Irena Zarzycka Krolewski lot

background image

IRENA ZARZYCKA

KRÓLEWSKI LOT

background image

I

Pan Klaudius, zamieszkujący niewielką, podmiejską osadę, oddaloną od Warszawy o

dwadzieścia pięć minut drogi koleją, znany był jako profesor, ale więcej jeszcze jako dziwak. Tego
człowieka nikt, nigdy i nigdzie nie widział uśmiechniętego, ożywionego lub rozmawiającego. Poza

wykładami na uniwersytecie, gdzie mówił z konieczności, milczał jak głaz, i na wszelkie
nagabywania machał ręką w sposób wyrażający jak najgłębszą pogardę dla ludzi, którzy tracą czas

na przelewanie z pustego w próżne. Dzień w dzień, pogoda czy słota, profesor z nie okrytą, krótko
ostrzyżoną, szpakowatą głową, chudy, wysoki, trochę zgarbiony, potężnymi krokami zdążał na

pociąg do Warszawy o godzinie ósmej, na stacji przekładał bilet miesięczny z teki do kieszeni,
sprawdzał zegarek i wsiadał do wagonu. O jego szarym, długim palcie chodziły wśród studentów

żartobliwe pogłoski, że zrobione było z sierści wielbłąda, którego Noe litościwie przygarnął do
Arki.

Pana Klaudiusa znali wszyscy, on nie znał nikogo. Nie miał też zwyczaju odpowiadać na

uprzejme ukłony sąsiadów lub wieloletnich towarzyszy podróży, co jak i on musieli jeździć do

Warszawy do pracy. Okularów nie nosił, oczy miał wąskie, przedziwnie niebieskie, a z chudej,
żółtawej, starannie wygolonej twarzy sterczał spiczasty, duży nos i miało się wrażenie, że profesor

zawsze z jednakowym zainteresowaniem go podziwia. Dzień w dzień, bez względu na pogodę, od
godziny piątej do szóstej spacerował po łąkach i zaroślach wzdłuż toru kolejowego, potem letnią

porą, póki się zupełnie nie ściemniło, siedział w ogródku przy ulach, których miał trzy. W zimie
zaś czas ten spędzał przy psiej budzie. Potem wracał do domu, zjadał obiad, zapalał fajkę i

zabierał się do pracy. Pisał i czytał do późnej nocy.

Żona jego łatała pilnie budżet domowy stołowaniem kilku studentów i urzędników,

wynajmowała też stale jeden pokój, mieszcząc się z rodziną w dwóch pozostałych, i robiła co
mogła, by zapewnić byt trojgu dorastającym dzieciom.

Najstarszy syn, Leszek, był na agronomii. Rosły, dobrze zbudowany, elokwentny, gdy

zachodziła tego potrzeba, uważany był przez matkę za “następcę tronu” i od czasu do czasu

szpikowany morałami w rodzaju: “Ucz się dobrze, synu, żebyś mógł być podporą matki, bo nie
mam nikogo na świecie, ojciec był i jest niedołęgą”. Najmłodsza, Imogenka, prześliczny,

złotowłosy i błękitnooki aniołek, chuchany i pieszczony przez matkę, siostrę i brata, Imogenka,
zwana pieszczotliwie Ineczką lub Żeniusią, nad której głową krążyły wciąż troskliwe uwagi:

“Ineczka, nie wychodź, bo chłodno, dostaniesz kataru; Żeniusia, bój się Boga, kaszlesz; Żeniusia,
znów jesteś bez apetytu” itp., Ineczka, która miała lalki i zabawki, cichutka, anielsko posłuszna,

idealnie grzeczna. I, wreszcie, Adrianka, czyli Ari, którą matka odebrała z szóstej klasy, a odebrała
dlatego, że Ari była “skończonym osłem” i przynosiła na cenzurach kolekcje dwójek, mimo

background image

zgodnej opinii profesorów, że Adrianna Klaudius jest wyjątkowo inteligentna i nie mniej zdolna,
ale w tym samym stopniu leniwa i uparta. Ale nie tylko niechęć Ari do książek skłoniła

profesorową do zrezygnowania z dalszego kształcenia córki. Skonstatowała, że dziewczynka jest
“nienormalna”, złośliwa i ma “złe instynkty”, postanowiła więc te okropne wady gruntownie

wykorzenić. Każde słowo, każdy czyn Ari były rozpatrywane przez pryzmat zawiedzionych ambicji
i niechęci do córki. Zauważyła więc profesorowa, że Ari nigdy nie podziela jej trosk i zmartwień, a

w najcięższych (według matki) chwilach błyska białymi, zdrowymi zębami w uśmiechu, który
wiecznie zdenerwowanej kobiecie wydawał się przekorny.

Adrianka pasjami lubiła błyskotki i gdyby jej na to pozwolono, przypięłaby do sukni

wszystkie broszki, a na szyję zawiesiła wszystkie naszyjniki, jakie były w domu. Z taką samą pasją

wpinała we włosy kwiaty i zielska i przeglądała się w lustrze ze śmiechem radości... co w oczach
Klaudiusowej nie zapowiadało nic dobrego na przyszłość. Ari poza tym była najwyraźniej

histeryczką. Kiedyś w sąsiednim domu zabijano wieprza. Adrianka usłyszała przeraźliwy kwik,
wybiegła na ulicę, wróciła jednak momentalnie z dzikim krzykiem, zatykając sobie uszy palcami,

rzuciła się na łóżko i krzyczała wciąż konwulsyjnie. Miała wtedy trzynaście lat. Takie same mniej
więcej historie urządzała, ilekroć zabijało się drób na obiad. Dostała parę razy w skórę, ale to nie

pomagało. Wyleczył ją przypadek. Profesor był wtedy chory, matka zaś wyjechała z Żenią do
krewnych, gdyż były to święta Bożego Narodzenia. Ari, już czternastoletnia dziewczynka, została z

ojcem w domu i pilnowała go troskliwie całe dwa dni. Trzeciego dnia wieczorem miała wrócić
matka. Rano, jak zwykle, przyszedł doktor i rzekł:

- No, dziś chciałbym, żeby profesor w południe wypił szklankę rosołu z kury, trzeba

profesora wzmocnić.

Ari to usłyszała i zbladła. Służąca wybrała się gdzieś, korzystając z nieobecności groźnej i

wiecznie gderającej pani domu. Kto więc zarżnie kurczaka? Leszek “wypuścił się” do Warszawy, a

i z sąsiadów nikt nie chciałby pewnie w niedzielę, w trzeci dzień świąt, zarzynać kury. Chwilę stała
przy oknie, patrząc na zaśnieżony ogródek, potem wzięła nóż kuchenny i poszła do kurnika,

blada, z zaciśniętymi ustami. W końcach palców czuła jakiś przejmujący chłód, za to wzdłuż
krzyża przebiegały raz po raz jakby strumienie gorącej wody. Mimo to, na pozór zupełnie

spokojnie, chwyciła kurę, ścisnęła ją kolanami i zamknęła oczy. Ostry ból wrócił jej przytomność.
Kura leżała na ziemi nieżywa, z palca Ari sączyła się krew. Pociemniało jej w oczach, oblizała

spieczone wargi, podniosła kurę z ziemi i poszła do kuchni. Owinąwszy skaleczony mocno palec,
zabrała się do roboty. Na godzinę drugą podała ojcu rosół.

Profesor popatrzył na jej owiązaną rękę, potem na nią.
- Kto zabił kurę?

background image

- Adrianka Klaudius i niech jej Bóg wybaczy to morderstwo - rzekła z uśmiechem.
Nie odpowiedział, wypił, a potem znowu rzekł grubym, dudniącym głosem:

- Smakowało mi lepiej niż kiedykolwiek w życiu.
Zaś Ari spojrzała na niego zdumiona: ojciec powiedział całe długie zdanie i to na temat

jedzenia. Niesłychane! Ten wypadek długo został jej w pamięci.

Kiedy nadchodziła wiosna, Ari przeciągała co chwila swoje chude, wątłe ramiona i zamiast

odrabiać lekcje, cienkim, bardzo miłym głosikiem śpiewała nikomu nie znane melodie;
strofowana ostro przez matkę, spuszczała głowę i rumieniła się. Jeżeli przy tych perorach był

obecny i ojciec, Klaudiusowa wylewała swą gorycz na niego, wyrzucając mu jego bierność w
stosunku do córki, ale on według zwyczaju milczał jak grób.

To znowu Ari, pod byle jakim pozorem, wybiegała do ogródka, stamtąd przez płot na pole i

wracała późnym wieczorem, czasem przemoknięta do nitki, ale z twarzą jak zorza, oczyma jak

gwiazdy i ustami nabrzmiałymi krwią. W dnie pogodne nie można się było jej dowołać, znosiła do
pokojów całe pęki zielska i kwiecia i widać było, że coś ją aż podrywa. Byle tylko z domu! A z

daleka słyszano jej cienki głos, jak krzyczała z radości, przewracając się na pobliskiej łące, lub jak
śpiewała wracając do domu.

Latem Ari była jak ptak: śpiewała, śmiała się, biegała, skakała po ogrodzie i pokojach, gdy

jej matka nie pozwoliła odejść poza obręb parkanu. Gdy zaś to pozwolenie uzyskała, znikała rano,

a wracała wieczorem, rzucała się na szyję swojej matce, bratu, siostrze, nawet ojcu, mokra od
rosy, pachnąca zielenią, słońcem i wiatrem. Ojciec wobec takiego wylewu czułości był jednakowo

milczący i nieruchomy, ale oczy jego nie widzące nikogo, dłużej zatrzymywały się na chudej
postaci córki i wtedy stawały się jeszcze bardziej niebieskie.

Matka gderała:
- Nie wstyd ci, Ari? Matka krwawy pot z pracy wylewa, a ty uganiasz jak pies nie wiadomo

gdzie, wracasz nieprzytomna. Co się z tobą dzieje, dziewczyno?

- Nic, mamusiu, jestem szczęśliwa.

- Naturalnie, wałkoniu wstrętny, serca nie masz, pastwisz się nade mną tak, jak twój ojciec,

całe życie.

Żadną miarą bystre oczki Ari nie mogły dostrzec tego pastwienia się. Że milczał i nie

wtrącał się do spraw domowych, to trudno, taką miał naturę. Za to mamusia gadała za

wszystkich.

Ale kiedy zaczynały żółknąć liście brzóz i czerwienić korale jarzębiny, Ari przycichała jakby,

oczy jej nabierały wyrazu tęsknoty i rozmarzenia, uśmiech był leniwszy i leniwsze ruchy, całymi
godzinami siedziała zadumana, wpatrzona w opadające liście i kolorowe astry.

background image

To wszystko skłoniło panią Klaudius do złożenia na barki szesnastoletniej dziewczynki

jarzma ciężkiej pracy domowej. Pewnego dnia powiedziała jej dobitnie:

- Dosyć marnowania czasu i dość mego wstydu. Do szkoły więcej nie pójdziesz, jesteś

dorosła i darmo mej krwawicy jeść nie możesz. Zajmij się domem. Dam ci do pomocy dziewczynę

i truć się więcej nie myślę, muszę jeszcze żyć dla Imogenki, bo ojciec też jest do niczego i
dzieckiem się nie zajmie.

Ari zbladła tak, że jej cera przypominała przez chwilę płatek kory brzozowej, w szarych,

wąskich, wydłużonych oczach błysnęły łzy, ale opanowała się natychmiast i rzekła z uśmiechem:

- Dobrze, mamusiu.
Są chwile, w których najbardziej wyrozumiałe i postępowe matki nie mogą zrozumieć

swych dzieci. Wystraszonym wzrokiem patrzą na ich czyny, przeczulonym słuchem łapią tony i
słowa, wyrywające się z głębi duszy, którą, zdaje się, same ukształtowały, a jest im zupełnie jakby

nieznajomym światem. Serca matek biją wtedy na alarm żalem i trwogą. A to wszystko jest
przecież takie proste. Dzieci są młode, bystrzejszy mają wzrok, bo rozjaśniony najwspanialszym

darem, jaki dał ludzkości Bóg: darem młodości. Tak samo przecież kwitną dzisiaj bzy, jak sto lat
temu i tak samo opadają liście, ale młodość rzuca na rzeczy powszednie welony czaru, które

kiedyś dopiero czas rozwieje. Młodość każe kochać, szukać i walczyć. Matki nie mogą zrozumieć
ani tej niepohamowanej żądzy walki, ani gorączki poszukiwania nowych form, które zamkną te

same uczucia, jakie niegdyś przeżywały serca dziś już obrócone w proch. Hasłem młodości jest
bunt, a bunt pachnie czerwonymi różami i bezkresem pól, oddychających miłością, pod żarem

południowego słońca. Szumi to słowo jak ocean, jak ocean ciągnie. Jakżeby cudownie było, gdyby
młodość trwała wiecznie i ludzie, jak bogowie Olimpu, mogli się nie starzeć. Ale pierwsze

zmarszczki rzucają na duszę cień, a choćby nikły on był jak pajęcza nić, powoli, powoli oplącze ją
swoim tumanem. I to jest tragizm życia, że wtedy zapomina się o swoich wiosennych porywach i

we wszystkim co nowe, co inne - doszukuje zła.

Tak było właśnie z panią Klaudius: nie mogła zrozumieć starszej córki i zaczęła z nią

walczyć. Życie w małej rodzinie profesora ułożyło się teraz w ten sposób, że Leszek miał same
prawa, Żenia same przywileje, a tylko Ari wszystkie obowiązki, które jednak spełniała z

uśmiechem. I ku zdumieniu ludzi, córka profesora kopała i uprawiała niewielki ogródek,
hodowała drób i karmiła prosiaki, chodziła na targ i sprzątała pokoje. I przy tych wszystkich

zajęciach śpiewała od rana do nocy i żartowała bez końca, i śmiała się, jakby spotykało ją co
godzinę nowe szczęście. I nikt nie wiedział, że Ari jest po prostu zakochana w swojej młodości i

słońcu.

Leszek i Żenia przywykli do tego, że siostra im usługuje, ale kochali ją, jak to się mówi, po

background image

swojemu. Leszek przywoził jej z czytelni książki, które czytała bez wyboru do późnej nocy, leżąc
na swoim małym łóżeczku w kuchni (służąca była bowiem na przychodną), Żenia zaś dbała, aby

Ari ubierała się przyzwoicie. i projektowała jej sukienki, ale Adriankę trudno było gustownie
ubrać, choćby dlatego, że uroda dziewczynki miała oryginalny, swoisty typ i nikt nie umiał

powiedzieć, czy siedemnastoletnia Ari jest brzydka czy ładna. Chuda, a przez to wydawała się
wyższa, niż była w istocie. Długonoga, główkę miała małą i kształtną, ale zeszpeconą włosami

obciętymi krócej, niż potrzeba. Włosy te ciemne raczej niż jasne, o czerwonym w słońcu połysku,
zaczesywane do góry, odsłaniały całe czoło, inteligentne i ładne. Brwi słabo zarysowane, bardzo

wąskie, i oczy bardzo wydłużone, których dolne powieki tworzyły zupełnie proste linie, kąciki zaś
ich zewnętrzne, podniesione do góry, nadawały całej twarzy charakter Japonki. Usta małe, o

dolnej wardze cokolwiek wydatniejszej. Nos Ari odziedziczyła po ojcu, był bowiem cienki, suchy,
prawie nieznacznie zadarty, ale nie za duży. Cera blada, anemiczna. Ale kiedy Ari uśmiechała się i

spod ledwo różowych warg błysnęły zdrowe, równiutkie i niepokojąco białe zęby, zaś w oczach
błysnęły światła, wtenczas z całej twarzy bił taki czar i wdzięk, że Ari mogła się nawet wydać ładna

mimo zapadniętych policzków.

Stołownicy Klaudiusowej od czasu, jak Ari została w domu, mieli zawsze stół ubrany

kwieciem lub zieleniną, a ponadto przyjemność patrzenia na zręczną dziewuszkę, która podawała
zgrabnie i prędko. A czyniła to, jakby usługiwała komuś bliskiemu, starając się po prostu

odgadywać myśli. Wesoły jej uśmiech kazał zmęczonym ludziom zapominać o kłopotach i
troskach przynajmniej na czas posiłku.

Ojciec milczał jak zwykle i nie wtrącał się do niczego, także jak zwykle. Któregoś dnia

zobaczył Ari przy swych ulach. Kręciła się tu i tam i widać było, że ma wielką ochotę wsadzić

ciekawy nosek do środka. Wtedy pan Klaudius ze swą zwykłą, śmiertelnie poważną miną, poszedł
do pokoju, wziął z biurka “Żywot pszczół”, z apteczki flakonik amoniaku, wrócił do Ari, wręczył jej

oba przedmioty i usiadł na swojej ławeczce. Odtąd Ari pokochała pszczoły jeszcze więcej i gdzie
znalazła wolne miejsce w ogródku, sadziła kwiaty, by owady nie traciły czasu na dalekie drogi, a

poza tym, w gorliwym zapale biegała co dzień prawie kilometr, gdzie wonnie kwitła gryka i
koniczyna, rwała ukradkiem całe naręcza i stawiała w kubłach i starych garnkach wonne bukiety

w pobliżu uli.

Stołownicy i sąsiedzi serdecznie lubili zaharowaną, a śpiewającą dziewuszkę i w żaden

sposób nie mogli się w niej doszukać wad, o których opowiadała matka. I choć Imogenka była
śliczna i wdzięczna jak kwiat, zupełnie jawnie adorowali małą gosposię, co sprawiało przykrość

profesorowej i drażniło ją, bo dopatrywała się w tym złośliwości ludzi w stosunku do siebie.
Wylewała więc żółć na Adriannę.

background image

- Jesteś bezwstydna kobieta, niezadługo zaczniesz się chłopom na szyję rzucać... Tak, tak...

przymilaj się ludziom, oczerniaj matkę i siostrę... to cała twoja radość.

Ari śmiała się cichutko, bo miała czyste sumienie. Z czasem to ten, to ów z gości, często w

ciemnym korytarzu pocałował lub objął dziewczynkę, ona zaś nie broniła tych pieszczot, bo ich

potrzebowała. Oddawała pocałunki ufnie i serdecznie, szczęśliwa, że ktoś, choć na moment jest
nią zajęty. Nie zazdrościła Żeni, kiedy ta przyjmowała swoich gości jak mała królewna i błyskała w

rozmowie inteligencją i dowcipem. Nie zazdrościła, gdy Żenię odprowadzała do domu eskorta
studentów i uczniaków ku dumie matki; i nie zazdrościła, gdy Żeniusia wybierała się do kina lub

teatru, bo nawet na zazdrość czasu nie miała. W małej głowie tyle krążyło różnych myśli, ile
motyli uwija się nad pachnącą łąką w słoneczny dzień, a wszystkie myśli równie były jasne i

kolorowe jak motyle.

Raz tylko, gdy rodzina zebrała się przy kolacji, Adrianka, nalewając herbatę, rzekła:

- Patrzcie, patrzcie... Oto spracowane ręce Adrianki Klaudius, czy nie są stworzone do

pieszczot i pocałunków, takie są śliczne!!

Pani Klaudius wypuściła wtedy z ręki widelec, którym nabierała właśnie szynkę z półmiska

i spojrzała na Ari takim wzrokiem, że dziewczyna pożałowała gorzko swojej szczerości, jak zresztą

zwykle. Imogenka roześmiała się głośno. Leszek powiedział: - O, o! A profesor na moment
podniósł głowę znad talerza tartej rzodkwi ze śmietaną (profesor mięsa nie jadał), ale że bieg jego

myśli został zmącony, świadczył fakt, że zaczął szukać serwetki, którą już miał pod brodą, zaś pani
Klaudius, gdy ochłonęła, rzekła mocno poirytowanym głosem:

- Widzę, że za mało masz jeszcze pracy, skoro przychodzą ci do głowy takie idiotyczne

myśli. A ty, Marku, siedzisz jak kłoda, nie zwrócisz uwagi córce, która pastwi się nade mną.

Trzeba sumienia nie mieć, by na moje barki składać odpowiedzialność za prowadzenie takiego
dziwoląga. Ładny z ciebie ojciec. Nie uśmiechaj się, Ada, nie doprowadzaj mnie do wściekłości.

Profesor znów podniósł głowę znad talerza i machnął ręką. Ari prysnęła do kuchni, ale

późnym wieczorem, gdy Klaudius według swego zwyczaju wychodził popatrzeć na niebo,

podszedł do leżącej w łóżku córki i rzekł swoim ponurym, grubym głosem:

- Myj ręce w gorącej wodzie i smaruj na noc gliceryną.

Ari bez słowa owinęła szczupłymi ramionami ojcowską szyję i pocałowała go w ucho.

* * *

W tym czasie, kiedy Ari skończyła dziewiętnaście lat, wyprowadził się od Klaudiusów

lokator, stary emeryt, a jego miejsce zajął student, leśnik. Ten nowy lokator był młody, bardzo

przystojny i bardzo wesoły. Całymi wieczorami z jego pokoju dobiegał gwar i śmiech, w dzień
natomiast nie było go w domu, tak że Ari nigdy nie miała sposobności obejrzeć go dokładnie, a

background image

wobec tego, że pokój cały dzień był wolny, spędzała w nim każdą wolną chwilę, zwłaszcza w
niedzielę, i gorączkowo czytała książki, jakich całe stosy poniewierały się po stole, pod stołem, na

półce, na szafie, nawet pod łóżkiem.

Którejś niedzieli już o piątej po południu była wolna, zasiadła na starej, dobrze wysłużonej

kanapie i chwyciła pierwszą lepszą książkę z brzegu. Była to “Miłość w przyrodzie”. Ari
wyciągnęła z kieszeni pajdę chleba i kawałek cukru. Oparła książkę o wałek, rozciągnęła się na

brzuchu i zaczęła czytać, pogryzając to chleb, to cukier.

Mijały minuty, w pokoju ściemniło się mocno, skrzypnęły drzwi i na progu stanął Jacek

Zeler, niewidzialny lokator Klaudiusów i właściciel książki, którą Ari czytała. Zdumiony patrzył na
smukłą sylwetkę panny. Nieznajoma leżała podpierając głowę pięściami, a w zębach trzymała

długą skórkę chleba, chwiejącą się melancholijnie w miarę oddechu. Podszedł na palcach do stołu
i jak mógł najciszej usiadł na krześle, obserwując zaczytaną. Zauważył, że panna jest chuda, ale

ma cudowne proporcje, że jej bardzo długie, ciemne i puszyste rzęsy są zawinięte do góry jak u
dziecka, a usta blade, rozchylone i kuszące. Nogi w płytkich i sfatygowanych pantoflach nie są

może klasyczne, ale prościutkie, długie i przedziwnie miłe. Takie dziewczęce, kochane, drgające
życiem nóżki, którym ślicznie byłoby w jedwabnych pończoszkach i pantofelkach z wysokimi

obcasami, gdzieś w ruchu, w tańcu; zaś głowa, żeby nie była tak surowo ulizana, jak u starej
panny, mogłaby wzbudzić większe zainteresowanie. Wreszcie nie wytrzymał i chrząknął,

przekręcając jednocześnie kontakt stołowej lampki. Bo było coś niepokojącego w ciszy tego
pokoju i tej postaci.

Skoczyła na równe nogi, chleb wypadł na otomanę, książka z hałasem frunęła pod stół,

sama zaś dziewczyna, oblana purpurą, oddychała gwałtownie, nie mogąc przemówić słowa.

- Niech się pani nie boi, przepraszam, nie myślałem, że tak wystraszę.
- Nie, nie, to ja przepraszam, ale strasznie lubię czytać. Proszę nie mówić mamusi.

I nim Jacek zdążył odpowiedzieć, uciekła, a on został, rozbawiony i mocno zaintrygowany.

Tego wieczoru nie miał gości, jak zwykle, ale nie wyszedł z domu. Koło godziny ósmej zapukał do

pokoju Klaudiusów.

- Proszę.

Profesorowa siedziała przy stole i czytała gazetę, Imogenka haftowała jakieś batysty,

Leszek świecił nieobecnością.

- Przepraszam, że przeszkadzam. Czy nie mógłbym poprosić dziś o herbatę? Wyjątkowo

zostałem w domu i jestem bez kolacji.

- Ależ z przyjemnością, zaraz każę przygotować.
- Może ja pomogę w tych przygotowaniach.

background image

- Co znowu? Proszę, niech pan siada i zjemy razem kolację. Imogenko, pan Zeler, a to moja

córka, pierwsza uczennica.

Żenia podała gościowi małą, wypieszczoną rączkę i zarumieniła się leciutko, a Jacek

szarmancko ucałował podaną dłoń i zasiadł koło panienki, z przyjemnością patrząc na jej anielską

buzię. Jednocześnie zaś myślał, że to nie ta, którą zastał w swoim pokoju.

- Ari! - zawołała profesorowa.

- Zaraz, mamusiu, idę - zabrzmiał głos.
“Aha, to pewnie będzie tamta” - pomyślał Jacek, patrząc jednocześnie na Żenię, która

zagaiła rozmowę.

- Pan mieszka u nas już trzy tygodnie, a zachowuje się jak niewidzialny duch.

- Jestem szalenie zajęty, proszę pani, i stołuję się w bratniaku. Wracam późno, a gdy

czasem wcześniej, to zawsze przybłąka się do mnie paru kolegów, i jakoś nie miałem do tej pory

sposobności złożyć wizyty moim miłym gospodarzom.

W tej chwili od progu zabrzmiał miły głos:

- Słucham, mamusiu.
Jacek spojrzał w tym kierunku i poznał intrygującą go osóbkę. “Aha, to ta. Nazywa się więc

“Aria” lub “Arianna”... fiu!” - gwizdnął w myśli.

- Ari, podasz nam wszystkim herbaty, tylko prędziutko.

Ari zaś na widok Jacka zbladła mocno i patrzyła nań wystraszonymi oczyma. Chłopcu żal

się zrobiło biedactwa. Wstał więc i rzekł swobodnie:

- My także nie znamy się jeszcze. Zeler jestem.
Skinęła głową i nie podała nawet ręki, spłoniona i zmieszana. Zniknęła za drzwiami, a

Klaudiusowa uważała za stosowne wyjaśnić:

- Ona jest zawsze nieobliczalna, taki dzikus.

Kiedy nieobliczalna panna przyszła znowu, niosąc na tacy herbatę i jakieś ciasto, Jacek

flirtował już w najlepsze z Imogenką i kokietował mamę. Ari cichutko nakryła do stołu, na biały

obrus rzuciła kilka świerkowych gałązek, matce przysunęła stołeczek, a przechodząc koło Żeni,
położyła pieszczotliwie rękę na jej puszystych, złotych kędziorach. I wtedy wzrok Jacka spoczął na

niezbyt białej, ale wąskiej dłoni o długich palcach, węższych ku końcowi. Mimo że dłoń owa była
szczupła, rysowały się na niej słodko cztery dołeczki u nasady palców. Jacek poczuł gwałtowną

chęć, by ta przekobieca, nerwowa dłoń spoczęła choć na krótką chwilę na jego czuprynie. Jakaż
musi być miękka i giętka!

- Czy poprosić tatusia?
- Poproś, tylko prędko, bo herbata stygnie.

background image

Za chwilę wszedł profesor, mruknięciem odpowiedział na powitanie Jacka i wszyscy siedli

do herbaty. Jacek czuł się doskonale, jak u siebie w domu, i mimo że pozornie zajęła go całkowicie

Żenia, na co profesorowa patrzyła przychylnym okiem, nieznacznie obserwował “Arię” czy
“Ariannę”. Od razu odczuł, że Imogenka jest rozpieszczonym kotkiem domowym, Ari zaś osobą

drugorzędną. Zaintrygowało go też pytanie mruka profesora, wypowiedziane głębokim,
przyciszonym basem do Ari:

- Smarujesz?
- Smaruję, tatusiu - odparła z figlarnym uśmiechem.

“Co i komu ona smaruje?” - pomyślał, ale oczywiście ten ciekawy temat przemilczał,

natomiast zwrócił się do Ari z uprzejmym pytaniem:

- A pani zapewne chodzi do szkoły razem z siostrzyczką?
- Nie chodzę wcale, bo byłam osioł i zhańbiłam nazwisko zacnego rodu Klaudiusów, a w

domu też można się wiele nauczyć.

- O, zapewne, nawet więcej niż w szkole, trzeba tylko dużo czytać - odparł wesoło i mrugnął

przy tym znacząco.

Adriankę znowu oblała krew i aż oczy na moment przymknęła. A wtedy Jackowi przyszła

do głowy myśl, że gdyby ją pocałował, w ten sam drażniący sposób przymknęłaby oczy. I myśl
owa dręczyła go już do końca wizyty. A siedział jeszcze z godzinkę przy stole, zajęty rozmową z

Imogenką i mamą Klaudius. Ari zaś nieznacznie sprzątnęła puste szklanki i zniknęła w kuchni.

Zasypiając tego wieczoru, Jacek zastanawiał się nad pytaniem, czy owej pannie na imię

Aria czy Arianna, a może w ogóle Bronisława czy Agata, i co i komu ona smaruje.

Do kuchni wpadła Żenia.

- Ari, Ari, jestem zakochana!
- Na to się rycyny nie bierze. W kim?

- W Jacku... co za przemiły chłopiec!
- Aha, tak. Ma nawet apetyt i artystyczną czuprynę.

- I jaki elokwentny, nie masz pojęcia.
- Pojęcia nie mam, za to jedną szklankę więcej do zmywania.

- Kiedy ty wiecznie błaznujesz, a mamusi się także podobał.
- Widziałam, mamusia zyskała jeszcze jednego adoratora.

- No, Ari...
- Żeniuśka, już jestem poważna jak śmierć na chorągwi i oświadczam, że kto by śmiał

powiedzieć, że Imogenka Klaudius z domu Klaudiusów nie jest najpiękniejszą i najwdzięczniejszą
panną i dziewicą na obu półkulach ziemi, ten będzie musiał szczekać pod stołem jak pies i do

background image

końca życia będzie musiał nosić spuchniętą gębę z wyciśniętymi na niej palcami Jacka Zelera,
najmilszego onej panny rycerza... No, no, Żeniusia, nie obrażaj się, jesteś taka śliczna i mądra, że

chyba by ślepiów nie miał, a ma... pod hajrem [żargonowo: pod słowem honoru.] ma; nawet
jedno lewe, drugie prawe.

Żenia wybuchnęła śmiechem i poszła spać. Ari jeszcze godzinkę gwizdała jak szpaczek, a

potem wyciągnęła spod poduszki książkę i dom zaległa cisza.

Upłynęło parę dni i co dzień rano Ari, sprzątając mały pokoik lokatora, myślała o jego

właścicielu i stawiała w wazonie zielone, świerkowe gałązki, co dzień świeże. A miało się już ku

wiośnie, i była właśnie w swoim dziwacznym nastroju. Aż któregoś rana, gdy zamiatała
gruntownie wszystkie kąty, do pokoju niespodziewanie wszedł Jacek.

- Dzień dobry, to pani sprząta co dzień mój pokój?
- Ja - szepnęła zmieszana i chciała uciekać, ale przytrzymał ją za ręce.

- O nie, teraz sobie porozmawiamy.
- Ależ ja nie mam czasu... mamusia...

- Mamusia przed kwadransem wsiadła do pociągu i jedzie do Warszawy, a ja już od dawna

czekam na sposobność zobaczenia pani samej. Proszę tu usiąść koło mnie grzecznie i odpowiadać.

Jak pani ma na imię?

- Adrianna - i roześmiała się.

- Co pani smaruje?
Otworzyła szeroko oczy.

- Co smaruję?... Aha, ręce!
- Po co?

- Bo mam bardzo ładne, tylko zniszczone.
- Pani ma ręce piękne, ale nie tylko ręce. Cała jesteś śliczna, Ari, tylko stanowczo musi pani

przytyć, maleńka.

- Niech mi pan pozwoli odejść, już muszę koniecznie.

- Dlaczego?
- Nie wiem, jestem niespokojna i denerwuję się, a mnie nie wolno urządzać takich

eksperymentów, muszę pracować.

- Ja też jestem niespokojny, Ari. Pani jest dziwnie denerwującą dziewczyną, taka szalenie

denerwująca.

- Tego mi nikt jeszcze nie mówił.

- To powiedzą nie raz... I nikt pani jeszcze nie pocałował?
- Owszem! Bardzo nawet lubię, gdy mnie całują, bo wiem, że w ten sposób dziękują mi, że

background image

jestem zawsze wesoła i nie terkoczę jak zepsuty zegar, ale śmieję się.

- A gdybym ja teraz panią pocałował?

- Tobym się zdziwiła i pomyślała, że nie jest pan taki mądry, na jakiego wygląda. Proszę

puścić moje ręce, bo naprawdę nie mam czasu.

- Kiedy znów panią zobaczę?
- Nie wiem. Cały dzień pana nie ma w domu.

- Ale wieczorem jestem. Niech pani przyjdzie do mnie wieczorem. Otworzę drzwi, nikt nie

będzie słyszał, porozmawiamy swobodnie.

- Dobrze! - uśmiechnęła się - to będzie moja pierwsza przygoda.
- Pani szuka przygód?

- Tak, bo na to, myślę, Bóg stworzył życie, byśmy je ze wszystkich stron poznawali i szukali

w nim tego czegoś, co jest bardzo misternie ukryte... To tak, jakby w ciemnym pokoju zapaliło się

lampę, oświecając wszystkie kąty. Wtedy człowiek się nie zestarzeje, jest mu wciąż i wszędzie
jasno. A ja nie chcę, nie mogę się zestarzeć.

Popatrzył na nią chwilę w milczeniu, wreszcie rzekł poważnie:
- Ari, jesteś mądra, daj rękę i będziemy przyjaciółmi.

- Jacku, jesteś nie mniej mądry, ale więcej przedsiębiorczy. Masz moją rękę i będziemy

przyjaciółmi, a wieczorem wypalimy fajkę pokoju i posolimy wnętrzności nasze solą braterstwa.

Rozeszli się ze śmiechem. Późnym wieczorem, gdy już mieszkańcy białego domu nie mogli

zwrócić uwagi na wycieczkę Adrianki, gdyż spali od godziny (ojciec z Leszkiem w jadalni, a matka

z Żenią w pokoju sypialnym), Ari wysunęła się z kuchni, zamknęła drzwi na klucz i poszła do
frontu. Tu było otwarte. Jacek stał w progu swojego pokoju, skąd na korytarz płynęła blada

smuga światła. Ari ujrzała dwie wyciągnięte ku niej ręce, które objęły ją wpół. Cichy klekot drzwi i
Ari siedziała już na pamiętnej kanapie. Godzina jedenasta.

- No i co, Ari, zaczęła się twoja przygoda?
- Tak, o czym będziemy rozmawiali? Myślę, że nie o pogodzie i nie o drożyźnie.

- Choćby o tobie, Ari. Pamiętasz ten wieczór, w którym cię poznałem? Tu, na kanapie,

leżałaś taka zaczytana.

- Z nie dojedzonym chlebem i wspomnieniem cukru w ustach. Tak, pamiętam. Strasznie

lubię czytać, szczególnie o podróżach. Lubię i poezje, czasem sobie myślę, że i ja potrafiłabym

napisać wiersz.

- Nie próbowałaś nigdy?

- Owszem, ale zresztą to głupstwo, nie mówmy o tym.
- Dlaczego? Pomówmy. Powiedz, Ari, skąd bierzesz siły na tę pracę, o jakiej ludzie mówią?

background image

Widzisz, zasięgnąłem o tobie ścisłych informacji. I skąd siły na uśmiech, który tak niestrudzenie i
ślicznie rozjaśnia twoją buzię?

- Widzi pan, ja sobie zawsze myślę tak: trzeba szukać szczęścia w tym, co mnie otacza.

Kiedy idzie wiosna, tak jak teraz, jestem szczęśliwa, że mam oczy i uszy, że widzę, jak drzewa

zaczynają pękać i szeptać sobie na ucho o miłości; kiedy pracuję w ogrodzie, jest mi dobrze,
znajduję szczęście w samym fakcie wysiłku. Moje mięśnie żyją, czuję wszystkie. Drżą i prężą się

tak, jak wiosną drzewa. Kiedy znów mam robotę w domu, myślę sobie, jak ładnie jest, kiedy na
białym obrusie zazielenią się gałązki świerku, a ponad nimi leci nieuchwytna para z gorących

potraw. To jest takie śliczne, że i pracy nie szkoda, by zobaczyć taki widok. Lub gdy słońce zaleje
posprzątane czysto pokoje i człowiek myśli sobie, że jest ptakiem w ciepłym, przytulnym

gniazdku. Kiedy mamusia na mnie krzyczy, a czyni to z zasady, z urzędu, z przyzwyczajenia, ze
względu na swoje nerwy i w ogóle z braku laku, nie mogę być smutna, nie mogę się krzywić, bo

jedna smętna twarz ludzka psuje harmonię otoczenia. Ja muszę się uśmiechać, bo moje myśli lecą
wciąż gdzieś w słońce i szukają radości tak, jak pszczoły miodu. I tak po kropelce zbieram słodycz

życia, najdrobniejsze okruszki i chcę być jak ul pełen pachnącego miodu, a wtedy niech przyjdzie,
kto chce, i pije ten wonny, ciężki, słodki płyn - radość życia.

- Ari! - szepnął Jacek, a wzruszenie dławiło go za gardło - przecież ty jesteś poetką.
- Nie, ja jestem mała, szara pszczółka, tylko, wiesz, w tym domu mi ciasno... ciasno!...

- Ari, przebacz mi. Kiedy prosiłem, żebyś do mnie przyszła, myślałem sobie: ot, jest

oryginalna, ciekawa, podoba mi się, będę ją całował i pieścił. Teraz mi wstyd. Jesteś małą

królewną. Wprowadzasz do tego pokoju dziwny nastrój, jakby tu zapachniały kwiaty. Ari, powiedz
coś jeszcze, widzisz, tak rzadko spotyka się w kobiecie przyjaciela, z którym można być szczerym,

a z tobą muszę mówić zupełnie szczerze. Ty jesteś morowa, no, morowa!

- Czy Żenia nie jest morowsza?

- Żenia? - lekki rumieniec okrył jego twarz. Z Żenią spotykał się teraz co dzień w mieście. -

Widzisz, Ari, panna Żenia jest rozpieszczonym małym kociakiem, wyjdzie za mąż i albo będzie

tego szczęśliwca zdradzała, albo nie, ale nie ukaże mu nowych światów, nowych horyzontów, nie
potrafi być ciągle inna, ciągle nowa. Tak mi się zdaje, zresztą może mylnie.

- Na pewno mylnie. Żenia jest kochane, słodkie maleństwo, pragnie mieć swój dom i w nim

królować.

- A ty, Ari?
- Ja chcę, by mnie kochali wszyscy, a za mąż pewnie chyba nie wyjdę wcale, bo myślę, że

jak mam żyć z małżonkiem zacnym jak pies z kotem lub jak para pantofli pod łóżkiem, lub że
mamy się nie odczuwać i nie rozmawiać wzajemnie... brr... nie chcę o tym myśleć.

background image

- Wiesz, ja to samo. Nie mam zamiaru się żenić, bo nie chcę być związany. Kobietę poznaje

się, gdy żyjemy z nią pod jednym dachem, gdy przeżywać trzeba z nią razem troski i radości, ale

to następuje dopiero po ślubie i wtedy trach! Jedno rozczarowanie po drugim. Ale dość o tym,
Ari. Powiedz mi coś jeszcze, powiedz coś ciekawego. No!

Objął ją delikatnie i przyciągnął do siebie. Patrzyli sobie prosto w oczy. Mały promień

lampki poprzez jedwabny klosz rzucał złotawy cień na zarumienioną twarzyczkę Ari. Jej usta były

teraz mocno czerwone i pełne i Jacek zadrżał cały przejęty gorącym pragnieniem złożenia
pocałunku na tych słodkich, uśmiechniętych ustach. A wtedy Ari zaczęła mówić cichutko, tak

właśnie, jakby brzęczała w słońcu złota pszczoła:

- Była noc. Noc czerwcowa, gorąca... niespokojna, rozkoszna... mdlejąca. Szmerów pełna,

wzdychań i tęsknicy, a po niebie krążył bladolicy, bladolicy, tajemniczy, cichy księżyc.

- Rozełkały się w krzewach słowiki, gaj się zaniósł od dziwnej muzyki, jakieś serca sprężone

zamarły, jakieś usta w całunku się zwarły, rosa w kwietne opada kielichy, a hen... płynie bladolicy,
cichy księżyc.

- Przez szpalery pachnące i ciemne, przez szpalery omglone, tajemne, ktoś pospiesza,

słychać wiew oddechu. W nieuchwytnym roztopiony echu ktoś do skrytej podąża altany, a po

niebie idzie cichy, szklany księżyc.

- Zaszlochały purpurowe róże, drgnęły głosy w słowikowym chórze, ros kropelki na ziemię

upadły, złote gwiazdy z zazdrości pobladły, a w altanie, gdzie dwa drżące cienie, widzi róże, harfy i
płomienie - księżyc.

- Świt już wstaje i modli się łzawie ros milionem dzwoniących po trawie, a świt wstaje i

ognie już pali, ognie krwawozłociste na fali. Słońce płynie w purpurowej łodzi, a tam gaśnie, a tam

już zachodzi księżyc.

- Dawno śpiewa w obłokach skowronek, śpi dziewczyna na puchach koronek; słodkiej nocy

znikły srebrne cienie. Znika z serca cichutko wspomnienie, pierzcha urok miłosny jak złodziej, bo
tam gaśnie, bo tam już zachodzi księżyc!

W miarę jak mówiła, przez twarz jej przelatywały jakieś błyski, jakieś łuny, a rzęsy szeroko

rozwartych powiek lekko drżały. Gdy skończyła, wolno przymknęła oczy, opierając jednocześnie

przechyloną w tył głowę o poręcz kanapy. Jacek wpatrzył się w jej omgloną wzruszeniem twarz.
Słodko, mocno przytulił usta do gorących małych ustek i w ciszy przez moment słychać było tylko

niespokojny łopot serc.

- Ari, na miłość boską, doprowadzasz mnie do szału - wyjąkał.

- I dlatego właśnie już idę - wstała energicznie z kanapy, przeciągnęła się i nim Jacek

zdążył zaprotestować, znikła jak myszka. On tymczasem wciąż siedział na kanapie i przeżywał

background image

cudowne chwile wzruszeń, jakimi go oplotła, omotała owa niepozorna dziewczyna. Zeler był
przyzwyczajony do flirtów i flircików, bo z upodobania zawracał głowy pensjonarkom i

koleżankom, co mu się z racji jego postawy i urody udawało bez wysiłków. Kochał się w każdej
ładniejszej pannie na śmierć i na zabój przez trzy, cztery dni, a potem wynajdywał znowu coś

nowego. Zdarzało się, że raz i drugi, i trzeci sprytniejsze dziewczyny potrafiły go trzymać w
niewoli dwa i trzy miesiące, ale niech która napomykała o małżeństwie, Jacek mówił w duchu

“moje uszanowanie” i robił z całą gracją zwrot w tył.

Ari nie była ładna, a wobec Żeni gasła zupełnie. A przecież zaszumiało mu w głowie od jej

obecności i zdziwiony poczuł, że ciągnie go do niej siła nieprzeparta, którą lękał się sam wobec
siebie nazwać miłością w zrozumieniu, że ta miłość może być dla niego klęską, na co jako żywo

nie miał ochoty przystać, bo lubił czuć się panem sytuacji.

Upłynęło parę tygodni. Przez ten czas Żenia zdążyła rozkochać się w ślicznym i swawolnym

chłopaku. On zaś nie był głazem i przyjmował dowody miłości z wdziękiem, płacąc za nie hojnie
czułymi spojrzeniami, pachnącymi słowami i pieszczotą. No bo właściwie dlaczego nie brać, kiedy

dają, w jakim celu grać rolę ascety wobec ślicznego, zakochanego dziecka? A pomimo to całe dnie,
nawet podczas uroczych sam na sam w kinematografach czy cukierni z Imogenką, żył

oczekiwaniem wieczoru i chwili, kiedy leciutko stukały drzwi, a w progu stawała uśmiechnięta
Ari. Potem siadali przytuleni do siebie na kanapie i dziewczyna wciągała go w wir swego

błyskotliwego humoru, rzucającego blask na ich serdeczne, przyjacielskie rozmowy, syciła go
swoją nieustanną radością życia, zamazywała nerwowymi palcami troski i zagadnienia męczące,

których jest niemało w życiu młodego i biednego studenta.

Wizyty owe stawały się jednak coraz rzadsze. Wiosna była w całej pełni i Ari do późna

pracowała w ogrodzie, a skoro świt musiała wstawać, nie miała więc czasu dla siebie. Tęskniła
jednak do tych szeptem prowadzonych poufnych pogawędek i do gorących pocałunków Jacka. W

tym czasie przytyła, nabrała zdrowej cery, a przez to i wyładniała. Zmianę zauważył Leszek i
ojciec. Leszek raz zażartował:

- Ari, robisz się apetyczna jak młoda gąska. Czy nie jesteś zakochana?
- Do nieprzytomności. Kocham i jem, jem i kocham, i tyję, a wobec tego mam zamiar

dawać moim indykom do tuczenia miłość zawijaną w kartoflane liście. Środek niekosztowny, a
jak myślę, skuteczny.

Profesor, znowu korzystając z chwili, gdy nikt nie widział, przytrzymał na chwilę rękę Ari w

swojej i rzekł ponurym basem:

- Jesteś zdrowa, co?
Ari przytuliła buzię do ojcowskiej, wielkiej dłoni i odpowiedziała z dziecięcym, serdecznym

background image

uśmiechem:

- Zupełnie zdrowa, tatusiu.

Ari zaś była po prostu szczęśliwsza niż dawniej.
Wreszcie w końcu maja, po dwóch tygodniach nieobecności, udało się Ari znów odwiedzić

Jacka. Czekał na nią drżący i zdenerwowany jak nigdy.

- Ari! Chwała Bogu. Co ty robisz! Dlaczego nie przychodzisz? Ja pracować nie mogę,

myśleć o niczym. Cały dzień czekam na ten wieczór.

- Ja też czekam, Jacku, a czy myślisz, że krasnoludki za mnie wszystko zrobią? Ty, stary

zrzędo, jeszcze mi wymówki robisz!

- Nie robię, tylko mi przykro, że jesteś dla mnie taka chłodna. Może gdzieś jaka nowa

przygoda?

Roześmiała się głośno.

- Ba, żebym to miała, ale ta pierwsza jeszcze się nie skończyła, a nim się skończy, czuję, że

będę miała co nieco uszy nadwerężone.

- Czego ty się śmiejesz, dziewczyno, ty nie jesteś kobieta, ale strzyga, nie masz za grosz

sentymentu.

- Kup mi dwa kilo w prezencie, a będę płakała na zawołanie, ale słowo ci daję, że nie do

twarzy mi ze łzami.

- Ari, przestań żartować. Przecież ja jutro wyjeżdżam. Ari! To nasz ostatni wieczór.
Uśmiech zgasł jak zdmuchnięty.

- Cooo? Dlaczego?
- Dostałem posadę, na razie na czas wakacji, na próbę. A potem nie wiem, czy jeszcze będę

tutaj u was mieszkał. Choroba wie, gdzie człowieka zaniesie po te kilka groszy. Widzisz, zbladłaś.
Żal ci, Ari, moja kochana.

- Jacek! Tak mi było dobrze z tobą. Jakże teraz sama zostanę, kto będzie mieszkał w tym

pokoju? - głos jej zadrżał żałośnie. Otarła łzy wierzchem dłoni i uśmiechnęła się: - Nie trzeba być

mazgajem, chłopcze. Co tam! Wszystko głupstwo. Pojedziesz, zobaczysz nowych ludzi, nowe
twarze. A od czasu do czasu pomyśl o mnie.

- Ależ ja ciebie kocham, Ari.
- No, no... Zdaje się, że ty Imogenkę też kochasz, ale to nic, wcale się nie dziwię.

- Głuptas jesteś, nie pleć, opowiedz mi co.
- Nie mam natchnienia, bo... no, bo nie. Gdzie dostałeś posadę?

- Na wsi, w majątku na Wileńszczyźnie.
- A co tam będziesz robił?

background image

- Zdaje się, że liczył bydło, ludzi i pieniądze. Sam jeszcze nie wiem dokładnie. Ari, przyślę ci

adres, napisz do mnie, taki będę ciekawy, co się z tobą dzieje.

- Ja nie lubię pisać listów, kiedy bowiem list dochodzi do adresata, myśli i uczucia w nim

zawarte tracą swoisty zapach nastroju, wietrzeją! Lepiej mówić ot tak, z ust do ust.

- A jeżeli inaczej nie można jak tylko listownie?
- To wcale nie pisać, nie rozmazgajać się w czułościach, które czasem są już i nieaktualne.

- To znaczy, że ja wyjadę, ty o mnie zapomnisz i wszystko w porządku, tak?
- Nie. Adrianka ma dobrą pamięć. Jacek, nie stwarzaj pogrzebowego nastroju, bo to nie

leży ani w moim, ani twoim charakterze.

- Ari, ja chcę wiedzieć, czy mnie kochasz...

- Jacek!
- ... i chcę coś od ciebie na pamiątkę. Ari, pomyśl, nie zobaczymy się długo, długo...

Objęła go wpół i patrzyła serdecznie.
- Kochany, cóż ci dać? Zawsze będę o tobie myślała i wspominała, i tęskniła, ale nie mam

nic takiego, co bym ci dać mogła.

- Masz!

- No, co?
- Daj mi siebie, Ari. Ten pierwszy i ostatni może raz na pożegnanie. Daj mi siebie, Ari.

Długą chwilę trwało milczenie, Ari stała z opuszczonymi rękami i otwartymi szeroko

oczyma pod wrażeniem, że w śliczną melodię ich sielanki wkradł się zgrzyt. Potem powiedziała

zupełnie spokojnym tonem:

- Chcesz mnie unieszczęśliwić?

- Nie, ale ciebie chcę. Tak pięknie mówisz o radości życia, o miłości. Jesteś teraz taka

cudowna, wciąż myślę o tym, nie będę miał spokoju, jedyna, kochana moja!

I tulił do siebie, i całował gorąco, i szeptał do ucha coraz namiętniej. Ari zaś bladła, to znów

płonęła, nie wiedziała zupełnie, co się z nią dzieje, miała wrażenie, że porywa ją i wchłania ogień,

a w głowie szumiało jej tak jak wtedy, gdy Leszek spoił ją na Boże Narodzenie winem i zupełnie
tak samo obejmowała ją słodka omdlałość, ale resztkami świadomości wiedziała i to, że musi

bronić się za wszelką cenę. Odepchnęła go z wysiłkiem.

- Jacek, nie chcę, nie... Gdy pokocham... Jacek!

- Aha! Więc mnie nie kochasz?
- Nie na tyle, by wiązać w ten sposób swoje młode życie z twoim... nie znam cię jeszcze

Jacku... nie męcz mnie. I nie patrz na mnie tak, jakbym popełniła zbrodnię, no, mówię ci, nie
patrz na mnie... Niegodziwcze!

background image

I pierwszy raz od czasu znajomości Jacek ujrzał ją płaczącą, a wtedy od razu skrucha

rzuciła go przed nią na kolana.

- Ari, Adrianko, nie płacz, już będę spokojny, no, Ari. Matka usłyszy, widzisz, co robisz?

Nie tak sobie wyobrażałem pożegnalny wieczór.

- Jacek, nie miej do mnie żalu, pomyśl tylko, co powiedziałaby moja matka, siostra? Ja nie

mogę tylko siebie brać pod uwagę, bo jestem zależna od rodziców. Zresztą, nie wiem, czy nie

spotkam w życiu kogoś, dla kogo będę gotowa ponieść największe ofiary. No, pocałuj mnie i nie
męczmy się oboje, bo to nie ma sensu. I weź jeszcze pod uwagę, że ja nie chcę wszystkiego czaru

miłości i wszystkich tajemnic życia wychylać od razu.

Tuliła jego głowę i raz po raz całowała w oczy. Wreszcie Jacek rzekł z zawziętością:

- Chcesz, bym sobie w twojej obecności w łeb strzelił?
- A pozwolenie na broń masz? Nie bądźże dzieckiem, chłopcze, co za głupstwa.

- Ari!
- Jacek, dobranoc. Moja elokwencja też ma granice.

- Nie puszczę cię stąd.
- Jacek, miejże litość nade mną, pomyśl nie tylko o sobie. Robimy wrażenie pary wariatów,

targujesz się ze mną o dowód miłości, jakie to brzydkie. Jacek, miłość to nie partia szachów. Tak
wygląda, jakbym ja tobie, a ty mnie chciał dać mata.

- Ja wiem tylko jedno, że cię kocham i że musi spełnić się to, o czym tyle czasu marzyłem;

choćby... choćby kosztem małżeństwa.

- Aha! Więc szach królowej.
- Nie rozumiem cię, Ari, co ty za komedie ze mną grasz, nie mogę zrozumieć.

- A ja nie mam ochoty wychodzić za mąż z musu. Zrozumiesz, gdy pokochasz naprawdę,

tymczasem dobranoc, nie strzelaj się, bo narobisz huku.

Wskoczyła na parapet i wybiwszy szybę, zniknęła w mroku nocy. A gdy w kuchni myła

okaleczoną twarz i ręce z krwi, uśmiechała się przez łzy, które ciurkiem płynęły i płynęły,

mieszając się z wodą, i myślała jedno: “Ale wygrałam tę partię. Winszuję ci, Ari, pierwszej
przygody”.

Nazajutrz rano Zeler przyszedł pożegnać profesorową i panienki. Był blady i wzruszony.
- Bardzo nam będzie pana brakowało, Jacku - rzekła Klaudiusowa.

- Niech mi pani wierzy, że ja daleko więcej mam czego żałować - odpowiedział.
Imogenka była zapłakana. Długo całował obie jej rączki. Zaś Ari wyszła z kuchni różowa od

gorąca, uśmiechnięta, w białej chusteczce na głowie i rzekła po prostu:

- Do zobaczenia, panie Jacku, proszę do nas wrócić.

background image

Jackowi na jej widok krew uderzyła do twarzy. Ari wydała mu się teraz stokroć jeszcze

droższa i bardziej pożądana, a cudna jak nigdy, tym więcej, że odczuwał jej wyższość. Podszedł do

niej i pochyliwszy nieco głowę w głębokim ukłonie, pocałował ją w rękę i szepnął:

- Przebacz mi, Ari.

Uśmiechnęła się tylko, ale kiedy odwrócił jeszcze od progu głowę i spojrzał na nią, zobaczył

w rozszerzonych, jakby niewidzących oczach, wyraz takiej tęsknoty i smutku, że po prostu chciał

krzyknąć: “Ari, chodź ze mną!” Opanował się jednak. Ciężko zatrzasnęły się drzwi. Ari stała
jeszcze wciąż nieruchomo, po bladej twarzy płynęły wolno łzy, a słońce rzucało ostry blask na jej

głowę i migotało w słonych kroplach.

Pani Klaudius ze zdumieniem patrzyła na córkę. Wreszcie na palcach podeszła do niej i

pocałowała mokrą twarzyczkę, mówiąc cicho:

- Nie trzeba płakać za chłopcem, Ari, to nie wypada.

- Ja nie za chłopcem płaczę, mamusiu, a zresztą już mi przeszło - i uśmiechnęła się do

matki ciepłym uśmiechem i to nieokreślone “coś”, co wisiało nad głowami trzech kobiet, a

urodziło się w załzawionych oczach Adrianki, znikło bez śladu. I ani matce, ani Imogence nie
przyszło na myśl, że stojąca przed nimi roześmiana dziewczyna ma w duszy cień.

* * *

Wkrótce potem, bo już w niespełna dwa miesiące, w opustoszałym pokoiku zamieszkał

nowy lokator, pan inżynier Wiktor Karbowski. Ten znów miał posadę w tutejszej fabryce i zanim
zamieszkał u Klaudiusów, jeździł do pracy z Warszawy. Pan Karbowski miał trzydzieści cztery

lata, był zrównoważony, pewny siebie i wiedział, czego chciał. A chciał właśnie zakończyć
kawalerski tryb życia, założyć ognisko domowe, mieć dzieci i dać swojej matce miłą i kochającą

synową. Idąc do pracy, musiał co dzień przechodzić koło małego, milutkiego domku i starannie
utrzymanego ogródka, z którego biła odurzająca woń kwiatów i dolatywał wesoły pobrzęk pszczół

i miły dziewczęcy głos, biorący często nawet górne “c”. Czasem przez sztachety dojrzał smukłą
kobiecą sylwetkę, migającą szybko między zielenią.

Pewnego razu, spiesząc po pracy na kolej, spojrzał wedle zwyczaju do ogródka i

zainteresował go miły obrazek: Na dużej wiśni pełnej owoców siedziała dziewczyna na gałęzi jak

ptak i jak ptak gwizdała niefrasobliwie, zrywając purpurowe jagody do koszyka. Długie nogi w
ciemnych pończochach chwiały się w takt melodii i te nóżki po prostu wzruszyły inżyniera, bo w

ogóle miał słabość do ładnych nóżek. Przystanął, panna spojrzała na niego, uśmiechnęła się
przyjaźnie i Karbowski nie mógł już odejść, więc odezwał się uprzejmie:

- Szczęść Boże, miłej pracy. Ładne owoce w tym roku.
- No, z owoców mamy dopiero wiśnie, ale te rzeczywiście ładne i będzie z nich pyszna

background image

nalewka.

- Ala pani może spaść i zrobić sobie krzywdę.

- Mogę, ale gdyby tu weszła moja mamusia, zacna profesorowa Klaudius,

niebezpieczeństwo byłoby większe, a i widok nie tak ciekawy, prawda? - roześmiała się. - Proszę

wejść do ogródka, poczęstuję pana wisienkami.

Inżynier wszedł i potem wszystko poszło jak po maśle. Zamieszkał u Klaudiusów i

rozkoszował się ciepłą obecnością młodych dziewcząt. Ale Ari wywierała na niego większe
wrażenie, bo widział w niej materiał na żonę. Żenia, która szybko pocieszyła się po wyjeździe

Jacka, zaczęła teraz podkochiwać się w Wiktorze i skonstatowała ze zdumieniem, że elegancki,
poważny pan nie ukrywa wcale swojej sympatii do siostry. To ją rozdrażniło, chciała mu się

przypodobać, ale każda ich rozmowa kończyła się sprzeczką i Wiktor traktował Imogenkę jak
rozgrymaszonego dzieciaka. Często przychodził na herbatę i pogawędkę do stołowego pokoju; z

panią Klaudius rozprawiał o drożyźnie, o polityce, z Leszkiem o jego studiach, z Żenią chronicznie
się sprzeczał, a właściwie przekomarzał, i nigdy nie prawił jej komplementów, do jakich była

przyzwyczajona. Tylko z Adrianką nie miał sposobności pogadać, bo rzadko siedziała razem ze
wszystkimi przy stole i rzadko wtrącała swoje zdanie do rozmowy, a jeżeli to uczyniła, to nikt tego

nie mógł brać serio, bo Ari “błaznowała”.

Raz zwrócił się do niej Wiktor, by rozstrzygnęła spór:

- Panno Adrianko, kto z nas ma rację? Panna Żenia twierdzi, że mężczyzna jest tyranem, a

kobieta niewolnicą i dlatego mała Żeniusia postanowiła za mąż nie wychodzić, by tą nieszczęsną

niewolnicą nie zostać; według mojego zdania to wy, piękne panie, jesteście twardymi despotkami
i z rozkoszą pijecie nasz ból i cierpienie.

Ari roześmiała się i już matka utkwiła w nią groźne oczy w obawie, że niepohamowany

języczek znów jakieś głupstwo palnie, gdy tym razem Ari rzekła:

- Ani Żenia, ani pan nie macie racji, bo któż tu mówi o niewolnictwie. Nie jesteśmy, dzięki

Bogu, w Turcji, zniknęły też czasy srogich Amazonek. Mężczyzna jest zbudowany tak, że może

orać i uprawiać swoją działkę życia, choćby w pocie czoła, kobieta zaś jest jak kwietny krzew,
stworzony ku radości jego oczu i serca. Jedno i drugie powinno przeznaczenie swoje spełniać.

Otwórzcie uszy wasze, bo mądre są słowa moje, koniec! Alleluja! Szlus... Kwiatami możecie mnie
nie obrzucać.

Matka, która słuchała z natężeniem, pokręciła przy końcu głową. Ta dziewczyna będzie

chyba całe życie żartować. Pan Klaudius cały czas patrzył na zegarek, a potem mruknął

przyciszonym basem: “Dobrze”. Ale czy to się stosowało do Ari, czy do zegarka, tego nikt
odgadnąć nie umiał. Tylko Wiktor skłonił głowę w ukłonie i rzekł poważnie:

background image

- Panno Adrianko, pani jest mądra dziewczyna.
- Aha, wiem o tym doskonale, ale słyszę, niestety, pierwszy raz.

- Ale zapewne nie ostatni.
- Hm... być może, ale boję się, że gdy to będę za często słyszeć, to przestanę wiedzieć.

- Pani studiowała filozofię?
- Przeważnie dzieła, w jaki sposób najlepiej prać Radionem. Nie, proszę pana, ja mam

swoją własną filozofię: cieszę się, że żyję, że mamy w kuchni zlew i wodociąg, a także i światło
elektryczne zamiast wonnych lamp naftowych; cieszę się, że mamusia kupiła mi pantofelki na

wysokich obcasach i cieszę się, że to u nas mieszka taki wspaniały, godny człowiek, który pierwszy
ogłosił światu, że Adrianka Klaudius jest mądra panna.

Roześmiali się wszyscy, tylko profesorowa rzekła sucho:
- Za dużo mówisz, Ari.

Panienka westchnęła, otarła się jak kot o ramię ojca i wyszła do kuchni. A Wiktor

zauważył:

- Panna Ari jest niebywale oryginalna i sympatyczna.
I niedługo po tej rozmowie, pewnego poobiedzia, ku niebotycznemu zdumieniu

profesorowej, Karbowski poprosił ją o chwilę sam na sam i oświadczył się o rękę Ari. Oczywiście
dostał błogosławieństwo i kiedy poszedł lekko wzruszony do swojego pokoju, pani Klaudius

wytarła nos i resztki łez i zawołała córkę.

- Ari! Pan inżynier Karbowski oświadczył się o twoją rękę.

- Cooo? Nie może być. A to heca, mamusiu! Ja myślałam, że on już jest całkiem poważny i

rozumny.

- Chciałabym, żebyś w tak decydującej chwili przestała się śmiać. Ja życzę sobie, żebyś

została jego żoną i uważam cię od dziś za narzeczoną Wiktora.

- Ależ, mamusiu, ja go nie kocham, ja go nie chcę.
- A kogóż ty kochasz i dokąd myślisz siedzieć mi na karku?

- Na razie nikogo nie kocham, a w domu chyba nie przeszkadzam.
- Przeszkadzasz i proszę cię, bez grymasów albo precz z domu. Żeniusia Bogu dziękowałaby

za takie szczęście, za takiego człowieka.

- Ja bym też Bogu dziękowała, gdyby mi ładnego chłopca zesłał, ale tego to mi przecież

mamusia ofiarowała.

- Zamilcz i bądź posłuszna, bo przysięgam ci, że pożałujesz.

I zaraz tego wieczora kazała Ari zanieść herbatę do pokoju Wiktora; dziewczyna wzięła tacę

i poszła. Przed drzwiami zatrzymała się na moment, by odzyskać równowagę, ale jakoś nie mogła

background image

tego dokazać i kiedy otworzyła drzwi, była tak blada i drżąca, że szklanka dzwoniła na tacy.

Wiktor skoczył ku niej, odebrał tacę i postawił na stole. Korzystając z tego, Ari zrobiła w tył

zwrot. Karbowski jednak zatrzymał uciekającą i pocałował delikatnie dłoń. To ujęło Adriankę,
uśmiech jej stał się raźniejszy.

- Panno Ari, pani straciła humor. Czemu? Proszę się mnie nie lękać. Uczynię wszystko, co

będzie w mojej mocy, by panią uszczęśliwić. Pani nie ma pojęcia, ile czuję dla niej szacunku.

Adrianka liczyła w myśli: Kocha, lubi, szanuje! Szanuje... Zaczyna od szacunku... jest

poważny jak śmierć i powinien mieć w tej chwili na głowie cylinder... I co by to było, gdyby przy

tym cylindrze i z tą miną trzymał w garści marchew? - twarzyczka jej pojaśniała od figlarnego
wewnętrznego śmiechu.

Karbowski ciągnął dalej!
- I podziwiam panią za jej pracę. Czasem doprawdy przykro mi, że te piękne ręce takie są

umęczone.

- Mnie praca nie męczy. To przyjemnie wiedzieć, że jest się komuś potrzebną.

- Pani jest stworzona do roli żony i matki.
- Na razie doskonale czuję się w roli pomocnicy mamusi.

- Myślę, że teraz, jako narzeczeni, poznamy się lepiej, Ari.
- Ja pana już poznałam doskonale, a mnie pan nie pozna nigdy.

- Dlaczegóż to?
- Bo ciągle jestem inna. Proszę spojrzeć uważnie, czy taką Ari pan kiedy widział?

Podeszła do niego bliżej i przechyliwszy nieco głowę na ramię, popatrzyła mu w oczy

słodko, gorąco, zalotnie, a tęsknie. Białe zęby błysnęły drapieżnie. Wiktor zmieszał się. Przebiegł

go dreszcz.

- Nie, takiej nie widziałem jeszcze i nie spodziewałem się ujrzeć. Ale pani jest dziwna

dziewczyna. Proszę już tak nie patrzeć, bo nie jestem z drzewa. Niech mała Ari usiądzie na
chwilkę, czasem mam wrażenie, że te smukłe nóżki są na sprężynkach.

Siadła na kanapie i uczuła bolesny skurcz serca: “Tu niegdyś z Jackiem...” Ta nowa

przygoda zapowiadała się “rzewnie”.

- Pani jest śpiąca?
- Nie, tylko tak zrobiło mi się smutno.

- Smutno pani? Pani jest uosobieniem radości, werwy, humoru... Czegóż to smutno,

malutka, czy naprawdę nie chciałabyś zostać moją żoną?

- Nie wiem sama, czego chcę, może tylko być kochaną i kochać, ale zdaje mi się, że to nie

wszystko jeszcze. Śni mi się świat, śni mi się morze dalekie, szumiące. Chcę zobaczyć ludzi i nowe

background image

miasta, i nowe stosunki, i wielkie lasy, i kwiaty jak motyle, a motyle jak kwiaty. Chcę się modlić
nad wielką, wielką wodą i śpiewać w odwiecznym, szumiącym borze.

- Pani jest zupełnie inna wśród ludzi niż tutaj, tak w cztery oczy.
- A nie powiedziałam, że jestem coraz to nowa? - zaśmiała się. - A teraz muszę już

powiedzieć dobranoc.

- Chwileczkę. Przecież to jest nasz wieczór zaręczynowy, proszę dać rękę.

Podała, trochę zdziwiona, a on wsunął jej na palec pierścionek ze wspaniałym brylantem.

Wrażenie zatamowało jej oddech.

- Oj!... Brylant - westchnęła przeciągle.
- Podoba się pani? Bardzo mnie to cieszy...

- Czy podoba?... Jestem nieprzytomna. Nie wiem, czy by nie wypadało zemdleć...
- Nie, niech pani nie mdleje, nie wiem, jak ratować mdlejące damy...

- Oo! Ari awansowała na damę. Nie będzie mi pan chyba brał za złe, że tego wspaniałego

pierścionka nie będę co dzień nosiła przy pracy. Nie, naprawdę, Ari, nie fiknij koziołka, bo

inżynier się rozczaruje, ojej, ojej, dziękuję i muszę uciekać, no, dobranoc...

- Dobranoc pani, ale... Ari!...

- Aha! Rozumiem. Tak jest w powieściach i na filmach: on jej kładzie na drżącą dłoń

pierścionek, a ona podaje mu usta, ale ja tego nie uczynię, nie mam jednak nic naprzeciwko, by

pan prawa narzeczonego zdobywał.

Podała mu obie ręce, ale nim nawet owe ręce zdążył pocałować, już jej nie było. Karbowski

został w odległości trzech kroków z miną bardzo niewyraźną. Ogarnęło go zdumienie i zachwyt.

- Ależ ta mała jest czarująca! - krzyknął i obejrzał się wystraszony dźwiękiem własnego

głosu.

Nie wiedział sam, jak się to stało, że teraz dzień w dzień odnajdywał w narzeczonej nowe

zalety, nowe ponęty, i zaczął dla niej na dobre tracić głowę. Ślub wyznaczony był na czerwiec, a on
już w marcu liczył dni do owej chwili. Na pani Klaudius wymógł, że w dzień zabierał ją to do

teatru czy do kinematografu, to znów na koncert, a potem, kiedy znaleźli się razem w domu, Ari
urządzała drugie przedstawienie: śpiewała, tańczyła, parodiowała gwiazdy i wywróciła zupełnie

do góry nogami poglądy Wiktora, bo przecież dawniej nie znosił filmu, a rewie go nudziły. Teraz
śmiał się i śpiewał razem z Ari, zaczął flirtować z Żenią i nawet z panią Klaudius. W małym

domku kwitło, zda się, samo szczęście. Ani razu jednak nie miał sposobności powiedzieć Ari, że ją
kocha, nie ośmielił się też pocałować jej, choć coraz częściej i uporczywiej o tym myślał.

Wreszcie, w pewną majową noc siedzieli oboje na ławeczce w ogródku. Matka szczęśliwa,

że wydaje za mąż choć jedną z córek na razie i to właśnie tę, która nie ma w ręku żadnego fachu

background image

ani wykształcenia, dyskretnie się ulotniła, Imogenka poszła do koleżanki wypłakiwać swój żal i
zawód, a profesor odmaszerował na spacer przy księżycu. Narzeczeni siedzieli cicho, bo wieczór

był cudowny, ciepły i pachnący, gdy Ari zaczęła sennie:

“Kiedy zakwitną bzy,
niedługo już, niedługo,

kiedy zakwitną bzy,
pójdziemy - ja i ty -

w pachnących drzew aleje,
w liliowych snów zawieje

miesięczną jasną smugą
niedługo już... Niedługo.

Będziemy wolno szli,

kędy się woda szkli
i śmieje do miesiąca

lilia wzruszeniem drżąca.
A my srebrzystą smugą

będziemy wolno szli
niedługo już... Niedługo.

Będziemy pytać róż,

jak w starej, złotej baśni,
będziemy pytać róż

co szepcą w nocną głusz.
A krople chłodnej rosy

osrebrzą nasze włosy.
My w cichej brodząc jaśni

będziemy słuchać róż
jak w starej, złotej baśni.

Aż wreszcie przyjdzie czas,

że coś się zbudzi w nas
i krew uderzy w lice

background image

i zdradzi tajemnicę,
że pocałunek miły.

I będziesz z całej siły
całować w cudny czas,

poczekaj, już nie długo.”

- Jak to ślicznie powiedziałaś, Ari! - pierwszy raz nazwał ją po imieniu. - Naprawdę jesteś

rozkoszna i ciągniesz jak magnes.

Ari zaś pomyślała, że inżynier zepsuł nastrój niepotrzebnymi słowami i poczuła szacunek i

wdzięczność dla ojca, który potrafił nie mówić. Pomyślała jeszcze, że narzeczony jest mało

subtelny i że Jacek, och, gdyby tu był Jacek!... Oczywiście nie powiedziała tego wszystkiego, tylko
głosem grzecznej, zdziwionej dziewczynki rzekła trochę przeciągle:

- Oo! - I spojrzała uśmiechniętymi, kocimi oczami na mężczyznę, który nie wiedział, jak się

chwyta najpiękniejsze momenty księżycowych nocy.

A on patrzył na nią długą chwilę i powiedział przyciszonym głosem i tonem, jakby odkrył

coś niesłychanego.

- I pomyśleć sobie, że taka czarująca dziewczyna jest moja. Przecież ja cię naprawdę

kocham, Ari. Jestem zakochany we własnej narzeczonej niby sztubak.

“I żeby mi oświadczyć, że kocha, musi układać całe długie zdanie, jaka szkoda, że nie jest

sztubakiem” - znów uśmiechnęła się ironicznie myśl Ari. - Taaak? Pan mnie kocha?? Patrzcie

państwo, niebywałe!

Przechyliła głowę na ramię i mrużąc oczy, spytała ciszej:

- I doprawdy mocno?
Wtedy dopiero Wiktor zapomniał o równowadze wytwornego narzeczonego, objął

dziewczynę wpół i całując raz po raz powtarzał:

- Mocno... mocno... mocno!

Nie przypuszczał nawet, że w tej chwili Żenia, która wróciła z wizyty, płacze w objęciach

strapionej profesorowej.

- Mamusiu, ja umrę, ja nie wytrzymam, ja nie mogę. Siedzą, na pewno teraz całują się, bo

on już trzymał ją za rękę. A ja! A ja!...

- Żeniusiu najmilsza, i ty wyjdziesz za mąż, i tobie znajdę chłopca.
- Nie chcę chłopca. Chcę tego. Wiktora, taki cudny w smokingu i taki poważny... i... i... och,

mamusiu, jaka ja nieszczęśliwa... i... i ten pierścionek... i on jest taki mądry!

- Będziesz miała jeszcze mądrzejszego.

background image

- Ja chcę tego. Och, ta Ari, ta kokietka bez serca! Nie cierpię jej!
I dlatego, kiedy Ari, jak zwykle, na noc przyniosła siostrze kwiaty na stolik i chciała ją

pocałować, Żenia odwróciła się do niej plecami i syknęła:

- Odejdź ode mnie! Odejdź!

* * *

We wtorek, przed ślubem, Ari pojechała do Warszawy po pantofle i różne drobiazgi.

Wracała o dwunastej w południe i chodziła po peronie, czekając aż podstawią pociąg. Myśli jej
krążyły uparcie koło osoby ojca, który w ostatnich czasach dziwnie się zestarzał i wyglądał, jakby

go coś dręczyło. Często Ari łapała jego wzrok uporczywie w nią wlepiony. Pytać nie śmiała, on
mówić nie potrafił... Częściej więc tylko niż dawniej przytulała w przelotnej pieszczocie główkę do

jego ramienia.

“Mój drogi, kochany milczek” - pomyślała serdecznie i podeszła do zegara, chcąc zobaczyć,

ile jeszcze minut do odejścia pociągu; nagle wszystka krew zbiegła jej do twarzy, upuściła paczki
na ziemię; naprzeciwko szedł Jacek. Jacek we własnej osobie. Na razie z daleka nie poznał

Adrianki, zobaczył tylko, że jakaś pani czy panna zbiera paczki, skoczył więc pomagać i dopiero
gdy z bliska spojrzał w jej twarz szepnął:

- Ari.
- Właśnie ta sama, Ari. Co się z tobą działo, Jacuś?

Ale nie odpowiedział, tylko wlepił w nią urzeczone oczy i szeptał:
- Ari, moja Ari, jak ty się zmieniłaś.

- Podobno. Nie stójmy tak, bo ludzie się gapią, chodźmy tu na bok.
Wskoczyła lekko na stojącą przed budynkiem stacyjnym platformę, a Zeler stanął blisko,

tak blisko, że dotykał jej ciała ramieniem.

- Dlaczego nie napisałeś ani słowa, nie pokazałeś się u nas?

- Nie mogłem przyjechać. Na posadzie tkwiłem do października, potem zachorowała i

umarła mi matka, trzeba było pojechać do domu i pozałatwiać tysiące spraw. Potem znów

powróciłem na posadę, gdzie jestem obecnie. Dziś rano wpadłem do Warszawy, bo mam parę dni,
a właściwie dwa tygodnie urlopu. Teraz właśnie wybrałem się do was... ale czego się tak dziwnie

śmiejesz, co ci jest, Ari?

- Mnie? Nic! Pojutrze mój ślub. Może przyjdziesz? O godzinie piątej.

Odstąpił krok, mocno pobladł i milcząc patrzył na uśmiechniętą dziewczynkę, która nie

wiedziała, że w tej właśnie chwili zburzyła cały gmach rojeń, jego najmilszych, wypieszczonych

snów.

- No jak, chłopcze, będziesz?

background image

- Nie, serdecznie dziękuję, nie lubię przedstawień. Więc pocieszyłaś się, co?
- Tak niby! A gdzie zamieszkałeś, Jacuś?

- Chcesz mi złożyć wizytę? Zbytek łaski. Zresztą, jeżeli ci to sprawi przyjemność, proszę.

Hotel Europejski, pokój nr 40.

- Fiu, fiu... Hotel Europejski...
- No, Ari, życzę ci nowych przygód i szczęścia, pozdrów rodzinę. Żegnam - odszedł szybko.

Tego dnia Ari po powrocie do domu była zupełnie normalna i nic nie zdradzało walki,

którą toczyło małe serduszko; dopiero nazajutrz przed wieczorem, gdy Wiktor pojechał do

Warszawy na noc, dostała silnych wypieków i rodzina zauważyła, że Ari nie chodzi tak lekko i
zwinnie jak zawsze. Jej kroki stawały się coraz powolniejsze, jakby dziewczynie zabrakło sił.

Zaniepokojona matka spytała:

- Adrianko, czy ty nie masz gorączki?

- Nie wiem, mamusiu - głuchym, nieswoim głosem odparła.
- Chodź no tu do mnie.

Podeszła posłusznie i chciała przyklęknąć przy fotelu, nagle wykonała kilka nieokreślonych

ruchów głową i ustami i upadła jak długa. Imogenka krzyknąła przeraźliwie, Leszek chwycił wodę

ze stołu, matka trzęsła leżącą i wołała:

- Ari, co tobie, co za komedie, Ari! - głos jej dygotał.

Na progu pokoju stanął profesor, przez chwilę patrzył marszcząc brwi jakby nie rozumiał, o

co chodzi, potem twarz mu się dziwnie skurczyła, podszedł szybko do wciąż nieruchomej córki,

odsunął wszystkich i wziąwszy ją na ręce, zaniósł na otomanę. Teraz zaczął nacierać jej skronie
wodą kolońską i wachlować twarz ręcznikiem, wszystko bez słowa. Wreszcie Ari otworzyła oczy,

popatrzyła chwilę i uśmiechnęła się.

- Już dobrze? - rzekł ojciec i wszyscy usłyszeli, że jego głos nie drży wprawdzie, ale ma

wysoki, śmiesznie wysoki ton.

Wymownym gestem usunął rodzinę z pokoju i został przy córce sam, delikatnie gładząc jej

twarzyczkę. Ari westchnęła i znowu uśmiechnęła się srebrnymi od łez oczyma.

- Dziękuję ci, dobry tatusiu.

- Ari, słoneczko, śpij - wykrztusił.
- Nie, wolę na ciebie patrzeć. Nie myślałam, żeś taki dobry.

Machnął ręką i patrzył bez przerwy na bladą, lecz uśmiechniętą twarz, wreszcie rzekł, jakby

z trudem:

- Nie jesteś szczęśliwa.
- W tej chwili bardzo, tatusiu.

background image

- Śpij, córeczko.
A kiedy usnęła z głową przytuloną do jego dłoni, obejrzał się ostrożnie wokoło i pocałował

lekko zaróżowiony policzek córki.

Leszek jednak, zerkając przez uchylone drzwi, ujrzał to i w jego sercu zbudziła się dla

“nudnego starego” tkliwość. Wszedł na palcach.

- Tatusiu - Leszek zwykle mówił “ojcze” - rozstawię tu swoje łóżko dla tatusia, a sam pójdę

do Wiktora.

Klaudius skinął głową. A gdy ucichły w domu szmery, zdjął córce pantofelki, rozpiął jak

najostrożniej sukienkę i okrył pledem, po czym siadł na rozstawionym łóżku i tak przesiedział do
świtu.

Nazajutrz Ari wstała zdrowa, tylko bardzo blada, z oczyma ciemno podkrążonymi. Wzięła

się do pracy i śpiewała głośno, pakując skromną wyprawę do walizek. Żenia chciała jej pomóc, Ari

jednak nie pozwoliła, zamknęła się w sypialni na klucz i słychać było tylko stuk otwieranych i
zamykanych szuflad. O godzinie trzeciej wyszła do stołowego pokoju ubrana w nową, popielatą

sukienkę i przywitała się ze stołownikami, składającymi jej serdeczne życzenia. Obiad podawała
dziś specjalnie zgodzona kobieta. Ari wyszła do ogródka i błądziła chwilę między krzakami bzów.

Tu ją zastał Wiktor, który przyjechał z rodzicami. Goście siedzieli w jego pokoju, zamienionym w
ten dzień uroczysty na salonik.

- Ari, jak ślicznie wyglądasz, chodź przywitać się z rodzicami.
Weszła uśmiechnięta, przywitała się spokojnie i usiadła obok przyszłego teścia. Wiktor był

wyraźnie wzruszony i nie spuszczał oczu z miłej twarzy narzeczonej, rozmawiającej swobodnie i
wesoło. Wreszcie przyszła po córkę profesorowa.

- Ari, przyszedł fryzjer, czas się ubierać.
Nucąc cichutko, usiadła przy toalecie i kiedy gorące żelazka fruwały koło jej głowy,

spoglądała nie w lustro, tylko w okno, dopiero gdy Żenia dotknęła jej ręki i powiedziała drżącym
głosem:

- Ari, już jesteś uczesana, ubieraj się, na co czekasz? - zerwała się z krzesła i wybuchnęła

śmiechem:

- Żeniu, widziałaś coś podobnego?... Przecież ja jestem zupełnie inna Ari.
- Ale teraz jesteś taka jakaś, no bo ja wiem?... Nie umiem określić, chyba że ładna.

- Ładna? Adrianko, córko znanego przyrodnika, siostro słynnej z urody Imogenki o złotych

lokach, nie kryj wstydliwie twarzy, albowiem jesteś ładna... Żeniu, a teraz na chwilę zamknij

drzwi z tamtej strony, bo chcę otulić ciało w jedwab.

Gdy niezadowolona z tego obrotu sprawy Żenia wyszła, Ari, przekręciła klucz w zamku,

background image

wyciągnęła spod łóżka małą walizeczkę i wrzuciła tam odłożone na bok w szufladzie sztuki
bielizny, kilka sukienek i swoje stare pantofelki sportowe.

Zdjęła ostrożnie z wieszaka ślubną suknię, owinęła w papier i włożyła do walizki z

welonem. Otworzywszy szufladę Imogeny, odsypała trochę pudru do swojej małej, od dnia kupna

pustej puderniczki, odłamała kawałek pomadki do ust i ołówka do brwi. To wszystko schowała w
swojej torebce. Przeliczyła pieniądze, miała wszystkiego dwadzieścia złotych. To były jej

oszczędności. Wyjęła jeszcze z szafy płaszczyk i sportowy granatowy berecik. Naciągała go przed
lustrem ostrożnie, żeby nie zburzyć fryzury. Cały czas śpiewała głośno i słyszeli ją dobrze w

saloniku.

- Jakże ta Ari się guzdrze - narzekała Klaudiusowa - muszę jej przecież welon upiąć. -

Mocno zdenerwowana podeszła do drzwi.

- Ari!

- Zaraz, mamusiu, jestem rozebrana.
- Pośpiesz się, co ty wyprawiasz?

- No już, w tej chwili, suknię włożę i już... za kwadrans będzie mamusia mogła mi pomóc.
Klaudiusowa wróciła do salonu. Wtedy Ari cichutko otworzyła drzwi z klucza, palto na

ramię, walizeczkę w rękę i wyszła przez okno na puste podwórko. Wprawdzie tu mógł ją kto
zobaczyć z kuchni, ale okna kuchni były zasłonięte żółtymi storami i przy szybkim działaniu nie

groziły niebezpieczeństwem. Z podwórka przez nieduży parkanik wydostała się na pole i ruszyła
w stronę Warszawy, nie drogą koło toru i nie szosą, ale przez pole i pastwiska.

Tymczasem po kwadransie pani Klaudius weszła do sypialni. Córki nie było. Ślubna suknia

też zniknęła. Może więc Ari ubrała się nareszcie i jest w jadalni lub ogródku? Zaczęły się

niespokojne nawoływania, potem płacz profesorowej. Ari znikła jak kamień w wodę.

Zapadł mrok. Poodjeżdżały taksówki z warszawskimi gośćmi, odjechali bez pożegnania

oburzeni rodzice Wiktora. Klaudiusowa leżała na kanapie z głową obłożoną mokrymi ręcznikami i
bez przerwy jęczała: “Taki wstyd, taka hańba”. Wiktor siedział przy stole z głową ukrytą w

dłoniach, blady jak trup, i milczał. Milczało i rodzeństwo Ari. Tylko Imogenka nie spuszczała
wilgotnych oczu z twarzy Karbowskiego. Profesor Klaudius bez przerwy chodził z rękoma w

kieszeniach najpierw po mieszkaniu, potem po ogródku, wreszcie, koło dziewiątej, wszedł znów
do pokoju i usiadł przy biurku. Na kupie książek, na samym wierzchu, leżał “Żywot pszczół”, a na

nim, jakby rzucona od niechcenia, pąsowa, pachnąca róża. Profesor wziął kwiat do ręki, powąchał
machinalnie i wśród nieruchomej ciszy zaczął przewracać kartkę za kartką. Wolno,

systematycznie. Wszystkie oczy zawisły na nim niespokojnie, wyczekująco, a on wciąż przewracał
i przewracał stronice. Nagle pochylił się całym ciałem nad książką. Na marginesie, czerwonym

background image

ołówkiem wypisane były słowa: “Nie martw się, tatusiu, mój przyjacielu, żyję, jestem zdrowa i
wesoła. Ari.” I wtedy, po raz pierwszy w życiu, dzieci i Wiktor zobaczyli, jak twarz profesora

zadrgała, a usta rozchylił ciepły, wesoły uśmiech. To był widok tak nieoczekiwany, że wszyscy
skoczyli do niego, on bez słowa wskazał palcem margines, wstał i nie zatrzymany zniknął za

drzwiami. Wiktor przeczytał. Łuna zalała jego energiczne, męskie szczęki. Chwilę jeszcze stał bez
ruchu, potem wziął kapelusz i palto, skłonił się obecnym i wyrzekł zmienionym głosem:

- Żegnam państwa.
Po czym, przygarbiony, wyszedł. Nikt nie powiedział ani słowa. Żenia jednak skoczyła do

drzwi, dopędziła Wiktora przy furtce i chwyciła go za obie ręce.

- Wiktor, nie odchodź tak, spójrz na mnie, obiecaj, że wrócisz, ja umrę bez ciebie - mówiła

rozpaczliwie, cała drżąca.

Karbowskiego ogarnęło szalone zdumienie.

- Ależ, panno Żeniu!
- Ja Bogu dziękuję, że ona uciekła, ja nie miałabym ani chwili spokoju, wiedząc, że jesteście

stale we dwoje, że się kochacie, ja ją znienawidziłam przez pana.

- Imogenko, nic nie rozumiem, co to ma znaczyć?

- Co to ma znaczyć? Och, ślepy... ślepy... ślepy!... - I wybuchnęła płaczem.
Wobec tego Wiktor wziął ją pod rękę, chociaż stawiała gwałtowny opór, i zaprowadził do

mieszkania.

- Proszę pani, panna Żenia jest tak zdenerwowana, że nie ma sensu, by została w domu.

Pani pozwoli, że zabiorę ją do Warszawy, pójdziemy się gdzieś rozerwać, zanocuje u moich
rodziców, a rano przyjedzie.

Pani Klaudius momentalnie ogarnęła sytuację i możliwości z niej wypływające, więc

zezwoliła chętnie. Za godzinę młodzi jechali sami w przedziale i Żenia, korzystając z tego,

przytuliła się do Wiktora.

- Niech się pan nie martwi. Ja za parę dni dostanę maturę i też będę dorosłą panną,

strasznie chcę być jak najprędzej mężatką.

- Czy to mają być oświadczyny, panno Żeniu? - spytał ubawiony lekko.

- A choćby. Czy ja nie jestem ładniejsza od Adrianki?
- Pani jest dziecinna, Żeniu. Kochałem Ari, ona uciekła od ołtarza prawie, więc mam

pocieszyć się małą siostrzyczką?

- Ale pan musi i mnie pokochać, bo ja chcę... Niech pan mnie pocałuje na zgodę.

Inżynier, bardzo zmieszany, przebierał palcami w kieszeni palta. Ze zdziwieniem poczuł

jakiś mały pakiecik. Wyjął, otworzył, w świetle lampy błysnął wspaniały brylant. Imogenka

background image

patrzyła zaniepokojona w zmienioną twarz Wiktora.

- I tak się cieszyła z tego pierścionka, tak jej było ładnie z tą piękną, ozdobioną dłonią -

rzekł jakby do siebie.

- Wiktor, zapomnij, ja cię tak bardzo kocham i ty mnie pokochasz, ja wiem - przytulała się

serdecznie Imogenka.

- Zobaczymy, Żeniu, teraz jestem tylko strasznie zmęczony, och, jak zmęczony tym

wszystkim.

- Zaraz pan o tym “wszystkim” zapomni, już ja się postaram.

Poszli do restauracji, a potem na dancing i Żenia “starała się” tak niezmordowanie, że

Wiktor, który miał urlop przeznaczony na podróż poślubną, zaprosił panienkę na ten czas do

Otwocka, gdzie rodzice jego mieli swoją willę.

Żenia wróciła do domu rozradowana i opowiedziała wszystko matce i Leszkowi. Matka

ucałowała śliczną buzię pieszczochy i rzekła wśród łkań:

- Może Bóg zwróci jego serce ku tobie i będziesz szczęśliwa. Taki zamożny chłopiec.

Gdybyście się pobrali, zatarłaby się plama na naszej rodzinie przez tamtą bezwstydnicę zrobiona.

Leszek jednak skrzywił nos.

- Mnie nie imponuje wyprawa Żeni po męża. Nie wiem też, czy ojciec będzie zadowolony.
Klaudiusowa skoczyła jak furia.

- Ojciec? Co tu ojciec ma do gadania? Co robił dla was przez całe życie, czy zatroszczył się

kiedy o co? Czy nie zatruł mi życia, wprzęgając w jarzmo pracy?... A jego pupilka, Ari, co zrobiła?

I ty śmiesz mnie ojcem straszyć?

- Ja powiedziałem tylko swoje zdanie.

- Swoje zdanie będziesz miał wtedy, gdy będziesz na swoim chlebie, tymczasem jesteś u

mnie, smarkaczu, i moją krwawicę pijesz.

Leszek trzasnął drzwiami i wyszedł wściekły, myśląc, że jednak Ari jest zuch dziewczyna.

* * *

Adrianka zaś w ów tragiczny dzień przymaszerowała do Warszawy koło dziewiątej i od razu

poszła do hotelu, a przypuszczając, że Jacka jeszcze nie zastanie, rzekła śmiało do portiera.

- Proszę o klucz od pokoju nr 40, do pana Zelera. Trzeba tam zanieść tę walizkę, a ja mam

na niego i na tatusia poczekać.

Portier spojrzał na szczupłą figurkę i dziecinną twarzyczkę panienki, zawołał chłopaka, by

wziął walizkę i dał mu klucz. Ari pewnym krokiem ruszyła za pikolakiem. Gdy została sama,

odsunęła walizkę w kąt i rozciągnąwszy się na tapczanie odpoczywała. Potem wyjęła z walizki
swoją ślubną suknię i zaczęła się ubierać wolno i starannie. Suknia była bardzo dobrze uszyta,

background image

obciskała miękko smukłą gigurkę Adrianki, a jej lekko kremowy połysk rzucał na twarz Ari ciepły,
matowy cień. Z welonu Ari udrapowała sobie na ramionach szal, przypudrowała twarz, poczerniła

brwi i pociągnęła usta czerwienią, myśląc jednocześnie, że brylant bardzo by do tej toalety
pasował. Okręciła się kilka razy przed lustrem uśmiechnięta, a potem usiadła na tapczanie i

bawiła się swymi lakierowanymi pantofelkami.

Jacek tego dnia pił z kolegami z okazji ślubu Ari. Nie chciał o niej myśleć, o tej fałszywej

dziewczynie, o której cały rok marzył po to, żeby przyjechać na jej ślub z kim innym. To przecież
było okropne. Ta słodka, poetyczna dziewczynka. Pił więc na umór. Wreszcie koledzy postanowili

go odprowadzić, widząc, że nie tylko jest porządnie wstawiony, ale i zdenerwowany okropnie.
Odwieźli go do hotelu. Jacek pożegnał ich i poprosił o klucz.

- Klucz już wzięty, przyniesiono wa...
Ale Jacek nie czekał na wyjaśnienie, tylko gnał po schodach. Z łoskotem otworzył drzwi. W

pokoju było ciemno. Drżącą ręką przekręcił kontakt i krzyknął.

Przy lustrze stała uśmiechnięta, biało ubrana dziewczyna, spowita gazą jak obłokiem.

- Ari! To ty, Ari? Ty tutaj, dziś - dyszał ciężko, a mózg jego pracował usilnie: “Nie jestem

przecie pijany, nie jestem pijany”.

Adrianka podeszła do niego.
- Tak, Jacku, to ja, Ari - rzekła cicho.

- Gdzie mąż?
- Nie mam jeszcze męża - brzmiała odpowiedź cichsza niż poprzednia.

Długie milczenie. Wreszcie:
- Ari, z tego pokoju nie można wyskakiwać oknem, za wysoko.

Położyła mu dłonie na ramionach i roześmiała się cichutko.
- Szkoda by było sukienki, nie wyskoczę.

Przytulił ją do piersi z całej mocy i nie mógł zdobyć się nawet na szept, bo miał wrażenie, że

cały świat trzyma w ramionach, że zdobył jakieś niewysłowione szczęście, o jakim tylko bajki

szepczą uśmiechnięte, że wystarczy jednego słowa, by urok spłoszyć i wszystko zniknie.
Zapachniał mu ogród słońcem zalany.

- Nic nie mówisz, Jacku?
- Nie mogę, nie mogę! Nie wiem, co mówić, co myśleć.

- Najlepiej nic, chłopcze. Jeżeli możesz zabrać mnie z sobą, to zabierz. Sama nie wiem, czy

dałabym sobie radę. Przyszłam do ciebie, boś mi najmilszy i zdaje mi się, że cię kocham.

- Zabiorę cię, jedyna, czy chciałabyś wyjechać jako moja żona?
- Nie, Jacku, nie mogę, a właściwie... nie chcę.

background image

- Nie chcesz? Więc jak?
- Nijak. Po prostu jadę z tobą, tam przecież mnie nikt nie zna. Jeżeli nie masz odwagi

powiedzieć “to jest dziewczyna, którą kocham”, możesz mówić “to moja siostra”. Widzisz,
chłopcze, ja nie mogę się jeszcze wiązać, ja jeszcze muszę poznać świat i trochę siebie samą.

- Będzie, jak chcesz, Ari, ale w głowie mi wiruje, nie mogę uświadomić sobie, że jest

wszystko tak, jak mówisz, że jest przy mnie Ari, do której tyle czasu tęskniłem.

- Oho! Tęskniłem.
- Ari, ty jesteś strasznie podobna do Japonki, gdybyś jeszcze miała wystające kości

policzkowe i włosy, o tak - chwycił pełną garścią za ufryzowane, miękkie jak puch włosy i podniósł
do góry.

- Noo! Boli!
- To nic, powinnaś jeszcze dostać w skórę za te wszystkie awanturki, jakie wyprawiasz, ty

moja uśmiechnięta gejszo. Masz jakiś dowód osobisty lub coś w tym rodzaju?

- Mam dowód.

- Więc jutro jedziemy. Miałem tu zostać jeszcze z dziesięć dni, ale wolę już z tobą, tam, w

las.

- Jutro nie, pojutrze.
- Czemu?

- Mam interes do załatwienia.
- Dobrze! Siadaj, kochana, tu, bliżej mnie. Dlaczego uciekłaś narzeczonemu?

- Bo go nie kochałam. Zlękłam się tego długiego życia we dwoje i kłamstwa.
- A mnie kochasz, Ari?

- Teraz tak, ale nie wiem, czy jutro i później... dlatego nie wychodzę za ciebie. Ale na razie

przynajmniej chcę być z tobą.

- Już mi wszystko jedno, co zrobisz, bylebyś była obok mnie i błyskała tymi perełkami.
- Ale żebyś wiedział, jaka Ari głodna! Ojej! Ojej!

Poderwał się z krzesła, zadzwonił.
- I dopiero teraz mi to mówisz, dziewczyno?

- Przecież dotychczas nie dałeś mi przyjść do słowa.
Gdy kelner zastawił stół i młodzi zasiedli naprzeciwko siebie, oboje uśmiechali się patrząc

na siebie, tknięci jednakową myślą: “To nasza weselna uczta”.

Milczeli wzruszeni, wreszcie Zeler rzekł zdławionym głosem:

- Ari, wydaje mi się, że to wszystko jest snem i ty w swojej cudnej, jakby ślubnej sukience,

rozwiejesz się jak mgła. Usiądź przy mnie... bliżej jeszcze. O tak.

background image

- To jest właśnie moja ślubna sukienka, Jacku. Włożyłam ją dlatego, że dziś przecież

wchodzę w zupełnie inne życie. Rzuciłam dom. Zaczęłam swoją nową przygodę.

Jacek nalał wina w kieliszki i patrząc w głąb na moment poważnych i zadumanych oczu

dziewczyny, szepnął:

- Za nasze szczęście, Ari.
Wypili i pocałowali się mokrymi od wina ustami. Potem Adrianka z humorem opowiadała

mu historię swego narzeczeństwa, wreszcie rzekła:

- A teraz, Jacuś, szykuj sobie locum w hotelu, bo jestem już śpiąca, i czuję, że nim

dojedziemy do twych lasów, połknę cię w ataku ziewania.

- Ari, jak to, nie pozwolisz mi zostać z tobą?

- Byłbyś w niebezpieczeństwie, chłopczyku... Ogarnia mnie wojowniczy nastrój i nie wiem,

czy nie nabrałabym ochoty spróbowania na przykład boksu. Bądź dżentelmenem i odejdź.

Pokręcił serwetką, policzył muchy przylepione do papieru, popatrzył na lśniący puch

włosów Ari i rzekł zrezygnowany:

- Dobrze, Ari, to ja już sobie pójdę.
Przytuliła mu nosek do policzka.

- Dziękuję ci, kochany, jesteś dobrym chłopcem.
On zaś przechylił jej głowę w tył, zanurzając znów palce w ciepłym jedwabiu kędziorów.

- Ari, czesz się tak zawsze. Cudnie wyglądasz i... bądź spokojna, nie będziesz potrzebowała

wyskakiwać oknem i kaleczyć łapek. Przyrzekam.

Nazajutrz Ari z samego rana poszła do uniwersytetu, gdzie wykładał jej ojciec, i dała

woźnemu list z prośbą o doręczenie profesorowi. W liście napisała krótko, by ojciec czekał na nią

o godzinie drugiej w cukierni, gdzie zwykle pijał herbatę. Nie bała się tego spotkania i kiedy o
umówionej godzinie przyszła, zastała ojca spokojnie czytającego gazetę.

- Jestem, tatusiu, nie gniewaj się i nie martw o mnie. Wszystko jest w porządku, tylko,

hm... - chrząknęła i zaczerwieniona skończyła prędko - daj mi trochę pieniędzy, tatusiu.

Uśmiechnął się, co ogromnie dziewczynkę wzruszyło, i wyciągnął sto złotych.
- Więcej nie wziąłem. Pisz na uniwersytet, a przyślę.

- Dziękuję, jesteś mądry i kochany, tatku.
Pieszczotliwie pogładził jej ręce, złożone na stoliku.

- A tam... piekło, wiesz?
- Domyślam się. Wypijemy razem herbatę, dobrze, tatuś? Popatrz, co za komiczna

sytuacja. Każę podać.

Uśmiech ojca znowu ogromnie poruszył Adriankę. Nie zwracając uwagi na obecnych,

background image

przytuliła usta do jego wielkiej czerwonej dłoni (profesor stale miał jakby zmarznięte ręce) i
szepnęła:

- Dałabym życie, by cię zawsze widzieć uśmiechniętym, tatuśku.
Mruknął coś niezrozumiałego. Wypili herbatę. Ari pocałowała ojca w rękę i policzek, on

spokojnie przesunął palcami po jej ramieniu i dziewczyna wyszła. Od progu jeszcze raz odwróciła
głowę, profesor skinął głową i jeszcze raz leciutko, leciutko się uśmiechnął.

* * *

Ponieważ pociąg do Wilna wychodził wieczorem, więc tego jeszcze dnia wyjechali z

Warszawy. W pociągu był tłok i nikt specjalnie nie zwracał uwagi na młodą parę. W sobotę
raniutko byli już w Wilnie.

- A teraz, moja królewno, pojedziemy do hotelu troszkę odpocząć, a ja wpadnę do

znajomych. Widzisz, w sobotę zwykle przyjeżdża tam nasze auto majątkowe, moglibyśmy zamiast

tłuc się autobusem i bryczkami, wygodnie zajechać Essexem.

Koło pierwszej wpadł do hotelu.

- Ari, załatwione, za godzinę jedziemy we dwójkę do siebie, tylko się nie wystrasz, bo tam

okropne odludzie. Za to lasów, ile chcesz, wszystko do dyspozycji dla mojej pani.

Przed siódmą zajechali do Jackowego pałacu. Auto szofer zabrał do dworu, oni zostali we

dwoje przed małym, z grubych bali zbudowanym dworkiem, okrążeni gęstym borem, co teraz

gorzał w blaskach zachodu. Ari milczała, ale usta jej drżały podejrzanie i powieki zatrzepotały.

- Jacku! Tu jest przecież wspaniale. Zupełnie jak gdzieś na tajemniczej wyspie. I tak słodko

pachnie, i tyle słońca i ciszy. Jacku!

- A widzisz! A teraz wejdziemy do pałacu.

Wziął ją pod rękę, ale jakby sobie coś przypomniał, puścił ramię dziewczyny, natomiast

nim się spostrzegła, na rękach zaniósł do wnętrza chaty.

- Chłopcze, zwariowałeś. Przecież ja coś niecoś ważę.
- Widzisz, mała, w Ameryce jest taki zwyczaj, że mąż wnosi swoją świeżo upieczoną

małżonkę do domu. To niby na szczęście.

- Bardzo miły zwyczaj, o ile kobieta nie waży więcej niż osiemdziesiąt kilo.

Wybuchnęli śmiechem i spacerowali z izby do izby.
- Widzisz, mieszkam jak król. Mam trzy pokoje i kuchnię, więc przywiozłem sobie królową.

- Królewnę - poprawiła przekornie.
- Niech będzie, ale ja wiem, że tu zostaniesz ze mną na zawsze i zgodzisz się być królową.

- Może... może...
Rozglądała się ciekawie. Właściwie te trzy pokoje to była jedna wielka izba poprzedzielana

background image

cienkimi przepierzeniami z pojedynczych desek. Zdziwił Adriankę ogromny piec z gliny, tylko
pobielony, oraz bardzo małe, ale śliczne okna.

- A powiedz mi, gdzie tu masz kuchnię i coś “do zjeścia”, to zrobię kolację.
- Kuchnia po drugiej stronie sieni, chodź, malutka.

Kuchnia, a właściwie sam piec, przeraziła Adriankę. Była to landara, zajmująca pół izby,

ziejąca czarną w głębi czeluścią. Z jednej strony wyższa, z drugiej niższa. Na niższej leżały jakieś

pstrokate szmaty i poduszki.

- Rany boskie, Jacuś, A to co?

- Tam na górze śpi parobek od koni - objaśnił Jacek ze śmiechem - zimą zwykle włazi tam

kto może. A tu - wskazał ręką otwór - piecze się chleb oraz wstawia garnki z jedzeniem, żeby nie

wystygły, bo zasadniczo palą tu tylko rano i wieczorem.

- O Jezu, a te drzwi?

- Spiżarnia.
- Może tam jest co dobrego, chodźmy.

Szperali zgodnie po półkach i Ari znalazła parę jajek, suchy ser, kartofle, pół bochenka

czarnego chleba i trochę śmietany.

- No, jeść, chwała Bogu, jest co, ale pić?
- Krowa jest, ale nie wiem, jak ją doić. Moja dziewucha gdzieś znikła.

Pomaszerowali do obory i Jacek wyprowadził krowę na podwórze.
- Widzisz? Nazywa się Bukietka. Co dzień ta idiotka, Franka, gna ją na pastwisko do

dworskich krów i wieczorem przyprowadza, a dziś krowa w oborze, Franki nie ma, cholera wie,
gdzie się podziała i co zrobiła z mlekiem. Skocz no, Ari, do kuchni, po wiaderko, spróbuję wydoić.

Przyniosła żądane naczynie. Jacek uklęknął przy krowie, ale mimo gwałtownych

manipulacji ani kropla mleka nie poleciała. Wstał więc, ocierając zroszone czoło.

- Czekaj, ja spróbuję - rzekła Ari.
- Ależ, co robisz, Ari, nie właź pod krowę, bo cię kopnie. Ari, masz stołeczek. Ari, lepiej

zostaw, proszę cię.

Krowa stała spokojnie, tylko ogonem machała zawzięcie, opędzając się przed rojem much.

- Bądźże cierpliwy, Jacuś.
- Po co ją za ogon ciągniesz, kobieto?

- Jak to po co? Bo mnie nim po głowie trzepie. Potrzymaj ty, a ja będę doić.
Jacek, doceniając ważność chwili, posłusznie zawisł u krowiego ogona, ale krowina wzięta

we dwa ognie zirytowała się. Męczą, szczypią, jeszcze i od much nie dadzą się obronić. Kopnęła
wiaderko, wywróciła Adriankę, zadarła ogon i pognała do obory przy akompaniamencie czyjegoś

background image

grubego, spazmatycznego śmiechu.

Jacek i Ari obejrzeli się. Przy ogrodzeniu stał gruby, niski jegomość i ryczał.

- Ależ miałem przedstawienie, niech was... no! Cha, cha, cha... a Bożeż ty mój miły. Panie

Jacku z pirogami! Tom się uśmiał.

- To starszy gajowy - szepnął Zeler i podszedł do gościa.
- Przywiozłem Adriankę, to jest siostrę, i chcieliśmy sobie zrobić kolację. Ari, pan Jaśmień.

Ari podała grubasowi rękę i uśmiechnęła się do niego.
- O, ależ to dziecko szczupłe, widać, że z miasta. Przepraszam, ale widok był taki, że

pęknąć. Niech państwo pozwolą do nas, gdzież to dziecko będzie u pana spało? Żona już
wyrychtuje spanie. Ja tu niedaleko przecież, może kilometr, prawda, Jacusiu?

- Dziękuję serdecznie, to pójdziemy, Ari.
- Pewnie, jeść mi się chce i spać.

- O, biedactwo, a trzebaż było od razu do nas zajechać. Byłem akurat we dworze,

wypłacałem pensję wozakom za pana, a szofer powiada, że pan Jacek wrócił z jakąś panienką, tak

i sobie pomyślałem, że to pewnie siostra. Miał pan wrócić później. Ale przepraszam, to ja sobie
jutro święto robię i pokażę panience nasz las.

- Bardzo się cieszę, ale teraz to mi się jakoś nogi plączą.
- Ot, kociak biedny. Z pana też gagatek, Jacek, po nocy dzieciaka włóczyć.

- Przecież jeszcze zupełnie jasno i ja mam już dwadzieścia lat.
- Rany boskie, jakaś pani szczupła! No, my tu zaraz panią wypasiemy, zaraz będzie

panienka ładniejsza.

Przez drogę Ari dowiedziała się, że Jaśmień jest warszawiakiem, a jego żona tutejsza, że

bardzo chciałby zobaczyć swoje rodzinne miasto, w którym nie byli już piętnaście lat.

I tak całą drogę gawędząc, doszli do ładnego, drewnianego dworku. Ari była do tego

stopnia skołatana i zmęczona pierwszą w życiu podróżą, że mało widziała, co się wkoło niej dzieje
i nie brała udziału w rozmowie. Tylko gdy Jaśmień opowiedział żonie o niefortunnej próbie

dojenia krowy, roześmiała się i rzekła:

- Wolałabym już słonia doić, przynajmniej ma ogon maleńki.

Półprzytomnie dała się gajowej rozebrać i położyć do sianem pachnącego łóżka i zasnęła

zaraz jak kamień. A kiedy otworzyła oczy, gospodyni kręciła się już koło stołu i ustawiała na nim

miski.

- No, niech panienka wstaje, trzeba podjadłszy trochę, ot i kartofelki gotowe!

Ari ubrała się, zjadła z apetytem gorące kartofle z mlekiem i odezwała się do gospodyni:
- Czy nie mogłabym pani pomóc w czymś?

background image

- A gdzież tam. Panienka powinnaś jeść i spać, i znowu jeść. Ja się tutaj trochę obrządzę z

żywiołą i pójdziemy z tobą zrobić porządek u pana Jacka.

Więc Ari wyszła przed dom i owionęło ją gorące, żywiczne powietrze lasu, wyciągającego

ku słońcu spragnione ramiona. Roześmiała się głośno, radośnie i pobiegła wąską dróżką przed

siebie, a siadłszy na kępie mchu, niby na poduszce z aksamitu, oczarowanym wzrokiem wodziła
po smukłych jak świece sosnach, zieloniutkich świerkach, po brzozach jak leśne nimfy drżących w

ulewie blasków rozpuszczonymi kędziorkami seledynowych włosów. Westchnęła przeciągle i
wyciągnęła się na wznak zachwycona i rozmarzona. Jej uśmiechnięta twarzyczka była w tej chwili

jedną wielką modlitwą dziękczynienia.

Bór ciągnął się na przestrzeni szesnastu kilometrów kwadratowych, stary, ciemny, o

niesłychanie gęstym poszyciu. W niektórych miejscach niepodobieństwem było przejść, tak
ciasno splątały się gałęzie drzew, gdzieniegdzie znów między stuletnimi sosnami i dębami były

maleńkie, usłane grubym i złotym od słońca mchem polanki. A gdzie okiem sięgnąć, wśród
leżących na ziemi starych gałęzi, zwalonych konarów i ogromnych kłód, butwiejących już i

porosłych mchem, lśniły granatowo setki, tysiące i miliony jagód, gdzieniegdzie rozjaśnionych
płatami poziomek, które dopiero zaczęły się rumienić, lub też uśmiechały się całe kępy konwalii i

bladolila dzwoneczków. Ptactwo czyniło niesamowity hałas tysiącem różnorakich głosów i
trzepotem skrzydeł. Ari siedziała długo milcząca, ale z twarzą jak właśnie to słońce, co

przeciskając się przez gałęzie, wiąże drzewa, mchy, jagody, i kwiaty złotymi wstążkami. Potem
wstała i szła przed siebie w bór, w mgły duszącej, żywicznej woni, w tajemniczy szum, między

gdzieniegdzie jaśniejące brzozy, a serce zaczęło się w dziewczynie rozprężać, trzepotać gwałtownie
i Ari poczuła jakiś ostry, przeszywający ból, tak jak wtedy, kiedy w przeddzień ślubu zemdlała.

Jednocześnie ogarnął ją niesamowity, paniczny lęk, że umiera. Przycisnęła ręką serce i
pobladłymi ustami szepnęła:

- Boże dobry, Boże dobry, ja nie chcę umrzeć. Ja nie mogę umrzeć, ja nie mogę teraz

umrzeć. Boże dobry. Co by powiedział tatuś? - usiadła znowu, ale ból i strach nie ustępował.

Wyciągnęła się więc i oparła głowę na posłaniu z mchu, całym wysiłkiem woli

powstrzymując opadające powieki. A gdy rozszerzonymi oczyma wodziła po złocistych,

słonecznych plamach, ujrzała na kępce trawy małą jaszczurkę, która szmyrgała to tu, to tam, i
czerwoną biedronkę, i niewielkiego, czarnego motyla, który przysiadł na łodyżce liliowego

dzwonka, i przez jej zaniepokojoną główkę przebiegła cicho kojąca myśl: oto mizerne te
stworzonka całym swym organizmem chłoną tylko radość życia, nie boją się niczego, bo nie myślą

o tym, co może się stać. Gdy je nastraszyć, to uciekną i znowu będą mizerne, nikłe ciałka w słońcu
wygrzewać. Czy nie najlepszą ucieczką przed śmiercią jest po prostu zaprzestać o niej myśleć,

background image

zupełnie tak, jakby w ogóle nie istniała, a tylko wszystkimi nerwami chłonąć czar chwil, które się
przeżywa? I cóż jest śmierć? Czy może taki cichy, bladozielony sen, prześwietlony blaskiem

księżyca? Jeżeli tak, to przecież nie warto się lękać, tylko Ari nie lubi śnić, nie... Ari lubi się śmiać
i śpiewać, i gonić motyle, i zbierać jagody. Całe masy! Dużo... dużo...! A potem spojrzeć w

lusterko, zobaczyć śmieszne czarne ząbki.

Długą chwilę obserwowała stworzonka i rozmyślała statecznie, i goniła oczyma ptaki z

takim zajęciem, że zapomniała zupełnie o bólu i przykrej chwili nieoczekiwanego lęku, a potem
już znowu uśmiechnięta, skierowała się w stronę leśniczówki, skąd dobiegało porykiwanie krów,

wracających z pastwiska na przerwę obiadową.

Gospodyni kiwała na nią i wołała:

- Prędzej, chodź, panienka, zaraz będzie świeże mleczko.
Ze dwie godziny jeszcze Ari kręciła się po leśniczówce, obserwując pracę gospodyni, która

chodziła “koło żywioły” i poganiała dziewczęta. Zobaczyła, jak potem na wielką miskę nalała
kwaśnego mleka, a na drugą wysypała od rana w piecu stojące kartofle i jak gospodyni z

dziewczętami i czwórką pyzatych i umorusanych chłopaków w wieku od lat trzech do dziesięciu
zasiadła przy stole. Głowy skłoniły się nad miskami, łyżki blaszane dźwięczały rytmicznie. Ari

dostała kubek ciepłego mleka i kawałek razowego chleba z miodem. Jadła z apetytem, siedząc na
podwórzu, i myślała, że jest jej okropnie, ale to okropnie dobrze. Potem dom zaległa cisza.

Gospodyni poprawiła chusteczkę na głowie i rzekła:

- A teraz idziemy z panienką do gajówki.

- Do której gajówki?
- No, do pana Jackowej, pierw my tam byli mieszkawszy, potem mąż wybudował ten dom,

a tam i zostało próżne, dopiero pan Jacek, jak przyjechał, tak i zamieszkał, bo dwór po
“bolszewnikach” rozwalony, zostali tylko czworaki, a w czworakach mieszka pan zarządca i pan

nadleśny, i służba. Pani dziedziczka jest za granicę wyjechawszy. Cóż, panienko, ten majątek duży
bo duży, ale prawie same lasy. Ziemi ornej niewiele. Było przedtem, ale chłopów na wojnę

pobrali, nie miał kto orać, nie było czym siać, taj pozarastało wszystko do cna. Niemcy i
“bolszewniki” wyniszczyli naród, że strach. No, ale z lasu idą pieniądze, idą. Tu i ptactwo, i

zwierzyna wszelaka, i drzewo.

Doszły do gajówki. Adrianka ogarnęła spojrzeniem skromny domeczek i uśmiechnięte oczy

pociemniały ze wzruszenia. To jest jej własność. Tu będzie królowała, tu jej ptaki na dzień dobry
zaśpiewają o nieskończonej dobroci Boga, którego istnieniu zaprzecza Jacek. Ari jednak wie, że

tam, poza błękitną kotarą nieba, haftowaną białym jedwabiem delikatnych chmurek, jest taki
dobry, uśmiechnięty Władca, którego trzeba strasznie kochać, który błyski jutrzenki w motyle

background image

skrzydła wczarował, a świat cały dobrotliwie otulił zieloną zawieją drzew i słońcem zawiązał, i
który słyszy, jak bije serce Ari przeogromną wdzięcznością i przyjmuje to tak, jak najgorętszą

modlitwę.

Gospodyni tymczasem zajrzała do obory i spiżarni.

- A ot, dziewucha leń, krowa nie ma świeżej ściółki, w stajni gnój. Patałach, psiakrew, już ja

jej nagadam.

Do wieczora wszystko było przygotowane i urządzone. Ari brała czynny i gorliwy udział w

pracy i gospodyni dziwiła się, że chuderlawa, mizerna panienka tak dzielnie macha widłami przy

zmienianiu krowie ściółki, że zamiata ślicznie podwórze i w brudnej, zatęchłej spiżarni robi
porządek i błyska drobnymi zębami, i śpiewa niezmordowanie.

- A ot i wszystko. Teraz, panienko, dziewuchę za łeb, niech krowy pilnuje, a po wszystko do

nas schodzi, co potrzeba. Parę kurek kupisz i kurczaków i jeść co będzie, kartofle są u nas,

marchew i cebula, a i pan Jacek ma tu za studnią parę zagonków. Z głodu nie umrzesz, tyle że bez
ludzi będzie się przykrzyć. To i schodź, panienka, do nas, to i raźniej będzie. Pan Jacek pierwszy u

nas był, a teraz to chyba panienka będziesz nam najmilsza. Ja jutro od rana przyjdę zaglądać, to i
parę kurczaków zniosę. Teraz już pójdę. Musi będzie więcej jak osiem. Słońce nisko. Nie wychodź

w las, bo się możesz stracić. Dobranoc, panienko.

Skinęła głową i odeszła, prosta, silna, tęga. Ale już poza chruścianym ogrodzeniem

dogoniła ją Ari i objąwszy za szyję, ucałowała serdecznie.

- Dziękuję, że pani taka dobra.

Jaśmieniowa wzruszyła się, przytuliła małą główkę i nieśmiało pogładziła po zburzonych

włosach.

- A to nic! Toż głupstwo, dziecko, jest przynajmniej gębę do kogo otworzyć, no, uciekam,

pan Jacek jedzie.

Jacek jechał konno i z daleka już machał czapką, ujrzawszy Ari. Biegła więc ku niemu

roześmiana, a on zeskoczył z konia i chwycił ją w ramiona.

- Ari, moja najmilsza, jakże ci tu było, moja maleńka, bardzo smutno? Zatrzymali mnie

dziś dłużej niż zwykle, ale cały czas o tobie myślałem.

- Smutno? Mnie? W lesie? Co znowu! Cudownie było. Chodź prędziutko, umyjesz łapy i

kolacja.

Szła obok niego pewna siebie, wesoła, jakby tu mieszkała od lat. Podczas gdy mył ręce,

nakryła do stołu i postawiła jajecznicę, obok chleb, masło, mleko i usiadła na ławce, nucąc z cicha

i przechylając głowę do taktu.

- Ari, ja jestem zupełnie nieprzytomny. Wyobrazić sobie, że odtąd dzień w dzień będę cię

background image

tak tutaj widział i słyszał. Gdyby dzwonki konwalii, które postawiłaś na stole, mogły śpiewać,
miałyby właśnie taki głos, jak twój.

- One właśnie śpiewają, a ja im tylko pomagam. Ale ty jedz, nie gadaj. Co robiłeś dziś cały

dzień?

- Więc jeść czy mówić?
- Trochę jedz, trochę mów.

- A zatem, bycza jajecznica, takiej tu nie robią, pilnowałem wozaków, co taszczą drzewo do

tartaku, liczyłem pnie i wozy, sprawdzałem kwity... chleb lepszy niż zwykle, a jutro od rana

jedziemy z leśniczym i nadleśnym na rewizję, bo znów z lasu drzewo buchnięto... i cały czas
myślałem o mojej dziewczynce.

- Bardzo chwalebnie, to teraz pójdziemy na spacer, tylko zawołam tę twoją nadworną

damę, bo się zjawiła, i pokażę jej, jak trzeba zmywać. Wszystkie miski i naczynia musiałam

piaskiem szorować.

W tej chwili Ari usłyszała przeraźliwe ujadanie psa i porykiwanie krów wracających z

pastwiska do domu. Grubas, zwany Franusią, darł się przeraźliwie:

- Bukietka, kudy? Kudy? Bukietka, chaliera, kudy?

Przy akompaniamencie takich rozpaczliwych krzyków uparta krowa, która dla Franusi

absolutnie i widocznie szacunku nie miała, została wegnana w obręb podwórka i chodziła teraz

majestatycznie, obwąchując ganek i drzewa obok niego rosnące. Pies ujadał bez przerwy i skakał
obok Jackowego konia, z filozoficznym spokojem skubiącego trawę.

Młodzi stanęli na ganeczku i Jacek krzyknął:
- Franka, a gdzieżeś ty łaziła, gdy mnie w domu nie było, co?

- Panok, ja nigdzie, ja tylko była do taty zaszedłszy wczoraj, taj zanocowała tam.
- Kazałem ci domu pilnować, pies też włóczył się cholera wie gdzie.

- Nie krzycz, panok, nie gniewaj, czaho krzyczeć zaraz?
- Bierz się do krowy, smarkata, konia napaść i napoić, bałagan w domu zastałem.

Franusia zerknęła spod oka na Adriankę i myślała sobie, że teraz mniej będzie przyjemne

życie, gdy licho nadało panią, ale “pani” śmiała się głośno, aż oczy mrużyła.

- Jacek, a to z ciebie władca, cha! cha! cha! Umrę, patrzcie państwo, jaki ważny.
- Cicho, Ari - trącił ją łokciem - podrywasz mój autorytet.

- Co ci podrywam? Och, ty dzieciaku stary. Przynieś mi płaszczyk, chłodno się zrobiło.
Podeszła do Franusi, stojącej z otwartymi ustami.

- Niech Franusia wydoi krowę i przecedzi mleko, tam w kuchni wszystko przyszykowałam.

Kolację zjeść, stoi na piecu, i pomyć garnki i talerze w gorącej wodzie gałgankiem, opłukać w

background image

zimnej wodzie i wytrzeć do sucha ściereczką, potrafisz?

- Dlaczego nie, dobrze, pani.

Ari wsunęła rękę pod Jackowe ramię i weszli w las, który teraz zupełnie inaczej wyglądał

niż we dnie. Cisza tu była ciemna i głęboka, wśród której nie ucho, lecz wrażliwe serce Ari łowiło

bicie miliona innych drobnych, lecz niewidzialnych gołym okiem serduszek, i pulsowanie
olbrzymiego serca ziemi, i niewypowiedziane słowa miłości, i modlitwę wieczorną lasu, od

którego biła potęga i moc krzepiąca, i tajemnica, której nie ogarnie ludzki rozum, tajemnica bytu.
Pod nogami młodych trzaskały gałęzie. Ten cichy trzask wracał dziewczynie świadomość, bo kiedy

tak szła, zdawało się jej, że jest jednym z tych drzew ogromnych, patrzących Bogu w twarz
potężnymi konarami, i jedną z tych istot, których miliony ruszało się teraz w mroku nocy. Dusza

Ari stopiła się teraz w modlitwie z duszą lasu, na skrzydłach mroku biegła w bezkres, w
nieskończoność, i złote gwiazdy całowała siostrzanymi całunkami. Ramię Jacka zaciskało się

coraz silniej wkoło wiotkiej kibici dziewczęcia. Usłyszała gorący szept:

- Kochana, kochana - a deszcz pocałunków spadł na jej oczy i usta.

Owinęła mu szyję ramionami i stali tak nieruchomo pod drzewami dobrotliwie otulającymi

młodą miłość pachnącym cieniem. Leciutko, leciutko, od drzewa do drzewa wionął szmer:

- Młodzi... młodzi...
- Kochają!

- Kochają... kochają...
- Otulmy naszą siostrzyczkę ciepłym płaszczem mroku. Wypłoszmy z gęstwi tajemniczych

lęk. Siostrzyczka, maleńka nasza siostrzyczka niech kocha tak jak my, w spokoju.

I Ari rozumiała ten szept i było jej strasznie, strasznie, strasznie dobrze.

- Wróćmy, Ari, już późno.
Z żalem zawróciła i pomyślała, że ogromnie chciałaby poczekać, aż w tej ciemnej świątyni

Anioł Stróż lasu zawiesi srebrną lampkę, i do rozmarzonej duszy wkradł się nieznaczny cień żalu
do Jacka, że przerwał modlitwę jej serca.

Gdy byli już niedaleko gajówki i Ari usłyszała ujadanie psa, zapytała:
- Czy to twój pies, Jacuś? On ma mnóstwo pcheł.

- To nie pies, to suczka. Dostałem go od jednego z gajowych zimą i nazwałem Kolą.
- A dlaczego nie ma budy?

- Na cóż jej buda, śpi na werandzie.
- A jeżeli deszcz pada albo zimno?

- Psu nie zimno, a jak zmoknie, to kataru nie dostanie.
- Hm! Jednak ja każę jej budę zrobić. A jak się nazywa konik?

background image

- Klaczka, dziewczynko, Lady.
- Aha, taka arystokratyczna, angielska, ślicznie. Nauczysz mnie konno jeździć, Jacek?

- Z rozkoszą, laleczko.
- Nie mów na mnie laleczka... ja jestem księżniczka Ari. Chodzę po lesie, a za mną białe

pawie i wspaniały chart, i paziowie. Ty jesteś paź. Kola! Kola! Koleczka, chodź tutaj, psinko.
Czekaj, my się tu zagospodarujemy, nie damy sobie krzywdy zrobić.

Pies stał przed panienką, z głową przekrzywioną na bok, machał ogonkiem i był zdziwiony.

Czego ta długa osoba od niego chce? Szczekał urywanie, zupełnie niezdecydowany, jak ma się

zachować wobec tego nowego człowieka. Adrianka śmiało położyła rękę na dużej głowie psa.
Oblizał się. Dotknięcie było ciepłe, miękkie. Paluszki Ari łaskotały przyjemnie miejsce koło ucha,

gdzie go zwykle zajadle gryzły pchły. Ogon zaczął wykonywać ruchy żwawsze i Kola nabrała
ochoty przekonać się, jak smakuje ta delikatna, ciepła dłoń, więc niby niechcący, niby zupełnie

przypadkiem musnęła ozorem rękę Adrianki. Panienka klękła na ziemi, Kola cofnęła się
przestraszona, ale zaraz poczuła znowu miękkie, ciepłe dotknięcie i przyjemne łaskotanie koło

uszu i pyska, potem na piersiach. Westchnęła i przewróciła się na wznak, pokazując wszystkie
zęby.

- Zostaw, Ari, pchły cię oblecą.
- To nic, ja ją jutro wykąpię i wyczeszę, prawda, pieseczku, mały, malutki, kochany

pieseczku, taka śmieszna mordeczko i te uszyska klapiaste, i ten ogonek, taka chorągiewka na
wiwat.

Kola słuchała melodii ludzkiego głosu i pierwszy raz uświadomiła sobie, że to jest bardzo

miłe, wobec czego, kiedy Ari wstała i weszła na ganek, Kola podskoczyła i trąciła pyskiem kolana

dziewczynki, szczekając. “Czy to już? Jaka szkoda”.

Ari roześmiała się i trzymając rękę na kudłatym łbie psa, weszła do pokoju. Jacek zapalił

lampę, Adrianka usiadła na ławce, a pies rozciągnął się u jej nóg.

- Widzisz, Jacek, jaka przyjaźń? Powiedz, co ona umie?

- Podawać łapę.
- Więcej nic?

- Nie, nie chciało mi się uczyć, a teraz już za późno, ma osiem miesięcy. Ari, jak tu dziś

ślicznie, te konwalie tak pachną.

- No, widzisz. Kładź się spać, chłopcze, ja jeszcze zajrzę do kuchni i też pójdę. Pani

leśniczyna, czy leśniczówka, urządziła mi sypialnię jak migdał.

- Ona się nazywa Jaśmieniowa - rzekł Jacek uśmiechnięty.
- Piękne nazwisko, no, dobranoc, kochanie.

background image

- Ari!
- A co?

- Nic, tak mnie chłodno całujesz. Nie posiedzisz ze mną, nie pogadasz?
- Ależ dobrze! Zaraz przyjdę! Tylko myślałam, że pan chce spać, zaraz przyjdę; czy z gitarą,

czy z fortepianem na plecach władcę do snu kołysać?

- Ari, wariacie!

Poszła do kuchni, gdzie zastała Franusię śpiącą z głową na stole. Grubas chrapał

przerażająco. Na jej grubej, pyzatej twarzy śniły rozkosznie muchy. Wszystko było zmyte

porządnie. Ari poklepała dziewczynę po ramieniu.

- Franusiu, już możesz iść spać. Gdzie nocujesz?

- W stodole.
- No, to zmykaj. Dałaś psu jeść?

- Nie, zabywszy.
- Jutro nie trzeba “zabywać”. Pies też od czasu do czasu musi jeść. Dobranoc, miła.

- Dobranoc.
Adrianka nakarmiła psa, ten zaś omal miski nie połknął. Wróciła potem do Jacka, który

cały czas niecierpliwie chodził po izbie, nie mogąc się doczekać “swojej maleńkiej”. Nerwy miał
napięte jak struny. Ari jest jego, tylko jego... Zaraz tu wejdzie... tup, tup... chodzi po kuchni, mówi

do psa. Jaki pieszczotliwy głos, jaki giętki... Zaraz tu będzie. Dlaczego tak marudzi? Jacek
zgrzytnął zębami. Uparciuszek, uparciuch mały... Już skrzypnęły drzwi!

- Chodź prędzej, gosposiu malutka!
Za Adrianką nieśmiało, boczkiem wsunęła się Kola. Dotąd nie wolno jej było wchodzić do

izby, toteż dreptała cicho tuż przy nogach pani. Kiedy zaś ta usiadła przy Jacku, Kola zwinęła się
w kłębek pod ławką, dotykając nosem stóp dziewczynki.

- Jestem już. Gitarę i fortepian zaraz niewolnicy wniosą. Och, Jacku, jaka ja szczęśliwa!
- Dobrze ci ze mną?

“Ze mną” powiedział, gdyż nie zdawał sobie sprawy z tego, że nie on (jak mu się zdawało)

jest osią zainteresowania Adrianki. Był głęboko przeświadczony, że jego osoba prędzej czy później

stanie się dla Ari całym światem, że po to przyjechała tutaj pomijając wzgardliwie możliwe sądy,
opinie, by żyć dla niego i dawać mu pić czar swojej obecności. Było to zasadniczo błędne, ale

Jacek, znając kobiety, nie znał miłości, dotąd nie spotkał się z nią jeszcze twarzą w twarz, nie
umiał wyjść na jej spotkanie.

Ari zaś odpowiedziała swobodnie:
- Dobrze, Jacku. Mnie ze wszystkim dobrze. Zresztą, jak tu może być źle, tak blisko Boga?

background image

- Bóg jest daleko, dziewczynko, a może nie ma Go w ogóle?
- Och, ty śmieszny! Nie ma? Spójrz w okno: patrzy na ciebie złotymi oczami gwiazd i

śmieje się, żeś taki niemądry. Tam, w lesie, cały czas był koło nas. Nie, Jacku, nikt nie zdoła we
mnie wmówić, że Go nie ma. Cała wiedza, cała potęga myśli ludzkiej nie jest w stanie oddać czaru

księżycowej nocy; nie uczyni tego ani muzyka, ani malarstwo. Nie wypowie najbardziej giętki
język. To wszystko będzie lepszą czy gorszą fotografią. Zbyt bowiem trudno jest pochwycić szmer

anielskich skrzydeł, a bicie serca mówi ci o tym.

- Masz bujną wyobraźnię, Ari, lecz cię kocham za to. A teraz powiedz mi coś ładnego, jakiś

wierszyk. Adrianko, księżniczko, tak przyjemnie czuć pod ręką twoje giętkie jak u kota ciało i
patrzeć w błyskające zęby, i słuchać twego głosu.

- Kiedy na poczekaniu... bo ja wiem? - milczała długą chwilę.
Księżyc wszedł teraz cały w okno i rozpylił w izbie srebrną mgłę blasku. Ari zgasiła lampę.

Jacek westchnął i położył głowę na kolanach siedzącej nieruchomo dziewczyny. Stopa Ari lekko
dotknęła kudłów psa, zwierzę zaś odczuło to dotknięcie jak pieszczotę i przeciągnęło się

rozkosznie. Delikatna dłoń panienki jak srebrny motyl przesuwała się miękko po twarzy i
czuprynie chłopca. Oczy rozwarte szeroko łowiły blask srebrnego miesiąca. Jacek wziął tę dłoń i

przycisnął do ust. Więc położyła mu na czuprynie drugą rękę i siedziała jasna cała od księżycowej
poświaty, uśmiechnięta. Wreszcie, pochyliwszy się nieco, zaczęła:

- Śpij, synku!
Bo oto słonko znużone i senne do skrytej w chmurach odeszło świetlicy. Wrota się za nim

zamknęły promienne, złocone blaskiem królewskiej źrenicy. A gdy już słonko idzie do spoczynku -
śpij, synku!

Śpij, mały!
Oto i łąka, spowita w welony mgły opalowej, słodko sobie drzemie. A z boru słychać

modlitewne dzwony... miesiąc całuje srebrem senną ziemię... Wkoło tak cicho... Świat spoczywa
cały... Śpij, mały.

Śpij, synku!
Pracę kto skończył, niech śmiało spoczywa, niech śni o szczęściu, które sobie tworzy. W

łańcuchu życia niech splata ogniwa, przy blaskach nowej, budzącej się zorzy. Niech zbiera siły do
trwania, do czynu. Śpij, synu!

I dawno już ucichł jej słodki, senny głos, a Jacek wciąż trzymał ciepłą dłoń przy ustach i nie

podnosił głowy. Wreszcie sama Ari targnęła go lekko za czuprynę i dmuchnęła w oczy.

- No, władco, czas spać! Niewolnicy już chrapią.
Nim odeszła, długo tulił ją do piersi i patrzył błagalnie w oczy, i coś szeptał drżącymi

background image

ustami. Ari jednak położyła mu palec na ustach, uśmiechnęła się i... znikła w sąsiednim pokoju.
Kola poszła za nią ze spuszczonym ogonem, niezbyt pewna, czy nie zostanie sromotnie wyrzucona

za drzwi. Kola przecież pragnie tylko czuć małą stopkę między kudłami. Zaraz pchły mniej
dokuczają. Podniosła łeb do góry i węszyła niespokojnie, co to pachnie w powietrzu. Adrianka

wzięła ją za obrożę i wyprowadziła do sieni. Podesłała jakieś stare worki i głaszcząc zmierzwione
kudły zwierzęcia mówiła:

- Śpij, pieseczku. Jutro pani wykąpie, potopimy pchełki i będziesz spał przy łóżku, dobrze?

I na spacer pójdziemy daleko na pole, w słońce. I piesek będzie taki stary pieszczoch. No, spać.

Kola merdała ogonem i nie protestowała. Lepiej przecież tu, na czymś miękkim, niż na

dworze, gdzie wcale nie ma spokoju. Byle sroka, byle głupi kot sen płoszy. Więc gdy Ari zniknęła

za drzwiami, Kola oblizała się smakowicie na wspomnienie głosu pani, ziewnęła i schowała nos w
okolice puszystego ogona.

Jacek słyszał, jak Ari zamykała drzwi na haczyk. Klamek tu zasadniczo brakowało. Do

nastawionych uszu chłopca dobiegał każdy szelest z sąsiedniej izby. Dziewczyna, nucąc cicho,

rozbierała się. Wreszcie zaszeleściło siano. Jacek zaczął chodzić po pokoju, krew uderzyła mu do
głowy i przesłaniała oczy mgłą. Wreszcie nie wytrzymał:

- Ari, czy mogę cię jeszcze pocałować na dobranoc?
- Powiedzieliśmy sobie dziś dobranoc sto razy. Poza tym chciałabym panu zwrócić

delikatną uwageczkę, że pan musi wstać rano, że Ari jest trochę “zmachawszy” i że tego całowania
trzeba i na jutro co nieco zostawić. Skoro nie możesz zasnąć, to licz do tysiąca i z powrotem po

łacinie. Radykalny środek na bezsenność. Salem alejkum. Moja jest utrudzona za bardzo wiele
mnóstwo i dobre duchy twego wigwamu sypią już na oczy twej niewolnicy mak.

Zacisnął zęby, ale musiał się uśmiechnąć. Po czym z determinacją położył się spać. W

dobrą już godzinę potem odezwał się:

- Ari...
- Co?

- Śpisz?
- Śpię! Bardzo śpię.

- Aha! No, dobranoc.
- Dobranoc po raz setny i pierwszy.

O godzinie szóstej budzik poderwał Adriankę. Ubrała się piorunem, zapukała do Jacka.
- Jacuś, wstawaj. Już czas.

- Już, już, najdroższa. Jak spałaś?
- Niesłychanie. Kola też. Ubieraj się prędko, bo robię śniadanie.

background image

- Chodź mnie pocałować.
- Właśnie o tym myślę! Takiego zaspanego kota całować! Ubieraj się, smyku.

I pobiegła do kuchni na gwałt gotować śniadanie. Nakarmiła Frankę i psa, który nie

odstępował jej nóg. A gdy usłyszała, że Jacek chodzi po izbie, przyszła do niego różowa, mokra od

rosy i chłodna, z wielkim pękiem dzwonków.

- Ari, najśliczniejsza, nie mogłem się ciebie doczekać.

- O, przecież miałam poranną wizytę ministrów, musiałam wydać rozkazy na dzień

dzisiejszy. Trudno, życie księżniczki udzielnej to nie romans. Bierz mnie pod rękę i idziemy na

śniadanie.

- Gdzie ty mnie prowadzisz?

- Do lasu, nakryłam pod świerkami, czy nie przyjemniej?
Ranek był rześki, słoneczny, pachnący. Las wyglądał, jakby się przed chwilą umył i Jacek

nie miał siły po prostu odejść od tego zaimprowizowanego stołu, zrobionego z niewielkiej
beczułki, przykrytej prostym, szarym płótnem.

- Ari, jeszcze nigdy w życiu śniadanie mi tak nie smakowało.
- No chyba. Nigdy w życiu nie siedziałeś przy królewskim stole, ale teraz znikaj.

Zanim go jednak wyprawiła, wciąż i wciąż wynajdywał pozory, by mieć ją przy sobie, tulić i

całować. Ostatecznie odjechać musiał. Dziewczynka zaś, przy pomocy Franusi, która

odprowadziła krowę, zabrała się do roboty. Kola, wygrzewając się na słońcu, śledziła każdy ruch
pani i gdy ta podchodziła bliżej, od razu przewracała się na grzbiet i zamiatała ogonem ziemię.

Ari bystrym spojrzeniem ogarnęła swój pałac. Wszystko było w porządku, wobec czego

zasiadła do pisania listu:

“Mój kochany, dobry Tatusiu.

Mieszkam w głębi starego boru, mam krowę, będę miała kury i kurczęta. Dużo słońca i

jagód. Jestem zdrowa i bardzo szczęśliwa. Mam też psa, który nic nie umie, tylko podawać łapę i

szczekać. Zdaje się, że do polowania byłby niezły, bo to kombinacja wyżła i kundla. Ma osiem
miesięcy. Szkoda, że ciebie, tatusiu, tu nie ma, takie cudne motyle! Widziałam też ul w pniu

starego dębu. Tatusiu, bór to cudowna rzecz, a życie - jeszcze cudowniejsza. Jesteś bardzo mądry,
że mało mówisz: słowa czasem są zupełnie niepotrzebne. Kocham cię, Tatusiu. Konia mam też.

Pisz do mnie poste restante. Wilno. Całuję z całej siły.

Twoja Ari”

background image

Zakleiła, zawołała Kolę i pobiegła na jagody, a jej głos mieszał się z głosami ptaków i leciał

hen do Bożych stóp.

* * *

Tak upłynął Adriance pierwszy tydzień, podczas którego żyła jak we śnie, spędzając dnie od

wschodu do zachodu słońca w lesie. Z jakąś dziką pasją przedzierała się przez najbardziej
niedostępne miejsca, obejmowała smukłe pnie sosen, tarzała się we mchu i goniła motyle,

próbowała naśladować głosy ptaków i śmiała się, gdy sfałszowała. Jaśmieniowa przyniosła jej w
prezencie dwie nieśne kokoszki i dwa kurczaki, a któregoś dnia zabrała ją ze sobą na targ i Ari

wróciła z całą menażerią. Kupiła bowiem trzydzieści sztuk drobiu i dwa małe prosiaki, ku
wielkiemu niezadowoleniu Franusi. Jacek śmiał się tylko z gospodarskiego zapału Adrianki, ale

wcale jej to z tropu nie zbiło. Gdy wracał o szóstej do gajówki, wybiegała naprzeciwko
roześmiana, śpiewająca, z twarzą w rumieńcach i zarzucała mu na szyję nagie i złote już od słońca

ramiona. Ten uścisk serdeczny był mu nagrodą za całodzienną tęsknotę. Jedli kolację i Ari
wyciągała go na spacer mimo oporu. Czasem irytował się.

- Ari, czy nie możesz tej włóczęgi odbyć we dnie, gdy jesteś sama, tak mi dobrze posiedzieć

z tobą w domu.

- We dnie swoją drogą, a wieczorem swoją drogą. To zupełnie co innego chodzić solo, a co

innego z kimś kochanym. Świat ma wtedy jeszcze większy urok.

Ale Jacek tego nie odczuwał i Adrianka zrozumiała, że pod tym względem pogodzić się ze

sobą nie mogą. Co dzień też przed nocą powtarzała się ta sama historia, że chłopak szedł spać

wściekły i zdenerwowany “niezrozumiałym”, według niego, oporem Adrianki.

Kola była nieodłącznym cieniem swojej pani, lekceważyła Jacka, a ogonem nie raczyła

kiwnąć w stronę Franusi. Teraz nie spała już w sieni, ale na ziemi przy łóżku Adrianki. Kola
została wykąpana. To było w jej życiu zdarzenie zupełnie wyjątkowe i mimo całej swej grozy, w

skutkach przyjemne. Gdy Ari, z pomocą Franki, zanurzyła psa w szafliku pełnym dobrze ciepłej
wody z naftą i zaczęła szorować mydłem, wył przeraźliwie i wyrywał się tak, że obie z trudem go

utrzymały... Po chwili jednak, gdy zauważył, że nic go specjalnie nie boli, natomiast nie czuje
przykrych ukłuć i swędzenia, uspokoił się; patrzył tylko żałośnie i piszczał cichutko: a może już

dosyć tej dziwnej pieszczoty. Wreszcie Adrianka wylała na niego z góry całą zawartość wielkiej
konwi, napełnionej wodą z lizolem i operacja była skończona. Pies został owinięty w stare płótno i

derkę, i ułożony wygodnie na nowym sienniczku w kącie pokoju. Przed nim postawiono miskę
mleka. “A, jeżeli tak, to co innego” - pomyślał. Wylizał miskę i zasnął. Na drugi dzień nie czuł do

Ari śladu żalu, a gdy mu czesała kudły, oblizał szerokim ozorem raz i drugi uśmiechniętą buzię
pani.

background image

Kilka dni po tej operacji Jacek siedział z Ari na ganeczku. Kola oparła pysk o jej stopy i

drzemała. Zbudził ją gwałtowny ruch, podniosła pysk i patrzyła zaniepokojona, co się dzieje,

dlaczego ci ludzie wykonywali takie niespokojne ruchy, kto chce zrobić krzywdę pani? Warknęła
groźnie i weszła za Jackiem, który wniósł Adriankę, mimo jej oporu, do swojego pokoju i położył

na łóżku.

- Nie pójdziesz stąd, Ari, nie pójdziesz stąd!

- Jacek, puść mnie w tej chwili, słyszysz?
Trzymał mocno obie ręce dziewczyny i przycisnął usta do jej ust. Kola w tej chwili zaczęła

szczekać głośno, wściekle, oparła przednie łapy o krawędź łóżka i hałasowała bez przerwy. Jacek
chwycił ją za kark, ale Kola umknęła w bok ciałem, natomiast zęby jej wpiły się w Jackową dłoń.

Krzyknął.

Ari wstała i rzekła cicho i pieszczotliwie:

- Chodź, Koleczka, dobry piesek, kochany piesek!
Wyszły obie na dwór i spacerowały wśród szumiących drzew długo, długo. Ari płakała i w

tę noc pękła pierwsza niteczka, łącząca jej serce z sercem Jacka. Nazajutrz jednak wszystko poszło
zwykłym trybem i Zeler jechał do pracy żegnany słodkim uśmiechem i pocałunkiem.

* * *

Mijały dni. Dojrzały już zupełnie jagody i ucichł w borze gwar ptactwa, bo nadszedł lipiec.

Ari zdążyła zaprzyjaźnić się serdecznie z Jaśmieniową i powoli, po pierwszym odurzeniu czarem
przyrody, zaczęła wglądać w życie ludzi miejscowych.

Ze zdumieniem zauważyła, że kobiety tutejsze są traktowane jak coś w rodzaju zwierząt

pociągowych. Na ich barkach spoczywa całkowita praca i wszystkie troski. Mężczyźni są

nieprawdopodobnie leniwi i zacofani. Ukłuły ją boleśnie słowa jednego gajowego, którego
spotkała w leśniczówce, a który był znany jako awanturnik.

- Kobieta i ryba głosu nie ma. Jest w domu jak pies podwórzowy. Dobra, to dobrze, a nie,

to baty. A jak całkiem się nie nada, to strzelać w łeb, a od kary zawsze się i wykręci.

Popatrzyła na niego wtedy z odrazą i rzekła spokojnie:
- Bardzo ciekawe zdania pan wygłasza. U nas jednak o kobiecie myślą inaczej. Niech pan

jednak nigdy nie mówi tak przy swych dzieciach, bo gdy dorosną, to nie uszanują człowieka, który
nie potrafi uszanować matki swoich dzieci i za to im kary też nie będzie.

Ponieważ Jacek był wolny dopiero od szóstej, Ari czas ten spędzała albo w lesie, albo u

Jaśmieniowej, której uparła się pomagać w pracy na polu i w ogrodzie warzywnym. Tutaj właśnie

słuchała historii, od których włosy jej stawały dęba. Więc ten to gospodarz zabił matkę swojej
żony i jej towarzyszkę staruszkę, by zagrabić grunt. Żonę wygnał z domu i sprowadził kochankę,

background image

którą dzieci zmuszone są nazywać mamusią. A sędziowie nie umieli dowieść mu winy. Ten znów
gajowy traci wszystkie pieniądze na wódkę i dziewczyny, a żona, sama jedna bez służącej, z daleka

od ludzi, wśród lasu, uprawia ziemię, orze, sieje, zbiera, wychowuje troje małych dzieci i z głodu i
przepracowania zdycha, bo od męża grosza nie dostaje, i w ogóle nic prócz kułaków i obietnic

śmierci od niego nie ma. Ten znów, gdy żona urodziła mu czwarte dziecko, zbił ją do utraty
przytomności i musiała uciekać tegoż dnia z maleństwem w las, bo chciał ją zabić, przez kochankę

podjudzony. Dziecina umarła. Ona została i żyje wciąż pod grozą jego pięści.

- Jezus, Maria! Dlaczego te kobiety nie porzucą takich drabów?

- A gdzież pójdą, panieneczko? Żeby bez dzieci były, ale tak, któż to dzieci zostawi draniowi

niegodnemu?

- A sąd?
- Sąd się w te sprawy nie miesza, zresztą tu, widzisz, jest tak: zaniesiesz sędziemu pud

miodu, a jajów, a masła, to i winy nie masz. Na skargę wyżej nikt nie pójdzie, bo naród ciemny,
szkół mało. Zbierali na szkołę coś trzy razy, potem w miasteczku to przepiwszy i koniec. Pisali

ludzie podanie o szkołę. Podanie w starostwie ginie i koniec. Panieneczko, nie żyć tu człowiekowi.
My tej Polski czekali jak zbawienia. Jak usłyszeli o Legionach, to się chłopaki we wsi puścili jak

charty ze smyczy. Pieszo lecieli do Warszawy samej, Niemców i bolszewników się nie bali.
Panienko, we wsi, skąd pochodzę, to będzie stąd z dziesięć kilometrów, jeden ojciec w stodole

syna za nogę wiązał, a ten wierówkę (litew. - sznur, postronek) przegryzł, taj i uciekłszy w
Legiony. A jak tu Legiony przechodziły, to ludzie na środku drogi klękali i płakali, a głód był

wtedy i nędza, strach... po tych giermańcach i bolszewnikach. To my wrzos suszyli, tłukli i placki z
niego piekli, a dla Legionów siano w dwie godziny się znalazło. A teraz, panienko, cóż: nędza,

podatki, żyć nie ma z czego, bo sołtys bierze dla siebie, urzędnik dla siebie, a naród ciemny nie
sprawdzi, które słusznie, które nie. A jak tu z Wilna kto przyjedzie sprawdzić, ho, ho, panienko, w

urzędach zakręcą, zabajtlują, jeden drugiego trzyma i cicho sza, a ty, narodzie, cierp dalej.

Legiony - Legiony Polskie w I wojnie światowej, formowane z oddziałów strzeleckich

Józefa Piłsudskiego.

Te historie nie dawały Ari spokoju. Czuła swą bezradność i niemoc. Bolało ją to i męczyło

bez miary. Gdyby mogła, oddałaby całe swoje uśmiechnięte serduszko skrzywdzonym ludziom.

Czasem, przytulona do Jackowej piersi, szeptała mu cichutko o tych swoich kłopotach, w błogiej
nadziei, że on przecież coś pomoże, on taki duży i silny, ale Jacek zakazał jej kategorycznie

zaprzątać sobie głowę podobnymi sprawami.

- Jaceczku, przecież ty możesz zająć się chociaż tą gajową, co sama mieszka, przecież nie

background image

można tylko o sobie myśleć.

- Maleńka, nie rób ze mnie opiekuna uciśnionych, ja myślę o tobie i o sobie, to starczy.

Niech każdy dba o siebie, zresztą nie lubię się z chamstwem bratać.

Wobec tego Ari już nigdy nie nalegała, a za to poszła do nadleśnego i przedstawiła mu całą

sprawę. Nadleśny przyjął ją nadzwyczaj uprzejmie i obiecał pomóc.

Jacek jednak zrobił Adriance awanturę.

- Mówiłem ci, że masz te historie omijać, to nie są twoje sprawy. Ja nie chcę, rozumiesz, ja

nie chcę, byś zajmowała się tym. Nie lubię tego.

- Jacku, pół tonu niżej. Uważam, że nie masz prawa rozciągać nade mną jakiejś kurateli i

bardzo cię proszę, pomyśl nad tym, gdy będziesz sam. Teraz przeproś tu w obie rączki i więcej nie

gadaj.

Nadrabiała miną, bo w głębi duszy czuła do Jacka żal. I mimo że stosunek młodych był

ciągle taki sam, mimo że Jacek co dzień wracając do domu zastawał swą “królewnę” w pachnącym
kwiatami pokoju, roześmianą i śpiewającą, mimo że tulił, pieścił, całował, nie mógł od niej

otrzymać nic więcej, choć miał pewność, że jest kochany. Ale Ari zaczęła powoli otwierać oczy na
to, czego wpierw nie potrafiła dostrzec.

Przekonała się więc, że Jacek jest niedelikatny, mimo całej swojej miłości. Czasem, gdy

zmęczona zasnęła przed jego powrotem, budził ją dla najbłahszej przyczyny, choćby dlatego, by

go pocałowała lub poszukała mu chusteczek czy kołnierzyków. Mówił na przykład wieczorem:

- Ari, kochanie, zbudź mnie jutro o piątej, przed szóstą muszę wyjechać.

Ari czuwała, zrywała się o czwartej, by wszystko było przygotowane, a gdy zaczęła go

budzić o piątej, ciągnęło się do siódmej. Na pukanie odpowiadał “zaraz, zaraz” i leżał jak

najspokojniej. Adrianka zaś była zła i oburzona. Takie postępowanie wydawało się jej niemęskie.
Wieczory były śliczne i Ari zawsze miała ochotę pospacerować i popatrzeć w gwiazdy, on jednak

zatrzymywał ją w domu. Takich drobiazgów narastały góry i Adrianka coraz częściej myślała o
tym, że nie będzie miała odwagi zostać z Jackiem na zawsze. Coraz częściej zastanawiała się, czy

uczucie, które żywi do Jacka, jest naprawdę miłością. Chodząc po lesie, wodziła w krąg
rozmiłowanymi oczyma i było jej dziwnie przykro, że człowiek, przy którego boku żyje, nie potrafi

czuć tak jak ona, której się zdawało, że jest cząstką tego wspaniałego świata, że szum drzew i
świergot ptaków nosi w sercu. Że cała jest przesiąknięta miłością do otoczenia, tak jak ziemia o

poranku mgłą i rosą. Wszystko dla niej było niezmiernie ważne i cenne, jak samo istnienie. Ale te
myśli i refleksje chowała poza niezmiennym, słodkim i wesołym uśmiechem i on to był

największym darem, jaki mogła ofiarować tym, którzy ją otaczali.

Któregoś dnia pojechała z nadleśnym do Wilna i przywiozła sobie list i paczkę od ojca. List

background image

przeczytała dopiero w domu.

“Droga Ari.
Pamiętaj, że w głębi takich dużych litewskich lasów są trzęsawiska, musisz uważać. Jagody

można suszyć, są zdrowe i pożyteczne w zimie. Jeżeli chcesz, żeby krowa dawała dużo mleka,
musi być nie tylko odżywiona, ale i utrzymywana sucho i czysto. Kur przekarmiać nie należy,

dawaj im jeść rano i w południe po trochu, resztę dozbierają, za to kurczaki muszą dostawać dużo
i często. Nie dawaj zgrzanemu koniowi wody, niech najpierw przegryzie sianem, a za godzinę,

dwie, dopiero wody. Owsa trzy kilo dziennie, jeżeli koń pracuje. Pamiętaj, Ari, że tylko głupcy
uważają konia za bezrozumną, żyjącą maszynę i kto nie potrafi uszanować pracy i duszy końskiej,

zdolny jest do wszelakiego zła. Ty to rozumiesz, prawda, Ari? Gdyby cię ugryzła żmija, zalej zaraz
ranę amoniakiem. Bardzo chciałbym widzieć te motyle i te pszczoły, córeczko. Zwróć uwagę na

mrowiska, Adrianko. Mrówki są mądrzejsze niż ludzie, bo się w granicach swojego państwa i
rodziny nie pożerają wzajemnie.

Psa możesz jeszcze wszystkiego nauczyć, ale niech czuje twoje przywiązanie. Najlepiej

lekcja wypadnie przy jedzeniu. Bądź stanowcza, mów krótko, zwięźle, ale nie bij: pies ma więcej

czasem ambicji niż człowiek. I nie patrz na ludzi, Ari, patrz w słońce, obserwuj życie, naturę, ucz
się słuchać i rozumieć mowę lasu i pól, będziesz mądra. Pisz do mnie. Posyłam ci sto złotych i

skrzynkę czereśni. U ciebie ich zapewne jeszcze nie ma. Uszyj sobie sukienkę z tego materiału.
Będzie ci ładnie w zielonym. Jedz dużo miodu i mleka. Smutno mi, Ari, bez ciebie.

Marek Klaudius”

Ari przeczytała list z bijącym sercem, a po jej wzruszonej twarzy płynęły duże, czyste łzy

miłości. Kiedy drżącymi paluszkami rozwinęła paczkę i zalśnił w jej rękach bladozielony woal i
różowy batyst, krzyknęła z radości. Połowę czereśni zaniosła zaraz do leśniczówki, musiała

oczywiście pochwalić się i materiałem, z którego Jaśmieniowa postanowiła uszyć jej sukienki.

Jackowi z dnia na dzień bardziej wrastała w serce ta ruchliwa, świergocąca osóbka, nie

wyobrażał sobie chwili, w której mogłaby odejść. Było mu z nią nie tylko strasznie dobrze, ale i
wygodnie. Upajała go czarem swojej postaci, potrafiła rozmarzyć poezją, potrafiła dogodzić i

usłużyć, ale sam nie umiał zajrzeć w głąb jej duszy i pomyśleć, czy też Ari nie potrzebuje czegoś
więcej, jak tylko pieszczoty. Widząc ją zawsze roześmianą i śpiewającą, nad niczym się nie

zastanawiał. Poza tym pragnął jej coraz goręcej, coraz boleśniej. I uczucie to rosło jak fala i
szumiało w nim, i zalewało mu oczy. Gdy był w domu, nie pozwalał Adriance oddalać się nigdzie,

background image

chciał wciąż trzymać ją w ramionach mocno zwartych i czuć sprężyste, choć szczupłe ciało i
falowanie drobnych piersi. Ale najczęściej uciekała i śmiała się z daleka jak dziecko, któremu

udała się psota. Jacek uważał Adriankę za swoją własność. Kochał ją, ona go kochała, a więc,
rozumował, była jego. Jego i niczyja więcej. Jej uśmiechy, jej pieszczoty należą do niego, a skoro

zdobył taki skarb, musi go pilnować, by niczyje oczy, niczyje usta nie piły z tego źródła szczęścia. I
na tym tle doszło do przykrego dla obojga nieporozumienia. Pewnego dnia Jacek wrócił do

gajówki wcześniej niż zwykle i nie zastał Adrianki. Franusia krzątała się w kuchni, pogryzając dla
osłodzenia pracy i samotności niesamowicie zielone jabłka.

- Gdzie panienka? - spytał.
- Panienka dawno wyszedłszy do boru, pewnikiem na porębę.

Poszedł więc na ową porębę. Długo łaził między pniakami i całą masą drzew i gałęzi,

tarasujących drogę, wreszcie ujrzał zgubę. Siedziała na wywróconej kłodzie, a na ziemi, prawie u

jej stóp, para wyrostków. Znał ich, byli to chłopcy ze wsi, którzy pracowali przy okorowaniu
drzewa. Zamiast pilnować swego zajęcia, wlepili szeroko otwarte oczy w panienkę, która coś

opowiadała, żywo gestykulując. Jacek stanął za stosem gałęzi. Był niemile zdziwiony. A potem
usłyszał łagodny śpiew, zobaczył uśmiechnięte twarze chłopaków i Adrianki, która śpiewała

razem z nimi “O, mój rozmarynie, rozwijaj się”.

Sam nie wiedział, dlaczego ogarnęła go wściekłość. Krzyknął ostro:

- Ari!
Odwróciła bystro głowę.

- Serwus, Jacuś, tak wcześnie dziś? Do widzenia, chłopcy. Pamiętajcie, że gdy się śpiewa

przy pracy, robota lepiej idzie.

Skacząc przez pniaki, dobiegła do Jacka i spojrzała zdumiona.
- Cóż to za mina, Jacuś, miałeś jakąś przykrość?

- Jeszcze się pytasz? Co ty wyprawiasz, Ari, wdajesz się w jakieś dysputy z chamami,

kompromitujesz mnie, demoralizujesz tych i tak głupich chłopaków. Ja sobie nie życzę tego,

rozumiesz? Ja tego nie zniosę, jak przyjdą po wypłatę, zbesztam jak psów. Chodź do domu.

- Oo, oo, Jacek! Istotnie, chodźmy do domu jak najprędzej. Słońce źle ci działa na głowę.

- Bardzo cię proszę, bez ironii. Chciałbym, żebyś uszanowała moje tutaj stanowisko -

mówił dygocącym z pasji głosem i wiedział jednocześnie, że cała jego gadanina sensu nie ma, ale

coś go kusiło, by wszcząć awanturę, by wyprowadzić Adriankę z równowagi, zgasić jej filuterny
uśmieszek.

- Ależ, Jacuś, nie udawaj obrażonego sułtana. Nie robiłam nic złego. Mieli takie znudzone,

posępne twarze. Zaczęliśmy rozmawiać, od słowa do słowa rozmowa poszła śmielej,

background image

opowiedziałam im coś niecoś o Warszawie, spytałam, czy umieją co śpiewać, no i zaśpiewaliśmy
tę piosenkę, a tobie zazdrość, że nie śpiewają przy tobie, co? Jeżeli chcesz, mogę zorganizować

chór i orkiestrę, by ci co dzień defilowała przed oknami na dzień dobry, mogę też kazać strzelać
na wiwat z moździerzy.

- Głupia jesteś ze swoimi dowcipami.
Przystanęła, otworzyła oczy jak mogła najszerzej, silny rumieniec opłynął jej twarz,

chrząknęła raz, drugi, wreszcie z ust dziewczynki padły poważne, pełne wyrzutu słowa:

- Jacku, jesteś gorzej niż niemądry, jesteś niedelikatny. Głupotę można człowiekowi

wybaczyć, chamstwa w stosunku do kobiety nigdy.

I nie odwróciwszy już ani razu głowy w jego stronę, szybko, bardzo szybko pobiegła do

gajówki. Jacek nie gonił jej. Szedł wolno ze zwieszoną głową i przygryzał usta. Spokój panujący w
lesie drażnił go jak jeszcze nigdy. Pragnął teraz wichury, deszczu, grzmotów: byłyby doskonałym

obrazem stanu jego duszy. Czuł się znacznie niższy i słabszy moralnie od Adrianki i widział swą
niemoc i bezsiłę w postępowaniu z nią. Ona zawsze zrobi to, co zechce, tylko wyłącznie to, co

zechce... Świadomość owej słabości budziła w nim uczucie bardzo zbliżone swą barwą do
nienawiści. Gniótł rączkę szpicruty i myślał, że gdyby mógł tak zgnieść, zabić, zabić Adriankę,

byłoby mu lżej na duszy.

Wszedł na ganek, koło nóg zaczęła mu się plątać Kola. Sam nie wiedząc, co robi i dlaczego,

kopnął ją z pasją. Zaskomlała rozpaczliwie, a Jacek trzasnąwszy drzwiami izby, usiadł na ławce i
oparł czoło na ręku. Za chwilę weszła Ari, spokojna, ani śladu gniewu czy przykrości nie było już

na jasnej twarzy. Zaczęła nakrywać do stołu i uśmiechała się do Koli, chodzącej za nią krok w
krok.

- Koleczka też zaraz dostanie jeść, cham, cham... strasznie merdamy ogonkiem i jesteśmy

bardzo zaintrygowani, co tam jest pod pokrywką. Jestem niebywale inteligentna i wiem, że przed

jedzeniem trzeba się pani spytać o zdrowie i wszelką pomyślność, czy tak? - mówiła Adrianka, gdy
pies wspinał się do jej kolan i trącał mordką ręce.

- Mogłabyś nie terkotać, Ari, głowa mnie boli - rzekł mrukliwie Jacek.
Podeszła na palcach i lekko pocałowała go w czoło.

- Widzisz, mały, od razu wiedziałam, że jesteś niezdrów, zjedz obiad, pościelę ci łóżko.
Na to już nie umiał znaleźć odpowiedzi. Dostał w skórę moralnie, jak mały, niegrzeczny

chłopczyk, teraz chciało mu się płakać. Adrianka zaś, idąc do kuchni, uśmiechała się, a w oczach
jej migotały wesołe, chytre błyski. I ona miała świadomość swego zwycięstwa. Teraz czuła dla

Jacka litość, ale mimo to pogładziła kudłaty, psi łeb i szepnęła:

- Koleczka, jesteś pomszczona.

background image

Obiad zjedli w milczeniu, potem Adrianka, nie zwracając uwagi na wciąż nachmurzonego

Jacka, poczesała przed lustrem włosy, poprawiła kwiaty, wypadające z glinianego dzbanka i

wyszła na podwórze. Podszedł do okna i śledził jej każdy ruch. Zdejmowała właśnie z płotu
poduszki i kazała Franusi zanieść je do izby, potem ujrzał, jak przeskoczyła poza ogrodzenie i

przytuliła głowę do końskiej szyi, a potem ruszyła w las i znikła mu z oczy. Jacek w tej chwili nie
miał do niej ani żalu, ani urazy, ani złości, czuł tylko jedno, że bez Ari życie nie ma dlań uroku.

I kiedy wróciła i uśmiechnęła się do niego już od progu, podszedł do niej trochę nieśmiało i

całując obie dłonie szepnął:

- Nie gniewaj się na mnie, Ari.
- Skąd znowu, co za pomysł? Czy chcesz czystą chusteczkę do nosa?

* * *

Niedzielę zwykle spędzali razem od rana do wieczora. Jacek w głowę zachodził, jak dobrze

znała las i tysiące rzeczy, na które przedtem nigdy nie zwrócił uwagi, choć był leśnikiem z zawodu.
Ale gdy on las traktował jako teren swojej pracy, dla Ari był on jej świętym umiłowaniem, był

najwspanialszym kościołem, cząstką jej duszy. Adrianka niczego się tu nie bała, a wszystko
pragnęła zobaczyć, trzymała dłoń na pulsie zielonego olbrzyma i piła stąd niewyczerpaną radość i

moc. Wszystko ją interesowało i wszystko było “cudowne i najważniejsze”. Tu gniazdko
wrzeszczącej sójki, tam gołębia, który ma młode. Tu znalazła gniazdko jarząbka, w tej dziupli jest

ul, na tym drzewie siadywały głuszce. W tej kotlince widziała starego zająca z małymi zajączkami i
bardzo żałowała, że nie może się z nimi pobawić. Do tego źródełka jelenie przychodzą pić,

tamtędy dzik prowadzi swoje małe. Stara biegnie przodem, a małe (no, nie są takie znów bardzo
maleńkie) dyrdają gęsiego za nią, prędko, prędziutko. Tam znowu jest trzęsawisko. Jutro będzie

pogoda lub jutro będzie deszcz.

Jacek słuchał tego szczebiotu i pytał zdumiony:

- Skąd ty to wszystko wiesz, dziewczyno?
Śmiała się w odpowiedzi, a raz rzekła:

- Las pokochał Adriankę i co dzień daje nowe lekcje. Widzisz, Jacek, jak sobie sama tu

chodzę, to zaraz muszę sobie wyobrazić, że jestem Indianinem, szukam śladów. Uczę się chodzić

cicho, tak cicho, że liść nie zaszeleści mi pod nogami. Umiem stać bez ruchu parę godzin, ale
wtedy oczy mam szeroko otwarte. Tatuś mi napisał: “patrz w las, w słońce, będziesz mądra”.

Jestem mądra, ale jeszcze za mało, bym umiała pomóc ludziom, którzy są nieszczęśliwi.

Jacek pominął tę uwagę milczeniem. Na gorące prośby Ari zaczął ją uczyć konnej jazdy, ale

nim jako tako nauczyła się jeździć, nabiła sobie niejednego guza.

Raz wsiadła ze wspaniałą miną, poprawiła się na siodle i skierowała w stronę szerokiej

background image

duchty. Jacek szedł za nią. Tymczasem koń z angielską flegmą (oprócz imienia miał w sobie coś
niecoś angielskiej krwi) odwrócił się i szedł do stajni. Ari szarpnęła go za cugle, manipulowała

kolanami, pies ujadał i skakał wkoło jak opętany, koń też kręcił się w miejscu i ani rusz nie myślał
jechać tam, gdzie chciała pani.

- Uderz go szpicrutą! - zawołał Jacek.
I Ari z bólem serca uderzyła. Wtedy koń przysiadł na tylnych nogach i jak się nie zerwie,

jak się nie puści cwałem przez duchtę. Dziewczyna oniemiała, szpicrutę wypuściła z ręki, nogi ze
strzemion, beret spadł jej z głowy. Trzymała konia za szyję i krzyczała, skacząc w siodle jak piłka.

- Prr... stój! Ja...cek... mów do ko...ko...nia, mów do koonia... prr, prrr... oj, panie Jaśmień,

mówcie do konia.

Jacek i Jaśmień bez tchu pędzili za niesforną Lady, ale “mówić” do niej nie próbowali.

Tymczasem koń zrzucił Adriankę na zakręcie i z dumnie podniesioną głową wmaszerował w cień

stajni. Mężczyźni dopadli Ari. Siedziała na ziemi rozcierając kolana. Nos jej krwawił, a twarz
uwalana ziemią mogła wzbudzić przerażenie. Ale śmiała.

- Jeszcze się śmieje, smarkata. Nigdy ci nie pozwolę siąść na konia, takiego strachu nam

napędziłaś.

- Ja się bałam nie mniej od was obydwóch, a ty nie bądź taki ważny, pan Jaśmień lepiej

mnie nauczy.

Więc pan Jaśmień spojrzał z triumfem na Jacka i mimo nawału pracy znalazł dla pupilki

chwilę czasu i “nauczył lepiej”. Ari jeździła bez zarzutu, ale zawsze śmiali się wszyscy, gdy leśniczy

przypominał:

- Jak to było, panieneczko: mówcie do konia! Mówcie do konia!

Ale nie tylko tę przygodę miała Adrianka, nim wżyła się w las i jego tajemnice. Któregoś

dnia szła zbierając jagody. Pochłonięta pracą, potknęła się i upadła prosto na ogromne mrowisko,

a że nogi zaplątały się biedactwu w krzaki, więc dłuższą chwilę nie mogła się podnieść. Zanim
wstała, mrówki oblazły ją dokumentnie. Zostawiła więc jagody i krzycząc biegła do leśniczówki.

Jaśmieniowa załamała ręce, a potem zajęła się gorliwie ofiarą. Ostatecznie nic się Adriance nie
stało, ale cały dzień krążyła za nią arcynieprzyjemna woń amoniaku, którym obficie wysmarowała

ją Jaśmieniowa.

Któregoś znowu dnia, brodząc w gęstwi, natrafiła niedaleko wyrębu na małą płaszczyznę,

pokrytą cudownym, szmaragdowym mchem. “Jakże to będzie wspaniale poleżeć sobie na tej
szmaragdowej pierzynce” - pomyślała i weszła nie zważając, że pod nogami jest jakoś bardzo

miękko i że powierzchnia zdradliwie się ugina. Jeszcze krok i Ari wpadła do połowy łydek, i mimo
rozpaczliwych wysiłków nie tylko nie mogła nóg wyciągnąć, ale pogrążała się coraz bardziej. Taka

background image

rozpaczliwa groza przejęła dziewczynę, że zamiast szukać krzaków lub drzew, za które mogłaby
chwycić, krzyczeć zaczęła wniebogłosy, cała oblana zimnym potem.

- Ratunku! Boże... Ratunku... Na pomoc!
W głowie jej szumiało: “Zginę i nikt nie będzie wiedział, tatuś się zmartwi... Jacek... nie

zobaczę słońca i lasu, i tatusia... nikt mnie nie znajdzie... tatusiu... tatusiu...”

Z daleka dochodził monotonny, spokojny stuk siekier, słońce całowało korony drzew.

Dzięcioł obojętnie kuł dziobem, coraz to inne drzewo, tu i tam wrzasnęła sójka, gwizdała
niefrasobliwie wilga. Świerszcze zgodnym chórem nuciły pieśń o letnim południu. Ari zamknęła

oczy. Poczuła znów ból w sercu i przekonanie, że umiera, obezwładniło ją zupełnie, a przecież
całym wysiłkiem woli i nerwów pragnęła się bronić. Jęczała głucho: “Boże, ratuj mnie!” Wtem do

jej nastawionych śmiertelną trwogą uszu, dobiegł spokojny, męski głos:

- Puść no, panienka, Boga, a chyć się krzaka.

Zupełnie oszołomiona zdumieniem, otworzyła oczy i spojrzała na przeciwległy brzeg. Stał

tam szczupły, stary wieśniak i spokojnie palił machorkę.

Ten spokój tak podziałał na półprzytomną dziewczynę, że przestała płakać i uważnie

rozejrzała się dookoła siebie, a dostrzegłszy jakąś zwisającą gałąź drzewa, póty pracowała

wszystkimi mięśniami, póki jej nie chwyciła i przyciągnęła do siebie. Z pomocą gałęzi wydobyła
się na brzeg, oczywiście bez pantofli, i zupełnie wyczerpana usiadła pod drzewem, a wieśniak,

kręcąc sobie nowego papierosa, mówił z drugiego końca bagna:

- Tak, tak, Bogu nie trza głowy zawracać; żeby On miał tak na wszystkie rojsty [miejsce

niskie, bagniste, pokryte mchem, mokradło; mszar.] patrzeć, to by na ziemię spoglądać czasu nie
stało Mu.

Ari wstała i patrzyła na niego ciekawie, a on szedł ku niej brzegiem bagna.
- Dziękuję panu, gdyby nie pan, utonęłabym.

- Toż co? Głupstwo. Masz, panienka, rozum? Człowiek się sam musi ratować, bo od Boga

rozumu dostał. Ja i na wojnie byłem. Skąd panienka?

- Z gajówki.
- No to teraz biegnijże do chaty, a najedz się dobrze, to i febra minie, po strachu. Do

widzenia pannie.

- Dziękuję, do widzenia.

Nie powiedziała Jackowi o tej przygodzie, bo nie chciała narażać się na gderanie i

wymówki, pochodzące z troskliwości, ale nudne i dość imperatywnie (łac. - rozkazująco)

czynione. Ari tego nie cierpiała. To jej psuło smak każdego niebezpieczeństwa, w którym się
czasem znajdowała. I dzisiejsza przygoda miała w sobie coś, co Adriankę zajęło i zostawiło po

background image

sobie cierpki, ale przyjemny obrazek. Postanowiła to ukryć na dnie duszy i nie pozwolić, by Jacek
rozgrzebał wszystko i polał zimnym tuszem.

Nazajutrz poszła do wyręby niedaleko bagna, myśląc, że może uda jej się spotkać

oryginalnego zbawcę i porozmawiać z nim. Siadła więc sobie pod śmigłą, pachnącą żywicznie

sosną i wyskubując spomiędzy trawy czerwieniejące poziomki, spoglądała w dal po porębie.

A tu robota wrzała. Jedni ścinali drzewa, inni piłowali i składali dłużyce. Na drodze stały

jednokonne wozy, a koniska były wynędzniałe i chude. Pospuszczały beznadziejnie łby ku ziemi i
w drzemce brykały po zielonych łąkach młodości; przeciągły okrzyk: nu! nu! budził je z marzeń;

na wozy składano ciężar i koniska ruszały, wyginając z wysiłku grzbiety w pałąk. W uszy, niby
bolesne ukłucia, padały wciąż owe gromkie, a mdłe “nukania”.

Waliły się wspaniałe, potężne, a proste jak świece drzewa o zielonych, lśniących koronach,

które w godzinie śmierci miłośnie całowało słońce, a lekki wiatr mówił im o tajemnicy drugiego

istnienia w obliczu przeogromu błękitnych wód lub chaosu miast. Potnieli przy pracy ludzie o
leniwych, zmęczonych ruchach, wytężały nadwątlone latami mięśnie zwierzęta. Ari zaś myślała ze

smutkiem: “A oto jest życie”.

Lecz w miarę jak siedziała zapatrzona w blask słońca na siekierach i piłach, oćma

melancholii znikała powoli z jej duszy. Przecież na miejscach tych olbrzymów wyrosną młode,
nowe, zieloniutkie, a ginące kolosy dają nie tylko byt dziesiątkom ludzi, ale i schronienie.

Pomyślała też, że lepiej pracować tu, na świeżym powietrzu, niż w cuchnących fabrykach, które
stworzyła cywilizacja, ale które, dając chleb dziesiątkom, odbierają go tysiącom. I miarowy stuk

siekier wydał się Adriance potężną pieśnią, sławiącą czyn i moc ludzkich dłoni. Uśmiechniętymi
ustami zaczęła śpiewać na nutę znanej legionowej piosenki coś, co jej się teraz nasunęło na myśl:

“Sosno, sosno, wielka, zielona!

A jak zetną cię, niebożę,
w świat pojedziesz hen na morze,

sosno zielona!

Sosno, sosno dumna, pachnąca!
Srebrne dzwony tobie dzwonią,

ludzie się przed tobą kłonią,
sosno pachnąca!

Pójdziesz w świat, sosno królowo!

background image

Wiatr za tobą wieść uniesie
o tych ludziach, o tym lesie,

sosno królowo!

Lesie, lesie! Lesie zielony!
Rośnij w górę hen do słońca,

w tobie Boga moc krzepiąca,
lesie wonny, lesie zielony!”

Śpiewała pełną piersią, a jej słodki, wysoki sopran o dziecinnym brzmieniu, drżał

srebrnymi skrzydełkami ponad całą porębą. Ludzie podnosili głowy i uśmiechali się, słuchając
ciekawie. Oczy ich śledziły szczupłą postać w jasnozielonej sukience. Ari chodziła po zalanym

słońcem kraju wyręby, gdzie bujnie rosły poziomki, i co chwila przysiadała, by zerwać pachnące
jagody. I znowu wstawała, i wyglądała z daleka jak motyl. Ten i ów z młodszych robotników zaczął

nucić melodię pod nosem, ten i ów jął pogwizdywać. Ari to dosłyszała i śpiewała jeszcze
donośniej, chodząc między drzewami. A siekiery i piły mimo woli jęły poruszać się w takt melodii,

zaś kilka śmielszych głosów basowych pomrukiwało wraz z Adrianką. Wtedy weszła między
pracujących.

- Pomagaj, Boże - rzuciła wesoło.
- Daj, Panie Boże - odpowiedział zgodnie chór.

- Uważaj, panienko, ażeby cię drzewo nie uderzyło.
- E, nie, uważam. Czy mogę tu posiedzieć?

- A dlaczego nie? Ładne jagódki, prawda?
- Bardzo ładne. Może pan chce spróbować?

Nie zwracając uwagi na zafrasowaną minę robotnika, wsypała mu z dzbanka pełną garść i

roześmiała się.

- Może kto jeszcze chce? Bardzo dobre.
Ten i ów wyciągnął nieśmiało brudną rękę i dzbanek opustoszał.

- Panienka ładnie śpiewa, lepiej się pracuje - rzekł jeden młody.
- A no, to mogę wam jeszcze coś zaśpiewać.

Spojrzeli po sobie zdumieni, potem na Adriankę popatrzyli. Strasznie dziwna osoba. Ale

ona już śpiewała jedną po drugiej znane ludowe i wojskowe piosenki. I znów buch - buch waliły

rytmicznie siekiery, trzeszczały gałęzie, skrzypiały piły, ale ludzie uśmiechali się. A gdy
odchodziła, wołali za nią:

background image

- Przyjdź tu do nas jeszcze, panienko.
I tak w słońcu, powoli, dojrzewała dusza Ari. Do małej gajówki często przychodziły w

odwiedziny kobiety, które poznała u Jaśmieniowej i o których niedoli słyszała. Przychodziły
wypłakiwać tu swój ból i nędzę. Ari zaś nie brała już wszystkiego tak jednostronnie i impulsywnie,

jak z początku, ale podchodziła uważnie, jak za tropem, do źródeł niedoli, przekonując się, że
czasem winna jest nie tylko osoba krzywdząca, ale i krzywdzona. I wtedy zaczęła dawać kobietom

rady serdeczne. Uczyła je porządku i ładu, o którym nie miały pojęcia, pokazała, jak się gotuje
proste, a jednak różnorodne potrawy. Usiłowała je przekonać, że samą rozpaczą nic nie wskórają,

że powinny urządzić dom tak, by ich mężom było najlepiej we własnym domu. I te lekcje zaczęły
skutkować. Gdzie nie mogła pomóc radą, tam pomagała sercem lub pieniędzmi. Wszystko

opisywała ojcu, bo Jacek pod tym względem zupełnie zrozumieć jej nie mógł. Dziwił się i ruszał
ramionami, czasem mówił:

- Ari, ty chcesz koniecznie bawić się w dobrą wróżkę, jak widzę, ale mnie to nie zajmuje.

Nie lubię wtrącać się w cudze sprawy. I tobie też z całego serca odradzam...

Ari gładziła mu czuprynę i wzdychała. Nie lubiła być własnym adwokatem. I tak w głębi

borów zastała Adriankę pora żniw.

background image

II

W domu państwa Klaudiusów po ucieczce Ari było ponuro i cicho. Teraz dopiero wszyscy

zauważyli, czym była taka jedna blada dziewczynka. Matka, mimo całego swego oburzenia,
tęskniła do niej tak, jak i stołownicy i rodzeństwo. Ale nie mówiło się o niej zupełnie, za to myśleli

wszyscy.

Ogródek zarósł chwastem, w pokoju nie miał kto stawiać co dzień świeżych kwiatów.

Imogenka, gdy przytulała głowę do poduszki, wzdychała. Na jej nocnym stoliczku wazonik był
pusty, a poduszki i kołderka nie pachniały bzem. Ari przedtem zawsze rozpylała na pościel wodę

kwiatową, a bieliznę, własnoręcznie dla Ineczki prasowaną, perfumowała leciutko, by mała,
złotowłosa siostrzyczka cała była jak kwiat pachnąca. Imogence teraz się nie chciało samej tego

robić i o ile dawniej uważała, że wszystko, co się koło niej dzieje, jest zupełnie naturalne, teraz
zrozumiała, że to była tylko dobra wola nieładnej, ale kochającej siostry. Brak im było wszystkim i

wiecznego “głupiego” błaznowania Adrianki.

Profesor dłużej niż kiedykolwiek siadywał w ogródku przed ulami i bardzo tęsknił. Czasem

ni stąd ni zowąd podnosił głowę i słuchał. Była cisza, brzęczały pszczoły, a jemu wydawało się, że
to Ari tupocze po pokoju: tup... tup... tup... Ari sprząta, Ari śpiewa, modli się do słońca śmiechem.

Ale kroki cichły i znów nie było córki. Brzęczały pszczoły, a pies siedzący u stóp pana uderzał
miarowo ogonem w ziemię i łapał muchy, a co złapał, zmiętosił ją jęzorem, wypluł i patrzył panu

w twarz mądrymi, żółtymi oczyma: “Widzisz, jakie ja sztuczki potrafię? No, pochwal mnie”. I
profesor rozumiał wymowę psich oczu, bo kładł dużą, czerwoną dłoń na gładkiej i lśniącej sierści i

przypominał sobie, jak to Adrianka bawiła się z psiakiem, kiedy był malutki. Pies wyrósł, jest
duży, mądry, ale dziewczynki nie ma. Wszystkie jej listy umiał na pamięć, ale nosił przy sobie, bo

to była cząstka jej duszy i teraz już lepiej niż kiedykolwiek wiedział, jak bardzo córka go kochała.
Imogenka, mimo tęsknoty za siostrą, z całą perfidią uwodziła Wiktora. Stroiła się jak lalka, co

dzień inaczej. Nie zostawiała go nigdy w towarzystwie kobiet od siebie ładniejszych. Przez cały
niemal miesiąc, który spędziła u jego rodziców, zręcznie naśladowała Adriankę, była czynna,

ruchliwa, nie zmęczona i kochająca tak, że Wiktor topniał jak wosk w słońcu, zwłaszcza gdy
siedząc w hamaku, szyła i haftowała jakieś tiule, jedwabie i koronki, mówiąc z zalotnym

uśmieszkiem:

- Żebyś ty wiedział, jak mi ładnie w tej koszulce.

Który mężczyzna nie pragnie takich cudów zobaczyć! Wiktor też myślał, że ma wielką

ochotę, zwłaszcza, że namawiali go rodzice.

- Ożeń się z nią, jest elegancka, ładna, będzie dobrze reprezentowała dom, kocha cię.
On się jeszcze bronił, jeszcze ociągał, bo od czasu do czasu napadała go tęsknota za

background image

Adrianką, która choć nie była taka ładna i elegancka, za to miała “coś”.

Wreszcie Żenia, widząc, że Wiktor jeszcze się waha, postanowiła działać ostro, bo to

zdobywanie już ją zmęczyło. Któregoś więc lipcowego wieczora, na parę dni przed końcem urlopu
Wiktora, państwo Karbowscy pojechali do Warszawy do teatru, a Wiktor odwoził ich

samochodem i wracał szybko, bo wybierał się z Żenią na zabawę ogrodową w miejscowym parku.
Żenia zaś, jak tylko auto z Karbowskimi zniknęło za bramą, zaczęła chodzić po wszystkich

pokojach, jęcząc głośno, aż zwróciła uwagę służby i pokojówka spytała:

- Co panience jest?

- Głowa mnie boli, niedobrze mi, och, och, proszę mi przynieść herbaty.
Więc podano jej herbatę i omawiano w kuchni sprawę choroby.

- Rano była zdrowiuteńka.
- Żeby nie tyfus, tyfus nagle chwyta.

- Może od słońca.
- Ojoj! To się nasz pan zmartwi. Nie ma szczęścia do żeniaczki. Jedna mu zwiała, a druga,

co nie daj Boże, zemrze.

- Tfu! Niech Andzia odpluje i odstuka w suche drzewo, taka piękna panienka.

I podczas gdy w kuchni Andzia pluła i odstukiwała, Żenia herbatę wypiła, ubrała się w

najładniejszy na gołe ciało szlafroczek i położyła się na kanapce naprzeciw lustra. Z ramienia i

piersi zsunęła niebieski, puchem obszyty negliż i przyjrzała się. Była cudna z tymi złotymi,
rozburzonymi włosami i lśniącym ciałem. Przyciemniła jeszcze powieki, ukarminowała dyskretnie

usta, osypała pudrem twarzyczkę i z biciem serca słuchała trąbki samochodowej. Nareszcie.
Dreszcz ją przebiegł. Zamknęła oczy i udawała, że śpi. Wiktor wszedł do salonu, Imogenki nie

było, w ogrodzie też nie, spytał się więc pokojówki.

- Panienka zachorowała i poszła do siebie.

- Zachorowała? Co jej się stało?
- Nie wiem, proszę pana, ale bardzo jęczała i narzekała na głowę.

Mocno zaniepokojony pobiegł do pokoju Żeni. Zapukał. Nie było odpowiedzi. Ruszył

klamką, drzwi były otwarte z klucza, wszedł więc. Paliła się tu tylko nocna lampka, w jej różowym

świetle ujrzał śpiącą, cudną jak marzenie... Jedwab, przylegający do ciała, podkreślał linie jej
zgrabnej, pełnej figury, a nagie ramię i pierś dziewczęcia, lśniąca, gładka i biała, zasłoniła mu

Adriankę i wszystko, co nie było Żeniusią. Przyklęknął przy “śpiącej” i wtulił usta w ciepły, biały
atłas.

“Obudziła się”, krzyknęła lekko, zaczęła naciągać szlafroczek, ale przy tym szamotaniu

odsłoniło się i drugie ramię i noga aż po udo. I wtedy nie mogła się już wyrwać z silnych, męskich

background image

objęć. Zgasło światło. Na zabawę ogrodową już nie pojechali.

Gdy rodzice wrócili z teatru, Wiktor oświadczył im, że jutro rano jedzie prosić o rękę Żeni,

co przyjęli z zachwytem. Wiktor jednak, znalazłszy się sam, usiadł na ulubionym fotelu i palił
jednego za drugim papierosa. Nie mógł się nie ożenić z Imogenką, bo na to nie pozwalało mu

pojęcie o honorze. Ale przychodziły refleksje, że teraz całe życie będzie miał przy boku śliczną, i
wiele od siebie młodszą kobietę, która posiadając wszystkie zalety pani domu, razem ze swoją

urodą i miłością, może stać się nudna, gdyż nie ma w sobie tych niespodzianek, które posiadała
Ari i nie jest taka subtelna, jak siostra. Było mu w tej chwili ciężko, bardzo ciężko. Adrianka,

bardziej niedościgła niż gwiazdy, co mrugały doń z ciemnego nieba, była tu gdzieś obok niego w
pokoju, a on nie mógł jej zamknąć w ramionach. Po prostu czuł jej oddech, czuł jej uśmiech,

troszkę kpiący, i miał wrażenie, że to z niego właśnie się śmieje... Ari, daleka Ari, była gdzieś
blisko, a jednak nieuchwytna jak mgła. Jakby umarła. Zacisnął wargi w bolesny grymas. Ari, Ari

kochana, naprawdę kochana z tą swoją długą, szczupłą figurką, z chudą buzią, opromienioną
uśmiechami. Tych uśmiechów było tyle. Każdy inny, każdy nowy. Przypomniał sobie i liczył w

pamięci, i nie przypuszczał nawet, że nie on jeden będzie tak liczył i wyczarowywał w marzeniach
uśmiechy Adrianki. Czy ją kiedy zobaczy? A gdy nawet zobaczy, to co z tego? Skończyło się

wszystko. Jest teraz Żenia.

- Ha, trudno, klamka zapadła - westchnął i położył się spać. Leżąc pomyślał, jak też

zachowa się Imogenka przy śniadaniu po tych dzisiejszych łzach. Jest taka młoda, młodziutka i
naiwna. To pierwsze przeżycie może być dla niej bardzo ciężkie. Była taka strasznie zawstydzona,

płakało biedactwo.

Spotkało go jednak rozczarowanie. Imogenka zjawiła się wystrojona, pachnąca, zalotna jak

zwykle, a to trochę niemile uderzyło Karbowskiego. Wytłumaczył to sobie jednak, że Ineczka jest
tylko bardzo zakochana i stara się swoje szczęście i miłość okazać.

* * *

W pierwszych dniach sierpnia Żeniusia została panią inżynierową. Zamieszkali tuż przy

fabryce, w ładnie umeblowanych trzech pokojach. Pani Klaudius była w siódmym niebie i jedynie
myśl o starszej córce nie przestawała jej dręczyć. Co ona robi, gdzie się podziewa, czy Boże broń,

nie weszła na złą drogę?

Profesor napisał do Ari krótko i węzłowato o doniosłym fakcie w rodzinie i Adrianka wraz z

Jackiem śmiała się serdecznie z Wiktora, że tak szybko się pocieszył.

Nastała pora żniw. Ari ze zdumieniem ujrzała, że w polu nie pracują mężczyźni, tylko

wyłącznie kobiety i w pocie czoła żną zboże sierpami. Pomagała więc Jaśmieniowej i myślała, że
to istotnie jest barbarzyński kraj.

background image

Zauważyła też dziwne (według jej opinii) zjawisko w stosunku do niej samej. Oto wszyscy

ci prości ludzie, którzy dziewczynę otaczali, zwykle surowi i spracowani, prześcigali się nawzajem,

by jej usłużyć, okazać serce i tkliwość. Sama Jaśmieniowa, zapracowana jak wół w jarzmie,
znalazła zawsze chwilkę czasu, by wyręczyć Adriankę w pracy domowej, której mała gosposia

miała i tak niewiele. Leśniczy, surowy i despotyczny nawet dla własnej żony, wpadał co wieczór
do gajówki, by przynieść “dziecku” jarzyn z dworskiego ogrodu lub pierwszych borowików, które

znalazł w swej włóczędze po lesie, lub pokazać ubitego jastrzębia. Czasem zabierał Adriankę
konno na objazd lasów i z zapałem odpowiadał na setne pytania dziewczyny. Leniwa Franusia

starała się, by jej pani miała jak najwięcej wolnego czasu, a gajowi, którzy często zbierali się u
Jacka, przynosili “panience” jabłka, orzechy, miód. Ari, będąc w rodzicielskim domu na ostatnim

miejscu, doszła do przekonania, że tu, w tym zapadłym kącie, jest pierwszą osobą i ze śmiechem
kazała się Jackowi nazywać “księżniczką”. Przyczyna tej ogólnej sympatii była przecież zupełnie

prosta. Ludzie zmęczeni ciężkimi warunkami życia i z natury nieprawdopodobnie leniwi, lubili
patrzeć na rozpromienioną twarz Ari, na jej zapał, z jakim brała się do każdej roboty, na jej

ustawiczną radość. Często mówili do Jacka:

- A to udała się panu siostra, co to będzie za żona... za gospodyni! Ten mąż będzie miał raj

w domu... W gajówce aże pachnie, tak czysto i miło. Dziewczyna, która przy pracy śpiewa, to
skarb.

Jacek więc rósł w dumę i szczęście, że ten skarb dla niego jest przeznaczony. Ari jednak

dzień w dzień przyglądała mu się baczniej i więcej rzeczy niemiłych w chłopcu dostrzegała, ale

wiedziała też, iż nie znaczyło to, by Jacek się zmienił, nie! On był zawsze taki sam jak dawniej, ale
kiedy tam, w małym pokoiku widziała go tylko jednostronnie, teraz miała sposobność patrzeć

drobiazgowo i dokładnie.

- Jacuś, znów jesteś nie ogolony, cóż ty myślisz, że jestem garnek nie umyty, żebyś mnie

wiechciem szorował?

- Nie chce mi się, Ari, przecież i tak jestem ładny i podobam ci się.

- No tak, ale wolę cię ogolonego.
Wyciągała go na spacer.

- Chodź, chłopcze, pokażę ci, gdzie położyłam mrówkom zdechłą myszkę.
- Nie chce mi się, maleńka, co to ciekawego?

- Ale przecież nic nie robisz?
- Jak to nie robię, leżę i patrzę na ciebie.

Stanowczo sfery zainteresowań mieli różne. Jacek do niczego się nie zapalał, niczym się nie

entuzjazmował, Ari przeciwnie: ją zajmowało wszystko i na każdy objaw życia natury patrzyła

background image

miłośnie. Czasem przez myśl jej przebiegło: “Gdyby tak był ktoś, kto by mnie rozumiał, ktoś
kochany”. Ojciec ją rozumiał, ale Ari pragnęła podświadomie kochać kogoś więcej i goręcej niż

Jacka, bo coraz częściej zastanawiała się, czy kocha Jacka tak jak dawniej. Nie mówiła sobie “nie”.
Ale już się zastanawiała, już pytała, a to było groźne.

Zwykle po obiedzie o godzinie szóstej siadała obok niego i kładła mu głowę na ramieniu, to

noskiem tarła o jego policzek lub całowała delikatnie. A kiedy chwytał ją mocno w ramiona i

gniótł w gwałtownym uścisku, szepcząc gorące, błagalne słowa, parskała śmiechem i uciekała.

- Więc czemu mnie drażnisz, Ari, zlituj się, co wyprawiasz?

- Nic, kokietuję cię.
- Dlaczego?

- Bo lubię.
I to było wszystko. Jacek zaś patrzył na nią jak wilk; ale nie poświęcił ani chwili czasu na

rozmyślanie, co robić, aby ten niezrozumiały opór przełamać. Był zarozumiały i zdawało mu się,
że już sam fakt jego obecności wystarczy, by Adrianka kochała go. Jego troskliwość o kochaną

była też specjalnego gatunku. Mówił jej na przykład: “Ari, dbaj o siebie, powinnaś być zdrowa”.
Ale nie powiedział, jak to Ari ma “dbać” o siebie. Gdy czasem stłukła sobie kolano lub podrapała

się, był zły i krzyczał: “dlaczego nie uważasz”, ale na tym się kończyło. Ari zaś czasem pragnęła
bardzo, by Jacek wszystko to czynił jakoś inaczej, choć też nie zdawała sobie sprawy, jak.

Czasem przy stole ziewał głośno i szeroko. Ona wiedziała, że to ze zmęczenia, ale wiedziała

i to, że można sobie “paszczękę” zakryć.

- Ojej, Jac, myślałam, że to się walą mury Jerycha, a to mój chłopiec ziewa.
- Ari, proszę cię, bez uwag, zresztą to nie salon.

- Aha! Padam do nóżek, powieś się, ani pisnę, bo jak bez uwag, to bez uwag.
I wiedziała to także, że niekoniecznie trzeba przy kochanej kobiecie chodzić z szelkami

dyndającymi po łydkach.

- Jacuś, porteczki gubisz.

- Ojej, wielkie rzeczy.
- Wielkie nie wielkie, nic nadzwyczajnego nie zobaczę, ale nie do twarzy ci tak. Bądźże

elegancki.

- Przecież nikogo nie ma.

- A ja to pieprz?
- Ty jesteś moja słodka Ari.

- Więc twoja słodka Ari zaklina cię w imię wszystkich tureckich świętych, byś nie

wstępował w ich ślady i nie uczył mnie na pamięć szczegółów męskiej garderoby.

background image

Ari szalenie lubiła las podczas deszczu, kiedy ze wszystkich gałęzi kapała jej za kołnierz

woda, mrówki ustawały w pracy, a ptaki piszczały między gałęziami. Wśród szumu drzew grał

smętnie i monotonnie deszcz. Raz, po długich prośbach, wyciągnęła Jacka na wędrówkę.

- Popatrz, posłuchaj, dzięciołowi deszcz nie przeszkadza w pracy. A tu, widzisz? Jest

mrówcza droga, same sobie wydeptały, szeroka, co? Teraz pusta, bo wszystkie poszły spać.
Słyszysz, co drzewa mówią? Szu, szu, deszcz szumi, a ptaszki piszczą: oj, mokrro, mokrro! A osika

woła: ss... ss... słońce, słońce! A wrona: krach, krach, będzie krach! Bo wrony są złośliwe. Widzisz
srokę? Skacze, ogonkiem trzęsie i śmieje się: ha, ha, hi, hi, hi, bo ona taka wiecznie zadowolona.

Cicho, uważaj, tam siedzi jastrząb, chodź bliżej, żebym tak miała flowerek. [broń palna małego
kalibru, używana m.in. do polowania na drobne ptactwo.]On sobie siedzi i myśli, że w taką

pogodę nie można robić interesów. Kantor zamknięty. A to piszczą jarząbki. Widzisz, jak dużo
surawiszek.[grzyby]Usmażę ci.

- Ari, patrzę na ciebie, słucham i podziwiam, ale moknę. Chodź, powiesz mi to wszystko w

domu.

- Nie chcę jeszcze iść do domu, tak przyjemnie.
- Tobie, ale mnie nie. No, wracamy.

Podreptała ze spuszczoną głową.

* * *

Któregoś dnia upał był taki, że zdawało się, ziemia stopnieje. Ari siedziała w lesie śród

jagód. Dokoła niej kołysała się na gałęziach cisza. Gwar ptactwa zamilkł zupełnie i tylko od czasu

do czasu zakwilił jastrząb. Dziewczyna czuła dziwny niepokój, z którego nie umiała sobie zdać
sprawy. Ten upalny dzień czynił wrażenie, jakby się w nim coś czaiło. Więc kiedy zaniosła obiad

Jackowi, szepnęła mu pieszczotliwie:

- Chłopcze, wróć dziś wcześniej do domu, boję się, pewno będzie burza.

- Tak? To moja odważna panna boi się burzy?
- Troszeczkę.

- Za godzinkę będę w domu, a może poczekasz?
- Dobrze, pójdę trochę w pole, zawołasz mnie.

Ale po drodze z kantoru zauważyła, że wielki dąb, tuż przy bramie stojący, ma szerokie,

wygodne konary. Zamiast chodzić po polu w upał, który dziś ją specjalnie męczył, może sobie

posiedzieć tam jak w altance. Wdrapała się więc po płocie na olbrzyma i rozsiadła się jak w
gnieździe, mając stąd rozległy widok na ogród warzywny i pola. Ludzie kręcili się w pobliżu, ale

podwórze było puste. Szerokie szmaty pól miały barwę piaszczystych wydm. Ari patrzyła w dal i
pomyślała, że dobrze by było mieć skrzydła i bujać tak pod lazurową tonią.

background image

Jacek wyszedł wreszcie z czworaków i skierował się do ogrodowej furtki. Stamtąd

wychodziła właśnie dorodna, choć trochę klocowata dziewucha z koszem w obu rękach. Jacek o

coś zapytał. Ona postawiła kosz na ziemi, a oparłszy się o furtkę, śmiała się zalotnie. Zeler wziął ją
pod brodę, coś mówił, potem objął, potem pocałował. Ari poczuła gorący dreszcz. Wreszcie

dziewucha pobiegła naprzód, ukazując czerwone, grube nogi i wpadła do stodoły. Za nią podążył
Jacek.

Ari na moment zamknęła oczy i zacisnęła zęby. Jednak wrodzone poczucie humoru kazało

jej wnet roześmiać się cichutko. Mruknęła tylko do siebie.

- Jacuś po kwaśnych winogronach pocieszy się rzepką... phi!
I otarła zwilgotniałe oczy.

Za kwadrans Jacek znów pojawił się na dziedzińcu i wyszedł na drogę energicznym

krokiem. Za nim, oglądając się ostrożnie, wylazła dziewucha i strzepywała siano ze spódnicy i

włosów. Ari nie wytrzymała, parsknęła śmiechem tak donośnym, że dosłyszał go Zeler i
niespokojnie rozglądał się wkoło. Ari zlazła z drzewa, siadła na płocie i śmiała się bez przerwy.

- Ari, ty?... Ty jesteś tutaj?
- Nie, nie tutaj, jestem teraz tam, na polu. Masz okropnie nieinteligentne oblicze w tej

chwili. Idziemy do domu?

- Idziemy! Ale co to za głupi pomysł łazić po drzewach wobec ludzi. Co o tobie pomyślą?

Bardzo cię proszę, nie urządzaj takich przedstawień.

- Dobrze. Ostatni mój występ. Ale ty też powinieneś na stodole wywiesić kartkę z napisem:

“Osobom obcym wejście wzbronione. Lornetki na składzie”.

Zaczerwienił się po białka.

- Ari, nie myśl, że... Ari, przecież...
- Chodź, chodź, nie gadaj tyle. Będziesz mi dziś pomagał obiad gotować.

Szła szybko naprzód, a on za nią zły, zmartwiony i nieszczęśliwy. Gdy znaleźli się w

gajówce, Ari swoim zwyczajem nalała w miednicę wody, podała mu ręcznik i wyszła karmić kury.

Umył ręce i siadł na ganku. Adrianka zdejmowała suchą już bieliznę ze sznurów między drzewami
rozpiętych. Śledził jej ruchy i podziwiał smukłość nóg, strzelistość ramion i piersi. Wydawała mu

się znów zupełnie nowa i nieznajoma. Dawna chuda i blada Ari znikła. Teraz widział pięknie
zbudowaną, giętką jak stal dziewczynę, błyskającą w słońcu nagimi, brązowymi ramionami. Stała

do niego tyłem, wznosząc się na palce, przy zdejmowaniu większych sztuk; rytmicznie opadały i
pięły się w górę krągłe, sprężyste ramiona. Włosy, związane z tyłu wstążką, rozpryskiwały się jak

zdmuchnięte przez wiatr chmurki. Jacek patrzył, patrzył... i czuł jakąś nieogarnioną bolesną
tęsknotę do tej dziewczyny, która przecież stała tuż obok niego ze stosem pachnącej wiatrem i

background image

słońcem bielizny i uśmiechała się.

- Otwórz mi drzwi, Jacek, bo rozsypię wszystko.

Rzuciła pakę na łóżko, a Jacek delikatnie i bardzo nieśmiało odgarnął jej włosy z czoła i z

oczu.

- Uff, “zmachawszy” się, ale to przyjemne. Teraz będę maglować.
- Nie będziesz maglować, pójdziemy na spacer.

- Oo! Święto! Pirsza klasa. A gdzie?
- Przed siebie. Chcę z tobą porozmawiać.

- Na temat amatorskiego przedstawienia? Dziękuję, danke, merci. Nie jestem artystycznie

usposobiona.

- Ari, ja muszę się wytłumaczyć.
- Po co? Z czego? Komu? Mnie? A cóż to, czy ja jestem patronką błądzących lub damą z

komitetu obrony moralności? Jacek, wiesz, powiem ci tak po sztubacku: nie nalewaj. Co było,
stało się, koniec. Chodź na grzyby, maślaków jak maku.

I nie dała mu dojść do słowa do samego wieczora.
Koło godziny ósmej ściemniło się od razu, jakby ktoś na niebo zarzucił czarną płachtę.

Potem zadudniło z daleka i zaczął padać deszcz.

- Burza idzie - szepnęła Ari.

W tej chwili zamigotała słabo błyskawica i znów zaturkotało z daleka ponuro. Ari poszła

policzyć kury w kurniku, zaprowadziła Jackowego konia do stajni, rozpaliła ogień i obierając

grzyby niespokojnie zerkała na niebo. Ale burza krążyła jeszcze wciąż gdzieś daleko. Jacek
pocieszał:

- Widzisz, nawet burza nie chce ci robić przykrości i omija gajówkę.
Już i krowa wróciła z pastwiska, i kolację zjedli, a burza kołowała w oddali, wobec czego

Ari zdecydowała, że pójdzie spać. Podeszła do Jacka i całując go w czoło, rzekła:

- Dobranoc, chłopcze.

Przytrzymał ją za ręce.
- Nie zamykaj się, Ari, na haczyk. Zawsze będziesz trochę spokojniejsza, gdyby istotnie

burza nadeszła.

- Dobrze.

Zniknęła za drzwiami, zrzuciła już sukienkę, gdy cała izba stanęła na sekundę w białym

płomieniu, a jednocześnie potężny huk wstrząsnął drewnianym domkiem. Adrianka krzyknęła

przeraźliwie i wtuliła głowę w poduszki. W tej chwili poczuła mocne ramiona Jacka i jego głos
wrócił biedactwu przytomność.

background image

- Ari, taka dorosła kobieta, żeby się bała grzmotów, wstyd!
- Wiem, że wstyd, ale nie mogę sobie tego wyperswadować.

Wziął ją na kolana i przycisnął do piersi puszystą główkę. Za oknami teraz rozpętało się

całe piekło. Drzewa jęczały i skrzypiały, wicher tagrał świat na strzępy. Raz po raz jasność

olśniewająca zalewała izby, raz po raz waliły pioruny. Ale Jacek błogosławił burzę. Dzięki niej
miał sposobność tulić Adriankę. A tak dawno nie trzymał kochanej postaci w ramionach. Była dla

niego serdeczna, lecz ta serdeczność nie miała już zapachu czerwonych róż, jak ongi, gdy
przychodziła do jego małego pokoiku. Całował teraz oczy i usta dziewczynki, jej odkryte ramionka

i szyję.

- Moja najdroższa, moja najcudniejsza Adrianko! Przecież ja szaleję za tobą. Dlaczego

męczysz mnie od tak dawna, Ari?... Kochasz mnie chyba? Niemożliwe, byś nie kochała.

- Nie wiem, czy cię kocham, chcę, żebyś ty kochał tylko.

- Jak to, Ari? Dlaczego? Co się z tobą stało? Czy to dzisiejsze głupstwo?
- Nie... Och, jak grzmi... Jacek, nie mówmy o tym. Nie mogę teraz myśli zebrać.

- Już przechodzi, Ari. Nie bój się, obejmij mnie za szyję i zamknij oczy. Dobrze tak?
- Dobrze, Jacuś.

Burza istotnie słabła, jednak chłopiec nie myślał wcale rozluźnić objęcia. Adriance było

cicho i dobrze w ciepłym uścisku i myślała sobie, że tylko od jej jednego słowa zależy, by w tych

ramionach zostać na zawsze. Jednak tego “na zawsze” z Jackiem bała się, gdyż coś jej wciąż
mówiło, że nie tak wygląda prawdziwa miłość. Miłość, którą każdy człowiek przeżywa tylko raz,

która jest nieodgadnionym misterium dwóch dusz, ich najwspanialszą modlitwą za dar życia.
Jakże często ludzie mylą się i biorą przywiązanie, przyjaźń, wreszcie sympatię, za ten królewski

dar. A kiedy poniewczasie poznają swój błąd, jest już za późno. Siwieją włosy, oczy tracą blask, a
serce zdolność czerpania szczęścia.

Ari była za młoda, by mogła tę świadomość zaczerpnąć z życia. Ale miała intuicję, miała

instynkt, taki sam jak ten, który każe królowej pszczół lecieć w błękity, by tam ją znalazł

kochanek. I jak ten, który kwiatom na noc korony stulić każe.

- Ari, powiedz mi, o czym myślisz?

- Sama nie wiem. Właściwie nic nie myślę, mam ochotę spać.
- To zaśnij, tak u mnie na rękach.

Milczeli chwilę oboje. Na niebie jęły mrugać gwiazdy. Ucichło już zupełnie. Ari zsunęła się

z kolan Jacka i otworzyła szeroko okno.

- Jacku, czujesz jak pachnie?
- Tak, odświeżyło się, ładnie jest. Jakaś ty śliczna, Ari.

background image

Spojrzała na niego bacznie, uderzona nienaturalnym brzmieniem głosu i przelękła się.
- Strasznie tu duszno, Jacku, może wyjdziemy trochę na ganek. Nie masz ochoty?

- Nie, dziś zostanę z tobą, Ari. Już tak dawno czekam na ciebie, kochaną... jedyną...
- Puść mnie, Jacek, ręce mi połamiesz! Puść mnie w tej chwili, jeżeli nie chcesz, bym

rankiem wyjechała stąd na zawsze. Nie bądź ordynarny.

- Wszystko mi już jedno... Za tyle czasu męki... Za całą moją miłość... Ari!

Broniła się rozpaczliwie, wreszcie syknęła:
- Odejdź, odejdź precz! Nie jesteś w stodole.

Wyprostował się. Stanęła do niego twarzą w twarz z rozwianymi włosami, z rozdartą na

ramieniu koszulą.

- Proszę cię, wyjdź. Nie jesteś wart zaufania, nie jesteś dżentelmenem. Pięściami miłości

nie kupisz.

- Ari, nie masz prawa robić mi wymówek. Nie możesz żądać od młodego mężczyzny, by

włożył habit zakonny, gdy jest z kochaną kobietą. To jest głupia gra, którą płacę nerwami i

zdrowiem.

- Tak, Jacku, ja wiem, zrobiłam głupstwo, że tu z tobą przyjechałam. Ale zrobiłabym

stokroć większe, gdybym wtedy za ciebie wyszła.

- Dlaczego?

Pomyślała chwilę, spojrzała w okno, skąd uśmiechało się do niej zahaftowane gwiazdami

niebo, wreszcie rzekła cicho:

- Sam mnie nazwałeś kiedyś królową pszczół, złotą pszczółką. Ale z gromady, w której ona

szuka sobie kochanka, odpadłeś. Nie dopędzisz mnie nigdy, za słabe masz skrzydła, Jacku. I znów

jestem sama, i nie wiem, jak długo będę jeszcze krążyć samotnie... Ale chciałam, naprawdę
chciałam, byś mnie dogonił.

- Ari, czy to wszystko, co masz mi do powiedzenia?
- Tak, Jacku.

Wyszedł bez słowa. Ari długo jeszcze siedziała przy oknie, zapatrzona w to tu, to tam

spadające gwiazdy i modliła się w duchu.

- Daj mi, Dobry Boże, pokochać... Daj mi pokochać tak prawdziwie, mocno, z całego serca.
Wreszcie zaczęło świtać, Ari wciąż siedziała nieruchoma i machinalnie kreśliła coś

czerwonym ołówkiem po parapecie okna. I tak jak czerwone listeczki rosły wyrazy:

- Daj mi pokochać, Dobry Boże Panie, coś na świat rzucił zieloną zawieję drzew, coś

wyhaftował jutrzenki błyskanie w motyle skrzydła, a ogień, co tleje w Twych Świętych oczach, w
złotość zmienił ciemną gwiazd, Wielki, Święty, zmiłuj się nade mną...

background image

A gdy słońce wzeszło, oświetliło czerwono główkę Adrianki, śpiącej na oknie, z twarzą

wtuloną w łokieć. I obudził ją Jacek zaniepokojony zbyt długą ciszą w sąsiednim pokoju.

Ponieważ nie chciał wchodzić, zajrzał dyskretnie przez okno i ogarnęło go takie wzruszenie na
widok tej małej, orzechowej łepetynki, że miał ochotę wytłuc się za nocną awanturę. Stał i patrzył,

i nie mógł się odezwać. Ta kochana, słodka głowa, to jest głowa Adrianki, która mu dziś wyraźnie
dała do zrozumienia, że go nie kocha, a on nie ma siły, by ją za to znienawidzieć. I stoi jak

sztubak, i boi się obudzić, i z tęsknotą czeka spojrzenia tajemniczych oczu.

Słońce grzało coraz mocniej. Jacek chrząknął i delikatnie dotknął jedwabistych

kosmyczków, których fale porozkręcała wilgoć nocy teraz leżały żałośnie rozsypane koło uśpionej
twarzy.

- Ari, malutka... - szepnął.
Nie poruszyła nawet noskiem.

- Adrianko, głowa cię zaboli - rzekł głośniej.
I wtedy otworzyła oczy, była zdumiona, potem roześmiała się.

- Ładnie spędziłam noc. Oj, wszystkie gnatki mnie bolą. Która godzina, Jac?
- Z Bożej łaski dziesiąta, księżniczko.

- Co? I dopiero teraz mnie budzisz, człowieku! Śniadanie jadłeś?
- Nie. To jest... piłem tylko mleko.

- Dlaczego?
- Nie miałem apetytu.

- Zaraz przyjdę, czekaj na mnie.
Ubrała się i umyła piorunem. Pocałowała Jacka serdecznie, zjedli razem śniadanie i

odprowadziła go potem do dworu. Jackowi się zdawało, że noc była tylko przykrym snem, ale Ari
myślała co innego, bo po załatwieniu wszystkich czynności napisała do ojca krótki list:

“Kochany mój Tatusiu.

Skończyły się już moje wakacje i pierwsza lekcja życia. Jestem wciąż ta sama Ari, Tatusiu,

tylko chciałabym z Tobą porozmawiać. Chciałabym też mieć teraz jakąś posadę. Czy nie pomożesz

mi w tym, Tatuśku? Potrafię dużo rzeczy. Jestem silna i zdrowa, i żadnej pracy się nie wstydzę.
Do domu przecież wrócić nie mogę. Muszę być samodzielna. Pomóż mi, Tatusiu.

Twoja Ari”

* * *

Upłynął tydzień. Pogoda się zepsuła. Deszcz lał całymi dniami i całe dnie Jacek teraz

background image

przesiadywał w domu. Nie wspominali jednak ani słówkiem o burzliwej nocy. Tylko któregoś
popołudnia Jacek zaczął chodzić po izbie nerwowymi krokami. Palił przy tym co niemiara

papierosów, ale milczał.

- Jacuś, masz jakieś zmartwienie?... Powiedz mi, będzie ci lżej.

- Co ciebie obchodzą moje zmartwienia? - rzekł z goryczą.
- Sam wiesz, że bardzo. Tylko co ja zrobię, że nie potrafię z tego powodu robić z buzi maski

tragicznie konającego cielęcia, nie potrafię też chlipać w chustkę do nosa.

- Ari, słuchaj. Za dwa najdalej tygodnie przyjedzie tu mój starszy brat z żoną. Dostałem list.

Czy decydujesz się nareszcie przyjąć moje nazwisko do tego czasu?

- Nie, Jacku.

- Adrianko najdroższa, czy ty rozumiesz, jaką sobie stwarzasz sytuację?
- Nie stwarzam, bo wyjeżdżam.

- Gdzie? Kiedy? Co?
Wzięła go za rękę.

- Daj mi odejść spokojnie, Jacuś. Kończy się lato, idzie jesień, czas chłodu i pożegnań.

Wolę, żeby moja pierwsza miłość usnęła sobie cicho i ładnie, niż zginęła w szamotaniu i walce.

Nie mówię ci: zapomnij o mnie. Przeciwnie, pamiętaj o mnie, bo to ładne wspomnienie i dla
mnie, i dla ciebie. Oboje młodzi jesteśmy i mamy czas szukać naszych drugich połówek duszy.

Obojgu nam będzie jakiś czas ciężko. Jacuś, co tobie, no, kochany, bądź mądry...

I jeżeli uważasz, że wyrządziłam ci krzywdę, przebacz mi.

- Nie mam ci nic do przebaczenia.
Odtrącił jej ręce szorstko i wyszedł. Nie było go w domu całą noc. Rano przyszedł

zbiedzony, mokry, ale spokojny. Spojrzał na bladą z niewyspania i troski Adriankę i rzekł cicho.

- Daj mi gorącej kawy, Ari.

Podała jak mogła najprędzej i usiadła z daleka. Jej uśmiech zgasł.
- Kiedy chcesz jechać? - zapytał.

- Jak tylko dostanę list od ojca.
- Jedź, Ari, ale wiedz o tym, że złamałaś mi życie.

Chciała coś odpowiedzieć, lecz nie znalazła słów. I w niej coś się załamało... Zakryła twarz

dłońmi i płakała. Jacek patrzył uporczywie na pochyloną głowę dziewczyny, potem odstawił

gwałtownie szklankę i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. Franka otwierała usta szeroko ze
zdumienia; nie mogła zrozumieć, co się w tym domu dzieje.

Koło południa wpadła Jaśmieniowa i na widok zmienionej Ari krzyknęła:
- A cóż to, chora jesteś, panienka?

background image

- Nie wiem sama, niedobrze mi, serce boli.
- A Bożeż ty mój mileńki, dzieci mnie się śniły, wiedziałam, że coś niedobrego! Kładź się,

panienka, ja tu zaraz wszystko zrobię.

Ułożyła drżącą i bladą dziewczynę, otuliła ciepło.

- Zaraz plitkę rozpalę, ziółeczków naparzę. Obruszona jesteś, nic, tylko obruszona. Franka,

leć do mnie i powiedz Hance, żeby ci ziółeczków z siniej torebeczki dała.

Za godzinę Adrianka była napojona, zakryta troskliwie po sam nosek, a Jaśmieniowa

gładziła jej rozsypane włosy.

- Pośpij sobie teraz, pośpij, ja tu posiedzę chwilę.
Tymczasem całkiem niespodziewanie wpadł Jacek, zaalarmowany przez Frankę. Ari już

spała, Jaśmieniowa zabierała się do odejścia.

- Dobrze, że pan przyszedł, tylko nie trzeba panienki budzić, niech się wyśpi. Takie

chucherko, lada co zaszkodzi.

I poszła.

Jacek zaś usiadł na krawędzi łóżka i patrzył na śpiącą. Więc to już ostatnie dni. Ari

odchodzi i zostawia go samego. Czy nie umiał jej kochać? Czy nie była mu najdroższa i najbliższa?

Dlaczego nie potrafił jej do siebie przywiązać, nie wiedział. Adrianka chciała go może widzieć
innym. Jakiż on ma być? Nie widzi w sobie żadnych wad. Tyle kobiet szalało za nim. Właściwie to

nie były jeszcze kobiety, ale i Ari nie jest jeszcze dojrzałą kobietą. Czy był czas, gdy go kochała?
Może! Lecz Jacek czuł, że to jeszcze nie była miłość, do jakiej Ari jest zdolna. I ogarniał go coraz

większy żal.

Obudziła się.

- Jacuś, jesteś już?
- Jestem, malutka.

- Gniewasz się na mnie?
- Nie mam za co.

- Może i masz, ale już mi daruj.
- Lepiej ci, Ari?

- Lepiej.
Zapanowało długie milczenie. Żadne z nich nie wiedziało, co mówić. Do izby z wrzaskiem

wpadła Kola i z rozpędu od razu skoczyła na łóżko swej pani.

- Kola! Brudasie jeden, patrz, coś zrobiła z pościelą... Szoruj mi zaraz na ziemię! Idź do

pana, do pana, no, hulaj.

Kola, bardzo zawstydzona, niepewnym krokiem podeszła do Jacka i położyła mu pysk na

background image

kolanach. Pogłaskał ją.

- Swoją drogą, Ari, muszę ci pogratulować: pies pod twoim kierunkiem ogromnie

wyinteligentniał. Franusia też.

- Będziesz miał po mnie pamiątkę.

Rozmowa wlokła się, utykała, to rwała zupełnie. Wreszcie Jacek powiedział Adriance

dobranoc i poszedł do swojego pokoju.

Tak było jeszcze dwa dni. Był dla Ari grzeczny, ale nic ponadto. W owej grzeczności czaił

się jednak wrogi cień. Wreszcie Ari pojechała z leśniczym do Wilna i przywiozła sobie list od ojca:

“Droga Ari.

Wszystko przygotowane. Przyjeżdżaj do mnie. Jestem w Krakowie i czekam cię. Nie

dźwigaj sama bagażu, pamiętam cię wątłą. Śmiej się, Ari.

Marek Klaudius”

Na odwrocie koperty był adres. Ari na chwilę zrobiło się ciemno w oczach. Więc to już. Już

koniec. Przyjechała do domu i wolniutko jęła zbierać i składać swoje rzeczy. Potem wyszła do
lasu. Dzień był pogodny. Słońce zachodziło spokojnie i majestatycznie. Ari załzawionymi oczyma

obejmowała las, który był teraz zaczarowaną krainą złota i purpury... las w jesiennych szatach.
Przepych barw, dyskretna woń tęsknoty, na pajęczynach rozbłysłych tęczami kołysze się smutek,

ale uśmiechnięty smutek. I Ari bierze to wszystko w serce. I płacze nie tylko dlatego, że musi stąd
odjechać, ale że jest tak cudownie. Wrzosy kwitną. Zrywa więc cały olbrzymi pęk, wszystkie

odcienie fioletu. Serce czuje po prostu w gardle, ogarnia ją uczucie tak olbrzymiego,
niewytłumaczonego żalu, że musi stanąć, bo ćmi jej się w oczach. Oparła głowę o pień brzozy.

Wkoło niej cicho i sennie kapią jak łzy kolorowe liście. Adrianka żegna miłośnie każdy liść
osobno. W tysiącu chwil, które przyjdą, już ani jednej nie będzie takiej jak ta teraz właśnie, choć

mogą być podobne. Ale każda chwila ma swoją odrębną duszę i gdy umiera, zostaje tylko
wspomnienie, a wspomnienie jest mgłą. Ari w tej chwili kocha Jacka i cierpi, że musi go

skrzywdzić, lecz jednocześnie tęskni do tego czegoś, co czeka na nią nie wiadomo gdzie. Ari jest
stworzona do miłości i miłość owa prędzej czy później ogarnąć ją musi.

Słońce stacza się coraz niżej. Adrianka wciąż stoi o brzozę oparta i patrzy przed siebie, i

modli się do liliowych wrzosów, do miedzianych i czerwonych, i cytrynowych płatów, które wciąż

bez ustanku padają i padają; do ledwo widocznego płomienia, który wykwita w chmurach po
zachodniej stronie nieba. Ogarnia ją już mrok. Idzie do domu, a pod jej stopami monotonnie

background image

szeleszczą liście.

Jacek czekał na nią w progu gajówki. Przywitali się w milczeniu. Franusia podała kolację.

Ari przez ten czas porozstawiała bukiety wrzosów, potem usiadła naprzeciw chłopca i patrzyła na
niego.

- Nie smakuje ci zupa, Jacuś? - zagadnęła.
- Owszem.

- A dlaczego nie jesz?
- Apetytu nie mam. No, co słychać w Wilnie, Ari?

- Nic prawie nowego. Dostałam list od tatusia.
Płomień krwi oblał Jackową twarz, serce zadrgało mu boleśnie.

- Tak! Więc to już! - obcym głosem rzucił po dłuższym milczeniu.
Usiadła obok niego, położyła mu głowę na ramieniu, wzięła jego chłodną dłoń w swoje

ciepłe i giętkie dłonie.

- Jacuś, wyjadę pojutrze, odwieziesz mnie do Wilna, dobrze? I proszę cię na wszystko, nie

bądź smutny, nie bądź zachmurzony... Patrz, jakiego ślicznego wrzosu narwałam. Nie wyrzucaj
go, on ci będzie o mnie mówił. A wiesz, co? O tak:

“Dzwoniłem elfom do tańca

w niejeden przedwieczór złoty,
posłuchaj, tobie zaśpiewam

cichą piosenkę tęsknoty
jak to na lasy, na łąki

chodziła Ari po dzwonki.
Jak wodą spłynęły dzionki,

- jej nie ma! Zostały dzwonki.”

- A teraz nie będziemy już mówić o moim wyjeździe. Zagramy sobie w szachy albo w karty.
- Dobrze - powiedział bez zapału.

A gdy już ustawiła figurki na szachownicy i zrobili parę pierwszych posunięć, Jacek zrzucił

nieoczekiwanie wszystko na ziemię, chwycił czapkę i wybiegł na dwór. Nie poszła za nim, nie

wołała. Posprzątała wszystko porządnie, zapakowała potem swoją walizkę i w ubraniu położyła
się na łóżku. Oczywiście zasnąć nie mogła. Koło godziny czwartej usłyszała szczekanie Koli.

Pobiegła do kuchni i jak mogła najprędzej rozpaliła ogień i postawiła herbatę. Huknęły drzwi od
sieni. Jacek wszedł do swojego pokoju i słyszała, jak chodził tam i z powrotem; potem skrzypnęła

background image

ławka, widocznie usiadł. Zakaszlał raz i drugi. Ari niecierpliwie dokładała smolne drzewo.
Wreszcie woda zaczęła szumieć, a że była już wieczorem gotowana, więc Ari nie czekała dłużej,

nalała szklankę, wcisnęła cytryny i cichutko wsunęła się do Jackowej izby.

- Może masz apetyt na gorącą herbatę? - rzekła z uśmiechem.

- Ari, nie śpisz?
- Owszem, prawie że śpię - przysunęła mu szklankę i pogładziła zziębniętą twarz.

- Widzisz, jak zmarzłeś. Pij zaraz, ty dzieciuchu.
Wypił posłusznie, a potem rzekł z goryczą, dziwnie nie licującą z jego młodą, świeżą

twarzą.

- Miło ci uprzyjemniam ostatnie dni pobytu, prawda?

- Głupstwo, Jacuś, mamy jutro cały dzień do przeprosin wzajemnych, wobec czego

radziłabym wyspać się.

- Ari, kochanie moje - objął ją i całował gorąco - czy wrócisz kiedy do mnie?
- Nie wiem nic, Jacku. Śpij spokojnie, chłopcze.

Nazajutrz poszła pożegnać nadleśnego i z radością stwierdziła, że obietnicy dotrzymał i

zajął się jej protegowaną. Jaśmieniowa, uderzona niespodziewaną nowiną, rozpłakała się i długo

tuliła Adriankę w ramionach, nie mogąc słowa znaleźć na wypowiedzenie swego żalu. Przed
wieczorem do gajówki wpadł Jaśmień.

- A cóż to znowu pani wyprawia, dlaczego odjeżdżać, źle tu było? Polowania nadchodzą,

panno Adrianko! Jak można?

- Kiedy muszę. Już i tak za długo odpoczywałam. Niech pan pozdrowi wszystkie lasy ode

mnie i niech pan sam o mnie pamięta.

- Pamiętać to będziemy wszyscy. Ale naprawdę, tak ni stąd, ni zowąd. Jakby mnie kto

chojakiem po łbie wygrzmocił.

I zasiedział się z młodymi do jedenastej, przy czym obiecał wpaść jeszcze rano.
Zostali sami. Jacek uklęknął przed Ari i położył głowę na jej kolanach. Mówić nie mógł,

ona też nie. Ale w milczeniu owym byli bliżsi sobie niż kiedykolwiek. I tak jak pierwszego
wieczora, trzymała mu rękę na głowie, a on jej drugą dłoń tulił do ust.

- Jacku - szepnęła.
- Co?

- Pamiętaj o mnie i bądź dobry dla ludzi.
- Dobrze.

- I nie gniewaj się na mnie.
- Dobrze, Ari.

background image

- I... i... i nie zakochaj się prędko w innej.
- Och, Ari, głuptas jesteś! To nasz ostatni wieczór, Adrianko.

- Ostatni.
- Kiedy cię tu przywiozłem, tak sobie wszystko inaczej wyobrażałem!

- Bo nigdy się tak nie dzieje, jak człowiek sobie wyobraża. Najlepiej nic w rojeniach nie

budować, wszystko, co ma przyjść, przyjdzie samo i tak.

Późno poszli spać, bo ciężko im było oderwać się od siebie, zwłaszcza że Jacek czuł, że

Adrianka nie wróci tu już nigdy.

Zbudził dziewczynkę ruch i gwar na ganku. Okazało się, że wszyscy gajowi przyszli ją

żegnać. Zajechało auto ze dworu. Adrianka, bardzo blada, wyszła przed dom i uderzyło ją niemile

wycie Koli, uwiązanej przy szopie. Ale Jacek tłumaczył, że uwiązać ją trzeba, bo w przeciwnym
razie poleci za samochodem.

Ari podawała kolejno rękę ludziom, z którymi się już zżyła. Przybiegła i Jaśmieniowa, i

parę znajomych kobiet. Gajowi w prostych, niewyszukanych słowach życzyli Adriance szczęśliwej

drogi i wszystkiego dobrego w życiu. Widać było, że ją kochają i szczerze żałują. Jaśmieniowa
płakała głośno. Franka buczała w stodole. Jacek tylko patrzył i dziwił się, co za urok rzuciła taka

jedna niepozorna osóbka na całe otoczenie.

Wreszcie Ari wsiadła do auta z Jackiem i wychyliła zalaną łzami twarzyczkę w stronę

zebranych.

- Zostańcie z Bogiem. Nigdy o was nie zapomnę.

- Jedź z Bogiem - zabrzmiał chór i auto ruszyło.
Przytuliła się do Jacka. Las szybko uciekał, uciekały znajome drogi tak, jak przeżyte dnie.

Migały puste pola, zagajniki, które tak dobrze znała i lubiła... Wszystko uciekało w przeszłość.
Adrianka jeszcze mocniej przycisnęła głowę do piersi Jacka i płakała, płakała.

Jacek wrócił do gajówki późnym wieczorem. Na dworze mżyło i wiał chłodny wiatr, ale

Franusia dobrze była wytresowana przez swą panią i w izbie panowało przyjemne ciepło,

buchające od napalonego pieca. Kola leżała zwinięta w kłębek przy ławce, na której zwykle
siedziała Adrianka. Wrzos pachniał ledwo wyczuwalnie i w glinianym garnczku na stole

czerwieniły się korale jarzębiny. Nic się nie zmieniło, Ari tu jeszcze była, jeszcze drżało echo
piosenek, które śpiewała, jeszcze spomiędzy gałązek wrzosu i jarzębiny wyglądał jej uśmiech.

Jacek usiadł na łóżku i patrzył na lampę oświetlającą stół. W blasku tej lampy jakim pięknym
połyskiem roztopionej miedzi lśniły zawsze włosy Adrianki! Kola podeszła do pana i stanąwszy na

tylnych łapach, dotknęła wilgotnym nosem Jackowego policzka i zaskomlała przejmująco.

“Co się dzieje z panią, dlaczego jej nie ma jeszcze”? - dziwiła się Kola. I podnosiła błagalnie

background image

do góry pyszczek, i siadała, i znów wspinała się, opierając natarczywie łapy o ramiona
zamyślonego posępnie chłopca. Wreszcie wypadła na dwór i zaczęła wyć rozpaczliwie.

Gdy Jacek zmożony wrażeniami odchylił kołdrę, by się wreszcie położyć, zauważył, że na

poduszce leży biały welon Ari i przypięta do niego karteczka:

“A jeśli rankiem wspomnisz o mnie, a jeśli rankiem -

- jutrzenką bladą błysnę skromnie przed twoim gankiem,
a jeśli wspomnisz o mnie czasem w południa ciszę -

- wiatrem przylecę, co tu lasem lekko kołysze.
Jeśli o zmroku wspomnisz o mnie, jeśli o zmroku -

- łzą wielką, czystą przeogromnie stanę ci w oku.
- A zaś wieczorem przyjdę do cię, cichym wieczorem

piosenką lilij, co w tęsknocie lśnią nad jeziorem.”

Przeczytał uważnie raz, drugi. Schował kartkę do portfelu, a welon pod poduszkę i przytulił

głowę do poduszki z przeciągłym westchnieniem.

Popłynął szereg dni, które były dla Jacka nieustanną, męczącą wędrówką po gęstym lesie

wspomnień. Błąkał się w nim i gubił, i nie mógł znaleźć drogi wyjścia. Sposępniał, zmizerniał,

stracił apetyt, a męczył się tym więcej, im bardziej teraz, z oddali, rozumiał, dlaczego nie mógł
zdobyć Ari na zawsze.

Zaczął patrzeć na świat i otoczenie jej oczyma, przez pamięć o niej chciał kochać to, co ona

kochała. Jakżeby teraz chętnie chodził z nią podziwiać grę barw jesieni, jak bardzo chciał, by

pokazała mu “zdechłą myszkę, którą włożyła do mrowiska” lub “zaczarowaną” brzozę na pagórku.
Ale to wszystko była już bezpowrotna przeszłość. Nieraz, gdy jeszcze byli razem, wymawiał jej:

- Jesteś egoistką najbardziej zachłanną, jak sobie można wyobrazić, bo wszystko, co

czynisz, czynisz dlatego, by cię otoczenie twoje kochało. Zdobywasz tę miłość, bo chcesz chodzić w

jej aureoli, a ty kochasz siebie.

Ari zaś rzadko tłumaczyła się z tego zarzutu, raz mu tylko powiedziała:

- Jestem egoistką. Bardzo ładnie. Czy tobie z tym jest źle, czy źle jest tym, co mnie kochają?

Sama zdolność wykrzesania z siebie uczucia już jest szczęściem. Taką mnie Bóg stworzył, chcę, by

ludziom ze mną i koło mnie było dobrze, bo nie znoszę smutku. Tak. Egoizm godny potępienia,
więc potępiaj mnie, Jacuś, i przestań kochać, jeżeli możesz, no!

Teraz uważał, że ta kokieteria, mimowolna czy świadoma, była jedną z jej zalet, bez niej Ari

nie byłaby zupełna, tak jak kwiat bez woni. Musiała być kochana, bo na to została stworzona, na

background image

osłodę i radość ludzkich oczu, męskich serc. Tak jak Ewa.

Wreszcie smutną ciszę gajówki zakłócił przyjazd starszego brata Zelera z młodą, elegancką

żoną. Pani Marysia była bardzo przystojna i zalotna. Od razu poczuła się u Jacka jak u siebie w
domu. Co prawda mocno grymasiła na niewybredne życie i utyskiwała, że zmizernieje z głodu.

Pełno jej było w każdym kącie, wszystko oglądała i krytykowała. Z punktu zraziła do siebie
Franusię i Jaśmieniową, a nawet Jaśmienia, przybierając względem nich pański, wyniosły ton.

Jacek, bardzo dla niej uprzejmy, cierpiał teraz stokroć gorzej niż wtedy, gdy był tylko sam ze swą
tęsknotą. Zbyt jaskrawo rzucała się w oczy różnica między Adrianką i panią Marysią. Nawet

gajowi do niego mówili:

- Ej, panie Jacku, ładna bo ładna ta bratowa, ale Boże strzeż! Panienka urodą nie grzeszyła

(Ari nie uchodziła za ładną na wsi, pojęcie urody na wsi i w mieście jest bardzo różne), a przecież
jak spojrzała, a jak się roześmiała, to by człowiek za nią w ogień i wodę gonił. Teraz to i niemiło

chodzić do gajówki.

Kiedyś Jacek z bratem wyszli na jarząbki. Przyłączył się i Jaśmień i szczęśliwym trafem

ubili pięć sztuk, w tym sam Jaśmień aż trzy. Przytroczył je do pasa i rzekł do Jacka:

- Wie pan co? Każę je żonie wypatroszyć i prześlę panu, a pan niech je pocztą dla naszej

kochanej panienki wyekspediuje. Ach, co to za słodkie dziecko, ta panna Ari - zwrócił się do
starszego Zelera. - Myśmy tu wszyscy pana siostrzyczkę pokochali jak rodzoną córkę.

- Moją siostrę? Pannę Ari? - zdumiał się brat Jacka, ale w tej chwili poczuł, jak na jego

ramieniu zaciskają się Jackowe palce. Uśmiechnął się więc dyskretnie i milczał, a Jaśmień

popatrzył w las i dorzucił:

- Potrafiła człowiekowi wmówić, że na świecie jest dobrze. Ot, takie małe słoneczko.

Dopiero gdy bracia zostali sami, Jacek został wzięty na spytki:
- Coś ty sobie za siostrę tu wykombinował, hę?

- To delikatna sprawa, Toniu, długo by o tym mówić.
- Nie masz do mnie zaufania?

- Do ciebie tak, ale wybacz, do twojej żony nie.
- Uprzedzony jesteś, to bardzo dobra i miła kobieta.

- Ja nie przeczę, ale...
- No, jeżeli “ale”... to możesz być spokojny, że zachowam dyskrecję.

Do późnej nocy siedzieli bracia w kancelarii ku oburzeniu pani Marysi. Wreszcie Antoni

spytał:

- Nie masz jej fotografii?
- Nie.

background image

- Szkoda. Bardzo ciekawy typ. Ja na twoim miejscu nie puściłbym jej od siebie.
- To się tylko tak mówi, Antku.

- A swoją drogą bardzo chciałbym ją poznać.
Teraz Jacek znalazł temat do rozmów z bratem i było im obydwu bardzo miło. Z

opowiadań Jacka wyrastała w oczach Antoniego jakaś cudowna, słoneczna wizja i bardzo pragnął,
by jego Marysieńka choć w części była do tamtej podobna. Ale Marysieńka właśnie coraz

namiętniej grymasiła i narzekała na “wściekłe nudy” i na “zakazane mordy”, tak że po
dwutygodniowym pobycie Antoni musiał zrezygnować z dalszych spacerów i polowań.

Żegnając się z bratem, serdecznie powiedział mu:
- A jednak, Jacku, jesteś szczęśliwy. Takich wspomnień pozazdrościłby ci niejeden. Ba! Ja

sam na pierwszym miejscu. Widzisz, często w marzeniach urabiamy sobie ideał kobiety, a potem
spotykamy coś zupełnie odmiennego, żenimy się i jest niby całkiem dobrze. Tymczasem ta

wyśniona przechodzi gdzieś bliziutko, czujemy ją niemal. A zakwita komu innemu. Nam zostaje
tylko tęsknota, która od czasu do czasu puka do serca i przypomina, że istnieje. Tyś księżniczkę

twych marzeń miał w ramionach, a to już dużo.

I Jacek znów został sam. A gdy któregoś dnia spadł pierwszy śnieg i ubielił świat, Jacek

usiadł do pisania listu.

“Ari najmilsza!
Nie wiem, gdzie jesteś i co robisz, ale chciałbym Ci powiedzieć, że dziś w nocy spadł

pierwszy śnieg. Pierwszy śnieg, Księżniczko. I przypomniał mi twoją bajkę o białych pawiach,
wiesz, tę: “Raz ktoś księżniczce cud urody darował białe pawie trzy”... Ari, chciałbym Ci tyle, tyle

napisać o mojej tęsknocie. Lecz tylko wciąż nasuwają mi się te słowa, i te jedynie: Ari najmilsza,
spadł pierwszy śnieg!”

Oparł głowę na rękach i zapłakał.

background image

III

Po przyjeździe do Krakowa Adrianka wzięła z dworca dorożkę i kazała się wieźć na Planty

pod wskazany adres. Otworzyła jej jakaś staruszka.

- A do kogo to panienka?

- Do tatusia, to jest, chciałam powiedzieć, do pana profesora Klaudiusa.
- Ach, to pani? Proszę, proszę bardzo. Profesor wspominał, ale ja myślałam, że to będzie

dziecko, a to taka duża panna. Niechże się pani rozgości. Tu łazienka, a tu pokój profesora. A to
będzie pani pokoik. Walizkę na krzesełku... tak. Proszę mi dać palto. Profesor się ucieszy.

Zalana potokiem słów, Ari czuła się nad wyraz nieszczęśliwa i była rada, gdy staruszka

oświadczyła, że kapusta na pewno będzie przypalona.

- Ojej, to trzeba czym prędzej przełożyć w inny garnek! - krzyknęła Ari, myśląc

jednocześnie, iż zupełnie nie przepada za przypaloną kapustą.

- To pani wybaczy, że zostawię ją samą, bez opieki?
- Ależ naturalnie - odparła z głębokim entuzjazmem. I gdy staruszka podreptała w stronę

kuchni, Ari wyciągnęła z walizki mydło, ręcznik i czystą bieliznę i zniknęła w łazience.

Po godzinie zjawiła się w pokoju i zamiast gospodyni zastała ojca. Z krzykiem zawisła mu

na szyi, zaś Marek Klaudius otoczył ramionami smukłą postać córki i pomyślał, że za wszystkie
trudy i znoje życia zapłatą jest taka chwila.

- No co, malutka, zdrowa jesteś? - spytał wreszcie.
- Tak, tak, tatuśku. Ale co ty robisz tu, w Krakowie?

- Mam cykl wykładów na uniwersytecie.
- Aha. Tatusiu, ja ci podam obiad, dobrze?

Skinął głową uśmiechnięty.
Pobiegła do kuchni i zastała staruszkę siedzącą na krześle z miną pełną rozpaczy i

oburzenia.

- Widziała pani coś podobnego? Cesi jeszcze nie ma. Kto poda obiad? Okropność.

- Ależ, proszę pani, nie ma się czym przejmować. Ja to zrobię. Właśnie przyszłam prosić,

by mi pani pozwoliła.

- Przecież to nie wypada, stanowczo nie wypada... gość!
- Głupstwo, ja nie jestem taki ważny gość znowu. Co można brać na stół?

- Ale nie wypada, stanowczo nie wypada... Zupę można brać... żebym wiedziała, że pani

przyjedzie... A co pani woli, sznicle czy “koklety”? Bo ja dziś kazałam zrobić “koklety”, ale jak pani

woli sznicle... zupę do tej wazy, proszę pani. Ale to stanowczo nie wypada...

Ari zagryzała usta, by nie śmiać się głośno. Z błyszczącymi oczyma podawała ojcu najpierw

background image

zupę, potem “koklety” i przypaloną kapustę. I obserwowała dyskretnie staruszkę, która miała z
siedemdziesiąt lat, wspaniale zrobione kolorki i brewki czarne, a włosy wysmarowane też na

smolisto czymś lepkim i lśniącym. W tych to misternie w warkoczyk uplecionych i w obwarzanek
zawiniętych włosach chwiała się figlarnie błękitna kokarda. Przy granatowej taftowej bluzce jak

sztandar powiewał różowy gazowy żabot. Staruszka gadała bez przerwy, przy czym gestykulowała
tak zawzięcie, że Ari wciąż usuwała cichaczem sprzed jej miejsca różne przedmioty w obawie, by

to wszystko nie frunęło w powietrze. Wreszcie obiad się skończył i Ari powiedziała:

- Proszę pani, ja bym strasznie chciała się przespać. Czy mogę iść do swojego pokoju?

- O tak, naturalnie, ja też jestem śpiąca. Bo to, widzi pani, człowiek tak spracowany,

wszystkiego musi sam dopatrywać. Taki tłumok nie wróci na czas, moja pani. Jakie to czasy!

Gdyby to moja mamusia widziała!

- Ale pani ma wyjątkowe szczęście, że mamusia tego nie widzi - oświadczyła Ari z bardzo

poważną miną. Wzięła ojca pod rękę i skinęła uprzejmie gospodyni. - Dziękujemy za smaczny
obiadek, niech się pani zaraz położy i zdrzemnie, to świetnie robi na cerę i na kiszki - po czym

wyszła, prowadząc profesora, który szybko mrugał powiekami. Gdy znaleźli się sami, Adrianka
usiadła obok ojca na staroświeckiej kanapie i spytała:

- Czy ona ci co dzień tak trzeszczy nad głową?
- Uhm - mruknął.

- No, to będę musiała to antyczne oblicze nieco uciszyć. Czy jesteś zadowolony, że

przyjechałam?

- Ty wiesz, Ari. Trzeba, żebyś się przespała.
- Dobrze. No, pocałuj mnie jeszcze, tatusiu, i naprawdę przestań mówić, bo oka zmrużyć

nie mogę.

Uśmiechnął się i wziął gazetę do ręki. Ari w niespełna kwadrans spała już smacznie, zaś

profesor palił fajkę i był szczęśliwy, że ma znów przy sobie ukochane stworzenie.

W parę dni potem Adrianka poszła z ojcem objąć posadę sekretarki przy bibliotece

uniwersyteckiej. Idąc ulicą omal nie skakała z radości. Gdy usiadła przy małym biurku, miała
wrażenie, że cały Kraków do niej należy. Pracy było dużo, ale Ari nie męczyła się wcale, gdyż

wkładała w zajęcie swój ogromny zapas radości. Najmilsze jednak były wieczory. Ojciec
przychodził po nią i oboje maszerowali nad Wisłę. Nie mówili do siebie wcale. Zresztą, jeżeli

nawet zawiązywała się rozmowa, to słychać było tylko głos Adrianki. Po spacerze wracali do
siebie, witani piskliwym sopranem gospodyni.

- “Jezosie”, Maryjo, na taką pogodę bez “galaszy”! Zdrowie można stracić całkowicie.

Zresztą dywan... Żeby to moja mamusia widziała! Ten dywan dostałam od mojego “konkorenta”.

background image

Fi! Żebym tak chciała przyjmować od każdego.

- To by pani miała skład dywanów - przerwała Ari. Ale nim zasiedli do kolacji, musieli

wysłuchać tuzin emocjonujących historii. Tak było dzień w dzień.

W niedzielę rano był spokój, bo panna Józefa chodziła do kościoła i tkwiła tam cztery

godziny. A gdy zjawiała się w progu, Ari trącała ojca łokciem w bok i szeptała:

- Zaraz będzie operetka.

Panna Józefa wycierała zamaszyście nogi i wchodząc do pokoju wołała donośnie:
- Ale żebyście państwo wiedzieli, jakie ksiądz Izydor miał głębokie kazanie! Ja mówię, on

powinien być za życia “kandyzowany” absolutnie.

Przy tym ręce jej rozłożone szeroko wykonywały cały szereg ruchów, grożących całości

sprzętów, a w każdym razie słuchaczy.

- Ależ, panno Józiu, on się nazywa Dezydery.

- No, to wszystko jedno. Ale kazanie było głębokie.
- A talerze panny Józi wzniosłe - śmiała się Ari.

* * *

Po obiedzie profesor z córką wychodził na spacer i wracali dopiero późnym wieczorem.

Klaudius był nieustannie prowokowany i atakowany przez Adriankę, więc chcąc nie chcąc, musiał
odpowiadać na jej pytania. Musiał się uśmiechać i skonstatował, że to jest zupełnie miło mówić

do kogoś, kto słucha uważnie, że dobrze jest w najprostszych słowach wyjawiać myśli przed
dwojgiem zapatrzonych w ojcowskie usta oczu, przed taką małą, słodką kobietką, prócz której nie

miał na całym świecie ani jednego przyjaciela. I z wolna Adrianka poznała historię ojca i
zrozumiała, dlaczego nie lubił ani mówić, ani śmiać się.

Był studentem uniwersytetu. Wychowany przez dziadków w małym, skromnym dworku,

kochał ponad wszystko przyrodę. Był wesoły, rozmowny, marzył o podróżach w kraje

podzwrotnikowe. Kobietom jednak się nie udzielał, bo go nużyły towarzyskie rozmówki, męczyły
cztery ściany salonu. Wszystkie wolne chwile spędzał na wycieczkach. Podczas wakacji brał

plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami i w towarzystwie kilku kolegów włóczył się po cygańsku po
lasach i górach. Był wtedy bardzo szczęśliwy. Dziadkowie umarli, został mu niewielki mająteczek,

który kochał całym sercem. Wówczas weszła mu w drogę kobieta, która prócz urody miała
niezwykły spryt. Oczarowała go bardzo szybko, zrujnowała jeszcze szybciej. Majątek trzeba było

sprzedać. Zamieszkali w Warszawie w jednym pokoiku. Wmówiła w niego, że jest kretynem i
niedołęgą. Wreszcie uciekła z jego uczniem, którego kochał jak syna. Po długich staraniach dostał

rozwód. Był już wtedy profesorem gimnazjum. W parę lat później ożenił się po raz drugi z matką
Ari. Póki nie było dzieci, stosunki między małżeństwem były względnie przyjazne. Marek jeszcze

background image

od czasu do czasu myślał o podróży w nieznane, dalekie kraje, ale coraz częściej oblewano go
zimną wodą.

- Zwariował! Przyzwoitej sukni nie mam, a podróży mu się zachciewa. Do teatru wyciągnąć

go nie można. Pewnie chcesz, żebym się z tobołkiem za tobą włóczyła?

Nauczył się więc nie zwierzać ze swoich marzeń serdecznych. I tak rok za rokiem urodził

się Leszek, Ari i Żenia. Profesorowa winę za niedostatek zwalała na barki męża, zatruwając mu

życie ciągłymi wymówkami. Marek Klaudius zamknął się w sobie, zamurował i... przestał marzyć.

Gdy Ari kiedyś, przytulona do kolan ojca, słuchała jego urywanych zdań, wybuchnęła:

- Ach, tatusiu! Jaka szkoda, że nie ożeniłeś się ze mną, z nas byłaby cudowna para.
Wtedy profesor po raz pierwszy głośno się roześmiał i od tej chwili czynił to nie raz ku

przeogromnej radości Ari. A gdy przyswoił sobie tę umiejętność, w ten, a nie w inny sposób
okazywał swoje zadowolenie. Niebieskie oczy profesora gorzały młodzieńczym blaskiem, gdy

puszysta głowa córki dotykała pieszczotliwie jego policzka. Czuł się młodym, wesołym chłopcem
sprzed lat, tym samym, co z nosem utkwionym w pomiętą mapę wchłaniał zapach lasów

podzwrotnikowych.

Panna Józia nadziwić się nie mogła zmianie, jaka zaszła w lokatorze i długie gozdiny

spędzała przyciśnięta do dziurki od klucza. O czym oni mówią? Z czego się śmieją? Czasem
ogarniała ją wściekłość.

Panna Józia bowiem miała specjalną pasję do wietrzenia tajemnic. Znała cały Kraków,

wiedziała, gdzie kto brał ślub, gdzie kto się rodził i chrzcił, wiedziała o każdej uroczystości

familijnej bliższych i dalszych sąsiadów, liczyła namiętnie ślubne i nieślubne dzieci. Ale o swych
lokatorach nic konkretnego dowiedzieć się nie mogła, była więc niepocieszona.

Zaś tym dwojgu było razem tak dobrze! Czasem Ari na prośbę ojca notowała swoje wiersze.

Profesor z nabożeństwem składał karteczki do teki i uśmiechał się tajemniczo.

- Po co chowasz, tatusiu, te głupstewka?
- Na pamiątkę, Adrianko.

- Jesteś nadzwyczajny.
Ale zbliżały się święta Bożego Narodzenia i oboje radzili, co robić. Profesor orzekł, że bez

Ari do domu nie pojedzie, Ari znów nie chciała “robić piekła”. Aż na parę dni przed Wigilią Ari
wracając z profesorem z biura, spytała:

- Tatuś, czy chcesz koniecznie słyszeć w święta głębokie kazanie panny Józi i jeść

przypalone “koklety”?

- E, nie bardzo.
- Czy jesteś dosyć silny, by wrócić w krainę młodości?

background image

Spojrzał zdziwiony i milczał.
- W takim razie bierzemy plecaki, kupujesz mi buty i idziemy pieszo do Zakopanego.

- Adrianko!

* * *

Kraków spał jeszcze cicho, zasypywany miękkimi płatkami śniegu, tulącymi się

najmiłośniej do strzelistych wież kościelnych. Wisła wchłaniała z westchnieniem niezliczone

tajemnicze pocałunki zimy. Profesor i Adrianka byli już daleko poza miastem. Za nimi został sen
królewskich grobów i hejnał Wieży Mariackiej. Szli w krainę skał i smreków.

Jakże cudny wydawał się świat profesorowi. Dla Ari było to wszystko nowe i nieznane, ale

dla niego był to naprawdę powrót w krainę młodości. Opadły zeń wszystkie troski i kłopoty dnia

codziennego, dusza przybierała barwę błękitu czystego nieba. Jak dobrze jest żyć i patrzeć na
dalekie, coraz węższe drogi w obramowaniu postrzępionych lasów, na rozległe, niepokalanie białe

przestrzenie, o których się wie, że za parę miesięcy trysną fontannami zieleni. Wróble czynią
gwałt i rejwach. Ari nie może wytrzymać, by nie wytłumaczyć ojcu ich rozmowy.

- Patrz no, tatuś, ten duży, gruby, ma “głębokie” kazanie, całkiem jak ksiądz “Izydor”.

Powiada: “Moi kochani, kiedyśmy tu się już zebrali, to trzeba pomyśleć o jedzeniu, bo to wróbel

nie najedzony nie ma szyku...” I teraz wszystkie się drą:

- “Wisz, gdzie pszenica?”

- “Wiem”.
- “Wisz, gdzie owies?”

- “Wiem”.
- “Powiedz, powiedz, powiedz”.

A on piszczy:
“Drap, drap, drap”. To znaczy: “Podrapcie się w głowę, bo ja wiem dla siebie”. I zwiał.

Profesor uśmiechnął się, a potem nagle zaczął piszczeć:
- Drap, drap... drap...

- Tatuś wróbla udaje? Profesor Klaudius? Zgroza!
- A wiesz, co to znaczy?

- Nie.
- Podrap się w łepek, bo ja jestem głodny i trzeba pomyśleć o gorącym obiedzie.

Rozpalili pod lasem ognisko, ugotowali herbatę, zjedli chleba z wędzonką i czekoladę i

ruszyli dalej.

Co to były za wspaniałe święta. Ari do końca pamiętała swą pierwszą wycieczkę z ojcem.

Prysnął zły czar, jaki lata rzuciły na jego duszę. Gonił się z córką, skakał, lepił bałwana, sypał

background image

Adriance śnieg za kołnierz... I zgodził się z nią, że życie jest piękną krainą, tylko trzeba umieć po
niej chodzić. Całe dnie byli w marszu, który przecież wcale ich nie męczył, i nieraz Ari mówiła:

- Ach, tatusiu, jak mi żal ludzi, którzy muszą jechać pociągiem. My przynajmniej możemy

stanąć i usiąść gdzie chcemy, wszystkiego dotknąć, wszystko obejrzeć dokładnie, a oni co?

W jednym ze schronisk spotkali większą grupę turystów. Byli to studenci, paru artystów

malarzy, dziennikarz z Krakowa i jakaś zabójcza sportsmenka. Niepodobna było uniknąć

znajomości. Panowie głośno wyrażali zachwyt nad świetną “formą” Adrianki. W tym schronisku
upłynęła im noc wigilijna. O spaniu nikt nie myślał. Gdzie okiem sięgnąć, ponad głowami, lśniło

złoto gwiazd, u stóp słał się puszysty dywan śniegu. Ciemne wieżyce gór o najróżnorodniejszych
kształtach pięły się w górę do gwiazd. Zaczęło prószyć lekko, leciutko. Właściwie padał nie śnieg,

ale srebrny pył. Ari z ojcem stała przed chatą, oboje mocno wzruszeni. Naokoło cisza, taka cisza,
że dziewczynce marzyło się granie organów hen w niebie, przy Jezusowej kolebeczce. Cisza, która

niemal zatrzymuje bicie serca. Ari nie wiedziała nawet, że po jej twarzy płyną łzy. Zaczęła
cichutko:

“Lulajże, Jezuniu, lulajże lulaj.

A Ty Go, Matulu, w płaczu utulaj.”

Wysoki, czysty głosik przeniknął do wnętrza chaty. Wszyscy po cichu wyszli na dwór i

kończyli chórem refren.

“Gwiazdami nabitą masz kolebeczkę

i skrzydła anielskie za poduszeczkę.”

Wyciągnęła Ari, a chór kończył: “Lulajże, Jezuniu, lulajże, lulaj”. A potem już tylko

mruczeli zgodnie, gdy dziewczynka coraz nowe dorzucała strofki:

“Koszulkę utkaną z nitki pajęczej

wstążeczki dziergane z pasemek tęczy.
Świat cały Cię dzisiaj lula bezkreśnie,

uśmiechnij się do nas, Jezusku, we śnie.”

Skończyła. Panowie otoczyli ją i dziękowali serdecznie. Profesorowi zwilgotniały oczy.
- Ale gdzie pani nauczyła się tych słów? Początek znamy, ale koniec? - indagowała

background image

sportsmenka.

- To tak sobie, wykombinowałam. Przecież Pan Jezus na ziemi w żłobie raz się tylko

urodził. Teraz w niebie Mu lepiej, czy nie?

- No oczywiście. W każdym razie pani ma fantazję.

- Chrypkę, zdaje się, też - dodała Ari i weszła do schroniska, bo śnieg padał coraz gęściej.
A Jacek Zeler spędzał Wigilię u swojego brata. Był trochę pijany i ciągle do pani Marysi

mówił: “Ari”.

Pani Klaudiusowa i Leszek zostali wraz z młodymi Karbowskimi zaproszeni na Wilię do

Otwocka i tam siedzieli parę dni. Któregoś wieczoru Żenia, przeglądając gazetę, krzyknęła głośno
i pokazała matce artykuł “Święta w Zakopanem”. Autor w barwnym felietonie opisywał życie

towarzyskie w uzdrowisku, a specjalną uwagę zwrócił na turystów, którzy Wigilię spędzali pod
gołym niebem, przy czym szczegółowo i obrazowo mówił o małym schronisku i jego chwilowych

gościach. Pani Klaudius czytała z wypiekami na twarzy: “Był między nami i znany uczony,
profesor Klaudius, wraz ze swą śliczną córką, Adrianną. Może nigdy zasypane śniegiem góry nie

słyszały w świętą noc tak słodkiego dziewczęcego głosiku. W każdym razie nam, zawodowym
włóczykijom, śpiew panny Adrianki wydał się harfą aniołów. O siódmej rano ruszyliśmy w dalszą

drogę”.

- Ach, więc to tak! - krzyknęła z kolei pani Klaudius. - To on nie może do domu na święta

przyjechać i w sekrecie przede mną robi spiski z tą awanturnicą! No, ja mu za ten pasztet
podziękuję.

Wiktor mitygował:
- Ależ, mamo, nie ma się czemu dziwić. Profesor jest zawsze przepracowany, więc taka

podróż najwyżej dobrze mu zrobi.

- To nie chodzi o podróż, tylko o Adę. Dlaczego robi przede mną tajemnicę, że są razem?

Świństwo, skandal!

- Ze mną ojciec nigdy nie jeździł - mruczała Żenia.

Wiktor tylko brwiami ruszył. Myślał o Adriance.

* * *

A ojciec z córką wrócili do Krakowa w doskonałych humorach, zdrowi, silni, wypoczęci. Ari

zasiadała znowu przy swym biurku w bibliotece i namyślała się chwilami, czy napisać do Jacka,

czy nie. Poradziła się ojca, ten zaś krótko i węzłowato powiedział “Nie!” Usłuchała.

Do tej pory nie zawierała żadnych znajomości. Studenci bywający w bibliotece kłaniali się

Adriance z wyszukaną uprzejmością, rozmawiali z nią, jak tylko była okazja, ale niestety, Ari nie
chciała tracić czasu na rozmowy. Odprowadzających też znalazłoby się wielu, ale zawsze w porę

background image

przy wiotkiej figurce panienki wyrastała wielka figura profesora.

Tymczasem po powrocie z wycieczki już w parę dni zjawił się w cichym mieszkaniu panny

Józefy młody dziennikarz, którego Ari w górach w noc wigilijną poznała. Przyszedł bardzo
nieśmiały i zmieszany, gdyż nie był pewny, czy go za drzwi nie wyrzucą. Oczywiście przyszedł z

prośbą: “Czy pani nie byłaby taka dobra przepisać mi tę kolędę, którą śpiewała w schronisku, bo
bardzo mi się to podobało i chciałbym mieć pamiątkę”. Ari z nadzwyczajną uprzejmością

oświadczyła mu, że kolędy nie pamięta. Gość został na herbacie i od tej pory bywał niemal
codziennie, przynosił kartki do kin i teatrów, zaproszenia na bale i wieczorki, z których Ari nie

korzystała. Zawiązała się jednak między młodymi nić sympatii, a i profesor polubił nieśmiałego
wielbiciela córki. Panna Józefa roztrąbiła po całej kamienicy, że panna Ari ma “konkorenta”.

Wszystko byłoby dobrze, gdyby profesora nie gnębiła myśl, że w połowie marca musi

wrócić do Warszawy i Adriankę tu zostawić.

- Nie martw się tylko, tatusiu, ja sobie dam radę. Przebidujemy jakoś zimę, a wakacje

nasze. Brykniemy w świat.

Profesorowi jednak bardzo trudno było się “nie martwić” i wyjechać z myślą, że jego

dziewczynka zostanie zupełnie sama. Rozmawiając więc z dziennikarzem, prosił:

- Opiekujcie się tu moją dziewczynką razem z panną Józią. Nie dajcie jej krzywdy zrobić.
Pan Tolek przyrzekał uroczyście, panna Józia machała rękami.

- Co pan myśli, że ja młodej dziewczyny nie potrafię upilnować? Za kogo mnie pan

profesor ma? Ja, chwalić Boga, miałam siedemnastu “konkorentów” i uchowałam się panienką do

dziś dnia. Ten jeden to mi dywan nawet przyniósł, a co to było “gruchu” w całej kamienicy,
Jezosie Maryjo, wszystkie panny mi zazdrościły. A ja nic, jak ta skała!

Nadszedł dzień wyjazdu. Ręce panny Józefy zawadzały o wszystkie sprzęty i ściany, a język

latał jak na sprężynach. Tolek z Adrianką ulokowali profesora w przedziale. Ari uśmiechała się

przez łzy i wołała:

- Ale Wielkanoc nasza, tatusiu!

Powiewał wielką chustką; Ari czekała, póki biały płatek nie wsiąknął w dal, potem

zawróciła energicznie.

- Dokąd pani idzie? - spytał Tolek.
- Do zajęcia.

- A co pani będzie robiła wieczorem?
- Pewno będę płakała.

- To ja mogę przyjść z kolegą?
- Niech się pan spyta panny Józi, nie mnie. Ona też jest jeszcze panienką.

background image

Gdy w godzinę potem siedziała przy swoim biurku, nie mogła się uśmiechać. Ze strachem

myślała o tym, że jest sama, że nie ma nikogo bliskiego sercu, lękiem przejmowała ją perspektywa

opieki panny Józefy. I Adrianka, taka rezolutna w otoczeniu ludzi jej bliskich, taka energiczna i
śmiała, gdy czuła poza sobą czyjeś kochające ramię lub kogoś, komu była potrzebna, zdrętwiała

formalnie wobec uczucia ogromnej samotności. “Komu ja tu jestem potrzebna?” - myślała
rozpaczliwie.

Tego wieczora nie przyszedł po córkę profesor, ale za to zjawił się Tolek w towarzystwie

zapowiedzianego kolegi. Adrianka zobaczyła, jak czatowali przy wyjściu. Ubrała się więc i

wysunęła cichutko innymi drzwiami od podwórza i poszła do domu sama.

Zaś dwu “galopantów”, jak się wyrażała panna Józia, próżno mierzyło chodnik przed

biblioteką. Ari, chcąc uniknąć zajmującej dyskusji ze swoją gospodynią, zamknęła swój pokój na
klucz. Obydwa łokcie oparła na stole i bródkę ulokowała na pięściach. Żeby choć Kola była tutaj

ze swym zimnym, świecącym nosem i puszystym ogonem. Żeby choć Kola... Ogarnęła ją fala
tęsknoty za cichą gajówką i Jackiem. Las już otwiera pomału oczy i nasłuchuje, z której strony

idzie wiosna. A Jacek? “Mój chłopcze kochany, czy ty jeszcze pamiętasz?” O, jak bardzo Ari
pragnęła, by nie zapomniał, jak bardzo tęskniła do mocnego oplotu Jackowych ramion. Przez cały

czas, który spędziła z ojcem, mało myślała o Jacku, całą duszą oddana tatusiowi, ale teraz? Jak
wolno, jak ponuro płyną godziny, przesiąknięte świadomością, że najdroższy człowiek z każdym

obrotem kół pociągu coraz dalej i dalej odsuwa się od Adrianki, a serce mu krwawi. Człowiek,
któremu ofiarowała młodość. “Tatusiu mój najmilszy, tylko się nie smuć” - szepnęła. Jakby to

było dobrze opowiedzieć wszystko Jackowi.

Gwałtowny dzwonek przerwał rozmyślania. Usłyszała piskliwy głosik panny Józefy:

- Panna Adrianka? Dawno już wróciła, pewno śpi. Co to za złe wychowanie budzić samotne

panienki po nocy. No, jak mówię, że śpi, to śpi. Po nocy “konkorentów” nie przyjmujemy! Takiego

gruchu narobić, no!

Ari wyszła szybko na korytarz. Przy drzwiach zamkniętych na łańcuch wymachiwała

rękami panna Józia, z tamtej zaś strony stał bardzo zakłopotany Tolek.

- Niechże pani łańcuch zdejmie - rzekła Ari.

- A rzeczywiście, ładnie pani zaczyna się prowadzić. Dziewiąta godzina. Chłopców

wpuszczać!

- Panno Józiu, niech pani odmaszeruje do pokoju, bo tu zimno i dostanie pani boleści jak

moja prababcia. Łupieżu też.

Odsunęła łańcuch i wpuściła przyjaciela. Panna Józia mrucząc gniewnie, podyrdała do

kuchni.

background image

- Taki byłem o panią niespokojny - mówił dziennikarz, siadając przy Adriance. - Pani mi to

naumyślnie zrobiła, ale nie wiem za co, bo jestem naprawdę oddany pani całym sercem. Pani jest

taka malutka księżniczka, nad którą czuwać trzeba. Nie żądam przecież nic w zamian.

- Pan jest kochany chłopiec i bardzo dziękuję za wszystko, co pan dla mnie robi, ale dziś

było mi tak smutno, że chciałam zostać sama.

- A ja przyszedłem pani zaproponować, by jutro zechciała ze mną odbyć maleńką wizytę.

Mam pewną znajomą malarkę. Mężatka. Zbiera się u niej cały młody świat literacki i artystyczny.
To jest nie tylko piękna kobieta, ale i mądra. Opowiadałem jej o mojej “księżniczce Nefris” i

koniecznie chce panią poznać. Ręczę, że zostaniecie przyjaciółkami. Towarzystwo, przemiłej
zresztą, panny Józi nie może pani wystarczyć. Trzeba poznać ludzi, panno Ari. Pokochają panią

wszyscy, mała księżniczko. Po co takie słodkie uśmiechy chować w czterech ścianach? Pójdziemy
jutro do pani Tereni, dobrze?

- Dobrze, Tolku!
Wtoczyła się panna Józia.

- Jeszcze rozmowy? Skandaliczne. Ja będę dziś spała w tym pokoju. Jak mi profesor kazał

pilnować, to pilnować. Ja jestem solidna osoba, więc niech pan sobie już idzie.

- Panno Józiu, ale ja w nocy okropnie chrapię - rzekła z głęboką troską o sen gospodyni

Adrianka.

- Ja też chrapię, to najzdrowszy sen właśnie.
- Tak, ale ja się w nocy budzę i krzyczę.

- To bardzo nieprzyzwoicie. Jezosie Maryjo, też przywyczki warszawskie! Ale ja panią

odzwyczaję.

- I w dodatku mam wrażenie, że jestem trochę lunatyczką.
- Będę pani zamiast herbaty gotować rumianek - rzekła niebywale krótko troskliwa

opiekunka.

Ari opuściła bezradnie ręce i spojrzała na krztuszącego się w ataku śmiechu Tolka, który

zainterweniował natychmiast:

- Ależ, panno Józieczko! Dwie osoby w takim małym pokoiku?

- O, bardzo proszę, nie jest mały. Czasy ciężkie i nie mogę całego mieszkania opalać, bo

trudno. Zresztą jak opieka, to opieka. Niech się pan wynosi i skończona rzecz.

Ari z miną pełną rozpaczy pożegnała Tolka i natychmiast położyła się spać. Długo jednak

zasnąć nie mogła, gdyż panna Józia rozprawiała z braku cierpliwych słuchaczy z sobą. Wreszcie

młody organizm zwyciężył i Ari przestała słyszeć monotonne dźwięki panieńskiego szczebiotu.
Dobrze po północy obudził ją hałas. Otworzyła oczy: panna Józia stała tyłem do nocnej lampki

background image

(dlaczego stała właśnie w ten sposób, tego Ari nigdy się nie dowiedziała) i z rozmachem pucowała
swoje czarne półbuciki, co chwila upuszczając szczotkę na ziemię.

- Co pani robi? - krzyknęła Ari.
Panna Józia ruszyła tylko ramionami.

- Przecie nie mogę iść rano do kościoła w brudnych trzewikach.
- Ale dlaczego pani to robi po nocy?

- Bo mi się dopiero teraz przypomniało.
I tak przez cały czas, który Ari przemieszkała pod dachem panny Józi i w jednym z nią

pokoju, co noc powtarzała się ta sama historia.

Nazajutrz do biblioteki przyszedł Tolek.

- Panno Ari, idziemy prosto do pani Tereni.

* * *

Ari zawsze potem wspominała chwilę, w której stanęła na progu olbrzymiego, pełnego

światła i luster pokoju, zarzuconego miękkimi różnej wielkości poduszkami. Kilka par oczu

obrzuciło ją ciekawym spojrzeniem. Z tapczanu podniosła się szczupła, wysmukła, o leniwych
kocich ruchach kobieta i wyciągnęła do Ari obie ręce, mówiąc spokojnym głosem:

- Bardzo się cieszę, że pani przyszła. Tolek opowiadał nam o pani cuda.
Adrianka roześmiała się.

- Pan Tolek jest dziennikarzem, blaguje więc zawodowo. Jestem mu jednak wdzięczna, że

mnie do pani przyprowadził. Tu jest prześlicznie.

W chwilę potem obie siedziały na tapczanie i Ari mogła podziwiać nową znajomą, jej

wspaniałe czarne, kręte włosy i szaropiwne oczy, jej wykwintną, oryginalną urodę jakiegoś

zamorskiego kwiatu.

Rozmowa potoczyła się szybko; prócz pani Tereni było jeszcze kilku młodych panów.

Wszyscy oni czuli się tu widocznie jak u siebie w domu. Takie samo wrażenie robił Tolek. Ari na
razie była onieśmielona i przez to milcząca, ale później, w panującej tu atmosferze beztroski i

swobody, odzyskała humor i z talentem naśladowała swą rozkoszną gospodynię. Opowiadała też o
wycieczce w góry.

Wśród serdecznej i wesołej pogawędki upłynął Adriance wieczór. Do domu przyszła po

dwunastej i od razu musiała przywołać na pomoc całą elokwencję, zasypana gradem wyrzutów.

Ale wizyta u Tereni wprowadziła ją w taki doskonały humor, że ostra paplanina panny Józi nie
zepsuła jej snu. Tylko o godzinie drugiej otworzyła oczy i westchnęła boleśnie, widząc, jak

gospodyni czyści namiętnie trzewiki.

Pani Terenia zaraz na drugi dzień zatelefonowała do biblioteki.

background image

- Panno Ari, czekamy dziś na panią z kolacją. Nie ma żadnego “ale”, proszę koniecznie

przyjść.

I Adrianka poszła. Tak jej tam było dobrze i wesoło między ludźmi, z których każdy

wydawał jej się studnią mądrości. Tolek miał rację: Ari i Terenia zostały nierozłącznymi

przyjaciółkami, spędzając razem każdą wolną chwilę. Ani się obejrzała, jak wrosła w niewielkie,
lecz dobrane kółko przyjaciół malarki. I o ile pani Teresa była w nim panującą łaskawie

monarchinią, to Ari stała się małą ulubioną księżniczką. Teresa była chłodna, pewna siebie,
wyrafinowana i opanowana. Żyła dla siebie i dla swojej sztuki, żyła, aby być piękną i uwielbianą.

Była tak spokojna wewnętrznie, jak toń jeziora w pogodny dzień. Nigdy się niczemu nie dziwiła,
na wszystko, co działo się koło niej, patrzyła z uśmiechem kpiącego pobłażania.

- Każdy chce żyć - mówiła leniwie.
Obojętnie przyjmowała hołdy, uwodziła na zimno, nie wkładając w tę grę ani okruszyny

serca. Prawdziwe uczucie miała tylko dla męża, ale i jemu pozwalała się łaskawie uwielbiać. Sama
sobie była Bogiem i religią. O wszystkim umiała pięknie i zajmująco mówić, nic więc dziwnego, że

dla Adrianki stała się alfą i omegą mądrości. Teresa istotnie miała mózg i on jej życiem kierował,
Adrianka zaś żyła sercem.

Może dlatego zimna pani Teresa pokochała Adriankę i umiejętnie rozszerzała horyzonty

myślowe małej księżniczki. I tak się utarło w przyjacielskim kółku, że Ari nazywała Teresę

“cesarzową Teń - Steń”, a nazwa ta weszła w życie, Adrianka zaś została “księżniczką”. Chodziły
razem do teatru i na koncerty, czytywały dzieła o sztuce, urządzały wieczory literackie, a poza tym

wszystkim bawiły się, tańczyły, śpiewały.

* * *

Dni migały jak drzewa oglądane z okien pociągu. A przecież Adrianka miała chwilami

wrażenie, że zadusi ją tęsknota, nienazwana, nieokreślona... Ari tęskniła do przestrzeni, do natury

i do miłości. Sama sobie z tego sprawy zdać nie umiała, tylko coraz częściej pisała i wysyłała swoje
wiersze ojcu, z którym nie udało się jej spędzić Wielkanocy, gdyż profesorowi wypadł właśnie

ważny kongres, na którym był prezesem.

Naokoło leśniczówki zazieleniły się wesoło brzozy. Zakwitły jabłonie i wiśnie. Las rozgorzał

młodą radością i młodym słońcem, a Jacek, patrząc na roześmiane drzewa, wspominał i liczył w
pamięci uśmiechy Adrianki.

Kończył się maj. W duszy Ari szumiały wspomnienia ubiegłego roku. Pobladła,

zeszczuplała i Tolek z niepokojem spoglądał na zmianę, jaka zaszła w dziewczynie. Wreszcie nie

wytrzymał:

- Ari, tobie stanowczo nie służy całodzienne ślęczenie w bibliotece. Kiedy masz zamiar

background image

wziąć urlop?

- Toleczku, ja bym sobie brała sześć razy w tygodniu, tylko mi nie chcą dać.

- Postaraj się, Ari, zmienić posadę na mniej męczącą.
- A może ty mi ofiarujesz stanowisko sekretarki?

- Żebym to był ministrem, księżniczko, a ty dziennikarką, już bym cię do nas wpakował.
Ari myślała chwilę, potem wyjęła z szafy swój ostatni wiersz.

- Przeczytaj, kochany ministrze, jak ci się podoba?
Przeczytał i chwycił się za czuprynę.

- Ari! Gwałtu, to twoje?... To ty?...
- Przeważnie! Panna Józia pomagała bardzo niewiele.

Ucałował obie ręce dziewczyny.
- Co za odkrycie, Ari! Przecież ty masz talent, ty powinnaś pisać, kobieto. Poezje są mało

popłatne i szkoda takie perełki rzucać w gazetach, ale spróbuj jakiś felietonik, księżniczko!

- Nie potrafię!

- Głupstwo. Spróbuj tylko! Ja też od razu nie potrafiłem.
- No, ale o czym?

- O czym chcesz, malutka, byle dużo humoru, trochę trafnych spostrzeżeń, pomyślisz?
- Pomyślę.

Długo myślała. Pisanie prozą przychodziło jej trudniej. Słowa zawsze wiązały się

rytmicznie w takt uderzeń wzruszonego serca. Jej żywiołem była piosenka, ale tak?! Jakoś nie szło

i nie szło. Ostatecznie “wygryzmoliła” coś na temat wakacji, a Tolek promieniejący dumą złożył
felieton w redakcji.

Adrianka sama nie mogła zorientować się, jakim cudem dostała stałą posadę w redakcji.

Tolek szalał z radości, gdyż pracowali w jednym pokoju. Ari znalazła się w otoczeniu kilkunastu

osób i tak jak niegdyś w domu kokietowała wszystkich uśmiechami i słonecznym usposobieniem,
pragnąc tylko tego, by ją polubili. Zresztą niepodobna było jej nie polubić, taki czar płynął od tej

szczupłej figurki o nieskazitelnych liniach, od oczu słodko patrzących i ust roześmianych. I
zdawało się, że stworzona jest cała tylko do pieszczoty, jak miękki, młody i rozkoszny kociak...

Piorunem zaznajomiła się z całą redakcją, od chłopców roznoszących gazety do redaktorów
włącznie. Żaden woźny nie nalewał herbaty z taką wprawą, jak to czyniła Ari, gdy ci byli zajęci i

śniadanie opóźniało się. Od czasu gdy Ari “zakwitła”, jak mówił Tolek, w biurze, na wszystkich
biurkach stały kwiaty. Ari znów czuła się dobrze, ponieważ była potrzebna tym zapracowanym,

zgarbionym nad papierami ludziom.

Gdy wchodziła rano do biura zaróżowiona od szybkiego marszu i szalonych skoków po

background image

schodach, uśmiechnięta, jakby ją co dzień nowa, radosna spotkała niespodzianka, wszystkie
spojrzenia koncentrowały się na jej skromnie ubranej postaci. A gdy świeżym, jakby w rosie

majowej obmytym głosem wołała “dzień dobry”, wszystkie usta rozchylał serdeczny uśmiech.

- Czego się pani tak cieszy, Adrianko? - pytał to ten, to ów.

- Bo takie cudne słońce.
Albo:

- Bo pada taki miły deszcz, co pachnie polem.
Redaktor cenił jeszcze u Ari wielkie zdolności dziennikarskie i humor, w jaki umiała

przyodziać najpoważniejsze zagadnienia. Jedna tylko okoliczność nie dawała jej spokoju:
czerwiec się kończył, a przeszło dwa tygodnie nie miała wiadomości od ojca. Wreszcie, po

naradzie z Teresą, postanowiła jechać do Warszawy.

- Ale wiesz co, Ari - mówiła Terenia - nie chciałabym puszczać cię samej. Jesteś taka

wrażliwa, możesz mieć tam nieprzyjemności od rodziny. Jeżeli ojciec twój jest chory, nie dadzą ci
spokoju.

- Sama nie pojedziesz, Adrianko, nawet nie myśl o tym. Od czego masz mnie? - dodał

Tolek.

Ari owinęła szyję chłopca ramionami i ucałowała serdecznie w same usta. Dziennikarz

zbladł i przez chwilę wyglądał jak nieżywy.

- Co ty robisz, Ari, co ty robisz? - wyszeptał.
- Moje biedactwo, nie wie dotąd, jak się ta czynność nazywa! W języku literackim to:

“padłam ci w ramiona i podałam usta purpurą nabrzmiałe”, a po mojemu: pocałowałam za to, że
jesteś dobry.

- Ari, nie przesadzaj, żaden mężczyzna nie jest dobry. Jest tylko chytry, jedzie z tobą, bo

mu to sprawia przyjemność. Za to się nie dziękuje. Przyzwyczaj się wreszcie wszystko brać, a nic z

siebie nie dawać, dzieciaku - uśmiechnęła się Teresa i z macierzyńską tkliwością poprawiła
przyjaciółce loczek spadający na oko.

Noc przed wyjazdem spędziła Ari u Tereni, która stanowczo nie zgodziła się, by panna

Józia swą bezsensowną paplaniną budziła dziewczynę. Adrianka siedziała w nocnej koszulce na

tapczanie i kręciła papiloty, Teresa patrzyła uważnie.

- Wiesz, Ari, jesteś pierwszą kobietą w moim życiu, której ślicznie jest w takiej

upapierowanej głowie - rzekła wolno, robiąc jednocześnie “szpagat” baletowy.

- Wiem, mówił mi to już Jacek - westchnęła Ari.

- I nie tęsknisz już do niego?
- Czasem trochę, więcej tęsknię do lasu. Ach, Teń - Steń, strasznie chciałabym się

background image

zakochać.

- No a Tolek?

- Tolek? O, ja go bardzo kocham, smutno mi, gdy on jest smutny, ale to zupełnie co innego.

Nie umiem ci, Teń - Steń, tego określić, wiem tylko, że gdy zakocham się naprawdę, cały świat

przestanie mnie interesować.

- Bardzo źle. Mężczyźnie można ofiarować pocałunek, uśmiech, kawałeczek serca, trochę

sentymentu i... dość. Resztę zostawić dla siebie. On i tych drobiazgów należycie ocenić nie potrafi,
bo nie jest ich wart. Zresztą ciebie świat nie przestanie interesować, bo o ile cię poznałam, to

ciebie ciągle coś ponosi i rwie. Jedni to nazywają “tęsknotą do czegoś lepszego”, a ja mówię po
prostu: temperament. Masz temperament i dlatego odeszłaś od Jacka, że ci nie wystarczał.

Musisz mieć koło siebie ruch i ludzi, musisz być kochana i pieszczona, musisz się śmiać i wiecznie
czymś zajmować. Powiedzenie: “w cichym kątku, byle z nim” jest śmieszne i wcale ci nie

odpowiada. Zresztą to nie tylko moje zdanie, ale i wszystkich chłopców, wspólnych naszych
znajomych. Jesteś urodzoną kokietką w każdym ruchu i uśmiechu, wcale ci tego nie mam za złe,

ale wcale się nie dziwię, że chłopcy głowy za tobą tracą. (W tym miejscu założyła sobie nogę na
szyję).

- Wcale nie tracą - odważyła się pisnąć Adrianka.
- Możesz to powiedzieć pannie Józi, ale nie mnie, obrzydliwa kokietko. Przecież ty i do

mnie oczy przewracasz.

- No, bo ja lubię, gdy mnie lubią.

- Jesteś mały głuptas i kładź się spać. Dobranoc - i ucałowała Adriankę.
- Dobranoc, Teń - Steń, Kleopatro, pantero przewrotna.

- I nie siedź długo, Ari, w Warszawie, bo będziemy tu tęsknić do ciebie.
Odeszła, Ari zaś patrzyła zachwyconymi oczami na śliczne, kocie ruchy przyjaciółki.

Tolek całą drogę troskliwie czuwał nad Adrianką, by się nie zmęczyła, by nie stanęła w

przeciągu, by w porę zjadła i wypiła. “Jacek tego nie umiał” - myślała Ari. Taką pełną serca opiekę

dawał jej dotąd tylko ojciec. Przyjechali do Warszawy w południe i poszli prosto do sekretariatu
uniwersyteckiego, gdzie dowiedzieli się, że profesor po ciężkiej operacji żołądka leży w klinice.

Adrianka nie miała kropli krwi w twarzy, gdy ją towarzysz wprowadzał po szerokich schodach
szpitalnych do separatki, w której leżał profesor.

- Tolek, ja wejdę sama, poczekaj.
- Dobrze! - rzekł cicho, a serce ściskał mu żal i trwoga o kochaną dziewczynę.

Ari ostrożnie otworzyła drzwi. Ojciec leżał na szerokim, wygodnym łóżku pod oknem i

czytał gazetę, więc twarzy jego nie mogła zobaczyć od razu. W pokoju nie było nikogo więcej. Na

background image

palcach podeszła do łóżka, a potem przyklękneła, szepcząc:

- Tatusiu, czy gazeta więcej cię interesuje niż Adrianka?

Papier z szelestem upadł na kołdrę, wymizerowaną, żółtą twarz chorego oblał rumieniec.
- Ari! Słoneczko moje!

Przycisnęła usta do zapadłych policzków, loki jej rozsypały mu się po oczach i ustach. Nie

mówili do siebie nic długą, długą chwilę.

- Dlaczego nie pisałeś, tatusiu, żeś chory?
- Po co?

- Jak to po co? Byłabym od razu przyjechała, żebyś tak samotnie tu nie tkwił, brzydki

tatusiu. A wiesz, że teraz pracuję w redakcji i piszę felietony?

- Wiem! O! - i pokazał palcem na gazetę i na artykuł Ari.
Łzy błysnęły w oczach dziewczyny.

- Ale ty już prędko wyzdrowiejesz, prawda?
- Prędko, Ari. Nie ma nic groźnego.

- Widzisz, ty milczku! Tyle czasu byłeś bez swojej Ari, a ja tak się niepokoiłam.
- Nie byłem bez ciebie.

- Jak to?
Z trudem wydobył spod poduszki małą książeczkę bez oprawy i podał córce. Ari spojrzała

na tytuł i zdrętwiała: “Droga do słońca - poezje Ari Klaudius”.

- Tatusiu!... Tatusiu! - szepnęła zbielałymi wargami.

- No, głupstwo, zbierałem wszystkie twoje poezje, dałem do oceny i wydałem. Dobre są,

Ari! Tylko jeszcze nie przyszły z oprawy. Za jakieś dwa tygodnie ukażą się w księgarniach.

- Tatusiu! Ja zwariuję chyba. Czy może wejść Tolek?
- Aha, ten twój “parasol i przy pogodzie”?! Niech wejdzie - uśmiechnął się profesor.

Wybiegła na korytarz.
- Tolek, chodź prędko, prędko. Tatuś ci coś pokaże.

Usiedli przy łóżku oboje. Twarzyczka Ari zapłonęła wypiekami. Była odurzona i widokiem

ojca, i niespodzianką. Trzymała w obu dłoniach rękę ojca i nie spuszczała z jego twarzy

błyszczących oczu. Tolek opowiadał profesorowi o pannie Józi, o pani Tereni, o redakcji, o
wszystkim, co miało coś wspólnego z Adrianką. Profesor słuchał i uśmiechał się. Nagle spytał:

- A gdzie ty będziesz dziś nocowała, Ari?
- Chyba w hotelu, tatusiu.

- Pieniądze masz?
- O, myślę, że mi starczy.

background image

- To ja teraz zostawię państwa samych i pójdę zamówić pokój dla Ari. Za jakieś dwie

godzinki przyjdę - rzekł Tolek. Pożegnał profesora i poszedł, czując, że tym dwojgu teraz najlepiej

bez świadków. I mimo woli złapał się na zazdrości: co by za to dał, żeby Ari jego choć w połowie
tak kochała, jak profesora.

- A... Imogenka tatusia nie odwiedza?
- Imogenka ma córeczkę, jest zajęta.

- A mamusia?
- A matka też przy Imognece, ale czasem zagląda.

- No, a Leszek?
- Leszek na praktyce.

- Tatusiu, więc jak mogłeś milczeć? Co ci na mózg padło? Ja się stąd nie ruszę, póki nie

wstaniesz.

- O nie, Ari, ty wrócisz do pracy. Ja dam sobie radę sam.
W tej chwili otworzyły się drzwi i na progu stanęła pani Klaudiusowa z Wiktorem.

Adrianka zacisnęła tylko mocno palce na dłoni ojca i otrzymała nawzajem długi, krzepiący uścisk.
Wstała i bez trwogi patrzyła na matkę, tylko z jej twarzy zniknął rumieniec. Profesorowa podeszła

do chorego.

- Nie spodziewałam się zastać tu twojej córki - wycedziła.

- Jestem nie tylko córką profesora Klaudiusa, ale i córką pani profesorowej Klaudius, z

czego mam chyba prawo być zadowolona. Daj mi się pocałować, mamusiu, i nie gniewaj się, bo

nie warto. Tatusiowi najlepiej zrobi nasza zgoda - pochyliła się i pocałowała rękę matki.

W tej chwili podszedł Wiktor.

- Panno Adrianko, bardzo się cieszę, że widzę panią zdrową i wesołą.
Pani Klaudius odsapnęła i nie mogła jakoś zdobyć się na gest odpychający córkę. Ari

zwróciła się do szwagra.

- Ja też jestem zadowolona. Winszuję panu córeczki.

- Ach, co to za przepiękne dziecko! Wykapana Imogenka. A jakie mądre! - wykrzyknęła

profesorowa szczęśliwa, że może wybrnąć z mocno kłopotliwej sytuacji.

- No, ja sobie wyobrażam ten ósmy cud świata. A jak się czuje Żeniusia?
- Żeniusia? Ach, to jest męczennica, jak zresztą każda matka. Z takim maleństwem wciąż

utrapienie, a ona taka delikatna. Zapracowane biedactwo! Na matkę też, prawdę mówiąc, za
młoda jeszcze.

- Nie ma służącej?
- Cóż znowu? Jest! Niańka też.

background image

- Więc właściwie co Żeniusia robi, skoro przy takiej kruszynie jest niańka, jest mamusia, no

i ona?

- Co ty możesz o tym wiedzieć? Ty od takich obowiązków uciekłaś, a Żenia się poświęciła.

Ona jest czymś w społeczeństwie, ty pasożytem, o swojej tylko wygodzie myślącym.

Żeby nie obecność chorego ojca, Adrianka wiedziałaby, co odpowiedzieć, ale nie chciała

denerwować profesora, uśmiechnęła się więc słodko.

- Mateczko, i pasożyty Pan Bóg stworzył, niechże sobie żyją w spokoju. Jak się pan czuje w

roli ojca?

- Dobrze, Ari. Myślę, że powinna pani sama nasze bobo zobaczyć. Byłbym bardzo

szczęśliwy. Porozmawialibyśmy.

Ach! Ari nawet nie przeszło przez myśl, jak gorąco, jak całą duszą zapragnął Wiktor napić

się spokoju i uśmiechu, którym promieniowała dawna narzeczona. Porozmawiać z nią, popatrzeć

w mądre, wesołe oczy. W domu królowała znudzona i ciągle od czasu ciąży nieszczęśliwa
Imogenka. Dla niego nie było tam miejsca. Żenia wyobrażała sobie małżeństwo jak salę balową.

Nie obchodziły jej sprawy męża, tak jak i jego nie obchodziły sprawy gałganków i ploteczek. Żenia
chciała się bawić i korzystać z przywilejów młodej mężatki: bywać, przyjmować, flirtować.

Dziecko stanęło teraz na przeszkodzie, bo musiała sama je karmić. Stąd były wieczne kwasy i
nieporozumienia. Wiktor, żeniąc się, marzył o cichym cieple domu i przytulnych ramionach

kobiecych, w których znajdzie odpoczynek po pracy. Wszystko się rozsypało w proch. Żenia
wkrótce doszła do przekonania, że Wiktor jest śmiertelnie nudny; on zrozumiał, że jej nie kocha.

Wszystko to chciał teraz powiedzieć Adriance i jeszcze raz w życiu szepnąć słowo “kocham cię”.
Patrzył więc na jej już znowu zaróżowioną twarz i czekał z biciem serca (jak dawno nie biło mu

takim przyspieszonym tętnem!) na odpowiedź. Tymczasem padła ona z ust matki.

- Co ty, Wiktorku, mówisz? Żenia mogłaby dostać ataku nerwowego. Co by ludzie

powiedzieli? Ja jestem matką, muszę przebaczyć i przebaczyłam. Ale Adrianka nie może wejść do
domu Żeniusi. Bądź co bądź jest skompromitowana. Żenia ze względu na swoje stanowisko musi

się z tym liczyć.

- W takim razie, panno Ari, pani mi zrobi tę łaskę i zechce pozwolić, bym jej złożył wizytę.

Gdzie pani mieszka?

- Jeszcze nigdzie, bo niedawno przyjechałam, ale mój kolega dziennikarz poszedł zamówić

dla mnie pokój w hotelu.

Pani profesorowa groźnie łypała oczyma w stronę zięcia i męża. Klaudius jednak oglądał

jedyną muchę na suficie, Wiktor zaś zapatrzony był w Adriankę.

- Na jak długo pani przyjechała?

background image

- To zależy od tatusia. W każdym razie parę dni zostanę.
- Czy będzie pani dobrą i grzeczną dziewczynką, czy zadzwoni pani do mnie do biura?

- Owszem, zadzwonię. A teraz, tatuśku, zdaje się, że Tolek puka, więc idę - podeszła do

drzwi i mówiła swobodnie, otworzywszy je do połowy: - Jakiś ty punktualny, Toleczku, poczekaj

chwilkę, muszę się pożegnać.

Pocałowała sztywno podaną dłoń matki, długo tuliła głowę do piersi ojca, wreszcie

wyciągnęła rękę do Wiktora.

- Więc tymczasem do widzenia. Tatusiu, będę jutro u ciebie od rana.

Stuknęły drzwi.
- Jak mamusia mogła zrobić Adriance taką przykrość? Żenia na pewno byłaby rada siostrę

zobaczyć. Nie widzę nic zdrożnego w postępowaniu Ari. Pracuje na siebie, od nikogo nic nie chce,
kocha ojca i was wszystkich. Dzielna dziewczyna.

- Mój Wiktorze, bez uwag. Ja nie chcę, by moja czysta jak łza Żeniusia narażała się na

ludzkie uśmiechy. Ja też Adriankę kocham, ale niech wie, że jest między nami pewna różnica.

Panna, która uciekła z domu i nie wiadomo gdzie się włóczyła, nie może być przyjmowana pod
naszym dachem. Wy, mężczyźni, jesteście bez ambicji: dostałeś od niej moralnie w twarz i

patrzysz na nią jak w obraz. Żeniusi by serce pękło. Nie wart jesteś takiej żony.

Profesor stanął i obrócił twarz do ściany. Wiktor niecierpliwie ruszył ramionami.

- No, jakże się ojciec czuje? Co mówi doktor? - spytał.
- Nieźle, ale będę musiał wyjechać do uzdrowiska.

- To ojcu tylko dobrze zrobi. Nie będziemy dłużej męczyć, mamusiu, profesora. Jedziemy.
Kazał swemu szoferowi odwieźć Klaudiusową do domu, sam zaś został w Warszawie. Nie

miał teraz odwagi stanąć wobec Żeni. Zdradziłby się każdym słowem, że myśli o innej. Żeby choć
córka kochała go tak, jak Ari kocha profesora. Taka miłość wynagrodzi wszelakie gorycze i

zawody. Siedząc w kawiarni, myślał o maleńkiej, różowej laleczce i obiecywał sobie wychować ją
tak, by mu przyjaciółką była.

Adrianka wieczorem liczyła pieniądze i kombinowała, że nie będzie jadała obiadów, by ojcu

za te pieniądze kupić co dzień świeże kwiaty.

background image

IV

Adrianka powróciła do Krakowa po tygodniowej obecności w Warszawie całkiem już o

zdrowie ojca spokojna. Pytała się przecież doktorów i chirurga. Byli dla niej bardzo serdeczni i
oznajmili, że śmiało może jechać, ponieważ ojciec teraz zdrowszy jest niż był kiedykolwiek. W

redakcji powitał ją wrzask:

- Wiwat, wiwat! W górę naszą księżniczkę!... Podobno poezje wydajemy, Tolek pisał.

Brawo!

- Najmłodsza literatura... poezja w pieluszkach! Wiwat!

Ściskali ją za ręce, szarpali, ciągnęli na wszystkie strony.
- Bójcie się Boga, chłopcy, możecie takie eksperymenty urządzać z manekinem,

ewentualnie z tomem moich poezji, ale ja chcę żyć. Tolek, jeżeli jesteś moim rycerzem, rozpędź
ten motłoch i utoruj mi drogę do biurka.

Nie mniej serdecznie powitała ją Terenia.
- Ale ty, szumowino jedna, nie mogłaś kartki napisać przez cały tydzień?!

- Nie mogłam. Cały czas siedziałam u tatusia. I wyobraź sobie, ciągle przychodził mój eks -

narzeczony, a obecny szwagier. Był czuły i słodki, i w ogóle rzewny nie do pojęcia. Ale on

naprawdę jest bardzo miły. Mówił, że zapomnieć mnie nie może...

- I dlatego ożenił się z twoją siostrą. Ty mu wierz! Wszystko to krętacze i łgarze, nie warto

się rozczulać. Jeżeli mu jest źle, sam sobie winien.

- I Teń - Steń... wyszły w druku moje poezje.

Pani Teresa fiknęła koziołka. (Była niebywale zwinna i lubiła takie gwałtowne ruchy mimo

swego spokoju).

- Nie może być! Co mówisz, dlaczegoś mi nigdy nie mówiła, że piszesz?
- Bo ja sama nie wiedziałam, że to coś warte, dopiero Tolek i tatuś...

- Tolek? A to gad! I nawet mi nie pisnął.
- Bo go o to prosiłam.

- Masz co twojego przy sobie?
- Mam, wzięłam sobie z introligatorni.

- Dawaj zaraz, pokaż mi. Czytaj po kolei.
A gdy Ari skończyła, Terenia ucałowała ją mocno.

- Szumowina jesteś, brzdąc jesteś i nic więcej. Powiedz mi, jak masz zamiar spędzić

wakacje.

- Nie wiem jeszcze, może mnie redakcja wyśle jako korespondentkę do jakiej miejscowości

kuracyjnej, może do Krynicy lub Zakopanego, a może nigdzie. Zresztą praca mnie nie męczy,

background image

męczy mnie za to panna Józia. No i tęsknię do lasu.

- Przede wszystkim, Ari, skończ z tą arcymiłą Józią. Mąż mój, jak wiesz, wyjechał na cały

miesiąc do Francji. Jestem sama, zamieszkaj u mnie. Pomyśl, co to będzie za raj. Będziemy
dokazywały jak pensjonarki, to raz, a następnie “malaria” urządza dziesięciodniową wycieczkę

dwoma autami do Czech. Chcesz jechać? (I zrobiła “świecę” na dywanie).

- Ach! Teń - Steń!

Adrianka udała się do redaktora z prośbą o wydelegowanie jej na tę wycieczkę.
- Ależ bardzo chętnie, panno Ari. Pani jest, zdaje się, z nimi zżyta, będzie się swobodniej

czuła, niż gdyby jechał ktoś inny. Tylko biedny nasz Toluś przez ten czas osiwieje z tęsknoty. Ja
oczywiście też.

- Nie, pan osiwieć nie może.
- Dlaczego?

- Przecież redaktor ma samo czoło... od nasady nosa aż do karku.
- Widzicie, państwo, co to za złośliwość!

- To nie złośliwość. Ja uwielbiam ludzi o wysokich czołach.
- Tak? Tolek ma także takie wysokie?

- Któż wam powiedział, że go uwielbiam?
- O, to się widzi, to się czuje.

- Macie bardzo ostry wzrok, dostrzegając nawet to, co w ogóle nie istnieje. Ale o co chodzi?

Jeżeli wam zrobi przyjemność moje wyznanie, to wiedzcie, że nie tylko uwielbiam Tolka, ale

szaleję za nim. No, zupełnie głowę tracę! I żeby tego niebezpieczeństwa uniknąć, jadę w świat.

Ale gdy wpadła do Tereni, krzyczała już od progu:

- Wiesz, Teń - Steń, życie mi brzydnie, wszyscy mi tylko Tolkiem oczy wykłuwają. Czy ja

wyglądam na zakochaną?

- Po raz setny mówię ci, żeś głuptas. Podejrzewają, że jesteś kochanką Tolka i bardzo

chcieliby przekonać się, że tak jest istotnie. To ma pieprzyk, rozumiesz? Swoją drogą, każdy

pragnąłby zająć miejsce Tolka przy twym boku.

- Aha! Że też ludzie muszą koniecznie kimś się zajmować. Więc jestem kochanką Tolka.

Boże miły jak tu im zrobić zawód, tym poczciwcom troskliwym! A może tak naprawdę
zaproponować Tolusiowi? - śmiała się Ari.

- Każdy chce żyć, wiadomo, a ciężko jest żyć nie przyzwyczajonemu - odparła filozoficznie

Teresa i stanęła na głowie, strzygąc powietrze nogami.

* * *

W dzień wyjazdu przed redakcją zatrzymały się oba auta. Wycieczkowicze przybrali

background image

nadzwyczajne pozy, zaś fotograf biegał jak opętany, by uchwycić odpowiedni moment. Z redakcji
wypadła Ari z bukietem kwiatów. Towarzyszyli jej wszyscy koledzy i koleżanki. Tolek kroczył ze

zmartwioną miną. Adrianka żegnała się uprzejmie ze wszystkimi i mrugała na Teresę. Terenia
wietrzyła jakiś kawał w powietrzu.

Już Ari ulokowała się w aucie, już motor zaczął warczeć, a odprowadzający wywijać

rękami. Tłum gapiów oblegał ulicę. Nagle Adrianka jednym susem wyskoczyła z auta i rzuciła się

na szyję Tolkowi, i wyciągnąwszy jednocześnie jedną ręką wielką chustkę z jego kieszeni,
przyłożyła ją do oczu. Chłopiec zdrętwiał i zaniemówił, ale usłyszał szept Adrianki:

- Pocałujże mnie, gapiu jeden, parę razy, a mocno.
Z determinacją uniósł panienkę w ramionach i obsypał pocałunkami, po czym posadził w

aucie i pędem pognał do swojego pokoju, za nim koledzy i redaktor. Samochody zniknęły w
tumanach kurzu. Adrianka trzymała Teresę za obie ręce i zanosiła się od śmiechu.

- Co chcesz, teraz przestaną się męczyć domysłami. Mają pewność. Widziałaś te miny?
Nie mniej rozbawieni byli i pozostali towarzysze podróży. Zwłaszcza jedna młodziutka

malarka postanowiła skorzystać z okazji i bardzo gorąco przytulała się do swego sąsiada.
Adrianka całą drogę była nieprzytomna z radości, śpiewała więc, aż się rozlegało i gotowa była

całować każde napotkane drzewo. Na postojach wszyscy odczuwali lekkie znużenie, ona jedna
była wciąż jak iskra. Jeden z obecnych maił przy sobie gitarę hawajską, inny organki. Rozpinano

nocą namioty, grano i śpiewano niezmordowanie. Któregoś wieczoru, gdy czar letniej nocy
odurzył wszystkich i rozbudził struny sentymentu, pani Teresa, wyciągając się leniwie, rzekła do

Adrianki:

- Mogłabyś nam coś zadeklamować, wiesz?

- Dobrze, właśnie przyszedł mi na myśl wiersz o samochodzie.
- Słuchamy, Adrianko, słuchamy.

- Zdzisiu, brzdąkaj na gitarze, będzie mi raźniej, no, zaczynamy:

“Obłąkany samochód.
Z drogi! Precz z drogi! Bo już nie mam oczu,

mam tylko serce stalowe i nerwy.
Pędzę jak wicher, bez końca... bez przerwy.

Z drogi! Na polnym szaleję roztoczu.
Rzeki są dla mnie - niby szklane mosty.

Gęstwie - jak szmaty na strzępy rozdzieram.
Przez przepaść lecę jak kozica prosty,

background image

łańcuch gór w szosę pode mną się zwiera.
Szosom się z ramion wyrywam westchnieniem,

samemu sobie jestem tylko cieniem,
samego siebie dopędzić nie mogę,

zgubiłem oczy! Zgubiłem gdzieś drogę.

Kiedyś...już dawno - władcze ludzkie dłonie
serce mi gniotły boleśnie i twardo,

dyszałem zemstą i dziką pogardą,
skry miałem w oczach i tęsknotę w łonie.

Aż raz, gdy miastu wyrwałem się z gardła,
dal mi cudowna ramiona rozwarła,

dal wonna niebem... zielenią... i miodem...
A księżyc łysy stróżował nad grodem.

Pachnącym świeżą zielenią i miodem.

Wparłem się piersią w gąszcz, źrenicą błysłem,
a serce we mnie grało jak organy:

pod niebem sennie na drzew szczyty zwisłem.
... Poczułem, żem jest w ziemi zakochany.

W ziemi, pachnącej zielenią... szerokiej,
pełnej tajemnic, pełnej niespodzianek

ziemi. A nagle! Spomiędzy firanek
ciemnej gęstwiny oczy we mnie wwierca

potwór! Wilkołak! Zagląda do serca,
drze serce blaskiem - urokiem... Tęsknicą

przepala nerwy! Gasi moje oczy
zieloną, straszną, ognistą źrenicą,

ziemię jak piłkę pod nogi mi toczy.
Naprzód! I zieleń piersią oszalałą

zmiażdżyłem. Pędzę przed siebie jak szatan,
jak oślepiony bezskrzydły lewiatan!

Z drogi mi! Z drogi precz, bo nie mam oczu!

background image

Mam tylko serce stalowe i nerwy,
i muszę gonić wiatr ciągle... bez przerwy!

Z drogi! Na polnym szaleję roztoczu,

szosom się z ramion wyrywam westchnieniem,
samemu sobie jestem tylko cieniem,

samego siebie dopędzić nie mogę:
straciłem oczy... zgubiłem gdzieś drogę.

Czasem krew ciepła na serce mi tryśnie,

prosię lub kura pod koła się ciśnie,
ślepe ze strachu, jak ja wobec dali.

Dławię się, tykam dal, a ona pali
me biedne, biedne urzeczone serce!

Aż kiedyś... prędzej daj to, Wielki Boże!

Pod moje koła dostanie się morze,
pierś moją bryzgiem słonej wody chluśnie;

urok zgasi... i tęsknota uśnie.
Opadnę na dno cicho z lekkim pluskiem,

Kędy syreny krążą srebrnołuskie,
A gdy już poznam dna morskiego mapę,

będę je wszystkie przewoził na “gapę”.”

Długą chwilę nie odezwał się nikt, tylko Ari poczuła na swojej dłoni czyjeś gorące usta.
- Cóż ciebie przyparło, Julek - roześmiała się i dopiero teraz wszyscy od razu odzyskali

mowę, zasypując Adriankę pochwałami.

- Ależ, Ari, na Boga, przecież powinnaś się kształcić, masz talent - odezwał się zawsze

najpoważniejszy z całej gromadki Julian.

- Phi! Talent! A mnie potrzebne pieniądze. Za talent nie można się kształcić. Zresztą, dzieci

drogie, kto wie, czy gdybym była strasznie mądra, potrafiłabym tak coś od niechcenia sobie
sklecić.

- Bzdury! - krzyczał Zdzisław. - Jesteś i tak mądra, bo umiesz się śmiać. Wolałbym

osobiście, żebyś umiała kochać, ale pod tym względem jesteś rybą.

background image

- Poczekam na rybaka, który mnie złowi.
- Od jutra wstępuję na specjalne kursy rybołówstwa.

- Bardzo chwalebnie. Myślę, że ci to dobrze wpłynie na ślepą kiszkę, i na oczy, bo

malarstwo nieszczególnie. Dobranoc, aniele.

I zniknęła w damskim namiocie. Nie uszło jednak uwagi małego kółka, że Julian bardzo

poważnie zajęty jest Adrianką i przez cały czas trwania wycieczki dokuczano mu, że zajął miejsce

Tolka. On jednak nic sobie z tego nie robił. Postanowił zdobyć serce Ari i ruszył odważnie do
szturmu.

Ale wycieczka się skończyła i jesień z oddali zdmuchiwała liście z drzew, a w ich

przyjacielskim stosunku nie zaszła żadna zmiana. Julek był na równi z Tolkiem codziennym

gościem panienki. Razem chodzili do teatrów, razem na spacery i jeden drugiego pragnął
zdystansować. Adrianka obydwóm okazywała gorącą sympatię i śmiała się w duszy, i czekała... i

marzyła.

background image

V

“Przez olbrzymie teleskopy w miarę rozwoju techniki będą mogły ludzkie oczy oglądać

setki planet, o których ujrzeniu nie śnili ojcowie i praojcowie nasi. Ale czy jest, czy będzie
kiedykolwiek maszyna pomnażająca tak siłę ludzkiego wzroku, iżby ujrzeć on mógł Krainę

Śmierci? A ona przecież, tajemnicza i cicha, leży daleko bliżej niż Księżyc, Mars czy Jowisz. Wiatr
z tej to krainy przynosi nasiona kiełkujące w duszy ludzkiej, rozrastające się we wspaniałe,

niewidzialne drzewa, które szumią... Tak właśnie szumi tęsknota.

Turysta, myśliwy, przyrodnik bez obawy kroczą w kraje nieznane, dzikie, czasem wrogie.

Ale jakim lękiem ścina się ich serce, gdy pomyślą o drodze tam... w Nieznane. A czy to nie
wszystko jedno? Podróż i podróż. Życie jest podróżą, cudowną, pełną tajemniczych,

niespodzianych przygód, dłuższą lub krótszą, a hen, na końcu czeka Śmierć, ta nieznana,
niezbadana kraina, której się nie boję. Nie boję się dlatego, że jestem ciekawy. Tyle w moim,

stosunkowo niedługim, życiu miałem pożegnań, tyle rozstań, że jeszcze jedno pożegnanie,
ostatnie, nie przyniesie mi chyba więcej bólu niż wszystkie poprzednie. Dlatego ja naprawdę

zupełnie nie boję się śmierci, ale i nie mogę jej znaleźć. Brnę przez życie na oślep, bez
opamiętania. Jak szaleniec zdobywam je dla swych władczych stóp, depczę jak wąską miedzę. A

jednak nie mogę trafić do owej krainy, która jest dla mnie tak samo ciekawa, jak podzwrotnikowe
puszcze. Tylekroć serce pękało mi z bólu, a jednak wyżyłem.

Tyle widziałem cudów, tyle dziwów, a jeszcze do Śmierci nie dorosłem, nie dojrzałem.

Jestem zielony... zielony jak majowa trawka. Wiem tylko jedno: że nie rozsypię się w pył nicości,

nie zginę, będę. Muszę być. Bez możności powrotu, ale będę.

Nie mówię też: “nie chcę żyć”, ale mówię: “chciałbym umrzeć”, bo w mej duszy rozrosło się

już potężnie drzewo tęsknoty i szumi... szumi!

A czymże jest tęsknota, jeśli nie pragnieniem odgadnięcia “Nieodgadnionego”, jeśli nie

pragnieniem zdobycia progów Krainy Śmierci, gdzie musi być wieczny spokój. Spokój jest
jedynym prawem tego kraju - to wiem - i dlatego nieście mnie wichry życia w dal, ku mojej

wymarzonej, białej i cichej ziemi.”

Stefan Kryski, kapitan marynarki handlowej, przestał pisać i zapatrzył się w toń oceanu.

Statek pruł leniwie bezkresny ogrom fal i tonął w słońcu i ciszy. Od czasu do czasu ktoś z załogi

westchnął sennie. Słońce wchodziło w krew szponami nieprawdopodobnego lenistwa. Nawet
muchy łaziły jak spite. Nie chciało się ludziom myśleć, nie chciało się nawet marzyć.

- Halo, Stef... czy śpisz?
- Żebym to mógł. Masz jakiś projekt, Wiktorku?

background image

- Na razie nie. Pisałeś coś?
- E, głupstwo, tak sobie coś od rzeczy. Zbliżamy się do Buenos Aires. Dostaniemy pewno

listy i gazety...

- Spodziewasz się jakiegoś pełnego tęsknoty listu i to cię tak rozbiera?

- Ja? Któż do mnie pisze? Siostra od czasu do czasu. Ale ona, biedactwo, mało ma tego

czasu, zajęta jest domem i matką. Ty co innego - list od żony.

- Nie wiem, czy będzie bardzo słodki. Żenia darować mi nie może tej podróży, a ja,

przyznam ci się szczerze, też nie tęsknię bardzo. Ej, Stef, pokręciło nam życie plany. Byłem już

taki zmęczony i teraz odczuwam tylko wielką wdzięczność dla ciebie, żeś mnie z sobą zabrał.

- Tak, ta słoneczna cisza i ta samotność czasem dobrze człowiekowi robi. Choć są chwile, w

których dokucza.

- Mnie nie, ja nie przeżywałem takich burz jak ty, nie uciekałem od bolszewików, nie

szalałem z kobietami, nie rozbijałem nosa po wszystkich krańcach świata. Byłem chuchany i
dmuchany w domu, parę awanturek miłosnych, jakie miałem, należało do dobrego tonu.

Pracowałem w ciszy i spokoju, potem ożeniłem się nie tak, jak chciałem.

- Mój drogi, 99 procent mężczyzn kocha się w jednej kobiecie, a żeni z inną. Ja szczęśliwie

uniknąłem złotych kajdanek. Kochałem wszystkie kobiety we wszystkich częściach ziemi, ale
jakoś nie natrafiłem na swoją, nie wzięła mnie żadna.

- Tak! Mnie jedna wzięła, mocno wzięła, ale cóż, ja nie umiałem jej wziąć. Zresztą to jest

typ, który sam sobie wystarcza. Ma urodę, ma sławę, cóż jej po szarym, przeciętnym inżynierku.

Ona idzie w świat z uśmiechem i piosenką na ustach i nawija sobie wielbicieli na paluszki.

- To jakaś wampirzyca.

- Nic podobnego. Raczej dziecko. Kobieta - dziecko. Mały, roześmiany ptaszek.
- Wiktor, ty jesteś poważnie zadraśnięty.

- Jeśli chcesz wiedzieć, to tak. Nie mówiłem ci tego nigdy, bośmy ten temat omijali.

Uciekłem od niej, od ustawicznej myśli o niej, od ludzi, którzy mimo woli ciągle mi ją

przypominali. Z każdej wystawy księgarskiej śmiała się do mnie. Co dzień, mówiąc żonie dzień
dobry, do niej tęskniłem. I to jest najboleśniejsze, że dopiero, gdym ją stracił bezpowrotnie,

poznałem, że kocham ją jak nikogo na świecie.

- Któż to jest, na Boga?

- Siostra mojej żony. Poetka i humorystka, Ari Klaudius.
- Czy to ta, co miała odczyt w Gdyni, gdyśmy wyjeżdżali?

- Ta sama.
- Szkoda, że nie byłem. Młoda?

background image

- Teraz może mieć najwyżej dwadzieścia sześć lat.
- Mężatka?

- Nie.
Zapanowało milczenie.

- Nie masz ochoty wykąpać się, Wiktor?
- Owszem.

- No to buch do wody.
Odświeżeni, siedli znów na pokładzie. Obydwaj pragnęli wrócić do przerwanej rozmowy.

W pustce, zapełnionej od przeszło czterdziestu dni tylko wodą i słońcem, rzadko niehumorem
oceanu, przyjemnie było poczuć między sobą cień kobiety. Ale Stefan nie miał odwagi poruszać

bolesnych strun kolegi szkolnego, którego nieoczekiwanie spotkał w Gdyni. Wiktor zawsze był
poważny i małomówny, wzbudzał szacunek kolegów i profesorów. Stef, w gorącej wodzie kąpany,

brał udział we wszystkich burdach, ale z Wiktorem łączyła go zawsze szczera sympatia. Wreszcie
nieśmiało spytał:

- Nie masz jej fotografii?
- Nie. Mam tom jej poezji.

- Możesz mi pożyczyć?
- Owszem. Są w mojej kajucie, przyniosę ci.

- Po co? Zejdziemy razem.

* * *

Ta serdeczna rozmowa przyjaciół była powodem, że Adrianka Klaudius mieszkająca z

ojcem w Krakowie w dwóch cichych, pełnych słońca i kwiatów pokoikach, przyniosła sobie kiedyś

z redakcji list, który czytała z wypiekami na twarzy.

“Stało się tak, że pewnego razu statek nasz, noszący piękne imię “Dal”, padł, niekoniecznie

z rozkoszą, w chłodne objęcia fal. Raz, drugi raz na bok, i jeszcze raz, i znów to samo od początku.

I wszystkie szuflady, buty moje (a co najważniejsze, mego przyjaciela, szczura lądowego) woda z
miednicy, w której wyżej wspomniany przyjaciel mył sobie oblicze, usmarowane powidłami,

książki, listy itd., itd. - wszystko razem skotłowało się na środku kabiny i zaczęło pływać od łóżka
do kanapy i od ściany do ściany. Czytała pani “Tajfun” Conrada? To właśnie coś w tym rodzaju.

Silny sztorm, a my z ładunkiem rudy; to znaczy, statek prawie pusty, bo ładunek, a z nim środek
ciężkości, gdzieś zupełnie na dole. Ja zaś, choć jestem krępy i tęgawy, niestety, nie mogę służyć

jako równoważnik.

No i zmókł zupełnie list mój, pisany do pani hen na oceanie, pod złotym słońcem i

background image

sinolazurowym niebem. Pisany do pani w przystępie dobrego humoru list, co do którego mocno
namyślałem się wczoraj, czy go wysłać, czy nie. (Ja też czasem myślę). Ale że nie należy nigdy

cofać się przed wykonaniem raz powziętego planu, więc ów list przepisałem na czysto (czego
nigdy nie czyniłem w szkolnych wypracowaniach i dlatego obrywałem dwóje).

Kochana, słodka panno Ari.

Pomysł napisania do pani listu powziąłem przed chwilą, po przeczytaniu po raz dziesiąty

tomu pani poezji, a powstał w sposób tak żywiołowy, że oprzeć się tej chęci nie mogłem.

Najgorsze zaś jest to, że nie mogę sobie wyobrazić, jak pani wygląda. Ale pani mi to daruje,
prawda? Tak samo, jak zawsze cała płeć piękna darowywała mi wszelkie moje nietakty i

shockingi. A ja za to daruję pani ten słodki cykl o “markizie”, który pół godziny temu
przeglądałem. Przecież pani jest tam przebajeczna, rozbrajająca, dla mnie, człowieka, który od

pięciu dni nie widzi nie tylko takiej czy innej “markizy”, ale nawet lądu. Nic, prócz szarego,
rozdeszczonego, to znów złotosinego nieba, wichury, bałwanów (tych morskich, tych innych mam

też na statku) i słonych bryzgów wzburzonego oceanu, który od dni pięciu już nas kołysze i rzuca
bez przerwy, a który u normalnego śmiertelnika w przeciągu owych dni pięciu wykołysałby i

żołądek, i serce, i duszę, i wreszcie życie, i jakiekolwiek chęci do życia, a co dopiero do pisania
listów do nieznajomych. A czy pani pływała już kiedy na morzu? Może na jednym z naszych

kochanych polskich statków? Na nich bowiem co rok jeżdżą jakieś literaty. Bo to dziś morze, że go
w Polsce niewiele, weszło w modę. Dlatego też pewnie Berlin czule się w jego stronę uśmiecha. I

Hel, i Jastarnia, i Orłowo, i Gdynia, i pchły kaszubskie, i same Kaszuby (zaś ale może nie?). Tylko
Kaszubki “z powodu linia” w modę wejść nie chcą. I wędzone flondry (czy flądry), i morskie

bałwany, i takież pasażerskie statki. A już specjalnie wilki morskie.

Panno czy może już teraz pani Ari! Widziałem już dużo rzeczy. Przeszedłem w życiu

czyściec i piekło. Uciekłem od bolszewików, walczyłem na wszystkich naszych i cudzoziemskich
frontach, a mimo to, a może właśnie dzięki temu, jestem jej poezjami wzruszony. W pani

poezjach czuję kobietę, ta “markiza”... Och, naprawdę, niech mi pani znajdzie taką, ale żywą, dla
mnie. Bo przejechałem pół świata wzdłuż i wszerz, pół świata tam i z powrotem, a takiej

“markizy” nie spotkałem ani jednej.

Marynarze są dziś w modzie. Na ustach wszystkich: nie damy “korytarza”, “dar Pomorza”,

“nasze polskie morze”, “nasi marynarze”. Ale to wszystko ogólniki. Niechże się mniej mówi,
więcej robi w tym kierunku “sercowym”. Niech pani, słodka Ari, zaopiekuje się marynarzem, tym

bardziej że on sam oddaje się jej w opiekę. Za czasów wojny były “mateczki chrzestne” dla
“tułaczy - żołnierzy”. A marynarz pędzi takie tułacze życie od chwili postawienia pierwszy raz nogi

background image

na statku, aż do grobu, gdzieś hen - na dnie morza czy oceanu. Niechże więc pani będzie taką
“morską mateczką”, bo pani swym charakterem tak bardzo się do tego nadaje. I niech mi pani

odpisze, ale tak po kobiecemu, ciepło i serdecznie. Niechże ja mam za te wszystkie trudy i znoje
życia, za walkę z przepotężnym żywiołem od czasu do czasu jakieś jasne i lazurowe chwile, pełne

szczęścia i słońca. Całuję mocno rączki pani i czekam.

Stefan Kryski

P.S. Adres na kopercie.”

Adrianka przeczytała raz drugi i trzeci. Serce jej mocno biło. Więc tam gdzieś w dali -

oddali jest człowiek, który nie znając jej, myśli o niej. Poczuła do niego wielką sympatię i wielki

zapał do natychmiastowego odpisania. A jeśli to on jest tym jednym i jedynym, do którego
tęskniła całe życie? Adriance nie było teraz źle. Nie miała zbyt dużo pieniędzy, ale za to sympatię

ludzi. Matka, od chwili kiedy Ari wypłynęła na widownię jako poetka i ulubiona prelegentka,
przestała się dąsać. Zbyt zresztą pochłonięta była Żenią i jej czteroletnią Lilusią. Żenia bawiła się,

zostawiając troskę o dziecko matce, służącej oraz Adriance, dla której Lilusia była ósmym cudem
świata. Kiedy przyjeżdżała do Żeni, całe dnie spędzała z maleństwem i z przykrością myślała o

Wiktorze i jego podróży, i o siostrze. A przecież Imogenka, piękna lalka, kochała córeczkę. Tylko
nie mogła się nasycić nigdy zabawą i użyciem życia. Jeszcze bowiem do tej pory troska o dziecko

nie zapukała do jej serca ani razu. Lili chowała się ślicznie i zdrowo. Życie więc rodzinne siostry
było jedyną chmurką na niebie Adrianki. Bywały czasem i inne, ale przelotne. Zbyt zuchwałą

naturę miała, by się nimi mogła truć.

A teraz zajrzała do jej duszy tęsknota miłości. I Ari odpisała to, co czuła, i tak, jak czuła:

“Wieczór - pora wytchnienia, ciszy, odpoczynku. Puk, puk. Nieśmiało pukam do pana

pokoju, a pan teraz zapewne siedzi przy kominku. (Na statku jest kominek?). I po dziennym
znoju odpoczywa. Wchodzić bez zaproszenia, rzecz podobno zdrożna. Ale już weszłam, trudno. I

pytam, czy można? O, jaki pan zabawny. Podsuwa krzesełko! Na krzesełkach tylko damy siadają z
wizytą, a ja nie jestem damą. Jestem zwierciadełko. Małe zwierciadło bajki. W oczach mam

ukrytą odwieczną radość życia. Moje ciemne loki pachną, nie perfumami wprawdzie, ale borem.
Borem niewydeptanym, tajemnym, głębokim, co się modli i do słońca tęskni wieczorem. Umiem

też moc piosenek i ciągle się cieszę (może dlatego wszyscy mówią, żem dziecinna). Grzebykiem
swej fantazji przędzę marzeń czeszę i co dzień jestem nowa i codziennie inna. Niech pan nie

background image

patrzy na mnie tak, jak na kobietę, względem której odgrywać trzeba dżentelmena, choć w duszy
diabli biorą. Bo mam tę zaletę, że nie jestem kobietą. Ja jestem dziewczynką. No, niech się pan

odsunie trochę od kominka i tam mi zrobi miejsce. Siedzę u stóp pana. Dzionki życia mojego
kwitną tak jak kwiaty i jak kwiaty, więdnące, strącają swe puchy, rozpływając się w nicość

pachnącym oddechem. Żegnam je, jak witałam, pogodnym uśmiechem, bo na dnie serca chowam
pachnące okruchy dzionków życia mojego, co kwitną jak kwiaty.

Tak. Na pierwszy raz dosyć, czy nie ładna bajka? Jutro znów przyjdę tutaj, ale też przed

nocą. U stóp pana usiądę, żywa bałałajka, sama nie wiem dlaczego, sama nie wiem po co?

Dobranoc, pan jest senny i zmęczony może. Więc już nie chcę przeszkadzać i zaraz uciekam. A
panu do snu pewno cicho szumi morze, Krzyż Południa złociście przyświeca z daleka. Ojej! Jakże

pan ziewa. No, już się wynoszę. Niech mi pan teraz grzecznie “dobrej nocy” powie i zniknę jak
mgła w słońcu. Ale przedtem proszę: niech mnie pan choć leciutko pogłaszcze po głowie.

Synku morski, nie wiem, jak wyglądasz, ale bądź pewny, że wpadłeś w dobre ręce.

Postaram się ciebie po macierzyńsku pokochać. Bądź zdrów, noś wełniany szalik podczas wilgoci i

nie wycieraj brudnych rąk o ubranko.

Księżniczka Ari”

Jeszcze tego samego dnia wysłała list i ponieważ ojciec miał zebranie, poszła do Tereni

podzielić się z nią wzruszeniem.

- Aha, więc zyskałaś, Ari, nowego wielbiciela. Współczuję Tolkowi i Julianowi. Nie

pozostaje im nic innego, jak zakochać się we mnie - powiedziała Teresa spokojnie, zakładając

sobie jednocześnie nogę na szyję.

- Ach, Teń - Steń, myślę, że oni obydwaj dawno zrezygnowali.

- Ja nie myślę. Mężczyzna nigdy nie rezygnuje, czeka tylko odpowiedniego momentu. Ale,

księżniczko, czy nie masz w przygotowaniu jakiego nowego kawału?

- Hm, na razie nic mi się nie klei.
- Szkoda wielka, najwyższy czas. Zaczynamy się nudzić.

- Jestem trochę przepracowana, ale pomyślę.

* * *

Od czasu, jak Ari została dziennikarką, Kraków bardzo często miewał sensacje, tryskające

humorem artykuły, do których tematy pomysłowa panienka zbierała w dość oryginalny sposób.

Kiedyś, na przykład, poznała niezamożną dziewczynę, pracującą w charakterze guwernantki w
bardzo bogatym domu. Jej chlebodawczyni systematycznie zatruwała życie służbie dzięki swemu

background image

niesłychanemu skąpstwu i nieludzkiemu traktowaniu podwładnych. Ari więc zaprosiła panienkę
do siebie na herbatkę i tu ułożyła plan batalii.

- Niech pani, z łaski swojej, napisze do swojej jaśnie oświeconej to, co ja podyktuję...
- Ale ja się boję!

- Strach biorę na swoje sumienie, proszę pisać:

“Szanowna Pani!
Doktor polecił mi niezwłocznie położyć się do łóżka z powodu grypy. Ponieważ nie chcę, by

Sz. Pani była poszkodowana, przysyłam zastępczynię, która zajmie się dzieckiem na czas mej
nieobecności.

Z poważaniem

Aniela Bielska”

- A teraz niech pani idzie do swojej mamusi i niech się pani dobrze bawi.
- A jeśli stracę posadę?

- Dostanie pani inną. Do zobaczenia.
Ari ubrała się w skromne sportowe paltko i beret i poszła pod wskazany adres. Po

załatwieniu formalności z lokajem stanęła wobec pani domu, wystrojonej blondynki o wyniosłej,
ironicznej twarzy.

- Czego sobie panna życzy?
Ari uśmiechnęła się i pomyślała: “Żebym ci tak powiedziała, czego sobie życzę, to by mnie

bardzo szybko lokaj wyniósł za drzwi”.

- Przyniosłam list od panny Bielskiej.

Pani przebiegła oczami pismo i zaczerwieniła się.
- Skandal! Co za wychowanie, ona do mnie pisze jak do równej sobie, “z poważaniem”.

Niesłychane!

- Oczywiście, powinno być: “z głębokim szacunkiem” - powiedziała z bardzo poważną miną

Adrianka.

Pani obrzuciła ją spojrzeniem przymrużonych oczu.

- Jak się pani nazywa?
- Amelia Klinn.

- Co? Klin?
- Wyjątkowo przez dwa n, proszę jaśnie pani.

background image

To “jaśnie” bardzo mile uderzyło panią dyrektorową.
- Panna zna swoje obowiązki?

- Owszem.
- Może zostać. Teraz niech się rozbiera i idzie do dziecka.

Adrianka spędziła z ową pięcioletnią dziewczynką całe przedpołudnie. Zadzwoniono w

fabryce na obiad. Zjawił się pan domu, elegancki młody mężczyzna. Zasiedli do stołu, przy czym

jaśnie pani nie uważała za stosowne przedstawić guwernantce męża, wobec czego Ari podeszła do
gospodarza i wyciągnęła rękę.

- Pan mnie jeszcze nie zna, nazywam się Amelia Klinn i zastępuję chwilowo poprzednią

guwernantkę.

- Bardzo mi przyjemnie - rzekł pan Gerner i uścisnął podaną rączkę. Jego małżonka

zaczerwieniła się z wściekłości.

Po obiedzie, w czasie którego Ari, zupełnie nie zwracając uwagi na panią domu, jadła z

nadzwyczajnym apetytem, pan Gerner otworzył duże pudełko czekoladek i podał żonie.

- Poczęstuj, Ewo, naszego gościa i Laleczkę.
- Ach, to zostawimy na podwieczorek - rzekła pani, zamykając pudełko.

Gerner spojrzał na “pannę Klinn” i zarumienił się. Dojrzał w jej oczach coś dziwnie

niepokojącego, coś, co zakrawało na szalone ubawienie. Jednocześnie Ari oświadczyła:

- Na podwieczorek daleko lepiej smakuje dobra kawa ze śmietanką, taka, jaką piłam

zwykle u księżnej Marii. Czekolada natomiast wspaniale podnosi urok i smak obiadu.

Żeby Terenia mogła zobaczyć minę Ari i jej głos usłyszeć, zrobiłaby z zachwytu “szpagat”

baletowy.

Pan Gerner skwapliwie podsunął “pannie Klinn” pudełko. Jego żona zzieleniała. Ari wzięła

dwie czekoladki, jedną dała Laleczce, drugą zjadła i biorąc dziecko za rękę, skinęła uprzejmie

głową i wyszła z pokoju.

- A to numer! - wybuchnęła pani Ewa.

- Bardzo miła panienka - oświadczył ubawiony Gerner - a przy tym śliczna.
Upłynęły trzy dni, w czasie których irytacja trzęsła biedną Gernerową. Guwernantka

bowiem przy całej słodyczy w obejściu miała niesłychanie pański ton i cała służba patrzyła na nią
z niebywałym szacunkiem. Ari ubierała się wyszukanie elegancko, a nawet, o zgrozo,

perfumowała się i co wieczór brała gorącą kąpiel.

- Czy pani wie, że zabroniłam guwernantkom używać mojej łazienki?! - krzyczała Ewa.

- Nie wiedziałam, że jest jeszcze łazienka osobna dla guwernantek - odparła spokojnie Ari.
- Nie ma wcale. Co za skandaliczne wymagania!

background image

- O! Niechże się pani nie unosi. Każde wzruszenie fatalnie odbija się na przewodzie

pokarmowym, a przez to i na cerze. Wobec tego, że nie mam łazienki, poproszę o codzienne

zwolnienie mnie na godzinę wieczorem, bym skorzystała z kąpieli u mej przyjaciółki.

- Pani jest arogantka, pani zapomina, że jest służącą.

- O, skądże znowu. Tylko chcę być godna swej chlebodawczyni - odparła Ari i

wyciągnąwszy srebrną papierośnicę (pożyczoną od Tereni), podała ją Ewie.

- Pani będzie łaskawa, najlepsze francuskie papierosy.
Ewa wytrzeszczyła oczy, chciała coś powiedzieć, nie mogła. Trzasnęła drzwiami i wyszła.

Ale zaraz na drugi dzień rano Laleczka oświadczyła przy śniadaniu:

- Mamusiu, dlaczego wczoraj trzasnęłaś drzwiami? Pani mi mówiła, że tego robić nie

trzeba, bo jak ja trzaskam, to mówi: “Laleczko, bądź damą. Dama nigdy nie trzaska drzwiami”.

Ewa zakrztusiła się, jednak przemilczała, bo na śniadaniu miała swoje siostry, ale zemściła

się i ruszając nosem, wycedziła:

- Fu! Strasznie czuć te tanie perfumy. To nasza służba ma taki ordynarny zwyczaj. Cóż!

Plebs zostanie plebsem.

Ari wyciągnęła z kieszeni maleńki flakonik i oglądała uważnie.

- Istotnie, nawet nie zauważyłam, że kosztują tylko osiemdziesiąt złotych. Ale tych samych

perfum używa panna Ari Klaudius i od niej właśnie ten flakonik dostałam.

Wszyscy przy stole znieruchomieli i wlepili oczy w kryształowy lilipuci drobiazg,

rozpylający wokoło czar subtelnej woni.

- Skąd, skąd pani zna pannę Klaudius?
- Najtrudniej, podobno, jest poznać siebie samego, jednak ja to uczyniłam. Jestem właśnie

panną Ari Klaudius i bardzo mi było przyjemnie spędzić kilka dni w arystokratycznym domu
pani, jaśnie pani Gerner. Bardzo żałuję też, że muszę go opuścić, ale z tęsknotą czekają na mnie w

redakcji - skłoniła się z wyszukaną elegancją i wyszła majestatycznie, zaraz jednak za drzwiami
puściła się pędem do pokoju Laleczki, chwytając przygotowaną walizkę i pojechała do redakcji.

Nazajutrz Kraków tarzał się ze śmiechu, czytając artykuł “Guwernantka jaśnie oświeconej”,

tylko nazwiska delikwentki Ari nie podała. Rzecz prosta, do prywatnego mieszkania Ari

przyjechał Gerner, zaklinając, by nadal nie robiła z tego użytku. Adrianka postawiła warunek, że
panna Bielska będzie traktowana po ludzku. Gerner przyrzekł i długo konferował z żoną, która

wobec obawy kompromitacji godziła się na wszystko.

W ciągu ubiegłych trzech lat Ari była już i ekspedientką, i girlaską, i pokojówką, co

wywoływało w skutkach burze śmiechu.

Teraz siedziała przytulona do Tereni i z oczyma utkwionymi w dal mówiła:

background image

- Jakoś mi się nic nie chce... Ten marynarz... Tereniu, czy nie uważasz, że czas by mi było

już wyjść za mąż?

- Uważam, że szkoda cię. Poczekaj, aż spoważniejesz. Zresztą słuchaj: ani Tolek, ani Julian

w złoto nie opływają. Wyjdziesz za jednego z nich i będziesz biedę klepać.

- Ja za żadnego z nich nie się nie wybieram.
- No więc poszukaj sobie takiego, który otoczy cię dostatkiem, żebyś nie potrzebowała

biegać po redakcjach za parę złotych.

- Tereniu, czy pieniądze dają szczęście?

- Szczęście nie, ale foremkę na szczęście. Zresztą za golca cię nie wydam. Masz! Już twoi

niewolnicy są.

I obie kobiety cały wieczór spędziły na wesołej rozmowie. Tylko mąż Tereni, patrząc

uważnie na Adriankę, powiedział:

- A ja wam, moi najmilsi, oświadczam, że nasza Ari ma zamiar puścić nas wszystkich

kantem. Coś wisi w powietrzu.

Istotnie, coś wisiało ponad orzechową główką księżniczki. I kiedyś, gdy siedzieli wszyscy

razem u Tereni, Julian zauważył:

- Czuję, że nasza mała ma jakąś tajemnicę, którą nie chce się z nami podzielić.
Adrianka skinęła główką i rzekła krótko:

- Podzielę się z wami, owszem. Chcecie posłuchać?

“Pytacie, czemu taka zadumana chodzę i milcząca?@ Nie wiem, czy wam potrafię dać jasną

odpowiedź:@ może nie zrozumiecie mnie lub zrozumiecie inaczej...@ - Oto czekam na swoje

szczęście... tak dawno... tak dawno...@ Czekam. I wiem, że przyjdzie do mnie już niedługo...@

Wierzcie mi, każdy człowiek musi mieć swoje własne szczęście,@ na które czeka długo,

długo i z tęsknotą.@ Czasem zwątpi... A wtedy szczęście na pewno nie przyjdzie,@ więc trzeba
czekać... czekać cierpliwie i wierzyć...@

A oto ja teraz chodzę zadumana i milcząca,@ bo wiem, że idzie do mnie... idzie... jest już w

drodze@ takie jasne, roześmiane, dziwne moje szczęście,@ którego nie znam prawie, nie znam

wcale, jednak już je kocham.@

O tak! Podejdzie do mnie oczekiwane, lecz znienacka@ i delikatnie pocałuje prosto w

serce.@ Rozkwiecą mi się wtedy w duszy snów przecudnych łany,@ i uśmiech, który senny w rzęs
zasłonie drzemie,@ płomieniem tryśnie gorącym i wszystko tak cudnie rozjaśni,@ że ludzie przy

tej jasności grzać będą skostniałe serca@ i będą śmiać się. I pomyślą, że jednak życie jest
piękne@ i że warto żyć, choćby dla samej radości czekania@ na ono rozsłonecznione, gorące i

background image

tajemne szczęście.@

Więc chodzę sobie cicha i pogodna, bo w głębi mam zorzę@ przeczuć tajemnych...

uśmiechów... leciutkich takich uśmieszków,@ że ono pachnące i złote bliżej jest z każdą godziną -
@ - i będę wam wszystkim mogła pokazać wielkie, złote szczęście!”@

Nikt się nie odezwał, gdy skończyła, tylko Julian spuścił głowę i uparcie oglądał małe,

czarne pantofelki Adrianki. Widział już oczyma wyobraźni, jak owe miłe i kochane nóżki szły, szły
coraz dalej w nie znane nikomu drogi. I wszyscy odczuli dziwny smutek.

Adrianka liczyła teraz dni gorączkowo, niespokojnie i czekała. Czekała tak bardzo na to

“coś”, co - wierzyła - przyjdzie ku niej, hen, znad oceanu. Nie mogła się sama sobie nadziwić,

dlaczego tak jest, dlaczego nie oblewa jej rumieniec, gdy słyszy kroki wiernego Tolka lub
spokojnego Juliana, lub Zdziśka, który jej sto razy na godzinę mówił o miłości i prosił, by go

całowała na uspokojenie w czoło?

I wreszcie przyszedł list.

“I oto sam nie podaję u góry ani miejsca, ani daty, tak jak moja Ari, Mateczka. Ocean to

przecież nie Kraków ani Warszawa. To jest coś, czego nie można streścić w kilku słowach ani
uchwycić, ani określić. Ocean!!

Co wieczór przyświeca nam Krzyż Południa, a we dnie kąpiemy się, toniemy w słońcu. A co

Pani teraz porabia, moja przesłodka Mamusiu? Karnawałuje? Tak. Bo to jutro tłusty wtorek, a u

nas słońce, słońce... słońce.

Mamusiu, ten wierszyk... Jakaś ty strasznie miła. Więc usiądziesz u mych nóg co dzień i

będziesz mi przygrywać. Czy do snu? Właściwie to ja przecież powinienem u drogich nóżek
Księżniczki siedzieć, w oczy jej patrzeć i pięknie grać. Ale, Mamusiu, jestem taki niemuzykalny.

Próbowałem wszystkich instrumentów, nic z tego... Jeszcze na bębnie jako tako wychodzi, ale co
to jest bęben?!

Tak mi się dziwnie zrobiło po otrzymaniu Twego listu, Mateczko, zupełnie jakbym poczuł

na oczach dotknięcie kobiecych słodkich ustek. I tak mi się zdaje, że będę najposłuszniejszym

synkiem na świecie. Tylko pisz do mnie, Księżniczko. Chciałbym Mateczce napisać coś ciekawego,
co by ją zajęło, ale cóż. Naokoło wody oceanu. Żebyś Ty mogła zobaczyć ocean. Cudowny!

Przwpiękny. Błękitno - lazurowo - ultramarynowy. Zawsze inny, a zawsze pełen piękna i uroku.
Niezgłębiony jak ludzka dusza, niezbadany, jak powinna być kobieta, wieczny jak miłość. Bo

miłość przecież się nie kończy, zmieniają się tylko czasem jej obiekty.

My tu żyjemy wszyscy jak żywe wzory cnót ewangelicznych, czasem marzą nam się Ewy.

background image

Mnie osobiście od paru tygodni odwiedza mała dziewczynka, co ma ciemne loki, pachnące borem.

A czy Mateczka kocha bór? Ja o mały włos nie zostałem dyplomowanym inżynierem

leśnym. Że jednak zawsze mi się w życiu wszystko przewraca do góry nogami, więc jestem
kapitanem statku. Ale ile to razy słyszę po prostu szum drzew, mała Księżniczko! Jest u nas na

statku mój przyjaciel, który Mamusię zna. Dużo, dużo o niej rozmawiamy. Najlepiej czynić to
wieczorem. Księżniczka Ari siada wtedy między nami i uśmiecha się do nas. Tylko! Ach,

Mateczko, jaki już jestem stary koń, mam czterdzieści lat skończonych, mocno przerzedzoną
czuprynkę i dużo w życiu zawodów. Czy to Mateczki nie zrazi? Kiedyś lubiłem się bawić, szaleć,

kochać... Teraz jakoś nie chce mi się już nic, a Mateczka podobno jest pełna werwy i humoru.
Niechże mnie uraczy tym eliksirem, jakim jest radość życia. A teraz całuję najmilsze łapięta i liczę

na palcach dni do otrzymania poczty. Mateczko, nie pozwól, bym musiał buty zdejmować.

Stef”

* * *

Otoczenie Adrianki szybko zauważyło zmianę, która zaszła w panience. Zamyślała się coraz

częściej, oczy jej wtedy przybierały barwę toni morskiej, a usta rozchylał półuśmiech oczekiwania,

tak jakby czegoś nasłuchiwała. Profesor Klaudius przesuwał pieszczotliwie dłoń po kędziorkach
córki.

- Ari, przydałaby się jakaś wycieczka. Zmęczona jesteś.
- Nie, tatusiu, tylko tak... Nie mogę zresztą brać teraz urlopu.

Terenia burczała:
- Idź do doktora, brzdącu. Czegoś ci brak. Ewentualnie męża.

- Pewno. Dam ogłoszenie urzędowe w “Monitorze”.
Koledzy nalegali:

- Ari, urządź znowu jaką eskapadę, konamy z niecierpliwości.
- Obiecuję wam to. Słowo księżniczki.

A między dalą oceanu, między słonecznymi, to znów mglistymi portami a redakcją

kursowały listy, coraz dłuższe, coraz serdeczniejsze. Wiązały się złote nitki sympatii i tęsknoty. Po

nich, jak po zaczarowanym moście, szło serce ludzkie ku sercu. Wiktor wiedział, że przyjaciel
koresponduje z Adrianką, czytał nawet pierwszy list do Stefana i mówili z sobą o niej często i

dużo. A od chwili, kiedy Wiktor zwierzył się ze swej miłości do Ari, było mu lżej. Odetchnął, jakby
mu spadła z piersi męcząca zmora. Z każdą taką rozmową było mu lepiej. Ari pogrążała się cicho

w kolorową, zmienną toń, zostawiając po sobie tylko błękitne, uśmiechnięte smugi rozmarzenia.
Odchodziła, nie zatrzymywana, w czyjeś spragnione objęcia, gdzie zapewne, Wiktor czuł, będzie

background image

jej dobrze. Teraz już tylko tego pragnął. Niczego więcej. Gdy raz ujrzał, jak Stefan czytał list,
zarumienił się, Wiktor zrozumiał, że naprzeciwko siebie ma rywala. Zazdrość szarpnęła nim, ale

tylko na chwilę. “Nie mogę przecież robić z siebie wariata - pomyślał - nie będę szedł z motyką na
słońce”.

* * *

Minął karnawał, przyszła wiosna i maj. Adrianka była zapracowana. Jako sekretarka

naczelnego redaktora dnie całe siedziała kamieniem w biurze. Ojciec wyjechał na wykłady
semestru letniego do Lwowa. Było jej teraz nieznośnie pusto i smutno, zwłaszcza gdy dłuższy czas

nie dostała listu od Stefana. Chwilami ogarniała ją apatia, to znów niepohamowane wybuchy
dobrego humoru. Szła wtedy do Tereni, dzwoniła do chłopców, piła, tańczyła, śpiewała i była

anielska dla Tolka. W takich dniach nawet Zdzisław otrzymywał pocałunek w czoło.

Wreszcie w końcu maja przyszedł znowu list.

“Moja Ari, Księżniczko!

Listy mamy dostać aż w Las Palmas, więc za dwa, trzy tygodnie. A tak już czekam na nie. I

co w nich będzie? Moc smutków, a może więcej jeszcze radości. Jakoś tak mi się dotąd zawsze w

życiu układa, że gdy czekam radości, spotyka mnie smutek. I odwrotnie.

Więc moja Mamusia upiła się “do nieprzytomności”, żeby zobaczyć, jak to się widzi świat

po pijanemu? No i co? Jakie skutki? Ja nic jeszcze o tym nie wiem. Ale nie radzę maleństwu tych
eksperymentów, bo to niezdrowo. Swoją drogą humorek Mamusia ma. Ten kawał z balonikami i

drugi z ciastkami był znakomity, choć według mnie ten drugi trochę ryzykowny. A gdyby tak
maleństwu naprawdę ktoś krzywdę zrobił? Niechże Mamusia zaraz weźmie pióro w łapkę i obieca

grzecznemu synkowi, że będzie jeszcze od niego grzeczniejsza, bo się niepokoję. Ja wciąż o
Księżniczce myślę i tęsknię. I czekam listów i fotografii. Całuję drogie, podobno cudne łapięta.

Uwielbiam u kobiety piękne ręce i czekam fotografii. Moja, moja Matuleńko błękitna.

Twój Stef”

Wiktor nie pytał Stefana teraz nigdy, co Adrianka pisze, ale sam Kryski kiedyś po

otrzymaniu korespondencji i gazet chwycił się za głowę.

- Gwałtu, Wiktor, ależ to szalona dziewczyna!
- Kto? Jaka, która?

- Jak to która? - tu zarumienił się. - Panna Ari.
- Bo co się stało?

background image

- Dostała gażę i była, jak pisze, w “świetnym humorze”.
- Kiedy ona była nie w humorze? - westchnął Wiktor.

- Szła z dwoma kolegami przez park Jordana i wpadł jej w oko jegomość sprzedający

baloniki. Podeszła i zakupiła wszystkie, a potem szach, szach scyzorykiem i cały kolorowy bukiet

rozsypany frunął w górę. Dzieciarnia podobno o mało ze skóry nie wyskoczyła.

- Ba - westchnął po raz drugi Wiktor. - Już jak bym widział zadowoloną minę Ari.

- Ale to nie wszystko. Parę dni potem była na jakimś koncercie i rzuciła w śpiewaka

ciastkiem z kremem.

- Zwariowała!
- Pisze, że nie mogła dłużej patrzeć na męczarnie publiczności. Siedziała w pierwszym

rzędzie i dotąd ma uszy spuchnięte.

Obaj mężczyźni patrzyli na siebie w milczeniu.

- Stefan, siadaj natychmiast i pisz do niej. Niech nie robi głupstw.
Adrianka czytała krótki list ze śmiechem. Nie omieszkała powiedzieć Teresie, że marynarz

z dalekich wód zaczyna jej prawić morały, ale w duszy była temu rada. Niepokoi się o nią.
Kochany chłopiec.

- No widzisz, Ari, jakie to gady ci mężczyźni? Jeszcze nie ujrzał swej najmilszej, ale już chce

okazać się panem i władcą. Napisz mu, niech fląder i rekinów pilnuje, a nie ciebie.

- Kiedy to przyjemnie!
- O! o! o! Gorzej! O! Całkiem niedobrze. Adrianko, szklankę zimnej wody. Niewolnico!

- Poczekaj, poczekaj, jak ten Nieznany przyjedzie powozem, zaprzężonym w sześć

tresowanych krokodyli i z foką na koźle, to sama zapragniesz zostać jego niewolnicą.

Tego dnia napisała do ojca.

“Tatuśku kochany.
Jestem zdrowa, nic nowego nie zbroiłam, ale słuchaj: zdaje mi się, że jestem zakochana.

Czy to leczyć tak jak katar, czy jak chorobę zakaźną?”

A profesor odpisał:

“Moja mała Ari.
Ja też jestem zdrowy i za tydzień wracam do Krakowa. Każ sobie puścić krew lub przystaw

pijawki. Jeśli choroba od razu nie przejdzie, to znaczy, że przeszła w stan chroniczny.

background image

Marek Klaudius”

Ari z radością powitała powrót ojca i układali sobie razem plan wakacji, gdy zupełnie

niespodziewanie otrzymała list z Gdyni, zaadresowany znajomym pismem. Pobladła. Ręce jej

drżały, gdy wolno otwierała kopertę. Od Stefana. Więc jest w kraju, więc się zobaczą, spotkają,
poznają. A to poznanie tyle razy sobie wyobrażała.

Profesor spod oka obserwował córkę, wreszcie mruknął:
- To nieuleczalne - i zabrał się do swych książek.

Ari czytała:

“Mamusiu, Księżniczko moja najmilsza.
Najpierw dziękuję Ci za list i za różę, tym bardziej, że bez kolców. Dziwi mnie tylko jedno,

jej zapach. Bo żeby róża polna i różowa? Żeby jeszcze złota, no to rozumiem. I w dodatku “L'or”
szalenie lubię. Ale tyle lat już nie stykałem się z zapachem tych perfum.

A teraz, Ari, jestem w Gdańsku, ale że mi się wszystkie plany poprzewracały do góry

nogami (jak zawsze), więc zamiast na urlop za parę dni wyruszę znów na morze i, Księżniczko, nie

zdążę Ciebie zobaczyć. I znów będę tęsknił i liczył dni. Dokąd pojadę, może do Warrkoping, a
stamtąd aż do Lulea, gdzie to słońce obecnie wcale nie zachodzi, bo noc wygląda tak jak dzień

podczas zaćmienia słońca. Jest dzień, a słońca nie widać. Jest noc i północ, a dzieci bawią się na
ulicach, bo kiedy jest owa “noc” to właśnie nie wiadomo, a w każdym razie nie mogą zorientować

się dzieci.

Więc, Ari słuchaj mnie. Muszę cię zobaczyć przed wyjazdem, a sam ruszyć nie mogę.

Adrianko, przyjedź, przyjedź prosto do stoczni gdańskiej. Czekam i tęsknię, tęsknię i czekam.
Depeszuj i przyjeżdżaj. Całuję łapki.

Stef”

- Tatusiu. Jadę jutro do Gdańska.

- Dobrze, dziecko.
- A teraz chodźmy do kina.

Ale gdy wrócili oboje w doskonałych humorach, służąca wręczyła profesorowi depeszę:

“Przyjeżdżajcie natychmiast. Klaudiusowa”.

Ari opuściła bezwładnie ręce. I znów twarzyczka przybrała barwę kory brzozowej. Nawet

usta jej pobladły. Długą chwilę nie mogła zdobyć się nawet na szept.

background image

Profesorowi drżały ręce. “Biedna Ari” - pomyślał.
- Tatusiu, jedziemy zaraz, dzisiaj, tak?

- Tak, dziecko.
Kiedy siedząc już w wagonie, Adrianka słuchała monotonnego stuku kół, myślała

uporczywie: “Nie zobaczę Stefa, nie zobaczę Stefa. Od Jacka odeszłam sama. Teraz między mną a
moją miłością staje przeznaczenie”.

Nie rozmawiała zupełnie z ojcem o tym, co mogło stać się w domu, nie chciała go

niepokoić. Gdy zadzwonili do znajomych drzwi mieszkania inżyniera, otworzyła im sama

Klaudiusowa, zmęczona, z zapłakanymi oczyma:

- Lili umierająca. Żenia od zmysłów odchodzi.

Profesor zawrócił z progu.
- Dokąd idziesz? - spytała żona.

- Do doktorów znajomych, wiem, co robię.
Ari tymczasem klęczała przy łóżeczku dziecka, które patrzyło na nią nieprzytomnie.

Żenia siedziała skurczona, zmięta i szlochała.
- Ari, ja przeklinam każdą chwilę, którą spędziłam bez Lilusi, na tańcach i zabawach. O,

żeby się wróciły... Ari, ratuj! Niech ona nie umrze, moja maleńka. Już nigdy od niej nie odejdę,
nigdy, Ari.

- Co doktor powiedział?
- Szkarlatyna.

- Przede wszystkim, Żeniu, idź się umyć, przypudruj się i przestań spazmować. Musisz być

spokojna, a wszystko będzie dobrze. Lilusia zlęknie się, gdy spojrzy na swoją zwykle taką ładną

mamusię. Ja dziecka nie odstąpię. Możesz być pewna, Żeniu. Wiktor przyjechał?

- Przyjechał. Jest w gabinecie.

- No więc zrób się podobna do człowieka, bo “moja pani, żebym pani nie znała, to bym

nigdy pani nie poznała, tak się zmieniłaś”, jak mówiła panna Józia. Lili będzie zdrowa.

- Ari, na pewno?
- Na pewno.

- Bo ja bym nie przeżyła jej śmierci. Wciąż bym myślała, że to ja, ja sama jestem winna.

Zamiast się cieszyć, że ją mam, latałam po balach. Nie czuła, że matkę ma, a teraz... Och, Ari,

czym jej to wynagrodzę?

- Uśmiechnij się, Żeniu, i pomyśl, że masz być dla niej spokojna. Idź już.

Siedziała długo, długo przy kruszynie i śpiewała jej po kolei wszystkie swoje piosenki,

potem nosiła owiniętą w kołderkę po pokoju, aż Lili usnęła.

background image

Żenia zapukała do gabinetu.
- Proszę - rzekł Wiktor, nie odrywając rąk od czoła.

- Wiktorku. Przyjechała Ari i ojciec. Ari jest u Lilusi, może pójdziesz się przywitać.
Bez słowa przeszedł koło niej. Na palcach wchodząc do pokoju, ujrzał Adriankę. Klęczała

przy łóżeczku. Lili spała.

- Adrianko - rzekł cicho Wiktor.

Wstała. Podała mu obie ręce.
- Długo cię nie było, Wiku. Ale głowa do góry i jeśli mnie trochę lubisz, zajmij się Żenią.

Ona jest bardzo biedna. Mój chłopcze, niechże teraz będzie spokój, zrób to dla Lilusi.

Trzymał jej ręce i wpatrywał się w zbiedzoną podróżą i zmartwieniem twarz dziewczyny.

Nie miał też nic do powiedzenia. Chciał tylko długo, jak najdłużej trzymać te znane, smukłe dłonie
w swoich, patrzeć w szare, ciemne, tajemnicze oczy.

- Zrobię wszystko, co chcesz, Adrianko.
Nadszedł profesor. Kilku doktorów otoczyło dziecinne łóżeczko. Żenia łkała w objęciach

Wiktora. Ari spokojnie słuchała wskazówek znakomitości.

Upłynął długi szereg męczących dni i nocy. Żenia instynktownie szukała oparcia w

ramionach męża, a on znalazł dla niej słowa pełne czułości, gdyż widział jej żal, rozpacz,
zgnębienie. A zresztą, tak chciała Ari, która przez cały ten czas nie opuszczała pokoju dziecka.

I Lili wyzdrowiała. Za to, ku zgrozie wszystkich, położyła się Adrianka. Ponieważ nie miał

kto się nią zająć w domu, bo Lili jeszcze była rekonwalescentką, więc odwieziono dziewczynkę do

szpitala. Tu czuwał przy niej profesor i jego koledzy. Przyjechał Tolek i Terenia. Cały Kraków był
poruszony wieścią o niebezpiecznej chorobie popularnej dziennikarki.

Tylko Kryski płynął znów ku chłodnym brzegom Szwecji, od portu do portu i przeżywał

jeszcze jeden zawód w życiu. Nie mógł zrozumieć postępowania Ari. Po jej cudnych, słodkich

listach - takie brutalne zerwanie. Czasem namyślał się: “A może napisać do Wiktora, spytać o nią?
Może do niej samej jeszcze?” Porzucił jednak obydwa zamiary. Bawiła się widać tylko dla fantazji.

Trudno, trzeba zapomnieć. Ale zapomnieć nie jest tak łatwo, jak płynąć po cichej, gładkiej toni w
słoneczny dzień.

* * *

Gdy Ari wreszcie zwyciężyła chorobę, był już prawie koniec sierpnia. Ojciec wywiózł ją na

wieś, w okolice Krakowa - i tam odpoczywała. Co dzień prawie odwiedzali ją koledzy, co dzień
przyjeżdżała autem Terenia. Adriance było dobrze. Powoli odzyskiwała humor i rumieńce, oczy

jej znów błyszczały jak dawniej. I nikt nie wiedział, że Ari pogrzebała swą radosną, pełną
wzruszeń miłość do człowieka, którego nie widziała. Kiedy Adrianka pierwszy raz po chorobie

background image

stanęła na progu redakcji, zrobiono jej owację, jakby naprawdę była udzielną księżną. Zarzucono
jej stół kwiatami. Ona jednak wolałaby ujrzeć tam jedną szarą kopertę. Wreszcie po długim

namyśle zdecydowała się napisać i wytłumaczyć mu wszystko. Terenia była temu przeciwna.

- Nie bądź głuptasem. To jego obowiązkiem było dowiedzieć się o ciebie, dlaczegoś nie

przyjechała. Pamiętaj, Ari, nie wyciągaj nigdy pierwsza ręki do zgody z mężczyzną, bo nie są tego
warci.

Ale Ari nie wytrzymała i napisała. Tymczasem okazało się, że Kryski widocznie odjechał na

innym statku, bowiem “Dal”, z braku dobrej koniunktury, stała w porcie.

Więc Ari zaniechała dalszych prób. Machnęła pozornie ręką na ten cały “wariacki romans”

i rzuciła się, jak nurek, w toń pracy. Tylko tam gdzieś, w mroku serca, czatował żal. Tylko czasem

w chwilach zamyślenia marzyło się Adriance to, co mogło być, a nie było.

* * *

Zima upłynęła jak i poprzednie. Ari miała znów parę odczytów w Krakowie i Warszawie,

zrobiła wraz ze swoją paczką parę kapitalnych błazeństw. W połowie maja, ponieważ Teresa z

mężem wyjeżdżała za granicę, zaproponowała przyjaciołom:

- Wiecie, chłopcy, co? Bierzemy sześciotygodniowy urlop, a prócz tego trochę forsy i

jedziemy całą kupą gdzieś w jakieś odludzie. Myślę, że i tatusia zaangażuję na tę podróż.

Projekt został przyjęty z entuzjazmem. Postanowiono jechać w połowie czerwca. Ari już

piłowała redaktora dzień w dzień. Nie mógł się oprzeć jej słodkim prośbom. Dostała urlop, Tolek
też. Prócz nich wybrał się jeszcze Zdzisław, Julek, koleżanka Ari, dziennikarka, pani Kazimiera z

mężem i siostrą, no i profesor.

- Ale chciałbym wiedzieć, dokąd jedziemy? - zapytał Tolek na parę dni przed wyjazdem. -

Przecież żadne z was nie pomyślało o tym.

- To właśnie jest cymes. Ja szoferuję i jadę po najlepszych szosach. Wpadnie nam w oko

jakaś miejscowość, wysiadamy, rozpakujemy manatki i powstaje osada - tłumaczył Zdziś.

- Wspaniale, a zatem jedziemy na Pomorze! - krzyknęła Ari. - Będziemy uprawiać

propagandę i zbierać tematy, przynajmniej ja, do felietonów.

Wyruszyli wczesnym rankiem, dużym ciężarowym redakcyjnym autem. Zdzisiek wiózł

nieodstępną gitarę, powierzywszy ją na czas drogi pieczy Adrianki. Jechali bez pośpiechu, często
zatrzymując się po drodze. Budzili sensację we wszystkich miasteczkach, a im dalej wrzynali się w

dawne terytorium niemieckie, tym zdumienie poczciwych, przyzwyczajonych do ciszy i porządku
mieszkańców, było większe. W jednym z miast, już na Pomorzu, natrafili akurat na dzień zbiórki

dla bezrobotnych. Gładko uczesane, płaskostope dziewoje chodziły po ulicach z puszkami, ale
ofiarność publiczna była bardzo pożałowania godna.

background image

Właśnie cała paczka wędrowców siedziała na tarasie dużej cukierni i opychała się

ciastkami z bitą śmietaną. Ari bystro obserwowała dwie panienki z puszkami, chodzące od stolika

do stolika bez skutku. Wtedy Ari przysunęła się do Zdziśka i coś mu zaczęła szeptać. Roześmiał
się, uderzył w struny:

“Wędrujemy borem, lasem, choć nawali kicha czasem!...” - zagrzmiał młodym, silnym

tenorem, a przyjaciele podchwycili.

Tego było potrzeba Adriance. Dla dodania animuszu sobie i śpiewającym klaskała w ręce i

przytupywała zamaszyście. Sami nie wiedzieli, jak zaczęli się świetnie bawić i im widoczniejsze

było niesamowite zdumienie audytorium, tym większy zapał śpiewających. Twarze pochylone nad
kuflami piwa jęły się szeroko uśmiechać. Panie, na razie okropnie zgorszone, słuchały teraz,

kręcąc w takt głowami. Wtedy Adrianka chwyciła z wieszaka jakiś pierwszy lepszy męski kapelusz
i z czarująco słodką miną zaczęła obchodzić stoliki.

Jak miasto miastem - czegoś podobnego obywatele więcej i mniej brzuchaci nie widzieli.

Zaczęły brzęczeć dziesięcio - i dwudziestogroszówki, ale wyrazy zdumionych oblicz były tak

kapitalne, że Julian czym prędzej chwycił za szkicownik, a Tolek za notatnik. A potem Adrianka
podeszła do zamienionych w dwa słupy soli kwestarek, wsypała całą zawartość kapelusza do

puszek, ukłoniła się z wyszukaną gracją i stuknąwszy palcami w powietrzu, zawołała: “Voila”
(franc. - oto wszystko). Śród grobowej ciszy audytorium i gromkiego śmiechu przyjaciół powiesiła

na miejscu kapelusz i usiadła kończyć swoje ciastko.

Jeszcze tego dnia Tolek wysłał do Krakowa artykuł, wzbogacony szkicami Juliana, i

redaktor miał okazję nie żałować ani redakcyjnego auta, ani urlopów pracowników. Wreszcie
“wędrowna trupa”, jak nazywał całe towarzystwo profesor, stanęła w Chojnicach. Uderzająco

czyste i uderzająco zniemczone miasteczko.

Ponieważ samochód trzeba było na parę godzin odesłać do garażu dla generalnego

zrewidowania, żywa i wesoła jego zawartość, łaziła całą paką po mieście, oglądając ładnie
dekorowane zielenią domki i sensacyjne napisy na szyldach.

Zatrzymali się wreszcie na chodniku i zadarłszy manifestacyjnie w górę podbródki

podziwiali napis, lśniący z daleka: “Największy interes specjalny”. Radość swą musieli objawić

dość głośno, gdyż wkoło momentalnie zebrał się tłum, nie przyzwyczajony do podobnych
niespodzianek.

Życie w pomorskich miasteczkach płynie jak wąska, leniwa rzeczułka. O godzinie ósmej,

dziewiątej ojcowie i mamy siedzą przykładnie w domu, piją czarną, żytnią kawę, przegryzając

plackami kartoflanymi. Po obiedzie mają zwyczaj wstąpić gdzieś na kufelek piwa, bez żadnych
wybryków i nadzwyczajnego ożywienia. Do południa gładko uczesane panie chodzą z koszyczkami

background image

w tę i ową stronę, panowie siedzą “w interesach”. Ludzi wałęsających się dla przyjemności nie ma.

Do wycieczkowiczów zbliżył się majestatycznie policjant.

- Co tu jest “los”? Doch zaś ale proszę nie robić kupy na ulicy. Ordnung (niem. - porządek)

musi być, zaś ale nie?

- Ordnung jest ordnung, panie szanowny, ale bo to, widzi pan, u mojej cioci było pranie -

wyrecytował głębokim głosem Zdzisław.

- A u nas zlew się zatkał - dodała Ari żałośnie.
- I pewno będzie wojna - pokiwał głową Tolek.

Policjant wybałuszył oczy:
- Co? Was?

- Panie szanowny, czy w tym “specjalnym interesie” można dostać bogatą żonę, nie wie pan

przypadkiem?

- A po czemu u was skarpetki?
- Czy tu można sobie przefasonować nos?

Ofiara obowiązku i bezlitosnych kpiarzy stała z opuszczonymi rękami.
- Co jest “los”, co za żarty, proszę mi zaraz raus z ulicy, nie? Zaś ale wszystkich na

komisariat dam, nie? Rozejść się, bo protokół wyrychtuję!

Profesor Klaudius czuł się bardzo nieszczęśliwie. Co za dzika sytuacja! Czegoś podobnego

jeszcze nie przeżywał. Pociągnął córkę za rękaw.

- Chodźmy, Ari.

- Dobrze. Już się rozchodzimy, ale niech nam pan powie, gdzie tu można się najeść.
- Aha! No ja, teraz rozumiem. Państwo szuka restauracji, nie? No to pójdziecie prosto, nie?

Zaś potem pierwszą ulicą na prawo, nie?

- No to bardzo dziękujemy. Niech pan pozdrowi od nas swoją żonę.

- Ja jestem kawaler.
- O, o! Szkoda, no, ale w takim razie niech się pan pokłoni swojej babci i wszystkim

ciociom. Bardzo nam było miło pana poznać, nie? Pan jest szalenie uprzejmy! - Tu Ari
potrząsnęła ręką policjanta, i wszyscy ruszyli w przeciwną stronę. Policjant został na chodniku,

przechylił głowę na bok i przejrzał się w szybie wystawowej, potem energicznym krokiem
odmaszerował na swój posterunek i cały czas myślał, czy wypada mu się śmiać, czy martwić.

W restauracji podano towarzystwu kartę i Julian głośno czytał potrawy:
- Chleb ilustrowany.

- Ooo! - zabrzmiał chór.
- Zalany drób!

background image

- Widzisz, Ari, tu, na Pomorzu, nawet drób bywa nalany, a ty mi od pijaków wymyślasz! -

krzyknął Zdzisław.

- Rosół z wkładką!
- Ooo!!

- Gęś z modrą kapustą... no, co każemy dawać?
- Wszystko, coś przeczytał, po kolei.

Kelner trochę się dziwił, ale podawał. A goście jedli, tylko w pewnej chwili profesor

mruknął:

- Na deser trzeba rycyny.

* * *

Gdy wyjechali z Chojnic, było już niedaleko zachodu. Zdzisław kołował autem w tę, to w

tamtą stronę. Jechali naprzód, zawracali, potem znów gdzieś boczną szosą. I tak zastała ich noc,

gdzieś przed jakąś karczmą. Ponieważ mowy nawet nie było, by gospodarz mógł wszystkich
wygodnie rozmieścić, przeto panowie zrezygnowali ze snu, na korzyść pań i całą noc grali w karty

i rozpytywali gospodarza o okoliczne miejscowości.

Wyruszyli o ósmej rano i przed dziesiątą stanęli na upatrzonym miejscu. Wysypali się z

auta. Przed nimi wiatr kołysał i marszczył srebrnozieloną toń wielkiego jeziora, którego końca nie
było widać. Wsiąkał gdzieś w pagórki, pokryte młodym, iglastym lasem. Na przeciwległym brzegu

jeziora falowało zboże, to hen w górze, na wysokości kilkudziesięciu metrów, to znów nisko, tuż
nad jeziorem. Cały teren był powyginany łagodnie, ale wyraźnie. O kilkanaście metrów w lewo i

prawo od miejsca, na którym stali, widać było małe, murowane domki.

- Tom was przywiózł, co? Cisza jest, spokój jest, letników, chwalić Boga, zdaje się, nie ma;

las jest i woda jest, więc i grzyby i ryby, i mąka i łąka, i pagórki i ogórki, bo widzę ludzkie osiedla.
Trzeba się więc teraz rozejrzeć, rozpytać i zamieszkać.

Adrianka patrzyła na wodę uśmiechnięta, i odpowiedziała:
- Tak! Zdaje się, że będzie nam tu dobrze.

W jej głosie drżała nuta wzruszenia.
Ruszyli ławą w stronę osiedla. Po dokładnym rozejrzeniu się w sytuacji doszli do

przekonania, że będą mieli “rajskie życie”. Panowie wynajęli sobie umeblowany pokój u
właściciela zajazdu. Pokój duży, nadzwyczaj czysty, o solidnych meblach. Bowiem był to “salon”

gospodarza. Adrianka z ojcem zamieszkała w sąsiednim zaraz domu, należącym do rodziny
jednego ze strażników granicznych.

Koleżanka Ari wraz z siostrą i mężem dostała locum u miejscowego nauczyciela, który

podobno często i gęsto lubił sobie popijać, ale mieszkanie miał duże i ładne, co na Pomorzu jest

background image

rzeczą zupełnie powszednią. Tam ludzie nie umieją gnieździć się byle jak, spać na byle czym,
nawet po zapadłych wsiach, i to na Adriance, która dosyć w życiu swym oglądała kurnych chałup,

zrobiło szalenie miłe wrażenie. Od razu poczuła się swojsko i swobodnie. Raziła ją tylko mowa
tutejsza, upstrzona w zastraszający sposób niemczyzną.

Przez wszystkie ubiegłe lata od czasu pobytu u Jacka nie miała w wakacje takiej ciszy ani

takiego wewnętrznego spokoju. Ponieważ urlop mogła brać tylko czterotygodniowy, więc ojciec,

widząc, jak jest zawsze zapracowana, zmuszał ją, by jechała do Krynicy lub Nałęczowa i oddawał
pod sumienną opiekę lekarzy. Niepokoił go stan serca Ari. Wprawdzie była to tylko nerwica, ale

on swą pociechę chciał widzieć zdrową i spokojną. Tym razem uległ prośbie córki.

- Tatuś, ja mam dosyć ludzi, dosyć wrzasku, dosyć deptaków. Chcę mieć słońce i las, i

wodę, i chcę raz zrzucić ten szyld, jakim jest moje nazwisko i zawód.

Pierwszych parę dni całe towarzystwo spędziło prawie ciągle razem. Jeździli łódkami po

jeziorze, biegali jak smarkacze po lesie, nad wyraz szczęśliwi, że mogą się nie krępować.

- To jest bezludna wyspa i my obejmujemy ją w wieczyste posiadanie - tłumaczył Zdzisław.

Potem każdy znalazł pole i przedmiot swego zainteresowania.
Julian całe dnie łaził z wędką, Zdzisław znalazł gdzieś jakąś chabetę, zdatną pod wierzch, i

jeździł na placówki straży granicznej. Przy tej sposobności od razu ze wszystkimi się zaprzyjaźnił,
grał z nimi w piłkę nożną, organizował chóry od ręki i śpiewał wszystkie najnowsze piosenki,

jednym słowem był w swoim żywiole. Koleżanka Ari brała słoneczne kąpiele, spała, jadła i
haftowała. Jej siostra “wkuwała”, gdyż miała zdawać egzaminy, była studentką prawa. Mąż zaś nic

nie robił, tylko “odpoczywał”. Profesor całe godziny siedział nad brzegiem jeziora i patrzył, jak
ryby, oddychając, kręgi na wodzie czynią, jak mewy i rybitwy kołują w powietrzu, by nagle

rozpruć spokojną lub sfalowaną toń w pogoni za zdobyczą. Kurzył sobie fajkę, uśmiechał się z
zadowolenia i zapominał o całorocznej orce.

Adrianka zaś, jak dorwała się do łódki, to już nic z nią nie było można zrobić. Pogoda czy

niepogoda, Ari machała wiosłami zawzięcie i śpiewała z radości, której nie mogła pomieścić

dziewczęca pierś. Woda! Woda! Raz groźna, szumiąca, gniewa się, obryzgując brzeg ołowianymi
strugami, przewala się z boku na bok, skacze w górę, woda szalona, w jakiejś niepohamowanej

złości. To znowu, przekorna, pluje wokół białą pianą, mocuje się z łódką, niecierpliwi. Albo
srebrna jak szkło tuli do siebie promienie słońca i cicha jest, nieruchoma, ale żywa. Gra lśniącą

piersią jak harfa zaczarowana pieśń o słonecznej ciszy. Albo w purpurę, złoto i fiolet strojna
otwiera słońcu bramę zachodu i jest jak królowa królowych: piękna i tajemnicza. Ogarnia

ramionami złotą kulę i zamyka się w mroku i chłodzie nocy.

Adrianka pokochała jezioro i stało się ono jakby cząstką jej duszy. I zdawało się chwilami

background image

dziewczynie, że ta wielka woda także ją kocha, a czasem marzył się Ari ocean i ten ktoś na
oceanie. Tolek włóczył się za Adrianką jak cień, że aż w końcu zaczęła przed nim uciekać. Chciała

być sama. Cieszyć się, rozmawiać z lasem i wodą. Lubiła podczas wichury płynąć łódką i borykać
się z naporem fal, czuć niebezpieczeństwo tuż, tuż koło siebie i walczyć, wytężając muskuły, by

zziajana, spocona, ale zwycięska, przybić do brzegu.

A Tolek omal nie płakał, widząc te wycieczki. Bał się o kochaną dziewczynę, wiedział, że nie

umiała pływać.

- Panie profesorze, niechże pan jej zabroni dziś jechać. Wszyscy rybacy zostali w domu.

- Ona tak lubi.
- Ale może utonąć.

- Ona nie utonie.
I tak było zawsze. Więc Tolek z rozpaczy zaczął asystować studentce, myśląc, że może ten

manewr zrobi na uparciuchu wrażenie.

* * *

Aż wreszcie nadszedł pewien dzień. Ari, jak zwykle, wyjechała na jezioro od rana. Pogoda

była cudna. Nagle zupełnie niespodziewanie zmarszczyła się tafla wody, zbałwaniła. Zagrzmiało

raz i drugi, jezioro zaczęło skakać jak opętane. Ari była o kilometr od domu. Mowy nawet nie
było, by dojechała łódką, w której woda już chlupała porządnie. Wiatr wciąż znosił łódkę na bok,

Ari zupełnie nie mogła utrzymać kierunku. Pomdlały jej ręce.

Tymczasem zaczęło grzmieć coraz potężniej. Ari postanowiła dobić do brzegu, zostawić

łódkę i pieszo pognać do domu. Zbierając ostatki sił, machała zawzięcie wiosłami, przemoczona
do koszuli. Deszcz lał bez przerwy gęsty i grubokroplisty, ale jej było gorąco. Bała się. “A jeśli

utonę?” - myślała.

Jakże była maleńka wobec tego ogromu spiętrzonych, czarnych mas wody, które waliły w

tył łódki i szarpały ją napastliwie jak głodne psy. A jeżeli łódka się napełni wodą przed dobiciem
do brzegu? Jakże okropnie bała się Ari takiej samotnej, nie opromienionej niczyim kochającym

spojrzeniem śmierci. “Ja nie chcę zginąć, ja jeszcze muszę dużo zobaczyć, muszę kochać.
Madonno, broń mnie! Trzeba mi coś po sobie zostawić tu, na ziemi - drżały rozsypane myśli

dziewczyny. - Żeby tu był tatuś ze mną”.

A potem, wciąż uparcie, z zaciętymi zębami wiosłując, jęła ogarniać gorączkowym

wzrokiem fale i postanowiła walczyć. Ale dla otuchy śpiewała sobie “Pod Twą Obronę” i uczuła
ulgę. Strach ją opuścił prawie zupełnie. “Pokonam cię, wodo, pokonam. Jesteś cudna, jesteś

kochana, nie zrobisz krzywdy Adriance”. Zmniejszała się coraz bardziej przestrzeń dzieląca ją od
białych, w cieniu drzew ukrytych domków.

background image

Nareszcie brzeg. Chciała wyskoczyć, wiatr zachybotał łódką i Ari wraz z wiosłem utknęła

nosem w wodę. Szczęście, że to już był brzeg i płytko. Podniosła się, zaklęła sobie na rozgrzewkę i

wpierając nogi w piasek, zaczęła ciągnąć łódkę na brzeg, by jej woda nie zniosła na środek. Wtem
usłyszała za sobą niski, bardzo miły męski głos:

- Cóż to, mała, wpadłaś do wody? Uciekaj, dziecko, do domu, bo się zaziębisz. Już ja tę

łódkę wyciągnę.

Obróciła się, zapominając w zdumieniu o tym, że jest burza i deszcz, a z niej też woda

ocieka strugami, i spojrzała na mówiącego. Był to mężczyzna średniego wzrostu, dobrze i mocno

zbudowany. Spod gęstych, czarnych, szerokich brwi patrzyły na Adriankę przerażone piwne oczy.

- Przepraszam bardzo, nie wiedziałem... wziąłem panią za kogo innego. Tak z tyłu nie

spostrzegłem, bardzo przepraszam... - mówił okropnie zakłopotany.

Gdy bowiem “mała” obróciła się i wyprostowała, od razu uderzył go jej strój i twarzyczka

zupełnie różna od wszystkich, które tu stale widywał i znał dobrze.

- Ależ proszę bardzo, cieszę się, że jeszcze jest ktoś, komu wydaję się “małą” - mówiła

uśmiechnięta. - Może jakoś razem damy radę temu pudłu.

Oczywiście “dali radę”.

- Niechże pani, na miłość boską, pędzi do domu, można się śmiertelnie zaziębić.
- Nic mi nie będzie. To była przygoda. Mam przedsmak burzy na morzu i jestem

zadowolona. Dziękuję za pomoc, do widzenia panu.

Kłusem puściła się wzdłuż brzegu. W połowie drogi spotkała Tolka z parasolem. Na jej

widok upuścił parasol. Przemknęła obok niego, śmiejąc się głośno, a zanim nieszczęsny wielbiciel
złapał parasol i wrócił, Ari już się przebierała. Gospodyni nalewała herbatę i zwróciła się do

wchodzącego Tolka:

- Zaś pan nie może narzeczonej pilnować? Jeny! Jeny! Będzie choroba doch z pewnością. O

jeny! Zaś ale tak zmoknąć, nie? Od samego rana była wyjedzona, bez obiadu do tej pory. Ja już
mam z tą panienką. Jeny! Jeny!

A Tolek za to słowo “narzeczona” pokochał poczciwą panią Gretę razem z jej mężem i

dziećmi do siódmego pokolenia włącznie. Nie mógł się tylko doczekać, kiedy Ari nareszcie

skończy to przebieranie. Tymczasem cała paczka zebrała się już w pokoju profesora, więc ulżył
sobie przynajmniej tym, że barwnie opowiedział zgromadzonym, jak wyglądała Ari.

- Bo ja zawsze profesorowi mówię: nie puszczać jej samej na jezioro - odezwała się pani

Kazimiera - jeszcze kiedy będzie nieszczęście.

- Paniusieczko, jeżeli ma być, to i nie na jeziorze będzie - odparł profesor z flegmą.
Weszła Ari, różowa, z błyszczącymi oczyma, usta miała tak czerwone, jakby je specjalnie i

background image

długo malowała. Na głowę, na biedne rozmoczone loki założyła biały szal i zawiązała go tak jak
turban, spinając na środku lśniącą broszką. Ciepła, flanelowa, biała z pąsowym szlakiem sukienka

jeszcze więcej podkreślała oryginalną urodę panny.

- Ari, jak mi Bóg i profesorek miły, tyś powinna zostać ósmą żoną Sinobrodego. Już

morowszej Turczynki nie widziałem! - krzyknął Zdziś.

- Może i zostanę, w każdym razie, kochanie, ty haremu pilnować nie będziesz. Tolek jest do

tego jedyny z parasolem.

- No a co ja będę w takim razie robił?

- Będziesz uczył siedem żon gry w piłkę nożną.
- Bardzo piękna rola. Dzieci, warto by dziś urządzić jaką tańcówkę albo co. Na dworze ziąb,

wichura.

- Brawo! Brawo! Dancing. A kogo zaprosimy?

- Tylko naszych gospodarzy i gospodynie.
Zdzisław pognał do nauczyciela poprosić o wypożyczenie na wieczór sali rekreacyjnej.

Julian przywlókł swój patefon. Zabawa przeciągnęła się do czwartej rano. Na drugi dzień cała
osada o niczym innym nie mówiła, tylko o tym, że “te, co są z miasta przyjedzone, urządzili wej

taką muzykę i tańce, jeny, jeny!”

Ari spała do dziesiątej. Poszła potem pocztą wysłać felieton, a za nią “Wielki Nieodstępny”,

jak przezwała Tolka. W samych drzwiach natknęła się na nieznajomego, który nazwał ją “małą”.
Przelotnie spojrzeli na siebie. Adrianka odczuła nagły skurcz serca, coś w niej zadygotało. “Po co

ten Tolek przylazł za mną?” - pomyślała zupełnie bez przyczyny. Nieznajomy zrobił jej miejsce w
drzwiach, usuwając się na bok, i wyrzekł półgłosem:

- Dzień dobry pani.
- Dzień dobry panu - odpowiedziała i weszła do małego pokoiku poczty.

Gdy wracali, Tolek spytał:
- Czemu jesteś taka blada, Ari? Może serduszko boli?

- Nie! - krótko odpowiedziała.
- Znasz tego pana?

- Znam.
- Od kiedy?

- Od wczoraj.
- Tak? Gdzieś go poznała?

- W wodzie. Ale, Toleczku, czy to takie ważne okropnie?
- No, nie! Ale ja tylko przez ciekawość. Ma bardzo inteligentną twarz.

background image

- Prawda?! - z zapałem podchwyciła Ari.
- Adrianko!

- Co?
- On ci się podoba! - rzekł Tolek smutno.

- Szalenie. Prawie zupełnie tak jak ty - po czym kategorycznie oświadczyła, że chce zostać

sama, ponieważ musi “zebrać myśli”.

- Już ja się domyślam. Będziesz “zbierała” w towarzystwie tego pana.
- Więc dla równowagi idź, czyń to samo z panną Jasią.

Usiadła nad jeziorem. Słońce grzało mocno. Adriance w duszy było jakoś strasznie szeroko,

strasznie pusto i smutno. Przypomniała sobie “ocean” i “Stefa”. Przecież, o ile kogo kochała w

życiu, to tylko tego, nigdy nie widzianego. Więc czemu teraz takie dziwne uczucie tęsknoty do
człowieka, z którym zamieniła parę słów, dla którego była zupełnie obojętną, jedną z tysiąca jej

podobnych? Co to jest, co to jest? Aż straciła spokój. Czuła, że jest zdenerwowana, a siedzenie i
rozpamiętywanie tego, co przeżywa, jest groźne ze względu na otoczenie i na ojca. Ari nie wolno

marszczyć czoła, bo jest złotą pszczółką.

Poderwała się z miejsca i szła szybko, szybko, brzegiem jeziora, potem na duży pagórek i

zbiegła w las. A tu mocno pachniała żywica i było zupełnie cicho. W dole błyskało szafirem drugie
jezioro, wąskie i długie. Słońce rzucało setki srebrnych cekinów, rozpryskujących się po wodzie.

Adriance nagle przyszła na myśl zwrotka piosenki.

“Przy cichym słonku i przy pogodzie
srebrne panienki tańczą na wodzie,

wiatr ich leciuchne plącze sukienki...
Tańczą na wodzie srebrne panienki.”

Wracała już wolniejszym krokiem, wiedząc, że i tak na obiad zdąży. Stołowali się wszyscy

razem u właściciela zajazdu. Już zeszła z górki nad jezioro, gdy usłyszała, że ją ktoś woła:

- Ari, Ari!

Obejrzała się; był to “Wielki Nieodstępny”. Biegł ku niej, wywijając kapeluszem.
- Szukam cię wszędzie. Już wiem, kto jest ten pan...

* * *

Manewrowała tak, by widzieć, kiedy Stefan Kryski będzie wychodził z domu, położonego

tuż nad jeziorem. Nareszcie jest! Z wędką na ramieniu. Idzie w stronę lasu brzegiem jeziora. Ari
płynie prawie równolegle z nim, ale w pewnej odległości. Potem wyprzedza go, skręca łódką w

background image

prawo i kieruje do brzegu. Są teraz blisko siebie. On kłania się jej i mówi spokojnym, niskim
głosem:

- Dzień dobry pani.
Adrianka blednie, ale wnet odzyskuje równowagę.

- Dzień dobry. Pan na ryby?
- Tak. Korzystam z pogody, choć ja chronicznie nie mam szczęścia.

- Doprawdy? Proszę zatem wziąć mnie z sobą, ja przyniosę szczęście. Niech pan siada,

pojedziemy.

- No, jeżeli pani łaskawa. Ale uprzedzam, że ja będę wiosłował. Nie przywykłem, by piękne

panie mnie woziły. Pani daruje, że do tej pory nie przedstawiłem się pani, ale nie było

sposobności. Kryski jestem.

- A mnie na imię Ari...

- Jak? - natężone oczekiwanie zabłysło w oczach mężczyzny.
- Ari Żukowska. Czemu pan się tak zdziwił?

- Tak sobie. To imię dużo mi przypomina wesołych i smutnych chwil. Pani tu jest w

towarzystwie tych panów z Krakowa, prawda? I jeszcze są tu dwie panie.

- Aha! Jest z nami i profesor Klaudius, a reszta to “malaria”. Tylko pani Kazimiera jest

dziennikarką z zawodu.

- Klaudius? Czy to nie ojciec tej dziennikarki.
- Tak. Bardzo się cieszę, że pana poznałam. Moi koledzy nie chcą mnie z sobą brać na

dalsze wycieczki, bo mam niby chore serce. A tak strasznie lubię z kimś tak się włóczyć, pan wie,
po najgorszych wertepach. Wobec tego muszę pana skusić i zaangażować do mej przybocznej

gwardii w charakterze kapitana.

- Rozkaz, księżno!

- O! Dlaczego księżno?
- Któż może mieć przyboczną gwardię? Zresztą do pani twarzyczki jakoś ten tytuł dobrze

pasuje.

- O, jaki pan miły!

- Gdzież tam miły. Jestem stary, nudny dziad.
- Ani pan nie jest stary, ani nudny. Jest pan daleko milszy od moich kolegów.

- Pani mnie przecież nie zna.
- Ja tak na oko. Dokąd mnie pan wiezie?

- Wedle rozkazu i życzenia na “wertepy”. Dopłyniemy tam do tej łączki i zaprowadzę

księżniczkę w terytoria jej nie znane.

background image

- Morowo, kapitanie. Czuję, że będę musiała szykować order.
- Proszę spojrzeć na prawo. Jak ślicznie podrywa się w górę stado dzikich kaczek.

Przechyliła głowę i patrzyła z zachwytem: szur, szur... szur... trzepoczą skrzydła jak garść

liści rzuconych w powietrze, rozsypują się ptaki i znów w dali opadają na wodę.

Maszerowali potem przez gęste zagajniki. Ari jednak nie mogła w myśli nie porównać Stefa

z Jackiem na niekorzyść Jacka. Jak bajecznie Kryski czuł las, jak umiał podchwycić wszystko, co

może czarować duszę człowieka. Niby takie nic. Niby jedna, jedyna brzózka u podnóża góry,
zarośniętej tylko krzakami. Jedna brzózka, a wokół niej podmokła łąka pokryta, zasypana bielą

wełnianek i żółtych lilii wodnych. Ari sama nie zauważyłaby nawet uroku tego obrazka, ale z nią
był Stef.

- Księżniczko, proszę tu stanąć... nie, z tego miejsca lepiej, o tak, teraz... i popatrzeć tak

pod słońce.

- Cudne to jest. Ale, wie pan, trochę jakby smutne, czy nie?
- Dużo rzeczy, księżniczko, właśnie dlatego jest pięknych, że smutnych.

Spacerowali, a czas leciał i kiedy wsiedli, by jechać z powrotem, była czwarta.
- Co pani robi wieczorem?

- Przeważnie włóczę się z kolegami, ale może pan ma lepszy plan.
- Nie wiem, czy lepszy, za to trochę inny. Ot, po prostu, chciałbym księżnę porwać do

siebie, by poznała moją matkę i siostrę. Będą bardzo szczęśliwe. Mam radio.

- Dobrze! Przyjdę o siódmej - rzekła Ari.

I Stefan, “stary chłop”, któremu wszystko w życiu szło na opak i który przysiągł sobie, że po

ostatniej historii miłosnej z Ari Klaudius nie będzie zwracał na kobiety uwagi, Stefan Kryski z

bijącym sercem spoglądał na drzwi i na zegar. Jego siostra i matka również, tak były spragnione
wieści ze świata na tym odludziu, gdzie mieszkały prawie od trzech lat, nie mogąc się zżyć z

otoczeniem.

Pochodziły z okolic Krakowa. Po śmierci męża pani Kryska przeniosła się z córką do brata,

który był tu inspektorem budowlanym, miał własny domek z ogrodem i żył starokawalerskim,
spokojnym, uregulowanym życiem. Po roku umarł, zostawiając siostrze skromny dobytek. Pani

Kryska miała prócz tego niewielką emeryturę po mężu. Nie była przyzwyczajona do luksusu, ale
tęskniła do dużego miasta, do ludzi. Zresztą, schorowana już i zmęczona pracą całego życia, nie

mogła ruszyć się stąd i zaczynać na nowo wszystkiego. Parę minut po siódmej ktoś zapukał.

- Proszę! - zawołały trzy głosy.

Weszła Ari, mocno zarumieniona. W ręku trzymała gitarę. Powitano ją serdecznie jak

dobrą znajomą. Potem już buzia się panience nie zamykała. Trzepotała jak wiatrak o wszystkim

background image

naraz. O Krakowie i Warszawie, powtarzała zabawne wielkomiejskie ploteczki, opowiadała
anegdotki, podniecona jak nigdy jeszcze. Stefan uważnie jej się przyglądał, wreszcie wziął do ręki

gitarę.

- Pani gra?

- Trochę, Zdziś mnie nauczył.
- Niech nam pani co zaśpiewa - rzekła nieśmiało panna Zenia.

- Dobrze.
Stefan pomyślał: “Co za bajeczna prostota i naturalność”.

Poprawiła się na krześle.
- Najpierw naszą wspólnie ułożoną wycieczkową piosenkę. Muszę tylko dodać, że auta już

nie mamy. Pojechało z powrotem do Krakowa.

“Wędrujemy borem, lasem,
choć nawali kicha czasem...”

I tak jedną po drugiej, jedną po drugiej. Trzy pary oczu zawisły na uśmiechniętej

twarzyczce, na policzku Ari, gdzie tworzył się mały dołeczek. Ari nie miała koncertowego głosu,
ale bardzo świeży, bardzo miły i czysty, ot, taki sobie dzwoneczek radości.

Po dziesiątej zaczęła się żegnać. Stefan postanowił ją odprowadzić.
- Księżniczko, czekamy, czekamy pani. Co wieczór będziemy czekali.

- Dobrze, proszę pani. Mnie tu z paniami jest daleko milej niż tam w moim pałacu.
Całując serdecznie Zenię, Ari oświadczyła z uśmiechem rozpieszczonego dziecka:

- Myślę, że zostaniemy przyjaciółkami, prawda?
- Kiedy ja jestem straszny głąb, nie znam się na formach towarzyskich, nigdy nie bywałam

nigdzie. Od lat siedzę przy mamusi i pełnię funkcję generalnej gospodyni. Mamusia chora, nawet
chodzić nie może sama, nie miałam czasu nabrać ogłady.

- Ech, to wszystko jest blaga i głupstwo. Mnie pewno jeszcze więcej brakuje dobrych

manier, niż się pani wydaje. Wiem tylko, że nie należy w pokoju pluć na dywan, wiem, że nie

wypada rzucać kremowym ciastkiem w niesympatyczne oblicze, tak jak uczyniła jedna moja
znajoma. Dobranoc.

Wzięła gitarę pod pachę i wyszła ze Stefanem.
- Jaki wspaniały wieczór. Czy nie miałby pan ochoty pójść jeszcze nad jezioro?

- Owszem, myślę tylko, że będą się o panią niepokoić.
- O! Już wszyscy przywykli do moich dziwactw. Jaka miła jest pana mamusia.

background image

- To samo pewno mówi teraz o pani do Zeni.
Zeszli nad jezioro. Fale uderzały lekko o brzeg. Stefan spod oka spoglądał na panienkę:

była taka cicha teraz i uśmiechnięta. Chciałoby się człowiekowi otulić ramionami jej smukłą,
wiotką postać i patrzeć w ciemne, zadumane oczy, marzyć o czymś, czego nie ogarnie ludzki

rozum. Odpoczywać po całej szarpaninie życia. To samo czuł zawsze, czytając wiersze i listy
Adrianki Klaudius. Kiedy ją sobie wyobrażał, przychodziła do niego taka właśnie panienka jak ta,

co milcząc, idzie obok niego, a czasem taka, jaką widział dziś u siebie, rozśpiewana, dzwoniąca
śmiechem i dowcipem, migocąca dwoma białymi klejnotami rąk. Ach, te ręce! Czy Ari Klaudius

miała też w rzeczywistości takie ręce, proszące o pocałunki? Wizja tamtej i ta żywa zlały się w
całość, która wołała “kochaj mnie”. Ale Stefan bał się już miłości.

- Dlaczego pan nic nie mówi?
- Nie chcę księżniczki nudzić. Cóż ja mogę takiemu rozpieszczonemu dziecku wielkiego

miasta powiedzieć ciekawego?

- Pan źle o mnie myśli, sądząc z pozoru. Nie wiem, czy dziecko wielkiego miasta z taką

rozkoszą pławiłoby się w wodzie, jak pan miał sposobność zauważyć.

- To tylko fantazja.

- Ee, bo się rozgniewam i pójdę sama.
- Czy nie mówiłem, że jestem nudny?

- Ciekawa jestem, jak w taką noc wygląda morze. Pan jest przecież marynarzem. Niech mi

pan opowie o morzu.

- Byłem marynarzem. Teraz jestem bez posady. Morze, księżniczko, różnie wygląda. Nie

mam krasomówczego talentu, nie potrafię o nim mówić pięknie i zajmująco, jak pani o

wszystkim. W pogodną noc, gdy się płynie i słychać tylko warkot maszyn i szum fal, można je
określić jako “zapomnienie”. Wchłania w siebie wszystkie myśli, wszystkie smutki. Jest tylko

nieskończony, szumiący cień u stóp i drugi, cichy i nieodgadniony nad głowami. Czy pani nie
chłodno?

- Nie. Kapitanie, proszę mnie wziąć z sobą jutro na spacer od rana, dobrze?
- Rozkaz, księżniczko.

Potem niewiele już ze sobą mówili. Jedno i drugie czuło, że nie może oprzeć się potędze

czaru, który wiąże z sobą serca. Ari przed owym uczuciem nie chciała uciekać, dla niej to było

szczęście. Stefana brał lęk i zdziwienie, że tak nagle, tak od razu zaczął przegrywać. Każde
spojrzenie Adrianki i każdy jej uśmiech był nową klęską. Przyszedł do domu zły na siebie i na

Adriankę. Otworzył biurko i przeglądał po kolei listy panny Klaudius, ale spomiędzy liter
wyglądała ciągle twarzyczka ze słodkim dołkiem na lewym policzku.

background image

- Coś niesamowitego, jak ta księżniczka przypomina mi tamtą. Co za dziwny zbieg

okoliczności.

Rano postanowił uniknąć spaceru z panienką. Wziął wędki i poszedł nad wodę, ale tu

niespodzianie zastał Adriankę w towarzystwie trzech panów. Grali w karty. Nim zdążył pomyśleć

o odwrocie, zobaczyła go i rzuciła karty na ziemię.

- Panie kapitanie, proszę tu przyjść w tej chwili.

Nie wypadało uciekać. Podszedł.
- Panowie, oto mój nowy kapitan gwardii. Kapitanie, oto twoi koledzy. Równaj front!

Ustawili się rzędem i po kolei ściskali rękę Kryskiego.
- A teraz możecie wracać do zajęć, ja sama zaznajomię kapitana z obowiązkami i

regulaminem. Tolek, przynieś mi szal, powiedz ta... powiedz profesorowi, że poszłam na spacer z
panem Kryskim i pewno spóźnię się na obiad.

- Księżniczka jest, jak widzę, niesłychanie imperatywna.
- O, tak.

- Dlaczego pan tak starannie omijał dotąd nasze miłe towarzystwo? My jesteśmy naprawdę

kochani chłopcy - rzekł Zdzisław.

- Nie chciałem się narzucać, ale teraz skorzystam. Tu życie jest bardzo ciężkie, choćby

dlatego, że nie ma po prostu z kim słowa zamienić.

- Mam wrażenie, że mało pan skorzysta z naszego towarzystwa. Widzę to po minie Ari.
- Moi chłopcy, tylko nie narzekajcie. Słodzę wam życie cały rok, a teraz...

- ... Postanowiła pani osłodzić skromnemu samotnikowi. Jakie złote serduszko -

uśmiechnął się Stefan.

- Ona pana “uwiądnie” w trzy dni.
- Zdzisiek, bez dowcipów.

- Chcesz, żebym płakał po tej stracie, chcesz, żebym się powiesił, utopił? Dobrze, ale

pamiętaj, że cię będę po śmierci straszył jako upiór.

- Dobrze, przyjdź, a ja cię będę prowadziła na łańcuszku: “Autentyczny żywy upiór. Za

jedyne 25 groszy połyka własną głowę”.

Przybiegł Tolek z szalem. Ari owinęła się nim malowniczo.
- Idziemy, kapitanie. Salem alejkum, chłopcy.

- Alejkum salem. Niech Allach strzeże twego serca i żołądka.
- Allachowa twego rozumu, Zdzisiuniu.

Odeszła z kapitanem. Chłopcy patrzyli osowiale.
- Żebym tak połykaczem noży został, jeżeli ten kapitan nie sprzątnie nam Adrianki - rzekł

background image

Zdzisław. A Julian, patrząc na wodę, odparł:

- Ktoś ją kiedyś sprzątnąć musi, ale ona i tak jest nasza Ari księżniczka. Idę na ryby.

Gdy dobrze spóźniona wróciła na obiad, profesor popatrzył na nią uważnie, pogładził

roztrzęsione loki.

- Złota pszczółko, zaczął się twój królewski lot!
- Tak, tatusiu, i nie gniewaj się, że teraz rzadko będę z tobą.

- Wiem, Ari.

* * *

Jak cudownie, jak radośnie płynęły teraz Adriance dzionki. Zupełnie niby bańki mydlane,

coraz to innymi kolorami tęczy grające. Pogoda na ogół dopisywała, chodziła więc Adrianka ze

Stefanem na dalekie spacery. On wynajdywał coraz to piękniejsze uroczyska, zakątki rzadko przez
ludzi odwiedzane. Podziwiała jego kulturę artystyczną, tak jak on musiał podziwiać jej miłość

swobody i natury.

Ari przywołała wszystkie swoje najładniejsze uśmiechy, wszystkie najczarowniejsze

spojrzenia. Była teraz jak łąka w słońcu miodem pachnąca. Całą kobiecość skoncentrowała, by
rzucić ją do stóp kochanego człowieka. Teraz już nie analizowała. Wiedziała, że go kocha. Gdy

czasem wziął ją mimo woli za rękę, drżała pod tym dotknięciem i bladła. Nie pytała siebie, za co i
dlaczego właśnie jego spomiędzy wszystkich młodszych i piękniejszych wybrała.

Tylko Stefan trzymał się dzielnie. Gdy wieczorem patrzył na Adriankę, siedzącą u stóp

matki, to znów tańczącą, rozgadaną, rozdokazywaną, tryskającą werwą i humorem, z całej mocy

bronił się, by nawet w myśli nie nazywać jej “moje kochanie”. Ale matka jego i siostra tylko tak o
niej mówiły.

Wiedział tylko, że przebywa w towarzystwie dziewczyny, o której nic nie wie, której pragnie

aż do bólu. Więc choć Ari w mózgu i sercu czyniła mu szalony wir, mówił sobie: “Baczność!

Trzymaj się, to kokietka”. A przecież każdego nowego jutra, każdego nowego spaceru czekał z
gorączkową niecierpliwością. Dla niej szukał najcudniejszych zakątków, tylko z nią mógł całymi

godzinami obserwować loty dzikich kaczek, bo wiedział, że wtedy zapłoną jej oczy. Tylko dla niej i
z nią mógł godzinami pływać po jeziorze, by znaleźć białe łabędzie z młodymi. On to kochał, ale z

radością widział, że i dla niej każdy nieudolny jeszcze ruch łapek małego kaczątka, każdy wzlot
wielkiego białego ptaka, każdy żałosny jęk derkacza był źródłem nowego szczęścia. A przecież

chciał tylko tyle, by tej czarującej dziewczynie było dobrze.

Powoli, powoli Adrianka zaczęła wyciągać go na zwierzenia, więc opowiadał o swych

podróżach i tysięcznych niebezpieczeństwach, na jakie był narażony, zawsze jednak w ten sposób,
by stanąć w jak najmniej korzystnym świetle. Ale to tylko bardziej brało Adriankę. Dla niej był

background image

bohaterem, któremu działa się krzywda.

Kiedyś spytała go pół żartem, pół serio o ostatnią miłość.

- Ostatnią moją miłością była Ari Klaudius. Może zresztą tylko marzeniem o miłości.
- A gdyby pan ją spotkał?

- Nie wiem, księżniczko, czy czułbym się szczęśliwszy niż teraz. Przecież wiem dobrze, że

ani ja dla niej, ani ona dla mnie. Poznałem panią i jestem bardzo oddanym adiutantem. Z panią

mówię o wszystkim, tak jak ze starym druhem i mam pewność, że choć nieraz nudzę, to jestem
zrozumiany. Wobec pani młodych przyjaciół, którzy, jak widzę, potracili dla księżniczki głowy,

jestem bardzo stary, bardzo szary, nie umiem prawić słodkich słów.

- Ja wcale nie chcę słodkich słów. Gdy pan opowiada, jestem z panem wszędzie. Nocuję w

tym obrzydliwym, dusznym, noclegowym domu na gołej desce, jadę na dachu w mroźną noc
przez zimną, okrutną Rosję i oglądam chińskie pagody, patrzę na bezkresny piasek pustyni, o

Stef!

Spojrzał na nią bacznie, uderzony dźwiękiem głosu tak zawsze dziecięco świeżego. Oczy

miała zamglone łzami.

- Pani jest bardzo wrażliwa.

- Zdaje się, że tak. Niech pan jeszcze coś opowie.
- Myślę, że będę musiał księżniczce pokazać zaczarowane jezioro - powiedział po długiej

chwili milczenia.

- Zaczarowane?

- Tak. Jest tu takie. Sam je wynalazłem i siedziałem często i długo. Ma ono dziwny urok. Po

prostu mówi do duszy. Nad nim trzeba marzyć o miłości.

- Proszę mnie tam zaprowadzić.
- Dobrze, ale księżniczka weźmie ze sobą gitarę.

- Tak - szepnęła Ari.
Szli teraz pod górkę. Ari dźwigała wielki bukiet dla pani Kryskiej. Zdyszała się trochę.

- Czy mogę wziąć księżniczkę pod rękę?
Znowu tylko szept: “tak!” i oczy spuszczone. Ale kiedy poczuła jego muskularne twarde

ramię, kiedy oparła się o niego pierwszy raz od czasu ich znajomości, zbladła mocno, zadrżała.
Musi, musi powiedzieć, że go kocha, że chce utonąć w tych ramionach i nie odchodzić nigdy.

- Co pani jest? Zmęczone biedactwo?
- Nie... tak... ja sama nie wiem.

Serce mu zaczęło dzwonić. Och, ile trzeba mieć odwagi, by prowadzić taką wiotką

kruszynę, a nie zgnieść jej w uścisku. Nie wolno, nie wolno. Ari i Tolek! Przecież ich coś z sobą

background image

łączy.

- Panno Ari, niech mnie pani nie kokietuje, niech pani przestanie na mnie patrzeć, to

naprawdę nie wypada.

- A ja chcę.

- Wiem, że maleństwo jest kapryśne, ale dużo rzeczy można chcieć, a nie wolno czynić.
- Pan się mnie boi.

- Tak jest.
Poszła naprzód, zostawiając go parę kroków za sobą. Potem odwróciła się nagle.

- Pan mi mówił, że korespondował z Ari Klaudius. Cóż pan jej pisał?
- Ot tak, wszystko, co czułem. Starałem się tylko zawsze jak najstaranniej ukryć swą nudną,

smutną naturę. Pisałem na wesoło, nie chcąc, by się nużyła jeremiadami, ale to bardzo subtelna
kobieta. Z kłębka pogmatwanych, niby ot tak beztrosko rzucanych zdań, szybko wyciągnęła

niteczkę wątku. Pani też to potrafi.

- Dlaczego pan przestał do niej pisać?

- Prosiłem raz, by przyjechała do Gdańska. Bardzo pragnąłem ją poznać. Chciałem całować

tylko jej ręce. Nie przyjechała, nie dała znaku życia więcej.

- Profesor mi opowiadał - rzekła drżącym głosem Ari, że panna Klaudius wybierała się

właśnie do Gdańska i bardzo się z tego cieszyła. Ona lubi podróże. Ale dostali depeszę, że mała

siostrzenica jest umierająca i pojechała tam. Potem sama zachorowała na szkarlatynę. Panie
Stefanie, co panu?

Przystanął i stał blady z przymkniętymi oczami. Nie mógł wykrztusić ani słowa. “Więc to

tak? Biedna, biedna Ari Klaudius. A teraz jest na jej miejsce inna. Tamta go kochała może, a ta się

nim bawi może. Co robić, co robić teraz?”

Ten spacer trwał krócej niż zwykle. Ari wsunęła rękę pod ramię Stefana i powiedziała:

- Chodźmy do domu, Stef, czekają na mnie z obiadem.
- Adrianka Klaudius też tak skracała moje imię - nagłe bolesne wspomnienie.

- Stef! Pan ma śliczne usta.
- Oho! Zaczyna się seria nowych żarcików.

- I strasznie miłe spojrzenie. No, niechże pan teraz nie liczy mew, tylko popatrzy na

księżniczkę. Czy jestem miła?

- Tak! (“Moja Ari też była taka, taka bliska, taka kochana” - myślał).
- No więc proszę przyjąć do wiadomości, że nie zobaczy mnie pan całe trzy dni.

Spojrzał z niepokojem.
- Dlaczego?

background image

- Jedziemy na wycieczkę do Gdyni. Niech się pan cieszy, że przestanę go wyciągać na

włóczęgi i... do widzenia. Widzę już moją gwardię, biegnę do nich.

Przystanęli.
- Wesołej zabawy, księżniczko. Proszę zabrać z sobą coś ciepłego, tam może być chłodniej

niż tu.

- Dziękuję! Do zobaczenia, kapitanie.

Po koleżeńsku uścisnęli sobie dłonie. Rozeszli się. Ona do swoich, by im oznajmić, że ma

ochotę jechać do Gdyni, on do domu. Było mu nieznośnie przykro. Całe trzy dni! Całe trzy dni nie

słyszeć jej radosnego głosu, nie widzieć jej minek, jej uśmiechów. Znowu sam. Zapomniał w tej
chwili nawet o Ari Klaudius.

Chłopcy przyjęli projekt Ari z zachwytem (ten stały zachwyt był jednym z punktów

regulaminu gwardii), choć nieraz już morze widzieli. Ale Ari była tu pierwszy raz. I gdy stanęła na

brzegu i wytężyła oczy w dal, zdławiło ją poczucie, że jest taka bardzo, bardzo maleńka wobec
masy tego życia, jakie zawiera w sobie morze.

Czymże są jej kłopoty i radości wobec onej potęgi, co z hukiem wartuje u granic lądu, na

którym kręcą się podobne jej mrówki? Czy potrafi kiedykolwiek podziękować Stwórcy za ten cud i

za to, że ma oczy? Czy potrafi wyrazić melodię, jaką tworzy szum fal i gra jej rozkołysanego jak
morze serca?

“A wkoło taki spokój i harmonia,

słońce się wodzie kochaniem uśmiecha,
wiecznością dźwięczy cicha monotonia,

szelestów fali. Jakieś siwe echa
błądzą w przestrzeni. Czy echa prabytu?

Błądzą, szeleszczą i czekają świtu
nowego słońca. Tu nic się nie zmieni.

Tu będzie zawsze potęga Przestrzeni.

Daj mi raz, Boże, zadrgać orlim lotem
hen! Ponad światem! Niech w głowie zaszumi

rozpęd szalony raz jeden. A potem
niech mi gra fali bicie serca stłumi,

serca, co było jak wulkan gorące,
serca, co czuło i morze, i słońce!”

background image

I ten szept Adrianki był jej jedyną w tej chwili modlitwą. A potem przyszła tęsknota.

Tęsknota do człowieka, który, wiedziała, umiał czuć tak jak ona. Nie wiedziała natomiast, że i Stef
włóczył się samotnie nad jeziorem, po lesie, deptał ścieżki, którymi chodzili razem i wciąż myślał

tylko o tym, że z małą księżniczką było mu stokroć milej, a wszystko wokół miało zupełnie inny
urok, oglądane przez pryzmat szarozielonych oczu wesołej panienki. I jedno już tylko teraz miał

pragnienie: “wróć, mały, roześmiany skowronku, wróć, zalotna, kapryśna księżniczko!”

Ari wróciła niby taka sama, jak zwykle niefrasobliwie wesoła, ale teraz każde uderzenie

serca było już tylko tęsknotą i wołaniem: Stef! Stef! Ponieważ przyjechali wieczorem, więc
zobaczyła go dopiero rano. On sam wyszedł na jej spotkanie. Wyciągnęła impulsywnie obie ręce i

krzyknęła zdławionym głosem:

- Och, Stef! Jakie cudne było morze i jak źle bez pana.

Dłużej niż zawsze dotąd przytrzymał opalone łapki w swoich.
- Księżniczko! I mnie było bardzo, bardzo pusto i niedobrze.

Nie kłamał wcale.
- Idziemy na spacer?

- Oczywiście!
- Prowadź, kapitanie.

Szli milcząc kawał drogi aż do małego, zacisznego lasku.
- Może usiądziemy? - zaproponowała Ari.

Nie oponował. Leciutko oparła się o niego ramieniem. Chciało jej się płakać.
- Niechże mi pan powie coś miłego.

- No to niech pani spojrzy na ten wąwóz. Czy nie cudowny? Była pani w Szwajcarii?
- Nie.

- Zupełnie podobny miejscami krajobraz. Tu raz szedłem nocą, tym wąwozem. Zabłądziłem

i wlazłem na niemiecką stronę. Słyszę szwargot strażników. Ciemno, nosa własnego nie widać, a

według określeń pani, jak u Murzyna w żołądku po czarnej kawie w ciemną noc. Nie znałem
jeszcze tych stron dobrze. No, myślę sobie: niech mnie teraz capną. Tu Szwaby, a z drugiej strony

moje rodzone Polaki mogą mnie ustrzelić, jak się będę ku nim zbyt gwałtownie pchał.
Przeleżałem w krzakach do świtu, a potem z pomocą Bożą i znajomego strażnika wróciłem do

domu. Niech pani uważa, to jest perkoz dwuczuby. Musi dziennie zjeść trzy razy tyle ryb, ile sam
waży.

Ale Ari uderzyła pięścią w mech.
- Nie chcę perkoza, i nie chcę wąwozu, i nie chcę pana... - i rozpłakała się.

background image

Stefan od razu zapomniał o całym świecie.
- Ależ księżniczko Ari. Maleństwo! Co się stało? Może nieporozumienie z narzeczonym?

Podniosła głowę.
- Z jakim znowu narzeczonym?

- Z panem Tolkiem.
- Tak, właśnie! Z narzeczonym, z mężem, z teściową, z sześciorgiem dzieci i z królem

hiszpańskim. Niech pan sobie idzie, nie chcę pana widzieć.

- Dobrze - wstał, ukłonił się i poszedł w stronę granicy niemieckiej.

Ari zerwała się też i pędem pobiegła do domu. Umyła się, uczesała, wzięła gitarę i poszła do

pani Kryskiej.

- Księżniczka przyszła. Nareszcie. A gdzież Stef?
- Nie wiem, poszedł sobie, nie cierpię go.

- Aha! Sprzeczka. Oj, księżniczko, nie bałamuć mi syna. Chodzi już jak potłuczony od okna

do okna; niech tylko Ari później wstanie.

- Ja też, proszę pani, chodzę jak potłuczona, a on nie daje się zbałamucić.
Panna Zenia wybuchnęła śmiechem.

- Miałaś rację, mateczko. Tu się najwyraźniej coś święci. W każdym razie ja mojej

księżniczce nie dam zrobić krzywdy.

- Damo dworu, pani jest w każdym calu czarująca. Co mam zaśpiewać?
- Piosenkę o białych pawiach - zawołały obie panie.

“Raz ktoś księżniczce cud urody

darował białe pawie trzy.
I poszła z nimi na ogrody,

piękna księżniczka, pawie trzy.

Chodziła z nimi po murawie,
od rana aż po mroku ćmy

i pieszcząc swoje dziwne pawie,
śpiewała poprzez łzy.

O, pawie!

O, moje białe, białe pawie!
Tęsknotę sercu memu ścielą,

background image

zaczarowały mnie swą bielą
i sny srebrzyste śnię na jawie,

o, pawie!

Gdy na spoczynek szła księżniczka,
a za nią białych pawi sznur,

dwór patrzył smutno w pani liczka
i w dziwnych pawi biały sznur.

A gdy zasnęła cała w bieli

i przy niej pawie w krasie piór
drzemały cicho przy pościeli,

księżniczce nucił chór.”

Panna Zenia objęła Adriankę i śpiewały razem:

“O, pawie!
O, dziwne białe, białe pawie!

Tęsknotę sercu pani ścielą,
zaczarowały ją swą bielą.

I sny srebrzyste śni na jawie,
o, pawie!”

Po śniadej twarzy panny Zenony płynęły łzy. Jak dawno pożegnała już swój srebrzysty sen.

W pokoju było cicho. Pani Kryska ukołysana śpiewem, drzemała. Panny siedziały, nie zapalając
lampy. Wszedł Stefan. Na widok Ari chmurną twarz przebiegł płomień. Staruszka otworzyła oczy.

- Coś ty znowu przeskrobał, włóczykiju? Przeproś zaraz nasze słoneczko.
- Ja przepraszać bardzo lubię i uczynię to z przyjemnością, ale swoją drogą księżniczka jest

rozpieszczony wielki kaprys.

Ucałował obie ręce panienki, a ona pochyliła twarz tak nisko, że musnęła policzkiem czoło

Stefana. Gorąco mu się zrobiło i żeby coś powiedzieć, żeby ukryć wzruszenie, rzekł:

- Czy mamusia zauważyła, jakie piękne ręce ma to “słoneczko”?

- Ja dużo jeszcze rzeczy zauważyłam. Zeniusia, podaj herbatkę.
Stefan usadowił się koło Ari i szepnął:

background image

- Pójdzie księżniczka jutro nad “zaczarowane”?
- Pójdę! - krzyknęła podskoczywszy na krześle.

- Słuchaj, Stef, ty mi Adrianki po żadnych dziurach nie prowadzaj. Siedzielibyście ot, tutaj

sobie, ja wielu rzeczy nie dosłyszę, możecie i tak wszystko co trzeba powiedzieć,

- Ależ, mateczko!
- Nie zawracaj głowy, osłodź pani herbatę.

Gdy Stefan, jak zwykle, odprowadził Adriankę, nie wrócił do domu. Poszedł prosto drogą

zalaną księżycową poświatą i z góry widział jezioro tak ciche i srebrzyste jak sen dziecka.

Serce Kryskiego zalała fala bezbrzeżnej tęsknoty. Znów, jak ongiś, doznał pragnienia

śmierci i poczuł się takim tułaczem, takim samotnikiem, że go to niemal dusiło. Było coś

niesamowitego w srebrnej ciszy uśpionego jeziora, jakby mu ono wyrwało wszystkie nerwy.
Przypomniał sobie balladę Ari Klaudius, a właściwie jedną tylko jej zwrotkę:

“A tuman jasnych postaci

krąży w szalonym tanie,
śmieje się srebrnym śmiechem.

Mgły drgają srebrnym echem
i tłumy jasnych postaci

na rozelśnionej połaci.
Oczy mnie bolą... bolą... bolą...

Wszędzie srebro... srebro... srebro!
Za swoją srebrną dolą

idę... płynę!”

Jego dolą i niedolą, nie wiadomo kiedy, stała się Adrianka. Błyskotliwa, radosna laleczka,

którą sobie wyczarował, czytając listy innej. Odejdzie. A on będzie spoglądał przez długi szereg

nocy na tę wodę sam, na wodę, która we dnie ma kolor oczu Adrianki. Nie wie, kto ona, ale wie, że
bez niej trudno mu będzie żyć. I choćby go nawet kochała, bo przecież czasem patrzy tak

miłośnie, tak urocznie, to czy ma prawo związać swoje tułacze życie z jej młodym, radosnym,
gwarnym życiątkiem?

Teraz jest bez posady, nie wiadomo kiedy i gdzie wyruszy. Nigdy nie chciał robić kariery,

choć tysiąckrotnie miał sposobność. Jego koledzy są na stanowiskach, umieli łapać chwile

odpowiednie. On nie. Trudno! Jest już za stary, by zmienić sposób myślenia. Za stary!

Postanowił zejść na dół i wrócić brzegiem jeziora. Schodził z góry między dwoma łanami

background image

zboża, zamyślony. Wtem, tam na dole, w łódce na brzeg wyciągniętej, ujrzał dwie osoby. Ari! To
sukienka i biały szal Ari. Serce mu zastygło na moment. Ari siedziała wtulona w ramiona męskie.

Pot wystąpił na czoło Kryskiego. To nie Tolek, więc znów inny. Każdy krok sprawiał mu ostry,
dojmujący fizyczny ból. Zaciskał zęby.

Siedzieli odwróceni do niego tyłem.
- Tatusiu, tak mi ciężko stąd odjeżdżać. To jest moje jezioro. Ja jestem jego księżniczką.

- Tak, Ari.
- I znów do pracy, do tego pisania. Coś przecież robić trzeba. Ale teraz... teraz wcale mi się

nie chce.

- Wiem, córeczko.

- Imogenka pisze, że jest im z Wiktorem bardzo dobrze z Lilusią. Całe szczęście, że mu

wywietrzałam z głowy. Oj, tatuś!... Tęskno mi!

- To dobrze, Ari. Czujesz, że żyjesz. Tęsknota jest twórcza.
Pod Stefanem ugięły się nogi. Nie mógł zrobić ani kroku dalej. Spojrzał na jezioro, na

księżyc, na miedzianolitą główkę Adrianki i szepnął tylko:

- Boże Dobry! Boże Dobry!

Położył się w trawie mokrej od rosy i płakał, jak parę lat temu Jacek Zeler.

* * *

Rano Adrianka wrzuciła przez okno pęk chabrów do pokoju pani Kryskiej i zawołała:
- Dzień dobry!

- Witaj, księżniczko, jak to, nie wejdziesz do nas?
- Damo dworu, Zenono, czy nie będzie to wbrew ceremoniałowi pałacowemu, jeśli wejdę

przez okno?

- Ceremoniał dworski każe zasadniczo wchodzić kominem, no ale tym razem jakoś

prawidła etykiety obejdziemy.

Cała cnotliwa ludność osady ze zgrozą ujrzała pannę wchodzącą oknem do obcego

mieszkania.

- A gdzie pan Stef?

- Robi porządek w swoim pokoju. Zawołam go.
- O, dobrze. Chcę pójść wcześniej i wcześniej wrócić, by tu przyjść wieczorem z ta... z

panem profesorem Klaudiusem.

Zenia uśmiechnęła się leciutko.

- Będziemy czekać niecierpliwie, jak zawsze. Pani musi bardzo lubić profesora?
- O tak, zupełnie jak ojca.

background image

Zenia znów się dyskretnie uśmiechnęła i wyszła, bo właśnie zjawił się Stefan. Podszedł do

Adrianki i ucałował obie jej ręce długo i mocno. Ze zdziwieniem zauważyła, że jest bardzo blady i

bardzo wzruszony. Głos mu drżał, gdy zapytał niby wesoło:

- Jakże, księżniczko, idziemy nad “zaczarowane”?

- Tak, tak!
- A gitara jest?

- Jest.
- No to jedziemy łódką. Księżniczka będzie grała i śpiewała, a ja, pokorny niewolnik, u

wiosła i steru.

Pojechali. Woda była lekko wzburzona i słońce łamało się na niej w miliony złotych

stokrotek. Ari uśmiechnięta pokazała znów wszystkie ząbki i dołeczek na lewym policzku. Skośne
oczy lśniły spod zawiniętych w górę rzęs jak dwie pokusy:

“Przy cichym słonku i przy pogodzie

srebrne panienki tańczą po wodzie,
wiatr im rozwija, plącze sukienki,

tańczą! Wciąż tańczą srebrne panienki.”

- Księżniczko, masz oczy jak morze.
- Ooo! I jeszcze co?

- I usta jak maki!
- Jestem nieprzytomna. I jeszcze co?

- I ręce jak dwa białe, do lotu zerwane łabędzie.
- Kapitanie, czuję bliskość zaczarowanego jeziora.

- Ja też. Tam wysiądziemy i pójdziemy pieszo.
- Czy mogę kapitana wziąć pod rękę?

- Służę.
Szli przez mały lasek, potem szeroką piaszczystą drogą w dół i w dół, aż do lasu dużego,

zarosłego paprocią i mchem.

- Teraz już niedaleko. Księżniczka zmęczona?!

- Tak - szepnęła.
Wiedziała, że idzie w mrok jakiejś tajemnicy, jakiegoś Nieznanego. Ogarniało ją takie

wzruszenie, że zupełnie słabła. Przystanęli. Spojrzała w oczy Stefana mocno, gorąco, błagalnie,
wargi jej drgnęły.

background image

- Co mówisz, księżniczko? - szepnął Stefan i wpatrzył się w najcudowniejsze, zamglone

oczy.

- Nic, tak tylko.
- Chodźmy - rzekł krótko, uciekając przed zawrotnym pragnieniem.

Jeszcze parę kroków i stanęli nad małą, szmaragdową, niemal okrągłą tafelką. Dookoła

niej wspinał się na pagórki las sosnowy, młody, o poszyciu z wrzosów. Słońce oświetlało

wspaniale, lecz nie ostro szklane lustro. Białe nenufary nadsłuchiwały pieśni miłosnej błękitnych i
srebrzystych ważek.

Długą chwilę stali w milczeniu, patrząc na wodę. Miało się wrażenie, że duch jeziora krąży

wokół i kołysze się na liściach lilii i trzyma palec na ustach.

- Boże, jak tu cudnie.
- A widzisz, księżniczko.

- A teraz chodźmy z drugiej strony, tam na wrzosy.
Ari po drodze urwała parę nenufarów i wpięła we włosy. Potem usiedli obok siebie.

- Ładnie mi w tych kwiatach?
- Ślicznie.

Westchnęła. Wyciągnęła się we wrzosach, położyła głowę na kolanach Kryskiego.

Znieruchomiał.

- Dlaczego pan wciąż odwraca głowę, Stef. Nie chce pan patrzeć na mnie?
- Chcę, ale nie mogę. I nie chcę wierzyć oczom księżniczki.

Znów ogarniało ich skrzydłami opiekuńczymi milczenie i tylko oczy oczu szukały z

tęsknotą.

- Dlaczego pan wierzyć mi nie chce, Stef?
- Nie wolno mi.

- Czy pan wciąż jeszcze kocha Ari Klaudius?
- Tak.

Odsunęła się od niego i gryzła źdźbło trawy.
- Przecież ja już za dziesięć dni wyjeżdżam - powiedziała żałośnie i rozpłakała się.

Klęknął przy niej, objął jak małe dziecko i tuląc do piersi, mówił zapatrzony w drgające

usteczka:

- Moje małe, najmilsze, moje słoneczko! Nie płacz. Taka mądra osóbka, taki wisus w

spódnicy, płacze? Ari Klaudius maśli się?

Otworzyła oczy.
- No więc jak jest z tą Klaudius, czy to ja... czy nie ja?

background image

- Ty, moja najsłodsza, ty, coś takie listy kochane do mnie pisała. Ty jedyna, jedyna.
- A widzisz! - i zawiązała ręce na jego szyi.

Wracali pod rękę.

- Ari moja, co ja tu będę robił bez ciebie, najmilsza?
- Nie pozwól mi odjechać.

- Tego mi zrobić nie wolno, Adrianko. Nie wolno mi zabierać cię tylko dla siebie i zakopać

w takiej dziurze, to byłaby zbrodnia.

- A nie będzie zbrodnia, gdy każesz umierać mi z tęsknoty?
- Nie, Ari, będziesz żyć, będziesz się śmiać i śpiewać, będziesz słoneczkiem dla otoczenia.

Ja jestem szczęśliwy, że mam twoje serduszko, Ari. Nigdy tak nie kochałem. Będzie mi świeciło do
końca życia wspomnienie o tobie, maleńka.

- Nie mów tak, ja chcę być z tobą.
- Będziesz ze mną, Ari, serduszkiem. Nie mówmy już o tym, księżniczko.

Wieczorem siedzieli obok siebie szczęśliwi, roześmiani. Pani Kryska uśmiechała się też z

czułością, patrząc na głowę Ari przytuloną do ramienia Stefana.

Teraz już całe dnie od rana do wieczora spędzali razem, najczęściej nad “zaczarowanym”

jeziorkiem. Ari chciała wynagrodzić Stefanowi swą miłością całą mękę i wszystkie zawody życia.

Oplatała go ramionami, całowała oczy i usta, nazywała najczulszymi, pieszczotliwymi imionami.

- Ari, jeszcze żadna kobieta nie całowała mnie tak jak ty.

- Żadna cię tak nie kochała jak ja. Zresztą skończyłam wyższą akademię sztuki całowania.
- Wariat jesteś.

- O, Stef. Nie pozwól mi odejść, Stef, ja zostanę z tobą.
- Miałabyś do mnie wieczny żal, żem cię wyrwał z tego środowiska, nic w zamian nie dając,

a tego bym nie przeżył.

- To walcz o swoje szczęście.

- Najmilsza, jestem już za stary. Teraz walczyć mogą tylko młodzi. Jeżeli nawet dostanę

posadę, to nie taką, bym ci mógł zapewnić wszystko, czego potrzebujesz.

- Ja tylko ciebie chcę.
- To ci się zdaje, Ari, na razie, a potem? Nie, dziecko, ty musisz mieć wkoło siebie ludzi,

którzy cię kochają, ruch, gwar, muzykę. Mnie wystarczy życie, jakie prowadzę. Zresztą rozjaśniłaś
je, słoneczko.

- Stef. Nie chcę być bez ciebie, będę wciąż beczała.
- Bądź odważna, Ari, bądź nadal radosna i wesoła. Bóg cię na to stworzył, maleńka, byś

background image

pozwoliła się kochać.

Ari płakała żałośnie w ramionach ukochanego.

W wigilię odjazdu do późnej nocy siedziała u państwa Kryskich. Zenia i staruszka wyszły

dyskretnie.

- Ari, bądź szczęśliwa, bądź wesoła i pamiętaj o mnie. Jesteś moim najświętszym

kochaniem.

Przycisnęła różowy, mokry od łez policzek do jego dłoni i zaczęła mówić:

“A jednak przyjadę, powrócę do ciebie,
gdy ty po pracy utrudzoną głowę,

na piersi pochylisz. Gdy skrzydła krepowe
smutku cię dotkną, powrócę do ciebie.

Przyjdę cichutko, tak w szarą godzinę.

Jasnym nad tobą zawisnę uśmiechem.
Z falą jeziora szumiącą przypłynę

i słów serdecznych spowiję cię echem.

Ilekroć serce silniej ci zabije,
zadrży boleśnie tęsknoty udręką,

przyjdę kochaniem, co w tobie ożyje,
przyjdę wesołą, znajomą piosenką.

Bo gdyby drzewa tak mocno szumiały,

jak ja cię kocham, to ich szum potężny,
brzmiący rozgłośnie jak organ mosiężny,

zgłuszyłby chyba mowę ziemi całej.

A gdyby słońce paliło tak mocno,
jak ja cię kocham, nie znalazłbyś cienia

i próżno szukał przed żarem schronienia
i próżno czekał na ochłodę nocną.

Z błysków szkarłatnych słońca o zachodzie

background image

ułożę słowo “kocham” tajemnicze
i niech się lekko kołysze po wodzie,

patrząc na ciebie, jak szczęścia oblicze.

Gwiazdy chcę zrywać jak pachnące kwiecie,
a gwiazdy pachną, wiesz? Miłością złotą.

Boś ty jest jeden jedyny na świecie moim
kochaniem, szczęściem i tęsknotą.

Pamiętaj o mnie! Księżniczki serduszko

jak małą muszlę trzymasz przecież w dłoni,
a gdy zasypiasz, złóż je pod poduszką:

do snu ci bajkę o szczęściu zadzwoni.

Jestem wciąż z tobą.
Nic to że nas dzieli przestrzeń.

Wszak serce ma skrzydła jak ptaki.
I wiem, że nawet czas go nie spopieli:

za tobą pójdzie hen, w słoneczne szlaki.

I wiem, że znowu, że już, już niedługo
do twojej piersi przytulę się drżąca,

a serca nasze wzlecą jasną smugą cichego
szczęścia, hen w górę! do słońca!

Kocham cię! Wierzę, iż nad mą tęsknotą

czuwają wiernie drogie oczy twoje
i gdy znów usta z ustami się splotą,

świat zniknie... będziesz ty i ja! Nas dwoje!”

I splotły się gorąco ich usta w długim, bolesnym pocałunku pożegnania.

Stefanowi serce na strzępy targał żal, wyć mu się chciało z rozpaczy, a musiał milczeć,

musiał wykrzywiać usta do śmiechu, gdy stał półprzytomny w oknie i widział, jak całe

background image

towarzystwo winduje się ze śpiewem na ciężarowe auto. Adrianka była kredowo blada. Siedziała
obok ojca i przytuliwszy mu głowę do ramienia, przymknęła oczy.

Zawarczał motor. Odjechali. A Stefan wciąż widział śmiertelnie bladą twarzyczkę z

zamkniętymi oczami. Parę dni chodził zupełnie jak nieprzytomny. Wychodził na drogę do lasu i

oglądał się, czy Ari nie biegnie za nim. Podczas wichury zdawało mu się, że Ari idzie koło niego, a
wiatr rzuca jej rozburzonymi lokami. Ona tak lubiła słuchać szumu rozigranych drzew,

rozszalałych fal! Czasem, gdy wychodził z domu w chłodniejszy dzień, nagle stawał.

- Że też nie wziąłem z sobą ciepłego pledu dla maleńkiej.

A potem, gdy już wracał, przypominał sobie, że “maleńkiej”, która była taka wysoka prawie

jak i on, nie ma już. I gryzł palce z tęsknoty. I nie było przed wspomnieniami ucieczki.

* * *

Ari zaś w mieście, w wirze pracy bladła, cichła. Jej radosny uśmiech z każdym dniem

błękitniał, rozwiewał się w cień. Teresa, niespokojna o przyjaciółkę, wymyślała chłopcom od
niedołęgów.

- Zajmijcie się nią. To jest melancholia, trzeba ją rozruszać.
- My już na głowie stajemy. Redaktor dał jej podwyżkę, ja gitarę, Julian swoje złamane

serce, a ona nic - tłumaczył Zdzisław.

Terenia zaczęła u siebie urządzać wieczorki. Zapraszała samych młodych, wesołych

chłopców i poleciła im wyprowadzić Adriankę z chorobliwego stanu. Ari tańczyła, żartowała,
uśmiechała się i... gasła w oczach.

- Głuptasie, głuptasie skończony! Chorować z miłości! To jest zwyrodnienie, perwersja, to

po prostu nieprzyzwoicie. Puknij się, Ari, palcem w czoło, niech on tam sobie choruje, ty się ciesz.

Grunt się nie przejmować. Zbrzydniesz, postarzejesz.

- To dobrze, wtedy on nie będzie mojej urody żałował dla siebie.

Czasem w trakcie najweselszej rozmowy Ari urywała i patrząc szeroko otwartymi oczyma w

dal, mówiła miękkim, pełnym tęsknoty głosem:

- Tam, nad jeziorem, teraz wschodzi księżyc, kołysze się na falach.
Albo:

- I tam już liście spadają cichutko złote i czerwone. Jak słodko muszą szeleścić pod nogami.
Wreszcie przed Bożym Narodzeniem Ari dostała list od Stefana. Dzięki poparciu jakiegoś

dawnego kolegi otrzymał posadę leśniczego w lasach państwowych. Mieszka sam w dużym,
pustym domu, zupełnie prawie odcięty od świata. Do najbliższego przystanku autobusowego ma

piętnaście kilometrów, ale jest szczęśliwy, że już nie siedzi bezczynnie. Zresztą kocha las.

“I, Ari, moja cudowna bajko. Chwilami zdaje mi się, że byłaś tylko wizją. Ale nie! Wiem, że

background image

jesteś, bo kocham cię i tęsknię do ciebie. Może się kiedy zobaczymy, Ari. Bądź wesoła, bądź
radosna. Tego potrzebują od ciebie wszyscy, a pierwszy twój ojciec. Niewart jestem ciebie,

kochanie, ale czczę ciebie i twoją miłość jak Boga.”

Adrianka pokazała list ojcu i szepnęła:

- Tatuś, pojadę.
- Niech ci Bóg błogosławi, dziecko.

* * *

Mróz był siarczysty. Adrianka wysiadła z autobusu, rozpytała się dobrze o drogę do

leśniczówki. Co tam głupie piętnaście kilometrów! Nie miała innych bagaży, jak tylko pudło z
gitarą, do którego włożyła parę drobiazgów. Droga była zupełnie prosta i wyraźna, choć lekko

przyprószona śniegiem. Ari wyciągała raźno nóżki, żeby nie zmarznąć. Naokoło było biało, cicho i
pusto, tylko skrzypiał śnieg pod jej lekkimi nóżkami. Kiedy ujrzała leśniczówkę, duży, biały,

murowany domek, zrobiło jej się tak ciemno w oczach, że musiała oprzeć się o drzewo. Spojrzała
na zegarek. Godzina czwarta. Wolno, wolniutko wstępowała po kilku stopniach do drzwi

wejściowych. Dzwonek jest. Zadzwoniła raz, drugi, trzeci. Cisza. Gdzieś z podwórza wylazł
chłopak.

- Zaś pani do kogo?
- Do pana Kryskiego.

- Pan Kryski jest doch wyjedzony do starszej pani.
- Jak to jest stąd daleko?

- Będzie zaś z piętnaście kilometrów od szosy.
- A do szosy?

- Ze trzy.
- Nie masz tu konia, chłopcze?

- Nie, pan jest na konia wyjedzony.
- A rower masz?

- Swojego nie mam bynajmniej, ale mogę go używać, to jest brata rzeczywiście.
- Pożycz mi go.

- O, ja się boję, doch żeby to był mój, ale zaś bratów, nie?
- Pan Kryski ci go własnonożnie przywiezie. Masz tu dziesięć złotych, dawaj rower.

Podrapał się w głowę.
- Ja dam, nie? Ale bynajmniej jak co, to pan mi zapłaci?

- Bądź spokojny.
- No ja, ja! Jest dobrze!

background image

Wydostał z komórki jakiś stary, ochwacony gruchot, który skrzypiał i jęczał przy każdym

ruchu. Ari wsiadła z rozmachem i pojechała. Co parę obrotów rower zataczał się jak pijany z boku

na bok, coś mu tam rzęziło i chrapało w kołach i w kierownicy. Wysypała się raz i drugi, i trzeci,
utknęła nosem w śnieg, zgubiła rękawiczkę, oberwała spinki od botów, rozdarła palto, przeklęła

rozkoszną maszynkę siedemdziesiąt siedem razy. Ale jechała z trzaskiem, skrzypem i fantazją.
Gitara, obijając się o rower, wydawała też jęki żałosne. Zaczęło się szybko ściemniać, Ari

przebierała nogami ile tylko miała siły, ale okropnie marzły jej ręce. Wreszcie, ostatkiem sił
goniąca, dojechała do znajomego domku. W oknach się świeciło. Zlazła z roweru i ciągnąc go za

sobą jak psa za ogon, doszła do drzwi, zapukała:

- Zeniusia, ktoś puka, pewno Stef.

- Idę, mamusiu.
Otworzyła drzwi i cofnęła się przerażona. W drzwiach stała okropnie rozczochrana,

ośnieżona, czerwona i zmarznięta Adrianka.

- Ari.. Ari... to pani?

- Nie mam pewności. Trzy razy grzmotnęłam razem z tym gruchotem w śnieg i nie wiem,

co ze mnie zostało.

- Jezus Maria, mamo, Ari przyjechała! - krzyknęła Zenia, chwytając Adriankę w mocny,

serdeczny uścisk.

- Dziecko drogie, w takie zimno, Panno Święta, na rowerze... jak ty wyglądasz, Ari! -

załamywała ręce staruszka i z trudem podniósłszy się z fotela, ściągała z dziewczyny palto.

- Zeniusia, herbaty... ściel łóżko... wody zimnej do rąk i nóg! Ach, maleństwo, maleństwo!
- Nie mogłam inaczej, tęskniłam! Ale pan Stef może będzie zły.

- Ten twój Stef to skończony idiota. Ale i tobie nic nie brakuje. Trzeba było depeszować.
- Chciałam zrobić niespodziankę.

- Będzie niespodzianka, jak ci nos odpadnie - zrzędziła staruszka, wchodząc już w

upragnioną rolę teściowej.

- Przecież ja byłam już i w leśniczówce. Wzięłam tam rower i przyjechałam tu. Myślałam,

że wszyscy tam mieszkacie. Ale to jest nie rower, tylko piekielna maszyna.

Kobiety zamilkły i patrzyły na Adriankę w niemym przerażeniu.
- W imię Ojca i Syna! Taki szmat drogi po mrozie piechotą tam, potem tu na tym pudle... -

wyszeptała Kryska drżącymi ustami. Nagle ostro krzyknęła:

- Kładź się w tej chwili do łóżka, smarkata jedna! Coś podobnego! Kładź się w tej chwili! - i

wyczerpana opadła na fotel, mówiąc bez przerwy:

- Moja kruszyna, moje biedactwo złote! Dla takiego włóczykija, tyli szmat drogi. Potłukłaś

background image

się. Za moich czasów panny na rowerach nie jeździły, ale tutaj bachor koszulę w zębach trzyma,
majtki mu opadają, a na rowerze przebiera. Ale ty, w taki psi czas. Zeniusia, przyłóż ciepłą fajerkę

do nóg. Do herbaty trzeba dolać spirytusu... co robisz? To denaturat. Boże Wszechmogący, coś
podobnego! Nic cię nie boli?

- Nie, proszę pani - a jednocześnie pomyślała, że gderanie staruszki sprawia jej

przyjemność, nie tak jak panny Józefy.

- Pani, jaka tam pani jestem dla ciebie! Nie kocham cię pewno mniej niż swoje rodzone

dzieci.

- Ja wiem, mamusiu!
Staruszka zwlokła się z fotela i stukając laską, podeszła do łóżka, pocałowała gładkie czoło

dziewczyny.

- Ja w twoim wieku miałam już czworo dzieci, a ty jesteś taki głuptas, że nieraz mam

ochotę wsypać ci z piętnaście rózeg.

- To może już jutro. Dziś mnie i tak wszystkie boki bolą. Jak raz grzmotnęłam o drzewo, to

świat mi zaczął w oczach fokstrota tańczyć. A gdzie jest pan Stef?

- Poszedł do stolarza, który mu narty robi. Powinien zaraz nadejść.

- Nie mówcie mu, że przyjechałam.
- Dobrze.

- Ale.. ale, niech mamuśka zacznie z nim o mnie rozmawiać, niech ja na własne uszy

usłyszę, co on o mnie myśli.

- Bardzo rozmowny to on nie jest, ale spróbuję. A ty leż spokojnie, zgasimy światło tutaj.

Nawet nie zauważy.

Ari leżała cichutko. W głowie jej szumiało. Zaraz, za chwilę usłyszy najdroższy głos, spojrzy

w poważne, rozumne, smutne oczy. Jak to będzie? Jak to będzie? Podejdzie z tyłu na palcach i

zasłoni mu rękami oczy. I każe zgadnąć. Albo tylko po prostu stanie w drzwiach. O Boże!

Za jakieś pół godziny usłyszała pukanie. Przez pokój przebiegła Zenia.

- Teraz to Stef - powiedziała cicho. - Teraz otwiera drzwi.
Głos Stefana:

- Jeszcze nie śpicie? Co tu robi ten gruchot, może Gustaw po mnie przyjechał?
- Przyjechał, ale nie po ciebie, do sklepu.

- Mówiłem, żeby na tym rowerze nie jeździł. Jeszcze sobie kiedy kark skręci.
- Chodź, Stef, do mamy, napijesz się herbaty.

- Z przyjemnością. Fatalna pogoda. Wicher i śnieg.
Przeszedł przez pokój. Zenia krzątała się w kuchni. Wszystka krew spłynęła Adriance do

background image

serca. Przycisnęła je dłonią. Potem cichutko otworzyła pudełko z gitarą, wyciągnęła białą piżamę z
jedwabnej flaneli, zgarnęła włosy w tył, po omacku upudrowała rozpaloną twarz, ubrała się.

Lekko przegarnęła palcami struny.

- Wie mama, przed chwilą miałem wrażenie, że słyszę gitarę Adrianki. Co tam robi,

maleństwo?

- Ładne maleństwo, kobieta jak sosna. Ma pewno ze dwadzieścia osiem lat.

- Ale nie wygląda na tyle. Zresztą mamo, to jest typ, który się nigdy nie zestarzeje. Ona

będzie wiecznie młoda, jak ziemia, i kwitnąca.

- Hm, jeżeli się nią tak zachwycasz, to czemu nie ożeniłeś się z nią? Ja Boga o to prosiłam.

Dziewczyna jak żywe srebro.

- Właśnie dlatego. Co ona by tu ze mną robiła w tej pustce? A teraz ciekawym, co robi?
- Pewno śpi.

- Wątpię. W mieście nie kładą się spać o tej porze. Śmieje się, tańczy! Pamiętasz, mamo,

jak nam tańczyła? Taka wysmukła, taka zgrabna! Jak ładnie fruwały ponad ziemią jej proste,

smukłe nóżki!

- Pamiętam. Widzę też, że wzięła cię porządnie.

- O tak!
- A na początku byłeś strasznie kamienny, aż mi było żal biedactwa.

- Wiesz, mamo, zrazu obserwowałem ją z podziwem, jak dzieło sztuki, i chciałem podziwiać

jedynie i czcić, jak się czci piękną rzeźbę lub obraz. Sama wiesz, nie pozwalałem sobie w stosunku

do niej na żadną poufałość. Zachwycałem się każdym jej uśmiechem, ruchem, spojrzeniem,
wiedząc, że nie mam na nic więcej prawa. Na punkcie rączek Adrianki byłem też zupełnie

zwariowany. Czy miałem prawo, czy mogłem choć na moment przypuszczać, że poczuje do mnie
większą sympatię? Przemknęła przede mną jak tęczowy motyl i zniknęła. Musiałbym chyba być

barbarzyńcą, by dotknąć tych cudownych, lśniących skrzydełek. Związać jej wspaniały słoneczny
poranek z moim zmierzchem. I nie żałuję tego, co uczyniłem, tylko... - potarł czoło dłońmi.

- Tylko co? No mów, mów dalej, to ci ulży.
- Tylko mi tak strasznie pusto i źle bez niej. Ona tam gdzieś kwitnie jak rajski kwiat, a ja

mam jedynie wspomnienie i świadomość, że gdybym był młodszy, sprytniejszy w życiu, mógłbym
jej powiedzieć: “Zostań ze mną. Rób co chcesz, baw się, śmiej, flirtuj, z kim chcesz, ale zostań ze

mną”.

Staruszka spojrzała w uchylone drzwi i uśmiechnęła się leciutko, widząc twarz Adrianki,

wysmarowaną pudrem, niby twarz pierrota.[clowna] Ari przecież czyniła to bez lusterka, po
ciemku.

background image

- O czym myślisz, synku?
- Jak zawsze, o niej. Przegrałem, mamo, fatalnie. Ona teraz może już i śpi. Ciekawym, czy i

przez sen się uśmiecha?

- Nie, nie śpi teraz. Wysypała zapewne całe pudło pudru na twarz i będzie śpiewała.

Podniósł głowę i spojrzał na matkę z milczącym zdumieniem.
- Patrzysz na mnie jak na wariatkę, ale jestem przytomna, upewniam cię.

“Gwiazdami nabitą masz kołyseczkę

i skrzydła anielskie za poduszeczkę...”

Zerwał się z krzesła, palce kurczowo zacisnął na poręczy i nie mógł ruszyć kroku naprzód.

Od progu szła Ari. Na ciemnych strunach drżały białe palce.

“Lulajże, Jezuniu, lulajże, lulaj,

świat cały miłością swoją otulaj.”

- Ari! - tęsknota, ból, radość jęknęły w głosie Stefana.
- Stef!

- Gitara! Na miłość boską, uważajcie! - krzyknęła pani Kryska.
Ale gitarę w samą chwilę chwyciła Zenia, bo Adriankę mocno trzymał Stefan.

Wtedy pani Kryska zaczęła z hałasem wycierać nos, mówiąc jednocześnie:
- Tak! Zenusia, zasuń rolety. Długo tak myślicie stać? Ari, wracaj do łóżka.

- Nie, mateczko, już odpoczęłam, ja chcę tutaj.
- To okryj się pledem, jeżeli nie zachorujesz po takiej wariackiej podróży, to widać, że Bóg

czuwa nad szalonymi.

Wreszcie Stefan odzyskał przytomność, usadowił ukochaną na otomanie, owinął pledem, a

sam usiadł przy niej i oparł głowę o słodkie, młode i krągłe ramię dziewczyny.

- No, niech mamusia spojrzy, jaki to pieszczoch.

- Ari... już tak dawno!
- Ty się, koniu stary, na niej nie opieraj, bo wiedz o tym, że na tym trzeszczącym rupieciu z

twojej pustelni właśnie ona przygalopowała - rzekła Zenia.

- Adrianko, maleństwo, jak mogłaś? - szepnął Stefan z oczami pełnymi łez.

- A co miałam robić, nocować z tym rozkosznym chłopczykiem, co mi “zaś, ale, doch”,

bynajmniej się nie podobał?

background image

- Ari! Całym życiem nie spłacę ci tego.
- Spłacisz, Stef. Przede wszystkim musisz dać do reperacji moje boty, bo pogubiłam

sprzączki.

Po herbatce pani Kryska i Zenia dyskretnie zniknęły. Stefan klęknął przed Adrianką.

- Nie boisz się pustki i głuszy?
- Nie!

- I nie będziesz żałowała?
- Ani myślę.

- I chcesz zostać ze mną?
- Koniecznie!

- Adrianko!
A panna Zenia ścieląc łóżka, śpiewała półgłosem. Podniosła głowę znad białej góry

poduszek.

- Ach, mamo! Jakie cudowne będą święta w tym roku!

- O tak, dziecko. I jeśli Bóg da doczekać, i następne, już zawsze. Stefan nie będzie smutny.
- Trzeba koniecznie jutro od rana postarać się o choinkę i słodycze.

Nazajutrz cały dzień w trzech pokojach pani Kryskiej panował ruch i bieganina. Pogoda

była mroźna, ale słoneczna, więc Stefan poszedł z Adrianką nad zaczarowane jezioro.

Było teraz białe zupełnie. Wszędzie wkoło panowała kamienna, biała cisza. Tylko drzewa, z

których wiatr pozrzucał puch śniegu, stały ciemne i surowe.

- Jeziorko śpi... - szepnęła Ari.
- Moje serce też spało, a obudziłaś je.

- Kochany! Chodźmy stąd, nie trzeba mu przeszkadzać. Przyjdziemy tu na wiosnę.
- Dobrze, Ari.

Szli dość szybko. Naokoło nich iskrzył się w słońcu śnieg. Martwe, wielkie jezioro, otoczone

nagimi pagórkami, miało w sobie jakąś surową powagę. Lecz im dwojgu żaden krajobraz nie mógł

się teraz wydać piękniejszy.

W domu już od progu uderzył ich zapach zieleni. W stołowym pokoju Zenia ubierała

choinkę świeczkami, które podawał jej... pan profesor we własnej osobie, a przy tym okropnie
fałszywym basem śpiewał: “Przybieżeli do Betlejem...”

- Tatusiu! - wrzasnęła Adrianka, rzucając mu się na szyję.
- Byłem niespokojny, jak zajechałaś - mruknął. - Zresztą tu jest zdrowy klimat.

Po Wilii siedzieli wszyscy prawie do północy, snując projekty na przyszłość. Wreszcie pani

Kryska dała hasło do rozejścia się. Ona z córką miały nocować w pokoju stołowym, profesor z

background image

córką w sypialni, zaś Stefan w swoim dawniejszym. Zgasły światła.

Mieszkanie zaległa cisza. Adriance głośno pukało serce. Tam za ścianą jest Stefan. Nie

mogła zasnąć. Wreszcie po cichutku wstała. W pokoju nie było zbyt ciemno, bo do okien zaglądała
pogodna, mroźna, księżycowa noc.

Ari zamknęła oczy, przygryzła wargi i nacisnęła klamkę sąsiednich drzwi. Nie skrzypnęły.

Przy łóżku paliła się słabiutkim płomieniem nocna lampka. Stefan leżał na wznak, jedną rękę

trzymał na oczach, druga spoczywała na kołdrze. Adrianka zamknęła drzwi za sobą bezgłośnie, ale
pod jej bosą stopą skrzypnęła podłoga. Zamarła w bezruchu. Stefan odwrócił głowę na bok i ujrzał

Adriankę. Jej twarz była tak biała jak jej nocna koszulka. Widząc, że Stefan milczy, podeszła
szybko i ukląkłszy przy łóżku, wyszeptała:

- Chciałam ci coś podarować na Gwiazdkę, Stef, więc przyszłam. Zresztą myślałam, że...

że... że ci tu zimno w tym pokoju bez pieca.

Gdy spotkali się przy śniadaniu, krwawy rumieniec oblał twarz Adrianki. Jemu zaś na ten

widok zalała duszę bezbrzeżna tkliwość, wzruszenie, jakiego nie doznał nigdy jeszcze w ciągu
różnorakiego życia. Pochylił głowę nad jej drżącymi dłońmi.

- Szczęście moje - szepnął.
Uśmiechnęła się,

Po śniadaniu profesor zasiadł z panią Kryską do jakiegoś nadzwyczajnego pasjansa, Zenia

królowała w kuchni. Stefan został z Adrianką sam. Siedzieli na kanapie naprzeciw choinki. Ari

przycisnęła główkę do ramienia Stefana, a jego dłoń położyła sobie na policzku.

- Ari, wiesz, o czym myślałem wczoraj, gdyś przyszła? Boże! Co za rumieniec! Aż dekolt

poróżowiał. Adrianko, ja naprawdę przy tobie skołowacieję. Przecież ty jesteś przeurocza.

- Dobrze, ale o czym myślałeś?

- Właśnie o tym, że za ścianą leży w łóżeczku smukła, różowa, aksamitna dziewczyna, sen

wszystkich moich nocy i dni. Myślałem, że każdym uderzeniem pulsu wołam ją do siebie. I

widzisz, przyszłaś! Czy teraz żałujesz, żeś mi się dała na Gwiazdkę?

- Och, Stef!

* * *

Minęły święta. Ari nie pokazywała się w redakcji ani u Tereni. Nikt nie wiedział, gdzie jest i

co się z nią dzieje. Profesora też nie było. Wreszcie redaktor otrzymał list, przeczytał i zawołał do
swego gabinetu Tolka i innych kolegów Adrianki.

- Macie. To jest najlepszy jej kawał. Wyszła za jakiegoś pustelnika i będzie mieszkała w

lesie!

background image

Wśród ogólnego wrzasku Tolek kiwał głową i rzekł ze smutkiem:
- Ten kawał sporządzała przez całe lato.

Wreszcie profesor znowu pojawił się w Krakowie i odbywszy długą konferencję z Teranią,

zaczął wraz z nią zwiedzać wszystkie sklepy. Kupował i kupował bez końca.

- Całe życie oszczędzałem dla mojej pszczółki, niech teraz nic jej nie brakuje.
Chłodny, ponury dom w lesie szybko zmienił się w przytulne, pachnące gniazdko. Pani

Kryska wynajęła swój domek nad jeziorem i wraz z córką zamieszkała przy synowej. Teraz
odpoczywała naprawdę. A Stefan, patrząc z bałwochwalczym uwielbieniem na lśniącą główkę

Adrianki, myślał: “Oto jest dusza mego życia. Oto jest krew mojego serca”.

* * *

Profesor Klaudius siedział nad stołem zarzuconym gazetami, w których umieszczano

felietony Ari, i czytał list:

“I, Tatusiu, jest mi tak strasznie, bajecznie dobrze. Las jest biały, bielusieńki, a oczy Stefa

czarne i słodkie, a Twoje jak fiołki. Stef mówi, że ja mam oczy zupełnie jak morze, dlatego też
często je zamykam, by patrząc w nie, morskiej choroby nie dostał. Choć niby marynarz, powinien

być odporny, ale dla pewności lepiej zamknąć. Prawda, tatusiu? Pokój masz już przygotowany i
naucz się nowego pasjansa.

Uczę się jeździć na nartach. Nic trudnego, prawie że umiem. Tydzień temu bowiem, jak się

wysypałam, to ze trzy kwadranse kreśliłam nogami w powietrzu futurystyczne rysunki, a wczoraj

jedne głupie dziesięć minut i... wstałam! No! Przywieź sobie narty bezapelacyjnie. I wiesz, jak mi
się tu świetnie pisze. Podwyższyli mi nawet honorarium, że to niby takie morowe artykuły.

Umiem już od razu odróżnić ślady zająca od śladów naszych sanek i ślady naszego psa od psa
gajowego, który ma tylko trzy nogi (pies, nie gajowy). W ogóle z tymi nogami to tu krucho,

niewiasty mają przeważnie albo dwie lewe, albo dwie prawe, ale za to solidne, podstawowe.
Dlatego mniej tu jest w sumie upadłości niż w innych częściach kraju.

Moja gwardia przysyła mi serdeczne listy i książki. Terania parę cudnych obrazów, jasne

więc jest, że nie zapomnieli o Adriance. Ach, tatusiu mój najukochańszy, jakie cudowne jest życie!

Posłałam mamusi dwa zające własnoręcznie upolowane. Właściwie strzelał Stef, bo ja miałam
ręce zajęte: trzymałam palce w uszach. Ale za to niosłam ubitą zwierzynę do domu. Tatusiu,

wyobraź sobie w tej chwili zająca, zatykającego uszy palcami. Wiesz, kiedy by tak zrobił? Kiedy by
Ari do niego strzelała. Przeczekałby, aż wystrzelam wszystkie naboje, a potem machając

ogonkiem, rzekłby: “I po co robić tyle huku?”

Bardzo też jest mi przykro, że celując z łuku do szyszki, trafiłam we własny pantofel, ale

background image

ponieważ strzała drewniana, więc był tylko siniak. Ale Stef mi zrobi prawdziwy, wielki łuk i
prawdziwe strzały. Stef wszystko umie. Tatuś! Jak dobrze jest żyć, patrzeć na lód i śnieg, i

wiedzieć, że ponad tym jest słońce, które już niedługo rozpęta całe morze zieleni; jest księżyc, co
wodzie do snu srebrnym grzebieniem włosy czesze i bajki przy tym opowiada dziewczynie, co się

w nim kochała, a teraz śpi na dnie jeziora w bursztynowej grocie. Są gwiazdy, co się sercom
uśmiechać każą i marzyć, a ponad, ponad tym wszystkim - jest Bóg!

Mój Bóg, któremu co dzień gwiazda porankowa

uśmiechów słodkich jasność nad czołem zapala,
u stóp Mu sennie leży cicha noc majowa,

a głos dźwięczy jak pieśni słowikowej fala.
Mój Bóg się w puchy wiśni otula kwitnące,

w kryształowych toniach lico przegląda słoneczne
i w lilie dzwoni ciche, nad wodami śpiące,

w oczach ma miłowania krynice przedwieczne.
Mój Bóg w każdej kropelce rosy brylantowej

i w każdym calu pieśni od pola... od lasu,
jasny i uśmiechnięty w zorze purpurowe

patrzy i przesypuje złoty piasek czasu.

Całuję Cię w oczki.

Twoja Ari

P.S. I, Tatusiu, przywieź mi książkę o małych dzieciach. Czy myślisz, że tylko Imogenka

może być mamusią?

P.S. I Stef mówi, że chciałby cały świat uściskać i ucałować. Nie wiesz, czy mam być

zazdrosna, czy udawać wobec tego zboczenia lodowiec? Konie na przystanku autobusów będą

czekały od rana. Urządzimy Ci orkiestrę powitalną, Agnieszka co dzień tłucze przynajmniej jedną
szklankę, pozwolę wytłuc w dzień twojego przyjazdu cały tuzin. Bardzo miły dźwięk. Stef stoi

nade mną i całuje w głowę, więc ja Ci kawałek tego pocałunku odstępuję. Spróbuj, jaki słodki. Ari
Kryska. (Jak to ślicznie brzmi: Ari Kryska. Ach, Tatusiu!).”


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zarzycka Irena Królewski lot
Zarzycka Irena Królewski lot
!Irena Zarzycka Dzikuska Historia miłości
Irena Zarzycka Pałac śród gór
Zarzycka Irena Krolewskilot
Zarzycka Irena Dzikuska
Zarzycka Irena Dzikuska
Zarzycka Irena Dzikuska
Zarzycka Irena Jawnogrzesznica
Zarzycka Irena Dzikuska
Zarzycka Irena Dzikuska Historia miłości
Klasycyzm epoki Poniatowskiego Zamek Królewski i Łazienki
12 Księga II Królewska
Placek królewski, Kuchnia
Baśń o trzech braciach i królewnie
Bigos Królewski(1), PRZEPISY ,KULINARIA
Tekst piosenki mała smutna królewna, Teksty piosenek i wierszy dla dzieci
Placek królewski, PRZEPISY ciastka,ciasta
królewski dwór

więcej podobnych podstron