Aby rozpocząć lekturę,
kliknij na taki przycisk ,
który da ci pełny dostęp do spisu treści książki.
Jeśli chcesz połączyć się z Portem Wydawniczym
LITERATURA.NET.PL
kliknij na logo poniżej.
2
Stanisław Goszczurny
SKRAWEK NIEBA
3
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
4
Rozdział pierwszy
Lubił to miejsce. Miasto było o krok, a tu panował spokój. Las pachniał jak na wsi, czasem
rozlegał się głos rozbawionego psa czy ktoś wolnym krokiem przechodził w pobliżu. Przez
gałęzie drzew, lekko drgające pod wpływem łagodnego, wieczornego wiatru, migotały
gwiazdy, jakby z góry dawały tajemnicze znaki. Z rzadka tylko dolatujące odgłosy miejskie:
krótki, ostry klakson, przytłumiony jęk syreny stoczniowej albo gwizd parowozu ciągnącego
wagony ruchliwą trasą do Gdyni były jakieś nierealne. Stawał się tutaj częścią lasu, przyrody,
czuł w sobie wyrozumiałość, nawet życzliwość, właściwą dojrzałemu wiekowi, płynącą ze
świadomości, że swoje już przeżył, sprawiającą, iż nie raziły go pary pośpiesznie skręcające
głębiej w krzaki na jego widok lub niekrępujące się wcale, przytulone ciasno i całujące się
zapamiętale.
Niedaleko miał do tego zakątka. Ulica Morska, której wylot dotykał najruchliwszej arterii
Trójmiasta, tutaj dochodziła prawie do samego lasu. Wystarczyło wyjść z domu, skręcić w
lewo, przespacerować kilkaset kroków i już zaczynał się ten las-park. Nie uporządkowane i
przez to sympatyczne alejki prowadziły między wzgórza przez małe polanki i dolinki, zakąt-
ki, gdzie można się było ukryć, posiedzieć na ławeczce albo jeszcze lepiej, gdy słońce moc-
niej przygrzewało – na trawie, wystawiając twarz ku ciepłu płynącemu z nieba. Było tam
miejsce szczególnie przez niego ulubione, do którego musiał iść dość długo, wspinać się wy-
soko. Ale za to, kiedy osiągał szczyt wzgórza, na którym niegdyś zbudowano coś w rodzaju
małej baszty otoczonej metalową barierką, miał przed sobą piękną, rozległą panoramę. Nad
koronami drzew wzrok swobodnie biegł aż ku zatoce, całkowicie wypełniającej horyzont, o
kolorze i wyglądzie zależnym od pogody, pory dnia i roku. Raz była bladoniebieska, łagodna,
spokojna, to znów biaława, okryta lekką drgającą mgiełką, kiedy indziej ciemniała jak butel-
kowe szkło, robiła się granatowa, poważna i obca. Widać stąd było statki posuwające się ru-
chem nie od razu dostrzegalnym dla oka, idące w kierunku Gdyni lub od razu za ostrogą por-
tową kierujące się bardziej na północ, ku otwartemu morzu za Półwyspom Helskim, a nieraz
wyczekujące cierpliwie na wprowadzenie do portu.
Morze i wszystko, co się na nim działo, było tłem dla obrazu, który rozpościerał się bliżej,
tuż za zielonym dachem drzew. Miasto wypełniało tę przestrzeń, jak tylko mógł sięgnąć
wzrok. Spomiędzy czerwonych dachów wyrastały szare bryły wysokich nowoczesnych blo-
ków o oknach jarzących się czerwonymi odblaskami zachodzącego słońca, bodły niebo cha-
rakterystyczne gdańskie wieże: tępa, potężna – kościoła Mariackiego; wysmukła, połyskująca
złotą figurą króla Zygmunta – Ratusza Głównomiejskiego, a wokół nich wiele innych, już
niższych.
Teraz, po zmroku, nie widział tego wszystkiego tak dokładnie. Tylko światła miasta, mru-
gające jak gwiazdy w górze, wyznaczały obszar tętniący życiem.
Schodził w dół. Wieczór był wyjątkowo ciepły, nie taki jak zazwyczaj u schyłku lata, gdy
chłód i wilgoć wciska się za kołnierz. Toteż nie spieszył się. Z bocznej ścieżki, wiodącej
skrótem od jego ulubionego punktu widokowego, wyszedł na nieco szerszą alejkę. Już nie-
wielka przestrzeń dzieliła go od pierwszych zabudowań, a dalej była Morska i w pobliżu dom,
w którym mieszkał.
Niedaleko zabrzmiał krótki, nerwowy śmiech kobiety. Zaraz jednak ucichł i tylko szelest
krzaków wskazywał miejsce, w którym ktoś się znajdował. Z rejonu stanowiącego zaplecze
domów akademickich dobiegały dźwięki gitary i niewyraźny, przytłumiony śpiew.
5
Dochodził do skraju lasu. Już widział przed sobą ciemny asfalt ulicy i nikłe światło latarni.
Krzyk zabrzmiał nagle i sprawił, że stanął przestraszony. Znów krzyk. Dreszcz przeszedł
mu po plecach, a serce zaczęło bić szybciej.
Ktoś krzyczał przeraźliwie, rozdzierająco, w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
– Aaaa!
Głos załamał się i przeszedł w skowyt jak u katowanego psa, a potem wybuchnął wezwa-
niem:
– Na pooomoc!
Usłyszał też inne niewyraźne głosy przekleństwa, zawołanie: „Zatkaj mu pysk!”
To było całkiem blisko. Gdy krzyk ucichł, słyszał odgłosy szamotaniny, zduszone słowa,
sapanie, uderzenia i szuranie nóg. Wreszcie gwałtowny tupot ucieczki, gonitwy, sapanie, od-
głosy uderzeń, charkot bitego człowieka, klaskanie butów po asfalcie towarzyszące wołaniu:
„Trzymaj go!”
Nie namyślał się ani chwili, gdy otrząsnął się z szoku, w jaki wprawił go rozpaczliwy
krzyk, tak brutalnie wdarłszy się w miły nastrój. Nie pomyślał, że mogą to być bandyckie
porachunki, do których lepiej się nie mieszać. Nie przyszło mu także na myśl, że napastników
może być kilku, w dodatku silnych, młodych i bezwzględnych, wobec niego jednego, co lato
życia dawno miał za sobą. Nie miał czasu myśleć o tym wszystkim. Poderwał się, pchnięty
pierwszym odruchem człowieka przyzwyczajonego reagować na krzywdę, na wszelki sygnał
alarmowy.
Skoczył najszybciej jak mógł przed siebie. Z góry łatwo mu było dobiec do miejsca, w któ-
rym rozgrywała się bójka. Było to tuż na skraju ulicy, pod pierwszymi krzakami. W słabym
oświetleniu niewyraźnie widział kotłujące się sylwetki ludzkie. Nieprzytomnie jazgotał pies
na terenie pobliskich zabudowań, światło w oknach wskazywało, że ludzie są w domu, a
krzyk był tak głośny, iż musieli go słyszeć, nikt jednak nie wyszedł na pomoc. Wpadł pomię-
dzy skłębione, ruchliwe ciała.
– Stój! – krzyknął jak umiał najgłośniej. – Zostawcie go! – zamachnął się i z całej siły ude-
rzył najbliższego. Ten krzyknął nie tyle z bólu, ile ze zdziwienia.
Napadnięty, widząc, że ktoś przyszedł mu z pomocą, natychmiast rzucił się do walki, ude-
rzył drugiego.
Ale napastników było trzech. Szybko zorientowali się, że na pomoc przybył tylko jeden
człowiek, toteż rzucili się na niego. Poczuł silne kopnięcie w nogę, a przed ciosem w głowę
zdołał się osłonić, sam nie rezygnując i razem z napadniętym nie żałując ciosów.
Niespodziewanie z boku rozległy się okrzyki:
– Tu, szybciej!
– Milicja! – krzyknął starszy człowiek, byli to jednak studenci z pobliskiego akademika,
ściągnięci odgłosami awantury.
Teraz sytuacja się zmieniła. Tamci trzej od razu odskoczyli i wpadli w krzaki.
– Gońcie, tam, uciekają! – wzywał rozedrganym głosem młody poszkodowany człowiek.
Sam pierwszy rzucił się za uciekinierami, ale student chwycił go za ramię.
– Stój, zwariowałeś? Kto ich znajdzie w lesie? Zaczają się i może być źle.
Od strony latarni rozległ się tupot nóg. Wszyscy spojrzeli w tamtą stronę. Ujrzeli trzech
ludzi w mundurach i czapkach z paskami pod brodą, biegiem zbliżających się w ich kierunku.
– Jest milicja – stwierdził ktoś.
– Panowie, zmywamy się, jesteśmy już niepotrzebni, władza da sobie radę sama – i stu-
denci, nieciekawi epilogu tej historii, odeszli.
Napadnięty dyszał ciężko. Mężczyzna poczuł zalatujący od niego alkohol. Światło latarni
wydobywało z mroku sylwetkę młodego chłopaka w poszarpanym ubraniu, z potarganymi
włosami, pokrwawioną twarzą. Chciał się do niego odezwać, kiedy nagle stało się coś nie-
przewidzianego.
6
Milicjanci byli blisko – na tle świecącej z tyłu latarni wyraźnie rysowały się ich umundu-
rowane sylwetki. Chłopak nagle szarpnął się, uskoczył w bok i chciał dać nura w krzaki. Na-
wet nie spojrzał na człowieka, który mu przybył na ratunek.
Mężczyzna znów zadziałał odruchowo. Błyskawicznie złapał chłopaka za rękę i przytrzy-
mał.
– Stój! Gdzie to?! – rzucił ostro.
– Zostaw pan! – chłopak szarpnął się, ale nie zdołał wyswobodzić ręki.
Milicjanci byli już przy nich, otoczyli, któryś zaświecił ręczną latarkę.
– Co jest? Co tu się stało? – zapytał plutonowy, dowódca patrolu.
– Nic, wszystko w porządku – odpowiedział chłopak.
Teraz już stał spokojnie, a nawet przysunął się bliżej do starego człowieka, jakby u tego
obcego szukał opieki.
– Kto tu wołał o ratunek?
– Napadli go – mężczyzna puścił wreszcie rękę chłopaka. – Była bójka, jest pokrwawiony.
– Kto cię napadł? Znasz ich? – światło milicyjnej latarki wydobyło z mroku podrapaną,
spoconą twarz chłopca.
– Tacy jedni... Nie znam – bąknął niezbyt pewnie.
– Naprawdę? – milicjant podejrzliwie przeciągnął pytanie. Nagle zwrócił się do mężczy-
zny: – A wy, obywatelu? Coście za jedni? Skąd się tu wzięliście?
– Ratowałem go, interweniowałem – z godnością odparł starszy człowiek.
– Aha. A przed kim?
– Było ich trzech. Uciekli tam, do lasu – ruchem głowy pokazał kierunek.
– Za co cię napadli? – milicjant przysunął się bliżej do poszkodowanego, a ten cofnął się o
krok.
– Nie wiem. Skąd mam wiedzieć. Nie znam ich...
– Tak sobie spokojnie szedłeś i nagle cię napadli, co? I wcale nie wiesz, kto to był? – głos
milicjanta był coraz bardziej ironiczny.
Chłopak nie odpowiedział. Przejechał dłonią po twarzy i starł krew z rozbitej wargi.
– Pokaż no, bracie, dokumenty.
Chłopak poruszył się niespokojnie. Nadal nie odpowiadał. Mężczyzna przysłuchiwał się w
milczeniu. Wyczuwał, że chłopak boi się milicjantów. Był trochę oszołomiony całym zaj-
ściem, nie bardzo wiedział, jak ma się zachować. Próba ucieczki, a teraz te objawy strachu
wskazywały, że ma do czynienia z jednym spośród owych młodych ludzi, którzy wolą mrok
od światła, unikają kontaktów z przedstawicielami władzy, a swoje porachunki załatwiają
między sobą.
– No, słyszałeś? – ponaglił dowódca patrolu.
Chłopak skulił się. Spojrzał na swego wybawcę i mężczyzna przez moment dostrzegł w
szarym świetle błysk jego przerażonych oczu.
– Nie mam – cicho powiedział chłopak.
– Nic, żadnego papierka nie masz? – zdziwił się milicjant.
– Nic.
– I tak chodzisz po świecie bez żadnego dowodu albo legitymacji?
– Ja... eee... zostawiłem w domu.
– Tak? To może powiesz, gdzie mieszkasz? Pójdziemy z tobą albo damy znać, żeby ktoś
przyniósł dokumenty, a ty sobie poczekasz w areszcie...
– W areszcie? Za co, panowie, to mnie pobili... – W głosie chłopaka zadrgał taki lęk, że
mężczyzna niespodziewanie poczuł litość. Postąpił krok naprzód i odezwał się:
– Panowie, zostawcie go, przecież widzicie, że jest pobity. To rzeczywiście jego napadnięto.
– A pan co? – plutonowy przysunął się do mężczyzny i błysnął mu w twarz latarką.
– Już przecież mówiłem, udzielałem pomocy, widziałem wszystko.
7
– Proszę o dokumenty.
– Ja?
– Tak.
– A to dlaczego?
– Sam pan mówi, że był świadkiem zajścia.
– Proszę.
Mężczyzna był zdenerwowany. Nieco trzęsącymi się palcami wyjął portfel, poszperał w
nim przez chwilę i wyjął dowód osobisty. Milicjant przez cały czas usłużnie mu przyświecał.
Potem wziął dokument, uważnie go obejrzał, zapisał w swoim notesie imię, nazwisko i adres.
Zakończywszy te czynności, zwrócił się do chłopaka.
– A ty, synku, pójdziesz z nami. – Ale za co, dlaczego?...
Mężczyzna sam nie wiedział, co nim kierowało. Niespodziewanie ujął chłopaka pod ramię,
przyciągnął do siebie i powiedział:
– Zostawcie go, panowie. Ja go odprowadzę do domu.
– Pan? Pan go zna?
– Ależ oczywiście. To syn sąsiadów. Wyszliśmy razem, żeby się przejść. Często ze mną
wychodzi wieczorem. Dziś napadli go, a ja mu pomogłem.
– Coś mi tu nie gra – mruknął drugi milicjant.
– Czemu pan od razu nie mówił, że to znajomy? – nie dowierzał plutonowy.
– Bo pan mnie nie pytał. Mieszkamy tu, niedaleko, przy Morskiej.
– To niech mu pan powie, żeby na przyszłość nosił ze sobą jakiś dokument. Następnym ra-
zem wyląduje w komendzie.
– Oczywiście, mógłbyś coś mieć przy sobie – starszy pan skarcił chłopaka. – Chodź, w
domu będą przerażeni twoim wyglądem. Jeszcze i mnie się dostanie...
Ruszył z wolna w dół, trzymając chłopaka pod rękę. Milicjanci rozstąpili się niechętnie.
Jeden z nich powiedział półgłosem:
– A ja bym go jednak wziął i sprawdził...
Nikt mu nie odpowiedział. Cała trójka milicjantów ruszyła także w dół ulicy o parę kro-
ków za oddalającymi się mężczyznami.
Prowadził chłopaka wolno, silnie przyciskając jego ramię do swego boku. Wyczuwał, że
tamten drży, jest napięty i czujny. Gdy doszli do miejsca, w którym należało skręcić w lewo,
w ulicę Morską, mężczyzna poczuł, że chłopak drgnął, jakby chciał się wyrwać i skoczyć
przed siebie, na pola za akademikami. Z całej siły przytrzymał go i rzucił ostrym szeptem:
– Nie rób głupich kawałów.
– Co pan? – żachnął się chłopak.
– Idą za nami. Dogonią cię i ja też będę miał przykrości.
Napięcie u chłopaka zelżało. Teraz już pozwalał się prowadzić. Szedł krokiem ciężkim,
niemal się zataczał. Był zmęczony tym, co przeżył przed chwilą, a i nie całkiem trzeźwy.
Milicjanci uparcie kroczyli za nimi. Nie spuszczali ich z oczu. Chłopak obejrzał się ukrad-
kiem.
– Idą? – zapytał mężczyzna.
– Idą. Przyczepili się...
– Chodź spokojnie, oni podejrzewają, że ich okłamałem.
– Dokąd mnie pan prowadzi?
– Chodź. Naprawdę mieszkam tu blisko, o, w tamtym domu.
– Oni poczekają na dole.
– Tak bardzo ich się boisz?
Chłopak nie odpowiedział. Mężczyzna spojrzał na niego spod oka i zobaczył chmurną mi-
nę, spuszczone oczy, zły wyraz pokiereszowanej twarzy. Odczuł lekki niepokój, ale zarazem i
żal.
8
– Nie bój się – powiedział. – Nie zostawię cię...
– Co pan – chłopak poderwał głowę. – Nie boję się. Nic nie zrobiłem.
– Dobrze, dobrze, chodź.
Ciągle nie zastanawiał się nad tym, co robi. Był po prostu konsekwentny. Skoro raz posta-
nowił ochronić chłopaka i udzielić mu pomocy, nie mógł się już cofnąć. Rozumiał, że teraz
miałby sam poważne kłopoty z milicjantami, którzy wciąż czujnie ich obserwowali.
Przed wejściem do budynku chłopak jeszcze raz przez moment się zawahał, lekko jednak
popchnięty, wszedł do wnętrza.
Był to stary, odrapany dom. Na dole połowę parteru zajmowało mieszkanie, a drugą sklep
spożywczy, którego szyba wystawowa, zakratowana teraz, była jasno oświetlona i ukazywała
lekko zakurzone kolorowe opakowania artykułów żywnościowych.
Mężczyzna mieszkał na drugim piętrze. Czuł się już mocno zmęczony całym dniem, a
zwłaszcza ostatnimi przeżyciami, toteż wspinał się wolno po niezbyt czystych, stromych,
drewnianych schodach. Jedną ręką trzymał się pomalowanej kiedyś na brązowo, chwiejącej
się poręczy, drugą zaś ciągle trzymał chłopaka, jakby się obawiał, że jeszcze tu mu ucieknie.
Chłopak szedł obok niego w milczeniu. Nie rozglądał się, nawet nie patrzył na swego wy-
bawcę, dyszał tylko ciężko, jakby wykonał bardzo męczącą pracę albo przebiegł kilka kilo-
metrów. Dopiero kiedy stanęli pod drzwiami mieszkania na drugim piętrze, wyprostował się,
lekkim szarpnięciem wyswobodził ramię i spojrzał na mężczyznę.
– No co?
– Nie pójdę dalej – powiedział.
– A co zrobisz?
– Poczekam tu, aż odejdą. Dziękuję panu – zabrzmiało to niespodziewanie ciepło.
Mężczyzna spojrzał na chłopaka uważnie, lecz ten odwrócił twarz, jakby się wstydził spoj-
rzeć w oczy swemu wybawcy. W słabym świetle popstrzonej przez muchy, zakurzonej ża-
rówki jego sylwetka rysowała się niewyraźnie.
– Nie zawracaj głowy. Oni będą czekali. Złapią cię, gdy tylko wyjdziesz na ulicę.
– Ale...
– Chodź. Mieszkam sam. Niczego się nie bój. Doprowadzisz się do porządku, jesteś moc-
no poturbowany.
Chłopak odruchowo dotknął dłonią twarzy. Skrzywił się lekko. Mężczyzna tymczasem
wygrzebał z kieszeni klucz i otworzył drzwi. Popchnął przed sobą chłopaka i sam przekroczył
próg mówiąc:
– Wchodź, wchodź, niczego się nie bój...
Zaświecił światło w przedpokoju. Chłopak dostrzegł otwarte drzwi i szybko postąpił na-
przód. Nie pytając gospodarza o nic, przeszedł ciemny pokój, dotarł do okna, otworzył je i
wychylił się. Gospodarz stanął za nim i zapytał:
– No co, są?
– Stoją skur... – urwał wpół słowa i speszył się.
Gospodarz udał, że nie słyszał. Roześmiał się trochę sztucznie.
– Widzisz, puścili cię, a jesteś prawie jak w areszcie. Ale nie traktuj mojego mieszkania
jak aresztu. Proszę, rozgość się, mamy chyba czas, przynajmniej ja...
Zapalił światło i odwróciwszy się, popatrzył uważnie na swego niedobrowolnego gościa.
Dopiero teraz mógł mu się przyjrzeć dokładnie. Uczynił to bez zbytniej dyskrecji, uważa-
jąc widocznie, że skoro tak daleko posunął swoją troskę o niego, to ma prawo poznać swego
przypadkowego podopiecznego.
Chłopak na oko mógł liczyć nieco ponad dwadzieścia lat. Był niewysoki, szczupły, ale do-
brze zbudowany, miał ciemne włosy i zarost dość gęsty, lecz jeszcze miękki. Szczotka niemal
czarnych włosów wichrzyła mu się na głowie. Spod nich błyskały ciekawie, a zarazem nieuf-
nie piwne oczy z rzęsami długimi jak u dziewczyny. Twarz znaczyła czerwona pręga biegną-
9
ca przez policzek od rozciętego łuku brwiowego. W kącikach warg czerniała zakrzepła krew,
pod okiem wystąpił siniak. Zakrwawione ucho dopełniało obrazu uszkodzeń. Dłonie miał
szczupłe, ładne, o palcach długich, nerwowych jak u pianisty, ciemnych od zaskorupiałego
brudu. Był ubrany źle, nawet biednie. Miał na sobie zniszczone farmerki, flanelową kraciastą
koszulę, rozchełstaną na piersiach, i mocno sfatygowaną marynarkę o lekko poszarpanych
rękawach.
Stał pod oknem, odwrócony w stronę pokoju, z czujnie ściągniętą twarzą i wyglądał żało-
śnie. Patrzył w milczeniu na swego gospodarza, jakby czekając, co będzie dalej... Obaj mie-
rzyli się wzrokiem, przyglądali się sobie z nie ukrywaną ciekawością.
Gospodarz był człowiekiem mocno już starszym: sądząc po niemal białej czuprynie, głę-
bokich bruzdach na twarzy i pomarszczonych rękach, obciągniętych skórą przypominającą
pergamin – mógł mieć dobrze po sześćdziesiątce. Trzymał się prosto, był ubrany skromnie,
lecz schludnie i starannie.
Chwila wzajemnej lustracji przeciągała się. Najwyraźniej obaj nie bardzo wiedzieli, co
dalej robić. Gospodarz patrzył uparcie chłopakowi w oczy.
Co to znaczy? Dlaczego to zrobiłem? Chłopak wygląda jak bandzior, ale jest w nim coś
sympatycznego. Oczy. Ma ładne oczy. Patrzy bystro i uważnie. Jest na pewno inteligentny.
Strasznie zaniedbany. Sympatyczny... Sympatyczny, inteligentny, a może mnie tu napaść,
pobić, okraść, może zrobić, co mu się podoba i sam sobie będę winien. Zwariowałem chyba...
Skąd ten odruch samarytański? Na pewno coś ma na sumieniu, musi mieć, bo by się tak nie
bał milicjantów. Banda łobuzów załatwiała swoje porachunki.
Niepotrzebnie się wmieszałem. Ale by go poważnie poturbowali. Mogłem jednak nie
brnąć dalej. Kto mi kazał taszczyć do domu? Robiłem, nie myślałem. Trzeba się go pozbyć
jak najprędzej. Zamknęliby go. Może i powinien siedzieć w areszcie, a nie w moim mieszka-
niu? Do
licha... Podejrzany typ... Nic nie mówi... Wystraszony i speszony. Zaskoczony. On
też nie rozumie, dlaczego go obroniłem. Pewnie uważa mnie za starego durnia. I słusznie. Ale
nie patrzy zaczepnie ani obraźliwie. Bodaj to wszystko...
Chłopak nie spuszczał wzroku, zmarszczył lekko brwi, dłonie wparł w parapet.
Po jaką cholerę dałem się tu przyprowadzić? Co to za facet? Chyba lekko stuknięty. Nikt,
kto ma dobrze pod sufitem, nie postąpiłby tak jak on. Przecież mnie nie zna. A może?... Nie,
skądże by mógł mnie znać! Bronił mnie i sam by dostał wycisk, gdyby nie studenci i milicja.
Wariat. Czemu potem ratował? Może ma też porachunki z gliniarzami i chciał ich wykoło-
wać, żeby im zrobić na złość? Eee, taki stary, co może z nimi mieć? A jednak zrobił z nich
balonów. Żeby nie to – zabraliby mnie. Ciekawy facet. Może zrobił to z litości? A może mu
się podobam? To byłaby heca! Ale nie, wygląda normalnie. Nienachalny, spokojny. Ciekawe,
co on kombinuje? Pewnie poczeka, aż tamci odejdą i pokaże mi drzwi. No i dobrze. Pójdę,
byle prędzej. I byle o nic nie pytał. Nic mu nie powiem. Raz go widzę i więcej nie zobaczę.
Nie dam się wybebeszyć. O jasny gwint, jak boli! Najgorzej nad okiem. I ten policzek. Ucho
mam chyba naderwane. Byłoby marnie, gdyby ten dziadek nie doskoczył. Wygląda na siedem
dych, a rzucił się do nich, jakby miał osiemnastaka. Odważny. Co teraz powie, co zrobi?...
– Musi cię boleć, masz mocno porozbijaną głowę – powiedział gospodarz.
Chłopak odprężył się. Widocznie nie spodziewał się tych słów. Poruszył się, postąpił krok
naprzód. Zachwiał się przy tym lekko i odruchowo chwycił za oparcie krzesła.
– Solidnie cię poturbowali – stwierdził gospodarz.
– Eee tam, przejdzie. Zresztą ja im też dosunąłem! – Wyciągnął przed siebie rękę i pokazał
knykcie z pozdzieraną skórką.
– Nie dałbyś rady, ich było trzech – zauważył rzeczowo gospodarz.
Chłopak nie odpowiedział. Nadal trzymał się krzesła, jakby się obawiał, że kiedy stanie
bez oparcia, runie na podłogę. Mężczyzna to zauważył. Zakrzątnął się, podszedł bliżej, ujął
go pod łokieć.
10
– Chodź – pociągnął lekko. – Umyjesz się. Trzeba ci to zajodynować.
– Co pan? – żachnął się chłopak. – Nic mi nie jest. Poczekam, aż tamci odejdą i pójdę so-
bie. Już może odeszli?
– Chodź, nie zawracaj głowy. W takim stanie nigdzie nie możesz iść.
– Niech mnie pan zostawi – chłopak usiłował wyszarpnąć ramię, ale uczynił to słabo.
Gospodarz zmarszczył brwi, popatrzył na niego ze złością i powiedział gniewnie:
– Słuchaj no, siłą cię tu nie mam zamiaru trzymać. Możesz iść od razu, proszę bardzo. Ale
jak ci chcę pomóc, to nie szarp się jak małe dziecko. Ja w tym interesu nie mam... Do niczego
cię nie chcę zmuszać. Wolna droga.
Chłopak wyprostował się. W pierwszym odruchu zamierzał ruszyć do drzwi, lecz ból silnie
mu się przypomniał, aż się skrzywił i oczy mu przygasły. Wróciła świadomość rzeczywistości
– być może milicjanci jeszcze nie odeszli, a i napastnicy mogą gdzieś czaić się w pobliżu.
Poddał się. Nie patrząc na gospodarza ruszył wolno w stronę łazienki.
Starszy pan dał mu ręcznik i mydło, asystował przy myciu, a gdy brud zniknął z rąk i twa-
rzy, wyciągnął jodynę i posmarował zadrapania. Chłopak syknął, ale zaraz się opanował i już
cierpliwie znosił sanitarne zabiegi opiekuna.
Gospodarz krytycznie popatrzył na jego ubiór, pokręcił głową.
– Ściągnij to wszystko – powiedział. – Wykąp się porządnie, cały, nie żałuj mydła.
– Ale co pan... – protestował słabo chłopak.
– Nie gadaj – dyrygował bezceremonialnie gospodarz. Rozumiał, że skoro gość raz mu
uległ, będzie i nadal posłuszny. – Masz tu wszystko, czego ci potrzeba. A to włóż na siebie,
jak wyjdziesz z wanny – rzucił swoją piżamę. – Twoje łachy musisz trochę wyczyścić, nie
możesz chodzić taki niechlujny. Zamknął za sobą drzwi łazienki, ale stał chwilę pod nimi i
nasłuchiwał. Przez długi moment. panowała tam kompletna cisza. Potem jednak gość zaczął
się ruszać, w końcu zaszumiała woda lecąca do wanny. Gospodarz uśmiechnął się i odszedł
do kuchni.
Mieszkanie było malutkie: składało się z dwóch mikroskopijnych pokoi, które powstały z
jednego dużego, przedzielonego cienką ścianą. Łazienka zajmowała parę metrów kwadrato-
wych, a kuchnia była taka, że dwie osoby z trudem mogły się w niej poruszać. Dawniej całe
piętro zajmowało jedno mieszkanie, obecnie było ono podzielone i przerobione tak, że po-
wstały dwa odrębne. Jednakże ściany oddzielające te dwa mieszkania, a także poszczególne
pokoje, były tak cienkie, że niemal wszystko się słyszało, co się dzieje na całym piętrze.
Gospodarz krzątał się po kuchni. Nie umiejąc sobie odpowiedzieć, po co zajmuje się przy-
błędą, czuł coś w rodzaju zadowolenia. Może to sprawił fakt, że chłopak w końcu okazał się
uległy, może poczucie spełnionego obowiązku wobec skrzywdzonego, a może inne jeszcze
jakieś nieuświadomione uczucia, w każdym razie gospodarz był teraz pogodny, niemal wesół.
Wyciągnął cały zapas kiełbasy, nieco zeschnięty żółty ser, chleb, masło, a nawet wyszperał
dżem śliwkowy, bo pomyślał, że tego wszystkiego może być za mało dla chłopaka, który za-
pewne jest bardzo głodny.
Nastawił czajnik i zaparzył świeżą herbatę. Kiedy ustawił jedzenie na stole w pokoju,
uśmiechnął się sam do siebie.
Przez długą chwilę stał przed szafką w pokoju i zastanawiał się. W końcu otworzył
drzwiczki. Stała tam napoczęta półlitrówka wódki, otoczona niewielkimi kieliszkami. Ujął
butelkę w dłoń i patrzył na nią. Wahał się.
Sam poczuł ochotę na kieliszek. Nalał więc sobie, wypił szybko, ukradkiem spoglądając
ku łazience, czy gość nie zaskoczy go, po czym schował butelkę i kieliszek na powrót do
szafki.
Chłopak wyszedł z łazienki. W przyciasnej piżamie wyglądał nieco śmiesznie, ale był czy-
sty, zaczerwieniony od ciepłej wody. Lśniły wilgocią przylizane włosy. Był jakiś bezbronny
w tym stroju i boso.
11
– Weź moje pantofle – gospodarz podsunął mu łapcie.
Chłopak bez protestu włożył je i wszedł do pokoju. Stanął zdumiony na widok zastawio-
nego stołu. Gospodarz z uciechą patrzył na jego zaskoczoną, minę.
– Coś tak zbaraniał – powiedział wesoło. – Siadaj, na pewno jesteś głodny.
Chłopak chciał coś powiedzieć, może zaprotestować, może podziękować, ale przełknął
tylko ślinę i bez słowa zajął miejsce przy stole. Nawet nie czekał na zaproszenie, od razu się-
gnął po chleb. Nie umiał zapanować nad sobą. Był głodny i nagle wszystko przestało go ob-
chodzić. Rzucił się na jedzenie z żarłocznością wilka w czasie surowej zimy. Cztery grube na
dwa palce pajdy chleba z kiełbasą i serem połknął w oka mgnieniu. I dopiero wtedy sięgnął
po herbatę. Wypił całą szklankę niemal jednym haustem i jęknął:
– Och, ale mi się chciało pić.
– Naleję ci jeszcze – gospodarz, który zaledwie zdążył zjeść jedną kromkę chleba, wstał,
poszedł do kuchenki i po chwili wrócił z pełną szklanką, którą postawił przed gościem.
Chłopak nagle odsunął talerzyk. Podniósł głowę, popatrzył na swego dobroczyńcę. Ten
wytrzymał jego wzrok. Nawet uśmiechnął się zachęcająco:
– Jedz jeszcze.
Ale chłopak pokręcił przecząco głową i niespodziewanie powiedział:
– Dziwny facet z pana.
– Tak myślisz? Dlaczego?
– No pewnie! Jak mnie tamci obskoczyli, to pan ratował. A mógł pan nieźle oberwać.
– Mogłem.
– Potem jak mnie męczyli gliniarze, to pan też ich wykołował. Czemu?
– Sam nie wiem.
– Naprawdę?
– Nie możesz tego zrozumieć – gospodarz uśmiechnął się – że obcy jegomość cię ratuje,
co?
– No właśnie.
– Nie martw się, ja też tego nie rozumiem.
– O, to jednak mam rację, że pan jest dziwny.
– Myślisz pewnie, że trochę stuknięty, co?
Chłopak zaczerwienił się. Opuścił wzrok. Gospodarz nadal lekko się uśmiechał.
– Zjedz jeszcze coś – podsunął mu talerzyk z dżemem.
– Już się najadłem – chłopak pokręcił odmownie głową. – Chyba sobie pójdę. – Nie wsta-
wał jednak, siedział z opuszczonymi oczyma, trochę przygaszony, niepewny, jak powinien
postąpić.
Gospodarz uważnie mu się przyglądał. Teraz był to już całkiem inny chłopak. Stracił sporo
ze swej dzikości, był wręcz bezradny i speszony.
– Mógłbyś mi chociaż powiedzieć swoje imię – odezwał się gospodarz.
– A po co to panu? – chmurnie odparł chłopak. – Przecież zaraz sobie pójdę i więcej się
nie zobaczymy.
– Nie chcesz zostawiać po sobie śladów?
– Co? – żachnął się i oczy mu zabłysły. Natychmiast zrobił się czujny. Wyprostował się,
odchylił głowę do tyłu i patrzył wyczekująco na gospodarza. – Niech pan nie myśli, że... Ni-
czego się nie boję...
– Jak chcesz – gospodarz wzruszył ramionami. – Nie mam zamiaru cię badać ani pchać
nosa do twoich spraw. Ale jak już jesteśmy razem, to powinniśmy się trochę poznać. Nawet
nie wiem, jak mam cię nazywać.
– Kostek – burknął chłopak.
12
– W porządku. Ja się nazywam Karaś. Józef Karaś. Nie musisz się mnie bać ani przede
mną spowiadać. Nie jestem ani milicjantem, ani prokuratorem, ani sędzią. Jestem zwyczaj-
nym emerytem. Pewnie trochę zwariowanym, jak to pomyślałeś.
– Ja nie... Przepraszam... – bąknął chłopak.
– Nie czuję się obrażony.
Zapadło trochę niezręczne milczenie. Gospodarz zamyślił się. Nie jadł prawie nic, po prze-
żytych emocjach stracił apetyt. Miał znów ochotę na kieliszek wódki, ale nie chciał wyciągać
butelki, bo musiałby poczęstować gościa, a uważał, że nie powinien tego czynić. Chłopak zaś
spod oka obserwował starszego mężczyznę i nie wiedział, jak postąpić.
Wreszcie poruszył się. Nie patrząc gospodarzowi w oczy powiedział:
– To ja już sobie pójdę.
– A masz dokąd iść?
– Nieważne – zrobił ruch, jakby się chciał podnieść.
Karaś machnął dłonią.
– Siedź, chyba ci się nie spieszy?
– Pewnie że nie – skwapliwie zgodził się Kostek. Dopił herbaty. Z kieszeni spodni wy-
grzebał zmiętą paczkę sportów. – Można? – zapytał. Karaś skinął głową i chłopak zapalił.
Zaciągnął się głęboko, z przyjemnością. Nagle zreflektował się: – Może pan?
– Dziękuję, palę fajkę, i to tylko czasem, ale ty się nie krępuj, dym mi nie przeszkadza,
nawet lubię...
Było już późno. Przez otwarte okno płynęło chłodne, przyjemne powietrze, z pustej ulicy
nie dobiegały żadne odgłosy. Tylko skądś od sąsiadów rozlegały się dźwięki muzyki ze zbyt
głośno nastawionego radia. Karaś dostrzegł, że chłopak jest zmęczony. Powstrzymywał ziew-
nięcia, oczy mu przygasły, powieki opadały. Poczuł się także zmęczony i senny. Ale jeszcze
się wahał. Nie wiedział, jak rozwiązać sytuację, którą sam stworzył. Rozumiał, że teraz wła-
śnie powinien kazać się Kostkowi ubrać i pożegnać go. Zrobił dla niego wszystko, co mógł,
nikt inny tyle by nie zrobił. Ale coś go powstrzymywało. Nie umiał, nie mógł tak zwyczajnie,
po prostu powiedzieć chłopakowi, że już pora się pożegnać. Pochylił się i usiłując zajrzeć mu
w oczy powtórzył pytanie:
– Masz dokąd iść?
– Co? – Kostek ocknął się.
– No, pytam, czy masz gdzie się podziać?
– Nieważne. Zaraz sobie pójdę – chłopak zdusił niedopałek na brzegu talerzyka.
– Jak chcesz, możesz zostać – powiedziało mu się jakby samo. – Miejsca jest dosyć. Prze-
śpisz się, a rano, jeśli zechcesz, to sobie pójdziesz.
– Poważnie?
– Przecież mówię.
– I nie boi się pan?
– A sądzisz, że powinienem się ciebie bać?
– Przecież pan mnie wcale nie zna. Nie wie pan, co jestem za jeden.
– No i co możesz mi zrobić?
– Mogę w nocy dać w czapę, obrobić mieszkanie i sobie iść. Mogę...
– Możesz, wszystko możesz... – zgodził się Karaś. – Masz rację, że jestem dziwny facet,
może nawet trochę stuknięty. Ni stąd, ni zowąd zachciało mi się twojego towarzystwa. Jak
będziesz mi chciał dać w czapę, to nic na to nie poradzę. A jak zechcesz mnie okraść, to patrz,
tu jest wszystko, co mam. – Podszedł do małego stolika, kluczykiem tkwiącym w zamku
otworzył szufladę i wyjął kopertę. Pokazał kilka czerwonych banknotów. – Żeby to zdobyć,
nie musisz zabijać.
– Co pan?! – chłopak zerwał się z krzesła. Oczy błyszczały mu gniewem. – Już sobie idę,
niech pan nie myśli, że za to wszystko chcę pana jeszcze obrobić...
13
– Wcale tak nie myślę, ale sam mówiłeś, że możesz to zrobić, więc ci odpowiedziałem. No
już nie szarp się. Jak chcesz, możesz zostać. Jest tu gdzie się przespać. Jak widzisz, mieszka-
nie trochę dla mnie za duże. Nie zawsze tu byłem sam... – dorzucił bezwiednie.
Kostek stał na środku pokoju i nie odpowiadał. Patrzył teraz na gospodarza wzrokiem
mniej obcym, jakby w końcu obudziło się w nim uczucie wdzięczności. Nie wiedział, co po-
wiedzieć. Miał ochotę zostać, a równocześnie krępowało go to wszystko, bo nie rozumiał
postępowania Karasia.
Gospodarz tymczasem poszedł do sąsiedniego pokoju, posłał kozetkę, potem wszedł do ła-
zienki. Kostek wypalił jeszcze jednego papierosa, wciąż stojąc na środku pokoju. Kiedy Karaś
wyszedł umyty i rozebrany, zastał go tak, ciągle niepewnego, czy ma zostać, czy mimo
wszystko odejść.
– No, czego stoisz? – zirytował się. – Masz zamiar się certować? Może mam cię błagać,
żebyś został? Kładź się, jak chcesz, a jak nie, to idź sobie i daj mi spokój. Jestem zmęczony –
odwrócił się i zaczął przygotowywać sobie posłanie.
Chłopak zrobił zwrot na pięcie i bez słowa wszedł do drugiego pokoju. Położył się, nacią-
gnął koc aż po brodę i leżał cicho, z oczami szeroko otwartymi, skierowanymi ku górze.
Karaś zajrzał do niego. Stojąc w drzwiach chwilę patrzył, potem zapytał:
– Nie boli cię?
– Nie.
– No to śpij. – Zgasił światło i stał jeszcze moment na progu.
Chłopak nie odpowiedział.
Gospodarz cicho wycofał się do siebie. Nie zamknął drzwi, czuł obecność Kostka, słyszał
radio grające zbyt głośno, kroki pojedynczego przechodnia stukające o płyty chodnika na uli-
cy. Z sąsiedniego mieszkania dochodziły głosy i jakieś inne dźwięki. Pogrążył się w myślach.
I do Kostka, mimo zmęczenia, nie przychodził sen.
– Śpi pan już?
– Chciałeś czegoś?
– Nie.
Chwila ciszy. Za ścianą rozległo się głośniejsze stuknięcie. Głosy były całkiem wyraźne.
Jakiś mężczyzna mówił coś gderliwie, kobieta odpowiadała spokojnie.
– To nie byli moi kumple – niespodziewanie powiedział Kostek. – Prawie ich nie znam.
– Przecież cię nie pytam – cicho odpowiedział Karaś.
– Poznaliśmy się przypadkowo. Potem byliśmy w Sopocie.
– Tak z nieznajomymi poszedłeś?
– A cóż to... Mieli trochę forsy. Ja też miałem parę złotych. Wypiliśmy pół litra. Nie było
co robić. Wczasowiczów już prawie nie ma... Potem wzięliśmy dwie butelki wina i przyje-
chaliśmy tu, w górki.
– Zakąski nie mieliście? Nic nie jadłeś?
– Pewnie. Wypiliśmy to wino i graliśmy w oczko. Obrobili mnie.
Miałem półtorej setki i przegrałem. Potem chcieli jeszcze forsy. Jak powiedziałem, że nie
mam, to się wściekli.
– Wtedy cię zaczęli bić?
– Nie. Powiedzieli, że zrobimy skok na kiosk. Jak go zrobimy, to będą papierosy i różne
inne rzeczy, a może nawet trochę grosza na wino. Nie chciałem się zgodzić. Zaczęli podska-
kiwać. Powiedzieli, że muszę. Bali się, że jak z nimi nie pójdę, to ich sypnę. Uparłem się.
Byłem trochę pod gazem i nie bałem się ich. Oni też byli pijani. Więcej niż ja wypili, bo mnie
kiwali. Zaczęła się draka.
– O ten skok na kiosk?
14
– O to i o wszystko. Już potem im się moja gęba nie podobała. Proponowali, że jak nie
chcę kiosku, to obrobimy jakąś babę. Torebkę się jej weźmie, zawsze będzie parę złotych.
Też nie chciałem. Wtedy mnie obskoczyli i zaczęło się.
– Zjawiłem się w porę?
– Pan mógł też dostać.
– Mogłem, ale udało się.
– Powiedzieli, że mi nie darują.
– Boisz się ich?
– Iii, sam nie wiem. W dzień mi nic nie zrobią. Zresztą co tam...
Chwila ciszy ciągnęła się dość długo. Wreszcie Karaś odezwał się:
– Milicja by ci pomogła. Jakbyś pokazał tamtych, to miałbyś spokój.
– Naiwny pan. Nigdy by mi nie darowali. Takie rzeczy się nie ukryją. Zapłaciliby mi. Jak
nie oni, to inni.
Znów milczenie. Karaś miał ochotę jeszcze o coś zapytać, ale się powstrzymał. Rozumiał,
że chłopak powie mu tylko tyle, ile sam zechce, i uznał, że tak jest lepiej. Nie pomylił się.
– Gliny by mnie też zapudłowały... – powiedział Kostek.
– Co? – nie zrozumiał gospodarz.
– No, zamknęliby mnie. Widział pan, że mieli ochotę.
– Jak nic nie masz na sumieniu, to nie musisz się ich bać.
Kostek nie odpowiedział. Karaś nieco podniecony czekał na jego dalsze słowa, ale chłopak
milczał.
Niespodziewanie głośny rumor rozległ się w mieszkaniu.
Zabrzmiało to tak, jakby ktoś grubym kijem z całych sil uderzał w podłogę. Karaś usłyszał,
że chłopak zerwał się z posłania.
– Co to? Co się dzieje? – zapytał przestraszony.
– Nie bój się – uspokoił go Karaś. – To sąsiad...
– Aaa – w głosie chłopaka zabrzmiała ulga. – Co drzewo teraz rąbie czy co?
– Nie. To kaleka. Nie ma obydwóch nóg, jednej ręki i oka. Z wielkim trudem się porusza.
Ma protezy i jeszcze kule. Jak próbuje chodzić, to wtedy tak stuka...
Znów zabrzmiały te głośne stuki. Obaj słuchali, jak sąsiad wlokąc za sobą protezy i pod-
pierając się kulami przesuwa się przez mieszkanie.
– Pewnie idzie spać – wyjaśnił Karaś. – Zaraz będzie cicho.
Rzeczywiście hałasy wkrótce umilkły. Jeszcze tylko stuknęły kule odkładane na podłogę,
sąsiad coś powiedział, kobieta mu odpowiedziała i zapadła cisza. Radio także już nie grało.
Północ była blisko i cały dom ogarnął spokój i cisza.
– Spij – powiedział Karaś. Nic się nie martw, wszystko będzie w porządku.
Kostek nie odpowiedział. Karaś jeszcze przez długą chwilę słyszał, jak sapie i przewraca
się z boku na bok. W końcu jednak oddech stał się równy i spokojny. Wówczas gospodarz
zasnął także.
Rozdział drugi
Ten dzień miał już dokładnie przewidziany. Wyliczył go kreskami na ścianie, miskami co-
dziennej zupy, krokami spaceru odmierzanymi na niewielkim, wybrukowanym placyku, gdzie
chodziło się wkoło, jeden za drugim, stale za plecami poprzednika.
15
Okno było małe, zakratowane i jeszcze do trzech czwartych przesłonięte deskami. Widział
przez nie tylko skrawek nieba. Kiedy się stanęło głębiej, w pobliżu drzwi, tego nieba nie było
wcale. Ale bliżej, pod samym oknem, było widoczne. Wystarczyło unieść głowę ku górze, by
dojrzeć jasny błękit, białe lub ciemne, brzuchate chmury, lekkie obłoki. A nocą gwiazdy dale-
kie, chłodne, obojętne, jak okruchy złota rozrzucone na czarnej patelni nieba. Czasem na kra-
wędzi deski za brudną szybą siadał wesoły wróbel, ciekawie rozglądał się dokoła czy robił
toaletę, dziobem wygładzając piórka. Potem znikał błyskawicznie w pogoni za samiczką albo
zwabiony widokiem pożywienia.
Z początku nie mógł się pogodzić ze współlokatorami. Było ich dwóch, także młodych, choć
obaj liczyli po więcej lat od niego. Najstarszy, milczący, mrukliwy, gburowaty, odzywał się,
gdy czegoś chciał, a i to przeważnie tylko bluzgał przekleństwami. Miał za sobą jakieś nożowe
porachunki w czasie sezonu letniego na Wybrzeżu. Został przy tym zraniony Bogu ducha wi-
nien przechodzień, który próbował rozdzielić pijanych. Prokurator domagał się wysokiego wy-
miaru kary, ale sędzia uwzględnił młody wiek, przychylił się do zdania obrony, że było to nie-
umyślne zranienie, w ferworze walki. Ponieważ poszkodowany wracał do zdrowia, skończyło
się na dwóch latach, które Benek przyjął z ulgą i teraz odsiadywał w ponurym milczeniu.
Ten drugi uważał, że został skrzywdzony. Nie zrobił nic tak strasznego. Był kierowcą.
Wypili trochę po robocie. Potem okazało się, że niedaleko, w sąsiedniej wiosce jest zabawa.
Postanowili tam jechać. Bo jakże to, iść pieszo? Dosiadł ciężarówki, pozwolił całej gromadzie
załadować się pod plandekę, ruszył sprawnie, z fantazją. Dwa kilometry dalej tył wozu zarzu-
ciło na błotnistym odcinku drogi. Chciał wyprowadzić, dodał gazu, ale zbyt gwałtownie i za
mocno szarpnął kierownicą. Ciężarówka zatoczyła się, nagle pijana jak on, potem stuknęła o
drzewo, przeleciała na drugą stronę i wykopyrtnęła się do rowu bokiem. Pod plandeką już w
pierwszej chwili wybuchła panika.
Niektórzy zdążyli wyskoczyć, bo szybkość nie była zbyt wielka, ale inni poturlali się po
deskach jak bezwładne worki. Dwóch odniosło dość ciężkie rany. Wóz był solidnie uszko-
dzony. Sąd oszacował to na dwa i pół roku. Kostek miał największy wyrok. Trzy lata. Z po-
czątku próbował to lekceważyć. Ale szybko zrozumiał, czym są beznadziejnie wlokące się
dni, jakby ranek odległy był o wieczność od wieczora, czym noce puste, wypełnione tęsknotą,
myślami o tym, co zostało za murami, a co teraz wydawało się dobre, bliskie, potrzebne. W
celi na ogół panował spokój. Nie kochali się wzajemne, ale też nie gryźli, bo nie było o co.
Razem w lecie i jesienią jeździli na roboty do pobliskich pegeerów i te dni jakoś przechodziły
szybciej. Tylko Benek nie wytrzymał smaku wolności. Próbował zalecać się do jednej z
dziewczyn. Zachęcony jej początkowym brakiem oporu, któregoś dnia przydybał ją samotną
za wozem. Dziewczyna schylała się po coś, zobaczył brązowe uda wyłaniające się spod spód-
nicy, poczuł zawrót głowy. Rzucił się na nią cicho, znienacka, jak głodny wilk. Padła na zie-
mię. Nie zdążył zatkać jej ust, a kiedy usiłował to zrobić, ugryzła go wściekle, ile sił w szczę-
kach. I wtedy zaczęła krzyczeć. Rozpaczliwie, głośno, na całą okolicę. Zbiegli się ludzie, nie-
którzy z widłami. Odciągnęli go od dziewczyny, zaczęli tarmosić, byliby porządnie pobili.
Zanim nadbiegł strażnik, Kostek rzucił się na pomoc. Odruchowo, bez namysłu. Nie lubił
Benka, ale to był jego kolega z celi. Nim wywiązała się większa bitka, już strażnik ściągnął
automat z ramienia wszystkich rozpędził.
– Co tu się stało? – zapytał groźnie.
– To on – dziewczyna pokazała Benka palcem.
– Co ci zrobił?
Nagle z koła ludzi otaczającego więźniów, dziewczynę i strażnika wystąpił starszy męż-
czyzna z rudymi wąsami jak dwa wiechcie, sterczącymi po obu stronach policzków. Złapał
dziewczynę za rękę, pociągnął i powiedział: – Chodź do domu, nie mieszaj się... – Kiedy on,
tato – próbowała protestować, ale ojciec mocno szarpnął. – Mówiłem, nie wtrącaj się i nie leź
gdzie nie trzeba.
16
Strażnik nie dopytał się, co zaszło. Zgłosił więc, że była bójka między więźniami. Ale i
Kostek, i Benek lekceważąco wzruszyli ramionami i mówili, że szkoda gadać, zwykła
sprzeczka.
Benkowi uszło na sucho, tylko przez trzy miesiące zabroniono im wychodzenia do pracy
poza więzieniem. Kostek odczuł to boleśnie, ale nic nie mówił, a Benek po swojemu bluzgał
najgorszymi słowami i odgrażał się, że jeszcze jej pokaże, bo najpierw chciała, zachęcała go,
a potem narobiła wrzasku.
Był to epizod, który szybko oddalił się, zbladł, choć w monotonii więziennego życia sta-
nowił niemałe urozmaicenie.
Potem znów były dni szare, coraz gorsze, bo chłodne, późnojesienne, w końcu zimowe,
bez wyjść do pracy, urozmaicane krótkimi spacerami, czasem oglądaniem telewizji albo umo-
ralniającym filmem. Mierzone kreskami robionymi paznokciem na ścianie.
Czuł, że tamci mu zazdrościli. Miał pierwszy stąd wyjść, bo wyrok zaczął odsiadywać
grubo przed nimi. Z półsłówek, z pojedynczych zdań, krótkich pytań wnioskował, że każdy z
nich chętnie by się z nim zamienił. A on sam nie wiedział, czy się cieszy ze zbliżającej się
wolności. Myślał o tym bardzo dużo i często. Tęsknił do wolności. Wróbel siadający na desce
okiennej wywoływał w nim czasem tak straszny skurcz krtani, że musiał chować twarz, by
tamci nie dostrzegli, co się z nim dzieje.
Jednocześnie zupełnie nie umiał sobie wyobrazić, co będzie, gdy otworzy się przed nim
ciężka furta w więziennym murze. Nie potrafił nic przewidzieć ani zaplanować. To, co zosta-
wił poza sobą, co było jego życiem, zanim znalazł się w tej celi, teraz stało się blade, nieważ-
ne, mało pociągające.
Było to jakby przykry sen, który minął i którego nie chciałoby się śnić po raz drugi.
Było w tym nieco zamazanym, rzadko przywoływanym śnie coś, co omijał myślami.
Tkwiło jednak, wracało i zdarzało się, że nadchodziło z taką siłą, że chciało mu się gryźć pal-
ce albo rozpocząć bójkę z którymś ze współlokatorów.
Łatwo wtedy wybuchał, umiał operować przekleństwami nie gorzej od Benka, odpowiadał
na pytania opryskliwie i niechętnie, z lada powodu wszczynał awantury. Tamci znali jego
stany i potrafili zrozumieć, że lepiej go wtedy nie ruszać. Po śniadaniu strażnik przyszedł do
ich celi. Uśmiechał się, był trochę uroczysty, trochę protekcjonalny, jakby to on wyświadczał
Kostkowi łaskę.
– No, Kostek – powiedział życzliwie – pożegnałeś się z kumplami?
Kostek mruknął coś niewyraźnie pod nosem. Tamci podeszli bliżej, obaj byli dziś sympa-
tyczniejsi.
– Daj, kurwa, łapę – odezwał się Benek. – Jak wyjdę, kurwa, to się chyba spotkamy, kur-
wa, nie?
Pożegnał się z nimi szybko, bez serdeczności i pośpiesznie poszedł za strażnikiem. Pobrał
swoje rzeczy z magazynu, przebrał się i niecierpliwie czekał, kiedy go wypuszczą. Ale jesz-
cze musiał przejść przez gabinet naczelnika. Niechętnie tam szedł, czując z daleka zapach
umoralniającego kazania.
W ciemnym, niezbyt przytulnym gabinecie siedział starszy, grubawy człowiek w cywil-
nym ubraniu. Miał dobroduszny wygląd, pulchne dłonie położył na blacie biurka, na widok
Kostka uśmiechnął się życzliwie.
– Siadaj – powiedział. – Chyba się bardzo nie spieszysz, pogadamy trochę. – Kostek
usiadł, ale był najeżony. Czuł się teraz niezależny od tego człowieka, złościło go, że na drogę
chce mu zaaplikować pogadankę. A tamten – nauczony wieloletnim doświadczeniem i wie-
dziony instynktem – wyczuł nastrój byłego więźnia. Znów się uśmiechnął.
– Nie bój się, nie mam zamiaru cię tu pouczać ani mordować przykazaniami na drogę. Ale
mam obowiązek trochę pogadać, chyba nie masz nic przeciwko temu?
17
– O co chodzi? – zapytał chłopak niezbyt grzecznie.
– Jak wychodzi od nas taki gość jak ty – wolno posiedział naczelnik – to chcielibyśmy, że-
by więcej tu nie wracał.
Kostek podniósł głowę. Nachmurzony popatrzył w oczy naczelnikowi.
– Ja bym też chciał tu nie wracać – powiedział niezgrabnie.
– To w porządku, zgadzamy się – ucieszył się naczelnik. – Ale wiesz co? Każdy by chciał
tak jak ty, ale niestety sporo wraca. Jak nie do nas, to do innego pensjonatu.
Kostek nie odpowiedział. Milczał czekając, kiedy to się skończy. A naczelnik już się nie
uśmiechał. Mówił patrząc w okno.
– To dobrze, żeś sobie tak postanowił. Ale ja się zastanawiam, jak ci pomóc, żebyś tego
postanowienia dotrzymał.
– Pan?
– No tak, ja... i nie tylko...
– Kto jeszcze?
– No, różni ludzie. Na przykład milicja.
– Nie daj Boże – warknął Kostek. – Już niech oni lepiej mi nie pomagają. Dam sobie radę
bez nich.
– Dobrze by było – zgodził się naczelnik. – Ale niepotrzebnie się stawiasz. Oni ci krzywdy
nie zrobili.
– Jasne, nie ma o czym mówić – uciął Kostek.
– Coś mi się wydaje, że nie bardzo sobie zdajesz sprawę, jaka jest twoja sytuacja – zauwa-
żył naczelnik, a widząc zdziwioną minę Kostka wyjaśnił: – Jak stąd wyjdziesz, masz zamiar
wrócić do Gdańska?
– No tak.
– Zresztą wszystko jedno, dokąd pojedziesz, i tak musisz się zgłosić do najbliższej komen-
dy milicji.
– Po co? – zdziwił się Kostek.
– Zwyczajnie, musisz im się zameldować. O, tu masz papierek od nas, żeś odbył karę i je-
steś skwitowany z państwem. Oddasz im to...
– Jak jestem skwitowany, to po co mam iść do milicji? – buntował się Kostek.
Naczelnik pokiwał głową.
– Nie ma rady, synku – to było jego ulubione słowo, Kostek go nie znosił, ale przełknął w
milczeniu. – Jak przeszedłeś przez nasze ręce, to milicja chce wiedzieć, co dalej się z tobą
dzieje. Zresztą możemy chyba mówić z sobą otwarcie, prawda?
– No... – Kostek ni to zgodził się, ni potwierdził.
– Więc nie ma co chować głowy w piasek. Aniołem nie byłeś. Wpadłeś na niezbyt miłych
historiach i w dodatku nie byłeś zbyt potulny, jak cię usiłowali zatrzymać.
– Dołożyli mi za to – mruknął chłopak.
– Dołożyli. Ale nie możesz oczekiwać, że teraz cię będą pieścili albo że ci będą ufali. Mu-
sisz udowodnić, że tamto się skończyło. To trochę potrwa, popatrzą na ciebie, pomeldujesz
się, a jak się przekonają, że wszystko w porządku, to zostawią cię w spokoju.
– To takie nawracanie grzesznika? – próbował z wisielczym humorem zażartować.
Naczelnik podjął żart.
– Coś takiego właśnie. Nie martw się, nie jesteś uprzywilejowany. Na całym świecie poli-
cja to robi. A wiesz co, to czasem pomaga. Jak facet chce trochę skręcić na bok, to najpierw
pomyśli, że go prędzej zauważą niż zwykłego obywatela. To działa hamująco.
Kostek znów nic nie odpowiedział. Miał już dosyć tej rozmowy. Czuł się rozgoryczony i
zły. Myślał, że opuściwszy więzienie, od razu będzie wolny i samodzielny. Tymczasem oka-
zało się, że nadal będą go obserwowali, że musi się meldować, że każdy jego krok będzie
kontrolowany. Czuł narastający w sobie bunt i gniew tym silniejszy, że bezsilny. Naczelnik,
18
który silił się na ciepły, niemal ojcowski ton, drażnił go niezmiernie i Kostek powstrzymywał
się z całej mocy, żeby mu nie powiedzieć, co myśli.
– Naprawdę nie masz nikogo bliskiego? – niespodziewanie zapytał naczelnik.
– Przecież pan zna mój życiorys.
– Znam, ale może jakaś dalsza rodzina, ciotka, wujek?
– Nie ma o czym mówić...
– Szkoda. Niedobrze będzie, jeśli wrócisz do świata, z którego tu przyszedłeś. Gdybyś
miał na początek w kimś oparcie..
– Koledzy mi pomogą. Zresztą mam trochę pieniędzy, zarobiłem tu.
– Pieniądze pójdą szybko. A koledzy jeszcze pomogą ci je przepuścić. O robocie jakiejś
nie myślałeś?
– Jakoś sobie dam radę – powiedział Kostek, pragnąc, by naczelnik wreszcie zakończył tę
rozmowę i odczepił się od niego. Ale ten nie dawał za wygraną.
– A dziewczyny nie masz? – dociekał.
Kostek nachmurzył się. To było najboleśniejsze miejsce. Czuł, że jeszcze moment, a wy-
buchnie. Siedział skurczony, ze wzrokiem wbitym w podłogę. Naczelnik zauważył to. Milczał
przez moment, w końcu powiedział z westchnieniem:
– Taak, martwię się, że nie wszystko może ci się od razu dobrze ułożyć. W każdym razie,
jeżeli naprawdę masz szczere zamiary, będzie cię to kosztowało sporo trudu. Jakby co, pa-
miętaj, komenda ci pomoże. Nie bocz się, im też zależy, żeby tacy jak ty nie wracali za kratki.
Choćby z tego względu, żeby mieć mniej kłopotów... – Pomilczał chwilę, potem jeszcze do-
rzucił: – Masz dwadzieścia jeden lat... chociaż nie wyglądasz na tyle. Pobór już się odbył,
więc do wojska pójdziesz dopiero w przyszłym roku... Postaraj się jakoś do tej pory wytrzy-
mać, potem już ci pójdzie.
W wojsku czegoś możesz się nauczyć, szoferki albo innego zawodu. Byle zacząć, pamię-
taj... No, widzę, że cię wynudziłem...
– Ale skąd – bąknął Kostek.
– Znam się na tym – uśmiechnął się naczelnik. – Nie musisz udawać. Ale wiesz, co ci po-
wiem? – pochylił się i jego głos stał się cieplejszy. – Szkoda mi ciebie. Jesteś młody, sympa-
tyczny, tylko pozujesz na twardego i szorstkiego. Napatrzyłem się tu na wielu takich jak ty.
Od razu poznam bandziora. Jesteś trochę inny. Myślę, że masz jeszcze szansę. Nie zmarnuj
jej. Jak wrócisz tu jeszcze raz, to będzie z tobą koniec... No idź, nie złość się, że tak długo cię
piłowałem. Muszę z racji swoich obowiązków pogadać z opuszczającymi więzienie. To nie
zawsze miłe zadanie. Ale z tobą rozmawiałem chętnie. Życzę ci wszystkiego najlepszego. I...
nie do widzenia, a w każdym razie nie tutaj...
Kostek wstał. Podniósł głowę i popatrzył na pulchnego naczelnika. Wrogość do tego czło-
wieka przeszła mu zupełnie. Może to sprawiły ostatnie słowa, a może świadomość, że naresz-
cie wszystko się skończyło, za chwilę wyjdzie i pozostawi za sobą miesiące tu stracone, cia-
sne podwórko, grubiańskich strażników, zakratowane okno i ludzi w szarych, szorstkich
ubraniach i okrągłych myckach...
Pożegnał się z naczelnikiem i opuścił gabinet. Strażnik wytrwale czekał na korytarzu. Te-
raz poprowadził go do wyjścia drogą, o której tyle razy marzył. Po raz ostatni usłyszał brzęk
kluczy. Gdy przekroczył bramę, wydało mu się, że od razu swobodniej oddycha, słońce jest
jaśniejsze niż po tamtej stronie, a świat wesoły i życzliwy. Odetchnął głęboko. Stał długą
chwilę, jakby nie wiedząc, co z sobą począć, potem nie oglądając się ruszył przed siebie. W
pobliskim kiosku kupił papierosy i zapałki, zapytał o drogę i pomaszerował przez całe miasto
do dworca kolejowego.
Do Gdańska nie było daleko. Chociaż więc pociąg wlókł się niemiłosiernie i niczym staro-
świecka ciuchcia przystawał na każdej stacyjce, po półtoragodzinnej jeździe był na miejscu.
19
Przy Dworcu Głównym rozejrzał się z ciekawością i zarejestrował wzrokiem zmiany: wiadukt
po lewej stronie i wysoki oszklony biurowiec stanowiły nowość w tym pejzażu.
Przez chwilę wahał się, co zrobić. Kusił go „Monopol”, miał ochotę wejść, napić się kawy,
kieliszek wina, posiedzieć przy stoliku. Spodziewał się, że spotka którąś ze znajomych dziew-
czyn, a może nawet trafi się jakiś kolega. Jednakże nie poszedł tam. Pomyślał, że na znajome
towarzystwo jest jeszcze za wcześnie. Zresztą nie czuł się zbyt pewnie. Wiedział, że jest nie-
naturalnie blady, co teraz, pod koniec lata, kiedy wszyscy obnosili swą opaleniznę, musi rzu-
cać się w oczy. Przy ulicznym wózku napił się wody z sokiem.
Potem wolno poszedł przed siebie. Ominął hotel, obok kwiaciarni wszedł na Heweliusza i
zajrzał do „Delikatesów”. Oglądał wszystko z ciekawością, jak człowiek, który wrócił do
znajomych, dawno niewidzianych kątów i teraz sprawdza, czy wszystko jest takie, jak pozo-
stawił.
Postał chwilę w najdłuższej kolejce, kupił u pięknej, opalonej na czekoladowo i sympa-
tycznie uśmiechniętej ekspedientki pół litra wyborowej. Wepchnął butelkę w kieszeń i poma-
szerował w stronę przystanku tramwajowego.
Trójka nadjechała szybko. Tu był nowością automat do biletów. Wrzucił monetę, oderwał
bilet i stanął na przednim pomoście. Przez cały czas obserwował trasę, którą jechał tramwaj.
Minęli stocznię z dźwigami wyrastającymi wysoko ponad pochylnie i dachy czerwonych hal
montażowych. Potem były place, jakieś stare, dobrze mu znajome zabudowania, po lewej
kilka nowych, jasnych wieżowców i już tramwaj jechał wzdłuż drogi z jednej, a ciągu budyn-
ków nad portowym kanałem z drugiej strony.
Wysiadł na małym placyku. Otaczały go stare, odrapane domy. Było późne popołudnie.
Dzieciaki hałasowały w pobliżu, od portu doleciał znajomy, bliski aż do bólu bas syreny
okrętowej, tramwaj dzwonił zawzięcie, a niewidoczny pociąg elektryczny zastukał na szy-
nach.
Przymrużył oczy. Poczuł się tak, jakby wypił duży kielich mocnej wódki. Był w Nowym
Porcie.
Do drzwi pukał z dziwnym uczuciem. Czuł się zażenowany, właściwie nie bardzo wie-
dział, co powie, kiedy ktoś otworzy. Zanim jednak to nastąpiło, usłyszał szczebiot dziecięcy i
to przyprawiło go o przyspieszone bicie serca. Kobiecy głos brzmiał wewnątrz niewyraźnie.
Kostek cofnął się o pół kroku, jakby miał zamiar odejść. Spojrzał dokoła, upewniając się, czy
znajduje się we właściwym miejscu. Ale drzwi były znajome, nawet napisy na ścianach klatki
schodowej pamiętał dokładnie.
Zanim zdążył coś postanowić, spoza drzwi rozległ się głos:
– Kto tam?
Nigdy nie wiedział, co odpowiedzieć na takie pytanie. Powiedział: – Swój – i pomyślał, że
przecież każdy oprych może powiedzieć to samo. Ale poskutkowało, bo zgrzytnęło i
drzwi
otwarły się. W szparze ujrzał młodą kobiecą twarz okoloną kędzierzawymi włosami. Duże
ciemne oczy uważnie go zlustrowały.
– Pan do nas?
– Eee, tak... – bąknął i zaciął się, bo widok tej kobiety wytrącił go z równowagi. Nie ją
spodziewał się tutaj zobaczyć.
– No słucham, o co chodzi? – spytała ostrzej. Nie otwierała drzwi szerzej. Małe, śmiesznie
balansujące na nogach dziecko próbowało się wysunąć spoza niej, ale chwyciła je za ramię i
przytrzymała przy swej nodze.
– Przepraszam – Kostek starał się być bardzo uprzejmy. – Czy prócz państwa nikt tu nie
mieszka?
– Panie, jakim cudem?! – wykrzyknęła kobieta. – Przecież to jeden pokój! I tak nas troje za
dużo! A pan co, z kwaterunku czy jak?
– Nie... Szukam znajomych... Dawno państwo tu mieszkacie?
20
– Trzeci rok – odparła.
– A... przedtem? To znaczy poprzednia lokatorka?
– Nie wiem. Jak zajmowaliśmy ten pokój, był pusty. – Powiedziała to niechętnie, najwy-
raźniej nie mając zamiaru kontynuować rozmowy.
– Tak... To pani nie wie?
– Czego?
– No, gdzie ona?...
– Nie wiem. – Już zamykała drzwi. Kostek jeszcze chciał o coś zapytać, ale nie dopuściła
do tego.
Został sam na pustej klatce schodowej. Patrzył na znajome drzwi z popękaną farbą łusz-
czącą się i odpadającą płatami. Nie wiedział, co ma teraz zrobić. Nie przewidział, że zastanie
tu obcych ludzi, którzy w dodatku nie udzielą mu żadnej informacji.
Postał chwilę, bezradny, półświadomie odbierając odgłosy dobiegające z wnętrza miesz-
kania. Dziecko biegało, pokrzykiwało, nie zwracając uwagi na strofowanie matki. Gdzieś z
dołu doleciał warkot samochodu, wyżej, na ostatnim piętrze skrzypnęły drzwi i rozległy się
kroki kogoś zstępującego po schodach. Kostek uznał, że nie może stać dłużej. Nie miał tu nic
więcej do szukania. Odwrócił się i przeskakując po dwa stopnie zbiegł na dół.
Gdy znalazł się na ulicy, znów stanął bezradnie. Słońce już znacznie się pochyliło i teraz
na ulicę padał cień. Od morza ciągnął lekki przedwieczorny chłód, ale dzieciaki nadal hasały
w pobliżu. Pomyślał, że może warto zapytać kogoś z sąsiadów, ale zaraz porzucił ten zamiar.
Nigdy nie utrzymywał przyjaznych stosunków z nikim z sąsiedztwa, nawet mało kogo znał,
pomyślał więc, że niewiele jest szans, by mogli mu coś powiedzieć.
Poszedł wolno przed siebie do końca ulicy, potem skręcił w następną i dotarł do narożnika.
Chciało mu się jeść, pomyślał więc że w znajomej knajpie nasyci głód, a przy tym może się
czegoś dowie, bo znali go tam dawniej dobrze.
Ale gdy się zbliżył do miejsca tak wiele razy odwiedzanego, znów spotkało go rozczaro-
wanie. Narożnik domu wyglądał co prawda podobnie jak wtedy, gdy widział go po raz ostat-
ni, ale duża witryna od ulicy już nie była przesłonięta firanką i nie widniał na niej napis
,,Restauracja”. Teraz za szybą znajdowały się poukładane w piramidy, stożki, prostokąty i
bloki artykuły żywnościowe: paczki makaronu, słoiki z dżemami i inne towary. Napis zaś
głosił, że znajduje się tu spółdzielnia spożywców.
Nie miał więc czego szukać. Odszedł pospiesznie, nie rozglądając się dokoła i nie patrząc
na mijanych ludzi. Znając każdy zaułek, bez wahania zmierzał da najbliższego baru mleczne-
go. Kupił dwie bułki z serem i kubek kawy. Jadł powoli przy zaplamionym mlekiem stoliku,
bezmyślnie patrząc przez duże okno na ulicę.
Wśród niespiesznie przechodzących ludzi bezbłędnie rozpoznawał marynarzy. Jacyś
chłopcy z rękami wbitymi w kieszenie, zajmując cały chodnik, wędrowali w kierunku przy-
stanku tramwajowego. Wtem mignęła mu znajoma sylwetka kobieca. Omal się nie zakrztusił
kawą, kiedy ją dojrzał. Mimo jaskrawego makijażu, wysoko utapirowanych włosów nie
wzbudzała w nikim zainteresowania. Szła na lekko przekrzywionych niebotycznych szpilkach
w pękającej w szwach sukience – nieciekawa z tym wszystkim. Kostek szybko odstawił ku-
bek, rzucił niedojedzoną bułkę i wybiegł z baru. W drzwiach zderzył się z wchodzącymi do
baru młodzieńcami, tymi samymi co szli do tramwaju. Widać zmienili swe zamiary. Nie usu-
nęli się, wpadł więc z rozmachem na ich twarde ramiona, ujrzał przed sobą wrogie twarze,
ironicznie uśmiechnięte, oczy pobłyskujące cwaniacką złośliwością.
– Patrzcie, koleś się spieszy – warknął jeden i odepchnął go ramieniem.
– Pociąg mu ucieka – roześmiał się drugi.
– Przepra... – zaczął Kostek i połknął to słowo, które w tym wypadku nie miało sensu.
Momentalnie przybrał postawę zaczepną, pochylił głowę i rzucił groźnie: – No, czego?
– Ej, stawia się – niemal radośnie zawołał ten pierwszy.
21
– Wont, bo dam w ryja – Kostek znał ich język. – Nie ograniczywszy się do pogróżki, na-
parł na zagradzającego mu drogę dryblasa. Uczynił to tak ostro i zdecydowanie, że tamten,
speszony, cofnął się pół kroku, a jego koledzy otworzyli usta.
Ludzie pragnący wyjść z baru, widząc zamieszanie w drzwiach, wołali:
– No, co tam, proszę przepuścić!
Kostek skorzystał z konsternacji, jaka opanowała przeciwników, i wyskoczył na ulicę, re-
zygnując z dalszej kłótni. Tamci nieco ochłonęli. Najmłodszy zakrzyknął:
– Wieje, trzymajcie go!
– Daj spokój – powiedział pierwszy. – Zjemy coś, potem go znajdziemy.
– Dobra – odkrzyknął Kostek i już biegł ulicą w kierunku, w którym poszła widziana przez
szybę kobieta. Ale gdy dotarł do rogu, rozejrzał się i stanął. Kobieta zniknęła. Darmo szukał
jej wzrokiem, ulicą przechodzili obcy, nieznani ludzie, a jej nigdzie nie było. Pomyślał, że
musiała wejść do któregoś z domów albo do sklepu. Zajrzał tam, a gdy jej nie dostrzegł, znów
poczuł się bezradny i zawiedziony.
Nagle przypomnieli mu się tamci trzej i opanowała go gwałtowna chęć, by wdać się z nimi
w bijatykę. Czuł potrzebę robienia czegoś, wyładowania się. Rosła w nim niewytłumaczalna
wściekłość. Nie namyślając się, ruszył z powrotem. Był gotów rozprawić się z tymi chłopa-
kami, choć scysja była błaha, niewarta awantury.
Stanął przed szybą baru, zajrzał do środka i poszukał ich wzrokiem. Siedzieli w trójkę pod
oknem, jedli makaron na mleku. Pierwszy dojrzał go najmłodszy. Powiedział coś do pozo-
stałych i wszyscy trzej spojrzeli na niego. Ten, który zaczepił go pierwszy, ryżawy, z pucha-
tym zarostem pokrywającym policzki, skinął mu głową i odsunął talerz. Dwaj pozostali po-
spiesznie kończyli jedzenie.
Kostek przeszedł na drugą stronę ulicy. Jedna z czterech uliczek rozchodzących się z tego
miejsca była węższa niż inne, pustawa, wiodła na ubocze. Robiło się już szaro i okolica z
wolna pustoszała.
Zobaczył ich, jak wychodzą wolno, z rękami w kieszeniach. Mówili coś do siebie, trzymali
się blisko, niemal dotykając się ramionami. Ryży musiał być przywódcą, bo mówił najwięcej,
pokazując głową Kostka. Przeszli przez jezdnię i od razu otoczyli go. Za plecami miał ścianę
domu, wokół ironicznie uśmiechnięte twarze. Byli niemal jego rówieśnikami, z wyjątkiem
tego, który chciał go gonić. Niższy i szczuplejszy, miał nie więcej niż osiemnaście lat.
– No? – odezwał się ryży.
– Koleś chciał z nami pogadać – raczej stwierdził, niż zapytał drugi.
– Mówił coś o ryju – judził najmłodszy.
Ryży niespodziewanie cofnął się pół kroku, równocześnie wyrzucił prawą nogę przed sie-
bie na wysokość twarzy Kostka. Gdyby czubek jego buta dosięgnął celu, roztrzaskałby Kost-
kowi szczękę, ale zaatakowany szarpnął głową w bok, błyskawicznym ruchem złapał za stopę
i pociągnął w górę. Ryży stracił równowagę i poleciał do tyłu. Rąbnął na bruk, aż zadudniło.
Jęknął, a jego koledzy odsunęli się z wrażenia. Natychmiast jednak ochłonęli i obaj rzucili się
na Kostka. Mały pochylił się i zaatakował głową, celując w brzuch, trzeci zaś zamachnął się z
boku pięścią, usiłując sierpowym trafić w głowę. Kostek nie zdążył już uniknąć tego ciosu.
Poczuł ból w uchu i momentalnie oddał tamtemu kopniakiem w podbrzusze.
Niespodziewanie do ich uszu dotarł ostry gwizd. Leżący na ziemi ryży podnosił się ślama-
zarnie. Najmłodszy, po nieudanym ataku głową, szykując się dopaść Kostka z prawej strony,
odskoczył teraz i nie oglądając się na kolegów zniknął za pierwszym domem uliczki. Kop-
nięty przez Kostka chłopak zwinął się, wykonał półobrót i chciał uciekać w przeciwną stronę
niż mały, ale tu od razu wpadł w ramiona dwóch milicjantów biegiem zbliżających się do
miejsca bójki. Ryży, choć oszołomiony, miał zamiar uciekać w przeciwległą ulicę, ale tam
zagrodzili mu drogę nadchodzący z portu robotnicy. Poddał się bez oporu i po chwili wszy-
scy, z wyjątkiem najmłodszego, stali otoczeni przez milicjantów i cywilów.
22
Starszy sierżant z białą pałką w ręku patrzył na nich i lekko się uśmiechnął. Jego towa-
rzysz, młody kapral, był czujnie nastroszony, gotów zrobić użytek ze swej pałki w razie naj-
mniejszego przejawu chęci ucieczki. Ale trzej zatrzymani stali spokojnie. Tamci dwaj patrzyli
wilkiem na milicjantów. Kostek dyszał jeszcze po niedawnej walce odczuwając dziwne uczu-
cie lekkości. Nie bał się. Czuł się niewinny, czekał spokojnie na dalszy ciąg i spodziewał się,
że jemu ze strony milicjantów nic nie grozi.
Starszy sierżant schował pałkę.
– Dziękuję wam, obywatele – powiedział do tych, którzy pomogli mu zatrzymać chłopa-
ków. Tamci jednak nie odeszli, ciekawi finału.
– No co, Rudy – starszy sierżant zwrócił się do nachmurzonego chłopaka. – Znowu podpa-
dłeś?
– Nic nie zrobiłem – odpowiedział Rudy, siląc się na spokój. – To on – głową wskazał
Kostka.
– Coś za jeden? – milicjant zwrócił się do Kostka. – Nietutejszy, co? Pokaż no jakiś doku-
ment.
– To oni mnie zaczepili – odparł Kostek. – Trzech na jednego. Musiałem się bronić. – Nie
sięgnął po dokumenty. Przestraszył się tego żądania. Dopiero teraz uświadomił sobie, że jego
sytuacja wcale nie jest najlepsza. Od razu przecież stanie się podejrzany, wystarczy, żeby
przeczytali tamto zaświadczenie.
Sierżant powtórzył:
– Daj dowód osobisty.
– Nie mam. – bąknął Kostek.
– O, naprawdę?
– Jaaa... e... tego... – Kostek zająknął się, bo nie mogło mu przejść przez gardło, skąd się
tutaj wziął.
Koło otaczające ich nagle się zacieśniło, starszy sierżant przestał się uśmiechać. Popatrzył
uważnie na Kostka. Zmarszczył czoło.
– To jak będzie? Przejdziemy się do komendy, co?
– Nie zrobiłem nic złego – próbował jeszcze Kostek, choć już, wiedział, że to nic nie po-
może. – Oni mnie napadli, jak wychodziłem z baru mlecznego.
– Dobra, wszystko sobie wyjaśnimy spokojnie. Chodźcie.
– A my po co? – próbował wykręcić się Rudy. – To on nas pobił.
– Dobrze, dobrze. Chodź, niewinny baranku. Oskarżysz go oficjalnie, że cię pobił, dobrze?
No, jazda – starszy sierżant zmienił ton. Obaj z kapralem wzięli między siebie zatrzymanych.
Robotnicy ruszyli za nimi i doszli aż pod drzwi komendy dzielnicowej milicji.
Dyżurny powitał wchodzących zaciekawionym spojrzeniem. Przez moment zatrzymał
wzrok na Kostku, a na widok Rudego i jego kompana zawołał niemal radośnie:
– Aaa, mamy gości! Jak się masz, Rudy? Znowu tu jesteś? Co zmalowali? – pytanie było
skierowane do milicjantów.
– Tłukli się z tym tutaj – wskazał brodą Kostka. – Zwinęliśmy ich. Rudemu dawno się na-
leży, a ten nie ma dokumentów.
– O, obcy? Występy gościnne? – dyżurny sierżant wstał i zbliżył się do Kostka. Zatrzymał
się tuż przed nim i długo, badawczo patrzył mu w oczy.
Kostek poznał go od razu. Był to na pozór dobroduszny, nieco przyciężki człowiek, równy
mu niemal wzrostem. Pamiętał go doskonale. Nieraz przypominał sobie to pamiętne starcie,
pistoletowy wystrzał, ucieczkę, gwizd pociągu, szarpnięcie, potem ciosy pałką i szczęk me-
talowych obrączek zaciskających się na przegubach rąk.
Milicjant patrzył długo i milczał. Ręce założył do tyłu, lekko wspiął się na palce.
– Ej – mruknął wreszcie – coś mi się zdaje, że my się znamy... No powiedz, znamy się czy
nie?
23
Kostek nie odpowiedział. Wszyscy teraz patrzyli na niego z nieukrywaną ciekawością.
Starszy sierżant, który go przyprowadził, zbliżył się, przymrużył oczy i powiedział do kolegi:
– Rzeczywiście, gęba jakby znajoma.
– Na pewno, tylko nie mogę sobie przypomnieć, skąd go znam. No co, nie pomożesz mi? –
sierżant opadł na pięty i czekał chwilę. Nie usłyszawszy odpowiedzi, pokiwał głową. – Mil-
czysz, to znaczy, że mam rację. No nic, pogadamy, przypomnimy sobie, mamy czas... Dawaj-
cie dokumenty – wyciągnął rękę do Rudego.
– Panie władzo, ja nic... – zaczął skamleć Rudy. – Jak Boga mego. To on. Rzucił się na
nas. Mnie skopał, przewrócił na bruk. Tego kopnął w jajka...
– To musi być duży kozak, że was tak załatwił. A przecież jeszcze był trzeci – zauważył
złośliwie starszy sierżant.
– Zaskoczył nas – bronił się kolega Rudego.
– No dobra, dosyć żartów – rozzłościł się dyżurny. – Wywracajcie kieszenie. Ale już,
szybko! Posiedzicie do rana, to skruszejecie. My sobie tu tymczasem opiszemy wszystko,
rano uzgodnimy z wami, co? Może da się za to załatwić jakiś wyrok. Przydałoby ci się z rok
albo dwa, co, Rudy?
– Za co? Pan sierżant żartuje – przymilnie rzekł Rudy. Nie kwapił się do oddawania swo-
ich rzeczy, ale milicjanci pomogli mu. Nie było rady, oddał wszystko, a jego kolega także
przestał się wzbraniać. Obaj powędrowali do aresztu, obrzucając na pożegnanie Kostka spoj-
rzeniami pełnymi nienawiści.
Kostek przez cały czas stał w kącie pokoju i z ponurą miną obserwował czynności wykony-
wane przez milicjantów. Pozornie nie zwracali na niego uwagi, ale wiedział, że wzbudził w nich
niemałe zainteresowanie. Dowodem tego było, iż kapral, nie wypuszczając pałki z ręki, stał obok,
zagradzając sobą drogę do drzwi, jakby się obawiał, że Kostek może spróbować ucieczki.
Czuł się coraz bardziej przygnębiony. Przygniatało go uczucie osamotnienia. Wiedział, że
wszyscy ci ludzie są teraz do niego wrogo nastawieni i nie widział wyjścia z sytuacji, w jakiej
się znalazł. Żałował tego, że wdał się w awanturę, był zły sam na siebie, że wtedy poczuł tę
głupią chęć wyładowania złości, co będzie musiał odpokutować, a zarazem nie czuł się win-
ny, więc przygnębienie było tym większe. Czy milicjanci zrozumieją jego sytuację? Czy będą
chcieli zastanawiać się nad jego położeniem? Co robić? Przez moment naprawdę myślał o
tym, żeby skoczyć do drzwi i uciec. Przed komendą nie było wartownika. Gdyby wypadł na
ulicę, uciekłby znajomymi zaułkami. Ale zaraz przypomniała mu się tamta ucieczka i jej fi-
nał. Dojrzał też manewry kaprala, zrezygnowany więc czekał na swoją kolej.
Gdy tamci dwaj zniknęli we wnętrzu gmachu, odprowadzeni do aresztu, sierżant przywołał
go ruchem dłoni.
– Chodź tu bliżej, przyjacielu, nie bój się, chodź. Nie chowaj się w cieniu. Jak masz na-
prawdę czyste sumienie, to ci nic nie zrobię. No jak to z tobą jest? Opowiesz trochę?
Kostek podszedł da drewnianej barierki oddzielającej część dyżurki od stołu, za którym
siedział sierżant. Starszy sierżant także się zbliżył i niemal dotykając go ramieniem, patrzył na
niego ciekawie z boku.
– Przypomnisz mi, skąd się znamy? – zapytał dyżurny. Kostek skinął głową. Nie mógł
jednak wydobyć z siebie głosu, zbyt trudno mu było o tym mówić, zwłaszcza teraz, kiedy
przypomnienie tamtego zdarzenia mogło tylko pogorszyć jego obecną sytuację. Przełknął
ślinę, potem z pewnym wahaniem sięgnął do kieszeni na piersiach. Wyciągnął kopertę z pa-
pierami i podał dyżurnemu.
– Więc jednak masz jakieś dokumenty – ucieszył się sierżant. – To dobrze. Tylko czemu
od razu nie pokazałeś?
– Niech pan najpierw obejrzy to – cicho powiedział Kostek.
Sierżant spojrzał trochę zdziwiony, nic jednak nie mówiąc wziął dokumenty. Obejrzał je i
gwizdnął cicho.
24
– Co jest? – zapytał starszy sierżant, który stał dotychczas w milczeniu.
Kolega podał mu papierek. Teraz ten uniósł brwi i pokiwał głową.
– To taka sprawa – mruknął, oddając pismo dyżurnemu.
– Wszystko jasne – powiedział dyżurny. – Niedługo
byłeś na wolności.
– Jak to?– przestraszył się Kostek.
– No a co myślisz? Dziś wyszedłeś z więzienia i od razu bójka. Mamy cię za to pochwalić
i może odstawić radiowozem do domciu?
– Ale przecież... – próbował Kostek. – To nie ja... Oni mnie zaczepili... Jak wychodziłem z
baru mlecznego, zagrodzili mi drogę. Szukali zaczepki. Potem mnie otoczyli. Jeszcze był
trzeci. Ten Rudy chciał mnie kopnąć w szczękę, to ja go szarpnąłem za nogę. Upadł. Tamci
rzucili się na mnie. Broniłem się, to nie moja wina... – mówił szybko, gorączkowo, połykając
wyrazy, byle zdążyć, zanim milicjanci przerwą tę obronę. Ale oni nie przerywali. Słuchali,
kiwali głowami, miny mieli nieprzeniknione, a oczy zimne i wrogie.
– Nie dałeś się, jak widać – zauważył starszy sierżant. – Rudy, taki bandzior, leżał na ziemi
i ma łeb rozharatany, a ten drugi też pewnie dostał...
– Broniłem się – powtórzył Kostek.
– Jasne – zgodził się dyżurny. – To mogę zrozumieć. Znam Rudego i jego sitwę. Ale co
dalej?
– Z czym? – nie zrozumiał chłopak.
– Czemu się od razu nie zameldowałeś u nas? Zacząłeś od baru mlecznego i bójki. W do-
mu byłeś chociaż?
– Nie – bąknął cicho Kostek.
– To jak? Ani u nas, ani w domu, tylko od razu na ulicę, tak? Prosto z marszu do roboty,
co?
– Nie, naprawdę nie, panie sierżancie... Nie zdążyłem...
– Co nie zdążyłem?
– Zameldować się u was. Najpierw chciałem do domu.
– I co?
Kostek nie odpowiedział. Opuścił głowę. Poczuł teraz, że opuszczają go siły. Już było mu
wszystko jedno, nie widział możliwości dalszej obrony, wyczuwał nieufność i wrogość ze
strony milicjantów i nawet nie miał im tego za złe, bo rozumiał, że sam się w to wszystko
wplątał.
– No, odpowiadaj – ponaglił go dyżurny. – Co z tym domem?
– Nie mam... Pokój zajęty, nikogo nie zastałem znajomego... Poszedłem do baru, bo byłem
głodny od rana... Wtedy nawinęli się tamci.
– Może i tak było – starszy sierżant jakby nieco złagodniał.
A dyżurny zapytał:
– To nikogo nie masz? Rodziny, znajomych, nikogo?
– Nie. Pokój jest zajęty.
– No widzisz? – dyżurny patrzył na niego niemal ze współczuciem. – Sam widzisz, że mu-
szę cię przenocować.
– Ale za co?
– Nie zameldowałeś się u nas prosto z więzienia. Wdałeś się w chuligańską bójkę. I w do-
datku jesteś bezdomny. Gdzie pójdziesz? Muszę ci dać nocleg w areszcie.
– Ja kogoś znajdę, kolegów, znajomych, może gdzieś są...
– Dobrze, dobrze, jutro. Na razie masz nasz hotel. Ściągnij pasek i opróżnij kieszenie.
Kostek podniósł głowę. Chciało mu się nagle zacząć krzyczeć, protestować, prosić. Prze-
cież to był jego pierwszy dzień na wolności, pierwsza noc i od razu w areszcie? Nie mógł
25
tego pojąć, buntował się, a zarazem wiedział, że nic na to nie poradzi i poczucie bezsilności
doprowadzało go do rozpaczy.
– Panie sierżancie... – zaczął.
Tamten uciął: – Nic ci nie poradzę. Rano sobie wszystko wyjaśnimy. Mogłaby cię spotkać
jeszcze jakaś przygoda, jak z Rudym i jego kompanami. U nas będziesz bezpieczniejszy.
Już bez słowa wyłożył swoje rzeczy na stół. Sierżant wszystko skrupulatnie spisał, dał mu
protokół do podpisania i skinął na kaprala. Nim jednak Kostek wyszedł, zatrzymał go ruchem
ręki.
– Nie przypomniałeś mi, skąd się znamy, a ja ciągle mam wrażenie, że gdzieś się musieli-
śmy już spotkać.
Kostek stał chwilę, zastanawiając się, czy odpowiedzieć. Wreszcie patrząc prosto w oczy
sierżantowi wyrzucił z siebie:
– Tak, znamy się. To pan mnie zamknął wtedy, trzy lata temu.
– Co ty powiesz? – sierżant niemal się ucieszył. – A za co?
Tym razem Kostek już nie odpowiedział, ruszył w stronę aresztu tak szybko, że kapral nie
mógł za nim nadążyć.
Sierżant zaś podumał przez chwilę, usiłując sobie przypomnieć, za co aresztował Kostka.
Wielu takich chłopaków przewinęło się przez jego ręce, nic zatem dziwnego, że pamięć nie
zachowywała szczegółów.
Nagle odezwał się starszy sierżant:
– Czy to czasem nie ten, coś go tak wtedy gonił?
– Aaa, tak, teraz już wiem! – dyżurny rozpogodził się i razem ze starszym sierżantem za-
częli sobie przypominać szczegóły aresztowania Kostka.
Kiedy zatrzasnęły się za nim drzwi, stał przez chwile nie mając odwagi postąpić dalej, w
głąb celi. Była czysta, przestronna; budynek Komendy Dzielnicowej w Nowym Porcie stanął
niedawno, więc i areszt tutejszy był lepszy niż w starych komendach, gdzie na te pomieszcze-
nia zaadaptowano piwnice.
Trzy spośród czterech znajdujących się w celi prycz były zajęte. Na dwóch leżeli całkiem
pijani osobnicy. Jeden brudny, nieogolony, rozkudłany miał za sobą chyba tygodniówkę za-
kończoną zatrzymaniem w areszcie. Drugi, młodszy, spał z twarzą odwróconą do ściany.
Trzeci – trzeźwy – siedział oparty plecami o ścianę i patrzył ciekawie na Kostka.
A on stał, jakby nie miał odwagi oderwać się od chłodnych, metalowych drzwi. Trzymał
go przy nich lęk przed tymi ludźmi, przed czterema ścianami i zakratowanym oknem.
– Za co cię zgarnęli? – zapytał ten siedzący. Był niechlujny, o żółtawej twarzy, długich
włosach opadających z obu stron policzków jak u dziewczyny. Miał na sobie drelichowe nie-
bieskie spodnie, zniszczony sweter nałożony na gołe ciało, na szyi ażurową damską apaszkę,
którą milicjanci zostawili, uznawszy, że nie można się na niej powiesić.
Kostek nie odpowiedział na pytanie. Tkwił jak sparaliżowany.
Wzrok skierował ku przeciwległej ścianie, ku umieszczonemu wysoko, niemal pod sufi-
tem, niewielkiemu oknu przesłonionemu prostokątami kraty.
– No co, niemowa jesteś? – bez gniewu pytał długowłosy. – Nie raczysz odpowiedzieć?
Kostek oderwał się wreszcie od drzwi. Postąpił kilka kroków przed siebie. Zatrzymał się
pod samą ścianą, głowę zadarł ku źródłu światła wpuszczającemu szarość nadchodzącej
sierpniowej nocy.
Na widocznym skrawku nieba dojrzał parę pierwszych gwiazd. Niespodziewanie poczuł
silny skurcz szczęk i dławienie, nie wiedział, spowodowane żalem czy gniewem. Mógłby
teraz krzyczeć z całych sił, ale oparł się tylko rozczapierzonymi dłońmi o mur i trwał tak,
odwrócony tyłem do celi, obojętny na wszystko.
– Te, papierosa masz? – z pryczy zawołał zapity typ.
Kostek nie drgnął. Chyba nie docierały do niego żadne głowa.
26
– Te, kutasie, pytam się, czy masz papierosa! – wrzasnął pijak.
Odwrócił się. Z wolna wracała świadomość rzeczywistości. Pokręcił przecząco głową.
– Nie... Zabrali... wszystko,..
– Kutas jesteś – stwierdził spokojnie pijany. – Głupi kutas.
Nie myśląc, co robi, Kostek oderwał się od ściany. Dwa automatyczne kroki i stał nad
półleżącym. Z rozmachem, z całej siły trzasnął w czerwonosiną twarz.
– Ej, co robisz! Zostaw go, pijanego bijesz? – Kudłaty brodacz z niespodziewaną spręży-
stością zeskoczył z koi i dopadł Kostka. – Mnie uderz! Mnie uderz! – zamachnął się, ale
pchnięty zakręcił się i pofrunął przez całą celę z powrotem na swoją koję. Jęknął, gdy głową
stuknął o ścianę.
Śpiący mężczyzna ocknął się w chwili, gdy Kostek uderzył pijaka. Kiedy długowłosy
opadł na pryczę, cmoknął z podziwu i powiedział:
– Nieźle! Ale uważaj, bo trafisz na mocniejszego. Byłem bokserem nie tak dawno. Jak nie
przestaniesz hałasować, udowodnię ci to. Spać mi się chce, ma być spokój!
Kostek jeszcze nie ruszał się z miejsca, gotowy odparowywać dalsze zaczepki.
– No, na co czekasz? – warknął eks-bokser. – Zajmuj apartament i nie szuraj.
Kostek skinął głową pojednawczo. Gniew już mu minął i teraz poczuł się zmęczony, a że
tamci nie szukali z nim zwady, poszedł do swojej pryczy i jak stał zwalił się na nią. Długo
jednak nie nadchodził sen, który by go wyzwolił od męki myśli.
Rankiem, kiedy profos wszedł do aresztu, natychmiast poderwał się z nadzieją, że jego
pierwszego stąd wyprowadzą. Tamten jednak nie przyszedł po żadnego. Przyniósł lurowatą
kawę i po kawale ciemnego chleba.
Pijak, który chrapał potężnie przez całą noc, otworzył teraz oczy, przeciągnął się i zagadał
przyjaźnie:
– Dzień dobry... panie Kolczyński.
– Dla kogo dobry to dobry – odparł profos.
– Daj pan pić, o Chryste, jak mnie suszy! – złapał kubek i opróżnił go natychmiast. – Tfu,
co za świństwo. Och, co bym dał za piwko. Tylko piwko może mnie trochę podratować.
– Albo znowu wykończyć – zauważył profos.
– Co pan? Piwko? Jedno piwko? Życie by mi przywróciło. Panie Kolczyński – mówił
przymilnie – niech pan... Co to dla pana skombinować jedno piwko. Potrafię się odwdzięczyć.
– Zwariowałeś? – profos zmarszczył brwi. – A w ogóle nie udawaj kolegi.
– Ale skąd... Ja do pana z szacunkiem. Jedno piwko. Jak Boga kocham, panie Kolczyński,
pan wie, co to kac?
– Przejdzie ci. Tym razem chyba zdążysz u nas wytrzeźwieć. Rozbiłeś całą szafę chłodni-
czą z zimnymi zakąskami, poharatałeś kelnera. Chyba siądziesz znowu za to...
– Ja? To kłamstwo. Pan wie, jaki jestem spokojny. Nigdy nikogo. Oni bujają, żeby mnie
wrobić...
– Cicho – eks-bokser huknął na cały głos, aż profos obejrzał się na niego. – Gadasz jak
najęty, żebraku cholerny. Zamknij się, bo słuchać nie można.
Profos zmarszczył brwi.
– No, no – mruknął ostrzegawczo. – Żebym ja się tu za was nie wziął.
Opuścił celę, zatrzaskując głośno drzwi za sobą. Długowłosy zszedł z pryczy, przeciągnął
się, sięgnął po jedzenie. Kostek nie ruszył się z miejsca. Siedział z łokciami opartymi na ko-
lanach i głową złożoną na dłoniach.
– Te, co, rozpaczasz? – zagadnął długowłosy, jakby nic między nimi nie było. – Co ci?
– Zostaw go – mruknął eks-bokser. – Niech sobie duma, jak chce. Mało ci było wczoraj?
Minęły jeszcze ze dwie godziny, zanim znów otwarły się drzwi. Pijak zaraz zerwał się na nogi.
27
– Wypuść pan, panie Kolczyński. Długo tu mam kisnąć? Zdechnę, jak mnie jeszcze trochę
potrzymacie o suchym pysku.
– Siedź cicho, przyjdzie na ciebie kolej – mruknął profos. – Ty – głową skinął na Kostka –
zabieraj się. Idziemy.
Nie pytał o nic. Wstał i ruszył bez słowa za strażnikiem, nie rzuciwszy swoim współtowa-
rzyszom nawet spojrzenia. Pijak coś mruknął, ale nie dosłyszał co, bo już drzwi się zatrza-
snęły i szedł korytarzem w stronę pomieszczeń komendy. Strażnik doprowadził go do drzwi,
na których widniała tabliczka z napisem ,,komendant”. Zapukał, wprowadził zatrzymanego,
przepisowo zameldował. Kapitan skinął głową i zaraz go odprawił.
Komendant był człowiekiem szczupłym, o wyglądzie żołądkowca wiecznie w złym humo-
rze. Mocno przerzedzone włosy, odstające uszy i wydatny nos w sumie tworzyły niesympa-
tyczną całość. A jeszcze fatalnie leżący mundur na kanciastych, wzniesionych w górę ramio-
nach sprawiał, że sylwetka wydawała się zgarbiona.
Kostek stał o trzy kroki przed nim, speszony, pełen najgorszych przeczuć. Komendant
czytał jakiś dokument. Chude, żylaste dłonie o nieprawdopodobnie długich palcach spoczy-
wały na biurku i poruszały się co chwila, jakby prowadziły samodzielne życie. Wreszcie ka-
pitan podniósł głowę i Kostek dojrzał jego oczy. Zdumiał się na ich widok, tak mu nie paso-
wały do całego wyglądu komendanta. Były bladoniebieskie, jak morska woda w pogodny
letni dzień. Patrzyły uważnie, ale bez odpychającej, nieprzyjemnej natarczywości i bez śladu
gniewu czy potępienia. – No i co? – zagadnął. – Nie bardzo ci się udał ten pierwszy dzień na
wolności?
– Panie kapitanie – Kostek postąpił naprzód. Jasne oczy budziły w nim ufność. Pomyślał,
że ten człowiek go zrozumie, musi zrozumieć... – Ja nie chciałem... To oni mnie zaczepili.
Byłem zmęczony, zdenerwowany... Mieszkanie zajęte, nikogo... No, oni chcieli mnie pobić.
Nie dałem się... Ludzie chyba widzieli... Ich było trzech, a ja sam przecież bym się nie rzucał
bez powodu – wytoczył najsilniejszy argument.
– Wiem, wiem, czytałem raport dowódcy patrolu i dyżurnego – powiedział komendant. –
Siadaj – zaprosił niespodziewanie. W Kostka od razu wstąpiła otucha. A komendant wciąż go
uważnie obserwował. Kostek starał się patrzeć mu prosto w oczy, żeby wywołać jak najlepsze
wrażenie. Kapitan zapalił sporta, chwilę się namyślał, potem podsunął paczkę chłopakowi: –
Masz, pewnie ci się chce palić – palcem pchnął zapałki po blacie biurka. Kostek zawahał się.
– No bierz, wiem, że palisz, w spisie rzeczy, które zdałeś, są papierosy.
Gdy już obaj zaciągnęli się po parę razy, komendant niespodziewanie powiedział:
– Czytałem też co innego...
Kostek uniósł czujnie głowę. Nie miał odwagi zapytać, ale już zaczynał się domyślać.
Komendant zaś dotknął dłonią rozłożonego przed nim dokumentu.
– To. Wiesz, co to jest?
– Nic na mnie nie może być. Przecież dopiero wczoraj wyszedłem... – powiedział niepew-
nie. – To stary dokument. Ma przeszło trzy lata. Stary raport wyciągnąłem z archiwum.
Chcesz, to ci pokażę...
Dogrzebali się do tamtej sprawy. Spodziewał się tego, mógł się łudzić, że zapomną, po-
czuł, że ogarnia go strach. Teraz się odegrają – pomyślał. – Sam dałem im okazję...
Pokręcił przecząco głową i nie spojrzał na papier, podsuwany mu przez kapitana.
– Sam wiesz, za co wtedy wpadłeś – komendant mówił to zwyczajnie, bez mentorstwa. –
Teraz ledwo wyszedłeś i znów jesteś u nas. Z jednej celi do drugiej, ładnie ci idzie, nie ma
co...
– To przypadek... Nie chciałem...
– Dajmy na to, że ci wierzę – przerwał mu kapitan. – Ale powiedz sam, co mam o tym my-
śleć? Co z tobą zrobić? Znów posadzić? I co, tak ma być w kółko?
28
Chłopak podniósł na kapitana oczy, w których malował się strach. Oblizał wargi, poruszył
się, jakby chciał coś powiedzieć, ale zabrakło mu słów.
– Widzę, że się boisz – stwierdził komendant. – Dobre i to. Jak ktoś się boi więzienia, to
już jest coś. Ale co z tobą zrobić, jak ci to tak jakoś samo wychodzi? Widziałeś tamtego w
celi? Wiesz, jak on żyje? Trochę w knajpie, trochę u nas, a trochę w więzieniu. Czas na wol-
ności zużywa wyłącznie na to, żeby skombinować forsę na wódkę. Szmata. Galareta. Chcesz
tak skończyć?
– Chciałem normalnie – Kostek przełamał młodzieńczą butę i mówił, pragnąc za wszelką
cenę, by ten człowiek mu uwierzył. – Jeszcze tam myślałem, żeby jakoś inaczej... Sam nie
wiem... jak to wyszło...
– Próbuję ci wierzyć – komendant znów sięgnął po sporty i poczęstował Kostka.
Dyżurny milicjant zapukał, wszedł i postawił przed nim szklankę herbaty. Kapitan pokazał
mu wzrokiem Kostka i powiedział:
– Przynieś jeszcze jedną.
Kostek pił chciwie, choć gorąca herbata parzyła wargi i przełyk. W ustach mu wyschło,
był roztrzęsiony tą rozmową, nie umiał przewidzieć jej końca. Komendant zaś, odczekawszy,
aż chłopak się nieco uspokoi, podjął na nowo:
– Rzeczywiście nie masz nikogo?
Kostek przecząco pokręcił głową.
– To co miałeś zamiar robić?
– Chciałem odszukać przyjaciół, kolegów...
– Tamtych z knajpy?
Nie odpowiedział, tylko opuścił głowę. Tłumaczenie, że szukał jeszcze kogoś, na kim mu
najbardziej zależało, nie mogło mu przejść przez gardło. Nie chciał się obnażyć aż tak dalece.
– No to ładnie się zapowiada. Jak ich odszukasz, to wsiąkniesz, bracie, i bardzo prędko cię
tu znów zobaczę.
– Dużo się zmieniło – bąknął Kostek.
– Trochę – przyznał komendant. – Knajpy nie ma, kolesie pewnie się rozproszyli, ale są,
nie martw się, jak ich znajdziesz, to ci pokażą, co teraz robią.
– Ja nie chcę... Tylko na razie... nie wiem gdzie, jak... mieszkania nie mam...
– A normalnej roboty byś jakiejś nie wziął?
– Bo ja wiem... Nic nie umiem...
– Nie chcesz być łopaciarzem? – kapitan pokiwał głową. – Dyrektorem od razu nikt cię nie
zrobi. Lepszej roboty też nie dostaniesz, nie masz co się łudzić, siedziałeś, majątku ci nie po-
wierzą...
– To jak... co mam robić? – było tyle bezradności w tym pytaniu, że komendant na mo-
ment odwrócił wzrok.
– Jakbyś naprawdę chciał – mruknął – to może bym ci jakoś spróbował pomóc...
– Chciałbym – spontanicznie rzucił Kostek.
Komendant popatrzył na niego ze sceptycyzmem. Nieraz już słyszał takie deklaracje.
Rzadko jednak były naprawdę szczere. Miał podstawy, by i teraz nie dowierzać. Miewał już z
tego powodu kłopoty. Zdarzało się, że takiego chętnego do nawrócenia wpychał któremuś
dyrektorowi lub kierownikowi, a potem słuchał wyrzutów, że jego ,,protegowany” coś ukradł,
narozrabiał, kogoś pobił, urżnął się, zostawił pracę bez uprzedzenia... Mimo to ciągle próbo-
wał od nowa. Bywało bowiem, że któryś tam z rzędu zakotwiczał na stałe w miejscu, które
mu wskazał. To dawało u ogromną satysfakcję. Czasem, spotykawszy takiego, zamieniał kil-
ka słów i potem był w dobrym humorze.
– No tak... – powiedział w zadumie. – Mówisz, że nic nie umiesz? Coś cię może interesu-
je? Podpowiedz, gdzie ci czegoś szukać. Tu nie urząd zatrudnienia – dorzucił prędko, by nie
robić chłopakowi zbyt wielkich nadziei – ale czasem coś się nawinie.
29
– Nie wiem – cicho powiedział Kostek i nagle porzuciwszy wstyd ujawnił swoje marzenie:
– Żeby tak dało się na jakiś statek albo chociaż na holownik...
– Ooo, bratku – ostudził go komendant. – Nieźle... Szkoda żeś o tym nie pomyślał, zanim
musieliśmy cię przymknąć. Teraz mało masz szans na statek, port i okolice. Za dużo tu pokus,
a człowiek jest słaby, sam wiesz...
Kostek zaczerwienił się. Pożałował swego szczerego wybuchu.
– Nie masz się co boczyć. Jak naprawdę chcesz na nowo zacząć, to jeszcze niejedno bę-
dziesz musiał przełknąć. Ja rozmawiam z tobą szczerze, żebyś nie miał złudzeń. Ale będę
pamiętał. I tak musisz się tu meldować. Dwa razy w tygodniu: w poniedziałki i piątki. Jak coś
będę miał, to ci powiem... Kostek odetchnął.
Zrozumiał, że zostanie wypuszczony.
Poza tym nic teraz nie było ważne. Kapitan, zmarszczywszy się groźnie, kończył:
– Puszczę cię. Zakładam, że mówiłeś prawdę. Znamy Rudego i jego bandę, możliwe, że to
oni zaczęli, chociaż udowodnić nie można i trzeba ich było wypuścić. Nie chcę cię przymy-
kać zaraz po wyjściu z więzienia. Masz szanse. Ale pamiętaj: najmniejsza historia i pójdziesz
do kicia. Nikt cię nie obroni!
Kostek wstał. Chciał coś powiedzieć, ale nie bardzo wiedział co. Słowa zapewnienia, że
będzie się starał, nie mogły mu przejść przez gardło. Uznał też, że podziękowania brzmiałyby
fałszywie. Zapytał więc tylko cicho:
– To znaczy... mogę iść?
– Idź. Odbierz swoje manatki i idź. Powodzenia – rzucił kapitan już całkiem niesłużbowo.
Kostek ukłonił się jak sztubak i pośpiesznie wyszedł z gabinetu.
W pokoju dyżurnego poczekał chwilę, aż milicjant skończy jakieś służbowe czynności.
Gdy odbierał zdeponowane wczoraj rzeczy, ujrzał kupioną przez siebie w ,,Delikatesach”
butelkę wódki w rękach milicjanta. Trzymał ją przez chwilę, jakby się wahał, czy mu oddać,
wreszcie postawił na stole przed Kostkiem.
– Pewnie od razu za drzwiami wypijesz z radości, co? – zażartował.
Kostek nastroszył się. Odsunął butelkę i powiedział chmurnie:
– Mogę ją tu zostawić...
– Bierz, bierz, nie wolno nam niczego zabierać z depozytu aresztantów. Chyba niedozwo-
lone przedmioty, a wódka nie jest niedozwolona.
Rudy wszedł do kawiarni i uważnie rozejrzał się po mrocznym wnętrzu. Na dworze pano-
wała piękna pogoda i pełnym blaskiem świeciło słońce, a tu nie wpuszczały go grube kotary
zasunięte do połowy. O tej dość wczesnej, przedpołudniowej porze siedzieli w lokalu nielicz-
ni goście: przy paru stolikach plotkujące kobiety, w rogu za filarem trzej panowie pociągali
koniak, popijając wystygłą kawą.
Rudy nie czuł się tu zbyt pewnie, choć kawiarnia nie należała do szczególnie eleganckich.
Jeśli już tu musiał przyjść, to wolał porę wieczorną, gdy wszystkie stoliki były zajęte, a przy-
ćmione światło i tytoniowy dym tworzyły zasłonę, za którą czuł się bezpieczniej. Teraz jed-
nak szukał kogoś, więc postąpił kilka kroków na środek, żeby zajrzeć do każdego zakamarka
wielkiego, wypełnionego filarami, załomami ścian i niszami wnętrza.
Nie zawiódł się. W jednej z bocznych wnęk w półmroku siedział przy stoliku samotny
mężczyzna w letniej koszuli z krótkimi rękawami i szarych drelichowych spodniach. Otyły, z
twarzą nalaną, okoloną mocno przerzedzonymi włosami, wyglądał dość niechlujnie. Łapczy-
wie jadł sernik, popijając kawą ze śmietanką i zdawał się na nic nie zwracać uwagi. Rudy
zbliżył się do stolika i bez pytania zajął przy nim miejsce, a grubas dopiero wtedy podniósł
głowę. Lekko uniósł brwi, dokończył sernika, popiwszy kawą, cmoknął kilka razy, potem
sięgnął po papierosy i nie częstując przybysza zapalił.
30
– Czego? – rzucił niezbyt przyjaźnie.
– Dobrze trafiłem – Rudy bez pytania wyciągnął rękę do paczki leżącej na stole i wziął pa-
pierosa. – Tak myślałem, że tu cię zastanę...
– Wielka sztuka – Gruby wydął wargi. – Wiesz przecież, że zawsze, jak wstaję wcześniej,
to tutaj coś jem albo wpadam na kawkę...
– No – przytaknął Rudy. – Nieźle ci idzie, serniczek, biała kawka...
– Przyszedłeś zaglądać mi do talerza? – zmarszczył brwi Gruby i spojrzał wrogo. – Nie
twój zasrany interes. Masz coś, to mów, a nie, to spływaj i zostaw mnie, bo czekam na kogoś.
– Coś taki ostry? Odezwać się nie wolno?
– Czego chcesz? – ponaglił Gruby, ale Rudy nie spieszył się z odpowiedzią.
– Może byś postawił kawę i sernik?
– I co jeszcze?
– I piwko.
– Tu nie ma piwka, to nie kiosk.
– Może być koniaczek.
– Szukasz jelenia?
– Nie, ale postaw.
– Z jakiej racji?
– Znajdzie się racja – Rudy zrobił tajemniczą minę.
– A w ogóle głodny jestem i pić mi się chce. No, postawisz?
– Dobra – zdecydował się nagle Gruby. – Pies cię trącał. Pani Janko – podniósł głos, od-
wracając głowę w stronę stolika przy bufecie, gdzie siedziała przysadzista blondynka, z wło-
sami utapirowanymi do wysokości wieży Eiffla. Kiedy podeszła, zamówił dwa winiaki, kawę
i sernik. W milczeniu czekali, aż kelnerka przyniesie to wszystko. Rudy od razu rzucił się na
sernik, Gruby czekał cierpliwie. Dopiero gdy wypili po połowie winiaku, spojrzał w oczy
Rudemu i odezwał się: – No, co jest?
– Dasz pięć stów?
– Żresz i pijesz za moje, jeszcze chcesz forsy? Za co?
– Coś mam dla ciebie.
– Mów!
– Dasz pięć stów?
– Nie wiem, czy warto.
– Chyba warto.
Gruby wyciągnął zwitek banknotów, wyjął czerwony papierek i położył na stoliku. Rudy
spojrzał i skrzywił się.
– Setka to na piwo.
– Nie chcesz? – Gruby już wyciągał dłoń, ale Rudy był szybszy. Porwał sto złotych, scho-
wał pośpiesznie.
– Dobra, setka na zaliczkę. Potem reszta.
– Jak się okaże, że warto. Gadaj, co masz. Rudy dokończył winiaku, spłukał go kawą i do-
piero wtedy oznajmił:
– Kostek wrócił.
– Kto?
– Nie słyszysz? A może cię nie obchodzi?
– A
ty skąd wiesz?
– Widziałem go – Rudy odruchowo dotknął palcami siniaka pod okiem. Gruby uśmiech-
nął się pod nosem.
– To on cię tak przefasonował?
– Mniejsza z tym – ponuro powiedział Rudy. – No i co ty na to?
31
– Wielka mi rewelacja – mruknął Gruby udając obojętność – Zresztą nie wierzę ci, prze-
cież nie znaliście się, byłeś gówniarzem, jak go przymknęli.
– Nie gadaj – Rudy bawił się pustym kieliszkiem. – Znali go w Nowym Porcie chłopaki
młodsze ode mnie. On mnie pewnie nie poznał, ale ja od razu. Pamiętałem, jak kiedyś mnie
popędził z „Syreny”, bo bał się konkurencji w cinkciarstwie...
– Jak próbowałeś na własną rękę, to dobrze zrobił.
– A pies go... – Rudy zdusił przekleństwo, przypomniawszy sobie, że znajduje się w miej-
scu publicznym. – Zapłacę mu, teraz moja kolej...
– Na razie masz pieczątkę jak złoto – zaśmiał się Gruby.
Rudy znów sięgnął po papierosa.
– Dobra. Nie wiadomo, jak by się skończyło, tylko diabli nadali gliny. Za to wylądował w
pierdlu.
– A ty nie?
– Iii tam, nocka się nie liczy. Z rana mnie puścili.
– Jego też puszczą. W końcu, że ci mordę przerobił, nie dadzą go do sądu. Wyjdzie albo
już wyszedł.
– No, właśnie – mruknął Rudy. – Poczekam na niego.
– No dobra. I co? Co ja mam z tym?
Rudy podniósł głowę, spojrzał przeciągle na grubasa i lekko się uśmiechnął.
– Myślałem, że cię zainteresuje to, że wrócił. W końcu wiem, jak było. Dałeś wtedy forsę
na wymianę. On się pozwolił złapać, forsa ci przepadła, a to był ładny pieniądz, co?
– Nie twoja sprawa – Gruby spochmurniał.
– Moja nie, ale twoja. Teraz, jak wrócił, upomnisz się o swoje, co?
– Moja sprawa.
– Twoja, ale tak sobie pomyślałem, że to będzie dla ciebie dobra wiadomość.
– I za to chciałeś pięć stów?
– No, nie bądź taki... Jak by nie było, ode mnie pierwszego się dowiedziałeś. A jak chcesz,
dostarczę ci go, to coś jest, nie?
Gruby zamyślił się. Kelnerka przeszła koło stolika i Rudy odważył się zamówić jeszcze po
winiaku. Gruby nie zaprotestował, choć wiedział, że na jego konto. Machinalnie napił się,
wysączył resztkę kawy.
– No i co? – zniecierpliwił się Rudy.
Gruby przymrużył oczy, w milczeniu patrzył dość długo w twarz Rudemu.
– Dobra – odezwał się. – Powiedziałeś, co wiedziałeś. A ja ci coś poradzę. Do Kostka nie
podskakuj, bo jeśli się nie zmienił, to jest chłopak, co takich pięciu jak ty załatwi.
– Zobaczymy – z zaciętością rzucił Rudy. – Nie jestem sam.
– Tak myślałem – zadrwił Gruby. – A jednak dostałeś już na początku.
– Załatwimy go wcześniej czy później. Dostarczę ci go jak szmatę...
– Zostaw – warknął Gruby.
– Co ty?
– On sam do mnie przyjdzie. Nie dziś, to jutro – przyjdzie. Forsy nie ma, rodziny też, musi
pomyśleć o kumplu... A jak przyjdzie, to wolę go całego niż w worku, zresztą nie wiadomo,
czy to nie ty byś zbierał gnaty do worka...
– Chcesz z nim znowu kręcić? – zdziwił się Rudy.
– Gówno ci do tego – Gruby spojrzał z wyższością na Rudego. – Tylko ci powiem, że Ko-
stek wart więcej niż ty i jeszcze paru takich. To bystrzak i kozak... Forsę odda i jeszcze obaj
zarobimy... – uśmiechnął się na tę perspektywę.
– No to tak czy owak dobrze trafiłem z tą wiadomością – przymilał się Rudy.
– Sam bym się dowiedział, że już wrócił. Stówę dostałeś za darmo...
– Stary – łasił się Rudy. – No wiesz... Groszem nie śmierdzę...
32
– Kij ci w oko – Gruby położył przed Rudym jeszcze sto złotych – przy okazji oddasz. A
zresztą niech ci będzie, że za tę nowinę...
Rudy skwapliwie schował pieniądze, dopił winiaku i dokończył sernika. Wytarł usta
wierzchem dłoni i wstając powiedział:
– Rób, co chcesz, a ja go i tak dopadnę.
Gruby chwycił go za przegub ręki i przyciągnął do siebie. Głosu nie podnosił, ale zasyczał
z niebezpiecznym błyskiem w oczach:
– Uważaj! Możecie się rachować między sobą, ale normalnie, bez cudów. Kostkowi nic
poważnego nie może się stać, jasne?
– Coś taki opiekun? – zadrwił Rudy.
– Potrzebny mi będzie... Zresztą zobaczymy, jak to wszystko wyjdzie, a na razie powoli,
jasne?
– Dobra, dobra – mruknął Rudy. – Pogładzę go po główce, ale łagodnie, żeby nie skale-
czyć...
Wyszedł z kawiarni, a Gruby zamówił jeszcze jeden kieliszek winiaku i siedział nad nim,
rozmyślając o nowinie, którą usłyszał przed chwilą.
Minęło już południe. Na dworze było ciepło, panowała piękna, słoneczna pogoda. Poczuł
się zmęczony nieprzespaną nocą, przeżyciami i długą rozmową z komendantem.
Ale nade wszystko odezwał się w nim potężny, wilczy głód. Pomyślał o barze mlecznym,
ale zachciało mu się kawałka mięsa, zamarzył o solidnym, gorącym obiedzie. Przewędrował
dwie czy trzy ulice i wszedł do pierwszej knajpy. Była podła, ciemna, pachniało w niej kapu-
stą i starym tłuszczem. Nic go to jednak nie obchodziło. Siadł w kącie przy stoliku, zamówił
grochówkę i kotlet schabowy. Zjadł pośpiesznie, łapczywie, nie patrząc na nikogo. Popił ku-
flem cienkiego, kwaśnego piwa i z ogromną przyjemnością zapalił papierosa.
Jego dobry nastrój na moment przygasiła myśl, że nadal nie wie, co z sobą począć, ale ra-
dość z odzyskanej wolności była tak silna, że nie umiał długo się martwić. Zapłaciwszy, wy-
szedł na ulicę, pustawą o tej porze.
Z daleka dostrzegł nadjeżdżającą piątkę. Nie zastanawiał się ani przez chwilę. Podbiegł do
przystanku, wsiadł i już po chwili trząsł się i kołysał na ostrych zakrętach ciasnych uliczek
Nowego Portu. Z ciekawością patrzył na mijany port zatłoczony statkami. Jedne siedziały
głęboko w wodzie, inne, już rozładowane, wynurzały się, ukazując czerwone dna poniżej linii
wodnej. Ich maszty sterczały wysoko nad długim budynkiem magazynu. Bocianie dźwigi
ciągle obracały się i pochylały pracowicie.
Wysiadł w Brzeźnie. Między rzadkimi drzewami przeszedł kilkadziesiąt kroków i znalazł
się na plaży, poza płatnym odcinkiem.
Jeden z wraków wojennych, większy, był już pocięty, blachy zabrano pewnie na złom.
Mniejszy zanurzył się głębiej w piasek. Chłopcy buszowali tam, pokrzykując, nie zważając,
że mogą się poranić o ostre kanty grubej blachy.
Siadł z daleka od brzegu morskiego, nie miał bowiem kąpielówek. Ściągnąwszy marynar-
kę i koszulę, stwierdził, że biel jego skóry jest wprost jaskrawa. Krępowało go to, zanim nie
zapomniał o wszystkim, kiedy zapatrzył się na gładką, seledynową przestrzeń wody, poru-
szającą się miarowo, jakby pod jej powierzchnią spał równo oddychający olbrzym. Trzy statki
stały na redzie, cierpliwie czekając na swoją kolejkę. Do jednego podchodziła motorówka z
pilotem. Mewy krążyły też nad plażą, łapczywie rzucając się na wszystko, co im przypomi-
nało jedzenie; w wodzie pełno było ludzi, niektórzy pływali daleko, poza dozwolony rejon.
Rozmarzył go ten spokój, słoneczne ciepło, szmer morza i gwar ludzkich głosów, brzmią-
cych monotonnie, jakby zza zasłony. Wyciągnął się na piasku, twarz zwrócił ku słońcu i nie-
mal natychmiast zasnął.
33
Ocknął się z dziwnym uczuciem, że grozi mu niebezpieczeństwo. Chwilę trzymał powieki
zaciśnięte. Nie czuł już ciepła na twarzy, słońce przesunęło się ku zachodowi i grzało znacz-
nie słabiej. Nagle usłyszał znajomy głos:
– Te, patrz, to on...
Otworzył oczy i usiadł. Stali nad nim wszyscy trzej. Byli ubrani, ale marynarki trzymali w
rękach. Uśmiechali się, a Rudy całkiem otwarcie szczerzył zęby.
– Jak Boga kocham, to on. Się masz, koleś, dawnośmy się nie widzieli!
Przysiedli wokół niego. Zdawać by się mogło, że to prawdziwi przyjaciele. Nie okazywali
wrogich zamiarów, tylko patrzyli trochę dziwnie i te ich uśmiechy były drażniące.
– Stęskniliście się? – zapytał Kostek leniwie. Nie patrzył na nich. Jego wzrok bieg na mo-
rze. Były tam teraz tylko dwa statki czekające na redzie. Pusty zbiornikowiec
wychodził z portu w towarzystwie czarnego holownika. – Mało wam było wczoraj?
– Wczoraj to wczoraj – powiedział Rudy. – Dziś chyba będzie inaczej, co, chłopaki? Za-
śmiali się w odpowiedzi.
– Nie – wycedził wolno Kostek. – Dziś nic nie będzie..
– Takiś był kozak i ci przeszło?
– Zostawcie – powiedział Kostek. – Nie warto. Nie opłaci się ani wam, ani mnie.
– Co ty powiesz? My robimy kalkulację za siebie...
– Dobra – Kostek odwrócił wreszcie twarz w ich stronę. – Nic dziś nie będzie. Jak za-
czniecie, to zawołam gliniarza.
– Ooo?!
– Powiedziałem.
– W portki robi – wtrącił kąśliwie najmłodszy.
– Zamknij się, szczeniaku – warknął nagle Kostek. – Mówię i koniec. Mam swoje powody.
– To może sobie damy buzi i pójdziemy rozbić flachę, co? – zapytał Rudy.
Kostek niespodziewanie roześmiał się. Wyciągnął spod marynarki butelkę i pokazał.
– Chcecie, to możemy – powiedział niemal wesoło.
Rudy gwizdnął. Wszyscy przysunęli się.
– On nie żartuje – zauważył średni. – Co za facet!
– No to klawo! – Rudy sięgnął po butelkę.
Kostek oddał bez sprzeciwu.
Pili kolejno, palcem trzymając miejsce, do którego się należy. Kiedy pusta butelka pole-
ciała za wydmę, zapalili papierosy i siedzieli przez jakiś czas w milczeniu. Żaden nie wie-
dział, co robić dalej. Zawarli tą wódką rozejm. Kostek chętnie by się ich pozbył, ale było mu
głupio tak po prostu wstać i odejść. Tamci zaś, straciwszy okazję do zaczepki, nie wiedzieli,
jak teraz postąpić.
Wreszcie Rudy zaproponował:
– Nieźle poszło. Może gdzieś popłyniemy, co?
– Czy ja wiem? – zawahał się Kostek. Nie miał ochoty z nimi iść, ale też bał się samotno-
ści. Nie umiał sobie odpowiedzieć na pytanie, co będzie robił, dokąd się uda, gdzie spędzi
noc.
– Pryśniemy do Sopotu – zdecydował Rudy. – Popatrzymy, może coś trafimy, a jak nie, to
zrobimy drugie pół basa.
– Nie bardzo mi się chce.
– Dobre było twoje, dobre będzie moje – twardo oświadczył Rudy. – Idziemy.
Po niedługim czasie już wędrowali ulicami Sopotu. Próbowali trochę zaczepiać dziewczy-
ny, ale nie bardzo im to szło, było jeszcze zbyt ludno i nie mieli okazji iść na całego.
34
Na Monte Cassino Rudy kupił wino. Kiedy się zastanawiali, gdzie je wypić, mały zapro-
ponował las. Gdy byli w pobliżu dworca, przyszło im do głowy, żeby jechać do Wrzeszcza.
Kostek przez cały czas był bierny. Po prostu szedł z nimi, poddawał się przywództwu Ru-
dego. Nie umiał zwyczajnie odejść, zostawić ich i iść w swoją stronę. Pewnie dlatego, że nie
wiedział, dokąd ma odejść i coraz bardziej bał się nadchodzącej nocy.
W zalesionych górkach za Morską wypili wino. Potem Rudy zaproponował grę w oczko.
Zgodził się. Grali, dopóki się całkiem nie ściemniło.
Wówczas ruszyli w dół, ku miastu. Już niemal na skraju lasu niespodziewanie wszyscy
trzej otoczyli go i bez uprzedzenia Rudy zaatakował. Nie spodziewał się tego. Najpierw bronił
się w milczeniu, a kiedy poczuł smak krwi na wargach i tępy ból w głowie, zaczął wołać o
ratunek...
Rozdział trzeci
Otworzywszy oczy przez długą chwilę nie mógł sobie uświadomić, gdzie się znajduje. W
pokoju było jasno, dokoła panowała cisza. Nasłuchiwał nie ruszając się, potem powiódł
wzrokiem po ścianach, meblach i sprzętach znajdujących się w pokoju. Tak bardzo przywykł
do tego, że po przebudzeniu wzrok jego napotykał szare ściany, goły sufit z odrutowaną ża-
rówką i małe okno z kratami, że w pierwszej chwili pomyślał, iż jeszcze śni. Z wolna jednak
wracała świadomość. Poruszył głową i dotknął palcami poranionych miejsc. Nie bolało zbyt-
nio. Było mu dobrze. Czuł miękkość sprężyn kozetki, przyjemność sprawiała poduszka doty-
kająca policzka, cisza panująca w mieszkaniu dawała poczucie bezpieczeństwa. Nie chciało
mu się wstać, bo zdawał sobie sprawę, że kiedy to uczyni, wszystko się skończy i znów bę-
dzie musiał wrócić do świata pełnego niepokoju, wrogiego i pustego.
Przypomniał sobie wszystko, co przeżył od chwili wyjścia z więzienia. Od razu opuścił go
spokój i uczucie błogości. Chęć zapalenia wygnała go ostatecznie z pościeli. Sięgnął po swoje
sporty, zapalił i stał przez dłuższą chwilę w oknie, patrząc na duży kremowy kompleks do-
mów naprzeciwko, zielone drzewa porastające zbocze leżące za tymi domami i ludzi prze-
chodzących ulicą. Poczuł nagle w sobie ogromne, trudne do przezwyciężenia uczucie bezwła-
du. Chciało mu się tak trwać, zostać w tym mieszkaniu, które wydało mu się bezpiecznym,
spokojnym azylem.
Cichy trzask drzwi wyrwał go z letargu. Wyrzucił niedopałek przez okno i odwrócił się.
Usłyszał kroki gospodarza, który szedł z kuchni. Zażenowany nie wyszedł mu naprzeciw, nie
wiedział, co ma powiedzieć na przywitanie ani jak sam zostanie powitany.
– Wstałeś już? Jak ci się spało? – usłyszał wesoły głos.
Karaś ukazał się na progu. Był tylko w spodniach i koszuli z krótkimi rękawami, na no-
gach miał sandały włożone na bose stopy.
– Dzień dobry – bąknął Kostek.
Czuł się niewyraźnie, jeszcze w zbyt krótkiej, przyciasnej piżamie, z włosami rozczochra-
nymi i boso wobec tego człowieka, którego postępowania nie rozumiał.
– Jak się czujesz? – pytał Karaś. – Boli cię?
– Głupstwo, nie ma o czym mówić. – Kostek wzruszył ramionami. – Zaspałem trochę. Za-
raz się ubiorę...
35
– Nie szkodzi. Pewnie późno zasnąłeś po tych przeżyciach. – Ja też nie mogłem zasnąć.
Ależ dzień mamy piękny, aż się chce żyć. Obmyj się trochę i zjemy sobie śniadanie. Przynio-
słem świeże bułki.
– Ależ co pan – Kostek był coraz bardziej speszony.
Gospodarz spojrzał na niego spod oka i uśmiechnął się. Chłopak odpowiedział mu bladym
uśmiechem.
– Zaraz sobie pójdę – dorzucił.
Karaś machnął przyjaźnie dłonią.
– Śpieszysz się gdzieś? Śniadanie chyba zdążymy razem zjeść...
– Nie, nie... tylko nie chciałbym więcej panu przeszkadzać...
– Głupstwo! Nie krępuj się. Już się chyba trochę zadomowiłeś, co? Nie ma co robić cere-
gieli, jazda do łazienki, woda już się gotuje.
– Pomogę panu – zaofiarował się Kostek.
– Nie zawracaj głowy, no, ruszaj się, głodny jestem jak wilk.
Posłuchał. Pośpiesznie się umył. Gospodarz przez drzwi krzyknął, że może się ogolić jego
przyborami, więc chętnie skorzystał – bardzo już się tego domagał dwudniowy zarost. Ranki
się zasklepiły i tylko naderwane ucho nieco go szczypało, podrażnione podczas mycia. Ubra-
nie, leżące w łazience, było wyczyszczone i porządnie złożone. Stał chwilę nad nim i czuł
narastający wstyd. Sam dziwił się temu uczuciu. Nie pamiętał, kiedy ostatni raz ktoś dbał o
niego. Ten obcy człowiek, który tak niespodziewanie go przygarnął i nawet zatroszczył o jego
zmaltretowane podczas wczorajszych przygód rzeczy, już go nie drażnił, jak to było na po-
czątku, ani nie skłaniał do drwiny czy politowania. Kostek zawstydził się, że w myślach wy-
zywał go od „frajerów” i „dziwaków”, co to głupio pchają się, gdzie nie trzeba i nieproszeni
robią z siebie krępujących opiekunów. Teraz kotłowała się w nim mieszanina podziwu, sym-
patii, jakby wstydu, że zmuszony jest korzystać z dziwnej dobroci obcego starego człowieka.
Ubrał się pośpiesznie bo tamten się niecierpliwił i wołał, że herbata stygnie.
Znów stół był zastawiony. Kostkowi najpierw rzuciła się w oczy sterta świeżych, rumia-
nych bułek, których starszy pan kupił tyle, że starczyłoby chyba dla plutonu wojska. Chłopak
odczuł dziki głód. Nie próbował się pohamować i już bez ceregieli zabrał się do zmiatania
pieczywa i dodatków, jakby przez tydzień nic nie miał w ustach.
Karaś zjadł bułkę, potem wolno popijając herbatę patrzył na pałaszującego chłopaka. Ko-
stek w pewnym momencie podniósł głowę i dostrzegł, iż jest obserwowany. Zaczerwienił się
i zwolnił trochę tempo. Gospodarz roześmiał się.
– Ale masz apetyt – zawołał wesoło. – Zazdroszczę ci.
Kostek jeszcze bardziej się speszył, nie chciał, by ten człowiek miał go za dzikusa i gło-
domora. Karaś zaś był w dobrym humorze i nastawiony życzliwie.
– Wcinaj, bracie – zachęcał. – Mnie samemu poprawia się apetyt, kiedy na ciebie patrzę. Ja
też tak kiedyś potrafiłem. Za jednym posiedzeniem mogłem wrąbać sześć takich bułek i jesz-
cze się rozglądałem, czym by tu poprawić. Ech, ale i krzepa była, i chęć do życia... – wes-
tchnął.
Kłopotliwą dla Kostka rozmowę przerwało nagle głośne łomotanie. Poderwał głowę, prze-
straszony, co się dzieje, ale zauważył, że Karaś wcale się nie zaniepokoił.
Ściana od sąsiedniego mieszkania dygotała od uderzeń, jakby ktoś w nią walił dużym
młotem.
– Sąsiad! Ej, Józek, jesteś tam? – zabrzmiało wyraźne, choć nieco przytłumione wołanie.
– Jestem, jestem! – odkrzyknął gospodarz.
– Masz coś?
Kostek zauważył, że gospodarz się nieco zmieszał. Odpowiedział po sekundzie wahania, a
głos jego był nieco opryskliwy:
– Daj spokój, tak wcześnie zaczynasz?
36
– Idę do ciebie! – zahuczało. I zaraz rozległo się stukanie protez. Kostek spojrzał pytająco
na Karasia, a ten wyjaśnił:
– To sąsiad, ten, o którym ci wczoraj mówiłem. Zaraz tu przyjdzie. – Poszedł otworzyć
drzwi.
Chłopak odsunął jedzenie i zaciekawiony czekał na gościa. Stuki stawały się coraz gło-
śniejsze, brzmiały nierytmicznie, coś przy tym chrzęściło i szurało, przypominając wleczenie
ciężkiego przedmiotu po podłodze. Gdy sąsiad pojawił się w pokoju, Kostek mimo woli wstał
i cofnął się z przestrachem.
Człowiek, który wszedł, był zgięty, ciężko oparty na dwóch aluminiowych kulach wbitych
pod pachy. Jedną z nich kurczowo trzymał dłonią, drugą zaś przytrzymywał kikutem ramienia
obciętego tuż nad łokciem. Obydwie nogi, ukryte w nogawkach luźno zwisających spodni,
robiły wrażenie bezwładnych pniaków. Jedną mógł nieco władać, widocznie proteza pozwa-
lała mu ją lekko zginać w biodrze, druga zaś wlokła się z tyłu, wydając ten dźwięk przypomi-
nający toczenie czegoś ciężkiego. Plecy miał wypukłe, klatkę piersiową zapadniętą od pozy-
cji, w jakiej usiłował się poruszać. Twarz pobrużdżoną, wykrzywioną z wysiłku uniósł do
góry i patrzył na chłopaka lekko przymrużonym złym okiem. Drugie było przesłonięte mar-
twą powieką.
– O, nie jesteś sam, nic nie mówiłeś – powiedział do gospodarza.
– Nic, nic, chodź, siadaj – zapraszał Karaś.
Posunął się naprzód z widocznym wysiłkiem. Czynił to opierając się na tej bardziej spraw-
nej nodze, po czym wysuwał najpierw jedną kulę do przodu, napierał na nią całym ciałem,
podrzucał drugą i w końcu wlókł całkowicie bezwładną nogę. Wtedy to rozlegał się ów stuk,
chrzęst protezy i szuranie po podłodze. Po trzech podrzutach, które kosztować go musiały
niezmiernie dużo wysiłku, dotarł do krzesła. Gospodarz podsunął mu je, a on opadł ciężko
odsapnął i odłożył kule na podłogę.
– Co to, jakiś krewniak? – pytał bezceremonialnie.
– Nie – niewyraźnie odparł Karaś. – Taki mój przyjaciel. Zjesz coś? – skwapliwie zmienił
temat.
Gość nie odpowiedział. Patrzył na Kostka. Nie był to wzrok życzliwy.
– Skąd go wytrzasnąłeś? – pytał uparcie. – Nie mówiłeś, że masz takich młodych znajo-
mych. Skąd się tu wziąłeś? – teraz skierował pytanie wprost do chłopaka.
Kostek zaczerwienił się. Nim odpowiedział, wkroczył dość ostro gospodarz.
– Daj spokój, Edziu. Mówiłem ci, że to mój gość. Zostaw go!
Kostek dopiero teraz zauważył, że kaleka chwieje się na krześle. Jego twarz była czerwo-
na, na czole wystąpiły drobne kropelki potu, a oko błyszczało nienaturalnie. Zrozumiał, że
przybysz jest pijany.
Kaleka oderwał wreszcie wzrok od Kostka. Popatrzył na gospodarza, kiwnął się, sięgnął
po niedopitą herbatę, wypił ją.
– Chcesz, to zrobię ci świeżej – zaproponował gospodarz.
– Herbatą chcesz mnie poić? – oburzył się gość.
– Daj spokój – Karaś podszedł do niego i położył dłoń na ramieniu. – Popatrz, Edziu, jaki
ładny dzień. Przejdziemy się trochę, no, chcesz? Pójdziemy tu, w górki...
– Daj mi spokój – burknął kaleka, strząsając dłoń Karasia. – Pytałem się, czy masz coś...
– Nie za wcześnie zacząłeś?
– Co to, zanosi się na kazanie? – sąsiad podniósł głowę i złe oko skierował na Karasia. –
Była umowa, że nie będziesz gadał? Była. To daj spokój i wyciągnij, jak coś masz, a jak nie,
to poślij go, niech przyniesie. Pójdziesz, co? – to było do Kostka.
Chłopak nie bardzo rozumiał scenę, której był świadkiem.
Domyślał się jednak, czego żąda od jego gospodarza sąsiad-kaleka. Zaczynało go to po-
woli bawić. Był przyzwyczajony do widoku pijanych, stykał się z nimi kiedyś o różnych po-
37
rach dnia. Nie przyszło mu do głowy gorszyć się, był tylko ciekaw, co z tego wyniknie i czy
jego dobrze ułożony gospodarz ulegnie. Osobiście nie czuł się dotknięty bezceremonialnym
tonem przybysza i był gotów iść po wódkę, gdyby Karaś go o to poprosił. Ale okazało się, że
nie ma takiej potrzeby.
Karaś już nie protestując więcej, podszedł do szafki, wyjął napoczętą butelkę, kieliszki i
postawił to wszystko na stole.
– Jednak masz! – uradował się kaleka. – Widzisz, Józiu, ja zawsze wiem, kiedy przyjść.
Nalewaj, nalewaj... – drżał z niecierpliwości.
Gospodarz w milczeniu napełnił jego kieliszek, potem zawahał się przez moment przy
Kostku, ale w końcu jemu też nalał, a wreszcie sobie.
– Na zdrowie! – kaleka uniósł dłoń, skinął im głową i nie czekając na odpowiedź wychylił
wódkę.
Kostek nie śpieszył się, skrępowany trochę sytuacją. Kątem oka patrzył na gospodarza i
widział, że przygląda się gościowi z dziwnym wyrazem twarzy. Malowało się na niej polito-
wanie pomieszane ze współczuciem. Gdy chłopak dojrzał, że Karaś upił połowę ze swego
kieliszka, postąpił tak samo i czekał, co nastąpi dalej. A tymczasem kaleka nie zwracając na
nich uwagi nalał sobie powtórnie i znów jednym haustem wypił.
– Nooo – odetchnął głęboko – teraz trochę lepiej. Kochany jesteś, Józiu. Zawsze mnie po-
ratujesz.
– Nie ma o czym mówić – powiedział Karaś.
– Okropnie mi się dziś chciało wypić.
– Suszyło cię?
– Żebyś wiedział. Wczoraj wypiłem trochę. Ale dużo nie. A te moje... wiesz, jakie one są.
Jak prosiłem, żeby jeszcze trochę zdobyły, to żadna się nie ruszyła. Jeszcze na mnie wsiadły,
jak chciałem do ciebie zapukać. Powiedziały, że masz gościa i nie wypada ci przeszkadzać.
Dobre, co? Jakbym ja musiał się ciebie krępować! – roześmiał się, palcami wziął kawałek
sera i włożył do ust.
– Zrobię ci kanapkę – zaofiarował się gospodarz. – Pewnie nie jadłeś śniadania...
– Coś ty? – obruszył się przybysz. – Żebraka ze mnie robisz? Mam co jeść w domu. Jesz-
cze twój gość pomyśli, że jestem ostatnia łachudra. Co innego to – pokazał na butelkę. – Nie
chcą mi dawać, cholera...
Kostek słuchał w milczeniu. Trochę go zdziwiło, że kaleka wspomniał, iż za ścianą kobiety
od razu wiedziały o jego przybyciu do mieszkania Karasia. Przecież nikt go tu wczoraj nie
widział. Przypomniał sobie jednak cienkie ściany i zrozumiał, że nic tutaj nie może się ukryć.
Tymczasem kaleka znów sobie nalał i wypił pośpiesznie.
Karaś powiedział:
– Nie za dużo będzie, Edziu? Złamie cię. Przecież to dopiero rano.
– A co za różnica rano czy wieczór? – mocno już kiwnął się sąsiad, znów sięgając po pla-
ster sera. – Powiedz, Józiu, co to dla mnie za różnica? Nawet lepiej jest rano się spić, bo wte-
dy dzień lżej przechodzi.
– Daj spokój, nie powinieneś tak mówić...
– Nie zawracaj głowy – mruknął dobrodusznie kaleka. – Mówię tak od paru lat i będę mó-
wił, dopóki... – urwał nie kończąc. – A ty wiecznie musisz mnie gasić. Ksiądz jesteś czy co?
Józiu! – pochylił się w stronę gospodarza, usiłując mu zajrzeć w oczy. – Po co to gadanie,
powiedz, po co? Daj mi lepiej jeszcze jednego. Ciężko mi nalewać... A ty co? Porządny chło-
pak jesteś, mało pijesz... Skąd go wytrzasnąłeś, Józiu? Powiedz...
Gospodarz zamiast odpowiedzi napełnił kieliszek sąsiada i zachęcił go do wypicia. Kostek
zauważył, że unika jego wzroku.
– Może ja sobie pójdę – zaproponował nagle.
Karaś jednak zaprotestował gwałtownie.
38
– Siedź, dokąd chcesz iść, masz przecież czas, nie mówiłeś, że gdzieś się śpieszysz...
Chłopak zrozumiał, że Karaś nie chce zostać sam z sąsiadem. A tamten teraz popatrzył na
Kostka.
– Fajny chłopak... Nie chcesz, Józiu, powiedzieć, skąd go masz, no to ty powiedz, coś za
jeden... Nigdy cię tu nie widziałem na Morskiej.
– Mieszkam w Nowym Porcie – odparł zmieszany Kostek.
– Aaa, tak. Dawno tam nie byłem... Musimy się wybrać. To fajny kawałek miasta. Port,
knajpy, dziewczynki, ruch, co?
– Daj spokój, Edziu, o czym mówisz? – z zażenowaniem protestował Karaś.
– On się mnie wstydzi, wiesz? – kaleka uśmiechnął się do Kostka. – Krew go zalewa, że
ma takiego sąsiada, wraka, połamańca, co łazić nie może, i w dodatku pijaka, Przyznaj się,
Józiu, wstydzisz się, nie?
– Co opowiadasz, już się zalałeś.
– Zalałem się, zgoda – przyznał kulawy. – A ty to taki jesteś ksiądz, co to nawet się po-
rządnie zalać nie potrafi. Święty...
– Co gadasz! – rozzłościł się Karaś.
– Może nieprawda? Nie widziałem cię zalanego, tak do dna. Trochę to tak, ale żebyś spadł
z krzesła, to jeszcze nie widziałem. Nie potrafisz.
– Potrafię, potrafię, tylko już dawno mi nerki wysiadły. Swoje wypiłem.
– Niech ci będzie, szlag trafi twoje nerki. A ja mam nerki całe, serce jak dzwon. Tylko no-
gi drewniane, wiesz? I łapy połowy nie mam... Co byś wolał? Nerki całe czy nogi? No, po-
wiedz, Józiu, co byś wolał?
– Daj spokój, znów zaczynasz swoje? Zalałeś się...
– Zalałem się. Ale jeszcze trochę za mało. Dolej, Józiu. Nie żałuj.
Karaś wylał resztkę alkoholu do kieliszka gościa. Teraz wypili wszyscy.
– A tyś z Nowego Portu? – kaleka znów zwrócił się do Kostka. – Tam jest życie, co? Pew-
nie pływasz, co? Dostał napadu czkawki i Kostek nie musiał mu odpowiadać.
Gospodarz przyniósł szklankę wody i podał gościowi.
– Zwariowałeś? – Kaleka odsunął jego rękę ze złością. – Wody mi dajesz? Wiesz, ile ja w
życiu wody wypiłem? Niech szlag trafi wodę, wódki daj!
– Nie ma więcej.
– Nie ma? Żałujesz mi?
– Wiesz, że nie żałuję. Nie mam.
– To go poślij, niech kupi.
– Dosyć już, Edziu.
– Nie pieprz, księże proboszczu. Robisz się taki jak one. „Nie pij, Edziu, daj spokój, tata...”
Krew by zalała. Powiedz, bracie – znów patrzył na Kostka coraz bardziej zmętniałym wzro-
kiem – powiedz, czy można to wytrzymać? Ech, bracie, co ty wiesz. Pływasz sobie, wypijesz,
jak ci się zachce, na dziewczynki idziesz... Powiedz, chodzisz na dziewczynki? Tam są, co?
Ech... co tu gadać. W Gdyni, bracie, przed wojną, to było... Wiesz, służyłem w Marynarce
Wojennej. Ale co ci tam będę gadał, pojęcia nie masz o niczym... Józiu, wódki!
– Nie ma – twardo odpowiedział Karaś.
– Niech cię cholera weźmie. Kutwa jesteś. Stara kutwa. Żałujesz. Litujesz się nad moimi
kulasami, a wódki nie chcesz dać...
– Przestań, Edziu.
Kostka zaczynało to nudzić i drażnić. Początkowe zainteresowanie kaleką minęło. Dziwił
się teraz coraz bardziej zachowaniu Karasia. Niewyczerpana cierpliwość, ustępliwość, nawet
jakby pokora wobec nie najprzyjemniejszego marudzenia pijaka sprawiły, iż chłopak pomy-
ślał, że gospodarz musi być z nim jakoś związany, zobowiązany jakby do tej cierpliwości i
łagodności. Zaraz jednak przypomniał sobie, jak Karaś postąpił wobec niego samego i nic z
39
tego wszystkiego nie rozumiał. Przypomniało mu się określenie kaleki: „święty” i uznał, że
coś w tym jest. Nigdy dotychczas nie spotkał podobnego człowieka, toteż nie mógł zrozumieć
takiego postępowania. A gospodarz wstał, ujął kalekę pod ramię i powiedział:
– No, dosyć, Edziu. Chodź, prześpisz się trochę, przejdzie ci, poczujesz się lepiej.
– Pocałuj mnie w dupę – zdecydowanie zaproponował kaleka.
– Daj spokój – z niezmienną cierpliwością perswadował gospodarz; – Po co tak mówisz?
Masz zły dzień, odpoczniesz, wszystko będzie dobrze.
– Aleś się zrobił pierdoła. Wszystko będzie dobrze! Co za gadanie! Daj mi spokój, nie ru-
szaj mnie!
Ale Karaś nie ustępował. Podał sąsiadowi kule, pomógł się podnieść, zaproponował:
– A może chcesz się tu położyć?
– Mam swoje mieszkanie. Pieprzę twoje spanie – oznajmił pijany.
Karaś kiwnął na Kostka, żeby mu pomógł. Obaj poprowadzili kalekę do wyjścia. Gadał,
wymyślał Karasiowi, ale nie bardzo się opierał. Pomogli mu dotrzeć do łóżka, zwalił się na
nie całkiem bezwładny. Kostek zrobił ruch, jakby chciał zdjąć pijanemu spodnie, ale ten
szarpnął się i byłby go uderzył kikutem, gdyby chłopak nie odskoczył.
– Zostaw go – powiedział Karaś. – Chodźmy, prześpi się, wieczorem będzie wszystko do-
brze.
Gdy znaleźli się na powrót w mieszkaniu Karasia, Kostek zrobił uwagę:
– Będzie miał chłop piekło, jak żona wróci. Tak się zaprawił od rana.
– Nie – zaprzeczył Karaś. – Nic mu nie powie. Ona go rozumie.
– Często tak się zaprawia?
– Nie bardzo. Czasem przez miesiąc kieliszka nie weźmie do ust. Ale jak go napadnie, to
pije przez trzy, cztery dni.
Kostek znał takie rzeczy. W Nowym Porcie spotykał specjalistów od „tygodniówki”, a nie
dalej jak wczoraj spędził w areszcie noc w towarzystwie takiego pijaka. Nic więc nie powie-
dział.
Karaś jednak dorzucił tytułem tłumaczenia:
– To dobry człowiek. Tylko nieszczęśliwy.
– Pewnie – zgodził się Kostek.
– I dzielny. Nie masz pojęcia, jaki dzielny...
Chłopak miał ochotę zapytać, na czym to polega, lecz nie miał odwagi. Był przyzwyczajo-
ny nie grzebać w ludzkich sprawach, nauczył się tego podczas życia w Nowym Porcie, w
więzieniu także przestrzegał tej zasady. A Karaś już nic więcej nie mówił, tylko w milczeniu
zabrał się do sprzątania ze stołu. Chłopak bezceremonialnie skręcił papierosa z gazety i tyto-
niu gospodarza. Zakrztusił się przy pierwszym hauście dymu.
– Papierosy ci się skończyły – zauważył gospodarz. – A pieniądze masz?
– Nie – szczerze odparł Kostek.
– Wszystko wczoraj przegrałeś?
– Mhm... Dranie...
– Dam ci trochę.
– Co pan? – żachnął się Kostek, a widząc, że Karaś sięga po pieniądze, zauważył: – On
miał rację. Pan jest święty, zupełnie jak święty...
– Daj spokój, nie mów głupstw – burknął Karaś. – Lepiej powiedz, co masz zamiar dalej
robić?
– Nie wiem – wyznał Kostek.
– Tak się domyślałem. Nie masz pewnie gdzie mieszkać. Zwiałeś z domu?
Kostek nie odpowiedział. Karaś poczekał chwilę, a potem powiedział:
– Dobrze. O nic nie pytam. I nic nie musisz mówić. Ale jak masz kłopoty, to możesz się
przez jakiś czas u mnie otrzymać. Jestem sam, miejsca dosyć...
40
– Dziękuję – Kostek zaczerwienił się. – Poszukam sobie...
– Czego?
– Mam przyjaciół. Muszę ich odnaleźć. Odnajdę na pewno...
– Twoja sprawa. Rób, jak chcesz. Świętym nie jestem, ale jak już się zetknęliśmy, to co mi
szkodzi trochę ci pomóc.
– Pójdę jednak.
– No dobrze – zgodził się Karaś. – Weź to – podał mu dwa czerwone papierki. – Nie krę-
puj się. Będziesz miał, to mi oddasz. No i jakbyś nie znalazł nikogo albo miał inne kłopoty, to
zajrzyj do mnie... Nie musisz się wstydzić.
– Dziękuję – znów bąknął Kostek.
Przez chwilę miął setki w dłoni, potem schował je do kieszeni. Uścisnął podaną mu dłoń i
opuścił mieszkanie.
Na dole wszedł do sklepu, żeby kupić sobie papierosów. Było pusto. Ciężarowy samochód
stał na chodniku i dwaj mężczyźni wynosili z niego skrzynki z towarami. Kierowniczka, nie-
brzydka, energiczna kobieta, skrupulatnie liczyła dostawy. Kostek ominął ją i wszedł do środ-
ka. Za ladą spostrzegł młodą blondynkę z włosami obciętymi po chłopięcemu.
Układała coś na półkach i nie kwapiła się, żeby go obsłużyć. Chłopak odczekał moment,
potem chrząknął, a kiedy i to nie bardzo poskutkowało, powiedział głośno:
– Dwie paczki sportów proszę.
– Nie widzi pan, że jest przyjęcie towaru? – ekspedientka nawet się nie odwróciła, zajęta
swoją pracą.
– Widzę. Ale co pani szkodzi dać mi te papierosy?
Z paczką makaronu wykonała półobrót i spojrzała na niego. Miała niezbyt przyjazną minę,
ale Kostek zauważył, że jest ładna. Brązowe oczy, niewielki, perkaty nos, figlarne dołeczki w
policzkach, dość wydatne, nieco wilgotne wargi – ta całość zrobiła na nim wrażenie. Nie zra-
ził się nawet zmarszczonymi brwiami i gniewnie rzuconym zdaniem:
– Jak się przyjmuje towar, to się nie sprzedaje.
– Przyjęcie towaru to nie remanent – powiedział z uśmiechem.
Złagodniała. Widocznie przystojny, uśmiechnięty chłopak, mimo natarczywości, także jej
się spodobał.
– Kiosk jest na końcu Morskiej – poinformowała już bez oschłości.
– Ale ja chcę od pani – zakomunikował dobitnie.
– Zawsze pan taki uparty?
– Jak widzę ładną dziewczynę, to zawsze. – Oparł się łokciami o ladę i bezczelnie zaglądał
jej w oczy. Nie odsuwała się. Makaron położyła na półce, stanęła nieco bokiem, najwyraźniej
rada trochę pogadać. Mogła mieć osiemnaście, najwyżej dwadzieścia lat. Kostkowi podobała
się coraz bardziej.
– No to jak będzie? Da mi pani?
– Sprzedam.
– Dwie paczki, proszę.
– Tylko sportów?
– A ma pani jeszcze coś do sprzedania?
– Wszystko.
Ostra w języku – pomyślał. Lubił takie rozmowy. Dawno już tak nie rozmawiał z dziew-
czyną. Wziął papierosy i niby przypadkiem nakrył jej palce swoją dłonią. Nie cofnęła się.
– Jadźka, odbierz dżemy – zawołała kierowniczka. Dziewczyna skrzywiła się. Kostek
prędko podał jej pieniądze i zapytał zniżając głos:
– Do której pani tu?
41
– A bo co?
– Bo przyjadę karetą zabrać do pałacu.
– Wolę pieszo.
– O której?
– Nie wie pan, do której sklep otwarty?
– Jadźka! Co tam marudzisz? Czemu sprzedajesz, jak przyjmujemy towar? – irytowała się
kierowniczka.
– Już idę – odkrzyknęła.
Kostek zrobił do niej oko i wyskoczył ze sklepu. Chwilę oglądał witrynę, spojrzał na ta-
bliczkę informującą, że sklep jest otwarty do dwudziestej pierwszej, i wreszcie ruszył Morską
ku Grunwaldzkiej.
Opuścił mieszkanie Karasia w paskudnym nastroju pełnego osamotnienia, choć jednocze-
śnie z uczuciem ulgi z uwolnienia od krępującej, niezrozumiałej gościnności. Nie był przy-
zwyczajony do troskliwości i życzliwości. Nauczony samodzielności, zawsze żyjąc między
ludźmi, którzy nie troszczyli się o innych, nabrał przekonania, że nigdy od nikogo nie powi-
nien niczego oczekiwać. Wszystko, co Karaś dla niego zrobił, wydawało mu się nierealne, a
zarazem podejrzane. Nie mógł pojąć, że ktoś może postępować bezinteresownie i w dodatku
w stosunku do całkiem obcego człowieka. Chyba że z litości, a on nie chciał, żeby się kto-
kolwiek nad nim litował. Toteż choć tych kilka godzin dało mu odpoczynek i odprężenie, a
nawet przyjemność, nie mógł pozostać dłużej. A może w głębi ducha się obawiał, że nad-
szedłby moment, w którym by gospodarz zechciał dowiedzieć się o nim czegoś bliższego. Nie
potrafiłby wtedy go okłamać, a wydawało mu się, że wyznanie całej prawdy od razu zmieni-
łoby stosunek Karasia do niego. Wolał odejść sam, niż usłyszeć słowa, po których musiałby
wyjść z gościnnego domu nie z własnej woli.
Teraz, po tej krótkiej, nic nie znaczącej rozmowie z ekspedientką, jego nastrój uległ zmia-
nie. Poczuł się weselszy. Nigdy zresztą przy swoim usposobieniu nie umiał się długo mar-
twić. Przeleciało mu tylko przez myśl krótkie wspomnienie kasztanowych włosów, tak dobrze
pamiętanych oczu, sylwetki, przez wiele miesięcy przywoływanej w godzinach trudnej do
zniesienia samotności. Optymizm, który w niego wstąpił, sprawił, że znów poczuł nadzieję.
Jeszcze wczoraj postanowił, że musi odszukać Grubego. Nie miał innych bliskich kole-
gów. Ten wprawdzie także nigdy nie był mu przyjacielem, ale dawniej łączyło ich bardzo
wiele. Prócz tego Kostek zdawał sobie sprawę, że tylko on może mu udzielić informacji. Je-
żeli nic mu się nie stało, musiał tkwić nadal w tamtym środowisku, musiał o wszystkim wie-
dzieć. Teraz więc chłopak bez namysłu poszedł do przystanku tramwajowego. Ósemką poje-
chał w stronę lotniska. Wysiadł przy Mickiewicza i dalej wędrował pieszo długą ulicą wysa-
dzaną drzewami. Pogoda była tak piękna, że wszystko wokół zdawało się przyjazne i życzli-
we. Najlżejszy podmuch wiatru nie poruszał liśćmi drzew. Ostro przygrzewało słońce na zu-
pełnie bezchmurnym niebie, dziewczęta miały brązowe nogi i ramiona. Kostek poczuł, że
dopiero teraz, po raz pierwszy od chwili przekroczenia bramy więziennej, naprawdę cieszy
się wolnością. Nie myślał nawet o tym, co będzie, jeżeli nie odnajdzie tego, do kogo szedł, po
prostu w tej chwili nie umiał się niczym martwić, było mu dobrze, czuł się spokojny.
Małe domki rozrzucone na przestrzeni między Brzeźnem, Nowym Portem a Wrzeszczem
były nędzne i obskurne. Sklecone z desek, dykty, blachy, przypominały stare baraki, a niektó-
re nawet budki w ogródkach działkowych, prymitywne i prowizoryczne. Stanowiły osiedle
niecieszące się dobrą sławą. Ironiczne poczucie humoru mieszkańców miasta kazało nazwać
tę dzielnicę „Perłą Bałtyku”. Gnieździły się w niej rodziny oczekujące na nowe mieszkania,
pełno tu było szumowin wielkiego miasta, biedoty rozmaitej, opryszków, dziewcząt, które
zarabiały na życie wiadomym sposobem. Ale w ten pogodny dzień u schyłku sierpnia nawet
ta nędzna dzielnica nie wyglądała brzydko. Drzewa swą zielenią okryły krzywe, rozpadające
42
się chałupki, zamaskowały ich szpetotę, kwiaty w ogródeczkach i gęste krzaki sprawiły, że
cały obszar wyglądał jak duży ogród poprzecinany licznymi wąskimi, niebrukowanymi uliczkami.
Kostek znał dość dobrze tę dzielnicę, bywał w niej niejeden raz. Minął więc bez wahania
kilka przecznic i skręcił do domku, który stał w głębi, zasłonięty od uliczki krzakami bzu. Nie
był lepszy od innych. Krzywe ściany uwidoczniały szpary między popękanymi deskami.
Dach kryty papą wygiął się niby grzbiet wysłużonej szkapy, małe okna, niegdyś pomalowane
na biało, były brudne, zasłonięte, zdawały się świadczyć o pustce wnętrza i martwocie.
Gdzieś w pobliżu zaczął zajadle ujadać pies, w odpowiedzi zagdakały wystraszone kury. Ko-
stek nie pukając nacisnął klamkę. Drzwi nie ustąpiły. Wówczas począł kołatać. Odpowie-
działa mu cisza. Zmartwił się. Czyżby nikogo nie było? Nie dawał za wygraną. Poszedł na tył
domu i zapukał w okienko. Już myślał, że i tym razem nikt się nie odezwie, aż nagle usłyszał
ruch w środku, a potem gniewny, zaspany głos:
– Kto jest?
Poznał ten głos. Chrypiący, pełen niezadowolenia. Ucieszył go.
– Otwórz, śpisz jeszcze? – krzyknął głośno.
– Co za cholera, kogo tam niesie?
– Otwieraj, Gruby, nie poznajesz mnie?
Zasłonka odsunęła się i chłopak dojrzał za szybą zaspaną, czerwoną, okrągłą jak księżyc w
pełni twarz mężczyzny. Przylgnęła do szyby. Oczy zamrugały, porażone jasnym słonecznym
światłem.
– Oślepłeś czy co? – wołał Kostek. – Otwieraj, stary byku!
Gruby nie mógł widać dojść do przytomności. Mrugał przez chwilę, a potem zrobił minę
pełną niedowierzania.
– Kostek? – zawołał. – To ty? Nie! Jesteś? Poczekaj chwilę!
Twarz zniknęła. Kostek wróciwszy na front domu, chwilę cierpliwie czekał pod drzwiami.
Otworzyły się wreszcie. Na progu stał niski, gruby mężczyzna, o wieku trudnym do określe-
nia. Na oko wyglądał na trzydziestkę, ale faktycznie był młodszy, postarzały go fałdy tłuszczu
i ślady pijaństwa. Był w spodniach i samym podkoszulku, niegdyś białym.
– Wchodź, wchodź – zapraszał. – Rzeczywiście nie poznałem cię. Chociaż spodziewałem
się, że przyjdziesz prowadził Kostka w głąb domku. Przez całkiem ciemny korytarzyk dotarli
do pokoju, który choć ciasny i niski, sprawiał wrażenie lepsze, niż można się tego było spo-
dziewać po wyglądzie zewnętrznym domku. Rozgrzebany tapczan, stół z czterema krzesłami,
prosta, nienowa, ale dość jeszcze porządna szafa stanowiły umeblowanie. Na małym stoliku
przy tapczanie stała szklanka z wodą, której napił się gospodarz.
Kostek rozejrzał się po kątach i zauważył:
– Nic się u ciebie nie zmieniło. Jesteś sam?
– Sam – potwierdził gospodarz.
– A Wanda?
– Coś ty, ślub z nią brałem, czy co? Zwinęła interes, bo klientów nie miała i poszła gdzieś.
Chyba się wyniosła z Wybrzeża. Dziewczyny mówiły, że przeniosła się do Rzeszowa i nawet
zabrała się do jakiejś roboty. Ale co tam... – machnął ręką. – Co z tobą?
– To nie wiesz? Z kicia przecież wyszedłem.
– No jasne, wiem – powiedział Gruby. – Już słyszałem, że wróciłeś.
– Już ci powiedzieli? – zdziwił się Kostek. – Kto?
– Świat jest mały – roześmiał się Gruby. – A Nowy Port to grajdołek.
Zakrzątnął się, poprawił serwetę na stole, odsunął krzesło.
– Siadaj, stary – powiedział z przyjaznym akcentem. – Zaraz coś tu postawię, chyba znajdę
butelczynę...
43
Kostek siadł i nic nie mówiąc patrzył, jak Gruby kręci się po mieszkaniu. Z szafy wydostał
półlitrówkę, postawił ją na stole. Z kuchni przyniósł dwie szklanki, a na talerzyku parę kro-
mek chleba i plasterki suchej kiełbasy. Siadł naprzeciw Kostka i nalał wódki do szklanek.
– No, twoje zdrowie – uniósł szklankę napełnioną do połowy. – Za twój start od nowa. –
Wypił nie czekając na Kostka. Chłopak w pierwszym odruchu wziął szklankę, ale obrócił ją
parę razy w palcach, potem umoczył wargi i odstawił.
– Co, nie pijesz? Oduczyli cię? – zdziwił się Gruby.
– Nie chce mi się – odparł Kostek. – Za wcześnie.
– Na kielicha nigdy nie jest za wcześnie. A możeś się odzwyczaił?
– Może – powiedział wolno Kostek. – Zresztą wiesz, że nigdy za dużo nie tankowałem. Od
chwili wyjścia co rusz widzę kieliszek...
Gruby wzruszył ramionami. Wziął plasterek kiełbasy, żuł go wolno przez chwilę. Oparł się
łokciami o stół, patrzył uważnie na Kostka.
– No, mów – powiedział.
– Opowiadaj. Kostek odsunął się od stołu. Skrzywił się.
– Co tu opowiadać? Odkiblowałem trzy lata i koniec.
– Nic ci nie darowali?
– Ani dnia.
– Kiedyś wyszedł?
– Przedwczoraj.
– Gdzie zakotwiczyłeś?
– Nigdzie.
– To coś robił przez te dwa dni?
– Pętałem się. Trochę szukałem znajomych, trochę łaziłem, wiesz, jak to jest. Jakoś mi zle-
ciało.
– Zdążyłeś już przenocować w areszcie?
– To też już wiesz?.
– Ja wiem wszystko, co się dzieje w Nowym Porcie.
– Nie bądź taki król portu. Te pętaczki ci powiedziały?
– Może. Nieważne.
– Masz rację, nieważne.
Gruby znów sięgnął do butelki. Kostek zasłonił swoją szklankę dłonią i nie pozwolił dolać.
Gruby wobec tego wlał sobie, nie za dużo, wypił i zakorkował butelkę.
– Masz rację – powiedział. – Nie ma sensu od rana się zalewać. – Łyknął trochę wody, za-
palili papierosy. – No i co dalej? – zapytał przez kłąb dymu.
Kostek wzruszył ramionami.
– Czy ja wiem?
– Co chcesz robić?
– Żebym to wiedział.
– Marnie. – Gruby wstał i począł się przechadzać po pokoju. – Wylazłeś z pierdla, nikogo
tu nie masz i nie wiesz, co z sobą zrobić. W dodatku z miejsca podpadłeś. Marnie. Nic nie
masz?
– Nic. Jestem jak stoję.
– Goły też pewnie jesteś jak święty turecki?
– Jasne – Kostek wodził głową za spacerującym Grubasem. – Chyba nie myślisz, że wy-
szedłem z kicia z grubszą forsą?
Gruby zatrzymał się przed nim i patrzył lekko przymrużonymi oczami. Kostek wytrzymał
to spojrzenie.
– To jak będzie? – zapytał gospodarz.
– Z czym?
44
– Z nami.
– O co ci chodzi?
– Nie udawaj Greka. Wziąłeś ode mnie forsę. Ładny szmal. Chyba się nie wyprzesz.
– Wziąłem, nie wyprę się – hardo powiedział Kostek. – Ale wiesz, że przepadło. Jak mnie
dopadli, to zabrali.
– Chcesz, żebym się tym wzruszył? Przepadło tobie, nie mnie.
– Wspólne było ryzyko, wspólna jest strata – powiedział Kostek.
Gruby roześmiał się sztucznie.
– Ładnieś to sobie wykombinował. Cwany jesteś. Zawsze byłeś cwany.
Kostek zmarszczył brwi. Długo i starannie gasił niedopałek papierosa. Nie patrzył na go-
spodarza, który stał nad nim i sapał gniewnie. Wreszcie podniósł głowę.
– Nie podskakuj – powiedział cicho, ale z takim błyskiem w oczach, że Gruby odruchowo
cofnął się o krok do tyłu. Zaraz jednak opanował lęk i zaatakował:
– Wiesz, jak u nas jest z rachunkami. Nie muszę cię uczyć. Dałem ci forsę, musisz się roz-
liczyć. Mnie gówno obchodzi, że ci zabrali i siedziałeś. Jak się pozwoliłeś złapać, to twoja
sprawa...
– Dobra – powiedział Kostek przez zaciśnięte zęby. – Oddam ci. Nie od razu, ale oddam.
Jakoś wystartuję i dostaniesz swoje.
– Wystartujesz? – zadrwił Gruby. – Z czym? Mówiłeś, że jesteś goły. Jak się chce zacząć,
to trzeba mieć coś na początek, sam wiesz.
– Wiem – przyznał Kostek.
– No to jak chcesz zaczynać?
– Jeszcze nie wiem. Może wezmę jakąś robotę.
Gruby wybuchnął śmiechem. Obejrzał Kostka, jakby go pierwszy raz widział, i opano-
wawszy śmiech, powiedział:
– Robotę? Ty? Za ile? Tysiąc? Dwa? Więcej ci nie dadzą, bo nic nie umiesz. Pójdziesz ło-
patą machać?
– Może pójdę.
– Szczęść ci Boże – Gruby znów się roześmiał, zaraz jednak spoważniał i zbliżywszy się
do stołu siadł, pochylił się i powiedział: – No dobra, pożartowaliśmy sobie i w porządku. Te-
raz powiedz: ile chcesz?
Kostek spojrzał na niego zdziwiony. Tego się nie spodziewał, nie wiedział, co odpowie-
dzieć.
– Poważnie? – zapytał.
– Jasne – przytaknął swobodnie Gruby. – Nie jestem dzieckiem. Wiem, że na każdy start
potrzeba trochę forsy. Nawet jak chcesz iść z łopatą, to też musisz coś mieć, żeby przeżyć do
pierwszej wypłaty, nie?
– Co kombinujesz? – nieufnie zapytał Kostek. Zbyt dobrze znał Grubego, żeby się nie do-
myślić, że ma jakiś cel.
– Powiedziałeś przecież – prychnął tamten – że oddasz. Ja ci wierzę. Wcześniej czy póź-
niej oddasz, bo wiem, żeś honorowy. No to wszystko mi jedno, czy oddasz pięć czy sześć
patyków. Jesteśmy starymi kumplami, nie?
– Gruby, powiedz, co kombinujesz? – upierał się Kostek.
– Nic – Gruby był serio. – Tylko znam ciebie i wiem, że to, coś mówił, to tylko tak, na
bajer. Musisz jakoś wystartować, to jasne. Więc jak masz startować, to pomogę ci. Możemy
nawet razem. Wiem, coś wart.
Kostek odsunął się. Patrzył na Grubego przymrużonymi oczami, palcami nerwowo prze-
bierał po stole. Tamten czekał na odpowiedź. Zapadła niczym nie mącona cisza.
– No? – nie wytrzymał wreszcie gospodarz. – Co ty na to?
45
– Mówiłem ci – wycedził Kostek. – Chcę wziąć jakąś robotę. Dość mam tamtego. Trzy
lata kicia starczy jako lekcja...
– Takiś miękki?
– Nie. Tylko nie chcę być głupi. Raz wystarczyło. Przez całe życie nie mam zamiaru pły-
wać.
– Nie zgrywaj się – przerwał mu Gruby. – Chcesz beze mnie?
– Nie chcę z nikim. Powiedziałem ci.
– I ja mam w to wierzyć?
– Jak chcesz – Kostek wzruszył ramionami.
– A wiesz? – Gruby nie uśmiechał się, jego małe oczka patrzyły na Kostka zimno. – Jak-
bym się uparł, tobym jeszcze mógł zażądać procentu.
– Procentu? Za co?
– Za czekanie. Co myślisz, przez te trzy lata, jakbym obracał tą forsą, to ile bym miał?
– Wiesz, co ci powiem? – teraz Kostek pochylił się do niego.
– No?
– Pocałuj mnie w dupę.
Gruby poderwał głowę, dłoń leżącą na stole zacisnął w pięść.
– Uważaj – wycedził. – Nie podskakuj. Ze mną nie wygrasz, sam wiesz.
– Nie strasz, bo się zesrasz – roześmiał się Kostek.
Gruby sapał przez chwilę, z wolna się uspokajał. Kostek też chciał załagodzić i powiedział
po chwili:
– Nie ma sensu się kłócić. Wiesz, że cię nigdy nie wyrolowałem i teraz nie wyroluję.
– W porządku – przyjął zgodę Gruby. – Tak możemy gadać. Tylko czemu, jak ci daję
szansę, nie chcesz skorzystać? Masz coś na oku poza mną?
– Nie. Powiedziałem ci prawdę.
Gruby pokręcił niedowierzająco głową. Nalał alkoholu. Kostek tym razem wypił z nim
trochę. Po chwili gospodarz mówił, starając się nadać głosowi przyjazne brzmienie.
– Nie wierzę. Zawsze byłeś kozak i nie mogłeś się tak zmienić.
– Nie rozumiesz...
– Tak gadasz – Gruby machnął ręką – boś świeżo wyszedł z pierdla. Pożyjesz, otrząśniesz
się, to inaczej zaśpiewasz. Taki jak ty nie jest stworzony do łopaty... Sam wiesz, że razem ze
mną możesz raz dwa zastartować i zrobić ładną forsę.
– Nie. Dość mam knajpy, ryzyka... Zresztą mam inne plany...
– No? – zaciekawił się Gruby.
– Iii – Kostek Wzruszył ramionami – nie ma co na razie gadać. Jak wyjdzie, to będzie w
porządku, a jak nie – urwał i spojrzał w okno. Nie umiałby powiedzieć, co będzie, jeśli jej nie
odnajdzie.
– Nie chcesz gadać, to nie – powiedział Gruby, udając, że nie obchodzą go zamiary Kost-
ka. – Ale żebyś nie wiem co planował, to przecież musisz jakoś z powrotem wejść w życie.
Wypadłeś z obiegu.
– Wypadłem – przyznał Kostek – ale co z tego?
– Nie orientujesz się, jak teraz jest – mówił Gruby, ćmiąc kolejnego papierosa. – Sporo się
zmieniło. Nasza branża prawie się rozleciała. Jak ktoś kombinuje z dolarami, to chyłkiem,
mało który robi większe interesy. Wyżyć z tego trudno.
– Ale ty sobie radzisz? – ironicznie zapytał Kostek.
– No, różnie bywa – skrzywił się Gruby. – Zresztą tu nie ma gdzie teraz zahandlować, za-
mknęli „Albatrosa”.
– Wiem – przytaknął Kostek. – Widziałem, że tam teraz jest sklep.
– No właśnie. Nowy Port opustoszał. Otwierają nową knajpę. Dużo szkła, kawiarnia, re-
stauracja, wiesz, z rozmachem.
46
– Będzie burdel jak dawniej – roześmiał się Kostek.
– Może tak, może nie. A póki co, trudno jest coś zdziałać. Mewki powynosiły się, zostało
samo barachło. Chłopaki też robią bokami.
– A ty?
– Jakoś tam ciągnę – skromnie stwierdził Gruby. – Tylko trochę zmieniam branżę...
– Nieee? – roześmiał się Kostek. – Jeszcze trochę, a powiesz mi, żeś wylądował na pań-
stwowej posadce?
– No nie – Gruby też się zaśmiał. – Tak źle jeszcze nie jest.
– To jak sobie radzisz? – Kostek był coraz bardziej zainteresowany tą rozmową. Sam nie
zdawał sobie sprawy z tego, jak głęboko tamto życie jeszcze w nim tkwiło. Niespodziewanie
odżył świat, w którym się kiedyś obracał: knajpa, dolary, wesołe dziewczęta, nieczyste intere-
sy – to wszystko, co znał tak dobrze, a od czego postanowił odejść. Był jednak ciekawy, jak
ten światek teraz wygląda, a Gruby wyczuwał to i chętnie opowiadał. Nie porzucił swoich
planów co do Kostka. Wiedział, że to, czego nie osiągnie z nim groźbą i siła, osiągnąć może
spokojnym drążeniem.
– Jest lato – mruknął. – Kombinuję trochę w Sopocie.
– Nie powiesz, że zarabiasz na starych babach, co przyjeżdżają tu wyposzczone? – roze-
śmiał się Kostek.
– Nie – bez uśmiechu przyznał Gruby. – Choć to też interes, ale obsadzony przez tamtej-
szych cwaniaków. Ale zawsze jest kupa nadzianych jeleni, łatwych do ustrzelenia.
– Co ty? – zdumiał się Kostek. – Przeniosłeś się na doliniarstwo?
– Zgłupiałeś? – obraził się Gruby. – Za co mnie masz? Robię czyste interesy. Skubie się
facetów tak, że nie tylko nie mają pretensji, ale nawet proszą o jeszcze.
– Bujasz? – Kostek był coraz bardziej zaintrygowany. Gruby uśmiechnął się pod nosem.
Czuł, że ryba bierze przynętę, ale teraz się nie śpieszył. Zrobił obrażoną minę i wzruszył ra-
mionami.
– Co mam bujać? Po co?
– No to coś taki tajemniczy?
– A co, mam ci się spowiadać? Wyleciałeś z branży. Proponowałem ci start ze mną, toś
mnie obsobaczył. Więc po co mam ci gadać? Teraz jesteś obcy, a obcemu się takich rzeczy
nie zdradza.
– Ja obcy? – zareagował Kostek, dotknięty do żywego.
– No w każdym razie nie chcesz ze mną działać, masz swoje plany...
– Taaak – przyznał Kostek. Był trochę poruszony tą rozmową z Grubym. – Coś tam mam,
tylko czy mi wyjdzie? Ale na razie jestem na lodzie.
– Zupełnie? Chatę jaką masz? – zainteresował się Gruby.
– Skąd... Myślałem, że tu... u ciebie...
– Coś ty?
– Wiem, że jesteś sam. Chyba że masz kogoś na miejsce Wandy...
– Nie – odparł Gruby. Błyskawicznie przemknęło mu przez myśl, że jednak jest okazja
omotania Kostka.
– To co, posuniesz się na tapczanie przez parę dni?
– Wiesz, że tu ciasno – droczył się Gruby.
– Przecież muszę mieć metę. Przynajmniej dopóki niczego sobie nie znajdę.
– A twoje mieszkanie?
– Zajęte. Jakaś rodzina z dzieckiem, jak ich ruszyć?
– Taak, wiem – wyrwało się Grubemu.
Kostka zelektryzowało. Dotychczas wszystko, co powiedzieli, było marginesem. Ta jedna
sprawa, główna, która go nurtowała, pozostawała w ukryciu. Wiedział, że nie może z nią od
razu wystąpić otwarcie. Zresztą czuł, że Gruby może nie zechce mu odpowiedzieć, wyczeki-
47
wał okazji, żeby go podejść. Teraz nadeszła taka okazja. Pochylił się, czujny, wpatrzony
uważnie w tłustą twarz, nie umiejąc już powstrzymać pytania:
– Co wiesz? Mów!
– O co ci chodzi? – usiłował wywinąć się Gruby. Domyślał się, że Kostek zada mu to py-
tanie, że będzie chciał wiedzieć, ale nie miał ochoty udzielać mu informacji.
Kostek nie pozwolił się zbyć niczym.
– Przecież wiesz, że została w tamtym pokoju.
– No i co z tego? – Gruby nie podnosił wzroku.
– Nie wykręcaj się – Kostek złapał go za rękę. – Wiem, że ci się podobała. Miałeś ochotę
zrobić z niej mewkę. Musisz coś wiedzieć, od razu nie zginęła ci z oczu. Gadaj!
– Tyś z niej zrobił mewkę – odciął się Gruby. – I to pierwszorzędną!
– Co? – twarz Kostka się skurczyła, wargi zacisnęły się w jedną wąską linię, oczy pociem-
niały. Przyciągnął Grubego do siebie i wyrzucił zduszonym głosem: – Ja? Wiesz, że nigdy nie
byłem alfonsem jak ty! A ona, ona... to była moja dziewczyna, wszyscy wiedzieli...
– Zostaw mnie – Gruby wyszarpnął ramię i odsunął się od Kostka. – Teraz się rozczulasz,
a kto ją wprowadził do knajpy?
– Gruby – mówił Kostek nienaturalnie spokojnym głosem – nie drażnij mnie. Wiesz, że
pomagała mi w interesie. Ale się nie puszczała. Nie pozwoliłbym, nie zaprowadziłem jej do
knajpy dla innych.
– Ale jak cię przydupili, to ją inni wzięli – nie bez satysfakcji powiedział Gruby.
– Zabiję cię! – Kostek już nie panował nad sobą. Złapał Grubego za ramiona, wyciągnął
zza stołu i potrząsnął z całych sił.
– Zostaw – wystękał grubas przestraszony. Pot wystąpił mu na czoło. – Gówno mnie to
wszystko obchodzi. Twoje sprawy, sam sobie je rozliczaj.
– Nie! – krzyknął Kostek. – Gadaj! Wszystko, co wiesz, gadaj, bo ci gnaty połamię! Muszę
wiedzieć, no, będziesz gadał? – przygniótł grubasa do krawędzi stołu, pochylił się nad nim z
wściekle błyszczącymi oczami, prawie nieprzytomny.
– No dobra, puść – jęknął Gruby. Był przerażony nie na żarty.
Kostek puścił go i opadł na krzesło. Dysząc ciężko, jak po wykonaniu wyczerpującej pra-
cy, czekał. Tamten zaś potarł serdelkowatymi palcami miejsca na ramionach, gdzie czuł jesz-
cze chwyt palców Kostka, i nie patrząc mu w oczy powiedział: – Co tu gadać. Jak cię przy-
mknęli, to dziewucha została na lodzie. Bez grosza, sama, w strachu, że ją też wezmą jako
twoją wspólniczkę.
– Nie mogłeś jej pomóc, skurwysynu?
– Chciałem pomóc – sumitował się Gruby. – Poszedłem do niej. Ale była harda. Przepę-
dziła mnie, jeszcze obrzuciła mięsem.
– Coś jej proponował? No?
– Oszalałeś? Przecież była twoja...
– Nie wierzę ci, ale mów...
– Po paru dniach pokazała się w knajpie. Była głodna Ta stara, pamiętasz ją? Dała jej coś
zjeść.
– Odwdzięczę się – mruknął Kostek.
– Dawno wykorkowała.
– A ona?...
– Mieszkała z tą starą.
– Od razu?
– Nie. Najpierw weszła do knajpy. Nie chciały jej dopuścić, ale ona była wiesz jaka. Spra-
wiła manto jednej, Fredce, chyba znałeś, nie? Potem zajęła pierwsze miejsce, potrafiła sobie
poradzić, chociaż miała kłopoty, bo ją inne nienawidziły. Wysiadały przy niej. Ładna była,
kosiła każdego, kogo chciała.
48
– Sama była?
– Wtedy sama. Najpierw z tą starą, a potem, jak się stara przejechała, to została sama.
– Gdzie teraz jest?
– Wolnego. To nie wszystko. Jakiś facet, marynarz, wziął ją z knajpy. Była z nim. Potem
zginęła nam z oczu. Jak się przestała pokazywać, to nikt się nią więcej nie interesował.
– Gdzie jest teraz? – powtórzył Kostek.
– Nie wiem. – Gruby uciekł w bok wzrokiem. – Może któraś będzie wiedziała, ale ja nie
wiem. Chyba w ogóle wyszła z Nowego Portu... Pytaj dziewczyn, tych starszych, co teraz się
rozleciały po Sopocie, Gdyni, Gdańsku, może któraś ci powie...
– Bujasz! Musiałeś ją widzieć! – naciskał Kostek.
– Widziałem ze dwa razy, ale dawno. Teraz nic nie wiem...
Kostek pochylił głowę tak, że niemal czołem dotykał blatu stołu. Oparł się zębami na pła-
sko leżącej dłoni i Gruby dostrzegł, że wbija je w skórę, coraz mocniej ściskając szczęki.
Oczy przymknął, nozdrza mu się rozszerzyły w jakimś spazmie wewnętrznym.
Gruby zapalił papierosa. Czuł coś w rodzaju triumfu, ale nie wiedział, co powiedzieć.
Wreszcie odezwał się z fałszywym współczuciem:
– Daj spokój, stary. Zwyczajna rzecz, nie ma co...
– Daj no tę butelkę – Kostek podniósł głowę. Nie czekając, aż Gruby spełni prośbę, nalał
sobie trzy czwarte szklanki i wypił jednym haustem.
– Co chcesz zrobić? – zapytał Gruby.
– Odnajdę ją – ponuro powiedział Kostek. – Muszę odnaleźć... Od początku szukam i
znajdę na pewno.
– Chcesz się mścić?
– Zwariowałeś? – Kostek popatrzył na Grubego, jakby go pierwszy raz widział. – Mścić?
Sam powiedziałeś, że to przeze mnie...
Gruby nie rozumiał dawnego kolegi. Spodziewał się, że ta opowieść zniechęci Kostka do
Zośki albo doprowadzi do wściekłości, że wybuchnie, zapała żądzą zemsty. Miał w tym swój
interes. Dziewczyna będzie wtedy potrzebowała pomocy... Tymczasem...
– Ty tak poważnie? – spytał. – Musieli cię zdrowo przerobić w tym kiciu. Inny jesteś.
– Masz rację – zgodził się Kostek. – Jestem inny. Chociaż nie... Co do niej, to nie. Zawsze
mi na niej zależało. Wiesz... tam przez cały czas myślałem o niej. – Zapomniał, przed kim tak
się wywnętrza, otworzyła się w nim jakaś tama. – Co robi, jak żyje, czy kogoś ma... nie, nie
dopuszczałem myśli, że kogoś może mieć... Ale trudno. Była sama... I widzisz, sam mówisz,
że nie wiesz, co z nią... Teraz może nie ma nikogo. A nawet jak ma, to... – zacisnął zęby. Nie
mieściło mu się w głowie, żeby jego miejsce było zajęte. Gotów był walczyć, przepraszać,
błagać, byle ją odzyskać. Gruby dziwił się coraz bardziej.
– Stary – powiedział poważnie – tyś się chyba naprawdę zakochał...
– Ja wiem? Chyba... – z ociąganiem odparł Kostek
– No i co, ożenisz się z nią?
– Od razu.
Gruby sapnął swoim zwyczajem. Pomyślał, że najpierw Kostek musi ją odnaleźć, a potem
nie wiadomo, czy ona będzie chciała. Nie powiedział tego jednak, bo się obawiał ponownego
wybuchu. Postanowił jeszcze raz spróbować przycisnąć Kostka.
– Strasznieś to wszystko poplątał – powiedział po chwili.
– Co? Nie rozumiem. Poszukam jej, odnajdę, zabiorę, potem za coś się wezmę i będziemy
żyli...
– Proste – roześmiał się Gruby. – Tylko taki młody pacan jak ty może w ten sposób pla-
nować. Odnajdziesz ją? Możliwe. Może nawet ona zapomni o wszystkim i zgodzi się być z
tobą. Ale co dalej? Gdzie ją zabierzesz? Poprosisz ją raczej, żeby cię przytuliła, jeśli ma gdzie
49
mieszkać, żeby i forsy dała na początek albo żeby cię utrzymywała, póki nie przyniesiesz
skądś parę złotych. I skąd? Ech, mówisz jak małe dziecko.
– Gruby, o co ci chodzi?
– A jeszcze jestem ja – ciągnął Gruby, jakby go nie słyszał. – Mnie też się od ciebie forsa
należy. Chcesz oddać. Kiedy? Czekałem trzy lata i dość. No to jak chcesz to wszystko urzą-
dzić?
– O co ci chodzi? – powtórzył Kostek.
– Jesteś naiwniak. – Gruby przybrał współczujący ton.
– Wyłożysz się od razu na starcie, mówię ci. Straciłeś kontakty, w dodatku podskakujesz.
Nie będziesz miał łatwo, nie. I ją musisz odszukać...
– Straszysz mnie?. .
– Nie. Tylko uważam, że jesteś głupi.
– Mów wyraźnie.
– Nie udawaj, że nie rozumiesz. Zakałapućkałeś się w sytuację bez wyjścia. Jak ci ktoś nie
pomoże, to leżysz. W dodatku gliny mają cię na oku, tylko patrzeć, jak znów opadniesz.
– Gruby! – powiedział groźnie, czuł jednak, że tamten ma sporo racji, a równocześnie
zdawał sobie sprawę, że do czegoś zmierza. – Mów bez tego kręcenia, o co idzie?
– Potrzebuję cię – twardo powiedział Gruby.
– Mnie?
– Ciebie. Jesteś nienajgorszy. Obrotny, cwany i z łbem. Jak się zgodzisz, wszystko będzie
okej.
– Na co mam się zgodzić?
– Potrzebuję kumpla na dziś wieczór. Zrobi się facetów. To robota łatwa, a forsa poleci jak
złoto. Sam nie dam rady. Nie mam żadnego takiego pod ręką, z którym mógłbym zadziałać.
Ty się nadajesz.
– Nie!
– Nie śpiesz się, pomyśl. Pomogę poszukać Zośki, to raz.
– Pomożesz?
– Zrobię, co będę mógł. Ja jeszcze mam kontakty.
– Co zrobisz?
– Zobaczy się. A prócz tego... oddasz mi dług bez kłopotu, to dwa.
– Co jeszcze?
– Zostaniesz u mnie, dopóki gdzieś się nie zakotwiczysz, to trzy.
– Wszystko?
– Załapiesz trochę forsy dla siebie, przyda ci się na początek. Zwłaszcza jak znajdziesz
Zośkę.
Kostek odwrócił twarz do okna. Czuł się zmęczony całą tą rozmową, wiadomością o Zoś-
ce, działał też wypity alkohol. Jego postanowienie, że nie da się wciągnąć Grubemu w żadne
machinacje, kruszało z wolna. A tamten kusił:
– Nie chcesz na stałe, to nie. Może masz rację. Ale spróbuj ten raz. Potem, jak zechcesz,
zabiorę cię jeszcze a jak nie, to znajdę sobie innego. Forsy potrzebujesz, Zośkę też chcesz
znaleźć...
– Znajdę bez ciebie.
– Może, ale nie na pewno. A poza tym pamiętaj: mojej forsy ci nie daruję. Choćbyś nie
wiem jak był mocny, to ci dam radę. Mam chłopaków, załatwią cię.
– Ten Rudy to twój?
– Nieważne. No?
Zapadło dłuższe milczenie. Wreszcie Kostek odezwał się cicho:
– Co to za robota?
50
– Dobra – odprężył się Gruby. – Łatwa, przyjemna i bez ryzyka. Powiem ci potem. – Roz-
lał do szklanek resztę alkoholu. – Za nasze! – wypili. Rozpogodzony Gruby podniósł się z
miejsca. – Prześpij się teraz trochę, dobrze ci zrobi – zaproponował. – Ja wyskoczę coś zała-
twić. Wrócę przed wieczorem i pójdziemy. No, stary, nie martw się, nie wrobię cię w nic po-
ważnego, nie pożałujesz.
Kostek opuścił głowę. Zapalił. Było mu coraz bardziej wszystko jedno – alkohol robił
swoje.
Gdy Gruby wyszedł, położył się na jego tapczanie, ale nie mógł zasnąć. Myślał o Zośce,
przeżywał całą rozmowę z Grubym. W duchu postanawiał, że pójdzie z nim tylko ten jeden
jedyny raz.
Usnął w końcu i spał do wieczora.
Rozdział czwarty
Czuł się trochę onieśmielony. W drzwiach minęły go dwie dziewczyny rozgadane, że zda
się świata nie widziały, dostrzegł jednak, że obrzuciły go wzrokiem, a jedna uśmiechnęła się
drwiąco. W pomieszczeniu za drzwiami wisiały plakaty propagujące walkę z chorobami we-
nerycznymi, gruźlicą i agitujące do honorowego krwiodawstwa. Za szybą portierni tkwiły
przygotowane do odbioru listy. Korpulentna portierka głośno kogoś beształa przez telefon,
oznajmiła, że nie jest gońcem i nikogo po pokojach szukać nie będzie. Poczekał, aż skończy i
podniesie ku niemu nieprzychylną, nalaną twarz.
– Pan do kogo?
– Tu mieszka Zofia Zadora – starał się nadać głosowi miłe, uprzejme brzmienie, uśmiechał
się niewinnie.
– No? – warknęła naburmuszona cerberka. – I co z tego?
– Chciałbym się z nią zobaczyć, czy można? – ociekał grzecznością.
Trochę się rozpogodziła, ale nie rezygnowała z tonu pełnego ważności.
– A pan co za jeden?
– Krewny – skłamał na poczekaniu. – Przyjechałem tu na dzień, jest okazja, chciałem się
zobaczyć – zrobił proszące oczy.
– Nie wiem, czy jest – burknięcie było łagodniejsze. – Zobacz pan w pokoju.
– Można? – ucieszył się.
– Można, w dzień można. Pokój czterdzieści trzy, drugie piętro na lewo. Klucza nie ma, to
któraś powinna być w pokoju.
– To nie mieszka sama?
– A coś pan myślał, że tu pałac jaki albo co? I tak mają dobrze, że są po dwie. No idź pan,
bo nie mam czasu na pogawędki. – Telefon zaterkotał, pulchną ręką ujęła słuchawkę: – Inter-
nat Szkoły Pielęgniarek – rzuciła głośno.
Gruby odszedł pośpiesznie w kierunku schodów. Ukradkiem spoglądał na kręcące się tu
dziewczęta, prześlizgiwał się wzrokiem po gołych opalonych łydkach i dekoltach.
Na drugim piętrze łatwo odszukał wskazany pokój. Zatrzymał się na chwilę, jakby wę-
drówka po schodach zmęczyła go. W rzeczywistości czuł się niezbyt pewnie, nie wiedząc co
go spotka za drzwiami. Wreszcie zapukał.
– Kto jest? – odezwał się dziewczęcy głos. – Proszę!
51
Gruby znalazł się w małym, dość przytulnym, choć skromnie wyglądającym pokoiku. Dwa
łóżka starannie okryte kocami, kwadratowy stół z wazonikiem, w którym były żółte kwiatki,
obrazek na ścianie z widokiem sopockiego mola, standardowa szafa i długa półka z książkami
składały się na umeblowanie. Na oparciu krzesła wisiał kostium kąpielowy, a przez poręcz
łóżka przerzucony był lekki szlafrok.
Dziewczyna stała za skrzydłem szafy, więc nie dostrzegł jej od razu.
– Można?
– Proszę – wyjrzała i zrobiła zdziwioną minę na widok nieznajomego. A jego ogarnęło
rozczarowanie. To nie była ta, do której przyszedł. Poczuł się jeszcze mniej pewny siebie i nie
wiedział, co powiedzieć. Dziewczyna wyszła zza drzwi, zaciągnęła błyskawiczny zamek suk-
ni na plecach. Była zgrabna, opalona, szczupła, z bystrymi czarnymi oczami i krótko przy-
ciętymi, także czarnymi włosami. Widząc, że przybysz stoi niezdecydowanie pod drzwiami,
zapytała: – Pan do mnie? Słucham, o co chodzi?
– Nie – bąknął speszony. – Powiedziano mi, że tutaj mieszka Zofia Zadora, ja do niej...
– Aaa, do Zośki – zawołała dziewczyna jakby ucieszona. – Tak, tak, mieszka tutaj. To jest
mieszkamy razem, ale źle pan trafił, nie ma jej.
– A gdzie jest, może zaraz wróci? Poczekałbym... – Swoboda dziewczyny i jej życzliwe
odpowiedzi dodały mu ducha.
– Nie wiem, czy warto czekać – szczebiotała. – Ona dziś ma dyżur na zakaźnym i mówiła,
że potem od razu pojedzie na plażę. Pogoda jest, wie pan, po co siedzieć w internacie, kiedy
można trochę się poopalać... Wie pan, w czasie wakacji mamy pracę, praktykę w Akademii,
to chociaż tyle naszego, że możemy sobie polatać na plażę – trzepała, sprzątając szlafrok z
łóżka i kostium z krzesła.
– Tak, jasne – mruknął Gruby. – A może ja bym wobec tego poszedł do Akademii, mówi
pani, że teraz ma tam dyżur...
– Panie, to na zakaźnym, nie wpuszczą pana – wykrzyknęła dziewczyna, zdziwiona, że
gość tak prostej rzeczy nie wie. – A pan tak koniecznie chce się zobaczyć?
– No tak – Gruby uznał, że musi powiedzieć coś przekonującego – jestem jej krewnym.
Przyjechałem do Gdańska na krótko, chciałem ją zobaczyć, pogadać...
– Krewnym? – uniosła brwi. – Zośka nigdy nie mówiła o krewnych...
– Dalszy – szybko wtrącił Gruby.
– Aha... Ona w ogóle mało mówi o sobie... Zresztą co tam, każdy ma swoje sprawy. Przy-
kro mi, że pan tak źle trafił. Może pan wpadnie wieczorem?
– Nie wiem, czy będę mógł... Już się umówiłem na wieczór i trudno mi będzie odwołać.
Może jednak znajdę ją na plaży, wie pani, w którym miejscu zawsze się opala?
– Panie! – roześmiała się – widać, że pan nietutejszy. Kto znajdzie człowieka latem na so-
pockiej plaży! Mowy nie ma...
– Racja – zgodził się. – A jak jutro? Nie wie pani, kiedy mógłbym ją zastać?
– Jutro? Zaraz... Jutro jeszcze gorzej. Rano ma znów ten zakaźny, a potem nocny dyżur na
internie. Mówiła, że tam będzie ostry dyżur i ją wyznaczyli, bo kończy praktykę na zakaźnym
i na następny miesiąc przechodzi na internę, więc biorą ją na noc, w największy ruch, żeby
posmakowała, jak to jest, kiedy karetki przywożą różnych ludzi... Naprawdę brakuje im
sióstr, bo okres urlopowy, i łatają nami. Praktykantkami można każdą dziurę załatać. Ale co
ja tu tyle panu gadam – zreflektowała się – pewnie to pana nic a nic nie obchodzi...
– Nie, skądże! – skłamał, zżymając się w duchu na gadułę.
– No w każdym razie jak pan chce ją jutro zastać, to tak gdzieś koło czwartej po południu.
Przyjdzie tu, cos pewnie zje, potem na ósmą idzie na ten dyżur. A może jej, coś powtórzyć,
uprzedzić, że pan wpadnie? I w ogóle co mam powiedzieć, że kto był?...
Gruby zawahał się przez moment, potem rzekł niepewnie:
52
– Ona będzie wiedziała kto. Zresztą powie pani, że kuzyn Kowalski... Nazwisko nieważne
– dodał bez potrzeby. – Niech pani poprosi, żeby była o czwartej, przyjdę.
– Dobrze – dziewczyna znów chciała coś mówić, ale Gruby szybko ją pożegnał i wyszedł z
pokoju.
Był zawiedziony. Kiedy się zdecydował na wizytę tutaj, sam nie bardzo wiedział, co chce
przez to osiągnąć. Miał niejasny plan rozmowy z Zośką, trochę się jej bojąc, równocześnie
zaś żywiąc nikłą nadzieję, że jeszcze coś osiągnie, że może w ostatnim momencie uzyska to,
co się dawniej nie udało. Chciał ubiec Kostka.
– No jak?
– Trochę nie bardzo. – Gruby krytycznie oglądał Kostka i krzywił się. – Nie wyglądasz na
amanta filmowego.
– Cóż to, idę na przyjęcie do ambasady? – złościł się Kostek.
– Idziesz między ludzi i masz wyglądać przyzwoicie, a nie jak jakiś łapciuch – odparował
Gruby.
Kostek niestety nie wyglądał reprezentacyjnie. Jeszcze marynarka, choć nienowa i nieco
wymiętoszona, po oczyszczeniu nie budziła sprzeciwu, ale spodnie – niebieskie farmerki,
wytarte, powypychane na kolanach i wyświecone przy kieszeniach – nie prezentowały się
najlepiej. Buty ze ściętymi obcasami wyczyścił do połysku, czego już dawno nie pamiętały.
Koszula po owej bójce była rozdarta i mocno przybrudzona. Gruby wyciągnął swoją, białą, z
krótkim rękawem, i rzucił ją koledze. – Włóż to – powiedział – może będzie lepiej.
– Coś ty, będę wyglądał jak cyrkowiec – protestował Kostek.
– Trzeba było kupić coś znośnego – mruczał Gruby. – Jak masz iść ze mną i dobrze wy-
startować, musisz jakoś wyglądać.
Kostek włożył podaną mu koszulę. Była zbyt obszerna, ale że nie musiał zapinać jej pod
szyją, nie rzucało się to zbytnio w oczy. Zresztą dość już miał tych zabiegów ubraniowych.
– Chodźmy, jak mamy iść – niecierpliwił się.
– Zdążymy – mruknął Gruby, kończąc toaletę. Sam ubrał się bardzo przyzwoicie. Włożył
letni cienki garnitur, kolorową koszulę, pod szyją zawiązał jaskrawą apaszkę, włosy starannie
przyczesał, posmarowawszy obficie brylantyną.
– Wyglądasz jak fryzjer na urlopie – przygadał mu Kostek. – Nie poznaję cię. – Pamiętał,
że Gruby był zawsze raczej niechlujny, chodził w wygniecionych, poplamionych garniturach.
– Mówiłem ci, że tam trzeba wyglądać przyzwoicie – powiedział Gruby. – Zresztą sam się
przekonasz.
– Idziesz, czy masz zamiar jeszcze się picować?
– Zdążymy, jest kupa czasu. Forsę zabrałeś?
– Zawsze noszę przy sobie.
– No dobra, chodźmy – zdecydował wreszcie Gruby. – Tylko pamiętaj, jesteś moim starym
kumplem z Wrocławia. Student, ale czego?
– Może medycyny? – zaproponował Kostek.
– Zwariowałeś? Trafi się doktor i leżysz. Wyłożysz się na pierwszym zdaniu.
– Egzaminować się nie pozwolę.
– Ale w gadce się zdradzisz, żeś ciemniak w tej branży. Wymyśl coś innego.
– Może anglistyka? Parę słów znam.
– Niech będzie, zresztą twoja głowa.
Rozmawiając tak, opuścili mieszkanie i ruszyli do tramwaju.
Było późne popołudnie, minęła godzina szósta. Kostek nie czuł już w sobie alkoholu.
Dzień spędził bez żadnych dalszych ekscesów. Przespał się, na obiad – nie doczekawszy się
Grubego – wyszedł do najbliższego baru na Chrobrego, potem poszedł do Brzeźna, wykąpał
53
się w morzu i tak mu minął czas. Grubego zastał w „Perle Bałtyku”. Teraz nie bardzo się
orientował, dokąd go prowadzi. Po pierwszej rozmowie więcej już nie wypytywał, uważał, że
byłoby to poniżej jego godności. Jednakże z zachowania półsłówek i przygotowań domyślił
się, że teraz chodzi o inne rejony niż dawniej, kiedy Gruby był zwykłym sutenerem w knaj-
pach Nowego Portu i obracał się niemal wyłącznie wśród prostytutek, handlarzy obcą walutą i
innych szumowin. Już sam fakt, że jadą do Sopotu, mówił Kostkowi wiele.
Przy Politechnice wsiedli do kolei elektrycznej. Wagony były przepełnione, jak zwykle na
tej trasie. Toteż stanęli przy drzwiach i nie rozmawiając patrzyli na mijane stacje i przystanki.
Po kilkunastu minutach pociąg już wjeżdżał do Sopotu.
Przed oczami Kostka migały w słabnącym tempie twarze ludzi stojących na peronie. Na
drugi tor wtaczał się właśnie pociąg z Gdyni do Gdańska i duża grupa pasażerów już się ko-
tłowała, by szybko zająć miejsca, gdy tylko wagony znieruchomieją. Ich pociąg zwalniał co-
raz bardziej, koła szumiały gwałtownie, z głośnika rozlegały się niewyraźne zapowiedzi.
Drzwi z sykiem otworzyły się i obaj z Grubym jako pierwsi wyszli na peron, rozpychając
grupę gotującą się wejść do wagonu. I w tym momencie Kostek nagle stanął miejscu, jakby
stracił władzę w nogach. Gruby idący tyłu wpadł nosem na jego plecy i rozzłościł się.
– Idźże, czego stajesz jak słup? – warknął.
Kostek jednak nie mógł się ruszyć. Wzrok utkwił w jednym punkcie, obojętny na przepły-
wających koło niego ludzi, trącających go, pokrzykujących. W kalejdoskopie tłumu mignęły
mu znajome długie, kasztanowe włosy, pamiętny profil, sylwetka... Nie zważając na Grubego,
rozepchnął rękami tarasujących mu drogę ludzi i rzucił się przed siebie. Komuś nastąpił na
nogę, kogoś popchnął z całych sił, wywołując protesty. Nie reagował, zapatrzony jak som-
nambulik, pruł naprzód coraz energiczniej. Na chwilę stracił z oczu tamtą postać, a gdy znów
ją dojrzał, nieco powyżej kłębiącego się rojowiska, zrozumiał, że wsiadła do pociągu z Gdyni.
Był w połowie peronu, zamachał gwałtownie ręką, krzyknął coś głośno, ale to wołanie uto-
nęło w ogólnym harmiderze.
– Kostek, Kostek, oszalałeś? – Gruby przepychał się za nim, nic nie rozumiejąc.
Drzwi tamtego pociągu już się zatrzasnęły, wagony drgnęły. Kostek wykonał jeszcze jeden
zryw, całym ciałem rzucił się do przodu. Dopadł wagonu. Chciał szarpnąć drzwi, otworzyć je,
wskoczyć w biegu, ale klamka umknęła mu, pociąg nabierał szybkości, a wagon był bez pro-
gu, na którym mógłby oprzeć stopę. Przez sekundę mignęła mu jeszcze za szybą twarz dziew-
czyny. Desperacka próba skoku w biegu przyciągnęła widać jej uwagę, bo patrzyła w tę stro-
nę. Nagle dostrzegł, że oczy jej otwarły się szeroko, usta się rozchyliły, jakby zdumiona
gwałtownie wciągnęła powietrze. Trwało to bardzo krótko, wagon się oddalił, przed twarzą
zaczął się przesuwać zwarty szereg okien coraz szybciej i szybciej, aż mignął tył pociągu,
pozostawiając zanikający łoskot.
– Wariat! – piszczała potrącona w tym ostatnim zrywie kobieta. – Samobójca!
Gruby zbliżył się i zapytał zdziwiony:
– Co ci odbiło? Chciałeś wracać?
– Co? – półprzytomnie zapytał Kostek.
– Kota dostałeś w tym pierdlu czy jak? – Gruby zniżył głos, licząc się z obecnością ludzi.
Kostek gwałtownie odwrócił do niego twarz i nie zważając, że wszyscy dokoła go słyszą,
krzyknął:
– To była ona!
– Oszalałeś?
– Mówię ci, widziałem twarz, poznałem włosy...
– Możliwe – zgodził się Gruby. – W końcu ten grajdoł nie jest taki wielki, ludzie się spo-
tykają...
– Ona, na pewno ona – powtarzał Kostek.
– Sama była?
54
– Nie wiem. Widziałem tylko ją...
– No i co z tego? Była, pojechała. Jeszcze ją spotkasz.
– Pojadę za nią – zdecydował nagle.
– Dokąd?
– No, do Gdańska...
– A skąd wiesz, że jechała do Gdańska? Po drodze jest jeszcze parę stacji. Może wysiądzie
w Oliwie, może we Wrzeszczu, może jeszcze gdzie indziej?
– Będę szukał!
– Mocno cię wzięło... – skomentował ironicznie Gruby. Stali teraz na peronie niemal sami,
tłum już rozpłynął się do miasta. – Jak chcesz, to leć, tylko wątpię, żebyś ją znalazł...
– Masz rację. – Zapał Kostka już ostygł. – Ale co za pech! Żeby minutę wcześniej! Niech
to szlag trafi!
– Jak spotkałeś ją raz, to spotkasz na pewno jeszcze – pocieszał Gruby.
Już nic nie mówiąc Kostek podążył za Grubym do wyjścia z peronu. Przez cały czas był
jednak nieswój i zamyślony, nie mógł sobie darować, że nie zdołał jej dogonić, zatrzymać.
Nie dostrzegał mijanych ludzi, wesołych, beztrosko spacerujących po Monte Cassino, dziew-
czyn, które słały zachęcające uśmiechy, sklepów, wystaw, tego wszystkiego co stanowiło
centrum Sopotu. Myślał bez przerwy o niej.
Wysiadła i od razu zaczęła się rozglądać po peronie za znajomą sylwetką wśród niewiel-
kiej liczby pasażerów, wyrzuconych tu przez kolejkę. Na próżno.
Ciągle jeszcze nie mogła się uspokoić. W pierwszej chwili, gdy mignęła jej ta twarz w
tłumie, pomyślała, że to przywidzenie, ktoś tylko podobny, bo nie wierzyła, gdyby to mógł
być on. Potem jednak dojrzała go znowu, rozpaczliwie przedzierającego się do wagonu. Wi-
działa jego usta szeroko otwarte, wykrzykujące jej imię, widziała włosy krótko ostrzyżone,
oczy znajome, patrzące błagalnie. I jeszcze przez krótki moment dostrzegła za nim tamtego,
niskiego, grubego, ubranego nad podziw schludnie, wyciągającego rękę, by powstrzymać
Kostka.
Więc wrócił! Widział ją, chciał zatrzymać, biegł do niej poprzez nieustępliwy tłum...
Wrócił. Po co? Do kogo? Do niej?... Jakim prawem po tym, co jej zrobił? Miałby przywró-
cić tamto, co już dawno minęło? Nie, nie, nie!
Proszę, od razu odnalazł tamtego. Tę grubą świnię. Kumpla od śmierdzących spraw. Chce
rozpoczynać od nowa? Niczego się nie nauczył przez te trzy lata? Wraca taki jak odszedł?...
Pomyślała, że to dobrze, iż nie zdążył dopaść wagonu. A może jednak zdołał wskoczyć do
innego? Widziała, że próbował z całych sił, brutalnie odgarniając ludzi.
Poszła do wyjścia. Już wydostała się z tunelu, a wciąż czuła przyśpieszone bicie serca.
Szła coraz szybciej, niemal biegła, rozglądając się ukradkiem, czy go gdzieś nie dojrzy w po-
bliżu. Po jakimś czasie uspokoiła się nieco, ale nadal nie zwalniała kroku, jakby się obawiała,
że Kostek nagle wyłoni się gdzieś spoza drzewa lub budynku i zastąpi jej drogę.
Do internatu wpadła zadyszana i od razu skierowała się ku schodom.
– Zosiu, Zosiuniu! – portierka zawołała za nią na cały głos. Wszystkim dziewczynom mó-
wiła po imieniu, czując się w pełni ich opiekunką.
Zośka zatrzymała się – wróciło tamto uczucie zagrożenia.
– Słucham?
– Ktoś tu był, szukał ciebie.
– Kto?
– Taki jakiś gość... Nie przedstawił się.
– I co?
– Nie wiem – prychnęła. – Ale pewnie Kaśka będzie wiedziała, był w pokoju, musiał z nią rozmawiać.
55
Już o nic nie pytając poszła na górę. Kaśka właśnie wróciła z miasta. Znów za uchylonymi
drzwiami szafy przebierała się w strój pielęgniarki. Szykowała się na nocny dyżur.
– A, jesteś – powitała Zośkę promiennie. – Miałaś gościa – poinformowała od razu.
– Klara już mi mówiła – Zośka siliła się na spokój. – Co za facet?
– Jakiś żłobek... o, przepraszam – Kaśka zakryła usta ręką i zachichotała.
– Za co przepraszasz?
– To twój krewniak, nie chciałam obrazić rodziny...
Zośka zrobiła zdumioną minę.
– Krewniak? Upadłaś na głowę?
– Skąd! – Kaśka wyszła zza szafy w szarym fartuchu pielęgniarskim.
– No dobrze – powiedziała Zośka pojednawczym tonem – gadaj do rzeczy, bo nic nie ro-
zumiem.
– Przecież mówię po polsku, nie po chińsku! Był facet, powiedział, że jest twoim krewnia-
kiem, kuzynem czy coś takiego. Przyjechał do Gdańska, chciał się z tobą zobaczyć, pogadać.
A wiesz – odwróciła się od lustra, przed którym się krygowała, i błysnęła oczkami złośliwie –
nawet wyglądał na takiego z prowincji.
– Kaśka, zlituj się! – Zośka chwyciła koleżankę za ramiona, siłą posadziła na łóżku i przy-
trzymała. – Co bredzisz.?...
– No wiesz! Mówię ci, jak było, a ty tak do mnie...
– Kto to był?
– Mówiłam, twój krewniak. Niezbyt ogładzony, bo nie przedstawił się od razu, dopiero
potem wydukał: Kowalski...
Zośka puściła koleżankę i odeszła pod okno. Przez chwilę wyglądała na ulicę. Nie było na
niej zbyt wielkiego ruchu, drzewa naprzeciwko stały nieruchomo, najlżejszy wiatr nie poru-
szał liści. Jakiś chłopak stał oparty plecami o pień i uparcie patrzył w okna internatu.
– Jak wyglądał? – zapytała cicho.
Kaśka odparła rzeczowo:
– Nieduży, ale pękaty. Około trzydziestki. Wyglądał w sumie tak jakoś, ja wiem... niepew-
nie... Oczka mu latały...
– Gruby, nieduży, gęba jak księżyc i od czoła łysinka, tak?
– Jakbyś go namalowała! – ucieszyła się Kaśka. – Więc jednak go znasz?
– Tak – mruknęła Zośka.
– Krewniak?
Nie odpowiedziała. Usiadła obok Kaśki, splotła ręce, patrząc w podłogę zapytała:
– Mówił coś?
– Nie. Tyle że chciał się zobaczyć, pogadać... Uczucia rodzinne go wzięły – już znów chi-
chotała po swojemu. – Pytał, kiedy ciebie zastanie.
– Coś mu powiedziała?
– Żeby przyszedł jutro, koło czwartej... Coś naknociłam? – przestraszyła się widząc minę
Zośki, ta jednak opanowała się szybko.
– Nie, w porządku...
– Nie rozumiem, co cię tak wzięło – dziwiła się Kaśka – wygląda jakbyś się złościła albo
martwiła...
– Nieee – przeciągnęła niepewnie Zośka.
– Krewniak, to krewniak – filozofowała gaduła. – Nawet jak go nie bardzo lubisz, to co?
Pogadasz i pójdzie do diabła. Facet rzeczywiście nieciekawy, ale co tam, spławisz go, znam
ciebie, dasz sobie radę z najbardziej namolnym krewniakiem, no nie?
– Jasne – Zośka westchnęła i zaczęła się rozbierać, Kaśka jeszcze coś mówiła, ale już nie
miała wiele czasu, bo zbliżała się pora dyżuru i musiała iść do kliniki.
56
Gdy została sama, rzuciła się na łóżko w kostiumie plażowym. Ręce podłożyła pod głowę,
wyciągnęła nogi i patrzyła z góry na swoje opalone uda... W głowie miała chaos, nie mogła
się skupić. Czuła wielki niepokój, starała się sobie wmówić, że nic się nie stało, tu jest bez-
pieczna, nikt nie może zakłócić jej spokoju, a jednak uczucie zagrożenia rosło...
Kostek... Kostek... Kto wie, jak by było z nami, gdyby nie jego wpadka... Ale czy robiła-
bym to, gdyby był przy mnie?... Jego wina! Jego, jego... Teraz wrócił... I szuka mnie. Przysłał
Grubego... Od razu się z nim zwąchał! O Boże, znów ma wrócić to wszystko!
Nie, nie, nie! Nie chcę widzieć ani tego knura, ani jego. Niech ich obu ziemia pochłonie.
Choćby mnie zabili, nie wrócę do nich!...
Ścisnęła dłońmi skronie, mocno zamknęła powieki i trwała tak rozdygotana, pełna niespo-
kojnych myśli, rozpaczliwie odpychająca od siebie obrazy przeszłości.
– Zasnąłeś czy bujasz w obłokach? – głos Grubego przywrócił mu świadomość.
Dotarli już do końca biegnącej ku morzu ulicy. Przed nimi widniało wejście na molo zatło-
czone gwarnym, kolorowym tłumem, przecznicą przejeżdżały samochody polujące na idą-
cych od mola przechodniów, na tarasie kawiarni siedzieli ludzie popijający kawę i obserwują-
cy przelewający się tłum.
Kostek nie odpowiedział. Posłusznie skręcił za Grubym w lewo i po chwili znaleźli się w
,,Grand Hotelu”. W dole między drzewami rozstawione były stoliki, na podwyższeniu jakiś
młodzieniec grał na elektrycznych organach „Siboney”, gromada psów goniła się między sto-
likami, wywołując zgorszenie otyłych starszych pań szukających tu spokoju i możliwości
poplotkowania.
Weszli do pustej kawiarni, bo każdy wolał przy dobrej pogodzie posiedzieć na powietrzu,
pod kopułą wysokich drzew, przy dźwiękach niedobrej, ale sympatycznej muzyki.
Kostek otrząsnął się wreszcie nieco i z ciekawością rozejrzał po lokalu. Nie znał go pra-
wie. Dawniej bardzo rzadko tu zaglądał, ograniczał swój rejon działania do Nowego Portu i
Gdańska, gdzie wystarczała mu kawiarnia hotelu „Monopol”. Sopot był domeną działalności
tutejszych grup cinkciarzy i kombinatorów. Panowało niepisane prawo, że nie wchodziło się
na teren obcy, a jeśli jakaś zbyt pewna siebie grupa czyniła to, z reguły dochodziło do pora-
chunków, które nierzadko kończyły się tragicznie. Kostek pomyślał, że jednak wiele się
zmieniło, skoro Gruby spokojnie przeniósł się na ten teren. Czuł się z nim względnie bez-
pieczny, zresztą był tu nieznany i nie spodziewał się, by go ktoś mógł zaczepić.
Szczupła, ciemnowłosa kelnerka podeszła do stolika i bez słowa czekała na zamówienie.
Gruby mrugnął do niej porozumiewawczo, ale nie wywołało to żadnej reakcji.
– Dwie kawy i dwa wermuty – zamówił.
– Daj spokój z winem – zaprotestował Kostek. – Mdli mnie po wermucie.
– Chcesz coś mocniejszego?
– Niekoniecznie. Kawa wystarczy.
– Nie szkodzi, zdezynfekujesz zęby – roześmiał się. – Niech pani przyniesie, co mówiłem
– usiłował poufale chwycić kelnerkę za rękę, ale odsunęła się bez uśmiechu i zaraz odeszła. –
Sztywna cholera – mruknął za nią Gruby. – Nie lubi nas.
Kostek rozglądał się po sali. Było tu przyjemnie, cicho, mało ludzi zajmowało stoliki. Pod
rozłożystą palmą zajmującą środek kawiarni dwie pary młodych ludzi w letnich koszulach, o
twarzach spalonych na ciemnoczekoladowy brąz, przerzucały się starymi dowcipami, niemło-
dy jegomość w rogu za fortepianem naciskał kolanami dziewczynę z biustem wylewającym
się z głęboko rozciętej bluzki, pod łukami oddzielającymi kawiarnię od pięknej sali jadalnej z
widokiem na morze dwie kobiety o mocno przypudrowanych twarzach piły piwo żywieckie,
nic przy tym nie mówiąc. Obie co chwila spoglądały na drzwi wejściowe, jakby się spodzie-
wały nadejścia znajomych.
57
– Dużo tu dziewczyn przychodzi? – zagadnął Kostek.
– Dużo. Czasem aż gęsto – odparł Gruby. – Teraz też są. Widzisz, tamta tłusta, z tą wielką
mleczarnią, już ma jelenia. Wcześnie zaczęła, dobrze jej widać idzie. Te dwie czekają, jedzą
oczami każdego chłopa, który wchodzi. Ale to nic. Za godzinę będą przy każdym stoliku, a
potem się przeniosą do restauracji i do baru nocnego.
– Nie gonią ich stąd? W końcu to porządny lokal...
– A one to nieporządne? – roześmiał się Gruby. – Patrz, jakie odsztyftowane. Tu taka jak z
Nowego Portu, w byle ciuchu, nie ma czego szukać. Konkurencji nie wytrzyma.
Rozmowę przerwało nadejście kelnerki, która przyniosła zamówioną kawę i wino. Kostek
patrzył na jej chmurną twarz pochylającą się nad stolikiem, szczupłe ręce sprawnie operujące
naczyniami i zgrabną figurę. Pomyślał, że jest ładna, tylko niepotrzebnie taka sztywna. Rzu-
ciła na niego przelotnie wzrokiem, widocznie zauważyła, że tak się jej przygląda. Zmarsz-
czyła brwi i odeszła na koniec sali pod drzwi.
– Nie jest z tobą tak źle – zauważył wesoło Gruby. – Patrzyłeś na nią łapczywie, aż się
speszyła. Wyposzczony, co?
– Daj spokój – Kostek wydął wargi. – Taka chuda... To nie... – urwał i zaczerwienił się, bo
omal nie powiedział imienia.
– To ty daj spokój, stary... – powiedział Gruby. Upił łyk kawy, pociągnął trochę wina, za-
palił i oparłszy się łokciami o stolik prawie przytknął głowę do Kostka.
– O co ci chodzi? – zmarszczył brwi Kostek.
– Nie udawaj Greka, rozumiemy się przecież.
– Zostaw to, nie właź, gdzie nie trzeba – nastroszył się Kostek.
– Jasne, nie mam zamiaru włazić ci w bebechy.
– No to czego chcesz?
Patrzyli sobie w oczy, siedząc blisko, i dla kogoś postronnego wyglądali jak dwaj konspi-
ratorzy omawiający ważną akcję.
– Powiem ci. Jak mamy działać razem, to ci powiem – oświadczył Gruby. – Nie podoba mi
się, że łazisz jak pijany. Oczy maślane, głowa w obłokach. Bez przerwy myślisz o jednym...
Mam rację, no powiedz, mam?
– I co z tego?
– Nie chcę kumpla nieprzytomnego. Ze mną facet musi być trzeźwy, bystry, zdecydowany.
– Znasz mnie, wiesz, jaki jestem...
– Byłeś. Zmieniłeś się.
– Pierdel swoje robi. Muszę przyjść do siebie.
– To nie to. Sam wiesz, że to nie to. Robisz uniki, nie mówisz, jak jest.
– Jeżeli wiesz, jak jest, to czego się czepiasz?
– Nie czepiam się. To ty przyszedłeś do mnie i mamy działać razem. Nie ciągnąłem cię si-
łą, ale jak chcesz mi oddać forsę i jakoś wystartować, musisz iść. A mnie przyda się kumpel.
W pojedynkę czasem trudno. Ale sam kapujesz, że potrzebuję przytomniaka takiego na mur-
beton, a ty co?...
– Bredzisz – stawiał się Kostek, choć w duchu musiał mu przyznać rację. Sam to czuł, że
już nie jest tym, kim był dawniej. Nie umiał sobie tego wytłumaczyć, zresztą nie bardzo miał
dotychczas czas zastanawiać się nad sobą. Ale teraz uświadomił sobie, że nie ma w nim już
tego junackiego zapału, którym kiedyś tak imponował kompanom i który sprawiał, że każdy z
nich był gotów uznać w nim prowodyra. Gruby miał rację, myślał niemal bez przerwy o jed-
nym. To wszystko, co robił od wyjścia z więzienia, było niejako działaniem odruchowym. Po
prostu nie wiedział, co ma począć, dawał się ponosić fali bieżących wydarzeń, cały pochło-
nięty tamtą sprawą.
– Nie myśl, że jestem ostatni skurwysyn... – powiedział Gruby.
– Co ty powiesz? – ironizował Kostek. – A ja myślałem, że jesteś...
58
– Zamknij się, mówię poważnie. – Gruby znów pociągnął trochę wina. – Powiem ci, co o
tym myślę. W naszej branży jak się facet zakocha, od razu jest do niczego. A ty się zakocha-
łeś. W pierdlu niestety ci nie przeszło. I teraz wywracasz oczami, myślisz o niej, chcesz ją
odzyskać. Trafiłem?
Kostek milczał i to milczenie było potwierdzeniem słów Grubego.
– No widzisz. Mam rację, stary. Nie wyobrażaj sobie, że zależy mi na wyśmiewaniu się z
ciebie. Gówno mnie to obchodzi na dobrą sprawę. Choroby zdarzają się ludziom, tobie się też
zdarzyła. Ale pamiętaj, przy jednej dziurce j kot zdechnie.
– Zamknij pysk – niespodziewanie rozzłościł się Kostek,
– Dobra, dobra... Twoja sprawa. Tylko powiedz, jak sobie wyobrażasz ciąg dalszy?
– Czego?
– No wszystkiego! Znajdziesz ją, wszystko jest możliwe. Nie wiem, co robi, ale jak wyszła
z Nowego Portu to pewnie przestała zarabiać... no wiesz jak – ugryzł się w język. – A ty co?
Przyjdziesz i powiesz: „Chodź, kochana, pożyjemy razem. Ty rób swoje, a ja będę kombino-
wał z Grubym. Zahandluję, pomachluję, forsiaki będą i jakoś będziemy żyli”. Tak myślisz, no
powiedz, tak?
– Nie wiem, o co ci chodzi, po co ta gadka? – Kostek unikał wzroku kompana. Napił się
też wina i obracał w palcach filiżankę z wystygłą kawą. Co cię to wszystko obchodzi? Od
kiedy jesteś taki wnikliwy?
– Prosta sprawa – odparł Gruby. – Jesteś jak małe dziecko. Jak mam się z tobą wiązać, to
muszę wiedzieć, coś teraz za jeden. A taki jaki jesteś, nie nadajesz się ani dla mnie, ani pew-
nie dla niej.
Kostek wyprostował się, odsunął twarz od Grubego i spojrzał na niego nieco z góry. Nie
miał ochoty analizować siebie i swej przyszłości, a w każdym razie nie z tym człowiekiem,
którego w gruncie rzeczy nie lubił i pogardzał nim, a jedynie powodowany koniecznością,
szukał zbliżenia.
– Gówno mnie to wszystko obchodzi – powiedział tak głośno, że tamte dwie kobiety spoj-
rzały na niego. – Jakbym się tak nad wszystkim zastanawiał jak ty, to kto wie, co bym zrobił.
A z ciebie filozof... Co będzie ze mną, nie martw się. Na razie chcę trochę się rozejrzeć. Do
tego, co było, nie chcę wracać. Dość już... Dziś muszę pokombinować z tobą, boś mnie zmu-
sił i nie mam wyjścia. A jeżeli się teraz mnie boisz albo mi nie ufasz, to idź do cholery. Raz
dwa znajdę sobie jakiś kąt, kumple też prędko się odnajdą. Przyszedłem do ciebie, bo się
dawno znamy, ale stale kombinować z tobą nie mam zamiaru... I nie myśl, że robisz mi łaskę.
Mam gdzieś twoją filozofię i twoją łaskę.
– Nie szarp się – osadził go Gruby. – Słowa ci nie można powiedzieć. Nie myśl, że nie ro-
zumiem tego wszystkiego, co się z tobą dzieje. Tylko musisz się zdecydować, w którą stronę
idziesz. Albo ze mną na całego, albo gdzie indziej i to już mnie nie obchodzi. Nie chcę mię-
czaka, bo jak się co zdarzy, sypniesz mnie albo zostawisz na lodzie.
Twarz Kostka skurczyła się gniewnie.
– Uważaj, co mówisz. Uważaj, bo wiesz, jaki jestem.
– Wiem, wiem... jaki byłeś – odważnie rzekł Gruby. No, ale nic. Póki sam sobie wszyst-
kiego nie wyklarujesz niech będzie, jak jest. Napijmy się na zgodę, pani da jeszcze dwa te
sikacze.
Milczeli, dopóki kelnerka nie przyniosła nowych kieliszków z winem. Potem Kostek już
innym tonem zapytał:
– No fajno. Ale co to ma być? Nie uważasz, że jak mam z tobą kręcić, to powinienem wie-
dzieć, a nie iść w ciemno jak jaki palant?
– Dobra, ale nie spodziewaj się, że to jakieś cuda – odparł Gruby.
– Myślę! Nigdy nie byłeś odważny, na skok na pewno nie pójdziesz. Zresztą nie pisałbym
się na to.
59
– To sprawa sezonowa – Gruby zniżył głos do szeptu. – Jest tu stado facetów, którzy mają
za dużo forsy. Śnią im się przedwojenne kasyna, ruletki, bakaraty i te rzeczy, kapujesz?
– No? – zaciekawił się Kostek.
– Jest tu taki lokalik. Mieszkanie, trochę na uboczu, ale wygodne. Tam się bractwo scho-
dzi. Jest ruletka. Jest parę stolików z kartami.
– No i co?
– Zawsze miałem do tego smykałkę, wiesz – Kostek potwierdził skinieniem głowy. – W
ruletę nie próbuję, bo na tym nic się nie da zrobić, albo wygrasz, albo nie. To sprawa Hiszpa-
na, on z tego ma najwięcej, bo bank zawsze jest wygrany. Zresztą bierze procent.
– A ty co?
– Gram z facetami w pokera. Czasem w brydża, ale rzadko. Za wolny. Chociaż stawki wy-
sokie, ale to nie na moje nerwy młócić przez całą noc i zrobić parę groszy albo wyjść na
swoje. Poker to co innego. Szybki.
– Zawsze wygrywasz?
– Stary – roześmiał się Gruby. – To żadna sztuka. Jelenie są drętwe i pewne siebie. Jak
siądzie nas dwóch albo jeszcze lepiej trzech swoich, to nie ma siły. Tak się faceta spompuje,
że rano prosi o parę złotych na bilet do domu. Zresztą co ci będę mówił. Dziś pójdziemy, po-
patrzysz, zagrasz, wypróbujesz system. Hiszpanowi dam cynk, żeś swój. Udawaj studenta,
który ma bogatego tatusia i chce puścić trochę forsy, bo mu się nudzi w Sopocie. Jak sobie
popatrzysz, zorientujesz się, to siądziemy razem. Nauczę cię paru trików, zresztą musisz je
znać, żebyśmy bez żadnego mrugania i kopania wszystko wiedzieli, jasne?
– Jasne – mruknął Kostek. Nie był jednak zbytnio zachwycony tym, co usłyszał. Nie miał
zacięcia do szulerki. W karty grywał, znał dobrze pokera, oczko i inne hazardowe gry, ale
nigdy w ten sposób nie zarabiał. Ilekroć siadał do kart, zawsze traktował to jako hazard sam w
sobie albo rozrywkę, która mogła mu przynieść wygraną czy ogołocić go do ostatniego gro-
sza, jak wczorajsze oczko z Rudym. Mimo wszystko, ciekawy meliny, przynaglił: – Na co
czekamy?
Dochodziła ósma. Lokal powoli wypełniał się wieczornymi gośćmi, spacerowiczami z so-
pockich deptaków. Pojawiali się też panowie, którzy tu rozpoczynali rajd, mający zakończyć
się w hotelowym barze, gdzie rankiem będą oglądać wspaniały wschód słońca nad morzem.
Gromadziły się kobiety na swą zwykłą wieczorną służbę. Bystre oko Kostka wprawnie wyła-
wiało ich twarze bledsze niż wczasowiczek spędzających dzień na słońcu, taksowało figury
prowokacyjnie opięte obcisłymi sukniami czy trzeszczącymi w szwach spodniami na wypię-
tych pośladkach, dekolty wykraczające poza przykazania mody i spojrzenia niby leniwe, a
jednak czujne.
– Jeszcze trochę – powiedział Gruby. – Tam przed dziewiątą nie ma po co iść. Faceci nie-
dawno poschodzili z plaży, ucinają sobie drzemkę, jedzą kolację. Prawdziwy ruch zaczyna się
u Hiszpana później, koło dziesiątej, jedenastej... Chcesz jeszcze wina?
– Nie, potem mnie zgaga pali.
– To może kieliszek winiaku?
– Dajmy sobie spokój – zaprotestował Kostek. – Wypiliśmy już dziś, zresztą będę tam no-
wy, muszę być trzeźwy.
– Masz rację – zgodził się Gruby. Sam właściwie za dużo nigdy nie pił przed „robotą”.
Toteż nawet był zadowolony, że Kostek okazuje wstrzemięźliwość. Rozejrzał się po sali.
Wszystkie stoliki były już zajęte, kelnerki uwijały się bez przerwy.
W drzwiach kawiarni stanęła kobieta, ku której od razu skierowały się spojrzenia męż-
czyzn. Była w bardzo obcisłych czarnych spodniach, białym sweterku, podkreślającym dobrą
figurę. Jej ognistorude, wysoko upięte włosy, z grzywką opadającą na oczy, wyglądały jak
płonąca pochodnia na tle białej ściany.
– Patrz, kto przyszedł – Gruby szturchnął łokciem Kostka. – Pamiętasz ją?
60
– Pamiętam. To przecież Fredka.
– Tak. – Gruby podniósł dłoń w górę, ale dziewczyna nie dostrzegła tego gestu. Uniósł się
więc i przywołał ją do stolika.
Podeszła, z zainteresowaniem patrząc na Kostka.
– Siadaj – zaprosił Gruby. – Znasz go chyba?
Usiadła nic nie mówiąc. Kostek czuł na sobie spojrzenie jej nieco przymrużonych, bez-
czelnych oczu. Znał to spojrzenie, taksujące, bezwzględne, zarazem ostrożne.
– Tak jakby – powiedziała wolno. Głos miała nieco zachrypnięty, matowy. Mówiła lekko
przeciągając sylaby, jakby się trochę pieściła. Nie lubił tego. Znał ją niezbyt dobrze, choć za
jego czasów wodziła rej w knajpie, zawsze otoczona przez dwu–trzech ludzi, którzy nie krę-
pując jej swobody ruchów, czuwali nad nią. Trzymała się przy tym trochę na uboczu, uważa-
jąc, że jest lepsza od innych. W środowisku prostytutek nie cieszyła się za dobrą opinią. Uwa-
żały, że jest zanadto twarda, bezwzględna i zadziera nosa.
– To przecież Kostek, nie pamiętasz?
Jeszcze bardziej zmrużyła oczy.
– Kostek, Kajtek, wszystko jedno – roześmiała się, jakby powiedziała dobry dowcip. –
Dziecko prawie i na milionera nie wygląda. – Poparła te słowa przeciągłym spojrzeniem, jak-
by chciała wypróbować na nim siłę swojej kokieterii.
Gruby uśmiechnął się.
– Daj spokój, to swój chłopak. Nie zarobisz na nim.
– Od razu tak pomyślałam – skrzywiła wargi i zaczęła szukać w torebce papierosów.
Kostek podał jej ogień, podziękowała skinieniem głowy. – Czego chcecie?
– On szuka jednej dziewczyny – powiedział Gruby.
– Z naszych?
– Teraz nie, ale kiedyś była w „Albatrosie”. Znałaś ją dobrze.
– Która to?
– Nie pamiętasz tej osy, co z marynarzem poszła? Przecież miałyście nawet z sobą jakieś
historie. – Gruby uśmiechnął się złośliwie. Dobrze wiedział, że wtedy Ruda przegrała. Stała
się pośmiewiskiem knajpy i wszystkich dziewczyn w Nowym Porcie. Miały uciechę, że mło-
da, niedoświadczona koza sprawiła lanie i usunęła w cień tę bezczelną i uważającą się za naj-
piękniejszą prostytutkę. Teraz grubas, który też niezbyt lubił Fredkę, przypomniał jej to z
satysfakcją. Ona zaś poznała natychmiast Kostka, tylko się od razu z tym nie zdradziła, cie-
kawa, czego od niej oczekują obydwaj. Teraz spojrzała na Grubego jak na stertę cuchnących
śmieci, a do Kostka uśmiechnęła się niby życzliwie.
– Aaa, teraz wiem, to jesteś ty... Zdaje się, że cię przyskrzynili, co?
– Zdarza się – spokojnie odparł Kostek. – Każdemu może się zdarzyć. Tobie też – posta-
nowił rozmawiać z nią jej językiem, bo wiedział, że tylko w ten sposób może coś osiągnąć.
Ruda trochę się speszyła. Ale nie na długo. Zaraz półuśmiech wrócił na jej wargi i udając
obojętność spytała:
– Tak ci na niej zależy?
– Powiedzmy.
– Nie wiem, czy zastaniesz ją taką, jak zostawiłeś – wycedziła złośliwie.
Kostek w milczeniu czekał, co jeszcze powie, ale ona zwlekała, obserwując wrażenie, jakie
wywołały jej słowa.
– Wiesz coś o niej? – zapytał wreszcie przez zaciśnięte zęby.
– Może...
– To mów!
– Wolnego, ze mną trzeba grzecznie. – Wydmuchnęła kłąb wonnego dymu prosto w nos
chłopaka i dodała: – Postaw coś, jak chcesz ze mną pogadać, wieczór dopiero się zaczął i
jeszcze jestem na czczo.
61
Kostek przywołał kelnerkę i zamówił kieliszek koniaku. Ruda sama poprosiła o sok poma-
rańczowy. Poczekała, aż otrzyma zamówione napoje. Gruby w milczeniu obserwował to
wszystko. Ciekaw był, do czego doprowadzi starcie tych dwojga. Znał świetnie Fredkę, wie-
dział, jak jest złośliwa i pamiętał, ile nienawiści żywiła do dziewczyny Kostka. Ale wiedział,
że i Kostek, gdy wpadnie, w gniew, nie będzie się liczył z niczym i jeśli Fredka przeciągnie
strunę, może pożałować.
– No więc? – Kostek siedział ze ściągniętą twarzą, z błyszczącymi oczyma, nerwowo paląc
papierosa za papierosem.
– Ładny chłopak jesteś – powiedziała niespodziewanie. – Szkoda takiego dla niej.
– Naprawdę?
Przysunęła się i niemal dotykając włosami jego twarzy szepnęła:
– Naprawdę. To ścierka. Zeszmaciła się zupełnie.
Kostek się nie odsunął. Nieznacznym ruchem położył rękę na dłoni dziewczyny i zaczął ją
ściskać. Ten chwyt polegał
na miażdżeniu kostek palców. Spokojnie, bez uśmiechu, bez sło-
wa, patrząc Rudej prosto w oczy, gniótł jej dłoń. Gruby dostrzegł, co się dzieje. Zauważył, że
dziewczyna blednie, że jej oczy robią się okrągłe, potem się zwężają w małe szparki. Wolną
dłonią spokojnie wyjęła papierosa z ust i opuściła go w dół. Nie zmieniając wyrazu twarzy
przyłożyła rozżarzony koniec do wierzchu dłoni Kostka. Nie naciskała mocno, wiedząc, że
papieros wtedy zgasłby szybko. Przypalała powoli, ani na ułamek sekundy nie spuszczając
wzroku. Gruby nie mógł tego dłużej znieść. Był z natury tchórzem. Wiedział, że trafiła kosa
na kamień i wszystko może się skończyć niebotyczną awanturą. Wolał nie być tego świad-
kiem. Podniósł się i rzucił:
– Wyjdę na chwilę. Wrócę, jak się dogadacie. – Opuścił salę.
A tych dwoje nadal siedziało nieruchomo, jakby w ogóle nie zauważyli odejścia grubasa.
Kostek nie poruszył się, nie cofnął dłoni, tylko na czole u nasady włosów pojawiły się drob-
niutkie kropelki potu, a szczęki zacisnęły się tak mocno, że mięśnie wystąpiły wyraźnie na
policzkach. Cofnęła papierosa i położyła go w popielniczce. Od razu także zelżał jego uścisk.
– Dobry jesteś – powiedziała z uznaniem. – Nie każdy facet by to wytrzymał. – Umoczyła
palec w koniaku i potarła oparzone miejsce. Dopiero teraz syknął z bólu. – To nic... Trzeba
alkoholem, pomaga.
Wypił jednym haustem jej koniak i natychmiast zamówił dwa kieliszki. Dziewczyna zaraz
podniosła swój, stuknęła lekko w jego kieliszek i zaproponowała:
– Napijmy się... na zgodę... – Czekała, aż spełni jej prośbę. Uczynił to. Nadal się jednak
nie odzywał. Chmurny, z całym czołem mokrym, jeszcze nieodprężony. Ona zaś z pozorną
swobodą, znów pochyliła ku niemu głowę. Tylko teraz już się nie uśmiechała. Mówiła po-
ważnie:
– Tak cię wzięło? Zostaw, nie warto...
– Nie twoja rzecz – rzucił przez zęby.
– Mówię ci, nie bądź głupi. Po co jej szukasz?
– Moja rzecz...
– Kochasz się w niej? A wiesz, co zrobiła, jak ty poszedłeś do mamra?
– Z grubsza wiem. On mi mówił..
– On gówno wie. Ta gruba świnia zawsze mówi, co mu wygodne. Zresztą dowalał się do
niej i odpaliła go.
– A ty tak ją lubisz?
– Nie – przyznała otwarcie. – Mam z nią nierozliczony rachunek. Ale jeszcze rozliczę.
– Tak cię załatwiła? – Kostek niemal poczuł satysfakcję, że jego dziewczyna potrafiła
okiełznać tę wulgarną i bezczelną kobietę.
– Nieważne – Ruda machnęła ręką. – Chcesz naprawdę wszystko wiedzieć?
– A ty wszystko powiesz?
62
– Wszystko. Jak ciebie wzięli, zaraz poszła do knajpy.
– To już wiem.
– No właśnie. Poszła na całego. Nie było lepszej od niej w Nowym Porcie.
– Nawet ty?
– Nie mówię o sobie. Miała kłopoty z glinami. Była w łabaju.
– Kłamiesz.
– Chciałeś wiedzieć wszystko... Jak mi nie wierzysz, to pojedź do Wejherowa i zapytaj.
Tam też ją pamiętają. Mówiły mi dziewczyny. Dała pokaz nago na całe miasto, aż straż po-
żarna przyjeżdżała.
– No i co z tego?
– Nic.. Wróciła. Była jeszcze lepsza niż przedtem. Ale niedługo. Przyplątał się jakiś mary-
narz. Poszła z nim. Mieszkali razem. Czasem jeszcze pokazywała się w knajpie. Ale widocz-
nie nie opłacało się jej wracać na stałe, bo on był nadziany forsą, to go pompowała. Była też
przez jakiś czas w sklepie. Sama ją widziałam. Z takim szpakowatym kierownikiem. Widocz-
nie marynarz nie wystarczał. Sklep to niezły interes.
– Który, gdzie?
– Już jej tam nie ma. Zmieniła miejsce.
– Gdzie jest teraz?
– Zmyła się.
– Naprawdę nie wiesz?
– Naprawdę. Myślę, że zrobiła coś grubszego i gliny ją przymknęły. Coś mi nawet o tym
Majka wspominała, wiesz, ta mała z Grabówka... To nawet możliwe. Poszła na całego i wpa-
dła. Teraz pewnie siedzi gdzieś w pudle, marzy o marynarzyku, a o tobie nawet nie pamięta.
– Zamknij się, już ci raz powiedziałem.
– Sam chciałeś, żebym mówiła.
Kostek sięgnął po papierosy, ale skończyły mu się. Spostrzegła to i podsunęła mu paczkę
chesterfieldów.
– Nie krępuj się – powiedziała. – Zapal.
Skorzystał z zaproszenia. Głęboko się zaciągnął. Dym szarpnął płucami, zakaszlał gwał-
townie. Potem sapał przez chwilę, nie mogąc złapać tchu. Nie był przyzwyczajony do amery-
kańskich papierosów. Ale nie tylko od tego czuł się teraz fatalnie. Słowa Rudej sprawiły, że w
głowie odezwał się narastający szum, palce lekko drżały i z wielkim trudem zachowywał
spokój. Były chwile, że chciał uderzyć ją w twarz, krzyknąć na całą kawiarnię ,,kłamiesz”.
Nie uczynił tego, chciał wiedzieć wszystko, słuchał milcząc, choć czuł się tak, jakby mu ktoś
ostrym nożem jeździł po wnętrzu klatki piersiowej. Nienawidził teraz siedzącej przed nim
dziewczyny, nie mógł patrzeć na jej pogodną, gładką twarz i na oczy świdrujące go uparcie,
jakby sprawdzające, jakie to wszystko robi na nim wrażenie. Chwilami czuł jakąś dziwną
niemal rozkosz. Im gorzej Fredka mówiła o tamtej, tym bardziej chciał tego słuchać, jakby
ból sprawiał mu jakąś masochistyczną przyjemność. Przeszło mu przez myśl, że może teraz,
po tym, co słyszy, wyleczy się z myśli o tamtej, z tęsknoty, dławiącej go przez wiele miesię-
cy, że pozbędzie się jej wizerunku, który stale wracał mu przed oczy w chwilach samotności.
– No i co? – zapytała Ruda. Wyraźnie złagodniała. Wyglądało, że się jej żal zrobiło chło-
paka.
– Nic – wykrztusił. – Wszystko w porządku.
– Za bardzo się przejmujesz – powiedziała z powagą, przybierając rolę starszej, doświad-
czonej osoby. – Jesteś młody, niezahartowany, to jeszcze przeżywasz takie rzeczy. Pożyjesz
dłużej, to ci przejdzie, będziesz twardszy.
– Tak myślisz?
63
– No pewnie. A w ogóle to co cię podkusiło z tą... – powstrzymała się przed rzuceniem
grubego epitetu. – Mało jest fajnych dziewuch? Kto widział takie rzeczy? Chłopak jak lalka,
bystry, na chodzie, niejedną byś zakręcił, jakbyś chciał, a tyś się zapatrzył w tę kozę.
– Przestań – mruknął.
– Mówię, jak jest. Wiem, co to znaczy zakochać się – zwekslowała na intymne tory. – My-
ślisz, że jestem z kamienia? Że nigdy się nie kochałam? Ale jak dziś o tym wspomnę, to mi
się śmiać chce. I to ci powiem, że ile razy się zakochałam, zawsze mnie wykołowali. Był taki
jeden matros. Chłop jak świeca. Miał mieszkanie, wszystko co potrzeba. Trochę za dużo chlu-
stał, ale można z nim było wytrzymać. Też mnie wzięło. Poszłam za nim jak jaka gęś. I co,
zostawił mnie na lodzie, jak tylko zahuczał mu statek za uchem. Z mieszkania wypędził,
zamki pozmieniał – taka to była jego miłość... Uważaj, bo ciebie też miłość nauczy rozumu.
– Zapominasz, że nie jestem babą – zauważył.
– Ja tam nie wiem. Mazgaisz się jak baba. Rozejrzyj się za jaką inną, zobaczysz, że ci
tamta przejdzie. Myślisz, że czeka na ciebie? Słyszałeś, jak czekała. Mówię ci, jeszcze by ci
bokiem wyszła, zapamiętaj moje słowa...
– Co ty do niej masz? – zapytał niespodziewanie.
Speszyło ją to. Odwróciła na moment głowę, milczała. Dopiero po chwili odparła:
– Niech ją szlag. Co mnie ona obchodzi. Ale ciebie mi szkoda...
– Naprawdę? – spojrzał z niedowierzaniem.
– Żebyś wiedział – zniżyła głos. Przez chwilę jakby się wahała, a potem powiedziała nie-
spodziewanie miękko: – Chcesz, to zostań ze mną... Co ci szkodzi? Zarobię na ciebie i na
siebie... Akurat nie mam nikogo na stałe.
– A potrzebny ci?
– To nie wiesz?
– Do bicia innych po pysku?
– Do wszystkiego. Żeby po prostu był chłop w domu.
– Mało ich masz? Nie starczyłoby miejsca dla mnie.
– Głupi jesteś... Masz jeszcze takie przesądy? Wiesz, kim jestem. Chyba nie potrzebujesz
kury domowej i dziewicy?
– A może potrzebuję.
– Tamta też już dziewicą nie jest...
Śmieszył go ten obrót sprawy i gniewał zarazem. Nigdy nie przypuszczał, że może mu coś
takiego zaproponować. Nigdy nie zajmował się opieką nad prostytutkami, jak to robił kiedyś
Gruby. Miał dziewczyny, ale to nie były takie jak ta. Ostatnia, ta której szukał, też nie była
taka. Niespodziewanie uświadomił sobie, co Ruda o niej powiedziała... Gruby też. Dawniej
nie była taka, ale potem była. Nawet najlepsza z nich, skoro dała radę Rudej. A jak raz za-
częła, to na pewno nie skończyła. Znów poczuł przypływ złości i rozgoryczenia.
– Zostawmy to – powiedział, siląc się na spokój.
– Albo jesteś ostatni głupiec, albo nie wiem co – wyznała Ruda. – Stu innych, jakbym im
to zaproponowała, byłoby szczęśliwych, a ty stajesz sztorcem. Masz przewrócone we łbie...
– Czemu mnie wybrałaś?
– Czemu? – popatrzyła na niego przeciągle, złagodniałymi oczami. – Czemu? Boś ładny
chłopak. Trochę inny od tych wszystkich żłobów... I... kochać umiesz... Szukasz tamtej...
Przez chwilę zrobiło mu się jej żal, ale przepędził to uczucie, uświadamiając sobie, ile jadu
i żółci wylała na tamtą. I nagle pomyślał, że kłamała. Musiała kłamać. Z zazdrości i nienawi-
ści – za przewagę wtedy, w knajpie, za większe powodzenie, za świetniejszą urodę i za to, że
on jej szuka.
– Jednak kłamałaś – powiedział.
– Tak myślisz? – zupełnie się nie zdenerwowała. Patrzyła ciekawa, co dalej powie.
64
– Kłamałaś – powtórzył i pokiwał głową jakby z politowaniem. – Mówiłaś, że pewnie te-
raz siedzi, bo miała jakieś kłopoty z gliniarzami. Mówiłaś?
– Mówiłam – przyznała.
– A ja ją widziałem dzisiaj.
Odsunęła się dość gwałtownie. Jej oczy natychmiast stwardniały, zrobiły się złe.
– Gdzie?
– Tu, w Sopocie.
– I nie spotkaliście się, nie rozmawialiście?
– Akurat wsiadła do pociągu. Nie zdążyłem... Była cała, zdrowa, wyglądała pięknie...
Fredka zrobiła minę, jakby się napiła octu.
– No to leć za nią – syknęła jadowicie.
– Nie martw się, znajdę ją – zapewnił.
Wstała. Nim odeszła, odwróciła się, pochyliła nad nim, aż dojrzał niemal cały biust wy-
skakujący z dekoltu. Powiedziała półgłosem, ale z taką nienawiścią, że przeniknął go dreszcz:
– To jej szukaj, idioto. Leć za nią... Niech was oboje jasny szlag! Czego mi dupę zawraca-
łeś przez tyle czasu?...
Nim zdążył coś odpowiedzieć, szybko przeszła przez salę i zniknęła za wahadłowymi
drzwiami wiodącymi do hotelowego hallu.
Zaraz pojawił się Gruby, jakby tylko czekał, kiedy Kostek zostanie sam. Podszedł do stoli-
ka, siadł ciężko przez chwilę się nie odzywał. Kostek zaś jakby go wcale nie zauważył. Sie-
dział zamyślony, wzrok wbił w zwisające nad stolikami wielkie liście palmy, odruchowo ba-
wił się łyżeczką od cukru i zdawało się, że zapomniał o całym świecie. Kawiarnia tymczasem
znów niemal opustoszała. Wieczorni goście powychodzili albo przenieśli się do nocnej re-
stauracji, z której dobiegały już dźwięki muzyki. Kelnerka z brzękiem zbierała ze stolików
naczynia, a z sali jadalnej dolatywał głośny rechot podpitych mężczyzn.
– No co? – Gruby szturchnął lekko Kostka. – Zasnąłeś?
– Nie... a, to ty? Długo cię nie było.
– Pogadałeś sobie spokojnie? I co? Poszła?
– Poszła, cholera jej w bok...
– Pożarliście się? – Wściekła się na mnie.
– Musiałeś jej zdrowo zajechać – pokiwał głową Gruby. – Masz ostry język. Ale to niedo-
brze, bracie...
– Bo co?
– Bo z nią lepiej nie zaczynać. Cholernie mściwa i zawzięta. .
– Mam ją gdzieś.
– Zawsze znajdzie się facet, co ci za nią mordę zbije...
– Teraz chyba nie ma nikogo. Proponowała mnie, żebym był jej opiekunem.
– Tobie? – oczy Grubego zaokrągliły się. – I co?
– A co ma być? Mam być jej alfonsem?
– Człowieku, oszalałeś? Taka okazja! Ty wiesz, co to jest Fredka? Pierwsza pani w tym
towarzystwie. Jak żegnała koleżankę, która wyjeżdżała do Szwecji, bo tam za mąż wyszła, to
zrobiła bankiet, że cały „Grand” huczał. Na rzęsach chodzili, mówię ci... Ech, ty frajerze!
Niejeden by na kolanach przeszedł całą Monte Cassino, jakby mu coś
takiego zaproponowała!
Rany boskie, co za palant!
– Zamknij się – warknął Kostek. – Wiesz, że to nie dla mnie...
– Aleś jej musiał wpaść w oko. Chłopie, co w tobie takiego jest? – z podziwem spojrzał na
Kostka, jakby go pierwszy raz widział. – Szczęściarz z ciebie. Tamta była, szczerze mówiąc,
pierwsza klasa. Ta też wystrzałowa. Same najlepsze kurwiszony do ciebie się lepią, a ty jesz-
cze nosem kręcisz. Jasny gwint, żeby tak mnie...
65
– No już, bo się rozpłaczesz – skwitował Kostek, choć trochę mu to pochlebiało. – Długo
tu jeszcze będziemy sterczeć?
– Chodź – podniósł się Gruby. – Już blisko dziesiąta, możemy iść.
Kostek skinął na kelnerkę i sam uregulował cały rachunek.
Wyszli. Owiał ich przyjemny, chłodny oddech nadmorskiej nocy i lekki powiew wiatru od
morza niosący ulgę po upalnym dniu. Przy pogrążonych w półmroku stolikach pod drzewami
siedzieli jeszcze ludzie. Estrada była pusta – muzyk zakończył swoje koncertowanie. Na lewo
długi rząd białych świateł mola wybiegał w morze.
Ten wieczorny obraz nadmorskiego kurortu, pulsujący ledwo wyczuwalnym rytmem, na-
pełnił Kostka uczuciem spokoju, poczuciem bezpieczeństwa i beztroski. Cała rozmowa z
Fredką nagle wydała mu się mało ważna. Nie wierzył jej. Nie chciał wierzyć. A to, co powie-
dział Gruby, że musi być szczęściarzem, zapadło mu do serca i sprawiło większą przyjem-
ność, niż się spodziewał. Pomyślał, że skoro tak, to przecież wszystko się dobrze skończy.
Gruby poprowadził go na wprost „Grand Hotelu” w ciemną uliczkę obok prowizorycznego
teatru, a raczej wielkiego namiotu, w którym odbywały się latem gościnne występy. Dotarli
do jej krańca, potem szli jeszcze przez jakiś czas pod koronami drzew, spoza których słały
dyskretne światło latarnie. Kostek nie bardzo się w tych zakamarkach Sopotu orientował. Po-
słusznie szedł za grubasem. Wędrówka nie trwała długo. Weszli w jakieś niemal zupełnie
ciemne podwórko. Kot wyprysnął im spod nóg, pies na balkonie trzeciego piętra zajazgotał
przeraźliwie.
– Prowadzę cię od tyłu – wyjaśnił Gruby. – Dla tamtych gości jest wejście z drugiej strony,
od frontu.
Kostek nic nie odpowiedział. Było mu wszystko jedno, którędy wchodzi. Zanurzyli się w
klatkę schodową. Dostrzegł, iż przecina ona na przestrzał cały budynek – jasno oświetlony
prostokąt na przeciwnym końcu ukazywał ulicę i przechodniów na niej.
Na pierwszym piętrze Gruby zatrzymał się przed drzwiami, jak inne, ze staroświecką, mo-
siężną klamką, ale bez żadnej tabliczki, tylko z dużą białą cyfrą „3”.
– To tu – sapnął.
– No, nareszcie – mruknął Kostek.
Gruby najpierw zadzwonił dwa razy krótko, potem jeszcze zapukał dwukrotnie. Po krót-
kim oczekiwaniu usłyszeli pytanie:
– Kto tam?
– Do pana Mariana – powiedział Gruby.
Natychmiast rozległ się brzęk odczepianego łańcucha, zgrzyt zamka. Kostek pomyślał, że
zamykają się jak w twierdzy. Drzwi się otwarły i ujrzał twarz mężczyzny, który na widok
Grubego uśmiechnął się, a potem, zobaczywszy obcego, zmarszczył brwi i spojrzał podejrz-
liwie. Mężczyzna był ubrany w niemal czarny garnitur, ozdobiony tkwiącą w kieszonce ma-
rynarki białą chusteczką, zbyt wysoko wyciągniętą. Mieniący się srebrzyście krawat ostro
kontrastował z ubraniem. Mocno przylizane włosy, zaczesane do góry, i cienki czarny wąsik
były zapewne przyczyną nadania osobnikowi przezwiska „Hiszpan”.
– Kto to? – zapytał, nie witając się z Grubym.
– Nie bój nic. To mój stary kumpel – zapewnił Gruby. – Student anglistyki z Wrocławia –
zmrużył oko, a Hiszpan skrzywił się, niezbyt zadowolony.
– Wchodźcie – powiedział, uchylając szerzej drzwi.
Znaleźli się w wielkim przedpokoju, który niczym się nie różnił od podobnych pomiesz-
czeń w starych mieszkaniach. Zza zamkniętych drzwi na wprost dochodziły głosy a na prawo
brzęk naczyń. Kostek miał wrażenie, że trafił na przyjęcie towarzyskie. Hiszpan pchnął
skrzydło dużych białych drzwi i obaj z Grubym weszli w głąb mieszkania.
Dwa pokoje, przedzielone rozsuwanymi oszklonymi drzwiami, teraz szeroko otwartymi,
stanowiły obszerną całość. Umeblowane były skromnie, starymi, niegdyś wykwintnymi me-
66
blami. Całą szerokość jednej ściany zajmowała olbrzymia biblioteka, pod innymi ustawiono
krzesła jak na balu, na środku uzyskując miejsce dla okazałych rozmiarów ciemnoorzecho-
wego stołu z umieszczoną na nim przenośną ruletką. Wianuszek mężczyzn, paląc papierosy,
ze skupieniem śledził wirującą metalową kulkę. Na polach poznaczonych liczbami spoczy-
wały słupki żetonów wyciętych z grubego kartonu.
Kostek po raz pierwszy w życiu widział ruletkę, toteż z ciekawością zaczął się przyglądać
grze. Właśnie kulka zatrzymała się i wśród graczy nastało poruszenie. Krupier – chudy, wy-
soki mężczyzna, niemal całkiem łysy – beznamiętnie przesuwał żetony, ktoś się roześmiał,
ktoś inny zaklął z cicha.
– Chodź, tu nie masz co patrzeć – Gruby pociągnął Kostka za łokieć.
Chłopak oderwał się od ruletki i podążył za nim dalej. Znaleźli się w pokoju utrzymanym
w bieli i zieleni. Gładkie białe ściany, zielony, niski, podłużny barek pod ścianą, zimowy pej-
zaż na ścianie w białej ramie, a przede wszystkim białe stoliki pokryte zielonym suknem.
Było ich sześć. Przy wszystkich, prócz jednego, siedzieli już gracze. Dym tytoniowy unosili
się nad nimi, od czasu do czasu szeleściły banknoty, to znów padały ciche słowa licytacji.
Kostek od razu zorientował się, że przy dwóch stolikach grano w brydża, przy trzech innych
w pokera. Kilku mężczyzn w milczeniu kibicowało. Panowała atmosfera skupienia i napięcia.
Z rzadka tylko któryś podchodził do barku, nalewał kieliszek alkoholu, wypijał, pociągał łyk
wody sodowej, zagryzał malutką kanapką i zrobiwszy znaczek na czarnej tabliczce opartej o
ścianę, wracał na miejsce.
Kostek spojrzał pytająco na Grubego. Nie bardzo rozumiał zasady, na jakich funkcjonował
lokal. Gruby wyjaśnił cicho:
– Hiszpan bierze procent od każdej puli i od rozliczenia robrów. Wódkę każdy pije na
swoje konto, zaznacza kreskami, potem płaci.
Chłopak kiwnął głową. Pojął, że gospodarz musi robić świetny interes. W ciągu nocy
przepływały tu na pewno ogromne kwoty, z których stały procent zostawał w kieszeni Hisz-
pana.
Od grupy kibiców odwrócił się starszy, zażywny jegomość.
Ujrzawszy Grubego, skinął mu głową na powitanie, i zbliżył się.
– Dobry wieczór – powiedział. – Jest pan nareszcie. Już myślałem, że pan nawali.
– Interesy mnie zatrzymały – wyjaśnił Gruby. – Zresztą nie spóźniłem się zbytnio, dopiero
dziesiąta.
– Tak... Ale co to, nie jest pan sam?
– To mój przyjaciel, właściwie prawie krewny – odparł swobodnie Gruby. – Poznajcie się,
panowie. Przyjechał nad morze z Wrocławia.
Mężczyzna wyciągnął dłoń i mruknął coś pod nosem. Kostek tak samo.
– To jak będzie? – pytał mężczyzna. – Nas jest trzech, mamy o jednego za dużo.
– Nie przejmujcie się, panowie – uspokoił go Gruby. – Kolega nie musi od razu grać. Po-
patrzy trochę, zorientuje się, jest tu pierwszy raz, powinien się trochę oswoić – roześmiał się.
– Potem, jak zrobi się miejsce, to sobie usiądzie. Prawda, Kostek?
Kostek skinął głową. Nie był zachwycony całym tym lokalem, atmosferą, towarzystwem,
jakie tu zastał. Zamknięte drzwi, przyciszone szepty, coś w zachowaniu gospodarza wywołało
w nim uczucie niepokoju. Miał wrażenie, jakby się znalazł w klatce, z której nie ma wyjścia i
nad którą wisi niebezpieczeństwo. Nie dał jednak poznać po sobie tych uczuć. Rozglądał się
jak stały bywalec – pozornie niedbale, z lekko znudzoną miną.
Gruby w towarzystwie trzech mężczyzn podszedł do wolnego stolika. Hiszpan momental-
nie zjawił się przy nich, położył na suknie talię nierozpieczętowanych kart. Starszy pan obej-
rzał je, jakby nie ufał, czy naprawdę są fabrycznie oryginalne, po czym rozerwał opakowanie.
– Może po jednym na rozgrzewkę? – zaproponował Gruby.
Panowie zgodzili się, wszyscy wstali, wypili po kieliszku i wrócili na miejsca.
67
– Po ile? – zapytał starszy mężczyzna.
– Może po dziesięć? – zaproponował drugi.
– Zgoda – skinął głową Gruby. – Rundkami czy ze śladem?
– Może rundkami?
– Dobrze.
Mężczyźni wyciągnęli po karcie. Gruby miał asa, więc wybrał miejsce, a tamci rozsiedli
się kolejno, według starszeństwa kart. Gruby też, nie tracąc czasu, zaczął tasować. Na stół
padły cztery krążki po dziesięć złotych. Każdy z mężczyzn ułożył przed sobą mały słupek
dziesięciozłotówek i kilka banknotów. Rozpoczynała się gra.
Zanim Gruby rozdał, siedzący po jego lewej ręce mężczyzna powiedział rzucając na stół
czterdzieści złotych:
– Otwieram w ciemno.
Wszyscy przyjęli to w milczeniu. Zebrali karty i zaczęli je oglądać. Dwaj następni weszli,
starszy mężczyzna przebił jeszcze osiemdziesiąt. Gruby wszedł za sto dwadzieścia i znów ujął
talię w palce. Kolejno rzucał żądane karty. Gdy skończył, wszyscy zamarli niemal w bezru-
chu. W napięciu filowali, potem każdy złożył dłonie z kartami na stole. Czekali na zagrywkę
pierwszego. Był nim Gruby, po przebiciu starszego pana za osiemdziesiąt złotych.
Kostek stał za nim pół kroku i obserwował. Widział napięcie na twarzach graczy, widział
maskowane podniecenie, gdy wolniutko odsłaniali rożki kart. Przypominali skąpca, który boi
się, by mu nikt nie zajrzał do portfela.
Gruby wziął tylko dwie karty. Ma trójkę czy blefuje? – pomyślał Kostek. Był ciekawy, co
teraz nastąpi. Z wolna i jemu udzielała się gorączka gry.
– Czekam w ciemno – powiedział Gruby.
Kostek pomyślał, że chyba jednak blefował, bo z trójką nie ryzykowałby czekania w ciem-
no. Następny być może wierzył w trójkę Grubego, bo także poczekał. Trzeci gracz również.
Nadeszła kolej na starszego mężczyznę. Jeżeli zagra, Gruby musi się ujawnić. Albo pokryje,
albo przebije. Jeśli ma trójkę, to przebije, może na to właśnie czeka, żeby tamci zagrali? Star-
szy pan zaś przez chwilę uważnie patrzył na Grubego, starając się wyczytać z jego twarzy,
czy ma silną kartę. Chwila napięcia przedłużała się. Gruby siedział nieruchomo, nie ustępując
wzrokiem.
– Ja też czekam – powiedział wreszcie mężczyzna.
Wszyscy rzucili karty na środek stołu. Następny za Grubym natychmiast zebrał je i zaczął
tasować. Kostek był niezmiernie ciekawy, co miał Gruby, ale o nic nie pytał, bo wiedział, że
nie powie. Tymczasem karty już z szelestem opadały na stół.
Starszy mężczyzna wziął pięćsetkę i położył ją na kupce pieniędzy. Dorzucił jeszcze dwa-
dzieścia złotych.
– Otwieram w ciemno.
– Nieźle – pomyślał Kostek. – To jakiś nadziany gość. Jak Gruby z nim wytrzyma? Mieli
też mieć ładną forsę albo jest pewny siebie. Zobaczymy.
Gruby wszedł, ledwo obejrzawszy karty, następny za nim wycofał się, czwarty także
wszedł. W puli było już około dwóch tysięcy. Zaczynało się przebijanie i kupowanie kart.
Kostek, pochłonięty obserwacją gry, ledwo usłyszał, że gospodarz idzie do przedpokoju.
Ktoś znów pukał do lokalu. Właśnie Gruby zagrał za tysiąc złotych i czekał na decyzję swego
partnera z lewej, kiedy nagle w sąsiednim pokoju zrobił się jakiś ruch. Kostek obejrzał się. Na
progu stanął niewysoki mężczyzna w szarym garniturze, uśmiechający się przyjaźnie, ale za
nim ukazał się milicjant w pełnym umundurowaniu, w czapce z paskiem pod brodą.
– Proszę zostać na miejscach i niczego nie ruszać – powiedział mężczyzna w szarym gar-
niturze. – Tu milicja...
Wszyscy zdrętwieli. Ręce z kartami opadły na stół, twarze wydłużyły się. Zapadła nagle
taka cisza, ze słychać było przyspieszone oddechy przerażonych ludzi.
68
Ratuj się! – zabrzmiał w głowie Kostka sygnał alarmowy.
Nie namyślał się ani sekundy. Na prawo od niego, tuż koło barku, były półotwarte drzwi,
wiodące w głąb mieszkania.
Nim zdążył pomyśleć, co robi, skoczył tam jednym susem. Akurat ukazała się dziewczyna
w białym fartuszku niosąca pełną tacę czystych kieliszków. Wyminął ją i zniknął w przedpo-
koju.
– Stój – krzyknął milicjant w cywilu.
Poderwał się do pościgu, ale wpadł na dziewczynę. Taca wypadła jej z rąk, kieliszki z
brzękiem rozsypały się po podłodze. To na chwilę zatrzymało ścigającego.
Kostek dopadł kuchni. Jednym rzutem oka zorientował się, że nie ma stąd żadnego innego
wyjścia jak przez okno. Było otwarte. Wskoczył na stół, strącając nogą talerz z kanapkami, i
miał przed sobą otwartą czarną czeluść podwórza. Spojrzał i zawahał się, znajdował się na
pierwszym piętrze. Ale pogoń już była blisko, milicjanci wbiegli do kuchni. Wtedy Kostek
jednym zwinnym ruchem wykręcił się, opadł na kolana i trzymając się parapetu opuścił nogi
na zewnątrz. Przez sekundę zwisał, potem odbił się kolanami od ściany i skoczył. Usłyszał w
górze krzyk, a sam ciężko klapnął na asfalt pokrywający podwórko. Na moment go zamro-
czyło. Poczuł ból w prawej nodze i w boku, którym uderzył o coś kanciastego, zerwał się jed-
nak natychmiast i popędził przed siebie, w ciemność. Już słyszał dudnienie po schodach zbie-
gających milicjantów.
– Tam ucieka, tam, na lewo! – krzyczał któryś z okna.
Przeskoczył siatkowe ogrodzenie, z niesamowitym brzękiem przewracając pojemnik na
śmieci. Pies rzucił mu się pod nogi, ale zmiótł go ze swej drogi potężnym kopniakiem. Znów
jakiś płot, pokonał go nie zatrzymując się. Skręcił w lewo, gdzie było jeszcze ciemniej. Po-
czuł pod stopami miękką ziemię ogródka. Znalazł się na bocznej uliczce. Śmignął przez nią,
byle dalej od latarni, przez kolejny płot wydostał się na teren porośnięty krzakami. Przedarł
się przez nie i dalej biegł bez tchu, w dół, ku morzu.
Po paru minutach zatrzymał się. Nasłuchiwał przez chwilę, ale prócz szczekania psa nicze-
go nie dosłyszał. Odetchnął ciężko, a gdy pomyślał, że tamci mogą się skradać gdzieś w po-
bliżu, znów poderwał się do ucieczki.
Dotarł do ulicy i zorientował się, że znalazł się niedaleko „Grand Hotelu”. Stanął, odsapnął
chwilę i już ruszył wolnym krokiem. Zmusił się do tego, choć nerwy podrywały go do biegu.
Rozumiał, że człowiek nieprzytomnie biegnący ściągnie na siebie uwagę.
Przez trawnik między rzadkimi drzewami dotarł do plaży. Szedł dalej, kierując się ku ja-
snej smudze piany, widocznej z daleka na brzegu. Gdy dobrnął niemal do samej wody, postał
chwilę, potem siadł, a wreszcie wyciągnął się, z twarzą ku gwiazdom, dysząc ze zmęczenia i
drżąc ze strachu. Prawie nie słyszał szumu morza tuż u stóp.
Niebo było jasne i czyste, jak o zmierzchu. Wyraźnie rysowała się mleczna droga, a nie-
które pojedyncze gwiazdy duże i bliskie, zdawały się dosięgalne ręką. Nie dochodził tu żaden
głos z miasta, nikogo nie było w pobliżu. Powoli ulegał łagodnemu szmerowi fal, pogrążając
się w bezwładzie po gwałtownym wysiłku, doznając fizycznego odprężenia. Tymczasem my-
śli kłębiły się niespokojnie. Co dalej? Co dalej? Dokąd iść? Może najlepiej skończyć z sobą?
Usiadł. Piasek był wilgotny i poczuł, że koszula na plecach ziębi go i że ma gęsią skórkę.
Obmacał bolącą stopę. Była lekko spuchnięta, ale nie wyglądało to groźnie. Ściągnął mary-
narkę i rzucił ją na piasek. Rozbierał się systematycznie, porządnie układając rzeczy
. Potem
przeciągnął się, wysoko unosząc ramiona w górę, ku gwiazdom, i nagle bez namysłu skoczył
przed siebie. Stopy rozbiły pierwszą falę i otoczyła go chłodna, perlista mgławica, na moment
pozbawiając oddechu, ale nie zatrzymał się. Gdy już nie mógł biec, w wodzie powyżej kolan,
rzucił się głową naprzód i zaczął płynąć.
Uczucie chłodu szybko minęło. Poczuł się lekki, swobodny, jakby na piasku plaży zostawił
wszystkie gnębiące go troski. Energicznie wyrzucał ramiona nad głową, zagarniał wodę, bił
69
nogami, aż pozostawała za nim jak za statkiem biaława smuga. Szybko wyrównał oddech.
Był dobrym pływakiem. Rozkoszował się ruchem, wodą otulającą ciało. Zapomniał o wszyst-
kim. Przekrzywiając głowę w prawą stronę, widział rząd świateł, jak białe korale rozciągnię-
tych w długą linię. W pewnym momencie znikły – wypłynął w morze dalej, niż sięgał koniec
mola.
Z wolna począł słabnąć. Teraz każda fala, każdy bryzg wody podchodził do ust, coraz
trudniej było unosić głowę, by zaczerpnąć tchu. Ramiona miał jak z drewna, nogi z najwięk-
szym trudem szatkowały wodę.
Zatrzymał się. Przez chwilę leżał płasko, czując, że powoli, nieustępliwie całe zmęczone
ciało przenika dotkliwy chłód. Wstrząsnął nim dreszcz, zęby ścisnęły się w spazmatycznym
skurczu. Poderwał głowę i stanął w wodzie pionowo. Jak okiem sięgnąć, zobaczył przed sobą
czarną, nieprzeniknioną przestrzeń wody. Zimną, obcą, jak olbrzymia tajemnicza jaskinia, z
której nie ma wyjścia. Z tej groźnej dali wionęło ku niemu koszmarne tchnienie śmierci.
Ogarnął go dziki, nieprzytomny strach.
– Na pomoc! Ratunku! – krzyknął rozpaczliwie, ale krzyk wsiąknął w otaczającą go czerń
niby w watę. Przeciągając bezwład monotonnie kołysanego ciała, jednym rzutem obrócił się o
sto osiemdziesiąt stopni i...
Miał oto przed sobą rozległą panoramę brzegu z niezliczonymi światłami od krańca do
krańca horyzontu. Paraliżujące wolę uczucie strachu opadło natychmiast. Całe Trójmiasto
leżało przed nim w łuku zatoki, mógł odróżnić bez trudu światła wieżowców na Wzgórzu
Nowotki, kolorowe latarnie u wejścia do obu portów, a także lampy mola, które pozostawił za
sobą. Dopłynięcie wydawało się kwestią paru ruchów. Wiedział jednak, że to złudzenie, bo
woda zmniejsza odległość. Znajdował się od brzegu spory kawał drogi, ale sytuacja nie była
beznadziejna. Leżał jeszcze przez długą chwilę na wznak, zbierając siły i uspokajając się co-
raz bardziej, a gdy oddech stał się równy i mięśnie straciły sztywność, wolnymi, odmierza-
nymi ruchami począł odgarniać wodę. Płynął do brzegu.
Nie śpieszył się, choć trwało to długo jak wieczność. Był całkiem spokojny i zdecydowa-
ny. Dotarł do plaży krańcowo osłabiony, wychodził niemal na czworakach. Przy swoim ubra-
niu legł na piasku i długą chwilę odpoczywał, głęboko wciągając powietrze. Wreszcie pod-
niósł się, ale nim się zaczął ubierać, wykonał dla rozgrzewki kilkanaście skoków i skłonów
tułowia i stwierdził, że czuje się świetnie i nawet prawie nie boli go skręcona noga.
Szybko się ubrał, palcami przeczesał włosy i pogrzebawszy w kieszeni wydobył ulubione
sporty. Zapalił i pstryknął zapałkę w stronę powierzchni wody. Zatoczyła świetlisty łuk i zga-
sła.
Papieros jednak nie smakował. Po dwóch zaciągnięciach wyrzucił go w ślad za zapałką.
Był teraz wesół, pogodny i lekki, jakby woda spłukała z niego wszystko, co go trapiło.
Sam nie wiedział, skąd wzięło się to uczucie, a może tylko nie chciał się przed sobą przyznać,
że tam w wodzie zrozumiał, iż warto żyć, warto tak bardzo, że nie znalazłby słów, by to wy-
razić.
Od mola ktoś nadchodził, brodząc po wodzie – słyszał plusk. Nie miał ochoty widzieć ko-
gokolwiek. Zaczął się oddalać od brzegu, przeciął niewysokie wydmy i po chwili już był
między drzewami skwerku. Sępią Aleją ruszył ku centrum Sopotu, rozglądając się czujnie, a
gdy pojawiła się pierwsza wolna taksówka, zatrzymał ją.
– Do Wrzeszcza – rzucił, z ulgą opadając na siedzenie.
70
Rozdział piąty
– A jednak ciągle nie mogę tego zrozumieć...
– Prosiłem cię przecież: nie mówmy o tym. Dlaczego wracasz do tej sprawy?
– Bo mi nie daje spokoju. Nie lubię, jak się pakujesz w jakieś głupie historie. I żebym to
chociaż mógł zrozumieć, dlaczego...
– Ba, żebym to ja sam wiedział...
– Mówię ci: jak nie przestaniesz przygarniać do siebie wszystkich kalek, łamag, rzezi-
mieszków i podejrzanych typków, to kiedyś pożałujesz. Co to? jesteś jakimś księdzem albo
samarytaninem, czy co?
– Proszę cię, daj spokój.
– No dobrze, dobrze, nie złość się. Siebie też miałem na myśli w tym całym zbiorowisku
twoich podopiecznych. – Dokończymy tę partyjkę i pójdziemy spać. Późno już.
– Jak chcesz.
Kaleka przełożył karty i Karaś zaczął rozdawać. Zachowywał spokój, niemniej czuł się sil-
nie zdenerwowany słowami gościa. Niby przyznawał mu rację, ale bolało go, że jego gesty są
tak oceniane. Jak każdy człowiek, potrzebował pochwały i uznania, tymczasem Rydz, kaleki
sąsiad i przyjaciel, ciągle go bezlitośnie krytykował.
Karaś mówił prawdę twierdząc, że sam nie wie, dlaczego tak postępuje. Płynęło to po pro-
stu z jego natury. Uważał to więc za rzecz całkiem normalną, zwyczajną i nie zastanawiał się
nigdy nad tym głęboko. Niekiedy żartował, że rozminął się z powołaniem i podkreślał, że
byłby chyba niezłym duszpasterzem, bo czynienie dobra sprawia mu po prostu satysfakcję i
radość.
Jego środki materialne były zupełnie wystarczające: podczas wielu lat pracy potrafił coś
niecoś zaoszczędzić, a teraz, na emeryturze, miał także nie najgorszą rentę, zaś jego osobiste
potrzeby były niewielkie. Toteż bez namysłu pomagał, jak się nadarzyła okazja, choć zdawał
sobie sprawę, że niejeden objęty jego pieczą nie zasługiwał na to, ale zawsze kiedy sąsiad
czynił mu z tego powodu wyrzuty, odczuwał przykrość. Nachmurzony w milczeniu zabierał
się do ostatniej partyjki sześćdziesiąt sześć. Była to jedyna rozrywka, jaką potrafił umożliwić
sąsiadowi zmuszonemu do przebywania w domu z powodu swego stanu, teraz jednak szcze-
rze już pragnął zakończenia gry.
Rydz musiał wyczuć nastrój przyjaciela, bo niespodziewanie odsunął kupkę kart i powie-
dział:
– Dajmy już spokój temu zechcykowi. Która to godzina?
– Dwunasta niedaleko.
– Ale zleciało! Mnie się spać nie chce, wyspałem się we dnie, za to tobie oczy się kleją, a i
moje baby burczą, kiedy późno wracam, hałasuję...
Ledwie to powiedział, w uchylonych bez pukania drzwiach ukazała się głowa dziewczyny.
– Długo tata będzie jeszcze siedział ? – zapytała skwaszona. – Przecież już północ. Ja do
sklepu wstaję o szóstej. Mama też...
– Wiem, wiem – stęknął Rydz. – Już właśnie miałem się zabierać. Pomóż trochę – sięgnął
po kule.
– Dziewczyna zbliżyła się, ujęła go pod ramię i pomogła wstać. Pomrukiwała: – Siedział-
byś tak przez całą noc. Sąsiadowi spać nie dajesz, my też się nie kładziemy...
– Przestań, Jadźka, dobrze? – ofuknął ją kaleka. Bez gniewu. W jej gderaniu też nie wy-
czuwało się złości.
– Obaj jesteśmy stare grzyby – Karaś próbował żartem bronić przyjaciela. – Rano możemy
spać długo, to wieczorem nie chce się iść do łóżka. Niech pani już tak na ojca nie burczy.
– Groźna – mruknął kaleka. – Bardziej mnie sztorcuje niż matka.
71
– No już dobrze, dobrze – powiedziała. – Chodźże wreszcie.
Oboje skierowali się do drzwi. Karaś wstał także, by ich odprowadzić, a w tym momencie
rozległo się pukanie. Karaś zatrzymał się, zdziwiony, a Rydz powiedział:
– Co to, jeszcze i matka po mnie idzie?
– Nie, już się położyła – poinformowała córka.
– Ciekawe, kto to? – gospodarz ruszył do drzwi. Pukanie odezwało się ponownie. – Proszę,
proszę – zawołał Karaś i otworzył drzwi.
Na progu stał Kostek. Minę miał niepewną, zaczerwienił się, speszony obecnością obcych
w pokoju.
– Przepraszam – bąknął cicho. – Nie wiedziałem... Może ja... – zrobił ruch, jakby chciał
zawrócić, ale Karaś postąpił krok naprzód, uśmiechnął się przyjaźnie i powiedział:
– Ależ nic nie szkodzi, proszę, wejdź, nie krępuj się.
Rydz na widok Kostka mruknął coś pod nosem. Jego córka zaś zrobiła nadąsaną minę i od-
sunęła się trochę na bok. Kostek, spojrzawszy uważnie, rozpoznał w niej ekspedientkę ze
sklepu na dole i speszył się jeszcze bardziej. Próbował pokryć zmieszanie uśmiechem, ale mu
to nie bardzo wyszło.
– Ruch u ciebie, Józiu – stwierdził nieco złośliwie kaleka. – Jedni wychodzą, drudzy przy-
chodzą...
– Ja nie będę przeszkadzać – tłumaczył się Kostek. – Tylko na chwilę... Właśnie chciałem
panu oddać pieniądze... – sięgnął do kieszeni i wyciągnął banknoty.
– No, no, są jeszcze na świecie ludzie uczciwi – powiedział Rydz już mniej złośliwym to-
nem. – Chodźmy, Jadźka, nie ma co dłużej zabierać czasu Józkowi. Dobranoc – rzucił i łomo-
cąc kulami zaczął się posuwać. Jadźka znów wzięła go pod ramię. Kostek odsunął się na bok,
żeby ich przepuścić. Dziewczyna nie patrzyła na niego, minę miała zagniewaną.
Kiedy Karaś zamknął za nimi drzwi, Kostek, nie ruszając się z przedpokoju, podał mu
dwieście złotych i powiedział:
– Ja naprawdę tylko chciałem oddać pieniądze. Proszę... I bardzo panu dziękuję. Już sobie
pójdę, jest późno...
Karaś długo, uważnie patrzył mu w oczy. Wolno, jakby z ociąganiem odebrał pieniądze,
chwilę trzymał w palcach, wreszcie schował do kieszeni.
– Wejdź – powiedział. – Chyba aż tak bardzo się nie śpieszysz, żebyś nie mógł na chwilę wejść?
– Już późno – powtórzył Kostek. Postąpił jednak za gospodarzem do wnętrza mieszkania.
Nie bardzo wiedział, co z sobą zrobić. Pomysł, by przyjechać tu, do tego człowieka, który go
przygarnął wczoraj i nie zadając żadnych pytań pomógł, przyszedł mu do głowy nagle, na
plaży, gdy jeszcze dygotał z chłodu i emocji po tym, co chciał uczynić. Wówczas wydało mu
się, że tu znajdzie znów przystań, spokojne miejsce, w którym pozbędzie się strachu, jaki go
ogarnął. Teraz pomyślał, że postąpił lekkomyślnie. Przecież jakoś trzeba było wyjaśnić tę
nocną wizytę. Sam pretekst, że chciał oddać pieniądze, nie był przekonywający, mógł to zro-
bić przecież o każdej innej porze, a nie o północy, niespodziewanie. Czuł się więc głupio.
Rozumiał, że powinien coś powiedzieć, ale nie wiedział co, a tu człowiek, na pewno zdziwio-
ny i zaskoczony, zapraszał go serdecznie do mieszkania.
– Nie szkodzi – mówił. – Skoro się zdecydowałeś przyjść o tej porze, to widocznie wcze-
śniej nie mogłeś. Cieszę się, że cię widzę – uśmiechnął się swobodnie. – Siadaj, nie krępuj
się. – Już się krzątał, wysypał z popielniczki niedopałki, zabrał szklanki po herbacie. – Miło
mi, żeś jednak wpadł! – wołał z kuchni. – Naprawdę się cieszę!...
Kostek słuchał monologu gospodarza, ale sam się nie odzywał. Siedząc na tym samym
miejscu co rano, machinalnie wyjął papierosa, zapalił i trwał nieruchomo, jakby się bał poru-
szyć. Ciągle jeszcze czuł się skrępowany, nie żałował jednak, że tu przyszedł. W tym miesz-
kaniu, przy tym stole czuł się swojsko i bezpiecznie. Tu wracał do niego spokój, mijało uczu-
cie zagrożenia.
72
– No cóż tak siedzisz? Stało się coś?
Kostek podniósł głowę. Gospodarz stawiał przed nim szklankę z herbatą i talerzyk z ka-
napkami.
– Nie, nie – odparł szybko. – Po co pan to przyniósł?
– Na pewno jesteś głodny.
– Skądże! – zaprotestował nieco za gwałtownie. – Ja naprawdę tylko chciałem oddać te
pieniądze.
– Ależ wierzę ci, wierzę – zapewnił Karaś siadając. – Mimo wszystko możesz chyba coś
zjeść i napić się herbaty. Jeszcze nie widziałem młodego chłopaka, który by nie chciał zjeść
kanapki – uśmiechał się zachęcająco i patrzył na Kostka z nieudawaną sympatią. A w nim
pod wpływem przyjaznego uśmiechu, pełnej prostoty, nienachalnej serdeczności rodziła się
wdzięczność. Głęboko schowane, nigdy sobie nieuświadamiane tkwiło w nim zawsze pra-
gnienie azylu, jaki stwarzał dom, bliscy w nim, co by bez jakichkolwiek pytań akceptowali
go. Wojna, pierwsze lata, trudne, samotne i okrutne pokryły te uczucia skorupą dzielności,
młodzieńczej buty i pewności siebie, która sprawiała, że słabsi rówieśnicy podziwiali go i
zazdrościli mu. W tej jednej krótkiej chwili wydało mu się, że oto nagle odzyskał dom i kogoś
najbliższego.
Podniósł w milczeniu wzrok i spojrzał w oczy Karasiowi. Było w tym spojrzeniu coś ta-
kiego, że starszy pan spoważniał. Niespodziewanie poklepał chłopaka po ręce i powiedział:
– No dobrze, już dobrze. Zjedz coś. Z pełnym żołądkiem łatwiej się wszystko znosi...
Kostek w milczeniu zaczął jeść. Apetyt jednak po raz pierwszy od bardzo dawna zawiódł
go. Z trudem przełknął jedną kanapkę. Zmusił się do tego, bo nie chciał zrobić przykrości
gospodarzowi. Tylko herbatę wypił łapczywie, jednym haustem.
Karaś podniósł się z krzesła i oświadczył:
– Pójdę posłać ci kozetkę. Późno, pora spać. Na pewno jesteś zmęczony.
Kostek nagle chwycił go za rękę. Karaś zatrzymał się.
– Niech pan zaczeka! – zawołał chłopak.
Gospodarz uśmiechnął się. Czekał. Kostek jednak po tym spontanicznym wybuchu stracił
rezon. Milczał.
– Nie musimy się z niczym śpieszyć – powiedział Karaś. – Wyśpimy się, a jutro zobaczy-
my, co będzie...
– Nie – zaprotestował Kostek. – Przecież muszę coś powiedzieć...
– Nie zmuszam cię do tego. Mam nadzieję, że nie ma nic takiego, co musiałbyś powiedzieć
mi zaraz, teraz... Obaj jesteśmy zmęczeni...
– Ale ja muszę – upierał się chłopak.
Karaś usiadł. Na jego twarzy uwidoczniło się zaniepokojenie.
– Nie, niech pan się nie boi! Nic nie zrobiłem. Naprawdę!
– Ależ ja cię o nic nie posądzam.
– Wiem, pan w ogóle nie pyta... A ja... – zaciął się na chwilę, szukając odpowiednich słów
– ja tak niespodziewanie przyszedłem... i tak późno, wiem, że to nie w porządku...
– W porządku – uspokoił go Karaś. – Jak ci tak wypadło, to w porządku. Zrobiłeś mi
przyjemność, że pamiętałeś o tych pieniądzach. Wcale nie musiałeś tak szybko oddawać!
– Ale przecież pan musi wszystko wiedzieć – wyrzucił z siebie Kostek.
– Co?
– No wszystko. Pan nawet nie wie, kim jestem...
– Trochę już wiem – przerwał mu Karaś.
– Nie, na pewno pan nie wie – upierał się Kostek. – A ja... ja wyszedłem z więzienia – wy-
znał to i od razu poczuł ulgę. Teraz już mu było wszystko jedno, co nastąpi, musiał to powie-
dzieć, nie umiał już być wobec tego człowieka nieuczciwy. A on...
– Wiem o tym... – powiedział spokojnie.
73
– Jak to? Skąd?
Karaś pożałował, że się wygadał. Wypadało już konsekwentnie wyznać:
– Wczoraj... – zaczerwienił się – jak ci porządkowałem rzeczy... W kieszeni miałeś za-
świadczenie o zwolnieniu z więzienia. Przeczytałem je... Tak jakoś... Nie powinieneś się
gniewać...
– Co pan? Ja? gniewać? – Kostek rozpogodził się. Postępek gospodarza mieścił się dosko-
nale w jego świadomości, a nawet poczuł się jeszcze bardziej zjednany, że Karaś, wiedząc, z
kim ma do czynienia, traktował go i rano, i teraz z jednakową serdecznością i sympatią. Nie
mógł jednak tego całkowicie pojąć. – Jak to, więc pan wiedział i mimo wszystko?... – zapytał.
– A cóż to ma za znaczenie?
– Dziwny pan jest.
– Już mi to wczoraj powiedziałeś.
– Nie chciałem pana obrazić... tylko jak to jest? Ratuje mnie pan, sam nadstawia głowy.
Potem bierze do domu. Karmi. I nawet jak pan już wie, że jestem... no... że wyszedłem z
mam... z więzienia, to pan nic nie mówi...
– A co, uważasz, że powinienem cię przepędzić? Zastanów się, przecież potrzebowałeś
mojej pomocy, prawda? Tak się złożyło, że ci jej mogłem udzielić. To wszystko. Nie ma się
nad czym rozczulać...
– Ale dlaczego? Dlaczego pan to dla mnie robi? Kim pan jest? Przecież nikt tak nie postę-
puje...
Karaś dopiero teraz usiadł. Wolno zaczął nabijać fajkę. Długo ją zapalał. Odwlekał mo-
ment udzielenia odpowiedzi. Kostek także zapalił. Papieros mu nie smakował. W głowie
szumiało jak po solidnym przepiciu, język był szorstki, w gardle piekło, mimo to, jak w ja-
kimś transie, w gorączce, odczuwał przymus mówienia, pytania, opowiadania o sobie, nie
mógł dłużej znieść okazywanej mu bezinteresownie dobroci i życzliwości. Nie chciał być
dłużnikiem o nieczystym sumieniu. Czuł, że dzieje się z nim coś dziwnego, dzieje za sprawą
człowieka, który swoim postępowaniem poruszył w nim najbardziej ukryte struny, wywołał
uczucia nigdy nieujawniane: wstyd, czułość, zażenowanie, a nade wszystko podziw. Jeszcze
niedawno taki ktoś byłby przez niego wyśmiany bezlitośnie.
Gospodarz kilka razy pociągnął fajkę, otaczając się kłębami dymu. Zakrztusił się, chwilę
kaszlał sucho.
– Za dużo dziś wypaliłem – powiedział, wystukując fajkę o brzeg popielniczki.
– Czemu pan mi nie chce odpowiedzieć? – upierał się Kostek.
– Bo nie bardzo wiem co – wyznał gospodarz. – Zasypujesz mnie pytaniami o sprawy, nad
którymi nigdy się nie zastanawiałem. Po prostu postępuję tak, a nie inaczej i to wszystko.
– Zawsze pan był taki?
– Nie. Chyba nie zawsze... Wiesz... mój sąsiad, ten kaleka, też często robi mi wyrzuty, na-
wet trochę się wyśmiewa, że jestem taki, jaki jestem. Ale nie gniewa mnie to. Tylko czasem
myślę, że to przykre...
– Co? To że pan jest taki?
– Nie. Tylko że ludzie chcą, abym im tłumaczył, dlaczego tak postępuję. To dziwne, praw-
da? Gdybym był zły, okrutny, nieludzki, mało kto pytałby mnie, dlaczego taki jestem. A kie-
dy jestem inny, staram się nie sprawiać ludziom przykrości, to każdy się temu dziwi.
– Bo nikt tak nie postępuje.
– Przesadzasz. Jest bardzo wielu dobrych ludzi. Ja myślę, że to właśnie jest normalne. A
przynajmniej powinno być. Zresztą po co w ogóle rozważać te sprawy? Czy to ma jakieś zna-
czenie?
– Ma. Dla mnie ma – powiedział Kostek.
– Boś chyba w życiu mało spotykał ludzi normalnych, właśnie dobrych, życzliwych i
przyjaznych. Tak było, co?
74
– Może...
– No dobrze – starszy pan podniósł się. – Gadamy sobie jak jacyś filozofowie. Dajmy temu
dziś spokój. Jestem trochę zmęczony, dzień był ciężki. Sąsiad rano dostał napadu swojej
chandry, potem siedział tu prawie do północy. Ty też pewnie masz za sobą niejedno. Wyglą-
dasz nie najlepiej. Prześpimy się, a kiedyś sobie jeszcze na pewno pogadamy.
Kostek dłużej nie nalegał. Był jednak rozczarowany, że gospodarz zbył go niczym.
Leżeli obaj bezsennie w ciemnościach, ale żaden się nie odezwał słysząc oddech drugiego,
skrzypienie sprężyn, szelest pościeli... Trwali pochłonięci własnymi myślami.
Właściwie frajer z tego faceta. Każdy go przecież może nabrać. Wystarczy zrobić żałosną
minę, a nakarmi, przenocuje, jeszcze da parę złotych, jak mnie. Tak by się zdawało, ale ja
sam nie mogę go jakoś nabrać. Coś nie pozwala. Może z wszystkimi tak jest, gdy zetkną się z
kimś takim....
Tak naprawdę to nie myślałem oddać mu tych pieniędzy. To był tylko pretekst. Żeby wró-
cić do niego, bo gdzie miałem się podziać? Deska ratunku!
Cudak jakiś! Ale dobrze, że tacy są na świecie!
No i co dalej?... Żeby znaleźć ją!... Co się wtedy zmieni? Nie wiadomo jaka ona teraz jest.
Jak żyje? Z kim? Co robi? Gdzie mieszka? Czy będzie jeszcze chciała mnie widzieć? Może
mi splunie w gębę?... Co wtedy? Nie! nie! Kochała mnie... A ja? Czy szukam jej, bo kocham,
czy że jest mi szczególnie potrzebna, że liczę na jej pomoc? Nie! Nie chcę od niej żadnej po-
mocy! A co jej mogę ofiarować? Po co więc jej szukam?...
Widziała mnie! Na pewno! Ten cholerny pociąg!... Ale znajdę ją. Znajdę...
No i co potem? Czy zwalę się temu człowiekowi na głowę razem z dziewczyną? Nie wia-
domo czy samego mnie zatrzyma...
Po raz setny przewrócił się na kozetce. Było mu gorąco. Spocił się po włosy. Z otwartego
okna szedł duszny, przedburzowy powiew. Namacał po ciemku papierosy położone na krześle
i zapalił. Zaciągnął się łapczywie, aż zabolało w płucach.
– Duszno, chyba będzie burza – odezwał się Karaś.
– Nie mogę zasnąć– wyznał Kostek.
– A wyglądałeś na zmęczonego...
– Taaak... – Po chwili: – Ale spać nie mogę. Gorąco... powietrze takie ciężkie...
Usłyszał skrzyp sprężyn, potem powolne człapanie pantofli Karasia. Z kuchni popłynęła
smuga światła i szybko zgasła. Cień zaznaczył się na tle okna.
– Masz, napij się.
Chłopak zobaczył wyciągniętą do niego rękę.
– Co to?
– Woda z sokiem. Napij się.
– A pan?
– Ja w kuchni się napiłem.
Kostek przyjął szklankę, wypił część, resztę odstawił na krzesło. Karaś zbliżył się do okna,
chwilę wyglądał na pustą ulicę. Kostek widział go niewyraźnie na tle jasnego kwadratu.
Uświadomił sobie, że musi już być bardzo późno, niebo lekko zaczynało szarzeć, ciemny gra-
nat nocy przybladł nieco, nadchodziła łagodna pora wczesnego przedświtu. Tylko duszność
nie zelżała. Od czasu do czasu z bardzo daleka dolatywało przytłumione dudnienie, jakby
gdzieś poza horyzontem staczała się olbrzymia lawina.
– Burza jest daleko – powiedział Karaś. – Do nas chyba nie dojdzie, nad miastem niebo
czyste.
75
– Ale parno...
Obaj zdawali sobie sprawę, że mówią nie to, co by chcieli. Wyczuwali, że coś ich teraz łą-
czy: nie wypowiedziane myśli, odpowiedzi, których sobie nie udzielili... Kostek czuł narasta-
jącą ochotę mówienia, nie wiedział jednak, jak to zrobić, od czego zacząć, jakich użyć słów...
– Wiesz... – uprzedził go Karaś – nie powiedziałem ci prawdy.
– Kiedy? O czym pan mówi? – Kostek uniósł głowę. Czuł, że w ciemności Karaś inten-
sywnie mu się przygląda.
– Kiedy mnie pytałeś, dlaczego tak postępuję. Powiedziałem ci, że nie wiem, nie zastana-
wiam się nad tym...
– No tak, powiedział pan – bąknął Kostek. – Ale co to ma za znaczenie? Wolno panu mó-
wić, co pan chce...
– Wiesz... – gospodarz jakby nie słyszał słów Kostka.
Chłopak odniósł wrażenie, że Karaś mówi nie do niego, a do kogoś, kogo nie ma w poko-
ju, wiedziony jakimś przymusem.
– Jestem marynarzem... Nie. Byłem marynarzem. Teraz jestem emerytem. Od czterech lat.
Niedawno, co? A dla mnie całe wieki, jak nie byłem na statku i na morzu... Całe życie pły-
wałem, wiesz? Rozumiesz, co to jest? Całe życie! Czterdzieści pięć lat! Jeszcze statków nie
mieliśmy, a już zaczynałem. Jeszcze Gdyni nie było... Edek, ten sąsiad, to mój kolega. Szkol-
ny. Razem uciekliśmy z domu. Razem tu przyjechaliśmy. Obaj chcieliśmy na morze. Obu nas
ojcowie szukali. .Chcieliśmy pływać. Nie uwierzysz, ale razem dostaliśmy się na statek. Fran-
cuski. Jako chłopaki. Do wszystkich posług. On nie wytrzymał morza. Rzygał tak, że ruszać
się nie mógł. Był nieprzytomny. Ratowałem go, jak mogłem. Marynarze mówili, że mu przej-
dzie, organizm się przyzwyczai. Gdzie tam, nie przeszło i nie przyzwyczaił się. Kapitan chciał
go wysadzić w Hamburgu, ale ubłagałem, że będę się nim opiekował. Zgodził się przywieźć
go z powrotem do Gdańska. Gdyni jeszcze nie było. Ledwo się zaczynał ruch w tej wiosce.
Edek został na brzegu. Do domu nie wrócił. Tu zabrał się do roboty. Do samej wojny był w
Gdyni. A ja poszedłem na statki. Spotykaliśmy się czasem, gdy wracałem z rejsów. Jak przy-
pływałem, to zawsze znalazła się chwila, żeby z nim wypić, pogadać...
Ale to nie to... Nie to ci chciałem powiedzieć. Pływałem. Tyle lat! Do wojny prawie bez
przerwy. Bywało, że siedziałem na biczu, czekało się na jakiś statek, ale marynarz był ze
mnie nienajgorszy, kapitanowie chętnie mnie mustrowali. Potem szkołę tu uruchomili. Z
Tczewa ją przenieśli. Nie miałem forsy, ale Edek mi spokoju nie dał. Pomógł. Zapisałem się,
a że miałem już sporo praktyki, to łatwiej mi było się dostać niż innym. Pływałem jeszcze na
„Lwowie”, pewnie nawet nie wiesz, co to był za statek... Potem wojna. Zastała mnie zagrani-
cą. Na „Oksywiu”, to był mały, ale dzielny stateczek. Zwialiśmy Francuzom w Afryce spod
luf... No ale nie ma co ci wszystkiego opowiadać, bo to długie historie. Tyle lat pływania!
Tylko wiesz co? Zawsze byłem samotny. Od chwili jak Edek nie mógł pływać i zostawił
mnie samego – zawsze to odczuwałem. Jeszcze jako marynarz łatwiej to znosiłem.
Byli koledzy, niektórzy całkiem do rzeczy. Jest coś bliskiego między ludźmi, którzy wy-
konują jedną robotę... Ale potem, w miarę awansowania, robiłem się coraz bardziej samotny.
Ożeniłem się oczywiście, miałem też Edka, tu na lądzie, ale ciągle byłem samotny. Bo chwile
na lądzie z nimi były krótkie, zawsze za krótkie. A na morzu pływa się wieczność całą. I zaw-
sze samotnie. Zwłaszcza wtedy, kiedy już nie ma nad człowiekiem nikogo, kiedy się samemu
prowadzi statek, kieruje ludźmi, decyduje o wszystkim, robi się olbrzymia przepaść. Choćbyś
nie wiem jak chciał żyć blisko z ludźmi, choćbyś był pełen dla nich przyjaźni i życzliwości,
zawsze jesteś sam. Autorytet. Dystans. Bariera. To stwarzają te cztery złote paski na ręka-
wach i złote liście na daszku czapki.
A ja nie umiem być sam, wiesz? Nie znoszę samotności. Boję się czegoś, tęsknię do kogoś,
duszę się, kiedy jestem sam. Tysiąc razy chciałem z tego powodu rzucić morze. Postanawia-
łem sobie twardo: jeszcze ten jeden rejs i zejdę. Mam żonę, mam przyjaciela, ludzie mnie
76
lubią, będę robił coś na lądzie. Nie będę samotny. Gdzie tam! Posiedziałem tydzień i znów
płynąłem. Znów w ten jeden, ostatni rejs! Jak wybuchła wojna, to nie miałem wyboru. A po
wojnie już było za blisko emerytury, żeby rezygnować.
Nie uwierzysz, ale cieszyłem się z tej emerytury. Nie myślałem, że się starzeję, że będę niedo-
łężny i w ogóle do niczego. Cieszyłem się, że w końcu nie będę samotny. Będę musiał zostać na
lądzie. Wreszcie pomieszkam z żoną, w pobliżu przyjaciela – bo zaraz po wojnie Edek zdobył tutaj
te mieszkania, sprowadził moją żonę z wysiedlenia, też chciał, żebyśmy byli blisko siebie.
No i przyszedł ten ostatni rejs. Pewnie, było mi trochę smutno, kiedy sobie pomyślałem, że
to już ostatni raz czuję pod nogami deski mostku kapitańskiego, wydaję komendy przy wcho-
dzeniu do portu i sprawdzam pozycję wyliczoną przez wachtowego oficera. Ale za wiele o
tym nie myślałem. Cieszyłem się, że nareszcie moje plany stają się realne. Już choćbym
chciał, nie popłynę na to cholerne morze. Zostanę z żoną, blisko Edka, między ludźmi...
Rejs był długi. Statek miałem nie najlepszy, „liberciak”, z tych, co Amerykanie budowali
na jedną podróż w czasie wojny, a pływają do dziś. Załoga była mieszana – chińsko-polska.
Poszliśmy do Wietnamu i Chin, ech, nieważne! Nie będę ci opisywał całej tej podróży. Sam
zresztą nie bardzo ją pamiętam, podobna do wielu innych. Tylko parno było w tropiku. Pora
najgorsza, przez parę miesięcy wszystko się lepiło do człowieka. Żar z nieba i wilgoć. Żadnej
klimatyzacji na statku. Morze spokojne, bez burz, tajfunów i przygód, tylko upał, duchota i
wilgoć. Spało się pod samym prześcieradłem, całkiem nago, a jeszcze było człowiekowi za
ciężko. Ale to wszystko nic! Cieszyłem się. Już w Kanale Sueskim zrobiło się trochę zno-
śniej. Na Morzu Śródziemnym niemal dobrze. Co godzina byliśmy o dwanaście mil bliżej.
Nawet w Zatoce Biskajskiej nie kołysało. W miarę jak zbliżaliśmy się do Bałtyku, odczuwa-
łem coraz większą ulgę, jakbym to ja sam podjął ostateczną decyzję o zejściu ze statku. Wy-
obrażałem sobie, jak mnie tu przywitają po tym ostatnim rejsie. I jakie będzie pożegnanie.
Armator pewnie się wysadzi, będzie dyplom, może coś jeszcze, czterdzieści pięć lat pływania
to nie w kij dmuchał! Wyobrażałem sobie też, jak ona się ucieszy, że wreszcie zostanę. Obie-
cywałem jej to tyle razy. Nie żądała tego ode mnie, nigdy mnie nie zmuszała, żebym rzucił
pływanie, ale wiedziałem, jak bardzo tego pragnęła. Przez wszystkie lata naszego małżeństwa
żyliśmy razem kilkanaście miesięcy. Rozumiesz? Obliczyłem to dokładnie. W dodatku wojna
zabrała nam całe pięć lat! Wiesz, co to jest mieć żonę i w ciągu trzydziestu lat żyć z nią tylko
kilkanaście miesięcy?! Teraz to się miało skończyć.
Wysłałem z Morza Północnego depeszę, kiedy przyjdziemy do portu. Trochę mnie zabo-
lało, że nie dostałem odpowiedzi, ale w końcu nie było czym się przejmować. Czekałem na
telefon. Ja nie dzwoniłem, bo widzisz, tu nie ma telefonu, ale ona od czasu do czasu zama-
wiała rozmowę ze mną. Nie było to łatwe, czasem musiała czekać pół nocy u kogoś albo na
poczcie, więc bardzo rzadko dzwoniła. Wtedy też nie zdziwiło mnie, że tego nie zrobiła, cho-
ciaż w głębi duszy trochę odczuwałem przykrość.
O wszystkim jednak zapomniałem, kiedy ujrzałem rozewską latarnię, a potem Półwysep
Helski i znajomą jak własną kieszeń zatokę. Dobijałem do mety!
Nie pływałeś nigdy, więc nie wiesz, czym jest ta meta dla marynarza, zwłaszcza kiedy
wraca z bardzo długiego rejsu. Dla mnie była czymś jeszcze ważniejszym, ostatecznym przy-
stankiem, końcową stacją wszystkich rejsów.
Wejście do portu. Mijamy falochron. Na prawo wzgórza Oksywia, na lewo kompleks
Dworca Morskiego i Kapitanatu Portu. Holownik prowadzi nas dalej, w głąb portu, gdzie
zatrzymują się statki linii dalekowschodniej. Z daleka widać długi pas betonu, na nim dźwigi,
rząd wagonów kolejowych, z tyłu podłużne magazyny o półokrągłych dachach. Gromadka
ludzi. Przeważają kobiety. Tam ona powinna być.
Kiedy podeszliśmy do nabrzeża i cumowaliśmy, spojrzałem z mostku. Pamiętam, poczu-
łem wtedy dziwny skurcz w sercu. Nie było jej wśród czekających kobiet. Jeszcze ratowałem
się myślą, że to nic ważnego, że przecież nic wielkiego nie mogło się zdarzyć, po prostu wo-
77
lała czekać w domu. Ale kiedy zobaczyłem żonę Edka, odczułem prawdziwy niepokój. Mu-
siało się wydarzyć coś poważnego. Szukałem wzrokiem Edka, ale go nie było. Jego żona nie
machała do mnie ręką, nie uśmiechała się, stała spokojnie, samotnie, nieco na uboczu, jakby
nie chciała się mieszać z innymi kobietami, które przyszły witać swoich bliskich.
Nie pamiętam, jak załatwiałem wszystkie formalności. Ludzie przewijali się przez moją
kabinę, coś podpisywałem, coś do kogoś mówiłem, ale nic z tego nie pamiętam. Czekałem, aż
ona przyjdzie... Wreszcie straż graniczna i celnicy zgodzili się na wejście rodzin. Siadłem na
kanapce w kącie kabiny i czekałem. Gdy weszła, od razu wiedziałem, że przeczucia mnie nie
omyliły. Miała twarz bladą, oczy podkrążone od płaczu, unikała mego wzroku. Przywitała się
jakoś dziwnie, jak z obcym, choć znaliśmy się i przyjaźnili tyle lat. A ja od razu nie miałem
odwagi zapytać. Zdawało mi się, że jeśli o nic nie zapytam, to może i nie usłyszę tej nowiny,
z którą do mnie przyszła. Ona sama nie śpieszyła się. Widocznie nie wiedziała, jak mi to
wszystko powiedzieć. Wszedł steward, zapytał, co podać. Poprosiła o kawę. Zgodziła się też
na kieliszek koniaku. Wreszcie nie można było dłużej tego przeciągać.
– Powiedz... – borykałem się z pytaniem. – Powiedz, co się stało?...
Od razu się rozpłakała. Nie umiałem jej pocieszać. Czekałem cierpliwie, aż się opanuje.
Kiedy to nastąpiło, zaczęła mówić.
Karaś zamilkł. Kostek, wpatrzony w niego, dojrzał, że odwrócił twarz do okna, za którym
szarzało rozjaśniające się niebo. Jakby zmniejszona sylwetka i profil wyraźnie rysowały się
na tle tej coraz jaśniejszej plamy nieba. Nie śmiał się odezwać, sam o cokolwiek zapytać. A
starszy człowiek, pomilczawszy długą chwilę, westchnął ciężko.
– Ech, niepotrzebnie to aż tak rozdrapuję. Powiem ci krótko. To stało się rankiem. Przyszło
ich trzech. Myśleli, że w domu nie będzie nikogo o tej porze. Liczyli, że obłowią się nieźle w
mieszkaniu kapitana. Wpuściła ich. Może byli zaskoczeni, że ją zastali, w każdym razie nie
cofnęli się. Widocznie byli zdecydowani na wszystko.
Edek, po nocnej zmianie, spał. Wiesz, jakie tu cienkie ściany. Usłyszał krzyki i szamotani-
nę. Obudziły go te hałasy. Wiedział, że mnie nie ma. Od razu przybiegł na pomoc. Ale tam-
tych było trzech. Ona już zresztą chyba wtedy nie żyła. Uderzyli czymś ciężkim. A Edka
zwyczajnie, po prostu wyrzucili przez okno.
– Z drugiego piętra? – wykrzyknął Kostek.
– Z drugiego piętra – potwierdził Karaś.
– I nikt tego nie słyszał, nie widział?
– Znaleźli się ludzie. Ale zanim przybiegli, już tamtych nie było. Wyszli przez klatkę
schodową na tyły domu, ogródkami, do lasu i przepadli. Niczego nie ukradli, nie zdążyli. Ale
ona już nie żyła, a Edek... widzisz, jaki jest...
– Nie złapali ich?
– Różnie z tym bywa, chyba wiesz? Trwały dochodzenia, milicja stawała na głowie. Edek
nie mógł im pomóc, nawet gdy jako tako wyzdrowiał. I tak to ucichło. Zresztą może schwyta-
no ich przy jakiejś innej okazji, ale nic o tym nie wiem...
Zapadło długie milczenie. Kostek czuł się nieswojo. Było mu żal gospodarza, żywił dla
niego szczere współczucie, ale nie rozumiał, czemu właśnie teraz, w tej nocnej godzinie o tym
opowiedział. Przecież chciał, jak mówił, odpowiedzieć na pytanie, czemu jest taki ludzki i
życzliwy, czemu go przygarnął, choć nie wiedział, kogo wziął pod swój dach. Po co więc ta
opowieść? Jaki ma z tym związek?
Kostek zdobył się na odwagę i zapytał:
– Czemu... czemu pan mi o tym opowiedział?
Karaś poruszył się. Oderwał się od parapetu i zbliżył do kozetki, odgarnął koc, którym
okryty był Kostek i siadł obok.
78
– Nie wiesz? Nie domyślasz się?
Kostek nagle podniósł się gwałtownie, najpierw siadł w pościeli, potem wyskoczył i począł
chodzić po pokoju.
– Wiem! – zawołał podniecony. – Wiem! Pan mi opowiedział wszystko o sobie, a teraz ja
powinienem mówić. Tak? O to chodziło?
– Nie – gospodarz uśmiechnął się blado i pokręcił głową. – Nie zrozumiałeś.
– Więc co? Co pan chciał przez to powiedzieć?
– Pytałeś mnie, czemu jestem taki... czemu tak postępuję... A to przecież proste. Przez całe
życie byłem sam. Cieszyłem się, że ta samotność dobiega końca. I znowu zostałem sam. Mam
co prawda Edka... Jestem mu wdzięczny, tyle że nie odpłacę się do końca życia...
– Teraz rozumiem, dlaczego pan jest taki dla niego. Ale dla mnie?...
– Ty nic dla mnie nie zrobiłeś, to prawda – ciągnął Karaś. – Ale samotność jest teraz jesz-
cze cięższa, trudniejsza do zniesienia. Więc kiedy ty jesteś... – urwał.
– Pan nigdy nie miał dzieci? – zapytał Kostek, wpadając w wyrwę ciszy.
– Miałem. Syna. Był mniej więcej w twoim wieku. Zginął w czasie wojny. Też tak głupio
jak ona. Przypadkowo, w czasie jakiejś łapanki... zaczął uciekać... zastrzelili.
Teraz Kostek zbliżył się do okna. Było już prawie całkiem jasno. Burza musiała przejść
daleko za miastem, umilkły już jej odgłosy i duszność się zmniejszyła. Wstawał jasny, po-
godny dzień. Wróble na wierzchołku drzewa, sięgającym niemal okna, kłóciły się zawzięcie i
robiły poranną toaletę. W dole zabrzmiały kroki, zgasły latarnie na pobliskim rogu. Miasto
budziło się, z prawa dolatywał jęk kół tramwaju na zakręcie szyn, stary samochód pełen bu-
telek z mlekiem przejechał z niesamowitym brzękiem.
Kostek myślał o tym, co usłyszał od Karasia, przeżywał to. I coraz lepiej rozumiał sens tej
nocnej opowieści, coraz bardziej kojarzył ją z sobą. Tamten szukał ludzi. Byli mu potrzebni
jak powietrze, chleb i woda. Chciał wypełnić bezdenną lukę po synu, po żonie, po całym ży-
ciu spędzonym w samotności. I nagle Kostek uświadomił sobie, iż przypadek sprawił, że to
on, właśnie on w jakiś sposób wypełnia tę lukę w życiu starego człowieka. Poczuł się mały,
zawstydzony i niegodny, bo zrozumiał, że nie jest do tego powołany i nie ma prawa czynić
krzywdy temu człowiekowi, ukrywając, kim jest naprawdę. Odwrócił się gwałtownie i po-
wiedział bez żadnych wstępów:
– Trzy dni temu wyszedłem z więzienia.
– Wiem – odparł Karaś. – Już mi to mówiłeś.
– Ale pan nie wie, za co tam się dostałem.
– Nie musisz mi tego mówić.
– Muszę – wybuchnął chłopak. – Pan mi o wszystkim opowiedział...
– Ależ uspokój się – Karaś wyciągnął rękę, chcąc zatrzymać chłopaka w jego krążeniu po
pokoju.
Kostek odskoczył, nerwowo zapalił papierosa i dalej chodził tam i z powrotem krokiem
więźnia ograniczonego małą przestrzenią.
– Nie mam nikogo – zaczął. – Jestem sam. Zupełnie sam. Pana syn zginął w czasie wojny.
Ja straciłem oboje rodziców. Ojca w trzydziestym dziewiątym, nawet nie wiem gdzie. Matkę
zabrali w Warszawie z domu. Za konspirację. Nie byłem już takim małym dzieckiem, więc
wiedziałem, kto do niej przychodził i po co. Czasem, jak miały być ważniejsze zebrania, to
mnie na noc oddawała do ciotki. Wtedy też mnie oddała. Rano ciotka powiedziała, że przyszli
w nocy. Zabrali matkę razem z innymi. Poszła do obozu, już nie wróciła.
Ciotka trzymała mnie do końca wojny. Potem nie chciała, a może nie mogła dłużej. Oddała
do Domu Dziecka. Nie chciałem tam iść, ale musiałem. Pan wie, co to Dom Dziecka? Może
są takie, gdzie traktuje się dzieci normalnie. Ale tam, gdzie ja byłem, traktowali nas jak bydło,
jak małych przestępców, jak gnój. Kradli nasze jedzenie, posyłali nas po wódkę, nauczyciel-
79
opiekun zgwałcił dziewczynkę i wszyscy go kryli, bojąc się o swoją skórę. Do mnie się dobie-
rał jeden taki. Zboczeniec. Rzuciłem w niego młotkiem. Rozwaliłem mu łeb i uciekłem.
Karaś poruszył się niespokojnie. Trudno mu było słuchać tych gwałtownie, jakby z wiel-
kim gniewem wyrzucanych słów.
– Przestań, nie musisz... – usiłował przerwać Kostkowi, ale do niego nic nie docierało. Te-
raz już właśnie musiał wypowiedzieć wszystko, obojętny na to, jak go słuchający osądzi. Zbyt
wiele wysiłku kosztowało go przełamanie wstydu, młodzieńczej buty, hardości...
– Wylądowałem na Wybrzeżu – mówił. – Tu mnie ciągnęło. Myślałem, że uda się uciec w
świat. Tak jak pan, chciałem popłynąć, zostać marynarzem. Ale zaplątałem się w Nowym
Porcie. Szybko znaleźli się przyjaciele, umiałem im widocznie zaimponować. Kiedy mnie
milicja złapała, już miałem coś na swoim koncie. Ale byłem jeszcze za młody do więzienia.
Dostałem dwa lata poprawczaka. Niedaleko od Gdańska. Tam było jeszcze gorzej niż w Do-
mu Dziecka. Już nas nie traktowali jak naiwne dzieciaki, które można bezkarnie wykiwać, ale
jak młodych przestępców, z którymi trzeba postępować twardo i brutalnie. Skargi nic nie po-
magały. Młody przestępca nie ma racji. Jeszcze dokładali, jak się któryś poskarżył. Wtedy się
nauczyłem, że podstępem i chytrością można osiągnąć czasem więcej niż otwarcie i prosto.
Przetrzymałem, a nawet dzięki tej metodzie wypuścili mnie trochę wcześniej. Wróciłem do
Nowego Portu. No i znów się zaczęło. Ale teraz lepiej. Nauczyłem się handlować dolarami,
czasem zbierałem paczkę i obrabialiśmy głupich gości, co lecieli na nasze dziewczyny... Chce
pan wiedzieć, jak to wyglądało?
– Nie. Nie chcę. W ogóle nie musisz mi nic mówić – bronił się Karaś.
– Wszystko mi jedno. Muszę opowiedzieć, bo pan mi też o sobie opowiedział. A co pan
sobie pomyśli, to już mnie nie obchodzi.
– Daj spokój...
– Wtedy trafiła mi się dziewczyna. Młoda i ładna. Uciekła z domu, bo miała ojczyma pija-
ka. Bił ją, maltretował, sprzedawał za wódkę pijanym koleżkom.
– Przestań, nie mogę słuchać!
– To była dobra dziewczyna. Ładna. Wesoła. Niech pan o niej nic złego nie myśli. Za-
przyjaźniliśmy się. Nawet mieszkaliśmy razem. Ale w końcu wszystko szlag trafił.
– Odeszła? – Karaś okazał zainteresowanie.
Kostek pokręcił przecząco głową.
– Nie. Złapali mnie na gorącym uczynku, jak handlowałem dolarami. To była cała awantu-
ra. Uciekałem, broniłem się. Zamknęli mnie. Została sama, bez grosza, w ogóle bez niczego.
– Nie wiesz, co się z nią stało? – Karaś wyczuł, że to jest najważniejsza sprawa w całym
opowiadaniu Kostka.
Chłopak odparł po chwili milczenia:
– Podobno poszła w kurs, jako mewka. Była w Nowym Porcie...
– Skąd wiesz? Odnalazłeś ją? Rozmawiałeś? Może to potwarz?
– Nie wiem. Ale mówili mi. Taka jedna, co ją znała z knajpy, i mój kompan... Oni dobrze
wiedzą...
– Ale ty jej nie widziałeś? A szukałeś chociaż?
– Przecież od chwili wyjścia z więzienia nic innego nie robię! – wybuchnął chłopak.
– I co?
– Nic! Co chwila nadziewam się na milicję! Zaraz pierwszego wieczora zaczepili mnie
tamci trzej. Zaczęła się szarpanina. Milicja nas zwinęła. Zamknęli mnie na noc, bo byłem
prosto z pudła. Od razu odnaleźli, za co siedziałem, przypomnieli sobie... Na drugi dzień ci
sami mnie odszukali. Niby się pogodziliśmy, ale wieczorem rzucili się na mnie. Wtedy pan
mnie uratował. Żeby nie pan, na pewno milicja by mnie przymknęła i dostałbym coś więcej...
I wczoraj wieczorem też... Odnalazłem kumpla, Gruby się nazywa. Byłem mu winien forsę.
Pożyczył mi jeszcze, ale zaprowadził do takiego jednego prywatnego lokalu, gdzie się gra w
80
karty i ruletkę... Mieliśmy razem tam zarobić... Ja chciałem tylko ten jeden raz, żeby oddać
dług i mieć na start... Wpadła milicja. Gdyby mnie tam zgarnęli, to koniec! Uciekłem przez
okno. Byłem nad morzem... Popłynąłem daleko... – zaciął się na długą chwilę na wspomnie-
nie tamtej decyzji. – Potem pomyślałem o panu. Przyszedłem, niby oddać dwieście złotych...
Ale chciałem się schować. Boję się... Na każdym kroku wpadam, ledwo się ruszę, już mam
milicję na karku...
– Uspokój się – powiedział Karaś, choć rozumiał wzburzenie chłopca. Ta opowieść mu-
siała go drogo kosztować.
W pokoju było już całkiem jasno. Wzgórze po przeciwległej stronie ulicy odcinało się so-
czystą zielenią od kremowego budynku, który tam stał. Skrawek nieba widoczny przez okno
był bladobłękitny. Wstawał pogodny dzień, burza ominęła miasto i ucichła gdzieś na północy.
– A ta dziewczyna? – zapytał po dłuższej chwili Karaś. – Nic więcej o niej nie wiesz, tylko
to co ci powiedzieli tamci? Nie odnalazłeś jej? Przecież nie mogła przepaść bez śladu...
– Nie przepadła – cicho powiedział Kostek. – Jest tu....
– Skąd wiesz?
– Widziałem ją w oknie pociągu. Mignęła mi, jak ruszał z peronu w Sopocie...
– Więc ją odnajdziesz. Zobaczysz, wszystko się wyjaśni...
Kostek nie odpowiedział. Stał pod oknem z opuszczoną głową, blady, z wielkimi sińcami
pod oczami, z włosami potarganymi... Wyglądał żałośnie i Karasiowi zrobiło się go żal. Pod-
niósł się z kozetki, podszedł, złapał Kostka za ramię i potrząsnął mocno.
– No – powiedział sztucznie dziarskim głosem. – Dosyć mazgajstwa. Nagadaliśmy sobie
różnych rzeczy. Patrz, całą noc zmarnowaliśmy, już trzecia minęła. Nie myślisz, że warto by
trochę pospać?
Kostek wzruszył ramionami, nie patrząc gospodarzowi w oczy, jakby po tym, co wyznał,
wstydził się go. Ale pozwolił się poprowadzić w stronę posłania.
– Połóż się – Karaś lekko go popchnął. – Spróbujemy się trochę przespać. Jak wstaniemy,
wszystko będzie wyglądało inaczej. Ranek zawsze jest mądrzejszy od wieczora.
– I tak nie zasnę – mruknął Kostek.
– Spróbuj. Ja też się położę – to mówiąc poszedł do sąsiedniego pokoju.
Hałasy z ulicy przybierały na sile. Już coraz więcej przechodniów wystukiwało rytm kro-
ków po chodnikach, jazgotały ptaki. Karaś leżał z otwartymi oczami. Chwilami wstrzymywał
oddech, żeby usłyszeć, czy Kostek leży spokojnie, ale nie mógł rozpoznać, czy śpi, czy roz-
myśla tak jak on.
Zdrzemnął się jednak, ale snem płytkim, czujnym, niespokojnym, mając świadomość, że
wokół niego dzieje się coś, na co reagował niepokojem, lękiem, aż się spocił. Ocknął się pod
wpływem tych uczuć. Spojrzał na zegarek leżący na stoliczku przy tapczanie. Dochodziła
siódma. Zaczął nasłuchiwać, ale z sąsiedniego pokoju nie dolatywał żaden głos. Zaniepokoiło
go to. Chwilę zwlekał ze wstaniem, by odwlec nieprzyjemny moment stwierdzenia tego, cze-
go już zaczynał się domyślać, w końcu jednak się podniósł. Wolno, na palcach podszedł do
otwartych drzwi. Pościel na kozetce była rozrzucona w nieładzie, popielniczka na krzesełku
pełna niedopałków. Kostek zniknął. Nie było go ani w łazience, ani w kuchni.
Karaś wrócił do pokoju. Wtedy uświadomił sobie, że to lekkie trzaśniecie drzwi wejścio-
wych obudziło go. Pomyślał, że Kostek jeszcze się zbytnio nie oddalił. Szybko podszedł do
okna, wychylił się i spojrzał w dół. Dojrzał go w perspektywie ulicy, idącego szybkim, zde-
cydowanym krokiem.
Niespodziewanie Karaś poczuł żal do tego chłopaka, który naruszył spokój jego życia, a
teraz odszedł bez słowa nie wiadomo dokąd. Więc po co były te zwierzenia? Czyżby uciekał,
bo się wstydził swej szczerości i nie mógł patrzeć w oczy swemu dobroczyńcy? A może jed-
81
nak zwyczajnie wracał do świata, w którym nauczył się żyć, choć się zdawało, że dość miał
go, dość niepewności, zagrożenia...
Wypełniło go uczucie zawodu. Pomyślał, że jego kaleki sąsiad-przyjaciel ma chyba rację,
twierdząc, że nie warto podawać ręki każdemu, kto się nawinie. Jednocześnie uświadomił
sobie, że już zdążył polubić tego dziwnego, naburmuszonego, a przy tym sympatycznego
chłopaka z fatalną przeszłością. Nie liczył oczywiście na wdzięczność ani na przywiązanie,
niemniej...
Schylił się, aby zebrać śmieci z krzesła, które służyło Kostkowi za nocny stolik. I wtedy
zobaczył świstek papieru będący rozdartym opakowaniem od sportów. Niewyraźnym, kośla-
wym pismem było na nim nabazgrane:
„Dziękuję za wszystko. Przepraszam za kłopoty. Do widzenia. Kostek”.
Trzymał kartkę blisko oczu i czytał ją kilka razy wolno, z uczuciem ulgi.
Pisze ,,do widzenia”, a więc jeszcze wróci. Ale czy to co wiadomo na pewno? Młodzi nie
ważą słów, jak ludzie dojrzali. Napisał w pierwszym odruchu, w pośpiechu, by wyjść, zanim
się obudzę. Ma dobre odruchy. To świadczy, że nie jest taki zły. Pognał pewnie szukać jej.
Czy nie spotka go wielkie rozczarowanie? Jeśli jest taka, jak mu powiedzieli, nie wiadomo co
zrobi. Jest impulsywny, wybuchowy... A mogliśmy razem coś wymyślić, gdyby nie odszedł
tak nagle... Jeszcze go tamci wpakują znów w jakieś tarapaty... Och, czemu nie dokończyłem
z nim tej rozmowy? Rano łatwiej mi się wydawało to zrobić. Mógł przecież u mnie zamiesz-
kać, mógł tu zostać, dopóki się jakoś nie ułoży. Ale przecież mu tego nie zaproponowałem.
Nie zdążyłem...
– Co tak stoisz i dumasz? – głos sąsiada przestraszył Karasia. Nie słyszał zwykłego stuku
kul o podłogę, jak kaleka wchodził do mieszkania.
– Skąd się tu wziąłeś? – zapytał niezbyt przytomnie.
Sąsiad uśmiechnął się trochę złośliwie.
– Pokutujecie jak jakie Marki po piekle – powiedział. – W nocy gadaliście, że spać nie
było można. Teraz też, już przed szóstą, słyszałem u was ruch. Moje obie poszły do pracy, a
spać mi się odechciało, więc przyszedłem. Dasz kawy?
– Dam, dam – Karaś schował kartkę do kieszeni, zabrał pełną popielniczkę i poszedł do
kuchni nastawić wodę.
Kręcił się tam dość długo, nie miał teraz ochoty na rozmowę z przyjacielem. Chciał być
sam, myśl o tym, co uczyni Kostek, dokąd pójdzie, nie dawała mu spokoju. W końcu nie
mógł dłużej zwlekać. Przyniósł dwie filiżanki kawy, postawił na stole i usiadł naprzeciw go-
ścia.
Kaleka wolno mieszał kawę, upił mały łyk i wreszcie odezwał się:
– Powiedz, Józek... – umilkł, a Karaś nie pomagał mu, czekając w napięciu na dalsze sło-
wa. – Powiedz, czy nie za wiele tego dobrego?...
– Co masz na myśli?
– Wiesz dobrze. Nie mogę cię zrozumieć.
– Przecież mnie znasz, wiesz, jaki jestem...
– Wiem, wiem. Ale co ci z tym chłopakiem się stało? Zupełnie zwariowałeś. Jakiś łapser-
dak, czort wie co za typek, a ty go ni stąd, ni zowąd traktujesz jak syna. Co w tym jest, po-
wiedz, Józek?
– Czy ja wiem? – powiedział Karaś poważnie. – On mnie też o to pytał.
– I dlatego opowiedziałeś mu swój życiorys?
– Może dlatego. Słyszałeś?
– Wiesz, jakie tu cienkie ściany.
– To słyszałeś też, co on mi opowiedział.
82
– Słyszałem. I nie rozumiem...
– Czego nie rozumiesz? – rozzłościł się nagle Karaś. – Chcesz go potraktować jak sędzia?
– Daj spokój. Wiesz dobrze, że choć różnie gadam, nikogo nie sądzę. Ale z nim może być
sprawa poważna. Może mieć na sumieniu gorsze rzeczy, niż ci opowiedział.
– Ja mu wierzę.
– I co, chcesz mu pomagać? Z jakiej racji? Czy ty jesteś z Czerwonego Krzyża albo z
Opieki Społecznej?
– A nie pomyślałeś o tym, że mój chłopak miałby tyle samo lat co on?
Gość opuścił wzrok. Milczał. Po długiej chwili napił się kawy, zapalił papierosa i powie-
dział rzeczowo:
– Ale co ty możesz dla niego zrobić?
– Już chyba nic, poszedł sobie – odparł Karaś.
Kaleka pokiwał głową, jakby chciał powiedzieć: „Masz, na coś zasłużył”, ale się nie ode-
zwał.
Rozdział szósty
Jeszcze kiedy biegł po schodach na dół, targały nim wątpliwości. Z jednej strony odczuwał
zadowolenie, że zdobył się na tę decyzję, dojrzewającą w nim podświadomie od jakiegoś cza-
su. Z drugiej odczuwał niesmak. Uciekał jak złodziej, nie pożegnał się, nie stać go było, by
staremu, życzliwemu człowiekowi powiedzieć kilka słów. A Karaś przecież ucieszyłby się z
jego decyzji, pochwaliłby ją. Tego jednak właśnie nie chciał. Tych pochwał na wyrost. W
głębi duszy obawiał się, żeby jakiś pech nie pokrzyżował jego planów. Nocna rozmowa, wy-
nikła z nastroju, potrzeby zrozumienia przez drugiego człowieka, teraz była czymś wstydli-
wym. Po takim obnażeniu się wolał nie patrzeć w twarz gospodarzowi w pełnym świetle dnia.
Pomyślał, że wróci do niego, gdy tylko spełni swój zamiar. Wówczas będzie inaczej, po-
wie, co uczynił, a Karaś ucieszy się z tego. Ulżyła mu ta myśl i pogodniejszy wyszedł na uli-
cę.
Przed sklepem stały bańki z mlekiem. Kierowniczka obsługiwała klientów, a Jadźka wy-
niosła akurat na ulicę druciany pojemnik z pustymi butelkami. Uśmiechnął się szeroko na jej
widok.
– Dzień dobry! – zawołał. – Pani da, pomogę, to za ciężkie dla pięknej dziewczyny.
– A dla brzydkiej lekkie? – Patrzyła na niego nieprzychylnie, nie odpowiedziała uśmie-
chem na uśmiech.
Wyrwał jej z rąk pojemnik, zabrzęczał butelkami energicznie, stawiając na chodniku.
– Potłucze pan, potem będę płaciła – burknęła ze złością.
– Jadziunia – roześmiał się i złapał ją za ramiona, jakby byli starymi znajomymi. – Co pani
ma taką minę; jak na pogrzebie? Dzień taki piękny, a pani pochmurna? No już, uśmiechnij
się! – niespodziewanym szarpnięciem przyciągnął ją do siebie i cmoknął w policzek.
Próbowała się wyrwać, ale trzymał mocno. Kierowniczka musiała coś zauważyć, bo za-
wołała głośno:
– Jadźka, co się tam dzieje? Co wyprawiasz?
– Już idę! – odkrzyknęła dziewczyna i zarumieniła się.
Kostek, nie puszczając jej, zawołał do kierowniczki:
– Kuzynkę witam, niech się pani nie boi, nie ukradnę jej!
83
– Tu jest praca, a nie rodzinne spotkania!
Kostek nie zareagował.
– Gniewasz się na mnie? – zapytał dziewczynę.
– Niech mnie pan zostawi – znów próbowała się wyrwać, ale niezbyt energicznie. – Co mi
pan tu głowę kręci...
– Nie gniewaj się, śliczna. Praca, obowiązki, nie mogłem...
– Pewnie jeszcze dzieci, żona, czego pan się wygłupia? – już rozchmurzyła czoło.
Kierowniczka ponownie zawołała głosem pełnym gniewu. Kostek skrzywił się w jej stro-
nę.
– Cholerna baba, zazdrosna...
– Niech pan mnie zostawi, muszę iść do pracy...
– Jadziunia, poprawię się. Spotkamy się, dobrze?
– Nie chcę.
– Jeszcze cię dopadnę – roześmiał się szeroko. – Jak nie tu, to na górze. – Drugi raz cmok-
nął ją w policzek i dorzucił: – Pozdrów ojca i pana Karasia. Powiedz mu, że się pokażę. Jesz-
cze pewnie dziś. Powiedz koniecznie, dobrze?
– To z kim się pan umawia? Z Karasiem czy ze mną?
– Na wszystko przyjdzie pora – znów błysnął zębami. – Powtórz mu koniecznie, dobrze?
– Jaaadźka!
Ruszyła do sklepu. Jeszcze tylko na moment odwróciła głowę i uśmiechnęła się. Pomachał
jej ręką i szybko poszedł ulicą. Nie wiedział, że w tym momencie w oknie ukazała się głowa
Karasia...
Szedł krokiem zdecydowanym, jak człowiek znający cel, do którego zdąża. Na rogu Mor-
skiej i Grunwaldzkiej ruszył biegiem do przystanku, z którego właśnie odjeżdżał tramwaj.
Uczepił się uchwytu u drzwi i zawisnął na jednej stopie. Jakaś kobieta krzyknęła przestraszo-
na jego ekwilibrystycznymi wyczynami, ktoś chciał go wciągnąć do środka, ale nie kwapił się
do tego, by zanurzyć się w tłoku. Na drugim przystanku, koło teatru, wyskoczył i przeszedł na
przeciwległy róg ulicy. Tu stanął w tłumie czekających na tramwaj w kierunku Brzeźna.
Minęła godzina siódma. Ruch o tej porze panował duży, ludzie zdążali do pracy. Od kolei
elektrycznej szły całe grupy w kierunku Akademii Medycznej i Politechniki, tramwaje zabie-
rały ludzi do Gdańska, Wrzeszcza, w rejon lotniska i Brzeźna. Kostek stał w tym ruchliwym
punkcie, gdzie krzyżuje się kilka linii tramwajowych, a także w niewielkiej odległości znaj-
duje się przystanek kolejowy. Choć nie szedł jak ci wszyscy ludzie, na których patrzył, na
wyznaczoną godzinę, czuł jednak w sobie potrzebę działania, jakąś wewnętrzną niecierpli-
wość, by jak najprędzej znaleźć się u celu. Nie przeszkadzało to z ciekawością przyglądać się
przechodniom. Przyszło mu na myśl, że właściwie nigdy nie oglądał ludzi rano śpieszących
do pracy, nie stał tak z nimi na przystanku, nie czuł tej charakterystycznej atmosfery. Dziś po
raz pierwszy ten tłum stał mu się bliski, był jednym z tych ludzi, którzy idą do określonych
miejsc. Sprawiało mu to przyjemność, a uświadomił sobie, że jeszcze niedawno roześmiałby
się, gdyby mu ktoś powiedział, że takie uczucie będzie jego udziałem. Dziś wypełniała go
satysfakcja z podjętej decyzji i niecierpliwość, by stało się to jak najszybciej, zaraz, natych-
miast.
Spojrzał w kierunku ulicy, która ostrym zakrętem ginęła za drzewami, tam, gdzie nakrywał
ją wiadukt z torami kolejowymi. Właśnie od strony przystanku kolejki elektrycznej ukazała
się następna grupa pasażerów. Szli bezładną gromadą, rozmawiając, nie śpiesząc się zbytnio,
bo do ósmej było jeszcze sporo czasu.
Do przystanku podjechał tramwaj. Ludzie, wśród których znajdował się Kostek, poruszyli
się, fala pociągnęła go z sobą. Energicznie rozepchnął tłum, jednym skokiem wspiął się na
stopnie. Pozostał na platformie, w pobliżu drzwi, nie wchodząc dalej do zatłoczonego wnę-
trza. Przeważnie tak robił, gdyż łatwo stąd było potem wysiąść, a w razie potrzeby wyskoczyć
84
w biegu. Rozległ się dzwonek, konduktorka coś krzyknęła i wóz ruszył, mimo że nie wszyscy
zdołali się do niego dostać. Kostek z góry patrzył na ten tłum i na ludzi idących od kolejki.
I nagle serce zabiło mu gwałtownie. W tłumie dojrzał najpierw głowę okoloną brązowymi
włosami, które zalśniły w jasnym, porannym słońcu tak znajomym blaskiem, że nie mógł ich
nie poznać. Potem mignęła mu przez jeden krótki moment twarz. Nie mylił się, to była ona.
Daleko, wśród ruchliwej ludzkiej gromady, szła nieśpiesznie ku wysadzanej starymi lipami
alei.
Nie myślał o tym, co robi. Jednym energicznym ruchem rozepchnął ludzi zagradzających
mu drogę. Tramwaj już nabierał rozpędu, na łuku zajęczał kołami po szynach, podskakiwał na
skrzyżowaniu. Rzucił się do szeroko otwartych, obwieszonych drzwi. Młody człowiek, naci-
śnięty z góry, zachwiał się gwałtownie, stopa obsunęła mu się i zawisł tylko na rękach. Ko-
stek złapał go za kołnierz marynarki i wciągnął wyżej. Tamten zaklął i spojrzał z wściekło-
ścią, ale Kostek nie zauważył tego. Już wyłuskał się z tłumu i skakał na jezdnię.
– Co pan robi?
– Zatrzymajcie go!
– Zabije się!
Poczuł, że ktoś go chwyta za ramię, ale uchwyt ten nie był w stanie go zatrzymać. Wyle-
ciał z tramwaju wprost na jezdnię, w momencie gdy ten przecinał szeroką aleję i wjeżdżał w
ulicę Marksa. Ledwie umknął ostatni wagon, w którym znajdował się Kostek, ruszyły samo-
chody, czekające, by przepuścić skręcający tramwaj. Jeden, prowadzony jakąś niecierpliwą
ręką, wyskoczył na tory szczególnie gwałtownie. Kostek, zataczający się po skoku jak pijany,
ujrzał przez sobą jego szybę, a za nią przerażoną twarz kierowcy. Zapiszczały hamulce. Po-
czuł lekkie uderzenie w bok, czyjś krzyk wzbił się ponad cały ten hałas. Padł na asfalt i zdołał
tylko rozpaczliwie pomyśleć, że to już koniec.
Ale wóz zdążył się zatrzymać w ostatnim momencie, kierowca na szczęście miał szybki re-
fleks. Toteż skończyło się na uderzeniu maską i przewróceniu na jezdnię. Gdy otworzył oczy,
ujrzał nad swoją głową przód samochodu i ludzi gromadzących się wokół.
– Milicja, gdzie jest milicja? – wrzeszczała jakaś kobieta.
– Bandyta, przejechał człowieka!
– To wina tamtego, skakał w biegu!
Ktoś wołał, żeby wezwać pogotowie. Kierowca, czerwony z przejęcia i zdenerwowania,
przyklęknął nad Kostkiem. Zobaczył, że otwiera oczy.
– Co panu jest? – zapytał.
– Nic, wszystko w porządku – Kostek próbował się uśmiechnąć, zbyt przerażony tym, co
zaszło, by mu się to udało przekonująco.
– A niech pana jasna cholera! – rozzłościł się kierowca.
Kostek zerwał się z jezdni. Stwierdził, że może się poruszać, mimo bólu w boku. Przypo-
mniał sobie, co było powodem tego wszystkiego.
– Nic się nie stało! – krzyknął w stronę klnącego kierowcy. – W porządku, nie mam pre-
tensji!
– Patrzcie, on nie ma pretensji, gówniarz, samobójca, cholera!... – kierowca trząsł się z
irytacji.
A Kostek jak pływak rozgarnął falę ludzką, skoczył, przebiegł szeroką, dwupasmową
jezdnię, przeciętą torami tramwajowymi, i zatrzymał się, by spojrzeć wokół siebie. Tłum za-
czął się rozpływać, kierowca, jeszcze pomstując, wsiadał do samochodu, pojawił się dyżuru-
jący w tym rejonie milicjant. Widok jego munduru przestraszył Kostka, odszedł więc dalej,
ciągle się rozglądając, bo w tym całym zamieszaniu zginęła mu gdzieś w tłumie sylwetka
dziewczyny. Nie zdążył się zorientować, w którą idzie stronę. Przypuszczał, że do Akademii
Medycznej. Tymczasem w długim, obrzeżonym drzewami tunelu alei nie widział jej. Zapo-
mniawszy o wypadku, o milicjancie, który z pewnością by go legitymował, biegł w lęku, że
85
już jej nie odnajdzie i wszystko skończy się tak, jak na dworcu w Sopocie. Aż się spocił na
myśl o tym. Na chodniku za drzewami dziewczyny nie było.
Niemożliwe. To niemożliwe, żeby mi zginęła – myślał. – Przecież się nie zapadła pod
ziemię! Do Akademii jeszcze kawałek... Więc gdzie jest? Gdzie?
Znów podbiegł trochę w drugim kierunku. I wtedy zobaczył, że część ludzi znika wśród
drzew naprzeciw gmachu teatru i opery. Był to stary protestancki cmentarz, nieczynny od
wielu lat, przypominający zaniedbany park. Tutaj między krzakami i starymi nagrobkami
ludzie wydeptali ścieżkę, która skracała drogę do Akademii Medycznej.
Ostatnia szansa!
Kostek, nie namyślając się, skoczył przed siebie. Wyprzedzał ludzi, potrącając, wpadając
między krzaki, byle zdążyć dogonić dziewczynę, nim dojdzie do terenu Akademii.
Dotarł do połowy cmentarza i już zaczął tracić nadzieję i siły. Osłabiało go zdenerwowa-
nie, nie mówiąc o wypadku. Zwolnił, w końcu zatrzymał się, bezradny jak małe dziecko, spo-
cony. Serce mu biło, oddychał szybko. Bliski był albo przeklinania w głos, albo rozpłakania
się.
I w tym momencie znów ją ujrzał. Tuż, tuż, kilkanaście metrów przed sobą. Poprzednio
zasłaniał ją jakiś wysoki, barczysty mężczyzna, który teraz wysforował się naprzód.
Momentalnie wróciła energia i siły. Skoczył naprzód, dwoma susami dopadł dziewczyny,
złapał ją za ramię, szarpnął z całych sił i odwrócił do siebie. Krzyknęła przerażona. Widział
jej twarz, oczy pełne gniewu, usta wykrzywione, dłonie uniesione w obronnym geście i pra-
wie natychmiastową zmianę: te oczy zaokrąglające się w bezgranicznym zdumieniu, twarz
blednącą. Cofała się, zasłaniając się rękami, jakby ujrzała zjawę, którą chciała odsunąć od
siebie.
– Zośka! Zośka, to ty? – zawołał Kostek.
Ludzie omijali ich, nie zatrzymując się, spoglądając tylko z ciekawością lub uśmiechając
się wyrozumiale.
Dziewczyna nie odpowiedziała. Stała nieruchomo, jak sparaliżowana.
– To ja, Kostek, nie poznajesz? – przysunął się bliżej.
Zrobiła krok do tyłu.
Stanął niezdecydowany, skonsternowany jej postawą, spodziewał się, że wybuchnie spon-
taniczną radością, że rzuci się ku niemu, będzie coś mówiła... Porywczo chwycił ją za ramio-
na, przyciągnął do siebie, zajrzał w szeroko otwarte oczy. Nie były przyjazne, patrzyły mar-
two, jakby poprzez niego.
– Zośka, na litość boską! – wykrzyknął pełnym głosem.
– Co się z tobą stało? Nie poznajesz mnie?
Stanowczo oswobodziła się z jego uchwytu.
– Taaak – powiedziała wolno i niegłośno. – Poznaję... Już jesteś? To dobrze...
– Zośka? Tylko tyle? Co z tobą? – Coś go zdławiło w gardle.
Dziewczyna z wolna wykonała półobrót i ruszyła przeć siebie. Kostek poszedł obok niej.
Już nic nie mówił, czuł, że jeśli ona się nie odezwie, to wybuchnie niesamowitą wściekłością,
w której wyładuje cały swój zawód i rozgoryczenie.
Po kilku krokach dziewczyna nie patrząc na niego powiedziała:
– Spieszę się... Już późno, spóźnię się do pracy...
Chwycił ją za rękę. Odwróciła głowę i po raz pierwszy spojrzała mu prosto w oczy. Wy-
czytała w nich niemą prośbę o litość. Kostek już nie wiedział, co mówić i co robić. Zrozu-
miała to. Zapytała:
– Czego chcesz ode mnie?
Tak bardzo wypieścił w sobie tę scenę, przeżył w wyobraźni wiele razy każde słowo po-
witania, że nie mógł teraz pojąć innego jego toku.
– Co mówisz? Nie cieszysz się, że wróciłem?
86
– Tak. Cieszę się – powiedziała obojętnie.
Kostek znów zatrzymał się i ujął jej rękę.
– Zośka, co się stało? – zapytał żałośnie, nie zwracając uwagi na przechodniów zerkają-
cych ciekawie i nadstawiających ucha. – Czemu taka jesteś? Gdzie się śpieszysz?
– Mówiłam ci, do pracy – pominęła tamte pytania.
– Niech szlag trafi pracę i wszystko! – wybuchnął. – Mów coś, zostań, musimy przecież
pogadać. To nie może tak być...
– Jak? O co ci chodzi?
– Nie rozumiesz? Przecież wróciłem, szukałem cię... Tęskniłem – wykrztusił z trudem.
– Zostawmy to – mówiła idąc. – Stare dzieje, po co je na nowo ruszać?
– Zaczekaj – gorączkował się. Coraz bliżej byli zabudowań Akademii. – Przecież musimy
pogadać...
– O czym? Po co?
Przeraziły go te słowa. Zdawał sobie sprawę, co się za nimi kryje, ale gotów był walczyć.
– Nie, nie – mówił żarliwie. – Tak nie może być. Daj swój adres. Przyjdę po pracy. Musi-
my pogadać. Musisz wszystko wiedzieć. Nie możesz tak odejść... Zośka...
– Nie mieszkam sama – powiedziała spokojnie.
– Więc tak? – ramiona mu opadły, zwolnił.
– Mieszkam w internacie, z koleżanką – wyjaśniła spojrzawszy na niego. Nim jednak zdą-
żył rozpogodzić twarz, dodała: – Ale to niczego nie zmienia.
– Nieważne, wszystko nieważne – mówił niemal dławiąc się słowami. – Muszę cię spo-
tkać, spokojnie, normalnie, gdzie chcesz. Powiedz, gdzie, kiedy?
– Nie wiem – już znowu szła nie patrząc na niego.
Zrozumiał, że od niej nie może oczekiwać inicjatywy czy zachęty. Toteż nim weszła w
bramę, szybko zaproponował:
– Będę o piątej w „Morskiej”, dobrze?
Pokręciła głową.
– Nie, nie przyjdę.
– Za wcześnie? To o której? Powiedz! O szóstej zdążysz?
– Dajmy temu spokój. To nie ma sensu, wierz mi.
– Nie mów! Będę czekał od piątej. Przyjdź koniecznie. Będę czekał, aż przyjdziesz, choć-
by do rana...
Nie odpowiedziała. Znów pokręciła głową, a potem przez chwilę miał jeszcze przed sobą
jej plecy, na które opadała kaskada bujnych włosów. Szła nie oglądając się, coraz bardziej
wtapiała się w rzekę ludzi zdążających w głąb terenu Akademii. A on stał i patrzył, dopóki
nie zniknęła mu zupełnie z oczu.
Kiedy się wreszcie odwrócił i ruszył w drogę powrotną, poczuł się zmęczony, jakby miał
za sobą ciężko przepracowany dzień. Pogoda ducha, którą odczuwał po wyjściu od Karasia,
zniknęła bez śladu. Teraz miał poczucie kompletnej klęski i bezradności. Nagle wszystko
dokoła wydało mu się nudne, nieciekawe, wrogie. Depresja powoli pogłębiała się. Z każdą
chwilą coraz wyraźniej zdawał sobie sprawę, że stracił bodziec podtrzymujący go na duchu w
miesiącach więziennej samotności i dodający energii, gdy znalazł się na wolności, mimo że
od momentu przekroczenia bramy więziennej spotykały go same niepowodzenia i przykrości.
To, co przeżył teraz, obezwładniło go zupełnie. Zbyt wiele łączył z tym spotkaniem z Zośką
nadziei, liczył, że od niego rozpocznie się w jego życiu coś nowego. Teraz pomyślał, że nie
ma przed sobą celu.
87
Ludzie przewalili się już i między drzewami było pusto. Tylko ktoś spóźniony niemal bie-
giem przemknął obok Kostka. Chłopak przeszedł jeszcze parę kroków. Już widział aleję,
tramwaje i samochody przejeżdżające tamtędy, spoza liści wyłaniał się gmach teatru i opery.
Na myśl o tym, że za chwilę znajdzie się znów między ludźmi, że będzie musiał się wtopić
w ruch uliczny, poczuł niechęć. Chciał być sam. Skręcił między drzewa. Wśród grubych pni
rosły różne krzewy, gdzieniegdzie bez, który dawno przekwitnął. Stopami rozgarniał lebiodę i
pokrzywy, potknął się o jakiś stary nagrobek, zwalony na bok, porośnięty zielskiem. Uszedł
jeszcze kilka kroków i znalazł małą przestrzeń między dawnymi grobami, porośniętą dziką
wysoką trawą. Było tu cicho, hałasy miasta niemal nie docierały. Gęste korony drzew prze-
puszczały mało światła. Pachniało wilgocią i gnijącymi starymi liśćmi. Kostek rzucił się na
ziemię, ręce założył pod głowę i patrzył w przesiane przez liście promienie słońca. Trwał tak
długo, aż poczuł ból w szeroko otwartych oczach. Wtedy mocno zacisnął powieki, aż ukazały
się krwiste, szaleńczo wirujące kręgi.
Z wolna się uspokajał... Myślał coraz trzeźwiej i przytomniej. Miał zbyt czynną naturę, by
po jednej próbie się poddać. Już teraz mógł rozważać różne warianty tego, co się zdarzyło.
Przestraszyła się, kiedy mnie zobaczyła. Ona mnie nie czekała! Baranie! Dlaczego miała
czekać? Została sama. Bez forsy, bez kogokolwiek bliskiego. Musiała jakoś żyć. Ech, co mnie
obchodzi, co robiła. Teraz chyba jest w porządku. Powiedziała, że mieszka z koleżanką. I
pracuje w Akademii. Boi się mnie. To jasne. Jestem kryminalistą. Przypomniałem jej wszyst-
ko. Tamto życie. Nowy Port. Nie wie, że ja też już nie chcę tamtego... I nie dowie się. Powie-
działa, że nie przyjdzie. Gadanie! Przyjdzie! Na pewno! Przecież kochała mnie. Pytała kiedyś,
czy się z nią ożenię. To nie mogło zniknąć!
A jeśli jej przeszło? Wszystko: miłość, chęć małżeństwa... Jeżeli naprawdę nie chce mnie
więcej widzieć? Czy nie jestem zwyczajnie głupi i zarozumiały, kiedy myślę, że też czekała i
będzie chciała być ze mną?
Rany boskie! muszę się z nią spotkać, pogadać!... Powiem jej wszystko. Jak czekałem. Jak
jej szukałem. Co postanowiłem teraz...
Trzeba iść. Ona by też była za tym... Załatwić to. Jeszcze dziś, zanim się z nią zobaczę.
Wtedy rozmowa będzie inna.
A jeśli nie przyjdzie? Idiotyzm. Przyjdzie na pewno! A jak nie, będę na nią czekał choćby
na tej drodze czy przy kolejce albo pod bramą, aż się spotkamy!...
Już czuł w sobie na powrót chęć czynu, już gnała go młodzieńcza niecierpliwość, wróciła
energia. Zerwał się z ziemi i poprzez krzaki, chwasty i wykroty ruszył na przełaj w stronę
przystanku tramwajowego.
Dyżurny zrobił notatkę w książce, oddał Kostkowi dokumenty i powiedział:
– W porządku. Następny raz za tydzień.
Kostek skinął głową, ale nie odchodził. Przestępował z nogi na nogę. Dyżurny już zajął się
czymś innym, dostrzegł jednak wahanie Kostka i zapytał:
– No, co jeszcze?
– Chciałem do komendanta.
– Po co?
– Mam jedną sprawę.
– Ho, każdy by zaraz chciał do komendanta z byle czym. Mów, o co chodzi.
– Chciałbym porozmawiać z komendantem.
Milicjant zmarszczył brwi. Spojrzał z niechęcią na chłopaka i pokręcił głową.
– Komendant zajęty. Co to, sprawa tajna, że mnie nie chcesz powiedzieć?
88
– Nie, to sprawa osobista.
Funkcjonariusz przez dłuższą chwilę czujnie taksował Kostka. Chłopak czekał cierpliwie z
potulną miną.
– To naprawdę takie ważne? – upewnił się plutonowy.
– Dla mnie tak – odparł Kostek.
– No dobra, spróbuję – mruknął i sięgnął po słuchawkę. Poinformował, że taki jeden chce
rozmawiać z komendantem. Tamten widocznie zapytał kto, bo dyżurny podał nazwisko. Po-
tem odparł krótko „tak jest”, odłożył słuchawkę i powiedział:
– No dobra, komendant się zgodził. Tam – pokazał głową drzwi.
– Wiem – Kostek już pukał i zaraz wszedł do środka.
Znajomy kapitan, o niezbyt zachęcającym wyglądzie, powitał go uniesionymi brwiami i
pytaniem:
– No co, sam przyszedłeś, czy cię przyprowadzili?
Kostek nie odpowiedział. Pytanie sprawiło mu przykrość i onieśmieliło. Komendant do-
strzegł to i złagodniał. Rozciągnął wargi w uśmiechu, zrobił dłonią przyjazny gest.
– Chodź dalej, siadaj – podsunął paczkę sportów. – Zapalmy.
Kostek skorzystał. Wszystkie czynności z papierosem pozwoliły mu nieco ochłonąć. Mimo
że z góry ułożył sobie, co powie komendantowi, czuł się speszony i nie bardzo wiedział, od
czego zacząć. A kapitan, wyczuwając, że przyszedł z czymś poważniejszym, nie naciskał. Z
wolna zapalił, wypuścił kłąb dymu, popatrzył, jak Kostek się zaciąga.
– Śniadanie jadłeś? – zapytał nagle.
– Tak – skłamał.
– Naprawdę? Mizernie wyglądasz. Gdzie spałeś?
– Normalnie, w domu.
Kapitan pokręcił niedowierzająco głową.
– Coś mi się zdaje, że kręcisz. Popatrz... – sięgnął ręką i wyciągnął z włosów chłopaka
źdźbło trawy. – Kurtkę też masz wymiętą. No co, masz kłopoty?
– Nie... Specjalnie nie... – zapewnił Kostek mniej zdecydowanie.
– No dobrze – kapitan przełożył papiery na biurku, jakby chciał dać do zrozumienia, że ma
dużo pracy. – Masz jakąś sprawę do mnie? – zapytał z opuszczonym wzrokiem.
Chłopak bezwiednie zaczerwienił się. Skinął głową, chrząknął, poprawił się na krześle.
– Stało się coś? Mów, nabroiłeś? – zaniepokoił się kapitan.
– Ależ skąd! – żachnął się.
– No to o co chodzi?
– Panie kapitanie... – zaczął niepewnie. Jeszcze bardziej poczerwieniał, patrzył w dół, jak-
by miał wyznać niezwykle wstydliwą sprawę. – Ja... chciałem zapytać... O tej robocie to pan
kapitan mówił poważnie?
– Ejże! – komendant lekko gwizdnął. Plasnął dłonią w papiery, potem podniósł się, ob-
szedł biurko, przyciągnął sobie krzesełko i siadł tak, że niemal dotykał chłopaka kolanami. –
Coś powiedział? – zapytał, jakby nie dosłyszał.
– No pytałem, czy pan kapitan poważnie mówił, że mógłby mi pomóc znaleźć robotę –
powtórzył śmielej.
– Poważnie pytasz? – komendant czujnie śledził każde drgnienie twarzy Kostka.
– Co pan? Przecież bym z pana nie robił bal... – ugryzł się w język.
Kapitan wstał i zaczął spacerować po gabinecie. Ktoś zapukał do drzwi, rzucił niecierpli-
wie „wejść”, ukazał się sierżant z jakimiś papierami.
– Melduję się z raportem, obywatel kapitan kazał...
– Tak, tak, kazałem... Połóżcie na biurku i nie przeszkadzajcie.
Sierżant wykonał polecenie. Przy okazji zerknął nieprzychylnie na Kostka, posądzając, że
zdenerwował zwierzchnika i teraz będą przez cały dzień musieli znosić jego zły humor.
89
Kapitan zatrzymał się przed biurkiem, znów zapalił, po chwili zreflektował się i poczęstował Kostka.
– No, bracie – powiedział tonem jak na niego niezwykle ciepłym. – Muszę przyznać, żeś
mnie zaskoczył. Nie spodziewałem się, że przyjdziesz z tym do mnie. Czytałem dokładnie
wszystko o tobie... I ta historia od razu po powrocie też nie zrobiła ci dobrej opinii. Pierwsza
noc w areszcie... A tu masz!...
Kostek słuchał i czuł, że narasta w nim rozdrażnienie. Nigdy nie lubił kazań czy tego ro-
dzaju wywodów. Zdobył się na tak wielki wysiłek, żeby tu przyjść i poprosić o pomoc, to już
powinno wystarczyć za wszystko. Było to przecież nie do pomyślenia w kodeksie postępo-
wania ludzi, wśród których dotychczas się obracał. Komendant, stary znawca półświatka, od
wielu lat obserwujący w Nowym Porcie mewki, cinkciarzy, różne niebieskie ptaszki i szu-
mowiny, doskonale wyczuwał, co przeżywa Kostek, jakie musiał przełamać opory, nim się do
niego zwrócił. Niespodziewanie klepnął chłopaka w ramię i powiedział:
– No nie rób takiej naburmuszonej miny. Mam chyba prawo się zdziwić tym, co powie-
działeś. Nie co dzień do mnie przychodzą z prośbą o robotę takie chłopaki jak ty...
Kostek od razu odtajał.
– To jak, może pan kapitan?...
– Dobra, czekaj, nie śpiesz się – komendant znów przysiadł przed nim. – Jasne, że zrobię,
co będę mógł – zapewnił. – Ale chyba pozwolisz, że trochę pogadamy?
Kostek zakręcił się niespokojnie. Pomyślał, że od nowa zacznie się maglowanie, wypyty-
wanie, dociekanie – znał to wszystko aż nadto dobrze. Ale kapitan był nastawiony nadzwy-
czaj życzliwie. Rozsiadł się wygodnie i z uśmiechem powiedział:
– Nie bój się, nie mam zamiaru cię przesłuchiwać. Zresztą i tak wszystko o tobie wiem.
– No właśnie – wtrącił Kostek. – To o czym jeszcze gadać? Niech pan mi pomoże znaleźć
jakąś niezłą robotę i po krzyku.
– Tak ci się śpieszy?
– Skoro już się zdecydowałem...
– Jasne, masz rację. Ale... – kapitan poruszył się, przełożył nogę. I jemu niełatwo było
prowadzić tę rozmowę. Kostek patrzył na niego czujnie, jakby w obawie, że usłyszy coś nie-
miłego. – Nie wiem, czy dobrze mnie zrozumiesz – ciągnął komendant. – Nie myśl, że chcę ci
wbijać do głowy jakieś morały albo coś w tym guście, nie... Tylko... Widzisz, ja cię komuś
polecę. Znajdę ci robotę, na pewno. Ale jak się okaże, żeś coś nawalił... Rozumiesz mnie...
No, bracie, to wtedy będziesz biedny. – Musiał mówić otwarcie, czy to było miłe, czy nie.
Kostek rozumiał to, ale jednak poczuł się dotknięty. Poczerwieniał, podniósł głowę, spoj-
rzał na komendanta z niechęcią.
– Pan myśli, że tam coś ukradnę albo narozrabiam? – zapytał wprost.
– Nie powinieneś się obrażać. Sam wiesz, jak żyłeś dotychczas. Masz za sobą dosyć uroz-
maiconą kartę. Nie wypominam ci tego, ale chcę, żebyśmy się dobrze rozumieli. W życiu
jeszcze nieraz mogą ci przypomnieć tamte sprawy. Musisz być na to przygotowany. Może się
zdarzyć, że zrobią to brutalniej niż ja. Chciałbym, żebyś rozumiał, że danie ci pracy to jeszcze
nie wszystko. Potem, jak już zaczniesz coś robić, musisz porządnie zacisnąć zęby. Ludzie
bywają różni, jedni cię wyśmieją, niejeden twój koleżka to zrobi, inni będą patrzyli na ciebie
nieufnie, jeszcze inni podadzą rękę, pomogą... No już, nie rób zbolałej miny, nie mam zamia-
ru cię nudzić ani straszyć, ale chcę po prostu pogadać. Wiesz, że mam syna w twoim wieku?
To pytanie ujęło Kostka swoją prywatnością. Odprężył się.
– Na oko sądząc, nie najlepiej ci szło przez te ostatnie dni, co? – zapytał kapitan po chwili.
– Nie bardzo – przyznał chłopak.
– Miałeś kłopoty?
– Różnie było. Napadli mnie...
– Kto? – szybko zapytał kapitan.
90
Kostek się zreflektował. Nie miał zamiaru zdradzać Rudego i jego bandy, tkwiła w nim
jeszcze solidarność z tamtym światkiem. Toteż odpowiedział wzruszając ramionami:
– Nie wiem, tacy jacyś, wieczorem, w górkach za Morską. Poszedłem tam...
– Nie miałeś gdzie się podziać?...
– No właśnie – przyznał Kostek skwapliwie.
– Nie mogłeś dać znać naszym?
– Był patrol – wyjaśnił Kostek. – Chcieli mnie legitymować. Ale uratował mnie taki jeden
starszy jegomość.
– Od czego cię uratował? – kapitan zmarszczył brwi. – Od patrolu?
– Przecież by mnie przymknęli – powiedział Kostek, zdziwiony, że komendant nie rozu-
mie takiej prostej rzeczy. – Jeszcze byłem nie meldowany. Jedna noc u was w areszcie. Za-
mknęliby mnie na drugą noc. Pan by mi na pewno coś dołożył, jakby się dowiedział, że szar-
pałem się z jakąś bandą, no nie?
– Może tak – zgodził się kapitan.
– No właśnie. Ciągle ten pech i pech. Gdzie się ruszę, to albo milicja, albo inne kłopoty...
– Co cię tak prześladuje? – zainteresował się kapitan.
Chłopak uznał, że powiedział już i tak zbyt wiele. Machnął ręką.
– Szkoda gadać. Zbrzydło mi takie życie.
– A gdzie mieszkasz?
– Mój pokój zajęty.
– Mieszkałeś z dziewczyną...
– Tak... Ale... teraz tam jest ktoś inny, rodzina z dzieckiem...
– No to gdzie się zatrzymałeś?
– Ten starszy gość... Mówiłem, co mnie uratował, jak tamci napadli i przyszedł patrol... On
mnie wziął do siebie.
– Kto to taki?
– Porządny człowiek. Dał jeść. Przenocował. Życzliwy... – Kostek mówił z takim przeko-
naniem, że kapitan aż się uśmiechnął.
– Więc nie tylko pech cię prześladuje – powiedział. – Znalazł się człowiek, który ci podał
rękę.
– To wyjątkowy człowiek – gorąco zapewnił Kostek. – Ale przecież nie mogę mu siedzieć
na karku, nic nie robić, jego chleb jeść i leżeć do góry brzuchem.
– Jasne, że nie możesz – uśmiechał się kapitan całkiem otwarcie. – A ta dziewczyna? No
wiesz, coście przedtem mieszkali?
– Nie ma co mówić... – chłopak umknął wzrokiem.
Kapitan zrozumiał, że dotknął bolesnej struny. Był rad, że i tak udało mu się tyle wycią-
gnąć. Klepnął go w kolano i powiedział:
– Nic się nie martw. Myślę, że jakoś ci się wszystko ułoży.
– Jak pan kapitan pomoże... – szybko zreplikował Kostek.
– Bystry jesteś – roześmiał się komendant – Masz jakieś swoje upatrzone zajęcie?
– Nie, skąd...
– Mam na myśli, czy jakaś praca specjalnie cię interesuje. Co prawda tu nie urząd zatrud-
nienia, ale zawsze wiedziałbym, gdzie szukać.
– No... tego... – Kostek zająknął się... – Bardzo bym chciał pływać... Chociaż na jakimś
holowniku...
Komendant spoważniał. Dłuższą chwilę patrzył Kostkowi w oczy. Wreszcie powiedział
wolno:
– To niełatwa sprawa. Mówiłem ci już przedtem... Przychodzisz ze światka, któremu się
nie ufa. A w porcie jest sporo okazji do różnych kombinacji... Nie to, żebym ci nie wierzył,
ale sam wiesz: okazja czyni złodzieja.
91
Kostek znów się zaczerwienił. Nie odpowiedział kapitanowi, ale oczy mu zabłysły. Poczuł
się tak poniżony, że najchętniej uciekłby z tego gabinetu.
– Nie bocz się – powiedział kapitan. – Mówiłem ci, że będziesz musiał niejedno przetrzy-
mać. No dobra – wrócił na swoje miejsce za biurkiem. – Ja ci zaufam. Pogadam w kapitana-
cie, zrobię, co tylko będę mógł. Wiem, że tam kogoś na holownik potrzebują. Myślę, że ka-
pitan portu cię weźmie, ale pamiętaj, muszę za ciebie poręczyć. Jak mi nawalisz, zobaczysz,
jaki potrafię być...
– Nie nawalę, jak Boga kocham! – wykrzyknął naiwnie Kostek.
– No dobra, już dobra – kapitan machnął ręką, jakby się opędzał od chłopaka. – Zostaw mi
swój adres, dostaniesz zawiadomienie z kadr, wtedy złożysz dokumenty i zaczniesz pracę.
– Jaki adres? – bezradnie zapytał chłopak.
– No przecież sam mówiłeś, że gdzieś mieszkasz... – Na stałe nie. Ten pan wziął mnie tyl-
ko tak, chwilowo...
– To mieszkasz u niego czy nie?
– Właściwie nie... Rano wyszedłem... Nie mam mieszkania...
– No to co ja mam z tobą zrobić? – zirytował się kapitan. – Przecież jak chcesz pracować,
to musisz mieć miejsce zamieszkania.
Kostek przestraszył się, że przez to cała sprawa spali na panewce. Patrzył przez chwilę
bezradnie na komendanta, mrugając powiekami. Nagle przyszło mu na myśl, że Karaś nie
obrazi się, będzie może nawet rad, jeśli się dowie, że podał jego adres jako swoje miejsce
zamieszkania. Zresztą proponował, by zatrzymał się u niego. Na razie. Wcześniej czy później
będzie przecież musiał znaleźć sobie jakiś pokój...
– Morska osiemnaście – powiedział. – U Józefa Karasia.
– U Karasia? – kapitan uniósł brwi. – To kapitan?
– Mówił mi, że pływał...
– Masz szczęście! Trafiłeś na wyjątkowego człowieka. Już nie mów, że cię prześladuje
pech. Karaś nie da ci zginąć, znam go...
– To kiedy... Jak pan kapitan myśli?... – zapytał niecierpliwie.
– Śpieszy ci się, jak widzę? – roześmiał się komendant.
– Nie martw się, jeszcze dziś pogadam z kapitanem portu. Jutro, najdalej pojutrze będziesz
miał sprawę załatwioną. No, uszy do góry i uważaj, żebyś się przypadkiem w coś nie wplątał.
Trzymaj się Karasia. Tam ci dam znać.
Kostek wstał. Uścisnęli sobie ręce jak dwaj starzy znajomi. Komendant patrzył na chłopa-
ka z nieukrywaną życzliwością, a Kostek bez lęku.
Wyszedł z gabinetu lekki, zadowolony i nawet uśmiechnął się do dyżurnego, który skwi-
tował to uniesieniem brwi i wzruszeniem ramion.
Rozdział siódmy
Znalazłszy się na ulicy, odetchnął pełną piersią i rozejrzał dookoła. Mimo że znał tutaj
każdy kamień, wszystko wydało mu się jakieś inne. Nie umiałby określić, na czym to pole-
gało, ale teraz stare, niepiękne ulice Nowego Portu, odrapane domy, zaułki niezbyt zachęcają-
ce przechodnia, były jakby weselsze, bliższe sercu. Pomyślał, że nie jest to najgorsza dzielni-
ca Gdańska. Z sympatią spojrzał na rozbrykane dzieciaki, których wrzaski zawsze go dotych-
czas denerwowały. Ludzie też wydali mu się weselsi, bliżsi. Zdał sobie sprawę po chwili, że
92
to z niego ta radość i życzliwość dla świata przechodzi na wszystko wokół. Czuł wielką ulgę.
Spadł mu z piersi ciężar, jaki gniótł go od dwóch dni i nie dawał spokoju.
Powie Zośce, jak postąpił i z pewnością zmieni swój stosunek do niego. Przyjdzie na pew-
no. Nie mogła mówić poważnie, że nie chce się z nim zobaczyć.
Wszystkie sprawy zajęły mu zaledwie kilka godzin – niedawno dopiero minęło południe.
Zmartwił się, bo do godziny, którą sam wyznaczył na spotkanie w kawiarni „Morskiej”, było
jeszcze wiele czasu, a jego ponosiła młodzieńcza niecierpliwość. Nie było jednak rady. Ale co
ma robić? Pojechać na plażę? Nie, jeszcze by zasnął i spóźnił się na spotkanie. Może do Ka-
rasia? Jest mu winien wyjaśnienie, dlaczego tak zemknął. Karaś bardzo by się ucieszył z de-
cyzji, jaką podjął. Z pewnością byłby bardzo zadowolony, udzielałby rad, może by nawet
zaprosił na obiad, żeby jakoś to uczcić. Ale nie, do Karasia pójdzie wieczorem, kiedy załatwi
już wszystkie swoje sprawy. Perspektywa czekającego spotkania nie dałaby mu usiedzieć
spokojnie, rozmawiać. Albo zrobi tak: pójdzie do Karasia, jeśli Zośka przyjdzie do
,,Morskiej”, a jeśli nie przyjdzie...
Właśnie, co będzie, jeżeli nie przyjdzie? Ta myśl poraziła go do tego stopnia, że stanął w
miejscu. Zrozumiał, że wcale nie jest taki pewny, czy dziewczyna zjawi się w kawiarni. Przez
cały czas trawił go niepokój, tłumiony wmawianiem sobie, że wszystko będzie dobrze.
Otrząsnął się z tych myśli. Poczuł głód i postanowił coś zjeść, potem dopiero zdecydować,
co ma dalej robić. Nie zwlekając ruszył na ukos przez placyk w kierunku restauracji.
Usiadł pod oknem w niemal pustym lokalu, muśnięty przelotnym spojrzeniem sennego
kelnera flirtującego z bufetową, zupełnie nie kwapiącego się, żeby podejść. Kostek miał czas,
nie wzywał go więc. Lustrował wnętrze lokalu. Od okupowanego przez trzech mężczyzn sto-
lika w rogu sali też pod oknem dolatywało zawzięte gadanie, podniecane wypijanymi kielisz-
kami wódki pod śledzika. Przesunął wzrok za szybę, na widoczny kawałek ulicy i placyk w
jaskrawym słońcu, przez który szedł przed chwilą. W obrazek wtargnął tramwaj z piekielnym
zgrzytem. Spod kół wzniósł zdumiewająco obfity obłok kurzu jak furmanka na wiejskiej dro-
dze. Przed kioskiem po drugiej stronie paru wyrostków piło piwo wprost z butelek. Bliżej
dwie kobiety w średnim wieku rajcowały nie zwracając uwagi na cały świat. Ich synowie, w
wieku ośmiu–dziewięciu lat, nudząc się, zabawiali się na boku w swoiste zawody. Podwinąw-
szy nogawki krótkich spodni siusiali na bruk ulicy kto dalej. Jedna z matek dojrzała tę spro-
śność – nie przerywając rozmowy, zrobiła półobrót i trzasnęła swego syna w ucho, aż się
chłopak zatoczył, obsikując spodnie i gołe nogi. Kolega dał drapaka, nie czekając aż jego
matka także da mu nauczkę.
Scena jak z małego, prowincjonalnego, sennego miasteczka, a nie z wielkiej portowej
dzielnicy, pomyślał Kostek.
Nagle ożywił się. Przez placyk na ukos szła znajoma postać. Doznał niemiłego uczucia, nie
miał ochoty na spotkanie z tym człowiekiem. Jeszcze małą chwilę żywił nadzieję, że idzie w
kierunku tramwaju, tymczasem nie.
Gruby przystanąwszy na rogu rozejrzał się dookoła, jakby kogoś szukał, potem już wyraź-
nie skierował się do restauracji.
Jaka cholera go tu niesie! – pomyślał Kostek, ale nic nie mógł poradzić. Właściwie nie
miał żadnego powodu, żeby go unikać. Zwyczajnie tylko nie czuł ochoty na rozmowę z nim.
Widok Grubego znów przybliżał do niego tamten świat, od którego zdecydował się uciec.
– Słucham, co dla pana? – padło nagle pytanie.
Młody, o zblazowanej twarzy i gładko przylizanych ciemnych włosach kelner stał nad nim
i patrzył niezbyt przychylnie.
– Zjadłbym coś – powiedział Kostek. – Pan da kartę.
– Jeszcze nie ma obiadu, dopiero od pierwszej.
93
– To za dziesięć minut – Kostek rzucił okiem na zegar wiszący nad bufetem. – Daj pan tę
kartę, dobrze? – Zmarszczył brwi i kelner zrozumiał, że ma do czynienia z gościem, który nie
da się łatwo zniechęcić. Wzruszył ramionami, mruknął coś pod nosem i poszedł do bufetu po kartę.
W czasie gdy Kostek zajęty był rozmową z kelnerem, do lokalu wszedł Gruby. Rozejrzał
się od drzwi i gdy dojrzał go przy stoliku, uśmiechnął się zadowolony. Zaraz też podszedł i
bez pytania usiadł.
– Sie masz – przywitał się nie podając ręki. – Skąd się tu wziąłeś?
– Zwyczajnie, wdepnąłem coś zjeść – odparł Kostek bez entuzjazmu.
– No i spotkaliśmy się – Gruby roześmiał się, ale było w tym śmiechu i jego głosie coś ta-
kiego, że Kostek przyjrzał mu się uważniej. Jakiś wewnętrzny sygnał ostrzegł go, że coś jest
nie w porządku. Gruby niby zachowywał się jak zawsze, swobodnie i normalnie, a jednak
Kostek poczuł niepokój. Oczy tamtego dziwnie latały, palce, niby spasione dżdżownice, nie-
spokojnie pląsały po stole. Kostek od razu zesztywniał i najeżył się.
– Tak się do mnie stęskniłeś? – zapytał zaczepnie.
– Zawsze to przyjemnie trafić na kolesia – Gruby wykrzywił twarz w uśmiechu.
Przerwał tę wymianę zdań kelner, podając Kostkowi kartę i uprzedzając:
– Żeberek nie ma, sznycla cielęcego też.
– To po cholerę piszecie w karcie? – zirytował się Kostek.
– Karta jest tygodniowa – wyjaśnił kelner. – Co dać?
– Niech będzie schabowy.
– A pan? – kelner spojrzał na Grubego.
– Golonka jest?
– Może być.
– To daj pan... Zaraz, zaraz, gdzie pan lecisz? – powstrzymał kelnera i zapytał Kostka: –
Co, tak na sucho będziemy jeść? Przewrócimy pół litra?
– Nie bardzo mi się chce – mruknął chłopak. – Gorąco.
– Iii tam, wódka chłodzi, daj pan...
– Najwyżej ćwiarteczkę – wtrącił Kostek – chyba że ty masz ochotę popłynąć w południe.
– Dobra, niech będzie ćwiartka, życie przed nami, do wieczora daleko – dowcipkował
Gruby.
Kelner, już trochę pogodniejszy, oddalił się. Słyszeli, jak wołał do okienka: – Raz scha-
bowy, raz golonka! – Nim kucharz spełnił jego życzenie, przyniósł wódkę, napełnił kieliszki.
Zaraz też podał jedzenie. Obaj mężczyźni nie odzywali się do siebie podczas tych wszystkich
zabiegów kelnera. Kostek, dziwnie niespokojny i czujny, obserwował spod oka Grubego, a
ten, rozparty, z półuśmieszkiem na twarzy, przyglądał się kelnerowi. Dopiero kiedy wszystko
mieli na stole, ujął kieliszek, podniósł go i powiedział:
– No to zdrowie, bo wystygnie!
Kostek bez słowa także wziął kieliszek, upił połowę i sięgnął po nóż i widelec. Gruby jed-
nym haustem połknął wódkę, chuchnął, potem spojrzał na Kostka i pokręcił głową.
– Coś się taki zrobił delikatny? – zapytał z otwartą ironią. – Pół setki nie możesz prze-
łknąć? Gardło ci się ścisnęło czy co?
– Nie mam ochoty, mówiłem ci, że za wcześnie – burknął Kostek.
Przez chwilę jedli w milczeniu. Kostek był głodny, więc energicznie zmiatał swojego ko-
tleta, a i Gruby łapczywie zajął się golonką.
W dalszym ciągu Kostek wyczuwał coś nienaturalnego w postawie i zachowaniu Grubego.
Ten sprzątnąwszy błyskawicznie golonkę, znów napełnił kieliszki.
– Nie dolewaj, mam jeszcze – zaprotestował Kostek.
– Nie poznaję cię – Gruby postawił butelkę na stole i po raz pierwszy spojrzał Kostkowi
prosto w oczy.
94
Kostek w lot pojął, że się nie mylił – w małych, niemal zatopionych w tłuszczu oczkach
Grubego czaiła się złość i ironia. Znał to, sam potrafił w podobny sposób patrzeć na ludzi, do
których odczuwał niechęć. Odsunął pusty talerz, zapalił papierosa i niby obojętnie powie-
dział:
– Dwa razy ci mówiłem, że nie mam dziś ochoty.
– W ogóle, czy tylko ze mną? – powiedział zaczepnie Gruby.
– O co ci chodzi? – Kostek podniósł głowę, gotowy odeprzeć atak lub sam zaatakować.
– O nic – ustąpił Gruby, co Kostek przyjął z satysfakcją, jako przejaw respektu wobec sie-
bie. – Zwyczajnie chciałem z tobą coś przełknąć. Dziwi cię to?
– Nie, ale nigdy nie byłeś prędki do stawiania. Powiedz, co w tym jest?
– Nic, wypijmy – Gruby stuknął w kieliszek Kostka i uśmiechnął się, ale wypadło to nie-
zbyt naturalnie.
Kostek ustąpił. Wypił, ale nadal patrzył czujnie na kolegę.
– Myślałem, że cię przyskrzynili – powiedział złośliwie.
Oczy Grubego przez ułamek sekundy zabłysły złym blaskiem. Natychmiast jednak przy-
krył je powiekami i nawet wywołał na twarz grymas przypominający uśmiech.
– Tak myślałeś? – przeciągnął to pytanie. – Pewnieś się zmartwił?
– Zawsze to głupio, jak kumpel wpadnie.
– Puścili mnie. Spisali i puścili.
– Tak zwyczajnie, bez niczego?
– Co ty, zielony jesteś? Nie wiesz, że muszą mieć powód? Hiszpana przymknęli za niele-
galne kasyno. To już zresztą czwarty raz. Konfiskata ruletki, forsy, kara i parę miesięcy
aresztu.
– Nieźle – mruknął Kostek.
– To ryzyko wkalkulowane w interes – lekceważąco machnął ręką Gruby. – A gości nie
mogą przyskrzynić. Wolno im być w obcym mieszkaniu, nie? Najwyżej świadkiem będę na
sprawie i wszystko. No i trochę forsy przepadło. Skonfiskowali bank.
– Jasne – powiedział Kostek. – To jednak ryzykowna sprawa.
– Nie bardziej niż inne interesy. – Gruby poprawił się w krześle, oparł łokciami o stół, po-
chylił głowę i zapytał znienacka: – A ty?
– Co ja? – Kostek mimo woli odsunął twarz.
– Zniknąłeś, jakby cię piorun zdmuchnął. Jak to zrobiłeś?
– Nie wiesz? – zdziwił się Kostek. Wydawało mu się, że wszyscy obecni w lokalu widzieli
jego ucieczkę.
A Gruby wtulił głowę w ramiona i powiedział dziwnym tonem:
– Skąd mam wiedzieć?
– Zwyczajnie, prysnąłem do kuchni, a stamtąd przez okno na podwórze.
– Tak ci gładko poszło?
– Jasne. Gonili, ale jak wyskoczyłem na podwórze, to mogli mi nadmuchać... Trochę tylko
zwichnąłem nogę, ale to frajer...
– No to klawo – powiedział Gruby bez uśmiechu.
Kostek stwierdził, że tamten dziwnie przyjmuje jego informacje, przez cały czas badawczo
mu się przyglądając.
Rozzłościło go to.
– Gruby – powiedział głosem nabrzmiałym irytacją. – Co ty? O co ci chodzi?
– O nic – wycofał się Gruby. – Tylko wiesz, w taką legendę nie każdy od razu chce wierzyć...
– Co chcesz przez to powiedzieć? – Kostek zbliżył twarz do tamtego. – O czym mówisz?
– Powiedzieć ci? – Gruby zmrużył swe ledwie widoczne oczy. – Hiszpan, zanim go zabra-
li, powiedział do mnie: „To ten skurwysyn, coś go przyprowadził”. Jak myślisz, o kim mó-
wił?
95
Kostek błyskawicznym ruchem wyciągnął nad stołem rozczapierzoną rękę i chwycił Gru-
bego za twarz. Ten syknął z bólu, gdy na krótki moment zostały silnie ściśnięte jego nos,
wargi i oczy. Potem Kostek lekko pchnął i puścił. Zawarczał wściekle:
– Coś powiedział? Powtórz!
– Mówiłem ci, że to Hiszpan powiedział – Gruby przejechał dłonią po twarzy, jakby chciał
z niej zetrzeć ślady brutalnego chwytu.
– A ty co? Tylko powtarzasz?
Gruby milczał. Zapalił papierosa, nie częstując Kostka. Potem sięgnął po butelkę. Chwilę
się wahał i nalał Kostkowi także, na co ten nie zaprotestował, ale nawet nie drgnął, gdy tam-
ten ujął kieliszek. Odczekał, aż Gruby wypije, i znów zapytał:
– A ty co? Mów!
Gruby na wszelki wypadek się odsunął, ale teraz oczy jego błyszczały złością.
– Nie podskakuj – powiedział cicho. – Mnie możesz dać rady, wszystkich jednak nie roz-
prujesz. Lepiej żebyś pogadał ze mną spokojnie.
– O czym?
– Choćby o tym, po co byłeś w komendzie.
– Gdzie? – Kostek w pierwszej chwili nie zrozumiał, o czym mówi Gruby.
– W komendzie – powtórzył. – Zapomniałeś? Widzieli cię.
– Kto?
– Choćby ja. Ktoś mógłby pomyśleć, żeś był swoich odwiedzić albo złożyć jaki meldunek.
– Zamknij pysk, bo ci go rozwalę tu, na miejscu – Kostek zrobił odpowiedni ruch.
Gruby odsunął się jeszcze bardziej. Krzesło naciśnięte całą siłą jego ciężkiego ciała nie
wytrzymało i z trzaskiem pękło. Poleciał do tyłu. Kelner podskoczył do nich, trzej gadatliwi
goście odwrócili głowy i z ciekawością przyglądali się gramolącemu się z podłogi grubasowi.
Któryś z nich rzucił jakiś dowcip, pozostali zarechotali głośno. Kelner podstawił drugie krze-
sło i narzekając kto będzie płacił za uszkodzone, zabrał je na zaplecze.
Całe to zajście pozwoliło Kostkowi nieco ochłonąć. Dopiero teraz zdał sobie w pełni spra-
wę ze słów Grubego. A więc widział go, jak był w komendzie milicji. I z tego wywnioskował,
że sypie kolegów. To przypuszczenie doprowadzało go do pasji, a jednocześnie rozśmieszało.
Więc jego pierwszy krok na drodze podjętej decyzji takie przyniósł rezultaty?... Pomyślał, że
wystarczy powiedzieć, po co był, żeby wszystko wyjaśnić. Natychmiast jednak zreflektował
się. To nie miało sensu. Przede wszystkim nie chciał tłumaczyć się przed Grubym, nad któ-
rym czuł przewagę i którym w gruncie rzeczy zawsze gardził. A po wtóre wiedział, że tamten
mu nie uwierzy. Taki krok nie mieścił się w jego sferze pojęć. Kostek proszący milicję o po-
moc w znalezieniu pracy, nie, to było nieprawdopodobne. Sam w to by nie uwierzył, gdyby
taką historię usłyszał dawniej. Nie uwierzyłby także teraz, gdyby sytuacja się odwróciła i
Gruby znalazł się na jego miejscu. A jakże miał mu tłumaczyć wszystko, co przeżył w ciągu
ostatnich dni? Mówić o swoim pechu, o tych poszukiwaniach i o dzisiejszym porannym spo-
tkaniu? A nade wszystko o Karasiu, człowieku, jakiego w ich środowisku zawsze się wy-
śmiewało, o rozmowie podczas dzisiejszej nocy – o tym wszystkim, co jeszcze w nim samym
wywoływało opory i ten jakiś fałszywy wstyd, zwłaszcza wobec kolegi z dawnego środowi-
ska.
Gruby tymczasem pozbierał się i siadł na nowym krześle. Sapał ciężko, patrzył spode łba
na Kostka. Kelnerowi, który pojawił się w pobliżu, rzucił głośno:
– Daj pan drugą, prędko!
Kolejna ćwiartka błyskawicznie znalazła się na stole. Gdy tylko kelner nalał i odszedł,
Gruby wziął kieliszek i powiedział pojednawczo:
– Niepotrzebnie się tak wściekasz. Mówiłem ci to wszystko jak kolega.
– Śledziłeś mnie? – Kostek był nachmurzony. – Tu też nieprzypadkowo przyszedłeś?
96
– Zawracasz głowę. Przechodziłem tam, koło komendy, od tramwaju. Zobaczyłem cię z
daleka. Potem mi zniknąłeś. Zajrzałem tu, bo chciałem z tobą pogadać, wypić trochę...
– Za dużo powiedziałeś – zauważył Kostek. – Wiesz, że ze mną w takich sprawach nie ma
żartów.
– Ze mną też – odparł poważnie Gruby. – Iz Hiszpanem. Uważaj, Kostek, bo to nie żarty.
– Znów zaczynasz?
– Nie. Ostrzegam cię jak kumpla. Nie kręć się koło glin. To za bardzo się zbiegło z tym, co
było u Hiszpana. Ledwieś się pokazał, już były gliny. Tu też zadarłeś
z chłopakami.
– Poważnie to mówisz?
– Jak staremu kumplowi.
– To wiesz, co ci powiem? – Kostek poczerwieniał, zwęził oczy do szparek. – Mam w du-
pie całe to gadanie i wszystkich tych, co tak gadają. Ciebie też.
– Wolno ci – Gruby wzruszył ramionami.
– A jak który będzie się przypieprzał, to gnaty połamię. Wiesz, że nie żartuję.
– Kostek, inni też potrafią gnaty łamać – cedził Gruby. – Lepiej żyj z nami w zgodzie.
– To znaczy z kim?
– Ze mną, z Hiszpanem, z tymi tutaj, coś ich zahaczył...
– Powiedziałem ci, gdzie mam was wszystkich?... Z Hiszpanem na czele.
– Ale on może cię poszukać. Jeżeli podejrzewają, że sypiesz, to ci nie darują...
– Ty też podejrzewasz?
– Nie mówię o sobie – hardo rzucił Gruby. – Ostrzegam tylko. Jesteśmy stare kumple. Wy-
szedłeś z kicia, to nie hańba. Ale jak chcesz wrócić i zacząć coś z nami kręcić, to uważaj...
– A skąd wiesz, że chcę?
Gruby wytrzeszczył oczy.
– Jak to, przecież wczoraj... Chciałeś pomocy...
– Wczoraj to było dawno – z odcieniem zadumy powiedział Kostek. – Dziś już nie chcę.
Gruby pokiwał głową, jakby dopiero teraz wszystko zrozumiał. Kostek uświadomił sobie,
że jego słowa mogły umocnić podejrzenia, ale nie kwapił się z wyjaśnieniami.
– Dobrze – powiedział Gruby niby obojętnie. – Od wczoraj tak ci odbiło? Coś się stało?
– Zgadłeś – Kostek nagle zdecydował się powiedzieć. – Wiesz co? Znów ją spotkałem.
Dziś rano.
– Zośkę?
– Zośkę.
– I co, ona kazała ci grzecznie wrócić na drogę cnoty?
– Umówiliśmy się – pochwalił się. – O piątej w „Morskiej”. Widzisz, jednak się znalazła!
Trzeba będzie, bracie, teraz zacząć jakoś inaczej, ona pracuje w Akademii, wiesz?
Mówił to, sam nie wiedząc dlaczego. Może chciał udowodnić Grubemu, że Zośka to nie
jego Wanda czy Fredka, a może po prostu odczuwał potrzebę pochwalenia się, że ją odnalazł.
Gruby pokiwał głową.
– Więc mówisz, że o piątej w „Morskiej”?
– A bo co? – zjeżył się Kostek. W pytaniu Grubego czuł kryjące się niebezpieczeństwo. –
Czemu cię to tak zainteresowało?
– Zwyczajnie – Gruby zrobił obojętną minę. – Nie widziałem jej dawno. Ciekaw jestem,
jak wygląda, co u niej słychać...
– Zostaw ją, dobrze? – rzucił Kostek groźnie. – Nie twój zasrany interes. I w ogóle nie
twoja sprawa.
– Jasne, że nie – przyznał ugodowo Gruby. – Ale pozdrów ją, zawsze to stara znajoma.
– Szukaj znajomych gdzie indziej – burknął Kostek. – Ona już z tego wyszła.
– Taki jesteś pewny?
– Jestem.
97
– Twoja sprawa – Gruby wzruszył ramionami.
– Moja.
– No to zostało nam jeszcze jedno.
– Co?
– Nie wiesz? Krótką masz pamięć...
– Mówisz o forsie?
– No? Jak z tym będzie?
– Oddam ci. Nie od razu, ale oddam.
– Potrzebuję.
– Poczekasz – Kostek zmarszczył brwi. – Czekałeś trzy lata, to poczekasz jeszcze trochę...
– No dobra – Gruby podniósł kieliszek. – Ostry się zrobiłeś. Trudno z tobą gadać. W każ-
dym razie życzę ci powodzenia. Z nią i w ogóle... Napijmy się na zgodę.
Kostek przez moment wahał się. W końcu jednak wziął także kieliszek, kiwnął nim w
stronę Grubego i rzucił bez uśmiechu:
– I na pożegnanie!
Gruby nie odpowiedział. Spojrzał tylko jakoś dziwnie i wydawało się Kostkowi, że przez
wargi dawnego kompana przewinął się tajemniczy uśmieszek. Obaj wypili i zaraz przywołali
kelnera. Gruby nie protestował, kiedy Kostek sam płacił cały rachunek, a on był rad, że się
wreszcie uwolnił od irytującego towarzysza.
Na ulicy jeszcze przeżył krótki krępujący moment, kiedy Gruby zapytał go, w którą idzie
stronę. Zdecydowanie nie mając ochoty dalej przebywać w jego towarzystwie, bez wahania
palnął:
– W przeciwną.
– No dobra, trzymaj się – zimno uścisnęli sobie ręce.
Odczekał, aż Gruby się oddali. Odprowadzał go wzrokiem do rogu, jakby się obawiał, że
tamten jeszcze wróci i będzie go nadal męczył rozmową, pytaniami, dwuznacznymi uwagami.
Zaczął oceniać to spotkanie i wydało mu się ono dziwne. Był zły na siebie, że powiedział
za dużo, że nie potrafił wcześniej zakończyć rozmowy. Gruby pozostawił po sobie wrażenie
czegoś brudnego, lepkiego, niewidzialnej pajęczyny, z której Kostek nie umiał się uwolnić.
Czy Hiszpan naprawdę podejrzewa, że mu sprowadziłem na kark gliniarzy? Krew by go
zalała! Gruby mu to podsunął? Ale nie, chyba nie, on wie, że nigdy bym tego nie zrobił...
Mówił jednak, że po wyjściu z kicia się zmieniłem. Czy to miał na myśli, że mnie tamci ku-
pili? Co za palant! Wszystkiego się po nim można spodziewać. Jest zły, że nie odebrał długu.
I nie chce mieć mnie na karku, więc straszy, żebym się odchrzanił od niego. Pies go trącał.
Śmierdzi od niego z daleka. Oddam, co jego, i mogę go więcej w życiu nie widzieć.
A jeżeli naprawdę rozpuścił, że mam coś wspólnego z tym nalotem milicji, to może być
źle... O rany, co za myśli! Gruby za wielki tchórz. Wie, że gnaty bym mu policzył wcześniej
czy później... Ale gadał mi to w oczy. I chyba nie przypadkiem się tu znalazł. Polował na
mnie, cholernik. Na pewno polował, bo skąd był przed komendą? Umyślił, że jak współpra-
cuję z gliniarzami, to muszę do nich przyjść, i czekał. No i przyszedłem. Przecież mu nic nie
mówiłem, że mi kazali raz w tygodniu się meldować... Że prosiłem o robotę, to inna sprawa...
Za dużo też pytał o Zośkę. Taki zgniłek o nią pyta! Szkoda, że mu drugi raz nie dałem w
mordę... Co go Zośka obchodzi? Po cholerę mu powiedziałem o tym spotkaniu w
,,Morskiej”? Jeszcze gotów się tam przypałętać. Wyrzucę go na zbitą mordę, choćby miała z
tego być draka... Ech, jasna cholera, potrzebne mi było to spotkanie!...
98
Zasapał się solidnie, nim dotarł na czwarte piętro, właściwie na poddasze, starej, odrapanej
kamienicy. Widniało tu w półmroku – z niższego piętra dochodziło nieco światła – dwoje
drzwi: jedne prowadziły na strych, drugie do mieszkania, które zostało wygospodarowane
przez odcięcie połowy strychu.
Zapukał energicznie i czekał długą chwilę, wysapując zadyszkę. Zniecierpliwiony, powtó-
rzył pukanie i wreszcie usłyszał szelest za drzwiami.
– Kto jest? – zabrzmiał szorstki głos kobiety.
– Ja do Franka – powiedział Gruby.
– A czego?
– To ja, pani Matusiakowa, nie poznaje mnie pani?
Drzwi uchyliły się i dostrzegł w nieco jaśniejszym tle głowę kobiety starej, zniszczonej,
patrzącej nieufnie.
– Aaa, to pan – mruknęła bez cienia przychylności. – Czego pan chce?
– Do Franka – powtórzył.
– No dobra – zdecydowała się. – Idź pan tam – głową pokazała zamknięte drzwi w głębi
korytarzyka. – Leży jeszcze. Wczoraj schlał się jak nieboskie stworzenie, przyszedł nad ra-
nem, to teraz leży jak byk i gnije w betach... – gderała, ale Gruby nie słuchał, wszedł do
mieszkania i bez pukania otworzył wskazane drzwi.
Rudy wysadził głowę spod koca i spojrzał na gościa. Oczy miał podpuchnięte, twarz na-
brzmiałą, włosy zmierzwione. Mansardowy niewielki pokój z małym, umieszczonym wysoko
okienkiem, wpuszczającym niewiele światła, był dość schludny. Stały tu dwa żelazne łóżka, z
których jedno zasłane starannie, stary, czysty stół, trzy krzesła, szafa, niegdyś pięknie forni-
rowana, stanowiąca ozdobę jakiegoś zamożnego mieszkania. Tylko rozrzucone po podłodze i
krzesłach części garderoby stwarzały wrażenie bałaganu.
Gruby wiedział, że rodzice Rudego zdobyli to mieszkanie z trudem, bo przyjechali na Wy-
brzeże późno, kiedy już niełatwo było się urządzić. Ojciec Rudego pracował w stoczni jako
niewykwalifikowany robotnik, a że lubił zajrzeć do kieliszka, nie bardzo zajmował się synem.
Kiedyś jednak załatwił mu tam jakąś prostą robotę, ale chłopak nie zagrzał długo miejsca;
przyłapany na drobnej kradzieży, został wyrzucony ze stoczni i potem już snuł się po Nowym
Porcie, kombinując z takimi jak on „urodzonymi w niedzielę”. Matka walczyła z nieróbstwem
syna i skłonnościami ojca, ale nie mogła sobie poradzić. Syn łgał czasem, że pracuje, przyno-
sząc trochę pieniędzy zdobytych nie wiadomo skąd, ale na ogół, nie prowadzony twardą ręką
ojca, niewiele sobie robił z gderania matki i jej pogróżek, że go przepędzi z domu. W końcu
kobieta poddawała się, nie mając siły walczyć z pijakiem i obibokiem, Bóg wie jak spędzają-
cym czas, a w dodatku nierzadko wracającym nad ranem w oparach alkoholu...
Gruby, znając te sprawy i nie czując tu dla siebie przychylnej atmosfery, trochę obawiał się
matki, która widziała w nim jednego z owych kumpli sprowadzających syna na śliską drogę.
Przychodził tylko wiedziony koniecznością.
Matka Rudego i teraz głośno, by słyszał i gość, i syn, wyrzekała:
– Cholery na niego nie ma! Byk stary, zdrowy, a za robotę się nie weźmie, tylko chla po
nocach, kombinuje i łazi nie wiadomo gdzie, jak jaki bandzior! Jak nie w areszcie, to w knaj-
pie! A idź do wszystkich diabłów razem ze wszystkimi koleżkami! Myśli, że jak da czasem
parę złotych, to kupię mu portki, koszulę, co tylko i jeszcze żryć dam jak jakiemu hrabiemu!
– Nie słuchaj – mruknął Rudy siadając na łóżku. – To normalka jak przyjdę późno i pod
gazem. Pogada i przestanie... Masz fajki?
Gruby podał papierosa, Rudy zapalił i skrzywił się – dym zadrapał go w suchym od prze-
picia gardle.
– Rany boskie, ale mam kaca! – Rudy przyłożył dłoń do czoła.
– Dobra, dobra – zbagatelizował Gruby. – Rąbniesz klina, to ci przejdzie.
99
– Za co? – Rudy zrobił zbolałą minę. – Spłukałem się do zera, niech to jasny szlag trafi.
Mama, cicho, bo mi łeb pęka! – wrzasnął. Wyrzucił nie dopalonego papierosa, spojrzał na
Grubego i uniósł brwi, jakby go dopiero teraz zobaczył. – Co jest? – zapytał. – Co cię tak
przycisnęło, żeś aż tu przyszedł?
Gruby przysiadł na brzegu łóżka. Chwilę milczał, nie patrząc na Rudego, w końcu spytał:
– No i jak, spotkałeś Kostka po tym, jak rozmawialiśmy?
– A bo co?
– Mów, jak pytam!
– No dobra, nie wściekaj się – mruknął Rudy. – O jasny gwint, ten łeb, nie przyniosłeś
czegoś do wypicia?
– Pójdziesz zaraz, to się wyleczysz.
– A dasz coś?
Gruby bez słowa wyjął pieniądze. Odliczył trzysta złotych i położył na kocu. Rudy patrzył
na to szeroko otwartymi oczami, potem przeniósł wzrok na gościa.
– Stary, co ci? Chory jesteś?
– Widziałeś Kostka?
– No... tak...
– I co?
– Nic.
– Jasne. Na mordzie nie miał śladów tego spotkania.
– Trochę dostał, ale jakiś dziad nam przeszkodził, potem wyskoczyli studenciaki, no i gli-
ny się pokazały – trzeba było pryskać. A zresztą sam mówiłeś, żeby go nie za bardzo...
– To było dawno – mruknął Gruby.
– Coś się zmieniło?
– Chyba tak – Gruby wstał, usiłował wyjrzeć przez okno, ale był za niski. Odwrócił się i
patrzył, jak Rudy wciąga spodnie i upycha w nich koszulę. – Widziałem go dziś. Wychodził,
wiesz skąd?
– Nie wiem, mów.
– Od gliniarzy.
– Przyskrzynili go?
– Głupi jesteś. Sam poszedł, rozumiesz, co to znaczy?
– Sam? Nie gadaj...
– Jasne. Wlazł jak do siebie do domu. Potem wyszedł wesoły jak skowronek. Mam ci mó-
wić, kto tak chodzi do komendy?
– Myślisz, że on?...
– Nie myślę. Wiem. Teraz sprawa jasna. Jak go wtedy złapali, to musiał w dupę dostać i
pękł. I pamiętasz? Zaraz potem dopadli Łamagę, Mongoła, Karego. Mnie cudem się udało
wywinąć, ale długo musiałem siedzieć cicho, a potem trzeba było zmieniać branżę. Skąd to
wszystko o nas wiedzieli, skąd znali nasze kontakty, sposoby i meliny?
– Sypał, skurwysyn – wycedził Rudy.
– Nie chciało mi się wierzyć, bo to był naprawdę kozak... Ale teraz wiem. Wyszedł i chce
dalej sypać. Dlatego ciągnie niby do nas, a tam chodzi z meldunkami...
– A tyś go chciał brać pod skrzydełka – Rudy nie odmówił sobie złośliwości.
Gruby zbył to milczeniem. Palił łapczywie. Rudy przejechał palcami po czuprynie i był
gotowy. Patrzył teraz wyczekująco na Grubego, który powiedział z pretensją w głosie: .
– Nie daliście mu do tej pory rady...
– Co znaczy? – obraził się Rudy. – Nie kazałeś. Zresztą rzeczywiście chodzi jak sprężyna.
Ale sporo dostał... I jeszcze nie koniec...
– Fajno – ucieszył się Gruby.
– No to jak ma być?
100
– Dokończcie go – twarz Grubego ściągnął grymas nienawiści.
Rudy skinął głową. Gruby zaś znów wyjął pieniądze, dołożył dwieście złotych i mruknął:
– Drugie tyle potem. A teraz chodź, postawię ci klina.
Wyszli pośpiesznie, żeby nie słyszeć gderania matki Rudego.
Był coraz bardziej zły na siebie, na Grubego i na cały świat. Rozumiał, że popełnił błąd,
podając tamtemu zbyt wiele informacji o sobie. Także świadomość, że tamci jednak go podej-
rzewają, napełniła go niepokojem, choć usiłował to bagatelizować. Irytowała go myśl, że
dawni kumple mogli go posądzać o zdradę, nie zanikło w nim jeszcze poczucie solidarności.
Wiedział przy tym, jak załatwia się tego rodzaju porachunki. Gdy tamci zechcą się zemścić,
dopadną go i wykonają swój zamiar. To wszystko mąciło myśli o mającym nastąpić spotka-
niu, z którym wiązał tyle nadziei. Zdawał sobie sprawę, że tamten świat, który pragnął pozo-
stawić swojemu losowi, nie puszcza go, że jest z nim jeszcze związany wieloma nićmi i że –
chce czy nie chce – tkwi w nim nadal. Pomyślał, że kapitan miał rację mówiąc, że jeszcze
niejedno będzie musiał przeżyć i znieść. Zaklął pod nosem po raz nie wiadomo który. Nie
znosił poczucia bezsilności, a wiedział, że tym razem jest bezsilny i pozostało mu tylko cze-
kać, co nastąpi dalej.
Pogrążony w tych myślach szedł wolno przed siebie. Minął centrum Nowego Portu i zna-
lazł się na drodze prowadzącej do Gdańska, będącej wyboistą, nierówną ulicą, która jak polna
droga biegła przez płaski, niezabudowany teren. Podążał jej skrajem, pośród najbardziej
smutnego i przygnębiającego obrazu miasta, jaki można sobie wyobrazić. Po prawej stronie,
w oddaleniu kilkuset metrów, rozciągały się pola, na których zlokalizowano oczyszczalnię
ścieków i wysypisko śmieci. Krążyły nad nimi stada wiecznie łakomych mew współzawodni-
czących z wronami o żer. Ciągnął stamtąd przykry, ciężki zaduch rozkładających się resztek
żywności, zgnilizny i dymu snującego się nisko nad piramidkami śmieci. Bardziej w kierunku
miasta stało osiedle baraków krytych dawno niesmołowaną papą, poczerniałych od nadmor-
skich deszczy i wiatrów, przypominających dzielnice biedoty z włoskich filmów. Niemalo-
wane od lat okna, krzywe, tu i ówdzie pozalepiane papierem lub zabite kawałkami dykty, były
szeroko pootwierane; na sznurkach rozciągniętych od baraku do baraku suszyła się bielizna;
rachityczne krzaczki, oskubane przez dzieci, stłamszone przez niedbających o nie dorosłych,
na przekór zdrowemu rozsądkowi próbowały jakoś wegetować, ale nie zasłaniały tego mało
przyjemnego widoku.
Po drugiej stronie ulicy, nad portowym kanałem niewidocznym dla pieszego, ciągnęły się
szare, pokryte pyłem i nalotem sadzy zabudowania fabryczne, podłużne budynki portowe,
odgrodzone od świata betonowym płotem. Nad wszystkim górował regularny, wysoki prosto-
kąt elewatora zbożowego. I tylko maszty statków stojących tam przy nabrzeżach wnosiły nie-
co urozmaicenia w ten monotonny krajobraz. Mówiły, że z tej szarzyzny jest droga w inny,
daleki, egzotyczny świat. Czubki drzew rosnących na Westerplatte nosiły na sobie jeszcze nie
zagojone rany z dni, które wsławiły to miejsce na zawsze.
Kostek szedł, rozglądając się leniwie. Znał ten pejzaż dobrze, ale nigdy jeszcze nie wę-
drował tędy pieszo. Teraz miał czas, do spotkania w kawiarni pozostały prawie trzy godziny,
więc skoro nogi same go tu skierowały, postanowił dojść aż do Wrzeszcza. Potrzebował sa-
motności, odprężenia. Był moment, że zatęsknił nagle do kogoś, komu mógłby o wszystkim
powiedzieć, poszukać rady i wsparcia. Wtedy pojawiła się w jego wyobraźni sylwetka Kara-
sia. Szybko jednak zgromił siebie za roztkliwianie się. Postanowił dotrzymać powziętego po-
stanowienia, że pójdzie do Karasia dopiero, gdy załatwi wszystkie sprawy dzisiejszego dnia.
Po dłuższym marszu dotarł do Klinicznej, skręcił w prawo, przeszedł przez tory kolejowe i
pod wiaduktem wydostał się do zielonej, willowej dzielnicy. Tu odetchnął nieco. Wędrówka
zmęczyła go dość solidnie, silnie operujące słońce sprawiło, że koszula przylgnęła mu do ple-
101
ców, a włosy zlepiły się nad czołem. Czuł w nogach tych parę kilometrów i pomyślał, że jed-
nak długa bezczynność pozbawiła go kondycji. Małą zadrzewioną uliczką dotarł do Grun-
waldzkiej. Szum samochodów i ożywiony ruch uliczny sprawiły mu pewną przyjemność, już
potrzebował tego. Siadł na ławce, wyciągnął nogi przed siebie i poczuł odprężenie. Ogarnęło
go lenistwo, przymrużył oczy, patrzył na ulicę, nieduży budyneczek Teatru Lalek i białą willę
radia po przeciwnej stronie. Było mu dobrze. Nadbiegł kundelek, obwąchał mu stopy, pod-
niósł nogę przy krańcu ławki i ziając wywieszonym ozorem ufnie położył się koło niego.
Mała dziewczynka goniąc piłkę niebezpiecznie zbliżyła się do jezdni, ale nim Kostek zdążył
zareagować, podbiegła matka, złapała dziecko za rękę, szarpnęła i wymierzyła trzy silne klap-
sy. Idiotka, pomyślał Kostek i dalej się nie interesował bohaterkami zajścia. Uświadomił so-
bie, że powieki mu ciążą, jakby ważyły po sto kilo, i lada moment zaśnie. W nocy nie spał
zupełnie, potem przeżycia wyczerpały go tak, iż teraz z trudem opanował senność, obawiając
się, że prześpi piątą i spóźni się do „Morskiej”.
Przetrwał jakiś czas, walcząc z sennością. Zmęczenie nieco minęło. Z wolna wracała ener-
gia. Już czuł w sobie niecierpliwość i podniecenie, gdy pomyślał, co będzie, kiedy przyjdzie
Zośka, jak się zachowa, co jej powie i co od niej usłyszy. Towarzyszyła jednak temu natrętna
myśl, że wcale nie ma pewności, czy ona przyjdzie. Wytrwale odrzucał ją od siebie.
– Która godzina? – zapytał starszego pana, który przysiadł na drugim końcu ławki i nasu-
nąwszy kapelusz na oczy usiłował czytać gazetę.
– Za kwadrans piąta – odparł mężczyzna i uważnie obejrzał Kostka, najwidoczniej nie
aprobując jego niedbałej pozy, rozwalenia na ławce, sprawiającego wrażenie, że jest pijany.
Zaraz jednak przekonał się o niesłuszności swego sądu, gdy Kostek, podciągnąwszy nogi,
energicznie się poderwał, otrząsnął jak psiak, który wyskoczył z wody, i rzucił z uśmiechem:
– Dziękuję!
Piesek odskoczył, przestraszony gwałtownymi ruchami, szczeknął z urazą, że cień nogi
Kostka, w którym się położył, zniknął nagle. Pan pokiwał tylko głową, nie wiadomo co chcąc
tym wyrazić: rozczarowanie, że sąsiad z ławki okazał się trzeźwy, czy zgorszenie jego nad-
miarem energii.
Kostek już maszerował w górę, do kawiarni „Morska”.
Koło Domu Książki rzucił okiem na gardziel ulicy Morskiej wychodzącej na Grunwaldz-
ką. W jej głębi, niewidoczny stąd, znajdował się dom, który tak niespodziewanie stał się
ostatnio jego azylem. Uśmiechnął się na wspomnienie Karasia i pomyślał, że na pewno go
ucieszą wszystkie wiadomości, jakie usłyszy wieczorem.
Po paru minutach już wchodził po schodkach do kawiarni. Najpierw wolno przespacerował
się po tarasie. Pod parasolami, przy stolikach kiwających się – jak wszystkie niemal kawiar-
niane stoliki na świecie – siedzieli przeważnie młodzi ludzie. Opalone dziewczyny – lato tego
roku nie skąpiło słońca – błyskały białymi zębami, pociągały przez słomki kolorowe napoje z
okrytych rosą szklanek, dziobały łyżeczkami ciastka, lody, rozpuszczające się niemal na-
tychmiast po podaniu. Poniektóre pary popijały wino. Kurz z ulicy i z przytykającego do ka-
wiarni placu dziecięcych zabaw, posypanego piaskiem, osiadał na stolikach i białych koszu-
lach, ale nikt się tym nie przejmował.
Dotarł do końca tarasu, gdzie panował przyjemny chłód, potem zawrócił, jeszcze raz
przemierzył całą przestrzeń, uważnie oglądając każdą dziewczynę. Ten i ów chłopak rzucał za
nim pełne niechęci lub wręcz zaczepne spojrzenie, ale on wcale tego nie dostrzegał. Przez
główne wejście, między stojącymi tam ludźmi, wcisnął się do wnętrza kawiarni. Tu było
znacznie luźniej, wszyscy przekładali względnie świeże powietrze tarasu nad duchotę panują-
cą w środku. Gdy się rozejrzał, poczuł lekkie rozczarowanie. Nie bądź głupi, pomyślał, jesz
102
cze za wcześnie. Z jakiej racji miałaby przyjść przed piątą? Może nawet trochę się spóźni,
żeby pokazać, że jej nie zależy na tym spotkaniu. Siądź gdzieś i poczekaj cierpliwie. Przyj-
dzie na pewno...
Przez chwilę zastanawiał się, gdzie ma się ulokować. Na tarasie było przyjemniej. Na razie
jednak wszystkie stoliki były zajęte, ale wiedział, że wystarczy cierpliwie chwilę poczekać, a
któryś się zwolni. Był pewny, że nikomu nie pozwoli się wyprzedzić. Tylko co będzie, jeśli
ona wejdzie do środka, gdzie jest luźniej i są puste stoliki? Może jej nie dojrzeć i będą tak
siedzieli osobno, wzajemnie czekając na siebie. Znów jeśli on zajmie miejsce w środku, a ona
akurat na tarasie?... Wahał się, błądząc wzrokiem po twarzach ludzkich, które zamazywały
mu się i zlewały w jedną jasną plamę. Wreszcie omal nie roześmiał się sam z siebie. Stanął w
pobliżu drzwi na taras i czatował na stolik, który tu się znajdował. Z tego miejsca mógł wi-
dzieć wejście do wnętrza kawiarni, a zarazem całą część tarasu od strony ulicy. Tu jej nie
przeoczy!
Zżymał się, że trzy panie pochylone nad filiżankami z resztkami kawy ćwierkają beztro-
sko, podczas gdy jemu potrzebny jest stolik. W duchu odsyłał je do domów, polecał zająć się
dziećmi i garnkami, zamiast wysiadywać w kawiarni. Wzrokiem bez przerwy wędrował w
lewo, skąd spodziewał się nadejścia dziewczyny.
W pewnej chwili drgnął. Spojrzał uważniej. W drzwiach od szatni na moment ukazała się
sylwetka chłopaka. Kostkowi mignęła ognista czupryna, bezczelna twarz z lekko rozpłasz-
czonym nosem, kusa kurtka rozpięta na całej długości. Jakiś mężczyzna przeszedł z głębi sali
do szatni i zasłonił tamtego, a kiedy przekroczył drzwi, znajoma sylwetka zniknęła. Mimo
wszystko serce zabiło mu szybciej. Wiedział, że się nie omylił. Miał jednak nadzieję, że tam-
ten tylko zajrzał i wycofał się, nie spostrzegłszy nikogo znajomego. Chciał, żeby tak było, nie
miał najmniejszej ochoty na spotkanie tutaj, właśnie teraz. Panie wstawały, z szurgotem od-
suwając metalowe krzesełka. Kostek momentalnie odwrócił się i wepchnął między nie. Doj-
rzał bowiem, i że od strony tarasu jakiś chłopak podbiega do tego stolika. Siadł na krześle,
nim tamten zdążył dobiec, podniósł głowę i uśmiechnął się z wyższością. Panie, oburzone
jego zbyt energicznym atakiem na stolik, zagdakały coś między sobą, kelnerka burknęła ze
złością, że powinien uważać. Kostek tego wszystkiego nie słyszał. Uśmiech zamarł na jego
twarzy, przeradzając się w niemiłe zaskoczenie. Nad nim stał najmniejszy z trójki, która go
dwukrotnie zaatakowała. Zatrzymał się o pół kroku i patrzył na Kostka z otwartą bezczelno-
ścią. Zza jego pleców wyłaniała się barczysta sylwetka drugiego kompana.
– Nie zdążyłeś, łamago! – powiedział ten do Małego.
– On był szybszy – Mały pokazał głową Kostka. Mówili o nim tak jakoś wyzywająco, za-
czepnie, że poczuł ochotę palnąć im coś, ale się powstrzymał. Z drzwi od kawiarni wysunęła
się znów ruda głowa.
– A, jest koleś! – zawołał Rudy niemal wylewnie.
– Stolik nam zajął – poskarżył się mały.
– Nie będziesz się tu kłócił – skarcił go herszt. – Szukaj innego. A może koleś pozwoli się
przysiąść? – pochylił głowę ze sztucznie uprzejmym uśmiechem, przy którym oczy patrzyły
na Kostka zimno, odpychająco.
– Spływajcie, czekam na kogoś! – warknął Kostek wrogo.
– Ooo, co tak ostro? – Rudy zrobił smutną minę. – Nieładnie tak do starych przyjaciół. My
byśmy cię przygarnęli...
– Powiedziałem: spływajcie – Kostek tłumił wściekłość, która coraz bardziej w nim nara-
stała.
– Dobra, zbiera się – mruknął kolega Rudego. – Zapłacimy mu hurtem cały rachunek.
– Zamknij japę – skarcił go Rudy. – Jesteś w lokalu, trzeba się porządnie zachowywać.
103
Gość sobie nie życzy naszego towarzystwa, to nie. Ma prawo. Mały, pilnuj, aż się coś
zwolni. Przepraszam – rzucił do Kostka, ale zrobił to z taką miną, jakby chciał powiedzieć:
„Policzymy się, bracie, ale nie tu”.
Odeszli. Kostek zacisnął dłonie w pięści i patrzył na nie bezmyślnie. Niepokój, który od-
czuwał po spotkaniu z Grubym, wrócił ze zdwojoną siłą. Wiedział, co znaczy taka zaczepka.
Tutaj nie chcieli awantury, zbyt dużo było ludzi i milicję łatwo można było wezwać. Ale nie
łudził się. Będą szukali okazji, żeby go spotkać w dogodnej sytuacji. Nie wątpił, że wcześniej
czy później taką sytuację znajdą.
Nie bał się ich. Już raz im udowodnił, że potrafi się bronić, a nawet atakować. Ale wie-
dział, że awantura, bójka z tymi trzema tym razem będzie bardziej zacięta i bezlitosna. Miał z
nimi niewyrównany rachunek i zdawał sobie sprawę, że gdy dojdzie do spotkania, będzie go
chciał zapłacić. Ale rozumiał także, że i oni za trzecim razem będą chcieli rozprawić się z nim
solidniej niż dotychczas. Dreszcz go przeniknął na myśl o tym, co może się wówczas zdarzyć.
Pomyślał, że tamci teraz nie będą żartowali i użyją wszelkich sposobów, żeby go wykończyć.
Ogarnęło go uczucie goryczy. Znów pomyślał o swoim pechu. Uciekał od tego wszystkie-
go. Nie chciał już bójek, awantur, zadzierania z takimi typami jak ci tutaj czy Gruby albo
Hiszpan. A jednak to wszystko szło za nim, wbrew jego woli i chęci.
– Co podać? – Kelnerka stała sztywno wyprostowana, całą sylwetką dając do zrozumienia,
że nie ma wiele czasu i nie myśli sobie zbytnio zaprzątać głowy pojedynczym gościem, w
dodatku wyglądającym dość podejrzanie.
– Kawę – powiedział. – Dużą i dwa ciastka.
– Jakie?
– Wszystko jedno. Mogą być tortowe.
Z brzękiem zebrała filiżanki po poprzedniczkach Kostka, niedbale przejechała brudną
ścierką po blacie stolika i oddaliła się. Obok zrobił się jakiś ruch. Kostek odwrócił głowę w
tym kierunku i dojrzał, że tamci trzej zajmują miejsca o jeden stolik dalej. Rudy też patrzył na
niego i miał minę ironicznie zaczepną. Kostek nie spuścił wzroku, chciał mu dać do zrozu-
mienia, że się nie boi. Kelnerka przyjęła tam zamówienie, widział, jak Rudy coś jej mówi i
jakby pokazywał głową w jego stronę. Przypomniał sobie, po co tu przyszedł. Omiótł wzro-
kiem salę kawiarni i część tarasu w jego zasięgu. Nie dostrzegł Zośki. Nie wiedział, która
godzina, ale domyślał się, że piąta musiała już dawno minąć. Próbował się pocieszać, że
dziewczyny lubią się spóźniać, a ona dziś zechce pewnie specjalnie okazać, że nie śpieszy się
do niego. Nie ulżyło mu to jednak. Zapalił papierosa i ciągle rozglądał się, starając się omijać
wzrokiem stolik tamtych trzech.
Kelnerka podeszła i postawiła przed nim lurowatą kawę w szklance, talerzyk z dwoma
ciastkami i duży kieliszek czerwonego wina. Podniósł na nią zły wzrok i rzucił ostro:
– Co pani przyniosła? Nie zamawiałem wina.
– Wiem – odparła tak samo zaczepnie. – Tamci panowie kazali podać.
Wolno odwrócił głowę. Wszyscy trzej patrzyli na niego. Mały miał w oczach ciekawość,
ten trzeci był ponury, a Rudy przyglądał mu się z ironiczno-zaczepnym uśmieszkiem i złym
błyskiem w oczach. Widząc, że Kostek odwrócił się do nich, uniósł swój kieliszek wina, zro-
bił przyjazny gest i powiedział głośno:
– Na zdrowie!
– Niech pani to zabierze, nie zamawiałem – Kostek pchnął kieliszek z taką siłą, że omal się
nie przewrócił, a wino chlapnęło na stolik.
Kelnerka najpierw zrobiła wściekłą minę, ale w tym momencie musiała się połapać, że
między tymi dwoma stolikami rozgrywa się coś, w co lepiej się nie mieszać. Wzruszyła więc
tylko ramionami, jakby chciała powiedzieć, że nic ją to wszystko nie obchodzi, i zostawiwszy
wino na stole odeszła.
104
Kostek czuł, że cały dygoce ze zdenerwowania. Chwilami miał ochotę wstać i nie zważa-
jąc na nic podejść do tamtych, trzasnąć Rudego z całej siły pięścią między oczy. Potem niech
się dzieje, co chce. Nawet jeśli zawołają milicję. Opanował się jednak. Rozumiał, że musi się
zachowywać normalnie. Za nic w świecie nie mógł im okazać, że jest zdenerwowany. Pomy-
śleliby, że się boi i to byłoby ich pierwsze zwycięstwo. Robił wszystko, by każdym gestem,
każdym spojrzeniem pokazać, że się nimi nie przejmuje i lekceważy ich obecność.
Wziął łyżeczkę i odciął kawałek ciastka. Włożył do ust, żuł, jakby to był suchar. Rosło mu
w ustach, przełknął z najwyższym wysiłkiem. Głód, który przedtem odczuwał, minął i teraz z
obrzydzeniem patrzył na ciastka. Pociągnął duży łyk kawy i mdłości nieco minęły. Zapalił,
głęboko się zaciągnął i znów upił trochę kawy.
Wolno, niby obojętnie podniósł głowę. Obserwował wejście do kawiarni, taras, przyglądał
się ludziom, ale nie rozróżniał ich twarzy. Myślał tylko o jednym: żeby przyszła... żeby przy-
szła... szybko, już, zaraz! Pragnął tego, jak nigdy jeszcze nie pragnął niczego na świecie. Kur-
czowo trzymał się nadziei, że jednak przyjdzie, nie zrobi mu tego, nie zostawi go teraz same-
go.
Specjalnie zawadził wzrokiem o tamtych trzech. Mieli przed sobą już następne kieliszki
wina. Rozmawiali wesoło, śmiali się, a równocześnie nieustannie go obserwowali. Długo,
wyzywająco patrzył w ich stronę. Rudy podjął to wyzwanie. Bez uśmiechu, z twarzą skupio-
ną, z oczami błyszczącymi jak roziskrzone lampy trwał, wytrzymując spojrzenie Kostka. Tyl-
ko palcami nerwowo obracał kieliszek z winem. Tamci dwaj jeszcze przez chwilę coś mówili,
ale wkrótce zamilkli. Zobaczyli, że między ich hersztem a Kostkiem odbywa się pojedynek.
Obaj także odwrócili się do Kostka i patrzyli na niego groźnie.
Scena przedłużała się. Żaden nie chciał pierwszy ustąpić i opuścić wzroku. Dookoła trwał
kawiarniany gwar, brzęczały łyżeczki o szklanki, dziewczęcy śmiech wzbijał się ponad szmer
głosów, od ulicy doleciał ostry dźwięk sygnału karetki pogotowia. Mały pochylił głowę i po-
wiedział głośno do kolegów:
– Po niego jadą!
Tamci wybuchnęli śmiechem. Rudy skorzystał z okazji, oderwał wzrok od Kostka i znów
kiwnąwszy w jego stronę kieliszkiem wypił wino. Kostek zacisnął szczęki. Siłą powstrzymał
się, żeby nie wstać i nie podskoczyć do nich z pięściami. Nagle desperackim ruchem porwał
kieliszek, kiwnął nim do Rudego i jednym haustem wypił.
– Cztery wina! – krzyknął do kelnerki. – Jedno dla mnie, trzy tam!
Tamci wino przyjęli z oznakami zadowolenia. Uśmiechali się porozumiewawczo – ktoś
mógłby pomyśleć, że to przyjaciele, którzy nie wiadomo dlaczego nie siedzą przy jednym
stoliku.
Kostek nie odpowiadał. Znów unikał ich spojrzeń, skupiony na obserwowaniu wejścia do
kawiarni i tarasu. Modlił się w duchu, błagał ją, zaklinał, żeby przyszła. Nie umiał sobie na-
wet wyobrazić, że to nie nastąpi. Rozpaczliwie czepiał się każdego pretekstu tłumaczącego
spóźnienie: że dziewczyny zawsze się spóźniają, że może w pracy coś ją zatrzymało, zagadała
się z koleżanką... Odpędzał myśl, że świadomie nie chciała przyjść. Jeżeli przyjdzie, to do
końca roku nie zapalę papierosa, ślubował. Był coraz bardziej zdenerwowany, na twarz wy-
stąpiły mu wypieki, niespokojnie poruszał palcami, palił jednego sporta po drugim. Tamci
znów zamówili wino, dla niego także. Wypił, nie zastanawiając się, przestał niemal zupełnie
zwracać na nich uwagę. Tylko od czasu do czasu doznawał niemiłego uczucia, że jest bacznie
obserwowany, a każdy jego gest i ruch jest komentowany. Przyszło mu na myśl, że musi się
jego zachowanie wydawać im nieco dziwne. Pewnie osądzą, że się ich boję i dlatego jestem
taki nerwowy. Starał się więc opanować, ale bez skutku, cały przeniknięty myślą: przyjdzie
czy nie przyjdzie? Dlaczego jej jeszcze nie ma?
105
Karaś mrugał przez chwilę, jakby własnym oczom nie wierzył. Gość uśmiechnął się i po-
stąpił krok naprzód.
– Cóż to, nie poznajesz mnie? – mówił. – Za próg nie chcesz wpuścić?
– Ależ tak, tak! – wykrzykiwał Karaś, cofając się, by zrobić przejście. – Proszę, wchodź,
wchodź. Co za niespodzianka!
– Widzisz, nie spodziewałeś się! – gość był zadowolony z wylewnego powitania.
Wszedł do mieszkania, rozejrzał się, jakby sprawdzał, czy nic się nie zmieniło od jego
ostatniej wizyty. W pokoju przez chwilę popatrzył przez okno, w końcu usiadł przy stole,
gościnnie zapraszany przez gospodarza.
Karaś stanął naprzeciwko i patrzył na niego z życzliwą uwagą.
– Nie spodziewałem się – przyznał. – Już nie pamiętam, kiedy się widzieliśmy... Jakoś ci
nie po drodze.
– Taka droga do Pana Boga jak i do wszystkich świętych – roześmiał się kapitan. – Mnie
nie po drodze, ale ty też nie możesz się do nas wybrać.
– Ano nie mogę – westchnął Karaś. – Wiesz, jak to jest. Nogi już słabe, dalekich wędró-
wek unikam. Jeszcze tu, blisko domu to się pokręcę, wyjdę czasem na spacer w górki, ale
gdzieś dalej, to nie bardzo mam ochotę...
– Zasiedziałeś się, grzybiejesz – roześmiał się kapitan. – Potrzeba ci ruchu, a ty kiśniesz w
domu. Taka wyprawa do Nowego Portu dobrze by ci zrobiła...
– Oho – roześmiał się Karaś – wygląda, że jesteś w dobrym humorze, bo się mnie cze-
piasz. Jak tam twój żołądek?
– Iii – skrzywił się kapitan – lepiej byś nie przypominał. Wiesz, jak to jest, chroniczny ka-
tar to koszmar...
– Taki masz katar, jak ja afrykańską śpiączkę – docinał Karaś. – Pieścisz się, bo ci z tym
wygodnie.
– Nie życzyłbym ci... – oburzył się kapitan.
– Dobra, dobra – przerwał mu Karaś – z usposobienia jesteś żołądkowcem, a choroba to
mit. Jak jesteś taki chory, to czemu się nie leczysz?
– Masz! Jakbym słyszał Krystynę! Ta sama śpiewka. Człowieku! kiedy ja mam czas my-
śleć o leczeniu? Jakbyś był na moim miejscu, tobyś tak nie mówił.
Przekomarzali się bez złości, jak dwaj przyjaciele, którzy nawzajem znają swoje słabości,
śmiesznostki i dolegliwości. Karaś podczas tego krzątał się po mieszkaniu, stawiał filiżanki,
zagotował wodę i zaparzył dzbanek kawy. Wyciągnął też butelkę i kieliszki.
Kapitan skrzywił się, jakby się napił octu.
– Józek, zwariowałeś? Chcesz mnie wykończyć? Wiesz, że mój żołą...
– Wiem, wiem – Karaś błysnął przekornie oczami. – Nie będę cię zmuszał. Kieliszek po-
stawiłem z grzeczności, a napiję się sam. Taka okazja!
– Sam? To alkoholizm! – oburzył się kapitan.
– Co robić, chcę uczcić twoją wizytę.
– No, skoro już mnie tak bardzo zmuszasz – kapitan podsunął kieliszek. – Ale jak dostanę
ataku, to powiem Krystynie, że przez ciebie...
– Nie strasz mnie Krystyną. To anioł nie kobieta. Tyle lat wytrzymuje z takim zrzędą.
Anioł. Wypijmy za jej zdrowie!
Łyknęli trochę, Karaś, rad z wizyty, krzątał się koło gościa, podsuwał mu cukier, podawał
ogień... A kapitan – też rad, że widzi starego przyjaciela – żartował, odcinał się, popijał ulu-
bioną kawę, której mu żona zabraniała, odwlekając rozmowę o tym, co go tu sprowadziło.
Niespodziewanie sprawa sama wypłynęła.
Kaleki sąsiad Karasia usłyszał przez cienką ścianę głosy przyjaciół i zjawił się, żeby po-
witać kapitana, którego także dobrze znał.
Karaś posadził go przy stole, dał kieliszek i cieszył się, że zrobiło się w jego mieszkaniu tak rojno.
106
Rydz zaraz na wstępie zauważył kwaśno:
– Usłyszałem was, to się przyczołgałem. Znajomy głos, myślę sobie, warto zajrzeć. Pewnie
pan kapitan przyszedł w sprawie tego, no, Józek, jak mu tam? Kostek, nie?
Karaś zesztywniał. Popatrzył z niechęcią na kalekę i powiedział:
– Edek, co mówisz? Co ci ten chłopak tak leży na wątrobie?
– Bo nie mogę cię zrozumieć! Zachowujesz się jak siostra miłosierdzia. Facet jakiś podej-
rzany, nie wiadomo skąd się wziął, a ty go karmisz, nocujesz jak krewniaka. Zobaczysz, jesz-
cze gorzko pożałujesz, ja ci to mówię!
– Bredzisz! – Karaś nie ukrywał niezadowolenia.
Rydz, już trochę pijany, nie zważał na minę gospodarza. Chciał, żeby kapitan rozstrzygnął
sprawę. Pochylił się do niego i rzekł:
– No niech pan powie, kapitanie, czy bredzę. Jak tak można? Trzeba być ostatnim naiw-
nym, żeby tak postępować... Nie rozumiem...
– Przestań! – przerwał mu ostro Karaś. – Czemu się wtrącasz? Moja sprawa. Jestem doro-
sły, robię, co mi się podoba...
– A tak, tak – kaleka kiwnął głową, wypił wódkę i roześmiał się. – Robisz, co chcesz,
twoja sprawa. Ale czy pomyślałeś, że to może być jeden z tych, co wtedy, twoją...
– Przestań! – Karaś huknął pełnym głosem, aż Rydz, przestraszony, zamilkł i spojrzał na
niego z zaskoczeniem. A gospodarz sapał przez dłuższą chwilę, potem powiedział już spokoj-
niej: – Przepraszam cię. Wiem, jak to w tobie siedzi. We mnie też. Ale czy dlatego w każdym
młodym człowieku mamy widzieć oprycha, mordercę i bandytę? No sam powiedz, czy to ma
sens? Ten chłopak jest inny. Mówię ci. Wyspowiadał się przede mną. Jest samotny. Noga mu
się powinęła, teraz chce się jakoś pozbierać. Jak mu nikt nie pomoże, to znów się zapłacze w
jakieś historie... Czy to tak trudno zrozumieć, że chcę mu pomóc? Co mi to szkodzi? Co ry-
zykuję? Okradnie mnie? Był tu, spał i jakoś nie okradł. Nawet pieniądze oddał. No i co? Co
na to powiesz? Zresztą ty nie wiesz, o co chodzi... – zwrócił się do kapitana, który milczał i
tylko oczami wodził od jednego do drugiego, uważnie słuchając sprzeczki.
Teraz uśmiechnął się i powiedział:
– Wiesz co, Józek? Nie uwierzysz, ale wiem, o co chodzi.
– Jak to? – zdziwił się Karaś. – Skąd wiesz? – Mówił mi, że zatrzymał się u ciebie i poma-
gałeś mu.
– Kostek? Co ty powiesz?! – zdumiał się Karaś. – Zaraz, zaraz – przypomniał sobie. – Aaa
tak, przecież mi wspomniał, że był w areszcie u ciebie. Tak, teraz wszystko jasne!
– No właśnie, kółko się zamknęło – zadrwił kaleka. – Obaj się mm opiekujecie; raz nocuje
tutaj, a raz u pana kapitana w areszcie...
– Tak się składa – bez uśmiechu odparł kapitan, Karaś zaś zmarszczył brwi, spojrzał po-
dejrzliwie na niego i zapytał:
– Powiedz prawdę, przyszedłeś w jego sprawie?
– Czy ja wiem? – próbował się wykręcić kapitan. Jeśli mam być szczery, to kiedy usły-
szałem, że był u ciebie, pomyślałem, że dobrze by było z tobą pogadać. A że dawno tu nie
byłem, więc wpadłem z wizytą.
– Ładna mi przyjacielska wizyta – z goryczą zauważył Karaś. – U was to się nazywa wy-
wiad o podejrzanym tak? Po to przyszedłeś?
– Daj spokój – łagodził kapitan. – Nie masz o co się gniewać, czy to coś złego połączyć
przyjemne z pożytecznym?
– Więc jesteś służbowo?
– Józek – kapitan pochylił się i przez stół patrzył przyjaźnie na rozgniewanego Karasia. –
Nie mów tak. Służbowo mogłem przysłać sierżanta, żeby cię przepytał. Komendant nie musi
się zajmować każdym typkiem, który przejdzie przez areszt. I w dodatku w godzinach poza-
służbowych, na drugim końcu miasta!
107
Karaś sapał przez chwilę, ale widać było, że argumentacja kapitana nieco go udobruchała.
Sięgnął po butelkę, nalał i zaproponował, żeby się napili.
Kapitan skwapliwie podchwycił okazję do odprężenia atmosfery i zawołał:
– Niech szlag trafi mój żołądek; wypijmy!
Kiedy przełknęli, kaleka nie wytrzymał i zapytał:
– Ale coś tam musi być, że pan kapitan się nim interesuje? Nabroił?
– Nie. Niech pan sobie wyobrazi, że nie. Że raz był u nas w areszcie to raczej przypadek...
– Ma pecha – wtrącił Karaś. – Chce dobrze, a ciągle jeszcze się w coś wplątuje. Jakieś ło-
buzy go prześladują...
– Na to wygląda – zgodził się kapitan. – Chyba ten twój podopieczny miałby ochotę za-
cząć jakoś normalnie. Przynajmniej tak mi dziś mówił.
– Był u ciebie?
– Był. Prosił o robotę.
– Widzisz, Edek? – triumfował Karaś. – Mam rację. To dobry chłopak...
– Pożyjemy, zobaczymy – mruknął nie przekonany Rydz.
Kapitan pokiwał głową i nie patrząc w oczy gospodarzowi mówił:
– Różnie to bywa, możesz mi wierzyć. Czasem taki z początku chce dobrze, ale posmakuje
raz, drugi starego życia i znów płynie z prądem...
– Ale ten chce pracować, sam mówiłeś.
– Tak. Coś tam jest w nim takiego, co mnie zastanawia – przyznał kapitan. – Chyba
dziewczyna. Zdaje się, że jej szuka...
– No widzisz! – cieszył się Karaś.
– Taaak – przeciągnął kapitan. – Ale nawet jak ją znajdzie, nie wiadomo co dalej będzie.
Widzisz, Józiu, on ci chyba wszystkiego nie powiedział. Siedział za handel dolarami. Trzy
lata temu nasi go złapali na gorącym uczynku. To był kawał łobuza. Odważny, bezczelny,
cwany. Bronił się, uciekał, trzeba było za nim strzelać. A ta jego dziewczyna... Wiesz, zebra-
liśmy dane. Jak on poszedł siedzieć, to została mewką. Była znana, można powiedzieć: kró-
lowa... Wiedziałeś?
– Nie o wszystkim – przyznał Karaś. – A co z nią teraz?
– Nie wiem. Ale mamy informację, że dość dawno wyszła z tej branży, podobno praco-
wała w szpitalu czy W Akademii Medycznej...
– Nawrócona grzesznica – roześmiał się głośno kaleka. – Ładne towarzystwo!
– Przestań – Karaś był zafrasowany. Kapitan poparł go.
– Nie ma co się śmiać. Ja znam różne wypadki. Bywa, że w jakimś momencie taka dziew-
czyna odchodzi z knajpy. Ta też mogła, tylko jeśli on ją odszuka, to co będzie?
– Pocałują się, pokochają i będą żyli jak dwa gołąbki – drwił kaleka.
– Nie ma co drwić – mówił kapitan poważnie. – Może się różnie zdarzyć. Ale myślę, że je-
śli ona robi coś normalnego, to dobrze by było, żeby i jemu pomóc stanąć na nogi.
– O! – wykrzyknął Karaś, jakby w tych słowach znalazł potwierdzenie swego rozumowa-
nia. – Co ryzykujesz? Nic. Ja też niedużo ryzykowałem i chłopak się sprawdził. Chyba tego
mu było trzeba: ludzkiej życzliwości. Sam się dziwił, że ja tak postępuję, uważał mnie za pół-
główka, a potem oswoił się i w trudnej chwili wrócił...
– Kto wie – mruknął kapitan. – Może masz rację, że on się szamoce, szuka, chce oderwać
od tego, co było przed więzieniem, bo dostał nauczkę. Ale tamto ciągnie. Nie bez kozery go
napadli. Od razu trafił do swoich. Zresztą co tam, zaryzykuję, załatwię mu tę robotę.
– Zawsze uważałem, żeś porządny facet, chociaż żołądkowiec – zawołał Karaś uradowany,
jakby to jemu kapitan wyświadczył przysługę.
Rydz skrzywił się z dezaprobatą, ale nic już nie mówił, sącząc resztkę alkoholu.
Kapitan przyjrzał się uważnie Karasiowi i powiedział:
– Wiesz co, Józek? Od początku, jak tylko tu przyszedłem, zastanawiam się nad jednym...
108
– No? – Karaś spojrzał na niego czujnie.
– Daj jeszcze kawy – poprosił kapitan.
Minuty mijały nieubłaganie. Nie zdawał sobie sprawy z tego, ile czasu upłynęło od chwili,
kiedy tu przyszedł. Ale słońce przesunęło się już za dachy domów po drugiej stronie ulicy,
taras pokrył cień. Od razu zrobiło się chłodniej. Przerzedziło się także przy stolikach na ze-
wnątrz, za to w środku kawiarni zrobiło się tłoczno. Dostrzegł, że sklepy już są zamknięte i
zrozumiał, że minęła siódma. Dwie godziny upłynęły tak szybko, że sam się temu dziwił.
To, co tkwiło w nim głęboko, przygniatane upartym wmawianiem sobie, że jest niemożli-
we, teraz stawało się coraz bardziej pewne. Już nie powtarzał w duchu, że przyjdzie, musi
przyjść. Coraz częściej docierało do jego świadomości, że nie ma już na co czekać. Ale jesz-
cze nie rezygnował. Za każdym razem, gdy w wejściu ukazywała się kobieca sylwetka, ner-
wowo podrywał głowę, patrzył uważnie, a potem odwracał oczy, rozczarowany i przygnębio-
ny.
Przez cały czas pracowała jak w letargu. Spełniała polecenia siostry przełożonej, coś od-
powiadała na pytania, obsługiwała chorych – robiła, co do niej należało, ale myślami była
gdzie indziej. Musiało to w końcu zwrócić uwagę, w pewnym momencie siostra przełożona
zapytała:
– Co ci dzisiaj jest?
– Przepraszam – Zośka nie rozumiała, jakby ocknęła się ze snu.
– O właśnie – podchwyciła przełożona. – Taka jakaś chodzisz jakby zaspana. Czujesz się
może niedobrze?
– Nie, nie, siostro, nic mi nie jest – zaprzeczyła niemrawo.
Przełożona pokiwała głową z politowaniem i coś tam mruknęła o młodych praktykantkach,
które noce spędzają nie wiadomo jak, a potem ruszają się niby muchy w smole, nic jednak
więcej nie mówiła, bo z Zośki na ogół była zadowolona.
A Zośka z ulgą doczekała końca pracy. Pośpiesznie przebrała się i nie oglądając się na
żadną z koleżanek, powędrowała do internatu.
Ciągle myślała o nim. Poranne spotkanie było tak niespodziewane, rozmowa z nim tak ją
wyprowadziła z równowagi, że ciągle jeszcze nie mogła się uspokoić. Analizowała każde
słowo jego i swoje, zżymała się, że nie powiedziała mu wszystkiego, a zarazem doznawała
jakiegoś nieokreślonego uczucia: żalu, nie żalu, goryczy, a może niedosytu...
Ten jego upór... To naleganie, żeby się koniecznie z nim spotkać. To błaganie w oczach i
wybuch, kiedy zażądała, żeby ją zostawił w spokoju. Błagał, złościł się, nalegał, upierał się do
końca, więc jednak mu zależy, bardzo chce się spotkać, porozmawiać. Będzie namawiał, żeby
wróciła do niego. Na pewno. Czegóż innego mógłby chcieć? Więc nie zapomniał, nie przestał
o niej myśleć. I odnalazł ją. Jakże by inaczej, skoro skontaktował się z Grubym. A ten wie-
dział o niej. Skąd? Ach, co to ma za znaczenie. Wiedział, przyszedł przecież. Na pewno wy-
słany przez Kostka...
Kaśka przywitała ją jak zwykle rozszczebiotana i dociekliwa.
– Już jesteś? Na obiedzie byłaś?
– Nie – opryskliwie odparła Zośka.
– To leć do stołówki! Pewnie zaraz ten twój kuzyn tu się zjawi...
– Kto?
– Coś ty, Zośka, nie pamiętasz?
Dopiero teraz przypomniała sobie, że Gruby miał dziś znów przyjść. Żachnęła się we-
wnętrznie na myśl o tym człowieku. Nie chciała go widzieć. Była zła na Kaśkę, że mu powie-
109
działa, kiedy ją zastanie. Pomyślała, że natychmiast wyjdzie, ucieknie, byleby tylko uniknąć
tej wizyty i rozmowy. O czym będą mówić? Na pewno Kostek go przysyła. Zacznie się na-
mawianie do powrotu. Nie! Nie będzie Grubego, nie będzie tego, co kiedyś było...
Rozterka musiała odmalować się na jej twarzy, bo Kaśka podeszła, objęła ją ramieniem i
niespodziewanie czule zapytała:
– Zośka, co się dzieje?
– Co? O czym mówisz? – usiłowała się wykręcić.
– Przecież widzę. Od wczoraj, jak tylko ci powiedziałam o tym facecie, jesteś taka jakaś...
– Zdaje ci się...
– Nie chcesz mówić, to nie, twoja sprawa – obraziła się Kaśka. Puściła ramię, otworzyła
swoją ukochaną szafę i zaczęła malować usta.
Zośka patrzyła na nią w zamyśleniu. Zazdrościła koleżance beztroski, pogody ducha, bez-
konfliktowego życia.
– Idziesz gdzieś? – zapytała.
– Przelecę się na kawę – odparła Kaśka. – Przecież ci nie będę przeszkadzała, jak przyjdzie
ten... kuzyn.
Zośka ze strachem uświadomiła sobie, że będzie sam na sam z Grubym. Chciała coś po-
wiedzieć, zatrzymać Kaśkę, ale zrozumiała, że to nie ma sensu. W milczeniu patrzyła, jak
koleżanka kończy toaletę.
Zostawszy sama, poczuła się bezradna, opuszczona i słaba. Był moment, że zapragnęła
uciec z pokoju, byle nie spotkać się z tym człowiekiem. Coś ją jednak powstrzymało. Chyba
podejrzenie, że Gruby jest emisariuszem Kostka i choć tysiąc razy powtarzała sobie, że nie
chce go widzieć, w gruncie rzeczy była ciekawa, co jej powie....
Przyszedł zaraz po czwartej. Nie zmienił się wiele od czasu, kiedy go ostatni raz widziała.
Może tylko worki pod oczami zrobiły się większe. Był – jak na niego – dość schludny i zrazu
dziwnie onieśmielony i zażenowany. Długo patrzył na nią, potem usiadł na krześle przy stole,
z daleka od niej.
– Dawno się nie widzieliśmy – powiedział, podając jej papierosa.
Odruchowo wzięła, przyjęła ogień i nie podnosząc oczu, oschle odparła:
– No i dobrze.
– Po co tak ostro? – nie zrezygnował z przymilnego tonu. – Wiesz, że nigdy nie byłem
twoim wrogiem.
– Chroń mnie Boże od takich przyjaciół.
– Daj spokój, nie przyszedłem po to, żeby się kłócić.
– A po coś przyszedł? – podniosła wreszcie głowę. Oczy miała gniewne, kłujące, usta
ściągnięte, ze złością Wydmuchiwała dym.
– Chciałem cię zobaczyć, pogadać...
– On cię przysłał?
– Kto? – zdziwił się szczerze.
– Nie udawaj, widziałam was obu na peronie w Sopocie...
– Ach, Kostek – roześmiał, się nagle, ale wypadło to sztucznie. – Nie. On nawet nie wie,
że tu przyszedłem.
– Łżesz.
– Słowo honoru. Szukał ciebie, fakt, ale nie wie, gdzie mieszkasz i ja mu nie powiedzia-
łem.
– A ty skąd wiesz?
– Wybrzeże to grajdołek – znów się roześmiał. – Jak się kogoś naprawdę chce znaleźć, to
się znajdzie.
– Nie bądź taki detektyw – obrzuciła go zimnym spojrzeniem. – Mów, po coś przyszedł.
– Nie wiesz? – pochylił się, starał się uchwycić jej wzrok.
110
Wzruszyła ramionami.
– Cóż to, wróżka jestem? Mów!
– Zośka... – Gruby zaciął się. Palce mu nieco drżały, gdy zapalał drugiego papierosa. Za-
ciągnął się głęboko, jakby nabierał tchu przed skokiem do lodowatej wody. Czekała, patrząc
na niego, nie pomagała mu żadnym gestem ani słowem. – Zośka – powtórzył – pamiętasz, jak
wtedy byłem u ciebie?
Zmarszczyła brwi. Pamiętała. Zimny, ciemny pokój. Samotność tak straszna, że chciało się
wyć. Łzy żalu i bezsilności. Strach i niepewność. I on. Gruby, pewny siebie, z obleśnym
uśmiechem, wyciągający niby pomocną dłoń. „Bądź ze mną. Co ci taki Kostek. Gówniarz.
Widzisz, zamknęli go i zostawił cię na lodzie bez grosza... Wanda to stara ścierka, a ty... bę-
dziesz miała opiekę, palcem nie pozwolę cię ruszyć, będziesz żyła jak królowa, tylko się
zgódź...” I potem jej krzyk. Wściekły, rozpaczliwy, pełen pogardy i odrazy krzyk: ,,Precz!”...
Nie dostrzegł, co się z nią dzieje na to wspomnienie. Ciągnął:
– Wyrzuciłaś mnie wtedy... Nie chciałaś, a potem i tak poszłaś do knajpy... Byłem wście-
kły na ciebie... Miałem żal... Ale dziś rozumiem: kochałaś go jeszcze, nie mogłaś tak od razu
przejść od niego do mnie...
– O czym ty mówisz? – szeroko otworzyła oczy, nie rozumiejąc, do czego zmierza.
Gruby pokiwał głową:
– Nie wiesz? Przecież ci wtedy mówiłem. I dziś powtórzę: podobałaś mi się. I teraz mi się
podobasz...
– Zwariowałeś?
– Zośka, mówię, co czuję.
– Ale o co ci chodzi?
– Nie udawaj, że nie wiesz – przysunął krzesło, wyciągnął rękę, lecz ona uchyliła się i nie
pozwoliła dotknąć. Nie zważając na to mówił jak w gorączce: – Kostek wrócił. Już wiesz,
widziałaś go. Od razu poszedł w cug. Poharatał się z chłopakami, nocował w areszcie, ma
jakieś tam konszachty, kto wie, czy nie kombinuje z glinami...
– Po co mi to wszystko mówisz, nic mnie to nie obchodzi! – niemal krzyczała, ale Gruby
nie dał się zbić z tropu,
– Co ci po takim gówniarzu? – mówił szybko, jakby się i bał, że mu nie pozwoli dokoń-
czyć. – Dopiero wyszedł, z kicia i zaraz tam wróci. A jak nie, to go chłopaki załatwią. Zoba-
czysz, marnie skończy, nie dziś, to jutro...
– Przyszedłeś, żeby mi to powiedzieć? – patrzyła na niego wrogo, ale już bardziej opano-
wana.
– Przyszedłem cię ostrzec... On cię będzie szukał i znajdzie, bo jest uparty... Wtedy co zro-
bisz? Wiesz, że, wszystkiego się po nim możesz spodziewać... Nikt cię nie obroni... Chyba
że...
– Co?
– Nie bądź głupia, Zośka. Zależało mi na tobie i jeszcze zależy... Chodź do mnie... Zośka!
– mówił ciepło, przymilnie, niemal składał ręce jak do modlitwy. – Już raz prosiłem i teraz
proszę... Zgódź się, wszystko ci dam... Wiesz, jak ja ciebie... – nie umiał zdobyć się na to
słowo, a ona rozpaczliwie przerwała:
– Przestań!
– Nie. Musisz zrozumieć. Przy mnie będziesz bezpieczna. Żaden Kostek ani inny gówniarz
cię nie tknie. Zośka, proszę, żadnej nie prosiłem, a ciebie proszę...
Podniosła się i spojrzała na niego z góry. Wydał jej się żałośnie śmieszny. Brzydziła się
nim. Widziała go na tle zadymionej knajpy, otoczonego przez dziewczyny portowe, pewnego
siebie, spoconego, półpijanego...
– Jeszcze jesteś alfonsem – raczej stwierdziła, niż zapytała.
111
– Zośka – podniósł się także. – Wiesz, że nie o tym mówię. Ja cię proszę, naprawdę chcę z
tobą... Jak zechcesz, weźmiemy ślub! – wykrzyknął niemal z rozpaczą.
Nagle zaczęła się śmiać. Nie mogła tego opanować. Śmiała się głośno, urągliwie, pełnym
gardłem, aż dygotała na całym ciele.
– Z czego się śmiejesz? – krzyknął obrażony. Umilkła tak samo nagle. Odstąpiła krok do
tyłu, zmierzyła go takim wzrokiem, że poczuł dreszcz. To była tamta dawna Zośka, którą do-
brze pamiętał. W takich chwilach nikt nie miał odwagi z nią zadzierać.
– Ty baranie – wycedziła. – Z tym do mnie przyszedłeś? Wtedy chciałeś, żebym była
dziwką pod twoimi skrzydłami, a dziś chcesz tego samego, nawet ze ślubem?
– Co ty? – bąknął. – Nie mów tak... Ja poważnie...
– Ja też poważnie! Nie rozumiesz, że tamto skończyło się raz na zawsze? Knajpa, Kostek,
ty, wszystko, wszystko...
– Przecież nie ciągnę cię do knajpy...
– Jak śmiesz mi proponować, żebym z tobą żyła?
– Chcę cię obronić przed Kostkiem...
– Mnie? Przed Kostkiem? Wiedz, że stu takich jak ty nie jest wartych jednego palca Kost-
ka. Jesteś śmierdzący wieprzek, rozumiesz? Drań, alfons, łobuz spod ciemnej gwiazdy... On
był przynajmniej chłopak jak świeca, a ty co? Brzuch i morda jak melon!
– Zośka! – krzyknął pełnym głosem.
– Co Zośka? Zachciało ci się ze mną spać? Chcesz Kostka wykiwać? Uprzedzić go? Nie! –
zaczęła mu machać ręką przed nosem, a on cofał się w panice. – Nic z tego! Zośka już nie jest
ta co dawniej. To już nie kurwa, którą można kupić, ani nie gęś, której można obiecywać
złote góry... Jazda stąd! Precz mi z oczu, bo nie ręczę za siebie! – przyparła go do drzwi.
Z trudem namacał klamkę. Usiłował coś powiedzieć, krzyknąć jej w twarz obelgę, zyskać
ostatnie słowo dające pozory satysfakcji, ale nie dopuściła go do głosu, wypchnęła za drzwi,
trzasnęła nimi z rozmachem. Z sąsiedniego pokoju wysunęła się czyjaś głowa, a z drugiej
strony ktoś pytał: – Co się dzieje?
Sapnął ciężko, otrząsnął się jak po zimnym prysznicu i ruszył do wyjścia, nerwowo szu-
kając w kieszeniach papierosów.
Kiedy została sama, jeszcze przez chwilę stała przy drzwiach z zaciśniętymi pięściami.
Potem wolno odwróciła się i padłszy na łóżko rozszlochała się rozpaczliwie. Płakała długo,
chowając rozognioną twarz w poduszce.
Z zakamarków pamięci wypływały, błyskały jak urywki filmu sceny sprzed lat, zdarzenia,
obrazy, które tkwiły w niej głęboko.
Wzgórze górujące nad miastem. Ciepły wieczór, gwiazdy na niebie i światła-gwiazdy mia-
sta na ziemi. Zwarta w uścisku para przechodząca ciemną alejką... Szepty i przyśpieszone
oddechy tuż, tuż w krzakach. Ciepłe, mocne ramię Kostka przytulającego ją coraz silniej.
Długi pocałunek, aż brakowało tchu.
„Ożenisz się ze mną?”
Jego przytłumiony śmiech i niby żartobliwa odpowiedź:
„Nie bądź gęś. Czy do tego, żeby się kochać, trzeba zaraz ślubu?”
Pokój. Wczesny ranek. Za oknem chłód, szaruga. Kostek chmurny ubiera się. Ona jeszcze
w pościeli naciąga koc na obnażone ramiona. Patrzy na niego z żalem, że znów ją zostawia.
„Musisz iść?”
„Grecki statek przyszedł. Oni lubią wymieniać dolary po cichu. Zarobi się nieźle...” „Boję
się”. „Nie bądź głupia”. „Boję się. Nie chodź...” „Nie bądź głupia”.
„Skończ z tym. Weź się za coś... Żyjmy normalnie...” „Dobrze, dobrze. Żeby coś zacząć,
trzeba mieć forsę. Zarobię i skończę...” „Boję się...”
112
Zamknął jej usta pocałunkiem, pośpiesznie wyszedł. Wiedziała, że Gruby czekał na niego
z pieniędzmi. Kostek sam nie miał. Brał od tamtego, skupował dolary, potem się rozliczali,
ale zarobek mu zostawał. Poszedł.
Potem była pustka. Nic. Ulica. Ludzie odwracający głowy w stronę, skąd słychać było
strzał.
I on. Z wykręconymi ramionami, opadającymi włosami, zadyszany, obcy... Dwaj milicjan-
ci go prowadzą. Dojrzał ją, spojrzał jakoś żałośnie, poruszył wargami, jakby wymawiał jej
imię. Krzyknęła i uciekła...
Knajpa. Fredka z bladą od złości twarzą, z oczami błyszczącymi gniewem. Wściekły atak.
Krąg tańczących rozsypuje się. Pazury wczepiają się we włosy, ktoś krzyczy, ktoś się śmieje,
stolik przewraca się z hałasem. Fredka leży. Ona wypada na środek sali, bluzkę ma podartą.
Zrywa stanik, aż piersi podskakują sprężyście. „Ja tu jestem królową, ja!”
Wokół milczenie. Słabnie. Ktoś podchodzi. Ach, to on, ten młody marynarzyk. Miły. Ota-
cza ją ramieniem... „Chodźmy” – mówi Zośka.
Stefan. Zła twarz wykrzywiona zazdrością. Piekący policzek z odciskiem jego palców. Dni
szare, monotonne. Jego odejścia i powroty. Potem ta noc w szpitalu. Koniec dyżuru. Dziecko
już nie dające znaków życia. Lekarz odchodzi zrezygnowany. Jej automatyczne ruchy: raz
dwa, raz dwa – do góry ręce, na dół... I krzyk siostry: „On żyje! Oddycha, doktorze!” .
Znów ciemny pokój. Głowa Stefana nad oparciem fotela. Jego dłoń ujmująca jej palce i
szept: „Nic nie mów, nie trzeba”.
Plaża, ranek, piasek jeszcze wilgotny i mewy piskliwe, zataczające szerokie łuki na niebie.
Wydmy. Pocałunek długi. Warto zamknąć oczy, żeby poczuć smak tego pocałunku. Potem
sylwetka odchodzącego. Skrzypienie piasku pod jego stopami i pisk mew krążących nad gło-
wą...
Uniosła się, przejechała dłońmi po mokrej twarzy. Za oknem było jasno, z korytarza do-
chodziły śmiechy koleżanek.
Spojrzała na zegarek. Minęła piąta. Wyobraziła sobie znajomą kawiarnię, okrągły stolik i
jego, jak niecierpliwie spogląda na zegar wiszący nad bufetem.
– Kostek, Kostek! – krzyknęła rozpaczliwie i znów wtuliła twarz w poduszkę.
Tak zastała ją Kaśka, gdy wróciła z miasta. Chwyciła za ramię.
– Zośka, ej, co, śpisz?
Uniosła się, spojrzała trochę nieprzytomnie. Miała zaczerwienione oczy, zmierzwione wło-
sy.
– Co ty, płakałaś?
– Co? Nie... eee, dajże mi spokój!
Kaśka odsunęła się obrażona.
Zośka spojrzała znów na zegarek. Minęło wpół do ósmej. Znów na moment ujrzała Kostka
przy kawiarnianym stoliku. Ale z jakimś niespodziewanym smutkiem pomyślała, że pewnie
już nie czeka...
– Nie idziesz na dyżur? – usłyszała głos Kaśki.
– Idę, idę – mruknęła i z ociąganiem podniosła się z łóżka. Czuła się, jakby przebyła dale-
ką, męczącą drogę...
Nadchodziła ta przedwieczorna pora, kiedy rozprażone upałem i rozdygotane nerwowym
ruchem miasto przycichało, jakby szykowało się do nocnego odpoczynku. Błękit pogodnego
113
nieba stał się o ton ciemniejszy, a po zachodniej stronie pojawił się pomarańczowy odblask
coraz głębszy i wyraźniejszy. Ruch na jezdni zmalał. Na chodnikach, po ludziach śpieszących
z zakupami, pojawiły się grupki młodych, wędrujących leniwie, rzucających pseudodowcipy
kwitowane przez kolegów głośnym śmiechem, a przez dziewczyny pełnymi oburzenia piska-
mi. Zamknięte już niektóre sklepy, z pozostawionymi na noc światłami, ukazywały puste
wnętrza. W kawiarni zmieniali się goście, ruch, osłabły na jakiś czas, znowu się natężył.
Od drzwi powiało chłodem. Kostek odruchowo zaciągnął koszulę pod szyją. Sięgnął do
paczki leżącej na stole, ale nie znalazł w niej już papierosa. Zmiął ją, długo wałkował w pal-
cach, aż wreszcie ugniecioną w brudną, wilgotną od potu kulkę wrzucił do popielniczki. Kel-
nerka obserwowana go z jawną wrogością. Zajmował tak długo stolik, a nic teraz nie zama-
wiał. Poczuł się głupio. Był nieco otępiały, w gardle drapało go od dymu tytoniowego, dłonie
miał mokre.
– Płacę – powiedział do kelnerki.
Podeszła skwapliwie. Już miała rachunek gotowy. Nie sprawdzał, położył banknot stuzło-
towy i nie czekając na resztę ani nie pytając, czy to nie za mało, wstał.
Stanął przed wejściem do kawiarni i oparłszy się o betonową balustradę obserwował sze-
roki chodnik. Ciągle jeszcze tliła w nim resztka nadziei.
Przejeżdżający z piekielnym zgrzytem tramwaj zagłuszył słowa Rudego.
Kostek, nie odwracając głowy, zapytał automatycznie:
– Czego?
– Pytam, gdzie idziemy?
– Odp... się – warknął cicho, ale z taką wściekłością, że tamten odstąpił krok do tyłu. Ko-
stek spojrzał na niego i rzucił groźnie: – Zostawcie mnie, bo nie ręczę za siebie. Będziecie
gnaty zbierali.
– Dobra – powiedział Rudy.
Wzruszył ramionami i naparł na Rudego. Tamci dwaj natychmiast znaleźli się po jego bo-
kach. Rudy syknął:
– Takiś kozak? Dobra, ale nie tu. Chodź gdzieś.
– Mam was w dupie – rzucił przez zęby Kostek.
Zawrócił, a Rudy usunął mu się z drogi. Kostek kupił w szatni papierosy, chwilę zwlekał,
otwierając paczkę i zapalając. Spod oka obserwował, co się dzieje za drzwiami wejściowymi.
Stali tam. Nie mówili nic, tylko jak głodne psy patrzyli na drzwi. Musieli go widzieć przez
szybę, bo w szatni już świeciło się światło. Kostek poczuł lekki dreszcz wzdłuż krzyża, a pal-
ce same zacisnęły się w kułaki. Przez moment pomyślał, że mógłby próbować uciec innym
wyjściem. Natychmiast jednak odrzucił tę myśl. Przecież zaraz się zorientują.
Nie wiedział zresztą, czy pragnie uciekać. Chwilami, ponoszony wściekłością, miał ochotę
sam rzucić się na nich i rozpocząć bójkę natychmiast. Ale jak czerwone światło na skrzyżo-
waniu ulic zapalał się w jego mózgu ostrzegawczy sygnał: uważaj, to może być grubsza
sprawa. Nie daj się sprowokować. Ich jest trzech. Ludzie narobią szumu. Znów podpadniesz...
Co wtedy?
Zwilżył językiem wargi i zrobił krok do przodu. Dostrzegli to, poruszyli się i półkolem
otoczyli drzwi. Nie zatrzymał się jednak, wyszedł na zewnątrz. Był napięty do ostatecznych
granic. Ręce miał luźno opuszczone wzdłuż tułowia, szedł krokiem powłóczystym, niedba-
łym, patrzył gdzieś w przestrzeń, jakby ich nie dostrzegał. W gruncie rzeczy był gotowy na
atak i gdyby któryś wykonał najmniejszy podejrzany ruch, natychmiast skoczyłby do walki.
Tamci wciąż nie atakowali. Odsunęli się nawet nieco i pozwolili mu swobodnie przejść. Rudy
z rozmachem wyrzucił papierosa za balustradę, na chodnik.
Zstąpił po schodach na ulicę i ruszył w dół. Kroczył wolno, jakby cały świat był mu cał-
kowicie obojętny. Ktoś, kto by go teraz obserwował, mógłby pomyśleć, że to jeden z tych
114
młodzieńców, którzy w ciągu dnia się opalają, a wieczorem wyruszają na miejski deptak, że-
by złowić jakąś dziewczynę, bo na lokal z dansingiem nie starcza im pieniędzy.
Wiedział, że idą parę kroków z tyłu, czujnie śledząc każdy jego ruch, pilnując, żeby im nie
uciekł. A nim targały sprzeczne uczucia. Z jednej strony dawna junacka zadziorność, ambicja
nie pozwalały mu uciekać, unikać starcia, domagały się walki, zaciekłej, bezpardonowej,
zwłaszcza że niósł w sobie gorycz i rozczarowanie, a przy tym czuł swą przewagę. Już dwa
razy spotkał się z nimi i uważał, że przynajmniej raz odniósł zwycięstwo. Bolało go, że my-
ślą, iż się ich boi. Z drugiej strony jakiś nieznośny kaganiec hamował tę chęć bitki i każdą
gorętszą myśl na ten temat natychmiast wyciszał.
Co powie Karasiowi, jeżeli przyjdzie poturbowany? Znów ma się u niego zjawić w takim
stanie, w jakim przychodził już dwukrotnie? I co powie komendant, jeżeli awantura przybie-
rze poważniejszy obrót i wtrąci się milicja? Co z tego że tu jest Wrzeszcz? Musi się meldo-
wać w Nowym Porcie, tutejsza komenda zawiadomi tamtych. A wtedy co z robotą? Czy cały
wysiłek, to wszystko, co zrobił dziś, ma pójść na marne?...
Szamotał się, nie wiedząc jak ma postąpić. Doszedł tak do Domu Książki. Tu na moment
stanął, rzucił okiem dookoła. Byli w pobliżu, stali przy oknie wystawowym i czujnie patrzyli
na niego. Nagle Kostek energicznie skręcił w prawo, przeciął tory tramwajowe i znalazł się na
Morskiej. Był zdecydowany. Do domu, w którym mieszkał Karaś, nie było daleko. Na ulicy
panował dość duży ruch. Nie odważą się zaatakować tutaj. Pomyślą, że idzie w stronę lasu,
tam gdzie rzucili się na niego ostatnio. Niech pomyślą. Gdy dojdzie do domu, skręci nagle w
bramę i zniknie im z oczu. Nic go nie obchodzi, co oni na to, niech uważają, że stchórzył.
Pójdzie do Karasia. Miał przecież zamiar do niego iść.
Myśląc tak, coraz bardziej przyśpieszał kroku. Chciał, żeby się to wszystko skończyło jak
najprędzej, zdawał sobie sprawę, że napięte do ostateczności nerwy nie wytrzymają i jeśli
któryś nawinie mu się pod rękę, on pierwszy zaatakuje.
Czuł ich obecność w pobliżu, wiedział, że ani na moment nie spuszczają go z oka, przy-
śpieszają kroku, kiedy on przyśpiesza, otaczają go i wyczekują.
Przechodniów było coraz mniej. Teraz już słyszał kroki tamtych za plecami. Zdawało mu
się, że czuje ich oddechy na karku.
Kątem oka dojrzał, że Mały przeciął jezdnię, przeszedł na drugą stronę i wyprzedził go.
Widział teraz wyraźnie, jak półbiegiem wysuwa się do przodu. Po pewnym czasie znów prze-
szedł na tę stronę. Trzymał się przed Kostkiem, co chwila oglądając się na niego i na tamtych
dwóch idących z tyłu.
Dom, w którym mieszkał Karaś, był już blisko. Kostek odczuł pewną ulgę, że zaraz znaj-
dzie się w bezpiecznym miejscu. Tylko ten Mały przed nim niepokoił go trochę.
Nagle zauważył, że doszedłszy do domu zwalnia. A więc tu chcą zacząć, pomyślał.
Mały stanął, obejrzał się. Rudy krzyknął:
– Tu!
Mały zablokował drzwi, oparłszy się o futrynę. Patrzył bezczelnie na zbliżającego się
Kostka. Uśmiechał się nawet, pewny, że koledzy nie pozwolą go skrzywdzić. Kostek poczuł,
że zrobiło mu się gorąco, a serce bije przyśpieszonym rytmem. Zrozumiał, że odgadli jego
zamiar. Zacisnął zęby w ślepym gniewie.
Już był przy wejściu do klatki schodowej. Jeszcze tylko rzutem oka zarejestrował, że we-
wnątrz sklepu ktoś się kręci, ale nie poznał, czy to Jadźka, czy kierowniczka.
Nie zatrzymał się. Skręcił nagle i znalazł się twarzą w twarz z chłopakiem.
– Usuń się! – syknął. W tej samej chwili usłyszał tupot nóg za plecami.
Mały zrobił krok do tyłu i niespodziewanie pochyliwszy się, runął głową na niego. Ale
Kostek był zbyt doświadczony, żeby go to zaskoczyło. Usunął się nieco i gdy głowa chłopaka
przelatywała obok niego, złapał go za kołnierz, szarpnął. Mały stracił równowagę, poleciał
115
dalej. Kostek z półobrotu kopnął go w wypięte pośladki i puścił na ulicę. W tej chwili przy
drzwiach znalazł się Rudy. Mały wyrżnął go głową w biodro i potoczył się dalej, aż wylądo-
wał na środku jezdni.
Kostek wyzyskał moment, w którym Rudy został zatrzymany w drzwiach uderzeniem
Małego. Skoczył przed siebie, dopadł trzech stopni, za którymi były jeszcze wahadłowe
drzwi. Gdy już je rozepchnął i miał zniknąć w głębi, poczuł, że wszystko dookoła się chwieje,
a on leci na twarz. To Rudy zdążył w ostatniej chwili podstawić mu nogę.
Upadł, zasłaniając się rękami, a drzwi wracające na swoje miejsce łomotnęły go w czasz-
kę. Zamroczyło go. Chciał się zerwać, zasłonić, bronić, ale już nie zdążył. Tamci dwaj dopa-
dli leżącego i z zajadłością, w milczeniu, rzucili się na niego.
Kostek zwinął się po pierwszym kopniaku w żebra. Jeszcze chciał osłonić głowę, ale dru-
gie uderzenie buta dostał w twarz, trzecie w szyję, za uchem. Złapał tę kopiącą nogę, pocią-
gnął, ale zbyt słabo, żeby przewrócić napastnika. Drugi nadepnął mu na dłoń. Z ulicy wpadł
Mały i rozjuszony swoim niepowodzeniem włączył się do bitki.
Bili go z taką wściekłością, jakby mieli przed sobą jakieś jadowite, nienawistne stworze-
nie, które trzeba unicestwić.
Kostek usłyszał trzask i równocześnie poczuł, że nie może ruszyć ręką. Potem już nic go
nie bolało. Przełykał coś ciepłego i lepkiego, ostatnim wysiłkiem chciał się przeturlać pod
ścianę, ale kolejne kopnięcie wgniotło go w schody, aż zatrzeszczały żebra.
Chciał krzyknąć, ale usta miał jakby zapchane watą. Z jego gardła wydobył się tylko przecią-
gły jęk, a potem zduszony charkot, gdy Rudy wskoczył mu butami na piersi i zaczął deptać.
Nagle jakby spoza grubej zasłony dotarł do niego przejmujący krzyk:
– Jezus Maria, co się tu dzieje? Zabiją go! Milicja!!!
Stracił przytomność i nie widział już, jak tamci rzucili się do ucieczki przez klatkę scho-
dową, na drugą stronę domu.
Za oknem zrobiło się szaro. Po upalnym dniu lekki chłód sprawił im przyjemność. Karaś dolał
gościowi kawy, rozdzielił resztkę wódki i chciał zapalić lampę, ale kapitan go powstrzymał.
– Daj spokój, tak dobrze się gada...
– Co cię tak zastanawia? – pytał Karaś, zaintrygowany odezwaniem kapitana.
– Widzisz, Józek – kapitan zapalił i przez chwilę kaszlał. – Ja... od początku, jak tylko się
dowiedziałem, że ten chłopak kręci się koło ciebie, zastanawiam się, jak to jest. Czemuś go
tak przytulił? Trochę rozumiem pana – spojrzał na kalekę uważnie go słuchającego. – Cokol-
wiek byśmy myśleli, facet jest podejrzany. Siedział, i to trzy lata. Miał na sumieniu sprawy
nie takie błahe. Zresztą nie znasz go, tyle wiesz, co ci sam powiedział o sobie. A mimo to
zająłeś się nim...
– Cóż wielkiego zrobiłem? – Karaś wzruszył ramionami. – Że raz czy dwa przenocował u
mnie? Że dałem mu zjeść? A nawet jeśli mu pożyczyłem parę groszy, to co? Zbrodnia?
– Nie. Żadna zbrodnia. Ładny ludzki odruch – odparł kapitan.
– Samarytański – roześmiał się kaleka.
– No więc o co wam chodzi? – Karaś już był trochę zirytowany. – Ty też się nim zajmu-
jesz i w ostateczności doszedłeś do wniosku, że zaryzykujesz i załatwisz mu pracę na swoją
odpowiedzialność.
– Ja to co innego – mruknął kapitan. – Mam obowiązek czuwać nad tymi, co wychodzą z
więzienia. ...
– Każdemu dajesz pracę?
– No nie, ale ten prosił...
– Widzisz – triumfował Karaś. – Jest w nim coś, co człowiekowi każe go traktować jakoś
cieplej, nie jak oprycha...
116
– Może – zgodził się kapitan. – Ale to i tak niczego nie wyjaśnia. Bo przecież pierwszy raz
ratowałeś go wcale nie znając ani jego przeszłości, ani teraźniejszości. Dlaczego? Nigdy nie
byłeś sentymentalny, morze chowało cię twardo...
Karaś wstał i podszedł do okna. Przez długą chwilę patrzył na wierzchołki drzew wyraźne
jeszcze w niezbyt gęstym mroku. Zadumał się i jakby zapomniał o gościach. Potem nagle
odezwał się cicho, nie odwracając głowy od okna.
– Czego wy ode mnie chcecie? Wszyscy pytacie: dlaczego, po co, jak to, z jakiej racji?
Chcecie logiki, argumentów, powodów. A może nadchodzi czasem taka chwila, że nawet
najtwardszy człowiek mięknie i chce mieć kogoś dla siebie? Może po prostu, zwyczajnie, bez
powodów i zastanawiania się przygarnia kogoś, bo jemu samemu jest z tym dobrze?
– Nigdy taki nie byłeś – równie cicho zauważył kapitan.
Karaś potrząsnął głową.
– Co ty wiesz... Pamiętasz, jaki byłem... Ale czy wiesz, jaki teraz jestem? Czy ja sam
wiem, jaki jestem?. Wyobraź sobie – odwrócił się wreszcie, ale stał nadal pod oknem, oparty
o parapet – on też mnie pytał, czemu to robię i mówił, że jestem dziwny facet. Miał rację,
pewnie jestem już dziwak.
– Nie żartuj...
– Nie żartuję. Chyba się zmieniłem. Dawniej tak, też pewnie byłbym ostrożny, surowy,
przepędziłbym go, w każdym razie nie robiłbym z mieszkania przytułku. Ale dawniej... daw-
niej miałem dom... Żyła ona... Ech, przecież obaj wiecie...
– Józek, daj spokój – powiedział kapitan.
Karaś nagle pochylił się i wyrzucił z siebie:
– Czy wy nie rozumiecie, że jestem sam, cholernie, sam, na morzu przez całe życie byłem
sam i zawsze chciałem, żeby to się skończyło. Czy musicie mieć wyłożone jasno, czemu ten
chłopak mnie jakoś wzruszył, czy ja wreszcie sam wiem... Nie rozumiem czemu, ale po pro-
stu nie chciałem, żeby go spotkało coś złego...
Urwał i zapadło milczenie. Kaleka stuknął protezą, dźwigał się z krzesła, żeby odejść.
Mruknął:
– Twoja sprawa, Józek...
Kapitan zapalił. Długo trzymał w palcach zapałkę, aż dopiero kiedy go niemal parzyła,
zdusił ją w popielniczce.
– Rozumiesz mnie? To chciałeś wiedzieć? – pytał Karaś.
– Chyba rozumiem – odpowiedział kapitan.
W tym momencie usłyszeli na dole jakieś hałasy, tupot nóg, potem ostry, donośny krzyk
dziewczyny:
– Jezus Maria, na pomoc, zabiją go, na pomoc!
Kapitan pierwszy wyskoczył na klatkę schodową, Karaś wybiegł tuż za nim. Ktoś już za-
palił światło. Dudniły nogi zbiegających w dół ludzi.
Dojrzeli Kostka leżącego na dole. Był pokrwawiony, a nad nim pochylała się córka Rydza,
jeszcze w białym fartuchu sklepowym.
– Tam uciekli, tam – pokazała otwarte drzwi od podwórza.
Kapitan skoczył w tym kierunku. Krzyknął przedtem:
– Wezwijcie natychmiast karetkę! Ktoś z lokatorów popędził razem z nim. Karaś pochylił
się nad chłopakiem i powiedział:
– Znów do mnie szedłeś...
Jadźka już dzwoniła ze sklepu do Pogotowia Ratunkowego.
117
Rozdział ósmy
Szum narastał, stawał się coraz bardziej natrętny, uparty, bolesny. Przeradzał się w gwizd,
potem jakby przycichał, by znów odezwać się w innej tonacji, wibrujący aż do wnętrza mó-
zgu. Najpierw był migot zwariowanego tańca gwiazd na czarnym nieboskłonie. Potem się
zamazały, pojawiła się ognista rzeka, ruchliwa, pulsująca jak żywy, potwornych rozmiarów
wąż pełzający w nieskończoność.
Nieznany dźwięk nieco przycichł, a po pewnym czasie ustąpił niemal zupełnie. Tylko ta
rzeka jeszcze płynęła i szumiała, jakby chciała wystąpić z brzegów, których nie widział.
Teraz pojawił się ból. Najpierw pod czaszką, tępy, wszechobejmujący, nieustępliwy. Gdy
już ogarnął całą głowę, wystąpił w piersiach, potem przesunął się niżej, na brzuch, uda i sto-
py, a w końcu zawładnął całym ciałem i zdawało mu się, że jest zatopiony w tym bólu, od
którego nie było żadnej ucieczki.
Jęknął i spróbował się poruszyć, ale coś go powstrzymywało, jakby był skuty kajdanami, a
równocześnie ucisk pod czaszką wzmógł się i zapulsował tak straszliwie, że niemal stracił
przytomność. Wciągnął głęboko powietrze, żeby zachować świadomość, ale wtedy znów jak-
by rozżarzona obręcz objęła klatkę piersiową.
Oblizał spierzchnięte wargi, lecz nawet to sprawiło mu ból i kosztowało tak wiele wysiłku,
że przez dłuższą chwilę leżał nieruchomo.
Z wolna uspokajał się. Serce, wystraszone tym wszystkim, co odczuł, jeszcze szamotało
się rozpaczliwie, ale już mógł oddychać nieco swobodniej. Uchwycił pewien rytm, wciągał
powietrze płytko, żeby nie wywoływać nawrotu bolesnego ataku. Już wiedział, że nie wolno
mu ruszyć najmniejszą cząstką ciała, jeśli nie chce znów doznać tego obezwładniającego
uczucia.
Nagle poprzez mgławicę doznań dotarło do niego coś, co sprawiło, że naprężył się,
wstrzymał oddech i nasłuchiwał czujnie. Nie mylił się, w pobliżu znajdowali się ludzie. Prze-
straszyło go to. Sam nie wiedział, czemu myśl o obecności ludzi wywołała ten lęk. Ale głosy
brzmiały coraz wyraźniej, stawały się bliższe i strach ustępował, w miarę jak zaczynał roz-
różniać poszczególne słowa.
– Sam pan widzi, że nie można. – To był głos nieznany.
Odpowiedział mu inny, znajomy, choć jeszcze nie wiedział czyj.
– Długo tak leży?
– Trzeci dzień.
– Zdrowo go poharatali? – rozpoznał głos kapitana.
– Trzy żebra złamane, przetrącony nos, pęknięcie kości policzkowej, złamana ręka, zmiaż-
dżone palce – głos wyliczał monotonnie, jak kelner sumujący pozycje rachunku.
W miarę jak te słowa dochodziły do niego, robił się coraz bardziej przytomny. Wracała
świadomość. Z początku zdawało mu się, że rozmawiają o kimś nieznanym, potem pojął, że
wszystko dotyczy jego. Ale nie zrobiło to na nim większego wrażenia. Aha, więc jednak żyję,
pomyślał tylko, ale myśl ta ani go ucieszyła, ani zmartwiła. Był raczej ciekawy, co jeszcze po-
wiedzą. Ból przycichł niemal zupełnie, oddech wyregulowany bolesnymi ukłuciami w klatce
piersiowej stał się równy, choć drobny, szybki. Zdawał sobie sprawę, że mógłby otworzyć oczy,
spróbować coś powiedzieć, ale nie chciało mu się. Obawiał się tego, co zobaczy: światła, ludz-
kich twarzy, wszystkiego, co oznaczało powrót do świata. Domyślił się już, że jest w szpitalu,
rozpoznał też ten drugi głos. Bał się spojrzeć na kapitana, nie chciał jego pytań, wolał udawać
nieprzytomnego. Nagle drgnął. Usłyszał jeszcze trzeci głos, bliski, znajomy. To był Karaś.
– Ale będzie żył?
– Nadzieja jest... chociaż trudno powiedzieć z całą pewnością. Niech najpierw odzyska
przytomność.
118
– Że też człowiek tak może zmasakrować człowieka! – w głosie Karasia zabrzmiał żal, a
zarazem gniew, którego dotychczas Kostek nie słyszał u niego.
– Wiadomo chociaż kto? – teraz pytał lekarz.
– Tak – głos kapitana stwardniał. – Mamy ich. Zarobią wyroki. Polowali na niego. Wresz-
cie dopadli...
– Żeby nie dziewczyna sąsiada, chybaby go zabili – Karaś mówił głosem ledwo słyszal-
nym. – Na szczęście wracała z pracy w sklepie i zobaczyła, jak go kopią... Krzyczała... Usły-
szeliśmy...
– Znów wracał do ciebie...
Kapitan mówi do Karasia po imieniu – odnotował Kostek ze zdziwieniem.
– Taaak – przeciągnął Karaś. – Mówiłem ci, że wróci... Miałem rację... To nie jest zły
chłopak. Tylko błąka się sam... Szuka kogoś, czegoś...
– Masz rację – przyznał kapitan. – Szuka tej dziewczyny.
– Naprawdę?
Kostek nie wierzył uszom. W głosie tak bardzo znajomym zadrgała jakaś rozpaczliwa nu-
ta. Poczuł, że pod powiekami robi mu się wilgotno. Z całym wysiłkiem pohamował się, żeby
nie otworzyć, oczu.
– Panowie – lekarz odezwał się surowo i nieco głośniej. – Nie ma sensu tutaj czekać. Jeśli
chcecie porozmawiać, to proszę do mnie. On musi mieć spokój. Gdyby się ocknął, może do-
znać szoku...
Usłyszał szelest ich kroków po szpitalnym linoleum, lekko skrzypnęły drzwi, potem zapa-
dła cisza.
Oddychał przez chwilę nerwowo, starając się uspokoić. Wszystko, co słyszał, podnieciło
go i wzruszyło. Wstydził się tego, ale nic nie mógł poradzić, chciało mu się płakać, a równo-
cześnie był szczęśliwy, że już wiedzą, odnaleźli go, byli tu, troszczyli się o niego. I ten głos...
Skąd on tutaj? Czy wróci? A może to majak, złudzenie, które zniknie, gdy otworzy oczy?...
Już nie hamował łez, które wydostały się spod powiek. Pomyślał tylko, że to dlatego, iż jest
taki osłabiony i pobity. Ogarnęło go rozczulenie, litował się nad sobą, a równocześnie czuł, że
jest mu dobrze, jakoś lekko, mimo bólu i lęku, co się z nim stanie. Niewyraźna odpowiedź
lekarza pytanego, czy będzie żył, wywołała w nim nadzieję, która z wolna zamieniała się w
pewność: będzie żył, musi żyć, ból przejdzie, wszystko się pozrasta, zagoi i znów wróci mię-
dzy ludzi... do niej...
Przypomniał sobie tamtych trzech i przez moment serce zabiło mu żywiej. Zacisnął zęby z
nienawiścią. Ale fala gniewu niemal natychmiast opadła. Nagle wydali mu się obcy i śmieszni
z tym wszystkim, co reprezentowali. Także na siebie patrzył teraz jakby przez odwróconą
lornetkę. Był gdzieś daleko, więc mógł się obejrzeć dokładnie. Już go nie gniewało zajście z
Rudym i kompanami, wydało mu się odległe, nierealne, mało ważne. Nienawiść minęła tak
szybko, jak przyszła, pomyślał, że nic, go to wszystko nie obchodzi, że jest mu rzeczą obojęt-
ną, czy spotka ich kara, czy nie.
Ogarnął go bezwład. Poczuł, że wszystkie członki ciążą mu, jakby były z ołowiu. Już nie chciał
otwierać oczu, stan błogości narastał, pogrążał się w dziwnym letargu, w którym nic się nie liczyło.
Nie wiedział, czy zasnął, czy trwał tylko przez jakiś czas w stanie bezwładu fizycznego i
umysłowego. Kiedy świadomość znów zaczęła wracać, poczuł się znacznie lepiej. Wprawdzie
nadal nie mógł oddychać pełną piersią i czuł na żebrach tę bolesną ognistą obręcz, ale już nie
słyszał owego gwizdu w głowie, a mgławicowa rzeka przestała płynąć przed oczami.
Nie ruszał się, bo wiedział, że gdy to uczyni, znów ból ogarnie wszystkie członki. Spróbo-
wał przełknąć ślinę, ale w ustach poczuł suchość tak wielką, jakby od wieków nie wypił kro-
pli wody. Język, szorstki i oporny, jakby z nie heblowanego drewna, niemal ranił wargi.
119
Wtedy przypomniała mu się ta najważniejsza rzecz. Ale znów było to coś, co nagle stało
się dalekie i nierealne, niemożliwe do osiągnięcia.
Nie przyszła, pomyślał. Może i lepiej? A tak chciałem, żeby przyszła. Tylko co bym jej
powiedział? I co ona by mi powiedziała? Gdyby była taka jak wtedy, rano, to pewnie bym jej
w końcu nagadał coś przykrego. Może byśmy się nawet pokłócili? I tamci czekali. Przy niej
też by pewnie nie ustąpili. Może ma kogoś? Na pewno ma... A może coś jej się stało? Nie, to
niemożliwe. Nie chciała i nie przyszła... Boli mnie to jeszcze... Nie, nic mnie to nie obchodzi.
Trudno, nic na to nie poradzę... – rozważał spokojnie, bez podniecenia i zdenerwowania, któ-
re go ogarniało przedtem, ilekroć zjawiała się w jego myślach. Nagle przypomniał sobie jej
głos tu, przy swoim łóżku. Nie, to niemożliwe... Mam gorączkę. Przywidziało mi się.
Skąd by się tu wzięła? Przecież jej nie wezwali... A może?... Otworzył oczy. Jasność bole-
śnie ukłuła go, więc przymknął powieki, ale za chwilę znów je uchylił. Czynił to tym razem
wolno, ostrożnie, by przyzwyczaić źrenice do rażącego blasku.
Najpierw zobaczył biały sufit z okrągłą lampą zwisającą pośrodku. Potem przesunął wzrok
dalej, na ścianę. Była także biała, do połowy pomalowana olejną farbą. Jakiś obrazek wisiał
tam i dopiero po chwili rozpoznał zimowy górski widoczek. Wydało mu się zabawne, że te-
raz, u schyłku pogodnego lata, nad morzem ogląda zimowy pejzaż górski, ale nie zatrzymał
się nad tym długo. Nie ruszając głową wędrował wzrokiem dalej po pokoju, rejestrował każdy
szczegół. Wygiętą, pomalowaną białą farbą poręcz metalowego łóżka, nad którą wznosił się
masywny, zabandażowany kształt przymocowany do wyciągu. Nie od razu uświadomił sobie,
że to jego noga. Szafka prosta, biała, jak wszystko w tym pokoju. Krzesło, które już z trudem
mógł dojrzeć, i stolik obok łóżka. Rozbolały go gałki oczne od tego wodzenia wzrokiem.
Lekko poruszył głową. Ból odezwał się natychmiast, ale zdołał ją zwrócić lekko na prawo, w
stronę okna.
Było do połowy zamalowane na biało. Widział jednak przez nie czubki zielonych drzew.
Na jednym skakały dwa swarzące się wróble. Dalej był szary mur przeciwległego pawilonu.
Budynek zasłaniał szerszy widok, ale nad nim, między górną krawędzią okna a płaskim da-
chem dojrzał skrawek czystego, bez jednej chmurki, nieba.
Przypomniało mu się, z jaką upartą nadzieją wpatrywał się w nie tam. Nie zawsze bywało
takie jasne, czasem pokrywały je chmury ciemne i brzuchate, to znów białe, szybko przebie-
gające, jakby śpieszyły gdzieś. Nocą granatowe, roziskrzone gwiazdami lub czarne.
Jak bardzo tam tęsknił do takiego właśnie, jasnego, czystego, spokojnego nieba bez chmur.
Jakiś szmer za drzwiami wyrwał go z zadumy. Momentalnie zamknął oczy, jeszcze nie chciał
widzieć ludzi.
Ktoś wszedł do pokoju. Nieznanym instynktem poznał, że to kobieta; stąpała lżej, delikat-
niej niż mężczyźni. Poczuł, że się zbliża, bierze go za rękę, bada puls. Słyszał oddech, czuł jej
obecność tuż przy swoim łóżku.
Otworzył nagle oczy. Wtedy ujrzał tuż nad sobą znajomą twarz, kaskadę włosów, oczy,
które tyle razy widział tam, w nocy, gdy patrzył na niebo poprzez kraty. Zaskoczyło ją, że się
ocknął, odsunęła się nieco, lecz nie puściła jego ręki.
Spróbował się uśmiechnąć, ale wargi rozciągnęły się w jakimś smutnym grymasie.
– Nie przyszłaś – powiedział niemal pogodnie. – Widzisz, ja za to przyszedłem.
– Nic nie mów – pochyliła się nisko, aż włosy dotknęły jego twarzy.
– Dobrze – szepnął.
Zamknął oczy. Poczuł, że jej palce nieco silniej zaciskają się na przegubie jego ręki. I na-
gle serce zabiło mu mocniej, poczuł blisko jej oddech, a potem odrobinę wilgotne wargi led-
wo wyczuwalnie dotknęły jego spieczonych ust.
– Nic nie mów – powtórzyła.
– Dobrze.