background image

Barbara McMahon

Amerykanin 

na 

tronie

The Tycoon Prince

background image

Rozdział 1

Czarna,  błyszcząca  limuzyna  dostojnie  wsunęła  się  między  ubłocone, 

rozklekotane  pikapy  i  vany.  Koleiny  były  tak  głębokie,  że  mogłyby  chyba 
wchłonąć  dorosłego  człowieka.  Clarissa  Dubonette  nieżyczliwym  wzrokiem 
spojrzała na plac budowy. Po prostu spodziewała się czegoś zupełnie innego.

Kiedy  z  samego  rana  zadzwoniła  do  firmy,  powiedziano  jej,  że  Jake  White 

będzie na tym właśnie placu budowy. I jechała pełna optymizmu.  Plac budowy –
zapewne  niewielki  placyk,  kilku  robotników,  bez  trudu  więc  uda  jej  się 
zidentyfikować  obiekt  poszukiwań.  Tymczasem...  O,  święta  naiwności!  Tych 
gladiatorów w kaskach kręci się tu co najmniej setka! Spacerują sobie gdzieś hen, 
wysoko,  po  belkach  jakiegoś  monstrualnego  szkieletu,  wylewają  beton,  jakby 
widoczna  na  ziemi gigantyczna,  szara  plama  wielkości  jeziora  to  było  jeszcze  za 
mało.  Ciągną  jakieś  druty,  walą  w  rury...  I  jak  w  tym  bałaganie  odnaleźć  Jake'a 
White'a?

– Popytać o tego pana? – spytał szofer.
–  Och,  tak,  będę  bardzo  wdzięczna!  Nazywa  się  Jake  White,  przez  telefon 

powiedzieli, że tu go znajdę. Może tamten pan coś będzie wiedział? To chyba jakiś 
kierownik.

–  Jakby  kamień  jej  spadł  z  ramion.  Fatalnie  by  się  czuła,  gdyby  miała  teraz 

miotać się po tym rumowisku, gromkim głosem wzywając Jake'a White'a.

– Znajdę go  – zapewnił szofer i  wyskoczywszy  raźno z  samochodu,  ruszył w 

kierunku majstra.

Zamienili kilka słów,  mężczyzna  trzymający  w ręku  jakieś papierzyska skinął 

głową, wyraźnie nabrał powietrza w płuca... i ryknął. Zapewne do kogoś, kto stał 
na samym szczycie rusztowań. Wzrok Clarissy błyskawicznie powędrował w górę. 
Jeden z robotników dłubiących coś przy belce pomachał ręką na znak, że owszem, 
usłyszał. Potem wyprostował się i niedbałym krokiem ruszył w kierunku drabiny. 
No nie, belka wisiała co najmniej siedem metrów nad ziemią, a on szedł po niej jak 
po parkowej alejce!

Na głowie miał kask, zgodnie z przepisami. Poza tym wyglądał jak większość 

robotników uwijających się w palącym słońcu Kalifornii – luźne dżinsy, nagi tors i 
powiewająca  z  tyłu  koszula,  niedbale  wetknięta  za  pas.  Zaczął  schodzić  po 
drabinie.  Nie,  wcale  nie  zamierzała  być  stronnicza,  ale  jego  ramiona  były 
zdecydowanie szersze i bardziej brązowe niż u pozostałych mężczyzn. Pod opaloną

background image

skórą  poruszały  się  wspaniałe  rozwinięte  mięśnie.  Na  karku  kilka  czarnych  jak 
smoła  kosmyków  włosów,  wymykających  się  spod  kasku.  Biodra  wąskie,  nogi 
długie  i  muskularne.  Clarissa  aż  westchnęła.  Nieprawdopodobne...  Fascynujące... 
Jakby  obserwowała  panterę  przemykającą  się  bezszelestnie  przez  wysoką  trawę. 
Bestię chyżą, zwinną i jakże niebezpieczną. Tak. Ten mężczyzna był prawdziwym 
cudem natury. A jednocześnie miał w sobie to „coś", co zupełnie nie przystawało 
do jego obecnej roli. Bo choć urodził się i wychował w Ameryce, a jego nazwisko 
przerobiono  na  angielskie  –  nie  miała  już  najmniejszych  wątpliwości.  To 
JeanAntoine Simon Hercules LeBlanc, przyszły król Marique.

Szedł,  przeskakując  przez  koleiny  i  wykopy,  a  wyglądał  lepiej  niż  niejeden 

gwiazdor filmowy, na widok którego dech tracą kobiety w co najmniej kilkunastu 
krajach... O, nie! Clarissa natychmiast przywołała swoją wyobraźnię do porządku. 
Poddanym nie przystoi mieć tak frywolnych myśli na temat przyszłego władcy. A 
szczególnie  Clarissie  Dubonette,  która  powinna  teraz  skupić  się  na  swojej  misji. 
Zręcznym ruchem wysunęła się z limuzyny i obciągnąwszy żakiecik, ruszyła przed 
siebie,  starając  się  nie  potknąć  o  jakąś  rurę  czy  inne  paskudztwo.  Słyszała  wiele 
mówiące gwizdy, ale zignorowała je, nie odrywając wzroku od mężczyzny, który 
podchodził  właśnie  do  szofera  i  majstra.  Na  pewno  miał  więcej  niż  metr 
osiemdziesiąt.  Philippe  był  zdecydowanie  niższy,  ale  nadrabiał  to,  trzymając  się 
zawsze bardzo prosto.

Philippe... Nie, nie powinna teraz o nim myśleć, miała w końcu do wypełnienia 

zaszczytną misję. Była wysłanniczką samego króla i miała przywieźć do Marique 
królewskiego  wnuka.  A  zdaniem  Jego  Królewskiej  Mości  tylko  ona  mogła 
wywiązać się z tego zadania. Była osobą godną zaufania, od lat związaną z rodziną 
królewską, zaręczoną z bratem stryjecznym  JeanaAntoine'a.  Poza tym uznano,  że 
jest  młoda,  szybciej  nawiąże  kontakt,  a  i  całą  sprawę  załatwi  dyskretnie,  bez 
zbędnego rozgłosu, który zawsze towarzyszy wizytom oficjeli.

Mężczyźni przerwali rozmowę i wyraźnie się na nią gapili. Czuła wzrok Jake'a 

White'a przemykający po całej jej postaci, od lśniących kasztanowatych włosów po 
eleganckie pantofle. Dzięki latom treningu nawet pod obstrzałem męskich oczu, tak 
pięknych  i  ciemnych, udawało  jej  się  zachować  zimną  krew.  Choć  w  środku coś 
drgnęło – nic dziwnego, jest przecież kobietą.

Jake postąpił krok do przodu.
– Carl mówi, że pani do mnie.
– Tak. Mam przyjemność z panem Jakiem White'em?
– Zgadza się. A pani...

background image

–  Clarissa  Dubonette.  Przybyłam  tu  w  imieniu  króla  Guilliama,  władcy 

Marique. Pańskiego dziadka.

Opalona twarz Jake'a White'a zrobiła się jakby o ton ciemniejsza.
–  Nie  mam  żadnego  dziadka  –  burknął  i  odwrócił  się  plecami,  wyraźnie 

zdecydowany powrócić do przerwanego zajęcia.

– Proszę pana, proszę nie odchodzić! Ja muszę z panem porozmawiać. Pan jest 

synem Margaret Lansing i Josepha, księcia Marique, prawda?

Patrzył  przez  dobrą  chwilę,  potem  nagle  chwycił  ją  za  łokieć  i  pociągnął  za 

sobą. Parę metrów dalej, gdzie żadne ciekawskie uszy nie mogły ich usłyszeć.

– Czego pani ode mnie chce?
– Pan jest...
– Tak, tak. Jestem synem Maggie i Joego. A więc?
Przez rękaw żakietu czuła mocny uścisk jego palców.
Przeszedł ją dziwny dreszcz. To z pewnością z powodu tych zapachów. Trocin, 

benzyny  i  tego  jednego,  zagłuszającego  wszystkie  inne.  Zapachu  rozgrzanego 
słońcem  męskiego  ciała.  Intensywnego,  dziwnie  jakoś  oszałamiającego...  Ale 
Clarissa  Dubonette  była  w  końcu  arystokratką,  i  to  w  którymś  tam  pokoleniu. 
Uniosła dumnie głowę, zdecydowanym ruchem uwolniła ramię.

–  Z  polecenia  Jego  Królewskiej  Mości  chciałabym  przekazać  panu  oficjalne 

zaproszenie  do  Marique.  Król  Guilliam  czeka  na  pana.  Mnie  przypada  zaszczyt 
towarzyszenia panu w podróży. Proszę!

Sięgnęła do torebki i wyjęła dużą, białą kopertę.
– Nie mam zamiaru jechać do Marique. Niepotrzebnie się pani fatygowała.
Nie  wyciągnął  nawet  ręki  po  kopertę,  ale  jego  spojrzenie  znów  omiotło  jej 

postać.  Tym  razem  poczuła  żar,  niemal  roztapiający.  Spojrzenie  Jake'a  White'a 
było rażąco zmysłowe i rażąco bezceremonialne, a Clarissa Dubonette przywykła 
do tego, że okazywano jej nieco więcej szacunku.

– Jego Królewska Mość potrzebuje pana – oświadczyła chłodno.
– Potrzebuje? Niech mnie pani nie rozśmiesza! Potrzebuje... Ciekawe! A gdzie 

on był, kiedy to jego potrzebowano?

– Proszę wybaczyć, ale nie rozumiem, o co panu chodzi.
Niestety, nic nie szło po jej myśli. A tak się cieszyła na ten wyjazd do Stanów! 

Miała to być miła odmiana w jej życiu, ostatnio nie najweselszym. Była pewna, że 
z  Jakiem  White'em  pójdzie  gładko,  ot,  po  prostu,  zwykła  formalność.  Wystarczy 
trochę taktu, dobre maniery i niczego nie trzeba będzie roztrząsać. Przecież ona o 
tym człowieku nie wie właściwie nic, Philippe nigdy się nie rozgadywał na temat 

background image

swego stryjecznego brata.

–  Chodzi  o  to,  że  po  śmierci  mojego  ojca  matka  została  sama  z  maleńkim 

dzieckiem,  bez  żadnych  środków  do  życia.  Ale  szanownego  króla  to  nie 
obchodziło.  Tak  jak  i  później,  kiedy  matka  zachorowała.  Napisałem  do  niego. 
Jeden, jedyny raz w życiu. Żeby pomógł. I co? Czułem się potem tak, jakby ktoś 
dał mi w mordę. Dlatego całe to zaproszenie może sobie pani...

Nie  dokończył.  Ale  i  tak  mogła  się  domyśleć,  co  by  usłyszała,  gdyby  była 

mężczyzną.

– Proszę pana, nie jestem upoważniona, żeby w cokolwiek wnikać. Pozwoli pan 

tylko, że powiem, jak wygląda obecna sytuacja. Następca tronu i jego syn nie żyją. 
Teraz pan dziedziczy iron. Dlatego król pragnie, aby pan przyjechał do Marique i 
zajął należne miejsce.

Nie  zdziwiłby  się  chyba  bardziej,  gdyby  nagłe  walnęła  go  prosto  w  łeb. 

Naturalnie wiedział, kim był jego ojciec i skąd wziął się w Ameryce. Piękny książę 
z  Europy,  który  zwiał  za  ocean  i  przybywszy  do  Las  Vegas,  poślubił  tancerkę  z 
rewii.  Matka  często  o  nim  mówiła,  rozpływała  się,  jaki  był  piękny,  pełen 
temperamentu. Nie ukrywała też, że był po prostu szalony. Dlatego zresztą zginął 
młodo.  W  karambolu  na  wyścigach.  Kilka  miesięcy  po  narodzinach  syna.  Kiedy 
matka zawiadomiła o tym króla, odpowiedź była szybka i zdecydowana – król nie 
uznaje  żadnych jej roszczeń, bowiem wyparł  się syna  w dniu, w  którym ów  syn,
wbrew woli ojca, opuścił swój kraj.

Jake  wyrósł  więc  w  ubogiej  dzielnicy  Las  Vegas,  a  matka  harowała  jak  wół, 

żeby  ich  wyżywić i  ubrać.  Od  dziecka nie  znosił  tych  opowiadań o  ojcu-księciu, 
tylko  pogarszały  sytuację.  Wolał  zapomnieć  o  bogatych  krewnych,  którzy  nie 
chcieli się do niego przyznać. Był już nastolatkiem, kiedy u matki stwierdzono raka 
piersi.  Żadne  pieniądze  nie  mogły  jej  ocalić,  ale  mogłyby  choć  trochę  odmienić 
ostatnie  miesiące  jej  życia.  Jake  napisał  wtedy  do  dziadka.  Sam,  z  własnej 
inicjatywy. Jego Królewska Mość polecił odesłać list bez odpowiedzi. A teraz tej 
gadzinie bez serca zachciało się raptem, żeby wnuczek przyjechał i ustawił się w 
kolejce do jakiegoś cholernego tronu!

– Nic mnie to nie obchodzi.
Odwrócił  się  i  ruszył  przed  siebie  zdecydowanym  krokiem.  Niedoczekanie. 

Niby  dlaczego  miałoby  go  to  obchodzić?  Urodził  się  w  Stanach,  był 
Amerykaninem do  szpiku kości.  A ten staruch w koronie liczy na to, że on  rzuci 
wszystko  i  poleci  do  jakiegoś  anachronicznego  królestwa  gdzieś  w  Pirenejach! 
Niestety,  szanownego  dziadka  czeka  wielkie  rozczarowanie.  Jest  takie  mądre 

background image

przysłowie – jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz.

– Proszę pana! Bardzo proszę... Ja panu wszystko wyjaśnię...
Przystanął. Wymownie spojrzał na zegarek. W tym biznesie czas to pieniądz, a 

jemu tak rzadko udawało się wyrwać z biura. Dziś chciał przyjrzeć się kilku nowo 
przyjętym robotnikom, sprawdzić, czy potrafią pracować według jego standardów. 
I  naprawdę  nie  miał  czasu  na  dyskusje  o  rzeczach  nie  podlegających  dyskusji. 
Nawet z kimś tak szykownym, jak ta laska z Europy.

– Bardzo mi przykro, proszę pani, ale ja, w przeciwieństwie do pani, mam kupę 

roboty.

Policzki Clarissy nabrały nieco żywszej barwy.
–  Rozumiem  i  bardzo  przepraszam,  że  przeszkodziłam  panu  w  pracy,  ale  to 

naprawdę  ważna  sprawa.  Może  spotkamy  się  później?  Da  się  pan  namówić  na 
wspólną kolację?

– Kolacja?
Bezwiednie  spojrzał  na  swoje  wypłowiałe  dżinsy  i  stare,  rozchodzone, 

niesamowicie wygodne buty. Na jego ustach pojawił się lekki uśmiech.

– Na pewno chce pani zjeść ze mną kolację?
– Naturalnie. Będę bardzo wdzięczna, jeśli pozwoli się pan zaprosić.
Zaprosić? Czyli chce mu się. podlizać. Naiwna, bo on i tak nie da się namówić 

na żaden durny wyjazd. Tym niemniej perspektywa wspólnej kolacji wydała mu się 
nagle kusząca. W końcu dziewczyna naprawdę była wyjątkowo atrakcyjna. A te jej 
włosy... w słońcu niemal gorejące, złociste i czerwone, z miedzianym połyskiem.

– W sumie pomysł niezły. Przyjechać po panią? Tylko uprzedzam, na limuzynę 

mnie nie stać. Ale jakieś tam kółka mam.

Rozejrzał  się  dookoła,  jego  wzrok  spoczął  w  końcu  na  najbardziej 

rozklekotanym pikapie odpoczywającym na prowizorycznym parkingu. Naturalnie, 
że ten złom nie należał do niego, ciekaw był jednak, jak ta damulka zareaguje.

Wzdrygnęła się. Po prostu nią zatrzęsło, a Jake omal nie roześmiał się w głos. I 

kto  by  się  spodziewał,  że  nabijanie  w  butelkę  tej  królewskiej  służki  będzie  tak 
zabawne?

– A może ja podjadę po pana? – wystąpiła z uprzejmą propozycją. – Wynajęłam 

szofera, który doskonale zna okolicę.

– To może spotkamy się po prostu już w restauracji? Znam takie miejsce, gdzie 

podają prawdziwy rarytas, znakomite żeberka, ociekające tłuszczem i...

Na jej twarzy malowało się prawdziwe obrzydzenie. No cóż, ta dziewczyna nie 

powinna nigdy grać w pokera.

background image

– A będzie tam można spokojnie porozmawiać?
–  Naturalnie,  że  da  się  pogadać,  a  przy  okazji  nieźle  zabawić.  Głośno  grają, 

można sobie trochę poskakać, poza tym mają doskonałe piwo.

Twarz  Clarissy  stężała.  A  więc  to  dziewczę  w  takich  miejscach  nie  bywa. 

Pewnie,  dla  niej  musi  być  sztywno  i  elegancko.  Głupia  snobka,  warto  jeszcze 
trochę utrzeć jej nosa.

–  W  porządku.  Jeśli  pani  pragnie  ciszy,  proponuję  McDonalda.  Przy 

hamburgerach na pewno nikt nie zakłóci nam spokoju.

– A ja proponuję po prostu restaurację w hotelu, w którym się zatrzymałam.
Zgodził się, choć nabijanie się z tej eleganckiej Europejki sprawiało mu dziwną 

satysfakcję. Tyle że teraz już naprawdę musiał wracać do roboty. Uzgodnili więc, 
że  spotkają  się  w  jej  hotelu  o  siódmej,  a  potem  stał  i  patrzył,  jak  ona  idzie  z 
powrotem do  limuzyny.  Jak ostrożnie  stawia nogi, omijając porozrzucane deski  i 
kawałki  betonowych  bloków.  Na  pewno żałowała,  że  nie  założyła  adidasów.  Ale 
jak ona szła, w tych pantoflach na obcasach... Chyba nie było na budowie faceta, 
który by teraz nie pożerał jej wzrokiem.

Kiedy wsiadła do limuzyny, Jake uświadomił sobie, że on też się gapił jak sroka 

w  gnat.  Cóż,  trudno,  żeby  damskie,  kołyszące  się  biodra  nie  poruszyły  męskich 
zmysłów. Ale na tym koniec, teraz żadna kobieta nie powinna go zbyt interesować, 
to przecież zakładał jego długofalowy plan życia. Żadna baba nie zawróci mu teraz 
w głowie, a tym bardziej przysłana przez tego starego kacyka z Marique.

Kilka  minut  przed  siódmą  Jake  wkroczył  do  holu  luksusowego  hotelu,  a 

punktualnie  o  siódmej  rozsunęły  się  drzwi  windy.  Zaparło  mu  dech  w  piersiach. 
Clarissa miała na sobie ciemnoniebieską wieczorową suknię, wprawdzie pod szyję, 
ale ramiona – bardzo, bardzo piękne ramiona – zupełnie odkryte. Dalej, idąc w dół, 
suknia  niby  zakrywała  ciało,  ale  otulając  je  bardzo  szczelnie,  nie  ukrywała 
właściwie  niczego.  Co  tu  mówić,  Clarissa  Dubonette  miała  figurę  idealną.  A  jej 
włosy...  Piękny  kasztanowaty  brąz,  iskrzący  się  złotymi  niteczkami.  Do  tego 
połyskujące  w  uszach  kolczyki,  na  smukłej  szyi  kolia,  wysadzana  diamentami  i 
szafirami... Jak nic wystarczyłoby na opłacenie czesnego w college'u.

Clarissa  Dubonette  była  piękna.  A  kobieta  piękna  jest  niebezpieczna,  to  nie 

ulega wątpliwości. Niejeden już facet, oszołomiony kobiecą urodą, poszedł na dno, 
dlatego  trzeba  mieć  się  na  baczności.  Poza  tym  nie  tylko  jest  piękna,  ale  i 
szykowna. Cóż, może przesadził, może powinien jednak ubrać się inaczej, nie tak 
zwyczajnie, ale nie lubił snobów, a Clarissa wydała mu się snobką pierwszej klasy. 

background image

Jego dżinsy zaczynały już płowieć – nie, nie były jeszcze znoszone, straciły jednak 
już  ten  świeży,  ciemnoniebieski  kolor.  Koszula  była,  owszem,  biała,  ale  bez 
krawata, a marynarka zdecydowanie sportowa. Krótko mówiąc, Clarissa wyglądała 
oszałamiająco, a on – jak kowboj.

– Pięknie pani wygląda – powiedział na powitanie.
Uśmiechnęła  się  lekko,  z  pewnością  jednak  była  skonsternowana  jego 

wyglądem.  Naturalnie,  nie  okazała  tego,  widać  nieźle  wyszkolono  ją  w  tej  całej 
Marique.

–  Dziękuję.  Ogromnie  mi  miło,  że  przyjął  pan  zaproszenie.  Zarezerwowałam 

dla nas stolik, mam nadzieję, że będzie pan zadowolony.

Po  chwili  Jake  zdążył  już  nieco  skorygować  swoje  zdanie  na  temat  panny 

Dubonette.  Wcale  nie  musi  być  snobką,  jest  tylko  świetnie  wychowana  i  bardzo 
wyrobiona. Wcale jej nie peszyły ciekawskie spojrzenia towarzyszące ich przejściu 
przez restauracyjną salę. A on tymczasem miał cichą nadzieję, że nie spotka nikogo 
znajomego. Co go, u licha, podkusiło, żeby ubrać się jak kretyn?

Potem, z każdą chwilą coraz bardziej żałował, że podczas pierwszego spotkania 

zachował się tak opryskliwie. Bo to naprawdę była sympatyczna, delikatna kobieta. 
Interesowała się Los Angeles, opowiadała, co zdążyła już zobaczyć,  zadała wiele 
pytań  na  temat  miasta.  Wspaniale  im się  rozmawiało. Ale  kiedy  kelner  przyniósł 
zamówione potrawy i znów zostali sami, Carissa zeszła na temat mniej bezpieczny.

–  Chciałabym  porozmawiać  z  panem  o  powodach  mego  przyjazdu  do  Los 

Angeles.

A szkoda. Było tak przyjemnie. Poczuł, że wszystko w środku w nim tężeje, jak 

zawsze, kiedy przypomniał sobie o królewskim dziadku.

– W porządku. Proszę mówić.
–  A  więc...  rok  temu  następca  tronu,  książę  Michael,  i  jego  syn,  Philippe, 

zginęli  w  wypadku.  Płynęli  łodzią  motorową,  za  szybko...  Król  był  załamany, 
wszyscy zresztą. .. No i teraz, zgodnie z prawem, pan dziedziczy tron. Dlatego król 
pragnie, aby pan przyjechał do Marique.

– A dlaczego król nie skontaktował się ze mną osobiście? Ciekawe...
– To sprawa zbyt poważna, królowi byłoby niezręcznie dzwonić do pana albo 

wysyłać email. A zagraniczna wizyta monarchy siłą rzeczy byłaby wizytą oficjalną 
i cała sprawa nabrałaby niepotrzebnego rozgłosu. Dlatego król życzył sobie, żebym 
przyjechała tutaj i rozmawiała z panem w jego imieniu.

– Czy panią łączy z królem jakieś pokrewieństwo?
–  Nie,  skąd!  Jestem  po  prostu  bardzo  zżyta  z  rodziną  królewską.  Poza  tym 

background image

dobrze znam angielski, a moja osoba nie wywoła zbędnych komentarzy. Czy pan 
mówi po francusku?

–  Nie,  ale  mówię  po  hiszpańsku.  To  się  przydaje,  tutaj  pracuje  wielu 

robotników z Meksyku. A w jakim języku porozumiewacie się w Marique?

–  Jesteśmy  narodem  francuskojęzycznym.  Ale  ja  studiowałam  w  Anglii,  stąd 

moja znajomość angielskiego. To zresztą bardzo popularny u nas język, zwłaszcza 
wśród  ludzi  młodych.  Poza  tym,  ponieważ  graniczymy  z  Hiszpanią,  sporo  ludzi 
mówi po hiszpańsku.

Niespodziewanie jej twarz rozjaśnił wesoły uśmiech.
– Może więc w pana znajomości hiszpańskiego jest coś proroczego?
– Wątpię – odparł sucho. – Nauczyłem się hiszpańskiego, bo jest mi przydatny.
– W Marique też będzie pan mógł posługiwać się hiszpańskim.
– Gdybym tam pojechał. Tyle że ja wcale nie mam na to ochoty.
–  Proszę,  bardzo  proszę,  niech  pan  się  zastanowi  nad  tym  wyjazdem. 

Naturalnie, pan nie ponosi żadnych kosztów. I proszę pomyśleć, jaka to szansa dla 
pana.  Pańskie  życie  całkowicie  się  zmieni,  czekają  na  pana  o  wiele  ciekawsze 
zajęcia  niż  stukanie  młotkiem  przez  cały  dzień.  W  Marique  będzie  pan  żyć  w 
doskonałych warunkach, otoczony rodziną. Będzie pana stać na każdy samochód, 
jakiego dusza zapragnie i...

Odruchowo spojrzała na jego marynarkę. Na szczęście, w ostatniej chwili udało 

jej  się  ugryźć  w  język.  Boże  święty,  przecież  on  na  pewno  ma  na  sobie  swoje 
najlepsze ubranie!

– A co konkretnie miałbym tam robić?
Bingo!  Nareszcie  cień  zainteresowania!  Twarz  Clarissy  znów  pojaśniała  w 

uśmiechu.

–  Bardzo  ciekawe  rzeczy.  Jego  Królewska  Mość  chce  podzielić  się  z  panem 

swoim  doświadczeniem,  nauczyć,  jak  trzymać  w  ręku  ster  władzy,  opowiedzieć 
panu historię naszego kraju. Powita pana z wielką radością.

– Z radością? Przez trzydzieści dwa lata ignorował mnie zupełnie!
Uśmiech Clarissy nieco zbladł, ale i tak miała  poczucie, że w końcu udało jej 

się zrobić jeden, malutki krok do przodu.

–  Kiedy  posiądzie  pan  już  niezbędną  wiedzę,  zostanie  pan  oficjalnie  uznany 

następcą króla Guilliama. W ten sposób dziedzictwo tronu będzie zapewnione.

– A co się stanie, jeśli nie pojadę z panią do Marique?
O  tym  Clarissa  bała  się  nawet  myśleć.  Przez  sześć  wieków,  odkąd  istniało 

królestwo Marique, nie zdarzyło się jeszcze, żeby ktoś wzgardził koroną.

background image

–  Oznaczać  to  będzie,  że  moja  misja  się  nie  powiodła.  Sądzę  jednak,  że  król 

będzie  dalej  próbował  pana  przekonać  i  przyśle  tu  swego  ministra.  A  w 
ostateczności przyjedzie osobiście, ryzykując, że sprawa stanie się głośna.

– Nic dziwnego, przecież zdrowo narozrabiał – stwierdził zjadliwie Jake. – Pani 

też wyparłaby się swego syna? Tylko dlatego, że pragnął żyć po swojemu?

– Niestety, nie jestem mężatką i raczej się na to nie zanosi. Dzieci również nie 

mam,  dlatego  trudno  mi  odpowiedzieć  na pańskie  pytanie.  Ale  nie  sądzę,  żebym 
mogła tak postąpić.

– A dlaczego się... nie zanosi?
– Nie rozumiem.
– Nie zanosi na to, że zostanie pani mężatką?
Mężatką...  Znów  ten  przeszywający  ból.  A  przecież  minął  już  rok,  rana 

powinna się zabliźniać...

– Byłam zaręczona z Philippe'em, pańskim bratem stryjecznym.
–  Słucham?  Z  Philippe'em?  Ejże!  A  może  pani  chodzi  właśnie  o  ten  szpan? 

Teraz rozumiem, dlaczego to pani tu przyjechała! Przy okazji można się koło mnie 
zakręcić, jest przecież szansa, żeby zostać księżną!

Clarissa czuła, że cała krew  odpływa z  jej twarzy. Co  za gbur! Posądzać  ją o 

polowanie  na  tytuły!  Jak  śmiał  powiedzieć  coś  tak  obrzydliwego!  Wiedziała,  że 
jako  emisariuszka  Jego  Królewskiej  Mości  powinna  przełknąć  zniewagę,  ale 
emocje  zwyciężyły.  Wstała,  chwyciła  torebkę  i  szybkim  krokiem  wyszła  z  sali. 
Byle  szybciej,  byle  dalej.  Czuła  łzy  zbierające  się  pod  powiekami.  Stary  król 
przeżyje  wielkie  rozczarowanie,  ale,  niestety,  dalsze  pertraktacje  z  królewskim 
wnukiem  przekraczają  siły  panny  Dubonette.  Jutro  z  samego  rana  zadzwoni  do 
Marique, przekaże, że swej misji nie wypełniła. I przy odrobinie szczęścia zdąży na 
przedpołudniowy  samolot  do  Paryża.  A  następca  tronu,  JeanAntoine,  niech  do 
końca życia lata sobie po rusztowaniach. Proszę bardzo, może nawet spaść i rozbić 
sobie czaszkę. Nic nie szkodzi. W każdym razie niech się smaży w słońcu na tych 
placach  budowy albo moknie w ulewnym deszczu, niech sobie dalej  wegetuje na 
końcu świata, z dala od kraju przodków, od rodziny, od swoich własnych korzeni...

– Clarisso, poczekaj!
O,  nie!  A  już  to  „Clarisso"  mógł  sobie  darować!  Prawie  biegiem  dopadła 

windy,  nacisnęła  guzik,  modląc  się  w  duchu,  aby  drzwi  otworzyły  się  jak 
najprędzej.

– Clarisso, proszę, wybacz, wcale tak nie myślę. Palnąłem bez zastanowienia, 

bo w ogóle mnie ta historia nie rusza. Naprawdę nie chciałem cię urazić.

background image

–  Naturalnie,  że  nie  –  odparła  sucho,  wpatrzona  w  drzwi  windy.  –  Pan  tylko 

wyraził swoje stanowisko i sprawa zakończona. Jutro z samego rana zadzwonię do 
Marique i przekażę pańską decyzję.

Ostrożnie  dotknął  jej  ramienia.  Natychmiast  odsunęła  się  na  bok.  Ten 

mężczyzna w niczym nie przypominał swego stryjecznego brata. Zwykły grubianin 
– to właśnie jutro Clarissa przekaże Jego Królewskiej Mości. I całe  szczęście,  że 
prawda  wyszła  na  jaw,  bo  co  by  to  było,  gdyby  takie  monstrum  miało  kiedyś 
rządzić Marique?

Drzwi windy nareszcie się rozsunęły.
– Clarisso, nie gniewaj się. Pojadę do Marique. Pojadę, bo nadeszła pora, żeby 

dziadek dowiedział się, co o nim myślę.

background image

Rozdział 2

Następnego dnia Clarissa rozmawiała z królem, który osobiście odebrał od niej 

wiadomość: książę JeanAntoine i panna Dubonette przybędą do Marique za kilka 
dni.  Wiadomość  była  pomyślna,  mimo  to  Clarissa,  odkładając  słuchawkę,  miała 
mieszane  uczucia.  Jake  potrzebował  ponoć  czasu  na  załatwienie  pilnych  spraw 
związanych  z  pracą.  A  cóż  takiego  musiał  załatwić?  Zawiadomić  majstra  o 
wyjeździe,  i  tyle!  Może  bał  się,  że  go  zwolnią?  Ale  nad  czym  tu  płakać?  Po  co 
cieśli praca, skoro czeka na niego całe królestwo!

Poza  tym  Jake  bez  przerwy  podkreślał,  że  będzie  to  tylko  wizyta.  Tylko  i 

wyłącznie.  Trudno.  To  już  zmartwienie  Jego  Królewskiej  Mości,  Clarissa  swoje 
zadanie  wykonała.  Wnuk  króla  Marique  zawita  do  ojczystego  kraju.  A  dlaczego 
zmienił  zdanie?  Nie  zamierzała  w  to  wnikać.  Bóg  z  nim,  najważniejsze,  że  się 
zdecydował. Dla niej w tej chwili najistotniejszy był problem natury osobistej. Jak 
zdoła  przetrzymać  podróż  w  towarzystwie  mężczyzny,  który  w  najwyższym 
stopniu  ją  irytuje?  Wczoraj  wieczorem  zranił  ją  nadzwyczaj  boleśnie.  Wręcz 
znieważył. Kochała Philippe'a szczerze i gorąco, do dziś nie mogła się otrząsnąć po 
jego  śmierci.  A  ten  White,  grubianin,  zarzucił  jej  interesowność!  Jak  można  na 
wszystko patrzeć przez pryzmat pieniędzy czy tytułów!

Dziś, niestety, także miała się z nim spotkać, żeby omówić szczegóły związane 

z podróżą. A o czymże tu dyskutować? Miała dwa bilety do Paryża, tam przesiądą 
się do królewskiego samolotu i ani się obejrzą, a będą już w Marique. Jake nalegał 
jednak  na  to  spotkanie,  mówił,  że  chce  się  zrewanżować,  no  i  nie  wypadało 
odmówić.

Podeszła do okna, spojrzała na wysokie domy obcego jej miasta, na strzeliste, 

wznoszące  się  ku  niebu  gmachy.  Jake  White...  Nie  czuje  do  niego  ani  odrobiny 
sympatii,  a  jednak...  Cóż  się  z  nią  działo,  kiedy  po  raz  pierwszy  ujrzała  ten 
imponujący, jakby odlany z brązu tors? Skąd się wzięła ta nagła chęć, by dotknąć 
brązowej skóry, przejechać dłonią po twardych bicepsach? I, co najgorsze, ochota 
wcale nie przeszła. A przecież nigdy dotąd, na widok żadnego mężczyzny Clarissa 
nie  miała  odczuć  tak  gwałtownych  i  tak  żenujących.  Owszem,  Jake  White  jest 
wybitnie przystojny, ale takich przystojniaków widziała w swym życiu co najmniej 
setkę.  Tyle  że  przy  żadnym  nie  poczuła  się  nagle  tak  naprawdę,  do  końca  i  bez 
reszty – kobietą.

Do diabła, do diabła! Czyżby zapomniała, że JeanAntonie, czyli Jake White, jak 

background image

go  tutaj  nazywają,  jest  przyszłym  władcą  Marique?  Clarissa  Dubonette  winna 
okazywać  mu  przede  wszystkim  szacunek,  jej  cała  rodzina  wręcz  szczyciła  się 
swoją  bezwzględną  lojalnością  wobec  rodziny  królewskiej.  Nie  bez  powodu  król 
wybrał na emisariuszkę  właśnie ją, pannę Dubonette. I panna Dubonette powinna 
koncentrować  się  na  swojej  misji,  a  nie  fantazjować  po  cichu  na  temat  następcy 
tronu. Nawet jeśli wydal jej się najbardziej seksownym mężczyzną na świecie.

No  tak...  Ale  swoją  drogą  ciekawe,  jak  by  to  było,  gdyby  to  był  tylko  Jake 

Wbite,  po  prostu  Jake  White,  i  gdyby  spotkali  się  w  zupełnie  innych 
okolicznościach...

Ostry  dźwięk  telefonu  wydał  jej  się  wybawieniem.  Może  nareszcie  ktoś  inny 

zajmie jej uwagę. Niestety!

– Halo? Mówi Jake!
– Słucham, Wasza Wysokość.
Przez  chwilę  w  słuchawce  słychać  było  tylko  jakieś  łomoty  i  pokrzykiwania, 

czyli niechybnie znów odgłosy z placu budowy.

– Jake. Mów do mnie po prostu „Jake".
– To nie wypada.
Wczoraj, podczas kolacji, zwracała się do niego per „pan", jak przy pierwszym 

spotkaniu,  ale  Jake  ubrany  był  tak  skromnie,  że  formułka  „Wasza  Wysokość" 
zabrzmiałaby  wręcz  szyderczo.  Ale  co  innego  „pan",  a  co  innego  przejść  na 
bezceremonialne „ty"!

– Nie wypada? No to posłuchaj! Podobno jestem księciem, następcą tronu, czy 

nie  tak?  Ale  co  ze  mnie  za  książę,  skoro  nie  wolno  mi  nawet  rozkazać,  żebyś 
zwracała się do mnie po imieniu!

Teraz ona z kolei milczała przez chwilę, potem nagle uśmiechnęła się, szeroko, 

prosto do słuchawki.

– Życzenie Waszej Wysokości jest dla mnie rozkazem. Dobrze... Jake.
– Świetnie! Cieszę się, że doszliśmy  do  porozumienia.  A jeśli  chodzi o naszą 

wspólną  kolację,  ubierz  się  po  pro–  stu  w  dżinsy.  Przyjadę  po  ciebie  o  szóstej. 
Pojedziemy moim wozem.

Rozklekotanym pikapem, który pokazywał jej wczoraj.
–  Cudownie!  –  krzyknęła  do  słuchawki,  udając  entuzjazm.  –  Jest  tylko  jeden 

mały problem. Ja nie mam dżinsów. Skromna sukienka nie wystarczy?

– Nie zapakowałaś dżinsów, jadąc do Kalifornii? U nas możesz pokazać się w 

dżinsach prawie wszędzie, jesteśmy bardzo liberalni.

– Bardzo mi przykro, Jake, ja w ogóle nie mam dżinsów, w domu też.

background image

– Ale dziś musisz je mieć. Więc idź do sklepu i kup. Spotkamy się o szóstej.
Nieco oszołomiona Clarissa odłożyła słuchawkę. I jak tu dojść do ładu z Jego 

Wysokością? Najpierw odrzuca, i to niemal ze wstrętem, tytuł, a potem po prostu 
zaczyna  rozkazywać.  Zdaje  się,  że  stary  król  będzie  miał  niezły  orzech  do 
zgryzienia...

Punktualnie  o  szóstej,  krokiem  nieco  sztywnym,  Clarissa  wyszła  z  windy. 

Sprzedawczyni zapewniała gorąco, że dżinsy leżą doskonale, tyle  że doskonałość 
polegała  przede  wszystkim  na  ujawnieniu  wszystkich  krągłości  i  wklęsłości 
pewnych  partii  ciała.  Ale  fakt,  te  piekielnie  obcisłe  spodnie  były  jednocześnie 
niesamowicie wygodne. I może jednak w nich coś było, bo dwaj panowie jadący z 
nią windą zerkali z wyraźną aprobatą. Ulegając namowom sprzedawczyni, kupiła 
sobie również bawełnianą bluzkę z krótkimi rękawkami. Żółciutką. Pierwsza rzecz 
w jaskrawym kolorze po roku żałoby. Czas ciemnych strojów już się skończył. Ale 
kolory i tak nie mają znaczenia, całe życie będzie tęsknić za Philippe'em. Tylko że 
na kolację z Jakiem wcale nie miała ochoty ubierać się na ciemno. I chyba dobrze, 
bo  on  i  tym  razem  ubrał  się  bardzo  swobodnie –  we  wszechobecne  w  Kalifornii 
dżinsy  i  koszulkę  polo.  Strój  niezwykle  podkreślający  perfekcyjną  budowę  ciała. 
Cóż za mężczyzna! Wysoki i prosty, długonogi i barczysty... Jej serce zatrzepotało, 
a w dołku ścisnęło, jakby żołądek poleciał dziesięć pięter w dół. A Jake popatrzył 
na nią badawczo.

– Dobrze ci w dżinsach – pochwalił po chwili. – Zadowolona?
– Bardzo!
A co tam! Niech sobie myśli, że to jej ulubiony strój.
– Gotowa? Możemy iść?
– Jasne! – oświadczyła głosem bardzo  dziarskim, choć czuła się dziwnie. Tak 

jakby wkraczała w nowy, nieznany świat. A przecież szła tylko z tym mężczyzną 
na kolację, i to nie po raz pierwszy. Trudno jednak, żeby to nie było przeżycie, w 
końcu  towarzyszy  jej  przyszły  władca  Marique.  Idąc  tuż  obok  niego,  mogła  się 
przekonać,  jak  bardzo  jest  wysoki.  O,  ten  to  będzie  górował  nad  całą  rodziną 
królewską.  A  ona,  Clarissa  Dubonette,  drobna  i  szczupła,  prawdopodobnie  była 
przy  nim  niemal  niewidoczna.  W  każdym  razie  czuła  się  kruchym,  nic  nie 
znaczącym  kobieciątkiem.  I  wcale  to  nie  było  przyjemne.  A  do  tego  spojrzenie, 
jakim ją obrzucił... Zadrżało w niej wszystko!

Trochę  więcej  dystansu,  panno  Dubonette,  w  końcu  jest  tu  pani  służbowo, 

spełnia ważną misję. I sama się pani doprowadza do takiego stanu, że najlepszym 

background image

rozwiązaniem byłoby teraz odwrócić się na pięcie i uciec do windy.

Opanowała się jednak i zgodnym krokiem wymaszerowali na ulicę, skąpaną w 

promieniach  zachodzącego  słońca.  Clarissa  spojrzała  w  lewo,  potem  w  prawo, 
nigdzie  jednak  nie  było  widać  sfatygowanego  pikapa.  Prawdopodobnie  portier 
kazał go zaparkować gdzieś za rogiem.

Jake  delikatnie  dotknął  jej  ramienia.  Miała  wrażenie,  że  poraził  ją  prąd. 

Pobiegła spojrzeniem za jego wzrokiem... Nie, pikapa nie było. Był za to motocykl. 
Wielki i błyszczący, bijący w oczy swą okazałością. Z kierownicy zwisały kaski. 
Dwa.  No  cóż, widać następca tronu oszalał, bo  ona  na  coś takiego  na  pewno  nie 
wsiądzie.

– Jeździłaś kiedyś na motorze?
Pokręciła  głową,  wpatrując  się  w  lśniący  wehikuł.  I  bez  żadnych  wstępów 

przystąpiła do ataku.

–  Nie  jeździłam  i  nie  będę  –  oświadczyła  stanowczym  głosem.  –  Jazda  na 

motorze jest bardzo  niebezpieczna. Sądziłam,  że  przyjedziesz tu  swoim  pikapem. 
Ale  skoro  stało  się,  jak  się  stało,  zadzwonię  po  limuzynę.  Albo  po  prostu 
przejdźmy się kawałek, może tu w okolicy znajdziemy jakąś restaurację.

– Nie bój się, Clarisso, jazda na motorze to wielka frajda! Ze mną możesz czuć 

się bezpieczna, jeżdżę od dawna i nigdy nie miałem wypadku.

– Zawsze jest ten pierwszy raz. I czuję, że to stanie się dzisiaj.
Wczoraj, jadąc na plac budowy, miała okazję przekonać się na własnej skórze, 

co dzieje się na drogach w południowej Kalifornii. Po prostu umierała ze strachu, 
kiedy  szofer  w  tym  tłoku  gnał  z  zawrotną  szybkością.  A  teraz  Jake  proponuje 
powtórkę, i to na motorze.

– Nie ma mowy!
–  No  chodź,  nie  marudź  –  powiedział,  podchodząc  do  motocykla.  Zdjął  z 

kierownicy kaski, jeden z nich wręczył Clarissie. – Nałóż!

Cóż miała robić? Nałożyła i uliczny gwar natychmiast zdecydowanie przycichł. 

Potem  usiłowała  rozgryźć,  jak  należy  przeciągnąć  rzemyczki  pod  brodą,  i  to  tak 
zręcznie,  jak  zrobił  Jake,  jednocześnie  rozpaczliwie  szukając  w  głowie  jeszcze 
jakiejś  wymówki.  Niestety;  sprawa  była  przesądzona.  Jake  delikatnie  odsunął  jej 
dłoń, zapiął kask, wskoczył na motor i rzucił następny rozkaz:

– Siadaj!
Popatrzyła nieufnie na niewielką przestrzeń za jego plecami. Tylko tyle miejsca 

było do jej dyspozycji, czyli po prostu będzie do niego przyklejona. Przyklejona do 
pleców przyszłego władcy Marique...

background image

– Siadaj! Jedziemy na plażę. Na pewno ci się spodoba.
Ostrożnie przełożyła nogę i usiadła na skórzanym siodełku, nieco pochylonym 

do przodu. Zgodnie z prawami fizyki natychmiast zsunęła się w kierunku najmniej 
pożądanym – do pleców Jake'a. A przecież szacunek wobec korony nakazywał od 
tych pleców zachować stosowną odległość.

–  Obejmij  mnie  mocno  w  pasie  –  rzucił  Jake  przez  ramię.  –  A  jak  będziemy 

brać zakręt, pochylaj się tak samo jak ja.

Klamka  zapadła.  Przysunęła  się  jeszcze  trochę  bliżej,  kolanami  dotykając 

twardych  ud.  Oparła  stopy  i  powolutku,  z  bijącym  sercem,  objęła  go  wpół. 
Niestety,  zachowanie  stosownej  odległości  było  niewykonalne.  Jake  był  jeszcze 
większy, niż jej się wydawało. Gdyby nie przykleiła się do jego pleców, jej ręce nie 
zdołałyby go objąć. Czuła mięśnie, napięte jak stal, kiedy kopnął tę bestię. Potem 
rozległ się ogłuszający ryk i motocykl z fasonem zjechał na ulicę, włączając się w 
sznur  samochodów.  Clarissa  jak  małża  przywarła  do  pleców  JeanaAntoine'a 
Simona  Herculesa  LeBlanca.  Ciekawe,  co  powiedziałaby  jej  matka.  O  reakcji 
starego króla wolała nawet nie myśleć.

A  Jake  wyraźnie  niczym  się  nie  przejmował.  Jechał  pewnie,  umiejętnie 

manewrował i powolutku strach ściskający Clarissę za gardło zaczynał ustępować. 
Nagle  zrozumiała,  że  jest  –  cudownie.  Jechali  ku  słońcu.  Jechali?  Gnali!  Na 
zakrętach pochylali  się  miękko i  zgodnie, a  kiedy  Jake wyprzedzał i  wyrywał do 
przodu,  czuła  dziką  wprost  radość,  ba,  wręcz  uniesienie.  No  i  ten  wiatr,  ciepły, 
smagający twarz...

Poczuła zapach oceanu, zanim ukazał się jej oczom. Powietrze nagle zrobiło się 

chłodniejsze, wilgotne. Jake skręcił w bulwar, przejechał jeszcze spory kawałek i 
wjechał na wysypany żwirem placyk tuż nad samą wodą. Zgasił silnik, zdjął kask i 
spojrzał przez ramię na swoją pasażerkę.

– Podobało się?
Skinęła skwapliwie głową i zsunąwszy się z siodełka, z ciekawością rozejrzała 

się  dookoła.  Zobaczyła  szaroniebieskie  wody  oceanu,  mieniące  się  w  blasku 
zachodzącego  słońca  i  kilometry  plaży.  Tuż  nad  wodą  niewielki  pawilon 
obstawiony deskami surfingowymi, obok kilka zaparkowanych samochodów.

– Zrobimy sobie piknik na plaży? – spytała, oddając mu kask.
– Nie.  Wchodzimy  do środka, to najlepsza restauracja na całej plaży. Nigdzie 

nie zjesz tak wspaniałych owoców morza.

Kolacja  w  tej  budzie...  A  jednak  szkoda,  że  nie  namówiła  go  na  hotelową 

restaurację.  Nagle  zrozumiała,  że  gdyby  tak  się  stało,  byłoby  fatalnie.  Jake'a 

background image

White'a,  skromnego  cieślę, prawdopodobnie stać tylko na kolacje  w podrzędnych 
restauracyjkach. Cieślę... Nie, to wszystko razem jakoś  nie pasuje. Jake powinien 
chować się w Marique, w pałacu, a nie z mozołem wykuwać swój los w dalekim 
kraju.  Po  raz  pierwszy  królewskie  decyzje  wydały  się  pannie  Dubonette  nie  do 
końca słuszne.

Jake poprowadził Clarissę na sam koniec pomostu zastawionego stolikami, skąd

roztaczał się wspaniały widok na Pacyfik.

–  Najlepsze,  co  tu  podają,  to  Talerz  Kapitański  –  doradził.  –  Ale  wybierz, 

naturalnie, na co masz ochotę.

Zajrzała  do  karty  z  ciekawością.  W  menu  były  tylko  owoce  morza  –  od 

krewetek  po  małże  i  ostrygi.  Szybciutko  przebiegła  oczami  ceny,  tak  jak  się 
spodziewała, nie były to drogie potrawy. Znów poczuła ukłucie w sercu. Następca 
tronu... On i jego matka ledwie wiązali koniec z końcem. Teraz dorosły Jake jeździ 
na motorze, prawdopodobnie nie stać go na samochód. To wstyd, że stary król nie 
zadbał  o  wnuka.  Jakby  dziecko  było  winne  temu,  że  jego  ojciec  nie  spełnił 
królewskich oczekiwań.

– W takim razie poproszę o ten talerz – powiedziała z miłym uśmiechem.
–  Aha.  A  więc  moje  życzenie  jest  dla  ciebie  rozkazem?  –  zażartował  Jake, 

zabawnie marszcząc brwi.

–  No...  przede  wszystkim  wyczytałam  w  karcie,  że  na  tym  talerzu  będzie 

wszystkiego po trochu...

Ciemne oczy utkwione były w jej twarzy. Miała ochotę krzyknąć, żeby tak na 

nią  nie  patrzył,  bo  czuje,  jak  ciarki  chodzą  jej  po  plecach,  puls  przyspiesza,  a 
policzki oblewa rumieniec. Na szczęście do stolika podszedł właśnie kelner, młody, 
bardzo opalony człowiek, wyglądający tak, jakby jeszcze przed chwilą surfował po 
falach. Jake składał zamówienie, miała więc minutę, by trochę się uspokoić. Kiedy 
zostali znów sami, zapytała Jake'a:

– No i jak? Pozałatwiałeś już wszystko? Nie musisz zrezygnować z pracy?
– Nie. Dlaczego o to pytasz? A czy ty w ogóle wiesz, co ja robię?
–  Wiem  tylko  to,  co  przekazał  mi  król.  Kilka  lat  temu  zlecił  prywatnemu 

detektywowi zebrać informacje na twój temat. Z raportu wynikało, że pracujesz w 
firmie budowlanej i jesteś cieślą. To prawda?

–  Częściowo.  W  każdym  razie  nieźle  znam  się  na  budownictwie.  A  kiedy 

dokładnie sporządzono ten raport?

– Nie wiem, ale myślę, że wtedy, kiedy skończyłeś dwadzieścia jeden lat.
– Aa... no, to rozumiem, skąd te wnioski.

background image

– Słucham?
–  Nieważne,  Clarisso.  Porozmawiajmy  o  czymś  innym.  Może  opowiesz  mi  o 

Philippie?

–  A  dlaczego...  właśnie  o  nim?  Nie  chcesz  dowiedzieć  się  czegoś  o  swoim 

kraju? O swoim dziadku albo o innych krewnych?

– Clarisso, przecież Philippe był moim bardzo bliskim krewnym. Jego ojciec i 

mój byli braćmi!

– Masz rację, przepraszam. A więc Philippe... Cóż, nie był taki wysoki jak ty, 

ale  też  miał  ciemne  oczy  i  włosy.  Uwielbiał  polo,  jazdę  na  nartach  i  wyścigi  na 
motorówkach.  To  go  zresztą  zabiło.  Wystartował  razem  ze  swoim  ojcem  na 
zupełnie  nowej  łodzi.  Chcieli  ją  przetestować.  No  i  zawiodła.  Nie  skręciła,  tylko 
dosłownie  wystrzeliła  w  górę,  potem  opadła  i  przekoziołkowała  po  wodzie.  A 
płynęła z prędkością stu kilometrów na godzinę. Zginęli obaj, ojciec i syn.

Zamilkła. Dlaczego chciał,  żeby opowiadała o Philippie? Gdyby wiedział,  jak 

to boli...

– To wielka strata.
– Tak, wielka – powiedziała nagle ostrym głosem. – Zginęli podczas głupiego 

wyścigu motorówek!

– Mój ojciec też zginął podczas wyścigu, tyle że samochodowego.
–  A  więc  wszyscy  mężczyźni  z  rodu  LeBlanków  mają  obsesję  na  punkcie 

szybkości. Ty też gnałeś bez opamiętania na motorze.

– Ale ani razu nie przekroczyłem dozwolonej szybkości. Jeżdżę szybko, ale nie 

za  szybko.  Kocham  przede  wszystkim  to  poczucie  wolności,  jakie  daje  jazda  na 
motorze.  A  powiedz,  Clarisso,  czym  jeszcze  zajmował  się  Philippe?  Tylko 
sportem?

–  Bardzo  dużo  podróżował  jako  ambasador  dobrej  woli.  Jeździł  dosłownie 

wszędzie, do Paryża, Genewy, ale najchętniej do Włoch.

– Zabierał cię ze sobą?
– Czasami jeździłam z nim do Paryża, naturalnie wtedy, kiedy moja matka albo 

jego matka mogła jechać z nami.

– A dlaczego nie sami? Przecież byliście zaręczeni!
– Właśnie dlatego musiał ktoś nam towarzyszyć.
Zjawił  się  kelner  z  talerzami  wypełnionymi  po  brzegi  morskimi  specjałami  i 

frytkami.

– Ale  co jeszcze robił? – dopytywał się Jake  po  odejściu kelnera. – Pracował 

gdzieś?

background image

– Nie. Był po prostu synem następcy tronu i, jak powiedziałam, zadowalał się 

funkcją  ambasadora  dobrej  woli.  Naturalnie,  gdyby  książę  Michael,  jego  ojciec, 
wstąpił na tron, Philippe przejąłby po nim jego obowiązki, obowiązki następcy, a to 
już oznacza sporo zajęć, na przykład reprezentowanie króla przy różnych okazjach.

– Rozumiem. Ale czekając na to, nie robił właściwie nic, tylko fruwał sobie po 

świecie. A ty, zdaje się, siedziałaś w domu i czekałaś na niego.

– Po ślubie na pewno byłoby inaczej.
– A jak?
– No... normalnie. Miałby własny dom, rodzinę, na pewno by już tak często nie 

wyjeżdżał.

Ale  czy  to  prawda?  Jej  twarz  posmutniała.  Philippe,  ten  niespokojny  duch  i 

obywatel świata jako stateczny mąż i ojciec... Nie, to chyba były tylko jej pobożne 
życzenia.

– Clarisso? Może opowiesz mi o Marique?
– O Marique? Tak, tak, bardzo proszę. A co ty już wiesz o naszym kraju?
–  Niewiele.  Wiem  tylko,  że  jest  bardzo  mały,  taki,  jak  najmniejsze  stany 

Ameryki.  I  leży  w  Pirenejach,  gdzieś  między  Francją  a  Hiszpanią.  Na  tym  moja 
wiedza  się  kończy.  Dlatego  powiedz  mi,  jak  w  ogóle  taki  kraj  funkcjonuje?  Jak 
wygląda jego sytuacja gospodarcza?

– Kiepsko.
Natychmiast  pożałowała  swojej  szczerej  odpowiedzi.  Ale  nie  ma  przecież 

powodu, żeby cokolwiek wybielać, Jake i tak wkrótce pozna wszystkie tajemnice 
Marique.

– Dlaczego? Powiedz, obiecuję, że zostanie to tylko między nami.
–  Wolałabym,  żeby  ktoś  inny  przekazywał  ci  takie  informacje.  Ale  skoro 

nalegasz... Twój dziadek jest już bardzo stary, ma osiemdziesiąt cztery lata. W tym 
wieku  niełatwo  wprowadzać  jakieś  zasadnicze  zmiany.  Nasz  kraj  zawsze  żył  z 
eksportu wełny owczej, a ten rynek bardzo się teraz skurczył, przemysł nastawiony 
jest na syntetyki.

–  Dlaczego  nie  wykorzystujecie  innych  możliwości?  Taki  kraj  wśród  gór 

mógłby być rajem dla turystów.

– Mamy jeden ośrodek sportów zimowych, ale to nic specjalnego, nie ma co się 

równać  z  Gstaad  albo,  na  przykład,  z  waszymi  ośrodkami  tu,  w  Ameryce.  Tak 
przynajmniej mówił Philippe, a on przecież jeździł i do Szwajcarii, i do Stanów.

– A czym ty się zajmujesz, Clarisso? Pracujesz?
– Owszem.

background image

Odłożyła widelec. Tak jak obiecywał Jake, jedzenie było przepyszne i sycące. 

Czuła się już pełna, choć opróżniła talerz zaledwie do połowy. A Jake pałaszował 
dalej, wcale nie zwalniając tempa.

– Pracuję dla kobiet z Ambere.
– Ambere?
– To wioska, jakieś trzydzieści kilometrów od stolicy. Kiedy hodowla owiec na 

wełnę  stała  się  nieopłacalna,  kobiety  z  tej  wioski  wpadły  na  pomysł,  aby 
produkować pachnące mydełka. Robią to w domu, chałupniczo. A ja postanowiłam 
im  pomóc,  wzięłam  na  siebie  marketing  i  dystrybucję.  Te  mydełka  są  naprawdę 
bardzo dobrej jakości. Mam nadzieję, że nasz babski biznes będzie się rozwijać...

– Chciałaś to rzucić po ślubie?
– Raczej nie.
– A na kiedy planowany był ten wielki dzień?
–  Nie  zdążyliśmy  ustalić  daty.  Jake,  a  nie  chcesz  porozmawiać  o  swoim 

dziadku?

Nie  chciała  dalej  roztrząsać  spraw  z  jej  przeszłości.  Tym  bardziej,  że 

wielokrotnie  miała  pretensje  do  Philippe'a,  który  wcale  się  nie  spieszył  z 
ustaleniem daty ślubu.

–  O  dziadku?  Nie  ma  potrzeby  –  rzucił  ostrym  tonem  Jake.  –  Mam  już 

wyrobione zdanie na jego temat. To konserwatysta i despota, dla którego liczą się 
tylko  korona  i  tradycja.  Wyrzekł  się  własnego  syna,  bo  ośmielił  się  mieć  własną 
receptę  na  życie.  Nie  uznał  synowej,  nie  pomógł  jej  nawet  wtedy,  kiedy  była 
śmiertelnie  chora.  A  o  mnie,  swoim  wnuku,  przypomniał  sobie  dopiero  teraz,  z 
powodów  wyłącznie  dynastycznych!  Wystarczy?  Chyba  o  niczym  nie 
zapomniałem?

Clarissa milczała, nie miała przecież prawa krytykować swego monarchy. A w 

głosie  Jake'a  słychać  było  tyle  gniewu.  Ciekawe,  czy  te  negatywne  uczucia  Jake 
przeniesie  również  na  osobę  królewskiej  wysłanniczki?  Ta  myśl  zaskoczyła  ją. 
Przecież przyjechała tu nie po to, żeby się z nim zaprzyjaźnić, a to, że mężczyzna 
ten intryguje ją coraz bardziej, naprawdę jest bez znaczenia.

– W takim razie, dlaczego tak naprawdę zdecydowałeś się jechać do Marique?
Jake  usiadł  wygodniej  w  krześle  i  spojrzał  na  ocean.  Piękny  i  bezkresny. 

Łagodna  bryza  przyjemnie  chłodziła  twarz.  A  czego  ta  dziewczyna  się  po  nim 
spodziewa?  Szczerości?  Ma  jej  wyznać,  że  rzeczywistym  powodem  są  uczucia 
bardzo  podłe?  O,  tak,  już  sobie  wszystko  zaplanował.  Pojedzie  do  Marique,  na 
początku  będzie  bardzo  grzeczny,  wszystkim  się  będzie  interesował.  Niech  ten 

background image

stary  dureń  się  cieszy.  A  po  dwóch,  trzech  tygodniach  usłyszy  kategoryczne 
„żegnaj"  i  parę  mocnych  słów,  nawet  nieparlamentarnych.  O  tym,  co  Jake  sądzi 
naprawdę o jego koronie i stosunku do najbliższych członków. rodziny.

Nagle  oślepił  go  blask  zachodzącego  słońca.  Zmrużył  oczy,  ale  głowy  nie 

odwracał. No cóż... Właściwie mógłby jeszcze zmienić decyzję i po prostu nigdzie 
nie jechać, ale trudno siebie samego oszukiwać. Chciał pojechać, bo najzwyczajniej 
w świecie był ciekaw, jaki jest ten ojciec jego ojca. I cóż to za kraj, w którym jego 
ojciec nie chciał spędzić życia? Czy stary król jest rzeczywiście despotą bez serca?

– Kiedy jedziemy, Jake?
Odwrócił  się  i  popatrzył  na  posła  z  dalekiej  Marique.  Słońce  złociło  włosy 

koloru  kasztana.  Nagle  zapragnął  dotknąć  tych  lśniących  nitek,  sprawdzić,  ile 
ciepła dały im promienie. Spojrzał na usta. Pełne, pięknie wykrojone.

Jakie  one  są,  kiedy  sieje  całuje?  Uległe,  gorące?  Nie,  jemu  podobają  się 

zupełnie inne kobiety, a przede wszystkim o żadnej jeszcze nie myślał poważnie. 
W  jego  życiu była to  sprawa  marginesowa.  Najpierw  koncentrował  się  na  nauce, 
potem na sprawach zawodowych, a kiedy spółka należała już do niego, całą energię 
poświęcił  na  wyrobienie  sobie  odpowiedniej  pozycji  na  rynku  pracy.  Jeden  cel 
rodził następne, na szukanie towarzyszki życia miał jeszcze czas, co najwyżej mógł 
sobie pozwolić na jakiś przelotny flirt.

A  może  ta  mała  miałaby  ochotę?  Jest  przecież  wobec  niego  tak  bardzo 

uprzejma...  Pochylił  się,  przesunął  dłonią  po  szczupłym  ramieniu  dziewczyny  i 
szepnął do różowego uszka:

– Jedziemy? Do ciebie czy do mnie?
Strzepnęła jego dłoń niemal z odrazą.
–  Do  Marique!  –  powiedziała  ostrym  głosem.  –  Jak  długo  jeszcze  będziesz 

tłumaczył temu swojemu majstrowi, że musisz wyjechać?

A więc oni myślą, że Jake White jest zwykłym cieślą i na nic więcej go nie stać. 

To  przykre.  Bo  sam  zawód  cieśli  nie  jest,  naturalnie,  uwłaczający.  Jake  do  dziś 
lubił  prace  w  drewnie,  w  końcu  od  tego  zaczynał.  Ale  to  dawne  czasy,  teraz 
posiadał większość udziałów w firmie, która nareszcie zaczęła dobrze prosperować. 
Zdecydowali  się  na  budownictwo  luksusowe  –  rezydencje,  eleganckie  centra 
handlowe, gmachy administracji publicznej. I to okazało się strzałem w dziesiątkę. 
Do  dziś  jednak  Jake,  kontrolując  place  budowy,  lubił  chwycić  za  młotek,  tak 
zresztą  było  wczoraj,  kiedy  zaskoczyła go  ta  dama  z  Marique.  Nagle uśmiechnął 
się. A to byłby numer, gdyby wcale nie wyprowadził ich z błędu! Cieśla. Łapska w 
kieszeni, naturalnie starych dżinsów, w ustach guma do żucia. Łaziłby z komnaty 

background image

do komnaty i tylko jedno miałby w głowie: „Ojojoj! Parapety takie poniszczone, a 
ta  balustradka  nadaje  się  do  wymiany.  Ale  nie  ma  sprawy,  ja  się  tym  zajmę". 
Staruszka szlag by pewnie trafił.

Nagle  napotkał  spojrzenie  Clarissy,  szczere,  otwarte.  A  on  z  natury  był 

człowiekiem prawdomównym.

–  Z  majstrem  najmniejszy  problem.  Tyle  że  muszę  zatwierdzić  jeszcze  kilka 

projektów,  przekazać  pewne  sprawy  asystentowi,  rozdzielić  zadania  między 
pozostałych  pracowników.  Jednym  słowem,  zadbać,  by  podczas  mojej 
nieobecności wszystko dalej się kręciło. Widzisz, ja po prostu kieruję tą firmą.

– Ty... ty prowadzisz firmę? Przepraszam, ale powiedziano mi...
– Sama mówiłaś, że to informacje sprzed lat. Przez ten czas wiele się zmieniło. 

Firma, którą kieruję, to spółka, a ja jestem jej głównym akcjonariuszem.

– Ale wczoraj... na budowie...
–  Pracowałem  kiedyś  jako  cieśla,  żeby  zarobić  na  czesne  w  college'u.  Dziś, 

kiedy kontroluję nasze budowy, lubię postukać młotkiem, ot tak, żeby przypomnieć 
sobie dawne czasy.

– Uczyłeś się w college'u?
Jej zdumienie było prawie komiczne, ale Jake'a wcale to nie bawiło. Najchętniej 

by zaklął.

–  Nie  tylko  w  college'u  –  oświadczył  oschłym  tonem.  –  Ukończyłem 

uniwersytet,  tu,  w  Los  Angeles,  potem  zrobiłem  MBA,  Master  in  Business 
Administration,  zapewne  wiesz,  co  to  jest.  Mój  dziadek,  zdaje  się,  jest 
niedoinformowany.

Musiał  oddać  sprawiedliwość  pannie  Dubonette,  bo  szybko  udało  się  jej 

zapanować  nad  zdumieniem.  Na  jej  twarzy  pojawił  się  uprzejmy,  profesjonalny 
uśmiech.

– No cóż... Ten raport sporządzono wiele lat temu.
– Rozumiem. I nie było potrzeby czegokolwiek sprawdzać, prawda?
I było to cholernie wkurzające. Dopóki dziadek miał przy sobie starszego syna, 

który na dodatek postarał się o własnego syna – wnuk z Ameryki nie istniał.

– Mogę jechać w czwartek. Pasuje?
– Doskonale. Zajmę się wszystkim.
– Dobrze. I mam do ciebie jedną prośbę. Obiecaj, że nie powiesz dziadkowi o 

moich studiach i o firmie. Sam mu to powiem, kiedy uznam za stosowne.

– A jeśli spyta? Nie mogę przecież kłamać.
– Wątpię, czy spyta. Ale umówmy się, że powiesz tylko wtedy, jeśli zapyta o to 

background image

wprost. Zgoda?

– Zgoda.
– Skończyłaś jeść? Chcesz teraz pojeździć po plaży?
– Na motorze?
– A jakże! Żyj szybko i niebezpiecznie!
– To twoja dewiza?
– Moja? Chyba nie...
– A jazda na motorze? I te spacery po belkach na budowie? Przecież w każdej 

chwili można zlecieć, a wy nie macie żadnego zabezpieczenia, na przykład takich 
siatek, jak w cyrku...

– Jak w cyrku, powiadasz?
Roześmiał się. Błysnęły białe zęby, zaiskrzyły się ciemne oczy. Boże wielki, to 

po prostu najcudowniejszy facet na świecie!

– To chodzenie po belkach, wbrew pozorom, wcale nie jest takie niebezpieczne. 

Podejrzewam, że istnieją większe niebezpieczeństwa. Na przykład zakochać się w 
takiej kobiecie jak ty...

background image

Rozdział 3

Istnieją  większe  niebezpieczeństwa...  Na  przykład  zakochać  się  w  takiej 

kobiecie jak ty...

Kiedy dwa dni później wchodzili na pokład samolotu lecącego do Paryża, słowa 

te po raz tysięczny chyba zadźwięczały w jej uszach. Przez dwa dni nie widzieli się 
nawet  przez  chwilę,  a  jednak  nie  potrafiła  przestać  o  nim  myśleć.  Jego  słowa 
zapadły jej głęboko w serce. Z jednej strony zaskoczyło ją, że w ogóle coś takiego 
przyszło mu na myśl, z drugiej – ogarniał ją lęk. Przecież ona też widziała w nim 
przede wszystkim atrakcyjnego mężczyznę, choć wcale to nie oznaczało, że marzy 
jej się związek z kolejnym przedstawicielem rodu LeBlanków. O, nie! Już w ogóle 
nie chce z nikim się wiązać. Nadal pamiętała tę straszną chwilę, kiedy dotarła do 
niej  wiadomość  o  śmierci  Philippe'a. Szok, rozpacz, poczucie, że  zawalił  się cały 
świat.  Potem  dni  naznaczone  bólem,  świadomość,  że  jej  życie  diametralnie  się 
zmieniło.  Nie,  nie,  lepiej nie  oddawać  nikomu serca.  A  już  na pewno  nie  komuś 
takiemu, jak Jake Wbite.

Nie  ufała  mu.  Nie  wierzyła,  że  potrafi  zachować  się  odpowiednio  wobec 

starego króla, wobec rodziny królewskiej – i wobec niej samej. Sprawiał wrażenie 
człowieka,  który  gwiżdże  na  autorytety  i  konwenanse.  A  Clarissa  przywykła  do 
innych  mężczyzn  –  układnych  i  bezkonfliktowych.  Ten  amerykański  osiłek 
irytował  ją.  Był  twardy  –  jakże  jednak  mogło  być  inaczej,  skoro  los  od  samego 
początku  nie  starał  mu  się  niczego  ułatwić?  Naznaczone  ubóstwem  dzieciństwo, 
potem  nieustępliwa  walka  o  zdobycie  pozycji  w  życiu.  Był  wykształcony,  był 
wyrobiony  –  ale  czy  ktoś  tak  wolny  duchem  odnajdzie  się  w  pałacowej 
rzeczywistości?  W  tej  sieci  uplecionej  misternie  przez  tradycję,  etykietę  i 
protokoły,  do  której  inni  przywykli  od  dzieciństwa?  Czy  zdoła  pojąć  niuanse 
polityki  nieznanego  sobie  kraju  i  jego  historię?  Czy  będzie  starał  się  zrozumieć 
swego królewskiego dziadka, a dziadek – jego?

Kiedy samolot  skierował  się na pas  startowy, Jake zrozumiał nagle, na co tak 

naprawdę  się  zdecydował.  Na  spotkanie  z  człowiekiem,  którego  miał  nigdy  nie 
ujrzeć.  Przysięgał  to  sobie  przecież  miliony  razy.  Ale  może  dobrze,  że  do  tego 
spotkania  dojdzie,  przynajmniej  będzie  okazja  wyrzucić  z  siebie  złość  i  gorycz, 
które  tyle  lat  ciążyły  w  sercu.  Ale  potem  basta,  żegnaj,  staruszku,  nie 
potrzebowałeś  mnie  przez  tyle  lat,  to  i  ja  ciebie  teraz  mam,  mówiąc  łagodnie, 

background image

gdzieś.

Jake rozsiadł się wygodniej w fotelu i uśmiechnął, przypomniawszy sobie cień 

zdumienia na twarzy Clarissy, kiedy spotkali się na lotnisku. Rano, naturalnie, wbił 
się w elegancki garnitur, w końcu – jak przystało na biznesmena – nie brakowało 
mu ich w szafie. A Clarissa zapewne teraz zastanawiała się, dlaczego, u licha, na 
kolację  w  restauracji  luksusowego  hotelu  wybrał  dżinsy.  Na  szczęście  taktownie 
powstrzymała się wtedy od komentarza. Spojrzał spod oka na jej ciemny kostiumik 
i  znów  pomyślał  o  dżinsach.  Tym  razem  o  jej  dżinsach,  obcisłych,  i  o  żółtej 
bluzeczce. Tak była ubrana podczas ich wypadu na plażę. Pamiętał, jak zachodzące 
słońce złociło jej włosy. I była taka ożywiona, i  swobodna, jakby zapomniała,  że 
jest  wysłanniczką  króla  Marique.  Jej  oczy  błyszczały,  a  usta...  usta  były 
nadzwyczaj kuszące. Ale dla niego teraz to owoc zakazany. W najbliższym czasie 
nie planował żadnych flirtów, a już na pewno nie z tą panną siedzącą obok, której 
wychowanie,  edukacja  i  standardy  pasowały  do  niego  jak  dzień  do  nocy. 
Przypomniał  sobie,  jaką  miał  frajdę,  kiedy  z  nią  się  drażnił.  Może  by  znów 
pobawić się troszkę jej kosztem?

– Często bywasz na dworze?
– Co? Przepraszam?
Spojrzała na niego półprzytomnie, oderwana nagle od swoich myśli.
– Na dworze? Chodzi ci o spacery? Owszem, lubię to, ale żadnego sportu...
–  Chodzi  mi  o  to,  czy  często  bywasz  w  pałacu  i  zajmujesz  się  tymi,  no, 

sprawami królewskimi.

Roześmiała się.
– Sprawami królewskimi? A cóż to takiego?
Pochylił się ku niej, jakby chciał podzielić się jakimś sekretem.
– Tak dokładnie, to sam nie wiem. Może ty mi zechcesz wyjaśnić?
Poczuł  bardzo  przyjemną  woń  kwiatowych  perfum,  zapewne  drogich,  i  jego 

myśli  znów  zaczęły  zmierzać  w  niewłaściwym  kierunku.  Musiała  to  wyczuć. 
Odsunęła się, jej oczy zrobiły się bardzo czujne.

–  Niestety,  Jake,  nie  bardzo  mogę  ci  cokolwiek  wyjaśnić.  Ja  nie  pracuję  na 

dworze królewskim. Byłam po prostu narzeczoną Philippe'a, syna następcy tronu, i 
z  tej  racji  uczestniczyłam  niekiedy  w  różnych  oficjalnych  uroczystościach.  To 
wszystko.

– Lubiłaś te uroczystości?
– Niektóre. A ty nie boisz się oficjalnych wystąpień?
– Ja? Skąd! Tyle że tam, u was, nie mam zamiaru brać w niczym udziału. Jadę 

background image

tylko z wizytą.

–  Jedziesz  do  swojego  kraju  –  poprawiła go,  spoglądając  z  wielką  powagą.  –

Jesteś następcą tronu, spotkasz się ze swoim narodem.

–  W  takim  razie  sam  sobie  nie  poradzę.  Musi  mi  ktoś  podać  pomocną  dłoń, 

podpowiadać, jak zachować się w różnych sytuacjach. Będę wściekły, jeśli zdarzy 
mi się popełnić jakąś gafę.

– Jestem pewna, Jake, że król przydzieli ci jakiegoś doradcę.
–  Nie  chcę  żadnego  doradcy.  Chcę  mieć  taką  miłą,  ładną  przewodniczkę. 

Konkretnie – ciebie.

– Mnie? To nie jest dobry pomysł, Jake. Król na pewno już kogoś wyznaczył. 

Zresztą nie wiem, czy byłabym odpowiednią osobą.

– Przecież nie planujemy małżeństwa! Chcę tylko, żebyś zaopiekowała się mną 

przez jakieś dwa, trzy tygodnie.

– Nie.
– No, to zapomnij o wszystkim. Posiedzę sobie w Paryżu kilka dni i wracam do 

Los Angeles.

– Odsunął się, rozparł w fotelu, wzrok wbił przed siebie. Koniec dyskusji. A tak 

naprawdę był piekielnie ciekaw, jak Clarissa zareaguje na jego ultimatum.

Była oburzona.
– Jake! Przecież obiecałeś, że polecisz do Marique! Dałeś słowo!
Prawie się uśmiechnął. Ta dziewczyna w pokera przegrałaby ostatnią koszulę.
– W porządku, dotrzymam słowa.  A jako przyszły  władca Marique wydaję ci 

pierwszy rozkaz. Masz być moją przewodniczką.

–  Jake,  średniowiecze  dawno  minęło.  Nie  możesz  kazać  mnie  ściąć,  jeśli  nie 

będę ci ślepo posłuszna!

A  Jake'owi  chodził  po  głowie  już  następny  rozkaz.  Komnata  pogrążona  w 

mroku,  wygodne  łoże  z  baldachimem...  Żadna  poddanka  nie  może  odmówić 
swemu panu... Prawo władcy. Szkoda, że dawne dobre czasy minęły.

– Sama mówiłaś, że moje życzenie jest dla ciebie rozkazem.
– Widzę, że spodobało ci się to?
– Jasne! Przecież wszystko razem to jeden wielki cyrk! Nie mogę doczekać się 

chwili, kiedy cały naród Marique będzie na każde moje skinienie.

– Dobry władca jest mądrym przywódcą swego narodu, a nie wyzyskiwaczem.
– Widzisz, już mi udzieliłaś pierwszej lekcji. Nie wymigasz się. Będziesz moją 

przewodniczką, postanowione.

–  Trudno...  Ale  pamiętaj,  Jego  Królewska  Mość  może  odwołać  każdy  twój 

background image

rozkaz. Bo, jak na razie, to on jest władcą, a nie ty.

– Nie szkodzi. Ja i tak nigdy w żadnego króla bawić się nie będę!
–  Jake!  Proszę,  nie  nastawiaj  się  z  góry  negatywnie.  Marique  to  nie  pusta 

nazwa, to kraj, który istnieje już ponad sześć wieków. To miejsce na ziemi, gdzie 
żyje wielu ludzi, a teraz twój los splata się z ich losem. Jake, proszę, spójrz na to 
poważnie...

Samolot wzbił się w przestworza, stewardesa melodyjnym głosem powiadomiła 

pasażerów, że można już rozpiąć pasy. Jake uwolnił się z więzów i usadowiwszy 
się w swoim fotelu jeszcze wygodniej, oświadczył kategorycznym tonem:

–  Nie  żądaj  ode  mnie  zbyt  wiele,  Clarisso.  Dla  mnie  ten  kraj,  korona  i  cała 

reszta, to – jak na razie – czysta abstrakcja. Będziemy rozmawiać o tym na miejscu. 
A teraz lepiej zmieńmy temat. Pogadajmy o tobie.

– O mnie? Dlaczego ciągle o mnie?
Ze  złością  rozpięła  pasy  i  wbiła  się  w  fotel.  Tak  jak  przewidywała,  wspólna 

podróż  nie  była  słodka.  Jake  White bez  przerwy  się  z  nią  drażnił.  Ale  może  to  i 
dobrze.  Ostatnie  miesiące  spędziła  jak  w  złym  śnie,  a  teraz,  poirytowana,  czuła 
wreszcie,  że  krew  w  żyłach  krąży  szybciej.  A  to  było  dobre,  takie  ożywcze. 
Właściwie dlaczego ona nie miałaby się z nim trochę podroczyć?

– Nie zgadzam się, Jake. I w ogóle przechodzę do opozycji.
– Szkoda, bo myślałem, że tworzymy koalicję i mamy wspólny cel.
– Jaki cel?
– Dopilnować, żeby moja wizyta w Marique przebiegała gładko, bez żadnych 

zakłóceń.

– Mój cel jest bardziej dalekosiężny. Będę pracować nad tym, aby na wizycie 

się nie skończyło, Wasza Wysokość.

–  W  takim razie  ostrzegam, istnieją  cele nieosiągalne. I  dajmy  temu  wreszcie 

spokój. Porozmawiajmy o tobie.

Ten człowiek był nieludzko uparty.
– Życzenie Waszej Wysokości... – zaczęła ponuro.
– Jeśli jeszcze raz to powiesz, zastosuję środki nadzwyczaj drastyczne.
– To znaczy?
–  Skażę  cię  na  banicję.  Wygnam  do  najodleglejszego  zakątka  kraju,  w 

najbardziej dzikie ostępy. I tam skończysz marnie.

–  Święci  pańscy  –  jęknęła  Clarissa,  robiąc  przerażoną  minę.  –  W  historii 

Marique nie było jeszcze władcy tak okrutnego!

– Nie posuwam się aż tak daleko. Daję ci wybór – albo banicja, albo...

background image

Jego Wysokość zawiesił głos i nachylił się ku swej towarzyszce.
– Albo cię pocałuję.
Niski, głęboki głos podziałał jak dzban grzanego wina, znaczenie słów dotarło z 

sekundowym  opóźnieniem.  Clarissa  stanęła  w  pąsach,  jej  wzrok  bezwiednie 
spoczął na jego wargach. Na moment w głowie jej zawirowało. Przecież to kolejny, 
głupi  żarcik  tego  aroganta.  Przedtem  też  plótł,  że  niby  zakochać  się  w  niej  –  to 
niebezpieczeństwo! Też coś...

–  Twoje  zachowanie  pozostawia  wiele  do  życzenia  –  wygłosiła  tonem 

guwernantki.

Jake roześmiał się, oparł wygodnie i zamknął oczy. Aha, czyli ma zamiar uciąć 

sobie  drzemkę,  będzie  więc  okazja  trochę  mu  się  poprzyglądać.  A  jest  na  co 
patrzeć! Starannie przystrzyżone ciemne włosy, mocne i gęste. Twarz opalona na 
brąz, no tak, to te godziny na placu budowy. Szary garnitur, który nie był w stanie 
ukryć  wspaniale  rozwiniętych  mięśni.  Ten  mężczyzna  budził  respekt  nie  tylko  z 
powodu walorów pięknego ciała. O, nie. Czuło się, że to człowiek wolny, z otwartą 
głową,  uparcie  dążący  do  celu.  Człowiek,  który  potrafi  coś  tworzyć,  o  czymś 
decydować,  kierować  skutecznie  i  sobą,  i  innymi.  Czy  takiego  człowieka  może 
skusić  pałacowy  blichtr,  tytuł  i  majątek?  Przecież  on  już  ma  swoje  miejsce  na 
ziemi, nad tym szaroniebieskim oceanem. Tam żyje pełną piersią.

I  ten  człowiek  jest  niebezpieczny.  Jej  osobiście  zagroził  pocałunkiem. 

Żartował?  Chyba  by  się  nie  ośmielił?  Całować  ją,  tutaj,  w  samolocie,  na  oczach 
wszystkich... Utonęłaby w tych mocarnych ramionach, jego usta na pewno byłyby 
gorące, łapczywe, może nawet trochę brutalne... Albo inaczej. Całowałby jak stary 
wyga, na początku delikatnie, ostrożnie, byłby taki przymilny...

Przymilny!  On  –  przymilny?!  Nie,  tego  zupełnie  nie  mogła  sobie  wyobrazić. 

Raczej coś odwrotnego – jakiś dziki szał uniesienia, wargi pogryzione do krwi...

Szybko odwróciła twarz ku oknu. Wariatka, po prostu wariatka. Ale cóż może 

poradzić na to, że przy nim krew w jej żyłach krąży z szybkością ferrari, a myśli 
stają się niepokojąco śmiałe. Bo to mężczyzna wspaniały, przewspaniały. Tam, w 
Los  Angeles,  na  pewno  tuziny  kobiet  wypatrują  za  nim  oczy,  gotowe  oddać 
wszystko za jeden jego uśmiech... Czyżby Clarissa Dubonette już dołączyła do tego 
żałosnego grona?

A może on jest żonaty?!
W  raporcie  nie  było  o  tym  żadnej  wzmianki,  ale  przecież  okazało  się,  że  to 

raport nieaktualny. W ciągu tych lat mógł się ożenić z pięć razy i...

– Clarisso? Co z tobą?

background image

– Ja? Nic. Myślałam, że śpisz.
–  A  ty  raptem  tak  przycichłaś.  Coś  cię  gnębi?  Pamiętaj,  nigdy  nie  graj  w 

pokera, na twojej twarzy wypisane jest wszystko.

– Jake, czy jesteś żonaty? Spojrzał, nie kryjąc zdziwienia.
– Ja? Nie. I nigdy nie byłem.
– Większość mężczyzn w twoim wieku od dawna ma żony.
Uśmiechnął się.
– Większość kobiet w twoim wieku ma już mężów.
– Przecież wiesz, że byłam zaręczona.
– Tak. Wiem. A kiedy miał być wasz ślub?
Niestety, nie znała odpowiedzi na to pytanie. Rozmawiała z Philippe'em na ten 

temat kilkakrotnie, ale on nie mógł się zdecydować. Czy byliby już małżeństwem, 
gdyby nie ta tragiczna śmierć? Wzruszyła ramionami.

– Ile masz lat, Clarisso?
– Dwadzieścia siedem.
–  A  ja,  jak  wiesz,  trzydzieści  dwa.  Na  małżeństwo  nie  miałem  czasu,  całą 

energię skoncentrowałem na karierze. A zresztą... może i nie miałem ochoty. Żona, 
dzieci...

– Pamiętam, jak ciężko było mojej matce. Pochodziła z małego miasteczka w 

stanie Nebraska, tam poznała mojego ojca. Raz, dwa i pobrali się. Byli tacy młodzi 
i  nieodpowiedzialni.  Ich  szczęście  nie  trwało  długo,  ojciec  wkrótce  zginął  i 
zostawił matkę z maleńkim dzieckiem, bez grosza przy duszy. A ona potrafiła tylko 
tańczyć.  Zawód  tancerki  to  trochę  jak  zawód  modelki.  Dziewczyna  szybko  się 
przekonuje, że są blaski i cienie... W każdym razie moim rodzicom się nie ułożyło.

– I to cię zraziło do małżeństwa?
– Chyba tak. Po prostu ta instytucja nie wzbudza we mnie entuzjazmu.
– Nie przesadzaj, Jake. Twój ojciec żył bardzo krótko, a ty jesteś już dojrzałym 

i odpowiedzialnym mężczyzną, osiągnąłeś tak wiele. Na pewno potrafiłbyś zadbać 
o rodzinę, zabezpieczyć jej przyszłość.

–  Z  pewnością.  A  co  z  tobą,  Clarisso?  Nie  masz  zamiaru  zmienić  czegoś  w 

swoim obecnym życiu?

– Nie – odparła zdecydowanym głosem. – Lubię je takie, jakie jest. Mam sporo 

przyjaciół, pracę, która mnie pasjonuje...

– Ale mnie chodzi o coś innego.
–  Rozumiem.  Ale  i  na  to  odpowiedź  jest  przecząca.  Nie,  nie  chcę.  Nie  chcę 

zakochać się po raz drugi.

background image

– A więc mamy coś wspólnego. Oboje nie chcemy się z nikim wiązać.
– Jest jednak pewna różnica, Jake. Ty musisz się ożenić, to obowiązek następcy 

tronu.

– Bzdura! Nie mam najmniejszego zamiaru żenić się dla dobra jakiejś dynastii.
–  A  ja  myślę,  że  tak  się  stanie.  Bo  kiedy  będziesz  już  w  Marique,  zaczniesz 

rozumować inaczej.

– A niby dlaczego?
– Jake, tam czeka na ciebie twoja rodzina!
–  Rodzinę  to  ja  miałem,  dopóki  nie  umarła  moja  matka.  A  ten  cały  dziadek 

zgłosił się trochę za późno.

– Czeka na ciebie olbrzymi majątek.
– Gwiżdżę na to. A poza tym, to, co mam, w zupełności mi wystarcza.
Było  mu  przykro.  Jak  Clarissa mogła  go podejrzewać o  coś takiego?  A może 

oni  wszyscy tam  uważają,  że  poleci na  pieniądze? No,  cóż,  nie  każdemu  cieśli  z 
Ameryki spada z nieba całe królestwo. Czuł, że ogarnia go gniew. Ale spokojnie, 
już on to odpowiednio rozegra. Dobrze, że zdecydował się tam polecieć. Zobaczyć 
nie  zaszkodzi.  Niech  go  kuszą  koroną  i  bogactwem.  A  on  dokładnie  się 
wszystkiemu przyjrzy, a potem – pardon – wypnie na to.

Linie  lotnicze  starały  się  jak  mogły  umilić  pasażerom  długą  podróż  –

zapewniały  ciekawe  filmy  i  niezwykle  wygodne  fotele.  Ale  Jake  miał  już  dość. 
Szczególnie fotele działały mu na nerwy. Ile czasu można wytrzymać na siedząco? 
Nie znosił bezczynności. Wreszcie samolot wylądował w Paryżu, gdzie czekał już 
królewski  samolot  z  Marique  i  wkrótce  lecieli  nad  Francją,  kierując  się  na 
południe. W tym samolocie, wprawdzie dużo mniejszym, na szczęście można było 
poruszać  się  swobodnie,  co  Jake  natychmiast  wykorzystał.  Clarissa  chwilę 
rozmawiała z załogą po francusku, potem zwróciła się do Jake'a, prosząc, by usiadł 
przy oknie i podziwiał widoki. Nie miał już siły się sprzeciwiać. Dobrze, niech nim 
dyryguje.  Ale  w  Marique  nie  wypuści  jej  z  rąk,  musi  przecież  mieć  tłumacza. 
Ciekawe, czy panna Dubonette będzie wiernie tłumaczyła jego słowa?

Kiedy  schodzili  na  płytę  lotniska,  Clarissa  kątem  oka  obserwowała  Jake'a, 

zastanawiając się w duchu, jak ona by się czuła na jego miejscu. Wiedziała, że jest 
pełen goryczy, i nie mogła go za to winić. Jake i jego matka mieli ciężkie życie, a 
po jej śmierci z pewnością nie było mu łatwo samotnie, bez żadnego oparcia piąć 
się  w  górę.  Daj  Boże,  żeby  potrafił  zapomnieć  o  urazach.  I  został  w  Marique, 
przecież jest teraz gwarantem stabilizacji tego małego kraju. Ponad jego ramieniem 
spojrzała  na  góry  widoczne  na  horyzoncie  i  nagle  ogarnęła  ją  wielka  radość. 

background image

Kochała  swój  mały  kraj,  cieszyła  się,  że  niebawem  będzie  w  domu,  zobaczy 
rodziców  i  przyjaciół.  I  –  najważniejsze  –  spotka  się  z  siostrami  i  ich  dziećmi. 
Przecież cały tydzień nie widziała maluchów!

– Jake, pięknie tu, prawda?
– Owszem – odpowiedział krótko. – Bardzo ładny widok. A jak daleko stąd do 

stolicy?

– Jedzie się około dwudziestu minut. Pałac królewski jest, naturalnie, w stolicy. 

Oprócz tego twoja rodzina ma letnią rezydencję w Alpach, nad pięknym jeziorem.

– A kto mieszka w pałacu?
–  Oczywiście,  twój  dziadek.  Od  dawna  jest  wdowcem,  twoja  babka  zmarła 

wkrótce  po  wyjeździe  twego  ojca.  W  pałacu  są  też  apartamenty  następcy  tronu  i 
jego rodziny. Wdowa po księciu Michaelu, czyli twoja ciotka, nadal tam mieszka 
ze  swoją  najmłodszą  córką,  Marie.  Starsza  –  córka,  Claudine,  jest  już  zamężna. 
Philippe też miał swoje pokoje w pałacu.

– Aha – mruknął Jake. – Czyli jedna wielka, szczęśliwa rodzina.
–  Każdy  członek rodziny  królewskiej  ma  swoje  prywatne  życie.  Cała  rodzina 

spotyka  się  przy  wspólnym  stole  podczas  świąt  czy  innych  uroczystych  okazji, 
czasami bez powodu, ale to zdarza się rzadko.

– A kto jeszcze pretenduje do tronu?
–  Jesteś  jedynym  dziedzicem,  Jake.  W  Marique  na  tronie  może  zasiąść  tylko 

potomek płci męskiej.

– Czyli dyskryminacja kobiet?
Clarissa taktownie powstrzymała się od komentarza.

Wielka  brama  z  kutego  żelaza  stała  otworem.  Limuzyna  powoli  przejechała 

drogą  dojazdową,  dzielącą  na  pół  wspaniały  dywan  z  kwiatów  i  perfekcyjnie 
strzyżonych trawników i zatrzymała się tuż przed wejściem. Jake spojrzał na pałac 
i  uśmiechnął  się  pod  nosem.  Stara,  okazała  budowla  z  różowego  kamienia 
skojarzyła mu się z jakimś zamkiem z bajki. Bo i czegóż tam nie było! Rzeźby i 
płaskorzeźby, kolumny i kolumienki, jakieś wieżyczki, wykusze. Drzwi frontowe, 
wysokie chyba na ponad cztery metry, też były bogato rzeźbione. Powtarzał się na 
nich ten sam motyw, który dostrzegł na bramie wjazdowej – jakieś mityczne smoki 
i ptaki.

Lokaj w liberii powoli otworzył ciężkie drzwi. Clarissa czekała jednak, aż Jake 

pierwszy  wejdzie  do  środka.  Niezależnie  od  tego,  jak  kazał  siebie  nazywać,  był 
księciem  i  następcą  tronu.  Jake  powoli  wysiadł  z  samochodu  i  zanim  wstąpił  na 

background image

schody, jeszcze raz spojrzał na pałac.

– Niezły – powiedział łaskawie. – Trochę pretensjonalny, ale wygląda na to, że 

jest w dobrym stanie.

Tuż  za  drzwiami  czekał  na  nich  dystyngowany  mężczyzna.  Rzucił  Clarissie 

parę słów, potem stanął przed Jakiem, skłonił się i wygłosiwszy dłuższe zdanie po 
francusku, usunął się na bok.

–  Król  czeka  już  na  nas  –  wyjaśniła  Clarissa.  –  Mamy  się  stawić  w  Sali 

Audiencyjnej. To jedna z piękniejszych komnat w tym pałacu. Jake, pozwól sobie 
przedstawić, to generał du Rubine, jeden z ministrów.

Jake  uprzejmie  wyciągnął  rękę,  zamienili  kilka  słów,  korzystając  z  pomocy 

Clarissy  jako  tłumaczki.  Dziwne,  bo  generał  znał  przecież  angielski.  Jake  nie 
wyglądał na speszonego, a ona czuła, że jest coraz bardziej zdenerwowana. I znów 
lokaj w liberii otwierał przed nimi drzwi. Pierwsze, co ujrzał Jake, to był czerwony 
dywan biegnący przez całą salę, aż pod przeciwległą ścianę, pod którą stał pięknie 
rzeźbiony  tron.  Na  nim siedział  starzec,  a  obok,  po  prawej  jego  stronie stał  jakiś 
mężczyzna.

Jake  ruszył  przed  siebie,  ale  Clarissa,  zgodnie  z  etykietą  dworską,  stała, 

czekając  na  wezwanie  króla.  Po  kilku  krokach  Jake  zatrzymał  się  i  spojrzał  za 
siebie.

– Clarisso? Nie idziesz?
Potrząsnęła głową. Cofnął się, a jego palce prawie wpiły się w jej ramię.
– Idziesz ze mną. Jesteś moją przewodniczką i tłumaczką, nigdzie się bez ciebie 

nie ruszam. Idziemy!

Kiedy  zbliżali  się do  tronu,  król  wstał.  Był  wysoki i  mimo  podeszłego  wieku 

postawny. Siwe, krótko obcięte włosy były nieco przerzedzone. Oczy ciemne, ale 
zdecydowanie  jaśniejsze  od  oczu  Jake'a.  Raczej  brązowe.  I  nie  było  w  nich  ani 
odrobiny ciepła.

–  Witaj  w  Marique,  JeanAntoine  –  powiedział  po  angielsku,  suchym, 

urzędowym  tonem.  –  Nadszedł  czas,  abyś  tu,  w  tym  kraju,  zajął  należne  sobie 
miejsce.

Jake lekko skinął głową.
– Przyjechałem tylko z wizytą, jeszcze nie wiadomo, co z tego wyniknie.
Król z niezadowoleniem zmarszczył brwi i spojrzał na Clarissę.
– Mówiłaś mu, czego od niego oczekujemy?
– Tak, Wasza Królewska Mość.
Wzrok króla znów spoczął na wnuku.

background image

– Sądziłem, że taka szansa ucieszy zwykłego cieślę.
Cieśla! Clarissa w ostatniej chwili zamknęła usta, czując, że palce Jake'a teraz 

już z całą mocą wpijają się w jej ramię.

– Nic tak dobrze nie wpływa na kondycję mężczyzny, jak stukanie młotkiem –

oświadczył Jake lekceważącym tonem. – Może tutaj też się przydam? Zawsze jest 
coś do zreperowania, a ja jestem całkiem niezły w swoim fachu.

Król  jeszcze  bardziej  zmarszczył  brwi  i  usiadł  na  tronie.  Ciężko,  jakby  nagle 

przybyło mu lat.

– Idźcie już – powiedział ochrypłym głosem. – Lokaj pokaże ci twoje pokoje, 

JeanAntoine. Podczas kolacji poznasz całą rodzinę.

Clarissa pierwsza odwróciła się i nie  oglądając się, ruszyła w drogę powrotną 

po czerwonym dywanie. Czuła, że zaraz pęknie ze złości. W korytarzu usłyszała za 
sobą szybkie kroki.

–  Hola,  panienko!  –  krzyknął  Jake  i  chwyciwszy  ją  za  ramiona,  odwrócił  ku 

sobie.

–  Ty...  ty...  –  wykrztusiła  blada  z  gniewu.  –  Co  ty  wyrabiasz?  Dlaczego  nie 

powiedziałeś,  że  nie  jesteś  żadnym  cieślą?  I  dlaczego  nie  zdobyłeś  się  nawet  na 
odrobinę  uprzejmości?  Nie  zapominaj,  że  twój  dziadek  to  król  Guilliam,  władca 
Marique!

–  Ja  byłem  nieuprzejmy?!  Ja?  A  kto  powitał  mnie  w  Sali  Audiencyjnej  jak 

jakiegoś  posła  i  kogo  nie  było  stać  nawet  na  jedno  dobre  słowo?  Daj  spokój, 
Clarisso, sama widziałaś... A co do tego cieśli, to powiem, kiedy nadejdzie pora. I 
powiem  sam.  Dlaczego  ma  się  dowiadywać  o  mnie  od  osób  trzecich?  Niech  się 
zmusi i pogada ze mną jak normalny dziadek z wnukiem.

– A jeśli nie będzie miał na to ochoty?
–  Bez  łaski.  Ja,  w  każdym  razie,  mam  zamiar  czuć  się  swobodnie.  Nie  mam 

wobec niego żadnych zobowiązań. Jak on wobec mnie przez trzydzieści dwa lata. 
A tobie chcę zadać jedno pytanie: trzymasz z nim czy ze mną?

background image

Rozdział 4

Zanim Clarissa zdążyła odpowiedzieć, Jake usłyszał za swoimi plecami cichy, 

dyskretny odgłos, niewątpliwie chrząknięcie. Odwrócił się błyskawicznie. A niech 
to!  Znów  jakiś  bubek  w  liberii,  udający  figurę  z  wosku.  Stoi  nieruchomo,  oczy 
wpatrzone w dal.

– Czego? – warknął Jake.
Bubek zamrugał oczami i spojrzał na Clarissę. Dziewczyna rzuciła coś szybko 

po francusku, bubek odpowiedział.

– Chce cię zaprowadzić do twoich pokoi – wyjaśniła.
– A czemu nas podsłuchuje? – gorączkował się Jake. – To rozmowa prywatna!
–  Służba  nie  podsłuchuje,  a  poza  tym  on  nie  zna  angielskiego.  Przyszedł,  bo 

otrzymał  polecenie,  żeby  po  zakończonej  audiencji  zaprowadzić  cię  do  twoich 
pokoi.  Teraz  jest...  –  Clarissa  spojrzała  na  zegarek  –  czwarta,  kolację  podają  o 
ósmej.  Możesz  spokojnie  się  zdrzemnąć.  Nie  wiem,  jak  ty,  ale  ja  jestem  ledwo 
żywa.

– Będziesz na tej kolacji?
– Nie zostałam zaproszona.
– Ale ja cię zapraszam albo, jeśli to nie wystarcza, rozkazuję, że masz tam być! 

Czuję, że będzie to zupełnie inna imprezka niż nasza wspólna kolacja na plaży.

Clarissa lekko skłoniła głowę.
– Będę o ósmej, Wasza Wysokość.
Odwróciła się, zastukały obcasy i po chwili Clarissa Dubonette znikła gdzieś w 

labiryncie pałacowych korytarzy. Jake podążył za lokajem. Szli w lewo, potem w 
prawo,  potem  kroczyli  korytarzem  bardzo  szerokim,  długim,  którego  ściany 
obwieszone  były  obrazami.  Proszę  bardzo,  a  więc  mamy  tu  galerię!  Zapewne 
przodków.  Obrazy  były  olbrzymie,  postacie  na  nich  prawie  naturalnej  wielkości. 
Dostojne  damy  w  sukniach  o  przedziwnych  fasonach,  widać  każda  dama  z  innej 
epoki.  Tak  jak  i  mężczyźni.  Niektórzy  z  nich  mieli  włosy  długie,  inni  krótkie. 
Część  męskich  twarzy  gładko  wygolona,  większość  jednak  pokryta  zarostem  –
brody i wąsy, sumiaste, podkręcone lub starannie przystrzyżone. A twarze dziwnie 
znajome. Jake zobaczył na kilku portretach oczy ciemne jak jego własne, podobne 
rysy  –  mocne  i  zdecydowane.  Ciekawe,  czy  ci  mężczyźni  też  byli  wysocy? 
Niestety,  nie  mógł  się  zorientować.  Przeważnie  przedstawiani  byli  pojedynczo,  a 
jeśli już któryś z nich namalowany został w towarzystwie innych osób, to artysta z 

background image

reguły sadzał go na krześle.

Patrząc  na  dumne  oblicza  przodków,  Jake  po  raz  pierwszy  doznał  uczucia 

jakiejś  wspólnoty,  przynależności  do  tego  szacownego  grona.  Przecież  to  jego 
rodzina,  najbliżsi,  a  on,  Jake  White  jest  ostatnim z  rodu.  Jeśli  się  nie  ożeni  i  nie 
będzie miał potomka, ród LeBlanków wygaśnie. No tak, stary król Guilliam ma się 
o co martwić... Po raz pierwszy nie pomyślał o królu z nienawiścią. Ten człowiek 
w  końcu  nie  ma  lekko.  Niedawno  stracił  syna  i  wnuka,  a  teraz  los  jego  dynastii 
spoczywa w rękach nieznanego przybysza zza oceanu.

– Tutaj, sire!
Lokaj energicznie otworzył dwuskrzydłowe drzwi i odsunął się na bok, stając, 

naturalnie,  na  baczność.  Jake  wolnym  krokiem  wszedł  do  dużego,  słonecznego 
pokoju.  Raczej  saloniku.  Spojrzał  na  ciężkie,  aksamitne  portiery  w  kolorze 
burgunda,  na  meble,  bardzo  wyszukane,  zapewne  jakieś  piekielnie  niewygodne 
antyki,  za  które  płaci  się  bajońskie  sumy.  A  Jake,  przy  swoich  blisko  dwóch 
metrach  wzrostu,  lubił  obszerne  kanapy  i  przepastne  fotele,  których  styl  był  mu 
najzupełniej obojętny.

Drzwi  zamknęły  się  prawie  bezszelestnie.  Jake  jeszcze  raz  z  niesmakiem 

spojrzał  na  kruche  mebelki,  podszedł  do  okna  i  otworzył  jedno  skrzydło. 
Natychmiast  do  pokoju  wtargnął  delikatny,  słodki  zapach.  Spojrzał  w  dół,  na 
kwiaty pyszniące się w królewskich ogrodach, na alejki, wijące się w obramowaniu 
kunsztownie strzyżonych krzewów, tworzących jakiś dziwny, zawiły wzór...

– Sire?
Tym razem był to niewysoki mężczyzna w skromnym, szarym garniturze.
–  Jestem  Jerome,  pozwolę  sobie  usługiwać  Waszej  Wysokości.  Jeśli  Wasza 

Wysokość sobie życzy, pokażę sypialnię i rozpakuję rzeczy.

– Nie potrzebuję żadnego służącego i sam potrafię rozpakować swoje walizki.
Jerome skłonił się.
–  Pozwolę  sobie  zauważyć,  że  przedtem  służyłem  księciu  Michaelowi,  aż  do 

jego śmierci, i zapewniam, sire, że znam swoje obowiązki.

Jake powoli zdjął marynarkę i przerzucił ją sobie przez ramię.
–  Ja  niczego  nie  kwestionuję,  ale  problem  w  tym,  że  jestem  całkowicie... 

samowystarczalny.

– Proszę wybaczyć śmiałość, sire, ale może moja skromna osoba na coś jednak 

się  przyda.  Dzięki  moim  usługom  łatwiej  będzie  Waszej  Wysokości  przywyknąć 
do nowych warunków.

– Nie muszę do niczego się przyzwyczajać, długo tu nie zabawię.

background image

Na  poczciwej,  okrągłej  twarzy  służącego  pojawiło  się  bezbrzeżne  zdumienie. 

Jake  z  trudem  stłumił  śmiech.  Szczera  reakcja  Jerome'a,  w  porównaniu  z 
nieruchomymi twarzami tych lalek w liberiach, wydała mu się bardzo zabawna. I 
ten biedak mówi o profesjonalizmie?

–  Proszę  wybaczyć  moje  zdumienie,  sire,  powiedziano  mi  jednak,  że  Wasza 

Wysokość osiądzie na stałe w Marique jako nowy następca tronu. I proszę uniżenie 
przyjąć  ode  mnie  z  tej  okazji  wyrazy  wielkiego  szacunku,  a  także  wyrazy 
głębokiego współczucia z powodu śmierci księcia Michaela i jego syna.

–  Dziękuję, Jerome! I  faktycznie,  mam  do  ciebie jedną  sprawę. Gdybyś mógł 

mnie nakierować na najbliższe łóżko... Po prostu padam z nóg.

– Już prowadzę, sire, bardzo proszę, tędy. W tych pokojach zwykle zatrzymują 

się dygnitarze przybywający do naszego kraju z oficjalną wizytą. Wasza Wysokość 
zapewne  raczy  potem  obejrzeć  część  pałacu,  w  której  zamieszkuje  rodzina 
królewska, i wybierze pokoje, w których zechce zamieszkać.

–  Jake  nie  miał  najmniejszego  zamiaru  niczego  oglądać  ani  wybierać,  ale 

brakowało mu sił na rozwijanie tego tematu. W końcu to wszystko jedno, w którym 
łóżku będzie spał przez te dwa, trzy tygodnie. Potem i tak wyniesie się stąd, i to z 
wielką ulgą.

W  sypialni  stało  wielkie,  bogato  rzeźbione  łoże,  a  na  podłodze  leżał  piękny 

dywan z Aubusson, 

[Miasto w środkowej Francji, od XV wieku znane z wyrobu dywanów (słynne gobeliny 

z  Aubusson).]

 wart zapewne krocie. Widać kiesa królewska nie jest taka pusta... Jake 

rzucił marynarkę na oparcie krzesła w stylu Windsorów, a Jerome, zmarszczywszy 
z dezaprobatą brwi, chwycił ją skwapliwie i powiesił w szafie. Potem zakrzątnął się 
koło łóżka. Ściągnął brokatową kapę, złożył ją w prawie idealną kostkę i położył na 
rzeźbionej  skrzyni.  Następnie,  niestrudzony,  odgiął  róg  kołdry  i  zabrał  się  za 
wzbijanie poduszek.

– Nie trzeba, Jerome, dziękuję, poradzę sobie – odezwał się Jake, popatrując w 

okno. – Ale powiedz mi, czy tam, w dalszej części ogrodu, to labirynt?

–  Tak,  sire.  Dzieło  samego  Paula  Guilmonta,  prawdziwego  mistrza.  Niełatwo 

jest znaleźć drogę do środka.

– A co jest w środku?
–  Podobno  mały,  bardzo  piękny  pawilon.  Mnie,  niestety,  nie  udało  się  tam 

dotrzeć, choć nieraz próbowałem. Jego Królewska Mość łaskawie zezwala służbie 
przebywać  w ogrodach,  o  ile  w  tym samym czasie  nie  ma tam  nikogo  z  rodziny 
królewskiej.

Jake z wielkim zainteresowaniem wpatrywał się w zielony gąszcz, poznaczony 

background image

żyłkami ścieżek. Ciekawe, czy jemu udałoby się odnaleźć drogę do tego pawilonu? 
Pomysł niezły, mógłby się tam zaszyć, odprężyć w samotności, kiedy wszyscy za 
bardzo  zalezą  mu  za  skórę.  Jakiż  ten  świat  tutaj  jest  inny  od  tego,  w  którym 
wyrósł...

–  Powiedz  mi  jeszcze,  Jerome,  czy  pokoje  rodziny  królewskiej  są  podobnie 

umeblowane jak te tutaj?

Powoli ściągnął krawat i zaczął rozpinać koszulę. Nie spał prawie dobę, czuł, że 

jeśli teraz nie przyłoży się choć na godzinę, zaśnie przy tej całej kolacji.

–  Członkowie  rodziny  królewskiej  urządzają  swoje  pokoje  wedle  własnego 

gustu  –  wyjaśnił  skwapliwie  służący.  –  Sire!  Pozwolę  sobie  obudzić  Waszą 
Wysokość o właściwej porze i pomogę ubrać się do kolacji.

– Dziękuję, Jerome, ale ja naprawdę potrafię się sam ubrać.
Nareszcie służący skłonił się i wyniósł. Jake, błyskawicznie zrzuciwszy z siebie 

ubranie, wsunął się pod kołdrę. Nim powieki ciężko opadły, zdążył jeszcze zadać 
sobie jedno pytanie. Retoryczne. A cóż porabia teraz panna Dubonette? Czy jest w 
łóżku, a jej strój jest tak samo niekompletny? To znaczy, nie ma na sobie nic? Jeśli 
tak,  to  szkoda,  że  tej  drzemki  nie  mogą  sobie  uciąć  razem,  pod  jedną,  taką 
mięciutką kołdrą...

– Ach, witaj, witaj, drogie dziecko – mówiła serdecznie Gustine, nadstawiając 

wypudrowany policzek. – Cieszę się, że wróciłaś. Jak udała się wyprawa za ocean?

Clarissa grzecznie cmoknęła w policzek swoją niedoszłą teściową.
–  Trochę  męcząca,  przede  wszystkim  z  powodu  różnicy  czasu.  Teraz  też 

wydaje mi się, że zbliża się północ, a jest dopiero po czwartej.

– Mam nadzieję, że starczy ci sił na wypicie ze mną herbaty?
– Dziękuję, z miłą chęcią, ale nie zostanę długo.
– Dobrze, kochanie, pogawędzimy tylko chwilę.
Rozsiadły  się  wygodnie  w  przytulnym  saloniku.  Gustine  osobiście  nalewała 

herbatę  i  częstowała  ciasteczkami,  Clarissa  nie  miała  jednak  ochoty  na  żadne 
słodkości. Tak naprawdę marzyła tylko o łóżku. Nie wypadało jednak nie zajrzeć 
do Gustine, która zapewne usychała z ciekawości.

– Powiedz, Clarisso, jaki on jest?
– Jest zupełnie inny niż Philippe.
– Można się było tego spodziewać! Przecież jego matka była córką zwykłego 

farmera, a on chował się w dzielnicy biedaków.

– To nie jego wina – mruknęła Clarissa poirytowana, ponieważ słowa Gustine 

zabrzmiały jak oskarżenie.

background image

– Naturalnie, że nie, to wina księcia Josepha. Gdyby nie przeciwstawił się woli 

swego ojca i nie uciekł od swoich obowiązków...

Clarissa  z  trudem  powstrzymała  się  od  zadania  zjadliwego  pytania,  czy  to 

przypadkiem  nie  sam  król  zaniedbał  swoje  obowiązki  wobec  wnuka.  Trudno 
jednak krytykować króla podczas rozmowy  z członkiem rodziny królewskiej. Ale 
coś mocniejszego można przecież powiedzieć.

– JeanAntoine, niezależnie od warunków, w jakich się wychował, ma maniery 

bez zarzutu. I na pewno nie przyniesie wstydu rodzinie królewskiej.

– Niestety, już to zrobił – oświadczyła Gustine twardym głosem.
– Jak to?
– Samym swym przyjściem na świat. Na zawsze pozostanie żywym dowodem, 

jakie  szaleństwo  popełnił  jego  ojciec.  Niskie  pochodzenie  matki  JeanaAntoine'a, 
jego braki w wykształceniu i obejściu zawsze będą nas raziły.

–  Zawsze?  On  wcale  nie  ma  zamiaru  tu  zostać.  Gustine  spojrzała  z  wielkim 

zdumieniem.

– Co ty mówisz? Clarisso! Przecież dziedziczy tron!
– Ale dla niego nie jest to takie ważne, jak dla nas. Powtarza, że przyjechał tu 

tylko z wizytą.

– Nonsens! Na pewno zmieni zdanie, kiedy przekona się na własne oczy, co to 

znaczy zasiadać na tronie. Nie powiesz chyba, że nie skuszą go władza i majątek!

Clarissa  w  milczeniu  popijała  herbatę.  No,  cóż...  Ona  też  kiedyś  tak  myślała. 

Dopóki  nie poznała Jake'a  White'a... Odstawiając filiżankę na stół, spytała, jakby 
mimochodem:

– Czy wypada mi przyjść wieczorem na kolację? Jego Wysokość mnie zaprosił, 

ale sama nie wiem...

– Naturalnie, że możesz przyjść! Przecież jesteś prawie członkiem rodziny.
–  Dobrze,  przyjdę.  I  wybacz,  Gustine,  ale  pojadę  już  do  domu.  Muszę 

koniecznie się zdrzemnąć.

– Ależ, kochanie, możesz przespać się tutaj, u mnie, bardzo proszę. Zaraz każę 

przynieść twoje walizki. Nie ma sensu, żebyś jeździła tam i z powrotem. Pojedziesz 
do domu po kolacji.

Clarissa zgodziła się. Prawdę mówiąc, była już bardzo senna, a w walizce miała 

przecież odpowiednią na wieczór suknię, tę ciemnoniebieską. Jake widział już ją co 
prawda,  ale  nie  szkodzi.  Nie  jest  mężczyzną,  który  zauważa,  a  tym  bardziej 
komentuje stroje pań.

Pod koniec kolacji Clarissa zaczęła się poważnie zastanawiać, czy Jake Wbite 

background image

wytrzyma w Marique zapowiadane dwa, trzy tygodnie. Gustine bez przerwy coś do 
niego  miała,  najpierw  uczepiła  się  garnituru,  potem  wzięła  na  kieł  maniery, 
wyraźnie  starając  się  udowodnić  ich  brak.  Nie  ukrywała  też,  że  nieznajomość 
francuskiego  jest  niewybaczalnym  błędem.  Jake  wydawał  się  niewzruszony, 
zachowywał się swobodnie, był uprzejmy, tylko jego spojrzenie stawało się coraz 
bardziej chłodne. Król odzywał się z rzadka, chyba zadowolony, że synowa kieruje 
rozmową przy stole. Clarissa przeważnie milczała, była już dostatecznie speszona 
tym,  że  bierze  udział  we  wspólnym  posiłku  rodziny  królewskiej.  Milcząca  była 
również Marie, córka Gustine. Odzywała się tylko wtedy, gdy ktoś ją o coś zapytał. 
W sumie, przez cały wieczór powiedziała nie więcej niż trzy słowa.

Kończyli  już  deser  i  lokaj  podawał  kawę.  Clarissa  mogła  zacząć  odliczać 

minuty dzielące ją od upragnionej chwili, kiedy będzie mogła wreszcie sobie pójść. 
Jake zerkał na nią co chwila. Nie po raz pierwszy miała wrażenie, że on doskonale 
wie, co teraz dzieje się w jej duszy. Nagle spytał:

– Gotowa?
Speszyła się jeszcze bardziej. O co chodzi? Czyżby o czymś zapomniała?
– Gotowa do czego? – zapytała ostrym głosem Gustine.
Jake starannie złożył serwetkę i ułożył obok talerza. Wstał. Zszokowane twarze 

ciotki i kuzynki były najlepszym dowodem, że popełnia przerażającą gafę. Clarissa 
patrzyła jak zahipnotyzowana. Nikt nie miał prawa odejść od stołu przed królem.

– Clarissa była tak uprzejma, że zgodziła się pokazać mi ogrody królewskie –

oświadczył Jake pogodnym głosem.

Clarissa  spojrzała  na  jego  dłoń  spoczywającą  na  oparciu  krzesła.  Palce 

zaciśnięte,  skóra  na  kostkach  prawie  biała.  A  więc  Jake  wcale  nie  był  taki 
zrelaksowany.

–  To  niewybaczalne!  Jego  Królewska  Mość  nie  zezwolił  jeszcze  wstawać  od 

stołu! – perorowała oburzona Gustine. – A poza tym na dworze jest już ciemno.

–  A  ja  myślałem,  że  kolacja  już  się  skończyła.  W  kraju,  w  którym  się 

wychowałem, nikt nie musi prosić o pozwolenie, jeśli chce wstać od stołu.

– Mon Dieu! Co za maniery! Od pierwszej chwili widać było, że w ogóle nie 

umiesz się zachować!

– To nie moja wina, że mam maniery takie, a nie inne.
Powiedział to głosem spokojnym, prawie bezbarwnym.
Gustine,  rzuciwszy  przelotne  spojrzenie  na  króla,  nie  odezwała  się  już  ani 

słowem, a Jego Królewska Mość powoli zaczął unosić się z krzesła. Natychmiast 
podskoczył jeden z lokajów i pomógł wstać władcy. I wtedy władca przemówił:

background image

–  Nikt  z  nas  nie  odmieni  przeszłości.  Ale  przyszłość  jest  w  naszych  rękach  i 

musimy  ją  wspólnie  zbudować.  Dlatego  od  jutra  zaczniesz  poznawać  historię 
Marique.  Oczekuję,  że  jutro,  o  dziewiątej,  stawisz  się  w  kancelarii  ministrów.  –
Skinął głową i opuścił jadalnię.

– A co to za przyszłość! – wykrzyknęła histerycznie Gustine. – To mój Michael 

miał  być  kiedyś  władcą,  a  potem  Philippe!  Nikomu  nawet  do  głowy  by  nie 
przyszło, że na tronie Marique mógłby zasiąść jakiś tam...  jakiś tam poszukiwacz 
złota! To niepojęte...

–  Mamo,  proszę,  uspokój  się  –  odezwała  się  niespodzianie  podniesionym 

głosem  Marie.  –  JeanAntoine  nie  jest  winien,  że  papa  i  Philippe  nie  żyją. 
JeanAntoine  nie  wpycha  się  na  niczyje  miejsce,  nie  szuka  żadnych  korzyści. 
Dziadek sam go tutaj wezwał...

– Jestem gotowa! – oświadczyła szybko Clarissa, zrywając się z krzesła.
– Świetnie, idziemy – powiedział Jake, a zwróciwszy się do Gustine, rzucił jej 

w  twarz  głosem  bardzo  chłodnym:  –  Naprawdę,  szkoda  nerwów!  Ja  nie  szukam 
złota w Marique, co madame raczyła mi zarzucić tak otwarcie. Przyjechałem tu na 
zaproszenie króla, i to tylko z wizytą. Teraz zaczynam się zastanawiać, i to bardzo 
poważnie, po co w ogóle tu przyjechałem.

– Jake, proszę...
Clarissa,  pragnąc  za  wszelką  cenę  zapobiec  dalszej,  jakże  żenującej 

konfrontacji, chwyciła Jake'a za ramię i pociągnęła za sobą. Jednym korytarzem, a 
potem drugim, ku wyjściu do królewskich ogrodów.

Noc  była  ciepła,  pachnąca,  a  mroczny  ogród  rozświetlały  plamy  łagodnego 

światła  latarni.  Jake  zatrzymał  się  na  schodach  i  spojrzał  na  jedną  z  wielkich, 
misternie przystrzyżonych czarnych brył żywopłotu. Gigantyczny smok szykujący 
się do skoku.

– Jeśli tak ma wyglądać szczęście rodzinne w Marique, to proszę, zabukuj mi 

bilet  do  Los  Angeles  na  jutro  rano  –  rzucił  przez  ramię  i  szybkim,  gniewnym 
krokiem ruszył pierwszą z brzegu alejką.

– Ale świetnie sobie poradziłeś – wydyszała Clarissa, starając się dotrzymać mu 

kroku. Niewykonalne dla kogoś, kto jest kobietą średniego wzrostu i ma pantofle 
na takich obcasach.

Jake zatrzymał się.
– Masz na sobie tę samą sukienkę, co w Los Angeles. Nie byłaś w domu?
– Nie, nie było sensu. Zdrzemnęłam się tu, w pałacu, i stawiłam się na kolacji.
– Powinnaś mnie uprzedzić, że lepiej iść się utopić.

background image

Zwolnił, szli teraz ramię w ramię.
–  Jake,  ja  cię  rozumiem  –  zaczęła  ostrożnie.  –  Mimo  całego  szacunku  muszę 

przyznać, że twoja ciotka zachowała się okropnie.

– Żartujesz – wycedził. – A ja byłem przekonany, że to pokaz dobrych manier!
– Ona jest teraz zupełnie rozstrojona, przeżyła przecież straszne chwile.
– Co nie zmienia faktu, że ma zadatki na piranię.
–  Trzydzieści lat  żyła,  wiedząc,  że  jej  mąż  wstąpi  na  tron,  a  potem  jej  syn.  I 

teraz...

–  Posłuchaj!  –  Jake zatrzymał się  nagle  i  spojrzał  Clarissie prosto  w twarz.  –

Patrz uważnie na moje wargi, żebyś nie miała żadnych wątpliwości, co mówię. Ja 
nie chcę być królem. Jasne?

Znów  ruszyli  przed  siebie.  Jake  szedł  przerażająco  blisko,  ale  tym  razem 

emocje z tym związane były nieco inne. Żadnego oszołomienia, przeciwnie, czuła 
się  tak,  jakby  jego  obecność  usunęła  resztki  zmęczenia  po  podróży.  Zmysły 
pracowały  pełną  parą.  Wszelkie  kolory,  choć  zgaszone  nocą,  stały  się  wyraziste, 
zapachy dziwnie świeże, ostre...

– Te ogrody, sam widzisz, są bardzo piękne – mówiła szybko. – Tam, po lewej 

stronie, są krzewy strzyżone w figury geometryczne i postacie zwierząt. Niektóre z 
krzewów mają po sto lat, przez cały ten czas cięte są w ten sam sposób.

– A labirynt? Doszłaś już kiedyś do samego środka?
– Raz. Philippe mnie zaprowadził.
– Sam odnalazł drogę?
– Skąd! Ogrodnik mu zdradził, Philippe wydusił to z niego. Jake! Chcę ci coś 

powiedzieć.  Koniecznie.  W  tej  Sali  Audiencyjnej,  kiedy  twój  dziadek  po  raz 
pierwszy spojrzał na ciebie, jego oczy były pełne żalu. Jemu na pewno jest przykro, 
że zobaczył cię dopiero po tylu latach.

– Nie wierzę. Dla niego nie jestem wnukiem, tylko ewentualnym rozwiązaniem 

problemu z koroną.

Labirynt był coraz bliżej. Widać już było gigantyczny żywopłot, wysoki prawie 

na  trzy  i  pół  metra.  Zbite  gęsto  liście  i  gałęzie  tworzyły  prawdziwy  mur,  nie 
przepuszczający światła. Clarissa poczuła, że robi jej się nieswojo.

– Jake? Chcesz wejść do labiryntu? Ja nie mam ochoty. Nigdy nie byłam tam w 

nocy.

– Czyli straciłaś połowę przyjemności.
– Nie wiem, czy błądzenie nocą po labiryncie to taka przyjemność.
– A jak długo szłaś z Philippe'em do środka labiryntu?

background image

– Chyba z dziesięć minut, ale dobrze nie pamiętam. To było tak dawno.
– A więc spróbujemy! I nie bój się, przecież, alejki są oświetlone.
–  Myślisz,  że  już  za  pierwszym  razem  ci  się  uda?  Nie  wierzę.  Możemy  się 

nawet założyć.

– Dobra, przyjmuję zakład.
Nachylił się ku niej. Poczuła ciepły oddech na policzku i uświadomiła sobie, że 

teraz,  w  ciemności  w  ogrodach  królewskich  są  tylko  dwie  osoby  –  Clarissa 
Dubonette i Jake Wbite.

– Clarisso? – powiedział bardzo, bardzo cicho, patrząc jej prosto w oczy. – Jeśli 

wygram, pocałujesz mnie.

Stał nad  nią,  taki  wysoki, mocny,  niczym zuchwały pirat, któremu nie  można 

się  przeciwstawić.  Clarissa  czuła,  że  jej  kolana  drżą.  Pocałować?  Ona  ma  tego 
pirata... pocałować?

– A jeśli ja wygram? – spytała cicho.
–  To  gorzko  zapłacę  za  swoją  lekkomyślność.  I  obiecuję,  że  podczas 

następnego rodzinnego spotkania będę dla ciotki słodki jak miód.

– Zgoda.
– A więc idziemy!
Chwycił  ją  za  rękę  i  zgodnym  krokiem  wmaszerowali  do  labiryntu.  Tuż  za 

wejściem Jake zatrzymał się, spojrzał uważnie na ciemną ścianę żywopłotu, potem 
obcasem wyżłobił w piasku dołek.

– Co robisz?
– Znaczę drogę, tak na wszelki wypadek. Mimo wszystko wolałbym nie błąkać 

się do bladego świtu.

– Dlatego uważam, że należy ustalić czas.
– Dobra. Pół godziny.
– Szarżujesz.
– Nie szarżuję. I jeśli wygram zakład, pocałujesz mnie dwa razy. Za karę. Za to, 

że we mnie nie wierzysz.

Ruszył  do  przodu,  nie  puszczając  jej  ręki.  Parę  razy  trafili  w  ślepy  zaułek, 

kilkakrotnie odnaleźli ślady, które Jake pozostawił na piaszczystej ścieżce, i nagle, 
nie wiadomo kiedy, znaleźli się w środku labiryntu.

– Dwadzieścia cztery minuty! – obwieścił triumfalnie, spoglądając na zegarek.
Serce Clarissy biło jak młot. Do licha, przegrała! Czy on naprawdę zamierza się 

z  nią  tu  całować?  Szybko  wysunęła  dłoń  z  jego  ręki,  a  on,  o  dziwo,  wcale  nie 
protestował.

background image

–  Bardzo  to  ładne  –  powiedział,  wpatrując  się  w  rozkoszny  budyneczek 

stylizowany na zameczek z bajki. Ani się obejrzała, a był już w środku. I znalazł 
widać kontakt, bo cały zameczek nagle rozbłysnął światłem.

– Chodź, zobacz, jak tu jest w środku! – zawołał.
–  Wiem,  przecież  już  tu  byłam  –  odparła  niechętnym  głosem  i  ruszyła  do 

wejścia,  czując  się  jak  skazaniec,  wstępujący  na  szafot.  Chociaż...  Były  jeszcze 
inne  emocje,  których  nieszczęsny  skazaniec  na  pewno  nie  doznaje. 
Podekscytowanie. Tak, to na pewno. Ale broń Boże nie tym, że będzie się z nim 
całować. O, nie. Ona na to się nie zgodzi.

Jake czekał tuż za drzwiami. Jedną ręką objął ją wpół, drugą chwycił jej dłoń. I 

nucąc  walca, porwał ją  do  tańca.  To  była chyba najbardziej urocza,  romantyczna 
chwila  w  jej  życiu. Wirowali,  jej  stopy  prawie  nie  dotykały  kamiennej  posadzki. 
Czuła się lekka jak piórko, jak liść... I te jego oczy, czarne, płonące, wtopione w 
nią... Nagle stanęli. Dłoń Jake'a delikatnie przesunęła się po jej włosach.

– Bardzo chciałem ich dotknąć, od pierwszej chwili, kiedy cię zobaczyłem. W 

słońcu twoje włosy wyglądają jak ogień.

– Jake, proszę, chodźmy stąd – powiedziała, ale jej ręce bezwiednie uniosły się 

w górę i opadły na ramiona mężczyzny. Serce wybijało jakiś nieskończenie szybki 
rytm,  musiał  to  słyszeć.  Tak.  Słyszał  na  pewno.  Jej  oddech  był  płytki,  dziwnie 
krótki.

– Clarisso? Wygrałem!
– Ale ja nie wierzę... Ktoś musiał ci podpowiedzieć...
–  Nie.  Przysięgam,  że  nie.  Po  prostu  lubię  zagadki.  I  spokojnie  możesz  mnie 

pocałować, przecież to już nasza trzecia randka.

– Trzecia? .
– A tak! Pierwsza to kolacja w hotelu w Los Angeles, druga – wypad na plażę. 

A więc dziś jest trzecia.

–  Jake,  nie  kręć  –  protestowała  słabym  głosem.  –  To  nie  były  żadne  randki, 

tylko spotkania oficjalne.

–  Nie,  to  były  randki.  I traktujesz  mnie  serio,  bo  przywiozłaś mnie  do  domu, 

żeby przedstawić rodzinie. Co prawda, mojej własnej, tym niemniej...

Chciała zaprotestować, ale było już za późno.

background image

Rozdział 5

Clarissa  nie  miała  pojęcia,  że  całowanie  się  może  sprawiać  aż  taką 

przyjemność. Usta Jake'a, ciepłe, miękkie, nieskończenie zmysłowe, wlewały w nią 
żar, rozprzestrzeniający się z zawrotną szybkością po całym ciele. Zamknęła oczy, 
zapominając o przyzwoitości czy jakichkolwiek obowiązkach. Po raz pierwszy od 
niepamiętnych czasów Clarissa Dubonette żyła chwilą i żyła wyłącznie dla siebie. 
Nie  protestowała,  kiedy  Jake  przygarnął  ją  jeszcze  mocniej.  Poddała  się 
natychmiast,  wtulając  się  ulegle  w  twarde,  umięśnione  ciało.  A  on  całował  i 
całował, łapczywie, zapamiętale...

I nagle zapadła ciemność, ciemność absolutna.
– Do diabła!
Jego ramiona opadły. Clarissa zachwiała się, na szczęście tuż za plecami była 

zbawienna ściana. Oparła się o nią, z trudem łapiąc oddech. Po sekundzie jej umysł 
odzyskał  sprawność.  Całowała  się,  tak,  całowała  się  nieprzytomnie  z  Jakiem 
White'em. A teraz zapadły egipskie ciemności i nawet nie widzi mężczyzny, który 
trzyma  ją  w  ramionach.  Zamrugała  oczami,  mając  nadzieję,  że  to  przyspieszy 
przyzwyczajenie się do ciemności. Niestety. Co prawda, gwiazdy na skrawku nieba 
widocznym przez otwarte drzwi zamrugały do niej srebrzyście, ale dookoła nadal 
było czarno. Z tej czerni doleciał głos Jake'a:

– Nie wiedziałem, że tak wcześnie wyłączają oświetlenie.
– A ja nie wiedziałam, że w ogóle wyłączają.
– No, to jesteśmy ugotowani.
Sądząc z kierunku, z którego dobiegał głos, Jake posuwał się ku wyjściu.
–  Na  pewno  ktoś  zaniepokoi  się  naszą  nieobecnością  –  oznajmiła  Clarissa, 

starając się, aby zabrzmiało to naprawdę optymistycznie.

–  Mam  nadzieję...  Głupio  by  było,  gdybym  nie  poszedł  na  spotkanie  o 

dziewiątej.

– O to się nie martw!  Przecież słońce wstaje o wiele wcześniej. Ale nie bawi 

mnie  perspektywa  siedzenia  tu  aż  do  świtu!  Wierzę,  że  do  tego  nie  dojdzie. 
Przecież twój służący zauważy, że nie udałeś się na spoczynek.

Usłyszała, jak Jake uderza ręką o ścianę, niewątpliwie ze złością.
–  Niestety,  wątpię,  czy  zauważy.  Dałem  mu  dobitnie  do  zrozumienia,  że  nie 

potrzebuję jego usług. A ty gdzie miałaś zamiar dziś nocować? W pałacu? W takim 
razie Gustine i Marie....

background image

– Niestety, Jake. Mówiłam, że po kolacji jadę do domu.
Clarissa  zdołała  jakoś  po  omacku  dotrzeć  do  wejścia.  Pamiętała,  że  gdzieś 

przed pawilonem stoją dwie ławki. Tylko gdzie, u licha, się podziały? Jeszcze parę 
ostrożnych kroków, nagle poczuła przeszywający ból w nodze. A więc tu stoi ta... 
ławka!  Usiadła  powolutku  i  rozcierając  obolałe  miejsce,  wściekła  jak  diabli, 
natychmiast  sprecyzowała  w  duchu  swój  stosunek  do  nocnych  wypraw  z  Jakiem 
White'em  i  gorących  pocałunków.  Głupota  najwyższego  rzędu.  To  nie  był 
mężczyzna  dla  niej,  chociażby  dlatego,  że  –  zgodnie  z  informacją,  jakiej  udzielił 
wcześniej – żaden poważny związek nie wchodził w grę. A Clarissa Dubonette nie 
uznawała przelotnych romansów.

– Jake? Wziąłeś komórkę?
– Zostawiłem w swoim pokoju. A ty? Miała ochotę krzyknąć z rozpaczy.
– A ja w torebce. A torebkę w pokoju, w którym przebierałam się do  kolacji. 

Czyli nie ma rady, będziemy tu tkwić całą noc. Na pewno zamarzniemy na śmierć. 
Odnajdą nasze ciała i będzie to największy skandal w Marique od wielu, wielu lat.

– Skandal?
– A co myślałeś? Ledwo tu się zjawiłeś, i już razem spędzamy noc! Okryjemy 

się hańbą oboje!

–  Chyba  przesadzasz.  Co  innego,  gdyby  odnaleziono  nas  w  sypialni,  za 

zamkniętymi drzwiami.

–  Jeszcze  by  tego  brakowało  –  mruknęła,  zastanawiając  się  w  duchu,  czy  nie 

znalazłby się jednak jakiś sposób wydostania się z opresji. Ale jaki? Czołgać się po 
ścieżce  i  macać,  w  nadziei,  że  natrafi  się  na  dołek  pozostawiony  przez  obcas 
Jake'a? Bzdura!

– Gdzie jesteś? – spytał Jake przez ciemność.
– Siedzę na ławce, chyba na lewo od wejścia.
Usłyszała kroki, a po kilku sekundach poczuła obok siebie jakby falę ciepła. Na 

ławce usiadł Jake. Natychmiast odsunęła się na drugi koniec, żałując, że ławka nie 
jest  dłuższa.  Swoją  drogą  przed  pawilonem  stoją  dwie  ławeczki,  dlaczego  nie 
usiadł sobie na tamtej?

– Clarisso? Nie jest ci zimno?
– Ależ skąd!
Jasne,  że  było  jej  coraz  zimniej,  od  niego  tymczasem  ciepło  buchało  jak  od 

paleniska.  Ona  jednak  i  tak  odsunęłaby  się  jeszcze  dalej,  gdyby  nie  groźba,  że 
spadnie  na  ziemię.  Siedziała  więc  sztywno,  starając  się  nie  drżeć  z  zimna, 
jednocześnie  odpędzając  natrętną  myśl,  że  gdyby  się  o  niego  oparła,  na  pewno 

background image

byłoby cieplej.

– Jake? Jakie są twoje pierwsze wrażenia z pobytu w Marique?
– Trudno mi jeszcze cokolwiek powiedzieć... wszystko jest mi tu obce.
– Ale to twój kraj, Jake. Ludzi na ogół ciągnie do kraju przodków.
–  Może...  Ale  wiesz,  mnie  też  coś  poruszyło.  Szedłem  takim  szerokim 

korytarzem,  całym  zawieszonym  portretami.  Patrzyłem  na  twarze  mężczyzn, 
wszyscy  są  do  siebie  podobni.  I  podobni...  do  mnie.  Powiedz,  czy  tam  wiszą  też 
portrety Michaela i Philippe'a?

– Nie, ich portrety znajdują się w innej galerii. W tej, przez którą przechodziłeś, 

są tylko portrety monarchów i ich małżonek. Na pewno zauważyłeś portret swego 
dziadka,  namalowany  tuż  po  koronacji.  Obok  wisi  portret  twojej  babki,  była 
królową przez ponad dwadzieścia lat. Może jutro pokażę ci tę drugą galerię?

– Oho! Przypomniałaś sobie, że jesteś moją przewodniczką! To miłe.
– Nie zapominam o tym ani na chwilę. Powiedz, Jake, jakie jeszcze odniosłeś 

wrażenia?

–  Poczekaj...  zastanowię  się.  A  więc  król  zdecydowanie  traktuje  mnie  jak 

dopust boży, stać go tylko na zdawkową uprzejmość. Gustine zionie nienawiścią i 
wcale nie stara się tego ukryć. O Marie trudno cokolwiek powiedzieć, jest cicha jak 
myszka.  Pałac  jest  bardziej  okazały,  niż  myślałem,  a  stolica  sprawia  wrażenie 
miasta zamożnego i tętniącego życiem. Czy w nocy również?

– Naturalnie, jest kilka nocnych klubów i kabaretów, do których warto zajrzeć.
– No, to zrobimy sobie kiedyś małą  rundkę. Clarisso, a może pokazałabyś mi 

też ten swój mydlany biznes? Jutro, na przykład?

– Jutro masz spotkanie z ministrami.
–  Jestem  pewien,  że  nie  potrwa  długo.  Moglibyśmy  zjeść  razem  lunch,  na 

pewno łatwiej go przełknę, jeśli nie będzie w pobliżu ciotki Gustine.

– A mnie  się wydaje, że te spotkania z ministrami będziesz miał  codziennie i 

wcale nie będą takie krótkie. Król na pewno chce przybliżyć ci wszystkie sprawy, 
dotyczące  naszego  kraju.  Przyszły  władca  musi  znać  się  i  na  gospodarce,  i  na 
historii, wiedzieć jasno, jak działać w interesie swego narodu...

– Clarisso, przecież mówiłem! Nie chcę być królem i nie zostanę tutaj. A teraz 

proszę...

Ściągnął marynarkę i zarzucił jej na ramiona. Nie protestowała, chłód był coraz 

bardziej przejmujący. Bosko, po prostu bosko!

– Jake? A ty nie zmarzniesz?
– Nie ma obaw, jestem bardzo zahartowany. A skoro już tak sobie tu siedzimy, 

background image

to poopowiadaj mi o tym moim kraju przodków.

Nie  trzeba  jej  było  namawiać.  Rozgadała  się  o  wszystkim,  starając  się 

przedstawić  Marique  w  jak  najlepszych  barwach,  coś  dodając,  coś  ujmując,  byle 
tylko  rozbudzić  zainteresowanie.  On  musi  pokochać  ten  kraj,  musi  zostać,  to 
sprawa  nadrzędna.  Marynarka,  rozkosznie  ciepła  i  obszerna,  pachniała  Jakiem. 
Troska o ciągłość dynastii LeBlanc i pomyślność królestwa stały się jakby troszkę 
mniej  ważne,  wróciło  wspomnienie  walca,  pocałunku...  Ale  mówiła,  mówiła  bez 
przerwy – o cudownym lecie, kiedy Marique kąpie się w słońcu, o zimie, również 
cudnej,  śnieżnej.  I  cały  czas  zastanawiała  się  w  duchu,  czy  przeniknie  tym 
zapachem Jake'a i będzie go czuć po powrocie do domu. Potem zapytała Jake'a o 
jego  firmę  i  słuchała,  jak  to  on  i  jego  partnerzy  złapali  wiatr  w  żagle,  kiedy 
postanowili budować dla milionerów. A kiedy zaczął rzucać nazwiskami klientów, 
oniemiała.  Największe  gwiazdy  filmowe,  prezesi  międzynarodowych  koncernów, 
same tuzy...

I wtedy nagle znów rozbłysło światło.
Clarissa spojrzała na zegarek. Była prawie druga.
–  Spadamy  stąd  –  zarządził Jake,  zrywając  się  z  ławki.  –  I  módl  się,  żeby  to 

światło nie zgasło przez najbliższe dziesięć minut.

Nie  zgasło.  I  po  śladach,  które  Jake  zostawił  na  ścieżce,  bez  trudu  trafili  do 

wyjścia, gdzie czekał na nich Jerome.

–  Sire, proszę  wybaczyć,  ale niepokoiłem się  bardzo, kiedy Wasza Wysokość 

po  kolacji  nie  zjawił  się  w  swoich  pokojach.  Pozwoliłem  sobie  przeprowadzić 
dyskretny wywiad, który utwierdził mnie w przekonaniu, że Jego Wysokość został 
w królewskich ogrodach po zgaszeniu świateł.

– Dzięki, Jerome. I cofam wszystko, co mówiłem. Pracujesz dla mnie tak długo, 

jak  tu  jestem.  Jesteś  niezastąpiony.  Gdybyś  miał  jeszcze  pomysł,  jak  panna 
Dubonette mogłaby dyskretnie oddalić się z pałacu...

Jerome pozwolił sobie na uśmiech maleńki wprawdzie, ale pełen satysfakcji.
– Samochód już czeka na pannę Dubonette. Walizki są w środku.
I  zaprowadził  ich  na  boczny  podjazd  dla  personelu.  Clarissa  oddała  Jake'owi 

marynarkę i z ulgą wsunęła się do limuzyny.

–  Clarisso?  Nie  zapomnij,  jutro  jemy  razem  lunch.  –  Jake  nachylił  się  do 

otwartych drzwi samochodu. – Dowiem się, gdzie mieszkasz, i przyjadę po ciebie.

– Mój adres nie jest tajemnicą – odparła z uśmiechem. – Wątpię jednak, czy do 

południa  będziesz  wolny.  I  proszę,  Jake,  okaż  jutro  swemu  dziadkowi  choć 
minimum dobrej woli.

background image

– Niby dlaczego? Nie widzę powodu, żeby nie brać z niego przykładu!
Nie  odezwała  się.  Bo  cóż  miała  powiedzieć?  Żeby  zapomniał  o  tym,  jak 

zachował  się  król  wobec  jego  śmiertelnie  chorej  matki?  Boże  święty,  czy  coś 
takiego można zapomnieć?

– A więc spotykamy się na lunchu, a potem, mam nadzieję, oprowadzisz mnie 

po  mieście.  Może  pojedziemy  też  do  wioski,  gdzie  robicie  te  mydła?  Chcę 
zobaczyć wszystko, co warte jest obejrzenia! Do jutra, Clarisso!

Limuzyna powoli ruszyła z podjazdu. Clarissa oparła się wygodnie i zamknęła 

oczy.  W  głowie  miała  zamęt,  kompletny  zamęt.  Niestety,  drzemka  przed  kolacją 
nie wpłynęła dodatnio na jej zdolność rozumowania. Clarisso, Clarisso, gdzież twój 
rozsądek?  Zatraciłaś  go  w  walcu,  utopiłaś  w  pocałunkach,  najbardziej  gorących, 
odurzających, jakich kiedykolwiek doświadczyłaś w życiu!

Szybko otworzyła oczy. O, nie.  Nie ma  zamiaru  z nikim się wiązać.  Była już 

zaręczona, straciła ukochanego, drugi raz swego serca nie odda nikomu. Zwłaszcza 
mężczyźnie, który gardzi prześlicznym skrawkiem ziemi wśród gór, tak drogim jej 
sercu. Mało tego, ten mężczyzna ma tysiące wad: lekceważy władcę, jest zuchwały 
i uparty, nigdy nie zbacza z raz obranej drogi, i naturalnie musi to być droga, którą 
on sam wytyczy. A z pewnością nie wiedzie ona przez Marique.

Ale  ta  marynarka...  Clarissa  mogłaby  przysiąc,  że  nadal  spowija  ją  delikatny 

zapach, zapach Jake'a. I znów krew szybciej płynęła w jej żyłach...

Następnego  dnia,  w  samo  południe,  pod  dom  Clarissy  Dubonette  podjechała 

srebrzysta limuzyna. Clarissa już od kwadransa tkwiła przy oknie, spoglądając co 
chwila na telefon. Była pewna, że lada chwila rozlegnie się dzwonek i czyjś miły 
głos przeprosi stokrotnie, że Jego Wysokość nadal jest zajęty. Chociaż...

Kiedy ujrzała  wynurzającą  się zza rogu limuzynę,  wcale nie była zaskoczona. 

W  końcu  miała  już  okazję  przekonać  się,  że  Jake  White  sam  dla  siebie  stanowi 
prawo najwyższe. Podskoczyła do drzwi i otworzyła w chwili, gdy wyciągał rękę 
do dzwonka.

– Gotowa?
Zanim  odpowiedziała,  zdążyła  mu  się  przyjrzeć.  W  każdym  stroju  wyglądał 

porywająco.  Teraz  też.  Miał  na  sobie  spodnie koloru  khaki  i  granatową  koszulkę 
polo. Oczy ukryte były za ciemnymi okularami.

– Tak, tak, jestem gotowa.
– Masz jakieś cztery kółka?
– Naturalnie.

background image

– Świetnie, to jedziemy twoim wozem.
Odwrócił  się  i  pomachał  ręką.  Szofer  zawahał  się,  potem  skłonił,  wsiadł  do 

samochodu  i  limuzyna  oddaliła  się  dostojnie.  Kwadrans  później  Clarissa  i  Jake 
wyjeżdżali ze stolicy na autostradę Trans-Marique 1. Clarissa owszem, siedziała w 
swoim własnym samochodzie, ale nie za kierownicą. Jake oświadczył bowiem, że 
lepiej zapozna się z okolicą, jeśli będzie prowadził. Protestowała, jasne, ale z góry 
była  na  przegranej  pozycji.  Miało  to  jednak  i  dobre  strony.  Wyciągnęła  z  torby 
ciemne okulary i dzięki temu mogła bez przeszkód gapić się na prowadzącego.

Tak, te czarne, gęste włosy ostrzyżone są idealnie. Nie za długie, nie za krótkie. 

Rysy  twarzy  bardzo  męskie,  zdecydowane,  szczęki  mocno  zarysowane.  Innymi 
słowy  człowiek  z  charakterem,  uparty.  Jakże  są  do  siebie  podobni  –  Jake,  jego 
ojciec, którego twarz Clarissa znała ze zdjęcia, oraz ten najstarszy, Jego Królewska 
Mość. A Jake do tego jest tak pięknie opalony, i te usta, takie...

– No i co tam? – mruknął.
–  A  nic,  tak  sobie  myślę...  Zastanawiam  się,  w  jaki  sposób  udało  ci  się  tak 

wcześnie wymknąć.

– Stawiłem się punkt dziewiąta, tak jak sobie dziadek życzył. I zaraz na wstępie 

usłyszałem, że zatrudnił człowieka, który zadba o moją ogładę.

Clarissa  wstrzymała  oddech.  Mogła  sobie  wyobrazić,  jak  zareagował  na  to 

krewki Jake. Jednocześnie, niezależnie od szacunku, jakim darzyła Jego Królewską 
Mość, nie mogła nie stwierdzić, że królewski dziadek działa zbyt pospiesznie i bez 
żadnego  wyczucia.  Jake  White  nie  jest  człowiekiem,  który  bez  szemrania 
podporządkuje się czyimś rozkazom. A do tego ten żal, jaki nosi w sobie!

Philippe  był  inny.  Uśmiechał  się,  przytakiwał,  a  potem  i  tak  robił,  co  chciał. 

Jake za to mówi otwarcie, co myśli. Stawia sprawę uczciwie. Nagle przestraszyła 
się, że zaczyna być nielojalna wobec Philippe'a. Nielojalna? To są po prostu fakty.

– Więc mu natychmiast palnąłem, że wygładzać mnie nie trzeba – ciągnął Jake. 

– Chociażby dlatego, że wkrótce się stąd zmywam. Polityka mnie nudzi i nie mam 
najmniejszego zamiaru uczyć się, jak rządzić krajem.

No to pięknie, westchnęła w duchu Clarissa. Miała dwadzieścia kilka lat i nigdy 

jeszcze  nie  słyszała  o  kimś,  kto  odważyłby  się  sprzeciwić  surowemu  królowi 
Guilliamowi.

– A dziadek się wściekł, jak prawdziwy White. Matka opowiadała, że taki był 

też ojciec. Po prostu wybuchał.

– Prawdziwy LeBlanc.
– Słucham?

background image

– LeBlanc. White to angielska wersja...
–  Przecież  wiem!  Matka  zmieniła  nazwisko,  kiedy  szanowna  rodzina  męża 

wyparła  się  jej  i  jej  dziecka.  To  była  taka  mała,  prywatna  zemsta  Maggie,  ale 
mniejsza z tym. Powiedz mi, czemu dziadek tak się wścieka?

– Przecież wiesz. Jesteś jedynym następcą tronu.
–  Rozumiem.  Dla  niego  tylko  to  się  liczy.  Szkoda,  że  nie  potrafi  dostrzec  w 

nikim człowieka.

Czyli jasne. Dziadek i wnuk wstąpili na pole minowe. Ale to nie jest jej sprawa. 

Wykonała swoje zadanie, sprowadziła Jake'a do Marique i zważywszy wczorajsze 
wypadki w labiryncie, dała z siebie więcej, niż od niej oczekiwano.

– Clarisso? Opowiedz mi o tych górach, tam, na horyzoncie.
Jej oczy rozbłysły, jak zawsze, kiedy zachwalała przed nim uroki  Marique. A 

teraz popłynął istny potok zachwytów na cześć gór, jedynych w swoim rodzaju, i 
nieprawdopodobnego piękna każdej z czterech pór roku. Jake słuchał tego jednym 
uchem,  w  duchu  ciągle  przeżywał  starcie  z  dziadkiem.  Faktycznie,  może  trzeba 
było  zachować  więcej  zimnej  krwi.  To  przecież  zakładał  jego  plan.  Dobrze, 
szanowny  dziadku,  wedle  rozkazu.  Dziś,  jutro  i  pojutrze.  A  jak  będziesz  już 
pewien,  że  mnie  urobiłeś,  ta  powiem  ci,  o  właśnie,  po  francusku:  adieu!  Niech 
staruszek  posmakuje,  jak  to  jest,  kiedy  ktoś  komuś  pokazuje  figę.  Tak  jak  on 
pokazał Maggie. Chryste! Gdyby ona tak nie harowała – może żyłaby do dziś?!

Nagle  dotarło  do  niego,  że  Clarissa  cały  czas  coś  opowiada.  I  dobrze,  niech 

mówi, o byle czym, niech odciągnie go tych myśli, bo jeszcze chwila i naprawdę w 
nim się zagotuje.

Śliczna  dziewczyna.  Po  angielsku  mówi  wspaniale,  z  leciutkim  francuskim 

akcentem, co właściwie jest urocze. W ogóle jest bardzo miła, jednak zbyt często 
go  obserwuje,  i  to  jakoś  dziwnie  uważnie.  Hm...  Czyżby  coś  knuła?  Wczoraj 
wprawdzie  całowali się,  ale  ona  jest  przecież na  usługach  dziadka, jego  życzenie 
jest  dla  niej  rozkazem.  A  jeśli  ten  zdesperowany  starzec,  czując,  że  korona  i 
majątek mogą wnuka nie skusić, postanowił podsunąć mu jeszcze jedną przynętę? 
Mata  Hari 

  [Tancerka  holenderska,  słynna  kobieta-szpieg  z  czasów  I  wojny  światowej.]

  z  Marique. 

Śmiechu warte... Ciekawe, czy dalej będzie chętna uciekać się do takich środków, 
jakie zastosowała wczoraj w labiryncie?

– Clarisso, gdzie tu w pobliżu można coś zjeść?
– Zatrzymajmy się w La Rouchere, to najbliższe miasteczko.
Nie  minęło  dwadzieścia  minut,  a  siedzieli  przy  jednym  z  kawiarnianych 

stolików wystawionych na trotuar. Była to niewielka, boczna uliczka, zadziwiająco 

background image

jednak zatłoczona.

–  Dziś  jest  dzień  targowy  –  wyjaśniła  Clarissa.  –  Na  sąsiedniej  ulicy  ruch 

samochodowy  jest  wstrzymany  i  kupcy  rozstawiają  stragany.  Możemy  tam  się 
potem przejść.

– Clarissa, ma chere! Quelle surprise!
Wysoka, elegancka kobieta, ubrana na czarno, serdecznie ucałowała Clarissę w 

policzek. Jake wyłowił z potoku niezrozumiałych słów: Amerique i JeanAntoine, a 
więc czarna dama poinformowana była o wyjeździe Clarissy za ocean.

–  Wasza  Wysokość  –  zwróciła  się  do  niego  nagle  Clarissa,  przechodząc  na

angielski.  –  Czy  wolno  mi  przedstawić?  Panna  Jeannette  Duval,  jedna  z  moich 
bliskich znajomych.

Tego nie przewidział. Ale od czego refleks... Zerwał się, ucałował dłoń damy i 

chyba nawet zgrabnie udało mu się powiedzieć zasłyszaną kiedyś formułkę:

– Enchante, mademoiselle!
W oczach Jeannette widać było przerażenie i zachwyt.
– A więc to właśnie...
–  Tak,  to  książę  JeanAntoine  –  wyjaśniła  Clarissa.  –  Jego  Wysokość  raczył 

wczoraj przybyć do Marique i dziś zwiedza nasz kraj.

–  To  cudownie,  wprost  cudownie!  Wasza  Wysokość,  czuję  się  zaszczycona. 

Ośmieliłam  się  podejść,  bo  byłam  zaintrygowana,  widząc  Clarissę  z  obcym 
mężczyzną, i to tak przystojnym! O, mon Dieu, co ja plotę! Proszę wybaczyć, już 
się oddalam. Wasza Wysokość...

Dama  dygnęła  i  pospiesznie  zaczęła  się  wycofywać,  wpadając  przy  okazji  na 

sąsiedni stolik. Jake opadł na krzesło.

– I co to niby miało być? – burknął.
– Nie rozumiem?
– Jego Wysokość.... Książę JeanAntoine... Też coś!
– Przecież jesteś księciem.
– Nie, nie jestem.
– A właśnie, że jesteś – oświadczyła twardo, bez pośpiechu siadając na krześle. 

– Niezależnie od tego, czy chcesz przyjąć ten tytuł, czy nie, on ci przysługuje.

– A ty pracujesz nad tym, żebym się do niego przyzwyczaił?
– Nie  uprzedziłeś  mnie, że chcesz występować incognito! Jake!  Przyjechałam 

tu z tobą, bo uparłeś się, żebym była twoją przewodniczką. I staram się, jak mogę, 
ale jeśli nie jestem w stanie ci dogodzić, bardzo proszę, może ktoś inny przejmie 
moje obowiązki.

background image

Chwileczkę,  coś  tu  nie  gra.  Zgodnie  z  jego  teorią  miała  go  uwodzić  na 

polecenie króla. A ona chce się wycofać? Nie zdołał jednak wyjaśnić wątpliwości, 
bo do stolika podszedł kelner. Bardzo przejęty, zgięty w ukłonie prawie do samej 
ziemi, a więc sprawa jasna. Wiedział, że obsługuje samego księcia.

– I znów wciągnąłeś nas w niezłe bagno, Stanley – mruknął Jake, patrząc, jak 

kelner niczym strzała leci po zamówione potrawy.

– Tak, słucham?
– To ze starego filmu. Moja matka je kochała. Powiedz mi, czy tobie podobają 

się te wszystkie podrygi, ukłony? Przecież twoja przyjaciółka i ten gość po prostu 
tańczyli przede mną!

–  Chcieli  okazać  ci  szacunek,  to  wszystko.  Twoja  pozycja,  Jake,  wymaga 

odpowiedniego  zachowania,  i  dotyczy  to  zarówno  ciebie,  jak  i  osób,  które  się  z 
tobą stykają.

– I tobie się to podoba? Ten szpan?
–  Bo  ja  wiem...  Może  to  i  trochę  sztuczne,  ale  przywykłam,  kiedy  bywałam 

razem z Philippe'em.

– A Philippe to lubił?
– Sądzę, że w ogóle się nad tym nie zastanawiał. On z tym wyrósł.
–  A  ja  nie.  Wychowałem  się  w Ameryce,  gdzie  nigdy  – nie  było  monarchii  i 

dlatego to wszystko razem jest dla mnie cholernie niewygodne.

– To nic trudnego, Jake. Po prostu trzeba zapoznać się z zasadami etykiety.
– Z niczym nie będę się zapoznawał. I pamiętaj, od tej chwili jestem incognito. 

Żaden książę, rozumiesz?

Clarissa przez dłuższą chwilę patrzyła na niego w milczeniu.
–  Jake,  i  tak  niedługo  wszyscy  będą  cię  rozpoznawać.  Za  kilka  dni  we 

wszystkich gazetach ukaże się twoje zdjęcie.

Już  miał  zamiar  się  wściec,  gdy  nagle  przyszło  olśnienie.  Jego  zdjęcie  we 

wszystkich  gazetach.  Przyszły  król  Marique.  Świetnie.  Im  więcej  szumu,  tym 
większe będzie rozczarowanie króla, kiedy okaże się, że to wszystko psu na buty. I 
nagle Jake poczuł, że robi mu się wręcz błogo.

– We wszystkich, powiadasz?
–  Tak.  Potem  król  wyda  na  twoją  cześć  bal,  na  którym  po  raz  pierwszy 

wystąpisz oficjalnie jako następca tronu. Na balu zostaną ci przedstawieni wszyscy 
najważniejsi  obywatele  naszego  kraju,  ci,  których  nie  zdążysz  wcześniej  poznać. 
Zwykle taki bal wydaje się w dniu osiemnastych urodzin następcy tronu.

Przy  stoliku  znów  zjawił  się  kelner  z  zamówionymi  sałatkami  i  napojami. 

background image

Ośmielił się również zauważyć, że jest właścicielem tego lokalu i że to dla niego 
zaszczyt  niebywały,  gościć  w  skromnych  progach  samego  księcia.  Jake, 
uśmiechając  się  miło,  powiedział,  że  lokal  jest  nadzwyczaj  przytulny,  menu 
różnorodne, a ponadto cieszy  się bardzo, że wraz z towarzyszącą mu panią może 
posilić  się  tu  w  całkowitym  spokoju.  Kelner  w  lot  pojął  aluzję  i  żeglując  z 
powrotem do kuchni, pozabierał z sąsiednich stolików wszystkie nakrycia, aby nie 
kusiły ewentualnych gości.

– Zręcznie go podszedłeś – mruknęła Clarissa.
– Moje życzenie jest dla niego rozkazem, czy nie tak?
– Naturalnie. Jak dla każdego mieszkańca Marique.
Dobrze. Teraz więc sprawdzimy Clarissę, czy i ona rozkazy władców wykonuje 

bez szemrania.

–  Ale  ciągle  jeszcze  nie  wiem,  do  jakiego  stopnia  są  to  rozkazy.  Bo  jeśli,  na 

przykład, powiem, że masz znów mnie pocałować, to posłuchasz?

background image

Rozdział 6

Policzki  Clarissy  zrobiły  się  purpurowe.  No  nie,  panna  Dubonette,  osoba 

bywała w świecie, rumieni się jak nastolatka! Zabawne...

– No więc? – mruknął Jake, zajęty pochłanianiem swojej sałatki.
– Chyba posuwasz się za daleko.
– To fatalnie.
Nie,  to  wcale  nie  było  fatalnie.  Po  pierwsze,  z  tą  Matą  Hari  to  jeszcze  nic 

pewnego.  A  po  drugie,  to  najlepszy  dowód,  że  ta  piękna  kobieta,  którą 
wczorajszego wieczoru miał w ramionach, wyznacza sobie jednak pewne granice.

Kiedy skończyli jeść, Jake przypomniał, że mieli iść na targ. Parę kroków dalej, 

tuż za rogiem, wtopili się w gwarny, wesoły tłum, sunący wzdłuż rzędu straganów 
przykrytych markizami we wszystkich kolorach tęczy. Uśmiechnięci kupcy głośno 
zachwalali swój towar – świeże owoce i warzywa, jagnięta, sprawione już na ruszt, 
ubrania i ludowe wyroby z drewna. Jake'owi niczego nie próbowali wcisnąć, tylko 
składali głęboki, pełen szacunku ukłon.

– Twoja przyjaciółka rozpuściła już wici – mruknął Jake do Clarissy.
– Może i tak. Ale czy to źle?
–  No  cóż...  nie  czuł  się  może  najswobodniej,  ale  przynajmniej  stało  się  to  w 

miejscu  nad  wyraz  przyjemnym.  Kolorowy,  wesoły  jarmark  to  coś,  co  przyciąga 
amerykańskiego  turystę.  Może  więc  warto  pogadać  z  Hugh  Cartierem,  niech  ten 
worek dolarów się zastanowi, czy nie zbudować w Marique luksusowego ośrodka 
dla  turystów.  Oferta  może  być  bogata.  Nie  tylko  wędrówki  po  górach  czy 
szusowanie po stokach, ale i całodniowe wypady do urokliwych miasteczek, takich 
jak La Rouchere, na taki właśnie jarmark. Trzeba temu wszystkiemu przyjrzeć się 
nieco dokładniej...

Czas mijał, Clarissa nie czuła już nóg, a Jake był niespożyty. Zamienił po kilka 

słów  z  każdym  chyba  kupcem,  pytał  o  setki  rzeczy,  przyglądał  się  drewnianej 
konstrukcji straganów. Raz nawet coś tam zaczął radzić i Clarissa była pewna, że 
jeszcze  chwila,  a  Jego  Wysokość  zażąda  młotka.  Wszyscy  byli  oczarowani 
następcą  tronu,  co  skłoniło  Clarissę  do  smutnej  refleksji.  Szkoda,  że  Jake  choć 
trochę swego czaru nie rzuci na starego króla i ciotkę Gustine.

Do samochodu wracali niespiesznie, Jake co chwila przystawał, oglądał piękne, 

stare  kamieniczki,  zapatrzył  się  też  w  uliczkę,  u  wylotu  której,  daleko,  na 

background image

horyzoncie, widać było szczyty gór.

–  Prawda,  że  to  śliczne  miasteczko?  –  pytała  Clarissa  ostrożnie,  ogromnie 

ciekawa, co też Jake kombinuje.

–  Tak.  Klasyczna  architektura  europejska,  bardzo  piękna  i  rozbudza 

wyobraźnię.

Kiedy tylko zasiadł za kierownicą, zapytał:
– Zdążymy jeszcze wskoczyć do tej mydlanej wioski?
–  Niestety,  już  chyba  za  późno  –  stwierdziła  Clarissa.  –  Mieszkańcy  wioski 

niedługo siądą do kolacji.

– Więc pojedziemy tam kiedy indziej.
– Twoje życzenie jest...
– Dobrze by było, gdybyś rzeczywiście spełniała moje rozkazy.
Palce Jake'a delikatnie musnęły jej policzek.
– A... jakie?
– Sama wiesz. Pocałuj mnie!
Wiedziała,  że  tylko  się  z  nią  drażni,  że  to  wcale  nie  musi  mieć  żadnych 

następstw, ale jego palce były  takie ciepłe, i  delikatne, a samochód nagle  stał się 
dziwnie duszny i  ciasny. Nie,  z  Jakiem White'em do  ładu  dojść nie  można. Niby 
kicha  na  koronę,  ale  wydawanie  rozkazów  Clarissie  Dubonette  powoli  staje  się
jego  hobby.  Najpierw  zarzeka  się,  że  ta  cała  Marique  wcale  go  nie  obchodzi,  a 
potem nie można go wyrwać z tłumu mieszkańców. A jaki był miły w stosunku do 
tych ludzi! Philippe, niby czarujący, odpada w przedbiegach...

Po co ona ciągle ich ze sobą porównuje? To nie fair. Nie są do siebie podobni, 

bo każdy z nich wyrósł w innych warunkach. Philippe, rozpieszczone książątko, od 
małego  przyzwyczajony  do  swej  szczególnej  pozycji,  był  miękki  i  beztroski.  U 
Jake'a  wyczuwało  się  nieustępliwość,  jak  u  każdego,  kogo  życie  zmusiło  do 
pokonywania niejednej przeszkody. On nie rozmawiał z ludźmi z La Rouchere, aby 
zaskarbić  sobie  ich  sympatię.  Jego  zainteresowanie  było  autentyczne.  Jake  po 
prostu rozumiał i cenił ludzi żyjących ze swej pracy. To dlatego dopytywał się, co
właściwie robił Philippe. Dla Jake'a było niepojęte, że dorosły człowiek może nie 
robić nic pożytecznego.

– Clarisso? Jak jechać dalej?
Spojrzała  szybko  w  okno.  Byli  już  na  obrzeżach  stolicy.  Pokazała,  którędy 

najprościej dojechać  do  jej  domu.  Była  zadowolona, że  ten dzień  dobiega końca. 
Męczący,  a  jednocześnie  tak  przyjemny  i  ciekawy.  Czy  Jake  poprosi  ją  jeszcze, 
żeby  służyła  mu  jako  przewodniczka?  Wjechali  do  garażu  na  tyłach  domu,  Jake 

background image

zgasił silnik.

–  Może  wejdziesz  do  środka?  Zadzwonię  do  pałacu,  żeby  przysłali  po  ciebie 

samochód.

Poczuła  się  niezręcznie.  Przecież  należało  najpierw  pojechać  do  pałacu, 

zostawić tam Jake'a i wrócić do domu.

– Dziękuję, nie trzeba. Wrócę sobie na piechotę.
– Jake! To kilka kilometrów!
– Nie szkodzi, jestem niezłym piechurem – odparł z uśmiechem. – A poza tym 

ulice  są  na  pewno  dobrze  oświetlone  i  nie  będzie  tak  ciemno,  jak  wczoraj  w 
labiryncie.

– Nie znasz drogi.
– Pokażesz mi, w którą stronę iść, a w razie czego, zawsze mogę kogoś spytać.
Clarissa,  nadal  pełna  wątpliwości,  wskazała  mu  kierunek,  a  potem  długo 

patrzyła,  jak  szedł  tym  swoim  miękkim,  posuwistym  krokiem.  Mogłaby 
obserwować go godzinami...

Westchnęła i weszła do mieszkania. Jak tu pusto i cicho! I jak pusto teraz w jej 

życiu... Tylko te chwile spędzone z Jakiem są inne. Przy nim Clarissie Dubonette 
znów chce się żyć.

Przez  dwa  następne  dni  Jake  nie  dzwonił  do  Clarissy.  Specjalnie.  Po  prostu 

chciał się ostatecznie przekonać, jak to jest z nią naprawdę. Czy zgodziła się służyć 
mu swoim towarzystwem z własnej, nieprzymuszonej woli, czy też dwoi się i troi 
na polecenie króla. Bo jeśli w grę wchodzi wariant drugi, to gorliwa Clarissa sama 
się do niego odezwie. I to jak najszybciej.

W  poniedziałek  rano  Jake  został  wezwany  na  posiedzenie  gabinetu.  Było  to 

doświadczenie  nowe  i  niezmiernie  ciekawe.  Dowiedział  się  też  wielu  rzeczy  na 
temat  gospodarki  kraju.  Pilnie  przysłuchiwał  się  wypowiedziom  poszczególnych 
ministrów, przedstawiających swoje koncepcje na temat rozwoju, a kiedy wreszcie 
wybuchła burzliwa dyskusja, dosłownie chłonął każde słowo. Dobrze wiedział, że 
mówca, którego ponosi, z reguły odsłania wszystkie karty.

Jeszcze raz kategorycznie odmówił jednak szlifowania jego manier przez osobę 

wyznaczoną przez króla. W końcu matka nauczyła go poruszać się między ludźmi. 
Słuchał  jednak  bardzo  uważnie,  kiedy  Jerome  objaśniał  zawiłości  protokołu 
obowiązującego podczas oficjalnych uroczystości. I wszystkie te sztywne przepisy 
wydały się mu jakimś dziwnym, anachronicznym rytuałem. Ciekawe, czy myślałby 
tak samo, gdyby urodził się w Marique?

Posiłki  w  towarzystwie  ciotki  Gustine  nieodmiennie  działały  mu  na  nerwy, 

background image

dlatego do wspólnego stołu zasiadał tylko do kolacji. Były to jedyne chwile, które 
spędzał z całą rodziną.

Trzeciego dnia, jak co rano, zasiadł na balkonie do samotnego śniadania.
–  Sire,  przybyła  księżniczka  Marie  –  zaanonsował  nagle  Jerome.  –  Pragnie 

zamienić z Waszą Wysokością kilka słów.

– Poproś ją tutaj, na balkon. I każ podać dla niej kawę.
Marie,  jak  zwykle,  sprawiała  wrażenie  osoby  bardzo  speszonej,  starającej  się 

nie wadzić nikomu.

–  JeanAntoine,  nie  przeszkadzam?  –  spytała  cichym  głosem.  –  Może  przyjdę 

później?

– Siadaj, siadaj, Marie, wypijesz ze mną kawę – zapraszał Jake.
Dziewczyna,  uśmiechając  się  nieśmiało,  przysiadła  na  brzegu  krzesła,  a  od 

drzwi  sunął  już  Jerome  z  tacą.  Jake  podsunął  croissanty,  ale  podziękowała, 
zadowalając  się  kawą.  Wypiwszy  kilka  łyków,  niepewnym  głosem  rozpoczęła 
konwersację w sposób najbardziej bezpieczny ze wszystkich.

– Piękny dziś dzień, prawda?
– O, tak! Na pogodę nie można narzekać! A jak tu jest w zimie?
– Też pięknie, ale... zimno.
Zapadła cisza. Jake dopił swoją kawę, potem rozsiadł się wygodniej w krześle, 

zerkając spod oka na speszoną dziewczynę.

– Marie? – odezwał się po chwili. – Czy masz do mnie jakąś sprawę?
–  Ja?  Nie,  skądże!  Chciałam  po  prostu  posiedzieć z  tobą,  a  przy  okazji  o  coś 

zapytać, ale, szczerze mówiąc, nie bardzo wiem, jak zacząć. Chciałam cię prosić, 
żebyś opowiedział mi o Stanach. Nigdy tam nie byłam.

– No, to jedź!
– To nie takie proste.
– Dlaczego? O ile wiem, twój brat podróżował bardzo często.
– Bo był mężczyzną. Mnie nie wypada jeździć samej. A do Stanów wolałabym 

nie jechać na przykład z mamą.

– Rozumiem – skwapliwie przytaknął Jake.
–  Sam  widzisz...  Chciałabym  czuć  się  swobodnie,  robić  to,  na  co  będę  miała 

ochotę.  Najeść  się  hamburgerów  i  pizzy,  zobaczyć  Disneyland...  Rozumiesz, 
poznać Amerykę od podszewki. A mnie tylu rzeczy nie wypada robić...

I  Marie  nareszcie  rozgadała  się.  Mówiła  o  swoim  życiu,  wytwornym  i 

luksusowym, może i nienudnym, ale pozbawionym jednego – swobody, z której jej 
starszy  brat  korzystał  bez  ograniczeń.  Jake  z  kolei  opowiadał  o  Los  Angeles,  a 

background image

dziewczyna  dosłownie  chłonęła  każde  jego  słowo.  Zadawała  mnóstwo  pytań, 
niektóre  wręcz  dziecinne,  i  Jake'owi  z  trudem  udawało  się  zachować  powagę. 
Rozmowa toczyła się wartko, dopóki w progu nie stanął służący.

– Sire! Proszę wybaczyć, Jego Królewska Mość wzywa do sali posiedzeń.
– Dziękuję Jerome, zaraz tam będę.
Marie natychmiast zerwała się na równe nogi.
– Ojej, ale się zasiedziałam! Przepraszam, JeanAntoine! To niewybaczalne.
–  To  była  dla  mnie  wielka  przyjemność,  Marie  –  zapewniał  Jake,  wstając  z 

krzesła.  –  Może  wpadniesz  jutro?  Opowiem  ci  o  południowej  Kalifornii,  –  Nie 
będę intruzem?

– Marie! Co ty mówisz!
– Po raz pierwszy od śmierci matki nie jadł śniadania samotnie. Towarzystwo 

kuzynki  było bardzo  sympatyczną odmianą, tym bardziej  że Marie nie żywiła do 
niego żadnej urazy, po  prostu chciała go poznać bliżej. Miło pomyśleć, że ktoś  z 
rodziny nareszcie go polubił.

Sunąc za lokajem, Jake z przyjemnością zauważył, że coraz lepiej zaczyna się 

orientować  w  labiryncie  korytarzy  i  korytarzyków.  Ciekawe,  kiedy  w  końcu 
pozwolą mu poruszać się po pałacu bez tych pajaców w liberii. Do sali wkroczył z 
podniesionym czołem i zaskoczony stanął tuż za progiem. Za długim mahoniowym 
stołem  oprócz  króla  siedziała  tylko  Clarissa  Dubonette.  Aha...  Mata  Hari  u  boku 
swego pana... I choć Clarissa przez dwa dni milczała równie konsekwentnie jak on, 
podejrzenie wróciło ze zdwojoną siłą. Rozkoszne pocałunki w labiryncie to jeszcze 
jedna  forma  reklamy  królestwa  Marique.  Ciekawe,  czy  ta  panna  gotowa  jest 
zastosować środki wiele bardziej radykalne.

–  Wchodź!  Wchodź  –  popędzał  król,  jak  zwykle  trochę  rozdrażniony  i 

niecierpliwy.

Jake powoli podszedł do stołu, skinął głową i usiadł naprzeciwko Clarissy.
– Zaprosiłem Clarissę, ponieważ zauważyłem, że twoje stosunki z ciotką są nie 

najlepsze  –  oświadczył  oschłym  tonem  król  Guilliam.  –  Spodziewałem  się,  że 
będzie inaczej.

Jake z niemałym trudem zachował kamienną twarz. A czego ten staruszek się 

spodziewał? Że będzie się podlizywał tej wyfiokowanej jędzy?

–  Panna  Dubonette  jest  niemal  członkiem  rodziny  –  ciągnął  król.  –  Wiesz 

zapewne,  że ona  i  Philippe zamierzali się  pobrać, zaczęli  już nawet meblować tu 
pokoje dla siebie. Clarissa zna dobrze tutejsze wnętrza, dlatego poprosiłem ją, aby 
pomogła  ci  się  tu  urządzić.  Przeznaczyłem  dla  ciebie  apartament  w  skrzydle 

background image

zachodnim,  nieco  oddalonym  od  pokoi  reszty  rodziny.  Ty,  zdaje  się,  lubisz 
zachować prywatność.

– A najważniejsze, żebym nikomu nie wchodził w drogę, czy tak?
Król przez dłuższą chwilę wpatrywał się w błyszczący blat stołu.
– To dawny apartament księcia Josepha – powiedział cicho.
Proszę,  proszę...  Kto  by  się  spodziewał,  że  król  Guilliam  potrafi  być  tak 

sentymentalny?

–  Ale  po  co  mi  ten  apartament?  Tam,  gdzie  teraz  mieszkam,  jest  mi  całkiem 

wygodnie.

– To pokoje gościnne.
– A ja właśnie jestem gościem, przyjechałem tylko z wizytą.
– Nonsens.  – Król wstał.  – Tu jest  twój dom i  tu  zostaniesz. Przez najbliższe 

kilka miesięcy czeka cię wiele pracy. Clarisso, liczę na ciebie. – I opuścił gabinet.

Jake wstał również i ruszył w kierunku drzwi.
– Jake! Proszę, poczekaj!
Zatrzymał się. Słyszał, jak dziewczyna pospiesznie odsuwa krzesło.
– Dobrze wiesz, Clarisso, że nie zostanę tu – powiedział twardym głosem, nie 

odwracając się do niej. – Król musi w końcu uwierzyć, że to decyzja nieodwołalna. 
Dlatego nie ma sensu zawracać sobie głowy jakimś zachodnim skrzydłem.

– Ale ja muszę wykonać rozkaz króla.
– Rozumiem... Wiesz, gdzie są te pokoje?
– Naturalnie.
– No, to chodźmy tam.
Szli  dość długo  przez szerokie korytarze o lśniącej, wywoskowanej posadzce, 

wspinali się po schodach z rzeźbioną balustradą, potem innymi schodami schodzili 
w dół. I wreszcie Clarissa zatrzymała się przed wysokimi, podwójnymi drzwiami.

– To tutaj.
Z  niewielkiego  przedpokoju  wchodziło  się  do  ogromnego  salonu.  Okna 

przysłonięte  były  ciężkimi,  ciemnymi  draperiami,  z  sufitu  –  jakieś  cztery  metry 
wyżej  –  zwisał  gigantyczny,  kryształowy  żyrandol,  malowniczo  przystrojony 
pajęczynami.  Posadzkę  przykrywał  dywan,  kiedyś  zapewne  puszysty  i  kolorowy. 
Clarissa otworzyła kolejne drzwi. Następny pokój, również pusty. Chyba jadalnia. 
Jake podszedł do okna i rozsunął zasłony, wzbijając przy okazji kłęby kurzu. Nikt 
tu chyba nie zaglądał przez ostatnie trzydzieści lat!

–  Ten  apartament  to  jakby  osobne  mieszkanie  –  wyjaśniała  Clarissa.  –

Wszystko tu jest. Proszę, ten korytarzyk z  jadalni prowadzi do kuchni, a  kuchnia 

background image

ma osobne wejście dla służby.

– Mówisz jak agent nieruchomości.
– Chcesz zobaczyć kuchnię? – spytała głosem o ton wyższym.
– Nie, nie trzeba. A ile jest tu sypialni?
– Trzy.
Wróciła  do  salonu,  znów  otworzyła  jakieś  drzwi,  znów  zobaczył  korytarz  i 

drzwi prowadzące zapewne do tych trzech sypialni i łazienek.

I pomyśleć, że kiedyś te puste, duszne od kurzu pokoje tętniły życiem. Książę 

Joseph, wesoły, pełen temperamentu, na pewno miał mnóstwo przyjaciół. Ciekawe, 
czy sprowadzał sobie dziewczyny, miał przecież osobne wejście... Jake uśmiechnął 
się.  Po  raz  pierwszy  jego  nieznany  ojciec  zaciekawił  go.  Matka  go  uwielbiała, 
nigdy  nikomu  nie  pozwoliła  powiedzieć  na  niego  złego  słowa.  Ale  Jake  i  tak 
wyrobił  sobie  na  jego  temat  zdanie.  Negatywne.  Zepsuty  playboy,  zadufany  w 
sobie,  sięgający  po  wszystko,  na  co  miał  ochotę,  bez  zastanawiania  się  nad 
konsekwencjami.  A  może  jednak  ten  negatywny  obraz  był  nieco  przerysowany? 
Przecież Joe LeBlanc kochał swoją żonę. Ale jednocześnie był nieodpowiedzialny! 
Nie chodzi przecież o to, żeby każdy młody ojciec myślał tylko o tym, jak uniknąć 
śmierci.  Bzdura.  Ważne,  żeby  zdawał  sobie  sprawę,  jak  bardzo  jest  rodzinie 
potrzebny. I żeby nie kusił losu. A dla Joego LeBlanca nie istniały żadne rozsądne 
granice.  Jeśli  latać  –  to  jak  najwyżej, nurkować  – jak  najgłębiej, i  ścigać się,  jak 
wariat,  najszybszymi  samochodami.  I  po  co  to,  skoro  w  domu  czekała  żona  z 
maleńkim synkiem?

– Tu  chyba była sypialnia twojego ojca – powiedziała Clarissa, zaglądając do 

jednego z pokoi. – Słyszałam, że z innych pokoi właściwie nie korzystał. Nie były 
mu  potrzebne.  No  tak,  przecież  wyjechał  stąd,  kiedy  miał  zaledwie  dwadzieścia 
dwa lata.

W milczeniu przeszli z powrotem przez salon, przystanęli w korytarzyku.
–  I  co  teraz?  –  spytała  Clarissa.  –  Jake,  proszę,  naprawdę  chciałabym  coś 

zrobić, skoro król rozkazał.

–  No,  dobrze.  W  takim razie,  póki  tu  jestem, będziemy po  prostu  udawać,  że 

wszystko  posuwa  się  do  przodu.  Możesz,  na  przykład,  popytać,  czy  nie  zostały 
jeszcze jakieś meble po moim ojcu, jakieś drobiazgi. A po moim wyjeździe sprawa 
i tak umrze śmiercią naturalną.

Skinął uprzejmie głową i  szybkim krokiem wyszedł  na korytarz.  Spieszył się, 

był umówiony z ministrem edukacji. W sumie prowadził tu życie podobne do tego 
w  Los  Angeles,  tam  też  miał  jedno  spotkanie  za  drugim.  A  te  królewskie 

background image

posiedzenia wciągały go  coraz bardziej. I wcale nie było to zbyt skomplikowane. 
Takie królestwo to po prostu wielki biznes, a król to menedżer. Jeśli się sprawdza, 
wszystko idzie gładko. Dziś jednak nie bardzo mógł się skupić, jego myśli zajęte 
były  czymś  innym.  Ale  ten  dziadek  zabawny...  te  jego  podchody,  machinacje... 
Nietrudno go rozszyfrować, staruszek szuka byle pretekstu, aby Clarissa pokręciła 
się  koło  jego  wnuka.  Takie  wspólne  urządzanie  apartamentu  jest  w  końcu  dosyć 
zobowiązujące...

– Czy Wasza Wysokość ma jakieś pytania?
Oprzytomniał błyskawicznie.
–  Na  razie  nie,  panie  ministrze,  ale  będę  miał  sporo.  Gdyby  pan  zechciał 

łaskawie udostępnić mi  materiały... muszę coś jeszcze przemyśleć,  potem zwrócę 
się do pana z pytaniami. I bardzo dziękuję za niezmiernie ciekawą prezentację.

Rozpromieniony  minister  spojrzał  triumfalnym  okiem  na  pozostałych 

uczestników spotkania.

Jake wracał do swoich pokoi krokiem niespiesznym, jakiś dziwnie zmęczony i 

jednocześnie niespokojny.

O tak, przydałoby mu się trochę relaksu. A przede wszystkim jakiś motocykl, 

na  którym mógłby trochę  poszaleć po  drogach  wijących się wśród gór. Otworzył 
drzwi saloniku i zatrzymał się gwałtownie.

– Posiedzenie już się skończyło? – spytała Clarissa, zrywając się z sofy.
– Tak, mam sporo materiałów do przejrzenia. A ty co tu robisz?
–  A  ja  już  zdobyłam  informacje,  o  które  prosiłeś.  Wiem,  że  zachowało  się 

trochę rzeczy po twoim ojcu.

I  mam  coś  jeszcze.  Proszę,  to  album  z  rodzinnymi  fotografiami.  Gustine 

powiedziała, że możesz trzymać tak długo, jak chcesz.

Jake drżącą ręką wziął wielki album oprawiony w skórę. Czuł to, co zapewne 

czuła Pandora, zanim otworzyła puszkę. Płonął z ciekawości.

background image

Rozdział 7

Clarissa  w  milczeniu  spoglądała  na  Jake'a  przemierzającego  pokój  wzdłuż  i 

wszerz.  Znakomicie  skrojony  garnitur,  płynne,  eleganckie  ruchy,  inteligencja 
wypisana  na  twarzy...  Wielki  Boże,  jak  to  możliwe,  że  i  król,  i  Gustine,  i  Marie 
tego  nie  widzą!  Oni  nadal  byli  przekonani,  że  Jake  White  jest  zwykłym 
robotnikiem bez wykształcenia i ogłady. Przekonani byli o tym do tego stopnia, że 
król,  obawiając  się  efektów  złego  smaku  wnuka,  polecił  Clarissie  czuwać  nad 
urządzaniem apartamentu. Jakie to wszystko przykre i niesprawiedliwe...

– Clarisso? Zjemy razem lunch? Moglibyśmy sobie dokądś pojechać.
– A dokąd?
– Zobaczymy. Najpierw przekonam się, czy dadzą mi jakiś wóz.
Zadzwonił  i  prawie  natychmiast  w  drzwiach  pojawiła  się  znajoma  postać  w 

szarym garniturze.

– Jerome! – krzyknął Jake, zdumiony i rozbawiony zarazem. – Skąd wiedziałeś, 

że skończyłem dziś wcześniej? Szpiegujesz mnie?

–  Znam  swoje  obowiązki,  sire!  –  oświadczył  służący  –  z  poważną  miną.  –

Wasza Wysokość nigdy nie powinien na mnie czekać.

–  Potrzebny mi samochód,  Jerome.  Razem z  panną  Dubonette  chcemy  jechać 

gdzieś na lunch. Dałoby się zorganizować jakieś kółka? Bez szofera i coś takiego, 
co pozwoli dobrze przyjrzeć się okolicy.

– W garażu stoi wiele samochodów, sire.
– A jakiegoś motocykla tam nie ma?
Twarz służącego pozostała jak z kamienia.
– Niestety, nie, sire! Ale jest bardzo dobry kabriolet, mercedes.
– Dobra, każ podstawić.
Uzgodnili,  że  jadą  do  Ambere.  Kiedy  wyjeżdżali  z  miasta,  Jake  –  naturalnie 

siedzący za kierownicą – wcale nie pytał, w którą stronę jechać. Hm... Czyżby pan 
White przestudiował już mapy Marique?

–  Clarisso?  –  zagadnął  Jake,  kiedy  gnali  przed  siebie  autostradą.  –  W  sobotę 

będzie bal. Chciałbym, żebyś mi towarzyszyła.

– Ale  po co,  Jake? To jest szczególna okazja, nie musisz  mieć u swego boku 

żadnej damy. A poza tym dla tej damy to ogromne ryzyko.

– Dlaczego?
– Wszyscy zaraz będą się zastanawiać, czy to nie przyszła księżna.

background image

–  A...  rozumiem.  Ale  ty  jesteś  moją  przewodniczką, ludzie  często  widują nas 

razem.

–  Niestety,  Jake,  taki  bal  to  zupełnie  coś  innego  niż  wycieczka  za  miasto. 

Absolutnie się nie zgadzam. Wykluczone, i to z wielu względów.

–  Wystąpić  u  boku  księcia  JeanaAntoine'a!  Broń  Panie  Boże!  To  dopiero 

byłaby pożywka dla złośliwych języków. Już słyszała te szepty: „Patrzcie, patrzcie, 
panna  Dubonette zdążyła już  osaczyć nowego następcę tronu! Ale  ta dziewczyna 
ma tupet! I jak się uparła, żeby zostać księżną!".

Około  drugiej  dojechali  do  Ambere.  Jake  zaparkował  samochód  w  bocznej 

uliczce i Clarissa poprowadziła go do małej restauracji w budyneczku stojącym na 
samym skraju urwiska. Pora lunchu już minęła, nikt jednak nie wspomniał o tym 
ani słowem. Z zaplecza wyskoczył sam właściciel i cały w lansadach prowadził ich 
do  stolika,  mówiąc  jednocześnie  bez  przerwy,  naturalnie  po  francusku.  Clarissa 
szepnęła coś i mężczyzna natychmiast przeszedł na angielski.

–  Wasza  Wysokość,  co  za  zaszczyt,  proszę,  proszę  tędy.  Jestem  ogromnie 

szczęśliwy,  że  Wasza  Wysokość  raczył  odwiedzić  mój  skromny  lokal.  Oto 
najlepszy stolik, przy samym oknie, stąd jest bajeczny widok.

Miał  rację,  widok  przez  ogromne  okno,  zajmujące  całą  ścianę,  był 

nadzwyczajny.

–  Powiedziałaś  mu?  –  spytał  Jake,  kiedy  przejęty  właściciel  z  powrotem 

kłusował na zaplecze.

– Ja? Co?
– No... że ja, to ja.
– Ależ skąd! Kiedy miałam mu powiedzieć? A poza tym, niestety, Jake, twoja 

twarz  przestała  być  nieznana.  Wszystkie  gazety  zdążyły  już  opublikować  twoje 
zdjęcie, od trzech dni rozpisują się na temat powrotu królewskiego wnuka na łono 
ojczyzny.

– Przykro mi, nie czytam tutejszych gazet, nie znam przecież francuskiego. A 

powiedz mi, jak oni zdobyli moje zdjęcie?

–  Nie  mam  pojęcia.  Ale  publikują  wciąż  jedno  i  to  samo.  Twój  portret, 

wyglądasz na nim bardzo poważnie.

– A po co oni pokazują moją twarz w gazetach?
–  Żeby  obywatele  przekonali  się,  że  król  ma  następcę  i  stabilność  kraju  jest 

zagwarantowana.  Jake,  mam  nadzieję,  że  nie  jesteś  wściekły  z  powodu  tych 
artykułów?

– Ja? Ależ nie...

background image

Wzruszył ramionami i sięgnął po kartę.
– A powinienem być niezadowolony?
– Sama nie wiem... Nadal twierdzisz, że chcesz stąd wyjechać?
– Tak.
Wzięła kartę  do ręki i  nagle  litery zatańczyły jej  przed oczami. Pojęła. Pojęła 

jego  grę.  Będzie  nadal  pilnie  chodził  na  spotkania  z  ministrami,  rozmawiał  z 
mieszkańcami Marique jak rozumny, troskliwy władca. Nie będzie protestował, że 
piszą o nim w gazetach. Będzie zwodził wszystkich, dopóki stary król Guilliam nie 
nabierze  pewności.  Całkowitej.  Bo  im  większa  pewność,  tym  bardziej  gorzkie 
rozczarowanie.

– Jake, proszę, nie rób tego. Uniósł głowę.
– Nie wyjeżdżaj, Jake. Nie wyrzekaj się swego kraju.
– Mnie też ktoś się kiedyś wyrzekł.
– Jake, to przeszłość. I niczego już nie zmienisz, niczego nie naprawisz.
– Naturalnie.
– Jego uśmiech był bardzo gorzki.
–  Jake,  zdaję  sobie  sprawę,  że  krzywdy,  jaką  wyrządzono  twojej  matce,  nie 

można zapomnieć. Ale jesteś przecież człowiekiem mądrym. Postaraj się wybaczyć 
swemu  dziadkowi  błędy  przeszłości,  a  przynajmniej  spróbuj  się  przemóc.  Twój 
dziadek i Marie to jedyni krewni, jakich masz. A Marique to nie tylko ich kraj czy 
mój.  Także  twój,  Jake.  I  niezależnie od  tej  niedobrej  przeszłości,  znajdź  w  sobie 
siłę, aby zbudować swoją przyszłość tu, gdzie są twoje korzenie.

– Mówisz to w imieniu Jego Królewskiej Mości?
Nie odezwała się. Dobrze, niech myśli, że dalej wczuwa się w rolę emisariuszki 

króla.  Niech  tak  myśli...  Choć  to  były  przecież  jej  własne  słowa,  wypływające 
prosto z serca.

Na szczęście podszedł kelner, złożyli zamówienie, potem Clarissa położyła na 

stole  album  od  Gustine,  który  zabrali  ze  sobą.  Przewróciła  kilka  kart  i  wskazała 
jedno ze zdjęć.

– To twój ojciec, Jake. Spójrz, jaki jesteś do niego podobny. Twój dziadek, ile 

razy spojrzy na ciebie, też na pewno o tym myśli...

Jake przez chwilę z uwagą spoglądał na zdjęcie.
– Tak, poznaję. Matka miała kilka jego zdjęć, takie zwykłe fotki, zawsze stały 

na stoliku przy jej łóżku.

– Musiała go bardzo kochać.
–  Owszem.  I  kiedy  pytałem,  dlaczego  z  nikim  się  nie  spotyka,  odpowiadała 

background image

niezmiennie, że nie potrafi, że dla niej w życiu Uczył się tylko jeden mężczyzna.

– Król i Gustine osądzili ją bardzo niesprawiedliwie.
– Kierowały nimi tylko i wyłącznie uprzedzenia. A kto jest na tym zdjęciu?
– Na tym? To twój stryj, książę Michael. Znałam go dość dobrze, no, w takim 

stopniu, w jakim kobieta może poznać swojego przyszłego teścia. Mówiono, że był 
zupełnie inny niż twój ojciec. Kiedy spotkałam go po raz pierwszy, miał chyba już 
ze czterdzieści lat. Philippe mówił, że jego ojciec nigdy nie był taki – przepraszam 
– postrzelony jak twój ojciec.

– Nie musisz przepraszać, przecież wiem.
–  Twój  stryj  nie  odziedziczył  genów  po  jakimś  niespokojnym  przodku.  Ale 

Philippe na pewno. Ciekawe, w kogo ty się wdałeś, Jake?

– O, ja jestem wzorem opanowania. I zawsze idę prostą drogą.
Wesoły  błysk  w  oku  świadczył,  że  Jake  Wbite  jest  w  pełni  świadom  swojej 

krewkiej  natury  i  na  pewno  ma  za  sobą  niejedną  ciekawą  przygodę.  A  jednak 
Clarissa wiedziała, że pewnych granic nigdy nie przekracza.

–  Ciekawe,  jak  to  dalej  będzie  z  tym  genem  –  powiedział  Jake, przewracając 

dalej karty albumu. – To znaczy, jakie dzieci uda mi się wyprodukować...

Dzieci... No, tak. Przecież kiedyś spotka kobietę, z którą będzie chciał spędzić 

resztę  swego  życia.  I  będzie  miał  dzieci.  Dzieci,  których  Clarissa  nigdy  nie 
zobaczy. Jakie to przykre... Nie zobaczy ciemnowłosego chłopczyka, który będzie 
lubił  budować  domy  z  klocków.  Albo  dziewczynki,  z  główką  w  ciemnych 
loczkach, słodkiej panienki, która owinie sobie tatę wokół małego paluszka. Jake 
na pewno będzie wspaniałym ojcem, da swoim dzieciom miłość ojcowską, której 
sam nie miał. Będzie ojcem czułym i rozsądnym, będzie troszczył się o rodzinę...

– Jake? Napiszesz do mnie? – poprosiła, starając się, aby w jej głosie nie było 

ani cienia melancholii. – Kiedyś, kiedy twoje dzieci będą już dorosłe. Napiszesz, co 
z nich wyrosło, rozumiesz, czy nie mają w sobie tego genu...

– Dobrze, napiszę. O ile, oczywiście, będę je miał. Bo na razie się nie zanosi.
Kelner  podał  zamówioną  potrawę  –  soczystą  jagnięcinę  w  pikantnym  sosie. 

Jedząc, nadal rozmawiali o zdjęciach w albumie i historii rodu LeBlanków.

–  A  może  opowiesz mi  o  twojej  rodzinie –  poprosił  w  pewnej  chwili  Jake. –

Nigdy o niej nie mówiłaś.

– Bo teraz najważniejsze dla ciebie jest nadrobienie zaległości z historii twojej 

rodziny. A co do mojej... Mam dwie siostry, obie już zamężne. I wyobraź sobie, że 
mam już w sumie trzy siostrzenice i jednego maleńkiego siostrzeńca.

Kiedy wspomniała o dzieciach, jej oczy zajaśniały ciepłym blaskiem. Musiała 

background image

je bardzo kochać. Z taką samą czułością mówiła zresztą o rodzicach i czuło się, że 
są dla niej autorytetem i podporą. Podporą mądrą i dyskretną, bo w jej głosie nie 
było ani cienia irytacji, którą Jake słyszał w głosie Marie, gdy wspominała o swej 
matce. Podpytał ją również o mydlany biznes. O tym też opowiadała z zapałem, ale 
nie o sobie, tylko o dzielnych kobietach z wioski, które widziały w tym szansę na 
lepszą przyszłość dla swoich rodzin. Mówiła jeszcze wtedy, gdy prowadziła go już 
boczną  uliczką  do  wioski.  I  Jake  ostatecznie  się  upewnił.  To  niemożliwe,  żeby 
osoba taka jak Clarissa, bezinteresowna i szczera, mogła prowadzić podwójną grę. 
Król  zlecił  jej  zadanie,  bo  jej  ufał.  I  w  jej  zaangażowaniu  nie  było  żadnych 
podtekstów. Nagle koncepcja, że Clarissa ma być dodatkową przynętą, wydała mu 
się śmieszna i niesmaczna.

W wiosce, w jednej z chat, Clarissa z wielkim przejęciem zademonstrowała mu 

etapy wyrabiania pachnącego mydełka – od samego początku po produkt końcowy. 
Zaciekawiło go to bardziej, niż się spodziewał. Kobiety z wioski zapatrzone były w 
Clarissę jak w obrazek, no i, naturalnie, wniebowzięte, że następca tronu odwiedził 
ich wioskę osobiście.

– Jak to się będzie dalej rozwijać? – spytał, kiedy wracali już do samochodu.
–  Mamy  taki  szatański  plan  –  śmiała  się  Clarissa.  –  Chcemy  zbudować  małą 

fabryczkę,  wtedy  koszty  produkcji  będą  na  pewno  niższe.  Dlatego  oszczędzamy, 
odkładamy  dziesięć  procent  dochodu  brutto.  Ale  nie  chcemy  nadmiernej 
rozbudowy, boimy się, że stracimy kontrolę nad jakością.

– Słusznie. A jak twój marketing?
– Staram się dotrzeć do renomowanych butików w całej Europie, zwłaszcza w 

kurortach. Turysta z chęcią wyda pieniądze na coś ładnego, pachnącego.

Jake otworzył drzwi samochodu przed Clarissa i powiedział:
–  Mam  kilku  znajomych  z  kapitałem,  którzy  nie  boją  się  ryzyka  i  z  chęcią 

zainwestują w jakąś spółkę. Może skontaktować cię z nimi?

Oczy Clarissy rozbłysły. Było w nich i zdumienie, i zachwyt.
– Jake! Naprawdę? To cudownie! I myślisz, że oni byliby tym zainteresowani?
– Musisz po prostu z nimi pogadać, a potem wybierzesz tych, którzy wydadzą 

ci się najodpowiedniejsi, i z nimi będziesz negocjować.

Kiedy usiadł już za kierownicą, Clarissa spojrzała mu nagle prosto w twarz.
– Jake? Ale dlaczego mi pomagasz? Przecież ty chcesz wyjechać!
Przez chwilę wpatrywał się w przednią szybę.
– Moje uczucia względem dziadka to sprawa osobista. A w innych sprawach... 

Dlaczego mam nie pomóc, jeśli mogę? Gdyby Philippe żył, też by ci pomagał...

background image

Clarissa nie odpowiadała. Odczekał chwilę.
– Clarisso?
–  Wcale  nie  –  powiedziała  cicho.  –  Philippe  uważał,  że  te  mydła  to  głupi 

pomysł.  Co  prawda  sam  ich  używał,  ale  zawsze  się  śmiał,  że  jeśli  przerwiemy 
produkcję,  to  w  pierwszym  lepszym  sklepie  można  kupić  mydła 
najprzeróżniejszych marek.

Jake uruchomił silnik i wyjechał z parkingu.
– Ciekawe... A czy on sam kiedykolwiek zajmował się czymś rozsądnym?
–  No...  mówiłam  ci,  że  był  ambasadorem  dobrej  woli,  a  przede  wszystkim 

synem następcy tronu.

– Przede wszystkim to grywał w polo, pływał motorówką i tak dalej. Zdaje mi 

się,  że  niewiele  się  różnił  od  mojego  ojca.  Po  prostu  był  nieodpowiedzialny  i 
zdrowo  –  postrzelony.  Jego  własny  kraj  wcale  go  obchodził,  sama  mówiłaś,  że 
ciągle wyjeżdżał. I szczerze mówiąc, nie bardzo wierzę, że w końcu wzięlibyście 
ślub! Dlatego powiedz mi, proszę, co ty w ogóle w nim widziałaś?

Clarissa  milczała;  Jake  zresztą  nie  spodziewał  się  usłyszeć  odpowiedzi. 

Skoncentrował  się  na  prowadzeniu,  rozkoszując  się  przyjemnym  wietrzykiem  i 
widokiem pięknej okolicy. Tak, było tu wyjątkowo pięknie, dlatego dzwonił już do 
Hugh  Cartiera  i  opowiedział  o  możliwościach  tego  prawie  dziewiczego  kraju.  A 
Hugh zrozumiał i zapowiedział, że przylatuje w końcu tygodnia. Prawie zapomniał 
o pytaniu, a tymczasem Clarissa sama zaczęła mówić:

–  Philippe  był  zawsze  taki  wesoły,  beztroski  i  uroczy.  Potrafił  adorować 

kobietę.  Nie osądzaj go  zbyt surowo. Wyrastał w zupełnie innych warunkach niż 
ty,  nie  musiał  pokonywać żadnych  przeciwności. I  zawsze  miał  wszystko.  Teraz, 
kiedy  się  nad  tym  zastanawiam,  myślę,  że  on  po  prostu  był  zepsuty.  Ale  to 
naprawdę nie była jego wina.

– Wcale tak nie twierdzę.
– Ale masz go za nic – mruknęła pod nosem.
– No, nie całkiem – uśmiechnął się Jake. – Przecież ciebie oczarował. Ciekawy 

jestem, jak?

– Po prostu był uroczy i pełen fantazji. Zjawiał się niespodzianie, porywał mnie 

gdzieś na kolację albo na przyjęcie. Albo na przejażdżkę samochodem. Jeździliśmy 
sobie, po prostu, autostradą. Bardzo szybko. Kochał szybkość...

Dojeżdżali już do miasta. Jake, nie pytając, skręcił we właściwym kierunku.
– Wejdziesz na chwilę? – spytała niepewnym głosem Clarissa, kiedy zatrzymał 

wóz przed jej domem.

background image

– Dziękuję, Clarisso, może innym razem.
Byłoby  cudownie  pobyć  z  nią  sam  na  sam,  w  jej  własnym  domu,  z  dala  od 

pałacu,  gdzie  w  każdej  chwili  w  drzwiach  może  zjawić  się  Jerome.  Przytulić  ją, 
całować...  Tak.  Cudownie  i  zupełnie  bez  sensu.  Przecież  zdążyli  już  sobie 
powiedzieć, że oboje pragną zachować wolność. Przynajmniej na razie. A króciutki 
romans?  Nie  wchodzi  w  rachubę,  zbyt  wiele  przykrości  spotkałoby  ją  po  jego 
wyjeździe. Ale jednego sobie nie odmówi. Musi jej pokazać, że Amerykanin może 
mieć tyle samo fantazji, co książę Marique. Tym bardziej że, do diabła, przecież on 
też jest księciem Marique! Odprowadził ją do drzwi, obiecał, że zadzwoni.

Zadzwonił godzinę później.
– Clarisso, tu Jake! Pakuj się! Jutro lecimy do Paryża. Przyjadę po ciebie około 

dziesiątej.

– Do Paryża? Po co?
– Może znajdziemy coś ładnego do mojego nowego apartamentu!
– A czy ten apartament w ogóle cię obchodzi?
–  Nie!  –  roześmiał  się  Jake.  –  Ale  to  argument  nie  do  zbicia!  A  więc  jutro 

lecimy i zabieramy ze sobą Marie.

– Marie? Ach, tak.
– Udało mi się przekabacić ciotkę, w końcu sama uznała, że dziewczynie należy 

się  trochę  rozrywki.  Spotykamy  się  jutro  od  dziesiątej.  Weź  coś  na  wieczór  i  na 
dansing.

Rozłączył się, nie czekając na odpowiedź. Hm...
Ciekawe,  co  też  mu  strzeliło  do  głowy?  Nagle  Clarissa  uśmiechnęła  się. 

Niezależnie  od  tego,  co  się  za  tym  kryje,  jeden  cel  jest  jasny.  Mister  White 
postanowił  udowodnić,  że  jest lepszy.  Wiadomo od  kogo.  Ale to  nieistotne.  Parę 
dni  w  Paryżu  to  brzmi  nadzwyczaj  zachęcająco,  zwłaszcza  że  zabierają  tam 
mężczyzna  zdumiewający.  Którego  rozkazy  dziwnie  zaczynają  przypadać  jej  do 
gustu...

background image

Rozdział 8

Następnego  dnia,  dokładnie  o  dziesiątej,  do  drzwi  Clarissy  zapukał  szofer. 

Chwycił za walizki i poprowadził do limuzyny.

–  Cześć,  Clarisso!  –  wołała  Marie,  dosłownie  nieprzytomna  z  radości.  –

Zatrzymamy  się  w  „George  V"*!  Bomba!  A  ja  nareszcie  będę  wolnym 
człowiekiem! Bez mamusi, bez ochroniarzy! Wyobrażasz to sobie?

Jake uśmiechał się tylko i patrzył,  a wyglądał jak zwykle zniewalająco.  Serce 

Clarissy natychmiast zatrzepotało, jej twarz niczego jednak nie zdradziła.

–  A  więc  jedziemy  na  zakupy?  –  pytała,  sadowiąc  się  na  miękkim  siedzeniu 

luksusowego auta.

– Coś ty! – prychnęła Marie, chyba już w ogóle nie przypominająca nieśmiałej 

córkę Gustine. – To tylko pretekst!

– Tylko pretekst? Hm... A jak ma być naprawdę?
–  Tak  naprawdę  to  Marie  musi  wyfrunąć  spod  skrzydeł  mamuśki  –  wyjaśnił 

Jake. – W końcu jest już pełnoletnia. Damy jej całkowicie wolną rękę, a my... my 
dwoje mamy zupełne inne plany.

– Jakie?!
– Zobaczysz.
* „George V" – jeden z najdroższych hoteli w Paryżu. (Przyp. tłum. )
Do  królewskiego  samolotu wsiedli dyskretnie,  bez  pompy,  żaden  minister nie 

machał  im  na  pożegnanie  i  nie  minęło  czasu  wiele,  a  już  lądowali  na  Orły.  Tu 
czekała  następna  limuzyna,  która  powiozła  ich  do  luksusowego  hotelu.  Marie, 
niecierpliwie  przestępując  z  nogi  na  nogę,  odczekała,  aż  Jake  załatwi  wszelkie 
formalności w recepcji, i rzuciła mu się na szyję.

–  No,  to  ja  znikam! I  dzięki,  kochany,  za te  chwile  wolności! A umowa  stoi, 

obiecuję, że będę tu najpóźniej jutro o czwartej!

– Dobra, leć, Marie, ale uważaj na siebie! I pamiętaj, żadnych głupstw!
– Bez obaw! Cześć, Clarisso!
Wyfrunęła na ulicę jak kolorowy, radosny ptak.
– Jake? Dokąd ona poszła? – pytała zaniepokojona Clarissa, wchodząc z Jakiem 

do windy.

–  Będzie  sobie  sama  chodziła  po  mieście.  To  taki  test.  Jeśli  się  sprawdzi, 

zaproszę  ją  do  Stanów,  naturalnie  bez  żadnej  obstawy.  Pobiega  sobie  po  Los 
Angeles...

background image

– A twoja ciotka dostanie apopleksji.
Uśmiechnął się, niezbyt zmartwiony tą smutną prognozą.
–  Stanie  się,  co  ma  być!  A  jeśli  chodzi  o  nas,  to  proponuję  długi  spacer,  na 

przykład lewym brzegiem Sekwany. Zgoda?

– Zgoda.
Winda  stanęła.  Przeszli  kawałek  korytarzem  wysłanym  miękkim  dywanem  i 

Jake zatrzymał się przed drzwiami jednego z pokoi. Otworzył je, po czym wsunął 
klucz w dłoń Clarissy.

– Proszę, to twój pokój. Marie jest naprzeciwko, a mój kawałek dalej. Ile czasu 

potrzebujesz na rozpakowanie? Pół godziny wystarczy?

– Jasne. Nawet kwadrans.
Bo  i  cóż  ona  raptem  ma  do  zrobienie?  Powiesić  w  szafie  kilka  sukienek, 

sprawdzić,  czy  makijaż  w  porządku.  A  potem  w  drogę!  Szkoda  każdej  chwili. 
Przed  nią  przecież  cały  dzień  w  cudownym  mieście  spędzony  w  towarzystwie 
Jake'a White'a.

– Jake, proszę, zdradź mi, po co ten wyjazd?
–  Boja  wiem...  Może  po  to,  żebyś  poczuła  smak  życia,  Clarisso.  Nawet  jeśli 

Philippe'a już nie ma.

– A ty... czego ty się spodziewasz po tym wyjeździe?
–  Ja?  Ja  po  prostu  będę  się  cieszył  z  twego  towarzystwa.  No  nie  bądź  taka 

podejrzliwa!

Potem  odszedł  po  puszystym  dywanie  idealnie  tłumiącym  kroki  i  otworzył 

czwarte  z  kolei  drzwi.  Wtedy  dopiero  weszła  do  swojego  pokoju  i  ogarniając 
spojrzeniem elegancki apartament, zastanowiła się przez moment, czy rzeczywiście 
nie jest zbyt podejrzliwa. Ale może on w ten sposób chciał uśpić jej czujność? I w 
dogodnej  chwili  rzuci  się  na  nią?  No  nie!  Większej  bzdury  chyba  nie  mogła 
wymyślić. Jake nie jest mężczyzną, który rzuca się na kobietę. On raczej będzie ją 
czarował,  umizgał  się,  powolutku  doprowadzając  ją  do  takiego  stanu,  że  sama 
będzie chciała rzucić się na niego.

Czyli i tak, i tak niedobrze. Czujność na pewno nie zawadzi.
No, tak, czujna to ona będzie, dopóki nie zawiruje jej w głowie i sama czegoś 

nie zapragnie...

Podeszła  do  okna  i  spojrzała  na  słynne dachy  Paryża, na  zatłoczone  ulice.  W 

głowie miała nieopisany zamęt. Jak zawsze, kiedy Jake'a przy niej nie było. Tylko 
smutek i tysiące wątpliwości.

Ale przy nim... zawsze było cudownie. I tym razem też. Wypili cafe au lait przy 

background image

stoliku  wystawionym  na  trotuar,  spacerowali  po  Montmartrze,  przysiedli  na 
skwerze  Vivianiego,  podziwiając  przepiękną  bryłę  katedry  Notre  Damę. 
Wędrowali  brzegiem  rzeki,  popatrując  na  wodę  iskrzącą  się  w  słońcu.  Oglądali 
obrazy wystawione na nabrzeżu przez artystów, dyskutując zażarcie, który z nich 
ma szansę zostać wielkim, a który powinien zapomnieć o pędzlach i sztalugach. A 
kiedy  przechodzili  przez  ruchliwą  ulicę,  odruchowo  wsunęła mu  rękę  pod  ramię, 
wtedy  on,  też  jakby  mimochodem,  przykrył  dłonią  jej  dłoń.  Zrozumiała,  że  z 
Jakiem  przeszłaby  przez  jezdnię  nawet  tuż  przed  rozpędzonym  autobusem.  W 
pewnej chwili, kiedy z czegoś bardzo się śmiali, nagle pochylił się i pocałował ją, 
tak leciutko, króciutko, ale i to wystarczyło, by zabrakło jej tchu. A potem chciała, 
aby pocałował ją jeszcze raz i jeszcze.

Kiedy wspomniała o Marique, syknął i położył palec na jej ustach.
– Dziś żadna Marique nie istnieje. Jesteśmy tylko my, ty i ja. Clarissa i Jake.
Do  sklepów  nie  wchodzili,  bo  i  po  co,  lepiej  było  cieszyć  się  urokiem  tych 

cudownych  miejsc.  Miasto  było  magiczne,  a  mężczyzna  u  jej  boku  wydawał  się 
coraz  bardziej  niezwykły.  Roztaczał  wokół  siebie  szczególną  atmosferę,  którą 
chciałaby chłonąć zawsze. Ale tak nigdy nie będzie i to był jedyny smutek, który 
trapił  ją  tego  wiosennego  dnia.  Dnia  tak  bardzo  idealnego,  że  przez  chwilę  nie 
miała  ochoty  na  wspólną  kolację.  Poczuła  lęk,  bo  przecież  wszystko  może  się 
zdarzyć.  Jakieś  głupie  słowo,  jakiś  gest,  a  ona  chciała  w  pamięci  zachować  ten 
dzień taki właśnie nieskazitelny. Z drugiej jednak strony każda minuta sam na sam 
z Jakiem w tym magicznym mieście była bezcenna. I kiedy Jake po raz drugi tego 
dnia zapukał do jej drzwi, stanęła w nich śliczna, pachnąca i elegancka – gotowa do 
wyjścia.

– Wyglądasz pięknie, Clarisso.
– Dziękuję.
On – w ciemnym garniturze i śnieżnobiałej koszuli wyglądał jak kwintesencja 

męskości,  jak  młody  bóg.  Zresztą  nigdy  inaczej  nie  wyglądał.  Od  tej  pierwszej 
chwili  gdy  ujrzała  go,  półnagiego,  w  dżinsach,  na  placu  budowy  w  południowej 
Kalifornii.

– Marie przysłała SMSa: „Dalej bezproblemowo" – powiedział Jake.
–  Świetnie.  Wiesz,  Marie  całe  dotychczasowe  życie  spędziła  pod  kloszem. 

Zjawiła się na świecie wiele lat po Philippie...

– .. . i rodzice oszaleli na punkcie córeczki?
–  Coś  w  tym  rodzaju.  W  każdym  razie  zawsze  się  bali,  żeby  jej  się  nic  nie 

przytrafiło. Gustine chodzi za nią jak kwoka. Ale to chyba naturalne.

background image

–  Bez  przesady.  Go  innego  dbałość  o  bezpieczeństwo,  a  co  innego 

nadopiekuńczość.  Dzieci  muszą  poznawać  świat  samodzielnie,  inaczej  nie  będą 
umiały się w tym świecie odnaleźć.

– A ty jakim byłeś dzieckiem?
– Okropnym. Dzieciak z piekła rodem.
– Typowy LeBlanc. Małe diablątko.
– Niech będzie i tak. Ale to się skończyło, kiedy życie dało mi w kość. Miałem 

kilkanaście lat i musiałem zacząć pracować, po kilka godzin dziennie, żeby pomóc 
matce.

Podczas  kolacji  rozmawiali  o  filmach  amerykańskich  i  o  książkach.  Potem 

tańczyli. Jake trzymał Clarissę trochę za mocno,  nie skarżyła się jednak. Melodia 
była  wolna,  nastrojowa,  taniec  bardzo  prosty,  raczej  rodzaj  dreptania  w  miejscu. 
Clarissa  zamknęła  oczy,  cały  świat  przestał  istnieć,  oprócz  tej  uroczej  melodii  i 
silnych męskich ramion. Gdzieś w połowie trzeciego tańca uświadomiła sobie, że 
jej  stan ducha nietrudno rozszyfrować. Właśnie się zakochuje, i  to mimo zaklęć i 
obietnic.  Zakochuje  się  w  kimś,  komu  jest  obojętna,  kto  mieszka  tysiące 
kilometrów stąd i nie ma najmniejszego zamiaru osiąść w Marique. Czyli w kimś, 
w  kim  zakochać  się  nie  powinna.  Nagle  ramiona  Jake'a  wydały  jej  się  bardzo 
niebezpieczne i zapragnęła, by muzyka już umilkła.

Nie,  niech  nie  milknie.  Przecież  chce  nadał  czuć  ramiona  Jake'a,  chce,  by  ją 

całował bez pamięci, by powiedział, że wszystko będzie dobrze.

Nic nie będzie dobrze. Zycie zdążyło nauczyć ją pokory. Los jest niełaskawy i 

wcale  nie  chce  spełniać  naszych  pragnień.  A  ona  była  teraz  jednym  wielkim, 
gorącym pragnieniem. ..  Jakżeż  to wszystko było  inaczej niż z Philippe'em! Przy 
nim  nie  czuła  tego  apetytu  na  życie.  Na  wszystko.  Na  wspólne  chwile,  na 
spojrzenia  ciemnych  oczu,  na  myśli,  które  chodzą  po  tej  głowie  pod  czarną 
czupryną...

– Wszystko w porządku? – spytał cicho.
– O, tak. Jestem tylko trochę zmęczona, ten dzisiejszy dzień był pełen wrażeń. I 

chyba zaczyna boleć mnie głowa.

Ból głowy! Też coś! Mogła wymyślić coś bardziej oryginalnego! Ale nie było 

czasu, naprawdę powinna jak najszybciej umknąć z tych ramion.

– Wracamy do hotelu?
– Tak, Jake. Tak będzie najlepiej.
W kilka minut taksówka dowiozła ich na miejsce. W windzie było sporo osób. 

Na  szczęście, bo  dalsze sam na  sam  z  Jakiem byłoby  męczarnią.  Prawie biegiem 

background image

dopadła do drzwi swego pokoju, drżącą ręką wyciągnęła klucz z torebki.

– Daj. – Otworzył, a potem powoli opuścił klucz na jej dłoń. – To był bardzo 

miły dzień.

– O, tak. Ten dzień był... – Magiczny. Tak właśnie chciała powiedzieć. Ale po 

co Jake ma myśleć, że ona jest egzaltowaną gąską? – Bardzo przyjemny. Dziękuję, 
Jake.

Uśmiechnęła  się.  A  w  sercu  nagle  zrodziło  się  głupie  pragnienie.  Pocałuj, 

Jake... Przysunęła się do niego, tylko troszeczkę. Żeby nie zauważył.

– Wylatujemy jutro o czwartej – oznajmił. – Ja będę zajęty, mam spotkanie w 

interesach. A ty może chcesz zrobić jakieś zakupy? W każdym razie, gdyby coś się 
działo, wyślij mi SMS.

Idiotka. Po prostu idiotka. Jemu w głowie nie pocałunki, tylko biznes.
– A co to za spotkanie, Jake? Z kimś z Los Angeles?
–  Tak.  Nadałem  sprawę  jednemu  gościowi,  który  inwestuje  w  ośrodki 

turystyczne. Zdaje się, że połknął haczyk. Jutro będzie w Paryżu, spotkam się z nim 
i jak dobrze pójdzie, poleci razem z nami do Marique. Myślę, że w Marique warto 
rozkręcić ruch turystyczny. Ale pogadamy o tym później, teraz lepiej się połóż.

A  więc  Jake  próbuje  ściągnąć  do  Marique  kapitał  zagraniczny.  Lepszego 

pomysłu  być  nie  może.  Nowy ośrodek  to  nowe  miejsca  pracy,  ożywczy  zastrzyk 
dla kulejącej gospodarki. O jej mały biznes Jake też już się zatroszczył, proponując 
partnerów zza oceanu. A te drobne rady, które dawał kupcom w La Rouchere, na 
pewno nie rewolucyjne, ale bardzo pożyteczne... W sumie dość dziwne posunięcia 
u kogoś, kto zarzeka Się, że z Marique nie chce mieć w ogóle do czynienia!

Jake przesłał do hotelu wiadomość, że będzie na nie czekał w hotelowym holu 

już  o  trzeciej.  Był  zadowolony,  Hugh  spodobał  się  pomysł  i  koniecznie  chciał 
zobaczyć ten maleńki kraj ukryty w Pirenejach. Warto więc wylecieć wcześniej, za 
dnia, żeby już z okien samolotu gość mógł docenić piękno krajobrazu Marique.

Marie  i  Clarissa  stawiły  się  w  holu  punktualnie,  a  Jake  dokonał  prezentacji. 

Hugh  Cartier  był  miłym  panem  po  pięćdziesiątce,  choć  wyglądał  góra  na 
czterdzieści. Z Jakiem przyjaźnił się od czasów, gdy ten zbudował mu piękny dom 
w Malibu.

– Sam jestem zdumiony, że tu się znalazłem – mówił Hugh z uśmiechem, kiedy 

limuzyna  ruszała spod hotelu. – Jake zadzwonił niespodzianie, podobno są jakieś 
wolne  wielkie  tereny.  W  dzisiejszych  czasach  to  gratka,  większość  atrakcyjnych 
miejsc jest już zabudowana.

background image

– Nie wiedziałam, że Marique może być atrakcyjna – bąknęła Clarissa.
– Nawet bardzo. I istnieją dwie opcje. Można zbudować ośrodek luksusowy, z 

najbogatszą ofertą: sport, rozrywka, odnowa biologiczna, jednym słowem wszystko 
za odpowiednie pieniądze. Ale można też spuścić z tonu i zbudować coś na kieszeń 
przeciętnej  rodziny.  No  i  istnieje  trzeci  wariant.  Jeśli  to  naprawdę  tak  dobre 
miejsce, jak zapowiada Jake, można szarpnąć się na oba ośrodki. A Jake bardzo ten 
kraj zachwala. Mówi, że takich widoków nigdzie nie ma i że nie brak rąk do pracy.

– Sam się przekonasz – rzucił Jake, spoglądając na Clarissę.
Ciekawe,  co  ona  sądzi  o  tych  planach?  Na  razie,  oczywiście,  to  jeszcze  nic 

pewnego. Hugh, niby to już pełen entuzjazmu, będzie długo się zastanawiał, badał 
każdy  szczegół.  Oby  nie  za  długo!  Ale  Jake  wszystko  przewidział,  miał  w 
odwodzie  jeszcze  kilku  innych  inwestorów.  Bardzo  chciał,  żeby  to  wypaliło. 
Gospodarka  Marique jak  ryba  wody potrzebowała  nowych  pomysłów  i  zastrzyku 
kapitału.  Nie  na  darmo  Jake  pobrał  kilka  lekcji  u  królewskich  ministrów.  I  był 
pewny  swego.  Jego  ludzie  w  Los  Angeles  zdążyli  już  prześwietlić  Marique. 
Gospodarkę,  klimat,  warunki  demograficzne  –  wszystko.  Wyniki  analizy  były 
jednoznaczne. To idealny kraj, by zbudować w nim ośrodki, o których wspomniał 
Hugh.

W samolocie Hugh siedział naturalnie przy oknie i oczu nie odrywał od tego, co 

widział na dole. Z samolotu wysiadał z promienną twarzą.

– Świetnie! Dobrze, że mnie tu ściągnąłeś, Jake! Nie mogę się doczekać, kiedy 

pokażesz mi miejsca, o których mówiłeś.

– Nie znam całego kraju, Hugh. Jutro razem spenetrujemy rejony zachodnie.
–  A  czy  ja  mogę  się  do  was  dołączyć?  –  spytała  nieoczekiwanie  Marie.  –

Przecież znam kraj bardzo dobrze, mogłabym na coś się przydać.

– Świetnie! – ucieszył się Jake. – Clarisso? A ty?
–  Niestety,  jutro  mam  kilka  ważnych  spotkań.  Może  następnym  razem  –

odparła zaskoczona, że sprawy przybierają tak szybki obrót. Ale tak przecież działa 
się  w wielkim biznesie.  Pewnie i  szybko. Jakże pragnęła, żeby Jake  zadziałał tak 
również na innym polu. Cementując ich znajomość...

Następnego  dnia  Clarissa  została  zaproszona  na  herbatę  do  Gustine  i  niemal 

zaraz  po  powitaniu  poddana  bardzo  wnikliwemu  przesłuchaniu.  Gustine  chciała 
wiedzieć wszystko. Niestety, Clarissa, zamiast uraczyć ją drobiazgowymi opisami, 
udzielała  samych  ogólnikowych  odpowiedzi.  W  rezultacie  zniechęcona  Gustine 
zdecydowała się zmienić temat.

background image

–  No,  a  co  z  tymi  pokojami  JeanaAntoine'a?  Tam  chyba  jeszcze  nic  się  nie 

dzieje? Przyznam szczerze, że jestem zdumiona. Dlaczego raptem ty masz się tym 
zajmować, Clarisso? Nie chcę posądzać Jego Królewskiej Mości o brak taktu, ale... 
Mój ty Boże, pamiętam, jak z Philippe'em wybraliście już dla siebie pokoje. Gdyby 
on żył, mój Philippe, dawno bylibyście szczęśliwym małżeństwem!

Clarissa  milczała,  nie  mając  zamiaru  dzielić  się  z  Gustine  swoimi 

wątpliwościami.  Nie,  wcale  już  nie  była  pewna,  czy  Philippe  byłby  teraz  jej 
mężem. Philippe, który nawet nie chciał zabierać jej ze sobą w podróż! A Jake jest 
inny, Jake na pewno będzie chciał, aby kobieta, którą pokocha, była z nim zawsze.

– Clarisso?
Zamrugała oczami, jakby wyrwana ze snu.
– Przepraszam, zamyśliłam się.
–  Nic  dziwnego,  mamy  teraz  ó  czym  myśleć!  Przecież  sobota  tuż,  tuż,  a  w 

sobotę Jego Królewska Mość wydaje ten bał.

A potem Jake wyjedzie, pomyślała z goryczą Clarissa. I nic go nie powstrzyma, 

a na pewno nie Clarissa Dubonette. Ona może zrobić tylko jedno. Uprzedzić króla, 
że  decyzja  Jake'a  jest  nieodwołalna,  niezależnie  od  spotkań  z  ministrami  i 
zainteresowania Jake'a gospodarką kraju. Stary król powinien być tego świadomy, 
a  nie  karmić  się  złudzeniami.  Wtedy  upokorzenie  po  wyjeździe  Jake'a  będzie 
mniejsze.

–  Dziękuję,  Gustine,  za  herbatę.  Ale  teraz,  przepraszam,  muszę  koniecznie  z 

kimś się zobaczyć.

Clarissa  od  lat  już  bywała  w  pałacu,  nigdy  jednak  nie  prosiła  o  audiencję  u 

króla. Ku jej zdziwieniu nie było z tym żadnych problemów i już po kilku minutach 
wkraczała do królewskiego gabinetu.

–  Witaj,  Clarisso!  Chciałaś  zobaczyć  się  ze  mną?  –  powitał  ją  miło  król.  –

Siadaj, siadaj, bardzo proszę!

Skłoniła  się  i  przysiadłszy  na  krześle,  dyskretnie  rozejrzała  się  dookoła.  Była 

zaskoczona  tym,  że  gabinet  królewski  niczym  się  nie  różnił  od  gabinetu 
biznesmena.  Na  dużym  biurku  dwa  telefony,  komputer  i  kolorowe  foldery 
wetknięte do stojaczka.

– Jestem bardzo wdzięczna, że Wasza Królewska Mość raczył mnie przyjąć.
– Ależ ja zawsze bardzo chętnie cię widzę, moje dziecko. Miałem nadzieję, że 

pewnego  dnia  to  ty  zostaniesz  żoną  mego  wnuka  i  dacie  krajowi  następne 
pokolenie LeBlanków.

– Do dziś bardzo boleję nad śmiercią Philippe'a  – powiedziała cicho  Clarissa, 

background image

poruszona  słowami  króla.  –  Wasza  Królewska  Mość,  pozwoliłam  sobie  prosić  o 
audiencję, ponieważ chciałabym powiedzieć  coś o  Jake'u. Proszę  wybaczyć moją 
śmiałość, ale sądzę, że Wasza Królewska Mość powinien być na to przygotowany. 
Jake  nie zostanie w Marique,  myślę,  że jego decyzja jest nieodwołalna. Zaraz po 
sobotnim balu odlatuje do Stanów.

– No, tak...
Król milczał przez chwilę, a Clarissie wydał się nagle jeszcze bardziej sędziwy. 

Jakby uleciała z niego cała energia.

–  Przeczuwałem  to.  Zbyt  często  powtarzał,  że  nie  ma  zamiaru  tu  zostać.  Ale 

łudziłem  się,  że  kiedy  pozna  problemy  naszego  kraju,  kiedy  przyjrzy  się 
wszystkiemu dokładniej... Może poczuje się dziedzicem... No, cóż...

– Dla Jake'a dziedzictwo nie jest najważniejsze, sire! – odezwała się porywczo 

Clarissa. – Myślę, że dla niego największą wartością jest rodzina.

– A ta rodzina go zawiodła.
Nie śmiała przytaknąć.
–  Ale  o  tym  nie  będę  mówić,  nie  chcę  ciebie  obarczać  naszymi  problemami 

rodzinnymi.  Clarisso?  A  jak  ma  się  sprawa  z  tymi  pokojami  w  zachodnim 
skrzydle? Zrobiłaś już coś konkretnego?

– Nie, sire. Myślałam, że w tej sytuacji...
–  Bardzo  proszę,  żebyś  jednak  się  tym  zajęła.  Zależy  mi,  Clarisso,  aby 

JeanAntoine miał swoje miejsce w tym pałacu. Żeby miał poczucie, że tu jest jego 
dom. Może wtedy pewnego dnia powróci do nas...

Wychodząc od króla, Clarissa czuła narastające wzburzenie. Porwała ze stolika 

sekretarki  swój  notatnik  i  szybkim  krokiem  wymaszerowała  na  korytarz.  To  po 
prostu straszne, że tych dwóch mężczyzn, wspaniałych przecież, nie potrafi się ze 
sobą  porozumieć.  To  prawda,  przeszłość  była  zbyt  bolesna  i  nawiązanie  więzi 
uczuciowej  między  dziadkiem  i  wnukiem  prawdopodobnie  było  już  rzeczą 
niemożliwą. Ale dla dobra rodziny i kraju powinni ze sobą współpracować.

Szła  szybko,  pochłonięta  myślami  i  nie  zauważyła,  kiedy  znalazła  się  pod 

drzwiami  apartamentu  księcia  Josepha. Uchyliła drzwi.  Nagle miała  wrażenie,  że 
słyszy  śmiech  i  muzykę.  Philippe  opowiadał,  że  Joseph,  książę  Marique,  był 
nadzwyczaj  wesołym  młodzieńcem,  skłonnym  do  różnych  szaleństw.  Prawdziwy 
LeBlanc. Czy Jake byłby do niego podobny, gdyby wychował się w luksusie? Nie, 
na pewno nie. Na pewno byłby inny.

Wolnym krokiem przeszła przez salon, a potem weszła do największej sypialni, 

background image

tej, która kiedyś należała do księcia Josepha. Rozsunęła ciężkie od kurzu zasłony. 
Szyby  były  bardzo  brudne,  ale  widok za oknem wspaniały.  Przede wszystkim  na 
labirynt, w którym byli tego pierwszego wieczoru po przylocie do Marique. Ona i 
Jake...  Zamknęła  oczy.  Znów  poczuła  wokół  siebie  szelesty  nocy,  silne  ramiona 
mężczyzny, jego usta...

– Clarisso?
Odwróciła  się  powoli,  bardzo  powoli,  jakby  jego  widok  jej  nie  zaskoczył. 

Przecież to on właśnie był teraz z nią...

– Co tu robisz?
– Ja? Marzę.
– Marzysz? O czym?
–  O  tym,  jak  będzie  wyglądał  ten  apartament.  Mówiłam  ci,  że  zachowało  się 

trochę sprzętów po twoim ojcu, można by je tu wstawić. Jake? Czy ty naprawdę nie 
chcesz zmienić swojej decyzji?

Powoli potrząsnął głową. Bardzo, bardzo zdecydowanie. Potem podszedł bliżej, 

wyciągnął ramiona i przyciągnął ją do siebie.

– Clarisso, jedź ze mną.

background image

Rozdział 9

Znikła rzeczywistość, wróciła magia. Magia, której zakosztowali w Paryżu. Tak 

jak  mówił  Jake.  Nie  ma  nikogo,  tylko  oni  –  Clarissa  i  Jake.  Całował,  jakby  był 
nienasycony.  Jakby  konał  z  pragnienia,  a  ona  była  wodą.  I  wszystko,  wszystko 
wymknęło  się  spod  kontroli.  Te  pocałunki  to  za  mało,  ona  chce  więcej,  czegoś 
więcej. Dotykać. Dotykać jego spalonej na brąz skóry, głaskać nagie, umięśnione 
ramiona. Chce całego Jake'a, nie tylko jego ust...

Nie  protestowała,  kiedy  niecierpliwe  palce  zaczęły  rozpinać  guziki  bluzki. 

Powoli osunęli się na podłogę. Nie czuła twardych desek, jej zmysły były w stanie 
widzieć  i  słyszeć,  czuć  i  smakować  tylko  Jake'a  White'a.  Jej  dłonie,  również 
niecierpliwe, wsunęły się pod jego koszulę. Drżała z zachwytu, czując pod palcami 
gładką skórę opinającą twarde mięśnie. Koszula pofrunęła gdzieś daleko, zniknęła 
bluzka.

– Jesteś piękna, Clarisso.
I tak się czuła. Piękna i pożądana.
Znów się objęli, z całej siły. Jej ramiona prosiły: Nie odjeżdżaj, Jake. Zostań, 

zostań ze mną. Na zawsze...

Nagle znieruchomieli.
Czyjeś kroki w salonie. I głos:
– Jake?
Głos króla.
Jake zerwał się natychmiast, pociągając ją za sobą. Koszula w sekundę wróciła 

na  swoje  miejsce.  Zapiął  ją  błyskawicznie,  wepchnął  w  spodnie...  I  spokojnym, 
statecznym krokiem  wyszedł na  korytarz.  Dopiero  wtedy  Clarissa oprzytomniała. 
Szybko pozbierała z podłogi części swojej garderoby, ubrała się, otrzepała z kurzu 
spódniczkę.  Tak,  z  ubraniem było  już  wszystko  w porządku. A twarz?  A  włosy? 
Jaka szkoda, że tu nie ma choć kawałka lusterka...

Podniosła  z  podłogi  notatnik.  Miała  nadzieję,  że  nie  wygląda  na  osobę,  która 

jeszcze  przed  chwilą,  ogarnięta  namiętnością,  kompletnie  straciła  poczucie 
rzeczywistości. Co by to było, gdyby ktoś ich zaskoczył? Nie, o tym nawet strach 
pomyśleć...

Cichutko wyszła na korytarz, zrobiła parę ostrożnych kroków w stronę salonu. 

Nagle usłyszała głos króla. Stanęła, odruchowo przysunęła sie do ściany. Co robić? 
Ukryć się w sypialni? Nie, to zbyt wielkie ryzyko. Nie daj Boże, żeby król zastał ją 

background image

teraz właśnie w sypialni! Ale bez paniki, w końcu Jake wie, gdzie ona jest, i zrobi 
wszystko, żeby król nie dowiedział się o tym. A teraz najlepiej się stąd nie ruszać.

I siłą rzeczy słyszeć całą rozmowę.
Głos Jake'a był szorstki i bardzo niemiły.
– Chciałeś się ze mną widzieć?
–  Lokaj  powiedział  mi,  że  tu  jesteś,  a  więc  zajrzałem.  Jak  ci  się  podoba  ten 

apartament?

– Jest taki, jak wszystko w tym pałacu. Luksusowy.
– Twój ojciec sam go sobie wybrał. Kiedy skończył osiemnaście lat.
Znów kroki, szli chyba w stronę okien.
–  Ależ  brudne!  –  powiedział  król.  –  Gdyby  twoja  babka  zobaczyła  te  okna... 

Muszą je natychmiast umyć.

Jake  nie  odzywał  się.  Cisza  trwała  tak  długo,  że  Clarissa  zaczęła  się 

zastanawiać, czy jednak nie wejść do salonu. Nagle znów usłyszała głos króla:

–  No  cóż,  chłopcze...  Kiedy  będziesz  taki  stary  jak  ja,  też  będziesz  się 

zastanawiał,  czy  decyzje,  podjęte  w  przeszłości,  były  słuszne...  Z  pewnością  nie 
uwierzysz,  ale  Joseph  był  moim  ulubieńcem.  Nie,  nie  wyróżniałem  żadnego  z 
moich synów. Michael był człowiekiem pełnym zalet i bardzo mi go brak. Ale nie 
był  tak  wesoły  jak  Joseph,  taki  szalony.  Nie  potrafił  wybuchać  tak 
niepohamowanym śmiechem. Zawsze tęskniłem za Josephem...

– Tak bardzo, że się go wyparłeś? – spytał zimnym głosem Jake.
– To nie tak było, nie tak. Joseph był porywający, ale i porywczy, lekkomyślny, 

skłonny  do  różnych  wybryków.  Był,  krótko  mówiąc,  nieobliczalny.  A  był 
jednocześnie królewskim synem, musiałem nad nim jakoś zapanować. Sądziłem, że 
takie  stanowcze  ultimatum  wstrząśnie  nim,  że  się  opamięta,  kiedy  zawiśnie  nad 
nim groźba utraty rodziny i majątku.

– Z tego, co mówiła matka, skutek był odwrotny.
– Tak. I teraz myślę, że się pospieszyłem. Bo może ta przygoda z Ameryką była 

mu potrzebna. Może trzeba było mu pozwolić, żeby ożenił się, z kim chce.

– I tak zrobił.
– Tak. A ja nie powinienem był grozić, tylko czekać. Bo może on by wrócił...
I znów kroki, potem cisza. Czyżby dziadek i wnuk stanęli naprzeciwko siebie i 

nareszcie spojrzeli sobie prosto w oczy?

–  Duma,  upór,  to  cechy  bardzo  pożyteczne,  ale  czasami  lepiej,  żeby  nie 

dochodziły  do  głosu  –  mówił  król.  –  Gdyby  nie  one,  może  postąpiłbym  inaczej. 
Spotkał się z twoją matką, zainteresował się tobą, moim wnukiem... Czy potrafisz 

background image

mi  wybaczyć,  Jake?  Jakżebym  pragnął,  żeby  w  tej  przeszłości  można  było  coś 
zmienić...

Palce Clarissy wpiły się w ścianę. Jake! Na litość boską! Powiedz coś! Ale Jake

milczał.

–  Podobno  po  sobotnim balu  chcesz  wyjechać?  –  spytał po  chwili  król.  –  To 

twoja ostateczna decyzja?

– Clarissa ci powiedziała?
– Tak. Uważała, że powinienem o tym wiedzieć wcześniej. Bardzo ubolewam 

nad  tym,  że  nie  chcesz  tu  zostać.  Łudziłem  się,  że  mimo  wszystko  znajdziemy 
jakąś  płaszczyznę  porozumienia.  Niestety,  znów  się  pomyliłem.  Jedno  jednak 
musisz wiedzieć, Jake! Nawet jeśli teraz oficjalnie zrzekniesz się korony, ona i tak, 
po mojej śmierci, będzie należeć do ciebie. Nasz ród panuje tu od pokoleń.

– A jeśli ja naprawdę nie chcę korony?
– Po raz pierwszy w historii Marique zabraknie następcy tronu. Prawo sukcesji 

jest twarde, musi być to następca, potomek płci męskiej. Jeśli ty nie zechcesz... No, 
cóż... Miejmy nadzieję, że prawnicy i ministrowie coś wymyślą.

– A Marie? Ona tu się wychowała, zna ludzi, zna potrzeby kraju.
– Bo ja wiem... Wszystko jest możliwe! Marie jest potomkiem w prostej linii. 

Chociaż w całej historii Marique ani razu na tronie nie zasiadała kobieta.

Znów kroki, tym razem zdecydowanie w kierunku drzwi.
– Aha, Jake, i jeszcze jedno. Proszę, to należało do twego ojca. Sprawiłbyś mi 

wielką  radość,  gdybyś  nałożył  to  na  jutrzejszy  bal.  Obawiam  się  jednak,  że  nie 
zechcesz. Ale przyjmij, proszę.

Drzwi stuknęły, król wyszedł. Clarissa dopiero po dłuższej chwili zdecydowała 

się  zajrzeć  do  salonu.  Jake  stał  bez  ruchu,  wpatrzony  w  swoją  dłoń,  na  której 
złociście połyskiwał medalion na szerokiej wstędze.

– Masz mi coś do powiedzenia, Clarisso?
–  O,  tak!  Nigdy  jeszcze  nie  byłam  świadkiem,  kiedy  ktoś  rani  z  rozmysłem 

drugiego człowieka. Jake! Twój wyjazd go załamie!

– Zdaje się, że znosi to całkiem nieźle.
–  Bo  jest  już  stary,  a  ty  nie  masz  pojęcia,  ile  przeżył  tragedii,  z  iloma 

przeciwnościami musiał się zmagać! A znosi wszystko z godnością, bo jest królem, 
rozumiesz? Królem!

Jake milczał, wpatrzony w medalion.
–  To  jest  oficjalna  pieczęć  państwowa  –  wyjaśniła  nieco  już  spokojniejszym 

głosem.  –  Medalion  księcia.  Taki  medalion  nakłada  się  podczas  różnych 

background image

uroczystości i oficjalnych spotkań.

– Podobno należał do mojego ojca.
–  Słyszałam.  Słyszałam  zresztą  wszystko,  trudno,  żeby  było  inaczej.  To 

przerażająco smutne. Jak myślisz, Jake? Gdyby twój ojciec nie umarł tak młodo... 
Może  pogodziłby  się  z  ojcem?  Mógłby  wtedy  wrócić  do  Marique,  przywieźć  tu 
twoją matkę i ciebie...

– Kto wie? Ale przeszłości nie da się już zmienić.
– Ale przyszłość można budować wedle własnej woli. Jake milczał, zaciskając 

palce na medalionie.

– Clarisso? Pojedziesz ze mną do Los Angeles?
Ani  słowa  o  miłości,  ani  słowa  o  oddaniu.  Po  prostu  ona  ma  z  nim  jechać. 

Czyżby chciał królowi wymierzyć jeszcze jeden policzek? A poza tym – po co ona 
ma tam jechać? Żeby przeżyć dziki, namiętny romans? Bo przecież tak by było, i 
tylko tak. Co do tego nie miała żadnych wątpliwości.

– Nie, Jake, nigdzie z tobą nie pojadę. Moje miejsce jest tutaj. I proszę, bardzo 

proszę, nie mówmy już o tym. Powiedz mi lepiej, skąd się tu wziąłeś? Dlaczego nie 
jesteś z panem Cartierem?

–  W  Kalifornii  jest  teraz  ranek  i  Hugh  chciał  wykonać  parę  telefonów  do 

swoich partnerów. Pogadać z nimi o terenach, które zdążyliśmy dziś obejrzeć.

– Podobały mu się?
Jake uśmiechnął się.
– Hugh trzyma zawsze karty przy sobie! Ale na moje wyczucie, spodobało mu 

się. I jeśli nie będzie problemu z koncesją, za rok, na wiosnę ruszy z budową.

– JeanAntoine?
W uchylonych drzwiach ukazała się starannie uczesana głowa Gustine.
– Zupełnie jak na Grand Central Station – mruknął Jake. – Ruch jak cholera!
Gustine wkroczyła do pokoju. Spojrzenie, jakim obdarzyła Jake'a, było bardziej 

niż przeszywające.

– Słyszałam, że zamierzasz wracać do Stanów?
– Tak.
–  Dlaczego,  JeanAntoine?  Dlaczego?  Chcesz  pokazać  wszystkim,  że  cieśla 

potrafi wzgardzić koroną? To żałosne. Tobie nigdzie nie wolno stąd wyjeżdżać, nie 
wolno ci marnować ani jednego dnia. Twój dziadek nie będzie żył wiecznie, a ty 
musisz nadrabiać zaległości w edukacji, nauczyć się, jak sprawować władzę.

–  A  ciocia  mnie  zdumiewa  –  wygłosił  Jake  tonem  bardzo  zjadliwym.  –

Sądziłem,  że  moja  obecność  w  Marique  ogólnie  nie  wpływa  dobrze  na 

background image

samopoczucie cioci.

Gustine  wyprostowała  się,  dumne  uniosła  głowę.  Nie  na  darmo  przez 

dwadzieścia lat była żoną następcy tronu.

–  Może byłam czasami zbyt  surowa, przyznaję, ale  to przez wzgląd  na  dobro 

naszej  monarchii.  Jesteś  prawowitym  następcą  tronu.  Szczera  uwaga  ze  strony 
osoby starszej i doświadczonej, jakaś wskazówka, zawsze może być pomocna dla 
przyszłego władcy. Uważałam to za swój obowiązek! I zawsze chętnie będę służyć 
radą i pomocą.

Oczy  Jake'a  zaświeciły  podejrzenie,  Clarissa  odwróciła  głowę,  aby  ukryć 

uśmiech.  Deklaracja Gustine  była  zabawna,  ale  jednocześnie imponująca.  Starsza 
pani, mimo śmierci męża i syna i pogrzebania własnych nadziei na wyniesienie na 
tron, stanęła na wysokości zadania. Dobro monarchii przede wszystkim.

– Dziękuję cioci – odparł Jake, teraz głosem wręcz aksamitnym. – Słowa cioci 

wezmę pod rozwagę.

Kiedy drzwi zamknęły się za Gustine, Clarissa spytała:
– Jake, czy dalej będziecie z Hugh zwiedzać Marique?
–  Nie,  już  nie.  Z  Hugh  pojedzie  Marie,  ja  mam  spotkanie  z  ministrem.  Ale 

potem zrobię sobie małą wycieczkę. Sam.

– Rodzaj... pożegnania?
–  Nie  podejrzewaj  mnie  o  jakieś  głupie  sentymenty!  Po  prostu  chcę  jeszcze 

przed wyjazdem coś niecoś zobaczyć.

Znów rozległo się pukanie, drzwi się otwarły i stanął w nich lokaj.
– Sire! Pan Cartier prosił przekazać, że czeka na Waszą Wysokość.
– Czyli jednak gorzej niż na Grand Central Station – mruknął Jake. – Powiedz 

mu, że już schodzę.

Lokaj  zniknął.  Clarissa  jeszcze  mocniej  przycisnęła  swój  notatnik  do  piersi. 

Wpatrzona w Jake'a, spragniona, żeby znów ją pocałował, znów wziął w ramiona. 
Żeby kochał...

Ale on już szedł ku drzwiom.

Parę  minut  po  dwunastej  Jake  był  wolny.  Spotkanie  z  ministrami  nie  trwało 

długo,  a  ich  niezbyt subtelne  aluzje były  oczywistym dowodem,  że  wiedzą  już  o 
wyjeździe  następcy  tronu.  W  rezultacie  nikt  tego  spotkania  nie  przeciągał,  Jake 
podziękował  panom  za  wnikliwe  uwagi,  uścisnął  każdemu  dłoń  i  z  ulgą  ruszył 
pałacowym korytarzem do swego apartamentu.

Jego obecność na sobotnim balu wydała mu się nagle bezsensowna. Może znów 

background image

niepotrzebnie obudzą się czyjeś nadzieje, a on lubił jasne sytuacje. Nigdy nikim ani 
niczym nie manipulował, aby ubić lepszy interes. W biznesie złe wiadomości były 
dla niego złe, a dobre – dobre. Po co więc w ogóle iść na tę królewską imprezkę?
W apartamencie czekał już Jerome.

– A skąd wiedziałeś, że dziś skończę wcześniej? – spytał zdziwiony Jake, z ulgą 

rozluźniając krawat.

– Sire! Ja znam swoje obowiązki – powtórzył służący znaną już śpiewkę.
– Wylatuję w niedzielę.
Jerome skłonił głowę na znak, że i ta wiadomość nie jest dla niego nowością.
– Sire? Ośmielam się zapytać, czy w Los Angeles Wasza Wysokość nie będzie 

potrzebował moich usług?

Jake roześmiał się.
–  W  Los  Angeles?  Wątpię.  Przez  trzydzieści  lat  nikt  mnie  nie  obsługiwał  i 

myślę, że po powrocie dam sobie jakoś radę.

–  Ale  może  Wasza  Wysokość  chce,  żebym  robił  coś  tu,  na  miejscu?  Na 

przykład  przysyłał  raporty  o  tym,  co  robi  Jego  Królewska  Mość,  co  słychać  u 
księżnej Gustine i księżniczki Marie.

–  Dziękuję,  Jerome.  Za  parę  tygodni  Marie  przyjedzie  do  mnie  z  wizytą  i 

opowie mi wszystko.

– Za pozwoleniem, sire, a może Wasza Wysokość miałby też ochotę na zmianę 

otoczenia?  Co  prawda,  na  krótko,  ale  może  miałoby  to  jakiś  wpływ  na  decyzję 
Waszej Wysokości?

– A o jakie to nowe otoczenie ci chodzi?
– o decyzję nie pytał. Wiadomo, że chodziło o tę samą decyzje, o zmianę której 

zabiegali król Guilliam, ciotka Gustine, Marie i Clarissa Dubonette. Żeby został w 
Marique.

– Belle Terrace, to niedaleko stąd. Bardzo popularny u nas taras widokowy na 

szczycie góry. Można wejść na piechotę, jest kilka szlaków, albo wjechać kolejką. 
A  widok  z  Belle  Terrace  jest  nadzwyczajny,  widać  stamtąd  całą  naszą  stolicę. 
Wasza Wysokość tam nie był?

– Nie.
– To ja pozwolę sobie dopilnować, żeby podstawiono samochód.
I  Jerome,  zadowolony  z  siebie,  opuścił  pokój  szybkim  krokiem.  Jake  powoli 

ściągnął koszulę. W sumie to niezły pomysł i tak miał zamiar zrobić sobie dzisiaj 
wycieczkę.  Trochę  świeżego  powietrza  zawsze  się  przyda.  I  trochę  miłego 
towarzystwa.

background image

Pół godziny później podjechał pod dom Clarissy. Jednym susem pokonał  trzy 

schodki  i  zadzwonił  do  drzwi.  Otworzyła  dopiero  po  kilku  minutach,  kiedy  Jake 
tracił już nadzieję.

– Jake? Co za niespodzianka! Czy coś się stało?
– A musiało?
– No... nie... proszę, wejdź!
– Jesteś zajęta? – spytał, wchodząc za nią do środka.
–  Już  nie.  Rozmawiałam  z  Paulette,  mamy  jeden  dzień  opóźnienia  dostawy 

opakowań do naszych mydełek. Denerwujące, ale da się przeżyć.

Spojrzała na jego dżinsy i bawełnianą koszulę z podwiniętymi rękawami.
– Wyglądasz jak wtedy, w Los Angeles – powiedziała z uśmiechem.
– Jadę na wycieczkę. Wybierzesz się ze mną?
Widząc, że dziewczyna się waha, zrobił zabawnie dumną minę.
– To rozkaz, rozkaz następcy tronu. Masz się przebrać i jechać ze mną na Belle 

Terrace.

W oczach Clarissy pojawiły się wesołe iskierki.
– Sire! Życzenie Waszej Wysokości jest...
– Rozkazem. Wkładaj dżinsy.
– Życzenie Waszej...
– Jasne! Jakżeby inaczej! Pospiesz się.
– Ale żadnej wspinaczki po skałach!
– Żadnej. Przejdziemy się szlakiem.
Około trzeciej dojechali do stacji kolejki, gdzie czekało już kilka osób – jakieś 

dwie  pary,  zapewne  małżeństwa.  W  kolejce  Clarissa  opowiadała  Jake'owi,  jakie 
piękne miejsca będzie mógł obejrzeć. Jedna z par, zerknąwszy na niego, poszeptała 
między sobą, potem dyskretnie przekazali coś drugiej. A więc został rozpoznany. 
Zdążył już do tego przywyknąć. Uśmiechnął się, skinął głową.

–  Jesteś  miły  dla  ludzi  –  zauważyła  Clarissa,  kiedy  szli  już  ścieżką  na  Belle 

Terrace. – I nie przeszkadza ci, że się przyglądają.

–  Nie,  nie  przeszkadza.  A  poza  tym  ludzie,  jakich  tu  spotykam,  są  bardzo 

sympatyczni.

– I zachwyceni, że widzą księcia na własne oczy.
– Znów zaczynasz kusić?
– Dobrze, nie kuszę. Ale zastanawiam się, czy twoja matka byłaby zachwycona, 

że na wszystko machnąłeś ręką!

background image

–  Na  szczęście  doszli  do  punktu  widokowego.  Jake  podszedł  do  bariery  i 

wciągnął głęboko w płuca czyste, chłodne powietrze. Spojrzał w dół, na tonące w 
zieleni  dachy  i  wieże  stolicy.  Dookoła,  ze  wszystkich  stron,  wystrzeliwały  ku 
błękitnemu niebu poszarpane szczyty gór.

–  Nie  –  powiedział  cicho.  –  Moja  matka  zawsze  marzyła,  że  pewnego  dnia 

pojadę do Marique.

Uśmiechnął się smutno.
– No tak. Za dwa dni będę już daleko. A jak to z tobą będzie, Clarisso? Biznes z 

mydełkami przede wszystkim?

–  Naturalnie!  Wyobraź  sobie,  że  dzwoniła  już  jedna  z  osób,  którym  mnie 

poleciłeś. Ta rozmowa dodała mi skrzydeł.

–  Ale  oprócz  tego  biznesu...  Naprawdę  nie  myślisz  o  założeniu  rodziny,  o 

dzieciach?

Milczała.  Odwrócił  się,  ona  w  tym  samym  momencie  spojrzała  w  bok.  Ale 

mógłby przysiąc,  że dojrzał w jej oczach łzy.  Czyli ten Philippe nadal  żyje w jej 
sercu...

background image

Rozdział 10

W  sobotę  rano  Jake  zasiadł  do  śniadania  sam.  I  bardzo  był  z  tego 

niezadowolony.  Poranna  kawa  wypijana  w  towarzystwie  Marie  przypadła  mu  do 
gustu. Niestety, tego ranka towarzystwem Marie cieszył się Hugh Cartier.

Po  śniadaniu  poszedł  do  galerii,  którą  w  duchu  ochrzcił  mianem  „galerii 

wesołków".  Miał  dużo  czasu,  tego  dnia  nie  było  oficjalnych  spotkań,  wszyscy 
chcieli zebrać siły przed wieczorną uroczystością. Mógł więc do woli napatrzeć się 
na  portrety  nieco  nadętych  władców,  a  najbardziej  wnikliwie  przypatrywał  się 
portretowi  dziadka.  Dziadek  w  młodości,  piękny,  rosły  mężczyzna,  z  dumnie 
uniesioną  głową.  Oczy błyszczące...  A  może  to  tylko  gra  świateł?  Chyba  nie,  po
śmierci  żony, obu  synów i  wnuka oczy miały  prawo stracić blask...  Obok portret 
małżonki króla Guilliama, pięknej, także wyniosłej. Czy bardziej kochała dziadka, 
czy  koronę?  Ten  aspekt  wydał  się  Jake'owi  nadzwyczaj  istotny.  A  oto  inni 
LeBlancowie,  zupełnie  mu  nieznani.  Kobiety  we  wspaniałych  sukniach, 
obwieszone  biżuterią.  Mężczyźni  brodaci  albo  wąsaci.  A  ten  gładko  wygolony 
„wesołek" ma na głowie zabawną, białą perukę, z tyłu przewiązaną czarną wstążką. 
Ciekawe, czy są tu portrety wszystkich władców, którzy przez sześćset lat zasiadali 
na tronie Mariaue? Ej, chyba nie...

Wyszedł też do ogrodu i nie oparł się pokusie wejścia do labiryntu. Bez trudu 

odnalazł  drogę do  zameczku z  bajki.  A potem  po  prostu  spacerował  po  alejkach, 
podziwiając piękno ogrodów w pełnym świetle dnia.

Ciekawe,  czyj  portret  zawiśnie  teraz  w  galerii?  Dziadek  powiedział,  że 

ministrowie  i  prawnicy  coś  wymyślą.  Nie  może  zabraknąć  kolejnego  miłościwie 
panującego.  W  ostateczności  jakiś  daleki  kuzyn  z  bocznej  linii.  A  może  –
panująca?  Królowa  Marie?  Ciekawe,  jak  to  się  wszystko  dalej  potoczy...  Ten 
pomysł Jerome'a w sumie nie jest taki zły. Niech od czasu do czasu przysyła jakieś 
wieści, zawsze przyjemnie będzie wiedzieć, co nowego w tym małym królestwie, 
ukrytym wśród gór.

Bal zaczynał się o siódmej. Dziesięć minut wcześniej Jake stawił się w jednym 

z  przedpokoi,  skąd cała  rodzina królewska miała wkroczyć  do  sali balowej.  Była 
już  tam  Gustine,  bardzo  dostojna,  w  nobliwej,  srebrzystej  sukni.  Włosy  gładko 
upięte  w  lśniący  kok,  diamentowa  biżuteria  –  kolia  i  kolczyki  –  również  nie 
rzucająca się w oczy, choć zapewne warta krocie.

background image

Jake,  w  białym  fraku  i  śnieżnobiałym  krawacie,  powiesił  na  szyi  książęcy 

medalion. Nie, nie po to, aby przypodobać się dziadkowi. Raczej przez pamięć o 
swoim ojcu, księciu Josephie. Nawet nie zauważył, kiedy zjawił się król Guilliam, 
po  prostu  nagłe  stanął  za  Jakiem.  Również  w  białym  fraku,  z  królewskim 
medalionem  na  piersi.  Postawa  także  królewska,  twarz  nieprzenikniona.  Widać 
spokoju monarchy nie mógł zburzyć nawet bolesny fakt, że wnuk wzgardził koroną 
i następnego dnia wyjeżdża na zawsze.

Marie za to wpadła w ostatniej chwili.
–  Przepraszam,  przepraszam,  spóźniłam  się?  Nie,  chyba  się  nie  spóźniłam, 

jeszcze nie ma siódmej.

– Ale powinnaś być tu już dawno – skarciła ją matka.
–  Wiesz  dobrze,  że  zbieramy  się  zawsze  wcześniej,  na  dowód,  że  nie 

lekceważymy swoich obowiązków.

– Wcale nie lekceważę – odparła z uśmiechem Marie, zerkając jednocześnie na 

Jake'a.  –  JeanAntoine?  Żadna  kobieta  nie  oderwie  od  ciebie  oczu.  Wyglądasz 
fantastycznie, a poza tym jesteś najlepszą partią w Marique.

– Nonsens – prychnęła Gustine. – Nikt nie będzie niczego odrywał, czy jak ty 

tam mówisz. Wszyscy wiedzą, jak wybiera się małżonkę dla następcy tronu.

– A mianowicie jak? – spytał nagle zaciekawiony Jake.
–  To  rada  rodzinna wybiera  odpowiednią  kandydatkę  –  wyjaśniła  Marie.  –  A 

Jego Królewska Mość podejmuje ostateczną decyzję i...

–  Dziś  wieczorem  ta  sprawa  nie  jest  najistotniejsza  –  przerwała  Gustine.  –

Ojcze,  czy  to  prawda  z  tą  zmianą  protokołu?  Podobno  goście  nie  będą  składali 
przepisowego ukłonu, a my będziemy stać?!

Król skinął głową.
– JeanAntoine tego sobie życzył.
– Ojej, szkoda, że nie wiedziałam – jęknęła Marie.
– Nałożyłabym inne pantofle.
– Trzeba było wrócić do domu wcześniej – znów skarciła ją matka. – Teraz już 

za późno, żeby się przebierać. Musisz wytrzymać.

– Po prostu pan Cartier bardzo się wszystkim interesował, dlatego to tak długo 

trwało. Ale jak to w końcu ma wyglądać?

– My będziemy stać, goście ustawią się w rządku i bez żadnego ukłonu po kolei 

będą  podchodzić  do  następcy  tronu.  Bardzo  blisko.  Twój  brat  stryjeczny  chce 
każdemu, spojrzeć w oczy.

Marie roześmiała się.

background image

– Bardzo demokratycznie!
Jake  po  prostu  nie  mógł  sobie  wyobrazić,  jak  by  to  miało  być  –  on  na 

podwyższeniu, każdy z gości sunie w jego kierunku, zatrzymuje się metr przed nim 
i  składa  głęboki  ukłon.  O,  nie,  na  taki  cyrk  Jake  White  nie  mógł  się  zgodzić. 
Ciekawe, co by tu jeszcze zmienił, gdyby przypadkiem mu odbiło i zdecydował się 
zostać?  Na  pewno  niejedno,  oj,  niejedno.  Dziadek  powinien  Bogu  dziękować,  że 
wnuczek wyjeżdża. Amerykanin na tronie – to prawie rewolucja.

– Już pora – oznajmił król Guilliam.
Ustawili  się  przed  wysokimi,  dwuskrzydłowymi  drzwiami  pokrytymi  skrzącą 

się  od  złoceń  płaskorzeźbą.  Obok  króla,  po  lewicy,  stanął  wnuk  –  JeanAntoine, 
następca  tronu.  Z  tyłu,  krok  za  nimi,  księżna  Gustine  i  księżniczka  Marie.  Król 
lekko  skinął  głową.  Dwóch  lokajów  jednocześnie  szarpnęło  za  klamki.  Drzwi 
otwarły się szeroko, a mistrz ceremonii obwieścił przybycie najważniejszej osoby.

Sala  balowa  powitała  ich  blaskiem  olbrzymich  kryształowych  żyrandoli, 

odbitym  w  dziesiątkach  luster  i  w  marmurowej  posadzce.  W  rogu  sali  kwartet 
smyczkowy grał pięknie i niegłośno. Pod ścianami złocone krzesełka i sofy obite 
brokatem,  pod  ścianą  szczytową  podwyższenie,  na  podwyższeniu  komplet 
pięknych, rzeźbionych tronów. Teraz pustych.

Po czterdziestu pięciu minutach Jake zaczął się poważnie zastanawiać, czy nie 

zmienić zdania. Demokracja, owszem, rzecz piękna, ale  starych, wypróbowanych 
metod nie należy lekceważyć. Bo szanowny dziadek zaprosił chyba połowę kraju. 
W każdym razie Jake zdążył już uścisnąć więcej dłoni niż w ciągu całego roku, a 
końca kolejki wyelegantowanych gości wcale nie widać. Ręka zaczynała go boleć, 
a uprzejmy uśmiech chyba już nigdy nie odlepi się od jego twarzy, niezależnie od 
okoliczności.  Uśmiech  stał  się  jednak  autentycznie  radosny,  kiedy  stanęła  przed 
nim panna Dubonette.

– Jankeska bezceremonialność! – powiedziała wesoło. – Nie trzeba się kłaniać? 

Świetnie!

Delikatnie  uścisnął  dłoń  w  jedwabnej  rękawiczce  i  wcale  nie  miał  ochoty  jej 

puścić.

–  Nie  wiesz,  gdzie  ta  kolejka  się  kończy?  –  spytał  cicho.  –  Chyba  gdzieś  w 

centrum miasta?

Roześmiała się. Prześlicznie, jakby zadzwonił srebrny dzwoneczek.
– Wasza Wysokość jest w połowie drogi.
–  Chyba  trochę  pospieszyłem  się  z  tą  demokracją.  Ale  gdybym  siedział  na 

tronie i każdy z osobna podchodziłby z tymi ukłonami, trwałoby to jeszcze dłużej, 

background image

prawda?

– Tak, tyle że Wasza Wysokość siedziałby sobie wygodnie. Proszę wybaczyć, 

ale już się oddalę, nie powinnam zbyt długo wstrzymywać ruchu!

I  znów  niekończący  się  szereg  ludzi  przesuwających  się  przed  nim  jak  w 

koszmarnym  śnie.  W  końcu  uścisnął  dłoń  ostatnią,  z  nadzieją,  że  uda  mu  się 
zrealizować największe teraz marzenie jego życia – usiąść. Nareszcie usiąść gdzieś 
w zacisznym miejscu, z mocnym drinkiem w ręku. Niestety, wypadki potoczyły się 
zupełnie inaczej.

– Teraz ja poprowadzę twoją ciotkę do tańca – oznajmił król. – Zrobimy jedno 

okrążenie,  wtedy  ty  zaczniesz  tańczyć  z  Marie.  Zgodnie  z  protokołem,  pierwszy 
taniec  należy  do  rodziny  królewskiej.  To  obowiązek.  Potem  możesz  już  nie 
tańczyć.  Sądzę,  że  wiele  osób  będzie  chciało  z  tobą  porozmawiać,  zwłaszcza  ci, 
którzy znali kiedyś twego ojca.

Jego Królewska Mość dyskretnie skinął ręką i orkiestra zaczęła grac walca. Jak 

za  dotknięciem  czarodziejskiej  różdżki  środek  sali  opustoszał.  Goście  utworzyli 
gigantyczny  krąg,  w  którym  król  Guilliam  i  księżna  Gustine  przetańczyli  raz 
dokoła, potem dołączył Jake z Marie.

–  Ten pierwszy  taniec to  tradycja –  mówiła  Marie,  kołysząc się w  ramionach 

stryjecznego  brata.  –  Sztywne  reguły  czasami  męczą,  ale  z  drugiej  strony  są 
wygodne, zawsze wiesz, co cię czeka! Boję się, że w tym waszym wolnym kraju 
będę czuła się trochę zagubiona.

– Dostosujesz się.
– Może i tak, w końcu członkowie naszego rodu już bywali w Ameryce! A poza 

tym, mam nadzieję, że mój brat stryjeczny nie da mi zginąć.

– Nie zawiodę.
Uśmiechał  się  uprzejmie,  jego  wzrok  jednak  nieustannie  błądził  po  twarzach 

gości.

– Clarissa jest tam, na prawo – poinformowała go z niewinną minką Marie. –

Stoi koło pana Cartiera. Możesz poprosić ją do tańca, ale tylko raz. Jeśli pozwolisz 
sobie na więcej, nie obejdzie się bez komentarzy.

–  Ze  strony  dziadka i  twojej  matki  –  na  pewno.  Oni,  zdaje  się,  każdą  minutę 

swego życia spędzają zgodnie z protokołem.

–  Nie  przesadzaj,  wszędzie  obowiązują  jakieś  zasady.  W  Ameryce  na  pewno 

też.

–  Naturalnie.  Mamy  pewne  wzorce  zachowań,  obyczaje  i  tak  jak  wszędzie, 

dobre maniery są w cenie.

background image

Muzyka  ucichła.  Marie  wsunęła  rękę  pod  ramię  Jake'a  i  zgodnym  krokiem 

ruszyli  w  stronę  Clarissy.  Nie  zdążyli  jednak  dojść  do  celu,  bo  jakieś  starsze 
małżeństwo  pragnęło  koniecznie  zamienić  kilka  słów  z  księciem.  Znali  przecież 
osobiście  i  jego  babkę,  i  jego  ojca.  Marie  umknęła,  przeprosiwszy  grzecznie,  ale 
Jake musiał dawać sobie radę sam. Po chwili, jak spod ziemi, zjawili się następni 
goście,  również  spragnieni  rozmowy,  potem  dołączył  jeszcze  jakiś  pan,  który 
przedstawił  się  jako  Claude  Monsarot.  Pochwalił  się,  że  znał  księcia  Josepha
bardzo  dobrze,  byli  przecież  rówieśnikami.  Starsi  państwo  przerzucali  się 
wspominkami, Jake słuchał z wielkim zainteresowaniem, jednocześnie kątem oka 
obserwując Clarissę. Teraz tańczyła z jakimś wysokim mężczyzną, który wyraźnie 
się  do  niej  umizgał.  Następny  partner,  niewysoki,  starszy  pan,  był  już  bardziej 
powściągliwy.  Znów  skupił  uwagę  na  rozmowie  o  ojcu,  znów  jakaś  ciekawa 
informacja,  którą  zanotował  w  pamięci.  Ale  tak  naprawdę  pochłonięty  był  tylko 
jedną myślą.

Między gośćmi przesuwali się lokaje, roznoszący szampana i wino, w jednej z 

sąsiednich sal stoły uginały się od wykwintnych zakąsek. Zakąski nieważne, chodzi 
o fakt, że z tamtej sali można było wyjść wprost do ogrodów królewskich. A tam 
był wspaniały labirynt, w którym mógłby się skryć z panną Dubonette. Byliby tam 
rozkosznie  sami,  jak  wtedy,  tego  pierwszego  wieczoru  w  Marique.  Dziś  jest 
wieczór  ostatni,  dlatego  musi  zatańczyć  z  Clarissą.  Właśnie  wśród  tych  ścian  z 
gałązek i liści. I pocałować ją, także po raz ostatni.

– A ja mam zdjęcia, na których jestem razem z księciem Josephem – chwalił się 

pan  Monsarot.  –  Obaj  jesteśmy  bardzo  młodzi.  Jeśli  Wasza  Wysokość  sobie 
życzy...

– Dziękuję, kiedyś obejrzę te zdjęcia naprawdę z wielką przyjemnością.
Nie ma potrzeby wyjaśniać temu miłemu panu, że to nigdy nie nastąpi.
– Gdyby książę Joseph nie opuścił kraju, wtedy, w gniewie, to teraz, po śmierci 

księcia  Michaela,  zostałby  następcą  tronu.  Ale  książę  Joseph  był  zawsze  taki 
niecierpliwy...

– To znaczy, że... że mój ojciec chciał kiedyś wstąpić na tron?
Nigdy dotąd nie przyszło mu to do głowy. Bo niby jak? Przecież Joseph, jako 

młodszy brat Michaela, wiedział, że to nie on jest następcą.

–  Naturalnie,  że  chciał.  I  to  właśnie  było  powodem  jego  ostatniego  sporu  z 

ojcem. Mógłbym opowiedzieć niejedno...

–  A  ja  chętnie  wysłucham.  Panie  Monsarot,  pozwoli  pan  ze  mną?  Państwo 

wybaczą... Było mi nadzwyczaj miło poznać.

background image

Jake  i  pan  Monsarot schronili  się  w ogrodach,  niestety  niezbyt tego  wieczoru 

zacisznych, ale na pewno mniej gwarnych i rojnych niż sala balowa. Na kilka chwil 
nawet Clarissa poszła w zapomnienie, bo Jake koniecznie chciał usłyszeć, co ma do 
powiedzenia  Claude,  kiedyś  zaprzyjaźniony  z  jego  ojcem.  Po  powrocie  do  sali 
balowej  natychmiast  jednak  odszukał  ją  w  tłumie.  Stała  w  małej  grupce  osób, 
rozprawiających z wielkim ożywieniem. Na widok Jake'a popatrzyła zdumiona.

– Wasza Wysokość? Czy coś się stało?
–  Tak.  Państwo  wybaczą,  ale  mam  pilną  sprawę  do  omówienia  z  panną 

Dubonette.

Chwycił ją za ramię i puścił dopiero w ogrodzie.
– A cóż to za pilna sprawa, Wasza Wysokość? – zapytała zdumiona.
– Po prostu chcę spędzić kilka chwil sam na sam z panną Dubonette.
– Cii... Ktoś jeszcze usłyszy.
– Powiedziano mi, że wolno mi zatańczyć z  tobą tylko raz. A gdybym się do 

tego nie zastosował?

Clarissa roześmiała się. Znów jak te dzwoneczki.
– Kraj nigdy by się nie otrząsnął po takim skandalu!
–  Rozumiem.  A  więc,  jeśli  mam  apetyt  na  więcej  tańców,  nikt  tego  nie 

powinien zobaczyć. Powiedz mi... czy wielu ludzi zna drogę do środka labiryntu?

–  Oj, Jake,  Jake! Co ci  chodzi po  głowie?  Nie  wypada, żebyś teraz biegał po 

labiryncie. Przecież to bal na twoją cześć.

– Wydał go król.
– Tak. Ale po to, aby oficjalnie zaprezentować ciebie narodowi.
– Fakt. I zaprosił chyba cały ten naród.
Skinęli  głową  jakiejś  parze,  rozkoszującej  się  wieczornymi  zapachami 

ogrodów, i szli dalej alejką prowadzącą do labiryntu.

– Jake, nie idźmy tam! Naprawdę nie powinieneś opuszczać sali balowej.
– Clarisso, czy wiesz, że mój ojciec chciał być królem?
– Naprawdę?
– Tak. Wyjechał do Ameryki, kiedy Michaelowi urodził się syn. Był pewien, że 

to  całkowicie  przekreśla  jego  szanse.  Pomyśl,  gdyby  żył,  byłby  teraz  następcą 
tronu.

–  Naprawdę?  Och,  Jake!  Jakie  to  ważne,  jak  bardzo  ważne!  I  jak  dobrze,  że 

przyjechałeś do Marique! Nie wolno walczyć z przeznaczeniem! Może teraz...

Ale  on  chyba  jej  nie  słuchał.  Stał  u  wejścia  do  labiryntu,  rozglądając  się 

dookoła.  W  pobliżu  spacerowało  kilka  par,  żadna  jednak  nie  zmierzała  w  tym 

background image

kierunku.

– Nie, Jake, nie pójdę z tobą, to byłby afront wobec Jego Królewskiej Mości –

oświadczyła zdecydowanym głosem Clarissa. – Ty też powinieneś wracać do sali 
balowej. Niezależnie od tego, co się stało w przeszłości, twój dziadek nie zasłużył 
na publiczną zniewagę.

– Tych kilka chwil byłoby taką zniewagą?
– Podejrzewam, że nie skończyłoby się jedynie na kilku chwilach.
–  Chyba  masz  rację  –  powiedział  cicho.  Jego  dłoń  musnęła  gładki  policzek 

dziewczyny.  –  Clarisso,  ale  zrozum.  ..  To  mój  Ostatni  wieczór  w  Marique, 
chciałbym pobyć z tobą, tylko z tobą. Przecież ty nie chcesz jechać ze mną do Los 
Angeles. I może nigdy już cię nie zobaczę.

– Wiesz dobrze, gdzie mieszkam...
Mówiła coraz ciszej. Nie, to było ponad jej siły. Było chyba jeszcze gorzej niż 

wtedy, kiedy odszedł Philippe. Była pewna, że kochała go głęboko, i żyłaby dalej 
przekonana o tym, gdyby na jej drodze nie stanął Jake White. Bo Jake White zabrał 
jej serce bez reszty. Pokochała tego krewkiego, smagłego olbrzyma, który czasami 
doprowadzał  ją  do  rozpaczy.  Pokochała,  stał  się  dla  niej  wszystkim,  co 
najpiękniejsze,  najlepsze,  najmądrzejsze.  I  podziwiała  go  za  jego  konsekwencję. 
Od  samego  początku  nie  chciał  korony  Marique  i  nie  zmienił  zdania,  choć  z 
każdym dniem – w to Clarissa nie wątpiła – decyzja stawała się coraz trudniejsza.

Gdyby też ona potrafiła podjąć decyzję, niełatwą... Ale teraz mogła powiedzieć 

tylko jedno:

– Ja... ja chcę się już z tobą pożegnać.
– Nie zatańczysz ze mną? Nawet tego jednego tańca?
– Nie. Żegnaj, Jake. Bądź szczęśliwy.

Na lotnisko odwiozła ich Marie. Przez całą drogę paplała jak najęta, głównie o 

tym,  że  nie  może  się  doczekać,  kiedy  to  ona  wsiądzie  do  samolotu  i  poleci  do 
Stanów. Hugh podpowiadał, co jeszcze powinna w Ameryce koniecznie zobaczyć, 
a  Marie  pilnie  notowała  to  w  notesiku.  Wreszcie  limuzyna  stanęła  przed 
terminalem.

– Wejdę do środka – oświadczyła Marie. – A potem wam pomacham.
Jake wysiadł z limuzyny i pierwszą osobą, jaką ujrzał, była panna Dubonette. U 

jej stóp stały dwie duże podróżne torby.

– Wybierasz się gdzieś?
Hugh i Marie także już wysiedli i gapili się na nich.

background image

–  Tak.  Do  Los  Angeles  –  powiedziała  cicho.  –  Jeśli  naturalnie...  oferta  jest 

nadal aktualna.

– Jaka oferta? – zapytała ciekawska Marie. – Czy...
Nie  skończyła,  bo  Hugh  energicznie  chwycił  ją  pod  ramię  i  pociągnął  do 

wejścia. Jake stanął tuż przed Clarissą.

– Ta oferta nigdy nie straci swej aktualności. Pocałował ją leciutko.
– Co się stało, że zmieniłaś zdanie?
– Po naszej wczorajszej rozmowie w labiryncie zrozumiałam...
– .. . że nie wolno walczyć z przeznaczeniem?
–  Nie  wolno.  A  poza  tym...  Ty  jesteś  taki  stanowczy,  podejmujesz  trudne 

decyzje i potrafisz ich bronić. Pomyślałam, że ja też chyba mogę się na to zdobyć. 
Na podjęcie decyzji. Niełatwej. I zdecyduję się na to, czego bardzo pragnę. Nawet 
jeśli nie wiem, jak długo to będzie trwało.

– Zawsze.
Jego dłoń delikatnie pieściła jej policzek, oczy zaglądały w jej oczy. Czuła, że 

za chwilę serce wyskoczy jej z piersi.

– Jake! Ja... cię... kocham.
Nie,  nie.  Przecież  miała  tego  nie  mówić.  Nigdy,  przenigdy.  Miała  tylko 

pojechać  z  nim  do  Los  Angeles,  przeżyć  gorący  romans,  a  kiedy  temperatura 
opadnie,  odejść  od  niego,  bez  względu  na  swe  uczucia.  Ale  Jake  wcale  nie  był 
przerażony jej słowami, a jego pocałunek już nie był tak zdawkowy.

– Ja też, Clarisso. Kocham cię. Zostaniesz moją żoną?
– Twoją żoną? Och, tak! Tak, Jake!
–  Nawet  jeśli  oznacza  to  całe  życie  w  Los  Angeles?  Bez  królewskiego 

przepychu, lokajów w liberii, wystawnych balów...

– Jake! Przecież ja chcę tylko ciebie!
Nie zważając na to, że ludzie patrzą, rzuciła mu się na szyję. Szofer królewskiej 

limuzyny  aż  sapnął  ze  złością  na  widok  tak  gorszącego  zachowania  tej  niby 
dystyngowanej panny Dubonette.

–  Wierzę,  że  będzie  cudownie,  że  będziemy  szczęśliwi,  Jake!  I  nie  będę 

marudzić,  tęsknić.  Obiecuję!  Moi  rodzice  będą  nas  odwiedzać,  a  my  będziemy 
jeździć do Marique. I w Ameryce mogę dalej pracować i rozwijać interes, szukać 
dalszych  kontaktów...  Ale  najważniejsze,  że  będziemy  razem!  Jake,  ja  po  prostu 
chcę być tam, gdzie ty!

Objął ją bardzo, bardzo mocno, potem puścił nagle, jakby uświadamiając sobie, 

że wzbudzają coraz większą sensację.

background image

– Zdaje się, że mamy niezłą widownię.
–  Jeszcze przez  kilka  minut  jesteś księciem,  ale  w  samolocie  znowu  będziesz 

Jakiem White'em. Mam nadzieję, że w Los Angeles nie będą się tak gapić, kiedy 
przyjdzie ci ochota pocałować mnie na ulicy.

– Nie. Chyba tylko wtedy, gdy staniemy na środku jezdni.
Chwycił jej dłoń. Ich palce się splotły. Podniósł jej dłoń, pocałował.
– Wiesz, zastanawiałem się, w jaki sposób książę może się przekonać, czy jego 

przyszła żona kocha jego, czy też jego tytuł.

– Ale...
–  Clarisso,  przysięgam,  niczego  nie  zamierzałem  sprawdzać.  Ale  samo  tak 

wyszło. Nie spodziewałem się, że cię dziś zobaczę. A ty przyjechałaś na lotnisko. 
Clarisso, jestem dumny, jestem szczęśliwy, że mnie kochasz. Zaszły jednak pewne 
zmiany...

– Nie chcesz, żebym leciała do Los Angeles?
Zbladła. I wszystko w niej zmarło. To jak to ma być?
Po co w ogóle mówił o małżeństwie?
–  Naturalnie,  że  chcę.  Kocham  cię,  Clarisso,  i  chcę,  żebyś  zawsze  była  przy 

mnie. I możemy wziąć ślub wszędzie, ale myślę, że może wolałabyś tu, w Marique. 
Twój  ojciec  uroczyście  odda  mi  cię  za  żonę,  twoja  matka  będzie  ocierać  łzy 
chusteczką...

–  A  moje  siostry  będą  druhnami...  Och,  Jake,  cudownie!  Przecież  zawsze 

marzyłam o takim właśnie ślubie! Ale dlaczego...

–  Niestety,  nie  jestem  taki  konsekwentny,  jak  myślałaś.  Zmieniłem  decyzję. 

Może pod wpływem rozmowy z panem Monsarot, a może to moje przemyślenia... 
długo się nad wszystkim zastanawiałem. Ty też miałaś rację. Nie można walczyć z 
przeznaczeniem. Należę do tej ziemi, do Marique. To piękne miejsce, zamieszkane 
przez  dzielnych,  dobrych  ludzi.  Chcę  tu  być,  chcę  mieć  wpływ  na  dalsze  dzieje 
tego kraju...

Serce Clarissy znów biło jak oszalałe.
–  Teraz  lecę  do  Los  Angeles,  bo  muszę  pozałatwiać  pewne  sprawy.  Nie 

zabawię tam długo. A po powrocie, jeśli uda mi się szybko dogadać z dziadkiem, 
przyjmę  oficjalnie  tytuł  następcy  tronu.  Ale  ten  tytuł  chcę  przyjąć,  mając  już  u 
boku żonę. I co ty na to, Clarisso? Jej spojrzenie było niemal podejrzliwe.

– Jake? Ty naprawdę chcesz zostać... księciem?
– Tak. Przecież sama mnie do tego namawiałaś.
– Ale to było przedtem, zanim poprosiłeś mnie o rękę. A teraz... nie wiem, Jake. 

background image

Już raz byłam zaręczona z księciem. Ludzie powiedzą, że ja...

– Nic nie powiedzą. Widać książę był ci sądzony. Zostań moją żoną, Clarisso, i 

matką moich dzieci. Pomożesz mi dogadać się z dziadkiem, a kiedyś pomożesz mi 
rządzić Marique. Będziemy to robić razem.

A  więc  znów  decyzja,  niełatwa,  ostateczna.  Milczała  przez  chwilę,  wpatrując 

się  w  jego  oczy,  takie  ciemne,  pełne  powagi.  Oczy  Jake'a,  oczy  księcia 
JeanaAntoine'a.  Oczy  mężczyzny,  któremu  może  odpowiedzieć  tylko  w  jeden 
sposób.

– Tak.
Powoli wyciągnęła ramiona i objęła go. Swego księcia. Swoją miłość.
I  pocałowała  gorąco,  nie  zważając  na  obecność  co  najmniej  tuzina 

zachwyconych widzów.

EPILOG  A  gdyby  tak  po  pięćdziesięciu  latach,  z  okazji  złotego  wesela, 

czcigodny  król  zapragnął  dotrzymać  obietnicy  złożonej  kiedyś  czcigodnej 
małżonce?  Cóż  napisałby  w  liście  o  swych  dzieciach  –  ich  dzieciach?  O  całej 
piątce?

Że na pewno nie były to dzieciaki z piekła rodem!