background image

Aleksander ŚCIBOR - Rylski

człowiek z marmuru

background image

Materiały czarno – białe

Przed czołówką filmu: szybki montaŜ migawek, ukazujących historię kariery i 

upadku murarza Mateusza Birkuta. Skwarny dzień; Birkut z pomocnikiem stawia mur 

z cegieł. Przedstawiciele dyrekcji biją brawo. Birkut ma zaimprowizowane podium – 

zmęczony , ale szczęśliwy – przemawia do niewidocznej załogi. W chwilę później 

schodzi z budowy po chwiejnej kładce. Ktoś wręcza mu kwiaty, ktoś inny przypina 

order. Birkut pozuje rzeźbiarzowi, potem bije brawo na jakiejś trybunie. Wystawa 

plastyki – Birkut składa wiązankę kwiatów u stóp własnego posągu. Znów na trybunie 

– teraz sam wychyla się po wręczane mu kwiaty. Na tej samej trybunie prezydent 

Bierut; uśmiecha się do niewidocznych tłumów. Fragment pochodu 

pierwszomajowego. Prezydent Bierut oklaskuje przechodzących. Zwarta grupa 

sportowców, uczestniczących w pochodzie, niesie na ramionach olbrzymi portret 

Stalina. Ściana wysokiego budynku, ozdobiona wielkimi portretami przodowników 

pracy; robotnicy spuszczają na linach podobiznę Birkuta, aby zrobić miejsce dla 

portretu innego przodownika.

Gmach telewizji – wnętrze dzień

Długi, przeszklony korytarz. Redaktor telewizji, męŜczyzna w grubych 

okularach i Agnieszka, dziewczyna w wieku około 25 lat, wysoka blondynka w 

dŜinsach i niebieskiej kurteczce, z przerzuconym przez ramię workiem, idą szybko na 

kamerę.

Prowadzą gwałtowną rozmowę, przeradzającą się chwilami w kłótnię.

REDAKTOR: To jest film, który pani chce zrobić. My jednak musimy zadać 

takie pytanie: czy to jest potrzebne mnie, jako redaktorowi, następnie instytucji, czyli 

telewizji, a wreszcie samym telewidzom? A poza tym, wie pani, tam się piętrzą 

cholerne pułapki, przeszkody, sprawy ciemne, nigdy nie wyjaśnione do końca! No i 

sam fakt, Ŝe to akurat lata pięćdziesiąte!... Tego jeszcze nie było na ekranie, to są 

sprawy nietknięte w naszych programach!

AGNIESZKA: Czy pan mnie uwaŜa za kretynkę? Mam nakręcić byle co, tylko 

dlatego, Ŝe dyplom i trzeba szybko? I Ŝe pan chce mieć święty spokój? Ja to muszę 

zrobić i zrobię, rozumie pan?

REDAKTOR: Proszę pani, moŜe to i byłby temat, ale dla kogoś starszego, z 

background image

większym doświadczeniem… no i niekoniecznie w tej chwili. Ale młoda osoba, taka 

jak pani?... Dam pani inny film.

AGNIESZKA: Niech pan robi ze swoimi staruszkami, co pan chce! Ale nie ze 

mną! To jest mój temat! I nikt mi go nie odbierze! A poza tym ja juŜ zaczęłam 

zdjęcia.

REDAKTOR: To ma być argument? Proszę pani! A mówiąc po prostu: 

wolałbym, Ŝeby pani zrobiła co innego. I ja nawet wiem co. Na przykład: niech się 

pani weźmie za stal! Gdyby pani ładnie to naświetliła – to zagadnienie, ten temat?... 

To by nas interesowało, tu moglibyśmy pani pomóc. Proszę zrozumieć: my pani 

dajemy prawdziwą szansę!

AGNIESZKA: Ale tu chodzi o młodość mojego ojca, pańskiego, w ogóle o 

młodość naszych ojców!

REDAKTOR: Niech pani pomyśli.

AGNIESZKA: Proszę pana, ja mam w tej chwili takie kontakty, takie 

materiały, przeprowadziłam tyle rozmów… To moŜe dać niespodziewane efekty, 

rozumie pan? Ja uwaŜam, Ŝe to jest temat, no, temat… To będzie pasjonować 

wszystkich – młodzieŜ starych, pana, mnie…

REDAKTOR: Pani Agnieszko, pani lekcewaŜy fakty. Dla mnie faktem jest 

jedna huta, druga huta, ludzie w tych hutach…Cyfry! Sześć i pół miliona ton stali 

dziś, osiem jutro, a pojutrze?

AGNIESZKA: A dlaczego pan mi nie zorganizował tych materiałów, o które 

prosiłam?

REDAKTOR: A nie, nie, moja kochana… Bo pani się plącze w aferę, z której 

pani potem niw wyjdzie. To pogrzebie panią, mnie, film; wylejemy dziecko z kąpielą! 

To są materiały zastrzeŜone; kiedyś nie poszły, dziś nie pójdą, nigdy nie pójdą! Ich 

nikt nie puści – niech pani nie lekcewaŜy tego momentu! I niech pani mnie zrozumie, 

po prostu.

Zatrzymują się przed drzwiami redakcji. Redaktor kładzie dłoń na klamce.

AGNIESZKA (po krótkim namyśle): Ile pan ma lat?

REDAKTOR: Dwadzieścia osiem. A pani ma dwadzieścia jeden dni do końca 

zdjęć.

AGNIESZKA: SłuŜę panu.

Odbiega korytarzem, ciągnąc za sobą po ziemi swój worek.

background image

Przed gmachem telewizji.

Agnieszka wybiega z gmachu TV, ciągnąc za sobą worek. Zatrzymuje się, 

macha ręką. PodjeŜdŜa mikrobus telewizyjny, tzw. „Robur”. Młody człowiek otwiera 

drzwi, wciąga Agnieszkę do środka, potem wyskakuje po jej worek, wsiada. „Robur” 

rusza.

Ulice Warszawy.

Telewizyjny „Robur” mknie ulicami Warszawy. W środku zamyślona 

Agnieszka, operator obrazu – starszy pan w okularach i czapce nisko nasuniętej na 

oczy, technik dźwięku – młody człowiek o bystrych oczach i nieco agresywnej twarzy, 

oraz młody kierowca.

Przed Muzeum Narodowym.

Mikrobus „Robur” zajeŜdŜa pod bramę Muzeum. Niewielka ekipa Agnieszki 

wysypuje się z wozu, wyciąga sprzęt. Brama jest zamknięta, przez Ŝelazne sztachety 

widać dziedzinie. Agnieszka przez chwilę waha się, następnie zdecydowanym ruchem 

odsuwa skrzydło bramy. Cała czwórka rusza ku drzwiom wejściowym szarego 

gmachu, widniejącego w głębi.

Muzeum

Hall muzeum. W głębi schody z marmuru. Pracownica muzeum prowadzi ku 

nim Agnieszkę i jej towarzyszy.

PRACOWNICA MUZEUM: Proszę bardzo.

AGNIESZKA: My jesteśmy z telewizji, pani wie. Dzwoniono do pani.

PRACOWNICA MUZEUM: Tak, dyrektor uprzedził mnie; prosił Ŝebym wam 

pomogła. Tylko Ŝe dzisiaj jest poniedziałek – zamknięte dla publiczności, więc trochę 

mało światła. O czym to ma być film właściwie, proszę pani? Dyrektor interesuje się 

tym bardzo. Czy pani ma jakiś scenariusz?

AGNIESZKA: Tak.

PRACOWNICA MUZEUM (niepewnie): Aha…

AGNIESZKA: Mam.

PRACOWNICA MUZEUM: Proszę bardzo. Tędy.

Mijają kilka sal, wypełnione dziełami sztuki. Agnieszka przechodzi obok nich 

obojętnie. Prowadzeni przez pracownicę schodzą do piwnicy. Jest tu jeszcze mniej 

background image

ś

wiatła niŜ na górze.

AGNIESZKA (do technika): Niech pan się nią zajmie, dobrze?

TECHNIK: Dobra, pani Agnieszko.

AGNIESZKA (do pracownicy): A tam co jest?

PRACOWNICA MUZEUM: Tam nie ma nic ciekawego. Takie nasze stare 

zbiory.

AGNIESZKA: Sprzed wojny?

PRACOWNICA MUZEUM: Nie, sprzed dwudziestu kilku lat. My jesteśmy 

jedyną instytucją, która zakupuje dzieła sztuki. No, bo kto? Świetlice, domy 

kultury?... Kropla w morzu…

AGNIESZKA: Czy one były kiedyś eksponowane?

PRACOWNICA MUZEUM: Słucham? Oczywiście tak; nie widziała pani?

AGNIESZKA: Nie chodziłam wtedy na wystawy; urodziłam się w 52 roku.

Widzi drzwi, obite siatką i rusza ku nim. Zaniepokojona pracownica muzeum 

podbiega za nią.

AGNIESZKA: Ja się tylko troszeczkę rozejrzę, dobrze?

PRACOWNICA MUZEUM: Ale o co pani właściwie chodzi… nie wiem.

Od tyłu szybko podchodzi technik dźwięku i bierze pracownicę pod rękę.

TECHNIK: Ja zaraz pani wytłumaczę, wie pani. (Zgrabnie odprowadza ją od 

drzwi, przed którymi stoi Agnieszka)

PRACOWNICA MUZEUM: No, czego wy szukacie… chciałabym wiedzieć.

TECHNIK: Robimy film, rozumie pani.

PRACOWNICA MUZEUM: No tak, ale…

Oboje oddalają się na bezpieczną odległość, przy czym technik przez cały czas 

coś jej cicho wyjaśnia, nie przestając gestykulować. Agnieszka próbuje otworzyć 

drzwi – okazuje się, Ŝe nie są zamknięte. Niecierpliwym głosem przywołuje starego 

operatora i kierowcę, który równocześnie pełni obowiązki oświetlacza. Wszyscy troje 

ruszają wąskim przejściem, zamknięty z obu stron przegrodami z siatki. W półmroku – 

za siatką – widać tłumy rzeźb, upchanych byle jak, często jedna na drugiej. Jest wśród 

nich duŜo posągów i popiersi Stalina. Agnieszka kieruje się planem, wyrysowanym na 

kartce. Wreszcie odnajduje boks, którego szukała. Ogląda się przez ramię: w głębi 

korytarza technik tłumaczy coś zawzięcie pracownicy muzeum. Agnieszka wyciąga z 

włosów szpilkę i bez trudu otwiera nią nieskomplikowaną kłódkę. Kierowca przybliŜa 

przenośną lampę do siatki. Agnieszka wsuwa się do boksu, przyklęka obok wielkiej 

background image

figury z marmuru, przewróconej na ziemię i sprawdza numer ewidencyjny, 

przyczepiony do ramienia posągu. Uśmiecha się z tryumfem.

AGNIESZKA (do operatora): Jak tu będzie ze światłem?

OPERATOR: Jakoś oświetlę. To trzeba postawić, a kamerę damy na statyw.

AGNIESZKA: Na jaki statyw! Kamera!

Skonsternowany operator podaje jej kamerę. Agnieszka zaczyna kręcić z ręki, 

najpierw w rozkroku, potem coraz niŜej, aŜ wreszcie przysiada na piersiach 

przewróconego posągu. Widzimy teraz jego nienaturalne powiększoną, martwą twarz, 

spoglądającą gdzieś daleko pustymi oczyma. Jest to twarz, którą jeszcze wiele razy 

zobaczymy w tym filmie – twarz murarza Birkuta.

OPERATOR (z nutką podziwu): No, moja córeczko… Ho, ho, ho…

Agnieszka kończy filmować twarz posągu, podnosi się i oddaje kamerę 

operatorowi. Jest trochę zmęczona, ale szczęśliwa. Szybko wycofuje się na korytarz i 

zamyka z powrotem drzwi boksu. W tej chwili za jej plecami pojawia się 

zdenerwowana pracownica muzeum.

AGNIESZKA (w zamyśleniu): Ten mi się podoba…

PRACOWNICA MUZEUM: Szczególny gust… A moŜna wiedzieć, dlaczego 

to panią tak zainteresowało? Są tu przecieŜ dzieła lepszego dłuta.

AGNIESZKA: Nie wiem. Zresztą to wszystko jedno. Mogę tu zrobić zdjęcia?

PRACOWNICA MUZEUM: Zdjęcia? Tutaj? Proszę pani, dyrektor niechętnie 

wpuszcza tu nawet kogokolwiek.

Odprowadza z powrotem uśmiechniętą szelmowsko Agnieszkę.

Sala projekcyjna.

Półmrok, rozjaśniony światłem, padającym przez uchylone drzwi korytarza. 

Na podłodze blaszane pudełko z taśmą i rozrzucone tygodniki. Obok pulpitu z 

mikrofonem Agnieszka, zagłębiona w fotelu. Śpi. Z korytarza wychodzi montaŜystka z 

talerzykiem, na którym ma herbatę i skromne kanapki. Zamyka drzwi, stawia talerzyk 

na stole i zapala biurową lampę.

MONTAśYSTKA (do mikrofonu): Dzień dobry. Proszę zakładać materiał. 

Dzień dobry, czy panowie mnie słyszą?

KABINIARZ: Tak, słyszymy panią. Jesteśmy gotowi.

Agnieszka budzi się raptownie i mruŜy oczy od światła lampy.

AGNIESZKA: Co się stało?

background image

MONTAśYSTKA: Dzień dobry. MoŜe… moŜe ja poproszę produkcję, Ŝeby 

załatwiła pani pokój w hotelu „Forum”; to naprawdę będzie taniej, niŜ spanie w 

naszej sali projekcyjnej.

AGNIESZKA: Dzień dobry pani.

MONTAśYSTKA: Dzień dobry. Wybrałam mniej więcej to wszystko, co 

dotyczy pani murarza; tak jak pani prosiła.

AGNIESZKA: Mniej więcej?

MONTAśYSTKA: A mniej więcej, proszę pani, bo to jest materiał sprzed 

dwudziestu pięciu lat i trudno sobie wszystko przypomnieć. Ale to wystarczy.

AGNIESZKA: Proszę bardzo.

MONTAśYSTKA: Proszę pani, czy pani siedzi tam, czy będzie pani siedziała 

koło mnie?

Agnieszka bez słowa przenosi się na krzesło obok montaŜystki, pochyla klosz 

lampy i wyjmuje papierosa.

MONTAśYSTKA: Nie wiem, czy pani w ogóle coś z tego wybierze. To… to 

nie są właściwie ciekawe materiały. To ma być pani praca dyplomowa?

AGNIESZKA: Tak. Co, myśli pani, Ŝe to mało interesujące?

MONTAśYSTKA: Proszę pani, ja nie jestem od myślenia, ja jestem od 

klejenia. Co pani robiła w szkole?

AGNIESZKA: Etiudy. (Upiła łyk herbaty montaŜystki).

MONTAśYSTKA: Etiudy; oczywiście Cortazara… A moŜe według własnego 

pomysłu?

AGNIESZKA (wyciąga ku niej rękę): Agnieszka.

MONTAśYSTKA (udając, Ŝe nie dostrzega tego gestu): Bardzo mi miło. 

Więc co pani robiła?

AGNIESZKA: Coś tam robiłam.

MONTAśYSTKA: Ach, juŜ wiem. Na pewno Ŝycie na gorąco, kamera ukryta 

w stróŜówce. Muszę pani powiedzieć, Ŝe telewizja bardzo to lubi, widzowie mniej, 

ale dla mnie ma pani etat zapewniony. (Do mikrofonu) JeŜeli panowie są gotowi, 

proszę o projekcję. (Zagląda do notatek) A to teraz, to co będzie? Ach, prawda, 

sylwetka; zapomniałam. Sylwetka Birkuta. Pasjonujący temat.

Agnieszka zaczyna zjadać jej kanapkę. MontaŜystka nie reaguje na to, tak jak 

przedtem nie reagowała przy herbacie. Światła gasną, zaczyna się projekcja, 

materiałów do filmu „Początek miasta”. Materiały są czarno – białe, nie zmontowane 

background image

i nie udźwiękowione.

MONTAśYSTKA: A czy… właściwie… pani go znała?

AGNIESZKA: Nie. Nigdy go nie widziałam. Widziałam tylko rzeźbę.

MONTAśYSTKA: To mogła pani wybrać przystojniejszego. A właściwie – 

dlaczego go pani wybrała?

AGNIESZKA: Nie wiem. MoŜe dlatego, Ŝe był przewrócony.

MONTAśYSTKA: JeŜeli pani zaraz coś wybierze, to proszę mówić. Byłoby 

dobrze, bo teraz bardzo trudno o salę.

AGNIESZKA: Postaram się.

Na ekranie widać tymczasem puste, rozkopane pole, a na nim sylwetkę 

mierniczego z teodolitem. Wokół niego nic, tylko błoto – morze błota. Czyjeś buty 

ś

lizgają się w nim, grzęzną. I jeszcze raz człowiek przy teodolicie. To pierwsza 

przymiarka do budowy stutysięcznego miasta.

MONTAśYSTKA: To są odrzuty. Nigdy nie weszły do Ŝadnego filmu. 

(Ironicznie) Oczywiście z przyczyn technicznych.

AGNIESZKA: Zaraz, zaraz… To się nazywa… „Początek miasta” tak?

MONTAśYSTKA: To miało się nazywać „Początek miasta”. Robił to reŜyser 

Burski. To teŜ miał być jego dyplom. Proszę pani ja niczego nie obcinałam, dlatego Ŝe 

zaraz – niech pani uwaŜa – będzie fragment z tym pani Kirkutem. TeŜ z odrzutów.

Na ekranie widać teraz długi ogonek robotników, przytupujących przed jakimś 

barakiem. Dokoła błoto, kałuŜe, gliniasta pustynia po horyzont.

MONTAśYSTKA: O, proszę uwaŜać. Następny to będzie on.

Czyjaś twarz, zziębnięta, zniechęcona. Potem znowu ogólny plan 

przytupujących przed barakiem robotników.

MONTAśYSTKA: Nie, albo się mylę… Nie, nie, nie mylę się, to on.

ZbliŜenie Birkuta – wtedy jeszcze dwudziestoparoletniego chłopaka ze wsi, o 

grubych kościach policzkowych i szerokim, wystającym nosie. Spod daszka 

zniszczonego kaszkietu wyglądają ufne, jasne, śmiejące się oczy. I zaraz później 

Birkut w jakimś pomieszczeniu, juŜ bez czapki, bardzo onieśmielony.

GŁOS: Nazwisko?

BIRKUT: Birkut.

GŁOS: Imię?

BIRKUT: Mateusz.

GŁOS: Pochodzenie?

background image

BIRKUT: Ze wsi… Z Łęcz, to jest pod Krakowem, taka wieś.

GŁOS: A rodzice?

BIRKUT: No… tam są.

GŁOS: A co robi ojciec?

BIRKUT: No, ziemię ma.

GŁOS: DuŜo ziemi?

BIRKUT: Ee… nie duŜo.

GŁOS: A co wyście robili do tej pory? Pracowaliście gdzieś?

BIRKUT: Na… na ziemi.

GŁOS: Tak, Ŝe nic nie umiecie?

BIRKUT: No, umiem. Na tej ziemi…

Potem idą strzępy innego, nieuporządkowanego materiału, znowu bez 

dźwięku: jeszcze raz ogonek robotników, przytupujących przed barakiem, 

przepełniony tramwaj w szczerym polu, czołgający się w glinie spychacz. A dalej 

niewielki sad, pełen kwitnących jabłoni. Spychacz wjeŜdŜa na nie, przewraca, wgniata 

w błoto. Gdzie indziej spychacz wyciąga z błota ugrzęźniętą cięŜarówkę. I jeszcze raz 

długi ogonek robotników, tym razem czekających na posiłek wydawany przez kuchnię 

polową. Wszyscy są wzburzeni; niektórzy trzymają jeszcze w dłoniach blaszane miski, 

inni rzucili je juŜ na ziemię. Birkut skrzętnie zbiera porozrzucane miski. ZbliŜenie 

kilku kolejnych naczyń: w środku widać małe ohydne rybki. Robotnicy otaczają 

jakiegoś urzędnika, zapewne przedstawiciela dyrekcji. Są wściekli; krzyczą coś, czego 

nie słychać i podtykają mu pod nos swoje rybki nabite na widelec. Birkut podnosi za 

ogon swoją rybkę i spuszcza ją komuś na kapelusz. W głębi zatrzymuje się jeep. Z 

siedzenia podnosi się człowiek w nieprzemakalnym płaszczu. Podniecona gromada 

robotników zostawia przedstawiciela dyrekcji i rusza ku jeepowi. Korzystając z tego 

przedstawiciel dyrekcji ucieka w pośpiechu przez rozryte pole. Twarz Birkuta, 

zanoszącego się śmiechem. W tej chwili przed kamera pojawia się czyjaś dłoń z 

szeroko rozczapierzonymi palcami i zasłania obiektyw – na ekranie robi się ciemno.

AGNIESZKA: No, ja nie wiedziałam, Ŝe Burski robił takie rzeczy.

MONTAśYSTKA: Ale bardzo szybko przestał. Zaraz pani zobaczy fragment 

jego filmu…(Zagląda do notatek) Fragment jego filmu „Oni budują nasze szczęście”. 

Wybrałam oczywiście wszystko to, co dotyczy Birkuta. Zresztą wszystko jest bardzo 

podobne. (Do mikrofonu) Panowie, jesteście gotowi? To zaczynajcie.

KABINIARZ: Proszę bardzo, moŜemy jechać.

background image

Film czarno – biały „Oni budują nasze szczęście”.

Z ekranu płynie dziarska muzyczka, a po chwili ukazują się napisy tytułowe, 

wśród nich nazwisko autora: Jerzy Burski. Zaraz potem widok ogólny wielkiej sali, 

udekorowanej wyjątkowo uroczyście. Na ścianie widać dwa olbrzymie portrety: 

prezydenta Biureta i generalissimusa Stalina. Na transparencie ponad nimi cyfry: 

1950. Sala jest pełna odświętnie ubranych par, kręcących się w rytmie tanecznej 

muzyki.

KOMENTARZ: W odświętnie przybranej auli Politechniki Warszawskiej 

zgromadzili się na dorocznym balu sylwestrowym wszyscy ci, którym nasz kraj 

zawdzięcza najwięcej: dostojnicy Partii i Rządu, bohaterowie pracy socjalistycznej, 

przodujący rolnicy, nauczyciele i uczeni. Przyjrzyjmy się jednemu z nich…

Kamera wyławia z tłumu Birkuta, tańczącego z ładną dziewczyna w stroju 

organizacyjnym Związku MłodzieŜy Polskiej. Dziewczyna jest znacznie młodsza od 

niego – to jego Ŝona, Hanka. Oboje uśmiechają się – powściągliwie, lecz naprawdę 

radośnie.

Zegar wybija północ. Światła na moment gasną i znowu zapalają się. Birkut i 

Hanka całują się.

I z ostrego cięcia: widzimy teraz biedną, podgórską wioskę, krzywe chaty, 

połamane płoty. Na kamerę idzie Birkut, wymachując małym kuferkiem. Idzie, 

oczywiście, tak, jak powinien iść kandydat na bohatera pracy socjalistycznej.

KOMENTARZ: Mateusz Birkut wyszedł z ubogiej podkrakowskiej wsi. Wraz 

z tysiącami innych ruszył do walki o lepsze jutro.

Odpowiednio radosne poŜegnanie młodych chłopów, ładujących się do 

pociągu: orkiestra, kwiaty, transparenty. Wszyscy płoną zachwytem, Ŝe będą mieli 

więcej stali na głowę. I zaraz olśniewająca makieta kombinatu z papier mache. 

Uczynna panienka stuka patyczkiem w róg makiety. Napis głosi, Ŝe w tym miejscu 

dnia 4 kwietnia 1950 połoŜono pierwszą cegłę przy budowie Nowej Huty.

KOMENTARZ: Pod Krakowem powstaje olbrzymi kombinat Nowa Huta i 

stutysięczne miasto robotnicze o tej samej nazwie. Codziennie napływają tu ze 

wszystkich stron Polski zastępy budowniczych. W tej gigantycznej pracy biorą udział 

ochotnicze brygady ZMP i SP.

Zastępy kroczą, wymachując zwycięsko łopatami. Praca musi im sprawiać 

ogromną przyjemność, bo bez przerwy szczerzą Ŝeby w uśmiechu – wszystko jedno, 

background image

czy grzebią się w glinie, czy ładują ją na wagoniki. A po pracy zaczytują się, tak jak 

Birkut, w „Poemacie pedagogicznym” Makarenki.

KOMENTARZ: Rośnie budowa, wraz z nią rosną ludzie. Nie byli sami: 

dyrekcja kombinatu wyciągnęła ku nim pomocną dłoń. Do ich dyspozycji oddano 

przestronne hotele robotnicze, gdzie po pracy mogli godziwie wypocząć, 

podyskutować i przeczytać ksiąŜkę. Mateusz Birkut. Tutaj właśnie, na terenie nowo 

powstającego kombinatu – wraz z innymi młodymi ochotnikami – zaczynał karierę 

nasz bohater. Pod okiem doświadczonych murarzy, przodowników pracy – 

OŜańskiego i innych – Mateusz Birkut stawiał pierwsze kroki w trudnej i pięknej 

sztuce murowania.

Sztuka moŜe jest trudna, ale Birkut pojmuje ją w lot: juŜ wie, Ŝe cegłę trzeba 

kłaść koło cegły. I kładzie je pod okiem doświadczonego przodownika o twarzy 

rzymskiego centuriona. A potem w fabrycznej szkole dla dorosłych biedzi się wraz z 

kolegami nad zagadką: ile jest dwanaście razy pięć.

KOMENTARZ: Kto chce być godnym zaszczytnego miana budowniczego 

Nowej Huty, musi pracować nie tylko rękami, ale i głową. Budowniczym Nowej Huty 

stworzono szansę dalszej, rzetelnej nauki. Mateusz Birkut w pełni skorzystał z tej 

szansy. Pracował, uczył się, zdobywał wiedzę.

Fragment sali gimnastycznej kilka dziewcząt sięga po laury na drąŜkach. 

Hanka sięga najlepiej z e wszystkich.

KOMENTARZ: W robotniczym klubie sportowym poznał swą przyszłą Ŝonę. 

Widzowie znają ją z wielu kronik; ale przypomnijmy: Hanka Tomczyk, chluba i duma 

nowohuckiego sportu. I ona zaczynała tak, jak wszyscy: tu uczyła się Ŝyć i 

pracować…

Platforma odkrytej cięŜarówki. Hanka z gracją wydaje robotnikom zupę.

KOMENTARZ: Zmienia się krajobraz podkrakowski. Tam, gdzie niedawno 

rozciągały się łąki, wyrasta najpowaŜniejsza inwestycja Planu Sześcioletniego – Nowa

Huta.

Grupa najwyŜszych dostojników zwiedza budowę. Na czele kroczy Bierut, 

bardzo łaskawy dla wszystkich.

KOMENTARZ: Przybycie prezydenta Biureta było wielkim świętem dla 

załogi kombinatu. Wzruszające powitanie, oklaski, pierwsze uściski dłoni. Niejeden z 

nich marzył o takiej radosnej chwili. Przodownica Hanka Tomczyk czuje się 

wyróŜniona. „Nikt tu nie szczędził sił, towarzyszu prezydencie!”

background image

Prezydent rozdaje uśmiechy na prawo i lewo. Jeden przypada w udziale 

Hance.

KOMENTARZ: W tym właśnie czasie Mateusz Birkut podjął szlachetne 

wyzwanie, rzucone przez kolegów – murarzy z innych budów: 30 tysięcy cegieł w 

ciągu zamiany! Takie było jego hasło.

Długi wykop, a w nim piątka murarzy, stawiających kawałek nowego muru. 

Jeśli wierzyć kamerze, cegły dosłownie fruwają im w rękach, co przez licznych 

widzów kwitowane jest wybuchami entuzjazmu.

KOMENTARZ: Tak, to było właśnie tutaj. Trzeba niezwykle sprawnej 

organizacji dla osiągnięcia takich wyników. Zresztą wystarczy popatrzeć. Tu 

wszystko gra w tym zespole! Taka praca ściągnęła oczywiście wielu ciekawych. 

Wszyscy przypatrują się z napięciem: zwycięŜą? ZwycięŜyli! 30 tysięcy 509 cegieł! 

Bohaterska piątka na mecie! A potem juŜ kwiaty, uściski wiwaty…

Wszyscy szaleją z uciechy, Ŝe rekord został pobity. Birkut dostaje bukiet i 

order, a potem opowiada jak to było na spotkaniach z przodownikami pracy. 

Słuchacze nie posiadają się ze szczęścia, toteŜ nie Ŝałują bohaterowi rzęsistych 

oklasków.

KOMENTARZ: Taki był początek marszu ku dalszym zwycięstwom i 

sukcesom. Towarzysze obdarzyli zaufaniem Mateusza Birkuta – został delegatem za 

zjazd budowlanych, a potem zjazd przodowników pracy z całej Polski. I nie dziwmy 

się teŜ, Ŝe tacy ludzie jak Birkut stali się natchnieniem twórców.

Birkut pozuje rzeźbiarzowi do posągu Birkuta, przynajmniej pięć razy 

większego niŜ Ŝywy oryginał.

KOMENTARZ: Powstaje, wykuty w marmurze, posąg – symbol, ucieleśnienie 

bohaterstwa naszych murarzy.

Posąg stoi juŜ na honorowym miejscu w warszawskiej Zachęcie. Tłum gości, 

przecięcie wstęgi; Birkut z uszanowaniem składa kwiaty u stóp własnej podobizny.

KOMENTARZ: Gmach Zachęty w Warszawie. II Ogólnopolska Wystawa 

Plakatu. Otwarcia dokonuje człowiek, którego podobizna, wykuta w marmurze, 

stanowi centralny akcent wystawy. Mateusz Birkut moŜe sobie z satysfakcją 

powiedzieć: „Przyczyniliśmy się do wielkiej rewolucji w polskiej sztuce”. I 

rzeczywiście – nie tylko przyczynili się; stali się jej motorem, tworzywem i treścią. 

Polski lud wkroczył na płótna polskich twórców!

Goście zwiedzają wystawę. Na początku głośny obraz „Podaj cegłę!”, a dalej 

background image

traktory i gołębie. Na przebitkach pokazano dzieła twórców zachodnich, m.in. rzeźby 

Moore’a.

KOMENTARZ: Popatrzcie, do jakiego stopnia zwyrodnienia doszły te 

„dzieła” artystów kapitalistycznego Zachodu. Nie jest rzeczą przypadku, Ŝe postać 

człowieka zatraciła w ich rękach ludzki kształt i ludzką treść…

Lud polski, najwyraźniej odporny na działanie zwyrodnialców, maszeruje w 

pochodzie 1-majowym. Prezydent Bierut jest zadowolony ze swego ludu i Ŝyczliwie 

pozdrawia go ręką z trybuny. Birkut teŜ jest zadowolony i teŜ śle pozdrowienia z tej 

samej trybuny.

KOMENTARZ: Kraków idzie!... A wraz z prastarym piastowskim grodem 

jego młodziutka siostra Nowa Huta, rówieśnica Planu Sześcioletniego!

Owacja wzmaga się, gdy przed trybuną zaczynają podrygiwać olbrzymie 

kukły, wyobraŜające znienawidzonych męŜów stanu zza Ŝelaznej kutyny.

KOMENTARZ: Uczestnikom pochodu wiele uciechy sprawił cyrk 

Trumanillo. Mister Truman i jego przyjaciele – wszelkie szczury i reakcyjne 

robactwo! Eisenhower i Adenauer jako młoda para. Wdzięczy się i zaleca Franco w 

stroju operowej Carmen. Za nimi, wysiudany z Korei MacArthur…

Grzmot oklasków, bo młodzi niosą Ojca Narodów. Inni potrząsają sztucznymi 

gołębiami na patykach. Gdzieś z boku Hanka rozdaje zebranym gazetki.

KOMENTARZ: Wyciągają się setki rąk po błyskawicznie wydrukowaną na 

samochodzie jednodniówkę. To niemal symbol tych milionów rąk, które po raz 

pierwszy w Polsce Ludowej dostały ksiąŜkę, gazetę i czasopisma.

Przenosimy się z kamerą do wnętrza nowego, jeszcze pustego mieszkania. 

Birkut i Hanka rozglądają się po nim osłupiali, jakby nie mogli uwierzyć, Ŝe coś tak 

wspaniałego moŜe być dziełem ludzkiej ręki.

KOMENTARZ: AŜ nadszedł upragniony dzień: otworzyły się przed nimi 

podwoje własnego mieszkania. Jednego z tych mieszkań, które wznieśli ofiarnym 

trudem swoich rąk i serc! Mateusz i Hanka Birkutowie – od dziś na własnym! Nie 

dziwmy się ich wzruszeniu…

Młodzi małŜonkowie stoją w oknie i patrzą dokoła zdumionym wzrokiem: 

wszędzie wznoszą się domy!

KOMENTARZ: AleŜ tak! To wszystko dokoła to ich wspólne dzieło! W 

kaŜdym z tych rosnących domów jest kropla ich własnego potu!

I wreszcie wielka płyta stadionu, a na niej pokaz robotniczej gimnastyki. 

background image

Hanka, tak jak kaŜda z tysiąca dziewcząt ściska w dłoniach Ŝywego gołębia. Za chwilę 

wypuszczą je na przekór knowaniom imperializmu. Na niebie balony i wstęga z 

napisem „pokój” we wszystkich co waŜniejszych językach. NiŜej portrety Stalina i 

Biureta, a wokół nich sztandary.

Sala projekcyjna.

Agnieszka, nieruchoma w półcieniu, dalej wpatruje się w ekran, mimo Ŝe film 

juŜ się skończył. Po chwili zapala się światło.

AGNIESZKA: To wszystko?

MONTAśYSTKA: Wszystko.

Agnieszka wstaje, bierze z podłogi blaszane pudełko z taśmą i wychodzi.

AGNIESZKA: Proszę mi to załoŜyć. (Wraca do sali i siada obok montaŜystki

Prawie wszystko… z małym uzupełnieniem, które wygrzebałam w kronice. (Do 

mikrofonu) Jak panowie będą gotowi, proszę o projekcję.

KABINIARZ: Chwileczkę zakładamy.

AGNIESZKA: To pójdzie bez dźwięku, poniewaŜ nigdy nie było uŜyte. 

Oczywiście z przyczyn technicznych.

MONTAśYSTKA: Zaczynamy.

KABINIARZ: Proszę, jedziemy.

Materiał czarno – biały.

Rusztowanie oplatające niewykończony budynek. Na nim, zawieszony wysoko 

nad ziemią, trzy ogromne portrety bohaterów pracy socjalistycznej. Środkowym jest 

portret Birkuta. Portret ten zaczyna się nagle chwiać i ruszać, jakby oŜył. Po 

sekundzie orientujemy się, Ŝe to kilku robotników opuszcza go w dół na linach. 

OpróŜnione miejsce zajmuje podobizna innego przodownika. Portret Birkuta, 

podeptany i pokryty śladami błota, ląduje na cięŜarówce.

Sala projekcyjna

AGNIESZKA: Nie wie pani, o co poszło?

MONTAśYSTKA (podnosząc się): Wie pani, ja przycinam i kleję materiał – i 

naprawdę nie zajmuję się Ŝywotami świętych. (do mikrofonu) Dziękuję.

KABINIARZ: Proszę bardzo.

Agnieszka równieŜ wstaje. MontaŜystka zabiera talerzyk z pustą szklanką po 

background image

herbacie i kieruje się ku drzwiom.

AGNIESZKA: MoŜe pani wie, co się z nim stało?

MONTAśYSTKA: A, tego się dowiemy z pani filmu dyplomowego.

Wychodzi, zostawiając Agnieszkę, która nieruchomo stoi w otwartych 

drzwiach.

Podwórze przed salą projekcyjną.

Przed budynkiem studia stoi zaparkowany mikrobus z emblematem TV. Nieco 

dalej, na murku, siedzą stary operator i technik dźwięku. Ten ostatni popija kefir z 

małej buteleczki. Z budynku wyłania się Agnieszka i podchodzi do siedzących.

AGNIESZKA: Widziałam ten film o Birkucie: „Oni budują nasze szczęście”. 

Pan to musi znać, panie Leonardzie.

OPERATOR: No, ja… tam są przecieŜ moje zdjęcia.

AGNIESZKA: Ale to Burski reŜyserował.

OPERATOR: On reŜyserował i montował ten film, o ile wiem. Ale to było, 

proszę pani… (Próbuje sobie przypomnieć kiedy). Nawet dostał nagrodę za ten film! 

Przepraszam: to było dawno 24 lata temu, kochana!

AGNIESZKA: Chciałabym z nim porozmawiać.

TECHNIK (podnosząc się z murku): Bardzo słusznie, pani Agnieszko, reŜyser 

Burski lubi popierać młode talenty. O, Jezu! (Podskakuje na jednej nodze, trzymając 

się za drugą, w którą został kopnięty.)

AGNIESZKA: Nie wiesz, czy on teraz jest w Warszawie?

TECHNIK: Co?...(Syczy z bólu i pociera stłuczoną nogę) A, ma wrócić z 

jakiegoś zagranicznego festiwalu. Słyszałem, Ŝe koledzy pojechali go witać na 

lotnisko.

AGNIESZKA: Bardzo dobrze. Trzeba słuchać, co ludzie mówią. (Ogląda się 

na operatora i widzi, Ŝe ten ma zatroskaną minę.) Co jest, panie Leonardzie? Czym 

się pan martwi?

OPERATOR: No… Chce pani wiedzieć, pani Agnieszko? CięŜko jest bardzo. 

Chciałbym jeszcze popracować, pani rozumie. A tu czuję – ostatni mój film. 

Napisałem wprawdzie do pana ministra z prośbą o pracę, o dalszy ciąg, o kontynuację 

mojego zawodu… Ale nie wiem, na razie nie mam Ŝadnej odpowiedzi

TECHNIK: Jesteśmy gotowi.

AGNIESZKA (biorąc operatora pod rękę): No, dobra, panie Leonardzie, 

background image

chodźmy. Ale ze statywu nie będziemy robić zdjęć, dobrze? Tylko z ręki. I szeroki 

obiektyw, dobra? Widział pan ostatnie filmy amerykańskie? No, właśnie.

Prowadzi go do „Robra”.

Port lotniczy.

Samolot właśnie podchodzi do lądowania, Agnieszka patrzy z galeryjki na 

pierwszym piętrze portu lotniczego. Samolot kołuje po płycie lotniska, zatrzymuje się. 

PodjeŜdŜa automatyczny trap. W otwartych drzwiach samolotu jako pierwszy ukazuje 

się Burski, męŜczyzna w wieku trochę więcej niŜ średnim, tęgawy, niewysoki, bez 

marynarki. Macha komuś ręką na powitanie. W chwilę później widzimy go w hali 

dworca lotniczego. Otaczają go wielbiciele i dziennikarze z prasy, radia i telewizji.

BURSKI: Ahaha… Dzień dobry, dziękuję, dziękuję.

REPORTER: Panie reŜyserze…

BURSKI: Ha, ha, ha! Proszę pana, moja rola była… moja rola była tutaj 

bardzo skromna – ja byłem tylko członkiem jury. Bardzo się cieszę, Ŝe przyczyniłem 

się do tego sukcesu, no, ale przede wszystkim to jest ich dzieło.

REPORTER: Tak, niewątpliwie, jednakŜe dotychczasowe sukcesy naszego 

kina na arenie międzynarodowej zawdzięczamy głównie panu.

BURSKI: Tak, ha, proszę pana, ja bardzo dziękuję, Ŝe pan tak wysoko ocenia 

moją twórczość, ale mówię panu, Ŝe to oni, o, proszę bardzo…

Wskazuje gestem trójkę młodych ludzi, stojących pokornie trochę głębiej.

REPORTER: Dziękuję serdecznie.

Podchodzi do członków delegacji, którzy nieśmiało pokazują mu statuetkę 

brązowego lwa – trofeum z odbytego właśnie festiwalu. Burski rusza ku wyjściu, 

otoczony przez łowczynie autografów i resztę dziennikarzy. Drogę do drzwi toruje mu 

asystent. Agnieszka obserwuje ich ze schodów wewnętrznych, prowadzących na 

piętro.

ASYSTENT: Rozmawiałem z tą panienką.

BURSKI: Tak?

ASYSTENT: Tylko po prostu, problem polega na tym, Ŝe są urlopy.

BURSKI: Tak.

DZIEWCZYNA (zabiegając mu drogę): Przepraszam bardzo, czy mogę prosić 

o autograf?

BURSKI: Proszę bardzo.

background image

DZIEWCZYNA: I dla kolegi, jeŜeli moŜna…

BURSKI: Proszę bardzo, proszę. (Do asystenta) No, Wiciu, gadaj.

ASYSTENT: To tak wygląda, Ŝe ona w ogóle nie wie, czy będzie mogła 

wyjechać, czy grać. Zdjęcia próbne, to jest jedyny problem.

BURSKI: Musi grać!

Wraz z innymi podróŜnymi opuszczają budynek portu i podchodzą do 

samochodu Burskiego. Asystent ładuje jego walizki do bagaŜnika. Agnieszka teŜ 

wychodzi z budynku i obserwuje ich z daleka. Burski obchodzi wóz i siada za 

kierownicą. Miejsce z jego prawej strony zajmuje kobieta – kierownik produkcji.

KIEROWNIK PRODUKCJI: Słuchaj, koniecznie musisz mi to podpisać, bo 

bez tego nie dostanę w ogóle skierowania.

BURSKI: Dobrze, dobrze, teraz co innego podpisuję.

Składa autografy w bloczkach i notesach, podsuwanych mu przez otwarte 

okno samochodu. Potem odwraca się do pani kierownik.

KIEROWNIK PRODUKCJI: Ja nie mogę rozpocząć, podpisz mi

BURSKI: No daj, to ci podpiszę.

KIEROWNIK PRODUKCJI: Dziękuję (ogląda się na Agnieszkę). Tu jest pani 

z telewizji, chciałaby z tobą rozmawiać.

BURSKI: Ale ja dzisiaj wyjeŜdŜam. Ja wyjeŜdŜam do Pragi!

KIEROWNIK PRODUKCJI: Dobrze, wiem. Bilety masz załatwione.

Wysiada. Agnieszka podchodzi z prawej strony i zagląda do wnętrza. Burski 

podnosi oczy. Przez chwilę oboje przyglądają się sobie w milczeniu.

BURSKI: Co? To pani, tak? Pani chciała ze mną rozmawiać… Tylko niech 

mnie pani nie pyta, jaka była podróŜ i jaki był poziom festiwalu, proszę pani. Tak od 

siebie niech pani coś powie bardzo proszę.

Agnieszka bez słowa wrzuca swój worek i parasolkę na tylne siedzenie. Potem 

siada obok Burskiego – wciąŜ bez słowa, tylko z oczami wlepionymi uparcie w jego 

zakłopotaną twarz – i zatrzaskuje za sobą drzwiczki. Burski przekręca starter. Wóz 

płynie opuszcza parking.

W samochodzie.

AGNIESZKA: Robię dyplom.

BURSKI: Dyplom?

AGNIESZKA: Film dyplomowy.

background image

BURSKI: A… a co to ma być?

AGNIESZKA: Taka historyjka. Nazwałam to „Gwiazdy jednego sezonu”. 

Dobry tytuł?

BURSKI: Gwiazdy sportu, czy gwiazdy ekranu?

AGNIESZKA: Nie, nie. To o dawnych przodownikach pracy. Trochę 

współczesności i trochę historii.

BURSKI: Ale w dawnych, historycznych czasach nie było przodowników.

AGNIESZKA: O, wie pan… Dla mnie przodownik pracy to coś jak 

powstaniec styczniowy. Dlatego właśnie chcę zrobić ten film.

BURSKI: O, to wzruszające. A ja mam być taki dziadziuś, który przy kominku

opowie pani wszystko o tych zamierzchłych czasach, kiedy budowaliśmy Warszawę, 

Nową Hutę… Co? To jest wzruszające.

Wóz wpada w tunel i przez moment twarze obojga chowają się w półmroku. 

Potem znowu wyjeŜdŜają w słońce.

BURSKI: … Ale niewykonalne, poniewaŜ ja dzisiaj odlatuję.

AGNIESZKA: Wiem, do Pragi.

BURSKI: Co – moŜe po powrocie?

AGNIESZKA: Nie. Co pan robi po południu?

BURSKI: Ja? Ho, ho! Proszę pani: róŜne rzeczy. (Zatrzymuje wóz). Do 

widzenia.

Agnieszka powoli otwiera drzwi i zatrzymuje się z wahaniem.

BURSKI: No? Proszę. Do widzenia.

AGNIESZKA: Szkoda. Pan znał Birkuta?

BURSKI: Birkuta? Znał? PrzecieŜ to moje największe odkrycie! Niech pani 

siada. (Ruszają) Ha! To był mój największy numer!

Przed willą Burskiego

Samochód zatrzymuje się przed okazałą posiadłością w dzielnicy willowej. 

Agnieszka wysiada pierwsza. Burski nieco później.

BURSKI: Myśli pani, Ŝe ten Birkut? Teraz?...

AGNIESZKA: Nic nie myślę, tak mnie to zainteresowało. Historia jednej 

kariery i co dalej?

BURSKI: Historia jednej kariery, tak? Najpierw garść materiałów 

archiwalnych…

background image

AGNIESZAKA: JeŜeli pan pozwoli wykorzystać…

Z ogrodu wychodzi gosposia i otwiera przed nimi furtkę.

GOSPOSIA: Dzień dobry.

BURSKI: Dzień dobry. (Oddaje jej płaszcz i rusza z Agnieszką ku domowi; 

tymczasem gosposia wyjmuje z bagaŜnika walizki).

BURSKI: Takie, proszę bardzo, rozmowy przed kamerami, takie ciemna 

verte… Ale to juŜ było. Proszę bardzo.

Willa Burskiego – wnętrze.

Przestronny living-room na parterze: kominek, obrazy, stara broń na 

ś

cianach, weneckie okna i otwarte drzwi na taras. W ogrodzie za domem bawi się – 

pod nadzorem opiekunki – mała córeczka Burskiego.

AGNIESZKA: Widziałam jeden pana wczesny film.

BURSKI: A który? Acha – „Oni budują nasze szczęście”.

AGNIESZKA: Nie. „Początek miasta”.

BURSKI (z wahaniem): Acha…

AGNIESZKA: Szkoda, Ŝe pan tego nie skończył.

BURSKI: Bardzo panią przepraszam, czy pani chce robić film o Birkucie, czy 

o mnie? (Do dziecka w ogrodzie) Marysiu! (Do Agnieszki) Bo ja nie rozczulam się 

nad swoim „i co dalej”. (Do dziecka) Anna – Maria! Marysiu!

Wychodzi na taras.

BURSKI: Maryśka, ha, ha, ha! Ty!... (Kiwa groźnie palcem, śmiejąc się 

równocześnie przez cały czas) Córeczka, chodź, chodź, chodź!

MARYSIA: Tato!

Zostawia opiekunkę w ogrodzie i biegnie do ojca, który chwyta ją w ramiona, 

podnosi i siada z nią przy ogrodowym stoliczku na tarasie.

BURSKI: Ha, ha, ha – pieska zapomniała! I jak się ten piesek nazywa? Co? 

Powiedz mi, moje małe. (Odwraca się do opiekunki) A gdzie Ŝona?

OPIEKUNKA: śona wyjechała dzisiaj na zdjęcia.

BURSKI: Kiedy wróci?

OPIEKUNKA: Chyba późno, będzie miała postsynchrony.

BURSKI: Acha. (Obraca się do Agnieszki stojącej w drzwiach). Bo film, 

proszę szanownej koleŜanki, to nie jest literatura. Tutaj niczego się nie robi na jutro. 

Wszystko na dziś, albo nigdy. Trzeba wiedzieć, co jest waŜne, mieć tę świadomość, 

background image

prawda? Gdybym dzisiaj… (urywa). Widzi pani, ja teŜ kiedyś byłem młody, miałem 

tyle lat, co pani i teŜ musiałem jakoś zacząć. Przez dwa lata nie udało mi się zrobić 

ani jednego filmu: wszystko było za czarne. AŜ w końcu zmądrzałem.

AGNIESZKA: I wyjechał pan na Birkucie.

BURSKI: Wie pani…

Stawia dziecko na tarasie, przechodzi w zamyśleniu obok Agnieszki i siada na 

kanapce, tyłem do okna.

BURSKI: Wie pani, ja właściwie chciałem robić film o kimś innym. Ale ci 

wszyscy lepsi przodownicy byli ostro obstawieni, pani rozumie. Bo widzi pani, ja 

miałem starszych kolegów i kaŜdy prawdziwy rekord w budownictwie oni trzymali w 

zębach jak kość. (Obraca się do córki, zaglądającej przez okno) Marysiu, Marysiu, co 

tam? Więc…(Opiekunka podchodzi do dziecka. Burski przygląda się jej bezmyślnie). 

Więc musiałem coś wymyślić… Proszę pani, czy moja Ŝona…Acha… (Do Agnieszki

A moŜe pani się czegoś napije? Co? (Dziecko puka do okna. Burski odwraca się 

znowu.) Marysiu! … (Przenosi wzrok na opiekunkę). To ja dziękuję pani. (Opiekunka 

zabiera dziecko. Burski zwraca się do Agnieszki). Więc musiałem coś wymyślić. I 

wymyśliłem wtedy tego Birkuta. Z początku miałem tylko taki jakiś luźny zarys… 

Dotyczył raczej faktu, niŜ osoby. Dopiero w Nowej Hucie zobaczyłem to wyraźniej…

Barak – wnętrze.

Korytarz długiego baraku, na końcu otwarte drzwi, za którymi widać 

rusztowania i kręcących się tam robotników. W drzwiach pojawia się Burski, młodszy 

o z górą ćwierć wieku, z kamerą na ramieniu. Oswoiwszy się z półmrokiem rusza w 

głąb korytarza, ku drzwiom, za którymi urzęduje sekretarz Jodła.

GŁOS BURSKIEGO: Byłem tam częstym gościem; robiłem takie drobne 

rzeczy dla kroniki filmowej…

Burski wchodzi bez pukania do biura, składającego się z dwóch duŜych pokoi. 

Są tam dwaj ludzie: Jodła – wysoki, chudy, trochę przygarbiony, ale młody męŜczyzna 

o pociągłej twarzy i wyostrzonych rysach, oraz jeden z jego współpracowników, 

Moniak. Obaj są spoceni, bo dzień jest wyjątkowo upalny. Burski staje w progu i 

przygląda się im zaczepnie.

BURSKI: Cześć, towarzyszu Jodła.

JODŁA: Co jest? Co pan będzie dzisiaj nakręcał? Mamy nowe natryski.

BURSKI (stawiając kamerę na stole): Natryski?

background image

Przeciera sobie chusteczką wilgotny od potu kark.

JODŁA: No? Ciepła woda, mydełko dajemy gratis.

BURSKI: Toaletowe, co? Z fiołkowym zapachem. Zaczekam, aŜ będziecie 

dawać szampon.

JODŁA (zbliŜając się i zniŜając głos): O co chodzi?

MONIAK (do Jodły): Później mi podpiszecie.

JODŁA: Dobra, dobra.

Moniak wychodzi, nie zamykając za sobą drzwi.

BURSKI: Idzie kongres związków. A wy z czym przyjdziecie?

JODŁA: No wiecie? (Pokazuje rusztowania za oknem) A z tym: buduje się.

BURSKI: Buduje się, buduje się… Ale to nie jest numer.

JODŁA (ostroŜnie): A co to jest numer?

BURSKI: Bulgoty – to jest numer. Stupał to jest numer. Dziesięć tysięcy 

cegieł w ciągu jednej zmiany. A nie tam „buduje się”.

JODŁA: Doceniamy, towarzyszu, doceniamy. Tylko, Ŝe rekordy to są dobre 

od święta. A my na co dzień mamy tu niezłą kadrę, niezłą technologię i organizację. 

Na dłuŜszy dystans…

BURSKI: E tam, dystans! Zresztą jedno nie przeszkadza drugiemu. Zróbcie mi 

numer na trzydzieści tysięcy.

JODŁA: Trzydzieści tysięcy… (Chwyta Burskiego za przeguby obu rąk i 

podnosi je do góry). Towarzyszu, wy macie dwie ręce. I wyobraźcie sobie, Ŝe murarz 

ma teŜ dwie ręce. Musiałbym mu na tę okazję jeszcze dwie doprawić.

BURSKI (wyrywając mu ręce): Panie Jodła! Ja tam się na murarce nie znam. 

Wy mi powiedzcie, co to jest ten system trójkowy.

JODŁA: Długo mówić, czy krótko?

BURSKI: Krótko.

JODŁA: To jest tak: dawniej murarz sam kładł cegły, a teraz ma do pomocy 

dwóch: pomocnika i podręcznego.

BURSKI: I co, we trzech kładą dziesięć tysięcy?

JODŁA (zamyka drzwi na korytarz): MoŜe kładą, a moŜe i nie. Ja tam nie 

widziałem. Ale w gazecie stało, Ŝe kładą.

BURSKI: No, to juŜ! Dajcie mu czterech, sześciu, dziesięciu pomocników! 

Niech cała dyrekcja nosi mu cegły. A ja to sfilmuję.

I potrząsa kamerą.

background image

To samo wnętrze późnym wieczorem. W półmroku za oknami przesuwają się 

pochylone sylwetki robotników, idących na nocną zmianę. W pokoju pali się silna 

lampa. W jej świetle widać kilku ludzi, zgromadzonych przy stole konferencyjnym. 

Jest wśród nich Moniak, którego poznaliśmy juŜ wcześniej; jest takŜe przedstawiciel 

dyrekcji. Jodła bawi się kamerą, przytykając wizjer do oka i udając, Ŝe filmuje 

kolegów. Potem oddaje kamerę Burskiemu.

GŁOS BURSKIEGO: Dopiero tam, w Nowej Hucie, zobaczyłem to wszystko 

wyraźnie…

W pokoju jeszcze przez chwilę trwa napięte milczenie.

JODŁA: Trzeba wybrać chłopa, ale to chłopa!... Ŝeby te osiem godzin 

wytrzymał i nie pękł.

MONIAK: Kto ci to wytrzyma? Adamowski? Stępniak?...

JODŁA: Potem moŜna mu będzie dać, na przykład, urlop w Krynicy.

PRZEDSTAWICIEL DYREKCJI: Zaraz, zaraz, nie rozpędzajcie się tak!

JODŁA: Pomoc teŜ musi się składać z samych najlepszych. Zresztą przedtem 

trzeba będzie, oczywiście w tajemnicy…

MONIAK: Czyś ty zwariował? W tajemnicy chcesz murować?

JODŁA: W tajemnicy, tak na godzinkę. Reszta będzie zaleŜeć od organizacji. 

Rozumiecie, jak się stworzy warunki specjalne, ekstra – moŜe jakoś przeleci.

Wszyscy przyglądają mu się w milczeniu.

Kwatera Birkuta.

Malutki pokoik w baraku: dwie prycze, jedna nad drugą, nieduŜy stolik, dwa 

krzesła. Birkut, rozebrany do pasa, siedzi pochylony nad rachunkami. Przed nim leŜą 

dwie ksiąŜki i trochę zapałek, ułatwiających liczenie. Jego towarzysz pochrapuje na 

pryczy. Za plecami Birkuta bezszelestnie otwierają się drzwi. W progu staje Jodła, 

obok niego Burski z małą latarką, pochyloną ku podłodze. Jeszcze głębiej w ciemnym 

korytarzu majaczy sylwetka Moniaka. Wszyscy trzej obserwują przez chwilę Birkuta – 

jego szerokie bary i umięśnione ramiona; potem Jodła patrzy pytająco na Burskiego. 

Ten przytakuje ruchem głowy. Jodła podchodzi na palcach do stołu.

JODŁA: JuŜ północ… Północ, Birkut.

Człowiek na pryczy budzi się i odwraca ku niemu nieprzytomną twarzą. Jest to 

przyjaciel Birkuta – Witek: krępy chłopak o zrośniętych brwiach, okrągłej głowie i 

background image

przedwcześnie przerzedzonych włosach.

WITEK: No, co jest?

JODŁA (do Birkuta): Jutro nie wstaniecie.

BIRKUT (uśmiecha się jakby z zawstydzeniem): Wstanę, panie sekretarzu. Ja 

duŜo mogę – jak trzeba.

Burski przygląda mu się z aprobatą.

To samo wnętrze nieco później. Witek i Birkut siedzą obok siebie na pryczy. 

Obaj są zamyśleni.

BIRKUT: Musi nas być pięciu.

WITEK: A co ty myślisz, Ŝe na takiej budowie nie znajdzie się pięciu 

wariatów?

BIRKUT: Nie moŜemy się sypnąć.

WITEK: No, trzydzieści tysięcy, to kupa cegieł, nie?

BIRKUT: UłoŜymy.

WITEK: UłoŜymy to ułoŜymy. Tylko Ŝeby się z tego cyrk nie zrobił.

BIRKUT: Jaki cyrk?

WITEK: No, cyrk dla tych, co z filmem na wiwat.

BIRKUT: Co ty, Vittorio? Myślisz, Ŝe ja dla filmu? Ty, ja… Dla siebie, no. Ja 

myślałem zobaczyć, czy tak się da – no, dom postawić w dwa tygodnie.

WITEK: A co, moŜe w tydzień? Co?

BIRKUT: Cholera wie, moŜe i w tydzień. Wszyscy mieliby gdzie mieszkać, to 

by nie było złe.

WITEK: Nie byłoby.

BIRKUT: No, to przybijmy.

Obaj z rozmachem ściskają sobie ręce.

WITEK: No, to idź spać.

BIRKUT: Nie usnę.

WITEK: No, to licz cegły, moŜe ci to pomoŜe.

Bark wnętrze.

Ten sam pokój, w którym niedawno zapadła decyzja pobicia rekordu. Birkut 

siedzi przy końcu długiego stołu i bez apetytu spoŜywa obfite śniadanie. Burski z 

Jodłą stoją przy drzwiach i obserwują go w milczeniu.

background image

JODŁA (z porozumiewawczym uśmiechem): Dziesięć tysięcy kalorii dziennie!

BURSKI: Od dawna tak?

JODŁA: No, od dwóch tygodni.

Birkut je coraz wolniej, aŜ wreszcie odsuwa talerz. Jodła podbiega do niego 

zaniepokojony.

JODŁA: No, no?... Co jest, Birkut? Jedzcie!

BIRKUT: Najadłem się.

JODŁA: Jeszcze jeden plasterek za zdrowie pana reŜysera!

BIRKUT: Nie mogę juŜ.

JODŁA (podsuwa mu kubek): Kawki?

BIRKUT: Nie, nie, niedobre, kwaśne.

JODŁA: Kwaśne, nie kwaśne – wypić trzeba. To was wzmocni.

BIRKUT: To pół.

JODŁA: Wszystko. (Do Burskiego) Prawdziwa brazylijska! Widzicie, ja tu 

przygotowałem warunki ekstra.

BIRKUT (odstawiając z niesmakiem pusty kubek): Mogę zaczynać.

JODŁA (do Burskiego): MoŜe zaczynać.

BURSKI: Z taką gębą?

JODŁA: Obejrzyjcie się.

BURSKI: Nie o to chodzi. Trzeba go ogolić. I w ogóle wszystkich. Niech mi 

Ŝ

aden nie przychodzi nieogolony.

BIRKUT: Ja się golę w niedzielę. A dzisiaj czwartek.

JODŁA: Która godzina?

BURSKI: JuŜ późno.

JODŁA: ZdąŜymy! (Chwyta za telefon) Halo!... Wyślijcie natychmiast 

samochód do miasta. Niech przywiozą wszystkich fryzjerów, jakich znajdą! Kto 

mówi? Jodła! Fryzjerów – wszystkich! Niech biorą brzytwy, będzie wielkie golenie! 

(Odkłada telefon i obraca się ku Burskiemu) Krawaty?

BURSKI: Nie, nie.

Jodła uspokojony zbiera puste naczynia i sztućce, odstawia je, potem częstuje 

Burskiego papierosami.

JODŁA: O, dobra. W porządku. Papieroska? Belwederek.

Birkut z łagodnym uśmiechem sięga do pudełka.

background image

Przed barakiem.

Birkut siedzi na schodkach, prowadzących do baraku i spokojnie zaciąga się 

papierosem. Burski kręci się obok z kamerą, potem podchodzi i przygląda się 

Birkutowi z namysłem.

BURSKI: Birkut, posłuchajcie. Jest jeszcze trochę szczegółów technicznych 

do omówienia. Wiecie, Ŝe kamera ma swoje prawa; w gruncie rzeczy jest to takie 

bezduszne narzędzie, które rejestruje tylko to, co widzi, nic więcej.

BIRKUT: No, mogliście mi wczoraj powiedzieć, Ŝebym się ogolił, nie?

BURSKI: Fryzjerzy zaraz będą. Chodzi o to, Ŝeby was jak najlepiej pokazać. 

Bez waszej pomocy, to…

BIRKUT: Ja rozumiem, ale… Nie moŜna robić takich rzeczy. Wystarczy mi 

powiedzieć, Ŝe trzeba, to ja zrobię… Ja jestem człowiek, a człowieka nie moŜna tak 

jak gęś… napychać.

BURSKI: No, dobrze, umówmy się tak: ja wam nie będę przeszkadzał, a jak 

powiem „kamera!”, to wy będziecie pracować tak, jakbyście śpiewali piosenkę – 

lekko, swobodnie… A jak powiem „stop”, to wy juŜ będziecie pracować po swojemu. 

W porządku?

BIRKUT: No, ja wytrzymam.

BURSKI: To fajnie.

Birkut wstaje, łagodnie odrzuca papierosa i odchodzi. Burski zostaje sam – 

skupiony, zdenerwowany, pełen ostatnich wątpliwości.

Teren budowy.

Długi, głęboki wykop, zabetonowane ławy fundamentów, szalunki, zbrojenia. 

Dokoła jeszcze pusto, tylko na roboczym pomoście, skleconym z nieheblowanych 

desek, stoją Burski i Jodła. Obaj rozglądają się po terenie z uwagą i wyraźnym 

napięciem, jak trenerzy sprawdzający stan ringu. Podchodzi do nich Michalak – 

młody, czyściutki, schludny męŜczyzna w lekkiej wiatrówce. Porusza się pozornie 

niedbałym, a w gruncie rzeczy ostroŜnym, nawet czujnym krokiem, na ustach błąka 

mu się nieprzenikniony uśmieszek, ale oczy są uwaŜne, jak u myśliwego, czającego się 

na jakąś nieznaną zwierzynę.

MICHALAK (półgłosem): Teren przeszukany. Czysto.

Odchodzi miękkim, trochę nonszalanckim krokiem.

BURSKI: Co to za jeden?

background image

JODŁA: Sami rozumiecie. Jak by się co, nie daj BoŜe, zdarzyło – uch! Lepiej 

uwaŜać.

Barak.

Przywiezieni z Krakowa fryzjerzy golą i strzygą pięcioosobową brygadę 

Birkuta. W najbliŜszym fotelu siedzi Witek, zawinięty ręcznikiem aŜ po szyję i 

namydlony prawie po same oczy. Fryzjer tępą stroną brzytwy zdejmuje mu pianę z 

ust.

WITEK (niewyraźnie, spod piany): MoŜe ja sam?

Brzegiem ręcznika ociera sobie wargi. Obok Birkut – juŜ ogolony – w rękach 

następnego fryzjera. Od drzwi pojawiają się Jodła i Burski. Fryzjer ogląda się na 

nich pytająco.

FRYZJER: Zmoczyć?

BIRKUT (do Burskiego): Zmoczyć?

BURSKI: MoŜna skropić.

JODŁA: Skropić!

MONIAK (wynurzając się za ich plecami): No jak, w porządku?

JODŁA: W porządku.

Fryzjer spryskuje twarz Birkuta wodą kolońską. Birkut krzywi się, otrząsa, 

przeciera oczy i wstaje.

Przed barakiem.

Z baraku, w którym mieści się biuro Jodły i gdzie przed chwilą dokonano 

zbiorowego golenia, wychodzi Birkut, a za nim czterej jego pomocnicy. Burski i 

Jodła, stojący na wprost schodków, przyglądają się im z aprobatą.

BURSKI: No, teraz do baraku.

JODŁA: Gdzie?

BURSKI: Do baraku.

MONIAK: A dlaczego?

BURSKI: No, przecieŜ nie będę ich kręcił, jak wychodzą z biura! Puszczajcie 

ludzi.

GŁOŚNIK: … dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, trzy dwa, jeden!...

JODŁA: Puszczajcie ludzi!

background image

Teren budowy.

Ze wszystkich baraków maszerują kolumny robotników, kierujących się w 

stronę wykopu. Ustawiają się wśród rusztowań i szalunków, przysiadają na stertach 

wykopanej gliny, opierają się o poręcze drewnianych pomostów. Czekają.

GŁOŚNIK: Hallo, hallo! Tu słuŜba sprawozdawcza Polskiego Radia, 

zainstalowana na budowie osiedla mieszkaniowego Nowa Huta. Drodzy słuchacze, 

znajdujemy się na terenie największej budowy Planu Sześcioletniego. Tutaj, na polach 

podkrakowskich, powstaje wielki kombinat – Nowa Huta i miasto, które w 

niedalekiej przyszłości pomieści sto tysięcy mieszkańców. Zanim ręce polskich 

robotników zaczną obsługiwać radzieckie maszyny i urządzenia Huty, dziś ręce 

polskich murarzy zmierzą się z niezwykle ambitnym przedsięwzięciem…

Przed hotelem robotniczym.

Z baraku, w którym mieszkają nasi bohaterowie, wynurza się ostroŜnie Birkut; 

za jego plecami tłoczą się pozostali członkowie brygady.

BIRKUT: JuŜ?

BURSKI: JuŜ!

Przyciska oko do wizjera kamery, ustawionej na wysokim statywie. Obok 

asystent, nieco dalej Jodła, Moniak i paru innych funkcjonariuszy budowy. Z drzwi 

baraku wychodzi Birkut. Maszeruje długim, zamaszystym krokiem, z piersią dumnie 

wypiętą do przodu. Za nim – czwórka jego towarzyszy, idących zwyczajnie, jak do 

codziennej pracy.

BURSKI: Nie, nie, nie!... Energicznie idźcie, śmielej, śmielej!... Swobodniej, 

bardziej po robociarsku! Pan Birkut idzie dobrze, ale wy za szybko. Stop, stop! Nie, 

to nie to. (Podnosi wściekłą twarz zza kamery) Wracamy, jeszcze raz! (Do asystenta

Powtarzamy.

Cała brygada zawraca do baraku i na znak Burskiego wychodzi jeszcze raz – 

jednakowym, zwycięskim krokiem. Burski, przyklejony do kamery, filmuje ich 

przemarsz.

Teren budowy.

Brygada wkracza po kładce do wykopu, który przez osiem najbliŜszych godzin 

będzie miejscem jej upartych zmagań. Dokoła tłum widzów, na pomoście pod tablicą 

wyników, stoi Moniak i Jodła. Są wzruszeni i trochę zdenerwowani.

GŁOŚNIK: Pięcioosobowa brygada Mateusza Birkuta podjęła się ułoŜenia 

background image

dwudziestu ośmiu tysięcy cegieł w ciągu jednej zmiany. Za chwilę będziemy 

ś

wiadkami tego niezwykłego wydarzenia. Dzięki inicjatywie Mateusza Birkuta w tym 

pięcioosobowym zespole jeden fachowiec – murarz kładzie tylko zewnętrzną warstwę 

cegieł, kerując jednocześnie pracą pozostałej czwórki, która wykonuje wszystkie 

pozostałe czynności.

Birkut i jego ludzie zajęli juŜ stanowiska. Stoją teraz w rozkroku spięci, czujni, 

czekający na sygnał do startu.

GŁOŚNIK: Uwaga! Murarz, pracujący dawniej metodą indywidualną, w 

czasie ośmiu godzin mógł w najlepszym razie ułoŜyć 1750 cegieł. Zaś Mateusz Birkut 

ze swoją brygadą ułoŜy 28 tysięcy cegieł!... Radosny, podniosły nastrój udziela się 

wszystkim obecnym! Patrzymy na brygadę Mateusza Birkuta: wszyscy juŜ gotowi do 

podjęcia pracy!

Zapada cisza. Wszyscy patrzą teraz na Jodłę i Moniaka, obserwujących w 

napięciu wskazówki swoich zegarków.

JODŁA: Uwaga! (Podnosi rękę).

GŁOŚNIK: Czekają na sygnał…

JODŁA: Start!

Orkiestra zaczyna grać. Burski przyciska lupę kamery do oka. Birkut w 

skupieniu Ŝegna się znakiem krzyŜa. Burski wyłącza kamerę; jest czerwony ze złości.

BURSKI: Co pan robi? Stop! (Birkut spogląda nań ze zdziwieniem). Jeszcze 

raz robimy!

Birkut wraca do poprzedniej pozycji. Burski podnosi dłoń i daje szybki znak. 

Brygada ostro zabiera się do pracy. Jodła z pomostu przygląda się pracującym; 

potem trąca Moniaka.

JODŁA: Idźcie do biura.

Moniak przeciska się przez tłum kibiców. Orkiestra, zgromadzona na 

gliniastym wzgórku, przygrywa murarzom z pełnym oddaniem. Ci pracują spokojnie, 

lecz zaciekle. W zboŜu, za plecami gapiów, przysiada Michalak. Teraz juŜ jest 

spokojny o bezpieczeństwo uczestników pokazu. Zwiesza głowę, rozluźnia się, 

wypoczywa.

BURSKI (z kamerą): Wesoło, wesoło! W dechę!

Birkut systematycznie układa cegły pod sznurek, nie obdarzając Burskiego 

najmniejszym spojrzeniem. Orkiestra gra.

GŁOŚNIK: Patrzymy na trud ich sprawnych rąk i zdajemy sobie wszyscy 

background image

sprawę z tego, Ŝe nie mielibyśmy takich wspaniałych osiągnięć, gdyby nasza 

bohaterska klasa robotnicza nie pracowała tak ofiarnie dla swojej ojczyzny!

Tablica z zapisem wyników, umieszczona wysoko nad głowami kibiców. 

Technik budowlany, wspinając się na palce, zapisuje na niej aktualny stan 

eksperymentu. Tymczasem brygada uwija się w swoim wykopie. Burski przesuwa się 

koło kaŜdego z jej członków po kolei, przyciskając kamerę do oka i szeroko 

rozstawiając nogi, aby nie przewrócić się o jakąś pryzmę cegieł.

GŁOŚNIK: Ale oto na tablicy wyników mamy rezultaty: czas ułoŜenia 

pierwszej warstwy został skrócony o trzy minuty, a drugiej – o cztery!

BURSKI (zbliŜając się do Birkuta): Uwaga! Kręcimy, panie Birkut! Z 

uśmiechem! Jeszcze buźka!

GŁOŚNIK: To niewiarygodne! A wydaje się, Ŝe tempo jeszcze wzrasta! Ale – 

aby ułoŜyć w murach 28 tysięcy cegieł – trzeba wymurować 12 warstw po 2321 cegieł 

i w trzynastej pozostałe 148 cegieł!

Spocona twarz Birkuta, pochylona nad czerwonym skrajem świeŜego muru. 

Ręka Jodły podaje mu kubek chłodnej mięty. Obok Witek teŜ pije miętę z kubka – 

pośpiesznie, zachłystuje się, jakby droga była mu kaŜda sekunda. Komentator radiowy 

stoi na dachu szoferki ustawionego w pobliŜu samochodu. Widzi stamtąd morze głów, 

otaczające wykop, a w nim – pięć małych sylwetek, poruszających się z regularnością 

maszyny.

GŁOŚNIK: Podjęcie przez Mateusza Birkuta tego zobowiązania – to znaczy 

ułoŜenie tak duŜej ilości cegieł – jest rewelacją, która moŜe spowodować przewrót w 

dotychczasowej technologii murarskiej. Tu powstaje nie tylko fundament domu 

mieszkalnego, lecz równieŜ fundament lepszego Ŝycia i większego dobrobytu ludzi 

pracy!

Orkiestra zaczyna zwalniać, muzyka chwieje się i słabnie, część instrumentów 

zupełnie milknie. Grający dobiegają kresu sił, niektórzy juŜ odłoŜyli instrumenty i 

siedzą bezwolnie na ziemi. Podbiega do nich rozdraŜniony Jodła.

JODŁA: Panowie, no co jest? Pospaliście się? Grać! No, grajŜe pan! Panowie, 

panowie! Chodźcie tutaj! Szybciej! Mistrzu! No, przecieŜ trzeba grać! Szybciej! 

(Wtyka muzykom w ręce porzucone na ziemi instrumenty) Graj! Graj! No, no? Tak!

Orkiestra resztka sił podejmuje przerwaną melodię. Tymczasem w wykopie 

trwa dalszy wyścig z czasem. Twarz Birkuta jest mokra i jakby stęŜała z wysiłku. Pot 

spływa po niej gęstymi strugami. Burski, teŜ przepocony do ostatniej nitki, wciąŜ 

background image

pracowicie filmuje, choć widać, Ŝe juŜ ledwo trzyma się na nogach.

GŁOŚNIK: Kolejny etap pracy: szósta warstwa! Mija juŜ czwarta godzina 

pracy. UłoŜono 13 tysięcy 926 cegieł.

Burski wilgotną chustką wyciera Birkutowi mokre od potu czoło. Birkut juŜ w 

gruncie rzeczy nie reaguje.

BURSKI: Raźniej, weselej! Birkut, no raźniej, raźniej, weselej…

Birkut patrzy nań spode łba, jakby go chciał ugryźć. Ale sam Burski nie 

wygląda lepiej od niego, ręce mu mdleją do kamery, wyschnięte usta z trudem łapią 

powietrze. Polami nadbiega wiejska orkiestra. Jodła wyskakuje im naprzeciw; jest 

roztrzęsiony, bliski załamania.

JODŁA: No co jest panowie? Szybciej! PrzecieŜ wszyscy czekają tu na was! 

No, stańcie tutaj, szybko, na tej górce. I grajcie! No, grajcie juŜ, dobra?

Przybyły zespół z pośpiechem wyciąga instrumenty i luzuje swych 

wykończonych kolegów.

GŁOŚNIK: Radiosłuchacze! Minęła juŜ szósta godzina pracy! Dziesiąta 

warstwa skończona!

Birkut na chwilę przerywa pracę, prostuje umęczony grzbiet, przeciąga się… 

Burski z wysiłkiem podnosi kamerę i naciska spust. Birkut wraca do roboty. Jodła 

drŜącymi rękami nalewa z dzbanuszka miętę do kubeczka i podaje Birkutowi. Ten pije 

mu z ręki, nie sięgając nawet po kubek; rozlana mięta spływa mu po brodzie. Jodła 

przygląda mu się z niepokojem: Birkut ma juŜ półprzytomne oczy. Burski przysiada 

bezwładnie w wykopie, głowa mu się słania, powieki same się zamykają z gorąca i 

wyczerpania. Jodła staje obok niego z dzbanuszkiem w opuszczonej ręce.

JODŁA (ochryple): No, co jest? Dobrze idzie?

BURSKI (ledwie dosłyszalnie): Boję się o nich.

JODŁA: Ale dobrze idzie. Wytrzymają!

GŁOŚNIK: Teraz juŜ trzeba walczyć nie tylko z czasem, ale i z własną 

słabością i zmęczeniem… I oto ostatnie minuty dzielą nas od upragnionego celu. 

Ostatnie cegły! Ostatni wysiłek!

Brygada, bliska omdlenia, coraz wolniej porusza się w swym wykopie. Burski 

chwieje się; ocięŜałym truchcikiem mija go Jodła z pustą bańką.

JODŁA: Znowu mięty zabrakło! Ale dobrze idzie, dobrze!

Od strony miast nadjeŜdŜa kilka czarnych limuzyn. Zatrzymują się na 

spieczonej od słońca drodze, między rusztowaniami. Z ziemi wstaje tuman szarego 

background image

kurzu. Kiedy opada, widzimy grupę miejscowych dygnitarzy, wysiadających z 

samochodów. Przedstawiciel dyrekcji gestami wskazuje im drogę do wykopu.

PRZEDSTAWICIEL DYREKCJI: Proszę dalej.

Tłum podnieconych widzów patrzy w stronę tablicy wyników. Stoi przy niej – 

napięty i podniecony – technik budowlany ze stoperem. Powoli podnosi rękę. Zapada 

cisza. Nagle technik robi szybki ruch ręką.

TECHNIK BUDOWLANY: Koniec zmiany! 30 tysięcy 509 cegieł!

JODŁA (z ulgą): Koniec.

W chwilę później prowadzi juŜ przybyłych gości na miejsce, gdzie właśnie padł

rekord kraju. Kibice podrywają się ze swych miejsc i biją rzęsiste brawa. Stojący 

wśród nich Michalak – ten sam, który troszczył się przedtem o bezpieczeństwo pokazu 

– ogląda się ukradkiem do tyłu. Stoi tam stary robotnik – jedyny, który nie klaszcze w 

dłonie. Michalak przygląda mu się bez słowa. Tamten przepraszającym gestem 

pokazuje mu skaleczoną rękę w bandaŜach.

GŁOŚNIK: Jest! Jest! Niebywały rekord w budownictwie! Mateusz Birkut ze 

swoim zespołem nie tylko ułoŜył zapowiedzianą ilość 28 tysięcy cegieł, ale ilość tę 

znacznie przekroczył! Patrzę na tablicę wyników: 30 tysięcy 509 cegieł! Serdeczne 

gratulujemy! Wzruszenie ogarnia wszystkich!...

Birkut i jego ludzie murują dalej, jakby nie słyszeli komunikatu, jakby 

pogrąŜyli się w jakimś hipnotycznym transie. Jodła podbiega ku nim, wyprzedzając 

gości.

JODŁA: Koniec! Koniec zmiany! Koniec zmiany! No, Birkut!

Birkut jakby przebudzony ze snu, siada bezwładnie na rusztowaniu; w dłoni 

trzyma dalej ostatnią cegłę.

GŁOŚNIK: Jeszcze raz serdecznie gratulujemy – nie tylko my, cała Polska!...

Nadbiega delegacja z kwiatami. Birkut cięŜko podnosi się z rusztowania. 

Jodła z rozmachem chwyta go za obtartą do krwi rękę. Birkut wyrywa ja z grymasem 

bólu.

JODŁA: Przepraszam…

Burski jakby z powrotem odŜył, podrywa kamerę do oka. Delegacja jest juŜ 

blisko; prowadzi ją wzruszony, przejęty Moniak.

MONIAK: Gratulacje, gratulacje! Nasz człowiek, na niego zawsze stawiałem! 

To jest człowiek!...

Birkut apatycznie pozwala sobie wręczyć kwiaty. Burski zdecydowanie 

background image

przerywa ceremonię.

BURSKI: Stop, towarzysze. Jeszcze raz kręcimy gratulacje. Zabierzcie kwiaty.

JODŁA (wycofuje z powrotem członków delegacji): Czekajcie, czekajcie, 

trzeba jeszcze raz.

BURSKI: Przejdźcie tam. Birkut Ŝwawiej! Szczęście w oczach! Powtórzcie 

ostatnie dwa ruchy i przejdźcie tamtędy, w kierunku towarzyszy. Proszę, jedziemy!

Birkut z Witkiem schodzą z rusztowania, starając się zachować równowagę i 

nie zdradzać śmiertelnego znuŜenia. Delegacja powtórnie wręcza im kwiaty. Birkut 

bierze je i zaraz przysiada, jakby odeszła go resztka sił.

GŁOŚNIK: I oto mamy jeszcze jedno osiągnięcie w walce o pokój i Plan 

Sześcioletni.

Przewrót w technologii murarskiej został zrealizowany w całej pełni!

Jodła uwalnia Birkuta od gości i odciąga ich w kierunku budowy.

JODŁA: Przechodźcie, towarzysze, przechodźcie. Chodźcie tam dalej, to wam 

wszystko pokaŜę.

BURSKI (wpatrując się w Birkuta z satysfakcją): No, daleko zajdziecie, 

Birkut, moja w tym głowa.

BIRKUT (podnosząc cięŜko głowę): A tę cegłę to ja sobie schowam na 

pamiątkę. 

BURSKI: A schowajcie ją, schowajcie.

Wybiega w ślad za delegacją. Birkut i Witek siedzą dalej obok siebie. śaden 

nie ma siły się ruszyć. Patrzą sobie tylko w oczy ze spokojnym zadowoleniem.

Willa Burskiego.

Agnieszka i Burski przy stoliku pod oknem.

BURSKI: No, musi pani przyznać, Ŝe go nie nabrałem. Zaszedł daleko.

AGNIESZKA: Obaj zaszliście daleko.

BURSKI: Tak, obaj. Tylko Ŝe on…

AGNIESZKA: Gdzie on teraz jest?

BURSKI: Jak to, pani robi film o tym człowieku i nie wie pani, gdzie on jest?

AGNIESZKA: Mam taką ideę: będę szła za jego śladami.

BURSKI: No, interesujące; ale ja juŜ widziałem takie filmy.

AGNIESZKA: Nic nie szkodzi. Niech pan mówi dalej.

BURSKI: Proszę pani, ja go straciłem z oczu, ja miałem bardzo duŜo pracy, 

background image

wyjeŜdŜałem, rozumie pani?... MoŜe pani zje z nami obiad?

AGNIESZKA: Dziękuję. Widziałem teŜ taki fragment kroniki: zdejmowano 

jego portret. Dlaczego?

BURSKI: Proszę pani, tak bywa. Raz wieszają, raz zdejmują. Ale zaraz, zaraz. 

PrzecieŜ on wynajął Cyganów, jeździli za nim wszędzie, grali; potem rozbił gdzieś 

szybę…

AGNIESZKA: Szybę? Gdzie?

BURSKI: Ja nie wiem, no, niech pani szuka, to się pani dowie. PrzecieŜ 

bardzo duŜo ludzi go znało.

AGNIESZKA: Kto go znał?

BURSKI: Ja dam pani adres.

AGNIESZKA: Niech mi pan napisze list polecający.

BURSKI: To jest bardzo blisko. Proszę pani, pani wyjeŜdŜa? Ma pani taki 

bagaŜ…

AGNIESZKA (ciągnąc swój worek ku drzwiom): Nie, to cały mój dobytek.

BURSKI: No, to niewiele.

AGNIESZKA: Wystarczy. Łatwiej robić filmy.

BURSKI: MoŜe ma pani rację.

Zostaje sam, pogrąŜony w myślach i jakby trochę rozrzewniony.

Pałac Kultury.

Przed jedno z bocznych wejść do Pałacu podjeŜdŜa telewizyjny „Robur”. W 

ś

rodku – ekipa Agnieszki. Ona sama mówi coś do ukrytego za dekoltem mikrofonu.

AGNIESZKA: Raz, dwa, trzy, raz dwa. PokaŜ, jak słychać. Tylko uwaŜaj, to 

ma być dobrze słychać.

TECHNIK (ze słuchawkami na uszach i magnetofonem na kolanach): Dobra.

Agnieszka wyskakuje z „Robura”.

AGNIESZKA: Raz, dwa, trzy. Słychać?

TECHNIK: No, słychać, słychać!

AGNIESZKA: To juŜ, chodźcie!

Rusza do drzwi, przed którymi tłoczy się grupa podnieconych dziewcząt. 

Drzwi są zamknięte, przez szklaną szybę widać zwalistego portiera o nieprzejednanym 

obliczu. Agnieszka przedziera się do szyby, ciągnąc za sobą swoich 

współpracowników. Stuka, szarpie za klamkę – bez rezultatu. Dokoła hałas, ścisk, 

background image

zamieszanie. Na szczęście portier musi wypuścić ze środka jakąś zapłakaną 

dziewczynę.

DZIEWCZYNA: Proszę mi otworzyć, ja muszę iść do domu…

PORTIER (otwierając drzwi): Proszę, proszę. (Odpycha tłumek, napierający z 

zewnątrz). Chwileczkę, nie pchać się, nie wszyscy na raz! (Do Agnieszki) Pani dokąd? 

Na strip-tease?

AGNIESZKA: Mam list polecający do dyrektora Michalaka.

Nurkuje pod ramieniem portiera, wciągając za sobą skulonego operatora z 

kamerą, owiniętą w pokrowiec. Jako ostatni wślizguje się do środka technik dźwięku. 

Tylko kierownikowi produkcji nie udaje się ta sztuczka. Portier łapie go za klapy 

płaszcza i osadza w miejscu.

PORTIER: Pan kto?

AGNIESZKA: To jest mój tatuś. On ma moje kostiumy…

PORTIER: Ale nie wszyscy na raz! Nie pchać się! Wiecie, Ŝe panom nie 

wolno!

Wypycha kierownika na zewnątrz i z wysiłkiem zamyka mu drzwi przed nosem. 

Tłum dziewcząt, napierających na wyjście, rozpłaszcza go od razu na szybie. 

Agnieszka daje za wygraną i rusza długim, pustym korytarzem, wyłoŜonym 

marmurowymi płytami. Operator i technik, obwieszeni sprzętem, doganiają ją 

dopiero po paru krokach.

OPERATOR: Gdzie pani idzie, co pani robi?

AGNIESZKA: Cicho!

OPERATOR: Ale o co tu chodzi? To jakaś wariacka historia!

AGNIESZKA: Cicho, no!

Restauracja „Kongresowa”

Stają w drzwiach przestronnej, okrągłej sali, o sklepionym stropie, podpartym 

licznymi kolumnami. Normalnie mieści się tu ekskluzywna restauracja i nocny 

dancing dla dorobkiewiczów i wycieczek z Europy Wschodniej. Teraz lokal jest 

prawie pusty i oświetlony tylko pośrodku, gdzie trwają eliminacje kandydatek na 

stripteaserki. Przy długim stole, załoŜonym ankietami, siedzi parę sekretarek i 

szczupły męŜczyzna w ciemnych okularach. Na parkiecie, dobrze widoczna w świetle 

punktowych reflektorów, rozbiera się właśnie kolejna amatorka nocnego zawodu; 

kilka innych czeka w półmroku, poszeptując między sobą i zerkając niespokojnie w 

background image

stronę wysokiej komisji.

AGNIESZKA: Idźcie tam, w kąt.

Popycha swych towarzyszy ku stolikowi, stojącemu poza zasięgiem światła, a 

sama podchodzi do męŜczyzny w ciemnych okularach.

AGNIESZKA: Przepraszam, czy pan dyrektor Michalak?

Tamten obojętnie obraca ku niej twarz. Dopiero teraz poznajemy w nim 

jednego z bohaterów opowieści reŜysera Burskiego: człowieka, który kiedyś, przed 

laty, troszczył się o bezpieczeństwo murarskiego pokazu Birkuta. Michalak jest dziś 

eleganckim, lekko znudzonym panem pod pięćdziesiątkę, o nadmiernie światowym 

sposobie bycia; z dawnych czasów została mu tylko nienaganna sylwetka i swoista 

ostroŜność w zadawaniu pytań.

MICHALAK: Tak, słucham.

AGNIESZKA: Mam do pana list.

MICHALAK: A pani strip-tease czy topless?

AGNIESZKA: Wszystko, jeŜeli pan mi pomoŜe.

MICHALAK: No, dobrze… ale proszę się rozebrać.

AGNIESZKA: Niech pan posłucha: robię film, rozmawiałem z reŜyserem 

Burski, powiedział, Ŝe jest pan jedynym człowiekiem, który moŜe mi pomóc.

MICHALAK: Jest mi bardzo miło, ale widzi pani, Ŝe…

AGNIESZKA (przerywając mu): A poza tym to jest mój dyplomowy film, 

niech pan zrozumie, błagam!

MICHALAK: Ja rozumiem…

AGNIESZKA: Powiedziano mi, Ŝe jest pan naj… naj… No, jedynym 

człowiekiem, który moŜe… Niech pan ze mną porozmawia!

MICHALAK: Dobrze, umówimy się na później i ja wszystko pani powiem. 

Ale teraz naprawdę nie mogę.

AGNIESZKA: Ale ja pana proszę, to kwestia paru minut!...

Michalak podnosi się z niechętnym westchnieniem, daje znak sekretarce, Ŝeby 

nie przerywała konkursu i bez zapału rusza za Agnieszką. DuŜa blondyna, która 

właśnie rozbierała się przed stołem komisji, zatrzymuje się w pół ruchu.

BLONDYNA (do koleŜanki): No, tak, oni mają swoje wzorce. Jak nie masz 

trochę sadła, to cię nie wezmą, Ŝebyś się nie potłukła, jak upadniesz.

Sekretarka gestem prosi ją, by kontynuowała swój występ. Blondyna bez 

przekonania zdejmuje z siebie następną sztukę garderoby.

background image

MICHALAK (prowadzony przez Agnieszkę): Nie, z tym nie mamy specjalnych 

kłopotów. W ogóle młodzieŜ jest teraz jakaś zdrowsza, dorodniejsza…

Oboje siadają przy stoliku pod ścianą; Michalak tyłem do sali, Agnieszka 

naprzeciw niego. O dwa stoliki dalej warują, pochyleni nad swoim sprzętem, 

towarzysze Agnieszki.

MICHALAK: Panią interesuje człowiek o nazwisku Birkut, prawda?

Mówi bez pośpiechu, starannie dobierając słowa.

AGNIESZKA: Tak, tak, właśnie.

MICHALAK: To dobrze. To dobrze. MłodzieŜ powinna interesować się 

dziejami swoich ojców i uczyć się na ich błędach. (Agnieszka potakuje). Więc 

słucham panią.

AGNIESZKA: To raczej ja chciałabym pana posłuchać. Pan wie, jaki okres w 

Ŝ

yciu Birkuta interesuje mnie najbardziej?

MICHALAK: Chyba wiem. Od poparzenia?

AGNIESZKA (zaskoczona): Od poprzenia?

MICHALAK: No tak, do poparzenie było wszystko w porządku. To znaczy – 

murować, to on juŜ nie murował, nie miał na to czasu, zresztą przenieśli go na 

inspektora do dyrekcji, wie pani.

AGNIESZKA: Nie.

MICHALAK: Ja juŜ wtedy myślałem, Ŝe to nie jest dla niego.

AGNIESZKA: Ale co, nie rozumiem!

MICHALAK: No, ten inspektorat. On wszystko brał zbyt dosłownie.

AGNIESZKA: Ale co to ma… Wie pan, nie rozumiem. Co to znaczy „zbyt 

dosłownie”? W jakim sensie dosłownie?

MICHALAK: No, wie pani… Czy mógłbym poprosić o papierosa? 

AGNIESZKA: Oczywiście.

Agnieszka częstuje go papierosami; sama równieŜ zapala. O parę kroków 

dalej technik, skulony za oparciem krzesła, poprawia słuchawki na uszach. Operatora 

prawie nie widać: ukrył się wraz z kamerą pod pokrowcem, spod którego wygląda 

tylko błyszczące oczko obiektywu.

MICHALAK (zaciągając się leniwie dymem): Niektóre jego inicjatywy były 

cenne: buty ochronne, stołówka… Ale później? ChociaŜ, gdy na to spojrzeć z 

dzisiejszego punktu widzenia?... Nawet ja sam… A, nie wiem, wszystko jedno. W 

kaŜdym razie po tym wypadku… Zupełnie stracił miarę. Ten wypadek zdarzył się 

background image

podczas jego ostatniego wyjazdu w teren. Birkut nieraz jeździł do odległych 

miejscowości, Ŝeby dawać takie pokazy murarki zespołowej. To go bardzo 

wyczerpywało i organizowaliśmy te wyjazdy raczej rzadko. JeŜeli miejscowość była 

dobrze przygotowana, to wyjeŜdŜał sam, a jak gorzej, to z pomocnikami…

Pociąg.

Pofałdowany, rzadko zalesiony pejzaŜ podgórski. W jednym z okien pędzącego 

pociągu stoi Birkut – uśmiechnięty, radosny, wystawiony na wiatr, który rozwiewa mu 

włosy. Po chwili obok niego pojawia się Witek, teŜ bez czapki, ale w skórzanych 

rękawiczkach.

BIRKUT I WITEK (śpiewają): Dalej młodzi Słowianie,

dalej Grecy, Hiszpanie,

młody Chińczyk do marszu powstaje!

Wnet przyłączą się inni,

czarni bracia z Wirginii,

bohaterscy pośpieszą Malaje!

Birkut, zaśmiewając się, wraca do pustego przedziału. Witek zostaj na 

korytarzu, oparty oburącz o szeroko otwarte drzwi do przedziału i mruga do Birkuta 

szelmowsko. Gdzieś dalej, na końcu wagonu, wychyla się na korytarz ostroŜna twarz 

Michalaka.

WITEK: Ty, słuchaj! (zaczyna nucić): Przyjechali do brygady

spod sąsiednich strzech,

dwaj się wzięli do roboty,

a ten trzeci w śmiech.

Twarda praca

nie popłaca,

wolę miękki mech!

Witek przez ramię zerka w stronę ich Anioła StróŜa, wyglądającego ostroŜnie 

na korytarz i uśmiech się do Birkuta porozumiewawczo.

WITEK (podśpiewuje): Wylegiwać się po krzakach,

to zajęcie Michalaka;

tak powiedział Lech,

tak powiedział Lech…

Michalak, uśmiechnięty powściągliwie jak starszy brat, któremu pod opiekę 

background image

oddano dwóch młodszych, cofa się z powrotem do swojego przedziału. Witek, 

straciwszy adresata, zaprzestaje docinków i teŜ wchodzi do przedziału, zajmując 

miejsce naprzeciw Birkuta. Ale widać, Ŝe obu roznosi radość i juŜ po chwili znowu 

zaczynają śpiewać, nie całkiem składnie i odrobinę fałszywie, ale za to bardzo głośno.

WITEK I BIRKUT: O Nowej to Hucie piosenka,

o Nowej to Hucie są słowa,

jest taka prosta i piękna,

i nowa jak Huta jest Nowa!...

Gwizd pociągu. Birkut wygląda przez okno.

WITEK: Co jest?

BIRKUT: JuŜ!

WITEK: Nie…

BIRKUT: No!

Wciągają z pośpiechem marynarki i zaczynają zbierać swoje rzeczy.

Stacyjka w polu.

Tylko trzech ludzi wysiada z pociągu na tej stacyjce, otoczonej polami i lasem: 

Birkut i Witek tylnym, a Michalak – osobno – przednim wyjściem z wagonu. Na polnej 

drodze zatrzymuje się niewielka limuzyna. Wyskakują z niej przedstawiciele 

miejscowej załogi z kwiatami. Birkut i Witek podbiegają ku nim ochoczo.

DELEGAT I: Cieszymy się bardzo!

DELEGAT II: No, dobrze, Ŝe jesteście, towarzysze! Witajcie! Wszystko juŜ 

przygotowane! Wsiadajcie.

Powitania, uściski, wręczanie kwiatów. Potem cała grupa pakuje się do 

samochodu i odjeŜdŜa, wzniecając za sobą chmurę kurzu. W chwilę później na tym 

samym miejscu zatrzymuje się otwarty gazik. Michalak wsiada do niego bez słowa i 

jedzie w ślad za limuzyną z budowy.

Teren budowy.

Rozkopany teren, na którym kiedyś stanie zapewne osiedle mieszkaniowe. 

Dokoła góry świeŜej ziemi, rusztowania, wagoniki, pryzmy cegieł i wielkie kotły, w 

których bulgocze roztopiony lepik. Sporo ludzi, ale mniej, niŜ na słynnym pokazie w 

Nowej Hucie. Oba samochody, wiozące przybyłych gości, wjeŜdŜają na teren budowy. 

Zebrani obdarzają ich brawami, podbiega fotograf, zaczyna robić zdjęcia.

background image

BIRKUT (wysiadając z samochodu): Zaraz! Vittorio, razem!

WITEK (wysiadając w ślad za nim): Zaraz, zaraz, chwileczkę!

Obaj przyjaciele, serdecznie objęci, pozują fotografowi do zdjęć. Tymczasem 

Michalak, wyprostowany czujnie w wojskowym gaziku, rozgląda się dookoła z uwagą.

DELEGAT I: Proszę tędy.

Prowadzi naszych bohaterów w głąb budowy. Po chwili widzimy ich – juŜ 

rozebranych i gotowych do pracy – na dnie wykopu, w którym ma się odbyć dzisiejszy 

pokaz. Czeka tam juŜ trójka miejscowych pomocników – milczących, przejętych i 

pełnych nieskrywanego szacunku dla nowohuckich gości.

BIRKUT (popędzając przyjaciela): Vittorio!

WITEK: No, idę, idę!...

Witając się z swymi pomocnikami.

BIRKUT: Dzień dobry, dzień dobry! Który pierwszy?

MURARZ: Ja.

BIRKUT: Trzeci? Czwarty? Piąty?

Pozostali murarze podnoszą kolejno ręce. I juŜ cała piątka rozstawia się 

wzdłuŜ betonowego fundamentu, na którym będą za chwilę kładli świeŜy mur. Moment 

ciszy. Technik budowlany przy tablicy wyników daje znak.

TECHNIK BUDOWLANY: Start!

Birkut i Witek z rozmachem przybijają sobie dłonie i biorą się do roboty. Tym 

razem Witek pracuje w rękawiczkach, Birkut, jak zwykle, bez. Fotograf uwija się przy 

nich z aparatem. Michalak, teraz juŜ bez uśmiechu, rozgląda się niespokojnie 

dookoła, jakby czuł zbliŜające się niebezpieczeństwo. Nagle Birkut wydaje 

przeraźliwy okrzyk i wypuszcza podaną mu cegłę. Cegła upada w błoto; rozlega się 

głośny syk i nad cegłą podnosi się obłoczek pary. Birkut, jęcząc rozpaczliwie, pada na 

kolana i wyciąga przed siebie poparzone dłonie. Wszyscy przerywają pracę. Witek 

doskakuje do przyjaciela i chwyta go za ramiona. Birkut kołysze się na kolanach, jak 

człowiek trafiany śmiertelnie kulą i dalej przez zaciśnięte zęby.

MICHALAK: Stać! Zostać na miejscach!

Birkut, podtrzymywany przez Witka, idzie – słaniając się – w stronę 

samochodów. Miejscowi pomocnicy stoją bez ruchu, z szeroko rozstawionymi rękami 

i wyrazem przeraŜenia na twarzach. Michalak podbiega do dymiącej cegły i 

przykrywa ją taczką. Potem, wciąŜ jeszcze nisko pochylony, podnosi złą, wykrzywioną 

grymasem twarz i toczy wściekłym wzrokiem po ludziach.

background image

MICHALAK: Cofnąć się!

Witek i Birkut idą wśród milczącego tłumu, mijają grupę dzieci w krakowskich 

strojach, znieruchomiałego fotografa i roztrzęsionych przedstawicieli dyrekcji. Tyłem 

podjeŜdŜa ku nim wojskowy gazik. Od wykopu nadbiega Michalak i troskliwie usadza 

Birkuta w samochodzie. Birkut wciąŜ jęczy, tyle Ŝe teraz trochę ciszej i bardziej 

Ŝ

ałośnie.

MICHALAK (do kierowcy): Do ambulatorium! (Do Birkuta) JuŜ ja go 

dostanęzobaczycie!

Gazik ostro zrywa się w rozpaćkanej glinie i odjeŜdŜa. Michalak, podobny 

teraz do wilka, powoli odwraca się w stronę milczącego tłumu.

MICHALAK ( bardzo cicho, lecz groźnie): Nie ruszać się!...

Na ziemi leŜy porzucona czapka Birkuta. Dłoń Witka w grubej rękawicy 

podnosi ją i otrzepuje. Oczy Witka spotykają się z oczyma Michalaka.

Pociąg.

Przedział wagonu sypialnego. Na dolnym łóŜku siedzi milczący Birkut. Obie 

dłonie ma obandaŜowane; trzyma je ostroŜnie przed sobą, opierając się łokciami o 

kolana, jakby się bał, Ŝe moŜe czegoś nimi dotknąć i narazić się na wzmoŜony ból. 

Twarz ma szarą, zapadniętą i przygnębioną, twarz człowieka, który poniósł osobistą 

klęskę. Witek w milczeniu zapala papierosa i wkłada mu do ust. Birkut dziękuje bez 

słowa, samym tylko skinieniem głowy. OstroŜnie uchylają się drzwi pomiędzy 

przedziałami i do środka zagląda Michalak – teraz juŜ znowu łagodny i troskliwy jak 

starszy brat i opiekun.

MICHALAK (cicho): Dobry wieczór, towarzysz Birkut. (Milczenie). Nie 

ś

picie? Ja was rozumiem. Trudno spać po czymś takim. (Znowu zapada chwila 

milczenia). Porządnie was opatrzyli, co? Jodynką posmarowali?

BIRKUT: Nie.

MICHALAK: Nie?

BIRKUT: Nie. Wodą jakąś polali.

MICHALAK: Utlenioną?

BIRKUT: MoŜe.

MICHALAK: To się sprawili. Boli?

WITEK: Pewno, Ŝe boli. A wyście myśleli, Ŝe jak?

BIRKUT (z niedowierzaniem): Ale Ŝeby tak robotnik robotnikowi?... Ludzie 

background image

nie rozumieją nas? PrzecieŜ chcą domów, nie? A starymi metodami to w sto lat nie 

zbudujemy…

WITEK: Normy śrubujemy; nie kaŜdy to lubi.

MICHALAK: A wy, jak podawaliście towarzyszowi cegłę, nie czuliście, Ŝe 

gorąca?

WITEK: Ja w rękawiczkach robiłem.

MICHALAK: W rękawiczkach. W grubych, co?

WITEK: W takich sobie.

MICHALAK: A, w takich sobie. Dawno macie ten ischias?

WITEK: Nie, to tylko tak powiedziałem, Ŝeby się odczepili. Jakaś franca mi 

wyskoczyła – egzema, czy jak mówią; nie wiem.

MICHALAK: Egzema… PokaŜcie no te rączki.

Tamci dwaj przyglądają mu się zaskoczeni.

MICHALAK (twardo): No, dalej, jazda! PokaŜcie no rączki!

Chwyta go za przeguby rąk i podnosi jego dłonie do światła. Są rzeczywiście 

pokryte ciemnymi plamami.

WITEK: No i co? Jest?

Michalak puszcza jego ręce i kręci głową z pojednawczym uśmiechem.

MICHALAK: Co wy, ludzie? Na Ŝartach się nie znacie, czy co?

Birkut powoli wstaje z łóŜka. Twarz ma teraz ponurą, złowrogą.

BIRKUT: Ty, słuchaj. Kto ty właściwie jesteś, co? Tak się włóczysz za nami, 

spać nie dajesz? Ty, odczep się dobrze?

MICHALAK (wycofując się do swojego przedziału): Ja juŜ wychodzę. 

Przepraszam. Dobranoc, towarzysze. A gdyby coś… to wystarczy zawołać.

Delikatnie zamyka za sobą drzwi. Birkut i Witek patrzą sobie w oczy bez 

słowa.

Restauracja Kongresowa.

Michalak z Agnieszką przy stoliku. Agnieszka zaskoczona, Michalak powaŜny, 

trochę nawet jakby uroczysty.

MICHALAK: Birkut juŜ wtedy nie pracował na budowie. Nie mógł, zdrowie 

mu nie pozwalało. Za to po uszy zagrzebał się w pracy społecznej…

Przedmieście.

background image

Szeroka, niebrukowana ulica, wciąŜ jeszcze przypominająca polną drogę. 

Dokoła stare, pociemniałe od deszczu baraki. Na ulicy gromadka ludzi, ładująca swój 

dobytek na cięŜarówki. Nastrój gorączkowej krzątaniny i podniecenia; domyślamy się, 

Ŝ

e jesteśmy świadkami przeprowadzki. Pośród ludzi wynoszących meble i cięŜarówek, 

na których rosną góry tobołów i walizek, uwija się Birkut w kapeluszu i rozpiętym 

płaszczu. W dłoni, owiniętej bandaŜem, trzyma plik papierów; drugą, teŜ 

obandaŜowaną, dyryguje całą akcją. Jest równie podniecony, jak ci wszyscy, którzy 

przenoszą się do lepszych mieszkań; wydaje się nawet, Ŝe działa jakby w jakimś 

transie.

GŁOS MICHALAKA: Jego konikiem były mieszkania dla robotników. 

Walczył dosłownie o kaŜde, z gardła je wydzierał dyrekcji, całymi miesiącami szarpał 

się z kwaterunkiem. Prawie zawsze wygrywał; wtedy był naprawdę szczęśliwy i 

osobiście nadzorował kaŜdą przeprowadzkę. Ludzie go kochali, a nawet, bez 

przesady, po prostu uwielbiali.

Michalak, ukryty w wojskowym gaziku, obserwuje Birkuta bez ruchu, z 

mieszaniną sympatii i smutku. W tej chwili zza parkanu pojawia się Witek. Widać, Ŝe 

jest czymś zaniepokojony, a moŜe nawet rozdraŜniony.

WITEK (głucho): Mateusz? Cześć.

BIRKUT: Cześć.

WITEK: Pozwól na moment.

BIRKUT: Nie, mam robotę… Za chwilę.

WITEK: Ale chodź na moment!

Birkut odrywa się od konnego wozu, na który właśnie ładowano czyjeś meble i 

podchodzi do przyjaciela. Ten pokazuje mu niewielki urzędowy druczek z pieczątką.

WITEK: No i co ty na to?

BIRKUT (po krótkim namyśle): Razem pójdziemy.

WITEK: Nie wygłupiaj się, sam pójdę.

BIRKUT: Nie, pójdziemy razem.

WITEK: Sam pójdę, sam wrócę. Daj

BIRKUT: Nie, razem pójdziemy. Pójdziesz sam – narozrabiasz. No, chodź, 

idziemy.

Urząd Bezpieczeństwa

Wielki szary gmach, przed nim dwie czarne limuzyny marki „Citroen”, 

background image

uŜywane wówczas przez organy bezpieczeństwa. Na ścianie przy drzwiach 

wejściowych czerwona tablica z białym napisem „Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa 

Państwowego w Krakowie”. Na chodniku przed drzwiami wartownik. Birkut i Witek 

wchodzą do środka. Z najbliŜszej limuzyny wychyla się twarz Michalaka, który 

odprowadza ich zatroskanym spojrzeniem. W chwilę później widzimy tamtych dwóch, 

jak siedzą – cierpliwie i bez ruchu – w sekretariacie pułkownika UB, który przysłał 

Witkowi wezwanie. Naprzeciw nich, przy biurku zastawionym telefonami, siedzi 

tęgawa sekretarka o nieprzeniknionej twarzy. Dzwoni telefon. Birkut zrywa się z 

miejsca, gniotąc kapelusz w ręku i przyglądając się sekretarce z wyrazem 

wyczekiwania.

SEKRETARKA (do telefonu): Tak… Dobrze.

Odkłada słuchawkę i notuje coś w grubym bloczku. Birkut wraca na miejsce, a 

Witek zaczyna nerwowo spacerować po pokoju. Znowu dzwoni telefon.

SEKRETARKA: Tak, słucham. Nie, nie; nie pamiętam.

Odkłada słuchawkę i pochyla się nad swoim papierami, nie obdarzając 

tamtych ani jednym spojrzeniem: zupełnie tak, jakby nie było ich w pokoju. Po raz 

trzeci dzwoni telefon, ale nie ten, który odzywał się poprzednio.

SEKRETARKA: Tak, słucham. Dobrze. Tak. Tak.

Ruchem głowy wskazuje Witkowi drzwi do sąsiedniego pokoju. Witek ogląda 

się na Birkuta, potem wychodzi i zamyka za sobą drzwi. Zapada cisza. Po jakimś 

czasie Birkut wstaje i podchodzi do okna. Patrzy w dół, na głębokie podwórze, gdzie 

stoi furgonetka do przewozu więźniów. Czas mija, nic się nie dzieje. Potem dwóch 

uzbrojonych straŜników prowadzi przez podwórze męŜczyznę w cywilu. Jeden z nich 

wsiada wraz z nim do furgonetki, drugi zatrzaskuje za nimi tylne drzwi. Furgonetka 

odjeŜdŜa – i znowu cisza bezruch. Birkutowi zaczynają się kleić oczy. Drzemie z 

głową opartą o futrynę. Budzi go dźwięk telefonu.

SEKRETARKA: Tak, słucham. Załatwione.

Automatycznym, stale tym samym gestem odkłada słuchawkę na widełki. 

Birkut podchodzi do niej niepewnie.

BIRKUT ( z zakłopotaniem): MoŜe się zapytacie, czy ja teŜ tam mogę wejść…

SEKRETARKA: Tam? AleŜ oczywiście. Sama się dziwię, Ŝe tak czekacie i 

czekacie. Proszę, towarzysz pułkownik chętnie was przyjmie.

Wstaje i uprzejmie, ale bez śladu uśmiechu, otwiera przed nim drzwi obite z 

drugiej strony grubą skórzaną poduszką. Birkut staje w progu, przyciskając do siebie 

background image

swój wygnieciony kapelusz. Widzi gabinet, wyłoŜony dywanem i ocieniony firankami. 

Przy duŜym, pustym biurku siedzi krępy, tęgawy męŜczyzna w cywilu o mięsistej 

twarzy i bystrych, czarnych oczach, które właśnie podnoszą się znad gazety. Poza tym 

męŜczyzną nie ma w pokoju nikogo. Na widok Birkuta gospodarz składa gazetę i 

rozjaśnia się szerokim uśmiechem.

PUŁKOWNIK: A kogoŜ to mamy zaszczyt powitać w naszych progach! 

Prosimy, towarzyszu Birkut, prosimy.

Birkut zostawi sekretarkę przy drzwiach i siada na wskazanym mu krześle. 

Pułkownik w cywilu wstaje, obchodzi biurko i pochyla się ku gościowi.

PUŁKOWNIK: MoŜe kawy?

Birkut patrzy nań z dołu, oszołomiony i jakby zbity z tropu, a potem sam 

wstaje i uśmiecha się niepewnie.

BIRKUT: Bardzo przepraszam, gdzie jest ten towarzysz, co tu wchodził?

PUŁKOWNIK: Jaki towarzysz? A, ten murarz? JuŜ wyszedł.

BIRKUT: No, jak wyszedł?

Rozgląda się z niedowierzaniem. W pokoju nie ma Ŝadnych innych drzwi, 

oprócz tych, które prowadzą do sekretariatu i w których nadal stoi nieruchoma 

sekretarka.

PUŁKOWNIK: Oczywiście. (Do sekretarki) Widziałyście togo towarzysza, 

który przyszedł z towarzyszem Kirkutem, a potem sobie poszedł?

SEKRETARKA: Bardzo mi przykro, ale niestety, byłam zajęta i nie 

przyglądałam się. Ale dziwiłam się, bo towarzysz tak spacerował i spacerował, jakby 

na kogoś czekał. Ale nie miałam śmiałości zapytać.

PUŁKOWNIK (do Birkuta): No właśnie. Widzicie? Ja teŜ czasem jestem taki 

skołowany, Ŝe nie wiem, gdzie moja głowa. No, więc?... MoŜe zapalicie?

Birkut podnosi swoje zabandaŜowane ręce i pokazuje, Ŝe trudno mu samemu 

wyjąć papierosa z pudełka. Wobec tego pułkownik sam wyjmuje papierosa, troskliwie 

wkłada mu do ust i podsuwa zapalniczkę. Birkut zaciąga się bezmyślnie i powoli 

wyjmuje papierosa z ust.

PUŁKOWNIK: A co wy ciągle w bandaŜach? Coś nie dobrze?

BIRKUT: Paskudzi się…

PUŁKOWNIK: Tyle czasu?

BIRKUT: Nie, zabrudziłem; była pilna robota na budowie, plany się waliły, to 

musiałem sam wziąć się do murarki.

background image

PUŁKOWNIK: Tak?

BIRKUT: A teraz się paskudzi.

PUŁKOWNIK: Dziwne. Opatrują, opatrują, a tu się paskudzi.

BIRKUT (jakby otrząsając się ze snu): Gdzie jest Witek? Murarz Wincenty 

Witek, co tu przyszedł razem ze mną? Coście z nim zrobili?

PUŁKOWNIK: Towarzyszu Birkut, dawno nie byliście na urlopie, co?

Konfidencjonalnie bierze Birkuta za ramię i prowadzi ku drzwiom; z jego 

twarzy ani na chwilę nie znika serdeczny, pełen troskliwości uśmiech.

PUŁKOWNIK: Jakbyście mieli jakieś kłopoty, to ja wam pomogę. Krynica 

wam odpowiada? A moŜe Zakopane? No?...

Birkut nagle zatrzymuje się, zrzuca jego dłoń z ramienia i przydeptuje 

papierosa nogą.

BIRKUT: PoŜałujecie. Ja kaŜdy kąt oblecę! Będzie trzeba, do Warszawy 

pojadę! Odechce wam się, zobaczycie!

Wybiega, trzasnąwszy drzwiami. Pułkownik długo patrzy za nim, oparty o 

biurko i teraz juŜ wyzbyty poprzedniej łaskawości.

Restauracja Kongresowa.

Michalak, pogrąŜony w zadumie siedzi naprzeciw Agnieszki.

MICHALAK: Nadeszła jesień… Nadeszła jesień, zaczęły się deszcze, a Birkut 

wciąŜ na darmo dobijał się o zwolnienie Witka. Obleciał juŜ wszystkie urzędy i biura 

– miejscowe i wojewódzkie, aŜ wreszcie wziął zwolnienie na kilka dni i postanowił 

pojechać do Warszawy…

Dworzec w Krakowie.

Pustawy peron. Na dworcowej ławce siedzi Hanka, z niewielką paczuszką na 

kolanach, a obok niej Birkut w płaszczu i czarnych rękawiczkach. Czekają na odjazd 

pociągu.

GŁOS MICHALAKA: To nie był dobry moment na wyjazd. śona w ciąŜy, 

miała jakieś bóle i w ogóle źle się czuła. A sytuacja ogólna – lepiej nie mówić…

Hanka zapala papierosa. Oboje milczą.

BIRKUT (po chwile): Listy dochodzą, albo nie dochodzą. Muszę jechać. 

Rozumiesz? Muszę.

HANKA: Mateusz, ja cię proszę, nie jedź.

background image

BIRKUT: Kiedy muszę. Idź juŜ.

HANKA: Nie, nie pójdę.

BIRKUT: IdźŜe juŜ!

HANKA: Nie pójdę.

Nieco dalej, przy Ŝelaznym słupie, podpierającym dach peronu, stoi Michalak, 

oparty ramieniem o kierownicę roweru i przygląda się im z zakłopotaniem. Wreszcie 

decyduje się.

MICHALAK: Pozwólcie no…

Birkut podnosi się z ławki. Hanka teŜ wstaje i gwałtownie przytula się do 

niego.

MICHALAK: Czy moŜecie poświęcić mi minutkę? (Birkut zwolna podchodzi

Ja do was prywatnie, z czystej sympatii. Wy mnie nie lubicie, ale ja was zawsze… 

bardzo! Jak mieliście ten pierwszy pokaz dla filmu to ja całą noc nie jadłem, nie 

spałem. Ja was stawiam za wzór mojemu synowi. Bo ja mam syna trojga imion. Na 

pierwsze ma Józef, na drugie Bolesław, a na trzecie Bartłomiej.

BIRKUT: Bartłomiej?

MICHALAK: A to nie, to po teściu.

BIRKUT: Ty, wiesz co? Jak ty mnie lubisz, to się odczep, dobrze? Ja juŜ raz 

prosiłem.

MICHALAK: Nie mogę. Wróg nie śpi. Wy tego nie rozumiecie i dlatego 

rozrabiacie. Okropnie rozrabiacie, towarzyszu Birkut. Ja wam coś poradzę, zupełnie 

prywatnie: to jest brudna sprawa, bardzo brudna! Zostawcie ją.

BIRKUT: Gówno! Ja Witka znam, Witek jest porządny człowiek!

MICHALAK: Porządny człowiek! A wiecie, Ŝe go nazywają Vittorio?

BIRKUT: No i co z tego, Ŝe Vittorio? W Hiszpani był, to go tak nazwali.

MICHALAK: Właśnie, w Hiszpanii…

BIRKUT: A co? Niedobrze?

MICHALAK: Dlaczego niedobrze? Dobrze. Ale potem? Jak to-to się 

skończyło, to gdzie on był?

BIRKUT: We Francji; w obozie.

MICHALAK: No, widzicie? Wy jesteście młodzi towarzyszu, to nie wiecie, 

jakie tam szło werbowanie. Wszystkie wywiady tam niuchały! Uch, jak niuchały! 

Zwerbowali takiego, a potem cicho, sza, dziesięć lat nic. AŜ tu nagle iskrówka: podaj 

cegłę!

background image

BIRKUT: Jaką cegłę?

MICHALAK (wskazuje na jego dłonie): Właśnie taką, towarzyszu Birkut! 

Taką! (Nachyla się ku niemu poufnie) No, wezmę was na ramę, odwiozę do domu. 

No, chodźcie. Co?

Gwizd parowozu, nawoływania kolejarzy, syk pary.

HANKA: Mateusz! Mateusz, twój pociąg juŜ odchodzi!

BIRKUT (do Michalaka): Cześć! A jak wrócę, będziecie wszyscy inaczej 

ś

piewali!

Wraca do Hanki i oboje podchodzą do schodków najbliŜszego wagonu. Hanka 

wręcza męŜowi paczkę i walizkę, całują się. Pociąg rusza. Birkut wskakuje na stopień. 

Hanka biegnie obok wagonu, w biegu jeszcze raz się całują.

HANKA: Masz tam placek ze śliwkami. Taki jakiś cienki mi wyszedł, nie 

wiem, czy ci będzie smakował…

BIRKUT: Na pewno! Pamiętaj, uwaŜaj na siebie!

Pociąg nabiera rozpędu. Hanka zwalnia i zatrzymuje się na peronie, 

odprowadzając Mateusza pełnym smutku spojrzeniem. Równie smutno wygląda za 

nim Michalak, oparty łokciem o kierownicę swego roweru.

Centralny urząd w Warszawie.

Gigantyczny hall, wykładany marmurem. Po obu stronach szerokie schody, na 

ś

rodku egzotyczne rośliny w olbrzymich wazonach. Pod jedną z tych egzotycznych 

roślin siedzi Birkut – w rozpiętym płaszczu, z kapeluszem w rękach i walizką przy 

nodze. Z marmurowej antresoli na półpiętrze schodzi wysoki dygnitarz partyjny o 

ziemistej cerze, charakterystycznej dla ludzi, którzy większość dnia spędzają na 

zebraniach. Birkut wstaje z krzesła i patrzy nań pytająco. Dygnitarz dostrzega go i 

przystaje trochę niechętnie, ale siląc się na uprzejmość.

DYGNITARZ: A więc dobrze, towarzyszu Birkut, przebiliście się aŜ do mnie, 

chociaŜ to nie jest łatwe. Moja doba teŜ trwa 24 godziny, podobnie jak wasza. Ale 

rozumiecie – front, walka ideologiczna…

BIRKUT: Rozumiem, tak.

DYGNITARZ: Dlatego nie gniewajcie się, powiem krótko i zwięźle: znam 

waszą sprawę i postaram się ją wyjaśnić. Wystarczy?

Rusza, wymijając Birkuta, ale ten nie pozwala zostawić się w tyle; idą więc 

dalej ramię w ramię – dygnitarz opancerzony lodowatą grzecznością, a Birkut 

background image

roztrzęsiony, ale starający się trzymać nerwy na wodzy.

BIRKUT: Przepraszam, towarzyszu, ja… Wy rozumiecie, ja nie jestem z 

Warszawy, przyjechałem z Nowej Huty…

DYGNITARZ: Wiem.

BIRKUT: Sami wiecie, chciałbym wrócić z czymś konkretnym.

DYGNITARZ: Towarzyszu Birkut, nie bądźcie dzieckiem. W naszym kraju 

toczy się ostra walka polityczna. Działamy w niełatwych warunkach i niejednokrotnie 

musimy działać szybko…

BIRKUT: Ale Witek…

DYGNITARZ: Nie przerywajcie mi, towarzyszu Birkut, ja nie mam czasu na 

przelewanie z pustego w próŜne. JeŜeli popełniliśmy jakiś błąd, postaramy się go 

naprawić. Zdarzają się takie wypadki i wtedy my reagujemy natychmiast. (Zatrzymuje 

się). A jeŜeli chodzi o was, to mam jedną prośbę: nie róbcie nic na własną rękę. 

Zostawcie wszystko nam, zgoda? Zaufajcie ludowej sprawiedliwości.

BIRKUT: Ja ufam, towarzyszu. Tylko Witek…

DYGNITARZ: Powtarzam: nic na własną rękę. Znam sprawę jest w toku i na 

pewno się wyjaśni. Powołałem specjalną komisję. Nie pozwolimy nikogo skrzywdzić. 

A wy, towarzyszu Birkut, spokojnie czekajcie na wynik. Zgoda? No.

Odchodzi, zostawiając Birkuta w pustym hallu.

Ś

wietlica.

Wnętrze wielkiego, drewnianego baraku, słuŜącego jako miejsce zebrań i 

występów artystycznych. Sala pełna jest robotników w wytłuszczonych czapkach i 

robotnic w chustkach na głowie. Pod ścianą, naprzeciw wejścia, stół prezydialny, 

przykryty czerwonym suknem. Za stołem prezydium – trochę sztywne, a trochę 

znudzone, ale udające, Ŝe słucha z uwagą. Obok niewielka trybuna, teŜ obita na 

czerwono, a na niej jakiś młodzik, pokrzykujący do mikrofonu. Pod oknem Michalak, z 

głową opartą na dłoni. Z głębi sali przepych się Birkut, w tym samym rozpiętym 

płaszczu i tak samo z kapeluszem w rękach.

GŁOS MICHALAKA: Wrócił po tygodniu, taki jakiś wynędzniały i 

poszarzały na twarzy. W nowej świetlicy odbywało się właśnie zebranie związku. 

Poszedł tam prosto z dworca, nawet się nie ogolił…

MÓWCA: Są ciągle na świecie siły, które próbują rozpętać nową wojnę. A 

nam wojna niepotrzebna; nasz sprawa, sprawa socjalizmu, jest w stanie zwycięŜyć w 

background image

umysłach ludzi pracy prostą siłą przykładu. My nie szukamy panowania nad Ŝadnym 

narodem, a przyjaciół mamy w kaŜdym narodzie. W milionach robotników, chłopów i 

inteligentów, patrzących z zachwytem na nasz pokojowy, twórczy wysiłek…

Tymczasem Birkut podchodzi do stołu prezydialnego, okrąŜa go i nachyla się 

ku przewodniczącemu zebrania.

BIRKUT (cicho): Daj przemówić.

MÓWCA: … widzących w naszym socjalistycznym ustroju nadzieję postępu i 

pokoju!

BIRKUT: Przemówić mi daj! No, mówię do ciebie! No?

PRZEWODNICZĄCY (szeptem): Nie mam ciebie w porządku dziennym ani 

w wolnych wnioskach. Poza tym tu zaraz będzie kino i to podobno bardzo śmieszne.

MÓWCA: Jesteśmy teŜ gotowi nawiązać stosunki gospodarcze z kaŜdym 

państwem, rządzonym przez kapitalistów, pod warunkiem, Ŝe będą to stosunki jak 

równego z równym.

Oklaski. Przewodniczący zebrania teŜ zdawkowo przyłącza się do braw, nie 

przestając toczyć półgłośnego pojedynku z Birkutem.

BIRKUT: Parę słów tylko! To bardzo waŜne! DajŜe mi głos, no, proszę cię!

PRZEWODNICZĄCY: Mateusz, czyś ty dziecko? PrzecieŜ tekst 

nieuzgodniony, nikt nie czytał, jak ty chcesz tak wystąpić?

Próbuje go zatrzymać, ale Mateusz juŜ biegnie do trybuny, którą właśnie 

opuścił poprzedni mówca.

PRZEWODNICZĄCY: Towarzyszu Birkut! Ja nie udzielam wam głosu! 

Proszę natychmiast zejść!...

Birkut juŜ jest na trybunie i gorączkowo pochyla się do mikrofonu.

BIRKUT (krzyczy): Ludzie, wysłuchajcie mnie! Chodzi o naszego towarzysza 

Wincentego Witka! Znacie go wszyscy, wiecie, jaki to człowiek! Jemu się straszna 

krzywda dzieje! Ludzie! Ja wszędzie byłem, próbowałem wszystkiego! Tu byłem, w 

Warszawie… Jak wy, towarzysze, nie zrobicie coś, jak wy nie pomoŜecie…

W tej chwili Michalak, siedzący pod oknem, przyciska nogą kabel mikrofonu i 

jednym łagodnym ruchem odłącza go od głośników. Birkut na trybunie jeszcze coś 

krzyczy, ale sala go nie słyszy. Przewodniczący zebrania podnosi się z miejsca i 

mocnym głosem intonuje hymn Światowej Federacji MłodzieŜy Demokratycznej. 

Zebrani stopniowo podchwytują pieśń, wreszcie śpiewa juŜ prawie cała sala, głusząc 

do reszty słowa Birkuta. Tylko w ostatnim rzędzie dawna trójka pomocników 

background image

murarskich Birkuta stoi pod ścianą w głuchym milczeniu, Birkut rezygnuje, opuszcza 

trybunę i ze zwieszoną głową ruszą ku drzwiom.

Restauracja Kongresowa.

Michalak z Agnieszką przy stoliku. Michalak mówi coraz ciszej, jakby 

zgaszony i przepełniony prawdziwym smutkiem.

MICHALAK: W parę dni później wziąłem swój rower i nie mówiąc o tym 

nikomu, nawet Ŝonie, pojechałem do Kirkutów…

Ulice Nowej Huty.

CięŜki, pochmurny dzień. Michalak przecina na rowerze rozległy, jeszcze 

nieuporządkowany plac, częściowo tylko otoczony nowymi budynkami. Przed 

rusztowaniem, oplatającym jeden z nich, zatrzymuje rower i w milczeniu obserwuje 

grupę robotników spuszczających na linach portret Birkuta.

GŁOS MICHALAKA: Wiedziałem, co zaszło, więc nie zdziwiłem się, kiedy 

zobaczyłem, co działo się na placu…

Ulica przed domem Kirkutów – tym samym, w którym nie tak dawno dostali 

swoje pierwsze mieszkanie. Na jezdni stoi ręczny wózek, częściowo załadowany ich 

skromnym dobytkiem. Hanka i Birkut wynoszą właśnie z bramy długą wiejską 

skrzynię. Michalak trafia na ten moment; odstawia rower, podchodzi, odsuwa Hankę i 

sam łapie za jeden koniec.

MICHALAK: Potrzebne wam to było, drogi towarzyszu? A ja was 

ostrzegałem… z całego serca…

Birkut milczy. We dwóch przenoszą skrzynię bliŜej wózka i stawiają na brzegu 

chodnika. Birkut robi dla niej miejsce na wózku i szuka sznurów, którymi by ją moŜna 

przymocować. Tymczasem Michalak smętnie przysiada na niej i przygląda się 

Birkutowi z prawdziwym bólem.

MICHALAK: Ale słuchajcie, to jeszcze moŜna odrobić, uratować… Jeszcze 

nie wszystko stracone! Taki dobry towarzysz, taki przodownik!

Birkut szarpie skrzynię takim gestem, jakby chciał z niej strącić Michalaka. 

Tamten zgodliwie wstaje, chwyta ją z drugiej strony i pomaga Birkutowi umieścić na 

wózku.

BIRKUT: Hanka, klucze.

Hanka oddaje klucze dozorcy, jedną ręką bierze małą walizkę, a drugą 

background image

przyciska doniczkę z kwiatami i podchodzi do wózka. Widać, Ŝe jest przygnębiona i Ŝe 

zbiera się jej na płacz. Birkut, wciąŜ milczący i jakby nawet agresywny w tym swoim 

złowrogim milczeniu, przywiązuje skrzynię grubym sznurem do wózka. Michalak 

pochyla się ku niemu z drugiej strony.

MICHALAK: Ja was proszę… prywatnie was proszę: odetnijcie się! Bo ja 

robię, co mogę, czy to w raportach, czy ustnie! A raz, jak był na was donosik, to po 

prostu zniszczyłem. Ale jak długo tak moŜna? Bo juŜ grzebią koło was, grzebią!

BIRKUT: Niech grzebią. Ja, bracie, jestem jak łza!

MICHALAK: To się tylko tak mówi. A dwa lata temu – kto rzucał w dyrekcję 

rybkami? Rybkami, towarzyszu, rybkami!

Birkut bez słowa zaprzęga się do wózka i zaczyna ciągnąć ulicą. Za wózkiem 

drobi Hanka z walizką i doniczką kwiatów. Michalak zostaje sam, powoli wraca do 

swego roweru i wciąŜ oglądając się przez ramię, odjeŜdŜa w przeciwnym kierunku.

Ulice Krakowa.

Okno podrzędnej knajpy w starym, jeszcze średniowiecznym budynku. Szyba 

jest zapotniała, ale mimo to widać przez nią zadymione wnętrze i podpitych gości przy 

brudnych stolikach. Jednym z gości jest Birkut – pijany i ogarnięty jakąś ponurą 

determinacją. Otacza go grupka Cyganów, przygrywających mu na skrzypcach.

BIRKUT (gardłowo): Kelner! Płacę!

Do stolika podbiega kelner w niezbyt czystej białej kurteczce i zaczyna zbierać 

na tacę opróŜnione butelki. Sięga teŜ po opakowany w papier przedmiot, leŜący na 

stoliku.

BIRKUT: Nie rusz!

Kelner cofa dłoń i zaczyna wypisywać rachunek. Birkut siedzi dalej 

nieruchomo, ze wzrokiem wbitym półprzytomnie w zapotniałe okno.

KELNER: 59 złotych i 40 groszy.

BIRKUT (rzuca na stół garść bilonu): Masz.

KELNER: Co to jest?

BIRKUT: Pieniądze.

KELNER: Jakie pieniądze, panie! Siedem złotych mi pan daje? Za mało pan 

dałeś!

Birkut z wysiłkiem zdzira z ręki zegarek i rzuca na stół obok bilonu.

KELNER: Co… co jest? Co to ma być?

background image

BIRKUT: Minister… Płaszcz!

Wstaje i z najwyŜszym trudem zakłada płaszcz, podany mu przez kelnera. 

Potem chwyta jakiś przedmiot, owinięty w papier i wtyka go sobie pod pachę.

BIRKUT (do Cyganów): Idziemy!

Zataczając się, rusza ku drzwiom, a cygańska orkiestra towarzyszy mu krok w 

krok, nie odrywając ani chwilę smyczków od skrzypiec. W ten sposób wytaczają się na 

ulicę i ruszają w stronę doroŜek. Birkut wsiada do pierwszej, orkiestra zaś zajmuje 

następną.

BIRKUT: Murarski walczyk!

OdjeŜdŜają pustymi, lśniącymi po niedawnym deszczu ulicami. Dopiero teraz 

ze sklepionej bramy naprzeciw restauracji wychodzi Michalak, wsiada na rower i 

melancholijnie pedałuje w ślad za oddalającymi się doroŜkami. W ten sposób wszyscy 

zajeŜdŜają przed gmach Urzędu Bezpieczeństwa. Cyganie – wystraszeni – przerywają 

murarskiego walczyka i z niepokojem obserwują Birkuta, który wysiada ze swej 

doroŜki i kieruje się w stronę milczącego gmachu, odwijając po drodze papier ze 

swego pakunku. Michalak teŜ zatrzymuje się, z jedną nogą na pedale, a drugą na 

ziemi. Birkut staje parę kroków przed wejściem do Urzędu i odrzuca niepotrzebny 

papier. Dopiero teraz widać, Ŝe w rękach trzyma cegłę.

BIRKUT: Macie – do równego rachunku!

Bierze szeroki zamach i rzuca cegłę w oszklone drzwi budynku. Potem sam 

chwiejnym krokiem wchodzi do środka.

Restauracja Kongresowa.

Michalak pochyla się nad stolikiem w stronę zasłuchanej Agnieszki.

MICHALAK: Czy pani naprawdę chce zrobić uczciwy film o tych czasach?

AGNIESZKA: Tak.

MICHALAK: Na pewno?

AGNIESZKA: Staram się, jak pan widzi.

MICHALAK: Czy moŜe mi pani dać słowo honoru?

AGNIESZKA: Daję.

Michalak bez pośpiechu bierze końcami palców cienki rzemyczek, opasujący 

szyję Agnieszki, lekko pociąga i juŜ ma w dłoni miniaturowy mikrofon.

MICHALAK (łagodnie): PrzecieŜ ja nie mam Ŝadnych tajemnic.

Milczenie, Michalak pociąga za rzemyk i zrywa go razem z mikrofonem. 

background image

MICHALAK: Poproszę o kasetę z filmem.

Agnieszka przez parę sekund przygląda mu się w milczeniu. Potem wstaje i 

szybko podchodzi do stolika, przy którym siedzą skuleni jej współpracownicy.

TECHNIK: No i co?

AGNIESZKA: Gówno!

TECHNIK: Odda mu pani kasetę?

AGNIESZKA: Spokój, błagam pana.

Zdejmuje kasetę z kamery, wraca na swoje miejsce i podaje ją Michalikowi. 

Ten wprawnie otwiera ją, wyrzuca na stół negatyw i oddaje pustą kasetę Agnieszce.

MICHALAK: PrzecieŜ pani wie, Ŝe tutaj nie wolno robić filmów. To są 

amatorki, one się nie godzą… A resztę znajdzie pani w naszym archiwum. Kręcił to 

ktoś z kroniki; pamiętam, bo byłem świadkiem. Sprawa „Skoczni”, moŜe pani 

zapisze.

AGNIESZKA: Nie, zapamiętam.

MICHALAK: Proszę.

Wstaje i grzecznie Ŝegna się z Agnieszką. W głębi na parkiecie rozbiera się w 

mocnym świetle kolejna kandydatka na stripteaserkę.

AGNIESZKA: No, cóŜ… do widzenia. A tak prywatnie, to pan myśli, Ŝe ten 

Witek był winien?

MICHALAK (oficjalnie): Proszę pani, towarzysz Witek został 

zrehabilitowany i zajmuje w tej chwili wysokie stanowisko. Więc proszę mnie nie 

ciągnąć za język.

Gmach telewizji.

Znany nam juŜ długi korytarz i drzwi, prowadzące do redakcji TV. Agnieszka 

przez parę sekund waha się przed drzwiami, potem wchodzi i niemal natychmiast 

wychodzi z powrotem. Po chwili ukazuje się redaktor w grubych okularach. Oboje 

ruszają w głąb korytarza. Redaktor sprawia wraŜenie podenerwowanego, a nawet 

wściekłego.

REDAKTOR: PrzecieŜ pani wie, Ŝe u mnie w pokoju nie da się o tym 

rozmawiać. Co się dzieje, o co chodzi? Gdzie pani zabrnęła, gdzie pani wędruje, 

gdzie pani chodzi, co jest z tą „Kongresową”?

AGNIESZKA: Zbieram materiały.

REDAKTOR: Gdzie? Tam? Dziewczyno, zlituj się – wśród stripteaserek? Po 

background image

co to pani? W co się pani plącze? Ludzie do mnie dzwonią, telefonują, awantury, 

interwencje… PrzecieŜ nie tak się umawialiśmy! Co pani robi?

AGNIESZKA: Tam był pewien człowiek, na którym mi zaleŜało.

REDAKTOR: A cholera z nim! Co pani po jednym człowieku! Złe adresy, złe 

pomysły, zła koncepcja; brak koncepcji! Gdzie pani chodzi, gdzie pani bobruje! Poza 

tym – nie te metody; niech się pani nie bawi w harcerza, to nie jest…

AGNIESZKA: PrzecieŜ gdybym go uprzedziła, rozmowa wyglądałaby 

zupełnie inaczej!

REDAKTOR: Ale nic pani z tego nie ma, Ŝadnych efektów, Ŝadnych 

rezultatów, nic to nie przyniosło! Poza tym powtarzam; niech się pani nie bawi w 

Amerykę! Niech się pani tym nie zachłystuje; to jest po prostu harcerstwo!

AGNIESZKA: Mam taśmę.

REDAKTOR: I wyświetlony, prześwietlony film! A ta taśma!... śadnych 

efektów! Kompromitacja dla pani, dla filmu, dla mnie, dla wszystkich! Dla sprawy! 

Nie moŜna się z panią dogadać! Prosiłem, umawiałem się z panią: pewnych rzeczy nie 

wolno ruszać! ZastrzeŜone, to zastrzeŜone i proszę od tego nie odstępować! Niech to 

pani traktuje dokładnie tak, jak mówię! A nie w ten sposób! Bez dowolności! Zaczyna 

się anarchia! Nie moŜemy się dogadać w ten sposób, będziemy się dogadywać w inny!

Po drugie: miałem pewien pomysł i mówiłem pani o tym. Jest huta Katowice i jest 

tam Wincenty Witek. InŜynier Wincenty Witek, człowiek potrzebny nam, człowiek, 

który musi być w tym filmie! Jest, moŜemy to załatwić, to juŜ jest załatwione! Nie 

takie rzeczy załatwiałem! I to trzeba zrobić – po prostu, bezwzględnie.

AGNIESZKA: Nie mogę dłuŜej z panem rozmawiać, nie mam czasu. Do 

widzenia.

REDAKTOR: Nie do widzenia, tylko do Huty Katowice! JeŜeli nie moŜemy 

się dogadać w inny sposób, proszę to potraktować jako polecenie. Jest tam umówiony 

człowiek, dyrektor Wincenty Witek i będzie tam czekał na panią! NaleŜy z nim to 

zrobić! Bez fantazji, bez Ŝadnych fanaberii, bez wydziwiania!

AGNIESZKA: Do widzenia.

REDAKTOR (ze złością): Do widzenia!

Sala projekcyjna.

Półmrok, tylko z korytarza wpada trochę światła. Wchodzi montaŜystka ze 

swoimi notatkami i Agnieszka ze szklanką kawy.

background image

MONTAśYSTKA: Przygotowałam to, co pani prosiła. Ale w tej kronice, 

którą zaraz zobaczymy… (Nachyla się do mikrofonu) Dzień dobry.

KABINIARZ: Dzień dobry.

MONTAśYSTKA (do Agnieszki): … Birkut w ogóle nie występuje.

Do sali wchodzą operator i technik dźwięku. Starannie zamykają za sobą 

drzwi. MontaŜystka zapala swoją lampę przy pulpicie.

MONTAśYSTKA: Pani wie, Ŝe ten drugi materiał był zatrzymany poza 

wytwórnią i nigdy do nas nie trafił. (Do tamtych dwóch pod drzwiami) Dzień dobry. 

Ale ja się bardzo cieszę…

OPERATOR: Dzień dobry.

MONTAśYSTKA: … naprawdę się cieszę, Ŝe go pani wydali.

AGNIESZKA: Ja teŜ, proszę pani. (Do swoich współpracowników, którzy 

siadają w fotelach tuŜ przed nią) No, dzieci, gdzie wy siadacie! Idźcie do tyłu!

Tamci dwaj chyłkiem wycofują się na krzesła pod ścianą.

MONTAśYSTKA (do mikrofonu): JeŜeli jesteście panowie gotowi, to proszę 

o projekcję.

Ś

wiatło gaśnie.

Kronika filmowa.

Na ekranie ukazuje się charakterystyczna plansza Polskiej Kroniki Filmowej z 

numerem 23/52. Pierwszy materiał zaczyna się od widoku niewielkiej sali sądowej i 

napisu: „Zdrajcy narodu przed sądem”. Na ławie oskarŜonych siedzi czterech 

przybitych ludzi ze spuszczonymi głowami. Koło kaŜdego z nich – uzbrojony milicjant. 

Jednym z oskarŜonych jest przyjaciel Birkuta, Witek.

KOMENTARZ: Przed sądem wojewódzkim w Warszawie rozpoczął się 

proces grupy sabotaŜowo – dywersyjnej, działającej pod kryptonimem „Skocznia”. Na 

ławie oskarŜonych zasiadło czterech ludzi, których połączył wspólny, zbrodniczy cel: 

zahamować proces rozwoju naszego kraju.

ZbliŜenia twarzy kolejnych oskarŜonych, prokuratora, sędziów i 

prokuratorów, a w głębi – nielicznej widowni.

KOMENTARZ: Zatrudnieni w pionie socjalistycznego budownictwa, 

obdarzeni zaufaniem swych kolegów i towarzyszy, robili wszystko, co w ich mocy, 

aby sparaliŜować ofiarny wysiłek narodu. Wachlarz ich zbrodni jest szeroki: od 

fałszowania planów rozbudowy, aŜ po zamachy na czołowych przodowników pracy! 

background image

Dzisiaj wiją się przed sądem i wylewają łzy fałszywej skruchy. Ale wczoraj gotowi 

byli sprzymierzyć się nawet z pachołkami Guderiana, byle tylko zaszkodzić swej 

ojczyźnie!

OskarŜeni siedzą na swych miejscach bez ruchu, czasem tylko podnoszą 

zmęczone, otępiałe oczy.

KOMENTARZ: Prokurator przygwaŜdŜa ich kłamstwa i wykręty, wykazuje 

równocześnie powiązania oskarŜonych z nitkami obcego wywiadu. Oto oni.

OskarŜeni zeznają teraz po kolei przed sądem. Ich słów nie słychać, materiał 

został nakręcony na niemo i udźwiękowiony później przez komentatora kroniki. śaden 

z nich nie wygląda jednak na niebezpiecznego szkodnika: sprawia raczej wraŜenie 

zwyczajnych, cichych i spokojnych pracowników. MoŜe tylko jeden Witek ma w sobie 

resztkę dawnej zadziorności, ale teŜ przytłumionej w długotrwałym śledztwie. Na 

zadane im pytania odpowiadają pokornie, a najstarszemu płyną łzy z oczu.

KOMENTARZ: … Jan Wołodkiewicz, dyrektor zjednoczenia Północ – 

Południe; Marcin Pawlusiak, główny inspektor nadzoru; Mieczysław Herz, księgowy i 

Wincenty Witek, młodszy instruktor murarki zespołowej.

Teraz na ekranie widać z bliska publiczność reagującą Ŝywo i z wyraźnym 

oburzeniem na to, co mówi prokurator i co zeznają oskarŜeni. Zacięte twarze, 

ś

ciągnięte gniewnie brwi, tu i ówdzie grymas bezbrzeŜnej pogardy i niechęci.

KOMENTARZ: Dla społeczeństwa polskiego proces ten jest wymowną 

lekcją. Musimy być czujni!... Na tym zakończył się pierwszy dzień procesu 

„Skoczni”. Jutro i w dniach następnych przesłuchanie świadków. PokaŜemy je w 

następnym wydaniu Polskiej Kroniki Filmowej.

Ekran gaśnie.

Sala projekcyjna.

Na moment zapala się światło. Widzimy w nim montaŜystkę, Agnieszkę, 

operatora i technika dźwięku. Wszyscy siedzą bez ruchu.

AGNIESZKA: Oczywiści nigdy tego nie zobaczyli. My pierwsi będziemy to 

oglądać po dwudziestu czterech latach.

MONTAśYSTKA (do mikrofonu): Dziękuję, proszę o następny materiał.

Fragment kroniki filmowej.

Ta sama sala sądowa co przed chwilą. Od drzwi wejściowych prowadzony 

background image

przez milicjanta, nadchodzi Birkut i zatrzymuje się przed obliczem trybunału. Jest bez 

krawata, w rozpiętej pod szyją koszuli i wygniecionej marynarce. Popatruje ponuro 

spod ściągniętych brwi.

PRZEWODNICZĄCY SĄDU: Świadek złoŜy zeznanie bez uroczystego 

przyrzeczenia, z uwagi na to, Ŝe jest podejrzany o działalność, pozostającą w związku 

z działalnością oskarŜonego Witka. Niemniej nie zwalnia to świadka od obowiązku 

mówienia prawdy.

BIRKUT: Tak jest.

PRZEWODNICZĄCY SĄDU: Świadkowi zarzuca się, Ŝe zorganizował grupę 

terrorystyczną pod kryptonimem „Kapela cygańska” i Ŝe na jej czele dokonał napaści 

na organa porządku publicznego. Czy świadek zna te zarzuty?

BIRKUT: Tak jest.

PRZEWODNICZĄCY SĄDU: A moŜe świadek rozpoznaje wśród obecnych 

tu, na sali, oskarŜonego Wincentego Witka?

BIRKUT (nie odwracając głowy): Rozpoznaję.

PRZEWODNICZĄCY SĄDU: Tak… OskarŜony Witek przyznał się w 

ś

ledztwie, Ŝe dokonał zamachu na zdrowie świadka. Czy świadek wiedział coś o 

przygotowaniach do tego zamachu?

BIRKUT: Przyznał się?

Bardzo powoli odwraca się w kierunku ławy oskarŜonych i patrzy prosto w 

twarz siedzącemu tam Witkowi. Ten opuszcza niŜej głowę.

PRZEWODNICZĄCY SĄDU: PrzecieŜ mówię. I pytam, czy świadek 

wiedział coś o tym zamachu.

BIRKUT (wracając spojrzeniem do stołu sędziowskiego): No pewnie. 

Wszystko wiedziałem, proszę wysokiego sądu.

PRZEWODNICZĄCY SĄDU (zaskoczony): Chwileczkę; moŜe świadek nie 

zrozumie pytania?

BIRKUT (swobodnie): A co miałem nie zrozumieć? PrzecieŜ sąd się jasno 

wyraził. Wiem wszystko i wszystko wiedziałem od samego początku!

PRZEWODNICZĄCY SĄDU (coraz bardziej zdetonowany): Świadek się 

chyba myli! W śledztwie zeznał świadek, Ŝe miał do oskarŜonego pełne zaufanie i Ŝe 

oskarŜony naduŜył tego zaufania!

BIRKUT: A skądŜe! On się miał zamachnąć na mnie, a ja na niego. Tak było 

ustalone.

background image

PRZEWODNICZĄCY SĄDU (ze wzburzeniem): Jak to? On na was, a wy na 

niego? PrzecieŜ to idiotyzm! OskarŜony nie mógł wiedzieć o waszej działalności! 

OskarŜony uwaŜał was za oddanego aktywistę!

Witek na ławie oskarŜonych powoli unosi głowę, a w jego oczach pojawia się 

coś, jakby przebłysk jakiegoś ukrytego światła.

BIRKUT (nonszalancko): Nic podobnego! Nasze organizacje były pokrewne. 

Oni się mieli zamachnąć na jakiegoś przodownika i my mieliśmy się zamachnąć na 

jakiegoś. Tośmy uradzili, Ŝe po co daleko szukać. On przodownik, ja przodownik, 

załatwimy to w rodzinie.

PRZEWODNICZĄCY SĄDU: Proszę świadka, tutaj, w aktach… Zresztą 

mogę świadkowi przeczytać; świadek zeznaje zupełnie co innego!

BIRKUT (stanowczo): Nie, proszę wysokiego sądu. KaŜdy wróg jest 

kłamliwy. A ja to juŜ strasznie! Ja juŜ raz się targnąłem na władzę, proszę wysokiego 

sądu. Targnąłem się kiełbikiem!

PRZEWODNICZĄCY SĄDU (do reszty zbity z tropu): Czym?

BIRKUT: Kiełbikiem. Kiełbik – taka ryba. Taka sobie malutka, taka 

(pokazuje, jaka).

PRZEWODNICZĄCY SĄDU: Proszę świadka! W śledztwie zeznał świadek 

całkiem inaczej! Ja mogę zaraz świadkowi przytoczyć…

BIRKUT: A co mi wysoki sąd będzie przytaczał! Co to, wysoki sąd nie wie, 

dlaczego tak zeznałem? Mam sądowi pokazać moje plecy? (Zaczyna zdejmować 

marynarkę).

WITEK (zrywając się z miejsca): Mateusz, buźka! (Odwraca podnieconą 

twarz w stronę sądu) MoŜecie mi zrobić, co chcecie! Odwołuję wszystko, co 

powiedziałem!

PRZEWODNICZĄCY SĄDU (z pośpiechem): Wyprowadzić świadka!

Milicjanci zaczynają się szarpać z Birkutem. Inni próbują pohamować Witka, 

który wymachuje rękami na ławie oskarŜonych.

WITEK: Mateusz, odwołuję wszystko! Wszystko odwołuję!

Czyja dłoń zasłania obiektyw. Przez rozczapierzone palce widzimy, jak 

milicjanci wyprowadzają z sali szamoczącego się z nimi Birkuta.

Sala projekcyjna.

Ci sami co przedtem, ale teraz poruszeni do Ŝywego, po prostu wstrząśnięci. 

background image

Pierwszy zrywa się z miejsca operator i drobnym, starczym kroczkiem podbiega do 

Agnieszki.

OPERATOR: No, muszę ci powiedzieć, dziecinko: po tym, co widziałem, 

masz u mnie małą wódkę albo duŜe lody, co wolisz.

TECHNIK (do montaŜystki): Zdaje się, Ŝe chciałaś coś powiedzieć.

MONTAśYSTKA (wstając): Jeszcze nie; przecieŜ ty wiesz, Ŝe ja lubię mówić 

na końcu.

Otwierają się drzwi z korytarza, na salę wchodzi kabiniarz i z szacunkiem 

wręcza Agnieszce pudełko z materiałem.

KOMINIARZ (cicho): Proszę, tu jest ten materiał. Oddaję do rąk własnych.

AGNIESZKA: Dziękuję… Spróbujmy teraz odszukać tego Witka.

TECHNIK: To nie będzie trudne. Ludzie na stanowiskach znajduje się 

szybciej, nim się ich zacznie szukać.

AGNIESZKA (wkładając operatorowi na ramię przenośny statyw): Panie 

Leonardzie, od dzisiaj robimy zdjęcia tylko z tego.

OPERATOR (pogodnie): Dobrze.

Huta Katowice.

Z lotu ptaka: ogólny widok Huty Katowice, najmłodszego obiektu hutniczego 

w kraju, częściowo jeszcze w budowie. Agnieszka przygląda się jej z wnętrza 

helikoptera. Obok niej siedzi dawny murarz, a dziś jeden z dyrektorów nowego 

kombinatu, przyjaciel Birkuta Wincenty Witek – starszy o dwadzieścia kilka lat, 

zaŜywniejszy, podłysiały, z małym wąsikiem nad górną wargą i ciemnych okularach. 

Z lat młodości zostało mu juŜ tylko jedno: niesłychana Ŝywotność, chwilami bliska 

stanu agresji. Oboje rozmawiają krzycząc, gdyŜ warkot silnika uniemoŜliwia inne 

formy porozumienia.

AGNIESZKA: To jest wspaniałe! Ale czy my nigdy nie wylądujmy?

WITEK: Mamy jeszcze dwie minuty lotu; u nas wszystko odbywa się według 

zegarka. No, prawie wszystko. O, niech pani popatrzy: to jest najwaŜniejszy fragment 

huty!

AGNIESZKA: To juŜ widziałam. Mnie chodzi o rozmowę!

WITEK: Ja wiem lepiej, czego wam potrzeba. Niech pani spojrzy!

AGNIESZKA: Ale pan ma mało czasu!

WITEK: Dobrze, będzie i rozmowa.

background image

OkrąŜają olbrzymi komin, pomalowany w białe i czerwone pasy.

WITEK: Czego pani szuka w tych latach pięćdziesiątych? Huta Katowice – to 

jest coś dla młodych! To jest temat dla was! W latach osiemdziesiątych będzie to 

najnowocześniejszy zakład na świecie, proszę pani!

AGNIESZKA: Niech pan ze mną porozmawia, błagam!

WITEK: No, mógłbym zacząć od wojny w Hiszpanii… Ale tak zupełnie bez 

dzieciństwa? PrzecieŜ człowiek kształtuje się między trzecim a piątym rokiem Ŝycia, 

proszę pani, prawda? Więc urodziłem się w rodzinie ubogiego szewca…

AGNIESZKA: Niech pan zacznie od spotkania Birkuta!

WITEK: No, chciałem do tego dojść. Birkuta, proszę pani, poznałem w Nowej 

Hucie. Birkut pochodził z ubogiej wsi podkrakowskiej…

AGNIESZKA: Nie! Jeszcze później! Od wyjścia z więzienia. Pan wyszedł 

pierwszy…

WITEK: A skąd pani to wie? (Agnieszka uśmiecha się tajemniczo). Birkuta 

wypuścili pod koniec października. Jak dowiedzieliśmy się, Ŝe wraca, postanowiliśmy 

odpowiednio go przywitać… Przygotowaliśmy całą uroczystość: Ludzie, kwiaty, 

orkiestra…

Dworzec w Krakowie.

Ten sam peron, z którego Birkut odjeŜdŜał kiedyś do Warszawy; dziś 

wypełniony ludźmi po brzegi. Nad głowami zebranych powiewają sztandary i kołyszą 

się transparenty. W centralnym punkcie stoi orkiestra, gotowa do startu.

GŁOS WITKA: … No i pojechaliśmy na dworzec.

Witek stoi z Jodłą na pierwszym planie. Obaj są podnieceni i trochę 

zdenerwowani.

JODŁA (do szefa orkiestry): Jak pociąg wjedzie, zaczynacie grać. Jasne?

Gwar na peronie rośnie, wreszcie zmienia się w jeden niemilknący krzyk: to 

pociąg, wiozący Birkuta, wtacza się z sapaniem na dworzec. W jednym z otwartych 

okien widać uśmiechniętego Birkuta. Orkiestra gra, tłum wiwatuje, wymachuje 

czapkami. Birkut podnosi nad głową zaciśnięte dłonie w rękawiczkach i pozdrawia 

wszystkich zgromadzonych na dworcu. Po chwili jest juŜ na peronie. Dziesiątki 

silnych rąk unoszą go w górę i tak płynie nad tłumem, kołysząc się w powietrzu, a ze 

wszystkich stron towarzyszą mu okrzyki i oklaski.

GŁOS: Niech Ŝyje! Niech Ŝyje! Niech Ŝyje towarzysz Birkut! Niech Ŝyje! 

Niech Ŝyje!

background image

Birkut wciąŜ uśmiecha się, ale jest jakby coraz bardziej roztargniony. 

Rozgląda się ponad głowami na prawo i lewo, wreszcie pochyla się ku Witkowi, który 

idzie tuŜ obok.

BIRKUT: Co, nie ma nikogo więcej?

WITEK: Są wszyscy!

BIRKUT: Gdzie, wszyscy?

WITEK: Reszta czeka na zakładzie.

BIRKUT: Reszta? Tak? No, to jedźmy na zakład. Jedźmy szybko!

Hala fabryczna.

Wiec powitalny w niewykończonej jeszcze hali kombinatu. Jest to olbrzymie 

pomieszczenie, w którym głosy mówców odbijają się echem jak w kościele. Zebrany 

tutaj tłum tonie w półmroku; zainstalowane prowizorycznie reflektory oświetlają tylko 

platformę wielkiej cięŜarówki stawionej zamiast podium. Na platformie widać kilku 

rozgorączkowanych przywódców wiecu. Kilku innych wnosi Birkuta na ramionach. 

Tłum intonuje „Sto lat!”. Birkut ląduje wreszcie tuŜ przy cięŜarówce.

WITEK: Musisz teraz przemówić.

BIRKUT: Nie, człowieku!

WITEK: Ale juŜ wszyscy przemawiali, teraz twoja kolej!

BIRKUT: Nie, ja juŜ się naprzemawiałem, mnie wystarczy; daj spokój!

WITEK: No, Mateusz, błagam cię, no, zrób to chociaŜ dla mnie! Teraz jest 

taka chwila, Ŝe musisz! No? Chodź!

Wraz z innymi robotnikami wciąga Birkuta na platformę. Ten zatrzymuje się, 

oślepiony mocnym światłem reflektorów i przysłania ręką oczy, próbując wypatrzeć 

kogoś w rozśpiewanym tłumie.

BIRKUT (cicho): Ty, słuchaj… Ty pewien jesteś, Ŝe wszyscy wiedzieli o 

moim przyjeździe?

WITEK: No masz! PrzecieŜ sam dzisiaj ogłaszałem – na cały kombinat! 

Wszyscy wiedzą! Chodź, wal prosto z mostu. (Do mikrofonu) Głos ma towarzysz 

Birkut!

Ś

piew powoli przycicha. Birkut niepewnie zbliŜa się do mikrofonu.

BIRKUT: Kochani! Dziękuję wam bardzo. Ale juŜ późno, rano nie 

wstaniemy, tak myślę. Chodźmy do domów, a jutro do roboty.

Kłania się i zeskakuje z cięŜarówki, niemal prosto w ramiona Jodły.

background image

JODŁA: Co jest? Co jest, towarzyszu Birkut? A gdzie błędy i wypaczenia? 

Moment dziejowy? Racja stanu?

BIRKUT: Nie, to juŜ wy…

Odchodzi, zostawiając przy samochodzie zaskoczonego Jodłę.

WITEK (do mikrofonu): Towarzysze! Towarzysz Birkut jest zmęczony, 

wyczerpany – rozumiemy chyba dlaczego! Niech odpocznie, niech nabierze sił, Ŝeby 

mógł dopomóc nam w naszej walce. Niech Ŝyje towarzysz Birkut! Sto lat dla 

towarzysza Birkuta!

Odpowiada mu burza oklasków i po chwili hala znowu wypełnia się 

chóralnym „Sto lat”.

Ulica Nowej Huty.

Ogromna, całkiem pusta ulica. Po obu stronach nowe bloki, z których kaŜdy 

ma po kilkaset metrów długości. Przepastne bramy, ozdobione masywnymi 

kolumnami. Mokry asfalt błyszczy w świetle ulicznych lamp: dzień dobiega juŜ 

końca, tylko na horyzoncie niebo jest jeszcze jasne. Spod arkad najbliŜszego budynku 

wychodzi Birkut i rozgląda się niepewnie, jak człowiek, który pierwszy raz trafił do 

obcego miasta. Widzi oświetlony kiosk z gazetami i szybko rusza w tę stronę. Z 

daleka wciąŜ jeszcze słychać przytłumione „Sto lat”.

KIOSKARKA: Czym mogę słuŜyć?

BIRKUT: Przepraszam bardzo… a jaka to ulica, bo tu nie ma nigdzie 

tabliczki.

KIOSKARKA: Pan przyjezdny?

BIRKUT: No, właściwie…

KIOSKARKA: My, miejscowi, obchodzimy się doskonale bez tabliczek, 

znamy tutaj kaŜdy kąt.

BIRKUT: Czy to jest blok C-27?

KIOSKARKA: MoŜliwe, nie wiem. Tutaj są numery, tak jak w kaŜdym 

mieście.

BIRKUT: Aha. A baraki? Czy są jeszcze baraki?

KIOSKARKA: Baraki są. Pójdzie pan prosto i potem w lewo; trzecia ulica w 

lewo, za kwiaciarnią i potem znowu prosto, a potem pan juŜ sam zobaczy. To juŜ 

wszystko?

BIRKUT: Tak, dziękuję.

background image

Odchodzi w głąb ulicy, trochę niezgrabny, a trochę zabawny w swoim 

niemodnym juŜ, za długim płaszczu. Do kiosku zbliŜa się Witek. Przez moment patrzy 

za odchodzącym, a potem nachyla się do okienka.

WITEK: „Mazury” poproszę.

KIOSKARKA: Proszę bardzo.

WITEK: I zapałeczki. Dziękuję bardzo.

Rusza powoli w ślad za Birkutem, trzymając się ciągle w tej samej odległości 

od niego.

Baraki.

Przedmieście Nowej Huty: Ŝałosna kolonia starych baraków, pozostałych tu 

jeszcze z czasów budowy, a dziś stanowiących jedyną przystań dla tych, którzy nie byli 

godni otrzymania nowych mieszkań w stutysięcznym mieście. Zapadł juŜ zmrok; 

rozjaśniają go tylko latarnie, umieszczone z rzadka na drewnianych słupach. Do 

jednego z Barków wchodzi Birkut, idzie długim , źle oświetlonym korytarzem i 

zatrzymuje się przed którymiś drzwiami. Puka. Potem chwilę czeka i znów puka. 

ś

adnej odpowiedzi. Naciska klamkę – drzwi nie ustępują. Pochyla się więc i zagląda 

pod słomiankę – drzwi nie ustępują. Pochyla się więc i zagląda pod słomiankę w 

poszukiwaniu klucza. Klucz jest na miejscu. Birkut bierze go i ze wzruszeniem otwiera 

drzwi. Ciemno. Zapala światło i rozgląda się po jedynym pokoju, z którego składa się 

to całe mieszkanie. Pusto. Siada na moment przy stole, jakby nie wiedział, co dalej 

począć. Lokal sprawia wraŜenie niezamieszkałego. Birkut nagle wstaje i zagląda do 

wiejskiej skrzyni – tej samej, którą kiedyś ładował z Michalakiem na wózek. Skrzynia 

jest pusta. Otwiera szafę – to samo. Zatrzymuje się przy niej bezradnie; teraz juŜ 

zupełnie nie wie, co myśleć o tym wszystkim. W tej chwili za progiem ukazuje się 

Witek. Przystaje w korytarzu. Przez parę sekund obaj milczą.

WITEK: Myślałem, Ŝe wiesz. Tu juŜ wszyscy wiedzą.

BIRKUT: Tak?

WITEK: No, byłem pewien, Ŝe… No, byłem pewien.

BIRKUT: No, wiesz, ja przez te trzy lata nie miałem z nią kontaktu. Wstyd 

mówić, ale…

WITEK: Ale co? Nic ci nie pisała?

BIRKUT: Nic. A tutaj teraz tak… Ma kogoś?

WITEK: To nie to, wiesz… No, głupio jej się pewnie zrobiło i dlatego 

background image

wczoraj…

BIRKUT: Dlaczego głupio?

WITEK: Słuchaj, daj sobie z nią spokój. Wiesz, ja rozumiem, czasy były inne, 

kadra narodowa… Jej zaleŜało; im teŜ, oczywiście. Ale Ŝeby się tak zeszmacić?

BIRKUT: Ale co zrobiła?

WITEK (zakłopotany): Wiesz, kazali jej, no… A ona, idiotka, posłuchała. No i

publicznie oświadczyła, Ŝe jesteś lokaj i wróg. Wróg i lokaj, rozumiesz. (Milczenie

Rzuć ją w cholerę, no, mówię ci. Znajdziemy tutaj tuzin innych. No, szmata to 

szmata, cześć, nie ma o czym mówić. (Birkut stoi bez słowa, z nieprzeniknionym 

wyrazem twarzy). Mateusz! Słuchaj! (Birkut bierze swój kapelusz i chce wyjść). 

Poczekaj chwileczkę! Jest tutaj kupa roboty, rozumiesz? Czekaliśmy na ciebie! W tej 

chwili obraduje komitet, musimy, wiesz, wybrać nowe władze, zarząd! Poczekaj 

chwileczkę, niech ci dokończę, no! (Przytrzymuje Birkuta za ramię). Przejdziesz na 

pewno, no, jesteś człowiekiem, który coś znaczy, rozumiesz?

BIRKUT: Dobrze, dobrze; ja wyjeŜdŜam. (Przymyka drzwi) Weź klucz, 

zamkniesz to wszystko, a ja wyjeŜdŜam; ja ją muszę znaleźć.

WITEK: Nie, zwariowałeś, Mateusz! W takim momencie?

Huta Katowice.

Pofałdowane pola, wyrobisko po wybranym piasku, góry ziemi, usypane przez 

spychacze. Na horyzoncie dymi huta Katowice. Na tym tle Agnieszka, z mikrofonem w 

ręku, przeprowadza wywiad z Witkiem. Jeszcze bliŜej operator, który filmuje ich 

rozmowę i technik, który kontroluje jej zapis za pomocą słuchawek.

AGNIESZKA: No i jak? Znalazł ją?

WITEK: Wie pani, Ŝe nie wiem, no… Nie pojawił się potem w kombinacie, 

tak Ŝe trudno mi powiedzieć. No, wracając do tematu, proszę pani, to tamte trzy 

kolosy, które tam pani widzi – Ŝółte, to zwałoładowrki. Dwie takie jeszcze pracują w 

porcie północnym.

AGNIESZKA: Dobrze. A niech mi pan powie, czy to, co powiedział pan o 

jego Ŝonie, czy to nie za ostro?

WITEK: Wie pani, moŜe, moŜe… No…

AGNIESZKA: A jak to było z tym małŜeństwem Birkuta?

WITEK: A co pani taka nerwowa? Kto spokojny, ten przystojny, droga pani. 

AGNIESZKA: Tak? No, ale jak to właściwie było?

background image

WITEK: Wie pani, tak między nami mówiąc, to… Nigdy o tym nie mówiłem, 

ale tak z ręką na sercu, to ona nie była jego Ŝoną.

AGNIESZKA: Jak to, nie była? PrzecieŜ widziałam kronikę!

WITEK: Tak, kronika niby była, wie pani, no, ślub teŜ niby był, ale…

AGNIESZKA: No, więc?

WITEK: Powiedzieć pani prawdę? To było tak: pojechaliśmy, proszę pani, no, 

byli ci od was z filmu – jak wy to mówicie? Ekipa, tak? No, pojechaliśmy, proszę 

pani; urząd był we wsi Mogiła. Jedziemy tam. Urzędnik, proszę pani, stary formalista; 

trudna sprawa… Mówi do Hanki: „Dowód proszę”. A Hanka szesnastoletnia, proszę 

pani, no to nie ma. To on mówi: „moŜe zaświadczenie z sądu jakieś?” TeŜ nie ma, 

proszę pani. A ten się zaparł , proszę pani i mówi: „nie masz zaświadczenia, nie 

będzie ślubu”. Rozumie pani, taki prawdomówny. Teraz moŜe by się przydał taki, 

nawet u nas w Hucie, tutaj… Ale wtedy inne czasy były. No, co robić, proszę pani, 

no, z gardła mu tego ślubu nie wydrzemy, nie? No to tak się targujemy, a tam, proszę 

pani, pod niebem tysiąc osób czeka! CięŜarówki, wódka, wszystko przygotowane! 

No, trudna rada. Co robić? I wtedy, wie pani, Jodła, nasz sekretarz, wpadł na taki 

pomysł: mówi tak, do niego, do tego urzędnika, „gęba na kłódkę, bo będzie źle!” A do 

nas mówi tak: „towarzysze, wzywam was dyscyplinarnie do milczenia!”

MONIAK (nadbiegając z daleka): Dyrektorze! Warszawa was wzywa! 

Ministerstwo! Warszawa!

WITEK (nie zwracając na niego uwagi): Potem Birkut nie miał do tego 

głowy, no i tak juŜ zostało.

AGNIESZKA: A nie ma pan adresu Birkuta? Chodzi mi tylko o adres.

WITEK: No, jakby tu powiedzieć… No, wie pani, szukałem go, ale… Tyle lat,

tyle zajęć, potem przeszedłem do Katowic, no!... Niestety, muszę lecieć, do widzenia. 

(Przedstawia Agnieszce zdyszanego Moniaka) Aha, poznajcie się, to mój wice – 

magister Moniak. A to są nasi filmowcy.

MONIAK (całując Agnieszkę w rękę): Magister Moniak. No, my artystów to 

mamy tutaj co drugi dzień. Ale bardzo miło mi panią poznać.

Witek juŜ stoi przy swoim helikopterze, ale jeszcze odwraca się do Agnieszki.

WITEK: I – pani Agnieszko! – wieczorem naleŜycie do mnie! MoŜe coś 

jeszcze wymyślę! No, cześć.

Wdrapuje się do kabiny helikoptera, który zaraz potem startuje. W chwilę 

później widzimy Agnieszkę z Moniakiem przy wielkich piecach. Moniak niewiele się 

background image

zmienił od czasu, gdy asystował sekretarzowi Jodle przy zwycięskim pokazie Birkuta; 

moŜe tylko nabrał większej pewności siebie. W kasku ochronnym, zapiętym na rzemyk 

pod brodą, wygląda w kaŜdym razie powaŜniej i bardziej stanowczo.

MONIAK: Widzi pani to urządzenie na szczycie wielkiego pieca? My to 

nazywamy portki. Jak piec nakłada portki, to znaczy Ŝe niedługo będzie rozpalany. A 

my tu jesteśmy stara gwardia, jeszcze z Nowej Huty!

AGNIESZKA: No właśnie. Wszyscy znali Birkuta, wszyscy byli jego 

przyjaciółmi, a nikt nie wie, gdzie on jest? MoŜe pan zna jego adres?

MONIAK: No, nie znam. Ale jak byłem w Zakopanem, to widziałem Hankę 

Tomczyk; no, potem, oczywiście, Hankę Birkut.

AGNIESZKA: No, nie bardzo. PoniewaŜ ślubu, zdaje się, nie było, prawda?

MONIAK: A skąd pani wie?

Agnieszka rozkłada ręce z uśmiechem.

MONIAK: No, tak… Potem byłem jeszcze w Zakopanem parę razy, ale juŜ jej 

nie widziałem. Chyba juŜ tam nie mieszka. Nie rozmawialiśmy, nie wiem.

AGNIESZKA: Dziękuję.

Zakopane.

Telewizyjny „Robur” zatrzymuje się na jednej z ulic Zakopanego. W oddali 

widać błękitne szczyty gór. Ekipa Agnieszki wyładowuje z samochodu swój sprzęt. Po 

drugiej stronie ulicy – luksusowa willa w ogrodzie.

OPERATOR (przykłada kamerę do oka): „Gwiazda jednego sezonu”

…Niektórym sezon kończy się całkiem ładnie.

Przesuwa dźwignię transfokatora.

AGNIESZKA: Dojedź, dojedź!

W drzwiach willi staje Hanka – najbardziej zmieniona ze wszystkich 

bohaterów filmu; trudno w niej poznać dawną gimnastyczkę – akrobatkę, teraz jest to 

po prostu postarzała, roztyła kobieta o nalanych policzkach i tysiącu sztucznych 

loczków na głowie. Ale jej suknia i puszysty lis na szyi są naprawdę najwyŜszej próby. 

Zbiega po kilku schodkach do ogrodu i wylewnie wita się w furtce z Agnieszką.

HANKA: Państwo z filmu, prawda? Bardzo proszę, to tutaj, to tutaj. Pani 

dzwoniła do mnie, tak? Bardzo mi miło. Bardzo proszę państwa, bardzo proszę. 

Proszę tylko łaskawie nogi wycierać, dobrze? Proszę bardzo, proszę bardzo.

Wszyscy wchodzą po schodkach do willi.

background image

Willa Hanki.

Wnętrze willi prezentuje się jeszcze okazalej, niŜ jej wystrój zewnętrzny: 

boazerie, ozdoby z kutego Ŝelaza, meble ciosane ręcznie przez miejscowego artystę. 

Stół przykryty haftowanym obrusem, na nim przygotowane juŜ, wykwintne śniadanie. 

Hanka, podniecona i wprost wniebowzięta, wprowadza gości do środka.

HANKA: Państwo się nie gniewają, Ŝe prosiłam wycierać nogi, ale… Ale 

właśnie kładliśmy lakier. Proszę bardzo spocząć. Tak Ŝeśmy się tu skromnie 

urządzili… Bardzo proszę, niech państwo siadają. Bardzo proszę.

Wszyscy rozsiadają się wygodnie wokół nakrytego stołu.

AGNIESZKA: My bardzo chętnie. Całą noc jechaliśmy do pani z Warszawy.

OPERATOR (do technika, szeptem): No, ale szkoda, Ŝe rzodkiewieczek nie 

ma.

TECHNIK: Panie Leonardzie!

HANKA: No właśnie, no właśnie, to bardzo proszę. Ja się tylko… Ja się 

dziwię, Ŝe pani mnie znalazła, bo… bo ja właściwie… Czy pani naprawdę chce ze 

mną rozmawiać?

AGNIESZKA: Tak. Właśnie z panią. Bardzo długo pani szukałam.

Hanka, przypomniawszy sobie dopiero teraz o klipsach, zaczyna je nerwowo 

przypinać.

HANKA: Słucham państwa. Słucham. Tylko, właściwie, to nie bardzo 

rozumiem, bo ja juŜ tak dawno zerwałam ze sportem, to juŜ tyle lat… i od kiedy 

jestem w Zakopanem, to juŜ tylko tak na nartach jeŜdŜę, ale to jest tylko takie moje 

hobby…

AGNIESZKA (swobodnie): To się nawet dobrze składa, poniewaŜ my robimy 

film o panu Mateuszu.

HANKA (zamierając wpół ruchu): O kim?

AGNIESZKA: O panu Mateuszu Birkucie, przodowniku pracy. To, zdaje się, 

pani pierwszy mąŜ? Panowie przygotują się z kamerą i porozmawiamy sobie 

troszeczkę, dobrze?

HANKA (zmieniona na twarzy): Nie. Nie, proszę pani. O tym na pewno nie 

będziemy rozmawiać.

Wychodzi do drugiego pokoju i zamyka za sobą drzwi. Ekipa Agnieszki 

pozostaje bezradnie przy stole. Wszyscy w milczeniu zastanawiają się, co robić dalej. 

background image

W chwilę później widzimy technika, jak skrada się, przykurczony, wzdłuŜ zewnętrznej 

ś

ciany domu. Jedną ręką przytrzymuje zawieszony na pasku magnetofon, w drugiej 

trzyma kierunkowy mikrofon. Pod oknem, do którego zdąŜa, mały pies wylizuje 

blaszaną miskę. Przy kaŜdym ruchu jego mordki miska dzwoni o płyty kamiennego 

chodnika. Technik ucisza go psyknięciem i zajmuje pozycję poniŜej okna. Okno jest 

otwarte; ze środka dobiegają niewyraźne głosy. To Hanka i Agnieszka; zamknięte w 

małym pokoiku siedzą naprzeciw siebie po dwóch stronach niewielkiego stolika. 

Hanka ma twarz rozmazaną i mokrą od łez; poza tym jest wyraźnie pijana. Agnieszka 

rozmawia z nią cierpliwie i wyrozumiale jak doświadczony spowiednik. Technik pod 

oknem nakłada słuchawki i ostroŜnie próbuje wsunąć do pokoju główkę mikrofonu.

HANKA (płacząc): A co pani myśli… A co pani myślała, Ŝe ja powiem? Co 

pani myślała, Ŝe ja powiem?

DrŜącymi rękami bierze papierosa. Agnieszka podaje jej ogień.

AGNIESZKA: Pani mnie nie rozumie. PrzecieŜ ja teŜ jestem kobietą. Mnie 

tylko chodzi o fakty. Wiem, Ŝe to panią boli i dotyka. Ale chodzi mi tylko o fakty. O 

przyjazd pana Mateusza do Zakopanego. Jak to było? Jak był ubrany? Jak wyglądał? 

Tylko to. (Tamta płacze i nie odpowiada). Mam kawał jego Ŝycia na taśmie. Innym 

teŜ było trudno mówić. Ale przecieŜ wszyscy jesteście mu coś winni.

Nalewa wódkę do szklaneczek. Hanka próbuje podnieść swoją do ust, ale ręce 

za bardzo jej dygoczą. Przyciska więc lewą rękę do szklanki jeden koniec długiego 

lisa, którego ma na szyi, a prawą ciągnie drugi jego koniec. W ten sposób udaje się 

jej doholować wódkę do ust. Wypija ją teraz z uczuciem ulgi. W tej chwili Agnieszka 

dostrzega sterczący znad parapetu mikrofon. Wstaje, zdecydowanie zamyka okno i 

wraca na swoje poprzednie miejsce.

HANKA (pochlipując): Uparty był okropnie. Okropnie był uparty… I znalazł 

mnie, a ja myślałam, Ŝe mnie nie znajdzie – w ogóle… A on przyjechał, po prostu…

Knajpka w Zakopanem.

Niewielki i dość skromny, ale bardzo uczęszczany lokal w starym, góralskim 

domu. Drewniane ściany; za oknami widać kryty ganek z balustradką i słupami, 

podtrzymującymi okap dachu. DuŜo ludzi, dym. Wchodzi Birkut – w swoim za długim 

płaszczu, w rękawiczkach i z małą walizeczką w ręku. Zdejmuje kapelusz i rozgląda 

się po sali. Wszystkie stoliki są zajęte. Wybiera ten, przy którym siedzi tylko jeden 

samotny klient. Podchodzi.

background image

BIRKUT: MoŜna?

GOŚĆ: Proszę bardzo.

Birkut siada i odszukuje wzrokiem Hankę, kręcącą się wśród stolików. Hanka 

ma na sobie czarną sukienkę z białym fartuszkiem i biały czepeczek na głowie; 

pracuje tutaj jako kelnerka.

GOŚĆ: Pan na wczasy?

BIRKUT: Nie.

GOŚĆ: Przejazdem?

BIRKUT: Przejazdem.

GOŚĆ: A długo pan zabawi w Zakopanem?

BIRKUT: Nie, nie, nie.

Hanka wciąŜ jeszcze go nie widzi. Podchodzi do któregoś stolika i stawia na 

nim szklankę z herbatą.

HANKA: Herbata.

KOBIETA PRZY STOLIKU: Proszę o rachunek.

HANKA: JuŜ, za chwileczkę przyniosę.

Podchodzi do bufetu za którym urzęduje pryncypał, zwany Dyrektorem: 

niewysoki, podstarzały człowiek w cienkich okularach, z twarzą pooraną ostrymi 

bruzdami i włosami przerzedzonymi niemal do zera.

HANKA: Dyrektorze, jeden chlebek mi potrzebny. Nie, dwa, przepraszam, 

dwa.

DYREKTOR: Bardzo proszę. (Przywołuje ją bliŜej dyskretnym gestem

Córeńko…

HANKA: Tak?

DYREKTOR: Nowy gość; nie podeszłaś do niego.

Hanka ogląda się i dopiero teraz spostrzega Birkuta. Twarz jej robi się 

mroczna.

HANKA: JuŜ podchodzę. (Idzie do stolika, przy którym siedzi Birkut i 

zatrzymuje się przy nim z lodowatą twarzą). To nie ma sensu. Czego chcesz?

BIRKUT (uśmiechając się nieśmiało): Herbatę.

HANKA: Z cytryną?

BIRKUT: Nie. A jest moŜe placek ze śliwkami?

HANKA: Deserów nie prowadzimy. Co podać?

BIRKUT: To… tę herbatę.

background image

HANKA: JuŜ podaję.

Staje przy okienku, wychodzącym na kuchnię, ale niczego nie zamawia, tylko 

pogrąŜa się w myślach.

KUCHARKA: Co to ma być? Nic?

HANKA: Herbata.

Obraca się na pięcie i podchodzi szybko do Dyrektora zatopionego w 

rozmowie ze stojącym obok bufetu komandosem.

HANKA: Dyrektorze…

DYREKTOR: Chwileczkę. (Do komandosa) MoŜe z awanturką, co?

KOMANDOS: Z awanturką?

DYREKTOR: Właśnie.

HANKA: Dyrektorze, ja bardzo pana proszę…

DYREKTOR: Zaraz.

KOMANDOS: A nie ma pan z sardynką?

DYREKTOR: Nie, z sardynką nie ma. A co by pan powiedział na szprotkę?

KOMANDOS: Szprotkę?

DYREKTOR: Właśnie.

HANKA: Dyrektorze…

DYREKTOR: Zaraz chwileczkę. (Do komandosa) Słucham?

KOMANDOS: MoŜe być.

DYREKTOR: Tak? Proszę (Podaje mu kanapkę ze szprotką).

HANKA: Dyrektorze, ja…

DYREKTOR: No?

HANKA: Ja muszę wyjść.

DYREKTOR: A co, źle się czujesz?

HANKA: Nie, nie, ale…

DYREKTOR: A co jest?

HANKA: Muszę wyjść.

DYREKTOR: Ale córeńko! Za godzinę; niech się to wszystko przewali!

HANKA: Za godzinę będzie za późno.

DYREKTOR (przyglądając się Birkutowi): Kto to jest? Co?

HANKA: Nikt.

Klient, do którego przysiadł się Birkut, podnosi się właśnie z miejsca.

GOŚĆ: Dziękuję.

background image

BIRKUT: Ja teŜ dziękuję.

HANKA (do dyrektora): Mogę zostać.

DYREKTOR: Dobrze.

KUCHARKA (w okienku): Nie bierzesz tej herbaty? Stygnie!

Hanka bierze herbatę i w milczeniu stawia ją przed Birkutem.

BIRKUT (łagodnie): Usiądź.

HANKA (oficjalnie): Nie mogę. Mam robotę.

BIRKUT: W porządku, poczekam. A jak będzie z tym plackiem?

HANKA: Ty przecieŜ wiesz o wszystkim. No to juŜ naprawdę nie ma o czym 

rozmawiać.

BIRKUT (przysuwając herbatę): Miała być bez cytryny.

HANKA: Zabrać?

BIRKUT: Nie. Ja nie jestem drobiazgowy. Jak będziesz miała wolną chwilę, 

to usiądź.

Hanka odchodzi bez słowa. Birkut powoli wsypuje cukier do herbaty i jeszcze 

wolniej ją miesza.

Willa Hanki.

Ten sam pokoik, co przedtem. Hanka jeszcze bardziej rozmazana i pijana. 

Agnieszka jeszcze troskliwsza, niŜ przed chwilą.

AGNIESZKA: Tak.. Tak mniej więcej to sobie wyobraŜałam. Dobrze… Nie, 

niech się pani nie denerwuje, chodzi tylko o to, Ŝe… Musieliście przecieŜ potem 

rozmawiać. No, musieliście rozmawiać, przecieŜ on… Co powiedział? (Hanka 

drŜącymi palcami zaczyna zdejmować klipsy, broda jej się trzęsie, papieros o mało 

nie wypada jej z ust). Nie, nie, proszę pani! Niech się pani… Błagam, niech mi pani 

opowie!

Pokój nad knajpką.

DuŜa izba na poddaszu, skośny sufit, okienko wychodzące na dach. Lampa na 

długim sznurze oświetla stół, nakryty do skromnej kolacji. Przy stole siedzi 

nieruchomy, pogrąŜony w myślach Birkut. W kącie, na łóŜku Hanka, przyglądająca 

mu się niechętnie, a nawet jakby wrogo. Obok niej, na nocnym stoliku małe radio, 

budzi i popielniczka. Po wąskich, stromych schodach wspina się na poddasze 

dyrektor, uzbrojony w dwie duŜe butelki i trzy kieliszki. Otwiera ostroŜnie drzwi i 

background image

staje na progu. Birkut ukradkiem chowa do kieszeni kauczukową zabawkę, którą 

przedtem ściskał w rękach. Dyrektor podchodzi i ustawia swój rynsztunek na stole. 

Birkut podnosi się z krzesła i stoi ze spuszczoną głową.

DYREKTOR: No, trzeba było tak od razu powiedzieć. Niech pan siada, 

proszę bardzo. Jeszcze nic straconego. Niech pan je. Nie wygląda pan na człowieka, 

który – przepraszam – ostatnio się przejadał. No, śmiało. (Pokazuje mu obie butelki). 

Co pan woli: „Janka Wędrowniczka” czy „Courvoisier”?

BIRKUT: Nie wiem. Nie znam ani tego, ani tego.

DYREKTOR: No, to pan pozna. (Nalewa do kieliszków alkohol) O, proszę 

pana, juŜ.

Obaj siadają z kieliszkami w rękach i upijają po małym łyczku.

DYREKTOR: Uuu, pan, zdaje się, coś tak, jak ja. Raczej powąchać, niŜ popić. 

Serce, nerki, wątroba?

BIRKUT: Wszystko po trochu.

DYREKTOR: Taak… Pali pan?

BIRKUT: Nie, dziękuję. Odzwyczaiłem się.

DYREKTOR: Lepiej, zdrowiej. A co pan myśli robić dalej?

BIRKUT: To zaleŜy .

DYREKTOR: ZaleŜy od czego?

BIRKUT: Od róŜnych rzeczy.

Zerka dyskretnie na Hankę, palącą papierosa w zapiekłym milczeniu.

DYREKTOR: Chce pan znowu murować?

BIRKUT: Chciałbym. Ale nie będę mógł. Ręce…

DYREKTOR: Aj… No więc?

BIRKUT: No, coś się znajdzie. Na budowach są fachy róŜne, nie kaŜdy musi 

akurat budować.

DYREKTOR: No, na budowach… Pan ciągle o tym samym.

BIRKUT: A o czym?

DYREKTOR: Niech pan tu zostanie.

BIRKUT: Nie, nie; tu nie. Wyjedziemy stąd.

DYREKTOR: Wyjedziecie, to wyjedziecie. Wyjechać łatwo. Ale ona u mnie 

zarabia akurat trzy razy tyle, co najlepszy murarz.

BIRKUT: Jakoś sobie poradzimy.

DYREKTOR: Jakoś… Proszę pana, niech pan posłucha. Przed 

background image

październikiem to ja byłem rzeczywiście wielki dyrektor: prowadziłem Fundusz 

Wczasów Pracowniczych. A portki to miałem takie, jak pan. Nie, no oczywiście, tak 

teŜ moŜna, ale po co? (Wstajepodchodzi do Birkuta i opiera się przy nim o stół

Proszę pana, widzi pan, pan ma Ŝyciorys, ja mam kapitał. Wie pan, Ŝyciorys ma pan 

znakomity, legitymację, nazwisko – to wszystko, co potrzeba. No i te cztery lata… 

Niech pan wejdzie ze mną do spółki.

BIRKUT: A co ja bym tam robił? Kanapki z awanturką?

DYREKTOR: śadnych kanapek, Ŝadnych awanturek! Pan będzie tylko 

chodził po urzędach i załatwiał to, co potrzeba…

BIRKUT (Do Hanki): No, jak ci się to podoba? (Hanka milczy).

DYREKTOR: Za dwa lata będzie pan miał samochód, proszę bardzo. A za 

cztery domek jednorodzinny. A ona będzie siedziała w „Kmicicu” i plotkowała z 

aktorami. (Prostuje się). Niech się pan zastanowi. Pan był posąg, pan jeszcze jest 

posąg. Ale to nie ma sensu, inni juŜ dawno przestali. To co, chce pan być ostatni? No 

ładnie. To ja was tutaj zostawiam samych; rozwaŜcie to sobie. Dobrej nocy. (Do 

Hanki) Dobranoc. (Wychodzi).

BIRKUT (łamiący się głosem): Wyjedź ze mną.

HANKA: Nie.

BIRKUT: Dlaczego?

HANKA: Ty naprawdę jesteś kawał posągu. A ja jestem szmata. JeŜeli 

wyjedziemy razem, to tak juŜ zostanie… na zawsze.

BIRKUT: To co ty chcesz, Ŝebym ja zrobił?

HANKA: Nie wiem. Rób, co chcesz.

W oczach Birkuta pojawiają się łzy. Bierze swoją walizkę i wychodzi. W 

połowie schodów zatrzymuje się jeszcze na moment jakby na coś czekał; przez chwilę 

nasłuchuje, a potem szybko zbiega na dół.

Willa Hanki.

Ś

niadanie przygotowane przez Hankę dla gości, znikło juŜ prawie doszczętnie, 

karafka z nalewką wysączona do dna. Operator i kierowca – oświetleniowiec drzemią 

za stołem, oparci wygodnie o ścianę. Technik dźwięku, rozwalony na krześle, ziewa z 

przymkniętymi oczyma. Nagle podrywa się z miejsca. Za drzwiami, prowadzącymi do 

pokoju Hanki, słychać jakiś hałas. Technik budzi kolegów; wszyscy chwytają sprzęt i 

w gotowości bojowej ustawiają się naprzeciw drzwi. Te otwierają się z trzaskiem i na 

background image

progu staje chwiejąca się, pijana i rozczochrana Hanka. Agnieszka próbuje wciągnąć 

ją z powrotem do pokoju.

AGNIESZKA: Pani Haniu, niechŜe się pani połoŜy, proszę…

Udaje się jej pokonać opór półprzytomnej gospodyni. Drzwi za nimi zamykają 

się na moment i natychmiast otwierają się z powrotem. Znów odbywa się mała 

szamotanina przy progu.

HANKA: Nie wyjeŜdŜaj, nigdzie nie wyjeŜdŜaj!... (Opiera się plecami o 

futrynę i zaczyna szlochać).

Ekipa zaczyna filmować tę scenę.

AGNIESZKA (do ekipy): Co wy robicie? Co wyście, powariowali?! W 

Ameryce robicie film?! Zwijajcie się, zbierajcie się, no, słyszycie?!

Tamci gaszą lampy i zbierają swój sprzęt, speszeni ostrą reakcją Agnieszki.

TECHNIK: Bardzo panią przepraszamy za wszystko…

AGNIESZKA (całując Hankę): Strasznie… strasznie ci dziękuję.

W tej chwili otwierają się drzwi wejściowe i staje w nich Dyrektor z dwiema 

butelkami w rękach.

DYREKTOR: Co, państwo juŜ wychodzą?

TECHNIK: Tak, niestety.

DYREKTOR: No, szkoda, naprawdę. Państwo juŜ wychodzą, a ja tak się 

ś

pieszyłem, naprawdę. (Do Agnieszki) Pani rozumie, interesy. No jak, wszystko się 

udało?

AGNIESZKA: Pan, widzę, nie zmienił gustu. „Jaś Wędrowniczek” i 

„Courvoisier”.

DYREKTOR: Tak, skąd pani wie?

AGNIESZKA: Potwory filmowcy wszystko wiedzą.

ś

egna go teatralnym uśmiechem i wychodzi na dwór. Dyrektor przenosi 

ponury wzrok na ziewającą, umazaną tuszem z rzęs Hankę.

DYREKTOR: No, a ty normalnie, tak? (Odstawia butelki i rusza ku niej z 

wyrazem wściekłości). Jak ty wyglądasz, psiakrew! Znowu pijana!

Hanka, przeraŜona, cofa się do drugiego pokoju i zamyka za sobą drzwi. 

Dyrektor chwilę się z nimi szarpie, wreszcie udaje mu się je otworzyć. Wchodzi za 

Hanką powoli jak kat, który szykuje się do egzekucji. Współpracownicy Agnieszki 

przypatrują się temu niepewnie. W tej chwili Agnieszka znowu pojawia się w drzwiach 

wejściowych. Z drugiego pokoju, podciągając się na rękach, wyczołguje się 

background image

zmaltretowana Hanka. Agnieszka przyklęka obok niej na podłodze.

AGNIESZKA: Haniu, strasznie cię przepraszam… MoŜesz mi dać adres?

HANKA (podnosząc zapuchniętą, straszną twarz): Jaki… adres?

AGNIESZKA: Twojego syna.

HANKA (przytomniejąc): Maćka zostaw w spokoju!

Robur”.

Za oknami „Robura” przesuwają się fragmenty dzisiejszej Nowej Huty: 

sztucznego miasta, zbudowanego ściśle według nieludzkich schematów realizmu 

socjalistycznego, miasta – upiora, powiększonego tysiąckrotnie z tekturowej makiety. 

Agnieszka i technik przyglądają mu się przez szyby w milczeniu.

AGNIESZKA: Koszmar.

TECHNIK: Co?

AGNIESZKA: Ta architektura.

TECHNIK: Jaka?

AGNIESZKA: Z lat pięćdziesiątych. Tobie się podoba?

TECHNIK: Wychowałem się na Muranowie.

AGNIESZKA: Chyba Ŝe tak.

Jadą dalej bez słowa.

Kabina projekcyjna.

Agnieszka pali papierosa na schodkach, prowadzących z korytarza do sali 

projekcyjnej. Przez uchylone drzwi dobiegają odgłosy projekcji, odbywającej się 

właśnie w środku. Przy niektórych kwestiach, padających z ekranu, kiwa głową z 

zadowoleniem.

GŁOS JODŁY: Ulice szersze, więcej zieleni, ludzie jacyś prostsi…

Widzimy teraz na ekranie bliski plan Jodły, ale jakŜe zmienionego! To juŜ nie 

dawny, pełen energii sekretarz kombinatu, ale zdziadziały, niechlujny, stary człowiek 

bez kilku zębów na froncie.

JODŁA:… Ja pamiętam, proszę pani, jakŜeśmy jeździli do Krakowa – w 

butach gumowych, w fufajce, o ho, ho!... W takiej, jak pani.

Na planie są teraz oboje – on i Agnieszka, na płaskim dachu jakiegoś 

wysokiego budynku. W dole, za nimi, roztacza się rozległy widok Nowej Huty – miasta 

i kombinatu. Agnieszka trzyma w dłoni mikrofon, Jodła jakieś zawiniątko, z którym 

background image

pewnie wracał z roboty. I znowu jesteśmy na schodkach kabiny projekcyjnej, gdzie 

Agnieszka z rosnącą satysfakcją słucha własnego wywiadu.

GŁOS AGNIESZKI: Fajno, panie Jodła. Kraków i Nowa Huta to zupełnie 

inny układ architektoniczny. Inny architektura, inne miasto. Panie Jodła, niech mi pan 

powie, co pan o tym sądzi.

Agnieszka na dachu podsuwa Jodle mikrofon. Jodła uśmiecha się z 

zakłopotaniem.

JODŁA: Proszę pani, gdyby to ode mnie zaleŜało, gdybym ja rządził, to 

jedyne, co bym zostawił w Krakowie, to bym zostawił Wawel, Stary Rynek i 

Sukiennice – na pamiątkę. A resztę, to ja bym kazał zbudować nowe budynki! Ładne! 

Proszę pani, w Hucie inaczej się chodzi chodnikami, inaczej się jeździ tramwajami. 

W Krakowie co kawałeczek – przystanek. Ludzie się potrącają, chodniki jakieś 

wąskie…

AGNIESZKA: Panie Jodła, niech mi pan powie, czy pan chciałby zobaczyć 

film o panu Birkucie?

JODŁA: O Mateuszu?

AGNIESZKA: Tak, ja robię film o Mateuszu Birkucie.

JODŁA: A co on teraz robi? Pani myśli, Ŝe ja teŜ nie byłbym teraz w 

Warszawie, gdyby…

AGNIESZKA: Nie, nie, panie Jodła. Pan mnie źle zrozumiał. Ja robię film o 

tamtych czasach.

JODŁA: O jakich tamtych czasach?

AGNIESZKA: No, kiedy razem budowaliście Nową Hutę.

JODŁA: Proszę pani, czy pani szuka sensacji? A moŜe pani uwaŜa, Ŝe idea 

współzawodnictwa pracy nie była słuszna?

AGNIESZKA: Nie, nie, panie Jodła. Mnie tylko…

JODŁA: Proszę pani! Co ja będę pani opowiadał. Widzi pani to miasto? 

(Wskazuje na pejzaŜ Nowej Huty za nimi). Samo się nie zrobiło! No nie?

AGNIESZKA (do mikrofonu): Jesteśmy w Nowej Hucie, jest osiemnasty 

czerwca 1976 roku. (Do kamery) Zwijajcie się.

Wnętrze sali projekcyjnej. Materiał kończy się, zapala się światło. W fotelach 

przed ekranem widzimy trzech milczących ludzi; jednym z nich jest znany nam juŜ 

redaktor. Głębiej montaŜystka, operator i technik dźwięku.

MONTAśYSTKA (do mikrofonu): Dziękujemy.

background image

REDAKTOR (odwracając się do niej powoli): Czy to juŜ wszystko?

TECHNIK: JeŜeli chodzi o materiał zdjęciowy, tak. Ale mamy jeszcze kilka 

bardzo dobrych nagrań na magnetycznej.

MONTAśYSTKA: Naprawdę bardzo ciekawych. Warto przesłuchać.

REDAKTOR: Gdzie jest reŜyser?

MONTAśYSTKA: Tak jak pan prosił – czeka na korytarzu.

REDAKTOR: Dziękuję wam. Pięknie!

Wstaje. Dwaj jego milczący towarzysze podnoszą się równieŜ i wychodzą z 

sali, nie zwracając uwagi na siedzącą za progiem Agnieszkę. Idą korytarzem, 

dyskutując półgłosem.

KOLAUDANT I: Nie, nie. Tu nie ma Ŝadnego materiału.

REDAKTOR: Cieszę się, Ŝe panowie to obejrzeli.

KOLAUDANT I: I to jest absolutnie nieprzekonujące. W Ŝaden sposób nie da 

się tego zmontować.

REDAKTOR: Zrobimy, co się da. Jakoś to moŜe zmontujemy. Będzie 

wszystko w porządku.

KOLAUDANT I: Ale z tego nie powstanie Ŝaden film!

KOLAUDANT II: W dodatku ideologicznie to jest dość dwuznaczne.

REDAKTOR: Oczywiście, Ŝe tak nie moŜna. Nie moŜna. Odrobinę 

cierpliwości. Poza tym musimy zawsze ponosić ryzyko debiutu. To jest oczywista 

rzecz.

KOLAUDANT II: Nie, no, jak na debiut to jest grubo za mało!

REDAKTOR: Coś z tego będzie, jestem o tym przekonany. Jestem 

przekonany. I to moŜe być potrzebne. Naprawdę.

Tamci dwaj oglądają się przez ramię na Agnieszkę, Ŝegnają się i odchodzą. 

Redaktor szybko wraca na salę. Jest czerwony z wściekłości.

REDAKTOR (do technika): Co ty mi pieprzysz o jakichś nagraniach! Co to 

jest radio? (Do operatora) Panie Leonardzie!

OPERATOR: A co ja miałem robić w tym wypadku?

REDAKTOR: Prosiłem, uprzedzałem: pilnujcie jej, to jest debiut!

MONTAśYSTKA: Proszę nie krzyczeć na sali. Pracuję juŜ kilkanaście lat i 

nie tylko przycinam i kleję taśmę, ale i myślę!

REDAKTOR: Wszyscy myślicie, ale nie tak, jak trzeba!

MONTAśYSTKA: O co chodzi? To jest naprawdę zdolna dziewczyna, a 

background image

materiał jest bardzo dobry, ja się na tym znam.

REDAKTOR (przedrzeźniając ją): Bardzo dobry, bardzo dobry!

MONTAśYSTKA (z naciskiem): Bardzo dobry!

Redaktor wychodzi z sali. Na podłodze pół siedzi, pół leŜy oparta łokciami o 

schodki Agnieszka. Pali papierosa, zaciągając się  z zadowoleniem i patrzy na 

redaktora zwycięsko.

REDAKTOR: Obejrzałem pani materiały.

AGNIESZKA (z uśmiechem): No i?

REDAKTOR (sucho): Ciekawe.

AGNIESZKA: Tylko tyle? (Podnosi się do pozycji siedzącej).

REDAKTOR: Wystarczy. Jak pani z tego zrobi film? Gdzie Birkut?

AGNIESZKA: Miałam za mało czasu.

REDAKTOR: Nie znalazła go pani?

AGNIESZKA (niedbale): Jeszcze nie.

REDAKTOR: Wie pani… O Birkucie bez Birkuta? Nonsens! A gdzie syn? 

Syna teŜ pani nie znalazła?

AGNIESZKA (z uspokajającym gestem): Niech się pan nie martwi. Znajdę 

obu. Zrobię wspaniałą rzecz!

REDAKTOR: Proszę pani, szczerze: dotąd przekroczyła pani wszystkie 

istniejące limity. My popieramy młodzieŜ, ale ja nie jestem reprezentantem instytucji 

charytatywnej! Nie mam dotąd filmu! (Nabiera powietrza, jak przed skokiem do 

wody) Pani od dziś nie otrzyma ani taśmy, ani kamery.

AGNIESZKA (sztywniejąc): Pan chyba zwariował! No, jak ja mam zrobić ten 

film?!

REDAKTOR: Niech pani zmontuje – ja wiem? – dwie wstawki do Magazynu, 

do Dziennika…

AGNIESZKA: Co?... (Wstaje). Co mi pan tu opowiada? (Podchodzi w 

uniesieniu, bliskim furii). PrzecieŜ pan nigdy w Ŝyciu nie widział lepszego materiału! 

Ja wszystko postawiłam na jedną kartę: na ten film!

REDAKTOR: I bardzo dobrze! Ale ja nie! Ja mam codziennie dwa programy 

telewizyjne – siedem razy w tygodniu! Ja nie mogę pozwolić sobie na to, Ŝeby mnie 

mój klient, mój odbiorca, mój widz zaczął lekcewaŜyć!

AGNIESZKA: A teraz pana szanuje?

REDAKTOR: Dwa tygodnie na montaŜ i udźwiękowienie.

background image

Cofa się przed następującą groźnie Agnieszką.

AGNIESZKA: Ty, słuchaj! Ja muszę zrobić ten film! A ty musisz mi na to 

pozwolić! Rozumiesz?

REDAKTOR (potrząsając Agnieszką z gniewem): A co robię cały czas? 

Dałem materiały, sprzęt, pieniądze! Za czyje pieniądze to robisz? Za społeczne! A ja 

za nie odpowiadam!

AGNIESZKA: Ale musisz się…Musi się pan ze mną porozumieć do końca!

REDAKTOR (puszczając ją): Bardzo proszę. Proszę zostawić materiały w 

redakcji i oddać kamerę. Pani nam juŜ nie jest więcej potrzebna.

Odwraca się i odchodzi, zostawiając zdruzgotaną Agnieszkę na korytarzu. W 

chwilę potem Agnieszka powoli wraca na salę. Trójka jej współpracowników patrzy 

na nią z wyczekiwaniem i napięciem. Agnieszka bezsilnie opiera się o futrynę.

AGNIESZKA (głucho): Odebrali mi film.

Chwila milczenia.

MONTAśYSTKA: Jezus Maria, dlaczego?

AGNIESZKA: Nie dostanę juŜ więcej ani taśmy, ani kamery.

MONTAśYSTKA: Ojej… A ja tu przygotowałam pani taki drobiazg… JuŜ 

zakładają. Zobaczymy, dobra? Nie trafiłam na niego wcześniej, bo był źle 

zasygnowany, ale koledzy mi przypomnieli… No i nigdy nie był uŜyty.

Agnieszka bez odpowiedzi zajmuje miejsce w fotelu.

MONTAśYSTKA (do mikrofonu): Panowie, poproszę tę małą rolkę, dobrze?

Materiały czarno – białe.

Krótkie, nieuporządkowane ścinki materiałów, które nie weszły do kroniki 

filmowej: podniecony tłum na warszawskiej ulicy; młody człowiek, pochylony nad 

gazetą; zbliŜenie gazety – wielki nagłówek: „VIII Plenum Komitetu Centralnego 

PZPR – Władysław Gomółka bierze udział w obradach”. DuŜe zdjęcie Gomółki. 

NadjeŜdŜający tramwaj, oblepiony ludźmi. Wspólna manifestacja Ŝołnierzy i 

robotników – maszerują razem, śpiewają rytmiczną piosenkę. Kolumny młodzieŜy, 

schodząc się na wiec. I wreszcie gigantyczny tłum na placu defilad: morze głów i las 

rąk, pozdrawiających nowego sekretarza partii. Słyszymy zbiorową pieśń, śpiewaną 

przez sto tysięcy ludzi „Sto lat”.

SPRAWOZDAWCA: Rozlega się nagle pieśń, której się na wiecach nigdy nie 

ś

piewało: sto lat, sto lat, niech Ŝyje, Ŝyje nam!

background image

Lokal wyborczy.

Obszerna, prawie pusta świetlica wiejska; tylko przy samych drzwiach 

gromadka nieruchomych, milczących chłopów. Po drugiej stronie sali, na wprost 

wejścia, długi stół, a za nim komisja wyborcza. Na stole urna, do której na razie nikt 

nie podchodzi. Między zbitymi przy progu chłopami przeciska się Birkut z małym 

dzieckiem na ręku. Wita się z sąsiadami, potem bez pośpiechu rusza ku urnie. 

Zastępuje mu drogę sprawozdawca z mikrofonem starego typu.

SPRAWOZDAWCA: Rozmowa z Mateuszem Birkutem. Uwaga, nagrywamy. 

Panie Mateuszu, jesteśmy z Polskiej Kroniki Filmowej. Zechce pan powiedzieć parę 

słów dla naszych widzów. Dobrze?

BIRKUT (szorstko): Znowu szopkę robicie?

SPRAWOZDAWCA: Nic podobnego. Po prostu pracujemy. Tak jak pan… i 

wszyscy.

BIRKUT: Niech pan pyta.

SPRAWOZDAWCA: Jak pan wie, pańska wieś doznała w minionym okresie 

szeregu przykrości. Błędy i wypaczenia miły tu szczególnie ostry charakter.

BIRKUT: Wiem

SPRAWOZDAWCA: Oczywiście błędy zostały naprawione, ale uraz został. 

Jak panu wiadomo, pańska wieś zgodziła się głosować tylko pod warunkiem, Ŝe pan 

pierwszy wrzuci swój głos do urny.

BIRKUT: Wiem. I dlatego tu jestem, chociaŜ całą rzecz uwaŜam za idiotyzm. 

Gdzie są towarzysze z komisji wyborczej? (Członkowie komisji pośpiesznie zajmują 

swoje miejsca. Birkut obraca się do sąsiadów przy drzwiach). Sąsiedzi, wymyśliliście 

to głupio, ale niech tam. Jestem.

CHŁOP: Mateusz, spotkało cię tyle złego. Będziesz głosował?

BIRKUT: A jak myślicie?

CHŁOP: Czekamy.

BIRKUT: Ludzie! Tu róŜnie bywało – gorzej, lepiej…ale to jest nasz kraj.

Birkut stawia syna na podłodze i obaj podchodzą do stołu. Przewodniczący 

komisji podaje mu kartkę z wydrukowanymi nazwiskami kandydatów. Birkut nie 

czytając wkłada ją do koperty. Chłopi przy drzwiach przyglądają się temu nieufnie. 

Birkut wręcza kopertę synowi, podnosi go do urny; Maciek z powagą wrzuca ją do 

ś

rodka. Ludzie po jednemu zaczynają podchodzić do stołu. Materiał kończy się 

ujęciem dwóch bezzębnych babin, śmiejących się nad urną.

background image

Sala projekcyjna.

Ci sami, co przedtem. Agnieszka zamyślona, rozparta bezwładnie w fotelu.

AGNIESZKA: Szukaliśmy młodego Birkuta. A trzeba było szukać 

Tomczyka…

MONTAśYSTKA (do mikrofonu): Panowie, odeślijcie, proszę, te materiały 

do mojej montaŜowni.

KABINIARZ: Przepraszam, ale mamy polecenie nie wydawać tego materiału. 

Ma zostać w kabinie.

Miasteczko

Senny rynek małego miasteczka na prowincji. Jedna, samotna furgonetka pod 

sklepem i pojedyncza cięŜarówka, przejeŜdŜająca koło kamery. Pusto.

Mieszkanie ojca Agnieszki.

Skromne, ale czyste robotnicze mieszkanie na poddaszu. Ojciec Agnieszki 

przed lustrem – wiąŜe czarny krawat. Jest męŜczyzną pod pięćdziesiątkę, zaŜywny ale 

silny, o szerokiej, otwartej twarzy i małych, rozumnych oczach. Na wąskim tapczanie 

pod ścianą leŜy Agnieszka w pozie, wyraŜającej krańcowe zniechęcenie.

OJCIEC: A moŜe po prostu sknociłaś ten film? Co? Nie sknociłaś?

AGNIESZKA: Jak moŜna sknocić coś, czego się nie skończyło?

OJCIEC: A moŜe nakłamałaś troszeczkę? Bo wy tam, w tym filmie…

AGNIESZKA: Nie nakłamałam, tato.

OJCIEC: A moŜe to było nudne? (Agnieszka zaprzecza bez słowa). A 

uczciwe?

AGNIESZKA: Uczciwe.

OJCIEC: No to muszą puścić.

AGNIESZKA: Nie puszczą.

OJCIEC: Dlaczego? (Agnieszka wzrusza ramionami). No? Dlaczego? 

Dlaczego?

Agnieszka podnosi się, obejmuje ojca serdecznie i znów opada na tapczan. 

Ojciec przysiada na krzesełku naprzeciw niej i przygląda się jej wnikliwie.

AGNIESZKA: Oni wcale nie chcą tego filmu.

OJCIEC: Jak to – nie chcą? Dali ci robić, a teraz nie chcą?

background image

AGNIESZKA: Dali, ale odebrali.

OJCIEC (wstaje z krzesła i pochylając się nad córką z niedowierzaniem): 

Dali… Pieniądze wyrzucili, a teraz nie chcą?

AGNIESZKA: Nie wiedzieli, na co dają.

OJCIEC: Nie rozumiem. Jak to, dają i nie wiedzą, na co? Dziwni ludzie.

AGNIESZKA: Przestraszyli się.

OJCIEC: Przestraszyli się? Czego?

AGNIESZKA: Wszystkiego.

Ojciec przechodzi do drugiego pokoju, bierze z krzesła kolejarską kurtkę i 

wraca z nią do Agnieszki.

OJCIEC (ubierając się): Nikt się nie boi wszystkiego. Jak się ktoś boi, to 

jednej rzeczy… Co to za rzecz?

AGNIESZKA: Nie wiem.

OJCIEC: No to się dowiedz.

AGNIESZKA: Jak?

OJCIEC: No, znajdź tego twojego Birkuta.

AGNIESZKA: PrzecieŜ powiedziałam ojcu: zabrali mi wszystko. Kamerę, 

taśmę…

OJCIEC: A ty juŜ bez kamery nie moŜesz go znaleźć, co?

Bierze termos i kanapki, zawinięte w papier.

AGNIESZKA: Po co?

OJCIEC: Jakby ktoś o mnie kręcił film, to ja bym się bardzo zdziwił, gdyby do 

mnie nie przyjechał. No, w kaŜdym razie trochę bym się zdziwił. (Wkłada swój 

podwieczorek do woreczka z plastiku). I co? Do końca Ŝycia będziesz tak leŜeć?

AGNIESZKA: Kiedyś się podniosę.

OJCIEC: Dobra, dobra. Bierz torbę i buty.

AGNIESZKA: Po co?

OJCIEC: PrzecieŜ ci mówiłem. Gdyby ktoś kręcił o mnie film… No, idź, 

poszukaj go, pomów z nim. (Gładzi ją po włosach). Potem wrócisz i opowiesz.

AGNIESZKA: Tobie?

OJCIEC: No, chociaŜby i mnie. A co? Czy wszystko zaraz musi być robione 

dla wszystkich?

Stoi nad nią z uśmiechem. Agnieszka siada na tapczanie i zaczyna wkładać 

buty.

background image

OJCIEC: Ja, na przykład, bardzo jestem ciekawy, jak się to wszystko 

skończyło. No, chodź, masz PKS za pół godziny.

Czarny, bardzo sympatyczny pies podchodzi do Agnieszki, merdając 

zachęcająco ogonem. Agnieszka drapie go za uchem i wstaje.

Miasteczko.

Niewielki domek z czerwonej cegły. Strome zewnętrzne schody, prowadzące na 

podwórko. Na schodach Agnieszka i ojciec; ona ze swoim workiem, on w kompletnym 

mundurze kolejarza.

OJCIEC: Zrobiłem nalewkę na wiśniach. Jak wrócisz, będzie w sam raz. 

Wypijemy po szklaneczce.

AGNIESZKA: Ja nie piję.

OJCIEC: Jak to? Na wiśniach?

AGNIESZKA: Chyba, Ŝe na wiśniach.

OJCIEC: A widzisz. (Bierze swój rower spod ściany).

AGNIESZKA: Tadek ciągle w wojsku?

OJCIEC: Jak to „ciągle”? PrzecieŜ dopiero była przysięga.

AGNIESZKA: Byłeś?

OJCIEC: No pewnie, Ŝe byłem. Ładnie było. Tadek wyrósł na fajnego byczka.

Wychodzą na pustawą ulicę, prowadzącą do rynku.

AGNIESZKA: Byłam na grobie matki. Posadziłeś ładne kwiaty.

OJCIEC: Ja teŜ tam lubię chodzić.

AGNIESZKA: śenisz się?

OJCIEC: A po co?

AGNIESZKA: Jestem jedyną kobietą, która moŜe z tobą o tym porozmawiać.

OJCIEC: No i bardzo dobrze. Trzymaj się, pa! Czekaj chwileczkę… Masz 

tutaj. (Podaje jej zwinięty banknot). Kup sobie jakieś ciuchy, bo to, cholera, w tych 

szmatach nie znajdziesz Ŝadnego porządnego chłopaka.

AGNIESZKA: Dziękuję.

OJCIEC: Dobra, dobra, trzymaj. No i daj pyska. Pa, trzymaj się.

Zostawia ją przy wejściu na rynek. Agnieszka, jakby nabrała świeŜych sił, 

odrzuca energicznie głowę do tyłu; juŜ jest gotowa do dalszej walki. Widzi 

nadjeŜdŜający samochód, podnosi rękę. Samochód zwalnia, staje.

background image

Gdańsk.

Dworzec w Gdańsku o wczesnej godzinie; z pociągów wylewają się tłumy 

robotników spieszących do pracy, wbiegają po schodach na wiadukt nad torami, 

zbiegają na dół po drugiej stronie. Agnieszka stoi na chodniku przed dworcem, oparta 

łokciami o Ŝelazną barierkę. Przez ramię ma przewieszony swój worek i aparat 

fotograficzny w futerale. Patrzy w milczeniu na wielką bramę, opatrzoną łukowatym 

napisem STOCZNIA IM. LENINA W GDAŃSKU. To tu przed sześciu laty rozpoczął 

się krwawy dramat, nazwany później „wypadkami na WybrzeŜu”. Dalej, nad dachami 

zabudowań fabrycznych, widać ramiona ogromnych Ŝurawi. Nie kończąca się rzesza 

robotników wpływa bez przerwy na teren stoczni. Dzwonią tramwaje, jeden za drugim 

przetaczają się wyładowane ludźmi autobusy. Agnieszka rzuca worek na ziemię i 

zaczyna robić zdjęcia: ludzi na wiadukcie, ludzi na stromych schodach i ludzi 

znikających w bramie. Wreszcie dostrzega tego, kogo spodziewała się tutaj spotkać: 

młodego człowieka o zadziwiającym podobieństwie do jej filmowego bohatera. Gdyby 

nie okulary, moŜna by pomyśleć, Ŝe to Birkut z czasów swojej wczesnej młodości. 

Agnieszka spokojnie, bez pośpiechu zachodzi mu drogę.

AGNIESZKA: Przepraszam, czy to pan Tomczyk?

MACIEK (nieufnie): Tak. Słucham.

AGNIESZKA: Pan jest synem Mateusza Birkuta?

MACIEK (jeszcze bardziej nieufnie): Tak, a o co chodzi?

AGNIESZKA: Szukam pańskiego ojca.

MACIEK: Mojego ojca?

AGNIESZKA: Robiłam film o pańskim ojcu.

MACIEK: Pani?

AGNIESZKA: Zresztą to wszystko juŜ niewaŜne. Po prostu chciałam się z 

nim zobaczyć. Czuję, Ŝe muszę z nim porozmawiać.

MACIEK: O co pani właściwie chodzi?

AGNIESZKA: Po prostu: chcę adres ojca.

MACIEK: Mój ojciec nie Ŝyje. (Chwila milczenia) Przepraszam, do widzenia.

Odchodzi ku bramie, nieznacznie przyspieszając kroku. Agnieszka patrzy za 

nim, nieruchoma, jakby sparaliŜowana. Groźny, niemal cmentarny huk młotów o 

blachę. Martwe kadłuby statków. Czarne kratownice olbrzymich dźwigów. Sylwetka 

odchodzącego Maćka znika wśród zabudowań stoczni. Agnieszka czeka. Brama jest 

teraz pusta. Agnieszka przysiada na łańcuchu, oddzielającym chodnik od ruchliwej 

background image

jezdni. Słońce stoi wysoko, prawie nad jej głową. Czas mija. Przez portiernię 

zaczynają wychodzić ludzie z pierwszej zmiany. Agnieszka sennie przygląda się ich 

twarzom. Wreszcie z portierni wychodzi Maciek. Dostrzega Agnieszkę, zwalnia i staje 

tuŜ przed nią.

MACIEK (głucho): Wiedziałem, Ŝe pani się nie odczepi.

Gmach telewizji.

Ten sam długi, przeszklony korytarz, którym na początku filmu szła Agnieszka 

z redaktorem. Teraz nadchodzi w towarzystwie Maćka. Idą przed siebie szybkim, 

pewnym krokiem, jak ludzie zdecydowani na wszystko. Mijają jakieś drzwi, nie 

zwracając na nie uwagi. Drzwi otwierają się – staje w nich znany nam juŜ redaktor. 

Spostrzega oddalającą się parę i szybko chowa się z powrotem. Tamci idą teraz na 

kamerę: głowy podniesione hardo i wysoko, dłoń Maćka na ramieniu Agnieszki.