CHARLOTTE LAMB
Pamiętasz mnie?
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pierwszy z serii tajemniczych telefonów otrzymała
Annie pewnej chłodnej, wiosennej nocy.
- Pamiętasz mnie? - wyszeptał męski głos, a ona
poczuła, że drętwieje z przerażenia.
Wróciła właśnie z przyjęcia weselnego; była
całkiem rozbita, bliska płaczu, ponieważ jej najlepsza
przyjaciółka, Diana, poślubiła dziś mężczyznę, w
którym Annie kochała się od lat.
- Kto mówi? - spytała zbolałym głosem, ale nie
doczekała
się odpowiedzi. Połączenie zostało przerwane.
Z ponurą miną odłożyła słuchawkę, a potem
przełączyła telefon na automatyczną sekretarkę.
Pocieszała się myślą, że ktoś z zespołu za dużo wypił
na przyjęciu i zrobił jej dowcip. Stanowczo nie miała
dziś nastroju do żartów.
Odwróciła się z szelestem jedwabiu, którego miękki,
zmysłowy dotyk zdawał się koić jej nerwy. Annie
uwielbiała wytworne stroje i w tej dziedzinie uchodziła
za znawcę. Pomogła Dianie w wyborze ślubnej sukni,
dla siebie zaś - ponieważ była druhną - wybrała kreację
w jasnozielonym kolorze, który znakomicie podkreślał
barwę jej oczu. Obie suknie były stylizowane na epokę
wiktoriańską. Annie uczesała więc swe długie, czarne
włosy w wytworny, gładki węzeł i wpięła weń malutki
bukiecik fiołków ozdobiony liśćmi paproci.
Wyjęła teraz kwiaty z włosów i pieczołowicie
umieściła je pomiędzy kartkami tomiku wierszy.
Miała zwyczaj suszyć kwiaty, które towarzyszyły jej
przy ważnych, uroczystych okazjach. Potem, gdy
znienacka otwierała książkę, subtelna, ulotna woń
kwiatów przywracała wspomnienia minionych chwil.
A dzień dzisiejszy - musiała przyznać mimo bólu i łez -
był niezwykle ważny w jej życiu. Wiedziała, że nigdy
go nie zapomni.
Ziewając spojrzała na zegarek. Dochodziła północ,
Annie zaś, nawet wówczas gdy nie planowała
występów, kładła się spać około dziesiątej i wstawała
skoro świt. Jutro musiała wstać przed siódmą, czekała
ją bowiem sesja zdjęciowa w studiu nagrań, gdzie
czyniono właśnie ostatnie poprawki do jej nowego
albumu.
Szybko zamieniła zieloną, jedwabną suknię na
krótką koszulę nocną i szlafrok, po czym zasiadła
przed toaletką i rozpoczęła zmywanie makijażu. Nawet
gdy było bardzo późno i padała z nóg, niezmiennie od
lat przed udaniem się do snu wykonywała rutynowe
czynności.
- Gdy się jest osobą publiczną, trzeba zawsze
pamiętać o swoim wyglądzie - powiedział jej kiedyś
Philip.
Powinna potraktować te słowa jak przestrogę, że
sława i sukces mają swe blaski i cienie.
Do dziś pamiętała badawczy wzrok Philipa na swej
twarzy.
- Nie jesteś pewna, czy to ci odpowiada, dziecino? –
spytał wówczas, jakby czytając w jej myślach. -
Najwyższy zatem czas na podjęcie decyzji. Jeśli chcesz
zostać gwiazdą, musisz zrozumieć, że sława wymaga
poświęceń. Nie ma róży bez kolców. A więc,
wycofujesz się? Na razie nikt cię nie zna, więc łatwo
możesz wrócić do normalnego życia.
Nie zamierzała się wycofać. Patrzyła na Philipa
ogromnymi, melancholijnymi oczami i westchnęła
zniecierpliwiona jego podejrzliwością.
- Nie mam nic, do czego mogłabym wrócić -
powiedziała.
- Nic, za czym bym tęskniła... Ponad wszystko na
świecie pragnę zostać piosenkarką.
Jakże to wtedy wydawało się proste! Ale Philip nie
ostrzegł jej przed najważniejszym. Znalezienie się na
szczycie wiązało się z ogromnym wysiłkiem,
nadludzką pracą i dotkliwym stresem, przede
wszystkim jednak na ołtarzu sławy trzeba było złożyć
ofiarę z własnego życia osobistego. Gwieździe nie
pozostawiano najmniejszego marginesu swobody, nie
mogła mieć również do nikogo bezwzględnego
zaufania. Zwłaszcza nowe znajomości należało
traktować bardzo ostrożnie. Ludzie sprawiający
sympatyczne wrażenie często okazywali się zwykłymi
koniunkturalistami.
Życie wcale nie rozpieszczało gwiazd. Annie szybko
zrozumiała, że powinna przyodziać ochronny pancerz i
stwardnieć wewnętrznie. Obawiała się jednak, że jej
muzyka straci wówczas swą świeżość i wrażliwość.
Czasami ból i gorycz pomagały przy komponowaniu.
Miała wrażenie, że jej najlepsze piosenki mówiły o nie
spełnionych uczuciach do Philipa. O uczuciach, któ-
rych, jak się zdawało, on był całkowicie nieświadomy.
Philip nadal traktował ją tak, jakby miała
siedemnaście lat. Był twardym biznesmenem, ale w
stosunku do niej zachowywał się ciepło i opiekuńczo.
Nigdy nie robił jej żadnych propozycji, nie opowiadał
przy niej sprośnych dowcipów; traktował ją jak córkę
albo młodszą siostrę. Na początku znajomości bardzo
jej to odpowiadało. Do czasu jednak... Aż do chwili,
gdy odkryła, że go kocha... Philip jednak zdawał się
tego nie spostrzegać.
Od tamtej pory jej piosenki nabrały szczególnego
dramatyzmu, pomyślała, z goryczą wspominając
przeszłość. Zanim zakochała się w Philipie, udawała,
że zna miłość, że cierpi. Pisała o miłości, której nigdy
nie zaznała. Uczucie do Philipa sprawiło, że jej
twórczość nabrała osobistego charakteru, stała się
odzwierciedleniem rzeczywistości. W ciągu ostatniego
pół roku powstały jej najciekawsze utwory. Ból i
rozpacz, które nią targały, rozbudziły twórczą wenę.
Praca pomagała zagłuszyć cierpienie; nagrania do
nowego albumu i przygotowania do zbliżającego się
tournee po Europie pochłonęły ją bez reszty.
Przez ostatnie osiem lat Philip i Diana byli dla Annie
wszystkim. Służyli jej pomocą, radą, pocieszeniem i
własnym towarzystwem. Philip był jej agentem i
menedżerem; kiedy się poznali, od razu oddał ją pod
opiekę Diany Abbot - swej wówczas
dwudziestodwuletniej sekretarki. Od tamtej pory Diana
mieszkała z Annie, pilnowała jej rozkładu zajęć,
towarzyszyła podczas podróży, utrzymywała kontakty
z prasą i w ogóle rozwiązywała za Annie wszelkie
problemy dnia codziennego. Diana - z pozoru twarda,
energiczna dziewczyna, pochodząca z przedmieść
Liverpoolu - miała miękkie serce, ciepłe brązowe oczy
i zaraźliwy śmiech.
Annie kochała Philipa i uwielbiała Dianę, swą
prawdziwą, jedyną przyjaciółkę. Philip nie był
szczególnie przystojny, posiadał jednak dużo męskiego
uroku. Wysoki, smukły, o poważnych, niebieskich
oczach i jasnokasztanowych włosach, budził
zainteresowanie kobiet. Annie przez lata obserwowała
korowód pań przewijających się u jego boku,
pocieszała się jednak myślą, że żaden z tych romansów
nie trwał długo. Philip był zbyt pochłonięty pracą, by
zaangażować się na stałe. I dziewczyny, znie-
cierpliwione wyczekiwaniem na poważną deklarację z
jego strony, odchodziły. W Annie zaś rosła nadzieja, że
Philip w końcu dostrzeże w niej kobietę. Ale nigdy,
przenigdy nie przyszłoby jej do głowy, że Philip
zakocha się w Dianie!
Rozwój wypadków przyspieszył najzwyklejszy
zbieg okoliczności. Philip i Diana spóźnili się na
samolot podczas niedawnego tournee Annie po
Stanach Zjednoczonych, a potem burza śnieżna
zatrzymała ich na kilka dni w hotelu.
- Poznałam go wówczas naprawdę - wyznała później
Diana, oświadczając bladej i osłupiałej Annie, że ona i
Philip wkrótce zamierzają się pobrać. - Popatrz, jakie
to dziwne - ciągnęła Diana w zadumie. - Znaliśmy się
tyle lat, a dotąd nie wiedziałam, co kryje się w jego
sercu. Nasze rozmowy przypominały obieranie
cebuli... Odkryłam w Philipie cechy, o które nigdy bym
go nie podejrzewała! Nie mogliśmy wyjść z hotelu:
wiatr był porywisty, zaspy śniegu dochodziły do
półtora metra, wyłączono elektryczność, nie mieliśmy
telewizora, więc po prostu owinęliśmy się kocem i
rozmawialiśmy. Rozmawialiśmy i rozmawialiśmy...
- I zakochaliście się w sobie? - dokończyła Annie,
zmuszając się do uśmiechu.
Diana z twarzą jaśniejącą szczęściem przytaknęła.
- Zakochaliśmy się. To szaleństwo, prawda? Po tylu
latach znajomości! Zupełnie tak, jakby rozdzielająca
nas ściana nie oczekiwanie runęła.
Annie długo jeszcze pozostawała w szoku po
otrzymaniu tej wiadomości. Była zraniona, zbolała i
ogromnie zazdrosna.
Ani Philip, ani Diana nie domyślali się jej reakcji. I
całe szczęście. Dzięki Bogu nigdy nie zwierzyła się
Dianie ze swej skrywanej miłości do Philipa. Teraz
tylko musiała nadal grać swoją niewdzięczną rolę -
musiała udawać, że jest niezwykle szczęśliwa z
powodu ich małżeństwa. Sytuację komplikował fakt,
że przecież kochała ich oboje i każdemu z osobna
życzyła jak najlepiej.
Philipa poznała dawno temu na przyjęciu, na którym
zaśpiewała kilka piosenek. Aż do tamtej chwili nawet
nie postało jej w głowie, że może kiedyś zostać
prawdziwą piosenkarką. Właśnie tamtego wieczoru
Philip oznajmił, że zrobi z niej gwiazdę. Z początku
nie uwierzyła. Brakowało jej tupetu, wiary we własne
siły. A jednak jakiś wewnętrzny głos podpowiadał, że
powinna uwierzyć. I zaufała Philipowi.
Przepowiednie Philipa zaczęły się sprawdzać - zrazu
wolno, potem coraz szybciej, od kilku zaś lat w tempie
przyprawiającym o zawrót głowy. Najpierw śpiewała
w nocnych klubach, żeby we dnie uczęszczać na lekcje
śpiewu i tańca. Dopiero kontrakt na nagranie pierwszej
płyty, który załatwił jej Philip, otworzył przed nią
drzwi do kariery. Dziś była już znana nawet w
Ameryce. Za dwa tygodnie zaś wyruszała w kolejną
trasę koncertową po Europie. Tournee rozpoczynał
galowy koncert w Paryżu.
Sława jednak niosła ze sobą pewne problemy.
Należały do nich, między innymi, anonimowe telefony.
Czy to wielbiciele dzwonili, czy szaleńcy - nie
wiedziała. Od czasu jednak, gdy przeniosła się do
ekskluzywnej dzielnicy Londynu i zastrzegła swój
numer telefonu, zdarzało się to coraz rzadziej.
Zamieszkała przy wysadzanej drzewami ulicy, po
której mogły się poruszać jedynie samochody
mieszkańców, dom zaś, w którym mieścił się jej
apartament, był dodatkowo chroniony. Przez całą noc
budynek patrolował umundurowany strażnik w
towarzystwie groźnie wyglądającego dobermana, a
elektronicznie otwierane drzwi sforsować mógł
wyłącznie posiadacz specjalnej karty magnetycznej. Co
więcej, otwierały się dopiero wówczas, gdy po
włożeniu karty wybrało się odpowiedni numer
kodowy.
Było to jedno z tych wytwornych, anonimowych
osiedli, których mieszkańcy prawie sienie znali. Nikt
nie nastawiał tu głośno telewizora, nikt nie wydawał
hucznych przyjęć, nie dochodziło też do gwałtownych
kłótni. Odnosiło się wrażenie, że sąsiedzi wyjechali. W
apartamencie Annie znajdowały się dwie sypialnie -
jedna dla niej, druga zaś dla Diany, która do niedawna
tu mieszkała.
Po wyprowadzce Diany Annie z trudem oswajała się
z samotnością. Nigdy dotąd nie mieszkała sama. Nim
poznała Philipa, mieszkała z matką i ojczymem oraz
dwoma przyrodnimi braćmi. Rodzina nie protestowała,
gdy Annie wyprowadzała się; dom był ciasny, poza
tym Annie nie zgadzała się z ojczymem. Od tamtej
pory rzadko ich odwiedzała.
Jednak takie samotne wsłuchiwanie się w ciszę - jak
to czyniła właśnie teraz - kompletnie ją rozstrajało.
Jedynym dźwiękiem, który wyławiały jej uszy, był
monotonny szum kuchennej lodówki. W myślach
przekonywała się, że przecież wokół mieszkają ludzie,
ale cisza była tak dojmująca, że z trudem przychodziło
jej w to uwierzyć. Czuła się teraz tak, jakby
przebywała na Księżycu...
W rzeczywistości za ścianą mieszkali ludzie.
Apartamenty w tej dzielnicy cieszyły się wielką
popularnością i rzadko stały puste. Mieszkało tu wielu
artystów, ludzi sztuki. Niekiedy posiadali domy na
prowincji, a te apartamenty służyły im tylko na czas
pobytu w Londynie. Dom był starannie utrzymany,
wygodny, znajdował się tu basen, sauna i świetnie
wyposażona sala gimnastyczna.
Żyło się tu komfortowo. Windy bezszelestnie
poruszały się w górę i w dół, przy wejściowych
drzwiach dyżurował portier, a w podziemiach
znajdował się parking samochodowy. Gdyby więc dom
otoczyli wielbiciele lub wścibscy dziennikarze, można
było uciec niepostrzeżenie samochodem.
Aż do dzisiaj Annie czuła się tu całkiem
bezpiecznie.
Właściwie dlaczego tak bardzo przejęła się tym
telefonem? Nie był ani ordynarny, ani obsceniczny...
Zapewne jakiś głupi kawał, być może autorstwa
jednego z kolegów...
A jednak, gdy kładła się do łóżka, nadal myślała o
tajemniczym telefonie. „Pamiętasz mnie?" - słowa te
dźwięczały jej w głowie. Czy kryło się w nich pytanie,
czy stwierdzenie? - zastanawiała się przez chwilę.
Właściwie wszystko jedno, i tak te dwa słowa
wyprowadziły ją z równowagi. Przejęła się tak bardzo
być może dlatego, że po raz pierwszy w życiu czuła się
samotna i opuszczona.
Dziś wieczór rzeczywiście łatwo było ją zranić. Na
szczęście nikt o tym nie wiedział i miała nadzieję, że
nikt się tego nie domyślał. W każdym razie na weselu
starała się oszukać wszystkich - nie wyłączając samej
siebie. Była duszą towarzystwa, za żadną cenę nie
chciała dopuścić, by Philip i Diana odgadli jej
prawdziwy nastrój. Byli tak bardzo szczęśliwi - i mieli
do tego prawo. Nie mogła popsuć im wielkiego dnia.
Na litość boską, miała już przecież dwadzieścia pięć
lat i niewątpliwie potrafiła zatroszczyć się o siebie!
Wielokrotnie sama podróżowała do Ameryki, nieźle
mówiła po francusku i włosku, a teraz uczyła się
również hiszpańskiego. Philip częstokroć mawiał, że
muzyka to międzynarodowy biznes: trzeba wiele
podróżować i znać języki obce.
Musi więc przestać użalać się nad sobą, pomyślała z
gniewną miną. Ma wystarczająco dużo życiowych
umiejętności, by dać sobie radę sama!
Potrafiła prowadzić samochód, gotować, a nawet
skończyła kurs samoobrony. W razie potrzeby z
łatwością przerzuci mężczyznę przez ramię. Z
pewnością nauczy się żyć sama i zapanuje nad
dzisiejszą dziecinną rozpaczą. Jeśli trzeba, ze
wszystkim można sobie poradzić! Z tą optymistyczną
myślą odwróciła się na drugi bok. Przez sen słyszała
dzwonek telefonu, ponieważ jednak szybko włączyła
się automatyczna sekretarka, nie zwróciła na niego
uwagi.
Rano tak bardzo spieszyła się do pracy, że nie
zdążyła przesłuchać taśmy.
Sesja zdjęciowa ciągnęła się w nieskończoność.
Annie czuła się jak marionetka, gdy kolejny już raz
ustawiano ją na tle sklepowej witryny, a od sztucznego
uśmiechu po prostu bolały ją usta.
- Postaraj się mieć bardziej zadowoloną minę,
kochanie! - pouczał ją zniecierpliwionym głosem
fotograf.
Wybacz, ale nie znoszę zdjęć! - rzuciła gniewnie.
Niestety, to widać - westchnął. - Odpręż się trochę...
Daję słowo, jeszcze tylko kilka ujęć i kończymy.
Chłopcy z zespołu stanęli za plecami fotografa i
zaczęli robić tak głupie miny, że wreszcie roześmiała
się naturalnie.
- Tak trzymaj! - krzyknął uradowany fotograf.
Perkusista, potężny dwudziestoletni chłopak, którego
ze względu na masywną budowę ciała przezywano
Brick, uśmiechał się radośnie do Annie, gdy opuszczali
studio.
- Przeczytałem kiedyś, że niektóre prymitywne
plemiona nie pozwalają robić sobie zdjęć, uważając, że
w ten sposób kradnie się im dusze. Czy podzielasz tę
opinię, Annie?
Brick uchodził za wielkiego kawalarza w zespole.
Pozostali chłopcy, słysząc jego komentarz,
zachichotali.
- Och, po prostu nie znoszę własnych zdjęć! -
wymamrotała.
Nagle przyszło jej do głowy, że to Brick mógł dzwonić
dziś w nocy. Jeśli za dużo wypił, robił się nieznośny.
Brick z uwagą przyglądał się jej skośnym, zielonym
oczom, lśniącym czarnym włosom i drobnej trójkątnej
twarzyczce w kształcie serca. Niedawno jeden z
dziennikarzy napisał, że wyglądem przypominała kota
moknącego na deszczu.
- Chyba nie mówisz tego poważnie! - zawyrokował
Brick, z niedowierzaniem potrząsając głową. - Przecież
jesteś niebywale fotogeniczna! Najwyższy czas, byś
przywykła do fotografów. Twoja twarz codziennie
zdobi okładkę jakiegoś magazynu. W odpowiedzi
wzruszyła tylko ramionami. Kamera budziła w niej
instynktowną niechęć. Było to prymitywne uczucie, nie
mające żadnych racjonalnych podstaw. Ludzie nie
potrafili tego zrozumieć. I nie starała się im tego na siłę
wyjaśniać.
- Dzwoniłeś do mnie wczoraj w nocy, Brick? -
spytała nieoczekiwanie.
- Czy do ciebie dzwoniłem? - Wyglądał na
oszołomionego. - Nie... A prosiłaś mnie, bym dzwonił?
Zresztą niewiele pamiętam z weselnego przyjęcia.
Pozostali wybuchnęli szczerym śmiechem. Annie
uśmiechnęła się również. Nie, to nie był Brick... Ani
żaden z nich. Znała ich wystarczająco dobrze, by
zauważyć nagłe zakłopotanie na ich twarzach, gdyby
coś przeskrobali.
Próby z zespołem trwały całymi godzinami, bez
przerwy na lunch. W ciągu dnia musiała więc
zadowolić się jabłkiem i jogurtem. Zresztą Philip byłby
niezadowolony, gdyby choć trochę przytyła. Zwykł jej
powtarzać: „W tym biznesie liczy się przede
wszystkim wygląd. Jak cię widzą, tak cię piszą.
Nieważne, kim jesteś... ważne, żebyś wyglądała
zawsze tak, jak sobie ludzie ciebie wyobrażają".
A ludzie postrzegali ją tak, jak życzył sobie tego
Philip -jak uliczną piosenkarkę: smutną, tragiczną i
pełną ekspresji.
Długie, czarne włosy okalały bladą twarz; makijaż
podkreślał duże, wyraziste oczy i pełne usta. Jej
kostiumy sceniczne były proste i niezbyt drogie;
przeważnie nosiła czerń, którą podkreślała swą smukłą,
drobną sylwetkę. A jej piosenki, mimo że z biegiem lat
nieco się zmieniały, nadal wprawiały w ten sam
rzewny nastrój. Jej wielbicielom właśnie to się
podobało.
Czasami jednak Annie czuła się zapędzona w ślepy
zaułek, nie była bowiem wcale pewna, czy osobowość,
którą stworzył
Philip, jeszcze do niej pasuje...
- Brakuje ci Phila i Di? - spytał rezolutnie Brick, gdy
opuścili już studio. - Chodź z nami na curry do
hinduskiej knajpy!
- To dla mnie zbyt tuczące. - Potrząsnęła głową. -
Zjem w domu. Do zobaczenia, Brick!
W domu od razu włączyła sekretarkę, jak to miała w
zwyczaju, i zaczęła przeglądać pocztę. W większości
były to listy i kartki od przyjaciół z muzycznego
świata, ale była także wiadomość z agencji Philipa,
dotycząca zbliżającego się tournee, podpisana w
zastępstwie przez jego sekretarkę oraz rachunek
telefoniczny.
Raptem uniosła głowę; jej uszu dobiegł ten sam
przerażający szept: „Pamiętasz mnie?". A potem trzask
odkładanej słuchawki. Nie był to jednak koniec
nagrania. Magnetofon znów zaszumiał ostrzegawczo, a
znajomy głos złowieszczym, chrapliwym szeptem
powiedział: „Pamiętam cię, Annie... Pamiętam
wszystko".
Zimny dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie;
wpatrywała się niemo w maszynę, jakby oczekując
dalszego ciągu. Ale nagranie definitywnie się
skończyło.
Któż to był? Przecież nie Brick... To już ustaliła.
Zresztą te telefony wcale nie były żartobliwe. One ją
przerażały. Czyżby zawierały ukrytą groźbę? A może
ktoś chciał ją tylko zaintrygować? Nic sensownego nie
przychodziło jej do głowy poza jednym oczywistym
stwierdzeniem: nigdy przedtem nie słyszała tego głosu!
Była przekonana, że-nigdy nie poznała tego
mężczyzny. A nawet jeśli spotkali się gdzieś w
przelocie, musiało to być całkiem zdawkowe,
przypadkowe spotkanie, takie, o którym za chwilę się
zapomina.
Dlaczego więc on nie zapomniał? Drżała ze strachu.
Ogarniał ją paraliżujący lęk na samą myśl, że istnieje
gdzieś mężczyzna, który ją zna i obserwuje, a którego
ona zupełnie nie kojarzy. Czyżby jakiś szalony
wielbiciel, który uwierzył we własne fantazje? Słyszała
już o takich przypadkach, ale nigdy nie przyszło jej do
głowy, że przytrafi się to właśnie jej.
I ten jego dziwny, trudny do zidentyfikowania
akcent... Mówił doskonałą angielszczyzną, ale raz po
raz pobrzmiewała w niej jakaś obca nuta. Czyżby
cudzoziemiec?
Zapadła już głęboka noc i wokół zrobiło się
nieznośnie cicho. Odnosiła nieprzyjemne wrażenie, że
była jedyną osobą w całej kamienicy, która jeszcze nie
spała.
Na palcach podeszła do okna i przez dłuższą chwilę
obserwowała londyńskie niebo rozświetlone żółtymi
refleksami ulicznych latarni. Przyglądała się oknom
wysokiego domu naprzeciwko; w niektórych pokojach
paliły się jeszcze światła. Wszędzie przebywali ludzie;
byli w mieszkaniu obok i w mieszkaniu poniżej. A
jednak była śmiertelnie wystraszona i czuła się bardzo,
bardzo samotna.
Gdy zadzwonił telefon, nerwowo podskoczyła.
Odwróciła się powoli i z ociąganiem przemierzyła
pokój. Zapomniała włączyć sekretarkę. Co za
nieostrożność! Nie podniesie teraz słuchawki. Niech
sobie dzwoni... W końcu kiedyś zrezygnuje.
Poszła do łazienki, żeby wziąć prysznic i celowo
odkręciła kurki na cały regulator, żeby zagłuszyć
dźwięki dzwonka. Chwilę później, owinięta
szlafrokiem, wróciła do pokoju. W mieszkaniu
panowała głucha cisza. Odetchnęła z ulgą, ale gdy boso
maszerowała do kuchni, telefon odezwał się znów.
Ze złością trzasnęła kuchennymi drzwiami, jednak
gdy robiła sobie kolację - dietetyczną sałatkę z
orzechów i owoców - telefon wciąż dzwonił i dzwonił.
Nie zareagował tak jak sądziła. Dlaczego nie
zrezygnował? Powinien przecież dojść do wniosku, że
nie ma jej w domu...
I nagle doznała olśnienia. Przecież była w domu i
on... on o tym mógł wiedzieć! Dygotała ze strachu.
Czyżby był gdzieś blisko? Czyżby ją obserwował?
Na myśl o tym serce niemal przestało jej bić. Jeśli
mieszkał blisko albo stał na ulicy, mógł przecież
widzieć zapalone światło w jej mieszkaniu!
Och, musi opanować nerwy. Może dzwonił zupełnie
ktoś inny? Być może dzwoniła Diana albo Philip, żeby
dowiedzieć się, co u niej słychać. Jeśli więc nie
odbierze telefonu, gotowi pomyśleć, że coś jej się
stało...
Wybiegła z kuchni do salonu i nerwowo chwyciła
słuchawkę.
- Halo? - odezwała się, dysząc ciężko.
Zastanawiałem się, ile jeszcze będę musiał czekać,
nim zdecydujesz się podejść do telefonu - powiedział
ktoś głębokim, stłumionym głosem.
- Dlaczego? - Serce biło jej jak oszalałe. - Dlaczego
to robisz? Przestań mnie dręczyć! Zostaw mnie w
spokoju! Kim jesteś...? - wyrzuciła z siebie jednym
tchem, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co mówi.
- A więc nie przypominasz mnie sobie? - nalegał. -
Nie szkodzi, przyjdzie czas, że odzyskasz pamięć.
- Posłuchaj, jest bardzo późno, a ja padam z nóg.
Odłóż słuchawkę. I więcej do mnie nie dzwoń!
- Szykujesz się do łóżka? - szepnął zadziwiająco
czule, a ona zadygotała z przerażenia. Czyżby
domyślał się, że ma na sobie tylko szlafrok... A może
widział? Może po prostu ją widział! - Jesteś zmęczona
- ciągnął uspokajająco - miałaś ciężki dzień. Nie będę
ci już przeszkadzał. Chciałem tylko powiedzieć
dobranoc... I do zobaczenia wkrótce, Annie.
Gdy usłyszała trzask odkładanej słuchawki, w
panice cisnęła swoją. On się zbliża. Na litość boską, on
tu idzie! Co innego mogły oznaczać te słowa?
Podbiegła do wejściowych drzwi, żeby sprawdzić,
czy są dobrze zamknięte, a potem zastygła w holu,
wsłuchana w złowrogą ciszę, jakby oczekując odgłosu
kroków, dzwonka do drzwi...
Minęła długa, nieskończenie długa minuta, nim
przypomniała sobie o skomplikowanym systemie
bezpieczeństwa, który chronił ją przed nieproszonymi
gośćmi. Nikt nie mógł bez jej wiedzy wejść do środka,
nocny portier nikogo nie wpuściłby bez telefonicznego
uprzedzenia.
A jednak nie czuła się bezpiecznie; ze ściśniętym
sercem czekała i czekała... Minuty płynęły, nic się nie
działo. Telefon nie zadzwonił, nikt nie podszedł pod
drzwi. Wróciła do salonu i długo siedziała wpatrzona
w martwy aparat.
Dopiero po upływie dwóch godzin zdała sobie
sprawę, że on nie przyjdzie. Przynajmniej nie dzisiaj.
Przemknęło jej przez myśl, że może powinna
zadzwonić na policję albo wyprowadzić się do hotelu...
Nie, to by oznaczało porażkę. Z jakiegoś tajemniczego
powodu ten intruz usiłował ją przestraszyć, a ona nie
powinna mu na to pozwolić. Cóż zrobiłaby policja?
Nagrywaliby rozmowy telefoniczne? Może powinna
znów zmienić numer... Cóż, jeśli poznał ten, z
pewnością zdobędzie następny. To nie miało sensu.
Kim był ten mężczyzna? Skąd wiedział o niej tak
dużo?
Te myśli nie dawały jej spokoju jeszcze długo w
nocy, gdy bezsennie przewracała się na łóżku. A potem
miała koszmarny sen: telefon dzwonił, a gdy podnosiła
słuchawkę, stale słyszała ten sam przerażający głos;
dziwne, upiorne światła rozjaśniały mrok i nie
wiadomo dlaczego gdzieś z oddali dochodził szum
morza...
To musiał być łoskot ruchu ulicznego dobiegający z
dołu, stwierdziła po przebudzeniu. Czasami w nocy
przypominał do złudzenia szum morza, a. smugi
światła z pewnością pochodziły od przejeżdżających
samochodów.
Tego dnia próby z zespołem trwały osiem godzin,
nie miała więc czasu myśleć o niczym innym. Ale gdy
wracała zmęczona do domu, podświadomie
zastanawiała się, jaką wiadomość zastanie nagraną na
sekretarce.
Jednak tym razem niczego tam nie było. Doznała
niewysłowionej ulgi. Następnego dnia sytuacja się
powtórzyła: żadnych wiadomości od intrygującego
nieznajomego, tylko kilka rzeczowych uwag w sprawie
zbliżającego się tournee, pochodzących z biura Philipa.
Dwa dni później nadeszła kartka od Philipa i Diany -
lazurowe niebo, palmy, nieprawdopodobnie niebieskie
morze, a na odwrocie kilka serdecznych słów oraz
przypomnienie, że za tydzień spotykają się w Paryżu.
Kilka dni później w drodze na lotnisko Annie doszła
do wniosku, że zaczyna się przyzwyczajać do życia w
pojedynkę. Podróżowała sama, ponieważ pozostali
członkowie zespołu pojechali razem ze sprzętem drogą
lądową i morską. Szczególnie Brick niepokoił się o
swoją drogocenną perkusję i nie chciał ani na chwilę
stracić jej z oczu. Annie wolała podróż lotniczą - była
szybsza i bez wątpienia wygodniejsza.
Intrygujące telefony nie powtórzyły się więcej i
przez ostatnie noce mogła się spokojnie wyspać. Teraz
niecierpliwie oczekiwała spotkania z Philem i Di.
Zdążyła już przywyknąć do myśli, że się pobrali i z
pewnością nie będą poświęcali jej tyle czasu co
niegdyś. Ta myśl trochę bolała, ale postanowiła śmiało
stawić czoło nowej sytuacji. Tych dwoje znaczyło dla
niej zbyt wiele, by miała ochotę ich teraz stracić.
Ukryje więc swoje uczucie, tak jak czyniła to od wielu
lat. Być może pewnego dnia uda jej się przezwyciężyć
miłość do Philipa...
W drodze towarzyszyło jej dwóch ochroniarzy
wynajętych przez Philipa. Annie usiadła przy oknie, a
dwaj mężczyźni obok niej przy przejściu, na wypadek
gdyby ktoś próbował ją zaczepić.
Ubrana była w czarno-czerwoną kurtkę, białą
koszulę i wąskie czarne spodnie. Kilku pasażerów,
przechodząc, przyglądało jej się z zainteresowaniem,
ona jednak uparcie patrzyła przez okno. Po
wylądowaniu na lotnisku Charlesa de Gaulle'a szybko
podążyła do wyjścia dla VIP-ów i znalazła się na
zewnątrz. Czekała tam na nią czarna limuzyna. Dwóch
ochroniarzy zamieniło kilka słów z kierowcą, który
wysiadł, gdy się zbliżyli. Szofer ukłonił się raz i drugi,
powiedział coś po francusku i otworzył Annie drzwi do
luksusowego wnętrza. Ochroniarze pomogli mu
jeszcze załadować walizki do bagażnika i oddalili się.
Ich rola dobiegła końca. Wracali następnym
samolotem do Londynu. Na terenie Francji, zgodnie z
kontraktem, ochronę zapewniali Francuzi.
Szofer zajął miejsce za kierownicą i włączył silnik.
Przez przyciemnione szyby Annie obserwowała
znikające zabudowania lotniska.
Kilka chwil później spojrzała przed siebie,
mimochodem zatrzymując wzrok na kierowcy. Nie
mogła ujrzeć jego twarzy, spostrzegła jednak lśniące,
czarne włosy, szerokie, muskularne ramiona i kształtną
głowę osadzoną na mocnej, opalonej szyi. Nie odezwał
się dotąd ani słowem i w głębi duszy była mu za to
wdzięczna. Nie miała ochoty na konwersację, w
dodatku czuła tremę przed inauguracją swego
książkowego francuskiego. Z łatwością porozumiewała
się z nauczycielem, ale to nie to samo co rozmowa z
Francuzem w jego własnym kraju.
Wyglądała więc przez okno, choć tutejsze
przedmieścia, trochę podobne do londyńskich, nie
prezentowały się ciekawie. Ruch na jezdni był duży,
zauważyła jednak, że poruszali się szybciej niż inni.
Trochę za szybko jak na jej gust. Może powinna
poprosić kierowcę, żeby zwolnił? Spojrzała nań znów,
ale coś nieuchwytnego w jego sylwetce - dumne
osadzenie głowy, pewność siebie bijąca z szerokich
ramion? - sprawiło, że nie ośmieliła się niczego mu
sugerować.
Obserwowała gęstniejącą zabudowę po obu stronach
autostrady, dachy wysokich domów, wieże kościelne
widoczne w oddali. Migały jej przed oczami znajome
nazwy na drogowskazach: Neuilly, Clichy, St Denis,
zjazdy do centrum miasta - samochód jednak jechał
dalej, i w końcu przyszło jej do głowy, że znowu
wyjeżdżają z Paryża, kierując się ku przedmieściom po
drugiej stronie.
Czyżby pomylił drogę? Może podano mu zły adres?
A może wybrał całkiem nie znaną jej, okrężną trasę?
Już miała pochylić się do przodu, żeby zapytać, gdy
nagle zwolnili przed wjazdem na płatną autostradę.
Annie dojrzała przed sobą ogromne drogowskazy.
Lyon... W tej samej chwili kierowca wychylił się przez
okno i wsunął bilet do automatu. Gdy szlaban uniósł
się do góry, limuzyna wyrwała do przodu jak rączy
koń.
Annie zaniepokojona zastukała w szybę oddzielającą
ją od kierowcy.
-Dokąd pan jedzie? - krzyknęła najpierw po
angielsku, a potem po francusku: - Monsieur, oCE
allez-vous?
Nadal nie odwracał się, tylko zerknął w przelocie we
wsteczne lusterko. Zobaczyła jego oczy - ciemne,
błyszczące okolone gęstymi rzęsami.
- Miał mnie pan zawieźć do Paryża! - zawołała
niezbyt dobrym, łamanym francuskim. - Pomylił pan
drogę? Musi pan zawrócić. Czy pan mnie słyszy,
monsieur?
Nie odpowiadając, skinął głową, ale nie zmienił
kierunku jazdy. Jechali tak szybko, że Annie musiała
przytrzymywać się skórzanego siedzenia, żeby
zachować równowagę. Do licha, pewnie przekracza sto
pięćdziesiąt na godzinę! - pomyślała oszołomiona.
Kolejny drogowskaz mignął jej przed oczami:
Versailles.. Przecież to ponad dwadzieścia kilometrów
za Paryżem! Dokąd jechali?
Po chwili czarna limuzyna zaczęła znów zwalniać,
ponieważ zbliżali się do następnego punktu opłat
drogowych.
- Zamierza pan zawrócić? - Pytanie zawisło w
próżni.
Annie zirytowała się na dobre. Czyżby nie znał
drogi z lotniska do miasta? A może płacono mu za
ilość przejechanych kilometrów? Och, poskarży się
Philipowi! Poskarży się przy płaceniu rachunku! Już
Phil rozprawi się z tym nieznośnym szoferem...
Gdy doczekali się swojej kolejki, mężczyzna
wychylił się i wrzucił kilka monet do automatu.
Szlaban podniósł się do góry i znów ruszyli przed
siebie.
Annie, wciśnięta w kąt samochodu, nerwowo
wyglądała przez okno. Spodziewała się, że za chwilę
zawrócą w kierunku Paryża.
Ale szofer wcale tego nie zrobił. Skręcił w lokalną,
wąską drogę i jechali teraz, nadal z dużą szybkością,
wśród zielonych łąk i lasów.
Starała się nie poddawać panice. Usiadła prosto i
zaczęła, tym razem energicznie, walić w szybę.
- OCE allez-vous, monsieurl Aretez! - A po chwili,
ponieważ narastała w niej wściekłość i strach,
powtórzyła po angielsku: - Proszę się zatrzymać!
Proszę mnie natychmiast wypuścić!
Nie było żadnej reakcji. Nawet nie raczył obejrzeć
się za siebie. Gdy dojechali do zakrętu, Annie
gwałtownie rzuciła się ku drzwiom i zaczęła szarpać
klamkę. Drzwi były automatycznie zablokowane!
A więc została uwięziona! Serce biło jej jak
oszalałe, pociła się, bladła i pąsowiała na przemian.
Gdy spojrzała we wsteczne lusterko, dojrzała w nim
blask ciemnych oczu kierowcy.
- O co tu chodzi? - spytała głucho. - Dokąd mnie pan
zabiera?
- Powiedziałem ci już, Annie, że wkrótce się
zobaczymy - przemówił miękkim, stłumionym głosem,
który rozpoznała natychmiast.
Miała wrażenie, że serce jej przestało bić.
ROZDZIAŁ DRUGI
Przez nieskończenie długą chwilę Annie siedziała
sztywna i blada, a umysł jej pracował gorączkowo.
- Kim pan jest? - wyszeptała wreszcie nie swoim
głosem.
Nie odpowiedział, a gdy zerknęła we wsteczne
lusterko, zamiast jego ciemnych oczu zobaczyła
oliwkową skórę jego twarzy zwróconej do niej
półprofilem. Miał wydatny nos i mocno zarysowane
kości policzkowe. Była to surowa twarz; Annie próbo-
wała ją przeniknąć, aby zrozumieć motywy
postępowania jej właściciela. Jakim był typem
człowieka? A najważniejsze, co miał zamiar z nią
zrobić?
- Czy myśmy się już gdzieś poznali? - spytała znów
i uśmiechnęła się, usiłując pod maską układnej
grzeczności ukryć strach i zdenerwowanie. -
Przepraszam, jeśli pana nie rozpoznałam, ale spotykam
tylu ludzi, że trudno spamiętać wszystkie twarze...
Wielbiciele polują na mnie po koncertach, proszą o
autografy... Czy właśnie tak się poznaliśmy? Jest pan
moim wielbicielem?
Nie mówiła tego z wielkim przekonaniem.
Mężczyzna w niczym nie przypominał jej wielbicieli.
To były przeważnie nastolatki ubrane i uczesane
zgodnie z najnowszą młodzieżową modą. Dziewczyny
naśladowały jej stroje, nawet paznokcie i usta ma-
lowały na czarno, choć w jej życiu ta ekstrawagancja
była zaledwie krótkim epizodem...
Ten mężczyzna wyglądał zbyt poważnie jak na jej
wielbiciela. Miał z pewnością ponad trzydziestkę i
nosił się, według niej, dość staroświecko: ciemny
garnitur, biała koszula, stonowany krawat. W dodatku
ubranie było w dobrym gatunku, garnitur zapewne
szyty na miarę, koszula i krawat pochodziły z drogiego
sklepu.
Ubranie zwykle coś mówi o człowieku. Sądząc z
wyglądu, był godnym szacunku, dobrze wychowanym
dżentelmenem. Dlaczego więc zajął się kidnapingiem?
Och, skądże mogła wiedzieć, jak wygląda
prawdziwy porywacz? Pozory często mylą... Mógł się
celowo przebrać, żeby wzbudzić zaufanie.
Przedłużająca się cisza potęgowała w Annie strach.
Przełknęła nerwowo ślinę i znów spróbowała nawiązać
konwersację:
- Dlaczego nic pan nie mówi? Kim pan jest?
- Później ci powiem - rzucił zdawkowo.
- Dokąd mnie wieziesz? - wybuchła, nie zauważając
nawet, że zwróciła się do niego per ty.
- Za chwilę sama zobaczysz.
- Powiedz mi natychmiast! - Starała się ukryć strach,
chciała, by jej głos brzmiał chłodno i spokojnie, ale
gardło miała ściśnięte, a usta poruszały się z
największym trudem.
Mężczyzna nie odpowiedział.
Przyglądała się dłoniom obejmującym kierownicę -
stanowczym, zwinnym dłoniom, o długich palcach i
opalonej skórze. Drzemała w nich siła, która ją
przerażała. Spojrzała przez okno na zielony, bujny
krajobraz francuskiej prowincji. Wiosna dopiero się
zaczynała, drzewa i krzewy powoli rozkwitały, niebo
było jasnoniebieskie, ale słońce nie grzało jeszcze zbyt
mocno. Gdzie on się tak opalił? - pomyślała
niespodziewanie.
Kiedy po raz pierwszy usłyszała jego głos przez
telefon, uderzył ją lekko cudzoziemski akcent... Czy
był Francuzem? A może pochodził z jakiegoś innego
gorącego kraju? Może z Sycylii...? Słyszała o gorącym
temperamencie Sycylijczyków, ich nieliczeniu się z
prawem... Handel żywym towarem? - nawiedziła ją
szalona myśl. Zerknęła znów ukradkiem na oliwkową
twarz i ciemne włosy mężczyzny. Tak, mógł być
Włochem. Ale dlaczego porwał ją w Paryżu? Przecież
później jechała z koncertami do Włoch.
- Czy zostałam porwana? - spytała i ponownie
dojrzała w lusterku błysk jego czarnych oczu.
Jakkolwiek nie odezwał się i było to wysoce
denerwujące, doszła do wniosku, że przyznaje jej rację.
W każdym razie nie zaprzeczył.
- Wkrótce zaczną mnie szukać - podjęła stłumionym
głosem. - Mój menedżer i koledzy z zespołu, jak tylko
pojawią się w hotelu, zawiadomią policję! Mnóstwo
ludzi widziało, jak wsiadam do tego samochodu. Także
ochroniarze, którzy przyle cieli ze mną z Londynu.
Widzieli cię przecież, zauważyli numery twojego
samochodu...
Wzruszył obojętnie ramionami. I nagle przeszyła ją
przerażająca myśl: czy rzeczywiście tak było?
Rozmawiali z nim, widzieli jego samochód, ale czy
zwrócili uwagę na numery rejestracyjne czarnej
limuzyny? Wokół prawie nie było ludzi... Nawet jeśli
ktoś im się przyglądał z daleka, przyglądał się przede
wszystkim jej, ponieważ opuszczała lotnisko pod
eskortą ochroniarzy i strażników.
Co prawda nie była jeszcze szeroko znana w
Europie i prasa nie wykazała nadmiernego
zainteresowania jej przyjazdem, ale na wszelki
wypadek władze lotniska podjęły szczególne środki
ostrożności.
- Limuzyna była przecież zamówiona -
przypomniała sobie. - Czy jesteś pracownikiem firmy
wynajmującej samochody? Och, przecież policja
natychmiast cię odnajdzie!
W odpowiedzi roześmiał się tylko nieprzyjemnie.
- Dlaczego to robisz? - rzuciła ze złością. - A może
to kiepski żart? Może wieziesz mnie po prostu na
spotkanie z Philem i Di? - Phil słynął ze swoich
dowcipów, myślała w roztargnieniu. Że też wcześniej
nie przyszło jej to do głowy!
- Nie, to nie jest kawał, Annie - odpowiedział ze
spokojem, który ją przeraził.
Omal nie przestała oddychać... Zapadła się głębiej w
siedzenie i przymknęła oczy. Za wszelką cenę... za
wszelką cenę musiała opanować nerwy. Musiała
myśleć logicznie.
Na razie nic nie mogła zrobić. Zamknięta w
samochodzie, odgrodzona od świata przyciemnionymi
szybami, nie mogła ani krzyczeć, ani w jakikolwiek
inny sposób przyciągnąć ludzkiej uwagi. Szarpanie się
nie miało sensu. Musi spokojnie dojechać do... celu
swojego przeznaczenia. Jej serce biło nierównym ryt-
mem. I co wtedy? Co ją tam czeka?
Gdyby choć znała motywy postępowania tego
mężczyzny... Nie wyglądał na niebezpiecznego
maniaka czy kryminalistę. Właściwie był uderzająco
przystojny. Oczywiście, jeśli gustowało się w typach
śródziemnomorskich, a ona bardzo ten typ urody
lubiła. Może dlatego, że w żyłach jej płynęła francuska
krew, kto wie? Ojciec Annie był Francuzem, mimo że
prawie całe swoje życie spędził w Anglii.
Annie odwiedziła Francję jedynie dwa razy. Nigdy
nie była tu za życia ojca, ale zawsze obiecywała sobie,
że pewnego dnia odnajdzie miejscowość w górach
Jura, gdzie on się urodził. Nigdy jednak nie
wystarczyło czasu na tak daleką wycieczkę. Program
koncertów zwykle był napięty.
Ojciec Annie, podobnie jak porywacz, miał ciemne
włosy, oliwkową karnację i oczy czarne jak węgle. Ale
był dużo niższy i nie tak mocnej budowy. Annie
odziedziczyła po ojcu gęste krucze włosy, ale karnację
i zielone oczy miała po matce. Jako dziecko żałowała,
że nie odziedziczyła również matki blond włosów, ale
gdy dojrzała, była nawet zadowolona ze swej egzo-
tycznej urody, tak innej niż uroda Angielek. Dziś
wolałaby nawet być jeszcze bardziej podobna do ojca.
Uwielbiała swego ojca, i jego śmierć, gdy miała lat
niespełna jedenaście, rzuciła ponury cień na całe jej
dzieciństwo. Matka zaledwie po roku wdowieństwa
wyszła ponownie za mąż. Annie nie przepadała za
ojczymem i nie starała się ukryć swych uczuć, Bernard
Tyler zaś tę niechęć odwzajemniał.
Joyce Tyler domyślała się, że córka potępia jej
związek, ale nie potrafiła tej sytuacji zaradzić. Dwa
lata później urodziła bliźniaki - dwóch chłopców, i
poświęciła im całą swoją uwagę.
Gdy ojczym zaczął wymierzać Annie kary fizyczne,
Joyce nie uczyniła niczego, by go powstrzymać. Bez
ogródek powiedziała córce, że sobie na to zasłużyła.
„Gdybyś była dla niego milsza, on by ci się
odwzajemnił - powiedziała. - Sama sobie jesteś
winna".
Czternastoletnia wówczas Annie zaczęła coraz
dłużej przebywać poza domem. Nie tylko nie lubiła
Bernarda Tylera, ale teraz także się go bała. Tęskniła
za dniem, gdy wreszcie dorośnie i będzie mogła na
dobre opuścić domowe pielesze. Gdy więc spotkała
Philipa, który roztoczył przed nią perspektywę
muzycznej kariery, natychmiast spakowała manatki i
wyprowadziła się z domu. Zdawała sobie sprawę, że
matka i ojczym w gruncie rzeczy będą zachwyceni, że
się jej pozbyli.
Później, gdy już była znaną piosenkarką, raptem
nawiązali z nią kontakt i poprosili ó pożyczkę. Tą
sprawą, podobnie jak całymi jej finansami, zajął się
Philip. Zostali zaproszeni na koncert i spotkali się z
Annie, ale wkrótce potem znowu słuch o nich zaginął.
Zapewne rozczarowała ich wysokość kwoty, jaką
zaoferował im Philip. Annie odetchnęła z ulgą. Nie
chciała przywoływać wspomnień z ponurej przeszłości.
Z pewnością życie jej potoczyłoby się inaczej,
gdyby ojciec nie umarł przedwcześnie. Szczęśliwe
dzieciństwo skończyło się dla Annie, gdy miała
zaledwie jedenaście lat. Do siedemnastego roku życia
była samotną, smutną, nieszczęśliwą nastolatką. Nawet
teraz, gdy wspominała tamte dni, czuła jakąś żelazną
obręcz zaciskającą się wokół jej szyi. Zmarszczyła
brwi, wymazując z pamięci ponure myśli.
- Dlaczego tak ucichłaś? - odezwał się nagle
mężczyzna.
- Zastanawiam się... Moi przyjaciele ogromnie
zdenerwują się, gdy nie stawię się w umówionym
miejscu. Będą zaniepokojeni, co się ze mną stało...
- Niebawem się dowiedzą - odparł obojętnie.
- Jak mam to rozumieć? Zadzwonisz do nich i
zażądasz wysokiego okupu?
Żałowała, że nie może widzieć całej jego twarzy.
Wyraz oczu zapewne powiedziałby jej więcej niż
lakoniczne słowa. Gdy jednak spojrzał w lusterko, jego
oczy przypominały bezdenną studnię - ciemne,
błyszczące, niezgłębione... A jednak... Zaczynała
doznawać dziwnego, irytującego uczucia, że go skądś
zna! Czyżby naprawdę się kiedyś spotkali? A może
tylko podsunął jej ten pomysł sugestywnymi
telefonami?
Nim zdążyła rozważyć ten problem, limuzyna nagle
skręciła w prawo i zjechała z głównej drogi. Podążali
teraz jakąś polną drogą czy też aleją wysadzaną
drzewami i kępami krzewów.
Do licha! To nie była droga, to był podjazd pod
dom! Chwilę później miała w zasięgu wzroku nieduży,
jednopiętrowy budynek, pokryty omszałą dachówką. Z
pomalowanymi na biało ścianami kontrastowały
zamknięte czarne okiennice.
Gdy zatrzymali się przed frontowymi drzwiami,
Annie rozejrzała się nerwowo na wszystkie strony i
serce w niej zamarło, gdy pojęła, że biały domek stał
na skraju lasu, za nim zaś rozciągały się puste pola.
Kompletne bezludzie. Nie mogła dojrzeć żadnego
domostwa. I nagle paniczny strach chwycił ją za
gardło.!
W tej samej chwili kierowca wysiadł, obszedł wóz
dookoła i otworzył jej drzwi. Annie, obezwładniona
strachem, niezdolna była się poruszyć. Ostatkiem woli
wysunęła podbródek i powie działa drżącym głosem:
- Nie wysiądę. Zostanę tu, dopóki nie odwieziesz
mnie z powrotem do Paryża. A jeśli tego nie zrobisz...
Wsunął długie ramię do samochodu, chwycił ją za
rękę i szarpnął gwałtownie. Był silniejszy, niż się
spodziewała, nie potrafiła mu stawić oporu i
wypadłaby z samochodu, gdyby drugim ramieniem nie
objął jej w talii i nie uniósł do góry. Kopała, krzyczała,
starała się oswobodzić - na próżno.
Trzymając ją jak dziecko pod pachą i ignorując jej
prośby i groźby, wniósł ją na podest schodów. Gdy
otwierał drzwi, wykręciła głowę i ugryzła go w rękę;
jęknął z bólu, ale puścił dopiero, gdy weszli do wnętrza
i kopnięciem nogi zdołał zatrzasnąć za sobą drzwi.
Zręcznie postawił ją na podłodze, nadal ramieniem
opasując jej talię. Zsunęła się bezwolnie w dół po jego
ciele i poczuła dotyk jego muskularnej klatki
piersiowej, twardych ud, a ciepło jego skóry parzyło ją
przez ubranie. Efekt był piorunujący: mimo że broniła
się, wewnętrznie doznała bardzo silnego podniecenia.
Czuła zawrót głowy i drżała na całym ciele, gdy
wreszcie stanęła na nogach i odepchnęła się odeń
gwałtownie. On jednak nadal obejmował ją ramieniem,
a ramię to było twarde jak stal. Przez zasłonę długich
czarnych włosów, które opadły jej na twarz, patrzyła
na swego ciemiężyciela szeroko otwartymi,
przerażonymi oczami.
Uniósł dłoń, którą ugryzła w ferworze walki, i
przyjrzał się jej uważnie.
- Krwawię - powiedział z lekkim zdziwieniem. -
Masz ostre zęby. - Wysunął czubek języka i zlizał
krew.
Annie obserwowała go w wielkim napięciu. Do tej
pory nie mogła uwierzyć, że wszystko dzieje się na
jawie. Teraz powoli docierała do niej prawda: została
oto porwana, z powodów, których nie potrafiła dociec,
przez mężczyznę, który ją przerażał i... pociągał
zarazem. Musiała poskromić strach. Uniosła głowę i
patrzyła nieznajomemu prosto w oczy z miną z pozoru
spokojną i pewną siebie.
- Dlaczego nie odwieziesz mnie z powrotem do
Paryża, zanim nie rozpęta się awantura? Porwanie to
ciężkie przestępstwo, nie uważasz?
- Bardzo ciężkie - przyznał z nieporuszoną twarzą.
Policzki Annie zapłonęły, pojęła bowiem, że jej
przeciwnik drwi.
- Możesz spędzić w więzieniu resztę życia! -
wybuchła.
- Nie zapominaj, że najpierw będą musieli mnie
złapać - zauważył spokojnie, jednocześnie długimi,
zwinnymi palcami odsuwając włosy z jej twarzy.
Lodowaty dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie. Ten
czuły w istocie gest przeraził ją bardziej niż groźne
słowa. Zastanawiała się, czy nieznajomy słyszy
przyspieszone bicie jej serca, czy widzi krople potu
perlące się na jej twarzy.
Może obejrzysz pokój, który dla ciebie
przygotowałem? - powiedział, ignorując jej nerwową
reakcję. - Potem zjemy lunch i...
- Wcale nie jestem głodna! - przerwała mu ze
złością. - Nic nie mogłabym przełknąć. Niedobrze mi!
- Poczujesz się z pewnością lepiej, jeśli coś zjesz -
powiedział protekcjonalnym tonem, jakby przemawiał
do dziecka. - Posiłek nie będzie co prawda wykwintny.
Mam tylko sałatę, owoce i ser. No i oczywiście butelkę
dobrego wina.
- Nie piję wina!
Uniósł proste, czarne brwi w wyrazie
niedowierzania.
- Nie pijesz wina? W takim razie nie wiesz, co
tracisz. Będziesz musiała polubić wino. Zapewniam, że
wino cię uspokoi.
Tego właśnie się bała, nie pozwoli więc, by tak się
stało. Musi zachować czujność, musi mieć się na
baczności i nieustannie szukać sposobności ucieczki.
Gdyby udało jej się wydostać z domu, mogłaby ukryć
się w lesie, a potem, gdy zapadnie zmierzch,
pobiegłaby przed siebie...
- Uspokoję się, jeśli mnie w końcu puścisz -
powiedziała, a on bez słowa uwolnił jej ramię.
Postąpiła kilka kroków, rozglądając się po małym,
ciemnym holu, z którego schody wiodły na górę.
- To twój dom?
Nie odpowiedział, ale z wyrazu jego twarzy
wywnioskowała, że nie.
- Powiedz mi chociaż, jak się nazywasz? Jak mam
się do ciebie zwracać?
Zauważyła na jego twarzy lekkie wahanie, a potem
odrzekł uprzejmym tonem:
- Mark.
- Mark... -powtórzyła, zastanawiając się, czy podał
jej swe prawdziwe imię. - Jesteś więc Francuzem?
- Jak na to wpadłaś? - zażartował.
- Ślepy strzał - rzekła poważnie.
Odwróciła głowę w stronę drzwi, nastawiając uszu.
Jakiś znajomy dźwięk... Ale wokół panowała
kompletna cisza. Nie słychać było samochodów ani
żadnych odgłosów cywilizacji. Tylko szum drzew -
dźwięk, który w niepojęty sposób wydawał jej się
znajomy... I nagle doznała olśnienia. Szum morza!
Szum morza, który, jak jej się zdawało, słyszała w
swoim śnie, był w rzeczywistości szelestem gałęzi
poruszanych lekkim wiatrem.
Dlaczego, na Boga, słyszała ten dźwięk w swoim
śnie? Pod wpływem zabobonnego lęku zadrżała.
Przecież nigdy w życiu nie była w tym domu!
Dlaczego pamiętała ze snu ten dźwięk? A może
właśnie stąd do niej dzwonił i ten niesamowity szum
nagrał się na sekretarkę... ?
- Czy stąd do mnie telefonowałeś? - spytała jednym
tchem.
- Telefon jest odcięty - wyjaśnił i spojrzał na nią
uważnie.
Odpowiedź sprawiła jej zawód. Nie mogła zebrać
rozbieganych myśli. Nie potrafiła niczego sobie
wytłumaczyć. Wszystko wydało się dziwne, tak bardzo
dziwne... Ten szum... Czemu miała w głowie ten
szum?
- Dlaczego odciąłeś telefon?
- Nie potrzebowałem go.
- A więc skąd do mnie telefonowałeś?
Brak odpowiedzi. Przyglądał jej się tylko z miną
poważną i bardzo skupioną.
Dopiero teraz zauważyła kilka par drzwi otwartych
na oścież, przez które wchodziło się do pokojów,
tonących w ponurym mroku z powodu zamkniętych
okiennic. Zerknęła przelotnie na ciemne dębowe
meble, skórzane fotele, tapety w kwiatowy deseń... Ten
dom miał dziwną atmosferę. Zionął pustką.
- Czy jest tu jeszcze ktoś? - spytała nasłuchując.
- Jesteśmy tu całkiem sami, Annie. - Uśmiechnął się.
To ją zmroziło. Zagryzła wargę i obserwowała go w
niemym skupieniu. Co też mu chodziło po głowie? A
może lepiej, że nie zna prawdy...?
- Powiedz mi, o co tu chodzi? - krzyknęła, dając
upust bezsilnej złości. - Po co mnie tu przywiozłeś?
Chcesz okupu? Liczysz na okup... - Nagle głos jej się
załamał, ponieważ dotarła do niej myśl, że porywacz
zwykle zabija swoją ofiarę. Nawet jeśli dostanie okup,
zabija, żeby nie zostać później rozpoznanym... Nowa
fala strachu ścisnęła jej żołądek. Miała wrażenie, że
jeszcze chwila i zemdleje.
- Tu nie chodzi o pieniądze. - Stanowcze słowa
wdarły się w jej myśli.
Jeśli nie o pieniądze, w takim razie, o co chodziło?
Co miał zamiar z nią zrobić?!
-A więc dlaczego mnie porwałeś? - Przyglądała się
badawczo jego twarzy, ale nic z niej nie mogła
wyczytać. – Może pomyliłeś mnie z kimś innym? -
uchwyciła się nowej myśli.
- Pytałeś mnie, czy cię pamiętam, a ja jestem pewna,
że nigdy cię nie widziałam. Mam dobrą pamięć,
pamiętałabym cię, gdy byśmy się już spotkali.
Wpatrywał się w jej zielone oczy hipnotycznym,
upartym wzrokiem.
- Przypomnisz sobie, Annie - rzekł cicho. - Mogę
jeszcze zaczekać, skoro czekam już tak długo.
Znów po jej kręgosłupie przebiegł dreszcz. Musiał
być obłąkany. .. Co prawda nie wyglądał na szaleńca...
ale musiał nim być!
- Zostawmy to na razie, Annie - powiedział
uspokajająco.
- Chodź na górę, pokażę ci twój pokój.
Zaparła się w miejscu, ale on chwycił ją pod ramię i
pociągnął w stronę schodów.
- To ci nie ujdzie na sucho! - groziła. - Wtrącę cię do
więzienia. .. - A potem dodała łagodniej, jakby
zmieniając taktykę:
- Posłuchaj, jeśli chcesz, zjemy razem lunch, a
potem odwieziesz mnie do Paryża. W Paryżu spotkamy
się znów, zgoda? Dam ci bilet na mój koncert i...
- Dobrze wiesz, że to nieprawda - roześmiał się
gardłowo. - Jeśli się ze mną umówisz, wyślesz na to
spotkanie policję! Nie jestem idiotą, Annie. Teraz
obiecasz mi wszystko, byle tylko się stąd wydostać.
Myślisz, że o tym nie wiem?
Co chcesz ze mną zrobić? - Starała się ukryć strach,
ale on musiałby być całkiem ślepy, gdyby nie
spostrzegł w jej oczach wyrazu przerażenia.
Zmarszczył mocno brwi.
- Nie zrobię ci krzywdy, Annie - zapewnił. - Nie
patrz na mnie w ten sposób.
To zabrzmiało szalenie przekonywająco. Wbrew
zdrowemu rozsądkowi i wszelkiej logice wyciągnęła
do niego rękę.
- Proszę więc, puść mnie, Mark... Proszę...
Ujął jej dłoń, popatrzył na smukłe, blade palce, po
czym oplótł je swoimi. Pod wpływem tego dotknięcia,
serce Annie dziwnie zatrzepotało.
- Jeszcze nie teraz - powiedział. - Przez pewien czas
będziesz moim gościem. Dom jest bardzo wygodny,
okolica cicha. Znajdziesz tu spokój, o którym próżno
by marzyć w Paryżu. Żadnych dziennikarzy, żadnych
telefonów ani wielbicieli. Dla czego nie przestaniesz
się zadręczać i nie zaczniesz korzystać z chwili?
Postara się nie być dla niego odpychająca, poskromi
swój ostry język i wybuchowy temperament... Cóż za
zbawienna myśl! A wtedy... być może wówczas
przemówi mu do rozsądku i skłoni do powrotu do
Paryża.
Wolno cofnęła dłoń; pozwolił jej na to bez słowa
sprzeciwu.
Poszła na górę po schodach, świadoma, że dziwny
gospodarz tego domostwa idzie tuż za nią.
- Tutaj, proszę - powiedział, otwierając jakieś drzwi.
Stanęła w progu i obserwowała, jak przemierza ciemny
pokój, kierując się w stronę okna. Otworzył je, pchnął
okiennice i pokój zalało ostre światło wiosennego dnia.
Annie stała porażona nagłą jasnością. W ułamku
sekundy doznała najdziwniejszego w świecie uczucia
zaskoczenia, oszołomienia, jakiegoś osobliwego
chaosu. Miała wrażenie, że umysł jej rozdarła na
moment oślepiająca błyskawica, zalewając nieziemską
jasnością jego najbardziej mroczne zakamarki. Po
chwili niezwykłe złudzenie pierzchło i wpatrywała się
w mężczyznę szeroko otwartymi, na wpół oślepionymi
oczami.
On także przyglądał jej się intensywnie i, jakby
czytając w jej myślach, nagle zrozumiał, że oto
przytrafiło jej się coś nieoczekiwanego. Potrafił czytać
w jej myślach... To mogło być bardzo niebezpieczne.
Powinna staranniej ukrywać swe uczucia i nieustannie
mieć się na baczności, w przeciwnym razie stanie się
jego bezbronną ofiarą.
- Annie... - szepnął.
- Gdzie jest łazienka? - spytała, starając się
zapanować nad własnym zmieszaniem.
Z jego piersi wydobyło się ciężkie westchnienie, a
potem wskazał ręką.
- Za tymi drzwiami. Zejdę teraz na dół i przygotuję
lunch.
Później przyniosę twoje walizki z samochodu.
Będziesz mogła się rozpakować.
Gdy tylko opuścił pokój, Annie podbiegła do okna.
Piętro było dość wysokie, nie mogła marzyć o
bezpiecznym skoku w dół. Najbliższa rynna, po której
mogłaby się zsunąć, znajdowała się dopiero obok
łazienki, ale tamto okienko wyglądało na bardzo
malutkie. Jeszcze raz omiotła spojrzeniem okolicę.
Kompletna głusza. Ani krzyk, ani ucieczka tą drogą nie
wchodziły w grę. Chyba że... Tak, pozostawały
związane prześcieradła! Na filmach ludzie w ten
sposób spuszczali się z okien... Na razie jednak nie
mogła podjąć tej próby. Mark znajdował się w kuchni
na dole, skąd dochodziły tu odgłosy jego krzątaniny.
Jeśli spróbuje teraz uciekać, on z pewnością ją
zauważy.
Zdesperowana weszła do łazienki. Pomieszczenie
wyglądało bardzo przyjemnie. Ściany wyłożono
wesołymi żółtymi kafelkami, a na sosnowej półce nad
wanną stało rzędem wiele dobrych francuskich
kosmetyków.
Annie umyła się pospiesznie i zaczesała długie
lśniące włosy w prosty węzeł na karku. Nie zrobiła
żadnego makijażu. Pragnęła wyglądać nieatrakcyjnie.
Ale gdy baczniej przyjrzała się swemu odbiciu w
lustrze, zauważyła w swych przejrzyście zielonych
oczach wyraz nerwowego podniecenia. Były to oczy...
polującego kota. Do licha, przyznanie się nawet tylko
w myślach, że uważa Marka za atrakcyjnego
mężczyznę, było wielce niebezpieczne. Więcej niż nie-
bezpieczne, jeśli miała być szczera. Od chwili gdy
ujrzała go po raz pierwszy, zachowywała się jak
zahipnotyzowana, i to właśnie ją przerażało.
Porwał ją i przywiózł siłą do tego dziwnego miejsca.
Po co to robił, skoro nie chodziło o okup? Co się za
tym wszystkim kryło? Bała się nawet pomyśleć, ale
pytania wbrew jej woli nasuwały się same.
Czy był nienormalny? Chory psychicznie?
Obsesyjnie twierdził, że już kiedyś się spotkali... Och,
któreś z nich musiało postradać rozum! Ale przecież
chyba nie ona...? Ona nie miała najmniejszej
wątpliwości, że nigdy przedtem go nie widziała.
A jednak... A jednak gdy otworzył nagle okiennice,
doznała jakże niezwykłego wrażenia deja vu...
Zmarszczyła brwi i zagryzła wargę. Na Boga, o co tu
chodzi? I przez sekundę, ku własnemu ogromnemu
zdumieniu, pomyślała, że przypomina sobie... coś.
Odepchnęła głupie myśli. Nie może pozwolić, by ten
człowiek ją hipnotyzował i wciągał we własne rojenia.
To była prosta droga do szaleństwa.
Niespokojna zeszła na dół. Zajrzała najpierw do
kilku pomieszczeń, po czym trafiła do dużej kuchni o
białych ścianach i jasnych sosnowych szafkach. Okna
zdobiły zasłonki w biało-czerwoną kratkę, a na
parapecie stały doniczki z kwitnącymi hiacyntami. W
pomieszczeniu unosił się aromatyczny zapach świeżo
parzonej kawy.
Gdy z wahaniem przystanęła na progu, Mark
odwrócił się
i przez chwilę patrzył na nią zmrużonymi oczami.
- Wyglądasz jak nastolatka - uśmiechnął się. - Czy w
ten sposób chcesz mnie trzymać z dala od siebie?
Na chwilę zapadła cisza, po czym Annie spojrzała
mu w oczy i napotkała jego spokojny, poważny
wzrok.
- Powiedziałem ci już, że nie masz się czego bać.
Nie liczę na okup, nie zrobię ci krzywdy i zapewniam,
że się na ciebie nie rzucę. Nie zmuszę cię też do
niczego, czego nie chcesz zrobić.
- Zmusiłeś mnie już, abym tu przyjechała i zmuszasz
do pozostania tu wbrew mojej woli! - zawołała,
rumieniąc się.
- To jedyny sposób, bym zatrzymał cię przy sobie
wystarczająco długo - rzekł spokojnym tonem.
- Wystarczająco długo?
- Wystarczająco długo, byś mnie poznała - dodał. -
A teraz usiądź, zjemy lunch.
Pochłonięta roztrząsaniem słów, które przed chwilą
usłyszała, automatycznie usiadła i popatrzyła na
gustowne nakrycie. Aż do tej pory nie czuła głodu, ale
sałatka, sery i czarne oliwki wyglądały niezwykle
apetycznie, nieoczekiwanie więc ślinka napłynęła jej
do ust.
- Proszę, poczęstuj się - zachęcił, siadając naprzeciw
niej.
Nałożyła na talerz sałatkę - mieszaninę avocado,
zielonej sałaty, ogórków i papryki - oraz jajko na
twardo i kilka czarnych oliwek.
- Przykro mi, że nie mogę cię ugościć niczym
bardziej oryginalnym, ale mam tylko to - powiedział.
Annie uniosła głowę i niespodziewanie dla samej
siebie posłała mu miły uśmiech.
- Jedzenie jest wspaniałe - oświadczyła. -
Uwielbiam pikniki, a to mi przypomina piknik... tyle że
w domu.
- Ale na powietrzu lepiej smakuje, prawda?
Gdy wyciągnął rękę, żeby nalać jej białego wina,
Annie znów zaskoczyło dziwne wrażenie deja vu,
znów miała niejasne odczucie, że już ten gest gdzieś...
kiedyś... widziała!
- Annie? - Jego czarne oczy były czujne i skupione. -
Powiedz mi, co czułaś przed chwilą.
- Nie wiem... - zająknęła się. - Nie rozumiem...
- A więc zaczynasz sobie przypominać - powiedział
tonem nie skrywanego triumfu.
ROZDZIAŁ TRZECI
- Przestań się wreszcie bawić moim kosztem i
powiedz mi, gdzie się spotkaliśmy! - wybuchła Annie,
nie wytrzymując już dłużej tego napięcia.
Spokojnym gestem wskazał jej kieliszek.
- Spróbuj wina - powiedział sucho.
Czy było to w Anglii? W Londynie?
- Nie ma teraz sensu zgadywać, sama to sobie kiedyś
przypomnisz.
Zadziwiająco szybko nauczyła się czytać z jego
twarzy, odgadywać przelotne uczucia iskrzące się w
głębi czarnych, przepaścistych oczu i malujące się na
jego wargach. I zrozumiała natychmiast, że nie spotkali
się w Anglii; powiedziało jej to po prostu jakieś
mimowolne drgnienie, jakiś cień, który przebiegł po
jego twarzy.
- W Ameryce? - nie dawała za wygraną.
Roześmiał się tylko i potrząsnął głową.
Cóż więc pozostawało? Annie nie podróżowała zbyt
wiele.
- Czy spotkaliśmy się tutaj, we Francji?
Znów nie odpowiedział, ale oczy zalśniły mu jak
czarne brylanty.
- To stało się tutaj, prawda? - powiedziała z
drżeniem.
- A więc nareszcie wierzysz, że się spotkaliśmy -
skonstatował głębokim, jakby udręczonym głosem, w
którym dźwięczała namiętność.
Annie słyszała głuchy stukot własnego serca, które
zdawało się rozsadzać klatkę piersiową. Zarumieniła
się nagle, spuściła oczy, ciemne rzęsy położyły się
cieniem na jej policzkach.
W końcu odezwała się cichym, zduszonym głosem:
- Mówisz, że się już spotkaliśmy... Wierzę ci, ale
naprawdę tego nie pamiętam. Przykro mi. We Francji
byłam tylko dwa razy... Ostatnim razem dwa tygodnie
spędziłam w Normandii z moją najlepszą przyjaciółką i
jej siostrą. Mieszkałyśmy w uroczym, staroświeckim
hoteliku w Caborg, nad samym morzem.
To było upalne lato i dużo czasu spędzałyśmy na
plaży... Czy właśnie tam cię poznałam?
Mark siedział wygodnie oparty o krzesło i drobnymi
łykami sączył wino. Oczy miał na wpół przymknięte,
jakby przywoływał w pamięci wspomnienia. Annie
czyniła wysiłki, by się weń nie wpatrywać, ale
mimowolnie obserwowała grę mięśni na jego klatce
piersiowej za każdym razem, gdy oddychał. Miał
smukłą talię i biodra, i niezwykle długie nogi... Nie
mogła zaprzeczyć, że był w jej typie.
Podniosła na niego oczy i nieoczekiwanie napotkała
jego spojrzenie. Zmieszana zarumieniła się i odwróciła
wzrok.
- Dlaczego nie chcesz powiedzieć mi, gdzie się
spotkaliśmy? - odezwała się zmienionym, drżącym
głosem. - Gdybyś mi powiedział, być może bym sobie
coś przypomniała...
- Musisz sama to sobie przypomnieć - oświadczył z
niezmąconym spokojem i dziwną, wręcz przerażającą
pewnością siebie.
- Dlaczego? - nalegała.
- Dajmy temu spokój - zignorował pytanie. - Zjedz,
proszę, jeszcze trochę sałatki. To ci może poprawi
nastrój.
- Jestem w złym nastroju, ponieważ mnie porwałeś!
- odparowała z rosnącą wściekłością, ale podniosła
kieliszek do ust i wysączyła wino do dna.
- Uważaj! - Uśmiechnął się lekko. - Ludziom nie
przywykłym do wina może ono uderzyć do głowy.
Ostentacyjnie, jak zbuntowane dziecko, sięgnęła po
butelkę stojącą na środku stołu, ale Mark był szybszy.
Uniósł butelkę i nalał jej pół kieliszka, a potem
napełnił swój.
- Nim to wypijesz, zjedz coś - poradził jej z
zatroskaną miną. - Picie na pusty żołądek może się
kiepsko skończyć.
- Przestań wydawać mi rozkazy! - zaperzyła się, ale
skubnęła trochę smakowitej sałatki.
Napięcie wzmagało jej apetyt. A może była to
zasługa wina? Na deser były owoce oraz
najwspanialsza kawa, jaką kiedykolwiek piła. Nie
omieszkała jej pochwalić.
- Cały sekret leży w ziarnach - wyjaśnił. - A poza
tym nie można mielić zbyt długo, traci wówczas swój
zapach i smak.
- W domu piję wyłącznie neskę - wyznała ze
skruchą, a on się skrzywił z niesmakiem. - Nie mam
czasu ani siły, żeby co dzień parzyć świeżą kawę -
dodała tonem usprawiedliwienia. - Bardzo ciężko
pracuję i gdy wracam do domu, jestem śmiertelnie
zmęczona. Mam ochotę tylko leżeć, oglądać telewizję
albo przeglądać gazety; cokolwiek, byle odwrócić
uwagę od trudów dnia. Zapewne podobnie jak
większość ludzi uważasz, że piosenkarze tylko
nagrywają płyty i dobrze przy tym się bawią. A tak
naprawdę nie mają pojęcia ani o muzyce, ani o
śpiewaniu, prawda? Ale my bardzo ciężko pracujemy i
jesteśmy naprawdę profesjonalistami. Do znudzenia
powtarza się te same frazy, aby je doprowadzić do
perfekcji. Czasami próby trwają od świtu do nocy.
Wierz mi, to strasznie wyczerpujące i w gruncie rzeczy
bardzo nudne. A gdy jedziemy na tournee, pracujemy
jeszcze ciężej. Cały dzień się ćwiczy, żeby wieczorem
dać koncert. I trzeba jeszcze stale przenosić się z
miejsca na miejsce...
- Chciałem jedynie powiedzieć, że świeżo zmielona
kawa smakuje lepiej niż rozpuszczalna - wtrącił
przepraszająco. - Nie miałem zamiaru krytykować
twego stylu życia.
- Tak, wiem, przepraszam - uśmiechnęła się sama do
siebie. - To był w pewnym sensie dalszy ciąg
wywiadu, jakiego udzieliłam niedawno pewnemu
dziennikarzowi. Wyprowadził mnie z równowagi,
sugerując, że należę do kobiet, które ze względu na
własną karierę kupują kuchenkę mikrofalową, zamiast
ugotować mężowi obiad z prawdziwego zdarzenia.
Rozmowa skończyła się okropną awanturą i w
rezultacie napisał o mnie artykuł odsądzający mnie od
czci i wiary.
Mark słuchał z zainteresowaniem, lekko pochylając
głowę i przymykając oczy.
-Nie ma w twoim życiu żadnego mężczyzny,
prawda? - spytał niespodziewanie. - Chyba że udało ci
się to w jakiś sposób ukryć...
Patrzył na nią pytającym wzrokiem, a ona czuła
dziwny dreszcz przebiegający jej po kręgosłupie. Nie
po raz pierwszy ją podrywano. Wielbiciele uwielbiali
ją obsesyjnie, szczególnie na początku. Była dla nich
jak święty obraz, przed którym codziennie się modlili.
Nie znosiła tego fanatycznego oddania i napawało ją
ono zabobonnym lękiem. Nie mogła zapomnieć o
tragicznej śmierci Johna Lennona... Miała nadzieję, że
jej nigdy się to nie przytrafi. Przede wszystkim dlatego,
że nie była aż tak sławna. Zdarzało się jednak, że jacyś
dziwni mężczyźni kręcili się pod jej domem albo
studiem nagrań. Wówczas ten sam zimny dreszcz
przebiegał po jej kręgosłupie.
Gdy nie odezwała się ani słowem, Mark powtórzył
pytanie napiętym, szorstkim głosem:
- Czy masz kochanka?
W pierwszej chwili nie zamierzała odpowiadać, ale
zlękła się niebezpiecznej siły czającej się w jego
ciemnych oczach.
- Nie - szepnęła.
Zdążyła zauważyć błysk satysfakcji w jego twarzy,
nim pospiesznie wstała i zaczęła sprzątać ze stołu.
Mark wstał również, by jej pomóc.
Pójdę po twoje walizki - oświadczył, gdy skończyli.
Proszę, odwieź mnie do Paryża - zaczęła znów
błagać.
- Skończ z tą zabawą. Na pewno już mnie szukają...
- Nikt cię nie oczekuje aż do jutra - przypomniał ze
stoickim spokojem. - Zawiadomiłem hotelową
recepcję, że pojechałaś z wizytą do przyjaciół na dzień
lub dwa. - Z ponurą miną obserwował zmianę wyrazu
jej twarzy. -I nie rób sobie nadziei, że uciekniesz.
Samochód ma zamontowaną blokadę, a kluczyki noszę
cały czas przy sobie.
- Jak długo zamierzasz mnie tu trzymać? - zawołała
z furią.
- Tylko dzisiejszą noc.
Cała zesztywniała, serce boleśnie waliło jej o żebra.
Co też zaplanował na dzisiejszą noc? Czyżby porwał
ją, przywiózł na to bezludzie, żeby ją zgwałcić?
Poczuła mdlący skurcz w żołądku. Nie miała
żadnych szans, by go powstrzymać. Był zbyt silny, by
mogła się z nim zmierzyć... Jedyna nadzieja w tym, że
uda jej się ogłuszyć go znienacka, uderzyć czymś w
głowę... Rozejrzała się w panice po kuchni, ale po
sekundzie przyszło opamiętanie. Czy naprawdę była
zdolna do tego? Mogłaby go zabić, a wtedy...
Drżąc z emocji, zagryzła wargę.
- Jeśli mój agent przyjedzie do hotelu i mnie tam nie
zastanie, wpadnie w panikę bez względu na to, co
usłyszy - wymamrotała przez zaciśnięte gardło. - Wie,
że nie mam przyjaciół we Francji.
- On jest obecnie w podróży poślubnej, o ile się nie
mylę - sprostował. - Nie ma powodu, by ją skracał. -
Zamyślił się na moment, a potem rzekł: - Mieszkałaś
razem z Dianą Abbot, czyż nie?
Annie starała się zapanować nad zdenerwowaniem i
przerażeniem, gdy kolejny raz podawał szczegóły z jej
życia.
- Tak - powiedziała sucho. - Przypuszczam, że nie
ma sensu pytać, skąd zdobyłeś te wszystkie
wiadomości?
Popatrzył na nią z ukosa i uśmiechnął się blado.
- Czytam gazety - wyjaśnił.- Napisali tam wszystko
o tobie i twoich przyjaciołach. Ostatnio rozwodzono
się nad weselem twojej sekretarki, Diany Abbot, która
z tobą mieszkała, opiekowała się tobą i załatwiała
wszystkie sprawy, na które nie starczało ci czasu.
Spekulowano nawet, co teraz zrobisz, czy będziesz
mieszkać sama, czy też ktoś inny przejmie jej
obowiązki.
- Zadzwoniłeś do mnie po raz pierwszy tamtej
nocy... po weselu... - powiedziała wolno i cicho, jakby
sama do siebie.
Skinął głową, obserwując ją spod zmrużonych
powiek.
- Miałeś nadzieję - ciągnęła - że będę sama w
mieszkaniu... Zakładałeś, że po tak emocjonującym
dniu twój tajemniczy telefon zrobi na mnie szczególne
wrażenie. - Rzuciła mu pogardliwe, nienawistne
spojrzenie. - To było zrobione z premedytacją,
obrzydliwe działanie obliczone na wystraszenie mnie
na śmierć! Kim jesteś? Jakimś obłąkanym sadystą?
Podniecają cię przerażone kobiety?
- Trudno powiedzieć, żeby przekazana przeze mnie
wiadomość była przerażająca. To były tylko dwa
słowa. - Popatrzył jej prosto w oczy i powiedział tym
samym aksamitnym głosem: - Pamiętasz mnie? - A
widząc, że drgnęła nerwowo, dodał: -I cóż w tym
przerażającego?
Właściwie miał rację. To były dwa zwykłe, często
używane słowa, za którymi nie kryła się żadna groźba.
Z jakiego więc powodu przejmowały ją do szpiku
kości, dręczyły w nocnych koszmarach?
- W tych słowach było coś... osobliwego - wyjaśniła
niepewnie. - Bardzo mnie zdenerwowały. I pewna
jestem, że właśnie na taki efekt liczyłeś. Wyglądasz na
człowieka, który planuje każdy swój krok,
- Owszem, precyzyjnie wybrałem właściwy moment
- wyznał bez cienia skruchy. - Zresztą skoro niebawem
rozpoczynałaś tournee po Francji, był już najwyższy
czas, żeby się z tobą skontaktować.
- To znaczy porwać mnie! - rzuciła z pasją, ale w
głębi serca drżała ze strachu. Co było powodem tych
szaleńczych działań? Obsesja? Jakieś chorobliwe
fantazje?
- Nie miałem wyboru, jeśli chciałem spokojnie z
tobą porozmawiać - powiedział chłodno. - Wiedziałem,
że rozpoczynasz tournee i wkrótce będziesz
podróżować przez kilka tygodni. To były jedyne dwa
dni, które miałaś sama spędzić w Paryżu...
- Dwa dni? - wtrąciła szybko.- A potem mnie
uwolnisz? - Popatrzyła na niego z niedowierzaniem.
- Jutro wieczorem będziesz z powrotem w Paryżu -
rzekł cicho i z dziwnym naciskiem.
- I mam ci uwierzyć? - spytała wyzywająco.
Spojrzał na nią znów tymi swoimi oczami
podobnymi do ciemnych, otulonych mgłą jezior i przez
chwilę przytrzymał jej zalękniony wzrok.
- Uwierz - powiedział. - Daję ci słowo honoru.
Wrócisz bezpiecznie do hotelu, nim ktokolwiek
zacznie się o ciebie niepokoić. Cokolwiek by się
między nami wydarzyło...
Ostatnie słowa przecięły powietrze jak nóż. Poczuła
suchość w ustach, zadrżała, bo nagle wyobraziła sobie,
co może się między nimi wydarzyć... Wyobraziła sobie
jego nagie, prężne ciało pochylone nad sobą, dotyk
jego rąk, jego ust na swoim ciele...
Co się z nią dzieje? Z wysiłkiem odepchnęła
natrętne, grzeszne myśli. Do licha, czyżby zapragnęła
tego nieznajomego, groźnego mężczyzny!
Mark wpatrywał się w nią z irytującą
natarczywością i czuła, że jego zamiarem było coś
więcej, niż tylko poznanie sławnej piosenkarki...
Chciał nią zawładnąć - jej duszą i ciałem. Tak,
niewątpliwie jej pożądał. To było przerażające i
podniecające zarazem.
- Idę po twoje bagaże - rzekł nieoczekiwanie i
szybkim krokiem opuścił kuchnię.
Annie instynktownie podreptała za nim na korytarz.
Przy drzwiach odwrócił się i nakazał:
- Poczekaj na górze. Zaniosę ci walizki.
Boi się, że spróbuję uciec, pomyślała. Ciężko,
niechętnie zaczęła wchodzić po schodach na górę,
czując na sobie jego wzrok. Wyszedł z domu, dopiero
gdy zniknęła za drzwiami sypialni.
Z góry słyszała kroki Marka na wyżwirowanej
ścieżce. Na chwilę owładnęło nią przemożne
pragnienie ucieczki, ale w okamgnieniu zapanowała
nad nierozsądną myślą. Nie uciekłaby daleko. Wyszła
z przeznaczonego dla niej pokoju i po cichu zakradła
się do drugiej sypialni na piętrze, jak sądziła - sypialni
pana domu. Okiennice były zamknięte i pokój tonął w
półmroku. Stojąc w drzwiach, rozejrzała się z
zaciekawieniem po wnętrzu i... dech jej zaparło.
Na przeciwległej ścianie ujrzała własną, ogromną
twarz. Nie było to odbicie w lustrze ani złudzenie
optyczne. Na wprost niej wisiał wielki, kolorowy
plakat, który, jak sobie przypominała, wydrukowano
jakiś rok temu w Anglii.
Nie był to jej jedyny wizerunek w tym pokoju. Jeden
obok drugiego wisiały na ścianach jej portrety:
fotografie wycięte z czasopism, okładki płyt, portrety
olejne i akwarele oraz czarno-białe zdjęcia z
autografem, jakie wysyłała do jej wielbicieli agencja
reklamowa.
Kompletnie oszołomiona nie mogła uwierzyć
własnym oczom. Słyszała o fanatycznych
wielbicielach, którzy robili takie I rzeczy, dotąd jednak
nie zetknęła się z nimi osobiście. Była przekonana, że
taką obsesyjną miłość do swego idola mogą żywić
jedynie nastoletnie dzieciaki. Ale człowiek dorosły?
Zrobiło jej się zimno na samą myśl. On musi być
pomylony!
Wielki Boże, muszę się stąd wydostać, pomyślała.
Za wszelką cenę! Ale jak to zrobić?
Usłyszała, że Mark wchodzi po schodach i
wzdrygnęła się nerwowo. Nie miała już drogi odwrotu,
musiała zostać tutaj. Serce trzepotało jej dziko, gdy po
chwili skrzypienie podłogi na korytarzu oznajmiło, że
zmierza do swojej sypialni. Musiał od razu zauważyć,
że pokój przeznaczony dla gościa był pusty...
Drgnęła, gdy stanął za nią. Poczuła znajomą już woń
sosnowej wody toaletowej i powiew świeżego,
chłodnego powietrza.
- Znalazłaś więc moją sypialnię - zauważył. -
Zapalmy światło, zobaczysz wszystko dokładnie. -
Dotknął kontaktu i pokój zalało ostre światło
elektryczne. - Mam wszystkie twoje nagrania -
powiedział, robiąc wymowny ruch ręką.
Na ścianie pod oknem stała supernowoczesna,
kosztowna aparatura do odtwarzania muzyki, a obok na
półkach mnóstwo płyt, taśm magnetofonowych i kaset
wideo.
- To wszystko moje? - zdziwiła się. - Nie nagrałam
aż tyle!
- Zgromadziłem różne wersje językowe... - wyjaśnił
rzeczowo. - Najbardziej podoba mi się wersja
angielska. Od razu widać, że to oryginał. A może
posłuchamy twoich nagrań po francusku?
- Nie, proszę, nie! - zaprotestowała żywo.
- Nie podoba ci się własna praca? - Jego twarz miała
dziwny, nieodgadniony wyraz.
Przez chwilę zastanawiała się, czy przeczytał o tym
w jakimś artykule o niej, które wycinał z gazet i
magazynów.
- Właśnie w tym rzecz, że to jest moja praca! -
podkreśliła z naciskiem, - Cieszy mnie, gdy pracuję,
ale teraz nie chcę, by mi o tym przypominano.
- Jak ci się tutaj podoba? - spytał łagodnie.
Wiedziała, że miał na myśli jej portrety zawieszone
na ścianach, i choć wolałaby nie komentować tego, co
zobaczyła, czuła, że na dłuższą metę nie uniknie
odpowiedzi.
Kto je malował? - spytała, z góry znając odpowiedź.
Ja.
Przyjrzała się bliżej jednemu z rysunków; był to
szkic do większego, olejnego obrazu.
- Masz talent - powiedziała z niechęcią. - Jesteś
artystą?
Skrzywił się lekko i popatrzył na Annie z ukosa.
- Przez rok studiowałem w Akademii Sztuk
Pięknych, doszedłem jednak do wniosku, że nie jestem
wystarczająco dobry, żeby poświęcić życie sztuce.
Porzuciłem studia, ale nadal lubię malować...
Gdy Mark mówił, wzrok Annie przykuła nieduża,
oprawiona w srebrną ramkę fotografia stojąca na
nocnej szafce obok łóżka. Podeszła bliżej, aby się
przyjrzeć. Przedstawiała trzy osoby stojące przed
domem zbudowanym w alpejskim stylu, za którym
widać było panoramę gór porośniętych lasem. Zdjęcie
musiało być zrobione dawno temu, ponieważ
rozpoznała na nim Marka, wówczas około
dwudziestoletniego młodzieńca. Pozostałe dwie osoby
- siwowłosy mężczyzna i brunetka o ogorzałej, smagłej
twarzy - mogły być jego rodzicami. Ale gdzie zrobiono
tę fotografię?
Piękne miejsce - odezwała się po chwili. - Gdzie to
jest? W Szwajcarii?
Nie, to we Francji - odparł cichym, stłumionym
głosem.
- Okolice Jury.
Utkwiła w jego twarzy szeroko otwarte,
przestraszone oczy.
- Jura? Ale... Och, jakie to niezwykłe. Mój ojciec
tam się urodził...
- Wiem - przerwał jej szybko.
Czy był jakikolwiek szczegół z jej życia, o którym
on nie wiedział?! Spojrzała znów na fotografię.
- Czy to twoi rodzice? Widać duże podobieństwo.
- Tak. - Uśmiechnął się lekko. - Podobno bardzo
przypominam swego ojca w młodości.
- Co porabialiście w Jurze? Byliście na wakacjach?
- Cała trójka wyglądała na ludzi spędzających wiele
czasu na świeżym powietrzu. Mimo że nigdy tam nie
była, pamiętała, z jaką nostalgią ojciec wspominał
rodzinny dom położony pośród porośniętych gęstym
sosnowym lasem wzgórz i zielonych kwitnących łąk...
- Urodziłem się tam - oznajmił spokojnie.
Przez chwilę nic nie pojmowała, tak nagle oderwana
od własnych myśli; wpatrywała się w niego z szeroko
otwartymi ustami i oddychała nierówno.
- Urodziłeś się w Jurze? - wykrztusiła z
niedowierzaniem.
-Co za zbieg okoliczności... - powiedziała wolno, z
namysłem, zastanawiając się, jaki to ma związek z jej
obecnym położeniem.
- To nie jest żaden zbieg okoliczności - rzekł z
naciskiem.
- To potwierdzenie moich przekonań.
- Przekonań...?
- O istnieniu przeznaczenia - odparł. - Nie wierzysz
w przeznaczenie, Annie?
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałam - rzekła
pospiesznie, trochę mijając się z prawdą.
Oczywiście, że frapowało ją przeznaczenie, los,
dziwne przypadki, które niosło życie... Jej własne życie
było przykładem niewytłumaczalnych zbiegów
okoliczności. Na przykład jej kariera. Czyż nie był to
niezwykły przypadek? Żyła bez żadnych nadziei, bez
planów na przyszłość, gdy nieoczekiwanie Phil
wkroczył w jej życie i przejął jego ster.
W życiu Phila też przypadek odegrał decydujące
znaczenie. Zatrudnił Dianę do pomocy i przez drugie
lata nie zwracał na nią żadnej uwagi. Aż wreszcie
śnieżyca nieoczekiwanie zbliżyła ich do siebie -
zbliżyła tak bardzo, że wkrótce się pobrali!
Oczywiście, Annie wierzyła w los, w przeznaczenie,
ale nie chciała się do tego przyznać przed mężczyzną,
który sprawiał wrażenie szaleńca. Nie chciała
utwierdzać go w przekonaniu, że są dla siebie
przeznaczeni... Czyżby to właśnie miał na myśli?
Nagle wpadła na nowy, szczęśliwy pomysł.
- Nigdy nie byłam w Jurze, wiesz? Więc jeśli
uważasz, że tam właśnie się poznaliśmy...
Patrzył na nią tak intensywnie, że zamilkła w pół
słowa.
- Właśnie tam się poznaliśmy, Annie.
- Przecież ci mówię, że nigdy tam nie byłam! -
powtórzyła z rosnącą irytacją.
- Przypomnisz sobie - rzekł.
- Powtarzam ci, że nigdy się nie spotkaliśmy i nigdy
nie byłam w Jurze, rozumiesz?
ROZDZIAŁ CZWARTY
Annie wypowiedziała ostatnie słowa z wyraźną
złością i takim tonem, jakby przekonywała samą
siebie. Bała się- okropnie się bała, że za chwilę
uwierzy Markowi. Był tak pewny swego, tak
zdecydowany, że w myślach jej powstał zamęt. Czy to
możliwe, by zapomniała o spotkaniu z tym
mężczyzną? Możliwe, by wymazała z pamięci pobyt w
Jurze? Czy mogłaby o czymś tak istotnym zapomnieć?
Ale to mogło się zdarzyć... Biła się z myślami. Ludzie
mają czasami dziury w pamięci, wypadają im dni,
miesiące, a nawet całe lata życia... Na tym polega
amnezja. A potem zdarza się, że wszystko sobie
przypominają. Czyżby jej się to przytrafiło?
Odkąd opuściła rodzinny dom, cały swój czas
spędzała z Philipem i Dianą. Nie mogła przypomnieć
sobie choćby krótkiego okresu, kiedy pozostawała
całkiem sama...
Och, przestań, zgromiła się w duchu. Oczywiście, że
nigdy nie spotkałaś tego faceta. Nigdy nie miałaś
amnezji. To wszystko nonsens. Nie pozwól mu sobą
zawładnąć!
W tym właśnie tkwiło szaleństwo. Musi teraz
walczyć, by zachować trzeźwość umysłu, racjonalny
osąd spraw, by poddawać logicznej krytyce wszystko,
co on jej powie.
Odwróciła się na pięcie, by czym prędzej uciec i
zamknąć się w swoim pokoju, nie spodziewała się
jednak, że Mark postawi walizki przyniesione z
samochodu w drzwiach sypialni. Biegła, nie patrząc
przed siebie i w rezultacie potknęła się o nie i upadła.
- Nic ci się nie stało? - Znalazł się przy niej, nim
zdążyła wstać. Ukląkł, odgarnął pukiel czarnych
włosów z jej twarzy i zatroskanym wzrokiem oglądał
czoło.
Czuła, że coś ścieka jej po policzku. W pierwszym
odruchu pomyślała, że to łzy. Przesunęła ręką po
twarzy i przestraszyła się, widząc krew na swoich
palcach.
- Jak to się mogło stać? - dziwił się Mark,
pomagając jej podnieść się z miejsca.
- Nie wiem - odparła bezradnie.
Obejrzał walizki i gwizdnął przeciągle.
- Spójrz na to! - powiedział. Metalowy pasek
stanowiący obramowanie walizki oderwał się i sterczał
groźnie niczym ząbkowany nóż. - Musiałaś o to
rozciąć sobie głowę - skonstatował.
- Postaram się później naprawić. - Posadził Annie na
brzegu łóżka i dodał łagodnym tonem: - Poczekaj tu,
przyniosę wodę i obmyję ci twarz.
Kręciło jej się w głowie, była zbyt słaba, bezbronna,
by go nie posłuchać. Zamknęła oczy, a potem
ostrożnie, krzywiąc się z bólu, dotknęła palcem
pulsującego guza na czole. Wydawał się ogromny,
wyrastał spomiędzy włosów jak twardy głaz.
- Nie dotykaj! - powiedział Mark, wróciwszy
właśnie z miską wody, gąbką i ręcznikiem. Ukląkł,
zmył delikatnie krew z jej czoła i twarzy, a potem
dokładnie obejrzał zranione miejsce.
- Na szczęście nic poważnego - orzekł. - Ranka
malutka, krwawienie już ustaje. Ale będziesz miała
ogromnego siniaka. Nim
się zagoi, trzeba będzie ukryć go pod włosami.
Nadal czuła zawrót głowy... ale teraz z całkiem
innego powodu. To bliskość Marka, który pochylał się
nad nią, przemywając ranę, wprawiała jej zmysły w
drżenie.
- Założyć ci opatrunek? - zapytał.
Miała trudności z wydobyciem głosu, brakowało jej
powietrza, jednak za wszelką cenę starała się ukryć
wrażenie, jakie wywierała na niej jego obecność.
- Nie - wykrztusiła zduszonym głosem. - Lepiej
niech się goi naturalnie. Jeśli założysz opatrunek, nie
będzie dostępu powietrza.
- Masz rację - zgodził się bez wahania.
Gdy delikatnie odgarniał jedwabisty pukiel z jej
skroni, siedziała ze spuszczonymi oczami, walcząc o
zachowanie równowagi.
- Nie masz jakichś innych ran, skoro już zabawiam
się w doktora? - spytał żartobliwym tonem i roześmiał
się, a ona lekko potrząsnęła głową i słodki kobiecy
uśmiech rozjaśnił jej twarz.
- Dziękuję, ale to wszystko.
- No, to świetnie.
Opuścił wzrok, wycierając dłonie; jego gęste,
ciemne rzęsy rzucały cienie na opaloną skórę
policzków. Teraz mogła bezpiecznie mu się
przyglądać, pewna, że nie zostanie przyłapana na
gorącym uczynku. Cóż to był za dziwny mężczyzna!
Okazywał jej tyle troski i czułości, mimo że
uprowadził ją siłą, przywiózł tu wbrew jej woli i
przemawiał do niej jak szaleniec... A przecież teraz
zachowywał się subtelnie, z takim taktem jak prawdzi-
wy dżentelmen.
Spojrzał do góry tak nagle, że nie zdążyła odwrócić
wzroku. Głośno wciągnęła powietrze, ujrzawszy jego
czarne, przepastne oczy, które błyszczały dziwnym
blaskiem, świeciły się niczym oczy polującego w nocy
kota. Nie mogła oderwać od nich wzroku. Czuła, że
tonie w ich mrocznej głębi.
- Annie - wyszeptał, przesuwając wierzchem dłoni
po jej policzku.
Poczuła elektryzujący dreszcz, ale była niezdolna do
wykonania żadnego ruchu.
Mark nieoczekiwanie pochylił się do przodu, a ona
siedziała przykuta do miejsca, nie ruszając się, nie
oddychając, obserwując jego usta. Gdy nareszcie
dotknęły jej warg, jęknęła cicho, zamykając oczy.
Poczuła falę rozkosznego ciepła, rozlewającą się po
całym ciele - i zlękła się własnej niepohamowanej
reakcji. Nie może pozwolić, aby ją całował! Od
samego początku wiedziała, że to się źle skończy...
Pełna wyrzutów sumienia odsunęła się w nagłym
przestrachu.
Wtedy właśnie zdała sobie sprawę, że Mark również
miał zamknięte oczy. Gdy chwilę później otworzył je,
zauważyła, że jego czarne tęczówki przypominają
ogromne, lśniące czarne kule, płonące niesamowitym
blaskiem niczym dziury w przestrzeni kosmicznej.
Nagle wstał z klęczek i pociągnął ją do góry.
- Przestań! - krzyknęła, wstrząśnięta wyrazem jego
twarzy.
Nie powinien tak mocno tego przeżywać!
Świadomość, że była obiektem dzikiego, szaleńczego
pożądania napawała ją lękiem. Sprawiał wrażenie,
jakby nie usłyszał jej słów, pochylił głowę i głodnymi
wargami poszukał jej ust.
Zaczęła się wyrywać, ale Mark tylko przycisnął ją
mocniej do siebie i uwięził w kleszczowym uścisku
potężnych ramion. Potem nagle rozluźnił uścisk i
powiódł rękoma po jej ciele, od szyi do pasa, a każde
delikatne dotknięcie jego palców budziło w niej
nieznane dotąd, rozkoszne dreszcze. Po raz pierwszy w
życiu Annie doświadczyła tak silnych wzruszeń, po raz
pierwszy czuła tak pochłaniającą namiętność, że cała
drżała jak w febrze, że było jej na przemian zimno i
gorąco, a skóra na ciele - od czubka głowy, po palce u
stóp - paliła ją żywym ogniem. Musiała uchwycić się
jego koszuli, aby nie upaść.
Nigdy nie była tak całowana... Właściwie to nawet
nie przypominało pocałunku. Miała wrażenie, że jakaś
wezbrana fala wciąga ją w zawrotny wir, a ten ją
wsysa, wchłania bez reszty.
Niezdolna do myślenia, niezdolna do stawiania
oporu zamknęła oczy i trzymała się Marka jak jedynej
deski ratunku.
Czuła, że Mark rozpina guziki jej białej jedwabnej
bluzki; wyczuwała drżenie jego palców, gdy wsunął
rękę i pokonując obrzeżenie koronkowego stanika,
dotarł do gładkich, rozpalonych piersi... Odgięła
bezwolnie ciało do tyłu i wydała z siebie cichy jęk ni to
rozkoszy, ni cierpienia.
- Annie... Annie... - szeptał, cały drżąc.
Nagle oderwał od niej usta i uniósł głowę.
Z trudem, powoli otworzyła oczy i popatrzyła na
niego, jakby wróciła właśnie z dalekich przestrzeni.
Słowa, które padły z jego ust, podziałały na nią jak
zimny prysznic.
- Czy spałaś już z kimś? - spytał niskim, ochrypłym
głosem.
- Moje prywatne życie nie powinno cię interesować-
odcięła się. - Nie życzę sobie takich pytań!
- Przeczytałem kiedyś artykuł - ciągnął, przyglądając
jej się uważnie - w którym sugerowano, że twój
menedżer jest twoim kochankiem.
- Dziennikarze często wymyślają takie historie -
powiedziała z rumieńcem na policzkach.
- I wszystko to były wymysły? - Jego ciemne
błyszczące oczy penetrowały ją na wskroś.
Nie mogła wytrzymać siły tego spojrzenia.
Odwróciła głowę i instynktownie uniosła podbródek.
Krew pulsowała jej w skroniach, gdy przemówiła:
- Nigdy niczego nie było między mną a Philipem...
Była to szczera prawda. Phil nigdy nawet się nie
domyślał, że ona czuje do niego coś więcej niż zwykłą
sympatię. Był on kompletnie ślepy, jeśli chodziło o
miłość... Ileż czasu musiało minąć, nim zorientował się
w swych uczuciach wobec Diany... Właściwie dopiero
zrządzenie losu ich połączyło. Tak, Annie ze swej
strony też była niezmiernie wdzięczna losowi. Jakie to
bowiem szczęście, że nigdy żadnym słowem ani
gestem nie zdradziła się przed Philipem. Przynajmniej
zaoszczędziła sobie bolesnych wspomnień i
upokorzenia...
- A co czułaś, gdy poślubił twoją współlokatorkę? -
usłyszała natarczywe pytanie.
- Przecież byłam ich druhną! - Z jej piersi wyrwało
się zniecierpliwione westchnienie, gdy uświadomiła
sobie, że mimowolnie zaczęła się bronić. O, nie, nie
wydostanie z niej żadnych zwierzeń, pomyślała z pasją
i powiedziała: - Czyżbyś był dziennikarzem?
Popatrzyła na niego czujnie w nagłym przebłysku
świadomości, że być może uderzyła we właściwy
punkt, ale Mark tylko roześmiał się w głos.
- Nie, nie jestem dziennikarzem, Annie.
- Kimże więc jesteś? Przecież musisz się czymś
zajmować.
- Robię interesy. - Wzruszył niedbale ramionami. -
Ale teraz to nie jest istotne.
- Skoro ty ciągle zadajesz mi pytania, ja też mam do
nich prawo! - rzuciła ostrym tonem.
- A ja mam prawo unikać odpowiedzi, tak samo jak
ty - zadrwił, wybuchając śmiechem. - Opowiedz mi,
proszę, o twoim Philipie... To znaczy o swoim
menedżerze - poprawił się. -Zdaje się, że jest bardzo
przystojny... Wiem, że zajmuje się twoją karierą, odkąd
skończyłaś siedemnaście lat. Wiem również, że bywa
bardzo zaborczy w stosunku do ciebie. Nie pozwala ci
na przykład z nikim się spotykać... Odizolował cię od
świata, prawda?
- To nieprawda! - warknęła ze złością. - To bzdury
wymyślone przez dziennikarzy, których Philip trzymał
ode mnie z daleka. Nie mogli się do mnie dostać, więc
zemścili się, tworząc te plotki! Oni już tacy są. Jeśli z
nimi nie współpracujesz, obrzucają cię błotem.
- Philip jednak odmienił całe twoje życie, czyż nie? -
naciskał. - I z pewnością jesteś mu za wszystko
wdzięczna... Być może nawet trochę zakochana, co?
- Może kiedyś tak było... - wyznała ze złością i
pewnym zdziwieniem. Jakim cudem udało mu się to z
niej wydobyć? Przecież nie zamierzała mu nic
powiedzieć. Zagryzła wargi, a na jej policzki wypłynął
rumieniec wstydu.
- A więc nie było to nic poważnego? - zapytał z
naciskiem, jakby od jej odpowiedzi wiele zależało.
- Nic poważnego... - powtórzyła jak echo i dodała
ostrzejszym tonem: - Powtarzam jednak, że to nie
twoja sprawa!
Mark odprężył się, jakby takiej odpowiedzi
oczekiwał.
- Czy kiedykolwiek był ktoś inny...?
Do licha, widzę, że się nigdy nie poddajesz! -
wybuchła, naprawdę zirytowana.
- Masz rację - potwierdził. Twarz miał bladą i
skupioną, głos przytłumiony i lekko drżący. - Annie,
muszę wiedzieć, czy byłem twoim jedynym
kochankiem...
- Na moment zabrakło jej tchu.
- Przecież nigdy nie byłeś moim kochankiem! -
zawołała.
- Ależ byłem nim... i będę, Annie -powiedział z
wielką pewnością siebie.
- O czym ty mówisz? - Patrzyła nań jak na szaleńca.
- Nigdy z tobą nie spałam!
- Jesteś tego pewna? - Uniósł swe czarne brwi z
sardonicznym wyrazem twarzy.
Patrzyła na niego z przejęciem, ponieważ
nieoczekiwanie zaświtała jej myśl, że go rozpoznaje...
Cóż za dziwne zaburzenie pamięci... wrażenie, że po
raz wtóry przeżywa się to samo wydarzenie! Deja vu...
Ależ tak! Widziała go już przedtem! Tę samą twarz
wykrzywioną w sardonicznym uśmiechu... Słyszała ten
sam głos... głęboki, wibrujący namiętnością.
Nerwowo przełknęła ślinę, musiała za wszelką cenę
uspokoić rozbiegane myśli, postarać się, by jej twarz
nie odzwierciedlała żadnych uczuć.
- Przestań mącić mi w głowie - odezwała się z
pozornym spokojem. - Nie uda ci się niczego mi
zasugerować. Od kiedy sięgam pamięcią, znam każdy
dzień własnego życia... I znają moje życie także Phil i
Diana. Gdybym cierpiała na amnezję, z pewnością by
mi o tym napomknęli.
- Annie, posłuchaj... - zaczął, lecz ona przerwała mu
gwałtownie:
- Nie, to ty posłuchaj! W nic mnie nie wrobisz!
Wiem, że nigdy cię nie spotkałam i, rzecz jasna, nigdy
nie byłeś moim kochankiem! - Niezdarnie zapinała
guziki białej bluzki, świadoma, że Mark ją bacznie
obserwuje.
- Byłem i będę - powtórzył z irytującym uporem.
- Powiedziałeś, że nie mam powodu się ciebie bać -
usiłowała zmienić temat w przypływie desperacji. - Ale
po tym, co przed chwilą wyprawiałeś, jakże mogę ci
ufać? Te drzwi nie mają zamka. Jaką mogę mieć
pewność, że nie pojawisz się tu w środku nocy i...
- Nie zrobię tego - odrzekł, zaciskając usta. - Ale
skoro tak bardzo się boisz, możesz zabarykadować
drzwi meblami. Zapewniam cię jednak, Annie, że dziś
w nocy będziesz w tym łóżku równie bezpieczna jak u
siebie w domu.
Spojrzała na niego błagalnym wzrokiem i znów
zaczęła go prosić:
- Mark, słuchaj, jeśli to wszystko prawda, to zawieź
mnie jeszcze dziś wieczór do Paryża. Proszę... Nie
mogę tu zostać... Muszę wrócić.
- Wrócisz jutro - zawyrokował. - Potrzebuję jeszcze
trochę czasu.
- Ale po co? Dlaczego mnie tu trzymasz? Dlaczego
mnie więzisz?
- Już ci powiedziałem. Chcę z tobą porozmawiać,
Annie... Przyjdzie czas, że zrozumiesz, ale teraz
jeszcze na to za wcześnie. Zrozumiesz, kiedy sobie
przypomnisz... Proszę o jeszcze kilka godzin.
Ciężko, z westchnieniem, usiadła na brzegu łóżka.
- Jestem taka zmęczona... To mnie ogromnie
wyczerpuje, nie zauważasz tego? Wkrótce
rozpoczynam długie, męczące tournee i powinnam
teraz odpoczywać...
Połóż się więc i trochę prześpij - zasugerował
delikatnie.
Może chciałabyś się przebrać? - Popatrzył na stojące
walizki.
- Rozpakować?
- Nie! - powiedziała ze złością. - Zostaw je. Wyjmę
tylko kilka rzeczy z nesesera. Jeśli nie zamierzasz
zawieźć mnie do
Paryża, wyjdź stąd i przynajmniej zostaw mnie w
spokoju. Jestem kompletnie wyczerpana, a nie
odpocznę, gdy będziesz tu tkwił!
Twarz mu nagle spoważniała, a oczy pociemniały.
Przez chwilę patrzył na nią nieobecnym wzrokiem,
potem odwrócił się na pięcie i wyszedł z pokoju.
Annie natychmiast podbiegła do drzwi i zastawiła je
dwoma krzesłami oraz małym stolikiem.
- Wrócę za dwie godziny! - zawołał.
Zrozumiała, że podsłuchiwał. Wiedział więc, że
przesuwała meble i zabarykadowała drzwi. To dobrze,
pomyślała wojowniczo, otwierając mniejszą walizkę i
wyjmując niezbędne rzeczy.
Długą jedwabną koszulę i pasujący do niej
szlafroczek rozłożyła na łóżku, a potem weszła do
łazienki, by się umyć. Gdy czesząc włosy, przyglądała
się swemu odbiciu w lustrze, zadziwił ją wyraz własnej
twarzy. Miała rumieńce na policzkach, a oczy pałały
jej gorączkowo. Wyglądała całkiem inaczej niż kilka
godzin temu... Niesamowite, że tak szybko się
zmieniła! Prawie nie poznawała samej siebie: oczy jej,
lekko zamglone, nabrały mrocznej, tajemniczej głębi, a
usta zdawały się pełniejsze i bardziej czerwone.
Patrzyła na siebie w niemym przerażeniu,
przypominając sobie dotyk palców Marka, który
rozbudził jej zmysły.
Nadal czuła podniecenie. Pragnę go, przyznała z
drżeniem. Po raz pierwszy w życiu tak silnie, tak
chciwie pożądała mężczyzny. I on o tym wiedział.
Dlaczego przestał ją całować? Wcale nie chciała, żeby
przestał - i o tym wiedział również.
Cała sytuacja, w której tak nagle się znalazła, była
zdumiewająca... niemal nierzeczywista. Nieznajomy,
zagadkowy mężczyzna zdawał się wszystko wiedzieć o
jej życiu. Jak do tego doszedł? Niektóre fakty mógł
wyczytać w gazetach, ale skąd znał jej myśli? Musiała
przyznać, że czytał w niej jak w otwartej książce i
właśnie to było przerażające.
Zirytowana własnymi myślami odwróciła się od
lustra i pospiesznie opuściła łazienkę. Musi
natychmiast zapomnieć, pokonać szok wywołany
wydarzeniami ostatnich godzin. Była we Francji
zaledwie pół dnia, a zdawało się, że minęły już całe
tygodnie. Dzień przypominał szaloną jazdę na karuzeli.
Nie potrafiła sobie nawet przypomnieć, kiedy po raz
ostatni była tak bardzo zmęczona.
Prędko zrzuciła buty, zdjęła jedwabną bluzkę i
spodnie i położyła się do łóżka tylko w koronkowych
majteczkach i krótkiej cienkiej koszuli. W pokoju
panował półmrok, za oknem ptaki wyśpiewywały
jakieś monotonne trele. Annie zrobiło się przyjemnie
ciepło, gdy okryła się lekką kołdrą. Powoli ogarniała ją
nieprzezwyciężona senność.
Jakiś czas później — we śnie - wędrowała skrajem
lasu sosnowego i kogoś szukała, jakby oczekiwała
czyjegoś nadejścia. Powietrze przesycał mocny zapach
sosen, paproci i jałowca. Promienie słońca przedzierały
się ukosem przez gałązki wysokich drzew, a igły i
szyszki trzaskały pod jej stopami, tu i ówdzie
przefruwał ptak, ale dalej, w głębi lasu, panowała
niczym nie zmącona cisza i mrok.
Powoli dotarła do niewielkiej polanki. Nagle za
drzewami coś się poruszyło. Z napięciem spojrzała w
bok, czując przyspieszone bicie własnego serca.
Chwilę później wyłoniła się zza drzew wysoka ciemna
postać. Widziała mężczyznę, ale dopiero gdy stanął na
zalanej słońcem polanie, rozpoznała jego twarz.
Z sercem oszalałym z radości zaczęła biec,
wyciągnąwszy ramiona. Mężczyzna chwycił ją wpół,
uniósł w górę i zaczął całować, jednocześnie obracając
się z nią wkoło.
Nagle obraz znikł, bez powodu, jak to często bywa
we śnie... Nadal wędrowała po sosnowym lesie, ale
tym razem była głucha noc. Wspinała się stromą
ścieżką na wzgórze, dźwigając ciężką torbę ze sznurka.
Gdy wdrapała się na wierzchołek wzgórza,
pomaszerowała dalej ścieżką prowadzącą w głąb lasu,
aż dotarła do małej polanki, na której stała drewniana
chata.
Ujrzawszy chatę, doznała takiej samej
niewysłowionej radości, jak przed chwilą na widok
mężczyzny. Zaczęła biec, ale gdy z rozmachem
otworzyła drzwi, okazało się, że w środku nie było
nikogo; panowała martwa cisza i pustka, tak jakby nikt
tu nie zaglądał od lat.
A potem, łkając, biegła przez gęsty las, wśród
ciemnych zarośli i złowrogiej ciszy. Przepełniał ją
głęboki żal, miała dojmujące poczucie straty...
krzyczała czyjeś imię... Nie była pewna, kogo
poszukuje, odczuwała jednak przemożny lęk.
I nagle niebo rozwarło się nad nią z ogłuszającym
hałasem i oślepiającym światłem. Słyszała terkot
karabinów maszynowych i dzikie krzyki, strumienie
światła przypominające błyskawice raziły ją w oczy.
Niepojęty żal przeszywał jej serce... Miała wrażenie, że
umiera z rozpaczy. Zaczęła dziko krzyczeć.
Annie... Annie... Jakiś głos wypowiadał jej imię.
Słyszała trzask drewna, łoskot... Wreszcie oślepiło ją
światło i obudziła się.
Wsparta na łokciu nieprzytomnym wzrokiem
rozglądała się po pokoju. W jaskrawym świetle
elektrycznym zobaczyła Marka, który wdarł się do
pokoju, przewrócił krzesła i stolik, i biegł ku niej...
- Nic ci nie jest? - Pochylił się nad nią z pobladłą
twarzą. - Annie, usłyszałem hałas. Czy śniły ci się
jakieś koszmary?
- Miałam sen... - wyszeptała, zlana potem i drżąca. -
Okropny sen...
Mark zarzucił jej kołdrę na nagie ramiona i owinął
wokół niej, jakby była małym dzieckiem. Potem usiadł
obok na brzegu łóżka, objął ją wpół i kołysał.
- To już minęło, kochanie... Jesteś bezpieczna. Nie
martw się. Jestem tu i nie pozwolę, aby ktokolwiek
zrobił ci krzywdę. Umarłbym dla ciebie...
Nie lubiła takich emocjonalnych, egzaltowanych
obietnic. Z pewnością tak nie myślał. Zdrowy rozsądek
nie pozwalał jej w to uwierzyć.
W świecie, w którym przyszło jej żyć, ludzie tak nie
kochali, nie obiecywali takich rzeczy... Nie spotkała się
dotąd z silną namiętnością i takie uczucie ją po prostu
przerażało, obawiała się jego konsekwencji.
Annie, ciągle jeszcze drżąc ze strachu, przytuliła się
do jego ciepłej, silnej piersi. Objął ją mocniej i
poprosił:
- Opowiedz mi swój sen.
Czuła nieodpartą potrzebę podzielenia się z kimś
tym przeżyciem. Sen był w niej nadal tak żywy, tak
realny, że musiała go opowiedzieć.
- Byłam w sosnowym lesie - zaczęła, porządkując
chaotyczne obrazy. - Być może gdzieś w okolicach
Jury, ponieważ właśnie o niej wspominałeś... -
Ściągnęła brwi. - Chyba śniłeś mi się... ale nie
zapamiętałam twojej twarzy. Wiem tylko, że był to
mężczyzna...
Nie powiedziała całej prawdy. Wiedziała, że to
Mark występował w jej śnie. Była o tym przekonana.
Choć nie widziała jego twarzy, gdy wpadła w jego
rozpostarte ramiona, rozpoznała go... po pocałunkach.
Mark siedział zamyślony, uważnie słuchając jej słów
i gładząc jej potargane, czarne włosy.
- A potem... - podjęła, zamykając oczy - wszystko
się po mieszało.. . Gdzieś biegłam, płakałam,
krzyczałam, wokół rozlegał się terkot karabinów
maszynowych, krzyki w jakimś obcym języku... Chyba
był to niemiecki... Doprawdy nie mam pojęcia,
dlaczego mi się to śniło. Skąd przyszły mi do głowy
takie sceny?
Mam wrażenie, że ostatnio widziałam jakiś film...
Nic nie mówił, przesuwał tylko od czasu do czasu
dłonią po jej włosach.
Ktoś biegł między drzewami - ciągnęła. - Chyba
próbował uciec... Myślę, że go zastrzelono, ale
dokładnie nie widziałam. Byłam przerażona, zaczęłam
krzyczeć...
I na tym właśnie urwał się twój sen? Wtedy się
obudziłaś z krzykiem? - spytał.
Skinęła głową i wytarła dłonią mokre policzki.
Odsunęła się delikatnie od Marka, żeby wyjąć z
opakowania papierową chusteczkę do nosa. Dopiero
wówczas uświadomiła sobie, jak skąpo była ubrana.
Przejrzysta jedwabna halka ledwie skrywała nagość.
Zauważyła, że Mark przyglądał jej się z
zainteresowaniem i oddychał nierówno.
Pospiesznie okryła się kołdrą, spoglądając gniewnie.
- Nie pamiętam, żeby kiedykolwiek śnił mi się taki
koszmar - powiedziała. - I nie sądzę, by przytrafiło mi
się coś równie przerażającego. Ale trudno się dziwić...
To wszystko przez ciebie. Przez ciebie znalazłam się
na skraju rozstroju nerwowego i śnią mi się koszmary.
Odwieź mnie wreszcie do Paryża! Już dziś tu nie usnę,
będę się bała, że wróci ten straszny sen...
- Zapewne masz rację - rzekł cicho.
Popatrzyła na niego z wyrzutem.
- Jak możesz mówić o tym z takim spokojem! To
było przerażające. .. Nie zniosę tego po raz drugi! Nie
masz pojęcia, jakie to było straszne...
- Mam - powiedział, a ona usiadła sztywno z
szeroko otwartymi oczami.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- Całymi latami miewałem takie sny, Annie. I nadal
mnie nawiedzają.
- Przez całe życie śnią ci się koszmary? - spytała
wolno, usiłując go zrozumieć.
- Takie same jak twój - odrzekł.
- Jak mój...? - Czuła, że w głowie jej się mąci. - O
czym ty mówisz?
- Mam na myśli sny o sosnowym lesie, o chacie...
Zastygła ze zdumienia. Przecież nie wspomniała o
chacie, gdy opowiadała swój sen!
Czarne oczy Marka badawczo studiowały jej twarz.
Mówił serio i patrzył na nią ze śmiertelną powagą.
- Jakiej chacie? - szepnęła zdezorientowana.
- Nie śniła ci się chata wśród drzew? - zdziwił się
szczerze. - Chata drwala, obok której leżał stos belek?
Zamarła z wrażenia, przypomniała sobie bowiem
stos drewna oparty o ścianę chaty. We śnie nie
zwróciła na ten szczegół uwagi, biegła bowiem na
spotkanie z ukochanym mężczyzną...
- Śniła ci się chata, nieprawdaż? - nalegał Mark,
obserwując uważnie najmniejsze drgnienie na jej
twarzy.
- Tak - westchnęła głęboko. - Ale skąd wiesz... Co tu
się dzieje? - Walczyła z chaosem myśli. -
Przeprowadzasz na mnie jakiś eksperyment? Coś z
tych nadprzyrodzonych zjawisk? Chciałeś przekazać
mi jakieś myśli przy pomocy telepatii? - usiłowała
zgadywać. - Co ty ze mną wyrabiasz?
- Ależ nic - zapewnił ją, ale nie potrafiła mu
uwierzyć.
- Skąd więc wiedziałeś, co mi się śniło? Może mnie
zahipnotyzowałeś? Niektórzy ludzie potrafią
zasugerować drugiej osobie pewne myśli, a nawet
czynności do wykonania...
Nie zahipnotyzowałem cię, Annie.
- W takim razie, skąd znasz mój sen? - nie
ustępowała.
- Powiedziałem ci już, że miewam takie same sny.
- Nie rozumiem... - Ze zmarszczonymi brwiami
patrzyła mu prosto w oczy. - Jak możesz mieć takie
same sny? I skąd o tym wiesz, nawet jeśli to prawda?
- Źródło naszych snów musi być takie samo...
- Wiem, że sny rodzą się w podświadomości -
podjęła. - Ale przecież moja podświadomość nie jest
taka sama jak twoja!
- Śnimy o naszym życiu, Annie. O tym, co robiliśmy
dzisiaj, wczoraj, rok temu... Posuwamy się w czasie do
przodu i do tyłu, śnimy o teraźniejszości i o
przeszłości; zdarzenia mieszają się w czasie, a nasze
życie jest w pewnym sensie wypadkową tych zdarzeń.
- Ale te sny nie miały nic wspólnego z moim życiem
- odezwała się ze zniecierpliwieniem. - Nie
rozpoznałam tamtego miejsca, prócz tego, że... -
Urwała, zagryzła wargę, a Mark popatrzył na nią z
triumfalnym uśmiechem w oczach.
- Prócz tego, że były to właśnie okolice Jury,
prawda? - podpowiedział jej cicho.
- Wbiłeś mi to do głowy, pokazując fotografię -
broniła się. - Nigdy tam nie byłam i nie wmawiaj mi,
że kiedyś to sobie przypomnę! Owszem, mój ojciec
pochodził z tamtych stron, ale nigdy mnie tam nie
zabrał. Często myślałam, żeby odwiedzić te okolice,
ale jak dotąd nie starczało mi czasu.
- Annie, nic nie rozumiesz...
- Powtarzam ci, nigdy tam nie byłam! - przerwała
mu ze złością. - Nigdy w tym życiu!
Zapanowała złowroga, dźwięcząca w uszach cisza.
Annie szybko spojrzała na Marka i uderzył ją dziwny,
zakłopotany wyraz jego twarzy.
- Nigdy w tym życiu - powtórzył wolno,
zagadkowym głosem. - Ale byłaś tam, Annie, i
zaczynasz to sobie przypominać. Tego właśnie się
spodziewałem. Wstąpiłaś na ścieżkę, którą ja już
przeszedłem... Wszystko, o czym przed chwilą śniłaś,
wydarzyło się naprawdę. Droga przez las, chata,
ciemność, a potem
rozbłyskujące światła, przerażające głosy, ogień z
broni maszynowej ... Od lat mam takie sny. Pamiętam
najmniejszy szczegół.
I pamiętam z ważnego powodu: właśnie w ten sposób
zginąłem...
ROZDZIAŁ PIĄTY
Annie zaniemówiła z wrażenia. Nie mogła uwierzyć
własnym uszom. Ostatnie słowa, zdawałoby się
bezsensowne, odbijały się echem w jej mózgu.
Wpatrywała siew Marka tak szeroko otwartymi
oczami, że zaczęły ją boleć. Oddychała głęboko,
starając się nieco uspokoić.
- Jesteś szalony - powiedziała wreszcie. - Zupełnie
zwariowałeś!
- Armie, posłuchaj...
- Słuchałam już wystarczająco długo - odparła z
narastającą irytacją. - Nie mam zamiaru wysłuchiwać
tych głupstw. Jesteś chory... masz jakieś poważne
problemy i potrzebujesz pomocy - orzekła. - Ale ja nie
jestem lekarzem i nie mam ochoty, abyś bawił się
swoimi fantazjami na mój koszt.
Odepchnęła go na bok i nie zwracając uwagi na swe
skąpe odzienie, wyskoczyła z łóżka. W głowie
wirowała jej jedna myśl: uciekać - uciec jak najdalej.
Boso podbiegła do drzwi. Nim jednak dotknęła klamki,
Mark chwycił ją za łokieć i energicznie odwrócił
twarzą do siebie.
- To nie są żadne fantazje, Annie! 1 twój sen też nie
był fantazją!
- Udało ci się wbić mi to do głowy!
- Och, dajże spokój. Nie można wbić komuś do
głowy snu.
- Musiałeś... musiałeś mnie zahipnotyzować!
- Nic podobnego. - Miał niezwykle poważny wyraz
twarzy, oczy mu błyszczały. - Każdy sen ma swego
właściciela. Zastanów się, dlaczego miałaś taki sen?
Spytaj o to samą siebie.
- Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi! -
odpowiedziała ze złością, usiłując się wyrwać z
mocnego uścisku jego dłoni.
- To było wspomnienie, Annie. Wspomnienie
czegoś, co naprawdę ci się przytrafiło.
Był niebywale przekonywający. Obawiała się, że
zacznie mu wierzyć. W panice rozejrzała się za czymś
ciężkim, czym mogłaby go uderzyć... Wzrok jej padł
na dwie walizki stojące nadal przy drzwiach. W
mgnieniu oka schyliła się, chwyciła walizkę za rączkę i
z całej siły cisnęła ją prosto na Marka. Uderzyła go w
żołądek. Jęknął z bólu, zachwiał się i runął na dywan.
Annie, nie odwracając się, wypadła na korytarz, a
potem zbiegła ze schodów, przeskakując co drugi
stopień. Na krześle przy drzwiach spostrzegła swoją
czerwono-czarną kurtkę. Chwyciła ją w locie, nawet
sienie zatrzymując i otworzyła frontowe drzwi.
Na dworze było już całkiem ciemno, wiał wiatr i
padał drobny deszcz. Zarzuciła kurtkę na ramiona i
pobiegła pędem w stronę lasu. Księżyc przesłaniały
chmury, na niebie nie było gwiazd, ale dzięki światłu
płynącemu z okien domu zauważyła w ogrodzie
ścieżkę wiodącą do drewnianej furtki, którą widziała
wcześniej z okna swego pokoju. Za furtką był już las.
Tam znajdzie bezpieczne schronienie... A potem
rozejrzy się po okolicy. Wszystkie zakątki Francji są
zamieszkane, pocieszała się w duchu. W pobliżu musi
być jakaś ludzka osada...
Gdy dotarła do furtki i otwierała metalowy skobel,
usłyszała za sobą odgłosy pościgu. Wystraszona
rzuciła się do przodu z jeszcze większą determinacją.
Serce biło jej jak oszalałe, oddychała z najwyższym
trudem.
Musi uciec. Musi. Nie może dać się złapać...
Słyszała jednak, że Mark jest coraz bliżej i bliżej. Miał
dłuższe nogi i więcej sił.
Biegła teraz pod górę, ciało oblewał jej pot. Nic nie
widziała w ciemnościach, obijała się raz po raz o
drzewa, gałęzie wyrywały jej włosy.
Potknęła się i upadła, tłumiąc jęk. Boże, jak boli!
Nie mogła już biec. Nie mogła zrobić nawet kroku.
Utykając, zeszła ze ścieżki, i cała drżąc, oparła się o
najbliższe drzewo. Dyszała tak ciężko i głośno, że nie
słyszała nic poza własnym oddechem. Dopiero po
chwili dobiegł ją trzask łamanych gałęzi, trzeszczenie
igliwia pod czyimiś stopami. Odgłosy te stawały się
coraz wyraźniejsze. Mark nadbiegał wąską ścieżką
wijącą się pomiędzy drzewami.
Czekała, aż ją minie, ale on zwolnił nieoczekiwanie
i wreszcie zatrzymał się tuż obok niej. Wyczuwała, że
nasłuchuje. Słyszała jego ciężki i nierówny oddech.
Sama próbowała nie oddychać. Przytuliła twarz do
chropowatego pnia i trzęsła się gwałtownie.
- Annie! - zawołał. - Annie, nie możesz tu zostać.
Przeziębisz się! - Nastąpiła długa pauza, potem zawołał
znów: - Annie, nie wygłupiaj się. To niebezpieczna
zabawa. W lesie, w ciemności, łatwo możesz się
zranić. Niedaleko jest stary kamieniołom. Jeśli tam
wpadniesz, zabijesz się. - Znów zapadła cisza, znów
nasłuchiwał. Po chwili odezwał się ze złością: - Do
licha, znajdę cię, nawet jeśli zajmie mi to całą noc!
Odczekał jeszcze chwilę, a potem dobiegł ją głośny
trzask, tak jakby gwałtownie się poruszył. Czyżby
zawrócił? Odniosła wrażenie, że się od niej oddala.
Zaryzykowała i wychyliła się zza drzewa. Było tak
ciemno, że nie widziała nic choć oko wykol. I nagle
całkiem nieoczekiwanie ciemność rozdarł snop
żółtawego światła.
Zaskoczona krzyknęła. Zdawało jej się, że śni na
jawie. Sparaliżował ją strach, nasłuchiwała krzyków,
czekała na ogień karabinów maszynowych. Nim
pomyślała o ponownym ukryciu się za drzewem, snop
światła przygwoździł ją do podłoża jak oślepioną ćmę.
Mark biegł w jej kierunku, światło zataczało w
ciemności dziwne koła. Przestała krzyczeć i rzuciła się
na oślep przed siebie. Najważniejsza była ucieczka.
Musiała uciekać...
Nagle czyjeś ramiona zatrzymały ją w miejscu.
Głośny, nierówny oddech Marka mieszał się z jej
chrapliwym dyszeniem. Gdy odwróciła głowę,
niespodziewanie gałąź uderzyła ją w twarz. Zachwiała
się na nogach i zawyła z bólu. Mark rzucił się ku niej i
w nieprzeniknionej ciemności ich ciała boleśnie się
zderzyły. Annie upadła i przez dłuższą chwilę leżała na
wilgotnej ziemi, nie mogąc się poruszyć, czując ciężar
ciała mężczyzny na swoich plecach. Oddychał szybko,
z wysiłkiem.
Dopiero po jakimś czasie poruszył się, chwycił ją za
ramiona i odwrócił do siebie twarzą. Annie była zbyt
wyczerpana, by stawiać jakikolwiek opór.
Leżał teraz na niej i oświetlał jej twarz latarką.
Zamrugała oszołomiona, nic nie widząc w jaskrawym
świetle.
- Oślepiasz mnie! - zaprotestowała nieśmiało.
- Chcę przyjrzeć się twojej twarzy.
- No więc, przyjrzałeś się - wymamrotała z
niechęcią. - A teraz zgaś latarkę.
Nie zgasił, tylko przesunął snop światła nieco w
bok.
- Jesteś okropnie brudna - powiedział. - Wyglądasz
jak wiedźma z filmu grozy. Cała w liściach,
pajęczynach, z gałęźmi we włosach... - Delikatnie
pogładził ją po policzku, a potem wyjął z włosów
gałązkę.
Dotyk jego palców zaczął od nowa rozbudzać jej
zmysły. I nagle przeszył ją szalony dreszcz, ponieważ
uświadomiła sobie z mdlącym uczuciem w żołądku, że
zaznała już takiej pieszczoty, że łączyły ją z tym
mężczyzną intymne więzy w przeszłości...
Czyżby wpadła w pułapkę, którą na nią zastawił?
Czyżby udało mu się zaczarować również jej zmysły?
Zawsze uważała się za osobę odporną na wszelkie
sugestie, realistkę mocno stojącą na ziemi.
Cóż, widać człowiek stale odkrywa w sobie coś
nowego, pomyślała ponuro.
Gdy przesunął opuszkami palców po jej ustach, ku
własnej wściekłości i rozpaczy poczuła, że drży. Oczy
Marka były tak blisko, że zdawały się zasłaniać cały
świat...
Nagle latarka zgasła, ogarnęła ich miękka, życzliwa
im ciemność.
- Skończyła się bateria? - spytała słabym głosem.
- Zgasiłem latarkę, żeby ją oszczędzić - powiedział i
przylgnął mocniej do Annie.
- Zimno mi, lepiej wracajmy do domu...
- Pamiętasz, jak lubiłaś leżeć w ciemności w lesie ze
mną... ?
- Przestań! .- Od razu, w jednej chwili wróciła jej
przytomność umysłu. - Powiedziałam ci już, że nie
wierzę w ani jedno twoje słowo! Tracisz czas.
- Wtedy było lato... - ciągnął, jakby jej nie usłyszał. -
Długie, ciepłe letnie noce...
- Ale teraz jest zimno... - Usiłowała przeniknąć
ciemność i dojrzeć jego twarz na tle zachmurzonego
nieba, lecz w gęstym mroku błyskały tylko jego oczy, a
poza nimi była noc - rześka, wiosenna noc i ciemne
chmury pędzące po bezkresnym niebie.
Gdy tak wpatrywała się w błyszczące w ciemności
oczy Marka, znów w mrocznej głębi jej umysłu
pojawił się przebłysk niezwykłej szalonej wizji. To już
się kiedyś zdarzyło... Zdarzyło się na pewno!
Tak jak teraz leżeli w lesie, na wilgotnej, parującej
ziemi, a wokół była ciepła letnia noc przesycona wonią
mchu i dzikiego kwiecia...
Usiłowała przypomnieć sobie szczegóły, ale tu
pamięć zawodziła. A może nigdy to się nie zdarzyło?
Och, czyżby traciła rozum? Czyżby na dobre
ubezwłasnowolnił jej- myśli? Może poddała się, uległa
dziwnej sugestii, gdy tak przekonująco opowiadał o
kochaniu się z nią w długie, ciepłe, letnie noce? Cóż by
dała, żeby to wiedzieć!
Pogrążona w chaosie sprzecznych myśli, zanim się
spostrzegła, Mark przytulił się do niej całym ciałem,
przycisnął ją do podłoża i zatopił wargi w jej ustach z
taką chciwością, że w jednej chwili tworzone w
myślach obrazy rozpłynęły się w nicość. Nieświadoma,
co czyni, oplotła go pożądliwie ramionami i drżała z
rozkoszy, czując ciepło jego dłoni pod swoją kurtką, a
potem pod cienką, koronkową koszulą... Serce trze-
potało jej dziko, chciała naraz płakać, śmiać się i
krzyczeć -tak wielkie czuła wewnętrzne napięcie. Co
się z nią działo? Na to nie liczyła wcale, na tę
zdradziecką falę uczucia, która kazała gładzić go po
głowie, przesypywać włosy między palcami i tęsknić
za chwilą, gdy jego usta znów spoczną na jej wargach.
Dłoń Marka wolno wędrowała w dół, wzdłuż jej
bioder i ud, pieszcząc jej rozpaloną i drżącą skórę.
- Nie, nie rób tego! - zaprotestowała dziko, trzęsąc
się jak w febrze.
Mark uniósł z wysiłkiem głowę; oddychał ciężko,
jak po długim biegu.
- Annie... - Głos jego głęboki był jak ocean i
dochodził jakby z oddali.
- Nie, nie mogę... Nie chcę... -Każdy dźwięk, każdą
głoskę
siłą wyrywała z krtani. Gardło miała wyschnięte na
wiór, nie była w stanie przełykać.
Nagle księżyc wyszedł zza chmur, blade światło
przenikło między drzewami i w tej poświacie ujrzeć
mogli swe twarze.
Mark był mocno zarumieniony, zdyszany, oczy miał
szeroko otwarte i dziwnie płonące, ale w wyrazie
zaciśniętych ust znać było frustrację.
- Odsuń się ode mnie! - wykrztusiła Annie, blada i
drżąca. Jakże niewiele brakowało, by oddała się temu
obcemu, niepokojącemu mężczyźnie! Patrzyła teraz na
niego z trwogą w oczach. Co będzie, jeśli jej nie
usłucha? Co będzie...
Ale on westchnął tylko głęboko i szybko wstał. A
potem również jej pomógł stanąć na nogi. Miała
wrażenie, że nie zrobi kroku, zatoczyła się jak pijana i
ciężko wsparła o pobliskie drzewo.
Mark włączył latarkę, ale gdy dostrzegł w oczach
Annie niemy protest, ponownie ją zgasił.
- Dlaczego zaczęłaś krzyczeć, gdy zobaczyłaś snop
światła?- przypomniał sobie reakcję Annie sprzed
kilkunastu minut.
- Bo mnie przestraszyłeś.
- Na litość boską, Annie! Powiedz mi wreszcie
prawdę!
- Skoro jesteś pewien, że ją znasz, to czemu mnie
pytasz? - odcięła się.
- Chcę, żebyś sama mi powiedziała. Żebyś sama
przyznała mi rację. Dlaczego krzyczałaś, Annie?
Przerwałeś mój sen... - wyznała, sama się dziwiąc
swej nagłej szczerości. Nie mogła odmówić mu
odpowiedzi. Była zbyt oszołomiona, zbulwersowana
wszystkim, co wydarzyło się odkąd porwał ją z
lotniska, by stawiać mu opór. Było jej teraz wszystko
jedno. Czuła się słaba i bezbronna jak dziecko. - Gdy
zaświeciłeś latarkę - wymamrotała - śniło mi się
właśnie... Och, wszystko wyglądało jak we śnie...
drzewa, ciemność... a ja biegłam, biegłam jak
obłąkana, bo ktoś mnie ścigał... Gdy zapaliłeś latarkę,
nagle straciłam nad sobą kontrolę. Nie zdawałam sobie
sprawy, czy nadal śnię, czy też wszystko dzieje się na
jawie. Byłam zdezorientowana i wpadłam w panikę.
- Wróćmy lepiej do domu - rzekł łagodnie i objął ją
w pasie. - Boję się, byś nie dostała zapalenia płuc.
Nie protestowała; była zresztą zbyt słaba, by go
odepchnąć. Wsparta o jego bark pozwoliła
poprowadzić się ścieżką między drzewami do ogrodu.
- Dobrze się czujesz? — spytał z troską, gdy
potknęła się o wystający korzeń.
- Oczywiście - powiedziała z drwiną w głosie - czuję
się znakomicie. Spędziłam przecież uroczy, spokojny
dzień i pobiegałam sobie nawet po lesie. Dlaczego
miałabym się źle czuć?
- Nie powinnaś uciekać, Annie - rzekł poważnie. -
Obiecałem przecież, że odwiozę cię jutro do Paryża, i
tak zrobię. Uwierz mi, proszę.
Musiała przyznać, że miał niezwykły dar
przekonywania.
- Uciekłam, ponieważ... - zająknęła się - ponieważ
wszystko, co mówiłeś było tak...
- Niesamowite? - uzupełnił. - Wiem. To jest szalone,
ale...
- Właśnie! - przerwała mu gwałtownie. - Nie lubię
spraw, które wymykają się spod kontroli rozumu.
Przerażają mnie. Przestań więc opowiadać takie
niesamowite rzeczy!
- Porozmawiamy w domu, zgoda? - starał się ją
uspokoić.
Zbliżali się już do ogrodowej furtki. Światła domu z
tej perspektywy wyglądały bardzo gościnnie i
zachęcająco. Popatrzyła na nie z wdzięcznością i
ogarnął ją względny spokój. Miała wrażenie, że wraca
do domu. Do prawdziwego domu. Cóż za niedorzeczne
uczucie, zważywszy że zaledwie godzinę temu była
opętana myślą o ucieczce, a ten sam dom wydawał jej
się więzieniem. Doznawała więc jakiejś gwałtownej,
zastanawiającej przemiany. I to był jeszcze jeden
zdumiewający aspekt sytuacji, w jakiej się znalazła.
Gdy weszli do wnętrza, Mark od razu bez pytania
zaprowadził ją na górę do sypialni.
- Weź gorącą kąpiel - zachęcił. - Zrobię tymczasem
kolację. Masz ochotę na omlet? Potrafię przyrządzić
znakomity omlet z ziołami. Za domem znajduje się
mały warzywnik... Szczypiorek, estragon, pietruszka,
trybula... Pamiętasz, jak przyrządzałaś mi omlet
auxfines herbes?
Posłała mu z ukosa nieprzeniknione spojrzenie.
Miała ochotę zaprzeczyć, powiedzieć, że nigdy nie
robiła omletu z ziołami, ale właściwie cóż to miało
teraz za znaczenie? Doszła do kresu sił... do kresu
wytrzymałości. Wszystkie jej głośne i nieme protesty
obijały się jak groch o ścianę.
Niech sobie opowiada, co chce, pomyślała z
rezygnacją. Wyjęła z walizki bieliznę, dżinsy oraz
sweter, i weszła do łazienki. Zadowolona, że wreszcie
może być sama, odkręciła kurki z gorącą wodą i
czekając aż wanna napełni się, zdjęła ubranie.
Po chwili zęby szczękały jej z zimna; sprawdziła
temperaturę wody i szybko się w niej zanurzyła. Przez
chwilę leżała nieruchomo, rozkoszując się ciepłem
otulającym jej ciało.
Usiłowała nie myśleć o niczym, ale to było nazbyt
trudne! Mózg pracował wbrew jej woli. Nieustannie
przesuwały się przed jej oczami obrazy tego, co
wydarzyło się w lesie między nią i Markiem i znów
zaczęło narastać w niej pożądanie.
- O Boże, co się ze mną dzieje? - pytała głośno samą
siebie.
Zrobiło jej się nagle bardzo gorąco. Zaczęła nerwowo
liczyć kafelki na ścianie, byle tylko odepchnąć zdrożne
myśli. Nadal nie mogła uwierzyć we własne reakcje.
Czyżby zaczynała tracić rozum? Czyżby szaleństwo
Marka było zaraźliwe? Jeszcze wczoraj w ogóle go nie
znała, a dziś... pożądała go sercem i ciałem...
Całe lata żyła w przeświadczeniu, że kocha Philipa.
Dwa tygodnie temu cierpiała z powodu jego ślubu z
Dianą; sądziła, że złamał jej serce. A teraz to nagle
przestało boleć. Okazało się, że wcale nie kochała
Philipa! Uczucie, które brała za miłość, było niczym
więcej niż dziecinnym zadurzeniem. Nie była w nikim
zakochana, a więc sama stworzyła sobie obiekt
miłości! Tak wiele zawdzięczała Philipowi, z łatwością
więc uwierzyła, że wdzięczność i sympatia, jakie do
niego żywiła, oznaczają miłość.
Czy to możliwe, żeby szalone zadurzenie, które
brała za miłość, a które nadawało sens jej życiu przez
tyle lat, minęło w jednej chwili jak sen, jak poranne
opary? Była zmęczona, śmiertelnie zmęczona i myśli
jej zaczynały mozolnie kręcić się w kółko... Po chwili
aż usiadła w wannie ze zdumienia. Nie kochała Philipa,
zgoda, ale przecież nie mogła kochać Marka! Znała go
dopiero kilka godzin. W dodatku sprawiał wrażenie
niezrównoważonego psychicznie... Och, nie rozumiała
swoich uczuć, ale była to niewątpliwie niebezpieczna,
wybuchowa mieszanka - emocjonalny dynamit, który
powoli wyślizgiwał jej się z rąk i w każdej sekundzie
groził wysadzeniem jej świata w powietrze. Jeśli więc
zrobi fałszywy krok...
- Daję ci pięć minut, Annie! - zawołał Mark zza
drzwi łazienki. - Wszystko w porządku?
- Tak - odpowiedziała ochryple. - Zaraz wychodzę.
- Omlety nie mogą czekać! Pospiesz się! - Głos jego
brzmiał łagodnie i spokojnie.
Spojrzała na swe odbicie w lustrze wiszącym nad
wanną i skrzywiła się z dezaprobatą. Wyglądała jak
górnik po wyjściu z kopalni! Pospiesznie umyła twarz,
zanurzyła głowę, żeby wypłukać z włosów resztki
leśnego runa, po czym wyszła wreszcie z wanny, na
koniec wyżymając wodę z włosów.
Szybko wytarła się, ubrała i przyjemnie ożywiona
zeszła na dół.
- W samą porę! - ucieszył się Mark, prześlizgując się
wzrokiem po Annie.
Oczekiwała jakiegoś komentarza na temat swego
wyglądu. Związała mokre jeszcze włosy kawałkiem
wstążki i włożyła do wąskich dżinsów szmaragdowy
sweter, który opinał jej ciało niczym druga skóra.
Gdy Mark nic nie powiedział, poczuła lekki zawód.
- Proszę, jedz. - Postawił przed nią na stole złocisty
omlet na podgrzanym talerzu. - Zrobię teraz dla siebie -
dodał, odwracając się do kuchni.
- Wygląda wspaniale - pochwaliła, przysuwając się
na krześle do stołu. - Czyżbyś był kucharzem?
- Nie, po prostu jestem Francuzem - odparł z uśmie-
chem. Wlał rozbite jajka na patelnię, a potem robiąc
magiczne ruchy widelcem, posypywał rosnące ciasto
drobno posiekaną zieleniną..
Annie z prawdziwą przyjemnością zaczęła jeść. Na
stole spostrzegła również miskę z sałatą, pokrojoną
bagietkę i owoce. Nałożyła więc sobie na talerz
również sałatę i wzięła kawałek bułki.
Wieczorem kuchnia wyglądała bardziej przytulnie.
Mark zgasił górne światło i zapalił świece,
wprowadzając intymny, romantyczny nastrój.
Gdy była już w połowie omletu, Mark przysiadł się
do stołu.
- Zapomniałaś o winie? - Podniósł butelkę białego
wina i napełnił dwa kieliszki.
- Czy to matka nauczyła cię gotować? - podjęła
rozmowę Annie.
- Owszem, lubiłem pomagać jej w kuchni. Ale
ojciec też czasami pichcił.
- Spędziłeś dzieciństwo w Jurze? - spytała z
zaciekawieniem. - Mieszkałeś na wsi?
- Tak. To była bardzo mała wioska. Kilka domów
zaledwie i bardzo stary kościół. - Jadł, lecz Annie
czuła, że obserwuje ją ukradkiem. - W St Jeandes-Pins.
Choć właściwie spodziewała się tego, poczuła nagły
skurcz w żołądku. Chwyciła gwałtowny oddech i
odłożyła widelec.
- Tam urodził się mój ojciec - powiedziała
nienaturalnie wolno i wyraźnie.
- Tak, wiem. Znałem go.
Oczy zrobiły jej się okrągłe jak spodki.
- Znałeś mojego ojca?! Gdzie... gdzie go poznałeś?
Jestem pewna, że od czasu, gdy opuścił Jurę, nigdy
więcej tam nie powrócił.
- Znałem go, gdy był jeszcze małym chłopcem.
Wybuchnęła nerwowym śmiechem.
- Chcesz powiedzieć, gdy ty byłeś małym chłopcem
- sprostowała.
Uniósł głowę i z miną wielce poważną popatrzył
Annie prosto w oczy.
- Nie. To on miał siedem lat, gdy go poznałem.
Poczuła w uszach dziwny szum, poprzez który
słyszała niewyraźne, szybkie walenie własnego serca.
- O czym ty mówisz? Przecież to niemożliwe. Moj
ojciec urodził się w...
- W 1936 roku.
Z łatwością mógł się dowiedzieć daty urodzenia jej
ojca. Nie powinna wpadać w panikę.
- Tak, dokładnie - powiedziała, ukrywając
zniecierpliwinie. - A jego matka zabrała go do Anglii
w 1945. Nigdy potem nie odwiedził rodzinnych stron,
nie mogłeś więc go tam spotkać - sprostowała. -
Urodziłeś się dopiero, gdy on miał... - Szybko
przeliczyła w pamięci i wyrzuciła z siebie gwałtownie:
- Mniej więcej dwadzieścia cztery lata... Musiał mieć
przynajmniej tyle, gdy się urodziłeś.
- Skończ omlet - zmienił niespodzianie temat,
zamykając dyskusję.
Annie całkiem już straciła apetyt, ale posłusznie
dokończyła swoją porcję, popijając winem. Zauważyła,
że wysączyła już cały kieliszek i Mark napełnił go na
nowo.
Czy ojciec opowiadał ci o swojej matce? - spytał.
Czasami - przyznała ostrożnie. - Miałam zaledwie
jedenaście lat, gdy umarł. Moje wspomnienia o ojcu są
trochę zamglone... Babka natomiast zmarła jeszcze
przed moim urodzeniem. Po wojnie przyjechała do
Anglii. Nigdy nie dowiedziałam się dlaczego. Chyba w
czasie wojny działała we francuskim ruchu oporu... W
każdym razie po przyjeździe do Anglii pracowała jako
tłumaczka. Ojciec niezbyt chętnie wspominał wojenne
czasy. Tylko czasami coś mu się wymknęło...
Mark roześmiał się szeroko; w śniadej twarzy
błysnęły białe zęby.
- Och, cały Pierre! Zawsze był upartym, skrytym
chłopcem.
Odziedziczył te cechy po swoim ojcu. Wiesz, że twój
dziadek, Jacques Dumont, zginął w 1940, w
pierwszych dniach niemieckiej inwazji?
- Wiem, że babka owdowiała na początku wojny.
Annie nie mogła pytać matki o rodzinę ojca. Matka nie
lubiła rozmów o zmarłym mężu, a gdy wyszła
powtórnie za mąż, nie ośmieliła się nawet wspominać
o swym pierwszym związku. Annie szybko nauczyła
się, że temat ten doprowadzał ojczyma do ataków furii,
a ponieważ bała się go bardzo, nie podejmowała
ryzyka.
- Twój dziadek zaciągnął się do wojska, gdy tylko
wybuchła wojna - powiedział Mark, bacznie
obserwując napięcie na twarzy Annie. - Kilka tygodni
później zginął, pozostawiając żonę wraz z czteroletnim
wówczas synkiem, Pierre'em, twoim ojcem...
Annie nigdy nie słyszała tej rodzinnej historii.
Siedziała teraz cała zamieniona w słuch, ani przez
chwilę nie wątpiąc, że to, co opowiadał Mark, było
prawdą. Szczegóły te pasowały do jej wiadomości o
dzieciństwie ojca.
Mark upił łyk wina i przez dłuższą chwilę w
zamyśleniu wpatrywał się w drgający płomień. W
ciepłym blasku świecy jego czarne oczy wydawały się
jeszcze bardziej przepastne i lśniące.
- Twoja babka prowadziła w wiosce sklep - podjął
po namyśle. - Nie była podobna do innych kobiet z
tych stron. Miała angielską babkę i doskonale mówiła
po angielsku. Nim poślubiła twego dziadka, kształciła
się, zrobiła nawet dyplom z tego języka na
uniwersytecie. Jej małżeństwo zostało zaaranżowane,
gdy miała zaledwie osiemnaście lat. Rodzice tego sobie
życzyli. Bardzo lubili Jacquesa Dumonta, przyjaźnili
się z jego rodzicami...
Właściwie byli nawet ze sobą spokrewnieni. Bardzo
dalekie pokrewieństwo.. . Anna znała Jacquesa przez
całe swe życie, niemal razem się wychowywali. Ona
także bardzo go lubiła...
Słysząc własne imię, Annie drgnęła niespokojnie.
Zerknęła na Marka, ale on, jak się zdawało, nie zwracał
na nią żadnej uwagi. Z głową wspartą na rękach, z
włosami opadającymi na czoło, sprawiał wrażenie,
jakby mówił sam do siebie.
- Ona go nigdy nie kochała... On też jej nie kochał.
Powiedziała mi kiedyś o tym. Zgodzili się na ślub,
żeby uszczęśliwić rodziny. Żadne z nich nie poznało
nikogo innego, a ponieważ szczerze się lubili i byli do
siebie przywiązani, uznali, że nie ma przeszkód, by się
pobrać. Anna miała wówczas dwadzieścia jeden lat,
Jacques był kilka lat starszy. Wprawdzie nie łączyła
ich namiętność, ale byli dla siebie prawdziwymi
przyjaciółmi i życie ich bez specjalnych wzlotów czy
upadków płynęło spokojnym, szczęśliwym rytmem.
Annie nie była pewna, czy o takim właśnie
małżeństwie by marzyła. Mark napotkał jej spojrzenie i
uśmiechnął się porozumiewawczo, jakby czytając w jej
myślach.
- Gdy zginął, bardzo cierpiała... Cierpiała tak jak po
stracie brata. Powiedziała mi kiedyś, że był jej
najlepszym przyjacielem. Być może, by łatwiej
zapomnieć o bólu, po upadku Francji zaczęła działać w
ruchu oporu. Miała wrażenie, że kontynuuje walkę,
którą rozpoczął jej mąż. W Jurze sporo się wówczas
działo ze względu na bliskość szwajcarskiej i
niemieckiej granicy...
- Och, to musiało być bardzo niebezpieczne -
westchnęła cicho Annie.
- Oczywiście - uśmiechnął się pobłażliwie. - Cała
okolica była naszpikowana niemieckimi żołnierzami.
Rząd w Vichy kontrolował tylko południe Francji.
Tereny przygraniczne Niemcy woleli mieć sami na
oku. Chodziło o udaremnienie przerzutu ludzi przez
granicę szwajcarską.
- Ale mimo wszystko przedostawano się do
Szwajcarii, prawda?
- Ludzie miejscowi, którzy działali w ruchu oporu,
znali każdą piędź tamtejszej ziemi, każdą leśną
ścieżkę. Ocalili życie wielu ludziom zagrożonym
represjami, którzy musieli wydostać się z Francji. Na
przykład pomagali w ucieczce brytyjskim lotnikom,
którzy rozbili się na terenach kontrolowanych przez
Niemców. Przeprowadzali ich do Szwajcarii, wędrując
w nocy przez góry i lasy, przekazując ich sobie z rąk
do rąk, od jednej bezpiecznej kryjówki do drugiej.
Bojownicy ruchu oporu ryzykowali własnym życiem,
aby przedrzeć się przez niemieckie posterunki, przez
straże graniczne i potem w dół ku szwajcarskim
jeziorom.
- Czy twoja rodzina walczyła w ruchu oporu? -
spytała Annie zafascynowana.
Spojrzał na nią z dziwnym, ponurym uśmiechem.
- Byłem jednym z tych brytyjskich lotników, Annie.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Tego Annie nie oczekiwała. Wstała raptownie, blada
i wstrząśnięta.
- Och, nie! - zaprotestowała kategorycznie. - Nie
zaczynaj tego znów. Gdy już udaje mi się uwierzyć, że
jesteś zdrowy i normalny, ty wyskakujesz z taką
historią! Niczego już nie chcę słyszeć. Nie zniosę tego
dłużej. Pozwól, że zrobię kawę, a potem natychmiast
idę do łóżka.
- Annie, obiecałem, że odwiozę cię jutro do Paryża i
mam zamiar dotrzymać słowa - powiedział ze
śmiertelnym spokojem. - A to oznacza, że czas ucieka.
Dziś wieczór więc musisz wysłuchać mnie do końca! -
Podniósł nieco głos i chwycił ją za przegub dłoni.
Popatrzył na nią tak ostro, że musiała odwrócić wzrok.
- Zdaję sobie sprawę, że to, co mówię, brzmi niepraw-
dopodobnie i możesz uważać mnie za wariata.
Zapewniam cię jednak, że jestem całkiem normalny.
Jeśli wysłuchasz mnie do końca, być może więcej
zrozumiesz. Czy pozwolisz mi mówić dalej, Annie?
Zmarszczyła brwi i zagryzła wargę. Nie chciała
słyszeć niczego więcej. To przerastało jej siły.
Panicznie bała się nie tylko tego, co jeszcze usłyszy,
ale również własnych reakcji: dziwnych przebłysków
deja vu, niesamowitych, koszmarnych snów, a przede
wszystkim intensywności uczuć w stosunku do tego
mężczyzny, niezwykłego wrażenia, że go zna, i to zna
bardzo blisko. Choć wszystkie własne odczucia
usiłowała sobie racjonalnie tłumaczyć, zawsze
pozostawała w głębi serca iskierka niepewności,
pojawiał się w myślach mimowolny odprysk: a jeśli. ..?
A jeśli to była prawda? Jeśli kiedyś naprawdę znała
Marka, tylko już tego nie pamięta? Które z nich było
szalone? Może ona...?
Przez chwilę biła się z myślami. Do tej pory Mark
robił jedynie irytujące aluzje i tajemnicze wzmianki.
Mogła mu wierzyć lub nie, mogła się zastanawiać. Ale
ostatnie jego słowa były czystym szaleństwem! Teraz
już nie mogła mu wierzyć, jeśli sama była przy
zdrowych zmysłach. Nigdy nie traktowała poważnie
ludzi opowiadających o swych poprzednich
wcieleniach i nie zamierzała teraz zmieniać swych
racjonalnych zapatrywań.
- Zadałem sobie wiele trudu, byś miała okazję mnie
wysłuchać - odezwał się znów głębokim, stłumionym
głosem. - Proszę cię, Annie, usiądź jeszcze na chwilę.
Zrobię kawę, a potem opowiem ci do końca całą
historię.
Popatrzyła na niego w zadumie i doszła do wniosku,
że musi wysłuchać jego opowieści do końca. W
przeciwnym razie nigdy nie przestanie się zastanawiać,
co miał jej jeszcze do powiedzenia.
- Muszę być chyba stuknięta... - wymamrotała pod
nosem.
Uśmiechnął się, a oczy jego błysnęły zrozumieniem.
- Przyznaj się, że po prostu jesteś ciekawa. I choćby
przez czystą ciekawość chcesz poznać resztę tej
niezwykłej historii.
- Może masz rację- rzekła pojednawczo. - Ale nie
obiecuję, że ci uwierzę.
Usiadła ponownie przy stole i podziwiała Marka,
który z dużą wprawą przyrządzał kawę. Jej zmysły
reagowały na każdy jego ruch, każdy gest, na sposób,
w jaki włosy opadały mu na czoło, gdy pochylał się
nad kuchenką... na każde poruszenie j ego giętkiego,
smukłego ciała
Krew w jej żyłach zdawała się szybciej płynąć, usta
miała wyschnięte, a w głowie huczał wir
niespokojnych myśli. Natrętnie wracało wspomnienie
tego, co wydarzyło się w lesie, gdy czuła ciało Marka
stopione ze swoim ciałem... Nie do wiary, że znała go
zaledwie od kilku godzin! Jakże mogła zapomnieć, że
ją brutalnie porwał i trzymał tu wbrew jej woli!
Nie mogła wprost uwierzyć, że była zdolna do tak
gwałtownej, niszczącej namiętności. Przyglądała się
teraz sobie w niemym zdziwieniu, jak obcej kobiecie,
której - mimo usilnych starań-nie potrafiła zrozumieć...
Kawa bulgotała w ekspresie, czarny płyn
rozbryzgiwał się po szklanych ściankach naczynia.
Mark ustawiał pieczołowicie na tacy filiżanki,
spodeczki, cukiernicę, mały dzbanuszek ze śmietanką i
talerz z miętowymi czekoladkami. Każdą czynność
wykonywał z podziwu godną precyzją, długimi,
zręcznymi palcami układając łyżeczki pod właściwym
kątem.
- Nadal nie powiedziałeś mi, czym naprawdę się
zajmujesz - wtrąciła jakby od niechcenia, a on spojrzał
na nią z ukosa z zagadkowym wyrazem twarzy i tak
intensywnym błyskiem w swych czarnych oczach, że
znów poczuła przyspieszone bicie serca.
Och, nie miał prawa tak na nią działać! - zżymała się
w duchu i żałowała jednocześnie, że nie poznała go w
innych okolicznościach, żałowała, że był tak
niepokojący, tak odmienny od wszystkich innych
mężczyzn, których w życiu znała. Wiedziała jedno -
długo o nim nie zapomni.
Powiem ci później - odrzekł, stawiając tacę z
dzbankiem parującej kawy na stole. - Wypijemy tutaj,
czy przeniesiemy się do salonu?
- Jak długa jest twoja historia? - spytała rzeczowo.
- Obawiam się, że dość długa - powiedział z
wahaniem
- W takim razie przenieśmy się na wygodniejsze
miejsce - podjęła decyzję.
Mark przestawił świece na tacę i powiedział:
- W salonie jest cieplej. Napaliłem w kominku.
Kiedy szła za nim mrocznym korytarzem i
obserwowała na ścianach grę długich, ponurych cieni
rzucanych przez światło świec, owładnął nią jakiś
nieokreślony niepokój.
Uspokoiła się nieco, dopiero gdy usiadła przed
kominkiem w wygodnym, obitym zielonym aksamitem
fotelu i zaczęła rozgrzewać dłonie nad ogniem. Na
palenisku z trzaskiem płonęły sosnowe polana, w
powietrzu unosił się aromatyczny zapach żywicy.
Rozejrzała się z zainteresowaniem po wnętrzu, w
którym była po raz pierwszy, ale niewiele zdołała
dojrzeć. Pokój tonął w półmroku; jedynym źródłem
światła był blask płynący z kominka i świece, które
Mark właśnie zestawiał z tacy.
- Śmietanka? Cukier? - spytał, zajęty rozlewaniem
kawy.
- Nie, dziękuję.
Podał jej filiżankę mocnej czarnej kawy.
- Pachnie cudownie - powiedziała, wciągając w
nozdrza aromatyczny zapach.
- Zjedz czekoladkę - zachęcił.
- Wzięła jedną i wolno zaczęła ją nadgryzać,
wpatrując się w zamyśleniu w płomienie. Zauważyła,
że wewnętrzne ściany kominka, wymurowane z cegieł,
zdobił wizerunek Feniksa z rozpostartymi skrzydłami,
a ruszt został kunsztownie wykuty z żelaza. Samo
palenisko było nienagannie uporządkowane, choć iskry
raz po raz strzelały w górę i opadały na kamienne
obramowanie.
Mark zajął drugi fotel i wyciągnąwszy długie nogi,
siedział przez chwilę w milczeniu, trzymając w dłoni
filiżankę z kawą.
- Uwielbiam ogień - powiedziała Annie, przerywając
ciszę. - W Londynie mam tylko centralne ogrzewanie...
Jest coś bardzo uspokajającego w prawdziwym ogniu,
nie sądzisz?
- Nie zapominaj, że w lesie ogień bywa przerażający
- odparł z ponurą zmarszczką przecinającą mu czoło. -
Latem w Jurze często wybuchają pożary... potrafią
zniszczyć ogromne połacie lasu, który potem odrasta
przez co najmniej dwadzieścia lat. Okropne jest
uczucie, gdy ogień wymyka się spod kontroli...
Człowiek jest całkowicie bezradny. Płomienie
rozprzestrzeniają się na wietrze, niosąc za sobą smugi
czarnego, gryzącego dymu i niszczą wszystko, co
napotkają po drodze... Taka sama jest wojna. Gdy
wybuchnie, wymyka się spod kontroli. Potrafi
zawładnąć człowiekiem i zmusić go do robienia
rzeczy, których by nie uczynił w innych
okolicznościach. Wojna zmienia naturę człowieka: pali
i trawi wszystko, co napotka... Ma się ochotę uciec,
zejść z drogi, ale wówczas porzuca się to, co się
kocha...
- Czy walczyłeś kiedyś z pożarem? - spytała,
ponieważ tak sugestywnie opowiadał o żywiole ognia i
wojny, że mogła przypuszczać, iż zna to z autopsji.
- Owszem, gdy miałem dwadzieścia lat... gasiłem
pożar lasu w Jurze. Jacyś chłopcy urządzili sobie
piknik na skraju lasu i rozpalili ognisko. Od iskry
zajęła się sucha trawa, a potem ogień wymknął się
spod kontroli. Wszyscy mieszkańcy wioski pomagali
strażakom, lano wodę z samolotów, ale wiatr nieubła-
ganie pchał płomienie ku wiosce. W pewnym
momencie myśleliśmy, że wszystko stracimy. Na
szczęście wiatr ucichł i po godzinie żywioł został
opanowany. Ale ja dowiedziałem się o tym znacznie
później, ponieważ płonąca gałąź, spadając, uderzyła
mnie w głowę i na pewien czas straciłem przytomność.
- Odsunął pukiel włosów z czoła i pokazał Annie
niewielką bliznę.
-
Widzisz, mam to od tamtej pory. Specjalnie
zapuszczam włosy, żeby ukryć szramę - dodał tonem
lekkiej kokieterii.
- Och, naprawdę nic nie widać - pocieszyła go
skwapliwie. - Nigdy bym niczego nie zauważyła,
gdybyś sam mi nie pokazał. Czy rana była
rzeczywiście poważna? - spytała, marszcząc brwi.
Miałeś wstrząs mózgu?
- Tak mi powiedziano... Pamiętam jedynie, że wtedy
właśnie po raz pierwszy wszystko sobie
przypomniałem.
Właśnie tego się domyślała. Utkwiła w nim teraz
szeroko otwarte oczy i wstrzymała oddech.
- Nie, Annie... - uśmiechnął się lekko, jakby czytając
w jej myślach. - Tego nie da się zapisać na karb
wstrząsu mózgu. Odtworzyły mi się w pamięci różne
obrazy z mojego życia, odkąd byłem dzieckiem. To
były całkiem zwyczajne sceny: na przykład
obserwowałem padający deszcz albo gotującą się wodę
w czajniku, lub też ktoś śmiał się w mojej obecności. I
nagle ni stąd, ni zowąd przecinały mój umysł szybkie,
ostre przebłyski, zupełnie tak, jakby mi w głowie
wyświetlano klatki filmu.
Annie z twarzą barwy popiołu przyglądała mu się
jak zaczarowana.
- Rozumiesz, co mam na myśli? - dopytywał się
takim tonem, jakby wiedział z góry, że również jej
zdarzały się momenty deja vu.
Nie odpowiedziała. Wolała nie przyznawać się, że
przytrafiło jej się to parokrotnie, odkąd go poznała.
- To było tak - tłumaczył spokojnie -jakby jakieś
prozaiczne wydarzenie wyławiało z mroków pamięci
podobne, z którym w przeszłości wiązało się coś
dramatycznego. Pewnego razu, na przykład, stałem
przy oknie, obserwując krople deszczu opadające na
liście, i nagle... zobaczyłem kobietę o długich czarnych
włosach przewiązanych chustką, która szła w deszczu
przez las na spotkanie ze mną, a ja byłem przerażony i
jednocześnie niezwykle podniecony z tego powodu.
- To mogła być scena z jakiegoś filmu, który kiedyś
widziałeś - zbagatelizowała, poszukując racjonalnych
wyjaśnień.
- Być może - zgodził się z powątpiewaniem. - Ale
miałem wówczas siedem lat i odczuwałem to zbyt
intensywnie, zbyt realnie, żeby mogła to być scena z
filmu. Podświadomie wiedziałem, że to przytrafiło się
mnie osobiście... Śniło mi się, że biegłem w nocy przez
las, biegłem i biegłem, kluczyłem między drzewami,
uciekałem przed ludźmi, którzy chcieli mnie zabić. Ale
w końcu zostałem osaczony... Sen skończył się, gdy
mnie zastrzelili.
- Zastrzelili? - Koniuszkiem języka zwilżyła wargi. -
W moim śnie słyszałam... - urwała nagle, chcąc
odsunąć dramatyczne wspomnienie.
- Wiem - powiedział cichym, spokojnym głosem. -
Słyszałaś ogień z karabinów maszynowych i
wiedziałaś, że ktoś został zabity. Tym kimś byłem ja.
Annie podskoczyła na fotelu tak gwałtownie, że
przewróciła filiżankę z kawą i gorący płyn ochlapał jej
nogi.
- Boli? - Mark wstał i z nachmurzoną miną patrzył z
góry na brunatne plamy na jej dżinsach. - Oparzyłaś
się?
Lekko krzywiąc się, przesunęła dłonią po mokrym
materiale.
- Kawa nie była już zbyt gorąca - powiedziała. –
Wysuszę się przy ogniu, - Przysunęła fotel do
kominka, wyprostowała nogi i przez chwilę
obserwowała parę unoszącą się nad mokrym
materiałem. Odwróciła głowę i odezwała się
gniewnym tonem: - W każdym razie to twoja wina.
Skończ z tymi niesamowitymi
historiami.
Wyraz twarzy miał bardzo poważny, a na dnie jego
ciemnych oczu malował się smutek i żal.
- Nie mogę, Annie. Mimo że uważasz mnie za
szaleńca, wierzę w to, co mówię. Choć już wcześniej
przypominałem sobie maleńkie fragmenty z mojego
poprzedniego życia, po tym wypadku okazało się, że
zacząłem to życie przeżywać na nowo. Wciąż na nowo
i na nowo... Być może takie sny miewałem również w
dzieciństwie, ale przedtem po obudzeniu nigdy nie
pamiętałem całego snu. Pozostawały mi w głowie tylko
jakieś fragmenty, strzępy, które trudno było ułożyć w
logiczną całość...
Annie wyglądała na bardzo wystraszoną. Głosem
przypominającym szelest suchej trawy szepnęła:
- Prawdopodobnie przeszedłeś poważny wstrząs
mózgu i od tamtej pory zacząłeś to sobie wyobrażać.
Potrząsnął głową, a jego ciemne włosy w
migotliwym świetle kominka przypominały czarną
lustrzaną toń górskiego jeziora. Annie drgnęła
niespokojnie. Kiedyś już go widziała - widziała, jak
siedział przy ogniu, obserwowała płomienie odbijające
się w jego czarnych włosach... Wezbraną falą zalały ją
emocje, chciała płakać i śmiać się jednocześnie, tak
była wzburzona głębią własnych odczuć.
Nigdy nie przypuszczała, że kiedykolwiek
doświadczy takich szczególnych wzruszeń. To było
jak... umieranie. Taka otchłań rozpaczy i smutku
otwierała się przed nią.
- Nie, Annie - odezwał się Mark. - Niczego sobie nie
wyobraziłem. Wszystko wydarzyło się naprawdę. Są
na to dowody.
Ten lotnik istniał rzeczywiście. Nazywał się Mark
Grant.
Usłyszawszy to imię, Annie z wrażenia głośno
wciągnęła powietrze, ale Mark nie zwrócił na to uwagi
i mówił dalej:
- Każdy we wsi słyszał o brytyjskim lotniku, który
podczas próby ucieczki został zastrzelony w lesie.
Pochowano go w St Jean-des-Pins na małym wiejskim
cmentarzu. Na jego grobie postawiono prosty,
marmurowy krzyż z wyrytym nazwiskiem i datą
śmierci. Pomnik ufundowała jego rodzina kilka lat po
wojnie, gdy w końcu udało jej się odnaleźć grób. Cała
wioska była dumna z Marka Granta. Na trwałe zapisał
się w naszej lokalnej historii. Nawet dzieci często
chrzczono jego imieniem... W mojej klasie było nas aż
czterech Marków.
- Na litość boską, Mark! - przerwała mu raptownie.
– Nic dziwnego, że zawsze miałeś obsesję na jego
punkcie! Czy to jedyny brytyjski grób na waszym
cmentarzu?
Gdy przytaknął, ciągnęła:
- Stał się ośrodkiem lokalnej legendy. Takie
dramatyczne historie zawsze fascynują dzieci. Dla nich
wojna jest już przeszłością. .. odległą, romantyczną
przeszłością, z której niewiele rozumieją. Często
prawda miesza im się z fikcją, przenoszą rzeczywiste
wydarzenia w krainę baśni i na odwrót. Tak jak angiel-
skie dzieci chętnie bawią się w Robin Hooda i jego
towarzyszy, tak ty z pewnością bawiłeś się w Anglika
ściganego w lesie przez Niemców!
Zmarszczył brwi i przez chwilę milczał.
Obserwowała go z wyrazem niepokoju i współczucia
w roziskrzonych, zielonych oczach.
- Mark, nie rozumiesz? - perswadowała. - Od
wczesnego dzieciństwa miałeś tę historię zakodowaną
w podświadomości, a gdy doznałeś wstrząsu mózgu,
gasząc pożar, wspomnienie walki z ogniem pomieszało
ci się z opowieściami o wojnie.
Mark miał niezgłębiony wyraz twarzy. Jakże by
chciała wniknąć do jego duszy, dowiedzieć się, czy jej
słowa do niego przemówiły, czy też pozostał wierny
własnym fantazjom...
- Doznałeś urazu głowy - mówiła pieszczotliwie, jak
do chorego dziecka - i straciłeś przytomność. Wiesz
przecież, że sny często mieszają wydarzenia
rzeczywiste z fikcją. Śniło ci się, że w lesie ścigają cię
Niemcy i w końcu zostajesz zastrzelony. Założę się, że
tego brytyjskiego lotnika również trafiono w głowę!
Czy nie widzisz, jak to wszystko do siebie pasuje?
- Z wyjątkiem jednej rzeczy - uśmiechnął się
ponuro. - Nigdy w wiosce nie opowiadano, kto
opiekował się tym zestrzelonym lotnikiem w małej
leśnej chatce, kto go żywił i leczył, ponieważ był ranny
po wypadku. I nikt nigdy nie opowiadał, co wydarzyło
się między owym Anglikiem a Anną Dumont, ponie-
waż ona zachowała na ten temat całkowite milczenie.
Może
jeden czy dwóch ludzi z ruchu oporu wiedziało, że
Anna się nim opiekuje, ale z pewnością nie mieli
pojęcia, że tych dwoje się w sobie zakochało... Gdy
byłem małym chłopcem, nikt mi nie opowiadał o
Annie Dumont i jej synu, ponieważ obydwoje opuścili
tamte strony dwa lata przed moim urodzeniem.
Powiedziano mi tylko, że w pobliskim lesie podczas
wojny ukrywał się brytyjski lotnik, którego po jakimś
czasie Niemcy schwytali i zastrzelili. - Popatrzył na nią
pytająco, z dziwnym półuśmiechem na wargach. -
Wytłumacz mi w takim razie, Annie, skąd mogłem
wiedzieć o romansie poległego lotnika z Anną
Dumont?
Zagryzła wargę, a potem odezwała się, dobierając
słowa:
- Musiałeś kiedyś o tym usłyszeć... A potem tylko
połączyć fakty.
Nie chciała dopuścić innego rozwiązania. Było zbyt
niesamowite. Uczepiła się jedynego racjonalnego
wytłumaczenia, jedynego wyjaśnienia zgodnego ze
zdrowym rozsądkiem.
Mylisz się, Annie.
Jeśli nikt ci nie powiedział, że moja babka miała
romans z angielskim lotnikiem, to być może nie było
żadnego romansu! - odcięła się ze złością. - Być może
sam to sobie wymyśliłeś!
Popatrzyła na niego ze zniecierpliwieniem. - A poza
tym, skoro w poprzednim wcieleniu byłeś Anglikiem,
dlaczego teraz urodziłeś się jako Francuz?
- Nie wiem. Po prostu tak jest... Może dlatego, że
umarłem we Francji? A ty powróciłaś jako Angielka,
może właśnie dlatego, że zmarłaś w Anglii? Kto wie...
Mimo że od kilku minut spodziewała się właśnie
takiego rozwiązania, przeżyła znowu szok.
- Chcesz mi wmówić, że jestem wcieleniem własnej
babki?! - Parsknęła histerycznym śmiechem. - Na
litość boską, Mark, czy nie uważasz, że powinieneś się
leczyć?
Z gwałtownością, która ją zaskoczyła, poderwał się
z fotela i nim spojrzała w dół, już klęczał u jej stóp, i
chwyciwszy ją za ręce, patrzył na nią płonącym,
przenikliwym wzrokiem.
- Jesteś jej doskonałym wizerunkiem, Annie! -
mówił z pasją, chrapliwie, bezładnie. - Musiałaś ją
przecież widzieć... Musisz mieć jej fotografie z
młodości... Kiedy wiele lat później zobaczyłem twoją
twarz na okładce płyty, och, od razu cię rozpoznałem,
mimo że byłaś... że jesteś młodsza od Anny, gdy ją
spotkałem. Ona miała wtedy trzydzieści dwa lata, a ty
dwadzieścia dwa, gdy usłyszałem o tobie po raz
pierwszy... W tym
właśnie wieku Anna wyszła za mąż, a potem przeżyła
dziesięć trudnych, bardzo bolesnych lat. Wiele
przecierpiała... - Skrzywił twarz. - Wiele wydarzyło się
na świecie przez te dziesięć lat, a potem przyszła
wojna... najokrutniej sza z okrutnych. Anna wiele
przeszła, nim ją poznałem. W rysunku jej ust, w
wyrazie czarnych oczu znać było, że wiele przeżyła.
Ale ciągle była
bardzo piękna..!
Annie nagle poczuła dziwne, niedorzeczne ukłucie
zazdrości. W jego oczach, w jego twarzy była jakaś
świetlana pogoda, a w głosie dźwięczały echa gorącej
namiętności, gdy mówił o jej babce. On naprawdę
kochał tamtą kobietę - kobietę, której nigdy w życiu
nie spotkał! Och, to istne szaleństwo, że ją to
zabolało... Nie potrafiła zrozumieć swej reakcji,
podobnie jak nie potrafiła zniweczyć jego urojeń.
- Ty, Annie, również jesteś piękna - powiedział z
oczami płonącymi jak rozżarzone węgle.
- Dobrze przynajmniej, że odróżniasz mnie od
tamtej kobiety - westchnęła ciężko.
- Ja też nie jestem tamtym Markiem - wyszeptał
drżącymi wargami. - Nasze życie różni się od ich
życia, ale są to różnice powierzchowne... Dotyczą
miejsca, czasu i okoliczności, w jakich przyszło nam
teraz żyć... W pewnym sensie człowiek przypomina
zaklejoną kopertę: wszystko, co ważne, znajduje się w
środku. A w środku mamy dusze, które są wieczne...
Patrzyła na niego oczami oniemiałymi z wrażenia,
tylko z piersi jej wyrwało się głębokie, udręczone
westchnienie.
- Nie masz pojęcia, jak bardzo przypominasz swoją
babkę... Zwłaszcza, gdy milczysz. Ona często milczała.
Milczała i rozmyślała... Miała takie same jak ty długie
czarne włosy, które sięgały jej prawie do pasa, często
upinała je w kok... I przeważnie nosiła się na czarno.
We Francji w tamtych czasach wdowy nosiły żałobę
przez całe lata, niektóre nawet do końca życia... Wiesz,
że ona także śpiewała? - ożywił się i popatrzył pytająco
na Annie.
- Skąd o tym wszystkim wiesz?! - przerwała, cała
drżąca.
- Musiałeś to wszystko wymyślić, uroić sobie!
Nawet ja tyle o niej nie wiem, a przecież była moją
babką!
- Kochałem ją bardziej niż własne życie. I
dowiodłem tego.
Umarłem dla niej.
Annie ze świstem wciągnęła powietrze.
- Byliśmy razem w leśnej chacie, gdy
nieoczekiwanie pojawili się Niemcy - mówił dalej. -
Jeśliby ją schwytali, zabiliby ją również, ale przedtem
by ją torturowali, żeby wydobyć informacje o ludziach
działających w podziemiu. Nie mogłem do tego
dopuścić. Anna nie chciała mnie zostawić, ale
wytłumaczyłem jej, na jakie niebezpieczeństwo naraża
swoich przyjaciół z ruchu oporu. Była niezwykle
odważna, ale zlękła się, że tortury ją złamią. W końcu
zmusiłem ją do odejścia, a potem sam zacząłem
uciekać, robiąc przy tym sporo hałasu. Niemcy puścili
się za mną w pościg, a w tym czasie Anna mogła
spokojnie dotrzeć do wioski. Mieli psy i reflektory,
osaczenie mnie było tylko kwestią czasu... Uciekałem,
biegłem przed siebie do końca. Aż mnie zastrzelili.
Annie ze zdumieniem stwierdziła, że łzy ciekną jej
strumieniami po policzkach. Była zła na siebie. Nie
chciała się wzruszyć, przede wszystkim jednak nie
chciała uwierzyć... Och, oczywiście to prawda, że jakiś
angielski lotnik został zabity w lesie i pochowany na
miejscowym cmentarzu, ale jeśli chodzi o resztę...
- Bardzo romantyczna historia - rzekła z nutką ironii
w głosie. - Nie sądź jednak, że w nią uwierzę.
Nie odpowiedział, obserwował ją tylko swymi
ciemnymi, głębokimi jak studnie oczami.
- Masz niezwykle bujną wyobraźnię - ciągnęła
niewzruszona i wmówiłeś sobie, że to wszystko
wydarzyło się naprawdę. Ale mnie nie udało ci się
przekonać. - Spojrzała ostentacyjnie na zegar stojący
nad kominkiem. - Zrobiło się późno - zauważyła. -
Padam z nóg i chciałabym się już położyć.
Wstała i ruszyła pospiesznie w kierunku drzwi, ale
nim do nich dotarła, Mark pobiegł za nią i chwycił ją
mocno za ramię.
- Annie, nie odchodź. - Twarz miał bladą, jakby
znużoną, a kącik ust drgał mu nerwowo.
- Muszę - odrzekła, czując, że zaczyna drżeć. -
Muszę, Mark! To był bardzo długi dzień.
- Musisz mi uwierzyć. - Twarz jego wyrażała
najwyższe napięcie. - Czas ucieka, Annie. Nie broń się,
nie zamykaj przed prawdą. Jesteś już w połowie drogi.
Obserwowałem cię przez cały dzień i wiem, że
zaczynasz sobie przypominać... Ale nie możesz ze sobą
walczyć! Musisz wreszcie otworzyć drzwi...
Jego słowa obudziły w niej lęk i przerażenie.
- Nie chcę stać się taką samą wariatką jak ty! -
rzuciła mu w twarz, usiłując wyrwać się z jego objęć. -
Puść mnie, Mark!
Otoczył ramieniem jej talię i trzymał teraz tak
mocno, że w żaden sposób nie mogła się uwolnić.
Czuła mięśnie jego ud, jego klatki piersiowej tuż przy
swoim ciele - i wiedziała, że pierś ta jest silna,
nieustępliwa jak prawdziwy mur, o który można się
oprzeć, ale z którym nie ma sensu walczyć.
- Nie bój się, Annie - szepnął wprost do jej ucha. –
Nie pozwoliłbym cię skrzywdzić i nigdy sam bym tego
nie uczynił. Ileż razy mam ci to powtarzać? Ze mną
jesteś bezpieczna.
Gdy przysunął twarz jeszcze bliżej i omiótł ją
gorącym oddechem, zadrżała. Był to dreszcz strachu i
namiętności zarazem - tak samo prymitywnej i
pochłaniającej jak strach.
- Puść mnie...
Poczuła jego pieszczotliwą dłoń na swoich piersiach,
a jednocześnie usta jego przylgnęły do jej warg z
natrętną, nienasyconą chciwością, której nie potrafiła
się przeciwstawić. Ogarnęła ją znów fala
zdradzieckiego uczucia, która popchnęła ją ku niemu,
kazała otoczyć mu szyję ramionami i oddawać
pocałunki. Po nieskończenie długiej chwili przyszło
otrzeźwienie, zakiełkowała jej bowiem w głowie
straszliwa myśl. On nie całuje ciebie! - myślała
gorączkowo. Całuje ją! Wyśnioną, wymarzoną kobietę,
na punkcie której od lat ma obsesję. Kobietę, dla
której, jak sobie uroił, zginął pół wieku temu. Twoją
babkę! Mark kocha twoją babkę.
To szaleństwo, szaleństwo... Musi z tym skończyć! Nie
mogła jednak oddychać, Mark obsypywał pocałunkami
jej szyję, a ręką wciśniętą pod sweter gładził rozpaloną
skórę jej piersi. To szaleństwo, powtarzała sobie w
kółko. On nawet nie zdaje sobie sprawy, kogo dotyka!
I nagle dotarła do niej szokująca myśl, że Mark
całował ją tylko dlatego, że tak żywo przypominała
swoją babkę. Całował tamtą upragnioną Annę - Annę
ze swoich snów.'.. Och, dlaczego mu na to pozwala?
Dlaczego nie przestanie... Jeszcze chwila i poczuje się
zawiedziona, zraniona, ponieważ zakocha się w tym
obłąkanym mężczyźnie!
Nie! - zaprotestowała w myślach. Nie jestem w nim
zakochana. Tylko nie to!
A jednak ostatnie dwanaście godzin zdawały się
wiecznością. Wydawało jej się, że stała się kimś
innym, zmieniła poglądy na życie, na siebie, na cały
świat...
- Pragnę cię, Annie... Tak bardzo cię pragnę... -
wyszeptał Mark, dysząc ciężko w jej szyję.
Miała wrażenie, że nagle oblano ją lodowatą wodą.
Gwałtownie otworzyła oczy. Jeśli go teraz nie
powstrzyma, czuła, że jeszcze dziś mu ulegnie.
Musiała położyć temu kres.
Odepchnęła go gwałtownie, ze wszystkich sił, tak
gwałtownie, że zaskoczony zatoczył się na środek
pokoju i, nim zdążył się otrząsnąć, wbiegała już na
schody. Wpadła do swego pokoju i zastawiła drzwi
komodą. Biegł za nią, biegł tak szybko, że gdy dopadł
drzwi, omal ich nie wyważył.
- Annie, wpuść mnie! - prosił, ale ona położyła się
na komodzie, oddychając ciężko i drżąc jak w febrze.
- Odejdź, Mark! - wykrztusiła.
- Dlaczego uciekłaś? Czyżbym cię wystraszył? Nie
bój się mnie... Och, myślałem, że już to zrozumiałaś.
Nie wyrwałbym ci włosa z głowy. - Mówił bezładnie,
niewyraźnie, jak człowiek trawiony gorączką. - Czy
nie rozumiesz, co do ciebie czuję, Annie?
- Nie jestem moją babką! - burknęła.
Nastała długa, dręcząca cisza. W oczach Annie
pojawiły się łzy!
- Och, połóż się już spać, Mark - wyszeptała
udręczonym głosem. - Zostaw mnie samą. Kobieta,
której pragniesz, żyje tylko w twoich snach. Ja ci jej
nie zastąpię.
Wolno odeszła od drzwi, słyszała jeszcze, że Mark
mówi coś cicho. Zatkała uszy. Niczego nie chciała już
słyszeć. Niczego. Upadła bezradnie na łóżko i wtuliła
zapłakaną twarz w poduszkę. Czuła się śmiertelnie
zraniona i nieszczęśliwa. Teraz była już pewna. Na
próżno by się okłamywać, że nie kocha tego mężczy-
zny - pokochała go w ciągu zaledwie dwunastu godzin
szalonej, nieprawdopodobnej znajomości. Czuła się
teraz równie bezradna i zdumiona jak Alicja w Krainie
Czarów, która bez zastanowienia wskoczyła do
króliczej nory i spadała wciąż w dół i w dół, w
ciemność nie mającą końca, nie zdążywszy nawet
pomyśleć o tym, jak by się zatrzymać. W głąb czegoś,
co przypominało bezdenną studnię i być może
prowadziło do środka ziemi.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Annie źle spała tej nocy. Musiała mieć jakieś
koszmarne sny, ponieważ często się budziła i siadała
na łóżku z mocno bijącym sercem. Zazwyczaj długo
wracała do rzeczywistości, wsłuchując się w panującą
w domu ciszę i szum drzew na zewnątrz. Gdy wreszcie
uświadomiła sobie, gdzie się znajduje, drżącą ręką za-
palała nocną lampkę, żeby zerknąć na zegar, a potem
znów zamykała oczy, ponieważ do rana było jeszcze
daleko. Była tak zmęczona, że ledwie gasiła światło,
znów przenosiła się w szary świat mar i widm, by po
godzinie obudzić się na nowo.
To była bardzo długa noc...
W pewnym momencie ocknęła się tak nagle, jakby
strącono ją z wysokiej skały. Miała zmysłowy,
erotyczny sen: była z Markiem w lesie, na małej
polance. Całowali się namiętnie. Mark trzymał ją w
ramionach, ich ciała wstrząsały rozkoszne dreszcze.
Och, jakże pragnęła - pragnęła aż do bólu należeć do
Marka... I właśnie wtedy sen się urwał.
Po krótkiej chwili oszołomienia zrozumiała, że
obudził ją krzyk. W domu ktoś krzyczał!
Pobladła z przerażenia i szeroko otworzyła oczy. Na
Boga, co się dzieje? Wyskoczyła z łóżka i przez chwilę
nasłuchiwała pod drzwiami. Czyżby to Mark...? Głos
był ochrypły, donośny... Może został napadnięty?
Może złodzieje wtargnęli do domu?
Nie zastanawiając się dłużej, energicznie odsunęła
komodę i otworzyła drzwi. Zawahała się na progu;
spojrzenie jej padło na złamaną nogę od krzesła, którą
Mark postawił pod ścianą. Chwyciła ją jak maczugę, i
tak uzbrojona wybiegła na korytarz.
Mark już nie krzyczał, ale z jego sypialni dochodziły
teraz jakieś pomrukiwania, niezrozumiały bełkot.
Annie z bijącym sercem nacisnęła klamkę, uchyliła
drzwi i ostrożnie rozejrzała się po pokoju. Nie było tam
żadnego intruza ani oznak stoczonej walki. Mark leżał
na plecach z rozpostartymi ramionami i nerwowo
rzucał głową po poduszce, mamrocząc pod nosem
niezrozumiałe wyrazy.
Wolniutko zbliżyła się do łóżka. Zobaczyła
wówczas, że oczy miał zamknięte, wokół nich
zaznaczały się teraz wyraźnie ciemne obwódki, a usta
drżały mu nerwowo i wydobywał się z nich żałosny
jęk.
Wstrząśnięta tym widokiem, zastygła w niemym
bólu, a z bezwładnej dłoni wyśliznęła się na podłogę
bezużyteczna noga od krzesła. Wiedziała, co mu się
śni... I nie mogła patrzeć na jego męki.
- Mark... Mark, obudź się! - Pochyliła się nad nim i
dłonią dotknęła jego rozpalonego policzka.
Głęboko wciągnął powietrze i przestał bredzić.
Przez moment leżał nieruchomo, a potem zamrugał
gęstymi, czarnymi rzęsami i szeroko otworzył oczy.
- Annie? - Westchnął urywanie.
- To był tylko zły sen, Mark... - powiedziała
łagodnie.
W szarym świetle poranka widziała teraz wyraźnie
jego śmiertelnie bladą twarz i krople potu perlące się
na czole. Wyglądał jak ciężko chory człowiek. Miała
przemożną ochotę odgarnąć mu potargane włosy ze
skroni, ująć głowę w dłonie, przycisnąć do piersi i
ukołysać.
- Bardzo krzyczałem? - Uśmiechnął się blado. - To
zdarza się jedynie wówczas, gdy sen jest nieznośnie
realny. - Odwrócił głowę, żeby zerknąć na zegarek. -
Która to godzina?
- Minęła szósta.
Nie zapytała, co mu się śniło, ani on nie czuł
potrzeby wyjaśnień. Z niezrozumiałych powodów była
głęboko przeświadczona, że dzisiejszej nocy mieli
takie same sny.
- Przepraszam, że cię tak wcześnie obudziłem. –
Uśmiechnął się znów kącikiem warg. Usiadł na łóżku i
palcami zaczesał do tyłu zmierzwione włosy.
Dopiero teraz zorientowała się, że spał nago.
Zobaczyła nagie ramiona, opaloną pierś pokrytą
gęstym, czarnym włosem i... wstrząśnięta, pospiesznie
odwróciła wzrok. Tętent dudnił jej w skroniach -
głuchy, rytmiczny, bolesny niemal tętent.
- Zaparzę kawę - powiedziała słabym głosem, czując
w ustach nagłą suchość.
Musiała uciec pod byle pretekstem. Zarumieniona i
drżąca, zaczęła się już wycofywać, gdy nieoczekiwanie
jego mocna dłoń chwyciła ją za ramię. Zachwiała się i
upadła na łóżko, wydając głośny okrzyk przestrachu.
Usiłowała wstać, ale Mark przyciskał jej ramiona do
materaca, jednocześnie wbijając ostry wzrok w jej
rozgorączkowane, zielone oczy,
Śniłaś mi się przez całą noc, Annie...
Nic nie mów, proszę!
Zamrugała powiekami, by usunąć sprzed oczu
natrętne obrazy z własnego snu, i oblała się gorącym
rumieńcem. Mark obserwował ją przez chwilę
bacznym wzrokiem.
- Annie... - usłyszała ochrypły szept i
niespodziewanie jego usta dotknęły jej warg.
Poczuła się znów zagubiona, zdezorientowana. Nie
wiedziała, czy wszystko to dzieje się na jawie, czy we
śnie. Przeszłość i teraźniejszość przeniknęły się,
zmieszały... Raz zdawało jej się, że leży na miękkiej,
pachnącej trawie, w lesie, w gorącą, letnią noc - to
znów, że jest rześki, wiosenny poranek i zapada się w
miękkiej pościeli pod ciężarem mężczyzny, którego
kocha...
To jedno było pewne: kochała go dziś, wczoraj i
zawsze.
Przesuwała palcami po klatce piersiowej, słyszała
głuchy łoskot jego serca i ciężki, dyszący oddech.
Ramiona miał gładkie jak jedwab, potężne mięśnie
prężyły się pod wpływem jej pieszczoty. Na samą myśl
o możliwości jego śmierci bolesny skurcz chwytał ją za
gardło. Mark był tak żywy, tak dynamiczny... I znów
ujrzała ciemny las, pocięty snopami reflektorów,
usłyszała terkot karabinów maszynowych... Dziki
krzyk uwiązł jej w gardle.
Kocham go, pomyślała znów. Objęła dłońmi jego
głowę i tym razem sama poszukała jego warg.
Jeśli on umarł, ja też chcę umrzeć... Och, czy
właśnie tak się czuła moja babka, gdy Mark Grant
został zastrzelony w lesie? Co ja mówię?! Wierzę w to
wszystko! Uwierzyłam w każde jego słowo... Och, jak
to się stało? Jak to się mogło stać?
- Annie... - dyszał prosto w jej usta. Patrzył na nią
teraz ciemnymi, błyszczącymi od łez oczami,
rozdartymi walką i rozpaczą. - Annie... - powtórzył. -
Jeszcze chwila, a nie będę mógł przestać. Zdecyduj
się... Obiecałem, że nie będę cię zmuszał i nie zrobię
tego. Ale tak bardzo cię pragnę, tak bardzo...
- Prawie cię nie znam, Mark... - broniła się bez
przekonania, - Cóż ja o tobie wiem? Nawet nie wiem,
czym się zajmujesz, gdzie mieszkasz, kim naprawdę
jesteś... Dużo mówiłeś, ale nie masz żadnych dowodów
na potwierdzenie swych słów...
- Ja jestem żywym dowodem, Annie - przerwał jej
gwałtownie. - Reszta jest kwestią wiary... Nie
wszystko w życiu da się udowodnić na sali sądowej.
Jestem przekonany, że już kiedyś żyłem. Dobrze
pamiętam całe fragmenty z tamtego życia, szczególnie
zaś ostatnie miesiące... Nie mogę tego udowodnić, tak
samo jak nie mogę udowodnić, że jesteś wcieleniem
swej babki,
ani że oni byli kochankami. Musisz sama zdecydować,
czy wierzysz w to, czynie.
Oczywiście, że miał rację. To, o czym mówił,
dotyczyło sfery uczuć i przeczuć, instynktów i
odruchów - tych niejasnych, niematerialnych rzeczy,
które trudno było zdefiniować, a co dopiero
udowodnić. Czyż musiała rozumieć światło księżyca,
grę cieni albo blask tęczy w letnim drgającym
powietrzu, by ulegać ich ulotnemu czarowi?
Nie mogła znaleźć odpowiednich słów. Odwróciła
ku niemu twarz, przycisnęła usta do jego szyi i
namiętnie wpiła się w nią wargami. A potem z
zamkniętymi oczami, na oślep, obsypywała całe jego
ciało szalonymi pocałunkami... Robiła to już we śnie. Z
pewnością robiła, a sen ów urwał się w najmniej
pożądanym momencie...
Dobiegł jej uszu cichy jęk Marka, wyczuwała
napięcie mięśni na całym jego ciele... W ten sposób
kochali się już we śnie. Teraz na jawie odtwarzała
tylko przerwany sen.
Jęki Marka stawały się coraz bardziej intensywne.
Nagle ukląkł i patrzył na nią z góry radosnymi,
błyszczącymi oczami.
- Nie potrzebujemy tego! - wyszeptał, ściągając z
niej długą, jedwabną koszulę. Zrzucił ją na podłogę,
nie odrywając oczu od Annie.
Skóra jej, gładka jak aksamit, jaśniała na tle
pastelowego prześcieradła. Mark z nienasyconą
chciwością powiódł wzrokiem po jej ciele, poczynając
od krągłych piersi o twardych różowych brodawkach,
poprzez płaski, gładki brzuch, aż po ciemny trójkąt
między jej smukłymi, białymi udami. I nagle w dzikim
jakimś pragnieniu oplótł ją wpół ramionami i
przyciągnął władczo do siebie.
Chwilę później zesztywniała z bólu, krzyknęła.
-Boli cię...?
- Kochaj mnie... - wyszeptała. - Nie przerywaj... -
Objęła go wpół i przytuliła się do niego jeszcze
mocniej. Było jej gorąco, jakby palono ją żywym
ogniem.
- Jesteś dziewicą, prawda? - Głos miał niski,
ochrypły.
- Nieważne, Mark... Nie przestawaj! - Uniosła głowę
i spojrzała mu w oczy z tęsknotą i oddaniem. - Kiedyś
trzeba stracić dziewictwo, prawda?
Mark z uśmiechem pochylił się nad nią, aby ją
pocałować, ona zaś namiętnie rozchyliła wargi gotowe
do pocałunku.
Zamknęła znów oczy i westchnęła, gdy całował jej
szyję i piersi, a potem czułymi, drżącymi wargami
przesuwał się niżej i niżej. Zadrżała, wydając
stłumiony jęk, gdy poczuła dotyk jego włosów między
swoimi udami.
Odkrywała nieznane ścieżki zmysłowości, tracąc
powoli kontrolę nad reakcjami własnego ciała;
przerzucała głowę z jednej strony na drugą, jęczała z
otwartymi ustami, jakby dotknięta jakimś groźnym
szaleństwem. Krzyczała i krzyczała z rozkoszy, a
potem niemal straciła przytomność. Czuła, że roztapia
się w cudownym jakimś spokoju, gdy ocknęła się po
chwili dłuższej niż wieczność. Miała wrażenie, że
przespała co najmniej sto lat, jak księżniczka z bajki.
Odwróciła głowę. Jej książę był tu - w łóżku, obok
niej...
Długi czas leżeli w milczeniu, potem Annie
przybliżyła twarz do klatki piersiowej Marka i dotknęła
jej ciepłymi, otwartymi wargami.
- Chciałabym przeżyć to jeszcze raz, Mark... -
wyszeptała.
- Ja też, Annie - odparł, bawiąc się jej włosami. -
Ale teraz, mówię o tym z przykrością, musimy zaraz
zjeść śniadanie i jechać do Paryża.
Jej zielone oczy wyrażały przestrach, gdy uniosła
głowę, żeby spojrzeć mu w twarz.
- Zaraz?
- Przypominam ci, że nie dalej jak wczoraj o niczym
innym nie marzyłaś - zaśmiał się głośno.
- To było naprawdę wczoraj? - zdziwiła się,
ponieważ czas niemiłosiernie jej się wydłużył. Miała
wrażenie, że zna Marka od zawsze. Ale, co ważniejsze,
wcale nie miała ochoty wyjeżdżać!
- Zaledwie wczoraj - powtórzył, przyglądając jej się
z zainteresowaniem.
- Nie masz wrażenia, że czas stanął w miejscu? -
westchnęła. - Znamy się tylko dobę, a...
- Znamy się o wiele dłużej, Annie - poprawił ją, a
ona spojrzała nań ponownie, czując bolesny ucisk w
sercu.
- Och, Mark, naprawdę chciałabym wiedzieć...
- Czy to prawda? - W jego lśniących oczach
malowała się niezachwiana pewność. - To prawda,
Annie.
Bała się, że go zrani, ale nie mogła przecież
oszukiwać samej siebie.
- Wiem, że jesteś tego pewien - powiedziała miękko
– ale ja, choćbym nawet chciała, nie mogę w to
uwierzyć. Po prostu nie mogę. Jakaś racjonalna część
mnie broni się przed uznaniem tego za prawdę.
Twarz Marka pozostawała nieporuszona.
- To już nie ma znaczenia, Annie - odezwał się po
chwili.
- Uprowadziłem cię tutaj, ponieważ chciałem cię
przekonać, że już kiedyś się poznaliśmy... Żywiłem
przekonanie, że mi się to uda oraz że jest to bardzo
ważne. Doszedłem jednak do wniosku, że to już nie ma
znaczenia. Ważne, co dzieje się teraz między nami.
Jeśli kiedyś żyliśmy i teraz tego nie pamiętamy, to
widocznie tak miało być... Gdybyśmy pamiętali, być
może trudniej byłoby zacząć wszystko od nowa... A
może ty masz rację? Może rzeczywiście jestem ofiarą
własnej wybujałej wyobraźni i obsesji mającej źródło
w dzieciństwie, kto wie? - Wzruszył niedbale
ramionami. - To wszystko nie ma już znaczenia.
Pochyliła się niespodziewanie i pocałowała go
delikatnie w usta.
- Lepiej się pospieszmy - powiedział, odrywając się
od niej z wyraźnym ociąganiem. - O pierwszej masz
umówiony lunch z szefem francuskiej wytwórni
płytowej oraz jego współpracownikami, a później
pozujesz fotografom zaproszonym do hotelu.
- Szybko wyśliznął się z łóżka, włożył szlafrok w
czarno-złote pasy i przewiązał go paskiem w talii.
Annie wstrzymała oddech ze zdumienia.
- O czym ty mówisz? - wyjąkała wreszcie. - Nie
pamiętam, żebym miała na dziś ustalone jakieś
służbowe spotkania. A jeśli nawet, skąd o tym wiesz?!
Francuska wytwórnia płytowa ma swego menedżera
do spraw kontaktu z mediami - powiedział jakby od
niechcenia, idąc do łazienki. - To on ustalił twoje
spotkanie z prasą przed koncertem. Widziałem
harmonogram twych zajęć wysłany do dziennikarzy. -
Uśmiechnął się do niej przez ramię i zamknął za sobą
drzwi.
Kimże on jest? - rozmyślała, idąc do swojej sypialni.
Co jeszcze przed nią zataił? Od pierwszej chwili, gdy
się poznali, zdawała sobie sprawę, że musiał mieć
jakieś specjalne dojścia, skoro zdobył tyle informacji
na temat jej prywatnego życia. Powiedział, że nie jest
dziennikarzem, ale powoli nabierała pewności, że
musiał pracować w mediach...
Wzięła prysznic i ubrała się w jeden z zestawów
przygotowanych specjalnie na spotkanie z prasą. W
przeciwieństwie do innych modnych piosenkarek
nigdy nie przywdziewała błyszczących sukien. Na
scenę wychodziła w dżinsach, zazwyczaj czarnych,
często boso lub w starych tenisówkach oraz w ob-
cisłych czarnych podkoszulkach. Taki styl wymyślił
dla niej Philip.
Na początku kariery kupowała ubrania w zwykłych
domach towarowych, teraz jednak Phil nalegał, by
nosiła stroje specjalnie dla niej zaprojektowane przez
awangardowego londyńskiego kreatora. W gruncie
rzeczy poza metką i ceną niewiele różniły się od
tamtych. Projektant zyskał jednak sławę i zbił fortunę,
sprzedając młodzieży popularne wersje tych strojów.
Annie włożyła dziś krótki, czarny podkoszulek - tak
krótki, że przy każdym ruchu odsłaniał jej pępek, oraz
czarne dżinsy ciasno opinające biodra. Dzień jednak
był chłodny, zarzuciła więc na wierzch luźny biały
sweter, który zamierzała zdjąć przed samą konferencją
prasową.
- Wyglądasz cudownie - powiedział Mark z
uśmiechem, gdy zeszła na dół i stanęła w drzwiach
kuchni.
Nie mogła uwierzyć własnym oczom, ponieważ
Mark otwierał właśnie piekarnik i zdejmował z blachy
złociste rogaliki, których zapach rozchodził się
wokoło.
- Sam je upiekłeś? - spytała z niedowierzaniem,
zajmując miejsce przy stole.
- Oczywiście, że potrafiłbym je upiec - pochwalił się
z dumą. - Nauczyła mnie tego matka. Dziś jednak nie
miałem na to czasu. Te niestety pochodzą z
zamrażarki.
- Smakują wyśmienicie - powiedziała Annie,
nadgryzając miękkie, maślane ciasto. - Och, przez
chwilę zapomniałam, że nie powinnam ich jeść. -
Zrobiła żałosną minę. - Z pewnością maj ą mnóstwo
kalorii... Ale nie potrafię się powstrzymać. Francuzi
mają najwspanialszą kuchnię na świecie.
- Przez skromność nie zaprzeczę - zażartował.
Siedział na wprost niej, sączył swój sok i uśmiechał się
szeroko. - Opowiedz mi o swoim ojcu - poprosił. - Jak
się czuł, mieszkając w Anglii? Czy kiedykolwiek
myślał o powrocie w rodzinne strony? Był takim
prawdziwym Francuzem, wiesz?
- Może w młodości myślał o powrocie do Francji... -
zastanawiała się na głos. - Nie wiem... Od kiedy go
pamiętam, był już mocno osadzony w Anglii, miał tam
dobrą pracę, przyjaciół, a przede wszystkim rodzinę.
- Masz rację, gdy człowiek się ożeni, staje się
bardziej ostrożny w swych poczynaniach, bardziej
przywiązany do miejsca.
Rzuciła mu ukradkowe spojrzenie.
- Nigdy nie byłeś żonaty?
- Nigdy nie poznałem kobiety, z którą chciałbym się
ożenić.
- Ale przecież musiałeś przeżywać jakieś... jakieś
romanse... Ile właściwie masz lat?
- Och, mówiłem ci to już wczoraj, nie pamiętasz? -
Popatrzył na nią z lekkim wyzwaniem. - Skończyłem
trzydzieści cztery, jestem więc od ciebie o całe
dziewięć lat starszy, Annie. Owszem, spotykałem się z
kobietami, ale nigdy nie było to nic poważnego ani z
mojej, ani z ich strony. Można kogoś lubić, można
kogoś pociągać, ale to nie to samo co miłość.
- Niewiele o tym wiem... - Umilkła na chwilę i
nalała kawy do pustych już filiżanek. - Nie
przeżywałam żadnych miłosnych historii. Jeśli nawet
ktoś mi się podobał, Philip pilnował, żeby sprawy nie
posunęły się zbyt daleko.
- Widzę, że on naprawdę kontroluje każdy twój ruch
- burknął z ironią Mark.
- Gdy się poznaliśmy, byłam bardzo młoda -
obruszyła się.
- Philip uznał, że powinien mnie chronić. Zatrudnił
Dianę, żeby ze mną mieszkała i wszędzie mi
towarzyszyła. Philip dobrze znał świat muzyki
rozrywkowej i zdawał sobie sprawę, co może się
przytrafić naiwnej nastolatce, która osiągnie sukces,
nie mając żadnego życiowego doświadczenia... Całe
życie pracował w tym biznesie i napatrzył się na
młodych gwiazdorów, którzy nadużywali alkoholu,
narkotyków albo zmarli na AIDS. Za wszelką cenę
chciał uchronić mnie od tych zagrożeń i, choć nieraz
się buntowałam, teraz jestem mu stokrotnie wdzięczna
za wszystko... Głos jej zamarł, jakby nagle straciła
ochotę do zwierzeń.
Mark patrzył na nią przenikliwie spod zmrużonych
powiek.
- Byłaś w nim trochę zakochana, prawda? - spytał
głucho.
- Podobał mi się, to fakt. - Zarumieniła się lekko. -
Myślę, że zastępował mi ojca. Zawsze ojca kochałam
bardziej niż matkę i ogromnie mi go brakowało. Phil
był opiekuńczy i taki... ojcowski. Tego właśnie
potrzebowałam. Moja matka szybko wyszła powtórnie
za mąż. Miałam jej to za złe i nie znosiłam ojczyma.
Zresztą z wzajemnością. Często się kłóciliśmy, a gdy
nie znajdował innych argumentów, bił mnie... -
Skrzywiła boleśnie twarz. - Gwoli sprawiedliwości
muszę dodać, że byłam nieznośną nastolatką.
Potrafiłam mu zawsze dokuczyć... Właściwie sama go
prowokowałam.
- Miałaś niezbyt wesołe dzieciństwo - zauważył
Mark z posępną miną.
- Bardzo ponure - odparła. - Po śmierci ojca cały
mój świat legł w gruzach.
- Aż do chwili, gdy poznałaś Philipa?
- Owszem, spotkałam Philipa we właściwym
momencie. Gdyby nie on, Bóg jeden wie, co mogłoby
mi się przydarzyć! Pewnie uciekłabym z domu i
skończyła na ulicy... Na samą myśl o tym przechodzą
mnie ciarki.
- W takim razie nie będę zazdrosny o Phila -
powiedział, podnosząc jej rękę do ust.
- Nie masz najmniejszego powodu. - Posłała mu
słodki, kobiecy uśmiech.
Mark zerknął na kuchenny zegar i wzdychając, z
żalem powiedział:
- Niestety, musimy już wyjeżdżać. Idź na górę i
spakuj rzeczy, Annie. Ja tymczasem posprzątam.
Szła na górę wolno, noga za nogą, jak dziecko, które
buntuje się przeciw woli rodziców.
Och, nie chciała wracać do Paryża! Nie chciała
wracać do zamętu dnia codziennego, ciężkiej pracy,
prób, koncertów, ustawicznych podróży i prasowych
wywiadów. Przebywając na odludziu, straciła poczucie
czasu, jakby znalazła się nagle na innej planecie. Tak
wiele wydarzyło się w ciągu ostatniej doby, że patrzyła
teraz na swe życie całkiem innymi oczami. Miała wra-
żenie, że widzi wszystko w innych barwach i
kształtach.
- Jesteś gotowa, Annie? - dobiegł ją z dołu głos
Marka.
Po chwili spotkali się na podeście, skąd Mark zabrał jej
walizki i zaniósł do samochodu.
- Chcesz jechać z tyłu... w zupełnym odosobnieniu,
czy też zaryzykujesz i usiądziesz ze mną z przodu? -
zażartował.
Usiadła z przodu. Gdy już odjeżdżali, raz jeszcze
odwróciła się za siebie i boleśnie westchnęła. Nie
patrząc na nią, Mark powiedział:
- Wrócisz tu.
- Widzę, że potrafisz odczytywać przyszłość równie
tramie jak przeszłość - zadrwiła.
- Mam nadzieję - uśmiechnął się, a w jego czarnych
oczach zajaśniały figlarne błyski.
Policzki Annie nagle zapłonęły, zdała sobie bowiem
sprawę, że gdzieś w głębi serca podświadomie liczy na
wspólną przyszłość z Markiem... A przecież tak wiele
było przeciwko nim. Jej uczucie było świeżej daty i
mogło okazać się nietrwałe, a jego obsesja na jej
punkcie mogła zniknąć jak sen w zetknięciu z rze-
czywistością. Poza tym ze względu na jej karierę
czekały ich długie okresy rozłąki, podczas których
wszystko mogło się zdarzyć. Lękała się zbytniego
optymizmu... A jednak nadzieja tliła się w jej sercu jak
dalekie światełko w ciemnym tunelu. I pragnęła tę
nadzieję pielęgnować. Była tak bardzo szczęśliwa,
szczęśliwsza niż kiedykolwiek przedtem. Za każdym
razem, gdy zerkała w bok, widziała Marka siedzącego
za kierownicą, jego profil jak wyrzeźbiony dłutem
artysty, smagłą skórę pokrywającą surowe rysy
skupionej twarzy, miękką linię warg... I za każdym
razem od nowa ulegała fascynacji - chciała śmiać się w
głos, a krew jak szampan musowała jej w żyłach.
Czuła, że mogłaby pofrunąć, gdyby rozpostarła
ramiona...
- Opowiedz mi o swoim dzieciństwie - poprosiła. -
Czy zimy w Jurze bywają mroźne?
- Och, tak! - ożywił się. - Czasami śnieg zasypywał
nas na całe tygodnie. Gdy byłem chłopcem, kochałem
zimy. Wszyscy je kochaliśmy. Jeździło się na łyżwach,
na nartach i sankach... Ciągle chodziliśmy z kolegami
potłuczeni, posiniaczeni i często łamaliśmy kończyny.
Nigdy nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego nasi rodzice
narzekali na śnieg; myślałem, że chcą nam popsuć
zabawę.
- Twoja matka pewnie stale martwiła się o ciebie...
- Nawet bardzo. Była niezwykle rodzinna i całym jej
światem był dom. Większość dnia sprzątała, gotowała i
pracowała w ogrodzie. Uwielbiała ogrodnictwo. Ale
nie hodowała wielu kwiatów, wolała warzywa. Była
bardzo praktyczną kobietą. Za domem miała mały
ogródek ziołowy i sad. Nawet w zimie rzadko
kupowała coś na targu. Chyba bardzo mnie kochała...
Gdy tylko miała czas, a ja kręciłem się w pobliżu,
zawsze mnie przytuliła do siebie, pogłaskała... Ale
przeważnie bawiłem się z kolegami, grałem w rugby,
biłem się i wspinałem na drzewa.
Annie nie spostrzegła upływu czasu, zasłuchana w
opowieść Marka o jego dzieciństwie i rodzinie. Oczom
jej wyobraźni ukazywał się sielski i romantyczny obraz
życia w górach i dolinach Jury. Zapragnęła zobaczyć to
urzekające miejsce tak gorąco, jakby było jej własnym
domem...
Nagle ujrzawszy drogowskaz, zdała sobie sprawę, że
wkrótce dojadą do Paryża, i jakiś nieokreślony
niepokój ogarnął jej umysł i ciało. Mark twierdził, że
nikt nie będzie jej szukać, ale zaczynała w to
powątpiewać. A jeśli Phil i Di zadzwonili do hotelu i
dowiedzieli się, że tam nie dojechała? Na pewno nie
uwierzyli w wersję o zatrzymaniu się u przyjaciół.
Och, z pewnością wpadli w panikę i zawiadomili
policję! Co będzie, jeśli teraz na nich czekają i
zaaresztują Marka? Rzuciła mu ukradkiem zakłopotane
spojrzenie.
- Mark - odezwała się niepewnie - być może
powinieneś mnie zostawić gdzieś po drodze... Mogę
wziąć taksówkę do hotelu.
Popatrzył na nią ciepło, rozbawionymi oczami.
- Dlaczego miałbym tak głupio się zachować?
- Policja może się kręcić po hotelu!
W odpowiedzi tylko się roześmiał.
- Mark! - podjęła zdenerwowanym głosem, ale on
wyciągnął rękę i poklepał ją pieszczotliwie po kolanie.
Przestań się zamartwiać. Przecież ci powiedziałem,
że wszyscy uwierzyli w moją wersję.
- Mieszkasz w Paryżu? - spytała, gdy przeciskali się
przez zatłoczone miejskie ulice.
- Przez cały tydzień. Dopiero w piątek wieczorem
wyjeżdżam na wieś.
- A więc wracamy z twojej wiejskiej posiadłości? -
spytała z oczami rozszerzonymi ze zdziwienia. Dotąd
była pewna, że wynajął ten dom na kilka dni.
- Tak - przyznał. - Spędzam tam weekendy i urlopy.
Wolę życie na wsi, na łonie przyrody. Niestety, praca
zmusza mnie do częstego przebywania w mieście.
- Nie powiedziałeś mi dotąd, czym się zajmujesz -
poskarżyła się.
- Powiem ci później. - Zwolnił i po chwili zatrzymał
samochód przed okazałym hotelem.
Portier ubrany w liberię pospieszył ich przywitać.
Otworzył drzwi i pomógł Annie wysiąść.
Mark rzucił mu kluczyki i odezwał się po francusku:
- Witaj, Jean-Pierre! Bądź tak uprzejmy, zaparkuj
mój samochód i dopilnuj, by bagaż panny Dumont
wniesiono do jej apartamentu.
- Bień sur, monsieur Pascal - odrzekł portier z
uśmiechem.
Annie doznała szoku. Portier przywitał Marka jak
dobrego znajomego! Dopiero po chwili dotarło do niej,
że już gdzieś słyszała nazwisko Pascal... Tak, padało
ono ostatnio dość często w rozmowach Philipa z
Dianą. Mark Pascal był dyrektorem generalnym
francuskiej wytwórni płytowej... A więc przyjechała do
Paryża, aby zjeść lunch z Markiem!
ROZDZIAŁ ÓSMY
- Nie powiedziałem ci, ponieważ chciałem pokonać
wszystkie normalne bariery - usprawiedliwiał się, gdy
znów byli sami w jej eleganckim apartamencie na
najwyższym piętrze hotelu.
- Trzeba przyznać, że poszło ci świetnie! -
powiedziała z wyrzutem, posyłając mu niechętne
spojrzenie.
- Gdybyś od początku znała prawdę i czuła się
całkiem bezpiecznie, nigdy byś mnie nie dopuściła do
słowa. - Westchnął głęboko. - Śmiałabyś się ze mnie,
uważając, że to znakomity kawał. A ja chciałem, żebyś
dokładnie wysłuchała mojej historii i dlatego musiałem
wywołać w tobie szok, doprowadzić twój umysł do
stanu najwyższego skupienia.
- Nieprawda! - zaperzyła się. - Raczej chciałeś
pozbawić mnie kontroli nad swym własnym umysłem!
- Nie masz racji, Annie. - Uśmiechnął się ciepło. -
Nie było innego sposobu dotarcia do twego serca. Nie
wiedziałem, czy cokolwiek pamiętasz ze swego
przeszłego życia, ale wyglądałaś dokładnie tak jak
twoja babka, jak kobieta, o której śniłem od lat... Gdy
po raz pierwszy zobaczyłem twoje zdjęcie, serce mi
niemal przestało bić.
Jej własne serce ścisnęło się teraz gwałtownie pod
wpływem spojrzenia i czułej tonacji w głosie Marka.
-Uwierz mi - ciągnął - że przez długi czas
zastanawiałem się, czy kobieta ze snu nie jest li tylko
wytworem mojej wyobraźni. Nigdy przecież nie
widziałem zdjęcia twojej babki. Nie mogłem być
pewien, czy Anna, o której śniłem, była tą samą Anną
Dumont, która mieszkała kiedyś w mojej wiosce.
Pytałem ludzi, starałem się to sprawdzić na różne
sposoby, ale nikt jej zbyt dobrze nie pamiętał. I na
pewno nikt mi nie powiedział, że miała coś wspólnego
z lotnikiem, którego grób znajdował się na
miejscowym cmentarzu. Dopiero gdy zobaczyłem
twoje zdjęcie, gdy dowiedziałem się, że nosisz to samo
nazwisko... Cóż, zacząłem wówczas zastanawiać się,
czy mogłabyś być jej wnuczką. Wiedziałem, że Anna
wyemigrowała po wojnie do Anglii. Gdy odkryłem, że
twoim ojcem był Pierre Dumont, wiedziałem już, kim
jesteś. Oczywiście, podobieństwo rodzinne nie oznacza
jeszcze, że jesteś wcieleniem tamtej kobiety...
- Właśnie, nie oznacza - wtrąciła pospiesznie. -
Cieszę się, że przynajmniej zdajesz sobie z tego
sprawę, Mark.
- Nie jestem szalony, Annie - rzekł poważnie. -
Staram się myśleć tak samo rozsądnie jak ty...
Pamiętasz słowa Szekspira? Powiedział coś w tym
sensie: „Więcej jest takich rzeczy na niebie i ziemi,
Horacy, niż śniło się waszym filozofom". I choć
wydaje się to nieprawdopodobne, wszystko jest
możliwe. Gdy zrozumiałem, że jestem wcieleniem tego
Anglika, zacząłem się zastanawiać, dlaczego nie
miałaby żyć kobieta, którą on niegdyś kochał.
Musiałem tylko ją odnaleźć. Gdy więc zobaczyłem
twoje zdjęcie, zapragnąłem przekonać się, czy... -
Urwał, a jego usta wykrzywił sardoniczny grymas. -
Przypuszczam, że w głębi serca żywiłem nadzieję, że
miewasz takie same sny jak ja...
-Ale ja nie miewałam takich snów - powiedziała
ostro, coraz bardziej zła, że udało mu się wystraszyć ją
niemal na śmierć, podczas gdy całe to „porwanie" było
uzgodnione z agencją Philipa i miało stanowić dla niej
niespodziankę zaraz po przyjeździe do Paryża.
Niespodzianka! Długo nie zapomni tej niespodzianki!
- Ale teraz już masz - wtrącił cicho, a ona rzuciła mu
pełne irytacji spojrzenie.
- Dlaczego nie chcesz przyznać, że mnie
zahipnotyzowałeś? - podniosła głos. - To, co śniło mi
się u ciebie w domu..- Och, to wszystko sam
wtłoczyłeś mi do głowy!
- To nieprawda! - przerwał jej gwałtownie.
- Nie wierzę ci! Nie wierzę ani jednemu twemu
słowu! Już raz udało ci się wystrychnąć mnie na dudka,
organizując to rzekome porwanie!
- Hipnoza byłaby z mej strony działaniem
bezsensownym - powiedział tonem głębokiej irytacji. -
Pragnąłem dowiedzieć się, czy jesteś tą kobietą, którą
kiedyś kochałem, zabrałem cię więc na wieś, abyś
znalazła się w warunkach, które mogłyby pobudzić
wspomnienia, być może utajone w głębokich pokła-
dach twej podświadomości. Dlaczego, na Boga,
miałbym sam
siebie oszukiwać?
- Przyznałeś przecież, że bardzo pragnąłeś, bym
uwierzyła, że jestem wcieleniem swej babki! Miałeś
wręcz na tym punkcie obsesję. Zrobiłbyś wszystko,
bym uwierzyła, a tym samym po
twierdziła twoją koncepcję.
- Mylisz się, Annie. Chciałem, abyś nią była
naprawdę.
Mierzyli się przez chwilę wzrokiem; zielone oczy
Annie płonęły oskarżeniem, oczy Marka zaś były
uparte i nieprzeniknione.
- A gdybym nią była w istocie? - spytała. - Co
wtedy? Pewnie przestałbyś się mną interesować...
Telefon przerwał rozmowę w najmniej pożądanym
momencie. Ostry dzwonek przeciął powietrze jak nóż.
Mark, złorzecząc pod nosem, odwrócił się i
energicznie podniósł słuchawkę.
- Słucham? - burknął do aparatu.
Annie cała się trzęsła. Nie mogła jeszcze dojść do
siebie, po odkryciu, kim Mark był naprawdę i jaką z
niej zrobił idiotkę. Nawet nie pamiętała, kiedy po raz
ostatni była tak wściekła.
Rozglądała się właśnie po wytwornie urządzonym
wnętrzu, aby odwrócić natrętne myśli, gdy Mark
raptownie rzucił słuchawkę. Zwróciła ku niemu
zdziwioną twarz.
- Musimy zejść na dół - zakomunikował. - Ludzie z
mojej wytwórni czekają już na nas w barze. Chcemy
spokojnie zjeść lunch, nim będziesz musiała stanąć
przed kamerami.
- Zjedź na dół sam. Muszę poprawić makijaż.
- Poczekam. - Spojrzał na zegarek. - Masz pięć
minut, Annie, więc pospiesz się!
Zaciskając zęby, pomaszerowała do łazienki,
świadoma, że Mark ją obserwuje i wściekła zarówno
na niego, jak i na siebie. Szczerze wątpiła teraz, czy
rzeczywiście czuje do niego taki pociąg. Zaplanował to
zbyt dokładnie, ukartował, zrobił ogromny wysiłek, by
ją oszukać! Sam przecież przyznał, że chciał wywołać
szok, uczynić jej umysł podatnym na swoje słowa...
Właściwie, jak daleko zamierzał się posunąć?
Wyobraźnia zaczęła podsuwać jej niestworzone
pomysły - od mącących rozum narkotyków, poprzez
rozmaite oddziaływania na podświadomość, aż po
samą hipnozę.
Och, to czyste szaleństwo! - powtarzała w duchu,
rozczesując długie, jedwabiste włosy i związując je w
węzeł na karku. Wszystkie pomysły, które
przychodziły jej do głowy wydawały się zbyt
nieprawdopodobne, aby mogły być prawdziwe.
Jak więc wytłumaczyć niesamowity pociąg, który do
niego poczuła niemal od pierwszego wejrzenia? Nigdy
w życiu nic podobnego jej się nie przytrafiło. To
prawda, że nie spotykała się w przeszłości z wieloma
mężczyznami, ale przecież poznała ich mnóstwo
podczas tras koncertowych i nagrań. Nikt nigdy nie
wywarł na niej tak piorunującego wrażenia.
Nikt oprócz Marka. Od pierwszej chwili, gdy go
poznała - gdy w milczeniu wiózł ją z lotniska - czuła
do niego silny fizyczny pociąg. Pamiętała, że
wpatrywała się wówczas w jego kształtną ciemną
głowę i szerokie ramiona jak urzeczona, i była
przekonana, że widzi najprzystojniejszego mężczyznę
na świecie.
A później całkiem straciła dlań głowę...
Spojrzawszy w lustro zauważyła, że krwisty
rumieniec oblał jej twarz na wspomnienie nocy, a
raczej poranka, kiedy się kochali. Jak mogła do tego
dopuścić? W dodatku trudno go było oskarżyć o
zastosowanie przymusu... Po prostu zapragnęła tego
mężczyzny. Wstrzymała oddech z wrażenia, gdy
zrozumiała, że pragnie go nadal... Jak to się mogło
stać? Nie należała do kobiet, które potrafią oszaleć na
punkcie nieznajomego mężczyzny i gotowe są pójść z
nim do łóżka po kilku godzinach znajomości.
Nie rozumiała, jak Mark tego dokonał i pomyślała,
że gdyby żyli w innych czasach, posądziłaby go o
rzucenie na nią uroku!
Nałożyła srebrnozielony cień na powieki, pociągnęła
usta czerwoną, błyszczącą szminką i przechyliwszy
głowę, przyjrzała się swemu odbiciu w lustrze. Na
razie musiało wystarczyć. Na pewno jeszcze znajdzie
okazję, by poprawić makijaż przed konferencją
prasową.
Gdy wyszła z łazienki, Mark nerwowo przemierzał
pokój.
- Nareszcie jesteś! - Odwrócił się do niej na pięcie z
ponurym wyrazem twarzy. - Zaczynałem się już
zastanawiać, czy nie zamierzasz spędzić w łazience
reszty dnia.
Annie zdjęła biały sweter, pozostając w kusej
bluzeczce, specjalnie wybranej przez Philipa na
pierwsze spotkanie z paryskimi reporterami, a która
odsłaniała kokieteryjnie pępek i znaczną część dekoltu.
Mark spod zmrużonych powiek mierzył ją taksującym
spojrzeniem.
- Czy w tym stroju masz zamiar wystąpić? -
Prześliznął się pełnym dezaprobaty wzrokiem po
głęboko wyciętym dekolcie, odsłaniającym niemal
połowę piersi.
- Oczywiście! - Popatrzyła na niego wyzywająco. -
Nie podoba ci się? Koledzy z zespołu uważają, że jest
bardzo seksy.
- Nie wątpię - uciął krótko i zmarszczywszy brwi
spojrzał na zegarek. - Nie ma już czasu na
przebieranie. Pozwolisz jednak, że później przejrzę
twoją garderobę. Może o tym nie wiesz, ale
reklamowaliśmy cię tutaj jako skromną i pełną
ekspresji pieśniarkę ulicy. Nigdy nie byłaś
uosobieniem seksu.
- Nie byłam, ale zamierzam zostać w niedalekiej
przyszłości - powiedziała agresywnie.
W oczach Marka pojawiły się złośliwe błyski.
- Doprawdy? Jeszcze o tym porozmawiamy. -
Otworzył z rozmachem drzwi i gestem zaprosił ją do
wyjścia. – Chodźmy już. Jesteśmy wystarczająco
spóźnieni.
Miała przewrotną ochotę trochę się z nim podrażnić.
Nie spoglądając nań ani razu, przeszła obok powolnym
krokiem, przyoblekając maskę niewzruszonej powagi i
kamiennego spokoju. Czuła na sobie jego wzrok.
Stanowili parę dosyć ekscentryczną. Ona -
niezwykle seksowna w swej czarnej opiętej bluzeczce i
wąskich czarnych spodniach, on zaś bardzo oficjalny i
wytworny w eleganckim ciemnym garniturze, koszuli
w bladoniebieskie paski oraz granatowym krawacie.
Annie, nerwowo zerkając w lustro, pomyślała, że
oto jedzie windą z chłodnym, dystyngowanym
nieznajomym - i wprost nie mogła dać wiary, że
jeszcze wczoraj była powierniczką jego
najintymniejszych sekretów. Czy ktoś mógłby
podejrzewać, że Mark, który wyglądał teraz jak
przystało na energicznego i dynamicznego biznesmena,
w głębi duszy wierzy w reinkarnację, przywiązuje
wagę do snów i ma tak bardzo złożoną, wrażliwą
osobowość?
Jeśli dzisiaj spotkaliby się po raz pierwszy, z
pewnością zrobiłby na niej niezatarte wrażenie, ale nie
dowiedziałaby się, jaki jest naprawdę... Musiała
niechętnie przyznać, że dokonując tego szalonego
porwania, w pewnym sensie postąpił rozsądnie. Ani
dziś, ani jutro nie byliby sami... Wszystkie następne
dni miała szczelnie wypełnione spotkaniami z prasą i
nie kończącymi się próbami przed koncertem. A
potem... potem udałaby się w dalszą trasę. Nie było
najmniejszej szansy, by ich związek wyszedł poza
konwencjonalną znajomość.
Gdy wysiedli z windy w hotelowym foyer, kilka
osób ją rozpoznało. Usłyszała szmer głosów, potem
głośne okrzyki. Ludzie przyglądali jej się ciekawie i,
nim zdążyła się spostrzec, otoczył ją wianuszek
wielbicieli.
- O jej! - jęknęła bezradnie, jak na złość nie mogąc
przypomnieć sobie ani jednego stosownego wyrażenia
po francusku.
- Co się dzieje? Panna Dumont nie ma teraz czasu. -
Mark energicznie utorował jej drogę. - Chodźmy! -
ponaglił, a potem objął ją wpół i pociągnął za sobą do
hotelowej restauracji. - Anton, ścigają nas - zwrócił się
do kelnera. - Postaraj się ich zatrzymać!
- Bień sur, monsieur Pascal - kelner uśmiechnął się
uspokajająco i zagrodził drzwi wścibskim gapiom.
Mark poprowadził Annie do dużego stołu, przy
którym czekało już na nich z pół tuzina osób. Annie,
lekko zarumieniona, przywitała się z wdziękiem, ale w
głębi duszy marzyła o powrocie do swego apartamentu.
Takie spotkania zawsze ją żenowały, i zastanawiała
się, czy kiedykolwiek przywyknie do swej popu-
larności. W gruncie rzeczy była nieśmiała i lękała się,
że swą osobą rozczaruje towarzystwo. Być może
spodziewano się poznać gwiazdę świecącą
nieziemskim blaskiem - tymczasem ona była bardzo
zwyczajną, filigranową dziewczyną z długimi czar-
nymi włosami i zielonymi oczami o trochę smutnym
wyrazie twarzy. Posiadała tylko jedną prawdziwie
niezwykłą cechę: głos. Potrafiła śpiewać. Głos był
jedynym darem, jakim obdarzyła ją Opatrzność.
- Oto nasza Annie Dumont - powiedział swobodnie
Mark, obejmując ją władczo ramieniem.
A potem kolejno przedstawiał jej swoich
współpracowników.
- To jest Raoul, szef działu artystycznego.
Annie podała rękę niskiemu młodemu mężczyźnie,
kierującemu działem, który uchodził za najważniejszy
w każdej wytwórni płytowej. Raoul przypominał
Napoleona z czasów młodości. Miał smagłą cerę, twarz
nieco zbyt pełną, lecz o mocno wysuniętym podbródku
i krucze włosy uczesane z grzywką. Zauważyła także,
że miał na sobie ekstrawagancki strój - zapewne z
awangardowej kolekcji Jean Paul Gaultiera.
- A ta urocza dwójka, to nasi najlepsi łowcy
talentów - objaśniał dalej Mark. - Simone i Gerard.
Wyglądali jeszcze młodziej niż Raoul; dziewczyna,
o ciemnych włosach zaczesanych w koński ogon, nie
mogła mieć więcej jak dwadzieścia dwa lata. Chłopak
był chudy, poważny, również ciemnooki i
ciemnowłosy. Obydwoje ubrani byli w czarne spodnie,
czarne koszule i różowe krawaty. Wyglądali jak
bliźniaki.
- Złowiliście ostatnio jakiś talent? - zażartowała
Annie.
Spojrzeli na siebie i jednocześnie wzruszyli
ramionami, jak marionetki poruszane tym samym
sznurkiem.
- Każdego tygodnia przesłuchujemy wielu
wykonawców - odezwała się Simone.
- Ale bardzo rzadko trafiamy na kogoś naprawdę
oryginalnego - dopowiedział Gerard.
Sama najlepiej wiesz, jak to jest - wtrąciła Simone.
- Trudno się przebić w tym biznesie - zawyrokował
Gerard.
Annie zastanawiała się z rozbawieniem, czy zawsze tak
samo się poruszają i mówią jednym głosem. Prędko
jednak doszła do wniosku, że była to ich wystudiowana
poza.
- Ja miałam dużo szczęścia - powiedziała.
- To prawda - przyznali chórem po angielsku.
- A to jest Francine - powiedział Mark, kierując
spojrzenie ku młodej blondynce. - Odpowiada za
okładki twoich francuskich płyt, więc jeśli miałabyś
jakieś zastrzeżenia, możesz się do niej zwracać.
Wysoka, długonoga blondynka uśmiechnęła się, ale
jej niebieskie oczy miały lodowaty wyraz.
- Mam nadzieję, że nie będziesz miała żadnych
zastrzeżeń - powiedziała tonem przestrogi.
- Ależ skądże! - zapewniła pospiesznie Annie. -
Francuskie okładki są fascynujące.
Francine natychmiast złagodniała.
- Dziękuję. Też tak uważamy. Właśnie widziałam
twój nowy znak graficzny i doprawdy jestem nim
zachwycona. – Spojrzała na gruby folder leżący przed
nią na stole. - Myślę, że wygląda wspaniale,
szczególnie na czarnym tle.
Okładka folderu była czarna; na tym tle świeciła
srebrzystym blaskiem para skośnych oczu, podobnych
do oczu kota, okolonych firanką gęstych, czarnych
rzęs.
- Gdy po raz pierwszy przedstawiono mi ten pomysł,
niezbyt mi się spodobał - wyznała Annie. - Ale mój
menedżer był zachwycony.
- My też jesteśmy zachwyceni - podchwyciła
Francine.
Ostatnim gościem przy stole okazał się szef działu
reklamy. Louis był eleganckim, młodym mężczyzną,
który natychmiast zaczął Annie opowiadać o
plakatach, jakie przygotował na jej francuskie tournee.
Niebawem pojawił się kelner.
- Czy możemy podać lunch? - spytał uprzejmie.
Mark skwapliwie przytaknął i zwrócił się do Annie z
wyjaśnieniem:
- Zamówiłem już dania, żeby nie tracić czasu. Jeśli
coś nie będzie ci smakować, zamówimy następne.
Pytałem w Londynie, czy są potrawy, których nie
jadasz, ale nie potrafiono mi odpowiedzieć.
- Jadam większość rzeczy - przyznała.
Na przystawkę podano pasztet z królika ze
śliwkami, ozdobiony plasterkami korniszonów,
pomidorów i wczesnej cebulki.
- Wspaniały! - zachwycała się Annie.
- Jemy to często w Jurze.
- Stamtąd właśnie pochodzi Mark – wyjaśnił -
Raoul. - Z czego zresztą jest niezwykle dumny. Czy
byłaś kiedyś w Jurze, Annie?
Annie zaprzeczyła ruchem głowy, unikając
śledzących ją z ukosa oczu Marka, w których
błyszczały iskierki rozbawienia.
- Też tam nie byłem - ciągnął Raoul. - I podobno
mam czego żałować. Sądząc ze słów Marka, Jura jest
przedsionkiem raju.
- A ty skąd pochodzisz? - wtrąciła Annie.
- Jestem rodowitym paryżaninem - oświadczył z nie
skrywaną dumą Raoul.
- Musisz zrozumieć, Annie - wtrącił Mark z
przekąsem - że Francja dzieli się właściwie na dwa
kraje: Paryż i całą resztę.
- Można być paryżaninem albo Francuzem; nie są to
pojęcia równorzędne.
Raoul wybuchnął śmiechem.
- Nie zapominaj, że przede wszystkim jesteśmy
kosmopolitami. Jadamy w Paryżu najlepsze francuskie
prowincjonalne potrawy.
- Takie jak poulet au vin jaune - zaśmiał się Mark,
gdy kelner zmieniał im talerze, a podgrzewany wózek
wypełniony naczyniami zjedzeniem zbliżał się w ich
kierunku. - Nasze dzisiejsze główne danie to również
specjalność Jury: kurczak duszony w złotym winie,
śmietanie i smardzach, które rosną w naszych
sosnowych lasach i są najwspanialszymi grzybami na
świecie.
Raoul mrugnął do Annie porozumiewawczo, ona zaś
uśmiechnęła się z zadowoleniem, obserwując, jak
kelner nakłada jej na talerz porcję kurczaka z ryżem i
zielonym groszkiem.
- Jeśli nie możesz pojechać do Jury - szepnął jej
Mark do ucha - pomyślałem sobie, że podam ci Jurę na
talerzu.
Serce zabiło jej szybciej, ponieważ napotkała
wpatrzone w siebie ciemne, intrygujące oczy. Było w
tym spojrzeniu coś żenująco intymnego...
Miała nadzieję, że nikt nie zwrócił uwagi na to
spojrzenie, ani na czułą nutę w jego głosie, gdy się do
niej odzywał. Całe też szczęście, że nie mogli widzieć,
co się dzieje pod stołem! Mark raz po raz dotykał
kolanem jej kolana, przesuwał ręką po jej udzie albo
muskał palcami jej ramię...
Te niby mimowolne pieszczoty sprawiały jej wielką
przyjemność, traciła nagle oddech, a serce tłukło jej się
w piersiach jak dziki ptak w klatce.
Nie wiedziała, co o tym sądzić, jak rozumieć jego
zachowane. Czyżby czułym gestem starał się
przemówić do jej serca?
Potrzebowała czasu, aby przemyśleć sobie
wszystko... aby zrozumieć samą siebie... Nie może już
jej bardziej popędzać! I tak wypadki toczyły się w
zawrotnym tempie...
Delikatnie odsunęła od niego kolano, odepchnęła
jego rękę, ale jej zachowanie zdawało się Marka bawić.
Zauważyła w jego oczach figlarne błyski.
Po lunchu Louis i Mark zaprowadzili ją na spotkanie
z reporterami. Nie lubiła zwłaszcza sesji
fotograficznych, zawsze ją wyczerpywały, ponieważ
traktowano ją jak żywą lalkę, ustawiano w rozmaitych
pozycjach, proszono o uśmiech, o odwracanie głowy, o
spoglądanie to tu, to tam.
Gdy wreszcie wracała do swego apartamentu, na jej
twarzy malowała się niewysłowiona ulga. Mark
pozostał w saloniku, aby załatwić kilka rozmów
telefonicznych, ona zaś poszła prosto do sypialni,
położyła się na łóżku i przymknęła oczy.
Wydawało jej się, że minęło niecałe pięć minut, gdy
obudził ją natarczywy dzwonek do drzwi. Usłyszała
zdenerwowany głos Marka:
- Cicho, do licha... Och, to wy? Nie spodziewałem
się was tak szybko.
Po chwili dobiegł ją głos Philipa:
- Jest zmęczona? Jeszcze nie zaczęliśmy i już jest
zmęczona? Och, mniejsza z tym... Witaj, Mark! Jak się
miewasz? Chciałbym przedstawić ci moją żonę...
Diano, to jest Mark Pascal, dyrektor generalny
francuskiej wytwórni płytowej.
Annie aż potknęła się, biegnąc do drzwi, i wpadła do
salonu, akurat gdy Mark wprowadzał tam gości.
- Nareszcie jesteś! - zawołał Philip. - O co chodzi z
tym zmęczeniem? - Popatrzył na nią przeciągle.'- Mam
nadzieję, że nie prowadziłaś zbyt intensywnego trybu
życia podczas naszej nieobecności - westchnął i
ucałował ją w oba policzki, a potem wziął jej obie ręce
w swoje i przez chwilę jakby szacował niebieskimi
przenikliwymi oczami. - No, cóż - rzekł wreszcie -ja-
koś inaczej wyglądasz... A może tylko mi się wydaje?
Wszystko w porządku?
- W jak najlepszym - odrzekła z uśmiechem. -
Jestem już dużą dziewczynką, Phil. Potrafię sobie sama
radzić. – Odwróciła się, aby uściskać Dianę. -
Cudownie, że was wreszcie widzę! Och, jak ślicznie
wyglądacie... Obydwoje tacy opaleni. Jak ci się żyje w
małżeńskim stanie, Di? - uśmiechnęła się serdecznie do
przyjaciółki.
- Jak do tej pory świetnie. - Wielkie oczy Diany
pełne były łagodnego ciepła. - Na szczęście on nie
chrapie. A co u ciebie? Nie czułaś się samotnie po
mojej wyprowadzce? - Mówiła swobodnym tonem,
Annie jednak dostrzegła w jej oczach cień niepokoju.
- Z początku było mi trochę dziwnie - wyznała
szczerze ale teraz podoba mi się moja samotność i
niezależność. Przynajmniej nikt się ze mną nie spiera,
co mam oglądać w telewizji - roześmiała się w głos. - I
nie muszę ściszać muzyki!
Diana roześmiała się również.
- Przypuszczam, że wkrótce sąsiedzi zaczną się na
ciebie skarżyć.
- Jak sądzicie - Philip zmarszczył brwi - czy w tym
hotelu można liczyć na porządną herbatę?
- Herbatę? - spytał Mark z udawaną powagą. -
Myślę, że Anglicy często się o nią dopraszają, ale,
wybaczcie, nie jestem w stanie jej ocenić. - Podniósł
słuchawkę telefonu. - Zatem herbata. .. dla ilu osób?
Dwóch? A ty, Annie?
- Też poproszę - skinęła głową.
Gdy Mark zajęty był rozmową, Diana szepnęła
Annie do ucha:
- On jest niezwykle seksowny, nie uważasz? Czy
zabrał cię już do swojego wiejskiego domku?
Co, na Boga, miała jej odpowiedzieć?! Nerwowo
przełknęła ślinę.
- Bardzo... bardzo spokojne miejsce - wyjąkała.
- Czy on jest żonaty? - dopytywała się Diana, a gdy
Annie przecząco potrząsnęła głową, spojrzała na nią z
wyraźnym zaciekawieniem. - Kto jeszcze tam był?
Annie drgnęła nerwowo. Powinna się spodziewać
tego pytania! I co teraz...? Mark, który odkładał
właśnie słuchawkę, zauważył niemą prośbę o ratunek i
szybko pospieszył jej na odsiecz.
- Czy Annie opowiadała ci o moich przyjaciołach?
Wszyscy chcieli ją poznać, miałem więc duże
problemy z ograniczeniem liczby gości. .
Diana zmarszczyła brwi.
- Miała wypoczywać przed rozpoczęciem koncertów
- powiedziała z lekkim wyrzutem.
- Dopilnowałem, by wypoczywała i osiągnęła jak
najlepszą formę. W końcu leży to w moim interesie.
Mam nadzieję, że w najbliższych dniach sprzedamy
mnóstwo płyt i zbijemy fortunę. Annie już dziś budzi
ogromne zainteresowanie we Francji, a pod koniec
tournee z pewnością zostanie okrzyczana gwiazdą.
Diana, która już całkiem zapomniała o swym
pierwotnym pytaniu, zwróciła się z uśmiechem do
Annie:
Oczywiście, moja droga. I to nie tylko we Francji.
W całej Europie! — Objęła ją ramieniem i uściskała
mocno. - Prawda, kochanie?
Bądźmy dobrej myśli - odpowiedziała Annie
zdawkowo, ponieważ nieustannie myślała o Marku.
Ależ potrafił zamydlić oczy! Kłamał bez mrugnięcia
powieką. Jakim człowiekiem był naprawdę? Ile
prawdy było w tym, co jej naopowiadał?
Mark obserwował ją twardym, badawczym
spojrzeniem; zdała sobie sprawę, że usiłował odczytać
jej myśli.
Przyjazd Philipa i Diany wszystko odmienił. Teraz
znów będzie stale przebywać w ich towarzystwie, pod
ich czułą kuratelą - znów odnajdzie się w kręgu starych
przyjaciół - i to z pewnością oddali ją od Marka. Mark
musiał to zrozumieć i musiał się z tym pogodzić...
I nagle zdała sobie sprawę, że po dwudziestu
czterech godzinach spędzonych z Markiem zna siebie
lepiej niż kiedykolwiek w życiu. Po raz pierwszy miała
okazję zachowywać się swobodnie, nie musiała nikogo
udawać. Mogła być sobą! Przez długie lata zbyt ciężko
pracowała, by trawić czas na próżne rozmyślania o
stale powiększającej się różnicy między prawdziwą
naturą Annie Dumont, a maską, którą nałożyli jej na
twarz specjaliści od reklamy. Gdy miała siedemnaście
lat, odpowiadali za nią na pytania, wymyślając
odpowiedzi pasujące do narzuconego jej stylu. Annie
poddała się temu bez oporów. Nie miała Czasu
zatrzymać się w pół drogi i pomyśleć: Kim właściwie
jestem? Jakie mam poglądy? Co czuję naprawdę?
Otwierała tylko usta i powtarzała frazesy
przygotowane dla niej przez Phila i Dianę. Nosiła
stroje, które dla niej wybrali. Bywała w miejscach,
które oni uważali za stosowne... Ale przecież nigdy nie
miała pretensji, że się nią manipuluje! Była szczęśliwa,
że może ich zadowolić. Ostatecznie zawdzięczała im
tak wiele...
Jakie to dziwne, że właśnie teraz, pod wpływem
całkiem nieznajomego mężczyzny, obudziła się w niej
prawdziwa natura! Nagle poczuła w sobie nowe siły,
poczuła, że powinna sama kierować swym życiem.
Mark pomógł jej to sobie uświadomić. I co za ironia
losu - podejmując pierwszą samodzielną decyzję,
postanowiła nigdy więcej nie pozwolić mu się do
siebie zbliżyć.
Popatrzyła na niego dumnie, z błyskiem wyzwania
w zielonych oczach, i pozwoliła mu wyczytać z nich
bezgłośne przesłanie: Trzymaj się z dala ode mnie,
Mark. Wszystko skończone. Nie ufam ci i nie chcę cię
więcej widzieć.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Bilety na jej pierwszy paryski koncert zostały
błyskawicznie wysprzedane. Annie nawet nie
podejrzewała, że cieszy się we Francji tak wielką
popularnością. Domyślała się natomiast, że Mark i jego
specjaliści od reklamy wykonali gigantyczną pracę, od
wielu miesięcy podgrzewając atmosferę wokół jej
osoby za pomocą artykułów prasowych, programów
radiowych i telewizyjnych, olbrzymich plakatów
rozwieszonych w miejscach publicznych oraz
strumienia wywiadów, jakich udzielała rozmaitym
muzycznym czasopismom.
Od wielu tygodni jesteś obecna w mediach -
zakomunikował z wyraźną dumą i satysfakcją Louis,
szef biura reklamy. - Bilety na koncert zniknęły w
ciągu kilku dni od rozpoczęcia sprzedaży. Zobaczysz,
że zrobisz u nas furorę, chociaż Francja wcale nie jest
łatwym rynkiem dla zagranicznych wykonawców.
Muszę przyznać, że sam jestem zaskoczony sukcesem
kampanii reklamowej.
- Dokonaliście prawdziwego cudu - pogratulowała
mu szczerze Annie.
- Dzięki - ucieszył się z komplementu. - Będę ci
towarzyszył na całej trasie, więc jeśli zaistnieją
jakiekolwiek problemy, zwracaj się do mnie bez
wahania.
Annie wstała dziś o świcie, zjadła tylko lekkie
kontynentalne śniadanie i udała się na stadion, aby
odbyć próbę przed wieczornym koncertem.
Podium sceniczne było już prawie gotowe, choć tu i
ówdzie rozlegało się jeszcze stukanie młotków, a
mężczyźni w roboczych kombinezonach montowali
stalowe podpory podtrzymujące podłogę. Znane były
przecież wypadki, że scena zapadała się pod ciężarem
instrumentów i licznego zespołu, a widzowie ulegali
panice. Podjęto więc dodatkowe środki ostrożności.
Pod sceną nadal pracowali elektrycy, podłączając
obwody, raz po raz któryś z nich pojawiał się na górze
i sprawdzał mikrofony; dawały się wówczas słyszeć
charakterystyczne szumy i trzaski. Na scenie muzycy
ustawiali instrumenty; pianino elektryczne, perkusja i
potężne wzmacniacze zajmowały dużo miejsca.
Annie ze swoim zespołem, tancerze i chórzyści
zaczęli powtarzać zaplanowane przez choreografa w
najdrobniejszych szczegółach układy. Wszystko mieli
dokładnie przećwiczone w londyńskim atelier, teraz
należało tylko odtworzyć misterną kompozycję ruchów
i gestów na wielkiej scenie pod gołym niebem,
uważając, aby przy okazji nie potknąć się o kable i nie
spaść z podium.
Podczas trwania prób układów choreograficznych
sprawdzono jeszcze światła, ich działanie i
prawidłowość ustawienia.
- Istny dom wariatów, no nie? - powiedział Brick,
uśmiechając się do Annie z entuzjazmem. - Uwielbiam
przygotowania do koncertu. Podniecenie przenika mnie
aż do czubków palców.
- Co takiego? - spytała nieobecnym głosem,
obserwując mijających ją w podskokach tancerzy.
- Adrenalina, głuptasku!
- Och, ty nigdy nie miewasz tremy, Brick -
pozazdrościła mu beztroskiej radości.
- Przenigdy! Nie mogę po prostu doczekać się
wyjścia na scenę. A gdy wszystko się już rozpoczyna i
zaczynam walić w perkusję, jestem tak podniecony, że
mógłbym fruwać! Koncert na żywo, to jedyna okazja,
żeby pójść na całość i grać tak głośno i tak mocno, jak
się chce.
Annie prawie nie słuchała, pożerając wzrokiem
Marka, który rozmawiał właśnie z Philipem. Obaj
wpatrywali się w potężne reflektory umieszczone nad
sceną i komenderowali pracą mężczyzny, który siedząc
na dźwigu, ustawiał je we właściwej pozycji.
Mark miał dziś na sobie czarny sweter i niebieskie
dżinsy. Dziwne, ale również w tak zwykłym stroju
wyglądał elegancko i pociągająco zarazem.
Z trudem odwróciła wzrok; nie mogła pozwolić, by
zauważył, że mu się natarczywie przygląda. Przez
ostatnie kilka dni udawało jej się trzymać go na
dystans, tak jak sobie zaplanowała. Miała nadzieję, że
po dzisiejszym koncercie, gdy pojedzie w trasę
koncertową, Mark pozostanie w Paryżu.
Poczuła się nagle bardzo zmęczona. Dobiegał końca
kolejny żmudny dzień.
- Idź i trochę odpocznij - powiedziała Di, gdy Annie
że złością odłożyła mikrofon, przerywając w połowie
piosenkę.
- To było okropne! - żaliła się. - Zupełnie się
pogubiłam... Muszę spróbować jeszcze raz.
- Natychmiast przerwij! - zagrzmiał Philip, który stał
tuż przed sceną.
Patrzyła właśnie w dół na Philipa i Marka, gdy
nieoczekiwanie elektrycy włączyli wszystkie reflektory
i ich upiorne światło kompletnie ją oślepiło. Stała jak
wryta - ogłuszona szczekotem karabinów
maszynowych i dzikim krzykiem jakiejś kobiety...
- Wielki Boże, Annie, co się dzieje? - dobiegał jak
zza szklanej ściany głos Di.
- Natychmiast zgaście światło! - zawołał z dołu
Mark.
W sekundę zapadła całkowita ciemność. Annie stała
nadal w tym samym miejscu, cała drżąca i zapłakana.
Diana obejmowała ją ramieniem i szeptała
uspokajająco:
- Jestem tu, kochanie... Wszystko w porządku, jesteś
bezpieczna... Co się stało?
Gdy po chwili ujrzała pochyloną nad sobą twarz
Marka, w jego ciemnych oczach dostrzegła błysk
zrozumienia. A więc domyślił się, co przed chwilą
widziała, co słyszała, czego doświadczyła...
Zadrżała nerwowo, zamykając oczy.
- Zabierz ją do hotelu - zwrócił się Phil do Diany. -
Jest wykończona. Powinniśmy przerwać już dwie
godziny temu... Daj jej aspirynę, gorące mleko i połóż
ją do łóżka.
- Pozwólcie, że ja się nią zajmę - wtrącił Mark, a
Phil i Diana spojrzeli na niego z zaciekawieniem.
- To miło z twojej strony - powiedziała Diana z
uprzejmym uśmiechem - ale opieka nad Annie należy
do mnie. -I nie zwracając uwagi na zniecierpliwioną
minę Marka, zwróciła się znów do Annie: - Chodźmy,
kochanie. - A potem władczo otoczyła ją ramieniem i
sprowadziła ze sceny.
W hotelu Annie zasnęła niemal od razu. Ale nie
miała spokojnych snów. Budziła się raz po raz,
oszołomiona i drżąca, i rozglądała się z przerażeniem
po ciemnym, nieznajomym wnętrzu.
Obudziła ją Diana z filiżanką parującej herbaty w
ręce.
- Chcesz coś zjeść? - spytała.
Annie tylko potrząsnęła głową czuła, że ma pełny
żołądek.
- Powinnaś zjeść choć kanapkę - upierała się Di, ale
były to
próżne namowy.
- Nawet mi o tym nie wspominaj. Chodźmy już!
Pojechały na stadion mikrobusem wiozącym
zaopatrzenie, aby zmylić fanów, którzy oblegali
wejście. Mikrobus przemknął obok tłumu gapiów
niepostrzeżenie. Gdy wysiadły z furgonetki, zniknęły
w okamgnieniu w czeluściach prywatnego wejścia, a
potem labiryntem korytarzy dotarły do garderoby
zespołu.
- Nie denerwuj się, kochanie - powiedział Phil,
podchodząc do niej, by ją pocałować.
- Och, Phil, umieram ze strachu - przyznała
szczerze.
- Gdy już wyjdziesz na scenę, wszystko wróci do
normy. Jak zwykle, pamiętasz?
Annie skrzywiła twarz, słysząc wrzask dochodzący
ze stadionu. Występował przed nimi francuski zespół
rockowy.
- Wykonują dla nas znakomitą robotę - powiedział
wesoło Phil. - Rozgrzewają publiczność, przygotowują
ją na twoje wejście. - Spojrzał na zegarek. - Już za
kilka minut zespół może wyjść na scenę, a potem ty,
jak usłyszysz swój sygnał.
Annie poczuła, że kropelki potu spływają jej po
skroniach. Odwróciła się na pięcie i pobiegła do
łazienki. Myślała, że zwymiotuje, ale gdy ochlapała
wodą kark, nerwowe kurcze żołądka ustąpiły.
Spojrzała w lusterko, żeby poprawić makijaż, gdy
nagle usłyszała pukanie do drzwi.
- Annie? - To był głos Marka,
Nie spodziewała się, że go tu zobaczy. Musiała dwa
razy przełknąć ślinę, nim zdołała się odezwać. -
Słucham?
- Twoi koledzy wyszli już na scenę - powiedział. -
Masz niecałe pięć minut!
- Och... -jęknęła, a jej żołądek znów zaczął kręcić się
jak na karuzeli.
Drzwi do łazienki otworzyły się niespodziewanie.
- Mogę wejść?
- Nie, odejdź! - krzyknęła. - Gdzie jest Phil? Gdzie
Diana? - Zaczęła nerwowo gestykulować i tupać
nogami jak dziecko. Ogarniała ją straszliwa,
bezrozumna panika.
- Przestań! - Głos Marka był chłodny i stanowczy.
Złapał ją za rękę, przytrzymał, a potem mimo oporów
objął ją mocno ramieniem.
- Puść mnie! - krzyczała. - Dlaczego nie ma tu
Diany? Ona zawsze jest przy mnie... i Phil... Gdzie oni
są? - Usiłowała się wyrwać, ale jednocześnie walczyła
z pokusą, by się do niego przytulić.
- Są już na górze - odparł spokojnie. - Czekają tam
na ciebie. Obiecałem, że cię przyprowadzę. Tutaj we
Francji jesteś także pod moją opieką. Do czasu, aż
wyjedziesz... - Wolno, pieszczotliwie gładził jej włosy
i uspokajał ją tak łagodnie i kojąco, jakby była małym
dzieckiem.
- Potrzebuję ich... - poskarżyła się cicho.
- To nieprawda, Annie - wyszeptał, przybliżając usta
do jej czoła. - Sama przecież powiedziałaś, że jesteś
już dużą dziewczynką i potrafisz sobie poradzić.
- Więc ciebie także nie potrzebuję! - zawołała
buńczucznie, mimo że ogarniało ją usilne pragnienie
przytulenia głowy do jego szerokiej piersi.
- Doprawdy, Annie? - wyszeptał, wodząc ręką w dół
i w górę po jej kręgosłupie. - Ale ja ciebie potrzebuję.
Bardzo potrzebuję... Tak jak potrzebuje się powietrza,
światła i nieba nad sobą...
- Gdy odpoczywałam w hotelu, znowu nawiedził
mnie ten sen... - powiedziała, cała drżąc, a serce
trzepotało jej jak skrzydła uwięzionego motyla. -
Wciąż do mnie powraca... Och, to twoja wina!
Dlaczego narzuciłeś mi te sny? Aż do chwili gdy cię
poznałam, nigdy nie miewałam koszmarów. A teraz
nie uwolnię się od nich do końca życia! Będę stale
śniła o czymś, czego w ogóle nie pamiętam...
Musnął wargami jej przymknięte powieki.
- Nie myśl teraz o tym, odpręż się. Musisz wyjść na
scenę i śpiewać.
- Nie mogę... - Głos jej się załamał i chwyciła
kurczowo Marka za ramię, jakby był ostatnią deską
ratunku.
- Oczywiście, że możesz - pocieszył ją czule. - Nie
zapominaj, że ja też tam będę. Będziesz dziś śpiewać
dla mnie, Annie...
W jego głosie dała się słyszeć jakaś zaborcza nuta;
serce Annie ścisnęło się z emocji.
Nagle wargi Marka znalazły się na jej ustach. Nie
stawiała im oporu. Otoczyła ramionami jego szyję, a
wargi jej zaczęły drżeć pod dotknięciem jego warg.
Mimo zaprzeczeń, ona także go potrzebowała.
Mark oderwał się od niej pierwszy; oddychał ciężko,
twarz miał zarumienioną.
- Musisz już iść - wymamrotał i poprowadził ją do
drzwi.
Na zewnątrz zgromadził się spory tłumek
dziennikarzy i sympatyków. Poklepywano ją po
ramieniu i życzono powodzenia. Szła długim
korytarzem, nie słysząc ani jednego słowa, uśmiechała
się tylko i automatycznie poruszała nogami.
Zatrzymała się dopiero za kulisami; Mark nadal
obejmował ją ramieniem, a Phil i Di, którzy podeszli,
aby ją ucałować, przyglądali się mu z wyrazem
zaskoczenia w oczach.
Na scenie konferansjer, ubrany w błyszczący
czerwono-srebrny kostium, zapowiadał właśnie jej
występ, a publiczność na widowni skandowała:
„Annie! Annie! Annie!".
- A oto, proszę państwa - mówił z emfazą
konferansjer - dama, na którą wszyscy czekamy!
Pokażcie więc, jak bardzo ją kochacie... -Nastąpiła
kolejna, ostatnia już przygrywka perkusji przy
akompaniamencie rzęsistych oklasków. - Oto Annie
Dumont!
Mark pocałował ją w czubek głowy i delikatnie
popchnął do przodu. Przy wtórze ogłuszających
oklasków wbiegła na środek ogromnej sceny. Po chwili
stała w smudze niebieskawego światła w pozycji, którą
wymyślił dla niej Philip: z szeroko rozpostartymi
ramionami, drapieżnie rozczapierzając palce, jakby
chciała przycisnąć do serca całą widownię.
Zewsząd dobiegały ją okrzyki i radosne
pozdrowienia. Uśmiechnęła się naturalnie, przełamując
początkowe onieśmielenie i oszołomienie.
- Salut! Ca va? - krzyknęła do mikrofonu.
- Salut, Annie! - odpowiedziała jej publiczność.
Powiedziała jeszcze kilka słów po francusku
zgodnie ze scenariuszem, który opracował Philip, a
potem zaczęła śpiewać pierwszą piosenkę.
Występ zakończył się wielkim sukcesem. Annie
bisowała w nieskończoność; odnosiło się wrażenie, że
publiczność chciała zatrzymać ją dla siebie na zawsze.
Za każdym razem, gdy usiłowała zejść ze sceny,
rozlegały się znów oklaski i głośne wiwaty.
Gdy wreszcie znaleźli się za kulisami, ogarnął
wszystkich szał zbiorowej radości, śmiano się w głos,
strzelały korki, a szampan musował w kieliszkach.
Wszyscy całowali wszystkich, ale szczególnie mocno
ściskano Annie. Była pewna, że jutro odkryje na ciele
mnóstwo siniaków.
Phil i Di promienieli z radości. Stwierdzili zgodnie,
że Annie była wspaniała, cudowna, że nigdy dotąd nie
zaśpiewała tak dobrze. To był czarodziejski, magiczny
występ...
W głębi pokoju spostrzegła Marka. Przyglądał jej się
bacznym, przenikliwym wzrokiem.
Nie podszedł do niej, ale gdy ich spojrzenia się
spotkały, czuła na ciele elektryzujące dreszcze.
I nagle ucichł gwar i wrzawa. Zobaczyła domek na
skraju lasu, stojący wśród ciszy kompletnego
odludzia... A potem oczami duszy ujrzała siebie i
Marka leżących w objęciach pod drzewami... I nagle
znów zawładnęły nią uczucia, których ani się
spodziewała, ani nie rozumiała, i poczuła namiętność,
której nie potrafiła opanować... Przywykła już do
publicznych występów, obecności tłumów,
przyzwyczaiła się do tremy i krzyków wielbicieli, ale
nie mogła pogodzić się z falą emocji, która ją ogarniała
w obecności Marka...
- Musimy już wracać do hotelu - zwróciła się do niej
Diana. - Powinnaś przebrać się przed przyjęciem, które
zorganizowano na twoją cześć.
- Przyjęcie? - zdziwiła się Annie.
- Bez paniki! - Diana roześmiała się perliście. -
Kameralne grono przyjaciół, zaledwie kilkaset osób.
Zazwyczaj po koncercie wszyscy byli niezwykle
podnieceni i długo nie mogli dojść do siebie. Brick
dzisiaj wprost szalał z radości. Nadal trzymał w ręku
pałeczki od perkusji i wystukiwał nimi wszędzie - na
głowach ludzi, stołach i ścianach -jakieś sobie tylko
wiadome rytmy. Nie był ani pijany, ani odurzony
narkotykami... po prostu wysoki poziom adrenaliny
doprowadził go do nie kontrolowanych zachowań.
Annie zwykle odczuwała podobny nastrój.
Uwielbiała pokazywać się na scenie, śpiewać i tańczyć.
Całymi godzinami po koncercie nie mogła skupić
myśli. Ale nie dziś wieczór... Dziś wieczór myślała
wyłącznie o Marku.
Wzięła prysznic i włożyła wieczorową suknię -
połyskliwie zieloną obcisłą mini z dużym dekoltem i
niemal bez pleców, trzymającą się jedynie na cienkich
ramiączkach.
Gdy kilka minut później pojawiła się ponownie,
wszyscy zagwizdali z podziwu, a Brick zaczął
podśpiewywać pod nosem swoją własną kompozycję:
„Ona jest seksy, och, jak bardzo seksy".
Annie, udając, że się na niego złości, rzuciła w
Bricka poduszką.
Kilka minut później ochroniarze wyprowadzili ją i
zespół ukrytym tylnym wyjściem i pomogli wsiąść do
specjalnie podstawionego samochodu, którym
zawieziono ich do hotelu.
W hotelu duża sala bankietowa tętniła gwarem
głosów i muzyką. Annie podano kieliszek szampana,
który popijała teraz wolno, łyk za łykiem.
Mark był na przyjęciu, ale jak dotąd nie zbliżył się
do niej ani na chwilę. Raz po raz, gdy zerkała na niego
ukradkiem i magnetycznie przyciągała jego spojrzenia,
czuła, jakby jakaś trąba powietrzna wciągała ją w
czarną głębię jego oczu.
Od czasu do czasu ktoś ją zagadywał, musiała więc
odpowiadać przytomnie i patrzeć na swego rozmówcę.
Zdarzało się, że Mark znikał wówczas w tłumie.
Szukała go potem zaniepokojonym wzrokiem, nie
mogąc się na kimkolwiek innym skupić.
To dla niego dzisiaj śpiewała... Nie dla publiczności.
Dla Marka. Przez cały czas trwania koncertu czuła jego
obecność, śpiewała więc tylko dla niego, dla niego
oddała się cała muzyce.
Podniecenie, jakie wypełniało ją od chwili
zakończenia występu, zaczęło powoli ustępować
miejsca zmęczeniu. Właśnie wtedy Mark
nieoczekiwanie do niej podszedł.
- Czas już, byś położyła się do łóżka - oznajmił.
Stojący wokoło ludzie żywo zaprotestowali,
- Och, nie psuj przyjęcia, Mark! Jeszcze jest
wcześnie!
Annie jednak, bardzo blada i wyczerpana, skinęła tylko
głową i powiedziała:
- Naprawdę jestem zmęczona.
- Odprowadzę cię na górę - zaofiarował się Mark.
Spostrzegła ukradkowe, badawcze spojrzenie Diany,
wyczuła wzrastającą ciekawość Phila. Nie odezwali się
jednak ani słowem. Zazwyczaj podczas tournee sami
się nią opiekowali. A jednak dziś wieczór Mark bez
pytania wszedł w ich rolę, co obserwowali z
zainteresowaniem i nie bez pewnego niepokoju.
Podeszła do nich i ucałowała na dobranoc.
- Bawcie się dobrze - powiedziała. - Idę już spać.
Wyczytała z wyrazu twarzy Phila i Diany, że chętnie
by jej towarzyszyli, powstrzymali się jednak od
komentarza; nie ośmielili się zrobić publicznej sceny.
Gdy szła obok Marka cichym, hotelowym
korytarzem, nie odezwali się do siebie ani słowem. Pod
drzwiami apartamentu zawahała się, on jednak nic nie
mówiąc, wszedł za nią do środka.
Odwróciła się do niego; oczy jej błyszczały z
podniecenia.
- Dobranoc, Mark - szepnęła.
Chwycił ją mocno za ramiona, przyciągnął do siebie
i pocałował dziko i zachłannie. Potem uniósł głowę i
popatrzył na jej rozognioną twarz.
- Śpiewałaś dla mnie, prawda? Powiedz, że tak, bo...
- Wargi jego znów były nad jej ustami, a oczy, takie
wielkie z bliska, zdawały się przesłaniać cały świat.
Wyszeptała „tak", zanim zdążyła cokolwiek
pomyśleć.
- Dobranoc, Annie - powiedział z uśmiechem.
Stanęła na palcach, aby raz jeszcze dotknąć jego ust,
tym razem jednak pocałunek był krótki, zaledwie
przelotne muśnięcie. Chwilę później Marka już nie
było.
Długo jeszcze stała z bijącym sercem i patrzyła na
zamknięte drzwi.
Następnego dnia ani Philip, ani Diana nie poruszyli
niezręcznego tematu. Gdy padało w rozmowie imię
Marka, wymieniali tylko porozumiewawcze spojrzenia
i dusili w sobie ciekawość. Annie chciała nawet, by dla
oczyszczenia atmosfery wreszcie padły te nie
wypowiedziane pytania, które dostrzegła w ich oczach.
Ale temat okazał się tabu. A gdyby nawet spytali ją o
Marka? Właściwie cóż by mogła im odpowiedzieć?
Po południu wyjeżdżali do Lyonu. Rano wszyscy
spali dłużej niż zwykle, ale i tak, gdy spotkali się przy
śniadaniu, mieli twarze blade i wymęczone. Nawet
Brick był milczący, nie bębnił łyże-~ czka o talerzyk,
co zazwyczaj czynił w trakcie posiłków, ziewał tylko i
patrzył ponuro w przestrzeń.
O trzeciej po południu pod hotel podjechał
luksusowy autokar, którym mieli podróżować do
Lyonu. Przed odjazdem Annie rozglądała się nerwowo,
wypatrując Marka, ale nigdzie go nie było.
Czy pokaże się w Lyonie? - zastanawiała się, na
wpół leżąc w fotelu i patrząc przez zaciemnioną szybę
autokaru. W miarę upływu czasu coraz dotkliwiej
odczuwała jego brak. Myślała o nim nieprzerwanie.
Ledwie zamknęła oczy, widziała jego twarz,
przypominała sobie jego słowa i dotyk jego gorących
warg.
Minuty ciągnęły się niemiłosiernie, zdawało jej się,
że czas stanął w miejscu. Uległa w końcu złudzeniu, że
minęły całe tygodnie, odkąd widziała Marka po raz
ostatni...
Zjawił się w jej garderobie w ostatnim momencie,
gdy szykowała się do wyjścia na scenę. Na jego
nieoczekiwany widok serce jej wykonało groźne salto
mortale. Od razu poprawił jej się nastrój, oczy
zajaśniały blaskiem, a policzki nabrały żywszych
kolorów.
- Sam ją odprowadzę - zwrócił się autorytatywnie do
Phila i Di, którzy jej towarzyszyli.
Spojrzeli na niego niechętnie, potem przenieśli
wzrok na Annie, ale ona, wpatrzona w Marka,
szybowała gdzieś daleko myślami, w ogóle nie
zwracając na nich uwagi. Wszelkie protesty zamarły
im na ustach; ucałowali ją, życząc powodzenia na
scenie i dyskretnie odeszli.
Gdy tylko drzwi za Philem i Dianą się zamknęły,
Annie wpadła Markowi w ramiona.
- Tęskniłaś za mną? - zapytał czule.
Nie musiała odpowiadać. Uczucie malowało się na
jej twarzy. Wziął ją na ręce, usiadł na kanapie i mocno
przytulił do siebie.
Gdy byli sami, zapominała o sennych koszmarach, o
przeszłości jej babki, która kładła się ponurym cieniem
na ich związku. Liczyła się wyłącznie teraźniejszość, ta
chwila, gdy Mark ją tulił, pieścił, całował...
- Dziś też zaśpiewasz tylko dla mnie - wyszeptał, a
ona nie zaprzeczyła.
Śpiewała z wyjątkową pasją, drapieżnie,
agresywnie. Nawet koledzy z zespołu patrzyli na nią
zdumieni, widownia zaś reagowała dzikim,
żywiołowym aplauzem. To był najlepszy koncert, z
jakim wystąpiła w życiu.
Po koncercie, gdy stała zalana łzami, a wszyscy
ściskali ją i całowali, powtarzając komplementy,
wypatrywała wzrokiem Marka. On był najważniejszy.
I tak jak poprzednio, to on powiedział jej, kiedy
powinna udać się na spoczynek, a potem zgodnie z
ustalonym już rytuałem odprowadził ją do hotelowego
apartamentu.
Wydawało się, że już wszyscy domyślają się, co się
między nimi dzieje. W każdym razie koledzy z zespołu
bezlitośnie dowcipkowali sobie na ich temat,
uśmiechali się znacząco i robili głupie miny, ale
jedynie wówczas, gdy nie było w pobliżu Marka. Mark
budził zadziwiający respekt i szacunek.
Wreszcie zaniepokojona Diana zadała pytanie, które
musiało ją i Phila dręczyć od dawna:
- Czy to coś poważnego, Annie? Widzisz... on jest
od ciebie dużo starszy i... I poza tym jest Francuzem -
dokończyła.
Annie roześmiała się w głos.
- Och, Diano, oczywiście, że jest Francuzem! Ale
cóż to ma za znaczenie? Nie zapominaj, że ja także
jestem w połowie Francuzką.
- Tak, rzeczywiście, zapomniałam... - odezwała się
Diana z wielce roztargnioną miną.
- A jeśli chodzi o wiek... dziewięć lat, to niezbyt
duża różnica.
- Tak, owszem... -jąkała się Diana - ale taki
mężczyzna jak on musiał mieć w życiu wiele kobiet,
wiele romansów...
- Wiem wszystko o jego przeszłości - ucięła Annie. -
Byłabyś naprawdę bardzo zdziwiona, gdybyś
wiedziała, ile o nim wiem! -I o wiele bardziej
zaniepokojona, pomyślała.
- Nie możesz być pewna, że wszystko, co ci
powiedział, jest prawdą! - Diana zarumieniła się z
irytacji. - Tyle lat się tobą opiekowaliśmy, i teraz
niepokoimy się, czy poradzisz sobie z takim
mężczyzną jak Mark - dodała tonem
usprawiedliwienia.
- Diano, mam już dwadzieścia pięć lat i najwyższy
czas, bym zaczęła robić błędy na własny rachunek.
Opiekowaliście się mną wspaniale, troskliwie, ale teraz
tyle rzeczy się zmieniło... W końcu to musiało się stać,
prawda? Muszę pomyśleć o życiu na własną rękę.
Wiesz, ostatnio, będąc przy Marku, tak wiele
dowiedziałam się o sobie...
- To wspaniale, naprawdę wspaniale, Annie... -
Diana potakiwała automatycznie, ale wcale nie była
wyznaniem Annie uspokojona. - Myślę, że Phil
powinien z nim porozmawiać... Dowiedzieć się czegoś
więcej o jego przeszłości - ciągnęła zasępiona. -
Powinien chociażby sprawdzić, czy on nie jest żonaty.
- Nie jest - zapewniła ją Annie z wielką
stanowczością.
Diana popatrzyła na nią z uwagą, a w oczach jej
współczucie walczyło o prymat ze zniecierpliwieniem.
- Annie, on przecież mógł kłamać - ostrzegała. -
Dopiero co go poznałaś, nie możesz mieć
stuprocentowej pewności. Znasz Phila od lat, wiesz
przecież, że można mu zaufać w tej sprawie... Pozwól,
by dowiedział się o Marku czegoś więcej - nalegała. -
Mężczyźni łatwo potrafią wyprowadzić w pole.
Po krótkim wahaniu Annie skinęła głową. Zawsze
pozwalała Philowi zajmować się jej sprawami... A
jednak... Jednak gdy rzuciła okiem wstecz na ostatnich
kilka tygodni, zrozumiała, że bardzo wiele się
zmieniło. Być może od czasu małżeństwa Phila i
Diany? A może od chwili, gdy poznała Marka...?
Nie pozwól, by ten człowiek stanął między nami -
prosiła Diana. - Phil był z tobą od samego początku...
To niesprawiedliwe, by obcy człowiek wszedł między
nas właśnie teraz, gdy stajesz się wielką gwiazdą.
- Tak się nie stanie - powiedziała Annie. W jej głosie
nie było jednak pewności. Wiedziała, że Mark już
stanął między nią a Philipem.
- On usiłuje cię przechwycić - zawyrokowała Diana.
- Jeśli staniesz się międzynarodową gwiazdą, zarobi na
tobie fortunę. Nie mam wątpliwości, że gdy tylko cię
poznał, wyczuł pismo nosem.
- On wcale taki nie jest! - zaprotestowała Annie
żywo, ale w głębi jej serca zakiełkował niepokój.
- A może...? Tak naprawdę niewiele o nim
wiedziała. Może Diana miała rację? Może
zainteresował się nią tylko ze względu na pieniądze,
które mógłby zarobić w przyszłości jako jej menedżer?
Postępował wobec niej tak władczo, jakby już do niego
należała...
- Trzymaj się od niego z daleka - poradziła Di. -
Przynajmniej dopóki Phil go nie sprawdzi.
- Opuszczam już Francję, wątpię więc, bym często
go widywała - powiedziała Annie z wyraźnym
smutkiem i ciężko westchnęła.
Philip jeszcze tego samego dnia wykonał kilka
telefonów, po czym, wzruszywszy ramionami,
zawyrokował:
- Cóż, jak do tej pory wydaje się w porządku. Nie
znalazłem żadnych wstydliwych tajemnic w jego
życiu, ale poszukamy głębiej i zobaczymy, co jeszcze
wyjdzie na jaw.
- Nic nie wyjdzie - powiedziała wojowniczo Annie i
zacisnęła usta.
Nazajutrz po koncercie w Lyonie wyjeżdżali do
Szwajcarii i Niemiec. Po południu, gdy już wsiadali do
autokaru, nieoczekiwanie podjechał pod hotel Mark w
swoim czerwonym ferrari. .
- Pojedziesz ze mną - powiedział, chwytając Annie
za rękę.
Potrząsnęła głową tak gwałtownie, że czarne włosy
rozsypały się na jej ramionach.
Przykro mi, Mark, ale nie mogę z tobą jechać.
Muszę podróżować z kolegami z zespołu, w
przeciwnym razie poczują się urażeni i będą się na
mnie długo dąsać.
- Będziesz z nimi przez resztę podróży, ale te dwa
dni chcę, byś spędziła ze mną - odrzekł z uporem. -
Najbliższą próbę masz dopiero w środę, prawda?
Mamy więc mnóstwo czasu.
- Na co? - spytała podniecona.
Otoczył ją ramieniem i władczo poprowadził do
samochodu.
-Nie mogę, Mark... - opierała się. - Mam bagaż w
autokarze. Phil i Diana będą się niepokoić, co się ze
mną dzieje...
- Phil i Diana wyjechali kilka godzin wcześniej, aby
w Szwajcarii przygotować wszystko na przyjazd
zespołu.
- Twoi koledzy powiedzą im, że pojechałaś ze mną.
– Mark popchnął ją do samochodu i zamknął drzwi.
Odwrócił się do Bricka, wyglądającego przez okno
autokaru i zawołał: - Zabieram Annie ze sobą!
Dołączymy do was przed koncertem!
Nie zważając na protesty Bricka, wskoczył za
kierownicę i samochód ruszył z ogłuszającym rykiem
silnika.
- Zapnij pas! - nakazał Annie, która bezradnie
rozglądała się wokół.
- Dokąd mnie znów porywasz? - spytała drżącym
głosem, ponieważ uświadomiła sobie, że byli sami. Co
on knuł? Czyżby Diana miała rację...?
- Do Jury - odrzekł z niezmąconym spokojem,
zerkając na nią kątem oka. - Dziwię się, że od razu nie
odgadłaś.
- Ależ... to setki kilometrów stąd!
- W ogóle nie masz orientacji. - Mark był wyraźnie
rozbawiony. - To całkiem niedaleko. Dojedziemy
akurat na kolację. Zamówiłem stolik w małej
gospodzie w pobliżu mojej wioski. Gotują tam
znakomicie, przekonasz się!
- Czy chcesz, bym poznała twoją rodzinę? - spytała
z wahaniem, a serce biło jej tak mocno, jakby chciało
wyskoczyć z piersi. Jeśli zabierał ją do rodzinnego
domu, to by znaczyło, że traktuje ją poważnie. Co
więcej, to by znaczyło, że Diana nie miała racji!
- Tak, jutro - padła odpowiedź. - Zobaczysz, że ich
pokochasz, a oni pokochają ciebie. I nie denerwuj się!
Dziś jesteś po prostu zmęczona... Oprzyj się teraz
wygodnie i zamknij oczy.
Nawet nie usiłowała protestować. Rzeczywiście była
bardzo zmęczona i jak dotąd nie miała czasu na solidny
wypoczynek. Zamknęła oczy, odchyliła głowę do tyłu i
pozwoliła płynąć myślom... A więc jechała do Jury...
Do domu! - pomyślała zaskoczona. Jadę do domu...
Od śmierci ojca właściwie nie miała domu i czuła
się przez to tym bardziej samotna. Matka nigdy jej nie
kochała... Annie brakowało poczucia, że gdzieś
przynależy, a przecież każdy posiada głęboką potrzebę
odnalezienia swego miejsca na ziemi.
Być może jej miejsce było właśnie w Jurze...
Zdrzemnęła się i śniła o zielonych lasach i dolinach,
o rześkim, górskim powietrzu; widziała kwiaty na
łąkach i pod kamiennymi murami zagród, słyszała
dźwięk kościelnych dzwonów rozchodzący się po
dolinach i wspinała się na okoliczne wzgórza owiane
niebieskawą mgiełką, za którymi ciągnęły się pokryte
czapami śniegu górskie masywy. Podświadomie czuła,
że kraina, którą znała jedynie z opowiadań ojca i
Marka, okaże się bliska jej sercu.
Gdy zaczęli zbliżać się do szwajcarskiej granicy,
zrobiło się chłodniej, a niebo stało się niebieskie i
czyste jak kryształ. Annie była teraz wdzięczna
Markowi za zapasowy sweter, który specjalnie dla niej
wrzucił do samochodu.
Mam również zapasową piżamę - powiedział. -
Musimy ci tylko kupić szczoteczkę do zębów.
- Och, dlaczego mi nie pozwoliłeś zabrać z autokaru
walizki! - żaliła się.
- Gdybym dał ci czas do namysłu, z pewnością byś
ze mną nie uciekła!
Popatrzyła na niego z irytacją.
- Dlaczego mężczyźni tak bardzo lubią rządzić? -
westchnęła. - Phil i Diana z pewnością będą się
niepokoić...
- Oni mnie nie lubią - skonstatował.
- Niewiele o tobie wiedzą..
- Boją się, że im ciebie zabiorę... - Zerknął na nią z
ukosa i skrzywił usta. -I zrobię to! - dokończył.
Znów zadrżała; była podniecona i niespokojna,
jakby zawieszona między nadzieją a zwątpieniem. Czy
chciał powiedzieć, że ją kocha? A może traktował ją
jak intratną zdobycz?
Zmierzchało się, gdy dotarli do skraju wioski St
Jean-des -Pins. Mark zwolnił nieco, mijając małą, białą
gospodę z wymalowaną na szyldzie srebrną rybą na tle
zielonych trzcin.
- Bywa tu wielu wędkarzy, którzy łowią ryby w
naszych rzekach - wyjaśnił. - Zatrzymamy się tu
później.
Jechali przez sosnowy las długą drogą,
przypominającą tunel z ciemnych drzew. Droga
zdawała się nie mieć końca.
- Dokąd mnie wieziesz? - spytała nerwowo, usiłując
prze niknąć wzrokiem ciemną ścianę drzew. Zmierzch
zapadał szybko, w środku lasu panował już zupełny
mrok.
Mark skręcił i jechali dalej wąską leśną przecinką.
- Nie! - zaprotestowała, ogarnięta nagłą paniką.
Znała tę drogę! Wiedziała, dokąd prowadzi... - Nie
mogę, Mark, nie zabieraj mnie tam! Nie zmuszaj mnie
do tego!
- Nie bój się, cherie. - Wziął ją za rękę. - Jestem z
tobą i nic ci nie grozi.
Szarpnęła się i dosięgła klamki. Gdy zatrzymał
samochód, wyskoczyła jak oszalała. Mark pobiegł za
nią, chwycił ją wpół i otoczył ramionami.
- Nie bój się, Annie - uspokajał. - Tutaj już nic nie
ma.
- Jest, jest! - krzyczała. - To mi się śniło... To za
dużo, nie zniosę tego, Mark!
- Posłuchaj, Annie... Posłuchaj lasu... - Przycisnął
twarz do jej potarganych wiatrem włosów.
Las oddychał wokół nich; słyszeli groźne pomruki
wichru, szepty i szelesty liści, trzask łamiących się i
opadających gałęzi. Nigdy nie nastawała cisza...
- Zaufaj mi - prosił Mark. - Chcę, byś poszła ze mną
ścieżką prowadzącą do chaty...
- Wiem, dokąd ta ścieżka prowadzi - przerwała mu. -
Wiem to ze swoich koszmarnych snów... Snów,
których nienawidzę i których się boję... Chata jest
pusta... On odszedł... odszedł na zawsze. -I znów
ogarnęła ją fala bólu i przeraźliwej rozpaczy.
- Jestem tu, jestem - szeptał, całując jej policzki, ona
zaś objęła go mocno i patrzyła nań nieprzytomnym
wzrokiem, jakby w obawie, że znów go jej odbiorą.
-Och, Mark!. Co się ze mną dzieje? Jestem
przerażona. Może zwariowałam? Nie mogę tam pójść...
Wiem, co tam zastanę!
- Chcę, byś zobaczyła - nalegał. - Musisz sprawdzić
na własne oczy, czy to prawda.
Po chwili wahania, ciągle drżąc, poddała się. Mark
miał rację. Musiała przekonać się na własne oczy.
Musiała wiedzieć.
W narastających ciemnościach wspinali się ostro
pod górę. Annie wzdrygała się na każdy dźwięk i
rozglądała wokół szeroko otwartymi oczami. Gdy
zobaczyła chatę, zatrzymała się raptownie z mocno
bijącym sercem.
Ona jest... dokładnie taka, jak ją pamiętam...
Widziałam ją... - W swoich snach, myślała. Jedynie w
swoich snach! Ale dlaczego pamiętała tak wyraziście
każdy szczegół? Rozpoznawała bale drewna ułożone w
sagi pod gontowym daszkiem, drzwi i okna zasłonięte
okiennicami i drewnianą beczkę na wodę, a nawet
wiekowy górski jesion rosnący obok chaty, którego
połamane konary porastały teraz młode, zielone liście.
- Nie, nie mogę wejść do środka - szepnęła przerażona.
- Nie wejdę!
- Nawet ze mną?
Popatrzyła w jego głębokie, ciemne oczy i z lekka
się uspokoiła.
Z Markiem u boku była w stanie wszystkiemu
sprostać.
- Gdzie jest klucz? - zapytał.
- Pod progiem - odrzekła bez chwili zastanowienia.
I naraz zesztywniała, a twarz jej przybrała barwę
popiołu. Skąd, u licha, o tym wiedziała?
Słyszała szybki, głośny oddech Marka, gdy pochylał
się i uważnie macał ręką pod progiem. Po chwili
wyprostował się z kluczem w ręku.
Nie odezwali się ani słowem. Mark przekręcił klucz
w zamku i mocnym pchnięciem otworzył drzwi.
Z wnętrza powiało chłodem i stęchlizną. Annie
przekroczyła próg i dopiero wówczas ujrzała proste
stare sprzęty: krzesło, drewniane łóżko bez siennika,
zardzewiały piec, którego komin wychodził przez
dach, półkę, a na niej kilka kubków i talerzy, oraz stos
suchego drewna pod ścianą.
Nic tu się nie zmieniło. Rozpoznała wszystko, co do
najmniejszego szczegółu. Nawet rondel wisiał na haku
w tym samym miejscu! Wszystkie przedmioty były tak
realne, tak znajome, jakby widziała je wczoraj...
Łzy napłynęły jej do oczu. Odwróciła się twarzą do
ściany,
ogłuszona wspomnieniami, które przesuwały się przed
jej oczami jak obrazy za oknem pędzącego pociągu. Z
mgły czasu wyłaniały się znajome twarze i miejsca,
epizody zdarzeń i strzępy rozmów...
- Och, nie, nie! - powtarzała w kółko.
Mark stał za nią z tyłu i obejmował ją ramieniem.
- Cicho, kochanie, nie płacz. Pójdziemy już, jeśli tak
bardzo to przeżywasz.
Nawet go nie słyszała. Myślami przeniosła się w
daleką przeszłość.
Była znów ciepła, letnia noc. Leżała w ramionach
Marka na łożu z paproci, w lesie, pod drzewami,
odurzona świeżym zapachem zgniecionych liści i
trawy. Nawet teraz, zamykając oczy, czuła jeszcze ten
upajający zapach... Kojarzył jej się z rozkoszą, jakiej
doznawała w ramionach Marka... Przesuwała
pieszczotliwymi dłońmi po jego ciele, po szerokich
barach i każdym najmniejszym zagłębieniu kręgosłupa.
Chętnie pozostałaby w jego ramionach na zawsze...
Światło księżyca przydawało metalicznego blasku
ich białym ciałom, drgało, falowało na ich skórze jak
na powierzchni krystalicznie czystej, spokojnej wody.
Świadomi czyhającego zewsząd niebezpieczeństwa
kochali się z jakąś dramatyczną, dziką desperacją,
jakby trawieni głodem, którego nie mogli zaspokoić.
W tym niepewnym, okrutnym świecie tylko miłość
miała znaczenie. Jednak ich miłość skazana została na
śmierć.
Obraz przed jej oczami nagle się zmienił. Jęknęła
cicho pod naporem nowej fali bólu... To było dzień
później. Niemcy przywlekli ciało Marka do wioski,
żądając identyfikacji, miotając groźby i przekleństwa,
oskarżając mieszkańców o zmowę i dywersję. Annie
stała na progu sklepu i patrzyła pustym, nieobecnym
wzrokiem na sine, zastygłe, poplamione czarną krwią,
martwe ciało Marka.
To było ponad jej siły; łkając i drżąc spazmatycznie,
zmusiła się do powrotu w teraźniejszość.
- Och, dlaczego mnie tu przywiozłeś! - Łzy
przerażenia i rozpaczy spływały jej po twarzy. - Nie
chcę tego sobie przypominać! Nie chcę!
- Cicho, cicho, kochanie - mówił łagodnie. - To już
minęło. .. Teraz nic nam nie grozi. - Gładził ręką jej
plecy, przesuwał wargami po jej włosach. - Powiedz
mi, co sobie przypomniałaś. Bo coś sobie
przypomniałaś, prawda?
- Tamtego, ostatniego dnia - szeptała drżącym
głosem - kochaliśmy się w lesie, a potem wróciliśmy
tu, do chaty... Powiedziałeś, że chciałbyś mieć ze mną
dziecko... - Nagle znów ujrzała jego przejętą twarz,
usłyszała jego stłumiony głos, i znów chciała płakać,
chciała krzyczeć, ponieważ on nie żył! Potrząsnęła
głową, żeby usunąć sprzed oczu twarz Marka, ale on tu
był. Był nadal i słuchał... - Powiedziałeś, że wrócisz tu
po wojnie - wyjąkała, mając w głowie coraz większy
zamęt - odnajdziesz mnie i weźmiemy ślub. Ale jeśli
nie przeżyjemy wojny i nigdy się już nie spotkamy,
powiedziałeś, że nie chcesz, by nasza miłość była jak
płomień świecy, który zgasł i nie pozostawił po sobie
śladu... - Umilkła i z twarzą bladą jak kreda
wpatrywała się w odległy kąt pokoju, tam gdzie stos
drewna zasłaniał ścianę pod oknem. - Tam... To było
tam! - wyszeptała jak w transie.
- Co ci jest, Annie? Co się stało?
Annie podbiegła do okna i zaczęła jak szalona
odgarniać drewno, żeby odsłonić znajdującą się za nim
ścianę. Mark, o nic nie pytając, przyszedł jej z pomocą.
Kilka minut później klęczeli zdyszani, wpatrując się
w skupieniu w inicjały wyrzeźbione na najniższej belce
pod oknem. Mimo że trochę starte i zakurzone, można
je było z łatwością odczytać. Pierwsze litery ich imion,
A i M, splatały się ze sobą, pod nimi zaś widniał napis:
„Na zawsze". Nie zatarł ich czas.
- Na zawsze... - westchnęła Annie. Czyżby dlatego
obydwoje tu wrócili? Czyżby ich uczucie przez swą
niespotykaną intensywność osiągnęło nieśmiertelność?
- Och, Mark! - Odwróciła ku niemu twarz. - One nadal
tu są...
- My też tu jesteśmy, Annie - powiedział, dotykając
liter koniuszkami palców, a potem spojrzał jej prosto w
oczy. - Kocham cię, Annie - wyznał głosem głębokim,
przepojonym namiętnością, i dotknął jej ust swymi
gorącymi, natarczywymi wargami.
W tej jednej chwili wszystkie wątpliwości, jakie
kiedykolwiek żywiła, rozpłynęły się w nicość. Nabrała
absolutnej, niezachwianej pewności, że od dawna
kocha tego mężczyznę – kocha go teraz z taką samą
siłą, jak kochała niegdyś w innym miejscu i czasie, w
innym życiu. Wówczas śmierć go zabrała, ale teraz los
dał im drugą szansę.
- Cherie - szepnął, odrywając na moment usta od jej
warg - kochałem cię od zawsze i wiedziałem, że
pewnego dnia się odnajdziemy. Gdy zobaczyłem twoją
fotografię, rozpoznałem cię natychmiast, ale musiałem
trochę poczekać i wszystko spokojnie zaplanować.
Bałem się, że weźmiesz mnie za wariata...
- I tak się stało - wtrąciła z łagodnym uśmiechem.
- Ale teraz mi wierzysz, prawda? - Oczy jego
jaśniały wiarą i miłością.
- Kiedy cię poznałam, zaczęły mi się przypominać
różne oderwane fragmenty - wyznała. - Ale za nic w
świecie nie chciałam uwierzyć... Bałam się, że tracę
rozum... Och, dopiero teraz wiem, że nie była to tylko
gra wyobraźni! Wiem, że przypomniałam sobie
epizody, które zdarzyły się naprawdę.
- Wiedziałem, że sobie przypomnisz - powiedział z
westchnieniem ulgi. - Przypominamy sobie okruchy
wieczności... One przychodzą do nas i odchodzą jak
morskie fale... Pewne rzeczy są dla nas zrozumiałe,
inne nie, ale jednego jestem całkowicie pewien:
należymy do siebie. I dano nam powtórną szansę na
wspólne życie.
Nieoczekiwanie zmarszczył brwi i popatrzył na nią
jakby z wahaniem.
- Co się stało, Mark? - spytała zaniepokojona.
- Nie mógłbym żyć nigdzie poza Francją -
powiedział jednym tchem. - Co o tym myślisz, Annie?
Może moglibyśmy osiągnąć kompromis: pół roku tutaj,
a drugie pół w Anglii.
- Będę szczęśliwa, mieszkając w Paryżu -
powiedziała pospiesznie, by przeciąć wszelkie
wątpliwości. - Czyżbyś zapomniał, że jestem w
połowie Francuzką? Poza tym mój dom będzie tam,
gdzie jesteś ty. Załatwimy wszystko z Philipem i Dia-
ną, zgoda? Chyba nie masz nic przeciwko, by Phil był
nadal moim menedżerem, prawda?
- Absolutnie nic. Lubię go i myślę, że osiągniemy
przyjacielskie porozumienie. Wszystko się uda,
zobaczysz. – Przesunął ustami po jej policzku, a potem
ucałował jej powieki. - Najważniejsze, Annie, że znów
jesteśmy razem...
Przytuliła się doń mocnej i obdarzyła go długim,
czułym pocałunkiem. Mogłaby resztę życia spędzić w
jego mocnych, kojących ramionach, on jednak po
chwili westchnął i odsunął ją lekko od siebie.
- Zrobiło się późno, Annie - powiedział. -
Powinniśmy już wracać do gospody.
Wyszli z chaty spleceni ramionami, z twarzami
jaśniejącymi szczęściem.
- Zjemy teraz wspaniałą kolację - obiecał. -I
wszystko dokładnie omówimy. A jutro... Jutro rano
zapoznam cię z moją rodziną. Powiem im, że
spotkałem wreszcie kobietę, na którą czekałem całe
życie, i którą natychmiast poślubię, jeśli powie „tak".
- Tak - powiedziała Annie.