Aleksander ŚCIBOR - Rylski
człowiek z marmuru
Materiały czarno – białe
Przed czołówką filmu: szybki montaż migawek, ukazujących historię kariery i
upadku murarza Mateusza Birkuta. Skwarny dzień; Birkut z pomocnikiem stawia mur
z cegieł. Przedstawiciele dyrekcji biją brawo. Birkut ma zaimprowizowane podium –
zmęczony , ale szczęśliwy – przemawia do niewidocznej załogi. W chwilę później
schodzi z budowy po chwiejnej kładce. Ktoś wręcza mu kwiaty, ktoś inny przypina
order. Birkut pozuje rzeźbiarzowi, potem bije brawo na jakiejś trybunie. Wystawa
plastyki – Birkut składa wiązankę kwiatów u stóp własnego posągu. Znów na trybunie
– teraz sam wychyla się po wręczane mu kwiaty. Na tej samej trybunie prezydent
Bierut; uśmiecha się do niewidocznych tłumów. Fragment pochodu
pierwszomajowego. Prezydent Bierut oklaskuje przechodzących. Zwarta grupa
sportowców, uczestniczących w pochodzie, niesie na ramionach olbrzymi portret
Stalina. Ściana wysokiego budynku, ozdobiona wielkimi portretami przodowników
pracy; robotnicy spuszczają na linach podobiznę Birkuta, aby zrobić miejsce dla
portretu innego przodownika.
Gmach telewizji – wnętrze dzień
Długi, przeszklony korytarz. Redaktor telewizji, mężczyzna w grubych
okularach i Agnieszka, dziewczyna w wieku około 25 lat, wysoka blondynka w
dżinsach i niebieskiej kurteczce, z przerzuconym przez ramię workiem, idą szybko na
kamerę.
Prowadzą gwałtowną rozmowę, przeradzającą się chwilami w kłótnię.
REDAKTOR: To jest film, który pani chce zrobić. My jednak musimy zadać
takie pytanie: czy to jest potrzebne mnie, jako redaktorowi, następnie instytucji, czyli
telewizji, a wreszcie samym telewidzom? A poza tym, wie pani, tam się piętrzą
cholerne pułapki, przeszkody, sprawy ciemne, nigdy nie wyjaśnione do końca! No i
sam fakt, że to akurat lata pięćdziesiąte!... Tego jeszcze nie było na ekranie, to są
sprawy nietknięte w naszych programach!
AGNIESZKA: Czy pan mnie uważa za kretynkę? Mam nakręcić byle co, tylko
dlatego, że dyplom i trzeba szybko? I że pan chce mieć święty spokój? Ja to muszę
zrobić i zrobię, rozumie pan?
REDAKTOR: Proszę pani, może to i byłby temat, ale dla kogoś starszego, z
większym doświadczeniem… no i niekoniecznie w tej chwili. Ale młoda osoba, taka
jak pani?... Dam pani inny film.
AGNIESZKA: Niech pan robi ze swoimi staruszkami, co pan chce! Ale nie ze
mną! To jest mój temat! I nikt mi go nie odbierze! A poza tym ja już zaczęłam
zdjęcia.
REDAKTOR: To ma być argument? Proszę pani! A mówiąc po prostu:
wolałbym, żeby pani zrobiła co innego. I ja nawet wiem co. Na przykład: niech się
pani weźmie za stal! Gdyby pani ładnie to naświetliła – to zagadnienie, ten temat?...
To by nas interesowało, tu moglibyśmy pani pomóc. Proszę zrozumieć: my pani
dajemy prawdziwą szansę!
AGNIESZKA: Ale tu chodzi o młodość mojego ojca, pańskiego, w ogóle o
młodość naszych ojców!
REDAKTOR: Niech pani pomyśli.
AGNIESZKA: Proszę pana, ja mam w tej chwili takie kontakty, takie
materiały, przeprowadziłam tyle rozmów… To może dać niespodziewane efekty,
rozumie pan? Ja uważam, że to jest temat, no, temat… To będzie pasjonować
wszystkich – młodzież starych, pana, mnie…
REDAKTOR: Pani Agnieszko, pani lekceważy fakty. Dla mnie faktem jest
jedna huta, druga huta, ludzie w tych hutach…Cyfry! Sześć i pół miliona ton stali
dziś, osiem jutro, a pojutrze?
AGNIESZKA: A dlaczego pan mi nie zorganizował tych materiałów, o które
prosiłam?
REDAKTOR: A nie, nie, moja kochana… Bo pani się plącze w aferę, z której
pani potem niw wyjdzie. To pogrzebie panią, mnie, film; wylejemy dziecko z kąpielą!
To są materiały zastrzeżone; kiedyś nie poszły, dziś nie pójdą, nigdy nie pójdą! Ich
nikt nie puści – niech pani nie lekceważy tego momentu! I niech pani mnie zrozumie,
po prostu.
Zatrzymują się przed drzwiami redakcji. Redaktor kładzie dłoń na klamce.
AGNIESZKA (po krótkim namyśle): Ile pan ma lat?
REDAKTOR: Dwadzieścia osiem. A pani ma dwadzieścia jeden dni do końca
zdjęć.
AGNIESZKA: Służę panu.
Odbiega korytarzem, ciągnąc za sobą po ziemi swój worek.
Przed gmachem telewizji.
Agnieszka wybiega z gmachu TV, ciągnąc za sobą worek. Zatrzymuje się,
macha ręką. Podjeżdża mikrobus telewizyjny, tzw. „Robur”. Młody człowiek otwiera
drzwi, wciąga Agnieszkę do środka, potem wyskakuje po jej worek, wsiada. „Robur”
rusza.
Ulice Warszawy.
Telewizyjny „Robur” mknie ulicami Warszawy. W środku zamyślona
Agnieszka, operator obrazu – starszy pan w okularach i czapce nisko nasuniętej na
oczy, technik dźwięku – młody człowiek o bystrych oczach i nieco agresywnej twarzy,
oraz młody kierowca.
Przed Muzeum Narodowym.
Mikrobus „Robur” zajeżdża pod bramę Muzeum. Niewielka ekipa Agnieszki
wysypuje się z wozu, wyciąga sprzęt. Brama jest zamknięta, przez żelazne sztachety
widać dziedzinie. Agnieszka przez chwilę waha się, następnie zdecydowanym ruchem
odsuwa skrzydło bramy. Cała czwórka rusza ku drzwiom wejściowym szarego
gmachu, widniejącego w głębi.
Muzeum
Hall muzeum. W głębi schody z marmuru. Pracownica muzeum prowadzi ku
nim Agnieszkę i jej towarzyszy.
PRACOWNICA MUZEUM: Proszę bardzo.
AGNIESZKA: My jesteśmy z telewizji, pani wie. Dzwoniono do pani.
PRACOWNICA MUZEUM: Tak, dyrektor uprzedził mnie; prosił żebym wam
pomogła. Tylko że dzisiaj jest poniedziałek – zamknięte dla publiczności, więc trochę
mało światła. O czym to ma być film właściwie, proszę pani? Dyrektor interesuje się
tym bardzo. Czy pani ma jakiś scenariusz?
AGNIESZKA: Tak.
PRACOWNICA MUZEUM (niepewnie): Aha…
AGNIESZKA: Mam.
PRACOWNICA MUZEUM: Proszę bardzo. Tędy.
Mijają kilka sal, wypełnione dziełami sztuki. Agnieszka przechodzi obok nich
obojętnie. Prowadzeni przez pracownicę schodzą do piwnicy. Jest tu jeszcze mniej
ś
wiatła niż na górze.
AGNIESZKA (do technika): Niech pan się nią zajmie, dobrze?
TECHNIK: Dobra, pani Agnieszko.
AGNIESZKA (do pracownicy): A tam co jest?
PRACOWNICA MUZEUM: Tam nie ma nic ciekawego. Takie nasze stare
zbiory.
AGNIESZKA: Sprzed wojny?
PRACOWNICA MUZEUM: Nie, sprzed dwudziestu kilku lat. My jesteśmy
jedyną instytucją, która zakupuje dzieła sztuki. No, bo kto? Świetlice, domy
kultury?... Kropla w morzu…
AGNIESZKA: Czy one były kiedyś eksponowane?
PRACOWNICA MUZEUM: Słucham? Oczywiście tak; nie widziała pani?
AGNIESZKA: Nie chodziłam wtedy na wystawy; urodziłam się w 52 roku.
Widzi drzwi, obite siatką i rusza ku nim. Zaniepokojona pracownica muzeum
podbiega za nią.
AGNIESZKA: Ja się tylko troszeczkę rozejrzę, dobrze?
PRACOWNICA MUZEUM: Ale o co pani właściwie chodzi… nie wiem.
Od tyłu szybko podchodzi technik dźwięku i bierze pracownicę pod rękę.
TECHNIK: Ja zaraz pani wytłumaczę, wie pani. (Zgrabnie odprowadza ją od
drzwi, przed którymi stoi Agnieszka)
PRACOWNICA MUZEUM: No, czego wy szukacie… chciałabym wiedzieć.
TECHNIK: Robimy film, rozumie pani.
PRACOWNICA MUZEUM: No tak, ale…
Oboje oddalają się na bezpieczną odległość, przy czym technik przez cały czas
coś jej cicho wyjaśnia, nie przestając gestykulować. Agnieszka próbuje otworzyć
drzwi – okazuje się, że nie są zamknięte. Niecierpliwym głosem przywołuje starego
operatora i kierowcę, który równocześnie pełni obowiązki oświetlacza. Wszyscy troje
ruszają wąskim przejściem, zamknięty z obu stron przegrodami z siatki. W półmroku –
za siatką – widać tłumy rzeźb, upchanych byle jak, często jedna na drugiej. Jest wśród
nich dużo posągów i popiersi Stalina. Agnieszka kieruje się planem, wyrysowanym na
kartce. Wreszcie odnajduje boks, którego szukała. Ogląda się przez ramię: w głębi
korytarza technik tłumaczy coś zawzięcie pracownicy muzeum. Agnieszka wyciąga z
włosów szpilkę i bez trudu otwiera nią nieskomplikowaną kłódkę. Kierowca przybliża
przenośną lampę do siatki. Agnieszka wsuwa się do boksu, przyklęka obok wielkiej
figury z marmuru, przewróconej na ziemię i sprawdza numer ewidencyjny,
przyczepiony do ramienia posągu. Uśmiecha się z tryumfem.
AGNIESZKA (do operatora): Jak tu będzie ze światłem?
OPERATOR: Jakoś oświetlę. To trzeba postawić, a kamerę damy na statyw.
AGNIESZKA: Na jaki statyw! Kamera!
Skonsternowany operator podaje jej kamerę. Agnieszka zaczyna kręcić z ręki,
najpierw w rozkroku, potem coraz niżej, aż wreszcie przysiada na piersiach
przewróconego posągu. Widzimy teraz jego nienaturalne powiększoną, martwą twarz,
spoglądającą gdzieś daleko pustymi oczyma. Jest to twarz, którą jeszcze wiele razy
zobaczymy w tym filmie – twarz murarza Birkuta.
OPERATOR (z nutką podziwu): No, moja córeczko… Ho, ho, ho…
Agnieszka kończy filmować twarz posągu, podnosi się i oddaje kamerę
operatorowi. Jest trochę zmęczona, ale szczęśliwa. Szybko wycofuje się na korytarz i
zamyka z powrotem drzwi boksu. W tej chwili za jej plecami pojawia się
zdenerwowana pracownica muzeum.
AGNIESZKA (w zamyśleniu): Ten mi się podoba…
PRACOWNICA MUZEUM: Szczególny gust… A można wiedzieć, dlaczego
to panią tak zainteresowało? Są tu przecież dzieła lepszego dłuta.
AGNIESZKA: Nie wiem. Zresztą to wszystko jedno. Mogę tu zrobić zdjęcia?
PRACOWNICA MUZEUM: Zdjęcia? Tutaj? Proszę pani, dyrektor niechętnie
wpuszcza tu nawet kogokolwiek.
Odprowadza z powrotem uśmiechniętą szelmowsko Agnieszkę.
Sala projekcyjna.
Półmrok, rozjaśniony światłem, padającym przez uchylone drzwi korytarza.
Na podłodze blaszane pudełko z taśmą i rozrzucone tygodniki. Obok pulpitu z
mikrofonem Agnieszka, zagłębiona w fotelu. Śpi. Z korytarza wychodzi montażystka z
talerzykiem, na którym ma herbatę i skromne kanapki. Zamyka drzwi, stawia talerzyk
na stole i zapala biurową lampę.
MONTAśYSTKA (do mikrofonu): Dzień dobry. Proszę zakładać materiał.
Dzień dobry, czy panowie mnie słyszą?
KABINIARZ: Tak, słyszymy panią. Jesteśmy gotowi.
Agnieszka budzi się raptownie i mruży oczy od światła lampy.
AGNIESZKA: Co się stało?
MONTAśYSTKA: Dzień dobry. Może… może ja poproszę produkcję, żeby
załatwiła pani pokój w hotelu „Forum”; to naprawdę będzie taniej, niż spanie w
naszej sali projekcyjnej.
AGNIESZKA: Dzień dobry pani.
MONTAśYSTKA: Dzień dobry. Wybrałam mniej więcej to wszystko, co
dotyczy pani murarza; tak jak pani prosiła.
AGNIESZKA: Mniej więcej?
MONTAśYSTKA: A mniej więcej, proszę pani, bo to jest materiał sprzed
dwudziestu pięciu lat i trudno sobie wszystko przypomnieć. Ale to wystarczy.
AGNIESZKA: Proszę bardzo.
MONTAśYSTKA: Proszę pani, czy pani siedzi tam, czy będzie pani siedziała
koło mnie?
Agnieszka bez słowa przenosi się na krzesło obok montażystki, pochyla klosz
lampy i wyjmuje papierosa.
MONTAśYSTKA: Nie wiem, czy pani w ogóle coś z tego wybierze. To… to
nie są właściwie ciekawe materiały. To ma być pani praca dyplomowa?
AGNIESZKA: Tak. Co, myśli pani, że to mało interesujące?
MONTAśYSTKA: Proszę pani, ja nie jestem od myślenia, ja jestem od
klejenia. Co pani robiła w szkole?
AGNIESZKA: Etiudy. (Upiła łyk herbaty montażystki).
MONTAśYSTKA: Etiudy; oczywiście Cortazara… A może według własnego
pomysłu?
AGNIESZKA (wyciąga ku niej rękę): Agnieszka.
MONTAśYSTKA (udając, że nie dostrzega tego gestu): Bardzo mi miło.
Więc co pani robiła?
AGNIESZKA: Coś tam robiłam.
MONTAśYSTKA: Ach, już wiem. Na pewno życie na gorąco, kamera ukryta
w stróżówce. Muszę pani powiedzieć, że telewizja bardzo to lubi, widzowie mniej,
ale dla mnie ma pani etat zapewniony. (Do mikrofonu) Jeżeli panowie są gotowi,
proszę o projekcję. (Zagląda do notatek) A to teraz, to co będzie? Ach, prawda,
sylwetka; zapomniałam. Sylwetka Birkuta. Pasjonujący temat.
Agnieszka zaczyna zjadać jej kanapkę. Montażystka nie reaguje na to, tak jak
przedtem nie reagowała przy herbacie. Światła gasną, zaczyna się projekcja,
materiałów do filmu „Początek miasta”. Materiały są czarno – białe, nie zmontowane
i nie udźwiękowione.
MONTAśYSTKA: A czy… właściwie… pani go znała?
AGNIESZKA: Nie. Nigdy go nie widziałam. Widziałam tylko rzeźbę.
MONTAśYSTKA: To mogła pani wybrać przystojniejszego. A właściwie –
dlaczego go pani wybrała?
AGNIESZKA: Nie wiem. Może dlatego, że był przewrócony.
MONTAśYSTKA: Jeżeli pani zaraz coś wybierze, to proszę mówić. Byłoby
dobrze, bo teraz bardzo trudno o salę.
AGNIESZKA: Postaram się.
Na ekranie widać tymczasem puste, rozkopane pole, a na nim sylwetkę
mierniczego z teodolitem. Wokół niego nic, tylko błoto – morze błota. Czyjeś buty
ś
lizgają się w nim, grzęzną. I jeszcze raz człowiek przy teodolicie. To pierwsza
przymiarka do budowy stutysięcznego miasta.
MONTAśYSTKA: To są odrzuty. Nigdy nie weszły do żadnego filmu.
(Ironicznie) Oczywiście z przyczyn technicznych.
AGNIESZKA: Zaraz, zaraz… To się nazywa… „Początek miasta” tak?
MONTAśYSTKA: To miało się nazywać „Początek miasta”. Robił to reżyser
Burski. To też miał być jego dyplom. Proszę pani ja niczego nie obcinałam, dlatego że
zaraz – niech pani uważa – będzie fragment z tym pani Kirkutem. Też z odrzutów.
Na ekranie widać teraz długi ogonek robotników, przytupujących przed jakimś
barakiem. Dokoła błoto, kałuże, gliniasta pustynia po horyzont.
MONTAśYSTKA: O, proszę uważać. Następny to będzie on.
Czyjaś twarz, zziębnięta, zniechęcona. Potem znowu ogólny plan
przytupujących przed barakiem robotników.
MONTAśYSTKA: Nie, albo się mylę… Nie, nie, nie mylę się, to on.
Zbliżenie Birkuta – wtedy jeszcze dwudziestoparoletniego chłopaka ze wsi, o
grubych kościach policzkowych i szerokim, wystającym nosie. Spod daszka
zniszczonego kaszkietu wyglądają ufne, jasne, śmiejące się oczy. I zaraz później
Birkut w jakimś pomieszczeniu, już bez czapki, bardzo onieśmielony.
GŁOS: Nazwisko?
BIRKUT: Birkut.
GŁOS: Imię?
BIRKUT: Mateusz.
GŁOS: Pochodzenie?
BIRKUT: Ze wsi… Z Łęcz, to jest pod Krakowem, taka wieś.
GŁOS: A rodzice?
BIRKUT: No… tam są.
GŁOS: A co robi ojciec?
BIRKUT: No, ziemię ma.
GŁOS: Dużo ziemi?
BIRKUT: Ee… nie dużo.
GŁOS: A co wyście robili do tej pory? Pracowaliście gdzieś?
BIRKUT: Na… na ziemi.
GŁOS: Tak, że nic nie umiecie?
BIRKUT: No, umiem. Na tej ziemi…
Potem idą strzępy innego, nieuporządkowanego materiału, znowu bez
dźwięku: jeszcze raz ogonek robotników, przytupujących przed barakiem,
przepełniony tramwaj w szczerym polu, czołgający się w glinie spychacz. A dalej
niewielki sad, pełen kwitnących jabłoni. Spychacz wjeżdża na nie, przewraca, wgniata
w błoto. Gdzie indziej spychacz wyciąga z błota ugrzęźniętą ciężarówkę. I jeszcze raz
długi ogonek robotników, tym razem czekających na posiłek wydawany przez kuchnię
polową. Wszyscy są wzburzeni; niektórzy trzymają jeszcze w dłoniach blaszane miski,
inni rzucili je już na ziemię. Birkut skrzętnie zbiera porozrzucane miski. Zbliżenie
kilku kolejnych naczyń: w środku widać małe ohydne rybki. Robotnicy otaczają
jakiegoś urzędnika, zapewne przedstawiciela dyrekcji. Są wściekli; krzyczą coś, czego
nie słychać i podtykają mu pod nos swoje rybki nabite na widelec. Birkut podnosi za
ogon swoją rybkę i spuszcza ją komuś na kapelusz. W głębi zatrzymuje się jeep. Z
siedzenia podnosi się człowiek w nieprzemakalnym płaszczu. Podniecona gromada
robotników zostawia przedstawiciela dyrekcji i rusza ku jeepowi. Korzystając z tego
przedstawiciel dyrekcji ucieka w pośpiechu przez rozryte pole. Twarz Birkuta,
zanoszącego się śmiechem. W tej chwili przed kamera pojawia się czyjaś dłoń z
szeroko rozczapierzonymi palcami i zasłania obiektyw – na ekranie robi się ciemno.
AGNIESZKA: No, ja nie wiedziałam, że Burski robił takie rzeczy.
MONTAśYSTKA: Ale bardzo szybko przestał. Zaraz pani zobaczy fragment
jego filmu…(Zagląda do notatek) Fragment jego filmu „Oni budują nasze szczęście”.
Wybrałam oczywiście wszystko to, co dotyczy Birkuta. Zresztą wszystko jest bardzo
podobne. (Do mikrofonu) Panowie, jesteście gotowi? To zaczynajcie.
KABINIARZ: Proszę bardzo, możemy jechać.
Film czarno – biały „Oni budują nasze szczęście”.
Z ekranu płynie dziarska muzyczka, a po chwili ukazują się napisy tytułowe,
wśród nich nazwisko autora: Jerzy Burski. Zaraz potem widok ogólny wielkiej sali,
udekorowanej wyjątkowo uroczyście. Na ścianie widać dwa olbrzymie portrety:
prezydenta Biureta i generalissimusa Stalina. Na transparencie ponad nimi cyfry:
1950. Sala jest pełna odświętnie ubranych par, kręcących się w rytmie tanecznej
muzyki.
KOMENTARZ: W odświętnie przybranej auli Politechniki Warszawskiej
zgromadzili się na dorocznym balu sylwestrowym wszyscy ci, którym nasz kraj
zawdzięcza najwięcej: dostojnicy Partii i Rządu, bohaterowie pracy socjalistycznej,
przodujący rolnicy, nauczyciele i uczeni. Przyjrzyjmy się jednemu z nich…
Kamera wyławia z tłumu Birkuta, tańczącego z ładną dziewczyna w stroju
organizacyjnym Związku Młodzieży Polskiej. Dziewczyna jest znacznie młodsza od
niego – to jego żona, Hanka. Oboje uśmiechają się – powściągliwie, lecz naprawdę
radośnie.
Zegar wybija północ. Światła na moment gasną i znowu zapalają się. Birkut i
Hanka całują się.
I z ostrego cięcia: widzimy teraz biedną, podgórską wioskę, krzywe chaty,
połamane płoty. Na kamerę idzie Birkut, wymachując małym kuferkiem. Idzie,
oczywiście, tak, jak powinien iść kandydat na bohatera pracy socjalistycznej.
KOMENTARZ: Mateusz Birkut wyszedł z ubogiej podkrakowskiej wsi. Wraz
z tysiącami innych ruszył do walki o lepsze jutro.
Odpowiednio radosne pożegnanie młodych chłopów, ładujących się do
pociągu: orkiestra, kwiaty, transparenty. Wszyscy płoną zachwytem, że będą mieli
więcej stali na głowę. I zaraz olśniewająca makieta kombinatu z papier mache.
Uczynna panienka stuka patyczkiem w róg makiety. Napis głosi, że w tym miejscu
dnia 4 kwietnia 1950 położono pierwszą cegłę przy budowie Nowej Huty.
KOMENTARZ: Pod Krakowem powstaje olbrzymi kombinat Nowa Huta i
stutysięczne miasto robotnicze o tej samej nazwie. Codziennie napływają tu ze
wszystkich stron Polski zastępy budowniczych. W tej gigantycznej pracy biorą udział
ochotnicze brygady ZMP i SP.
Zastępy kroczą, wymachując zwycięsko łopatami. Praca musi im sprawiać
ogromną przyjemność, bo bez przerwy szczerzą żeby w uśmiechu – wszystko jedno,
czy grzebią się w glinie, czy ładują ją na wagoniki. A po pracy zaczytują się, tak jak
Birkut, w „Poemacie pedagogicznym” Makarenki.
KOMENTARZ: Rośnie budowa, wraz z nią rosną ludzie. Nie byli sami:
dyrekcja kombinatu wyciągnęła ku nim pomocną dłoń. Do ich dyspozycji oddano
przestronne hotele robotnicze, gdzie po pracy mogli godziwie wypocząć,
podyskutować i przeczytać książkę. Mateusz Birkut. Tutaj właśnie, na terenie nowo
powstającego kombinatu – wraz z innymi młodymi ochotnikami – zaczynał karierę
nasz bohater. Pod okiem doświadczonych murarzy, przodowników pracy –
Ożańskiego i innych – Mateusz Birkut stawiał pierwsze kroki w trudnej i pięknej
sztuce murowania.
Sztuka może jest trudna, ale Birkut pojmuje ją w lot: już wie, że cegłę trzeba
kłaść koło cegły. I kładzie je pod okiem doświadczonego przodownika o twarzy
rzymskiego centuriona. A potem w fabrycznej szkole dla dorosłych biedzi się wraz z
kolegami nad zagadką: ile jest dwanaście razy pięć.
KOMENTARZ: Kto chce być godnym zaszczytnego miana budowniczego
Nowej Huty, musi pracować nie tylko rękami, ale i głową. Budowniczym Nowej Huty
stworzono szansę dalszej, rzetelnej nauki. Mateusz Birkut w pełni skorzystał z tej
szansy. Pracował, uczył się, zdobywał wiedzę.
Fragment sali gimnastycznej kilka dziewcząt sięga po laury na drążkach.
Hanka sięga najlepiej z e wszystkich.
KOMENTARZ: W robotniczym klubie sportowym poznał swą przyszłą żonę.
Widzowie znają ją z wielu kronik; ale przypomnijmy: Hanka Tomczyk, chluba i duma
nowohuckiego sportu. I ona zaczynała tak, jak wszyscy: tu uczyła się żyć i
pracować…
Platforma odkrytej ciężarówki. Hanka z gracją wydaje robotnikom zupę.
KOMENTARZ: Zmienia się krajobraz podkrakowski. Tam, gdzie niedawno
rozciągały się łąki, wyrasta najpoważniejsza inwestycja Planu Sześcioletniego – Nowa
Huta.
Grupa najwyższych dostojników zwiedza budowę. Na czele kroczy Bierut,
bardzo łaskawy dla wszystkich.
KOMENTARZ: Przybycie prezydenta Biureta było wielkim świętem dla
załogi kombinatu. Wzruszające powitanie, oklaski, pierwsze uściski dłoni. Niejeden z
nich marzył o takiej radosnej chwili. Przodownica Hanka Tomczyk czuje się
wyróżniona. „Nikt tu nie szczędził sił, towarzyszu prezydencie!”
Prezydent rozdaje uśmiechy na prawo i lewo. Jeden przypada w udziale
Hance.
KOMENTARZ: W tym właśnie czasie Mateusz Birkut podjął szlachetne
wyzwanie, rzucone przez kolegów – murarzy z innych budów: 30 tysięcy cegieł w
ciągu zamiany! Takie było jego hasło.
Długi wykop, a w nim piątka murarzy, stawiających kawałek nowego muru.
Jeśli wierzyć kamerze, cegły dosłownie fruwają im w rękach, co przez licznych
widzów kwitowane jest wybuchami entuzjazmu.
KOMENTARZ: Tak, to było właśnie tutaj. Trzeba niezwykle sprawnej
organizacji dla osiągnięcia takich wyników. Zresztą wystarczy popatrzeć. Tu
wszystko gra w tym zespole! Taka praca ściągnęła oczywiście wielu ciekawych.
Wszyscy przypatrują się z napięciem: zwyciężą? Zwyciężyli! 30 tysięcy 509 cegieł!
Bohaterska piątka na mecie! A potem już kwiaty, uściski wiwaty…
Wszyscy szaleją z uciechy, że rekord został pobity. Birkut dostaje bukiet i
order, a potem opowiada jak to było na spotkaniach z przodownikami pracy.
Słuchacze nie posiadają się ze szczęścia, toteż nie żałują bohaterowi rzęsistych
oklasków.
KOMENTARZ: Taki był początek marszu ku dalszym zwycięstwom i
sukcesom. Towarzysze obdarzyli zaufaniem Mateusza Birkuta – został delegatem za
zjazd budowlanych, a potem zjazd przodowników pracy z całej Polski. I nie dziwmy
się też, że tacy ludzie jak Birkut stali się natchnieniem twórców.
Birkut pozuje rzeźbiarzowi do posągu Birkuta, przynajmniej pięć razy
większego niż żywy oryginał.
KOMENTARZ: Powstaje, wykuty w marmurze, posąg – symbol, ucieleśnienie
bohaterstwa naszych murarzy.
Posąg stoi już na honorowym miejscu w warszawskiej Zachęcie. Tłum gości,
przecięcie wstęgi; Birkut z uszanowaniem składa kwiaty u stóp własnej podobizny.
KOMENTARZ: Gmach Zachęty w Warszawie. II Ogólnopolska Wystawa
Plakatu. Otwarcia dokonuje człowiek, którego podobizna, wykuta w marmurze,
stanowi centralny akcent wystawy. Mateusz Birkut może sobie z satysfakcją
powiedzieć: „Przyczyniliśmy się do wielkiej rewolucji w polskiej sztuce”. I
rzeczywiście – nie tylko przyczynili się; stali się jej motorem, tworzywem i treścią.
Polski lud wkroczył na płótna polskich twórców!
Goście zwiedzają wystawę. Na początku głośny obraz „Podaj cegłę!”, a dalej
traktory i gołębie. Na przebitkach pokazano dzieła twórców zachodnich, m.in. rzeźby
Moore’a.
KOMENTARZ: Popatrzcie, do jakiego stopnia zwyrodnienia doszły te
„dzieła” artystów kapitalistycznego Zachodu. Nie jest rzeczą przypadku, że postać
człowieka zatraciła w ich rękach ludzki kształt i ludzką treść…
Lud polski, najwyraźniej odporny na działanie zwyrodnialców, maszeruje w
pochodzie 1-majowym. Prezydent Bierut jest zadowolony ze swego ludu i życzliwie
pozdrawia go ręką z trybuny. Birkut też jest zadowolony i też śle pozdrowienia z tej
samej trybuny.
KOMENTARZ: Kraków idzie!... A wraz z prastarym piastowskim grodem
jego młodziutka siostra Nowa Huta, rówieśnica Planu Sześcioletniego!
Owacja wzmaga się, gdy przed trybuną zaczynają podrygiwać olbrzymie
kukły, wyobrażające znienawidzonych mężów stanu zza żelaznej kutyny.
KOMENTARZ: Uczestnikom pochodu wiele uciechy sprawił cyrk
Trumanillo. Mister Truman i jego przyjaciele – wszelkie szczury i reakcyjne
robactwo! Eisenhower i Adenauer jako młoda para. Wdzięczy się i zaleca Franco w
stroju operowej Carmen. Za nimi, wysiudany z Korei MacArthur…
Grzmot oklasków, bo młodzi niosą Ojca Narodów. Inni potrząsają sztucznymi
gołębiami na patykach. Gdzieś z boku Hanka rozdaje zebranym gazetki.
KOMENTARZ: Wyciągają się setki rąk po błyskawicznie wydrukowaną na
samochodzie jednodniówkę. To niemal symbol tych milionów rąk, które po raz
pierwszy w Polsce Ludowej dostały książkę, gazetę i czasopisma.
Przenosimy się z kamerą do wnętrza nowego, jeszcze pustego mieszkania.
Birkut i Hanka rozglądają się po nim osłupiali, jakby nie mogli uwierzyć, że coś tak
wspaniałego może być dziełem ludzkiej ręki.
KOMENTARZ: Aż nadszedł upragniony dzień: otworzyły się przed nimi
podwoje własnego mieszkania. Jednego z tych mieszkań, które wznieśli ofiarnym
trudem swoich rąk i serc! Mateusz i Hanka Birkutowie – od dziś na własnym! Nie
dziwmy się ich wzruszeniu…
Młodzi małżonkowie stoją w oknie i patrzą dokoła zdumionym wzrokiem:
wszędzie wznoszą się domy!
KOMENTARZ: Ależ tak! To wszystko dokoła to ich wspólne dzieło! W
każdym z tych rosnących domów jest kropla ich własnego potu!
I wreszcie wielka płyta stadionu, a na niej pokaz robotniczej gimnastyki.
Hanka, tak jak każda z tysiąca dziewcząt ściska w dłoniach żywego gołębia. Za chwilę
wypuszczą je na przekór knowaniom imperializmu. Na niebie balony i wstęga z
napisem „pokój” we wszystkich co ważniejszych językach. Niżej portrety Stalina i
Biureta, a wokół nich sztandary.
Sala projekcyjna.
Agnieszka, nieruchoma w półcieniu, dalej wpatruje się w ekran, mimo że film
już się skończył. Po chwili zapala się światło.
AGNIESZKA: To wszystko?
MONTAśYSTKA: Wszystko.
Agnieszka wstaje, bierze z podłogi blaszane pudełko z taśmą i wychodzi.
AGNIESZKA: Proszę mi to założyć. (Wraca do sali i siada obok montażystki)
Prawie wszystko… z małym uzupełnieniem, które wygrzebałam w kronice. (Do
mikrofonu) Jak panowie będą gotowi, proszę o projekcję.
KABINIARZ: Chwileczkę zakładamy.
AGNIESZKA: To pójdzie bez dźwięku, ponieważ nigdy nie było użyte.
Oczywiście z przyczyn technicznych.
MONTAśYSTKA: Zaczynamy.
KABINIARZ: Proszę, jedziemy.
Materiał czarno – biały.
Rusztowanie oplatające niewykończony budynek. Na nim, zawieszony wysoko
nad ziemią, trzy ogromne portrety bohaterów pracy socjalistycznej. Środkowym jest
portret Birkuta. Portret ten zaczyna się nagle chwiać i ruszać, jakby ożył. Po
sekundzie orientujemy się, że to kilku robotników opuszcza go w dół na linach.
Opróżnione miejsce zajmuje podobizna innego przodownika. Portret Birkuta,
podeptany i pokryty śladami błota, ląduje na ciężarówce.
Sala projekcyjna
AGNIESZKA: Nie wie pani, o co poszło?
MONTAśYSTKA (podnosząc się): Wie pani, ja przycinam i kleję materiał – i
naprawdę nie zajmuję się żywotami świętych. (do mikrofonu) Dziękuję.
KABINIARZ: Proszę bardzo.
Agnieszka również wstaje. Montażystka zabiera talerzyk z pustą szklanką po
herbacie i kieruje się ku drzwiom.
AGNIESZKA: Może pani wie, co się z nim stało?
MONTAśYSTKA: A, tego się dowiemy z pani filmu dyplomowego.
Wychodzi, zostawiając Agnieszkę, która nieruchomo stoi w otwartych
drzwiach.
Podwórze przed salą projekcyjną.
Przed budynkiem studia stoi zaparkowany mikrobus z emblematem TV. Nieco
dalej, na murku, siedzą stary operator i technik dźwięku. Ten ostatni popija kefir z
małej buteleczki. Z budynku wyłania się Agnieszka i podchodzi do siedzących.
AGNIESZKA: Widziałam ten film o Birkucie: „Oni budują nasze szczęście”.
Pan to musi znać, panie Leonardzie.
OPERATOR: No, ja… tam są przecież moje zdjęcia.
AGNIESZKA: Ale to Burski reżyserował.
OPERATOR: On reżyserował i montował ten film, o ile wiem. Ale to było,
proszę pani… (Próbuje sobie przypomnieć kiedy). Nawet dostał nagrodę za ten film!
Przepraszam: to było dawno 24 lata temu, kochana!
AGNIESZKA: Chciałabym z nim porozmawiać.
TECHNIK (podnosząc się z murku): Bardzo słusznie, pani Agnieszko, reżyser
Burski lubi popierać młode talenty. O, Jezu! (Podskakuje na jednej nodze, trzymając
się za drugą, w którą został kopnięty.)
AGNIESZKA: Nie wiesz, czy on teraz jest w Warszawie?
TECHNIK: Co?...(Syczy z bólu i pociera stłuczoną nogę) A, ma wrócić z
jakiegoś zagranicznego festiwalu. Słyszałem, że koledzy pojechali go witać na
lotnisko.
AGNIESZKA: Bardzo dobrze. Trzeba słuchać, co ludzie mówią. (Ogląda się
na operatora i widzi, że ten ma zatroskaną minę.) Co jest, panie Leonardzie? Czym
się pan martwi?
OPERATOR: No… Chce pani wiedzieć, pani Agnieszko? Ciężko jest bardzo.
Chciałbym jeszcze popracować, pani rozumie. A tu czuję – ostatni mój film.
Napisałem wprawdzie do pana ministra z prośbą o pracę, o dalszy ciąg, o kontynuację
mojego zawodu… Ale nie wiem, na razie nie mam żadnej odpowiedzi
TECHNIK: Jesteśmy gotowi.
AGNIESZKA (biorąc operatora pod rękę): No, dobra, panie Leonardzie,
chodźmy. Ale ze statywu nie będziemy robić zdjęć, dobrze? Tylko z ręki. I szeroki
obiektyw, dobra? Widział pan ostatnie filmy amerykańskie? No, właśnie.
Prowadzi go do „Robra”.
Port lotniczy.
Samolot właśnie podchodzi do lądowania, Agnieszka patrzy z galeryjki na
pierwszym piętrze portu lotniczego. Samolot kołuje po płycie lotniska, zatrzymuje się.
Podjeżdża automatyczny trap. W otwartych drzwiach samolotu jako pierwszy ukazuje
się Burski, mężczyzna w wieku trochę więcej niż średnim, tęgawy, niewysoki, bez
marynarki. Macha komuś ręką na powitanie. W chwilę później widzimy go w hali
dworca lotniczego. Otaczają go wielbiciele i dziennikarze z prasy, radia i telewizji.
BURSKI: Ahaha… Dzień dobry, dziękuję, dziękuję.
REPORTER: Panie reżyserze…
BURSKI: Ha, ha, ha! Proszę pana, moja rola była… moja rola była tutaj
bardzo skromna – ja byłem tylko członkiem jury. Bardzo się cieszę, że przyczyniłem
się do tego sukcesu, no, ale przede wszystkim to jest ich dzieło.
REPORTER: Tak, niewątpliwie, jednakże dotychczasowe sukcesy naszego
kina na arenie międzynarodowej zawdzięczamy głównie panu.
BURSKI: Tak, ha, proszę pana, ja bardzo dziękuję, że pan tak wysoko ocenia
moją twórczość, ale mówię panu, że to oni, o, proszę bardzo…
Wskazuje gestem trójkę młodych ludzi, stojących pokornie trochę głębiej.
REPORTER: Dziękuję serdecznie.
Podchodzi do członków delegacji, którzy nieśmiało pokazują mu statuetkę
brązowego lwa – trofeum z odbytego właśnie festiwalu. Burski rusza ku wyjściu,
otoczony przez łowczynie autografów i resztę dziennikarzy. Drogę do drzwi toruje mu
asystent. Agnieszka obserwuje ich ze schodów wewnętrznych, prowadzących na
piętro.
ASYSTENT: Rozmawiałem z tą panienką.
BURSKI: Tak?
ASYSTENT: Tylko po prostu, problem polega na tym, że są urlopy.
BURSKI: Tak.
DZIEWCZYNA (zabiegając mu drogę): Przepraszam bardzo, czy mogę prosić
o autograf?
BURSKI: Proszę bardzo.
DZIEWCZYNA: I dla kolegi, jeżeli można…
BURSKI: Proszę bardzo, proszę. (Do asystenta) No, Wiciu, gadaj.
ASYSTENT: To tak wygląda, że ona w ogóle nie wie, czy będzie mogła
wyjechać, czy grać. Zdjęcia próbne, to jest jedyny problem.
BURSKI: Musi grać!
Wraz z innymi podróżnymi opuszczają budynek portu i podchodzą do
samochodu Burskiego. Asystent ładuje jego walizki do bagażnika. Agnieszka też
wychodzi z budynku i obserwuje ich z daleka. Burski obchodzi wóz i siada za
kierownicą. Miejsce z jego prawej strony zajmuje kobieta – kierownik produkcji.
KIEROWNIK PRODUKCJI: Słuchaj, koniecznie musisz mi to podpisać, bo
bez tego nie dostanę w ogóle skierowania.
BURSKI: Dobrze, dobrze, teraz co innego podpisuję.
Składa autografy w bloczkach i notesach, podsuwanych mu przez otwarte
okno samochodu. Potem odwraca się do pani kierownik.
KIEROWNIK PRODUKCJI: Ja nie mogę rozpocząć, podpisz mi
BURSKI: No daj, to ci podpiszę.
KIEROWNIK PRODUKCJI: Dziękuję (ogląda się na Agnieszkę). Tu jest pani
z telewizji, chciałaby z tobą rozmawiać.
BURSKI: Ale ja dzisiaj wyjeżdżam. Ja wyjeżdżam do Pragi!
KIEROWNIK PRODUKCJI: Dobrze, wiem. Bilety masz załatwione.
Wysiada. Agnieszka podchodzi z prawej strony i zagląda do wnętrza. Burski
podnosi oczy. Przez chwilę oboje przyglądają się sobie w milczeniu.
BURSKI: Co? To pani, tak? Pani chciała ze mną rozmawiać… Tylko niech
mnie pani nie pyta, jaka była podróż i jaki był poziom festiwalu, proszę pani. Tak od
siebie niech pani coś powie bardzo proszę.
Agnieszka bez słowa wrzuca swój worek i parasolkę na tylne siedzenie. Potem
siada obok Burskiego – wciąż bez słowa, tylko z oczami wlepionymi uparcie w jego
zakłopotaną twarz – i zatrzaskuje za sobą drzwiczki. Burski przekręca starter. Wóz
płynie opuszcza parking.
W samochodzie.
AGNIESZKA: Robię dyplom.
BURSKI: Dyplom?
AGNIESZKA: Film dyplomowy.
BURSKI: A… a co to ma być?
AGNIESZKA: Taka historyjka. Nazwałam to „Gwiazdy jednego sezonu”.
Dobry tytuł?
BURSKI: Gwiazdy sportu, czy gwiazdy ekranu?
AGNIESZKA: Nie, nie. To o dawnych przodownikach pracy. Trochę
współczesności i trochę historii.
BURSKI: Ale w dawnych, historycznych czasach nie było przodowników.
AGNIESZKA: O, wie pan… Dla mnie przodownik pracy to coś jak
powstaniec styczniowy. Dlatego właśnie chcę zrobić ten film.
BURSKI: O, to wzruszające. A ja mam być taki dziadziuś, który przy kominku
opowie pani wszystko o tych zamierzchłych czasach, kiedy budowaliśmy Warszawę,
Nową Hutę… Co? To jest wzruszające.
Wóz wpada w tunel i przez moment twarze obojga chowają się w półmroku.
Potem znowu wyjeżdżają w słońce.
BURSKI: … Ale niewykonalne, ponieważ ja dzisiaj odlatuję.
AGNIESZKA: Wiem, do Pragi.
BURSKI: Co – może po powrocie?
AGNIESZKA: Nie. Co pan robi po południu?
BURSKI: Ja? Ho, ho! Proszę pani: różne rzeczy. (Zatrzymuje wóz). Do
widzenia.
Agnieszka powoli otwiera drzwi i zatrzymuje się z wahaniem.
BURSKI: No? Proszę. Do widzenia.
AGNIESZKA: Szkoda. Pan znał Birkuta?
BURSKI: Birkuta? Znał? Przecież to moje największe odkrycie! Niech pani
siada. (Ruszają) Ha! To był mój największy numer!
Przed willą Burskiego
Samochód zatrzymuje się przed okazałą posiadłością w dzielnicy willowej.
Agnieszka wysiada pierwsza. Burski nieco później.
BURSKI: Myśli pani, że ten Birkut? Teraz?...
AGNIESZKA: Nic nie myślę, tak mnie to zainteresowało. Historia jednej
kariery i co dalej?
BURSKI: Historia jednej kariery, tak? Najpierw garść materiałów
archiwalnych…
AGNIESZAKA: Jeżeli pan pozwoli wykorzystać…
Z ogrodu wychodzi gosposia i otwiera przed nimi furtkę.
GOSPOSIA: Dzień dobry.
BURSKI: Dzień dobry. (Oddaje jej płaszcz i rusza z Agnieszką ku domowi;
tymczasem gosposia wyjmuje z bagażnika walizki).
BURSKI: Takie, proszę bardzo, rozmowy przed kamerami, takie ciemna
verte… Ale to już było. Proszę bardzo.
Willa Burskiego – wnętrze.
Przestronny living-room na parterze: kominek, obrazy, stara broń na
ś
cianach, weneckie okna i otwarte drzwi na taras. W ogrodzie za domem bawi się –
pod nadzorem opiekunki – mała córeczka Burskiego.
AGNIESZKA: Widziałam jeden pana wczesny film.
BURSKI: A który? Acha – „Oni budują nasze szczęście”.
AGNIESZKA: Nie. „Początek miasta”.
BURSKI (z wahaniem): Acha…
AGNIESZKA: Szkoda, że pan tego nie skończył.
BURSKI: Bardzo panią przepraszam, czy pani chce robić film o Birkucie, czy
o mnie? (Do dziecka w ogrodzie) Marysiu! (Do Agnieszki) Bo ja nie rozczulam się
nad swoim „i co dalej”. (Do dziecka) Anna – Maria! Marysiu!
Wychodzi na taras.
BURSKI: Maryśka, ha, ha, ha! Ty!... (Kiwa groźnie palcem, śmiejąc się
równocześnie przez cały czas) Córeczka, chodź, chodź, chodź!
MARYSIA: Tato!
Zostawia opiekunkę w ogrodzie i biegnie do ojca, który chwyta ją w ramiona,
podnosi i siada z nią przy ogrodowym stoliczku na tarasie.
BURSKI: Ha, ha, ha – pieska zapomniała! I jak się ten piesek nazywa? Co?
Powiedz mi, moje małe. (Odwraca się do opiekunki) A gdzie żona?
OPIEKUNKA: śona wyjechała dzisiaj na zdjęcia.
BURSKI: Kiedy wróci?
OPIEKUNKA: Chyba późno, będzie miała postsynchrony.
BURSKI: Acha. (Obraca się do Agnieszki stojącej w drzwiach). Bo film,
proszę szanownej koleżanki, to nie jest literatura. Tutaj niczego się nie robi na jutro.
Wszystko na dziś, albo nigdy. Trzeba wiedzieć, co jest ważne, mieć tę świadomość,
prawda? Gdybym dzisiaj… (urywa). Widzi pani, ja też kiedyś byłem młody, miałem
tyle lat, co pani i też musiałem jakoś zacząć. Przez dwa lata nie udało mi się zrobić
ani jednego filmu: wszystko było za czarne. Aż w końcu zmądrzałem.
AGNIESZKA: I wyjechał pan na Birkucie.
BURSKI: Wie pani…
Stawia dziecko na tarasie, przechodzi w zamyśleniu obok Agnieszki i siada na
kanapce, tyłem do okna.
BURSKI: Wie pani, ja właściwie chciałem robić film o kimś innym. Ale ci
wszyscy lepsi przodownicy byli ostro obstawieni, pani rozumie. Bo widzi pani, ja
miałem starszych kolegów i każdy prawdziwy rekord w budownictwie oni trzymali w
zębach jak kość. (Obraca się do córki, zaglądającej przez okno) Marysiu, Marysiu, co
tam? Więc…(Opiekunka podchodzi do dziecka. Burski przygląda się jej bezmyślnie).
Więc musiałem coś wymyślić… Proszę pani, czy moja żona…Acha… (Do Agnieszki)
A może pani się czegoś napije? Co? (Dziecko puka do okna. Burski odwraca się
znowu.) Marysiu! … (Przenosi wzrok na opiekunkę). To ja dziękuję pani. (Opiekunka
zabiera dziecko. Burski zwraca się do Agnieszki). Więc musiałem coś wymyślić. I
wymyśliłem wtedy tego Birkuta. Z początku miałem tylko taki jakiś luźny zarys…
Dotyczył raczej faktu, niż osoby. Dopiero w Nowej Hucie zobaczyłem to wyraźniej…
Barak – wnętrze.
Korytarz długiego baraku, na końcu otwarte drzwi, za którymi widać
rusztowania i kręcących się tam robotników. W drzwiach pojawia się Burski, młodszy
o z górą ćwierć wieku, z kamerą na ramieniu. Oswoiwszy się z półmrokiem rusza w
głąb korytarza, ku drzwiom, za którymi urzęduje sekretarz Jodła.
GŁOS BURSKIEGO: Byłem tam częstym gościem; robiłem takie drobne
rzeczy dla kroniki filmowej…
Burski wchodzi bez pukania do biura, składającego się z dwóch dużych pokoi.
Są tam dwaj ludzie: Jodła – wysoki, chudy, trochę przygarbiony, ale młody mężczyzna
o pociągłej twarzy i wyostrzonych rysach, oraz jeden z jego współpracowników,
Moniak. Obaj są spoceni, bo dzień jest wyjątkowo upalny. Burski staje w progu i
przygląda się im zaczepnie.
BURSKI: Cześć, towarzyszu Jodła.
JODŁA: Co jest? Co pan będzie dzisiaj nakręcał? Mamy nowe natryski.
BURSKI (stawiając kamerę na stole): Natryski?
Przeciera sobie chusteczką wilgotny od potu kark.
JODŁA: No? Ciepła woda, mydełko dajemy gratis.
BURSKI: Toaletowe, co? Z fiołkowym zapachem. Zaczekam, aż będziecie
dawać szampon.
JODŁA (zbliżając się i zniżając głos): O co chodzi?
MONIAK (do Jodły): Później mi podpiszecie.
JODŁA: Dobra, dobra.
Moniak wychodzi, nie zamykając za sobą drzwi.
BURSKI: Idzie kongres związków. A wy z czym przyjdziecie?
JODŁA: No wiecie? (Pokazuje rusztowania za oknem) A z tym: buduje się.
BURSKI: Buduje się, buduje się… Ale to nie jest numer.
JODŁA (ostrożnie): A co to jest numer?
BURSKI: Bulgoty – to jest numer. Stupał to jest numer. Dziesięć tysięcy
cegieł w ciągu jednej zmiany. A nie tam „buduje się”.
JODŁA: Doceniamy, towarzyszu, doceniamy. Tylko, że rekordy to są dobre
od święta. A my na co dzień mamy tu niezłą kadrę, niezłą technologię i organizację.
Na dłuższy dystans…
BURSKI: E tam, dystans! Zresztą jedno nie przeszkadza drugiemu. Zróbcie mi
numer na trzydzieści tysięcy.
JODŁA: Trzydzieści tysięcy… (Chwyta Burskiego za przeguby obu rąk i
podnosi je do góry). Towarzyszu, wy macie dwie ręce. I wyobraźcie sobie, że murarz
ma też dwie ręce. Musiałbym mu na tę okazję jeszcze dwie doprawić.
BURSKI (wyrywając mu ręce): Panie Jodła! Ja tam się na murarce nie znam.
Wy mi powiedzcie, co to jest ten system trójkowy.
JODŁA: Długo mówić, czy krótko?
BURSKI: Krótko.
JODŁA: To jest tak: dawniej murarz sam kładł cegły, a teraz ma do pomocy
dwóch: pomocnika i podręcznego.
BURSKI: I co, we trzech kładą dziesięć tysięcy?
JODŁA (zamyka drzwi na korytarz): Może kładą, a może i nie. Ja tam nie
widziałem. Ale w gazecie stało, że kładą.
BURSKI: No, to już! Dajcie mu czterech, sześciu, dziesięciu pomocników!
Niech cała dyrekcja nosi mu cegły. A ja to sfilmuję.
I potrząsa kamerą.
To samo wnętrze późnym wieczorem. W półmroku za oknami przesuwają się
pochylone sylwetki robotników, idących na nocną zmianę. W pokoju pali się silna
lampa. W jej świetle widać kilku ludzi, zgromadzonych przy stole konferencyjnym.
Jest wśród nich Moniak, którego poznaliśmy już wcześniej; jest także przedstawiciel
dyrekcji. Jodła bawi się kamerą, przytykając wizjer do oka i udając, że filmuje
kolegów. Potem oddaje kamerę Burskiemu.
GŁOS BURSKIEGO: Dopiero tam, w Nowej Hucie, zobaczyłem to wszystko
wyraźnie…
W pokoju jeszcze przez chwilę trwa napięte milczenie.
JODŁA: Trzeba wybrać chłopa, ale to chłopa!... żeby te osiem godzin
wytrzymał i nie pękł.
MONIAK: Kto ci to wytrzyma? Adamowski? Stępniak?...
JODŁA: Potem można mu będzie dać, na przykład, urlop w Krynicy.
PRZEDSTAWICIEL DYREKCJI: Zaraz, zaraz, nie rozpędzajcie się tak!
JODŁA: Pomoc też musi się składać z samych najlepszych. Zresztą przedtem
trzeba będzie, oczywiście w tajemnicy…
MONIAK: Czyś ty zwariował? W tajemnicy chcesz murować?
JODŁA: W tajemnicy, tak na godzinkę. Reszta będzie zależeć od organizacji.
Rozumiecie, jak się stworzy warunki specjalne, ekstra – może jakoś przeleci.
Wszyscy przyglądają mu się w milczeniu.
Kwatera Birkuta.
Malutki pokoik w baraku: dwie prycze, jedna nad drugą, nieduży stolik, dwa
krzesła. Birkut, rozebrany do pasa, siedzi pochylony nad rachunkami. Przed nim leżą
dwie książki i trochę zapałek, ułatwiających liczenie. Jego towarzysz pochrapuje na
pryczy. Za plecami Birkuta bezszelestnie otwierają się drzwi. W progu staje Jodła,
obok niego Burski z małą latarką, pochyloną ku podłodze. Jeszcze głębiej w ciemnym
korytarzu majaczy sylwetka Moniaka. Wszyscy trzej obserwują przez chwilę Birkuta –
jego szerokie bary i umięśnione ramiona; potem Jodła patrzy pytająco na Burskiego.
Ten przytakuje ruchem głowy. Jodła podchodzi na palcach do stołu.
JODŁA: Już północ… Północ, Birkut.
Człowiek na pryczy budzi się i odwraca ku niemu nieprzytomną twarzą. Jest to
przyjaciel Birkuta – Witek: krępy chłopak o zrośniętych brwiach, okrągłej głowie i
przedwcześnie przerzedzonych włosach.
WITEK: No, co jest?
JODŁA (do Birkuta): Jutro nie wstaniecie.
BIRKUT (uśmiecha się jakby z zawstydzeniem): Wstanę, panie sekretarzu. Ja
dużo mogę – jak trzeba.
Burski przygląda mu się z aprobatą.
To samo wnętrze nieco później. Witek i Birkut siedzą obok siebie na pryczy.
Obaj są zamyśleni.
BIRKUT: Musi nas być pięciu.
WITEK: A co ty myślisz, że na takiej budowie nie znajdzie się pięciu
wariatów?
BIRKUT: Nie możemy się sypnąć.
WITEK: No, trzydzieści tysięcy, to kupa cegieł, nie?
BIRKUT: Ułożymy.
WITEK: Ułożymy to ułożymy. Tylko żeby się z tego cyrk nie zrobił.
BIRKUT: Jaki cyrk?
WITEK: No, cyrk dla tych, co z filmem na wiwat.
BIRKUT: Co ty, Vittorio? Myślisz, że ja dla filmu? Ty, ja… Dla siebie, no. Ja
myślałem zobaczyć, czy tak się da – no, dom postawić w dwa tygodnie.
WITEK: A co, może w tydzień? Co?
BIRKUT: Cholera wie, może i w tydzień. Wszyscy mieliby gdzie mieszkać, to
by nie było złe.
WITEK: Nie byłoby.
BIRKUT: No, to przybijmy.
Obaj z rozmachem ściskają sobie ręce.
WITEK: No, to idź spać.
BIRKUT: Nie usnę.
WITEK: No, to licz cegły, może ci to pomoże.
Bark wnętrze.
Ten sam pokój, w którym niedawno zapadła decyzja pobicia rekordu. Birkut
siedzi przy końcu długiego stołu i bez apetytu spożywa obfite śniadanie. Burski z
Jodłą stoją przy drzwiach i obserwują go w milczeniu.
JODŁA (z porozumiewawczym uśmiechem): Dziesięć tysięcy kalorii dziennie!
BURSKI: Od dawna tak?
JODŁA: No, od dwóch tygodni.
Birkut je coraz wolniej, aż wreszcie odsuwa talerz. Jodła podbiega do niego
zaniepokojony.
JODŁA: No, no?... Co jest, Birkut? Jedzcie!
BIRKUT: Najadłem się.
JODŁA: Jeszcze jeden plasterek za zdrowie pana reżysera!
BIRKUT: Nie mogę już.
JODŁA (podsuwa mu kubek): Kawki?
BIRKUT: Nie, nie, niedobre, kwaśne.
JODŁA: Kwaśne, nie kwaśne – wypić trzeba. To was wzmocni.
BIRKUT: To pół.
JODŁA: Wszystko. (Do Burskiego) Prawdziwa brazylijska! Widzicie, ja tu
przygotowałem warunki ekstra.
BIRKUT (odstawiając z niesmakiem pusty kubek): Mogę zaczynać.
JODŁA (do Burskiego): Może zaczynać.
BURSKI: Z taką gębą?
JODŁA: Obejrzyjcie się.
BURSKI: Nie o to chodzi. Trzeba go ogolić. I w ogóle wszystkich. Niech mi
ż
aden nie przychodzi nieogolony.
BIRKUT: Ja się golę w niedzielę. A dzisiaj czwartek.
JODŁA: Która godzina?
BURSKI: Już późno.
JODŁA: Zdążymy! (Chwyta za telefon) Halo!... Wyślijcie natychmiast
samochód do miasta. Niech przywiozą wszystkich fryzjerów, jakich znajdą! Kto
mówi? Jodła! Fryzjerów – wszystkich! Niech biorą brzytwy, będzie wielkie golenie!
(Odkłada telefon i obraca się ku Burskiemu) Krawaty?
BURSKI: Nie, nie.
Jodła uspokojony zbiera puste naczynia i sztućce, odstawia je, potem częstuje
Burskiego papierosami.
JODŁA: O, dobra. W porządku. Papieroska? Belwederek.
Birkut z łagodnym uśmiechem sięga do pudełka.
Przed barakiem.
Birkut siedzi na schodkach, prowadzących do baraku i spokojnie zaciąga się
papierosem. Burski kręci się obok z kamerą, potem podchodzi i przygląda się
Birkutowi z namysłem.
BURSKI: Birkut, posłuchajcie. Jest jeszcze trochę szczegółów technicznych
do omówienia. Wiecie, że kamera ma swoje prawa; w gruncie rzeczy jest to takie
bezduszne narzędzie, które rejestruje tylko to, co widzi, nic więcej.
BIRKUT: No, mogliście mi wczoraj powiedzieć, żebym się ogolił, nie?
BURSKI: Fryzjerzy zaraz będą. Chodzi o to, żeby was jak najlepiej pokazać.
Bez waszej pomocy, to…
BIRKUT: Ja rozumiem, ale… Nie można robić takich rzeczy. Wystarczy mi
powiedzieć, że trzeba, to ja zrobię… Ja jestem człowiek, a człowieka nie można tak
jak gęś… napychać.
BURSKI: No, dobrze, umówmy się tak: ja wam nie będę przeszkadzał, a jak
powiem „kamera!”, to wy będziecie pracować tak, jakbyście śpiewali piosenkę –
lekko, swobodnie… A jak powiem „stop”, to wy już będziecie pracować po swojemu.
W porządku?
BIRKUT: No, ja wytrzymam.
BURSKI: To fajnie.
Birkut wstaje, łagodnie odrzuca papierosa i odchodzi. Burski zostaje sam –
skupiony, zdenerwowany, pełen ostatnich wątpliwości.
Teren budowy.
Długi, głęboki wykop, zabetonowane ławy fundamentów, szalunki, zbrojenia.
Dokoła jeszcze pusto, tylko na roboczym pomoście, skleconym z nieheblowanych
desek, stoją Burski i Jodła. Obaj rozglądają się po terenie z uwagą i wyraźnym
napięciem, jak trenerzy sprawdzający stan ringu. Podchodzi do nich Michalak –
młody, czyściutki, schludny mężczyzna w lekkiej wiatrówce. Porusza się pozornie
niedbałym, a w gruncie rzeczy ostrożnym, nawet czujnym krokiem, na ustach błąka
mu się nieprzenikniony uśmieszek, ale oczy są uważne, jak u myśliwego, czającego się
na jakąś nieznaną zwierzynę.
MICHALAK (półgłosem): Teren przeszukany. Czysto.
Odchodzi miękkim, trochę nonszalanckim krokiem.
BURSKI: Co to za jeden?
JODŁA: Sami rozumiecie. Jak by się co, nie daj Boże, zdarzyło – uch! Lepiej
uważać.
Barak.
Przywiezieni z Krakowa fryzjerzy golą i strzygą pięcioosobową brygadę
Birkuta. W najbliższym fotelu siedzi Witek, zawinięty ręcznikiem aż po szyję i
namydlony prawie po same oczy. Fryzjer tępą stroną brzytwy zdejmuje mu pianę z
ust.
WITEK (niewyraźnie, spod piany): Może ja sam?
Brzegiem ręcznika ociera sobie wargi. Obok Birkut – już ogolony – w rękach
następnego fryzjera. Od drzwi pojawiają się Jodła i Burski. Fryzjer ogląda się na
nich pytająco.
FRYZJER: Zmoczyć?
BIRKUT (do Burskiego): Zmoczyć?
BURSKI: Można skropić.
JODŁA: Skropić!
MONIAK (wynurzając się za ich plecami): No jak, w porządku?
JODŁA: W porządku.
Fryzjer spryskuje twarz Birkuta wodą kolońską. Birkut krzywi się, otrząsa,
przeciera oczy i wstaje.
Przed barakiem.
Z baraku, w którym mieści się biuro Jodły i gdzie przed chwilą dokonano
zbiorowego golenia, wychodzi Birkut, a za nim czterej jego pomocnicy. Burski i
Jodła, stojący na wprost schodków, przyglądają się im z aprobatą.
BURSKI: No, teraz do baraku.
JODŁA: Gdzie?
BURSKI: Do baraku.
MONIAK: A dlaczego?
BURSKI: No, przecież nie będę ich kręcił, jak wychodzą z biura! Puszczajcie
ludzi.
GŁOŚNIK: … dziewięć, osiem, siedem, sześć, pięć, trzy dwa, jeden!...
JODŁA: Puszczajcie ludzi!
Teren budowy.
Ze wszystkich baraków maszerują kolumny robotników, kierujących się w
stronę wykopu. Ustawiają się wśród rusztowań i szalunków, przysiadają na stertach
wykopanej gliny, opierają się o poręcze drewnianych pomostów. Czekają.
GŁOŚNIK: Hallo, hallo! Tu służba sprawozdawcza Polskiego Radia,
zainstalowana na budowie osiedla mieszkaniowego Nowa Huta. Drodzy słuchacze,
znajdujemy się na terenie największej budowy Planu Sześcioletniego. Tutaj, na polach
podkrakowskich, powstaje wielki kombinat – Nowa Huta i miasto, które w
niedalekiej przyszłości pomieści sto tysięcy mieszkańców. Zanim ręce polskich
robotników zaczną obsługiwać radzieckie maszyny i urządzenia Huty, dziś ręce
polskich murarzy zmierzą się z niezwykle ambitnym przedsięwzięciem…
Przed hotelem robotniczym.
Z baraku, w którym mieszkają nasi bohaterowie, wynurza się ostrożnie Birkut;
za jego plecami tłoczą się pozostali członkowie brygady.
BIRKUT: Już?
BURSKI: Już!
Przyciska oko do wizjera kamery, ustawionej na wysokim statywie. Obok
asystent, nieco dalej Jodła, Moniak i paru innych funkcjonariuszy budowy. Z drzwi
baraku wychodzi Birkut. Maszeruje długim, zamaszystym krokiem, z piersią dumnie
wypiętą do przodu. Za nim – czwórka jego towarzyszy, idących zwyczajnie, jak do
codziennej pracy.
BURSKI: Nie, nie, nie!... Energicznie idźcie, śmielej, śmielej!... Swobodniej,
bardziej po robociarsku! Pan Birkut idzie dobrze, ale wy za szybko. Stop, stop! Nie,
to nie to. (Podnosi wściekłą twarz zza kamery) Wracamy, jeszcze raz! (Do asystenta)
Powtarzamy.
Cała brygada zawraca do baraku i na znak Burskiego wychodzi jeszcze raz –
jednakowym, zwycięskim krokiem. Burski, przyklejony do kamery, filmuje ich
przemarsz.
Teren budowy.
Brygada wkracza po kładce do wykopu, który przez osiem najbliższych godzin
będzie miejscem jej upartych zmagań. Dokoła tłum widzów, na pomoście pod tablicą
wyników, stoi Moniak i Jodła. Są wzruszeni i trochę zdenerwowani.
GŁOŚNIK: Pięcioosobowa brygada Mateusza Birkuta podjęła się ułożenia
dwudziestu ośmiu tysięcy cegieł w ciągu jednej zmiany. Za chwilę będziemy
ś
wiadkami tego niezwykłego wydarzenia. Dzięki inicjatywie Mateusza Birkuta w tym
pięcioosobowym zespole jeden fachowiec – murarz kładzie tylko zewnętrzną warstwę
cegieł, kerując jednocześnie pracą pozostałej czwórki, która wykonuje wszystkie
pozostałe czynności.
Birkut i jego ludzie zajęli już stanowiska. Stoją teraz w rozkroku spięci, czujni,
czekający na sygnał do startu.
GŁOŚNIK: Uwaga! Murarz, pracujący dawniej metodą indywidualną, w
czasie ośmiu godzin mógł w najlepszym razie ułożyć 1750 cegieł. Zaś Mateusz Birkut
ze swoją brygadą ułoży 28 tysięcy cegieł!... Radosny, podniosły nastrój udziela się
wszystkim obecnym! Patrzymy na brygadę Mateusza Birkuta: wszyscy już gotowi do
podjęcia pracy!
Zapada cisza. Wszyscy patrzą teraz na Jodłę i Moniaka, obserwujących w
napięciu wskazówki swoich zegarków.
JODŁA: Uwaga! (Podnosi rękę).
GŁOŚNIK: Czekają na sygnał…
JODŁA: Start!
Orkiestra zaczyna grać. Burski przyciska lupę kamery do oka. Birkut w
skupieniu żegna się znakiem krzyża. Burski wyłącza kamerę; jest czerwony ze złości.
BURSKI: Co pan robi? Stop! (Birkut spogląda nań ze zdziwieniem). Jeszcze
raz robimy!
Birkut wraca do poprzedniej pozycji. Burski podnosi dłoń i daje szybki znak.
Brygada ostro zabiera się do pracy. Jodła z pomostu przygląda się pracującym;
potem trąca Moniaka.
JODŁA: Idźcie do biura.
Moniak przeciska się przez tłum kibiców. Orkiestra, zgromadzona na
gliniastym wzgórku, przygrywa murarzom z pełnym oddaniem. Ci pracują spokojnie,
lecz zaciekle. W zbożu, za plecami gapiów, przysiada Michalak. Teraz już jest
spokojny o bezpieczeństwo uczestników pokazu. Zwiesza głowę, rozluźnia się,
wypoczywa.
BURSKI (z kamerą): Wesoło, wesoło! W dechę!
Birkut systematycznie układa cegły pod sznurek, nie obdarzając Burskiego
najmniejszym spojrzeniem. Orkiestra gra.
GŁOŚNIK: Patrzymy na trud ich sprawnych rąk i zdajemy sobie wszyscy
sprawę z tego, że nie mielibyśmy takich wspaniałych osiągnięć, gdyby nasza
bohaterska klasa robotnicza nie pracowała tak ofiarnie dla swojej ojczyzny!
Tablica z zapisem wyników, umieszczona wysoko nad głowami kibiców.
Technik budowlany, wspinając się na palce, zapisuje na niej aktualny stan
eksperymentu. Tymczasem brygada uwija się w swoim wykopie. Burski przesuwa się
koło każdego z jej członków po kolei, przyciskając kamerę do oka i szeroko
rozstawiając nogi, aby nie przewrócić się o jakąś pryzmę cegieł.
GŁOŚNIK: Ale oto na tablicy wyników mamy rezultaty: czas ułożenia
pierwszej warstwy został skrócony o trzy minuty, a drugiej – o cztery!
BURSKI (zbliżając się do Birkuta): Uwaga! Kręcimy, panie Birkut! Z
uśmiechem! Jeszcze buźka!
GŁOŚNIK: To niewiarygodne! A wydaje się, że tempo jeszcze wzrasta! Ale –
aby ułożyć w murach 28 tysięcy cegieł – trzeba wymurować 12 warstw po 2321 cegieł
i w trzynastej pozostałe 148 cegieł!
Spocona twarz Birkuta, pochylona nad czerwonym skrajem świeżego muru.
Ręka Jodły podaje mu kubek chłodnej mięty. Obok Witek też pije miętę z kubka –
pośpiesznie, zachłystuje się, jakby droga była mu każda sekunda. Komentator radiowy
stoi na dachu szoferki ustawionego w pobliżu samochodu. Widzi stamtąd morze głów,
otaczające wykop, a w nim – pięć małych sylwetek, poruszających się z regularnością
maszyny.
GŁOŚNIK: Podjęcie przez Mateusza Birkuta tego zobowiązania – to znaczy
ułożenie tak dużej ilości cegieł – jest rewelacją, która może spowodować przewrót w
dotychczasowej technologii murarskiej. Tu powstaje nie tylko fundament domu
mieszkalnego, lecz również fundament lepszego życia i większego dobrobytu ludzi
pracy!
Orkiestra zaczyna zwalniać, muzyka chwieje się i słabnie, część instrumentów
zupełnie milknie. Grający dobiegają kresu sił, niektórzy już odłożyli instrumenty i
siedzą bezwolnie na ziemi. Podbiega do nich rozdrażniony Jodła.
JODŁA: Panowie, no co jest? Pospaliście się? Grać! No, grajże pan! Panowie,
panowie! Chodźcie tutaj! Szybciej! Mistrzu! No, przecież trzeba grać! Szybciej!
(Wtyka muzykom w ręce porzucone na ziemi instrumenty) Graj! Graj! No, no? Tak!
Orkiestra resztka sił podejmuje przerwaną melodię. Tymczasem w wykopie
trwa dalszy wyścig z czasem. Twarz Birkuta jest mokra i jakby stężała z wysiłku. Pot
spływa po niej gęstymi strugami. Burski, też przepocony do ostatniej nitki, wciąż
pracowicie filmuje, choć widać, że już ledwo trzyma się na nogach.
GŁOŚNIK: Kolejny etap pracy: szósta warstwa! Mija już czwarta godzina
pracy. Ułożono 13 tysięcy 926 cegieł.
Burski wilgotną chustką wyciera Birkutowi mokre od potu czoło. Birkut już w
gruncie rzeczy nie reaguje.
BURSKI: Raźniej, weselej! Birkut, no raźniej, raźniej, weselej…
Birkut patrzy nań spode łba, jakby go chciał ugryźć. Ale sam Burski nie
wygląda lepiej od niego, ręce mu mdleją do kamery, wyschnięte usta z trudem łapią
powietrze. Polami nadbiega wiejska orkiestra. Jodła wyskakuje im naprzeciw; jest
roztrzęsiony, bliski załamania.
JODŁA: No co jest panowie? Szybciej! Przecież wszyscy czekają tu na was!
No, stańcie tutaj, szybko, na tej górce. I grajcie! No, grajcie już, dobra?
Przybyły zespół z pośpiechem wyciąga instrumenty i luzuje swych
wykończonych kolegów.
GŁOŚNIK: Radiosłuchacze! Minęła już szósta godzina pracy! Dziesiąta
warstwa skończona!
Birkut na chwilę przerywa pracę, prostuje umęczony grzbiet, przeciąga się…
Burski z wysiłkiem podnosi kamerę i naciska spust. Birkut wraca do roboty. Jodła
drżącymi rękami nalewa z dzbanuszka miętę do kubeczka i podaje Birkutowi. Ten pije
mu z ręki, nie sięgając nawet po kubek; rozlana mięta spływa mu po brodzie. Jodła
przygląda mu się z niepokojem: Birkut ma już półprzytomne oczy. Burski przysiada
bezwładnie w wykopie, głowa mu się słania, powieki same się zamykają z gorąca i
wyczerpania. Jodła staje obok niego z dzbanuszkiem w opuszczonej ręce.
JODŁA (ochryple): No, co jest? Dobrze idzie?
BURSKI (ledwie dosłyszalnie): Boję się o nich.
JODŁA: Ale dobrze idzie. Wytrzymają!
GŁOŚNIK: Teraz już trzeba walczyć nie tylko z czasem, ale i z własną
słabością i zmęczeniem… I oto ostatnie minuty dzielą nas od upragnionego celu.
Ostatnie cegły! Ostatni wysiłek!
Brygada, bliska omdlenia, coraz wolniej porusza się w swym wykopie. Burski
chwieje się; ociężałym truchcikiem mija go Jodła z pustą bańką.
JODŁA: Znowu mięty zabrakło! Ale dobrze idzie, dobrze!
Od strony miast nadjeżdża kilka czarnych limuzyn. Zatrzymują się na
spieczonej od słońca drodze, między rusztowaniami. Z ziemi wstaje tuman szarego
kurzu. Kiedy opada, widzimy grupę miejscowych dygnitarzy, wysiadających z
samochodów. Przedstawiciel dyrekcji gestami wskazuje im drogę do wykopu.
PRZEDSTAWICIEL DYREKCJI: Proszę dalej.
Tłum podnieconych widzów patrzy w stronę tablicy wyników. Stoi przy niej –
napięty i podniecony – technik budowlany ze stoperem. Powoli podnosi rękę. Zapada
cisza. Nagle technik robi szybki ruch ręką.
TECHNIK BUDOWLANY: Koniec zmiany! 30 tysięcy 509 cegieł!
JODŁA (z ulgą): Koniec.
W chwilę później prowadzi już przybyłych gości na miejsce, gdzie właśnie padł
rekord kraju. Kibice podrywają się ze swych miejsc i biją rzęsiste brawa. Stojący
wśród nich Michalak – ten sam, który troszczył się przedtem o bezpieczeństwo pokazu
– ogląda się ukradkiem do tyłu. Stoi tam stary robotnik – jedyny, który nie klaszcze w
dłonie. Michalak przygląda mu się bez słowa. Tamten przepraszającym gestem
pokazuje mu skaleczoną rękę w bandażach.
GŁOŚNIK: Jest! Jest! Niebywały rekord w budownictwie! Mateusz Birkut ze
swoim zespołem nie tylko ułożył zapowiedzianą ilość 28 tysięcy cegieł, ale ilość tę
znacznie przekroczył! Patrzę na tablicę wyników: 30 tysięcy 509 cegieł! Serdeczne
gratulujemy! Wzruszenie ogarnia wszystkich!...
Birkut i jego ludzie murują dalej, jakby nie słyszeli komunikatu, jakby
pogrążyli się w jakimś hipnotycznym transie. Jodła podbiega ku nim, wyprzedzając
gości.
JODŁA: Koniec! Koniec zmiany! Koniec zmiany! No, Birkut!
Birkut jakby przebudzony ze snu, siada bezwładnie na rusztowaniu; w dłoni
trzyma dalej ostatnią cegłę.
GŁOŚNIK: Jeszcze raz serdecznie gratulujemy – nie tylko my, cała Polska!...
Nadbiega delegacja z kwiatami. Birkut ciężko podnosi się z rusztowania.
Jodła z rozmachem chwyta go za obtartą do krwi rękę. Birkut wyrywa ja z grymasem
bólu.
JODŁA: Przepraszam…
Burski jakby z powrotem odżył, podrywa kamerę do oka. Delegacja jest już
blisko; prowadzi ją wzruszony, przejęty Moniak.
MONIAK: Gratulacje, gratulacje! Nasz człowiek, na niego zawsze stawiałem!
To jest człowiek!...
Birkut apatycznie pozwala sobie wręczyć kwiaty. Burski zdecydowanie
przerywa ceremonię.
BURSKI: Stop, towarzysze. Jeszcze raz kręcimy gratulacje. Zabierzcie kwiaty.
JODŁA (wycofuje z powrotem członków delegacji): Czekajcie, czekajcie,
trzeba jeszcze raz.
BURSKI: Przejdźcie tam. Birkut żwawiej! Szczęście w oczach! Powtórzcie
ostatnie dwa ruchy i przejdźcie tamtędy, w kierunku towarzyszy. Proszę, jedziemy!
Birkut z Witkiem schodzą z rusztowania, starając się zachować równowagę i
nie zdradzać śmiertelnego znużenia. Delegacja powtórnie wręcza im kwiaty. Birkut
bierze je i zaraz przysiada, jakby odeszła go resztka sił.
GŁOŚNIK: I oto mamy jeszcze jedno osiągnięcie w walce o pokój i Plan
Sześcioletni.
Przewrót w technologii murarskiej został zrealizowany w całej pełni!
Jodła uwalnia Birkuta od gości i odciąga ich w kierunku budowy.
JODŁA: Przechodźcie, towarzysze, przechodźcie. Chodźcie tam dalej, to wam
wszystko pokażę.
BURSKI (wpatrując się w Birkuta z satysfakcją): No, daleko zajdziecie,
Birkut, moja w tym głowa.
BIRKUT (podnosząc ciężko głowę): A tę cegłę to ja sobie schowam na
pamiątkę.
BURSKI: A schowajcie ją, schowajcie.
Wybiega w ślad za delegacją. Birkut i Witek siedzą dalej obok siebie. śaden
nie ma siły się ruszyć. Patrzą sobie tylko w oczy ze spokojnym zadowoleniem.
Willa Burskiego.
Agnieszka i Burski przy stoliku pod oknem.
BURSKI: No, musi pani przyznać, że go nie nabrałem. Zaszedł daleko.
AGNIESZKA: Obaj zaszliście daleko.
BURSKI: Tak, obaj. Tylko że on…
AGNIESZKA: Gdzie on teraz jest?
BURSKI: Jak to, pani robi film o tym człowieku i nie wie pani, gdzie on jest?
AGNIESZKA: Mam taką ideę: będę szła za jego śladami.
BURSKI: No, interesujące; ale ja już widziałem takie filmy.
AGNIESZKA: Nic nie szkodzi. Niech pan mówi dalej.
BURSKI: Proszę pani, ja go straciłem z oczu, ja miałem bardzo dużo pracy,
wyjeżdżałem, rozumie pani?... Może pani zje z nami obiad?
AGNIESZKA: Dziękuję. Widziałem też taki fragment kroniki: zdejmowano
jego portret. Dlaczego?
BURSKI: Proszę pani, tak bywa. Raz wieszają, raz zdejmują. Ale zaraz, zaraz.
Przecież on wynajął Cyganów, jeździli za nim wszędzie, grali; potem rozbił gdzieś
szybę…
AGNIESZKA: Szybę? Gdzie?
BURSKI: Ja nie wiem, no, niech pani szuka, to się pani dowie. Przecież
bardzo dużo ludzi go znało.
AGNIESZKA: Kto go znał?
BURSKI: Ja dam pani adres.
AGNIESZKA: Niech mi pan napisze list polecający.
BURSKI: To jest bardzo blisko. Proszę pani, pani wyjeżdża? Ma pani taki
bagaż…
AGNIESZKA (ciągnąc swój worek ku drzwiom): Nie, to cały mój dobytek.
BURSKI: No, to niewiele.
AGNIESZKA: Wystarczy. Łatwiej robić filmy.
BURSKI: Może ma pani rację.
Zostaje sam, pogrążony w myślach i jakby trochę rozrzewniony.
Pałac Kultury.
Przed jedno z bocznych wejść do Pałacu podjeżdża telewizyjny „Robur”. W
ś
rodku – ekipa Agnieszki. Ona sama mówi coś do ukrytego za dekoltem mikrofonu.
AGNIESZKA: Raz, dwa, trzy, raz dwa. Pokaż, jak słychać. Tylko uważaj, to
ma być dobrze słychać.
TECHNIK (ze słuchawkami na uszach i magnetofonem na kolanach): Dobra.
Agnieszka wyskakuje z „Robura”.
AGNIESZKA: Raz, dwa, trzy. Słychać?
TECHNIK: No, słychać, słychać!
AGNIESZKA: To już, chodźcie!
Rusza do drzwi, przed którymi tłoczy się grupa podnieconych dziewcząt.
Drzwi są zamknięte, przez szklaną szybę widać zwalistego portiera o nieprzejednanym
obliczu. Agnieszka przedziera się do szyby, ciągnąc za sobą swoich
współpracowników. Stuka, szarpie za klamkę – bez rezultatu. Dokoła hałas, ścisk,
zamieszanie. Na szczęście portier musi wypuścić ze środka jakąś zapłakaną
dziewczynę.
DZIEWCZYNA: Proszę mi otworzyć, ja muszę iść do domu…
PORTIER (otwierając drzwi): Proszę, proszę. (Odpycha tłumek, napierający z
zewnątrz). Chwileczkę, nie pchać się, nie wszyscy na raz! (Do Agnieszki) Pani dokąd?
Na strip-tease?
AGNIESZKA: Mam list polecający do dyrektora Michalaka.
Nurkuje pod ramieniem portiera, wciągając za sobą skulonego operatora z
kamerą, owiniętą w pokrowiec. Jako ostatni wślizguje się do środka technik dźwięku.
Tylko kierownikowi produkcji nie udaje się ta sztuczka. Portier łapie go za klapy
płaszcza i osadza w miejscu.
PORTIER: Pan kto?
AGNIESZKA: To jest mój tatuś. On ma moje kostiumy…
PORTIER: Ale nie wszyscy na raz! Nie pchać się! Wiecie, że panom nie
wolno!
Wypycha kierownika na zewnątrz i z wysiłkiem zamyka mu drzwi przed nosem.
Tłum dziewcząt, napierających na wyjście, rozpłaszcza go od razu na szybie.
Agnieszka daje za wygraną i rusza długim, pustym korytarzem, wyłożonym
marmurowymi płytami. Operator i technik, obwieszeni sprzętem, doganiają ją
dopiero po paru krokach.
OPERATOR: Gdzie pani idzie, co pani robi?
AGNIESZKA: Cicho!
OPERATOR: Ale o co tu chodzi? To jakaś wariacka historia!
AGNIESZKA: Cicho, no!
Restauracja „Kongresowa”
Stają w drzwiach przestronnej, okrągłej sali, o sklepionym stropie, podpartym
licznymi kolumnami. Normalnie mieści się tu ekskluzywna restauracja i nocny
dancing dla dorobkiewiczów i wycieczek z Europy Wschodniej. Teraz lokal jest
prawie pusty i oświetlony tylko pośrodku, gdzie trwają eliminacje kandydatek na
stripteaserki. Przy długim stole, założonym ankietami, siedzi parę sekretarek i
szczupły mężczyzna w ciemnych okularach. Na parkiecie, dobrze widoczna w świetle
punktowych reflektorów, rozbiera się właśnie kolejna amatorka nocnego zawodu;
kilka innych czeka w półmroku, poszeptując między sobą i zerkając niespokojnie w
stronę wysokiej komisji.
AGNIESZKA: Idźcie tam, w kąt.
Popycha swych towarzyszy ku stolikowi, stojącemu poza zasięgiem światła, a
sama podchodzi do mężczyzny w ciemnych okularach.
AGNIESZKA: Przepraszam, czy pan dyrektor Michalak?
Tamten obojętnie obraca ku niej twarz. Dopiero teraz poznajemy w nim
jednego z bohaterów opowieści reżysera Burskiego: człowieka, który kiedyś, przed
laty, troszczył się o bezpieczeństwo murarskiego pokazu Birkuta. Michalak jest dziś
eleganckim, lekko znudzonym panem pod pięćdziesiątkę, o nadmiernie światowym
sposobie bycia; z dawnych czasów została mu tylko nienaganna sylwetka i swoista
ostrożność w zadawaniu pytań.
MICHALAK: Tak, słucham.
AGNIESZKA: Mam do pana list.
MICHALAK: A pani strip-tease czy topless?
AGNIESZKA: Wszystko, jeżeli pan mi pomoże.
MICHALAK: No, dobrze… ale proszę się rozebrać.
AGNIESZKA: Niech pan posłucha: robię film, rozmawiałem z reżyserem
Burski, powiedział, że jest pan jedynym człowiekiem, który może mi pomóc.
MICHALAK: Jest mi bardzo miło, ale widzi pani, że…
AGNIESZKA (przerywając mu): A poza tym to jest mój dyplomowy film,
niech pan zrozumie, błagam!
MICHALAK: Ja rozumiem…
AGNIESZKA: Powiedziano mi, że jest pan naj… naj… No, jedynym
człowiekiem, który może… Niech pan ze mną porozmawia!
MICHALAK: Dobrze, umówimy się na później i ja wszystko pani powiem.
Ale teraz naprawdę nie mogę.
AGNIESZKA: Ale ja pana proszę, to kwestia paru minut!...
Michalak podnosi się z niechętnym westchnieniem, daje znak sekretarce, żeby
nie przerywała konkursu i bez zapału rusza za Agnieszką. Duża blondyna, która
właśnie rozbierała się przed stołem komisji, zatrzymuje się w pół ruchu.
BLONDYNA (do koleżanki): No, tak, oni mają swoje wzorce. Jak nie masz
trochę sadła, to cię nie wezmą, żebyś się nie potłukła, jak upadniesz.
Sekretarka gestem prosi ją, by kontynuowała swój występ. Blondyna bez
przekonania zdejmuje z siebie następną sztukę garderoby.
MICHALAK (prowadzony przez Agnieszkę): Nie, z tym nie mamy specjalnych
kłopotów. W ogóle młodzież jest teraz jakaś zdrowsza, dorodniejsza…
Oboje siadają przy stoliku pod ścianą; Michalak tyłem do sali, Agnieszka
naprzeciw niego. O dwa stoliki dalej warują, pochyleni nad swoim sprzętem,
towarzysze Agnieszki.
MICHALAK: Panią interesuje człowiek o nazwisku Birkut, prawda?
Mówi bez pośpiechu, starannie dobierając słowa.
AGNIESZKA: Tak, tak, właśnie.
MICHALAK: To dobrze. To dobrze. Młodzież powinna interesować się
dziejami swoich ojców i uczyć się na ich błędach. (Agnieszka potakuje). Więc
słucham panią.
AGNIESZKA: To raczej ja chciałabym pana posłuchać. Pan wie, jaki okres w
ż
yciu Birkuta interesuje mnie najbardziej?
MICHALAK: Chyba wiem. Od poparzenia?
AGNIESZKA (zaskoczona): Od poprzenia?
MICHALAK: No tak, do poparzenie było wszystko w porządku. To znaczy –
murować, to on już nie murował, nie miał na to czasu, zresztą przenieśli go na
inspektora do dyrekcji, wie pani.
AGNIESZKA: Nie.
MICHALAK: Ja już wtedy myślałem, że to nie jest dla niego.
AGNIESZKA: Ale co, nie rozumiem!
MICHALAK: No, ten inspektorat. On wszystko brał zbyt dosłownie.
AGNIESZKA: Ale co to ma… Wie pan, nie rozumiem. Co to znaczy „zbyt
dosłownie”? W jakim sensie dosłownie?
MICHALAK: No, wie pani… Czy mógłbym poprosić o papierosa?
AGNIESZKA: Oczywiście.
Agnieszka częstuje go papierosami; sama również zapala. O parę kroków
dalej technik, skulony za oparciem krzesła, poprawia słuchawki na uszach. Operatora
prawie nie widać: ukrył się wraz z kamerą pod pokrowcem, spod którego wygląda
tylko błyszczące oczko obiektywu.
MICHALAK (zaciągając się leniwie dymem): Niektóre jego inicjatywy były
cenne: buty ochronne, stołówka… Ale później? Chociaż, gdy na to spojrzeć z
dzisiejszego punktu widzenia?... Nawet ja sam… A, nie wiem, wszystko jedno. W
każdym razie po tym wypadku… Zupełnie stracił miarę. Ten wypadek zdarzył się
podczas jego ostatniego wyjazdu w teren. Birkut nieraz jeździł do odległych
miejscowości, żeby dawać takie pokazy murarki zespołowej. To go bardzo
wyczerpywało i organizowaliśmy te wyjazdy raczej rzadko. Jeżeli miejscowość była
dobrze przygotowana, to wyjeżdżał sam, a jak gorzej, to z pomocnikami…
Pociąg.
Pofałdowany, rzadko zalesiony pejzaż podgórski. W jednym z okien pędzącego
pociągu stoi Birkut – uśmiechnięty, radosny, wystawiony na wiatr, który rozwiewa mu
włosy. Po chwili obok niego pojawia się Witek, też bez czapki, ale w skórzanych
rękawiczkach.
BIRKUT I WITEK (śpiewają): Dalej młodzi Słowianie,
dalej Grecy, Hiszpanie,
młody Chińczyk do marszu powstaje!
Wnet przyłączą się inni,
czarni bracia z Wirginii,
bohaterscy pośpieszą Malaje!
Birkut, zaśmiewając się, wraca do pustego przedziału. Witek zostaj na
korytarzu, oparty oburącz o szeroko otwarte drzwi do przedziału i mruga do Birkuta
szelmowsko. Gdzieś dalej, na końcu wagonu, wychyla się na korytarz ostrożna twarz
Michalaka.
WITEK: Ty, słuchaj! (zaczyna nucić): Przyjechali do brygady
spod sąsiednich strzech,
dwaj się wzięli do roboty,
a ten trzeci w śmiech.
Twarda praca
nie popłaca,
wolę miękki mech!
Witek przez ramię zerka w stronę ich Anioła Stróża, wyglądającego ostrożnie
na korytarz i uśmiech się do Birkuta porozumiewawczo.
WITEK (podśpiewuje): Wylegiwać się po krzakach,
to zajęcie Michalaka;
tak powiedział Lech,
tak powiedział Lech…
Michalak, uśmiechnięty powściągliwie jak starszy brat, któremu pod opiekę
oddano dwóch młodszych, cofa się z powrotem do swojego przedziału. Witek,
straciwszy adresata, zaprzestaje docinków i też wchodzi do przedziału, zajmując
miejsce naprzeciw Birkuta. Ale widać, że obu roznosi radość i już po chwili znowu
zaczynają śpiewać, nie całkiem składnie i odrobinę fałszywie, ale za to bardzo głośno.
WITEK I BIRKUT: O Nowej to Hucie piosenka,
o Nowej to Hucie są słowa,
jest taka prosta i piękna,
i nowa jak Huta jest Nowa!...
Gwizd pociągu. Birkut wygląda przez okno.
WITEK: Co jest?
BIRKUT: Już!
WITEK: Nie…
BIRKUT: No!
Wciągają z pośpiechem marynarki i zaczynają zbierać swoje rzeczy.
Stacyjka w polu.
Tylko trzech ludzi wysiada z pociągu na tej stacyjce, otoczonej polami i lasem:
Birkut i Witek tylnym, a Michalak – osobno – przednim wyjściem z wagonu. Na polnej
drodze zatrzymuje się niewielka limuzyna. Wyskakują z niej przedstawiciele
miejscowej załogi z kwiatami. Birkut i Witek podbiegają ku nim ochoczo.
DELEGAT I: Cieszymy się bardzo!
DELEGAT II: No, dobrze, że jesteście, towarzysze! Witajcie! Wszystko już
przygotowane! Wsiadajcie.
Powitania, uściski, wręczanie kwiatów. Potem cała grupa pakuje się do
samochodu i odjeżdża, wzniecając za sobą chmurę kurzu. W chwilę później na tym
samym miejscu zatrzymuje się otwarty gazik. Michalak wsiada do niego bez słowa i
jedzie w ślad za limuzyną z budowy.
Teren budowy.
Rozkopany teren, na którym kiedyś stanie zapewne osiedle mieszkaniowe.
Dokoła góry świeżej ziemi, rusztowania, wagoniki, pryzmy cegieł i wielkie kotły, w
których bulgocze roztopiony lepik. Sporo ludzi, ale mniej, niż na słynnym pokazie w
Nowej Hucie. Oba samochody, wiozące przybyłych gości, wjeżdżają na teren budowy.
Zebrani obdarzają ich brawami, podbiega fotograf, zaczyna robić zdjęcia.
BIRKUT (wysiadając z samochodu): Zaraz! Vittorio, razem!
WITEK (wysiadając w ślad za nim): Zaraz, zaraz, chwileczkę!
Obaj przyjaciele, serdecznie objęci, pozują fotografowi do zdjęć. Tymczasem
Michalak, wyprostowany czujnie w wojskowym gaziku, rozgląda się dookoła z uwagą.
DELEGAT I: Proszę tędy.
Prowadzi naszych bohaterów w głąb budowy. Po chwili widzimy ich – już
rozebranych i gotowych do pracy – na dnie wykopu, w którym ma się odbyć dzisiejszy
pokaz. Czeka tam już trójka miejscowych pomocników – milczących, przejętych i
pełnych nieskrywanego szacunku dla nowohuckich gości.
BIRKUT (popędzając przyjaciela): Vittorio!
WITEK: No, idę, idę!...
Witając się z swymi pomocnikami.
BIRKUT: Dzień dobry, dzień dobry! Który pierwszy?
MURARZ: Ja.
BIRKUT: Trzeci? Czwarty? Piąty?
Pozostali murarze podnoszą kolejno ręce. I już cała piątka rozstawia się
wzdłuż betonowego fundamentu, na którym będą za chwilę kładli świeży mur. Moment
ciszy. Technik budowlany przy tablicy wyników daje znak.
TECHNIK BUDOWLANY: Start!
Birkut i Witek z rozmachem przybijają sobie dłonie i biorą się do roboty. Tym
razem Witek pracuje w rękawiczkach, Birkut, jak zwykle, bez. Fotograf uwija się przy
nich z aparatem. Michalak, teraz już bez uśmiechu, rozgląda się niespokojnie
dookoła, jakby czuł zbliżające się niebezpieczeństwo. Nagle Birkut wydaje
przeraźliwy okrzyk i wypuszcza podaną mu cegłę. Cegła upada w błoto; rozlega się
głośny syk i nad cegłą podnosi się obłoczek pary. Birkut, jęcząc rozpaczliwie, pada na
kolana i wyciąga przed siebie poparzone dłonie. Wszyscy przerywają pracę. Witek
doskakuje do przyjaciela i chwyta go za ramiona. Birkut kołysze się na kolanach, jak
człowiek trafiany śmiertelnie kulą i dalej przez zaciśnięte zęby.
MICHALAK: Stać! Zostać na miejscach!
Birkut, podtrzymywany przez Witka, idzie – słaniając się – w stronę
samochodów. Miejscowi pomocnicy stoją bez ruchu, z szeroko rozstawionymi rękami
i wyrazem przerażenia na twarzach. Michalak podbiega do dymiącej cegły i
przykrywa ją taczką. Potem, wciąż jeszcze nisko pochylony, podnosi złą, wykrzywioną
grymasem twarz i toczy wściekłym wzrokiem po ludziach.
MICHALAK: Cofnąć się!
Witek i Birkut idą wśród milczącego tłumu, mijają grupę dzieci w krakowskich
strojach, znieruchomiałego fotografa i roztrzęsionych przedstawicieli dyrekcji. Tyłem
podjeżdża ku nim wojskowy gazik. Od wykopu nadbiega Michalak i troskliwie usadza
Birkuta w samochodzie. Birkut wciąż jęczy, tyle że teraz trochę ciszej i bardziej
ż
ałośnie.
MICHALAK (do kierowcy): Do ambulatorium! (Do Birkuta) Już ja go
dostanę, zobaczycie!
Gazik ostro zrywa się w rozpaćkanej glinie i odjeżdża. Michalak, podobny
teraz do wilka, powoli odwraca się w stronę milczącego tłumu.
MICHALAK ( bardzo cicho, lecz groźnie): Nie ruszać się!...
Na ziemi leży porzucona czapka Birkuta. Dłoń Witka w grubej rękawicy
podnosi ją i otrzepuje. Oczy Witka spotykają się z oczyma Michalaka.
Pociąg.
Przedział wagonu sypialnego. Na dolnym łóżku siedzi milczący Birkut. Obie
dłonie ma obandażowane; trzyma je ostrożnie przed sobą, opierając się łokciami o
kolana, jakby się bał, że może czegoś nimi dotknąć i narazić się na wzmożony ból.
Twarz ma szarą, zapadniętą i przygnębioną, twarz człowieka, który poniósł osobistą
klęskę. Witek w milczeniu zapala papierosa i wkłada mu do ust. Birkut dziękuje bez
słowa, samym tylko skinieniem głowy. Ostrożnie uchylają się drzwi pomiędzy
przedziałami i do środka zagląda Michalak – teraz już znowu łagodny i troskliwy jak
starszy brat i opiekun.
MICHALAK (cicho): Dobry wieczór, towarzysz Birkut. (Milczenie). Nie
ś
picie? Ja was rozumiem. Trudno spać po czymś takim. (Znowu zapada chwila
milczenia). Porządnie was opatrzyli, co? Jodynką posmarowali?
BIRKUT: Nie.
MICHALAK: Nie?
BIRKUT: Nie. Wodą jakąś polali.
MICHALAK: Utlenioną?
BIRKUT: Może.
MICHALAK: To się sprawili. Boli?
WITEK: Pewno, że boli. A wyście myśleli, że jak?
BIRKUT (z niedowierzaniem): Ale żeby tak robotnik robotnikowi?... Ludzie
nie rozumieją nas? Przecież chcą domów, nie? A starymi metodami to w sto lat nie
zbudujemy…
WITEK: Normy śrubujemy; nie każdy to lubi.
MICHALAK: A wy, jak podawaliście towarzyszowi cegłę, nie czuliście, że
gorąca?
WITEK: Ja w rękawiczkach robiłem.
MICHALAK: W rękawiczkach. W grubych, co?
WITEK: W takich sobie.
MICHALAK: A, w takich sobie. Dawno macie ten ischias?
WITEK: Nie, to tylko tak powiedziałem, żeby się odczepili. Jakaś franca mi
wyskoczyła – egzema, czy jak mówią; nie wiem.
MICHALAK: Egzema… Pokażcie no te rączki.
Tamci dwaj przyglądają mu się zaskoczeni.
MICHALAK (twardo): No, dalej, jazda! Pokażcie no rączki!
Chwyta go za przeguby rąk i podnosi jego dłonie do światła. Są rzeczywiście
pokryte ciemnymi plamami.
WITEK: No i co? Jest?
Michalak puszcza jego ręce i kręci głową z pojednawczym uśmiechem.
MICHALAK: Co wy, ludzie? Na żartach się nie znacie, czy co?
Birkut powoli wstaje z łóżka. Twarz ma teraz ponurą, złowrogą.
BIRKUT: Ty, słuchaj. Kto ty właściwie jesteś, co? Tak się włóczysz za nami,
spać nie dajesz? Ty, odczep się dobrze?
MICHALAK (wycofując się do swojego przedziału): Ja już wychodzę.
Przepraszam. Dobranoc, towarzysze. A gdyby coś… to wystarczy zawołać.
Delikatnie zamyka za sobą drzwi. Birkut i Witek patrzą sobie w oczy bez
słowa.
Restauracja Kongresowa.
Michalak z Agnieszką przy stoliku. Agnieszka zaskoczona, Michalak poważny,
trochę nawet jakby uroczysty.
MICHALAK: Birkut już wtedy nie pracował na budowie. Nie mógł, zdrowie
mu nie pozwalało. Za to po uszy zagrzebał się w pracy społecznej…
Przedmieście.
Szeroka, niebrukowana ulica, wciąż jeszcze przypominająca polną drogę.
Dokoła stare, pociemniałe od deszczu baraki. Na ulicy gromadka ludzi, ładująca swój
dobytek na ciężarówki. Nastrój gorączkowej krzątaniny i podniecenia; domyślamy się,
ż
e jesteśmy świadkami przeprowadzki. Pośród ludzi wynoszących meble i ciężarówek,
na których rosną góry tobołów i walizek, uwija się Birkut w kapeluszu i rozpiętym
płaszczu. W dłoni, owiniętej bandażem, trzyma plik papierów; drugą, też
obandażowaną, dyryguje całą akcją. Jest równie podniecony, jak ci wszyscy, którzy
przenoszą się do lepszych mieszkań; wydaje się nawet, że działa jakby w jakimś
transie.
GŁOS MICHALAKA: Jego konikiem były mieszkania dla robotników.
Walczył dosłownie o każde, z gardła je wydzierał dyrekcji, całymi miesiącami szarpał
się z kwaterunkiem. Prawie zawsze wygrywał; wtedy był naprawdę szczęśliwy i
osobiście nadzorował każdą przeprowadzkę. Ludzie go kochali, a nawet, bez
przesady, po prostu uwielbiali.
Michalak, ukryty w wojskowym gaziku, obserwuje Birkuta bez ruchu, z
mieszaniną sympatii i smutku. W tej chwili zza parkanu pojawia się Witek. Widać, że
jest czymś zaniepokojony, a może nawet rozdrażniony.
WITEK (głucho): Mateusz? Cześć.
BIRKUT: Cześć.
WITEK: Pozwól na moment.
BIRKUT: Nie, mam robotę… Za chwilę.
WITEK: Ale chodź na moment!
Birkut odrywa się od konnego wozu, na który właśnie ładowano czyjeś meble i
podchodzi do przyjaciela. Ten pokazuje mu niewielki urzędowy druczek z pieczątką.
WITEK: No i co ty na to?
BIRKUT (po krótkim namyśle): Razem pójdziemy.
WITEK: Nie wygłupiaj się, sam pójdę.
BIRKUT: Nie, pójdziemy razem.
WITEK: Sam pójdę, sam wrócę. Daj
BIRKUT: Nie, razem pójdziemy. Pójdziesz sam – narozrabiasz. No, chodź,
idziemy.
Urząd Bezpieczeństwa
Wielki szary gmach, przed nim dwie czarne limuzyny marki „Citroen”,
używane wówczas przez organy bezpieczeństwa. Na ścianie przy drzwiach
wejściowych czerwona tablica z białym napisem „Wojewódzki Urząd Bezpieczeństwa
Państwowego w Krakowie”. Na chodniku przed drzwiami wartownik. Birkut i Witek
wchodzą do środka. Z najbliższej limuzyny wychyla się twarz Michalaka, który
odprowadza ich zatroskanym spojrzeniem. W chwilę później widzimy tamtych dwóch,
jak siedzą – cierpliwie i bez ruchu – w sekretariacie pułkownika UB, który przysłał
Witkowi wezwanie. Naprzeciw nich, przy biurku zastawionym telefonami, siedzi
tęgawa sekretarka o nieprzeniknionej twarzy. Dzwoni telefon. Birkut zrywa się z
miejsca, gniotąc kapelusz w ręku i przyglądając się sekretarce z wyrazem
wyczekiwania.
SEKRETARKA (do telefonu): Tak… Dobrze.
Odkłada słuchawkę i notuje coś w grubym bloczku. Birkut wraca na miejsce, a
Witek zaczyna nerwowo spacerować po pokoju. Znowu dzwoni telefon.
SEKRETARKA: Tak, słucham. Nie, nie; nie pamiętam.
Odkłada słuchawkę i pochyla się nad swoim papierami, nie obdarzając
tamtych ani jednym spojrzeniem: zupełnie tak, jakby nie było ich w pokoju. Po raz
trzeci dzwoni telefon, ale nie ten, który odzywał się poprzednio.
SEKRETARKA: Tak, słucham. Dobrze. Tak. Tak.
Ruchem głowy wskazuje Witkowi drzwi do sąsiedniego pokoju. Witek ogląda
się na Birkuta, potem wychodzi i zamyka za sobą drzwi. Zapada cisza. Po jakimś
czasie Birkut wstaje i podchodzi do okna. Patrzy w dół, na głębokie podwórze, gdzie
stoi furgonetka do przewozu więźniów. Czas mija, nic się nie dzieje. Potem dwóch
uzbrojonych strażników prowadzi przez podwórze mężczyznę w cywilu. Jeden z nich
wsiada wraz z nim do furgonetki, drugi zatrzaskuje za nimi tylne drzwi. Furgonetka
odjeżdża – i znowu cisza bezruch. Birkutowi zaczynają się kleić oczy. Drzemie z
głową opartą o futrynę. Budzi go dźwięk telefonu.
SEKRETARKA: Tak, słucham. Załatwione.
Automatycznym, stale tym samym gestem odkłada słuchawkę na widełki.
Birkut podchodzi do niej niepewnie.
BIRKUT ( z zakłopotaniem): Może się zapytacie, czy ja też tam mogę wejść…
SEKRETARKA: Tam? Ależ oczywiście. Sama się dziwię, że tak czekacie i
czekacie. Proszę, towarzysz pułkownik chętnie was przyjmie.
Wstaje i uprzejmie, ale bez śladu uśmiechu, otwiera przed nim drzwi obite z
drugiej strony grubą skórzaną poduszką. Birkut staje w progu, przyciskając do siebie
swój wygnieciony kapelusz. Widzi gabinet, wyłożony dywanem i ocieniony firankami.
Przy dużym, pustym biurku siedzi krępy, tęgawy mężczyzna w cywilu o mięsistej
twarzy i bystrych, czarnych oczach, które właśnie podnoszą się znad gazety. Poza tym
mężczyzną nie ma w pokoju nikogo. Na widok Birkuta gospodarz składa gazetę i
rozjaśnia się szerokim uśmiechem.
PUŁKOWNIK: A kogoż to mamy zaszczyt powitać w naszych progach!
Prosimy, towarzyszu Birkut, prosimy.
Birkut zostawi sekretarkę przy drzwiach i siada na wskazanym mu krześle.
Pułkownik w cywilu wstaje, obchodzi biurko i pochyla się ku gościowi.
PUŁKOWNIK: Może kawy?
Birkut patrzy nań z dołu, oszołomiony i jakby zbity z tropu, a potem sam
wstaje i uśmiecha się niepewnie.
BIRKUT: Bardzo przepraszam, gdzie jest ten towarzysz, co tu wchodził?
PUŁKOWNIK: Jaki towarzysz? A, ten murarz? Już wyszedł.
BIRKUT: No, jak wyszedł?
Rozgląda się z niedowierzaniem. W pokoju nie ma żadnych innych drzwi,
oprócz tych, które prowadzą do sekretariatu i w których nadal stoi nieruchoma
sekretarka.
PUŁKOWNIK: Oczywiście. (Do sekretarki) Widziałyście togo towarzysza,
który przyszedł z towarzyszem Kirkutem, a potem sobie poszedł?
SEKRETARKA: Bardzo mi przykro, ale niestety, byłam zajęta i nie
przyglądałam się. Ale dziwiłam się, bo towarzysz tak spacerował i spacerował, jakby
na kogoś czekał. Ale nie miałam śmiałości zapytać.
PUŁKOWNIK (do Birkuta): No właśnie. Widzicie? Ja też czasem jestem taki
skołowany, że nie wiem, gdzie moja głowa. No, więc?... Może zapalicie?
Birkut podnosi swoje zabandażowane ręce i pokazuje, że trudno mu samemu
wyjąć papierosa z pudełka. Wobec tego pułkownik sam wyjmuje papierosa, troskliwie
wkłada mu do ust i podsuwa zapalniczkę. Birkut zaciąga się bezmyślnie i powoli
wyjmuje papierosa z ust.
PUŁKOWNIK: A co wy ciągle w bandażach? Coś nie dobrze?
BIRKUT: Paskudzi się…
PUŁKOWNIK: Tyle czasu?
BIRKUT: Nie, zabrudziłem; była pilna robota na budowie, plany się waliły, to
musiałem sam wziąć się do murarki.
PUŁKOWNIK: Tak?
BIRKUT: A teraz się paskudzi.
PUŁKOWNIK: Dziwne. Opatrują, opatrują, a tu się paskudzi.
BIRKUT (jakby otrząsając się ze snu): Gdzie jest Witek? Murarz Wincenty
Witek, co tu przyszedł razem ze mną? Coście z nim zrobili?
PUŁKOWNIK: Towarzyszu Birkut, dawno nie byliście na urlopie, co?
Konfidencjonalnie bierze Birkuta za ramię i prowadzi ku drzwiom; z jego
twarzy ani na chwilę nie znika serdeczny, pełen troskliwości uśmiech.
PUŁKOWNIK: Jakbyście mieli jakieś kłopoty, to ja wam pomogę. Krynica
wam odpowiada? A może Zakopane? No?...
Birkut nagle zatrzymuje się, zrzuca jego dłoń z ramienia i przydeptuje
papierosa nogą.
BIRKUT: Pożałujecie. Ja każdy kąt oblecę! Będzie trzeba, do Warszawy
pojadę! Odechce wam się, zobaczycie!
Wybiega, trzasnąwszy drzwiami. Pułkownik długo patrzy za nim, oparty o
biurko i teraz już wyzbyty poprzedniej łaskawości.
Restauracja Kongresowa.
Michalak, pogrążony w zadumie siedzi naprzeciw Agnieszki.
MICHALAK: Nadeszła jesień… Nadeszła jesień, zaczęły się deszcze, a Birkut
wciąż na darmo dobijał się o zwolnienie Witka. Obleciał już wszystkie urzędy i biura
– miejscowe i wojewódzkie, aż wreszcie wziął zwolnienie na kilka dni i postanowił
pojechać do Warszawy…
Dworzec w Krakowie.
Pustawy peron. Na dworcowej ławce siedzi Hanka, z niewielką paczuszką na
kolanach, a obok niej Birkut w płaszczu i czarnych rękawiczkach. Czekają na odjazd
pociągu.
GŁOS MICHALAKA: To nie był dobry moment na wyjazd. śona w ciąży,
miała jakieś bóle i w ogóle źle się czuła. A sytuacja ogólna – lepiej nie mówić…
Hanka zapala papierosa. Oboje milczą.
BIRKUT (po chwile): Listy dochodzą, albo nie dochodzą. Muszę jechać.
Rozumiesz? Muszę.
HANKA: Mateusz, ja cię proszę, nie jedź.
BIRKUT: Kiedy muszę. Idź już.
HANKA: Nie, nie pójdę.
BIRKUT: Idźże już!
HANKA: Nie pójdę.
Nieco dalej, przy żelaznym słupie, podpierającym dach peronu, stoi Michalak,
oparty ramieniem o kierownicę roweru i przygląda się im z zakłopotaniem. Wreszcie
decyduje się.
MICHALAK: Pozwólcie no…
Birkut podnosi się z ławki. Hanka też wstaje i gwałtownie przytula się do
niego.
MICHALAK: Czy możecie poświęcić mi minutkę? (Birkut zwolna podchodzi)
Ja do was prywatnie, z czystej sympatii. Wy mnie nie lubicie, ale ja was zawsze…
bardzo! Jak mieliście ten pierwszy pokaz dla filmu to ja całą noc nie jadłem, nie
spałem. Ja was stawiam za wzór mojemu synowi. Bo ja mam syna trojga imion. Na
pierwsze ma Józef, na drugie Bolesław, a na trzecie Bartłomiej.
BIRKUT: Bartłomiej?
MICHALAK: A to nie, to po teściu.
BIRKUT: Ty, wiesz co? Jak ty mnie lubisz, to się odczep, dobrze? Ja już raz
prosiłem.
MICHALAK: Nie mogę. Wróg nie śpi. Wy tego nie rozumiecie i dlatego
rozrabiacie. Okropnie rozrabiacie, towarzyszu Birkut. Ja wam coś poradzę, zupełnie
prywatnie: to jest brudna sprawa, bardzo brudna! Zostawcie ją.
BIRKUT: Gówno! Ja Witka znam, Witek jest porządny człowiek!
MICHALAK: Porządny człowiek! A wiecie, że go nazywają Vittorio?
BIRKUT: No i co z tego, że Vittorio? W Hiszpani był, to go tak nazwali.
MICHALAK: Właśnie, w Hiszpanii…
BIRKUT: A co? Niedobrze?
MICHALAK: Dlaczego niedobrze? Dobrze. Ale potem? Jak to-to się
skończyło, to gdzie on był?
BIRKUT: We Francji; w obozie.
MICHALAK: No, widzicie? Wy jesteście młodzi towarzyszu, to nie wiecie,
jakie tam szło werbowanie. Wszystkie wywiady tam niuchały! Uch, jak niuchały!
Zwerbowali takiego, a potem cicho, sza, dziesięć lat nic. Aż tu nagle iskrówka: podaj
cegłę!
BIRKUT: Jaką cegłę?
MICHALAK (wskazuje na jego dłonie): Właśnie taką, towarzyszu Birkut!
Taką! (Nachyla się ku niemu poufnie) No, wezmę was na ramę, odwiozę do domu.
No, chodźcie. Co?
Gwizd parowozu, nawoływania kolejarzy, syk pary.
HANKA: Mateusz! Mateusz, twój pociąg już odchodzi!
BIRKUT (do Michalaka): Cześć! A jak wrócę, będziecie wszyscy inaczej
ś
piewali!
Wraca do Hanki i oboje podchodzą do schodków najbliższego wagonu. Hanka
wręcza mężowi paczkę i walizkę, całują się. Pociąg rusza. Birkut wskakuje na stopień.
Hanka biegnie obok wagonu, w biegu jeszcze raz się całują.
HANKA: Masz tam placek ze śliwkami. Taki jakiś cienki mi wyszedł, nie
wiem, czy ci będzie smakował…
BIRKUT: Na pewno! Pamiętaj, uważaj na siebie!
Pociąg nabiera rozpędu. Hanka zwalnia i zatrzymuje się na peronie,
odprowadzając Mateusza pełnym smutku spojrzeniem. Równie smutno wygląda za
nim Michalak, oparty łokciem o kierownicę swego roweru.
Centralny urząd w Warszawie.
Gigantyczny hall, wykładany marmurem. Po obu stronach szerokie schody, na
ś
rodku egzotyczne rośliny w olbrzymich wazonach. Pod jedną z tych egzotycznych
roślin siedzi Birkut – w rozpiętym płaszczu, z kapeluszem w rękach i walizką przy
nodze. Z marmurowej antresoli na półpiętrze schodzi wysoki dygnitarz partyjny o
ziemistej cerze, charakterystycznej dla ludzi, którzy większość dnia spędzają na
zebraniach. Birkut wstaje z krzesła i patrzy nań pytająco. Dygnitarz dostrzega go i
przystaje trochę niechętnie, ale siląc się na uprzejmość.
DYGNITARZ: A więc dobrze, towarzyszu Birkut, przebiliście się aż do mnie,
chociaż to nie jest łatwe. Moja doba też trwa 24 godziny, podobnie jak wasza. Ale
rozumiecie – front, walka ideologiczna…
BIRKUT: Rozumiem, tak.
DYGNITARZ: Dlatego nie gniewajcie się, powiem krótko i zwięźle: znam
waszą sprawę i postaram się ją wyjaśnić. Wystarczy?
Rusza, wymijając Birkuta, ale ten nie pozwala zostawić się w tyle; idą więc
dalej ramię w ramię – dygnitarz opancerzony lodowatą grzecznością, a Birkut
roztrzęsiony, ale starający się trzymać nerwy na wodzy.
BIRKUT: Przepraszam, towarzyszu, ja… Wy rozumiecie, ja nie jestem z
Warszawy, przyjechałem z Nowej Huty…
DYGNITARZ: Wiem.
BIRKUT: Sami wiecie, chciałbym wrócić z czymś konkretnym.
DYGNITARZ: Towarzyszu Birkut, nie bądźcie dzieckiem. W naszym kraju
toczy się ostra walka polityczna. Działamy w niełatwych warunkach i niejednokrotnie
musimy działać szybko…
BIRKUT: Ale Witek…
DYGNITARZ: Nie przerywajcie mi, towarzyszu Birkut, ja nie mam czasu na
przelewanie z pustego w próżne. Jeżeli popełniliśmy jakiś błąd, postaramy się go
naprawić. Zdarzają się takie wypadki i wtedy my reagujemy natychmiast. (Zatrzymuje
się). A jeżeli chodzi o was, to mam jedną prośbę: nie róbcie nic na własną rękę.
Zostawcie wszystko nam, zgoda? Zaufajcie ludowej sprawiedliwości.
BIRKUT: Ja ufam, towarzyszu. Tylko Witek…
DYGNITARZ: Powtarzam: nic na własną rękę. Znam sprawę jest w toku i na
pewno się wyjaśni. Powołałem specjalną komisję. Nie pozwolimy nikogo skrzywdzić.
A wy, towarzyszu Birkut, spokojnie czekajcie na wynik. Zgoda? No.
Odchodzi, zostawiając Birkuta w pustym hallu.
Ś
wietlica.
Wnętrze wielkiego, drewnianego baraku, służącego jako miejsce zebrań i
występów artystycznych. Sala pełna jest robotników w wytłuszczonych czapkach i
robotnic w chustkach na głowie. Pod ścianą, naprzeciw wejścia, stół prezydialny,
przykryty czerwonym suknem. Za stołem prezydium – trochę sztywne, a trochę
znudzone, ale udające, że słucha z uwagą. Obok niewielka trybuna, też obita na
czerwono, a na niej jakiś młodzik, pokrzykujący do mikrofonu. Pod oknem Michalak, z
głową opartą na dłoni. Z głębi sali przepych się Birkut, w tym samym rozpiętym
płaszczu i tak samo z kapeluszem w rękach.
GŁOS MICHALAKA: Wrócił po tygodniu, taki jakiś wynędzniały i
poszarzały na twarzy. W nowej świetlicy odbywało się właśnie zebranie związku.
Poszedł tam prosto z dworca, nawet się nie ogolił…
MÓWCA: Są ciągle na świecie siły, które próbują rozpętać nową wojnę. A
nam wojna niepotrzebna; nasz sprawa, sprawa socjalizmu, jest w stanie zwyciężyć w
umysłach ludzi pracy prostą siłą przykładu. My nie szukamy panowania nad żadnym
narodem, a przyjaciół mamy w każdym narodzie. W milionach robotników, chłopów i
inteligentów, patrzących z zachwytem na nasz pokojowy, twórczy wysiłek…
Tymczasem Birkut podchodzi do stołu prezydialnego, okrąża go i nachyla się
ku przewodniczącemu zebrania.
BIRKUT (cicho): Daj przemówić.
MÓWCA: … widzących w naszym socjalistycznym ustroju nadzieję postępu i
pokoju!
BIRKUT: Przemówić mi daj! No, mówię do ciebie! No?
PRZEWODNICZĄCY (szeptem): Nie mam ciebie w porządku dziennym ani
w wolnych wnioskach. Poza tym tu zaraz będzie kino i to podobno bardzo śmieszne.
MÓWCA: Jesteśmy też gotowi nawiązać stosunki gospodarcze z każdym
państwem, rządzonym przez kapitalistów, pod warunkiem, że będą to stosunki jak
równego z równym.
Oklaski. Przewodniczący zebrania też zdawkowo przyłącza się do braw, nie
przestając toczyć półgłośnego pojedynku z Birkutem.
BIRKUT: Parę słów tylko! To bardzo ważne! Dajże mi głos, no, proszę cię!
PRZEWODNICZĄCY: Mateusz, czyś ty dziecko? Przecież tekst
nieuzgodniony, nikt nie czytał, jak ty chcesz tak wystąpić?
Próbuje go zatrzymać, ale Mateusz już biegnie do trybuny, którą właśnie
opuścił poprzedni mówca.
PRZEWODNICZĄCY: Towarzyszu Birkut! Ja nie udzielam wam głosu!
Proszę natychmiast zejść!...
Birkut już jest na trybunie i gorączkowo pochyla się do mikrofonu.
BIRKUT (krzyczy): Ludzie, wysłuchajcie mnie! Chodzi o naszego towarzysza
Wincentego Witka! Znacie go wszyscy, wiecie, jaki to człowiek! Jemu się straszna
krzywda dzieje! Ludzie! Ja wszędzie byłem, próbowałem wszystkiego! Tu byłem, w
Warszawie… Jak wy, towarzysze, nie zrobicie coś, jak wy nie pomożecie…
W tej chwili Michalak, siedzący pod oknem, przyciska nogą kabel mikrofonu i
jednym łagodnym ruchem odłącza go od głośników. Birkut na trybunie jeszcze coś
krzyczy, ale sala go nie słyszy. Przewodniczący zebrania podnosi się z miejsca i
mocnym głosem intonuje hymn Światowej Federacji Młodzieży Demokratycznej.
Zebrani stopniowo podchwytują pieśń, wreszcie śpiewa już prawie cała sala, głusząc
do reszty słowa Birkuta. Tylko w ostatnim rzędzie dawna trójka pomocników
murarskich Birkuta stoi pod ścianą w głuchym milczeniu, Birkut rezygnuje, opuszcza
trybunę i ze zwieszoną głową ruszą ku drzwiom.
Restauracja Kongresowa.
Michalak z Agnieszką przy stoliku. Michalak mówi coraz ciszej, jakby
zgaszony i przepełniony prawdziwym smutkiem.
MICHALAK: W parę dni później wziąłem swój rower i nie mówiąc o tym
nikomu, nawet żonie, pojechałem do Kirkutów…
Ulice Nowej Huty.
Ciężki, pochmurny dzień. Michalak przecina na rowerze rozległy, jeszcze
nieuporządkowany plac, częściowo tylko otoczony nowymi budynkami. Przed
rusztowaniem, oplatającym jeden z nich, zatrzymuje rower i w milczeniu obserwuje
grupę robotników spuszczających na linach portret Birkuta.
GŁOS MICHALAKA: Wiedziałem, co zaszło, więc nie zdziwiłem się, kiedy
zobaczyłem, co działo się na placu…
Ulica przed domem Kirkutów – tym samym, w którym nie tak dawno dostali
swoje pierwsze mieszkanie. Na jezdni stoi ręczny wózek, częściowo załadowany ich
skromnym dobytkiem. Hanka i Birkut wynoszą właśnie z bramy długą wiejską
skrzynię. Michalak trafia na ten moment; odstawia rower, podchodzi, odsuwa Hankę i
sam łapie za jeden koniec.
MICHALAK: Potrzebne wam to było, drogi towarzyszu? A ja was
ostrzegałem… z całego serca…
Birkut milczy. We dwóch przenoszą skrzynię bliżej wózka i stawiają na brzegu
chodnika. Birkut robi dla niej miejsce na wózku i szuka sznurów, którymi by ją można
przymocować. Tymczasem Michalak smętnie przysiada na niej i przygląda się
Birkutowi z prawdziwym bólem.
MICHALAK: Ale słuchajcie, to jeszcze można odrobić, uratować… Jeszcze
nie wszystko stracone! Taki dobry towarzysz, taki przodownik!
Birkut szarpie skrzynię takim gestem, jakby chciał z niej strącić Michalaka.
Tamten zgodliwie wstaje, chwyta ją z drugiej strony i pomaga Birkutowi umieścić na
wózku.
BIRKUT: Hanka, klucze.
Hanka oddaje klucze dozorcy, jedną ręką bierze małą walizkę, a drugą
przyciska doniczkę z kwiatami i podchodzi do wózka. Widać, że jest przygnębiona i że
zbiera się jej na płacz. Birkut, wciąż milczący i jakby nawet agresywny w tym swoim
złowrogim milczeniu, przywiązuje skrzynię grubym sznurem do wózka. Michalak
pochyla się ku niemu z drugiej strony.
MICHALAK: Ja was proszę… prywatnie was proszę: odetnijcie się! Bo ja
robię, co mogę, czy to w raportach, czy ustnie! A raz, jak był na was donosik, to po
prostu zniszczyłem. Ale jak długo tak można? Bo już grzebią koło was, grzebią!
BIRKUT: Niech grzebią. Ja, bracie, jestem jak łza!
MICHALAK: To się tylko tak mówi. A dwa lata temu – kto rzucał w dyrekcję
rybkami? Rybkami, towarzyszu, rybkami!
Birkut bez słowa zaprzęga się do wózka i zaczyna ciągnąć ulicą. Za wózkiem
drobi Hanka z walizką i doniczką kwiatów. Michalak zostaje sam, powoli wraca do
swego roweru i wciąż oglądając się przez ramię, odjeżdża w przeciwnym kierunku.
Ulice Krakowa.
Okno podrzędnej knajpy w starym, jeszcze średniowiecznym budynku. Szyba
jest zapotniała, ale mimo to widać przez nią zadymione wnętrze i podpitych gości przy
brudnych stolikach. Jednym z gości jest Birkut – pijany i ogarnięty jakąś ponurą
determinacją. Otacza go grupka Cyganów, przygrywających mu na skrzypcach.
BIRKUT (gardłowo): Kelner! Płacę!
Do stolika podbiega kelner w niezbyt czystej białej kurteczce i zaczyna zbierać
na tacę opróżnione butelki. Sięga też po opakowany w papier przedmiot, leżący na
stoliku.
BIRKUT: Nie rusz!
Kelner cofa dłoń i zaczyna wypisywać rachunek. Birkut siedzi dalej
nieruchomo, ze wzrokiem wbitym półprzytomnie w zapotniałe okno.
KELNER: 59 złotych i 40 groszy.
BIRKUT (rzuca na stół garść bilonu): Masz.
KELNER: Co to jest?
BIRKUT: Pieniądze.
KELNER: Jakie pieniądze, panie! Siedem złotych mi pan daje? Za mało pan
dałeś!
Birkut z wysiłkiem zdzira z ręki zegarek i rzuca na stół obok bilonu.
KELNER: Co… co jest? Co to ma być?
BIRKUT: Minister… Płaszcz!
Wstaje i z najwyższym trudem zakłada płaszcz, podany mu przez kelnera.
Potem chwyta jakiś przedmiot, owinięty w papier i wtyka go sobie pod pachę.
BIRKUT (do Cyganów): Idziemy!
Zataczając się, rusza ku drzwiom, a cygańska orkiestra towarzyszy mu krok w
krok, nie odrywając ani chwilę smyczków od skrzypiec. W ten sposób wytaczają się na
ulicę i ruszają w stronę dorożek. Birkut wsiada do pierwszej, orkiestra zaś zajmuje
następną.
BIRKUT: Murarski walczyk!
Odjeżdżają pustymi, lśniącymi po niedawnym deszczu ulicami. Dopiero teraz
ze sklepionej bramy naprzeciw restauracji wychodzi Michalak, wsiada na rower i
melancholijnie pedałuje w ślad za oddalającymi się dorożkami. W ten sposób wszyscy
zajeżdżają przed gmach Urzędu Bezpieczeństwa. Cyganie – wystraszeni – przerywają
murarskiego walczyka i z niepokojem obserwują Birkuta, który wysiada ze swej
dorożki i kieruje się w stronę milczącego gmachu, odwijając po drodze papier ze
swego pakunku. Michalak też zatrzymuje się, z jedną nogą na pedale, a drugą na
ziemi. Birkut staje parę kroków przed wejściem do Urzędu i odrzuca niepotrzebny
papier. Dopiero teraz widać, że w rękach trzyma cegłę.
BIRKUT: Macie – do równego rachunku!
Bierze szeroki zamach i rzuca cegłę w oszklone drzwi budynku. Potem sam
chwiejnym krokiem wchodzi do środka.
Restauracja Kongresowa.
Michalak pochyla się nad stolikiem w stronę zasłuchanej Agnieszki.
MICHALAK: Czy pani naprawdę chce zrobić uczciwy film o tych czasach?
AGNIESZKA: Tak.
MICHALAK: Na pewno?
AGNIESZKA: Staram się, jak pan widzi.
MICHALAK: Czy może mi pani dać słowo honoru?
AGNIESZKA: Daję.
Michalak bez pośpiechu bierze końcami palców cienki rzemyczek, opasujący
szyję Agnieszki, lekko pociąga i już ma w dłoni miniaturowy mikrofon.
MICHALAK (łagodnie): Przecież ja nie mam żadnych tajemnic.
Milczenie, Michalak pociąga za rzemyk i zrywa go razem z mikrofonem.
MICHALAK: Poproszę o kasetę z filmem.
Agnieszka przez parę sekund przygląda mu się w milczeniu. Potem wstaje i
szybko podchodzi do stolika, przy którym siedzą skuleni jej współpracownicy.
TECHNIK: No i co?
AGNIESZKA: Gówno!
TECHNIK: Odda mu pani kasetę?
AGNIESZKA: Spokój, błagam pana.
Zdejmuje kasetę z kamery, wraca na swoje miejsce i podaje ją Michalikowi.
Ten wprawnie otwiera ją, wyrzuca na stół negatyw i oddaje pustą kasetę Agnieszce.
MICHALAK: Przecież pani wie, że tutaj nie wolno robić filmów. To są
amatorki, one się nie godzą… A resztę znajdzie pani w naszym archiwum. Kręcił to
ktoś z kroniki; pamiętam, bo byłem świadkiem. Sprawa „Skoczni”, może pani
zapisze.
AGNIESZKA: Nie, zapamiętam.
MICHALAK: Proszę.
Wstaje i grzecznie żegna się z Agnieszką. W głębi na parkiecie rozbiera się w
mocnym świetle kolejna kandydatka na stripteaserkę.
AGNIESZKA: No, cóż… do widzenia. A tak prywatnie, to pan myśli, że ten
Witek był winien?
MICHALAK (oficjalnie): Proszę pani, towarzysz Witek został
zrehabilitowany i zajmuje w tej chwili wysokie stanowisko. Więc proszę mnie nie
ciągnąć za język.
Gmach telewizji.
Znany nam już długi korytarz i drzwi, prowadzące do redakcji TV. Agnieszka
przez parę sekund waha się przed drzwiami, potem wchodzi i niemal natychmiast
wychodzi z powrotem. Po chwili ukazuje się redaktor w grubych okularach. Oboje
ruszają w głąb korytarza. Redaktor sprawia wrażenie podenerwowanego, a nawet
wściekłego.
REDAKTOR: Przecież pani wie, że u mnie w pokoju nie da się o tym
rozmawiać. Co się dzieje, o co chodzi? Gdzie pani zabrnęła, gdzie pani wędruje,
gdzie pani chodzi, co jest z tą „Kongresową”?
AGNIESZKA: Zbieram materiały.
REDAKTOR: Gdzie? Tam? Dziewczyno, zlituj się – wśród stripteaserek? Po
co to pani? W co się pani plącze? Ludzie do mnie dzwonią, telefonują, awantury,
interwencje… Przecież nie tak się umawialiśmy! Co pani robi?
AGNIESZKA: Tam był pewien człowiek, na którym mi zależało.
REDAKTOR: A cholera z nim! Co pani po jednym człowieku! Złe adresy, złe
pomysły, zła koncepcja; brak koncepcji! Gdzie pani chodzi, gdzie pani bobruje! Poza
tym – nie te metody; niech się pani nie bawi w harcerza, to nie jest…
AGNIESZKA: Przecież gdybym go uprzedziła, rozmowa wyglądałaby
zupełnie inaczej!
REDAKTOR: Ale nic pani z tego nie ma, żadnych efektów, żadnych
rezultatów, nic to nie przyniosło! Poza tym powtarzam; niech się pani nie bawi w
Amerykę! Niech się pani tym nie zachłystuje; to jest po prostu harcerstwo!
AGNIESZKA: Mam taśmę.
REDAKTOR: I wyświetlony, prześwietlony film! A ta taśma!... śadnych
efektów! Kompromitacja dla pani, dla filmu, dla mnie, dla wszystkich! Dla sprawy!
Nie można się z panią dogadać! Prosiłem, umawiałem się z panią: pewnych rzeczy nie
wolno ruszać! Zastrzeżone, to zastrzeżone i proszę od tego nie odstępować! Niech to
pani traktuje dokładnie tak, jak mówię! A nie w ten sposób! Bez dowolności! Zaczyna
się anarchia! Nie możemy się dogadać w ten sposób, będziemy się dogadywać w inny!
Po drugie: miałem pewien pomysł i mówiłem pani o tym. Jest huta Katowice i jest
tam Wincenty Witek. Inżynier Wincenty Witek, człowiek potrzebny nam, człowiek,
który musi być w tym filmie! Jest, możemy to załatwić, to już jest załatwione! Nie
takie rzeczy załatwiałem! I to trzeba zrobić – po prostu, bezwzględnie.
AGNIESZKA: Nie mogę dłużej z panem rozmawiać, nie mam czasu. Do
widzenia.
REDAKTOR: Nie do widzenia, tylko do Huty Katowice! Jeżeli nie możemy
się dogadać w inny sposób, proszę to potraktować jako polecenie. Jest tam umówiony
człowiek, dyrektor Wincenty Witek i będzie tam czekał na panią! Należy z nim to
zrobić! Bez fantazji, bez żadnych fanaberii, bez wydziwiania!
AGNIESZKA: Do widzenia.
REDAKTOR (ze złością): Do widzenia!
Sala projekcyjna.
Półmrok, tylko z korytarza wpada trochę światła. Wchodzi montażystka ze
swoimi notatkami i Agnieszka ze szklanką kawy.
MONTAśYSTKA: Przygotowałam to, co pani prosiła. Ale w tej kronice,
którą zaraz zobaczymy… (Nachyla się do mikrofonu) Dzień dobry.
KABINIARZ: Dzień dobry.
MONTAśYSTKA (do Agnieszki): … Birkut w ogóle nie występuje.
Do sali wchodzą operator i technik dźwięku. Starannie zamykają za sobą
drzwi. Montażystka zapala swoją lampę przy pulpicie.
MONTAśYSTKA: Pani wie, że ten drugi materiał był zatrzymany poza
wytwórnią i nigdy do nas nie trafił. (Do tamtych dwóch pod drzwiami) Dzień dobry.
Ale ja się bardzo cieszę…
OPERATOR: Dzień dobry.
MONTAśYSTKA: … naprawdę się cieszę, że go pani wydali.
AGNIESZKA: Ja też, proszę pani. (Do swoich współpracowników, którzy
siadają w fotelach tuż przed nią) No, dzieci, gdzie wy siadacie! Idźcie do tyłu!
Tamci dwaj chyłkiem wycofują się na krzesła pod ścianą.
MONTAśYSTKA (do mikrofonu): Jeżeli jesteście panowie gotowi, to proszę
o projekcję.
Ś
wiatło gaśnie.
Kronika filmowa.
Na ekranie ukazuje się charakterystyczna plansza Polskiej Kroniki Filmowej z
numerem 23/52. Pierwszy materiał zaczyna się od widoku niewielkiej sali sądowej i
napisu: „Zdrajcy narodu przed sądem”. Na ławie oskarżonych siedzi czterech
przybitych ludzi ze spuszczonymi głowami. Koło każdego z nich – uzbrojony milicjant.
Jednym z oskarżonych jest przyjaciel Birkuta, Witek.
KOMENTARZ: Przed sądem wojewódzkim w Warszawie rozpoczął się
proces grupy sabotażowo – dywersyjnej, działającej pod kryptonimem „Skocznia”. Na
ławie oskarżonych zasiadło czterech ludzi, których połączył wspólny, zbrodniczy cel:
zahamować proces rozwoju naszego kraju.
Zbliżenia twarzy kolejnych oskarżonych, prokuratora, sędziów i
prokuratorów, a w głębi – nielicznej widowni.
KOMENTARZ: Zatrudnieni w pionie socjalistycznego budownictwa,
obdarzeni zaufaniem swych kolegów i towarzyszy, robili wszystko, co w ich mocy,
aby sparaliżować ofiarny wysiłek narodu. Wachlarz ich zbrodni jest szeroki: od
fałszowania planów rozbudowy, aż po zamachy na czołowych przodowników pracy!
Dzisiaj wiją się przed sądem i wylewają łzy fałszywej skruchy. Ale wczoraj gotowi
byli sprzymierzyć się nawet z pachołkami Guderiana, byle tylko zaszkodzić swej
ojczyźnie!
Oskarżeni siedzą na swych miejscach bez ruchu, czasem tylko podnoszą
zmęczone, otępiałe oczy.
KOMENTARZ: Prokurator przygważdża ich kłamstwa i wykręty, wykazuje
równocześnie powiązania oskarżonych z nitkami obcego wywiadu. Oto oni.
Oskarżeni zeznają teraz po kolei przed sądem. Ich słów nie słychać, materiał
został nakręcony na niemo i udźwiękowiony później przez komentatora kroniki. śaden
z nich nie wygląda jednak na niebezpiecznego szkodnika: sprawia raczej wrażenie
zwyczajnych, cichych i spokojnych pracowników. Może tylko jeden Witek ma w sobie
resztkę dawnej zadziorności, ale też przytłumionej w długotrwałym śledztwie. Na
zadane im pytania odpowiadają pokornie, a najstarszemu płyną łzy z oczu.
KOMENTARZ: … Jan Wołodkiewicz, dyrektor zjednoczenia Północ –
Południe; Marcin Pawlusiak, główny inspektor nadzoru; Mieczysław Herz, księgowy i
Wincenty Witek, młodszy instruktor murarki zespołowej.
Teraz na ekranie widać z bliska publiczność reagującą żywo i z wyraźnym
oburzeniem na to, co mówi prokurator i co zeznają oskarżeni. Zacięte twarze,
ś
ciągnięte gniewnie brwi, tu i ówdzie grymas bezbrzeżnej pogardy i niechęci.
KOMENTARZ: Dla społeczeństwa polskiego proces ten jest wymowną
lekcją. Musimy być czujni!... Na tym zakończył się pierwszy dzień procesu
„Skoczni”. Jutro i w dniach następnych przesłuchanie świadków. Pokażemy je w
następnym wydaniu Polskiej Kroniki Filmowej.
Ekran gaśnie.
Sala projekcyjna.
Na moment zapala się światło. Widzimy w nim montażystkę, Agnieszkę,
operatora i technika dźwięku. Wszyscy siedzą bez ruchu.
AGNIESZKA: Oczywiści nigdy tego nie zobaczyli. My pierwsi będziemy to
oglądać po dwudziestu czterech latach.
MONTAśYSTKA (do mikrofonu): Dziękuję, proszę o następny materiał.
Fragment kroniki filmowej.
Ta sama sala sądowa co przed chwilą. Od drzwi wejściowych prowadzony
przez milicjanta, nadchodzi Birkut i zatrzymuje się przed obliczem trybunału. Jest bez
krawata, w rozpiętej pod szyją koszuli i wygniecionej marynarce. Popatruje ponuro
spod ściągniętych brwi.
PRZEWODNICZĄCY SĄDU: Świadek złoży zeznanie bez uroczystego
przyrzeczenia, z uwagi na to, że jest podejrzany o działalność, pozostającą w związku
z działalnością oskarżonego Witka. Niemniej nie zwalnia to świadka od obowiązku
mówienia prawdy.
BIRKUT: Tak jest.
PRZEWODNICZĄCY SĄDU: Świadkowi zarzuca się, że zorganizował grupę
terrorystyczną pod kryptonimem „Kapela cygańska” i że na jej czele dokonał napaści
na organa porządku publicznego. Czy świadek zna te zarzuty?
BIRKUT: Tak jest.
PRZEWODNICZĄCY SĄDU: A może świadek rozpoznaje wśród obecnych
tu, na sali, oskarżonego Wincentego Witka?
BIRKUT (nie odwracając głowy): Rozpoznaję.
PRZEWODNICZĄCY SĄDU: Tak… Oskarżony Witek przyznał się w
ś
ledztwie, że dokonał zamachu na zdrowie świadka. Czy świadek wiedział coś o
przygotowaniach do tego zamachu?
BIRKUT: Przyznał się?
Bardzo powoli odwraca się w kierunku ławy oskarżonych i patrzy prosto w
twarz siedzącemu tam Witkowi. Ten opuszcza niżej głowę.
PRZEWODNICZĄCY SĄDU: Przecież mówię. I pytam, czy świadek
wiedział coś o tym zamachu.
BIRKUT (wracając spojrzeniem do stołu sędziowskiego): No pewnie.
Wszystko wiedziałem, proszę wysokiego sądu.
PRZEWODNICZĄCY SĄDU (zaskoczony): Chwileczkę; może świadek nie
zrozumie pytania?
BIRKUT (swobodnie): A co miałem nie zrozumieć? Przecież sąd się jasno
wyraził. Wiem wszystko i wszystko wiedziałem od samego początku!
PRZEWODNICZĄCY SĄDU (coraz bardziej zdetonowany): Świadek się
chyba myli! W śledztwie zeznał świadek, że miał do oskarżonego pełne zaufanie i że
oskarżony nadużył tego zaufania!
BIRKUT: A skądże! On się miał zamachnąć na mnie, a ja na niego. Tak było
ustalone.
PRZEWODNICZĄCY SĄDU (ze wzburzeniem): Jak to? On na was, a wy na
niego? Przecież to idiotyzm! Oskarżony nie mógł wiedzieć o waszej działalności!
Oskarżony uważał was za oddanego aktywistę!
Witek na ławie oskarżonych powoli unosi głowę, a w jego oczach pojawia się
coś, jakby przebłysk jakiegoś ukrytego światła.
BIRKUT (nonszalancko): Nic podobnego! Nasze organizacje były pokrewne.
Oni się mieli zamachnąć na jakiegoś przodownika i my mieliśmy się zamachnąć na
jakiegoś. Tośmy uradzili, że po co daleko szukać. On przodownik, ja przodownik,
załatwimy to w rodzinie.
PRZEWODNICZĄCY SĄDU: Proszę świadka, tutaj, w aktach… Zresztą
mogę świadkowi przeczytać; świadek zeznaje zupełnie co innego!
BIRKUT (stanowczo): Nie, proszę wysokiego sądu. Każdy wróg jest
kłamliwy. A ja to już strasznie! Ja już raz się targnąłem na władzę, proszę wysokiego
sądu. Targnąłem się kiełbikiem!
PRZEWODNICZĄCY SĄDU (do reszty zbity z tropu): Czym?
BIRKUT: Kiełbikiem. Kiełbik – taka ryba. Taka sobie malutka, taka
(pokazuje, jaka).
PRZEWODNICZĄCY SĄDU: Proszę świadka! W śledztwie zeznał świadek
całkiem inaczej! Ja mogę zaraz świadkowi przytoczyć…
BIRKUT: A co mi wysoki sąd będzie przytaczał! Co to, wysoki sąd nie wie,
dlaczego tak zeznałem? Mam sądowi pokazać moje plecy? (Zaczyna zdejmować
marynarkę).
WITEK (zrywając się z miejsca): Mateusz, buźka! (Odwraca podnieconą
twarz w stronę sądu) Możecie mi zrobić, co chcecie! Odwołuję wszystko, co
powiedziałem!
PRZEWODNICZĄCY SĄDU (z pośpiechem): Wyprowadzić świadka!
Milicjanci zaczynają się szarpać z Birkutem. Inni próbują pohamować Witka,
który wymachuje rękami na ławie oskarżonych.
WITEK: Mateusz, odwołuję wszystko! Wszystko odwołuję!
Czyja dłoń zasłania obiektyw. Przez rozczapierzone palce widzimy, jak
milicjanci wyprowadzają z sali szamoczącego się z nimi Birkuta.
Sala projekcyjna.
Ci sami co przedtem, ale teraz poruszeni do żywego, po prostu wstrząśnięci.
Pierwszy zrywa się z miejsca operator i drobnym, starczym kroczkiem podbiega do
Agnieszki.
OPERATOR: No, muszę ci powiedzieć, dziecinko: po tym, co widziałem,
masz u mnie małą wódkę albo duże lody, co wolisz.
TECHNIK (do montażystki): Zdaje się, że chciałaś coś powiedzieć.
MONTAśYSTKA (wstając): Jeszcze nie; przecież ty wiesz, że ja lubię mówić
na końcu.
Otwierają się drzwi z korytarza, na salę wchodzi kabiniarz i z szacunkiem
wręcza Agnieszce pudełko z materiałem.
KOMINIARZ (cicho): Proszę, tu jest ten materiał. Oddaję do rąk własnych.
AGNIESZKA: Dziękuję… Spróbujmy teraz odszukać tego Witka.
TECHNIK: To nie będzie trudne. Ludzie na stanowiskach znajduje się
szybciej, nim się ich zacznie szukać.
AGNIESZKA (wkładając operatorowi na ramię przenośny statyw): Panie
Leonardzie, od dzisiaj robimy zdjęcia tylko z tego.
OPERATOR (pogodnie): Dobrze.
Huta Katowice.
Z lotu ptaka: ogólny widok Huty Katowice, najmłodszego obiektu hutniczego
w kraju, częściowo jeszcze w budowie. Agnieszka przygląda się jej z wnętrza
helikoptera. Obok niej siedzi dawny murarz, a dziś jeden z dyrektorów nowego
kombinatu, przyjaciel Birkuta Wincenty Witek – starszy o dwadzieścia kilka lat,
zażywniejszy, podłysiały, z małym wąsikiem nad górną wargą i ciemnych okularach.
Z lat młodości zostało mu już tylko jedno: niesłychana żywotność, chwilami bliska
stanu agresji. Oboje rozmawiają krzycząc, gdyż warkot silnika uniemożliwia inne
formy porozumienia.
AGNIESZKA: To jest wspaniałe! Ale czy my nigdy nie wylądujmy?
WITEK: Mamy jeszcze dwie minuty lotu; u nas wszystko odbywa się według
zegarka. No, prawie wszystko. O, niech pani popatrzy: to jest najważniejszy fragment
huty!
AGNIESZKA: To już widziałam. Mnie chodzi o rozmowę!
WITEK: Ja wiem lepiej, czego wam potrzeba. Niech pani spojrzy!
AGNIESZKA: Ale pan ma mało czasu!
WITEK: Dobrze, będzie i rozmowa.
Okrążają olbrzymi komin, pomalowany w białe i czerwone pasy.
WITEK: Czego pani szuka w tych latach pięćdziesiątych? Huta Katowice – to
jest coś dla młodych! To jest temat dla was! W latach osiemdziesiątych będzie to
najnowocześniejszy zakład na świecie, proszę pani!
AGNIESZKA: Niech pan ze mną porozmawia, błagam!
WITEK: No, mógłbym zacząć od wojny w Hiszpanii… Ale tak zupełnie bez
dzieciństwa? Przecież człowiek kształtuje się między trzecim a piątym rokiem życia,
proszę pani, prawda? Więc urodziłem się w rodzinie ubogiego szewca…
AGNIESZKA: Niech pan zacznie od spotkania Birkuta!
WITEK: No, chciałem do tego dojść. Birkuta, proszę pani, poznałem w Nowej
Hucie. Birkut pochodził z ubogiej wsi podkrakowskiej…
AGNIESZKA: Nie! Jeszcze później! Od wyjścia z więzienia. Pan wyszedł
pierwszy…
WITEK: A skąd pani to wie? (Agnieszka uśmiecha się tajemniczo). Birkuta
wypuścili pod koniec października. Jak dowiedzieliśmy się, że wraca, postanowiliśmy
odpowiednio go przywitać… Przygotowaliśmy całą uroczystość: Ludzie, kwiaty,
orkiestra…
Dworzec w Krakowie.
Ten sam peron, z którego Birkut odjeżdżał kiedyś do Warszawy; dziś
wypełniony ludźmi po brzegi. Nad głowami zebranych powiewają sztandary i kołyszą
się transparenty. W centralnym punkcie stoi orkiestra, gotowa do startu.
GŁOS WITKA: … No i pojechaliśmy na dworzec.
Witek stoi z Jodłą na pierwszym planie. Obaj są podnieceni i trochę
zdenerwowani.
JODŁA (do szefa orkiestry): Jak pociąg wjedzie, zaczynacie grać. Jasne?
Gwar na peronie rośnie, wreszcie zmienia się w jeden niemilknący krzyk: to
pociąg, wiozący Birkuta, wtacza się z sapaniem na dworzec. W jednym z otwartych
okien widać uśmiechniętego Birkuta. Orkiestra gra, tłum wiwatuje, wymachuje
czapkami. Birkut podnosi nad głową zaciśnięte dłonie w rękawiczkach i pozdrawia
wszystkich zgromadzonych na dworcu. Po chwili jest już na peronie. Dziesiątki
silnych rąk unoszą go w górę i tak płynie nad tłumem, kołysząc się w powietrzu, a ze
wszystkich stron towarzyszą mu okrzyki i oklaski.
GŁOS: Niech żyje! Niech żyje! Niech żyje towarzysz Birkut! Niech żyje!
Niech żyje!
Birkut wciąż uśmiecha się, ale jest jakby coraz bardziej roztargniony.
Rozgląda się ponad głowami na prawo i lewo, wreszcie pochyla się ku Witkowi, który
idzie tuż obok.
BIRKUT: Co, nie ma nikogo więcej?
WITEK: Są wszyscy!
BIRKUT: Gdzie, wszyscy?
WITEK: Reszta czeka na zakładzie.
BIRKUT: Reszta? Tak? No, to jedźmy na zakład. Jedźmy szybko!
Hala fabryczna.
Wiec powitalny w niewykończonej jeszcze hali kombinatu. Jest to olbrzymie
pomieszczenie, w którym głosy mówców odbijają się echem jak w kościele. Zebrany
tutaj tłum tonie w półmroku; zainstalowane prowizorycznie reflektory oświetlają tylko
platformę wielkiej ciężarówki stawionej zamiast podium. Na platformie widać kilku
rozgorączkowanych przywódców wiecu. Kilku innych wnosi Birkuta na ramionach.
Tłum intonuje „Sto lat!”. Birkut ląduje wreszcie tuż przy ciężarówce.
WITEK: Musisz teraz przemówić.
BIRKUT: Nie, człowieku!
WITEK: Ale już wszyscy przemawiali, teraz twoja kolej!
BIRKUT: Nie, ja już się naprzemawiałem, mnie wystarczy; daj spokój!
WITEK: No, Mateusz, błagam cię, no, zrób to chociaż dla mnie! Teraz jest
taka chwila, że musisz! No? Chodź!
Wraz z innymi robotnikami wciąga Birkuta na platformę. Ten zatrzymuje się,
oślepiony mocnym światłem reflektorów i przysłania ręką oczy, próbując wypatrzeć
kogoś w rozśpiewanym tłumie.
BIRKUT (cicho): Ty, słuchaj… Ty pewien jesteś, że wszyscy wiedzieli o
moim przyjeździe?
WITEK: No masz! Przecież sam dzisiaj ogłaszałem – na cały kombinat!
Wszyscy wiedzą! Chodź, wal prosto z mostu. (Do mikrofonu) Głos ma towarzysz
Birkut!
Ś
piew powoli przycicha. Birkut niepewnie zbliża się do mikrofonu.
BIRKUT: Kochani! Dziękuję wam bardzo. Ale już późno, rano nie
wstaniemy, tak myślę. Chodźmy do domów, a jutro do roboty.
Kłania się i zeskakuje z ciężarówki, niemal prosto w ramiona Jodły.
JODŁA: Co jest? Co jest, towarzyszu Birkut? A gdzie błędy i wypaczenia?
Moment dziejowy? Racja stanu?
BIRKUT: Nie, to już wy…
Odchodzi, zostawiając przy samochodzie zaskoczonego Jodłę.
WITEK (do mikrofonu): Towarzysze! Towarzysz Birkut jest zmęczony,
wyczerpany – rozumiemy chyba dlaczego! Niech odpocznie, niech nabierze sił, żeby
mógł dopomóc nam w naszej walce. Niech żyje towarzysz Birkut! Sto lat dla
towarzysza Birkuta!
Odpowiada mu burza oklasków i po chwili hala znowu wypełnia się
chóralnym „Sto lat”.
Ulica Nowej Huty.
Ogromna, całkiem pusta ulica. Po obu stronach nowe bloki, z których każdy
ma po kilkaset metrów długości. Przepastne bramy, ozdobione masywnymi
kolumnami. Mokry asfalt błyszczy w świetle ulicznych lamp: dzień dobiega już
końca, tylko na horyzoncie niebo jest jeszcze jasne. Spod arkad najbliższego budynku
wychodzi Birkut i rozgląda się niepewnie, jak człowiek, który pierwszy raz trafił do
obcego miasta. Widzi oświetlony kiosk z gazetami i szybko rusza w tę stronę. Z
daleka wciąż jeszcze słychać przytłumione „Sto lat”.
KIOSKARKA: Czym mogę służyć?
BIRKUT: Przepraszam bardzo… a jaka to ulica, bo tu nie ma nigdzie
tabliczki.
KIOSKARKA: Pan przyjezdny?
BIRKUT: No, właściwie…
KIOSKARKA: My, miejscowi, obchodzimy się doskonale bez tabliczek,
znamy tutaj każdy kąt.
BIRKUT: Czy to jest blok C-27?
KIOSKARKA: Możliwe, nie wiem. Tutaj są numery, tak jak w każdym
mieście.
BIRKUT: Aha. A baraki? Czy są jeszcze baraki?
KIOSKARKA: Baraki są. Pójdzie pan prosto i potem w lewo; trzecia ulica w
lewo, za kwiaciarnią i potem znowu prosto, a potem pan już sam zobaczy. To już
wszystko?
BIRKUT: Tak, dziękuję.
Odchodzi w głąb ulicy, trochę niezgrabny, a trochę zabawny w swoim
niemodnym już, za długim płaszczu. Do kiosku zbliża się Witek. Przez moment patrzy
za odchodzącym, a potem nachyla się do okienka.
WITEK: „Mazury” poproszę.
KIOSKARKA: Proszę bardzo.
WITEK: I zapałeczki. Dziękuję bardzo.
Rusza powoli w ślad za Birkutem, trzymając się ciągle w tej samej odległości
od niego.
Baraki.
Przedmieście Nowej Huty: żałosna kolonia starych baraków, pozostałych tu
jeszcze z czasów budowy, a dziś stanowiących jedyną przystań dla tych, którzy nie byli
godni otrzymania nowych mieszkań w stutysięcznym mieście. Zapadł już zmrok;
rozjaśniają go tylko latarnie, umieszczone z rzadka na drewnianych słupach. Do
jednego z Barków wchodzi Birkut, idzie długim , źle oświetlonym korytarzem i
zatrzymuje się przed którymiś drzwiami. Puka. Potem chwilę czeka i znów puka.
ś
adnej odpowiedzi. Naciska klamkę – drzwi nie ustępują. Pochyla się więc i zagląda
pod słomiankę – drzwi nie ustępują. Pochyla się więc i zagląda pod słomiankę w
poszukiwaniu klucza. Klucz jest na miejscu. Birkut bierze go i ze wzruszeniem otwiera
drzwi. Ciemno. Zapala światło i rozgląda się po jedynym pokoju, z którego składa się
to całe mieszkanie. Pusto. Siada na moment przy stole, jakby nie wiedział, co dalej
począć. Lokal sprawia wrażenie niezamieszkałego. Birkut nagle wstaje i zagląda do
wiejskiej skrzyni – tej samej, którą kiedyś ładował z Michalakiem na wózek. Skrzynia
jest pusta. Otwiera szafę – to samo. Zatrzymuje się przy niej bezradnie; teraz już
zupełnie nie wie, co myśleć o tym wszystkim. W tej chwili za progiem ukazuje się
Witek. Przystaje w korytarzu. Przez parę sekund obaj milczą.
WITEK: Myślałem, że wiesz. Tu już wszyscy wiedzą.
BIRKUT: Tak?
WITEK: No, byłem pewien, że… No, byłem pewien.
BIRKUT: No, wiesz, ja przez te trzy lata nie miałem z nią kontaktu. Wstyd
mówić, ale…
WITEK: Ale co? Nic ci nie pisała?
BIRKUT: Nic. A tutaj teraz tak… Ma kogoś?
WITEK: To nie to, wiesz… No, głupio jej się pewnie zrobiło i dlatego
wczoraj…
BIRKUT: Dlaczego głupio?
WITEK: Słuchaj, daj sobie z nią spokój. Wiesz, ja rozumiem, czasy były inne,
kadra narodowa… Jej zależało; im też, oczywiście. Ale żeby się tak zeszmacić?
BIRKUT: Ale co zrobiła?
WITEK (zakłopotany): Wiesz, kazali jej, no… A ona, idiotka, posłuchała. No i
publicznie oświadczyła, że jesteś lokaj i wróg. Wróg i lokaj, rozumiesz. (Milczenie)
Rzuć ją w cholerę, no, mówię ci. Znajdziemy tutaj tuzin innych. No, szmata to
szmata, cześć, nie ma o czym mówić. (Birkut stoi bez słowa, z nieprzeniknionym
wyrazem twarzy). Mateusz! Słuchaj! (Birkut bierze swój kapelusz i chce wyjść).
Poczekaj chwileczkę! Jest tutaj kupa roboty, rozumiesz? Czekaliśmy na ciebie! W tej
chwili obraduje komitet, musimy, wiesz, wybrać nowe władze, zarząd! Poczekaj
chwileczkę, niech ci dokończę, no! (Przytrzymuje Birkuta za ramię). Przejdziesz na
pewno, no, jesteś człowiekiem, który coś znaczy, rozumiesz?
BIRKUT: Dobrze, dobrze; ja wyjeżdżam. (Przymyka drzwi) Weź klucz,
zamkniesz to wszystko, a ja wyjeżdżam; ja ją muszę znaleźć.
WITEK: Nie, zwariowałeś, Mateusz! W takim momencie?
Huta Katowice.
Pofałdowane pola, wyrobisko po wybranym piasku, góry ziemi, usypane przez
spychacze. Na horyzoncie dymi huta Katowice. Na tym tle Agnieszka, z mikrofonem w
ręku, przeprowadza wywiad z Witkiem. Jeszcze bliżej operator, który filmuje ich
rozmowę i technik, który kontroluje jej zapis za pomocą słuchawek.
AGNIESZKA: No i jak? Znalazł ją?
WITEK: Wie pani, że nie wiem, no… Nie pojawił się potem w kombinacie,
tak że trudno mi powiedzieć. No, wracając do tematu, proszę pani, to tamte trzy
kolosy, które tam pani widzi – żółte, to zwałoładowrki. Dwie takie jeszcze pracują w
porcie północnym.
AGNIESZKA: Dobrze. A niech mi pan powie, czy to, co powiedział pan o
jego żonie, czy to nie za ostro?
WITEK: Wie pani, może, może… No…
AGNIESZKA: A jak to było z tym małżeństwem Birkuta?
WITEK: A co pani taka nerwowa? Kto spokojny, ten przystojny, droga pani.
AGNIESZKA: Tak? No, ale jak to właściwie było?
WITEK: Wie pani, tak między nami mówiąc, to… Nigdy o tym nie mówiłem,
ale tak z ręką na sercu, to ona nie była jego żoną.
AGNIESZKA: Jak to, nie była? Przecież widziałam kronikę!
WITEK: Tak, kronika niby była, wie pani, no, ślub też niby był, ale…
AGNIESZKA: No, więc?
WITEK: Powiedzieć pani prawdę? To było tak: pojechaliśmy, proszę pani, no,
byli ci od was z filmu – jak wy to mówicie? Ekipa, tak? No, pojechaliśmy, proszę
pani; urząd był we wsi Mogiła. Jedziemy tam. Urzędnik, proszę pani, stary formalista;
trudna sprawa… Mówi do Hanki: „Dowód proszę”. A Hanka szesnastoletnia, proszę
pani, no to nie ma. To on mówi: „może zaświadczenie z sądu jakieś?” Też nie ma,
proszę pani. A ten się zaparł , proszę pani i mówi: „nie masz zaświadczenia, nie
będzie ślubu”. Rozumie pani, taki prawdomówny. Teraz może by się przydał taki,
nawet u nas w Hucie, tutaj… Ale wtedy inne czasy były. No, co robić, proszę pani,
no, z gardła mu tego ślubu nie wydrzemy, nie? No to tak się targujemy, a tam, proszę
pani, pod niebem tysiąc osób czeka! Ciężarówki, wódka, wszystko przygotowane!
No, trudna rada. Co robić? I wtedy, wie pani, Jodła, nasz sekretarz, wpadł na taki
pomysł: mówi tak, do niego, do tego urzędnika, „gęba na kłódkę, bo będzie źle!” A do
nas mówi tak: „towarzysze, wzywam was dyscyplinarnie do milczenia!”
MONIAK (nadbiegając z daleka): Dyrektorze! Warszawa was wzywa!
Ministerstwo! Warszawa!
WITEK (nie zwracając na niego uwagi): Potem Birkut nie miał do tego
głowy, no i tak już zostało.
AGNIESZKA: A nie ma pan adresu Birkuta? Chodzi mi tylko o adres.
WITEK: No, jakby tu powiedzieć… No, wie pani, szukałem go, ale… Tyle lat,
tyle zajęć, potem przeszedłem do Katowic, no!... Niestety, muszę lecieć, do widzenia.
(Przedstawia Agnieszce zdyszanego Moniaka) Aha, poznajcie się, to mój wice –
magister Moniak. A to są nasi filmowcy.
MONIAK (całując Agnieszkę w rękę): Magister Moniak. No, my artystów to
mamy tutaj co drugi dzień. Ale bardzo miło mi panią poznać.
Witek już stoi przy swoim helikopterze, ale jeszcze odwraca się do Agnieszki.
WITEK: I – pani Agnieszko! – wieczorem należycie do mnie! Może coś
jeszcze wymyślę! No, cześć.
Wdrapuje się do kabiny helikoptera, który zaraz potem startuje. W chwilę
później widzimy Agnieszkę z Moniakiem przy wielkich piecach. Moniak niewiele się
zmienił od czasu, gdy asystował sekretarzowi Jodle przy zwycięskim pokazie Birkuta;
może tylko nabrał większej pewności siebie. W kasku ochronnym, zapiętym na rzemyk
pod brodą, wygląda w każdym razie poważniej i bardziej stanowczo.
MONIAK: Widzi pani to urządzenie na szczycie wielkiego pieca? My to
nazywamy portki. Jak piec nakłada portki, to znaczy że niedługo będzie rozpalany. A
my tu jesteśmy stara gwardia, jeszcze z Nowej Huty!
AGNIESZKA: No właśnie. Wszyscy znali Birkuta, wszyscy byli jego
przyjaciółmi, a nikt nie wie, gdzie on jest? Może pan zna jego adres?
MONIAK: No, nie znam. Ale jak byłem w Zakopanem, to widziałem Hankę
Tomczyk; no, potem, oczywiście, Hankę Birkut.
AGNIESZKA: No, nie bardzo. Ponieważ ślubu, zdaje się, nie było, prawda?
MONIAK: A skąd pani wie?
Agnieszka rozkłada ręce z uśmiechem.
MONIAK: No, tak… Potem byłem jeszcze w Zakopanem parę razy, ale już jej
nie widziałem. Chyba już tam nie mieszka. Nie rozmawialiśmy, nie wiem.
AGNIESZKA: Dziękuję.
Zakopane.
Telewizyjny „Robur” zatrzymuje się na jednej z ulic Zakopanego. W oddali
widać błękitne szczyty gór. Ekipa Agnieszki wyładowuje z samochodu swój sprzęt. Po
drugiej stronie ulicy – luksusowa willa w ogrodzie.
OPERATOR (przykłada kamerę do oka): „Gwiazda jednego sezonu”
…Niektórym sezon kończy się całkiem ładnie.
Przesuwa dźwignię transfokatora.
AGNIESZKA: Dojedź, dojedź!
W drzwiach willi staje Hanka – najbardziej zmieniona ze wszystkich
bohaterów filmu; trudno w niej poznać dawną gimnastyczkę – akrobatkę, teraz jest to
po prostu postarzała, roztyła kobieta o nalanych policzkach i tysiącu sztucznych
loczków na głowie. Ale jej suknia i puszysty lis na szyi są naprawdę najwyższej próby.
Zbiega po kilku schodkach do ogrodu i wylewnie wita się w furtce z Agnieszką.
HANKA: Państwo z filmu, prawda? Bardzo proszę, to tutaj, to tutaj. Pani
dzwoniła do mnie, tak? Bardzo mi miło. Bardzo proszę państwa, bardzo proszę.
Proszę tylko łaskawie nogi wycierać, dobrze? Proszę bardzo, proszę bardzo.
Wszyscy wchodzą po schodkach do willi.
Willa Hanki.
Wnętrze willi prezentuje się jeszcze okazalej, niż jej wystrój zewnętrzny:
boazerie, ozdoby z kutego żelaza, meble ciosane ręcznie przez miejscowego artystę.
Stół przykryty haftowanym obrusem, na nim przygotowane już, wykwintne śniadanie.
Hanka, podniecona i wprost wniebowzięta, wprowadza gości do środka.
HANKA: Państwo się nie gniewają, że prosiłam wycierać nogi, ale… Ale
właśnie kładliśmy lakier. Proszę bardzo spocząć. Tak żeśmy się tu skromnie
urządzili… Bardzo proszę, niech państwo siadają. Bardzo proszę.
Wszyscy rozsiadają się wygodnie wokół nakrytego stołu.
AGNIESZKA: My bardzo chętnie. Całą noc jechaliśmy do pani z Warszawy.
OPERATOR (do technika, szeptem): No, ale szkoda, że rzodkiewieczek nie
ma.
TECHNIK: Panie Leonardzie!
HANKA: No właśnie, no właśnie, to bardzo proszę. Ja się tylko… Ja się
dziwię, że pani mnie znalazła, bo… bo ja właściwie… Czy pani naprawdę chce ze
mną rozmawiać?
AGNIESZKA: Tak. Właśnie z panią. Bardzo długo pani szukałam.
Hanka, przypomniawszy sobie dopiero teraz o klipsach, zaczyna je nerwowo
przypinać.
HANKA: Słucham państwa. Słucham. Tylko, właściwie, to nie bardzo
rozumiem, bo ja już tak dawno zerwałam ze sportem, to już tyle lat… i od kiedy
jestem w Zakopanem, to już tylko tak na nartach jeżdżę, ale to jest tylko takie moje
hobby…
AGNIESZKA (swobodnie): To się nawet dobrze składa, ponieważ my robimy
film o panu Mateuszu.
HANKA (zamierając wpół ruchu): O kim?
AGNIESZKA: O panu Mateuszu Birkucie, przodowniku pracy. To, zdaje się,
pani pierwszy mąż? Panowie przygotują się z kamerą i porozmawiamy sobie
troszeczkę, dobrze?
HANKA (zmieniona na twarzy): Nie. Nie, proszę pani. O tym na pewno nie
będziemy rozmawiać.
Wychodzi do drugiego pokoju i zamyka za sobą drzwi. Ekipa Agnieszki
pozostaje bezradnie przy stole. Wszyscy w milczeniu zastanawiają się, co robić dalej.
W chwilę później widzimy technika, jak skrada się, przykurczony, wzdłuż zewnętrznej
ś
ciany domu. Jedną ręką przytrzymuje zawieszony na pasku magnetofon, w drugiej
trzyma kierunkowy mikrofon. Pod oknem, do którego zdąża, mały pies wylizuje
blaszaną miskę. Przy każdym ruchu jego mordki miska dzwoni o płyty kamiennego
chodnika. Technik ucisza go psyknięciem i zajmuje pozycję poniżej okna. Okno jest
otwarte; ze środka dobiegają niewyraźne głosy. To Hanka i Agnieszka; zamknięte w
małym pokoiku siedzą naprzeciw siebie po dwóch stronach niewielkiego stolika.
Hanka ma twarz rozmazaną i mokrą od łez; poza tym jest wyraźnie pijana. Agnieszka
rozmawia z nią cierpliwie i wyrozumiale jak doświadczony spowiednik. Technik pod
oknem nakłada słuchawki i ostrożnie próbuje wsunąć do pokoju główkę mikrofonu.
HANKA (płacząc): A co pani myśli… A co pani myślała, że ja powiem? Co
pani myślała, że ja powiem?
Drżącymi rękami bierze papierosa. Agnieszka podaje jej ogień.
AGNIESZKA: Pani mnie nie rozumie. Przecież ja też jestem kobietą. Mnie
tylko chodzi o fakty. Wiem, że to panią boli i dotyka. Ale chodzi mi tylko o fakty. O
przyjazd pana Mateusza do Zakopanego. Jak to było? Jak był ubrany? Jak wyglądał?
Tylko to. (Tamta płacze i nie odpowiada). Mam kawał jego życia na taśmie. Innym
też było trudno mówić. Ale przecież wszyscy jesteście mu coś winni.
Nalewa wódkę do szklaneczek. Hanka próbuje podnieść swoją do ust, ale ręce
za bardzo jej dygoczą. Przyciska więc lewą rękę do szklanki jeden koniec długiego
lisa, którego ma na szyi, a prawą ciągnie drugi jego koniec. W ten sposób udaje się
jej doholować wódkę do ust. Wypija ją teraz z uczuciem ulgi. W tej chwili Agnieszka
dostrzega sterczący znad parapetu mikrofon. Wstaje, zdecydowanie zamyka okno i
wraca na swoje poprzednie miejsce.
HANKA (pochlipując): Uparty był okropnie. Okropnie był uparty… I znalazł
mnie, a ja myślałam, że mnie nie znajdzie – w ogóle… A on przyjechał, po prostu…
Knajpka w Zakopanem.
Niewielki i dość skromny, ale bardzo uczęszczany lokal w starym, góralskim
domu. Drewniane ściany; za oknami widać kryty ganek z balustradką i słupami,
podtrzymującymi okap dachu. Dużo ludzi, dym. Wchodzi Birkut – w swoim za długim
płaszczu, w rękawiczkach i z małą walizeczką w ręku. Zdejmuje kapelusz i rozgląda
się po sali. Wszystkie stoliki są zajęte. Wybiera ten, przy którym siedzi tylko jeden
samotny klient. Podchodzi.
BIRKUT: Można?
GOŚĆ: Proszę bardzo.
Birkut siada i odszukuje wzrokiem Hankę, kręcącą się wśród stolików. Hanka
ma na sobie czarną sukienkę z białym fartuszkiem i biały czepeczek na głowie;
pracuje tutaj jako kelnerka.
GOŚĆ: Pan na wczasy?
BIRKUT: Nie.
GOŚĆ: Przejazdem?
BIRKUT: Przejazdem.
GOŚĆ: A długo pan zabawi w Zakopanem?
BIRKUT: Nie, nie, nie.
Hanka wciąż jeszcze go nie widzi. Podchodzi do któregoś stolika i stawia na
nim szklankę z herbatą.
HANKA: Herbata.
KOBIETA PRZY STOLIKU: Proszę o rachunek.
HANKA: Już, za chwileczkę przyniosę.
Podchodzi do bufetu za którym urzęduje pryncypał, zwany Dyrektorem:
niewysoki, podstarzały człowiek w cienkich okularach, z twarzą pooraną ostrymi
bruzdami i włosami przerzedzonymi niemal do zera.
HANKA: Dyrektorze, jeden chlebek mi potrzebny. Nie, dwa, przepraszam,
dwa.
DYREKTOR: Bardzo proszę. (Przywołuje ją bliżej dyskretnym gestem)
Córeńko…
HANKA: Tak?
DYREKTOR: Nowy gość; nie podeszłaś do niego.
Hanka ogląda się i dopiero teraz spostrzega Birkuta. Twarz jej robi się
mroczna.
HANKA: Już podchodzę. (Idzie do stolika, przy którym siedzi Birkut i
zatrzymuje się przy nim z lodowatą twarzą). To nie ma sensu. Czego chcesz?
BIRKUT (uśmiechając się nieśmiało): Herbatę.
HANKA: Z cytryną?
BIRKUT: Nie. A jest może placek ze śliwkami?
HANKA: Deserów nie prowadzimy. Co podać?
BIRKUT: To… tę herbatę.
HANKA: Już podaję.
Staje przy okienku, wychodzącym na kuchnię, ale niczego nie zamawia, tylko
pogrąża się w myślach.
KUCHARKA: Co to ma być? Nic?
HANKA: Herbata.
Obraca się na pięcie i podchodzi szybko do Dyrektora zatopionego w
rozmowie ze stojącym obok bufetu komandosem.
HANKA: Dyrektorze…
DYREKTOR: Chwileczkę. (Do komandosa) Może z awanturką, co?
KOMANDOS: Z awanturką?
DYREKTOR: Właśnie.
HANKA: Dyrektorze, ja bardzo pana proszę…
DYREKTOR: Zaraz.
KOMANDOS: A nie ma pan z sardynką?
DYREKTOR: Nie, z sardynką nie ma. A co by pan powiedział na szprotkę?
KOMANDOS: Szprotkę?
DYREKTOR: Właśnie.
HANKA: Dyrektorze…
DYREKTOR: Zaraz chwileczkę. (Do komandosa) Słucham?
KOMANDOS: Może być.
DYREKTOR: Tak? Proszę (Podaje mu kanapkę ze szprotką).
HANKA: Dyrektorze, ja…
DYREKTOR: No?
HANKA: Ja muszę wyjść.
DYREKTOR: A co, źle się czujesz?
HANKA: Nie, nie, ale…
DYREKTOR: A co jest?
HANKA: Muszę wyjść.
DYREKTOR: Ale córeńko! Za godzinę; niech się to wszystko przewali!
HANKA: Za godzinę będzie za późno.
DYREKTOR (przyglądając się Birkutowi): Kto to jest? Co?
HANKA: Nikt.
Klient, do którego przysiadł się Birkut, podnosi się właśnie z miejsca.
GOŚĆ: Dziękuję.
BIRKUT: Ja też dziękuję.
HANKA (do dyrektora): Mogę zostać.
DYREKTOR: Dobrze.
KUCHARKA (w okienku): Nie bierzesz tej herbaty? Stygnie!
Hanka bierze herbatę i w milczeniu stawia ją przed Birkutem.
BIRKUT (łagodnie): Usiądź.
HANKA (oficjalnie): Nie mogę. Mam robotę.
BIRKUT: W porządku, poczekam. A jak będzie z tym plackiem?
HANKA: Ty przecież wiesz o wszystkim. No to już naprawdę nie ma o czym
rozmawiać.
BIRKUT (przysuwając herbatę): Miała być bez cytryny.
HANKA: Zabrać?
BIRKUT: Nie. Ja nie jestem drobiazgowy. Jak będziesz miała wolną chwilę,
to usiądź.
Hanka odchodzi bez słowa. Birkut powoli wsypuje cukier do herbaty i jeszcze
wolniej ją miesza.
Willa Hanki.
Ten sam pokoik, co przedtem. Hanka jeszcze bardziej rozmazana i pijana.
Agnieszka jeszcze troskliwsza, niż przed chwilą.
AGNIESZKA: Tak.. Tak mniej więcej to sobie wyobrażałam. Dobrze… Nie,
niech się pani nie denerwuje, chodzi tylko o to, że… Musieliście przecież potem
rozmawiać. No, musieliście rozmawiać, przecież on… Co powiedział? (Hanka
drżącymi palcami zaczyna zdejmować klipsy, broda jej się trzęsie, papieros o mało
nie wypada jej z ust). Nie, nie, proszę pani! Niech się pani… Błagam, niech mi pani
opowie!
Pokój nad knajpką.
Duża izba na poddaszu, skośny sufit, okienko wychodzące na dach. Lampa na
długim sznurze oświetla stół, nakryty do skromnej kolacji. Przy stole siedzi
nieruchomy, pogrążony w myślach Birkut. W kącie, na łóżku Hanka, przyglądająca
mu się niechętnie, a nawet jakby wrogo. Obok niej, na nocnym stoliku małe radio,
budzi i popielniczka. Po wąskich, stromych schodach wspina się na poddasze
dyrektor, uzbrojony w dwie duże butelki i trzy kieliszki. Otwiera ostrożnie drzwi i
staje na progu. Birkut ukradkiem chowa do kieszeni kauczukową zabawkę, którą
przedtem ściskał w rękach. Dyrektor podchodzi i ustawia swój rynsztunek na stole.
Birkut podnosi się z krzesła i stoi ze spuszczoną głową.
DYREKTOR: No, trzeba było tak od razu powiedzieć. Niech pan siada,
proszę bardzo. Jeszcze nic straconego. Niech pan je. Nie wygląda pan na człowieka,
który – przepraszam – ostatnio się przejadał. No, śmiało. (Pokazuje mu obie butelki).
Co pan woli: „Janka Wędrowniczka” czy „Courvoisier”?
BIRKUT: Nie wiem. Nie znam ani tego, ani tego.
DYREKTOR: No, to pan pozna. (Nalewa do kieliszków alkohol) O, proszę
pana, już.
Obaj siadają z kieliszkami w rękach i upijają po małym łyczku.
DYREKTOR: Uuu, pan, zdaje się, coś tak, jak ja. Raczej powąchać, niż popić.
Serce, nerki, wątroba?
BIRKUT: Wszystko po trochu.
DYREKTOR: Taak… Pali pan?
BIRKUT: Nie, dziękuję. Odzwyczaiłem się.
DYREKTOR: Lepiej, zdrowiej. A co pan myśli robić dalej?
BIRKUT: To zależy .
DYREKTOR: Zależy od czego?
BIRKUT: Od różnych rzeczy.
Zerka dyskretnie na Hankę, palącą papierosa w zapiekłym milczeniu.
DYREKTOR: Chce pan znowu murować?
BIRKUT: Chciałbym. Ale nie będę mógł. Ręce…
DYREKTOR: Aj… No więc?
BIRKUT: No, coś się znajdzie. Na budowach są fachy różne, nie każdy musi
akurat budować.
DYREKTOR: No, na budowach… Pan ciągle o tym samym.
BIRKUT: A o czym?
DYREKTOR: Niech pan tu zostanie.
BIRKUT: Nie, nie; tu nie. Wyjedziemy stąd.
DYREKTOR: Wyjedziecie, to wyjedziecie. Wyjechać łatwo. Ale ona u mnie
zarabia akurat trzy razy tyle, co najlepszy murarz.
BIRKUT: Jakoś sobie poradzimy.
DYREKTOR: Jakoś… Proszę pana, niech pan posłucha. Przed
październikiem to ja byłem rzeczywiście wielki dyrektor: prowadziłem Fundusz
Wczasów Pracowniczych. A portki to miałem takie, jak pan. Nie, no oczywiście, tak
też można, ale po co? (Wstaje, podchodzi do Birkuta i opiera się przy nim o stół)
Proszę pana, widzi pan, pan ma życiorys, ja mam kapitał. Wie pan, życiorys ma pan
znakomity, legitymację, nazwisko – to wszystko, co potrzeba. No i te cztery lata…
Niech pan wejdzie ze mną do spółki.
BIRKUT: A co ja bym tam robił? Kanapki z awanturką?
DYREKTOR: śadnych kanapek, żadnych awanturek! Pan będzie tylko
chodził po urzędach i załatwiał to, co potrzeba…
BIRKUT (Do Hanki): No, jak ci się to podoba? (Hanka milczy).
DYREKTOR: Za dwa lata będzie pan miał samochód, proszę bardzo. A za
cztery domek jednorodzinny. A ona będzie siedziała w „Kmicicu” i plotkowała z
aktorami. (Prostuje się). Niech się pan zastanowi. Pan był posąg, pan jeszcze jest
posąg. Ale to nie ma sensu, inni już dawno przestali. To co, chce pan być ostatni? No
ładnie. To ja was tutaj zostawiam samych; rozważcie to sobie. Dobrej nocy. (Do
Hanki) Dobranoc. (Wychodzi).
BIRKUT (łamiący się głosem): Wyjedź ze mną.
HANKA: Nie.
BIRKUT: Dlaczego?
HANKA: Ty naprawdę jesteś kawał posągu. A ja jestem szmata. Jeżeli
wyjedziemy razem, to tak już zostanie… na zawsze.
BIRKUT: To co ty chcesz, żebym ja zrobił?
HANKA: Nie wiem. Rób, co chcesz.
W oczach Birkuta pojawiają się łzy. Bierze swoją walizkę i wychodzi. W
połowie schodów zatrzymuje się jeszcze na moment jakby na coś czekał; przez chwilę
nasłuchuje, a potem szybko zbiega na dół.
Willa Hanki.
Ś
niadanie przygotowane przez Hankę dla gości, znikło już prawie doszczętnie,
karafka z nalewką wysączona do dna. Operator i kierowca – oświetleniowiec drzemią
za stołem, oparci wygodnie o ścianę. Technik dźwięku, rozwalony na krześle, ziewa z
przymkniętymi oczyma. Nagle podrywa się z miejsca. Za drzwiami, prowadzącymi do
pokoju Hanki, słychać jakiś hałas. Technik budzi kolegów; wszyscy chwytają sprzęt i
w gotowości bojowej ustawiają się naprzeciw drzwi. Te otwierają się z trzaskiem i na
progu staje chwiejąca się, pijana i rozczochrana Hanka. Agnieszka próbuje wciągnąć
ją z powrotem do pokoju.
AGNIESZKA: Pani Haniu, niechże się pani położy, proszę…
Udaje się jej pokonać opór półprzytomnej gospodyni. Drzwi za nimi zamykają
się na moment i natychmiast otwierają się z powrotem. Znów odbywa się mała
szamotanina przy progu.
HANKA: Nie wyjeżdżaj, nigdzie nie wyjeżdżaj!... (Opiera się plecami o
futrynę i zaczyna szlochać).
Ekipa zaczyna filmować tę scenę.
AGNIESZKA (do ekipy): Co wy robicie? Co wyście, powariowali?! W
Ameryce robicie film?! Zwijajcie się, zbierajcie się, no, słyszycie?!
Tamci gaszą lampy i zbierają swój sprzęt, speszeni ostrą reakcją Agnieszki.
TECHNIK: Bardzo panią przepraszamy za wszystko…
AGNIESZKA (całując Hankę): Strasznie… strasznie ci dziękuję.
W tej chwili otwierają się drzwi wejściowe i staje w nich Dyrektor z dwiema
butelkami w rękach.
DYREKTOR: Co, państwo już wychodzą?
TECHNIK: Tak, niestety.
DYREKTOR: No, szkoda, naprawdę. Państwo już wychodzą, a ja tak się
ś
pieszyłem, naprawdę. (Do Agnieszki) Pani rozumie, interesy. No jak, wszystko się
udało?
AGNIESZKA: Pan, widzę, nie zmienił gustu. „Jaś Wędrowniczek” i
„Courvoisier”.
DYREKTOR: Tak, skąd pani wie?
AGNIESZKA: Potwory filmowcy wszystko wiedzą.
ś
egna go teatralnym uśmiechem i wychodzi na dwór. Dyrektor przenosi
ponury wzrok na ziewającą, umazaną tuszem z rzęs Hankę.
DYREKTOR: No, a ty normalnie, tak? (Odstawia butelki i rusza ku niej z
wyrazem wściekłości). Jak ty wyglądasz, psiakrew! Znowu pijana!
Hanka, przerażona, cofa się do drugiego pokoju i zamyka za sobą drzwi.
Dyrektor chwilę się z nimi szarpie, wreszcie udaje mu się je otworzyć. Wchodzi za
Hanką powoli jak kat, który szykuje się do egzekucji. Współpracownicy Agnieszki
przypatrują się temu niepewnie. W tej chwili Agnieszka znowu pojawia się w drzwiach
wejściowych. Z drugiego pokoju, podciągając się na rękach, wyczołguje się
zmaltretowana Hanka. Agnieszka przyklęka obok niej na podłodze.
AGNIESZKA: Haniu, strasznie cię przepraszam… Możesz mi dać adres?
HANKA (podnosząc zapuchniętą, straszną twarz): Jaki… adres?
AGNIESZKA: Twojego syna.
HANKA (przytomniejąc): Maćka zostaw w spokoju!
„Robur”.
Za oknami „Robura” przesuwają się fragmenty dzisiejszej Nowej Huty:
sztucznego miasta, zbudowanego ściśle według nieludzkich schematów realizmu
socjalistycznego, miasta – upiora, powiększonego tysiąckrotnie z tekturowej makiety.
Agnieszka i technik przyglądają mu się przez szyby w milczeniu.
AGNIESZKA: Koszmar.
TECHNIK: Co?
AGNIESZKA: Ta architektura.
TECHNIK: Jaka?
AGNIESZKA: Z lat pięćdziesiątych. Tobie się podoba?
TECHNIK: Wychowałem się na Muranowie.
AGNIESZKA: Chyba że tak.
Jadą dalej bez słowa.
Kabina projekcyjna.
Agnieszka pali papierosa na schodkach, prowadzących z korytarza do sali
projekcyjnej. Przez uchylone drzwi dobiegają odgłosy projekcji, odbywającej się
właśnie w środku. Przy niektórych kwestiach, padających z ekranu, kiwa głową z
zadowoleniem.
GŁOS JODŁY: Ulice szersze, więcej zieleni, ludzie jacyś prostsi…
Widzimy teraz na ekranie bliski plan Jodły, ale jakże zmienionego! To już nie
dawny, pełen energii sekretarz kombinatu, ale zdziadziały, niechlujny, stary człowiek
bez kilku zębów na froncie.
JODŁA:… Ja pamiętam, proszę pani, jakżeśmy jeździli do Krakowa – w
butach gumowych, w fufajce, o ho, ho!... W takiej, jak pani.
Na planie są teraz oboje – on i Agnieszka, na płaskim dachu jakiegoś
wysokiego budynku. W dole, za nimi, roztacza się rozległy widok Nowej Huty – miasta
i kombinatu. Agnieszka trzyma w dłoni mikrofon, Jodła jakieś zawiniątko, z którym
pewnie wracał z roboty. I znowu jesteśmy na schodkach kabiny projekcyjnej, gdzie
Agnieszka z rosnącą satysfakcją słucha własnego wywiadu.
GŁOS AGNIESZKI: Fajno, panie Jodła. Kraków i Nowa Huta to zupełnie
inny układ architektoniczny. Inny architektura, inne miasto. Panie Jodła, niech mi pan
powie, co pan o tym sądzi.
Agnieszka na dachu podsuwa Jodle mikrofon. Jodła uśmiecha się z
zakłopotaniem.
JODŁA: Proszę pani, gdyby to ode mnie zależało, gdybym ja rządził, to
jedyne, co bym zostawił w Krakowie, to bym zostawił Wawel, Stary Rynek i
Sukiennice – na pamiątkę. A resztę, to ja bym kazał zbudować nowe budynki! Ładne!
Proszę pani, w Hucie inaczej się chodzi chodnikami, inaczej się jeździ tramwajami.
W Krakowie co kawałeczek – przystanek. Ludzie się potrącają, chodniki jakieś
wąskie…
AGNIESZKA: Panie Jodła, niech mi pan powie, czy pan chciałby zobaczyć
film o panu Birkucie?
JODŁA: O Mateuszu?
AGNIESZKA: Tak, ja robię film o Mateuszu Birkucie.
JODŁA: A co on teraz robi? Pani myśli, że ja też nie byłbym teraz w
Warszawie, gdyby…
AGNIESZKA: Nie, nie, panie Jodła. Pan mnie źle zrozumiał. Ja robię film o
tamtych czasach.
JODŁA: O jakich tamtych czasach?
AGNIESZKA: No, kiedy razem budowaliście Nową Hutę.
JODŁA: Proszę pani, czy pani szuka sensacji? A może pani uważa, że idea
współzawodnictwa pracy nie była słuszna?
AGNIESZKA: Nie, nie, panie Jodła. Mnie tylko…
JODŁA: Proszę pani! Co ja będę pani opowiadał. Widzi pani to miasto?
(Wskazuje na pejzaż Nowej Huty za nimi). Samo się nie zrobiło! No nie?
AGNIESZKA (do mikrofonu): Jesteśmy w Nowej Hucie, jest osiemnasty
czerwca 1976 roku. (Do kamery) Zwijajcie się.
Wnętrze sali projekcyjnej. Materiał kończy się, zapala się światło. W fotelach
przed ekranem widzimy trzech milczących ludzi; jednym z nich jest znany nam już
redaktor. Głębiej montażystka, operator i technik dźwięku.
MONTAśYSTKA (do mikrofonu): Dziękujemy.
REDAKTOR (odwracając się do niej powoli): Czy to już wszystko?
TECHNIK: Jeżeli chodzi o materiał zdjęciowy, tak. Ale mamy jeszcze kilka
bardzo dobrych nagrań na magnetycznej.
MONTAśYSTKA: Naprawdę bardzo ciekawych. Warto przesłuchać.
REDAKTOR: Gdzie jest reżyser?
MONTAśYSTKA: Tak jak pan prosił – czeka na korytarzu.
REDAKTOR: Dziękuję wam. Pięknie!
Wstaje. Dwaj jego milczący towarzysze podnoszą się również i wychodzą z
sali, nie zwracając uwagi na siedzącą za progiem Agnieszkę. Idą korytarzem,
dyskutując półgłosem.
KOLAUDANT I: Nie, nie. Tu nie ma żadnego materiału.
REDAKTOR: Cieszę się, że panowie to obejrzeli.
KOLAUDANT I: I to jest absolutnie nieprzekonujące. W żaden sposób nie da
się tego zmontować.
REDAKTOR: Zrobimy, co się da. Jakoś to może zmontujemy. Będzie
wszystko w porządku.
KOLAUDANT I: Ale z tego nie powstanie żaden film!
KOLAUDANT II: W dodatku ideologicznie to jest dość dwuznaczne.
REDAKTOR: Oczywiście, że tak nie można. Nie można. Odrobinę
cierpliwości. Poza tym musimy zawsze ponosić ryzyko debiutu. To jest oczywista
rzecz.
KOLAUDANT II: Nie, no, jak na debiut to jest grubo za mało!
REDAKTOR: Coś z tego będzie, jestem o tym przekonany. Jestem
przekonany. I to może być potrzebne. Naprawdę.
Tamci dwaj oglądają się przez ramię na Agnieszkę, żegnają się i odchodzą.
Redaktor szybko wraca na salę. Jest czerwony z wściekłości.
REDAKTOR (do technika): Co ty mi pieprzysz o jakichś nagraniach! Co to
jest radio? (Do operatora) Panie Leonardzie!
OPERATOR: A co ja miałem robić w tym wypadku?
REDAKTOR: Prosiłem, uprzedzałem: pilnujcie jej, to jest debiut!
MONTAśYSTKA: Proszę nie krzyczeć na sali. Pracuję już kilkanaście lat i
nie tylko przycinam i kleję taśmę, ale i myślę!
REDAKTOR: Wszyscy myślicie, ale nie tak, jak trzeba!
MONTAśYSTKA: O co chodzi? To jest naprawdę zdolna dziewczyna, a
materiał jest bardzo dobry, ja się na tym znam.
REDAKTOR (przedrzeźniając ją): Bardzo dobry, bardzo dobry!
MONTAśYSTKA (z naciskiem): Bardzo dobry!
Redaktor wychodzi z sali. Na podłodze pół siedzi, pół leży oparta łokciami o
schodki Agnieszka. Pali papierosa, zaciągając się z zadowoleniem i patrzy na
redaktora zwycięsko.
REDAKTOR: Obejrzałem pani materiały.
AGNIESZKA (z uśmiechem): No i?
REDAKTOR (sucho): Ciekawe.
AGNIESZKA: Tylko tyle? (Podnosi się do pozycji siedzącej).
REDAKTOR: Wystarczy. Jak pani z tego zrobi film? Gdzie Birkut?
AGNIESZKA: Miałam za mało czasu.
REDAKTOR: Nie znalazła go pani?
AGNIESZKA (niedbale): Jeszcze nie.
REDAKTOR: Wie pani… O Birkucie bez Birkuta? Nonsens! A gdzie syn?
Syna też pani nie znalazła?
AGNIESZKA (z uspokajającym gestem): Niech się pan nie martwi. Znajdę
obu. Zrobię wspaniałą rzecz!
REDAKTOR: Proszę pani, szczerze: dotąd przekroczyła pani wszystkie
istniejące limity. My popieramy młodzież, ale ja nie jestem reprezentantem instytucji
charytatywnej! Nie mam dotąd filmu! (Nabiera powietrza, jak przed skokiem do
wody) Pani od dziś nie otrzyma ani taśmy, ani kamery.
AGNIESZKA (sztywniejąc): Pan chyba zwariował! No, jak ja mam zrobić ten
film?!
REDAKTOR: Niech pani zmontuje – ja wiem? – dwie wstawki do Magazynu,
do Dziennika…
AGNIESZKA: Co?... (Wstaje). Co mi pan tu opowiada? (Podchodzi w
uniesieniu, bliskim furii). Przecież pan nigdy w życiu nie widział lepszego materiału!
Ja wszystko postawiłam na jedną kartę: na ten film!
REDAKTOR: I bardzo dobrze! Ale ja nie! Ja mam codziennie dwa programy
telewizyjne – siedem razy w tygodniu! Ja nie mogę pozwolić sobie na to, żeby mnie
mój klient, mój odbiorca, mój widz zaczął lekceważyć!
AGNIESZKA: A teraz pana szanuje?
REDAKTOR: Dwa tygodnie na montaż i udźwiękowienie.
Cofa się przed następującą groźnie Agnieszką.
AGNIESZKA: Ty, słuchaj! Ja muszę zrobić ten film! A ty musisz mi na to
pozwolić! Rozumiesz?
REDAKTOR (potrząsając Agnieszką z gniewem): A co robię cały czas?
Dałem materiały, sprzęt, pieniądze! Za czyje pieniądze to robisz? Za społeczne! A ja
za nie odpowiadam!
AGNIESZKA: Ale musisz się…Musi się pan ze mną porozumieć do końca!
REDAKTOR (puszczając ją): Bardzo proszę. Proszę zostawić materiały w
redakcji i oddać kamerę. Pani nam już nie jest więcej potrzebna.
Odwraca się i odchodzi, zostawiając zdruzgotaną Agnieszkę na korytarzu. W
chwilę potem Agnieszka powoli wraca na salę. Trójka jej współpracowników patrzy
na nią z wyczekiwaniem i napięciem. Agnieszka bezsilnie opiera się o futrynę.
AGNIESZKA (głucho): Odebrali mi film.
Chwila milczenia.
MONTAśYSTKA: Jezus Maria, dlaczego?
AGNIESZKA: Nie dostanę już więcej ani taśmy, ani kamery.
MONTAśYSTKA: Ojej… A ja tu przygotowałam pani taki drobiazg… Już
zakładają. Zobaczymy, dobra? Nie trafiłam na niego wcześniej, bo był źle
zasygnowany, ale koledzy mi przypomnieli… No i nigdy nie był użyty.
Agnieszka bez odpowiedzi zajmuje miejsce w fotelu.
MONTAśYSTKA (do mikrofonu): Panowie, poproszę tę małą rolkę, dobrze?
Materiały czarno – białe.
Krótkie, nieuporządkowane ścinki materiałów, które nie weszły do kroniki
filmowej: podniecony tłum na warszawskiej ulicy; młody człowiek, pochylony nad
gazetą; zbliżenie gazety – wielki nagłówek: „VIII Plenum Komitetu Centralnego
PZPR – Władysław Gomółka bierze udział w obradach”. Duże zdjęcie Gomółki.
Nadjeżdżający tramwaj, oblepiony ludźmi. Wspólna manifestacja żołnierzy i
robotników – maszerują razem, śpiewają rytmiczną piosenkę. Kolumny młodzieży,
schodząc się na wiec. I wreszcie gigantyczny tłum na placu defilad: morze głów i las
rąk, pozdrawiających nowego sekretarza partii. Słyszymy zbiorową pieśń, śpiewaną
przez sto tysięcy ludzi „Sto lat”.
SPRAWOZDAWCA: Rozlega się nagle pieśń, której się na wiecach nigdy nie
ś
piewało: sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam!
Lokal wyborczy.
Obszerna, prawie pusta świetlica wiejska; tylko przy samych drzwiach
gromadka nieruchomych, milczących chłopów. Po drugiej stronie sali, na wprost
wejścia, długi stół, a za nim komisja wyborcza. Na stole urna, do której na razie nikt
nie podchodzi. Między zbitymi przy progu chłopami przeciska się Birkut z małym
dzieckiem na ręku. Wita się z sąsiadami, potem bez pośpiechu rusza ku urnie.
Zastępuje mu drogę sprawozdawca z mikrofonem starego typu.
SPRAWOZDAWCA: Rozmowa z Mateuszem Birkutem. Uwaga, nagrywamy.
Panie Mateuszu, jesteśmy z Polskiej Kroniki Filmowej. Zechce pan powiedzieć parę
słów dla naszych widzów. Dobrze?
BIRKUT (szorstko): Znowu szopkę robicie?
SPRAWOZDAWCA: Nic podobnego. Po prostu pracujemy. Tak jak pan… i
wszyscy.
BIRKUT: Niech pan pyta.
SPRAWOZDAWCA: Jak pan wie, pańska wieś doznała w minionym okresie
szeregu przykrości. Błędy i wypaczenia miły tu szczególnie ostry charakter.
BIRKUT: Wiem
SPRAWOZDAWCA: Oczywiście błędy zostały naprawione, ale uraz został.
Jak panu wiadomo, pańska wieś zgodziła się głosować tylko pod warunkiem, że pan
pierwszy wrzuci swój głos do urny.
BIRKUT: Wiem. I dlatego tu jestem, chociaż całą rzecz uważam za idiotyzm.
Gdzie są towarzysze z komisji wyborczej? (Członkowie komisji pośpiesznie zajmują
swoje miejsca. Birkut obraca się do sąsiadów przy drzwiach). Sąsiedzi, wymyśliliście
to głupio, ale niech tam. Jestem.
CHŁOP: Mateusz, spotkało cię tyle złego. Będziesz głosował?
BIRKUT: A jak myślicie?
CHŁOP: Czekamy.
BIRKUT: Ludzie! Tu różnie bywało – gorzej, lepiej…ale to jest nasz kraj.
Birkut stawia syna na podłodze i obaj podchodzą do stołu. Przewodniczący
komisji podaje mu kartkę z wydrukowanymi nazwiskami kandydatów. Birkut nie
czytając wkłada ją do koperty. Chłopi przy drzwiach przyglądają się temu nieufnie.
Birkut wręcza kopertę synowi, podnosi go do urny; Maciek z powagą wrzuca ją do
ś
rodka. Ludzie po jednemu zaczynają podchodzić do stołu. Materiał kończy się
ujęciem dwóch bezzębnych babin, śmiejących się nad urną.
Sala projekcyjna.
Ci sami, co przedtem. Agnieszka zamyślona, rozparta bezwładnie w fotelu.
AGNIESZKA: Szukaliśmy młodego Birkuta. A trzeba było szukać
Tomczyka…
MONTAśYSTKA (do mikrofonu): Panowie, odeślijcie, proszę, te materiały
do mojej montażowni.
KABINIARZ: Przepraszam, ale mamy polecenie nie wydawać tego materiału.
Ma zostać w kabinie.
Miasteczko
Senny rynek małego miasteczka na prowincji. Jedna, samotna furgonetka pod
sklepem i pojedyncza ciężarówka, przejeżdżająca koło kamery. Pusto.
Mieszkanie ojca Agnieszki.
Skromne, ale czyste robotnicze mieszkanie na poddaszu. Ojciec Agnieszki
przed lustrem – wiąże czarny krawat. Jest mężczyzną pod pięćdziesiątkę, zażywny ale
silny, o szerokiej, otwartej twarzy i małych, rozumnych oczach. Na wąskim tapczanie
pod ścianą leży Agnieszka w pozie, wyrażającej krańcowe zniechęcenie.
OJCIEC: A może po prostu sknociłaś ten film? Co? Nie sknociłaś?
AGNIESZKA: Jak można sknocić coś, czego się nie skończyło?
OJCIEC: A może nakłamałaś troszeczkę? Bo wy tam, w tym filmie…
AGNIESZKA: Nie nakłamałam, tato.
OJCIEC: A może to było nudne? (Agnieszka zaprzecza bez słowa). A
uczciwe?
AGNIESZKA: Uczciwe.
OJCIEC: No to muszą puścić.
AGNIESZKA: Nie puszczą.
OJCIEC: Dlaczego? (Agnieszka wzrusza ramionami). No? Dlaczego?
Dlaczego?
Agnieszka podnosi się, obejmuje ojca serdecznie i znów opada na tapczan.
Ojciec przysiada na krzesełku naprzeciw niej i przygląda się jej wnikliwie.
AGNIESZKA: Oni wcale nie chcą tego filmu.
OJCIEC: Jak to – nie chcą? Dali ci robić, a teraz nie chcą?
AGNIESZKA: Dali, ale odebrali.
OJCIEC (wstaje z krzesła i pochylając się nad córką z niedowierzaniem):
Dali… Pieniądze wyrzucili, a teraz nie chcą?
AGNIESZKA: Nie wiedzieli, na co dają.
OJCIEC: Nie rozumiem. Jak to, dają i nie wiedzą, na co? Dziwni ludzie.
AGNIESZKA: Przestraszyli się.
OJCIEC: Przestraszyli się? Czego?
AGNIESZKA: Wszystkiego.
Ojciec przechodzi do drugiego pokoju, bierze z krzesła kolejarską kurtkę i
wraca z nią do Agnieszki.
OJCIEC (ubierając się): Nikt się nie boi wszystkiego. Jak się ktoś boi, to
jednej rzeczy… Co to za rzecz?
AGNIESZKA: Nie wiem.
OJCIEC: No to się dowiedz.
AGNIESZKA: Jak?
OJCIEC: No, znajdź tego twojego Birkuta.
AGNIESZKA: Przecież powiedziałam ojcu: zabrali mi wszystko. Kamerę,
taśmę…
OJCIEC: A ty już bez kamery nie możesz go znaleźć, co?
Bierze termos i kanapki, zawinięte w papier.
AGNIESZKA: Po co?
OJCIEC: Jakby ktoś o mnie kręcił film, to ja bym się bardzo zdziwił, gdyby do
mnie nie przyjechał. No, w każdym razie trochę bym się zdziwił. (Wkłada swój
podwieczorek do woreczka z plastiku). I co? Do końca życia będziesz tak leżeć?
AGNIESZKA: Kiedyś się podniosę.
OJCIEC: Dobra, dobra. Bierz torbę i buty.
AGNIESZKA: Po co?
OJCIEC: Przecież ci mówiłem. Gdyby ktoś kręcił o mnie film… No, idź,
poszukaj go, pomów z nim. (Gładzi ją po włosach). Potem wrócisz i opowiesz.
AGNIESZKA: Tobie?
OJCIEC: No, chociażby i mnie. A co? Czy wszystko zaraz musi być robione
dla wszystkich?
Stoi nad nią z uśmiechem. Agnieszka siada na tapczanie i zaczyna wkładać
buty.
OJCIEC: Ja, na przykład, bardzo jestem ciekawy, jak się to wszystko
skończyło. No, chodź, masz PKS za pół godziny.
Czarny, bardzo sympatyczny pies podchodzi do Agnieszki, merdając
zachęcająco ogonem. Agnieszka drapie go za uchem i wstaje.
Miasteczko.
Niewielki domek z czerwonej cegły. Strome zewnętrzne schody, prowadzące na
podwórko. Na schodach Agnieszka i ojciec; ona ze swoim workiem, on w kompletnym
mundurze kolejarza.
OJCIEC: Zrobiłem nalewkę na wiśniach. Jak wrócisz, będzie w sam raz.
Wypijemy po szklaneczce.
AGNIESZKA: Ja nie piję.
OJCIEC: Jak to? Na wiśniach?
AGNIESZKA: Chyba, że na wiśniach.
OJCIEC: A widzisz. (Bierze swój rower spod ściany).
AGNIESZKA: Tadek ciągle w wojsku?
OJCIEC: Jak to „ciągle”? Przecież dopiero była przysięga.
AGNIESZKA: Byłeś?
OJCIEC: No pewnie, że byłem. Ładnie było. Tadek wyrósł na fajnego byczka.
Wychodzą na pustawą ulicę, prowadzącą do rynku.
AGNIESZKA: Byłam na grobie matki. Posadziłeś ładne kwiaty.
OJCIEC: Ja też tam lubię chodzić.
AGNIESZKA: śenisz się?
OJCIEC: A po co?
AGNIESZKA: Jestem jedyną kobietą, która może z tobą o tym porozmawiać.
OJCIEC: No i bardzo dobrze. Trzymaj się, pa! Czekaj chwileczkę… Masz
tutaj. (Podaje jej zwinięty banknot). Kup sobie jakieś ciuchy, bo to, cholera, w tych
szmatach nie znajdziesz żadnego porządnego chłopaka.
AGNIESZKA: Dziękuję.
OJCIEC: Dobra, dobra, trzymaj. No i daj pyska. Pa, trzymaj się.
Zostawia ją przy wejściu na rynek. Agnieszka, jakby nabrała świeżych sił,
odrzuca energicznie głowę do tyłu; już jest gotowa do dalszej walki. Widzi
nadjeżdżający samochód, podnosi rękę. Samochód zwalnia, staje.
Gdańsk.
Dworzec w Gdańsku o wczesnej godzinie; z pociągów wylewają się tłumy
robotników spieszących do pracy, wbiegają po schodach na wiadukt nad torami,
zbiegają na dół po drugiej stronie. Agnieszka stoi na chodniku przed dworcem, oparta
łokciami o żelazną barierkę. Przez ramię ma przewieszony swój worek i aparat
fotograficzny w futerale. Patrzy w milczeniu na wielką bramę, opatrzoną łukowatym
napisem STOCZNIA IM. LENINA W GDAŃSKU. To tu przed sześciu laty rozpoczął
się krwawy dramat, nazwany później „wypadkami na Wybrzeżu”. Dalej, nad dachami
zabudowań fabrycznych, widać ramiona ogromnych żurawi. Nie kończąca się rzesza
robotników wpływa bez przerwy na teren stoczni. Dzwonią tramwaje, jeden za drugim
przetaczają się wyładowane ludźmi autobusy. Agnieszka rzuca worek na ziemię i
zaczyna robić zdjęcia: ludzi na wiadukcie, ludzi na stromych schodach i ludzi
znikających w bramie. Wreszcie dostrzega tego, kogo spodziewała się tutaj spotkać:
młodego człowieka o zadziwiającym podobieństwie do jej filmowego bohatera. Gdyby
nie okulary, można by pomyśleć, że to Birkut z czasów swojej wczesnej młodości.
Agnieszka spokojnie, bez pośpiechu zachodzi mu drogę.
AGNIESZKA: Przepraszam, czy to pan Tomczyk?
MACIEK (nieufnie): Tak. Słucham.
AGNIESZKA: Pan jest synem Mateusza Birkuta?
MACIEK (jeszcze bardziej nieufnie): Tak, a o co chodzi?
AGNIESZKA: Szukam pańskiego ojca.
MACIEK: Mojego ojca?
AGNIESZKA: Robiłam film o pańskim ojcu.
MACIEK: Pani?
AGNIESZKA: Zresztą to wszystko już nieważne. Po prostu chciałam się z
nim zobaczyć. Czuję, że muszę z nim porozmawiać.
MACIEK: O co pani właściwie chodzi?
AGNIESZKA: Po prostu: chcę adres ojca.
MACIEK: Mój ojciec nie żyje. (Chwila milczenia) Przepraszam, do widzenia.
Odchodzi ku bramie, nieznacznie przyspieszając kroku. Agnieszka patrzy za
nim, nieruchoma, jakby sparaliżowana. Groźny, niemal cmentarny huk młotów o
blachę. Martwe kadłuby statków. Czarne kratownice olbrzymich dźwigów. Sylwetka
odchodzącego Maćka znika wśród zabudowań stoczni. Agnieszka czeka. Brama jest
teraz pusta. Agnieszka przysiada na łańcuchu, oddzielającym chodnik od ruchliwej
jezdni. Słońce stoi wysoko, prawie nad jej głową. Czas mija. Przez portiernię
zaczynają wychodzić ludzie z pierwszej zmiany. Agnieszka sennie przygląda się ich
twarzom. Wreszcie z portierni wychodzi Maciek. Dostrzega Agnieszkę, zwalnia i staje
tuż przed nią.
MACIEK (głucho): Wiedziałem, że pani się nie odczepi.
Gmach telewizji.
Ten sam długi, przeszklony korytarz, którym na początku filmu szła Agnieszka
z redaktorem. Teraz nadchodzi w towarzystwie Maćka. Idą przed siebie szybkim,
pewnym krokiem, jak ludzie zdecydowani na wszystko. Mijają jakieś drzwi, nie
zwracając na nie uwagi. Drzwi otwierają się – staje w nich znany nam już redaktor.
Spostrzega oddalającą się parę i szybko chowa się z powrotem. Tamci idą teraz na
kamerę: głowy podniesione hardo i wysoko, dłoń Maćka na ramieniu Agnieszki.