Dailey Janet Gwiazdziste Ranczo

background image

1

Janet Dailey GWIAŹDZISTE RANCZO

Rozdział 1

Jak to się mówi? Nieszczęścia chodzą parami? Stadami? Eben MacCallister

właśnie próbował sobie to przypomnieć, kiedy jego bystre oczy dostrzegły jeepa
nadjeżdżającego od strony sąsiedniego rancza, przekształconego w turystyczną
atrakcję El Regale. Samochód był jeszcze daleko, a nad drogą wznosiły się tumany
pyłu, Eben nie mógł więc rozpoznać kierowcy. Ale biorąc pod uwagę pecha, jaki
go ostatnio prześladował, domyślił się, kto to jest. Zacisnął zęby, kiedy sobie
przypomniał ten przeklęty list sprzed dziesięciu dni, który zagroził ruiną jego
całemu światu. Przypomniał sobie wściekłość, jaka go ogarnęła, kiedy w końcu
pojął znaczenie prawniczego bełkotu. Wściekłość i zimny, mdlący strach.

Ściskając list w ręce, Eben zatrzasnął drzwi domu, który od trzech pokoleń był

siedzibą MacCallisterów. Wskoczył do swojej starej furgonetki i wcisnął do oporu
pedał gazu. Spod kół prysnął żwir. Kilka sekund później samochód wyjechał z
rancza.

Eben nie pamiętał niczego poza furią, która rosła w nim przez całą drogę do

banku. Ale wszystko, co zaszło potem, odcisnęło się w jego pamięci, jak wypalone
gorącym żelazem...


Nie zwracając uwagi na zdumione spojrzenia, Eben przemierzył szybko hol

banku, stukając głośno obcasami. Przy każdym kroku jego ostrogi pobrzękiwały
metalicznie. Siedząca w informacji błękitnooka blondynka, świeżo po szkole
średniej, błysnęła swoim najpiękniejszym uśmiechem.

- Dzień dobry panu. Mogę w czymś...
Minął ją, nawet nie zwalniając. Blondynka patrzyła za nim w osłupieniu.

Sekretarka prezesa banku dostrzegła go już wcześniej przez oszkloną ścianę biura.
Mildred Battles była wysoka i kolczasta, jak saguaro, słynna arizońska odmiana
kaktusa. Wyrosła nagle tuż przed Ebenem, zagradzając mu drogę i spoglądając z
dezaprobatą na jego zakurzone ubranie robocze i brzęczące ostrogi. Otworzyła usta,
ale Eben ją ubiegł.

- Nie mów mi, że Wildera nie ma w gabinecie, Mildred. Widziałem pod bankiem

jego mercedesa.

- Nie jesteś umówiony - odparła wyniośle.
- Owszem, jestem. - Podniósł dłoń, w której ściskał list, wyminął ją i ruszył prosto

do drzwi prywatnego gabinetu Billy’ego Joego Wildera.

- Nie możesz się tak wdzierać! - Mildred, pospieszyła za nim, sapiąc z oburzenia.
- Nie? To patrz! - Eben pchnął drzwi i wszedł do środka.
Niemal całą drewnianą podłogę przestronnego gabinetu przykrywał gruby

wielobarwny dywan tkany w tradycyjne wzory Indian Navaho, który natychmiast
stłumił stukot obcasów Ebena. Przed lśniącym dębowym biurkiem stały wygodne
skórzane fotele. Po drugiej stronie, rozparty na obitym zielonym zamszem krześle,

background image

2

siedział złotowłosy mężczyzna. Nogi trzymał na blacie biurka, do ucha przyciskał
słuchawkę telefonu. Elegancki garnitur nie pasował do jego kowbojskich butów i
błyszczącej krawatki z diamentami i szmaragdami, zamiast tradycyjnych turkusów
w srebrze.

Nie wydawał się ani trochę zdziwiony pojawieniem się Ebena, najwyżej odrobinę

rozbawiony.

- Muszę już kończyć, Fred - powiedział do telefonu. - Ktoś tu na mnie czeka i już

się trochę niecierpliwi. - Uśmiechnął się do siebie w odpowiedzi na to, co usłyszał
od rozmówcy, wskazał Ebenowi jeden z foteli.

Eben jednak nie skorzystał z zaproszenia. Przy wzroście metr dziewięćdziesiąt

wznosił się nad biurkiem jak wieża i nie spuszczał zimnych, niebieskich oczu z
człowieka siedzącego naprzeciw niego. Nie zdjął kapelusza, nie zamierzał
zawracać sobie głowy manierami. Tam, gdzie w grę wchodzi kontakt z groźnym
drapieżnikiem, nie ma miejsca na uprzejmości. A zdaniem Ebena, Billy Joe Wilder
był drapieżnikiem.

Wiele lat temu rodzina Wilderów zgromadziła fortunę, kupując wielkie obszary

ziemi w Arizonie. Teraz właścicielem majątku został Billy Joe, który postanowił
pomnożyć dobra przez cztery. Miał zwyczaj żartować, że jego ulubioną grą zawsze
był monopol. Bank natomiast należał do jego ukochanych - i potężnych - zabawek.

- Mój samolot przyleci po ciebie dokładnie o ósmej. Nie zapomnij wziąć ze sobą

planów, Fred - powiedział Billy Joe na pożegnanie i odłożył słuchawkę.

Zmierzył Ebena spojrzeniem swoich jasnych oczu. Na chwilę zatrzymał wzrok na

liście w jego dłoni.

- Widzę, że dostałeś już wypowiedzenie.
- Nie możesz tego zrobić. - Gorycz i gniew sprawiały, że słowa z trudem

przechodziły Ebenowi przez gardło. - Mam jeszcze całe pięć lat na spłatę pożyczki.

Billy Joe Wilder założył ręce na piersi i uśmiechnął się przebiegle.
- Chyba powinieneś jeszcze raz przeczytać umowę, którą podpisałeś. Po pięciu

latach bank ma prawo zażądać zwrotu całej kwoty z dwumiesięcznym okresem
wypowiedzenia. A to wypowiedzenie masz właśnie w ręce.

- Możesz to zrobić tylko wtedy, gdybym nie wywiązywał się z płatności. A ja

spłacałem wszystko w terminie, bez jednego dnia zwłoki. Mam dowody.

Wilder uśmiechnął się szerzej. Zdjął nogi w kowbojskich butach z biurka i sięgnął

po duży folder.

- Jak już powiedziałem, powinieneś jeszcze raz przeczytać umowę, MacCallister.

Zwłoka w płatnościach to jeden sposób, żeby zażądać spłaty pożyczki.
Wypowiedzenie w terminie sześćdziesięciu dni to drugi sposób. - Wyjął dokument
z foldera i pchnął go w stronę Ebena. - Strona trzecia, paragraf 5c.

Starając się opanować przerażenie, Eben chwycił dokument. Otworzył go na

trzeciej stronie i przeczytał odpowiedni paragraf. Przeczytał go raz jeszcze, czując
na sobie przygniatający ciężar.

background image

3

- O ile pamiętam - ciągnął Wilder - radziłem ci, żebyś przed podpisaniem dał tę

umowę prawnikowi, ale ty pożałowałeś pieniędzy.

Eben cisnął papiery na biurko.
- Myślisz, że w końcu udało ci się położyć łapę na moim ranczu, co? - wycedził

przez zaciśnięte zęby.

- To piękny kawał ziemi, MacCallister. Dzikiej, surowej. Pełno tam wspaniałych

widoków i ślicznych zakątków. Wszystko to pozostanie twoją własnością, jeśli
tylko zdołasz zwrócić nam ćwierć miliona dolarów z okładem w przeciągu
sześćdziesięciu dni. A jeśli ci się to nie uda... - urwał dla zwiększenia efektu i
wzruszył ramionami. - Bank nie będzie miał wyboru. Przejmie twoją ziemię, potem
sprzeda.

- Tobie, prawda? - powiedział oskarżycielsko Eben. Cały aż zesztywniał ze złości.
Billy Joe zakołysał się w krześle.
- Powiedziałem ci już wtedy, kiedy podpisywałeś umowę, a teraz powtórzę:

hodowla to już przeszłość. Kraj wszedł w epokę usług. Musisz wychodzić
naprzeciw potrzebom ludzi...

- Tak jak ty, co? - przerwał mu Eben. - Zagarniając cudzą ziemię, żeby

wybudować kolejne hotele, pola golfowe, centra handlowe, parkingi, korty
tenisowe i baseny, no i oczywiście kasyno w pobliżu, na wypadek gdyby komuś
jednak zostały jakieś pieniądze.

Na myśl o tym, że taki los mógł spotkać Gwiaździste Ranczo, Ebena ogarnęła

ślepa furia. To była ziemia jego rodziny od trzech pokoleń. Tam spędził ponad
dwadzieścia lat życia, oszczędzając na wszystkim, harując od świtu do zmierzchu,
a nawet dłużej. Tej ziemi poświęcił całe swoje życie, wszystko - po to tylko, żeby
ją utrzymać.

- Cóż, czy ci się to podoba, czy nie, teraz jest popyt na takie rzeczy. Hodowla nie

przynosi już zysków. Szczerze mówiąc, nie sądzę, by ktoś udzielił pożyczki
ranczerowi, który nie ma żadnych dodatkowych źródeł dochodu. Tak jak ty,
MacCallister. Co oznacza, że jesteś bez szans na otrzymanie kredytu gdzie indziej.

- Dlaczego? Dałeś już znać swoim kolesiom z innych banków, żeby nie udzielili

mi pożyczki?

- W pewnym sensie inteligentny z ciebie facet, MacCallister - powiedział Wilder,

a Eben zauważył, że nie zaprzeczył jego słowom.

- Myślisz, że już wygrałeś, ale ja mam ciągle jeszcze sześćdziesiąt dni na zebranie

pieniędzy. I oświadczam ci, że je oddam. Co do centa.

Wilder zaśmiał się z niedowierzaniem.
- Jasne. A świnie mają skrzydła. Możesz sprzedać wszystkie swoje krowy i woły, i

ciągle jeszcze dużo będzie ci brakowało.

Eben w duchu przyznał mu rację. Ale na jego ranczo to nie bydło przedstawiało

prawdziwą wartość, ale konie.

Eben dość szybko się zorientował, że choć popyt na bydło maleje, dobre,

background image

4

ranczerskie konie ciągle cieszą się dużym zainteresowaniem. Przez ostatnich
dziesięć lat poświęcał każdą wolną chwilę i każdego zaoszczędzonego dolara na
stworzenie stadniny. Kupował rasowe konie i stawiał zabudowania. Była to jedna z
długoterminowych inwestycji, które dopiero po dłuższym czasie przynoszą zyski.
Ale Eben w końcu dopiął swego. Konie były jego najmocniejszą kartą. Ale czy
dość mocna,? Nie miał pewności.

- Przekonamy się o tym za dwa miesiące, prawda? - odparł, odwrócił się na pięcie

i ruszył do drzwi.

- Byłbym zapomniał, MacCallister! - zawołał za nim Wilder. - Miłego Święta

Dziękczynienia.

Eben usłyszał w głosie Wildera sarkastyczną nutę. Zawsze tak było, pomyślał z

goryczą. Kiedy tylko coś, na czym mu zależało, znajdowało się w jego zasięgu,
komuś zawsze udawało się sprzątnąć mu to sprzed nosa.

Ale nie tym razem.
Tym razem nie może przegrać.
Przez całą drogę na ranczo Eben liczył co sprzedać i za jaką cenę. Wziął pod

uwagę najgorszy scenariusz. Nie było sposobu na redukcję wydatków; już i tak
zostały obcięte do niezbędnego minimum.

W końcu stało się jasne, że Eben ma jeszcze szansę - a raczej cień szansy.
Niecały tydzień po otrzymaniu z banku hiobowej wieści spadł kolejny cios. Eben

poczuł, że ziemia usuwa mu się spod nóg, gdy odebrał telefon i usłyszał, że jego
siostra zginęła w wypadku samochodowym. Zabronił sobie o tym rozmyślać.

Pustynna poczta pantoflowa działała jednak bez zarzutu. Wiadomość o śmierci

Carli rozniosła się natychmiast. Eben oderwał wzrok od biało-granatowego jeepa.
Jeśli Maddie Williams przyszła wyrazić swoje współczucie, on zdecydowanie sobie
tego nie życzył.

W ogóle nie życzył sobie wizyt Maddie Williams.
W górze nad jego głową grudniowe niebo lśniło jasnym, popołudniowym

blaskiem, oświetlając upstrzony kaktusami pejzaż południowej Arizony. Było
ciepło, tylko czasem rześki powiew wiatru przypominał o zimie.

Takim dniem powinno się rozkoszować, wdychając świeże, czyste powietrze i

podziwiając błękit bezchmurnego nieba.

Ale Eben MacCallister nie miał na to czasu - ani na przyjmowanie gości. Ujeżdżał

właśnie młodego ognistego ogiera, nad którym już długo pracował. Dziki dwulatek
nie był zachwycony pobieranymi naukami - drażniła go ciężka opona, którą ciągnął
za sobą na sznurze.

Parskając, koń przystanął i spojrzał wrogo na oponę. Eben dał mu chwilę spokoju

i znowu lekko ukłuł go ostrogami. Zdenerwowany koń szarpnął ostro. Opona
podskoczyła gwałtownie do góry, płosząc konia. Usiłując za wszelką cenę
utrzymać się na jego grzbiecie, Eben usłyszał jak jeep wjeżdża na podjazd. Ogier
także wyłowił ten dźwięk i odwrócił głowę w stronę dobiegającego warkotu. Klnąc

background image

5

w duchu, Eben ze złością spojrzał na samochód, który właśnie zatrzymał się tuż
przy padoku.

Zacisnął zęby na widok Maddie Williams. Łagodne wieczorne słońce zalśniło w

ciemnozłotych włosach kobiety. Na ułamek sekundy jego błękitne oczy spotkały
się z jej - ciepłymi, brązowymi. Maddie zdecydowanie pchnęła furtkę, która
otworzyła się z przeraźliwym metalicznym skrzypnięciem.

I wtedy rozpętało się piekło. Koń rzucił się w panice w bok, sznur zaplątał mu się

pod ogonem.

Eben znalazł się pod płotem padoku, rozłożony na łopatki. Oszołomiony

upadkiem, leżał mrugając i potrząsając głową. W końcu doszedł do siebie, spojrzał
w górę i zobaczył Maddie - smukłą, elegancką i bardzo kobiecą.

Uśmiechnęła się uroczo. Drobne zmarszczki wokół jej ciemnych oczu pogłębiły

się na kształt drobnych wachlarzyków.

- Po tylu latach w końcu mam cię u swoich stóp, MacCallister. - W jej głosie

brzmiała nuta rozbawienia, ale oczy wyrażały inne nastroje.

Eben odpowiedział gniewnym spojrzeniem.
- Bardzo śmieszne, Maddie. Naprawdę bardzo śmieszne - mruknął rozzłoszczony.

Podniósł się z trudem, nie zwracając uwagi na ból poobijanego, ponad
czterdziestoletniego ciała.

Odsunął się od ogrodzenia padoku. Szybko odnalazł swój kapelusz, który leżał

kilka metrów dalej. Ogier parskał nerwowo. Wynajęty do pomocy Ramon Vargas
trzymał zwierzę mocno za uzdę. Koń podrzucał głową, szarpiąc szczupłym ciałem
Ramona.

Eben zrobił krok w stronę kapelusza. Poczuł rozdzierający ból w prawym biodrze.

Skrzywił się i kulejąc podszedł, żeby go podnieść. Schylając się, znowu wykrzywił
twarz.

- Pan w porządku, seńor Mac? - Wyraziste czarne oczy Ramona spojrzały na

niego z troską.

Eben tylko kiwnął głową i sięgnął po lejce. Nie zapytał, jak Meksykaninowi udało

się tak szybko znaleźć na padoku i złapać konia - tak jak dziesięć lat wcześniej nie
pytał o nic, kiedy Ramon przyszedł na ranczo w poszukiwaniu pracy. Po dziś dzień
Eben nie wiedział, gdzie Ramon mieszka, ile ma lat, czy ma rodzinę - i zieloną
kartę. Pojawił się w chwili, kiedy Eben po uszy tonął w długach i nie stać go było
na płacenie obowiązujących stawek. Ramon zgodził się pracować za mniej.
Znacznie mniej. Eben przyjął go bez wahania. Później zatrudnił jeszcze jego kuzy-
na, Luisa, na tych samych warunkach.

Ramon podał mu lejce i odsunął się trochę. Ogier, ciągle zdenerwowany, rzucał

się na boki, próbując uwolnić z uprzęży. Eben zaczął do niego przemawiać cichym,
łagodnym głosem.

- Już dobrze, dobrze, ty głuptasie - mruczał. - Lepiej się uspokój, bo dojdę do

wniosku, że nie jesteś wart zachodu... A rzeźnik da mi za ciebie z osiemset dolców.

background image

6

- Eben powoli przyciągnął konia do siebie i położył dłoń na jego drżącej szyi. - Nie
podoba ci się ten sznur pod zadem, co? Musisz się przyzwyczaić, bo kiedyś na jego
końcu znajdzie się dorosła krowa, a nie tylko stara opona.

Skupił się na koniu, całkowicie ignorując wysoką, smukłą blondynkę, która ciągle

stała przy płocie. Dwadzieścia lat temu nie potrafiłby się tak zachować. Ale wtedy
Maddie była jego ukochaną, dziewczyną, z którą chciał się ożenić. Teraz była
bogatą wdową po Allanie Williamsie, a Eben miał więcej lat i rozumu.

Nie czuł wzruszenia czy nostalgii i był z tego naprawdę dumny.
Delikatnie głaskał konia. Czekał, aż ogier się uspokoi. Potem postanowił go

znowu dosiąść. Szukając stopą strzemienia, spojrzał na Maddie. Zauważył lekkie
rozbawienie na jej twarzy. Kiedyś patrzyła na niego z nieskrywanym zachwytem, a
on chętnie się przed nią popisywał. Teraz samo wspomnienie tamtych chwil go
zirytowało.

Maddie przyglądała mu się, stojąc przy płocie. Eben zaczął trening od początku,

by odzyskać zaufanie konia. Całkowicie skoncentrował się na zadaniu, ani razu nie
spojrzał w stronę kobiety. Ignorował ją tak skutecznie, jakby zatrzasnął przed nią
drzwi.

Maddie patrzyła na niego chłodno. Eben MacCallister był wysoki i smukły. W

jego twarzy rysowała się twardość górskich skał, których poszarpane krawędzie
wznosiły się na horyzoncie. Oczy miał niebieskie i przenikliwe, włosy ciemne,
gdzieniegdzie już przyprószone siwizną. Był człowiekiem pełnym sprzeczności -
czasem niewiarygodnie twardym i nieustępliwym, czasem zdumiewająco czułym i
troskliwym.

Teraz zgrywał twardziela. Zachowywał się tak lodowato, jakby chciał zmusić

kobietę do ucieczki.

Gdyby kiedyś odrzucił ją w taki sposób, Maddie rzeczywiście uciekłaby z

płaczem. Teraz tylko utwierdziła się w swoim uporze. Wiedziała jednak, że jej
cierpliwość nie zostanie nagrodzona. Czuła, że mogłaby stać przy ogrodzeniu do
końca świata, a on i tak nie oderwałby się od swojego zajęcia. Miała tylko jedno
wyjście z sytuacji - zmusić Ebena, żeby zaczął jej szukać. Ruszyła w stronę domu.

Dom, obłożony piaskową gliną z okolicznych terenów wtapiał się w pustynny

krajobraz. Dach nad ciągnącym się wokół gankiem wspierały wąskie, zbielałe od
słońca belki.

Podchodząc do drzwi, Maddie zwolniła nieco kroku. Nagle opadły ją

wspomnienia, z którymi nie umiała sobie radzić tak dobrze jak Eben. Zresztą nie
miała zamiaru uciekać przed Ebenem - ani przed przeszłością.

Ale przeszłość otoczyła ją ze wszystkich stron, kiedy przekroczyła próg domu,

który kiedyś omal nie stał się jej domem.


Eben pracował nad swoim ogierem jeszcze przez dziesięć minut. W końcu udało

mu się zrobić rundę wokół padoku, holując oponę. Doszedł do wniosku, że na dziś

background image

7

to wystarczy. Zeskoczył z konia przy furcie i rzucił wodze Ramonowi. Odwrócił
się przodem do płotu, przystanął i zdrętwiał. Maddie nie było.

- Ramon, gdzie jest pani Williams? - spytał.
- La seńora, ona pójść do la casa.
Eben spojrzał gniewnie na dom ocieniony od zachodu przez kępę drzew. Nie

życzył sobie odwiedzin Maddie, tak samo jak nie chciał, by nawiedziła go zaraza.
Przeskoczył przez ogrodzenie i ruszył w stronę drzwi. Szybko pokonał niewielki
dystans. Przy każdym kroku pobrzękiwał ostrogami. Drewniana podłoga ganku
zadudniła głucho pod butami. Wszedł do wyłożonego terakotą przedsionka i
przystanął, żeby rozejrzeć się po pokoju dziennym. Kremowe ściany, kominek
wyłożony meksykańskimi kafelkami, belki stropowe. Z kuchni dobiegł go brzęk
kostek lodu i szkła. Eben zaklął w duchu i wszedł do kuchni.

Maddie stała przy kuchennym blacie i wyglądała jak wcielenie domowej

elegancji. Miała na sobie zieloną bluzkę z grubego jedwabiu, beżowe lniane
spodnie i złoty łańcuszek zamiast paska. Złote, sięgające ramion włosy swobodnie
okalały jej twarz. Prostota i czysta doskonałość.

- Widzę, że czujesz się jak u siebie w domu - zauważył oschle Eben.
- Kiedyś to był mój dom. W pewnym sensie.
Eben nie chciał, żeby mu o tym przypominano.
- Co tu robisz, Maddie?
- Zaschło mi w gardle. Wiedziałam, że prędzej osiwieję, niż się doczekam, aż

zaproponujesz mi coś do picia. Więc sama przyrządziłam lemoniadę. -
Wdzięcznym ruchem dłoni wskazała wyciśnięte połówki cytryn leżące na blacie.

Maddie oczywiście postanowiła przypomnieć mu o czasach, kiedy czekała na

niego z dzbankiem lemoniady pod koniec kolejnego dnia jego ciężkiej pracy.
Jeszcze jedno wspólne wspomnienie, słodko-gorzkie, jak tysiące innych.

Przygotowała lemoniadę z premedytacją. Chciała przywołać przeszłość. Pokazać,

że pamięta, jaki był kiedyś jego ulubiony napój.

- Wiesz, że nie o to mi chodzi. Czego chcesz?
- Dawny Eben MacCallister uśmiechał się czasami - powiedziała Maddie,

przyglądając mu się uważnie.

- Nie mam czasu na słowne gierki - odparł niecierpliwie Eben. - Zachowaj je dla

swoich gości ze Wschodu.

- Jak zwykle interesuje cię tylko praca? - Maddie uniosła dłoń, żeby jej nie

przerywał. - To było pytanie retoryczne, MacCallister. Znam odpowiedź.

Upiła łyk lemoniady, podała mu drugą szklankę, a potem odeszła, zostawiając za

sobą zapach drogich perfum, dziki i słodki jak woń rzadkiego pustynnego kwiatu.

Przystanęła w przeciwległym rogu, koło telefonu. Oparła się biodrem o kuchenny

blat. Eben poczuł, jak ogarnia go dawne pożądanie. Stłumił je natychmiast.

- Przyjechałam tu w interesach, MacCallister. Ale pewnie już o tym wiesz. Chyba

że nie odsłuchujesz wiadomości z automatycznej sekretarki. - Postukała długim,

background image

8

koralowym paznokciem w migające czerwone światełko. - Widzę, że ich nie
kasujesz. Masz tu nagrania z dwóch dni. Chcesz posłuchać? Pięć ode mnie, dwa od
jakiegoś prawnika z Tucson, jedno od kogoś, kto przedstawił się jako H.D. z
Teksasu i dwa od Billy’ego Joego Wildera z banku.

- Musiałaś węszyć, co? Nie mogłaś się powstrzymać? - Eben spojrzał na nią ostro.

- Masz taką elegancką fryzurę, markowe ciuchy, drogie perfumy, ale nie zdążyłaś
nabrać odpowiednich manier.

Uśmiechnęła się tylko, słysząc tę obraźliwą uwagę. Pewnie nie zdawał sobie

sprawy, że elegancki strój miał ją tylko chronić przed nim.

- To dlatego, że nieodpowiednich manier uczyłam się od mistrza, czyli od ciebie.
- Te pochlebstwa donikąd cię nie doprowadzą, Maddie - odparł krótko.
- Nic dziwnego. Nigdy mnie nie doprowadziły - powiedziała. - Ale tak naprawdę

wcale tu nie węszyłam. - Chciałam tylko sprawdzić, czy twoja automatyczna
sekretarka działa.

- Jasne - prychnął Eben i upił łyk zimnej jak lód lemoniady. Jego usta natychmiast

wykrzywił grymas. Lemoniada była potwornie kwaśna. - Chryste Panie, nie
dodałaś cukru?

- Nie do twojej - odparła, uśmiechając się chytrze. W jej ciemnych oczach

zamigotały iskierki rozbawienia. - Ale ciekawe, że sam to zauważyłeś. Sam jesteś
taki skwaszony, jakby cię ochrzczono sokiem z cytryny.

- To dziecinada, Maddie. Dorośnij wreszcie. - Eben podszedł do cukiernicy,

wsypał trzy kopiaste łyżeczki cukru do swojej szklanki i zamieszał.

- Kiedyś, MacCallister, święcie wierzyłam, że to przeze mnie stałeś się taki zimny

i cyniczny. Ale teraz myślę sobie, że ty nigdy nie miałeś poczucia humoru.
Uśmiechałeś się tak rzadko. Randka oznaczała dla ciebie tylko konną przejażdżkę
w świetle księżyca. Nie znosiłeś wydawać pieniędzy na nic, nawet na pierścionek
zaręczynowy. Interesowała cię tylko praca. Praca, praca, praca.

- A jaki miałem wybór? - powiedział wyzywająco. - To pieniądze zarobione

ciężką pracą sprawiały, że na stole był chleb. Bo mój ojciec z całą pewnością go
tam nie kładł.

- Jasne, obwiniaj o wszystko swojego ojca - odpaliła Maddie, zirytowana jego

słowami. - Ale on przynajmniej wiedział, jak cieszyć się życiem.

- I tak był tym zajęty, że niemal stracił ranczo.
- Czyż to nie byłoby okropne - mruknęła sarkastycznie Maddie.
Eben zesztywniał.
- Gwiaździste Ranczo należało do naszej rodziny przez sto dwanaście lat. Dla

mnie to coś znaczy.

- Z pewnością znaczyło to dla ciebie więcej niż ja.
- Nie jestem pewny, czy kiedyś tak było - odparł z goryczą Eben.
Maddie sceptycznie uniosła brwi.
- Naprawdę? - mruknęła chłodno. - Jak długo byliśmy zaręczeni?

background image

9

Eben odwrócił wzrok.
- Nie pamiętam.
- A ja tak - powiedziała, czując w sercu stary ból. - Pięć lat, siedem miesięcy i

dwadzieścia jeden dni. Byłam wtedy trochę tępa, dlatego tak dużo czasu zajęło mi
zrozumienie, że w głębi serca nie chciałeś się ze mną ożenić. A nie miałam nawet
pierścionka, który mogłabym ci rzucić w twarz.

Eben zacisnął usta.
- Nie mogliśmy się pobrać wcześniej, do cholery. Wtedy nawet nie wiedziałem,

czy za miesiąc będę miał dach nad głową.

- Nie zamierzałam wyjść za ciebie, żeby mieć dach, dom, czy ranczo. Chciałam

tylko ciebie - wybuchnęła Maddie. - Chciałam ci pomagać, pracować razem z tobą.
Pragnęłam, żebyśmy razem do czegoś doszli. Ale ty nie. Ty chciałeś, żebym
siedziała cicho w kącie i czekała. Tkwiłabym tam do dziś, pokryta pleśnią i
pajęczynami.

Zraniony do żywego Eben stracił panowanie nad sobą.
- Zamiast tego wolałaś dekorować dom jakiegoś starca.
- Nie waż się powiedzieć jednego złego słowa o Allanie - odpaliła z oburzeniem

Maddie. - Był dobrym człowiekiem i mężem, najlepszym przyjacielem, jakiego
miałam w życiu. - Wycelowała palec w klatkę piersiową Ebena. - Gdybyś
dorównywał mu choć w połowie, może warto byłoby na ciebie czekać.

- A co ty możesz o tym wiedzieć? Nie zaczekałaś, żeby się przekonać.
To ją zaskoczyło. Opanowała się i spojrzała na niego chłodno.
- Oboje wiemy, że gdybym zaczekała, czekałabym po dziś dzień.
- Naprawdę? - odparował.
- Naprawdę. Lepiej posłuchaj wiadomości od Wildera. - Maddie wyminęła Ebena

i usiadła na brzegu stołu. - Krążą plotki, że bank zażądał od ciebie natychmiastowej
spłaty długu. A sądząc z wiadomości, które nagrał Wilder, to nie tylko czcze
gadanie. Powinieneś uważniej przeczytać, umowę, zanim ją podpisałeś.

- Prędzej piekło zamarznie, niż pozwolę Wilderowi położyć chciwe łapska na

moim ranczu - warknął, ale w jego oczach pojawił się niepokój.

Maddie natychmiast to zauważyła.
- Co zrobisz, Eben? - zapytała miękko.
- To moja sprawa. - Dopił lemoniadę jednym haustem. - Zdaje się, że ty też miałaś

do mnie interes. No więc, czego chcesz?

Rozdział 2

Maddie potrzebowała trochę czasu, żeby przestawić się na inny temat.
- Chodzi o konie - zaczęła.
- Przykro mi - przerwał jej Eben. - Nie mam żadnych półżywych koni, na których

twoi goście mogliby sobie pojeździć. - Jego słowa ociekały sarkazmem.

- To dobrze, bo nie interesuje mnie zakup półżywych zwierząt. Szukam koni dla

swoich kowbojów - odpaliła. - Może nie pamiętasz, ale w El Regalo ciągle

background image

10

hodujemy bydło - przypomniała mu uprzejmie.

- Domyślam się, że tworzy to atmosferę, jakiej oczekują twoi nadziani goście -

powiedział drwiąco Eben.

Maddie zmrużyła oczy. Prowokował ją, dobrze o tym wiedziała.
- Gdybym cię lepiej nie znała, mogłabym pomyśleć, że zazdrościsz mi pieniędzy,

jakie na nich robię - odparowała.

- Też coś - prychnął Eben. - Nie zależy mi na tych ludziach i ich rozwydrzonych

dzieciakach.

- Ile masz teraz krów w stadzie? - spytała wyzywająco Maddie.
- Prawie sto. Hodowla nie przynosi dzisiaj dużych zysków - przyznał. - Masz

szczęście, że z tym skończyłaś. Ale dobre, wytrenowane konie sprzedają się po
wysokich cenach.

- Zapłacę ci wysoką cenę, pod warunkiem, że istotnie masz wytrenowane konie -

odparła sucho. - Tylko proszę, nie próbuj mi wcisnąć tego narowistego ogiera,
którego dzisiaj widziałam. Nie urodziłam się wczoraj.

- Rzeczywiście, masz na to za dużo zmarszczek. - Eben spojrzał na drobne bruzdki

wokół jej oczu i ust. - To chyba znak, że stuknęła ci już czterdziestka, prawda?

- Zawsze mówiłeś to, czego akurat nie należało powiedzieć - rzuciła przez

zaciśnięte zęby Maddie.

- Domyślam się, że twój mąż był dżentelmenem i nie zauważał takich rzeczy.
- Mylisz się. Był dżentelmenem, więc nie pozwalał sobie na takie komentarze. Ale

ty nigdy nie miałeś taktu, MacCallister. Zawsze byłeś szczery aż do bólu. - Urwała
i przekrzywiła głowę, znowu zaskoczona sprzecznościami, jakie tkwiły w jego
naturze. - Ilekroć widzę, jak pracujesz z młodym koniem, zawsze zdumiewa mnie,
że potrafisz być tak cierpliwy i delikatny. Nigdy się nie wściekasz, kiedy koń
zaczyna się płoszyć. Umiesz szybko odzyskać jego zaufanie. Jesteś stanowczy, ale
spokojny i wyrozumiały. Dlaczego nie potrafisz tak samo postępować z ludźmi?

- Dlatego, że nie są tego warci - odparł szybko, z typową dla siebie brutalną

szczerością. - A za dobrego, wyszkolonego konia można dostać dużo pieniędzy.

- Pieniądze. Czy ty o niczym innym nie myślisz? - Ciągle nie mogła w to

uwierzyć.

- Pieniądze to wszystko, czego potrzebuję. Wszystko, czego potrzebuje człowiek -

oznajmił spokojnie Eben.

- Jest w życiu wiele ważniejszych rzeczy, których nie można kupić. - Maddie

dobrze wiedziała, że to prawda.

- Na przykład jakich? - spytał wyzywająco.
- Lojalność, uczucie, miłość.
- No, nie wiem. Williams cię po prostu kupił.
Maddie zacisnęła palce na szklance. Niewiele brakowało, a chlusnęłaby mu w

twarz jej zawartością. Wzięła głęboki wdech, zacisnęła zęby, ostrożnie odstawiła
szklankę i policzyła do dziesięciu.

background image

11

- Nie wiem, dlaczego kiedykolwiek ci współczułam, MacCallister - powiedziała. -

Och, tak, miałeś ciężkie dzieciństwo. Matka zmarła, kiedy rodziła twoją siostrę, a
ojciec szastał pieniędzmi i pogrążył ranczo w długach. Cała odpowiedzialność
spoczywała na twoich barkach: ranczo, Carla, rachunki. Kiedyś myślałam, że to
okropne. Nigdy nie miałeś szansy, żeby być naprawdę dzieckiem i marzyć jak
dziecko, ale ty zawsze mówiłeś, że marzenia to bzdury. A co gorsza, wierzyłeś w
to. Pewnie też dlatego byłeś taki wściekły, kiedy Carla uciekła, bo chciała spełnić
swoje marzenie i zostać piosenkarką.

Eben nie miał ochoty rozmawiać o swojej siostrze. Na samą myśl o Carli czuł

dawny ból.

- Nie, wkurzyłem się, bo zabrała wszystkie pieniądze, ponad trzysta dolarów,

dzięki którym przetrwalibyśmy zimę. To był prezent na Boże Narodzenie od mojej
kochanej siostrzyczki.

- Carla miała zaledwie siedemnaście lat - przypomniała Maddie. - Była młoda.

Popełniła błąd. Ale ty nie powinieneś z tego powodu wykreślać jej ze swojego
życia.

Eben spojrzał na nią zimno, wypił resztę lemoniady i wrzucił kostki lodu do

zlewozmywaka.

- Zresztą to już bez znaczenia.
- A cóż to ma znowu znaczyć? - Maddie założyła ręce na piersi.
- To, że Carla nie żyje. - Nie zamierzał Maddie o tym mówić, w ogóle nie chciał

rozmawiać o siostrze i dopuszczać do siebie tego, co w związku z tym czuł.

- Co? - Maddie patrzyła na niego z otwartymi ustami, nie wierząc własnym

uszom.

Odwrócił się i zmierzył ją chłodnym spojrzeniem niebieskich oczu.
- Zginęła wraz z mężem w wypadku samochodowym cztery dni temu. - Podał

suche fakty, nie zdradzając, że na tym jego wiedza się kończy.

- Z mężem? Carla wyszła za mąż?
- Najwyraźniej.
Maddie, zatopiona we wspomnieniach, nie dosłyszała cynicznej odpowiedzi.
- Ciągle śpiewała - powiedziała w zamyśleniu. - Cokolwiek robiła: zmywała,

sprzątała, doglądała cieląt, zawsze śpiewała... albo grała na taniej meksykańskiej
gitarze. Ty ją dla niej kupiłeś, pamiętani. W Nogales, za stary zegarek z pękniętym
szkiełkiem.

- I poszedł na marne.
Spojrzała na niego, dotknięta ironiczną nutą.
- Dziwię się, że ktokolwiek zadał sobie trud, by cię poinformować o śmierci Carli.

- Maddie odwróciła się, nagle zirytowana.

- W jej dokumentach figurowałem jako najbliższy krewny. Pewnie pomyślała, że

zapłacę za pogrzeb - powiedział szorstko Eben, starając się skryć ból, którego nie
chciał wcale odczuwać. Ale w uszach ciągle rozbrzmiewał mu głos ze słuchawki

background image

12

telefonu. Mówił jakiś obcy człowiek. Najpierw upewnił się, że Eben jest bratem
Carli, potem poinformował krótko, że Carla zginęła w wypadku. Dodał coś jeszcze,
ale Eben przestał słuchać. Kiedy mężczyzna - najwyraźniej typ religijnego świra -
wspomniał, że siostra pragnęła dla Ebena nadziei i radości, coś w nim pękło,
uwalniając gniew. Odparł wtedy, że radość i nadzieja będą mu towarzyszyły tak
długo, jak długo nie będzie musiał płacić za pogrzeb. Nawet teraz Eben nie
pozwalał sobie na odczuwanie czegokolwiek poza gniewem.

- Domyślam się więc, że nie pokryjesz kosztów pogrzebu - powiedziała chłodno

Maddie.

- Oczywiście, że nie. - Dezaprobata w jej głosie ani trochę go nie wzruszyła. -

Mówiłaś, że chcesz kupić konie. Więc jeśli skończyłaś już swoją podróż w świat
wspomnień, pokażę ci, co mam.

- Nie, dziękuję. Zmieniłam zdanie. - Maddie wzięła ze stołu swoją szklankę i w

nagłym porywie złości wylała jej zawartość do zlewozmywaka.

- Przykro mi, ale...Odwróciła się do niego.
- Nie, wcale nie jest ci przykro. Z żadnego powodu. I pomyśleć, że naprawdę ci

współczułam, kiedy usłyszałam, co robi Billy Joe. Zdajesz sobie chyba sprawę, że
już uruchomił swoje kontakty we wszystkich instytucjach finansowych w tym
stanie i dał do zrozumienia, komu trzeba, że udzielenie ci pożyczki byłoby bardzo
ryzykowne. A jeśli chcesz utrzymać ranczo, będziesz potrzebował bardzo dużo
pieniędzy.

- Dobrze o tym wiem.
- Więc życzę ci dużo szczęścia, MacCallister. - Maddie odwróciła się na pięcie i

wyszła z kuchni.

- Sam zapracuję na swoje szczęście. Zawsze tak było i tak będzie. - Eben powoli

poszedł za Maddie.

- Nie masz wyjścia. Na pewno nikt nawet nie kiwnie palcem, żeby ci pomóc. -

Zatrzymała się przy drzwiach i spojrzała na niego gniewnie. - Łącznie ze mną.

Eben natychmiast uniósł się dumą.
- Nie przypominam sobie, żebym prosił cię o pomoc.
- Nie prosiłeś. Nigdy nie prosisz. Ale i tak chciałam ci ją zaoferować. - To dlatego

była zła. Naprawdę przyjechała do niego, żeby mu pomóc. - Potrzebujemy teraz w
El Regalo przynajmniej dwóch koni, ale prędzej mi kaktus wyrośnie na dłoni, niż
kupię je od ciebie.

Eben przypomniał sobie, jak bardzo potrzebuje gotówki i postanowił na chwilę

zapomnieć o dumie. Nie stać go było na to, żeby zmarnować taką okazję.

- Nigdzie nie znajdziesz lepszych koni.
- Zaryzykuję. - Maddie pchnęła drzwi z taką siłą, że aż odbiły się od ściany. Eben

zdążył je złapać, zanim uderzyły go w twarz. - Możesz sobie mówić, co chcesz o
swoim ojcu, MacCallister, ale ludzie go kochali. A ty w całym hrabstwie nie masz
ani jednego przyjaciela.

background image

13

- Nie potrzebuję przyjaciół. - Eben wyszedł za Maddie przed dom. - A ludzie

kochali mojego ojca tylko dlatego, że szastał pieniędzmi na prawo i lewo.

- Czego o tobie nie można powiedzieć, prawda? - odparła drwiąco. - Każdego

centa ściskasz tak długo, aż puści krew.

- Nie ma w tym chyba nic złego.
- Ale nie ma też nic dobrego. - Nagle cała dyskusja wydała jej się bez sensu. Był

tak zatwardziały w swoich przekonaniach, że trzeba by chyba dynamitu albo łaski
boskiej, żeby go wzruszyć.

- Czyżby? Więc skoro nie jest to ani złe, ani dobre, to jakie jest? - spytał

wyzywająco.

- Puste. - Spojrzała na niego ze smutkiem. - I taki właśnie sam jesteś. Pusty.

Ciułasz, ciułasz, ciułasz i co z tego masz? Nie. Nawet jeśli cudem zdołasz
zachować ranczo, w końcu zauważysz, że został ci tylko pusty dom, garść piachu i
kilka kolczastych kaktusów. W twoim życiu nie ma żony, dzieci, śmiechu ani
miłości. Poświęciłeś to wszystko dla tego. - Szerokim gestem wskazała
rozciągającą się przed nimi pustynię i ostre wierzchołki gór na horyzoncie. -
Zrobiłeś kiepski interes, MacCallister. Nie rozumiesz?

Eben szybkim spojrzeniem ogarnął surową ziemię, zdradziecką i piękną zarazem,

potem znowu odwrócił się do Maddie.

- To ty ode mnie odeszłaś.
- Nie odeszłam; uciekłam. - Odwróciła wzrok i zacisnęła usta z goryczą. - Nie

czułeś do mnie nic poza pożądaniem.

- A co czuł do ciebie Williams?
- O to chodzi. - Spojrzała gniewnie. - W końcu udało ci się mnie od siebie

odepchnąć, tak jak wszystkich innych.

- Mam się czuć źle z tego powodu?
- Przerabialiśmy to już, MacCallister. Ty nie czujesz nic poza zimnem i gorącem.
- I chyba mi z tym dobrze. - Uśmiechnął się lekko, chcąc ją rozzłościć.
- Możesz sądzić, że jesteś szczęśliwy, ale się mylisz. I nawet o tym nie wiesz.

Dlatego to takie smutne. Żal mi cię, MacCallister.

- Nie potrzebuję współczucia.
- Tak ci się wydaje - odpaliła Maddie. - Ale jeśli jest na świecie sprawiedliwość,

dostaniesz to, na co zasługujesz.

- Czyli... - Nie dokończył, bo właśnie zauważył ciemny samochód na drodze do

rancza. - Kto to może być, do diabła?

- Mam nadzieję, że Billy Joe - prychnęła Maddie. - Chętnie popatrzę, jak wbija ci

nóż w plecy.

- Zawsze wiedziałem, że jesteś żądną krwi wiedźmą - rzucił Eben, schodząc z

ganku.

Z tylnego okna granatowego lincolna wyglądała dziecięca buzia z szeroko

otwartymi oczami. Eben dostrzegł jeszcze dwie małe główki dzieci siedzących na

background image

14

tylnym siedzeniu. Jakby nie miał już dość kłopotów, jacyś turyści zgubili drogę do
któregoś z ośrodków wypoczynkowych, w które zmieniono okoliczne rancza.
Zdarzało się to już wcześniej.

Samochód zatrzymał się. Z wnętrza dobiegł płacz niemowlęcia i chór dziecięcych

głosów.

- To tutaj?
- Jesteśmy na miejscu?
Z auta wysiadł wysoki, ciemnowłosy mężczyzna, typ dobrze sytuowanego

mieszczucha, z charakterystycznym uśmiechem karierowicza na twarzy. Eben nie
znosił takich facetów.

- Dzień dobry, nazywam się...
Eben nie pozwolił mu dokończyć.
- To nie jest ośrodek agroturystyczny. - W tej samej chwili z samochodu

wyskoczyła mała jasnowłosa dziewczynka w różowej sukience, a za nią druga,
wyglądająca jak jej lustrzane odbicie.

- Patrz! Koniki, tak jak mama mówiła! - Wyraźnie podekscytowana pierwsza z

dziewczynek wskazała pulchnym paluszkiem w stronę koni na padoku.

- Proszę zabrać dzieci z powrotem do samochodu - powiedział cierpko Eben. - Nie

przyjmujemy tu gości. To prawdziwe ranczo.

- Zaszło chyba jakieś nieporozumienie... - zaczął znowu mężczyzna.
- Jeśli tak, to nie moja wina - uciął Eben. Chciał jak najszybciej pozbyć się

intruzów.

- Jestem Spencer Davenport z kancelarii prawniczej Hughes, Hughes i Davenport.

- Uśmiech na twarzy mężczyzny przygasł, kiedy Eben nie zareagował na jego
słowa. - Nie otrzymał pan mojej wiadomości? Pan Eben MacCallister, prawda?

- Owszem, to ja. - Eben zmarszczył brwi, zaskoczony, że mężczyzna zna jego

nazwisko. - O jakiej wiadomości pan mówi?

Maddie podeszła do nich powoli.
- Zapewne o tej na twojej automatycznej sekretarce - wyjaśniła i uśmiechnęła się

do Spencera Davenporta. - Była trochę niewyraźnie nagrana.

- Tego się obawiałem. Dzwoniłem z lotniska.
Z samochodu wyszedł mały, mniej więcej siedmioletni chłopiec i stanął obok

dziewczynek. Za jego plecami rozległ się gniewny płacz niemowlęcia.

- Tad jest zły - powiedziała dziewczynka stojąca po prawej stronie.
- Bardzo zły - dodała ta po lewej.
Chłopiec milczał, patrząc na Ebena nieufnie i podejrzliwie.
Eben, ze zdenerwowania napięty jak struna, spojrzał twardo na prawnika.
- Co dokładnie zawierała pańska wiadomość?
- Informację, że odebrałem dzieci pańskiej siostry i przywożę je do pana - odparł

rzeczowo mężczyzna.

- Co takiego?! - wykrzyknął Eben ze złością, wytrącony z równowagi. Nigdy nie

background image

15

przyszło mu do głowy, że Carla mogłaby mieć dzieci.

- Chodzi o dzieci pańskiej siostry. - Spencer Davenport wyjął z samochodu grubą

szarą kopertę. - Tu są wszystkie dokumenty, potwierdzające, że zgodnie z
życzeniem pańskiej zmarłej siostry zostaje pan ich prawnym opiekunem. Są tu też
ich akty urodzenia i wszelkie inne papiery, jakich może pan potrzebować.

- To jakaś pomyłka. Na pewno. - Eben chwycił kopertę.
- Mam nadzieję, że nie. - Ciemne oczy Maddie błyszczały rozbawieniem.
- Pani MacCallister? - zapytał prawnik, podczas gdy Eben niecierpliwie rozdzierał

kopertę.

- Nie, dzięki Bogu. Jestem tylko sąsiadką. - Maddie, uśmiechając się szeroko,

odwróciła się do dzieci i pochyliła lekko. - Jak się nazywacie?

Chłopiec tylko patrzył na nią w milczeniu, marszcząc jasne brwi.
- Dillon jest najstarszy. Ma siedem lat. - Prawnik podszedł do maluchów. -

Bliźniaczki mają po cztery lata. Jedna to... ale może same się przedstawicie tej
miłej pani, dziewczynki?

- Ja jestem Joy - oznajmiła szybko dziewczynka po prawej, bez cienia

nieśmiałości.

- A ja Hope - powiedziała jej siostra.
- Mamusia tak nas nazwała...
- ...bo urodziłyśmy się w Wigilię...
- ...tak jak Jezus. - Joy uśmiechnęła się z dumą.
- Mamusia mówiła, że Boże Narodzenie to właśnie...
- Hope i Joy .
- I to właśnie my.
Hope i Joy. Pod Ebenem ugięły się nogi, kiedy przypomniał sobie rozmowę przez

telefon. Mężczyzna powiedział, że Carla chciała, by nadzieja i radość zawsze
towarzyszyły bratu. Nie była to metafora. Chodziło o imiona.

- Wyglądamy tak samo - dodała Hope.
- Ale tak naprawdę, to nie - dodała Joy, zanim Maddie zdążyła przytaknąć.
- Joy ma piegi na nosie. - Hope wskazała nos siostry.
- A Hope nie. - Druga dziewczynka potrząsnęła głową. Długie loki zatańczyły nad

ramionkami.

- Ale ja mam za to znamię na nodze. Chcesz zobaczyć? - Hope podciągnęła

wymiętą sukienkę i zaprezentowała Maddie ciemny znak na prawym udzie.

Maddie obejrzała znamię, kątem oka spoglądając na Ebena, który przeglądał

papiery i zerkał na prawnika wyciągającego z bagażnika walizki i pudła. W tle
ciągle rozlegał się wściekły wrzask niemowlęcia. Scena przypominała Sąd
Ostateczny. Maddie nie znała jednak nikogo, kto bardziej niż Eben zasługiwałby na
zesłanie do piekieł.

- Czy to wasz mały braciszek tam płacze? - spytała dzieci.

Hope and joy (ang.) - nadzieja i radość.

background image

16

Piegowata Joy kiwnęła głową.
- Ma na imię Tad.
- Lecieliśmy samolotem - dodała Hope.
- Tad tego nie lubi - wyjaśniła Joy. Jej jasne loki podskakiwały, kiedy kręciła

głową.

Hope westchnęła, robiąc przy tym dorosłą minę.
- Tad niczego nie lubi.
- Mamusia mówiła, że Tad to skaranie boskie.
W błękitnych oczach Hope natychmiast pojawił się smutek.
- Nasza mamusia i tatuś nie żyją.
Joy kiwnęła głową.
- Są teraz w niebie.
- Są aniołami - dodała szybko Hope.
- Mamusia śpiewa.
- Tatuś nie umie śpiewać - powiedziała wyraźnie zatroskana Hope.
- Ale umie grać na skrzypcach - przypomniała jej siostra.
- I na gitarze, i na banjo - poweselała Hope.
- Na pewno szybko nauczyłby się grać na harfie - oznajmiła Joy z przekonaniem.
- Na pewno tak - zgodziła się Maddie, wzruszona prostą dziecięcą wiarą.
Joy spojrzała ciekawie na Ebena i przyłożyła zwiniętą dłoń do ust.
- To jest wujek Ben? - wyszeptała głośno.
Dillon szturchnął ją w ramię.
- Jak to, nie wiesz? On ma na imię Eben. Głupia gęś.
Joy odwróciła się do niego, wojowniczo opierając ręce na biodrach.
- Nie jestem gęsią.
- Ja też nie. - Hope natychmiast przybrała tę samą pozę.
- I nie wolno ci nas przezywać. - Joy pokazała mu język i znowu spojrzała na

Maddie. - To nasz wujek, prawda?

- Oczywiście. - Maddie uśmiechnęła się od ucha do ucha.
Dillon popatrzył na niego nieufnie.
- On nas nie chce - powiedział. - Od razu widać.
Eben spojrzał na bratanka ostro. Nie chciał poddać się współczuciu dla tych

osieroconych maluchów. Przy wszystkich swoich problemach i długu, który musiał
szybko spłacić, nie miał ani czasu, ani pieniędzy, by zajmować się czwórką
dzieciaków. I nie zamierzał udawać, że jest inaczej. Chłopak najwyraźniej to
wyczuł.

- Bystry chłopak - mruknął tylko pod nosem.
Bliźniaczki były jednak innego zdania niż brat.
- Wujek Eben na pewno nas chce - zaprzeczyła Joy.
- To nasz wujek. - Słowa siostry od razu trafiły Hope do przekonania.
Prawnik wyjął z bagażnika lincolna składany wózek spacerowy. Oparł go o stos

background image

17

walizek i sięgnął do wnętrza samochodu. Wrzaski niemowlęcia natychmiast
umilkły i zapanowała upragniona, błogosławiona cisza.

- Tad nie lubi być sam - wyjaśniła Joy, kiedy prawnik wyciągnął z tylnego

siedzenia czerwonego ze złości dzieciaka, trzymając go możliwie jak najdalej od
siebie.

Tad był krzepkim, mniej więcej półrocznym chłopcem. Miał miękkie

jasnobrązowe włoski i buzię jak bobas z reklamy odżywek Gerbera. Teraz
gaworzył już, uszczęśliwiony, wymachując pulchnymi rączkami i nóżkami.

- Zaraz się złości - dodała Hope.
- Tad to skaranie boskie - oznajmiły bliźniaczki chórem.
Ciągle trzymając dziecko daleko od siebie, prawnik podszedł prosto do Maddie,

która już wyciągała do malucha ręce, kiedy nagle doleciał ją zapach brudnej
pieluchy. Szybko wskazała Ebena, dając Davenportowi do zrozumienia, że to jemu
powinien dać chłopca.

Eben ledwo zdążył przełożyć dokumenty z jednej ręki do drugiej, kiedy prawnik

wepchnął mu niemowlę w ramiona. Odruchowo objął Tada i przycisnął go do
piersi.

Przez chwilę obaj patrzyli na siebie ze zdumieniem. Zaraz potem Eben poczuł

zapaszek dolatujący z pieluchy i skrzywił się, na co Tad w przeraźliwym wrzasku
zaprezentował świeżo wyrżnięty przedni ząb.

Widok Ebena z Tadem w objęciach utwierdził bliźniaczki w przekonaniu, że

miały rację. Podeszły do nich natychmiast. Tylko Dillon się nie poruszył. Nadal
obserwował wszystko nieufnie.

- Tad narobił w pieluchę - wyjaśniła Joy, choć nie było to konieczne.
- Nie przestanie ryczeć... - powiedziała ostrzegawczo Hope.
- Aż ktoś mu ją zmieni - dokończyła Joy.
Maddie spojrzała na osłupiałą twarz Ebena i wybuchnęła niepohamowanym

śmiechem. Odrzuciła głowę w tył, a jej śmiech odbił się echem od dalekich gór.

- Szkoda, że nie mam aparatu fotograficznego, bo chętnie zrobiłabym ci zdjęcie.

Masz taką pocieszną minę - powiedziała głosem ciągle łamiącym się od śmiechu.

Eben spojrzał na nią ze złością, szukając w myślach ciętej riposty. Ale w tej samej

chwili dziecko wyprężyło się niebezpiecznie do tyłu, próbując się od niego
odsunąć. Eben szybko podłożył mu drugą rękę pod plecy, mnąc przy tym kopertę i
wyjęte z niej dokumenty.

- Lepiej go teraz za bardzo nie przytulać - ostrzegła Joy z miną kogoś, kto wie, co

mówi.

- Bo inaczej kupa wyleci bokami - wyjaśniła Hope.
- ...i wszystko zabrudzi - dodała Joy, krzywiąc się na samą myśl.
- Tad to prawdziwe... - zaczęły razem.
- Skaranie boskie, wiem - dokończył zirytowany Eben. - Już to słyszałem.
Maddie znów wybuchnęła śmiechem i odwróciła się do młodego prawnika, który

background image

18

z trudem ukrywał rozbawienie.

- Otto Grimes z Branson zajmuje się nieruchomościami, które należały do

pańskiej siostry i jej męża - powiedział do Ebena, starając się zachować powagę. -
Gdyby miał pan jakieś pytania, proszę się z nim skontaktować. Adres i telefon
znajdzie pan w tych papierach. Życzę powodzenia - dodał i ruszył w stronę
samochodu.

- Zaraz, zaraz! - wrzasnął Eben, usiłując przekrzyczeć ryk niemowlęcia. - Nie

może pan tak po prostu sobie odjechać i zostawić mnie z całym tym towarzystwem.

- Przykro mi. - Prawnik wzruszył ramionami, również podnosząc trochę głos. - Jak

już powiedziałem, jeśli ma pan pytania, proszę się skontaktować z Otto Grimesem.
Nasza firma jest tylko miejscowym oddziałem - rzucił na zakończenie, wsiadł do
samochodu i zatrzasnął za sobą drzwiczki.

Joy zadarła głowę do góry i pociągnęła Ebena za spodnie.
- Wujku, muszę na nocnik - powiedziała, przestępując z nogi na nogę i patrząc na

niego błagalnie.

- Na litość boską, nie - jęknął Eben i spojrzał na Maddie. - Mogłabyś...
Maddie podniosła ręce, nie pozwalając mu skończyć.
- O nie, mowy nie ma. Znikam, MacCallister. Jesteś sam.
Odeszła, zostawiając go z rozłoszczonym, płaczącym niemowlęciem, małą

dziewczynką, przeskakującą niecierpliwie z nogi na nogę, drugą dziewczynką,
która wyglądała tak, jakby zaraz miała zacząć robić to samo co pierwsza,
podejrzliwym siedmiolatkiem i dziesiątkami walizek na podjeździe.

Maddie była pewna, że Eben sobie poradzi. Żałowała jednak, och, jak bardzo

żałowała, że nie może zostać, żeby na to popatrzeć.

Na samą myśl o tym znowu ogarnęła ją wesołość.

Rozdział 3

Wrzask dziecka szybko zagłuszył śmiech Maddie. Eben zazgrzytał zębami. Przez

chwilę miał ochotę pójść za nią i zacisnąć palce na jej łabędziej szyi. Zanim jednak
zdążył to zrobić, mała rączka znowu pociągnęła go za nogawkę dżinsów.

- Wujku, ja już naprawdę muszę - powiedziała poważnie jedna z bliźniaczek.
- Ja też - zawtórowała jej druga.
Eben spojrzał w dół, ale wtedy zbliżył niebezpiecznie nos do zapaskudzonej

pieluchy. Co gorsza poczuł nagle dziwnie lepką wilgoć na rękawie koszuli. Nie
miał żadnych wątpliwości - pielucha zaczęła właśnie przeciekać.

- W domu jest łazienka. - Wskazał głową frontowe drzwi.
Dziewczynki zniknęły w ułamku sekundy. Ich nieobecność natychmiast wywołała

nową falę krzyków niemowlęcia.

Eben spojrzał na niego gniewnie.
- Przestań natychmiast ryczeć, bo popękają mi bębenki - powiedział stanowczo.
Jego mocny, donośny głos zaskoczył Tada. Niemowlak umilkł na chwilę,

popatrzył na Ebena ze złością i uderzył w jeszcze głośniejszy płacz.

background image

19

- One mają rację. Tad nie przestanie krzyczeć, dopóki ktoś nie zmieni mu pieluchy

- oświadczył Dillon ze złośliwym uśmieszkiem.

Eben czuł, że to prawda, choć nie chciał się do tego przyznać.
- Gdzieś w waszych bagażach muszą być pieluchy - powiedział tylko. - Znajdź je i

przynieś jedną do domu.

Chłopiec nawet nie drgnął.
- Trzeba jeszcze powiedzieć „proszę” - rzucił mimochodem.
Dziecko ciągle darło się wniebogłosy. Eben całkiem stracił cierpliwość.
- Poszukaj pieluchy, dziecko.
- Nie nazywam się dziecko, tylko Dillon - odpalił chłopiec, ale obrócił się na

pięcie i poszedł do bagaży.

Zadowolony, że jego rozkaz został wysłuchany, Eben ruszył do domu. W tej

samej chwili zauważył Ramona, który stał pod stajnią.

- Chodź tu z Luisem i wnieście te walizy do domu! - krzyknął.
- Wujku! Nie możemy znaleźć łazienki! - rozległ się rozpaczliwy głos w

korytarzu.

Eben odwrócił się powoli, wściekły na Maddie, która zostawiła go samego w tym

chaosie. Wszedł do domu i zaprowadził bliźniaczki do jedynej łazienki, cały czas
czując dolatujący z pieluchy odór i nieprzyjemną wilgoć na ramieniu.

Kiedy wrócił do salonu zobaczył Dillona. Chłopiec wlókł za sobą wielką torbę,

wypchaną pieluchami.

- Zanieś to do kuchni - rzucił przez ramię Eben.
W kuchni cisnął wygniecioną kopertę z dokumentami na blat, wyciągnął kilka

czystych ściereczek z szuflady, wrzucił je do zlewu i odkręcił kurek, żeby je
zmoczyć. W głębi domu rozległ się szum spuszczanej wody. Silny strumień z
kuchennego kranu natychmiast zmienił się w ciurkający strumyczek. Niemowlę
darło się przeraźliwie, zesztywniałe z wściekłości.

Dillon wszedł do kuchni. Za nim kroczyła jedna z bliźniaczek. Eben spojrzał na

chłopca w przelocie i podszedł do długiego kuchennego stołu, który pozostał z
czasów, gdy ranczo przeżywało okres świetności. Wymięty i postrzępiony na
brzegach obrus z ceraty, niemal tak stary jak sam stół, przykrywał porysowany blat.

- Daj mi czystą pieluchę - zwrócił się do chłopca.
Już miał zamiar położyć niemowlę na stole, kiedy dziewczynka spojrzała na niego

przerażona.

- Ale nie będziemy mu zmieniać pieluchy na stole, prawda?
- O, fuj. - Dillon skrzywił się z obrzydzeniem. - Nikt już chyba nie chciałby tu

potem jeść.

Eben niechętnie przyznał im rację. Schylił się, żeby położyć dziecko na podłodze,

co wywołało nową falę protestów.

- Chyba nie będziemy mu zmieniać pieluchy na podłodze?! - wykrzyknęła druga z

dziewczynek, która właśnie wpadła do kuchni.

background image

20

- Podłoga jest brudna - poparła ją pierwsza.
Eben wyciągnął z kosza ręcznik, rzucił go na podłogę, potem położył na nim

dziecko. Obie dziewczynki z uznaniem pokiwały głowami.

Tad, ciągle wrzeszcząc, zaczął machać rączkami i nóżkami. Koszmarny smród

uderzył Ebenowi prosto w nos. Pozostała trójka dzieci zebrała się wokół, patrząc
jak wujek rozwiązuje sztruksowe spodenki niemowlęcia, całe w brązowych
plamach - takich samych, jak na rękawie koszuli Ebena. Zapach pieluchy obudził w
nim wspomnienia z czasów, kiedy musiał przebierać siostrę.

- Tad wszystko zafajdał - zauważyła jedna z dziewczynek. - Patrzcie tylko.
- Trzeba mu zmienić całe ubranie - powiedziała druga.
- Widzę - mruknął Eben. Ostatnią rzeczą, jakiej sobie życzył w tej chwili, była

publiczność. Złapał wierzgające, mokre nóżki i zaczął szukać agrafek
przytrzymujących pieluchę.

- Nie ruszaj się przez chwilę, to zaraz rozepnę agrafki - mruczał pod nosem.
Stojący za jego plecami Dillon prychnął z pogardą.
- Nie ma tam żadnych agrafek. Nigdy nie zmieniałeś nikomu pieluchy?
Dopiero teraz Eben się zorientował, że była to jednorazowa pielucha zapinana na

przylepce. Spojrzał na Dillona.

- Zmieniałem pieluchy twojej matce, kiedy miałem siedem lat. Znam się na tym.
Wyraźnie jednak wyszedłem z wprawy, pomyślał, ale nie powiedział tego głośno.

Kiedy w końcu rozpiął przylepce, niemowlę zabulgotało z radością. Cisza, która
potem nastąpiła, była prawdziwym błogosławieństwem. Nie trwała jednak długo.
Jedna z dziewczynek zaraz przykucnęła przy Ebenie.

- Mówiłyśmy, że Tad nie przestanie płakać...
- ...aż ktoś go nie przebierze - dokończyła druga.
Nie zwracając uwagi na ich szczebiotanie, Eben podniósł pieluchę za czyste

końce. Cała podłoga była zachlapana.

- To gorsze niż cielak z biegunką - mruczał do siebie.
- Co to jest biegunka? - zapytała jedna z bliźniaczek.
- To, co właśnie widzisz - odparł cierpko.
Chwycił dziecko za nóżki, uniósł je trochę, wyciągnął pieluchę, pobieżnie wytarł

zabrudzoną pupę, zwinął pieluchę i wręczył ją starszemu chłopcu.

- Wyrzuć to. - Wskazał głową wysoki plastykowy kosz na śmieci przy końcu

kuchennego blatu.

Dillon zmarszczył brwi.
- Trzeba powiedzieć „proszę”.
Eben, zirytowany, spojrzał na niego z ukosa.
- To ja uczyłem twoją matkę dobrych manier, więc przestań mnie pouczać,

dziecko.

- Mam na imię Dillon, więc przestań mnie nazywać dziecko - odparł chłopiec,

patrząc na wuja ze złością spod zmarszczonych brwi. - I nie martw się, ja też wcale

background image

21

nie chcę tu zostać. - Bez słowa chwycił brudną pieluchę i podszedł do kosza. Eben
spojrzał na dzieciaka, zdumiony złością w jego głosie. Ale chłopak dobrze go
wyczuł, Eben nie chciał ich wszystkich tutaj. Współczuł im z powodu śmierci
rodziców, nie życzył tego żadnemu dziecku. Ale czy były to dzieci Carli, czy kogoś
innego, dla niego pozostawały obce. Po tym, jak potraktowała go siostra, wydawało
mu się nie w porządku, że zwaliła mu je na głowę. Eben przebrał niemowlaka i
postanowił, że musi jak najszybciej pozbyć się dzieciaków.

- Dillon wcale tak nie myśli, wujku. - Mała rączka poklepała go pocieszająco.
- A właśnie, że tak! - Dillon cisnął pieluchę do kosza na śmieci.
Druga z bliźniaczek zaraz poparła pierwszą.
- On tylko jest zły, bo...
- ...chce do mamy i taty.
- Bardzo za nimi tęskni.
- I my też.
Eben miał wrażenie, że znalazł się między dwoma głośnikami stereofonicznego

nadajnika, naprzemiennie bombardującymi jego uszy. Chcąc się od tego uwolnić,
zwrócił się do dziewczynek:

- Niech no jedna z was przyniesie mi czystą pieluchę.
- Proszę - dodał sarkastycznie Dillon.
Eben rzucił mu ostre spojrzenie. Na szczęście żadna z bliźniaczek nie zwróciła

uwagi na brata, a jedna z nich natychmiast pobiegła do torby. Eben zaczął ostrożnie
wycierać niemowlaka wilgotną ściereczką. W salonie rozległy się ciężkie kroki - to
Ramon i Luis wnosili bagaże do domu.

- Trzeba użyć tych chusteczek, wujku - poinstruowała go jedna z bliźniaczek,

wyjmując z torby plastykowy pojemnik.

- Są już namydlone - dodała druga i wyciągnęła wilgotną papierową chusteczkę,

której zapach stanowił przyjemną odmianę po smrodzie brudnej pieluchy. Eben
przyjął chusteczkę z wdzięcznością i dokończył toaletę Tada. Pierwsza z
bliźniaczek cały czas grzebała w torbie z pieluchami.

- Proszę. - Wyjęła z niej w końcu zieloną ceratkę i podała ją Ebenowi. - Lepiej

przykryj tym Tada.

- Tak - zgodziła się druga. - Bo inaczej jeszcze na ciebie nasiusia - dodała, robiąc

dorosłą minę.

Argument trafił Ebenowi do przekonania. Nakrył ceratką dziecko, które

natychmiast chwyciło jeden róg i wepchnęło go sobie do buzi.

- A tu masz krem. - Dziewczynka podała plastykową butelkę.
- Trzeba posmarować mu pupę - uzupełniła druga.
- Bo inaczej będzie go piekło.
- A jak go piecze, to krzyczy.
- A tego na pewno nie chcemy - powiedział Eben z przekonaniem, zwłaszcza że

mały w końcu przestał się drzeć. Wziął butelkę i zaczął smarować gołą pupę.

background image

22

- Daj mu jeszcze to. - Dziewczynka podała siostrze gryzaczek.
- Lubi to gryźć. - Druga bliźniaczka sprawnie wyciągnęła braciszkowi z buzi

koniec ceraty i włożyła na jego miejsce gryzak. - Rośnie mu nowy ząb - wyjaśniła.

- Pielucha - ponaglił ją Eben, zamykając butelkę z balsamem.
Zamiast tego dziewczynka wyjęła malutką koszulkę.
- Trzeba go ubrać. - Znów sięgnęła do torby i wyciągnęła jeszcze brązowe

śpioszki z misiem na przedzie.

- Jest tam jakaś pielucha, czy nie? - spytał z rozpaczą Eben, przysiadając na

piętach. Natychmiast nadział się na swoje ostrogi, zawył i podskoczył.

- Auuu! Cholera!
Dillon zaśmiał się drwiąco.
- Widziałyście? Usiadł na ostrogach. Wbiły mu się prosto w tyłek!
Obie dziewczynki natychmiast ruszyły w stronę Ebena z wyrazem matczynej

troski na twarzach.

- Boli cię, wujku?
- Zobaczę, co ci się stało. - Jedna z nich podeszła bliżej, żeby zbadać ewentualne

rany.

- Dajcie mi spokój, dobrze? - ofuknął je Eben. - Nic mi nie jest.
Odpiął ostrogi i cisnął je na podłogę.
- Naprawdę są takie ostre? - Joy podniosła ostrogę i krzyknęła ze zdumienia. -

Hope, zobacz! - zawołała do siostry podekscytowana. - To gwiazdy! Jak na Boże
Narodzenie!

- Aha. - Hope z zachwytem dotknęła metalowej gwiazdy.
- Odłóżcie je - rozkazał ostro Eben. - Nie są do zabawy. I nie mają nic wspólnego

z Bożym Narodzeniem.

- Nieprawda. Zobacz. - Pierwsza z bliźniaczek podbiegła do niego z ostrogą w

rączce. - Tu jest gwiazdka...

- ...taka sama jak ta, która świeciła nad Betlejem...
- ...kiedy urodził się Jezus.
Eben odebrał dziewczynce ostrogę i rzucił ją z powrotem na podłogę.
- Ostrogi są w kształcie gwiazd, bo to jest Gwiaździste Ranczo. Boże Narodzenie

nie ma tu nic do rzeczy.

- Ale mogłoby mieć...
- Ale nie ma. A teraz daj mi w końcu pieluchę, Hope, Joy, czy jak tam się

nazywasz?

- Joy. - Dziewczynka zbliżyła swój nos do jego twarzy. - Widzisz piegi?
- A ja jestem Hope - powiedziała druga.
- Świetnie. - Eben dał za wygraną. - Teraz przysuń torbę. Sam znajdę tę cholerną

pieluchę.

- Znowu powiedziałeś brzydkie słowo - poinformowała Joy, patrząc na wujka z

dezaprobatą.

background image

23

- Mama mówi, że tak nie wolno - skarciła go Hope.
- Właśnie - przyłączył się Dillon, ciągle rozbawiony. - Ktoś, kto powiedział

brzydkie słowo, musi umyć sobie buzię mydłem.

- Wszyscy usłyszycie jeszcze wiele brzydkich słów, jeśli się zaraz nie odsuniecie i

nie zrobicie tu trochę miejsca. - Eben spojrzał na dzieci ostrzegawczo.

- Ojej - mruknął Dillon z udawanym przestrachem. - Zdaje się, że wujo się

rozzłościł.

- Nie chciałyśmy cię rozgniewać, wujku. - Joy natychmiast okazała skruchę.
- Chciałyśmy tylko pomóc - wyjaśniła Hope, a jej usta wygięły się w podkówkę.
- Naprawdę.
- Dziękuję, ale nie wytrzymam już więcej pomocy z waszej strony - wycedził

Eben, przerzucając zawartość torby, pełnej zabawek, ubranek i dziecięcych
kosmetyków. Ciągle nie mógł znaleźć pieluchy.

- Seńor Mac? - Ramon przeszkodził mu w dalszych poszukiwaniach.
- Co?! - ryknął zniecierpliwiony Eben.
Ramon szybko zdjął kowbojski kapelusz z głowy. Za Ramonem krył się Luis, z

przerażoną i zdumioną miną.

- My przynieść już bagaże - wyjaśnił pospiesznie Ramon. - Co teraz robić?
- Nic. Wracajcie do pracy. - Eben machnął ręką. Zaczynał się obawiać, że już

nigdy nie uda mu się założyć małemu pieluchy.

- My zrobić już wszystko. Teraz pójść do domu - powiedział Ramon.
Świetnie. Eben nie zauważył, że mały przekręcił się na brzuszek i próbował unieść

się niezdarnie na czworaki. Nagle zobaczył przed sobą podrygującą gołą pupę.

- A ty dokąd? Wracaj tu zaraz. - Złapał dziecko, zanim zdążyło odpełznąć dalej, i

położył je z powrotem na ręczniku. Tad wydał radosny bulgot, zachwycony nową
zabawą, i natychmiast spróbował znowu przekręcić się na brzuch.

- O, nie! - Eben znowu go złapał. Tym razem położył mu dłoń na brzuchu, by

zapobiec kolejnym wycieczkom. Tad, zanosząc się gulgoczącym śmiechem,
wierzgał i wymachiwał rączkami.

- Uspokoisz się, czy nie? - warknął Eben.
- Tad myśli, że to zabawa - wyjaśniła Joy.
- On ma łaskotki - dodała z uśmiechem Hope.
- To już jego problem, nie mój. - Przytrzymując dziecko jedną ręką, drugą zaczął

znowu grzebać w torbie.

- Popilnować Tada? - zaproponowały chórem siostry.
- Nie ma takiej potrzeby - odparł Eben. - Zostawcie nas lepiej w spokoju. - W

końcu udało mu się znaleźć pieluchę. Była na samym dnie.

- Możemy pooglądać kreskówki?
- Róbcie, co chcecie. - Żeby rozwinąć pieluchę, Eben musiał puścić malucha,

który natychmiast z tego skorzystał i znowu próbował uciec.

- Gdzie jest telewizor?

background image

24

- Nie mam telewizora. - Eben złapał radośnie gaworzącego Tada za nogę i

wciągnął go z powrotem na ręcznik.

- Nie masz telewizora?! - wykrzyknęły bliźniaczki, zdumione i zgorszone.
Dillon opadł na krzesło z wyrazem goryczy na twarzy.
- Wiedziałem, że nie powinniśmy tu przyjeżdżać.
- Ale... przecież wszyscy mają telewizory - wyjąkała Joy.
- To dlaczego ty nie masz? - dopytywała Hope.
- Bo to strata pieniędzy - odparł rzeczowo Eben.
- Telewizory wcale nie są drogie - prychnął Dillon.
- Są bardzo drogie, bo trzeba jeszcze zapłacić za talerz do odbioru telewizji

satelitarnej, instalację i inne takie rzeczy, nie mówiąc już o abonamencie - wyliczył
Eben, usiłując założyć pieluchę Tadowi, który wiercił się na wszystkie strony. -
Kiedy się wszystko doda, okazuje się, że to bardzo kosztowna impreza.

- Jeśli nie możemy oglądać telewizji, to co mamy robić? - spytała ponuro Joy.
- To, co ja robiłem jako dziecko: wyjść na dwór i bawić się na powietrzu. - Eben

znowu zaczynał tracić cierpliwość.

- Nic z tego - powiedziała Joy.
- Mamy na sobie nasze najlepsze sukienki - wyjaśniła Hope.
- Nie możemy ich pobrudzić.
Eben był przekonany, że rozwiązanie tego problemu nie powinno nastręczać

trudności.

- Więc idźcie się przebrać.
- A gdzie są nasze ubrania? - zapytała bezradnie Joy.
- W walizkach - odparł oschle Eben. - Stoją w salonie.
- W których walizkach mamy szukać?
- Och, na litość boską - mruknął Eben i kiwnął na Dillona. - Zabierz siostry do

pokoju i pomóż im znaleźć coś do ubrania.

- Czemu ja? - spytał tonem pretensji Dillon.
- Bo tak każę. - Eben nie był w nastroju do dyskusji. - Zmiatajcie. No już.
Mamrocząc coś gniewnie pod nosem, Dillon zwlókł się z krzesła i ruszył do

salonu. Bliźniaczki pobiegły za nim w podskokach.

- Dillon, znajdź mi moje fioletowe spodnie - poprosiła Joy.
- A ja chcę koszulkę z Małą Syrenką - wołała Hope.
- Nie - zaprotestowała siostra. - Włóżmy koszulki z Pocahontas.
Hope potrząsnęła głową.
- One nie pasują do fioletowych spodni.
- A właśnie, że pasują.
- Nie pasują. Dillon, powiedz jej!
Głosy ucichły, kiedy dzieci weszły do pokoju. Eben skupił się teraz na zakładaniu

pieluchy. Zapiął ją, zdjął z Tada brudną koszulkę i zaczął szukać czystych ubranek.
W końcu nie bez trudu udało mu się ubrać dzieciaka. Położył go z powrotem na

background image

25

ręczniku i wetknął mu gryzak do rączki.

- Zostań tu - rozkazał i wstał.
Tad gaworzył, zadowolony, wymachując gumowym kółkiem. Eben podszedł do

kuchennego blatu, wziął wymięte dokumenty, przejrzał je i w końcu znalazł numer
telefonu prawnika z Branson.

Wystukał numer. Czekał ze słuchawką przy uchu, kiedy nagle usłyszał brzęk

metalu dobiegający z kuchni. To Tad. Zdążył już zejść z ręcznika, chwycił
skórzany pasek jednej z ostróg i próbował ją do siebie przyciągnąć.

- O, nie, nie, nie. - Eben zerwał się w stronę dziecka, ale zapomniał, że sznur

telefonu nie jest dość długi. Szybko rzucił słuchawkę, złapał dziecko i wrócił do
telefonu w chwili, gdy w słuchawce rozległ się kobiecy głos.

- ...kancelaria Grimes, Norris i Brown. Biura czynne od ósmej trzydzieści do

siedemnastej. Przerwa od dwunastej do trzynastej. Po sygnale proszę podać
nazwisko i numer telefonu oraz nagrać wiadomość. Oddzwonimy jak najszybciej -
powiedział przeciągle automat, po czym rozległ się długi sygnał.

Eben rzucił okiem na zegarek. W myślach szybko obliczył różnicę czasu. A więc

biuro nie będzie już dzisiaj otwarte.

- Świetnie. Po prostu doskonale - mruknął i cisnął słuchawkę na widełki.
Do kuchni wbiegły bliźniaczki. Jedna miała na sobie jaskrawozieloną bluzeczkę i

fioletowe spodnie, druga szorty w odcieniu zjadliwego różu i beżowy podkoszulek
z indiańską księżniczką. Najwyraźniej w końcu postanowiły ubrać się inaczej.

- Wujku, jesteśmy głodne - powiedziała dziewczynka w fioletowych spodniach.
- Masz jakieś ciastka? - spytała ta w różowych.
- Najbardziej smakują nam oreos.
- Ja lubię ten krem ze środka.
- A ja, jak się je wsadzi do mleka. - Dziewczynka w fioletowych spodniach miała

piegi na nosie. Więc była to zapewne Joy.

- A to pech - odparł Eben. - Nie mam ciastek. Ani oreos ani żadnych innych.
- Ale my jesteśmy głodne.
- W samolocie dostaliśmy tylko kanapki.
- Musimy coś zjeść - upierała się Joy.
- Bo inaczej umrzemy. - Hope dramatycznym gestem wyrzuciła obie ręce w

powietrze.

- Naprawdę? Tak czy inaczej musicie zaczekać do kolacji - powiedział twardo

Eben.

- A kiedy to będzie?
- A co będzie na kolację? - Hope od razu przeszła do rzeczy.
- Może pizza? - zasugerowała z nadzieją piegowata Joy.
Buzie im się nie zamykały. Nie było od nich ucieczki. Słuchając bliźniaczek, Eben

nabrał przekonania, że nie przestają mówić nawet wtedy, kiedy mają usta pełne
jedzenia. Nie mógł się już doczekać chwili, kiedy całe to towarzystwo zabierze się

background image

26

z rancza.

- Na kolację będzie chilli.
W lodówce stała pełna miska tej potrawy.
Hope skrzywiła się z odrazą. Różowe szorty odsłaniały znamię na jej udzie.
- Nie lubię chilli - oznajmiła.
- Ja też nie - dodała Joy, potrząsając głową.
Eben już miał powiedzieć, że zjedzą chilli, czy im się to podoba, czy nie, ale

ugryzł się w język. Przy jego zezowatym szczęściu małe pewnie zaraz by się
pochorowały i jeszcze zapaskudziły cały dom.

Westchnął ciężko. Czuł, że został pokonany.
- A co lubicie?
- Mnóstwo rzeczy - pocieszyła go Joy.
- Nieprawda - odezwał się Dillon, który właśnie stanął w drzwiach. - Lubią tylko

pizzę, hot-dogi i hamburgery albo jeszcze makaron z serem.

- W takim razie będą hamburgery - oznajmił Eben.

Rozdział 4

Maddie spoważniała, dojeżdżając do eleganckiej bramy El Regalo. Miała dość

czasu, by zastanowić się nad swoim spotkaniem z Ebenem i rozmowie, jakąż nim
odbyła, zanim pojawiły się dzieci.

Eben zareagował dokładnie tak, jak się spodziewała. W końcu od początku

wiedziała, że nie ucieszy się na jej widok. Sądziła jednak, że kiedy pozna cel
wizyty, okaże choć cień wdzięczności.

Myliła się.
Co właściwie chciała uzyskać, jadąc do niego? Zadawała sobie to pytanie co

najmniej dziesięć razy. Niestety, im dłużej analizowała swoje motywy, tym
bardziej wszystko wydawało jej się pogmatwane.

Wiedziała, że bank, to znaczy Billy Joe Wilder, zażądał spłaty pożyczki, i

domyślała się, że w związku z tym Eben będzie potrzebował dużej gotówki, by
utrzymać ranczo. Zamierzała kupić kilka koni do El Regalo. Gdyby kupiła je od
Ebena, zrealizowałaby swój zamiar, a jednocześnie pomogłaby mu zebrać
pieniądze. Zwykła sąsiedzka pomoc; w końcu wszystko inne należy już do
przeszłości.

Żaden złych argumentów nie wyjaśniał jednak, dlaczego postanowiła udać się do

Ebena osobiście. Kupowaniem koni zajmował się Sam Adams, szef kowbojów, jej
zadanie polegało tylko na zaakceptowaniu ilości i ceny, nie na wyborze zwierząt.

Mogła polecić Adamsowi, żeby kupił konie od Ebena. Ale to jej nie wystarczało.

Uparła się, żeby do niego pojechać.

Dlaczego? Powód był boleśnie jasny - chciała widzieć jego minę, kiedy mu to

zaproponuje. Chciała widzieć, jak bardzo on potrzebuje jej gotówki - a więc
pośrednio jej samej. Miała to być słodka zemsta za wydarzenia z przeszłości.

Czy jej się to podobało, czy nie, stare rany ciągle się jątrzyły. Nadal czuła ból

background image

27

odrzucenia. Czas nie przyniósł aż takiej ulgi, jakiej się spodziewała.

Przypomniała sobie, jak młody ogier poniósł i Eben wylądował na ziemi.

Powiedziała: „W końcu mam cię u swoich stóp, MacCallister”.

Wtedy wydawało jej się, że to tylko dowcipny komentarz. Nie od razu dostrzegła

prawdę ukrytą w tych słowach. Nie od razu zdała sobie sprawę, że w głębi duszy
chciała, by Eben leżał u jej stóp i błagał - ale o co? O litość? Pomoc? Przebaczenie?

A gdyby istotnie błagał - odczułaby zadowolenie? A może byłaby to tylko ulotna

satysfakcja.

Maddie poczuła się trochę zawstydzona, zwłaszcza że przypomniała sobie

czwórkę pozostawionych u Ebena dzieci. Kiedy odjeżdżała, niemowlak darł się
wniebogłosy, jedna z bliźniaczek ciągnęła Ebena za spodnie, a starszy chłopiec
patrzył na niego nieufnie i ze wzgardą.

Tarapaty, w jakich nagle znalazł się Eben, tak ją rozbawiły, że nie pomyślała o

dzieciach. Najpierw straciły rodziców, potem zostały zabrane daleko od domu i
zostawione na łasce obcego człowieka - wszystko zaledwie w ciągu kilku dni. To z
pewnością było dla nich traumatyczne przeżycie.

A ona po prostu odjechała. Jak mogła to zrobić?

Półtorej godziny później Eben na czworakach ścierał pod stołem rozlane mleko i

zbierał okruchy szkła z rozbitej szklanki. Tad siedział na kolanach Dillona,
piszcząc głośno i waląc łyżką w blat.

Joy wsadziła głowę pod stół.
- Hope nie chciała zbić szklanki. Naprawdę - powiedziała po raz dziesiąty.
- Ona sama wysunęła mi się z ręki - dodała ze łzami w oczach Hope.
- Bo masz za małe ręce, żeby utrzymać zwykłą szklankę - powiedział Dillon z

mądrą miną. - Mówiłem mu, żeby wam dał mniejsze szklanki, bo te zaraz
potłuczecie. I co?

- Nie mam mniejszych szklanek - wycedził przez zaciśnięte zęby Eben.
- To lepiej kup. Inaczej wszystkie ci wytłuką - poradził mu rzeczowo Dillon.
Eben wrzucił duży kawałek szkła do kosza na śmieci.
- Lepiej, żebym się was stąd jak najszybciej pozbył - mruknął do siebie.
- Chcesz jeszcze kawałek papierowego ręcznika, wujku? - Joy zsunęła się z

krzesła i postawiła jedną stopę na podłodze. - Zaraz ci przyniosę.

- Wracaj na krzesło! - Eben poderwał się i walnął głową w stół. Jęknął z bólu, a

przed oczami zaświeciły mu gwiazdy.

- Auuu! Cholera!
- Dobrze się czujesz, wujku? - Joy znowu wsadziła głowę pod stół, bardzo

zaniepokojona.

- Tak. Nie. Dzięki tobie. - Skrzywił się i zaczął rozcierać sobie głowę. - Chociaż

raz zrób, co mówię, i zostań na krześle. Ile razy mam powtarzać, że tu jest pełno
szkła? Pokaleczysz się i zabrudzisz wszystko krwią.

background image

28

- Nie...
- Ona ma buty - przypomniała Hope.
- Nieważne - warknął Eben. - Siadajcie i kończcie hamburgery.
Nastąpiła chwila ciszy, przerywanej tylko brzękiem talerzy i krzykami Tada, który

najwyraźniej badał możliwości swojego gardła. Po szaleństwie ostatnich dwóch
godzin cisza wydała się Ebenowi najpiękniejszym zjawiskiem na świecie. Niemal
już zapomniał, jak może być wspaniała. Niestety, nie trwała długo, bo nad jego
bolącą głową zaraz wybuchła kłótnia.

- Daj mi ten ketchup, Dillon! - zażądała Hope.
- Ani mi się śni - przekomarzał się z nią brat.
Joy znowu zajrzała pod stół.
- Wujku, Dillon nie chce nam dać ketchupu!
- Nie będę jadła bez ketchupu - oznajmiła Hope.
- Dillon, daj siostrze ketchup. - Eben wrzucił do kubła papierowy ręcznik

nasiąknięty mlekiem.

- A jak mam to zrobić? Tad siedzi mi na kolanach? - odparł niewinnie Dillon.
- No to ja go wezmę - powiedziała z urazą Joy.
Eben wyszedł spod stołu akurat w chwili, gdy Joy stanęła na krześle i zacisnęła

paluszki na butli z ketchupem. Ich oczy spotkały się na moment.

- Usiądź, zanim coś stłuczesz - rozkazał.
- Ja niczego nie tłukę. Jestem Joy.
- Siadaj natychmiast! - huknął Eben, doprowadzony do ostateczności.
Dziewczynka, wystraszona, chciała jak najszybciej spełnić rozkaz i puściła butlę,

która zachwiała się, przewróciła i wpadła do talerza Ebena. Mielona wieprzowina z
fasolką rozbryznęła się po całym stole. Ketchup chlusnął z butli prosto w twarz
Tada, a hamburger Ebena wyleciał z talerza. Eben próbował złapać go w powietrzu.
Niestety, posmarowany musztardą kotlet wypadł z bułki i potoczył się po podłodze,
a kawałki cebuli i marynowanych warzyw prysnęły na wszystkie strony.

Tad zapiszczał z uciechy i zaczął klaskać w umazane ketchupem rączki. Dillon

wybuchnął śmiechem. Hope też zachichotała. Rozzłoszczona Joy przyklękła na
krześle i ujęła się pod boki.

- To twoja wina! - powiedziała do Ebena, przekrzykując śmiech rodzeństwa. -

Krzyczałeś na mnie!

- Jasne! - odwrzasnął Eben. - Ale to mój hamburger wylądował na podłodze!
- Możesz zjeść mojego - zaproponowała rozbawiona Hope.
Eben rzucił okiem na obgryzioną dookoła bułkę na talerzu dziewczynki.
- A kto miałby ochotę na coś takiego?! - ryknął.
- Rodzinna idylla - powiedziała Maddie, stając w drzwiach kuchni. Nie kryła

rozbawienia.

Eben, zaskoczony, odwrócił się gwałtownie, trącił szufelkę i wysypał kawałki

szkła na swoje krzesło. Zaklął szpetnie.

background image

29

Maddie cmoknęła z udawaną dezaprobatą.
- No, no, takie wyrażenia przy dzieciach. Wstydź się, MacCallister.
Spokojnie podeszła do zlewozmywaka i wykręciła mokrą ściereczkę do naczyń.
- Co tu robisz? - Eben spojrzał na nią ze złością.
Maddie zatrzymała się w pół kroku i uniosła brew.
- Chcesz, żebym poszła? Bo jeśli tak... - zawiesiła głos.
Eben ogarnął wzrokiem brudną podłogę, zapaskudzony ketchupem stół i śmieci na

krześle. Jego gniew minął nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.

- Dobry Boże, nie - powiedział z przekonaniem.
- Biedny Eben. - Tym razem w jej głosie, poza rozbawieniem, brzmiała nuta

autentycznego współczucia.

- Uważaj - ostrzegł ją, kiedy go mijała. - Nie nadepnij na hamburgera.
Maddie podniosła kotlecik.
- Czyje to było?
- Moje - odparł Eben, a na widok drwiącej miny Maddie oskarżycielsko wskazał

palcem Joy.

- Ja tego nie zrobiłem. To ona wrzuciła mi butlę z ketchupem do talerza.
- Bo on na mnie krzyczał - broniła się Joy.
- To Dillon zaczął. - Hope spojrzała ze złością na brata.
- Nie chciał dać Hope ketchupu - poparła ją Joy.
- Akurat. To ty pierwsza upuściłaś szklankę z mlekiem - przypomniał Dillon.
- Bo była dla mnie za duża.
- Właśnie. - Joy szybko zgodziła się z siostrą. - Wujek miał nam dać mniejsze

szklanki.

- Nie mam mniejszych - powtórzył z rozpaczą Eben. - Ile razy mam to powtarzać?
Maddie uniosła ręce, prosząc o ciszę.
- Dzieci, dzieci - zwróciła się do wszystkich, nie wyłączając Ebena. - Takie rzeczy

się zdarzają. Nieważne, kto zawinił. Tak czy inaczej, trzeba posprzątać. Życie toczy
się dalej.

- Przy tych bachorach takie rzeczy wywołują reakcje łańcuchowe - mruknął Eben,

zbierając z podłogi kawałki pikli.

- Większość reakcji łańcuchowych zachodzi za pomocą katalizatora -

przypomniała mu Maddie, patrząc na niego wymownie.

Joy natychmiast zainteresowała się nieznanym słowem.
- Co to jest kalizator? - spytała, marszcząc brwi.
- Powiedzmy: prowokator - wyjaśniła szybko Maddie.
- A co to jest prokator? - drążyła dalej bliźniaczka.
- Prowokator - poprawiła ją Maddie. - To ktoś, kto wywołuje kłopoty.
- To nie ja - oznajmiła stanowczo Hope, kręcąc głową.
- Nie powiedziałam, że to ty - zapewniła dziewczynkę Maddie. - Może

przyniesiesz z łazienki mokry ręcznik? Powycieram Tada.

background image

30

- Siedź na swoim miejscu i nigdzie się nie ruszaj - wtrącił ostro Eben, zanim Hope

zdążyła zrobić ruch. - Na podłodze ciągle może być szkło.

Maddie uśmiechnęła się, widząc jego przesadną ostrożność.
- Eben, przecież ona ma na nogach buty.
- Hope mówiła mu to samo - powiedziała szybko Joy.
Maddie pogroziła jej palcem.
- Żadnego skarżenia.
- Joy jest skarżypytą, Joy jest skarżypytą - zaczął natychmiast podśpiewywać

Dillon.

- Nie jestem! - Joy znowu oparła ręce na biodrach.
- A właśnie, że jesteś! - zawołał Dillon i pokazał siostrze język.
Joy spojrzała na Ebena.
- Wujku, powiedz mu, żeby przestał!
- Dobry Boże. - Eben wzniósł oczy do nieba.
- A Dillon to prokator, prawda, wujku? - spytała Hope, zadowolona, że udało jej

się zapamiętać nowe słowo.

- No dobrze, dość już tego. - Eben kątem oka dostrzegł uśmiech czający się w

kącikach ust Maddie, co jeszcze bardziej go zirytowało. - Hope, idź po ręcznik -
rozkazał. - Słyszałaś, co powiedziała Maddie. Tylko uważaj i nie przewróć się.

- Nie biegaj! - upomniała ją Maddie.
Za późno. Hope zsunęła się z krzesła, bardzo powoli zrobiła kilka kroków, a

potem rzuciła się pędem do drzwi.

Maddie wyjęła butlę z ketchupem z talerza Ebena. Otarła ją z fasolki i sosu.

Cerata na stole też była bardzo zabrudzona.

- Joy, podaj mi papierowe ręczniki - poprosiła, wskazując na rolkę, która stała na

blacie roboczym.

- Dobrze! - Joy, zawsze chętna do pomocy, zeskoczyła z krzesła i pobiegła po

ręcznik.

W ciągu kilku minut sytuacja była opanowana i w kuchni znowu zapanował

porządek.

- Widzicie, jakie to łatwe, kiedy wszyscy pomagają? - powiedziała Maddie,

patrząc kpiąco na Ebena.

- Jeśli wszystko jest takie proste, panno Pollyanno, to może przygotujesz coś do

jedzenia. - Eben opadł ciężko na krzesło. - Chciałem zauważyć, że to ja cały dzień
harowałem, ale to oni ciągle mają pełne talerze. Moja porcja wylądowała w
śmieciach.

- Dogadajmy się, MacCallister. - Zawsze, kiedy ją zdenerwował, zwracała się do

niego po nazwisku.

- Co proponujesz? - spojrzał na nią podejrzliwie.
Maddie odebrała niemowlę Dillonowi i posadziła je na kolanach Ebena.
- Jeśli nakarmisz Tada, ja przygotuję ci coś do jedzenia. Zgoda?

background image

31

- Nie ma więcej rozmrożonych hamburgerów. - Eben posłusznie wsadził łyżkę w

słoiczek z przecierem.

- W takim razie będziesz musiał się zadowolić jajkami na bekonie - odparła

Maggie, otwierając lodówkę.

Zanim Tad skończył jeść, Maddie postawiła przed Ebenem talerz z trzema

sadzonymi jajkami na grubych plastrach smażonego bekonu i z posmarowanym
masłem tostem. Nigdy żaden posiłek nie wydał mu się tak apetyczny. Już miał o
tym powiedzieć, kiedy dostrzegł na jej twarzy uśmieszek, który mówił: „Chyba nie
sądziłeś, że zapomniałam, jak przyrządzić dla ciebie jajka na bekonie?” Ugryzł się
w język.

- Nareszcie - mruknął tylko i podał jej dziecko.
- Co za wdzięczność, MacCallister. Następnym razem wyleję ci na jedzenie sos

tabasco. - Maddie zwilżoną ściereczką otarła buzię i rączki Tada, umazane
przecierem z kurczaka i gruszką.

- Oboje wiemy, że nie będzie następnego razu, Maddie. - Eben wbił widelec w

żółtko jajka.

Maddie zesztywniała, ale opanowała się szybko.
- Święta prawda - mruknęła chłodno.
- Ja już skończyłam, wujku. - Joy odsunęła od siebie talerz.
- Ja też. - Hope, jak zwykle, nie pozostała w tyle za siostrą.
- Po co mi to mówicie? - Eben zmarszczył brwi.
- Bo chcemy już sobie iść - wyjaśniła Joy.
- To idźcie - odparł i machnął ręką, w której trzymał widelec.
Obie dziewczynki nie ruszyły się z miejsca.
- Co mamy teraz robić? - spytała Joy.
Eben popatrzył na nią pustym wzrokiem.
- Iść sobie. A co innego?
Hope spojrzała na Maddie.
- Wujek Eben nie ma telewizora.
- I nie możemy bawić się na dworze...
- ...bo jest ciemno.
- Jeśli nie możemy oglądać telewizji...
- ...to, co mamy robić?
- No i jest problem - powiedziała poważnie Maddie. Joy westchnęła przeciągle.
- Wielki problem.
- Masz jakiś pomysł? - Hope popatrzyła na Maddie z nadzieją.
- Pomóżcie mi sprzątać naczynia? - zaproponowała Maddie.
- Możemy powkładać je do zmywarki - zaoferowała z zapałem Joy.
- Tak, wiemy, jak to się robi - dodała Hope.
- Świetnie. Niestety tak się składa, że wasz wujek nie ma zmywarki - odparła

Maddie.

background image

32

- Chryste - mruknął z niesmakiem Dillon. - Gdzie my jesteśmy? Ani telewizora,

ani mikrofalówki, a teraz okazuje się jeszcze, że zmywarki też tu nie ma.

- Tak, ale jest prawdziwy kominek - przypomniała mu Joy.
- Z dużym kominem - dodała pospiesznie Hope.
- W Boże Narodzenie...
- ...możemy tam powiesić nasze skarpety...
- ...a Święty Mikołaj włoży do nich mnóstwo prezentów - dokończyła radośnie

Joy.

- Nie licz na to - powiedział Eben. - Święty Mikołaj na pewno się tu nie pojawi.
- Dlaczego? - Joy była naprawdę przerażona.
- Będziemy grzeczne - obiecała Hope, poważnie kiwając głową.
- Święty Mikołaj, Święty Mikołaj - przedrzeźniał siostry Dillon. - Mówiłem wam,

nie ma żadnego Świętego Mikołaja - ciągnął, nagle rozzłoszczony. - To mama i tata
kładli prezenty pod choinką. A teraz nie żyją, więc nie dostaniecie już żadnych
prezentów.

Rozdział 5

Po pełnym goryczy wybuchu Dillona w kuchni nagle zapadła cisza. Maddie

spojrzała z ukosa na Ebena. Patrzył na chłopca z aprobatą. Zirytowana odwróciła
się do bliźniaczek, chcąc przywrócić im wiarę w Świętego Mikołaja. Ale obie
dziewczynki pozostały zupełnie niewzruszone słowami starszego brata.

Joy popatrzyła tylko na niego i westchnęła, rozdrażniona.
- Myślisz, że wszystko wiesz, Dillon.
- Ale nie wiesz - dodała Hope.
- Mama nam to wytłumaczyła - ciągnęła Joy.
- Czasem mamusie i tatusiowie muszą mu pomagać...
- ...kiedy ma dużo roboty.
- Dawniej wszystko robił sam...
- ...ale teraz na świecie jest za dużo dzieci.
- To ta poplacja - dokończyła Hope.
- Mama tak powiedziała, żebyście dłużej wierzyły w Świętego Mikołaja -

prychnął pogardliwie Dillon. - Ale to nieprawda.

- Prawda! - zaprzeczyła Joy.
- Nieprawda!
- Prawda!
Maddie postanowiła interweniować.
- No, koniec tego. Żadnych kłótni.
- Ale on nie ma racji - zaprotestowała Joy.
- W takim razie na pewno się o tym przekona.
Dillon jednak postanowił mieć ostatnie słowo.
- To wy się przekonacie, że nie macie racji.
- Dość, Dillon. - Maddie położyła mu dłoń na ramieniu.

background image

33

Ale Eben wziął stronę chłopca.
- Daj mu mówić.
- Nie wtrącaj się, MacCallister - rzuciła ostrzegawczo Maddie i spojrzała na niego

ostro.

- Niby dlaczego? - Eben wyzywająco zadarł głowę. - Nie sądzisz chyba, że

wyświadczasz dzieciom przysługę, umacniając ich wiarę w mity?

Joy zmarszczyła brwi.
- Co to są mity?
- Czy nie masz żadnych względów dla ich... - zaczęła Maddie.
- Mit to taka historia wymyślona przez ludzi - wyjaśnił uprzejmie Eben. - Boże

Narodzenie i Święty Mikołaj to tylko chwyt reklamowy.

Joy popatrzyła na niego przerażona.
- Nie wierzysz w Boże Narodzenie?
- Musisz w to wierzyć, wujku - nalegała Hope.
Eben otworzył usta, ale Maddie była szybsza.
- Jeszcze jedno słowo, MacCallister, i już mnie tu nie ma. Wracam do siebie i

zabieram z powrotem łóżeczko.

- Jakie łóżeczko? - Eben spojrzał na nią chmurnie.
- To, które przywiozłam dla Tada. A może nie zastanawiałeś się jeszcze, gdzie go

dzisiaj położysz? - spytała wyzywająco.

Tad akurat ziewnął i potarł buzię rączkami.
Eben puścił pytanie mimo uszu. Nie chciał przyznać, że nie wybiegał myślami tak

daleko w przyszłość.

- Po co ci na ranczo dziecięce łóżeczko?
- Mamy kilka na wypadek, gdyby było potrzebne któremuś z naszych gości. Nie

zachęcamy rodzin z małymi dziećmi, żeby do nas przyjeżdżały, ale to się czasem
zdarza. - Niemowlę przylgnęło do Maddie całym ciałkiem, wywołując w niej falę
ciepłych, macierzyńskich uczuć, które zawsze tłumiła. Przytuliła je do siebie i
zakołysała się lekko. - Jak skończysz jeść, wypakuj łóżeczko i wstaw do swojego
pokoju...

- Do mojego pokoju? A niby czemu ma spać u mnie? - spytał Eben, marszcząc

brwi.

- Żebyś usłyszał, jak się obudzi w nocy. To chyba jasne.
Eben spuścił głowę i wymruczał coś pod nosem. Ani trochę się nie zmienił,

pomyślała Maddie. A jednak zmienił się bardzo. Wiedziała, że to paradoks, ale
czuła, że tak właśnie jest.

Przez wiele lat wyprowadzenie rancza na prostą było największym pragnieniem

Ebena. Każdy sądził, że nigdy mu się to nie uda, łącznie z Maddie. A jednak zdołał
je uchronić przed bankructwem. Pracował ciężko i oszczędzał na wszystkim.
Odmawiał sobie rzeczy, które inni uważają za niezbędne. Jeszcze teraz duma nie
pozwalała mu przyznać, że i on ich potrzebuje.

background image

34

Na tym polegał problem. Od zbyt dawna Eben udawał, że jest twardy, zimny, że

na nikim mu nie zależy. W końcu sam w to uwierzył.

Maddie zastanawiała się, czy Eben pamięta, jak opowiadał jej o czasach, kiedy

Carla była mała i często płakała po nocach, a on wyjmował ją z kołyski i brał do
swojego łóżka. To on odprowadził Carlę do szkoły, kiedy szła tam po raz pierwszy.
To on pomagał siostrze w odrabianiu prac domowych, zabierał na zakupy do tanich
sklepów, kupował ubrania, opatrywał jej chłopaków. Carla zawsze przyznawała, że
nikt inny, tylko brat ją wychował. Z tego, co zarówno Carla, jak i Eben opowiadali
o swoim ojcu, Maddie odniosła wrażenie, że Johnny MacCallister - Johnny Mac dla
przyjaciół - byłby świetnym wujaszkiem. Zawsze uśmiechnięty, często żartował i
przekomarzał się z dziećmi, obsypując je prezentami. Ale jako rodzic zupełnie
sobie nie radził z codziennymi obowiązkami.

To samo dotyczyło rancza - cieszył się, że jest jego własnością, ale nie potrafił

nim zarządzać. Tak więc to Eben musiał się tym zająć. Najpierw wziął na siebie
odpowiedzialność za siostrę, potem za ranczo.

Maddie nie była zaskoczona, że Carla wyznaczyła na opiekuna swoich dzieci

właśnie Ebena.

- Gdzie będziemy dzisiaj spać, wujku? - spytała Joy.
- Gdzie będziemy spać? - powtórzyła jak echo Hope, ale zaraz dodała własne

pytanie: - Z tobą, tak jak Tad?

Eben omal nie udławił się kawałkiem bekonu.
- Mowy nie ma!
- No to gdzie? - Joy, wyraźnie zatroskana, zmarszczyła czoło.
Maddie wyczuła, że niekończący się ciąg pytań mocno już nadwerężył cierpliwość

Ebena, więc się nad nim ulitowała.

- Zastanowimy się nad tym trochę później. Teraz posprzątajmy ze stołu i weźmy

się do zmywania. Niech wujek spokojnie skończy kolację. Dillon, ty możesz
zmywać. Joy będzie płukać, a Hope wycierać.

- Ja nie będę pomagać - zaprotestował natychmiast Dillon. - Mężczyźni nie

zmywają naczyń - oznajmił stanowczo.

- Tutaj mężczyźni robią wszystko - poinformował go Eben. - Gotują, sprzątają,

zmywają naczynia i ścielą łóżka.

- Założę się, że ty tego wszystkiego nie robisz. To tylko takie gadanie -

przekomarzał się Dillon.

- Przegrałbyś zakład.
- Akurat - mruknął z niedowierzaniem Dillon.
- Widziałeś tu gdzieś gospodynię? - spytał Eben.
- No nie, ale...
- Nie widziałeś, bo jej nie mam. A co więcej, wcale nie jest potrzebna.
Maddie uważała, że to dość dyskusyjna kwestia. Jej zdaniem dom prosił się o

gruntowne porządki. Owszem, podłogi były zamiecione, meble odkurzone, ale

background image

35

zasłony pilnie wymagały prania, przydałoby się też wyczyścić stolarkę, a na
półkach położyć świeży papier. Doszła jednak do wniosku, że lepiej nie wspominać
o tym Ebenowi w tej chwili.

- Może nie pamiętasz, ale to ja przygotowałem ci hamburgera - ciągnął Eben, żeby

przekonać Dillona. - Więc oczywiście powinieneś pomóc przy sprzątaniu. Bierz się
do zmywania. - Wskazał widelcem zlewozmywak. - I zabierz od razu swoje sztućce
i talerz.

Dillon spojrzał na niego wrogo, niechętnie pozbierał swoje naczynia i zaniósł je

do zlewu. Dziewczynki już tam były, pełne zapału do pracy. Okazało się jednak, że
jest pewien problem.

- Nie dosięgniemy do zlewu - stwierdziła ze smutkiem Joy.
- Jesteśmy za małe - poskarżyła się Hope.
- Co mamy zrobić, panno Maddie? - zapytała Joy.
- Może staniecie na krzesłach? I proszę, nazywajcie mnie po prostu Maddie. Nie

musicie dodawać „panno”. Czuję się wtedy staro.

- Ale mama mówiła, że tak trzeba. - Joy energicznie potrząsnęła głową. Jasne loki

zatańczyły wesoło.

- Mówiła, że należy okazywać sza...cunek - dodała Hope.
- Mama miała absolutną rację - zapewniła Maddie. - Ale jeśli sama pozwalam

wam mówić do siebie po imieniu, nie będzie to przecież brak szacunku, prawda?

- Prawda - przyznały bliźniaczki chórem i pobiegły po krzesła.
Dillon ku swemu zaskoczeniu odkrył, że i on jest za niski. Cała trójka

przyciągnęła krzesła do zlewu, by wziąć się do pracy. Maddie, z sennym
niemowlęciem w ramionach, podeszła zobaczyć, co robią.

Wkrótce do zmniejszającej się powoli sterty brudnych naczyń Eben dodał także

swój talerz.

- Nie rozumiem, czemu nie zjedliśmy z papierowych tacek - mruknął Dillon. -

Moglibyśmy je po prostu wyrzucić, zamiast babrać się z tymi głupimi talerzami.

- Bo papierowe tacki kosztują - odparł Eben i odwrócił się do Maddie. - Twój jeep

jest otwarty?

Kiwnęła głową i spojrzała czule na niemowlę, któremu już zamykały się oczy.
- Tad jest bardzo zmęczony. Pójdzie spać, jak tylko przyniesiesz łóżeczko.
- Mam nadzieję, że wszyscy pójdą spać - mruknął sucho Eben, spoglądając w

stronę pozostałej trójki dzieci. Na gadatliwych bliźniaczkach zatrzymał wzrok
trochę dłużej.

- Tad musi dostać butelkę przed zaśnięciem - powiedziała szybko Joy.
- Bo inaczej będzie płakał - dodała Hope.
- Świetnie - mruknął Eben i wyszedł z kuchni. Nagle zatrzymał się w salonie. Na

chwilę odjęło mu mowę. - Co się tu stało?! - ryknął, kiedy odzyskał głos. - Tornado
przeszło? - Patrzył na wybebeszone walizy i rozwleczone po podłodze ubrania. W
posprzątanym uprzednio pokoju panował chaos. Maddie szybko podeszła do drzwi.

background image

36

Trójka dzieci deptała jej po piętach. Z mokrych rąk Dillona i Joy na podłogę ście-
kała woda.

- Zastanawiałam się, czy już to widziałeś - mruknęła Maddie, powstrzymując

uśmiech.

- Czy co widział? - Joy niewinnie rozejrzała się po pokoju.
- Ten... - Eben szukał właściwego słowa. - Ten bałagan! Wasze ciuchy są

wszędzie!

- Miałyśmy się przebrać - zaczęła beztrosko Joy.
- Ale nie wiedziałyśmy, gdzie są nasze rzeczy - dokończyła Hope.
- Kazałeś nam ich poszukać.
- Nie pamiętasz, wujku?
- Owszem, pamiętam - burknął Eben. - Ale czy musiałyście rozkopać wszystkie

walizki?

Joy wzruszyła ramionami.
- Hope nie mogła znaleźć swoich różowych spodenek.
- Oczywiście nie przyszło jej do głowy, żeby włożyć coś innego - warknął Eben i

ze zniecierpliwieniem wskazał zarzuconą ubraniami podłogę. - Jak tylko
skończycie myć naczynia, posprzątacie to wszystko.

- Posprzątamy, posprzątamy. Jak przyjdziemy poszukać piżam - obiecała Maddie i

zmieniła temat. - Na przednim siedzeniu leży materacyk i pościel. Przynieś je
razem z łóżeczkiem.

- Z przyjemnością. - Piżamy, materacyki i pościel wywoływały miłe skojarzenia

ze snem. Sen oznaczał ciszę i spokój. Nareszcie. Eben ruszył do drzwi, pewny jak
nigdy, że pragnie wrócić do dawnego życia. Jak najszybciej.

Czterdzieści pięć minut później łóżeczko stało już w jego pokoju, zmontowane i

pościelone. Przez chwilę Eben zabawiał się myślą o tym, jak wspaniale byłoby
teraz po prostu zamknąć za sobą drzwi i zostawić wszystko na głowie Maddie.
Wiedział jednak, że ona i tak przyszłaby tu za nim, ciągnąc ze sobą dzieciaki.
Ruszył więc z powrotem do salonu, skąd dobiegały ich podniesione głosy. Na
moment przystanął w drzwiach. Niezauważony, patrzył na sterty byle jak
poskładanych ubrań. Spojrzał przelotnie na rozprawiające bliźniaczki i Dillona,
który z ponurą miną siedział na krześle, od niechcenia kręcąc kółkami
miniaturowego samochodu. W końcu zatrzymał wzrok na Maddie, kołyszącej w
ramionach senne niemowlę.

Z zadowoleniem zauważył, że nie sprawiała już wrażenia posągowej damy. Włosy

miała w nieładzie, na jej bluzce, która z jednej strony wysunęła się spod paska,
widniały plamy. Tadowi najwyraźniej ulewało się. Mimo że uśmiechała się
promiennie do dziewczynek, wyglądała na zmęczoną.

Spodobało mu się to, ucieszył go też fakt, że na jego widok odetchnęła z ulgą.
- A wy jeszcze tutaj? - spytał, podchodząc do nich. - Sądziłem, że jesteście już w

łóżkach i smacznie śpicie.

background image

37

- Równie dobrze moglibyśmy cały czas leżeć w łóżkach - burknął Dillon, wstając

z krzesła. Cisnął samochodzik na siedzenie. - W tym strasznym miejscu i tak nie
ma co robić.

Zanim Eben zdążył odpowiedzieć, podbiegły do niego bliźniaczki.
- Nie mogliśmy iść spać, wujku - powiedziała z powagą Joy.
- Nie wiemy, które pokoje są nasze - dodała Hope.
- Ale za to znalazłyśmy piżamki. - Joy pokazała mu swój nocny strój w różowe

kwiatki.

- I Eloizę. - Hope ściskała w rękach starą, zniszczoną lalkę. Najwyraźniej Eloizę.
- Ona zawsze z nami śpi - wyjaśniła Joy.
- Szczęściara z niej - mruknął sucho Eben.
Ale lalka wywołała falę wspomnień, których sobie nie życzył. Carla też miała

taką, z warkoczykami. Wszędzie ją ze sobą zabierała. Lalka nazywała się Betsy.
Carla i Betsy były nierozłączne. Carla spała z nią, kąpała się, jadła i bawiła -
pierwszego dnia szkoły też wzięła ją ze sobą. Później przez wiele lat Betsy zawsze
siedziała na jej łóżku - aż do dnia, w którym Carla uciekła z domu, zabierając lalkę
ze sobą. I zostawiając Ebena samego.

- Gdzie będziemy spać, wujku? - dopytywała Hope, mocno zatroskana.

Wpatrywała się w niego oczami tak błękitnymi, jak oczy Carli.

- Maddie wam pokaże. - Bardzo chciał się od nich wszystkich uwolnić.
Maddie nie zaprotestowała. Podała mu zmęczone niemowlę.
- W takim razie ty połóż Tada. Jego śpiochy leżą na oparciu sofy, razem z nową

pieluchą. Podgrzewam butelkę z mlekiem. Zobacz, czy już jest dobre.

Tad spojrzał na Ebena, skrzywił się i zaczął płakać.
- W pełni odwzajemniam twoje uczucia - mruknął Eben i zaczął odruchowo

poklepywać dziecko po pleckach, żeby je uspokoić.

- Czy to ma jakieś znaczenie, w których pokojach położę dzieci? - spytała Maddie.
- Połóż je, gdzie chcesz - odparł Eben, choć w głębi duszy wiedział, gdzie Maddie

zaprowadzi gromadkę. Nie został, żeby to zobaczyć. Ruszył do kuchni. Chciał jak
najszybciej zamknąć niemowlęciu buzię butelką.

Maddie patrzyła za nim przez chwilę, potem odwróciła się do dzieci.
- Chodźcie, pokażę wam sypialnie. - Poprowadziła rodzeństwo do holu.
- Która jest nasza? - zapytała Joy, spoglądając na rząd drzwi.
- Która? - Hope przeskakiwała z nogi na nogę.
- Ta tutaj. - Maddie otworzyła drugie drzwi po lewej stronie. - To był pokój

waszej mamy.

- Mama tu spała? - Joy gapiła się na Maddie szeroko otwartymi oczami.
- Naprawdę? - dopytywała nie mniej zdumiona Hope.
- Naprawdę. - Maddie uśmiechnęła się wzruszona, że dziewczynki tak się tym

przejęły. Włączyła lampę, która oświetlała łóżko z baldachimem.

Staroświeckie stoliki nocne, komoda i toaletka, wszystko pomalowane na biało i

background image

38

muśnięte na krawędziach złotą farbą. Wystrój tego pokoju był jednym z bardziej
ekstrawaganckich prezentów, jakie Johnny Mac ofiarował swojej córce wiele lat
temu. Wydał na to pieniądze przeznaczone na zakup nowego byka rozpłodowego.
Eben omal nie wyszedł z siebie, kiedy się o tym dowiedział, ale Carla była wprost
wniebowzięta. Która mała dziewczynka nie wpadłaby w zachwyt na widok takiego
pokoju?

Bliźniaczki też nie posiadały się ze szczęścia. Zaczęły biegać od łóżka do toaletki,

ozdobionej falbanką w różowo-fioletowy wzorek.

Tylko Maddie zauważyła brak należących do Carli przedmiotów - fotografii,

wstążek i szkolnych pamiątek, które kiedyś stały na toaletce przed lustrem. Ze
ściany zniknęło godło szkoły. Nie było też plakatów z Georgem Straitsem, tablicy,
na której wisiały zdjęcia, plany lekcji, kokardy zdobywane w szkolnych zawodach i
obrazki z bohaterami filmów rysunkowych.

Eben pozbył się wszelkich śladów obecności siostry, jakby chciał wymazać z

pamięci jej istnienie. Ale teraz dzieci Carli mu to uniemożliwiły.

- To najpiękniejszy pokój na świecie. - Joy wdrapała się na stojące przed toaletką

krzesło, żeby przejrzeć się w lustrze.

Hope wskoczyła na łóżko.
- Dillon, zobacz!
- Tutaj mamusia się czesała. - Joy usiadła przed lustrem i przygładziła swoje jasne

loki.

Dillon jednak został przy drzwiach.
- A co tu jest do oglądania? - burknął. - To tylko stara sypialnia.
- Ale to był pokój mamy. - Hope czuła się dotknięta jego brakiem

zainteresowania.

Chłopiec nie zwrócił uwagi na słowa siostry i spojrzał na Maddie.
- Pokażesz mi teraz mój pokój?
Maddie czuła, że jego niegrzeczne zachowanie wynika z żalu po utracie rodziców

i chciała go do siebie przytulić. Ale kiedy położyła mu łagodnie dłoń na ramieniu,
odsunął się gwałtownie i spojrzał na nią wrogo. Przypomniała sobie wtedy, że jest
dla niego zupełnie obcą osobą. Nie miał zamiaru dzielić się z nią swoimi
uczuciami.

- Pomyślałam sobie, że mógłbyś spać w pokoju obok. - Nie dodała, że kiedyś był

to pokój Ebena.

- Dobrze. - Dillon odsunął się od drzwi.
- Zaraz ci pokażę, gdzie... - zaczęła, ruszając za chłopcem.
- Sam znajdę - rzucił, najwyraźniej nie życząc sobie jej towarzystwa.
- W porządku. Przyjdę później opatulić cię kołdrą.. - Maddie nie dawała za

wygraną.

- Jestem już duży. - Spojrzał na nią pogardliwie. - Tylko małe dzieci trzeba

opatulać.

background image

39

Wszedł do pokoju, włączył światło i zamknął drzwi, dając jej jasno do

zrozumienia, że nie będzie tam mile widziana. Maddie podejrzewała jednak, że
blefował. I tak zamierzała przyjść go otulić, czy mu się to podoba, czy nie.

Ułożenie do snu dziewczynek okazało się prawdziwym wyzwaniem. Częściowo

dlatego, że były bardzo podekscytowane swoim pokojem, a częściowo z powodu
długiej listy czynności, które należało przedtem wykonać. Kiedy już włożyły
piżamki i umyły zęby, po kolei siadały przed lustrem, a Maddie musiała
szczotkować im włosy. Bliźniaczki twierdziły zgodnie, że mama zawsze czesała je
przed snem.

Maddie szybko zauważyła, że miarowe ruchy szczotki działały uspokajająco.

Zrozumiała, jak dobry był to zwyczaj. Kiedy wreszcie skończyła, obu
dziewczynkom zachciało się pić. Później uklękły koło łóżka i zmówiły pacierz,
pomagając sobie nawzajem, tak jak zwykle. I, jak zwykle, Joy zaczynała.

- Aniele Boże, stróżu mój...
- ...ty zawsze przy mnie stój...
- Rano, wieczór, we dnie, w nocy...
- ...bądź mi zawsze ku pomocy.
- Boże, pobłogosław mamusię...
- ... i tatusia w niebie.
- I Dillona...
- ...i Tada...
- ...i Hope...
- ...i Joy...
- ... i wujka Ebena też - dodały chórem. - Amen.
Wstały. Ale nagle Joy o czymś sobie przypomniała.
- Zapomniałyśmy o Maddie! - wykrzyknęła z przejęciem i chwyciła siostrę za

ramię. Obie szybko znowu uklękły. - Boże, i pobłogosław też Maddie.

- Amen - zakończyła Hope.
- Przepraszam - powiedziała Joy, kiedy Maddie nakrywała je kołdrą.
- Nie chciałyśmy o tobie zapomnieć - dodała Hope.
- Wiem - zapewniła je Maddie, rozbawiona i wzruszona.
Joy spojrzała na nią zatroskana.
- Dlaczego wujek Eben nie wierzy w Boże Narodzenie?
Maddie, zaskoczona niespodziewanym pytaniem, szukała jakiejś sensownej

odpowiedzi.

- Nie chodzi o to, że nie wierzy...
- Tak powiedział - przypomniała Hope.
- Musimy coś zrobić, żeby uwierzył - postanowiła Joy.
- Ale co? - zastanawiała się Hope.
- Może pomyślicie o tym jutro? - zaproponowała Maddie, - Teraz zamknijcie oczy

i śpijcie.

background image

40

- Najpierw musisz przeczytać Eloizie bajkę - poinformowała Joy, przytulając lalę

leżącą między nimi na łóżku.

- Tak, mama zawsze czytała jej bajkę na dobranoc - potwierdziła Hope.
- Naprawdę? - Maddie powstrzymała uśmiech. - A co robiła w te wieczory, kiedy

Eloiza była zbyt zmęczona, żeby słuchać bajek?

Joy myślała przez chwilę.
- Czasami tylko jej śpiewała.
- Tak? Cóż, nie umiem śpiewać tak jak wasza mama, ale mogę spróbować.

Dobrze?

- Dobrze - zgodziły się bliźniaczki.
- Ale musicie zamknąć oczy - powiedziała Maddie. - Nie mogę śpiewać, kiedy

ktoś na mnie patrzy.

Dziewczynki posłusznie zamknęły oczy. Po drugiej zwrotce Kołysanki Brahmsa

obie mocno spały. Maddie zgasiła światło, wyszła na palcach z pokoju i podeszła
do drzwi obok, zobaczyć, co robi Dillon.

Leżał w łóżku. Mocno zaciskał powieki, udając, że śpi.
Maddie zaufała swojej intuicji. Obeszła łóżko, poprawiając kołdrę, potem

delikatnie odgarnęła chłopcu z czoła kosmyk włosów.

- Dobranoc, Dillon - szepnęła i bezszelestnie wysunęła się z pokoju. Kiedy szła

korytarzem, ze swojej sypialni wyszedł Eben. - Tad zasnął? - spytała cicho.

- Tak, nareszcie - wymamrotał Eben, nie zatrzymując się. - W kuchni czeka na

mnie szklaneczka whisky.

Rozdział 6

Maddie uśmiechnęła się, słysząc w jego głosie nutkę lekkiej paniki. Eben wyjął z

szafki butelkę scotcha, zdmuchnął z nakrętki kurz i sięgnął po szklankę. Nagle
jednak znieruchomiał i spojrzał na Maddie przez ramię.

- Napijesz się?
- Tak, proszę. - Poszła do lodówki po lód.
- Słyszysz? - Eben nalał do szklanki trochę whisky.
- Co? - Maddie wytężyła słuch. Sądziła, że Tad zaczął płakać.
- Ciszę. - Eben uśmiechnął się szeroko. - Od dawna nie słyszałem niczego równie

pięknego.

- Szczerze mówiąc, nie było wcale tak źle. - Maddie zamknęła drzwi lodówki i

postawiła kubełek z kostkami lodu na kuchennym blacie.

- Tak uważasz? - Eben zaczął nalewać alkohol do drugiej szklanki. - Te dzieciaki

albo gadają, albo krzyczą, albo płaczą, albo się kłócą. Dom wariatów.

- Owszem - zgodziła się Maddie, wrzucając lód do szklanek. - Ale mi się to

podobało.

Eben miał już na końcu języka ironiczną odpowiedź, kiedy dostrzegł w jej oczach

radosne iskierki. Nigdy jeszcze nie była tak piękna, pełna entuzjazmu. Jej wygląd

background image

41

na chwilę zaparł mu dech w piersiach. Złościł się na siebie, że ciągle robiła na nim
takie wrażenie.

- Mówisz poważnie? - spytał i odwrócił wzrok.
- Jesteś zaskoczony. - Maddie oparła się biodrem o blat. - A nie powinieneś.

Zawsze planowaliśmy dużą rodzinę.

- Co najmniej sześcioro dzieci - przypomniał sobie Eben. Wróciło do niego

jeszcze wiele innych wspomnień, które sprawiły, że krew zawrzała mu w żyłach.
Znowu zapragnął tego, co kiedyś Maddie rezerwowała tylko dla niego. Chciał to
pragnienie zepchnąć w przeszłość, w niepamięć, tam, gdzie było jego miejsce.

- Tak, zgodziliśmy się na szóstkę, ale w ramach kompromisu - powiedziała

Maddie. - Dlatego, że w tym domu jest tylko siedem sypialni, a ty uważałeś, że
każde dziecko powinno mieć swój własny pokój.

Eben pamiętał nawet, dlaczego tak uważał.
- Każdy ma prawo do odrobiny prywatności.
Podała mu szklankę z whisky. Ich palce zetknęły się przelotnie. Eben zadrżał pod

wpływem tego dotyku, co wytrąciło go z równowagi. Szybko zabrał szklankę, ale
zanim zdążył podnieść ją do ust, Maddie stuknęła w nią swoją.

- Za wspomnienia - powiedziała ciepło, z uśmiechem.
- Jasne. - Pociągnął duży łyk. Fala gorąca spłynęła mu w dół przełyku.
Maddie upiła mały łyczek i w zamyśleniu zamieszała kostki lodu.
- Jeśli czegoś w życiu żałuję... - zaczęła powoli - ...to tylko tego, że nie mam

dzieci.

Stała bardzo blisko niego. Za blisko. Eben miał ochotę się odsunąć, zwiększyć

dystans. Stał jednak w miejscu jak przymurowany. Nie był w stanie się poruszyć.
Ani o centymetr.

- Zawsze mnie to dziwiło, że ty i Allan nie macie całej hordy dzieci. - Celowo

wspomniał jej zmarłego męża. Sądził, że jego imię położy kres wspomnieniom i
uczuciom, które wywołały.

Maddie wbiła wzrok w topniejące kawałki lodu, a z jej twarzy zniknął wyraz

radości i ciepła.

- Niestety, Allan nie mógł mieć dzieci.
Eben odczuł perwersyjną satysfakcję na wieść o tym, że mąż Maddie był

bezpłodny.

- Mogliście adoptować.
- Rozmawialiśmy o tym - przyznała i lekko wzruszyła ramionami, jakby chciała

dać do zrozumienia, że rozmowę na ten temat uważa za zakończoną. - Myślę, że
Dillon bardzo przeżywa śmierć rodziców. Jest zdezorientowany, zły... i przerażony.
Musisz zdobyć się na cierpliwość, Eben.

- Chyba ktoś inny będzie musiał zdobyć się cierpliwość, nie ja - odparł, poruszając

szklanką. Kostki lodu zagrzechotały cicho. Na samą myśl o dzieciach Carli stawał
się nerwowy.

background image

42

- Eben, on potrzebuje ciebie - powiedziała z naciskiem Maddie. - Jesteś jego

wujem.

- To ma chłopak pecha. - Pociągnął kolejny łyk whisky.
Maddie spojrzała na niego z niedowierzaniem i zmarszczyła brwi.
- Chyba nie rozumiesz. Jesteś teraz odpowiedzialny za te dzieci.
- To nie potrwa długo, mam nadzieję.
Maddie otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale przez chwilę panowała cisza.
- Wiem, że nie powinnam pytać, bo chyba nie spodoba mi się twoja odpowiedź -

mruknęła w końcu sucho. - Ale co właściwie chcesz przez to powiedzieć,
MacCallister?

- Że jeśli wszystko dobrze pójdzie, jutro je spakuję i odeślę gdzie indziej - odparł

stanowczo. - Stracę przez to cały dzień pracy, ale tego, niestety, chyba nie da się
uniknąć.

- Cały dzień pracy stracony. Straszne - zadrwiła.
- Owszem. - Eben gniewnie zmarszczył brwi.
- To są dzieci Carli, twojej siostry. - Maddie wskazała palcem drzwi sypialni.
- Zgadza się. Mojej siostry, nie moje - odpalił.
- Ale zostałeś ich opiekunem. - Maddie chwyciła wymiętą kopertę. - Zapomniałeś

już, co to za dokumenty?

- Nie zapomniałem. Nadają mi pełną władzę nad tymi dziećmi. A to oznacza, że

mogę z nimi zrobić, co zechcę.

- Czyli? - zapytała, patrząc na niego gniewnie.
- Zwalić je na głowę innemu krewnemu.
- Jakiemu innemu krewnemu?
- Jeszcze nie wiem - przyznał beztrosko. - Dowiem się jutro, jak porozmawiam z

prawnikiem Carli. Przypuszczam, że człowiek, za którego wyszła za mąż, ma jakąś
rodzinę: rodziców, siostrę, ciotkę, może też kuzynkę.

- A jeśli nie ma?
- Na pewno ma. - Eben nawet nie zamierzał rozważać innej ewentualności.
- Nie sądzisz, że gdyby Carla i jej mąż chcieli, by ich dziećmi zajmował się inny

krewny, to jego wyznaczyliby na prawnego opiekuna, nie ciebie?

- Nie interesuje mnie, czego chcieli, ani czego nie chcieli. Te dzieci tu nie zostaną!

- oznajmił twardo.

- Dlaczego nie?
- Bo ja tak mówię! - wybuchnął. Poniosły go nerwy.
- To nie jest powód, MacCallister. - Maddie również traciła cierpliwość.
- Chcesz, żebym podał ci powód? - powiedział wyzywająco. - Mogę ci podać sto

powodów. Przede wszystkim powinienem zajmować się ranczem. Mam trzydzieści
dwulatków i dziewiętnaście trzylatków, które muszę wytrenować i sprzedać do
połowy stycznia. A wytrenowane zwierzęta to nie znaczy tylko ujeżdżone. Te konie
muszą wygrywać konkursy.

background image

43

- I co z tego?
- Co z tego? - Eben nie wierzył własnym uszom. - Zastanów się! Przy założeniu,

że z każdym koniem będę pracował tylko dwadzieścia minut co drugi dzień, zajmie
mi to osiem godzin dziennie. Osiem godzin w siodle. Poza tym ciągle muszę
doglądać bydła, zajmować się domem i Bóg wie, czym jeszcze. Chyba sama wiesz,
jak wygląda życie na ranczu, Maddie.

- A co to wszystko ma wspólnego z dziećmi? - Maddie delikatnie odłożyła kopertę

na kuchenny blat. Starała się zapanować nad ogarniającym ją gniewem.

- No nie! - Eben machnął rękami. - Chryste Panie, sama widziałaś, ci się dzisiaj

działo! To potwory! Nie dam rady pracować, kiedy ta czwórka będzie mi się plątać
pod nogami.

- Chcesz powiedzieć, że te dzieci ci przeszkadzają. I nie zamierzasz zawracać

sobie nimi głowy - stwierdziła zimno Maddie. Zabrzmiało to jak oskarżenie.

Eben postawił szklankę na blacie i spojrzał Maddie prosto w oczy.
- Szczerze mówiąc, tak.
- Jesteś pozbawionym serca egoistą, MacCallister. - Maddie patrzyła na niego ze

złością, mocno zaciskając palce na szklance.

Przez chwilę Eben myślał, że Maddie chluśnie mu whisky w twarz. Ale nie,

odwróciła się i wylała alkohol do zlewu, tak gwałtownie, aż bryznął na podłogę.
Potem odwróciła się szybko, gniewnie spojrzała Ebenowi w twarz i założyła ręce
na piersi. Brakowało tylko tupnięcia nogą.

- Nie sądzę, żebym był bez serca, Maddie - powiedział Eben. - Moim zdaniem to

jedyne rozsądne rozwiązanie.

- Nie mów mi o rozsądku - odpaliła. - Gdyby światem rządził rozsądek, mężczyźni

jeździliby na koniach bokiem, nie okrakiem.

Eben spojrzał na nią, zbity z pantałyku.
- Skąd ten pomysł, na Boga? - zmarszczył brwi.
- Stąd, że przez całe życie obserwowałam mężczyzn - odparła Maddie. - I wiem,

że ilekroć chcą kogoś do czegoś przekonać, zaczynają rozprawiać o rozsądku.
Jakby każdy mężczyzna był mistrzem logiki.

- Dobrze, spróbujmy myśleć po prostu realnie - powiedział. - Nie mam ani czasu,

ani pieniędzy, żeby zajmować się dziećmi.

- Nieprawda - odparła Maddie. - Ty tylko nie chcesz im tego poświęcić.
- A czemu miałbym to robić? - spytał. - Kim one dla mnie są?
- Siostrzeńcami i siostrzenicami.
- To obce dzieci, Maddie. Pierwszy raz spotkaliśmy się pięć godzin temu -

przypomniał Eben. - Nie znają mnie i ja ich nie znam. Co więcej, nie lubię
bachorów.

- Świadomie postanowiłeś, że nie będziesz ich lubić - uściśliła Maddie. - To

więcej niż smutne, MacCallister. To żałosne.

Eben, dotknięty do żywego, odwrócił się, chwycił butelkę i znów nalał sobie

background image

44

whisky.

- Nie wiem, dlaczego w ogóle z tobą o tym rozmawiam - mruknął, rozeźlony. - To

nie twoja sprawa.

- Wyrzuty sumienia, MacCallister? - zadrwiła.
- Nie! - zaprzeczył gwałtownie. - Wiem, ile kosztuje utrzymanie dzieci w

dzisiejszych czasach. Mnie na to nie stać.

- Znowu mówimy o pieniądzach?
- Tak. Czy ci się to podoba, czy nie, są potrzebne do życia. Może ty nie wiesz, jak

to jest, nie mieć na nic pieniędzy. Ale ja wiem, i nie zamierzam znowu tego
doświadczać.

Zanim jego płomienna mowa dobiegła końca, gniew Maddie stopniał. Aż do tej

chwili nie pamiętała, jak bardzo Eben nienawidził ubóstwa. Teraz pojęła, że on
panicznie się tego boi. Bezpieczeństwo finansowe było dla niego najważniejsze.
Dlatego tak skrupulatnie składał grosz do grosza. Czuła, że żaden argument tego
nie zmieni. Dyskusja o pieniądzach wydawała się bezcelowa.

- Rozumiem cię, MacCallister - powiedziała w końcu. - Ale nie sądzę, żeby opieka

nad dziećmi Carli doprowadziła cię do nędzy.

- Maddie, jest ich czworo. Policz sama. - Rozłożył palce. - Raz, dwa, trzy, cztery.
- Aha, zatrzymałbyś, ale tylko troje? - Wiedziała, że nie o to mu chodziło, ale

musiała jakoś bronić swoich racji.

- Oczywiście, że nie.
- Więc dwoje?
- Też nie.
- Jedno?
- Czy ty mnie w ogóle słuchasz? - wybuchnął Eben, zniecierpliwiony. - Jeśli na

sprzedaży koni nie zarobię przynajmniej trzystu tysięcy, mogę się pożegnać z
ranczem. A jeśli zwierzęta nie będą porządnie wytrenowane, nie dostanę za nie
dobrej ceny, nawet jeśli są rasowe. Proszę, powiedz, jak mam przygotować konie
przy dzieciach plączących się pod nogami? One nie potrafią nawet same sobie
wytrzeć nosa.

- Nie mógłbyś wynająć trenera do koni? - zaproponowała Maddie, choć znała już

odpowiedź.

- Wiesz, jakich ci goście żądają teraz pieniędzy? Zresztą nie mam czasu, żeby

poszukać kogoś odpowiedniego.

- A Luis i Ramon?
Eben potrząsnął głową.
- Oni i tak są zawaleni robotą. Muszą dbać o klacze, doglądać bydła, uczyć

źrebaki chodzenia na postronku. Poza tym nie mają pojęcia, jak dobrze wyszkolić
konia. Prędzej udałoby im się go znarowić na amen.

- Rozumiem... - Maddie szukała już innego rozwiązania.
- Spójrz prawdzie w oczy, Maddie - przerwał jej Eben. - Billy Joe Wilder trzyma

background image

45

mnie na muszce. Albo zdobędę pieniądze i spłacę ranczo, albo skończę bez dachu
nad głową, bez pracy i grosza przy duszy. A wtedy wszystkie lata, które ciężko
przepracowałem, pójdą na mamę. Nie pozwolę, żeby to się stało. Zwłaszcza, że
ciągle jeszcze mogę temu zapobiec - powiedział poważnie. - Więc dzieci nie mogą
tu zostać. Muszą wyjechać jutro rano. Koniec dyskusji. Ja... - Nie dokończył, bo
nagle dostrzegł coś nad ramieniem Maddie. Na jego twarzy pojawił się wyraz
zaskoczenia.

Maddie odwróciła się szybko i zobaczyła Dillona. Chłopiec stał w drzwiach, z

ustami wygiętymi w podkówkę i gniewnie zmarszczonymi brwiami. Był wyraźnie
zraniony i rozgoryczony. Musiał sporo usłyszeć z rozmowy i nie miał już
wątpliwości, że Eben zamierza odesłać go wraz z rodzeństwem następnego dnia.

- Och, nie - mruknęła Maddie, bardzo zmieszana. Spojrzała błagalnie na Ebena,

który twardo zacisnął usta, choć w jego oczach krył się żal.

- Dlaczego nie jesteś w łóżku? - zapytał ze zniecierpliwieniem.
Dillon miał gotową odpowiedź.
- Pić mi się chciało.
Maddie szybko ruszyła do zlewu.
- Dam ci szklankę wody - powiedziała słodkim głosem, chcąc załagodzić sytuację.
- Sam sobie wezmę. - Dillon zdecydowanym krokiem podszedł do

zlewozmywaka.

Wspiął się na palce, zdjął z półki szklankę, podstawił ją pod kran i odkręcił kurek

z zimną wodą. W kuchni panowała nieznośna, pełna napięcia cisza. Maddie
spojrzała ukradkiem na Ebena. Nadal twardo patrzył przed siebie.

Dillon upił mały łyk, wylał resztę do zlewu i postawił szklankę na kuchennym

blacie. Potem, nie patrząc na nikogo, ruszył do drzwi. Zatrzymał się jednak na
progu i spod zmarszczonych brwi rzucił Ebenowi piorunujące spojrzenie.

- Lepiej nie mów tak głośno, bo obudzisz moje siostry - ostrzegł i wyszedł z

kuchni.

Maddie natychmiast zrozumiała, że to wcale nie pragnienie sprowadziło chłopca

do kuchni, tylko ich podniesione głosy.

- On nas słyszał, Eben - wymamrotała, przepełniona poczuciem winy. - Dillon

wie.

- I bardzo dobrze. - Eben spokojnie podniósł szklankę z whisky, ale jakiś mięsień

w jego twarzy zaczął nagle drgać.

- To tylko mały chłopiec, który właśnie stracił rodziców - tłumaczyła Maddie. -

On cierpi, a my jeszcze bardziej go zraniliśmy.

- Nie można było temu zapobiec. - Eben upił łyk whisky. Ale alkohol nie

znieczulił go tak, jak tego oczekiwał. Żal palił go nieznośnie. Podszedł do stołu i
opadł na krzesło. Był bardzo zmęczony, fizycznie i psychicznie.

- Przecież sam wiesz, jak on się teraz czuje. - Maddie nie dawała za wygraną. -

Byłeś w jego wieku, kiedy straciłeś matkę.

background image

46

Ebenowi, choć wcale sobie tego nie życzył, stanęły przed oczami obrazy z

przeszłości. Mgliste wspomnienia pogrzebu, tłum przyjaciół i sąsiadów, którzy
potem przyjechali na ranczo, malutkie, łkające rozpaczliwie dziecko z ciemnymi
włosami.

Tylko jedną rzecz z okresu, który nastąpił bezpośrednio po śmierci matki,

pamiętał bardzo wyraźnie - tę noc, kiedy nie mógł zasnąć, a ból w jego sercu stał
się tak dojmujący, wprost nie do wytrzymania. Miał siedem lat i rozumiał już, że
śmierć jest czymś nieodwracalnym, ale rozpacz była nowym, nieznanym mu dotąd
uczuciem. Bolesnym i przerażającym.

Wstał z łóżka i poszedł szukać ojca. Oczekiwał od niego wsparcia i miłości.

Znalazł go w kuchni. Siedział na tym samym krześle i zanosił się od płaczu. Eben
stał długą chwilę, zanim ojciec go zauważył. A kiedy już dostrzegł syna, zaczął
płakać jeszcze rozpaczliwiej.

- Co ja teraz zrobię? - powtarzał. - Dobry Boże, tak bardzo mi jej brakuje, Eben.

Jak mam sam zajmować się tym malutkim dzieckiem? Jak sobie radzić? Nie
potrafię.

- Ja ci pomogę, tato. - Eben podszedł do ojca, wstrząśnięty cierpieniem w jego

głosie.

- Nic nie rozumiesz. - Ojciec pociągał nosem, przeczesując włosy palcami. Potem

chwycił się obiema rękami za głowę. - To dla mnie za dużo. Bez niej sobie nie
poradzę. Nie potrafię. Nie potrafię.

Eben, który szukał pocieszenia, musiał znaleźć w sobie dość siły, by pocieszać

ojca. Nie miał z kim podzielić się swoim smutkiem i poczuciem straty. Wyszedł z
kuchni równie zagubiony i samotny, jak wtedy, kiedy do niej wchodził.

Nie po raz ostatni.
- Życie jest ciężkie - powiedział do Maddie. - Ten dzieciak po prostu dość

wcześnie się o tym przekonał.

- Za wcześnie. - Maddie potrząsnęła głową.
- W pewnym sensie miał więcej szczęścia niż inni. - Eben wpatrywał się w

szklankę. Jego własne wspomnienia uodporniły go na cierpienie Dillona. - Prędzej
czy później każdy musi się dowiedzieć, że ma tylko dwa wyjścia: stwardnieć albo
się ugiąć.

- Ty stwardniałeś, prawda? - Maddie stała blisko niego, obserwując zmiany, jakie

zachodziły w jego twarzy.

- Na pewno nie zamierzałem się ugiąć. - Uśmiechnął się chłodno. - Zwłaszcza, że

mój ojciec był tak doskonałym przykładem człowieka, który się ugiął.

- Miał też pewne zalety - powiedziała miękko Maddie.
Eben tylko westchnął. Ogarniało go jeszcze większe zmęczenie i rozdrażnienie.
- Nie chcę o nim rozmawiać - odparł. - Nie teraz.
- To był ciężki dzień - mruknęła.
- Bardzo delikatnie powiedziane - skomentował ironicznie.

background image

47

Maddie stanęła za nim. Zaraz potem Eben poczuł jej dłonie na ramionach.

Delikatne palce zaczęły wprawnie masować jego zmęczone, napięte mięśnie. W
pierwszej chwili zesztywniał, jakby nie chciał, by ręce Maddie przyniosły mu ulgę.
Ale dotyk był tak przyjemny, a on potrzebował ukojenia.

Kiedyś tak wyglądał ich wieczorny rytuał, pierwszy krok, po którym Maddie

zawsze lądowała w jego ramionach. Znowu wróciły wspomnienia, budząc stare
pragnienie. Eben na chwilę nawet zapomniał, że to wszystko należy już do
przeszłości.

Tak jak kiedyś, ujął jedną dłoń Maddie i pociągnął ją lekko do przodu. Przyglądał

się długim, smukłym palcom, kształtnym paznokciom, pomalowanym bezbarwnym
lakierem.

- Jakie wprawne ręce - powtórzył słowa, które dawniej tak często wypowiadał.
Poczuł, jak Maddie zadrżała. W przeszłości był to znak, że jest gotowa, by ją

przytulić i kochać, sygnał tak dobrze mu znany, jak pożądanie, którego znowu
doświadczał. Wiedział, co zawsze się później działo.

Ale tym razem nie przyciągnął Maddie do siebie, żeby usiadła mu na kolanach,

jak uczyniłby to dawniej. Wstał. Dłoń Maddie wysunęła się z jego rąk.

- Po co tu wróciłaś? - spytał, patrząc jej twardo w twarz. Wyczytał z niej wiele

rzeczy, których wcale nie miał ochoty tam zobaczyć.

- Żeby przywieźć łóżeczko dla dziecka, oczywiście - powiedziała bez tchu, co

było reakcją na bliskość jego ciała.

- Nie o to mi chodzi - odparł. - Maddie, dlaczego znowu postanowiłaś tu

zamieszkać? Dlaczego po śmierci Allana nie zostałaś w Scottsdale?

- Mówisz tak, jakbym przyjechała tu wczoraj. - Maddie uśmiechnęła się lekko. - A

ja mieszkam w El Regalo od półtora roku.

Ebena zirytowała ta wymijająca odpowiedź.
- Ale dlaczego nie zostałaś w Scottsdale? Z tego, co słyszałem, śmietanka

towarzyska Phoenix przepadała za tobą.

Maddie zaczęła się śmiać.
- Tak naprawdę nigdy mnie specjalnie nie interesowało, czy ci ludzie mnie

akceptują, czy nie.

Ebena zaczął ogarniać gniew, opanował go jednak... tak jak i inne uczucia.
- Kiedyś odpowiadałaś bardziej bezpośrednio.
Wzruszyła ramionami.
- Cóż, zamieszkaliśmy w Phoenix, ponieważ Allan prowadził tam interesy. Ale ja

nie przepadam za życiem w mieście. Sam powinieneś wiedzieć najlepiej, jak
bardzo kocham pustynię. Jej surowe piękno i ten niezwykły kolor nieba.

- Ludzie się zmieniają. - Spojrzał wymownie na jej drogą jedwabną bluzkę i

niepraktyczne lniane spodnie. - A ty zmieniłaś się bardzo.

- Patrzysz na moje ubranie - odparła Maddie. - To prawda, kiedyś inaczej się

ubierałam. Ale osoba, która kryje się pod tym strojem, nie zmieniła się za bardzo.

background image

48

Jest tylko starsza.

- Może. - Eben nie był przekonany.
- Myślisz, że wróciłam dlatego, że ty ciągle tu mieszkasz? - Maddie przekrzywiła

głowę, spoglądając na niego z rozbawieniem.

Eben tak właśnie przypuszczał, ale nie zamierzał się do tego przyznać.
- A czy tak jest? - spytał wyzywająco.
- Szczerze mówiąc, nie sądzę. Właściwie byłam pewna, że nic już do ciebie nie

czuję. A teraz... - Urwała, wędrując pytającym wzrokiem po twarzy Ebena. Potem
nagle położyła dłoń na jego policzku.

Eben osłupiał. Chwilę później Maddie wstała i dotknęła ustami jego warg w taki

sposób, jakby chciała się o czymś przekonać, znaleźć odpowiedź na pytanie, które
wyczytał w jej oczach.

Eben bezwiednie przechylił głowę, jakby i on chciał coś sprawdzić, ale niemal

natychmiast zrozumiał, że nic się nie zmieniło. Maddie nadal budziła w nim
nienasycone pragnienie.

Niewiele brakowało, a byłby zapomniał, że go rzuciła i wyszła za innego

mężczyznę. Uchwycił się tego wspomnienia i gniewu, jaki w nim wyzwalało.

Ale zanim zdołał odepchnąć od siebie Maddie, ona zrobiła krok w tył. Patrzyła na

Ebena bez tchu, z wyrazem oszołomienia na twarzy.

- Stara magia ciągle działa, co? - powiedziała, zdumiona. - Chyba czułam, że tak

będzie. - Jej oczy pociemniały nagle. Pojawił się w nich żal i coś jeszcze. Ból? -
Ale to nie wystarczy, Eben. Kiedyś nie wystarczyło i nadal nie wystarcza.

- Dlaczego? - spytał i natychmiast przeklął się w duchu za to pytanie. Znowu

niepotrzebnie uchylił drzwi prowadzące w przeszłość.

- Jeśli sam nie wiesz, nie ma sensu ci tego tłumaczyć. I tak byś nie zrozumiał.
Przez chwilę patrzyła mu w oczy, potem odwróciła wzrok i przygładziła ręką

włosy. Eben wiedział, że robiła tak zawsze, kiedy czuła się zakłopotana.

- No, na mnie już czas - powiedziała i rzuciła mu typowe dla siebie, lekko kpiące

spojrzenie. - Odprowadzisz mnie do samochodu, czy też zapomniałeś już o
towarzyskich grzecznościach, tak jak o poczuciu humoru?

- Na pewno powinienem - burknął, ruszając za nią do drzwi.
- Nie musisz mi towarzyszyć, wiesz o tym - zakpiła, spoglądając na niego przez

ramię.

- Chcę się upewnić, że naprawdę odjeżdżasz - skłamał.
Maddie roześmiała się miękko, pchnęła drzwi i wyszła w rześki, pustynny

wieczór. Przed domem zatrzymała się na chwilę i popatrzyła w rozgwieżdżone
niebo.

- Mogłam zostawić ci łóżeczko i zaraz odjechać. Szkoda, że tak nie zrobiłam.

Musiałbyś sam położyć dzieci spać - zażartowała?

Eben posłuchał głosu rozsądku i nie odpowiedział. Przyspieszył kroku i dogonił

Maddie, wsuwając ręce głęboko w kieszenie dżinsów. Krajobraz spowijała

background image

49

tajemnicza ciemność. W górze niebo migotało milionami gwiazd. Piękno otoczenia
zapierało mu dech w piersiach, tak jak ta idąca teraz przed nim kobieta. Jej bliskość
poruszyła go, choć bardzo tego nie chciał.

- Tak sobie myślę, że chyba masz rację - mruknęła Maddie, bezwiednie zniżając

głos w nocnym bezruchu i ciszy.

Pierwszy raz, pomyślał Eben, ale ugryzł się w język. I on uległ nastrojowi nocy.

Wiedział, że jedno ostre słowo nieuchronnie doprowadzi do następnego. Dziwne,
ale nie miał ochoty się kłócić.

- Co do czego? - spytał tylko.
- Co do dzieci - odparła po chwili wahania. - Będzie im lepiej gdzie indziej.
- Naprawdę? - Uniósł brew.
- Tak. Chociaż na początku byłam innego zdania. - Jej głos, w którym najpierw

brzmiała nuta rozbawienia, nagle spoważniał. - Nie masz czasu, żeby się nimi
zajmować. Oczywiście nie masz żadnych zobowiązań wobec Carli. Nie po tym, jak
cię potraktowała. Uciekła z domu bez słowa, zabrała twoje oszczędności. Nie
interesowało jej, jak sobie poradzisz. Jeśli się nad tym zastanowić, to dziwne, że
jeszcze obarczyła cię odpowiedzialnością za swoje dzieci.

- Nawet mi o tym nie mów - prychnął z niesmakiem Eben.
- Teraz, w końcu, nadarzyła się okazja, żebyś wyrównał z nią rachunki.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - Eben zmarszczył brwi. Ta uwaga wydala mu

się dziwnie niesłuszna.

- To chyba jasne? - odparła Maddie. - Carla odwróciła się do ciebie plecami, a

teraz ty możesz odwrócić się plecami do jej dzieci. To w pewnym sensie
sprawiedliwe. - Otworzyła drzwi jeepa, usiadła za kierownicą i spojrzała na Ebena.
- Wpadnę jutro odebrać łóżeczko.

- Pewnie. - Z roztargnieniem kiwnął głową. Słowa Maddie wytrąciły go z

równowagi.

Odjeżdżając spod domu, Maddie dostrzegła zakłopotanie na twarzy Ebena.

Uśmiechnęła się do siebie z satysfakcją. Dobrze pamiętała, jaki potrafi być uparty.
Można go było skłonić do zmiany opinii tylko w jeden sposób - przyznając mu
rację.

Ta sztuczka zwykle przynosiła oczekiwany efekt.
Maddie zacisnęła kciuki. Jutro się przekona, czy i tym razem stara metoda

zadziałała.

Rozdział 7

Nocną ciszę rozdarł przeraźliwy krzyk. Eben, wyrwany z głębokiego snu, usiadł

gwałtownie na łóżku. W pierwszej chwili był zaskoczony płaczem i stłumionymi
głosami dobiegającymi z innej części domu.

Przypomniał sobie o dzieciach.
Jęknął cicho, potarł twarz dłońmi i spojrzał na stojący na nocnej szafce budzik.

background image

50

Dochodziła druga nad ranem. Klnąc pod nosem na czym świat stoi, odrzucił kołdrę
i wyskoczył z łóżka. Chciał uciszyć hałasy, zanim Tad się obudzi, a on będzie
musiał przez resztę nocy spacerować z brzdącem po pokoju.

Chwycił dżinsy z krzesła, wsadził stopę do jednej z nogawek, podskoczył parę

razy, by odzyskać równowagę, i włożył nogę do drugiej nogawki. Biegnąc
korytarzem, szybko zapiął rozporek. Fakt, że płacz i uspokajające głosy dobiegają
zza drzwi dawnego pokoju Carli, wcale go nie zaskoczył. Zirytowany wszedł do
sypialni bliźniaczek i włączył światło.

- Kto tak zawodzi? - spytał i spojrzał podejrzliwie na Dillona, który mocno

obejmował trzęsącą się z płaczu dziewczynkę. - Co ty tu robisz? Ty to wszystko
zacząłeś? - Przypomniał sobie podsłuchaną przez chłopca rozmowę.

- Hope miała zły sen - wyjaśniła pospiesznie druga z bliźniaczek.
Zanim Eben zdążył jej odpowiedzieć, Dillon popatrzył na niego twardo.
- Idź sobie. Wcale cię nie potrzebujemy - rzucił i przygarnął łkające dziecko do

siebie. - Cicho, już wszystko w porządku, Hope. Już dobrze. Jestem z tobą. Nic ci
się złego nie stanie.

Te słowa i cała sytuacja przypomniały Ebenowi czasy, kiedy sam często

przychodził w nocy do tego pokoju uspokoić siostrę, kiedy obudził ją senny
koszmar. Podszedł do łóżka.

- Zły sen, tak? - powtórzył, żeby coś powiedzieć. Czuł się dziwnie pusty.
- Aha - potwierdziła Joy. - Naprawdę zły.
- Niedźwiedź mnie gonił - szlochała Hope w piżamę Dillona.
- Chciał ją zjeść - dodała Joy, szeroko otwierając oczy.
- Skąd wiesz? - Eben spojrzał na nią z powątpiewaniem.
Joy wzruszyła ramionami.
- Ja zawsze wiem, co jej się śni. Mama mówiła, że to dlatego, że jesteśmy

bliźniaczkami.

- Niedźwiedzia już tu nie ma - zapewnił siostrę Dillon. - Przegoniłem go.
- Ale może wrócić. - Hope pociągnęła nosem.
- Jeśli wróci, znowu go przegonię - odparł stanowczo Dillon.
- Ale on jest większy od ciebie - przypomniała mu Joy.
Dillon przewrócił oczami.
- Zamknij się, Joy.
- Przecież to prawda. - Hope odsunęła się od brata, ukazując mokrą od łez buzię.
- To był tylko zły sen, nic więcej - wtrącił się Eben. Położył dziewczynkę i

przykrył ją kołdrą. - To nie działo się naprawdę. A teraz zapomnij już o tym i
spróbuj zasnąć.

- Ale ja nie chcę spać - powiedziała drżącym głosem Hope.
Joy kiwnęła głową.
- Ona się boi, że jak zaśnie, znowu przyśni jej się niedźwiedź.
- W takim razie wprowadź do swojego snu coś większego i gorszego od

background image

51

niedźwiedzia, i spraw, żeby to coś go przegoniło. - Eben powtórzył radę, jaką
kiedyś dawał matce dziewczynki.

- Właśnie - zgodził się Dillon ze złośliwym błyskiem w oku. - Wprowadź do

swojego snu wujka Ebena, Hope. Jest dość duży i zły, żeby wystraszyć na śmierć
tego twojego głupiego niedźwiedzia.

- Naprawdę? - Hope spojrzała na niego pytająco.
- Wujek Eben jest na pewno większy i gorszy od wszystkich niedźwiedzi razem

wziętych - potwierdził niemal wesoło Dillon.

W sypialni Ebena rozległ się pierwszy, jakby próbny, krzyk.
- Och, Tad się obudził - mruknęła Joy, spoglądając na Ebena z troską. - On nie

lubi być sam - przypomniała wujkowi. - Lepiej do niego idź.

- Ale wy macie teraz spać - powiedział do bliźniaczek. Spojrzał na Dillona i

wskazał drzwi. - A ty wracaj do swojego pokoju. Dziewczynkom nic nie będzie.

Zanim Eben dotarł do swojej sypialni, Tad darł się już na cały regulator. Umilkł,

kiedy Eben pochylił się nad łóżeczkiem. Popatrzył na niego i zagulgotał ze
śmiechem, zadowolony, że już ma towarzystwo.

- Może ci się wydaje, że to czas na zabawę, ale się mylisz - oznajmił Eben.
Wziął uszczęśliwione, gaworzące niemowlę na ręce, przełożył je sobie przez

ramię i zaczął szukać w łóżeczku smoczka. Tad machnął piąstką i uderzył go w
usta.

- Au! - Eben skrzywił się, wyprostował i przytrzymał małą rączkę. - Radzę ci ze

mną nie zaczynać. Jestem większy od ciebie.

Tad spojrzał na wujka niewinnie, zaśmiał się i zagulgotał coś niezrozumiale, ale

nie próbował już machać rękami. Eben znowu schylił się nad łóżeczkiem. W
chwili, gdy wreszcie wymacał plastykowy uchwyt smoczka, Tad zacisnął małe
paluszki na włosach na piersi Ebena i szarpnął mocno. Eben wydał zduszony
okrzyk, upuścił smoczek i złapał rączkę dziecka, żeby uwolnić włosy z uchwytu.

- Ty mały diable - mruknął. Mógłby przysiąc, że w oczach Tada dostrzegł iskierkę

złośliwości.

Podniósł smoczek z podłogi, opłukał go w umywalce i wetknął dziecku do buzi.

Tad zaczął ssać, ale kiedy Eben położył go do łóżeczka, maluch natychmiast
wypluł smoczek. Eben cierpliwie włożył mu go do ust. Tad zaprotestował
gwałtownie.

- Koniec zabawy, mały. Teraz idziesz spać - oznajmił Eben, znacznie łagodniej,

niż zamierzał.

Ale zanim zdążył się odsunąć, małe paluszki zacisnęły się na jego kciuku, tak

zachłannie, jak przedtem na włosach. Eben mógł bez trudu uwolnić rękę. Sam nie
wiedział dlaczego, ale nie zrobił tego - stał koło łóżeczka, patrząc na powieki
niemowlęcia: opadały, podnosiły się i znowu zaczynały sennie opadać. Kiedy
wreszcie wysunął palec z małej rączki, Tad już spał.

Eben podszedł do drzwi i nasłuchiwał przez chwilę. W domu panowała cisza.

background image

52

Zostawił światło w holu i uchylone drzwi, potem zdjął dżinsy i wszedł do łóżka.
Ugniótł pięścią poduszkę, położył się i zamknął oczy. Czuł się śmiertelnie
zmęczony. Kilka sekund później usłyszał przyciszone głosy i kroki bosych stóp w
holu. Znowu zaczął nasłuchiwać. Łudził się jeszcze w duchu, że to jedna z sióstr
wybrała się do toalety.

Ale kroki zatrzymały się przed drzwiami jego pokoju, a zaraz potem światło z

zapalonej w korytarzu lampy wdarło się do sypialni.

- Wujku? - rozległ się przyciszony głosik.
Eben jęknął i uniósł się na łokciu.
- Co znowu? - warknął cicho.
W drzwiach stały obie bliźniaczki. Ich sylwetki były dobrze widoczne w

padającym zza ich pleców świetle, twarze ginęły w mroku.

- Możemy spać z tobą? - spytała jedna z nich odważnie.
Eben domyślił się, że to piegowata Joy. Kiedy usłyszał następne słowa, zrozumiał,

że się nie pomylił.

- Hope ciągle się boi, że niedźwiedź ją porwie.
Eben czuł, że jeśli się nie zgodzi, już tej nocy nie zaśnie. Doszedł do wniosku, że

to uczciwy układ, ale sam też postanowił uciec się do małego szantażu.

- Dobrze - powiedział. - Ale pod warunkiem, że nie będzie rozmów. Jeśli usłyszę

choć jedno słowo, natychmiast wrócicie do swojej sypialni. Umowa stoi?

Obie dziewczynki, jedna energicznie, druga z wahaniem, pokiwały głowami,

żadna się jednak nie odezwała w obawie przed wygnaniem do własnego pokoju.

- W takim razie, zgoda. - Odsunął kołdrę. - Możecie spać tutaj.
Joy wzięła siostrę za rękę i pociągnęła ją do łóżka. Policzki Hope ciągle były

mokre od łez i lśniły w świetle wpadającym z holu. Dziewczynka natychmiast
wdrapała się na materac, schowała pod kołdrę i przytuliła do Ebena. Zaskoczony, w
pierwszej chwili nie zauważył, że Joy szybko przymknęła drzwi, podbiegła do
łóżka z drugiej strony i podniosła kołdrę. Chwilę później poczuł powiew na swoich
nagich plecach i odwrócił głowę.

- Co ty robisz?
Joy znieruchomiała, ale zaraz pokazała zamykanie buzi na kłódkę. W milczeniu

dała do zrozumienia, że zamierza spać z drugiej strony.

- Dlaczego nie możesz się położyć obok siostry? - Eben, zirytowany, zmarszczył

brwi.

Joy tylko potrząsnęła głową i wskazała miejsce po prawej stronie. Eben już miał

zaprotestować, ale w końcu poddał się bez walki.

- No dobrze, wskakuj.
Joy uśmiechnęła się promiennie i wskoczyła do łóżka, ale zamiast od razu nakryć

się kołdrą, podpełzła do wujka i pocałowała go w policzek, bezgłośnie wymawiając
„dobranoc”.

Wciśnięty między dziewczynki, Eben leżał, patrząc w sufit. Zastanawiał się, czy

background image

53

dane mu będzie jeszcze tej nocy zasnąć. Pocieszył się myślą, że już jutro cała
czwórka zostanie spakowana i odesłana do jakiegoś krewniaka.


Budzik był nastawiony na piątą. Za pięć piąta Tad zaczął się drzeć.
Eben, zaspany i nieprzytomny, wyciągnął rękę nad jasnowłosą główką i dwa razy

trzepnął wyłącznik budzika. Mrucząc coś pod nosem, odsunął się od jednej
bliźniaczki i przełazi nad drugą. Podszedł do łóżeczka. Tad stał, trzymając się
poręczy i wrzeszcząc w niebogłosy. Po jego czerwonych z wysiłku policzkach
płynęły łzy.

Eben podniósł dziecko i natychmiast poczuł odór brudnej pieluchy.
- Na pewno trzeba mu zmienić pieluchę - rozległ się za nim znajomy głosik.
Eben odwrócił się. Joy usiadła na łóżku. Sprawiała wrażenie zmęczonej i miała

zaczerwienione oczy. Wyglądała tak, jak on się czuł.

- Zdążyłem zauważyć. - Eben nie miał ochoty użerać się naraz z niemowlęciem i

bliźniaczkami. - Śpij, bo obudzisz siostrę.

Dziewczynka bez słowa schowała się pod kołdrę. W połowie drogi do drzwi Eben

przypomniał sobie o budziku, wrócił więc, wyłączył go i poczłapał do salonu.
Pogrzebał w torbie Tada i znalazł czystą pieluchę.

Sprawniej niż za pierwszym razem przebrał dziecko i zaczął podgrzewać mleko.

Tad niecierpliwił się, łapczywie ssąc własną piąstkę. Przygotowanie kawy jedną
ręką okazało się wyzwaniem. W końcu jednak się to udało i kiedy Tad głośno sapał
przystawiony do butelki, Eben pociągał pierwsze ożywcze łyki porannej kawy.

- Chyba wdałeś się w ojca - mruknął do dziecka. - Mam nadzieję, że reszta z was

jest podobna do Carli. Musiałem ją wyciągać z łóżka każdego ranka - przypomniał
sobie z uśmiechem, zaraz jednak odsunął od siebie myśli o siostrze.

Minutę później usłyszał w holu kroki bosych stóp. Miał pecha. Do kuchni raźno

wkroczyła Joy, a za nią pocierając zaspane oczy, snuła się Hope.

- Chciałam tylko powiedzieć, że Tad... - zaczęła Joy i urwała. - O, dostał już

butelkę. To dobrze, bo on lubi jeść, jak tylko się obudzi.

Eben westchnął.
- Mówiłem, że masz iść spać.
- Poszłam, ale Hope się obudziła i przyszłyśmy ci pomóc.
- Nie wydaje mi się, żeby twoja siostra się rzeczywiście obudziła. - Eben spojrzał

na drugą z bliźniaczek, która wdrapała się na krzesło i ziewnęła szeroko.

- Obudziła się, na pewno - zapewniła Joy.
- To czemu się nie odzywa? - Eben pytająco uniósł brew.
- Rano jej buzia jeszcze nie działa - odparła beztrosko Joy.
- Szkoda, że twoja działa - wymamrotał pod nosem Eben.
Joy miała świetny słuch.
- Och, moja zawsze działa.
- Zauważyłem.

background image

54

Joy podeszła do braciszka, pogłaskała go po głowie i zaczęła do niego czule

przemawiać. Tad, zachwycony, że ktoś się nim zajmuje, wiercił się i wierzgał,
uśmiechając się ze smoczkiem butelki w ustach.

Joy sprawdziła, ile mleka zostało w butli.
- Musi mu się odbić, wujku - poinformowała.
- Zaraz się tym zajmę - burknął Eben, zirytowany, że czteroletnia dziewczynka

udziela mu porad dotyczących opieki nad niemowlęciem.

Joy wzruszyła ramionami i podeszła do lodówki.
- Masz jakiś sok, wujku? - Otworzyła drzwiczki, żeby sprawdzić. - Hope chce się

napić soku.

- Nie ma żadnego soku - odparł krótko Eben.
- Chcesz mleka, Hope? - spytała Joy. Ale zanim Hope zdążyła podnieść głowę,

Eben, który wiedział już, co się zaraz stanie, zerwał się na równe nogi.

- Ja podam.
- A ja przyniosę szklanki. - Joy rzuciła się do stołu, chwyciła krzesło, przyciągnęła

je do kredensu i wspięła się na siedzenie.

- Nie bierz szklanek, tylko kubki. - Przytrzymując drzwi lodówki ramieniem, Eben

zdjął dzbanek z mlekiem z górnej półki i postawił go na kuchennym blacie.

- Masz owocowe chrapki, wujku? - Joy wzięła z półki dwa kubki, uklękła na

blacie i zaczęła otwierać drzwiczki kredensu.

- Co takiego? - Eben nalał mleka do kubków, drugą ręką mocno przyciskając do

siebie Tada.

- Owocowe chrapki - powtórzyła Joy.
- To takie płatki śniadaniowe - rozległ się za nim chłopięcy głos, w którym

pobrzmiewała nuta wyższości.

Eben spojrzał na Dillona i zrozumiał natychmiast, że nocny wypoczynek w żaden

sposób nie wpłynął na postawę chłopca.

- Nie, nie mam żadnych chrapek - odpowiedział Joy.
Dillon parsknął śmiechem.
- Chodzi o chrupki. Tak jak cheerios, tylko o smaku owoców.
- Chrupek też nie mam. - Eben włożył dzbanek z powrotem do lodówki. Tad

czknął głośno i uśmiechnął się promiennie.

- To jakie masz płatki? - spytała Joy, przeszukując kredens.
- Tylko owsiane.
- Owsiane - prychnął Dillon. - Ale kanał!
Stanowczość w jego głosie zaniepokoiła Ebena.
- Dlaczego?
- Bo one - Dillon wskazał kciukiem swoje siostry - nie jedzą rano nic poza

płatkami śniadaniowymi.

- No to zjedzą owsiankę. - Eben, zadowolony, że tak łatwo udało mu się rozwiązać

problem, usiadł na krześle, posadził sobie Tada na kolanach i wziął butelkę, żeby

background image

55

dokończyć karmienie.

Joy skrzywiła się paskudnie.
- My nie lubimy owsianki.
- Nie mam nic innego.
- Dlaczego? - Hope w końcu przerwała poranne milczenie;
- Bo inne płatki zbyt dużo kosztują. - Uważał, że to wystarczający powód. - Poza

tym są niezdrowe.

- Ale myje lubimy! - zaprotestowała Joy.
- I nie cierpimy owsianki. - Hope wydęła usta.
Dillon tylko uśmiechał się złośliwie.
- Nie będziemy jadły owsianki - oznajmiła Joy.
- A jak będziesz nas zmuszać... - zaczęła Hope.
- ...wszystko zwymiotujemy.
W obliczu jawnego buntu Eben dał za wygraną.
- Dobrze już, dobrze. Nie dostaniecie owsianki. W porządku?
- W porządku - zgodziła się Joy, znowu cała w uśmiechach. - To co będziemy

jeść?

Eben spojrzał w ciemne okno.
- Słońce jeszcze nie wstało - jęknął.
- Ale my jesteśmy głodne - powiedziała wesoło Joy, ciągle siedząc na kuchennym

blacie.

- A co chciałybyście zjeść? Poza chrupkami, oczywiście. - Eben był zły i nie

zamierzał tego ukrywać.

- A co masz? - spytała Joy w odpowiedzi na jego pytanie.
Ebena ogarnęło zwątpienie. Poranki były tu zawsze takie spokojne. O tej porze

miał czas zastanowić się, co trzeba zrobić w ciągu dnia, obmyślić plan prac i wypić
pierwszą filiżankę kawy. A oto jego kawa, stoi i stygnie. Co do planów na resztę
dnia, w tej chwili w ogóle nie był w stanie zebrać myśli. Te dzieci całkowicie
zaburzyły dotychczasowy rytm jego życia.

Jeszcze tylko kilka godzin, uspakajał się w duchu. Musi je jakoś przetrwać, potem

będzie miał dzieciaki z głowy i wszystko wróci do normy.

Ożywiony tą myślą, wziął głęboki oddech.
- Tosty, jajka, bekon...
Joy nie pozwoliła mu skończyć.
- Naleśniki. Umiesz robić naleśniki, wujku?
- Tak, lubimy naleśniki - oznajmiła Hope.
- Mama zawsze robiła nam naleśniki w niedzielę...
- ...i czasem, jak byłyśmy bardzo, bardzo grzeczne.
- To chyba rzadko - mruknął pod nosem Eben.
Tym razem Joy nie dosłyszała jego słów.
- Mama smażyła najlepsze naleśniki na świecie.

background image

56

- Nie lubię naleśników z resracji. - Hope stanowczo pokręciła głową.
- Umiesz robić naleśniki takie jak mama?
- Mogą być prawie tak samo dobre - próbowała dodać mu otuchy Hope.
- Tak się składa, że to ja nauczyłem waszą matkę robić naleśniki - poinformował

je Eben.

- Naprawdę? - Joy, zdumiona i zachwycona, szeroko otworzyła oczy.
- Zrobisz nam naleśniki?
- Proooszę! - dodała Joy.
- Tak, ale... - zaczął Eben, ale nie skończył.
- Naleśniki! Naleśniki! Tak! Naleśniki! - rozległy się uradowane okrzyki, którym

towarzyszyło klaskanie w dłonie. Po chwili dziewczynki zaczęły się gorączkowo
miotać po kuchni.

Hope zeskoczyła z krzesła i pobiegła do lodówki po syrop. Joy znowu wdrapała

się na blat i zaczęła wyciągać z kredensu naczynia, żeby nakryć do stołu. Brzęczały
talerze, szczękały sztućce, trzaskały drzwiczki szafek, skrzypiały przesuwane po
podłodze krzesła. Ponad cały ten zgiełk wybijały się głosy bliźniaczek,
spierających się o to, która ma zrobić co i dlaczego. Obie zgodnie poganiały Ebena,
żeby jak najszybciej zabrał się do naleśników.

Takiego harmidru Eben jeszcze nie słyszał. Mieszał ciasto przy kuchennym blacie,

stojąc między dwoma krzesłami; kiedy jedna z bliźniaczek zeskakiwała na dół,
druga wdrapywała się na siedzenie. Eben zaczynał z nostalgią wspominać chwile
względnego spokoju, gdy Hope jeszcze się nie odzywała i tylko Joy nie zamykały
się usta.

- Teraz jajka? Zaraz przyniosę! - Joy zeskoczyła z krzesła, niechcący uderzając

nim w nogę Ebena, która ciągle bolała go po wczorajszym upadku z konia.

Eben syknął z bólu. Hope wdrapała się na drugie krzesło i chwyciła puszkę z

proszkiem do pieczenia. Spojrzała na obrazek na etykiecie i zmarszczyła brwi.

- Mama tego nie używała - powiedziała, poważnie zaniepokojona. - U nas na

obrazku były naleśniki.

- A ja używam tego - odparł Eben i odwrócił się do Joy. - Sam wezmę jajka! Nie...

- urwał, widząc, że Joy już niesie karton z jajkami. Zdążył go przechwycić, zanim
dziewczynka zaczęła wchodzić na krzesło.

Hope pociągnęła wujka za rękaw.
- Ja też mogę coś przynieść?
- Nie.
- Ja mogę mieszać - oznajmiła Joy.
- Świetnie. Idź zamieszaj powietrze nad stołem.
- Powietrze? - Joy spojrzała zaskoczona.
- O, nie - jęknął z rozpaczą Dillon. - Dajcie mi jakiś ręcznik. Tad mnie opluł.
- Przyniosę ci. - Joy chwyciła krzesło i zaczęła je ciągnąć w stronę zlewu.
- Nie, ja. - Hope natychmiast złapała swoje krzesło i zaczęła gonić siostrę.

background image

57

Po raz pierwszy Eben nie zareagował na rozlegające się krzyki, kłótnie i odgłosy

wody chlapiącej na podłogę. Ucieszył się, że ma chwilę spokoju. Skończył mieszać
ciasto i wylał pierwszą chochelkę na patelnię, szczęśliwy, że nikt mu nie
przeszkadza bezustannym pragnieniem niesienia pomocy.

- Dlaczego to ja muszę zawsze pilnować Tada? - spytał z pretensją Dillon. -

Czemu one nie mogą się nim zająć? Są dwie.

- Bo my nie jesteśmy jeszcze dość duże...
- ...ani dość silne.
- Jezu, Hope, rozmazujesz tylko - warknął Dillon.
- Ja to zrobię - zaoferowała Joy.
- O nie. Daj mi tę szmatę. - Dillon posadził Tada na podłodze koło krzesła. -

Pobaw się z nim i pilnuj, żeby nigdzie nie poszedł.

- A gdzie jest jego kojec?
- Jeszcze go tu nie ma - jęknął Dillon. - Jeżu, czemu on zawsze musi ulać na

mnie?

- A dlaczego jego kojca tu nie ma?
- A bo ja wiem? Spytaj pani Evans - burknął Dillon.
Eben spojrzał w ich stronę.
- Kto to jest pani Evans? - zapytał, przewracając naleśnika na drugą stronę.
- Nasza nauczycielka ze szkółki niedzielnej - wyjaśniła Joy. - Jest dość stara.
Hope przerwała zabawę z Tadem.
- Czasem dziwnie pachnie.
Eben puścił tę uwagę mimo uszu.
- Czemu ona miałaby wiedzieć, gdzie się podziewa kojec?
- Bo obiecała spakować nasze zabawki i inne rzeczy, i wysłać je do nas. - Dillon

przekrzywił głowę, usiłując przyjrzeć się wielkiej mokrej plamie na swoim
ramieniu.

- Jak to wysłać? Przecież nie zmieszczą się do koperty? - Joy zmarszczyła brwi.
- Większe rzeczy też można dostarczać, nie tylko listy. Ale z ciebie głupia gęś -

odparł z niesmakiem Dillon.

- Powiedziałeś: wysłać.
- Nie powiedziałem...
- Właśnie, że powiedziałeś. Słyszałam - poparła siostrę Hope.
- Powiedziałem, że przyśle nasze rzeczy. Pewnie przyjadą ciężarówką.
- No to przyśle, czy przywiezie ciężarówką? - spytała Joy, rozkładając ramiona.
- Przyśle ciężarówką. Jezu, ale ty jesteś tępa, Joy.
- Nie jestem!
- Jesteś.
- Nie jestem!
- Dość tego - wtrącił się Eben, zsuwając złocisty placek na talerz. - Kto chce

pierwszego naleśnika?

background image

58

Bliźniaczki zerwały się na równe nogi.
- Ja! Ja!
Eben postawił talerz na stole. Liczył, że dziewczynki same rozstrzygną spór.

Wylał na patelnię kolejną chochlę ciasta. Za jego plecami rozległo się głośne
szuranie i zgrzytanie krzesłami po podłodze, po czym nagle zapadła cisza.
Odwrócił się. Bliźniaczki siedziały przy stole i wpatrywały się w naleśnik z
dziwnymi minami.

Piegowata Joy spojrzała na Ebena z wyrzutem.
- Mama robiła inne naleśniki.
- Naleśnik to naleśnik. - Eben zmarszczył brwi i wskazał chochlą talerz. - Ten już

inny nie będzie.

Hope z żalem potrząsnęła głową.
- Mama robiła nam takie malutkie.
- Bo wy jesteście takie malutkie - zadrwił Dillon.
Joy zareagowała błyskawicznie.
- Nie jesteśmy!
- Ale mamy małe buzie - upierała się Hope.
- Posłuchajcie - przerwał im Eben, chcąc załagodzić sytuację. - Tu też było

najpierw kilka malutkich naleśniczków. Potem połączyły się na patelni w jeden
duży naleśnik.

- Ale my wolimy malutkie - poinformowała rzeczowo Joy.
- To macie pecha. Bierzcie się do jedzenia, smacznego. - Odwrócił się i stanął

przy kuchni.

- Nie, dziękuję. Weź go sobie, Dillon. - Joy odsunęła od siebie talerz. - Wujek

Eben zrobi nam innego naleśnika

- Uch! - Dillon pchnął talerz z powrotem do siostry i wrócił do czyszczenia swojej

bluzy. - Moja piżama ciągle śmierdzi. Nie mogę jeść, kiedy czuję ten okropny
zapach.

- To ją zdejmij - poradził Eben i nagle znieruchomiał. Powędrował wzrokiem po

twarzach dzieci siedzących przy stole. - A kto pilnuje Tada? Gdzie on jest?

Joy krzyknęła z przerażeniem, zeskoczyła z krzesła i zajrzała pod stół.
- W porządku. - Wyprostowała się i uśmiechnęła szeroko. - Bawi się pod stołem.
- Jedno z was ma go mieć na oku - nakazał Eben.
- Jasne - mruknął Dillon głosem stłumionym przez bluzę, którą właśnie

zdejmował przez głowę. Zaraz potem bluza poszybowała w powietrze i
wylądowała w kącie kuchni.

- Czy mój naleśnik jest już gotowy? - Joy wdrapała się na krzesło i stanęła na

siedzeniu, żeby zajrzeć na patelnię. Westchnęła, wyraźnie niezadowolona. - Wujku,
znowu zrobiłeś wielkiego naleśnika.

- Ten jest dla mnie - odparł szybko Eben. Coś mu mówiło, że nie ma sensu

dzieciakom tłumaczyć, iż naleśniki smakują tak samo niezależnie od wielkości. -

background image

59

Teraz zrobię wasze. Ile zjecie tych małych?

- Trzy.
- Ja też trzy - dodała Hope.
Dillon wziął talerz z pierwszym naleśnikiem, chwycił butlę z syropem i zaczął

udawać, że to rakieta.

- Trzy, dwa, jeden... start! Odpalamy!
Uniósł butlę wysoko, odwrócił do góry dnem i ścisnął mocno, wydając przy tym

przeraźliwe odgłosy. Z butli trysnął syrop. Większość wylądowała na naleśniku.

Eben zamknął oczy. Jeszcze tylko kilka godzin, pomyślał.
Te słowa były jak mantra.

Rozdział 8

Tad siedział okrakiem na kolanie Ebena, z zainteresowaniem obserwując skręcony

sznur telefonu, który to opadał, to się unosił. Kiedy tylko kabel znalazł się w jego
zasięgu, maluch schwycił go, piszcząc z radości. Eben był zbyt wstrząśnięty tym,
co właśnie usłyszał, by zwrócić uwagę na małą rączkę, szarpiącą sznur.

- Zaraz, zaraz - powiedział do słuchawki. - Mówi pan, że ten człowiek nie miał

żadnej rodziny? Niemożliwe. Ani matki, ani ojca, albo chociaż kuzyna czy
kuzynki?

- Właśnie. Nikogo - potwierdził prawnik. - Jak już mówiłem, mąż pańskiej siostry

został porzucony we wczesnym dzieciństwie. Nigdy nie udało się odnaleźć jego
rodziców. Dorastał jako sierota. Tak więc jest pan jedynym znanym żyjącym
krewnym tych dzieci, panie MacCallister,

- Nie, nie... - wyjąkał Eben tonem człowieka schwytanego w pułapkę.
- Ależ tak. - W głosie prawnika zabrzmiała lekka nuta rozbawienia.
- Pan nie rozumie, Grimes - zaczął znowu Eben. - Te dzieci nie mogą tu zostać.

Nie mam czasu, żeby się nimi zajmować. Muszę pracować na ranczu.

- Na pewno się pan przystosuje do nowej...
Tad z całej siły szarpnął za sznur, wyrywając Ebenowi słuchawkę z ręki.
- Chwileczkę, panie Grimes! - wrzasnął Eben, usiłując wyjąć Tadowi sznur z

rączki.

Kiedy wreszcie udało mu się odgiąć dziecięce paluszki, Tad zaczął krzyczeć,

miotać się, wierzgać.

- Słyszy pan? - spytał Eben, dając upust swojej złości. - Słyszy pan, co się tu

dzieje? Mam wrzeszczące dziecko na kolanach, straciłem cały poranek, a dwóch
najętych do pracy ludzi odwala robotę, którą ja powinienem się zająć. Proszę się
postawić na moim miejscu. Może mi pan powie, jak wyglądałoby pańskie życie,
gdyby ktoś nagle zwalił panu na głowę czworo dzieci?

- Na pewno ma pan na ranczu kucharkę czy gospodynię, kogoś, kto...
- To kawalerskie gospodarstwo. Nie ma tu nikogo poza mną i dwoma

robotnikami. - Eben przemilczał fakt, że do stycznia musi spłacić dług.

- W takim razie radzę poszukać gospodyni albo niańki...

background image

60

- Wie pan, ile trzeba na to pieniędzy? - wybuchnął Eben. - Samo wyżywienie i

ubranie czworga dzieci kosztuje fortunę. A teraz mam jeszcze płacić komuś, kto
będzie się nimi zajmował? Tak się składa, że nie stać mnie, żeby wyrzucać
pieniądze w błoto.

- Wyrzucać pieniądze w błoto - powtórzył lodowato prawnik. - Więc taki jest

pański punkt widzenia, panie MacCallister?

- A jest jakiś inny? - spytał wyzywająco Eben.
- Najwyraźniej nie ma pan za grosz poczucia obowiązku czy lojalności wobec

rodziny, nie będę więc tracił czasu na przypominanie, że mówimy o dzieciach
pańskiej siostry. Ale zgodnie z prawem, to pan jest teraz za nie odpowiedzialny.
Radzę potraktować to bardzo poważnie, bo zapewniam, że sądy także traktują te
sprawy bardzo poważnie. Życzę miłego dnia.

Rozległ się trzask odkładanej słuchawki. Połączenie zostało przerwane. Eben z

wściekłością zerwał się z krzesła, tak gwałtownie, że zaskoczony Tad najpierw
wydał lekki okrzyk, potem zapiszczał radośnie.

Eben jednym susem znalazł się przy kuchennym blacie i zaczął gorączkowo

przerzucać dokumenty, szukając jakiegoś nazwiska, czy czegokolwiek, co
pozwoliłoby mu znaleźć wyjście z sytuacji. Spomiędzy papierów wysunęła się
mała biała koperta i spadła na podłogę.

Eben schylił się, by ją podnieść. Zachwycony Tad znowu zapiszczał radośnie.

Eben nie zwrócił na to uwagi. Koperta była gruba, co pozwalało mieć nadzieję, że
zawiera dokumenty. Rozdarł ją i wyciągnął ze środka kartki papieru. Tad
natychmiast spróbował je złapać, ale Eben szybko odsunął je poza zasięg psotnych
rączek. Spojrzał na napisaną odręcznie datę w rogu jednej z kartek i znieruchomiał.

Patrzył na staranne pismo. Zaokrąglone litery gładko przechodziły jedna w drugą -

doskonały przykład bezbłędnej kaligrafii, równe linie i wdzięczne zakrętasy. To
było pismo Carli. Eben sprawdził kiedyś taką ilość prac domowych siostry i
przeczytał tyle pozostawionych dla niego wiadomości, że nie mógł się mylić, choć
od lat tego pisma nie widział.

Ze ściśniętym gardłem przeniósł wzrok z daty, wskazującej, że list został napisany

prawie rok wcześniej, na nagłówek.

Drogi Ebenie - zaczął i poczuł, jak wszystko w nim tężeje - Mam nadzieję, że

nigdy tego nie przeczytasz...

Ogarnął go niepohamowany, pełen bólu gniew. Czuł, że nie zniesie ani jednego

słowa więcej. Zmiął list i wsadził go z powrotem do koperty, potem wrzuć ił ją do
szuflady.

Drżąc z wściekłości, której przyczyn sam dobrze nie rozumiał, spojrzał gniewnie

gdzieś w górę.

- To wszystko twoja wina, Carlo - wycharczał oskarżycielsko. - Gdybyś wtedy nie

uciekła, nie siedziałbym tu teraz z twoimi dziećmi. Gdybyś została w domu... -
Szukał właściwych słów, ale do głowy przychodziła mu tylko jedna myśl: Gdybyś

background image

61

wtedy została w domu, ciągle byś żyła.

Roznosiła go złość, którą musiał jakoś rozładować. Wypadł z kuchni. Nawet nie

dostrzegł Dillona, który stał przy ścianie koło drzwi. Wielkimi krokami
przemierzył salon i wypadł przed dom, z hukiem zatrzaskując za sobą frontowe
drzwi. Zbiegł z werandy. Małe kamyczki pustynnego piasku wbijały mu się w bose
stopy. Zaklął z furią. Zatrzymał się gwałtownie i zaraz ruszył dalej drobnymi
krokami.

Znalazł kawałek gładkiej ziemi, przystanął i zmrużonymi oczami spojrzał na

słońce, lśniące już dość wysoko nad horyzontem. Krajobraz pławił się w jasnym,
złotym świetle.

- Zobacz tylko - powiedział ze złością do dziecka. - Już prawie dziewiąta, a ja

nawet nie zdążyłem się jeszcze ubrać. - Przez ciebie i twoje okropne rodzeństwo.

Tad zaśmiał się radośnie i zaklaskał w rączki. Najwyraźniej uznał to za świetny

dowcip. Eben odruchowo wsunął drugą rękę pod pupę niemowlęcia i podciągnął je
wyżej.

Z tyłu otworzyły się frontowe drzwi i ukazała się w nich jasna głowa jednej z

bliźniaczek.

- Możemy też wyjść na dwór, wujku?
- Możecie nawet rzucić się z okna w kępę kaktusów - warknął Eben.
- Fajnie! Chodź, Hope, wujek pozwolił nam wyjść na dwór!
Inwazja bliźniaczek zburzyła względny spokój, jaki Eben zdołał osiągnąć, patrząc

w poranny bezruch pustyni. Tad wyraźnie się ucieszył na widok wybiegających z
domu dziewczynek. Były jeszcze w piżamach, potargane jasne włosy powiewały na
wietrze.

- Możemy pójść do koni, wujku? - Joy tęsknie popatrzyła na padok.
- Masz jakiegoś miłego konika, na którym mogłybyśmy się przejechać?
- Nie ważcie się zbliżać do koni - burknął stanowczo Eben.
- Dlaczego? - Joy spojrzała na niego rozczarowana.
- Czy one gryzą?
- Nie, ale ja was ugryzę, jeśli podejdziecie do padoku.
- Dlaczego? - dopytywała Joy.
- Nie zrobimy im krzywdy. Naprawdę.
- Bo jesteście tak głośne, że zaraz je spłoszycie.
- Umiemy być cicho - oznajmiła z godnością piegowata Joy.
- Tak, mama nas tego nauczyła.
- Przy koniach trzeba tak trzymać ręce. - Joy wyciągnęła przed siebie dłonie ze

złączonymi ciasno palcami, wierzchem na dół. - I nie ruszać się za szybko.

- Konie mają takie miękkie nosy...
- ...jak aksamit.
- Czasem łaskoczą. - Hope zachichotała na samo wspomnienie.
- Mama często nas zabierała, żebyśmy sobie pojeździły.

background image

62

- Akurat - mruknął z niedowierzaniem Eben.
- Ktoś tu jedzie, wujku. - Joy wskazała samochód zbliżający się do nich drogą.
- Kto to może być? - zastanawiała się Hope.
Eben od razu rozpoznał jeepa.
- To Maddie - powiedział ponuro.
- Maddie! Maddie! - zaczęły nucić bliźniaczki.
Nie bacząc na piasek i kamyki, pobiegły boso na spotkanie z gościem. Eben stanął

na ganku. Samochód zatrzymał się przed domem i Maddie wysiadła. Miała na
sobie kowbojską bluzę i prostą spódnicę, która rozszerzała się u dołu, falując wokół
nóg. Maddie wyglądała olśniewająco. Eben był zły na siebie, że to zauważył.

Kobieta, zajęta powitaniem z bliźniaczkami, dostrzegła gospodarza dopiero po

chwili. Kiedy w końcu zobaczyła stojącą w cieniu na werandzie postać w samych
dżinsach, na moment odjęło jej mowę. Z trudem oderwała wzrok od jego
umięśnionych ramion i spojrzała mu w twarz. Od razu zauważyła, że miał ciężki
poranek.

- Nie uwierzysz. Ten prawnik miał czelność mnie pouczać na temat lojalności

wobec rodziny!

- Naprawdę? - Maddie od razu polubiła tego prawnika.
- Carla wykazała ogromną lojalność i poczucie obowiązku wobec rodziny, kiedy

postanowiła nawiać ze wszystkimi moimi pieniędzmi. Zostawiła mnie na lodzie.
Czy nie tak było?

- Miała wtedy zaledwie siedemnaście lat - przypomniała Maddie.
- Rozumiem, że to wszystko usprawiedliwia.
- Nie. Ale trzeba wziąć na to poprawkę. Wszyscy kiedyś robiliśmy rzeczy, których

potem przyszło nam żałować.

- Ty z pewnością wiesz coś na ten temat - odparł z nutą goryczy w głosie.
Maddie postanowiła zignorować cierpką uwagę. Nie chciała, żeby rozmowa

przeszła we wzajemne oskarżenia.

- Co zamierzasz zrobić, Eben?
- Według tego prawnika, powinienem teraz nająć na stałe opiekunkę do dzieci -

odparł zirytowany. - Oczywiście nie powiedział mi, skąd mam wziąć na to
pieniądze.

Maddie nagle zdała sobie sprawę, że tej wymianie zdań przysłuchują się dwie pary

małych uszu. Odwróciła się do dziewczynek.

- Może pójdziecie do domu i poszukacie czegoś, co chciałybyście dzisiaj włożyć?
- Musimy? - zaprotestowała Joy.
- Fajnie jest chodzić w piżamie - dodała Hope.
Maddie uśmiechnęła się. Sprytna taktyka.
- Na pewno, ale już czas, żebyście się ubrały.
- Pomożesz nam? - chciała wiedzieć Joy.
- Tak, ktoś musi nas uczesać.

background image

63

- Ja chcę mieć warkoczyki.
- A ja kucyk.
- Jak tylko się ubierzecie, przyjdę was uczesać - obiecała Maddie. - A teraz

zmykajcie.

Bliźniaczki niechętnie ruszyły do domu. Maddie odwróciła się do Ebena. Właśnie

patrzył na nią nieodgadnionym wzrokiem. Natychmiast zaczęła mieć się na
baczności.

- Naprawdę dobrze sobie radzisz z tymi dziećmi, Maddie - zauważył, nie bez

powodu. - Może tyje sobie weźmiesz?

- O nie, MacCallister - powiedziała szybko. - Nic z tego.
- Przecież zawsze chciałaś mieć dzieci. - Uśmiechnął się zachęcająco.
Uśmiechał się tak rzadko, że Maddie zdążyła już zapomnieć, jakie to zawsze

robiło na niej wrażenie. Zrozumiała, że postanowił pójść na całość.

- Masz tu gotową rodzinę - ciągnął Eben. - Z powodzeniem mogłabyś się zająć

dziećmi. Na twoim ranczu są kucyki, jest plac zabaw, domek... wszystko.

- Dobrze wiem, co znajduje się w El Regalo, ale odpowiedź nadal brzmi „nie” -

odparła stanowczo. - To ty jesteś prawnym opiekunem, MacCallister, nie ja.

- Ale one nie mogą tu zostać, Maddie - odparł z rozpaczą Eben. - Nie mam czasu,

żeby się nimi zająć. Dobrze o tym wiesz. Na litość boską, spójrz, nawet nie
zdążyłem się ubrać.

- Widzę. - Stojąc tak blisko Ebena, Maddie nie była w stanie przestać myśleć o

jego umięśnionym, smukłym ciele. - Obawiam się, że masz tylko jedno wyjście.

- To znaczy? - spytał ostrożnie.
Maddie milczała chwilę. Chciała, by to, co powie, zabrzmiało mocno, ale niezbyt

ostro.

- Skoro jesteś za biedny, żeby zająć się dziećmi, powinieneś zwrócić się do opieki

społecznej i poprosić, żeby ktoś je zabrał. Wtedy państwo będzie musiało się o nie
martwić.

- Nigdy nie mówiłem, że jestem za biedny. - Eben uchwycił się tych słów. Maddie

właśnie na to miała nadzieję.

- Sam powiedziałeś, że cię nie stać na zajmowanie się tymi maluchami. Na jedno

wychodzi. - Wzruszyła ramionami z udawaną obojętnością.

Eben podejrzliwie zmrużył oczy.
- Próbujesz mnie nakłonić do zatrzymania tych dzieciaków, co?
Maddie roześmiała się swobodnie.
- Żartujesz? Za dobrze cię znam. Równie dobrze mogłabym nakłaniać górę, żeby

się poruszyła.

- Coś knujesz. Jesteś za bardzo wyrozumiała. Zbyt zgodna.
- Może tak to wygląda, ale po prostu jasno widzę całą sytuację. Skoro ty nie

zamierzasz zatrzymać dzieci, a ja nie chcę wziąć ich do siebie, jedynym wyjściem
jest oddać je opiece społecznej. - Starała się mówić chłodno i rzeczowo. -

background image

64

Oczywiście mało prawdopodobne, by jakaś rodzina zechciała wziąć całą czwórkę.
Trochę to smutne, że bliźniaczki zostaną rozdzielone.

- Nieźle, Maddie. Ale nie ze mną te numery. - Spojrzał na nią uważnie, mrużąc

oczy.

- Stwierdzam tylko fakt - odparła, patrząc na Ebena niewinnie.
- Jasne. - Uśmiechnął się lekko, jakby chciał pokazać, że nie dał się nabrać.
Tad, znudzony rozmową i bezruchem, zaczął się niecierpliwie wiercić w

ramionach Ebena. Maddie chwyciła małą machającą rączkę, zadowolona, że może
odwrócić wzrok od Ebena, który przyglądał jej się uważnie.

- Pewnie na początku dzieci zostaną umieszczone w różnych rodzinach

zastępczych, do czasu, aż jakieś małżeństwa zdecydują się je zaadoptować. Ze
znalezieniem rodziny dla Tada nie będzie problemu. Ludzie wolą adoptować
niemowlęta. Gorsza sprawa ze starszymi dziećmi - dodała z żalem, ale zaraz
postanowiła podejść do tej kwestii bardziej pozytywnie. - Chociaż z drugiej strony
bliźniaczki są takie słodkie. Może ktoś je weźmie. A Dillon? Najprawdopodobniej
będzie dorastał w różnych rodzinach zastępczych.

- Daj już spokój, Maddie - warknął Eben.
- Nie rozumiem - skłamała.
- Nie bądź taka sprytna. Dobrze wiesz, o co mi chodzi - odparł. - Robisz, co

możesz, żebym poczuł się jak ostatni drań.

Maddie już miała na końcu języka, że mu się to słusznie należy, ale się

powstrzymała.

- Przepraszam. - Starała się wyglądać na skruszoną. - Nie chciałam, żeby to tak

zabrzmiało. Dzieci czeka taki smutny los, ale skoro cię nie stać, żeby...

- Przestań powtarzać, że mnie nie stać, dobrze? - przerwał zniecierpliwiony.
- Na litość boską, Eben! Nie zamierzam rozgłosić wszem i wobec, że jesteś na

skraju bankructwa...

- Nie jestem na skraju bankructwa! - wybuchnął.
- Nie bądź taki drażliwy - powiedziała niewinnie Maddie.- Nie ty jeden borykasz

się z problemami finansowymi. Zresztą oboje wiemy, że bez względu na pieniądze,
nie masz obowiązku zajmować się tymi dziećmi. Dziwne, że Carla miała czelność
obarczyć cię nimi, po tym, co zrobiła.

- Szczerze wątpię, że moja siostra planowała tak rychłą śmierć - odparł oschle

Eben.

- Pewnie nie, ale to niczego nie zmienia - stwierdziła Maddie. Przyglądała się

uważnie jego twarzy, niewzruszonej i obojętnej, jak góry na horyzoncie. Wzięła
głęboki oddech i postanowiła wyciągnąć asa z rękawa. - Szkoda, że nie możesz
zatrzymać siostrzeńców. Może któreś z nich pokochałoby to ranczo tak jak ty i
przejęłoby je pewnego dnia. Bo jesteś tu sam i po twojej śmierci to wszystko kupi
ktoś pokroju Billy’ego Joego Wildera i jego popleczników.

- To chwyt poniżej pasa, Maddie - wycedził przez zaciśnięte zęby Eben.

background image

65

- Dlaczego? Przecież to prawda - odparła Maddie. Czuła, że powinna iść za

ciosem. - Chodź do mnie, malutki - wyjęła Tada z ramion Ebena. - Popilnuję go,
kiedy będziesz dzwonił do opieki społecznej. Na pewno zrozumieją, dlaczego
chcesz pozbyć się dzieci.

- Nie powiedziałem, że tam zadzwonię - przypomniał.
Maddie spojrzała na niego pytająco.
- Zmieniłeś zdanie? Chcesz je zatrzymać?
- Tego też nie powiedziałem. - Oczy Ebena pociemniały ze złości.
- To co zamierzasz zrobić? - spytała. - Nie możesz porzucić ich przy drodze jak

niechciane kocięta, chyba że chcesz wylądować w więzieniu.

- Wiem o tym - warknął Eben.
- Co za ulga - zadrwiła Maddie i podeszła do drzwi. - Jak tylko bliźniaczki się

ubiorą, zacznę pakować ich rzeczy. W tym czasie możesz zadzwonić, gdzie trzeba.

- Sam zdecyduję, kiedy i gdzie zadzwonić.
Maddie, zadowolona w głębi duszy, pozwoliła sobie na lekki uśmiech.
- Zrozum, im szybciej tam zadzwonisz, tym szybciej dzieci stąd znikną i będziesz

mógł wrócić do pracy.

Eben odwrócił wzrok i nie ruszył się z miejsca. Maddie zacisnęła kciuki i weszła

do domu. Zaskoczyła przy tym Dillona, który stał z drugiej strony i podsłuchiwał.
Cofnął się szybko, ale potem zatrzymał się, gwałtownie odrzucił głowę do tyłu i
spojrzał na Maddie oskarżycielsko.

- Dillon, to nie tak, jak przypuszczasz - wyjaśniła prędko. Serce jej się ściskało na

myśl, co mógł usłyszeć.

- Jasne - odparł drwiąco. - A żółwie mają skrzydła.
Joy przerwała zapinanie guzików białej bluzki i spojrzała na brata z wyższością.
- To głupie, Dillon.
- Żółwie nie mają skrzydeł - poparła ją Hope.
- Tylko ptaki...
- ...i anioły...
- ...i motyle...
- ... i samoloty.
Dillon odwrócił się do bliźniaczek i dał upust złości.
- Wiem o tym. Same jesteście głupie.
- Wcale nie jestem głupia. - Joy jak zawsze była gotowa do kłótni.
- Właśnie, że jesteś.
- To ty jesteś głupi, bo...
- ...ciągle chodzisz w piżamie - dokończyła Hope.
- I co z tego? - spytał wyzywająco Dillon.
- No... - Joy spojrzała na Maddie, szukając u niej wsparcia. - Już czas, żeby się

ubrał, prawda?

- Owszem, w zasadzie... - zaczęła Maddie.

background image

66

Ale Dillon nie pozwolił jej skończyć.
- Chcesz, żebym się ubrał, bo wtedy będziecie mogli nas stąd zabrać i porzucić

gdzieś przy drodze.

- To nieprawda...
- Prawda - przerwał jej Dillon. - Słyszałem, jak o tym rozmawialiście. Planujecie

się nas pozbyć. Ja nie jestem taki głupi jak one. Wiem, że chcecie nas wyrzucić.

Joy spojrzała na brata z naganą.
- Jesteś głupi, Dillon.
- Wujek Eben chce, żebyśmy tu zostali - dodała Hope.
- Wcale nie. Zaraz zadzwoni do kogoś i poprosi, żeby nas stąd zabrali. Rozdzielą

nas po różnych domach i już się nigdy nie zobaczymy! - krzyknął Dillon,
pociągając nosem i walcząc ze wzbierającymi w oczach łzami.

- Wujek Eben nigdy by tego nie zrobił - odparła niepewnie Joy, odruchowo

podchodząc do siostry.

- Ja nie chcę stąd iść! - Hope szybciej uwierzyła bratu i zaczęła płakać.
- Nigdzie nie musisz odchodzić - zapewniła dziewczynkę Maddie.
- Kłamiesz! - krzyknął Dillon. - Chcecie się nas stąd pozbyć! Słyszałem, co

mówiłaś!

- Dlaczego? - spytała Joy ze łzami w oczach. - Myśmy przecież nic nie zrobili!
- Mówiłem ci już, on nas tu nie chce - powiedział ze złością Dillon. - Nie cierpi

was, bo jesteście głupie i tępe!

- Ja chcę do mamy! - łkała Hope.
Drzwi wejściowe otworzyły się z takim hukiem, że aż wszyscy podskoczyli. W

progu stał Eben i przyglądał się im spod groźnie zmarszczonych brwi.

- Co tu się dzieje? - spytał. - O co te krzyki i płacze?
- Dillon podsłuchał naszą rozmowę - wyjaśniła Maddie. Wstrzymała oddech i

spojrzała na Ebena, ale wyraz jego twarzy pozostał nieodgadniony.

- Dillon powiedział, że chcesz się nas pozbyć - wyłkała Joy.
- I że się już nigdy nie spotkamy - dodała Hope, ocierając łzy.
- Dillon jest w błędzie, jak zwykle - oznajmił Eben.
Maddie odetchnęła z ulgą.
- Kłamiesz! - rzucił szybko Dillon. - Słyszałem, co mówiłeś. Nigdy nas tu nie

chciałeś.

- Masz rację. - Eben kiwnął głową. - A wy nie chcieliście tu przyjeżdżać. Ale

jesteście, więc zostaniemy razem, czy nam się to podoba, czy nie.

Joy spojrzała na wujka niepewnie.
- To znaczy, że mamy zostać?
- No przecież mówię, że tak - odparł krótko Eben.
- Hope, zostajemy! - Joy chwyciła siostrę za rękę.
- Hurra! Hurra! - Bliźniaczki zaczęły skakać z radości.
Dillon patrzył na niego z pogardą i niedowierzaniem.

background image

67

- Po prostu chcesz tylko, żeby przestały się mazać.
Eben spojrzał na chłopca twardo.
- Przekonasz się jeszcze, że ja zawsze mówię dokładnie to, co myślę, dziecko.
- Mam na imię Dillon. Nie cierpię, jak nazywasz mnie dziecko.
- Kiedy przestaniesz się zachowywać jak rozwydrzony dzieciak, zacznę cię

nazywać po imieniu - oznajmił Eben, urwał i powiódł wzrokiem po twarzach
dzieci. - Ponieważ teraz będziecie mieszkać ze mną, już czas, żebyśmy sobie
wyjaśnili pewne sprawy. W tym domu obowiązują określone zasady, to znaczy:
zakazy i nakazy, które...

- Co to znaczy... nakazy? - spytała Hope marszcząc brwi.
- To pewnie coś takiego jak przykazania - wyjaśniła Joy.
- Tak jak mówili w szkółce niedzielnej, że Pan Jezus powiedział...
- ...że trzeba kochać bliźniego swego jak siebie samego - dokończyła Joy.
Eben patrzył w podłogę, z rozpaczą potrząsając głową.
Hope spojrzała na niego z powagą.
- My cię kochamy, wujku!
- Szczęściarz ze mnie - mruknął ironicznie Eben. - Póki co, zajmiemy się zasadą

numer jeden - podjął. - Nie wolno wam zostawiać ciuchów w salonie. Tak więc
chcę, żebyście teraz pozbierali swoje rzeczy i zabrali je do sypialni. Ja w tym czasie
się ubiorę. A kiedy wrócę, będą tu stały tylko puste torby. Jasne?

Joy szeroko otworzyła usta.
- Mamy zabrać to wszystko? - spytała z niedowierzaniem.
- Ale co z tym zrobić? - chciała wiedzieć Hope.
Eben uważał, że to jasne jak słońce.
- Pochować, oczywiście.
- Gdzie? - Joy była zupełnie zdezorientowana.
- Do szuflad w komodzie.
- Do których?
- Do których chcecie. Same zobaczycie, co się w nich zmieści. - Eben uznał, że

ma problem z głowy.

- Ale my nie wiemy, jak to zrobić - oznajmiła Joy.
- W domu mama zawsze układała ubrania - wyjaśniła Hope.
- Waszej mamy już nie ma. - Eben znowu poczuł, że coś go ściska w gardle, ale

postanowił się temu nie poddawać. - Teraz musicie same wszystko robić, bo ja nie
zamierzam was obsługiwać tak, jak wasza mama. Jesteście już dość duże, żeby
dbać o własne rzeczy. - Zignorował pełne dezaprobaty spojrzenie Maddie. - No, do
roboty. Zabierajcie stąd swoje bambetle.

- Ale Maddie...
- ...ma nas teraz uczesać.
- Uczesze was później, jak już posprzątacie. Pospieszcie się, bo jak nie, to zaraz

wszystko wyrzucę.

background image

68

Zmobilizowane groźbą bliźniaczki gorliwie zabrały się do pracy. Zaczęły szybko

zbierać ciuszki i wynosić je do sypialni. Dillon przez chwilę przyglądał się siostrom
z pogardą, potem spojrzał gniewnie na Ebena i ostentacyjnie usiadł w fotelu,
zakładając ręce na piersi.

- Ta zasada odnosi się także do ciebie, dziecko - powiedział Eben. - Wstań i bierz

się do roboty.

- Nie będę sprzątał. A ty nie będziesz mi rozkazywał.
- Chcesz się założyć? - spytał Eben z przerażającym spokojem.
Dillon poruszył się nerwowo.
- Nie jesteś moim szefem - rzucił wyzywająco.
- Tak się nieszczęśliwie dla nas obu składa, że właśnie zostałem twoim szefem -

odparł Eben. - Wcale mnie to nie cieszy, ale tak jest. Jeśli ci się nie podoba, możesz
mieć pretensje tylko do swojej matki. - Złapał Dillona za ramię i ściągnął go z
fotela. - Pozbieraj swoje rzeczy i zanieś do pokoju.

- Nienawidzę cię! - oznajmił Dillon, wyszarpując rękę z uścisku wuja.
Eben tylko wzruszył ramionami.
- Proszę bardzo, ale i tak musisz przestrzegać zasad Jakie tu obowiązują.
Chłopiec rzucił mu ostatnie, wrogie spojrzenie, chwycił kłąb leżących na podłodze

spodni i powłócząc nogami, ruszył do swojego pokoju. Maddie patrzyła za nim z
troską na twarzy. Kiedy był już dość daleko, odwróciła się do Ebena.

- Nie sądzisz, że potraktowałeś go trochę za ostro?
Eben uśmiechnął się krzywo.
- O co ci chodzi? Zostają tu, prawda? Powinnaś być zadowolona.
- Ja? - Maddie zamrugała gwałtownie. Starała się wyglądać na bardzo zaskoczoną.
- Nie udawaj, Maddie. To do ciebie nie pasuje.
- Nie wiem, o czym mówisz - odparła, grając na zwłokę.
- Akurat - zakpił. - Może i dałbym się nabrać, ale ta twoja akcja była szyta zbyt

grubymi nićmi.

- Powiedziałam coś, co sprawiło, że zmieniłeś zdanie? - zapytała, ciekawa, co to

mogło być. Miała nadzieję, że jej powie.

- Nie. Potwierdziłaś tylko to, do czego sam doszedłem. Tak więc zatrzymam

dzieci i wychowam, choć nie spodziewam się, że ktoś będzie mi za to wdzięczny -
mruknął.

Drzwi wejściowe otworzyły się i stanął w nich Ramon. Szybko zdjął z głowy

wystrzępiony kapelusz.

- Seńor Mac, skończyliśmy poranną robotę - oznajmił. Mówił po angielsku z

silnym meksykańskim akcentem. Spojrzał ze zdumieniem na Ebena, który ciągle
miał na sobie tylko dżinsy, i zawahał się. - Osiodłać teraz ten gniady koń?

- Nie - odparł Eben i urwał. Do salonu wpadły bliźniaczki, nawołując się i

chichocząc. W jakiś sposób udało im się zmienić sprzątanie w świetną zabawę. -
Dzisiaj nie będę pracował z końmi.

background image

69

- Si, seńor. - Ramon kiwnął głową, znów się zawahał i zaczął miętosić w rękach

kapelusz. - To co robić?

- Jedźcie sprawdzić, czy z bydłem wszystko w porządku.
- Si, seńor. - Ramon znowu przytaknął i ruszył do wyjścia.
- Zaczekaj chwilę! - zawołał Eben i wskazał palcem bliźniaczki. - Potrzebuję

kogoś, kto mógłby tu codziennie przychodzić i zajmować się dziećmi. Może jakaś
twoja ciotka albo kuzynka?

- Si, mi prima Sofia... - Ramon urwał i powtórzył swoją odpowiedź po angielsku: -

Moja kuzynka Sofia, ona czasem doglądać dzieci z nasza wioska. Zapytam.

- Bueno. Jeśli się zgodzi, przyprowadź ją tu jutro rano.
- Si, seńor. - Meksykanin uśmiechnął się szeroko i wyszedł.
Eben odwrócił się i spojrzał na Maddie.
- Zadowolona? - spytał kpiąco. - Nie tylko zatrzymałem dzieci, ale jeszcze

wynajmę opiekunkę.

- Nie patrz na mnie, to nie był mój pomysł - odparła z uśmiechem Maddie,

wyraźnie rozbawiona.

- Cóż, chyba nie mam wielkiego wyboru, prawda? - stwierdził cynicznie. - Muszę

to zrobić, jeśli w ogóle zamierzam jeszcze pracować.

Maddie nie mogła zaprzeczyć.
- Sądzę, że powinieneś się postarać, żeby Ramon i inni dostali zielone karty.

Pewnego dnia pojawi się tu jakiś urzędnik i co wtedy zrobisz?

- A kto powiedział, że Ramon nie ma zielonej karty? - spytał wyzywająco Eben.
- Widziałeś ją?
- Nie, i nie prosiłem, żeby mi pokazał. On pracuje, ja płacę. Skoro obaj jesteśmy

zadowoleni z tego układu, nikomu nic do tego.

- Nie sądzę, żeby władze podzielały twoją opinię - odparła oschle Maddie.
- To już ich problem, nie mój.
- Ale bardzo szybko może stać się twoim problemem - powiedziała Maddie. -

Działasz nielegalnie.

- To jakaś nowa krucjata? - Eben zmarszczył brwi. - Najpierw dzieci, teraz zielone

karty. Nie mam czasu na bzdury, Maddie. Zapomniałaś, że Wilder trzyma mnie na
muszce?

- Nie zapomniałam, ale...
- To daj mi spokój, dobrze? Sama wiesz, jak ciężko znaleźć pomocnika do pracy

na ranczu. Jeśli masz dużo szczęścia, uda ci się zatrzymać kogoś na rok. Później
wszyscy wolą poszukać sobie lżejszej roboty. Ramon został ze mną. To dobry
robotnik, haruje jak wół, poza tym można na nim polegać.

- Tym bardziej powinieneś załatwić mu zieloną kartę - odparła spokojnie Maddie.

- To nic trudnego. W El Regalo...

- Świetnie - przerwał jej Eben. - Więc ty się tym zajmij, jeśli uważasz, że to takie

strasznie ważne.

background image

70

- Tak uważam. - Maddie odsunęła głowę. Tad właśnie usiłował jej wepchnąć

rączkę do ust. - To bardzo ważne dla Ramona i Luisa, ale także ze względu na
dzieci.

- Słucham? - Eben pytająco uniósł brwi.
- Ze względu na dzieci - powtórzyła. - Musisz im dawać dobry przykład. To

istotny element wychowania.

Eben spojrzał na nią przeciągle.
- Cóż, jeśli mam dawać dobry przykład, muszę się w końcu ubrać.
- Dałbyś lepszy przykład, pomagając swoim robotnikom w zdobyciu zielonych

kart - upierała się Maddie.

Eben był nieugięty.
- To sama się tym zajmij, do diabła - powiedział ze złością. - Ja nie mam czasu

użerać się z urzędnikami. Nie teraz, kiedy tyle kłopotów zwaliło mi się na głowę,
dzięki Billy’emu Joemu Wilderowi i tym dzieciakom.

Maddie wiedziała, że to prawda.
- Dobrze, mogę się tym zająć. - W przeciwieństwie do Ebena miała więcej czasu i

znacznie mniej problemów.

- Świetnie. - Eben z roztargnieniem podrapał się po brodzie. - Nie zdążyłem się

nawet ogolić - mruknął do siebie i spojrzał na Maddie. - Pewnie nie zdołam cię
namówić, żebyś zajęła się Tadem, kiedy pójdę się umyć?

- Dlaczego nie - odparła. - Ale muszę cię ostrzec, że została już tylko jedna czysta

pielucha. - Potrząsnęła prawie pustą plastykową torbą.

Eben westchnął ciężko.
- Pojadę do miasta zapisać Dillona do szkoły. Po drodze wstąpię do sklepu. -

Spojrzał na Maddie z nadzieją. - Zostań i przypilnuj dzieci do czasu, aż wrócę.

- Proszę - dodała z uśmiechem Maddie.
- Proszę - powtórzył niecierpliwie Eben.
- Skoro tak ładnie mnie prosisz, odpowiedź brzmi „tak”. - Maddie zaśmiała się

głośno.

- Dzięki. - Spojrzał na nią z nieudawaną wdzięcznością, a błysk ciepła w jego

oczach na moment zaparł jej dech w piersiach.

Maddie zrozumiała, że mimo jego licznych wad, nadal go kocha. Wiedziała

jednak, że to nie wystarczy. I nie będzie wystarczało, dopóki Eben nie pojmie, że
miłość jest najważniejsza, a wszystko inne ma drugorzędne znaczenie. Może dzieci
go tego nauczą.

Rozdział 9

Pierwsze promienie wschodzącego słońca zabarwiły horyzont na różowo. Mgliste

światło pogłębiło jeszcze mrok ociągającej się z odejściem nocy. Eben wyszedł z
domu z owiniętym w koc Tadem na jednej ręce i wiadrem z mydlinami w drugiej.
Za nim szedł Dillon. Machał pustym wiadrem i mamrotał coś pod nosem z
niezadowoleniem. Pochód zamykały zaspane bliźniaczki.

background image

71

- Dlaczego musiałyśmy wstać tak wcześnie, wujku? - spytała sennie Joy.
- Oczy mi się jeszcze nie obudziły - dodała Hope, pocierając powieki.
- Bo jesteście jeszcze za małe, żeby pilnować Tada same.
Koń na padoku poruszył się niespokojnie i zaczął parskać z nadzieją.
- Ale Dillon może się nim zajmować - przypomniała Joy.
- On musi iść ze mną, żeby się nauczyć nowych obowiązków - odparł Eben.
- Co to są obowiązki? - Hope podbiegła, żeby dotrzymać wujkowi kroku.
- No... na przykład wy - odparł szczerze, ale Hope nie zrozumiała dowcipu i nadal

patrzyła pytająco. - Obowiązki to zadania, które trzeba wykonać codziennie, bez
wyjątku.

- Co zrobimy z tą wodą? - Joy wskazała wiadro w ręce Ebena.
- Muszę umyć krowie wymiona przed udojem.
- Jakie imiona? - Dziewczynka była zaskoczona.
- Nie imiona, tylko wymiona - poprawił Eben, co niczego nie wyjaśniło. - Krowa

ma pod spodem taką torbę... - spróbował raz jeszcze.

- Torbę? - Joy omal oczy nie wyszły z orbit.
- Gdzieś wyjeżdża? - dopytywała się Hope, marszcząc brwi.
Eben stłumił jęk rozpaczy. Było zdecydowanie za wcześnie na takie rozmowy.
- Zaczekaj. Zaraz sama zobaczysz.
Choć raz go posłuchały i na moment umilkły.
Kiedy doszli do stajni, Eben postawił wiadro na ziemi, otworzył drzwi i zaświecił

światło. Dillon zajrzał do środka i zmarszczył nos.

- Ale śmierdzi.
- Przyzwyczaisz się. - Eben pchnął go lekko i podniósł wiadro.
- Jezus urodził się w stajence - przypomniała sobie Joy, rozglądając się wokół

ciekawie.

- Dlatego, że w motelach nie było pokoi - dodała Hope.
Dillon spojrzał na nie pogardliwie.
- Wydaje wam się, że wiecie wszystko o Bożym Narodzeniu, ale nie wiecie nic.

Jezus urodził się w żłobie.

- To jest to samo, prawda, wujku? - Joy wyciągnęła szyję, żeby spojrzeć na Ebena.
- Mama tak mówiła. - Hope nie miała żadnych wątpliwości.
- Do żłobu farmer wsypuje jedzenie dla zwierząt - wyjaśnił trochę niecierpliwie

Eben. - W większości stajni żłób znajduje się z przodu.

Joy spojrzała na Dillona tryumfalnie.
- Widzisz? Jezus urodził się w stajni.
- A kogo to obchodzi? - mruknął Dillon.
Eben w duchu przytaknął mu ochoczo. Posłał chłopca po ziarno, pilnując, by

wziął je z właściwej beczki.

- W tej stajni też jest żłób? - Joy wybiegła do przodu, żeby się rozejrzeć.
- Możemy włożyć Tada do środka? - spytała z zapałem Hope.

background image

72

- Właśnie! Pobawmy się w Boże Narodzenie! - zawołała Joy.
Eben zrozumiał, że niestety obie bliźniaczki są już zupełnie rozbudzone.
- Nie, nie możecie włożyć Tada do żłoba - odparł martwym głosem. - Macie

siedzieć tutaj, a ja pokażę waszemu bratu, jak się doi krowę.

- Ale my też chcemy zobaczyć! - Joy wróciła do nich w podskokach.
- Obiecałeś nam pokazać jej torbę - przypomniała Hope.
Eben przykrył wiązkę słomy kocem i ustawił ją między dwoma klocami siana.
- Stąd też będziecie wszystko widziały. - Ułożył Tada na sianie i podał Joy jego

butelkę. - Może zaśnie. - Chodź tu! - zawołał do Dillona, który wyszedł ze
spichlerza, niosąc starą puszkę po kawie. - Pokażę ci, gdzie to wrzucić, potem
przyprowadzimy krowę.

- To gdzie ona teraz jest?! - zawołała jedna z bliźniaczek.
Eben miał ochotę puścić pytanie mimo uszu, ale czuł, że to nic nie pomoże. Mała

będzie powtarzać je tak długo, aż uzyska odpowiedź.

- Na dworze.
- Możemy pójść z tobą?
- Nie, zostańcie tu i siedźcie cicho - rozkazał Eben. - Bo inaczej wystraszycie

krowę - dodał na wszelki wypadek.

Wiedział, że to mało prawdopodobne. Krasula była najspokojniejszą mleczną

krową, jaką kiedykolwiek miał. Wydawało się, że nic nigdy jej nie spłoszy.

Otworzył boczne drzwi i przyłożył do ust zwiniętą dłoń.
- Na! Krasula! Na! - zawołał, odwrócił się i spojrzał na Dillona, który stał obok z

ponurą miną. - Teraz ty ją zawołaj - polecił.

- Po co? - burknął Dillon. - Już to zrobiłeś.
Gdyby Eben wiedział, że krótkie wytłumaczenie zmieni postawę chłopca,

wyjaśniłby, że krowa musi się nauczyć rozpoznawać nowy głos. Ale nie przyszło
mu to do głowy.

- Masz ją zawołać, bo tak kazałem - powiedział tylko. - No, już.
W oddali usłyszał powolne, głuche stąpnięcia krowich kopyt. Krasula zbliżała się

do stajni.

Dillon niechętnie wyjął ręce z kieszeni i podniósł je do ust.
- Na! Krasula! Na! - zawołał, przedrzeźniając Ebena.
W ciemnościach rozległo się niskie muczenie.
- Ona mówi, że musisz jeszcze poćwiczyć - zakpił Eben i wciągnął Dillona z

powrotem do stajni.

- Krowy nie mówią - prychnął z pogardą Dillon.
- Owszem, mówią, tylko nie po angielsku.
- A ty oczywiście rozumiesz wszystko - mruknął drwiąco Dillon.
- Nie wszystko.
Kopyta krowy zastukały o betonową posadzkę. Obie bliźniaczki aż jęknęły z

zachwytu na widok jasnobrązowego zwierzęcia z krótkimi, wygiętymi rogami.

background image

73

Krowa spojrzała na dzieci przyjaźnie ciemnymi, wilgotnymi oczami i zajęła swoje
miejsce przy żłobie. Wsunęła głowę między pręty, w stronę czekającego na nią
ziarna.

- Jaka piękna - westchnęła Joy.
- Możemy się z nią pobawić?
- Nie, macie zostać z Tadem. - Eben wziął puste wiadro i odwrócił je do góry

dnem.

- Jak ona się nazywa?
- Bessie - odparł Eben i polecił Dillonowi przynieść wiadro z mydlinami.
- Nie wygląda na Bessie - stwierdziła Joy, nie odgrywając zachwyconych oczu od

krowy.

- Tak, ona wygląda na Annabelle - poparła ją z powagą Hope.
- Możemy ją tak nazywać?
- A nazywajcie, jak chcecie - odparł obojętnie Eben.
Joy zsunęła się cicho z siana, podeszła na palcach do krowy, przyjrzała jej się

uważnie, a potem spod zmarszczonych brwi spojrzała na Ebena.

- Gdzie ona ma torbę?
- Nie przyniosła żadnej torby. - Hope potrząsnęła głową.
- To jest torba. - Eben wskazał wezbrane mlekiem krowie wymię.
- To jest jej torba? - spytała z niedowierzaniem Joy.
- Tak. Tam krowa trzyma mleko. Trzeba ją umyć przed dojeniem. - Eben usiadł na

wiadrze i rozejrzał się za Dillonem. Chłopiec stał w bezpiecznej odległości,
nieufnie obserwując zwierzę.

- Podejdź tu, mały, żebyś widział, co robię.
Sądził, że Dillon ostro zareaguje na słowo „mały”, ale chłopiec tylko zmarszczył

brwi.

- Stąd też wszystko zobaczę.
- Na oglądaniu się nie skończy - poinformował Eben. - To będzie lekcja

praktyczna.

- Dlaczego mam się tego uczyć? - spytał Dillon.
- Bo to będzie twoje zadanie - odparł Eben. - Wkrótce sam się tym zajmiesz.

Proponuję więc, żebyś tu przyszedł.

- A dlaczego my nie możemy się tego nauczyć? - zapytała Joy.
- Właśnie, dlaczego my nie możemy mieć zadania...
- ...jak Dillon?
- Dostałyście zadanie. Pilnujecie Tada. - Eben pochylił się, wycisnął szmatę i

zaczął obmywać wymiona krowy.

- To nie jest prawdziwe zadanie. - Joy była wyraźnie rozczarowana.
Eben zrozumiał, że nie ustąpią, aż wyznaczy im pracę, której jako czterolatki

podołają.

- Dam wam prawdziwe zadanie, jak tylko skończymy doić - powiedział.

background image

74

- Fajnie! Co będziemy robić? - Joy radośnie zaklaskała w dłonie.
- Nakarmicie kury. A teraz cicho. Mówiłem, że Bessie może się wystraszyć

hałasu.

- Ona się nazywa Annabelle - poprawiła go Joy i uśmiechnęła się nagle, jakby

wpadła na jakiś znakomity pomysł. - Wiem, co możemy zrobić, Hope! Możemy...

- ...zaśpiewać jej piosenkę! - dokończyła Hope, szeroko otwierając oczy.
- Czy ona lubi piosenki, wujku?
- Uwielbia. - W tej chwili Eben powiedziałby wszystko, byle tylko przerwać

niekończący się ciąg pytań.

Wprowadzając Dillona w tajniki ręcznego dojenia krowy, słuchał więc kolędy W

żłobie leży. W połowie drugiej zwrotki, kiedy dziewczynki doszły do „bydlęta
klękają”, śpiew zmienił się w kłótnię. Joy była przekonana, że bydlęta chciały się
położyć, a Hope, twierdziła, że się kłaniały.

Eben posłuchał głosu rozsądku i nie włączył się do wymiany zdań.
Po kilku bezowocnych próbach uchwycenia wymion, Dillonowi udało się w końcu

wycisnąć trochę mleka do wiadra. Chcąc oszczędzić na czasie, Eben sam
dokończył dojenia Bessie, świeżo przemianowanej na Annabelle.

Kiedy wreszcie kurczęta zostały nakarmione, a konie dostały siano, słońce wyszło

zza gór. Na niebie pojawiły się smugi złota i purpury. Eben zauważył, że przez
trójkę małych pomocników wypełnienie porannych obowiązków zajęło mu dwa
razy więcej czasu niż zwykle.

Ruszył do domu z wiadrem mleka w ręce i wiercącym się Tadem na biodrze.

Bliźniaczki wesoło podskakiwały po obu jego stronach, a Dillon wlókł się z tyłu w
nastroju równie ponurym, jak przedtem.

- Ale było fajnie, wujku - zaszczebiotała uszczęśliwiona Joy.
- Jutro też możemy to wszystko robić? - spytała z zapałem Hope.
- Będziemy to robić codziennie. - Ebenowi jego własne słowa zabrzmiały jak

wyrok śmierci.

- Lubię karmić kurczaki - powiedziała Joy, kiwając głową.
- Dlaczego nie zabierzemy ich do domu? - dopytywała ciekawie Hope.
- Czy wy nigdy nie przestajecie mówić? - spytał z rozpaczą Eben.
Joy zachichotała i zatkała sobie usta rączką.
- Mama powiedziała, że ja mówię nawet przez sen.
- A ja nie. - Hope potrząsnęła jasnymi lokami.
- Jestem głodny - odezwał się Dillon.
- Ja też - powiedziała szybko Joy.
- Będą naleśniki?
- Te małe!
Eben jęknął na myśl o przyrządzaniu śniadania i ponownym sprzątaniu

koszmarnego bałaganu, jaki już raz przy tym powstał. Ale w tej samej chwili
zobaczył coś zachwycającego. Prowadzącą na ranczo drogą szli Ramon i Luis

background image

75

Vargasowie w towarzystwie kobiety w długim, jasnym płaszczu. Zatrzymał się i
uśmiechnął z prawdziwym zadowoleniem.

Ramon dokonał prezentacji.
- Seńor Mac, to moja kuzynka. Sofia Perez.
Dziewczyna była młodsza, niż Eben oczekiwał. Miała najwyżej osiemnaście czy

dziewiętnaście lat i piękne ciemne oczy. Spod kolorowej chusty wymykało się
pasmo czarnych jak heban włosów. Widząc, że została poddana uważnym
oględzinom, dziewczyna skromnie spuściła oczy. Dopiero po chwili podniosła
wzrok i uśmiechnęła się nieśmiało.

- Dzień dobry, seńor Mac - powiedziała bardzo powoli, łamaną angielszczyzną, co

Eben przyjął z pewnym niepokojem.

- Mówisz po angielsku? - spytał, mrużąc podejrzliwie oczy.
- Si. Tak - poprawiła się szybko. - Uczę się w szkole - urwała i spojrzała na

Ramona. - Ja czasem zapominać słowa.

- Mam nadzieję, że niezbyt często - mruknął sucho Eben. - Dzieci znają tylko

angielski.

Sofia kiwnęła głową.
- Ramon mi powiedzieć.
Dillon zmierzył dziewczynę nieufnym spojrzeniem.
- Po co ona tu przyszła? - zwrócił się do Ebena.
- Po to, żebym mógł się w końcu zająć swoją pracą, a nie niańczeniem waszej

czwórki. Sofia będzie się wami opiekować.

- Nie potrzebujemy opiekunki - oznajmił Dillon.
- Ciebie to właściwie nie dotyczy - odparł Eben. - Od poniedziałku zaczynasz

naukę w szkole.

- Głupia szkoła - burknął Dillon dość głośno, by Eben to usłyszał. - Na pewno mi

się nie spodoba - dodał i kopnął ze złością kamień.

Eben nie zwrócił uwagi na protest chłopca i odwrócił się do młodej Meksykanki.
- Zdajesz sobie sprawę, że poza opieką nad dziećmi będziesz musiała

przygotowywać posiłki i utrzymywać w domu względny porządek?

- Si. Tak, seńor Mac. Wiem, jak to robić - zapewniła pospiesznie, chcąc zrobić jak

najlepsze wrażenie.

- Umiesz smażyć naleśniki? - spytała Joy, która w przeciwieństwie do brata nie

miała nic przeciw nowej opiekunce.

- My lubimy naleśniki - dodała Hope.
- Ja mogę zjeść trzy naraz...
- ...jeśli są małe - sprecyzowała Hope.
Sofia wysłuchała ich uważnie i pytająco spojrzała na Ramona.
- Que?
Ramon nachylił się i wyszeptał jej coś do ucha. Sofia natychmiast uśmiechnęła się

ze zrozumieniem.

background image

76

- Si, umiem naleśniki.
Dziewczynki dały wyraz radości. Tym razem jednak Tad nie miał zamiaru

podzielać entuzjazmu. Poruszył się niespokojnie, kaszlnął kilka razy i zaniósł się
przeraźliwym płaczem. Eben próbował uciszyć malucha, ale efekt był jeszcze
gorszy.

- Seńor mi go dać. - Sofia wyciągnęła ręce.
- Albo jest zmęczony, albo głodny, albo ma mokro - poinformował Eben.
Kiedy dziewczyna brała dziecko na ręce, poły jej płaszcza rozchyliły się i Eben,

wstrząśnięty, dostrzegł wyraźnie zaokrąglony brzuch. Zanim jednak odzyskał
mowę. Sofia prowadziła już dzieci do domu.

Eben odwrócił się do swojego robotnika.
- Ramon, ona spodziewa się dziecka!
- Si - rozpromienił się Meksykanin. - To ich pierwsze. Sofia i jej mąż Juan, oni

mucho szczęśliwi.

- Pewnie są też szczęśliwi, że dostała pracę - mruknął ponuro Eben.
Ramon sprytnie udał, że nie zrozumiał podtekstu.
- Och, si, seńor Mac. Mucho dobrze mieć dodatkowy pieniądze, zanim dziecko

przyjść na świat.

- A jeszcze lepiej, jak dziecko urodzi się po tej stronie granicy, co?
Ramon spojrzał na niego niepewnie, ale zaraz uśmiechnął się i lekko wzruszył

ramionami.

- To już w ręce Boga. Dziecko urodzić się za wiele miesięcy.
- Za ile, Ramon? - spytał łagodnie Eben. - Kiedy dokładnie?
- Dopiero w marzec, seńor.
Eben sceptycznie uniósł brew.
- W marcu?
Ramon zawahał się i niepewnie poruszył ręką.
- Marzec, luty. Quien sabe?
- Lepiej, żebyś wiedział - oznajmił Eben. - Bo jeśli nastąpi to wcześniej, stracisz

pracę.

- Seńor Mac, ja przysięgać na Najświętsza Dziewica Maria, że... - zaczął z powagą

Ramon, ale Eben tylko machnął ręką.

- Już dość zmarnowaliśmy dzisiaj czasu na pogawędki. Luis, zabierz mleko do

domu i pokaż swojej kuzynce, jak je odcedzić. - Wręczył Meksykaninowi wiadro. -
A ty złap i osiodłaj tego młodego ogiera - polecił Ramonowi.

Robotnicy ruszyli do zajęć, a na ganku pojawiła się Sofia.
- Seńor Mac?
- Co? - warknął Eben, nagle rozdrażniony.
Dziewczyna cofnęła się trochę, przestraszona.
- Robić naleśniki dla seńor?
- Nie! - odkrzyknął. - Zrób jajecznicę, dodaj do tego trochę sera i zawiń w tortillę,

background image

77

a chłopak niech mi to przyniesie na padok.

Eben zamierzał przez resztę dnia trzymać się z dala od domu. Postanowił, że

śniadanie i obiad zje na dworze. Kiedy wreszcie skończył pracę, było już niemal
ciemno. W drzwiach domu spotkał się z Sofią.

- Los nińos, one już zjeść. Kolacja dla seńor jest w piecyk, żeby być ciepła -

powiedziała, nieśmiało skinęła głową na pożegnanie i spiesznie dołączyła do
kuzynów. Eben patrzył za nią przez chwilę. Myślał, że może znalazł dobre
rozwiązanie sytuacji. Sofia nakarmiła dzieci, trzymała je przez cały dzień z dala od
niego i jeszcze przygotowała mu kolację. Utwierdził się w tym przekonaniu, kiedy
się okazało, że bliźniaczki są już zbyt zmęczone i senne, by dręczyć go swoją
paplaniną.


Maddie wyszła spod prysznica, narzuciła na siebie jedwabny szlafrok w kolorze

szampana, ściągnęła go w talii paskiem i odgarnęła mokre włosy z twarzy. Na
lustrze osiadła para. Maddie odwróciła się więc od swojego zamglonego odbicia i
poszła do sypialni.

Na szklanym blacie stolika, w pobliżu błękitnego szezlongu stała taca ze

śniadaniem. Przez otwarte drzwi wychodzące na ogród wpadało światło porannego
słońca, co oznaczało, że w sypialni była już gosposia.

Maddie nie spojrzała nawet na szklankę świeżo wyciśniętego soku z pomarańczy.

Nalała sobie filiżankę kawy i wciągnęła w nozdrza gorzkawy aromat. Niepokój
nadal ją gnębił.

Podeszła do drzwi. Dom stał wprawdzie w pewnym oddaleniu od hotelu, domków

kempingowych, basenu i kortów tenisowych, ale z okien sypialni widziała niemal
całą posesję.

W tygodniu zawsze panowało tu wielkie ożywienie, ale niedzielny poranek był jak

zwykle cichy i spokojny. Na wielkim padoku koło stajni pasło się kilka koni. Dziś
żaden z gości hotelowych nie wybierał się na konną przejażdżkę.

Przed kilkoma domkami stały spakowane torby i walizki. Wiele osób przyjeżdżało

i wyjeżdżało z El Regalo w niedzielę.

Po zachodniej stronie, za zabudowaniami, rozciągała się pustynia. Na horyzoncie

widniały błękitne, zamglone góry, jakby wyrastały wprost z wyschłej równiny -
wysokie i wyniosłe w swym surowym pięknie. Ale Maddie patrzyła na wschód,
gdzie poranne słońce zalewało ziemię złotym blaskiem. Trzydzieści kilometrów
dalej leżało ranczo MacCallisterów.

Maddie zmrużyła oczy, zerknęła w jego kierunku, potem odwróciła się szybko i

podeszła do telefonu. Ciekawość zwyciężyła.

W ciągu kilku ostatnich dni setki razy zastanawiała się, jak też Eben radzi sobie z

dziećmi. Wiedziała, oczywiście, że to nie jej sprawa, ale... Rozsądek podpowiadał,
że nie powinna zbliżać się ponownie do Ebena, bo może zostać boleśnie zraniona
po raz drugi.

background image

78

Podniosła jednak słuchawkę i wystukała numer. Usiłowała przekonać samą siebie,

że robi to tylko z troski o dzieci, a Eben nie ma z tym nic wspólnego. Była też
trochę zła, że nie przyszło mu do głowy, by do niej zadzwonić i powiedzieć, co
słychać u dzieci.

Bezmyślny, nieczuły, zgryźliwy drań, pomyślała. Sama nie mogła uwierzyć, że

nadal go kocha.

A jednak - Eben MacCallister potrafił też być zdumiewająco delikatny i

niewzruszenie lojalny. I pewnie właśnie dlatego nie mógł jej wybaczyć braku
lojalności.

Przyciskając słuchawkę do ucha, Maddie pociągnęła łyk kawy. Po czwartym

sygnale ktoś odebrał telefon.

- MacCallister, słucham - warknął głos w słuchawce.
Maddie nie zwróciła jednak uwagi na niegrzeczny ton, zaintrygowana odgłosami

płaczu w tle.

- Eben, co tam się dzieje? - spytała, marszcząc brwi.
- Co mówiłaś? - Eben usiłował przekrzyczeć panujący w domu zgiełk.
- Pytałam...
- Zaczekaj chwilę. Nic nie słyszę - rzucił. Zaraz potem Maddie usłyszała jego

stłumiony głos. - Natychmiast przestańcie się wydzierać! - krzyknął. - Nie widzicie,
że rozmawiam przez telefon? Nic nie słyszę przez te wasze wrzaski. Zamknijcie
się, ale już!

- Nie waż się krzyczeć na moje siostry! - odezwał się inny, ostry głos, z całą

pewnością należący do Dillona.

- Jeśli się nie zamkną, zaraz dostaną! - zagroził Eben. Płacz przeszedł w cichy

szloch. - Przepraszam - powiedział Eben do słuchawki. - Jesteś tam jeszcze?

- Tak - odparła Maddie, zastanawiając się, o co ta cała awantura.
- To ty, Maddie, prawda? - spytał gderliwie.
- I ja się cieszę, że cię słyszę - powiedziała ironicznie.
- O co chodzi?
- Właściwie o nic - przyznała uczciwie. - Chciałam tylko zapytać, co tam u was

słychać. Ale chyba już znam odpowiedź. A tak przy okazji, o co poszło?

- One chcą iść do szkółki niedzielnej - wyjaśnił wyraźnie zmęczony Eben.
- Niech zgadnę, odmówiłeś - mruknęła Maddie. Starała się nie ulec ogarniającej ją

irytacji. - Oczywiście jesteś zbyt zajęty.

- Owszem - odparł sucho. - Muszę podkuć sześć koni i sprawdzić zbiornik w

kanionie Serrado. Może ci się wydaje, że to niewiele, ale pilnowanie tych
potworów nie ułatwia mi zadania.

- Skoro chcą pojechać do szkółki, powinieneś je tam zabrać, MacCallister. Będzie

to dla nich korzystne.

- Mówiłem ci już, nie mam czasu - uciął ostro Eben.
Maddie zawahała się. Potem, wbrew temu, co podpowiadał jej rozsądek, wzięła

background image

79

głęboki oddech i powiedziała:

- Mam dla ciebie propozycję, MacCallister.
- Jaką propozycję? - spytał podejrzliwie.
- Wyszykujesz dzieci, a ja zawiozę je do szkółki niedzielnej.
- Dobra - zgodził się szybko Eben.
- Ale musisz je ubrać w odświętne sukienki i wyszczotkować im włosy - dodała

Maddie.

- O której po nie przyjedziesz? - spytał Eben bez słowa komentarza.
Maddie spojrzała na zegar.
- Za czterdzieści pięć minut. Ale nie spodziewaj się z mojej strony żadnej pomocy.

Jeśli nie będą gotowe, zabiorę się z powrotem, a ty im wytłumaczysz, dlaczego
jednak nie jadą do kościoła.

- Spokojna głowa - rzucił Eben i natychmiast się rozłączył.
Uśmiechając się do siebie, Maddie odłożyła słuchawkę. Zaraz jednak zdała sobie

sprawę, co właśnie zrobiła - znalazła kolejny pretekst, żeby zobaczyć się z Ebenem.

Sama będziesz sobie winna, Madeline Marie, skarciła się surowo w duchu. On

znowu złamie ci serce, a tym razem nie licz na to, że jakiś Allan Williams
pospieszy ci na ratunek.

Westchnęła, odruchowo przeczesała wilgotne włosy palcami i znowu zerknęła na

zegarek. Nagle ogarnęła ją panika. Miała niecałe dwadzieścia minut, żeby się ubrać
i wysuszyć włosy. Szybko postawiła filiżankę na stoliku i pobiegła do łazienki.

Dokładnie czterdzieści pięć minut po rozmowie z Ebenem podjechała pod dom na

Gwiaździstym Ranczu i wysiadła z jeepa. Bliźniaczki wybiegły jej na spotkanie,
stukając czarnymi lakierkami o kamienną posadzkę werandy. Wyglądały jak dwie
identyczne lalki - miały na sobie takie same sukienki z bordowego aksamitu
obszyte białą koronką i bordowe kokardy we włosach.

- Czekałyśmy... - zaczęła Joy.
- ...i czekałyśmy na ciebie - dokończyła Hope.
- Myślałyśmy już...
- ...że się spóźnisz.
- No to się pomyliłyście. Już jestem. - Maddie otworzyła tylne drzwiczki i

spojrzała w stronę domu, trochę zdumiona. - A gdzie Dillon?

- Już idzie. - Joy wdrapała się na siedzenie. - Wujek Eben kazał mu...
- ...założyć krawat.
- Dillon nie cierpi krawatów. - Hope zajęła miejsce obok siostry.
- Wujek Eben był strasznie na niego zły - powiedziała trochę złośliwie Joy.
- Bo Dillon ciągle się wiercił - wyjaśniła Hope, kiwając głową.
Joy zrobiła dorosła minę i westchnęła.
- Wujek Eben bardzo się namęczył...
- ...żeby mu ten krawat zawiązać.
- Ale w końcu się udało - zakończyła Joy takim tonem, jakby nigdy nie wątpiła w

background image

80

sukces Ebena.

- Bardzo mnie to cieszy - odparła Maddie. - Zapnijcie pasy. Pomóc wam?
- Nie.
- Poradzimy sobie. - Hope wsunęła klamrę pasa w zatrzask.
Z domu wyszedł Dillon, szarpiąc węzeł krawata na szyi. Za chłopcem szedł Eben

z Tadem na ręku.

- Tylko rusz ten krawat, mały, a przez tydzień będziesz sam czyścił stajnie -

powiedział ostrzegawczo do Dillona.

- Dlaczego mam nosić krawat? - burczał Dillon. - W domu nie musiałem zakładać

krawata, jak szliśmy do kościoła.

- Ale bardzo dobrze w nim wyglądasz - wtrąciła się Maddie.
- A kogo to obchodzi? - odparł obojętnie, ale Maddie zauważyła, że się

wyprostował i dumnie uniósł podbródek.

- Może usiądziesz z przodu, Dillon? - zaproponowała.
Eben zmarszczył brwi.
- A nie zamierzasz umieścić Tada na przednim siedzeniu?
- Tada? - spytała zaskoczona. Jej zdumienie szybko ustąpiło miejsca rozbawieniu,

kiedy zobaczyła, że Eben wystroił niemowlę w elegancki błękitny komplecik i
czapkę z daszkiem w tym samym kolorze. - Bardzo mi przykro, ale obawiam się, że
w szkółce niedzielnej nie mają grup dla niemowlaków.

- No i co teraz? - Eben spojrzał na nią niepewnie.
- Cóż, powiedziałam, że zabiorę dzieci do szkółki. A Tad jest jeszcze na to za

mały.

- Ale i tak weźmiesz dzieciaka ze sobą, prawda? Już go ubrałem.
Maddie przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się szelmowsko.
- Czy ja wyglądam na niańkę, MacCallister?
Eben powoli przesunął wzrokiem po całej postaci Maddie, od eleganckiej,

gładkiej fryzury, przez podkreślającą figurę sukienkę z cienkiego kaszmiru, do
małych stóp. Widok zaparł mu dech w piersiach.

Z tyłu trzasnęły drzwi samochodu.
- Wyglądasz raczej na kochankę - powiedział w końcu, tak cicho, by dzieci nie

usłyszały.

Maddie, której serce zaczęło nagle bić bardzo szybko, zaniemówiła na chwilę,

zahipnotyzowana pożądaniem, jakie dostrzegła w jego oczach. Ale Eben zaraz
zacisnął usta i gniewnie zmarszczył brwi.

- Do diabła, Maddie, kobieta w twoim wieku nie powinna aż tak dobrze wyglądać.
Roześmiała się, ale głos lekko jej drżał.
- Prawienie komplementów nigdy nie było twoją najmocniejszą stroną,

MacCallister. Kobieta w moim wieku - prychnęła ironicznie. - Naprawdę, bardzo ci
dziękuję. - Obeszła samochód i stanęła przy drzwiczkach od strony kierowcy. -
Zaraz po szkółce niedzielnej odwiozę dzieci do domu.

background image

81

- No dobrze, a co z Tadem? - zaniepokoił się Eben.
- Zostawiam was razem. - Maddie wsiadła do samochodu. - Zobaczymy się za

parę godzin. Miłej zabawy! - zawołała na pożegnanie.

Patrząc za odjeżdżającym jeepem, Eben zaklął siarczyście. W odpowiedzi Tad

zaczął radośnie gaworzyć i machać rączkami. Eben spojrzał na niego ponuro i
westchnął.

- Zdaje się, że jesteśmy na siebie skazani - powiedział i znów popatrzył w stronę

znikającego w chmurze pyłu samochodu. - Chyba muszę się nauczyć poprzestawać
na małym. W końcu mogłem się użerać z całą waszą bandą dziś rano. Problem w
tym, że ona to sobie zaplanowała. Wiesz o tym, prawda? - spytał Tada, unosząc
brew.

Maluch zaśmiał się i wykonał jeszcze kilka wymachów rękami.
- Widzę, że ty też uważasz to za świetny dowcip. - Ebenowi zdecydowanie nie

było do śmiechu.

Nagle Tad spoważniał i szeroko otworzył oczy. Eben uśmiechnął się, widząc tę

nagłą zmianę nastroju.

- No dobrze, to rzeczywiście dość zabawne - przyznał. - Tak czy inaczej, mamy

huk roboty. Już najwyższy czas, żebyśmy się do niej zabrali - powiedział i przyjrzał
się dziecku uważnie. - A skoro mam cię wszędzie ze sobą taszczyć, muszę coś
wymyślić, żeby mieć wolne ręce.

Wpadł już na pewien pomysł. Ruszył z Tadem do domu wprowadzić plan w życie.

Rozdział 10

Gdzie jest wujek Eben? - Joy spojrzała przez boczną szybę, mocując się z pasem.
Maddie zatrzymała pod domem samochód.
Po drugiej stronie Hope, równie podekscytowana, też wyciągnęła szyję w stronę

okna.

- Nie mogę się już doczekać...
- ...żeby pokazać, co dla niego zrobiłyśmy...
- ...w szkółce niedzielnej.
- Na pewno mu się spodoba. - Joy z przekonaniem kiwnęła głową.
- To tylko głupie rysunki - burknął Dillon.
- Nie słuchaj go, Joy - wtrąciła się szybko Maddie. - Wasze prace są śliczne.
Postanowiła, że jeśli Eben nie okaże zachwytu, udusi go własnymi rękami.

Spojrzała na stajnię, gdzie Eben zazwyczaj podkuwał konie. Ale tam go nie było,
nie zauważyła też narzędzi do podkuwania. Nie wierzyła, by zdołał podczas jej
nieobecności podkuć sześć koni, zwłaszcza, że musiał jeszcze pilnować Tada.

Koło kurnika stała niebieska furgonetka Ebena, co oznaczało, że jeśli nawet

pojechał do kanionu Serrado, zdążył już wrócić.

A skoro tak, to gdzie się podział?
- Widzisz go, Maddie? - Joy odpięła pas.

background image

82

- Pewnie jest w domu - odparła, wyłączając silnik.
Bliźniaczki wyskoczyły z samochodu i pędem rzuciły się do frontowych drzwi.

Maddie wysiadła, rozejrzała się wokół raz jeszcze, potem poszła za Dillonem na
ganek. Na progu spotkała dziewczynki, głęboko zatroskane.

- Nie ma go tu, Maddie - powiedziała płaczliwie Joy.
- Wołałyśmy i wołałyśmy... - zaczęła z powagą Hope.
- ...ale nie odpowiedział. - Joy potrząsnęła głową i spojrzała na Maddie z

przestrachem.

- Nie? - Istotnie, w domu panowała cisza. Maddie sama nie wiedziała, co o tym

myśleć. - A jest może...

- Tada też tu nie ma. - Odpowiedziała Joy, zanim Maddie zdążyła skończyć

pytanie.

- Na pewno? - Nieprzekonana, Maddie ruszyła do sypialni.
- Zaglądałyśmy do jego łóżeczka - odparła Joy.
Hope powoli pokręciła głową.
- I nie ma.
- Nigdzie go nie ma.
- Myślisz, że coś im się stało? - Oczy Hope powoli wypełniły się łzami.
- Czy oni umarli, jak mama i tata? - spytała Joy, a jej podbródek nagle zaczął

drżeć.

- Oczywiście, że nie - uspokoiła je szybko Maddie.
- No to gdzie są? - Hope była naprawdę wystraszona.
- Pewnie w stajni - wtrącił się Dillon. Tym razem, dla odmiany, przyjął

optymistyczny punkt widzenia.

Maddie wiedziała, że o tej porze dnia to mało prawdopodobne, ale bliźniaczki

były innego zdania. Wyraźnie im ulżyło.

- Na pewno są w stajni - podchwyciła Joy.
- Chodź. - Hope chwyciła siostrę za rękę. - Poszukajmy ich tam.
- Nie w tych sukienkach - powstrzymała dziewczynki Maddie. Starała się nie

poddawać panice. - Najpierw musicie się przebrać.

Bliźniaczki bez słowa protestu zmieniły kierunek i pobiegły do swojego pokoju.

Dillon ruszył za nimi, wściekle szarpiąc znienawidzony krawat.

Maddie została sama. Szybko obeszła pokoje w nadziei, że Eben zostawił jakąś

wiadomość, ale niczego nie znalazła. Wyjrzała na zewnątrz. Pusto. Dillon i
bliźniaczki już się przebrali w codzienne stroje, więc pomaszerowała z nimi w
stronę stajni. W połowie drogi usłyszeli nagle stukot końskich kopyt.

- Patrzcie! - Joy wskazała palcem jeźdźca zbliżającego się do nich od wschodu. -

To wujek Eben!

- Ale gdzie Tad? - Hope zmarszczyła brwi.
Maddie też miała ochotę o to zapytać. Poczuła, jak ogarnia ją wściekłość na myśl,

że wyjechał z domu, zostawiając gdzieś niemowlę bez opieki. Ruszyła szybko ku

background image

83

Ebenowi, ale kiedy podeszła bliżej, zauważyła tobołek na jego plecach i roześmiała
się z ulgą.

- Gdzie byłeś, wujku? - spytała Joy, kiedy zeskoczył z siodła.
- Myśleliśmy, że jesteś w stajni. - Hope szeroko otwartymi oczami wpatrywała się

w wielkiego siwego konia.

- Wszędzie cię szukaliśmy.
- Co tam masz na plecach? - spytała Hope, kiedy tobołek zaczął się ruszać.
- Waszego brata - odparł Eben i zwrócił się do Maddie: - Pomożesz mi? Zrobiłem

nosidełko z koca i pojechałem do zbiornika, żeby je przetestować.

- Tam siedzi Tad! - wykrzyknęła ze zdumieniem Joy, kiedy ze zwojów koca

wyjrzała mała buzia.

- Tad jechał na koniu - powiedziała z zazdrością Hope.
- My też chcemy! Posadzisz nas? - spytała Joy, bardzo podniecona tym pomysłem.
- Prosimy! Wujku! Prosimy! - powtarzała błagalnie Hope.
Maddie widziała, że Eben zamierza odmówić, podeszła więc do konia i poklepała

zwierzę po szyi.

- To jest Duffy, prawda? - spytała, pewna, że rozpoznała siwego ogiera.
- Wiem, co chcesz powiedzieć - zaczął ostrzegawczo Eben.
- To świetnie. - Maddie uśmiechnęła się przebiegle. - Bo ja wiem, że Duffy nie ma

nic przeciwko temu, żebyś pozwolił dziewczynkom siedzieć w siodle, kiedy
będziesz go odprowadzał do stajni.

Bliźniaczki zaczęły skakać i piszczeć z radości. Eben czuł, że powinien być zły,

ale nie potrafił się gniewać, kiedy widział ciepły uśmiech Maddie. Zawsze potrafiła
go nakłonić do robienia rzeczy, na które wcale nie miał ochoty.

Nie, jednak nie zawsze, poprawił się w myślach. W jednej kwestii pozostał

nieugięty - nie zgodził się, by wzięli ślub, dopóki nie zgromadzi odpowiedniej
ilości pieniędzy. Sądził, że byłoby nie w porządku prosić dziewczynę, by wraz z
nim biedowała i ciułała grosz do grosza.

Teraz, pierwszy raz życiu przyszło mu do głowy, że może popełnił błąd.
- To jak? - zapytała łagodnie, odrywając go od wspomnień.
- Mam dla ciebie propozycję - odparł tymi samymi słowami, których ona użyła

podczas porannej rozmowy telefonicznej.

- Jaką propozycję? - W oczach Maddie błysnęły iskierki rozbawienia.
- Pozwolę dziewczynkom pojechać na koniu do stajni, jeśli ty pójdziesz do kuchni

i zaparzysz dzbanek kawy.

- Zgoda - powiedziała szybko Maddie.
Eben posadził na koniu najpierw jedną bliźniaczkę, potem drugą. Upewnił się, czy

Joy trzyma się mocno siodła, a Hope siostry, wziął lejce i cmoknął na ogiera.
Dillon patrzył za nimi spod zmarszczonych brwi.

Maddie zauważyła to i domyśliła się przyczyny jego posępnego nastroju.
- Ty też chciałbyś się przejechać, Dillon?

background image

84

- Takie przejażdżki są dobre dla dzieci - odparł z udawaną pogardą.
Maddie już miała zaprzeczyć, ale zmieniła zdanie.
- Pomożesz mi więc zaparzyć kawę?
- Nie. - Dillon kopnął ze złością kamień i odszedł, wsuwając ręce głęboko w

kieszenie spodni.

Maddie ruszyła do kuchni sama. Posadziła Tada na podłodze. Gdy zajęła się

przyrządzaniem kawy, niemowlę już raczkowało koło stołu. Po niedługim czasie do
kuchni wpadły bliźniaczki, niesłychanie podekscytowane konną przejażdżką.
Najwyraźniej nie mogły się doczekać, kiedy opowiedzą Maddie wszystko ze
szczegółami.

- Duffy jest naprawdę słodki - zaczęła Joy.
- Wujek Eben powiedział, że niedługo znowu będziemy mogły na nim jeździć -

oznajmiła Hope.

- Może - dodał Eben, stojąc w progu kuchni.
Bliźniaczki spojrzały na siebie znacząco.
- To znaczy... - powiedziała Joy.
- ...musimy być bardzo grzeczne - dokończyła Hope, kiwając głową.
- Nic nie szkodzi, wujku - rzuciła beztrosko Joy i niestropiona, wdrapała się na

krzesło.

- I tak musimy być grzeczne - stwierdziła spokojnie Hope.
- Bo niedługo przyjdzie Święty Mikołaj.
- Nie do tego domu. - Eben przekroczył Tada i sięgnął po dzbanek z kawą.
- Nie mów tak, Eben - mruknęła z wyrzutem Maddie.
- A to dlaczego? - spytał, unosząc brew.
- Dlatego. - Maddie nie miała ochoty omawiać jego poglądów na temat świąt przy

dzieciach.

- To rzeczywiście ważny powód - zadrwił.
- Och! - wykrzyknęła nagle Joy. - Prawie zapomniałyśmy...
- Zrobiłyśmy coś dla ciebie, wujku... - przypomniała sobie Hope.
- ...w szkółce niedzielnej.
Dziewczynki wypadły z kuchni, pozostawiając Maddie i Ebena samych z Tadem.

Maluch bawił się na podłodze plastykowymi miseczkami, które wyciągnął z jednej
z dolnych szafek. Ebenowi wydało się nagle, że w kuchni zapanowała bezmierna
cisza. Spojrzał na Maddie. Sukienka podkreślała idealne kształty jej ciała. Upił łyk
kawy. Ogarnęła go fala gorąca. Wiedział jednak, że to nie skutek ciepłego płynu.

- Napijesz się?
Zauważył, że nie napełniła swojej filiżanki.
- Nie - odparła i zmierzyła go wzrokiem.
Zaczął się zastanawiać, czy ta sytuacja nie wprawiła także Maddie w zakłopotanie.

Na myśl o tym nie poczuł się ani trochę swobodniej.

- Widziałeś gdzieś Dillona? - spytała Maddie.

background image

85

Eben kiwnął głową.
- Rzucał kamieniami w kaktusy.
- Chyba zrobiło mu się trochę przykro, że pozwoliłeś dziewczynkom przejechać

się na koniu, a jemu tego nie zaproponowałeś.

- Dziwię się, że nie zaciągnęłaś go do stajni i nie kazałaś mi siodłać dla niego

konia.

- Myślałam o tym - przyznała Maddie. - Ale on stwierdził, że takie przejażdżki są

dobre dla dzieci.

- Bo tak jest.
- Owszem, ale od czegoś trzeba zacząć.
- Z nami było inaczej. Oboje urodziliśmy się na ranczu. A to są dzieci wychowane

w mieście. - Wskazał ręką drzwi, za którymi zniknęły bliźniaczki.

- Tym bardziej powinieneś nauczyć je jeździć konno - stwierdziła Maddie.
- Nie mam na to czasu. - Sam nie przypominał sobie, żeby ktoś uczył go jeździć

na koniu. Odnosił wrażenie, że umiał to robić od urodzenia.

- Nie mówię przecież, żebyś zaczął już jutro - rzuciła Maddie ciętym tonem, który

zazwyczaj wskazywał, że jest gotowa do kłótni.

Eben nie miałby nic przeciwko małej sprzeczce, chętnie rozładowałby jakoś

napięcie. Już się szykował do ostrej odpowiedzi, gdy do kuchni wbiegły
bliźniaczki.

- Zobacz, co narysowałam dla ciebie w szkółce niedzielnej, wujku. - Joy

wyhamowała gwałtownie tuż przed nim i podniosła krzywo pokolorowany obrazek.

- Ja też mam dla ciebie rysunek. - Hope zamachała kartką.
- Mój jest inny - dodała Joy i z powagą pokiwała głową.
- Najpierw pokaż swój.
Joy nie trzeba było tego powtarzać dwa razy. Wyciągnęła przed siebie ręce z

rysunkiem, unosząc je przy tym do góry, żeby Eben mógł go obejrzeć.

- To Jezus w żłobie. - Joy stanęła koło Ebena, żeby pokazać mu wszystko

dokładnie. - To jest Jezus, to Maria, a to Józef. To jest anioł i gwiazda. - Taka jak
na twoich ostrogach.

Hope podeszła bliżej.
- Zapomniałaś o chłopcu z owcami.
- Wcale nie - prychnęła Joy i spojrzała na rysunek. - Tu jest chłopiec z owcami. A

tu Annabelle. - Uśmiechnęła się tryumfalnie, wskazując bezkształtnego brązowego
stwora na patykowatych nogach.

Eben spojrzał przelotnie na dzieło, po czym skupił się na kawie. Wnikliwa analiza

sztuki rodem ze szkółki niedzielnej była ostatnią rzeczą, na jaką miał teraz ochotę.
Omal nie udusił Maddie, kiedy przyszła mu z pomocą.

- Kto to jest Annabelle? - zapytała.
- Krowa wujka Ebena - odparła Joy.
- Myśmy ją tak nazwały - dodała Hope, uśmiechając się z dumą.

background image

86

- Dillon uczy się doić.
- Jak będziemy większe...
- ...wujek Eben nam pokaże...
- ...jak to się robi.
- Pewnie nie możecie się już doczekać. - Maddie spojrzała z ukosa na Ebena ze

złośliwym błyskiem w oku.

- Aha! - odparła z zapałem Joy. - Teraz co rano...
- ...karmimy kury.
- Ale nie możemy zbierać jajek. - Joy stanowczo pokręciła głową.
Hope westchnęła z żalem.
- Jak chcemy zabrać jajko...
- ...kury nas dziobią.
- To boli.
- Na pewno. - Maddie ze współczuciem kiwnęła głową.
Eben był bliski apopleksji. Nie rozumiał, po co Maddie podtrzymuje tę idiotyczną

rozmowę.

- No dobrze, Hope, teraz twoja kolej. Pokaż wujkowi swój obrazek. - Joy odsunęła

się trochę, żeby zrobić miejsce dla siostry.

- Ja narysowałam Trzech Króli. - Hope zaprezentowała swoje dzieło.
- Ja nie mogłam ich narysować - wyjaśniła spiesznie Joy.
- Bo wtedy jeszcze byli w podróży. Szli za tą gwiazdą. - Hope wskazała palcem

żółty bazgroł na swoim obrazku.

- Wtedy nie było samolotów... - wtrąciła Joy.
- ...więc narysowałam ich na koniach - dodała Hope, wyraźnie zadowolona ze

swojego pomysłu.

- Dillon mówi, że powinni siedzieć na wielbłądach. - Joy spojrzała pytająco na

Ebena.

- Ale chyba mogli przyjechać do Betlejem na koniach, prawda? - drążyła Hope.
- Chyba tak. - Eben uśmiechnął się ze zniecierpliwieniem. Z drugiej strony nie

potrafił się na nie złościć, kiedy tak się w niego wpatrywały szeroko otwartymi,
ufnymi oczami.

- Narysowałabym Duffy’ego, tak jak Joy narysowała Annabelle, ale wtedy go

jeszcze nie znałam - usprawiedliwiła się Hope. - On jest taki miły. Bardzo go lubię.

- Podobają ci się rysunki, wujku? - spytała Joy.
- Piękne, prawda? - ponagliła go Maddie ostrzegawczo, na wypadek, gdyby miał

ochotę powiedzieć coś, co zraniłoby uczucia bliźniaczek.

- Śliczne. Obydwa - burknął Eben, zły, że Maddie mogła go posądzić o taki brak

delikatności.

- Są twoje, wujku. - Joy wręczyła mu swój rysunek.
Hope natychmiast poszła w ślady siostry.
- Narysowałyśmy je dla ciebie.

background image

87

- Dziękuję. - Eben wziął prace i położył je na stole.
- Możesz je powiesić na lodówce - zaproponowała Joy.
- Przynieść taśmę klejącą? - spytała Hope.
- Później - odparł Eben. - Teraz idźcie pobawić się na dworze.
- Dobrze. - Joy ruszyła do drzwi.
Ale Hope ociągała się z odejściem, zerkając nieśmiało na Maddie.
- Pójdziesz się z nami pobawić?
- Nie dzisiaj. - Maddie uśmiechnęła się serdecznie, żeby nie urazić dziewczynki

odmową. - Muszę wracać do domu.

- Jeszcze nie. - Eben położył jej dłoń na ramieniu, gdy zrobiła krok w stronę

drzwi.

Maddie zatrzymała się i spojrzała na niego, zdumiona, z lekko rozchylonymi

ustami. Eben spojrzał na jej wargi i nagle bardzo wyraźnie przypomniał sobie ich
smak.

- Dlaczego nie? - spytała stłumionym, drżącym głosem.
Ucieszył się, widząc zmieszanie Maddie, zwłaszcza że sam czuł się skrępowany,

kiedy była tak blisko.

- Musimy porozmawiać - wyjaśnił i zwrócił się do dziewczynek: - No, zmykajcie

już.

Bliźniaczki pobiegły do swojego pokoju po lalkę Eloizę. Po chwili rozległo się

trzaśniecie frontowych drzwi. Eben nie spuszczał wzroku z Maddie.

- O czym chcesz porozmawiać? - zapytała z ciekawością, pewnym głosem.
Eben wyczuł, że Maddie znowu ma się na baczności.
Zirytowało go to, tak jak i fakt, że ona nadal wzbudzała w nim pożądanie.

Denerwowały go wspomnienia - i te dobre, i te złe - oraz aluzje Maddie, z których
wywnioskował, że jej zdaniem, tylko on jest odpowiedzialny za rozstanie. Wkurzał
się też na mnóstwo innych rzeczy.

- O nas - wycedził przez zęby.
Gwałtownie chwycił ją w ramiona i pocałował namiętnie. Maddie opierała mu się

przez krótką chwilę, potem nagle uległa jego sile i odpowiedziała równie mocnym
pocałunkiem.

Eben zapragnął posiąść ją całą, znowu otrzymać to, co kiedyś należało tylko do

niego. Ona także wyraźnie tego chciała.

Ale to nie dawało mu satysfakcji. Kiedyś też go pragnęła - a potem odeszła.

Zamierzał ją za to ukarać, zranić tak, jak ona zraniła jego. Trzymając jednak
Maddie w objęciach, czuł, że zemsta jest pusta.

- Dlaczego? - spytał z ustami przy jej ustach. Nadal towarzyszył mu ten sam

rozdzierający ból i gniew, że ciągle mu na niej zależy, a ona nie odwzajemnia
uczuć. - Dlaczego tu wróciłaś?

Odsunął się trochę, żeby uspokoić oddech i walące mu jak młotem serce. Stała

przed nim z głową odrzuconą w tył, ukazując pięknie wygiętą szyję, z pełnymi,

background image

88

wilgotnymi ustami i ciągle jeszcze przymkniętymi powiekami.

- Było mi dobrze. Pozbierałem się po twoim odejściu. A teraz... - urwał. Duma nie

pozwoliła mu dokończyć zdania.

Ciągle jednak dręczył go ból, fizyczny i psychiczny. Ten pierwszy można było

uśmierzyć, tego drugiego nie.

- Po co tu przyjechałaś? - spytał chrapliwie.
- Do diabła, MacCallister - odparła Maddie, głosem drżącym z emocji. - Zawsze

mnie tylko oskarżasz. Twoim zdaniem to ja jestem wszystkiemu winna.

- Bo jesteś. - Zaskoczyło go, że ona może uważać inaczej. - Dlaczego? Dlaczego

ode mnie odeszłaś? - spytał gniewnie.

Maddie odepchnęła go od siebie z nagłą siłą.
- Dlaczego odeszłam? - powtórzyła z niedowierzaniem.
- Tak, dlaczego to zrobiłaś? Cholera, Maddie, mam chyba prawo wiedzieć.
Roześmiała się, co jeszcze bardziej go rozwścieczyło.
- Nie wiem, jak możesz w ogóle o to pytać. Nawet idiota by to zrozumiał.
- Ach tak, więc jestem idiotą? - wycedził zimno Eben.
- Najwyraźniej nie, skoro zadajesz takie pytania. - Maddie uśmiechnęła się

smutno.

- Więc powiedz, dlaczego mnie zostawiłaś? Dlaczego wyszłaś za Williamsa?

Kochałaś go tak, jak twierdziłaś, że kochasz mnie?

- Na początku go nie kochałam - przyznała z zamyśleniem Maddie. - Ale bardzo

lubiłam. Allan był taki dobry i czuły. Zawsze umiał mnie rozśmieszyć. -
Mimochodem zauważyła, że Eben zacisnął gniewnie usta.

- Pamiętaj, że wtedy nie szukałam miłości. Wiedziałam już, jak bardzo może być

bolesna. Myślę, że w pewnym sensie przed nią uciekałam.

- Ale dlaczego? - spytał znowu Eben, w udręce czekając na odpowiedź.
Maddie podeszła do niego.
- Bo byłam przekonana, że mnie nie kochasz.
- Że ja nie kocham ciebie? - powtórzył Eben w osłupieniu. - Skąd ci to przyszło do

głowy?

- A co miałam myśleć? - odparła. - Ilekroć wspominałam o ślubie, ucinałeś

rozmowę. Twierdziłeś, że musimy jeszcze poczekać, że może w przyszłym roku...
Ale przychodził następny rok, a twoja odpowiedź była zawsze taka sama. W końcu
doszłam do wniosku, że skoro nie chcesz się ze mną ożenić, to znaczy, że nie
zamierzasz dzielić ze mną swojego życia, że chodzi ci tylko o zaspokajanie swoich
fizycznych potrzeb. Sądziłam, że nie potrzebujesz żony, tylko kochanki.

- To śmieszne - zaprzeczył Eben. - Nie było mnie stać na żonę.
- Tak. - Maddie uśmiechnęła się drwiąco. - Twoja ulubiona wymówka.
- To nie wymówka, to prawda.
- Powiem ci coś, co także jest prawdą, kochanie. - Maddie wspięła się na palce i

lekko pocałowała go w usta. - Tak bardzo byłeś skupiony na walce o finansowe

background image

89

bezpieczeństwo, że odrzuciłeś moją miłość.

- Nieprawda - wydusił Eben. - To ty ode mnie odeszłaś.
- Zawsze w końcu wracamy do tego, co ja zrobiłam tobie - stwierdziła smutno

Maddie. - Nawet nie dostrzegasz tego, co ty zrobiłeś mnie.

- Ja ci nic nie zrobiłem - odparł stanowczo Eben.
- Przyznaj, pieniądze zawsze były dla ciebie najważniejsze.
- Bzdura. - Nie mógł uwierzyć, że Maddie rzeczywiście tak myśli.
- Czyżby?
Jej ciemne, łagodne oczy były pełne żalu. To ciche pytanie trochę osłabiło jego

niezachwiane dotąd przekonania. Nagle poczuł, jak mała rączka ciągnie za
nogawkę jego dżinsów. Spojrzał w dół. Tad usiłował ustać na swoich niepewnych
nóżkach, kurczowo trzymając się spodni. Dziecko popatrzyło na niego i
zabulgotało wesoło.

- Eben! Tad stoi! - wykrzyknęła Maddie. - Sam się podciągnął?
- A skąd mam wiedzieć? Nie zwróciłem uwagi.
Nadal nie bardzo go to interesowało.
Kiedy podniósł wzrok, zobaczył, że Maddie nie ma już tam, gdzie stała jeszcze

przed chwilą. Przykucnęła obok dziecka i podtrzymywała je lekko, na wypadek,
gdyby miało się przewrócić.

- Pierwszy raz to zrobił? - spytała z zachwytem.
- Co? - Eben zmarszczył brwi.
- No, podciągnął się.
- Wczoraj przy kolacji złapał się krzesła i wstał. Bo co?
- Bo co? - powtórzyła z politowaniem i potrząsnęła głową. - Stanąłeś na własnych

nóżkach, a na twoim wujku nie zrobiło to najmniejszego wrażenia - zaćwierkała do
dziecka.

Tad uśmiechnął się szeroko, puścił spodnie Ebena i wyciągnął rączki do Maddie,

która zdążyła go chwycić, zanim stracił równowagę.

- Niesamowite. - Maddie asekurowała malucha, kiedy ruszył przed siebie krokiem

przypominającym taniec wojenny. - Jak ty szybko rośniesz! Ledwo nauczyłeś się
raczkować, a już próbujesz stawiać pierwsze kroki.

- Nie do wiary. - Eben patrzył na Maddie, zdezorientowany.
- O co chodzi? - Maddie podniosła Tada, przytuliła do siebie i dmuchnęła mu w

szyję. Tad zapiszczał radośnie.

- O to, że potrafisz tak błyskawicznie przejść od kłótni do szczebiotów nad

dzieckiem. - Eben był ciągle zbyt oszołomiony pocałunkiem i bliskością Maddie,
by mógł równie szybko zająć się czymś innym.

- To proste. - Maddie nie przestała się uśmiechać i robić min do dziecka. - Jestem

kobietą. A może tego nie zauważyłeś?

- Zauważyłem - odparł sucho. Zawsze dostrzegał kobiecość Maddie bardziej,

niżby tego chciał. W przeszłości i teraz.

background image

90

- Och, och. - Maddie popatrzyła uważnie na Tada, potem zajrzała do jego

spodenek. - Tak właśnie myślałam. Najwyższy czas, żeby wujek zmienił ci
pieluszkę. - Już miała podać Ebenowi dziecko, ale nagle znieruchomiała, po czym
jeszcze raz zajrzała w spodenki. - Zaraz, zaraz. Agrafka? To pielucha z tetry?

- Oczywiście.
Maddie westchnęła, rozbawiona.
- Jasne. Nie wydałbyś pieniędzy na jednorazówki.
- Masz pojęcie, ile kosztują? - Eben wziął niemowlaka na ręce. - To dziecko

zużywa je w takim tempie, że musiałbym wyrzucić fortunę do kosza na śmieci. A
zwykłe pieluchy piorę i już. Potem zawsze można wykorzystać je na ścierki do
podłogi.

Maddie parsknęła śmiechem.
- Eben MacCallister, mistrz przetwórstwa surowców wtórnych.
- To źle? - spytał, dotknięty szyderstwem w jej głosie.
- Ależ skąd. - Maddie przyglądała mu się w zamyśleniu. - Tylko jest w tym pewna

ironia. Jeśli chodzi o rzeczy, nigdy ich nie wyrzucasz, choćby były nie wiem jak
stare czy zniszczone. Kiedy się psują, naprawiasz je, wymieniasz części. Do ludzi
masz zupełnie inne podejście, jeśli raz cię zawiodą, nie dostaną swojej drugiej
szansy. Młodzi, starzy, nowi czy dobrze znani, bez znaczenia. Już po nich.

- Czy to jakaś aluzja? - spytał sarkastycznie Eben.
Maddie spojrzała na niego przeciągle i uśmiechnęła się lekko.
- Powiedzmy, że tylko moje przemyślenia. Do zobaczenia, MacCallister. - Maddie

ruszyła do drzwi.

- Zaczekaj, nie skończyliśmy rozmowy - zaprotestował, chociaż nie miał pojęcia o

czym jeszcze mówić.

Maddie zatrzymała się i wdzięcznie oparła jedną ręką o futrynę.
- Jeśli będziesz chciał porozmawiać, zadzwoń do mnie. - Jej ciepły uśmiech nagle

stał się kuszący. - Ale tego nie zrobisz, rzecz jasna. Bo wtedy to ty musiałbyś
wykonać jakiś ruch. A przecież dajesz każdemu tylko jedną szansę. Ja już swoją
zmarnowałam. - Wzruszyła lekko ramionami. - Oczywiście z mojego punktu
widzenia to ty zaprzepaściłeś swoją szansę.

- Wyczuwam, że to kwestia ambicji - rzucił kpiąco Eben, chcąc odpłacić pięknym

za nadobne. - Bardzo chcesz, żeby było jasne, że odeszłaś, a nie zostałaś
odrzucona.

- Pozwól więc, że sprecyzuję - powiedziała zimno. - Nie wróciłam w nadziei, że

może zechcesz dać mi drugą szansę, MacCallister. Wręcz przeciwnie, będziesz
miał dużo szczęścia, jeśli ja ci ją ofiaruję.

- Doprawdy? - Eben nie umiał ukryć irytacji.
- Doprawdy. - Maddie uśmiechnęła się słodko. - Przemyśl to sobie.
Pomachała mu ręką i wyszła z kuchni. Eben kipiał ze złości.
W tej właśnie chwili Tad zorientował się, że pielucha zaczęła przeciekać. Jego

background image

91

wściekły krzyk zagłuszył trzaśniecie frontowych drzwi.

Rozdział 11

Rozmowa z Maddie nie dawała Ebenowi spokoju przez wiele dni, przez co stał się

jeszcze bardziej drażliwy i wybuchowy niż zwykle.

W środę rano pod dom zajechała furgonetka. Eben musiał przerwać pracę z

dwuletnią klaczą. Kierowca oznajmił, że zasady ustanowione przez związki
zawodowe nie pozwalają mu rozładować przesyłki, zawierającej rzeczy należące
do dzieci. Niezadowolenie Ebena przeszło w zimną wściekłość.

Nie miał jednak wyboru. Oderwał Ramona i Luisa od zajęć, żeby pomogli mu

opróżnić furgonetkę. Na domiar złego kierowca uparł się, żeby Eben policzył
paczki, sprawdził, czy ich ilość zgadza się z tym, co było napisane w liście
przewozowym, i upewnił się, czy nic nie uległo uszkodzeniu w czasie transportu,
zanim złoży swój podpis na stosownym kwicie.

Eben stracił na tę ceremonię całą godzinę.
Ale na tym się nie skończyło.
Kiedy bliźniaczki zobaczyły pudła, zaczęły kręcić się wokół niego i nie dały mu

spokoju tak długo, aż znalazł lalki Barbie. Lalki znajdowały się oczywiście w
ostatnim pudle, które otworzył. W czasie szukania wszystkie inne rzeczy zostały
wyciągnięte, a to z kolei oznaczało, że trzeba je było teraz gdzieś pochować.

Zanim się obejrzał, nastało południe.
Co gorsza, podjazd i wnętrze domu zmieniły się w prawdziwy tor przeszkód,

zawalony zabawkami, rowerkami na trzech kółkach i mnóstwem innych
przedmiotów, wśród których znajdował się też większy rower, wysokie krzesełko,
kojec, huśtawka, chodzik, łóżeczko. Wszystkich dziecięcych drobiazgów było
więcej, niż Eben mógł sobie kiedykolwiek wyobrazić.

Dwa razy niemal zadzwonił do Maddie, żeby przyjechała po wypożyczone

łóżeczko. Powstrzymało go jednak wspomnienie ostatniej rozmowy. Absolutnie nie
życzył sobie, by pomyślała, że czeka, aż ona da mu drugą szansę. Bo to on został
przecież skrzywdzony.

Poskładane łóżeczko z El Regalo ciągle więc stało pod ścianą w jego sypialni.
W niedzielę rano Eben sam zawiózł dzieci do szkółki niedzielnej. Potem wrócił na

ranczo, ustawił płócienny daszek koło padoku, znów pojechał po dzieci do
kościoła. Po południu zainstalował kojec pod daszkiem. Kazał Dillonowi i
bliźniaczkom bawić się w jego pobliżu, tak by siedzący w kojcu Tad miał ich na
widoku. Dopiero pod koniec dnia Eben zdołał popracować trochę ze starszymi
końmi.

W poniedziałek zaczął widzieć wszystko w jaśniejszych barwach. Poranny trening

z trzylatkami poszedł tak gładko, że Eben postanowił wysłać wszystkie, z
wyjątkiem dwóch, na pastwisko i sprowadzić je z powrotem dopiero na tydzień
przed sprzedażą, by dopracować szczegóły. Dzięki temu mógł się skoncentrować
na dwulatkach.

background image

92

W południe szybko zjadł przygotowany przez Sofię obiad, a kwadrans później

wskoczył na narowistego ogiera. Pracował z trzecim koniem tego popołudnia,
kiedy Sofia wybiegła z domu, mocno wzburzona, przytrzymując brzuch dłonią.

- Seńor Mac! Seńor Mac! - krzyknęła, przystając bez tchu przy płocie. - Szybko!
- Co się stało? - Eben rzucił okiem na jej pobladłą z wysiłku twarz i pomyślał o

najgorszym. Spojrzał wściekle na Ramona, który czekał przy wjeździe na padok z
następnym koniem. - Cholera, uprzedzałem, że jeśli dziecko...

- Jest wiadomość na telefon - uspokoiła go Sofia. - Bardzo importante.
- Ważna wiadomość? Skąd wiesz? - spytał niecierpliwie.
- To nauczycielka ze szkoły. Mówi, żeby pan do niej zadzwonić zaraz. Muy

importante. - Sofia zamachała trzymaną w ręce kartką. - Ja zapisać numer.

Szkoła. Dillon. Chłopak zachorował. Miał wypadek. Jest ranny.
Tysiąc myśli przetaczało się Ebenowi przez głowę, kiedy biegł do domu,

wystukiwał numer i czekał, aż nauczycielka wreszcie odbierze telefon.

- Mówi Eben MacCallister... - zaczął, ale nic więcej nie zdążył dodać.
- Pan MacCallister - powiedziała z naganą nauczycielka. - Cieszę się, że w końcu

znalazł pan czas, żeby się ze mną skontaktować.

- Bardzo przepraszam - odparł Eben, dotknięty nutą sarkazmu w jej głosie. - Ale

zadzwoniłem do pani natychmiast, jak tylko otrzymałem wiadomość.

- Owszem, tym razem - powiedziała kobieta z naciskiem. - Niestety, nie raczył

pan odpowiedzieć na żaden z listów, które przekazałam przez siostrzeńca. Dillon
poinformował mnie, że jest pan zbyt zajęty, żeby sobie tym zawracać głowę.

- O jakich listach pani mówi? - Eben zmarszczył brwi. - Niczego nie dostałem od

Dillona.

- Zapewniam pana, panie MacCallister, że od czterech dni podawałam przez

chłopca wiadomości dla pana - odparła chłodno.

- A ja zapewniam panią, że ich nie otrzymałem - powtórzył przez zaciśnięte zęby.

- A więc, o co chodzi?

Gotując się ze złości, wysłuchał długiej litanii zarzutów pod adresem Dillona. Po

skończonej rozmowie z nauczycielką cisnął słuchawkę na telefon i chwycił swoje
jeździeckie rękawice.

- Zabiję smarkacza - mruknął i wielkimi krokami ruszył do drzwi. Zatrzymał się w

połowie drogi, bo do kuchni właśnie wpadły bliźniaczki. Ciągnęły za sobą sznur
dużych staroświeckich lampek, jakie kiedyś wykorzystywano w zewnętrznych
świątecznych dekoracjach.

Natychmiast rozpoznał różnokolorowe żarówki, choć nie widział ich od wielu lat.

Zdążył już niemal zapomnieć o pudłach z choinkowymi ozdobami, które leżały na
strychu i tylko gromadziły kurz.

Jego ojciec zawsze przystrajał cały dom na Boże Narodzenie. Każdy kąt zawalał

świątecznymi gadżetami. Carla to uwielbiała i po jego śmierci kontynuowała tę
tradycję.

background image

93

Eben natomiast zawsze uważał to za stratę czasu, pieniędzy i energii. Nigdy

jednak nie zabraniał siostrze wyciągać tego wszystkiego przed świętami. Upierał
się tylko przy jednym - by zewnętrzne lampki paliły się wyłącznie w Wigilię.

- Wujku! Wujku! Zobacz! - krzyczały bardzo podekscytowane dziewczynki.
- Co robicie z tymi lampkami? Dokąd je zabieracie? - Patrzył ze złością na

dziewczynki.

- Znalazłyśmy je... - zaczęła Joy.
- ...w pudle na górze - dokończyła Hope, najwyraźniej zachwycona odkrytym

skarbem.

- Na górze? - Zmarszczka między jego brwiami pogłębiła się, gdy pomyślał, że

bliźniaczki buszowały w pokojach na poddaszu. - A co wyście tam robiły?

Joy usłyszała nutę dezaprobaty i spojrzała na niego niewinnie.
- Myśmy... patrzyły.
- Tam jest tyle pokoi... - ciągnęła Hope, która tym razem nie wyczuła zmiany

nastroju swojej siostry.

- A w tych pokojach tyle pudeł - dodała ostrożnie Joy.
- Wiem, ale wy nie macie tam czego szukać - oznajmił stanowczo Eben. -

Rozumiecie?

- T-tak. - Joy kiwnęła głową i spróbowała zmienić temat. - Zobacz, jakie piękne...
- ...lampki choinkowe. - Hope wyciągnęła przed siebie ręce z poskręcanym

sznurem.

- Na górze jest ich mnóstwo, wujku.
- Możemy je zawiesić wieczorem na dworze? - spytała z zapałem Hope.
- Nie. - Eben wyminął dziewczynki i ruszył do drzwi.
Bliźniaczki osłupiały na moment. Zaraz jednak pobiegły za Ebenem, wlokąc

klekoczące po podłodze lampki.

- Ale już prawie Boże Narodzenie!
Eben zatrzymał się i odwrócił gwałtownie. Dziewczynki przystanęły. Spojrzały na

wujka niepewnie.

- Gdzie Sofia? - Rozejrzał się po salonie w poszukiwaniu młodej Meksykanki. -

Miała was pilnować.

- Jest z Tadem - wyjaśniła szybko Joy. Natychmiast wyczuła, że wujek jest

zirytowany.

- Powiedziała, że mamy iść się pobawić...
- ...i być cicho.
- Ona próbuje uśpić Tada.
- Ale on nie chce spać. - Joy z żalem potrząsnęła głową.
- Tad to skaranie boskie - westchnęła Hope.
- Może jutro zawiesimy lampki? - zaproponowała Joy.
- Nie. Ani jutro, ani pojutrze, ani popojutrze - uciął krótko Eben.
- Dlaczego? - spytała płaczliwie Joy.

background image

94

- Niedługo Boże Narodzenie - przypomniała mu Hope.
- A jak jest Boże Narodzenie, wszyscy muszą...
- ...zawiesić mnóstwo...
- ...mnóstwo lampek.
- Ja nic nie muszę - oznajmił zdecydowanie Eben.
- To nie jest trudne - pocieszyła go szybko Joy.
- My ci pomożemy - zawołała ochoczo Hope.
Eben uciszył dziewczynki stanowczym ruchem ręki.
- Nie potrzebuję pomocy, bo nie zamierzam wieszać żadnych lampek.
- Ale to są urodziny Jezusa - upierała się Joy.
- A mamusia mówiła...
- ...że Jezus był Światłością Świata.
- Musisz zawiesić lampki...
- ...żeby ludzie widzieli...
- ...jak On jasno wszędzie świeci. - Hope rozpostarła ramiona, kołysząc sznurem z

lampkami, który ciągle trzymała w rękach. Omal nie uderzyła nim siostry w głowę.

- Myślę, że On świeci dość jasno i bez jakichś idiotycznych lampek. - Eben

zaczynał się już trochę niecierpliwić.

- Ale...
- Żadnych lampek! - ryknął, tracąc panowanie nad sobą.
Dziewczynki drgnęły i spojrzały na niego szeroko otwartymi, przestraszonymi

oczami. Eben zmitygował się i potarł twarz dłonią żeby opanować gniew.

- Posłuchajcie, lampki zużywają prąd, a prąd kosztuje. Nie mam na to pieniędzy. -

Sklął się w duchu, że opowiada o finansach dwóm czterolatkom. Ale w końcu
mówił prawdę. Nie miał czasu na rozwieszanie lampek, a już na pewno pieniędzy
na opłacenie dodatkowego zużycia energii elektrycznej. - Jasne? - zakończył.

Dwie pary oczu spojrzały na niego ze smutkiem. Dziewczynki pokiwały głowami,

chociaż buzie wygięły się im w podkówki. Eben zaczął przypuszczać, że
bliźniaczki pobierały nauki u Maddie, która zawsze wiedziała, jak sprawić, żeby się
czuł jak ostatni drań. Na myśl o niej znowu ogarnęła go złość.

Spojrzał na sznur z lampkami.
- Zabierzcie to stąd i połóżcie tam, skąd wzięłyście. I nie wchodźcie więcej na

strych.

- Dobrze. - Joy wysunęła dolną wargę w wyrazie rozczarowania i odwróciła się do

siostry. - Chodź, Hope.

Wzięły się za ręce i wolno ruszyły do drzwi, wlokąc za sobą sznur lampek, które

klekotały na wyłożonej terakotą podłodze. Eben postanowił nie przejmować się
spuszczonymi głowami bliźniaczek i ich przygarbionymi plecami.

- I nie ciągnijcie tych lampek po podłodze - rzucił. - Żarówki się potłuką i

wszędzie będzie pełno szkła. Podnieście je wyżej.

Zirytowany powolnymi ruchami dziewczynek, patrzył, jak usiłują zwinąć sznur i

background image

95

pomieścić zwoje w małych rączkach. Był przekonany, że sobie nie poradzą.
Wyszedł. Nie chciał oglądać ich klęski.

Był zły na siebie, zirytowany na bliźniaczki i wściekły na Dillona. Wrócił na

padok, chociaż wiedział, że w takim nastroju nie powinien dosiadać młodego
konia. Zrobił to jednak. Ogier natychmiast wyczuł stłumiony gniew jeźdźca. Po
kilku minutach spokojny zazwyczaj koń był mokry od potu i opierał się wszystkim
poleceniom. Eben bał się zniweczyć pracę kilku tygodni, więc w końcu zsiadł i
rzucił lejce Ramonowi.

Meksykanin poklepał zwierzę uspokajająco i spojrzał na Ebena spod oka.
- Przyprowadzić następnego, seńor Mac?
- Nie. - Eben popatrzył na słońce, by w przybliżeniu określić godzinę. Zbliżał się

wieczór. - Na dzisiaj koniec - oznajmił i zdjął rękawice. - Wyprowadź konie i
wracajcie z Luisem do pracy.

Zszedł z padoku i ruszył do domu. Przy każdym kroku ze złością uderzał

rękawicami po udzie. Był tak spięty i zdenerwowany, że brzęk własnych ostróg
działał na niego jak płachta na byka. Miał ochotę coś kopnąć.

W połowie drogi zdał sobie sprawę, że w tym nastroju nie powinien ani ujeżdżać

koni, ani siedzieć w domu z Tadem i bliźniaczkami. Zatrzymał się i zmienił
kierunek. Nagle na drodze poniżej zauważył tuman kurzu. Po chwili rozpoznał
żółty szkolny autobus, którym Dillon zawsze wracał do domu. Zacisnął gniewnie
usta.

Doszedł do wniosku, że jeśli ktoś zasłużył sobie na kilka ostrych słów, to właśnie

Dillon. Postanowił więc na niego zaczekać. Autobus wjechał na plac przed domem,
zakręcił i stanął, przeraźliwie skrzypiąc hamulcami i wzniecając kłęby pyłu. Eben
dostrzegł kobietę za kierownicą, a zaraz potem chłopca, który z plecakiem
przewieszonym przez ramię przechodził między siedzeniami. Po drodze do wyjścia
Dillon zdążył jeszcze uderzyć innego ucznia i wytrącić książki z rąk jakiejś
dziewczynce.

Eben wspiął się na stopień.
- Podnieś te książki.
Uśmiech na twarzy Dillona ustąpił miejsca wyrazowi zaskoczenia.
- Co...
- Dobrze słyszałeś. - Eben chwycił chłopaka za ramię i obrócił gwałtownie w

stronę rozrzuconych książek. Kobieta za kierownicą spojrzała na niego z
wdzięcznością.

- Ale to nie ja...
- Widziałem, co zrobiłeś - uciął Eben tonem nieznoszącym dyskusji. - A teraz

zbieraj.

Powiedział to tak ostro, że ciemnowłosa dziewczynka aż się wcisnęła w siedzenie,

a Dillon przykucnął i zaczął podnosić z podłogi książki.

Nikt w całym autobusie się nie odezwał. Słychać było tylko szum silnika i szelest

background image

96

papieru.

- A teraz ją przeproś - powiedział Eben, kiedy Dillon podał książki koleżance.
- Przykro mi - mruknął Dillon i ruszył do wyjścia.
Eben zagrodził mu drogę.
- Z jakiego powodu?
- Że twoje książki spadły na podłogę - uzupełnił chłopiec, uśmiechając się

bezczelnie.

Eben zacisnął palce na jego ramieniu.
- Źle. Spróbuj jeszcze raz.
- Przepraszam, że wytrąciłem ci książki - burknął niechętnie Dillon.
- Nic nie szkodzi - odparła z zakłopotaniem dziewczynka.
Ze spuszczoną głową Dillon wyminął Ebena i wysiadł z autobusu. Eben zeskoczył

ze stopni.

- Przepraszam, że zabrało to tyle czasu - powiedział do kierowcy.
- Nie ma za co - odparła ze zmęczonym uśmiechem. - Dawno nie było tu tak

cicho.

Drzwi zamknęły się z sykiem i autobus odjechał. Dillon natychmiast puścił się

pędem do domu.

- Wracaj tu zaraz! - ryknął Eben.
Dillon przebiegł jeszcze kilka kroków, po czym najwyraźniej doszedł do wniosku,

że ucieczka nie ma sensu, więc przystanął.

- Co znowu? - spytał, odwracając się do wuja.
- A jak sądzisz? - odpalił Eben.
- Skąd mam wiedzieć? - Dillon pogardliwie wzruszył ramionami.
Tym razem Eben postanowił nie zwracać na to uwagi.
- Masz jakieś zadanie domowe na dzisiaj?
- Nie - skłamał Dillon, patrząc mu prosto w oczy.
- Twoja nauczycielka mówiła co innego.
Dillon spuścił wzrok i poruszył się nerwowo.
- No, to znaczy... już odrobiłem.
- Tak? - odparł spokojnie Eben. - Pokaż.
Dillon podniósł głowę. Wróciła mu pewność siebie.
- Zostawiłem w szkole.
Eben zrobił kilka kroków w stronę furgonetki i spojrzał na chłopaka przez ramię.
- To chodź. Pojedziemy po nie.
- No, dobra. Nie odrobiłem zadania - przyznał Dillon. - Wielkie mi rzeczy.
Eben oparł ręce na biodrach.
- Twoja nauczycielka powiedziała mi dzisiaj, że nie odrobiłeś dotąd ani jednej

pracy domowej.

- I co z tego? Co cię to obchodzi? - odparł wrogo Dillon.
- Powiedziała też, że przeszkadzasz na lekcjach.

background image

97

Dillon wzruszył ramionami z udawaną obojętnością.
- Ona ciągle się czepia.
- Powiedziała, że rozmawiasz w czasie lekcji, bijesz się z chłopcami, rzucasz

papierkami i czym się da w innych uczniów... - wyliczał Eben.

- Ja nigdy nie zaczynam - przerwał Dillon. - Ona mnie nie cierpi. Zawsze ma

pretensje.

- Więc to nieprawda, że porysowałeś swój stolik, skleiłeś kartki podręcznika i...
- To było niechcący - bronił się Dillon. - Butelka z klejem się przewróciła...
- I w przedziwny sposób klej wylał się na wszystkie kartki - przerwał mu

ironicznie Eben.

Dillon był dość inteligentny, by zmienić taktykę.
- Inni też to robią, ale im uchodzi na sucho.
- A co się stało z wiadomościami dla mnie, które dawała ci nauczycielka? - spytał

Eben.

- Wyrzuciłem - odparł buntowniczo Dillon. - I tak nie miałbyś czasu ich

przeczytać, więc co za różnica?

- Zaraz się dowiesz - odpalił Eben, gotując się z wściekłości. - Pójdziesz teraz

prosto do domu i nie wyjdziesz, dopóki nie odrobisz pracy domowej. Potem ją
sprawdzę. A jutro rano pojedziemy razem do szkoły i w czasie weekendu nadrobisz
wszystkie zaległości. Nie będzie żadnych zabaw, jazdy na rowerze, nie, dopóki nie
skończysz. Jasne?

- Nie! - krzyknął Dillon ze łzami złości w oczach.
- Zrobisz, co powiedziałem, albo gorzko pożałujesz - ostrzegł Eben.
- Nienawidzę cię! Słyszysz? Nienawidzę! - wybuchnął Dillon. - Żałuję, że

musieliśmy tu przyjechać! Nie cierpię ciebie i tego miejsca!

- Proszę bardzo - odparł spokojnie Eben. - Ale i tak musisz odrobić swoje zadania

domowe.

Chwycił Dillona za ramię i bez słowa pociągnął go do domu. W kuchni posadził

chłopaka na krześle, otworzył plecak i wyciągnął z niego zeszyty i ołówki.

- Bierz się do roboty - rozkazał.
- Ani mi się śni - powiedział niewyraźnie Dillon. Oparł łokcie na stole i schował

twarz w dłoniach, chcąc ukryć łzy i drżący podbródek.

- Będziesz tu siedział tak długo, aż skończysz - rzucił ze złością Eben i wyszedł z

kuchni. Czuł, że jeszcze chwila, a straci panowanie nad sobą.

- Wujku!
- Wujku!
Bliźniaczki wybiegły za nim na dwór.
- Co znowu? - odwrócił się i spojrzał na nie groźnie. Nie miał w tej chwili ochoty

na żadne bzdury.

- Kiedy będziemy ubierać choinkę? - spytała radośnie Joy.
- Znalazłyśmy mnóstwo fajnych rzeczy do powieszenia - dodała Hope. W ręce

background image

98

trzymała czerwoną bombkę na metalowym haczyku.

Eben wbił wzrok w ozdobę choinkową.
- Skąd to macie? Mówiłem wyraźnie, żebyście nie wchodziły na strych, prawda?
Joy zamrugała ze zdziwieniem.
- Ale kazałeś nam położyć lampki tam, skąd je wzięłyśmy, wujku.
- A jak je zaniosłyśmy z powrotem na strych...
- ...to pudło spadło i samo się otworzyło - wyjaśniła Joy, patrząc na niego

niewinnie.

- Jasne.
Z pomocą czterech małych rączek, dodał w myślach i ruszył przed siebie,

zirytowany.

- Kiedy dostaniemy choinkę?! - zawołała Joy. Dogoniła wujka i truchtała teraz po

jego prawej stronie

- W ogóle nie dostaniecie - odparł Eben, nie zatrzymując się. Chciał jak

najszybciej uciec od tej paplaniny.

- Ale musimy mieć choinkę na święta. - Hope, która pojawiła się po drugiej

stronie, nie dawała za wygraną. Eben znów miał wrażenie, że dostał się między
dwa głośniki stereo.

- Nie będzie żadnych lampek i żadnej choinki - uciął niecierpliwie.
- Ale musimy mieć choinkę - powtórzyła z rozpaczą Joy.
- Bo inaczej...
- ...gdzie Święty Mikołaj położy prezenty?
Eben przystanął.
- Rozejrzyjcie się dookoła. To jest pustynia. Tu nie ma ani choinek, ani śniegu...
- Ale... - przerwała mu Joy, mocno zaniepokojona.
- Żadnych „ale” - uciął, zanim Hope zdążyła coś dodać. - Nie mam zamiaru

wyrzucać pieniędzy na choinkę. Koniec dyskusji. Jeszcze jedno słowo, a świąt też
nie będzie - powiedział i odszedł.

Tym razem bliźniaczki nie poszły za wujkiem. Eben usłyszał za sobą cichy szloch,

ale postanowił go zignorować.

Problemy. Same problemy, odkąd dzieci pojawiły się na ranczu, pomyślał.

Maddie, w wysokich butach, jasnoniebieskich dżinsach i krótkiej skórzanej kurtce

z frędzlami na ramionach, weszła bocznymi drzwiami do przestronnej kuchni w El
Regalo.

Tu nie było belkowanego stropu, cennych indiańskich kilimów ani kaktusów w

malowanych donicach - niczego, co przywodziłoby na myśl atmosferę
Południowego Zachodu, która panowała w Hotelu El Regalo. Na tle wyłożonych
białymi płytkami ścian lśniły w świetle jarzeniówek utensylia z nierdzewnej stali.

Jak zwykle po południu w kuchni panował wielki ruch, brzęczały garnki, w

powietrzu unosił się wspaniały aromat pieprzu cayenne, cebuli i ziół. Maddie

background image

99

przystanęła przy długim stole roboczym, przy którym główny cukiernik kończył
właśnie dekorować sernik. Maddie poszukała wzrokiem Guya Bonelle’a, szefa
kuchni. Usłyszała jego śmiech, a po chwili wysoka, chuda postać kucharza ukazała
się w drzwiach spiżarni.

- Cześć, Maddie! - zawołał i spojrzał na jej strój. - Jak się dziś miewa nasza piękna

Indianka? - zażartował.

- Jej bystre oczy dostrzegły grupę jeźdźców na horyzoncie - odparła z uśmiechem.
Kucharz spojrzał na zegarek.
- Spóźniłaś się z tą wiadomością jakieś pięć minut. Fran już nas uprzedziła.
Fran Sawyer od siedemnastu lat pełniła w El Regalo funkcję kierownika. Nic na

ranczu nie uchodziło jej uwagi.

Maddie natomiast, jako właścicielka, niewiele miała do roboty poza

sprawdzaniem miesięcznych sprawozdań finansowych, zatwierdzaniem kampanii
reklamowych i podpisywaniem umów dotyczących większych zakupów. Od czasu
do czasu pojawiała się na przyjęciach dla gości. Jej obecność jednak z pewnością
nie była obowiązkowa.

- Powinnam się domyślić, że Fran już dała ci znać - przyznała Maddie. Miała

zamiar powiedzieć jeszcze, że w barze, gdzie goście często przychodzili po konnej
przejażdżce, zabrakło lodu, ale zauważyła, że jeden z podkuchennych krząta się
właśnie przy maszynie, wrzucając kostki do kubełka.

Nie chciała poddać się uczuciu, że jest tu właściwie zbędna, więc poszła popatrzeć

na przystawki, które jeden z kucharzy układał na srebrnych tacach. Zauważyła
kilka rodzajów kanapek, często serwowane rulonki z szynki na pumperniklu, bliny
z kawiorem, ser z portwajnem na chlebie testowym i roladki z musem z tuńczyka.

Na drugiej tacy znajdowały się tradycyjne zakąski Południowego Zachodu,

między innymi małże z kremem serowym, udekorowane listkami bazylii.

- Wydaje mi się, że jeden z gości zaznaczył, że jest uczulony na owoce morza -

wtrąciła.

Guy Bonelle spojrzał na swego podwładnego.
- Mówiłem przecież, żebyś oznaczył małże, zanim wyłożysz je na tacę.
- Zapomniałem. - Kucharz pospiesznie zdjął małże z tacy i pobiegł po stosowne

oznaczenie.

- Dziękuję - powiedział Guy do Maddie, która tylko potrząsnęła głową.
- I tak byś to zauważył, sprawdzając przystawki.
Nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. Guy sam był uczulony na

truskawki, więc pamiętał o wszelkich alergiach pokarmowych gości.

- Pewnie - zgodził się. - Ale im wcześniej wyłapie się takie niedociągnięcia, tym

lepiej.

- Pani Williams, telefon do pani. - Jeden z pomocników kuchennych podał jej

słuchawkę.

Maddie, zaskoczona i zaintrygowana, stanęła we wnęce, zdjęła klips i przyłożyła

background image

100

słuchawkę do ucha.

- Maddie Williams. W czym mogę pomóc?
- Ja chcę do mamusi! - zawołał jakiś drżący głos. W tle rozbrzmiewał miarowy

szloch, przerywany od czasu do czasu gniewnymi wrzaskami niemowlęcia.

- Joy? To ty, prawda? - odgadła Maddie i zmarszczyła brwi. - Kochanie, co się

stało?

Dziecko usiłowało coś wykrztusić, ale zanosiło się od płaczu i Maddie nie mogła

zrozumieć ani słowa.

- Cśś, nie płacz. Wszystko będzie dobrze, tylko powiedz, co się stało - powtórzyła,

ale druga odpowiedź była równie niewyraźna, jak pierwsza. Maddie postanowiła
zmienić taktykę. - Gdzie jest wasz wujek?

Pytanie wywołało kolejny wybuch płaczu.
- A Sofia? - spróbowała Maddie.
- N-n-nie w-wiem - wyjąkała Joy.
Czyżby Eben wyjechał i zostawił dzieci same w domu, bez opieki? Jeśli to zrobił,

Maddie postanowiła, że zabije go gołymi rękami. Poczuła, jak ogarnia ją zimna
wściekłość.

- Joy, posłuchaj. - Ścisnęła mocniej słuchawkę. - Zaraz tam będę. Słyszysz?

Przyjadę najszybciej, jak tylko zdołam.

Rzuciła słuchawkę i wybiegła z kuchni.

Rozdział 12

Na trasie między El Regalo a ranczo Ebena Maddie przekroczyła wszelkie

ograniczenia prędkości i dotarła na miejsce w rekordowo krótkim czasie. Od razu
zauważyła Ebena, który właśnie wykładał siano dla koni.

Na myśl o tym, że zostawił dzieci same w domu, znowu ogarnął ją gniew. A

gdyby któreś z nich nagle zrobiło sobie krzywdę?

Maddie zahamowała ostro i wyskoczyła z samochodu, zanim zdążył opaść pył. W

ostatniej chwili zauważyła leżący na podjeździe dziecięcy rowerek. Omal nie
upadła, potykając się o plastykową ciężarówkę. Odsunęła nogą piłkę, otworzyła
frontowe drzwi i ruszyła w stronę, z której dobiegał szloch. Po drodze nadepnęła na
pluszowego tygrysa i wyminęła wózek dla lalek wyładowany książkami dla dzieci.

- Hope? Joy? Już jestem! - zawołała.
Tad natychmiast zaczął krzyczeć. Zaskrzypiały odsuwane krzesła, rozległo się

tupanie małych nóżek i zapłakane bliźniaczki wybiegły jej na spotkanie.

Maddie przykucnęła i przytuliła je do siebie. Podniosła wzrok. W drzwiach stanęła

Sofia, kołysząc w ramionach czerwonego ze złości, zanoszącego się od płaczu
Tada. Młoda kobieta sprawiała wrażenie kompletnie wykończonej.

- Co się tu dzieje? Co się stało? - spytała Maddie.
Sofia sama wyglądała tak, jakby miała się zaraz rozpłakać. Zaczęła coś mówić w

swoim ojczystym języku, ale szybko się zreflektowała i przeszła na angielski.

- Los nińos ciągle płakać. Ja pytać dlaczego, one mi nie mówić. Mały, on

background image

101

ząbkować, ale... - Spojrzała bezradnie na dziewczynki.

- Gdzie jest Dillon? - spytała Maddie łagodnym głosem, żeby uspokoić płaczące

bliźniaczki.

- La cocina. - Sofie wskazała głową drzwi.
- Chodźcie. - Maddie wzięła obie dziewczynki za ręce i weszła do kuchni.
Dillon siedział przygarbiony przy stole. Przed nim leżały porozrzucane książki i

zeszyty, których nawet jeszcze nie otworzył.

- Co się stało, Dillon? Dlaczego dziewczynki płaczą?
Chłopiec potrząsnął głową.
- Przyszły tu całe zapłakane. To na pewno przez niego - dodał jadowicie.
Maddie nie wątpiła, że miał na myśli Ebena, chciała to jednak usłyszeć.
- Przez kogo? Przez waszego wujka?
Dillon przytaknął. Jej gniew wyraźnie sprawił mu przyjemność.
- Słyszałem, jak na nie krzyczał.
Maddie opanowała się, usiadła na krześle i wzięła bliźniaczki na kolana. Obie

miały blade, ściągnięte buzie, mokre od łez policzki i zaczerwienione nosy.

Na stole stało pudełko chusteczek higienicznych. Kilka zużytych chusteczek

stanowiło dowód, że ktoś już próbował wytrzeć oczy i nosy dziewczynek. Maddie
wyciągnęła dwie chusteczki z pudełka i otarła najpierw buzię Hope, potem
piegowaty nos Joy. W tym czasie Sofia przechadzała się po kuchni, usiłując
uspokoić Tada.

- Co wam powiedział wujek? - spytała Maddie. - Jak wam mogę pomóc?
Hope znowu wygięła usta w podkówkę, a Joy spojrzała na Maddie ze smutkiem i

powątpiewaniem.

- Wujek... powiedział... - zaczęła urywanym głosem. - Że nie będzie... Bożego

Narodzenia...

- Bo tu nie ma... śniegu... ani... choinek... - dodała Hope.
- Powiedział... że to... pustynia... - ciągnęła Joy, rozmazując po policzkach łzy.
- A na pustyni...
- ...nie ma... świąt...
- Tak wam powiedział? - wycedziła przez zęby Maddie.
Zabić go to mało, pomyślała. Zasłużył na najgorsze tortury.
- Aha - dziewczynki zgodnie pokiwały głowami.
- No to słuchajcie. Wujek nie ma racji - oznajmiła Maddie i pogładziła

rozwichrzone loki Joy. - Wiem na pewno, że się myli.

- Naprawdę? - Hope spojrzała na nią sceptycznie.
- Tak - odparła Maddie bardzo stanowczo.
- Jak to? - Joy nie była przekonana.
- Jezus urodził się w miejscu, które wygląda bardzo podobnie do tego tutaj -

powiedziała Maddie.

- Tak? - Hope rozpogodziła się trochę.

background image

102

- Mhm.
- Skąd wiesz? - Joy przekrzywiła głowę i uniosła brwi z zaciekawieniem.
- Wiem, bo Boże Narodzenie to święta, które upamiętniają narodziny Jezusa, a

Jezus urodził się w...

- Betlejem! - wykrzyknęły dziewczynki chórem.
- Właśnie. A Betlejem leży na Wzgórzach Jerozolimskich. Jest tam sucho i

gorąco, zupełnie jak tutaj, i są takie same skały. - Maddie uśmiechnęła się do
dziewczynek, zadowolona, że ich łzy zaczęły w końcu obsychać. - Pamiętacie, na
czym jechała Maria, kiedy Józef zabrał ją do Betlejem?

- Na osiołku - odpowiedziała szybko Joy.
- Ja chciałam to powiedzieć - nadąsała się Hope.
- Hope, pamiętasz swój rysunek z Trzema Królami na koniach? Co wtedy

powiedział Dillon? Że właściwie powinnaś narysować ich na...

Hope myślała przez chwilę.
- Wielbłądach? - odezwała się niepewnie.
- Właśnie. A gdzie żyją wielbłądy?
Obie zapłakane buzie natychmiast rozjaśnił uśmiech.
- Na pustyni!
- Więc tu też może być Boże Narodzenie... - Joy klasnęła w ręce z radości.
- ...nawet jeśli nie ma śniegu i choinek! - dokończyła Hope, uszczęśliwiona.
- Zgadza się. Dopilnuję, żeby wasz wujek się o tym dowiedział. - Nie była to

obietnica, ale przysięga, choć wypowiadając ją, Maddie uśmiechała się do siebie
złośliwie.

- Święta! - wykrzyknęła Joy.
- Święta! Święta! - podjęła Hope. - Boże Narodzenie!
Bliźniaczki zeskoczyły z kolan Maddie i zaczęły skakać po kuchni, klaszcząc w

dłonie. Wyczerpany płaczem Tad poruszył się niespokojnie w ramionach Sofii i
natychmiast znowu zapadł w drzemkę. Maddie postanowiła teraz rozwikłać kolejną
zagadkę.

- Sofio, czy dziewczynki poprosiły cię, żebyś do mnie zadzwoniła?
- One dzwonić? - zdumiała się Meksykanka. - Ja nic o tym nie wiedzieć, seńora.
Dillon skulił się na krześle, spuścił głowę i odwrócił wzrok. Zachowanie chłopca

nie uszło uwagi Maddie.

- Wiesz coś na ten temat, Dillon? - spytała podejrzliwie.
- Niby skąd? - odparł, natychmiast zamykając się w sobie.
- No jakkolwiek twoje siostry są bardzo mądre jak na swój wiek, nie dałyby rady

same do mnie zadzwonić - odparła. - Ktoś musiał im pomóc. A skoro nie Sofia, to
kto?

Dillon poruszył się niespokojnie i wbił wzrok w swoje dłonie.
- Nie mogłem ich uspokoić. Płakały, wołały mamę i... - Urwał i zawahał się. - W

końcu zapytałem, czy chcą porozmawiać z tobą.

background image

103

Maddie natychmiast przyszło do głowy następne pytanie.
- A skąd wziąłeś mój numer?
- Był na karteczce koło telefonu. Razem z twoim nazwiskiem. - Spojrzał na nią

niepewnie. - Nie powiesz mu, prawda? Mówił, że gorzko pożałuję, jeśli ruszę się z
tego krzesła.

- Nie powiem - odparła Maddie przerażająco spokojnie. Był to ten rodzaj spokoju,

jaki zazwyczaj poprzedza tornado.

Dillon patrzył na nią przez chwilę. W jego oczach pojawił się błysk złośliwości.
- Dasz mu trochę popalić, co? - Uśmiechnął się z satysfakcją.
Maddie także się uśmiechnęła, rozbrojona łobuzerskim spojrzeniem chłopca.
- Myślę, że nie tylko trochę.
Dillon zaczął ukradkiem zsuwać się z krzesła.
- A ty dokąd? - zatrzymała go Maddie. - Gdzie się wybierasz?
- Pomyślałem sobie, że miło będzie na to popatrzeć - powiedział, ciągle

uśmiechając się konspiracyjnie.

- To źle pomyślałeś - oznajmiła Maddie. - Jeśli wujek kazał ci tu siedzieć, to

powinieneś siedzieć tak długo, aż pozwoli ci wstać.

- O, nie - jęknął Dillon i niechętnie wrócił na swoje miejsce.

Stary traktor zatrzymał się, podrygując i kaszląc, tuż za ostatnim wybiegiem dla

koni. Przytrzymując jedną ręką sfatygowaną kierownicę, a wyprostowaną nogą
wciskając pedał hamulca, Ramon odwrócił się na siodełku, żeby spojrzeć na Ebena,
który okręcił właśnie snop siana sznurem i zrzucił go z ciągnika za ogrodzenie.
Siano wylądowało ciężko na wybiegu, wzniecając tumany pyłu.

Eben wyprostował się, zdjął kapelusz i otarł usta rękawem. Potem znów założył

kapelusz na głowę. Wszędzie miał na sobie źdźbła suchej trawy.

Jeszcze

wyraźniej

czuł

napięcie

zmęczonych

mięśni.

Przerzucanie

dziesięciokilogramowych beli siana było jednym z najlepszych znanych mu
sposobów na rozładowanie złości, zaraz po rąbaniu drew na opał. Tym razem także
zadziałało.

- Gotowe, seńor?! - zawołał Ramon, przekrzykując warkot silnika.
Zanim jednak Eben zdążył przytaknąć, w polu jego widzenia znalazło się coś, co

przypominało powiewające na wietrze skórzane frędzle. Odwrócił się i zobaczył
Maddie, ubraną jak Indianka w wełnianą granatową kurtkę, obszytą długimi
frędzlami.

Uświadomił sobie nagle, że ten widok sprawił mu ogromną przyjemność. W

pierwszej chwili miał ochotę zeskoczyć z ciągnika i pobiec Maddie na spotkanie.
Ale ona go uprzedziła.

- MacCallister, złaź stamtąd! Mam ci coś do powiedzenia! - zawołała.
Jej gniewne słowa podziałały na niego jak zapałka na benzynę. Zeskoczył z

traktora, machnął na Ramona, żeby dalej robił swoje, i wielkimi krokami podszedł

background image

104

do płotu.

- Co ty tu robisz? - Jego głos spłoszył ptaka, który poderwał się gwałtownie z

ziemi i odleciał w przeciwnym kierunku.

Maddie od razu przeszła do rzeczy.
- Jak śmiałeś powiedzieć dzieciom, że ludzie na pustyni nie obchodzą Bożego

Narodzenia? Nigdy nie słyszałam czegoś równie okrutnego! - oznajmiła. - Nie
dość, że próbowałeś im wmówić, że Święty Mikołaj nie istnieje? A odebrać tym
biednym dzieciom święta...

- O czym ty mówisz? - spytał Eben, kompletnie wytrącony z równowagi.
- Jakbyś nie wiedział! - rzuciła ze złością Maddie. - Kiedy tu przyjechałam,

dziewczynki były niemal w histerii. Szkoda, że nie widziałeś, jak wypłakiwały
sobie oczy. Złamałeś im serca, mówiąc, że święta to jedna wielka bzdura.

- Niczego podobnego nie powiedziałem - zaprzeczył trochę niepewnie Eben.
- Teraz oczywiście będziesz utrzymywał, że same wszystko sobie wymyśliły.

Słuchaj, MacCallister. - Maddie dźgnęła go palcem w klatkę piersiową. - Takie
małe dziewczynki nigdy nie wykombinowałyby czegoś tak potwornego. Nie ma
świąt Bożego Narodzenia! - powtórzyła z oburzeniem. - Za karę powinno się ciebie
związać i posadzić na mrowisku albo...

- Cholera, Maddie! Nigdy niczego takiego nie mówiłem - zaprotestował Eben. -

Męczyły mnie o choinkę, więc im powiedziałem, że choinki nie będzie. To
wszystko.

Maddie spojrzała na niego nieufnie.
- Nie wierzę ci, MacCallister - odparła w końcu. - Dwie małe dziewczynki nie

przekręciłyby tak twoich słów. A zresztą, dlaczego nie miałbyś im kupić choinki? -
podjęła gniewnie.

- Dlaczego? - powtórzył z niedowierzaniem Eben. - Czy ty wiesz, ile to kosztuje?

Nie zamierzam wyrzucać pieniędzy na ścięte drzewo.

- To kup choinkę w donicy. Po świętach będziesz mógł ją posadzić przed domem.
- I patrzeć, jak usycha z braku wody? - prychnął Eben, który uznał tę sugestię za

absurd. - Żyjemy na pustyni, Maddie. Pomyśl rozsądnie. To byłyby wyrzucone
pieniądze.

- Pieniądze, pieniądze, pieniądze. Tylko to cię interesuje - odparła z niesmakiem

Maddie. - Ty i twoje bezcenne pieniądze! Nie zniósłbyś myśli, że można je wydać
na głupią choinkę.

- Nie rób ze mnie cholernego skąpca - wybuchnął Eben. - Postaram się, żeby

dzieci dostały prezenty na Boże Narodzenie.

- To dobrze. - Maddie z zadowoleniem kiwnęła głową. - Cieszę się, że choć do

tego zdołałam cię nakłonić.

Eben zdębiał. Otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale Maddie odwróciła się

napięcie i ruszyła szybko przed siebie. Frędzle jej kurtki miarowo powiewały na
wietrze.

background image

105

Eben otrząsnął się, dał nura pod belkę płotu i pobiegł za Maddie. Złapał ją za

łokieć i odwrócił do siebie.

- Dla twojej informacji, Panno Wszystkowiedząca: do niczego mnie nie nakłoniłaś

- rzucił gniewnie.

- Naprawdę? - Maddie sceptycznie uniosła brew.
- Naprawdę! - odpalił z wściekłością.
- Nie? - Maddie założyła ręce na piersi. - W takim razie, dlaczego dzieci odniosły

wrażenie, że w ogóle nie będziecie obchodzić świąt?

- A skąd ja mam wiedzieć, co się dzieje w ich głowach? - spytał z rozpaczą Eben.

- Oczywiście, powiedziałem, że mieszkamy na pustyni, że nie pada tu śnieg i nie
rosną drzewa, jakie znają z rodzinnych stron. Doprowadzały mnie do szału,
bajdurząc o lampkach, ozdobach i choinkach.

- To tylko dzieci, MacCallister. Musisz wziąć to pod uwagę.
- Łatwo ci mówić - odparł Eben. - Spróbuj z nimi zamieszkać pod jednym

dachem.

- Widzę, że chcesz wzbudzić moje współczucie, ale masz pecha. Jeśli ktoś tu

zasługuje na litość, to tylko te dzieci, które są na ciebie skazane. - Ciemne oczy
Maddie patrzyły na niego z wyrzutem. - Groziłeś Dillonowi, że go zbijesz, jeśli
wstanie od stołu. Co z ciebie za człowiek? Jesteś potworem.

- Smarkacz zasługuje na niezłe lanie. - Co do tego Eben nie miał żadnych

wątpliwości. - Dzisiaj zadzwoniła do mnie jego nauczycielka. Ten chłopak jest na
najlepszej drodze, by zostać nieletnim przestępcą.

- Nie przesadzaj.
- A kto przesadza?! Nie odrobił dotąd ani jednego zadania domowego, wszczyna

bójki w klasie, wymądrza się, przeszkadza w lekcjach i niszczy mienie szkoły.
Może nie pamiętasz, ale chodzi tam zaledwie od tygodnia!

- Robi to wszystko, żeby zwrócić na siebie uwagę - wyjaśniła Maddie, choć w

głębi ducha była poważnie zaniepokojona tak długą listą wykroczeń.

- Cóż, właśnie mu się to udało - odparł Eben i zacisnął zęby.
- Gdybyś wcześniej okazał mu trochę zainteresowania, nie doszłoby do tego. -

Maddie postanowiła bronić chłopaka. - Dillon ma dopiero siedem lat. Nie
wystarczy go nakarmić i ubrać. Musisz spędzać z nim więcej czasu, okazać mu
trochę uczucia, on tego potrzebuje. Jeśli nadal będziesz ignorował jego potrzeby,
nie przestanie się buntować i rozrabiać. Właśnie po to, żebyś go w końcu zauważył.

- Nie mam czasu...
- Jak zwykle - przerwała mu ze zniecierpliwieniem, zirytowana tą od dawna

nadużywaną wymówką.

Eben milczał ponuro przez chwilę.
- Nie wiem, po co w ogóle ta dyskusja. To nie twoja sprawa - rzucił w końcu i

ruszył do stajni.

Ale Maddie jeszcze nie skończyła.

background image

106

- Najłatwiej jest odwrócić się i odejść.
- Już dość kłótni - odpalił. - Cokolwiek powiem, ty zawsze się do czegoś

przyczepisz. Kiedyś taka nie byłaś, Maddie.

- Masz rację. I to był mój błąd. - Maddie przekroczyła próg tuż za Ebenem. W

stajni mocno pachniało zwierzętami, sianem i zbożem. Maddie jednak ze
zdenerwowania nawet tego nie zauważyła. - Już dawno powinnam ci się
przeciwstawić, zamiast dusić wszystko w sobie.

Eben odwrócił się gwałtownie i utkwił w niej swoje zimne, niebieskie oczy.
- Dlaczego więc tego nie zrobiłaś?
- Dlaczego? - powtórzyła drżąc z tłumionego gniewu.
Stali bardzo blisko siebie. Mrok stajni odgradzał ich od reszty świata. Maddie

zmierzyła wzrokiem stojącego przed nią mężczyznę, który całym sobą rzucał jej
wyzwanie. Ale to nie on sam tak wytrącił Maddie z równowagi. Podobnie jak w
przeszłości, była to jej fizyczna i emocjonalna reakcja na jego bliskość.

- Tak bardzo mi na tobie zależało, tak cholernie pragnęłam, żebyś był

zadowolony, że nie potrafiłam zrobić ani powiedzieć niczego, co mogłoby ci się nie
spodobać - przyznała niechętnie, ale w końcu chciała to wszystko wyjaśnić. -
Myślałam, że to coś da. Ale nie, bo ty i tak nie kochałeś mnie na tyle, żeby się ze
mną ożenić.

- Znowu wracamy do tych bzdur? - odparł Eben, szybko i ostro. - Doskonale

wiesz, że cię kochałem. Ile razy trzeba powtórzyć coś kobiecie, żeby w to
uwierzyła?

- Słowa nic nie znaczą, jeśli nie następują po nich czyny - odparowała Maddie.
Odkąd weszli do stajni, atmosfera była bardzo naładowana. Teraz ostry głos

Maddie zadziałał jak iskra na beczkę prochu. Eben chwycił Maddie wpół i
przyciągnął do siebie.

- Więc ja nie popierałem swoich słów czynami? Nawet wtedy, gdy brałem cię w

ramiona? - spytał sarkastycznie.

Maddie chciała się od niego odsunąć, ale on ujął jej podbródek swoją wielką

dłonią. W jego oczach, poza gniewem, kryły się jeszcze inne emocje.

- Nawet wtedy, gdy cię całowałem? - dodał. Przywarł ustami do jej warg w

dzikim, gwałtownym pocałunku.

Maddie usłyszała cichy, tłumiony jęk tęsknoty. Po raz pierwszy poczuła, jak

głęboki był ból Ebena.

Eben podniósł głowę, owiewając jej twarz wilgotnym, ciepłym oddechem.
- Nie popierałem swoich słów czynami, gdy się z tobą kochałem?
Maddie przesunęła palcami po jego policzku.
- Seks nie jest dowodem miłości - powiedziała z łagodnym wyrzutem.
Spojrzał na nią zimno.
- Tylko małżeństwo, tak?
W obawie, że znowu odejdzie, położyła mu dłoń na ramieniu. Tyle pytań ciągle

background image

107

jeszcze pozostawało bez odpowiedzi. W przeszłości nie miała odwagi ich zadać.
Dlatego zaczynała przypuszczać, że kiedyś zadała Ebenowi tyle samo bólu, ile on
jej zadał.

- Tak, małżeństwo też - odparła i urwała. Szukała odpowiednich słów. - Jest coś,

czego nigdy nie potrafiłam zrozumieć. Jeśli naprawdę mnie kochałeś, dlaczego
pozwoliłeś mi odejść?

- A co mogłem zrobić? Nie miałem wyboru - odparł z goryczą. Nie chciał przyjąć

do wiadomości, że ponosi odpowiedzialność za ich rozstanie. - Postawiłaś sprawę
jasno: albo ślub, albo do widzenia. A ja wtedy nie byłem gotowy, żeby się z tobą
ożenić.

Maddie westchnęła ze zniecierpliwieniem.
- Jasne. Nie zgromadziłeś wystarczająco dużo pieniędzy.
Tak brzmiała jego zwykła odpowiedź. Ale tym razem Maddie liczyła na coś

więcej.

- Właśnie, nie było mnie stać na żonę - powiedział z naciskiem. - Nic nie

wiedziałaś o mojej trudnej sytuacji. Nie chciałem, żebyś wiedziała. - Podniósł
dumnie głowę. - Całymi tygodniami ja i Carla żywiliśmy się tylko fasolą, jajkami i
mlekiem. Nie było mnie stać na to, żeby zarżnąć krowę, chyba że któraś złamała
nogę. Naprawdę cię kochałem, Maddie. Ale nie mogłem od ciebie wymagać, żebyś
tak żyła.

- Mogłam ci pomóc, pracować, przynosić dodatkowy dochód... - zaprotestowała.
- Już to przerabialiśmy - powiedział Eben tonem ucinającym dalszą dyskusję na

ten temat. - Nic by z tego nie wyszło. Jeśli nawet miałem co do swojej decyzji
jakieś wątpliwości, Carla je rozwiała. To był jej dom, a jednak nie wytrzymała.
Uciekła przy pierwszej nadarzającej się okazji. Ty też w końcu miałabyś dość
takiego życia. Z czasem byś mnie znienawidziła. - Spojrzał jej z bólem w oczy. -
Nie zniósłbym tego. To bolałoby mnie bardziej niż fakt, że ode mnie odeszłaś.

Mówił szczerze. Maddie widziała to w jego oczach, słyszała w głosie. Nagle, po

raz pierwszy, wszystko zaczęło układać się w logiczną całość.

- Dlatego nie próbowałeś mnie odzyskać, kiedy zaręczyłam się z Allanem,

prawda? - Teraz widziała to już jasno i wyraźnie.

Jego oczy pociemniały dawnym gniewem i goryczą.
- Jak miałbym się mierzyć z Williamsem? - Odwrócił wzrok. - On mógł ci dać

pieniądze, o jakich ja nawet nie marzyłem.

- Czy ty naprawdę nie rozumiesz? - Maddie aż się serce krajało na myśl o głupiej

dumie... jego i swojej własnej. - Nie wyszłam za Allana dla pieniędzy. Był bogaty,
ale darzył mnie prawdziwą miłością, bo ożenił się ze mną, chociaż nie mogłam mu
dać w zamian nic poza samą sobą. Na początku wiedział, że nadal kocham tylko
ciebie. - Uśmiechnęła się do swoich wspomnień. - Ale Allan kochał mnie
bezwarunkowo. Taką, jaką byłam. I chciał zaryzykować. Liczył, że z czasem
zacznie mi na nim zależeć. Zaufał mi, ty nie.

background image

108

- Przy jego pieniądzach to nic trudnego - odparł Eben z urazą, która dziwnie nie

pasowała do żalu w jego oczach.

Maddie uśmiechnęła się lekko.
- Teraz mnie obrażasz. - Pogłaskała go delikatnie po policzku. - Nie należę do

kobiet, które można kupić.

- Wiem - mruknął, zły na siebie, że znowu powiedział coś nie tak.
Spojrzał na Maddie pokornie. Chciał ją w ten sposób przeprosić, ale ona machnęła

ręką.

- Oboje zawiniliśmy, nie ufając sobie nawzajem. Cóż, byliśmy wtedy młodzi i

głupi.

- Maddie. - W tym jednym słowie Eben zawarł wszystko, co chciał jej powiedzieć,

ale nie wiedział, jak to ująć.

Maddie podeszła i pocałowała go delikatnie. Eben przesunął dłońmi po jej ciele z

czułością, o jakiej niemal zapomniała. To było drugie oblicze Ebena - delikatny i
namiętny mężczyzna, który potrafił dawać i brać.

Maddie, oszołomiona, przylgnęła do niego całym ciałem. To był człowiek,

którego kochała. Uwielbiała zapach jego potu, pył na ubraniu i męskie dłonie. I
nigdy nie przestała go kochać. Oddała mu serce wiele lat temu... a odchodząc,
zapomniała je ze sobą zabrać.

Czasem potrafił być dumny i nieprzejednany, a nawet brutalny. Ale życie

nauczyło Maddie, że nikt nie jest doskonały. Dobrze wiedziała, ile sama popełniła
błędów.

Ale miłość pozwoliła jej dostrzec, że mimo wielu wad, Eben ma dobre serce. I

bardzo czułe.

- Drugi raz nie pozwolę ci odejść, Maddie - wyszeptał stłumionym przez emocje

głosem.

Maddie zadrżała, słysząc to wyznanie, ale uczciwość kazała jej ostrzec Ebena.
- Ja się zmieniłam. Nie jestem już tą młodą, potulną dziewczyną, którą kiedyś

kochałeś. Teraz mówię to, co myślę. Będę się z tobą kłócić, upierać przy swoim
zdaniu.

- Zdążyłem zauważyć. - Eben uśmiechnął się. - Ostatnio rzadko się ze mną

zgadzałaś.

- Masz coś przeciwko temu? - spytała, wstrzymując oddech.
- Och, owszem. - Kiwnął głową, patrząc na Maddie zachłannie. - Ale nauczę się z

tym żyć. To łatwiejsze, niż żyć bez ciebie.

W przypływie pożądania przywarli do siebie w długim, gorącym pocałunku.

Maddie zarzuciła Ebenowi ręce na szyję. Kiedy on w końcu oderwał usta od jej
warg, stali jeszcze przez chwilę. Obejmowali się ciągle i uśmiechali do siebie z
zakłopotaniem wywołanym przez nagły poryw odrodzonej miłości.

- Zostań dziś na noc. - Eben przesunął dłonią po jej plecach. Denerwowała go

gruba indiańska kurtka, a nawet cienka bluzka pod spodem; teraz nie chciał, by

background image

109

cokolwiek ich dzieliło.

Maddie uśmiechnęła się z żalem.
- Organizujemy dziś amatorskie przedstawienie dla naszych gości - wyjaśniła. -

Nie mogę się z tego wykręcić.

- Więc jutro - zaproponował Eben, tłumiąc irytację.
Maddie usłyszała nagle swój własny głos:
- Przykro mi, jutro wydajemy uroczystą kolację i bal, a w sobotę będą zawody

hippiczne i barbecue.

Eben zaczynał tracić cierpliwość.
- Zatrudniasz tyle osób, że chyba ktoś mógłby cię zastąpić.
Miał oczywiście rację. Obecność Maddie nie była konieczna. Może to duma,

może ostrożność, a może po prostu potrzeba utwierdzenia się w poczuciu, że jest
wolna i niezależna - dość, że Maddie nie miała zamiaru skorzystać z propozycji.
Nie chciała też sprawiać wrażenia, że znowu jest na każde jego zawołanie.

- Chyba nie powiesz, że praca nie jest najważniejsza?- spytała przekornie.
Eben natychmiast się zorientował, że omal nie wpadł w pułapkę. Szybko zaczął

się wycofywać.

- Nie. Miałem tylko nadzieję, że...
- Więc pewnie się ucieszysz, jeśli ci zdradzę, że mogę wymknąć się w sobotę po

barbecue i przyjechać tutaj. - Wygładziła kołnierzyk jego koszuli. - Rozpal ogień
na kominku. Uprażymy popcorn, a dzieci będą mogły zrobić z niego girlandy,
zanim pójdą spać...

- Girlandy? Po co? - Eben spojrzał na nią podejrzliwie. - Nie kupię żadnej choinki.
- Nawet malutkiej? - przekomarzała się Maddie. - W końcu przecież idą święta.
- Nie i koniec - oznajmił stanowczo, choć czuł, że to jeszcze wcale nie jest koniec.

- Nie waż się kupić im choinki za moimi plecami, Maddie. Bo jeśli kupisz...

- To co? - Maddie wsunęła dłonie pod koszulę Ebena, przylgnęła do niego i

potarła nosem o jego szyję.

- Wyrzucę ją i tyle - powiedział, walcząc z ogarniającym go podnieceniem. Nie

wiedział, jak ma sobie radzić z tą nową, agresywną Maddie, która dobrze
wiedziała, co robi i jak on to odbiera. - Przysięgam.

- Nie mógłbyś być aż tak okrutny - wymruczała słodko.
- Maddie. - Chciał, by zabrzmiało to jak ostrzeżenie, ale wyszło raczej jak

błaganie.

Maddie zaśmiała się cicho, tryumfalnie.
Eben objął ją mocniej, jakby pragnął na zawsze zamknąć w tym uścisku. Szumiało

mu w uszach, nie usłyszał więc chrzęstu pustynnego piasku przed stajnią i
nawoływań dzieci.

Skrzypnęły zardzewiałe zawiasy. Zaraz potem przez uchylone drzwi do środka

wdarło się światło.

- Wujku? - rozległ się głos małej dziewczynki.

background image

110

Eben i Maddie odskoczyli od siebie gwałtownie. Joy i Hope stały przed nimi z

szeroko otwartymi ustami. Joy pierwsza odzyskała mowę.

- Całowaliście się...
- ...tak jak mama i tatuś - dokończyła Hope, wyraźnie zaintrygowana swoim

odkryciem.

- Mamusia mówiła, że całuje tatę...
- ...bo go bardzo kocha.
- Czy ty kochasz Maddie, wujku? - Joy przekrzywiła głowę.
Eben czuł, że się czerwieni.
- Co wy tu robicie? - zignorował pytanie. - Miałyście się nie oddalać od domu.
- Sofia pozwoliła nam przyjść. - Joy przyglądała mu się z ciekawością.
- Tak, a Dillon pyta... - zaczęła Hope, która właśnie przypomniała sobie cel wizyty

w stajni.

- ...czy ma iść wydoić Annabelle...
- ...czy siedzieć przy stole.
- Siedzi tam już bardzo długo. - Joy wstawiła się za bratem.
- Sam ją dzisiaj wydoję - odparł Eben. - Powiedzcie Dillonowi, że ma skończyć

zadanie domowe do mojego powrotu.

- W porządku. - Joy westchnęła z żalem.
- Czy Maddie mówiła ci już, że będą święta? - spytała Hope trochę nieśmiało,

jakby się bała, że Eben zaraz zacznie się sprzeciwiać.

- Nigdy nie twierdziłem, że nie będzie świąt - odparł defensywnie Eben.
Joy już otwierała usta, żeby mu zaprzeczyć, ale Maddie ją ubiegła.
- To było nieporozumienie, dziewczynki.
- Więc dostaniemy choinkę? - rozpromieniła się Joy, składając ręce jak do

modlitwy.

- Nie - uciął krótko Eben. A spodziewając się, że Maddie podniesie krzyk, spojrzał

na nią ostro. - Już raz wam to powiedziałem i nie zmienię zdania.

- Ale my musimy mieć choinkę...
- ...żeby położyć pod nią prezenty - upierały się bliźniaczki.
Joy nie dała mu czasu na odpowiedź. Czuła, że pozostanie głuchy na ich prośby,

więc postanowiła zwrócić się do Maddie.

- Proszę, powiedz wujkowi...
- ...że musimy mieć choinkę.
Maddie, rozbawiona sytuacją, spojrzała z ukosa na Ebena. Potrafiła dokładnie

określić stopień jego zniecierpliwienia.

- To nie jest odpowiednia chwila, żeby rozmawiać z wujkiem na temat choinki -

odparła. - Kiedy się go do czegoś zmusza, robi się bardzo uparty.

Joy z namysłem zmarszczyła brwi.
- Ale my go nie zmuszamy, Maddie.
- Tylko prosimy - dodała niewinnie Hope, szeroko otwierając oczy.

background image

111

- Odpowiedź nadal brzmi: nie - wtrącił się Eben.
- Ale, wujku... - zaczęła błagalnie Joy.
- Powiedziałem...
Maddie łagodnie ujęła go za rękę.
- Wiemy, wiemy. I nie zamierzamy się już dzisiaj o to spierać, prawda,

dziewczynki?

Bliźniaczki westchnęły ciężko i niechętnie pokiwały głowami.
Maddie lekko uścisnęła dłoń Ebena.
- Do zobaczenia w sobotę - szepnęła. Spojrzała na niego przeciągle, odsunęła się i

wyprowadziła dzieci ze stajni.

Eben natychmiast zapomniał o choince. W tej chwili potrafił myśleć tylko o

obietnicy, jaką dostrzegł w oczach Maddie. Od wielu lat nie czekał na weekend tak
niecierpliwie. Zaczął liczyć dni dzielące go od soboty. Ale wydała mu się bardzo
odległa, kiedy wrócił z wiadrem mleka do domu i odkrył, że Dillon nie zaczął
jeszcze odrabiać lekcji. W tej walce nie zamierzał ulec komuś, kto ma zaledwie
siedem lat.

Rozdział 13

Jasne jak zboże włosy lśniły w świetle lampy. Eben przycupnął niepewnie na

staroświeckim stołku przy toaletce i rozczesywał jedwabiste loki Joy, która
siedziała mu na kolanach ubrana w liliową koszulkę nocną. Przy każdym
pociągnięciu szczotką pochylała głowę lekko do przodu.

Hope przysiadła na podłodze i uczyła Tada zabawy „idzie kominiarz po drabinie”.

Tad machał rączkami, usiłując naśladować, ruchy siostry. Od czasu do czasu udało
mu się odpowiednio spleść paluszki, ale nie potrafił utrzymać ich wszystkich we
właściwej pozycji. Niezrażony porażką śmiał się radośnie, pokazując nowo
wyrżnięte ząbki.

Eben przerwał na chwilę czesanie i obrócił Joy, by wyszczotkować jej włosy po

drugiej stronie. Już niemal kończył, kiedy szczotka nagle zaplątała się w kołtun.
Niechcący szarpnął dość mocno, tak że Joy krzyknęła:

- Auuu! To boli, wujku.
- Wytrzymaj chwilę - powiedział. - Zaraz skończymy.
Zaczynając od końcówek włosów, rozplatał kołtun, tak jak to robił, gdy koniom

splątały się grzywy.

Ten wieczorny rytuał nieuchronnie przywodził mu na myśl czasy, kiedy układał

włosy małej Carli. Warkocze, kucyki, koki - kiedyś potrafił zrobić każdą fryzurę. A
teraz znowu musiał się ich wszystkich nauczyć. O dziwo, nie miał już nic
przeciwko temu.

Starał się tylko nie dopuszczać do siebie uczucia dziwnego ciepła, jakie ogarniało

go zawsze, gdy czesał włosy bliźniaczek. W głębi duszy wiedział, że jest ono
związane ze wspomnieniem Carli. Czy mu się to podobało, czy nie, dostrzegał
czasem swoją siostrę w jej córkach.

background image

112

Poza tym, że obie miały jej błękitne oczy, nie były właściwie do niej podobne. Ich

okrągłe buzie nie przypominały kanciastej twarzy matki. Jasne loki dziewczynek
oczywiście wyglądały zupełnie inaczej niż ciemne, proste włosy Carli.

Ale Joy emanowała takim samym optymizmem, jak Carla. Reagowała równie

spontanicznie. Wszystko wokół budziło jej entuzjazm i żywiołową radość. Trudno
byłoby wybrać dla Joy bardziej odpowiednie imię.

Hope odziedziczyła po matce inne cechy - wrażliwość, lekką rezerwę i skłonność

do fantazjowania. Tak jak Carla żyła marzeniami, z których nie zawsze się
zwierzała.

Eben zastanawiał się czasami, o czym marzyła jego siostra.
Choć bardzo się starał, coraz trudniej było mu pielęgnować w sobie stary gniew.

Głównie za sprawą bliźniaczek.

Poczuł się dziwnie nieswojo. Trochę obcesowo zdjął Joy z kolan i postawił ją na

podłodze.

- Gotowe - oznajmił. - Czas do łóżka.
- Jeszcze nie - zaprotestowała Joy, dokładnie tak, jak się spodziewał.
- Prosimy, wujku! - dodała natychmiast Hope.
- Nie. Obie marsz do łóżka. - Eben wziął na ręce Tada, który zapiszczał,

zaskoczony.

Joy westchnęła z niezadowoleniem.
- Dlaczego Dillon może jeszcze siedzieć?
- Bo ma pracę domową do odrobienia - odparł Eben, podciągając Tada wyżej.
- Ale on jutro idzie do szkoły - przypomniała mu surowo Hope.
- Właśnie dlatego musi odrobić lekcje - wyjaśnił cierpliwie. Tad skorzystał z

okazji i złapał go paluszkami za dolną wargę, zadrapując ją przy tym lekko. Eben
odsunął małą rączkę i postanowił w najbliższym czasie przyciąć Tadowi paznokcie.
- A wy bierzcie swoją lalkę i idźcie spać.

Joy, z miną zirytowanej dorosłej osoby, pokręciła głową.
- Najpierw musimy zmówić paciorek, wujku. Zapomniałeś?
- Więc zróbcie to szybko - odparł Eben. - Już późno.
Bez najmniejszego pośpiechu bliźniaczki uklękły przy łóżku, złożyły dłonie i

zamknęły oczy, po czym zaczęły wieczorną modlitwę, która w dziwny sposób z
dnia na dzień stawała się coraz dłuższa.

Tym razem prosiły Pana Boga o błogosławieństwo nie tylko dla członków własnej

rodziny, ale także dla Sofii, Ramona, Luisa, krowy Annabelle i konia Duffy’ego.
Wspomniały też nauczycielkę Dillona, co Eben uznał za bardzo stosowne.
Spodziewając się już sakramentalnego „amen”, zaczął zaganiać dziewczynki do
łóżka, ale okazało się, że to jeszcze nie koniec. Joy spojrzała na niego spod oka.

- I prosimy cię, Boże, spraw, żeby wujek Eben kupił nam choinkę na święta -

dodała do wyjątkowo rozbudowanej tym razem listy próśb i podziękowań.

- Naprawdę musimy mieć choinkę - poparła ją z przekonaniem Hope, ciągle

background image

113

mocno zaciskając powieki.

- Amen - zakończyły chórem, szybko wdrapały się na łóżko i przykryły kołdrą.
Eben poczuł lekkie wyrzuty sumienia, ale postanowił je zwalczyć. Żadna z

dziewczynek nawet na niego nie spojrzała. Dopiero kiedy Eloiza została
usadowiona wygodnie w środku, podniosły na niego niewinne błękitne oczy.

- Sprytnie. - Eben, bardziej rozbawiony niż zirytowany, przysiadł na łóżku i

przytrzymując Tada na kolanie jedną ręką, drugą otulił dziewczynki kołdrą. - Ale
choinki i tak nie będzie - oznajmił, żeby utwierdzić w tym przekonaniu zarówno
bliźniaczki, jak i samego siebie.

- Jeszcze nie ma świąt - przypomniała Joy.
- Panu Bogu zostało jeszcze trochę czasu - dodała z uśmiechem Hope.
To był szantaż emocjonalny. Eben za nic nie zamierzał mu ulec.
- Nie róbcie sobie nadziei - ostrzegł.
- Ale przecież Boże Narodzenie to właśnie... - zaczęła Joy.
- ...radość i nadzieja - dokończyła jej siostra, kiwając głową.
- A to przecież my - stwierdziła z dumą Joy, usiadła na łóżku i pocałowała Ebena.

- Dobranoc, wujku.

Hope natychmiast się poderwała i pocałowała go w drugi policzek.
- Dobranoc, wujku.
- Dobranoc.
Pocałunki dziewczynek obudziły w Ebenie czułość, do której nie chciał się

przyznać. W połowie drogi do drzwi usłyszał nagle hałas. W holu nikogo nie było.
Nasłuchiwał przez chwilę. Podejrzany szelest dobiegał z kuchni.

- Ciekawe, co robi twój starszy brat - mruknął do Tada, który odpowiedział mu

sennym spojrzeniem i szerokim ziewnięciem. - Pójdziemy po twoją butelkę i
zobaczymy, dobrze?

Dillon siedział w kuchni na krześle z ponurą miną. Sprawiał wrażenie, że był tam

przez cały czas.

- Odrobiłem lekcje. Zadowolony? - burknął sarkastycznie, unikając wzroku

Ebena.

- Pokaż. - Eben spojrzał przelotnie na stół i podszedł do lodówki.
- Proszę. - Dillon wskazał dłonią zeszyt. - Mogę już iść?
- Nie, pójdziesz, jak sprawdzę - odparł Eben.
Wyjął butelkę z lodówki, włożył ją do stojącego na piecyku garnka z wodą i

włączył palnik. Dopiero potem podszedł do stołu sprawdzić zadanie domowe
Dillona. Spodziewał się, że będzie odrobione byle jak, ale przeczytał je uważnie i
stwierdził, że wszystkie odpowiedzi, z wyjątkiem dwóch, są poprawne.

- W porządku. - Usatysfakcjonowany kiwnął głową. - Możesz iść do łóżka.
- Skoro już odrobiłem lekcje, to chyba nie zamierzasz odwozić mnie jutro do

szkoły? - Dillon spojrzał na wuja niepewnie.

- Oczywiście, że zamierzam.

background image

114

Woda w garnku zaczęła się gotować. Butelka zabrzęczała cicho.
- Przecież mogę pojechać autobusem - zaprotestował Dillon.
Eben sprawdził temperaturę mleka.
- Nic z tego.
- Ale ja nie chcę, żebyś mnie odwoził - upierał się Dillon, wyraźnie niespokojny.
- Szkoda - odparł Eben. - Ale ja chcę dostać wszystkie twoje zaległe prace

domowe.

- Pani wcale nie mówiła, że mam je odrabiać.
- Zgadza się. To ja powiedziałem, że uzupełnisz zadania.
Eben wylał kilka kropel mleka na nadgarstek. Było ciepłe, ale nie gorące.
- To nie w porządku!
- W porządku czy nie, i tak je odrobisz. - Eben wsunął smoczek butelki do buzi

Tada, który zaczął łapczywie ssać, przymykając z zadowoleniem oczy.

Dillon nie podzielał uczuć brata.
- Nie będę odrabiał tych głupich zadań domowych! - zawołał, zebrał ze stołu

swoje rzeczy i wybiegł z kuchni.

Kilka sekund później drzwi jego pokoju zamknęły się z hukiem.

Wojna o zaległe prace domowe rozpętała się na dobre.
W piątek Dillon spędził cały wieczór przy kuchennym stole ze wzrokiem wbitym

w stertę zadań, ale żadnego z nich nawet nie zaczął odrabiać.

Sądząc po upartej minie chłopca, sobota zapowiadała się podobnie.
- Bierz się do roboty. - Eben spojrzał na siostrzeńca groźnie.
- Ani mi się śni! - odparł butnie Dillon.
Zakłopotana Sofia sprzątała ze stołu po śniadaniu.
- Cóż, twój wybór, mały...
- Nie nazywam się mały! - krzyknął ze złością Dillon. - Nienawidzę, jak tak do

mnie mówisz!

Eben zignorował wybuch złości chłopaka.
- Bez względu na to, będziesz tu siedział tak długo, aż zrobisz, co do ciebie

należy.

- Nie. - Dillon wojowniczo założył ręce na piersi i tupnął mocno nogą.
- Ja ci pomóc - zaproponowała szybko Sofia, która wyraźnie współczuła

dzieciakowi. - Razem my to zrobić prędko, nie?

- Nie! - Spojrzał na nią oczami pełnymi łez. - Są ferie świąteczne. Idę do szkoły

dopiero za dwa tygodnie. Nawet nie tknę tych głupich zadań domowych!

- Gdybyś odrobił je wtedy, kiedy były zadane, nie musiałbyś siedzieć nad nimi

teraz - przypomniał mu Eben. - No, przynieś tu swoje rzeczy.

- Nie! - krzyknął z wściekłością Dillon. - Nigdy!
Zerwał się z krzesła i wybiegł z kuchni. Eben ruszył za nim.
- Wracaj, bo... - ryknął, ale w tej samej chwili usłyszał trzaśniecie frontowych

background image

115

drzwi. Zatrzymał się w pół kroku. W oknie przelotnie dostrzegł zalaną łzami twarz
Dillona, który biegł, potykając się i płacząc, na tył domu. Eben westchnął, odwrócił
się i natychmiast napotkał pełne wyrzutu spojrzenie bliźniaczek.

- Co mu jest? - spytała Joy. Wyraz jej twarzy nie pozostawiał wątpliwości, kogo

dziewczynka uważa za winnego zaistniałej sytuacji.

- Nic. Po prostu jest zły. - Eben sam kipiał wściekłością.
Była sobota, wieczorem miała przyjechać Maddie. Eben dobrze wiedział, jak ona

zareaguje, kiedy zobaczy Dillona pokutującego nad zadaniami domowymi.

- Mam za nim pójść, seńor Mac? - spytała z wahaniem Sofia.
Eben myślał nad tym przez chwilę. W końcu westchnął ciężko i potrząsnął głową.
- Nie. Niech się wypłacze. Nic mu nie będzie.
- Ale to tylko mały chłopiec - zaprotestowała Sofia. Mówiła dokładnie jak

Maddie. - Może się zgubić. On nie znać pustyni.

- Nie odejdzie daleko - odparł Eben z pewnością, której nie odczuwał.
Wyszedł na zewnątrz i ukradkiem spojrzał na skaliste zbocze za domem. Przy

zwalisku wielkich, obłych głazów dostrzegł niewielki błękitny punkcik, w tym
samym odcieniu, jaki miała bluza Dillona.

Eben zapamiętał to miejsce i ruszył na padok zająć się szkoleniem koni. Kiedy

dosiadał drugiego z kolei, błękitnego punkciku już nigdzie nie było widać.

Po pewnym czasie za dom wyszła Sofia z bliźniaczkami. Zaczęła wołać Dillona.

Jej głos dźwięczał czysto w pustynnym powietrzu.

Ale nikt na wołanie nie odpowiedział.
Uparty, głupi smarkacz, pomyślał Eben. Nie zdaje sobie sprawy, że ktoś się o

niego martwi? A może to część jego planu? Pewnie postanowił nastraszyć
wszystkich i w ten sposób zwrócić na siebie uwagę.

Jeśli dzieciak wkrótce się nie pojawi, osiągnie swój cel, pomyślał Eben i

zdecydował spuścić urwisowi tęgie lanie. Zakładając, oczywiście, że chłopak wróci
cały i zdrowy.

Nadeszła pora obiadu, a Dillona ciągle nie było.
Zaniepokojona Sofia krzątała się po kuchni. Stanęła za krzesłem Ebena z

dzbankiem kawy, choć filiżanka na stole była pełna po sam brzeg.

- Dillon, może on się zgubić? - spytała z niemal namacalnym strachem.
- Może. - Eben włożył łyżkę do talerza z zupą. Czuł na sobie oskarżycielski wzrok

bliźniaczek. Dziewczynki patrzyły na wujka szeroko otwartymi oczami znad
swoich nietkniętych porcji. W kącie kuchni Tad złapał się siatki kojca i podciągnął
na nogi, potem zapiszczał wesoło, żeby zwrócić na siebie czyjąś uwagę.

Ale nikt nawet nie spojrzał na uradowanego malucha.
Tad wydał więc jeszcze jeden okrzyk i klapnął na miękko wyściełaną podłogę

kojca. Chwycił wypchanego lwa, potrząsnął nim gwałtownie i wepchnął sobie do
buzi jego ogon.

Sofia odstawiła dzbanek z kawą na piecyk i wyjrzała przez okno.

background image

116

- Dillon nie zjeść rano naleśników. Na pewno teraz on być głodny - powiedziała,

głęboko zatroskana.

- Na pewno. - Eben unikał wzroku bliźniaczek.
Pomyślał, że jedzenie w ciszy, bez ich bezustannej paplaniny to wielka ulga, ale

już po chwili przedłużająca się cisza zaczęła mu grać na nerwach.

- A jeśli on upaść, seńor Mac. - Oczy Sofii pociemniały z przerażenia. - Leżeć

ranny? Wąż go ugryźć?

Eben sam zdążył już opracować w myślach całą listę ponurych możliwości.
- O tej porze roku grzechotniki rzadko wypełzają z nor.
Wiedział jednak, że Dillon mógł nadepnąć na takiego, który akurat wygrzewał się

w słońcu.

- Wujku? - zaczęła Joy, cicho i z wahaniem.
- Co? - Podniósł wzrok na jej przestraszoną buzię.
- Czy Dillon poszedł do nieba...
- ...jak tatuś i mamusia? - dokończyła drżącym głosem Hope.
- Oczywiście, że nie - odparł Eben, celowo dość szorstko. - No, dlaczego nie

jecie? - spróbował zająć bliźniaczki czymś innym.

Joy odsunęła od siebie talerz z zupą.
- Nie jestem głodna.
- Ja też - mruknęła Hope i spuściła głowę.
Prawdę mówiąc, Eben także nie miał apetytu. Czuł jednak, że powinien coś zjeść,

bo będzie potrzebował dużo sił.

Joy spojrzała na niego smutno.
- Ja chcę do Dillona - powiedziała drżącym głosikiem.
- On wkrótce wróci.
Nawet gdybym miał go tu przywlec za włosy, dodał w myślach.
- Może pan pójść go poszukać - zaproponowała nieśmiało Sofia.
- Mam zamiar to zrobić. Jak tylko skończę jeść.
Znowu zanurzył łyżkę w zupie, chociaż nie spodziewał się, że będzie w stanie

jeszcze cokolwiek przełknąć.

- Naprawdę? - Sofia odetchnęła z ulgą, zaskoczona i uradowana.
- Oczywiście. - Zirytowało go, że się tego nie spodziewała. - Luis i Ramon

powinni tu być lada chwila. Kazałem im osiodłać konie zaraz po obiedzie.

- Ja się bardzo cieszyć, seńor Mac - oznajmiła Sofia. - Ja się martwić, czy coś

złego Dillon się nie przytrafić.

- A smarkacz pewnie się śmieje w głos z kłopotów, które narobił - burknął Eben.
Zupa rosła mu w ustach. Odłożył łyżkę i wstał od stołu.
Dziesięć minut później pod dom podjechali Ramon i Luis. Prowadzili ze sobą

Duffy’ego. Eben dał im strzelby i kazał wystrzelić trzy razy, gdyby któryś odnalazł
Dillona. Jedną lornetkę wręczył Ramonowi, drugą przywiązał sobie do siodła.
Upewnił się, czy wszyscy mają wodę w bukłakach, wskoczył na szarego ogiera i

background image

117

chwycił lejce. Spojrzał w stronę zbocza, na którym ostatni raz widział błękitną
bluzę Dillona.

- Gdzie mamy najpierw szukać, seńor Mac? - spytał Ramon. Jego twarz

przypominała pozbawioną wyrazu maskę. Tylko z oczu wyzierał niepokój, który
wszyscy odczuwali.

Eben nie musiał zastanawiać się nad odpowiedzią. Wiedział już, skąd zaczną

poszukiwania.

Zakładając, że Dillon nie zawrócił od strony pastwisk i stajni, Eben doszedł do

wniosku, że powinni skupić się na skalistym obszarze za domem. Wysłał Luisa w
lewo, w labirynt niskich pustynnych skał, a Ramona na prawo, gdzie ciągnęła się
kamienista równina, poznaczona gdzieniegdzie kępami kaktusów i rzadkiej,
wyschłej trawy. Sam postanowił ruszyć na wzgórze, gdzie wcześniej dostrzegł
błękitny punkt. Nie miał pewności, czy rzeczywiście widział bluzę Dillona, ale
pamiętał, że jako chłopiec tam właśnie uciekał z domu, kiedy był zły na ojca. Tylko
raz w takiej sytuacji wybrał się do miasta. Zazwyczaj wspinał się na smagane
wiatrem skały, wysoko, jakby chciał w dole zostawić wszystkie swoje problemy.

Teraz mógł tylko mieć nadzieję, że Dillon zrobił to samo.
Dźgnął lekko ostrogą szarego konia. Ogier ruszył stępa, omijając szerokim łukiem

rozłożyste kolczaste drzewo, które rosło tuż za domem. Spod podkutych kopyt
pryskały cząstki żwiru i drobne kamienie. Eben, skupiony na przepatrywaniu
wznoszących się przed nim skał, nie odwrócił się nawet w stronę Sofii i
bliźniaczek. Meksykanka z dziećmi stała na werandzie i odprowadzała wzrokiem
trzech oddalających się jeźdźców. Po kilku minutach Eben był już za daleko, by
usłyszeć dzwonek telefonu, który nagle rozległ się wewnątrz domu.

Twarzyczka Joy pojaśniała.
- Może to Dillon! - zawołała dziewczynka i pobiegła do kuchni.
Hope natychmiast ruszyła za siostrą. Razem przysunęły krzesło do kredensu. Joy

wdrapała się na siedzenie, chwyciła słuchawkę i przycisnęła ją do ucha.

- Halo? Dillon?
- Nie, kochanie, to ja. Maddie.
Joy, rozczarowana, odwróciła się do Hope.
- To tylko Maddie - powiedziała. - Myślałyśmy, że może Dillon - dodała do

słuchawki.

- Dlaczego? - Maddie zaśmiała się z zakłopotaniem.
- Bo on sobie poszedł. - Joy zaczęła skręcać sznur telefonu w palcach.
- Poszedł? A dokąd?
- Nie wiemy. - Broda Joy zaczęła lekko drżeć.
- Jak to... - zaczęła Maddie i urwała. - Jest tam gdzieś wasz wujek?
- Nie, pojechał szukać Dillona. Razem z Ramonem i Luisem.
- A kiedy Dillon sobie poszedł? - spytała Maddie. - Od jak dawna go nie ma?
- Od rana - odparła Joy z oczami pełnymi łez. - Był zły na wujka Ebena i wybiegł

background image

118

z domu. Nawet nie zjadł naleśników. Nie widziałaś go, Maddie?

- Nie, przykro mi, ale...
- Myślisz, że poszedł do nieba, tak jak mama i tatuś? - Joy zaczęła płakać.
- Jestem pewna, że nie...
- Wujek też tak powiedział. Ale ja wiem, że Dillon za nimi bardzo tęskni -

wyszlochała Joy.

- Oczywiście, ale...
Hope wybuchła płaczem i Joy całkiem straciła panowanie nad sobą.
- Chcę mojego brata! - zawołała do słuchawki.
- Ćśś, uspokój się, skarbie. Wasz wujek odszuka Dillona. Naprawdę - zapewniła ją

szybko Maddie. - A teraz idźcie do Sofii. Ja zaraz przyjadę. Dobrze?

- ...brze - odparła Joy zduszonym głosem i odwiesiła słuchawkę.

Poszukiwania trwały już od trzech godzin, ale Eben nie znalazł nigdzie ani śladu

chłopca. W końcu pozwolił koniowi iść własną drogą wśród skał.

Nad ich głowami krążył sokół. Ale Eben nawet go nie zauważył. Ciągle rozglądał

się uważnie dookoła. Czekał na jakiś ruch czy dźwięk.

Od czasu do czasu przykładał dłoń do ust i wołał Dillona. Potem wstrzymywał na

moment konia i nasłuchiwał, choć już przestał spodziewać się odpowiedzi.

Gdyby dzieciak chciał, by go odnaleziono, już dałby o sobie znać. Chyba że nie

chciał - to zupełnie inna sprawa.

W okolicy było mnóstwo kryjówek. Dillon mógł bez końca bawić się w

chowanego. Wystarczyło ukrywać się za skałami.

Niewykluczone jednak, że chłopak leżał gdzieś ranny i nieprzytomny. Myśl o tym

sprawiała, że Eben nie zaprzestał poszukiwań.

Kolejny raz wyjął lornetkę z futerału i rozejrzał się wokół. Potem spojrzał na

słońce. Dał sobie jeszcze jedną godzinę. Postanowił, że jeśli w tym czasie nie
odnajdzie chłopca, powiadomi władze i sprowadzi śmigłowiec - dopóki jeszcze jest
jasno. Może z góry uda im się dostrzec Dillona.

Eben wolał nie myśleć, co będzie, jeśli chłopiec nie znajdzie się do wieczoru.

Dillon nie miał nawet kurtki, a o tej porze roku po zmierzchu robiło się już bardzo
chłodno. Zresztą noc w skalistych wzgórzach nigdy nie należy do przyjemności.

Nagle za plecami Ebena rozległ się stukot spadających kamieni. Eben odwrócił się

szybko. Kątem oka zdążył dojrzeć błękitną bluzę i jasne włosy chłopca, zanim ten
zniknął za wysoką, ostro wystrzępioną skałą.

Dillon żył. Był cały i zdrowy.
Ulga, jaką odczuł Eben, natychmiast ustąpiła miejsca wściekłości. Chłopak

napędził wszystkim sporego strachu.

- Dillon! - ryknął Eben, wbił ostrogi w boki konia i ściągnął lejce, żeby zawrócić.
Kiedy ogier zbliżył się do wysokiej skały, Dillon przeskoczył na wielki gładki

kamień leżący poniżej, ześlizgnął się jeszcze trochę w dół i stanął na wąskiej

background image

119

skalnej półce. Przytulił do głazu odwróconą twarz i zaczął powoli przesuwać się
wzdłuż skalnego występu. Niżej zaczynało się strome, najeżone odłamkami skał
urwisko, o wysokości co najmniej siedmiu metrów.

- Dillon, wracaj tu natychmiast! - krzyknął Eben i wstrzymał konia, który i tak nie

byłby w stanie pójść dalej.

Chłopiec rzucił mu trochę wystraszone spojrzenie, zrobił kolejny krok i zniknął za

skałą. Eben zeskoczył z konia i ruszył za siostrzeńcem, przeskakując z jednej skały
na drugą. Nagle usłyszał krótki, urwany krzyk dziecka i odgłos osuwających się
kamieni. Z przerażenia serce podeszło mu do gardła.

- Dillon? Dillon! - zawołał. Wyjrzał za skalny występ, ale zobaczył tylko lawinę

kamieni spadających w dół zbocza. - Dillon, wszystko w porządku? Co z tobą?

W odpowiedzi usłyszał tylko przyspieszony oddech chłopca.
Bardzo ostrożnie zszedł trochę niżej. Wtedy zobaczył, co się stało. Wąska półka

skalna zarwała się pod ciężarem Dillona. Został zaledwie niewielki fragment, tak
wąski, że Dillon mógł oprzeć na nim tylko palce stóp.

Chłopiec stał przyklejony do skały. Eben wyraźnie widział jego pobladłą twarz i

oczy pełne strachu, ale za nic nie zdołałby dosięgnąć dzieciaka.

- Trzymaj się, mały - powiedział. - Idę po sznur. Zaraz wracam.
Dillon był zbyt przerażony, by odpowiedzieć.
Eben wspiął się na górę, gdzie zostawił konia, zdjął zwój liny i przywiązał jeden

koniec do siodła. Potem wrócił na dół, rozwijając linę po drodze. Obwiązał
sznurem najbliższą sterczącą skałkę, złapał za jego luźny koniec i pociągnął. Kiedy
sznur się napiął, Eben dał znak koniowi, by stał w miejscu. Potem powoli zsunął się
jeszcze niżej. Zrównał się z chłopcem i zaczął bardzo ostrożnie posuwać się w jego
stronę. Ale sznur okazał się za krótki. Eben mógł dosięgnąć zaledwie nadgarstka
chłopca.

- Dillon, posłuchaj mnie - powiedział z naciskiem. - Złapię cię za prawą rękę.

Wtedy spróbuj przesunąć się odrobinę w moim kierunku.

- Nie - odparł Dillon ze szlochem i mocno zaciśniętymi powiekami.
- Nie dam rady podejść bliżej - wyjaśnił Eben. Ze wszystkich sił starał się

opanować ogarniające go zniecierpliwienie. Nie wiedział, jak długo jeszcze
chłopcu uda się utrzymać na wąskim występie. - Musisz mi zaufać.

- Puścisz mnie i spadnę - wyjąkał Dillon.
- Nie puszczę - obiecał Eben. - Przysięgam na Boga, mały.
Dillon spojrzał na Ebena. Teraz z oczu dziecka oprócz strachu wyzierał także

gniew.

- Ty nie wierzysz w Boga. Ty w nic nie wierzysz!
Eben mógł powiedzieć w tej chwili wiele rzeczy, wiedział jednak, że Dillon i tak

mu nie uwierzy. I pewnie miał powody.

Wyciągnął nogę trochę do przodu i znalazł oparcie dla stopy. Sprawdził

wytrzymałość podłoża, potem jeszcze bardziej naprężył linę i kilkakrotnie okręcił

background image

120

ją sobie wokół ramienia.

Eben rzadko się modlił, tym razem jednak zmówił krótką modlitwę. Zakołysał się

i w końcu zdołał objąć chłopca. Zdecydowanym ruchem oderwał go od skały.
Dillon krzyknął. Eben poczuł rozdzierający ból w obwiązanej liną ręce. Musiał
teraz utrzymać na niej podwójny ciężar. Poruszył się lekko, żeby poluzować ucisk.

- Obejmij mnie za szyję - rozkazał Dillonowi przez zaciśnięte z wysiłku zęby. - I

trzymaj mocno.

Chłopiec opasał go mocno rękami i nogami, drżąc ze strachu. Eben chwycił sznur

obiema dłońmi i zaczął powoli, mozolnie wspinać się po skale.

Po kilku długich jak cała wieczność sekundach byli bezpieczni.
Na górze Eben oparł się o głaz. Cały dygotał z wysiłku. Czuł, jak opuszcza go

napięcie. Puścił linę, potem oderwał zaciśnięte kurczowo ręce Dillona od swojej
szyi.

- Udało się, mały - powiedział urywanym głosem. - Już wszystko dobrze.
Ale Dillon nie odpowiedział. Spuścił głowę jeszcze niżej i odwrócił wzrok.
Eben, zaniepokojony, spojrzał na blade, brudne i zalane łzami policzki chłopca.
- O co chodzi? Jesteś ranny? - spytał, choć nie dostrzegał na ciele chłopca żadnych

obrażeń.

- Nie - odparł Dillon dziwnie cicho.
- No to w porządku. - Eben odepchnął się od skały, zadowolony, że dzieciak tylko

najadł się strachu. Odwrócił się i zaczął zwijać sznur. Chciał dać chłopcu czas na
uspokojenie.

Dillon siedział bez ruchu na ziemi.
- Teraz pewnie chcesz mnie zbić za to, że uciekłem - mruknął.
Eben odwrócił się gwałtownie.
- Co takiego? - wybuchnął.
- Powiedziałem, że... - zaczął z wahaniem Dillon.
- Wiem, co powiedziałeś - rzucił Eben. - Ale nie wiem, jak mogłeś pomyśleć, że...

- urwał, zbyt zaskoczony i rozgniewany, by ciągnąć swój wywód.

Szybko dokończył zwijanie liny i zdenerwowany, wielkimi krokami ruszył w

stronę konia. Starannie przymocował linę do siodła i odwrócił się do Dillona.

- Wracam na ranczo - oznajmił krótko. - Idziesz ze mną, czy nie? Chłopiec powoli

pokiwał głową.

- Idę.
Eben, ciągle bardzo zły, stanął do niego tyłem i zajął się koniem. Słyszał jednak

chrzęst żwiru pod stopami chłopca. Kiedy już wyszli na ścieżkę, Eben rzucił
chłopakowi bukłak. Dillon, zaskoczony, uchylił się, ale bukłak uderzył go w rękę.
W ostatniej chwili złapał za skórzany pasek.

- Masz tu wodę, jeśli chce ci się pić - powiedział oschle Eben i wyjął strzelbę.
Dillon spojrzał na lśniącą lufę i szeroko otworzył oczy.
- Co chcesz zrobić?

background image

121

- Muszę dać znać Ramonowi i Luisowi. Oni też cię szukają - odparł szorstko

Eben.

Wycelował w górę i wystrzelił trzy razy w równych odstępach. Huk szerokim

echem odbił się od skał.

Rozdział 14

Maddie słyszała wystrzały, ale odetchnęła z ulgą dopiero wtedy, kiedy na własne

oczy zobaczyła, że Dillon jest cały i zdrowy. Siedział w siodle przed Ebenem ze
spuszczoną głową i trochę niepewną, ale zaciętą miną. Przyjrzała się chłopcu
uważnie. Na szczęście nie miał ran ani obrażeń. Przytuliła do siebie Tada i
uśmiechnęła się z ulgą do Joy, która poklepała ją po nodze.

- Patrz, Maddie! - Wskazała dwóch jeźdźców na jednym koniu.
- To Dillon! - wykrzyknęła Hope.
Sofia przeżegnała się i wymruczała pod nosem krótką modlitwę dziękczynną.
- Widzę - odparła Maddie. Teraz skupiła wzrok na Ebenie.
Jego ponure, kamienne oblicze sprawiło, że znowu odczuła niepokój. Domyśliła

się, że cała ta sprawa nie pomogła Ebenowi i Dillonowi znaleźć wspólnego języka.
Wydawało się raczej, że tylko pogłębiła dzielącą ich przepaść.

A Maddie miała taką nadzieję, że... właściwie sama nie bardzo wiedziała na co.

Westchnęła ciężko. W głębi duszy była przekonana, że Dillon chciał zmusić Ebena,
do okazania troski i miłości - tak samo jak ona, kiedy wiele lat temu odeszła.
Sądząc jednak po zniechęconej minie Dillona, i on poniósł sromotną klęskę.

Koń zbliżył się do domu. Bliźniaczki, z zapuchniętymi od płaczu oczami,

wybiegły na spotkanie. Maddie poszła wolno za dziewczynkami. Eben zeskoczył z
konia, zdjął z siodła Dillona i postawił go na ziemi. Siostry rzuciły się, żeby objąć
brata, ale on odgiął zaciśnięte na swoim ubraniu paluszki i ruszył szybko do domu.
W ogóle nie zwracał uwagi na radosne okrzyki.

Eben, równie milczący, zajął się koniem. Kiedy spostrzegł Maddie, jego wzrok

złagodniał trochę.

- Nie spodziewałem się, że przyjedziesz. - Spojrzał znacząco na bliźniaczki. -

Domyślam się, że znowu do ciebie zadzwoniły.

- Nie, tym razem to ja zadzwoniłam - odparła Maddie. Powód, dla którego to

zrobiła, nie wydawał jej się już istotny. - Gdzie znalazłeś Dillona?

Na dźwięk imienia siostrzeńca Eben gniewnie zacisnął usta.
- Bawił się w chowanego na skałach. Tak bardzo chciał wystrychnąć mnie na

dudka, że omal nie skręcił sobie karku - mruknął. - Gdybym go w porę nie
zauważył, leżałby teraz na dnie wąwozu. Miał dużo szczęścia, że zdołałem go w
porę złapać.

- Dzięki Bogu - westchnęła po chwili. Odruchowo mocniej przytuliła do siebie

Tada. - Biedny Dillon - powiedziała współczująco. - Pewnie był śmiertelnie
przerażony.

background image

122

- Nawet jeśli nie, to na pewno powinien być - rzucił twardo Eben.
Maddie wyczuła, że wydarzyło się coś jeszcze.
- Nie rozumiem, Eben. - Maddie spodziewała się najgorszego. - Chyba nie zbiłeś

go za to, że uciekł?

- Jesteś taka sama, jak Dillon. - Popatrzył na nią z niesmakiem.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała zdezorientowana.
- Po tym, jak wreszcie udało mi się go zdjąć ze skały, ten smarkacz też sądził, że

zaraz dostanie lanie! - odparł Eben ze szczerym oburzeniem. - Dobry Boże,
przecież nigdy nawet nie podniosłem na niego ręki.

- Za to wiele razy podniosłeś na niego głos - przypomniała Maddie, która patrzyła

na sytuację z punktu widzenia Dillona.

- Ale nigdy nie uderzyłem - powtórzył z uporem Eben.
- Założę się, że nigdy też nie powiedziałeś ani jednego dobrego słowa - rzuciła

oskarży cielsko Maddie.

- A co to ma do rzeczy?
Maddie spojrzała, zdumiona, że w ogóle mógł zadać takie pytanie.
- Naprawdę nic nie rozumiesz, MacCallister? Przecież gdybyś ciągle tylko

krzyczał na młodego konia, on by się ciebie bał, bez względu na to, czy go
kiedykolwiek uderzyłeś, czy nie. Dlaczego mały chłopiec miałby reagować
inaczej?

Twarz Ebena stężała. Nie zamierzał przyjąć do wiadomości, że ponosi część winy

za to, co się stało.

- Uważasz, że powinienem pochwalić dzieciaka za problemy, jakich nam

przysporzył? Zastanów się, Maddie.

- Niczego takiego nie powiedziałam. Ale myślę, że mógłbyś go czasem pochwalić

za to, co zrobił dobrze.

- Maddie... - zaczął niecierpliwie, ale urwał i odwrócił wzrok. - Posłuchaj,

szukałem Dillona cztery godziny na skałach, ryzykowałem własne życie, żeby
wyciągnąć go z opresji, w którą się wpakował. Jeśli chcesz wiedzieć, bałem się
bardziej niż on. Więc teraz naprawdę nie mam sił, żeby się z tobą kłócić.
Odczytywanie listy skarg i żądań zostaw na później, dobrze?

Po raz pierwszy Maddie spostrzegła, że jego gniew jest tylko maską skrywającą

niepokój i ból.

Eben MacCallister nie był typem człowieka, który by przyznał, że zachowanie

Dillona bardzo go zraniło - na pewno też nigdy nie powiedziałby, że martwił się o
chłopca. A jednak tak właśnie było, choć tego nie okazywał.

Eben głęboko skrywał swoje uczucia. Otwarcie potrafił wyrażać wyłącznie gniew.

Maddie zawsze to irytowało, ale przypuszczała, że taka jest jego strategia
samoobrony - chybiona, niestety.

- Przepraszam - powiedziała wspaniałomyślnie. - Chyba tak bardzo niepokoiłam

się o Dillona, że w końcu wyładowałam się na tobie.

background image

123

Eben spojrzał na nią przeciągle. Zimne niebieskie oczy złagodniały.
- Cieszę się, że tu jesteś, Maddie.
Jego niski głos był jak pieszczota. Maddie zadrżała lekko i uśmiechnęła się z

zakłopotaniem. W przeciwieństwie do Ebena nigdy nie umiała ukryć swoich uczuć.
Doświadczenie nauczyło ją jednak, jak sobie z tym radzić.

- Ja też się cieszę, że tu jestem - odparła i zaraz dodała trochę przekornie: - Jednak

nadal uważam, że ponosisz część odpowiedzialności za ucieczkę Dillona. - Na
widok błysku zniecierpliwienia w jego oczach uśmiechnęła się szerzej. - Ale o to
możemy pokłócić się później. Teraz najważniejsze, że obaj wróciliście cali i
zdrowi.

Eben spojrzał na nią, rozbawiony, i potrząsnął głową.
- No tak, powinienem pamiętać, że nowa Maddie nie podda się tak łatwo.
- To prawda - przyznała miękko. - Mam nadzieję, że to nie problem.
- Cóż, myślałem, że to może być problem, ale... nie jest - odparł z niezwykłą

łagodnością i odwrócił się, dziwnie tym skrępowany. - Co oczywiście nie znaczy,
że się z tobą zgadzam - dodał szorstko.

- Boże broń! - Zaśmiała się głośno.
Tad zawtórował Maddie radosnym piskiem.
Eben rzucił okiem na dziecko w jej ramionach i znów przeniósł wzrok na Maddie.

Atmosfera zrobiła się nagle bardzo intymna. Maddie jak zahipnotyzowana patrzyła
na Ebena.

W końcu to on odwrócił wzrok.
- Muszę się zająć Duffym. Po tej przejażdżce trzeba go porządnie wyszczotkować

- stwierdził i pociągnął za sobą szarego konia.

Maddie odprowadziła go wzrokiem. Niespodziewanie mała rączka złapała ją za

podbródek. Odwróciła głowę i chwyciła paluszki Tada, który najwyraźniej
zamierzał włożyć jej swoją piąstkę do ust. Uśmiechnęła się do rozbawionego
dziecka.

- O co chodzi? Uważasz, że już za długo nie zwracam na ciebie uwagi? - spytała

głosem stłumionym jeszcze przez emocje.

Tad odpowiedział uśmiechem, a wyraz oczekiwania w jego oczach wyraźnie

dawał do zrozumienia, że czas na zabawę. Maddie roześmiała się i spełniła
życzenie malucha. Przytuliła twarz do mięciutkiej szyi i dmuchnęła. Tad
zachichotał radośnie, czekając na więcej.

Ale Maddie potrząsnęła głową.
- Myślę, że powinniśmy teraz zobaczyć, jak się czuje twój brat. - Rzuciła ostatnie

spojrzenie w stronę odchodzącego Ebena i ruszyła do domu.

Dillon siedział w kuchni. Wiercił się i odwracał głowę, gdy Sofia usiłowała otrzeć

mu twarz zwilżoną ściereczką. Po obu stronach krzesła stały bliźniaczki i
przyglądały się bratu z troską.

- To nic, tylko trochę się pobrudziłem - burczał ze złością, zakłopotany

background image

124

zamieszaniem wokół swojej osoby. - Sam mogę się umyć.

Sofia nie zwracała uwagi na kaprysy Dillona.
- Policzek - mruknęła, kiedy na oczyszczonej skórze ukazało się czerwone

zadrapanie. - Ja przynieść coś na rany.

Odłożyła ściereczkę i ruszyła do drzwi. Joy natychmiast złapała mokrą szmatkę.
- O nie, tylko nie to! - Dillon zerwał się z krzesła.
- Ale ja chcę pomóc! - powiedziała płaczliwie Joy.
- Nie potrzebuję twojej pomocy. - Odsunął siostrę. - Idźcie sobie - rzucił ze

złością. W tej samej chwili dostrzegł Maddie. Spojrzał na nią, zawstydzony. -
Zostawcie mnie wszyscy w spokoju.

- Martwiliśmy się o ciebie, Dillon - powiedziała Maddie i postawiła Tada na

podłodze. Dziecko natychmiast na czworakach ruszyło do brata, gaworząc coś
wesoło.

- Niepotrzebnie. Nic mi nie jest - odparł gniewnie Dillon. Przede wszystkim

jednak wydawał się smutny i zraniony.

- Ale myśmy o tym nie wiedzieli - przypomniała mu łagodnie Maddie.
- Myśleliśmy... - poparła ją Joy, ciągle bliska płaczu. - Myśleliśmy, że...
- ...że się zgubiłeś. - Hope złapała go za ramię.
- Ale się nie zgubiłem, jasne? - rzucił niecierpliwie i odepchnął jej rękę.
Bliźniaczki były zupełnie zdezorientowane.
- Jeśli się nie zgubiłeś... - zaczęła Joy.
- ...to dlaczego nie wróciłeś do domu?
- Bo mi się nie chciało - burknął Dillon. Był oszołomiony i roztrzęsiony.
- Dlaczego? - spytała Joy. Jej broda zaczęła lekko drżeć.
- Właśnie. Dlaczego uciekłeś i nas zostawiłeś? - Hope odsunęła się i spojrzała na

niego nieufnie.

- Bo mnie wkurzacie. Włóczycie się za mną bez przerwy, nie mam chwili spokoju

- odparł ze złością, ale sam był już bliski łez.

Jeszcze chwila, a wszyscy wybuchnęliby płaczem. Maddie postanowiła się

wtrącić.

- Nie słuchajcie go, dziewczynki. On wcale tak nie myśli. Prawda, Dillon? -

Popatrzyła na niego znacząco.

- Nieprawda! - zawołał chłopak i pociągnął nosem.
- Prawda - powiedziała Maddie. - Dillon tylko udaje, żebyście nie zobaczyły, że

sam jest wystraszony i zagubiony, tak samo jak wy - wyjaśniła bliźniaczkom.

- Wcale nie jestem wystraszony - zaprzeczył Dillon. Do oczu napłynęły mu łzy,

choć bardzo starał sieje powstrzymać. - Ja się niczego nie boję.

Maddie nie chciała się z chłopcem sprzeczać, z ulgą powitała więc Sofię, która

wróciła do kuchni z tubką maści w ręce. Skorzystała z okazji, by zmienić temat.

- Dillon nie zjadł obiadu. Na pewno jest głodny. Zrób kanapki, Sofio, a ja

posmaruję mu policzek - zaproponowała. - Pomóżcie Sofii, dziewczynki - dodała i

background image

125

odwróciła się do Dillona. - Usiądź tutaj. - Wskazała krzesło.

- Nie potrzebuję żadnych maści. - Spojrzał podejrzliwie na tubkę.
- Pewnie masz rację - odparła spokojnie Maddie. - Ale na wszelki wypadek

zdezynfekujemy zadrapanie. - Położyła chłopcu rękę na ramieniu i pchnęła go
lekko w stronę krzesła.

Dillon usiadł niechętnie. Maddie przysunęła drugie krzesło, usiadła i odkręciła

nakrętkę. Wycisnęła trochę maści na palec i delikatnie odwróciła głowę Dillona do
światła.

- Dobrze, że nie spotkało cię nic gorszego - powiedziała.
- Uhum - mruknął Dillon, uparcie unikając jej wzroku.
- Miałeś dużo szczęścia, że nie spadłeś z urwiska i nie połamałeś sobie wszystkich

kości.

Dillon spojrzał na Maddie zbolałym wzrokiem i skrzywił się, kiedy zaczęła

smarować zadrapane miejsce.

- Powiedział ci, prawda? - spytał, jak zwykle nie używając imienia wuja.
- Tak. - Maddie rozsmarowała maść wzdłuż skaleczenia. - To musiało być

okropne, tak wisieć nad urwiskiem.

Kiwnął głową i przymknął oczy.
- Bałem się - przyznał szeptem i zadrżał na wspomnienie tej strasznej chwili.
- Wiem - odparła. Intuicja podpowiadała jej jednak, że Dillon potrzebuje czegoś

więcej, niż tylko słów. Z trudem podniosła chłopca i posadziła go sobie na
kolanach. Opierał się przez chwilę, ale potem z wdzięcznością wtulił się w jej
ramiona.

Maddie objęła Dillona i oparła policzek o jego głowę.
- Kiedy uciekłeś, wszyscy byliśmy przerażeni, tak samo jak ty. Nie wiedzieliśmy,

gdzie jesteś. Martwiliśmy się, czy nie przytrafiło ci się coś złego - powiedziała
cicho.

- On na pewno się o mnie nie martwił - mruknął Dillon ze złością, która jednak

skrywała cierpienie.

- Nie masz racji. - Maddie odgarnęła mu z czoła kosmyk włosów. - Twój wujek

martwił się o ciebie tak samo, jak wszyscy.

Dillon z niedowierzaniem pokręcił głową.
- On mnie nienawidzi.
- Nieprawda, kochanie - odparła z przekonaniem Maddie.
- Prawda. - Dillon wbił wzrok w podłogę. Wyglądał na bardzo nieszczęśliwego.
- Gdyby twój wujek cię nienawidził, byłby zadowolony, że uciekłeś - dowodziła. -

A on pojechał cię szukać. Jak myślisz, dlaczego to zrobił?

Dillon miał na to gotową odpowiedź.
- Chciał się upewnić, że już nie wrócę.
- No dobrze. - Maddie stwierdziła, że chłopiec potrzebuje bardziej

przekonywających dowodów. - Więc dlaczego pomógł ci zejść ze skały? To było

background image

126

bardzo niebezpieczne, prawda?

- Chyba tak. - Dzieciak wzruszył ramionami, ale słowa Maddie najwyraźniej go

zastanowiły.

- Gdyby cię rzeczywiście nienawidził, pozwoliłby ci spaść, nie sądzisz?
Dillon w zamyśleniu zmarszczył brwi.
- Sam nie wiem - przyznał w końcu.
- Myślę, że wujek nie pozwolił ci spaść, bo nie chciał, żebyś zrobił sobie krzywdę.

- Maddie przytuliła go do siebie mocniej. - A nie chciał, żebyś zrobił sobie
krzywdę, bo naprawdę mu na tobie zależy.

Dillon myślał nad tym przez chwilę.
- Może - powiedział w końcu z wahaniem. - Ale i tak jest na mnie wściekły.
- No, trochę się złości z powodu pewnych rzeczy, które zrobiłeś - odparła Maddie.
- Chodzi o lekcje? - domyślił się Dillon i spuścił głowę jeszcze niżej.
- Tak, i o to, że byłeś niegrzeczny w szkole, i uciekłeś, przez co wszyscy się o

ciebie martwili. - Maddie uzupełniła listę przewinień. - To nie było w porządku,
prawda?

- Prawda. - Dillon westchnął ciężko.
- Wszyscy popełniamy błędy - stwierdziła Maddie. - Ale najważniejsze, żeby ich

w przyszłości nie powtórzyć.

Do stołu podeszła Joy. Dumnie niosła przed sobą talerz z kanapkami.
- Zrobiłyśmy ci kromkę z masłem orzechowym...
- ...i z piklami. - Hope postawiła na stole szklankę mleka.
- Taką, jak kiedyś...
- ...robiła dla nas mama.
- Sofia podgrzewa jeszcze...
- ...zupę dla ciebie.
Joy zmarszczyła brwi i przekrzywiła głowę, przyglądając się bratu z uwagą.
- Dlaczego siedzisz u Maddie na kolanach?
Hope spojrzała na twarz Dillona i otworzyła usta w wyrazie nagłego zrozumienia.
- Płakałeś? - spytała z niedowierzaniem.
Dillon zaczął spiesznie ścierać z policzków ślady łez.
- Ta maść bardzo szczypie - powiedziała Maddie.
- Podmuchałaś? - zapytała Joy, przekonana o skuteczności tego sposobu.
Hope kiwnęła głową.
- Mama zawsze dmuchała.
- Podmuchałam, oczywiście. Właśnie dlatego Dillon musiał mi usiąść na kolanach

- skłamała Maddie. Podtrzymała go lekko ręką, kiedy zsuwał się na podłogę.

Gdy tylko chłopiec usiadł na swoim krześle, dziewczynki natychmiast zasypały go

pytaniami. Chciały wiedzieć, dokąd poszedł i czy widział węże. Ciągle wracały też
do tego, jak bardzo czuły się porzucone i samotne, kiedy uciekł. Dopytywały,
dlaczego to zrobił.

background image

127

Dillon unikał bezpośrednich odpowiedzi, wzruszał ramionami i na siłę zajadał się

kanapkami. Starał się mieć ciągle wypchane usta. W ten sposób właściwie nie
musiał się odzywać.

Był w połowie posiłku, kiedy do kuchni wszedł Eben z trzema strzelbami pod

pachą. Dillon zesztywniał, spojrzał ukradkiem na wuja, potem szybko znowu
skoncentrował się na zupie.

Eben popatrzył na niego równie przelotnie i podszedł do kuchennego blatu.

Maddie zauważyła jednak, że z oczu Ebena zniknął wyraz irytacji, choć twarz
pozostała surowa. Poza tym wydawał się zupełnie opanowany.

- Czy mogłabyś zaparzyć kawę? - spytał. - Chętnie bym się napił.
- Ja to zrobić. - Sofia spiesznie podeszła do ekspresu.
Eben podziękował ruchem głowy i ruszył do swojej sypialni, żeby schować

strzelby. Wrócił po chwili, a przy każdym jego kroku ostrogi brzęczały melodyjnie.
Nalał sobie kawy.

Ku niezadowoleniu Dillona postawił filiżankę na stole i usiadł dokładnie

naprzeciw niego. Powiesił kapelusz na oparciu krzesła i zwichrzył sobie włosy
palcami. Niesforny kosmyk opadł mu na czoło. Maddie uśmiechnęła się, bo
zauważyła, że Dillon w bardzo podobny sposób przeczesuje włosy ręką.

- Wujku? - zaczęła Joy. W przeciwieństwie do brata nie czuła się w obecności

Ebena ani trochę nieswojo. - Pytałyśmy Dillona, dlaczego uciekł...

- ...i dlaczego nie chciał wrócić - dokończyła Hope.
- Ale on nie chce nam powiedzieć. - Joy zmarszczyła czoło.
Eben upił łyk kawy, popatrując na Dillona znad brzegu filiżanki.
- Odpowiedz siostrom, Dillon.
- Ale właśnie jem, a nie wolno mówić z pełnymi ustami - odpalił Dillon.

Natychmiast znowu chwycił kanapkę i wbił w nią zęby.

- Bardzo dogodny moment, żeby przypomnieć sobie o manierach przy stole -

zauważył sucho Eben. Schylił się i podniósł Tada, który przypełzł do jego krzesła i
spróbował stanąć.

- Kiedy już przełkniesz, możesz na chwilę przerwać jedzenie i odpowiedzieć na

pytania sióstr.

Dillon grał na zwłokę. Powoli przeżuwał odgryziony kęs, w nadziei, że jeśli

będzie to robił dostatecznie długo, wszyscy zapomną, że w ogóle go o coś pytali.
Taktyka mogłaby się okazać skuteczna w przypadku bliźniaczek, które natychmiast
skupiły uwagę na Ebenie, dopytując, dlaczego tak długo szukał Dillona i czy
widział po drodze węże. Ebena jednak znacznie trudniej było zwieść.

Obserwując całą scenę, Maddie dostrzegła to, co zauważyłby każdy - że przy stole

siedzi rodzina. Tad i dziewczynki dobrze o tym wiedzieli. Tylko Eben i Dillon
wydawali się nie do końca przekonani. Z tego samego powodu - obaj się bali.

Dillon skrycie łaknął poczucia bliskości i bezpieczeństwa, które zostało mu

odebrane wraz ze śmiercią rodziców; ale Eben pragnął zachować swoją

background image

128

niezależność i nie przywiązywać się do nikogo. Jego zniecierpliwienie i irytacja
stanowiły rodzaj skorupy, która miała trzymać dzieci na dystans. W przypadku
Dillona osiągnął swój cel.

Dillon szybko otworzył usta, żeby ugryźć kolejny kęs kanapki, zanim ktokolwiek

się zorientuje, że już przełknął poprzedni. Ale bystre oczy Ebena natychmiast to
dostrzegły.

- Zaczekaj - rzucił ostrzegawczo. - Najpierw musisz odpowiedzieć na kilka pytań.
- Zapomniałem. - Dillon odłożył kromkę na talerz i wbił w nią wzrok. - No więc,

schowałem się za skałami - stwierdził lakonicznie. - I nie wróciłem, bo nie
chciałem.

- Dlaczego? - Joy spojrzała na brata zaskoczona.
- Bo zamierzałem być sam - odparł krótko.
- Ale dlaczego się nie odezwałeś, kiedy Sofia cię wołała? - Hope zmarszczyła

brwi.

- Bo nie chciałem, żeby wiedziała, gdzie jestem. Mówiłem wam, że się schowałem

- dodał trochę niecierpliwie.

- Nie bałeś się? Na skałach, całkiem sam? - Joy szeroko otworzyła oczy.
- Widzisz? - Dillon spojrzał z rozpaczą na Ebena. - Odpowiadam na jedno pytanie,

a one zaraz zadają następne. Jak mam skończyć kolację?

- Trzeba było o tym pomyśleć, zanim uciekłeś - odparł Eben bez cienia

współczucia. W końcu jednak ulitował się nad chłopcem. - Może któraś z was wie,
gdzie jest kubek Tada? Wydaje mi się, że wasz braciszek ma ochotę na mleko.

- Koło zlewu - odparła Joy.
- Sofia go umyła - wyjaśniła Hope.
- Przyniosę go! - poderwała się Joy.
- Nie, ja przyniosę! - zaprotestowała Hope i rzuciła się w stronę zlewu.
Podczas gdy bliźniaczki walczyły o kubek. Sofia wyjęła z lodówki dzbanek z

mlekiem, a Eben posadził Tada w wysokim krzesełku. Dillon tymczasem robił
wszystko, by nie zwracać na siebie uwagi. Całkowicie koncentrował się na zupie i
kanapkach. Jadł bardzo powoli, ale i tak uważał, że skończył posiłek zdecydowanie
za wcześnie.

- Ty się najeść? - Sofia sprzątnęła ze stołu miseczkę i talerzyk.
- Tak. - Dillon kiwnął głową, zawahał się i popatrzył z ukosa na Ebena.

Natychmiast napotkał spojrzenie bystrych oczu wuja. - Muszę jeszcze dzisiaj
odrabiać zadania?

Eben uniósł brew ze zdziwieniem.
- Najpierw narozrabiałeś w szkole, potem zrobiłeś awanturę w domu i uciekłeś, a

wszyscy odchodzili od zmysłów, bo postanowiłeś nie wracać - powiedział
spokojnie. - Ramon, Luis i ja spędziliśmy pół dnia na poszukiwaniach. A teraz
pytasz, czy masz odrabiać lekcje. Naprawdę sądzisz, że zasłużyłeś na nagrodę?

Dillon zwiesił głowę.

background image

129

- Nie.
- Cieszę się, że to słyszę. - Eben patrzył na siostrzeńca twardo przez chwilę.
Maddie znieruchomiała, gotowa interweniować, gdyby okazał się zbyt surowy dla

chłopca. Dillon dostał już dziś za swoje. Może nie zasłużył na nagrodę, ale nie
potrzebował też dodatkowej kary.

- Cóż, to szczególny dzień - odezwał się w końcu Eben. - Więc zrobisz jeszcze

tylko jedno zadanie.

Joy nadstawiła uszu.
- Dlaczego dziś jest szczególny dzień?
Eben spojrzał na Maddie z uśmiechem.
- Dlatego że Maddie zostanie u nas na kolacji.
Bliźniaczki podbiegły do niej z radosnym piskiem. Dillon nie podzielał

entuzjazmu sióstr. Popatrzył ponuro na książki, westchnął z rezygnacją i sięgnął po
zeszyt.

- Nie teraz - powstrzymał go Eben, co zaskoczyło i Dillona, i Maddie. - Niedługo

trzeba będzie nakrywać do stołu. To wyjątkowa okazja, więc stół powinien
wyglądać odświętnie. Odrobisz zadanie, jak już zjemy - powiedział do chłopca. -
Na razie zabierz stąd książki.

Przez chwilę Dillon nie wierzył własnym uszom, potem błyskawicznie uprzątnął

swoje rzeczy, jakby się bał, że Eben może jeszcze zmienić zdanie.

- Postawimy na stole kwiaty i świece... - zaczęła z zapałem Joy.
- ...jak mama i tatuś...
- ...kiedy mama robiła dla niego ro...roman...tyczną kolację?
Eben spojrzał z ukosa na Maddie zachłannym, pełnym czułości wzrokiem. Maddie

zadrżała lekko.

- Jakieś świece na pewno się znajdą, ale kwiatów raczej nie będzie. Pora roku nam

nie sprzyja.

Maddie poczuła znajomy przypływ pożądania i uśmiechnęła się do Ebena.
- Dzisiaj możemy darować sobie kwiaty.
Joy rozjaśniła się pod wpływem nagłego olśnienia. Chwyciła siostrę za rękę i

wyszeptała jej coś do ucha. Hope też natychmiast się rozpogodziła. Razem
wybiegły z kuchni.

- Gdzie one poleciały? - spytał Eben.
Tad walnął pustym kubkiem o poręcz krzesełka i pisnął przeciągle.
- Nie wiem. - Maddie wzięła niemowlaka na ręce.
- Idź, zobacz, co kombinują twoje siostry - polecił Eben Dillonowi.
- Dlaczego zawsze ja muszę za nimi łazić? - spytał gderliwie chłopak i spojrzał z

ukosa na Ebena w oczekiwaniu reprymendy.

Nie przeliczył się. Wuj zmarszczył brwi.
- Bo to twój obowiązek.
- Ja zobaczę, co robią dziewczynki - powiedziała Maddie. - I tak muszę iść do

background image

130

pokoju - wyjaśniła. - Tadowi trzeba zmienić pieluchę.

- No dobrze - zgodził się Eben po chwili wahania. - W takim razie mały pomoże

mi przy zwierzętach.

Dillon nie zaprotestował tym razem, co było bardzo rozsądne z jego strony.

Maddie zauważyła jednak, że nie okazał także cienia entuzjazmu.

- Nie traktuj go zbyt surowo - mruknęła do Ebena i od razu dostrzegła błysk

zniecierpliwienia w jego oczach. - Proszę - dodała miękko.

Eben uważał, że do tej pory był raczej zbyt pobłażliwy dla chłopaka, ale tego nie

powiedział. Milczał, dopóki nie wyszli przed dom. Słowa Maddie ciągle
dźwięczały mu w uszach, więc hamował irytację.

- Już czas, byś zrozumiał, Dillon, że spoczywa na tobie większa od-

powiedzialność, bo jesteś najstarszy - zaczął. - Oznacza to, że musisz opiekować
się rodzeństwem i zawsze dawać im dobry przykład.

- Wiem. Ale to niesprawiedliwe - mruknął Dillon i kopnął wystający z ziemi

kamień.

- Owszem, ale tak już jest. - Eben spojrzał na siostrzeńca surowo. - Tad i twoje

siostry bardzo cię podziwiają. Liczą, że zawsze im pomożesz. Zwłaszcza teraz,
kiedy nie ma już mamy i taty. Wasi rodzice także na ciebie liczą i oczekują, że
będziesz się troszczył o brata i siostry.

Słowa te nagle wydały się Ebenowi dziwnie znajome. Próbował sobie

przypomnieć, kiedy je słyszał. Nagle uświadomił sobie, że jego ojciec wiele lat
temu mówił to samo do niego.

Eben pamiętał też ten okropny ciężar, który wtedy czuł na swoich barkach -

odpowiedzialność, ból i samotność.

- Na pewno sobie poradzisz - powtórzył słowa swego ojca.
Eben wtedy rozpaczliwie pragnął w to uwierzyć, ale wiedział, że to zbyt wiele, że

jest jeszcze za młody. A jego ojciec nigdy nie dodał do tego trzech bardzo ważnych
słów, które mogły całkowicie zmienić sytuację. Postanowił, że Dillon je usłyszy.

- Ja ci pomogę.
Chłopiec podniósł głowę i spojrzał na wuja z niedowierzaniem i nadzieją.
- Naprawdę?
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy - zapewnił Eben. - Ale ty też musisz się nimi

zajmować.

- Chyba dam sobie radę - stwierdził Dillon i wzruszył ramionami z miną

dojrzałego mężczyzny. - Właściwie i tak dużo się nimi zajmowałem, więc jestem
przyzwyczajony.

- Zauważyłem - odparł Eben. Pamiętał, jak chłopiec tulił siostrę zbudzoną

koszmarnym snem albo stanął w obronie bliźniaczek.

Dillon spojrzał na Ebena, zaskoczony, potem szybko odwrócił wzrok. Nic nie

powiedział, ale wyprostował się lekko i dumnie podniósł głowę.

Rozdział 15

background image

131

Na kominku, wśród skaczących płomieni, wesoło trzaskały polana. Migotliwe

światło spowiło cały pokój ciepłym blaskiem. Eben rozparł się na starej skórzanej
sofie, wyciągnął przed siebie nogi i leniwie patrzył w ogień. Odwrócił głowę, gdy
usłyszał odgłos kroków w korytarzu. Po chwili w drzwiach pojawiła się Maddie.
Światło ognia ozłociło jej brązowobeżowy sweter. Ebenowi podobało się, że
miękka dzianina łagodnie opływa kształty Maddie, uwydatniając smukłą figurę.
Jeszcze bardziej podobał mu się jej ciepły wyraz twarzy.

- Bliźniaczki już śpią? - spytał i podciągnął nogi, żeby zrobić miejsce między

kanapą a stolikiem do kawy.

- Leżą w łóżku. Nie sądzę jednak, żeby spały - odparła z trochę ironicznym

uśmiechem. - A jak tam Tad?

- Ledwo włożyłem mu smoczek od butelki do buzi, od razu zamknął oczy. - Eben

pstryknął palcami.

- Szczęściarz z ciebie - mruknęła zazdrośnie Maddie i spojrzała na drzwi do

kuchni, w której nadal paliło się światło. - Dillon ciągle jeszcze pracuje, jak widzę.

- Chyba już prawie skończył.
Maddie z wdziękiem opadła na sofę. Eben wziął ze stolika dwa kieliszki i jeden

podał Maddie.

- Przygotowałem dla nas drinki.
- Cudownie. - Upiła łyk whisky z wodą sodową, westchnęła z zadowoleniem i

leniwie rozejrzała się po tonącym w intymnym półmroku pokoju, oświetlonym
tylko przez ogień na kominku. - Jak miło. Idealne zakończenie wspaniałego dnia.

Eben uśmiechnął się krzywo, objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie.
- Kolacja nie upłynęła tak idealnie.
- Jestem innego zdania - sprzeciwiła się Maddie - Może nie była zbyt spokojna,

ale...

- Tak, przy czwórce dokazujących dzieciaków trudno mówić o spokoju - wtrącił

sucho Eben.

- ...ale były świece, kwiaty i biały obrus - dokończyła.
- No, niedługo pozostał biały - mruknął Eben i pytająco uniósł brwi. - Ale skąd

dziewczynki wytrzasnęły te okropne sztuczne róże?

Maddie położyła palec na ustach.
- Prosiły, żebym ci nie mówiła - szepnęła konspiracyjnie, jakby dzieliła się z nim

bardzo poufną informacją. - Joy i Hope oderwały róże od swoich letnich
kapelusików. Kiedy odkryłam, co spryciule zamierzają, było za późno. Zdążyły już
odpruć jeden z kwiatów. Próbowałam je przekonać, że nie potrzebujemy aż takich
ozdób, ale one twierdziły uparcie, że bez kwiatów na stole nie można mówić o
romantycznej kolacji - powiedziała Maddie, naśladując dziecinną wymowę
bliźniaczek.

- Nie wiem, na ile ta kolacja była roman...tyczna, ale z pewnością godna

zapamiętania. - Eben westchnął z rozbawieniem.

background image

132

- Mnie się podobała. Wszystkie inne wypadają na jej tle strasznie blado - odparła

Maddie, która ostatnio brała udział w wielu spokojnych i dość nudnych spotkaniach
przy stole.

Eben spojrzał na nią z ukosa.
- Pewnie chodziłaś na bardzo różne przyjęcie - mruknął. Dobrze wiedział, że

Allan Williams wprowadził Maddie w wielki, elegancki świat, gdzie nakryte tylko
na dwie osoby stoliki lśnią od kryształów i świec na białych lnianych obrusach.

- Owszem - spojrzała mu w oczy. Dobrze wiedziała, o czym pomyślał. Na chwilę

ogarnęło ją lekkie poczucie winy, postanowiła jednak mu się nie poddać. - Nie
powinnam tego mówić, ale najbardziej lubię takie kolacje, jak dzisiejsza.

- Chyba oszalałaś - powiedział, zdumiony i zadowolony.
- Może. - Przewróciła oczami. Tak czy inaczej, mówiła prawdę. Kolacja, którą

zjedli tego wieczoru, była wydarzeniem wyjątkowym i na pewno zostanie
najmilszym wspomnieniem. Wiele czasu minęło, odkąd Maddie czuła się potrzebna
i użyteczna... a przede wszystkim upragniona i kochana przez siedzącego obok
mężczyznę.

Spojrzała mu w oczy i zobaczyła w nich ciepły błysk pożądania. Eben patrzył tak

na nią od chwili, kiedy przyjechała. Gdy pochylił ku niej głowę, uniosła się lekko.
Ich usta spotkały się... w tym samym momencie w kuchni rozległ się zgrzyt
przesuwanego po podłodze krzesła i szelest zamykanych zeszytów.

Eben skrzywił się lekko i odsunął od Maddie.
- Coś mi mówi, że Dillon zaraz nas nakryje - mruknął.
Maddie zaśmiała się cicho.
- Co cię tak śmieszy? - Eben uniósł brwi.
- Czuję się jak nastolatka przyłapana na ściskaniu się z kolegą na kanapie -

wyjaśniła z rozbawieniem.

Eben także się uśmiechnął. Do pokoju nonszalanckim krokiem wszedł Dillon,

wykazując trochę ze swej dawnej butności.

- Skończyłeś? - spytał Eben, choć znał już odpowiedź.
- Tak. Wszystko zrobiłem, zobacz. - Chłopak podsunął wujowi zeszyt pod nos.

Starając się zachować obojętny wyraz twarzy patrzył, jak Eben przerzuca kartki.

- Dobra robota! - Eben uśmiechnął się z zadowoleniem i oddał mu zeszyt.
Dillon spuścił głowę. Chciał ukryć twarz, która cała aż pojaśniała z dumy.
- To łatwe. - Wzruszył ramionami. - Prawie wszystko z tego już miałem w starej

szkole.

- Więc dokończenie tych zadań nie powinno ci jutro zabrać zbyt wiele czasu.
- Chyba nie. - Dillon znowu wzruszył lekko ramionami. - Muszę iść do łóżka? -

spytał z wahaniem.

Eben kiwnął głową.
- Tak, jest późno.
- Dobrze. - Dillon westchnął z rezygnacją, spojrzał na wuja i prawie się

background image

133

uśmiechnął. - Dobranoc.

- Dobranoc.
Maddie, która uważnie przyglądała się tej scenie, usłyszała ciepłą nutę w głosie

Ebena i zauważyła, że jego oczy złagodniały, chociaż wyraz twarzy pozostał
nieprzenikniony.

- Jaka niezwykła przemiana - mruknęła, kiedy chłopiec się oddalił.
Eben spojrzał na nią, trochę zaskoczony, i lekko zmarszczył brwi, ale zaraz się

rozpogodził.

- Mówisz o Dillonie? Rzeczywiście, można to tak określić.
Maddie właściwie miała na myśli ich obu, ale postanowiła nie wyprowadzać

Ebena z błędu.

- Musiałeś mu chyba coś powiedzieć - domyśliła się. - Ledwie sprzątnęłam z

dziewczynkami ze stołu, kiedy wyjął swoje książki.

- Tak, w drodze do stajni pogadaliśmy sobie trochę jak mężczyzna z mężczyzną -

wyjaśnił, choć wiedział, że nie było to najbardziej precyzyjne określenie ich
rozmowy. W rzeczywistości rozmawiali raczej jak chłopiec z chłopcem.

Wolał jednak nie mówić o tym teraz, kiedy Maddie siedziała u jego boku, a

dzieciaki w końcu poszły spać.

Postawił szklankę na stoliku i spojrzał na Maddie z ukosa, trochę wyzywająco,

trochę z rozbawieniem i rosnącym pożądaniem.

- Coś wspomniałaś o ściskaniu się na kanapie? - mruknął.
Maddie parsknęła niskim, gardłowym śmiechem i pochyliła się trochę, by

odstawić na stolik swojego drinka. Eben skorzystał z okazji i przyciągnął ją ku
sobie.

Śmiech zamarł na jej ustach, kiedy Eben delikatnie dotknął ich wargami.

Pocałunek nie był gwałtowny. Oboje czuli, że mają przed sobą mnóstwo czasu i że
nie muszą się spieszyć.

Wsunęła palce w jego włosy, sypkie i lśniące czystością. To nie spocony, pokryty

pyłem i drapiący kilkudniowym zarostem kowboj trzymał ją teraz w objęciach -
Eben wziął prysznic i przebrał się przed randką. Drobiazg, być może, ale stanowił
dowód, jak wiele ten wieczór znaczył.

Dla obydwojga.
Maddie czuła się tak podekscytowana i rozdygotana jak wtedy, kiedy jeszcze

wszystko to było dla niej nowe. Ale tym razem czuła też uniesienie i radość, nie
mające nic wspólnego z pieszczotą jego dłoni i zmysłowym dotykiem.

Teraz nie liczyło się to, co zaszło między nimi w przeszłości. Dla Maddie istniały

już tylko silne ramiona i gorące usta Ebena.

Czuła się tak szczęśliwa, że miała ochotę ogłosić to całemu światu. Oboje dostali

od losu drugą szansę, choć nie śmiała o tym marzyć.

Zadrżała pod wpływem emocji, które wypełniały ją ciepłem i światłem. Z każdym

oddechem coraz bardziej.

background image

134

- Kocham cię - wyszeptała. Nie potrafiła dłużej tego przed nim skrywać.
Nagle zdała sobie sprawę, że teraz kocha Ebena nawet bardziej niż kiedyś.

Dawniej była zaślepiona tym uczuciem i przekonana, że miłość nieuchronnie
pociąga za sobą szczęśliwe zakończenie. Życie nauczyło ją jednak, że nie zawsze
tak bywa.

- Lepiej, żebyś mnie kochała. - Eben uniósł lekko głowę, żeby spojrzeć na

Maddie. - Bo ja kocham cię za bardzo, by pozwolić ci odejść po raz drugi - dodał
drżącym głosem.

- To dobrze, bo nigdzie się nie wybieram - szepnęła Maddie.
Eben przylgnął wargami do jej ust w namiętnym pocałunku.
- Pobierzmy się - powiedział, z trudem chwytając oddech.
Serce Maddie gwałtownie podskoczyło ze szczęścia. Otworzyła usta, żeby

wyrazić zgodę, ale nie zdążyła tego zrobić.

- Jak tylko spłacę ranczo - dodał Eben
- Nie - odparła spokojnie. Starała się nie okazywać bólu i gniewu, jaki ją ogarnął.
- Co? - spytał z niedowierzaniem Eben, zmrożony odpowiedzią, którą usłyszał.
Maddie skwapliwie wysunęła się z jego objęć i usiadła prosto.
- Tak. Dobrze słyszałeś. Albo pobierzemy się natychmiast, albo wcale.
- Zaczekaj...
- Nie, nie zaczekam. - Wstała, żeby zwiększyć dystans między nimi, zanim

bliskość jego ciała osłabi jej determinację.

- Chodzi o jeden miesiąc! - Eben zerwał się na równe nogi i patrzył na Maddie

gniewnie.

- Nie zaczekam nawet jednego tygodnia! Wykluczone!
- A cóż to za głupie nastawienie?
- Wcale nie głupie - rzuciła z bólem i złością, i odwróciła się do niego: - Jak w

ogóle mogło mi przyjść do głowy, że ty się choć trochę zmieniłeś, MacCallister?
Nigdy nie słuchałeś tego, co mówię.

- Oczywiście, że słuchałem - odparł. - Przedtem, kiedy cię prosiłem, żebyś

zaczekała, myślałaś, że cię nie kocham. Teraz wiesz, że to nieprawda.

- Powiedz mi jedno. - Co zamierzasz zrobić, jeśli jednak nie uda ci się zebrać

pieniędzy? - spytała wyzywająco. - Co się stanie, jeśli stracisz ranczo?

- Zbiorę pieniądze - obiecał. - Uwierz we mnie choć trochę.
- Dlaczego miałabym w ciebie wierzyć? - odpaliła Maddie. - Ty we mnie nie

wierzysz ani trochę!

- Nieprawda...
- Nieprawda? Ile razy mam ci powtarzać, że to za ciebie chcę wyjść za mąż? Nic

mnie nie obchodzi ranczo.

- Ale mnie obchodzi! To część mnie samego. Tego, kim jestem. Całe życie

harowałem, zbierałem grosz do grosza, byle tylko zachować tę ziemię. A teraz
mam rzucić wszystko w diabły, tylko dlatego, że ciebie to nie obchodzi?

background image

135

- Nigdy niczego podobnego nie powiedziałam - zaoponowała gniewnie Maddie i

zamilkła. Czuła, że dalsza kłótnia jest zupełnie bezcelowa.

Miała dość funduszy, by od ręki wypisać czek na sumę, która pozwoliłaby

Ebenowi spłacić ranczo, ale była pewna, że on nigdy nie przyjąłby od niej
pieniędzy. Częściowo z powodu uporu i męskiej dumy, a częściowo dlatego, że
jego poczucie własnej wartości było tak silnie związane z Gwiaździstym Ranczem.
Maddie patrzyła na Ebena z mieszanymi uczuciami - żalem, złością, goryczą - i
miłością, która nie chciała umrzeć, nawet teraz.

- Nigdy dotąd nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo jesteś podobny do swojego

ojca - powiedziała ze smutkiem.

- Bzdury - zaprzeczył gwałtownie.
- Niestety, to prawda. - Pokręciła głową. - Tak samo jak twój ojciec myślisz, że

ludzie będą cię cenić tylko ze względu na to, co uda ci się posiąść. Twój ojciec
wydawał pieniądze, których nie miał, kupował prezenty i żył na cudzy rachunek. A
ty dusisz każdy grosz, by zachować ranczo. Nie dlatego, żeby pozbyć się długów,
tylko po to, by ludzie patrzyli na ciebie z szacunkiem i podziwem. Bo nie wierzysz,
że będziesz dla nich coś znaczył, jeśli stracisz tę ziemię. Ale to nie pieniądze i
rzeczy są naprawdę ważne, tylko ludzie.

Eben patrzył na nią z kamienną twarzą, zimnymi jak lód oczami.
- Skończyłaś?
Maddie spojrzała na niego przeciągle.
- Nie. Ale z nami koniec - odparła. Z trudem powstrzymując łzy wybiegła z domu.
Eben nie ruszył się z miejsca. Kiedy dobiegł go trzask zamykanych drzwi,

odwrócił się do ognia. Czuł narastający gniew. W holu rozległy się ciche kroki
bosych stóp. Do pokoju wszedł ubrany w piżamę Dillon. Zatrzymał się na progu.

- Miałeś być w łóżku - warknął Eben.
Chłopiec spuścił głowę i spojrzał na wuja spod oka.
- Wiem, ale... Czy to prawda? Stracisz ranczo?
- Nie - odparł Eben krótko i twardo. - Jeśli tylko zdołam spłacić pożyczkę - dodał

z przyczyn, których sam do końca nie rozumiał.

- Musielibyśmy się stąd wyprowadzić, tak? - spytał Dillon. - To dlatego ciągle

martwisz się o pieniądze.

- Nigdzie się nie wyprowadzamy i nie stracimy rancza. Maddie nie wie, co mówi.

Zapomnij o tym wszystkim i wracaj do łóżka - rozkazał szorstko Eben, z trudem
nad sobą panując.

Dillon zawahał się, spuścił wzrok i powoli wyszedł z pokoju. Eben znowu został

sam. Chwycił pogrzebacz i wsadził go z furią w płonące na kominku drwa. Chciał,
żeby ogień jak najszybciej zgasł.

Ale płomienie, które rozpaliła w nim Maddie, nie dały się tak łatwo unicestwić.

Ciągle paliły go i raniły jak tysiąc ostrych noży.

Przecież ona nie miała racji. Zupełnie nie miała racji.

background image

136

Był głupi, że pozwolił jej znowu wejść w swoje życie. Otworzył się przed nią i po

raz kolejny dał się zranić. W odpowiedzi na oświadczyny otrzymał gorzką lekcję.
A oczekiwał od niej tylko zrozumienia i wsparcia.

Dopalające się na kominku polana trzaskały cicho. Eben pociągnął łyk whisky.

Ale tym razem alkohol nie przytępił bólu. Eben zacisnął palce na szklance, aż
zbielały mu kostki. Poruszył nią lekko, patrząc na odblask żaru w złotawym płynie.
Nagle zauważył Dillona. Chłopiec niósł niewielką cynową puszkę.

- Chyba mówiłem, żebyś wracał do łóżka - burknął ze złością Eben. Chciał w

samotności lizać swoje rany.

Unikając wzroku wuja, Dillon podszedł prosto do stolika i postawił na nim

blaszane pudełko.

- Możesz to wziąć - powiedział i podważył wieko. W puszce znajdowała się garść

monet i kilka zmiętych banknotów. - Tu jest dwadzieścia jeden dolarów i
czterdzieści cztery centy. Chciałem za to kupić prezent dla sióstr, ale... im się tu
podoba. Wiem, że nie chciałyby się stąd wyprowadzać.

Eben, całkiem osłupiały, wpatrywał się w zawartość puszki. Przypomniał sobie

czasy, kiedy jako mały chłopiec wręczał ojcu swoje oszczędności, żeby zapłacić
zaległy rachunek.

- Nie chcę twoich pieniędzy - rzucił szorstko.
Dillon spojrzał na niego ze zrozumieniem.
- To żaden problem. Zwrócisz mi, jak będziesz miał, wujku. Mama i tatuś też

czasami ode mnie pożyczali, jak im nie starczyło na czynsz. - Uśmiechnął się,
wyraźnie dumny z siebie. - Dobranoc.

Właśnie ten uśmiech i duma na twarzy siostrzeńca powstrzymały Ebena przed

zwróceniem cynowej skarbonki. Kiedyś sam postępował równie bezinteresownie,
bo czuł, że oddaje swoje pieniądze na ważny cel. Było to na długo przed tym jak
odkrył, że ojciec wydaje je na coś zupełnie innego.

Nie chciał pieniędzy Dillona, ale nie wiedział, jak zwrócić je chłopcu żeby nie

zranić jego uczuć. Na pewno istniał jakiś sposób. Eben nie umiał jednak w tej
chwili zebrać myśli. Oczywiście przez Maddie.

Ten dzieciak w niego wierzył. Ufał mu. Dlaczego ona tego nie potrafiła?
Zły, przygnębiony i zraniony dopił whisky i wbił wzrok w pustą szklankę. Miał

wielką ochotę się upić. Ale zanim zdążył poddać się tej pokusie, zerknął raz jeszcze
na cynową puszkę. Po chwili wahania odstawił szklankę, zamknął wieko i poszedł
do kuchni. Tam wysypał całą zawartość skarbonki na stół.

Wiedział, że pod żadnym warunkiem nie weźmie od Dillona ani centa. Później, w

odpowiednim momencie, odda chłopcu całą sumę, a do tego czasu pieniądze będą
schowane w bezpiecznym miejscu. Otworzył szufladę koło telefonu. Zaczął
przeglądać zgromadzone tam stare rachunki i inne papiery. Szukał pustej koperty.
Na pierwszej, która wpadła mu w ręce, widniało jego imię i nazwisko, wypisane
wprawną ręką Carli.

background image

137

Eben już miał ją odłożyć na bok, kiedy coś go przed tym powstrzymało. Może

oskarżenie Maddie, że jest taki sam jak jego ojciec? A może fakt, że nie potrafił już
wzbudzić w sobie dawnej nieprzejednanej urazy do siostry? Albo szczodry gest
Dillona, który przypomniał mu jego własne dzieciństwo? Eben sam nie wiedział,
dlaczego wyjął kopertę i rozłożył odręcznie napisany list. Nie był nawet pewien,
czy zrobił to świadomie.

Tak czy inaczej trzymał teraz w ręce list Carli.

Drogi Ebenie!
Mam nadzieję, że nigdy tego nie przeczytasz. Jeśli jednak stanie się

inaczej, to wiesz już, dlaczego napisałam ten list.

Wiem, że moje dzieci nie mogłyby trafić pod lepszą opiekę niż Twoja.

Byłeś zawsze najwspanialszym starszym bratem, o jakim mogłaby marzyć
mała dziewczynka. Zastępowałeś mi też matkę i ojca.

Żałuję, że nie powiedziałam Ci tego osobiście. Dzwoniłam wiele razy, ale

zawsze odkładałam słuchawkę, zanim zdążyłeś odebrać. Pisałam listy,
wszystkie jednak w końcu podarłam.

Miałam takie śmiałe marzenia i plany, kiedy opuszczałam ranczo. Wzięłam

pieniądze, ale sądziłam, że zwrócę Ci je w ciągu kilku miesięcy wraz z
procentem...


Eben zacisnął palce na kartce. Wzmianka o pieniądzach obudziła w nim dawny

gniew. Czuł przemożną chęć wyrzucenia listu do śmieci. Zmusił się jednak, by
czytać dalej.


...ale szybko się okazało, że nie zostanę wielką gwiazdą. Nie pojawię się

pewnego dnia w lśniącej limuzynie i nie ofiaruję Ci tylu pieniędzy, byś mógł
spłacić ranczo.

Szczerze mówiąc, wiedziałam, że tak będzie, już kilka miesięcy po tym, jak

wyjechałam do Nashville. Postanowiłam się jednak nie poddawać. Ciągle
pukałam do różnych drzwi i śpiewałam, gdzie tylko mogłam.

To ty mnie

tego nauczyłeś, ty dałeś mi odwagę, by realizować marzenia i

trzymać się ich nawet wtedy, kiedy idzie źle, kiedy wszyscy powtarzają, że
lepiej będzie z nich zrezygnować. Ale ja pamiętałam, jak walczyłeś o to,
żeby utrzymać ranczo, jak ciężko pracowałeś i ile poświęciłeś, i zawsze,
gdy miałam ochotę schować się gdzieś w kącie i użalać nad sobą,
myślałam o Tobie i próbowałam znowu.


Mała, szalona dziewczynka, pomyślał Eben.
A jednak po raz pierwszy zrozumiał, co nią kierowało. I po raz pierwszy poczuł

podziw dla siostry.

background image

138


Nie odniosłam sukcesu, ale domyślam się, że już o tym wiesz. Przykro mi,

że zabrałam Ci pieniądze, ale nie żałuję, że pojechałam do Nashville. Tam
właśnie poznałam Nolana Rogersa, mojego męża. Na pewno byś go
polubił. To cudowny człowiek, świetny muzyk i wspaniały ojciec. Pod tym
względem jest równie zwariowany, jak ja - nie umie wytrzymać z dala od
dzieci dłużej niż jeden dzień. Zaraz po tym, jak przyjechaliśmy z Dillonem
ze szpitala, Nolan znalazł sobie pracę w Branson, żeby co wieczór wracać
do domu, a nie jeździć z występami.

Pewnie poznałeś już dzieci. Nie martwię się o bliźniaczki. Hope i Joy

kochają wszystko i wszystkich. Odkąd im powiedziałam, że wychowałam
się na ranczu, chcą, żebyśmy Cię odwiedzili. Uważaj, prawdopodobnie
oszalej

ą na punkcie koni. Wiem, że potrafią być prawdziwym utrapieniem,

ale to takie słodkie utrapienie. Cokolwiek się stanie, dziewczynki na pewno
szybko się z tym uporają. To błogosławieństwo, że są bliźniaczkami -
zawsze mają siebie nawzajem.

A jeśli chodzi o Dillona - och, bardzo przypomina mi Ciebie! Jest taki

dojrzały jak na swój wiek, odpowiedzialny. Opiekuje się siostrami tak samo,
jak Ty mną się opiekowałeś. Martwi mnie czasem, że bardziej interesuje go
rozwiązywanie cudzych problemów niż zabawy z rówieśnikami.

Niewiele mogę ci powiedzieć o naszym najmłodszym dziecku, poza tym,

że zdaniem lekarza, to chłopiec. Mam nadzieję, że będzie zdrowy i silny.

Jak przychodzą na świat dzieci, wszystko się zmienia. Mam nadzieję, że

coś o tym wiesz. Wtedy nie myślisz już tyle o sobie. Nagle okazuje się, że
jesteś odpowiedzialny za inną istotę ludzką. W moim przypadku, za cztery
takie istotki.

Zaczynasz się zastanawiać, co się stanie, jeśli spotka cię coś złego. Albo,

co gorsza, jeśli coś niedobrego przytrafi się i tobie, i twojemu partnerowi.


W tym miejscu pismo Carli zmieniło się trochę. Pociągnięcia pióra wydawały się

pewniejsze, bardziej zdecydowane, jakby każde słowo zostało dobrze przemyślane.


Może to nie w porządku z mojej strony, bo i tak jestem już Twoją

dłużniczką. I nie myślę tylko o pieniądzach. Rozmawiałam ostatnio wiele z
Nolanem na temat wyznaczenia opiekuna dla naszych dzieci na wypadek,
gdyby coś się nam stało. Znamy wielu dobrych ludzi - ale ja wiem, jaki dom
znalazłyby u Ciebie. Właśnie taki, jakiego bym dla nich pragnęła.

Mam nadzieję, że do czasu, kiedy przeczytasz ten list, uda mi się

zaoszczędzić dość pieniędzy, by zwrócić Ci dług. Jeśli jednak tak się nie
stało, myślę, że zrozumiesz, iż oddaję Ci coś znacznie cenniejsze go - moje
dzieci.

background image

139

Koch

aj je tak, jak mnie kochałeś.

Twoja siostra Carla


Eben patrzył na podpis przez długą, długą chwilę. Czuł, jak coś ściska go w

gardle. Potem powoli, starannie złożył kartkę, wsunął ją z powrotem do koperty i
jeszcze patrzył na nią wilgotnymi ze wzruszenia oczami.

Duma. Oboje byli tacy dumni.
To właśnie było coś, czego Maddie ciągle nie rozumiała.

Rozdział 16

Dwuletni kasztanek strzygł uszami, popatrując na stojącą samotnie na padoku

krowę. Eben podprowadził go do niej ostrożnie. Łaciata cofnęła się i odeszła trochę
dalej. Cały czas trzymała się blisko ogrodzenia. Eben pozwolił koniowi zatrzymać
się i obrócić, tak by znowu stanął równolegle do krowy.

Dla konia była to zabawa. Eben zaś przeprowadzał trening, przy czym rolę

instruktora odgrywała głównie krowa. Uczyła młodego ogiera konieczności
nagłych zwrotów i zmian kierunku.

Eben siedział w siodle i poddawał się ruchom kasztanka. Przy tej pracy nie musiał

wiele myśleć. I dobrze, bo od czasu ostatniej rozmowy z Maddie nie potrafił się na
niczym skupić.

W sercu czuł pustkę, choć robił wszystko, by przekonać samego siebie, że nie

potrzebuje Maddie i sam świetnie sobie radzi. Żył bez niej przedtem i nadal może
tak żyć. Potem przypominał sobie list Carli. Znowu dopadł go ból.

Krowa zatrzymała się i stanęła przodem do konia. Przez chwilę Jeździec i

zwierzęta stali tak, oko w oko. Czekali w napięciu na kolejny ruch. Koń zastrzygł
uchem, bo pierwszy dosłyszał skrzypienie i stukot czerwonej ciężarówki, którą
ciągnął za sobą Dillon. Eben spojrzał w tamtą stronę. Zobaczył chłopca na czele
małej procesji. Dziewczynki podskakiwały po obu stronach ciężarówki. Jedna
przez drugą mówiły coś do Sofii, która niosła na ręku Tada. Na przyczepie
chybotało się wiadro. Dillon ciągnął za sobą coś jeszcze, ale Eben nie zdołał
dostrzec, co to jest. Niezwykła kawalkada zniknęła mu z oczu.

Przez chwilę zastanawiał się nad tym, co zobaczył. Potem szybko wrócił do

swojego zajęcia, bo koń skoczył za krową, która nagle skręciła w prawo. Cóż,
cokolwiek dzieciaki zamierzają, jest z nimi Sofia. Nie powinny więc zrobić sobie
krzywdy.

Zaraz jednak przyszło mu do głowy, że Maddie na pewno poszłaby za dziećmi i

dowiedziała się, co planują i dlaczego. Zacisnął zęby, zły, że znowu o niej myśli. W
końcu Maddie ma mnóstwo czasu na takie rzeczy, a on musi wykonać pracę.

Przypomniały mu się słowa Maddie: „Praca. Ty zawsze myślisz tylko o pracy.”

Wspomnienie podziałało na niego jak ostroga. Ostro wziął się do roboty, jakby w
ten sposób zamierzał przekonać Maddie, że się myliła. Jednocześnie był na siebie

background image

140

wściekły, że chce komukolwiek cokolwiek udowadniać. Carla mu zaufała, to
wystarczy.

Cały czas jednak spoglądał w stronę, gdzie zniknęły dzieci, i niecierpliwie czekał

na ich powrót. Skończył wreszcie trening, a dzieci nadal się nie pojawiały.

Zaniepokojony ich przedłużającą się nieobecnością, poddał się i zszedł z padoku.

Wtedy dostrzegł jedną z bliźniaczek. Biegła w stronę domu, dopadła drzwi i
zamknęła je za sobą z hukiem. Eben przyspieszył kroku. Postanowił jak najszybciej
się dowiedzieć, co się dzieje. Zanim dotarł do ganku, dziewczynka wyskoczyła z
domu, przyciskając do siebie zwiniętą kurtkę. Eben zmarszczył brwi. Było
południe, słońce stało wysoko i prażyło niemiłosiernie.

- Po co ci ta kurtka?! - zawołał.
Piegowata Joy zwolniła trochę.
- To dla Dillona, żeby go nie pokłuło - wyjaśniła.
Zmarszczka między brwiami Ebena pogłębiła się jeszcze.
- A cóż miałoby go pokłuć?
- Kaktus - odparła dziewczynka takim tonem, jakby było to oczywiste, i ruszyła

pędem przed siebie.

Eben, zupełnie zdezorientowany, poszedł jej śladem. Niedługo potem znalazł się

za wysoką kępą zielonych krzewów.

Sofia stała w cieniu zielonych liści, niespokojnie przestępowała z nogi na nogę i

odruchowo poklepywała trzymanego na rękach Tada po plecach. Hope siedziała na
ziemi obok czerwonej ciężarówki. Uważnie patrzyła na spoconego, pokrytego
pyłem brata. Dillon miał na sobie impregnowane rękawice Ebena, które sięgały mu
do połowy ramion. U jego stóp, przy płytkiej dziurze, wykopanej w piaszczystej
glebie, leżała łopata. Ale uwagę Ebena przyciągnął przede wszystkim wysoki,
podobny do drzewa kaktus. Korzenie rośliny zostały już częściowo wykopane i
przycięte.

- Co tu się dzieje? - spytał Eben, zaskoczony.
Dillon spojrzał na wuja. Zdjął rękawice, żeby założyć kurtkę.
- Nie bardzo umiem wsadzić go do wiadra. Strasznie kłuje.
- Co chcesz zrobić z tym kaktusem? - Eben zmarszczył brwi.
- To prezent na nasze urodziny - odparła Joy z promiennym uśmiechem.
- Prezent? - Eben osłupiał.
- Tak - potwierdził Dillon z dumą, ale i lekkim zakłopotaniem. - Wiedziałem, że

one najbardziej chciały dostać choinkę na święta. A ty nie masz pieniędzy, żeby ją
kupić. Więc pomyślałem sobie, że mógłbym dać im kaktusa zamiast choinki. W
końcu mieszkamy na pustyni - zakończył, przekonany, że to logiczne rozwiązanie.

- Jak na choinkę ma bardzo ostre igły - zauważył Eben.
- Nic nie szkodzi - zapewniła Joy.
- Jezus nosił koronę z cierni - przypomniała Hope.
- Ale nie wtedy, kiedy był dzieckiem - odparł Eben, choć w głębi ducha był

background image

141

zachwycony jej tokiem rozumowania.

- Pomyślałem, że przytnę je trochę nożyczkami - oznajmił Dillon. Zapiął już

kurtkę i teraz sięgał po rękawice.

W pierwszej chwili Eben zamierzał powiedzieć chłopcu, że pod żadnym pozorem

nie pozwoli ściągnąć kaktusa do domu. Zanim jednak zdążył otworzyć usta, Joy
spojrzała na niego rozpromienionym wzrokiem.

- Piękny. Prawda, wujku?
Hope z przekonaniem pokiwała głową.
- To najlepszejsza choinka...
- ...na całym świecie.
Zapał dziewczynek powstrzymał Ebena. Było z dziesięć powodów, dla których

ustawienie w domu kaktusa w charakterze drzewka bożonarodzeniowego Eben
uważał za kiepski pomysł. Żaden z nich jednak nie chciał mu w tej chwili przejść
przez gardło. Oczyma duszy zobaczył Carlę, zachwyconą tym przedsięwzięciem.

- W ten sposób nigdy nie wsadzisz go do wiadra - poinformował Dillona i

podszedł bliżej. - Zawołaj Ramona. I powiedz, żeby przyniósł brezent ze stajni.

Godzinę później wielki, rozgałęziony kaktus stał w salonie. Część ostrych kolców

została wcześniej usunięta gazową opalarką. Mogłoby się wydawać, że poczerniałe
badyle ze zwęglonymi końcówkami będą wyglądać dziwacznie, jednak zdaniem
Ebena kaktus prezentował się świetnie na tle pobielonych ścian i indiańskich,
ręcznie tkanych kilimów. W głębi ducha musiał przyznać, że bardzo mu się
spodobał.

Bliźniaczki nie posiadały się z radości. W końcu dostały „choinkę”. Nie

odstępowały starszego brata na krok, głośno wyrażając swoją wdzięczność. Dillon,
zażenowany, odsunął je od siebie.

- Wujek Eben i Ramon też pomagali - przypomniał siostrom.
Zanim Eben zdążył dać nogę, dziewczynki rzuciły się na niego. Złapały go za

spodnie i dziękowały wylewnie. Ramon przyglądał się temu z szerokim
uśmiechem. Podobnie jak Dillon, Eben czuł się trochę zakłopotany.

- Ależ proszę... nie ma za co... nie przesadzajcie - powiedział szorstko co w

najmniejszym stopniu nie zraziło żadnej z dziewcząt.

Joy zadarła głowę, żeby spojrzeć na wujka. Obiema rękami ciągle mocno

obejmowała go za nogę.

- Na pewno nikt inny...
- ...na całym świecie... - dodała z naciskiem Hope.
- ...nie ma takiej choinki...
- ...jak nasza.
Eben uznał, że mają rację.
- Chyba tak. Jest jedyna w swoim rodzaju.
- Wiedziałyśmy, że dasz nam choinkę - oznajmiła Joy.
- Bo prosiłyśmy o to Pana Boga.

background image

142

- I On nas wysłuchał! - dodały chórem.
Odwróciły się obie, żeby spojrzeć na kaktusa.
- Teraz mamy gdzie położyć prezenty - stwierdziła Joy.
Prezenty. Eben uświadomił sobie, że jest Wigilia, i zmartwiał. Wiedział, że musi

się bardzo spieszyć.

- Chodź, Hope. - Joy złapała siostrę za rękę i pociągnęła ją do holu. -

Przyniesiemy ozdoby.

- Nie! - krzyknął ostro Eben.
Dziewczynki, zaskoczone, odwróciły się do wujka.
- Muszę teraz pojechać do miasta - dodał spokojniej Eben. - Kiedy mnie tu nie

będzie, nie wolno wam zbliżać się do kaktusa. Ciągle są na nim kolce. Nie chcę,
żebyście zrobiły sobie krzywdę. Udekorujemy go wieczorem.

- Wszyscy? - spytała Joy.
- Zgadza się - potwierdził Eben.
Joy uśmiechnęła się radośnie.
- Jak prawdziwa rodzina?
- Noo... tak - odparł miękko Eben.

Bliźniaczki, podekscytowane ubieraniem kaktusa i oczekiwaniem na świąteczny

poranek, ociągały się z pójściem do łóżka. Później, kiedy Eben już wyszedł z ich
pokoju, przez uchylone drzwi ciągle słyszał szepty dziewczynek.

Cicho ruszył korytarzem i zajrzał do Dillona. Chłopiec leżał w łóżku z zatroskaną

miną.

- Idziesz spać? - spytał.
Eben potrząsnął głową.
- Nie, najpierw muszę posprzątać w salonie.
- Chcesz, żebym ci pomógł?
- Nie, chcę, żebyś już zasnął.
Dillon uporczywie patrzył w kołdrę. Po chwili znowu podniósł wzrok na Ebena.
- One myślą, że jutro znajdą pod choinką prezenty. Są za małe, żeby zrozumieć, że

nie ma na to pieniędzy.

Słowa Dillona brzmiały bardzo dojrzale, ale w oczach kryła się dziecięca troska.
- Będą i prezenty - powiedział Eben. Widział, że siostrzeniec wyraźnie wątpi, czy

świąteczny poranek coś mu przyniesie. - Dobranoc, Dillon.

Eben ciągle widział spojrzenie Dillona. Wrócił do salonu, przeszedł między

rozłożonymi na podłodze pudłami na ozdoby i zatrzymał się przed przerobionym
na choinkę kaktusem. Łańcuchy z papieru pociętego w nierówne paski i zwoje
choinkowych lampek oplatały grube gałęzie. Gdzieniegdzie zwisały kolorowe
bombki, które niemal ginęły w spływających miękko srebrzystych anielskich
włosach. Na najwyższej z gałęzi chwiała się niepewnie tekturowa gwiazda,
obłożona folią aluminiową. Wiadro z pustynnym piaskiem zostało owinięte

background image

143

kolorową bibułą.

Wiele lat minęło od czasu, kiedy w tym domu stała choinka. Teraz im dłużej Eben

przyglądał się temu dziwactwu, tym bardziej mu się podobało. Czysty absurd. W
ogóle wszystko to graniczyło z groteską.

Ale nie dla bliźniaczek, pomyślał. Przypomniał sobie ich rozpromienione twarze

podczas ubierania kaktusa. I nie dla Carli - ona też byłaby tym zachwycona.

Stwierdził, że Maddie jednak nie miała racji - rzeczy też są ważne.
Myśl ta zmobilizowała Ebena do działania. Podniósł leżące u jego stóp pudło i

zabrał się do pracy.


Ostry, nieustępliwy dzwonek telefonu rozdarł ciszę i wyrwał Maddie z głębokiego

snu. Obróciła się z jękiem i rzuciła okiem na stojący obok budzik.

Dochodziła czwarta rano.
Już miała nakryć głowę poduszką, pewna, że to pomyłka. Ostatecznie jednak

sięgnęła po słuchawkę.

- Ha...lo - wymamrotała sennie.
- Maddie? Mówi Eben.
Znajomy głos sprawił, że natychmiast oprzytomniała. W pierwszej chwili jej serce

zatrzepotało z nadzieją, ale zaraz potem wróciła uraza.

- Wiesz, która godzina? - spytała ostro.
- Tak. Przepraszam, ale... chodzi o dzieci - powiedział przy wtórze rozpaczliwego

płaczu Tada. - Coś się stało. Mogłabyś tu zaraz przyjechać?

Maddie postanowiła, że tym razem będzie twarda.
- Nie.
- Maddie, błagam. Potrzebuję cię... to znaczy dzieci cię potrzebują - poprawił się

szybko. - Pospiesz się, na litość boską.

Rozległ się kolejny krzyk Tada, przerwany w pół przez trzask odkładanej

słuchawki. Maddie przez chwilę patrzyła na telefon. Czuła jak ogarnia ją niepokój.
Znała Ebena MacCallistera. Wiedziała, że po ostatniej wymianie zdań nie
zwróciłby się do niej po pomoc, gdyby miał inne wyjście.

Musiało się więc stać coś bardzo złego.
Zerwała się z łóżka, podbiegła do szafy i chwyciła dżinsy z wieszaka. Zdjęła z

półki sweter. Pięć minut po telefonie Ebena siadała już za kierownicą jeepa.

O tej porze drogi były prawie puste. Podświadomie oczekiwała, że napotka

karetkę pogotowia. Kiedy w końcu skręciła w aleję prowadzącą na ranczo
zauważyła w oddali dziwną poświatę. Pomyślała, że to pożar, ale światło jaśniało
równym, jednostajnym blaskiem. W miarę, jak zbliżała się do rancza, stawało się
coraz wyraźniejsze. Wreszcie Maddie zrozumiała, że źródłem blasku są setki
lampek oplatających dom. Podkreślały linię dachu i okapu nad werandą. Spływały
wzdłuż słupów. Były czerwone, zielone, żółte i niebieskie - lśniły wszystkimi
kolorami.

background image

144

Zdezorientowana zatrzymała samochód i patrzyła na tę wielobarwną feerię

świateł. Kiedy wysiadła z jeepa, z domu wypadły bliźniaczki. W pośpiechu
naciągnęły kurtki na piżamki. Biegły do Maddie z powitalnymi okrzykami.

- Przyjechałaś! Przyjechałaś! - wołały chórem i podskakiwały wokół niej radośnie.

- Powiedział, że na pewno przyjedziesz.

Maddie złapała za ramiona Hope.
- Wszystko w porządku? Co tu się stało?
Joy zachichotała wesoło.
- Nabraliśmy cię.
- Ale Tad był naprawdę zły - powiedziała Hope, ogarnięta wyrzutami sumienia.
- Bo musiałyśmy go szczypać...
- ...żeby naprawdę głośno krzyczał.
Maddie odetchnęła z ulgą, ale zaraz potem wpadła w złość.
- Więc mnie nabraliście?
Joy pokiwała radośnie głową, zupełnie niezrażona zmianą wyrazu twarzy Maddie.
- Chcieliśmy, żebyś przyjechała i zobaczyła nasze lampki! - Wskazała ręką dom.
- Święty Mikołaj to zrobił - wyjaśniła Hope.
W drzwiach stanął Eben. Na ręku trzymał Tada, który z zadowoleniem łapczywie

ssał mleko z butelki.

- Święty Mikołaj? - Maddie spojrzała przeciągle na Ebena.
- Wesołych Świąt - odpowiedział jej niskim, zmysłowym głosem.
Maddie aż zadrżała. Zwłaszcza, że słowom MacCallistera towarzyszył ciepły

uśmiech.

Na szczęście, zanim Maddie całkiem uległa jego czarowi, do rozmowy wtrąciła

się Joy.

- Słyszałyśmy renifery na dachu - oznajmiła.
- Tupały i skakały - dodała Hope.
- Wujek Eben wyszedł na dwór sprawdzić, co się dzieje...
- ...i zobaczył, jak odlatują.
- Tak wam powiedział? - spytała z niedowierzaniem Maddie i spojrzała spod oka

na Ebena.

- Aha. - Joy energicznie pokiwała głową. - Święty Mikołaj zostawił też dla nas

prezenty.

- Dostałyśmy kowbojskie buty.
- Zobacz. - Joy podciągnęła nogawkę piżamy.
- A Bilionowi przyniósł kowbojski kapelusz. - Hope wskazała palcem, na brata,

który stał koło Ebena w słomkowym stetsonie zsuniętym na tył głowy.

- W domu jest też prezent dla ciebie, Maddie - wtrącił Dillon.
- Tak. - Joy chwyciła ją za rękę i pociągnęła do drzwi. - Musisz go otworzyć.
- Właśnie, musisz go otworzyć - powtórzył Eben uśmiechając się szeroko.
Nie mogła odmówić, żeby nie zranić uczuć dzieci. Eben miał nadzieję że tak

background image

145

będzie. Maddie podejrzewała, że tylko na to liczył.

Zżymając się w głębi ducha, pozwoliła się zaciągnąć do środka. Zatrzymała się na

progu salonu. Ciągle była zbyt zagniewana, by zauważyć niezwykłą choinkę przy
kominku. Eben stanął obok, bardzo z siebie zadowolony, a bliźniaczki pobiegły po
prezent.

- To nie w porządku, wykorzystywać dzieci... - skarciła po cichu Ebena.
- Nie przyjechałabyś inaczej - odparł szeptem. - A Bóg jeden wie, że robiłem już

w życiu gorsze rzeczy.

- Cieszę się, że zdajesz sobie z tego sprawę - mruknęła oschle.
- Tak, dziś wieczorem zrozumiałem na przykład, że się mylisz. - Spojrzał na

Maddie w taki sposób, że serce nagle zaczęło jej bić szybciej. - Przynajmniej
częściowo. Rzeczy są ważne... właśnie dlatego, że ważni są ludzie.

- Wcale się z tym nie zgadzam. - Maddie z trudem zachowywała spokój.
- Popatrz tylko na dzieciaki, na ich twarze, i powiedz mi, że to drzewko i lampki, i

prezenty, są bez znaczenia.

- A czego się spodziewałeś po dzieciach, MacCallister? - zaoponowała.
- Nie doceniasz ich, Maddie. One doskonale zdają sobie sprawę z tego, że rzeczy

są darem serca. Tak jak ten kaktus. Dillon go wykopał, bo wiedział, że dziewczynki
rozpaczliwie pragnęły mieć swoją choinkę na święta.

Maddie, zaskoczona, jeszcze raz spojrzała na dziwaczne drzewko, skryte pod

błyszczącymi ozdobami i papierowymi łańcuchami. Dillon podszedł do niej,
wyciągając rękę, w której trzymał białą kopertę z wypisanym na czerwono
imieniem.

- Proszę, to prezent dla ciebie, Maddie.
- Dziękuję. - Przez chwilę obracała kopertę w palcach. Spojrzała na bliźniaczki,

które podeszły, stukając kowbojskimi butami.

- Zobacz, co Święty Mikołaj nam przyniósł, Maddie.
Hope zamachała pudełkiem z płatkami śniadaniowymi.
- Dostałyśmy chrapki owocowe...
- ...i czekoladowe...
- ...i mrożoną pizzę...
- ...ale jest już w zamrażarce...
- ...bo inaczej by się roztopiła.
- Nie otworzysz swojego prezentu, Maddie? - wtrącił niecierpliwie Dillon.
- Tak, chcemy...
- ...zobaczyć, co masz - ponagliła Hope.
- Ja też jestem ciekawy. - Eben uśmiechnął się lekko.
Drżącymi ze zdenerwowania rękoma Maddie rozerwała kopertę. Spodziewała się,

że w środku znajdzie wypisaną odręcznie kartkę świąteczną albo zakładkę do
książki. Ale w rogu lśnił złoty pierścionek z brylantem. Maddie szeroko otworzyła
oczy.

background image

146

- Co tam jest? - Joy wspięła się na palce.
- Możemy zobaczyć? - Hope podeszła bliżej.
- Właśnie, możemy? - Eben wyjął Maddie kopertę z rąk, obrócił się nagle i szybko

wcisnął jej Tada w ramiona. - Potrzymaj go przez chwilę - powiedział i sięgnął do
wnętrza koperty. - No, no, pierścionek. Ciekawe, czy będzie pasował.

Chwycił Maddie za lewą rękę, choć próbowała ją cofnąć.
- Jeśli to znowu jakiś kawał, MacCallister... - zaczęła i urwała. Głos drżał jej zbyt

mocno. Spróbowała raz jeszcze. - Wczoraj mówiłam poważnie. Pierścionek
niczego nie zmieni. I tak nie będę czekać.

- Wiem. - Eben wsunął pierścionek na smukły palec. - Należał do mojej matki.

Zawsze planowałem, że dam ci go w dniu naszego ślubu.

Joy szeroko otworzyła oczy.
- Wujku, czy ty chcesz ożenić się z Maddie?
- Zaraz po śniadaniu - odparł, nie odrywając wzroku od ukochanej kobiety. -

Pomyślałem, że moglibyśmy wszyscy załadować się do jeepa i pojechać do
Meksyku. Pewnie nie będzie łatwo znaleźć kogoś, kto zechce udzielić nam ślubu,
ale podoba mi się pomysł, żebyśmy się pobrali w Boże Narodzenie. Co ty na to,
Maddie? - spytał ciepłym, czułym głosem.

- A ranczo? - spytała. Ciągle bała się uwierzyć w to, co usłyszała.
- Rzeczy są ważne, Maddie - powtórzył Eben. - Takie jak pierścionek i akt ślubu.
- Mówię poważnie. Co masz zamiar zrobić z ranczem?
Eben lekko wzruszył ramionami.
- Jeśli nie uda mi się samemu zebrać pieniędzy, pożyczę trochę od ciebie. Ale to

będzie tylko pożyczka - dodał z naciskiem. - Zwrócę wszystko, co do centa.

- Jasne. - Maddie śmiała się i płakała.
Eben wziął ją w ramiona i pocałował. Bliźniaczki zaczęły tańczyć wokół całej

trojki. W końcu udało im się wciągnąć do kółeczka także Dillona.

Nikt nie powiedział już ani słowa. Ale wszyscy wiedzieli, że choć w czasie świąt

bardzo ważne są nadzieja i radość, najważniejsza jest zawsze miłość.


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Dailey Janet Gwiaździste ranczo
Dailey Janet Gwiazdziste ranczo
Dailey Janet Gwiazdka miłości Otwórz swoje serce
1996 03 Gwiazdka miłości 2 Dailey Janet Otwórz swoje serce
Dailey Janet napiętnowana
Dailey Janet Cienie przeszlosci(z txt)
Dailey Janet alaska
Dailey Janet Magia Tra I Ghiacci
Dailey Janet cienie przeszłości
Dailey Janet Grać żeby żyć
Dailey Janet Wakacje córki prezydenta
Dailey Janet Zludzenia
Dailey Janet Przyrodnie siostry(z txt)
Dailey Janet Tęcza po burzy
Dailey Janet Splatana winorosl
Dailey Janet Rywale
Dailey Janet Złudzenia

więcej podobnych podstron