1
Marek Hłasko
List
Oczekiwałem na list. Nikt nie pisał do mnie listów; nie miałem nikogo
bliskiego; ani tutaj, ani w kraju, ani na całym
ś
wiecie; byłem ju
ż
starym, samotnym
człowiekiem. “Ba! — my
ś
lałem sobie nieraz. — Przecie
ż
nie wszyscy mog
ą
mie
ć
bliskich: to naturalne; a ludzie samotni s
ą
tak
ż
e potrzebni, aby inni rozumieli, jak
straszn
ą
rzecz
ą
jest samotno
ść
, i starali si
ę
przed ni
ą
uchroni
ć
”. Lecz mimo to
czekałem na list. Wiedziałem,
ż
e nie nadejdzie on nigdy, lecz niemo
ż
liwe
wydawało mi si
ę
, aby nikt z
ż
yj
ą
cych na
ś
wiecie pewnego dnia nie zechciał
napisa
ć
do mnie listu. Ludzie najbardziej nawet nieszcz
ęś
liwi nie wierz
ą
nigdy w
c a ł k o w i t o
ś
ć
swego nieszcz
ęś
cia, potrzebna im jest male
ń
ka szpareczka,
dzi
ę
ki której mog
ą
oddycha
ć
; tak samo jak chyba z samotnymi; zawsze mamy
male
ń
kie okienko, przez które kogo
ś
wygl
ą
damy. Ja czekałem na list.
Dom, w którym zamieszkiwałem
ś
miesznie mały pokój, był jednym ze starych
domów na przedmie
ś
ciach naszego miasta. Był to dom o poczerniałych
ś
cianach,
wytartych schodach i zielonym od wilgoci podwórku. Na dachu tego domu kilku
wyrostków zało
ż
yło hodowl
ę
goł
ę
bi; mniejsi chłopcy biegali po podwórku bawi
ą
c
si
ę
, odk
ą
d pami
ę
tam, w t
ę
sam
ą
zabaw
ę
— złodzieja i policjantów; dziewczynki
skakały przez sznurek oraz grały w niebo i piekło; latem w sło
ń
cu
ś
pi
ą
tłuste koty;
zawsze pachnie kapusta i mokra bielizna. Od czasu do czasu stró
ż
upija si
ę
i gra
na harmonii; wtedy dzieci zbiegaj
ą
si
ę
i otoczywszy go kołem, patrz
ą
, jak zr
ę
cznie
przebiera grubymi palcami po klawiszach, a pewien łysy tapicer wychyla z okna
swoj
ą
głow
ę
i prosi: “Zagraj «Klaryss
ę
», Franciszku!”; wtedy stró
ż
rzuca mu
spojrzenie pełne słodkiej zadumy i gra to smutne i dziwne tango. dzie
ń
zaczyna si
ę
tu wcze
ś
nie; połowa mieszka
ń
ców domu pracuje w pobliskiej fabryce odlewów i
ju
ż
od pi
ą
tej rano tupie po schodach; o siódmej obydwaj krawcy puszczaj
ą
w ruch
swoje maszyny; szewc straszliwym basem wymy
ś
la swemu czeladnikowi, który
jest bardzo piegowaty, ma niepokoj
ą
co podobne do nietoperza uszy i — jak
twierdzi szewc — jest “potomkiem kretyna i sowy”; u tapicera stukaj
ą
młotki, do
2
warsztatu naprawy samochodów zje
ż
d
ż
aj
ą
pierwsze taksówki, a stró
ż
ziewa i
podci
ą
gaj
ą
c spodnie, wychodzi z miotł
ą
na podwórko.
ś
ycie ma tutaj jedn
ą
twarz.
Listonosz — pan Goł
ę
biowski — zjawiał si
ę
tu około godziny dwunastej; o tej
godzinie
ś
piewały ju
ż
wszystkie kucharki, wszystkie dywany ju
ż
przetrzepano i
sw
ą
d obiadów dolatywał z ka
ż
dego okna. Ju
ż
z daleka widziałem, jak listonosz
nadje
ż
d
ż
a na swym rozklekotanym rowerze; jedn
ą
r
ę
k
ą
trzyma za kierownic
ę
,
drug
ą
— wyci
ą
ga list ze swej ogromnej torby. Wtedy wszyscy schodz
ą
na
podwórko, gdy
ż
listonosz — tak jak i ja — jest starym człowiekiem i ci
ęż
ko mu
wspina
ć
si
ę
po stromych schodach. Nakłada na nos okulary i odczytuje nazwiska:
— Siemi
ą
tkowski!
— Jaszczyk!
— Malinowska!
Wszyscy odbieraj
ą
swoje listy i odchodz
ą
. Wtedy ja pytam:
— Czy nie ma nic dla mnie?
— Nie — odpowiada listonosz. — Nic dla pana dzisiaj nie było. Mo
ż
e jutro
b
ę
dzie.
— Niech pan zobaczy jeszcze raz — prosz
ę
. — Wie pan, jak to jest; czasem
si
ę
zapomina. Czasem si
ę
zdaje,
ż
e nie ma ju
ż
nic, a potem dopiero spostrzega
si
ę
przypadkowo,
ż
e jednak jeszcze co
ś
pozostało. Niech mi pan wierzy,
ż
e tak
doprawdy bywa. Prosz
ę
zobaczy
ć
jeszcze raz.
Listonosz si
ę
gał do torby, lecz twarz jego wyra
ż
ała bezgraniczne
pow
ą
tpiewanie.
Długo grzebał, potem mówił:
— Nie, dzisiaj nie było dla pana listu. Mo
ż
e jutro b
ę
dzie. Czeka pan?
— Tak — odpowiadałem. — Czekam. Oczywi
ś
cie
ż
e czekam. Ma do mnie
kto
ś
napisa
ć
, ale on mieszka bardzo daleko st
ą
d. Wie pan, jak si
ę
daleko
mieszka...
— Oczywi
ś
cie — mówił listonosz. — Moi bliscy tak
ż
e mieszkaj
ą
bardzo
daleko st
ą
d. O, nawet poj
ę
cia pan nie ma, jak daleko. Trudno, musi pan poczeka
ć
.
Mo
ż
e jutro przyjdzie ju
ż
ten list.
— B
ę
d
ę
czeka
ć
— mówiłem. — ten list na pewno do mnie przyjdzie; niech
pan tylko dobrze uwa
ż
a na poczcie. Ju
ż
ja pana o to bardzo prosz
ę
! B
ę
d
ę
czeka
ć
.
3
— Tak trzeba — odpowiadał listonosz. — Przecie
ż
zawsze czeka si
ę
na jaki
ś
list.
Salutował mi i odje
ż
d
ż
ał. Widywali
ś
my si
ę
co dzie
ń
; widywali
ś
my si
ę
co dzie
ń
przez wiele lat. Latem przyje
ż
d
ż
ał zgrzany, sapi
ą
c jak lokomotywa; zim
ą
pi
ę
kne
w
ą
sy jego sztywniały od lodu; jesieni
ą
był smutny i zgn
ę
biony, ociekał deszczem,
a rower jego ochlapany był strasznie błotem i przybywało mu rdzawych plam;
wiosn
ą
on chyba pierwszy w naszym mie
ś
cie rozpinał koszul
ę
i widziałem siwe i
ogromnie g
ę
ste włosy na jego twardej piersi. Przeszło wiele wiosen; czeladnik od
szewca zało
ż
ył ju
ż
własny warsztat, o
ż
enił si
ę
i z dziesi
ą
tego podwórka słyszałem,
jak takim samym basem wymy
ś
la swemu pomocnikowi; chłopcy, którzy bawili si
ę
tu niegdy
ś
w złodzieja i policjantów, słu
ż
yli teraz w wojsku i stamt
ą
d pisali krótkie,
chaotyczne listy do dziewcz
ą
t, które skakały niegdy
ś
przez barwny sznureczek, a
teraz były ju
ż
wysokie, chodziły w kwiecistych sukienkach i ozi
ę
ble odpowiadały
swoim matkom,
ż
e one przecie
ż
nie pytały ich o zdanie w kwestii swego
zam
ąż
pój
ś
cia. Stró
ż
przygłuchł i mylił teraz tony dziwnego tanga, a tapicer coraz
cz
ęś
ciej trafiał młotkiem we własn
ą
r
ę
k
ę
. Pytałem:
— Czy jest jaki
ś
list dla mnie?
— Nie — odpowiadał listonosz. — Dzi
ś
, prosz
ę
pana, nie było nic. Zapewne
b
ę
dzie jutro.
— Czy sprawdził pan dobrze? — pytałem.
Listonosz robił ura
ż
on
ą
min
ę
i odpowiadał:
— Ja zawsze sprawdzam dobrze, prosz
ę
pana. Musi pan czeka
ć
.
— Oczywi
ś
cie — mówiłem. — B
ę
d
ę
czeka
ć
.
— Tak trzeba. Przecie
ż
zawsze czeka si
ę
na jaki
ś
list. One rozmaicie
przychodz
ą
; przecie
ż
ludzie pisz
ą
z bardzo daleka. Czasem trzeba długo czeka
ć
na list.
Miałem
ż
al; miałem
ż
al do wszystkich mieszka
ń
ców tego domu, którzy
otrzymuj
ą
listy; nienawidziłem ich twarzy w chwili, gdy z r
ą
k listonosza odbierali
swoje listy.
Wydawało mi si
ę
, i
ż
słowa zawarte w tych listach odebrano mnie,
ż
e nale
żą
one do mnie, ja powinienem je czyta
ć
— płaka
ć
nad nimi lub
ś
mia
ć
si
ę
— i
ż
e tylko
przez jaki
ś
niezrozumiały dla mnie przypadek listy te trafiaj
ą
do obcych r
ą
k,
4
podczas gdy naprawd
ę
ka
ż
dy z nich nale
ż
y do mnie. Przypomniałem sobie
wszystkich ludzi, jakich znałem w
ż
yciu; od
ż
ywały we mnie dawne przyja
ź
nie,
krótkie chwile spotka
ń
z tymi, których twarzy nie mog
ę
sobie dzi
ś
ju
ż
przypomnie
ć
.
Długo my
ś
lałem o pewnej kobiecie, któr
ą
darzyłem ogromn
ą
miło
ś
ci
ą
w wieku lat
dwudziestu. Przez wiele dni umysł mój zaprz
ą
tał wizerunek pewnego człowieka, z
którym przyja
ź
niłem si
ę
kiedy
ś
gor
ą
co, i wydawało mi si
ę
,
ż
e człowiek ten napisze
do mnie. Osi
ą
gn
ą
łem nawet swego rodzaju cudown
ą
pewno
ść
, i
ż
lada dzie
ń
otrzymam list od tego człowieka; od
ż
ywały we mnie wszystkie dobre i złe chwile,
jakie z nim prze
ż
yłem: kłótnie, spacery, nocne rozmowy, dyskusje i wyznania;
wywoływałem z oddali jego gesty, słowa i u
ś
miechy. I wiedziałem,
ż
e to on, tylko
on napisze do mnie list. Tak było przez wiele dni; potem uprzytomniłem sobie,
ż
e
człowiek ten umarł wiele lat temu, a ja sam rzuciłem pierwsz
ą
gar
ść
ziemi na jego
grób.
O, tak! Te listy, które przynoszono tutaj, kradziono mnie; czułem to. Jestem
starym człowiekiem; ka
ż
dego dnia ze zdziwieniem witam sło
ń
ce na niebie; wiem
przecie
ż
,
ż
e blisko mi ju
ż
do
ś
mierci; wiem,
ż
e gdybym dostał w ko
ń
cu list — nie
umierałbym samotnie.
Nienawidziłem ludzi dostaj
ą
cych listy: było to uczucie człowieka, który czuje
szcz
ęś
cie innych, a sam nie potrafi si
ę
do nich przytuli
ć
; jest to dr
ę
cz
ą
ce uczucie
miło
ś
ci i nienawi
ś
ci.
“Có
ż
oni robi
ą
z tymi listami? — my
ś
lałem. — I na có
ż
im w ogóle listy? Oni
maj
ą
domy, dzieci; wokół nich kr
ę
ci si
ę
wielu ludzi — ja czekam tylko na list”.
Wiedziałem ju
ż
, kto i od kogo w kamienicy otrzymuje listy. Wiedziałem,
ż
e
pewna ruda dziewczyna, która tak ch
ę
tnie przesiaduje z ksi
ąż
k
ą
na balkonie,
otrzymuje listy od narzeczonego. Przebywa on w du
ż
ym, dalekim mie
ś
cie; listy
jego przychodz
ą
w bł
ę
kitnych kopertach; na ka
ż
dym arkuszu listu rysuje on kółko
tam, gdzie pocałował papier; dziewczyna podnosi te listy do ust i u
ś
miecha si
ę
.
Zadzierzysty starszy pan — jest z zawodu ksi
ę
gowym, mieszka na pierwszym
pi
ę
trze i całe niedziele chodzi w kalesonach po mieszkaniu — otrzymuje listy od
swego brata, który jest równie
ż
ksi
ę
gowym; pisz
ą
oni do siebie wył
ą
cznie o
sprawach zawodowych.
5
Schludna jak myszka staruszka dostaje listy od syna z wojska; niedowidzi ona
ju
ż
i to ja jej odczytuj
ę
te listy; staruszka chlipie i zawsze pokazuje mi fotografie
swego syna. Jest to du
ż
y i ładny chłopiec; staruszce jest bardzo przykro,
ż
e
obci
ę
to mu w wojsku włosy, a ona ich nie ma; od dzieci
ń
stwa przechowywała jego
włosy.
A do mnie nikt nie pisał listów. Pytałem:
— Czy przyszło dzi
ś
co
ś
dla mnie?
— Nie — odpowiadał listonosz. — Dzi
ś
nie było nic, mo
ż
e jutro b
ę
dzie co
ś
dla
pana. Musi pan czeka
ć
.
W ko
ń
cu zauwa
ż
yłem,
ż
e listonosz unika mnie; unika mnie, nie patrzy mi w
oczy, szybko si
ę
ż
egna i opryskliwie odpowiada na moje pytania. Nie wiedziałem
dlaczego; byłem przera
ż
ony; listonosz był przecie
ż
jedynym człowiekiem, który
mógłby pewnego dnia przynie
ść
mi nadziej
ę
. Nie wiedziałem dlaczego i bałem si
ę
spojrze
ć
w twarz temu człowiekowi; zrozumiałem to dopiero wówczas, kiedy
przypadkowo usłyszałem rozmow
ę
, jak
ą
prowadził on z pewn
ą
kobiet
ą
. Listonosz
mówił:
— Ja nie mog
ę
je
ź
dzi
ć
do tego człowieka. On tak czeka na ten list. Ja mu nie
przynosz
ę
nadziei. Czy pani wie, co to jest nie przynie
ść
człowiekowi nadziei? To
gorzej, ni
ż
go o
ś
lepi
ć
i zabi
ć
. Ja wiem,
ż
e on czeka na t
ę
nadziej
ę
, i to ode mnie.
Ja nie mog
ę
z nim rozmawia
ć
; ja czuj
ę
,
ż
e sam nie powinienem
ż
y
ć
. Có
ż
jest
warte własne
ż
ycie, je
ś
li si
ę
innym nie przynosi nadziei?
Za par
ę
dni listonosz przywiózł mi list. Jechał tego dnia bardzo szybko po
krzywym bruku naszej ulicy; wołał mnie ju
ż
z daleka; niecierpliwie odepchn
ą
ł
innych i wr
ę
czył mi list.
Potem wyj
ą
ł z torby butelk
ę
wina, podał mi j
ą
i rzekł:
— Trzymaj pan butelk
ę
! To wino kupiłem i powiedziałem sobie,
ż
e wypijemy
je z panem wtedy, kiedy dostanie pan ten swój list. Po robocie zajd
ę
do pana i
wypijemy je. To b
ę
dzie dobre wino; to jest stare wino. Ale czegó
ż
pan płacze?
— Do diabła! — rzekłem. — Do diabła! Czy nie wie pan tego,
ż
e zawsze
czeka si
ę
na jaki
ś
list?
Odpiecz
ę
towałem go. Długo patrzyłem na rz
ą
dki liter skacz
ą
ce mi przed
oczami, nim to wszystko uło
ż
yło si
ę
w jaki
ś
sens. “Nie przerywaj ła
ń
cuszka
6
szcz
ęś
cia — czytałem. — Przepisz ten list w dziesi
ę
ciu egzemplarzach i po
ś
lij go
swoim znajomym. Do ka
ż
dej koperty włó
ż
dwa złote. Nie przerywaj ła
ń
cucha
szcz
ęś
cia!...”
Opu
ś
ciłem r
ę
k
ę
i osłupiałym wzrokiem patrzyłem na listonosza.
— Grunt,
ż
e si
ę
pan doczekał — rzekł. — To najwa
ż
niejsze. Przyjd
ę
do pana
po robocie.
Wsiadł na rower i odjechał.
1955