LINDSAY ARMSTRONG
Narzeczona milionera
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Joanna Lucas wjechała swym range roverem na
wyboistą drogę i z dezaprobatą potrząsnęła głową.
Rzecz jasna, zdawała sobie sprawę, z˙e wyprawa do
owczej farmy, zagubionej w buszu gdzieś na południe
od Charleville w stanie Queensland, to nie wycieczka
na majówkę. Jednak przez długiczas szosa była cał-
kiem znośna i dopiero lokalna droga dojazdowa na-
prawdę dała jej w kość. Nie przypuszczała tez˙, z˙e
podróz˙ zajmie jej az˙ tyle czasu. Zapadał juz˙ chłodny
zimowy zmierzch, a ona wciąz˙ nie dotarła do celu.
Omiotła wzrokiem horyzont w daremnym poszuki-
waniu jakichś zabudowań. Przed wyjazdem przeczyta-
ła, z˙e w hrabstwie Murweh trudniono się głównie
hodowlą owiec – ponad osiemset tysięcy sztuk! – oraz
bydła, totez˙ nie dziwiła jej panująca wokół pustka.
Ale farma Kin Can, do której jechała, nalez˙ała do
największych i najlepiej prosperujących, a jej właś-
ciciele, rodzina Hastingsów, słynęli z bogactwa.
Czemu więc, pomyślała, nie zatroszczyli się o po-
rządną drogę dojazdową? I jak, u licha, radzą tu sobie
cięz˙arówkiwywoz˙ące wełnę?
Gdyby nie wypatrywała uwaz˙nie, przeoczyłaby
małą tabliczkę na bramie z niemal nieczytelnym na-
pisem ,,Kin Can’’. Kolejne zaskoczenie. Joanna ocze-
kiwała, z˙e dojazd na farmę będzie dobrze oznako-
wany.
Czy chodzi im o to, aby zniechęcić nieproszonych
gości? – zastanawiała się, dojez˙dz˙ając do szczytu
niewielkiego wzniesienia, a potem gwałtownie wcis-
nęła hamulce, gdy ujrzała jakiegoś męz˙czyznę stojące-
go na środku drogi i mierzącego do niej ze strzelby.
A to dopiero! – przemknęło jej przez głowę, a zaraz
potem: Co robić?
Nieznajomy nie zostawił jej czasu na decyzję. Błys-
kawicznie dopadł drzwi, otworzył je jednym szarp-
nięciem, nim zdąz˙yła zablokować zamek, iwywlókł ją
z samochodu.
– Czy pan zwariował? – zaprotestowała.
– Jak masz na imię? – warknął, przypierając ją do
karoserii.
– Jo...Joanna, a...ale nazywają mnie Jo – wyjąkała.
– Tak właśnie sądziłem, choć spodziewałem się
raczej faceta, jakiegoś Joego. Ale pewnie pomyśleli,
z˙e będziesz mogła mnie uwodzić i czarować, póki
mnie nie dopadną.
Urwał i zmierzył ją wzrokiem, a w jego niebieskich
oczach pojawił się ironiczny błysk.
– Chociaz˙ z drugiej strony, Jo – mruknął – nie
wyglądasz jakoś szczególnie kobieco, więc chyba zo-
stanę przy pierwszej wersji.
Jo straciła wreszcie cierpliwość i mocno nadepnęła
na stopę męz˙czyzny obcasem kowbojskiego buta.
4
LINDSAY ARMSTRONG
Nawet nie mrugnął.
– Mam buty ze stalowymi czubkami, kochanie
– rzekł wolno. – Az˙ tak cię zirytowało, z˙e zarzucam ci
niedostatek kobiecości?
Jo wciąz˙ była wzburzona, lecz jakaś cząstka jej
umysłu musiała przyznać mu rację – istotnie, właśnie
to wyprowadziło ją z równowagi. Idiotyczna reakcja,
ale nie bardziej niz˙ cała ta zwariowana historia. Nie
zdołała się powstrzymać przed zerknięciem w dół, ale
oparła się pokusie wygłoszenia uwagi, z˙e z˙adna nie
wyglądałaby kobieco w pomiętych szerokich bojów-
kach, obszernej kurtce na futerku iwłóczkowej czapce
skrywającej włosy.
Uciszyła tez˙ złośliwy głosik w głowie szepczący, z˙e
istotnie niektórzy męz˙czyźniuwaz˙ają jej wysoki
wzrost i proste ramiona za niezbyt kobiece.
– Proszę posłuchać – zaczęła od nowa. – Nie wiem,
kim pan jest i czego chce, ale oczekują mnie na farmie,
więc...
– Jasne, z˙e cię oczekują, Jo – przerwał jej ostro
– ale pojedziemy gdzie indziej. Tylko najpierw ob-
macam cię i zobaczę, czy nie nosisz broni.
Zaczął ją fachowo obszukiwać, niczym policjant.
– Obmacam? – rzuciła głosem zdławionym z obu-
rzenia, usiłując jednocześnie odepchnąć jego dłonie.
– Niech pan natychmiast zabierze ręce. Nie mam
z˙adnej broni.
– Więc ściągaj je – polecił, opierając dłonie na jej
biodrach.
Jo wbiła w niego zdumiony wzrok.
5
NARZECZONA MILIONERA
– Co mam ściągnąć?
– Portki, panienko.
– W z˙adnym wypadku nie... Czy pan oszalał?
– Dobra. W takim razie odwróć się i oprzyj o mas-
kę, z˙ebym mógł poszukać kabury na biodrze, udzie,
czy gdzie tam jeszcze kobiety chowają broń.
Jo wpatrywała się w niego w gasnącym świetle
dnia, zastanawiając się, czy to przypadkiem nie ona
postradała zmysły. A moz˙e wszystko to po prostu
jej się śni? Lecz ten koszmar wyglądał na całkiem
realny.
Męz˙czyzna miał na sobie granatowy pulower i po-
strzępione brudne dz˙insy. Był wysoki, wyz˙szy od niej,
szerokiw ramionach, lecz o smukłej, wysportowanej
sylwetce. Jego krótko ostrzyz˙one, gęste czarne włosy
były potargane, a policzki pokrywał kilkudniowy za-
rost. No i te niebieskie oczy rzucające wściekłe błyski;
oczy kogoś, z kim lepiej nie zadzierać.
Ale o co tu chodzi? – myślała gorączkowo. Czy to
jakiś grasujący po buszu współczesny traper? Z pew-
nością nie!
Nie moz˙na tego wykluczyć, zreflektowała się na-
tychmiast. Lecz czemu spodziewał się jakiegoś Joego?
– Decyduj się – warknął. – Nie będziemy tu ster-
czeć cały dzień.
Drz˙ącymipalcamirozpięła suwak kurtkiizaczęła
opuszczać szerokie spodnie. Nagle znów zalała ją
gorąca fala gniewu. Ściągnęła więc kurtkę i cisnęła ją
na maskę, a potem zrzuciła botki i zdjęła spodnie.
– Moz˙esz spojrzeć, ale nie waz˙ się tknąć mnie
6
LINDSAY ARMSTRONG
choćby jednym palcem – wycedziła przez zęby, z dum-
nym błyskiem szarych oczu.
Męz˙czyzna uniósł brwi.
– No, no – rzucił z uznaniem.
Jego spojrzenie spoczęło na zgrabnej figurze pod
obcisłym swetrem i bladoniebieskimi bawełnianymi
figami, a potem powędrowało wzdłuz˙ długich nóg.
– To nauczka, z˙e nie nalez˙y zbyt pochopnie wyda-
wać sądów – rzekł z rozbawieniem, patrząc jej znów
w oczy – gdyz˙ muszę przyznać, ślicznotko, z˙e w in-
nych okolicznościach nie miałbym nic przeciwko te-
mu, z˙ebyś mnie uwiodła.
Lecz po chwili spowaz˙niał.
– Obróć się – polecił.
O ile wcześniej Jo była rozgniewana, to teraz
wprost kipiała z wściekłości. Jednak rozsądek wziął
górę. Odwróciła się i uniosła dłonie.
– Zadowolony? – rzuciła przez ramię.
– Owszem.
Zesztywniała, czując na ciele dotyk jego palców,
odciągających elastyczne majteczki.
– Eleganckie, zapewne kupione u Bondsa – zauwa-
z˙ył. – Dobrze, ubierz się, a potem pojedziemy na
przejaz˙dz˙kę.
Jo wciągnęła bojówki.
– Na przejaz˙dz˙kę? Daleko?
– Prosto do... – Urwał. – Czemu pytasz?
Zawahała się, czy wyznać, z˙e źle oceniła odległość
do farmy Kin Can i moz˙e zabraknąć benzyny...
Ostentacyjnie zdjął strzelbę z ramienia.
7
NARZECZONA MILIONERA
– No gadaj wreszcie, o co chodzi!
– Chyba mam mało benzyny.
– Cholerne baby! – zaklął.
– Podobno obok domu jest dystrybutor, więc mog-
libyśmy....
– Oni ci powiedzieli, co? To dla mnie na nic.
Lepiej wsiądź i włącz silnik. Zobaczę, ile zostało.
Przełknęła nerwowo ślinę i pospiesznie skończyła
się ubierać. Kiedy uruchomiła silnik i kontrolka pozio-
mu paliwa zamigotała czerwono, męz˙czyzna zaklął
jeszcze paskudniej i spytał:
– Masz zapasowe kanistry?
– Nie.
– Kim ty, u diabła, jesteś? Jedną z ich dziewczyn,
którą zmusili do współpracy?
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz! – wrzasnęła.
– To zupełnie bez sensu.
– Mylisz się, złotko, to ma sens – odparł aroganc-
kim tonem, a potem nieoczekiwanie ze znuz˙eniem
potarł policzek. Jednak pozwolił sobie tylko na chwilę
słabości. – Wobec tego realizujemy drugi wariant
– rzucił z ponurą determinacją.
Dziesięć minut później Jo jechała po innej potwor-
nie wyboistej drodze, tym razem jednak stosując się do
wskazówek porywacza.
Nie było sensu ryzykować ucieczki, gdyz˙ męz˙czyz-
na oznajmił bez ogródek, z˙e przy pierwszej próbie
zastrzeli ją na miejscu. A kiedy poprosiła, by wyjaśnił
8
LINDSAY ARMSTRONG
jej, o co tu chodzi, usłyszała tylko: ,,Nie odgrywaj
przede mną niewiniątka, mała’’.
Gdy zaś spróbowała wytłumaczyć, kim jest i dla-
czego znalazła się w pobliz˙u farmy Kin Can oraz
przekonać go, z˙e popełnił okropną pomyłkę, opędził
się od niej niecierpliwym gestem, głuchy na jej
słowa.
Zanim wyruszyli, przeszukał tez˙ samochód, po
czym zmarszczył brwiiprzyjrzał jej się badawczo.
Jechała więc niespokojna, z sercem tłukącym się
w piersi. Nie pozwolił jej włączyć świateł, mimo z˙e
zapadł juz˙ zmrok.
– Tam – powiedział, wskazując jakiś niewyraźny
kształt, który zrazu wzięła za kępę strzelistych eukali-
ptusów. – Wjedź do tamtego baraku z tyłu.
Dopiero teraz rozpoznała zarys dwóch budynków,
odcinających się nieco głębszą czernią od ciemnego
tła.
– Co to jest? – spytała.
– Chata pasterska – odparł lakonicznie, gdy ostroz˙-
nie wjechała do starej szopy.
– Czy... czy właśnie tutaj mieszkasz?
Roześmiał się pogardliwie.
– Kogo ty próbujesz nabierać, Jo?
Wciągnęła głęboko powietrze.
– Nikogo nie nabieram! Po prostu nie mam zielo-
nego pojęcia, co się dzieje ani kim, u licha, jesteś! Jak
się nazywasz?
Popatrzył na nią drwiąco.
– Skoro masz zamiar dalej grać tę komedię, moz˙e
9
NARZECZONA MILIONERA
sama wybierz mi jakieś imię. Na przykład Tom, Dick
albo Harry.
– Znalazłam lepsze – parsknęła gniewnie. – Hitler
bardziej do ciebie pasuje.
– Oho, więc panienka ma tez˙ ipazurki– rzekł
powoli, z błyskiem aprobaty w niebieskich oczach,
iwłączył lampkę w samochodzie.
– Lepiej o tym pamiętaj – powiedziała.
Zmierzyli się wzrokiem. Spojrzenie Jo było gniew-
ne iwyzywające, lecz gdzieś w głębiduszy czuła lęk.
Lęk i coś jeszcze – jakby odrobinę zakłopotania.
Męz˙czyzna zachowywał się wprawdzie jak pomylony
traper czy pastuch, lecz jego mowa zdradzała coś zgoła
innego.
Słowa były wprawdzie napastliwe i obraźliwe, ale
wypowiadał je kulturalnym tonem człowieka wywo-
dzącego się z bogatej rodziny, absolwenta elitarnej
prywatnej szkoły.
No iten jego granatowy pulower z nadzwyczaj
miękkiej, delikatnej wełny. Na oko kosztował nie-
wielką fortunę – choć trzeba pamiętać, z˙e wszędzie
w okolicy wytwarzano właśnie taką wysokogatunko-
wą wełnę.
Lecz w największe zakłopotanie wprawiał ją dresz-
czyk podniecenia, jaki odczuwała w jego obecności.
Jeśli pominąć nieogolone policzki i morderczy błysk
oczu, trudno było nie dostrzec, z˙e poruszał się z wro-
dzonym wdziękiem, był harmonijnie zbudowany
i w istocie wprost zabójczo przystojny.
– O czym tak rozmyślasz?
10
LINDSAY ARMSTRONG
Zamrugała oszołomiona.
– O... o niczym – odparła niepewnie.
– A moz˙e rozwaz˙asz zmianę frontu? – podsunął.
– Wierz mi, Jo, dobrze ci radzę. Zostanie moją flamą
byłoby dla ciebie o niebo lepsze niz˙...
– Przestań! – krzyknęła, zatykając sobie uszy.
– Nie jestem i nie mam zamiaru być niczyją flamą!
– Nie? – powtórzył z namysłem, przyglądając się
jej uwaz˙nie. – Więc moz˙e przed chwilą po prostu
udawałaś.
Wściekła na siebie zacisnęła usta.
Roześmiał się cicho.
– Nie – powiedział – nie jesteś az˙ tak dobrą aktor-
ką, prawda?
– Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym mó-
wisz, ale...
Urwała, widząc, z˙e poruszył się niecierpliwie.
– Dość o tym! – rzekł. – Chodźmy do środka.
Weźmiemy tez˙ wszystkie twoje rzeczy.
– Po co?
– Z
˙
ebym mógł je dokładnie przetrząsnąć – odparł.
Zgasił górną lampkę i wysiadł z samochodu.
Nie pozostało jej nic innego, jak podąz˙yć za nim.
Zamknął izaryglował wrota szopy, po czym zaprosił
gestem Jo, by weszła przed nim do chaty.
Rzeczywiście przetrząsnął dokładnie jej rzeczy,
najpierw jednak starannie opatrzył chatę i rozpalił
ogień w zardzewiałym piecu, uz˙ywając starych gazet
iporąbanych juz˙ szczap.
11
NARZECZONA MILIONERA
Drewniany domek był niewielki i prymitywnie
urządzony. Na stryszku walało się kilka bel słomy,
lecz wiodąca nań drabinka miała wyłamane szczeble.
Dwa wąski e łóz˙ka juz˙ z daleka wyglądały na niewygod-
ne. Resztę wyposaz˙enia stanowił stół, dwa twarde
krzesła isfatygowany fotel. Dostrzegła tez˙ skromny
zapas suchego jedzenia i konserw oraz dwie bańki od
mleka napełnione wodą.
Nie było innych drzwi prócz tych, którymi weszli,
a jedyne okno miało stłuczoną szybę i było zabite
deskami. Mimo to męz˙czyzna na wszelkiwypadek
zawiesił na drzwiach koc, a okno zasłonił spłowiałym
ręcznikiem.
Jo ściągnęła futrzaną kurtkę, gdyz˙ od pieca biło
juz˙ przyjemne ciepło, i az˙ przymknęła oczy z roz-
koszy, czując aromat kawy z dzbanka postawionego
na blasze.
Była teraz nieco spokojniejsza, lecz wkrótce dwie
rzeczy wzmogły zamęt w jej głowie. Męz˙czyzna rzucił
okiem na przegub, chcąc sprawdzić czas, a nie znalazł-
szy tam zegarka, skrzywił się z irytacją, wyjął go
z kieszeni i połoz˙ył przed sobą na stole. Wprawdzie
zegarek miał urwany pasek i na pierwszy rzut oka
wyglądał dość zwyczajnie, ale Jo spostrzegła, z˙e był
platynowy, bardzo elegancki i bez wątpienia nieprzy-
zwoicie drogi.
Zdziwiona uniosła lekko brwi. Zwariowany pas-
tuch z zegarkiem za parę tysięcy dolarów? No i te jego
dz˙insy. Mogły sobie być porwane i brudne, ale dałaby
głowę, z˙e miały markową metkę.
12
LINDSAY ARMSTRONG
– Nie mam mleka, ale jest cukier – oznajmił i wrę-
czył jej emaliowany kubek. – Obsłuz˙ się sama – dodał,
wskazując metalową puszkę.
Posłodziła dwie łyz˙eczki i, mieszając herbatę, rozej-
rzała się po pokoju.
– Najlepszy fotel dla pani – rzekł z nutką ironii,
wykonując przesadnie szeroki, zapraszający gest.
– Dzięki – wymamrotała i padła na fotel, wzbijając
mały obłoczek kurzu; była jednak zbyt zmęczona, by
się tym przejmować.
Uświadomiła sobie, z˙e wciąz˙ ma na głowie czapkę.
Ściągnęła ją niecierpliwie i usłyszała, z˙e męz˙czyzna
wydał jakiś nieartykułowany dźwięk. Odwróciła się
więc i spojrzała na niego nieufnie.
– O co znów chodzi? – spytała.
– Eee... o nic – odrzekł oszołomiony. – Czemu, do
diabła, zakrywasz sobie włosy?
Przeczesała palcami ciemnozłote loki. Ktoś jej kie-
dyś powiedział, z˙e mają barwę jesiennych bukowych
liści. Tak czy inaczej, uwaz˙ała te długie, gęste jed-
wabiste włosy za swój największy atut – być moz˙e
jedyny atut, a z pewnością jedyny powód próz˙ności.
Odgarnęła je do tyłu i wzruszyła ramionami.
– Bo na dworze jest zimno i wieją tumany kurzu.
Wpatrywał się w nią błękitnymi oczami. Zaczerwie-
niła się speszona, widząc, z˙e przygląda się jej figurze.
Po chwili dość nieoczekiwanie przeniósł wzrok na
jej dwie torby podróz˙ne iwypakował na stół całą
zawartość mniejszej z nich.
Jo, popijając kawę, obserwowała, jak przeglądał
13
NARZECZONA MILIONERA
uwaz˙nie kaz˙dą sztukę odziez˙y, notatnik, ksiąz˙ki, kos-
metyczkę iapteczkę. Potem odwrócił do góry dnem
płócienną torbę na zakupy, wysypując terminarzyk,
telefon komórkowy, mapę, portmonetkę oraz torebkę
słodyczy i kilka chusteczek higienicznych.
Wziął do ręki telefon.
– Tutaj jest bezuz˙yteczny, nie mamy zasięgu.
– Właśnie tak sądziłam – rzuciła zgryźliwie.
Uśmiechnął się nieprzyjemnie.
– Próbowałaś dodzwonić się do nich po minięciu
Cunnamulla? Powinni byli cię o tym uprzedzić... albo
dać citelefon satelitarny. Joanna Lucas – powtórzył,
przestudiowawszy jej kartę kredytową i medyczną,
terminarz i prawo jazdy.
– Jeślizajrzysz jeszcze raz do terminarza, znaj-
dziesz tam mój adres oraz adresy mojego lekarza
identysty, a moz˙e tez˙ elektryka ihydraulika – rzekła,
obrzucając go ironicznym spojrzeniem.
Nic nie odpowiedział i zaczął pakować rzeczy
z powrotem do torby. Widok tego męz˙czyzny znowu
dotykającego jej bielizny ogromnie ją wzburzył. Ze-
rwała się z fotela.
– Ja to zrobię!
– Proszę bardzo. – Pchnął wszystko przez stół w jej
kierunku i sięgnął po większą torbę. – Przybory malar-
skie, jak sądzę.
Wyjął z torby składane sztalugi, cięz˙kie pudło
kredek olejnych, węgle do rysowania, plik papieru
rysunkowego oraz mniejsze pudełko z gumkami i tem-
perówkami, a potem rozsiadł się wygodniej na krześle.
14
LINDSAY ARMSTRONG
– Świetny kamuflaz˙, panno Lucas – rzucił.
– Moz˙esz sobie myśleć, co ci się z˙ywnie podoba,
ale jak juz˙ próbowałam ciwyjaśnić, paniAdela Has-
tings z farmy Kin Can zamówiła u mnie swój portret.
Właśnie dlatego się tu znalazłam.
– Adeli Hastings nie ma w Kin Can.
Jo spojrzała na niego zdumiona.
– Ale przeciez˙ nie dalej niz˙ kilka dni temu roz-
mawiałam z nią i uzgodniłam szczegóły umowy.
Wzruszył ramionami i załoz˙ył ręce na piersi.
– A poza tym, skąd wiesz, z˙e jej tam nie ma?
– spytała.
– Bo... miałem powód, z˙eby się tego dowiedzieć.
Jo zmarszczyła brwi.
– Jesteś jakimś pomylonym traperem, zapóźnio-
nym o pół wieku? A moz˙e pasterzem, któremu odbiło?
Czy właśnie o to tu chodzi?
– Mów dalej.
– Co to znaczy: ,,mów dalej’’? – Poczuła rosnącą
frustrację. – Ja tylko próbuję znaleźć w tym wszystkim
jakiś sens.
– Fascynujące – skomentował. – Załóz˙my, z˙e jes-
tem jednym bądź drugim. I co dalej, według ciebie?
Uczyniła nieokreślony gest.
– Myślę, z˙e... napadłeś na farmę, ale pewnie ktoś
cię spłoszył, więc uciekłeś, a gdy mnie zobaczyłeś,
pomyślałeś, z˙e to odsiecz, więc wziąłeś mnie jako
zakładniczkę... – Urwała raptownie, a jej szare oczy
rozszerzyły się ze strachu na samą myśl o tym.
Uśmiechnął się.
15
NARZECZONA MILIONERA
– Tak się składa, z˙e istotnie uciekłem – przyznał.
– A przedtem słyszałem, jak tamcizadzwoni
lipo
kogoś o imieniu Jo albo Joe. I upewnili się, jakim
samochodem przyjedzie. Miał to być srebrnoszary
range rover.
Była teraz tak przeraz˙ona, z˙e oczy niemal wyszły
jej z orbit.
– To jest... to jest tylko... – wyjąkała.
– Zbieg okoliczności? Wątpię – rzekł ostro. – Poza
tym wjechałaś na teren farmy tylną bramą, tak jak cię
poinstruowano, choć musiałaś przez to nadłoz˙yć kawał
drogi. Tylko z˙e – jak typowa kobieta – nie pomyślałaś
o zabraniu dodatkowego zapasu benzyny.
Jo kilka razy otwierała i zamykała usta, nim w koń-
cu udało jej się wydobyć głos.
– Więc to dlatego miałam wraz˙enie, z˙e jadę o wiele
dłuz˙ej, niz˙ sobie obliczyłam. Ale... – przerwała i za-
stanowiła się chwilę – co wobec tego stało się z fron-
tową bramą?
Wbił w nią wzrok i długo milczał.
– Wiesz co – odezwał się wreszcie – myślę, z˙e
jesteś o wiele sprytniejsza, niz˙ z początku sądziłem.
Z pewnością zaś potrafisz genialnie kłamać. Co, do
diabła, mogłoby się stać z frontową bramą?!
Jo zacisnęła wargi.
– Zgodnie z tym, co powiedziała mi pani Adela
Hastings, brama frontowa, czyli główna i j e d y n a,
o jakiej wspomniała, powinna się znajdować jakieś
pięćdziesiąt kilometrów wcześniej niz˙ ta, przez którą
wjechałam. I powinna być wyraźnie oznakowana. Pani
16
LINDSAY ARMSTRONG
Hastings powiedziała, z˙e nie sposób jej przegapić i z˙e
obok wisi wielka czarna opona od cięz˙arówkiz wypi-
sanym białą farbą nazwiskiem właściciela. Uwierz mi,
z˙e wypatrywałam uwaz˙nie, ale niczego takiego nie
widziałam.
Nieznajomy przypuścił atak od innej strony.
– I tak sobie po prostu spokojnie jechałaś przez
wszystkie te dodatkowe kilometry? – rzekł drwiącym
tonem.
– Owszem! Ale dopiero po tym, jak spróbowałam
dodzwonić się z komórki do farmy Kin Can i stwier-
dziłam, z˙e jestem poza zasięgiem. Ta szosa była cał-
kiem dobra, a poza tym pomyślałam sobie, z˙e widocz-
nie się pomylili. Pięćdziesiąt kilometrów mniej czy
więcej, cóz˙ to za róz˙nica dla ludzi mieszkających na
wsi, nie?
W jego oczach błysnęła iskierka rozbawienia, lecz
natychmiast zgasła.
– Tak czy owak, masz rację. Rzeczywiście zamie-
rzam zatrzymać cię jako zakładniczkę i mam nadzieję,
z˙e jesteś coś warta dla swoich wspólników, bo w prze-
ciwnym razie sprawy mogą przybrać dla ciebie dość
niemiły obrót. – Wstał. – Masz ochotę na jakąś zupę?
Jest tez˙ fasola w sosie pomidorowym... ee... spaghetti
w puszce i...
Jo chciała go spoliczkować, ale uwięził ją w swych
ramionach.
– Spokojnie, panno Długonoga – powiedział mięk-
ko. – Moz˙e i jesteś nieźle wysportowana, ale mnie nie
dasz rady.
17
NARZECZONA MILIONERA
– Nie nazywaj mnie tak!
– Będę cię nazywał, jak mi się spodoba. Pamiętasz,
z˙e z nas dwojga to ja mam broń?
Poczuł jej drz˙enie i ponownie przemknęło mu przez
głowę, z˙e w innej sytuacji pewnie by się nią zaintereso-
wał. Była w jego typie – wysoka i zgrabna, z kuszący-
mi krągłościami. Jej twarz moz˙e nie od razu przykuwa-
ła uwagę, ale gdy się juz˙ jej przyjrzało, nie sposób było
oderwać wzrok.
Miała gładką, kremową skórę, a rzęsy i brwi, ciem-
niejsze niz˙ włosy, uroczo okalały jej szare oczy. Miała
prosty nos, a szczególnie fascynujące były jej usta,
z lekko obrzmiałą górną wargą. Nieoczekiwanie za-
pragnął je pocałować iz trudem zapanował nad tym
nierozwaz˙nym odruchem.
I wszystko było w niej takie naturalne. Ani śladu
makijaz˙u, z˙adnych brwiwyskubanych w kokieteryjne
łuki czy... – zerknął na jej dłonie – ...polakierowanych
paznokci.
Jak bym ją opisał? – zastanowił się. Trzeźwa,
praktyczna ipowaz˙na, a zarazem zaskakująco urocza
na swój powściągliwy sposób.
Spróbowała wykorzystać jego zadumę iwyswo-
bodzić się, lecz przytrzymał ją delikatnie i uśmie-
chnął się w duchu, gdy spiorunowała go wzrokiem
na znak, z˙e anichwi
lidłuz˙ej nie zniesie tej prze-
mocy.
Gdyby spojrzenie mogło zabijać, padłbym trupem
na miejscu, pomyślał cierpko. Ciekawe, jaka jest w łóz˙-
ku? Opanowana, czy tez˙...
18
LINDSAY ARMSTRONG
Starał się skierować myśli na bardziej praktyczne
tory, lecz przyłapał się na tym, z˙e zastanawia się, jak
wrobiono ją w tę diabelną sytuację.
Była zapewne kochanką któregoś z nich i przybyła
na pomoc powodowana namiętnością – chociaz˙ nie, to
do niej nie pasuje. Nie wyglądało tez˙, by ją przekupio-
no, choć w przypadku kobiet trudno o całkowitą pew-
ność. Więc co zostaje? Zemsta? Ale co, u diabła, ona
mogła mieć osobiście przeciwko niemu? A zatem
zemsta na społeczeństwie albo...
Stracił wątek, gdyz˙ po raz pierwszy opadły go
wątpliwości. Czy aby nie popełnił omyłki?
Lecz jak w takim razie wytłumaczyć jej podejrzane
zachowanie? Za duz˙o tego jak na zwykły zbieg okoli-
czności. Co prawda, wygląda na to, z˙e ni e ma z˙adnego
podejrzanego ekwipunku – w ogóle z˙adnego ekwipun-
ku oprócz bezuz˙ytecznej komórki. Jednak przyjechała
takim samochodem, jakiego się spodziewał. A on nie
moz˙e sobie pozwolić na najmniejsze nawet ryzyko.
Puścił ją.
– Coś mi przyszło do głowy – powiedziała spokoj-
nym tonem. – Podczas gdy więzisz mnie tu jako
zakładniczkę, prawdziwy Joe – o ile ktoś taki w ogóle
istnieje – moz˙e właśnie w tej chwili dojez˙dz˙a do
farmy.
Oczy znów mu się zwęziły.
– Wkrótce się przekonamy, panienko.
– Kim ty jesteś? – Słowa te wymknęły jej się
mimowolnie, ale skoro juz˙ je wypowiedziała, postano-
wiła mówić dalej. – Powiedz mi przynajmniej, o co
19
NARZECZONA MILIONERA
chodzi. Przeciez˙ jako zakładniczka mam prawo wie-
dzieć, w co zostałam wplątana.
W jego oczach odbiło się kolejno kilka rozmaitych
uczuć – czy jej się tylko wydawało, czy tez˙ naprawdę
jednym z nich była konsternacja? Jeśli nawet, to szyb-
ko zastąpiła ją bezczelna arogancja.
– Zostałaś wplątana? – powtórzył. – Powiedział-
bym raczej, z˙e wpakowałaś się w to na własne z˙ycze-
nie. A póki co, nie wiem jak ty, ale ja podgrzeję sobie
fasolkę.
Jo zjadła kilka łyz˙ek fasoli, a później skorzystała
z prymitywnej ubikacji przylegającej do chaty. Męz˙-
czyzna pilnował jej, a kiedy wyszła, oboje stali przez
chwilę na dworze, wsłuchując się w nieprzeniknioną
ciemność; nie dobiegł ich jednak z˙aden niepokojący
odgłos.
Przy okazji Jo starała się zorientować w terenie, na
wypadek gdyby nadarzyła się sposobność ucieczki.
Potem męz˙czyzna zaprowadził ją z powrotem do
chaty ikazał iść spać.
Stojące pod ścianami łóz˙ka miały szaro-białe mate-
race bez prześcieradeł; na kaz˙dym lez˙ała podejrzanie
wyglądająca poduszka iwłochaty koc.
Jo zdjęła kurtkę, ściągnęła buty i juz˙ się kładła, gdy
męz˙czyzna ją powstrzymał.
– Włóz˙ swoją piz˙amę – rozkazał.
– Po co?
– Poniewaz˙ kładziesz się do łóz˙ka.
– Nazywasz to łóz˙kiem? – spytała pogardliwie.
20
LINDSAY ARMSTRONG
– Nic lepszego tu nie ma.
– Moz˙liwe, ale będę się czuła o wiele pewniej
w ubraniu. Mogą tu być pchły, kleszcze czy coś
innego.
– Niemniej wolałbym, z˙ebyś przebrała się w piz˙a-
mę. Wyjmę ją – powiedział, sięgając do jej torby.
– Nie, zaczekaj! – zaprotestowała. – Jeśli myś-
lisz, z˙e urządzę tu dla ciebie striptiz, to się grubo
mylisz!
Uniósł leniwie brew i zmierzył ją wzrokiem. Stała
wyprostowana, z rękamiopartymiwyzywająco na
biodrach, przez co jej strome piersi pod niebieskim
swetrem wyglądały jeszcze bardziej ponętnie.
– To bardzo ciekawy pomysł – rzekł łagodnym
tonem, przyglądając się wyraźnie zarysowanemu bius-
towi i wąskiej talii. – Jednakz˙e... – uśmiechnął się
nieznacznie, gdy spojrzała w dół i pospiesznie zmieni-
ła postawę – niestety nie o to mi chodziło. Zapewniam
cię, z˙e wyjdę na dwór, kiedy będziesz się przebierać.
– Więc dlaczego... po co...? – Popatrzyła na niego
stropiona.
– To całkiem proste, kochanie – odparł. – W no-
cnej koszuli trudniej ci będzie uciec, gdybyś przypa-
dkiem uknuła jakiś chytry plan. Pomijając wszystko
inne – uśmiechnął się złośliwie – po prostu zmarz-
niesz. Pospiesz się – dodał, ruszając do drzwi. – Ja
takz˙e nie chciałbym przemarznąć. – Wyszedł na ze-
wnątrz.
Jo wymamrotała pod nosem wszystkie przekleń-
stwa, jakie przyszły jej do głowy. Ale nie było rady
21
NARZECZONA MILIONERA
– przebrała się w mniej wydekoltowaną ze swoich
dwóch piz˙am.
– Mogę juz˙ wejść?! – zawołał.
– Tak.
Wszedł, zamknął drzwi, poprawił koc na łóz˙ku,
a potem przyjrzał się jej uwaz˙nie.
– Hm – mruknął. – Widzę, z˙e nie zdjęłaś stanika.
Powiedziałbym, z˙e to marna ochrona przed... czym-
kolwiek.
Jo spojrzała po sobie. Jej biustonosz był wyraźnie
widoczny pod górną częścią cienkiej haftowanej piz˙a-
my z białej bawełny. Jednak jedyną alternatywą była
krótka nocna koszulka bez rękawów ze zmysłowo
liliowego atłasu.
Popatrzyła mu prosto w twarz.
– Jeszcze kiedyś policzę się z tobą za to wszystko,
nawet gdyby miała to być ostatnia rzecz, jaką zrobię
w z˙yciu – wycedziła.
– To brzmi interesująco. Kładź się spać, Jo.
– A co... co ty zamierzasz robić?
– Czuwać, a co innego?
– Jeśli ośmielisz się wślizgnąć do mojego łóz˙ka...
– zaczęła, lecz przerwał jej.
– Cokolwiek o mnie myślisz, zapewniam cię, z˙e
wolę, kiedy kobiety same mi się oddają. Chyba z˙e
– rzucił jej ironiczne spojrzenie – to ciebie kręci
szczypta przemocy.
– Jesteś obrzydliwy – wycedziła przez zęby.
Zaśmiał się cicho.
– Znam parę kobiet, które są innego zdania.
22
LINDSAY ARMSTRONG
– Wyobraz˙am sobie! Pewnie jakieś gangsterskie
wywłoki.
Spowaz˙niał.
– Z pewnością z˙adna z nich nie jest tak dobrą
komediantką jak ty, moja droga.
Odwrócił się, podniósł jej buty, kurtkę i torbę
z ubraniem i cisnął na stryszek.
Jo prychnęła z niesmakiem, połoz˙yła się na łóz˙ku
inakryła kocem.
Oczywiście nie miała zamiaru spać, choć kilka razy
przymknęła oczy. W blasku padającym od pieca wi-
działa, z˙e jej prześladowca rozsiadł się w fotelu ze
strzelbą na kolanach.
Moz˙e gdyby udała, z˙e śpi, straciłby czujność albo
nawet zasnął? Ale zabrał kluczykiod samochodu
i schował jej ubranie, a ucieczka w piz˙amie i boso po
wertepach niezbyt jej się uśmiechała, nie mówiąc juz˙
o tym, z˙e groziła zapaleniem płuc.
Lecz mogłabym owinąć się kocem i gdzieś ukryć,
pomyślała. Wpatrzyła się w mrok i dostrzegła, z˙e drzwi
nie mają zamka, lecz tylko wewnętrzną zasuwę, a po-
tem z bijącym sercem przypomniała sobie, z˙e takisam
rygiel jest na zewnątrz. Gdybym wymknęła się z chaty,
zamknęła go w środku, a potem gdzieś się schowała...
Poruszyła się. Łóz˙ko zatrzeszczało cicho, lecz męz˙-
czyzna nawet nie drgnął. Mimo to postanowiła jeszcze
trochę odczekać.
Dziesięć minut później ostroz˙nie zsunęła się z łóz˙-
ka, które wydało serię skrzypnięć. Zastygła, starając
się przyzwyczaić wzrok do ciemności, gdyz˙ ogień
23
NARZECZONA MILIONERA
w piecu juz˙ prawie wygasł. Jednak męz˙czyzna wciąz˙
półlez˙ał nieruchomo w fotelu, z głową odrzuconą do
tyłu ijedną ręką zwieszoną przez poręcz.
Strzelba nadal spoczywała na jego kolanach. Po-
czuła nieodpartą pokusę, by ją zabrać. Wprawdzie
nie znała się na broni palnej, ale cóz˙ to za sztuka
pociągnąć za cyngiel? Zresztą nie musiałaby nawet
strzelać. Sam fakt posiadania broni zapewniłby jej
przewagę.
Wtem poruszył się, a ona znów zamarła. Lecz
zmienił tylko nieco pozycję, oparł rękę na strzelbie
i wymamrotał coś niewyraźnie przez sen.
Osłabła z ulgiJo stała bez ruchu jeszcze ki
lka
minut. Po namyśle postanowiła nie dotykać strzelby
– mogłaby się jeszcze sama postrzelić! Podeszła na
palcach do drzwi, ostroz˙nie zdjęła z nich koc i równie
ostroz˙nie odsunęła zasuwę.
– Świetnie ci idzie, kochanie.
Podskoczyła, odwróciła się gwałtownie i zobaczy-
ła, z˙e męz˙czyzna stoituz˙ za nią ze strzelbą wymierzo-
ną prosto w jej serce.
– Co... co cię obudziło? – wyjąkała.
– Nie mam pojęcia, chyba szósty zmysł. – Rzucił
jej ironiczne spojrzenie. – Co chciałaś zrobić, Jo?
– Nie wiem – odrzekła cicho z rezygnacją, po czym
dodała energiczniej: – Po prostu nie potrafiłam lez˙eć
i biernie czekać!
Dostrzegł w jej oczach strach, ale ideterminację.
Westchnął i opuścił broń, uświadamiając sobie, z˙e
mimo woli ją podziwia. Trzeba nie lada odwagi, by
24
LINDSAY ARMSTRONG
próbować ucieczki boso w nieznanej okolicy, mając
koc za jedyną ochronę przed nocnym chłodem.
Lecz pamiętał, z˙e nie moz˙e pozwolić sobie na z˙adne
ryzyko.
Dorzucił drew do ognia, przeciągnął się i zaczął
rozwaz˙ać sytuację. Nie wiedział, co wyrwało go
z drzemki, ale nie spał juz˙ od przeszło doby. Spojrzał
tęsknie w stronę łóz˙ka.
– Zrobimy tak – powiedział, zsuwając oba łóz˙ka
bokami. – Ty będziesz spać na tamtym przy ścianie,
a ja połoz˙ę się na twoim.
Chciała zaprotestować, ale uprzedził ją:
– Jo, nic ci z mojej strony nie grozi, chyba
z˙e spróbujesz znowu uciec. Ostrzegam cię, z˙e wów-
czas mogę okazać się juz˙ mniej pobłaz˙liwy. No,
kładź się.
Po chwili wahania usłuchała go i połoz˙yła się na
łóz˙ku przy ścianie. Przykrył ją kocem, a potem sam
ułoz˙ył się na drugim łóz˙ku.
Zdawała sobie sprawę, z˙e jest praktycznie uwię-
ziona, gdyz˙ on zagradza jej jedyną drogę ucieczki.
Gdy zaczęła się wiercić, próbując znaleźć wygod-
niejszą pozycję, z ciemności dobiegł ją zaspany głos:
– Wybacz, posłanie jest rzeczywiście twarde. Mo-
gę cię tylko pocieszyć, jeśli naprawdę jechałaś na
farmę namalować portret, z˙e tam łóz˙ka są o wiele
gorsze.
– Skąd wiesz?
– Bo tam sypiam.
Jo zmarszczyła brwi.
25
NARZECZONA MILIONERA
– Kim są ci ludzie, o których ciągle mówisz?
I dlaczego przed nimi uciekasz? – spytała.
– Porywacze. Nie udawaj, z˙e nie wiesz.
Jo odrzuciła koc i usiadła.
– Przeciez˙ to śmieszne! Czemu ktokolwiek,
a zwłaszcza ja, miałby cię porywać?
– Bo tak się pechowo składa, z˙e jestem Gavinem
Hastingsem IV.
26
LINDSAY ARMSTRONG
ROZDZIAŁ DRUGI
Jo na kilka minut ze zdumienia odebrało mowę,
lecz w głowie kłębiły się jej fragmenty rozmów telefo-
nicznych z Adelą Hastings, jego – jeśli powiedział
prawdę – matką!
Często przewijało się w nich imię jakiejś dziew-
czynki, Rosie, choć nie zdołała wywnioskować, czyim
jest dzieckiem.
Rozmowna pani Hastings równie często wspomina-
ła o swym synu Gavinie, totez˙ Jo, chcąc nie chcąc,
sporo się o nim dowiedziała.
Wedle słów matki, Gavin był wspaniałym człowie-
kiem, moz˙e czasem odrobinę zbyt aroganckim i pew-
nym siebie, ale nadzwyczaj zdolnym. Znakomicie
radził sobie z kierowaniem potęz˙nym imperium Has-
tingsów, które przejął po ojcu.
Przed wyjazdem Jo przeczytała trochę o rodzinie
Hastingsów i uznała, z˙e istotnie moz˙na ją nazwać
dynastią. Gavin Hastings I był pionierem i połoz˙ył
podwaliny pod majątek, który jego wnuk, czyli ojciec
obecnego Gavina, pomnoz˙ył nie tylko poprzez zaini-
cjowanie hodowli bydła, lecz równiez˙ dzięki małz˙eń-
stwu z Adelą Delaney, córką magnata prasowego.
To tłumaczyłoby drogie ubranie i zegarek oraz
akcent jej porywacza. Lecz czemu w takim razie
nie wiedział nic o portrecie zamówionym przez jego
matkę? I dlaczego pani Hastings nie było na farmie
Kin Can?
Chciała go o to zapytać, ale Gavin Hastings IV juz˙
spał. W jaśniejszym teraz blasku ognia wyraźniej
widziała jego rysy. Był naprawdę przystojny. Powyz˙ej
zarostu twarz miał lekko opaloną. Śpiąc, wyglądał
młodziej – choć dałaby mu trzydzieści cztery lata
– i mniej arogancko. Łuki ciemnych brwi nie rysowały
się tak diabolicznie, a ładnie wykrojone usta przybrały
łagodniejszy wyraz, pozbawiony uprzedniej zaciętości
i ironii.
Gdyby jeszcze trochę o siebie zadbał, pomyślała,
byłby bez wątpienia niezwykle atrakcyjnym męz˙-
czyzną.
Ale potrafitez˙ być bardzo niemiły, przypomniała
sobie. I nadal jej nie wierzy. Moz˙e przekonałoby go,
gdyby narysowała jego portret. Nie teraz, oczywiście;
w bardziej sprzyjających okolicznościach. A to, z˙e ją
porwał...
W tym momencie zmogło ją zmęczenie i zapadła
w sen, z którego po jakimś czasie wyrwało ją głośne
bębnienie. Usiadła raptownie i poczuła, z˙e obejmuje ją
czyjeś ramię, a jakiś głos powiedział:
– Dobra wiadomość: deszcz pada.
– Kto to... co...? – wymamrotała nieprzytomnie,
a potem przypomniała sobie, gdzie jest i co się wczoraj
zdarzyło. – Deszcz? Brzmijak karabin maszynowy.
28
LINDSAY ARMSTRONG
– Stary blaszany dach bez izolacji – wyjaśnił.
Jo zadygotała. Piec wygasł i w chacie panowało
przenikliwe zimno.
– Dlaczego to dobra wiadomość? – spytała.
– Trudniej im będzie nas znaleźć, o ile nadal szuka-
ją – odparł. – Nie wiem jak ty, ale ja marznę.
– Mógłbyś rozpalić ogień – zaproponowała.
Zachichotał cicho.
– Mam lepszy pomysł. Połóz˙ się jeszcze.
– Po co?
– Przytulimy się do siebie i przykryjemy obydwo-
ma kocami.
– Nie mam najmniejszego zamiaru!
– Ale ja mam.
Objął ją ipociągnął na łóz˙ko.
– Cały czas podejrzewałam, z˙e do tego dojdzie
– oświadczyła zgryźliwie.
– Do czego?
Przełknęła nerwowo.
– Masz brudne myśli, Jo – powiedział z ustami
przy jej włosach. – Czy z jakiegoś powodu unikasz
męz˙czyzn? To stąd ta nadmierna podejrzliwość?
– Obcy męz˙czyzna przymuszający mnie do spania
z nim w jednym łóz˙ku to chyba wystarczający powód
do podejrzliwości, prawda? Nie mówiąc o całej re-
szcie. Poza tym to ty pierwszy wspomniałeś o uwo-
dzeniu.
– Na moje nieszczęście – mruknął. – Ale przy-
znasz, z˙e tak jest cieplej.
Istotnie było. Z jakiegoś powodu poczuła się tez˙
29
NARZECZONA MILIONERA
bezpieczniej. Czy dlatego, z˙e wiedziała juz˙, kim on
jest? I z˙e znalazła się po właściwej stronie barykady?
Cóz˙ za ciąg niewiarygodnych przypadków ją tu do-
prowadził!
Jednego była pewna: nie ominęła głównej bramy.
Więc co się z nią mogło stać?!
Pragnęła zapytać go o to io i
nne rzeczy. Czy
wiedział, kim są ścigający go porywacze? Jak udało
mu się zbiec? Lecz głęboki miarowy oddech i ramię
spoczywające bezwładnie na jej biodrze świadczyły
o tym, z˙e znów usnął.
Nieoczekiwanie dla siebie uśmiechnęła się. To tyle
w kwestii uwodzenia.
Uwolniła się ostroz˙nie z jego objęć i wślizgnęła
szybko do drugiego łóz˙ka, starając się jednak wciąz˙
pozostać pod kocami. Nawet się nie poruszył.
Gavin Hastings obudził się o świcie. Przez chwilę
lez˙ał nieruchomo, a potem pociągnął nosem i zmarsz-
czył brwi. Jego policzek spoczywał na czyichś gład-
kich jedwabistych włosach, delikatnie pachnących...
no właśnie czym?
Nie wiedzieć czemu, nawiedził go obraz butelki
szamponu ozdobionej wizerunkiem jabłek i gruszek.
No oczywiście! Pośród przyborów toaletowych Joan-
ny Lucas był takiszampon.
Przypomniał mu się inny z tych przyborów:: ró-
z˙owa golarka do depilacji jej ślicznych długich
nóg. Potarł policzek. Dla kogoś, kto nie golił się od
30
LINDSAY ARMSTRONG
dwóch dni, nawet taka maszynka jest nie do pogar-
dzenia.
Popatrzył z satysfakcją na kobietę śpiącą spokojnie
w jego ramionach. Czuł ciepło jej ciała i z z˙alem
pomyślał, z˙e musi wstać, nim złamie przyrzeczenie,
które wczoraj złoz˙ył Jo.
Lecz gdy zaczął ją delikatnie odsuwać, wydała
przez sen cichy pomruk protestu i przytuliła się do
niego jeszcze mocniej.
Uśmiechnął się w duchu. Gdy rano ci o tym opo-
wiem, Josie, kiedy znów będziesz dumna i nieprzy-
stępna, nie darujesz mi tego!
Spojrzał na nią ponownie. Pociągał go nie tylko
zapach jej włosów, lecz takz˙e gładka skóra iciepłe,
zgrabne ciało. Z trudem oderwał od niej myśli. Wstał
i przeciągnął się energicznie, a kiedy się odwrócił,
ujrzał otwarte i kompletnie oszołomione oczy Jo.
– Dzień dobry, panno Lucas – powiedział z˙ywo.
– Pora wstawać.
Jo lez˙ała przez chwilę nieruchomo, potem usiadła
szybko, przeczesała palcami włosy i odpowiedziała:
– Dzień dobry.
– Dobrze spałaś? – spytał z nutką ironii.
– Ja... ee... chyba tak, o ile pamiętam.
– To świetnie. Wciąz˙ pada. Proponuję, z˙ebyśmy
wzięli twoją parasolkę i skorzystali z ubikacji. Potem
rozpalę w piecu i rozejrzę się po okolicy, a ty będziesz
mogła robić, co zechcesz – spokojnie się ubrać, za-
grzać wodę do mycia albo kontemplować swój pępek,
jeśliwolisz.
31
NARZECZONA MILIONERA
Oczy jej pociemniały, ale w milczeniu wstała z łóz˙-
ka. Nie spojrzała na niego, nawet gdy podał jej kurtkę
izdjął ze stryszku torbę ibuty.
Kwadrans później siedziała sama w chacie, ku swej
irytacji zamknięta od zewnątrz na zasuwę. Na piecu
gotowała się woda.
Kiedy się umyła, uczesała i ubrała w ciepły dres,
poczuła się znacznie lepiej. Przyrządziła kawę
w dzbanku i zamyśliła się. Przed wyjściem na reko-
nesans Gavin uczynił uszczypliwą aluzję do czegoś,
czego – jak się wyraził – ,,na szczęście nie pamięta-
ła’’.
Spojrzała na obydwa posłania i zacisnęła zęby ze
złości. Tylko jedno, skrajne, było wygniecione. Naj-
widoczniej spędziła noc w jego ramionach, w intymnej
bliskości, i co gorsza, na jego łóz˙ku, co oznaczało, z˙e
sama się tam przeniosła.
Musiałam być przemarznięta i przestraszona, po-
myślała. Albo gorzej – musiałam chyba zwariować!
Nalała sobie kawy do kubka i aby oderwać myśli od
tych niemiłych rozwaz˙ań, wróciła do pomysłu wyko-
nania portretu Gavina w celu przekonania go o swej
prawdomówności. Otworzyła pudełko z kredkami
iwyjęła arkusz papieru rysunkowego.
Zawsze lubiła szkicować. Odkąd pamiętała, robiła
rysunki i akwaforty, natomiast farby nigdy zbytnio jej
nie pociągały. Próbowała wprawdzie malować akwa-
relami, farbami olejnymi i akrylowymi, lecz rezultaty
były niezadowalające.
32
LINDSAY ARMSTRONG
Wszystko się zmieniło, gdy mając osiemnaście lat,
poszła na rok do szkoły plastycznej, gdzie odkryła
pastele. Okazało się, z˙e jej niepowodzenia z farbami
nie wynikały z braku wyczucia koloru, lecz z trudności
połączenia dwóch odmiennych technik: malowania
irysunku.
Pastele zaś umoz˙liwiły jej rysowanie kolorem i od-
tąd pozostała im wierna, dzięki czemu obecnie, w wie-
ku dwudziestu czterech lat, zyskała skromną, lecz stale
rosnącą reputację portrecistki.
Oczywiście portretowanie ma swoje wady. Często
jest się skazanym na niezbyt sympatycznych modeli
iaz˙ korci, by uwypuklić te ich negatywne cechy.
Jednak to właśnie portrety wyrobiły jej nazwisko,
a gdy jej reputacja się ustali, będzie mogła rysować
isprzedawać to, co lubi– pejzaz˙e, a zwłaszcza natura-
listyczne wizerunki dzieci.
Teraz tez˙ zamierzała posłuz˙yć się swą ulubioną
techniką. Odetchnęła głęboko, skupiła się i przywołała
z pamięci obraz Gavina.
Portretowanie zawsze wzbudzało w niej emocje,
lecz tym razem wręcz zaskoczyła ją siła i gwałtowność
uczuć wywołanych wyobraz˙eniem śniadej twarzy Ha-
stingsa. Zdała sobie sprawę, z˙e ma ochotę narysować
nie tyle portret, co raczej karykaturę tego niebiesko-
okiego diabła.
Z pewnością go to zirytuje, pomyślała, ale mniejsza
z tym. Nie lubię go, a zwłaszcza nie podoba mi się, z˙e
są w nim cechy, które jednak mnie pociągają. I nie
obchodzi mnie, co sobie o mnie pomyśli!
33
NARZECZONA MILIONERA
Oddychała gwałtownie, wpatrując się w nadal pus-
ty arkusz papieru. Tak się nie uda, skonstatowała.
Potrafię ze względnym spokojem przedstawić Gavina
Hastingsa tylko w jednej pozie – pogrąz˙onego we śnie.
Przy pracy straciła poczucie czasu. Gdy usłyszała
dźwięk odsuwanego rygla, odruchowo przykryła kar-
ton ipastele swą kurtką.
Ubłocony i przemoknięty Gavin wyglądał teraz
naprawdę na jakiegoś nędznego trapera. Zerknęła na
zegarek i z zaskoczeniem stwierdziła, z˙e nie było go
ponad godzinę.
– Wszystko w porządku? – spytała.
– Martwiłaś się o mnie? A moz˙e nawet tęskniłaś?
– rzucił ironicznie. – Nic mi nie jest. Zagrzej trochę
wody.
Zaczął ściągać mokre ubranie.
– A... co się stało z moją parasolką i płaszczem
przeciwdeszczowym, które ze sobą wziąłeś?
– Leje tak, z˙e były równie przydatne jak chustka do
nosa, więc je wyrzuciłem – odparł beztrosko.
Jo nalała ponownie wody do dzbanka i postawiła go
na piecu.
– Czy... odkryłeś coś? – zapytała, spoglądając na
Gavina, ale natychmiast odwróciła się pospiesznie,
gdyz˙ miał na sobie tylko slipy i skarpetki. Po chwili
zreflektowała się jednak, z˙e nie pora na staropanień-
skie odruchy i podała mu koc.
Owinął się nim bez słowa podziękowania i rzucił jej
spojrzenie tak pogardliwe, z˙e az˙ się wzdrygnęła.
34
LINDSAY ARMSTRONG
– Posłuchaj – rzekła – ja tu w niczym nie zawi-
niłam, więc się na mnie nie wściekaj, bo to bez
sensu.
– Tak? – rzucił opryskliwym tonem, siadając przy
stole. – A co ty zdziałałaś takiego sensownego, siedząc
tu i zbijając bąki?
Zacisnęła usta.
– W takim razie powiem ci, co robiłem – kon-
tynuował. – Zakradłem się do mojej własnej posiadło-
ści i zwędziłem moją własną benzynę, a potem musia-
łem taszczyć ją tu jak juczny osioł, podczas gdy ty...
– Urwał, spostrzegłszy róg pudełka z ołówkami, wy-
stający spod kurtki, i ściągnął ją jednym ruchem. – Nie
do wiary, ty malowałaś!
– Nie malowałam. Nie uz˙ywam farb, tylko kredek.
– Wszystko jedno. – Przyglądał się przez chwilę
swemu portretowi, po czym uniósł głowę i spojrzał na
nią z wyraźną wrogością. – Naprawdę sądzisz, z˙e to
czegokolwiek dowodzi?
– Ja... – Przygryzła wargę. – Miałam nadzieję,
z˙e tak.
– Więc się myliłaś. – Znów rzucił okiem na portret.
– A zatem podglądałaś mnie, kiedy spałem? – rzekł
ostro.
Zaczerwieniła się nieco.
– To przyzwyczajenie zawodowe. Zawsze przy-
glądam się rysom i układowi twarzy.
– A przytulanie się do obcego męz˙czyzny?
Woda w garnku zaczęła kipieć, lecz Jo nie zwróciła
na nią uwagi.
35
NARZECZONA MILIONERA
– Nic nie pamiętam, spałam i zrobiłam to nie-
świadomie. Zapewne było mi zimno.
Mierzyli się przez chwilę wzrokiem, wreszcie Has-
tings wzruszył ramionami.
– Nie powiem zresztą, z˙e nie było mi miło. Bę-
dziesz uprzejma sprzątnąć ze stołu, a potem poz˙yczyć
mi maszynkę do depilacji?
Jo otworzyła usta, po czym znów je zamknęła.
– Muszę się ogolić – ciągnął. – Moz˙e to poprawimi
nastrój. Nie masz przypadkiem jakiegoś lusterka?
Oprócz małego lusterka miała takz˙e mydło, ręcznik
oraz szczoteczkę i pastę do zębów. Zaczął się golić,
zerkając w nie od czasu do czasu.
– Całkiem ostra ta twoja maszynka – zauwaz˙ył,
podnosząc ją do światła. – Nowa?
– Była nowa – odrzekła zgryźliwie Jo.
Zaśmiał się
– Jeśli kiedykolwiek się stąd wydostaniemy, od-
kupię ci ją.
Podczas swych ablucjiGavin zsunął do pasa koc,
którym był owinięty, a Jo zebrała jego ubranie i powie-
siła na krześle przy piecu. Nie mogła nie dostrzec jego
spręz˙ystych mięśni, szerokich barków, wąskich bioder
i muskularnego torsu. Widok ten budził w niej dwojakie
uczucia: lekkie, miło łechczące podniecenie oraz chęć
uwiecznienia takiej męskiej doskonałości na papierze.
Zajęła się przyrządzaniem śniadania – tym razem
było to konserwowe duszone mięso z jarzynami i kra-
kersy – lecz nagle coś sobie przypomniała i odwróciła
się do Gavina.
36
LINDSAY ARMSTRONG
– Powiedziałeś, z˙e przyniosłeś benzynę?
– Ciekaw byłem, kiedy wreszcie to do ciebie do-
trze – mruknął.
– Ale skąd ją wziąłeś? Dotarłeś az˙ do domu?
Pokręcił głową.
– Niedaleko stąd jest garaz˙ ciągników.
– Czyli... moz˙emy stąd wyjechać? – zapytała, od-
wracając się z powrotem do pieca.
– Nie. Od głównej bramy odgradza nas strumień,
przez który teraz nie przejedziemy nawet dz˙ipem
z napędem na cztery koła.
Postawiła jedzenie przed nim na stole, sama zaś
usiadła w fotelu z talerzem na kolanach i zapytała,
starannie dobierając słowa:
– Czegoś tu nie rozumiem. Kiedy porywacze napa-
dlina farmę, byłeś zupełnie sam?
– Nie. Wcześniej obezwładnili zarządcę.
– Ale go nie zabili? – upewniła się zalękniona.
– Nie, tylko związali i gdzieś wywieźli.
Zaczął jeść z wyraźnym apetytem.
– I nikogo więcej tam nie było, nikogo z rodziny?
– spytała, marszcząc brwi.
Zastygł z widelcem w ręku i przyjrzał jej się
uwaz˙nie.
– Jo – powiedział – kimkolwiek są porywacze,
dobrze się przygotowali. Mamy akurat długi weekend
i doroczne rodeo z wszystkimi towarzyszącymi im-
prezami, co oznacza, z˙e mnóstwo ludziwyjechało
z domów. Mnie tez˙ miało nie być na farmie, lecz
w ostatniej chwili zmieniłem plany.
37
NARZECZONA MILIONERA
– To dlatego nie ma tam twojej matki?
– Moja matka dwa dnitemu wyjechała do Bris-
bane, bo przypomniała sobie, z˙e ma bilety na jakieś
przedstawienie. Całe szczęście, z˙e nie było jej, a zwła-
szcza Rosie.
Jego niebieskie oczy zdawały się przewiercać ją na
wylot.
– Pani Hastings wspomniała kilkakrotnie o Rosie,
ale nie domyśliłam się, czyją jest córeczką.
Wpatrywał się w nią długo, a potem dokończył
jedzenie, odłoz˙ył nóz˙ iwidelec irzekł:
– Moją.
Jo przetrawiała przez chwilę tę wiadomość, po
czym zaryzykowała pytanie:
– A twoja z˙ona?
– Umarła przy porodzie. – Z mroczną i zgnębioną
miną odsunął talerz. – Dostanę filiz˙ankę kawy?
– Naturalnie. – Wstała z fotela. – Czy... – zawahała
się – czy twoja matka nie jest przypadkiem odrobinę
roztargniona?
Wzniósł oczy ku niebu.
– Moja matka, niech ją Bóg zachowa, ma ostatnio
pamięć jak sito.
Jo postawiła przed nim kubek z kawą.
– A więc to wyjaśnia, dlaczego zapomniała o mo-
im przyjeździe do Kin Can! – rzekła triumfalnie.
– Ale nie wyjaśnia, czemu nie wspomniała mi
o zamówieniu portretu.
– Moz˙e chciała sprawić ci niespodziankę? – pod-
sunęła niepewnie.
38
LINDSAY ARMSTRONG
– Więc czym wytłumaczyłaby twój przyjazd?
– Skąd mam wiedzieć, przeciez˙ to twoja matka.
– Równiez˙ na moje nieszczęście – oświadczył su-
cho iwstał. – Dobrze, panno Lucas, zakładając, z˙e
jesteś niewinna jak lilia, nieskazitelnie uczciwa i tak
dalej, to czy masz jakiś pomysł?
Zamiast odpowiedzi zapytała:
– Ilu ich jest?
– Dwóch, w kominiarkach, więc nie mam pojęcia,
kim są.
– Jak im uciekłeś?
Skrzywił się.
– Związali mnie jak barana i zamknęli na noc
w składziku bez okien, ale nie wiedzieli, z˙e w podłodze
pod linoleum jest klapa – dom stoi na palach ponad pół
metra nad ziemią, dla ochrony przed powodzią. Wy-
szedłem tamtędy.
– W jakisposób, skoro byłeś związany?
Potarł przeguby rąk iJo po raz pierwszy zauwaz˙yła
na nich głębokie otarcia.
– Znalazłem stare noz˙yczkiiudało misię jakoś
przeciąć sznury. Nie było to łatwe, bo ręce miałem
związane z tyłu.
– Dlaczego cię od razu nie zabrali, tylko zamknęli
na całą noc?
Spojrzał na nią.
– Bo widzisz, Jo, to nie mnie planowali porwać,
tylko Rosie – moją sześcioletnią córeczkę. Chcieli
mnie ugodzić w najczulsze miejsce.
– Jesteś tego pewien?
39
NARZECZONA MILIONERA
– Całkowicie. Słyszałem, jak przez całą noc kłócili
się i obmyślali nowy plan. Postanowili porwać mnie
zamiast niej i dlatego zadzwonili po pomoc. Tak
czy inaczej, muszę nie tylko wydostać się z Kin
Can, ale ostrzec matkę i Rosie, by nie wróciły na
farmę i nie wpadły w ich łapy. Problem w tym,
z˙e przecięli wszystkie przewody telefoniczne.
– Czy to nie wzbudzi podejrzeń twojej matki lub
kogoś innego?
– Niekoniecznie. Mamy tu czasami awarie tele-
fonów.
– Coś mi przyszło do głowy... – powiedziała powo-
li. – Przypuszczam, z˙e usunęlitez˙ tablice sprzed głów-
nej bramy wjazdowej. Moz˙e po to, aby uniknąć przy-
padkowych wizyt.
Popatrzył na nią z namysłem.
– Uwierz mi – dodała cicho. – To dlatego spotkałeś
mnie na tylnej drodze.
– Hm... moz˙e masz rację – rzekł, wzruszając ra-
mionami. – Pozostaje pytanie, czy zrezygnowali i wy-
jechali, czy tez˙ przyczaili się na farmie, a moz˙e nawet
mnie szukają. – Wstał i sięgnął po swe ubranie. – Przy-
padek pokrzyz˙ował ich plany, pogoda takz˙e im nie
sprzyja, ale to niebezpieczna para... a raczej trójka,
jeśli Joe do nich doszlusował. Przynajmniej jeden
z nich napędza się stale mieszanką narkotyków i al-
koholu.
Jo zadrz˙ała.
– Czy oprócz związania uz˙yli wobec ciebie prze-
mocy? – spytała.
40
LINDSAY ARMSTRONG
Skrzywił się.
– Kopniak w nerki, cios w głowę i jeszcze parę
innych rzeczy. Ale przyznaję, z˙e trochę ich sprowoko-
wałem.
Coś w jego tonie powiedziało jej, z˙e Gavin Hastings
nie będzie dla nich łatwym przeciwnikiem.
– Poza tym – ciągnął – na wszelki wypadek unie-
ruchomili wszystkie samochody na farmie, a psy za-
mknęli w szopie. Z tą strzelbą miałem szczęście.
Widocznie zarządca zapomniał ją schować i niemal się
o nią potknąłem.
– Więc zamierzałeś zatrzymać tamtego Joe i...?
– Spojrzała na niego pytająco.
– Zmusić go, z˙eby mnie zawiózł do najbliz˙szego
telefonu.
Znów dostrzegła w jego oczach podejrzliwy błysk.
– Jest wiele srebrnoszarych range roverów – po-
wiedziała.
– Moz˙liwe. A co z podobieństwem imion Jo i Joe?
Zawahała się.
– Ja...
Przerwał jej huk wystrzału; kula przebiła frontową
ścianę i utkwiła w tylnej.
Na moment oboje zamarli, a potem Gavin bły-
skawicznie poderwał się zza stołu i pociągnął Jo
na podłogę, zanim następny pocisk roztrzaskał za-
suwę. Po chwili drzwi otwarto kopnięciem i stanął
w nich męz˙czyzna w kominiarce, z rewolwerem
w ręku.
– Popatrz no, Joe – warknął do kogoś przez ramię.
41
NARZECZONA MILIONERA
– Gav przygruchał sobie panienkę. Dziwak z niego, co,
chłopcy? Z
˙
eby trzymać swoją damę w starej chacie
pastuchów?
42
LINDSAY ARMSTRONG
ROZDZIAŁ TRZECI
Następnych kilka godzin było dla obojga niekoń-
czącym się koszmarem.
Związano ich i wrzucono do furgonetki przy akom-
paniamencie przeraz˙ająco grubiańskich dowcipów
pod adresem Jo. Drugim samochodem porywaczy był
range rover, niemal identyczny z jej własnym. Znaleź-
li strzelbę Gavina, ale porzucili ją z pogardą, gdy
okazało się, z˙e nie jest nabita.
Humory porywaczy zwarzyło odkrycie, z˙e nie uda
im się przebyć potoku oddzielającego ich od tylnej
drogi. Po burzliwej kłótni postanowili zawrócić w kie-
runku farmy iwyjechać główną bramą.
Lecz to równiez˙ im się nie powiodło. Kilkaset
metrów od domu furgonetka ugrzęzła w błocie. Dwóch
porywaczy poprowadziło Gavina i Jo krętym podjaz-
dem, podczas gdy trzeciusi
łował z pomocą range
rovera wyciągnąć wóz z grzęzawiska.
Gdy doszli do frontowych schodów wielkiego do-
mu, jeden z męz˙czyzn objął Jo ipróbował ją pocało-
wać. Hastings związanymi w przegubach rękami rąb-
nął go w głowę i powalił na ziemię, ale po chwili sam
takz˙e upadł, pchnięty przez drugiego złoczyńcę.
Ostatecznie wniesiono ich do środka. Strach nie
pozwolił Jo rozejrzeć się dokładniej, ale spostrzegła,
z˙e dom jest przestronny, luksusowy, ozdobiony licz-
nymi dziełami sztuki i gustownie umeblowany.
Po kolejnej gwałtownej sprzeczce zamknięto ich
w jakiejś sypialni. Jeden z porywaczy rozwiązał im
ręce, ale w zamian skuł ich razem kajdankami.
– Spróbujcie to przepiłować – zadrwił.
Pchnął ich na łóz˙ko iwyszedł. Jo od razu usiadła,
lecz Gavin się nie poruszył. Przestraszyła się, z˙e stracił
przytomność.
– Nic ci nie jest? – spytała zaniepokojona.
– Nie – odparł. Dźwignął się z wysiłkiem do pozy-
cji siedzącej i przyjrzał się skuwającym ich kajdan-
kom. – Zabawne! Czuję się, jakbym grał w kiepskim
gangsterskim filmie. Ale przede wszystkim winien ci
jestem przeprosiny.
Jo uśmiechnęła się lekko.
– To bardzo szlachetne z twojej strony, z˙e mi
wybaczyłaś – powiedział powaz˙nie. – Miałabyś prawo
obrzucić mnie stekiem najgorszych wyzwisk.
– Och, jeszcze wcale nie wiem, czy ci wyba-
czyłam.
Uniósł brew ze zdziwienia.
– Więc czemu się uśmiechnęłaś?
– Pomyślałam po prostu, z˙e ogolony iumyty wy-
glądałeś całkiem... ładnie, a teraz juz˙ nie.
– Ładnie?! – powtórzył ze szczerym oburzeniem.
– No więc, jeśli wolisz, przystojnie – poprawiła się.
– A co jest ze mną teraz nie tak?
44
LINDSAY ARMSTRONG
Potrząsnęła ze smutkiem głową.
– Masz podbite oko. Ale jestem ci wdzięczna, z˙e
stanąłeś w mojej obronie.
– Ja myślę – odparł. Dotknął palcamiopuchlizny
izaklął.
– Co teraz zrobimy? – spytała cicho.
– Miałem plan – wycedził przez zęby – ale ci
dranie z kaz˙dą chwilą robią się groźniejsi. Nie uwa-
z˙asz, z˙e pod maską pozornej brawury zaczyna ich
ogarniać coraz większa panika?
Skinęła głową i dodała:
– Wydaje misię, z˙e najwyz˙szy z nich robi wraz˙e-
nie nieco mniej... zawziętego. Moz˙e usłuchałby głosu
rozsądku?
– To znaczy?
Wzruszyła ramionami.
– Mógłbyś przekonać go, z˙e nie rozpoznałbyś ich
i z˙e najlepsze, co mogą zrobić, to jak najszybciej stąd
zniknąć, zamiast porywać dwoje ludzi.
– Jesteś nie tylko ładna – stwierdził. – Ja tez˙ o tym
myślałem. Rozwaz˙ałem nawet zaoferowanie im pie-
niędzy. Ale teraz ty jesteś w to wplątana... – Urwał,
gdyz˙ dobiegły ich podniesione głosy. – Wygląda na to,
z˙e się pokłócili.
Jo zadrz˙ała.
– Nie mogę cię objąć – powiedział z˙artobliwie
– ale przyjmij, z˙e w duchu to zrobiłem.
Uśmiechnęła się, choć nieco z˙ałośnie.
– Tak juz˙ lepiej – stwierdził. – Przywołajmy ich
ispróbujmy pertraktacji. Raz, dwa, trzy, wstajemy!
45
NARZECZONA MILIONERA
Podeszlirazem do drzwiiGavin zastukał głośno.
Po chwili otworzył je najwyz˙szy z trzech porywaczy.
Po dziesięciu minutach oświadczył, z˙e musiporo-
zumieć się ze swymi ,,kolegami’’, i wyszedł, zamyka-
jąc drzwina klucz.
– Myślisz, z˙e to kupił? – zapytał Gavin.
– Nie wiem, zobaczymy – odparła przygaszona.
– Uwaz˙am, z˙e jesteś wspaniała, Jo. Większość
znanych mikobiet juz˙ dawno co najmniej wpadłaby
w histerię. Proponuję, z˙ebyśmy na razie połoz˙ylisię
wygodnie i odpoczęli.
Po chwili lez˙eli obok siebie na łóz˙ku, wsparcina
cudownie miękkich poduszkach. Jo rozejrzała się po
niewielkiej sypialni, najprawdopodobniej na co dzień
nieuz˙ywanej, lecz urządzonej kosztownie i ze sma-
kiem. Zobaczyła świez˙o wyprasowaną kremową na-
rzutę, róz˙owe ściany z rycinami przedstawiającymi
motywy kwiatowe, kremową stolarkę i równiez˙ kre-
mową, przepiękną wysoką komodę z mosięz˙nymiklam-
kamioraz ozdobne z˙aluzje w oknie.
– Ni e ma z˙adnej klapy pod dywanem? – spytała.
– Niestety, nie. Ani z˙adnych przydatnych narzędzi
w szufladach ikredensie.
– Szkoda.
Odwrócił się i przyjrzał jej z profilu, a potem ujął ją
za rękę.
– Opowiedz mi o sobie, Jo.
– No cóz˙... Jestem sierotą. Moi rodzice zginęli
w katastrofie kolejowej, kiedy miałam sześć lat. Wy-
chowywała mnie babka ze strony matki. Po pewnym
46
LINDSAY ARMSTRONG
czasie zachorowała na alzheimera i odtąd mieszkałam
u kilku rodzin zastępczych. Umarła, gdy skończyłam
piętnaście lat.
Ścisnął mocniej jej dłoń.
– Ta historia ma w pewnym sensie szczęśliwe
zakończenie. Mój ojciec pokłócił się ze swą rodziną
– to znaczy z ojcem – izerwał wszelkie kontakty. Był
Anglikiem i wyemigrował najpierw do Kanady, by
ostatecznie osiąść w Australii. – Przerwała na chwilę,
po czym podjęła: – Jego matka przez całe z˙ycie
próbowała go odnaleźć i umieściła go – lub jego
potomstwo – w swym testamencie. Po jej śmierci
odszukanie mnie zajęło adwokatom kolejnych sześć
lat, ale ostatecznie jako osiemnastolatka odziedziczy-
łam trochę pieniędzy i odtąd mogłam się sama utrzy-
mywać, a nawet zapisać do szkoły plastycznej.
– A teraz ile masz lat?
– Dwadzieścia cztery.
– Czy smutne dzieciństwo pozostawiło w tobie
jakieś emocjonalne ślady? – zapytał.
Jo zawahała się, a potem przełknęła nerwowo, gdy
zza drzwi dobiegł głośny trzask. Uświadomiła sobie,
z˙e – być moz˙e z powodu grozy sytuacji, w jakiej się
znalazła – skłonna jest powiedzieć mu o sobie więcej,
niz˙ mówiła od dawna komukolwiek.
– Och, mam pewien niewielki problem. Wygląda
na to, z˙e nie potrafię nawiązać z nikim bliz˙szego
kontaktu. Nie jest to jakiś powaz˙ny problem, choć nie
będę ukrywać, z˙e istnieje. Czuję się świetnie taka, jaka
jestem.
47
NARZECZONA MILIONERA
– Czyli samotna – powiedział po długiej chwili
milczenia.
– Samotna, która kocha samotność.
– Ale masz chyba przyjaciół?
– Oczywiście. Chodziłam do szkoły z moją współ-
lokatorką Leanne Thomson. Utrzymuję tez˙ regularne
kontakty z dwiema z moich rodzin zastępczych, z moi-
mi nauczycielami ze szkoły plastycznej i z wieloma
innymi ludźmi.
– A męz˙czyźni?
Otwarła usta, po czym zamknęła je izapatrzyła się
w sufit. Z pewnością są rzeczy, o których nie moz˙na
opowiadać nieznajomemu, nawet w tak szczególnych
okolicznościach.
– Z męz˙czyznami nie idzie mi za dobrze – rzekła
wreszcie. – Nie wiem... moz˙e uwaz˙ają mnie za zbyt
niezalez˙ną. Kilka razy wydawało mi się, z˙e jestem
zakochana, ale w sumie nic z tego nie wyszło.
Wzruszyła ramionami.
– Czy...
Przerwał, gdyz˙ usłyszelikolejny łoskot, a potem
wystrzał i nasilające się gniewne głosy.
Jo zamknęła oczy i przytuliła się do Gavina. Prze-
biegł ją dreszcz.
– Teraz ty opowiedz mi o sobie – poprosiła drz˙ą-
cym głosem.
– O sobie? No cóz˙, sądzę, z˙e do pewnego momentu
wiodłem cudowne z˙ycie. Odziedziczyłem Kin Can,
poślubiłem dziewczynę moich marzeń, urodziło nam
się dziecko i... wszystko się zawaliło przez nie do
48
LINDSAY ARMSTRONG
końca zdiagnozowaną chorobę mojej z˙ony, która za-
brała miją tuz˙ po narodzinach Rosie.
– Tak miprzykro. – Jo przywarła do niego moc-
niej, gdy rozległ się następny strzał i łomot. Miała
wraz˙enie, z˙e tamcidemolują cały dom. – Proszę, mów
dalej.
– Nie mam juz˙ wiele do dodania. Rosie jest jedy-
nym światłem mojego z˙ycia i nie wyobraz˙am sobie,
z˙ebym mógł się jeszcze kiedyś oz˙enić... Czy myślisz,
z˙e ci dranie mordują się tam nawzajem?
– Mam nadzieję. Ale dlaczego nie miałbyś się
jeszcze kiedyś oz˙enić?
– Myślę, z˙e kiedy zaznało się doskonałości, ma się
świadomość, z˙e przydarza się tylko raz. Wiem, z˙e
porównywałbym kaz˙dą kobietę z tym... szczęściem
iuznawał, z˙e czegoś jej brak. Przypuszczam, z˙e nigdy
do końca nie pogodzę się ze stratą... a nie umiem
przegrywać.
Jo chciała coś powiedzieć, lecz tylko znów zadrz˙ała
iprzylgnęła do niego, gdyz˙ hałasy na zewnątrz nie
ustawały.
– A co lubisz oprócz rysowania, Jo? Ja na przy-
kład... – przerwał i uśmiechnął się szeroko – przepa-
dam za rostbefem, jestem bardzo przywiązany do
moich psów i uwielbiam lodowate piwo w gorący
dzień oraz Nicole Kidman.
Nie mogła się równiez˙ nie uśmiechnąć.
– Czekaj, muszę się zastanowić. Nie potrafię wy-
brać między Hugh Grantem, Colinem Firthem i czeko-
ladą, a ponad wszystko uwielbiam rysować dzieci.
49
NARZECZONA MILIONERA
Jeśli uda się je nakłonić do mówienia, opowiadają
cudowne rzeczy, mają zadziwiającą wyobraźnię. Choć
ich rodzice byliby przeraz˙eni niektórymi opowieś-
ciami.
– Wyobraz˙am sobie! Miałaś wiele do czynienia
z dziećmi?
– Tak, zwłaszcza z dziećmi w moich rodzinach
zastępczych. Mam dla nich wiele sentymentu. Ale
lubię w ogóle wszystkie dzieciaki. Moz˙na si ę od ni ch
wiele nauczyć.
Objął ją mocno, a potem usiadł i przyciągnął do
siebie, gdy hałasy rozległy się tuz˙ za drzwiami.
– Właśnie coś przyszło mi do głowy. Czemu, u dia-
bła, nie pomyślałem o tym wcześniej?
– O czym?
– W suficie jest właz.
Wskazał na róg zabytkowego, pięknie zdobionego
i odrestaurowanego sufitu. Jo dostrzegła pośród kwiet-
nych ornamentów kwadratowy otwór, ale wydało jej
się niemoz˙liwe, by wydostali się przezeń, zwłaszcza
skucize sobą.
– Uda nam się – powiedział Gavin, kiedy podzieli-
ła się z nim swą wątpliwością. – Musimy tylko pode-
pchnąć tam komodę iwejść po niej.
– I co nam to da? Z pewnością usłyszą, z˙e jesteśmy
na dachu. A jeśliprzyjęlinaszą propozycję?
– Mógłbym to zrobić sam – powiedział. – Mam
w tym trochę wprawy.
– Jak to?
– Słuz˙yłem kiedyś w jednostce antyterrorystycznej
50
LINDSAY ARMSTRONG
– odparł krótko. Potarł podbródek w zamyśleniu. – Do-
brze, zostawimy to sobie jako ostateczność.
Usłyszelikrokizbliz˙ające się do drzwi.
– Jo – rzekł przyciszonym głosem – cokolwiek się
stanie, rób dokładnie to, co powiem. Obiecujesz?
Przełknęła ślinę i skinęła głową.
– I jeszcze coś. Wydaje się, z˙e mają tylko jeden
rewolwer, więc trzeba szczególnie uwaz˙ać na tego,
który jest uzbrojony. Rozumiesz?
Znów kiwnęła głową.
Drzwiotwarły si
ę iweszło dwóch porywaczy;
brakowało najwyz˙szego, z którym próbowalisię doga-
dać. Czyz˙by, pomyślała z przeraz˙eniem Jo, zastrzelili
go, kiedy usiłował przemówić im do rozumu?
– No dobra, Gav – powiedział drwiącym tonem
męz˙czyzna, który poprzednio strzelał w drzwi chaty
– ile forsy tu zamelinowałeś?
Jo odetchnęła z lekką ulgą, choć nadal wyczuwała
w Gavinie napięcie.
– Jakieś trzy tysiące dolarów – odparł z pozorną
swobodą.
– Więc prowadź nas do nich – rzucił tamten.
Pięć minut później Gavin otworzył szafkę w swym
gabinecie, wyjął kasetkę z pieniędzmi i rzucił na
okazałe dębowe biurko plik studolarowych bank-
notów.
Uzbrojony męz˙czyzna przeliczył je i schował do
kieszeni. Jego towarzysz nie odzywał się i widać było,
z˙e z trudem trzyma się na nogach.
Następnie porywacz rozkuł ich, lecz Jo dostrzegła
51
NARZECZONA MILIONERA
w jego oczach złowrogibłysk złośliwej satysfakcji
i spodziewała się najgorszego.
Istotnie, po chwili męz˙czyzna wycelował w nią
rewolwer irzekł:
– Słuchaj no, Gav, uznaliśmy, z˙e powinieneś po-
dzielić się z nami tą dziewuszką, więc zabieramy ją ze
sobą. I nie próbuj nam przeszkodzić, stary, bo wpakuję
jej kulkę.
Przez moment panowała martwa cisza, po czym
Gavin błyskawicznie pchnął Jo, tak z˙e wpadła na
drugiego bandytę i zbiła go z nóg, sam zaś rzucił się na
uzbrojonego męz˙czyznę. Rozległ się huk wystrzału.
Jo krzyknęła, chwyciła cięz˙kimarmurowy kała-
marz i cisnęła nim w dźwigającego się z podłogi
przeciwnika. Trafiony w skroń, upadł ponownie i znie-
ruchomiał.
Podniosła kałamarz i z przeraźliwym wrzaskiem
zamierzyła się na męz˙czyznę z rewolwerem, ale Gavin
usiadł szybko i powstrzymał ją gestem ręki.
– Nie trzeba, Jo. Znokautowałem go.
Upuściła kałamarz.
– Och, dzięki Bogu – westchnęła. – Więc kto
został...? – Urwała, ujrzawszy krew ściekającą z jego
palców. – Zostałeś ranny! – Opadła na kolana obok
niego. – Och nie, nie, nie!
– Wydaje misi
ę, z˙e to tylko postrzał w ramię
– powiedział. Dotknął ostroz˙nie rany przez rękaw
swetra i skrzywił się.
– Uratowałeś miz˙ycie! Jak mogę ci się odwdzię-
czyć? – rzekła pobladła. – I co pocznę, jeśliumrzesz?
52
LINDSAY ARMSTRONG
– Nie mam zamiaru umierać, Josie – zapewnił ją,
ściągając sweter przez głowę.
Jo wzdrygnęła się na widok rany, ale zaraz zdjęła
z siebie bluzę dresu, a potem podkoszulkę. Porwała ją
na paski, zatamowała krew i obwiązała mu ramię.
Gavin Hastings syknął parę razy, ale w oczach miał
iskierkę rozbawienia, gdy spoglądał na ubraną w sta-
nik Jo.
– Jak moz˙esz mi się odwdzięczyć? – powtórzył.
– Po prostu wyjdź za mnie.
Zachwiał się nagle i zemdlał.
53
NARZECZONA MILIONERA
ROZDZIAŁ CZWARTY
Tego samego dnia Gavin Hastings został przewie-
ziony helikopterem do szpitala i poddany niewielkiej
operacji w celu usunięcia kuli, która na szczęście nie
uszkodziła kości. Tam odwiedziła go zaniepokojona
matka; jednak znalazłszy syna we względnie dobrym
stanie, uspokoiła się szybko i odjechała, by doglądnąć
farmy Kin Can.
Gavin wiercił się teraz w szpitalnym łóz˙ku iroz-
myślał. Wychodząc, matka poz˙egnała go słowami:
,,Wszystko dobre, co się dobrze kończy, kochanie!’’
Ale czy rzeczywiście się skończyło?
Nie moz˙na poprosić kogoś o rękę, a potem zemdleć
iuwaz˙ać, z˙e na tym koniec, powiedział sobie.
Zwłaszcza z˙e Jo nie było teraz przy nim. Została na
farmie.
Czy jednak naprawdę chcę się z nią oz˙enić? – za-
stanowił się.
Czy nie lepiej powiedzieć jej: bardzo chciałbym
pójść z tobą do łóz˙ka, Jo Lucas, poniewaz˙ pragnę cię,
odkąd przymuszona przeze mnie, zdjęłaś kurtkę i spo-
dnie i ujrzałem twoje piękne ciało...
Nie – odpowiedział sobie zdecydowanie.
Z jakiegoś powodu, a raczej z wielu powodów – Jo
była odwaz˙na, dumna, szlachetna, a niekiedy zabawna
– pragnął ją poślubić.
Z pewnością nie były to powody, dla których nie-
gdyś poślubił matkę Rosie. I wcale nie był teraz dziko,
szaleńczo zakochany.
Potarł w zamyśleniu podbródek. Kiedy poznał Sa-
shę, był o wiele młodszy. Być moz˙e dojrzałość jego
trzydziestu kilku lat wiąz˙e się nieuchronnie z pewną
dozą cynizmu.
Skąd więc bierze się w nim to niezachwiane
przekonanie, z˙e musipoślubić Jo Lucas? Szczegól-
nie po tym, gdy powiedział jej, z˙e nigdy juz˙ się nie
oz˙eni, bo z˙adna kobieta nie dorówna jego zmarłej
z˙onie.
Nieoczekiwanie pomyślał o Rosie i o swojej matce.
Czy to właśnie one są powodem?
Przez ostatnich kilka lat Rosie często pytała, czemu
nie ma matki, tak jak wszystkie jej kolez˙ankiikuzynki.
Adela Hastings była nieoceniona i czule się nią opie-
kowała, lecz czy miał prawo z powodu Rosie na
zawsze przykuć ją do farmy Kin Can? Zwłaszcza z˙e
kilka lat po śmierci jego ojca ułoz˙yła sobie własne,
szczęśliwe z˙ycie w Brisbane.
To właśnie dlatego jeździła tam tak często. Dotych-
czas mogła bez problemu zabierać ze sobą wnuczkę,
lecz gdy Rosie zacznie chodzić do szkoły, nie będzie to
juz˙ moz˙liwe. Chyba z˙e obie przeniosą się na stałe do
Brisbane i Rosie będzie spędzać z nim na farmie Kin
Can jedynie wakacje.
55
NARZECZONA MILIONERA
Lecz czy tego właśnie chciał?
Uświadomił tez˙ sobie, z˙e po śmierci ojca matka
nudzi się na farmie i dlatego az˙ tyle czasu poświęca na
dekorowanie, meblowanie i odnawianie domu. Nie
pochodziła przeciez˙ stąd inie była przyzwyczajona do
monotonii wiejskiego z˙ycia.
Czemu, do diabła, nie pomyślałem o tym wszyst-
kim wcześniej?
Poniewaz˙, odpowiedział sam sobie, w głębi duszy
wiedziałem to, lecz byłem cholernym egoistą niedopu-
szczającym tego do świadomości i głupim pyszałkiem,
który nie potrafił przyznać się, z˙e potrzebuje z˙ony!
Muszę dać Rosie matkę, a własnej matce zapewnić
wolność. Któz˙ będzie lepszy niz˙ dziewczyna, która tak
lubi, podziwia i rozumie dzieci?
56
LINDSAY ARMSTRONG
ROZDZIAŁ PIĄTY
Kilka dni później Jo przerwała szkicowanie z pa-
mięci portretu Adeli Hastings, wsparła podbródek
na dłoni i powróciła myślą do niedawnych wypadków.
Tuz˙ po tym, jak Gavin poprosił ją o rękę i zemdlał,
na trawniku przed domem wylądował policyjny heli-
kopter. Przyleciał, poniewaz˙ po przybyciu do Brisbane
matka Gavina przypomniała sobie o umówionej wizy-
cie Jo i, nie mogąc przez dwa dni dodzwonić się do
farmy, zaniepokojona zawiadomiła policję. A przyby-
wający z Cunnamulla policjanci, stwierdziwszy zagad-
kowe zniknięcie oznakowań bramy Kin Can, wezwali
helikopter.
Gavina odtransportowano do szpitala, a wszystkich
trzech porywaczy schwytano iodstawiono do aresztu.
W furgonetce znaleziono zapas narkotyków.
Zarządcę uwolniono z baraku znajdującego się kil-
ka kilometrów od domu.
Ustalono, z˙e męz˙czyzna z rewolwerem to brat
byłego pracownika farmy, zwolnionego przez Gavina
za nieudolność i naduz˙ywanie narkotyków. Tak więc
motywem napaściokazała się zemsta.
Matka Gavina nakłoniła Jo do pozostania jeszcze
przez jakiś czas na farmie. Rosie przebywała nadal
w Brisbane, u siostry Gavina, gdyz˙ chciano jej oszczę-
dzić niemiłych wraz˙eń i zamieszania.
Dopiero następnego dnia Jo spytała Adelę Hastings,
dlaczego nie powiedziała synowi o portrecie.
PaniHastings – drobna, elegancko uczesana rudo-
włosa kobieta dobiegająca sześćdziesiątki – przybrała
wyniosłą pozę i oznajmiła Jo, z˙e im mniej radzi się
Gavina we wszelkich kwestiach, tym lepiej.
Jo zamrugała ze zdziwienia.
– Dlaczego?
– Moja droga, wystarczy, aby tylko sobie wyob-
raz˙ał, z˙e ma władzę. Zwykle więc sama podejmuję
decyzję istawiam go przed faktem dokonanym, a Ga-
vin musi się po prostu z tym pogodzić.
– Ale czemu miałby się sprzeciwiać zamówieniu
przez panią portretu?
– Prawdopodobnie nie miałby nic przeciwko temu.
To po prostu kwestia zasady. Ale wiesz, Joanno, mam
tez˙ sekretne plany.
Piły kawę – wprawdzie przy kuchennym stole, ale
nalewaną ze srebrnego dzbanka do filiz˙anek z cieniut-
kiej porcelany. Jo zdąz˙yła się juz˙ zorientować, z˙e
Adela Hastings nade wszystko ceni sobie wytworność
i z˙e siedziały w kuchni tylko dlatego, z˙e resztę domu
okupowali policjanci oraz robotnicy naprawiający zni-
szczenia.
– Sekretne plany? – zagadnęła Jo.
Pani Hastings spojrzała na nią znad brzegu fili-
z˙anki.
58
LINDSAY ARMSTRONG
– Zamierzam ofiarować swój portret córce na jej
trzydzieste urodziny. Sharon interesuje się trochę sztu-
ką i podobają się jej twoje prace. Lecz chciałabym tez˙,
abyś wykonała portret Rosie, a przede wszystkim
Gavina. Pragnę powiesić jego podobiznę obok port-
retów jego ojca, dziadka i pradziadka.
– Czy on się zgodzi?
– Wątpię. Gdy mu o tym kiedyś wspomniałam,
odparł, z˙e to wykluczone, z˙e szkoda mu czasu. Mu-
siałabyś pracować w tajemnicy przed nim, bez po-
zowania. Ale jestem przekonana, z˙e potrafisz – rze-
kła Adela serdecznie. – Moja przyjaciółka Elspeth
Morgan, która cię poleciła, była zachwycona twoimi
portretamijej kotów – ito sporządzonymiz foto-
grafii!
Jo zamknęła na chwilę oczy. Zamówienie od Els-
peth Morgan wspominała jako koszmar, co prawda
bardzo lukratywny. Wyniosła matrona, nalez˙ąca do
śmietanki towarzyskiej Brisbane, sześć razy zmieniała
koncepcję tego, w jakim stroju i biz˙uterii pragnie
zostać uwieczniona, a potem zaz˙yczyła sobie jeszcze
czterech oddzielnych portretów swych kotów i była
niezmiernie uraz˙ona, gdy Jo nie zgodziła się, by jej
pozowały, lecz zaz˙ądała ich zdjęć.
– Hm... wyznaję zasadę, by nie rysować ludzi,
którzy zdecydowanie sobie tego nie z˙yczą.
– Rozumiem – odparła Adela z namysłem i przy-
pomniała sobie, jak Gavin, lez˙ąc w gorączce na szpital-
nym łóz˙ku, polecił jej, aby zatrzymała Jo Lucas na
farmie az˙ do jego powrotu.
59
NARZECZONA MILIONERA
– Jak ją powstrzymam, jeśli będzie chciała wyje-
chać? – spytała wówczas zdziwiona.
– Droga mamo, uz˙yj swej słynnej siły perswazji
– odparł z półuśmiechem, a gdy zrobiła jeszcze bar-
dziej zdziwioną minę, dodał: – Czuję się wobec niej
winny, bo początkowo sądziłem, z˙e nalez˙y do bandy.
Po prostu nie pozwól jej odejść.
Adela Hastings przyjrzała się siedzącej naprzeciw
niej młodej kobiecie i nagle serce zabiło jej mocniej.
Czy między nimi coś zaszło? Czyz˙by Gavin zakochał
się, gdy juz˙ straciła wszelką nadzieję, z˙e to się kiedy-
kolwiek zdarzy? I co to za dziewczyna?
Miła twarz, zgrabna figura – o ile lubi się wysokie
kobiety – ładna cera, piękne włosy, ale chyba nie jest
w jego typie. Dlaczego? Zbyt... hm, powściągliwa
i skromna w porównaniu z cudownie z˙ywą iwesołą,
czarnooką, smukłą iwytworną Sashą, matką Rosie.
Tak, lecz mimo to...
Adela uśmiechnęła się nagle uroczo.
– Zapomnij, z˙e w ogóle o tym wspomniałam. Ale
czy moz˙esz zostać i sportretować przynajmniej mnie
i Rosie? Gavin ucieszyłby się bardzo z jej portretu,
tego jestem pewna. A mnie twój pobyt sprawiłby
ogromną przyjemność!
– No cóz˙... – zawahała się Jo.
– Poza tym – dodała pospiesznie Adela – mam
wyrzuty sumienia, z˙e wplątałam cię w tę awanturę.
Zrobiłam się ostatnio taka roztargniona!
Pokiwała ze smutkiem głową.
Jo poczuła przypływ sympatii do starszej kobiety.
60
LINDSAY ARMSTRONG
– To bardzo dobrze, z˙e pani i Rosie nie było wtedy
tutaj – powiedziała.
– Proszę cię, Jo... chyba mogę tak cię nazywać?
Zdradzę ci pewien sekret. Moja droga przyjaciółka
Elspeth Morgan to w gruncie rzeczy wstrętne babsko,
a wykonany przez ciebie portret jej i tych przeklętych
kotów zupełnie przewrócił jej w głowie. Szczyci się
nim przed nami niczym jakaś udzielna księz˙na, a ja nie
mam zamiaru być od niej gorsza.
Jo nie mogła się powstrzymać, z˙eby nie wybuchnąć
śmiechem.
– Więc zostaniesz? – upewniła się Adela.
– Tak!
– To wspaniale! Rozgość się i czuj jak u siebie
w domu.
To było przed trzema dniami, uświadomiła sobie
Jo, siedząc późnym popołudniem przy stole w swej
sypialni.
W przeciwieństwie do sypialni, w której zamknięto
ją z Gavinem, ta była nowoczesna i funkcjonalna,
a zarazem wygodna iluksusowa, a co najwaz˙niejsze,
pomieściła bez trudu wielki stół do pracy, który dla
niej wniesiono.
W ciągu tych trzech dni zdała sobie jednak sprawę,
z˙e afera z porywaczami kosztowała ją więcej, niz˙
przypuszczała: nie była w stanie narysować ani jednej
kreski. Czas upłynął jej na byciu rozpieszczaną przez
panią Hastings, składaniu zeznań przed policją i zwie-
dzaniu Kin Can.
61
NARZECZONA MILIONERA
A przede wszystkim na rozpamiętywaniu prośby
Gavina Hastingsa, by została jego z˙oną.
Bez względu na to, ile razy powtarzała sobie, z˙e
z jego strony był to tylko z˙art, bez względu na to, ile
razy przewracała się w łóz˙ku podczas bezsennych
nocy, nie mogła zmienić prostego faktu – w czasie
jednego uderzenia serca przebyła długą drogę od uczu-
cia nienawiści dla Gavina do uświadomienia sobie, z˙e
w końcu się w nim zakochała. Dlaczego i jak to się
stało? Z pewnością nie tylko dlatego, z˙e uratował jej
z˙ycie. Wiedziała jedynie, z˙e nie potrafi juz˙ o nim
myśleć bez drgnienia miłości w sercu i dreszczu poz˙ą-
dania przenikającego jej ciało.
Jednak przez cały czas targały nią wątpliwości.
Czy powiedział to tylko w chwili ulgi po potwornym
napięciu?
Oczywiście z˙e tak, powtórzyła chyba po raz set-
ny. Przeciez˙ kilka godzin wcześniej wyłoz˙ył jej
szczegółowo wszystkie powody, dla których nigdy
się nie oz˙eni. A fakt, z˙e w jej sercu błyskawicznie
rozkwitła miłość, nie oznacza, z˙e jemu przydarzyło
się to samo.
– Więc co ja tu robię? – powiedziała głośno. – Ga-
vin wraca do domu. Powinnam była opuścić Kin Can.
A poza tym nie mogę nic narysować, bo pragnę
rysować wyłącznie... jego.
Siedziała nieruchomo przez kilka minut. W całym
domu panowała cisza; nie było w nim nikogo oprócz
niej i gospodyni, pani Harper, która krzątała się dys-
kretnie i bezszelestnie. Adela poleciała do Brisbane po
62
LINDSAY ARMSTRONG
Rosie, a w powrotnej drodze miała zabrać Gavina ze
szpitala w Charleville.
Jo wstała ipowędrowała przez pokoje.
Matka Gavina, urządzając rezydencję, miała nie
tylko mnóstwo pieniędzy, lecz równiez˙ wspaniałe po-
mysły. Dawny wiejski dom został znacznie rozbudo-
wany oraz odnowiony i unowocześniony. W prze-
stronnym salonie, wyłoz˙onym dywanem w kolorze
cynamonowym, stały białe aksamitne kanapy, a na
ścianie wisiał imponujących rozmiarów obraz. Przed-
stawiał po prostu wir złotych i ciemnoróz˙owych barw,
niemniej przykuwał wzrok.
Jo rozpoznała dzieło znanego malarza z Sydney
ibyła pewna, z˙e kosztowało fortunę.
Jadalnię urządzono z ascetyczną prostotą. Rattano-
we krzesła, okrągły szklany stół na mosięz˙nym postu-
mencie, kremowy dywan, nisko zawieszony wspaniały
z˙yrandol i w kącie olbrzymi gliniany wazon.
Jednak szczególnie lubiła długi, przerobiony z we-
randy pokój – zwany przez Adelę oranz˙erią – z przesu-
wanymiszklanymiszybamina całą długość ściany
i płóciennymi roletami. Na wypolerowanej drewnianej
podłodze, przykrytej meksykańskimi chodnikami, sta-
ły pokojowe rośliny w donicach z terakoty, wiklinowe
fotele i niskie stoły zarzucone ksiąz˙kamiiczasopis-
mami. Z okien widać było iskrzący się w słońcu basen,
otoczony szmaragdowozielonym trawnikiem z klom-
bami i rabatami oraz drzewa eukaliptusowe o białej,
czerwonej lub z˙ółtej korze.
Jo pomyślała, z˙e ten widok pozwala zapomnieć, z˙e
63
NARZECZONA MILIONERA
wokół rozciągają się tysiące hektarów płaskiej i suchej
ziemi, na której jedynie karłowate akacje rzucają ską-
py cień na setki tysięcy owiec.
Lecz po przeciwnej stronie domu stały zabudowa-
nia świadczące niezbicie o tym, z˙e znajdowała się na
owczej farmie hodowlanej – górująca nad krajobrazem
hala maszyn izagrody oraz prawdopodobnie najwaz˙-
niejsze miejsce: barak, w którym odbywało się strzy-
z˙enie owiec.
Jo umoz˙liwiono zwiedzenie całego terenu. Pomimo
jego uz˙ytkowego charakteru ifaktu, z˙e podczas zaga-
niania owiec częściej uz˙ywano czterokołowych moto-
cykliniz˙ koni, odczuła powiew romantyzmu – zwłasz-
cza gdy pokazano jej psy, głównie owczarki szkockie
i australijskie kelpie.
Dwa dni później, stojąc w sklepionym korytarzu
wiodącym do oranz˙erii, usłyszała nad domem cichy
warkot samolotu i jej nerwy napięły się jak postronki.
Klan Hastingsów miał za chwilę wylądować.
Ponowne spotkanie z Gavinem Hastingsem prze-
biegło łatwiej, niz˙ się spodziewała. Niewątpliwie przy-
czyniły się do tego talenty towarzyskie jego pełnej
z˙ycia matki oraz fakt, z˙e Rosie okazała się uroczym
dzieckiem z czarnymi włosami swego ojca i równie
czarnymi oczami, odziedziczonymi po kimś innym.
Jo była wprawdzie lekko zarumieniona, a serce jej
waliło, lecz zachowywała się swobodnie i wesoło.
Pani Hastings poleciła przygotować uroczystą kola-
cję – wczesną ze względu na Rosie – i wszyscy udali
64
LINDSAY ARMSTRONG
się do swych pokojów, aby się przebrać. Mijając
jadalnię, Jo ujrzała stół zastawiony srebrem, krysz-
tałamiiwytworną porcelaną.
Włoz˙yła najładniejszy strój, jaki ze sobą przywioz-
ła: jedwabną grafitową bluzkę, krzyz˙ującą się na pier-
siach i wiązaną w pasie, nieco jaśniejszą szarą spód-
nicę nad kolana oraz srebrne sandałki na wysokich
obcasach. Związała włosy w luźny węzeł, po czym
rozmyśliła się i rozpuściła je, by ostatecznie znów je
upiąć.
Z pozoru była odpręz˙ona iswobodna, lecz w głębi
jej duszy panował zamęt.
– A więc – rzekł Gavin z wesołą iskierką w oczach,
wręczając jej drinka przed snem – nareszcie zostaliś-
my sami.
Nie było jeszcze wcale tak późno, ale Rosie zrobiła
się senna, więc połoz˙ono ją do łóz˙ka, a Adela wycofała
się do swego, jak się wyraziła, ,,apartamentu’’.
– Dobrze się juz˙ czujesz? – zapytała Jo, chcąc
przerwać narastającą między nimi ciszę.
Znajdowalisię w oranz˙erii. Basen za oknami był
rzęsiście oświetlony, a okalające go drzewa rzucały
tajemnicze cienie.
– Znośnie. Trzeba będzie jeszcze tylko wyjąć
szwy. Co tu porabiałaś?
– Próbowałam rysować, lecz bez powodzenia. My-
ślę, z˙e powinnam wrócić do Brisbane i dojść trochę do
siebie, ale twoja matka nie chciała mnie puścić.
Odgarnęła z oczu kosmyk włosów.
65
NARZECZONA MILIONERA
Spacerujący po pokoju Gavin zatrzymał się i wy-
jrzał przez okno.
– To ja poleciłem jej, z˙eby cię tu zatrzymała – po-
wiedział.
W nienagannie wyprasowanych spodniach koloru
khaki, w błyszczących brązowych butach i kraciastej
czerwono-białej koszuli nie przypominał w niczym
szalonego trapera. Wprawdzie w jego oczach pojawia-
ły się niekiedy mroczne błyski, lecz poza tym wy-
glądał na odpręz˙onego, choć był nieco blady po prze-
bytej operacji.
Zamyśliła się nad jego słowami, wpatrując się
w swój kieliszek i po chwili twarz rozjaśnił jej lekki
uśmiech.
– Co takiego? – zapytał Gavin.
Wzruszyła ramionami.
– Widzę, z˙e odniesiona rana nie zmieniła twego
nawyku komenderowania.
– Ale przeciez˙ nie miałaś nic przeciwko zostaniu
tutaj, prawda?
– Skąd wiesz? – rzuciła.
Przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciw niej.
– Jak to? Sądziłem, z˙e zamierzałaś pozostać w Kin
Can przynajmniej przez parę tygodni?
Zrobiła ręką nieokreślony gest.
– Być moz˙e. Ale ta afera była dla mnie niemałym
szokiem. Czy... – spojrzała na niego z lekkim zdziwie-
niem – nie pomyślałeś o tym?
– Jo... – Urwał i ich spojrzenia spotkały się. – Mó-
wiłem wtedy serio. Czy wyjdziesz za mnie?
66
LINDSAY ARMSTRONG
Zmarszczyła brwiiostroz˙nie odstawiła kieliszek.
– Gavinie, nie mogłeś mówić serio. Prawie się nie
znamy i...
– Znamy się lepiej niz˙ cholerna większość ludzi
– przerwał jej niecierpliwie. – Nie sądzisz, z˙e w takich
sytuacjach moz˙na dowiedzieć się o sobie nawzajem
tego, co najwaz˙niejsze?
Wpatrywał się w jej oczy, az˙ w końcu odwróciła
wzrok.
– Poza tym pragniemy siebie – dodał miękko.
– Chcesz, z˙ebym powiedział ci, jak bardzo cię pragnę?
– Nie – rzuciła szybko i przełknęła nerwowo ślinę.
Uśmiechnął się lekko.
– Nie uda ci się mnie powstrzymać.
– Mogłabym... po prostu wstać iodejść.
– Ale niezbyt daleko. Zakładając, z˙e w ogóle bym
ci na to pozwolił. Bo przeciez˙ jednak tu zostałaś.
Jego słowa trafiły w czuły punkt. Rzeczywiście,
dlaczego była nadal na farmie Kin Can, skoro tego nie
chciała?
Przygryzła wargę.
– Zostałam, bo twoja matka ma wielki dar przeko-
nywania – odpowiedziała.
– Więc to nie miało nic wspólnego ze mną?
– Posłuchaj... – Odwróciła głowę i przez dłuz˙szą
chwilę wpatrywała się w trawnik za oknem. – Oboje
dobrze znamy powody, dla których małz˙eństwo jest
dla nas niemoz˙liwe, i nic tu się nie zmieniło, więc...
– Jo – rzekł stanowczym tonem – wszystko się
zmienia, i to zwykle wtedy, kiedy najmniej się tego
67
NARZECZONA MILIONERA
spodziewamy. Owszem, przyznaję, z˙e byłem pewien,
z˙e pamięć o Sashy nie pozwoli mi ponownie się
oz˙enić, ale z tobą to zupełnie co innego.
– Niby czemu? – spytała, z trudem dobywając głos.
– Jak mógłbyś porównywać mnie ze wspomnieniem
o niej i nie stwierdzić, z˙e do niego nie dorastam?
Powiedz mi jedną rzecz – dodała. – Do kogo jest
podobna Rosie?
– Do swej matki– odrzekł ponuro. – Zawsze
będzie do niej podobna. Ale to nie znaczy, z˙e ty ija nie
moz˙emy stworzyć sobie naszego własnego szczęśli-
wego świata.
Umilkł, lecz nadal się w nią wpatrywał. Nie po-
jmował, jak mógł kiedykolwiek uwaz˙ać Jo za nie dość
kobiecą. Grafitowa bluzka podkreślała kremową cerę
i uwydatniała szary kolor oczu. Złociste włosy były
nieodmiennie zachwycające, choć wolał je rozpusz-
czone.
I te jej śliczne długie nogi, i szczupłe, zgrabne
kostki. Gdy siadła nieco bokiem do niego, uda zaryso-
wały się wyraźnie pod spódnicą.
– Kiedy lez˙ałem w szpitalu – odezwał się – pomyś-
lałem sobie, z˙e jez˙eli nie zastanę cię po powrocie do
domu, uznam to za odmowę. Ale jeśliwciąz˙ tu bę-
dziesz, to znak, z˙e jesteś... przynajmniej ciekawa... czy
mówiłem serio.
Jo wpatrywała się w niego z rozchylonymi ustami.
– A nawet więcej – ciągnął. – Z
˙
e nie potrafisz
zapomnieć o fizycznej i duchowej więzi, jaka połączy-
ła nas podczas tych okropnych przejść.
68
LINDSAY ARMSTRONG
– Przeciez˙... – Oblizała wagi. – Przeciez˙ uratowa-
łeś miz˙ycie, naraz˙ając własne.
Uśmiechnął się lekko i potrząsnął głową.
– Zaplanowałem to tak, by z˙adne z nas nie zostało
ranne, ale widocznie straciłem nieco refleks.
Jo wypuściła powoli powietrze.
– Tak czy inaczej, zachowałeś się niezwykle od-
waz˙nie i jestem ci ogromnie wdzięczna.
– Świetnie. – Uśmiechnął się lekko. – Więc po-
myśl, ile jeszcze mógłbym dla ciebie zrobić, gdybyś za
mnie wyszła.
Wstała raptownie i rzuciła mu cierpkie spojrzenie.
– Czyli: ,,Nie próbuj naduz˙yć mojej wdzięczności,
Gavinie Hastings’’, tak? – mruknął domyślnie.
Tym razem jej spojrzenie wręcz krzyczało: Właśnie
tak!
Zaśmiał się cicho.
– Taką cię lubię, Josie! W kaz˙dym razie – dodał,
wstając – zastanów się nad tym.
Zamrugała ze zdziwienia i spytała nieufnie:
– Czy to znaczy, z˙e chwilowo dasz mi spokój?
– Oczywiście – odparł. – Przeciez˙ nigdy cię do
niczego nie zmuszałem. Jez˙eli zaś martwisz się o swą
karierę artystyczną po ślubie, to wiedz, z˙e uwaz˙am to
za bardzo odpowiednie zajęcie dla z˙ony.
Jo kilka razy otworzyła i zamknęła usta, niczym
wyjęta z wody ryba. Gavin podszedł do niej z błyskiem
w oczach
– Naprawdę sądzę, z˙e powinnaś to przemyśleć
– rzekł.
69
NARZECZONA MILIONERA
Na ułamek sekundy wcześniej wiedziała juz˙, co się
stanie, lecz tym razem to ją zawiódł refleks i nie
zdąz˙yła zareagować, gdy wziął ją w ramiona.
– Nie masz pojęcia – powiedział cicho – jak bardzo
pociągają mnie twoje usta.
– Czemu? – spytała szczerze zdziwiona.
– Są takie ponętne i wprost proszą się, by je pocało-
wać. Nikt ci tego nie mówił?
Pokręciła głową.
– Nieczęsto mnie całowano.
– Widocznie nie spotkałaś jeszcze właściwego męz˙-
czyzny. – Oczy mu zabłysły. – Czy kiedykolwiek
przez˙yłaś orgazm?
Jo juz˙ otwierała usta, by odpowiedzieć, z˙e to nie
jego sprawa, lecz ostatecznie rzekła tylko:
– Dlaczego o to pytasz?
Zmarszczył lekko brwi.
– Bo widzę dwie róz˙ne panny Lucas. Jedna jest
chłodna iopanowana iodnosisi
ę do męz˙czyzn
z rezerwą, druga zaś to milutka dziewczyna, która
spała w mych objęciach i nie pozwoliła się odsu-
nąć...
– Więc to do tego robiłeś wtedy aluzje!
– Drań ze mnie – przyznał bez cienia skruchy.
– Ale jest tez˙ coś niejasnego, co kaz˙e misi
ę za-
stanawiać, czy...
Urwał iznów się zachmurzył.
– Czy nie jestem przypadkiem oziębła? – dokoń-
czyła oschłym tonem. – W takim razie dziwię się, z˙e
chcesz mnie poślubić.
70
LINDSAY ARMSTRONG
– To dla mnie wyzwanie. Mam nadzieję, z˙e okaz˙ę
się na tyle męski, by cię rozbudzić – odparł z powagą.
Jo wprost zatkało, takie to było bezczelne i obrzyd-
liwe. Ale gdy juz˙ miała wybuchnąć gniewem, Gavin
zaczął się śmiać.
– Ty naprawdę myślałaś, z˙e mówię serio, Josie!
Zaczerwieniła się. Gavin wykorzystał jej zakłopo-
tanie, by znów ją pocałować.
– Nie skrzywdzę cię – przyrzekł z ustami przy jej
ustach. – Tylko mizaufaj.
To, co robił, nie było natarczywe ani odpychające,
jak się obawiała, tylko coraz bardziej fascynujące.
Całował teraz kącik jej ust, policzek, i szyję, a jedno-
cześnie powoli, och, jakz˙e powoli, przesunął dłońmi
po jej ciele.
Przyciągnął ją do siebie; przebiegł ją cudownie
zmysłowy dreszcz, gdy poczuła jego ciepłe muskular-
ne ciało.
Potem jedną ręką objął ją za szyję, a drugą połoz˙ył
na piersi.
Oddychała gwałtownie.
– Przyjemnie? – zapytał, całując znów kącik jej
ust.
Nie odpowiedziała, bo brakło jej słów, by wyrazić
rozkosz, a zarazem lęk, jakie odczuwała. Odchyliła się
do tyłu i zawisła na jego ramieniu. Nagle poderwał
głowę i skrzywił się z bólu.
– Och! – Z przestrachu zakryła sobie dłonią usta.
– Twoja rana... Strasznie cię przepraszam!
– Nic się nie stało. Moz˙esz oprzeć się o ścianę?
71
NARZECZONA MILIONERA
– Po co?
– Z
˙
ebym mógł złapać oddech.
– Ale tak mi głupio, to była moja wina...
– Posłuchaj – rzekł, opierając się rękami o ścianę
po obu stronach Jo. – Nic mi nie jest. Czuję się
zupełnie dobrze, zwłaszcza kiedy to robimy. Odpręz˙
się i niczym się nie przejmuj.
Pocałował ją, tym razem rozchylając jej wargi.
Rzeczywiście była teraz mniej spięta – moz˙e
dlatego, z˙e skupiała się na tym, by go znów nie
urazić. W kaz˙dym razie wyzbyła się uprzedniej reze-
rwy iprzyjmowała bez oporów jego pi
eszczoty.
Poczuła ekscytujący dreszcz, gdy Gavin oderwał
jedną rękę od ściany i pogładził jej ramię. Potem
delikatnie dotknął palcami szyi i wsunął dłoń za
dekolt bluzki.
Jo przygryzła dolną wargę iprzywarła do niego.
Objął ją drugą ręką. Westchnęła głęboko.
– Wiesz – powiedział Gavin – przy kolacji wy-
glądałaś bardzo pociągająco, ale powaz˙nie. O wiele
bardziej wolę cię taką, jak teraz.
– Czylijaką? – szepnęła.
– Lekkomyślną irozpustną.
– Wcale taka nie jestem!
Rozpuścił jej włosy i zręcznie rozpiął bluzkę.
– Nie?
– To wszystko przez ciebie – zaprotestowała słabo.
Uśmiechnął się leniwie.
– Od wielu dni marzyłem, z˙eby to zrobić. Czy
uwierzysz, Jo, z˙e nawet kiedy cię podejrzewałem
72
LINDSAY ARMSTRONG
o najgorsze, nie mogłem przestać myśleć o twym
cudownym ciele?
– Widziałam, z˙e jesteś stanowczy wobec kobiet
i byłam świadoma twoich zamiarów... a takz˙e moich.
Zaśmiał się miękko, rozchylił jej bluzkę i pocało-
wał ją w ramię.
– Mam nadzieję, z˙e zadowala cię ta zemsta?
Zanurzyła palce w jego włosach, a potem objęła go.
– Zemsta? – spytała.
– Uhm... – Zsunął jej biustonosz. – Bo jestem teraz
na twojej łasce, panno Lucas.
Chciała powiedzieć, z˙e być moz˙e jest odwrotnie,
lecz uprzedził ją.
– Albo to jest obopólne – rzekł, pieszcząc jej
piersi i całując ją z jeszcze większym z˙arem.
Odwzajemniła pocałunek, po raz pierwszy w z˙yciu
oddając się temu cała i doznając rozkoszy niemal nie
do zniesienia. Wszystkie jej zmysły wibrowały. Czuła
na piersiach i biodrach palące dotknięcia jego dłoni,
jak gdyby naznaczał ją i brał w posiadanie.
I tak właśnie było, uświadomiła sobie. Ten wysoki
męz˙czyzna, który najpierw obraz˙ał ją, a potem urato-
wał jej z˙ycie, w jakiś sposób wyzwolił w niej esencję
kobiecości.
W końcu oderwali się od siebie i Jo musiała oprzeć
się o ścianę, aby nie upaść.
Gavin wpatrywał się w nią. Jej cudowne usta były
soczyste iobrzmiałe, a złote włosy spadały na twarz
i spływały na jedno ramię. Gładkie, kształtne piersi
falowały, a pomiędzy nimi ściekała struz˙ka potu. Jo
73
NARZECZONA MILIONERA
naciągnęła biustonosz i zdmuchnęła z oczu kosmyk
włosów.
Nie wiedzieć czemu, oboje zareagowali uśmiechem
na ten jej drobny, odruchowy gest, a potem Gavin
postanowił jej pomóc. Odgarnął dłonią do tyłu włosy
Jo, zapiął i wygładził bluzkę, po czym zajrzał jej
w oczy.
Juz˙ nie igrał w nich uśmiech; były teraz mroczne,
jakby wstrząsnęła nią siła doznań sprzed chwili – lub
jej własna nieoczekiwana reakcja, pomyślał.
I w tym samym momencie uświadomił sobie, z˙e
będzie musiał zdobyć się na niemal nadludzki wysiłek,
by nie ująć tej kobiety za rękę i nie zaprowadzić do
łóz˙ka...
Jo spojrzała na rękaw jego koszuli, a potem na
podłogę, gdzie widniała plama krwi, i krzyknęła:
– Och, nie! Zobacz, co zrobiłam. Czemu nic nie
powiedziałeś? To wszystko przeze mnie.
– Naprawdę nic nie czułem. I to nie twoja wina.
– Oczywiście, z˙e moja – odparła. – Pozwól, z˙e cię
obejrzę.
Rozpięła mu koszulę i ostroz˙nie zdjęła. Popatrzył
na obandaz˙owane ramię.
– Prawdopodobnie trzeba tylko zmienić opatru-
nek.
– Zobaczymy. Chodź ze mną.
W swojej łazience otworzyła apteczkę, a potem
fachowo odwinęła bandaz˙, przemyła lekko krwawiącą
ranę iponownie załoz˙yła opatrunek.
74
LINDSAY ARMSTRONG
– Juz˙. – Klepnęła Gavina delikatnie w łokieć.
– Myślę, z˙e nic się nie stało, ale gdyby krwawienie nie
ustąpiło, powinieneś poradzić się lekarza.
Włoz˙ył koszulę.
– Czy jesteś tez˙ pielęgniarką?
– Nie, ale ukończyłam w szkole kurs pierwszej
pomocy.
– I widzę, z˙e wszystko dokładnie zapamiętałaś.
Czemu mam wraz˙enie, z˙e zawsze robisz wszystko
idealnie?
Uniosła brwi.
– Nie wiem.
Zauwaz˙yła, z˙e zapiął krzywo koszulę, więc cmok-
nęła i zaczęła ją rozpinać. Chwycił ją za nadgarstki
ipowstrzymał.
– Widzisz, co mam na myśli? – szepnął.
Spuściła oczy, zakłopotana.
– Jeszcze jeden powód, aby się z tobą oz˙enić
– rzekł.
Łazienka była wyłoz˙ona kremowymikafelkami
i miała oliwkowozieloną armaturę. Nad bliźniaczymi
umywalkami wisiało szerokie lustro. Jo przejrzała się
w nim i doznała szoku.
Była potargana iblada, a jej oczy wyglądały jakoś
inaczej niz˙ zwykle, choć nie potrafiła powiedzieć
dlaczego. Dopiero po chwili zrozumiała: miały wyraz
kompletnego oszołomienia.
– Skoro juz˙ o tym mowa, moja propozycja jest
nadal aktualna – powiedział. – Mimo z˙e wciąz˙ usiłu-
jesz zmienić temat.
75
NARZECZONA MILIONERA
Przyjrzała się jego odbiciu w lustrze.
– Wszystko to stało się tak... tak szybko.
– To dlatego, z˙e poznaliśmy się w dramatycznych
okolicznościach. Poza tym nie zapominaj, panno Dłu-
gonoga, z˙e juz˙ po pięciu minutach widziałem cię
rozebraną do bielizny – dodał miękko.
Jo odwróciła się do niego gwałtownie.
– Nie moz˙esz tak po prostu prosić mnie o rękę, bez
z˙adnych... wyjaśnień. Nie po tym, co mi wcześniej
powiedziałeś.
Gavin spowaz˙niał.
– Jo, wiem, z˙e cię naciskam. Przepraszam. To
dlatego, z˙e nagle zdałem sobie sprawę, z˙e potrzebuję
z˙ony, poniewaz˙ Rosie potrzebuje matki, a moja matka
potrzebuje odpoczynku. Lecz jeszcze zanim sobie
to uświadomiłem, byłem juz˙ pewien, z˙e musisz być
nią t y.
– Dlaczego? – szepnęła.
Wzruszył ramionami.
– Moz˙e to więź, która nas połączyła podczas tych
okropnych przejść? Moz˙esz sobie myśleć, z˙e uratowa-
łem ciz˙ycie, ale nie zapominaj, z˙e chwyciłaś cięz˙ki
marmurowy kałamarz, aby ratować moje. Być moz˙e
właśnie o to chodzi. Troszczymy się o siebie na-
wzajem, Jo.
– Zamiast wielkiej, dzikiej, szalonej miłości?
Wydało jej się, z˙e drgnął po tych słowach, lecz nie
była pewna.
– Czasami mniej gorące uczucia okazują się lep-
szym fundamentem – powiedział ostroz˙nie.
76
LINDSAY ARMSTRONG
Jo wpatrzyła się przed siebie niewidzącym wzro-
kiem i powiedziała bardzo cicho:
– Zastanowię się nad tym.
Spojrzał na nią, jakby chciał coś powiedzieć, ale
rozmyślił się. Pocałował ją tylko delikatnie we włosy
iwyszedł.
77
NARZECZONA MILIONERA
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Jo uznała, z˙e jest za wcześnie, aby pójść spać.
Włoz˙yła sweter iprzez werandę wyszła po schod-
kach na dwór – nie od strony basenu, lecz do wypielęg-
nowanego ogrodu z uroczymikrzewamirosnącymi
przy murze.
Usiadła na ławeczce i objęła się ramionami. Choć
nadchodziła juz˙ wiosna, nocne powietrze było rześkie
i chłodne, a na bezchmurnym niebie migotały tysiące
gwiazd. W tym odludnym rejonie stanu Queensland,
pozbawionym łun świateł wielkich miast, moz˙na było
im się przyglądać bez przeszkód.
Uniosła głowę i podziwiała je przez chwilę, lecz jej
myślikrąz˙yły wokół cudu, jaki zdarzył się dziś wie-
czorem – cudu wyzwolenia od koszmaru, który rzucał
cień na całe jej dorosłe z˙ycie.
Dotąd zawsze uwaz˙ała pocałunkiza coś obrzyd-
liwego z powodu pewnego przez˙ycia w młodości.
Między dwunastym a piętnastym rokiem z˙ycia miesz-
kała kolejno u trzech rodzin zastępczych. Dwie z nich
były miłe i przyjazne i czyniły wszystko, by czuła się
ich prawdziwą córką. Natomiast pobyt u trzeciej oka-
zał się koszmarem.
Gdy ukończyła piętnaście lat, pan domu począł
interesować się nią w śliski i wstrętny sposób. Naj-
pierw były komplementy na temat jej figury. Potem
coraz częściej, niby to przypadkiem, dotykał jej, az˙
wreszcie pewnego dnia przyparł do ściany i pocałował,
a następnie ostrzegł, by nikomu o tym nie wspomniała,
bo i tak nikt jej nie uwierzy.
Spakowała się natychmiast i uciekła na miejscowy
posterunek policji, skąd przewieziono ją do Wydziału
Rodziny i Opieki Społecznej.
Z początku istotnie jej nie uwierzono; sugerowa-
no nawet, z˙e sama sprowokowała całe zajście. Ob-
stawała jednak twardo przy swojej wersji, a dopo-
mogła jej w tym nienaganna opinia. Wszczęto więc
śledztwo i odnaleziono jeszcze dwie dziewczynki,
które tam wcześniej mieszkały i równiez˙ były na-
pastowane, choć nie odwaz˙yły się wówczas tego
ujawnić.
Jo kategorycznie odmówiła zamieszkania u jakiej-
kolwiek rodziny, gdzie byłby męz˙czyzna. Zapewniono
jej więc pomoc psychologa i ostatecznie umieszczono
u wdowy z córką w wieku Jo, która została jej najlep-
szą przyjaciółką.
Usłyszała kiedyś przypadkiem, jak psycholog wy-
raził opinię, z˙e owo przykre doświadczenie najpraw-
dopodobniej nie pozostawi w niej z˙adnych śladów,
poniewaz˙ – na całe szczęście – jest wyjątkowo rozsąd-
na, dzielna i niezalez˙na.
Lecz pomylił się, gdyz˙ nie wziął pod uwagę innej
jej cechy: wraz˙liwości. Bolesne wspomnienie zapadło
79
NARZECZONA MILIONERA
głęboko w jej duszę i odgrodziło murem od wszystkich
męz˙czyzn, w których mogłaby się zakochać.
Co więcej, fakt, z˙e początkowo nie dano wiary jej
słowom, sprawił, z˙e postanowiła odtąd nie ufać niko-
mu, stać się niezalez˙na i polegać wyłącznie na sobie.
Wszystko się zmieniło, gdy spotkała Gavina Has-
tingsa. Jakimś cudem udało mu się lekko i bez wysiłku
wymieść z jej duszy wszystkie mroki. Jakkolwiek
było, nieoczekiwanie dla niej samej niedawne wyda-
rzenia wyzwoliły w niej silną falę zmysłowości.
Przymknęła oczy. Nareszcie została oczyszczona.
Zakochała się i była z tego powodu szczęśliwa. Tylko
co będzie, jeśli Gavin nie jest juz˙ zdolny do tak
głębokiej, dzikiej i szalonej miłości, jaką ona sama
teraz przez˙ywa?
80
LINDSAY ARMSTRONG
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Jo, obudziwszy się następnego ranka, ujrzała Rosie
siedzącą w nogach łóz˙ka.
– Dzień dobry – powiedziała i spojrzała na zegar.
Było wpół do siódmej i robiło się juz˙ widno.
– Cześć – odrzekła z˙ywo dziewczynka. – My za-
wsze wstajemy o świcie.
– Właśnie widzę. – Jo odgarnęła dłonią włosy.
– Babunia mówi, z˙e narysujesz nie tylko jej portret,
ale równiez˙ mój. Bardzo się cieszę, bo przepadam za
rysowaniem. Mogłabyś zacząć od razu?
– Teraz? No...
– Moz˙e przyniosę ci filiz˙ankę herbaty? Babunia
zawsze rano pije herbatę.
– Dzięki, bardzo chętnie.
Po wyjściu Rosie Jo szybko wzięła prysznic i była
juz˙ ubrana, gdy dziewczynka wniosła tacę z filiz˙anką
herbaty, szklanką mleka i dwiema grzankami.
– Jedna dla ciebie, druga dla mnie – oznajmiła
– a mleko jest moje. Zagotowała mije paniHarper
icały czas zrzędziła, z˙e nie powinnam cię tak wcześnie
budzić. Powiedziałam jej, z˙e natchnienie nie czeka, ale
moz˙e będziemy chciały coś przekąsić.
Jo przyjrzała się córeczce Gavina Hastingsa i do-
szła do wniosku, z˙e jest to osóbka z charakterem.
Rezolutna dziewczynka najwyraźniej przywykła do
towarzystwa dorosłych, lecz wysławiała się nieco
staroświecko. Miała na sobie róz˙ową sztruksową
sukienkę z długimi rękawami, przepasaną szarfą,
oraz białe rajstopy, a jej długie czarne włosy związa-
no w warkoczyki. Strój ten, mimo z˙e w lekkim
nieładzie – kilka odpiętych guzików, splątana szarfa
– równiez˙ wydawał się pochodzić jakby z minionej
epoki.
– W jakiej pozie chcesz mnie sportretować? – spy-
tała Rosie.
Jo zastanawiała się przez chwilę, popijając herbatę.
– Wiesz co? – powiedziała. – Skoro tak to lubisz,
moz˙e tez˙ będziesz coś rysować? Dam ci mój papier
izapasowy komplet kredek świecowych.
– To wspaniały pomysł – zapaliła się Rosie. – Tylko
co mam narysować? Juz˙ wiem! Ulubiona suka taty
kilka dni temu urodziła szczeniaki. Ciekawe, czy je
sobie przypomnę – dodała, marszcząc czoło.
Rysowały obie przez jakieś pół godziny, a Rosie
cały czas trajkotała.
Najwięcej mówiła o ojcu, którego niewątpliwie
uwielbiała, choć często wspominała równiez˙ o uko-
chanej babci. Oświadczyła tez˙, z˙e kocha z˙ycie na
farmie, choć zarazem nie moz˙e się juz˙ doczekać pój-
ścia do szkoły.
W tym momencie westchnęła nagle i wsparła pod-
bródek na dłoniach.
82
LINDSAY ARMSTRONG
– Co takiego? – zapytała Jo.
– No cóz˙, są pewne komplikacje – odparła mała
z miną mądrej, dorosłej kobiety.
I rozpoczęła długie wyjaśnienia.
Jej najgorętszym pragnieniem było, aby zapisano ją
do internetowej szkoły zaocznej (znanej dawniej jako
szkoła powietrzna, gdyz˙ nauczyciele przylatywali na
egzaminy do odległych miejsc samolotami), z lokalną
centralą w Charleville.
Jo dowiedziała się sporo o szkole zaocznej od
swej współlokatorkiLeanne, która w niej pracowała.
Wiedziała na przykład o decydującej roli, jaką
w tym systemie odgrywa nauczyciel domowy.
W przypadku Kin Can, gdzie oprócz Rosie było
jeszcze czworo dzieci w wieku szkolnym, rolę tę
doskonale odgrywała matka trojga z nich – z˙ona
zarządcy Case’a, Janine, eksnauczycielka i przemiła
osoba.
Jo wiedziała tez˙ od Leanne, jak waz˙ną funkcję
spełnia ta szkoła w z˙yciu dzieci z dalekiego buszu – nie
tylko edukując je, lecz równiez˙ integrując i przezwy-
cięz˙ając ich izolację.
Rosie potwierdziła to, mówiąc, z˙e w okolicy niemal
kaz˙de dziecko, jakie zna, korzysta bądź będzie korzys-
tało z tej formy edukacji.
– Wiem – powiedziała – z˙e pewnego dnia będę
musiała wyjechać do szkoły z internatem, ale do tego
czasu chcę uczyć się tutaj w szkole zaocznej. Tu jest
mój dom.
– Zatem co stoina przeszkodzie?
83
NARZECZONA MILIONERA
– Babunia wiele czasu spędza w Brisbane i prawie
zawsze zabiera mnie ze sobą, ale kiedy zacznę szkołę,
to będzie niemoz˙liwe. Zaproponowała więc, z˙ebym
chodziła do szkoły w Brisbane, a do Kin Can przyjez˙-
dz˙ała tylko na wakacje.
– A tobie to nie odpowiada?
– Nie. Oczywiście kocham babcię, ale gdybym
miała mamę, jak wszystkie dzieci, nie byłoby z˙adnego
problemu! To prawdziwe utrapienie mego z˙ycia, Jo
– zakończyła ponurym głosem.
Ołówek Jo zawisł nieruchomo nad papierem.
– Wydaje się, z˙e lubisz panią Harper. Czy ona
nie mogłaby opiekować się tobą pod nieobecność
babci?
Dziewczynka zrobiła pogardliwą minę.
– One nie chcą nawet o tym słyszeć. Uwaz˙ają mnie
za małe dziecko.
– Rozumiem. A co na to twój ojciec?
Rosie odezwała się grubym głosem, naśladując
Gavina:
– Mamy jeszcze kilka miesięcy na zastanowienie,
rybeńko, imoz˙esz być pewna, z˙e ja, Gavin Hastings
IV, podejmę właściwą decyzję.
Jo nie mogła powstrzymać śmiechu.
– Rybeńko?
– To takinasz z˙art... – Urwała, gdyz˙ rozległo się
ciche pukanie i drzwi się otworzyły.
– Tatusiu! – zawołała Rosie. Zeskoczyła z krzesła
i podbiegła do ojca z rysunkiem w ręce. – Popatrz
na to!
84
LINDSAY ARMSTRONG
– Rosie, co tu robisz tak wcześnie rano? – Zerknął
na rysunek. – Ładny, ale... z˙eby to było ostatniraz; nie
wolno budzić Jo. Witaj, Jo! Przepraszam cię za nią.
Nie wiem, czemu zaspałem.
– Wszystko w porządku – odparła. – Trochę się
nawzajem poznałyśmy.
Gavin popatrzył na nią nieco roztargnionym wzro-
kiem, jakby usiłując coś sobie przypomnieć, i wreszcie
spytał:
– I o czym Rosie ci opowiadała?
Jo uśmiechnęła się.
– To nasza tajemnica.
Rosie była najwyraźniej zadowolona.
– Lubię, jak ktoś potrafi dochować sekretu
– oświadczyła. – Śniadanie juz˙ gotowe? Umieram
z głodu!
Ranek minął szybko.
Ku uldze Jo, przyleciał samolotem lekarz z rutyno-
wą wizytą i zmienił Gavinowi opatrunek.
– Słuchaj, kolego – napomniał go, usłyszawszy, z˙e
niedawno rana trochę krwawiła – musisz pozwolić jej
się zagoić. Co ty, u diabła, robiłeś?
Jo wstrzymała oddech.
– No... rozbierałem płot – odparł Gavin, rzucając
jej szelmowskie spojrzenie. – Mówiąc w przenośni,
rzecz jasna.
– Więc przestań rozbierać cholerne płoty, cokol-
wiek to znaczy. Nie jesteś juz˙ komandosem.
Doktor zamknął torbę ispojrzał na Jo.
– To Joanna Lucas – przedstawił ją Gavin. – Ry-
85
NARZECZONA MILIONERA
suje portret Adeli. Jo, poznaj doktora Toma Wat-
sona.
– Ach, to pani? Bardzo mi miło. Słyszałem, z˙e
w tej okropnej sytuacji wykazała się pani wielką
odwagą.
– Istotnie – potwierdził Gavin, zanim Jo zdołała
odpowiedzieć. – Dlatego próbuję ją nakłonić, by za
mnie wyszła.
Lekarz roześmiał się.
– Na panimi
ejscu byłbym ostroz˙ny. Gavin ma
trudny charakter. Dobra, muszę lecieć!
Zmarszczył brwi, potrząsnął głową i opuścił pokój.
– Czemu to zrobiłeś? – zapytała, gdy oboje wyszli
przed dom i przyglądali się, jak niewielki samolot
lotniczej słuz˙by medycznej kołuje na trawiastym pasie
startowym.
– Co zrobiłem?
– Przeciez˙ wiesz! Powiedziałeś mu, z˙e chcesz się
ze mną oz˙enić.
– Uznał to za z˙art.
Jo popatrzyła na niego smutno. Uśmiechnął się
iujął ją za rękę.
– Tom nie jest taki głupi. I to nie był z˙art.
– Gavinie...
– Jo – przerwał jej – czy mogę coś zaproponować?
Rzuciła mu podejrzliwe spojrzenie.
– Moz˙e dajmy sobie tydzień czy dwa do namysłu?
Mogłabyś zakosztować wiejskiego z˙ycia, poznać bli-
z˙ej mnie i całą rodzinę i wykonać portret mojej matki.
– Ja...
86
LINDSAY ARMSTRONG
Urwała, spostrzegłszy w oddaliRosie iAdelę.
– Dobrze – rzekł Gavin. – Później do tego wróci-
my. Więc zostaniesz i wymacasz teren?
Uśmiechnęła się nieznacznie.
– Co to za złodziejski język, Gavinie?
– Pasuje do okoliczności, w jakich się poznaliśmy.
Wpatrzyła się w odległy horyzont.
– Dobrze, o ile coś mi obiecasz.
– Co takiego?
Spojrzała mu w oczy.
– Z
˙
e jeśli odpowiem odmownie, pogodzisz się
z tym.
– Zgoda – odparł szybko. Podejrzanie szybko, po-
myślała.
– Na pewno?
– Zawsze dotrzymuję słowa.
– I jeszcze jedno...
– Niech zgadnę. Z
˙
ebym nie wywierał na ciebie
zbytniej presji?
– Tak – potwierdziła sucho.
– Jo, jeślijesteś zaz˙enowana tym, z˙e wczoraj wie-
czorem całowałaś się ze mną, nie miej wyrzutów
sumienia. To było czarujące.
Zarumieniła się
– I cholernie seksowne – dodał – i...
– Nie o to mi chodzi – przerwała pospiesznie.
– Oczywiście, istnieje element, który trzeba uwzględ-
nić...
– Bardzo waz˙ny element – wtrącił i delikatnie
powiódł palcem po jej ustach.
87
NARZECZONA MILIONERA
Zadrz˙ała, przypominając sobie z zapierającą dech
wyrazistością dotyk jego dłoni na swoich piersiach
ibiodrach.
– Nadchodzą twoja matka icórka – rzekła z tru-
dem.
Opuścił rękę i zerknął przez ramię.
– Dobrze, więc umawiamy się: jeśli uznasz, z˙e za
bardzo cię naciskam, powiesz mi o tym, tak?
Pomyślała, z˙e powinna postawić jeszcze wiele in-
nych warunków – na przykład, z˙eby nie wspominał
przy nikim o propozycji małz˙eństwa, nie manifestował
publicznie swych uczuć do niej... Lecz zdąz˙yła powie-
dzieć tylko:
– No... tak.
– Świetnie – rzekł i odwrócił się do Rosie i Adeli.
Dwa tygodnie minęły Jo na zwiedzaniu farmy i za-
z˙ywaniu uroków wiejskiego z˙ycia. Jednak przyjem-
ność pobytu u Hastingsów przynajmniej dwukrotnie
zakłóciło coś, co mogłaby określić wywieraniem na
nią przez Gavina zbytniej presji.
Z powodu urazu ramienia nie mógł towarzyszyć jej
w większości wycieczek. Poza tym Jo często zamykała
się w swym pokoju pod pretekstem pracy nad por-
tretamiAdeliiRosie.
Niemniej opowiadał jej wiele o farmie.
Razem z Rosie niemal codziennie kąpały się w ba-
senie, gdyz˙ z dnia na dzień robiło się coraz cieplej;
zresztą basen był podgrzewany. Rosie umiała pływać
pieskiem, ale Jo, świetna pływaczka, w kilka dni
88
LINDSAY ARMSTRONG
nauczyła ją całkiem znośnej z˙abki, ku satysfakcji jej
ojca.
Gavin podziwiał nie tylko postępy pływackie córki,
lecz równiez˙ urodę i figurę jej trenerki, ubranej w nie-
biesko-biały kostium kąpielowy bez pleców. Jednak
tylko raz, pod nieobecność córeczki, wygłosił kom-
plement na temat zgrabnych nóg.
Jo rzuciła mu zagadkowe spojrzenie i owinęła
się do pasa ręcznikiem. Jednak w głębi duszy mu-
siała przyznać, z˙e jego podziw sprawia jej przy-
jemność.
Gavin bywał niekiedy rozdraz˙niony i zirytowany.
Wiedziała tez˙, z˙e nawykł do wydawania poleceń i nie
znosi sprzeciwu. Gdy podczas jakiejś ich drobnej
sprzeczkioznajmiła spokojnym tonem, z˙e się z nim
nie zgadza, wyglądał przez chwilę na tak zaskoczo-
nego, z˙e miała niemal ochotę pogłaskać go po głowie
i powiedzieć, z˙eby był grzecznym chłopcem.
Musiał coś wyczuć, gdyz˙ przyjrzał się jej bacznie
imruknął:
– Chcesz mimatkować, Jo?
– Ja...
– Lepiej tego nie rób. Często zastanawiam się,
jaka jesteś w łóz˙ku. Powaz˙na? Radosna? Rzeczowa?
A moz˙e zmysłowa? Czy to piękne ciało... – zdawał
się rozbierać ją wzrokiem – ...potrafi wić się z roz-
koszy i... – Przerwał, dostrzegłszy, z˙e rumieniec za-
barwił jej policzki. – Ach, więc jednak nie jesteś
macierzyńska!
Odwróciła się na pięcie i szybko odeszła.
89
NARZECZONA MILIONERA
Jednak później, w nocy – co zdarzało jej się coraz
częściej – mimo woli wyobraz˙ała sobie, z˙e kocha się
z Gavinem. I przyszło jej na myśl, z˙e prawdopodob-
nie nie byłaby z nim w łóz˙ku ,,powaz˙na’’ ani,,rze-
czowa’’.
Jo dowiedziała się tez˙ od Gavina sporo o imperium
Hastingsów. Mieli równiez˙ nieopodal Kin Can stad-
ninę koni, plantacje trzciny cukrowej w North Queens-
land oraz szereg innych dochodowych przedsię-
biorstw.
– Widzę, z˙e nie lubisz stawiać wszystkiego na
jedną kartę – zauwaz˙yła, przyglądając się w gabinecie
wielkiej mapie stanu Queensland, z zaznaczonymi na
szafirowo posiadłościami Hastingsów.
Wzruszył ramionami.
– Nie moz˙na sobie na to pozwolić. W tej części
świata powodzie, a zwłaszcza susze stanowią istną
plagę. Poza tym ceny wełny często podlegają waha-
niom. Ceny wołowiny równiez˙ są niestabilne, choć
obecnie na niej zarabiamy. Natomiast cukier w tej
chwili prawie nie przynosi zysku, dlatego na plantacji
trzciny cukrowej zamierzam załoz˙yć kilka farm ryb-
nych.
– A konie?
– Ceny roczniaków z dobrych hodowli poszły osta-
tnio ostro w górę.
Jo przyjrzała się Gavinowi. Siedział rozparty we
władczej pozie w skórzanym obrotowym fotelu, mając
za plecami mapę swego imperium.
90
LINDSAY ARMSTRONG
Zafrasowała się nagle, gdyz˙ uderzyła ją pewna
myśl.
– Czy potrafisz zarządzać tym wszystkim? – spyta-
ła, wskazując mapę.
Załoz˙ył ręce za głowę.
– Ojciec wierzył w praktyczną wiedzę i przekazy-
wał miją, gdy dorastałem.
– Więc nigdy nie chciałeś robić niczego innego?
– W gruncie rzeczy nie.
– A ta jednostka antyterrorystyczna?
– Rodzinna tradycja nakazuje synom odbycie słuz˙-
by wojskowej, a ja podobno nadawałem się na koman-
dosa. Nigdy jednak nie myślałem o karierze wojsko-
wej. Po przedwczesnej śmierci ojca wróciłem tu, z˙eby
przejąć kierowanie interesami i odtąd się tym zajmuję.
– Rozumiem – powiedziała Jo, po czym odwróciła
się. – Przepraszam, Adela obiecała, z˙e będzie mi
pozować.
– Jak ci idzie?
– Świetnie – odparła szybko.
– A co zrobiłaś z moim portretem?
– Ja... wciąz˙ go mam. Czemu pytasz?
– Po prostu byłem ciekawy. – Spojrzał na zegarek.
– Dobrze, zobaczymy się przy kolacji. Prawdopodob-
nie będziemy mieli gości.
Jo jęknęła.
– Przyjmujesz strasznie duz˙o wizyt.
– Nie ja, tylko moja matka.
– Gdybym
wiedziała,
przywiozłabym
więcej
ubrań.
91
NARZECZONA MILIONERA
– Dla mnie zawsze wyglądasz ślicznie – stwier-
dził. Objął ją całą wzrokiem, a potem spojrzał jej
w oczy.
– Dzięki – odparła zakłopotana.
– Czy to, co powiedziałem, tez˙ podpada pod para-
graf ,,zbytnia presja’’?
– Nie. Przyznaję, z˙e – nie licząc paru wyjątków
– zachowywałeś się bez zarzutu.
Gavin wstał zza biurka i podszedł do Jo.
– Wciąz˙ o tobie myślę – rzekł.
Uniósł rękę, jakby chciał jej dotknąć, po czym
zawahał się i opuścił ją niechętnie.
Cofnęła się o krok, lecz podąz˙ył za nią. Oszołomio-
na zastanawiała się, co by sobie pomyślał, gdyby
wiedział, z˙e dobrze jej idzie tylko z jednym portretem,
nad którym pracuje w nocy, gdy wszyscy juz˙ śpią. Nie
przedstawia on Adeli ani Rosie, tylko jego, jak roze-
brany do pasa siedzi za starym drewnianym stołem
w ciemnej chacie.
Portret rysowany z pamięci po to, by zrozumieć, co
najbardziej pociąga ją w Gavinie Hastingsie.
– Co się dzieje? Chciałbym z tobą powaz˙nie poroz-
mawiać.
Przygryzła wargi.
– Dobrze, ale nie teraz. Twoja matka...
– Do diabła z moją matką.
– Gavinie, ona na mnie czeka.
– A więc dobrze. Wobec tego wieczorem, po tej
cholernej proszonej kolacji. Chcę z tobą porozma-
wiać, bo mam wraz˙enie, z˙e niepotrzebnie sobie
92
LINDSAY ARMSTRONG
wszystko komplikujesz. I do tego jeszcze ten śmiesz-
ny warunek o unikaniu zbytniej presji. Czego ty
się, u diabła, boisz? Z
˙
e odwiodę cię od twojej de-
cyzji?
Poczuła lekkie ukłucie irytacji.
– Nigdy by ci się to nie udało. I ostrzegam cię: nie
bądź wobec mnie apodyktyczny. Moz˙e iza... – Urwa-
ła, po czym podjęła na nowo: – Moz˙e imogłabym
polubić w tobie niektóre rzeczy, lecz tego nigdy nie
zaakceptuję!
– Josie – odezwał się łagodnie. – Czy chcesz po-
wiedzieć, z˙e być moz˙e się we mnie zakochałaś?
W tym momencie do pokoju wkroczyła Adela.
– Ach, tu jesteś, Jo! Wydawało misię, z˙e byłyśmy
umówione? Czekałam w moim salonie.
– Właśnie wychodziłam – odrzekła z ulgą.
– Co go gryzie? – zapytała ją Adela, usadowiwszy
się w pięknym, starym dębowym fotelu.
– Nie mam pojęcia – ucięła krótko Jo, wciąz˙ jesz-
cze zirytowana.
Adela od kilku dni rozmyślała nad tym, jak pragnie
być sportretowana, i ostatecznie zdecydowała się na
wizerunek w szczegółach zupełnie odmienny od por-
tretu jej przyjaciółki Elspeth Morgan.
Z
˙
adnej biz˙uterii oprócz pierścionka z czarną perłą,
co prawda wielkości gołębiego jaja. Zamiast wzo-
rzystej wieczorowej narzutki na ramiona – ciemno-
szara suknia z szerokim białym kołnierzykiem z taj-
landzkiego jedwabiu. W tle z˙adnych kwiatów, tylko
93
NARZECZONA MILIONERA
dyskretny wzór obicia fotela. A rude włosy uczesane
zostały bardzo prosto iklasycznie.
– Wiesz, Jo, on nie zawsze jest samą słodyczą
– powiedziała.
– Zdąz˙yłam się juz˙ zorientować. Wygodnie pani?
– Tak – odrzekła Adela, wygładzając suknię i po-
wróciła do poprzedniego wątku: – Czasami trzeba
tupnąć nogą i sprzeciwić mu się.
Jo zaczęła rysować, lecz nagle znieruchomiała
z ołówkiem w dłoni. Czemu pani Hastings jej to mówi?
Czyz˙by wiedziała o zamiarach swego syna?
– Sama mam zamiar mu się sprzeciwić – ciągnęła
Adela. – W kwestii edukacji Rosie. Wiesz przeciez˙,
jak bardzo ją kocham, prawda?
– Oczywiście – przytaknęła Jo, zadowolona ze
zmiany tematu.
– A czy wiesz, od jak dawna jestem wdową?
Jo nie widziała związku, więc pokręciła przecząco
głową.
– Od dwunastu lat. Byłam bardzo młoda, kiedy
Gavin i Sharon przyszli na świat. Nie jestem jeszcze
taka stara, mam zaledwie pięćdziesiąt osiem lat, i od
dawna czułam się samotna.
Jo pojęła nagle, do czego Adela zmierza.
– Czy pani... poznała kogoś?
Pani Hastings pochyliła się z˙ywo do przodu.
– Owszem, poznałam. Och, co za ulga, móc to
wreszcie komuś powiedzieć! I naprawdę przypadliś-
my sobie do gustu. Jest kilka lat młodszy ode mnie, ale
jednak z mojego pokolenia, i... zaproponował, z˙ebyś-
94
LINDSAY ARMSTRONG
my się pobrali. Zapewne dlatego jestem ostatnio taka
roztrzepana. Tyle tylko, z˙e on mieszka w Brisbane.
– Ach – rzekła Jo, zabrawszy się znów do rysowa-
nia – więc stąd problem ze szkołą dla Rosie?
– Kocham Rosie i nigdy bym jej nie zostawiła,
zwłaszcza po tym, jak straciła matkę. James równiez˙
byłby szczęśliwy, gdyby zamieszkała u nas na czas
roku szkolnego. Zresztą wie, z˙e w przeciwnym razie za
niego nie wyjdę! – dodała, potrząsając głową.
Jo przyglądała się jej z ołówkiem w ręku i uświado-
miła sobie, z˙e oto odsłania się przed nią coś, co dotąd
bezskutecznie usiłowała uchwycić: najgłębszy charak-
ter tej kobiety, jej wewnętrzna istota. Wystarczy tylko
przenieść to na papier.
– A... Gavinowi zapewne nie podoba się pomysł
posłania Rosie do szkoły? – podsunęła.
– Istotnie, w kaz˙dym razie jeszcze nie teraz. I nie
wie, dlaczego ja tak na to nalegam. Naturalnie, rozu-
miem jego pobudki. On wprost uwielbia Rosie. Tyle
tylko, z˙e mogłabym umieścić ją w doskonałej szkole
i opiekować się nią, tak jak dotychczas.
– Więc nie powiedziała mu pani o swym zamiarze
powtórnego wyjścia za mąz˙? Dlaczego?
– Mógłby wysunąć najrozmaitsze zastrzez˙enia
– odparła z błyskiem w oczach.
– Jakie?
Adela zawahała się.
– No cóz˙, mówiąc wprost, jestem bogatą kobietą.
Jo rysowała długimi pociągnięciami ołówka, a na-
stępnie cyzelowała szczegóły drobną kreską.
95
NARZECZONA MILIONERA
– Czyli Gavin obawia się, by nie padła pani ofiarą
jakiegoś łowcy majątku?
– Właśnie. Pomyślałby, z˙e chwytam się ostatniej
okazjizamąz˙pójścia.
– Ale Rosie uwielbia z˙ycie na farmie – rzekła
cicho Jo.
– Wiem – odparła Adela z przygnębieniem.
– Oczywiście najlepiej byłoby, gdyby Gavin znalazł
sobie z˙onę... imatkę dla Rosie. On naprawdę moz˙e
uszczęśliwić kobietę.
– Pod warunkiem, z˙e będzie potrafiła czasem tup-
nąć nogą – dodała Jo i obie wybuchnęły śmiechem.
Lecz pochylona nad rysunkiem Jo nie widziała,
z˙e Adela zmierzyła ją przy tym uwaz˙nym spojrze-
niem.
– W kaz˙dym razie – rzekła po chwili pani Hastings
– wciąz˙ próbuję. Zaprosiłam dziś na kolację małz˙eń-
stwo ze śliczną córką. Gavin ją zna, ale przez ostatnich
kilka lat przebywała za granicą, więc moz˙e być za-
skoczony tym, jak bardzo się zmieniła i... kto wie, co
się zdarzy?
Jo przestała rysować ipodniosła wzrok na Adelę.
– Próbuje paniznaleźć mu z˙onę?
– Owszem. Cóz˙ w tym złego? I właśnie Sarah
Knightly mogłaby mu się spodobać.
Jo zamrugała ispuściła oczy z powrotem na ry-
sunek.
Zdziwię się, pomyślała Adela Hastings, jeśli ta
wiadomość nie skłoni cię do działania. Doprawdy,
czemu młodziludzie wyobraz˙ają sobie, z˙e my, starsi,
96
LINDSAY ARMSTRONG
jesteśmy całkiem ślepi i głusi? Oczywiście, z˙e szukam
dla Gavina z˙ony, ale to ciebie wybrałam, Jo!
Jo na serio przemyśliwała, czy nie wymówić
się z udziału w wieczornym przyjęciu. Nie uśmie-
chała jej się wcale perspektywa oglądania ewen-
tualnej kandydatkina z˙onę Gavina. Ostatecznie je-
dnak zdecydowała się pójść, gdyz˙ ciekawa była
jego reakcji.
Usiłowanie, by skompletować ze swej skromnej
garderoby strój nieco odmienny niz˙ zwykle, wprawiło
ją w lekkie przygnębienie. W końcu wybrała wąskie
jasnobrązowe spodnie i tunikową bluzkę. Umyła wło-
sy, wysuszyła je suszarką irozpuściła luźno w burzę
falujących złocistych loków.
Rzadko stosowała makijaz˙, lecz tym razem uz˙yła
cienia do powiek, tuszu do rzęs oraz błyszczyka.
Wówczas uznała, z˙e zrobiła wszystko, co mogła.
Przedstawiono ją Sarah Knightly i jej rodzicom.
No tak! – jęknęła w duchu Jo, ujrzawszy gościa,
jedną z tych drobnych, delikatnych dziewcząt, przy
których wyglądała na nadmiernie wyrośniętą.
Co więcej, Sarah była urocza. Pełna z˙ycia, a zara-
zem zaskakująco dojrzała, gdy opowiadała o swych
zagranicznych studiach z dziedziny gospodarki wod-
nej w środowisku zagroz˙onym powodziami i suszą
– ostatnia rzecz, o jaką Jo by ją podejrzewała. Jej
rodzice, równiez˙ hodowcy owiec, byli najwyraźniej
niezwykle dumni ze swej córki. Ona zaś co chwila
zerkała kokieteryjnie na Gavina.
97
NARZECZONA MILIONERA
Podczas wystawnej kolacji– zupa z dynize śmie-
tanką, delikatne smakowite filety z dorsza; wspaniała
pieczeń polana sosem i przystrojona wiśniami oraz
plasterkamiananasów – Jo wyliczała w myślipowody,
dla których Sarah pasuje do Gavina Hastingsa i farmy
Kin Can.
Oboje będą mogli, na przykład, szczegółowo dys-
kutować zagadnienie rozlewisk artezyjskich i ich wy-
korzystania, jak równiez˙ budowy zapór wodnych ima-
ksymalizacji przepływu wody. Naturalnie, dzięki swej
urodzie i klasie, a takz˙e inteligencji, Sarah wejdzie bez
trudu do najlepszego towarzystwa. Co pozostaje?
Rosie, pomyślała Jo. Spędzam mnóstwo czasu
z Rosie i duz˙o o niej myślę. Czy to dlatego, z˙e sama tez˙
nie miałam matki, odczuwam coraz większą czułość
dla tej dziewczynki?
– O czym tak dumasz?
Odwróciła się i ujrzała obok siebie Gavina podają-
cego jej kieliszek likieru. Byli teraz w oranz˙erii, dokąd
przenieśli się na kawę. Reszta towarzystwa zwiedzała
ogród ibasen.
– Dziękuję – powiedziała, ujmując kieliszek
z cienkiego szkła. – Myślałam o tym, z˙e Sarah byłaby
dla ciebie odpowiednią z˙oną.
Zmierzył ją chłodnym wzrokiem.
– Rozumiem. Nadal toczymy ze sobą wojnę, tak?
– To ty ją zacząłeś.
– Nieprawda – zaprotestował. – Nigdy nie miałem
takiego zamiaru. Ty ją rozpoczęłaś i wciąz˙ prowadzisz
pod osłoną milczenia.
98
LINDSAY ARMSTRONG
Spojrzała na niego.
– Przeciez˙ mnie unikasz – dodał.
– Ja... – Zastanowiła się przez moment. – ...w tej
chwili nie unikam pewnych problemów, prawda?
Spojrzał przez ramię w stronę basenu i zmarszczył
brwi.
– Naprawdę uwaz˙asz, z˙e Sarah stanowijakiś prob-
lem? Nie chcę jej, Jo. Ani z˙adnych innych ,,od-
powiednich z˙on’’, które matka stale podsuwa mi
przed oczy.
Jo zamrugała ze zdziwienia.
– Wiesz o tym?
– Pewnie, z˙e wiem – odrzekł niecierpliwie. – Nie
jestem dzieckiem.
Uśmiechnęła się przelotnie.
– Nawet gdybym nadawała się na twoją z˙onę itak
uwaz˙am, z˙e mógłbyś znaleźć lepszą.
Gavin milczał dłuz˙szą chwilę.
– Ona cię irytuje – stwierdził wreszcie.
Skrzywiła się.
– Czasem reaguję tak na niskie dziewczyny. Czuję
się przy nich jak olbrzymka.
– Ja takz˙e czuję się w ich towarzystwie niezgrabny
i toporny. Właśnie dlatego podobasz mi się taka, jaka
jesteś.
Ich spojrzenia spotkały się. Serce Jo zabiło powoli
icięz˙ko, gdy poczuła, z˙e przepływa między nimi jakiś
cudowny, ciepły prąd. Rozchyliła usta, pragnąc coś
powiedzieć, lecz Gavin ujął ją za ręce.
– Później, Jo.
99
NARZECZONA MILIONERA
– Tak – odparła drz˙ącym głosem.
Ale jeszcze przed wyjazdem Sary ijej rodziców
zadzwoniono z wiadomością, z˙e kilka mil od farmy
w jednym z domków pracowniczych wybuchł poz˙ar.
– Nie moz˙esz tam jechać, Gavinie! – zaprotes-
towała Adela. – Twoje ramię...
– Owszem, mogę, a nawet muszę, ale tylko z˙eby
pokierować akcją. Wiesz, z˙e to potrafię – dodał
z uśmiechem.
– Czy mogę jakoś pomóc? – spytała Jo.
Spojrzał na nią ciepło.
– Dziękuję ci, ale będzie tam dość ludzi. Co naj-
wyz˙ej mogą potrzebować przewodnictwa, a to juz˙ mój
obowiązek. Idźcie spać, dziewczyny. Zobaczymy się
jutro rano. – Przerwał. – Jo...
– Wszystko w porządku – rzekła cicho.
Zawahał się chwilę, po czym odwrócił i wyszedł.
– Jest taki sam jak jego ojciec – odezwała się
Adela, gdy nie mógł jej juz˙ usłyszeć. – Moz˙na na nim
zawsze polegać!
Jo nie od razu połoz˙yła się spać.
Wciąz˙ jeszcze przez˙ywała cudowny moment blis-
kości z Gavinem. Zdawała sobie sprawę, z˙e wkrótce
musi podjąć decyzję. Wiedziała tez˙, z˙e w głębiserca
bardzo pragnie go poślubić. Pomimo z˙e niekiedy iryto-
wała ją jego arogancja, był pierwszym męz˙czyzną,
który sprawił, z˙e niemal omdlewała ze zmysłowego
pragnienia.
Odkąd tylko go poznała, łaknęła jego towarzystwa.
100
LINDSAY ARMSTRONG
Z
˙
ycie zaś na farmie Kin Can apelowało nie tylko do
artystycznej, lecz ido praktycznej strony jej natury
– nie mówiąc juz˙ o tym, z˙e zaspokajało tęsknotę za
prawdziwym domem.
I była jeszcze Rosie. Obie bardzo się polubiły
ispędzały całe godziny na wesołych zabawach lub
rysowaniu, do którego dziewczynka objawiała praw-
dziwy talent. Zbliz˙yły się na tyle, z˙e Jo stała się jej
powiernicą.
Jak Rosie poradzi sobie, wyrwana z ukochanej
farmy i przeniesiona w obce otoczenie i towarzystwo
nowego męz˙a swojej babci?
A skoro juz˙ o tym mowa, jakim cięz˙arem stanie się
ta sześcioletnia dziewczynka dla na nowo odnalezio-
nego szczęścia Adeli, pomimo całej miłości, jaką z˙ywi
dla swej wnuczki?
Istniało więc wiele powodów, by wyjść za Gavina.
Jednak coś ją powstrzymywało – moz˙e świado-
mość, z˙e z nich dwojga tylko ona jest głęboko zako-
chana?
– Posłuchaj, Jo – szepnęła do siebie. – Przez całe
z˙ycie traciłaś ludzi, którzy najwięcej dla ciebie zna-
czyli– ojca, matkę, najbliz˙szych krewnych. Nie po-
zwól, by to się znów powtórzyło. Zresztą kto powie-
dział, z˙e Gavin jeszcze kiedyś szaleńczo się w tobie nie
zakocha?
Nagle uderzyła ją pewna myśl. Najlepszą taktyką
w tym małz˙eństwie z rozsądku – a takim ono będzie,
przynajmniej dla Gavina – będzie ukrywanie przed
nim, jak bardzo go kocha, dopóki nie zyska pewności,
101
NARZECZONA MILIONERA
z˙e on z˙ywi dla niej takie samo uczucie. O ile w ogóle to
kiedyś nastąpi...
Po chwili jednak poczęła rozwaz˙ać, jak niekorzyst-
nie owa asekuracyjna taktyka moz˙e wpłynąć na ich
związek. I jak trudno przyjdzie jej ukrywać swą mi-
łość. Z pewnością będzie musiała bacznie się kon-
trolować...
102
LINDSAY ARMSTRONG
ROZDZIAŁ ÓSMY
Jo pracowała od rana w sypialni nad portretem
Adeli, po raz pierwszy zadowolona z efektu, gdy
weszła pani Harper z wiadomością, z˙e Gavin chciałby
się z nią widzieć.
Jo zdziwiło trochę, z˙e po tym, co zaszło między
nimi poprzedniego wieczoru, sam do niej nie przy-
szedł. Wcześniej Adela poinformowała ją, z˙e wpraw-
dzie podczas poz˙aru nikt nie odniósł obraz˙eń, jednak
domek spłonął do fundamentów i Gavin wciąz˙ zapew-
ne zajmuje się szacowaniem szkód.
– Pan Hastings przed chwilą dzwonił z baraku,
gdzie strzyz˙e się owce – oznajmiła pani Harper i zawa-
hała się.
– Och! – rzekła Jo, wstając. – To wszystko wyjaś-
nia, prawda?
Gospodyniwyglądała na zakłopotaną. Otworzyła
usta, znów je zamknęła i w końcu powiedziała:
– Brzydki dzisiaj dzień, panno Lucas. Z zachodu
wieje piekielnie zimny wiatr. Radziłabym ciepło się
ubrać. Pogoda płata czasami tutaj takie figle. Wydaje
się, z˙e nadeszło juz˙ lato, a potem zima przypuszcza
ostatniatak.
Jo przebrała się więc w dres i narzuciła futrzaną
kurtkę, zastanawiając się, czemu Gavin wzywa ją do
baraku w taką pogodę.
Jednak wiatr przyjemnie ją orzeźwił. Gnał chmury
po niebie i zrywał pierzaste liście z kępy starych
pieprzowców. Zaróz˙owił jej policzki i splątał złote
włosy, gdy biegła do szopy i wspinała się po schodach.
W środku nie było nikogo prócz Gavina, który
sprawdzał jedną z elektrycznych czesarek. Zatrzymała
się na moment, gdyz˙ wydało jej się, z˙e wygląda na
zagniewanego.
– Czy coś się stało? – spytała, podchodząc do
niego.
Wypuścił z rąk czesarkę, tak z˙e zawisła na kablu,
odwrócił się do Jo i przyglądał jej w milczeniu.
– Gavinie?
– Jo, musimy się zdecydować – powiedział ostro.
– Dość juz˙ tych wahań i dzielenia włosa na czworo.
– Dzielenia włosa na czworo? – powtórzyła z nie-
dowierzaniem. – Chodzi przeciez˙ o decyzję na resztę
naszego z˙ycia!
– Owszem, ale w ten sposób do niczego nie do-
jdziemy.
Potarł podbródek. Chociaz˙ miał na sobie czyste
dz˙insy i elegancki sweter, tym razem w kolorze mor-
wy, przypominał jej tamtego gburowatego męz˙czyznę,
który wziął ją jako zakładniczkę.
– Dlaczego... czy... stało się coś, o czym nie wiem?
– spytała, z trudem zbierając myśli. – Wczoraj wieczo-
rem...
104
LINDSAY ARMSTRONG
– Wczoraj wieczorem – rzekł powoli i dobitnie
– nie wiedziałem jeszcze o zamiarze mojej matki
powtórnego wyjścia za mąz˙.
– Co to ma wspólnego...? – Urwała. – Oczywiś-
cie... Rosie.
– Tak, Rosie – odparł. – Jeśli ona sądzi, z˙e powie-
rzę córkę męz˙czyźnie, którego nigdy nie widziałem
iktóry moz˙e okazać się jakimś cholernym oszustem, to
się grubo myli.
– Twoja matka z pewnością nie zakochałaby się
w oszuście. Powinieneś zaufać jej przynajmniej na
tyle, by...
– Co takiego? – Spojrzał na nią gniewnie. – Wiesz,
gdzie go poznała? Na rejsie wycieczkowym! Na takich
rejsach zawsze roisię od podrywaczy polujących na
bogate wdowy. – Zamilkł na chwilę. – Ale nawet
gdyby okazało się, z˙e nie jest naciągaczem, i tak nie
oddam im Rosie.
– No tak – rzekła Jo. – Spodziewałam się tego.
– Więc wiedziałaś o wszystkim? – naskoczył na
nią.
Przytaknęła.
– Powiedziała mi wczoraj podczas pozowania.
– I jak to wpłynęło na twoje przeciągające się
rozwaz˙ania? – spytał złośliwym tonem.
Jo uświadomiła sobie w tym momencie, z˙e moz˙na
kogoś zarazem kochać i nienawidzić. Owszem, Gavin
przez˙ył szok. Owszem, kochał swą matkę i martwił się
o nią. Jednak wszystko to nie usprawiedliwiało jego
reakcji.
105
NARZECZONA MILIONERA
– Jedno z moich przeciągających się rozwaz˙ań
– odparła ozięble – doprowadziło mnie do wniosku, z˙e
młoda guwernantka mogłaby rozwiązać... wszystkie
twoje problemy.
– Ach, tak? – rzucił ze złością. – A co z namiętnoś-
cią, którą do siebie z˙ywimy? I czy masz zamiar całe
z˙ycie być przesadnie ostroz˙na icofać się przed wszyst-
kim? Nie sądziłem, z˙e taki z ciebie tchórz, Jo – dodał
łagodniej. – Nie po tym, w jaki sposób się poznaliśmy.
Była oszołomiona, niezdolna stawić czoła uczu-
ciom, które wezbrały w niej gorącą falą, gdy wpat-
rywała się w jego oczy. Jednocześnie coś w niej
krzyczało: ,,Nie tak! To nie powinno stać się w ten
sposób! Nie wtedy, gdy oboje jesteśmy rozgniewani.
Oblizała usta i odchrząknęła.
– Tak się składa, Gavinie, z˙e podjęłam juz˙ decyzję.
Uznałam, z˙e wyjście za ciebie będzie dla mnie ko-
rzystne.
Oczy mu się zwęziły; drgnął gwałtownie.
– Pozwól mi wyjaśnić – powiedziała spokojnie.
– Oczywiście korzyść jest obopólna. Szukasz matki
dla Rosie, a mnie to odpowiada. Myślę, z˙e polubiłyś-
my się nawzajem.
Przerwała.
– Mów dalej – rzekł bezbarwnym tonem.
– Hm... zawsze chciałam mieć własny dom. Poza
tym, mówiąc otwarcie, po wyjściu za ciebie byłabym
zabezpieczona finansowo i mogłabym rysować tylko
to, na co mam ochotę. Dzieci, zwierzęta, pejzaz˙e.
– Rozejrzała się. – Nawet tę starą szopę.
106
LINDSAY ARMSTRONG
Jego oczy wciąz˙ były wąskie i uwaz˙ne.
– Dlatego – ciągnęła – jeśli dojdziemy do porozu-
mienia, muszę postawić jeden warunek.
– Jaki?
Tym razem w jego głosie zabrzmiała szorstka nuta.
Jo przełknęła z trudem i wzięła się w garść.
– Z
˙
e nie będziemy udawać, z˙e łączy nas coś więcej
niz˙ małz˙eństwo z rozsądku. Ja wiem, dlaczego nie
jesteś juz˙ zdolny do wielkiej, szalonej miłości. Ty
wiesz, z˙e jestem niezalez˙ną samotniczką i nie po-
trafiłabym się zmienić. Niemniej oboje moz˙emy od-
nieść z tego związku konkretne korzyści.
– Przemawiasz tak cholernie chłodno i rzeczowo,
jakbyśmy rozmawiali o cenie nabiału.
– Gavinie – wycedziła przez zęby – od samego
rana jesteś wściekły i wychodzisz ze skóry, z˙eby mnie
obrazić. Powinieneś mi podziękować, z˙e nie dałam ci
w twarz!
Wziął ją w ramiona, lecz była zbyt wściekła, by mu
ulec.
– Nienawidzę, kiedy to robisz – wysyczała.
– Więc pozwól, z˙e wynagrodzę cistraty moral-
ne. Jo Lucas, czy wyjdziesz za mnie – nie tylko
z powodu korzyści, jakie moz˙emy nawzajem od-
nieść, ale po to, by dzielić ze mną w harmonii łóz˙ko
i z˙ycie?
Podniosła głowę i spojrzała na niego.
– Będę zaszczycony, jeśli się zgodzisz – dodał.
Zajrzała mu głęboko w oczy izobaczyła, z˙e mają
powaz˙ny, pytający wyraz.
107
NARZECZONA MILIONERA
– Ale czy ty zgadzasz się z tym, co powiedziałam?
Wzruszył ramionami.
– Jeślicina tym zalez˙y. Nadal sprawia mi radość,
z˙e troszczymy się o siebie nawzajem, i nie sądzę, by
kiedykolwiek miało się to zmienić.
Gniew ją opuścił. To, co się między nimi teraz
działo, przejęło ją wzruszeniem. Byli dwojgiem ludzi,
których z˙ycie cięz˙ko doświadczyło i zraniło. Czy ta
świadomość wystarczy, by ich połączyć?
Nagle pomyślała, z˙e ten aspekt jest bez znaczenia.
Liczyło się tylko to, z˙e z˙ywi dla niego bezmierną,
nieogarnioną czułość.
Uwolniła rękę i dotknęła palcami policzka Gavina,
czując, jak jej zmysły zaczynają wibrować.
– Dobrze, zgadzam się – rzekła głosem ochrypłym
ze wzruszenia.
Westchnął z ulgą izanurzył twarz w jej włosach.
Dwa tygodnie później Adela powiedziała do Jo:
– Kochanie, wyglądasz po prostu cudownie!
Jo zerknęła w dół na swój ślubny strój: długą wąską
spódnicę z tajlandzkiego jedwabiu w kolorze kości
słoniowej i krótki z˙akiet, misternie przybrany wstąz˙-
kami i koronkami. Strój uzupełniały jedwabne kryte
czółenka i krótkie białe rękawiczki, a na łóz˙ku lez˙ał
bukiet z˙ółtych, ledwo rozkwitłych róz˙yczek.
Włosy miała upięte i przewiązane cienką wstąz˙ką
zamiast welonu. Przed chwilą Adela zapięła jej na szyi
ślubny prezent – sznur drogocennych pereł.
W sąsiedniej sypialni domu Gavina na Gold Coast
108
LINDSAY ARMSTRONG
Sharon ubierała swą bratanicę Rosie, która miała roz-
sypywać ślubne kwiecie.
Dom otaczały rozległe ogrody dochodzące do odnogi
rzekiCoomera, gdzie znajdowała się prywatna przystań
z przycumowanym tam szybkim jachtem motorowym.
Jo, Adela i Rosie przybyły tego ranka z Kin Can.
Mąz˙ Sharon, Roger, będący druz˙bą Gavina, przyleciał
wraz z nim z Brisbane.
Zgodnie z tradycją Jo nie widziała Gavina od po-
przedniego dnia. Ceremonia miała się rozpocząć za
pół godziny.
Usiadła na łóz˙ku.
– Jestem trochę przytłoczona tym wszystkim – wy-
znała, ogarniając gestem ręki otoczenie, po czym
spojrzała na diamentowy pierścionek błyszczący na jej
palcu. – Zamierzałam urządzić to znacznie skromniej.
Adela przysunęła sobie krzesło.
– Dlaczego? – zapytała.
– Sama nie wiem. Moz˙e dlatego, z˙e dla Gavina jest
to drugie małz˙eństwo.
– Posłuchaj – powiedziała Adela, pochylając się ku
Jo. – Jestem bardzo szczęśliwa z waszego związku i...
– przerwała na chwilę – jakiekolwiek z˙ywisz obawy co
do faktu, z˙e jesteś dla Gavina drugą z˙oną, to jeśli
kochasz go tak, jak myślę, wszystko dobrze się ułoz˙y.
Jo podniosła wzrok na Adelę.
– Więc wiesz, z˙e to trochę jednostronne uczucie?
Adela uśmiechnęła się ciepło.
– Czyz˙by? Wydaje misię, z˙e Gavin wprost nie
moz˙e się doczekać, z˙eby zaprowadzić cię do ołtarza.
109
NARZECZONA MILIONERA
Po prostu bądź sobą, Jo, co według mnie oznacza
bardzo miłą osobę.
Jo równiez˙ lekko się uśmiechnęła.
– Dziękuję. – Wstała i odetchnęła głęboko. – Jes-
tem gotowa.
To był wspaniały ślub. Wszyscy zgodnie uznali, z˙e
panna młoda wygląda olśniewająco, a pan młody
prezentuje się doskonale w ciemnym fraku z oślepiają-
co białym gorsem koszuli.
Rosie wyglądała uroczo w długiej z˙ółtej sukience
i z kwiatami we włosach. Wciąz˙ nie mogła uwierzyć
swemu szczęściu: ma matkę, i to taką ukochaną!
Adela w lawendowej koronkowej suknibyła uoso-
bieniem elegancji.
Nawet siostra Gavina, Sharon Pritchard, niezbyt
przychylnie nastawiona do Jo, otarła łzę, gdy ogłasza-
no ich męz˙em iz˙oną.
W przyjęciu, wydanym w przystrojonej kwiatami
sali jadalnej, uczestniczyło około trzydziestu gości,
między innymi Case i pani Harper, a takz˙e najlepsza
przyjaciółka Jo, Leanne, oraz kilka innych jej kolez˙a-
nek i ulubiony nauczyciel ze szkoły plastycznej.
Ze strony Gavina zaproszono głównie członków
rodziny, ale równiez˙ kilku przyjaciół.
Oczywiście krąz˙yły rozmaite domysły na temat
pośpiechu, z jakim zawarto ślub, oraz faktu, z˙e dotąd
nikt z rodziny nawet nie słyszał o Jo. Dwie ciotki
Gavina otwarcie przyjrzały się jej talii, po czym wyco-
fały się, by poplotkować na osobności.
110
LINDSAY ARMSTRONG
– Z czasem przywykniesz do mojej rodziny – sze-
pnął jej Gavin. – Jesteśmy dość dziwaczną gromadką.
W trakcie przyjęcia jedna rzecz szczególnie ude-
rzyła Jo. Oczywiście juz˙ wcześniej zdawała sobie
sprawę, z˙e Gavin odziedziczył całkiem spore impe-
rium, ale obecnie po raz pierwszy zetknęła się z wyz˙-
szą sferą, do której weszła poprzez małz˙eństwo z nim.
Niektórzy z Hastingsów mogli być ekscentryczni, ale
wszyscy mieli jedną wspólną cechę: pewność siebie
płynącą z dziedziczonego od pokoleń majątku.
Wreszcie przyjęcie się skończyło. Zanim goście
wyszli, Jo rzuciła za siebie ślubny bukiet, który chwy-
ciła Rosie, a potem zostali z Gavinem sami.
– Powiedz mi – rzekł, prowadząc ją na oszklony
taras z widokiem na rzekę – czy naprawdę czujesz się
juz˙ moją z˙oną?
Jo popatrzyła na drzewka cytrusowe w donicach
z terakoty i fontannę z podwodnymi światłami, wy-
glądającymi jak zatopione gwiazdy, po czym odwróci-
ła się do Gavina.
– Niewątpliwie czuję się bardzo oficjalnie poślu-
biona.
– To dobrze – powiedział, podchodząc do niej
z rękami w kieszeniach. – Mam pomysł. Przebierzmy
się i odpocznijmy chwilę w ogrodzie.
– Doskonale. – Uśmiechnęła się do niego, a potem
spojrzała w dół idotknęła pereł. – Nie dałam cijeszcze
mojego prezentu. Zabiorę go po drodze.
– Więc idź, a ja tymczasem zdobędę butelkę szam-
pana, bo wcześniej wypiłaś najwyz˙ej dwa kieliszki.
111
NARZECZONA MILIONERA
– Wolałam pozostać trzeźwa – zaśmiała się.
Jo odkryła, z˙e wszystkie jej rzeczy przeniesiono
do głównej sypialni. Weszła tam i rozejrzała się zdzi-
wiona.
Ktoś – Adela? – najwyraźniej nie szczędził kosztów
przy jej urządzaniu. Na podłodze lez˙ał olbrzymipłowy
dywan, a szerokie łóz˙ko przykrywała kapa z niebielo-
nej bawełny, na której rozrzucono poduszkiz natural-
nego jedwabiu wyszywanego perełkami.
Uwagę jej przykuł stojący za łóz˙kiem parawan
z rajskimi ptakami wymalowanymi na bez˙owym tle.
W drugim końcu pokoju stał stolik i dwa wyścieła-
ne fotele oraz majestatyczny słoń wyrzeźbiony z zielo-
nego kamienia, sięgający jej niemal do pasa.
Wszystkie ubrania były juz˙ wypakowane, w tym
równiez˙ prezent od Adeli– ślubna wyprawa.
Jo przebrała się w długie morelowe spodnie z szero-
kimi nogawkami i bluzę w tym samym kolorze, rzuci-
wszy przedtem ostatnie spojrzenie w lustro na swe
odbicie w ślubnej sukni. Wyjęła wstąz˙kę z włosów,
zdjęła naszyjnik z pereł i wzięła z nocnego stolika
pięknie zapakowany prezent dla Gavina.
Odetchnęła głęboko kilka razy. Zbliz˙ała się chwila,
kiedy będzie musiała wyjawić mu o sobie coś, o czym
nie wiedział...
A zarazem chwila, gdy być moz˙e dowie się, jak
wypadła w porównaniu z jego pierwszą z˙oną.
Gavin juz˙ na nią czekał. Nie przebrał się, ale zdjął
112
LINDSAY ARMSTRONG
marynarkę ikrawat, podwinął rękawy koszuliirozpiął
kołnierzyk.
Na niskim stole przed wygodną kanapą stała taca
z przekąskami, dwa kieliszki oraz butelka szampana
w wiaderku z lodem.
– To dla ciebie – powiedziała nieco speszona Jo,
podając Gavinowi prezent. – Mam nadzieję, z˙e cisię
spodoba.
– Dziękuję – odrzekł.
Rozwiązał złotą wstąz˙kę, odwinął papier i przez
długą chwilę wpatrywał się w przepięknie oprawiony
owalny portret Rosie.
W końcu podniósł głowę.
– Och, Jo, wspaniale ją uchwyciłaś!
– Myślę, z˙e rzeczywiście nieźle mi to wyszło
– przyznała.
– Dziękuję ci – powtórzył z prostotą.
Odłoz˙ył portret ipodszedł do niej.
– Tęskniłaś za mną?
– Ja... Dlaczego pytasz?
– Bo wyglądasz na zmęczoną i spiętą. Martwiłem
się, jak sobie radzisz beze mnie przed całą tą ce-
remonią.
Skrzywiła się.
– Rzeczywiście przez˙yłam moment prawdziwej
paniki, ale twoja matka mnie uspokoiła. Poradziła,
z˙ebym po prostu była sobą. – Zdmuchnęła sprzed oczu
kosmyk włosów. – Na szczęście to juz˙ za nami. Ale
jest jedna rzecz...
Urwała i odwróciła się w stronę rzeki, skąd dobiegł
113
NARZECZONA MILIONERA
głośny huk eksplozji, a potem krzyki, i zobaczyła
buchające nad wodą płomienie.
– Co, u licha...? – zaczęła.
– Poz˙ar na statku – zorientował się natychmiast
Gavin i ruszył szybkim krokiem do drzwi. – Zostań tu,
Jo. Ja...
– Nie ma mowy! – zaprotestowała, ujrzawszy
w blasku ognia ludzi skaczących do wody. – Idę z tobą.
Oboje dobiegli do przystani i wskoczyli do małej
łódki z podwieszonym silnikiem, przycumowanej
obok eleganckiego stateczku Gavina.
– Musimy uwzględnić odpływ, który znosi statek
i rozbitków w kierunku tej wysepki – rzucił, wskazując
ręką kierunek, a potem szarpnął za linkę rozrusznika
iuruchomił motor. – Z
˙
ałuję, z˙e cię ze sobą wziąłem, Jo.
– Mogę cipomóc wyciągać ludziz wody – odrzek-
ła, przekrzykując hałas silnika.
– Tak, ale to niebezpieczne. Wprawdzie jeden zbior-
nik paliwa juz˙ wybuchł, lecz mogą eksplodować inne.
– Tam, Gavinie! – krzyknęła, widząc czyjąś głowę
unoszącą się nad wodą.
Przez następną godzinę wyławiali rozbitków i prze-
wozili na przystań, przy czym Jo musiała nurkować,
by uratować dwóch nieumiejących pływać. Na szczęś-
cie do akcji włączyły się tez˙ inne prywatne łódki oraz
kilka kutrów słuz˙by ratownictwa przybrzez˙nego, wy-
posaz˙onych w sprzęt przeciwpoz˙arowy.
Zgodnie z obawamiGavina eksplodował drugizbior-
nik, na szczęście nie wyrządzając nikomu krzywdy.
Gdy akcja ratunkowa dobiegła końca, oboje prze-
114
LINDSAY ARMSTRONG
moczeni, brudni i wyczerpani, powlekli się z powro-
tem na taras ipadlina drewnianą ławkę
Po chwili Gavin podniósł się i nalał szampana do
obydwu kieliszków.
– Proszę – rzekł, podając jeden Jo. – Jest juz˙
wprawdzie ciepły i bez bąbelków, ale zasłuz˙yliśmy na
niego.
Wypiła łyk.
– Smakuje wspaniale.
Gavin podszedł do niewielkiego pulpitu i wcisnął
kilka guzików.
Na szklane ściany tarasu opadły z˙aluzje, odgradza-
jąc ich od zewnętrznego świata. Fragment podłogi
odsunął się i odsłonił wielką wannę wypełnioną bul-
goczącą wodą. Na dnie zapłonęły podwodne światła,
a wszystkie inne lampy na tarasie zgasły.
Jo odstawiła kieliszek i klasnęła w dłonie.
– Wspaniałe! To pomysł twojej matki?
– Tak – potwierdził. – Wzorowany na japońskich
łaźniach.
Roześmiała się.
– Nie mogę się doczekać, z˙eby tam wskoczyć.
– Więc to zrób.
Nacisnął kolejny guzik, odsłaniając szafę z płasz-
czami kąpielowymi, ręcznikami, mydłami, gąbkami,
a nawet szczotkamido mycia pleców.
Jo ściągnęła brudne ubranie i weszła do wody
w staniku i majteczkach.
– Moim zdaniem – rzekł Gavin – najprzyjemniej
kąpie się w niej nago.
115
NARZECZONA MILIONERA
– A więc dobrze – zgodziła się radośnie i zdjęła
bieliznę pod osłoną pieniącej się wody. – Czy mógłbyś
podać mimydło?
Spełnił jej prośbę, po czym znów nalał szampana
idołączył do niej w spodenkach.
Upiła trochę, odstawiła kieliszek i zaczęła się myć.
– Mam lepszy pomysł – oświadczył. Odebrał jej
mydło ipoczął ją namydlać.
– Rzeczywiście lepszy – mruknęła po chwili, czu-
jąc błogie odpręz˙enie, a potem takz˙e inne, bardziej
ekscytujące wraz˙enia.
Objął ją i zaczął całować, delikatnie i powoli. Ich
splecione ciała lekko unosiły się w wodzie. Upojona
Jo chłonęła kaz˙dą chwilę, pragnąc, by trwała wiecz-
nie. Ich pocałunki i pieszczoty stawały się coraz go-
rętsze.
– Jo... chodź ze mną.
– Za chwilę – odrzekła i zaczęła go znów całować.
– Teraz, Jo. Chodźmy do łóz˙ka.
Zajrzała mu w oczy; były ciemne z poz˙ądania.
– Dobrze – szepnęła.
Wyszli z wody, narzucili płaszcze kąpielowe i,
trzymając się za ręce, pobiegli do sypialni.
Gavin niecierpliwie zrzucił z łóz˙ka ozdobne podusz-
kiinarzutę, a po chwilina podłodze wylądowały tez˙
ich szlafroki.
Jo mgliście przypomniała sobie postanowienie, by
ukrywać przed nim swoje uczucie. Lecz nie mogła się
powstrzymać. Cała płonęła z poz˙ądania. Nigdy nie
przypuszczała, z˙e coś takiego moz˙e się jej zdarzyć.
116
LINDSAY ARMSTRONG
Pragnęła jego szczupłego, silnego ciała; pragnęła, by
ją wyzwolił, by się z nią kochał...
– Jo?
– Gavinie?
Wpatrywali się w siebie ponad łóz˙kiem.
Roześmiała się.
– Jeślisię połoz˙ysz, ja tez˙ to zrobię.
– Zgoda! – odparł.
Ale w rzeczywistości upadli na łóz˙ko razem ijuz˙ po
chwili ich śmiech zastąpiło coś innego – poz˙ądanie.
Lecz tym razem on ją prowadził, póki nie poczuła się
bezbronna z pragnienia i oszołomiona z zachwytu.
Minęło trochę czasu, zanim znów przemówili, le-
z˙ąc obok siebie na łóz˙ku.
– No, no! – odezwał się łagodnie Gavin i pogładził
ją po policzku.
– Powiedziałabym to nawet cztery razy! – rzekła,
zdmuchując z oczu kosmyk.
Gavin naciągnął na nich prześcieradło.
– Zawsze wiedziałem, z˙e to będzie az˙ tak.
Uśmiechnęła się.
– Wiesz, co myślę?
– Co?
– Z
˙
e jesteś nieznośnie przemądrzałym Gavinem
Hastingsem.
– Przeciwnie, Joanno Hastings – odparł. – Jestem
wybitnym znawcą ludzkich charakterów. – Roze-
śmiał się i pocałował ją. – Moz˙e się trochę prześpi-
my? – zaproponował.
117
NARZECZONA MILIONERA
– Myślę, z˙e to nie najgorszy pomysł. Jestem skona-
na – przyznała. – Chyba nie kaz˙demu przydarza się
taki burzliwy dzień ślubu.
– Istotnie. Wygodnie ci?
– Tak – wymamrotała i prawie natychmiast usnęła.
Gavin przyglądał się jej i rozmyślał nad tym, dla-
czego nie powiedziała mu, z˙e jest dziewicą. Czy moz˙e
właśnie to chciała wyznać tuz˙ przed wybuchem poz˙aru
na łodzi?
Rzecz w tym, z˙e się tego nie spodziewał. Zawsze
była taka opanowana i pewna siebie. Wspominała
wprawdzie o swych zahamowaniach, lecz nie przypu-
szczał, z˙e są az˙ tak powaz˙ne.
Skąd się wzięły? I czy mówiła serio, określając ich
związek jako małz˙eństwo z rozsądku? Nic z tego, co
wydarzyło się między nimi tej nocy, nie było ,,rozsąd-
ne’’. Była za to niepohamowana namiętność.
Przyjrzał się jej ponownie w świetle lampy. Uroczo
potargane złociste włosy, wciąz˙ jeszcze zarumieniona
twarz, zmysłowe usta... Poczuł niemal nieodpartą po-
kusę, by obudzić ją pocałunkiem.
118
LINDSAY ARMSTRONG
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Przez pięć dni z˙yliwyłącznie sobą.
Upłynęły im spokojnie, jak w cudownym śnie, na
pływaniu, z˙eglowaniu łódką, rozmowach, lekturach...
i kochaniu się.
Przydarzyło im się jednak kilka spięć, kiedy nie
potrafili zapanować nad swym poz˙ądaniem.
Pewnego wieczoru Gavin zaprosił ją na kolację do
Sanctuary Cove – popularnego kompleksu handlo-
wo-gastronomicznego. Po namyśle włoz˙yła prostą
czarną sukienkę bez rękawów, z kwadratowym dekol-
tem, przy którym naszyjnik z pereł prezentował się
bajecznie, oraz sandałki na wysokich obcasach. Gdy
upinała włosy w węzeł, z błysku oczu Gavina poznała
natychmiast, z˙e mu się to nie podoba, lecz sama była
dosyć zadowolona z efektu.
– Gotowa? – spytał, stojąc juz˙ w drzwiach, ubra-
ny w marynarskie spodnie i kremową koszulę w pas-
ki.
Rozpyliła odrobinę perfum za uszami i odparła:
– Gotowa!
Przespacerowali się po uroczym miasteczku, z jego
ozdobnymi latarniami i ukwieconymi chodnikami,
oglądali wystawy, zwiedzili przystań, po czym zasie-
dlido kolacjiw restauracjina nabrzez˙u.
Jo była w znakomitym nastroju, dopóki w pewnym
momencie Gavin nie zaczął nalegać, by rozpuściła
włosy. Początkowo wzięła to za z˙art, ale odsunął talerz
z homarem ioświadczył, z˙e nie będzie jadł, póki nie
spełnijego prośby.
Przyjrzała mu się. Jako artystka podziwiała jego
szerokie ramiona i kształtny muskularny tors pod
kremową koszulą i czuła nieodpartą chęć, by uwiecz-
nić je na papierze.
Jako kobieta i kochanka uwaz˙ała jego ciało za
źródło poz˙ądania i radości, a sama myśl o znalezieniu
się w łóz˙ku w jego ramionach upajała ją i oszałamiała.
Ale czemu się upierał, by rozpuściła włosy tutaj,
przy obcych ludziach. To tak, jakby prosił, z˙eby się
publicznie rozebrała.
– Zrobię to, kiedy wrócimy do domu – powie-
działa.
– Więc juz˙ wracajmy – rzucił. Wstał i wyciągnął
do niej rękę.
– Jeszcze nie skończyłam jeść.
Ludzie zaczynali ukradkiem się im przyglądać.
– Nie moz˙emy tak po prostu wyjść – rzekła.
W oczach Gavina ujrzała jakiś magnetyczny błysk.
Był na tyle sugestywny, z˙e odwróciła się na pięcie
i wyszła pierwsza z restauracji, z dumnie podniesioną
głową.
Podczas drogi powrotnej nie zamienili ani słowa.
Ale gdy tylko wysiedli z samochodu i zamknęli za
120
LINDSAY ARMSTRONG
sobą rzeźbione frontowe drzwi, połoz˙ył dłoń na jej
ramieniu i rzekł ponuro:
– Czy wiesz, z˙e przez ostatnie dwie godziny do-
prowadzasz mnie do szaleństwa tą przeklętą wymus-
kaną fryzurą?
– Tak? – odparła zdziwiona, z˙e zwykłe upięcie
włosów mogło wywołać w nim taką zmysłową reak-
cję. – Co wobec tego powiesz na to?
Zsunęła sandałkiipoczuła pod bosymistopami
chłód podłogiholu. Rozejrzała się, po czym zdjęła
sznur pereł i powiesiła go na wyciągniętej ręce figury
z brązu, przedstawiającej hinduską boginię. Następnie
rozpięła zamek błyskawiczny sukienki, która upadła
u jej stóp. Wyszła z niej powoli, podniosła ją i powiesi-
ła na drugim ramieniu posągu.
Wreszcie rozpuściła włosy, które spłynęły w dół
złocistym strumieniem, i wówczas uświadomiła sobie,
z˙e Gavin oddycha cięz˙ko, wpatrując się zafascynowa-
nym wzrokiem w czarny koronkowy staniczek i figi,
podkreślające kremowy odcień jej gładkiej, jedwabis-
tej skóry.
Uniósł głowę i spojrzał jej w oczy.
– Mogę cię dotknąć? – zapytał.
– Nie, dopóki mnie nie przeprosisz.
Przypatrywał jej się w milczeniu.
– W takim razie idę spać – rzekła. Odwróciła się
iruszyła w kierunku schodów.
Ale nie uszła daleko. Doskoczył do niej i objął od
tyłu.
– Myślisz, do cholery, z˙e pozwolę cipójść do łóz˙ka
121
NARZECZONA MILIONERA
beze mnie? – warknął, a potem nakrył dłońmi jej
piersi. – No dobrze, przepraszam cię... ale tam w re-
stauracjinie mogłem nad sobą zapanować.
Zawahała się.
– Czy mogę ci dowieść, jak bardzo cię przepra-
szam? – spytał i wsunął dłonie pod jej majteczki.
Jo przygryzła dolną wargę.
– Wybaczyłaś mi? – szepnął jej do ucha.
Odchyliła się do tyłu i oparła na nim.
– Oczekuję bardziej zadowalających przeprosin
– rzekła powoli.
– Dobrze. – Odwrócił ją do siebie i przytulił.
– Zobaczmy więc, czy potrafię cię bardziej zadowolić.
– To równiez˙ – powiedział potem – doprowadza
mnie do szaleństwa.
Lez˙elina łóz˙ku wpatrzeni w siebie, a na podłodze
znów poniewierały się poduszki, narzuta i skłębione
ubrania.
Gavin oparł się na łokciu i pogładził jej krągłe biodro.
– Więc jeśli jeszcze kiedyś – ciągnął – poproszę cię
nagle w samym środku kolacji, z˙ebyś wstała iwyszła
ze mną, będziesz juz˙ wiedziała dlaczego.
– Widzę, z˙e czekają mnie ekscytujące przygody
– rzekła Jo, oddychając szybko.
– Aha... Takie jak ta.
Zaczął zmysłowo całować ją całą, docierając do
najbardziej sekretnych, intymnych miejsc. Jo poddała
się narastającemu w niej podnieceniu i takz˙e zaczęła
pieścić jego silne ciało. Oboje zatracili się w pocałun-
122
LINDSAY ARMSTRONG
kach, dotknięciach, pieszczotach i upojeniach tak
śmiałych, niecierpliwych i zaborczych, jakich nigdy
dotąd nie doświadczyli, az˙ wreszcie dotarli na sam
szczyt rozkoszy.
A gdy było juz˙ po wszystkim, zasnęli w swych
objęciach, wyczerpani i zroszeni potem.
– Jo?
Otworzyła oczy i ujrzała światło dnia przenikające
przez zasłony. Odwróciła głowę i spojrzała na przy-
glądającego się jej Gavina, a potem usiadła raptownie
i zasłoniła dłonią usta. Przypomniała sobie, z˙e chociaz˙
w domu nie było stałej słuz˙by, codziennie przychodzi-
ła gospodyni w średnim wieku, o imieniu Sophie.
– Co się stało? – zapytał.
– Moja sukienka i perły!
Domyślił się natychmiast.
– Boisz się, z˙e Sophie będzie zaszokowana, gdy
znajdzie je wiszące w holu?
– Tak! Czy... mógłbyś mije przynieść?
– Obawiam się, z˙e juz˙ za późno. Słyszałem, jak
dziesięć minut temu weszła frontowymi drzwiami.
Jo miała tak przygnębioną minę, z˙e mimo woli
wybuchnął śmiechem.
– To zamęz˙na kobieta – rzekł uspokajająco
– z czworgiem dzieci i dwojgiem wnucząt.
– No tak, ale mogła juz˙ zapomnieć, jak to jest
– odparła Jo ponurym tonem. – A jeślizacznie plot-
kować?
– Zapewniam cię, z˙e zbyt dobrze u nas zarabia, by
123
NARZECZONA MILIONERA
to robić. Poza tym podpisała klauzulę o zachowaniu
dyskrecji.
Jo odpręz˙yła się nieco.
– Czy rzeczywiście musisz zadawać sobie az˙ tyle
trudu, z˙eby ochronić swą prywatność? – zapytała.
– Owszem. Prawdę mówiąc, po tej próbie porwa-
nia jeszcze zwiększyłem środki bezpieczeństwa.
Wszyscy nowi pracownicy są teraz najpierw skrupula-
tnie sprawdzani.
Co ciekawe, kilka dni później wątek kłopotów
przysparzanych przez bogactwo znalazł kontynuację,
choć w nieco innej postaci.
Wciąz˙ jeszcze przebywalina Gold Coast, lecz ich
oficjalny miesiąc miodowy juz˙ się skończył, a wraz
z nim cudowna wolność od wszelkich spraw, wizyt,
a nawet telefonów.
Totez˙ pewnego dnia odwiedziła ich Sharon Prit-
chard ze swymitrzema córkamioraz Adela iRosie.
Zdaniem Jo, Sharon miała równie apodyktyczny cha-
rakter jak jej brat, lecz brakowało jej jego uroku.
Po obiedzie Gavin zabrał dziewczynki na przejaz˙dz˙-
kę motorówką, a Sharon, Adela iJo zaczęły oglądać
zdjęcia z wesela.
– Spójrzcie tylko na nią – rzekła Adela, wskazując
na Elspeth Morgan pogrąz˙oną w rozmowie z jednym
z wujów Gavina.
– Jeślipróbowała wywrzeć na nim wraz˙enie, zmar-
nowała tylko czas – zachichotała Sharon. – Wuj Garth
ma bzika, a poza tym nie znosi nowobogackich.
124
LINDSAY ARMSTRONG
Adela przytaknęła, lecz dodała:
– Nie zapominaj, z˙e nie tak dawno my równiez˙
zaliczaliśmy się do nowobogackich.
– Ale przynajmniej nasz ród jest znów bezpieczny.
A raczej powinien być.
– Sharon! – upomniała ją Adela.
– Bezpieczny? – Jo uniosła gwałtownie głowę
znad zdjęć. – Co masz na myśli?
– To, z˙e powinnaś urodzić mu synów, moja droga
– rzuciła Sharon. – Do niedawna niepokoiliśmy się
wszyscy, z˙e Gavin będzie pierwszym z głównej linii
Hastingsów, który nie pozostawi po sobie potomka
płcimęskiej.
Jo zachmurzyła się.
– Nie przejmuj się nią, Jo – rzekła Adela, po
czym zwróciła się do córki: – Sharon, potrafisz być
równie przykra jak Elspeth Morgan! W dzisiejszych
czasach nikt juz˙ nie podchodzi do tych spraw w ten
sposób.
Sharon skrzywiła się.
– Być moz˙e, ale nie zaprzeczysz, z˙e zarządzanie
naszymi interesami byłoby ogromnym cięz˙arem dla
Rosie. A kobieta jest zawsze zdana na łaskę męz˙czyz-
ny, którego poślubiła.
Jo spuściła głowę i wpatrzyła się w zdjęcia niewi-
dzącym wzrokiem. W mózgu tłukło się jej tylko jedno
pytanie: czyz˙by Gavin, przyznając się do potrzeby
posiadania z˙ony, zapomniał powiedzieć jej, z˙e pragnie
mieć syna?
*
125
NARZECZONA MILIONERA
Późnym popołudniem Jo i Gavin poz˙egnaliSharon,
jej córkioraz Adelę izostalisamiz Rosie.
– Dobrze, rybeńko – rzekł do niej Gavin – mamy
jeszcze dwa dni, zanim wrócisz do Kin Can. Jak
chciałabyś je spędzić?
– Strasznie chciałabym pójść do Muzeum Morza.
Są tam polarne niedźwiedzie. Widziałam je, jak jesz-
cze były małe – odparła podekscytowana Rosie.
– A więc jutro tam pojedziemy – zdecydował Ga-
vin. – Coś jeszcze?
– Nie, chcę po prostu nacieszyć się tobą i Jo.
– Rosie odwróciła się do niej. – Czy mam cię nazywać
Jo, czy mamusią?
Jo spostrzegła, z˙e oczy Gavina zwęziły się rap-
townie.
– Och, myślę z˙e moz˙e być Jo – odrzekła po chwili
wahania. – Przynajmniej na razie.
– Rosie, a co ty sama byś wolała? – wtrącił się
Gavin.
Rosie wzięła głęboki oddech.
– Nigdy nie znałam mamusi, ale była jednak moją
prawdziwą mamą, więc myślę, z˙e nie powinnam nazy-
wać tak kogoś innego. Chociaz˙ jestem zachwycona, z˙e
jesteś moją nową mamą – zapewniła powaz˙nym to-
nem, po czym spytała z niepokojem w głosie: – Rozu-
miesz mnie, Jo?
– Doskonale cię rozumiem – odpowiedziała Jo
łagodnie. – I zgadzam się z tym.
– A co z naszymi dziećmi? – zapytał zupełnie
126
LINDSAY ARMSTRONG
niespodziewanie Gavin tego samego wieczoru, gdy juz˙
kładlisię spać.
Jo siedziała przed toaletką szczotkując włosy. Usły-
szawszy pytanie, znieruchomiała, gdyz˙ natychmiast
przypomniały jej się dynastyczne rozwaz˙ania jego
siostry.
– Co masz na myśli?
– Zamierzamy przeciez˙ powiększyć rodzinę, pra-
wda?
Stanął za nią iprzejął z jej rękiszczotkę.
– Nigdy o tym nie rozmawialiśmy – rzekła.
Znieruchomiał nagle i pochwyciła w lustrze jego
uwaz˙ne, badawcze spojrzenie.
– Wydawało mi się to oczywiste.
Przełknęła ślinę.
– Myślę, z˙e mnie tez˙. Choć nie planowałam, z˙e
to będzie natychmiast. Ile dzieci mielibyśmy mieć,
Gavinie?
– To zalez˙y od ciebie.
Postanowiła zmienić temat.
– Uwaz˙asz, z˙e powinnam była zachęcić Rosie, aby
nazywała mnie mamą? – spytała i, nie czekając na
odpowiedź, dodała: – Mówiąc szczerze, poruszam się
tu trochę na oślep. To delikatna kwestia dla was
obojga... jak się okazało.
– Myślisz, z˙e mógłbym mieć coś przeciwko temu,
by cię tak nazywała?
– Owszem. Zresztą, byłoby to całkiem naturalne
– dodała. – Twoje wspomnienia...
– W moich wspomnieniach nie ma Rosie nazywa-
127
NARZECZONA MILIONERA
jącej kogokolwiek mamą, skoro Sasha umarła tuz˙ po
porodzie – przerwał jej i usiadł naprzeciwko, na skraju
łóz˙ka. – Za to nieraz gryzłem się, z˙e brakuje jej matki.
Jo rozwaz˙yła wszystko ipoczuła się, jakby stąpała
po polu minowym. Zaledwie przed kilkoma godzinami
Sharon przytłoczyła ją wagą, jaką dla klanu Hasting-
sów ma posiadanie synów, a oto teraz Gavin ni stąd, ni
zowąd wszczyna rozmowę o powiększeniu rodziny.
Nie mówiąc juz˙ o jego trosce, by Rosie została płynnie
i bezboleśnie włączona w ich związek.
Naturalnie, podzielała tę troskę. Czemu jednak nie
moz˙e się oprzeć wraz˙eniu, z˙e ich miodowy miesiąc
nieodwołalnie się skończył, a wymóg dostarczenia
dynastii Hastingsów męskich potomków przygniata
niczym cięz˙kigłaz?
– Jo?
– Tak? – rzekła, z trudem odrywając się od niewe-
sołych rozmyślań. – Uwaz˙am, z˙e z Rosie najlepiej
postępować rozwaz˙nie i powoli.
– A w kwestii naszych własnych dzieci? Tez˙ po-
woli?
– Gavinie, jesteśmy małz˙eństwem dopiero od sześ-
ciu dni!
Skrzywił się.
– Wiem. Ale czy w ogóle zamierzasz mieć dzieci?
– Czemu miałbyś w to wątpić?
– Czasamibywasz... dość skryta, Jo.
– W jakim sensie?
– Nie powiedziałaś mi, na przykład, z˙e jesteś dzie-
wicą.
128
LINDSAY ARMSTRONG
– Ach, więc o to chodzi? – rzekła z niedowierza-
niem.
– Nie powiedziałaś mi takz˙e, dlaczego w wieku
dwudziestu czterech lat nie miałaś jeszcze kochanka.
– Bo... – urwała – ...nie spotkałam nikogo takiego
jak ty.
Coś błysnęło w jego oczach.
– Więc wyszłaś za mnie nie tylko z rozsądku, Jo?
– Nigdy tak nie mówiłam.
Wpatrywali się w siebie. W końcu Gavin odezwał
się:
– Czyz˙ nie powinniśmy zatem porozmawiać teraz
o naszych uczuciach?
Lecz Jo pomyślała, z˙e jej decyzja, by ukrywać swe
uczucie, jest zapewne nadal najlepszym wyjściem
– przynajmniej dopóki nie dowie się, o co chodzi
Gavinowi i jak bardzo zalez˙y mu na posiadaniu syna.
Wstała, podeszła do okna ispostrzegła rzeczne
sygnalizatory, migające czerwono i zielono. Wydawa-
ły się odzwierciedlać jej dylemat. Zielone światło
oznaczało: ,,cała naprzód’’, po prostu bądź z nim
szczera; czerwone zaś nakazywało maksymalną ostroz˙-
ność i ostrzegało: ,,jeśli przekroczysz tę linię, roztrzas-
kasz się o skały’’.
Skały takie, na przykład, jak niemoz˙ność dania mu
syna na rozkaz?
– Nie, Gavinie, uwaz˙am, z˙e obecnie nie ma sensu
analizować naszych uczuć – powiedziała, wciąz˙ od-
wrócona plecami do niego. – To, co się między nami
dzieje, jest cudowne. Zaufajmy temu i pójdźmy dalej.
129
NARZECZONA MILIONERA
Długo milczał, a gdy w końcu odpowiedział, nie
uz˙ył słów. Po prostu stanął za nią, objął ją i trwał tak, az˙
odchyliła się do tyłu i oparła o niego. Wówczas zaczął
całować jej szyję, a kiedy juz˙ niemal omdlewała
z poz˙ądania, pociągnął ją na łóz˙ko.
Lecz chociaz˙ kochali się potem cudownie i namięt-
nie, cały czas miała wraz˙enie, z˙e przezwycięz˙yła po-
waz˙ny kryzys.
Jednak w ciągu następnych trzech miesięcy uświa-
damiała sobie coraz wyraźniej, z˙e ten kryzys nadal
trwa iwiąz˙e się nie tylko z pragnieniem Gavina, by
mieć synów, lecz takz˙e z jego pamięcią o Sashy.
130
LINDSAY ARMSTRONG
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Wkrótce Jo, Gavin i Rosie wrócili na farmę Kin
Can.
Robiło się coraz bardziej upalnie. Obie z Rosie
spędzały razem mnóstwo czasu – pływając, rysując,
czytając lub urządzając sobie wycieczki po okolicy.
Zgodnie ze swym postanowieniem Jo nie narzucała
się dziewczynce w roli matki, pozostawiając sprawy
ich naturalnemu biegowi. Okazało się to trafną decy-
zją. Rosie z entuzjazmem brała udział w ich wspól-
nych rozrywkach. Zaczęła tez˙ radzić się Jo w kwestii
strojów, zwierzać jej i opowiadać o swych przyjaciół-
kach.
Jo odczuwała rosnące serdeczne przywiązanie i mi-
łość do Rosie. I nadszedł dzień, gdy zyskała pewność,
z˙e dziewczynka z˙ywi dla niej podobne uczucia. Był to
dzień, w którym – jak to ujął Gavin – obie zmówiły się
przeciwko niemu.
Zaczęło się od tego, z˙e Rosie zaopiekowała się małą
osieroconą owieczką. Przemyciła ją do swej sypialni,
gdzie zwierzątko narobiło okropnego bałaganu, jak
zwykły to czynić wszystkie maleństwa.
PaniHarper, ujrzawszy ów rozgardi
asz, wpadła
w takie przeraz˙enie, z˙e pomimo sympatii dla Rosie
zawiadomiła o wszystkim Gavina Hastingsa.
Owieczkę natychmiast wyrzucono, ku rozpaczy
Rosie, która nazwała ojca nieczułym i okrutnym. Co
gorsza, Gavin zabronił jej tez˙ trzymania w domu
ukochanego szczeniaka. Wówczas Rosie tupnęła nóz˙-
ką ioświadczyła ojcu, z˙e go nienawidzi!
W tym momencie Jo wymknęła się cicho, by
naradzić się z Casem. Jeszcze tego popołudnia w ogro-
dzie pod oknem Rosie pojawiła się zagroda z wielką
budą. Przed kolacją Jo zaprezentowała ją męz˙owi
ijego córce, proponując by owi
eczka iszczeni
ak
szczęśliwie z˙yły tam sobie w pobliz˙u swojej małej
pani.
Nim Gavin zdąz˙ył wyrazić swoje zdanie, dziew-
czynka rzuciła się jej na szyję, wołając radośnie, z˙e jest
najlepszą mamusią pod słońcem. Jo przytuliła małą,
czując w sercu rozkoszne ciepło.
Gavin przypatrywał się temu i w końcu rzekł z nad-
zwyczajną powagą:
– Teraz nareszcie zrozumiałem.
– Co zrozumiałeś, tatusiu? – zawołała Rosie.
– Czyz˙ to nie kapitalny pomysł?
– Z
˙
e dwie kobiety mego z˙ycia zmówiły się prze-
ciwko mnie.
Rosie wsunęła rączkę w dłoń Jo.
– Ale przeciez˙ my cię kochamy – zapewniła go.
– Mogę je juz˙ przyprowadzić?
Gavin skinął głową i dziewczynka pognała alejką.
Popatrzył w oczy Jo.
132
LINDSAY ARMSTRONG
– Przepraszam cię, ale... – Urwała i wzruszyła
ramionami.
Pocałował ją.
– Jesteś cudowna – powiedział. – Ale czy zdajesz
sobie sprawę, z˙e teraz albo owieczka będzie dorastać
w przekonaniu, z˙e jest psem, albo szczeniak wyrośnie
na owcę?
Jo wybuchnęła śmiechem.
Kilka dni później Rosie oznajmiła, z˙e nie moz˙e się
juz˙ doczekać, kiedy urodzą się dzieci.
Jo i pani Harper wymieniły zdumione spojrzenia,
sądząc, z˙e ma na myśliswoją parę zwierzątek.
– Co do braci, to nie jestem pewna – ciągnęła.
– Braciszek mojej przyjaciółki Julii jest okropnie
niesforny. Ale nie miałabym nic przeciwko siostrzycz-
ce.
Zarówno Jo, jak i pani Harper uśmiechnęły się
z ulgą.
Jakiś czas potem, gdy Gavin poleciał do Sydney na
posiedzenie zarządu, odwiedziła ją Adela Hastings.
Teściowa zaproponowała Jo, z˙e zapozna ją szcze-
gółowo z funkcjonowaniem farmy, bo jak się wkrótce
sama przekona, to na nią spadnie obowiązek spraw-
nego zarządzania i nadzorowania wszystkich spraw.
– Choć męz˙czyźni z rodu Hastingsów – powiedzia-
ła – są przekonani, z˙e dzierz˙ą pełnię władzy, w istocie
to my, kobiety, jesteśmy prawdziwymi władczyniami
tego imperium.
133
NARZECZONA MILIONERA
W ciągu następnych kilku dni Jo dowiadywała się
z podziwem, w jaki sposób Adela starała się uczynić
z˙ycie pracowników farmy moz˙liwie jak najprzyjem-
niejszym.
W swoim czasie, na przykład, zorganizowała dla
ich z˙on kurs kroju iszycia. Załoz˙yła bibliotekę i wypo-
z˙yczalnię filmów wideo. Obecnie zaś zaproponowała
Jo poprowadzenie zajęć plastycznych.
Adela oznajmiła z naciskiem, z˙e Kin Can jest
wzorcową farmą, odwiedzaną przez gości z całego
świata, i nalez˙y uczynić wszystko, by utrzymać jej
wysokipoziom.
– Widzisz, moja droga – rzekła na koniec – waz˙ne
jest, abyś zaangaz˙owała się w tutejsze problemy i oso-
biście doglądała wszystkiego. – W jej oczach zamigo-
tała wesoła iskierka, gdy dodała: – Nie tylko ze wzglę-
du na dobro farmy, ale itwoje własne, gdyz˙ inaczej
zwariujesz z nudów.
– Na razie pobyt tutaj sprawia mi ogromną radość
– zaśmiała się Jo. – Tyle tu przestrzeni i swobody!
– To świetnie – rzekła Adela. – Pamiętaj, ilekroć
będziesz potrzebowała rady czy pomocy, nie krępuj się
idzwoń do mnie.
– A co... – zawahała się Jo – z twoimi planami
małz˙eństwa?
Adela skrzywiła się,
– Zaczynam mieć coraz większe wątpliwości.
– Czyz˙by potwierdziły się podejrzenia Gavina?
Adela westchnęła.
– Dotyczące łowców fortun polujących na samotne
134
LINDSAY ARMSTRONG
wdowy? No cóz˙, to strasznie skomplikowane sprawy,
kiedy w grę wchodzą wielkie pieniądze – rzekła ze
smutkiem. – Tak, moz˙liwe, z˙e on miał rację, a ja byłam
zaślepiona i nic nie dostrzegałam.
Jo tylko serdecznie i współczująco ścisnęła jej
ramię.
Natomiast jej związek zdawał się kwitnąć.
Co do taktyki ukrywania swych uczuć, to istotnie
nie powiedziała Gavinowi nigdy, z˙e go kocha, a takz˙e
– nie wiedzieć czemu – unikała wszelkich wzmianek
o swej przeszłości.
Lecz jej spokój mąciły drobne z pozoru wydarze-
nia. Takie jak niedawna rozmowa o tym, jak Rosie ma
ją nazywać. Albo incydent w restauracji z powodu jej
fryzury.
Zastanawiając się nad nim, doszła do przekonania,
z˙e zachowanie Gavina nie wynikło wyłącznie z niepo-
hamowanej z˙ądzy. Musiało kryć się za tym coś jesz-
cze. Moz˙e niekorzystne dla niej porównanie z Sashą?
Mimo tych obaw, w zasadzie wszystko między
nimi układało się doskonale – az˙ do chwili, gdy
nieoczekiwanie pod jej stopami rozwarła się przepaść.
Któregoś dnia Gavin, jadąc w interesach do Bris-
bane, wziął ją ze sobą. Zatrzymali się w pięknym
hotelu nad rzeką i umówili na kolację w restauracji,
gdy będzie juz˙ wolny.
Jo nie marnowała czasu na łaz˙enie po sklepach,
tylko zwiedziła nową wystawę w galerii sztuki, o czym
od dawna marzyła. Poniewaz˙ zaś wieczorem chciała
135
NARZECZONA MILIONERA
włoz˙yć śliczną kremową sukienkę ze ślubnej wypra-
wy, dla dopełnienia efektu wstąpiła do kosmetyczki
ifryzjerki.
Spotkali się w restauracji. Gdy zjedli juz˙ główne
dania i zastanawiali się nad deserem, zauwaz˙yła, z˙e
Gavin przygląda jej się w szczególny sposób.
– Och, nie! – zawołała, muskając dłonią fryzurę.
– Tym razem mam rozpuszczone włosy, więc nie moz˙e
chodzić o to!
Rozparł się na krześle. W ciemnym garniturze,
bladoniebieskiej koszuli i granatowym krawacie wy-
glądał nadzwyczaj atrakcyjnie.
– Czyz˙byś miał zamiar znów mnie poprosić, z˙e-
bym wstała iwyszła z tobą? – ciągnęła, z trudem
zachowując powagę. – Coś mimówi, z˙e nie zjemy
deseru.
– Masz niezawodny instynkt, Jo.
Nie wytrzymała i uśmiechnęła się.
– Po prostu szybko się uczę.
Z restauracji nie było daleko do hotelu. Kochali się
gwałtownie i namiętnie, a ich szczytowe uniesienie
zaparło im dech w piersiach.
– To było miłe, prawda, Jo? – zapytał, gdy byli juz˙
w stanie mówić.
– Było... – westchnęła z lubością – ...fantastyczne.
– Kiedy...
Urwał izachmurzył się.
– Co, kiedy?
– Nie, nic. Idź spać, panno Długonoga.
– Gavin... – zawahała się – o czym myślisz?
136
LINDSAY ARMSTRONG
– Niewaz˙ne.
Wyciągnął rękę i zgasił nocną lampę.
Jo chciała zaprotestować, zawołać: ,,Przeciez˙ wi -
dzę, z˙e coś się w tobie nagle zmieniło, oddaliłeś się ode
mnie, a ja muszę wiedzieć, dlaczego!’’
Lecz raptownie zmroziła ją myśl, z˙e być moz˙e
Gavinowi przypomniała się Sasha. Moz˙e kiedyś tez˙
urządzalitaki
e eskapady – moz˙e zatrzymywalisi
ę
w tym samym hotelu i teraz opadły go wspomnienia.
A jeśli tak, nic nie mogła na to poradzić.
Gavin pozostał posępny i zamknięty w sobie az˙ do
powrotu na farmę. Później zaś, jak to juz˙ wcześniej
bywało, wszystko między nimi pozornie wróciło do
normy.
Ale potem nadszedł ten straszny dzień, kiedy wyda-
ła swoje pierwsze przyjęcie.
Zaprosiła trzy pary z sąsiedztwa. Wszyscy świetnie
się bawili, do czasu gdy jeden z męz˙czyzn, który
najwyraźniej za duz˙o wypił, wzniósł kieliszek i po-
gratulował Gavinowi talentu wybierania sobie z˙on.
Zapadła martwa cisza. Jego własna z˙ona wyglądała,
jakby chciała zapaść się pod ziemię, a Gavin rzucił mu
wściekłe spojrzenie.
Jo udało się jakoś opanować i kolacja potoczyła się
dalej. Zajście zwarzyło jej jednak humor i odetchnęła
z ulgą, gdy goście wreszcie poz˙egnali się i odjechali.
– Przypomnij mi, z˙ebym juz˙ nigdy go nie zaprasza-
ła – szepnęła do Gavina, gdy stali oboje na progu
domu.
– Czemu? Przeciez˙ powiedział ci komplement.
137
NARZECZONA MILIONERA
Spojrzała na niego z niedowierzaniem.
– Poza wszystkim innym, to był szczyt nietaktu.
Wzruszył ramionami i odwrócił się od niej.
– Chyba pójdę juz˙ spać – oświadczył.
Jo została jeszcze na werandzie, zastanawiając się,
czy ta nietaktowna uwaga przywiodła Gavinowi na
myśl Sashę. Być moz˙e Sashę królującą w niezrównany
sposób na swych proszonych przyjęciach?
Pada na mnie coraz głębszy jej cień, pomyślała.
Ale przeciez˙ Gavin uprzedził mnie, z˙e zawsze bę-
dzie porównywał kaz˙dą kobietę z jej wspomnie-
niem. Czemu więc jestem tak zaskoczona i wstrząś-
nięta?
Poszła do sypialni. Gavin juz˙ spał. Po raz pierwszy,
odkąd się pobrali, nie objął jej, choćby tylko po to, by
zasnęła w jego ramionach.
Kilka tygodni później obudziła się rano, włoz˙yła
szorty khaki, róz˙ową bluzkę isandałkiizeszła do
kuchni na kawę. Gavin wstał jeszcze przed świtem
ipojechał nadzorować spęd owiec.
Zamierzała wykroić sobie kilka godzin na rysowa-
nie. Tworzyła cykl obrazów przedstawiających farmę
i zastanawiała się powaz˙nie nad urządzeniem wysta-
wy. Adela obiecała jej w tym pomóc.
Jednak tego ranka skończyło się na tym, z˙e wróciła
do łóz˙ka i ponownie zasnęła. Gdy się obudziła, wy-
czerpana i blada, ujrzała siedzącego obok Gavina.
– Znów ta najgorsza pora miesiąca? – spytał, ujmu-
jąc ją za rękę.
138
LINDSAY ARMSTRONG
– Uhm – przytaknęła. Wydało jej się, z˙e dostrzegła
w jego oczach błysk rozczarowania.
– Lez˙ i odpoczywaj. Później przyniosę ci lekką
kolację.
Nachylił się i delikatnie ją pocałował.
Zasypiając, pomyślała, z˙e z pewnością jej się przy-
widziało. Czuła błogi spokój. Zapomniała o wcześ-
niejszych obawach przekonana, z˙e wszystko między
nimi układa się jak najlepiej.
Następnego ranka czuła się juz˙ dobrze. Rosie była
na przyjęciu urodzinowym u kolez˙anki w sąsiedniej
farmie, gdzie miała zostać na noc. Oboje z Gavinem
postanowili więc urządzić sobie poranny piknik.
Pojechaliczterokołowcamina jedno z pastwi
sk.
Jo rozłoz˙yła pod drzewem koc iwyjęła z przygo-
towanego przez panią Harper koszyka termos z her-
batą i kilka kawałków tłustego czereśniowego ciasta.
– Niedługo utyję na wikcie pani Harper – zauwaz˙y-
ła. Nalała herbatę do kubków.
Gavin wyciągnął się na kocu.
– Nie wydajesz mi się gruba. Nawiasem mówiąc,
czy moz˙esz coś poradzić na te comiesięczne niedys-
pozycje?
Jo podała mu na talerzyku kawałek ciasta.
– Mogę zacząć brać pigułki antykoncepcyjne albo
zajść w ciąz˙ę – odrzekła wesoło.
– To znaczy, z˙e nie bierzesz pigułek?
Odstawiła ostroz˙nie kubek i odgoniła muchy znad
ciasta.
139
NARZECZONA MILIONERA
– A dlaczego sądziłeś, z˙e je biorę?
– Minęły juz˙ trzy miesiące...
– I po zaledwie trzech miesiącach podejrzewasz,
z˙e jestem bezpłodna albo potajemnie stosuję środki
antykoncepcyjne?
– Sama powiedziałaś, z˙e chwilowo nie chcesz po-
większenia rodziny.
Pojęła nagle, z˙e wczoraj wcale nie uroiła sobie jego
rozczarowanego spojrzenia. I wszystkie jej obawy
i lęki powróciły ze zdwojoną siłą.
– Za to ty zapomniałeś mi powiedzieć – rzekła,
zrywając się na nogi – z˙e poślubiłeś mnie wyłącznie po
to, abym urodziła ci następcę tronu.
– Nonsens – odparł ostro irówniez˙ wstał. – Skąd ci
to przyszło do głowy? – spytał pogardliwie.
– Miałam wiele powodów, by to podejrzewać,
a teraz jestem juz˙ pewna – odrzekła z agresywnym
błyskiem oczu, lecz w głębi duszy była wstrząśnięta
izatrwoz˙ona.
– Przeciez˙ to ty nazwałaś nasz związek małz˙eń-
stwem z rozsądku – przypomniał napastliwym tonem.
– Czy rozumiesz przez to, z˙e moz˙esz ode mnie odejść,
kiedy tylko zechcesz?
Chciała zaprzeczyć, ale rozmyśliła się i powie-
działa:
– Nigdy nie sądziłam, z˙e moja rola ograniczy się
do dostarczenia potomka dla przedłuz˙enia rodu Has-
tingsów.
– Czy to znaczy, z˙e nie zamierzasz mieć dzieci?
– spytał ponuro.
140
LINDSAY ARMSTRONG
– Nie w ten sposób, nie na rozkaz! A jeśli nie
urodzę cisyna, to co? Kaz˙esz miodmaszerować?
Podszedł do niej i chwycił ją mocno za nadgarstek.
– Przestań – wycedził przez zęby. – Cholernie
dobrze wiesz, z˙e wcale nie jest tak.
– Nie, właśnie z˙e nie wiem. I puść mnie, sprawiasz
miból – wykrztusiła.
Puścił jej rękę, ale minę miał wciąz˙ zawziętą i roz-
wścieczoną.
– Jo... – zaczął.
Odwróciła się i pobiegła do swojego czterokołow-
ca. Wskoczyła na siodełko, zapaliła silnik i ruszyła,
nim zaskoczony Gavin zdołał ją powstrzymać.
Pędziła szybko, z rozwianymi włosami, łzami
w oczach ibólem w sercu.
I nie zauwaz˙yła kangura, który wyskoczył na drogę
zza skalnego załomu. Uderzyła w niego, przeleciała
przez kierownicę i upadła cięz˙ko na ziemię.
Po chwili kangur podniósł się i odbiegł w pod-
skokach. Ona zaś lez˙ała nadal nieprzytomna.
– Myślę, Gavinie – rzekł doktor Tom Watson – z˙e
nic jej nie będzie. Skręciła kostkę, jest cała posiniaczona
i podrapana, ale jakimś cudem nie ma chyba z˙adnych
złamań aniwewnętrznych obraz˙eń. Mimo to zawiozę ją
samolotem do Charleville i dokładniej przebadam.
– A kiedy odzyska przytomność?
Tom przyglądał mu się przez chwilę. Znał Gavina
Hastingsa od dawna, ale dotychczas tylko raz, po
śmierci Sashy, widział go tak zrozpaczonego.
141
NARZECZONA MILIONERA
– Trudno powiedzieć – odparł. – Najlepiej poleć
z nami.
– Zrób tak, Gavinie – rzekła zapłakana pani Har-
per. Nachyliła się nad Jo, lez˙ącą nieruchomo na no-
szach, i pogłaskała ją czule po ramieniu. – Zaopiekuję
się Rosie, kiedy wróci z urodzin.
– Gdzie ja jestem? – spytała Jo, otwierając oczy.
Gavin natychmiast nacisnął guzik dzwonka obok
jej łóz˙ka.
– W szpitalu, ale wszystko będzie dobrze – odrzekł
uspokajająco i wziął ją za rękę. – Miałaś wypadek na
czterokołowcu, pamiętasz?
– N...nie.
Do pokoju wszedł Tom, usiadł na krześle przy
łóz˙ku iłagodnym tonem zadał Jo kilka pytań. W efek-
cie ustalił, z˙e Jo wie, jak się nazywa, rozpoznaje
Gavina – choć mówiąc to, zachmurzyła się – i nie
pamięta tylko samego wypadku.
Musiało ją to wyczerpać, gdyz˙ zaraz potem usnęła.
Tom wyciągnął Gavina z pokoju.
– To się często zdarza – powiedział. – Niektórzy
ludzie w ogóle nie przypominają sobie wypadku, ale
poza tym ich pamięć funkcjonuje bez zarzutu.
Przerwał i popatrzył na Gavina, lecz nie do-
strzegł na jego twarzy ulgi, tylko ten sam zgnębiony
izrozpaczony wyraz, co przez ostatni
e półtorej
doby.
– Uwierz mi, nic jej nie grozi – podjął. – Posłuchaj,
wiem, jakie bolesne wywołuje w tobie...
142
LINDSAY ARMSTRONG
– Chodzio to – przerwał mu Gavin szorstko igwał-
townie – z˙e nigdy bym sobie tego nie wybaczył.
Odwrócił się i szybko odszedł korytarzem.
Tom odprowadził go wzrokiem, a potem potrząsnął
głową i wrócił do swej pacjentki.
Parę dni później, gdy Jo czuła się juz˙ duz˙o lepiej
– choć wciąz˙ była słaba imi
ała objawy wstrząsu
mózgu – Tom zajrzał do niej i podczas badania zagad-
nął z˙artobliwie:
– Co się z wami obojgiem dzieje? Albo zostajecie
postrzeleniprzez porywaczy, albo znokautowaniprzez
kangura!
Jo uśmiechnęła się słabo, ale po wyjściu Toma
uderzyła ją niezamierzona ironia tej uwagi. W istocie
oboje trafili do tego samego szpitala i nawet pokoju
– jedno na początku, a drugie, być moz˙e, pod koniec
ich związku.
Chociaz˙ nadal nie pamiętała wypadku, z wolna
przypominała sobie okoliczności, które do niego do-
prowadziły.
Oto lez˙y w tym samym łóz˙ku, w którym Gavin
podjął decyzję poślubienia jej. Nie ma wprawdzie
połamanych kości, za to ma złamane serce, poniewaz˙
kiedyś wydawało jej się, z˙e zdobyła jego miłość i z˙e
oz˙enił się z nią nie tylko z powodu Rosie i konieczno-
ściprzedłuz˙enia rodu.
Pięć dni po wypadku Jo, juz˙ ubrana, gotowała się do
opuszczenia szpitala.
143
NARZECZONA MILIONERA
Ciągle jeszcze była nieco osłabiona, posiniaczona
i podrapana, lecz ogólnie w dobrym stanie.
Uśmiechnęła się krzywo. Z pewnością nie była
w dobrym stanie psychicznym.
Gavin spędzał z nią wiele czasu, zachowywał się
uprzejmie i wesoło. W rozmowach nie wracali do
ostatniej kłótni. Początkowo chora i obolała Jo była za
to wdzięczna, lecz obecnie widziała to inaczej. Za pół
godziny Gavin miał zabrać ją samolotem do Kin Can.
Po to, z˙eby oficjalnie rozwiązali swoje małz˙eństwo?
Czy właśnie tego chciała? A jakie miała inne wy-
jście? Ciągnąć to dalej ze świadomością, z˙e ma być
jedynie matką jego dzieci. Nie... ale...
Wyjrzała przez okno. Od kilku dni nieustannie lało
iteraz tez˙ padał ulewny deszcz.
Gavin stanął niezauwaz˙ony w drzwiach szpitalnego
pokoju iprzyjrzał się Jo.
Jej piękne włosy były związane w koński ogon,
a całe ciało pod czarną podkoszulką i luźnymi baweł-
nianymi spodniami wydawało się napięte, gdy siedzia-
ła na skraju łóz˙ka, twarzą do okna.
O czym ona myśli? – zastanawiał się. Czy wciąz˙
jest na niego zła? Czy rozwaz˙a porzucenie go?
– Jo? – odezwał się.
Odwróciła się gwałtownie, z otwartymi szeroko
oczami.
– Nie... nie słyszałam, kiedy wszedłeś – wyjąkała.
– Przed chwilą. Jak się czujesz?
– Świetnie! Naprawdę świetnie. – Wpatrywała się
w niego jakby z oczekiwaniem.
144
LINDSAY ARMSTRONG
– Zmieniłem trochę...
– Gavinie, musimy porozmawiać! Chcę wiedzieć,
na czym stoimy.
– To chyba nie najlepsza pora i miejsce. Poza tym
– ciągnął spokojnym tonem – nie jesteś jeszcze cał-
kiem zdrowa i musisz się oszczędzać.
– Nie traktuj mnie jak porcelanową lalkę!
– Jo, czeka nas dość cięz˙ka droga powrotna, więc
moz˙e porozmawiamy w domu? – Podniósł jej torbę.
Wpatrywała się w jego nieprzeniknioną minę i za-
drz˙ała w duchu. Moz˙e itraktował ją jak porcelanową
lalkę, lecz czuła się teraz, jakby waliła głową w twardy
mur.
145
NARZECZONA MILIONERA
ROZDZIAŁ JEDENASTY
Gavin zaprowadził ją do jednego z range roverów
z farmy.
– Przykro mi, ale pojedziemy samochodem.
Jo spojrzała na niego zaskoczona.
– Przez ostatnią noc sytuacja znacznie się pogor-
szyła. Mamy mnóstwo powodziisamolot wysłano,
z˙eby ewakuować do Brisbane jakąś cięz˙arną kobietę.
Wszystkie miejscowe śmigłowce równiez˙ biorą udział
w akcjach ratowniczych. Ale nie martw się, połoz˙yłem
na siedzeniu dodatkową owczą skórę, z˙eby było ci
wygodniej.
– A jak wygląda sytuacja w Kin Can? – spytała Jo,
wsiadając.
Usiadł za kierownicą i wyjechał ze szpitalnego
parkingu.
– Leje. Wciąz˙ moz˙na tam dojechać, ale musimy
przenieść owce na wyz˙ej połoz˙one tereny.
– Jest az˙ tak źle?
– Uhm. – Włączył radio. – Chciałem zostawić
cię w szpitalu przynajmniej jeszcze przez jeden
dzień, ale potrzebują wszystkich łóz˙ek, gdyz˙ przy-
wieziono wiele ofiar powodzi.
– Nie zdawałam sobie sprawy z powagi sytuacji
– powiedziała z poczuciem winy.
Zerknął na nią.
– Miałaś inne rzeczy na głowie.
Spuściła wzrok.
– Gavinie... – zaczęła, ale uciszył ją gestem ręki, po
czym wskazał radio. Nadawano właśnie komunikat
o pogodzie i stanie dróg.
Wysłuchawszy go, Gavin zaklął.
– Główna szosa jest odcięta. Będziemy musieli
pojechać naokoło i znacznie nadrobić drogi.
– Moz˙e powinniśmy wrócić do Charleville?
Skrzywił się.
– Ściągnęły tam tłumy ludzi i nie znaleźlibyśmy
juz˙ z˙adnego miejsca na nocleg. Poza tym rzeka War-
rego szybko przybiera, więc tam tez˙ nie będzie bez-
piecznie. Nie martw się, przejedziemy.
Lecz po drodze Jo zauwaz˙yła sześć konipozo-
stawionych na zalanym wodą wybiegu. I właśnie przez
to wpadliw tarapaty.
– Trzeba je uwolnić – powiedziała.
Po chwili wahania Gavin skinął głową i podjechał
do olbrzymiego drzewa eukaliptusowego.
– Będę musiał przeciąć ogrodzenie. Nie wychodź
z samochodu.
Ale bez noz˙yc do metalu niełatwo było przeciąć
kolczasty drut. Tymczasem woda podnosiła się szyb-
ko.
W końcu Jo jednak wysiadła, z˙eby mu pomóc.
W ulewnym deszczu Gavin za pomocą narzędzi
147
NARZECZONA MILIONERA
samochodowych zaczął odwijać drut z naroz˙nego
słupa.
– Przede wszystkim nie powinni zostawić koni
w zagrodzie z kolczastego drutu – zauwaz˙ył zgryź-
liwie. – No, prawie skończone.
– Ale dokąd one pójdą? – spytała zaniepokojona.
– Wrócą tą drogą. Mają silny instynkt samoza-
chowawczy i potrafią doskonale pływać – odpowie-
dział, oddychając cięz˙ko. Odwinął ostatni drut.
Tak jak przewidział, konie pogalopowały drogą do
Charleville.
Gdy wrócili do samochodu, zasępił się. Woda zale-
wała juz˙ pobocze szosy.
– Ten samarytańskiuczynek moz˙e nas sporo koszto-
wać – rzekł. – Posłuchajmy najnowszego komunikatu.
Nie był pocieszający. Zarówno przed nimi, jak
i z tyłu woda gwałtownie przybierała.
– Nawiąz˙ę łączność przez CB radio, a później
obejrzę to drzewo.
Połączył się z jednym z helikopterów stanowej
słuz˙by drogowej ipodał im swą pozycję. Potem pod-
jechał tuz˙ pod drzewo.
– O Boz˙e! – jęknęła Jo, wyjrzawszy przez okno.
Od strony wybiegu waliła na nich ściana brunatnej
spienionej wody.
– Jo, rób dokładnie to, co powiem – polecił. – Po-
mogę ciwejść na dach samochodu.
Gdy juz˙ się tam znalazła, zarzucił linę holowniczą
na najniz˙szy konar i wspiął się na drzewo niczym
wielki kot.
148
LINDSAY ARMSTRONG
– Tu jest całkiem bezpiecznie! – zawołał do Jo,
obwiązując linę wokół gałęzi. Następnie spuścił jej
pętlę.
– Obwiąz˙ się nią w pasie i wejdź na drzewo,
tak jak ja.
– Nie dam rady, ono jest zupełnie gładkie.
– Wykorzystaj wszystkie nierówności i sęki. Jeśli
się ześlizgniesz, utrzymam cię i podciągnę.
Jo zawahała się, ale woda chlupotała juz˙ przy
drzwiach samochodu. Obwiązała się więc liną i za-
częła z trudem, centymetr po centymetrze, wspinać się
w górę.
Gavin przez cały czas do niej przemawiał, ale gdy
była juz˙ blisko, poczuła, z˙e nie da rady.
Wychylił się w dół.
– Chwyć mnie za rękę! – zawołał.
– Nie mogę – odpowiedziała, przywierając do
pnia. – Nie dosięgnę.
– Moz˙esz, Jo. Kocham cię. Od pierwszej chwili.
– Co?
– Chciałem ci to powiedzieć później, w domu, ale
to prawda. Jo, jeszcze tylko kilka centymetrów!
– Ale byłeś taki... taki... Wiem, z˙e nie potrafisz jej
zapomnieć...
– To ciebie boję się stracić! Proszę cię, moja uko-
chana, jeszcze tylko kawałek. Uda nam się!
I dokonała tego, choć później nigdy nie potrafiła
wyjaśnić, w jaki sposób. Na pewno pomogła jego siła
i doświadczenie komandosa. Ale moz˙liwe, z˙e naj-
potęz˙niejszym bodźcem było to, co jej powiedział.
149
NARZECZONA MILIONERA
Gdy range rover zaczął z wolna odpływać, była juz˙
wtulona w rozwidlenie konarów i sapała jak lokomoty-
wa, a Gavin siedział przed nią okrakiem na gałęzi.
– Co powiedziałeś? – wydyszała.
Pogładził ją po twarzy.
– Kocham cię, moja najdroz˙sza. Przez ostatnie
trzy miesiące dostawałem powoli obłędu od rozmyś-
lania kiedy – jeśli w ogóle – się we mnie zako-
chasz.
Otworzyła usta, ale nim zdąz˙yła cokolwiek od-
powiedzieć, usłyszeli warkot nadlatującego helikop-
tera.
Gavin, mruz˙ąc oczy, spojrzał w górę.
– Dzięki Bogu! Tym razem wjedziesz na wyciągar-
ce, a ja będę przy tobie.
– Nigdy czegoś podobnego nie widziałem! – zawo-
łał pilot śmigłowca, przekrzykując ryk silnika.
– A co się dzieje w Kin Can?
– Obawiam się, z˙e nie mam dobrych wiadomości.
– Rosie... – szepnęła Jo.
– Jest w Brisbane – rzekł Gavin, obejmując ją
ramieniem. – Dokąd lecimy? – zapytał pilota.
– Do Romy. Dalej nie mogę, bo muszę zatankować
paliwo i lecieć do innych wezwań.
– A moz˙esz podrzucić mnie do Kin Can?
– Jasne, stary.
– Jo – powiedział Gavin prosto w jej ucho – wyślę
cię z Romy na Gold Coast, a sam muszę wrócić na
farmę.
150
LINDSAY ARMSTRONG
– Rozumiem. Ale bądź ostroz˙ny.
– Ty tez˙.
– Dobrze. – Przytuliła się do niego i z uśmiechem
zajrzała mu w oczy. – Wiesz, zanim cię poznałam,
prowadziłam nudne, ale za to bezpieczne z˙ycie. A te-
raz porwania, eksplodujące statki, powodzie, śmig-
łowce ratownicze. Moz˙e wkrótce z powodu naszego
spotkania zderzą się planety?
Adela spotkała się z Jo w Brisbane i zawiozła ją na
Gold Coast.
Wyczerpana Jo za jej radą wzięła kąpiel i wcześnie
poszła spać. Obudziła się rano i długo lez˙ała bez ruchu,
rozmyślając o tym, co usłyszała od Gavina.
Czy to było złudzenie? Halucynacja wywołana
olbrzymim napięciem? A moz˙e istotnie tak powie-
dział, lecz tylko po to, by skłonić mnie do nadzwyczaj-
nego wysiłku? Dlaczego nie potrafię całkowicie w to
uwierzyć?
Następnego dnia otrzymały wiadomość, z˙e na far-
mie wszystko jest wprawdzie przesiąknięte wodą, lecz
poza tym powódź nie wyrządziła większych szkód.
– To się czasem zdarza – stwierdziła z filozoficz-
nym spokojem Adela. – Podczas ostatniej wielkiej
powodzi prawie całe Charleville znalazło się pod
wodą. Przyczyną są nie tylko lokalne deszcze, ale
imonsunowe ulewy na północy. Zresztą z˙ycie w au-
stralijskim buszu, z jego cyklami susz i powodzi, nigdy
nie było łatwe.
151
NARZECZONA MILIONERA
Jo czuła się lepiej i oświadczyła Adeli, z˙e da juz˙
sobie radę sama.
– O nie, moja droga – odparła pani Hastings – nie
opuszczę cię az˙ do powrotu Gavina.
– Ale przeciez˙... – Jo urwała nagle izmruz˙yła oczy.
– Czy to jest to, co myślę?
Adela skrzywiła się.
– Prawdopodobnie. Otrzymałam od niego wyraźne
polecenie, aby zostać z tobą, dopóki nie wróci.
– To jest... – Jo zabrakło słów.
– Typowe dla niego – zgodziła się Adela. – Zresztą
po tym, co ostatnio przeszłaś, i tak bym cię nie
zostawiła bez opieki. Ponadto mam dobrą wiadomość.
Dziś rano zadzwoniła moja przyjaciółka, która prowa-
dzi dość znaną galerię, i wyraziła chęć wystawienia
twych prac.
Jo odetchnęła gwałtownie i zawołała:
– Jesteś najlepszą teściową pod słońcem!
Adela chciała zaprotestować, lecz ostatecznie po-
wiedziała:
– Jedno mogę ci obiecać: zniknę, skoro tylko Ga-
vin przyjedzie.
Przyjechał dwa dnipóźniej.
Był wczesny wieczór. Adela zarządziła lekką kola-
cję z winem, którą podano na tarasie.
Jo miała jeszcze kilka gojących się zadrapań, totez˙
postanowiła przebrać się w coś lekkiego i przewiew-
nego; załoz˙yła wietnamskie piz˙amowe spodnie i blu-
zę, haftowane w fioletowe kwiatki.
Podniosła pokrywę wazy z zupą szparagową i wdy-
152
LINDSAY ARMSTRONG
chała jej aromatyczny zapach, gdy nieoczekiwanie
i bez uprzedzenia pojawił się Gavin.
– Och, cóz˙ za urocza niespodzianka! – zawołała
Adela, podnosząc się z krzesła. – Wnoszę z tego, z˙e
sytuacja się poprawiła?
– Tak, wody szybko opadają. Cześć, Jo.
– Witaj!
Odłoz˙yła serwetkę irówni
ez˙ wstała. Całą sobą
chłonęła jego obecność i dlatego nie potrafiła powie-
dzieć nic więcej.
W jego wyglądzie było sporo z tamtego trapera. Był
nieogolony, miał rozdartą na łokciu koszulę khaki,
poplamione dz˙insy i zabłocone buty.
– Jakie są straty? – zapytała Adela.
– Jedynym miejscem nietkniętym przez powódź
jest dom. – Uśmiechnął się, gdy matka wydała wes-
tchnienie ulgi. – Ale straciliśmy więcej zapasów weł-
ny, niz˙ oczekiwałem. W kaz˙dym razie zrobiliśmy, co
się dało.
Spojrzał znów na Jo, która stała przy stole nieru-
choma jak posąg. Potem popatrzył na siebie z nie-
smakiem.
– Chyba powinienem wziąć prysznic. Pewnie nie
pachnę zbyt pięknie? Ale nieoczekiwanie zwolniło się
miejsce w samolocie, więc musiałem się szybko decy-
dować. Zostawię cię na kilka minut, dobrze?
– Oczywiście – odrzekła Jo, odzyskawszy juz˙ mo-
wę. – A ja tymczasem postaram się o więcej jedzenia...
– Nie trzeba – przerwała jej Adela. – Ja juz˙ wyjez˙-
dz˙am.
153
NARZECZONA MILIONERA
– Ale przeciez˙ nic nie zjadłaś...
– Zjem u Sharon – odparła Adela beztrosko. Pode-
szła do Jo iserdecznie ją ucałowała. – Uwaz˙aj na
siebie, moja droga. Ty tez˙, stary!
Pomachała synowina poz˙egnanie i juz˙ jej nie było.
Jo i Gavin wpatrywali się w siebie. W oczach Jo
odbijały się wszystkie jej obawy i wątpliwości.
Gavin spojrzał na swoje brudne ręce.
– Daj mi pięć minut – mruknął i wyszedł.
Jo usiadła. Miękki złocisty blask zachodzącego
słońca oświetlał rzekę, lecz ona tego nie widziała, gdyz˙
w głowie wirowało jej jedno pytanie: co się teraz
wydarzy? I z kaz˙dą chwilą jej lęk rósł.
– Jo?
Odwróciła się i zobaczyła Gavina ubranego w czys-
te szorty khakiiz˙ółty podkoszulek. Miał wilgotne
włosy ipachniał mydłem.
– Och... szybko się uwinąłeś.
– Uhm – przytaknął i nalał im wina. – Myślę, z˙e się
napijesz?
– Owszem, dziękuję.
Gdy podawał jej kieliszek, ich palce zetknęły się na
moment. Spojrzał jej w oczy i powiedział:
– Kiedy prosiłem cię, z˙ebyś za mnie wyszła, nawet
przez chwilę nie myślałem o synach.
Zamrugała z niedowierzaniem.
– Ale przeciez˙ powiedziałeś... Byłam pewna, z˙e
troszczysz się przede wszystkim o powiększenie ro-
dziny – wyjąkała.
– Owszem, zalez˙ało mi na tym. Ale to nie miało nic
154
LINDSAY ARMSTRONG
wspólnego z chęcią posiadania synów czy przedłuz˙e-
nia rodu. Sądziłem po prostu, z˙e to jedyny sposób, by
cię przy sobie zatrzymać. Bo śmierć Sashy pozo-
stawiła we mnie głęboki lęk o to, z˙e mógłbym stracić
kogoś, kogo kocham, tak jak utraciłem ją. A w ciągu
tych miesięcy twoje uczucia były dla mnie zagadką
iwciąz˙ prześladowała mnie myśl, z˙e pewnego dnia
uznasz, z˙e nasze ,,małz˙eństwo z rozsądku’’ przestało
ci odpowiadać i odejdziesz ode mnie. Właśnie dlatego,
abyś nie mogła tak postąpić, chciałem, z˙ebyśmy mieli
dzieci.
Umilkł na chwilę, po czym podjął:
– Oczywiście, powiedziałem ci, z˙e nie potrafię się
juz˙ zakochać. I wyrzekłem się na zawsze tej mitycznej,
wielkiej, szalonej miłości. Lecz dziś wiem juz˙, z˙e nie
z powodu, który ciwówczas podałem.
– Nie? – spytała bezbarwnym tonem, lecz w jej
duszy zabłysł promyk nadziei.
– Nie. Poniewaz˙ pamięć o Sashy nie zniszczyła we
mnie zdolności pokochania innej kobiety. Przeciwnie,
Sasha nauczyła mnie, czym jest prawdziwa miłość,
choć byłem zbyt ślepy i głupi, by to zrozumieć. Zako-
chałem się w tobie od pierwszej chwili, gdy cię ujrza-
łem. Ale nie byłem w stanie ci tego powiedzieć, bo
bałem się usłyszeć, z˙e ty mnie nie kochasz, i na zawsze
cię stracić.
– Więc... – głos ją zawiódł i musiała odchrząknąć
– ...ukrywałeś przede mną swoje uczucie?
– Tak.
– Ja tez˙.
155
NARZECZONA MILIONERA
Milczał chwilę, wpatrując się w swój kieliszek,
a potem spojrzał na nią.
– Jak to?
– Zakochałam się w tobie, gdy po raz pierwszy
poprosiłeś mnie o rękę. To się... – oblizała wargi – to
się po prostu stało.
Wpatrywał się w nią z niedowierzaniem.
– Mówiąc szczerze – dodała z niepewnym uśmie-
chem – nie sądziłam, z˙e ukrywam to az˙ tak dobrze.
– Jo – rzekł ochrypłym głosem – po co w ogóle to
ukrywać?
– To uczucie było dla mnie czymś cudownym
i nie mogłam pogodzić się z tym, z˙e jest tak... tak
jednostronne. Uznałam więc, z˙e jeśli się o nim nie
dowiesz, będę... sama nie wiem... jakoś bezpiecz-
niejsza.
– Myślę, z˙e rozumiem to az˙ za dobrze – odparł
z lekkim smutkiem. – Ale czemu było ono takie
cudowne?
– Straciłam wszystkich, których kiedykolwiek ko-
chałam. Rodziców, babcię, a potem drugą – matkę
mego ojca – która tak długo mnie szukała i zmarła, nim
mnie odnaleziono. To wywołało we mnie lęk przed
utratą. Dlatego przysięgłam sobie, z˙e nigdy juz˙ ni e
będę od nikogo zalez˙na. Prócz tego istniał jeszcze
jeden powód mego przeświadczenia, z˙e nie jestem
zdolna do miłości.
Wypiła łyk wina, po czym rzeczowo i beznamiętnie
opowiedziała mu, co przydarzyło jej się, gdy miała
piętnaście lat.
156
LINDSAY ARMSTRONG
– Och, Jo – rzekł łagodnie i współczująco na widok
łez napływających jej do oczu, a potem ujął ją za rękę.
– Lecz ty – powiedziała – uwolniłeś mnie od
wszystkich tych obaw i lęków.
Wstał ipodszedł do niej.
– Kocham cię, Jo Lucas – rzekł z mocą. – Czy
wyjdziesz za mnie?
Jej szare oczy rozszerzyły się ze zdziwienia.
– Przeciez˙ juz˙ się pobraliśmy.
– Ale czy chcesz wziąć ze mną prawdziwy ślub?
Połączyć nie tylko nasze ciała, ale i serca? Juz˙ bez
z˙adnych sekretów, bez z˙adnej niepewności...
Jej cudowne usta drgnęły, a potem uśmiechnęła się.
– Tak, Gavinie, bardzo chcę.
– Na Boga, Jo – rzekł ochrypłym głosem, wpat-
rując się w nią z uwielbieniem. – Nigdy się tobą nie
nasycę!
– Ani ja tobą, Gavinie!
Później rozwiązał szarfę jej piz˙amowej bluzy, mó-
wiąc, z˙e jest ubrana bardzo odpowiednio do jego
zamysłów.
Zachichotała, lez˙ąc w jego ramionach.
– Tylko uwaz˙aj na wszystkie te zadrapania i si-
niaki.
Uniósł głowę z jej piersi.
– Do diabła, całkiem o tym zapomniałem!
– Moz˙e powinniśmy opracować plan ich oszczę-
dzenia?
– Jakiplan?
157
NARZECZONA MILIONERA
– To ty słuz˙yłeś w oddziale antyterrorystycznym,
więc powinieneś wiedzieć.
Podrapał się w głowę.
– No cóz˙, z pewnością nalez˙y dokonać dokładnego
przeglądu. Umiejętność gruntownej oceny sytuacji to
podstawa wyszkolenia komandosa.
– Bardzo miodpowiada dokładny przegląd – rzek-
ła z rozmarzonym uśmiechem. – Kiedy zamierzasz go
rozpocząć?
– Moz˙e najpierw cię pocałuję? – zaproponował
i oboje roześmiali się, a potem zanurzyli razem w upa-
jającej miłości.
Kilka dni później, juz˙ w Kin Can, Jo po raz pierw-
szy pokazała Gavinowi jego sekretny portret.
– Pracowałam nad nim, odkąd poprosiłeś mnie
o rękę.
Przyjrzał mu się z uwagą. Na obrazie blask ognia
oświetlał wnętrze starej chaty, a on siedział przy stole,
nagido pasa, ze strzelbą na kolanach.
– Jo... dlaczego w takiej pozie? – zapytał.
– Powiedziałam ci kiedyś, z˙e interesuje mnie
układ kości i mięśni, a ty jesteś wyjątkowo udanym
okazem.
– Czy to jedyny powód?
– No... nie – przyznała z powagą. – Pragnęłam, by
coś przypominało mi mojego trapera.
Uniósł brew.
– Tego samego, który podejrzewał cię o zmowę
z porywaczami?
158
LINDSAY ARMSTRONG
Skinęła głową.
– Czy zamierzasz to wystawić? – zapytał.
– Och, nie. Swoją drogą, trochę szkoda. Uwaz˙am,
z˙e to jedna z moich najlepszych prac.
– Więc co z nim zrobisz?
– Powieszę w naszej sypialni, z˙eby móc fanta-
zjować o tobie, gdy będziesz daleko.
Odetchnął głęboko.
– Wyobraz˙asz sobie, jak to na mnie podziała?
– Wyteleportujesz się natychmiast do domu?
– podsunęła.
Potrząsnął głową.
– Moz˙e się okazać, moja cudowna Jo, z˙e będziesz
musiała odganiać mnie od siebie kijem.
– To jeszcze lepiej – stwierdziła, przytulając się
do niego. – Nie powiedziałeś mi jeszcze, co o nim
sądzisz.
Popatrzył na portret.
– Cóz˙, jestem pod olbrzymim wraz˙eniem.
– Artystycznym, czy moz˙e faktu, z˙e wyglądasz na
nim na przystojnego faceta?
Otoczył rękamijej biodra.
– Jedno idrugie.
– A powaz˙nie?
– No więc... – jego oczy zamgliły się – ...ar-
tystycznym. On jest tak... Nie potrafię wyrazić tego
słowami... ale przeniósł mnie z powrotem do tej
starej chaty. Niemal czuję zapach płonących drew.
Uśmiechnęła się.
– Dzięki.
159
NARZECZONA MILIONERA
– Z drugiej strony, nie mam pojęcia, czy jestem
przystojnym facetem, ale bycie facetem, o którym
fantazjujesz, napawa mnie prawdziwą, wielką i szalo-
ną dumą.
Jo poczuła głęboką radość igo pocałowała.
160
LINDSAY ARMSTRONG