierzętami. Lecz po prawej stronie możecie zobaczyć najprawdziwszą amebę,
poruszającą się pełzakowato w obrazie mikroskopu. Ta górna śruba służy do wyregulowania
obrazu. Zobaczcie sobie sami.
Summerlee popatrzył i przyznał rację. Spojrzałem również w mikroskop i w oświetlonym
polu dostrzegłem maleńkie stworzenie, które wglądało, jak gdyby było zbudowane z
przezroczystej masy, przelewające się ruchem charakterystycznym dla substancji ciągliwych.
Lord Roxton był gotów uwierzyć na słowo.
- Nie mam zamiaru zawracać sobie głowy tym, czy ona jest żywa, czy martwa - rzekł. -
Znamy się tylko z widzenia, dlaczego więc miałbym się nią przejmować? Nie przypuszczam,
aby ona sama martwiła się stanem naszgo zdrowia.
Roześmiałem się na to, a Challenger zmierzył mnie swym jak najbardziej chłodnym i
wyniosłym spojrzeniem. Poczułem się tak, jak gdyby mnie ktoś oblał zimną wodą.
- Zuchwalstwo półinteligenta jest bardziej szkodliwe dla postępu wiedzy niż tępota
ignoranta -rzekł. - Jeżeli lord John Roxton łaskawie pozwoli...
- Drogi George, nie bądźże taki zgryźliwy - przerwała mu żona, chwytając go za czarną
grzywę, która opadała na mikroskop. - Czy ma to jakieś znaczenie, czy ona żyje, czy też nie?
- To ma bardzo wielkie znaczenie - odpowiedział cierpko Challenger.
- Więc niech nam pan coś o tym powie - odezwał się lord John z pojednawczym
uśmiechem. - Możemy mówić o amebie równie dobrze jak o czymkolwiek innym. Jeżeli pan
uważa, że odniosłem się do tej rzeczy zbyt lekceważąco albo obraziłem w jakiś sposób jej
uczucia, to mogę się wytłumaczyć.
- Ze swej strony - zaznaczył Summerlee swym skrzeczącym, kłótliwym głosem - nie
rozumiem, dlaczego miałby pan przywiązywać taką wagę do tego, czy stworzenie to żyje.
Oddycha ono tą samą atmosferą, co my, a więc naturalnie trucizna na nie nie działa. Gdyby
ameba znalazła się na zewnątrz tego pokoju, zginęłaby podobnie jak wszelkie inne istoty
żywe.
- Pańskie uwagi, kochany Summerlee - odparł Challenger z przesadną uniżonością (o,
gdybym umiał odmalować tę hardą, zuchwałą twarz, oświetloną żywym refleksem światła
padającego od lusterka mikroskopu!) - Pańskie uwagi świadczą, że niedostatecznie ocenia
pan sytuację. Ten okaz był umieszczony na szkiełku już wczoraj i jest całkowicie
odizolowany. Nie dostanie się tam ani odrobina naszego tlenu. Eter jednak przeniknął do
preparatu, jak zresztą do każdego punktu we wszechświecie. Stąd wniosek, że ameba nie
uległa zatruciu. Możemy wobec tego twierdzić, że każda ameba znajdująca się na zewnątrz
faktycznie przetrwała tę katastrofę i bynajmniej nie zginęła, jak pan tego mylnie dowodził.
- No, nawet teraz nie czuję ochoty, aby wykrzyknąć „hip, hip hurra!" na jej cześć - rzekł lord
John. - Niewielkie ma już to chyba znaczenie.
- Przeciwnie. Oznacza to, że świat nie jest martwy, ale żyje. Gdyby pan miał wyobraźnię
naukowca, potrafiłby pan wybiec na podstawie tego jedynego faktu myślą naprzód i dostrzec,
że za jakieś kilka milionów lat, cóż, moment przejściowy w olbrzymim nurcie wieków, świat
raz jeszcze zaroi się życiem zwierząt i ludzi, które wyrosło z tego oto delikatnego korzenia.
Widzieliście już ogień prerii, którego płomienie zmiatały z powierzchni ziemi każde źdźbło
trawy czy innej rośliny, pozostawiając tylko sczerniałe pustkowie. Można by przypuszczać, że
miejsce to będzie już na zawsze pustynią. A jednak korzenie roślin zachowały się i gdyby
wypadło nam przejeżdżać tamtędy za kilka lat, nie umielibyśmy nawet wskazać, gdzie były te
czarne blizny. Tu, w tym drobniutkim stworzonku, mieszczą się korzenie rozrodcze całego
świata zwierzęcego. Dzięki samorodnemu rozwojowi i ewolucji zatrą się z czasem ślady tego
nie dającego się z niczym porównać kryzysu, który nas obecnie pochłonął.
- Diabelnie interesujące! - powiedział lord Roxton, podchodząc leniwie do mikroskopu. -
Śmieszny, mały facet, i to ma wisieć jako numer pierwszy wśród rodzinnych portretów. Ma
ładną spinkę u koszuli!
- Ten czarny przedmiot to jego jądro - rzekł Challenger z miną niańki uczącej dziecko
wymawiania liter.
- A więc, nie potrzebujemy czuć się osamotnieni - powiedział śmiejąc się lord John. - Jest
jeszcze ktoś, kto żyje oprócz nas na ziemi.
- Pan zdaje się przesądzać z góry, Challenger -odezwał się Summerlee - że celem, dla
którego świat został stworzony, jest to, aby wytwarzał i podtrzymywał życie ludzkie.
- No cóż, mój panie, a jaki pan cel upatruje? -spytał Challenger, złoszcząc się na
najmniejszy odruch sprzeciwu.
- Czasami myślę, iż tylko wielka zarozumiałość ludzkości każe człowiekowi przypuszczać,
że cała ta scena została wzniesiona po to, aby mógł on pysznić się na niej.
- Nie powinniśmy być w tej sprawie dogmatyczni, lecz pomijając chociażby to, co
zaryzykował pan nazwać potworną zarozumiałością, możemy śmiało powiedzieć, że
jesteśmy najdoskonalszym tworem Natury.
- Najdoskonalszym spośród tych, o których wiemy.
- To nie ulega wątpliwości, drogi panie.
- Zwróćmy uwagę na te wszystkie miliony, a może miliardy lat, przez które ziemia krążyła
pusta wśród przestrzeni, a jeżeli nie pusta, to przynajmniej bez jakiegokolwiek śladu
ludzkiego rodzaju. Pomyślmy o ziemi, zmywanej przez deszcze, spalanej przez słońce i
smaganej przez wiatry w ciągu tych niezliczonych wieków. Geologiczne biorąc, człowiek
pojawił się zaledwie wczoraj. Dlaczego więc mielibyśmy z góry zakładać, że te zadziwiające
przygotowania czynione były dla jego dobra?
- Dla kogo więc i na co? Summerlee wzdrygnął ramionami.
- Jak by to powiedzieć?... Dla jakichś ogólnych przyczyn, nie mieszczących się w naszym
pojęciu, a człowiek jest może wyłącznie przypadkiem, tworem ubocznie wyłonionym w
procesie! Jest to tak, jak gdyby piana na powierzchni oceanu wyobrażała sobie, że tenże
ocean został stworzony po to, aby z kolei ją wytworzyć i utrzymać, albo jak gdyby mysz, która
mieszka w katedrze, myślała, że budynek ten jest jej własną przeznaczoną dla niej
rezydencją.
Notowałem szybko słowa tej dysputy, lecz teraz przeradza się ona już tylko w hałaśliwą
kłótnię; z każdej strony padają wielosylabowe wyrazy naukowego żargonu. Bez wątpienia
niemała to gratka przysłuchiwać się, jak takie dwa tęgie umysły polemizują o najwyższych
sprawach nauki, ale ponieważ nasi uczeni są w wiecznej niezgodzie, prosty ludek, tak jak
lord John i ja, niewiele wynosi korzyści z tego całego popisu. Zbijają wzajemnie swoje
poglądy, a my dwaj jesteśmy tak samo mądrzy, jak przedtem. Nareszcie wrzawa cichnie...
Summerlee kręci się na krześle, podczas gdy Challenger, stale jeszcze manipulując
śrubkami mikroskopu, wydaje z siebie raz po raz niski, głęboki, nieartykułowany pomruk,
podobnie jak morze po skończonym sztormie. Lord Roxton podchodzi do mnie - spoglądamy
teraz razem w noc.
Widzimy blady nów księżyca - ostatniego księżyca, na którym spoczną kiedykolwiek
ludzkie oczy -i gwiazdy świecą jak najwspanialej. Nawet w czystym powietrzu nad
płaskowyżem Ameryki Południowej nie były nigdy jaśniejsze. Przypuszczalnie zmiany, które
zaszły w eterze, mają jakiś wpływ na światło. Pogrzebowy stos Brightonu jeszcze płonie,
daleko na zachodzie widać szkarłatną plamę, co może oznaczać klęskę pożaru w Arundel
lub Chichester, nie wykluczone, że i w Portsmouth. Siedzę zadumany i od czasu do czasu
notuję. Jakaś łagodna melancholia zawisła w powietrzu. Młodość i piękno, i rycerskość, i
miłość - czyż miałby to być koniec wszystkiego? Ziemia, nad którą błyszczą gwiazdy,
wygląda jak zaczarowana kraina ukojenia i pokoju - któż by przypuszczał, że jest to
straszliwa Golgota, usłana ciałami całej ludzkości? Nagle uświadamiam sobie, że się śmieję.
- Hola, młodzieńcze! - zwraca się do mnie lord John, zdziwiony. - My też chętnie
posłuchamy dowcipu w tych ciężkich czasach. A więc, co to było?
- Rozmyślałem o tych wszystkich nierozwiązanych problemach - odpowiadam mu -
problemach, którym poświęciliśmy tyle pracy i rozważań. Niech pan na przykład weźmie pod
uwagę rywalizację angielsko-niemiecką, albo Zatokę Perską, czym się tak żywo interesował
mój stary szef. Czy ktokolwiek mógł odgadnąć wówczas, kiedyśmy się tak gryźli i trapili, jak te
problemy miały być ostatecznie rozstrzygnięte?
Znowu zapanowało milczenie. Przypuszczam, że każdy z nas myśli o przyjaciołach, którzy
odeszli wcześniej. Pani Challenger szlocha cichutko, a jej mąż coś do niej szepcze. Myśl
moja zwraca się ku najróżniejszym osobom. Widzę ich, każdego z osobna, jak leżą bladzi i
sztywni podobnie jak biedny Austin tam na podwórzu. Wśród nich jest na przykład Mc Ardle.
Wiem dokładnie, gdzie się znajduje, z twarzą pochyloną na biurku i ręką na telefonie, tak
właśnie, jak upadł w chwili, gdy go słyszałem. Redaktor Beaumont również leży,
przypuszczam, na niebieskoczerwonym tureckim dywanie, który upiększał jego sanktuarium.
Albo na przykład koledzy z pokoju reporterów - Macdonna i Murray, i Bond... Ci na pewno
padli przy ciężkiej pracy, wykonując obowiązki z notesami w ręku, pełnymi żywych impresji i
opisów o dziwnych zdarzeniach. Mogłem sobie wprost wyobrazić, jak jeden z nich został
wysłany na interview do lekarzy, drugi do Westminsteru, a trzeci do Katedry Św. Pawła.
Jakże wspaniałe nagłówki musieli sobie układać w ostatniej pięknej wizji, nagłówki, którym
nigdy nie było przeznaczone ucieleśnić się w farbie drukarskiej! Wydaje mi się, że widzę
Macdonnę wśród lekarzy - „Nadzieje na Harley Street" - Mac zawsze miał słabość do
aliteracji.
„Wywiad z panem Soleyem Wilsonem".
„Sławny specjalista mówi: »Nie należy tracić nadziei«. Nasz specjalny korespondent zastał
wybitnego naukowca na dachu, dokąd wycofał się on, aby uniknąć tłumu przerażonych
pacjentów, szturmujących jego mieszkanie. Dając odczuć całym zachowaniem, że rozumie
powagę chwili, sławny lekarz nie chciał przyznać, że wszelkie drogi nadziei zostały
zamknięte". Tak właśnie Mac zacząłby swój artykuł. Dalej był jeszcze Bond; on
prawdopodobnie pisałby reportaż z Katedry Św. Pawła. Ten miał wyobraźnię literacką. Słowo
daję, co za temat dla niego! „Kiedy stałem w małej galeryjce pod katedrą i patrzyłem na tę
zwartą masę rozpaczających ludzi, którzy w tym ostatnim momencie kornie chylili czoło przed
Potęgą, tak zawzięcie dotąd przez nich ignorowaną - dobiegł moich uszu ze strony
kołyszących się tłumów tak głęboki jęk prośby i rozpaczy, tak wstrząsający krzyk o pomoc do
Nieznanego, że... " i tak dalej...
Oto koniec godny reportera, chociaż, podobnie jak ja wkrótce, mógł on umrzeć z
niewykorzystanym skarbem. Czego by nie dał Bond, biedne chłopisko, aby ujrzeć swoje
inicjały: J. H. B. u dołu takiej kolumny?
Ale jakież to nonsensy tu wypisuję! Silę się, aby jakoś spędzić przygnębiające chwile. Pani
Challenger poszła do alkowy, a profesor mówi, że zasnęła. On sam notuje przy stole i
zagląda do książek z takim spokojem, jak gdyby miał przed sobą całe lata niezakłóconej
pracy. Pisze skrzypiącym gęsim piórem, a dźwięk ten zdaje się urągać tym wszystkim, którzy
są profesorowi przeciwni.
Summerlee uciął drzemkę na krześle, drażniąc nas raz po raz swoim chrapaniem. Lord
John zamknął oczy i leży na wznak z rękami w kieszeniach. Nie mogę pojąć, jak ludzie mogą
spać w takiej sytuacji.
Trzecia trzydzieści nad ranem. Obudziłem się nagle z przerażeniem. Było pięć minut po
jedenastej, gdy pisałem swoje ostatnie uwagi. Pamiętam, że nakręciłem zegarek i
zanotowałem czas. A więc, zmarnowałem jakieś pięć godzin z tej małej cząstki czasu, jaka
nam jeszcze pozostała. Kto by uwierzył, że to możliwe? Czuję się jednak znacznie
odświeżony, gotów na przyjęcie swego losu, lub przynajmniej próbuję wmówić w siebie, że
jestem gotów. A jednak, im bardziej człowiek jest w formie, im większy czuje przypływ energii
życiowej, tym bardziej wzdraga się przed śmiercią. Jakże mądra i jakże łaskawa jest owa
przezorność Natury, dzięki której nasza ziemska kotwica rozluźnia się zwykle za pomocą
wielu drobnych, ledwo dostrzegalnych szarpnięć, dopóki świadomość nie odbije od swego
niestałego, ziemskiego portu na pełne morze leżące poza nim!
Pani Challenger przebywa jeszcze w alkowie, a jej mąż zasnął na krześle. Cóż za obraz!
Ogromny kształt pochylony do tyłu, olbrzymie włochate ręce skrzyżowane na piersiach, a
głowa tak opuszczona, że widać tylko ponad kołnierzykiem szczecinowatą plątaninę obfitej
brody. Trzęsie się od wibracji własnego chrapania. Wysoki tenor profesora Summerlee łączy
się raz po raz z donośnym basem Challengera. Śpi także lord Roxton, jego długie ciało zgięte
wpół, na boku, w trzcinowym fotelu. Pierwsze zimne światło poranku zakrada się do pokoju,
wszystko jest szare i smutne.
Patrzę na wschodzące słońce - to nieszczęsne słońce, które zaświeci nad wyludnioną
ziemią. Rodzaj ludzki przestał istnieć, zmieciony z powierzchni w ciągu jednego dnia, lecz
planety krążą wokół i przypływy wód wznoszą się i opadają, a wiatr szepce i cała Natura
kroczy swoją drogą, powracając, zda się, aż do samej ameby, i nigdy nie daje poznać, czy
obecność tego, który mienił się panem stworzenia, była kiedykolwiek dla wszechświata
błogosławieństwem, czy klątwą. Tam na podwórzu leży Austin z rozciągniętymi ramionami,
twarz jego odcina się blado w świetle poranku, a wąż gumowy ciągle sterczy w martwej ręce.
Cała ludzkość uosobiona jest w tej na wpół śmiesznej, na wpół patetycznej postaci, leżącej
bezradnie obok maszyny, nad którą tak łatwo panowała.
Tu kończą się notatki, które wówczas robiłem. Odtąd wydarzenia potoczyły się zbyt szybko
i zbyt były absorbujące, abym mógł pozwolić sobie na ich notowanie, ale rysują mi się w
pamięci aż nadto wyraźnie, tak że żaden szczegół nie ujdzie mej uwagi.
Czując, jak coś mnie dławi w gardle, spojrzałem na butle z tlenem i przeraziłem się tym, co
zobaczyłem. W klepsydrze naszego życia usypywały się ostatnie ziarnka piasku. O pewnej
porze nocy Challenger wykręcił zawór z trzeciej butli i wkręcił go do czwartej. Było widać
teraz, że i w tej już nic prawie nie pozostało. Miałem teraz to okropne uczucie, że zbliża się
chwila całkowitego uduszenia. Podbiegłem i odkręcając zawór przełożyłem go do ostatniej
zapasowej butli. Natychmiast gdy to uczyniłem, odczułem wyrzut sumienia, miałem bowiem
wrażenie, że gdybym powstrzymał swą rękę, wszyscy oni przeszliby na tamten świat we śnie.
Myśl ta została spłoszona przez kobiecy głos wołający z pokoju w głębi:
- George, George, duszę się!
- Zaraz będzie dobrze, proszę pani - odpowiedziałem w chwili, gdy inni zerwali się na
równe nogi. - Właśnie otworzyłem świeży zapas.
Nawet w takim momencie nie mogłem powstrzymać uśmiechu na widok Challengera, który
trąc oczy wielkimi owłosionymi pięściami, wyglądał jak olbrzymie brodate dziecko, dopiero co
zbudzone ze snu. Kiedy Summerlee zdał sobie sprawę z sytuacji, zaczął drżeć na całym ciele
jak człowiek w febrze i na chwilę zwykły, ludzki strach wziął górę nad stoicyzmem naukowca.
Lord Roxton natomiast był opanowany i czujny, jak gdyby wstał właśnie w dniu polowania.
- Piąta i ostatnia - rzekł, spoglądając na butlę. -Niech mi pan tylko nie mówi, młodzieńcze,
że przez cały ten czas zapisywał pan swoje wrażenia na tym papierze, który ma pan na
kolanach.
- Tylko parę uwag, tak dla spędzenia czasu.
- No tak, jedynie Irlandczyk mógłby się na to zdobyć. Mam nadzieję, że zanim pan znajdzie
czytelnika, będzie pan musiał poczekać, aż urośnie nasza maleńka siostrzyca ameba. Nie
robi ona wrażenia, żeby ją obecnie cokolwiek obchodziło z tego, co się tutaj dzieje. Herr
Professor, jakie są widoki na przyszłość?
Challenger patrzył przez okno na smugi porannej mgły, która zawisła nad krajobrazem.
Zalesione pagórki wyłaniały się gdzieniegdzie jak stożkowate wyspy sponad wełniastego
morza mgieł.
- Wygląda to jak śmiertelny całun - rzekła pani Challenger, wchodząc w poranniku. - Masz
taką swoją piosenkę, George, „Król umarł, niech żyje król", to były prorocze słowa. Ależ wy
drżycie, moi biedni drodzy przyjaciele. Ja grzałam się całą noc pod swoją kołderką, a wy
marzliście na krzesłach. Zaraz postawię was na nogi.
Dzielne małe stworzenie wybiegło, a za chwilę usłyszeliśmy syczenie czajnika. Wkrótce
była z powrotem, niosąc na tacy pięć parujących filiżanek czekolady.
- Wypijcie to - rzekła. - Poczujecie się znacznie lepiej.
Usłuchaliśmy. Summerlee zapytał, czy może zapalić fajkę, a my zapaliliśmy papierosy.
Myślę, że wzmocniło to nasze nerwy, ale było to jednocześnie błędem, bo atmosfera w tym
dusznym pokoju zrobiła się nieznośna. Challenger musiał otworzyć okienko wentylacyjne.
- Jak długo jeszcze, Challenger? - zapytał lord John.
- Możliwie trzy godziny - odrzekł, wzdrygnąwszy ramionami.
- Dotąd bałam się - wtrąciła jego żona. - Lecz im kres jest bliższy, jakoś łatwiej przychodzi
mi to znieść. Czy nie uważasz, George, że powinniśmy się pomodlić?
- Możesz się modlić, kochanie, jeżeli tak chcesz -odpowiedział olbrzym bardzo łagodnie. -
Wszyscy modlimy się na swój własny sposób. Moja modlitwa to całkowite pogodzenie się ze
wszystkim, co Los mi zsyła, pogodna rezygnacja. Najwyższa religia i najwyższa wiedza zdają
się tu jednoczyć.
- Mówiąc prawdę, nie mogę określić swojej postawy duchowej mianem rezygnacji, a tym
bardziej pogodnej rezygnacji - zamruczał Summerlee spoza swojej fajki. - Poddaję się,
ponieważ jestem zmuszony. Przyznaję, że chętnie skorzystałbym jeszcze z jednego roku
życia, aby mieć możność ukończenia pracy nad klasyfikacją skamielin kredowych.
- Pańska nie dokończona praca to drobiazg -rzekł Challenger pompatycznie - zważywszy
fakt, że moje własne magnum opus: „Drabina życia", jest dopiero w pierwszym stadium. Mój
rozum, moje oczytanie, moje doświadczenie, istotnie, moje wszystkie wyjątkowe zdolności i
umiejętności miały skupić się w tym epokowym dziele. A jednak, powiadam, godzę się z
Losem.
- Przypuszczam, że każdy z nas coś tam zaczął robić i nie skończył - rzekł lord Roxton. - A
co z panem, młody przyjacielu?
- Pracowałem nad tomem wierszy - odparłem.
- Świat ich bądź co bądź uniknął - rzekł lord Roxton. - Nie ma tego złego, co by na dobre
nie wyszło.
- A pan? - spytałem.
- Tak się akurat złożyło, że miałem już wszystko uporządkowane. Obiecałem Merivale'owi,
że pojadę wiosną do Tybetu na śnieżnego lamparta. Pani jednak musi być przykro, pani
Challenger, skoro założyła już pani ten miły dom...
- Tam gdzie jest George, tam jest mój dom. Ale naprawdę dałabym wiele za ostatni
wspólny spacer na świeżym, rannym powietrzu po tych pięknych dolinach.
Jej słowa odbiły się echem w naszych sercach. Słońce przebiło się poprzez muślinową
zasłonę mgieł i cała rozległa przestrzeń Wealdu skąpana była w jego złotawym blasku.
Siedząc tak w ciemnym, pełnym zatrutego powietrza pokoju, mieliśmy wrażenie, że ta
wspaniała, czysta, wiatrem muskana okolica jest jak gdyby sennym marzeniem o pięknie.
Pani Challenger, powodowana tęsknotą, trzymała ręce wyciągnięte w tę stronę.
Przysunęliśmy krzesła i siedliśmy półkolem przy oknie. Powietrze stało się już teraz bardzo
ciężkie. Zdawało mi się, że skrzydła śmierci rozpościerają się nad nami – niedobitkami
ludzkości. Mieliśmy wrażenie, że niewidzialna zasłona opada na nas ze wszystkich stron.
- Ta butla nie była dostatecznie napełniona -rzekł lord John, biorąc głęboki oddech.
- Zawartość może być różna - odparł Challenger - w zależności od siły sprężenia tlenu i
dokładności, z jaką butlę zamknięto. Jestem skłonny zgodzić się z panem, lordzie Roxton, że
ta butla ma jakiś defekt.
- A więc okradziono nas z ostatniej godziny naszego życia - spostrzegł Summerlee z
goryczą. - Doskonała końcowa ilustracja oszukańczego wieku, w którym przypadło nam żyć.
Challenger, teraz czas na pana, jeżeli ma pan ochotę przestudiować subiektywne zjawiska
śmierci fizycznej.
- Siądź na taborecie u moich kolan i podaj mi rękę - powiedział Challenger do żony. -
Sądzę, przyjaciele, że dalsze przebywanie w tej nieznośnej atmosferze jest raczej
niewskazane. Nie pragniesz tego, prawda, kochanie?
Pani Challenger wydała cichy jęk i ukryła twarz na kolanach męża.
- Widziałem, jak ludzie kąpali się zimą w sadzawce Serpentine w Hyde Parku - rzekł lord
John.
- Gdy wszyscy już byli w wodzie, można było dostrzec jednego lub dwóch trzęsących się
na brzegu i zazdroszczących tym, którzy odważyli się wejść do wody. Ten, kto zostaje, ten
ma zawsze najgorzej. Ja jestem za tym, żeby dać nurka i skończyć z tym.
- Czyżby pan chciał otworzyć okno i wyjść eterowi naprzeciw?
- Lepiej się zatruć niż udusić.
Summerlee zgodził się, choć niechętnie, i wyciągnął wąską rękę do Challengera.
- Dosyć nakłóciliśmy się w życiu, lecz to już minęło - rzekł. - Byliśmy dobrymi przyjaciółmi i
w rzeczywistości mamy dla siebie wzajemny szacunek. Żegnam!
- Żegnaj, młody przyjacielu! - rzekł lord John. -Okno jest zalepione. Nie można go
otworzyć.
Challenger wstał, uniósł swoją żonę i przycisnął do piersi. Zarzuciła mu ręce na szyję.
- Proszę mi podać lornetkę, Malone - rzekł z powagą.
Spełniłem prośbę.
- Oddajemy się znów w ręce tej Potęgi, która nas stworzyła - wykrzyknął grzmiącym
głosem i z tymi słowami rzucił w okno lornetką.
Nim zamarł ostatni brzęk spadającego szkła, wprost w nasze rozognione twarze uderzył
orzeźwiający, silny i przyjemny wiatr.
Nie wiem, na jak długo zdumienie odebrało nam mowę. Potem, jak we śnie, usłyszałem
raz jeszcze głos Challengera.
- Jesteśmy znowu w normalnych warunkach - zawołał. - Świat oczyścił się z zatrutego
pasma, lecz jedynie my spośród całej ludzkości jesteśmy uratowani.
ROZDZIAŁ V WYMARŁY ŚWIAT
Pamiętam, że siedzieliśmy wszyscy w fotelach, chłonąc chciwie powietrze. Wilgotny,
południowo-zachodni wietrzyk wiejący od morza poruszał muślinowe firanki i chłodził nasze
rozpalone twarze. Ciekaw jestem, jak długo siedzieliśmy! Absolutnie nie mogliśmy tego
później ustalić. Byliśmy oszołomieni, ogłuszeni, półprzytomni. Uzbroiliśmy się wszyscy w
odwagę wobec śmierci, lecz ten przerażający, nagły fakt - iż jesteśmy zmuszeni żyć nadal,
mimo że wyginęła cała ludzkość - wstrząsnął nami jak fizyczny cios i obezwładnił nas. Potem
stopniowo zahamowany mechanizm rozpoczął działać na nowo, ruszyły czółenka pamięci,
obrazy splotły się znowu w jednolitą całość w naszej wyobraźni. Ujrzeliśmy jasno, z
bezwzględną ostrością, związek między tym co było, co jest i co będzie - życie, które
wiedliśmy i które nas teraz czekało. Oczy nasze kierowały się w milczącym przerażeniu na
współtowarzyszy i napotykały to samo pytające spojrzenie. Zamiast radości, jakiej należało
się spodziewać u ludzi, którzy z takim trudem uniknęli groźby śmierci, pogrążyła nas
straszliwa fala najczarniejszej rozpaczy. Wszystko, co ukochaliśmy na ziemi, pochłonął jakiś
wielki, bezbrzeżny, niepojęty ocean i tylko my sami zostaliśmy jak rozbitki na bezludnej
wyspie świata, bez towarzyszy, nadziei czy dążeń. Kilka lat jeszcze będziemy skradać się jak
szakale na cmentarzysku ludzkości, a potem nadejdzie nasz własny i opóźniony kres.
- To straszne, George, straszne! - szlochała pani Challenger z rozdzierającym łkaniem. -
Obyśmy raczej odeszli z tamtymi ludźmi. Och, dlaczego nas uratowałeś? Czuję, jak gdyby to
właśnie nas śmierć dotknęła, a wszyscy inni pozostali przy życiu.
Krzaczaste brwi Challengera były ściągnięte, znamionując skupienie myśli, podczas gdy
jego ogromna owłosiona łapa zamknęła się na wyciągniętej ku niemu rączce żony.
Zauważyłem, że ona zawsze w strapieniu wyciągała do niego ręce, jak dziecko do matki.
- Mimo że nigdy nie byłem fatalistą na tyle, aby rezygnować z walki z losem - rzekł -
zawsze uważałem, że najwyższa mądrość leży w pogodzeniu się z rzeczywistością. - Mówił
powoli, a jego donośny głos drżał od wzruszenia.
- Ja nie mogę pogodzić się z losem? - rzekł Summerlee dobitnie.
- To, czy się pan godzi, czy nie, pomoże nam tyle co umarłemu kadzidło - odezwał się lord
John. -Los nie ominie pana ani wtedy, gdy pan z nim walczy, ani wówczas, gdy czeka pan z
założonymi rękami, a więc co nam z tego przyjdzie, czy się pan zgadza, czy nie? Nie mogę
sobie przypomnieć, aby ktokolwiek pytał o nasze zdanie, zanim rozpoczęła się ta cała
historia, nikt też nie ma zamiaru pytać nas o to teraz. Zresztą nasz sąd w tej sprawie niczego
tu nie zmieni.
- A jednak w tym tkwi cała różnica między szczęściem a nieszczęściem - rzekł Challenger
ze wzrokiem utkwionym w dal, głaszcząc rękę żony. - Można płynąć z prądem i zachować
spokój duszy i umysłu, można też płynąć pod prąd i doznać bolesnych obrażeń, i wyczerpać
siły. I tak nie mamy na to wpływu, a więc przyjmijmy wszystko, co nam Los zsyła, i nie
mówmy o tym więcej.
- Ale co, na miłość boską, mamy począć ze swoim życiem? - spytałem, szukając
desperacko pocieszenia w opustoszałym błękicie nieba. - Co ja mam na przykład robić? Nie
ma przecież gazet, a więc koniec z moim dziennikarskim powołaniem.
- Nie ma na co polować, koniec z wojaczką, a więc koniec i ze mną - rzekł lord John.
- I nie ma studentów, a więc koniec i ze mną - zawołał Summerlee.
- Ale ja mam męża i dom, a więc mogę Bogu dziękować, że życie nie skończyło się dla
mnie - rzekła pani Challenger.
- Ani dla mnie - dorzucił profesor Challenger -bo wiedza nie umarła, a obecna katastrofa
już sama w sobie nastręcza wiele absorbujących problemów, które należy zbadać.
Otworzył teraz na oścież okna, spoglądaliśmy więc na cichy, zastygły w bezruchu
krajobraz.
- Pozwólcie mi się zastanowić - kontynuował. -Była godzina trzecia lub parę minut później,
kiedy wczoraj po południu świat ostatecznie wkroczył w zatrute pasmo tak dalece, że
pogrążył się w nim całkowicie. Jest teraz godzina dziewiąta. Powstaje pytanie, o której
godzinie wydostaliśmy się z zatrutego pasma.
- Powietrze było jeszcze bardzo złe o brzasku dnia - odezwałem się.
- Nawet później - rzekła pani Challenger. - Nie wcześniej jak o ósmej godzinie poczułam
dokładnie to samo dławienie w gardle, jak za pierwszym razem.
- Przyjmiemy więc, że to wszystko minęło po godzinie ósmej. Przez siedemnaście godzin
świat nasiąkał trującym eterem. Tyle czasu potrzebował Wielki Ogrodnik, aby wysterylizować
ludzką pleśń, która pokazała się na powierzchni Jego owocu. Czy to możliwe, aby takie
dzieło było nie dokończone, aby uratowali się jeszcze inni oprócz nas?
- Tak, mnie to też ciekawi - rzekł lord John. -Dlaczego mielibyśmy być jedynymi
kamyczkami, które morze wyrzuciło na nadbrzeżny piasek?
- To absurd przypuszczać, że ktoś oprócz nas mógł się uratować - rzekł Summerlee z
przekonaniem. - Zważmy, że trucizna była tak jadowita, iż nawet Malone, człowiek bez
nerwów i silny jak koń, z trudem tylko dostał się na górę i padł nieprzytomny. Czy jest
możliwe, aby ktoś mógł to wytrzymać przez siedemnaście minut, a cóż dopiero przez kilka
godzin?
- Chyba że ktoś przewidział katastrofę i poczynił przygotowania podobne jak nasz drogi
przyjaciel Challenger.
- Sądzę, że jest to mało prawdopodobne - odparł Challenger, wysuwając brodę naprzód i
spuszczając powieki. - Takie połączenie obserwacji, wnioskowania i przewidującej
wyobraźni, które pozwoliło mi dostrzec niebezpieczeństwo, rzadko powtarza się dwukrotnie w
tym samym pokoleniu.
- Wobec tego twierdzi pan ostatecznie, że wszyscy na pewno zginęli?
- Niewiele mam wątpliwości co do tego. Musimy jednak pamiętać, że trucizna postępowała
od nizin ku górze, będzie więc prawdopodobnie mniej szkodliwa w wyższych warstwach
atmosfery. To istotnie dziwne, gdyby tak miało być, ale objawia się tu jedna z tych cech, które
otwierają nam na przyszłość fascynujące pole do badań. Można by więc sobie wyobrazić, że
chcąc szukać ocalonych z jakąkolwiek nadzieją powodzenia, należy zwrócić oczy właśnie na
jakąś tybetańską wioskę lub alpejską zagrodę leżącą o kilka tysięcy stóp ponad poziomem
morza.
- Biorąc jednak pod uwagę, że nie ma ani pociągów, ani parowców, można by równie
dobrze mówić o ocalonych na księżycu - powiedział lord John. -Zastanawiam się, czy jest już
rzeczywiście po wszystkim, czy też jest to tylko chwilowa przerwa.
Summerlee wyciągnął szyję, rozglądając się dokoła, aby zbadać horyzont.
- Wygląda zupełnie, jakby powietrze było czyste i pogodne - rzekł z powątpiewaniem w
głosie - ale wczoraj też tak było. Nie mam wcale przekonania, że to się już skończyło.
Challenger wzruszył ramionami.
- Raz kiedyś jeszcze spotka ludzkość podobna katastrofa - powiedział. - O ile świat już
przedtem przeszedł taki kataklizm, co bynajmniej nie przekracza granic
prawdopodobieństwa, było to z pewnością bardzo dawno temu. Stąd też możemy mieć
słuszną nadzieję, że upłynie sporo czasu, zanim coś podobnego zdarzy się ponownie.
- To wszystko brzmi bardzo pięknie - odpowiedział lord John - a jednak w czasie trzęsienia
ziemi jest więcej niż pewne, że po jednym wstrząsie natychmiast nastąpi drugi. Myślę, że
zrobimy mądrze, jeżeli rozprostujemy nogi i wyjdziemy zaczerpnąć świeżego powietrza,
korzystając z okazji, póki jeszcze czas. Skoro nie mamy już tlenu, może to nas zaskoczyć tak
samo na dworze, jak i w domu.
Dziwny był ten całkowity bezwład, w który popadliśmy na skutek tych przerażających
wrażeń ostatnich dwudziestu czterech godzin. Niemoc była zarówno duchowa, jak fizyczna,
było to płynące gdzieś z głębi przeświadczenie, że życie straciło wszelki sens i że wszystko
jest tylko udręką, a wszelki wysiłek bezcelowy. Nawet Challenger uległ ogólnej apatii. Siedział
w fotelu, błądząc gdzieś myślami, podparłszy rękoma wielką głowę, aż wreszcie lord John i ja
ujęliśmy go pod ramiona i postawiliśmy bezceremonialnie na nogi, otrzymując za nasz trud
tylko złowrogie spojrzenie i warknięcie rozgniewanego brytana. Jednakże skoro już raz
wydostaliśmy się z naszej ciasnej, bezpiecznej przystani na otwartą przestrzeń codziennego
życia, czuliśmy, jak stopniowo wraca nam zwykła energia.
Od czego właściwie należało zaczynać na tym cmentarzysku świata? Czyż od zarania
wieków człowiek mógł kiedykolwiek stanąć wobec takiego pytania? Prawdą jest, że
przyszłość zapewniała nam zaspokojenie wszelkich potrzeb materialnych, a nawet wygód.
Wszystkie magazyny żywnościowe, wszystkie winem płynące winnice, wszelkie skarby sztuki
- wszystko należało do nas. Ale co właściwie mieliśmy teraz zrobić? Sytuacja narzucała nam
kilka natychmiastowych zadań - wprost na nas czekały. Zeszliśmy do kuchni i ułożyliśmy obie
służące na ich łóżkach. Zmarły chyba bez cierpień: jedna w fotelu przy kominku, druga na
podłodze w pomywalni. Potem poszliśmy na podwórze po biednego Austina i wnieśliśmy go
do mieszkania. Muskuły miał tak napięte i twarde, jak drewno, jak w przypadku najbardziej
skrajnego rigor mortis, a skurcz mięśni wykrzywił mu usta w dziwaczny grymas. Objawy te
były wspólne dla wszystkich, którzy zmarli z powodu zatrucia.
Wszędzie później napotykaliśmy podobnie wykrzywione grymasem twarze, które zdawały
się drwić z naszej przerażającej sytuacji, uśmiechając się ponuro, bezgłośnie wobec
nieszczęsnych niedobitków ludzkości.
- Słuchajcie - odezwał się lord John, przemierzając niespokojnie jadalnię wzdłuż i wszerz w
czasie naszego skromnego posiłku. - Nie wiem, jak wy, moi drodzy, to odczuwacie, ale ja ze
swej strony po prostu nie jestem w stanie wysiedzieć bezczynnie na miejscu.
- A może - odpowiedział Challenger - będzie pan tak uprzejmy i doradzi nam, co
powinniśmy robić?
- Ruszyć się stąd i zobaczyć wszystko, co się stało.
- To samo chętnie bym i ja zaproponował.
- Nie chodzi o to małe osiedle wiejskie. Z okna mamy wystarczający obraz tego, co się
stało.
- Dokąd więc mamy pójść?
- Do Londynu!
- No tak, pięknie, ładnie - mruczał Summerlee. -Wy młodzi, być może, nadajecie się do
czterdziestomilowego marszu, ale nie ręczę za Challengera z jego koślawymi nogami, jestem
natomiast absolutnie pewien swoich nóg.
Oburzyło to bardzo Challengera.
- Gdyby pan znalazł sposób na to, szanowny panie, aby ograniczyć swoje uwagi do
własnych fizycznych słabostek, stwierdziłby pan, że ma bardzo szerokie pole do popisu! -
wykrzyknął.
- Nie miałem zamiaru pana obrazić, drogi Challenger - odpowiedział nasz nietaktowny
przyjaciel. -Nie ponosi się odpowiedzialności za budowę własnego ciała. Jeżeli Natura
obdarzyła pana krępym, ociężałym tułowiem, jasne, że nogi muszą być koślawe.
Challenger był zbyt wściekły, aby odpowiedzieć. Mógł tylko burczeć, rzucać piorunujące
spojrzenia i pienić się. Lord Roxton pospieszył z interwencją, zanim kłótnia przybrała na
gwałtowności.
- Mówił pan o tym, aby iść, dlaczego mamy iść pieszo? - wtrącił.
- Czy chce nam pan zaproponować jazdę pociągiem? - spytał Challenger, jeszcze
wzburzony.
- A co się dzieje z samochodem? Dlaczego nie mielibyśmy skorzystać z auta?
- Wprawdzie się na tym nie znam - powiedział Challenger, ciągnąc brodę w zamyśleniu -
ale pan ma rację sugerując, że umysł ludzki o wyższym poziomie powinien być wystarczająco
giętki, aby dać sobie radę w każdej sytuacji. Pański pomysł jest wspaniały, lordzie John. Ja
będę prowadził samochód do Londynu.
- Nie ma o tym mowy - rzekł zdecydowanie Summerlee.
- Oczywiście, że nie, George - zawołała pani Challenger. - Raz tylko prowadziłeś wóz i
chyba pamiętasz, jak uderzyłeś w bramę garażu.
- To był chwilowy brak skupienia - odrzekł Challenger ugrzecznionym tonem. - Możecie
uważać tę kwestię za załatwioną. Rzecz jasna, że powiozę was wszystkich do Londynu.
Sytuację rozładował lord Roxton.
- Jaki to jest typ samochodu? - zapytał.
- Dwudziestokonny Humber.
- Ależ przecież prowadzę już taki samochód od lat - rzekł. - Na Boga! - dodał. - Nigdy nie
przypuszczałem, iż dożyję tego, że cały rodzaj ludzki załaduję na raz w jeden samochód. O
ile pamiętam, jest to właśnie wóz pięcioosobowy. Przygotujcie swoje rzeczy, a ja będę czekał
na was o godzinie dziesiątej przy bramie.
Istotnie o wyznaczonej godzinie z warkotem i hałasem zajechał od strony podwórza
samochód. Przy kierownicy siedział lord John. Usadowiłem się obok niego, a pani Challenger
jak małe, pożyteczne państwo buforowe wcisnęła się pomiędzy dwóch gniewnych mężów na
tylne siedzenie. Potem lord John zwolnił hamulce, przełożył raptownie bieg z pierwszego na
trzeci, wreszcie ruszyliśmy całym pędem na najdziwaczniejszą przejażdżkę, na jaką nie
wyruszyła chyba żadna ludzka istota od czasu pojawienia się człowieka na ziemi.
Można sobie wyobrazić powaby, jakie przyroda roztaczała w tym sierpniowym dniu:
świeżość rannego powiewu, złote błyski letniego słońca, bezchmurne niebo, soczystą zieleń
lasów hrabstwa Sussex i bogatą purpurę pokrytych wrzosem dolin. Kiedy patrzyliśmy tak
wokół na różnokolorowe piękno krajobrazu, myśl o całym ogromie katastrofy mogłaby ulecieć
z pamięci, gdyby nie ten jeden złowrogi znak - grobowa, wszechogarniająca cisza. Istnieje
jakiś łagodny pogwar życia, który przenika gęsto zaludnioną okolicę, tak głęboki i jednostajny,
że przestaje się go w końcu zauważać, podobnie jak mieszkaniec wybrzeża zatraca
świadomość ciągłego szumu fal morskich. Świergot ptaków, brzęczenie owadów, zanikające
echo głosów, porykiwanie bydła, oddalone szczekanie psów, łoskot pociągów i turkot wozów
- to wszystko zlewa się w jeden nieprzerwany ton, wciskający się niepostrzeżenie do
naszego ucha. Odczuliśmy teraz jego brak. Ta śmiertelna cisza przerażała. Była tak poważna
i nastrojowa, że warkot i hałas naszego samochodu wydawały się nieuzasadnionym
natręctwem, nieprzyzwoitym lekceważeniem tego dostojnego milczenia, które kładło się
kirem ponad ruiną ludzkości. Właśnie ów ponury spokój i te wielkie obłoki dymu, unoszące
się gdzieniegdzie ponad okolicą z tlejących budynków, przenikały chłodem nasze serca,
kiedy rozglądaliśmy się po wspaniałej panoramie Wealdu.
A potem natrafiliśmy na umarłych. Ten niekończący się szereg wykrzywionych grymasem
twarzy przyprawiał nas z początku o dreszcz przerażenia. Jakie potężne, a zarazem
niezatarte było wrażenie, że na nowo przeżywam ten powolny zjazd łagodnym zboczem ze
Station Hill, że mijam ową nianię z dwojgiem dzieci i widzę tego starego konia klęczącego
między dyszlami, dorożkarza uwikłanego w lejce na koźle i owego młodzieńca w dorożce z
ręką na otwartych drzwiczkach jak gdyby w momencie wyskakiwania. Poniżej leżało na sianie
sześciu żniwiarzy o skrzyżowanych rękach i nogach, o martwych, szeroko rozwartych oczach
wypatrzonych w blask nieba. Widzę te rzeczy jak na fotografii. Wkrótce jednak dzięki
łaskawej opatrzności Natury wzburzone nerwy przestały reagować. Sam ogrom przerażenia
spowodował, że przestaliśmy je odczuwać na sposób indywidualny. Jednostki przechodziły w
grupy, grupy w tłum, tłum w powszechne zjawisko, na które wkrótce zaczęliśmy patrzeć jako
na nieodzowny szczegół każdej napotykanej scenerii. Tylko niekiedy, gdy brutalne lub
groteskowe zdarzenia pociągnęły naszą uwagę, pod wpływem nagłego wstrząsu
uświadamialiśmy sobie nasze własne położenie i tragedię całej ludzkości.
Przede wszystkim straszny był los dzieci. To, jak sobie przypominam, wywołało w nas
zdecydowany opór przeciw bezwzględnej niesprawiedliwości. Mogliśmy nieomal płakać -
pani Challenger naprawdę płakała - gdy mijaliśmy wielki budynek szkoły powszechnej,
widząc długi szereg drobnych postaci, które znaczyły wiodącą stamtąd drogę. Dzieci zostały
opuszczone przez przerażonych wychowawców, a trucizna złapała je w swoje sidła, kiedy
spieszyły już do domów. Wielu ludzi widać było w otwartych oknach mieszkań.
W Tunbridge Wells nie napotkaliśmy okna, w którym by nie było stężałej w makabrycznym
uśmiechu twarzy. Brak powietrza, to śmiertelne pragnienie tlenu, które tylko my jedni byliśmy
w stanie zaspokoić - popchnęło ich w ostatnim momencie do okna.
Chodniki ulic również usłane były ciałami mężczyzn i kobiet, którzy wybiegali z domów tak,
jak stali, nie zdążywszy nawet okryć głowy. Wielu z nich upadło na jezdnię. Na szczęście lord
John okazał się doskonałym kierowcą, bo torowanie drogi nie było rzeczą łatwą. Jadąc przez
wsie lub miasteczka mogliśmy tylko posuwać się żółwim krokiem, a raz - pamiętam -
naprzeciw szkoły w Tunbridge musieliśmy zatrzymać się na jakiś czas, aby usunąć ciała,
które tarasowały drogę.
Spośród tej całej rozległej panoramy śmierci, którą oglądaliśmy na drogach Sussexu i
Kentu, utrwaliło mi się w pamięci kilka drobnych, lecz wyraźnych obrazów. Oto jeden z nich.
Przed gospodą w wiosce Southborough stał wielki błyszczący samochód. Siedziało w nim,
sądząc z pozorów, grono ludzi powracających z jakiejś przyjemnej wycieczki do Brighton lub
Eastbourne. Były tam trzy barwnie ubrane kobiety, młode i piękne, z których jedna trzymała
na kolanach pekińskiego spaniela. Towarzystwa dopełniał jakiś starszy, wyglądający na
hulakę pan oraz młody arystokrata, który miał jeszcze monokl w oku, a w ręce, z której nie
zdjął rękawiczki, trzymał niedopałek papierosa. Śmierć musiała zaskoczyć ich w jednej chwili
i zostawiła ich tak, jak siedzieli. Gdyby nie to, że ów starszy pan zerwał w ostatnim momencie
kołnierzyk, łaknąc gwałtownie powietrza, wyglądaliby wszyscy na uśpionych. Z jednej strony
samochodu, tuż przy stopniu, wśród stłuczonych naczyń leżał kelner z tacą, z drugiej strony
leżało dwoje bardzo obdartych włóczęgów, mężczyzna i kobieta, tak jak padli, on z chudą
wyciągniętą ręką, właśnie kiedy prosił o jałmużnę. Wystarczyła jedna chwila, aby przemienić
arystokratę, kelnera, włóczęgę i psa w tę samą bezwładną, rozkładającą się protoplazmę.
Przypominam sobie inny, szczególny obraz, napotkany w Sevenoaks, kilka mil od
Londynu. Po lewej stronie znajduje się ogromny klasztor, a przed nim łagodne, zarosłe trawą
zbocze. Na zboczu tym zgromadziła się duża ilość dzieci szkolnych, wszystkie klęczały jak w
modlitwie. Przed nimi nierówny korowód zakonnic, a wyżej na wzniesieniu, zwrócona twarzą
do nich, stała samotna postać, która wyglądała na matkę przełożoną. W przeciwieństwie do
goniącego za przyjemnościami towarzystwa w aucie ci ludzie musieli przeczuć
niebezpieczeństwo, umarli więc piękną, wspólną śmiercią, nauczający i nauczani zgromadzili
się na ostatnią wspólną lekcję.
Wspomnienie tego wstrząsającego przeżycia paraliżuje mi umysł i na próżno szukam
odpowiednich środków wyrazu, aby móc odtworzyć uczucia, które nas wówczas ogarnęły.
Może lepiej nie silić się na to, może roztropniej będzie mówić o samych tylko faktach? Nawet
Summerlee i Challenger byli zdruzgotani i poza cichym, odzywającym się raz po raz łkaniem
pani Challenger nasi towarzysze siedzący poza nami milczeli. Oczywiście lord John nie miał
ani czasu, ani ochoty do rozmowy, zbyt bowiem był zajęty prowadzeniem samochodu i
omijaniem przeszkód na drogach. Jedno tylko zdanie powtarzał do znudzenia, tak że utkwiło
mi w pamięci, a w końcu, nieomal roześmiałem się na tego rodzaju komentarz odnoszący się
do dnia Sądu Ostatecznego.
- Ładna robota, co? -Wykrzykiwał za każdym razem, kiedy nowa scena śmierci i
spustoszenia rozgrywała się przed naszymi oczami. - Ładna robota, co? - wołał, kiedy
zjeżdżaliśmy w dół ze Station Hill w Rotherfield, a powtarzał te same słowa jeszcze wtedy,
kiedy szukaliśmy wolnej drogi, jadąc przez pustynię śmierci na High Street w Lewisham oraz
gdy jechaliśmy przez Old Kent Road.
To tu właśnie doznaliśmy nagłego, zdumiewającego wstrząsu. W oknie niepozornego
narożnikowego domu powiewała w długiej wychudzonej ręce chusteczka. Nawet widok
nieoczekiwanej śmierci nie przyprawił nas o taki skurcz serca, a potem o tak oszalałe
przyspieszenie tętna, jak ten zdumiewający znak życia. Lord John zatrzymał auto przy
chodniku, a w sekundę później pędziliśmy przez otwarte drzwi domu i dalej po schodach na
drugie piętro, do frontowego pokoju, skąd pochodził sygnał.
W fotelu tuż przy oknie siedziała bardzo stara kobieta, a obok niej na krześle stała butla z
tlenem, mniejsza wprawdzie, ale o tych samych kształtach, jak te, które uratowały nam życie.
Kiedy stłoczyliśmy się w drzwiach, zwróciła ku nam chudą, pomarszczoną twarz w okularach.
- Obawiałam się, że będę opuszczona już na zawsze - odezwała się - bo ja jestem chora i
nie mogę się poruszać.
- No cóż, proszę pani - odrzekł Challenger - tak się szczęśliwie złożyło, że akurat tędy
przejeżdżaliśmy.
- Chciałabym was zapytać o jedną niezmiernie ważną sprawę - powiedziała. - Panowie,
błagam, abyście byli ze mną szczerzy. Jakie skutki mogą wywrzeć te wypadki na akcje Kolei
Londyńskiej i Północno-zachodniej ?
Wybuchnęlibyśmy śmiechem, gdyby nie to, że z tak tragicznym napięciem oczekiwała od
nas odpowiedzi. Pani Burston, bo tak brzmiało jej nazwisko, była już od lat wdową, której cały
dochód pochodził z kilku akcji kolejowych. Życie jej układało się w zależności od tego, czy
dywidendy rosły, czy malały. Nie umiała zresztą wyobrazić sobie innej egzystencji prócz tej,
która kształtowała się na podstawie kursu jej udziałów na giełdzie. Na próżno staraliśmy się
jej wytłumaczyć, że wszystkie pieniądze na świecie były do jej dyspozycji, a gdyby je nawet
wzięła, to i tak nie miały już wartości. Starczy jej umysł nie był w stanie przystosować się do
nowej sytuacji, opłakiwała więc głośno swój stracony kapitał.
- To było wszystko, co posiadałam - lamentowała. - Jeżeli przepadło, to i ja nie mam po co
żyć.
Z jej narzekań dowiedzieliśmy się, w jaki sposób utrzymała się przy życiu ta krucha stara
roślina, podczas gdy spłonął cały olbrzymi las. Była osobą całkowicie zniedołężniałą i
cierpiała na astmę. Na tę chorobę zapisywano jej tlen. W momencie krytycznym miała jedną
butlę tlenu u siebie. Naturalnie wchłaniała go po trochu, tak, jak to było w jej zwyczaju, gdy
odczuwała trudności w oddychaniu. Sprawiało jej to ulgę, a dzieląc na porcje swój zapas,
zdołała przeżyć całą noc. W końcu zapadła w sen, obudził ją dopiero warkot naszego
samochodu. Niestety, nie mogliśmy jej zabrać ze sobą, widząc jednak, że ma wszystko, co jej
do życia potrzebne, obiecaliśmy skontaktować się z nią najpóźniej w ciągi kilku dni. Tak więc
pozostawiliśmy staruszkę, wciąż jeszcze gorzko opłakującą stracony majątek.
Kiedy zbliżaliśmy się do Tamizy, ulice były coraz częściej zatarasowane, a przeszkody
coraz trudniejsze do przebycia. Z największym wysiłkiem utorowaliśmy sobie drogę przez
London Bridge. Dojazdy do mostu od strony Middlesexu były od początku do końca
zablokowane zamarłym ruchem ulicznym, co uniemożliwiało jakiekolwiek posuwanie się w
tym kierunku. W pobliżu mostu, przy nabrzeżu, palił się jasnym płomieniem statek, a w
powietrzu pełno było unoszącej się sadzy i drażniącego zapachu spalenizny. Gdzieś
niedaleko nad Parlamentem zawisła gęsta chmura dymu, jednak z miejsca, gdzie się
znajdowaliśmy, nie można było rozpoznać, co się pali.
- Nie wiem, jakie wy odnosicie wrażenie - odezwał się lord John, wyłączając motor - ale
mnie się zdaje, że wieś jest weselsza niż miasto. Wymarły Londyn zaczyna mi działać na
nerwy. Proponuję objechać miasto, a potem wrócić do Rotherfield.
- Przyznaję, że nie bardzo wiem, czego możemy się tu jeszcze spodziewać - odezwał się
profesor Summerlee.
- A jednak - powiedział Challenger, a jego stentorowy głos dziwnie zagrzmiał pośród tej
ciszy -trudno pojąć, aby z siedmiu milionów ludzi pozostała tylko ta jedna staruszka, która z
powodu specyficznego stanu swego zdrowia i dzięki przypadkowi, że używała tlenu, zdołała
przeżyć ten kataklizm.
- Jeżeli pozostali przy życiu jeszcze inni ludzie, jaką możemy mieć nadzieję, że ich
odnajdziemy, George? - spytała pani Challenger. - Ale zgadzam się z tobą, że nie wolno nam
wracać, dopóki nie spróbujemy ich odnaleźć.
Wydostawszy się z auta i pozostawiwszy je przy krawężniku, przeszliśmy z pewnym
trudem przez zapchany chodnik na King William Street i przez otwarte drzwi dostaliśmy się
do wielkiego biura ubezpieczeń. Gmach stał na narożniku, wybraliśmy go więc za punkt
obserwacyjny, ponieważ rozpościera! się stąd widok w każdym kierunku. Wszedłszy po
schodach na górę, minęliśmy pokój, który, jak przypuszczam, musiał służyć jako sala obrad,
bowiem wokół długiego stołu mieszczącego się na środku pokoju siedziało ośmiu starszych
panów. Przez otwarte drzwi wyszliśmy wszyscy na balkon. Stąd mogliśmy obserwować
zatłoczone ulice londyńskiego City, rozchodzące się promieniście we wszystkich kierunkach.
Ulica tuż pod nami wypełniona była po brzegi czarnymi dachami nieruchomych taksówek.
Wszystkie auta, albo prawie wszystkie, zwrócone były ku przedmieściom. Dowodziło to, że
przerażeni ludzie z City czynili daremne wysiłki, aby w ostatnim momencie połączyć się ze
swoimi rodzinami mieszkającymi za miastem lub w okolicach Londynu. Tu i ówdzie wśród
skromnych taksówek wznosił się wielki samochód z mosiężnymi ozdobami, wtłoczony
beznadziejnie w zastygły prąd ruchu ulicznego. Właśnie przy gmachu, w którym byliśmy,
stała jedna z tych ogromnych luksusowych limuzyn. Właściciel, otyły starszy pan, znajdował
się w środku. Jego ociężałe cielsko zwisało na wpół z okna, a krótka, tłusta ręka, połyskująca
diamentami, była wyciągnięta tak, jak w momencie, kiedy przynaglał szofera do ostatniego
wysiłku, aby przedrzeć się przez zator.
Kilkanaście autobusów wznosiło się jak wyspy w tym potoku pojazdów; pasażerowie,
którzy zalegali tłumnie dachy, leżeli pokotem, jeden na drugim, jak dziecięce zabawki w
przedszkolu. Na środku jezdni, na szerokiej platformie latarni, stał pokaźnej tuszy policjant,
opierając się plecami o słup w tak naturalny sposób, że trudno było się zorientować, czy
istotnie nie żyje. Tuż u jego nóg leżał w poszarpanych łachmanach mały gazeciarz, a obok
niego na ziemi stała paczka gazet. Wózek gazeciarski utknął zablokowany w tłumie i
mogliśmy nawet przeczytać ogromne czarne litery wypisane na żółtym papierze: „Sceny w
Izbie Lordów", „Mistrzostwa hrabstwa przerwane". Musiało to być najwcześniejsze wydanie,
bo znalazły się tu jeszcze inne afisze z napisami: „Czy to już koniec? - Ostrzeżenie wielkiego
naukowca", albo inne: „Czy Challenger ma rację? - Złowróżbne wieści".
Challenger zwrócił żonie uwagę na ostatni plakat, który rzucał się w oczy jak sztandar
ponad tłumem. Kiedy spoglądał na plakat, zaobserwowałem, że wyprężył pierś i szarpał
bródkę. Myśl, że Londyn umierał z jego imieniem na ustach i jego słowami wyrytymi w
pamięci - schlebiała mu i cieszyła jego skomplikowaną mentalność. To, co odczuwał, było tak
widoczne, że wywołało złośliwą uwagę jego kolegi:
- Challenger na forum publicznym do ostatka -odezwał się Summerlee.
- Wszystko na to wskazuje - odpowiedział napuszony Challenger. - Właściwie - dodał,
patrząc w dół, na rozległą pustynię rozchodzących się promieniście ulic, całkowicie teraz
spokojnych i całkowicie zastygłych w śmierci - nie widzę doprawdy żadnego celu, dla którego
mielibyśmy jeszcze pozostawać w Londynie. Proponuję, abyśmy powrócili natychmiast do
Rotherfield, a potem naradzimy się, w jaki sposób należy wykorzystać jak najlepiej lata, które
mamy przed sobą.
Jeszcze tylko jeden obraz przedstawię spośród scen, które unieśliśmy w pamięci z
wymarłego City. Chodzi tu o widok, jaki przedstawił się naszym oczom we wnętrzu starego
kościoła Panny Marii, który mieści się tam, gdzie pozostawiliśmy nasz samochód. Lawirując
wśród rozłożonych na schodach postaci, pchnęliśmy na oścież wahadłowe drzwi i weszliśmy
do środka. Widok był zadziwiający. Kościół był wypchany po brzegi klęczącymi postaciami,
które przybrały najrozmaitsze pozy błagania i pokory. W ostatniej strasznej chwili - stanąwszy
twarzą w twarz z rzeczywistością, tą przerażającą rzeczywistością, która ciąży nad nami
nawet wtedy, kiedy gonimy za złudnym cieniem - przestraszeni ludzie wbiegli do starych
kościołów w City, gdzie niemal już od pokoleń nie odbywały się żadne nabożeństwa. Stłoczyli
się tu tak ciasno, jak tylko na to pozwalała pozycja klęcząca. Wielu z nich w podnieceniu
zapomniało zdjąć kapelusze, a nad nimi jakiś młody człowiek ubrany po świecku widocznie
przemawiał z ambony w momencie, gdy zaskoczył ich ten sam wspólny los. Człowiek ten
leżał teraz jak kukła z teatru marionetek, ze zwieszoną głową i bezwładnie opuszczonymi z
ambony rękoma. Wszystko to było jak nocna mara: szary zakurzony kościół, rzędy
udręczonych, martwych postaci, mroczność i cisza całego wnętrza. Poruszaliśmy się,
mówiąc ściszonym szeptem i chodząc na palcach.
I wtedy nagle wpadła mi do głowy pewna myśl. W kruchcie kościoła, w pobliżu drzwi, stała
średniowieczna chrzcielnica, a poza nią mieściła się głęboka nisza, w której zwisały sznury
używane przez dzwonników. Dlaczego nie mielibyśmy tą drogą dać znać o sobie całemu
Londynowi i w ten sposób przywołać do siebie każdego, kto jeszcze zachował się przy życiu?
Podbiegłem i ciągnąc za rączkę sznura, zdziwiłem się, jak trudno jest rozkołysać dzwon. Lord
John poszedł w moje ślady.
- Na Boga, młodzieńcze! - rzekł ściągając płaszcz. - Wpadł pan na diabelnie dobry pomysł.
Niech mi pan poda uchwyt, a wkrótce go poruszymy.
Lecz nawet wówczas dzwon okazał się tak ciężki, że dopiero wtedy gdy Challenger i
Summerlee obciążyli sznur swoją wagą, usłyszeliśmy ponad głowami ogłuszające bicie, które
mówiło nam, że stare serce dzwonu wydzwaniało znów swoją muzykę. Daleko, ponad
wymarłym Londynem, rozbrzmiało nasze orędzie braterstwa i nadziei dla każdego
utrzymującego się przy życiu współtowarzysza. Ten silny metaliczny głos napawał radością
nasze serca i powodował, że pracowaliśmy jeszcze gorliwiej. Każde szarpnięcie sznura w
górę odrywało nas o dwie stopy od ziemi, ale wytężaliśmy wszystkie siły, aby ściągnąć sznur
ku dołowi. Challenger, najniższy z nas, ułatwiał zadanie całą swą siłą, podskakiwał to w górę,
to w dół jak monstrualna żaba, skrzecząc za każdym pociągnięciem sznura. Był to moment,
który mógłby zachęcić artystę do namalowania obrazu o czterech awanturnikach, niegdyś
towarzyszach ryzykownych przygód, którym los zgotował teraz tak niezwykłe przeżycie.
Pracowaliśmy przez całe pół godziny, pot lał nam się z czoła, ramiona i plecy bolały z
wysiłku. Potem wyszliśmy na krużganek kościoła, badając uważnie wzrokiem spokojne,
tłumne ulice. Żadnego dźwięku, żadnego poruszenia w odpowiedzi na nasze wezwanie.
- To nie ma sensu. Nikt się nie uratował! - zawołałem.
- Nic więcej nie możemy zrobić - powiedziała pani Challenger. - Na miłość Boską, George,
wracajmy do Rotherfield. Jeszcze jedna godzina pobytu w tym okropnym mieście, a oszaleję.
Bez słowa wsiedliśmy do samochodu. Lord John zawrócił i skierował wóz na południe.
Wydawało nam się, że jeden rozdział życia został zamknięty. Nie przewidywaliśmy, że nowy
niezwykły rozdział otworzy się przed nami.
ROZDZIAŁ VI WIELKIE PRZEBUDZENIE
Wreszcie zbliżam się do końca opowiadania o tym nadzwyczajnym wydarzeniu. Miało ono
ogromny wpływ nie tylko na nasze skromne indywidualne życie, ale w ogóle na historię całej
ludzkości. Jak już powiedziałem na wstępie, jeżeli wydarzenia te będą kiedykolwiek spisane
w kronikach, wówczas z pewnością dominować będą wśród innych wypadków tak jak szczyt
górski wznoszący się wysoko ponad otaczające go pagórki. Pokolenie nasze spotkał
szczególny los, skoro dane mu było doświadczyć rzeczy tak niezwykłych. Przyszłość dopiero
okaże, jak długo działać będzie ich wpływ, jak długo ludzkość zachowa pokorę i cześć, której
nauczył ją ten wielki wstrząs. Myślę, iż bezpieczniej jest twierdzić, że historia nigdy nie
powtarza się w takiej samej formie. Doprawdy nie zdajemy sobie sprawy, jak jesteśmy słabi i
jak mało wiemy. Nie potrafimy uświadomić sobie nawet, że trzyma nas jakaś niewidzialna
ręka, aż w pewnym momencie ręka ta zaciska się i miażdży. Groziła nam już bliska śmierć.
Wiemy, że każdej chwili może powrócić. Ponura jej postać rzuca cień na nasze życie. Któż
jednak zaprzeczy, że właśnie w tym cieniu nie zbudziła się świadomość obowiązku,
trzeźwość i poczucie odpowiedzialności, uznanie dla powagi życia i jego celów, usilne
pragnienie lepszego i pełniejszego rozwoju - wszystko to, co dojrzewa w nas i nabiera
realnych kształtów do tego stopnia, że objęło całe nasze społeczeństwo bez reszty? Jest to
coś, co wyrasta ponad wszelkie klany i dogmaty. Jest to raczej zmiana perspektywy,
przesunięcie się naszych pojęć o wielkościach, głębokie przekonanie, że jesteśmy nic nie
znaczącymi efemerydami i że istnienie nasze zdane jest na łaskę i niełaskę lada zimnego
podmuchu ze strony Nieznanego. Gdyby ludzie sobie to uświadomili, staliby się poważniejsi,
a świat w rezultacie nie byłby, sądzę, wcale tak przykrym miejscem bytowania. Na pewno
zgadzamy się co do tego, że bardziej umiarkowane i skromne przyjemności, do których
musimy się teraz ograniczyć, zawierają w sobie więcej głębi i mądrości niż hałaśliwa i
szaleńcza pogoń za uciechami, które tak często uchodziły za rozrywkę w dniach minionych -
dniach tak niedawnych, a jednak tak już teraz niepojętych. Ludzie, których życie pozbawione
jakiejkolwiek głębszej treści upływało na bezsensownych wzajemnych wizytach, w trosce o
utrzymanie wystawnego domu, na przygotowywaniu wyszukanych posiłków spożywanych w
atmosferze nudy - odzyskali teraz dobre samopoczucie i znaleźli odpoczynek, czytając
książki i słuchając muzyki w cichej, serdecznej atmosferze życia rodzinnego, która rodzi się z
rozsądniejszego i zdrowszego trybu życia.
Zdania odnośnie dokładnej godziny wielkiego przebudzenia są w pewnym stopniu
sprzeczne. Na ogół jednak wszyscy zgodni są co do tego, że niezależnie od różnic w czasie
wskazywanym przez poszczególne zegary - mogły zaistnieć lokalne przyczyny, dzięki którym
działanie trucizny nie było wszędzie jednakowe. Oczywiście, w każdej oddzielnej strefie
powrót do życia był w zasadzie jednoczesny. Liczni świadkowie stwierdzają, że Big Ben
wskazywał w tym momencie dziesięć minut po szóstej. Królewskie Obserwatorium
Astronomiczne ustaliło, że według czasu Greenwich było wtedy dwanaście minut po szóstej.
Z drugiej strony Laird Johnson, wybitny astronom pracujący w East Anglia, zanotował
godzinę szóstą dwadzieścia. Na Hebrydach nastąpiło to dopiero o godzinie siódmej. W
naszym wypadku nie może być jakiejkolwiek wątpliwości, ponieważ siedziałem wtedy właśnie
w gabinecie Challengera, mając przed sobą pieczołowicie sprawdzany chronometr. Była
godzina kwadrans po szóstej.
Ogarniała mnie jakaś niezwykła depresja. Wrażenia nagromadzone po tych wszystkich
okropnych widokach, które mijaliśmy podczas drogi, kładły się ciężarem na mą duszę. Przy
moim wprost końskim zdrowiu i ogromnej energii fizycznej apatia była stanem rzadkim. Moje
irlandzkie usposobienie zawsze pozwala mi dostrzec jakiś promyk nadziei nawet w
najbardziej nieprzeniknionej ciemności. Lecz obecnie mrok był przerażający i nie do
pokonania. Moi współtowarzysze przebywali w pokoju na dole, robiąc plany na przyszłość. Ja
siedziałem przy otwartym oknie z głową opartą na ręce, zatopiony w rozmyślaniach nad
naszą godną pożałowania sytuacją. Zacząłem pytać sam siebie. - Czy można egzystować na
wymarłym świecie? Czyż nie przyciągnie nas do siebie ta olbrzymia społeczność ludzka,
która przekroczyła już próg Nieznanego, podobnie jak w fizyce większe ciało przyciąga
mniejsze? Jaki będzie nasz koniec? Czy nastąpi może powrotna fala trującego eteru? Albo
może zaraźliwe wyziewy spowodowane powszechnym rozkładem uniemożliwią nam dalsze
życie na ziemi? A może padniemy ofiarą tej straszliwej sytuacji, która zachwieje nam
równowagę umysłu? Grupa obłąkanych ludzi na wymarłym świecie! - Oczyma duszy
widziałem już ten ostatni przerażający obraz, gdy nagle jakiś lekki hałas zmusił mnie do
spojrzenia na wijącą się w dole drogę. Ów stary koń dorożkarski wjeżdżał na wzgórze!
W tej samej chwili uświadomiłem sobie, że słyszę ćwierkanie ptaków, czyjś kaszel
dochodzący od strony podwórza i widzę, że cała okolica tętni ruchem. A jednak, pamiętam,
właśnie ten śmieszny, wychudły, wysłużony koń dorożkarski przykuwał mój wzrok. Powoli,
dysząc, człapał na wzniesienie. Potem przeniosłem oczy na siedzącego na koźle
zgarbionego dorożkarza, a w końcu na młodego człowieka, który wychylał się z okna dorożki
i podnieconym głosem wskazywał kierunek. Nie ulegało wątpliwości, wszyscy oni byli pełni
energii i życia!
Każdy żył jak przedtem. Czyżby wszystko było złudzeniem? Czyż możliwe, aby to całe
zdarzenie z trującym pasmem było jakimś nieprawdopodobnym snem? Zaskoczony, gotów
byłem przez chwilę w to uwierzyć. Wówczas dostrzegłem powiększający się pęcherzyk na
dłoni, którą obtarłem sobie sznurem od dzwonu w londyńskim City. A więc jednak wszystko
działo się naprawdę. A więc jednak był to wskrzeszony świat - życie powracało na naszą
planetę jakimś nagłym, pełnym przypływem. Teraz, gdy oczy moje wędrowały po rozległym
krajobrazie - widziałem go z każdej strony - a wszystko w nim ku memu zdziwieniu szło tym
samym torem, co poprzednio. A nasi golfiści... czyż można uwierzyć, że podjęli grę? Istotnie,
jeden z grających startował z kopczyka, a tamta grupa osób na trawie bez wątpienia uderzała
piłeczkę, celując w dołek. Żniwiarze powoli gromadzili się znowu przy pracy. Niania obdarzyła
klapsem jednego ze swoich wychowanków, a potem zaczęła pchać wózek z dzieckiem na
wzgórze. Zupełnie obojętnie podejmował każdy swój wątek w tym miejscu, w którym go
porzucił. Pobiegłem na dół, ale drzwi hallu były otwarte, a z podwórza dochodziły głosy moich
współtowarzyszy, słychać było ich gromkie okrzyki zdziwienia i gratulacji. Jakże ściskaliśmy
sobie ręce, jak śmialiśmy się, będąc już razem, i jakże nas pani Challenger całowała w
podnieceniu, nim w końcu rzuciła się w niedźwiedzi uścisk swego męża!
- Przecież oni nie mogli być uśpieni - wołał lord John. - Do diabła z tym wszystkim,
Challenger, nie każe mi pan chyba wierzyć w to, że ci ludzie spali z wybałuszonymi oczyma,
zesztywniałym ciałem i tym strasznym grymasem śmierci na twarzy.
- Mógł to być tylko stan, który nazywa się katalepsją - odrzekł Challenger. - Było to
zjawisko należące do rzadkich w przeszłości i stale mylnie uważane za śmierć. W czasie
trwania takiego stanu temperatura ciała spada, oddech zanika, bicie serca jest
niewyczuwalne, faktycznie, to j e s t śmierć, z tą tylko różnicą, że trwa przelotnie. Nawet
najbardziej zdolny umysł - tu spuścił powieki z filuternym uśmiechem - z trudem może pojąć
zjawisko tak powszechnego wybuchu tej choroby.
- Pan może temu nadać etykietkę katalepsji - zauważył Summerlee - lecz mimo wszystko
będzie to tylko nazwa, a my wiemy równie mało o skutkach, jak o truciźnie, która ten stan
wywołała. Możemy co najwyżej powiedzieć, że skażone powietrze spowodowało tymczasową
śmierć.
Austin, cały skulony, siedział na stopniu samochodu. To jego kaszel słyszałem z góry.
Podniósł głowę w milczeniu, ale teraz mruczał coś do siebie i przebiegał wzrokiem po
samochodzie.
- Żółtodziób! - zrzędził. - Nie może zostawić rzeczy w spokoju!
- Co się stało, Austin?
- Smarowniki otwarte, proszę pana. Ktoś sobie urządzał głupią zabawę z tym
samochodem. To pewnie ten chłopak od ogrodnika.
Lord John wyglądał na winowajcę.
- Nie wiem, co mi się stało - ciągnął Austin, słaniając się na nogach. - Coś dziwnego
musiało mi się przydarzyć, kiedy polewałem wężem samochód. Coś sobie przypominam, że
trzepnąłem się o stopień. Ale mogę przysiąc, że na pewno nie zostawiłem otwartych
smarowników.
Krótko i zwięźle wytłumaczyliśmy zdumionemu Austinowi, co stało się z nim i całym
światem. Wyjaśniliśmy mu także tajemnicę cieknących smarów. Spoglądał z głęboką
nieufnością, gdy opowiadaliśmy mu, jak to jeden z amatorów prowadził jego wóz; słuchał z
dużym zainteresowaniem tych kilku zdań, w których odtworzyliśmy mu nasze przeżycia w
uśpionym City. Pamiętam nawet uwagi, jakie poczynił pod koniec opowiadania.
- I byliście nawet pod Bankiem Angielskim, proszę pana?
- Tak, Austin.
- I wszyscy spali, a tam jest tyle milionów!
- No tak, właśnie.
- A mnie tam nie było! - jęknął i przygnębiony powrócił do polewania samochodu.
Nagle usłyszeliśmy skrzypienie kół po żwirze. Stara dorożka zajeżdżała akurat pod drzwi
domu Challengera. Zobaczyłem, jak wysiadał z niej młody pasażer. W chwilę później zjawiła
się służąca, która była tak rozczochrana i przestraszona, jakby dopiero co wstała z łóżka.
Przyniosła na tacy wizytówkę. Kiedy Challenger odczytał ją, zacharczał wściekle. Zdawało
się, że z gniewu jego szczecinowate, czarne włosy zjeżyły mu się na głowie.
- Dziennikarz - mruczał. Potem dodał z przepraszającym uśmiechem. - Ostatecznie, to
zupełnie zrozumiałe, że cały świat chce jak najszybciej dowiedzieć się, co myślę o tym całym
wydarzeniu.
- Nie sądzę, aby to było celem jego wizyty - odezwał się Summerlee - bo dziennikarz był
już w drodze, zanim nastąpiło przesilenie.
Spojrzałem na wizytówkę: „James Baxter, korespondent londyński »New York Monitor«".
- Porozmawia pan z nim? - spytałem.
- Ja? Nigdy.
- O, George. Powinien pan być bardziej uprzejmy i mieć wzgląd na innych. Chyba nauczył
się pan czegoś po tym, co przeszliśmy.
Challenger żachnął się i potrząsnął z uporem swoją wielką głową.
- Zatrute plemię! Co, Malone? Najgorszy chwast współczesnej cywilizacji, gotowe
narzędzie szarlatanerii oraz zawada na drodze szanującego się człowieka! Czy mieli oni
kiedykolwiek dla mnie dobre słowo?
- A czy pan miał dobre słowo kiedykolwiek dla nich? - odparłem. - Chodźmy, profesorze, to
cudzoziemiec, który odbył długą podróż, aby się z panem zobaczyć. Mam nadzieję, że nie
będzie pan dla niego nieuprzejmy.
- No dobrze, dobrze - mruczał - pójdzie pan ze mną i poprowadzi rozmowę. Z góry
protestuję przeciw tego rodzaju gwałtownemu zakłócaniu mego prywatnego życia. - Zrzędząc
i mamrocząc toczył się za mną jak zły, a raczej podrażniony brytan.
Elegancki młody Amerykanin wyciągnął notes i od razu przystąpił do sedna sprawy.
- Przyjechałem - rzekł - ponieważ nasi ludzie w Ameryce chętnie chcieliby się dowiedzieć
czegoś bliższego o niebezpieczeństwie, które zdaniem pana, zagraża światu.
- Nie wiem o żadnym niebezpieczeństwie, które by teraz groziło światu - odpowiedział
szorstko Challenger.
Dziennikarz spojrzał na niego z lekkim zdziwieniem.
- Mam proszę pana na myśli to, że świat mógłby przypadkowo dostać się w pasmo
trującego eteru.
- Nie obawiam się obecnie tego rodzaju niebezpieczeństwa - rzekł Challenger.
Dziennikarz spojrzał jeszcze bardziej zmieszany.
- Pan jest profesorem Challengerem, prawda? -spytał.
- Owszem, drogi panie, tak właśnie brzmi moje nazwisko.
- Nie mogę wobec tego zrozumieć, jak pan może twierdzić, że nie istnieje tego rodzaju
niebezpieczeństwo. Chodzi mi o list napisany osobiście przez pana, opublikowany pod pana
nazwiskiem dziś rano w londyńskim „Timesie".
Tym razem zdziwił się Challenger.
- Dziś rano? - rzekł. - Żaden londyński „Times" nie wyszedł dziś rano.
- Ależ na pewno, proszę pana - odrzekł Amerykanin, lekko zaniepokojony - musi pan
przyznać, że londyński „Times" jest gazetą codzienną. - Wyjął z wewnętrznej kieszeni
egzemplarz dziennika. -Oto list, na który się powołuję.
Challenger odchrząknął znacząco i zatarł ręce.
- Zaczynam rozumieć - rzekł. - A więc czytał pan ten list dziś rano?
- Tak, proszę pana.
- I natychmiast przybył pan, aby przeprowadzić ze mną wywiad?
- Tak jest.
- Czy pan nie zauważył czegoś niezwykłego, jadąc tutaj?
- Owszem, mówiąc prawdę, Anglicy wydali mi się bardziej ożywieni i ogólnie mniej
wyniośli, niż to kiedykolwiek zauważyłem. Bagażowy zaczął mi opowiadać zabawną
historyjkę, a to jest zupełnie coś nowego dla mnie w tym kraju.
- Nic więcej?
- Chyba nie, w każdym razie nic takiego, co mógłbym sobie przypomnieć.
- No dobrze, a o której godzinie wyjechał pan ze stacji Victoria?
Amerykanin uśmiechnął się.
- Przyjechałem tu, aby przeprowadzić z panem wywiad, profesorze, tymczasem sprawa
przyjęła taki obrót, że można by zapytać: „Czy Murzyn złapał rybę, czy ryba Murzyna?" Z
panem jest zupełnie podobnie.
- To mnie przypadkowo interesuje. Czy przypomina pan sobie godzinę?
- Oczywiście... Było wpół do pierwszej.
- A przybył pan... ?
- Za kwadrans trzecia.
- I wynajął pan dorożkę?
- Tak jest.
- Jak daleko, zdaniem pana, jest do stacji?
- No, przypuszczam, że dobre dwie mile.
- A więc jak pan sądzi, ile to panu zabrało czasu?
- Jakieś pół godziny, biorąc pod uwagę tego astmatycznego konia.
- Więc mogła być trzecia godzina?
- Tak, albo nieco po trzeciej.
- Niech pan spojrzy na swój zegarek. Amerykanin uczynił to, a potem popatrzył na nas
zdumiony.
- Ależ - zawołał - zrobiło się późno. Ten koń pobił z pewnością wszelkie rekordy. Dopiero
teraz spostrzegam, że słońce jest już dość nisko. Jest w tym coś, czego nie mogę zrozumieć.
- Czy naprawdę nie przypomina pan sobie nic szczegółowego, co uderzyło pana w drodze
na wzgórze?
- Owszem, zdaje mi się, że w pewnym momencie byłem strasznie śpiący. Pamiętam, że
chciałem coś powiedzieć dorożkarzowi i że nie udało mi się zwrócić na siebie jego uwagi.
Przypuszczam, że to z powodu upału, nawet przez chwilę doznałem zawrotu głowy. To
wszystko.
- Tak jest z całą ludzkością - rzekł, zwracając się do mnie, Challenger. - Wszyscy oni
odczuwali przez chwilę zawrót głowy. Nikt z nich, jak dotąd, nie ma pojęcia, co się stało.
Każdy przystąpi do przerwanego zajęcia, podobnie jak Austin, który chwycił za gumowy wąż,
lub golfiści, którzy od razu podjęli grę. Pański wydawca, Malone, będzie nadal wydawał
gazety, a zdziwi się niezmiernie stwierdziwszy brak jednego nakładu. Tak, młody przyjacielu -
rzekł do amerykańskiego reportera z nagłym przypływem dobrodusznej wesołości - może
zainteresuje pana wiadomość, że świat bezpiecznie przepłynął przez trujący prąd, który niby
jakiś Golfstrom płynie w oceanie eteru. Zechce pan także wziąć pod uwagę dla uniknięcia w
przyszłości nieporozumień, że dzisiaj nie jest piątek, dwudziestego siódmego sierpnia, lecz
sobota, dwudziestego ósmego sierpnia, oraz że pan siedział nieprzytomnie w dorożce przez
dwadzieścia osiem godzin na Wzgórzu Rotherfield.
I „w tym miejscu" - jakby powiedział mój amerykański kolega - mógłbym zakończyć
opowiadanie. Jest to tylko, jak się prawdopodobnie zdążyliście zorientować, pełniejsza,
bardziej szczegółowa wersja sprawozdania, które ukazało się w poniedziałkowym wydaniu
„Daily Gazette" - sprawozdania, które uznano powszechnie za największe osiągnięcie
dziennikarskie wszystkich czasów i dzięki któremu sprzedano ni mniej, ni więcej, tylko trzy i
pół miliona egzemplarzy naszej gazety. Te wspaniałe nagłówki artykułów oprawiłem nawet w
ramkę i powiesiłem na ścianie mego sanktuarium:
ŚWIAT DWADZIEŚCIA OSIEM GODZIN W LETARGU
PRZEŻYCIE NIE MAJĄCE PRECEDENSU CHALLENGER MIAŁ RACJĘ
NASZ KORESPONDENT OCALONY
SENSACYJNY REPORTAŻ
POKÓJ Z TLENEM
NIESAMOWITA JAZDA SAMOCHODEM
WYMARŁY LONDYN
BRAKUJĄCA STRONICA
WIELKIE POŻARY I STRATY W LUDZIACH
CZY TO SIĘ POWTÓRZY?
Pod tymi wspaniałymi tytułami następowało dziewięć i pół kolumny tekstu. Było to
pierwsze, ostatnie i jedyne sprawozdanie z historii, jaka wydarzyła się na naszej planecie, a
opisane w taki sposób, jak tylko umiał to zrobić jeden człowiek, który przeżywał i obserwował
wszystko w ciągu całego długiego dnia. Challenger i Summerlee omawiali tę sprawę we
wspólnej naukowej rozprawie, a mnie przypadł w udziale opis popularny. Z pewnością mogę
śpiewać nunc dimittis. Cóż bowiem pozostało po tym wszystkim dziennikarzowi, jeśli nie
spokojne życie?
Niechże jednak nie kończę sensacyjnymi nagłówkami i osobistym wyłącznie triumfem.
Pozwólcie mi raczej przytoczyć tu głębokie w treści słowa, którymi jeden z najpoważniejszych
dzienników kończył swój doskonały artykuł wstępny o powyższym wydarzeniu - artykuł, który
mógłby być uważany za źródło informacji dla każdego myślącego człowieka.
Niestety, dość wytartym truizmem stało się twierdzenie - pisał „Times" - że ludzkość jest
bezsilna wobec niewidzialnych, otaczających nas mocy. Tymczasem te same przepowiednie
i ostrzeżenia przekazywali nam nie tylko dawni prorocy, ale także filozofowie naszych
czasów. Lecz podobnie jak dzieje się z często powtarzanymi prawdami, po pewnym czasie
twierdzenie to straciło na aktualności i sile wymowy. Jakaś lekcja, jakieś istotne przeżycie
było konieczne dla przywrócenia mu dawnej wagi. Ocknęliśmy się właśnie dzięki tej
zbawiennej, lecz straszliwej próbie, a chociaż umysł nasz ogłuszony jest nagłym uderzeniem,
upokorzony duch oczyścił się po stwierdzeniu własnej ograniczoności i niemocy. Świat
zapłacił olbrzymią cenę za tę naukę. Wprawdzie nie dowiedzieliśmy się jeszcze o całych
rozmiarach klęski, ale już samo zniszczenie Nowego Yorku, Nowego Orleanu i Brightonu
przez pożar stanowi jedną z największych tragedii w dziejach rodu ludzkiego. Gdy
sprawozdanie z katastrof kolejowych i okrętowych zostanie już ukończone, dostarczy ono,
niestety, ponurej lektury, chociaż są na to dowody, że w przeważającej większości wypadków
maszyniści kolejowi i okrętowi zdołali zatrzymać maszyny, nim całkowicie ulegli działaniu
trucizny. Jednakże nie tylko konkretne straty - jakkolwiek są one ogromne tak w ludziach, jak
i dobrach materialnych, będą dziś przedmiotem naszych najważniejszych rozważań.
Wszystko to bowiem po pewnym czasie ulegnie niepamięci. Nie będzie można jednak
zapomnieć ani o tym, że wszechświat objawił nam swoje nieograniczone możliwości
przemian, ani tego, w jaki sposób zburzone zostało nasze ciasne zadowolenie z siebie, ani
przykładu na to, jak niepewne jest nasze materialne istnienie i jaka przepaść kryć się może
po obu stronach wąskiej kładki naszego życia. Będzie to i powinno długo jeszcze niepokoić
naszą świadomość. Powaga i pokora leżą u podstaw wszystkich naszych obecnych
wzruszeń. Oby stały się one fundamentem, na którym jakieś lepsze i mędrsze pokolenie
zbuduje bardziej godną czci świątynię.