background image

Strzały nad Niemnem. Najgłośniejszy akt 
terroryzmu politycznego w II RP 

 

 

W nocy z 3 na 4 sierpnia 1924 roku komunistyczni dywersanci 
uderzyli na nadniemeńskie miasteczko Stołpce. Rozpoczął się jeden 
z najgłośniejszych aktów terroryzmu politycznego w II 
Rzeczypospolitej.
 

  

Płonące pogranicze 

W pierwszej połowie lat 20. XX wieku na rozległych obszarach 
województw wschodnich trwała niewypowiedziana wojna.
 

  

Płonęły polskie dwory i domy, wylatywały w powietrze obiekty 
wojskowe, ostrzeliwane były posterunki policyjne, od kul 
zamachowców ginęli funkcjonariusze państwowi i spokojni 
włościanie. Zastraszona ludność padała ofiarą licznych grabieży. 
Atakowały bojówki nacjonalistów ukraińskich i białoruskich, 
dywersanci litewscy i komunistyczni, z powszechnego chaosu 
korzystały też bandy kryminalistów. 

  

Szczególnie groźna sytuacja zaistniała w rejonach graniczących ze 
Związkiem Sowieckim, gdzie antypaństwowe wystąpienia mogły liczyć 
na bezpośrednie wsparcie potężnego protektora. Akcja dywersyjna 
rozwijała się tam pod okiem bolszewickich służb specjalnych, 
zarówno Zarządu Wywiadowczego Armii Czerwonej (Razwiedupr), jak 

background image

i pionu wywiadowczego bezpieki (OGPU), której podlegały także 
zaangażowane w prowokacje sowieckie wojska ochrony pogranicza. 

  

Tuż za granicznym kordonem trwał werbunek wśród politycznych i 
kryminalnych uciekinierów z Rzeczypospolitej, rekrutujących się 
głównie z mniejszości narodowych. Pod nadzorem sowieckich 
instruktorów zdobywali kwalifikacje w szpiegowskim i dywersyjnym 
fachu. Potem przerzucano ich na powrót do Polski. Niektórzy 
przenikali granicę skrycie, nie zwracając na siebie uwagi, starając się 
od razu wtopić w anonimowy tłum. Ich zadaniem było tworzenie 
rozległej sieci konspiracyjnych komórek, prowadzących krecią robotę 
przeciw państwu polskiemu. 

  

Inni wkraczali na ziemie kresowe w szeregach zbrojnych oddziałów, 
dokonujących niszczycielskich rajdów po pograniczu. Ci 
przemieszczali się błyskawicznie wśród huku wystrzałów i eksplozji, 
pozostawiając za sobą ciała zamordowanych i łuny pożarów, by 
następnie powrócić do bezpiecznych baz po drugiej stronie kordonu. 
Tylko w okresie od kwietnia 1921 do kwietnia 1924 roku na 
pograniczu polsko-sowieckim zanotowano 259 wtargnięć bojówek 
dywersyjnych, liczących od kilkunastu do kilkudziesięciu ludzi. 

  

Polska Policja Graniczna (stanowiąca część Policji Państwowej) nie 
była w stanie zapanować nad sytuacją. Służba w mundurze 
przyciągała niekiedy podejrzane indywidua, których działania 
skutkowały alarmującymi raportami o lekceważeniu obowiązków 
służbowych, o pijaństwie, korupcji, a nawet o wspólnych libacjach z 
pogranicznikami sowieckimi. Wymowny był raport z Nowogródka: 
„…zaszedł nawet przykład, że oficer policji stworzył ze swymi 
podwładnymi bandę opryszków dla wykonywania napadów 
zbójeckich”.
 

background image

  

Jednakże zdecydowana większość policjantów starała się rzetelnie 
wypełniać swe obowiązki, tyle, że przyszło pracować im w 
niesłychanie trudnych warunkach. Ich formacja była tragicznie 
niedofinansowana, pieniędzy starczyło na obsadzenie niewiele ponad 
połowy etatów. Funkcjonariusze w terenie nie mieli dostępu do 
łączności telefonicznej i radiowej, dysponowali nader ograniczonymi 
środkami transportu. Dla wielu brakło mieszkań służbowych, 
korzystali z kwater prywatnych, a nawet szop i ziemianek. Doskonale 
uzbrojonym bandom mogli przeciwstawić tylko stare, przerdzewiałe, 
ledwo nadające się do użytku karabiny austriackie i rosyjskie, których 
pozbyło się wojsko. 

  

Wybór celu 

Od lutego do lipca 1924 roku w Mińsku, będącym wówczas stolicą 
Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej (BSRS), w obiektach 
wojskowych przy ul. Niemieckiej trwało intensywne szkolenie 
oddziału dywersantów.
 

Grupie przydzieleni zostali instruktorzy oraz kadra dowódcza. Oficer 
wyznaczony na komendanta znany był podwładnym jako 
„Włodzimierz Komar”. W rzeczywistości nazywał się Stanisław 
Waupszasow
, był komunistą narodowości litewskiej, od 1918 roku 
służył w Armii Czerwonej, a następnie OGPU. Weteran wojny z 
Polską, od kilku lat zaliczał się do najaktywniejszych terrorystów 
niepokojących Kresy. 

  

Pod koniec lipca oddział został postawiony w stan gotowości. Do 
komendanta Waupszasowa przybył z rozkazami oficer, który 
przedstawił się szeregowym dywersantom jako „lejtnant 
Boryksiewicz”
. Nazwisko było fałszywe, a i skromny stopień nie 

background image

odpowiadał rzeczywistemu znaczeniu tej osobistości. Domniemanym 
lejtnantem był Stanisław Gliński, komunista z warszawskim 
rodowodem, naczelnik ochrony pogranicza OGPU Białoruskiej 
Socjalistycznej Republiki Sowieckiej, już niedługo pomocnik 
przewodniczącego OGPU BSRS. Obecność tak wysokiego rangą 
czekisty świadczyła o wadze zamierzenia. 

  

Oddział Waupszasowa liczył wówczas 58 bojowców, uzbrojonych w 
osiem kulomiotów, karabiny, rewolwery i granaty. Załadowano ich na 
wojskowe ciężarówki i podwieziono do rejonu Kojdanowa. Tam w 
nocy z 3 na 4 sierpnia przekroczyli pieszo granicę, kierując się w 
stronę pobliskiego miasteczka Stołpce. 

Pole bitwy 

Niewielkie, liczące ledwie 3000 mieszkańców Stołpce były stolicą 
powiatu stołpeckiego w województwie nowogródzkim.
 

  

Przebiegała przez nie linia kolejowa Berlin-Warszawa-Mińsk-Moskwa. 
Tutejsza stacja była przedostatnim przystankiem przed odległą o 
zaledwie 15 km granicą sowiecką. Stołpce od wschodu sąsiadowały z 
dużymi kompleksami leśnymi, dlatego skryte dotarcie do miasta od 
granicy nie było wbrew pozorom trudne, szczególnie pod osłoną 
nocy. 

  

Za porządek i bezpieczeństwo w miasteczku odpowiadało 40 
funkcjonariuszy policji. Obsadzali oni cztery obiekty - komendę 
powiatową, koszary oraz posterunki miejski i kolejowy. W ową 
feralną noc jedynie część policjantów stacjonowała w obiektach, 
pozostali nocowali rozproszeni na kwaterach prywatnych w mieście. 

  

background image

Waupszasow podzielił swój oddział na kilka zespołów, których 
zadaniem było przeprowadzenie jednoczesnego ataku na szereg 
obiektów w mieście. Prawdziwym celem akcji było uwolnienie z 
aresztu przetrzymywanych tam liderów Komunistycznej Partii 
Zachodniej Białorusi, Józefa Łohinowicza i Stanisława Mertensa

Obaj partyjni dygnitarze zostali pochwyceni pod fałszywą 
tożsamością, policja nie zdawała sobie sprawy, jak ważne persony 
wpadły w jej ręce. 

  

Trzeba trafu, iż zaledwie dziesięć dni wcześniej polskie władze 
wojskowe postanowiły wzmocnić obronę Stołpców dwoma plutonami 
ułanów z 9 Samodzielnej Brygady Kawalerii. Niestety, tutejsze 
starostwo postawiło veto, wymawiając się brakiem kwater dla 
kilkudziesięciu żołnierzy. Wobec tego część ułanów skierowano do 
pobliskiego zaścianka Okińczyce, pozostałych do znacznie odleglejszej 
wsi Zasule. 

  

Zwykli ludzie 

Terroryści rozpoczęli atak po godzinie pierwszej w nocy. Mieli po 
swojej stronie wszystkie atuty – przewagę liczebną, lepsze 
uzbrojenie i element zaskoczenia. Mimo to nie wszystko poszło im 
gładko. Na ich drodze stanęli zwykli ludzie.
 

  

Przed budynkiem starostwa pełnił służbę posterunkowy Leon Pikier
Miał czego pilnować, bo w kasie skarbowej, mieszczącej się na 
parterze, znajdowała się niebagatelna wówczas suma 200 tysięcy 
złotych oraz tajne dokumenty mobilizacyjne. O godzinie 1.10, na 
widok nadciągającej gromady uzbrojonych mężczyzn, posterunkowy 
schronił się wewnątrz budynku, zamykając drzwi na klucz. Wtedy 

background image

huknęły strzały, najpierw karabinowe, potem zaś po oknach plunął 
strugą ołowiu kulomiot ustawiony o sto kroków od starostwa. 

  

Policjantowi pomogli urzędnik Drozdowski oraz woźny Ciechanowicz
Chwycili za karabiny przechowywane w magazynie starostwa i 
rozpoczęli palbę w stronę napastników. Wkrótce wsparł ich zastępca 
starosty Kuroczycki, który z okna swego mieszkania prowadził 
kanonadę z prywatnej broni. Po kwadransie strzelaniny napastnicy 
wycofali się, wykrzykując: 

  

- Jeszcze tu wrócimy! 

  

Na posterunku miejskim pełnili służbę przodownik Toporowski oraz 
posterunkowy Rusiak. Kiedy budynek został obrzucony granatami, 
odpowiedzieli ogniem karabinowym, zmuszając terrorystów do 
zachowania bezpiecznego dystansu. 

  

Komenda powiatowa przy ul. Szpitalnej znalazła się pod ostrzałem z 
broni maszynowej, tu również eksplodowały ciskane w okna granaty. 
Dyżurny policjant padł ogłuszony, za to zamieszkały w obiekcie 
komisarz Chludziński zerwał się ze snu, chwycił za rewolwer służbowy 
i jął prażyć do agresorów. Brzmi to nieprawdopodobnie, ale sam 
zdołał powstrzymać atak i obronić komendę! Terroryści zajęli za to 
pobliską policyjną stajnię, zabijając pełniącego tam służbę 
funkcjonariusza. Ich łupem padło siedem wierzchowców. 

  

Na posterunku kolejowym trzej policjanci, widząc wymierzone w 
siebie lufy, bezradnie unieśli ręce do góry. Mimo to padły strzały – 

background image

jeden stróż prawa zginął, drugi legł ciężko ranny, trzeci rzucił się na 
ziemię udając zabitego. 

  

Napastnicy zdobyli policyjne koszary, ich załoga ratowała się ucieczką, 
choć kilku stróżów porządku dogoniły kule. Z aresztu obok koszar 
oraz aresztu miejskiego komuniści uwolnili w sumie 22 
przetrzymywane tam osoby, w tym dwóch partyjnych towarzyszy, 
Łohinowicza i Mertensa. Ograbiono tartak (w którym zabito jednego z 
pracowników i skąd uprowadzono siedem koni), urząd pocztowy 
(gdzie zrabowano 9000 złotych), trzy sklepy, mieszkania prywatne. 

  

Dywersanci zajęli stację telegraficzną, rozbijając aparat Morse’a. 
Stawiający opór pracownik Eugeniusz Bartos padł postrzelony w 
ramię. Kiedy bandyci opuścili pomieszczenie, ranny telegrafista 
doczołgał się do drugiego aparatu, niezauważonego przez opryszków. 
Ostatkiem sił nadał do Horodziei telegram: STOŁPCE NAPAD 
BANDYCKI
, po czym stracił przytomność. Chwilę potem bandyci 
przecięli druty telefoniczne i telegraficzne, ale wiadomość o napadzie 
już poszła w świat. 

Około godziny drugiej napastnicy rozpoczęli wycofywanie się z 
miasta. Na ulicach doszło jeszcze do wymiany strzałów z doraźnie 
zorganizowaną  grupą urzędników. 

  

Braterstwo 

Z odsieczą miasteczku jako pierwsi nadciągnęli ułani z Okińczyc. 
Rychło nawiązali kontakt bojowy z wrogiem, ale zalegli pod ogniem 
karabinów maszynowych. 
 

Dywersanci spiesznie uchodzili ku granicy sowieckiej. Podzielili się na 
kilka mniejszych grup. Ułani ścigali ich wytrwale. Co rusz dochodziło 

background image

do potyczek. Władze skierowały w gorący rejon nowe siły, łącznie 
kilkuset żołnierzy i policjantów, a nawet cztery samochody pancerne. 
Niestety, efekty pościgu i wielodniowej obławy należy uznać za 
mizerne. Zdołano pochwycić jedynie trzech bojówkarzy, ogromna 
większość napastników dotarła do zbawczego kordonu, choć było 
wśród nich pięciu rannych. Uchodzący porzucili nieco uzbrojenia (trzy 
kulomioty, 13 karabinów, 13 granatów), a także część zrabowanych 
dóbr. 

  

Napad na Stołpce był najczarniejszym dniem polskiej policji okresu 
międzywojnia. Nigdy nie zdarzyło się, żeby w jednym incydencie 
zginęło tak wielu funkcjonariuszy. Śmierć ponieśli: starszy 
posterunkowy Ryszard Matyjaszkiewicz oraz posterunkowi Bernard 
Foss, Ignacy Korziuk, Kazimierz Kwaśniewski, Paweł Lisiewicz, Lucjan 
Rostek, Stanisław Wojdera
. Pochowano ich w zbiorowej mogile na 
miejscowym cmentarzu katolickim. Prawosławna społeczność żegnała 
poległego urzędnika starostwa Stanisława Juchniewicza, jak również 
woźnicę z pobliskiego Snowa (którego nazwisko nie zachowało się w 
dokumentach). Żydzi odprawiali modły za zamordowanego 
pracownika tartaku, Adolfa Gelbauma. Polska prasa uznała za 
znaczący fakt, iż z rąk lewicowych bezbożników zginęli wierni trzech 
najważniejszych religii Rzeczypospolitej. „Kurier Warszawski” pisał: 

  

„Pogrzeb ofiar pomordowanych […] przez sowieckie oddziały 
dywersyjne, zamienił się w olbrzymią manifestację nie tylko smutku i 
żałoby, lecz także braterstwa narodowości zamieszkujących Kresy: 
katolicy, prawosławni, żydzi opłakiwali swoich poległych, 
pomordowanych przez dzikiego i okrutnego wroga. Zginęło siedmiu 
katolików, dwóch prawosławnych i jeden izraelita”.
 

  

background image

Na pograniczu wciąż dochodziło do napadów, ale władze polskie 
wreszcie podjęły stosowne środki zaradcze. Jeszcze w sierpniu 
zapadła decyzja o powołaniu specjalnej formacji wojskowej – Korpusu 
Ochrony Pogranicza. Dla terrorystów niepokojących Kresy miały 
nadejść ciężkie dni. 

  

Zbrodnie i kary 

Trzej schwytani terroryści stanęli przed sądem doraźnym w 
Nowogródku. Byli to Białorusini Piotr Joda i Mikołaj Goraczko, a 
także pochodzący z Lublina Edward Kaczmarczyk.
 

  

W śledztwie Joda śpiewał jak kanarek, składając obszerne zeznania o 
kulisach napadu. To uratowało mu życie. Wprawdzie już 25 sierpnia 
sąd wymierzył trójce oskarżonych karę śmierci, ale w przypadku Jody 
prezydent Stanisław Wojciechowski skorzystał z prawa łaski, 
zamieniając skazanemu najwyższy wymiar kary na dożywotnie 
uwięzienie. Natomiast Goraczko i Kaczmarczyk stanęli przed 
plutonem egzekucyjnym. 

  

Ich szef, Stanisław Waupszasow zrobił karierę w sowieckich spec-
służbach. W następnej dekadzie nadzorował prace łagierników przy 
budowie Kanału Moskwa-Wołga, potem uczestniczył w tajnych 
misjach w Hiszpanii, Finlandii i Szwecji. Podczas Wielkiej Wojny 
Ojczyźnianej walczył na froncie, następnie dowodził zgrupowaniem 
komunistycznej partyzantki na Białorusi na tyłach wojsk niemieckich. 
Wziął też udział w operacjach przeciw Japonii, „oczyszczał z wrogich 
agentów”
 Mandżurię, tępił litewskich Leśnych Braci. Dosłużył się 
stopnia pułkownika, jakimś sposobem przetrwał wszystkie wojny oraz 
polityczne czystki, by na koniec przez wiele lat cieszyć się 
przywilejami emerytowanego czekisty. 

background image

  

Tego szczęścia zabrakło głównemu organizatorowi najazdu na 
Stołpce, Glińskiemu, także uwolnionym ze stołpeckiego więzienia 
Łohinowiczowi i Mertensowi. Pod koniec lat 30. cała trójka została 
aresztowana w Związku Sowieckim pod absurdalnymi zarzutami, a 
następnie stracona. 

  

*** 

  

W roku 1957 Waupszasow w glorii chwały objeżdżał tereny swych 
niegdysiejszych dywersyjnych przewag na Białorusi. Ku swemu 
zaskoczeniu spotkał jednego z byłych podkomendnych – Piotra Jodę. 

  

Dawny skruszony terrorysta nie dokonał żywota w polskim więzieniu. 
Po 15 latach, we wrześniu 1939 roku, doczekał się oswobodzenia 
przez Armię Czerwoną. Po II wojnie światowej pędził przykładne życie 
obywatela Białoruskiej Socjalistycznej Republiki Sowieckiej. Pozostaje 
tajemnicą, czy Joda był naprawdę szczęśliwy w „czerwonym raju”, o 
który walczył i któremu poświęcił najlepsze lata swego życia. 

  

Andrzej Solak