HARRY HARRISON
Stalowy Szczur wstępuje
do cyrku
(Przekład: Robert Pryliński)
Rozdział l
Jestem kompletnie wypluta - powiedziała Angelina. - Walę w tę klawiaturę, aż
się rozgrzała do czerwoności.
- Ale to bardzo produktywne walenie, skarbie - odpowiedziałem, odrywając
się od swej własnej klawiatury. Ziewnąłem szeroko i przeciągnąłem się, aż
usłyszałem trzaski w stawach. - Mniej niż dwie godzinki, a dzięki temu małemu
włamaniu do giełdowego systemu zarobiliśmy już ponad dwieście tysięcy kredytów.
Mógłby ktoś powiedzieć, że to nielegalne... Może... Ale za to bardzo zyskowne. Poza
tym osobiście wolę na to patrzeć, jak na usługi oddawane społeczeństwu -
zapewniamy obieg pieniądza w gospodarce, zmniejszamy tym samym bezrobocie...
- Nie teraz, Jim. Jestem na to zbyt zmęczona.
- Ale na pewno nie na to, co chcę ci teraz zaproponować. Potrzebujemy małej
zmiany otoczenia. Co byś powiedziała na piknik w lesie Sharwood? Z szampanem...
- Cudowna myśl... Ale zakupy...
- Już zrobione. Cały sprzęt, łącznie z koszykiem, mam już w zamrażarce
próżniowej. Wszystko - od kawioru aż po jajka roca. Musimy tylko zapakować te
smakołyki do poduszkowca i dorzucić wyskokowe napoje. A potem możemy
zaczynać zabawę.
Plan wykonaliśmy w stu procentach. Angelina wskoczyła w coś
odpowiedniego na tą okazję, a ja tymczasem władowałem cały kram do naszego
pojazdu, nucąc przy tym wesoło.
Pracowaliśmy ciężko i długo. Był już więc najwyższy czas, aby uciec od tego
nużącego dnia i zmienić otoczenie. A do tego celu najlepiej nadawał się najbliższy
lasek -jedno z niewielu zielonych miejsc na tej boleśnie nudnej planecie - Usti nad
Labam.
Prawie cały tutejszy krajobraz stanowiły ponure, jakby z piekła rodem, fabryki
zarządzane przez komputerową sieć. Szczerze powiem, że oskubanie ich sprawiało mi
dużą przyjemność. Użyłem dość zaawansowanej techniki hakerskiej, władowałem
mały uzupełniający software do systemu operacyjnego pewnego ważnego brokera. Za
pomocą tego programu mogłem dowolnie opóźniać przepływ informacji. Mając
wiadomości wcześniej niż inni, mogłem kupować przed wzrostem cen, a potem
sprzedawać, gdy ceny szczytowały. Bułka z masłem... Prawdę rzekłszy, wyświad-
czyłem tym ludziom przysługę, bo gdy ta moja ”operacja” w końcu wyjdzie na jaw,
plotki i wesołe śledztwo prowadzone przez policję pozwolą wszystkim choć przez
moment skupić się na czymś innym niż kursy akcji i sektory pamięci komputerów. W
pewnym sensie Angelina i ja byliśmy dobroczyńcami dostarczającymi porcji
rozrywki, niezbędnej przyprawy tej ich nudnej egzystencji. Wcale nie za wygórowaną
cenę. Ba, wręcz nieznaczną.
Angelina dołączyła wreszcie do mnie i mogliśmy wystartować. Statek
wystrzelił w górę. Silnik zaryczał pełną mocą, zaświstało nam w uszach...
Połączyliśmy z uczuciem swoje dłonie, porwani tą chwilą podniebnego pędu.
- Cudownie - westchnęła Angelina.
- Merda - warknąłem w odpowiedzi, ponieważ na konsolce zamigotało
światełko wykrywacza policji. Tuż przed nami zawisł w powietrzu wielki krążownik.
Pochyliłem się nad sterami, zdecydowany wydusić ze statku maksimum mocy.
- Proszę, nie - Angelina delikatnie oparła dłoń na moim ramieniu. - Nie
psujmy tego dnia jakimś szaleńczym pościgiem. Nie moglibyśmy zatrzymać się i
uśmiechnąć do nich? To znaczy ja się uśmiechnę, ty tylko zapłacisz mandat. Ja ich
oczaruję, ty zapłacisz i będzie po wszystkim.
Może i Angelina miała rację. Rzeczywiście nie było sensu psuć naszej
wyprawy, nim właściwie się zaczęła. Westchnąłem dramatycznie i z udawaną
niechęcią cofnąłem się od sterów.
Prędkość statku spadła.
Krążownik policyjny skierował w naszą stroną dziobowe działka.
Potem wypadki potoczyły się w wariackim tempie.
Pociągnąłem drążek na siebie, wprowadzając statek w pionową pętlę.
Policjanci chybili, ja nie - ogon krążownika odleciał z hukiem. W tym samym ułamku
sekundy już kładłem statek na skrzydło, aby uniknąć koszących serii ich bocznego
strzelca. Mijając krążownik, dostrzegłem, że nie ma żadnych okien; był pilotowany
przez automatyczną załogę.
- Automatyczny glina - zaharczałem. - Nie musimy przynajmniej ratować
rozbitków. Na złom z tą kupą żelastwa.
Nastąpiła seria całkiem zwyczajnych zdarzeń w rodzinie di Grizów - sus w
górę, a potem gwałtowne nurkowanie z przeciążeniem co najmniej 5 G - wszystko po
to, by wymknąć się całemu stadku policyjnych krążowników, które pojawiły się na-
tychmiast na miejscu zdarzenia... Podejrzanie za szybko. Następnie szybki obrót
wokół własnej osi, gdy wchodziły mi już na ogon. Angelina, która tymczasem
uaktywniła systemy ofensywne i defensywne, zestrzeliła co najmniej trzech drani. Nic
dziwnego! Muszę wam wyznać, że nawet na najbardziej spokojnej planecie nie latam
nigdy nieuzbrojony. Mój sielski poduszkowiec był znacznie mniej niewinny, niż
mogło się to wydawać na pierwszy rzut oka.
A jednak ta gonitwa zaczynała przybierać paskudny obrót. Napastnicy mieli
znaczną przewagę i liczebną, i kalibrową.
- I kończy nam się amunicja - dodała Angelina, jakby czytała w moich
myślach.
- Zmieniamy lokal - wrzasnąłem, nurkując w stronę zielonego lasu na dole. -
Łap graty i przygotuj się na twarde lądowanie.
Zakręciłem wariacko nad skalistym grzbietem i pomknąłem w dolinę. Po
chwili skryły nas konary drzew.
Jeszcze się dobrze nie zatrzymaliśmy, a Angelina już wyrzucała ocalałą broń
przez otwarte drzwi. Kiedy wyskoczyła w ślad za sprzętem, wcisnąłem przycisk
zamykający automatycznie klapę wyjściową z dwusekundowym opóźnieniem. Dałem
sobie trochę za mało czasu. Przy wyskoku zahaczyłem butem o górną krawędź
zatrzaskujących się drzwiczek i mój skok zamienił się w nieoczekiwane przetoczenie
się po krzakach. Zetknięcie z ziemią było tak gwałtownie i twarde, że na moment
straciłem oddech.
- Mój ty bohaterze - powiedziała najlepsza z żon, gładząc mnie po policzku i
składając całusa na czole. - Wynośmy się stąd!
Tak też zrobiliśmy. Złapaliśmy resztę sprzętu i - Angelina z wdziękiem, a ja
utykając - zaszyliśmy się pomiędzy krzewami.
Za naszymi plecami znów rozgorzała bitwa. Nasz wierny poduszkowiec
odgryzał się zajadle napastnikom na tyle, na ile stać było jego pozytronową
inteligencję. Ale zakończył swój żywot w potężnej eksplozji.
- Koniec szampana i kawioru - podsumowała Angelina głosem tak
lodowatym, że aż mnie ciarki przeszły.
- No cóż, w tym roku nie dam datku na Bal Policjantów - skrzywiłem się w
uśmiechu.
Angelina też roześmiała się i uścisnęła moją dłoń.
- Gnajmy - dodałem - zanim zorientują się, że walczyli z automatem.
- To bez sensu - moja żona pokręciła głową. - Tam jest sympatyczne wielkie
drzewo. Jego pień osłoni nas nawet przed obserwacją w podczerwieni. Jeśli policjanci
będą podejrzewać, że nie było nas na statku, pierwsze, co zrobią, to przeskanują teren.
- Logika bez zarzutu - odparłem, przeglądając ocalały dobytek. Pistolety,
granaty. Wszystkie niezbędne do życia przedmioty. - A gdyby tak dalej pociągnąć
twoje logiczne rozważania... Dlaczego policja próbowała nas zestrzelić?
- Nie mam bladego pojęcia. Dla tutejszych władz, jesteśmy tylko turystami,
którzy od czasu do czasu grają na giełdzie. Czasem przegrywając...
- Na ogół jednak wygrywając!
- Co tam masz? - zapytała, gdy wyciągnąłem zza pasa z amunicją srebrny
pojemnik.
- Błyskawiczny Koktajl Wesołego Barmana. Kupiłem kilka podczas
wyprzedaży. - Pociągnąłem za rączkę i do mojej dłoni wyskoczyły dwa kubeczki.
Rozległo się syczenie i poczułem, że puszka robi się wyraźnie zimniejsza, na
ściankach pojawiła się wilgoć. Wręczyłem Angelinie jeden z kubeczków i napełniłem
go pieniącym się płynem. Szare smugi na dnie pojemników pod wpływem zetknięcia
się z cieczą natychmiast zamieniły się w kawałki owoców.
Drugą porcję nalałem sobie i skosztowaliśmy ostrożnie.
- Wcale niezłe - oblizałem wargi.
Myślami jednak byłem przy czymś znacznie poważniejszym
- Ci policjanci mieli nas zastrzelić, nie zaaresztować. Zdaje się, że o czymś nie
wiemy?
- Najwyraźniej. Sądzę, że powinniśmy wynieść się z tego lasu i dowiedzieć się
czegoś o tym tajemniczym ataku.
- Chyba, niestety, nie możemy tak po prostu zadzwonić na policję i spytać,
dlaczego do nas strzelali?
- Raczej nie. Dlatego pomyślałam o czymś subtelniejszym. Zadzwonimy do
naszego synka Jamesa i poprosimy, by usiadł przy komputerze i przeanalizował
trochę danych. W końcu pracuje w biznesie informatycznym, więc powinien
wiedzieć, jak zbierać informacje.
- Znakomita myśl. Poprosimy go też, aby przy okazji zabrał nas do domu. To
w końcu kawałek drogi.
Skończyliśmy drinki i zarzuciłem na ramię moje żelastwo.
Nie słyszeliśmy już nad sobą silników, tylko kojące dalekie głosy ptaków i
brzęczenie owadów. Ruszyliśmy więc pomiędzy drzewami, wciąż jednak ukrywając
się pośród niskich krzewów. Oddalaliśmy się od miejsca naszego spotkania z policją
nie niepokojeni. Wciąż żadnych podejrzanych odgłosów. Uśmiechnąłem się... ale
zaraz zmieniłem wyraz twarzy, gdy usłyszałem warkot silnika gdzieś z przodu.
- Może to leśniczy? - zasugerowałem nieśmiało.
- Chciałabym. Ktokolwiek to jest, zbliża się do nas. A jeśli znów nas szukają,
zaczynam nabierać podejrzeń, że całe to zdarzenie jest czymś znacznie
poważniejszym niż przypadkową strzelaniną w powietrzu.
- Niestety, muszę się z tobą zgodzić. Nie było najmniejszej nawet próby
rozmowy, od razu grzmocili.
Jeszcze nasłuchiwałem z ponurą uwagą odgłosów silnika, gdy Angelina już
odbezpieczała potężnych rozmiarów spluwę.
- Nie zamierzam im niczego ułatwiać.
Też nie miałem takiego zamiaru. Uzbrojony pojazd policyjny stracił gąsienicę,
gdy tylko pojawił się pomiędzy drzewami. Ale chociaż musiał stanąć, wciąż walił do
nas z działka. Podeszliśmy na tyle blisko, by nie mógł ustawić lufy pod
niebezpiecznym dla nas kątem. Wskoczyłem na wieżyczkę, uchyliłem górną pokrywą
i wrzuciłem kilka kapsułek z gazem usypiającym. Po dłuższej chwili zaciekawiony
zajrzałem do środka.
- Niezwykle interesujące - mruknąłem, gdy dołączyłem znów do Angeliny. -
Nikogo nie ma w domu. To znaczy, że podobnie jak w przypadku ścigających nas
krążowników pojazd prowadził zdalnie sterowany automat.
- Tylko przez kogo sterowany?
- Przez naszych nowych wrogów, kimkolwiek oni są.
Znów usłyszeliśmy szum silników ponad drzewami. Zanurkowaliśmy między
krzaki w przeciwnym kierunku, kryjąc się głębiej w las. Co zresztą wcale nie
poprawiło naszej sytuacji - z przodu też słyszeliśmy odgłosy zbliżających się po ziemi
maszyn.
- Wiedzą, gdzie jesteśmy, i mają pojazdy. Nie ma sensu męczyć się ucieczką.
Bronimy się tutaj i zabieramy ze sobą tyle tych gruchotów, ile zdołamy.
- A ja słyszałam coś o prawach robotyki, coś o niemożności zranienia czy też
zabicia człowieka.
- Zdaje się, że zostały czasowo zawieszone albo były literacką fikcją. Ładuj,
nadchodzą!
Może czułbym się trochę nieswojo, zabijając prawdziwego policjanta, ale
rozwalanie na kawałki policyjnych robotów naprawdę sprawiało mi frajdę. Ta bitwa
jednak nie była do wygrania. Z każdej strony zbliżały się do nas maszyny. Zapasy
naszej amunicji kurczyły się, a liczba automatycznych policjantów wciąż się
zwiększała.
- Ostatni granat - powiedziała Angelina, wysadzając w powietrze wóz
opancerzony.
- Ostatni pocisk - odparłem, rozwalając robota. - Miło było cię znać.
- Nonsens, Jim. Ty się nigdy nie poddajesz. Nigdy się nie poddawałeś i nigdy
się nie poddasz.
- Ty to wiesz, ale oni tego nie wiedzą - wyszedłem na polankę, machając
trzymaną w dłoni białą chusteczką do nosa. Uniosłem ręce w górę i stanąłem przed
kręgiem policyjnych robotów.
- Pokój, pax, poddajemy się. OK...?
- Nie OK...? - odparł opancerzony robot. Miał na ramionach dystynkcje
sierżanta. W jego metalicznym głosie usłyszałem drwiący ton.
Uniósł lśniący miotacz ognia. Odbiłem strzał wiązką energii z broni ukrytej w
wewnętrznej kieszeni spodni.
Czy to miał być koniec? Czy nasze ciała użyźnią glebę nudnej planety leżącej
gdzieś na zadupiu galaktyki?
Maszyny i roboty otoczyły nas i ruszyły zdecydowanie do ostatniego ataku.
Angelina stała przy mnie ramię przy ramieniu. Rozważyłem szansę ostatniego
wariackiego kontrataku, licząc, że zwiążę walką napastników i dam jej chociaż
minimalną szansę ucieczki. Napiąłem mięśnie, gotów do tego samobójczego skoku,
gdy nagle... spomiędzy drzew rozległ się głos.
- Naprawdę jesteście bardzo dobrzy.
Elegancki mężczyzna, który wyszedł na polanę, powiedział ten komplement
łaskawym wielkopańskim tonem. Był w stroju wieczorowym, jego czarny płaszcz
spinała diamentowa brosza. Niedbale wymachiwał ozdobioną diamentami trzcinką. I
chyba ta trzcinka przeważyła - usłyszałem prymitywny ryk uwalniający się jakby
poza moją wolą z głębi krtani i wystrzeliłem wprost w eleganta naprawdę już ostatni
nabój.
Ładunek eksplodował pięknym płomieniem z towarzyszącą temu odpowiednią
oprawą dźwiękową... Tyle że tuż przed celem został zatrzymany energetycznym
ekranem emitowanym z laseczki, którą tak beztrosko machał przybysz.
- Spokojnie, spokojnie - nieznajomy ziewnął szeroko, zakrywając usta
grzbietem dłoni. Machnął laseczką jeszcze raz i prześladujące nas żelastwo wycofało
się bezszelestnie w głąb lasu, znikając nam z oczu.
- Nie jesteś policjantem - stwierdziła Angelina. - Wszystkim, tylko nie
policjantem, pani di Griz. To właśnie moi podwładni państwa ujęli. Moi pracownicy,
mógłbym powiedzieć. W bardzo zmniejszonej obecnie liczbie, muszę przyznać.
- Życie jest ciężkie - westchnąłem. - Zwróć się do swej kompanii
ubezpieczeniowej. Ale pamiętaj - ty zacząłeś.
- A owszem i jestem w dodatku bardzo zadowolony z rezultatu. Słyszałem z
wielu źródeł, że jesteś najlepszym facetem, a pani oczywiście najlepszą damą - w
swej profesji. Nie do końca w to wierzyłem. Ale teraz wierzę. To było bardzo
imponujące. Na tyle imponujące, że zamierzam zaproponować wam mały zaciąg.
- Nie jestem do wynajęcia. Ale z kim mam nieprzyjemność?
- Och, myślę, że jesteś do wynajęcia. Pozwól, że się przedstawię. Imperetrix
von Kaiser-Czarski. Ale możecie nazywać mnie Kaizi.
- Do zobaczenia zatem, Kaizi - mruknąłem z sarkazmem, biorąc Angelinę za
rękę i odwracając się.
- Milion kredytów za każdy dzień. Plus koszty.
- Dwa miliony - odparłem, odwracając się natychmiast z powrotem. Cały mój
sarkazm szybko wyparował.
- Zgoda. Ale najpierw podpiszemy to.
Z wnętrza laski wysunął się kontrakt sporządzony na pozłacanym pergaminie.
Wręczył mi pismo bez słowa. Angelina pochyliła się nad moim ramieniem. Oboje
przeczytaliśmy tekst umowy.
- Jakieś problemy? - spytał Kaizi.
- Żadnych - odparłem. - My zaciągamy się na służbę za określoną opłatę,
która będzie regularnie każdego dnia wpływać na moje konto. Fajnie. Ale co
właściwie mielibyśmy zrobić?
Kaizi westchnął i ponownie dotknął trzcinki, która pod tym dotknięciem
zmieniła się w wygodny fotel, w którym nie omieszkał się rozsiąść.
- Na początek musicie pojąć dokładnie, kim ja właściwie jestem. Nigdy
zapewne o mnie nie słyszeliście, bardzo się zresztą staram nie być zbyt znany.
Choćby po to, aby nie chodziły za mną tłumy ludzi pożądających moich pieniędzy.
Bo ja jestem, mówiąc krótko, najbogatszym człowiekiem w galaktyce - uśmiechnął
się mimowolnie, wypowiadając te słowa. Zapewne pomyślał o tych wszystkich
bogactwach, jakie posiada. - Jestem też prawdopodobnie najstarszym człowiekiem.
Kiedy ostatni raz starałem się policzyć swój wiek, wychodziło mi coś koło
czterdziestu tysięcy lat... Mogę się mylić o jakiś tysiąc czy dwa. Mam nadzieję, że
rozumiecie, że po tylu latach pamięć zaczyna nieco płatać figle. Byłem naukowcem...
Tak mi się przynajmniej zdaje... A może wynająłem usługi jakiegoś naukowca... Tak
czy siak, udało mi się wejść w posiadanie eliksiru młodości. Tego jestem pewien. I
zatrzymałem go oczywiście dla siebie. Znacznie go też ulepszyłem. No, ile byście mi
dali lat?
Uniósł głowę i odwrócił się wprost ku nam. Żadnych zmarszczek, żadnych
podkrążonych oczu, ani jednego siwego włosa...
- Najwyżej czterdzieści - powiedziała Angelina.
- Stuleci? - Lat.
- Jest pani bardzo uprzejma. Tak więc tysiąclecia sobie mijały, a ja
gromadziłem coraz więcej pieniędzy i nieruchomości. Mógłbym z łatwością dojść do
podobnej fortuny, tak po prostu inwestując bezpiecznie pieniądze i czekając na
działanie składanej stopy procentowej, ale to by było nudne, a nuda jest tym, co
zagraża mi najbardziej. Emocje zawsze pozwalały mi lepiej znosić brzemię czasu.
Tak więc w miarę jak obrastałem w majątek, kupowałem całe systemy słoneczne,
których jestem teraz szczęśliwym właścicielem. Aby nieco urozmaicić moje portfolio,
jestem w trakcie realizacji transakcji kupna całej galaktyki spiralnej, nigdy nie
wiadomo, co się może kiedyś przydać. Zakupiłem też ostatnio kilka czarnych dziur.
Chociaż chyba się ich pozbędę. Są nudne. Jeśli zobaczysz jedną czarną dziurę, to tak
jakbyś zobaczył wszystkie.
Wyjął chustkę z kieszeni na piersiach i delikatnie musnął wargi. Jedna z
molekuł utraciła atom - pomyślałem z drwiną. Widziałem spojrzenie Angeliny i
wiedziałem, że pomyślała coś podobnego.
- Teraz jednak stoję przed pewnym bolesnym problemem, który musi być
rozwiązany i to właśnie wy mi w tym pomożecie.
- Trzy miliony za dzień - powiedziałem szybko, pozbywając się już zupełnie
podejrzeń.
- Zgoda - ziewnął. - Mój problem polega na tym, że jestem systematycznie
okradany. Ktoś, lub grupa ktosiów, dobiera się do moich kont. W całej galaktyce. I
czyści je do zera. A jeśli jestem właścicielem banku, na przykład tak było z
Pierwszym Międzygwiezdnym Bankiem Wdów i Sierot, wtedy obrabowywany jest
cały bank. A to źle wpływa na wizerunek mojej firmy u klientów. Milionów klientów
z bilionami kredytów w kieszeni. Jak się domyślacie, jest to nieco kłopotliwe dla
faceta z moją pozycją. Więc pan, drogi panie di Griz, wytęży swoje legendarne
zdolności, aby powstrzymać tych złodziei i dowiedzieć się, kto za nimi stoi.
Kiedy otwierałem już usta, by coś powiedzieć, uniósł z westchnieniem swą
trzcinkę.
- Tak, wiem. Nie musisz nic mówić. Cztery miliony za dzień - w porządku. I
skończmy na tym. Interesy mnie nudzą.
- Będziesz musiał dostarczyć mi kompletnych danych na temat poprzednich
kradzieży - powiedziałem. - I listę banków, w których masz konta i które są twoją
własnością.
- To już się stało. Znajdziecie wszystkie te dane w pamięci swego komputera.
- Jesteś bardzo pewny siebie.
- Jestem.
- I szybko działasz.
- Muszę. A za pieniądze, jakie ci płacę, ty też się postaraj. Chcę wyników na
wczoraj. Ostatecznie zgodzę się dostać je natychmiast. Podwieźć was gdzieś, abyście
od razu mogli zabrać się do roboty?
- Chyba powinieneś - powiedziała chłodno Angelina. - Po tym, co zrobiłeś z
naszym poduszkowcem. I koszykiem piknikowym.
- Równowartość waszego pojazdu została już wpłacona na wasze ściśle tajne,
nieznane nikomu konto w Banku di Napoli. A w ramach rekompensaty za szkody
moralne zapraszam was na kolację do Earthlight Room. Powiecie właścicielce, by
obciążyła konto Kaiziego, a zjecie, jak nigdy dotąd w życiu nie jedliście.
Czarny poduszkowy rolls opuścił się tuż przed nami. Drzwi otworzyły się
bezszelestnie.
- Pani przodem, pani di Griz. Albo jeśli mogę sobie pozwolić, Angelino...
- Ty draniu - odparła moja ukochana, z wdziękiem wchodząc na stopnie. - Za
tę forsę, jaką płacisz mojemu staremu, możesz mnie nazywać, jak sobie chcesz...
Rozdział 2
Kaizi dotrzymał słowa. Obiecana forsa wpłynęła na moje konto w Banco di
Napoli. Inna sprawa, że do tej pory byłem pewien, iż nikt nie ma pojęcia o istnieniu
tego konta. Kaizi wiedział więc co nieco o systemie bankowym i należało o tym
pamiętać. Zakonotowałem sobie, że w wolnej chwili będę musiał poszukać
bezpieczniejszego schowka na forsę, teraz gdy Kaizi wie o obecnym. Należało też
pomyśleć nad nieco bezpieczniejszym sposobem transferowania pieniędzy. Byłem
pewien, że jeśli Kaizi wie, jak dokonać wpłaty na moje konto, wie też dokładnie, jak
je wyczyścić. Kiedy włączyłem komputer, aż się wzdrygnąłem - w pamięci upchnięto
tyle informacji o bankach i kontach Kaiziego, że te niezliczone bity i pliki aż
piszczały w ścisku. I to wszystko przesuwało się bez końca po ekranie mojego
komputera.
- Zdaje się, że będziemy musieli znacznie rozszerzyć pamięć - mruknęła
Angelina, zaglądając mi przez ramię na ekran.
- Zdaje się, że będziemy w ogóle potrzebowali lepszego komputera. To jest
dopiero fragment danych, na jakich będziemy pracować. Zaraz, zaraz, czy to nie nasz
kochany synek James opowiadał o superkomputerach, które projektuje. Słuchałem go
wtedy jednym uchem.
- Dziwię się, że w ogóle to pamiętasz, bo jak dla mnie to wtedy po prostu
spałeś.
- Och, to była wina tego wspaniałego jedzenia i picia...
- Nie sądzę. Mamrotałeś coś o dziwacznych pomysłach, których nie może
przetrawić głowa normalnego człowieka.
- Przepraszam gorąco i spalam się ze wstydu. Ale masz właściwie rację. Sam
zresztą pamiętam fazę entuzjazmu techniką komputerową, którą przechodziłem we
wczesnej młodości... Inna sprawa, że to już dość dawno odeszło w dal. Teraz jedyne,
co chcę wiedzieć o komputerze, to gdzie znajduje się przycisk, który go uruchamia.
- James poradzi sobie z naszymi problemami technicznymi - Angelina
powiedziała to z całkowitą pewnością w głosie, na jaką stać tylko matkę mówiącą o
zdolnościach swego dziecka.
Ale rzeczywiście miała rację. Tylko ciężki trud Jamesa i jego bliźniaczego
brata Bolivara ocaliły nas przed kompletną katastrofą podczas ostatnich przygód w
galaktyce równoległej. Angelina o mało co nie trafiła do Raju, no jeśli chodzi o mnie,
to w grę wchodziło tylko Piekło. W każdym razie zajęło nam trochę czasu rozplatanie
tego węzła czasowo-przestrzennego i rozprawienie się z wielokrotną kopią faceta,
który powodował kłopoty równocześnie w wielu miejscach naraz. Inna sprawa, że w
odróżnieniu od wielu naszych starć ze Złymi tego świata, ta przygoda ostatecznie
skończyła się niezwykle pomyślnie. A dokładniej skończyła się podwójnym szczę-
śliwym małżeństwem. Obaj bliźniacy zakochali się w tej samej kobiecie - Sybili,
czołowej agentce Korpusu Specjalnego. A ta, równie inteligentna, jak i piękna,
potrafiła pokierować sprawą w sposób, który zmienił potencjalną groźną rywalizację
w nierozerwalne więzy małżeńskie. Podwójne zresztą, jako już rzekłem.
Jednym z bardziej interesujących efektów ubocznych maszyny teleportacyjnej
profesora Coypu było dublowanie w jednym z jej portali. Co znaczyło, że jeśli ktoś
przezeń przeszedł, wracał podwojony. To znaczy, obie te osoby były takie same - nie,
były jedną i tą samą osobą. Może to trochę trudne do zrozumienia, ale niezwykle
przydatne w sytuacji, gdy dwóch mężczyzn kocha jedną kobietę, a ona z kolei kocha
ich obydwu. Tak więc Sybila zupełnie świadomie przeszła przez portal, a powróciły
już Sybila i Sybilla. Rzucały zresztą monetą, która z nich dostanie to dodatkowe ”l”.
Potem czekały nas już tylko dwa huczne wesela. I tak Sybila została szczęśliwą żoną
Jamesa, Sybilla zaś z radością poślubiła Bolivara. Łatwe rozwiązanie raczej trudnego
problemu.
- Musimy pogadać z Jamesem - powiedziała Angelina. - i poprosić go o
załatwienie tej komputerowej sprawy.
- Musimy, to fakt - zgodziłem się i sięgnąłem po telefon. W końcu to nie ślepy
traf przywiódł nas na tę nudną planetę.
Kiedy James przekonał się, że Sybila podziela jego pasję do nano-technologii,
przeprowadzili się właśnie tutaj, aby skorzystać z tutejszych osiągnięć
technologicznych. Od czasu do czasu otrzymywaliśmy informację o postępach ich
badań. Wszystko zdawało się być na najlepszej drodze, bo po początkowych
wydatkach zaczęli naprawdę robić kasę. Więc też wydało nam się całkiem naturalne,
obrać Usti nad Labam na tymczasowe miejsce także naszych operacji finansowych.
- To jest dość logiczne - stwierdziła wtedy Angelina. - Zaczniemy naszą nową
działalność, a przy okazji odwiedzimy nowożeńców. Zdaje się, że są tam w obiegu
całkiem spore fundusze.
- Jest też i coś więcej - marudziłem, przeglądając broszurę wydaną przez biuro
turystyczne. - To zdaje się śmiertelnie nudna planeta, tak czytając pomiędzy
wierszami. Wiesz, że tam jest zakaz hazardu nawet w centrach turystycznych? Nie ma
wprawdzie tu nic o prohibicji, ale jestem pewien, że już o niej myślą...
- Jimie di Griz, zaczynasz truć jak stary dziad. Jedziemy po prostu odwiedzić
syna i synową. I zarobimy kupę szmalu. A jeśli będzie tam tak nudno, jak myślisz, to
zaraz potem wyniesiemy się, by przepuścić tę forsę na jakiejś znacznie
przyjemniejszej planecie.
No i wyjechaliśmy. Na Usti nad Labam nie było zresztą aż tak źle, jak
myślałem. Fakt, że hazard był nielegalny, ale to oznaczało tylko tyle, że w ukryciu
grało się o znacznie wyższe stawki i z prawdziwymi graczami. A ja byłem całkiem
niezłym iluzjonistą, jeśli chodzi o sztuczki z kartami. W końcu uczyłem się tego od
wczesnego dzieciństwa. I manipulacje karciętami wychodziły mi równie dobrze na
scenie, jak i przy pokerze, choć może nie były wtedy tak widowiskowe. Kiedy więc
znudziły mnie operacje giełdowe, lubiłem sobie trochę pograć i zawsze byłem przy
tym na plusie.
Angelina z kolei uwielbiała odwiedziny u Jamesa i jego żony. No, ja prawdę
rzekłszy, też. To zawsze była doskonała okazja do hucznej imprezy w najlepszych
restauracjach. Jakkolwiek jednak nie było tu tragicznie, niemniej wiele w tym świecie
pozostawało jeszcze dalekie od doskonałości.
Ta planeta musiała powstać przy wybuchu supernowej, ponieważ była
wyposażona w niezwykle bogate złoża ciężkich metali, co przydawało się do
komputerowej technologii, nie mówiąc już o wielkich pokładach najczystszego
krzemu, wykorzystywanego do produkcji samych procesorów. Toteż producenci
komputerów ciągnęli tłumnie do tego Krzemowego Wąwozu. A za nimi tłoczyli się
programiści i wszyscy pozostali, którzy żyli z przemysłu komputerowego.
Wpadliśmy więc tu zatem na krótką wizytę. Zostaliśmy jednak dłużej.
Dostrzegliśmy bowiem, że tutejsza fatalnie zorganizowana giełda jest prawdziwą
dojną krową. Może nawet siedzieliśmy tu zbyt długo? Przybycie Kaiziego
niewątpliwie poprawiło nam humory - niosło ze sobą obietnicę rychłego opuszczenia
tego mimo wszystko nie najatrakcyjniejszego świata.
- Zadzwonię do Jamesa i Sybili - stwierdziła Angelina i podała numer
naszemu telefonowi.
- Już łączę - odpowiedziała posłusznie maszyna. A ponieważ sprawnie
wykonywała swoje zadania, prawie natychmiast usłyszeliśmy głos po drugiej stronie
linii.
- Nanotechtrics, w czym mogę pomóc? - zapytał usłużny głos generowany
przez komputer.
- Chcę mówić z szefem - powiedziałem krótko.
- Kogo mam jej zapowiedzieć?
- Dobra dziewczyna - mruknęła Angelina, zawsze entuzjastycznie nastawione
do równouprawnienia płci.
- Nie jej, jemu... Jamesowi... Mówi ojciec...
- Grrrk - odpowiedział mi komputer, ponieważ właśnie go wyłączono. - Miło
mi cię słyszeć, tato. To już jakiś czas.
- Za długi. Wciąż harówka i zero wypoczynku. Ale jednak najpierw o
interesach. Potrzebuję superkomputera do pewnych poszukiwań... Tylko nie takiego
wielkości domu i o okablowaniu średnicy ramienia.
- Mogę ci zaproponować nasz nanotechtric-68X. Zaraz u ciebie będę.
- Wielkie dzięki - odpowiedziałem i rozłączyłem się.
W tym samym niemalże momencie odezwał się sygnał przy drzwiach.
- Ja otworzę - powiedziała Angelina. - James, jak miło cię widzieć, wejdź
proszę - usłyszałem znów jej głos.
No cóż, jak mój syn mówi zaraz, to naprawdę znaczy zaraz.
- Kiedy zadzwoniłeś, siedziałem w śmigłowcu i miałem ze sobą 68X. No i od
was byłem tylko o nieduży skok.
Przyniósł ze sobą podniszczoną skórzaną walizkę. Kiedy zaczął się witać i
obcałowywać na powitanie, postawił ją na podłodze. Zerkałem na walizkę
podejrzliwie.
- Planujesz jakąś podróż? - zapytałem.
- To właśnie najnowszy nasz pomysł - 68X.
Umieścił walizkę na stole i nacisnął zatrzaski. W górę wysunął się ekran, a w
bok klawiatura. Przyglądałem się temu z powątpiewaniem. James roześmiał się.
- To jest dopiero pierwszy pracujący prototyp. Tak go zaprojektowano, żeby
pasował do tej starej walizki. O odjazdowych kształtach i barwach zdążymy jeszcze
pomyśleć. Ale za to w pracy nic nie przebije 68X - pogłaskał maszynę z uczuciem. -
Wykonuje niewiarygodną ilość równoległych operacji i ściąga dane wprost z
infostrad, a to czyni jego szybkość obliczeniową wprost niemożliwą do wyobrażenia.
Mówię tu o rzędzie kilku teraflopów.
Zamrugałem nerwowo powiekami, nic nie rozumiejąc z tego bełkotu.
- Teraflopów? - powtórzyłem niepewnie.
- Jeden teraflop to trylion kalkulacji zmiennych na sekundę. Sam widzisz, że
nasz noworodek ma naprawdę wielką głowę. Pomaga mu oczywiście to, że jego
pamięć jest nanobazowa. Właśnie my wynaleźliśmy i opatentowaliśmy technikę
molekularnej nanopamięci, w której dane są zapisywane w rzędach ruchomych
molekuł. Zaraz pokażę ci, jak działa ten system. Masz tu jakąś bazę danych, którą
mógłbym skopiować?
- Aż za dużą jak dla mnie. Poszukaj w katalogu Kaizi.
Nucąc pod nosem, James połączył oba komputery i wcisnął przycisk. Rozległ
się cichy trzask i poczułem, jak jeżą mi się włosy na karku. James spojrzał na ekran i
uśmiechnął się.
- Gotowe - zakomunikował. - Dane zajęły mniej niż jedną setną procentu
pamięci komputera. A teraz, co z nimi trzeba zrobić?
Opowiedziałem mu o naszym niedawnym spotkaniu w lesie i o problemach
Kaiziego. Skinął ze zrozumieniem głową. Jego palce sprawnie biegały po
klawiaturze. Uśmiechnął się, gdy wspomniałem o dziennej stawce, i z
niedowierzaniem pokręcił głową, kiedy powiedziałem mu, jak łatwo nowy
pracodawca znalazł moje tajne konto.
- Z tym też będzie trzeba coś zrobić. Znajdziemy jakąś lepiej strzeżoną
kryjówkę na twoje ciężko zapracowane pieniądze.
Przechylił się do tyłu na krześle i splótł z trzaskiem palce, podczas gdy ekran
migotał i mrugał bez ustanku.
- Uruchomiłem program poszukiwawczy, a raczej wiele równoległych
programów w sieci neuronowej. Ale do licha, naprawdę mamy kupę materiału do
przejrzenia. Na razie włączyłem nas w sieć międzygwiezdną. Właśnie rejestrujemy
każdy szczegół, który wydarzył się w każdym z miast w momencie kradzieży. Każde
najmniejsze nawet zdarzenie przed, w trakcie i przed obrabowaniem konta. Potem
nałożymy na siebie wszystkie te dane. Powiedzmy, że dowiemy się, iż pewien statek
opuszczał za każdym razem miasto w dzień po kradzieży...
- I już ich mamy! Znajdziemy ten statek i mamy złodziei!
- No, tak naprawdę to nie będzie aż takie łatwe. To był tylko taki najprostszy
przykład. Myślę, że w rzeczywistości ślad będzie dużo trudniejszy do znalezienia.
Ale najpierw zbierzmy wszystkie dane, dopiero potem weźmiemy się za analizę.
Pozostawię na razie program na biegu, bo to zajmie trochę czasu, a tymczasem
moglibyśmy oblać twoją nową robotę, no i pierwszy prawdziwy test mojego 68X.
Jeszcze nie skończył mówić, gdy Angelina pojawiła się z butelką i szkłem.
Wznieśliśmy toast. W chwilę później przybyła Sybila, co uczyniło imprezę bardziej
radosną. James mimo popijania nie zapominał jednak o pracy.
- Tato - spytał. - Co ty właściwie wiesz o bankach?
- Że są w nich pieniądze! - odpowiedziałem radośnie.
- Mam na myśli coś innego. Co wiesz o obligacjach ze zmiennym
oprocentowaniem, krótkoterminowych inwestycjach, bonach skarbowych,
bankowych certyfikatach depozytowych?
- Szczęśliwie nic. Liczy się tylko forsa w garści.
- Zgoda. Ale odkąd prowadzimy swój własny interes, zanurzyłem nieco stopy
w złotej rzece finansów i znalazłem parę bardziej dochodowych rzeczy. Jednak wciąż
jestem tylko amatorem. Będziemy potrzebować jakiegoś eksperta z głęboką
znajomością systemu finansowego, jeśli mamy mieć choćby najmniejsze szansę na
wykrycie naszych złodziei.
- Myślę, że Bolivar byłby tu najodpowiedniejszą osobą - podpowiedziała
Sybila. Przysłuchiwał się naszej wymianie zdań, podczas gdy Angelina poszła
uzupełnić wyschłe źródełko alkoholu.
Uniosłem brwi.
- Ale on jest pomiędzy gwiazdami - przypomniałem. - Wciąż kusi go jego
ukochana geologia księżycowa. A Sybilla, jak rozumiem, też dzieli z nim pasję do
życia tam w przestrzeni.
- Dzieli, ale jednak na dłuższą metę... Wiesz przecież, że pozostawałyśmy
kiedyś w bliskim kontakcie i wciąż mogę wyczuwać jej myśli, bo są one bardzo
podobne do moich. Nie powiedziała tego nigdy w wielu słowach, ale życie gdzieś w
przestrzeni nie daje wiele możliwości dbania o fryzurę, że nie wspomnę już o
niedostatkach higienicznych... Dyskutowaliśmy więc czasem nad pewnymi
pomysłami, które mogłyby wymusić krótki odpoczynek od radosnego dryfowania w
próżni. Oczywiście Sybilla, podobnie jak ja, interesuje się archeologią, historią sztuki
i całkiem poważnie również bankowością. W wolnym czasie po służbie w Korpusie
kusiła mnie czasem taka zabawa - trochę inwestycji, kupno paru udziałów, wyprzedaż
kilku aktywów. Tak dla zabawy, oczywiście. Ale moje konto bankowe zawsze było w
dobrym stanie.
A teraz zupełnie nieoczekiwanie zbiega się to także z twoimi nowymi
zainteresowaniami bankowymi.
- Zawsze miałem te zainteresowania - przypomniałem synowej.
Roześmiała się.
- No, nieco inne jednak. Przyznaj, że gdyby niektórzy nie tworzyli depozytów,
nie mógłbyś zajmować się swoją ulubioną działalnością bankową.
- Celne trafienie - przyznałem.
- Może to nawet przypadek, a może po prostu cień przyszłości, ale kiedy
ostatnio rozmawiałam z Sybillą, wspominała, że trochę tęskni do krótkiej gry na
giełdzie. A muszę powiedzieć, że czasem taka spekulacja giełdowa rodzi emocje nie
mniejsze niż podróże międzygwiezdne. Choćby tylko chwilami. Jestem pewna, że
Bolivarowi też by się to spodobało, gdyby spróbował. A Sybilla na pewno wspomoże
go swoją fachową wiedzą.
- Tylko czy on będzie zadowolony z tej zmiany? - zapytałem z
powątpiewaniem.
- Na pewno będzie - odpowiedziały jednocześnie Sybila i Angelina, a
ponieważ byłem pewien, że Sybilla też się z nimi zgodzi, więc oczywiście Bolivar
będzie zadowolony. Przy tym stanie - trzy do jednego - nie było nawet szansy, by
mógł być niezadowolony.
- Ja to załatwię - mówiła dalej Sybila. - Jest taki oddział banku Cuerpo
Especial na bardzo przyjemnej planecie, zwanej Elysium. Mało kto wie, że ten bank
jest kontrolowany i prowadzony w całości przez Korpus Specjalny. Jeśli się
zgodzicie, wszyscy możemy strząsnąć z siebie ten pył Usti nad Labam i wyjechać
właśnie tam. To byłby prawdziwy zjazd rodzinny. Kontynuowalibyśmy poszukiwania
w sieci, a ja pomogłabym Bolivarowi i Sybilli rozpocząć ich nową karierę.
- Biedak - mruknął James i uniósł szklankę, udając, że nie widzi skierowanego
na siebie morderczego spojrzenia.
Kiedy połączyliśmy się przez wideofon z Sybillą i Bolivarem, nasz syn
faktycznie przybierał coraz bardziej ponury wyraz twarzy, słysząc o swym
przeznaczeniu. Próbował jeszcze wić się na haczyku.
- Jestem teraz krok od przełomu w badaniach nad tektoniką grawimetryczną i
interakcjami fotonowymi.
- Fascynujące - odparła Angelina. - Musisz nam koniecznie o tym
opowiedzieć, gdy spotkamy się wszyscy na Elysium.
- To nie będzie trwało za długo, a wszystko, co powinieneś wiedzieć o
bankach, pojmiesz w kilka tygodni - Sybilla próbowała najwyraźniej pocieszyć męża.
- Pamiętaj, że bank to miejsce, gdzie są pieniądze.
- Fakt - powiedział, rozjaśniwszy się nieco. - Będę potrzebował jeszcze sporo
grosza, by sfinansować dalsze badania - teraz już szeroko się uśmiechał. - Trochę
minęło czasu od ostatniego spotkania. Będzie mnóstwo radości.
- I niehydrowane jedzenie - dodała z entuzjazmem Sybilla. - Wyprawimy bal...
I tak skończył się pierwszy dzień mojej uczciwej pracy. Kiedy obudziłem się
nazajutrz, odkryłem, że moja Angelina jest już od dawna na nogach. Podróż została
zaplanowana, bilety zarezerwowane, torby spakowane, komputer załadowany, a
pojazd stał przy drzwiach. Upewniłem się tylko, czy wpłynęła dzienna zapłata od
Kaiziego. I już byliśmy w drodze...
Muszę przyznać, że następne dni okazały się niezwykle miłe. Sybila i Sybilla
były tak szczęśliwe z powodu swego ponownego połączenia, że niemal
wygrzewaliśmy się w cieple ich wzajemnych uczuć. Bolivarowi naprawdę spodobała
się praca w banku. Został asystentem dyrektora i odnosił same sukcesy, zdobywając
jednocześnie nową wiedzę, która miała posłużyć naszej wspólnej sprawie. Elysium
zaś rzeczywiście było miłą planetą i spędzaliśmy tam cudowne chwile. Na równiku,
gdzie mieścił się bank, panował wspaniały klimat, do którego w mig się
przyzwyczailiśmy. Podziwialiśmy niezliczone małe wysepki otoczone ciepłym
morzem, w którym nurkowałem całymi godzinami, przemykając się pomiędzy
różnorodnymi formami morskiego życia. Nabierałem przy tym ponownie, nieco
zaniedbanej ostatnimi czasy, masy mięśniowej.
Inna sprawa, że uczciwie też pracowałem na swoją codzienną wypłatę, to
znaczy codziennie regularnie sprawdzałem, czy wpłynęła na moje konto... no i
głaskałem komputer, który mruczał i migał bez ustanku, wypluwając z siebie nowe
dane. Całe poszukiwania i obliczenia zostałyby zakończone znacznie szybciej, gdyby
nie trudności ze ściągnięciem danych z odległych planet.
- Nie przejmuj się tym - pocieszał mnie James. - We wszystkich tych miastach
już zainstalowałem programy poszukujące. Ciesz się chwilą. Powiadomię cię, jak
tylko zadzwoni dzwonek.
Dwa razy nie musiał mi tego powtarzać. Nurkowanie było wprawdzie
cudowne, ale jeszcze więcej radości oferował dziki kontynent położony wokół
pomocnego bieguna planety. Wysokie, strome góry i bezkresne śnieżne pola. Raj dla
narciarzy. Teraz naprawdę czułem, że każdy z moich mięśni powrócił do pełni życia.
Cieszyliśmy się z Angeliną każdym dniem tych długich wakacji. A jednak wciąż
najwięcej radości sprawiało mi każdego ranka sprawdzanie stanu konta bankowego.
A ono rosło w tempie czterech milionów na dzień. Bolivar prawie natychmiast
organizował transfer tych pieniędzy, teoretycznie niemożliwą do wytropienia drogą,
do jakiegoś odległego bezpiecznego banku.
Ale w końcu każde wakacje muszą się skończyć. Odstawiliśmy więc nasze
narty i złapaliśmy się na pierwszy lot, gdy tylko Bolivar przesłał nam informację, że
poszukiwania dobiegają końca i mamy już niemal wszystkie potrzebne dane. O
poranku zebraliśmy się całą rodziną przy śniadaniu.
- To jest właśnie praca, jaką lubię - usadowiłem się wygodnie po posiłku i
zapaliłem z rozkoszą cygaro. Właśnie rozżarzył się jego koniec i ujrzałem przed sobą
miły obłoczek białego dymu, gdy rozległ się sygnał dźwiękowy komputera.
James zerwał się od stołu.
- Nareszcie wynik. To już długo trwało.
- Trzy tygodnie - wtrąciłem. - Wcale nie tak długo.
- Jak na tę maszynę, bardzo. Wykonał co najmniej parę tysięcy teraflopów
obliczeń. No to spójrzmy teraz na wyniki.
Usiadł do klawiatury wpisał polecenie. Jęknął z niedowierzaniem, coś jeszcze
dopisał, a potem z westchnieniem wcisnął przycisk drukarki. Ta zaszeleściła i
wyrzuciła z siebie pojedynczą kartkę papieru.
- Odpowiedź - powiedział, machając nią.
- Jaka? - zapytała Angelina.
- Lekko zaskakująca. Spośród wszystkich wydarzeń, wyjazdów i przyjazdów,
przestępstw i kar, wypadków i działań, urodzin i śmierci, wszystkiego tego, co
wydarzyło się na tych planetach w dniach kradzieży, tylko jedna rzecz jest wspólna.
- No powiedz! - nie wytrzymałem. Wszyscy pozostali także czekali z
niecierpliwością.
- Powiem. W mieście był cyrk.
- James... Nie kpisz sobie z nas, prawda? - głos Angeliny przybrał zimny ton.
- Ależ nie, mamo. To prawda, prawda i jeszcze raz prawda.
- Za każdym razem ten sam cyrk? - zapytałem.
- Nie. Też tak na początku pomyślałem. To było wiele różnych cyrków.
- Ale miały coś wspólnego? - dopytywałem się dalej.
- Twoja chłodna kalkulacja jest bezbłędna, tato. Zdaje się, że we wszystkich
wykonywano w dniu rabunku ten sam numer cyrkowy.
W pokoju panowała taka cisza, że niemal zdawało się, że słyszymy
pojedynczy dźwięk każdej sylaby padającej z ust Jamesa.
- Zawsze był to występ faceta o imieniu Puissanto, którego zachwalano jako
najsilniejszego człowieka w galaktyce.
- Wiesz, gdzie jest teraz ten gość?
- Nie. Odpoczywa. Ale wiem, gdzie będzie mniej więcej za miesiąc. Na
występie w cyrku Bolshoi Big Top.
- A gdzie?
- Na jakiejś odległej planecie w zabitej dechami części galaktyki. Planeta
nazywa się zresztą niezbyt miło - Fetor. A miasto też nosi jakąś taką śmierdzącą
nazwę.
- Fetor będzie jednak naszym następnym miejscem postoju - powiedziałem i
zgasiłem cygaro w popielniczce. - Zacznijcie się pakować - poleciłem, wstając z
fotela.
- Cudownie - stwierdziła Angelina. Ton jej głosu przeczył jednak słowom.
- No jasne. Co byśmy tam wszyscy robili? - w zamyśleniu opadłem z
powrotem na fotel. - Wy więc spokojnie poczekacie, aż ja wprowadzę w życie plan A.
- To znaczy? - Angelina była równie zaciekawiona jak reszta rodziny.
- Wstąpię do cyrku. Z pewnością niewiele byśmy się dowiedzieli, siedząc na
widowni. W czasie, kiedy będę cyrkowcem, wstrzymujemy resztę działań
operacyjnych. James i Sybila, czy mnie się zdaje, czy nie tęsknią za wami wasze
komputery?
- No tak, tato. Ta planetka była miła, ale czas jednak kończyć wakacje. Skoro
ty się teraz zabierasz do pracy, chyba czas też i na nas. Ale mimo to będziemy cały
czas mieli otwarty kanał komunikacyjny. W razie kłopotów natychmiast się przy
tobie stawimy.
- Serdeczne dzięki. Bolivar, ciebie też chyba wzywają gwiazdy?
- No jeszcze nie za głośno. Ta robota w banku nawet mi się podoba. Jeszcze
trochę się pouczę, a potem postaram się zarobić nieco pieniędzy, żeby udowodnić, że
nauka nie poszła na marne. A zresztą moja nowa wiedza może się jeszcze przydać
także i tobie. Jeszcze zdążymy z Sybillą powrócić do gwiazd.
- No to do dzieła!
Rozdział 3
A jakiż to numer masz zamiar zaprezentować, by zatrudniono cię w cyrku? -
spytała Angelina. - Akrobacje? - No nie... chociaż oczywiście, gdybym tylko
spróbował... - No jasne, i to mimo twojego...
- Podeszłego wieku, chciałaś powiedzieć? - uzupełniłem starczym i trzęsącym
się głosem. Po czym wyskoczyłem w górę gwałtownym susem i przed lądowaniem
pięciokrotnie stuknąłem o siebie piętami w powietrzu, co zostało nagrodzone
głośnymi oklaskami.
- Ale mimo to myślę, że błysnę czymś mniej męczącym.
Wyciągnąłem z kieszeni pięciokredytową monetę i przesunąłem ją z palca na
palec po grzbiecie dłoni. - Magia. Zawsze byłem zdolnym amatorem. A jako karciarz
czymś nawet więcej.
- Karciarz? Myślałam, że to po prostu oznacza umiejętność oszukiwania przy
pokerze.
- Mam na myśli sztuczki, jakie iluzjoniści wyprawiają z kartami. Zaraz coś ci
zademonstruję.
Wziąłem zapieczętowaną jeszcze nową talię kart. Rozerwałem folię,
przetasowałem karty entuzjastycznie i rozłożyłem na stole koszulkami do góry.
- Wybierz kartę. Jakąkolwiek. Tak. Teraz ją obejrzyj. Zebrałem karty,
przetasowałem je ponownie i położyłem na stole.
- Włóż swoją kartę z powrotem do talii.
Kiedy to zrobiła, kilkakrotnie przełożyłem, przetasowałem i znów rozłożyłem
wachlarz kart na stole, tym razem obrazkami do góry.
- Czy byłabyś tak uprzejma i wskazała wybraną przez siebie kartę.
Spojrzała na karty, pochyliła się bliżej, i jeszcze raz przyjrzała się uważnie.
Potem potrząsnęła głową. - Nie ma jej tu.
- Jesteś pewna? - Oczywiście.
- Czy kartą, którą wybrałaś, był król pik?
- Był! Skąd to wiesz u licha?
- Bo widzę tę właśnie kartę wystającą z kieszeni twojej spódnicy.
Sięgnąłem tam, wyciągnąłem kartę i wręczyłem Angelinie. Aż westchnęła ze
zdumienia.
- To jest moja karta. Ty naprawdę umiesz czarować, a tak długo się z tym
przede mną kryłeś. A ja sądziłam, że jesteś tylko zwykłym szulerem.
Ukłoniłem się dumny z pochwały.
- Magia musi wyglądać jak magia. Ale tak naprawdę to tylko kwestia ciężkiej
pracy. Po pierwsze, polega to na wpłynięciu na ciebie, abyś patrzyła tam, gdzie ja
chcę. Potem zmuszam cię...
- Do niczego mnie nie zmuszałeś.
- No, to jest określenie techniczne ...krótko mówiąc, tak tobą kieruję, że
wybierasz tę właśnie kartę, o którą mi chodzi. Potem obserwuję cię uważnie, gdy
wsuwasz kartę z powrotem do talii i lokalizuję ją, wkładając koniuszek małego palca
w to miejsce podczas składania. Zresztą nie masz szansy tego dostrzec, bo dbam o to,
żebyś skupiała wzrok na wierzchu talii. Potem szybko usuwam kartę z talii i chowam
ją w dłoni jeszcze przed potasowaniem. No i karta jest w mojej ręce, kiedy rzekomo
wyjmuję ją z twojej kieszeni.
- Nic z tego nie udało mi się dostrzec.
- Ani przez moment się nie starałaś. No i w końcu karta znalazła się w twojej
kieszeni. Magia! I koniec sztuczki. Żeby zostać iluzjonistą w cyrku, będę musiał
opanować dużo więcej umiejętności niż tylko manipulowanie kartami. Muszę
zarzucić mój wygodny status amatora i zostać całkiem poważnym profesjonalistą.
- Doskonały pomysł - stwierdziła. - W końcu już w przeszłości zajmowałeś się
magią, gdy czyściłeś bankowe konta - uśmiechnęła się radośnie i klasnęła w dłonie. -
A ja będę twoją piękną asystentką! Każda kobieta marzy o karierze na scenie. Pomyśl
tylko o tych wszystkich cudownych kostiumach, jakie będę na siebie zakładać.
- Właśnie myślę... I sugeruję, że powinnaś się dobrze zastanowić. Trzeba też
zebrać trochę informacji na temat mojego nowego miejsca pracy.
A to, niestety, nie było takie proste. Magowie zawsze na przestrzeni wieków
byli raczej małomównymi ludźmi. Niechętnie przekazywali swoje sekrety, zazdrośnie
strzegli tajemnic. Mimo przejrzenia niemalże bilionów bitów baz danych, znalazłem
niewiele naprawdę przydatnych informacji. Może trochę karcianych sztuczek i trochę
o znikających królikach... Byłem przekonany, że Bolshoi Big Top wyśmieje mnie,
jeśli pojawię się tylko z podobnymi umiejętnościami.
- Znowu nic - warknąłem gniewnie, rozkazując komputerowi, by się wyłączył.
- Chyba jednak skończy się na akrobacjach.
- Nie popadaj w depresję - Angelina nalała mi nieco rozpraszającego wszelkie
troski napoju procentowego.
Wysączyłem go ochoczo. Byłem wdzięczny mojej żonie za okazywaną mi
troskę.
- Masz rację. Nie ma co wpadać w depresję, tylko trzeba zmusić te podstarzałe
szare komórki do pracy. Gdyby to było takie proste, brodzilibyśmy po kolana w
iluzjonistach. Ale przecież są takie sztuczki, które można zawsze obejrzeć na
przedstawieniu. Często sam się temu przyglądałem z zachwytem. Jak oni to robią?
Albo raczej, jak się tego nauczyli? Na pewno nie z książek albo programów
komputerowych, o tym sam już się przekonałem. A jednak skądś się nauczyli. Skąd?
- Masz na myśli od kogo?
- No tak właśnie! - podskoczyłem na równe nogi z nagłym zrozumieniem. -
Uczą się jeden od drugiego. Każdy iluzjonista musi mieć swojego nauczyciela i
ucznia. Tak to się dzieje.
Sięgnąłem po starą poczciwą walizkę.
- Zbudź się, komputerze! - rozkazałem.
- Tylko przemów, a usłucham, mój panie. Angelina uniosła w zdziwieniu swe
cudowne brwi.
- Uczysz to coś, by było twoim elektronicznym niewolnikiem?
- A dlaczego nie? Jeśli to dobrze wpływa na moje podstarzałe ego...
Ponownie zwróciłem się do walizki.
- Iluzjoniści, dobrzy iluzjoniści, znani w całej galaktyce. Znajdź ich i
przygotuj listę.
Wydruk pojawił się, zanim jeszcze skończyłem wypowiadać polecenie. Lista
składała się z sześciu zaledwie nazwisk. Zaprawdę bardzo ścisły krąg. Następną
godzinę spędziłem, przygotowując reklamę siebie jako towaru, a dokładnie,
wyliczyłem liczne talenty i umiejętności, które miały zakwalifikować mnie na pozy-
cję ucznia maga. Oczywiście nie zapomniałem dodać, że gotów jestem zapłacić sporą
sumę za swą edukację. Kiedy oferty trafiły do sieci, skończyłem spokojnie drinka i
wsłuchałem się z uwagą w odległe burczenie swego żołądka.
- Zgadza się, pora na lunch - odpowiedziałem mu. - Pojemy sobie w jakiejś
dobrej i cholernie drogiej restauracji, a w tym czasie moje zgłoszenie trafi do
adresatów. Po powrocie dowiemy się, kto będzie moim mentorem.
Podjedliśmy sobie zatem zdrowo i kosztownie, a kiedy właśnie miałem
zapłacić rachunek, zjawiła się Sybilla. To musiała być Sybilla, bo jej drugie ja
powróciło wraz z Jamesem na Usti nad Labam, aby pracować dalej nad projektem
informatycznym.
- Masz ochotę zjeść coś albo wypić? - spytałem.
- Nie, dziękuję. No, może jakaś malutka przekąska i odrobina wina. Dziękuję -
zamoczyła wargi w kieliszku i uśmiechnęła się. - Wpadłam tylko na chwilę, żeby
pogadać. Bolivar bierze właśnie udział w spotkaniu zarządu naszego nowo
utworzonego prywatnego banku Credit Dew. Zabawiamy się w pewne poważne
inwestycje.
- Inwestycje? Może sam powinienem się tym zainteresować, mając tę górę
forsy od Kaiziego.
- Tak właśnie mówi Bolivar. I w dodatku nie był pewien, czy to twoje
supersekretne konto jest naprawdę takie sekretne, więc przeniósł twoje pieniądze
bliżej, by je mieć na oku.
- Miło z jego strony.
- Użył ich właśnie jako kapitału założycielskiego nowego banku.
No to już było aż za miłe - pomyślałem - ale ostatecznie wierzyłem, że wie, co
robi.
- Jeszcze trochę? - dolałem nieco wina do kieliszków. Wypiliśmy wszyscy
troje.
- Ale nie przyszłaś tu chyba, by rozmawiać z nami o banku? - zauważyła
Angelina.
- Masz rację. Bolivar zajmuje się robieniem forsy, ja natomiast myślałam o tej
nowej karierze Jima. Użyłam swych kontaktów w Korpusie Specjalnym, by przyjrzeć
się bliżej temu cyrkowi. Sama też badałam nieco ich program i znalazłam coś wielce
interesującego. Potworny Spektakl Mistrza GarGoyla. Intergalaktyczne Monstra.
- Nie brzmi zbyt zachęcająco - powiedziała Angelina. - Myślałam, że takie
rzeczy są nielegalne.
- Też tak myślałam... Dlatego zbadałam nieco zasoby danych Korpusu
Specjalnego. To jest jak najbardziej legalne... I może okazać się interesujące...
- Interesujące, w jakim sensie? - ostatnia uwaga Sybilli zaintrygowała mnie.
- Obawiam się, że sam będziesz musiał się dowiedzieć. Na razie nie mogę
powiedzieć więcej. Może tylko to, że zdaniem Korpusu GarGoyl jest godnym
zaufania człowiekiem... Gdy będę mogła powiedzieć ci coś więcej, niewątpliwie
powiem. A tak w ogóle, jak twoje studia magiczne?
- Dowiemy się, kiedy dostanę odpowiedzi na moje oferty. Ale czuję, że stoję u
progu nowej kariery.
- No to powodzenia - spojrzała na zegarek i przetarła wargi serwetką. -
Bolivar powinien już wyjść ze spotkania. Muszę lecieć. Pa.
Pomknęła dalej jak huragan, my zaś skończyliśmy spokojnie biesiadować i
opuściliśmy z godnością restaurację, udając się do naszego pokoju. Z niecierpliwością
oczekiwałem odpowiedzi magów. Niestety, nie nadeszła ani jedna. Nie lepiej było
następnego dnia. Moje listy zdawały się rozpływać w intergalaktycznej przestrzeni.
Magia.
W końcu jednak sygnał dźwiękowy komputera oznajmił mi, że odpowiedź
nadeszła, toteż pośpieszyłem radośnie, by przeczytać dostarczony wydruk.
- Fiegulo! Bastardego! Ekskrementkapo! - zakląłem soczyście, spojrzawszy na
kartkę. Potem wściekły zgniotłem ją i rzuciłem na podłogę.
- To chyba miało oznaczać, że nie jesteś zadowolony z odpowiedzi? - spytała
Angelina.
Odpowiedziałem jej w miarę spokojnie, ale zaciskając ze złości zęby.
- Nigdy w życiu nie zostałem tak poniżony, odrzucony, zdeptany, opluty...
- I tak dalej, i tak dalej... No dobrze, więc wydaje się, że magia to w istocie
dobrze strzeżony sekret. Co zamierzasz dalej?
- Poczekać na następną odpowiedź - odparłem ponuro, spacerując po pokoju.
Wiedziałem jednak, że oczekiwanie nie ma sensu. - Żaden ze sławnych magów na
pewno mnie nie przyjmie.
- To może spróbujesz u tych mniej sławnych?
- To oznacza gorszych. Potrzebuję najlepszych.
- Może najlepsi już nie żyją. Chociaż jeśli byli naprawdę dobrzy, może
przyjmą tę ofertę zza grobu.
- Bez żartów! To naprawdę poważna sprawa...
Nagle zatrzymałem się gwałtownie, tknięty nagłą myślą.
- Nie są żywi, nie są martwi... na emeryturze!
Walizka nawet nie potrzebowała wyraźnego rozkazu - natychmiast pojawił się
potrzebny wydruk. Tym razem kartka zawierała tylko dwa nazwiska. Jeden z tych
ludzi znajdował się teraz o całe lata świetlne stąd, ale adres drugiego z nich z
niedowierzaniem wskazałem palcem.
- No proszę. Przebywa na emeryturze w Happy Hectares, domu starych
aktorów. To jest to.
- Wiesz, gdzie jest ten dom starców?
- Oczywiście. Tu na Elysium. W końcu to najprzyjemniejsza planeta w kilku
okolicznych systemach.
- Wezwać jakiś środek transportu.
- Jak najbardziej. Nie mogę już się doczekać spotkania z Wielkim Grissinim.
Jeszcze tylko przyjrzę się przebiegowi jego kariery.
W kilka godzin później wkroczyliśmy na teren Happy Hectares pod
hakowatym sklepieniem bramy ozdobionej świetlistym napisem - Dom Gwiazd.
Przemierzyliśmy następnie piękne ogrody, po których alejkach spacerowali starsi
ludzie. Niektórzy z nich odpoczywali na zacienionych ławkach w altankach. Roboty
ogrodowe przycinały krzewy i kwietniki, roboty kelnerskie krążyły z tackami z
herbatą i kanapkami, czasem też z małymi chłodnymi szklaneczkami... Angelina
dostrzegła moje tęskne spojrzenie i pokręciła karcąco głową.
- Za wcześnie na przyjemności Jim. Najpierw znajdźmy naszego magika.
Elegancko odziana i ufryzowana dama w recepcji była wcieloną uprzejmością.
- Wielki Grissini? Oczywiście. Niech spojrzę, gdzie on teraz przebywa.
Pochyliła się nad klawiaturą, ja zaś usilnie próbowałem sobie przypomnieć,
gdzie ją kiedyś widziałem. Angelina kojarzyła znacznie szybciej.
- Pani musi być Hedy Lastarr. Tak się zachwycałam pani rolą w Planecie
namiętności.
- Jak to miło, że pani to jeszcze pamięta - zagruchała Hedy, poprawiając swoje
posiwiałe loki. - Tak niewielu ludzi zna te stare sztuki.
- Nie wiedzą nawet, ile tracą. Były o niebo lepsze niż obecne śmieci.
- Trudno się z tym nie zgodzić... O już... Wielki Grissini jest w zachodnim
ogrodzie. Zaprowadzi was robot, ten w niebieskim kolorze. I proszę nie zapomnijcie,
że utrzymujemy się z datków.
Wskazała dyskretnym ruchem stojącą przed nią na blacie skrzynkę z
kolorowym napisem - ”Pomóż w potrzebie, a znajdziesz się w Niebie” - wykonanym
ozdobnymi literami. Wsunąłem kilka banknotów przez otwór w wieczku, a Hedy
pochyliła w podziękowaniu głowę. Potem poszliśmy za robotem w głąb ogrodu.
- To jest ten, którego szukacie - robot wskazał mężczyznę siedzącego pod
wielkim parasolem.
Wykonawszy swoje zadanie, maszyna odjechała z powrotem w stronę
recepcji.
Wielki Grissini nie wyglądał obecnie na zbyt wielkiego. Był bardzo chudy,
blady i kościsty, z krzywo przyklejonym tupecikiem. Przyglądał się nam
podejrzliwie. Pamiętałem dobrze, jak zareagowali na moje prośby pozostali magicy i
tym razem nie miałem zamiaru powtarzać tych samych błędów. Wiedziałem, że
charakteryzują się oni raczej zgryźliwymi charakterami. Konieczne było właściwe
podejście marketingowe. Kiedy jechaliśmy do Happy Hectares, miałem czas zagłębić
się nieco w biografię tego człowieka, więc teraz mogłem zastosować nieco
subtelniejsze metody.
- Czy mam zaszczyt rozmawiać z Pasquale Grissinim, znanym jak galaktyka
długa i szeroka jako Wielki Grissini?
Burknął w odpowiedzi coś, co mogło być zarówno potwierdzeniem, jak i
zaprzeczeniem. Mimo to wciąż uśmiechałem się ciepło, przedstawiając Angelinę i
siebie.
- Chcecie się czegoś napić? - przerwał mi, zanim skończyłem.
- No... tak oczywiście... To miło z pana strony.
Jego następny pomruk, gdy wciskał guzik na znajdującym się przed nim
pulpicie, był już nieco bardziej entuzjastyczny. Kiedy cofnął palec, dostrzegłem, że
na wciśniętym przycisku znajdował się symbol szklanki koktajlowej. Nasze sprawy
nie miały się źle.
Pojawił się robot przypominający pękatą szafkę na kółkach. Może z tym
wyjątkiem, że z przodu miał dwie ręce, a na korpusie osadzoną jakby ludzką głowę.
- Czym mogę służyć? - spytała maszyna. - Dzisiaj polecam szczególnie
herbatę mrożoną Zubenelgenubia - półtorak.
- Dla mnie podwójna - pochylił się ku robotowi Grissini, zdradzając po raz
pierwszy od naszego spotkania oznaki niejakiego ożywienia.
My też zdecydowaliśmy się na specjalność zakładu. Wewnątrz maszyny coś
zaszumiało, a potem wyjechała tacka z chłodnymi napojami... umieszczonymi za
przezroczystą szybą.
- Razem dwadzieścia dwa kredyty - powiedział beznamiętnie robot. -
Wyłącznie gotówka. - Otworzył szeroko usta, ukazując otwór na monety w miejscu,
gdzie powinien znajdować się język. Kątem oka spojrzałem na Grissiniego, który stał
nieporuszony jak marmurowy posąg. Najwyraźniej to była moja kolejka. Zacząłem
wrzucać monety, aż rozległ się krótki sygnał dźwiękowy i usta robota zamknęły się.
Tacka została postawiona przed nami na stoliku.
- I jeszcze dobrze przypieczony precel z morskiej trawy - powiedział nasz
nowy przyjaciel, tym razem niemal się uśmiechając.
Zapłaciłem z przyjemnością. W chwilę później, gdy jął się rozkoszować tą
trucizną, ja przeszedłem do kadzenia.
- Mistrzu, ten pański znikający chłopiec był niedoścignionym arcydziełem.
Prawdziwy, żywy chłopczyk wspinający się po linie i znikający bez śladu u jej
szczytu, na oczach całej publiczności!
O tym triku napisano dwie książki! I ich autorzy utrzymują, że wiedzą, jak to
zostało zrobione.
- A wiedzą?
- Nie. Jak dotąd pańska tajemnica wciąż pozostaje tajemnicą. I wciąż ten
sekret jest żywy w pamięci zadziwionej publiczności sprzed lat.
- A tak, uwielbiali tę sztuczkę - Grissini kiwnął głową, nie przestając siorbać
napoju.
- Ale sądzę, że najbardziej jednak publiczność uwielbiała pańskiego
znikającego świniozwierza... kiedy na ich oczach ta wielka dzika bestia po prostu
znikała. Wszyscy zakochani w magii wielbiciele przedstawień w całej galaktyce
wiele zawdzięczają Wielkiemu Grissiniemu. I na pewno też nigdy go nie zapomną.
- Świniozwierz - sapnął, tym razem wreszcie poruszony moimi słowami. -
Gdyby naprawdę o mnie pamiętali, nie siedziałbym tu teraz, zdychając z pragnienia w
upale, rozpamiętując samotnie swoje przeszłe życie - przez moment zdawało mi się,
że jego oczy zwilgotniały.
Opróżnił szklankę gwałtownym ruchem, jakby chciał odegnać ten moment
smutku. Potem wręczył mi ją do ponownego napełnienia. Sam zaś znów popadł w
odrętwienie, z którego wyrwał go dopiero sygnał dźwiękowy zaspokojonego
monetami robota.
- Publiczność ma cię gdzieś, gdy staniesz się stary, podobnie zresztą jak
producenci. Na twoje miejsce czekają już następni, całe ich setki. Odszedłem sam,
zanim mnie wyrzucili. A teraz siedzę w tym wychodku, czekając na śmierć. Kiedy
podpisywałem umowę, obiecywano mi łóżko i utrzymanie. Szkoda tylko, że do-
kładnie nie przeczytałem tego pięknego kontraktu. A wydawało mi się wtedy, że
jestem taki cwany. Pozostawiłem tę sprawę mojemu adwokatowi, ale nieco za późno
dowiedziałem się, że sam miał już wtedy kłopoty ze starczą sklerozą. Wsadził mnie
tutaj, nie przeglądając szczegółów kontraktu. Nawet nie zauważył, że opiewa tylko na
podstawowe rzeczy. Jedzenie, aby przeżyć, łóżko, na którym od biedy można się
przespać. Za wszystko dodatkowo trzeba płacić. O tym już zapomnieli mu
powiedzieć, kiedy mnie zapisywał.
Przełknął ostatni łyk, a ja z radością ponownie wcisnąłem ten sam przycisk.
Teraz w dodatku wcale nie zmuszałem się do uśmiechu - był autentyczny. To, co dla
Grissiniego z pewnością nie było przyjemnym losem, dla mnie stanowiło prawdziwy
fart.
- Zapamiętaj ten dzień - powiedziałem do staruszka - bo to jest pierwszy dzień
twojego luksusowego życia. Pomyśl o najlepszych posiłkach, jakie możesz sobie
wymarzyć, o barkach pełnych najlepszych napitków.
- A dlaczego mam o nich myśleć? - zapytał Grissini z nagłą podejrzliwością w
głosie, choć ta podejrzliwość nie przeszkodziła mu łapczywie pochwycić oferowanej
szklaneczki.
- Bo wszystko to może być twoje. Plus dostęp do porządnej medycyny -
pozbędziesz się na przykład tych zmarszczek. Nie mówiąc już o sławie, jaka znów
otoczy ciebie i twoje cudowne sztuczki.
- Nic z tego. Na to już za bardzo trzęsą mi się ręce.
- Nie będziesz robił niczego na scenie. Twój asystent będzie kontynuował
twoją cudowną sztukę.
- Nie mam asystenta. Zawsze pracowałem sam.
- Ale już go masz. Mnie. Jesteś zainteresowany?
- Nie. To moja magia. Nie dzielę się nią z nikim.
- Nie chodzi o dzielenie się, chodzi o kontynuację - przysunąłem ku
Grissiniemu następną szklaneczkę. - Nauczę się magii z twoją pomocą i nikomu nie
ujawnię tego, czego mnie nauczyłeś.
- Nawet mnie - dodała Angelina. - Za wyjątkiem oczywiście tych iluzji, w
których będzie potrzebna asystentka. To wszystko jest takie podniecające.
Pogłaskała starca po grzbiecie dłoni i otrzymała w zamian jego uśmiech.
- Cudownie byłoby znów pracować. Znów zająć czymś ręce... - zamyślił się,
ale zaraz zmarszczył brwi. - Nie. Moje sekrety umrą wraz ze mną. Nie przekupisz
mnie.
- Wcale nie chcę cię przekupić! - krzyknąłem z oburzeniem, aby ukryć fakt, że
to właśnie było moim zamiarem. - Twoja magia nie powinna odejść wraz z tobą.
Pożądają cię tysiące tych, którzy jeszcze się nie narodzili.
To ostatnie było kretyńskie, ale najwyraźniej zaczynała mi uderzać do głowy
trucizna, którą piliśmy.
- Mój mąż próbował powiedzieć - wtrąciła się Angelina, która zachowała
całkowitą trzeźwość - że podziwia cię tak bardzo, że chciałby, aby twoja emerytura
ubiegała w spokoju i szczęściu. A sądzi, że jeśli zaczniesz z nim pracować, to tak
właśnie się stanie. Że będzie to nie tylko początek kariery dla niego, ale też powrót
szczęśliwych lat dla ciebie.
- Hmm... - zamruczał Grissini, a ja wiedziałem już, że wygraliśmy tą bitwę.
Wynajęliśmy niedaleko dom. Każdego poranka po naszego mistrza
wyjeżdżała limuzyna i przywoziła go do nas. Grissini od razu zaczął wyglądać
znacznie lepiej. Dobre jedzenie, trochę wysoko funkcyjnych trunków i troskliwa
opieka medyczna dokonywały cudów. Myślę także, że praca wydatnie poprawiła
samopoczucie staruszka. Na razie, czekając na jakiś zadziwiający i drogi aparat, który
zamówił, objaśnił mi podstawowe arkana swej sztuki.
- Wprowadzanie w błąd, wprowadzanie w błąd, wprowadzanie w błąd.
Pamiętaj o tych słowach zawsze. Twoja publiczność pragnie być oszukana. Toteż
kiedy oni patrzą tutaj, ty pracujesz tam.
”Tutaj” oznaczało jego uniesioną w górę lewą rękę, w której znikąd pojawiła
się moneta; ”tam” zaś - wysoki melonik, z którego właśnie wyciągał za długie uszy
białego królika. Wyprowadził mnie w pole. Nie zarejestrowałem zupełnie momentu,
w którym wyjął zwierzaka z torby wiszącej za stołem i zasłaniając tę czynność
ciałem, wsunął królika do cylindra.
A jednak kiedy pokazał mi tę sztuczkę powoli, wydawała się taka prosta.
Grissini dostrzegł wyraz mojej twarzy i roześmiał się.
- Oczywiście widowisko dużo traci po wyjaśnieniu. Teraz rozczarowany
myślisz - to takie proste, prawda? To dlatego magowie nigdy nie ujawniają sekretów.
Ukazanie prawdy jest jak utrata niewinności. A jednak musisz wierzyć w magię,
chociaż znasz tak wiele jej sekretów. Więcej nawet - musisz przekazać tę wiarę
publiczności. Jeśli to właśnie zrobisz, będą cię kochali. W świecie bez magii ty
musisz tworzyć magię. Pamiętaj, dajesz szczęście publiczności. A teraz spróbuj tak,
jak ci to pokazałem. Płynniej. O, tak lepiej - chociaż niedużo lepiej.
Ktoś zapukał do drzwi. Otworzyłem je i wpuściłem Angelinę.
- Przesyłka. Duża skrzynia z Prospero Electronics.
- Aha! - klasnąwszy w dłonie, zakrzyknął radośnie Grissini. - Już wkrótce
przywrócimy światu tajemnicę znikającego świniozwierza.
Rozdział 4
Jednym z powodów, dla których wynajęliśmy ten właśnie dom, było to, iż
miał on olbrzymi salon. Kiedy usunęliśmy z tego pomieszczenia wszystkie meble,
zamieniło się ono w naszą scenę. Przedzieliliśmy pokój błękitną kurtyną, która
opuszczała się i podnosiła za naciśnięciem guzika. I teraz właśnie Angelina i ja,
siedzący na krzesłach przed sceną, stanowiliśmy rozbawioną publiczność.
Przyglądaliśmy się, jak robotnicy pod kierunkiem Grissiniego montowali na scenie
aparaturę przeznaczoną do sztuczki ze znikającym świniozwierzem.
Wyglądało to dość prosto. Na scenie zamontowano, tuż przed tylną kurtyną,
dwuścienną klatkę z metalowych prętów, tak że całość tworzyła ostrosłup, którego
jedną ścianką była tkanina, a dwoma pozostałymi - metalowa siatka. Kiedy robotnicy
zainkasowali szmal i opuścili dom, Grissini zwrócił się do nas.
- Wszystko gotowe. Teraz potrzebujemy jedynie świniozwierza.
- To by trochę potrwało - odparłem z zakłopotaniem. - Nie możemy użyć do
demonstracji innego zwierzaka?
Pomyślał przez chwilę, a potem wskazał na Angelinę.
- Oczywiście najbardziej efektowna jest ta sztuczka z jakimś wielkim i
przerażającym stworem. Jednakże dla potrzeb demonstracji, ona wystarczy. Chodź do
mnie, moja droga.
Grissini poprowadził moją żonę za tylną kurtynę, by mogła wejść zza niej do
klatki.
- Musisz stać absolutnie bez ruchu - poinstruował ją. - Cokolwiek będzie się
działo, nie wolno ci drgnąć. Rozumiesz?
- Całkowicie. Stać bez ruchu jak skała.
- Tak jest. Gdy wykonywałem oryginalną sztuczkę, świniozwierz był przykuty
łańcuchem i unieruchomiony. A teraz zaczynamy.
Wielki Grissini wycofał się z klatki przez tylną kurtynę, a następnie wyszedł
zza niej na scenę obok metalowej konstrukcji. Angelina stała nieruchomo z
wyciągniętymi do przodu dłońmi. Mistrz ukłonił się publiczności. Zaklaskałem z
entuzjazmem.
- Panie i panowie - dostojny, uroczysty głos Grissiniego wypełnił całe
pomieszczenie. - Widzieliście sami, jak wprowadzono tę niebezpieczną bestię...
przepraszam, piękną panią... do tej oto klatki. Klatki wykonanej z prawdziwej stali,
mocnej i trwałej - puknął metalową laseczką w pręty, które zadźwięczały przekonu-
jącym metalicznym dźwiękiem. - Mogliście przyjrzeć się tym łańcuchom i zamkom,
które przytrzymują zwierzę w klatce. - No, tu już pracowała jego wyobraźnia. - Nie
ma ono żadnej możliwości ucieczki z tej klatki za wyjątkiem oczywiście magii.
Magii, która was zadziwi i oszołomi. Patrzcie zatem!
Zadudniły niewidzialne bębny, dźwięk tężał i nagle zamilkł po potężnym
crescendo. W tym samym momencie pomiędzy publiczność a klatkę opadła czarna
kurtyna. Pozostała tam krócej niż sekundę, a potem rozchyliła się szybko.
- Angelino! - wrzasnąłem głośno.
Angelina zniknęła. Klatka była pusta. Zerwałem się na równe nogi, gotów do
natychmiastowego działania.
- Spokój! - rozkazał Grissini grzmiącym głosem. Opadłem z powrotem na
krzesło. To przecież tylko iluzja. Więc dlaczego spływa po mnie pot? Naprawdę
wielkiego wysiłku woli wymagało ode mnie spokojne siedzenie na krześle. Mag
ponownie wszedł za tylną kurtynę. Po chwili pojawił się z Angeliną na rękach. Teraz
już nie mogłem usiedzieć w miejscu. Pognałem, by chwycić żonę w ramiona.
- Co się stało? - zapytałem.
- Nie wiem. Po prostu zapadła ciemność. Później pojawił się Grissini i
wyprowadził mnie tutaj. A co ty widziałeś?
- Nic. To znaczy, na moment opadła kurtyna, a potem cię tam nie było.
- Nie wydaje mi się. Znalazłam się wprawdzie w ciemnościach, ale nie sądzę,
abym ruszyła się z miejsca. - Odwróciła się do rozbawionego maga. - A tak
naprawdę, co się stało?
Ukłonił się Angelinie i zatarł z zadowoleniem dłonie.
- Z wielką przyjemnością zaraz wam to wyjaśnię, bo w przyszłości będziecie
spadkobiercami tej sztuczki - uśmiechając się szeroko Grissini uniósł teatralnym
gestem palec w górę. - Wszystko to jest robione za pomocą luster.
No, na taką rewelację mogliśmy jedynie zareagować otwarciem ust. A jednak
to była prawda. Grissini polecił nam stanąć z boku klatki i spoglądać do środka przez
metalowe pręty.
- Zaraz pokażę wam to jeszcze raz, ale tym razem bez czarnej kurtyny.
Patrzcie uważnie! Abrakadabra!
Nagle i bez najmniejszego nawet dźwięku przestrzeń wewnątrz klatki stała się
lustrem. Parzyliśmy na swe zdziwione oblicza. Mistrz roześmiał się.
- Takie proste, a jednak jakże przekonujące. Lustra ukryte są u góry. Na
sygnał nadany przeze mnie za pomocą pilota zsuwają się do środka. Publiczności
klatka wydaje się pusta, bo ludzie patrzą na błękitną kurtynę odbijającą się w lustrach.
Kiedy zaś oni się gapią, świniozwierz jest wyprowadzany do tyłu. Pojawia się na
scenie, a tymczasem w zamieszaniu lustra znikają i klatka tym razem rzeczywiście
jest pusta. Proste, ale jakie robi wrażenie, prawda?
- Rzuca na kolana.
- W zupełności się zgadzam - powiedział Kaizi, wchodząc do środka przez, z
całą pewnością, zamknięte drzwi. - Wydałeś sporo moich pieniędzy, Jim, więc
rozumiesz chyba moją chęć zobaczenia, jak się właściwie sprawujesz? Czytałem
twoje codzienne sprawozdania oraz oczywiście te raporty, które dostaję od moich
agentów... Czy jesteś pewien, że to cyrk jest powiązany z kradzieżami?
- Programy komputerowe nie kłamią. Sprawdziłem każdą kradzież w każdym
z banków. Sprawdziłem z dokładnością do pojedynczych minut - wszystkie
wydarzenia, wszystkie osoby, każdą zmianę w okolicy. Czasem zdarzały się podobne
wydarzenia, ale biorąc pod uwagą ilość badanych i porównywanych przypadków,
musiały to być zbiegi okoliczności. Natomiast jedna rzecz powtarzała się regularnie w
trakcie każdego z tych rabunków - w miastach, gdy dochodziło do kradzieży, bywały
różne cyrki, a siłacz Puissanto występował tam za każdym razem.
Dostrzegłem kątem oka, że Grissini przypatruje się tej wymianie zdań z
niebotycznym zdumieniem.
- Zrobimy przerwę - Angelina delikatnie ujęła maga pod ramię i wyprowadziła
z salonu. - Może zechcesz maestro, zwilżyć sobie trochę gardło?
- To logiczne, co mówisz - Kaizi siadł na krześle i gładził w zamyśleniu futro,
które miał na sobie. - Jednak płacę ci olbrzymie sumy pieniędzy i chciałbym
zobaczyć jakiś bardziej wymierny wynik twej pracy. Tak więc, aby zachęcić cię do
większego wysiłku, zawieszam dzienną wypłatę aż do czasu, gdy nawiążesz kontakt z
tym siłaczem.
- Tego nie możesz zrobić!
- Oczywiście, że mogę. Artykuł sześć, paragraf osiemnaście naszego
kontraktu.
- Nie pamiętam żadnego paragrafu wspominającego o czymś takim - oczami
duszy widziałem skrzydlate kredyty odlatujące w nieokreśloną dal.
- Trzeba było dokładniej czytać, co podpisujesz. Masz może kopię kontraktu?
- Nie. Jest w banku.
- Bardzo rozsądnie. Ale tak się składa, że ja mam ze sobą kopię. Może chcesz
ją przejrzeć?
Wyciągnął kontrakt. Tym razem nie był to ozdobny pergamin, ale zwykły
wydruk. Przebiegłem po nim szybko wzrokiem.
- Miałem rację - stwierdziłem triumfalnie. W artykule szóstym jest tylko
siedemnaście paragrafów.
- W rzeczy samej - Kaizi nie zdawał się być specjalnie zmieszany moim
oświadczeniem. Pochylił się nad kartką i wskazał końcówkę siedemnastego
paragrafu. - A jak myślisz, co to jest?
Teraz też pochyliłem się uważniej na tekstem.
- Wygląda jak atramentowa plama - zmrużyłem oczy.
- Ja mam inne zdanie - Kaizi sięgnął do kieszeni po brązową tulejkę i podał mi
ją. - Spójrz przez szkło powiększające.
Spojrzałem.
- Wciąż wygląda jak atramentowa plama.
- To dlatego, że ustawiłeś czterokrotne powiększenie. Spróbuj ustawić
czterystukrotne.
Znalazłem regulator i przekręciłem go. Spojrzałem znowu... i ujrzałem
paragraf osiemnaście. Byłem ugotowany.
- Nie wpadaj w desperację - poradził. - Po prostu pracuj szybciej. - Ta
obiecana góra złota niech pobudzi cię do działania.
- Pobudza! Zwijam się jak w ukropie. Mój agent nawiązał już kontakt z
Bolshoi Big Top. Podpisano już wstępny kontrakt. Dołączę do nich na czas, by
załapać się na premierę na Fetor.
Mówiłem to z pełnym przekonaniem. Po co Kaizi miał wiedzieć, że nie
opanowałem jeszcze większości trików, i że na tej sympatycznej planecie nie ma ani
jednej farmy świniozwierzy. W końcu aż do tej pory był bardzo dobrym i hojnym
pracodawcą i nie należało go zrażać. Nawet jeśli oznaczało to, nieznaczne doprawdy,
mijanie się z prawdą. Zresztą, jeśli on mógł wykręcić taki numer z zawieszeniem
płatności, ja mogłem zrelatywizować nieco fakty.
- Mam nadzieję, że naprawdę zdążysz się znaleźć na premierze na Fetor. Dla
naszej obopólnej korzyści - podsumował Kaizi. - Będę twoim najwierniejszym
widzem.
Znikł równie szybko, jak się pojawił, a ja wyruszyłem na poszukiwania
Angeliny i jednego z tych drinków, o których wspominała.
Siedzieli z Grissinim w ogrodowej altance i gawędzili beztrosko. Dołączyłem
do nich i dostrzegłem szklankę z chłodnym drinkiem oczekującą też i na mnie.
- Dziękuję - pochłonąłem zawartość szklanki jednym łykiem.
- Zdaje się, że niektórych zaczęło nagle męczyć pragnienie. - Angelina uniosła
swoje piękne brwi. - Problemy z Kaizim?
- Nie tak od razu problemy. Ale też i nie same przyjemności. Chodzi o te
drobne opłaty, które uiszcza codziennie. Zgodnie z kontraktem, który zawiera
paragraf wyglądający na pierwszy rzut oka jak plamka atramentu, może je zawiesić,
jeśli zechce. A teraz zechciał. Wznowi je znów, gdy znajdę się już w cyrku.
- Plamka atramentu? - upewniła się zdumiona Angelina.
- No, tak to wygląda gołym okiem. Po powiększeniu przybiera formę bardzo
przykrego paragrafu.
- W takim razie to, o czym przed twoim przyjściem dyskutowaliśmy, staje się
dość istotne. Rozmawialiśmy bowiem o harmonogramie szkoleń. A ten, zdaje się, jest
napięty?
- Ze wszystkim na pewno nie zdążymy - Grissini pociągnął tęgiego łyka ze
szklanki i westchnął w zamyśleniu. - Chwytasz szybko, ale to nie wystarczy.
Opuściłem wzrok, starając się wyglądać skromnie przed moim mistrzem.
- Umiesz wystarczająco wiele sztuczek na przedstawienie, ale nie zdołasz
zademonstrować znikającego chłopczyka.
- Ale muszę! To twój najsłynniejszy numer. Dlaczego nie możemy go zrobić?
- Po pierwsze dlatego, że nie mamy żadnego ośmioletniego chłopca -
powiedziała Angelina z chłodną logiką. - Już o tym myślałam. Ciężko znaleźć takiego
poszukującego pracy małego chłopca. I w dodatku jest to wbrew prawu.
- Ja miałem szczęście, bo Grissini tworzyli wielką rodzinę. Zawsze znalazł się
jakiś mały kuzyn. Teraz jednak wszyscy są już dorośli i rozproszyli się po całej
galaktyce.
- A nie można obyć się bez chłopca? - zrzędziłem niezadowolony.
- Co to, to nie! W tym właśnie jest cała moc tej iluzji. Chłopiec musi siedzieć
pomiędzy publicznością. Jest przypadkowym ochotnikiem. Zawsze pozostawiałem
ten numer na sam koniec przedstawienia, jako numer finałowy. Zaczynałem zawsze
zdjęciem melonika, z którego wylatywały gołębie i wyskakiwała parka królików.
Publiczność oczywiście klaskała i śmiała się. Potem unosiłem rękę i rozlegały się
głośne fanfary, zakończone grzmotem. Publiczność natychmiast cichła. I wtedy do
nich przemawiałem: oto nadszedł moment, na który wszyscy czekaliście. Czy są na
sali jacyś mali chłopcy? W mundurkach szkolnych? Zawsze kilku było. Pokażcie się -
mówiłem - a oni natychmiast zrywali się z miejsc. Chodźcie - wołałem - pierwszy,
który tu się zjawi, weźmie udział w następnym cudownym zdarzeniu i dostanie za to
dwadzieścia kredytów. Podnosił się wrzask i zaczynała walka, by dopaść sceny. Ale
mój asystent siedział w pierwszym rzędzie i przy przejściu. Też oczywiście brał
udział w wyścigu. Po drodze wpadał na ludzi, deptał po ich stopach, upewniając
wszystkich, że naprawdę jest żywym materialnym chłopcem. Potem zostawał moim
scenicznym pomocnikiem, przynosząc na żądanie kosz, który stawiał przede mną. Ja
brałem długą linę i wrzucałem ją do kosza. Chłopiec czekał cierpliwie, rozlegała się
tajemnicza muzyka. Wykonywałem nad koszem magiczne gesty i nagle ukazywał się
koniec liny, która powoli, wijąc się jak wąż, unosiła się w górę. Chłopiec był tym
równie zdumiony jak cała publiczność. Ponaglałem go gestem i on przechodził za
moim plecami do kosza. Muzyka stawał się coraz głośniejsza. Weź linę - wydawałem
mu polecenie - a on cofał się przestraszony. Ja wykonywałem magiczny gest, a jego
oczy uciekały gdzieś w górę, ciało sztywniało - był w mojej mocy. Robił dokładnie
to, co mu rozkazałem Przyzywałem go gestem dłoni i on zbliżał się, chwytał linę i
zaczynał się wspinać...
Kiwałem głową oczarowany opowieścią; ba, widziałem oczami duszy
opisywaną scenę, równie nią zahipnotyzowany, co niewidzialna publiczność.
- I wtedy... - Grissini przerwał, podtrzymując dramaturgię - chłopiec
dochodził do końca liny. Muzyka zamierała w finalnym grzmocie, a ja unosiłem dłoń
w górę. Kiedy to czyniłem, chłopiec znikał, lina zaś opadała luźno z powrotem do
koszyka. Odwracałem go do góry dnem i lina oczywiście z niego wypadała. I to był
koniec. Ukłony. Kurtyna.
- Cudowne - szepnęła Angelina.
- Jak to się dzieje? - spytałem.
- Ponieważ nie będziecie wykonywać tej sztuczki, nie musicie wiedzieć.
Do zmiany zdania nie skłoniło go żadne z naszych pochlebstw.
- Nie, nie powiem. Ale ujawnię wam tajemnicę lewitującej kobiety. Dzisiaj
dostarczono niezbędny sprzęt i zaraz go zainstaluję.
- Czy kupiła pani tę czarną suknię, o której wspominałem? -zwrócił się do
Angeliny.
- Tak.
- Wspaniale. Jeśli będzie pani tak miła i założy ją teraz, będziemy mogli
zaczynać.
Zostałem więc sam. Grissini przygotowywał przedstawienie, Angelina
przebierała się, a ja... ja piłem. Musiałem się nieco uspokoić po tych paskudnych
machinacjach Kaiziego. Naprawdę polubiłem to sprawdzanie stanu konta każdego
ranka.
- Podoba ci się? - spytała Angelina.
- Przepiękna!
I taka rzeczywiście była ta suknia - długa do ziemi, czarna i błyszcząca, z
cudownie wyciętym dekoltem, zwiewnie płynęła w powietrzu za każdym ruchem.
- Może być - Wielki Grissini stanął w drzwiach. - Zaczynajmy. Najpierw
muszę poinstruować Angelinę o jej nowej roli - spojrzał na zegarek. - Jim, dołączysz
do nas dokładnie za pół godziny.
- Doskonale - odparłem, spoglądając również na zegarek, a potem na butelkę.
Może jednak była za mała na tak długi czas...
Kiedy w końcu wszedłem na salę i zasiadłem przed sceną, byłem już w
zupełnie dobrym humorze. Z tyłu sceny wisiały czarne kurtyny. Scena jednak była
pusta, za wyjątkiem trzech sporej wielkości sześcianów. Rozległa się muzyka
zapowiadająca wejście Grissiniego i wkrótce sam maestro pojawił się na scenie.
Ukłonił się publiczności, a ja zaklaskałem jak oszalały.
- Dziękuję panie i panowie, naprawdę dziękuję. Teraz musicie się
przygotować na magię, która was zadziwi i poruszy do głębi. Zaczynajmy.
Podszedł do sześcianów i popukał w nie swóją różdżką - dobre, twarde
drewno. Przesunął następnie ręką wzdłuż różdżki, a ta znikła bez śladu. Mistrz
obrócił jeden za drugim sześciany, pokazując publiczności, że w są one otwarte z
dwóch stron i puste w środku. Na zewnątrz czarne, wewnątrz i na krawędziach białe.
Różdżka ponownie pojawiła się w ręku mistrza, przełożył ją przez każdy z
sześcianów.
- Jak widzicie, puste. Po prostu czterościenne konstrukcje, możecie się im
dokładnie przyjrzeć. A teraz ustawię je o tak...
Różdżka znów znikła. Grissini uniósł jeden z sześcianów i ustawił go
pośrodku sceny. Dwa pozostałe ułożył po obu stronach, tak że połączone razem
tworzyły platformę. Potem jeszcze raz, jak zwykle znikąd, zjawiła się różdżka, którą
mag, jakby dla potwierdzenia poprzednich doświadczeń, ponownie zastukał w twardą
powierzchnię, a następnie przełożył przez puste wnętrze pojemników.
- A teraz drogie panie i szanowni panowie, mili goście. Proszę powitać gorąco
moją piękną asystentkę Angelinę, która będzie towarzyszyć mi podczas tego pokazu.
Zaklaskałem tak głośno, jak tylko potrafiłem, ponieważ byłem pewien, że tak
właśnie cała publiczność zareagowałaby na wejście Angeliny. Powoli, kusząco
kołysząc biodrami, kroczyła po scenie, uśmiechając się ciepło i pozdrawiając
rozentuzjazmowany tłum.
Rozległa się łagodna tajemnicza muzyka, gdy Grissini pochwycił dłoń mojej
żony. Wystąpili razem do ukłonu. Potem cofnęli się do rzędu pudeł. Powoli i
ostrożnie Angelina usiadła na środkowym sześcianie. Uniosła wdzięcznie nogi i
położyła się na wszystkich pudłach. Uśmiechnęła się do publiczności, podpierając
głowę prawą dłonią. Jej czarna suknia opadała na białe krawędzie sześcianów.
Grissini tymczasem wykonywał nad jej ciałem sekretne gesty, czemu towarzyszyła
cały czas tajemnicza muzyka. Potem pochylił się i wyciągnął spod Angeliny centralny
sześcian. Aż westchnąłem ze zdziwieniem, tak jak westchnęłaby publiczność.
Asystentka maga, czyli moja piękna żona, wciąż leżała bez najmniejszego ruchu, z
ciałem nienaturalnie sztywnym jak u nieboszczyka, a przecież środkowa część jej
ciała nie była niczym podparta. Potem westchnąłem jeszcze głośniej, kiedy mistrz
powoli i delikatnie wysunął także podporę spod łokcia i teraz już Angelina naprawdę
wisiała w powietrzu. Po chwili lewitowała zupełnie, gdy usunięto także trzecią i
ostatnią podporę. Uśmiechnęła się i pomachała do mnie z tej zadziwiającej pozycji,
korzystając z okazji, że Grissini znów odwrócił się ku widowni. Klaskałem tak
mocno, że aż rozbolały mnie ręce. Muzyka zabrzmiała donośnie, a tymczasem
maestro ujął wielką metalową obręcz. Stuknął nią najpierw z donośnym brzękiem w
podłogę, aby udowodnić jej materialność, a następnie powoli przełożył przez głowę
kwitującej poziomo Angeliny. Przesunął obręcz wzdłuż całego jej ciała, dochodząc aż
do samych stóp, a nawet trochę poza nie, aby pokazać, że kobieta naprawdę wisi w
absolutnej próżni. Moje ręce już sztywniały od nieustającego aplauzu.
Obręcz cofnęła się wzdłuż ciała Angeliny i została odrzucona z brzękiem poza
kurtynę. Muzyka stała się żywsza i weselsza, gdy mag wsuwał jeden za drugim
sześciany pod unoszące się w powietrzu ciało. Potem podał Angelinie rękę,
pomagając jej wstać i razem ukłonili się publiczności. Nie wytrzymałem i wskoczy-
łem na scenę, by uściskać serdecznie żonę.
- Moja magiczna żono! - zawołałem z entuzjazmem. - Bardzo bolały linki?
- Nie było linek. Widziałeś przecież obręcz wędrującą wzdłuż całego mojego
ciała.
- Widziałem... I nic nie rozumiem. Prawdziwa magia?
- Powiedzmy raczej - prawdziwa iluzja.
Grissini wyszedł do ogrodu. Magia mogła naprawdę zmęczyć... A może po
prostu nie chciał być obecny przy ujawnianiu sekretu tego czaru.
- Wciąż nie mam pojęcia, jak to można zrobić. Czy coś jest nie tak z tymi
sześcianami?
- Nie. Są dokładnie tym, na co wyglądają - prawdziwym solidnym drewnem.
Ustawiono je w szeregu, pamiętasz? Potem było moje wejście...
- Niezapomniane!
- Ale odwracające uwagę. Grissini szedł wzdłuż sceny, by mnie powitać i cała
uwaga publiczności skupiała się na nas dwojgu. Odwrócenie uwagi. W tej właśnie
chwili działała magia, nie wtedy, gdy usuwał sześciany.
- To jasne! Większość sztuczek iluzjonistów tak naprawdę dzieje się przed
momentem, w którym pokazuje się je widzom. W najważniejszy momencie
publiczność patrzyła na was, a nie na sześciany.
Podszedłem ku tyłowi sceny, gdzie tuż przed czarną kurtyną stały drewniane
pudła. Iluzja była naprawdę dobra - dostrzegłem jej istotę nie wcześniej, niż stojąc o
krok od sześcianów. W powietrzu tuż nad pudłami znajdowała się cieniutka czarna
platforma, która podtrzymywała ”lewitującą” Angelinę.
- Ale to też jest magia! Przecież ona nie może tak po prostu wisieć w
powietrzu!
Popatrzyłem na platformę jeszcze uważniej. Zajrzałem pod nią. Potem
przesunąłem po niej dłońmi. Natrafiłem na cieniutką metalową strunę sięgającą spoza
kurtyny. Niewątpliwie była poza nią przymocowana do jakiegoś solidnego obiektu.
Zrozumiałem nagle.
- No jasne! Tej platformy tu nie było, kiedy mistrz wędrował wzdłuż sceny i
kiedy przesuwał te pudła. Pojawiła się dopiero wtedy, kiedy poszedł cię przywitać, a
reflektory przesunęły się za nim. W ciemnościach, zdalnie sterowana zapewne,
wychyliła się ta struna i ustawiła platformę tuż nad sześcianami. Niewidzialną dla
publiczności, bo jest tak samo czarna jak sześciany. Ale obręcz... przesunęła się
wzdłuż całego twojego ciała, nawet sięgnęła nieco poza twoje stopy...
- I wróciła - przypomniała Angelina. - Ramię podtrzymujące biegnie na tyle
wychylone w bok, że obręcz mogła sięgnąć poza moje stopy.
- Oczywiście! Ale musiała wrócić tą samą drogą, bo gdyby została przesunięta
kawałek dalej, natrafiłaby na ramię podtrzymujące. Wspaniały efekt!
Wyszliśmy do Grissiniego, by mu pogratulować. Przyjął to bez wielkiego
wzruszenia, jako coś oczywistego i należnego. Potem zaś uniósł przypominająco
palec w górę.
- Mamy niewiele czasu, a mnóstwo jeszcze do przećwiczenia. I miał
oczywiście rację. Pozostał mi jeszcze tylko tydzień. Spędziłem go, ciężko pracując.
Odstawiłem alkohol, a na sen przeznaczałem tylko po kilka godzin na dobę. Poza tym
- ćwiczenia i ćwiczenia. Opanowałem wypuszczanie ptaków z pustej garści,
wyciąganie niezliczonej ilości kolorowych flag z pustej tuby. Oczywiście ćwiczyłem
też z aparatem do lewitacji, w czym Angelina uczestniczyła z wielkim entuzjazmem.
Opanowałem tę sztuczkę do perfekcji. Nauczyłem się nawet odczytywać pytania od
publiczności przez przykładanie złożonych kartek do czoła. Byłem naprawdę
szczęśliwy, kiedy Grissini zdradził mi ten sekret. Sztuczka z kartami od widzów
zawsze zadziwiała mnie w cyrku. A była taka prosta. Czytałem imię pierwszego
pytającego i on zgłaszał się spomiędzy publiczności. Po odpowiedzeniu na pisemne
pytanie otwierałem złożoną kartkę i jeszcze raz głośno mówiłem jego imię. Potem
wyrzucałem papier i brałem następny. Tylko że ten pierwszy człowiek był
podstawiony - mój pomocnik siedzący pomiędzy publicznością. A kiedy spoglądałem
na kartkę, żeby porównać to, co odczytałem nie patrząc, z tym, co zawiera papier, to
było nie jego pytanie, tylko następnego widza. Zapamiętywałem je i odczytywałem,
gdy na czole trzymałem już kartkę następnego gościa. I tak zawsze byłem o jedno
pytanie do przodu. Iluzja! Wprowadzenie w błąd!
Pracowity tydzień dobiegł końca. Nasze bagaże były spakowane, bilety
kupione. Musieliśmy ruszać dalej w drogę, aby zarabiać kolejne pieniądze. Bolesna
bowiem stawała się konieczność wydawania własnych pieniędzy, do czego byłem
zmuszony, odkąd Kaizi wywinął ten numer z mikroskopijnym paragrafem.
Żegnaliśmy się więc z Wielkim Grissinim, który ponownie popadł w
odrętwienie.
- Cóż, miło było znowu zająć czymś ręce - westchnął ciężko.
- Zawsze będę wdzięczny za pomoc. Szkoda, że nasza znajomość musiała
skończyć się tak szybko - odwróciłem się, aby nie widzieć smutku w jego oczach.
- Dbaj o siebie, mistrzu - powiedziała Angelina. Skrzywił się.
- To już będzie robił Happy Hectares - powiedział z goryczą. Czas było
zaatakować, jak sobie to zaplanowałem, ale... nie mogłem.
- Mistrzu - powiedziałem - praca z tobą była wielkim przywilejem. Cieszę się
też, że przyniosła ci chwile szczęścia. Ale te chwile będą trwały dłużej. Obiecuję ci
to.
- Co masz na myśli?
- Bank. Co tydzień dostaniesz czek. Pieniędzy wystarczy na lepsze jedzenie,
trochę napitków i drobne życiowe przyjemności.
Był zszokowany moimi słowami. Jego oczy zwęziły się.
- Gdzie tu jest haczyk? Dlaczego to robisz?
- Bo jest dobrym człowiekiem - odpowiedziała Angelina.
- Nie aż tak dobrym - powiedziałem. - Nie planowałem być aż tak
bezinteresownie hojny. Ale powiedzmy, że w moim sercu zaszła zmiana.
- Jim, o czym ty u diabła mówisz? - Angelina też była zdumiona.
- Po prostu nie potrafiłem tego zrobić... Miałem zamiar podjąć się
dokonywania tych wpłat, ale tylko w zamian za tajemnicę znikającego chłopczyka.
Ale w końcu codziennie rano będę musiał patrzeć w lustro... a szantaż jest jednym z
niewielu przestępstw, jakich nigdy nie dokonałem. I teraz jestem chyba już za stary,
by inaugurować nową działalność. Więc ciesz się emeryturą i pomyśl o mnie zawsze
wieczorem, kiedy będziesz sączył koktajl.
Gwizdnąłem na nasze bagaże. Pojechały za nami z szumem małych
silniczków.
- Trudno mi w to uwierzyć! - zawołał za nami Grissini.
- Uwierz - odparła Angelina. - Chociaż taki twardy z zewnątrz, stary Jim ma
naprawdę miękkie serce.
- Wiesz, że to mnie zawstydza - pocałowałem ją w policzek. Podeszliśmy do
pojazdu, który już czekał z otwartymi drzwiami.
- Powiem wam - powiedział nagle Grissini. - To moja decyzja.
- Statek na nas nie zaczeka - przypomniała Angelina.
- To zajmie minutę. Powinniście zacząć coś podejrzewać w chwili, gdy
mówiłem, że chłopiec na chwilę staje za moimi plecami. Znika wtedy z oczu
publiczności. Pamiętacie, co opowiadałem o odwracaniu uwagi?
- Więc wtedy coś się stało - zawołałem. - Tylko co? - zastanawiałem się
gorączkowo.
- On tam już został. Ukrył się za moją peleryną. To dlatego ten numer zawsze
robiłem na końcu. Kiedy się kończy, opada kurtyna. A wtedy chłopak biegnie za
jedno z jej skrzydeł, zanim po chwili kurtyna rozsunie się ponownie, żebym mógł się
ukłonić.
- Ale... jeśli on nie wspina się po linie... to kto się wspina?
- Hologram. Podobnie jak nie ma liny wznoszącej się z kosza, tylko jej
hologram. Dokładnie w tej chwili, kiedy chłopiec staje za mną, włączam projektor
holograficzny, który tworzy obraz. Zaczyna się to już od tej pełznącej w górę liny.
Pamiętajcie - prawdziwy chłopiec stoi ukryty za moją peleryną. Dosłownie mgnienie
oka później hologram chłopca wychodzi zza moich pleców i zaczyna się wspinać po
równie niematerialnej linie.
- A potem spokojnie znika. Hologram liny opada do koszyka, gdzie spokojnie
leży prawdziwa lina.
- Kurtyna opada - uzupełniła ze śmiechem Angelina. - A tłum szaleje z
radości. My też, maestro. Jesteś naprawdę wielki, Wielki Grissini.
Mag ukłonił się głęboko. My zaś opuściliśmy go, śmiejąc się wesoło. To
naprawdę było wspaniałe przedstawienie.
Rozdział 5
Kiedy znaleźliśmy się na pokładzie statku, który miał nas zawieźć na Fetor,
szybko zapomnieliśmy o euforii, jaką w nas wzbudziła ostatnia sztuczka Wielkiego
Grissiniego. Wciąż mieliśmy bowiem jeden poważny problem. Angelina, wiedząc, że
się nim gryzę, starała się zwrócić moją uwagę na przyjemniejsze sprawy. Mnie jednak
wciąż błąkała się po głowie myśl o świniozwierzu. Jak mogłem pokazać sztuczkę ze
zniknięciem świniozwierza, jeśli w ogóle nie będę go miał?
- Co byś powiedziała na kieliszek szampana w barze, jeszcze przed obiadem?
- wychrypiałem z głębi zaschniętego gardła.
Angelina położyła dłoń na moim ramieniu.
- Chętnie, kochanie.
Zanim jednak zdołaliśmy opuścić kabinę, rozległ się sygnał komunikatora i
ekran monitora rozjarzył się.
- Z pewnością znów jakieś arcyważne instrukcje korzystania ze sprzętu
ratunkowego - zauważyłem szyderczo, wykrzywiając się jednocześnie do lustra.
- Tym razem nie zgadłeś - Angelina czytała uważnie wiadomość. - To od
Jamesa. Znalazł dla nas świniozwierza. Zaraz prześle szczegóły. Zaaranżował nam
spotkanie, jak tylko przejdziemy przez kontrolę celną. Będzie na nas czekał facet o
imieniu Igor... Z ciężarówką. On wie, gdzie trzeba pojechać. James załącza jeszcze
pozdrowienia i życzy nam szczęścia. - Moja żona wcisnęła przycisk drukowania i
wiadomość została wypluta przez drukarkę na kartce papieru. - Ustalił nam cały
rozkład zajęć.
- Oto nasz syn! - krzyknąłem z entuzjazmem. - A teraz podtrzymuję
propozycję wizyty w barze.
Gwiezdny Bar był naprawdę gwiezdny. Sufit tworzyła szklana kopuła, poza
którą w ciemnej przestrzeni kosmicznej błyszczały nieprzeliczone gwiazdy. Pozornie.
Nie sądziłem bowiem, aby naprawdę wykonano w statku takie wielkie okno. To była
raczej iluzja, chociaż dobra. W miłej atmosferze siorbaliśmy sobie, mlaskaliśmy i
układaliśmy plan dalszego działania. A dokładniej, przyglądaliśmy się propozycji
przedstawionej przez Jamesa.
- Jeśli statek przybędzie na czas, a wedle praw mechaniki powinno tak być,
wylądujemy na Fetor na dzień przed naszym występem w cyrku. Ta farma
świoniozwierzy znajduje się jakieś pięćset mil od kosmodromu. Potem jeszcze
dwieście do miasta. To będzie bardzo na styk.
- Będzie. Ale nie mamy chyba wyboru?
- Zgoda. Zaczniemy więc się tym martwić po wylądowaniu - wsunąłem kartkę
Jamesa do kieszeni, opróżniłem szklaneczkę i odstawiłem butelkę. - Muszę
wykorzystać podróż na dalsze ćwiczenia. Nie mogę więcej pić, bo będą mi się trzęsły
ręce.
- Ale przed spaniem chyba się napijesz?
- Oczywiście. Nie planuję chłeptać tylko cienkich herbatek.
Dni biegły szybko. Ćwiczyłem bez ustanku, aż moje palce były giętkie jak z
gumy. Przed naszym wylotem Angelina musiała spędzić sporo czasu na zakupach.
Coś niecoś na ten temat wiedziałem, ale byłem zbyt zajęty magią, by rozeznać się w
szczegółach. Teraz ćwiczyłem właśnie skomplikowaną sztuczkę z kartami, kiedy
moja piękna żona wyszła z sypialni.
- Podoba ci się?
- Uaa! - zawołałem z zachwytem. Karty posypały się na podłogę.
To, co miała na sobie, było oszołamiającym ciuchem - szkarłatna suknia
przylegała do ciała ciasno jak druga skóra, odsłaniając zarówno uda, jak i piersi.
Ruszyłem natychmiast, by objąć żonę, ale pieszczotliwe walnięcie pięścią w szczękę
zatrzymało mnie w miejscu.
- Czy nie sądzisz, że jest... no, zbyt śmiała jak na mój wiek.
- Twój wiek to najwłaściwszy wiek - powiedziałem z entuzjazmem. - Jesteś
szałowa i podniecająca, i każdy facet tam na sali będzie patrzył na ciebie, nie na mnie.
Już widzę, jak się ślinią.
- A ten szmaragdowy diadem?
- W porządku. Pasuje do tego dziwoląga, który otacza cię w pasie.
- No, nie wiem - obracała się zgrabnie przed lustrem. - Może raczej ta
zielona...
- Masz więcej takich strojów?
- Oczywiście.
- Zrób mi przyjemność i pokaż je wszystkie. Pochyliłem się i pozbierałem z
podłogi karty. Na razie poszły w kąt. Rozsiadłem się wygodnie w fotelu, zapaliłem
cygaro, nalałem sobie szklaneczkę wina.
Angelina miała przygotowany inny strój na każdy numer. Zielony, pasujący
do rudego ubarwienia świniozwierza (o ile będziemy mieć to zwierzę!), czarno-
czerwony, gdy będzie podawać mi karty, całkowicie czarny do pokazu lewitacji...
Na prywatnym pokazie mody miło spędziliśmy czas aż do kolacji.
Reszta podróży przebiegała dość jednostajnie. Ja ćwiczyłem, Angelina
dobierała kostiumy. Jedliśmy dobrze i spaliśmy dobrze, a jeśli chodzi o picie, to
oprócz jednej lub dwóch szklaneczek wina do posiłków, w dzień nie brałem alkoholu
do ust. Na małe co nieco pozwalałem sobie dopiero przed spaniem.
Ponieważ nasz rozkład zajęć po przylocie był mocno napięty, zadbałem o to,
abyśmy po wylądowaniu nie musieli tłoczyć się wraz ze wszystkimi pasażerami,
tracąc czas na zbędne formalności. Wymagało to krótkiej, acz treściwej rozmowy z
odpowiedzialnym za rozładunek oficerem - oślizgłym typem, który stanowczo za
często się kłaniał i zbyt mocno szczerzył zęby w szerokim uśmiechu, by można było
obdarzyć go zaufaniem.
- Czym mogę panu służyć?
- Chciałem prosić o radę w sprawie bagażu. Jeśli spakowalibyśmy się w noc
poprzedzającą lądowanie, czy mógłbyś przyjacielu już wtedy wziąć bagaż?
- Z największą przyjemnością.
- A jeśli bagaże będą gotowe już poprzedniej nocy, nic chyba nie stanie na
przeszkodzie, by zostały wyładowane jako pierwsze? - mówiąc to, wsunąłem mu w
dłoń pięćdziesiąt kredytów.
- Tak się stanie. Ma pan moje słowo.
- I jeszcze jedna prośba. Do kogo powinienem się zwrócić, aby być pewnym,
że ja i moja żona jako pierwsi pasażerowie opuścimy ten piękny statek?
- Do mnie, proszę pana. Cały rozładunek podlega mnie.
W jego kieszeni zniknął następny banknot.
- Ponieważ sądzę przyjacielu, że często tu lądujesz, może znasz jakiś sposób
na usprawnienie kontroli celnej?
- To zabawne, że pan o tym wspomniał, mój kuzyn jest akurat jednym z
celników i...
I tak ze znacznie lżejszą kieszenią, ale też spokojniejszy o rozładunek,
powróciłem do naszej kabiny, aby spakować bagaże.
Dzięki temu, niezbyt może subtelnemu, przekupstwu szybko opuściliśmy
statek. Pierwsi przeszliśmy przez kontrolę celną, a dzięki uprzejmości pewnego
celnika nasze bagaże nie były otwierane i sprawdzane.
Na lądowisku czekał na nas ponury typ w pogniecionych i przybrudzonych
ciuchach, który trzymał tabliczkę z napisem ”Degrizz”. Kiwnąłem więc ku niemu.
Zbliżył się. natychmiast.
- Ty Degriz?
- Ja di Griz. Ty kto?
- Ja Igor. Chodź.
Gwizdnąłem i bagaż podążył za nami, my zaś pospieszyliśmy za naszym
przewodnikiem. Opuściliśmy terminal i wyszliśmy na zapyloną i zakopconą ulicę.
Angelina pociągnęła z niechęcią nosem.
- Nie podoba mi się ani to miejsce, ani nasz małomówny przyjaciel.
- Obawiam się, że taka już jest ta planeta. Głównie kopalnie i ciężki przemysł.
Czy nie zdawało ci się, że w ostatniej wiadomości od Jamesa pobrzmiewała jakaś
nuta desperacji.
- Owszem. Zobaczymy, jaki to rodzaj transportu dla nas załatwił. Uggh!
”Uggh” było właściwym określeniem. Czekała na nas wielka, brudna i
porysowana szafa na czterech kołach, którą przez pomyłkę ktoś nazwał ciężarówką.
Kiedyś ta ciężarówka była chyba polakierowana na różowo, ale nie można było mieć
stuprocentowej pewności. Z całą pewnością natomiast wypatrzyłem na jednym z
boków tego wehikułu, przykryty warstwą brudu, napis: - ”Igor, usługi transportowe,
jazda w każde miejsce”.
Miałem nadzieję, że to prawda. Igor otworzył boczny luk i wrzucił tam nasz
bagaż, a potem wszedł na górę do kabiny. Silnik ożył, pokrywając nas chmurą
czarnego dymu. Załzawionymi oczami dostrzegłem wychylającą się zza oparów rękę
Igora, zapraszającego do kabiny. Wspięliśmy się tam w ślad za naszym
przewodnikiem i usiedliśmy na porozrywanych brudnych siedzeniach.
Próbowaliśmy dojrzeć cokolwiek przez zatłuszczone i wysmarowane okno.
Maszyna trzęsła się i dygotała, ale jednak potoczyła się naprzód.
- Wiesz, gdzie mamy jechać? - zapytałem, starając się nie dać po sobie poznać
narastającego we mnie obrzydzenia, gdy obserwowałem scenerię na zewnątrz.
- Ungh - odpowiedział, a przynajmniej brzmiało to jakoś podobnie.
- Jedziemy do Lortby, tak? Do Mięsnej Farmy Świniozwierzy?
Musiałem odczekać chwilę, nim to pytanie znów spowodowało reakcję w
postaci jakiegoś pojedynczego potwierdzającego mruknięcia. Potem jednak Igor
popisał się całym przemówieniem.
- Pobrudzi, płacisz więcej.
Sądzę, że miało to oznaczać - ”jeśli wasze zwierzę zapaskudzi mój wspaniały
wehikuł, ta i tak już absurdalnie wysoka zapłata będzie jeszcze wyższa”. Mruknąłem
więc coś w odpowiedzi i na tym zakończyliśmy naszą wymianę zdań.
Wkrótce fabryki z ich dymiącymi kominami i odrapanymi murami ustąpiły
miejsca dzikszym plenerom. Głównie bagiennym. Po bokach drogi znajdowały się
rowy, które najwyraźniej były traktowane jak śmietnik, bo wypełniały je odpady
wszelkich możliwych rodzajów. Próbowaliśmy chwilę rozmawiać, ale nawet moja
rozmowa z Angeliną wkrótce zamarła, tak przybiło nas to, co widzieliśmy za oknem.
W kilka godzin albo stuleci później skręciliśmy z głównej drogi w błotnistą ścieżkę, u
której wylotu znajdowała się tablica z nazwą farmy, całkiem niezłym rysunkiem
szarżującego świniozwierza i ostrzeżeniem u dołu, że nieproszeni goście zostaną
zastrzeleni.
Przekonany w ten sposób, iż należy spodziewać się miłego powitania,
wysunąłem się z kabiny, gdy tylko nasz pojazd zatrzymał się przy zabudowaniach
farmy. Przeciągnąłem się i ziewnąłem, a potem pomaszerowałem ku jedynym
drzwiom wielkiego budynku, który zwrócony był w stronę drogi.
Kiedy otwierałem drzwi, zadzwonił dzwonek i siedzący za ladą mężczyzna o
podobnie pogodnym obliczu jak Igor, spojrzał na mnie spode łba.
Miałem zamiar powiedzieć ”dzień dobry”, ale zmieniłem zdanie.
- Ugh - mruknąłem. Odughnął uprzejmie.
- Potrza świniozwierza.
- Cały czy w kawałkach.
- Żywy, nie bity. Cały.
To go zaskoczyło, widziałem jak na jego czole pojawiła się zmarszczka.
Naprawdę skupił myśli i wreszcie odpowiedział.
- Nie spylam żywych.
- Zacznij od dziś - przesunąłem po ladzie stukredytową monetę, którą
natychmiast chwycił.
- Takie prawo.
- Właśnie się zmieniło - za pierwszą monetą podążyła druga. Na jego twarzy
na moment pojawił się cień uśmiechu. Wstał i ruszył w kierunku drzwi.
Przed budynkiem czekała na nas Angelina. Dostrzegłem wściekłe ogniki w jej
oczach.
- Jeszcze minuta z Igorem i musiałabym go zabić. Wręcz widziałam pożądanie
wypełzające na jego twarz. Szkoda, że potrzebujemy kierowcy... No, więc zamiast go
stuknąć, wolałam tu przyjść. Załatwiłeś?
- Mam taką nadzieję! - odparłem z fałszywym optymizmem. - Ten drugi
wybitny mówca właśnie prowadzi nas do świniozwierza. Idziemy za nim? - na samą
myśl o ponownym zobaczeniu tych wspaniałych zwierzaków, wróciła mi chęć
działania. - Pamiętaj zawsze, że te zwierzęta podróżowały z ludźmi przez przestrzeń,
służąc zarówno do obrony, jak i jako źródło pożywienia. Są naprawdę wspaniałe -
krzyżówka groźnego iglastego jeżozwieża oraz jakże pożytecznej świni. Ups!
Właśnie weszliśmy do budynku i nagle stanęliśmy oko w oko z potężnym
zwierzęciem. Nozdrza Angeliny rozszerzyły się - nie do końca podzielała mój
entuzjazm dla tych istot. To była sztuka, o jakiej marzyłem. Świniozwierz zjeżył na
nasz widok olbrzymie czerwone kolce. Jego oczy błyszczały gniewem. Na podłogę
kapnęło kilka kropli piany z pyska.
- Suuei - powiedziałem miękko - suuei, suuei, dobra świnka.
Sięgnąłem zdecydowanie ręką do przodu i podrapałem zwierzaka między
uszami. Opuścił natychmiast kolce i wydał z siebie rozkoszne mruknięcie.
Świniozwierze same nie potrafią dosięgnąć tego miejsca, a uwielbiają być drapane
między uszami. Angelina widziała już tę sztuczkę wcześniej, ale właściciel farmy
wytrzeszczył oczy tak, że miałem wrażenie, iż zaraz wypłyną mu na wierzch.
- Uważaj! To zabójca!
- Jestem pewien. Ale tylko dla tych, którzy na to zasługują. Dla normalnych
ludzi jest lojalnym i opiekuńczym towarzyszem. Dobra świnka - powtórzyłem,
podziwiając olbrzymi rozmiar zwierzęcia. Żałowałem, ale jednak musiałem je tu
zostawić. Knur był imponujący, ale niestety znacznie za duży na scenę.
- Potrza mniejszego.
Weszliśmy głębiej do świniarni. Minęliśmy zmęczone samice z młodymi,
obejrzeliśmy jeszcze wiele tych cudownych istot, aż nagle przed jednym z boksów
zatrzymałem się i aż westchnąłem z zachwytu. Stała przede mną jedna z
najpiękniejszych samic jednoroczniaków, jaką kiedykolwiek widziałem. Małe oczka
świeciły bystro i wesoło, delikatne kolce były lekko nastroszone. Zatuptała małymi
kopytkami, kiedy ją zawołałem i zamruczała rozkosznie, gdy podrapałem ją we
właściwym miejscu.
Ubiliśmy interes. Trochę kredytów znowu zmieniło właściciela, a my
dostaliśmy kawałek liny w charakterze smyczy. Nasz nabytek natychmiast zrozumiał,
czego od niego chcemy i pobiegł z nami do ciężarówki niemal przy nodze.
- Jest cudowna - powiedziałem. - Nazwiemy ją Gloriana.
- A kto to był? - zapytała podejrzliwie Angelina. - Jakaś twoja była
przyjaciółka?
- Ależ skąd! To imię z legend, z mitologii. Gloriana, bogini farmerów, często
przedstawiana z prosiaczkiem na ramieniu...
- Zmyślasz!
- Skąd!
- Gdybym nie znała cię lepiej, Jimie di Griz, pomyślałabym, że jesteś jakimś
szalonym zoologiem z twoim chorym podziwem dla tych stworów.
- Kiedy byłem małym chłopcem, nie miałem innych przyjaciół poza
świniozwierzami.
- Ale teraz jesteś już dużym chłopcem i możesz lepiej dobierać sobie
przyjaciół. Dojedźmy wreszcie do cyrku.
Opuściłem tylną klapę naszego wehikułu i Gloriana wmaszerowała tam
ochoczo. Pomiędzy kabiną a paką było niewielkie okienko, mogłem więc
obserwować, jak sprawuje się podczas jazdy. Była naprawdę bardzo dobrze
wychowana i prawie całą drogę spała.
Nie będę więcej opowiadał o naszej podróży do miasta. O niektórych rzeczach
lepiej jak najszybciej zapomnieć, wyrzucić je także ze wspomnień, niech przepadną
gdzieś w kącie. W każdym razie duch w nas znacznie upadł i nie poprawiło się to po
wjeździe do miasta.
Było już po zmierzchu, gdy dotarliśmy do wielkiego budynku, który był
miejscem naszego przeznaczenia. Wyładunek poszedł sprawnie, tylko Igorowi udało
się upuścić nasze bagaże do szamba. Potem jeszcze spojrzał na drepczącą w miejscu
Glorianę.
- Kupsko świni na pace. Dwadzieścia kredytów więcej.
Zajrzałem do paki i pokręciłem przecząco głową.
- Nie ma kupska, nie ma szmalu.
Odliczyłem mu uzgodnioną należność. Przeliczył ją powoli i schował do
kieszeni. Potem jednak jego brwi zmarszczyły się w ciężkim wysiłku umysłowym.
Coś mu się jednak przypomniało.
- Widzę kupsko. Płać.
- Nie widzę kupska, ty nie zobaczysz forsy. - Płać!
Machnął w moim kierunku wielką pięścią i skoczył naprzód.
- Ja to załatwię! - zawołał radośnie Angelina.
Nawet nie zdążyłem odpowiedzieć, a jej noga już zahaczyła o stopę Igora.
Kiedy leciał na ziemię, zdzieliła go jeszcze porządnie pięścią w kark. Zwalił się na
ziemię z miłym dla ucha łoskotem.
Pozbierał się, mrucząc pod nosem wyzwiska.
Wskazałem mu ciężarówkę.
- Wynoś się! Zanim będzie jeszcze gorzej.
Miałem nawet nadzieję, że spróbuje jeszcze powalczyć. Obraził moją
Angelinę, a ja nie przyjmuję tego lekko. I nie tylko ja to tak odbierałem. Usłyszałem
szelest unoszących się kolców i Gloriana pognała do ataku. Igor wrzasnął i chwycił
się za nogę, o którą zahaczył jeden z kolców. Wciąż klnąc, wskoczył błyskawicznie
do kabiny. Ciężarówka znikła w ciemnościach nocy... Ale i tak miał kieszenie pełne
moich kredytów, łobuz.
Stanęliśmy przed drzwiami budynku. Gloriana pociągnęła z rozkoszą nosem,
zanurzając łeb w stojącym obok śmietniku. Ja natomiast wcisnąłem przycisk
znajdujący się pod tabliczką ”Scena Colosseo - wejście”
Zamek zazgrzytał, drzwi uchyliły się i pojawiła się w nich nie dogolona twarz.
- Czego tu?
- Czy to jest obecne miejsce występów cyrku Bolshoi Big Top?
- Taa...
- Więc otwórz szerzej te wrota, mój dobry człowieku. Masz zaszczyt
rozmawiać nie z kim innym, jak z samym Marvellem Wspaniałym.
- Spóźniłeś się.
- Nigdy nie jest za późno, by spotkać się z wierną publicznością, która
wkrótce już będzie oczekiwać każdego mojego występu ze wstrzymanym oddechem.
Prowadź do garderoby, przyjacielu.
Wprowadził nas w głąb Colosseo. Angelina szła obok mnie, Gloriana dreptała
nieopodal, a bagaż jechał za nami. Moja nowa i wspaniała kariera miała się wkrótce
rozpocząć.
- Spóźniłeś się - usłyszałem jeszcze jeden głos. Odwróciłem się w kierunku,
skąd dochodził.
- Cerber pilnujący drzwi powiedział dokładnie to samo. A ty jesteś...
- Harley Davidson. Kontaktowaliśmy się już.
Wysoki, ciemnowłosy mężczyzna wszedł do garderoby w ślad za nami.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Z całą pewnością był prowadzącym całe przedstawienie
konferansjerem - szałowo ubrany, od czarnych lśniących butów po jeszcze
ciemniejszy kapelusz.
- Mam nadzieję, że jesteś naprawdę tak dobry, jak wynika z twoich referencji
- powiedział.
Też miałem taką nadzieję, zwłaszcza iż wszystkie moje referencje były
sfałszowane.
- Nawet lepszy! - entuzjazmem starałem się wywrzeć odpowiednie wrażenie.
- Ostatni mag, jakiego mieliśmy, rzadko był na tyle trzeźwy, aby brać udział w
przedstawieniu.
- Zapewniam cię, że jestem całkowitym abstynentem. Czy mogę przedstawić
moją żonę? Angelina.
Jak przystało na prawdziwego dżentelmena, ujął dłoń Angeliny i złożył na niej
pocałunek.
- A to jest Gloriana.
Na naszą pupilkę też spojrzał z zainteresowaniem, ale tym razem obyło się
bez pocałunku.
- Lubią sztuczki ze zwierzętami. Tworzą atmosferę. Znasz może Wielkiego
Grissiniego? On też posługiwał się takim zwierzakiem.
- Czy go znam! Jest moim mistrzem. To on nauczył mnie wszystkiego, co
umiem.
- Miło mi to słyszeć. To jak znak jakości. Do pierwszego przedstawienia jest
jeszcze parę godzin. Odpocznij. Wyglądasz na zmęczonego. Obudzą cię tak, byś miał
wystarczająco dużo czasu na przygotowanie.
- Jest tu w pobliżu jakaś restauracja? - zapytała Angelina. - Ostatnio jedliśmy
dość dawno temu.
- Żadnej, jaką mógłbym polecić. Ale działa kilka szybkich dostaw na telefon.
Niektóre potrawy można zjeść...
- Cały czas mnie unikasz, Harley. Musimy pogadać.
Głos mężczyzny, który nagle wkroczył do pokoju, zadudnił jak grzmot
przebudzonego wulkanu. Przybysz był mojego wzrostu, ale za to co najmniej
dwukrotnie szerszy w barach. Głowę miał ogoloną na łyso, za to jego twarz zdobiły
zakręcone czarne wąsy. Miałem cały czas wrażenie, że jego ubranie pęknie w szwach
przy następnym ruchu, tak bardzo rozpychały je potężne mięśnie o grubości sporego
konara. Biceps tego faceta miał większą średnicę niż moje udo. Rozpoznałem gościa,
widziałem przecież wcześniej jego zdjęcia. To w jego poszukiwaniu przebyliśmy te
wszystkie lata świetlne.
- Cóż za spotkanie! - zawołałem z entuzjazmem. - Ty możesz być tylko tym
sławnym w całej galaktyce Puissanto! Naprawdę miło cię ujrzeć. Jestem Marvell
Wspaniały - postąpiłem krok naprzód i wyciągnąłem rękę w geście powitania.
Wyciągnął tylko dwa palce, które z trudem objąłem dłonią. Ścisnąłem je
mocno, ale były równie twarde jak metalowe pręty. Zamrugał małymi czerwonymi
oczkami. Widziałem, że jego głowa pracuje teraz usilnie.
- Słyszałeś o mnie?
- W najdalszych krańcach galaktyki krążą o tobie różne opowieści.
Po jego twarzy przeniknął zadowolony uśmiech, kiedy gładko przełknął moje
pochlebstwo. Potem jednak znów przybrał gniewny wyraz twarzy, gdy zwrócił się do
Davidsona.
- Dlaczego strażnicy nie pozwalają mi opuścić budynku?
- Bo jesteś wygnany z miasta, dlatego właśnie. A każdy kredyt, który
wydałem na łapówki, żeby wyciągnąć cię z aresztu, zostanie potrącony z twojej
zapłaty.
- Nie ma tu co robić cały dzień.
- Również w mieście.
- To wcale nie było tak, jak oni mówią.
- Oczywiście, że było! Czy wiesz, ilu świadków musiałem przekupić, aby
uwierzono w twoje kłamstwa? W dodatku takie historie przytrafiały ci się już
wcześniej. I dobrze o tym wiesz.
- Wyzwali mnie.
- Ach tak. Wszystkich dwudziestu ośmiu hutników wyzwało cię do walki?
Trzech jest w szpitalu, a wszyscy byli nieprzytomni, kiedy przyjechała policja.
- Tak się tylko bawiliśmy...
- Ostatni raz. Jeszcze jedno takie zdarzenie i wylatujesz stąd. Będziesz musiał
sobie znaleźć nowy cyrk.
Harley miał mocne nerwy i spore jaja, stał wprost przed tym potworem i walił
prosto z mostu. Przez moment już myślałem, że będziemy świadkami morderstwa i
destrukcji całej garderoby. Puissanto zacisnął pięści, jego bicepsy napięły się groźnie,
żyły pod skórą nabrzmiały jak błękitne węże. Potem jednak wymamrotał coś pod
nosem i odszedł, obróciwszy się na pięcie.
- Często tak? - spytałem, gdy napięcie nieco zelżało.
- Zbyt często. Kiedy skończy mu się ten angaż, nie podpiszę następnego. Mam
aż nadto kłopotów z hipogryfami - spojrzał ponurym wzrokiem na Glorianę. - Mam
nadzieję, że chociaż ona jest dobrze ułożona.
Wyszedł. Angelina zamknęła za nim drzwi, a potem opadła na krzesło z
głośnym westchnieniem ulgi.
- Zgadzam się w zupełności - powiedziałem. Uśmiechnęła się.
- Witamy w show-biznesie.
Rozdział 6
Dzisiejszy wieczór naprawdę zapowiadał się gorąco. Przekonałem się o tym,
przechodząc koło pokoju ochrony, który znajdował się niedaleko garderoby. Kątem
oka dostrzegłem wówczas rzędy ekranów pokazujących morze świateł u wejścia do
cyrku. Faktycznie, sporo się tam działo. Lokaje otwierali drzwi i witali wchodzących
Dostojnie i bogato odziane pary wysiadały z pojazdów wszelkiego rodzaju -
latających, toczących się na kołach lub gąsienicach, a w jednym przypadku był to
nawet jakiś skaczący wehikuł. Zdałem sobie sprawę, że pachnie tu naprawdę sporymi
pieniędzmi. Nie wydawało się to aż takie dziwne - ta część Fetor, którą widziałem
dotychczas, to były tylko dolne warstwy przemysłowego świata - górnicy, hutnicy,
fabryki i podobne obrzydlistwo. Obrzydlistwo, które oznaczało spore dochody dla
tych nielicznych szczęśliwców na szczycie. Dobry stary kapitalizm z dobrymi starymi
kapitalistycznymi krwiopijcami - niewiele dla mas na dole, wszystko dla kilku
pijawek na górze.
Te głębokie rozważania społeczno-ekonomiczne porzuciłem jednak
natychmiast, gdy tylko wszedłem do garderoby. Angelina oceniała właśnie swą
kreację w wielkim lustrze.
- Zielony kostium! - zawołałem. - Cudowny, przepiękny, oszołamiający!
Muszę pocałować tę boginię wdzięku!
Powstrzymała mnie uniesiona w górę ręka.
- Później. Już od pół godziny nakładam na siebie ten teatralny makijaż i nie
pozwolę ci go teraz rozsmarować.
- Ale będę mógł rozsmarować go później?
Za ten niezbyt bystry żart zostałem nagrodzony tylko zmęczonym
westchnieniem.
Przyjrzawszy się mojej pięknej żonie dostrzegłem, że ma pogłębione cienie
pod oczami, wyżej uniesione brwi o nieco ciemniejszej barwie oraz zaróżowione
pudrem policzki.
- Teraz twój makijaż, Jim. Tak, jak ci pokazywałam.
- Już, już - usiadłem przed lustrem i zacząłem pracować nad podkładem.
Kątem oka dostrzegłem odbicie Gloriany, która wierciła się w swoim koszu.
- Sprawiała jakieś kłopoty? - zaniepokoiłem się.
- Wręcz przeciwnie. Zachowywała się bardzo przyzwoicie, dopóki jakiś
pijany gość nie próbował wtargnąć do garderoby. Była szybsza niż ja. Facet miał
nogawki w strzępach w ciągu sekundy, ale chyba nawet tego nie zauważył, zwiewając
korytarzem. Dostała w nagrodę kanapkę z serem i czarnymi truflami oraz miskę
mleka. Teraz odpoczywa. A ja założyłam zieloną suknię, bo dobrze się komponuje z
czerwonymi kolcami Gloriany.
Mieliśmy jeszcze sporo czasu. Nasz występ był ostatnim przed pierwszą
przerwą, ale nie mogliśmy się powstrzymać przed pójściem na tył sceny i spojrzeniem
na salę przez szparę w kurtynie. Wszystkie loże i krzesła były zajęte.
Zaraz jednak musieliśmy się cofnąć. Zaczęto ściągać cały ciężki osprzęt
Puissanta. To jego występ miał otwierać przedstawienie.
- Idźcie do bocznego skrzydła - polecił nam Harley Davidson w chwili, gdy
zagrano już otwierające fanfary. On sam wysunął się przed kurtynę i usłyszeliśmy
powitalne oklaski widzów.
- Panie i panowie, a także robotnicy, witamy w Bolshoi Big Top.
To spowodowało następną falę aplauzu, szczególnie na górnym balkonie,
gdzie, oddzielona gęstą siatką od reszty widowni, zasiadała biedota. Konferansjer
odczekał, aż oklaski ucichną.
- Będziecie wkrótce świadkami najwspanialszych występów w całej
galaktyce. Odłóżcie na bok wszelkie troski i cieszcie się wyjątkowym
przedstawieniem. Dzisiaj jeszcze zadziwi was świat tajemniczej magii Marvella
Wspaniałego. Będziecie podziwiać niewiarygodne formy życia podczas występu
galaktycznych potworów Mistrza GarGoyla. Przyciągnie wasze oczy kusząco piękna
Belissima i jej baletnice.
Teraz rozległy się nie tylko grzmiące oklaski, ale także i donośne gwizdy z
górnej części widowni.
- A na otwarcie tego zapierającego dech w piersiach przedstawienia
zobaczycie człowieka z tytanu, najsilniejszego mężczyznę w naszej galaktyce, a i we
wszystkich innych, niezapomnianego, niewiarygodnego i niemożliwego do
zatrzymania - Puissanto!
Konferansjer cofnął się. Kurtyna rozchyliła się szeroko i publiczność mogła
przez chwilę podziwiać nieruchomego, półnagiego, świecącego od oleju i
promieniującego wręcz testosteronem siłacza z jego gigantycznymi mięśniami.
Ponieważ staliśmy wraz z Angeliną za bocznymi skrzydłami kurtyny, z bliska oglą-
daliśmy występ Puissanta. A zapewniani, że było na co popatrzeć.
- Wysokiej klasy stal - powiedział Davidson, gdy siłacz podniósł szeroką na
palec, metrowej długości sztabę metalową. Trzymając ją za oba końce, ukląkł i oparł
o kolano. Potem rozlegały się już tylko ”ochy” i ”achy” widowni, gdy bez
najmniejszego wysiłku zwinął sztabę w pierścień wokół swego uda. To podobało się
każdemu, ale publiczność naprawdę oszalała, gdy Puissanto pochwycił sztabę zębami
i przegryzł na pół.
- Teraz zobaczycie - zapowiedział konferansjer, gdy aplauz ucichł nieco -
dwóch sympatycznych murarzy, którzy tu właśnie na scenie zbudują dla nas mur. W
tym czasie Puissanto będzie dalej państwa zabawiał pokazem swojej siły.
Na dole pośród elit zapanowała cisza, natomiast kamraci murarzy z góry
zagrzewali ich w pracy dobrymi radami, a nierzadko i niewybrednymi bluzgami.
Podczas gdy Puissanto demonstrował drobne przykłady swej siły, robotnicy na scenie
pracowicie pokrywali cementem kolejne warstwy cegieł. Mur rósł. Był już wysokości
człowieka, gdy zabrzmiała kolejna fanfara i konferansjer znów wystąpił na przód
sceny.
- Solidne cegły i beton. Sami widzieliście, jak wznoszono mur. Normalny
potężny mur, a przynajmniej ten mur będzie taki, gdy stwardnieje beton. Nie mamy
jednak czasu na czekanie, więc użyjemy maszyny, która wzmacnia ściany stawiane w
trudnych warunkach naturalnych.
Rozległy się kolejne krzyki i westchnienia, gdy ścianę ogarnęły płomienie
ognia, skierowane tam przez operatora zapowiedzianego urządzenia. Przez dłuższą
chwilę wodził on ogniem w górę i w dół muru. Następnie pojawili się na scenie dwaj
ludzie z potężnymi młotami, którzy przy akompaniamencie chóru i orkiestry
kilkakrotnie zaatakowali mur. Pozostał nienaruszony. Wreszcie faceci z młotami
ukłonili się i opuścili scenę. W ich ślady poszedł kłaniający się publiczności
konferansjer.
Scena pogrążyła się w ciemności. Reflektory oświetlały jedynie punktowo
mur i potężną postać siłacza, który podszedł bliżej i uważnie przyjrzał się ścianie. Na
widowni panowała śmiertelna cisza, gdy atleta popukał w ścianę potężną pięścią i
uśmiechnął się. Teraz na scenie był tylko człowiek i mur, reszta nie istniała,
pogrążona w mroku.
Siłacz odszedł aż na sam brzeg sceny, odwrócił się i pochylił nieco głowę.
Rozległy się werble, ich dudnienie narastało, przechodząc w donośne crescendo,
które kontrastowało z całkowitym milczeniem publiczności. Puissanto pochylił głowę
jeszcze bardziej i ruszył miękkim krokiem. Nabierał szybkości i już w biegu zgiął się
w pół. W pełnym pędzie huknął łysą głową w sam środek ściany. Ściana zatrzęsła się,
pękła i rozpadła na kawałki.
Teraz naprawdę rozpętało się piekło. Atleta starł z głowy cementowo-ceglany
pył i ukłonił się wiwatującemu tłumowi. Publiczność szalała. Nie przestawała klaskać
i wiwatować mimo trzykrotnego jeszcze wyjścia kłaniającego się atlety na scenę.
Musiał pokazać coś jeszcze, zanim zgodziliby się go wypuścić. I pokazał. Chociaż
tym razem była to nieco nietypowa sztuczka.
- Puissanto słyszy wasze wiwaty i rozumie wasz entuzjazm - zwrócił się do
publiczności konferansjer. - Dlatego też, aby sprawić wam przyjemność, zdecydował
się na bis.
Po ukłonieniu się publiczności Puissanto nie wrócił za kurtynę, ale zszedł ze
sceny pomiędzy ludzi. Uścisnął kilka dłoni, a raczej dał kilku osobom do uściśnięcia
dwa palce. Uśmiechał się przy tym szczęśliwy, zwłaszcza gdy pocałowało go kilka
pięknych kobiet. Potem zaś powrócił przed pierwszy szereg krzeseł i ukłonił się
ponownie. Kłaniając się, oparł dłonie na dwóch stojących przed nim krzesłach. Bez
wielkiego wysiłku wyrwał je oba równocześnie z miejsc umocowania i uniósł w
powietrze wraz ze znajdującymi się na nich kobietą i mężczyzną. Tłum wybuchnął
wiwatami i zarazem śmiechem z porwanych w górę, którzy kurczowo uchwycili się
krzeseł. Zabrzmiały znów fanfary, a Puissanto, trzymając wciąż nad głową krzesła,
wraz z pasażerami wszedł na scenę i odwrócił się do publiczności.
Zaczął żonglować krzesłami jak parą olbrzymich piłek, chociaż oczywiście
podrzucał swe przypadkowe ofiary na niewielką wysokość i w pozycji pionowej.
Sprawnie też i bez najmniejszych trudności chwytał opadających w swe wielkie
dłonie. Pięciokrotnie powtórzył ten niezwykły pokaz zarówno siły, jak i niezwykłej
koordynacji ruchów, a potem bezpiecznie postawił oboje widzów wraz z ich
krzesłami na ziemi. Dziewczyna pocałowała go, a wtedy publiczność całkowicie
straciła wszelkie panowanie nad sobą.
- Zapłacisz za te zniszczone krzesła, Puissanto! - Stojący koło mnie Harley
Davidson krzyczał do siłacza spoza kurtyny, ale pośród zagłuszających wszystko
wiwatów tłumu tylko ja słyszałem jego słowa. - Potrącę ci z wypłaty.
Techniczni uprzątnęli scenę, siłacz ukłonił się po raz ostatni i zakończył
wreszcie swój występ.
Kiedy aplauz zaczął wreszcie cichnąć, muzyka zmieniła się zupełnie,
pobrzmiewając tematami znanymi raczej z marsza żałobnego, którym towarzyszyły
rozlegające się od czasu do czasu wybuchy obłąkanego śmiechu jakiegoś szaleńca.
Światła ściemniały i zgasły, natomiast upiorny śmiech brzmiał coraz głośniej. Na
scenę został skierowany pojedynczy błękitnawy snop światła, a w jego kręgu stanął
przystojny mężczyzna w smokingu, który ukłonił się publiczności i odezwał głosem
kojarzącym się nieodparcie z siarką i demonami.
- Witam na Potwornym Show Intergalaktycznym GarGoyla.
Cofnął się, a jego miejsce zajął zielonoskóry czteroręki człowiek, który
również z gracją ukłonił się zebranym. Ubrany był w szkocką kraciastą spódnicę, a
przy pasie miał skórzaną sakwę. Z niej właśnie wyciągnął małą białą czaszkę i
wyrzucił w górę... potem następną i następną, aż fruwała ich niezliczona ilość, a on
żonglował nimi w skomplikowanych układach za pomocą wszystkich swych czterech
rąk. Robiło to wrażenie i publiczność nie pozostała obojętna. Zwłaszcza że wkrótce
czaszki jedna po drugiej zaczęły lecieć na widownię, gdzie ludzie stoczyli małą
walkę, aby je zdobyć. Czaszki zostały zresztą wkrótce zjedzone przez swych nowych
właścicieli; okazało się bowiem, że są zrobione z cukrowej masy.
- Dziękuję, dziękuję, przyjaciele. Jestem tu dzisiaj z wami, by podarować wam
tchnienie ohydy, drżenie strachu, grymas obrzydzenia. Zebrane z najodleglejszych
krańców galaktyki, tylko dla was kochających się w horrorze, wszelkie wybryki
natury kryjące się przed oczami zwykłych ludzi. Pomyłki genetyczne, potworne mu-
tacje, o których może słyszeliście, a może widywaliście w snach. Ale jeśli o nich
śniliście panie i panowie, były to koszmary senne. Przerażający jeźdźcy nocy - takie
jak Człowiek Ślimak!
Kurtyna rozchyliła się gwałtownie, równie gwałtownie zapaliły się wszystkie
światła, oświetlając istotę na scenie. Pomiędzy publicznością rozległy się okrzyki
przestrachu i niedowierzania. Były powody. Istota humanoidalna o poskręcanym,
zwiniętym ciele i oślizgłej skórze. Częściowo zakryta twardą muszlą, w którą cofnęła
się teraz, przestraszona hałasem. Potem zaczęła uciekać ze sceny. Pełzła powoli,
zostawiając za sobą wyraźny mokry tor. Przesuwała się w moim kierunku, widziałem
te wielkie przerażone oczy i wzdrygnąłem się. Wiedziałem, że nie jest zmutowanym
żywym człowiekiem, lecz tylko pseudocielesnym robotem, ale odetchnąłem z ulgą,
gdy to coś skręciło i odpełzło w innym kierunku. Ktokolwiek jednak zaprojektował i
wykonał tę istotę, miał zwichrowany umysł.
Potem publiczność powitała z większym zaangażowaniem dziewczynę-ptaka z
kolorowymi skrzydłami zamiast rąk i dziobem w miejscu ust. Zwłaszcza sprawiło im
wyjątkową radość, gdy istota ta uleciała kilka stóp w powietrze.
Było jeszcze wiele podobnych mutacji. Widzom podobał się ten pokaz, co
wiele powiedziało mi o mieszkańcach Fetor. Ja sam czułem już narastające
obrzydzenie, a mimo to miałem nadzieję, że ten pokaz nigdy się nie skończy. Każda
upływająca minuta przybliżała mój sceniczny występ. Jak powinienem zwrócić się do
tej publiczności? Miałem niestety za mało czasu, żeby przygotować takie drobiazgi i
nabrać scenicznej rutyny. Mogłem tylko wykorzystać swą magię - prostą i w czystej
postaci.
Z trudem i w wielkim zdenerwowaniu obserwowałem występy na scenie,
miętosząc coraz bardziej nerwowo w rękach rekwizyty. Pojawiła się Angelina,
prowadząc Glorianę na złotym łańcuchu. Zaniepokoiła się, widząc wyraz mojej
twarzy.
- Źle się czujesz? Bardzo pobladłeś.
- Trema przed pierwszym występem. Czy zdajesz sobie sprawę, że pierwszy
raz będziemy pokazywać te sztuczki przed wielką publicznością? Po tych wszystkich
głupstwach wypisywanych na plakatach?
- No wiesz, to zupełnie jak nie ty. Patrzyłeś bez strachu na wielkie spluwy,
małych generałów, olbrzymie potwory, groźnych poborców podatkowych. Nigdy się
nie zawahałeś. Więc teraz też przestań się pocić i weź się w garść. Wypij trochę -
wyciągnęła małą flaszkę brandy. - i pamiętaj motto.
- Gdy mocna wóda, wszystko się uda - zaintonowaliśmy razem, a ja
pociągnąłem tęgiego łyka z flaszki.
Byliśmy zatem już gotowi do wkroczenia na scenę. Czekaliśmy jeszcze tylko,
aż konferansjer zakończy błyskotliwe wprowadzenie.
- ...skoczył z tysiącmetrowej wieży do małej beczki z wodą i przeżył ten skok!
Zakuty w kajdany, związany łańcuchami i zamknięty w stalowej szafie, został
wrzucony do oceanu i po wielogodzinnej walce zdołał się stamtąd wydostać!
Czy ja zwariowałem, pisząc takie rzeczy w reklamówkach? Zgubią mnie teraz
moje własne kłamstwa.
- ...więc już bez dalszych wstępów - oto mistrz magii, arcymistrz mrocznej
sztuki, czarnoksiężnik wielkiej mocy, Marvell Wspaniały!
Spokojnie, tylko spokój może cię uratować, Jim - przemawiałem sarn do
siebie. Spokój, spokój. Wyszedłem na środek sceny, ukłoniłem się... i o mało się nie
przewróciłem. Wprost naprzeciw mnie, w pierwszym rzędzie, siedział mój syn
Bolivar i bił brawo jak szalony. Ależ on powinien być o całe lata świetlne stąd!
Zamurowało mnie. Na szczęście nie musiałem nic mówić. Odwróciłem się i
wyciągnąłem rękę, zapraszając tym gestem Angelinę. Wkroczyła na scenę z gracją.
Tłum szalał. Czy tak spodobał im się świniozwierz na złotym łańcuchu, czy nasze
wejście?
Trudno mi powiedzieć, jak przebiegał ten występ, bo opanowało mnie
całkowite odrętwienie umysłu. Przynajmniej, o ile pamiętam, nie upuściłem niczego.
No i słyszałem ”ochy” we właściwych miejscach, a także śmiech tam, gdzie się go
spodziewałem. Angelina podawała mi rekwizyty w odpowiednich momentach,
krzyczała donośnie, gdy przekrawałem ją na pół w drewnianym pudle, zbierała listy
do czytania telepatycznego, tajemniczo lewitowała w powietrzu. A potem nagle
zobaczyłem ją przed sobą z Glorianą na łańcuchu i zrozumiałem, że nadszedł czas na
końcowy numer znikającego świniozwierza.
- Patrzcie i podziwiajcie! - zawołałem. - Piękna i bestia. Żywi i materialni...
Jak na razie. Teraz proszę o absolutną ciszę. Jeśli cokolwiek pójdzie źle, jedna drobna
pomyłka, momentalna utrata koncentracji, to rezultat może być katastrofalny. Teraz
obie ”panie” wejdą do klatki. Moja asystentka Angelina, jak widzicie, przykuwa
groźnego świniozwierza do podłogi ciężkimi łańcuchami. Są gotowe. A wy, drodzy
widzowie, jesteście gotowi? Tak, widzę, że tak. Oto magiczne słowo zaklęcia...
Monosodiumglutamate!
Kurtyna opadła i uniosła się w ułamek sekundy później, a klatka była pusta.
Publiczność oczywiście zaryczała entuzjastycznie. Po kobiecie i zwierzęciu nie było
ani śladu. Kurtyna znów opadła, a ja, kłaniając się, wystąpiłem przed publiczność po
raz ostatni. Bolivar rzucił na scenę bukiet kwiatów, który uniosłem, pokazując
jednocześnie synowi niemal niezauważalnym ruchem palca zaplecze sceny. Skinął
głową.
Był w garderobie, jeszcze zanim ja tam dotarłem. Kiedy wszedłem, właśnie
całował na powitanie powietrze koło policzka Angeliny, żeby nie rozmazać jej
makijażu. Ukłoniła się z wdziękiem, gdy wręczyłem jej bukiet.
- Od Bolivara - powiedziałem.
- Także od Jamesa, Sybili i Sybilli. Obiecałem zadzwonić do nich, jak tylko
skończy się przedstawienie. Naprawdę było wspaniałe. A to jest ten wasz potężny
świniozwierz?
Gloriana chrząknęła potwierdzająco i podstawiła się do drapania.
- Czy można zapytać, co właściwie tutaj robisz?
- Oczywiście pracuję w banku. Odkąd wiedzieliśmy, że wybierasz się na tę
planetę, James grzebał w swoim komputerze coraz głębiej i zbudował taką bazę
danych na temat Fetor, że nigdy byś w to nie uwierzył. Wiesz, że tylko w tym mieście
jest czterdzieści banków?
- Wierzę. Tutaj są pieniądze.
- Największe rezerwy spośród tutejszych banków ma Bankrott-
Geistesabwesed. Słyszałeś kiedyś o nim?
- Nie. A powinienem? Język można sobie połamać.
- Pokopaliśmy trochę w danych. Nie było to łatwe, ale w końcu
dowiedzieliśmy się, że należy on do twojego starego przyjaciela. Imperetriksa von
Kaiser-Czarskiego.
- Do Kaiziego?
- Nie inaczej. Podobnie jak Pierwszy Międzygwiezdny Bank Wdów i Sierot, o
którym ci wspominał. Z jakichś powodów znanych tylko jemu nazwisko właściciela
tego pierwszego jest tajemnicą. Posłałem do niego wiadomość, że pomagamy ci w
śledztwie. I powiedziałem, że bardzo ułatwiłoby nam pracę, gdybym został
zatrudniony w tutejszym oddziale tego jawnego Banku Wdów i Sierot. Tak, żebym
mógł być na miejscu, gdy coś się zacznie dziać. Pomyślałem sobie, że z jego
poparciem dostanę tę robotę.
- I zatrudniono cię? - zapytała Angelina, jak zawsze zainteresowana karierą
swych synów.
- Niezupełnie. Tak mu się spodobały moje umiejętności, że mianował mnie
dyrektorem.
- Mój syn dyrektorem banku! - uśmiechnęła się uszczęśliwiona Angelina.
- A więc jeszcze jedno wydarzenie, które będziemy dziś świętować -
powiedziałem.
W tym momencie zadzwonił telefon. Bolivar wyciągnął z kieszeni aparat,
słuchał przez chwilę, potem wyłączył.
- Coś ważnego?
Przytaknął ruchem głowy. Zauważyłem, że ma nieco ponurą minę.
- To był kierownik nocnej zmiany. Zdaje się, że dokładnie kilka minut temu
obrabowano bank.
Rozdział 7
Muszę wracać do banku - Bolivar zdecydowanie ruszył w kierunku drzwi.
- Idę z tobą - odparłem, podskakując na jednej nodze. Wiadomość o rabunku
zaskoczyła mnie w trakcie zdejmowania scenicznych spodni.
- Najpierw obaj się uspokójcie i rozważcie przez chwilę rzecz na chłodno -
powiedziała, jak zwykle praktyczna, Angelina. - Obrabowano bank. Policja na pewno
już tam jest i zabezpiecza miejsce przestępstwa. Nie ma więc potrzeby gnać na
złamanie karku.
Bolivar miał już rękę na klamce, ale cofnął ją.
- Niby racja - mruknął. Odwrócił się od drzwi i spokojnie usiadł.
- Jak zwykle jesteś światłem mądrości rozjaśniającym mroki ignorancji -
wygłosiłem pochwalną tyradę pod adresem żony.
Usiadłem i powoli ściągnąłem buty; dzięki temu bez większego trudu udało
mi się w końcu zdjąć ubranie.
- Kiedy będziemy się przebierać - odwróciłem się do syna - mógłbyś
zadzwonić do najbliższego eleganckiego hotelu i zarezerwować dla nas pokój oraz
zamówić transport. Przyjechaliśmy za późno, aby się tym zająć.
- Już się robi - nasz syn na chwilę przykleił się do telefonu. - Gotowe. Czeka
na was apartament królewski w Waldorf-Castoria, limuzyna zaraz zostanie
podstawiona.
- Powiadom ich, że będziemy gotowi dopiero za godzinę. Przecież mówiłam,
że muszę się przebrać - Angelina wbiegła za parawan. - i upewnij się, że będzie tam
jakiś lokal pierwszej kategorii dla Gloriany. Jestem pewna, że jest zmęczona po
dzisiejszym występie.
Ciche chrapanie dochodzące z kosza świadczyło, że Angelina jak zwykle ma
rację. Teraz także i do moich podekscytowanych szarych komórek zaczynała powoli
wracać inteligencja. Wskazałem skórzaną walizkę.
- Weźmiemy ten superkomputer. Może udzieli nam paru odpowiedzi.
- I nie zapomnijcie zadzwonić i powiedzieć mi, co zaszło w banku... -
poprosiła jeszcze Angelina.
- Jak tylko sami będziemy cokolwiek wiedzieć - przesłałem jej całusa i
wyszliśmy.
Nocne przedstawienie jeszcze się nie skończyło, toteż przed wejściem kręciło
się mnóstwo latających taksówek. Wsiedliśmy do pierwszej z brzegu. Bolivar wydał
niezbędne polecenia co do celu naszej jazdy, a następnie przekręcił gałkę jakiegoś
urządzenia wbudowanego w ściankę dzielącą nas od kierowcy.
- A co to jest? - zapytałem. Wskazał na napis poniżej.
”Wykrywacz podsłuchu” - odcyfrowałem z niejakim zaskoczeniem.
- Szpiegostwo przemysłowe jest na tej planecie sporym biznesem. Ten
przyrząd wykrywa pluskwy wewnątrz kabiny, a także tworzy pole chroniące przed
namierzaniem z zewnątrz.
- Skąd wiesz, że on sam nie jest zapluskwiony?
- Bo przetestuję go tym - wyciągnął zza pasa jakieś małe urządzenie. Pisnęło
cicho i rozjaśniło się małym zielonym światełkiem. - Wykrywacz podsłuchu. Bank je
przygotowuje i codziennie testuje za pomocą...
- Wiem, wiem, za pomocą wykrywacza wykrywacza podsłuchu. I tak dalej, i
dalej, aż do czubków. Ponieważ oczywiście każdego ranka wykrywacz wykrywacza
podsłuchów jest też testowany przez...
- Dajmy sobie z tym spokój, tato. Lepiej zastanówmy się nad rabunkiem.
Bolivar pochylił się i wcisnął kilka przycisków na taksówkowym
wykrywaczu. Natychmiast zapaliła się czerwona dioda i odezwał się metaliczny głos.
- Urządzenie podsłuchowe pod poduszką fotela z lewej strony. Bolivar sięgnął
we wskazane miejsce i wyciągnął kilka drobnych monet.
- Fałszywy alarm? - zapytałem. - Nie sądzę.
Przyjrzał się krytycznie znalezisku, a następnie otworzył okno i wyrzucił
monety na zewnątrz. Wykrywacz zamruczał jeszcze raz, zapalił zieloną diodę, a
następnie wyłączył się.
- Któraś z tych monet musiała być transmiterem.
- Dlaczego ktoś miałby ją tu zostawiać, aby nas szpiegować?
- Nie sądzę, żeby chodziło o nas. Kimkolwiek są podsłuchujący, sądzę że
chodziło im o kogoś ważnego, kto był na dzisiejszym przedstawieniu. Więc postarali
się założyć pluskwy w każdej z taksówek.
- Droga impreza.
- Na coś takiego zawsze znajdą się pieniądze. A więc teraz, gdy już mamy
zapewnioną prywatność, możemy wreszcie się zastanowić, co zrobimy w związku z
tym rabunkiem. Potrzebujemy jakiegoś planu działania.
- Święte słowa - powiedziałem z pełnym przekonaniem, po czym opadłem
bezradnie na oparcie fotela. - Tylko, że żadnego nie mamy.
- Mamy. Pierwszy raz, odkąd zdarzają się te włamania, jesteśmy na miejscu
przestępstwa. Zbierzemy wszystkie dane, naprawdę wszystkie, wrzucimy do naszego
superkomputera i zobaczymy, co z niego wylezie.
- To do roboty - pogładziłem skórzaną walizeczkę.
Tylko że nie było to takie proste. Wokół banku dostrzegliśmy przede
wszystkim dużo migających świateł, potem pełno policyjnych uniformów, a wreszcie
długą taśmę z napisem: ”Teren akcji policyjnej, nie przekraczać”. W tym miejscu
musieliśmy się zatrzymać. Kiedy tylko wysiedliśmy na ulicę, natychmiast przypałętał
się jakiś pomniejszy sługa Prawa i Sprawiedliwości.
- Odjechać. Nie ma przejścia.
- Czekaj - powiedział Bolivar, wyciągając portfel. - Jestem dyrektorem tego
banku i mam zamiar tam wejść.
Policjant spojrzał na ozdobioną drobnymi klejnotami przepustkę i sięgnął po
telefon. Jego zwierzchnik był niewiele bardziej otwarty na współpracę, toteż
musieliśmy przemierzyć cały łańcuch podwładnych i przełożonych, nim wreszcie
dotarliśmy do kogoś, kto mógł podjąć samodzielną decyzją.
- Kim jesteś? - natarł z miejsca na Bolivara.
- Bolivar di Griz, dyrektor banku. A mam przyjemność z...
- Kapitan Kidonda. Wydział Poważnych Przestępstw. Wyciągnięto mnie tu z
teatru. Cholera, nie lubię, jak ktoś psuje mi w ten sposób wieczór.
- Trudno się z tym nie zgodzić. Ale co ja mam powiedzieć?! Zatrzymaliśmy
się przed frontową ścianą banku i przez chwilę wpatrywaliśmy się w milczeniu w
wielką ziejącą tam dziurę. Ktoś inny niż wdowa czy sierota dokonał tu dużego
wycofania wkładu.
- Robi wrażenie - podsumował po chwili Bolivar. - Tutaj właśnie stała kasa
pancerna.
Policjant przytaknął.
- Naoczni świadkowie mówią, że ścianę przebił wielki hak, który
błyskawicznie wyciągnął szafę. Rozległ się tylko huk i już nie było po nim śladu.
Wszyscy mający służbę policjanci szukają teraz tej maszyny.
- A zniszczenia w samym banku? - spytał Bolivar. - Brak. Nie włączył się też
żaden alarm... za wyjątkiem zapewne tych w szafie pancernej.
Zadzwonił cicho telefon i kapitan błyskawicznie się do niego przykleił.
- Co? - słuchał przez chwilę, potem przytaknął. - Tak. Tak zróbcie. Technicy
też - wyłączył się i zwrócił ponownie do nas. - Znaleziono porzuconą szafę pancerną.
Pustą. Ile tam było w środku?
- Rachunki są w banku. Wejdźmy tam i sprawdźmy.
Bolivar pochylił się, zaglądając w wylot identyfikatora tęczówki. Automat
zapikał dwukrotnie. Następnie mój syn przyłożył dłoń do metalowej płytki przy
drzwiach. Ta rozjarzyła się lekko i drzwi otworzyły się. Wkroczyliśmy do środka.
Wewnętrzne pomieszczenie rozświetlały przyciemnione lampy na suficie, drobne
czerwone oczka kamer oraz liczne światła uliczne, których blask wpadał przez wielką
dziurę w ścianie. Podłoga była zarzucona gruzem.
Nasza obecność została wykryta i automatycznie włączyła się cicha muzyka.
Finansowa muzyka klasyczna - przywodząca na myśl rosnące zyski w arpedżio i
składane stopy procentowe w kontrapunkcie. Przeszliśmy obok masywnych drzwi do
skarbca i Bolivar pochylił się nad komputerowymi tabelami.
- Przynajmniej nie było kłopotów ze skarbcem. Drzwi są dobrze
zabezpieczone. Mają zamek czasowy, którego ustawienia nie można zmienić z
zewnątrz. Otworzą się dopiero rano, gdy zjawią się pracownicy.
Czyżby drzwi skarbca czekały właśnie na te słowa? Ledwo bowiem Bolivar
skończył mówić, zamigotały kolorowe lampki i olbrzymie koło w ich centrum
zaczęło się obracać.
- Dzień dobry, klienci - powiedział skarbiec. Koło zatrzymało się z cichym
trzaskiem, a ciężkie sztaby zatrzaskowe wysunęły się ze swych kieszeni.
- Powiedziałeś, że nie można go otworzyć? - kapitan Kidonda nie był
zachwycony obrotem sprawy.
Zanim Bolivar odpowiedział, masywne wrota uchyliły się i przez znajdującą
się za nimi opuszczoną kratę mogliśmy dokładnie obejrzeć obecny stan skarbca.
Wszystkie skrytki depozytowe były otwarte i puste.
Nagle z ogłuszającym rykiem włączył się sygnał alarmowy i zaczęły
oślepiająco migotać czerwone światła. Kapitan wrzeszczał coś do telefonu. Zatykając
uszy, przyzwał do siebie watahę policjantów, która natychmiast z impetem wbiegła
do środka.
- Jedna drużyna na tył budynku. Jest stąd jakieś tylne wyjście? - teraz
policjant krzyczał do Bolivara.
Ten przytaknął skinieniem głowy.
- Jest małe wejście dla pieszych i szeroki wjazd do garażu dla opancerzonych
pojazdów.
- Tak właśnie. Budynek ma być otoczony, żeby nawet mysz się nie
prześlizgnęła! Złodzieje są prawdopodobnie wciąż w banku. Ruszać!
Ruszyli.
Kapitan wezwał drugą drużynę, tym razem objuczoną ciężkim sprzętem.
- Strzelać do wszystkiego, co się rusza! - rozkazał.
- Mam nadzieję, że nie dotyczy to także nas - zauważył Bolivar.
- Prowadź do tylnego wejścia - rozkazał władczo kapitan, ignorując uwagi
Bolivara.
Bolivar posłuchał. Poszedłem za nimi, bo byłem ciekaw, co się będzie działo,
ale jednocześnie starałem się nie zwracać na siebie uwagi. Bolivar prowadził nas
przez cały ciąg pokojów biurowych i magazynów, aż wreszcie dotarł do celu.
- Te drzwi prowadzą do garażu - powiedział.
- Otwórz zamek i cofnij się.
Wezwał swych ludzi, którzy przyczaili się z bronią gotową do strzału.
- Kiedy pchnę drzwi, wpadacie do środka. Na nic nie czekać, od razu strzelać.
Przytaknęli w milczeniu. Zobaczyłem zacięte wyrazy ich twarzy.
Drzwi otworzyły się z impetem. Policjanci wpadli do środka, waląc w
ciemność z czego popadnie. Bolivar sięgnął ręką za framugę i zapalił światło. W
powietrzu unosił się dym. Poza tym pomieszczenie było puste.
- Otwórz zewnętrzne drzwi - rozkazał kapitan.
Bolivar włączył odpowiedni przycisk. Zawarczała maszyna, rozległ się zgrzyt
metalu. Ciężka płyta opuszczała się pod ziemię. Nasi ludzie czekali w napięciu z
bronią gotową do strzału. Na zewnątrz też byli uzbrojeni ludzie... kolejna grupa
policjantów ze spluwami wycelowanymi prosto w nas.
- Nie strzelać! - wrzasnął Bolivar, aby uprzedzić jakiegoś zbyt napalonego
komandosa. - Jesteśmy po tej samej stronie!
Zdjęli palce z cynglów, zabezpieczyli broń.
- Możesz mi wyjaśnić, co właściwie się stało? - kapitan Kidonda zwrócił się
do Bolivara.
- Oczywiście, że nie. Również byłem w teatrze.
- Ale wiesz, co się stało?
- Wiem dokładnie tyle samo, co ty. Sejf z pieniędzmi został wyrwany z banku.
I jakimś cudem, ktoś, osoba lub osoby, wszedł do skarbca i obrabował go.
- Jak?
- A skąd mam wiedzieć?
- Powinieneś wiedzieć, bo odpowiadasz za ten bank - kapitan tracił panowanie
nad sobą. - Ja zaś zaczynam sądzić, że to właśnie jest robota kogoś z banku.
Zaplanowana przez kogoś, kto dokładnie wiedział, jak się otwiera skarbiec. Kogoś,
kto potem wybrał się do teatru, aby zapewnić sobie alibi.
- Nie potrzebuję żadnego alibi! - przerwał mu ostro Bolivar. - Nie zrobiłem
tego. Nie mam nic wspólnego z napadem! Wbij to sobie do twego durnego łba!
- To obraza funkcjonariusza na służbie! - zaryczał kapitan. - To jest
przestępstwo! Natychmiast aresztować tego człowieka! - wrzeszczał.
Jego ponure policyjne przydupasy rzuciły się do nas i schwytały Bolivara.
- Nie możesz tego zrobić! - zawołałem, ruszając ku niemu i machając walizką
z komputerem niby jakąś bronią.
Kapitan odwrócił się do mnie natychmiast.
- Nie tylko mogę to zrobić, ale mogę też i ciebie wsadzić do ciupy razem z
nim, jeśli usłyszę jeszcze jedno słowo!
- Daj spokój, tato. To przecież tylko pomyłka.
- Twoja pomyłka - powiedział nie wróżącym nic dobrego tonem oficer. -
Nowy dyrektor, z innej planety, że też od razu nie zauważyłem, jakie to podejrzane.
Zawahał się przez moment, wsłuchując się w głos dochodzący z telefonu.
- Tak jest! Komisarz się ze mną zgadza. Otrzymałem rozkaz, by cię
przywieźć, A ty - wyciągnął w moim kierunku gruby paluch - wynoś się stąd albo
będziesz miał duże kłopoty.
Jego oddech śmierdział co najmniej trzema poprzednimi posiłkami, a ton
głosu pobrzmiewał nieskrywaną pogardą dla mojej osoby. Zaczynałem czuć do niego
antypatię. Nieznacznie przeniosłem ciężar ciała... i dostrzegłem spojrzenie Bolivara.
Szybkie mrugnięcie, którego znaczenie rozumiałem. ”Nie mieszaj się do tego. Nie rób
drakuli. Zabieraj się stąd i wymyśl jakiś subtelniejszy sposób rozwiązania problemu”.
Nie trzeba wiele kłapać dziobem - to było wielce wymowne mrugnięcie.
Ukłoniłem się.
- Szanowny panie oficerze - powiedziałem uniżenie. - Proszę mi wybaczyć,
straciłem na chwilę panowanie nad sobą, co w obecnej sytuacji... Ale ma pan
oczywiście rację. Sprawiedliwości musi stać się zadość. Ja wycofam się pokornie do
swojej nędznej nory, aby przemyśleć raz jeszcze swoje niestosowne zachowanie...
Tak kłaniałem się, skamlałem, pociągałem nosem, wycofując się jednocześnie
z całej tej sytuacji. Kapitan zawahał się, zapominając zamknąć usta. Przemógł jednak
zdumienie i chyba zrozumiał, że z niego kpię. Zamierzał w każdym razie wydać
jakieś polecenie, gdy Bolivar nagłym szarpnięciem wyrwał się jednemu z
trzymających go policjantów, a drugiemu sprzedał solidnego kopniaka. Powstało miłe
zamieszanie okraszane bogato przekleństwami, a ja korzystając z niego, wycofałem
się, nie czekając już na nic więcej. Znalazłem się na zewnątrz kordonu i wezwałem
taksówkę, która wolno krążyła nad bankiem, najwyraźniej z powodu ciekawskiego
charakteru kierowcy.
- Przeleć nad nimi - poleciłem. - Włącz licznik i stań tutaj. Czekamy na kogoś.
Oczywiście posłuchał z przyjemnością. Obaj mogliśmy dokładnie przyjrzeć
się ryczącej głośno policyjnej suce, która wkrótce zatrzymała się przed bankiem. Z
tym, że ja uważniej przypatrywałem się ludziom, którzy do niej wsiadali niż jej
samej.
- Za nią - rozkazałem.
- Co to, to nie. Tam jest uzbrojona policja, a to zawsze oznacza kłopoty.
- Tylko jeśli ktoś popełnił przestępstwo. A ja jestem akredytowanym
dziennikarzem. To jest moja legitymacja - podałem mu złotą monetę
pięćdziesięciokredytową, którą przyjął z pewnym wahaniem.
- Nno dobrze... Ale nie będę jechał blisko.
Na szczęście ruch nie był wielki, więc mogliśmy śledzić policyjną furgonetkę
z pewnego oddalenia. Bez trudu więc dostrzegłem, że suka wjeżdża w bramę jakiegoś
ciemnego i paskudnego budynku. Kierowca też to zauważył. Natychmiast nacisnął
hamulce i opadliśmy na ulicę.
- Wynoś się, gazem - ponaglał gorączkowo. Otworzyłem drzwi, ale nagle
zmieniłem zdanie.
- Co to za budynek?
Jęknął w odpowiedzi i rozglądał się jak zaszczuty zwierz. Wreszcie jednak
wydusił z siebie jakieś sensowne słowa.
- Tto... jest... rzeźnia.., Kwatera główna Wydziału Przestępstw
Gospodarczych. Znana także jako Motel Rekinów. Ludzie wchodzą tam, ale już
stamtąd nie wychodzą.
Zamknąłem drzwi, ale od wewnątrz, i dorzuciłem jeszcze trochę grosza.
- Ekstra. Będzie z tego dobra historyjka i wydawca będzie zadowolony. Teraz
wieź mnie do Waldorf-Castorii, gdzie czeka mój szef.
Mówiąc to, czułem jednocześnie chłodny pot spływający wzdłuż kręgosłupa.
W hotelu czekała na mnie przecież Angelina. Wiedziałem, jaka będzie jej reakcja. I
nie pomyliłem się.
- Pozwoliłeś im wsadzić do więzienia naszego syna? - zapytała ociekającym
trucizną głosem i z morderczymi błyskami w oczach.
- Byłem gotów ich załatwić. To Bolivar mi zabronił... To znaczy mrugnął do
mnie.
- Przynajmniej ktoś z was myślał. Z całym oddziałem w twoim wieku... I co
teraz?
- Wyciągniemy go stamtąd. Chociaż bieg wypadków przybiera zły obrót. Za
dużo tu zbiegów okoliczności, a ja nie wierzę w zbiegi okoliczności. Wierzę za to w
ludzką złośliwość. Sądzę, że nasza rola w tym wydarzeniu została przez kogoś
zaplanowana. Jesteśmy w mieście, w którym zdarzył się rabunek. I jest to zupełnie
inny rabunek niż wszystkie poprzednie. Dotychczas odbywało się to bez hałasu -
dopiero rano znajdowano pusty bank. Teraz po prostu wyrwano sejf - z hałasem i
łoskotem. To się nigdy dotąd nie zdarzyło. Potem, kiedy byliśmy wewnątrz,
obrobiono skarbiec niemal na naszych oczach. Niedobrze. Wydostaniemy teraz
Bolivara, ale musimy mieć na ten czas naprawdę dobre alibi.
- Zorganizujesz to?
- Tak. A raczej ty to zrobisz. Zadzwoń na recepcję po napoje i potrawy.
Robimy imprezę.
Kiedy spełniała moją prośbę, ja zacząłem przeglądać bagaże, upychając
niezbędne przedmioty po kieszeniach. Turystyczne radyjko, wzbogacone w funkcje,
jakich jego producent nie mógłby sobie nawet wyobrazić; aparat fotograficzny, który
robił naprawdę dobre zdjęcia, z tym że fotografowanie było najprostszą z rozlicznych
czynności, jakie wykonywał...
Właśnie skończyłem się przebierać w czarne ubranie, gdy usłyszałem
dzwonek do drzwi. Kiedy wjechał lokaj z jedzeniem, siedziałem już wygodnie
rozwalony na kanapce z cygarem w dłoni.
- Jedzmy, pijmy i weselmy się! - zawołałem radośnie, dając mu obfity
napiwek i otwierając jakąś butelkę z bąbelkami. Ale gdy tylko za lokajem zamknęły
się drzwi, natychmiast skoczyłem na równe nogi i wyjąłem z kieszeni sieć
wspinaczkową.
- Idziemy - powiedziałem. - Ubierz się tylko w coś czarnego.
- Oczywiście masz jakiś subtelny plan uratowania naszego chłopca? - zapytała
Angelina, wskakując w luźne spodnie.
- Niezbyt subtelny, bo mamy mało czasu i niewiele wiem o miejscu, gdzie go
trzymają. Więc po prostu rozpirzymy wszystko, co stanie nam na drodze.
- To mi się podoba. Idziemy.
Wyszliśmy na balkon. Przerzuciłem sieć przez balustradę, a ona przywarła do
ściany za pomocą nierozerwalnych wiązań molekularnych. Przypiąłem do niej swą
klamrę i zawisłem nad ciemną przepaścią.
- Chodź tu - powiedziałem do Angeliny. Kiedy uchwyciła moją dłoń,
wcisnąłem właściwy przycisk i sieć zaczęła tworzyć płynne, zasychające
błyskawicznie pasmo, po którym niby pająk przesuwaliśmy się w pożądanym
kierunku.
Ominęliśmy balkon bezpośrednio pod nami, bo w pokoju paliło się światło.
Poniżej było ciemno, toteż wylądowaliśmy właśnie tam. Ściągnąłem i ukryłem sieć, a
potem dwoma wprawnymi ruchami wytrycha otworzyłem balkonowe drzwi. Szybki
zjazd do piwnicy, szczęśliwie bez żadnych świadków, i wreszcie prowadzące stamtąd
na zewnątrz drzwi przeciwpożarowe - wprawdzie z szyfrem i alarmem, ale w końcu
wiedziałem co nieco o drzwiach.
- Podoba mi się ten niebieski sportowy wóz - powiedziała Angelina.
- Mnie też. Ale teraz potrzebujemy czegoś większego i mniej rzucającego się
w oczy. O ten.
Czarny i pojemny wozik.
Samochód otworzył się i zapalił bez problemu pod czułymi dotknięciami
moich paluszków. I ruszyliśmy w noc.
- Zaparkuję z tyłu budynku. Wejdziemy od frontu. Idziemy szybko, ale na
paluszkach. Nie zatrzymujemy się ani na chwilę, zabieramy stąd Bolivara i własne
tyłki.
- Brzmi nieźle i może być zabawne. Właśnie zdałam sobie sprawę, że od
jakiegoś czasu wiedziemy życie emerytów.
- Nie możecie tu wejść - zatrzymał nas strażnik przy drzwiach. Unosił broń,
kiedy zgniotłem mu przed nosem małą kapsułkę z gazem usypiającym. Osunął się bez
niespodzianek. Stracił także przy okazji pamięć tego wydarzenia, bo dodałem do
zestawu nieco narkotyku wywołującego amnezję. Przed wejściem do budynku na-
łożyliśmy maski przeciwgazowe. Była to niezwykle cicha noc, a stała się jeszcze
cichsza po rozpyleniu usypiającego gazu. Na podłogę waliły się pokotem
umundurowane ciała. Podeszliśmy do jednego z nich - oficera - chrapiącego przy
biurku. Obudził się i zagulgotał coś niezrozumiale, gdy zrobiłem mu zastrzyk. Opadł
ponownie, gdy wstrzyknąłem następny specyfik.
- Jestem twoim panem - wyszeptałem mu do ucha.
- Tak, panie.
- Będziesz mnie słuchał.
- Tylko wydaj rozkaz, a spełnię go.
- Gdzie jest więzień, którego przywieziono dzisiaj jako zamieszanego w napad
na bank?
- Pokój przesłuchań numer sześć.
- Zaprowadź nas tam.
Zaprowadził. Potulnie jak baranek. Po drodze minęliśmy jeszcze kilku
śpiących na podłodze policjantów. Kiedy dotarliśmy do wskazanych drzwi, on także
mógł dołączyć do swych kumpli utulonych w objęciach Morfeusza. Usłyszeliśmy
dochodzący gdzieś z oddali sygnał alarmowy.
- Jednak w końcu nas namierzyli - powiedziała Angelina.
- Trochę im to jednak zajęło. Gotowa?
Przytaknęła. Nie widziałem jej ukrytej za maską twarzy, ale jestem pewien, że
w tym momencie gościł na niej szeroki uśmiech. Błyskawicznym ruchem otworzyła
drzwi i cisnęła do wewnątrz kapsułę.
Wszyscy w środku byli nieprzytomni. Nawet Bolivar, który zwisał na czymś
podobnym do koła tortur. Na jego twarzy i rękach była krew. Toteż kiedy Angelina
podchodziła do syna, zupełnie niechcący nadepnęła każdego z leżących na podłodze
mężczyzn.
- Dzięki - powiedział po prostu Bolivar po docuceniu. - Cholerni sadyści.
I oczywiście znowu zupełnie przypadkiem Angelina zdeptała policjantów
także wtedy, gdy wychodziliśmy.
Alarm wył teraz głośniej. W tle słyszeliśmy tupot biegnących nóg, jakieś
komendy, a czasem i odgłos wystrzału. Najwyraźniej wpadli w panikę i strzelali w
ciemność. My jednak trzymaliśmy się z daleka od tego narastającego hałasu i
przemieszczaliśmy się w stronę tylnej części budynku. Tam zeszliśmy na parter.
- To powinna być zewnętrzna ściana... - powiedziałem niepewnie.
- Lepiej, żeby to była zewnętrzna ściana - mruknęła Angelina. - Teraz
wydostań nas stąd.
Nie będąc pewien grubości muru, nie żałowałem ładunków, toteż nawet stojąc
za rogiem korytarza zostaliśmy kompletnie ogłuszeni eksplozją. Po chwili
przebiliśmy się pomiędzy tymi gruzami, przez wielką dziurę, wprost w mrok nocy.
Do samochodu nie było daleko. Odjechaliśmy, nim ktokolwiek się pojawił. Od-
stawiliśmy skradziony pojazd na miejsce, gdzie był poprzednio zaparkowany, a
potem poprzez balkon, powielając na odwrót naszą drogę do więzienia, wróciliśmy
do pokoju.
- Bolivar musi doprowadzić się do porządku, a ja powinnam się przebrać -
powiedziała Angelina. - Ty w tym czasie zamów więcej alkoholu na naszą imprezę.
- Teraz to naprawdę będzie impreza - odparłem. - Możemy więc trochę się
zabawić, zanim zaczniemy się zastanawiać, jaki wykonać następny krok. Mam takie
przeczucie, że od czasu, gdy przybyliśmy na tę planetę, nasi niewidzialni wrogowie
zawsze byli o krok do przodu w stosunku do nas. Trzeba więc zrobić coś, co
doprowadziłoby chociaż do remisu.
Rozdział 8
Wylałem do zlewu zawartość dwóch butelek dobrego napitku - co za strata.
Zamówiłem następne; przecież impreza trwała już od jakiegoś czasu i właśnie się
rozwijała. Doprowadzony do porządku Bolivar kręcił się po pokoju z wykrywaczem
w jednym ręku i z pieczonym żeberkiem świniozwierza w drugim i sprawdzał cały
pokój. Także Gloriana obeszła wkoło całe pomieszczenie, badając przyczynę
obecnego zamieszania. Westchnęła smutno na widok swego upieczonego kuzyna i
powróciła do legowiska. Angelina odziana w przylegający ściśle do ciała kostium w
tygrysie cętki, naprawiała właśnie szkody, jakie poniosły podczas nocnej eskapady jej
paznokcie.
- Wynagrodzę ci tę stratę szklaneczką schłodzonego szampana -
zaproponowałem.
- Bardzo chętnie - odpowiedziała i wysączyła podany napój.
Sam nalałem sobie podwójnego Niszczyciela Nerek, a potem powtórzyłem
jeszcze raz tę kompozycję z lodem. Przełknąłem nieco trunku i rozluźniłem się. Nie
mogłem jednak pozwolić sobie teraz na pełny relaks.
- Co zrobimy z Bolivarem? - zadałem pytanie, które już od jakiegoś czasu
chodziło mi po głowie. - Ten pokój nie jest zbyt bezpiecznym miejscem.
- Ani też to miasto i ta planeta - powiedziała ponuro Angelina. - I niepokoi
mnie to wszystko, bo akcja rozwija się w bardzo paskudny sposób. Zaczynam
żałować, że w ogóle spotkaliśmy Kaiziego i że daliśmy się zahipnotyzować forsą,
którą nam zaoferował.
Miałem podobne zdanie, ale uznałem, że przynajmniej ja powinienem
zachować chociaż pozory optymizmu.
- Wszystko dobrze się skończy. Zobaczysz, jeszcze będziemy bogaci. Ale
najpierw, co z Bolivarem?
- Będzie dobrze - odpowiedział. Jakby dla potwierdzenia jego słów rozległo
się pukanie do drzwi. - Ale myślę, że będzie jeszcze lepiej, gdy szybko zmienię
pokój.
- Policja na tej zawszonej planecie jest bardzo skuteczna - zgodziłem się z
nim. - Dlatego zamiast do sypialni, radzę ci wyjść na balkon i powiesić się za
balustradką. Czuję kłopoty.
Mój nos mnie nie mylił. Kiedy otworzyłem drzwi, dostrzegłem trzech
ponurych oprychów.
- To jest prywatne przyjęcie, a wy nie jesteście zaproszeni - powiedziałem
krótko i zamknąłem drzwi... A raczej zrobiłbym to, gdyby jeden z ”gości” nie
zablokował ich nogą.
- Policja kryminalna - błysnął mi przed oczami ozdobną plakietką z
hologramem atakującego węża. - Wchodzimy do środka.
- Bez zezwolenia i nakazu rewizji?
- Nie są potrzebne. Nie na Fetor. W imieniu prawa możemy wkroczyć do
każdego pomieszczenia, które wydaje nam się podejrzane.
- Mamy tu niewielkie przyjęcie. Co w tym takiego podejrzanego?
- Wy - warknął, popychając mnie.
Normalnie już leżałby na ziemi, ale nie chciałem wszczynać awantury.
Cofnąłem się z udanym przestrachem, a on uśmiechnął się zadowolony.
- Widziano cię dzisiaj po południu w towarzystwie znanego przestępcy.
- To nie jest zbrodnia.
- Ja decyduję, co jest zbrodnią. Zejdź mi z drogi!
Ruszyli zdecydowanie i musiałem się odsunąć albo zostałbym stratowany.
Angelina spokojnie sączyła wino, zdając się nie zwracać najmniejszej uwagi
na brutalne wtargnięcie policji.
- Gdzie jest Bolivar di Griz - zapytał ten, z którym rozmawiałem dotąd,
napastliwym i podejrzliwym tonem. Jego kumple chyba w ogóle nie potrafili mówić.
- Kim ty właściwie jesteś?
- Inspektor Mwavuli. Gdzie on jest? - rozejrzał się po pokoju. - Przeszukać to
miejsce.
- Gdzie jest kto? Bolivar? Jest w areszcie, zabrał go tam wasz oficer.
- Tam go nie ma. Uciekł.
- Miło mi to słyszeć. Drinka?
Na Fetor nie było takich nonsensownych odpowiedzi jak ”nie na służbie”.
Łyknął całą szklaneczkę i odstawił ją z rozmachem, nawet na mnie nie spoglądając.
Jego podwładni zakończyli w tym czasie przeszukiwanie apartamentu i zawiadomili
elokwentnie swego szefa o ich negatywnym wyniku, kręcąc głowami.
- Nie opuszczaj miasta - powiedział na pożegnanie. Wyszli.
- Cudownie - Angelina zamknęła oba zamki w drzwiach, założyła stalowy
łańcuch i podparła dodatkowo klamkę oparciem krzesła.
Bolivar wrócił z balkonu z palcem przytkniętym do ust. Nie odzywając się,
dokładnie obszedł pokój ze swoim wykrywaczem podsłuchów i wrócił z całym
naręczem pluskiew. Składały się na nie monety, kawałki mydła, gwoździe, a nawet
jeden karaluch. Wyrzucił je wszystkie przez okno, a potem nalał sobie szklaneczkę
czerwonego wina.
- Wstąpisz do cyrku - powiedziała Angelina.
- To zawsze był szczyt moich marzeń, mamo.
- Nie żartuj sobie. Mówię całkiem serio.
- Wiem. Sam nawet myślałem o czymś podobnym. Sęk w tym, że zapewne
każdy policjant ma moją fotografię i nawet ulice nie są teraz bezpieczne.
- Dla młodego mężczyzny. Ale dla młodej kobiety są bezpieczne... No, w
takim stopniu, w jakim mogą być na tej paskudnej planecie. Przygotuj się na czasową
zmianę płci. Już współczuję facetowi, który próbowałby się dobierać do naszej
córeczki... Ogól nogi, ja w tym czasie przygotuję jakieś ciuchy.
Jeszcze przed świtem nasz syn był w pełni przygotowany do drogi. Angelina
nie kryła satysfakcji z dobrze wykonanej roboty. - I co o tym myślisz? - spytała.
- Bolivara nigdy nie wyglądała lepiej!
I to była prawda. Był zupełnie odmieniony. Długa spódnica, ładnie
zarysowane piersi, wspaniałe włosy zupełnie nie wyglądające na perukę, doskonały
makijaż. Angelina była mistrzynią charakteryzacji.
- Teraz możesz się przespać parę godzin, ale nie pognieć sukni. Wyjdziesz
głównym wyjściem. I postaraj się poruszać nieco biodrami, jak będziesz chodził. O
tak - poruszyła cudownie swoim tyłeczkiem.
Wszyscy, nie tylko Bolivar, zasługiwaliśmy na nieco odpoczynku. Kiedy się
nieco przespałem, poczułem się znacznie lepiej. Jeszcze korzystniej zadziałała
tabletka pobudzająca. I jak zwykle zacząłem następny dzień od sprawdzenia stanu
konta. Oczekiwane cztery miliony od Kaiziego nie wpłynęły. Przesłał mi za to wiado-
mość: ”Nie za dobrze, Jim. Postaraj się lepiej”.
Było już dobre południe, kiedy wreszcie wyszliśmy z pokoju. Najpierw
Angelina i ja. Ja w towarzystwie komputera, a ona w towarzystwie Gloriany. Bolivara
opuściła pokój jak tylko daliśmy jej sygnał, że korytarz jest pusty. Zaczekała jednak
na inną windę, ponieważ byliśmy pewni, że będziemy śledzeni.
I byliśmy.
Zignorowaliśmy jednak nasz ogon i spokojnie złapaliśmy taksówkę do cyrku.
- Nie biorę zwierząt - zaoponował kierowca, patrząc podejrzliwie na Glorianę.
- To nie jest zwierzę - powiedziałem, dając mu hojną dopłatę. - To jest nasza
córka. Rzucono na nią zły czar. Właśnie jedziemy do czarownicy, która obiecała
odczynić urok i przywrócić jej poprzednią postać.
Zrobił wielkie oczy. Ale ostatecznie pieniądze przemawiały do niego lepiej
niż ta fantastyczna historia, więc Gloriana pojechała z nami. Nie było możliwości
przetestowania taksówkowego wykrywacza, więc rozmawialiśmy o różnych bzdurach
aż do chwili, gdy znaleźliśmy się w garderobie. Pierwszą rzeczą, jaką tam zrobiłem,
było poszukiwanie podsłuchu.
- Czysto - odłożyłem wykrywacz.
- Dobrze. Musimy zostawić wiadomość dla Bolivara, aby tu na nas poczekał.
A zaraz potem pójdziemy porozmawiać z GarGoylem w jego garderobie. Jestem
pewna, że udzieli nam wszelkiej pomocy.
- A to dlaczego?
- Wkrótce zobaczysz.
Nie naciskałem. Rozpoznawałem ten ton głosu. Zostanę poinformowany we
właściwym czasie - nie wcześniej. Gloriana zakwiczała cicho, kiedy zabieraliśmy się
do wyjścia, a zatuptała za nami uszczęśliwiona, kiedy zdecydowaliśmy się zabrać ją
ze sobą. Natomiast gdy otworzyliśmy drzwi do garderoby GarGoyla, aż zachrząkała z
wielkiego ukontentowania. Zapach, który uderzył nam w nozdrza, kojarzył się
jednoznacznie z oborą albo ogrodem zoologicznym. Tak samo zresztą śmierdziało
podczas przedstawienia na scenie. Co prawda był to jedynie sztuczny zapach, miał
urealniać pokaz.
Za biurkiem siedział odziany w smoking mężczyzna, którego znałem już z
przedstawienia, i pisał coś na kartce. Kiedy weszliśmy, nie uniósł nawet głowy. Czy
to był GarGoyl? Czy też może ten czteroręki, który zaczynał występ? On także
siedział w pokoju, ubrany zresztą w tę samą kraciastą spódnicę co na występie.
Rozparł się w fotelu naprzeciw tego gościa w smokingu i rozmawiał przez telefon.
Rozejrzałem się wokół. Reszta pomieszczenia tonęła w półmroku, chociaż można
było dostrzec klatki... wraz z... lokatorami.
I to jakimi! Niektóre z tych stworów już widziałem na scenie. Ale było ich tu
znacznie więcej. Jakiś dwugłowy drapieżnik, który krążył nerwowo po klatce,
warcząc i szczerząc na mój widok olbrzymie kły. Był też Pan Kościotrup -
rozpoznawałem go z plakatów - drzemiący na kanapce. Facet miał ze dwa metry
wzrostu, ale nie był grubszy niż obwód mojego ramienia....
- Czego chcecie? - usłyszałem.
Odwróciłem się w kierunku głosu i zobaczyłem, że GarGoyl wciąż pochylony
jest nad kartką papieru.
- Porozmawiać z panem, panie GarGoyl.
- O czym?
Dopiero teraz zorientowałem się, że to czteroręki ze mną rozmawia.
- Tak ogólnie o tym cyrku... Jak pan znajduje tutejszą pogodę?
Mówiąc to, obszedłem powoli pokój z wykrywaczem podsłuchów. Znalazłem
sześć pluskiew - pięć standardowych i jedną monetę. Po kolei zmiażdżyłem je pod
obcasem. Teraz wykrywacz zaświecił zielonym światełkiem.
- Wiele o panu słyszeliśmy - powiedziała Angelina.
- Od Korpusu Specjalnego - dodałem szeptem.
Siedział wciąż nieporuszony i bez najmniejszego śladu emocji na twarz.
Drgnął dopiero wtedy, gdy Gloriana usiadła na jego stopach. Potem nagle wspięła się,
opierając o krzesło i ugryzła go w ramię.
- Wstrętna świnia! - krzyknęła zaskoczona Angelina. - Natychmiast zostaw
pana!
Czteroręki spokojnie spojrzał w dół i skinął z uznaniem głową
- Potrafi odróżnić ciało od sztucznej masy. Ma nosa jak każdy świniozwierz.
Sięgnął górną parą swych rąk do szyi i zaczął zdzierać z siebie skórę.
Angelina westchnęła widząc, jak łatwo skóra oddziela się od ciała. Pociągnął mocniej
i czteroręki mężczyzna w kilcie przestał istnieć. Teraz miał dwie ręce.
- Dlaczego wspomnieliście o Korpusie Specjalnym? Spojrzałem pytająco na
faceta w smokingu, który wciąż pisał niestrudzenie.
- O niego się nie troszczcie - dostrzegł moje spojrzenie. - To pseudocielesny
robot. Podobnie jak wszystkie te istoty. Publiczność skupia uwagę na nim i nawet nie
dostrzega, że to ja steruję całym przedstawieniem.
- Odwrócenie uwagi - powiedziałem uszczęśliwiony.
- A jakże. A teraz, proszę, odpowiedzcie na moje pytanie.
- Panie Goyl, mamy powody uważać...
- Mówcie mi Gar.
- Jasne, Gar. Zapewne słyszałeś opowieści o Korpusie Specjalnym, mitycznej
grupie, która tropi zbrodnie w całej galaktyce, starając się przywrócić w niej
sprawiedliwość.
- Jasne. Każdy słyszał o Korpusie Specjalnym, chociaż on oczywiście nie
istnieje. Ale zadam wam jedno pytanie. Załóżmy, że ta mityczna grupa istniałaby
naprawdę i że miałaby swe laboratorium. Jaki to, równie mityczny, naukowiec
mógłby nim zarządzać?
Jeszcze raz spojrzałem na detektor... zielony.
- Profesor Coypu - powiedziałem tak cicho, jak tylko mogłem. Gar westchnął i
wyszedł z dolnej części swojego scenicznego kostiumu. Gloriana przestała
interesować się jego dodatkową parą rąk i położyła się w rogu. Androidalny robot zaś
nagle skończył pisać, znieruchomiał i zsunął się z krzesła. Gar zajął jego miejsce.
- Otrzymałem już wiadomość od Profesora. Bardzo mi swego czasu pomógł,
gdy tworzyłem moją grupę cyrkową... Mniejsza z tym... Prosił, żebym wam udzielił
pomocy, jeśli się do mnie zwrócicie.
- Jesteś w Korpusie? - spytała Angelina.
- Byłem. Teraz jestem na emeryturze. Pracowałem w laboratorium, w
prosektorium. Bardzo nudne miejsce, jak już zdołacie się przyzwyczaić do zwłok. Ale
zdobyłem doświadczenie, które postanowiłem wykorzystać tutaj. Jak widzicie, mam
teraz znacznie bardziej interesującą pracę.
- To przedstawienie?...
- Przykrywka. Tak naprawdę... - nakazał nam gestem, abyśmy się zbliżyli,
rozejrzał się nerwowo wokół i szepnął tak cicho, że niemal nie wypowiedział żadnego
dźwięku -... pracuję dla GU.
- GU? - zapytała Angelina. Błyskawicznie zakrył jej usta dłonią.
- Galaktycznej Unii - szepnął. - Musieliście coś słyszeć.
- Mgliście. Organizujecie związki.
- Tak, towarzyszko. Organizujemy je w miejscach, gdzie legalnie nie mogą
istnieć.
- Tak jak tu, na Fetor?
- Zgadza się, przyjacielu. I nie znam planety, która potrzebowałaby związków
pracowniczych bardziej niż ta.
- Och, mogłaby też mieć wolny rynek, jakąś kontrolę nad poczynaniami
policji i jakąś regulację zanieczyszczenia - dodałem.
- To idzie w parze. Ale zostawmy to na razie. Wróćmy do was... W czym
mogę wam pomóc?
- Musimy ukryć naszego syna Bolivara.
- Czy to ten sam Bolivar di Griz, który wyczyścił wczoraj bank i uciekł z
więzienia, zabijając przy tym wiele kobiet i dzieci?
- Ten sam. Tylko, że nie zabił żadnych kobiet i dzieci ani nie obrabował
banku.
- Dobra - podparł brodę i rozejrzał się w zamyśleniu po pokoju. - Myślicie, że
będzie miał coś przeciwko byciu Megalitowym Człowiekiem? Co prawda może mieć
trochę problemów z przyjmowaniem pokarmu... Spójrzcie.
W ciemnościach coś się poruszyło i z cienia wychyliło się szare monstrum.
Angelina wydała przytłumiony krzyk, a ja też ledwie powstrzymałem podobną
reakcję. Okrągła narośl na czole stwora niemal zasłaniała oczy, potężne kły nie
pozwalały zamknąć ust, a obrazu dopełniały jeszcze brudne szpony. Obrzydliwa
mutacja humanoidalnej istoty.
Gar uśmiechnął się.
- Dobry, prawda? Jedno z moich najlepszych dzieł. Potwór zaryczał, oczy
uciekły mu ku górze i zaczął się tarzać po podłodze wstrząsany drgawkami.
- Wasz syn będzie bezpieczny tam w środku.
- Z pewnością - pociągnęła nosem Angelina, - i o ile go znam, będzie miał też
przy tym przednią zabawę.
- Kiedy tylko się zjawi, skontaktuje się z tobą - powiedziałem. - i dziękujemy.
- Nie dziękujcie. My z Korpusu musimy sobie pomagać. Kiedy
wychodziliśmy, zamknąłem naszą garderobę na klucz.
Wciąż była zamknięta, ale najwyraźniej nie stanowiło to przeszkody dla
Bolivara, który - już jako mężczyzna - siedział w środku i wpatrywał się w ekran
komputera.
- Zdaje się, że twoja charakteryzacja dobrze zadziałała - zauważyła Angelina.
- Spakuję te ciuchy
Skinął głową, nieobecny duchem, wpisywał bowiem pracowicie jakieś
komputerowe komendy.
- Interesujące - mruknął. Chrząknąłem pytająco.
- Właśnie zainteresowałem się nieco twoim pracodawcą.
- Kaizim? Znalazłeś coś ciekawego?
- Bardzo ciekawego. On nie istnieje!
- Musi istnieć! Rozmawialiśmy z nim.
- Och, nie mam na myśli formy fizycznej, na pewno z tobą rozmawiał. Mam
na myśli tę opowieść o Imperetriksie von Kaiser-Czarskim, najbogatszym człowieku
w galaktyce. Nie ma po takim śladu.
- A te banki w całej galaktyce, które są jego własnością?
- Nie są jego własnością. Należą do różnych korporacji, należących z kolei do
innych korporacji. Prześledziłem jednak ten łańcuch i dotarłem do osób fizycznych.
Różnych za każdym razem. I żadna z nich nie jest Kaizim. Wygląda, że wszystko, co
ci powiedział, jest kłamstwem.
Zaczęła mnie boleć głowa. Usiadłem ciężko i zacząłem wyliczać na palcach
znane mi fakty.
- Po pierwsze, musi być jednak bardzo bogaty, bo inaczej nie płaciłby nam
czterech milionów za dzień. Nie zapłacił tylko wczoraj. Sprawdzałem. Nie tylko nie
wpłynęła zapłata, ale jeszcze przysłał mi obraźliwy list...
- Oczywiście, że ci płacił. Przecież musiał cię przekonać, że jest tym, za kogo
się podaje. Tylko taka wielka suma czyniła jego opowieść prawdopodobną. Pomyśl,
jaki byłbyś podejrzliwy, gdyby ofiarował ci na przykład sto kredytów dziennie...
- Wcale nie byłbym podejrzliwy, po prostu bym go wykopał za drzwi. Ale
trzymajmy się faktów. Wiemy także, i to jest po drugie, że wszystkie te banki na
różnych planetach zostały obrabowane. To są powszechnie dostępne dane.
- No tak, były. Natomiast zaczynam mieć podejrzenia co do prawdziwości
dodatkowych danych.
- Jakich?
- Tych dotyczących cyrku, wystawianych numerów, dat przedstawień i tym
podobnych.
Zacząłem trybić.
- No oczywiście! Kiedy dostajesz się do bazy danych, nie możesz w żaden
sposób stwierdzić, czy wydarzenia naprawdę zaszły, czy też informacje o nich zostały
wprowadzone przez zręcznego hakera. Nie dowiesz się tego, bo chodzi o odległą
planetę, a przynajmniej nie dowiesz się, dopóki nie dogrzebiesz się na miejscu do
pierwotnej dokumentacji. Tylko że tego oczywiście nie można zrobić na odległość.
- Dokładnie tak sobie myślałem. Dlatego właśnie postanowiłem powęszyć
nieco po danych na Fetor. Bez dużego sukcesu. Tutaj zastrzeżone są wszystkie dane
za wyjątkiem rozkładu jazdy. Większość drzwi zamknęła się tuż przed moim nosem.
- Nie lubią tu takich, co węszą.
- Tego byłem pewien, zanim zacząłem. Więc wprowadzałem pytania przez
inne systemy. Nie chciałem, aby na tej podstawie znaleziono mój terminal.
Jeszcze nie skończył mówić, gdy rozległo się energiczne walenie do drzwi
garderoby.
- Otwierać natychmiast! Macie trzydzieści sekund. Potem wyważymy drzwi!
- Kto tam? - odkrzyknęła Angelina.
- Wydział Przestępstw Komputerowych. Nie próbujcie stawiać oporu.
Jesteście winni nielegalnego używania komputera i próby włamania się do
zastrzeżonych plików!
Rozdział 9
Policja we wszelkich możliwych formacjach była tu na Fetor stanowczo zbyt
skuteczna. Rozejrzałem się desperacko wokół. W tym pokoju nie było okien i
prowadziły do niego tylko jedne drzwi. Jedynym schronieniem był parawan, za
którym zmieniało się kostiumy. No cóż, lepsza taka szansa niż żadna.
- Bolivar, właź tam! - syknąłem.
Wykonał polecenie w mgnieniu oka. Tymczasem w drzwi walnęło coś tak
potężnie, jakby ktoś starał się je wyważyć.
- Przestańcie walić, już idę! - krzyknąłem.
Angelina także nie próżnowała. Zamknęła walizkę z komputerem i położyła ją
na podłodze. Potem przesunęła fotel pod parawan i zasiadła w nim wygodnie. Ja
tymczasem musiałem jeszcze uspokoić Glorianę, gdyż świniozwierz z nastroszonymi
gniewnie kolcami rwał się do ataku. Podszedłem wreszcie do drzwi i otworzyłem je
szeroko.
- Pukaliście? - zapytałem niewinnie.
Stojący tam facet był niesamowicie gruby, z fałdami tłuszczu pod
podbródkiem i olbrzymim brzuchem. Wyciągnął oskarżycielsko paluch w moim
kierunku.
- W tym pomieszczeniu używano nielegalnego komputera.
- Nigdy w życiu.
- Przeszukaj dokładnie pokój, Hafifu - grubas wydał rozkaz. Jego partner, dla
odmiany niezwykle chudy, wtargnął natychmiast do pokoju. Obejrzał wszystko
dokładnie z błyszczącymi z emocji oczami, wietrząc nosem jak ogar. Spojrzał nawet
pobieżnie na leżącą na ziemi walizkę, ale nie uznał jej za godną uwagi.
- Nie widzę tu komputera - powiedział cienkim i drżącym głosem.
- Więc zajrzyj za parawan - burknął ten gruby glina. - Widziałeś przecież
odczyt. W tym pokoju jest gdzieś ukryty komputer. Nasz detektor się nie myli.
Hafifu posłuchał komendy i zbliżył się do parawanu w jednoznacznych
zamiarach. Zaraz też wrzasnął i wycofał się gwałtownie, gdy kły rozjuszonego
świniozwierza rozorały mu nogawki spodni i zdaje się także zahaczyły o łydki.
Gloriana dała mi czas na podjęcie szybkiej decyzji - ratowanie Bolivara było jednak
ważniejsze niż ratowanie komputera.
- Wracaj! - rozkazałem. - Tam jest tresowany świniozwierz bojowy, który
zabije każdego, kto zbliża się zbyt gwałtownie do jego właściciela. Poza tym
komputer znajduje się tutaj - wbudowany w tę walizkę.
Hafifu okrążył szerokim łukiem swą pogromczynię i chwycił walizkę.
Otworzył ją, wydobył klawiaturę, włączył i napisał coś szybkimi nerwowymi
ruchami.
- Faktycznie, jest to narzędzie zbrodni! - wrzasnął tryumfalnie.
- Jakiej zbrodni? Przeszukiwałem publiczne dane. Czy to jest wbrew prawu?
- Tak! - powiedział grubas z wielkim entuzjazmem. - Jest, ponieważ na Fetor
nie ma publicznych danych. Wszystkie są zastrzeżone. Konfiskuję ten sprzęt. - Hafifu
wraz z komputerem był już za drzwiami, zanim zdążyłem w ogóle otworzyć usta. -
Ponadto obciążam was grzywną wysokości pięciuset kredytów za próbę nielegalnego
dostępu do zastrzeżonych danych.
- Nie możesz tego zrobić!
- Oczywiście, że mogę. Zgodnie z władzą daną mi przez państwo mogę
nakładać kary pieniężne na miejscu. Jeśli masz powody uważać, że konfiskata i
grzywna są niesłuszne, przysługuje ci prawo zażądania postępowania sądowego.
- Tak jest, zażądam.
- To oznacza dwa tysiące kredytów depozytu za salę sądową oraz pięćset
kredytów na opłacenie pracy sędziego.
Otworzyłem już usta, by protestować dalej, ale szybko je zamknąłem, zdając
sobie sprawę, że postępuję głupio.
- Przyjmujecie czeki?
- Tak... ale kara za wystawienie czeku bez pokrycia jest równa dwukrotności
pierwotnej sumy.
Gdy ja wypisywałem czek, Angelina nieznacznie poluzowała łańcuch
Gloriany. Nie miałem rachunku w żadnym banku na Fetor. Wypisałem czek na
pięćset kredytów galaktycznych. Pamiętałem, że tutaj miały kurs równy kredytom
Fetor.
Gloriana nagle chrząknęła bojowo i ruszyła do następnego ataku. Grubas
skoczył w kierunku drzwi, łapiąc po drodze wypisany czek. Zamknąłem za nim.
- Bardzo sprytnie - Bolivar wynurzył się zza parawanu. - Ale będziemy
potrzebowali nowego komputera.
- Potem być może tak - zgodziłem się - ale tu na Fetor są one zdaje się równie
użyteczne jak tabliczki ”nie przeszkadzać” na drzwiach. Będziemy więc używać
naszych własnych mózgów, tak jak to było w modzie na długo przed wynalezieniem
elektroniki
- Podobnie jak ręczne pisanie - powiedziała Angelina, biorąc kartkę i pisak z
szuflady komody. - Zróbmy najpierw listę rzeczy, które wiemy, a potem listę tych,
których musimy się dowiedzieć.
- Dobra - powiedziałem. Zacząłem wędrówkę wokół pokoju, wytężając swoje
szare komórki. - Więc, po pierwsze, tajemnica naszego pracodawcy, który jakoby nie
istnieje. To nie jest w tej chwili zresztą istotne i może poczekać...
- Aż do momentu, dopóki będzie nam regularnie płacił - dokończyła jak
zwykle praktyczna Angelina.
- Racja. Możemy też zapomnieć o tych wszystkich bankach, które zostały
obrabowane na innych planetach. Mogą one nie mieć nic wspólnego z obecnym
śledztwem, ponieważ wszystkie fakty, które ustaliliśmy na temat tamtych wydarzeń,
prawdopodobnie zostały sfabrykowane.
- Po co? - spytał Bolivar.
- To jest jedno z tych pytań, na które musimy znaleźć odpowiedź. Najprostsza,
jaka mi się nasuwa - Kaizi chciał, abyśmy przybyli na tę planetę. Ponoć, aby zbadać
sprawę rabunków. Ale w to też zaczynam powoli wątpić. Dlaczego robi to, co robi, w
tak okrężny sposób, też na razie nie jest istotne. Jesteśmy tutaj i wykonujemy swoją
robotę.
- Teoretycznie badamy Puissanto - powiedziała Angelina. - Bo to zdaje się on,
o ile mnie pamięć nie myli, był powodem naszego tu przyjazdu. Może więc
powinniśmy przyjrzeć się jemu?
- Powinniśmy, tylko że wydarzenia zaczęły się toczyć w wariackim tempie -
odparł Bolivar. - Co z tym obrabowaniem banku niemal w tym samym momencie, w
którym tam przyjechaliśmy? I z uznaniem mnie za kryminalistę?
- Myślę, że to jednak był przypadek - potrząsnąłem głową. - Złodzieje nie
mogli w żaden sposób wiedzieć, że tu będziesz, kiedy planowali skok.
- Zgadzam się - wtrąciła Angelina. - Kaizi włożył wiele wysiłku w ściągnięcie
nas na Fetor. To, że zjawił się tutaj także Bolivar, z pewnością nie było częścią jego
gry.
- Jaka jest więc ta gra? - zapytałem i zaraz sobie odpowiedziałem. - Mamy
znaleźć złodziei, którzy obrabowali jego bank lub banki. Aby tego dokonać, musimy
wpierw się dowiedzieć, w jaki sposób bank został obrabowany. Potrzebujemy kogoś
wewnątrz, dlatego wspaniale się stało, że Bolivar tam pracuje.
- Już nie pracuję.
Kiedy dotarł do mnie sens jego wypowiedzi, zaświtała mi w głowie pewna
myśl.
- Ależ pracujesz. Znowu obejmiesz swoje stanowisko w banku. - Na jakieś
dwie sekundy do przybycia policji.
- Nie aresztują cię, bo będą sądzić, że jesteś swoim bratem bliźniakiem,
Jamesem, który przyjedzie tu natychmiast, gdy go wezwiemy i zupełnie przypadkiem
przywiezie też nowy komputer - aż klasnąłem w dłonie z podziwu dla samego siebie i
swej pomysłowości.
- I w czym nam to pomoże? - spytała Angelina. - James nie wie nic o bankach.
- Ale Bolivar wie! - odparłem. - Po prostu obejmie swoją starą pozycję.
Ponieważ to Kaizi jest właścicielem banku, na pewno zdoła zamieszać coś z
systemem identyfikacyjnym... czytnikami tęczówki oka i tym podobnymi.
- Gratuluję - powiedział Bolivar. - Pomysł jest na tyle wariacki, że może się
udać.
- Zgadzam się - uzupełniła Angelina. - Poślę zaraz gwiazdogram do Jamesa,
że jego obecność tutaj jest konieczna.
Uwolniła Glorianę, która próbowała ściągnąć sobie obrożę tylną nogą. Świnka
zaszeleściła w podzięce kolcami i potuptała do legowiska. Nagle zupełnie
nieoczekiwanie stanęła w pół kroku, podniosła głowę, postawiła pionowo uszy i
zaczęła unosić kolce...
Położyłem palec na ustach, a potem wskazałem na drzwi. Dochodziły spoza
nich odgłosy cichego szurania. Bolivar natychmiast dał susa za parawan, Gloriana zaś
potruchtała do drzwi, chrząkając w swym języku jakieś obelgi. Spod szpary w
drzwiach wysunęło się coś białego, a ona pochwyciła to w mgnieniu oka.
- Kartka papieru, może wiadomość - powiedziałem. - Dobra świnka, przynieś
tatusiowi.
Położyła się u moich stóp i wypuściła kartką z zębów. - Burking Barneys
Robot, potrawy na wynos. Najszybsza i darmowa dostawa - przeczytałem.
- Brzmi interesująco - Bolivar wyjrzał zza parawanu. - Minęło sporo czasu od
śniadania.
- Darmowe piwo do zamówienia powyżej piętnastu kredytów. Wegetariańskie
orzechburgery, mięsne żyrafoburgery, styropianowe dietoburgery.... mnóstwo
dobrego żarcia.
Angelina złożyła zamówienie. Dostawa była naprawdę szybka. Odgłosy
trąbek sygnałowych rozległy się przed naszymi drzwiami, zanim jeszcze zdążyliśmy
przygotować i wysłać wiadomość do Jamesa przez lokalną stację komunikacyjną.
Wjechał zautomatyzowany kredens, który z powodów jakiejś durnej kampanii
marketingowej miał kształt trumny. Towarzyszył mu akompaniament muzyki
organowej i sztuczny zapach antycznych kadzideł. Kiedy wsunąłem w odpowiedni
otwór pięć kredytów, zabrzmiał dzwonek i wieko trumny uchyliło się. Jedzenie było
gorące, a piwo zimne, i tylko ta cholerna trumna grała cały czas ponurą muzykę
liturgiczną, dopóki nie wrzuciłem kilku monet do otworu z napisem ”napiwek”.
Dopiero wtedy jej się pozbyliśmy.
- Dobre - oblizując palce, przypatrywałem się Glorianie, która z
namaszczeniem jadła bananoburgera.
- Za tłuste - odparła moja rozsądna jak zawsze żona - i bardzo źle wpływa na
linię.
Zadzwonił telefon. Odebrała Angelina. Słuchała chwilę, kiwając głową.
- Dziesięć minut - powiedziała i odłożyła słuchawkę.
- To była portiernia. Reporter z Marnego Czasu Fetor chce przeprowadzić
wywiad z Marvellem Wspaniałym, do ich programu codziennego ”Życie na Gorąco”.
Pamiętaj, że my, ludzie sceny, żyjemy z naszej publiczności, więc zgodziłam się w
twoim imieniu - wstała i kiwnęła ręką w stronę Bolivara. - W tej garderobie panuje
ostatnio za duży ruch. Chodź, zaprowadzę cię do Gara, zanim przyjdzie tu prasa.
Przebrałem się w swój strój sceniczny. Właśnie kończyłem zawiązywać
krawat, gdy usłyszałem dyskretne pukanie do drzwi. Otworzyłem je i ujrzałem przed
sobą imponującej wielkości srebrnego robota.
- Witam - powiedział robot metalicznym głosem. - Jestem robreporter numer
trzynaście, reprezentuję Marny Czas Fetor, przyjazny kanał informacyjny, który
podaje zawsze najaktualniejsze informacje. Oto moja karta identyfikacyjna - z otworu
w korpusie wydobył zieloną kartę, którą błysnął mi szybko przed oczami, i schował z
powrotem.
- Czy mogę wejść? Dziękuję. - Zdołałem na szczęście odskoczyć, bo inaczej
przejechałby po mnie. - Trochę tu ciemno. Będziemy potrzebować więcej światła.
Przezroczysta kopuła wieńcząca głowę robota rozjarzyła się jasnym światłem.
Z jego piersi, wycelowana wprost we mnie, wyjechała kamera, zza pleców zaś
rozwinął się talerz satelitarnego przekaźnika, który po ustawieniu się we właściwej
pozycji zaczął cicho buczeć. W chwilę później poniżej kamery pojawił się ekran, w
którym ujrzałem swoją zdumioną twarz. Uśmiechnąłem się więc teatralnym
uśmiechem, pokazując wszystkie zęby - tak było nieco lepiej. Numer trzynaście
zaczął mówić.
- Witam wszystkich naszych widzów wiadomości dostarczanych dokładnie w
czasie wydarzeń i z miejsca wydarzeń, gdziekolwiek by to było. Tu Baridi Baraka,
wasz ulubiony reporter, tym razem wprost z magicznej sceny i to w rozmowie nie z
kim innym jak z samym Marvellem Wspaniałym.
Soczewki kamery zawirowały i do mojego obrazu na ekranie dołączył także
obraz smagłego mężczyzny w zielonym garniturze. Facet najwidoczniej mówił
właśnie do mnie. Tylko że go tu nie było. To znaczy, nie było go w pokoju ze mną,
był na ekranie telewizora. A to oznaczało, że stanowił generowany przez komputer
obraz reportera. W ten sposób oszczędzali sporo pieniędzy.
- A teraz powiedz mi, Marvellu Wspaniały, jak to jest być magiem?
- To nieustająca kupa radości, Baridi, stary przyjacielu. Zawsze i nieustannie
coś się dzieje, ot choćby...
Machnąłem rękaw powietrzu dla odwrócenia uwagi, a w mojej drugiej ręce
znikąd pojawił się bukiet czarnych kwiatów. Trzymałem je wyciągnięte przed sobą.
Reporter na ekranie pochylił się, powąchał i uśmiechnął się z przyjemnością.
- Tak, proszę państwa, prawdziwe kwiaty. Pachną wspaniale, naprawdę.
Widzę Marvellu, że jesteś mistrzem w swoim fachu. Powiedz mi więc, czy podoba ci
się twój zawód?
- Oczywiście, Baridi brachu, po prostu go uwielbiam. Uwielbiam podróże i
uwielbiam zabawiać rozentuzjazmowaną publiczność. - Otworzyły się drzwi i
wkroczyła Angelina. Przywołałem ją szerokim ruchem ręki. - A jeszcze bardziej
kocham moją piękną asystentkę Angelinę, która nigdy się nie skarży, gdy każdego
wieczora, nie mówiąc już o sobotnich porankach, przecinam ją na pół.
- Witaj, Angelino - zawołał nasz niewidzialny rozmówca. - Przywitaj się
proszę z milionami naszych telewidzów, których do cyrku przyciąga magia, jak
również twoja uroda. Powiedz nam, oczywiście bez zdradzania magicznych sekretów,
w jaki sposób jesteś przecinana na pół.
Angelina uśmiechnęła się wdzięcznie i zaczęła opowiadać jakieś bzdury,
używając słów nie dłuższych niż dwusylabowe, bo tylko takie zapewne mogły
zrozumieć miliony widzów oglądających program. W pewnym momencie, mniej
więcej po trzydziestu sekundach, bo na tyle potrafili skupić uwagę widzowie, nasz
generowany przez komputer rozmówca przerwał jej wypowiedź, zadając kolejne
durne pytanie. I znowu przez następne trzydzieści sekund słuchał odpowiedzi,
kiwając przy tym głową, jakby rozumiał każde słowo. Wreszcie podziękował
uprzejmie i zwrócił się do mnie.
- Powiedz naszym widzom, Marvellu Wspaniały, jaki był najbardziej
ekscytujący moment w twojej ekscytującej karierze?
- O, to proste pytanie. To było podczas przedstawienia na odległej planecie
zwanej Wirtschaftlich, głównie zresztą rolniczej, gdzie wydarzył się pewien
niespodziewany wypadek podczas transportu świniozwierza niezbędnego do mojego
numeru. Wydostał się z uszkodzonej klatki i zaatakował teatralnego portiera, praw-
dopodobnie sprowokowany czerwoną barwą jego uniformu. Portier uciekał do środka
teatru, a zwierzak za nim. Oczywiście, natychmiast wiedziałem, co trzeba zrobić.
Biegłem naprzeciw zwierzęcia, krzycząc głośno i machając połami płaszcza, który
miały czerwone podbicie. Wtedy bestia ruszyła wprost na mnie. Dalszy bieg
wydarzeń był już przewidywalny. Uniosłem magiczną różdżkę i na oczach całej
przerażonej publiczności zrobiłem moją słynną sztuczkę ze znikającym
świniozwierzem. Czy uwierzyłbyś, że zwierzak znikł w mgnieniu oka?
- Nie, nie mogę uwierzyć.
- Ukręciłbym ci ten generowany przez komputer kark, gdybym tylko mógł go
dosięgnąć! - wrzasnąłem i moje dłonie zacisnęły się w próżni. Jednak na ekranie
wyglądało to znacznie lepiej - po prostu radośnie i spontanicznie dusiłem reportera.
- Spokojnie, kochanie, spokojnie - powiedziała łagodnie Angelina, odciągając
mnie od niedoszłej ofiary.
- Nno, jeśli stawiasz sprawę w ten sposób, to oczywiście ci wierzę... Cha, cha,
cha... A teraz bardzo proszę, Marvellu i Angelino, zostańcie z nami. Wiem bowiem,
że milionom naszych widzów możecie przekazać mnóstwo pasjonujących opowieści
o magii. Ale teraz powiadomiono mnie o niezwykle ważnym wydarzeniu. Dla
państwa Petikan Peke, wprost z miejsca zaskakującej zbrodni.
Ekran zamigotał i zgasł. Po chwili rozbłysł ponownie, pokazując następnego,
zapewne generowanego przez komputer, reportera stojącego przed bankiem.
- Tu za moimi plecami - zaczął reporter - znajduje się bank Bankrott-
Geistesabwesed. Do tej pory doskonale prosperujący. Mimo że ta nazwa jest
niemożliwa do wymówienia, teraz kiedy TO się wydarzyło, będziemy słyszeć ją długi
czas w wiadomościach. - Kamera pokazała z szerszego ujęcia wejście do banku, a
raczej znajdującą się tam olbrzymią dziurę. Rozległy się generowane przez komputer
”ochy” i ”achy”. - Trudno uwierzyć, ale ten rabunek wydarzył się dokładnie w środku
dnia, właśnie tu, w samym centrum naszego cudownego miasta. Proszę sobie wy-
obrazić absolutny spokój pracujących ludzi, a w następnej chwili... - rozległ się
dźwięk potężnej eksplozji, której towarzyszył brzęk tłuczonego szkła - to się
wydarzyło! Nie włamano się do banku, wyłamano się z niego! Najwyraźniej złodzieje
dostali się do bankowego skarbca poprzedniej nocy. Nie tylko zdołali się tam włamać,
ale także wprowadzili do środka opancerzone motocykle! Mogą sobie państwo
wyobrazić minę dyrektora banku, gdy rano otworzył drzwi skarbca. Wruum!
Wyjechali stamtąd w pełnym pędzie wprost na niego. Jeśli przyjrzycie się bliżej,
dostrzeżecie go leżącego na ziemi, właśnie jest mu udzielana pomoc medyczna.
Przejechali po nim, przez całą główną salę banku oraz oszklone drzwi zewnętrzne. I
natychmiast zginęli w tłumie. Policja z całego miasta została włączona w pościg.
Oglądajcie nas, wkrótce dalsze pasjonujące szczegóły! Są już wiadomości. Tak jest!
Policja wpadła na trop przestępców, podjęła pościg. Ale, niestety, zdołali uciec do
strefy przemysłowej, skacząc nad murem z przygotowanej rampy.
Potem pokazano mnóstwo szybkich scen naporu tłumu, barykad policyjnych,
zamieszania, alarmów. Za chwilę z banku wyszedł szarowłosy umundurowany oficer.
Reporter podbiegł do niego, nie przestając gadać ani na chwilę.
- Są już kolejne wieści. Na miejscu zbrodni zabezpieczono materiał
dowodowy. Może on zaprowadzić policję na trop złodziei. Proszę nam powiedzieć
kapitanie, co znaleziono?
- Dowód rzeczowy. W skarbcu. Jestem pewien, że będzie to istotna poszlaka.
- Ale co to jest?
- Poszlaka.
- Tak, to już pan powiedział. - Czyżbym usłyszał w tonie reportera
elektroniczną desperację? - Proszę jednak zdradzić milionom naszych widzów, jaką
to poszlakę trzyma pan teraz w rękach?
To były wielkie łapska i kamera krążyła irytująco wokół nich, starając się
sfilmować choć fragment tajemniczego przedmiotu.
- Metalowy przedmiot - policjant wreszcie otworzył dłoń. - Jak widzicie,
trzymam w ręku przedmiot, który wygląda jak figurka zrobiona z jakiegoś metalu.
Jest to jakiś gryzoń, może mysz?
Kamera najechała tak blisko, że figurka wypełniła cały ekran.
- Kapitan ma rację! Tak, ma rację! To jest metalowy gryzoń, jak mi się
wydaje. Za duży jednak na mysz, to chyba szczur. Tak, drodzy widzowie, teraz
możecie zobaczyć tę figurkę w całej okazałości.
I mogliśmy naprawdę ujrzeć ją w całej okazałości.
- Poprawcie mnie, jeśli się mylę. Ale wydaje mi się... tak, to musi... to z całą
pewnością jest figurka stalowego szczura!
Rozdział 10
Szczęście, że w tym momencie kamera nie była zwrócona na mnie. Jestem
pewien, że wyglądałem jak ostatni idiota, z wybałuszonymi ślepiami i otwartą
paszczą. Co tu się działo? Spojrzałem błyskawicznie na Angelinę i dostrzegłem, że
jest tak samo zaskoczona jak ja. Oprzytomniała pierwsza, poprawiła włosy dłonią i
przybrała znudzony wyraz twarzy. Numer był niezły - musiałem to przyznać. Któryś
z tych rabusiów miał poczucie humoru i nieźle się zabawił moim kosztem. Stalowy
Szczur! Ślad dla policji czy ostrzeżenie dla mnie? Tymczasem raport z miejsca zbrod-
ni przerwano, więc musiałem odłożyć na bok swoje zdumienie i dokończyć wywiad
w taki samym jak dotąd beztroskim stylu. Co też oczywiście zrobiłem. Ba, zdołałem
nawet pokazać kilka sztuczek z kartami, nie gubiąc ich przy tym.
- Tak więc, drodzy widzowie, tym magicznym akcentem kończymy nasze
spotkanie z magiczną parą. Przypominam o ich dzisiejszym występie w Colosseo, w
samym centrum naszego pięknego miasta, centrum sztuki teatralnej, wydarzeń
sportowych i w ogóle najlepszej zabawy.
Światło na głowie robota pociemniało i zgasło. Z piersi wysunęła się
metalowa płyta z przymocowanym do niej papierem - wręczał mi zapłatę.
- Standardowa forma pokwitowania, proszę o podpis tutaj, inicjały tutaj i tutaj.
Teraz pani, dziękuję.
Papier znikł z powrotem w klapie na piersi, za to z cichym pstryknięciem
otworzył się otwór w biodrze. Robot sięgnął tam i wyciągnął dość cienki zwitek
banknotów. Podzielił go na pół i wręczył jedną część mnie, a drugą Angelinie.
- Sto osiemdziesiąt kredytów dla każdego, standardowa opłata. Do widzenia.
Sam otworzył sobie drzwi i wyszedł. Angelina zamknęła za nim ostrożnie, a
potem odwróciła się do mnie.
- Jakieś wyjaśnienia?
- Żadnych. Poza tym, że ktoś coś do mnie ma... A ja nie jestem paranoikiem.
- Więc co z tym robimy?
- Ze stalowym szczurem? Nic nie możemy chyba zrobić.
- Możemy opuścić tę odrażającą planetę.
- Nie - powiedziałem z nagłą złością. - On, oni, ona, to coś, ktokolwiek czy
cokolwiek to jest, nie zdoła się tak po prostu z tego wywinąć. Jeśli teraz wyjedziemy,
nigdy się nie dowiemy, w jaką grę grają na tej planecie. A poza tym podoba mi się
zarabianie czterech milionów dziennie.
- Chciwość może przyczynić się do twego upadku - Angelina uniosła brwi.
Rozmyślałem nad jej słowami, podchodząc do barku i sięgając po butelkę
Zubanishamali Sour Mash i szklanki, dwie szklanki. Postawiłem jedną z nich na stole,
ale Angelina potrząsnęła głową.
- Dziękuję, ale nie. Nie wiem, jak możesz wlewać w siebie to świństwo. Dla
mnie - białe wino.
Otworzyłem i polałem. Stuknęliśmy się szklankami i wypiliśmy jednym
duszkiem ich zawartość.
- Tu nie chodzi o pieniądze - powiedziałem wreszcie. - Chodzi o moją
reputację - albo o jej brak. Ktoś kpi sobie z mojego dorobku. Mam zamiar go
odnaleźć i uciszyć. Zostałem wrobiony, więcej - cała moja rodzina jest wrabiana, a to
mi się nie podoba. Tylko kto to robi?
- Kaizi - powiedziała zdecydowanie.
- Jest taka możliwość. Albo ten jego tajemniczy przeciwnik, za którego
odnalezienie mi płaci. Nie byłby to taki nieznany przypadek, że ktoś zaczyna polować
na myśliwego - spojrzałem na zegarek. - Zanim znów wydarzy się coś ekscytującego,
mam zamiar kontynuować śledztwo z naszym jedynym podejrzanym Puissanto. Do
następnego przedstawienia zostało mnóstwo czasu.
Żeby nie kusić licha, podszedłem najpierw do drzwi wyjściowych, koło
których nasz podstarzały portier czytał horrorowaty holokomiks. Właśnie przewrócił
stronę i rozległo się mrożąc krew w żyłach wycie i demoniczny śmiech.
- Szukam Puissanto - wytrąciłem go z nastroju. - Widziałeś go ostatnio?
- Taa. Wyszedł coś zjeść. Robi to cztery, pięć razy dziennie.
- Masz jakieś pojęcie, kiedy może wrócić?
- Za godzinę. Zazwyczaj posiłek zajmuje mu koło godziny. Raz widziałem go
w akcji. Niesamowite.
- Wielkie dzięki. W takim razie spróbuję później.
Ale, ze zrozumiałych powodów, spróbowałem właśnie teraz. Pokój Puissanto
był zamknięty. Zapukałem energicznie, żadnej odpowiedzi. Ponieważ przypomniałem
sobie, jak przegryzał zębami metalową sztabę, nie odważyłem się wejść, dopóki nie
włączyłem elektronicznego wykrywacza dźwięku. Cisza. Żadnego ruchu, żadnego
oddechu. Sprawdziłem więc systemy alarmowe. Ponieważ żadnego nie wykryłem,
wyjąłem wytrych, by wejść najszybciej jak można. Zamknąłem za sobą drzwi i
wpatrzyłem się w ciemność.
Wymacałem na ścianie włącznik światła i zmrużyłem oczy oślepiony jego
nagłym blaskiem. W pokoju znajdował się klasyczny parawan do przebierania, stół,
kanapa z połamanymi sprężynami i trochę innych drobiazgów: kilka sztang, metalowe
sztaby, kowadło, dwie baryłki piwa, zwisająca z sufitu wielka wędzona szynka
świniozwierza ze śladami potężnych zębów... tak jak wyobrażalibyście sobie pokój
atlety. Nic niezwykłego. Jakieś papiery w koszu. Rachunki z pralni. Lwia skóra z
dziurami od moli. Marynarka męska gigantycznych rozmiarów. Też nic rzucającego
na kolana. Podszedłem do stołu. W szufladach żadnych papierów, na stole książka.
Podniosłem ją do światła, żeby zobaczyć tytuł. Galaktyczni łowcy potworów. -
Bezmózga, krwawa fikcja - to też doskonale pasowało do poziomu właściciela.
Jeszcze tylko komputer na stole. Włączyłem go. Ekran zamigotał, a potem
pociemniał. Pojawił się pulsujący czerwony napis: ”Podaj hasło”. Wyłączyłem
komputer i spojrzałem na typ - Eprom-80. Muszę pogrzebać nieco w jego
specyfikacjach. Potem w wolnej chwili złamię hasło. Albo poczekam na przyjazd
Jamesa - dla mojego syna taka robótka to bułka z masłem.
Nagle usłyszałem męskie głosy dochodzące zza drzwi. Czyżby wrócił
Puissanto? Poczułem nagły przypływ paniki. Wyobraziłem sobie te żelazne łapska
zaciskające się na mojej szyi. Gdzie tu można się ukryć? Może za tą olbrzymią
baryłką w kącie? Jeśli tylko będzie dość miejsca.
Klamka w drzwiach opuściła się. Wyłączyłem światło dosłownie nanosekundę
przed tym, nim uchyliły się drzwi. Nikt ich jednak nie otworzył do końca.
- ... i obciążę cię kosztami zapasowego koła w miejsce tego, które wyrwałeś z
ciężarówki - to był głos Harleya Dayidsona.
- Próbowała przejechać. Puissanto nie zapłaci za głupiego kierowcę. Nie.
- To był wypadek. Widziałeś przecież policyjny raport. Kierowca nawet cię
nie tknął.
- Koło tak. Wyrwałem.
- Owszem razem z osią.
- Kiepski wóz. Tani bubel.
- Mimo to pokryjesz koszty.
Kiedy trwała ta intelektualna wymiana zdań, ja na paluszkach przemierzyłem
pokój. Przez szparę w uchylonych drzwiach wpadało na szczęście wystarczająco
światła, abym nie narobił niepotrzebnego hałasu. Musiałem nieco przemieścić
baryłkę, by się za nią wpakować. Jak dla mnie wiązało się to z przeraźliwym hałasem,
ale ku mojemu zdumieniu nikt na korytarzu zdawał się tego nie słyszeć. Ledwie
zdążyłem się usadowić, gdy drzwi otworzyły się na całą szerokość i w pokoju zrobiło
się jasno. Puissanto trzasnął wściekle drzwiami i przeszedł przez pokój, mrucząc
jakieś przekleństwa. Podłoga trzeszczała pod jego stopami; gdy usiadł, jękliwie
zaprotestowało krzesło. Chyba korzystał z telefonu, bo słyszałem wyraźne pikanie,
jak podczas wybijania numeru. Puissanto czekał, mamrocząc wciąż pod nosem.
- Mów Pako, teraz - ktoś nieznany w końcu odebrał. Puissanto słuchał przez
chwilą, oddychając ciężko.
- Pako? - powiedział wreszcie. - Czy jest jakaś wytłumaczalna i sensowna
przyczyna, dla której nie zdołałeś się zjawić na wyznaczonym spotkaniu? Ach, tak.
Takie akcje nakręcają tylko spiralę przemocy. Odmawiam. I bądź tam za piętnaście
minut albo nasza szczególna znajomość zakończy się.
Ponownie usłyszałem ciężkie kroki przemierzające pokój. Zgasło światło i
zapadła głęboka ciemność. Jeszcze tylko trzaśniecie drzwiami i chrobot
przekręcanego w zamku klucza.
Odważyłem się na głęboki i drżący wydech i wyczołgałem się zza beczki.
No i miałem do przemyślenia następną tajemniczą sprawę. Nasz tępy atleta w
razie potrzeby potrafił przemawiać jak normalny facet. Czy to miało jakieś
znaczenie? Oczywiście, że tak. Przecież komputer wskazywał, że Puissanto był
zawsze obecny w miejscu, gdzie obrabowywano bank. Ponieważ zdawało się dotąd,
że mózg ma równie twardy jak mięśnie, zacząłem wątpić, by można mu było
przypisać takie skomplikowane technologiczne przestępstwa. Ale okazywało się oto,
że wcale nie był tak tępy, za jakiego chciał uchodzić. Westchnąłem ciężko. Jakby
jeszcze mało było tajemnic.
Odczekałem dłuższą chwilę, zanim wyszedłem na korytarz. Cały czas
myślałem gorączkowo o znaczeniu ostatniego odkrycia. Wpadłem do naszej
garderoby. Angelina siedziała przy stole.
- Mam dla ciebie naprawdę interesującą wiadomość - zamknąłem z
rozmachem drzwi. - Właśnie się dowiedziałem...
Zamilkłem wpół słowa... Nie byliśmy sami. Naprzeciwko Angeliny siedział
jakiś oficjalny gość w czarnym mundurze. Facet odwrócił się i spojrzał na mnie
lodowatym wzrokiem. Jego mundur był, jak już powiedziałem, czarny, ozdobiony
srebrnymi guzikami i interesującymi pagonami z wyszczerzonymi w uśmiechu
czaszkami i mieczami.
- Co takiego odkryłeś, kochanie? Bardzo chciałabym wiedzieć? - podchwyciła
Angelina, dając mi moment na dojście do siebie.
- Na dzisiejszą noc znów wyprzedano komplet miejsc, więc premie pozostają
bez zmian. A kim jest, jeśli można wiedzieć, twój gość?
Mieczoczasznik przemówił sam, zimnym i okrutnym głosem.
- Jestem kapitan Wezekana z Policyjnego Wydziału Obcokrajowców. Proszę o
papiery identyfikacyjne.
Wyjąłem je. Na tej planecie było więcej rodzajów policji niż kiedykolwiek
zdarzyło mi się spotkać. Kapitan uważnie przeglądał moje dokumenty. Jedną ze stron
podniósł wyżej do światła, spojrzał pod innym kątem...
- Jeśli powie mi pan, o co chodzi, może będę mógł.... - Nie.
No tak, a jakiej błyskotliwej konwersacji można oczekiwać od kogoś, kto nosi
taki mundur? Cisza przedłużała się, a on uważnie studiował każdy szczegół moich
dokumentów. Jeśli chciał mnie przestraszyć, udało mu się.
- Kupiłeś karmę dla świniozwierzy? - spytała Angelina.
- Przykro mi, nie było w sklepie.
- Spróbuję później sama. Nie możemy pozwolić naszej śwince umrzeć z
głodu.
- Nie. Może dam jej kanapkę.
- Doskonały pomysł, tylko nie z wieprzowiną.
Nasza rozmowa nie kleiła się w obecności tego ponurego typa.
- Zatrzymam te dokumenty - umundurowany włożył moje papiery do kieszeni.
- Nie możesz!
- Oczywiście, że mogę.
- Po co ci one?
- Jesteś podejrzany o bycie obcym kryminalistą.
- Co to, to nie. Na jakiej podstawie?
- Jesteś spoza planety. Przybyłeś niedawno. Jesteś mężczyzną i jesteś w
odpowiednim wieku. To wystarczy, byś był podejrzany.
- To bardzo szerokie powody do podejrzeń.
- To tylko początek. Mamy sześciuset dwunastu podejrzanych takich jak ty.
Powoli redukujemy tę grupę. Gdzie byłeś, kiedy nastąpił dzisiejszy napad na bank?
- Siedziałem w miejscu, w którym ty teraz siedzisz. I przeprowadzano ze mną
wywiad. Tak naprawdę, to stąd właśnie wiem o kradzieży. Wiadomość o tym została
wtrącona w wywiad.
- Twoje alibi zostanie sprawdzone. Nie wolno ci opuszczać miasta.
- Oczywiście, że nie będę go opuszczał. Występuję tu w cyrku, każdego
wieczora. Przyglądają mi się i oklaskują mnie tysiące ludzi.
- To alibi także sprawdzę - powiedział zimno.
- To nie jest alibi, tylko prawda - sięgnąłem do kieszeni. - Proszę. Oto bilet na
mój dzisiejszy występ. Możesz osobiście mnie zobaczyć.
- Osobiście zobaczę cię w więzieniu - wziął bilet, przedarł go na pół i rzucił
na podłogę. - Oskarżę cię o próbę wręczenia łapówki oficerowi policji - wytarł ręce,
jakby dotknął czegoś paskudnego. Wstał i skierował się w stronę drzwi.
Jeśli zacząłem już czuć jakąś ulgę, to prysła ona natychmiast, gdy
umundurowany nagle odwrócił się:
- Co wiesz o Stalowym Szczurze?
Zamiast wrzasnąć głośno i uciekać, spojrzałem na niego takim samym
zimnym spojrzeniem, jakim on wpatrywał się we mnie.
- O czym ty do licha mówisz?
- To jest obcy kryminalista z pokaźną kartoteką kryminalną na wielu różnych
planetach.
- Nie interesują mnie kryminaliści. Ja jestem uczciwym iluzjonistą, który
zarabia na życie pracą w cyrku.
Zabębniłem palcami o kolano. Spokój, spokój, żadnych oznak
zdenerwowania. Schowałem dłonie do kieszeni, wyciągnąłem je znowu. Coś upadło
na podłogę z metalicznym brzękiem. Wszyscy spojrzeliśmy w dół...
To był wytrych, którego ostatnio używałem do sforsowania drzwi Puissanto.
- To jest wytrych! - powiedział triumfalnie kapitan, a jego wzrok uderzył we
mnie.
- Oczywiście, że jest - Angelina wsunęła się pomiędzy nas i podniosła
wytrych z podłogi. Czar prysł.
- Nigdy się bez niego nie ruszam - powiedziałem spokojnie. - Proszę.
Podszedłem do stołu i wziąłem książkę opisującą moją fałszywą karierę.
Otworzyłem ją i wskazałem odpowiedni fragment.
- Podwodna magiczna ucieczka. Widać tu kajdany na moich dłoniach,
łańcuchy i obręcze na nogach. I tę metalową klatkę. Mam być zaraz zanurzony pod
wodę. Jeśli nie miałbym wytrycha, zaraz bym utonął i koniec pieśni.
Wziąłem wytrych i schowałem go na powrót do kieszeni. Kiedy się
odwróciłem, niemal czułem, jak jego świdrujące spojrzenie wypala dziury w mojej
czaszce. Podszedłem jednak spokojnie od krzesła i usiadłem. Wciąż się we mnie
wpatrywał, aż wreszcie podjął decyzję.
- Posiadanie wytrycha jest nielegalne na Fetor. Konfiskuję ten - wyciągnął
rękę.
- Tego nie możesz zrobić! - cofnąłem się. - Utonę, jeśli nie będę miał
wytrycha w podwodnej klatce!
- To mnie nie obchodzi.
Cóż za wspaniały gość. Kiedy jeszcze się wahałem, dobył z kabury olbrzymią
spluwę i wycelował ją prosto we mnie.
- Drugi raz nie będę powtarzał. Narzekając pod nosem, oddałem mu wytrych.
- Jeszcze wrócę - powiedział umundurowany oprych na pożegnanie i wyszedł.
Angelina podeszła do drzwi, odczekała chwilę, potem otworzyła je. Korytarz
był pusty. Wziąłem wykrywacz i przeleciałem po pokoju. Kapitan nie próżnował.
Dwie pluskwy pod krzesłem, na którym siedział. Jeszcze więcej pod obrusem i w
koszu na śmieci. Niszczyłem je zajadle pod podeszwą buta, aż wykrywacz znów
zapalił się zielonym światłem.
- Nie podoba mi się to. Czuję się jak w pułapce. Jakby osaczały mnie ze
wszystkich stron wrogie siły.
- Trochę dramatyzujesz. Ale sprawa jest poważna. Naleję ci drinka.
- Mój aniele. Dużego poproszę. Pomogło. Tak mi się przynajmniej zdawało.
- Lepiej będzie odwołać nasze występy i opuścić planetę - stwierdziła
Angelina. - Czy to nie ty zawsze mówiłeś, że kto wycofuje się w porę, ma szansę
dożyć następnej walki?
- Mówiłem i naprawdę tak uważam. Ale byłem wtedy znacznie młodszy i
szybszy. I zawsze też szukałem nowego wyzwania. Ale teraz ten stary szczur czuje
się jednak trochę zardzewiały i otępiały. Jest jeszcze kilka innych powodów,
niektórych nawet nie potrafię wytłumaczyć, dla których nie chcę się z teraz
wycofywać.
- Cztery miliony kredytów dziennie. Myślisz czy tak? Niechętnie
przytaknąłem.
- Czy nie możemy o tym zapomnieć? Nie ma sensu bycie najbogatszym
więźniem w galaktyce i to na tej obrzydliwej planecie.
- To, co mówisz, jest słuszne. Ale wstrzymajmy się jeszcze przez chwilę z
odwrotem. Jak właśnie zaczynałem mówić, zanim dostrzegłem twego nieproszonego
gościa, odkryłem coś bardzo ciekawego na temat naszego, zdawałoby się, tępawego
Puissanto. On używa słownictwa godnego profesora uniwersytetu, jeśli tylko sądzi, że
nikt go nie słyszy. Dlatego gdy dzisiaj będzie występował na scenie, a tym samym nie
zdoła mi przeszkodzić, zajrzę do jego komputera.
Chwyciłem za telefon.
- Zadzwonię do najbliższej informacji po numer do Eprom, a od nich poproszę
o specyfikację i dokumentację Eprom-80. O ile tylko nie stanowi to tajemnicy
państwowej.
Nie stanowiło, ale ten fakt niewiele ułatwił mi sprawę. Fetor było jednak
paranoiczną planetą. Dostałem numer do Eprom i zadzwoniłem do nich. Potem zaś
wysłuchiwałem bez końca nagranych głosów i wystukiwałem kolejne podawane
numery wewnętrzne. Kiedy wreszcie odebrał człowiek, wyprowadził mnie z
równowagi jeszcze bardziej niż te wszystkie roboty.
- Eprom-80? Numer seryjny?
- Skąd mam wiedzieć? Maszyny tutaj nie ma, a dokumentacja zaginęła wraz z
numerem.
- Nie wiem...
- Ale ja wiem. Nie możecie po prostu podać ceny i przesłać mi dokumentów?
Przecież nie są tajne?
- Nie... ale objęte prawami autorskimi.
- Oczywiście, że objęte! I co z tego? Przecież sprzedajecie je wraz z każdą
maszyną. Podajcie cenę, a ja prześlę pieniądze.
Ciągłe powtarzanie słowa ”pieniądze” wreszcie jakoś poskutkowało. Przyjął
zamówienie. Zanim to zrobił, naprawdę już rozbolało mnie ucho. Otworzyłem więc
butelkę Doktora na Uszy i nalałem sobie dużą szklanicę.
Nigdy więcej takiego dnia!
Rozdział 11
Naprawdę musiałem się bardzo starać podczas wieczornego występu, aby
zapanować nad emocjami i wyrzucić z głowy wszystkie niespokojne myśli. Udało mi
się, ale nie było to wcale łatwe. Kiedy jednak publiczność szalała ze szczęścia,
pomyślałem, że chyba nie poszło mi aż tak źle. Po występie Angelina pomogła mi
zmyć makijaż, przebraliśmy się i pojechaliśmy taksówką do hotelu. W pokoju świecił
się przycisk wiadomości na telefonie. Wcisnąłem klawisz.
- Się macie ludzie, tu James - usłyszeliśmy głos naszego syna. - Mam
nadzieję, że z wami wszystko w porządku. Kupiłem bilety i jestem w drodze. Nie
mogłem załatwić bezpośredniego lotu na Fetor, więc nie wiem dokładnie, kiedy do
was dolecę. Mój statek na Helior odlatuje za kilka minut. Przywiozę ze sobą kompu-
ter, nowy i znacznie ulepszony. Zawiadomię was później o godzinie przylotu.
- Posiłki w drodze - powiedziałem, sięgając po jakiegoś wysokoprocentowego
bełta. Powstrzymałem się jednak. Sprawy i tak się już wystarczająco splątały, chyba
nie było sensu dodawać jeszcze do tego alkoholowej beztroski... Napełniłem więc
jedną małą szklaneczkę sherry i zapaliłem cygaro. Gloriana u moich stóp potrząsnęła
zalotnie kolcami, więc podrapałem ją pomiędzy uszami. Miałem narastające
przeczucie wypełniającego się przeznaczenia i nie podobało mi się wcale to, co
czułem. Angelina musiała dostrzec wyraz mojej twarzy, bo usiadła na kanapce obok i
ujęła mnie za rękę.
- Wyglądasz bardzo ponuro, kochanie. Powiedz, co ci leży na sercu.
Uścisnąłem jej dłoń bez słowa i skończyłem sherry.
- Wyglądam ponuro, bo tak też się czuję. Cały czas mam przeczucie, że
wydarzenia całkowicie wymknęły się nam spod kontroli. A ja, jak sama dobrze wiesz,
lubię panować nad sytuacją i kontrolować przez cały czas to, co się ze mną dzieje. A
teraz tak nie jest. Spójrz na to pasmo niepowodzeń, odkąd przybyliśmy na tę
przygnębiającą planetę. Najpierw bank Kaiziego został obrabowany, a Bolivara
oskarżono o dokonanie tego. Wprawdzie wyciągnęliśmy go z więzienia, ale teraz
musi się ukrywać pomiędzy potworami, aż do przybycia Jamesa. Potem ofiarą padł
następny bank, którego sekretnym właścicielem, jak wiemy, jest Kaizi, a na miejscu
zbrodni znaleźli figurkę stalowego szczura. Potem przychodzi do mnie policja i
roztrząsa każdą literkę mojej niemal prawdziwej karty identyfikacyjnej. Tak więc
rozumiesz, że zaczynam czuć czyjś gorący oddech na plecach. I zadaję sobie pytanie,
czy to wszystko jest warte czterech milionów kredytów dziennie?
- A co ci mówi przeczucie?
- Mówi mi, żeby stąd wiać. - I zrobisz to?
- Zgadza się. Jest wiele innych sposobów zarabiania pieniędzy, legalnych i
nielegalnych. I chyba zaczniemy ich poszukiwać. Nie mam zamiaru zawisnąć dla
Kaiziego.
- Pakować rzeczy? Potrząsnąłem przecząco głową.
- Nie przed jutrzejszym rannym występem. Wśród tego całego pośpiechu i
zamieszania zdobyliśmy jednak jakąś wiadomość. Puissanto, czyli ten, z którego
powodu tu przyjechaliśmy, nie jest tym, za kogo chce uchodzić. Muszę więc
dowiedzieć się kim lub czym jest. Kiedy jutro będzie na scenie, włamię się do jego
komputera. Gdy tylko zaspokoję ciekawość, opuścimy planetę i zabierzemy ze sobą
Bolivara.
- Są jeszcze dwie rzeczy, które mnie martwią. Policja ma twoje dokumenty, a
Bolivar jest uciekinierem i przestępcą i nie ma w dodatku żadnych legalnych
papierów.
- Zapomniałaś, że rozmawiasz z mistrzem fałszerstwa? To żaden problem. Już
jutro rano będę miał dokumenty dla nas obu. A drugie zmartwienie?
- Czy zostawiamy tutaj Jamesa, by kontynuował sprawę po naszym odjeździe.
- Nigdy w życiu! - nalałem sobie jeszcze sherry i wypiłem duszkiem. - Wedle
naszego nowego, znacznie przyspieszonego, rozkładu zajęć możemy opuścić tę
planetę, zanim on się tu zjawi. Jeśli więc porzucimy poprzedni plan, aby teoretycznie
obejmował w banku stanowisko brata, wówczas jego przyjazd na Fetor jest w ogóle
niepotrzebny. Zatrzymamy go, zanim tu wyląduje. Obawiam się, że ta robota za
cztery miliony dziennie zamienia się w koszmar. James wspomniał, jak miał się
nazywać jego pierwszy przystanek?
- Helior.
- Zostawię mu wiadomość - chwyciłem za telefon - aby tam został, aż do
naszego przyjazdu. Wystarczająco wiele osób tkwi w tym szambie, żeby mieszać w to
także i jego.
- Zgadzam się w zupełności.
Z kosza Gloriany dobiegło rytmiczne pochrapywanie.
- Wiesz co, pójdźmy w ślady naszej kochanej świnki i zdrzemnijmy się. To się
nam przyda.
Rano zaraz po śniadaniu Angelina wyszła na miasto z kieszenią pełną forsy,
aby znaleźć jakąś nieuczciwą agencję podróżniczą. Ja zaś użyłem jednej z tajemnych
nietypowych funkcji mojego przenośnego radyjka i wykonałem nowe dokumenty.
Przygotowałem takie same, jak te, których użyliśmy przy wjeździe, tak było najpro-
ściej, by uniknąć niepotrzebnych kłopotów. Właśnie skończyłem, kiedy wróciła
Angelina. Już od drzwi machała grubą kopertą.
- Załatwione. Najtrudniejszą częścią zadania było pozbycie się kilku typów,
którym za bardzo się podobałam. Sześciu śpi sobie teraz grzecznie, ale jeden,
obawiam się, znalazł się w szpitalu.
- Jestem pewien, że na to zasługiwał.
- Nawet nie wiesz, jak bardzo masz rację. Nieważne. Dałam nieco forsy
kierowcy i zawiózł mnie do baru, gdzie jego zdaniem rezyduje lokalna mafia. I tak też
było. Ten w szpitalu to zresztą ochroniarz lokalnego kapo. Który zresztą na tyle
wysoko docenił moją akcję, że z miejsca zaproponował mi objęcie tej gwałtownie
zwolnionej posady. Miło, gdy ktoś cię docenia. Ale ja zapewniłam go, że moim
największym marzeniem jest zwiać z tej planety. Kiedy uwierzył wreszcie, że nie
jestem policyjnym szpiegiem, skontaktował mnie z jakąś organizacją, która siedzi
ponoć w biznesie transportowym.
- A co transportuje?
- Wolałam nie pytać. Ale w końcu ubiliśmy interes. Tu są trzy bilety na nocny
pociąg poduszkowy do portu Mtumwa. To miasto przemysłowe słynące ze swego
zanieczyszczenia i wysokiej śmiertelności.
- Cudownie! A dlaczego odwiedzamy tę letniskową miejscowość?
- Ponieważ w niej właśnie znajduje się towarowy port kosmiczny. A my
jesteśmy na liście załogi frachtowca ze stalą, który wylatuje następnego dnia.
- To brzmi nieźle. Jakie mamy stanowiska?
- Ja jestem pomocnikiem kucharza. Ty i Bolivar - mechanikami.
- I będziemy musieli naprawdę pracować?
- Tylko do momentu, kiedy wypłacę kapitanowi drugą ratę. Każde z nas
spakowało tylko po jednej torbie. Reszta rzeczy musiała zostać. Gloriana przyglądała
się temu z natężoną uwagą. Potem chrząknęła pytająco. Angelina zmarszczyła brwi.
- Bierzemy ją ze sobą? - spytała.
- Kiedy odkryją naszą ucieczkę, para podróżująca ze świniozwierzem będzie...
jakby to powiedzieć... bardzo rzucać się w oczy.
- Masz oczywiście rację. Ale jeśli ją tu zostawimy, jej los jest boleśnie
przewidywalny.
To była prawda. Spojrzałem na naszego drogiego zwierzaka i ujrzałem u
moich stóp dwie półtusze wieprzowe.
- Odłóżmy tę decyzję na później - zaproponowała Angelina. - Nie... nie
możemy. Wezwijmy obsługę, niech dostarczą wózek do transportu psów. Pojedzie w
nim. Nie możemy jej tu zostawić.
Do Colosseo przybyliśmy wcześnie. Byłem przebrany w strój sceniczny i
stałem za bocznym skrzydłem kurtyny, kiedy Puissanto rozpoczął swój występ. Jego
pokaz miał trwać około trzydziestu minut. Ustawiłem stoper i ruszyłem pędem do
garderoby siłacza. Kiedy już zamknąłem się od wewnątrz, wyciągnąłem z kieszeni
dokumentację i zasiadłem przed komputerem. To był dość tani model z łatwym do
sforsowania kodem bezpieczeństwa. Nie minęło dziesięć minut, a już byłem w
środku. Położyłem stoper na widoku i zanurzyłem się w plikach. Arkusze
kalkulacyjne i dane finansowe. I to spore sumy, ale nie miałem absolutnie pojęcia, co
może mieć z tym wspólnego nasz siłacz. Jeszcze dziesięć minut. Cały spływałem po-
tem, sięgnąłem jeszcze do jednego katalogu. Czas, czas już wiać... Nagle poczułem na
szyi podmuch chłodnego powietrza.
Chłodne powietrze!
Obróciłem się błyskawicznie. W drzwiach stał Puissanto. Jego małe oczy
błyszczały wściekle. Zamknął za sobą drzwi. A więc koszmar stał się prawdą.
Zamknięty z potworem w jednym pomieszczeniu!
- Zabić! - streścił krótko swoje plany i sięgnął po mnie.
Z tak wielką masą był na szczęście niezbyt szybki. Ale też i pokój nie był
gigantyczny. W dodatku z pojedynczym oknem, w dodatku zabezpieczonym
żelaznymi sztabami. Skoczyłem w bok, wybiłem się na kanapie i przeskoczyłem z
obrotem w powietrzu nad głową Puissanto. Nie zdołał mnie sięgnąć. Dopadłem do
drzwi z wytrychem, przekręciłem go...
Olbrzymia jak prehistoryczny bochen chleba dłoń w tym właśnie momencie
spadła mi na kark i uniosła w powietrze, potrząsając jak starym łachem. Zakrztusiłem
się i nie mogłem wydusić ani słowa, bo moja tchawica była właśnie miażdżona.
Puissanto puścił mnie jednak. Postawił ciężką stopę na mojej piersi, aż jęknąłem.
Przegryzł na pół żelazną sztabę - przypomniałem sobie - i przebił głową mur.
- Mmogę wwyjaśnić... - wykrztusiłem z trudem. - Mów.
- Nie jestem tym, na kogo wyglądam...
- Policyjny szpieg! - stopa nacisnęła mocniej i oczekiwałem podświadomie na
trzask pękających żeber.
- Nigdy! Jestem... prywatnym detektywem.
- Kto ci płaci?
Teraz nie był najlepszy czas na wymyślanie kłamstw.
- Bankier. Bardzo bogaty bankier o imieniu Imperetrix von Kaiser-Czarski.
- Kłamiesz!
Nacisk zwiększył się jeszcze bardziej i pociemniało mi w oczach. Gdzieś z
daleka słyszałem żałosny skrzek - ”nie, nie”. Czy to ja tak jęczałem?
Nagle nacisk zelżał. Olbrzymia dłoń uniosła mnie i cisnęła na fotel. Powoli
powrócił mi wzrok i dostrzegłem, że potwór siedzi obok mnie. Był spokojny. I mówił
do mnie.
- Nadszedł czas, byś był nieco bardziej prawdomówny w swoich zeznaniach,
Marvellu, wcale zresztą nie taki wspaniały. Mam w tym pokoju ukryty niemożliwy do
wykrycia system alarmowy, który ostrzegł mnie, że ktoś tu przebywał podczas mojej
nieobecności. Dlatego też skróciłem nieco swój dzisiejszy występ, podejrzewając, że
tajemniczy intruz może znowu powrócić.
- Nagle zacząłeś mówić bardziej do rzeczy.
- Owszem, ale jeśli nie udzielisz mi właściwych odpowiedzi, nigdy już nie
usłyszysz innych przemówień. - Atmosfera nieco się jednak rozluźniła. Uśmiechnął
się. - Więc skoro już się zrozumieliśmy, możesz swobodnie opowiedzieć mi wszystko
o twojej tutaj obecności.
Powiedziałem mu. Wszystko. Oprócz oczywiście szczegółów mojej kariery do
czasu spotkania z Kaizim. Byłem po prostu międzygwiezdnym prywatnym
detektywem. Słuchał w milczeniu, postukując tylko palcami o brzeg kanapy. Kiedy
skończyłem, przez chwilę milczał, jakby rozważał moje słowa. Potem skinął głową.
- Niezwykła opowieść, Jim. Myślę, że tysiące ludzi na moim miejscu nie
uwierzyłoby w nią zupełnie. Ale ja wierzą. Bo podczas moich poszukiwań na tej
planecie, także natrafiłem na pewne sprawki związane z twoim pracodawcą. Tutaj
załatwia się sporo brudnych interesów. O ile zdołałem się zorientować, a znam na
razie jedynie wierzchołek góry lodowej, twój znajomy Kaizi stoi za wieloma z tych
ciemnych sprawek. Do takich właśnie odkryć doszedłem. Bo widzisz, tak naprawdę
to jestem Galaktycznym Inspektorem Podatkowym.
- Z policji podatkowej? - zdębiałem. Tego nie spodziewałem się nawet w
najfantastyczniejszych snach.
- Tak jest. To bardzo potrzebny zawód na tych planetach pełnych oszustów i
krętaczy. Bez prawa i podatków mielibyśmy tutaj galaktyczną anarchię. A Fetor jest
miejscem zamieszkania kilku najbardziej znanych oszustów podatkowych.
Wciąż nie mogłem w to uwierzyć.
- Poborca... Nikt by się nie domyślił.
- I o to właśnie chodzi. Mam perfekcyjną charakteryzację. Prosty muskularny
atleta Wiele też z tym zabawy, muszę przyznać. Naprawdę męczyło mnie wykładanie
na uniwersytecie, nudziła mnie też praca w Urzędzie, mimo że byłem dyrektorem
departamentu Oszustw na Wielką Skalę. Więc kiedy zacząłem dostawać raporty o
tym, co się dzieje na Fetor, sam zgłosiłem się na ochotnika do śledztwa w terenie.
Zwłaszcza że mogłem wykorzystać swoje naturalne cechy.
- Naturalne cechy? - chyba czegoś nie rozumiałem.
- No tak. Pewnie słyszałeś o mojej ojczystej planecie, Trantorze?
- Przykro mi... są tysiące zamieszkanych planet.
- Tak... ale tylko jedna ma masę Trantora. Nieco więcej niż trzykrotna, jeśli
wyrazić to w standardowej grawitacji planetarnej. Co nam daje ciążenie 3G.
- Nic dziwnego, że robisz to, co robisz!
- Na waszych małych światach czuję się lekki jak piórko. Czasem zdaje mi
się, że unoszę się w powietrzu. Ale to nieważne. Człowiek, którego nazywasz Kaizi,
jest bankierem o międzygalaktycznej renomie... ale ciążą też na nim spore
podejrzenia...
Przerwał, ponieważ rozległo się energiczne pukanie do drzwi.
- Zamknięte. Precz - warknął, wracając do osobowości Puissanto.
- Chcę się skontaktować z Marvellem Wspaniałym - powiedział niewyraźny
głos. - Czy nie wiesz...
- Nie! Odejdź! - zaryczał.
Natarczywe pukanie rozległo się znowu. Puissanto chwycił mnie za gardło,
żebym nie mógł mówić, i przytrzymał wyciągniętą przed siebie ręką za drzwiami,
które uchylił.
- Upps - powiedział. - Ty kto?
- Megalitowy Człowiek - powiedział ochrypły głos. - Chcę mówić z
Marvellem Wspaniałym.
Zacząłem się wić i wiercić, i zdołałem wydusić kilka słów. - Wpuść... jest OK.
Upadłem, kiedy otworzył dłoń. Megalitowy Człowiek wkroczył do pokoju i
dostrzegł, jak czołgam się po podłodze.
- W porządku, tato? - zapytał.
Puissanto zamknął drzwi i przyjrzał się najpierw mnie, a potem
Megalitowemu Człowiekowi.
- Jeśli to jest twój syn, to masz naprawdę sporo recesywnych genów -
powiedział wreszcie.
- To tylko kostium - odparł Bolivar, ściągając głowę Megalitowego
Człowieka. - Pojawił się spory problem. Mama zaniepokoiła się, że Puissanto skrócił
występ. Powiedziała, żebym przyszedł tutaj do garderoby, ale nie zdążyła mi
wyjaśnić po co, bo dopiero wtedy zaczęły się prawdziwe kłopoty. Przerwano
program, a w teatrze aż roi się od policjantów. Trzech jest już w twojej garderobie.
Wszystkie wyjścia z teatru zamknięto, oprócz jednego. A tym jednym powoli
wypuszczają publiczność, sprawdzając każdego po kolei.
- Masz jakiś pomysł, o co im chodzi? - spytał Puissanto.
- To nie jest, niestety, sekret - Bolivar patrzył na mnie z nieszczęśliwą miną. -
Mają twoją fotografię, tato. I pytają każdego, czy kiedykolwiek słyszał o Stalowym
Szczurze.
Rozdział 12
Miałem więc słuszne przeczucie, że wrogie moce mnie osaczają. Nie
przewidziałem jednak, niestety, że są aż tak blisko. Gorący oddech na plecach niemal
mnie parzył. Rzeczywistość była nieubłagana. Zawaliłem sprawę. Powinniśmy byli
wiać poprzedniej nocy. Przez swoją ciekawość, przez chęć zbadania jednej tajemnicy,
naraziłem na niepowodzenie całą akcję. Nie wspominając już o zdrowiu i
pomyślności mojej rodziny. Wziąłem głęboki i, co tu kryć, drżący oddech.
- Dobra - powiedziałem głosem bardziej pewnym, niż naprawdę się czułem. -
Muszę się stąd wydostać. Jakieś sugestie?
- Czy to ty jesteś tym Stalowym Szczurem, którego chcą zgarnąć? - spytał
Puissanto.
- Mam tę przyjemność - nie było sensu łgać, zwłaszcza że policja już łączyła
moją fotografię z tym imieniem
- Twój przydomek z czymś mi się kojarzy. Czy mogłem na niego natrafić w
moich danych?
- Jakich danych?
- Podatkowych.
- Niemożliwe. Moim mottem jest podstawowe prawo kapitalizmu - kupuj
tanio, sprzedawaj drogo i unikaj podatków... Legalnie oczywiście.
- Stalowy Szczur? A jednak to brzmi dziwnie znajomo... Tak! Czy ty
przypadkiem nie byłeś zamieszany w zniszczenie wielkiej bazy danych dotyczących
podatków dochodowych?
- Oszczerstwa! Nie udowodnione! Moja kariera to po prostu naprawianie tego,
co jest złe na świecie. Taka nowocześniejsza wersja starej legendy o gościu zwanym
Robin Hood. Moja specjalność to spłaszczanie krzywej dochodów. Możesz to też na-
zwać redystrybucją. I warto jeszcze dodać, że co najmniej kilka razy ocaliłem
galaktykę. Co powinno się liczyć.
- Jesteś pewien, że nie zniszczyłeś tych danych podatkowych? Jak wszyscy
poborcy podatkowi nie odpuszczał tak łatwo.
- Jestem całkowicie pewien - skłamałem. Cóż, są takie sytuacje, gdy prawda
staje się zbyt kłopotliwa.
Puissanto skubał brodę w zamyśleniu.
- Na razie zapomnimy o tej sprawie z danymi. Jeśli więc nie chodzi o podatki,
to dlaczego policja tak bardzo chce cię schwytać?
- Oskarżają mnie o te rabunki bankowe. Podczas gdy w rzeczywistości ja też
jestem tu po to, aby wykryć sprawcę.
- A więc krótko mówiąc, wrabiają cię?
- Dokładnie tak - powiedział Bolivar. - I w dodatku jest to szyte na tyle
grubymi nićmi, że ja też się w to łapię. Byłem dyrektorem tego pierwszego
obrabowanego banku. Policja oskarżyła mnie o przygotowanie napadu i aresztowała
mnie. Z pomocą przyjaciół zdołałem uciec.
- Jeśli obaj jesteście niewinni - Puissanto rozważył wszystko przez chwilę, a
potem z wahaniem podjął decyzje - to moim obowiązkiem, jako uczciwego obywatela
i urzędnika, jest pomóc wam w ucieczce. Dokładnie zbadałem zwyczaje panujące w
tutejszej policji. Wiem, jak bardzo jest skorumpowana. Kompletnie kontrolowana
przez miejscowych wielkich oszustów podatkowych. Dam wam nazwisko i numer
telefonu.
Znalazł pisak, który całkowicie znikł w jego olbrzymiej dłoni. Skreślił na
kartce kilka znaków.
- Pako jest moim pomocnikiem, pomoże wam. Zadzwońcie tam i
zidentyfikujcie się przez...
Rozległo się gwałtowne walenie do drzwi i krzyki.
- Otwierać! Policja!
- Precz! Śpię!
Puissanto rozejrzał się po pokoju.
- Szybko - szepnął, wskazując na okno. - Tam.
Bolivar nałożył głową Magalitowego Człowieka i pośpieszył za atletą, który
bez najmniejszego wysiłku rozgiął metalowe sztaby zabezpieczające okno.
Potem ryknął nagle wprost w moje ucho, co niemal urwało mi głowę.
- Obudzić Puissanto! On zabić!!!
Jeśli to zapewnienie nie powstrzymało policji, miałem nadzieję, że chociaż
nieco opóźniło wtargnięcie tutejszych stróżów prawa. My w tym czasie schodziliśmy
na dół. Puissanto odgiął sztaby do pierwotnej pozycji i zamknął okno.
Uciekliśmy. I przemokliśmy w ciągu następnych paru sekund. Właściwie to
ja. Bolivar miał szczęście z tym swoim sztucznym ciałem. Po niebie szalały
błyskawice, dudniły grzmoty, deszcz lał jak z cebra. Co zresztą było dla nas
pomyślnym zbiegiem okoliczności, bo jako uciekający tworzyliśmy bardzo rzucającą
się w oczy parę. Ja w stroju maga z czarnym płaszczem w księżyce i wysokim
cylindrem, a Bolivar jako obrzydliwy potwór. Ciężko byłoby zgubić się w tłumie. Na
szczęście tych paru ludzi, których mijaliśmy, miało pochylone głowy i szukało
jakiegoś schronienia przed deszczem. My też się spieszyliśmy, starając się zwiększyć
maksymalnie nasz dystans wobec ścigających nas policjantów. Skręcając za róg,
dostrzegłem świetlny szyld restauracji.
- Tam - powiedziałem. - Bezpieczny port podczas burzy.
- Jesteś pewien? ”Truciciel Pete - na wynos i w barze, jeśli się odważysz” -
nie brzmi zachęcająco.
- Nie przyszliśmy tu jeść. Chcę tylko skorzystać z telefonu. Idziemy.
Może jednak Bolivar miał rację - pomyślałem, gdy zamknęły się za nami
drzwi. Pomieszczenie było przeraźliwie brudne i zawierało tylko dwie odrapane i
poplamione drewniane ławy. Przy jednej z nich, w rogu knajpy, siedział pijak,
trzymający w ręku butelkę. Wyglądał na zupełnie już nieprzytomnego. Kiedy wciąg-
nąłem woń potraw, aż zakasłałem. Poczułem ból w płucach.
- Witajcie głodni nieznajomi w środku nocy. Truciciel Pete da wam jedzenie
tak ostre, że aż stopy wam się skurczą.
Cudownie. Truciciel Pete był robotem o metalowej twarzy ozdobionej
wielkimi czarnymi wąsami i odzianym w jakiś ciuch przypominający poplamiony
koc, przerzucony przez ramię. Miał też na głowie wielki kapelusz z absurdalnie
szerokim rondem. Zapewne reprezentował jakąś kulturę, która zanikła w mrokach
dziejów.
- Co wy gringos chcecie zjeść? Zupę z kolców kaktusa? Chile con serape
picante?
- Chcemy skorzystać z telefonu.
- Zjecie tutaj, cabrones, to dostaniecie telefon.
Dobrze zaprogramowana maszyna - musiała wyciągnąć od klientów trochę
kredytów.
- Niech będzie - powiedziałem - dwa razy to, co mówiłeś i... - spojrzałem na
spienione kufle namalowane na ścianie - ... dwa piwa.
Teraz robot przystąpił do akcji. Pchnął po blacie przed nami dwa kufle,
których wierzchem przelewała się piana; następnie wypełnił dwie miski jakąś
obrzydliwie wyglądającą zieloną masą. Miski także podążyły w ślad za kuflami.
Dopiero teraz wydobył również mały telefon, który dorzucił do jednej z misek.
- Trzydzieści pięć kredytów, naprawdę dobra cena - powiedział. Bardzo w to
wątpiłem. Kiedy Bolivar płacił, ja wyciągnąłem telefon z żarcia i zadzwoniłem do
Pako. Tylko zgarnąłem tę zieloną masą z telefonu, a już poczułem pieczenie palców.
Ktoś odebrał.
- Puissanto powiedział, że powinienem zadzwonić pod ten numer.
- Jeśli jesteś Marvell, Puissanto dzwonił do mnie w twojej sprawie.
- Dobra wiadomość.
- Z tego, co on mówił, to raczej zła. Ale powiedział też, żeby cię odebrać.
Gdzie jesteś?
Opisałem mu miejsce, w którym się znaleźliśmy. Na podstawie moich
wskazówek, Pako bez trudu trafił do Truciciela Pete.
Bolivar - och, ta niecierpliwa młodość - popełnił poważny błąd, bo spróbował
zamówionej przez nas potrawy. Teraz mój syn leżał na stole, a ja wlewałem mu w
gardło cały kufel piwa. Piwo parowało. Niemal doprowadziłem go do stanu
używalności, gdy do knajpy wszedł niepozorny facet o szczurowarym wyglądzie.
Miał ostro zakończony nos, a jego małe wąsy zdawały się drgać, gdy rozglądał się
wokół.
- Ty jesteś Marvell? - czubkiem buta trącił pijaka. Jego żółte szczurze zęby
błysnęły spod wąsów, gdy to mówił.
- Tutaj - powiedziałem.
Ocenił mnie spojrzeniem z góry na dół. Nagle cofnął się nieco, dostrzegł
bowiem odrażające przebranie Bolivara.
- Jesteśmy z tego samego cyrku co Puissanto - wyjaśniłem. - Sami starzy
przyjaciele. Masz jakiś środek transportu?
- Mam kangurowca. Puissanto powiedział, by zabrać was do biura.
- Nie sądziłem, że ma tu biuro. Jesteś tego pewien? Czy to ma coś wspólnego
z GIP?
- Cicho! - rozejrzał się wokół, ale ani pijak, ani robot-oberżysta nie zwrócili
uwagi na moje słowa. - Nikt nie może wiedzieć o tym śledztwie podatkowym.
Oczywiście, że ma biuro. I oczywiście jest ono ukryte, bo nikt nie powinien wiedzieć,
kim jest. A jestem jego księgowym. Gotowi?
- Tak. Możemy iść.
Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, podejrzliwie przyjrzałem się jego maszynie.
Widziałem już taką w dzień, a właściwie w wieczór, naszej cyrkowej premiery.
Kabina pasażerska na kangurowcu była zawieszona pomiędzy dwoma potężnymi,
przypominającymi tłoki, nogami. Wspięliśmy się tam po drabince, znajdującej się na
jednej z nóg.
- Zapnijcie pasy - polecił Pako. - Mój wehikuł naprawdę ma zryw. Jest
używany przez geodetów do pracy w trudnym terenie.
Włączył właśnie silnik, kiedy z piskiem hamulców, niemal tuż pod nami,
stanął policyjny wóz. Oświetlił kangurowca potężnym reflektorem. Bolivar i ja
skuliliśmy się w kabinie, aby nie było nas widać.
- Wyłaź stamtąd! - warknął rozkazująco policjant. - I trzymaj ręce na widoku.
- Nic nie zrobiłem - zaskomlał Pako.
- Natychmiast wyłaź z tej maszyny!
- Zrób to, a będziesz martwy - powiedziałem do Pako najgroźniejszym tonem,
na jaki mogłem się zdobyć. Przytknąłem mu do pleców kciuk, a on jęknął z
przerażeniem. - To jest odbezpieczona spluwa. I wystrzeli, jeśli natychmiast nie
opuścimy tego miejsca.
Pako nacisnął na gaz.
Jednym potężnym susem kangurowiec wzbił się w powietrze. Tłoki i sprężyny
złagodziły impet lądowania i natychmiast nastąpił kolejny olbrzymi sus. Gdy
podnosiliśmy się do góry, można było wytrzymać, ale przy każdym lądowaniu
boleśnie gryzłem się w język. Brak treningu, po prostu.
Pojazd policyjny natychmiast ożył i rzucił się w pogoń za nami. Słychać było
ogłuszający ryk syreny. Nasz środek transportu był o wiele wydajniejszy przy dużym
ruchu - mogliśmy przeskoczyć przez każdą przeszkodę, ustępował jednak wozowi
policyjnemu na otwartej przestrzeni. Kiedy więc ruch trochę zmalał, policja zaczęła
nas doganiać. Skakaliśmy właśnie przez dzielnicę przemysłową, po obu stronach
drogi znajdowały się zakłady fabryczne. Po następnym skrzyżowaniu zamiast nich
wyrosły wysokie płoty. Wskazałem ręką jeden z nich.
- Nad nim. Skacz!
- Nie mogę! Zginiemy. Przecież nie wiem, co tam jest!
- Zginiesz na pewno, jeśli mój pistolet wypali! Skacz!!! Wrzeszcząc z
przerażenia, Pako naparł z całej siły na dźwignię.
Kiedy lądowaliśmy, maszyna pochyliła się lekko na jednej z nóg - tak o
dziewięćdziesiąt stopni - ale jednak zdołała wyskoczyć ponownie w górę. I tym
razem wylądowała na płaskiej powierzchni.
- Nie zastrzeliłbyś mnie, prawda? - zapytał mokry od potu Pako.
- Oczywiście, że nie... Zwłaszcza że nie mam pistoletu.
Jeszcze długi czas obrzucał mnie po cichu obelgami. Ważniejsze jednak było
to, że nie przestawał prowadzić pojazdu. Opuściliśmy wertepy i znów skakaliśmy po
drodze, co znacznie skracało tę przyjemną podróż. Pako zdaje się dobrze znał okolicę,
bo poruszaliśmy się po bocznych drogach i alejkach, aż dojechaliśmy do dzielnicy
małych zakładów i punktów usługowych.
Zatrzymaliśmy się przy afiszu ”Udongo - usługi finansowe”. Tam Pako
wyłączył silnik, a my opuściliśmy kabinę. Nasz przewodnik otworzył drzwi budynku
i wprowadził nas do środka.
- A gdybyś miał wtedy pistolet, zastrzeliłbyś mnie? - zapytał. Najwyraźniej
wciąż zszokowany, przeżywał tę przygodę, w której niemalże otarł się o śmierć.
- Przykro mi. - Naprawdę było mi przykro. - Myślałem wtedy tylko o jednej
rzeczy. Bardzo nie chciałem spotkać się z policją.
Spojrzałem przez okno na zaparkowanego na zewnątrz kangurowca, a
dokładniej na wielką tablicę rejestracyjną znajdującą się na jego tyle.
- Czy można go znaleźć na podstawie numerów?
- Można by... gdyby numery były prawdziwe. Pan Puissanto jest bardzo
ostrożny. Pojazd został kupiony legalnie, ale tablice są fałszywe. Również ten
budynek wynajmuje podstawiona firma.
Rozejrzałem się wokół. Biuro jak każde inne, tyle że dużo w nim było
segregatorów i komputerów. Bolivar ściągnął zastępczą głowę i również rozejrzał się
wokół.
- Masz gdzieś jakiś dystrybutor z zimną wodą? - zainteresował się. Wciąż
jeszcze paliło go wspomnienie po Pete Trucicielu.
- W drugim pokoju. Tamte drzwi - pokazał Pako. Bolivar wyszedł.
- Chciałbym użyć telefonu.
- Ale będę musiał obciążyć cię za rozmowę.
- Oczywiście, jak tylko sobie życzysz - wyciągnąłem portfel. Żałowałem
nieco, że właśnie łamię jedną ze swych podstawowych zasad życiowych - żadnych
interesów z księgowymi i urzędnikami podatkowymi. Wystukałem numer. Telefon
dzwonił i dzwonił i z każdym kolejnym dzwonkiem temperatura mojego ciała opadała
o jeden stopień. Dlaczego Angeliny nie było w naszej garderobie? W końcu
zadzwoniłem do recepcji cyrku.
- Tu Waldorf-Castoria - powiedziałem, mając nadzieję, nierozpoznawalnym
głosem. - Mam wiadomość dla jednej z moich klientek, pani di Griz...
- Nie ma jej tu.
- A gdzie jest?
- Nie mam pojęcia. Widziałem ją przez krótką chwilę, kiedy wychodziła z
przyjaciółmi. Odjechali wielkim czarnym samochodem.
W trakcie tej rozmowy spoglądałem w okno. Deszcz właśnie przestał padać,
toteż całkiem dokładnie mogłem przyjrzeć się w świetle ulicznych latami sporemu
czarnemu samochodowi, który właśnie zatrzymywał się przed biurem. Odłożyłem
słuchawkę i odszedłem zaniepokojony od okna.
- Oczekujesz kogoś? - spytałem.
- Tylko Puissanta. Powiedział, że przybędzie tu jak najszybciej, gdy tylko
odjedzie policja.
Usłyszałem trzaśniecie drzwi samochodu, a potem ktoś zapukał do drzwi
biura.
- To nie jest Puissanto. On ma klucze!
- Czekaj! Jesteś tu sam - chwyciłem leżącą na podłodze głowę Megalitowego
Człowieka i wsunąłem się do sąsiedniego pokoju.
- Chwileczkę - zawołał Pako. Słyszałem jak otwierał drzwi. - Niestety
zamknięte. Już po godzinach.
- Przykro mi. Ale mimo to mam zamiar wejść. Ten głos był mi skądś
znajomy... ale skąd?
- Nie możesz wejść - usłyszałem jęk Pako. - Czy to... prawdziwy pistolet?
- Zapewniam cię, że tak. Mogę?
Jeszcze jedno jęknięcie. Stanowczo Pako nie miał dzisiaj szczęścia do
pistoletów. Fałszywych czy prawdziwych.
- Gdzie on jest?
- Jestem sam!
- Pako, nie potrafisz zbyt dobrze kłamać. Poza tym od jakiegoś czasu mam na
podsłuchu twój telefon. Wiem, że przywiozłeś tu jednego gościa.
Jednego? Starałem się przypomnieć sobie moją rozmowę telefoniczną z Pako.
Czy wspominałem wtedy o Bolivarze? Wręczyłem Bolivarowi głowę Megalitowego
Człowieka i przykładając palec do ust, nakazałem milczenie. Jeśli ten przybysz nie
wie o jego obecności, ma szansę się wymknąć. Skinął głową ze zrozumieniem. Cofnął
się w głąb pokoju, ja zaś otworzyłem drzwi.
- Czego chcesz?
Człowiek trzymający w dłoni srebrny, wysadzany perłami pistolet, odwrócił
się do mnie i uśmiechnął szeroko.
Kaizi! Imperetrix von Kaiser-Czarski. Mój pracodawca.
- Zdaje się, że wpakowałeś się w małe kłopoty, Jim. Ty i twoja rodzina. To
zupełnie do ciebie niepodobne.
- Po co ta spluwa? - zapytałem, zwłaszcza że cały czas mierzył mi w brzuch.
- Jesteś poszukiwany przez policję. Może to dla mojego własnego
bezpieczeństwa.
- Kłamiesz, Kaizi. Zdaje mi się zresztą, że nigdy nie mówiłeś prawdy.
- Czasami, Jim - uśmiechnął się. - Czasami. Ale za to zawsze płaciłem ci na
czas.
- Mogę wiedzieć, czemu założyłeś podsłuch w telefonie Pako?
- No, to chyba oczywiste. Jako finansista zawsze lubię wiedzieć, co
zamierzają władze podatkowe.
Usłyszałem, że ktoś wchodził przez zewnętrzne drzwi. Kaizi uniósł broń.
- Nie rób teraz nic głupiego, Jim. Po prostu odwróć się i wyciągnij przed
siebie ręce.
Zrobiłem to. Na moich nadgarstkach zatrzasnęły się kajdanki. A obrzydliwe
oblicze, w które patrzyłem, było mi znajome.
- Igor!
Rzeczywiście był to kierowca ciężarówki, który wiózł nas swego czasu na
farmę świniozwierzy.
- A jakże, Igor - zgodził się Kaizi. - Lubię śledzić poczynania moich
pracowników. A teraz proszę usiądź na krześle. Przygotowałem dla ciebie mały
pokaz.
Postawił na stole miniholoprojektor i uruchomił go. Pośrodku pokoju pojawił
się obraz.
- Angelina!
A ona zaczęła mówić.
- Jim, jeśli mnie właśnie słuchasz, nie rób w tym momencie niczego głupiego i
zbyt pochopnego - powiedział obraz i zmalał, gdyż kamera cofnęła się. Za Angelina
stał zamaskowany mężczyzna i trzymał ją na muszce pistoletu. Teraz też dostrzegłem,
że moja żona ma związane ręce. Obraz zamigotał i ujrzałem Glorianę. Rzucała się
wściekle, ale była kompletnie związana i unieruchomiona. Jeszcze jedno przesunięcie
kamery i znów pojawiła się Angelina. Była również wściekła, ale w odróżnieniu od
Gloriany demonstracyjnie zachowywała absolutny chłód. Mówiła krótkimi,
wyrzucanymi z siebie, zdaniami. - Za tym stoi Kaizi. Jest pewnie teraz z tobą. To on
kazał mi do ciebie mówić. Słuchaj jego rozkazów. Rób, co mówi. Jeśli nie, ostrzegał,
że natychmiast zabije Glorianę. - Moja żona była naprawdę wściekła. Z trudem wy-
dobywała z siebie słowa. - A jeśli to cię nie przekona... Powiedział, że wtedy ja będę
następna...
Rozdział 13
To była jedna z tych sytuacji, jakich naprawdę nie lubię. W porządku,
przyznaję, bywałem w takich opałach już w przeszłości. Nieważne jednak, ile razy w
życiu miałeś pistolet przystawiony do głowy, nigdy nie stanie się to dla ciebie rutyną.
I co najważniejsze, zazwyczaj niebezpieczeństwo groziło tylko mnie. Teraz
zaś chodziło o moją rodzinę. Cała nadzieja na odmianę losu opierała się na założeniu,
że Kaizi nie ma pojęcia, iż w drugim pokoju znajduje się Bolivar. Spojrzałem na Pako
- nie zamierzał wspomnieć o obecności Bolivara. No cóż, lepsze to niż nic, ale dalej
stąpaliśmy po bardzo cienkim lodzie. Nie byłem oczywiście szczęśliwy z takiego
obrotu sprawy, ale utrata panowania nad sobą niewiele by pomogła. Tak jest, Jim,
kontroluj zachowanie.
- Grozisz kulkami, Kaizi? Ale jedną sprawę postawmy jasno od razu na
początku. Jeśli mojej żonie spadnie choćby włos z głowy, oznacza to, iż podpisałeś na
siebie wyrok śmierci.
- Nie jesteś teraz w sytuacji, która pozwalałaby ci na jakiekolwiek stawianie
warunków!
- To nie są warunki, Kaizi. To jest tylko przedstawienie faktów. Jeśli to nie ja
położę kres twojej marnej egzystencji, zrobi to ktoś inny. Teraz kiedy już
osiągnęliśmy w tej sprawie porozumienie, czego właściwie ode mnie chcesz?
Pomyślał chwilę nad tym, co powiedziałem, potem jednak zdecydował się
zignorować moje słowa. Jego ego było co najmniej tak wielkie jak czerwony karzeł.
Uśmiechnął się niemal po przyjacielsku.
- Widzisz, jakie to było łatwe!
Schował spluwę do kabury i spojrzał na skulonego Pako. Wyciągnął w jego
kierunku paluch.
- Ty, jak się domyślam, chcesz jeszcze trochę pożyć? Pako pobladł
gwałtownie. Nie potrafił wydusić z siebie ani słowa, zdołał jedynie skinąć głową.
- Dobrze. Mógłbym cię wprawdzie poprosić, żebyś zachował to, czego byłeś
świadkiem, tylko dla siebie Ale nie mam żadnej pewności, że tak by się stało - Kaizi
spojrzał na mnie. - Moje szczegółowe studia nad twoją przeszłością przyniosły mi
wiedzę, że nader często używasz gazu usypiającego z domieszką elementów
wywołujących amnezję. Czy słusznie przypuszczam, że masz go przy sobie i teraz?
Przytaknąłem skwapliwie.
- Świetnie. Czy byłbyś tak miły, by poczęstować nim Pako?
Spokojnie patrzył, jak księgowy pada nieprzytomny na podłogę. Trącił go
nogą, ale Pako zareagował tylko głośniejszym chrapnięciem.
- To i dla twojego, i dla mojego bezpieczeństwa. Nikt nie powinien wiedzieć o
naszej współpracy. Chcę, abyś przejął nadzór nad pewnymi operacjami finansowymi
w moich interesach.
- Nic nie wiem o bankowości.
- Mówię o rabowaniu banków, a w tej dziedzinie masz spore doświadczenie.
Jak do tej pory odpowiedzialnym za te operacje był Igor. Ale on nie ma wyobraźni
ani zdolności i nadaje się tylko do wykonywania rozkazów.
Igor spojrzał na niego spode łba, ale nie zaprotestował.
- Sam musiałem przygotowywać wszystkie plany, a przecież mam jeszcze
mnóstwo innych zajęć. Więc ty przejmiesz dowodzenie nad drużyną rabunkową. Nad
drużyną robotów specjalnie zaprojektowanych tylko do wykonywania tego typu
pracy.
- To nie będzie działać. Roboty muszą przestrzegać praw robotyki. Nie mogą
zranić człowieka, kłamać, kraść, popełnić seksualnego wykroczenia lub zachowywać
się niemoralnie...
- Nie nudź, Jim. Ja nie mówię o inteligentnych robotach. Ja mówię o
bezmózgich maszynach, które zostały dokładnie zaprogramowane. Idź z Igorem. Ma
już plany i instrukcje dotyczące waszego pierwszego zadania. Musicie dokończyć
operację w moim własnym banku.
Sytuacja zaczynała się nieco rozjaśniać.
- Obrabowałeś swój własny bank?
- Oczywiście. Tym prostym sposobem wyłączam się z listy podejrzanych przy
wszystkich następnych rabunkach.
Teraz naprawdę sporo kawałków układanki trafiało na swoje miejsce.
- A więc pozwól mi zgadnąć, to ty wrobiłeś Bolivara w tę kradzież?
Z uśmiechem przytaknął głową.
- Co spowodowało, że jeszcze bardziej mnie osaczyłeś... A potem to ty
wskazałeś mnie jako przestępcę i udostępniłeś dane policji! Nie ściągnąłeś mnie na tę
planetę, abym zastopował napady na banki, ale po coś wręcz przeciwnego!
Skoczyłem do niego, a on natychmiast włączył przycisk ekranu
holograficznego i pojawiła się postać Angeliny. Powstrzymałem się przed
zaciśnięciem rąk na jego gardle. Z trudem. Coraz boleśniej zacząłem sobie zdawać
sprawę, że cały czas mną sterowano. Z uśmiechem przytaknął głową, czytając z
wyrazu mojej twarzy, że wreszcie to pojąłem.
- Twoja chciwość cię zgubiła. - Przesunął nogą na bok ciało Pako i siadł
wygodnie w fotelu. - Tak jak sobie zaplanowałem, widziałeś tylko te cztery miliony
dziennie. Ten złoty miraż przesłonił ci wszystko, zagłuszył wszelkie podejrzenia i
wprowadził wprost do mojej pułapki. Każdy rozsądny człowiek jeszcze by się z niej
starał wydostać, zanim się zatrzasnęła, ale nie Stalowy Szczur, który zawsze chadza
własnymi ścieżkami! Właśnie na to twoje monstrualnie rozdęte ego najbardziej
liczyłem. I dlatego tu teraz jesteś. Czy nie mam racji?
W głębi duszy musiałem przyznać, że ma. Chociaż nie podobała mi się ta
wzmianka o moim monstrualnym ego. Ale nie miałem zamiaru sprawić mu tej
satysfakcji i zgodzić się z nim. Przyciągnąłem do siebie krzesło i rozsiadłem się na
nim wygodnie. Rozluźniłem się. Zacząłem też bezmyślnie skubać palcami moją
świecącą pelerynę.
- Kaizi, stary złodzieju, a nie przyszło ci do głowy, że teraz to ja mogę
przywieść cię do upadku?
Potrząsnął głową.
- Nie, to niemożliwe. Teraz jesteś uciekinierem ściganym przez wszystkie
możliwe wydziały policji na tej naprawdę policyjnej planecie. Mam poza tym
zakładnika, który zapewni mi twoją całkowitą współpracę. W dodatku - uśmiechnął
się szeroko i nie odmówił sobie przyjemności wbicia jeszcze jednej szpili w moje
sflaczałe już teraz ego - dokładnie śledziłem wszystkie twoje wielkie operacje
finansowe. Czy naprawdę sądziłeś, że możesz wyprowadzić w pole faceta, który jest
mistrzem w praniu pieniędzy i operacjach międzybankowych? Jedynym naprawdę
oryginalnym posunięciem w tych machinacjach było założenie twojego własnego
banku, aby w ten sposób ukryć moje pieniądze. Ale to nawet nie był twój pomysł,
prawda? Bolivar to wymyślił. Z przyjemnością zatrudniłem faceta o tak oryginalnych
pomysłach w moim banku. Z jeszcze większą przyjemnością wydałem go policji za
jego głupie mniemanie, że może mnie wywieść w pole.
- Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym mówisz - powiedziałem ostro.
Chociaż niestety wiedziałem bardzo dobrze, o czym mówi. Znów ten drwiący
uśmiech. Zacisnąłem pięści. Z jaką rozkoszą ukręciłbym mu łeb. Spokojnie, Jim.
Rozluźniłem się i oparłem wygodnie w krześle. Przecież on właśnie chciał wyprowa-
dzić mnie z równowagi.
- Te miliony, które ci zapłaciłem, ten złoty cielec, który stał się twoim
bogiem. Pieniądze wróciły do mnie. I co o tym sądzisz?
- Sądzę, że lepiej będzie, jak zmienimy temat, bo za bardzo się podniecasz i
może ci pęknąć jakieś naczynie krwionośne. Rozmawiamy wyłącznie o kłamstwach.
Naprawdę doceniam cię za to i tylko za to, że jesteś niezrównanym łgarzem. Im
dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej sądzę, że wszystko, cokolwiek mi
powiedziałeś, odkąd się znamy, jest kłamstwem. Chciałeś mnie sprowadzić na Fetor
wyłącznie po to, abym służył ci za przykrywkę w twoich kradzieżach. Abym był
jedynym podejrzanym w przestępstwie, które jak się domyślam, będzie polegać na
serii rabunków bankowych. Z których oczywiście tylko ty będziesz czerpał korzyści.
Uśmiechnął się i ukłonił lekko.
- Trzeba mieć trochę wyobraźni, by się wzbogacić w tej konkurencyjnej
galaktyce. A Fetor jest wspaniale nadającym się do tego miejscem. Skorumpowana
policja, chciwi kapitaliści, nie istniejące prawa podatkowe. To jest właściwie licencja
na drukowanie pieniędzy.
Teraz już naprawdę z trudem panowałem nad nerwami. Ale jeśli kiedykolwiek
był mi potrzebny rozsądek, to właśnie teraz. Musiał przecież w końcu nastąpić koniec
serii rabunków. Co wtedy?
- Więc przeprowadzę dla ciebie tę operację. I co dalej? Co będzie po ostatnim
skoku?
- A to już zależy tylko od ciebie, mój drogi przyjacielu. Jeśli zostaniesz
pochwycony, istnieje duże prawdopodobieństwo, że ujawnisz naturę moich operacji.
Policja Fetor jest bardzo wprawna w wyciąganiu zeznań od nawet najbardziej
opornych przesłuchiwanych. Prawdopodobnie nie uwierzą ci, ale gdyby jednak uwie-
rzyli, mogłoby to być dla mnie kłopotliwe. Dlatego też musisz się bardzo starać, żeby
cię nie schwytali. Bardzo starannie przeanalizowałem twoją przeszłość kryminalną -
dlatego właśnie wybrałem ciebie. Jesteś bardzo dobry w wymykaniu się policji.
Przypuszczam, że jeśli się przyłożysz, nie zdołają cię złapać i uciekniesz z tej planety,
kiedy nasz mały kontrakt się skończy. To ci zresztą właśnie sugeruję. Pomogę ci
nawet dostać się na jakąś odległą planetę i to bezinteresownie, jak już wyjaśniałem.
Tam też dołączy do ciebie twoja żona. I jestem pewien, że nie będzie cię kusiło, by
kiedykolwiek powrócić na Fetor.
- A co będę miał z całej tej akcji?
- Czy wolność to mało? - Nagle przestał się uśmiechać i znów miałem do
czynienia z jego prawdziwą wredną osobowością. - Wolność i odzyskana rodzina.
Sądzę, że to będzie dobra cena za twoje usługi.
Tak się sprawa przedstawiała i nic tu nie mogłem zrobić. Na razie. Ale naszą
rozmowę słyszała jeszcze jedna para uszu. Ściana była cienka, a wewnętrzne drzwi
mało solidne. Bolivar musiał słyszeć każde słowo, naszej rozmowy. Będzie wiedział,
że o siebie potrafię zadbać, domyśli się też, że to on ma śledzić Kaiziego, aby
dowiedzieć się, gdzie jest trzymana Angelina. Jeśli ona zostanie uwolniona i
umieszczona gdzieś w bezpiecznej kryjówce, całe plany Kaiziego nie będą warte
funta kłaków. Na razie więc musiałem zyskać na czasie i robić to, co mi kazano. I
znaleźć jakiś sposób komunikowania się z Bolivarem. Naprawdę nie było innej drogi.
- Kiedy zaczynamy? - zapytałem cicho, maskując moje prawdziwe uczucia.
Na razie.
- Wspaniale! - Kaizi zachwycony zatarł ręce. - Igor zapewni transport i
przekaże ci moje rozkazy. - Spojrzał za okno na ciemniejące niebo. - Bank jest
zamknięty. Pracownicy już wyszli i lokal jest pusty. Pójdziecie do Skarbca Wdów i
Sierot i przeniesiecie z powrotem to, co zostało ukradzione.
Wyszliśmy. Kaizi wsiadł do swej luksusowej limuzyny. Igor i ja do znanego
mi już rozpadającego się grata. Wlazłem za nim do kabiny.
- Ta współpraca ze mną już niedługo skończy się dla ciebie śmiercią lub
kalectwem albo czymś jeszcze gorszym.
Wydał z siebie dźwięk, który był czymś pomiędzy chrząknięciem a śmiechem.
- Zapomnij. Szef trzyma cię na krótkim łańcuchu. Teraz do roboty.
Pojechaliśmy do miasta. Była godzina szczytu, ale cały ruch odbywał się w
przeciwnym kierunku. Nikt nie zwracał uwagi na nasz obrzydliwy wehikuł. Nawet
policja patrzyła w inną stronę, gdy nadjeżdżaliśmy. Ominęliśmy główne ulice i
podjechaliśmy wprost pod Pierwszy Międzygwiezdny Bank Wdów i Sierot i sta-
nęliśmy w małej alejce na jego tyłach. To znaczy Igor nacisnął hamulce i jakoś
zdołaliśmy się zatrzymać. Teraz zaczął grzebać w skrytce obok siedzenia i wyciągnął
mały magnetofon, który powiesił sobie na szyi. Wcisnął przycisk.
- Wyłącz system alarmowy przez położenie dłoni na metalowej płytce obok
tylnych drzwi banku. Zrób to teraz.
Igor mruknął ze zrozumieniem, otworzył drzwi kabiny i wysiadł. Widziałem,
jak dotyka knykciami wspomnianej płytki.
- Otwartą dłonią - polecił głos z odtwarzacza. Czyżbym słyszał niejaką
desperację w jego tonie?
Uruchomiła się niewidoczna maszyneria i ciężka płyta drzwi powoli zsunęła
się w dół pod ziemię. Igor wdrapał się z powrotem do ciężarówki i uruchomił
hałaśliwy silnik.
- Wjedź do środka - kontynuował automatyczny głos.
Cudownie! Ten kretyn prawdopodobnie nawet nie umie czytać. Wjechaliśmy
na teren banku, a Igor wciąż zgodnie z instrukcjami zamknął bramę i nakazał mi iść
za sobą.
- Uaktywnić roboty - brzmiała następna komenda. Opuściliśmy rampę
prowadzącą na półpiętro i weszliśmy tam.
W ciemnościach dostrzegłem metaliczne lśnienie wielu małych maszyn. Igor
po kolei pochylał się nad każdym robotem i włączał go. Zapaliły się zielone lampki,
kółka i gąsienice poruszyły się lekko, potem zatrzymały. Igor wcisnął przycisk
odtwarzacza w oczekiwaniu na dalsze polecenia. - Wszyscy i wszystko do banku.
- Weź roboty. - Igor odwrócił się do mnie. - Za mną.
- Chodźcie, chłopaki - powiedziałem. I nic się nie stało. Wszystkie roboty,
jakich kiedykolwiek używałem, były sterowane głosem. Te nie. Pochyliłem się nad
pierwszym z nich i dostrzegłem małą dźwignię pomiędzy tylnymi kółkami. Kopnąłem
dźwignię i maszyna pisnęła, a następnie pojechała do przodu. Skopałem więc w
podobny sposób wszystkie roboty, aż zaczęły jeździć w kółko. Potem jednak
pojechały grzecznie za mną, gdy zszedłem z rampy i w ślad za Igorem ruszyłem w
głąb banku. Zastanawiałem się, co za sadomasochistyczny umysł zaprojektował
system sterowania tych robotów.
Procesja podążała w ślimaczym tempie. Miałem tylko nadzieję, że zdążymy
stąd wyjść przed świtem. Zatrzymując się od czasu do czasu, aby wysłuchać
instrukcji, dotarliśmy jednak w końcu do głównych pomieszczeń. Alarmy były
wyłączone, światła zapalone, wszelkie kraty podniesione. Stanęliśmy wreszcie twarzą
w twarz z masywnymi wrotami do sejfu.
- Wprowadź sześć, sześć, sześć, sześć razy - rozkazał głos. Igor zrobił, jak mu
polecono. Zamek zaskoczył, zapaliła się zielona lampka. Podczas kiedy on czekał na
polecenie przekręcenia koła, ja je przekręciłem. Sztaby wyskoczyły z obejm. Pchną-
łem ciężkie drzwi.
Kiedy ostatni raz zaglądałem tu z Bolivarem, miejsce to wyglądało jak
prawdziwe pobojowisko - skrzynki depozytowe były wyrwane i leżały na podłodze,
puste. Teraz większość z nich znów stała na swoich miejscach, oprócz tych, które
zbyt ucierpiały podczas tamtego skoku. I co teraz?
- Idź do skrytki trzy dwa pięć i otwórz.
Zrobiłem to pierwszy, nie była zamknięta i bez problemu się wysunęła.
- Uruchom urządzenie.
Skrytka była pusta, jeśli nie liczyć plastikowego pojemnika z guzikiem
pośrodku podpisanym ”naciśnij mnie”. Tak też postąpiłem i nagle poczułem, że się
zapadam.
Opuszczała się cała podłoga skarbca. Lampy oświetliły całą salę znajdującą
się pod skarbcem.
Pomieszczenie załadowane było po brzegi przezroczystymi plastikowymi
pojemnikami wypełnionymi kredytami we wszelkich nominałach, jak również
klejnotami i dziełami sztuki. Najwyraźniej spoczywała tu cała zawartość skrzynek
depozytowych.
- Wspaniale rozegrane - powiedziałem sam do siebie. - Moje najniższe ukłony
dla Kaiziego, prawdziwego geniusza zbrodni. Co zresztą nie zmienia faktu, że jest
także wyjątkowo wredną świnią.
To był doskonały plan obrabowania swego własnego banku. Wystarczyło
wejść do skarbca po godzinach pracy i otworzyć to pomieszczenie. Które zresztą
zostało z pewnością wybudowane przez jakichś wynajętych murarzy spoza planety.
Potem tylko trzeba było przenieść na dół te wszystkie skarby i podnieść podłogę. I już
mamy wielką kradzież, szok i przerażenie - no i z pewnością pisanie skarg i
wyciąganie odszkodowania od kompanii ubezpieczeniowych. A przecież jeszcze
dodatkowo bankier miał te niby skradzione bogactwa.
Kilka kopniaków i roboty znów zabrały się do pracy. Roboty humanoidalne
ładowały towar na roboty wózkowe, a te odwoziły transport za transportem. Wraz z
Igorem przyglądałem się tylko całej tej krzątaninie, aż cała ukryta komnata była
uprzątnięta do czysta, za wyjątkiem kilku plastikowych resztek. Podążyliśmy więc za
naszymi pomocnikami z powrotem. Igor wysłuchał instrukcji zamknięcia i
zabezpieczenia skarbca i banku. Najwyraźniej brakowało mu inteligencji, żeby bez
zdalnego sterowania powtórzyć w odwrotnej kolejności to, co wykonywał, wchodząc
do skarbca.
Była już północ i czułem spore zmęczenie. Kiedy jechaliśmy ciemnymi
ulicami, teoretycznie tylko oświetlanymi kilkoma lampami, niemal zasypiałem na
siedząco. Wreszcie zatrzymaliśmy się przed jakimś olbrzymim magazynem. Igor
musiał już tu kiedyś być, ponieważ bez instrukcji zdołał uruchomić automaty otwie-
rające wrota wyjściowe. Wjechaliśmy.
- Gdzie będziemy spali? - zapytałem z nadzieją w głosie. - I jedli?
- Rozładunek najpierw.
Pomieszczenie, w którym byliśmy, miało grube ściany i starannie zamknięte
prowadzące doń wszystkie wejścia. Usiadłem na jakiejś skrzyni i drzemałem, podczas
gdy roboty rozładowywały ciężarówkę i układały skradzione przedmioty. Kiedy
skończyły, rozjechały się ku niszom z akumulatorami, Igor zaś ziewnął szeroko i
powiódł mnie do części budynku, którą przy odrobinie dobrej woli można było
nazwać mieszkalną. Jeśli ktoś lubił mieszkać jak świniozwierz w chlewie.
Igor wypił swój obiad wprost z półlitrowej flaszki, wybełkotał coś całkowicie
niezrozumiale, a potem legł na jednym z barłogów i zapadł w sen. Przezwyciężyłem z
trudem pokusę kopnięcia go w łeb i wybrałem się na zwiedzanie tego pomieszczenia.
Był tam stół z telefonem, ale zignorowałem go - ten aparat musiał być podłączony
wprost do centrum kontroli Kaiziego. Sprzęt kuchenny wyglądał tak samo
obrzydliwie jak sypialnia, ale jednak kuchenka mikrofalowa i lodówka zdawały się
działać. Tylko że za wyjątkiem kilku torebek z mrożoną ośmiornicą i frytkami nie
było nic, co by można ugotować. Wrzuciłem zawartość jednej z nich do kuchenki i w
kilka minut później wyciągnąłem jakąś dymiąca breję, którą można było ostatecznie
nazwać jedzeniem.
Zmusiłem się do przeżucia paru kawałków, a potem znalazłem sobie barłóg
jak najdalej od chrapiącego Igora.
A więc spać.
Moją ostatnią myślą, przed zamknięciem oczu, była smutna refleksja, że z
pewnością zdarzało mi się przeżyć milsze dni niż dzisiejszy.
Rozdział 14
Spałem ze dwie godziny, nim włączył się alarm w zegarku. Wibrował cicho
na moim nadgarstku. Igor wciąż chrapał. Sądziłem, że jeszcze dość długo będzie się
oddawał temu zajęciu, zważywszy na ilość alkoholu, jaką wypił. Czas był najwyższy,
bym zorganizował sobie jakiś kanał komunikacyjny, o ile to tylko było możliwe.
Opuściłem tę ponurą sypialnię, przeszedłem nad ładującymi się robotami i znalazłem
małe drzwi, zaraz przy wjeździe do garażu. Były oczywiście zamknięte i miały alarm,
ale nawet przy moim obecnym zmęczeniu łatwo sobie z nimi poradziłem.
Wyjrzałem na zewnątrz. Ulica była pusta, brudna i zapuszczona. Przedmieścia
biedoty. Wspaniała dzielnica jak na potrzeby Kaiziego. Była za to spora szansa, że o
tej porze nocy nikogo nie będzie na zewnątrz. Miałem taką nadzieję, bo łatwo,
niestety, było mnie zapamiętać w moim zniszczonym stroju scenicznym. Deszcz
przestał już padać, ale wszystko było obrzydliwie mokre. Postawiłem kołnierz
magicznej peleryny i wyszedłem w poszukiwaniu telefonu.
W ciągu najbliższej półgodziny znalazłem dwa aparaty - oba zniszczone przez
wandali. Padałem z nóg, ale jednak musiałem iść dalej. To mogła być jedyna okazja,
kiedy wykradłem trochę czasu dla siebie. Skontaktowanie się z synem było absolutnie
konieczne. Szedłem więc niestrudzenie. Byłem jedynym pieszym na ulicy, chociaż od
czasu do czasu mijał mnie jakiś samochód lub ciężarówka. Jeszcze jeden zniszczony
telefon i już miałem zrezygnować, gdy nagle dostrzegłem w oddali kolorowy świetlny
napis.
Mechatarg! To było właśnie to, czego szukałem. Całodobowa kompletnie
zmechanizowana dzielnica handlowa, w której, poza innymi klientami, trudno było
spotkać żywego człowieka. Kupujących faktycznie kilku zauważyłem, ale trzymałem
się od nich z dala. Co zresztą nie było takie trudne, bo oni też zachowali duży dystans
jeden od drugiego, kiedy ładowali do koszyków żarcie i piwo. Ominąłem ich więc z
daleka i zanurzyłem się w wewnętrzne alejki, o tej porze kompletnie ciche i
opustoszałe. Kiedy się zbliżyłem, wykrywacze ruchu odkryły moją obecność i
wszystkie automaty ożywiły się. Zignorowałem jednak ich natarczywe wezwania,
żeby kupić buty, meble, dilda, książki, wibratory i pigułki odchudzające; wszystkie
produkty niezbędne w nowoczesnym społeczeństwie.
- Kup mój garnitur! - krzyknął manekin na wystawie, którego właśnie
mijałem.
- Kup mnie.... - wyszeptał kusząco sexbot z głębi różowej pościeli.
- Wygraj na loterii!
- Upij się szybciej i bądź pijany dłużej! Tak właśnie działa SkunkDrunk,
wstrzykiwany alkohol.
- Połączenia natychmiastowe...
To było to! Wystawa pełna telefonów najróżniejszych kolorów i kształtów.
Przedarłem się przez jazgot wszystkich reklam, aż wreszcie znalazłem przenośny
aparat na tyle mały, że mieścił się w kieszeni mojej koszuli. Wrzuciłem monety do
odpowiedniej maszyny, a potem jeszcze sporo banknotów, by od razu wykupić z góry
czas połączenia na dość długi okres. Ekran kasowy błysnął całą tęczą kolorowych
świateł, rozległy się fanfary.
- Dziękujemy dobry człowieku, byłeś cudownym klientem! - powiedział jakiś
nagrany głos.
Telefon wreszcie wsunął się do mojego koszyka, złapałem go chciwie i
wyszedłem. Znalazłem ciemną bramę, w której mogłem swobodnie porozmawiać.
Przeleciałem przez kilka plików informacyjnych, aż wreszcie ustaliłem właściwy
numer i wystukałem go.
- Witamy w sławnym na całą galaktykę Colosseo, goszczącym teraz
niewiarygodny cyrk Bolshoi Big Top. Jeśli chcesz połączyć się z kasą, aby zamówić
bilet, wciśnij jeden. Jeśli chcesz...
Wciskałem guziki, aż zaczął mnie boleć kciuk. Wreszcie przebiłem się przez
cały szereg automatów i uzyskałem połączenie z numerem, o który mi chodziło.
Telefon dzwonił przez dłuższy czas.
- Czy wiesz, która jest teraz godzina? - usłyszałem wreszcie w słuchawce
zaspany głos.
- Wiem, Gar. Nie zrobiłbym tego, gdyby nie wyjątkowa sytuacja. Twoja
ciotka Matylda jest chora i u progu śmierci. Jeśli chcesz się dowiedzieć szczegółów,
zadzwoń pod numer, który ci zaraz podam.
Zapanowała chwila ciszy.
- Poczekaj chwilę. Muszę znaleźć pisak.
Dobra nasza! GarGoyl nie był już wprawdzie w Korpusie Specjalnym, ale nie
zapomniał o kodzie Matyldy. Odpowiedział właściwie z pisakiem. To było zresztą
prymitywnie proste. Jeśli agent uważał, że telefon jest zapluskwiony, podsłuchiwany
lub w jakimś inny sposób nie zapewniał bezpieczeństwa, używał po prostu
jakiegokolwiek zdania z Matyldą w środku. Potem zaś podawał numer kontaktowy,
którego cztery ostatnie cyfry były podane o jedną za nisko. Jeśli były to na przykład
cztery, siedem, zero, dziewięć, odbiorca wiadomości zapisałby pięć, osiem, jeden,
zero. Proste, ale jednocześnie skuteczne. Wyłączyłem się i zacząłem iść w kierunku
naszej składnicy.
Gar musiał mieć identyczne jak ja problemy ze znalezieniem nie
uszkodzonego automatu telefonicznego, bo byłem już niemal na miejscu, gdy
zadzwonił.
- Czy to ty, Marvell?
- Tak. Jestem pewien, że wszystkie telefony w Colosseo są na podsłuchu,
pamiętaj o tym. Czy Megalitowy Człowiek już wrócił? - Nie. A powinien?
- Nie jestem pewien. Kiedy go opuszczałem, był bezpieczny. Ale
znajdowaliśmy się wtedy daleko na przedmieściach i nie miał transportu - spojrzałem
na zegarek. - Powiedz mu, żeby zadzwonił do mnie z bezpiecznego telefonu
dokładnie w południe. Jeśli do tego czasu nie wróci, powiedz mu, żeby zadzwonił o
północy. I ma to robić regularnie, dopóki nie nawiążemy kontaktu. Rozumiesz mnie?
- Rozumiem - odpowiedział GarGoyl i wyłączył się.
To było na razie wszystko, co mogłem zrobić. Bolivar w przebraniu
Megalitowego Człowieka mógł mieć spore kłopoty z powrotem do cyrku. Ale
wiedziałem, że dopóki nie znajdą go, Kaizi albo policja, poradzi sobie. Miałem
przynajmniej taką nadzieję.
- Nie. Wiem, że jest bezpieczny i że wróci! - krzyknąłem głośno, żeby
podnieść nieco swoje morale.
Doczłapałem się z powrotem do naszej sypialni. Igor wciąż chrapał.
Narzuciłem koc na głowę i starałem się pójść w jego ślady.
Obudziłem się, klnąc na czym świat stoi. Mój tępy kompan właśnie kopał w
łóżko. Ale poruszał się na tyle szybko, że zdołał uniknąć mojej pięści.
- Mamy rozkazy! Mamy jechać! Na północ, dobrze. Był szef. To dla ciebie.
Na północ - niemal się uśmiechał.
Nie zadawałem mu pytań. Wkrótce sam się dowiem, dlaczego niby jazda na
północ jest dobra. Podniosłem podaną mi paczkę i przeczytałem napis - ”Maskarada”,
i jeszcze ”zaskocz swoich przyjaciół” na drugiej stronie.
Otworzyłem paczkę i spojrzałem na znajdującą się tam maskę. Nie był to nikt,
kogo bym znał i chyba o to w tym wszystkim chodziło. Pseudocielesna maska z
instrukcją obsługi. Jak ją przyczepić do ciała, jak utrzymywać aktywną, jak karmić.
Najwyraźniej żywiła się rosołem z kury. Jedna puszka rosołu wraz z lejkiem była
załączona do kompletu.
Działała cudownie. Zupełnie inna osoba spoglądała na mnie teraz z
pękniętego lustra. No, przynajmniej nie musiałem już martwić się o policję.
Wystarczało zmartwienie, jakie miałem z Kaizim.
Byłem nieco głodny. Kiedy jednak zobaczyłem, jak Igor zjada dwie oślizgłe
ośmiornice w potrawce, cały mój apetyt gdzieś znikł. Pomyślałem sobie, już nie
pierwszy raz, że lepiej czułbym się w towarzystwie mniej obrzydliwego kompana. Na
razie więc darowałem sobie śniadanie.
Wkopaliśmy nasze roboty z powrotem w ich elektroniczne życie i
załadowaliśmy je na ciężarówkę. Potem Igor dorzucił na pakę jeszcze jedną rzecz,
która mnie zainteresowała - przenośną ładowarkę akumulatorów. A to oznaczało, że
nie wrócimy tu na nocleg. Ciekawe, gdzie na północy spędzimy noc.
Włączyliśmy się do porannego ruchu, aż dotarliśmy do wjazdu na
komputerostradę. To była całkowicie zautomatyzowana trasa, która przejęła kontrolę
nad pojazdem, jak tylko opuściliśmy bramkę wjazdową po zapłaceniu za wjazd.
Przyspieszyliśmy na chwilę, aż znaleźliśmy się dokładnie dziesięć metrów za po-
przedzającym nas pojazdem. Dalej już ciężarówka posuwała się z komputerową
precyzją. Ponieważ komputery przejęły całe prowadzenie pojazdu, Igor zasnął niemal
od razu. Ja zaś przyglądałem się przygnębiającemu przemysłowemu krajobrazowi za
oknem, jak również punktom parkingowo-usługowym na trasie. Pojawiały się
dokładnie co pół godziny. Wzorowa organizacja.
Było dziesięć minut przed południem, gdy wyłączyłem zdalne sterowanie i
zjechałem z głównego pasa komputerostrady. Zawyła głośno syrena. Igor zerwał się
przerażony i wyrwał z moich rąk koło kierownicy. Nacisnął hamulce i zatrzymaliśmy
się z piskiem opon.
- Próbujesz nas zabić!
- Nie. Chcę się zatrzymać.
- Zatrzymać. Po co?
- Mam potrzebę. Taki mały pokoik.
- Mały pokoik?
- Muszę się odlać, ty tępaku.
- Aaa - najwyraźniej przeprowadzał w myślach test kontroli pęcherza, bo jego
twarz wyrażała niezwykłe skupienie. - Dobra.
Weszliśmy do środka.
Bez przerwy kontrolowałem czas. Szybko opróżniłem pęcherz i zmierzałem
do wyjścia z toalety.
- Gdzie idziesz? - zainteresował się Igor.
- Żreć. Spotkamy się przy ciężarówce.
Był bardzo podejrzliwy, ale nie bardzo mógł cokolwiek zrobić. Odczekałem,
dopóki nie zobaczyłem go zmierzającego na parking. Jeszcze trochę do południa.
Wystarczy, żeby wziąć z automatu kokain-colę - wciąż jeszcze byłem zmęczony po
nocy - oraz wielką kanapkę z fasolą. Usiadłem w bufecie i zabrałem się do jedzenia,
uważnie obserwując przeszklone drzwi.
Telefon zadzwonił dokładnie w południe.
- Bolivar?
- Nikt inny. - Powiedz... nie, nie teraz!
Nagle w polu widzenia pojawił się Igor, zmierzający w stronę drzwi.
- Daj mi numer i czekaj na telefon o pomocy.
Zamoczyłem palec w coli, pochyliłem się pod stół, i namazałem szybko numer
na podłodze. Kiedy pojawił się mój kompan, telefon miałem już w kieszeni.
- Czas. Trzeba jechać.
- Tak. Już idę - wstając, zapamiętywałem numer.
Im dalej zmierzaliśmy na pomoc, tym wszystko wokół zmieniało się na
lepsze. Zakłady przemysłowe, kopalnie i dymiące fabryki zaczęły ustępować miejsca
zautomatyzowanym farmom. Miło było zobaczyć nieco zieleni. Potem pojawiły się
drzewa, coraz więcej, aż droga w końcu naprawdę przecięła wielką połać dzie-
wiczych lasów. Zanurzyliśmy się w tunel pod znajdującymi się przed nami
wzgórzami. Kiedy wynurzyliśmy się po drugiej stronie, ujrzeliśmy malownicze
wybrzeże opadające ku błękitnemu morzu. Zrozumiałem, dlaczego Igor twierdził, że
dobrze jest jechać na północ. Pojawiły się pierwsze domy, prawdziwe dwory
otoczone ogrodami. Teraz nawet brzeg szosy był udekorowany krzewami i kwiatami.
- Tu mieszkają szefowie? - spytałem.
Potwierdzające mruknięcie w odpowiedzi. Cóż, to było bardzo spolaryzowane
społeczeństwo - niewiele pośrodku, byłem tego pewien. Zjechaliśmy przy pierwszej
bramce i wjechaliśmy na teren zautomatyzowanej posiadłości, którą od strony drogi
osłaniały drzewa. Igor najwyraźniej już tutaj był. Jechał bez wahania pomiędzy
rozlicznymi alejkami wprost do samotnie stojącego budynku.
Słońce grzało mocno. Jego promienie odbijały się od zroszonej wodą trawy,
od znajdującego się pod wielkim parasolem stolika oraz od siedzącego tam Kaiziego i
szklanki ze zmrożonym napojem, którą trzymał w dłoni.
- Wyglądasz obrzydliwie - powiedział na mój widok, kiedy wylazłem z
ciężarówki. Miał rację. Moja nie ogolona twarz zaczynała swędzieć pod sztuczną
maską. Moje oczy były podkrążone i zaczerwienione jak u królika. A zmoczone przez
deszcz moje ozdobne ubranie nie było już takie ozdobne.
- W sprawie Angeliny...
- Nic ci nie powiem - warknął krótko. Pod twardą powierzchownością kryło
się jeszcze twardsze serce. - Jesteś moim pracownikiem i masz wykonywać moje
polecenia. Trzeba przyspieszyć pewne sprawy. - Położył przede mną kartę płatniczą. -
Na czternastej alei jest mechatarg. Kup jakieś ubranie, dobre ubranie, sprzęt do
golenia, mydło, sam wiesz co. To nie jest takie miasto jak tam. Chcę, żebyś wyglądał
jak ludzie tutaj, bo inaczej policja się tobą zainteresuje. To jest najbogatsze osiedle na
tej planecie. Kiedy już kupisz ubranie, zachowuj się jak bogaty człowiek. I postaraj
się, żeby nikt nie zobaczył cię ubranego jak teraz. Zupełnie nie pasujesz do tego
miejsca. A policja rutynowo kontroluje każdego, kto tu nie pasuje. Nie zapominaj, że
oni wciąż cię szukają. A jeśli cię złapią, to pamiętaj, że nie tylko ty będziesz miał
kłopoty.
Nie bardzo można było z nim dyskutować.
Klomby kwiatowe znikły, gdy wszedłem pomiędzy centra handlowe.
Przyjrzałem się uważnie tabliczkom i skręciłem w czternastą aleję. Ulicami
przemknęło kilka pojazdów, ale starałem się, żeby mnie nie dostrzeżono. W
mechatargu była tylko jakaś parka kupująca wino. Przemknąłem obok nich i wpadłem
do działu z ubraniami. Wybrałem tam jakąś lekką sportową marynarkę, którą
natychmiast założyłem na grzbiet. Już miałem wyrzucić mój poprzedni strój, ale
przemyślałem to w ostatniej chwili. To byłby wspaniały prezent dla poszukującej
mnie policji. Dokończyłem zakupy i ze wszystkim wróciłem do rezydencji. Okazało
się, że gdy ja wydawałem pieniądze, ciężarówka odjechała, a wraz z nią na szczęście
także Igor. Chciałem coś powiedzieć, ale Kaizi uciszył mnie gestem dłoni.
- Najpierw się umyj, bo czuję się w twoim towarzystwie równie źle, jak w
towarzystwie Igora.
Wyjątkowo się z nim zgadzałem.
- Tam - wskazał pomieszczenia biurowe nieopodal.
”Chafuka - doradztwo inwestycyjne” - głosił napis na drzwiach. Jeszcze jedno
przedsiębiorstwo Kaiziego?
Na zapleczu biura było małe studio mieszkalne z pojedynczym łóżkiem.
Zdjąłem twarz. Wziąłem relaksujący gorący prysznic, a potem pobudzający zimny.
Umyłem się dokładnie. Ogoliłem się i przebrałem w sportowe ciuchy. Poczułem się
znacznie lepiej. Otarłem też kurz z mojej nowej twarzy i założyłem ją ponownie. Po
drodze minąłem mały dobrze wyposażony barek, który mocno mnie kusił. Nie
opierałem się długo. Już z kolorową szklaneczką w ręku udałem się na poszukiwanie
mojego pracodawcy i znalazłem go tam, gdzie był poprzednio - przy stole. Zmierzył
mnie wzrokiem i skinął aprobująco głową.
- Jeszcze jakieś banki, które mam obrabować? - zapytałem cierpko.
- Nie. Coś znacznie większego. Co wiesz o elektrowniach atomowych?
- W ogóle niewiele wiem o elektryczności. Włączam przycisk na ścianie i
pojawia się światło.
Rzucił na stół jakieś plany techniczne.
- Weź na razie to. Wkrótce będę miał dla ciebie dalsze materiały. Ta sprawa
jest jeszcze we wczesnym stadium planowania. Porozmawiamy o tym później. Teraz
jest jednak bardziej pilna robótka. Nie pojedynczy bank, ale źródło zaopatrzenia dla
wielu banków. Porwiesz opancerzoną i uzbrojoną ciężarówkę, która rozwozi gotówkę
do wszystkich banków w mieście. Masz dwa dni na przygotowanie szczegółowego
planu. Za trzy dni przypada kolejna dystrybucja...
- A jaki dokładnie jest twój plan?
Uśmiechnął się, ale był to uśmiech zupełnie pozbawiony ciepła.
- Powiedziałem ci przecież, żebyś sam przygotował plan. Nie mam absolutnie
pojęcia, jak można tego dokonać. Ty jesteś ekspertem, więc się tym zajmij. -
Wyciągnął z kieszeni projektor i położył go na stole. - Tu są szczegóły trasy i czasy
poszczególnych dostaw, dane o pojeździe, kierowcach. Jednym słowem - wszystko,
co może być potrzebne. Ja osobiście sądzę, że jest to niemożliwe do wykonania. Choć
od dawna mam te informacje, nigdy nie zdołałem opracować sensownego planu
rabunku. Bardzo interesuje mnie twój pomysł na rozwiązanie tego problemu.
- A jeśli nie znajdę sposobu?
Dotknął ręką małego przedmiotu, który znajdował się na jego nadgarstku. Był
podobny do zegarka, czarny ze srebrnym przyciskiem w centrum.
- Wystarczy, abym dwukrotnie dotknął tego urządzenia i nigdy już więcej nie
ujrzysz swojej żony. Nie będziesz nawet wiedział, czy żyje, czy jest martwa,
przesłana na inną planetę, gdzieś uwięziona... po prostu nigdy się nie dowiesz. Ona
zniknie. Więc lepiej się wysil. Ja mam trochę innych zajęć i wrócę dopiero jutro.
Możesz spać tam w studiu.
- Tam jest tylko jedno łóżko. Mam je dzielić z Igorem? - Ta myśl wydała mi
się wyjątkowo odpychająca.
- Nie. On śpi w ciężarówce. Tak woli.
- Ja też tak wolę.
Skończył drinka, odłożył szklankę i zaczął się zbierać do odjazdu. Odwrócił
się jeszcze.
- I nie zrób czegoś, czego ty albo twoja żona będziecie żałować.
Dopiłem spokojnie drinka, pewien, że wyraz mojej twarzy nie zmienił się ani
o jotę. Zwłaszcza że miałem na sobie drugą twarz. Tyle tylko, że od tej chwili byłem
przekonany, że nie tylko muszę uwolnić Angelinę, ale także zdobyć ten niby-zegarek
Kaiziego. Z nadgarstkiem lub bez. Ponadto postanowiłem sobie, że wyrzucę go z
biznesu, zrujnuję do ostatniego kredytu, zdepczę. To sobie przysiągłem solennie.
- Głodna... - powiedział cicho jakiś głos. Dosłownie na granicy słyszalności.
Rozejrzałem się wokół, ale nie dostrzegłem nikogo. Jeszcze raz usłyszałem ten głos i
nagle zrozumiałem, skąd pochodzi. Zanim zrobię cokolwiek, muszę najpierw
nakarmić swoją twarz. Dosłownie. Wrzuciłem ją do zlewu w łazience i wziąłem lejek.
Potem otworzyłem puszkę z rosołem z kury.
Kiedy zakończyłem tę robotę, mogłem spokojnie usiąść do pracy nad planem
rabunku.
- Bułka z masłem - stwierdziłem, sięgając po projektor.
W godzinę później zaczynałem przekonywać się o pochopności tego
twierdzenia. Ciężarówka była opancerzona, uzbrojona, zapieczętowana i odporna na
gaz. Z połączeniem ze wszystkimi policyjnym pojazdami, które wzywała
automatycznie, gdy tylko włączył się lub został wyłączony jeden z jej rozlicznych
systemów alarmowych. Kierowca i dwóch ludzi z eskorty także byli uzbrojeni po
zęby. Ba, ten wehikuł był nawet odporny na promieniowanie radioaktywne, w razie
gdyby ktoś chciał mu dowalić głowicą atomową.
Kaizi się zmył. Zostałem sam. Wróci rano i będzie oczekiwał jakiejś
odpowiedzi. Zachodziło słońce. Robiło się późno. A ja czułem się jak ostatni głąb.
Jeszcze raz przejrzałem wszystkie dane. Ten skok był niemożliwy.
- To niemożliwe! - wrzasnąłem z desperacją i pognałem do baru po
następnego Siluriana Slivovitza. - Nawet z pomocą magii nie można się tam dostać.
Minęło kilka sekund, zanim się zorientowałem, że wlałem już do szklanki całą
butelkę i że alkohol właśnie przelewa się wierzchem, spływa po moim ręku i wsiąka
w dywan. Odłożyłem i butelkę, i szklankę. Ponieważ nagle zaczął mi w głowie
majaczyć jakiś bardzo, bardzo niejasny pomysł.
Nie pistolety, bomby, rakiety, przemoc. Magia!
Rozdział 15
Och, maestro, wspaniały Wielki Grissini, błogosławione twoje imię. Niech
emerytura upływa ci w spokoju i tonie w dobrym alkoholu. To ty nauczyłeś mnie
sztuczek. Przekazałeś mi też coś znacznie cenniejszego - nauczyłeś mnie patrzyć na
świat okiem maga. Pokazałeś mi, jak stawiać rzeczywistość na głowie. Jak
kwestionować to, co powszechnie przyjęte. Jak zwodzić i oszukiwać zmysły. Czy
uzbrojona, opancerzona ciężarówka może zniknąć? A dlaczego nie? Rozmiar nie ma
najmniejszego znaczenia. Jeśli można zrobić coś takiego ze świniozwierzem,
dlaczego nie z ciężarówką? Iluzja wspiera i wzbogaca rzeczywistość. Jeśli poprawnie
zaaranżowana, magia jest wielce przekonująca, ponieważ to publiczność sama
oszukuje swoje zmysły.
Przemierzyłem całe biuro w poszukiwaniu papieru. Kiedy znalazłem kartkę,
zacząłem szkicować plan mistyfikacji, która miała przyćmić wszelkie iluzje. Kilka
godzin później miałem już gotowe niemal wszystko... tylko że padałem już na twarz i
spałem na siedząco przy biurku. Dość! Wiedziałem dokładnie, co trzeba zrobić.
Główne założenia planu były jasno sprecyzowane. Nad szczegółami mogłem
popracować rano, po dobrym i zdrowym śnie. Nastawiłem alarm w zegarku,
doczołgałem się do łóżka i zapadłem w głęboki sen.
Śnił mi się wielki owad, który usiadł mi na ręce i brzęczał groźnie. Potem
otworzył potężną paszczę i zabrzęczał jeszcze głośniej...
Obudziłem się. Ziewnąłem szeroko i wyłączyłem alarm. Za dziesięć minut
północ. Chlapnąłem trochę zimnej wody na twarz i szybko się ubrałem.
Wyskoczyłem na ulicę, by znaleźć się z dala od wszelkich budynków. Na tej planecie
jest zbyt wiele wykrywaczy i podsłuchów, by ryzykować. Wiedziałem, że mój
pracodawca z powodzeniem używał takiego sprzętu. Ten dom także z pewnością był
nim naszpikowany. Stanąłem na środku drogi i wystukałem numer, który podał mi
Bolivar.
Telefon zadzwonił ze dwadzieścia razy i w końcu się poddałem.
- Nie martw się, Jim - pocieszałem sam siebie. - Coś się tam stało ważnego i
nie mógł czekać na telefon. To twardy chłopak, poradzi sobie. Trzeba spróbować
znów za dwanaście godzin.
Po tej nieudanej próbie kontaktu nie mogłem już jednak zasnąć mimo
zmęczenia.
Więc do rana, zanim przyjechał Kaizi, dopracowałem wszystkie szczegóły.
Wykonałem projekt potrzebnej konstrukcji, jak również listą niezbędnych
materiałów. Wyłożyłem przed nim swoje notatki.
- Tu jest lista wszystkiego, czego będę potrzebował, żeby zastawić pułapkę.
Im szybciej to dostanę, tym szybciej ty będziesz miał tę ciężarówkę.
Przejrzał kartki, przybierając coraz bardziej zakłopotaną minę.
- Co to wszystko ma znaczyć? Siedemset pięćdziesiąt metrów kwadratowych
ekranu antymikrofalowego. Cztery multimegawa-towe projektory holograficzne,
lekka ciężarówka, dykta, sproszkowane aluminium, opiłki żelaza.... Co masz zamiar
zrobić z tym wszystkim?
- Napad stulecia. Załatwisz mi to, czy będziemy teraz dyskutować? Ale w
takim razie nie zdążymy na czas. Zastanów się.
Czułem, jak jego oczy wiercą mi dwie dziury w czaszce. Spokojnie obcinałem
paznokcie u rąk, potem strzepnąłem skrawki z koszuli. Pierwsze rozdanie wygrałem.
- Jeśli próbujesz grać ze mną w jakieś gierki di Griz...
- Zapewniam cię, że nie. Zdobądź dla mnie te materiały, a ja zdobędę dla
ciebie forsę. I jeszcze jedno ważne pytanie. Czy ta część planety, to miasto... Jak wy
je właściwie nazywacie?
- Słoneczne Miasto nad Morzem.
- Ślicznie. Czy to miasto i otaczająca je okolica są pod obserwacją satelitarną?
- Cała ta planeta jest pod satelitarną obserwacją. Cokolwiek zrobisz, będzie
dostrzeżone. Każdy moment namierzony i zarejestrowany.
- Dobrze. To mi właśnie pasuje. Chcę, żeby dobrze się przyjrzeli temu, co ich
zdaniem się stanie. To odwróci ich uwagę. Zanim odkryją, co się stało naprawdę, my
już dawno opuścimy miejsce przestępstwa. Gdzie jest Igor?
- Śpi w ciężarówce.
- Obudź go. Poślij go z powrotem. Niech zakupi wszystko, czego potrzebuję i
przywiezie tutaj. Nie muszę chyba przypominać o dokonaniu zakupów w różnych
miejscach, żeby żaden sprzedawca nie nabrał podejrzeń? Ciężarówkę kupię tutaj. Nie
bój się, nie doprowadzę tu nikogo.
Po jeszcze jednym świdrującym czaszkę spojrzeniu wziął telefon i wezwał
Igora.
- Zaraz tu będzie. Zanim przyjdzie, masz trochę czasu, aby wyjaśnić mi, co
właściwie planujesz.
- Już się robi - odparłem ochoczo, rozkładając przed nim diagram. - Jak każda
magia, jest to niezwykle proste, jeśli ktoś ci wytłumaczy, jak działa.
- Tak, wierzę, że twój plan może się powieść - Kaizi uśmiechał się szeroko,
kiedy Igor do nas podszedł.
- Wiesz, to się musi udać, Jim. - Nagle jego uśmiech znikł. - Zbyt wiele masz
do stracenia, aby pozwolić sobie na błędy.
Nie skomentowałem tego. Szkoda strzępić języka na te nie kończące się
groźby. Poczekałem, aż Igor wyjdzie, a potem wlałem sobie pierwszego tego dnia
drinka.
- Trochę za wcześnie na upijanie się - zauważył Kaizi.
- Może. Ale to nie będzie ostatni. Mam zamiar miło spędzić ten dzień, bo
naprawdę ciężka praca zacznie się dopiero wtedy, gdy Igor wróci ze sprzętem z
Fetondlle. Co z ciężarówką?
- Tu na miejscu są dealerzy. Użyj tej karty, którą ci dałem. Jeśli będą
problemy z natychmiastową dostawą, zapłać gotówką. -Podał mi gruby plik
banknotów. - Skończysz drinka po powrocie. Mam lepsze rzeczy do roboty, niż
przyglądać się, jak wlewasz w siebie to świństwo.
Kaizi podrzucił mnie do centrum tuż obok dealera maszyn jeżdżących i
latających. Patrzyłem, jak odjeżdża. Miałem jeszcze pół godziny do umówionego
czasu rozmowy z Bolivarem. W pobliżu była restauracja, pusta o tej porze. Usiadłem
na patio i zamówiłem drinka. O dwunastej wystukałem numer. Telefon odpowiedział
po drugim dzwonku.
- Bolivar!
Rozległ się szum i trzaski, a potem usłyszałem głos syna.
- Teraz mnie tu nie ma. Ale wszystko jest w porządku. Przez telefon nie chcę
wchodzić w szczegóły. Zadzwoń ponownie o tej samej porze za dwa dni. Na razie.
Coś się działo, a ja nie miałem pojęcia co... Nie było więc sensu się
przejmować. Trzeba wyrzucić zbędne myśli z głowy i skoncentrować się na robocie,
która mnie czekała. Skończyłem drinka i wmaszerowałem do dealera.
To naprawdę była bogata część Fetor. Zamiast robota pracował tu prawdziwy,
żywy człowiek.
- Dzień dobry panu. Mam na imię Jumanne i jestem do pańskiej dyspozycji.
Mieliśmy właśnie dostawę helikopterów osobistych, dwuosobowych. Wspaniały
pojazd dla pana i pańskiej ukochanej. Zakupiony egzemplarz może mieć na burcie
pańskie imię wygrawerowane złotymi literami, bez żadnych dodatkowych opłat...
- Ehmm... - powiedziałem, co wywołało u niego prawdziwy entuzjazm.
- Wspaniały wybór! Oczywiście może pan zażyczyć sobie, aby było to imię
pańskiej ukochanej, a nie pańskie. Również bez żadnych dodatkowych opłat. Jej lub
jego imię będzie przywodziło na myśl miłe wspomnienia z każdego waszego lotu...
- Szukam lekkiej ciężarówki. Natychmiast zmienił płytę.
- Dalekobieżna, pokryte koszty utrzymania, w pełni resorowana, gwarancja na
cały czas pracy, w sprzedaży tylko dzisiaj. Nasz model Meyster-Shyster jest
dokładnie tym, czego pan potrzebuje...
- W jakich są kolorach?
Karta Kaiziego wystarczyła. Podobnie jak prawo jazdy jednego z jego
pracowników, które było zarejestrowane w komputerze centralnym. Nie było żadnych
dodatkowych pytań. Moje ciuchy, pieniądze, napiwki, w ogóle prezencja, w tym
otoczeniu młodych i bogatych, były paszportem otwierającym wszystkie wejścia.
Wyjechałem ciężarówką na skąpaną w słońcu ulicę.
Następnych kilka godzin spędziłem, jeżdżąc bez specjalnego celu po centrum
i przedmieściach miasta, które naprawdę zasługiwało na swoją nazwę. Domy
przypominały prawdziwe pałace, a baseny osiągały rozmiary jezior. Kobiety kręcące
się wokół luksusowych sklepów były zadbane i odstrojone ponad wszelkie pojęcie.
Kiedy pozdrowiłem skinieniem głowy policjanta kierującego ruchem ulicznym,
odpowiedział mi energicznym salutem. Ten skąpany w słońcu raj stanowił jaskrawy
kontrast z ponurymi i brudnymi ulicami przemysłowego Fetorsville. To było tak,
jakby całe życie i pieniądze planety skupiły się w tym jednym mieście, a odpłynęły z
pozostałych... Co w pewnym sensie było prawdą. Teraz naprawdę rozumiałem, jak
potwornie ciężką i trudną robotę wykonywali tu galaktyczni pracownicy fiskalni czy
działacze związkowi. Jadąc tędy, naprawdę żałowałem, że nie mogę być po ich
stronie. Że zamiast planowania przestępstw, nie mogę pomagać im tropić tych
wszystkich brudnych spraw i zwalczać tych plutokratycznych finansowych baronów.
Jim di Griz - wojownik ludu. Nie taki jednak scenariusz napisało życie.
To, co robiłem tymczasem, było czymś więcej niż tylko zwiedzaniem miasta.
Nie od razu, ale drobnymi fragmentami, zdołałem przejechać całą trasę, jaką będzie
jechała ciężarówka z pieniędzmi. Uśmiechnąłem się z zadowoleniem. Miałem to z
głowy.
- Gratulacje, Jim - powiedziałem sam do siebie. - Jesteś naprawdę najlepszy.
Ktoś mocno się przyłożył, gdy cię tworzył. Ten napadzik zapiszą w annałach
przestępstw doskonałych.
Potem jednak zachmurzyłem się. Zdałem sobie sprawę, że nie tylko moje
wysiłki nie przyniosą mi żadnych korzyści, mimo że przecież ryzykuję w najlepszym
razie spędzeniem reszty życia w jakiejś ponurej więziennej norze, ale jeszcze, że
dokonuję tego napadu szantażowany. Nawet jeśli wszystko pójdzie dobrze i tak wciąż
będę tkwił w tym samym szambie. W samym środku tarczy strzeleckiej. I ta sprawa z
Angeliną...
Takie zamartwianie się powoduje tylko wrzody żołądka. Po powrocie z
rozpoznania miejsca akcji nalałem sobie wyjątkowo dużego drinka, wyciągnąłem się
wygodnie na łóżku i przeglądałem przez chwilę kilka sportowych kanałów w
telepuszce. Trafiłem na pokazy trykieta czy krykieta - nie byłem pewien z powodu
akcentu spikera - jakiś ponoć niedawno wskrzeszony sport z dawnych wieków, który
jak dla mnie powinien sobie dalej spoczywać w spokoju. Jacyś faceci w białych
uniformach biegali za piłeczką z kijkami. Zasnąłem w ciągu kilku minut.
Z przyjemnej drzemki obudził mnie hałas silnika na zewnątrz. Ta nie
kończąca się gra wciąż trwała i z prawdziwą przyjemnością położyłem jej kres,
wciskając odpowiedni guzik pilota. Było już po zmroku i Igor właśnie wrócił z
zakupami. Mieliśmy do napadu jeszcze całe dwa dni. Ziewnąłem i przeciągnąłem się.
To będzie długa noc.
A potem był nawet jeszcze dłuższy dzień. Pochłaniałem środki pobudzające
jeden za drugim, chociaż wiedziałem, że mój system pokarmowy jeszcze wystawi mi
za to rachunek. Igor nie mógł mi już w niczym pomóc, więc dałem mu wolne.
Najchętniej w ogóle zamiast niego użyłbym robota. Nie tylko lepiej wykonywał pra-
cę, ale zdawał się mieć także o wiele bystrzejszy umysł.
Ledwo już patrzyłem na oczy i chwiałem się na nogach, gdy po południu
drugiego dnia ponownie zjawił się Kaizi.
- Jutro jest dzień R - powiedział.
- R jak rabunek? Nie martw się tym. Sprzęt jest gotów i jeszcze dziś po
zmroku podrzucę go na miejsce. - A ciężarówka?
- Też gotowa.
- Chcę ją zobaczyć.
Wyszliśmy do garażu i zawołałem, żeby Igor wyłączył światło, zanim tam
wejdziemy. Nie chciałem, aby jakiś przypadkowy przechodzień zobaczył, co tam się
dzieje. Zamknąłem drzwi za sobą, zanim włączyliśmy ponownie światło. Igor
pracowicie malował dyktę srebrną farbą.
- Wspaniała, prawda? - powiedziałem dumny ze swej konstrukcji.
- Nie wprowadziłaby w błąd nawet trzyletniego dziecka - burknął Kaizi.
- Zacznij trochę, myśleć Kaizi! - Byłem zmęczony, więc łatwo wybuchnąłem
gniewem. - Ona nie ma nikogo wprowadzać w błąd za wyjątkiem kamery w
kosmosie. Farba jest taka sama jak na ciężarówce bankowej. Taka sama jest też
wielkość i taki sam kształt. Cień, jaki rzuca, będzie identyczny jak cień ciężarówki.
Jeśli obaj będziecie dokładnie wykonywać moje precyzyjne instrukcje, skok się
powiedzie.
- Nie podoba mi się kierowanie tym. - Igor przyłączył się do wątpliwości
swego pracodawcy. - Z tym całym bum-materiałem.
- Zamknij się - odpowiedziałem uprzejmie. - Wykonuj rozkazy i nie staraj się
myśleć. W twoim przypadku to strata czasu. - Spojrzałem na zegarek i uspokoiłem się
nieco. - Masz godzinę, by skończyć malowanie. Potem musisz pomalować swoją
ciężarówkę i ma to być zrobione dokładnie tak, jak mówiłem. Od tego zależy
powodzenie naszego planu. A teraz do roboty!
Sam wmieszałem do farby katalizator czasowy. Gdyby to nie zostało zrobione
prawidłowo, cała operacja wzięłaby w łeb, a my skończylibyśmy w ciupie.
Kaizi tymczasem wyszedł, był przeciwny bowiem wszelkiej pracy
wykonywanej osobiście. Innej niż robienie pieniędzy, oczywiście. Zapamiętał moje
instrukcje, gdzie i kiedy ma się pojawić. I zdołał powtórzyć to słowo w słowo bez
żadnego wysiłku. Potem mogłem odpocząć kilka godzin, czekając na późne godziny
nocy, aby dostarczyć sprzęt na miejsce. Z całą przyjemnością obudziłem wtedy
kopniakiem Igora i wypchnąłem go jeszcze nieprzytomnie zaspanego do naszej
makiety ciężarówki. Ja prowadziłem nasz minikonwój, siedząc za kierownicą jego
wozu.
Kiedy wróciliśmy, już świtało. Zaczynał się dzień R. Był to także dzień T -
jak telefon. Zadzwoniłem w południe, ale odsłuchałem tylko tej samej nagranej
wiadomości. Wprawdzie byłem zaniepokojony, ale wiedziałem też, że wydarzenia
dzisiejszego dnia wkrótce wypędzą z mojego umysłu wszelkie niewczesne obawy.
Kaizi wyszedł z biura i spojrzał na mnie dokładnie w momencie, gdy chowałem
telefon do kieszeni. Czy to dostrzegł? Atak był najlepszą obroną.
- Powinieneś być już w tym cudownym miasteczku, a nie tutaj.
- Nie ma pośpiechu. I nie chciałem, by ktoś widział, że spędzam za dużo czasu
w miejscu napadu. Ludzie mogliby to zapamiętać. Instalacje gotowe?
- Wszystko gotowe. Wyruszamy za dziesięć minut.
- Nie zrób błędu. Wiesz, jaka będzie kara. Powiedziawszy to, odszedł. Jego
szczęście. Naprawdę byłem zmęczony i mogłem stracić kontrolę nad sobą. Moje
palce mogłyby z własnej inwencji zacisnąć się na jego tchawicy. Kopnąłem kilka
robotów, potem wezwałem Igora i poczułem się trochę lepiej.
Pojechaliśmy żółtą teraz ciężarówką na miejsce operacji. Zostawiliśmy
samochód pod osłoną drzew. Potem poprowadziłem Igora z powrotem wzdłuż drogi -
aż do punktu, gdzie namalowałem na trasie czerwony X. Wskazałem ten znak.
- Stań tam. Nie ruszaj się. - Spojrzałem na zegarek. - Za kilka minut na
grzbiecie tego wzgórza pojawi się opancerzona ciężarówka. Tak jest, użyj lornetki,
patrz wzdłuż strzałki narysowanej na trawie. Dobrze. A co masz zrobić, gdy
zobaczysz ciężarówkę?
- Wcisnąć przycisk! - wcisnął go, tak jak się spodziewałem. Oczywiście dzięki
mojej domyślności nic się nie stało, bo nie podłączyłem jeszcze obwodu.
- Nic się nie stało - powiedział zdziwiony.
- Nic też nie miało się stać, bo nie ma tam jeszcze ciężarówki. - Miałem rację.
Był bardziej bezmózgi niż te roboty. - Stój, czekaj, patrz, zobacz, naciśnij, uciekaj.
Pośpieszyłem na swoją pozycję. Sprawdziłem całą instalację. Jeszcze raz
spojrzałem na zegarek. Jeśli ciężarówka przyjedzie punktualnie - a Kaizi zapewniał,
że zawsze tak było - powinna pojawić się w polu widzenia za dwie minuty.
Zaryzykowałem i zamknąłem obwód, którego włącznik miał w rękach Igor. I unio-
słem oczy ku niebu w niemej modlitwie, żeby nie spaprał tego prostego zadania.
Rzeczywistość nieco się zmieniła, gdy zaczęły pracować holoprojektory.
Odskoczyłem na bok, gdyż moja ręka zdawał się tkwić w pniu drzewa. Zabrałem rękę
z obrazu i podziwiałem swoje dzieło. Przepiękne. Usłyszałem odgłos szybkich
kroków. A więc Igor zapamiętał także drugą z instrukcji. Po wciśnięciu przycisku -
wiać. Wiać do tej fałszywej pancernej ciężarówki ukrytej opodal. Prawdziwą
widziałem już pomiędzy drzewami. Zbliżała się do łagodnego zakrętu. Jednego z
wielu zakrętów tej drogi, wijącej się pomiędzy ogrodowymi posesjami. Drogi, którą
ta ciężarówka przemierzała już tyle razy...
Ale czy kierowca mógłby pamiętać dokładnie każdy zakręt? Liczyłem,
prawdę mówiąc, na to, że większość ludzi jeździ znanymi sobie drogami na
autopilocie. Teraz właśnie samochód brał zakręt. Normalnie zakole powinno być
trochę dłuższe, a potem trzeba odbić w prawo. Ale teraz... Teraz holoprojektory
pokazywał drogę nieco inaczej. Skręcała ona w lewo. Tam właśnie miał wjechać.
A może kierowca się połapie i wciśnie wcześniej hamulce? Moje serce biło
głośno. Słyszałem odgłos silnika narastający coraz bardziej. Wjechał. Pojawił się tuż
obok mnie radośnie zmierzając wprost w pułapkę. Dopiero teraz nacisnął hamulce.
Przejechał jeszcze kawałek poślizgiem. Tak powinien zareagować każdy kierowca.
Dopiero co jechał drogą pomiędzy szpalerem drzew, aż tu nagle przed maską wyrosła
mu skała. Nie było czasu na myślenie. O działaniu decydował instynkt i rutyna.
Wcisnąłem trzymany w ręku aktywator i równocześnie zdarzyły się dwie
rzeczy. Holoprojektory zmieniły obraz - droga biegła znów tak, jak w rzeczywistości.
Gdyby ktokolwiek teraz jechał, zobaczyłby tylko drzewa po obu stronach trasy. Inna
sprawa, że było tam kilka dodatkowych drzew wmieszanych pomiędzy prawdziwe,
które maskowały naszą ciężarówkę i wóz, który był naszym celem.
W tym samym zaś momencie, kiedy holoprojektory zmieniały obraz, z
konarów drzew opadł zawieszony ekran i zatrzasnął się w wyznaczonej pozycji.
Pozostałe ścianki odpornej na wszelkie promieniowanie klatki już tam były, a ten
ostatni bok zamknął tylko wehikuł w pudle. Ukrytym przed ludzkimi oczami przez
holoprojektory, jak już wspomniałem. Gdy klatka się zamknęła, pod ciężarówką
wybuchła bomba. Aż zadrżałem, gdy przeszła przeze mnie fala magnetyczna, która z
całą pewnością oddziaływała na moją hemoglobinę. Ale uderzenie magnetyczne,
nawet tak silne, nie mogło zaszkodzić człowiekowi. Cóż się za to działo ze wszelkimi
elektrycznymi albo elektronicznymi obwodami! Te iskrzenia, spięcia, topienie się,
blokady. Silnik przestał działać. Podobnie martwe musiały być wszelkie systemy
elektroniczne i komunikacyjne w ciężarówce. Na pewno też wywaliło światło i
zablokowały się wszelkie otwierane elektrycznie drzwi. Trzej mężczyźni w środku
tkwili uwięzieni w zupełnych ciemnościach. Nawet jeśli próbowali nadawać jakąś
wiadomość, zanim wybuchła bomba, ekran klatki wychwyciłby ją.
Ci trzej w środku na pewno byli przerażeni, ale nie na długo. Trzeba więc
działać. Rozległy się trzy wybuchy z ruchomych wyrzutni zakopanych w ziemi i trzy
pociski przebiły się do wnętrza ciężarówki. Niosły ze sobą usypiający gaz, a nie
śmierć i zniszczenie.
Nałożyłem na twarz maskę przeciwgazową z przyciemnianymi okularami.
Włączyłem oślepiający płomień termicznego lancetu i zacząłem wycinać okrąg w
dnie ciężarówki. Nie zapominałem jednak o nasłuchiwaniu, co się dzieje wokół, i
uśmiechnąłem się na dźwięk oddalającego się coraz bardziej silnika naszej fałszywej
ciężarówki.
W przestrzeni, o tysiące mil nad naszymi głowami, nigdy nie zasypiające oko
obserwacyjnego satelity rejestrowało przecież zachodzące na dole wydarzenia.
Widziało więc uzbrojoną ciężarówkę zjeżdżającą ze wzgórza pomiędzy drzewa.
Teraz też ją zobaczy, spokojnie spomiędzy drzew wyjeżdżającą i jadącą wprost ku
najbliższemu bankowi. Do którego, niestety, nigdy nie dotrze.
Odskoczyłem, ponieważ płonący metalowy dysk opadł na ziemię. Aby mieć
stuprocentową pewność, że nikt nie będzie mi przeszkadzał, wrzuciłem do ciężarówki
jeszcze kilka ładunków z gazem usypiającym. Zdjąłem maskę z przyciemnianymi
okularami i wetknąłem tylko do nosa przeciwgazowe filtry, a potem wspiąłem się do
środka wozu. Odwróciłem się błyskawicznie, słysząc dziwny dźwięk... W blasku
latarki dostrzegłem chrapiącego policjanta. Spał, ale poza tym był w nienaruszonym
stanie, podobnie jak dwaj pozostali. Użyłem diamentu, by wyciąć zamek z tylnych
drzwi i otworzyłem je kopniakiem na oścież. Do środka wpadło świeże powietrze i
miłe odgłosy ptasiego śpiewu. Wyciągnąwszy z trudem pierwszą z wypełnionych
pieniędzmi skrzyń, zrzuciłem ją na ziemię. To była najtrudniejsza część zadania i
została wykonana pomyślnie... Tylko czy aby Igor nie zawalił swojej, znacznie
prostszej, roli? Miał tylko pojechać fałszywą ciężarówką poprzez wzgórza do
najbliższej wioski. Ale nie do banku; nie, nie. Miał skręcić na miejsce wyładunku
towarów przy najbliższym hipermarkecie, gdzie o tej porze było pusto. Zrób to,
Igorze. Zaparkuj! Otwórz drzwi. Włącz aktywator. Nie biegnij! Masz aż dwadzieścia
sekund, to więcej czasu, niż potrzeba na stworzenie wszechświata. Przejdź na drugą
stronę hipermarketu, do samochodu, w którym czeka Kaizi...
Oczami duszy widziałem ten piękny wybuch, którego blask przyćmił słońce.
Aluminium i żelazo plus wysoka temperatura. Sięgająca antyku recepta na
najgorętszy z ogni. Płomień, który pochłaniał wszystko, co spotkał na drodze, i topił
metale, których nie mógł spopielić. Ogień, który pożre całą fałszywą ciężarówkę,
pozostawiając tylko trochę białego pyłu. Niech go potem analizują, jeśli chcą. Po
takim wybuchu i pożarze nie było możliwości zidentyfikowania czegokolwiek.
Wyrzucałem z auta ostatnią skrzynię, kiedy usłyszałem samochód hamujący
energicznie. Ktoś obcy? Nie, to musiał być Kaizi. Trzasnęły drzwi i usłyszałem
zbliżające się ciężkie kroki. Silnik przestał grać.
- Zacznij to wnosić do naszej ciężarówki - powiedziałem do Igora. - To ostatni
etap napadu wszech czasów.
Rozdział 16
A zatem, stało się. Szczęśliwy koniec. Ale czy na pewno? Czy nie zrobiłem
żadnego błędu? Czy przewidziałem wszystko? Czy opracowałem każdy szczegół?
Uzbrojona ciężarówka została wprowadzona w błąd przez hologramy i zjechała z
drogi. Tak. Zahamowała elegancko w miejscu otoczonym ekranami tak, jak
zaplanowałem. Ostatni ekran spadł w momencie, gdy jeszcze hamowała - nie mieli
więc czasu, by wezwać pomoc przez radio, nawet gdyby zdążyli o tym pomyśleć.
Kiedy ciężarówka się zatrzymała, oberwała ładunkiem magnetycznym, który
wykasował całą elektrykę. Potem rakiety z gazem usypiającym. Załoga została
obezwładniona, ale nikt nie był nawet ranny, co do tego upewniłem się osobiście.
Kiedy to wszystko się działo, fałszywa ciężarówka już pędziła po drodze. Jej obraz
mógł być spokojnie rejestrowany przez kamery z satelity. Dojechała następnie przed
odległy dom towarowy i tam spektakularnie spłonęła. Igor zdołał dotrzeć bezpiecznie
do samochodu Kaiziego, bo inaczej byłby kupką popiołu, zamiast wraz ze mną
wrzucać na nasz wóz skrzynki z pieniędzmi.
Co teraz robiły służby bezpieczeństwa? Miałem nadzieję, że krążyły wokół
miejsca wypadku. Miałem nadzieję, że służby przeciwpożarowe usiłują zgasić
płonący wrak. Wkrótce policja będzie starała się badać tę masą stopionego metalu.
Miejmy nadzieję, że jacyś naoczni świadkowie zidentyfikują płonące resztki jako
byłą opancerzoną ciężarówkę. Potem zamieszanie, telefony. Tak, transport pieniędzy
opuścił ostatni bank. Nie, nie dotarł do następnego banku. I następne telefony. Zdjęcia
satelitarne posłane do analiz. Coraz wyższe władze włączają się w dochodzenie. I co-
raz więcej tym samym marnuje się czasu.
Cała rzecz poszła dokładnie tak, jak zaplanowałem. Igor właśnie kończył
ładować ostatnie skrzynie. Czas było wracać.
Wracać! W mojej głowie zaświeciły jasno kolejne punkty planu. Sięgnąłem do
woreczków wiszących u mojego pasa.
Dwie rzeczy. Po pierwsze, wspiąłem się ponownie do opancerzonej
ciężarówki i pozostawiłem kapsułkę czasową pod językiem każdego ze strażników.
Miała rozpuścić się za cztery godziny i uwolnić ze swego wnętrza antidotum na gaz
usypiający. Nie chciałem mieć kogoś na sumieniu. Kiedy ochraniarze się obudzą, to -
jeżeli do tego czasu jeszcze nie zostaną znalezieni - podniosą alarm. Ja
potrzebowałem na ucieczkę tylko godzinę, więc w żaden sposób nie mogli mi
zaszkodzić.
Te kapsułki to była pierwsza rzecz do zrobienia.
Drugą nie byłem specjalnie zachwycony.
Wyciągnąłem figurkę szczura z najlepszej nierdzewnej stali. Przez moment
ważyłem ją w ręku, a potem rzuciłem na podłogę ciężarówki. Zakląłem szpetnie.
Kaizi ostrzegł mnie, co się stanie, jeśli figurka nie zostanie znaleziona na miejscu
przestępstwa.
Zeskoczyłem z wysiłkiem na ziemię, a potem z trudem wdrapałem się do
kabiny gruchota, którym jeździł Igor. Tym razem wóz miał przynajmniej nową żółtą
barwę. Igor właśnie zamykał z tyłu pakę.
- Jazda - warknąłem, gdy do mnie dołączył. - Do komputerostrady, a potem do
Fetorsville. Jeśli zasnę, przed tunelem nie waż się mnie budzić pod groźbą
gwałtownej śmierci.
Zanim dojechaliśmy do wjazdu na komputerostradę, zdążyłem się nieco
zdrzemnąć. Potem przeciągając się, wróciłem na chwilę do życia i wyciągnąłem
aktywator reakcji katalitycznej. Wylot tunelu biegnącego pod wzgórzami majaczył
już niedaleko przed nami. Gdy do niego wjechaliśmy, wcisnąłem przycisk.
Fala radiowa o długości dokładnie 46,8 metra zaczęła właśnie wędrówkę do
molekuł katalizatora, będącego składnikiem tej ślicznej żółtej farby, która czyniła
naszą ciężarówkę tak dobrze widoczną z daleka. Reakcja zredukowała przylepność
farby do zera i ta miała odpaść, zamieniając się w piękną chmurę żółtego pyłu, co
oznaczało, że nasza ciężarówka znów przyjmie ohydny brudnoróżowy kolor. Pusta
opancerzona ciężarówka zostanie w końcu znaleziona. Zdjęcia satelitarne pokażą
żółty wóz uciekający z miejsca przestępstwa. Potem będą śledzić jego drogę aż do
bramy wjazdowej na płatną komputerostradę, tylko że on zniknie bez śladu w tunelu.
Zbrodnia doskonała. Z tą myślą w głowie osunąłem się z powrotem na oparcie fotela i
zasnąłem tym razem na dobre. Kiedy przybyliśmy w końcu do znajomego już
magazynu w naszym uroczym mieście przemysłowym, obudziłem się tylko po to, aby
zanurzyć moją nową twarz w wodzie i dać jej się napić. Potem sam też się napiłem. I
natychmiast rzuciłem się na swoje legowisko. Kiedy ponownie zasypiałem, po moich
wargach jednak błąkał się uśmiech - to naprawdę była kradzież doskonała.
- Kradzież stulecia! Tak ją nazywają!
Otworzyłem zaspane oczy i ujrzałem znienawidzoną postać Kaiziego, który
stał tuż nade mną, a w rękach trzymał wydruk z kanału informacyjnego. Rzucił go na
moją pierś. Leniwie mu się przyjrzałem.
Na samej górze znajdowało się zdjęcie jakiegoś tłustego oficjela trzymającego
w dłoni figurkę stalowego szczura. Nagłówki artykułów były nieco histeryczne.
ZBRODNICZY SZCZUR UDERZA W SAMO SERCE
SYSTEMU FINANSOWEGO!
PRZEPADŁY MILIONY!
PANIKA NA RYNKACH KAPITAŁOWYCH!
ROSNĄ STAWKI UBEZPIECZENIOWE!
No i powinny. Miałem nadzieję, że wszyscy ci baronowie poczuli zimny
dreszcz. To nie mój problem. Przeleciałem także pobieżnie resztę nagłówków. Na
samym dole znalazłem jeszcze, niemal niewidoczny, tytuł: ”Robotnicy sprzeciwiają
się lokautowi w hucie”.
Zdaje się, że GarGoyl poczynił jakieś postępy w organizacji związków w
czasie wolnym od występów z potworami. Ta refleksja natychmiast przywiodła drugą
myśl - o Bolivarze, który wciąż tkwił w cyrku jako Megalitowy Człowiek. Co z kolei
spowodowało natychmiastowe spojrzenie na zegarek. Musiałem ponownie zadzwonić
w południe. Wyrzuciłem zmięte kartki i z niejakim wysiłkiem wstałem z betów. Cały
ten ruch w najmniejszym stopniu zresztą nie wpłynął na Igora, który wciąż chrapał w
swoim rogu pomieszczenia.
- Wyglądasz okropnie - powiedział Kaizi.
- Czuję się jeszcze gorzej.
- Jeśli ktoś zobaczy cię tutaj na ulicy w tym ubraniu sportowym, będziesz
natychmiast podejrzany.
- To co mam założyć?
- Weź to - podał mi ciemnozielony kombinezon roboczy. - Kup sobie jakieś
ciuchy robotnika. I ciężkie buty. Potem wróć tutaj i czekaj. Wkrótce będę miał dla
ciebie kolejne zadanie. I oddaj mi kartę.
- Co? - W głowie wciąż mi wirowało. Żadnych więcej pobudzaczy przez jakiś
czas.
- Kartę płatniczą, którą płaciłeś za ciężarówkę. Nie chcę, żebyś tutaj płacił nią
za jakieś zakupy. - Podał mi zwitek banknotów. - Od tej pory posługuj się gotówką.
- Ale gdzie iść? Nie wiem nic o tym mieście. - Niedaleko stąd jest mechatarg.
- Podwieziesz mnie tam?
Przyjrzał mi się z lekkim obrzydzeniem.
- Niechętnie. Radź sobie sam. Po wyjściu skręć w prawo. Tylko nie siedź tam
za długo.
- Taa, taaa... zaraz, czy drzwi nie są zamknięte?
- Oczywiście. Od zewnątrz. Igor wpuści cię z powrotem.
Ściągnąłem z grzbietu mój nieco już sfatygowany strój sportowy, ukrywając w
dłoni telefon. Potem wsunąłem go w kieszeń tego proletariackiego ubranka, w które
się przebrałem. Umyłem się, najlepiej jak mogłem, w tej zimnej i śmierdzącej nieco
wodzie. Wysuszyłem moją drugą twarz i nakarmiłem ją resztą rosołu z puszki.
Pomyślałem, że koniecznie muszę odnowić zapas rosołu z kury.
Kombinezon, który miałem na sobie, był mocno znoszony, ale czysty. Kiedy
przygotowałem się do wyjścia, Kaiziego już nie było. Nie było też śladu po jego
samochodzie.
Teraz na ulicy panował nieco większy ruch, niż kiedy poprzednio
wędrowałem tędy w nocy. Wszyscy jednak szli spiesznie przed siebie, bo też i niby
po co mieli się zatrzymywać w tej ohydnej okolicy... Na kolejnym skrzyżowaniu, do
którego doszedłem, kilku pieszych czekało na zmianę sygnalizacji świetlnej. Kiedy
znalazłem się pomiędzy nimi, jakiś młody mężczyzna odwrócił się do mnie i wsunął
mi w rękę kawałek papieru. Reklama? Jakiś uliczny kramarz? Spojrzałem na kartkę.
”Nic nie mów” - głosił napis, później jeszcze - ”odwróć”
Zrobiłem to. Tekst na drugiej stronie był dość intrygujący.
”Daj mi swój telefon”.
Czy to był napad uliczny? Teraz dużo uważniej przyjrzałem się facetowi,
który podał mi kartkę. Był dobrze ubrany. Smagła skóra, ciemna broda i wąsy... I
błękitne oczy, które doskonale znałem...
- Bolivar? - zapytałem samym ruchem warg.
Przytaknął i wyciągnął rękę. Podałem mu telefon i przyglądałem się z
niejakim zainteresowaniem, jak przykleja do niego taśmę samoprzylepną. Światła
zmieniły się i stojące przed nami samochody ruszyły do dalszej jazdy. Bolivar
przykleił telefon do tyłu najbliższego z nich. Spokojnie patrzyliśmy, jak znikają nam
z oczu. Już otwierałem usta, gdy znów zobaczyłem przed oczami kartkę z napisem - ”
nic nie mów”. Ruchem dłoni nakazał, abym poszedł za nim w boczną alejkę. Tam
wyciągnął z kieszeni wykrywacz i dokładnie mnie przeskanował. Wyjął z mojej
kieszeni pięciokredytową monetę, potem odciął jeden z guzików mej bluzy. Oba
przedmioty ostrożnie włożył do małego pojemnika ekranującego fale
elektromagnetyczne. Odezwał się dopiero wtedy, gdy go dokładnie zamknął.
- Cześć, tato - powiedział po prostu. - Na początku nie byłem pewien, czy to
ty. Fajna nowa twarz. Ale poznałem cię po sposobie chodzenia. Naprawdę miło znów
cię widzieć.
- Ja też się cieszę!
- Kiedy dzwoniłeś ostatni raz, złapałem sygnał podsłuchu w twoim aparacie.
Dlatego ponownie puściłem tę nagraną wiadomość.
- Kaizi! Obawiałem się, że mógł zauważyć mój telefon.
- Na pewno zauważył. Ponieważ wiedziałem, jak cię namierzyć, śledziłem cię
cały czas aż do tego miejsca. Dziś od rana przyglądam się waszemu magazynowi. Ale
napad był klasa.
- Dziękuję, wiem. Tyle że zupełnie nie przyniósł mi zysku, jak pewnie się
zorientowałeś. Jestem tylko pracownikiem Kaiziego i to on zgarnia cały zysk. Są
jakieś wieści o mamie? - starałem się, by mój głos zabrzmiał spokojnie.
- Żadnych. Ale wciąż się staram. Teraz, kiedy jest tu James, możemy zdwoić
wysiłki.
- James! Miałeś go zatrzymać.
- Ciężko go zatrzymać. Ale jest dobrze zamaskowany. Przyjechał tu jako
agent inwestycyjny Banco Cuerpo Especial.
- Czyli przybudówki Korpusu Specjalnego! Tutaj. - Dotarliśmy już w rejon
mechatargu i dopiero teraz poczułem, jak bardzo jestem głodny i spragniony. -
Najpierw jeść! - dodałem, wskazując jakiegoś fast fooda. Bolivar nie dotrzymał mi
towarzystwa w pałaszowaniu niedźwiedzioburgera ze smażonymi konikami polnymi,
co zdawało mi się najmniej trującą pozycją z dostępnych w menu. Ale dodał do
mojego zamówienia jakieś niebieskawe piwo.
- James przywiózł także dokumenty i charakteryzację dla mnie. - Zamoczył
wargi w winie, a potem mówił dalej. - Jestem teraz jego asystentem. Na razie więc
opuściłem ten potworny show. Chociaż był całkiem zabawny... Nie bardzo tylko
mogłem umawiać się na randki z dziewczętami. Inna sprawa, że jako żonaty
mężczyzna i tak tego nie robię... Aha, przekopaliśmy tutaj sporo danych, za pomocą
nieco lepszego sprzętu Korpusu Specjalnego i wiemy dużo więcej o twoim
pracodawcy.
- Czy on naprawdę jest najbogatszym człowiekiem w galaktyce? - zapytałem,
pracując z wysiłkiem szczęką, a potem wydłubując nóżkę konika polnego spomiędzy
przednich zębów.
- Gdzie tam, daleko mu. Wprawdzie trochę trwało prześledzenie stanu jego
majątku, ale wiemy teraz, że nawet nie jest właścicielem większości tych banków, do
których się przyznaje.
- Spryciarz. Założę się, że one były tylko przynętą, aby zwabić mnie do cyrku.
- Zamówiłem jeszcze dwa piwa. Musiałem przytopić nieco te koniki polne, które
teraz skakały w moim żołądku.
- Te dane z cyrkiem to też była lipa. Wynająłem prywatnych detektywów na
trzech różnych planetach, którzy bezpośrednio sprawdzili miejscowe bazy danych.
Dane dotyczące cyrku pochodziły od hakera, co zresztą na miejscu łatwo było
stwierdzić.
- Ale nie poszukując z innej planety. Dlaczego Kaizi zadał sobie cały ten trud?
Bolivar wysiorbał do końca piwo i zmarszczył brwi.
- Chciał cię mieć na tej właśnie planecie. Dlaczego, nie jesteśmy jeszcze
pewni. Pierwszy pomysł - chce dokonać jeszcze kilku przestępstw i potrzeba mu
kogoś, kto to za niego zrobi. Ponadto bardzo się też starał, abyś podjął pracę w
Bolshoi Big Top. Sądzimy, że widział cię tam w roli szpiega. Sporo występów w tym
cyrku jest tylko przykrywką dla działalności różnych intergalakrycznych organizacji.
Może chciał z twoją pomocą je rozpracować.
Mój mózg wciąż huczał z nadmiaru wrażeń, podobnie zresztą jak mój żołądek.
Niedaleko był Bar Zardzewiałego Robota. Wskazałem go.
- Przeniesiemy imprezę tam. Muszę napić się czegoś, co zabije tego
niedźwiedzia i utopi wreszcie te świerszcze.
- Witam, witam - powiedział zardzewiały głos, gdy pchnąłem drzwi do baru. -
To znaczy witam, jeśli macie powyżej osiemnastu lat.
- Mam powyżej osiemnastu lat - odparłem. - Chociaż teraz mam w głowie
mózg pięciolatka. To jest jednak strasznie przygnębiające, jak łatwo wpadłem pod
kontrolę Kaiziego. Muszę się niestety z tobą zgodzić. Cała ta bajka - banki, rabunki,
przelewy - służyła tylko temu, aby ściągnąć mnie na tę obrzydliwą planetę, a potem
szantażem zmusić do wykonywania za niego brudnej roboty.
Bolivar skinął potwierdzająco głową. Był tak samo przygnębiony jak ja.
Zasiedliśmy przy barze.
- Zardzewiały Robot pozdrawia panów. Czym mogę służyć? Mam każdy
napój od Ale do Zygodactyl-pee.
Zardzewiały robot był naprawdę zardzewiały - antyczna, nitowana jeszcze,
maszyna.
Spojrzałem po butelkach na półce.
- Coś, co dobrze zrobi na żołądek - powiedziałem.
- Gorzka miętowka - zadecydował, sięgając rozciągłą ręką ku gorej półce.
Ciemny płyn zaczął parować w zetknięciu ze szkłem.
Wypiłem i beknąłem potężnie jak smok. Pomogło na żołądek, ale wciąż byłem
w depresji.
- Jestem teraz stalowym niewolnikiem w rękach tego kryminalisty, władcy
marionetek.
- Trochę przesadzone, ale coś w tym jest. Aha, jeden fakt dotyczący naszego
władcy marionetek wydaje się dosyć interesujący. Chociaż Kazi jest zamieszany w
jakieś międzyplanetarne holdingi, większość jego interesów znajduje się tu, na Fetor,
I skupia je przede wszystkim Pierwszy Międzygwiezdny Bank Wdów i Sierot. Który
zresztą dobrze znasz. Myślę, że zostałem dyrektorem tego Banku przede wszystkim
dlatego, by mógł mieć mnie na oku, a potem oczywiście wrobić w ten napad.
- Też mam swój udział w napadzie, ponieważ pomagałem po nim posprzątać.
Ten niby ukradziony łup był cały czas pod podłogą skarbca.
- A jeśli dodać do tego fakt, że on kontroluje też dość duże biuro maklerskie...
Słyszałem słowa, ale kompletnie nie rozumiałem ich znaczenia. Miętowa
Gorzka mnie dopadła. Wyrzygałem ją na podłogę.
- Powiedz to jeszcze raz - wystękałem po chwili z nieco jaśniejszą głową.
- Mamy tu zdaje się do czynienia z całym łańcuchem powiązań finansowych i
przestępczych. Najpierw okrada własny bank. Kiedy kompania ubezpieczeniowa mu
płaci, już podwoił pieniądze. Potem okrada następny bank, a odpowiedzialność spada
na ciebie. Dalej szantażem zmusza cię do współpracy i napadu na konwój z
pieniędzmi. Które potem przepuści przez własny bank, aby dokonać inwestycji i
zarobić następne pieniądze.
- Brawa dla niego - zaniosłem się dziwacznym chichotem. Bolivar uniósł brwi
i przyjrzał mi się zaniepokojony.
- Chodź, usiądziemy gdzieś wygodniej, bo zaraz spadniesz z tego stołka
barowego.
- Dobra - powiedziałem zgodnie, spadając ze stołka. Pozbierałem się ciężko. -
Przepraszam. Przez kilka dni, kiedy przygotowywałem ten skok, byłem na środkach
pobudzających. One chyba niezbyt dobrze komponują się z tymi obrzydliwymi
napitkami. Lepiej już wrócę. Jak mam się z tobą skontaktować?
Wyciągnął z kieszeni małe, apetycznie wyglądające zielone karteczki i na
jednej z nich napisał numer.
- Dzwoń o każdej porze. Albo ja, albo James odbierzemy. Tylko najpierw
sprawdź podsłuch.
Zapamiętałem numer, a potem zjadłem karteczkę. Miała smak mięty i na
pewno pomogła mi na żołądek. Na koniec musiałem jeszcze poruszyć starannie
unikaną kwestię.
- I szukaj wciąż matki. Pamiętaj, że najważniejsza rzecz to dowiedzieć się,
gdzie jest więziona.
Twarz Bolivara spochmurniała.
- Wiem. Jak dotąd bez skutku. Zarówno jego bank, jak i biuro maklerskie
zostały wykluczone. Żadnych ukrytych pomieszczeń, oprócz tego pod skarbcem, o
którym wspomniałeś. Mała szansa, by mama tam była, ale postaram się sprawdzić to
jakimś sprzętem wykrywającym.
- Zrób to.
- Odkryliśmy także, że Kaizi ma mieszkanko tutaj w mieście. Włamałem się
tam. Zwykły włam rabunkowy - ukradłem mu telewizor. A przy okazji, nim zaczął
działać system alarmowy, obejrzałem dokładnie to miejsce. Przypatrywaliśmy się
uważnie ruchom Kaiziego i tutaj, w Fetorsville, już nie znajdujemy żadnych
podejrzanych miejsc. A jak w Słonecznym Mieście nad Morzem?
- Może. Ma tam biuro i garaż, ale nie widziałem żadnych ukrytych
pomieszczeń.
- Daj mi adres. Przeszukam to dokładniej.
- Dobrze.
Napisałem adres w jego zielonym notesie. Wciąż byłem przygnębiony. Nie
mieliśmy już o czym gadać. Wziąłem z powrotem urządzenia podsłuchowe, które
Bolivar u mnie wykrył, i wsadziłem je do kieszeni. Tak więc, już w milczeniu
pomachaliśmy sobie na pożegnanie.
Rozdział 17
Kupiłem jeszcze na mechatargu jakieś nie rzucające się w oczy ubranie kilka
czystych prześcieradeł i koców. Jeśli już byłem skazany na dzielenie z Igorem tej
ponurej nory, miałem zamiar zapewnić sobie przynajmniej jako taki komfort. Mój
żołądek miał się teraz nieco lepiej, chociaż wciąż padałem z nóg. Kupiłem jeszcze
kilka puszek rosołu z kury dla mojej drugiej twarzy oraz kilka puszek piwa dla siebie.
Kiedy wreszcie dotarłem do magazynu, nogi niemal właziły mi w tyłek.
Ponieważ nie zaufano mi na tyle, abym został zaszczycony kluczem, waliłem
gwałtownie w drzwi, aż usłyszałem niechętny głos mojego kompana.
- Igor śpi - warknął.
- Nic nowego, mózg Igora zawsze śpi - odwarknąłem w odpowiedzi.
To przez to zmęczenie. Normalnie wiedziałem, że nie ma sensu wdawać się z
nim w pyskówki i szukać przy okazji niepotrzebnych kłopotów. Nie nabijałbym się
też z kogoś upośledzonego. Ale wtedy nie bardzo myślałem. Warknął coś
niezrozumiałego. A kiedy wszedłem i przechodziłem obok niego, walnął mnie w łeb
pięścią.
To nie było uderzenie, które miało zabić, czy choćby pozbawić przytomności.
To był po prostu głos w dyskusji człowieka sfrustrowanego tym, że nie potrafi
wyrazić słowami tego, co chciałby przekazać. Poleciałem jednak na podłogę, a moje
zakupy rozsypały się na wszystkie strony. Jednocześnie nagle wybuchły we mnie
tłumione wściekłość i frustracja, nagromadzone w ciągu ostatnich dni. Wyuczone
odruchy wzięły górę nad rozsądkiem. Igor stał teraz nade mną. Jeden kopniak w
kolano i sprowadziłem go do poziomu. Kiedy przelatywał obok mojego łokcia,
wpakowałem mu go w splot słoneczny, pozbawiając oddechu. Wyłączyłem go już z
walki i powinienem na tym poprzestać. Mój gniew był jednak na tyle silny, że omal
nie doszło do tragedii.
Zupełnie bez udziału świadomości lewą ręką opasałem szyję Igora, podczas
gdy prawą zacisnąłem na nadgarstku lewej, by docisnąć dźwignię. Zabójczy chwyt.
Stały nacisk miażdży tchawicę i przerywa przepływ krwi w tętnicy szyjnej. Najpierw
następuje utrata przytomności, a potem śmierć. A gdyby chciało się skończyć sprawę
jeszcze szybciej, nagła zmiana miejsca nacisku może złamać kręgosłup i wtedy
śmierć następuje w sposób natychmiastowy.
Czerwona płachta gniewu przysłaniająca mi wzrok, znikła w ostatniej chwili.
O milimetry od swej twarzy dostrzegłem wybałuszone oczy Igora i jego wywalony
język. Był na skraju raju czy raczej piekła.
Wielkim wysiłkiem woli zmusiłem się do rozluźnienia uchwytu. Cisnąłem
przeciwnika na ziemię i wstałem, oddychając ciężko. Igor miał wciąż zamknięte oczy,
ale przynajmniej łowił już powietrze. Odczekałem, aż otworzy oczy, a potem trąciłem
go lekko czubkiem buta między żebra, aby zwrócić na siebie jego uwagę.
Przystawiłem mu do oczu swoje niemal stykające się ze sobą kciuk i palec
wskazujący.
- Tak blisko byłeś śmierci. Jeśli dotkniesz mnie jeszcze raz, przebędziesz całą
drogę.
Potknąłem się, zbierając porozrzucane zakupy. Byłem zmęczony już
poprzednio, teraz ten nagły skok adrenaliny wykończył mnie dodatkowo. Kiedy więc
rzuciłem wszystkie puszki na łóżko, z największym wysiłkiem powstrzymałem się,
aby nie paść tam w ślad za nimi. Nie było jednak zbyt mądrze zasnąć teraz, gdy Igor
niedługo dojdzie do siebie. Kto wie, może w jego powolnych synapsach
ukształtowałaby się myśl o zemście.
Nakarmiłem twarz, a potem rozejrzałem się wokół.
Po raz pierwszy wybrałem się na zwiedzanie położonej głębiej części składu.
Przedarłam się przez warstwę kurzu i śmieci i dotarłem do tylnych drzwi częściowo
przywalonych pustymi metalowymi bębnami. Odtoczyłem je na bok i znalazłem
opancerzony motocykl.
Na pewno ten, który został użyty w drugim napadzie. Odsunąłem także i jego i
odsłoniłem drzwi. Kryła się za nimi mała kanciapa kiepsko oświetlona odrobiną
promieni słonecznych wpadających przez małe, brudne i pokryte pajęczynami okien-
ko. Mimo wszystko pokój stanowił dla mnie pewną atrakcję. Przesunąłem znajdujące
się pośrodku sfatygowane biurko pod ścianę i poszedłem po swe posłanie. Igora
nigdzie nie widziałem, ale też, prawdę mówiąc, nie tęskniłem za nim. Przytarganie
betów do tego bocznego pokoju do końca wyczerpało moje siły. Zdawało mi się, iż
trwało to całymi godzinami. Drzwi do mojej nowej sypialni otwierały się do środka i
nie miały, niestety, zamka. Nie widziałem też niczego, czym mógłbym podeprzeć
klamkę. Oparłem się o nie ciężko i rozejrzałem się wokół. Biurko. Było
wystarczająco ciężkie, aby choć na chwilę powstrzymać kogoś, kto chciałby tu
wtargnąć. A to dałoby mi czas, aby się obudzić i przygotować. Kiedy przepchnąłem
biurko do drzwi, byłem już wykończony. Rzuciłem się bez czucia na bety. Nie
miałem nawet siły, by je rozłożyć.
Kiedy się obudziłem, promienie słoneczne wpadały przez okno, wprost na
moją twarz. W gardle zaschło mi zupełnie, wargi był spierzchnięte. Przypomniałem
sobie o piwie w samochłodzących się puszkach. Otworzyłem natychmiast jedną z
nich. Piwo zabulgotało, łącząc się z chłodzącą chemią. Na zewnętrznych ściankach
puszki pojawiły się kropelki wilgoci. Pochłonąłem lodowatą ciecz i poczułem się
znacznie lepiej. Otworzyłem następną puszkę, ale upiłem z niej tylko ze dwa łyki, gdy
znów dopadła mnie fala zmęczenia. Zapadłem w sen.
Był on na tyle głęboki, że walenie w drzwi nie zrobiło na mnie wrażenia.
Udało mi się zgrabnie wkomponować te hałasy w jakiś złożony majak senny. Dopiero
odgłosy przesuwającego się biurka zbudziły mnie w mgnieniu oka.
- Przestań! - wrzasnąłem Zerwałem się i wtedy przypomniałem sobie boleśnie
o metalowym pręcie sterczącym nad moją głową. Ale odgłos szurania ucichł.
- Szef cię chce.
- Powiedz, że już idę... - wychrypiałem.
Poczułem się nieco lepiej, podstawiwszy łeb pod bieżącą wodę. Wytarłem się,
założyłem twarz i wyszedłem na spotkanie mojego władcy.
Ocenił natychmiast mój fatalny stan, ale nie skomentował tego. Nieco za to
wykrzywił wargi, gdy zbliżył się do stołu, na którym walały się resztki śniadania
Igora. Zgarnął to wszystko na podłogę.
- Igor, sprzątnij ten chlew!
Usiadł na fotelu i czekał w milczeniu, aż mamroczący coś pod nosem Igor
pozgarnia wszystkie resztki w jeden z kątów pomieszczenia. Zawsze to trochę lepiej
wyglądało. Potem nasz uroczy kompan polazł na swój barłóg i włączył minitelepudło.
Kaizi skinął na mnie. Usiadłem obok niego, ale ustawiłem krzesło tak, by nie tracić
zupełnie z oczu Igora.
- Co wiesz o obligacjach?
- Czy to ma coś wspólnego z ubikacją?
- Stroisz sobie żarty, czy jesteś takim samym imbecylem jak Igor?
Obligacjach nie ubikacjach. To papiery dłużne.
- Ach tak. Nie wiedziałem...
Tak naprawdę, to wiedziałem o obligacjach co nieco, ale ponieważ Kaizi,
zdaje się, przygotował wykład, nie chciałem psuć mu przyjemności moją znajomością
tematu.
- Obligacje, w których jesteś takim dyletantem, to certyfikaty własności
określonej części długu publicznego rządu albo przedsiębiorstw, na przykład linii
lotniczych czy innych korporacji. Ich właścicielami są indywidualni pożyczkodawcy.
Zazwyczaj opłatą za pożyczkę jest określona stopa oprocentowania. Większość
obligacji jest zarejestrowana na określonych właścicieli i jeśli w wyniku operacji
kupna i sprzedaży tych właścicieli zmieniają, to również się to rejestruje. Są jednak
tak zwane obligacje na okaziciela, które nie podlegają rejestracji. Mogą być łatwo
zbywane i są równie płynną formą pieniądza jak gotówka Rozumiesz, o czym mówię?
- Kawałek papieru, który jest wart sporo szmalu, wszystko jedno kto ma go w
łapie.
- No... ogólnie mówiąc - tak.
- I założę się, że wiesz, gdzie znajduje się duża ilość tych ubi... obligacji i
chcesz, żebym je dla ciebie ukradł?
- Prosto z mostu, ale zgadza się.
- Dobrze. Ale zanim omówimy tą sprawę, udzielisz mi wiadomości o
Angelinie.
- Czuje się dobrze i przesyła ci całuski - uśmiech Kaiziego był wyjątkowo
odpychający.
- Nie traktuj mnie z góry z łaski swojej, draniu. Chcę mieć dowody, a nie
twoje słowo, które mam w głębokim poważaniu.
Rozejrzałem się wokół i mój wzrok padł na leżący na podłodze wydruk
informacyjny. Ten, z którego swego czasu wyczytałem nagłówki dotyczące naszego
napadu. Podniosłem go, otarłem nieco z kurzu i podałem Kaiziemu.
- Przywieź mi nagranie wideo, na którym wręczasz te papiery mojej żonie.
Niech przeczyta wiadomości, a potem pokaże je do kamery. Ma też powiedzieć coś,
co przekona mnie do jej tożsamości. Powiedz to Angelinie. Na pewno coś wymyśli.
Przygryzł w zamyśleniu wargę, a potem potrząsnął głową.
- To będzie trudne i zabierze zbyt dużo czasu. Odmawiam.
- Radzę tak zrobić. Bo nie mam zamiaru wykonać dla ciebie ani jednego
więcej skoku, jeśli nie zobaczę jej żywej.
Znowu się zamyślił, ale chyba uznał, że mówię serio. Naprawdę nie miałem
zamiaru mu pomagać, bez zdobycia pewności, co do losu Angeliny.
- Dobrze. Zrobię to. Ale w tym czasie musisz dokładnie przestudiować plany
pewnego budynku i opanować rozkład pomieszczeń tak, abyś mógł się kręcić tam z
zamkniętymi oczami.
Czemu nie? I tak nie miałem na razie nic ciekawszego do roboty.
- Dobrze. Pokaż, co tam masz.
Wyjął z walizki komputer i położył go na stole pomiędzy nami.
- Wstawiłem do tego budynku, już bardzo dawno temu, swojego kreta, który
wykonał dla mnie te fotografie.
Wstukał komendę i wyrósł przed nami hologram jakiejś olbrzymiej białej
struktury. Potężne kolumny podtrzymywały gigantyczną bramę. Ku głównemu
wejściu wiodły olbrzymich rozmiarów schody, a gdy kamera zbliżyła się, mogłem
odczytać wyryty w marmurze napis: ”Centralny Depozyt Planetarny”.
- Niech zgadnę - powiedziałem. - Gdzieś w tym mauzoleum pieniądza jest
pokój lub pokoje wypełnione tymi ubikacjami na okaziciela?
- Zgadza się - odparł Kaizi bez cienia uśmiechu.
- Wejście główne - zakomunikował komputer głębokim męskim głosem.
- W czasie, kiedy mnie nie będzie, zwiedzisz dokładnie ten budynek. Możesz
po nim wędrować w rzeczywistości wirtualnej, więc przyjrzyj się wszystkiemu
uważnie. Otwórz i zamknij wszystkie drzwi, zapamiętaj każdy szczegół. Kiedy
wrócę, będę oczekiwał pełnej znajomości rozkładu pomieszczeń. Jak to opanujesz,
powiem ci, co jest do zrobienia.
Zastanowiłem się nad jego słowami. Potem przytaknąłem.
- Dobra. I tak się nigdzie nie wybieram.
Zbierał się już do odejścia, gdy zatrzymałem go jeszcze na chwilę.
- Czy Igor też będzie brał udział w następnej robocie?
- Tak mi się wydaje. Tak. Sądzę, że będzie potrzebny.
- Więc musisz go nieco postraszyć. Uderzył mnie... A ja uderzyłem jego. Dość
mocno. Przekonaj go, że jeśli spróbuje jeszcze raz, będzie martwy.
- Igor! - krzyknął nasz władca.
Mój uroczy towarzysz uniósł oczy znad ekranu. Niechętnie podszedł do nas.
- Zdaje się, że ty i Jim mieliście tu małą różnicę zdań.
- Nie lubię go.
- Ja też nie. Ale musimy pracować razem. Będziesz na niego uważał i strzegł
go. Bo jeśli cokolwiek mu się przytrafi, to samo stanie się z tobą. A jeśli będziesz
próbował zwiać, na pewno cię znajdę. Pamiętasz ostami raz?
Igor wyglądał w tym momencie nieszczególnie, uciekał ze spojrzeniem,
nerwowo miętosił nogawki spodni.
- Pamiętam...
- To dobrze. Więc nie będę musiał ukarać ciebie po raz drugi... Kaizi, zanim
wyszedł, zwrócił się jeszcze do mnie.
- Jesteś bezpieczny. Masz jeden dzień. Kiedy wrócę, chcę zobaczyć, że znasz
ten budynek jak własną kieszeń.
- Będę... Jeśli tylko przywieziesz mi film. I jeszcze coś. Chcę klucz do
zewnętrznych drzwi. Nie mogę jeść tego, co je ta świnia.
Podjął szybką decyzję i rzucił klucze na stół. Wyszedł, a ja zasiadłem przed
komputerem.
Byłem naprawdę zainteresowany budynkiem Depozytu. Czemu nie?
Wystarczyło tylko wyobrazić sobie forsę, która tam się mieściła. Kiedy obszedłem
główne pomieszczenia i dość dobrze już orientowałem się w ich rozkładzie, zacząłem
przyglądać się co bardziej interesującym skarbcom. Banknoty, świeżo tłoczone
monety. Całe ich stosy i piramidy. Naprawdę bardzo sympatyczny widok.
Po kilku godzinach wiedziałem już wszystko, czego było trzeba, aby
usatysfakcjonować mojego pracodawcę. Ziewnąłem i przeciągnąłem się. Czas na
piwko. Albo na jedzonko. A może i na oba naraz. No i miałem mnóstwo czasu, by
porozmawiać z bliźniakami.
Igor spojrzał na mnie, gdy zbliżałem się do drzwi, ale prawie natychmiast
ponownie wlepił oczy w ekran. Właściwie było mi go nawet żal. Jednak przechodząc
obok, starałem się nie patrzeć na to, co oglądał. Wystarczały te wrzaski i jęki, które
słyszałem, aby zniechęcić się do dyskutowania z nim o sztuce.
Zapuściłem się nieco głębiej w uliczki mechatargu, aż znalazłem wyższej
klasy restaurację, gdzie szefem kelnerów był nawet człowiek... albo perfekcyjnie
wykonany robot.
- Dzień dobry panu. Obiad zaraz będzie podany. Dzisiaj polecamy stek.
Genetycznie odtworzony stek z prawdziwego jurajskiego brontozaura. Przepyszny,
przysmażony zgodnie z życzeniem. Standardowa porcja to jeden kilogram, ale dla
naprawdę głodnego gościa możemy przyrządzić porcję dowolnego rozmiaru. Dzie-
sięć, dwadzieścia, trzydzieści kilo...
Uniosłem dłoń, prawie tracąc ochotę na jedzenie...
Ale kuchnia była dobra, obsługa sprawna, a napitki smaczne i zimne. W
znacznie lepszym humorze udałem się do sklepu z telefonami, który zwiedzałem już
wcześniej. Tym razem wybrałem najtańszy model i znalazłem cichą alejkę, by
spokojnie porozmawiać. Najpierw oczywiście pozbyłem się trzymanych w kieszeni
pluskiew. Położyłem je na ziemi i odszedłem nieco dalej.
- Tato! Dobrze znów cię słyszeć. Widzieliśmy, jak Kaizi opuszczał magazyn.
Straciliśmy go z oczu na komputerostradzie.
- Jechał na północ?
- Tak jest.
- Tak przypuszczałem.
Opisałem moje żądanie, dotyczące uzyskania przekonujących dowodów na
temat dobrego stanu Angeliny. Opowiedziałem również o planach kolejnego
przestępstwa.
- Przypuszczam, że może jechać do Słonecznego Miasta. Na pewno ma tam
rezydencję. Kiedy powiedział, że zrobienie tego filmu zajmie za wiele czasu, byłem
już pewien, że nie trzyma matki w tym mieście.
- Więc co robimy?
- To, co robiliście do tej pory. Jedźcie za nim i miejcie go na oku. Ale
ostrożnie, tak, żeby się nie zorientował i nie nabrał podejrzeń.
- Zrobimy nawet coś lepszego. Ja będę miał na oku Kaiziego. A James
zgodnie ze swoimi umiejętnościami informatycznymi skontroluje nieco bazy danych
Słonecznego Miasta. Spróbujemy ustalić, gdzie znajdują się nieruchomości Kaiziego.
- Świetnie. Zadzwonię jutro, gdy będę wiedział coś więcej na temat naszego
następnego skoku.
Wyrzuciłem telefon do kosza i pozbierałem troskliwie swoje prywatne
pluskwy. Włożyłem je na powrót do kieszeni.
Od razu po tej rozmowie z chłopcami poprawił mi się humor. Dobry nastrój
psuła mi jedynie myśl o Angelinie wciąż znajdującej się w niebezpieczeństwie.
Byłem też znacznie wzmocniony na ciele przez sporą ilość zwierzęcego białka, jakie
spożyłem. Z drugiej strony, czy miałem już wracać do tej ciemnej nory i spędzać czas
w obecności Igora? W tak piękny i słoneczny dzień? Dostrzegłem kątem oka bar. To
jest to. Kilka piwek nie zaszkodzi.
Dostrzegłem przy wejściu maszynę z papierowymi gazetami. Wielka rzadkość
w naszym informatycznym społeczeństwie. Próbowałem wyobrazić sobie kogoś na
tyle biednego, by nie stać go było na komputer z kanałami informacyjnymi, i jakoś
nie bardzo mi się to udawało. Ale jednak musieli tacy istnieć na Fetor, bo po
wrzuceniu monety do maszyny, trzymałem w ręku niezbity tego dowód.
Przejrzałem pobieżnie nagłówki, sącząc piwo. Jeszcze więcej histerii z
powodu moich dotychczasowych wyczynów, wraz z zupełnie zmyśloną biografią
Stalowego Szczura. Byłem według nich odpowiedzialny za niemal każde poważne
wykroczenie przeciwko prawu, jakie zdarzyło się w galaktyce w ciągu ostatnich
czterdziestu lat. Na wewnętrznych stronach znalazłem inną ciekawostkę - ”Strajk za
siedem dni” - widomy znak ciężkiej pracy GarGoyla. A także i Puissanto - ”Skandal
podatkowy niszczy prominentnego bankiera”. Niestety, nie było to o Kaizim. Skoro
już czytałem o bankach, zajrzałem też na strony finansowe.
WIELKOŚĆ WKŁADÓW BANKOWYCH OSIĄGA NOWE DNO.
STOPA KREDYTOWA FETOR DRŻY. GWAŁTOWNY WZROST
SPRZEDAŻY OBLIGACJI MUNICYPALNYCH.
Ziewnąłem. Byłem szczęśliwy, że to James jest bankierem, a nie ja. To jednak
cholernie nudna lektura, te kolumny ekonomiczne. Przeszedłem do strony z
krzyżówkami i sięgnąłem po pisak.
Rozdział 18
To było niemal jak dzień urlopu - coś, czego nie doświadczyłem od czasu
naszego zakończonego katastrofą pikniku, kiedy to przeklęty Kaizi pojawił się w
naszym życiu. Wprawdzie nie mogłem zrelaksować się zupełnie - mojej Angelinie
wciąż groziło przecież niebezpieczeństwo - ale przynajmniej mogłem próbować.
Siedziałem nad gazetą tak długo, jak tylko mogłem. Wreszcie wyczytałem
wszystkie literki i niechętnie powlokłem się w stronę magazynu. Zabrałem komputer
Kaiziego do mojej celki. Jeszcze kilka razy przemierzyłem wszystkie wirtualne
korytarze i pokoje, aby przećwiczyć pamięć. Potem znalazłem telewizyjną funkcję
komputera i odkryłem, że mam stąd dostęp do ponad tysiąca programów. Tysiąca
bzdurnych, ogłupiających programów. Ktoś kiedyś już powiedział, że na świecie jest
więcej śmieciarzy niż profesorów uniwersytetu. A nie trzeba było geniusza, by
stwierdzić, dla której z tych grup robi się większość programów. Było za to dużo
audycji dla Igora. W końcu jednak, za dodatkową opłatą - konto Kaiziego wytrzyma
ten wydatek - uzyskałem dostęp do kanału historycznego. Zdobyłem sporo informacji
o zasiedlaniu planet i zbrodniach popełnianych na miejscowych formach życia. Przy-
glądałem się temu bez współczucia. Wiedziałem, że w galaktyce pozostało jeszcze
wiele form życia, którym sam z chęcią zgotowałbym podobny los.
Kaizi przyjechał następnego dnia późnym rankiem z małą walizeczką.
- Nastąpiła mała zmiana planu...
- Z pewnością - przerwałem mu. - Ale nie będziemy o tym rozmawiać, dopóki
nie zobaczę twojej produkcji filmowej. Dawaj.
Wyciągnął kartę magnetyczną i wsunął ją do komputera. Ekran rozjarzył się, a
ja uśmiechnąłem się szeroko i rozluźniłem, dopiero w tym momencie. Zdałem sobie
sprawę, jak bardzo byłem dotychczas spięty.
- Cześć, Jim - powiedziała Angelina. - Jak widzisz, czuję się dobrze, podobnie
jak Gloriana. - Usłyszałem odgłos cichego chrząknięcia, którym świniozwierz
zareagował na swoje imię. - Chociaż wydaje mi się, że z braku ruchu przybrałam
nieco na wadze.
- Wyglądasz wspaniale! - krzyknąłem.
- Tu są nagłówki, które chciałeś zobaczyć. O największym napadzie stulecia -
tak to nazywają. Nie będę ci jednak gratulować, ponieważ jak się domyślam, cały
zysk przypadnie tej obrzydliwej kreaturze, która stoi teraz przede mną i trzyma
kamerę. Wróć z tym obiektywem! - Krzyknęła, gdy obraz na chwilę pociemniał. Poja-
wiła się znowu. - Przepraszam za przerwę. Ale musiałam przekonać pewną osobę, że
pierwsza część tego przedstawienia w dobie obecnych cudów technicznych z
łatwością mogła być spreparowana. To natomiast, co nie może być spreparowane, to
wspomnienia, które mamy tylko ty i ja. Więc cofnij się myślami wiele lat wstecz, jak
również wiele lat świetlnych stąd, do miejsca i czasu, gdy spotkaliśmy się po raz
pierwszy. Zawsze noszę na szyi medalion. Pamiętasz, co w nim wtedy było?
Jak mógłbym kiedykolwiek zapomnieć. Fotografia, na którą spojrzałem tylko
przez ułamek sekundy, nim ją zniszczyła. Fotografia z jej, można by to tak nazwać,
poprzedniego życia. Nie była wtedy piękna... Nie była nawet przeciętna. Zresztą z
tego właśnie powodu Angelina trafiła do przestępczego świata. Aby zebrać wielką
sumę na niezbędne operacje plastyczne. Nigdy od tamtej pory nie rozmawialiśmy o
tym zdjęciu. Fakt, że teraz sama wspomniała fotografię, musiał być jakąś wskazówką.
Nie miałem jednak pojęcia, o co mogło chodzić mojej żonie.
- Tam była moja fotografia. Uważaj na siebie, kochanie. Potem obraz zgasł.
- Dobra, bierzmy się do pracy - powiedziałem.
- Jak już wspomniałem, nastąpiła zmiana strategii. Obligacje czekały sobie
cierpliwie przez długi czas w skarbcu, więc nic im się nie stanie, jak poczekają dłużej.
Najpierw wypełnisz inne zadanie...
- Czekaj chwilę. Kiedy to się właściwie skończy? Jak wiele przewidujesz dla
mnie zadań, zanim nasza, jakże miła, współpraca dobiegnie końca?
Kaizi podrapał się po podbródku.
- To jest właściwe pytanie. Nie mogę pozwolić, aby upadł w tobie duch, jeśli
będziesz sądził, że twoja praca i więzienie twojej żony będą trwać w nieskończoność.
Moje interesy naprawdę już wkrótce dobiegną końca. Jeśli tylko wypełnisz dokładnie
rozkazy, gwarantuję ci, że kradzież obligacji będzie twoim ostatnim zadaniem. Potem
odjedziesz wolny. Tak, właściwie to nawet będę na to nalegał. - Sam?
- Oczywiście, że nie. Opuścisz tę planetę wraz z żoną, na tym samym statku.
Nie wierzyłem w ani jedno jego słowo, ale na razie nie miałem żadnej
alternatywy. Więc trzeba było tańczyć, jak mi grał.
- Dobrze. Więc co teraz?
- Energia atomowa i generatory elektryczności. To właśnie utrzymuje przy
życiu nasze techniczne społeczeństwo. Co o tym wiesz?
- Nic. Mam tyle wiedzy, czy może wiary, że jak wcisnę przycisk, zapali się
światło.
- Spójrz na to. - Otworzył walizeczkę i wyciągnął zestaw szkiców
technicznych i map. - To jest generator atomowy na wyspie Sikuzote. O, tutaj widzisz
go na mapie. Znajduje się niedaleko południowego wybrzeża, oddzielony od
kontynentu kanałem. Pojedziesz tam...
- Jak?
- Pociągiem. Jest tam bezpośrednie połączenie z tutejszej stacji centralnej.
Będziesz miał nowe dokumenty, zgodne z twoją nową twarzą. Pojedziesz jako
turysta. Południowe wybrzeże słynie z kamienistych plaż i innych prostych rozrywek.
Jak również kasyna w Swartzlegen. Robotnicy bardzo lubią jeździć tam na
wypoczynek.
- Nie jeżdżą na północ, do Słonecznego Miasta?
- Nie. Nie są tam mile widziani. - Miał obojętny wyraz twarzy, ale w jego
głosie słyszałem wyraźny ton wyższości. - Ponieważ na południu dużo pada, plaże nie
są za bardzo uczęszczane. Zorganizowano za to wiele rozrywek, którym można się
oddawać we wnętrzu budynków. A jedną z tych atrakcji jest wycieczka z
przewodnikiem po elektrowni atomowej. Dość popularna i w dodatku darmowa.
Pójdziesz na tę wycieczkę.
- Słuchaj, Kaizi. Mógłbyś mi choć w przybliżeniu wyjaśnić, o co chodzi?
Przecież tam chyba nie ma nic, co by warto ukraść?
Pomyślał przez chwilę.
- Masz rację. W twoim zadaniu nie będzie tym razem żadnych aspektów
finansowych. Tym zajmę się ja. Ty natomiast przeprowadzisz mały sabotaż
przemysłowy.
- Jaki? Mam wysadzić albo stopić reaktor atomowy?
- Tak. Dokładnie coś takiego mam na myśli.
- Co to, to nie! - Zerwałem się na równe nogi i nerwowo przemierzyłem cały
pokój. - To nie jest moja specjalność. I nie mam zamiaru potem świecić w
ciemnościach.
Niespecjalnie się przejął moją reakcją.
- Zamknij się. Siadaj. I popatrz na to.
Rozłożył plany poszczególnych poziomów reaktora. Z bardzo zresztą
nieatrakcyjnymi podpisami, np. ”odpady radioaktywne”, ”komora prętów
chłodzących”, ”pomieszczenie reaktora”.
- Jedyne, co musisz zrobić, to powstrzymać dostawy energii elektrycznej.
- Na jak długo?
- Najmniej kilka tygodni. Najlepiej miesięcy. Ten generator dostarcza energii
prawie jednej trzeciej Fetor. Jego uszkodzenie wywoła więc poważne reperkusje
finansowe.
Zaczynałem rozumieć, o co mu chodzi.
- I znowu pieniądze, co Kaizi? Zdaje się, że ostatnio gospodarka Fetor w
ogóle przeżywa ciężkie chwile, jeśli wierzyć pismakom. Rabunki bankowe, napady
na konwoje z pieniędzmi, rozruchy wśród klasy pracującej. A teraz jeszcze kryzys
energetyczny. Jeśliby ktoś przewidział, co się stanie, mógłby zakupić wiele akcji
konwencjonalnych elektrowni. Ta osoba sporo na tym zarobiła. Nie sądzisz?
- Sądzę di Griz, że zaczynasz rozmyślać o rzeczach, które ciebie nie powinny
interesować. Zajmij się tym, co umiesz robić najlepiej. A finanse i zyski zostaw mnie.
Jak zamierzasz unieruchomić elektrownię?
- Nie mam najmniejszego pojęcia. - Uniosłem plany do światła, ale w głowie
nie rodziła się żadna myśl. Wyłączenie reaktora na pewno by załatwiło sprawę. Ale to
jest ostateczna opcja. To by oznaczało penetrację zastrzeżonych pomieszczeń,
kłopoty z alarmami i strażnikami. I wreszcie jak to zrobić? Nie mam wystarczającej
wiedzy technicznej. Odłożyłem plany. - Myślę, że powinienem pojechać jako turysta i
obejrzeć wszystko na miejscu. Potem się z tobą skontaktuję. Nie wiem, jak mogę tam
na wybrzeżu zakupić niezbędne materiały. Czy będziesz mógł mi je posłać
ciężarówką?
- Za długo i za wolno. Pociąg jest lepszym pomysłem. Prowadzą takie usługi.
Pomyślał jeszcze chwilę, a potem wyciągnął ze swej walizki plastikowy
cylinder.
- Co to jest?
- Playtexx. Całkowicie ekranowany, nie do wykrycia. Podał mi cylinder, który
wziąłem z pewnym wahaniem. To był najpotężniejszy ze znanych materiałów
wybuchowych. Wiedziałem, że taki istnieje, ale nigdy dotąd nie zetknąłem się z nim
osobiście. Zazwyczaj zresztą nie robię zbyt dużo hałasu.
- Jak to jest stabilne? - zapytałem.
- Jak bryła mokrej gliny. Możesz nawet do tego strzelać albo na tym skakać -
nie wybuchnie. Tu jest jedyna rzecz, która to odpali. - Podał mi dysk czasowy ze
sterczącym z niego ostro zakończonym szpikulcem. - Ustawisz zegar. A potem
przebijesz plastikowy cylinder. No i opuścisz oczywiście to miejsce. A teraz zapakuj
wszystko do torby razem z jakimiś ciuchami. Wyjeżdżasz natychmiast. Oczekuję
raportu najpóźniej jutro.
Otworzyłem usta, żeby zaprotestować, ale od razu je zamknąłem. Wiedziałem,
że protesty nie mają sensu. Wakacje w sympatycznym Swartzlegen zapowiadały się
miło. Kaizi osobiście podwiózł mnie na stację. Dał mi nowy zwitek banknotów i
telefon. I dołączył całą serię poleceń, których w ogóle nie słuchałem. Wiedziałem, co
należy zrobić. Coś bardzo niebezpiecznego, może śmiertelnie niebezpiecznego... Ale
za to na słonecznym południu.
Padać zaczęło, jak tylko pociąg dojechał do południowych równin. Krajobraz
stawał się coraz bardziej przygnębiający. Wokół piętrzyły się czarne skały, pomiędzy
jeszcze czarniejszymi skałami, i pod najczarniejszymi ze wszystkiego chmurami. Ale
chyba tylko na mnie oddziaływało to tak depresyjnie. Poza mną wszyscy upijali się na
wyścigi. Mężczyźni przynajmniej. Kobiet w ogóle było bardzo niewiele, a jeszcze
mniej dzieci. Na końcu każdego wagonu znajdował się bar i robił naprawdę niezły
obrót. Widać urlopy rodzinne nie rozpowszechniły się na tej planecie. Wyjazd był
ucieczką dla chłopaków, ucieczką od pracy i domu. Dodatkowo mieli okazję wydać
parę kredytów na proste rozrywki, zanim znów wrócą do rozkoszy przemysłowego
życia.
Kilka godzin później dotarliśmy do tego robotniczego raju.
Stacja końcowa Swartzlegen wychodziła prosto w morze. Wielopoziomowa
promenada biegła stąd w obu kierunkach wzdłuż wybrzeża, aż dokąd mogłem sięgnąć
wzrokiem. Przechyliłem się przez barierkę i mimo deszczu przyglądałem się falom
wdzierającym się głęboko na pokryte czarnymi kamieniami nabrzeże. Każda z nich,
cofając się, zabierała kamyki ze sobą i stukot tych kamieni brzmiał harmonijnie jak
odległe podwodne grzmoty. Prawdziwe grzmoty usłyszałem wkrótce z góry. Czarne
niebo rozświetliły ognie błyskawic. Huknęły pioruny. W blasku siekących w morze
błyskawic ujrzałem przez chwilę odległy brzeg, a na nim zarysy zabudowań. Wyspa
Sikuzote i generator atomowy. Odwróciłem się plecami do morza i przyjrzałem się
budynkom po drugiej stronie promenady. Domy rozrywki, bary, restauracje, bary,
małe hoteliki, bary, elektronika, bary, sklepy z pamiątkami, bary, telefony, bary.
Trzeba było zgrać się z tym miejscem, a więc... W pociągu nic nie piłem. Czas więc
było nadrobić zaległości. Trzeba wejść do najbliższego baru i zamówić piwko.
Najpierw jednak, nim zamoczę w alkoholu usta, powinienem zadzwonić do Bolivara.
Przede wszystkim jednak odwiedziłem sklep elektroniczny i zakupiłem wykrywacz
podsłuchu. Włączyłem go i przeleciałem wzdłuż swego ciała. Piszczał właściwie non
stop, jak gra komputerowa. Kaizi chyba naprawdę mi nie ufał. Zacząłem więc zbierać
wszystkie monety, guziki, dyski, nawet końcówkę sznurowadła w moich nowych
butach, no i oczywiście telefon, który mi dał. Zaczynała mnie męczyć ta ciągła
konieczność utrzymywania napiętej uwagi. Podszedłem do balustrady i wyrzuciłem
cały ten śmietnik do wody. Dopiero potem kupiłem nowy telefon. Wsadziłem go do
torby i wreszcie mogłem wstąpić do najbliższego baru. Tam zamówiłem piwo i
znalazłem pusty stolik. Co zresztą nie było takie trudne, bo knajpa w ogóle była
pusta. Wyciągnąłem telefon i wybiłem numer. Bolivar odebrał po trzecim sygnale.
- Dobrze, że się odezwałeś. Jak dotąd poszukiwania chałupy Kaiziego w
Słonecznym Mieście są bezskuteczne, ale James wciąż nad rym pracuje. Co z tobą?
- Jestem w podróży. Wykonuję właśnie nowe zadanie. - Opowiedziałem mu o
planowanym sabotażu i o mojej głównej roli w tym scenariuszu.
- Brzmi to dość niebezpiecznie. Może będziesz potrzebował pomocy?
- Chyba nie, ale dziękuję. Jeśli nie będę mógł tego zrobić sam,
prawdopodobnie w ogóle jest to niemożliwe. Lepiej zapisz mój numer i dzwoń, jeśli
coś się zmieni na korzyść.
- Dobra, zapisałem. Trzymaj się.
Trzymać się. Doceniałem jego życzenie, ale niewiele mogłem zrobić.
Wyłączyłem telefon. Zmieniłem ustawienie sygnału z dzwonka na wibracje. Dopiłem
resztę piwa, wziąłem torbę i podszedłem do baru.
- Prawdziwie deszczowy dzień dzisiaj - zagadałem do barmana. Polerował
właśnie szklanki i przyglądał się pracy robotów kelnerów.
- Każdy jest deszczowy. - Facet miał mimo wszystko poczucie humoru.
- Nie za dużo gości.
- Nie ta pora dnia. Będą po zmroku.
- Słyszałem, że są stąd wycieczki do elektrowni?
- Do Volt City? Nie ma tam co oglądać. Ale przynajmniej jest sucho.
Odłożył wypolerowaną na glanc szklankę i sięgnął po następną. Wskazał
palcem na okno.
- Tam na dole. Obok pomostu. Wycieczki co pół godziny przez cały dzień.
Promem.
- Wspaniale - powiedziałem z udawanym entuzjazmem.
- Lepiej zostań tutaj. Zjedz coś i wypij. A zresztą, jak chcesz.
- Mogę zostawić tu torbę?
- Dziesięć kredytów - powiedział.
Podałem mu ją, wyjąwszy wcześniej telefon.
- Nie zamykamy całą dobę. - Schował torbę za kontuarem.
Podniesiony nieco na duchu tak miłym przyjęciem, wyszedłem znów na
deszcz. Czyżby przestawał padać... Trudno było powiedzieć, wiatr niósł też bryzgi od
strony morza. Przy pomoście kołysał się wściekle na falach mały prom o wdzięcznej
nazwie - Panna Kilowatt. Nie wzbudzał specjalnie zaufania, ale przynajmniej
przestało padać, chociaż wiatr nie ustawał.
- Witamy na pokładzie Panny Kilowatt u startu wielkiej wyprawy. - Powitała
mnie bardzo znudzona dziewczyna w elektrycznym niebieskim uniformie. Wręczyła
mi broszurę reklamową. - Odbijamy za dziesięć minut i będzie to początek
najbardziej pasjonującej podróży w pańskim życiu. - Mówiła to takim tonem, jakby
zapowiadała raczej moją ostatnią podróż.
Poszedłem na dziób i usiadłem na mokrej ławie. I tak byłem cały
przemoczony, więc nie robiło mi to specjalnej różnicy. Przejrzałem szybko broszurkę,
a potem wsadziłem ją pod tyłek. To też zresztą niewiele zmieniło - wciąż było mokro.
W kilka minut później kotły Panny Kilowatt ożyły i prom odbił powoli od nadbrzeża.
Teraz, gdy nie padało, nieco lepiej mogłem się przyjrzeć naszemu celowi. Niemal
płaska wysepka, o której skalisty brzeg biły białe grzywacze. Kilka białych
budynków przylegających do jednego większego. Z całej tej struktury wyrastał wyso-
ki komin, który wypuszczał wąskie pasemko dymu. Bez wątpienia roznosząc odpady
radioaktywne po okolicy. Z najbardziej od nas oddalonej części zabudowań wyłaziły
grube czarne zwoje kabla, które tworzyły masywne wieże transformatorów. Dalej
przewody biegły nad kanałem ku znajdującej się na skalistym wybrzeżu olbrzymiej
wieży trakcyjnej. Kolejne takie kolumny stały dalej w głębi lądu. To dzięki nim
odbywał się transport tych wszystkich dżuli i amperów do miejskich kompleksów
przemysłowych. Inspirujące.
Kanał nie był przyjemny do przeprawy, ale na szczęście podróż trwała krótko.
Z ulgą włączyłem się w tłum spieszący ku wyjściu. Szedłem wraz ze wszystkimi
wzdłuż nadbrzeża ku kompleksowi budynków. Stanęliśmy przed szeroką bramą
rozświetlaną co moment błyskami światła we wszystkich kolorach tęczy. Obrazu
dopełniała nastrojowa ponura muzyka.
- Witamy - powiedział głos automatu. - Witamy na wielkiej trasie
elektrycznej. Nasi przewodnicy, czekający za tą bramą, już wkrótce wytłumaczą
wam, w jaki sposób generator atomowy czyni nasz świat znacznie przyjemniejszym.
Musieliśmy przejść w pojedynczym szeregu przez wąskie przejście. Stał w
nim strażnik w uniformie z czymś w rodzaju licznika, który zbliżał do każdego z
wchodzących. Nie, nie każdego. Mała dziewczynka i jej matka zostały pominięte, a
więc w grę wchodzili tylko mężczyźni. Zwróciłem dokładniejszą uwagę na jego
pracę, kiedy podszedłem bliżej. Zbliżył do mnie swój przyrząd i spojrzał na
wyświetlone na nim cyferki.
- Numer pięćdziesiąt - powiedział głośno i uśmiechnął się do mnie. - To jest
twój szczęśliwy dzień i wygrałeś wartościową nagrodę wartą dwieście kredytów.
Proszę wejdź do tego pokoju. Tam czeka na ciebie nagroda.
Wręczył mi złoty dysk z wyrytym na nim symbolem błyskawicy. I wskazał
palcem drzwi z takim samym symbolem. Nie podobało mi się to oddzielenie od
tłumu, ale nie odważyłem się zaprotestować. Potulnie wziąłem dysk i poszedłem za
nim przez wskazane drzwi. Zatrzasnął je po naszym przejściu z nie wróżącym nic
dobrego łoskotem.
- Na dzisiaj to ostatni, Geuka - powiedział do innego strażnika. Ten z kolei
otworzył kratę naprzeciwko. Poprzez jej pręty zobaczyłem pomieszczenie z kilkoma
wyraźnie przygnębionymi facetami siedzącymi na krzesłach.
- O co chodzi? - zaprotestowałem. - Nie idę tam.
Kiedy to mówiłem, poczułem coś, co mogło być lufą pistoletu przystawioną
do pleców. Geuka powoli odpinał od paska elektryczną pałkę.
- Do środka - powiedział spokojnie. - Ty i ci pozostali dżentelmeni zgłosiliście
się na ochotnika na godzinną zaledwie pracę na nocnej zmianie. Za którą dostaniecie
dwieście kredytów.
- Pracę? Jaką pracę?
Czy powinienem wyrwać mu pistolet?
Jeden z uwięzionych mężczyzn stał przy kracie, trzymając się prętów.
Przysłuchiwał się uważnie słowom strażnika.
- Prostą pracę, sam zobaczysz - powiedział stojący za moimi plecami strażnik.
Odsunął się nieco dalej i teraz już nie mogłem go dosięgnąć, a on wciąż mierzył do
mnie z pistoletu.
Facet trzymający się kraty wybuchnął śmiechem, od którego po plecach
przeszły mi ciarki.
- Tak, tak, wierz w każde jego słowo. Ta prosta praca to uprzątanie odpadów
radioaktywnych. Przez tę godzinę dostaniesz dawkę promieniowania, która zwaliłaby
z nóg słonia.
Rozdział 19
Zamknij się ty tam albo będziesz miał duże kłopoty - powiedział strażnik,
wymachując elektryczną pałką.
- A mogą być większe kłopoty, od dostania śmiertelnej dawki atomowej? -
roześmiał się mężczyzna za kratą.
Szarpnął z wściekłością za pręty, ale klatka była solidna. Niemniej skupił na
sobie uwagę strażników. Odwróciłem głowę bardzo nieznacznie, tak aby widzieć
stojącego za mną strażnika samym kącikiem oka. Teraz również pozostali zamknięci
za kratą faceci zaczęli wrzeszczeć. Pistolet był gotów do strzału, ale dostrzegłem, że
trzymający go strażnik spojrzał z wahaniem na swego kompana. Błyskawicznie
uderzyłem go w nadgarstek krawędzią dłoni. Zawył z bólu, upuścił pistolet na ziemię.
Pochylił się natychmiast w ślad za nim, a ja kontynuowałem obrót, więc moja druga
dłoń stuknęła strażnika elegancko w kark. Teraz dokonałem pełnego obrotu i
dopadłem drzwi, którymi tu weszliśmy. Chwyciłem klamkę, szarpnąłem drzwi do
siebie, wyskoczyłem i zatrzasnąłem je za sobą z hukiem. Wszystko to zajęło mi
najwyżej trzy sekundy. Korytarz zewnętrzny był niemal pusty, ponieważ wycieczka
już go opuszczała. Ostatni wycieczkowicze majaczyli gdzieś z przodu. Żaden z nich
nie patrzył w moim kierunku. Szybkim marszem, ale nie biegnąc, ruszyłem ku
wyjściu z budynku. Tam na zewnątrz było bezpieczeństwo, pomost i prom. Nie. To
nie był dobry pomysł. Za chwilę z pomieszczenia za mną wylecą uzbrojeni i wściekli
strażnicy. I będą biec ku wyjściu. Musiałem zagrać niekonwencjonalnie. Zawróciłem
błyskawicznie i biegiem dołączyłem do reszty wycieczki, która już opuszczała
korytarz. Gdybym wyszedł na zewnątrz, dopadliby mnie. Nie zdołałbym uciec na
prom, jeszcze głupsze było ukrywanie się gdzieś na wyspie. To była jedyna opcja.
Upłynie trochę czasu, nim się połapią, że nie uciekłem z budynku, ale wszedłem dalej
do środka. Przesuwałem się więc wraz z innymi zwiedzającymi. Korytarz rozszerzył
się w obszerne pomieszczenie. Światła pociemniały, za to ściana przed nami
rozjarzyła się jasnym blaskiem. Przewodniczka rozpoczęła nudny monolog.
- Pierwszą tego fascynującego pokazu będzie demonstracja, w jaki sposób
generator atomowy wpływa na życie przeciętnej rodziny, dostarczając energię
elektryczną po najniższej możliwej cenie. Jak czystym i jak bardzo opłacalnym jest
źródłem energii... I tak truła dalej, podczas gdy wycieczka gapiła się z otwartymi
ustami na wyświetlane modele. Spojrzałem przez ramię do tyłu i przepchnąłem się
nieco pomiędzy wycieczkowiczami, tak aby od korytarza oddzielali mnie jeszcze inni
ludzie. Ktoś biegał po zewnętrznym holu. Słyszałem krzyki. Kilka głów odwróciło się
w tamtym kierunku, ja zaś korzystając z zainteresowania wycieczkowiczów,
wepchnąłem się jeszcze głębiej. Po przeciwnej stronie znajdowały się drzwi, którymi
mieliśmy przejść w następnym etapie. Powoli się tam przesuwałem. Głowę miałem
zwróconą w bok, jakbym przyglądał się wyświetlanym cudom, ale jednocześnie nie
zapominałem też uważnie zerkać do tyłu. Dotarłem do następnego korytarza. Nikt nie
patrzył w moim kierunku, a tłum zasłaniał mnie przed ewentualnymi strażnikami z
zewnętrznego holu. Odwróciłem się więc i wolnym krokiem oddaliłem się za zakręt.
- A teraz myśl szybko, Jim - mruczałem sam do siebie. Korytarz, w którym
teraz się znajdowałem, był pusty. Tylko jak długo taki pozostanie? Każdy, kogo tu
spotkam, będzie pracownikiem i zorientuje się od razu, że ja nie powinienem tu
przebywać. Jeśli zostanę zauważony, zatrzymany, odnaleziony - to będzie koniec
mojej małej ucieczki.
Nie widziałem żadnych drzwi. Tylko wnęki w obu ścianach z wystrojem
przedstawiającym potęgę energii atomowej. Wielkie maszyny, imponujące budynki,
wirujące elektrony. Przebiegłem tym szpalerem. Korytarz kończył się schodami
prowadzącymi w górę i ginącymi gdzieś w mroku. Czy powinienem tam się pchać? A
może schować się pod schodami? Głupie - szybko by mnie znaleźli. Trzeba było
pchać się naprzód. Wbiegłem po schodach tak szybko, jak tylko potrafiłem. Dalej
przed sobą dostrzegłem drzwi z dyskretną tabliczką - ”wyłącznie obsługa”. Wyciecz-
ka wciąż jeszcze tkwiła w pierwszym pomieszczeniu. Nikt mnie dotąd nie zauważył.
Postanowiłem mianować się obsługą. Szybki ruch wytrycha i drzwi stanęły przede
mną otworem. Spoglądałem w ciemność. Zawahałem się.
- ... a teraz jeśli pójdziemy tędy...
Wsunąłem się do środka i zamknąłem za sobą drzwi. Usłyszałem, że
zaskoczył zatrzask. Wypuściłem z płuc powietrze; zorientowałem się, że dotąd
wstrzymywałem oddech.
Przez moment poczułem się bezpieczny. Do tej pory byłem jak uciekające na
oślep ścigane zwierzę, które działa instynktownie. Teraz zyskałem parę chwil na
zastanowienie.
- No dobrze, Jim - powiedziałem sam do siebie ochrypłym szeptem. Poczułem
zdecydowany przypływ ducha. Teraz trzeba było także zmusić do pracy szare
komórki. Starałem się wyobrazić sobie, co może dziać się na zewnątrz. Nie włączono
żadnego alarmu, więc wszystko wskazywało na to, że ma to być cichy pościg. Po
pierwszej panice najwyraźniej sprawę przejął ktoś inteligentny. Nie chcieli niepokoić
tych turystów, którzy nie zostali zwerbowani do pracy przy odpadach. Ktoś musiał się
zorientować, że przede wszystkim trzeba zatrzymać prom, wtedy nie będę mógł
opuścić wyspy. Więc w pierwszym rzędzie na pewno zrobili właśnie to. Potem
zaczęli mnie szukać, ale nie znaleźli, więc ktoś na pewno przypomniał sobie o
wycieczce. Zlustrowanie wycieczki musiało zająć nieco czasu, ponieważ jedyną
osobą, która mogła mnie poznać, był powalony przeze mnie strażnik. Musieli go
ściągnąć i posłać pomiędzy turystów. Ale wśród zwiedzających mnie nie znajdą, więc
poszukiwania rozszerzą się na całą wyspę. I co gorsza, zbadane zostanie także
wnętrze tego budynku. Co dalej?
Odejdź od drzwi, idioto. Każdy, kto tu wejdzie, zauważy cię od razu. To była
racja. Moje oczy tymczasem przyzwyczaiły się do półmroku. Rozejrzałem się wokół.
Dochodziło tu nieco światła poprzez rząd małych otworów o dziwnych kształtach.
Nagle zorientowałem się, że znajduję się po drugiej stronie tych pokazowych wnęk,
które mijałem, biegnąc korytarzem, a to pomieszczenie było prawdopodobnie
używane do zmiany wystroju. Przeszedłem powoli w kierunku równoległym do
tamtego korytarza, ale natrafiłem na ślepą ścianę. Może w drugą stronę? Lepiej, żeby
tam było jakieś wyjście. Inaczej jedyne drzwi to te, którymi tu wszedłem, a wtedy
znajdą mnie natychmiast w tym pomieszczeniu. Znów natrafiłem na ścianę... Ale w
tej ścianie były na szczęście drzwi. Uchyliłem je minimalnie i zajrzałem do środka
przez szparę. Znajdowała się za nimi olbrzymia i dobrze oświetlona hala. Z
mnóstwem kręcących się po niej ludzi. To musiał być jakiś zakład, czułem nawet
wyraźny zapach farby. Stały tam rusztowania, widziałem kable i półki. Usłyszałem
odległe bicie dzwonu.
- Co jest? - rozległ się głos jakiegoś człowieka, zaledwie kilka centymetrów
od mojej głowy.
Zamarłem, zacisnąwszy kurczowo dłoń na krawędzi drzwi. Facet stał przy
ścianie obok i nie mogłem go dotąd zauważyć. Teraz pojawił się niemal w samych
drzwiach, prawie mnie dotykając, ale nie patrzył w moim kierunku.
- To jakiś alarm - odpowiedział inny. - Chcą, aby wszyscy opuścili budynek.
- Następny z serii idiotycznych próbnych alarmów przeciwpożarowych?
Nigdy nie zdążymy przygotować tej wystawy na rocznicę otwarcia, jeśli cały czas
będą nam przeszkadzać.
Dostrzegł uchylone drzwi, sięgnął ku nim i zatrzasnął je z hukiem. Cofnął się,
wciąż narzekając głośno. Nie zobaczył mnie!
Odczekałem spokojnie dłuższy moment, który uznałem za bezpieczny... A
potem odczekałem jeszcze trochę. Ponownie, równie ostrożnie jak wcześniej,
uchyliłem drzwi. Hala była pusta i cicha. Powoli, nasłuchując, wszedłem do niej.
Doszły mnie jakieś odległe głosy, potem trzaśniecie drzwiami. I znowu cisza. Nie
wiedziałem, niestety, ile mam czasu, zanim wrócą. Musiałem natychmiast opracować
plan ucieczki albo znaleźć dobrą kryjówkę. Cokolwiek.
Panorama, którą budowali, była naturalnych rozmiarów. Miała przedstawiać
laboratorium lub coś w tym rodzaju - olbrzymie maszyny ze splątanymi kablami.
Jakiś goły jeszcze manekin siedział za biurkiem. Inne manekiny stały pod ścianą już
częściowo odziane. Z tyłu stała też ubrana na biało figura z aparatem tlenowym na
twarzy. Na jej stroju znajdował się czerwony symbol ostrzegający przed
napromieniowaniem. Napromieniowanie? Cofnąłem się odruchowo.
- Nie bądź idiotą - skarciłem się w myślach. - To jest nieprawdziwe, tak jak
wszystko tutaj. Przecież nie umieszczaliby źródła promieniowania na wystawie. To
wszystko bajer.
Wszedłem na zaplecze głównej hali i znalazłem rozliczne półki, kubełki z
farbą, części modeli i narzędzia. Mnóstwo miejsc, w których można się ukryć.
Mnóstwo miejsc, które na pewno będą przeszukane. Nie tędy droga. Czy na pewno?
Myśl. Myśl jak magik. Wszystko polega na wprowadzaniu w błąd. Ludzie zawsze
komplikują proste sprawy, szukają zawiłych rozwiązań. Nigdy nie dostrzegają tego,
co najbardziej oczywiste. A to, co oczywiste, miałem wprost przed oczami. Uniosłem
aparat tlenowy i spojrzałem w błękitne oczy manekina.
- Jesteś zwolniony - oświadczyłem.
Dokładnie zapamiętałem jego pozę, a potem rozebrałem go. Przeniosłem
następnie pod ścianę, ku całej grupce podobnych mu gości, leżących w bezładnym
stosie. Było ich siedmiu. Pokombinowałem trochę z ustawieniem i ósmego ukryłem
na samym dnie, a stos niemal nie zmienił wyglądu. Dostrzegłem, że manekiny
pokrywał kurz. Była więc nadzieja, że nieczęsto ktoś zwraca na nie uwagę. Więc być
może dodatkowy manekin nie zostanie odkryty. Założyłem biały fartuch i pochyliłem
się nad stołem tak, jak to robił oryginał. Nałożyłem aparat tlenowy i zacząłem się na-
tychmiast dusić. Zdjąłem aparat i dostrzegłem, że wszystkie otwory wylotowe były
zamknięte. Otworzyłem je i spróbowałem znów. Znacznie lepiej, choć i tak można
było zdechnąć. Zdjąłem aparat i położyłem na stole przed sobą. Potem próbowałem
znaleźć miejsce, w którym mógłbym stanąć, nie ruszając się, ale jednocześnie z jako
taką możliwością wytrzymania nieruchomej pozy. Kiedy już wiedziałem, jak to
zrobić, usiadłem spokojnie na krześle i czekałem.
Ostrzeżony zostałem wystarczająco wyraźnie - trzaskające drzwi i
podniesione głosy. Kiedy pracownicy nadeszli, stałem już nieruchomo nad stołem i
patrzyłem na nich przez zakurzoną maskę.
- Gdzie jesteśmy według tego planu? - zapytał zbliżający się ku mnie strażnik.
Ten sam, którego powaliłem. W ręku trzymał sporą i wielokrotnie składaną płachtę
mapy.
- Dokładnie tutaj - powiedział jeden z techników. - Na prawo od centralnego
korytarza.
Mojemu strażnikowi towarzyszyło jeszcze z pół tuzina innych mężczyzn.
- Są stąd jakieś drzwi?
- Jedne. Prowadzą do pomieszczenia roboczego za wystawami.
- Najpierw sprawdzimy tam.
Tak też zrobili. Dobrze, że się stamtąd wyniosłem. Kiedy wrócili, zaczęli
metodycznie przeszukiwać resztę hali. Dokładnie przyjrzeli wszystkie składy, szafy i
wnęki. Kiedy wracali, jeden za drugim przechodzili obok mnie. A ja stałem bez
ruchu, tylko kręgosłup już mi pękał z wysiłku.
Usłyszałem pociągnięcie nosem i ostatni pojawił się strażnik.
- A tam, co tak zakurzone?
- Pracujemy tutaj. W tamten kąt nie chodzimy. Robi ci to jakąś różnicę?
- Niezdrowo - strażnik wytarł nos grzbietem dłoni. Prawdziwy dżentelmen. -
A może tu się schował - kopnął stos manekinów.
- Przestań! Zniszczysz coś, to będziesz miał kłopoty! Mężczyzna odepchnął
nogę strażnika i wyprostował kończynę lalki, którą tamten uszkodził.
Czy dostrzegł, że jest tam o jedną figurę za dużo? Na pewno musieli słyszeć
walenie mojego serca. Krew tętniła mi w uszach.
- A może jest tutaj - powiedział strażnik. Wskazywał na mnie palcem.
Pozostali też na mnie spojrzeli, a ja patrzyłem na nich i zastanawiałem się, co
powinienem zrobić, jeśli mnie odkryją.
- Sam go wykonałem - pochwalił się jeden z techników. - Czy nie możemy
przyspieszyć tych poszukiwań? Będziemy pracować po godzinach, jeśli się nie
pospieszymy.
- Dobra, dobra - powiedział strażnik. - Pokaż tę mapę. Nie mogłem
powstrzymać drżenia, gdy wreszcie rozluźniłem napięte mięśnie po wyjściu
poszukiwaczy. Chociaż wcale nie było mi gorąco, byłem cały mokry od potu.
Przysunąłem sobie krzesło i opadłem na nie ciężko.
- Jim - skarciłem sam siebie. - Robisz się za stary na takie rzeczy.
Odłożyłem aparat tlenowy na ławę, ale biały fartuch postanowiłem zatrzymać.
W razie czego byłem gotów znów udawać manekina. Tylko że na razie nikt więcej się
nie pojawił. Może skończyły się godziny pracy. A może wszyscy zostali włączeni w
poszukiwania? Więc co teraz? Na razie oszukałem moich prześladowców, ale wciąż
byłem uwięziony na wyspie. Teraz na pewno przeszukują każdorazowo prom.
Gdybym tylko mógł się do niego dostać po zmroku i gdzieś tam ukryć. Wtedy może
wydostałbym się stąd. Mała szansa... Za mała, żeby na nią liczyć. Wiedzieli
doskonale, że jest to jedyna droga ucieczki z wyspy i na pewno będą drobiazgowi
przy kontroli. Więc co? Odpowiedź była prosta - potrzebowałem pomocy. Chociaż
byłem szczurem, który chadzał samotnie, dobrze wiedziałem, kiedy sytuacja
dojrzewała do tego, aby poprosić o wsparcie. Czy powinienem zostać w rym
pomieszczeniu? Światła pozostawały włączone, ale widziałem przez okna w suficie
hali, że na zewnątrz zapadał już zmrok. Do rana byłem tu zapewne bezpieczny,
podobnie jak w każdym innym pomieszczeniu. A do wschodu słońca można
wymyślić wiele rzeczy.
Wyciągnąłem telefon i wystukałem numer.
- Bolivar - powiedziałem, kiedy mój syn odebrał. - Chciałbym, abyś był tak
miły i wyświadczył mi pewną przysługę.
Rozdział 20
Poszukiwania mamy wciąż trwają - zakomunikował Bolivar na samym
początku. Ku mojemu przyjemnemu zaskoczeniu wcale się nie śmiał, kiedy mu
powiedziałem, gdzie i dlaczego jestem. Słuchał w milczeniu, gdy wyjaśniałem ze
szczegółami całe wydarzenie. Potem zadał kilka konkretnych pytań.
- Będzie dobrze - powiedział w końcu.
- Cieszę się, że tak uważasz, ale z tego miejsca wygląda to raczej ponuro.
- Po nocy przychodzi dzień. Zapytam Jamesa, może jego nowy komputer coś
wymyśli. Sam też mam kilka pomysłów.
- Z tego też się cieszę, bo to o kilka więcej niż mam ja.
- Na razie tam siedź. Nie daj się złapać. Zadzwonię. Spróbuj odpocząć.
Odpocząć! Uwięziony na planie makiety, wewnątrz elektrowni atomowej, na
wyspie, z której nie ma ucieczki! A jednak to nie był zły pomysł. Zebrałem trochę
porozrzucanych ciuchów w eleganckie gniazdo za jedną z szafek, gdzie nie zostałbym
od razu dostrzeżony, gdyby ktoś wpadł przypadkiem. Przez jakiś czas leżałem spięty,
oczekując na odgłos zbliżających się kroków. Potem jednak musiałem zasnąć, bo
następną rzeczą, jaką pamiętam, były wibracje telefonu, które mnie obudziły.
- Mamy już ogólny zarys planu, ale potrzebujemy jeszcze kilku szczegółów.
Czy strażnicy są w mundurach?
- Niebieskich ze złotymi guzikami.
- Czy mają też dystynkcje? Próbowałem sobie przypomnieć.
- Nie. Tylko identyfikatory.
Bolivar zadał mi jeszcze kilka innych pytań, a potem życzył dobrej nocy.
Podziękowałem mu. Tym razem byłem zbyt zmęczony, aby o cokolwiek się martwić.
Kiedy otworzyłem oczy, rozwidniało się. Tylko deszczowe chmury znów
zasnuwały całe niebo. Nie byłem w formie. Obolały, z zaropiałymi oczami,
przygnębiony. Zdjąłem drugą twarz, a potem pogładziłem się po własnej nieogolonej
twarzy. Usłyszałem słaby głos. Rozejrzałem się wokół, ale pomieszczenie było puste.
Potem znów usłyszałem ten sam głos. Przystawiłem do ucha dopiero co zdjętą twarz.
- Zupa z kury... - powiedziała żałośnie,
- Dostaniesz jeść, jak ja dostanę jeść, ani chwili wcześniej. Ale dam ci wody.
Sam zresztą też jej potrzebuję.
Z tyłu pomieszczenia znalazłem duży zlew, w którym moczyły się poplamione
farbą pędzle. Pochlapałem wodą obie moje twarze, potem napiłem się nieco.
Wreszcie za pomocą małego lejka, napoiłem moją drugą twarz.
Telefon znów zawibrował w mojej kieszeni. Odebrałem.
- W porządku? - zapytał Bolivar.
- Zmęczony i wykończony, ale wciąż wolny.
- Postaraj się utrzymać jeszcze trochę ten stan. Dowiedziałem się, że na
wyspie są nocni strażnicy i tylko oni spędzają tam noc. Reszta załogi dojeżdża
promem. Przyjadę na wyspę pierwszym promem, jaki będzie dziś rano.
- Mam nadzieją, że wiesz, co robisz?
- Wiem. Jestem oficerem Wydziału Zdrowia i Bezpieczeństwa Pracy, a ty
jesteś jednym z naszych agentów.
- Tak? Nigdy nie słyszałem o takim wydziale.
- Nikt nie słyszał. James go stworzył i wprowadził do rządowego banku
danych. Na Fetor jest tyle wydziałów policji, że nikt nie zauważy jednego więcej. Jak
się spotkamy?
- Jeśli mnie zobaczą, złapią mnie natychmiast.
- Nie, jeśli będziesz ze mną.
Pomyślałem przez chwilę.
- Wejdź wraz z innymi przez główne wejście - powiedziałem. - Potem skręć w
lewo, przejdź przez duży pokój i następny korytarz. Dojdziesz do schodów, ale nie
wchodź na górę, tylko do mnie zadzwoń. Wyjdę do ciebie.
- Dobra. Wyłączam się.
Nałożyłem twarz z powrotem, ignorując jej słabe błagania o rosół z kury, i
wróciłem do głównej hali konstrukcyjnej. Nie mogłem ponownie kryć się w tym
miejscu tak, jak udało mi się to zeszłej nocy, w każdym razie nie za długo. Nałożyłem
więc znów na manekina jego ciuchy i aparat tlenowy, i ustawiłem go w poprzedniej
pozycji. Potem wycofałem się przez te same drzwi, którymi tu wszedłem, na zaplecze
wystaw. Schowałem się w samym rogu tego pomieszczenia, gdzie na pewno nie
zostałbym odnaleziony, chyba żeby wszczęto następną rundę szczegółowych po-
szukiwań. Usiadłem, opierając się o ścianę. Spokojnie czekałem. Chyba nawet
zdołałem się zdrzemnąć.
Obudziły mnie wibracje telefonu.
- Gdzie jesteś?
- Przy schodach, o których wspominałeś.
- Czekaj tam, zaraz będę.
Poczułem wielką ulgę. Nie wiedziałem, co dokładnie zaplanował Bolivar, ale
byłem pewien, że wyciągnie mnie z tego szamba, w które wpadłem po uszy.
Otworzyłem drzwi i zobaczyłem mojego syna w bardzo ładnym oficjalnym
mundurze. Obok niego stało dwóch strażników, którzy przedtem próbowali mnie
schwytać, jak również sporo gości w białych kitlach. Odruchowo chciałem się cofnąć,
ale Bolivar postąpił krok naprzód i objął mnie.
- Znakomita robota, inspektorze Kidogo. Departament jest z pana dumny.
Potrząsnął moją ręką, a ja poczułem w dłoni jakiś metalowy przedmiot.
- Proszę mi powiedzieć inspektorze, czy rozpoznaje pan tu kogoś?
- Oczywiście, że tak. Tych dwóch ludzi.
Zamiast mnie łapać, obaj strażnicy trzęśli się ze strachu.
- Czy to prawda, że przemocą próbowali nakłonić pana do spełnienia ich
żądań?
Skinąłem głową potwierdzająco.
- Dobrze. Więc ostatnie pytanie. Do czego próbowali pana nakłonić?
- Chcieli, abym wbrew mojej woli pracował z materiałami radioaktywnymi.
- Ach tak! - wrzasnął Bolivar i wyciągnął oskarżycielsko palec ku grupie
mężczyzn stojących za plecami strażników, którzy zresztą byli teraz równie jak
strażnicy przerażeni. - Proszę pokazać tym ludziom pański identyfikator inspektorze.
Sięgnąłem do kieszeni i wyciągnąłem, wciąż trzymaną w dłoni, policyjną
blachę. Bardzo oficjalnie wyglądała z tym złoto-błękitnym napisem ”Wydział
Zdrowia i Bezpieczeństwa Pracy”. Patrzyli na nią jak na jadowitego węża i trzęśli się
ze strachu. Bolivar wystukał numer telefonu. Kiedy mówił, w korytarzu panowała
martwa cisza.
- Tak, panie generale, mamy dowody. Straż na wyspie łatwo ominąć, tak jak
się pan obawiał. Inspektor Kidogo zmylił ich bez problemu. Wszedł do
pomieszczenia reaktora i sfotografował wszystko. I jest coś jeszcze, sir. Potwierdziły
się plotki o tym, że naukowcy używają przymusowych robotników do sprzątania
materiałów radioaktywnych. Nie będą mogli dłużej ukrywać tego przestępstwa.
Oczywiście, że mamy dowód, sir. Tak, sir, dziękuję. Wszystkich aresztować?
Oczywiście. I tak nie mają gdzie uciec.
Wyłączył się i spojrzał srogo na strażników.
- Helikoptery Wydziału Bezpieczeństwa są już w drodze. Jeśli spróbujecie
opuścić ten budynek, zostaniecie zastrzeleni natychmiast. Sprzątnijcie swoje biurka,
bo żaden z was już się tu nigdy nie pojawi.
Odwrócili się i odeszli ledwie powłócząc nogami. Ich kariery legły w ruinie.
Oczekiwało ich tylko więzienie. To był bardzo przyjemny widok. Kiedy ostatni z tych
zdechlaków wreszcie znikł nam z oczu, poszliśmy wraz z Bolivarem ku wyjściu, a
potem przespacerowaliśmy się spokojnie na prom.
- Gratuluję - powiedziałem. - Rozegrałeś to perfekcyjnie.
- Podziękujesz potem Jamesowi. To był jego pomysł i on wrzucił wszystko do
komputerowych baz danych. Ale od strony psychologicznej to było świetne
posunięcie, bo oni doskonale wiedzieli, że łamią sporo paragrafów. Teraz zaś, kiedy
czekają na wyrok, my spokojnie ich opuścimy. Sądzę poza tym, że naprawdę
zadzwonię potem do władz z odpowiednim raportem. Są naprawdę kryminalistami i
zasługują na karę. Ale na razie jedyny helikopter w okolicy to ten, którym tu
przyleciałem, więc będą dość długo czekać. Zresztą my właśnie nim odlecimy, tak
szybko, jak to możliwe.
- Nie możemy - opadłem ciężko na wolną ławkę na nadbrzeżu, gdzie
czekaliśmy na prom. - Wciąż muszę zrobić tę demolkę dla Kaiziego. A to nie będzie
możliwe, kiedy wsadziliśmy kij w mrowisko i wszyscy czekają teraz na policję.
- O to się nie martw. Zrobimy to jeszcze przed wyjazdem. Aż otworzyłem usta
ze zdumienia i potrząsnąłem z niedowierzaniem głową, sądząc, iż się przesłyszałem.
- Co, co?
- Po prostu trzeba połączyć przyjemne z pożytecznym. Powiedziałeś, że Kaizi
dał ci materiał wybuchowy. Przypuszczam, że masz go w jakimś bezpiecznym
miejscu?
- W barze. Na wybrzeżu.
- Dobrze. Kiedy tu leciałem, myślałem o tym, a kiedy lądowałem,
przekonałem się, jak łatwo jest to zrobić.
- Łatwo? Przepraszam w takim razie, bo to oznacza, że ja już naprawdę nie
nadaję się do tej roboty. Cóż więc takiego zobaczyłeś przy lądowaniu?
Uśmiechnął się szeroko i wskazał palcem na niebo. Spojrzałem tam i na mojej
twarzy zagościł jeszcze szerszy uśmiech. Tak, to była odpowiedź. Wielkie trakcje i
przewody, którymi prąd elektryczny opuszczał wyspę.
- Tym kanałem pływa tylko prom. Ta trakcja stoi na samym skraju skalistego
urwiska. Ani obok niej, ani pod nią nie ma żadnych dróg czy budynków. Jeśli się ją
zepchnie, to i ona, i kable, wpadną do morza, nie czyniąc nikomu najmniejszej
szkody.
- A do wody spadnie z takim hukiem, że jego echo będzie słyszalne nawet na
giełdzie. Zgasną wszystkie światła, a pociągi zatrzymają się na trasie. Dobrze, że my
będziemy lecieć.
Kiedy znaleźliśmy się na brzegu, natychmiast skierowaliśmy się wprost do
baru. Odebrałem swoją torbę, a przy okazji pokrzepiliśmy się piwem i
niedźwiedzioburgerem. Zakupiłem też rosół dla mojej twarzy, aby nie odpadła z
głodu. Potem wynajęliśmy samochód. Poza miastem ruch był niewielki.
Odczekaliśmy, aż na szosie będzie zupełnie pusto, i skręciliśmy w drogę służbową
wiodącą do wielkiej trakcji. Zaparkowaliśmy niedaleko za wielkimi skałami i resztę
drogi odbyliśmy już na piechotę.
Spojrzałem w górę na masywną metalową konstrukcję. Pokręciłem głową.
- Muszę, niestety, przyznać, że nie wiem nic na temat sabotażu.
Bolivar ostrożnie wziął ode mnie materiał wybuchowy.
- Nigdy nie słyszałem, żebyś mówił coś takiego. Całe życie sądziłem, że
potrafisz wszystko.
- No cóż, prawie wszystko.
- Pirotechnika to jedna z pierwszych rzeczy, których musiałem się nauczyć w
mojej robocie geologa planetarnego. Ale ten wybuch będzie całkiem spektakularny.
Podstawę wieży otaczała siatka z drutu kolczastego. No, to było coś, na czym
dobrze się znałem - włamałem się przez bramę, gdy Bolivar oceniał konstrukcję.
- Widzisz, jakie potężne są te cztery nogi, które osadzają ją w skale.
Wyglądają na nie do ruszenia. Dalej w górze zwężają się i zbliżają do siebie, aż łączą
się w pojedynczą platformę, która stanowi podstawę dla tych wszystkich kabli i
transformatorów.
Odchyliłem głowę, patrząc w górę coraz wyżej i wyżej... aż niemal
przewróciłem się do tyłu.
- Cholernie wysoka wieża.
- Prawda? To będzie równie miłe jak wspinaczka wysokogórska. Musisz na
mnie trochę poczekać.
Materiał wybuchowy wsadził do torby, którą przerzucił przez ramię. I ruszył
przed siebie, nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć.
A właściwie co miałem mu powiedzieć? Żeby uważał? Życzyć powodzenia?
Był dobrym i doświadczonym wspinaczem. Ja już dawno zatrzymałbym się
dla złapania oddechu. On zaś sunął wciąż w górę w jednostajnym tempie. Dotarł do
miejsca łączenia się czterech ramion. To chyba tu? Ale nie, kontynuował wspinaczkę,
aż znalazł się przy samym zamocowaniu przewodów w ich olbrzymich izolatorach.
Tam się zatrzymał. Był teraz tylko małym ciemnym punktem na tle srebrnej
konstrukcji.
Zdawał się tam tkwić bez ruchu przez okropnie długi czas. Sam nie wiem, ile
to naprawdę trwało, nim zaczął schodzić, ale w moim subiektywnym odczuciu - całe
wieki. Potem zaś obserwowałem, jak w równym tempie schodzi na dół. Zeskoczył z
kilku ostatnich metrów i wytarł spocone dłonie.
- Bułka z masłem - uśmiechnął się. - Wybuchnie za dwie godziny.
- Będziemy mieli miejsca w pierwszym rzędzie podczas tego show.
- A i owszem.
Zwróciliśmy pożyczony samochód. Potem wstąpiliśmy jeszcze na chwilę do
małego automatycznego baru, gdzie nieco naoliwiłem swój żołądek. Bolivar zamówił
tylko wodę mineralną, a potem spojrzał na zegarek.
- Jak tylko to łykniesz, tato, musimy odlatywać. Lecieliśmy nad czarną plażą
ze słońcem za plecami. Na dole wszystko kąpało się w deszczu. Nasz helikopter
przeleciał nisko nad grubymi kablami i skręcił leniwie tuż za nimi.
- Prom przy wybrzeżu - powiedziałem. - Poniżej nikogo nie ma. Na drodze też
brak ruchu.
- Już czas - powiedział Bolivar.
W dole pod nami pojawiła się kula ognia, która zaraz potem zmieniła się w
kłęby czarnego dymu. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Potem helikopter
podskoczył, kiedy dotarła do nas fala dźwiękowa.
- Teraz - mruknął Bolivar.
I stało się. Szczyt wieży pochylił się i powoli z wdziękiem opadł ku morzu.
Wielkie gniazda izolujące pękły, olbrzymie kable skręciły się i splątały. Wszystko
opadło w dół. Widziałem wyładowanie błyskawicy, gdy pęknięte kable zetknęły się z
wodą. Po chwili przywaliła je olbrzymia stalowa konstrukcja, która runęła całą swą
gigantyczną masą, powodując wielką falę, która przelała się wściekle przez oba
brzegi kanału.
- Mam nadzieję, że to da do myślenia tym kryminalistom na wyspie -
powiedział Bolivar z ogromną satysfakcją. - Zazwyczaj nie popieram takich rzeczy.
Ale ktoś, kto zmusza turystów do sprzątania odpadów radioaktywnych, nie zasługuje
na nic lepszego.
Trudno było się z nim nie zgodzić.
Rozdział 21
Zanim pożegnaliśmy się na lądowisku, jeszcze raz zadzwoniliśmy do Jamesa.
Wciąż żadnych pocieszających wiadomości. Wciąż brak sukcesów w namierzaniu
rezydencji Kaiziego. Łatwiej było włamać się do plików rządowych, niż przedostać
się przez zabezpieczenia bazy danych tego luksusowego miasta.
Kiedy Bolivar już poszedł, wziąłem bagaż i udałem się w męczącą podróż do
miasta. Nie miałem jednak siły, by iść za daleko, toteż kiedy dostrzegłem pierwszy
sklep z trunkami (i ławką na zewnątrz dla osób spragnionych procentów),
stwierdziłem, że oto nadszedł kres mej podróży. Usiadłem plecami do słońca i sącząc
spokojnie zimne piwo, zadzwoniłem do Kaiziego.
- Całkiem niezłą zrobiłem robótkę, muszę się pochwalić.
- Gdzie jesteś?
Powiedziałem mu, a potem wyłączyłem się. Akurat skończyłem piwko, gdy
podjechał po mnie samochodem. Otworzyły się drzwi i wsiadłem do środka.
Rzuciłem na tylne siedzenie moje fałszywe dokumenty, które dał mi jeszcze przed
wyjazdem. Podobnie potraktowałem moją sztuczną twarz, która jeszcze po raz ostatni
zdołała wyszeptać: ”zupa z kury”.
- Sporo osób widziało mnie w Swartzlegen. Ponadto używałem tych
dokumentów i tej twarzy przy wynajmowaniu helikoptera, ponieważ sądziłem, że
pociąg nie będzie dzisiaj kursował. Podobało ci się to, co zrobiłem?
- Podobałoby mi się jeszcze bardziej, gdybyś nie uznał za stosowne przerwać
wszelką komunikację.
- Jeśli chodzi ci o te wszystkie podsłuchy, które mi założyłeś, to faktycznie
pozbyłem się ich. Bardzo cenię swoją prywatność.
- Dzisiaj jeszcze przejdziesz się po obligacje.
- Żądnych podziękowań? Ani dnia urlopu? Nawet nie klepniesz mnie po
plecach?
- Nie bądź męczący di Griz. To będzie twoje ostatnie zadanie, tak jak
obiecałem. Myślałem, że się ucieszysz. Nasza znajomość już wkrótce się skończy.
Oczywiście cieszyłbym się, gdyby naprawdę się skończyła. Ale nie wierzyłem
w ani jedno jego słowo.
Kiedy weszliśmy do magazynu, przeszedł od razu do rzeczy.
- Igor, przynieś mi takie duże pudło z samochodu. A potem możesz odejść.
Igor przytargał żądany przedmiot, położył go na stół i odszedł zgodnie z
życzeniem. Kaizi zaś wyjął z pudła fotografie i podał mi je.
- Ten facet nazywa się Iba Ibada, znany także jako Iba-Pechowiec, ze
zrozumiałych chyba powodów.
To fakt - ze zrozumiałych. Facet był średniego wzrostu i budowy. Nie
wyglądałby wcale źle, gdyby nie olbrzymia poszarpana blizna biegnąca od jego czoła,
przez złamany nos i cały lewy policzek. Była paskudnie zszyta, przy brzegach
podeszła ropą, a pomiędzy krzywymi szwami widać było żywe mięso.
- Wypadek przy pracy - powiedział Kaizi. - Maszyna go przejechała. Był
zszyty na miejscu przez początkującego lekarza zakładowego, który jak widzisz miał
stosunkowo małe doświadczenie. Potem zaś Ibę wyrzucono z pracy za to, że wziął
sobie wolne na resztę tego dnia. Był mi bardzo wdzięczny, kiedy załatwiłem mu pracę
sprzątacza w Depozycie Centralnym. Zresztą jako dodatek do pensji płacę mu spore
sumy, aby mógł oddawać się swoim rozpustnym żądzom. On zaś docenia to i czasem
wyświadcza mi pewne przysługi. Dziś w nocy zajmiesz jego miejsce.
- Nikt się nie połapie?
- Nie. Zaplanowałem to już w najdrobniejszych szczegółach. I tak właśnie
było. Sztuczna blizna, którą ze sobą przyniósł, nie różniła się od oryginału. Była
wodoodporna i w ogóle mogła być usunięta tylko za pomocą specjalnego
rozpuszczalnika. Również moje policzki zostały sztucznie wypchane, abym bardziej
upodobnił się do człowieka z fotografii. Workowate ubranie robocze wystarczało, by
zamaskować drobne różnice figury. Całości dopełniły ciężkie buciory.
- A jakieś papiery - zapytałem, krzywiąc się z obrzydzenia na widok mojego
odbicia w lustrze. Kaizi pochylił się nad małą walizeczką. - Szkło kontaktowe do
prawego oka. Nie zgub. Jest bardzo drogie i nie mam zapasowego. Nosi wzór jego
tęczówki. I cztery komplety rękawiczek plastikowych z liniami papilarnymi. To
powinno wystarczyć, bo tylko dwa razy będziesz w budynku. Najpierw, by przyjrzeć
się pomieszczeniom i systemom alarmowym, szczególnie tym w skarbcu, gdzie
trzymane są obligacje, abyś mógł dobrze zaplanować kradzież. A potem następnej
nocy, kiedy jej dokonasz. Mam także specjalny zestaw do wykrywania pułapek. I on
także jest drogi. I tylko jeden. Wiesz, jak posługiwać się czymś takim?
Wziąłem go, otworzyłem i pociągnąłem nosem.
- Robiłem lepsze, zanim jeszcze nauczyłem się golić. A dlaczego sądzisz, że
właśnie drugiej nocy będę mógł dokonać tej kradzieży?
- Musisz. Po prostu nie będzie kolejnej szansy. Kupiłem już dla Iby bilet za
sporą sumę i dzisiaj jeszcze opuści planetę. Aha, i nie zapominaj, że jesteś
człowiekiem przeklętym przez los, więc tak się zachowuj.
A że faktycznie byłem przeklęty przez los - to pewnik.
- Spójrz - Kaizi przerwał moje rozmyślania, podając mi kartę magnetyczną.
Wsadziłem ją do komputera.
- To jest Iba podczas swojej nocnej pracy. Możesz zobaczyć, jaką idzie trasą,
jak czyści poszczególne rzeczy. Jak widzisz, nie jest zbyt szybkim pracownikiem.
Zrobisz więc jego robotę i będziesz wciąż jeszcze miał dużo czasu, aby skończyć
swoją.
- Jak się tam dostanę?
- Igor podwiezie cię niemal na samo miejsce. Również cię odbierze, gdy
skończy się twoja zmiana. Masz jeszcze jakieś pytania, nim wyjdę?
- Żadnego, które przychodziłoby mi na myśl w tej chwili.
- Potem nie będzie okazji. Nie zobaczymy się już przed twoim powrotem.
Jeśli jest na świecie coś bardziej nudnego niż zamiatanie podłóg i czyszczenie
maszyn, to jest to tylko przyglądanie się, jak robi to ktoś inny. Włączając w to także
długie stanie bez ruchu, wycieranie nosa w dwa palce i pierdzenie, bo tak naprawdę
większość pracy wykonywały roboty. Trochę więcej było ubawu, gdy puściłem ten
film na przyspieszonych obrotach, ale nawet to już wkrótce mnie znudziło.
Zapamiętałem wszystko, co mi było potrzebne. Potem, ponieważ wyjść miałem
dopiero przed północą, spokojnie zdrzemnąłem się na kanapce.
- Czas iść - obudził mnie radosny wrzask mojego szofera.
Wyszliśmy na ciemną i pustą ulicę. Szkło kontaktowe drażniło mi oko i z
trudem tylko opierałem się pokusie tarcia go. Założyłem też rękawiczki. W kieszeni
czułem ciężar wykrywacza. Igor zatrzymał ciężarówkę i wskazał przed siebie.
- Za rogiem.
A więc do roboty. Po schodach budynku wchodziło już kilku innych
pracowników w niebieskich uniformach. Zignorowałem ich dokładnie tak, jak Iba na
moim filmie instruktażowym.
- Jak tam twoja dziewczyna? - krzyknął jeden z nich, co spowodowało
radosny rechot wśród tych gigantów intelektu. A ja odpowiedziałem dokładnie tak,
jak Iba na filmie.
- Spieprzać.
To były zresztą w ogóle jedyne słowa, jakie mówił na filmie. Za to dość
często. Znudzony strażnik otworzył zewnętrzną bramę. Wkroczyłem do środka
wolniej niż inni, aby wejść tam ostatni.
Gdyby moja charakteryzacja zawiodła, wolałem mieć możliwość opuszczenia
tego miejsca jak najszybciej. Kiedy szedłem ku czytnikowi tęczówki, mrugnąłem,
gdyż szkło kontaktowe znów podrażniło moje oko. Wtedy szkło oczywiście obsunęło
się z właściwej pozycji. Zakląłem, zwolniłem jeszcze bardziej i starałem się poprawić
jego ustawienie. W tym czasie ostatni z robotników przed mną minął już czytnik.
- Pośpiesz się, zdechlaku - powiedział uprzejmie strażnik. - Nie mamy całej
nocy.
Tak zachęcony, przycisnąłem mocno szkło i mając nadzieję, że jest we
właściwymi miejscu, pochyliłem się i spojrzałem w otwór czytnika. Zobaczyłem
jasny błysk światła i podświadomie wstrzymałem oddech, oczekując na syrenę
alarmową.
A jednak zapaliło się zielone światełko. Podszedłem więc powoli ku kolejnym
zamkniętym drzwiom i położyłem dłoń na płytce w ścianie znajdującej się koło nich.
Drzwi otworzyły się bez problemu, a ja wszedłem do środka. Pozostali
pracownicy nocnej zmiany rozpełzli się już po cichym budynku. Pchnąłem drzwi
prowadzące na schody dla personelu i zszedłem dwa poziomy. Kiedy zajrzałem do
pokoju akumulatorowego, zapaliło się światło, oświetlając cichy szereg stojących pod
ścianą robotów.
- Spieprzać - powiedziałem, jak to zawsze czynił mój pierwowzór. Tuż przy
drzwiach wisiała pałka elektryczna, naładowana w pełni. Odłączyłem ją i dźgnąłem
najbliższego robota.
- Spieprzać.
Poszła wielka iskra wprost ku jego płycie rozrządowej, która zamknęła obwód
i przywołała robota do elektronicznego życia. Sam już odłączył kabel łączący go z
akumulatorem, który schował do pojemnika. Potem odwrócił się i wyjechał z pokoju,
a ja tańczyłem wśród pozostałych robotów, w tym elektrycznym akcie tworzenia
życia, aż wszystkie znalazły się za drzwiami.
Ruszyliśmy w trasę pokój za pokojem. Odgłosy wypróżnianych koszy, brzęk
czyszczonych popielniczek, szelest zmiatanej i polerowanej podłogi. Od czasu do
czasu jakiś robot zastygał w dziwacznej pozie z trzymanym w ręku koszem na skutek
małego zawieszenia lub wyczerpania energii, ale przesłanie mu kolejnej iskry we
właściwe miejsce, zawsze pobudzało go do ruchu. Wyobraziłem sobie wykonywanie
takiej pracy przez resztę życia i zadrżałem. Sprzątałem dopiero nieco ponad godzinę i
już wyprowadzała mnie z równowagi bezmyślność tego zajęcia. Miałem tego dość.
Poganianie robotów pałką i przekleństwa. Wciąż ta sama monotonia. Wreszcie
dotarliśmy na poziom skarbców.
- Wszyscy stop. Dziesięć minut przerwy.
Nie zwróciły na mnie uwagi, więc zakląłem znowu. Jaki to był ten właściwy
rozkaz?
- Stop, stop, stop, stop.
Za czwartym powtórzeniem stanęły. Oparłem pałkę o ścianę i odszedłem w
głąb mrocznego korytarza. Liczyłem drzwi, przypominając sobie drogę, którą
przeszedłem już wielokrotnie w rzeczywistości wirtualnej. Tutaj.
Zewnętrzne drzwi miały bardzo nieskomplikowany zamek bez alarmu -
otworzyłem je z łatwością. Ale wewnętrzna metalowa krata sprawiła mi już nieco
trudności przy sforsowaniu. Na szczęście systemy alarmowe były prawdziwymi
antykami. Nadawały się bardziej do muzeum techniki niż jako systemy zabez-
pieczające w skarbcu.
Najpierw zamek elektroniczny połączony z systemem alarmowym. W tym
antycznym mechanizmie teoretycznie było kilka milionów kombinacji kodu, co
zajęłoby całe godziny przy używaniu standardowego komputera. Tylko że moja
maszynka złamała kod w czasie krótszym niż trzy minuty. Wbiłem odpowiednie
numery i otworzyłem kratę. Teraz alarmy we framudze - te nie stanowiły problemu.
Rozpracowywałem systemy tego typu już wiele razy. Kiedy jednak włożyłem szkła
infrawizyjne, przekonałem się, że cały pokój przecięty jest niewidzialną siecią krzy-
żujących się promieni. Przecięcie jednego z nich oznaczało aktywację alarmu. A
jednak wystarczyło ustawić generator laserowy o odpowiedniej częstotliwości
naprzeciw soczewek odbierających i już wędrowałem po całym pokoju, ile chciałem,
nie przerywając obwodu.
No i tyle. Mogłem spokojnie zabrać wszystkie obligacje nawet teraz.
Naładować roboty i wynieść to wszystko. Tylko gdzie? I jeszcze ważniejsze - jak
wydostać je z budynku?
- Spieprzać - powiedziałem tym razem z pewnym uczuciem. Pobudziłem
znów do życia roboty.
Teraz miałem dość czasu do końca zmiany, aby pomyśleć nad sposobem
wyjścia.
Czas ciągnął się przeraźliwie powoli. Dosłownie wlókł się jak anemiczny
ślimak. Roboty zamiatały, ścierały, szorowały i iskrzyły się, aż wreszcie nadeszła
przerwa w połowie czasu pracy. Wyłączyłem całą tę hordę i rozejrzałem się za jakimś
wygodnym miejscem do spożycia posiłku. Biuro jakiegoś wysokiego urzędnika
doskonale nadawało się do tego celu. Usiadłem na skórzanym fotelu przy szerokim
połyskującym biurku i wyjrzałem przez kryształowe okno na rozjaśnione
niezliczonymi światłami budynki na zewnątrz. Starałem się nie delektować za bardzo
tym, co jadłem. Z jakichś, perwersyjnych chyba, powodów Iba rozsmakował się w
marynowanych i wędzonych ogonach świniozwierzy i zawsze przynosił ze sobą do
pracy kontenerek z tym przysmakiem. Grając jego rolę, musiałem jeść to samo.
Przeżuwałem więc z trudem, wyciągając liczne kolce, których potem używałem jako
wykałaczki dla wydobycia spomiędzy zębów kawałków suszonej skóry. Ale nawet
podczas tych tortur zadawanych ciału, mój umysł wciąż pracował na pełnych
obrotach. Analizował, planował, przygotowywał schematy.
Skończyłem jeść, wrzuciłem resztki żarcia do spalarki na śmiecie, która
szybko zmieniła je w promieniowanie energii, i wstałem gotów do opuszczenia biura.
Potem jednak usiadłem ponownie, bowiem na samej powierzchni mojej kory
mózgowej pojawił się ślad jakiegoś pomysłu.
Tak. Można tak to zrobić. Nie będzie co prawda łatwo. Wiązało się z tym
kilka ryzykownych czynników. Byłem zapewne jedyną osobą w całej galaktyce -
pomyślałem skromnie - która mogłaby wymyślić coś takiego. A co dopiero
wprowadzić ten pomysł w życie.
I cała akcja nie przyniesie mi ani kredyta. Musi być, cholera, jakiś sposób, aby
wyrwać się z łap Kaiziego!
Rozdział 22
Kiedy opuściłem budynek, na wschodzie niebo jaśniało już pierwszym
brzaskiem. Poczłapałem do umówionego miejsca, gdzie czekał na mnie Igor.
Wróciliśmy do naszego magazynu w całkowitym milczeniu. Samochód Kaiziego już
czekał na zewnątrz, a drzwi były otwarte. Wyszedł nam naprzeciw i zatrzymał
ciężarówkę gestem dłoni. Zmęczony zszedłem na dół.
- Igor - rozkazał. - Lodówka pusta. Idź kup piwo.
- Nie ma szmalu.
- Tu szmal. Idź.
Myślę, że raczej chodziło mu o to, byśmy byli sami, niż o napicie się piwa.
- Jak poszło? - zapytał, gdy tylko zamknęły się za nami drzwi.
- Bułka z masłem. Mogę dostać się do skarbca i wynieść te obligacje w ciągu
góra dziesięciu minut. I większość tego czasu stracę na ich wynoszenie.
- Doskonale.
- Prawda? Ale jednak jest jeden problem, który rzuca drobny cień na cały ten
plan.
- Problem? Co masz na myśli?
Wyglądał na zaniepokojonego. Muszę przyznać, że sprawiło mi to
przyjemność.
- Chociaż mogę wynieść obligacje ze skarbca, nie ma możliwości wyniesienia
ich z budynku jeszcze tej samej nocy.
- Nie rozumiem, o czym mówisz? - powiedział to bardzo powoli, przez
zaciśnięte zęby.
- To jest naprawdę tak proste, że nawet Igor by to pojął. Obligacje z pokoju -
tak, z budynku - nie.
Poczerwieniał z gniewu. Może w tym momencie nie powinienem drażnić go
kpinami? Pośpieszyłem więc załagodzić nieco sprawę.
- Można tego dokonać. Wyniosę obligacje ze skarbca, i w końcu także i z
budynku, zapewniam cię. Tyle że zajmie to nieco więcej czasu. Będziesz jednak je
miał, nie martw się. Tyle że nie tego ranka po kradzieży. Przeszedłem się dokładnie
po wszystkich pomieszczeniach i sprawdziłem wszystkie wejścia. I wszystkie są
zamknięte także od zewnątrz. Musiałbym więc mieć pomocnika na zewnątrz, który by
je otworzył. I ciężarówkę, która zabrałaby łup.
- To mogłoby się dać załatwić...
- Ale z wielkim trudem. Bramy zewnętrzne dla pojazdów są także zamknięte
w nocy. Nie ma nocnego ruchu wokół. Ciężarówka zbyt rzucałaby się w oczy.
Ryzyko jest zbyt wielkie. Ale jest inny sposób i mogę wykonać to sam. I naprawdę
radzę ci skorzystać z tego pomysłu, który zresztą zawdzięczam tobie. To jest pewna
odmiana tego, co zrobiłeś, okradając swój własny bank. Zdaje się, że masz talent, jeśli
chodzi o te rzeczy.
Uspokoił się nieco. Żaden egoista nie pozna się na fałszywym pochlebstwie.
- Gdybym nie miał talentu, nie byłbym najbogatszym człowiekiem w
galaktyce. Mów dalej.
- Postaraj się dobrze zrozumieć. Zanim opróżnię skarbiec, pójdę do magazynu
numer osiem zero trzy. Tam są trzymane ryzy papieru. Ponieważ, jak wiesz, mamy do
czynienia z biurokratami, a oni kochają papier, więc możesz sobie wyobrazić, jak
wielki jest to pokój. Pójdę na tył tych stosów, które nie będą dotykane jeszcze przez
najbliższe miesiące, jeśli nie lata, i usunę sporo ryz, tak aby objętościowo
odpowiadało to skradzionym obligacjom.
- Po co?
- Daj mi skończyć. Po wyniesieniu obligacji zostawię ten papier na środku
skarbca. I zostawię tam też bombkę termiczną - uwielbiam te zabawki - z
opóźnionym zapłonem. Na obrzeżach pokoju rozsypią także - dotknięcie geniuszu,
jeśli można tak powiedzieć - kilka nadpalonych i zetlałych obligacji. Tak jakby
podmuch wybuchu je tam wyniósł...
- Daj teraz mnie dokończyć! - wykrzyknął entuzjastycznie Kaizi. -
Przeniesiesz resztę skradzionych obligacji do magazynu. Tam zagrzebiesz je z tyłu
pokoju, w pustym miejscu po tym papierze, który zabrałeś. Opuścisz budynek o
właściwym czasie nad ranem. A bombka wybuchnie już po twoim wyjściu. Zostawisz
skarbiec zamknięty?
- Oczywiście.
- A więc będzie to tajemnica. Czy był to samozapłon? Kto je poukładał na
środku pokoju? Co się właściwie stało? Jak to możliwe, by zamknięty był skarbiec?
Potem śledztwo i domysły. A kradzieży nikt nie będzie podejrzewać. A już
zwłaszcza, że złodziej mógł zostawić obligacje w budynku.
- Dodam jeszcze kilka szczegółów do twoich, jakże prawdziwych
przewidywań - znów pochlebstwo.
Skinął głową skoncentrowany.
- Zamówienia na papier przychodzą z różnych departamentów do centralnego
biura zamówień. Które z kolei posyła dostawcę. Ten wykonuje zamówienia raz w
tygodniu.
Pochylił się, z natężoną uwagą chłonąc każde moje słowo.
- Następna dostawa będzie za trzy dni. Kierowca, któremu towarzyszy jeden
strażnik, zjawia się w magazynie. Tyle że następnym razem, to ja będę kierowcą. A
strażnik tym razem zaśnie w magazynie na służbie. Obligacje zostaną załadowane do
samochodu dostawczego, a strażnik pozostanie tam, gdzie zdarzyło mu się usnąć. I
wyjazd z budynku. Następna zbrodnia stulecia.
Kaizi westchnął, oparł się o krzesło, i przez moment z uśmiechem
kontemplował zbrodnię doskonałą.
Kiedy wrócił Igor, Kaizi chwycił jedno z piw, otworzył je i pociągnął tęgiego
łyka. A potem spojrzał na mnie z zadumą.
- Dasz radę zrobić coś takiego?
- Tak. Ale będę potrzebował paru rzeczy.
- Daj mi listę. Dostaniesz wszystko, zanim wyjdziesz dziś wieczorem.
- Dobra. A teraz idę na miasto coś zjeść. Potem wrócę się wyspać.
Nie próbował mnie zatrzymywać. Wiedział, że dopóki Angelina jest jego
więźniem, ma nade mną całkowitą władzę.
Powoli szedłem ulicą pomiędzy śpieszącymi do pracy niewolnikami.
Zanurzyłem się w znane uliczki mechatargu. Jeśli ktoś mnie śledził, należało go
zgubić. Wszedłem do pierwszego dużego budynku po drodze, wjechałem windą na
górę, potem schodami na dół i na zewnątrz przez tylne drzwi. Zawsze skuteczna me-
toda, jeśli nie jesteś pewien, czy ktoś za tobą podąża. Dopiero wtedy kupiłem tani
telefon.
Od czasu ostatniego przeglądu Kaizi miał całą noc, by założyć mnóstwo
nowych aparatów podsłuchowych...
- Kelner, chodź tutaj - powiedziałem głośno, gdy tylko Bolivar odebrał
telefon. - Niech sobie przypomnę, co jadłem, kiedy ostami raz tu byłem... Aha,
niedźwiedzioburgera i trochę piwa.
Wyłączyłem się i wyrzuciłem telefon do najbliższego śmietnika. Miałem
nadzieję, że Bolivar pojmie, że boję się podsłuchu i że chcę, aby przyszedł do tej
restauracji, w której ostatnio jedliśmy. Sądziłem wprawdzie, że nikt mnie już nie
śledzi, ale też z równą niemal pewnością wiedziałem, że jestem podsłuchiwany.
Szedłem szybko, nie zatrzymując się długo w żadnym miejscu, na wypadek
gdyby oprócz podsłuchiwania, także mnie namierzano. Kiedy trzeci raz
przechodziłem koło umówionej restauracji, dostrzegłem Bolivara siedzącego przy
stoliku w rogu. Zrobiłem szerokie koło, a potem tak szybko, jak mogłem, wszedłem
do restauracji. Stanąłem za nim, a kiedy się odwrócił, pokazałem mu przygotowaną
kartkę.
”Sprawdź podsłuchy”.
Co natychmiast zrobił, po krótkim tylko szoku, kiedy ujrzał moją twarz.
Przeciągnął wykrywaczem wzdłuż mojego ciała. Trzy monety jak zwykle, ale także
jedna z moich metalowych spinek - Kaizi robił się coraz sprytniejszy. Oderwałem ją i
wręczyłem Bolivarowi wraz z monetami. Wyciągnął ekranowany pojemnik i wrzucił
tam cały ten sprzęt. Zatrzasnął.
- Teraz nie będą przewodzić - powiedział. - Ledwie cię poznałem. Świetna
charakteryzacja. Mam też dobrą wiadomość. Bolivar znalazł dom Kaiziego.
- To ty nie jesteś Bolivar?
- James, tato. Nigdy się nie nauczysz.
- Czy ona tam jest?
- Nie wiemy. Ale to duża posesja i jest tam robot pierwszej klasy.
Pierwsza klasa. Inteligentny i bardzo drogi. Trzeba będzie bardzo uważać,
gdybyśmy mieli z nim do czynienia.
- Kiedy ty i Bolivar zażywaliście wypoczynku w Swartzlegen, ja w końcu
włamałem się do baz Słonecznego Miasta. Musiałem to zrobić dosłownie.
- Jak to dosłownie?
- Ich programy antywłamaniowe są na tyle dobre, że nie można było wejść,
nie zostawiając śladu swojej bytności. Więc pewnej nocy po prostu się włamałem i
zabrałem parę droższych i małych urządzeń dla pozoru. Ale też zamontowałem co
nieco wewnątrz głównego serwera. Więc są teraz szeroko otwarci. Bolivar przygląda
się właśnie danym dotyczącym szczegółów konstrukcyjnych domu. Plany załączone
do podania o zgodę na budowę są dość szczegółowe i wystarczą na nasze potrzeby.
- A ja miałem długą noc - powiedziałem, zaglądając do menu i wybierając dla
nas obu jakieś napoje pobudzające. - Opowiem ci.
- Uuaa - skomentował, kiedy skończyłem. Wziął przy tym zbyt duży łyk
napoju i zakrztusił się. Walnąłem go w plecy. Pomogło.
- To jest najambitniejszy napad, o jakim słyszałem - wydyszał wreszcie.
- Dzięki. Jestem dumny z tego pomysłu. Ale obawiam się, że byłem nieco
nieuczciwy wobec mego pracodawcy.
- To znaczy...
- Dostawa papieru będzie za dwa dni, nie za trzy... Natychmiast pojął
znaczenie moich słów. I uśmiechnął się szeroko.
- Chcesz wyciągnąć te papiery i zostawić je sobie!
- Dokładnie. Ale zanim zacznę rozważać coś takiego, muszę być absolutnie
pewien, że twoja matka jest bezpieczna. Mam też dla ciebie jeszcze jedno zadanie.
To, co mam na sobie, to nie jest przypadkowa charakteryzacja. Mam wyglądać jak
jeden z pracowników Centralnego Depozytu o imieniu Iba. I martwię się nieco o
niego. Kaizi powiedział mi, że on wczoraj opuścił planetę ze sporą gotówką w
kieszeni...
- A ty myślisz, że to nie w stylu Kaiziego?
- Dokładnie. Sprawdź, kto wczoraj opuścił planetę. I przyjrzyj się też ostatnim
wiadomościom.
- Dobra jest. Będzie jakiś sposób, by ci przekazać raport?
- Wątpię. Myślę, że lepiej, byśmy trzymali się z dala od siebie. Jeśli Kaizi
nabierze jakichś podejrzeń, że się spotykamy, będziemy mieli bardzo duży kłopot.
Zadzwonię do ciebie jutro wcześnie rano. Po tej operacji z obligacjami.
- Uważaj na siebie - powiedział. Wyglądał na zaniepokojonego.
- Zawsze uważam - odparłem, starając się włożyć w moje słowa więcej
entuzjazmu, niż naprawdę go odczuwałem. Też byłem tym wszystkim zestresowany.
Podał mi pojemnik, a ja wyciągnąłem z niego podsłuchy i wsadziłem je do
kieszeni. Pożegnaliśmy się bez słowa.
Wróciłem do magazynu, aby trochę odpocząć. Tak przynajmniej sądziłem...
Igor się nie naprzykrzał - spojrzał na mnie spode łba, gdy się pojawiłem, i
wrócił do swoich zajęć. Ale Kaizi miał inne pomysły.
- Nie podobają mi się te twoje samotne wędrówki po mieście.
- A w czym ci to może szkodzić?
- Nie ufam ci, di Griz. Jesteś zbyt sprytny. - Wskazał pudła leżące na stole. -
Tam są rzeczy, które zamawiałeś na dzisiejszą operację.
- Dobrze.
Sięgnął do swojej torby i wyciągnął pistolet.
- Chciałbym także, abyś usiadł tu spokojnie, a Igor założy ci kajdanki.
Niewiele mogłem na to poradzić. Z tym dryblasem z tyłu dałbym sobie radę w
mgnieniu oka, ale wymierzony we mnie pistolet...
Kajdanki szczęknęły nieprzyjemnie. A żeby było jeszcze milej, drugą parę
zapiął mi na kostkach. Teraz odłożył pistolet i uśmiechnął się.
- Spróbuj się przespać - poradził. - Czeka cię długa noc.
Obaj przyglądali się bez słowa, jak z trudem dźwignąłem się na nogi i
skokami dotarłem do swego legowiska, na które zwaliłem się ciężko. Potem jeszcze
musiałem mocno się wysilić, aby obrócić się na plecy Spojrzałem na kajdanki i już
wiedziałem, czemu Kaizi się uśmiechał. Nie mogłem tu użyć wytrycha. Zamki były
umieszczone tak głęboko, że nie dałbym rady wewnątrz przekręcić wytrycha, nawet
gdybym zdołał go tam wsadzić. Spróbowałem. Nie można było tego zrobić.
Byłem na tyle zmęczony, że zasnąłem mimo tej niewygodnej pozycji.
Ocknąłem się na moment, słysząc głosy, ale znowu zapadłem w sen. Obudził mnie
dopiero gorący i smrodliwy oddech Igora na mojej twarzy. Był pochylony i męczył
się ze skomplikowanym zamknięciem kajdanek. Już miałem zamiar go udusić, kiedy
dostrzegłem stojącego w drzwiach Kaiziego z wycelowanym we mnie pistoletem.
- Przyprowadź go tutaj. Będziesz lepiej widział przy świetle. Igor chwycił
mnie za nogi i ściągnął z łóżka. Zdołałem się przekręcić na tyle, że wylądowałem na
ramieniu, a nie na głowie. Pociągnął mnie, obijającego się i klnącego, do sąsiedniego
pomieszczenia. Posadził mnie na podłodze i dopiero wtedy rozpiął obie pary
kajdanek.
- Czy tak się traktuje lojalnego pracownika? - zapytałem. Wstałem i usiadłem
na krześle.
- Teraz Igor zawiezie cię do pracy. Pojadę zaraz za wami. Będę także trzymał
się w pobliżu, kiedy rano stamtąd wyjdziesz. Jeśli nabiorę najmniejszych podejrzeń,
że nie robiłeś tego, co mi opisałeś, możesz być pewien, że nigdy nie zobaczysz żony.
Wolałem mu nie odpowiadać. Wziął moje milczenie za poddanie się. Spojrzał
na zegarek.
- Już czas. Weź torbę zjedzeniem. Wszystko, czego potrzebujesz, jest tam w
środku, pod tym odrażającym żarciem.
I znów podróż na ten sam róg ulicy. Znów ten sam spacer po schodach.
Jedyną różnicą była ciągła obecność w pobliżu czarnego samochodu, który stał teraz
naprzeciw budynku po drugiej stronie ulicy.
Dlatego byłem szczęśliwy, że zostawiam go za sobą.
Moje szkło kontaktowe było tym razem na miejscu. Dłoń bez problemu
otworzyła drzwi i wszedłem do środka.
- Hej, ty Iba. Mówię do ciebie.
- Spieprzać - powiedziałem ponuro, nie patrząc na swego rozmówcę. Co
zrobiłem do cholery nie tak?
- Podejdź tu. Mam coś dla ciebie.
Musiałem podejść i spojrzeć na niego... i na gazetę, którą mi podawał.
- Jakiś facet dał mi to dla ciebie. I dał jeszcze pięć kredytów, uwierzysz? Nic
specjalnego, nawet spojrzałem, tylko dzisiejsza gazeta. Omal jej nie wywaliłem -
rzucił gazetę na podłogę i odszedł.
Gazeta? Kto? Na pewno nie Kaizi. To mógł być tylko James. Ale po co?
Teraz nie mogłem jej przeglądać. Drugi strażnik już przyglądał mi się
podejrzliwie.
- Spieprzać - powiedziałem, ruszając naprzód. Zwinąłem jednak papier i
dopiero potem poszedłem ku moim robotom.
Dopiero kiedy znów je wskrzesiłem, spojrzałem na niezwykłą przesyłkę.
Przejrzałem ją szybko. Nie. Nie mam teraz czasu na czytanie... ale zaraz... Na
ostatniej stronie była wzięta w kółeczko wiadomość. Tuż obok reklamy kompletu do
reperacji Zrób-To-Sam. Zerknąłem zaintrygowany.
”Samobójca utonął w jeziorze w parku centralnym”.
Nagle poczułem chłód. Szybko przejrzałem krótką notatkę.
”Nieznany... podarte ubranie... woda w płucach... niezidentyfikowany...” - i
ostatnia linijka - ”... paskudna blizna na twarzy...”
Nie miało sensu sprawdzanie listy pasażerów. Ibiemu uciekło połączenie.
Zbyt wiele słyszał o biznesie Kaiziego.
Wiedziałem więc już dokładnie, jaki grozi mi koniec.
Rozdział 23
Po raz pierwszy cieszyłem się, że moja praca nie wymaga angażowania
mózgu. Całą bowiem jego pojemność zajmowały teraz krążące wściekle myśli nad
drogą ucieczki... Ale nie wpadłem na żaden pomysł. Mogłem ukraść obligacje - to
było w tym wszystkim najłatwiejsze. Po wykonaniu tego zadania zostanę jednak
ponownie skuty. I spędzę prawdopodobnie w tym stanie następne dwa dni, aż do
rzekomej dostawy. Chociaż oczywiście dostawa odbędzie się dzień wcześniej... czy
powinienem się do tego przyznać? Jeśli tak zrobię, zostanę zmuszony do przynie-
sienia tych obligacji. A wkrótce po tym dołączę do Iby w jeziorze. Jeśli nie spotka
mnie coś jeszcze gorszego.
Roboty kręciły się po wyznaczonych trasach i niemal nie byłem świadom ich
obecności. Tylko jeśli któryś z nich stanął rozładowany, przypominałem sobie na
chwilę o obowiązkach i ładowałem go ponownie. Potem zaś znów głowiłem się nad
tym nierozwiązywalnym splotem zależności i zdarzeń.
Dość! Kręciłem się w kółko i gdyby tak miało trwać dalej, mój mózg wkrótce
także wyładuje się jak te roboty. Nadszedł czas, by coś zrobić. Czas na rabunek.
Za wyjątkiem jednego, którego potrzebowałem, wyłączyłem wszystkie roboty,
aby nie rozłaziły się po budynku. Tym, którego wziąłem ze sobą, był największy z
robotów na kółkach. Poszliśmy do magazynu z papierem. Prowadzące tam drzwi nie
były nawet zamknięte. Stanąłem w tym mauzoleum biurokracji, oświetlanym tylko
małymi nocnym lampkami w suficie. Ryzy papieru i koperty zalegały tu w
piramidach sięgających niemal tych lamp. Zapuściliśmy się głębiej w tę olbrzymią
salę. Wszystko było zakurzone i pokryte pajęczynami. Ostatnie stosy papierów, tuż
przy ścianie - wyschłe i pożółkłe - będą się doskonale palić. Załadowałem nimi robota
do pełna, od czasu do czasu kichając gromko. Kiedy wreszcie zakończyłem pracę i
kichnąłem po raz ostatni, opuściłem z ulgą ten śmietnik. Mój pomocnik toczył się
przy nodze.
Potem grzecznie czekał z metaliczną cierpliwością, podczas gdy ja okradałem
skarbiec. Uwinąłem się z zamkiem elektrycznym drzwi, zneutralizowałem alarmy we
framugach...
Teraz nadeszła najbardziej śliska część operacji. Należało ustawić generator
promieni laserowych naprzeciw soczewek odbiorczych, nie przecinając przy tym
żadnego z promieni. Powoli przesunąłem się do przodu, ustawiłem przyrząd pod
właściwym kątem. Czułem pot kapiący z mojej twarz. Teraz!
Nie odezwał się alarm.
Potem pozostała mi już tylko robota fizyczna, którą musiałem, niestety, zrobić
sam. Ustawiłem stos papierów na środku pokoju, rozrzucając go nieco po namyśle,
aby lepiej się palił. Załadowałem następnie na robota wszystkie skradzione obligacje.
Dyszałem ciężko. Jeszcze tylko jedno. Wziąłem garść tych papierów, wartych
jakiś milion kredytów - co za marnotrawstwo - i wyniosłem je na korytarz z dala od
wykrywaczy ognia. Tam jeden za drugim nadpalałem zapalniczką. Pozwalałem im się
nieco potlić, a potem gasiłem. Kiedy wszystkie już były odpowiednio podsmażone,
zaniosłem je z powrotem do skarbca i porozkładałem odpowiednio. Została mi do
wykonania naprawdę ostatnia rzecz - nastawienie zapalnika czasowego i podłożenie
bomby termicznej. Bomba miała wybuchnąć mniej więcej godzinę po moim wyjściu z
budynku, a kilka minut przed przybyciem dziennej zmiany. Dzisiaj będą mieli po
prostu znacznie bardziej urozmaicony dzień, niż przypuszczają.
Potem zrobiłem sobie przerwę. Ochłonąłem nieco, rozprostowałem palce.
Dopiero po takiej dłuższej chwili i z anielską wprost cierpliwością, wycofałem
generator ze skarbca. Powolutku... powolutku... - Zrobione! Reszta to już była
dziecinada - ustawienie z powrotem zamka i systemów alarmowych.
Wróciłem następnie do magazynu, gdzie dokładnie ukryłem obligacje
pomiędzy papierami. Przykryłem jej jakimiś pożółkłymi stronami. Gotowe. Będą tu
zupełnie bezpieczne aż do czasu, kiedy po nie przyjdę, albo - bardzo depresyjna myśl
- pozostaną tutaj na zawsze, jeśli zrobię jakiś błąd.
Następne godziny mocno się dłużyły. Starałem się nie myśleć o bombie
termicznej - ... a jeśli wybuchnie wcześniej, niż powinna... - starałem się więc nie
myśleć o niemyśleniu o niej. Wreszcie ostatnia popielniczka i śmietnik. Jeszcze tylko
do składu. Moi metalowi pomocnicy legli tam bez ruchu i mieli teraz beztrosko
pożywiać się prądem. Ja zaś zmyłem z dłoni ślady spalenizny i kiedy zmiana
skończyła się, wyszedłem wraz z innymi.
Kiedy opuściłem budynek, byłem już mocno spięty. Jeśli nie nastawiłem
prawidłowo zapalnika, będę musiał zaraz szybko wiać. Czułem ciężar w żołądku,
dopóki nie znalazłem się bezpiecznie na ulicy. Wolnym krokiem podszedłem na
umówiony róg. Nie było tam jednak ciężarówki.
Czy coś poszło źle? Zanim zdążyłem nawet skończyć tę myśl, zatrzymał się
obok mnie samochód Kaiziego.
- Wsiadaj - powiedział.
- Gdzie Igor?
- To nie twoja sprawa - odparł, gdy już ruszyliśmy. - Wszystko zgodnie z
planem?
- Tak.
Uśmiechnął się i oblizał wargi. Jedną ręką prowadził, drugą podał mi notatnik
z dołączonym doń pisakiem.
- Zapisz tam wszystkie szczegóły na temat magazynu, gdzie są obligacje,
nazwę kompanii transportowej i imię kierowcy...
- Nie sądzę, że powinienem to zrobić.
- Nie graj ze mną, di Griz. Wiesz bardzo dobrze, dlaczego podasz mi te
informacje.
- Wiem. Ale najpierw moja żona. O niej chcę pomówić najpierw. Co się z nią
stanie, kiedy dostaniesz te obligacje?
- Oczywiście dołączy do ciebie.
W grobie - uzupełniłem w myślach.
- A jakie mam na to gwarancje? - Moje słowo.
- To trochę za mało. Za dużo dotąd kłamałeś, Kaizi. Obrzucił mnie szybkim
zimnym spojrzeniem, ale nie odpowiedział.
- Dogadajmy się. Dam ci obligacje, ale najpierw ty ją uwolnisz. Przez chwilę
prowadził w milczeniu. Potem pokręcił przecząco głową.
- Nie mogę tego zrobić.
- Więc ja nie mogę ci podać informacji, których będziesz potrzebował, aby
dostać te obligacje.
Nie padło już ani jedno słowo.
Drzwi garażu przy magazynie otworzyły się przed samochodem, a potem
zatrzasnęły, gdy wjechaliśmy do środka. Igora i jego ciężarówki wciąż nie było. Kaizi
wyszedł pierwszy, otworzył tylne drzwi i sięgnął tam.
- Spójrz na to - powiedział.
Spojrzałem... i desperacko próbowałem jeszcze uskoczyć. Był szybszy. Dwa
metalowe pręciki elektrycznego ogłuszacza dotknęły mojego ciała. Fala bólu targnęła
mną gwałtownie, mięśnie zacisnęły się spazmatycznie. Upadłem bezwładnie na
ziemię. Byłem świadomy, ale nie mogłem się poruszyć. Kaizi przeciągnął mnie przez
cały ten wieloletni kurz i śmieci na podłodze i rzucił na moje legowisko. Wciąż nie
mogłem się ruszyć. Założył mi na ręce kajdanki, a drugą parą przypiął moją nogę do
metalowego zakończenia kanapki. Odrętwienie zaczęło powoli ustępować dopiero,
gdy już przeciągnął łóżko, wraz ze mną, pod ścianę. Wyszedł do sąsiedniego pokoju i
wrócił z następnymi kajdankami. Wiedziałem, co chce zrobić, toteż przekręciłem się
rozpaczliwie, by kopnąć go wolną nogą. Odskoczył, uchwycił ją i wykręcił boleśnie,
a potem przykuł do metalowej rury biegnącej przy ścianie. Oddychał ciężko, a jego
twarz wykrzywiała wściekłość. Gdzieś znikł multimilioner o wyszukanych
manierach. Raz za razem walił pięścią w moją twarz. Przestał dopiero, gdy boleśnie
uderzył kostkami dłoni o moją twardą szczękę.
- Nikt nie będzie mi się sprzeciwiał, nikt - roztarł dłonią uszkodzoną pięść. -
Ty, zwykły przestępca, chcesz mi dyktować warunki? - na jego twarz powrócił
okrutny uśmiech. Uspokoił oddech. Bolesny kopniak, który wylądował na moich
żebrach, nie był już wymierzony w gniewie. Kopnął mnie całkiem na zimno, aby
podkreślić swoje słowa.
- Jesteś bezradny. Mogę zrobić z tobą wszystko, co zechcę. I mam zamiar
zostawić cię tu teraz na parę dni bez jedzenia i picia. Jestem pewien, że kiedy wrócę,
zechcesz mi powiedzieć, jak mam wyciągnąć te obligacje. A jeśli mi powiesz, może
zostawię cię przy życiu.
Taki był prawdziwy Kaizi bez maski.
- Tak jak zostawiłeś Ibę? W jeziorze w parku? - krzyknąłem za nim, gdy
wychodził. Odwrócił się wściekły. Niepotrzebnie pozwoliłem ponieść się gniewowi.
Zorientowałem się, że właśnie podpisałem na siebie wyrok śmierci.
- Leżysz już w grobie - powiedział. Potem wyszedł, trzaskając za sobą
drzwiami. Usłyszałem silnik samochodu i skrzypienie otwieranych drzwi garażu.
Potem zapadła cisza zostałem sam.
- Jim, musisz jednak nauczyć się trzymać język za zębami - powiedziałem na
głos. Uwaga słuszna, ale nieco spóźniona. Trzeba było pomyśleć wcześniej. A jak
teraz mam wydostać się z tego kanału?
Nie będzie łatwo. Zdałem sobie z tego sprawę po wielu próbach
wyswobodzenia się z kajdanek, kiedy zyskałem tylko krwawe pręgi na nadgarstkach.
Mogłem sięgnąć do kajdanek na nogach i poruszać zamkiem szyfrowym, ale nigdy
nie zdołałbym znaleźć kodu przez takie przypadkowe przesuwanie. Rura też mocno
tkwiła w ścianie. Leżałem, dysząc ciężko z wysiłku. Tej nocy jednak zasnąłem, mimo
swojej paskudnej sytuacji.
Obudziło mnie jakieś niejasne przeczucie czyjejś obecności. Jak długo
spałem? Wedle światła za oknem wciąż był dzień. Bolała mnie cała twarz, jak
również żebra. Usłyszałem dochodzące zza drzwi ciche szuranie. Odwróciłem się, na
ile mogłem, i obserwowałem klamkę. Powoli opadała.
Kaizi? Igor? Na pewno nic dobrego. W tej chwili czułem się tak paskudnie,
jak nigdy dotąd w życiu. Drzwi otworzyły się powoli i pojawiła się w nich ciemna
figura. Już miałem wrzasnąć, gdy powstrzymałem się w ostatniej chwili. Poczekałem
spokojnie, aż skończy przeszukiwać pokój wykrywaczem podsłuchów i umieści
znaleziska w ekranowanym pojemniku. Dopiero potem rozdarłem gębę.
- Bolivar!
- Nie, James. Bolivar wciąż przegląda plany budynku.
- Zabierz mnie stąd!
Pomacał kajdanki i pokręcił głową.
- Łatwiej powiedzieć, niż zrobić.
- Jesteś samochodem? - Tak.
- Przynieś narzędzia. Pilniki, młotek.
- Jasne.
Pilniki padły przy próbie odcięcia kajdanek przykuwających mnie do rury.
Ale na szczęście sama rura, jak i poręcz łóżka nie były aż tak twarde i James rozbił je
młotkiem. Pomógł mi wstać.
- Nie wyglądasz za dobrze, tato - powiedział. - Pal licho tę fałszywą bliznę,
ale gębę masz obitą naprawdę, no i te kajdany...
Potrząsnął z zatroskaniem głową.
- Przynieś apteczkę z samochodu. A potem jedziemy do sklepu i po porządne
narzędzia do piłowania. Gwarantuję ci, że zaraz poczuję się lepiej. - Wylazłem z
pokoju, dzwoniąc kajdanami jak galernik. - I dzięki za pomoc w porę.
- Pomyślałem, że coś się mogło stać. Nie dzwoniłeś bardzo długo. Więc
postanowiłem zbadać to miejsce. Ten dryblas, który prowadził ciężarówkę, pojechał
do Słonecznego Miasta. Śledziłem go do momentu, kiedy skręcił w tamtym kierunku
na komputerostradę.
- A Kaizi?
- Chyba jest w banku. Przynajmniej jego samochód stoi na zewnątrz.
Sprawdziłem to, zanim tu przyszedłem. Pomyślałem więc, że chociaż sprawdzę, co tu
się dzieje.
- Działo się sporo... Zadzwonił telefon. Odebrał.
- Już jedziemy. Obaj - powiedział i wyłączył się. - Bolivar zakończył pracę.
Chce nas widzieć natychmiast.
- Czy jest tu w mieście wypożyczalnia helikopterów?
- Jest. Ale najpierw narzędzia... Dopiero potem słoneczne przedmieścia.
Zatrzymał się przed sklepem z narzędziami i znikł w nim na dłuższą chwilę.
Pojawił się z dekompozerem wiązań molekularnych. Rzucił mi go i wskoczył do
samochodu. Włączyłem maszynkę i skierowałem ją na kajdanki. Cienkie pole energii
niszczyło wiązania atomowe metalu, który powoli tracił cząsteczki. Zanim
dojechaliśmy do lądowiska helikopterów, zdążyłem już nawet wetrzeć krem w
poranione nadgarstki. Miałem zamiar wyrzucić dekompozer wraz z resztkami
kajdanek, ale zmieniłem zdanie i schowałem urządzenie do kieszeni.
Licencja pilota gwiezdnego, połączona ze sporą gotówką, potrafi zdziałać
cuda. Helikopter wkrótce był nasz. Wskoczyłem do niego szybko.
- Rozmawiałem z Bolivarem - opowiadał James, gdy wystartowaliśmy ostro w
górę. - Ciężarówka Igora jest na zewnątrz domu. Chciał tam wejść, ale powiedziałem
mu, żeby na nas zaczekał.
Skinąłem głową.
- Trzech to zawsze lepiej niż jeden. Czy to jest maksymalna prędkość tego
gruchota?
- Na pełnej mocy. Powiedziałem mu, żeby znalazł jakieś sensowne miejsce do
lądowania.
Lecieliśmy szybko, ale wciąż miałem wrażenie, że za wolno. W mojej głowie
myśli wirowały równie prędko jak śmigło nad naszymi głowami. Po co Igor pojechał
do domu? Może to właśnie Angelina była powodem jego podróży? Nie skrzywdzi jej
raczej bez rozkazów Kaiziego. Ale jakie były rozkazy szefa? W głowie mi się kręciło,
a żołądek dawał znać o sobie gwałtownymi skurczami. Bolał mnie też bok.
Pogrzebałem głębiej w apteczce i znalazłem medyczną brandy.
- Ja nie, prowadzę - powiedział James. - Ale tobie chyba się przyda.
- Chyba tak. - Alkohol piekł moje poranione wargi, ale bardzo korzystnie
wpłynął na żołądek. Czy byłem już za stary na takie rzeczy? Tak się z pewnością
czułem. Naprawdę uważałem w tym momencie, że najlepsze lata mam już za sobą.
- Zbliżamy się. Widzę miejsce lądowania - James mówił do telefonu. -
Bolivar, czy to ty machasz? Dobrze. Siadam.
Wskoczyliśmy do samochodu, jeszcze nim śmigło helikoptera przestało się
kręcić. Bolivar spojrzał na moją twarz i wszystkie bandaże, ale nie komentował.
Ruszyliśmy z piskiem opon.
- Opowiadaj w skrócie - poleciłem.
- Ciężarówka jest obok domu. O ile wiem, w domu jest tylko Igor i robot.
Plany budynku są na siedzeniu koło ciebie.
Duży, bardzo duży. Zawierał co najmniej dziesięć, nie, dwanaście
pomieszczeń. Zamknięta bryła, nie licząc werandy na jednej ze ścian. Wedle rzutu
bocznego był zbudowany na płytach betonowych i nie miał podziemi. Popatrzyłem na
to podejrzliwie i wskazałem palcem na planie.
- Wszystkie pokoje mają okna - powiedziałem.
- Jak większość pokoi - odparł Bolivar.
- Na moje żądanie Kaizi zrobił film, aby udowodnić mi, że Angelina jest
bezpieczna. I pokój, w którym przebywała, był oświetlony wyłącznie sztucznym
światłem. Nie miał okien.
- Może film nakręcono w nocy?
- Nie. Kaizi wyjechał rano. Wrócił przed zmrokiem. Bolivar spojrzał na plany.
- Jeśli jakiś pokój będzie miał zakryte okna, trzeba go sprawdzić na początku.
Przyjrzymy się temu z zewnątrz.
- A jeśli wszystko jest odsłonięte? - I nagle sam sobie odpowiedziałem. -
Pamiętacie bank? Jak Kaizi ukrył te niby skradzione pieniądze?
- Oczywiście - odparł Bolivar. - Sekretny pokój poniżej. Jeśli mógł go
zbudować w banku pośrodku miasta, tym bardziej mógł to zrobić tutaj, w prywatnym
domu na przedmieściach.
James zahamował i wskazał przed siebie.
- Budynek jest za rogiem. Zasłaniają go drzewa.
Rozdział 24
Wyszliśmy z samochodu i James właśnie go zamykał, gdy usłyszeliśmy
dźwięk uruchamianego silnika ciężkiego bez wątpienia pojazdu.
- To ciężarówka Igora - stwierdził James. - Była zaparkowana przed domem.
Co robimy? Pozwalamy mu jechać i śledzimy go?
- Nie - zdecydowałem szybko - zatrzymujemy go. Istnieje duża szansa, że
Angelina jest albo w ciężarówce, albo w domu. Tak czy siak, Igor może coś wiedzieć.
- To może być bardzo niebezpieczne... - zaczął Bolivar z wahaniem.
- Taka jest moja decyzja - uciąłem.
Słyszałem zbliżającą się ciężarówkę, która skręciła już na drogę. Stanąłem na
środku i uniosłem rękę.
Tak się martwiłem o Angelinę, że zapomniałem, jak wyglądam. No bo w
końcu nie byłem sobą. Miałem ohydnie zniekształconą twarz Iby, upiększoną
dodatkowo świeżymi opuchliznami. I takiego właśnie zobaczył mnie Igor. Efekt był
dość dramatyczny. Zobaczyłem przez szybę, jak na jego twarzy pojawia się prze-
rażenie. Potem pochylił się nad kierownicą i poprowadził ciężarówkę wprost na mnie.
Uskoczyłem gwałtownie i przeturlałem się po chodniku tuż obok chłopców.
- Zatrzymajcie go! - krzyknąłem. Skrzywiłem się, czując, że na mojej twarzy
pojawiły się kolejne zadrapania.
Maszyna, nad którą Igor najwyraźniej utracił panowanie, pognała wprost
przed siebie, ścinając zakręt, i wylądowała na młodych drzewkach, które rosły przy
drodze. Cienkie pnie zgięły się i popękały, ale wytrzymały uderzenie. Nie były
oczywiście tak silne jak stare drzewa, ale ciężarówka też nie była znów taka
pancerna. Koła kręciły się jeszcze przez jakiś czas, ale powgniatany wóz zakleszczył
się na dobre, a silnik wydał w końcu ostatnie spazmatyczne warknięcie i zamarł.
James dopadł pierwszy kabiny szofera i otworzył drzwi. Bezwładne ciało
Igora wysunęło się ze środka i byłby upadł wprost na głowę, gdyby James nie zdołał
go pochwycić i złagodzić upadku. Ja też wszedłem do środka. Angeliny tam nie było.
Nie było jej też z tyłu w pace - upewniłem się, zaglądając przez okienko z szoferki.
- Połóż go na plecach, przesuń język, żeby nie blokował dróg oddechowych -
komenderował Bolivar. - Tak dobrze. Puls?
- Bardzo słaby, szybki i nieregularny.
- Atak serca? - spytałem.
James przytaknął i rozejrzał się. Wokół znajdowało się kilka domów, ale były
na tyle oddalone od drogi, że prawdopodobnie tylko my widzieliśmy wypadek.
- Wygląda kiepsko - stwierdziłem. Nigdy specjalnie nie lubiłem Igora. Ale
przecież nie mogliśmy tak po prostu pozwolić mu umrzeć. James powiedział to,
zanim ja zdążyłem otworzyć usta.
- Nie chcę żeby, przez nas umarł. Lepiej wezwijmy ambulans - sięgnął po
telefon.
- Dobrze - odparłem. - Potem albo jedź z nim do szpitala, albo chociaż za
nimi. W tym czasie my z Bolivarem sprawdzimy dom. Jeśli nic nie znajdziemy, ty i
tak będziesz z Igorem, kiedy odzyska przytomność. Może uda ci się zadać mu wtedy
parę istotnych pytań.
James rozmawiał przez chwilę przez telefon, potem wyłączył się.
- Są w drodze. Sądzę, że pozwolą mi z nim jechać. Powiem, że jestem
krewnym. Będę was informował na bieżąco, co się dzieje.
- Przemyślmy to - podsumował Bolivar. - Lepiej chyba, jeśli my zadzwonimy
do ciebie. Jeśli wykombinujemy coś z włamaniem, głupio byłoby gdyby właśnie w
trakcie akcji rozległ się dzwonek telefonu. Albo gdy będziemy węszyć wokół
budynku.
- Może masz rację. Idźcie do domu i zadzwońcie do mnie, gdy coś
znajdziecie.
Kiedy wkroczyliśmy w zagajniczek otaczający dom, słyszałem już odgłos
odległych syren. Osłona drzewek bardzo się przydała. Przemknęliśmy bez trudu na
tył budynku. Mogliśmy po drodze dokładnie obejrzeć wnętrze przez rozliczne okna -
żadne z nich nie było zasłonięte. Prawie całkowicie oszklona weranda też nie kryła
tajemnic.
- Zobaczę jeszcze tamto skrzydło - powiedział Bolivar. - Poczekaj tu na mnie,
tato.
Nim zdołałem odpowiedzieć, już go nie było. Okrążał wielki basen.
Pozostałem pomiędzy krzewami, obserwując dom. Żadnego ruchu. A może by tak
sprawdzić ten duży garaż na zapleczu? Zamknięty. No, to mnie nie zatrzymało. W
środku jednak stał tylko jakiś antyczny gruchot na sflaczałych oponach. Podłoga
garażu była betonowa, mocno poplamiona olejem. Postukałem w nią, ale wydawała
się dość solidna. Nie tędy droga. Wycofałem się, a po kilku minutach powrócił
Bolivar, kręcąc niechętnie głową.
- Nie ma tam żadnego zasłoniętego okna. Myślę, że słuszna jest twoja teoria o
jakiejś ukrytej piwnicy. Wchodzimy do środka?
- Najpierw zadzwoń do Jamesa. Powinni już dojechać do szpitala. A nawet
jeśli nie, to w ambulansie już ocenili na pewno stan pacjenta. Będziemy wiedzieć,
czego się trzymać.
Bolivar włączył zewnętrzny głośnik i wystukał numer.
- Tu wuj Tom. Martwimy się?
- Macie powody, Tom. Igor miał bardzo rozległy zawał. Ostra niewydolność
zastawki tylnej. Poważna sprawa. Poważne ograniczenie wydolności prawej komory.
Jest na podtrzymywaniu sztucznym i mówią tu o bypassach, jak tylko dotrzemy do
szpitala. Jak dom?
- Ładny dom i ładny widok z każdego okna. Zaraz obejrzymy go w środku.
- Musimy pozostać w kontakcie.
- Tak, zgoda.
- Biedny Igor - powiedziałem. - Wiem, że nie wyglądam najlepiej, ale chyba
nie aż tak źle, by wpędzić kogoś do grobu?
- Chyba że miał nieczyste sumienie, jeśli chodzi o prawdziwego Ibę?
- Racja. To paskudna sprawa. Jeśli Igor był zamieszany w morderstwo,
zapewne sądził, że widzi ducha, że jego ofiara powstała z grobu. A teraz... jakieś
pomysły?
- Może zadzwonimy do drzwi? Jeśli nikogo nie będzie, wejdziemy.
- Dobry pomysł, synku. Tak właśnie zrobimy. Na zewnątrz nie mamy już nic
do roboty.
Wewnątrz usłyszeliśmy jednak jakieś hałasy. Z framugi drzwi wysunęła się
kamera. Stanąłem z boku poza jej polem widzenia. Dzisiejszego dnia spowodowałem
już jeden zawał - wystarczy. Usłyszałem otwieranie drzwi.
- Czym mogą służyć? - głos był ciepły, a pytanie zadane bardzo kulturalnym
tonem.
- Chciałbym zobaczyć się z Imperetriksem von Kaiser-Czarskim -
odpowiedział równie uprzejmie Bolivar.
- Bardzo żałuję, ale mój pan przebywa obecnie poza domem. Czy zostawi pan
jakąś wiadomość?
- Ja zostawię - powiedziałem, wychodząc zza framugi.
To był naprawdę ładny robot. Wyższy ode mnie i zrobiony z dobrej
polerowanej stali. Odziany w białe szaty. Jego gałki oczne były pięknymi dużymi
diamentami. Obejrzał mnie dokładnie z góry na dół i z dołu do góry.
- Czy mogę zapytać więc, jaką wiadomość chce pan zostawić?
- Jest bardzo prosta. Odsuń się. Wchodzimy do domu - postąpiłem krok
naprzód, ale zostałem zdecydowanie zatrzymany w miejscu przez stalową rękę w
białej rękawiczce.
- Mam ścisłe polecenia, aby sprzeciwić się czemuś takiemu. Proszę opuścić to
miejsce.
- Nie opuszczę, a ty nie możesz mnie zatrzymać. Postąpiłem zdecydowanie
naprzód i robot puścił moje ramię.
Za to jego metalowa pięść huknęła mnie porządnie w szczękę prawym
prostym.
- Prawa robotyki! - zawołałem, rozcierając bolącą szczękę. - Robot nie może
zranić istoty ludzkiej.
- Ale ty nie jesteś istotą ludzką. Jesteś zamaskowaną obcą formą życia -
stwierdziła maszyna.
Bolivar tymczasem włożył stopę pomiędzy framugę a drzwi, aby nie można
było ich zamknąć. Robot nastąpił silnie na jego nogę. A następnie, kiedy Bolivar
odskoczył, trzasnął drzwiami.
- Jaauu! - wrzasnął mój syn, skacząc na jednej nodze.
- Dobrze powiedziane - zgodziłem się, cały czas rozcierając szczękę. - Mnie
ten robot też się chyba nie podoba.
Wyjąłem z kieszeni dekompozer wiązań molekularnych. Włączyłem go i
wyciąłem eleganckie kółko wokół zamka, które wypadło zgodnie z oczekiwaniami.
Weszliśmy do środka. Robot, który już odchodził, popatrzył w naszą stronę.
- Wejście jest zabronione. Spowodowaliście zniszczenie. Będę musiał wezwać
policję.
- My jesteśmy policją - wrzasnąłem. - Poruczniku, proszę pokazać mu swoją
odznakę.
Bolivar błysnął przepiękną fałszywą odznaką, którą od czasu przygody w
elektrowni zawsze nosił przy sobie.
- Mieliśmy doniesienia, że w tym domu mieszka niebezpieczny robot.
Bierzemy cię ze sobą.
- Nie wolno mi opuszczać tego miejsca. A wy musicie natychmiast wyjść.
- Prawo jest ważniejsze od twoich poleceń. Uderzyłeś mnie, a wiesz, że to
zbrodnia uderzyć istotę ludzką. Jesteś aresztowany.
- Znam prawo. Ale ty nie jesteś istotą ludzką.
- Przecież widzisz, że jestem! Tak jak widzisz, że ty zostałeś skonstruowany, a
to znaczy, że musiał też być konstruktor. Zostałeś stworzony przez ludzi i widzisz, że
ja jestem człowiekiem. Jestem więc członkiem rasy ludzkiej, która cię stworzyła. A
przecież zawsze należy słuchać poleceń stwórcy - wyjaśniałem, nie będąc pewien,
czy trafiają do niego argumenty teologiczne.
- Wiem, że nie jesteś człowiekiem. Mój pan poinstruował mnie, że wszyscy
ludzie na tej planecie są fałszywi. Są obcymi w przebraniu. Powiedział mi też, którzy
nieliczni ludzie są prawdziwi. A was wśród nich nie ma. Więc musicie opuścić to
miejsce. Jeśli nie, ostrzegam, że mam rozkaz niszczenia opornych obcych form życia.
Ruszyłem naprzód, a Bolivar poszedł w moje ślady. Rozeszliśmy się jednak w
przeciwnych kierunkach, stając w takiej samej odległości od robota. Ten zawahał się -
krótkie spięcie w procesie decyzyjnym. Nie wiedział, kogo chwytać pierwszego.
- Musicie wyjść. Wstęp zakazany dla fałszywych ludzi. Śmierć nastąpi bardzo
szybko.
Stanąłem za jego plecami, co nie było najszczęśliwszym wyjściem, bo
uruchomiło algorytm decyzyjny.
- Obaj musicie wyjść - obrócił się i złapał mnie. - Obcy nie mogą wchodzić do
mieszkania. Ty wszedłeś najdalej, więc zostaniesz wyrzucony pierwszy albo
uszkodzę twój mechanizm.
Najwyraźniej wszystko pasowało do jego żelaznej logiki, bo trzymał mnie w
stalowym uścisku już bez żadnych dalszych wahań.
- Ja wszedłem najdalej. - Bolivar przebiegł koło nas. - Najpierw musisz
wyrzucić mnie.
- Ci, którzy weszli najdalej, muszą być wyrzuceni pierwsi - powiedziała
maszyna. Puścił moje ramię i przytrzymał Bolivara.
- Ja wszedłem dalej, to mnie musisz wyrzucić - krzycząc, pobiegłem w
przeciwnym kierunku.
Robot trzymał Bolivara, ale jego głowa obróciła się w moją stronę.
- Najdalej! - powtórzyłem.
Rozległ się dziwny zgrzyt i miałem nadzieję, że to spięcie w jego obwodach
logicznych. Podszedł jednak do mnie, nie puszczając ręki Bolivara i ciągnąc go za
sobą.
- Hej - wrzasnął Bolivar, starając się wyrwać z uścisku. Robot zaś chwycił
teraz i mnie. A zatem koniec dyskusji. Wyjąłem więc dekompozer wiązań
molekularnych i uniosłem go w jego kierunku.
- Wiesz, co to jest? - zapytałem, machając urządzeniem przed diamentowymi
oczętami maszyny.
- Wiem.
- Więc przypomnij sobie resztę praw robotyki. Musisz zapobiegać zniszczeniu
własnego mechanizmu. Natychmiast nas puść albo stracisz ręce. A w dzisiejszych
czasach bezrękiemu robotowi ciężko znaleźć pracę.
Znów rozległ się ten dziwny dźwięk i stalowoszary gość puścił nas. Stanął bez
ruchu, a z jego głowy wydobyło się pasemko dymu.
- Dobra robota, tato. Wiesz, jak radzić sobie z dyskutantami, przynajmniej
jeśli są robotami. Teraz zobaczmy, co my tu znajdziemy.
Niewiele znaleźliśmy. Przeszukaliśmy pokoje jeden za drugim, ale wszystkie
były puste. Bolivar przejrzał też szafy, podczas gdy ja obejrzałem jeszcze werandę.
Nic.
- Nie ma też niczego, co by wyglądało na wejście do podziemi, nawet w tej
piwniczce z winem.
- Robot pewnie by wiedział.
- Wiedziałby, ale zdaje się, że spowodowałem u niego spięcie.
Potupałem w podłogę. Też nic podejrzanego.
- Jest jedno miejsce, którego nie sprawdziliśmy - mruknął Bolivar. - Nisza
obok basenu, z filtrem i ogrzewaczem wody.
Byłem tam, jeszcze zanim skończył mówić. Ale to miejsce również było
puste, jeśli nie liczyć sprzętu do czyszczenia basenu. I podłoga pod nim, też nie była
podejrzana.
- To musi być w domu - zadecydowałem. - Jestem pewien, że coś nam
umknęło. Obejrzymy całą podłogę, milimetr po milimetrze.
Tak też zrobiliśmy. Pokój za pokojem. Odsunęliśmy każdy mebel, zajrzeliśmy
pod każdy dywan, przesunęliśmy nawet lodówkę. Wciąż nic.
- Ostatni pokój - powiedział Bolivar z troską w głosie, zaglądając do środka. -
Sypialnia.
Najpierw zbadaliśmy łazienkę przylegającą do sypialni. Wszystkie urządzenia
były porządnie przymocowane do podłogi i ścian. Podłoga sypialni wykonana z
drewnianych klepek, które ciasno do siebie przylegały.... Też nic, niestety.
Łóżko znajdowało się na środku pokoju. Usiadłem na nim ciężko. Zmęczenie i
wiek dawały mi się jednak we znaki. Oparłem głowę w dłoniach. Byłem bardzo
znużony.
Zaraz, zaraz... a to co?
Co miało oznaczać to ciche szurnięcie jednej z nóg łóżka?
- Aha! - z tym okrzykiem wylądowałem na kolanach przy podejrzanej nodze.
- Tato, stało się coś?
- Stało, stało. Słyszysz to szuranie przy nodze? Tak jakby łóżko przesuwało
się w poziomie. O tak - pchnąłem silnie.
Nic się nie stało...
Na początku.
Potem usłyszałem metaliczne szczeknięcie i opór ustąpił. Upadłem na twarz
do przodu, kiedy łóżko nagle przesunęło się wraz z fragmentem klepek. Pod nim, tuż
przed moim nosem, był sterczący z ziemi uchwyt. Sięgnęliśmy po niego w tym
samym momencie, ale Bolivar jako młodszy był szybszy. Uchwycił i mocno
pociągnął.
Klapa bardzo gruba jak drzwi bankowego sejfu była dobrze zbalansowana od
dołu, więc uniosła się lekko. Ze środka wypadł strumień światła. Siedząca tam
Angelina uśmiechnęła się do nas. - Cóż za miłe spotkanie - powitała nas słodko.
Rozdział 25
Schodzimy! - krzyknąłem radośnie. - Bardzo proszę. Chętniej wprawdzie
dołączyłabym do was tam na górze, ale jestem nieco skrępowana. Widzicie gdzieś
jakiś przycisk albo gałkę.
- Tak, jest tutaj. Przycisk wbudowany w brzeg włazu.
- Wciśnijcie go - powiedziała Angelina i odsunęła się na bok. Nacisnąłem
zdecydowanie. Rozległo się coś w rodzaju odgłosu warkotu silnika i zmiany biegów,
a potem cała część podłogi zjechała powoli na dół, do znajdującego się tam
pomieszczenia. Wskoczyłem na ruchomą platformę niemal natychmiast, jeszcze szyb-
ciej zeskoczyłem, gdy zbliżyła się do dolnego poziomu i pędem pokonałem ostatnie
metry. Uchwyciłem w ramiona moją ukochaną żonę.
- Ja... też się... bardzo cię... szę... i to mimo że... tak wyglądam... ale
chciałabym... chciałabym też... oddychać...
- Przepraszam - rozluźniłem mój miażdżący żebra uścisk i uniosłem ją w górę
na rękach. - Dobrze się czujesz?
- Już tak. Ale co z Glorianą?
Poszedłem za jej spojrzeniem. W rogu pokoju leżał sztywny i nieruchomy
świniozwierz.
- Zagazował ją. Igor - powiedziała z przejęciem Angelina. - Czy ona... żyje?
Glorianą miała zamknięte oczy i szeroko otwarty pysk. Pochyliłem się nad
leżącym ciałem i próbowałem odgarnąć kolce.
Jednak w żaden sposób nie mogłem przedostać się pomiędzy nimi na tyle, aby
wyczuć bicie serca.
- Nie potrafię powiedzieć - przyznałem się do porażki. Angelina przejrzała
szybkimi ruchami swą torebkę i podała mi kosmetyczkę.
- Spróbuj tym.
Wziąłem kosmetyczkę z jej rąk, nieco zdezorientowany. Dopiero po
otworzeniu, pojąłem, co mam robić.
- Oczywiście - mruknąłem, wyjmując leżące na wierzchu lusterko. Ponownie
pochyliłem się nad nieruchomym ciałem świniozwierza i przytknąłem lusterko do
nozdrzy.
- Nic... Nie! Czekaj! Jest lekka mgła - wciąż żyje! Bolivar był już na dole i
przeszukiwał kieszenie swojego ubrania.
- Jeśli Igor użył gazu, to był to prawdopodobnie gaz usypiający. Nie sądzę,
aby Kaizi ufał mu na tyle, by dać mu jakąś prawdziwą truciznę. Weź antidotum.
Spryskałem sprayem oba nozdrza naszego ukochanego świniozwierza. Przez
chwilę nie było efektu. Ale nagle powieki Gloriany zadrgały. Otworzyła oczy.
Kwiknęła cichutko i próbowała wstać na nogi. Podrapałem ją za uchem i świat nagle
stał się weselszy.
Angelina pocałowała Bolivara w policzek.
- Miło znów was obu widzieć. Naprawdę nieźle się czuję. Ale myślę, że
poczułabym się jeszcze lepiej, gdybyście mnie od tego uwolnili.
Zadźwięczała długim cienkim łańcuchem, który przykuty był z jednej strony
do jej nadgarstka, a z drugiej do grubego metalowego ucha sterczącego z podłogi.
- Przepraszam! Nie zauważyłem! - dekompozer molekularny szybko się z tym
uwinął.
- To był pomysł Igora. Zjechał tu na dół, a wtedy Gloriana go zaatakowała.
Nieźle jej szło, dopóki nie wjechał z powrotem na górę poza jej zasięg. Kiedy wrócił,
miał ze sobą pojemnik z gazem. Załatwił ją, a potem zagroził mi, że i mnie spotka to
samo, jeśli nie założę sobie tych łańcuszków. To zresztą po to, abym nie mogła
sięgnąć ściany, nad którą trochę wcześniej pracowałam.
Wskazała głęboką rysę w ścianie. Zauważyłem fragment grubego
izolowanego kabla.
- Próbowałam się do niego dostać i spowodować jakieś spięcie. Jeśli zjawiłaby
się tu ekipa elektryków, może poszukując przyczyny awarii, znaleźliby też mnie.
Dopiero teraz ochłonąłem na tyle, by spokojnie rozejrzeć się po jej celi
więziennej. W suficie dostrzegłem małą otoczoną pancernym szkłem lampkę.
- Włączona cały czas - powiedziała Angelina, podążając za moim wzrokiem. -
Co nieco utrudnia spanie.
Łóżko, pojedynczy zlew, toaleta bez pokrywy. Automat z syntetycznym
żarciem. Spartańskie warunki. Mój gniew na Kaiziego wzmagał się. I tym razem był
to zupełnie chłodny i wykalkulowany gniew. Zapłaci za to, i to zapłaci sporo.
Bynajmniej nie pieniędzmi.
- Chodźmy stąd - powiedziała Angelina, pakując z powrotem swoją torebkę i
odwracając się w stronę platformy. - Z rozkoszą napiłabym się jakiegoś dobrego
drinka i zjadła coś porządnego. Miałam tu tylko tę maszynę z dehydrowanymi
syntetykami. Absolutne dno. Wstydziłam się, gdy musiałam karmić tym naszą słodką
Glorianę.
Gloriana chrząknęła potwierdzająco, słysząc swoje imię. Zresztą w ogóle
liczba słów, które poznawała, rosła z dnia na dzień.
Opuściliśmy wreszcie ten podziemny bunkier.
- Światło słońca - powiedziała Angelina. - Jak cudownie. Teraz musicie mi
opowiedzieć, co się działo na szerokim świecie, kiedy ja siedziałam w tej
zapomnianej przez wszystkich norze.
Bolivar odbył już rozmowę przez telefon, więc kiedy wyszliśmy z domu,
James właśnie pojechał samochodem. Jeszcze jedno radosne powitanie i wynieśliśmy
się z tego miejsca. W czasie gdy ja wprowadzałem Angelinę w obecną sytuację,
James podwiózł nas do jakiegoś leżącego na uboczu centrum handlowego. Zapar-
kował na tyle daleko od innych wozów, aby moja twarz nie wystraszyła dzieci, i
pokopytkował po jakieś żarcie na wynos. Niestety, najbliższy okazał się MacAlpo...
Ale to chyba nie zrobiło specjalnego wrażenia na naszych byłych więźniach,
bo Angelina pochłonęła Podwójnego Dobermana w równie błyskawicznym tempie,
co Gloriana podwójne smażone ziemniaki.
- No i to właściwie wszystko - doszedłem do końca mojej opowieści. -
Obligacje leżą sobie w ukryciu aż do czasu, kiedy się po nie pofatyguję. Myślę, że
Kaizi nawet jeszcze nie wie, że się uwolniłem. Teraz kiedy oboje wyrwaliśmy się z
jego szponów, musimy bardzo dokładnie opracować plan następnych posunięć.
- Zgoda - przytaknęła. - Pod warunkiem że będzie on przewidywał urwanie jaj
zarówno Kaiziemu, jak i jego uroczemu pomocnikowi.
- Igor jest w szpitalu, w tym samym, z którego właśnie wrócił James.
Zobaczył moją twarz i dostał ataku serca. Jeśli miał cokolwiek wspólnego z
morderstwem Iby, łatwo zrozumiesz, dlaczego tak się stało - nawiedził go duch
ofiary. Jak on się właściwie czuje?
James wzruszył ramionami.
- Jechał na stół, kiedy wyjeżdżałem. Doktor powiedział, że jest młody i silny,
więc ma szansę. Ale przez jakiś czas, sądzę, nie będziemy musieli się nim
przejmować. A na razie spójrzcie tutaj - zdobyłem te gazety w szpitalu. Tajemniczy
ogień - to z pierwszej strony. No i wciąż trwa śledztwo w sprawie sabotażu w
Swartzlegen.
Przeczytaliśmy uważnie artykuły, podczas gdy James skoczył po następną
porcję jedzenia. W końcu mieliśmy nieco zaległości na tym polu.
Kiedy wreszcie się najedliśmy, przeszliśmy do rozważań o przyszłości.
- Mam jedną istotną sugestię - powiedział James, oblizując ręce po
jamnikoburgerze i starając się przy tym nie szczekać. - Po pierwsze, tato. Nawet jeśli
twoja fałszywa blizna zejdzie z twarzy, i tak nie będzie to wyglądać najlepiej. Twoja
buźka już przybiera interesujący sinoniebieski kolor. Po drugie, mama też nie spędza-
ła ostatnio najmilszych dni, siedząc w tej celi. Sugeruję więc, abyście oboje wrócili
sobie spokojnie na tę wakacyjną planetę Elysium i pozwolili mnie i Bolivarowi
dokończyć dzieła.
- Popieram - Bolivar uniósł na chwilę głowę znad gazety, ale zaraz ponownie
zatopił się w lekturze.
- To naprawdę miło z waszej strony - odparła Angelina. - Ale sama mam tu
parę spraw do załatwienia.
- Ja też. Na przykład podjęcie z banku tych obligacji.
- Nie - powiedziała stanowczo Angelina. - Nie jesteśmy brokerami, a ryzyko
jest zbyt duże. Jestem przekonana, że tę sprawę powinniśmy sobie darować. Miałam
na myśli storpedowanie planów Kaiziego.
Zauważyłem, że Bolivar nie włącza się do naszej wymiany zdań.
Najwyraźniej znalazł coś bardzo interesującego w tych papierzyskach. Już miałem go
o to zapytać, gdy nagle zmiął gazetę w kulkę.
- Mam! - podrzucił w górę i wykrzyknął z entuzjazmem. To oczywiście
powstrzymało na chwilę naszą dyskusję...
- Wiem, o co właściwie chodzi Kaiziemu i jaki jest prawdziwy cel jego
machinacji.
Teraz już słuchaliśmy go z uwagą.
- Moja krótka, choć wielce interesująca, kariera bankiera osiągnęła właśnie
swój szczyt. Zanim więc wrócę do geologii lunarnej, trzeba wykorzystać to, czego się
nauczyłem. Te kawałki układanki zaczynają do siebie pasować. Aby dobrze
zrozumieć, o co chodzi, musimy wrócić do samego początku, kiedy to Kaizi złożył
Stalowemu Szczurowi propozycję nie do odrzucenia.
- Mogłem ją odrzucić, gdybym tylko zechciał. Angelina uniosła z
powątpiewaniem swe przepiękne brwi.
- Tak? Odrzuciłbyś cztery miliony kredytów dziennie?
- No, musisz przyznać, że ta oferta miała jednak pewne plusy.
- Kaizi wiedział dokładnie, co robi - jest manipulatorem pierwszej wody. A
taki zawsze rozegra sprawę w ten sposób, że frajerzy, którymi kieruje, sądzą, iż to oni
samodzielnie podejmują decyzje. Najpierw pieniądze, potem podsunięte dane, które
skierowały podejrzenia na Bolshoi Big Top i na siłacza Puissanto.
Skinąłem głową, krzywiąc się niechętnie.
- Fakt, to była niezła robota. Sądziliśmy, że do wszystkiego doszliśmy sami,
że odkrywamy rzeczy, o których Kaizi nie ma pojęcia. Sądziliśmy, że to my
wpadliśmy na trop prowadzący do cyrku. Podczas gdy w rzeczywistości to Kaizi nas
tam wiódł za nos. Zrobił tę robotę oczywiście dość pobieżnie i szczegółowe badania
na miejscu ujawniłyby to. Ale zanim to odkryliśmy, byliśmy już zapuszkowani na tej
planecie i właśnie zsuwaliśmy się po równi pochyłej. Ale dlaczego akurat ja? Co on
mógł mieć przeciwko mnie, nam, naszej rodzinie?
- Nic. Ale byłeś mu potrzebny, aby jego plany zakończyły się sukcesem. I tu
znowu wracamy do momentu, kiedy odkrył, że Bolshoi Big Top przyjeżdża na Fetor.
Biznesmeni na tej planecie są raczej prowincjonalni. Zadowalają się robieniem tu
niewielkich interesów w skali lokalnej, a potem konsumpcją zysków w luksusowych
warunkach. Ale nie Kaizi. On naprawdę prowadzi interesy w skali galaktycznej i wie,
co się dzieje poza tą prowincjonalną planetką. I sądzę, że kiedy miał tu przyjechać ten
cyrk, miał jakieś spore udziały w bankach albo korporacjach na innych planetach.
- Międzygwiezdne interesy? Inne planety? - zapytałem. W dalszym ciągu nie
mogłem zrozumieć, gdzie niby te kawałki układanki pasują do siebie.
- Wiedział, że ten cyrk jest tylko przykrywką dla federalnego śledztwa. Jestem
pewien, że miał już z nim do czynienia na jakiejś innej planecie. Wiedział więc, że
Puissanto jest inspektorem podatkowym. Wiedział, że GarGoyl organizuje Unię
Galaktyczną. Ja zaś przyjrzałem się temu cyrkowi jeszcze bliżej i dowiedziałem się,
że akrobatka Belissima pracuje dla Policji Federalnej. Kaizi wiedział więc, że nadejdą
złe czasy dla tych, którzy unikali podatków, łamali prawodawstwo socjalne, ukrywali
zyski, oszukiwali, inwestowali, zdobywając zastrzeżone informacje... Krótko mówiąc,
dla wszystkich prowadzących lewe interesy i podwójne księgi handlowe. Zbliżały się
kłopoty, a on miał zamiar zarobić na tym, że wiedział o tym wcześniej. Po pierwsze,
musiał znacznie pogorszyć sytuację ekonomiczną. I w tym właśnie miejscu
potrzebował Stalowego Szczura. Miałeś się znaleźć w tym miejscu, aby zostać
oskarżonym o przestępstwa, które Kaizi popełnił osobiście...
- A potem zostałem zmuszony do popełnienia kilku przestępstw osobiście.
Znów perfekcyjna manipulacja - uzupełniłem gorzko. - Ale - podrapałem się po
głowie -.. .wciąż nie rozumiem, jakie mu to ma przynieść korzyści. Fakt, zarobił na
tym obrobieniu własnego banku. Ale cała reszta...
- Tylko spójrzcie na kolumny finansowe - powiedział Bolivar, rozprostowując
zmiętą gazetę. - Spójrzcie na nagłówki. ”Akcje spadają. Strajki związkowe są
kontynuowane”... Albo to: ”Inwestorzy obawiają się gwałtownego spadku ceny
obligacji rządowych” i jeszcze ”Rynek derywatów szczytuje”, a najważniejszy jest
ten: ”Z obawy przed paniką związaną z wycofywaniem wkładów bank zamknięty na
długi weekend”. I jest to bank Kaiziego. Tym posunięciem nasz bankier wzmaga
panikę i masowe wycofywanie wkładów, a nie zapobiega temu.
- Słyszałem kiedyś o takich panikach - przyznałem - Ale...
- Ale już się nie zdarzają ze względu na interbankową kontrolę rynku
finansowego. Tylko że na tej planecie tego nie ma. Pamiętaj, że banki nie trzymają
wszystkich swych aktywów w gotówce. Zazwyczaj tylko ustalony procent. Reszta
jest na zewnątrz w formie kredytów, aby przynosić zysk w postaci stopy procentowej.
Więc jeśli nagle ludzie poczują się zaniepokojeni i zaczną masowo wycofywać
depozyty, bank nie będzie miał dla nich wszystkich pieniędzy. Jeśli to potrwa dłużej,
bank musi upaść.
- Ale co Kaizi może zyskać, jeśli doprowadzi do upadku swój bank? - wciąż
nic nie rozumiałem.
- Nie doprowadzi. Sądzę, że ściągnął całą potrzebną mu gotówkę z innych
holdingów. Ale taka panika rozprzestrzenia się jak zaraza. Na inne banki też ruszą
depozytariusze i one nie wywiną się z tego. W następnej kolejności zaniepokoi się
giełda. Inwestorzy zaczną się zachowywać histerycznie. I to wszystko skończy się w
jeden nieunikniony sposób. Przeczytaj to - podał mi gazetę, wskazując jeden z
nagłówków.
- Osłabiony kredyt Fetor osiąga nowe dno. Ale względem czego?
- Kredytu Galaktycznego. Kiedy przyjechaliśmy na planetę, kredyty miały
kurs jeden do jednego. Teraz po całym tym zamieszaniu kredyt Fetor spadł o
siedemnaście punktów. A to oznacza, że możesz kupić sto lokalnych kredytów za
osiemdziesiąt trzy Galaktyczne.
Światełko w mojej głowie wreszcie zabłysło.
- Teraz wyjaśniłeś mi coś, na co wcześniej w ogóle nie zwracałem uwagi. Nie
chodzi o banki. On ma też firmę brokerską!
- Słyszę tu różne uczone słowa - włączyła się Angelina - ale w dalszym ciągu
nie wiem, czym wy, finansowi geniusze, się podniecacie?
- To jest tak proste, że aż podejrzanie proste - odparł James. - Wiedział, że
wkrótce sytuacja ekonomiczna się pogorszy, więc pchnął ją zdecydowanie jeszcze
bardziej w dół. I to kilka razy. Najpierw były napady na banki, potem przerwa w
dopływie elektryczności. Teraz się wyprzedaje i odkupi kredyty Fetor po niższej
cenie.
- On gra na zniżkę kursu! - wykrzyknęliśmy równocześnie jak
zsynchronizowane roboty. - Stawia na szali cały swój majątek, licząc na dalszy
spadek kursu kredytu Fetor. Jeśli tak się stanie, być może spowoduje zapaść
ekonomiczną, ale sam zarobi miliardy!
- Dokładnie tak - powiedział nasz finansowy geniusz Bolivar, zacierając z
uśmiechem ręce. - A skoro już poznaliśmy zasady tej gry, ograjmy Kaiziego.
Oskubiemy do czysta. Uderzymy tam, gdzie najbardziej go zaboli.
- Czyli w portfel - powiedziała Angelina. - Ale w czasie, gdy wy będziecie bić
go tam, ja nie mam zamiaru zapomnieć o osobistych urazach - dotknęła ręką bandaży
na mojej pokiereszowanej gębie - i uderzę go w inne miejsce, o którym już
wspominałam. Dlatego zajmijcie się chłopcy stanem jego konta, a ja zajmę się nim
samym.
Kiedy wracaliśmy na lotnisko, w samochodzie panował zupełnie nowy duch.
Wesoła atmosfera towarzyszyła nam także podczas lotu helikopterem do Fetorville.
Nawet Gloriana zdawała się dobrze bawić podczas pierwszego w jej życiu lotu.
Jednak po chwili zastanowienia, gdy pozostali wciąż snuli na głos radosne
plany zemsty, ja zacząłem wpadać w coraz większą depresję. Chłopcy nie zauważyli
mojego nagłego zamilknięcia, ale Angelina tak. Zaniepokoiła się.
- Chcesz jakiś środek przeciwbólowy? - zapytała z troską.
- Nie - odpowiedziałem, chociaż przydałby się, taki w płynie, dla zwalczenia
depresji. Przyszła mi bowiem do głowy całkiem niewesoła, więcej - odpychająca
myśl.
- Bolivar? - Odwrócił się do mnie. - Jak wiele czasu potrzebujesz na
zastawienie tej pułapki finansowej na Kaiziego?
- Dzień, góra dwa. A czemu pytasz?
- Bo to, niestety, znaczy, że muszę powrócić do mojego więzienia w
magazynie. Jeśli Kaizi zobaczy, że zwiałem, i że mogę go teraz przyszpilić za
morderstwo i rabunki, prawie na pewno zwinie manatki i wyniesie się stąd.
Zapadła cisza.
- Nie pozwolę ci na to - odezwała się w końcu Angelina.
- Obawiam się, że musisz. Ale to nie będzie aż takie niebezpieczne. Zanim
tam pójdę, napiję się i zjem coś. Potem tylko założę kajdanki i poczekam na
odwiedziny mojego pryncypała. Myślę nawet, że sprawi mi to przyjemność.
Manipulowanie wielkim manipulatorem. Jeśli dobrze to rozegramy, nie będzie miał
pojęcia, że ktoś robi mu koło pióra.
Rozdział 26
Zanim udaliśmy się do magazynu, Bolivar zadzwonił do Kaiziego. Jego
sekretarka powiedziała nam jednak, że jest zbyt zajęty, aby podejść do telefonu.
Założę się, że był! Nie co dzień w końcu doprowadza się do ruiny gospodarkę
planety.
Na lotnisku helikopterów w Fetorville znaleźliśmy mały przytulny bar.
Usiedliśmy przy stoliku i złożyliśmy zamówienia. W tym czasie Bolivar poszedł
załatwić formalności związane ze zwrotem helikoptera. Ściśle bezalkoholowe napitki
od MacAlpo zostawiły w moich ustach nieprzyjemny posmak. Toteż musiałem go
szybko zmyć podwójnym Rotguttem z lodem. Angelina, co było dość rzadkie,
przyłączyła się do mnie. Dopiero w następnej kolejce przerzuciła się na swoje
ulubione białe wino.
- Teraz potrzebujemy planu i listy zakupów - powiedziałem i wcisnąłem
przycisk zamawiający następnego drinka. James rozłożył na stole swój minikomputer
i pisał pod moje dyktando.
- Zestaw do charakteryzacji, aby przywrócić mojej gębie poprzedni wygląd po
zdjęciu bandaży. Nowe kajdanki... i jeszcze nowa rura i łóżko, aby zastąpić te, które
zniszczył Bolivar.
- I jedno z tych miniaturowych urządzeń podsłuchowych - dodała Angelina. -
Abyśmy mogli słyszeć, co się u ciebie dzieje, kiedy pojawi się Kaizi. James,
chciałabym, by ty i twoja karta kredytowa poszli ze mną na małe zakupy. Muszę
kupić sobie komplet nowych ciuchów.
- Będziemy potrzebowali kupę szmalu, żeby móc inwestować na rynku -
powiedział Bolivar, dosiadając się do stolika. - Dam sobie radę w tych operacjach
walutowych, tylko jeśli będę miał spore fundusze.
- Tutaj musi wejść Banco Cuerpo Especial - uznałem. - Ponieważ jest
bezpośrednio zarządzany przez Korpus Specjalny, więc jeśli będziecie mieli
jakiekolwiek kłopoty z wyciśnięciem z niego kredytów, zwróćcie się o autoryzację do
Inskippa. Możecie powołać się na mnie.
Bolivar wziął taksówkę do banku, a James opuścił nas z listą zakupów w
kieszeni. My zaś z Angelina zostaliśmy w ciepłym i bezpiecznym barku, czekając na
jego powrót. Zamówiłem następnego drinka.
- Kiedy już przepuścimy Kaiziego przez pralnię, należy nam się długi
wypoczynek w jakimś słonecznym miejscu.
- Też o tym marzę... na początek. Ale planowałam też w znacznie dłuższej
perspektywie.
- To znaczy?
- To znaczy, że uważam, że w naszym wieku powinniśmy pomyśleć o nieco
spokojniejszym trybie życia.
- Co? Opuścić show-biznes?
- Tak. Show-biznes i w ogóle wszystkie te lewe interesy, w których tkwimy
od tylu już lat. Powieszę na ścianie spluwę, jeśli ty odłożysz też wytrychy.
Roześmiałem się... a potem zrozumiałem, że jest śmiertelnie poważna.
Zastanowiłem się nad przyszłością w bujanym fotelu... lepsze niż wózek inwalidzki.
- Ale czy to nie będzie... hmm, nieco nudne?
- Nonsens. Będziemy podróżować. Jest wiele planet, na których jeszcze nie
byliśmy, wiele potraw, których nie próbowaliśmy...
- Wiele drinków, których nie piliśmy!
- No widzisz, zaczynasz rozumieć - uśmiechnęła się szczęśliwa. - Ja się nie
skarżę, Jim. Wiesz, że to nie w moim stylu. Ale siedząc w tym lochu, miałam sporo
czasu, żeby pomyśleć o przyszłości. O tym chociażby, że nie chciałabym, aby coś
takiego znów się powtórzyło.
- Kiedy leżałem przykuty do łóżka, czekając na śmierć z głodu i pragnienia,
snułem podobne rozważania.
- No właśnie, to mam na myśli. Nigdy nie powinniśmy już dać się tak wrobić.
Przemyśl to.
- Przemyślę. Obiecuję. Jak tylko zakończymy sprawy z Kaizim.
- Oczywiście. To musimy skończyć. A potem odejść, nie oglądając się za
siebie.
W drzwiach pojawił się James. Wezwał nas gestem. Głoriana obudziła się i
przeciągnęła. Poszliśmy ku niemu z Angeliną, trzymając się za ręce... Jednak bardzo
mi brakowało tego poczucia bliskości.
Muszę przyznać, że kiedy zbliżyliśmy się do magazynu, czułem nieco
niechęci na myśl o tym, co miało nastąpić. Czekaliśmy na zewnątrz, zanim James
omiótł dokładnie całe pomieszczenie i przyniósł wszystkie pluskwy w ekranowanym
pojemniku. Nie mogę powiedzieć, abym szalał z entuzjazmu, gdy na moich nad-
garstkach znów zatrzasnęły się kajdanki. Angelina też nie była szczęśliwa, gdy
przystąpiła do charakteryzacji mojej stłuczonej gęby. Kiedy skończyła, wyglądałem
jednak znacznie gorzej. Przyglądała się przez moment swemu dziełu. Potem
zmarszczyła brwi.
- James, zmieniłam zdanie, jeśli chodzi o te zakupy. Złapię taksówkę do tego
hotelu, w którym jesteście z Bolivarem. Wezmę długą kąpiel i odpocznę. Wykąpię też
Glorianę - jej również się to należy. Chcę natomiast, żebyś ty został tu na wszelki
wypadek w pobliżu. Zapomnimy o całej zemście, pieniądzach i wszystkich planach,
jeśli to ma narazić ojca na jakieś niebezpieczeństwo. Rozumiesz?
- Jasno i wyraźnie. Zostanę w pobliżu z odbiornikiem tej pluskwy
przyklejonym do ucha, ale nieco dalej od magazynu. Będziemy w kontakcie dzięki
temu - pokazał mi coś, co wyglądało jak ziarnko ryżu. - Trzeba włożyć do ucha i jest
praktyczne niewidoczne. Połączenie w obie strony, niezła robótka.
Podał mi przyrząd, który zaraz zainstalowałem.
Angelina dokonała cudu roboty charakteryzatorskiej, doprowadzając moją
twarz do opłakanego stanu. Kiedy trzeba było się zbierać, James ponownie
porozkładał wszystkie urządzenia podsłuchowe Kaiziego. Angelina gestem
przekazała mi pocałunek i wyszli.
Nie wiem, czy uderzył mnie gwałtowny atak depresji, czy też podziałały
wszystkie wypite drinki, ale zasnąłem w kilka sekund.
Po nieokreślonym czasie dość odrażających snów, obudził mnie jakiś głos
szepczący do mego ucha. Zdaje się, że tam był ulokowany komunikator?
- Wygląda na to, że samochód Kaiziego zbliża się do magazynu.
Tak. To był głos Jamesa.
- Która jest godzina? - nie mówiłem zbyt głośno. Szeptałem te słowa, niemal
nie otwierając ust. Mimo to James słyszał mnie dobrze.
- Prawie świt. Na pewno potem pojedzie na cały dzień do banku.
- I wiemy dlaczego. Pozostań na nasłuchu.
- Dobra.
W razie niebezpieczeństwa mogłem teraz otworzyć kajdanki, ale miałem
nadzieję, że nie będzie takiej potrzeby. Jeśli uda mi się to dobrze rozegrać jeszcze
przez jakiś czas, załatwimy Kaiziego jego własną bronią. Usłyszałem otwieranie i
zamykanie zewnętrznych drzwi. A potem kroki i stukot klamki, kiedy otworzyły się
drzwi do mojej celi. Odwróciłem głowę.
- Spragniony, Jim? - spytał Kaizi. On też miał czerwone i podkrążone oczy.
Dniami i nocami pracował teraz nad swym planem. Ale mimo to zostało mu dość
energii na te sadystyczne zabawy. Nie odpowiedziałem, ale postarałem się wydać z
siebie suchy kaszel.
- I co, dostarczysz mi te obligacje? -Wody...
- Oczywiście.
Powrócił z kubkiem. Wyciągnął go w moim kierunku... a potem wylał
zawartość na podłogę.
Teraz grałem już pełną gębą, ciężko dysząc i jęcząc. Sprawiało mu to frajdę.
- Obligacje?
- Dosta... nę... je... - wyrzuciłem z siebie ledwie dysząc. Dostałem w nagrodę
pół kubka tej śmierdzącej wody. Tyle, by utrzymać mnie przy życiu. Spojrzał na mnie
zimno.
- Nie wierzę ci - powiedział. - Jim di Griz nie poddaje się tak łatwo. Przez
kilka najbliższych dni będę zajęty. Sądzę więc, że aby zdobyć obligacje, poczekamy
na następną dostawę papieru.
Opadłem na łóżko ciężko dysząc, co wywołało uśmiech na jego twarzy.
- Może podam ci jeszcze trochę wody, ale ani odrobiny jedzenia. Chcę żebyś
osłabł, ale musisz jeszcze pożyć. Myślę, że za jakiś tydzień będziesz już grzeczny.
Jeśli nie, poczekamy kolejny tydzień. A ja dostarczę ci kilka interesujących filmów z
twoją żoną w roli głównej.
Zadrżałem całkiem przekonująco.
- Nawet ty pękniesz, Jim, gwarantuję ci.
- Zgnij w piekle - zdołałem wykrztusić, kiedy już wychodził.
Musiałem sprawić mu sporo sadystycznej przyjemności swoim stanem. On
sprawił mi nie mniejszą radość. Zebrałem ponownie wszystkie te pluskwy rozsiane
wokół i chciałem wsadzić je do ekranowanego pojemnika. Po namyśle jednak
rozsiałem je z powrotem. Stałby się bardzo podejrzliwy, gdyby nagle przestały na-
dawać.
- Chodź i zabierz mnie James - powiedziałem prawie niesłyszalnym szeptem,
w sam przekaźnik. - Scena jest przygotowana do ostatniego aktu.
James otworzył drzwi do pokoju hotelowego tak cicho, jak tylko mógł, ale
Angelina już nie spała. Siedziała na kanapce, bardzo ponętna w męskim szlafroku
kąpielowym. Wyglądała przez okno na zadymiony wschód słońca w przemysłowym
mieście.
- Tam na stole jest gorąca kawa.
- Cudownie! - łyknąłem duszkiem dwie filiżanki, a potem przesunąłem
dzbanek do Jamesa. - Kaizi był i poszedł. Ma sadystyczny zamiar pozostawienia mnie
w tym magazynie, aż skruszeję. Zanim znowu znajdzie czas, by o mnie pomyśleć,
przekona się, że ma znacznie więcej problemów, niż sądził. - Podrapałem się w
policzek, ponieważ moja fałszywa blizna zaczynała lekko się luzować. - Zmyję tę
charakteryzację i chyba też tę bliznę, o ile pod spodem ocalał jakiś kawałek mojej
prawdziwej skóry. Czy ktoś byłby tak uprzejmy i zadzwonił po wielkie śniadanie?
Gloriana wykąpana i wysuszona chrapała sobie radośnie w swym koszu. Nie
obudziła się nawet, gdy doprowadzałem do porządku swoją twarz, i brałem
odświeżający prysznic. Kiedy wyszedłem z łazienki w szlafroku, stół był już
zastawiony.
- Pszn - powiedziałem z pełnymi ustami.
- Najpierw przełknij, potem mów - poradziła mi Angelina. Przełknąłem i
złapałem oddech, a potem westchnąłem z satysfakcją.
- Brakuje mi teraz tylko cygara.
- Znam wszystkie twoje nałogi - powiedział James, podając mi małe pudełko.
- I chyba dobrze je zaspokoiliśmy - dodała Angelina. To prawda. Mogłem być
szczęśliwy, że mam taką żonę i takich synów, nie wspominając już o synowych.
- Gra na chodzie?
- Na szybkim chodzie. Powiedziałbym nawet, że galopuje ku linii mety.
Kredyt Fetor po dzisiejszym otwarciu spadł poniżej historycznego dna. Wszyscy są w
panice, za wyjątkiem nas i Kaiziego. Kiedy skończy się dzisiejszy dzień, będzie
najbogatszym człowiekiem na tej planecie.
- Tak sądzi - powiedziała Angelina. - A co potem?
- Nad tym już pracuje Bolivar - spojrzał na zegarek. - Zanim kurtyna opadnie,
mamy jeszcze kilka godzin czasu. Zostawię was chyba tutaj.
- Tak. Z tym że będę potrzebował nowych ciuchów - powiedziałem, drapiąc
się po swędzącej pozostałości po bliźnie.
- Ja się tym zajmę - odparła Angelina, wstając. - Pamiętaj, że policja
poszukuje człowieka z twoją obecną twarzą. Zrobię przy okazji zakupy dla siebie.
James, pójdziesz ze mną?
- Przykro mi. Chętnie pomógłbym ci wydać trochę pieniędzy, ale mam coś
pilnego do zrobienia. Wzywają mnie problemy z komputerem w banku. Ale
otworzyłem ci bezlimitowe konto w sklepie Sharrodsa.
- To powinno wystarczyć - spojrzała na mnie ostro. - Nie pij i nie pal za dużo,
kiedy mnie tu nie będzie.
- Nigdy w życiu. Co najwyżej jedno cygaro i łyczek wina. Potem wszyscy
wypijemy słodki likier za sukces.
- To mi się podoba - podsumował James, wychodząc.
Właściwie dobrze, że zostałem sam. Byłem zmęczony i obolały w bardzo
wielu miejscach. Ale szczęśliwy. I byłem pewien, że Angelina, która szalała teraz w
supermarkecie, podzielała to ostatnie uczucie. Chłopcy chyba też, zajmując się tym,
co lubią, a przy okazji oskubując wszystkich tych pazernych kapitalistów, i osaczając
niczego nie podejrzewającego Kaiziego. Włączyłem jakąś kojącą nerwy muzyczkę, a
potem poszukałem w barku jeszcze bardziej kojącej nerwy butelki.
Pomyślałem o zbliżających się wakacjach i o tych leniwych słonecznych
dniach, i absolutnym minimum wysiłku... No, może tylko tyle, żeby zgłodnieć na
obiad.
Pytanie tylko, jak długo to wytrzymam, zanim wścieknę się z nudów?
Naprawdę miałem nieco bardziej skomplikowaną osobowość. No, moglibyśmy za to
pochodzić częściej do teatru, do opery... Chyba nie... Wzdrygnąłem się na myśl o
świdrującej mózg sopranowej arii jakiejś rozhisteryzowanej baby. Czy nie będzie
mnie korciło, aby wrócić do poprzedniego życia? Może zacznę wymykać się po
kryjomu w nocy z wytrychem, aby otworzyć jakiś mały domowy sejf? Przerwałem w
tym momencie rozmyślania, bo zaczęło je zakłócać czyjeś głośne chrapanie. Moje.
Otrząsnąłem się i nalałem sobie kolejnego drinka. Postanowiłem na razie nie wracać
do marzeń o przyszłości. Poczekaj Jim, aż skończysz obecną robotę.
Angelina wróciła koło południa, dowodząc całym szwadronem robotów
transportowych. Zakupy zostały złożone na wielki stos pośrodku pokoju, a roboty
odprawione. Wkrótce też cały pokój zaśmiecały puste opakowania. Angelina
pokazywała mi z dumą swe zakupy. Nie tylko świetne ciuchy, które kupiła dla siebie,
ale też luźne sportowe ubranka dla mnie.
Przebraliśmy się i czekaliśmy niecierpliwie, aż otworzą się wreszcie drzwi do
naszego pokoju i wróci James.
Nareszcie.
- Jak idzie? - zapytałem go.
- Wszystko zgodnie z planem - odpowiedział stojący w drzwiach Kaizi. W
ręku trzymał wielką, wymierzoną w nas, spluwę.
Rozdział 27
Takie rzeczy zdarzały mi się na tyle często, że moje ciało niemal bez udziału
świadomości wykonywało pewną sekwencję ruchów. I dobrze, bo mój mózg nie
zdążyłby w tak krótkim czasie przeanalizować tej nowej, niezbyt szczęśliwej sytuacji,
w jakiej się znaleźliśmy. Zazwyczaj zestaw czynności był dość prosty: skok za sofę,
wyskok szczupakiem do łazienki, wytrącenie pistoletu, rzut w napastnika lampą,
okrzyk - uważaj za plecami! No jednym słowem, normalne reakcje. Ale chociaż moje
mięśnie napięły się błyskawicznie do akcji, mój świadomy umysł zdołał je jednak
powstrzymać w ostatniej chwili. Zrobiłem głęboki wydech i opadłem spokojnie z
powrotem na krzesło...
Bo on nie mierzył w ogóle we mnie. O tak, na mnie patrzył z tym swoim
zimnym uśmiechem, ale pistolet był wymierzony w Angelinę. Zabił już wcześniej
człowieka. Wiedziałem więc, że nie zawaha się, by zabić znowu.
- Bardzo rozsądnie - powiedział. - To byłaby okropna strata, ale z pewnością
do niej strzelę, jeśli będziesz wykonywać jakieś podejrzane ruchy. Za pierwszym
strzałem tylko nieco zepsuję jej urodę, ale za drugim, jeśli to cię nie powstrzyma,
strzelę, aby zabić. A teraz wstańcie oboje i idźcie na kanapę. O tak. Proszę. Bardzo
ładnie.
Angelina usiadła sztywno z rękami zaciśniętymi na torebce, ja zaś opadłem
obojętnie z rękami w kieszeniach, w których szukałem czegokolwiek, co mogłoby
posłużyć za broń. Ale były to, niestety, nowe spodnie, więc wszystko, co znalazłem,
to tylko kawałek papieru z napisem ”pakowane przez Moshi Laini”.
Kaizi postąpił krok naprzód i zamknął za sobą drzwi. Ani jego wzrok, ani lufa
pistoletu nawet na moment nie przestały w nas przy tym mierzyć. Wciąż czujnie i
powoli podszedł do fotela i usiadł w nim.
- Co zrobiliście z Igorem? Nie skontaktował się ze mną o umówionej porze.
A więc nic nie wiedział. Należało grać na czas. Im dłużej będę z nim gadał,
tym więcej mam czasu na wymyślenie jakiegoś sposobu wyjścia z tego impasu.
- Nawet go nie dotknęliśmy. O ile mi wiadomo, wciąż jest w Słonecznym
Mieście - właściwie powiedziałem prawdę. Ale nie uwierzył mi jednak.
- Bez tych gierek, di Griz. On tam pojechał, bo twoja żona sprawiała pewne
kłopoty. I nie zameldował się z powrotem. Potrafię okaleczyć równie umiejętnie, jak
zabić. - Pistolet wypalił stłumionym przez tłumik pyknięciem i kula wybiła dużą
dziurę w wałku kanapy, na którym Angelina opierała łokieć. - To było ostatnie
ostrzeżenie. Mów!
Powiedziałem więc i to szybko.
- Byłem tam i widziałem, jak opuszcza dom. Pamiętaj, że wciąż byłem
ucharakteryzowany na Ibę. Zobaczył mnie, zareagował zbyt panicznie i rozbił się
ciężarówką. Pewnie dlatego, że miał coś wspólnego ze zniknięciem prawdziwego Iby.
- Kaizi nie zareagował na tę sugestię. - Myślę, że moje nagłe pojawienie się, było dla
niego szokiem. Więc dostał dość rozległego zawału serca.
- Zabiliście go! - uniósł broń.
- Nie! Wciąż żyje. Był operowany. Ma bypassy i jest na intensywnej terapii.
Zadzwoń do szpitala, jeśli mi nie wierzysz.
Nie wierzył. Ale jednak zadzwonił. Co było zresztą wielce interesujące.
- Tak, przyjęty dzisiaj. Dobrze się czuje? Aha. Ja? Jestem jego bratem. Proszę
zapewnić mu jak najlepszą opiekę i przesłać mi rachunek.
- Bratem? - zapytałem, kiedy się wyłączył.
- Tak. Nasza matka była technikiem przy rentgenie. I coś stało się z jej genami
na skutek napromieniowania podczas małej awarii. Z takich zmutowanych genów
może powstać geniusz... albo Igor.
- Czy nie powinieneś być teraz w banku i zarabiać pieniędzy? - zapytała
Angelina. - Zamiast odgrywać tu gangstera...
- Jeśli sądzicie, że nie wiem nic o waszych machinacjach w Banco Cuerpo
Especial, to jesteście w błędzie. Jeśli nawet coś udało wam się zdziałać, to tylko mi
pomogliście. Będziecie bezpieczni tak długo, jak długo słuchacie moich poleceń.
- A potem po prostu nas zabijesz - uzupełniła Angelina. Skinął głową.
- Tak, to możliwe. Ale tak długo, jak jesteście żywi, możecie mieć nadzieję,
że unikniecie tego losu. A teraz dajcie mi się zastanowić, jak należałoby to rozegrać.
Tworzycie kochającą się parę. Ale ty, Angelino, jako kobieta, jesteś, mam nadzieję,
bardziej uczuciowa. Więc będziesz kierować się emocjami. Dlatego też irracjonalnie
wierzysz, że jednak możesz wydostać się z tej opresji. Zadzwoń do swego syna
Jamesa i przekaż mu moje instrukcje. Użyjesz tego telefonu, ponieważ nie może być
podsłuchany.
Wyciągnął aparat z kieszeni i rzucił go na kanapę. Angelina zignorowała to.
- Dlaczego miałabym to zrobić?
W odpowiedzi padł strzał. Poczułem przenikliwy ból w ramieniu. Zacisnąłem
odruchowo dłoń na ranie i patrzyłem jak krew wypływa spomiędzy moich palców.
- Telefon - powiedział.
Wystukała numer, nie patrząc na mnie ani przez moment. Była spokojna i
skupiona, chociaż przeraźliwie blada.
- James di Griz. Tak, wiem, że ma spotkanie. Powiedz mu, że dzwoni matka i
że to jest bardzo pilne. Oczywiście, że masz mu przerwać. Co znaczy zabronił?
Młoda damo, jeśli natychmiast nie wezwiesz go do telefonu, pójdę tam osobiście i
wydrapię ci oczy.
Czekała. W ciszy i spokoju. Nigdy dotąd nie zwracała się do nikogo w ten
sposób. Więc chociaż na zewnątrz była jak lód, wiedziałem, że w środku w niej się
gotuje.
- Tak, James bardzo ważne...
- Powiedz mu, że ma zrobić następujący transfer funduszy do mojego banku...
- Mam dla ciebie pewne instrukcje. Jest tutaj Kaizi z bardzo dużą spluwą i
mam powody przypuszczać, że nie zawaha się jej użyć. Chce, abyś dokonał pewnego
transferu...
Dalej wypadki potoczyły się bardzo szybko. Rozległa się pojedyncza głośna
eksplozja wystrzału i w drzwiach wyjściowych pojawiła się wielka dziura. Kaizi
zeskoczył z fotela, przez moment tracąc nas z celownika. Ja skoczyłem ku niemu
gwałtownym susem. Angelina rzuciła torebką, mierząc w pistolet.
Raz jednak Kaizi zdążył strzelić, ale już ułamek sekundy później trzymałem
go za nadgarstek swoją zakrwawioną ręką. Pistolet strzelał raz za razem, ale w sufit, z
którego zaczęły odpadać kawały tynku. Potem Kaizi wrzasnął z bólu, kiedy wysoki
obcas Angeliny przyszpilił do podłogi jego rękę. Obudzona tym zamieszaniem
Gloriana rzuciła się z kłami na nogę bandziora. Dalsze wrzaski Kaiziego zostały
przytłumione, gdy na jego szyi zacisnęły się ręce Jamesa. Pistolet wysunął się z
bezwładnych palców bandyty.
Upłynął zaledwie ułamek sekundy od pierwszego strzału i pojawienia się
Jamesa w drzwiach wyjściowych do momentu, kiedy siedział na naszym wrogu i
przyduszał go skutecznie do podłogi.
Walka była wygrana. Gloriana uznała smak nogi Kaiziego za ohydny, bo
wypluła jakieś kawałki jego skóry i zaczęła wycierać ryjek o dywan. Angelina
tymczasem stanowczo odprowadziła mnie na sofę i przycisnęła umiejętnie palcem
krwawiącą tętnicę. W drugiej ręce miała telefon i mówiła do słuchawki całkowicie
spokojnym tonem głosu.
- Już w porządku, Bolivar. James jest z nami i poradził sobie z Kaizim.
Zadzwonię za kilka minut.
- Skąd wiedziałeś? - zapytałem Jamesa.
- Transmiter w twoim uchu. Wciąż pracuje. Byłem tu już w kilka sekund po
usłyszeniu jego głosu. Ale czekałem na stosowny moment. Zaskoczenie jest zawsze
dobrą bronią.
- To fakt - przyznała Angelina. - A teraz zejdź już z tego nieprzytomnego
śmiecia, na którym siedzisz, i podaj mi prześcieradło z łóżka.
- No właśnie - powiedziałem. Zabrzmiało to raczej słabo. Angelina delikatnie
pogładziła mnie po twarzy wolną ręką. - Nie martw się, zaraz wszystko będzie
dobrze.
Miała rację. James podarł prześcieradło na paski, a Angelina zrobiła mi
opaskę uciskową, która powstrzymała krwawienie.
- Pomogę ci przejść do sypialni - zaofiarował się James. - Zaraz tu może być
trochę tłoczno.
- Nie potrzebuję żadnej pomocy - powiedziałem wstając i bezwładnie
zawisłem na jego wyciągniętej w porę ręce. Powoli poszliśmy do sypialni, a Gloriana
podreptała za nami. Łóżko było miękkie... A rana zaczynała właśnie pulsować
potwornym bólem.
- Potrzebujesz jakiegoś antybiotyku i środka przeciwbólowego -
zadecydowała Angelina.
- Środek przeciwbólowy jest w barku. Wolę taki, niż truć się prochami.
Z salonu dobiegły podniesione głosy. Wyszła szybko, zamykając za sobą
drzwi. Po chwili jednak wróciła, niosąc upragnioną butelkę i szklane naczynie.
- Nie za dużo - powiedziała.
- Skąd - odparłem, opróżniając pierwszą szklankę. - Co tam się dzieje?
- Sporo zamieszania. Pojawiła się ochrona i James nakazał, aby wezwali
policję oraz doktora. Powiedział, że Kaizi się tu włamał i próbował nas obrabować.
No i że cała ta krew to z jego poszarpanej nogi. - Miałem na ten temat nieco inne
zdanie. - Ludzie mieszkający nad nami podnieśli alarm, kiedy pocisk Kaiziego przebił
podłogę. Szczęśliwie nikogo nie zranił. Była tu też straż ogniowa, ale tych
odprawiliśmy. Jak przyjdzie doktor, wezmę od niego lepszy środek przeciwbólowy.
Bądź tak miły i powiedz Bolivarowi, co się dzieje.
- Dobrze, zrobi się - kilka łyków i już byłem w stanie mówić przez telefon.
Bolivar zdawał się zaniepokojony.
- Nie martw się. Mieliśmy uzbrojonego gościa, ale już nie jest uzbrojony, i nie
jest już gościem. James go załatwił.
- Kto to był?
- Uwierzysz, że Kaizi? Śledził nas w jakiś sposób.
- To niemożliwe. Mamy agenta w banku. Kaizi jest tam od wczoraj i nie
wychodził ani przez moment.
- Ale... - zapomniałem języka w gębie. Na szczęście Bolivar myślał logicznie.
- Musi być dwóch Kaizich! To by wyjaśniało wiele rzeczy. Mogą być
bliźniakami, jak Bolivar i ja. Muszę kończyć, wracam do niszczenia tutejszej
gospodarki. Bądźcie w kontakcie.
Nadeszła Angelina i ostrożnie zamknęła za sobą drzwi, ucinając tym samym
gwar jeszcze większej niż poprzednio liczby głosów.
- Policja, ubezpieczenie, doktor... przekupiłam go, żeby to dostać... i jeszcze
Puissanto.
- Kaizi wciąż jest w banku, mimo że leży teraz tam obok na podłodze.
- Podnieś rękę - władowała mi płynny antybiotyk na ranę.
- Bolivar sądzi, że jest dwóch Kaizich.
- Bardzo możliwe. To by wyjaśniało, w jaki sposób wsadził mnie do celi, a w
tym samym czasie negocjował z tobą. Zawsze sądziłam, że w nim jest coś
podejrzanego.
- Podejrzanego? Że jest ich dwóch? Nigdy mi nie powiedziałaś.
- To tylko kobieca intuicja. Chciałam się upewnić. - Ponownie zacisnęła
bandaż elastyczny wokół rany, a potem w jej ręku pojawiła się strzykawka.
Wstrzyknęła mi środek przeciwbólowy i nagle wszystko stało się takie odległe,
zamglone i spokojne. Nawet nie zdobyłem się na protest, gdy zabrała mi butelkę.
Leżałem zrelaksowany, kiedy powoli spośród mgły wynurzyła się potężna sylwetka
Puissanto.
- Wpakowałeś się w niewielkie kłopoty - powiedział. Patrzył na bandaż i krew
na moim ubraniu.
- Lekka rana. Powinieneś zobaczyć tego drugiego.
- Widziałem. Dobra robota. Ale jego kariera i tak już zmierzała do końca. Jego
i jego brata.
- Bliźniacy?
- Nie. Ten tutaj jest starszy. Ale zrobili lekkie poprawki plastyczne, aby być
identyczni. Pomaga im to w międzygwiezdnych oszustwach. Poszukujemy ich za
unikanie płacenia podatków już długi czas. Cieszę się, że wreszcie ich wykurzyłeś.
- Co się z nimi stanie?
- Sporo rzeczy. Mój departament w urzędzie podatkowym współpracował z
niektórymi tutejszymi władzami podatkowymi i policjantami. Ich najmłodszy brat,
ten w szpitalu, już został oskarżony o współudział w morderstwie człowieka o
imieniu Iba. Ale temu grozi tylko leczenie psychiatryczne. Za to ten ranny w pokoju
odpowie za morderstwo. Na Fetor nie ma kary śmierci, ale dożywocie to tutaj
prawdziwe dożywocie, a więzienie nie należy do przyjemnych.
- A trzeci wolny?
- Trzeci będzie siedział za rabowanie banków, istotne będą tu zeznania Igora.
Za samo to pokibluje sporo latek. A jak wreszcie odsiedzi swoje, przekażą go nam i
wtedy jeszcze odpowie za oszustwa podatkowe.
- Nieźle - powiedziałem, gdy odwracał się już do wyjścia. - Zdaje się, że
dobrzy faceci znów wygrali. Ale co będzie z najbardziej poszukiwanym tu
kryminalistą, o którym pisały wszystkie gazety? Z superzłodziejem Stalowym
Szczurem?
Odwrócił się ponownie do mnie.
- Uczciwi policjanci, a jest ich tu, niestety, bardzo mało, uważają, że został w
to wszystko wrobiony przez Kaiziego. Mimo to chcieliby go przesłuchać i znaleźliby
pewnie jakieś zarzuty. Ale, niestety, podobno opuścił już planetę i jest poza ich
jurysdykcją. - Sięgnął do kieszeni i wyciągnął małą paczuszkę. - Poza tym... Nigdy
nie mieli zbyt mocnych dowodów - rzucił ją na łóżko i wyszedł.
Sięgnąłem po paczuszkę i rozwinąłem ją. Dwie małe metalowe figurki
szczurów. Westchnąłem. A potem zapadłem w sen, zacisnąwszy kurczowo stalowe
szczury w dłoni.
Rozdział 28
Potem na jakiś czas urwał mi się film i musiano mi opowiedzieć, co się
wydarzyło. Mieszanka prochów, alkoholu, zmęczenia i stresu zrobiła swoje, jak
możecie sobie wyobrazić. Musieliśmy jednak opuścić bezpiecznie hotel, ponieważ
świadomość odzyskałem już w szpitalu, odpoczywając po zabiegu.
- Obyło się bez żadnych kłopotów - zapewniła mnie Angelina. Siedziała na
brzegu łóżka i trzymała mnie za rękę. Była pierwszą osobą, jaką zobaczyłem po
otwarciu oczu. I wierzcie mi, był to bardzo przyjemny widok.
- Kłopotów? - zaszemrałem cicho.
- Mówię o operacji twojego ramienia. Miałeś paskudnie przebity mięsień.
Lekarze wsadzili ci nowy mięsień wyhodowany szybko w laboratorium z twojej
własnej tkanki i pokryli to nową skórą tego samego pochodzenia. Chyba już nie
powinno nawet boleć.
- Nie boli - przyświadczyłem, napinając biceps. Gloriana położyła pysk na
łóżku i zachrząkała przymilnie.
Podrapałem ją za uchem.
- Cóż, cuda nowoczesnej medycyny - rozejrzałem się wokół. - Gdzie
właściwie jestem?
- Na oddziale medycznym Banco Cuerpo Especial. Jest przykrywką Korpusu,
ale ma też status ambasady. I tak się składa, że działa tu też ten szpital. Jesteśmy
zupełnie bezpieczni. A już wkrótce przyleci statek Korpusu.
- My?
- Jest też Bolivar. Policja Fetor wciąż poszukuje go w związku z ucieczką z
więzienia. Ale nie szukają zbyt pilnie, bo i tak w ręce wpadły im znacznie grubsze
ryby. Wkrótce zjawi się James. Kończy właśnie przeprowadzać ostatnie transfery w
tym finansowym chaosie. Mówi, że mamy spore zyski, głównie Korpus, ale jest też
coś i dla nas osobiście. Należy nam się po tym, co przeżyliśmy.
- A jak ty się czujesz?
- Doskonale. To ty przecież dostałeś kulkę.
- Ale to ty musiałaś tu siedzieć i przyglądać się temu wszystkiemu. -
Próbowałem usiąść na łóżku. Udało się. - Chyba wstanę.
- Jasne. Ubranie masz na krześle.
Na początku trochę kręciło mi się w głowie, ale z każdym krokiem było coraz
lepiej. Angelina poprowadziła mnie przez hol do czegoś w rodzaju barku, z
atrakcyjnie wyglądającymi automatami do drinków i potraw, stojącymi rzędem przy
ścianie. Siedział tam już Bolivar. Sączył piwo.
- Słyszałem już, że twoje gierki finansowe opłaciły się.
- A jakże. Nieźle zarobiliśmy, a planeta nie zbankrutowała, jak to planował
Kaizi. Niezależnie od zarobków na rynku kapitałowym, z przyjemnością cię
zawiadamiam, że ty też dobrze na tym wyszedłeś.
- Ja? Kaizi powiedział, że wyczyścił moje konto z tych wszystkich pieniędzy,
które tam wpłacił.
- Tak zrobił. Wiedziałem od samego początku, że to się stanie. Nie bardzo też
potrafiłem mu przeszkodzić. Ale kiedy pieniądze były transferowane, zauważyłem, że
opłata bankowa stanowi ponad pięć procent sumy. A to była bardzo duża suma. I te
pieniądze są bezpiecznie zakopane.
- Zakopane? Mam wrażenie, że coś mi umknęło.
- To bardzo proste. Ten procent transferu, który uszczknęliśmy, został
wyprowadzony jako gotówka. Tak jest nie do wykrycia. Kupiliśmy za nie mikrochipy
nanopamięci od firmy Jamesa. Te procesory mają taką pamięć, że jeden z nich,
wielkości twojego paznokcia, jest wart setki tysięcy kredytów. Zakopałem je w
ogródku pod różami.
- Ja chyba nigdy...
- Oczekuję z niecierpliwością zerwania kilku tych róż - powiedziała jak
zawsze praktyczna Angelina.
Byliśmy rozradowani jak dzieci, a uczucie to tylko przybrało na sile, gdy
zjawił się James.
- Zrobione! - zawołał już z daleka. - Operacja Fetor zakończona pomyślnie dla
wszystkich zainteresowanych.
- Nie dla wszystkich, mam nadzieję - powiedziałem. - Czy Kaizi, Kaizi-2 i
Igor siedzą już w ciupie?
- Tutaj sprawiedliwość działa szybko. Zwłaszcza jeśli ktoś próbuje zrujnować
całą planetę. Nasza ponura parka została osadzona w miejscu, gdzie długo nie
zobaczy słonecznego światła, ale za to co dzień będzie oglądać dużo rygli i krat.
Najmłodszy brat odzyskuje zdrowie i śpiewa jak ptaszek. Padł ofiarą psychicznego,
jeśli nie fizycznego, przymusu ze strony starszych braci. Zostanie poddany leczeniu
psychiatrycznemu i resocjalizacji. Teraz kiedy zdaje się uwierzył, że bracia już mu
nie zagrażają, po raz pierwszy czuje się szczęśliwy.
- Dobrze. Bo czułem się nieco winny za ten jego atak serca - odparłem. -
Chociaż w sumie nie powinienem. - Oblizałem spierzchnięte wargi. - Jeśli Angelina
jest tak samo spragniona jak ja, z pewnością chętnie by się czegoś napiła.
- Już się robi. Rozumiem, że jedno wino i jedno piwo? - zapytał Bolivar,
podchodząc do baru.
Skinąłem aprobująco głową. James dołączył do niego i nalał piwa także dla
siebie.
Wszyscy wznieśliśmy szkło w górę.
- Jakiś toast? - zapytała Angelina.
Zapadła cisza. Chrząknąłem i wszyscy spojrzeli na mnie.
- Oczywiście. I to prosty. Za rodzinę! I za nieobecne żony, które wkrótce
dołączą do swych mężów. A potem za długie i szczęśliwe życie dla każdego z nas.
Wypiliśmy za to.
- I za całoroczne wakacje dla mamy i dla mnie - dodałem.
- Nie wierzę - stwierdził krótko James.
- Ani ja - dodał Bolivar.
- Ale to prawda - przyznała Angelina. - Odbyliśmy na ten temat długą
rozmowę. Żadnej pracy i dużo zabawy. Wszelkie telefony od Inskippa pozostają bez
odpowiedzi. Korpus sam potrafi o siebie zadbać. Będziemy żyli z oszczędności i nie
kiwniemy już palcem w żadnej, uczciwej czy nieuczciwej robocie.
Chłopcy zdębieli. Pierwszy oprzytomniał James. - A... a po roku?
- Zaczniemy kolejny identyczny rok - odpowiedziała Angelina. I uśmiechnęła
się słodko.
Spojrzeli pytająco na mnie, a ja potwierdziłem jej słowa skinieniem głowy.
- Słuchajcie, ocaliłem już kilka razy świat. Byłem prezydentem,
podróżowałem w czasie, pokonałem obcą rasę, obrabowałem niezliczone banki.
Nadszedł, jak sądzę, czas, by spocząć na laurach. - Pomyślałem chwilę. - Jest
oczywiście pewna rzecz, którą mógłbym jeszcze zrobić...
- Nie! - przerwała mi rozgniewana Angelina.
- Nie zrozum mnie źle. Nie myślę o przestępstwach. Spiszę wspomnienia.
Oczywiście i tak mi nikt nie uwierzy...
- Więc wydaj je jako fikcję!
- Jasne. Doskonały pomysł. Mam nawet tytuł. Pierwszy tom nazwę Stalowy
Szczur... a po nim napiszę kolejne.
Bolivar zamyślił się głęboko.
- Wiesz co, tato, zawsze miałem pewne marzenie. Oczywiście poza moimi
badaniami geologicznymi. I przyda mi się tutaj w dodatku moja nowa wiedza
związana z bankowością... Krótko mówiąc, zawsze skrycie marzyłem, żeby zostać
wydawcą. Mogę zacząć z twoją książką?
- Oczywiście. Przygotuj kontrakt i zadbaj o to, abym miał wielu czytelników.
- Umowa stoi.
Zaczął od razu wpisywać warunki kontraktu w swój minikomputer. James
zebrał puste szklanki i poszedł znów je napełnić. Angelina ujęła moją dłoń.
- Naprawdę serio myślisz o emeryturze, Jim?
- Naprawdę. Jeśli wcześniej miałem jakieś wątpliwości, to ostatnie
zamieszanie z Kaizim je rozwiało. Jest wiele światów. Musimy wszystkie je obejrzeć.
- To są najpiękniejsze słowa, jakie kiedykolwiek w życiu słyszałam.
Sięgnęła do torebki i wyciągnęła małe zawiniątko, podając mi je. - Znalazłam
to w twojej dłoni, gdy straciłeś przytomność. Chcesz zatrzymać?
Spojrzałem i pokręciłem głową.
- A na co mi teraz te figurki?
- Więc ja je zatrzymam - powiedziała. - Zamknę w pudełku. Jeśli jednak będę
kiedyś w depresji, w złym humorze albo będę się czymś martwiła, zerknę na nie. I
przypomnę sobie te szalone lata.
Spojrzała z uśmiechem na całą naszą rodzinę, a potem pochyliła się i
podrapała za uchem Glorianę.
- I pomyślę o tym, jakimi niewiarygodnymi jesteśmy szczęściarzami, że
zawsze z tych szalonych eskapad i przygód wychodziliśmy cało.
Za to też wypiliśmy.
I za spokój.