Clancy Tom Power Plays 02 Sprawa Oriona


Tom Clancy
Martin Greenberg

POwER PlAYS 2
SPRAWA ORIONA

DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 2000
Przełożył Jarosław Kotarski
Tytuł oryginału Tom Clancy's Power Plays: Shadow Watch
Copyright C 1999 by RSE Holdings, Inc. All rights reserved
Copyright C for the Polish edition by REBIS Publishing House
Ltd., Poznań 2000 Redaktor Błażej Kemnitz Opracowanie graficzne
Jacek Pietrzyński

PODZiĘKOWANIA
Chciałbym podziękować Jerome'owi Preislerowi za pomysłowość i
nieoceniony wkład w przygotowanie maszynopisu. Podziękowania za
pomoc należą się także Marcowi Cerasinie-mu, Larry'emu
Segriffowi, Denise Little, Johnowi Helfersowi, Robertowi
Youdelmanowi i Tomowi Mallonowi, wspaniałym ludziom z Penguin
Putnam, a szczególnie: Phyllis Grann, Da-vidowi Shanksowi i
Tomowi Colganowi. Dziękuję Dougowi Little-johnsowi, Kevinowi
Perryemu i reszcie zespołu pracującego nad Sprawą Oriona, jak
również wszystkim miłym ludziom z Red Storm Entertainment. Jak
zawsze dziękuję też mojemu agentowi i przyjacielowi Robertowi
Gottliebowi z William Morris Agency. Lecz przede wszystkim to wy,
moi czytelnicy, musicie ocenić wynik naszego wspólnego wysiłku.
Tom Clancy

Wydanie I
ISBN 83-7120-966-5
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74
e-mail: rebis@pol.pl
www.rebis.com.pl
Fotoskład: Z.P. Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel.
879-38-88

* * *

1
CENTRUM LOTÓW KOSMICZNYCH
im.J. F. KENNEDY'EGO PRZYLĄDEK CANAVERAL, FLORYDA 15 KWIETNIA 2001

Znacznie później, gdy jej obsesją i pracą jednocześnie stało się
wyjaśnienie tego, co wydarzyło się na stanowisku startowym, Annie
wciąż doskonale pamiętała, jak wszystko, co dotąd przebiegało
doskonale, nagle zaczęło się walić, przekształcając podniecenie
i oczekiwanie w horror i zmieniając na zawsze jej życie.
Astronautka, gwiazda mediów, modelka, matka wszystkie szufladki,
w których dotąd umieszczał ją świat, pozostały takie same. Ale
zbyt dobrze znała siebie, by wątpić, że Annie Caulfield, która
żyła przed katastrofą, i Annie Caulfield, która w końcu powstała
z popiołów, to dwie nader odmienne kobiety. Rankiem panowały
idealne warunki do startu: słaby, spokojny wiatr, umiarkowana
temperatura i czyste błękitne niebo aż po wschodni brzeg wyspy
Merritt. Stanowisko 39A, położone nad morzem, tonęło w
promieniach słońca, a całość oglądana z okien Centrum Kontroli
Startowej wyglądała niczym pocztówka lub folder turystyczny
reklamujący uroki Florydy. Była to pogoda, jakiej ciągle życzyli
sobie planiści NASA i jaka rzadko występowała w chwili startu.
W przypadku Oriona zresztą przygotowania od samego początku
przebiegały idealnie. Nie było żadnych falstartów czy
frustrujących, wykrytych w ostatniej chwili usterek powodujących
przerwanie odliczania, a czasami wymuszających odwołanie startu.
Wszystko, ale to dosłownie wszystko wyglądało doskonale. Dwie i
pół godziny przed odlotem, wraz z resztą zespołu zarządzającego
misją i innymi oficjelami z NASA, Annie odprowadziła swoją załogę
(zawsze tak określała załogi, które nadzorowała) do pojazdu,
który miał ich przewieźć na stanowisko startowe. Przy tej okazji,
jak zwykle, wykonano pamiątkowe zdjęcia, a całość opracowali
zatrudnieni przez NASA specjaliści z agencji reklamowych. Mimo
to zaskoczyła ją liczba czekających przed wejściem dziennikarzy
i reporterów oraz mikrofonów w kudłatych osłonach, które
wyglądały niczym przerośnięte gąsienice. Był nawet ktoś z jednej
z sieci telewizyjnych nadających poranne serwisy informacyjne -
Gary Jakoś-mu-tam, który zaciągnął ją przed kamerę, by wygłosiła
komentarz. Gdyby się wcześniej nad tym zastanowiła,
przygotowałaby się na coś podobnego - NASA poważnie traktowała
współpracę z mediami, a na jej obecność w centrum podczas startu
usilnie nalegano. Podobnie zresztą jak w pewnym stopniu na
mianowanie jej koordynatorem astronautów, co było całkiem wysoką
pozycją w hierarchii agencji. Obliczono to na przyciągnięcie
większego niż zwykle tłumu dziennikarzy. Zgodziła się na taką
rolę, mając nadzieję, że lot spełni oczekiwania rozdmuchane przez
reklamę. Wysłanie w przestrzeń pierwszego modułu laboratoryjnego
ISS, jak w skrócie określano międzynarodową stację kosmiczną,
opóźniło się znacznie z powodu problemów finansowych. Na orbicie
znajdowały się już segmenty konstrukcyjne, z którymi miało zostać
połączone laboratorium, a za dwa tygodnie zaplanowano
wystrzelenie z rosyjskiego kosmodromu w Kazachstanie drugiego
modułu badawczego. Nie licząc politycznych korzyści, czyli
konkretnego dowodu współpracy Wschodu z Zachodem, te dwa starty
decydowały o istnieniu stacji, a więc otwierały nową erę w
badaniach kosmosu. Dlatego właśnie Annie zwracała taką uwagę na
szczegóły, ignorując całą wrzawę otaczającą misję. Był to dla
niej największy z dotychczasowych krok ku realizacji marzeń,
które pielęgnowała od dzieciństwa i które sporo ją kosztowały,
gdy dorosła. Miała nadzieję, że duma z udziału w programie budowy
tej stacji wymaże w końcu winę i ból, które dotąd w niej
przeważały. Co prawda, stanowiły niejako produkt uboczny, ale
dręczyły ją od dawna. Nie był to jednak czas ani miejsce na
rozmyślania o własnych problemach, toteż odsunęła je od siebie.
Stała przed wejściem do kompleksu startowego 39 i obserwowała
pułkownika Jima Rowlanda oraz resztę załogi Oriona wsiadających
do srebrzystego, przypominającego autobus pojazdu z
błękitnobiałym znakiem NASA. Tych pięcioro miało tworzyć
historię, więc choć obowiązki nie pozwalały jej lecieć, i tak
czuła, że jakaś jej część wyruszy z nimi. Byli jej grupą
treningową, jej rodziną. Odpowiadała za nich. Na zawsze wrył się
jej w pamięć obraz Jima, który zatrzymał się przed wejściem do
pojazdu i przyjrzał tłumowi, szukając jej twarzy. Był dowódcą
lotu, przystojnym i energicznym mężczyzną, który zdawał się
pulsować pewnością siebie i entuzjazmem. Ale w tej chwili nie
miało to znaczenia, podobnie jak to, że w roku 1994 ukończyli
razem kurs astronautów. W tej chwili przepełniała go
niecierpliwość, którą w pełni mógł zrozumieć jedynie ten, kto
widział Ziemię z wysokości dwustu pięćdziesięciu mil.Marchewka
ponad wszystko. - Wiedział, że nie ma szans, by Annie usłyszała
go w tym zgiełku, więc mówił wolno, żeby mogła czytać z jego
warg. Tekst był stary - z czasów szkolenia w Houston - i dotyczył
twarzowego koloru skafandrów, w które od lat ubrani byli wszyscy
astronauci w trakcie startów i lądowań. Uśmiechnęła się,
wspominając wspólne treningi - jednak prawdą było, że jeśli ktoś
choć raz znalazł się w przestrzeni, nigdy nie przestawał za nią
tęsknić. Nigdy. - Terra nos respuet - odparła, wolno wymawiając
słowa. W dowolnym tłumaczeniu, które wymyślili dość dawno, motto
szkoły brzmiało "Wypluła nas Ziemia".
Jim uśmiechnął się szerzej i zasalutował jej zawadiacko, po czym
odwrócił się i wsiadł do pojazdu. Za nim podążyli kolejno
pozostali członkowie załogi. Niedługo potem Annie uznała, że jej
funkcja reprezentacyjna dobiegła końca, i wymknęła się
dziennikarzom. Zjadła lekkie śniadanie w bufecie i poszła do
pokoju startowego przydzielonego do obsługi Oriona. W centrum
były cztery takie olbrzymie pomieszczenia, a z każdego można było
kierować operacją od etapu testów do startu promu. Później
funkcję tę przejmowało Centrum Lotów Kosmicznych im. Lyndona B.
Johnsona w Houston. Sala, pełna półkolistych konsol komputerowych
oddzielonych niewysokimi przepierzeniami i o ogromnych oknach
wychodzących na płytę startową, robiła wrażenie nawet wtedy, gdy
nie było w niej nikogo. W takie dni jak ten, kiedy pełno w niej
było kontrolerów, techników, oficjeli z NASA i zaproszonych na
uroczystość startu VIPów, Annie wydawało się, że sama atmosfera
jest elektryzująca. Zajęła swoje miejsce w sekcji zarządzania
operacją, co było miło i oficjalnie brzmiącą nazwą przestrzeni
wydzielonej dla zaproszonych gości i ważniejszych przedstawicieli
agencji, których obecność z punktu widzenia procedury startowej
była zupełnie nieistotna. Zauważyła, że siedzący po prawej
mężczyzna posłał jej zaintrygowane spojrzenie z gatunku: "Na
jakiej to reklamie widziałem twoją twarz?" Przyzwyczaiła się do
takich spojrzeń, odkąd stała się sławna, lecz nagle zdała sobie
sprawę, że przygląda się sąsiadowi niemal w ten sam sposób. Co
prawda, niewielu biznesmenów miało bardzo znane nazwiska, ale
jedynie ktoś, kto przespałby ostatnie dziesięć lat, nie
rozpoznałby założyciela i szefa UpLink International, jednej z
najważniejszych firm dla rozwoju światowej techniki, a także -
co ważniejsze z punktu widzenia Annie - głównego wykonawcy
międzynarodowej stacji kosmicznej. Mężczyzna wyciągnął ku niej
dłoń ze słowami: - Przepraszam, że się przyglądam, ale to
prawdziwy zaszczyt poznać panią, pani Caulfield. Jestem... -
Roger Gordian. - Uśmiechnęła się. - Najsłynniejszy cywilny
zwolennik naszego programu. Aha, wystarczy po prostu Annie. - No
tak, imiona to tu zdecydowanie najpopularniejsza forma. - Wskazał
na siedzącą po drugiej stronie uderzająco piękną brunetkę w
doskonale skrojonym kostiumie. - Proszę pozwolić, że przedstawię
pani mojego wiceprezesa projektów specjalnych Megan Breen. W taki
czy inny sposób stoi generalnie za wszystkim, co nasza firma
zdołała osiągnąć. Kobiety uścisnęły sobie dłonie i Megan dodała:
Mam nadzieję, że poświadczysz to, co właśnie powiedział, gdy
będę negocjowała podwyżkę. Gordian mrugnął porozumiewawczo do
Annie.
Biedna Megan musi się jeszcze sporo nauczyć o lojalności
między byłymi myśliwcami. W uśmiechu Annie pojawiło się coś
więcej niż humor.
Zostałeś zestrzelony nad Wietnamem, prawda? - spytała.
Gordian skinął głową.
- Przez sowiecką rakietę typu Goa podczas przelotu na małej
wysokości nad Khe Xanh. - Umilkł na chwilę. - Latałem od roku z
355. z Laosu, a następne pięć lat spędziłem w więzieniu Hoa Lo. -
"Hanojski Hilton". Mój Boże, prawda. Czytałam, jak traktowano
tam więźniów. O komorach gwiezdnych... - Annie umilkła,
przypominając sobie detale.
Szczególnie utkwiły jej w pamięci pokoje 18 i 19 w rejonie
określanym przez jeńców mianem "Hotelu Złamanych Serc". Pierwszy
nazwali Zmiękczalnią, drugi - Pryszczatym. W Zmiękczalni bito
nowo przybyłych, by zdali sobie sprawę, gdzie się znaleźli.
Pryszczaty nazwę zawdzięczał specyficznie położonemu tynkowi,
który tworzył guzowate nierówności skutecznie tłumiące krzyki
torturowanych. Ten oraz podobne wynalazki były spuścizną po
Francuzach. Można mówić o tej nacji, co się chce, ale trzeba
przyznać, że na skolonializowanych obszarach Francuzi pozostawili
wzbudzające szacunek więzienia, z których nie sposób było uciec.
Potrafiono w nich wymusić pożądane zmiany behawioralne u
najbardziej nawet zatwardziałych i niepoprawnych osadzonych. Do
takich należało właśnie więzienie Hoa Lo czy słynna kolonia karna
na Diabelskiej Wyspie przy wybrzeżu Gujany Francuskiej. Brutalna
bezwzględność i nieludzkie warunki były ich atrybutami, a
Wietnamczycy okazali się wyjątkowo pojętnymi uczniami i w pełni
wykorzystali swą kolonialną spuściznę. Ja też słyszałem o twoich
przejściach - przerwał ciszę Gordian. - Sześć dni ukrywania się
w Bośni po katapultowaniu z F-16 na dwudziestu siedmiu tysiącach
stóp. Przeżyłaś chyba tylko dzięki łasce boskiej.Dzięki łasce
boskiej, kursowi przetrwania, radiotelefonowi i azbestowemu
żołądkowi, z którego wyśmiewano się, odkąd sięgam pamięcią, a
który okazał się wyjątkowo przystosowany do diety składającej się
z larw i gąsienic - wyjaśniła rzeczowo. - Teraz, kiedy właściwie
każdy samolot wyposaża się w twój system naprowadzająco-
rozpoznawczy GAPSFREE, jest znacznie mniej prawdopodobne, by
jakiś pilot dał się tak zaskoczyć jak ja.
- Przeceniasz moje zasługi, a nie doceniasz własnych. - Widać
było, że poczuł się nieswojo. Czym prędzej zmienił temat,
wskazując na salę. - Choć założę się, że zgodzimy się, że to
rzeczywiście jest godne uznania. Annie, nieco zaskoczona,
przytaknęła odruchowo. Jeśli się nie myliła - a gdy oceniała
ludzi, myliła się raczej rzadko miała właśnie okazję zobaczyć
przebłysk autentycznej skromności swego rozmówcy. U kogoś takiego
jak Gordian, czego nauczyło ją przebywanie wśród wysoko
postawionych i potężnych osobistości, był to prawdziwy ewenement.
Uczyła się naturalnie na własnych błędach i nie były one
najsympatyczniejsze. - To twój pierwszy start? - spytała. - W
innej niż rola widza, tak. Kiedy nasze dzieci były jeszcze
dziećmi, przyjechaliśmy z Ashley, by z terenu przeznaczonego dla
publiczności obserwować start Endeavora. To było spektakularne
przeżycie, ale w porównaniu z obecnością w centrum startowym... -
Drętwieją palce, a serce podskakuje - powiedziała ze
zrozumieniem Annie. - Sądzę, że dla ciebie to też jeszcze nie
rutyna - zauważył z uśmiechem.
- I nigdy nie będzie.
Po chwili Gordian wstał, widząc zbliżającego się administratora
NASA Charlesa Dorseta. Uścisnęli sobie dłonie i Dorset porwał go
na spotkanie z grupą osobistości przebywających w sąsiednim
pokoju.Co będzie dalej? - spytała Megan, pochylając się nad
opuszczonym przez Gordiana fotelem. - Tyle się tu naraz dzieje,
że trudno wszystko ogarnąć. Nie przejmuj się. Wysyłanie ludzi
w kosmos to skomplikowany proces. Nawet astronauci nie
pamiętaliby o wszystkim bez ściąg. A mają za sobą lata treningów
i mnóstwo prób pocieszyła ją Annie. - Mówisz poważnie? O tych
ściągach? - Przykleja się je na tablicy przyrządów - wyjaśniła. -
Mały krok dla ludzkości, wielki dla rzepów. Klej może być zbyt
słaby, więc nie używa się kartek samoprzylepnych, lecz folii z
rzepami. - Zerknęła na zegarek. - Żebyś się lepiej orientowała,
co nas czeka, do startu pozostała mniej więcej godzina i jak
dotąd wszystko idzie dobrze. Zespół odprowadzający zamknął i
zabezpieczył właz, a za chwilę opuści stanowisko startowe i uda
się w rejon wycofania. Komputerowe sprawdzanie poprzedzające
start rozpoczęło się wiele godzin temu, ale na pokładzie promu
i tak jest mnóstwo przełączników, więc teraz załoga upewnia się,
czy wszystkie znajdują się we właściwych położeniach. - Przyznam
się, że zaskoczyła mnie liczba personelu w tej sali - powiedziała
Megan. - Oglądałam już starty w telewizji i spodziewałam się
licznej obsady, ale tu jest ze dwustu ludzi. - Niezły strzał -
przyznała Annie. - Właściwie nieco więcej, około dwustu
pięćdziesięciu. Ale to i tak połowa obsady z czasów, gdy
startowały misje Apollo - wyjaśniła. - Jeszcze kilka lat temu
potrzebowaliśmy o jedną trzecią więcej. Nowy sprzęt i
oprogramowanie systemu kontroli startu pozwoliły skonsolidować
całą operację i zmniejszyć liczbę operatorów. - Przepraszam, że
wyszedłem w połowie rozmowy, ale Chuck chciał, żebym poznał jego
zastępców - przeprosił Gordian, zjawiając się z powrotem. Dla
kogo Chuck, dla tego Chuck, pomyślała Annie. Dla niej wciąż był
to pan Dorset. Jak widać, nie wszędzie w NASA obowiązywała zasada
mówienia po imieniu. Zapamiętała jednak, że nie powiedziała tego
głośno, by nie urazić gościa. - Gdy cię nie było, wypytałam Annie
o różne rzeczy - poinformowała go Megan. - Dowiedziałam się
mnóstwa interesujących rzeczy.
- W takim razie mam nadzieję, że jeszcze jeden żądny wiedzy uczeń
nie sprawi zbytnich kłopotów - powiedział Gordian, siadając w
fotelu. - W ogóle. - Annie uśmiechnęła się lekko. - Dopóki
będziemy rozmawiali cicho, możecie pytać, o co tylko chcecie.
Przez następne pięćdziesiąt minut to właśnie robili. Na dziewięć
minut przed startem wstrzymano odliczanie i w sali zapadła cisza.
Kontrolerzy czekali w gotowości, obserwując poczynania zespołu
zarządzającego, który tworzyli wyżsi pracownicy agencji oraz
inżynierowie odpowiedzialni za tę misję. Grupa odbywała cichą,
lecz poważną naradę, a kilku jej członków sięgnęło po telefony
przymocowane do pulpitów. - Wstrzymanie odliczania w tym momencie
to także rutynowe postępowanie - wyjaśniła Annie, czując
zaintrygowane spojrzenia rozmówców. - Pozwala astronautom i
personelowi naziemnemu nadgonić opóźnienia w sprawdzaniu sprzętu
i wprowadzić ostatnie poprawki, jeśli zachodzi taka potrzeba. W
tym czasie członkowie zespołu zarządzającego podejmują ostateczne
decyzje. Przed startem niektórzy chcą się jeszcze porozumieć z
inżynierami z Houston. Kiedy każdy podejmie decyzję, głosują, by
sprawdzić, czy osiągnęli konsensus. - Annie wskazała lekkie
słuchawki leżące na jej pulpicie i dwa dodatkowe zestawy
przeznaczone dla Gordiana i Megan. - Gdy ponownie zacznie się
odliczanie, możecie je nałożyć. Będziecie słyszeć rozmowy między
promem a obsługą. - Głosowanie, o którym wspomniałaś... długo
trwa? - spytała Megan.
- To zależy od pogody, problemów technicznych, które pojawiły się
do tego czasu, i mnóstwa innych czynników. Jeśli jeden z
kierowników będzie miał zły horoskop na ten dzień, teoretycznie
może wymusić odłożenie startu. Choć nigdy o czymś takim nie
słyszałam, przyznaję, że zdarzały się dziwne przypadki. Na
przykład, pięć czy sześć lat temu start Discovery został odłożony
o przeszło miesiąc za sprawą pary dzięciołów. Gordian spojrzał
na nią. - Dzięciołów?!
- Dzięciołów. - Annie uśmiechnęła się, widząc jego minę. Zamiast
interesować się drzewami wydziobywały dziury w osłonie
zewnętrznego zbiornika paliwa. Po naprawie wezwano ornitologa,
który przepłoszył je, wieszając wokół stanowiska startowego
sztuczne sowy. - Niesamowite. - Gordian potrząsnął głową. - Nie
przypominam sobie, żebym cokolwiek o tym słyszał... Opowieści
z przylądka. Mogłabym wam powiedzieć więcej, niż mielibyście
ochotę usłyszeć. - Zachichotała. - Ale nie musicie się obawiać.
Z tego, co widzę, dziś decyzja o starcie zapadnie szybko. I miała
rację - w ciągu kilku minut narada skończyła się, kierownicy
wrócili do swoich pulpitów i sięgnęli po telefony. Na wielkim
ekranie widać było obraz z kamer przemysłowych pokazujących
stanowisko startowe popularnie zwane "kominem": kratownicę
podtrzymującą w pionie dwa silniki rakietowe na paliwo stałe,
masywny, wysoki na sto pięćdziesiąt stóp zbiornik zewnętrzny i
sam prom zwany orbiterem. Annie doskonale znała jego wnętrze jak
tylko potrafi ktoś, kto latał na jego pokładzie - i widziała
oczyma wyobraźni to, czego nie pokazywały kamery. Jim i jego
pilot Lee Everett, przypięci pasami do foteli, mieli opuszczone
przysłony hełmów, gdyż słońce zalewało kokpit potokiem światła.
Za nimi spoczywały Gail Scott, zajmująca się ładunkiem, i
specjalistka do spraw misji Sharon Ling; trzej pozostali
członkowie załogi zajmowali fotele nieco niżej, na środkowym
pokładzie. Wszyscy siedzieli, ale fotele znajdowały się
prostopadle do ziemi, by zredukować skutki przeciążeń
występujących podczas startu i wznoszenia. Annie nigdy nie miała
problemów z żołądkiem podczas lotu, ale wiedziała, że wszyscy za
prawym uchem mają przyklejony plaster ze skopolaminą
neutralizującą symptomy powodowane przez przyspieszenie czy zanik
ciążenia. Sercem i duszą była z nimi, doświadczając tego samego,
czego oni doświadczali na każdym etapie. Do startu pozostało pięć
minut. Annie skupiła się na głosach w swoich słuchawkach. -
...kontrola, tu Orion - mówił Jim. - Odpalamy APU. Pierwszy i
drugi na zielonym, trzeci w trakcie rozruchu. - Rozumiem, melduj
stan trzeciego - odparł kontroler.
- Zielony. Mamy sprawne trzy na trzy. Pracują bez zarzutu. -
Rozumiem Orion. Ślicznie. Annie czuła, jak narasta w niej
podniecenie. Rozmowa oznaczała, że zasilane hydrazyną rozruszniki
mające odpalić w trakcie lotu wznoszącego główne silniki promu
zostały uruchomione i działały prawidłowo. Słuchała dalej. Prom
przeszedł na własne zasilanie, w zewnętrznym zbiorniku
podwyższono ciśnienie. Obok niej Gordian z fascynacją wpatrywał
się w stanowisko startowe. Teraz rozmawiali wyłącznie kontrolerzy
- reszta milczała zgodnie z wymogami procedur startowych. Tych
przestrzegano z całą surowością, choć Annie podejrzewała, że
przytłaczająca powaga chwili i tak pozbawiłaby ją głosu. Na dwie
minuty przed godziną T główny kontroler oznajmił, że prom gotów
jest do startu, a Annie poczuła mrowienie, które z opuszków
palców przeszło na całe jej ciało. Zapamiętała, że gdy do
wyznaczonego czasu brakowało sześciu sekund, spojrzała na zegar
wbudowany w konsolę. W tym momencie w półsekundowych odstępach
i w kolejności kontrolowanej przez komputer pokładowy Oriona
powinny odpalić główne silniki promu. Zamiast tego zaczęły się
kłopoty. I to te najgorsze, niezapomniane.
Od momentu, w którym zorientowała się, że coś jest nie tak, aż
do tragicznego finału wszystko przebiegało z tak ogromną
prędkością, iż zaskoczenie przekształciło się w pełne osłupienie
i niedowierzanie. W pewien sposób było to zbawienne, gdyż
stłumiło przerażenie, które inaczej mogło się okazać
przytłaczające.Kontrola... mam czerwony stan silnika numer trzy.
- Spięty głos należał do Jima. A chwilę później w słuchawkach
rozległ się przeszywający dźwięk głównego alarmu.Mamy gorący
silnik... spada ciśnienie LH2... uruchomiły się detektory dymu...
mamy dym w kabinie! Przez salę przebiegł dreszcz. Annie spojrzała
na ekran, odruchowo zaciskając dłonie w pięści. Z dyszy jednego
z głównych silników Oriona wystrzelił słup oślepiającego
ognia.Natychmiast przerwać start! - Głos kontrolera był spokojny,
choć wiele go to kosztowało. - Rozumiesz, Jim? Natychmiast
opuśćcie orbiter! Rozumiem... - wykaszlał Jim. - Ja... my...
trudno cokolwiek zobaczyć...Jim, biały pokój wrócił na pozycję!
Wynoście się stamtąd, i to już! Annie z trudem przełknęła ślinę.
Podobnie jak wszyscy astronauci wielokrotnie ćwiczyła awaryjne
opuszczanie promu i doskonale znała procedurę. Białym pokojem
nazywano niewielką komorę ciśnieniową umieszczoną na końcu
wysięgnika łączącego wieżę z włazem promu. W niej astronauci
docierali na pokład, a na dziesięć minut przed startem odłączała
się automatycznie wraz z wysięgnikiem. Teraz ponownie znalazła
się na miejscu. Zgodnie z ustalonymi procedurami ewakuacyjnymi
załoga opuszczała prom przez właz, po czym przebiegała po
wysięgniku na platformę znajdującą się po przeciwnej stronie
wieży. Z niej do oddalonego o tysiąc dwieście stóp podziemnego
bunkra biegło pięć stalowych lin odpornych na duże obciążenia.
Do każdej przymocowana była stalowa klatka mogąca pomieścić od
dwóch do trzech osób, która po zwolnieniu zaczepu zjeżdżała do
bunkra i lądowała w nylonowej sieci amortyzującej. Najpierw
jednak... Najpierw jednak astronauci musieli dotrzeć do klatek.
Na ekranie widać było pomarańczowobiałe płomienie pulsacyjnie
wystrzeliwujące ze wszystkich już silników. Płytę spowił gęsty,
tłusty czarny dym, który wkrótce przesłonił część rufową promu
i sięgnął skrzydeł. Bez wątpienia panowała tam ogromna
temperatura, a robiło się jeszcze goręcej. Choć Annie była
przekonana, że osłony termiczne Oriona mogą zapobiec zapaleniu
się kadłuba, wiedziała, iż temperatura i dym bardzo szybko
zamienią wnętrze w śmiertelną pułapkę. A jeśli zajmie się paliwo
lub odpalą silniki na paliwo stałe... Zmusiła się, by o tym nie
myśleć. Kurczowo przycisnęła ręce do boków i nie odrywała wzroku
od ekranu. Łączność z Jimem została przerwana, a z gorączkowych
rozmów przekrzykujących się podnieconych kontrolerów, które
wypełniały słuchawki, trudno się było zorientować, co z załogą.
Skupiła wzrok na ekranie, czekając, aż astronauci opuszczą prom.
Nagle wydało się jej, że widzi postacie w marchewkowych
skafandrach na otoczonej barierką platformie po zachodniej
stronie wieży, tam gdzie umieszczono klatki. Jednak odległość od
kamer w połączeniu z wszechobecnym dymem utrudniała obserwację,
toteż nie była pewna, czy rzeczywiście widziała tam załogę. Nie
odrywała zmrużonych oczu od ekranu i prawie przekonała siebie,
że to naprawdę byli podwładni Jima, gdy wieżą wstrząsnęła
pierwsza eksplozja. Była tak silna, że zadzwoniły szyby w oknie
widokowym centrum. Annie bardziej ją odczuła, niż usłyszała.
Wciąż czuła w kościach to przyprawiające omdłości drżenie, gdy
kolejny wybuch rozerwał rufę promu i otoczył ogniem dolną część
wieży. Gwałtownie pochyliła się w fotelu, modląc się jednocześnie
do wszystkich bogów, którzy mogliby jej wysłuchać. Na ekranie
widać było malutkie sylwetki w pomarańczowych skafandrach
gorączkowo ładujące się do klatek. Za nimi wyrastała potężna
ściana ognia. Nie potrafiła ocenić, ilu astronautów znajdowało
się na platformie, gdyż z tej odległości byli niewiele więksi od
mrówek. Temperatura uruchomiła system przeciwpożarowy na
stanowisku startowym i przez długą chwilę Annie nie widziała nic
poza kłębami pary i dymu, przez które przebijała się poświata
ognia otaczająca dolną część promu i wieży. W tym momencie
pierwsza klatka rozpoczęła szaleńczy zjazd po linie. W ślad za
nią wystrzelił z dołu język ognia, ale tylko liznął stalową
konstrukcję. Ku swemu przerażeniu Annie dostrzegła na platformie
pozostałych członków załogi; ich sylwetki rysowały się na tle
oślepiająco jasnych płomieni. Druga klatka została zwolniona
dziesięć lub piętnaście sekund po pierwszej, czyli z opóźnieniem
nie do przyjęcia podczas jakichkolwiek ćwiczeń. Zastanowił ją ten
poślizg, ale raz jeszcze zmusiła się, by nie myśleć o tym, co
mogło spowodować takie opóźnienie. Widziała jednak to, co
widziała... a później uświadomiła sobie, że takie właśnie
świadomie tłumione myśli najgłębiej wbijają się w pamięć i dręczą
człowieka niczym uprzykrzony, nie mogący znaleźć spokoju duch.
Następne kilka minut było czystą torturą nieświadomości i
oczekiwania połączonych z całkowitą bezsilnością. Nikt w centrum
nie mógł nic zrobić; musieli czekać, aż astronauci odezwą się
ponownie z bunkra. Czekać, wpatrywać się w ekran i nie poddawać
szaleństwu. W sali panowała absolutna cisza. Annie przygryzła
dolną wargę.
W końcu w słuchawkach rozległ się podniecony głos:
Kontrola, tu Everett. Druga klatka jest na dole i sądzę, że
wszyscy jesteśmy... Nagle głos umilkł.
Annie siedziała bez ruchu, czując, jak łomoce jej serce. Nie
wiedziała, co się dzieje, nie wiedziała nawet, co czuje. Ulga,
którą wywołał głos Lee, zmieszała się z desperacją i
zaskoczeniem. Dlaczego tak nagle zamilkł?Lee? - W słuchawkach
odezwał się kontroler. - Przestaliśmy cię słyszeć, Lee. Co się
stało? Odpowiedziała mu długa jak wieczność cisza.
W końcu Everett odezwał się ponownie, lecz jego głos był
stłumiony, przerażony: Boże!... Gdzie jest Jim?... Gdzie jest
Jim?! Gdzie...?! Z tego, co nastąpiło później, Annie zapamiętała
niewiele głównie porażającą bezsilność i coraz bardziej
docierającą do niej rzeczywistość, która zdawała się wciągać ją
w bezdenną, pozbawioną powietrza dziurę. Na zawsze utkwiło jej
w pamięci tylko jedno: w którymś momencie spojrzała na Rogera
Gordiana. Siedział blady i zapadnięty w sobie, jakby jakaś
eksplozja odrzuciła go na oparcie fotela. Po pytaniu Everetta w
jego oczach była już wyłącznie pustka. I ten właśnie pusty wzrok
uzmysłowił jej, że Gordian zna odpowiedź. Podobnie jak ona i
wszyscy obecni na sali. Pułkownik Jim Rowland... Jim...
Jim odszedł na zawsze.

2
RÓŻNE MIEJSCA
17 KWIETNIA 2001 5.00 PO POŁUDNIU CZASU WSCHODNIEGO

Opuścili międzynarodowe lotnisko w Portland wynajętym
chevroletem, który dni świetności miał już dawno za sobą.
Przejechali ponad sto mil Maine Turnpike do Gardiner, gdzie droga
łączyła się z autostradą międzystanową, która omijając Bangor,
biegła zakolami na północny wschód i północny zachód ku granicy
z Kanadą. Gdy zostawili za sobą zjazd na Bath i Brunswick, już
tylko ich samochód przemierzał trasę pośród przysypanych śniegiem
drzew iglastych. Była długa, choć łagodna zima, jakie zwykle
panują w Nowej Anglii. Punkt opłat był opuszczony: brakowało
szlabanu i kamer, a wisząca smętnie puszka na drobne miała co
prawda napis, że opłata wynosi pięćdziesiąt centów, lecz ojej
wysokości decydowało sumienie kierowcy. Pete Nimec wygrzebał z
kieszeni dwie monety i wrzucił je do puszki. Ćwierćdolarówki? -
zdziwiła się siedząca obok niego Megan; były to pierwsze słowa,
które wypowiedziała od godziny. - Nie wiedziałam, że jesteś taki
uczciwy. Nie zdejmując nogi z hamulca, spojrzał na nią przeciągle
zza okularów przeciwsłonecznych. - Gdybyś przyjrzała się bliżej,
wiedziałabyś, że są kanadyjskie - odparł po chwili. - Czekałem
od ostatniego pobytu tutaj, żeby je oddać. Wcisnął mi je kasjer
w budce, bo była kolejka. Wiesz, że nie lubię mieć długów. -
Kiedy to było?
Mniej więcej rok temu - wyjaśnił, puszczając hamulec. Około
piętnastu mil za punktem opłat skręcili w zjazd na Augustę,
zatankowali na najbliższej stacji i po minięciu kilku smętnych,
nie pierwszej świeżości sklepów wyjechali na autostradę numer
trzy - biegnącą pośród wzgórz dwupasmówkę prowadzącą na wschód,
w stronę wybrzeża. Megan ponownie zamilkła i spoglądała przez
okno. Niebo przesłaniały ciemnoszare chmury, a wiatr - w miarę
jak zbliżali się do wybrzeża - stawał się coraz bardziej
agresywny i wciskał się do wnętrza przez niewidoczne szczeliny
między drzwiami a karoserią. Chłodne podmuchy powoli, lecz
nieustannie wygrywały walkę z ogrzewaniem. Za szybą przesuwały
się monotonnie całe połacie zaśnieżonego lasu, a przerwy
wypełniały stacje benzynowe i punkty handlu gratami albo...
punkty handlu gratami i stacje benzynowe. Meg była przekonana,
że sterty pordzewiałych zlewozmywaków, używanych rowerów, mebli
kuchennych, sprzętów ogrodowych i naczyń gromadzono tu w ciągu
całych dziesięcioleci, i nic nie wskazywało na to, by cokolwiek
opuściło któryś z przydrożnych śmietników. Poczuła, jak
wstrząsają nią dreszcze, i głębiej wtuliła brodę w kołnierz
czarnej skórzanej kurtki. Oprócz niej miała na sobie niebieskie
jeansy i czarne buty do kostek, a spięte w koński ogon gęste
kasztanowe włosy przykryła wojskową czapką polową z daszkiem.
Nimec pomyślał ze zdziwieniem, że wyglądała na zmęczoną -
zdradzały to zwłaszcza jej oczy. - Zastanawiam się, kto kupuje
te stare śmieci - odezwała się w pewnym momencie. - Pojęcia nie
mam, ale pamiętaj, że w tej części kraju wszystko ma życie
pozagrobowe. Obiekty nieożywione też. To brzmi świętokradczo.
Wzruszył ramionami.
Ktoś mógłby powiedzieć, że przemawia przeze mnie jankeska
tolerancja. Uśmiechnęła się nieznacznie i włączyła radio, ale
sygnał nadającej przez cały czas wiadomości bostońskiej stacji,
której słuchała na początku podróży, był już zbyt słaby. Po
minucie odbierania zakłóceń lub statycznego szumu wyłączyła je
i odchyliła się z powrotem na oparcie fotela. - Nic -
stwierdziła. - Pewnie lepiej dla ciebie.
- Co chcesz przez to powiedzieć? - Posłała mu zaskoczone
spojrzenie. - Na lotnisku widzieliśmy nagłówki gazet, a gdy
wyjeżdżaliśmy z Portland, słyszeliśmy najnowsze wiadomości -
rzekł Nimec. - Ja też chciałbym jak najszybciej poznać wyniki
dochodzenia w sprawie Oriona, ale sama wiesz, że to musi po trwać
i że długo nie będzie wiadomo nic nowego. Teraz media będą
przeżuwały na setki sposobów informacje, które słyszałaś już co
najmniej kilkadziesiąt razy, i z uporem maniaka będą cię nimi
waliły po głowie. - Wiesz, że jestem odporna na uszkodzenia.
- Nie o to mi chodziło. Nie mogę tylko uwolnić się od myśli, że
lepiej byłoby dla ciebie, gdybyśmy odłożyli ten wyjazd... -
Zawarliśmy umowę: pokażę ci, jak ty pokażesz mi. - Ładnie to
ujęłaś - przyznał rozbawiony. - Mimo to miałaś ostatnio kilka
ciężkich dni. Megan potrząsnęła głową.
Ciężkie jest to, co przytrafiło się astronautom. Rodzinie
Jima Rowlanda. Ja tylko chciałabym wiedzieć, dlaczego tak się
stało. Nigdy do końca nie potrafiłam zrozumieć, dlaczego dla
rodzin ofiar wypadków lotniczych tak ważne było poznanie minuta
po minucie przebiegu zdarzeń i przyczyny awarii. Sądziłam, że
świadomość, czy była to awaria silników, konstrukcji nośnej czy
błąd pilota, niczego nie zmienia, bo nikogo nie wskrzesi, i że
lepiej byłoby, gdyby jak najszybciej o wszystkim zapomnieli i
pozwolili grupie dochodzeniowej pracować w spokoju. - Ponownie
potrząsnęła głową. - Teraz nie daje mi spokoju świadomość, że
mogłam być aż tak tępa. Nimec siedział wyprostowany i wpatrywał
się w drogę.
Taka złość nic nie da - powiedział w końcu. - Trudno
zrozumieć kogoś, jeśli samemu nie przeżyło się czegoś równie
strasznego. Nie odpowiedziała.
Kiedy dotarli do stanowego parku Lake St. George, krajobraz
zaczął się zmieniać - oprócz stacji benzynowych i sklepików z
używanymi sprzętami na granitowych zboczach wzgórz po lewej
pojawiły się zadrzewione tereny campingowe, a po prawej
rozpostarła się szara i gładka toń jeziora. Jego brzeg pokrywał
topniejący śnieg i dywan liści, które jak się zdawało - trwały
tam od dawna i ignorowały niszczycielskie zapędy wiatru. -
Najwyraźniej uważasz, że to spotkanie jest ważne. Przynajmniej
na tyle, że nie poleciałeś na Florydę - oceniła, przerywając
milczenie. Nimec wzruszył ramionami.
- Na miejscu jest już Federalna Administracja Lotnictwa
Cywilnego i pół tuzina innych agencji federalnych, nie licząc
specjalistów z NASA. Gord uruchomił też z pewnością swoje
kontakty w agencji, by wysłać grupę inżynierów UpLink w
charakterze obserwatorów. Poza tym wypadki promów podczas startu
to nie moja dziedzina. Na przylądku tylko bym przeszkadzał,
plącząc się innym pod nogami. Tu mogę coś osiąg nąć.
Potrzebujemy... - Nagle zamilkł i odchrząknął. Już miał
powiedzieć: "Potrzebujemy kogoś na miejsce Maxa", lecz w
ostatniej chwili zdążył się ugryźć w język.
Przed swą śmiercią Max Blackburn był zastępcą Nimeca w sekcji
ochrony UpLink. Stopniowo został specjalistą od rozwiązywania
kłopotów, a tych nie brakowało, jako że zakłady mieściły się w
rozmaitych państwach, a często i w światowych punktach zapalnych.
Jego umiejętności samodzielnego działania i podszywania się pod
inne osoby okazały się niezastąpione, ale za swoją gorliwość i
skłonność do ryzyka zapłacił najwyższą cenę. Max nie zmarł
spokojnie we śnie - zginął przedwcześnie gwałtowną i trudną do
zaakceptowania śmiercią. Usiłując o tym nie myśleć, Nimec o mało
zapomniałby o pogłoskach, według których Blackburna i Megan
łączył krótkotrwały, lecz namiętny związek. Być może katastrofa
promu nie była jedyną przyczyną jej ponurego nastroju. Bez
względu na to, jak delikatnie próbowałby to ująć i jak starannie
unikaliby wymieniania nazwiska Maxa, nie dało się ukryć, że
przybyli do Maine, gdyż szukali kogoś, kto mógłby zająć jego
miejsce. Odkąd rankiem opuścili San Jose, towarzyszyły im dwa
cienie: pułkownika Rowlanda i Maxa Blackburna. - Musimy
uporządkować pewne sprawy - podjął Nimec, starannie dobierając
słowa. - Te nowe roboty wartownicze, których używamy w Brazylii,
są ładne i pożyteczne, ale podstawą zabezpieczenia każdego
obiektu jest odpowiednio liczna i dobrze wyszkolona grupa
wartowników. Powinniśmy zwiększyć tamtejszy kontyngent i zewrzeć
jego strukturę, a podwoić te działania w zakładach w
Kazachstanie. - Przerwał na chwilę. Szkoda, że Starinow pod
wpływem parlamentu musiał nas pozbawić prawa do ochrony naszych
obiektów. Wydawałoby się, że to, że kilka lat temu uratowaliśmy
mu skórę, powinno pomóc, a tymczasem wręcz nam to zaszkodziło.
Wychodzi na to, że jego rząd za punkt honoru postawił sobie
udowodnić całemu światu, że potrafi sam zapewnić bezpieczeństwo
wszystkiemu, co znajduje się na ich terenie. Typowe paranoiczne
rozumowanie Rosjan, jeśli chcesz wiedzieć. Jeszcze za dwieście
lat nie przestanie im się odbijać czkawką to, że Napoleon zajął
Moskwę.Podobnie jak my nigdy nie zapomnimy, że to na polecenie
jednego z ich polityków został na przełomie tysiącleci zrównany
z ziemią Times Square. Tego nie można porównywać: Pedaczenko był
bandytą i zdrajcą. A poza tym, z tego, co wiem, Napoleon nie był
Amerykaninem. Megan uniosła rękę. - Czekaj, Pete. Możemy wrócić
do tematu, jeśli będziesz miał ochotę. Ale przed chwilą
powiedziałeś coś... uważasz, że wybuch promu nie był
wypadkiem?Nie. Nie widzę też żadnego powodu do podejrzeń. Ale
wolę być przygotowany.
- I naprawdę sądzisz, że najlepiej pomoże ci w tym Tom Ricci?
Nimec przez chwilę nie odpowiadał, choć zdążył się już
przyzwyczaić do sceptycyzmu Meg w kwestii Ricciego.Rozumiem twoją
rezerwę i przyznaję, że to strzał w ciemno, ale powinnaś zachować
otwarty umysł. Przynajmniej spotkaj się z nim, zanim skreślisz
go jako kandydata na to stanowisko. Megan zmarszczyła brwi. Pete,
jestem pewna, że Ricci to dobry kandydat, a gdybym nie uważała,
że trzeba go uczciwie ocenić, nie byłoby mnie tu. Ale po
wydarzeniach w Rosji i w Malezji powinniśmy się na uczyć, że
globalne przedsięwzięcia UpLink prędzej czy później znów rzucą
nas w sam środek jakiegoś politycznego kryzysu. I ty, i Vince
Scull nalegacie, żebyśmy zwiększyli liczebność ochrony i
wyszkolili ją tak, by potrafiła odpowiednio zareagować, kiedy
następnym razem znajdziemy się pod ostrzałem. Zgadzam się z wami,
uważam tylko, że do wcielania tych zmian w życie bardziej nadaje
się ktoś o, powiedzmy, mniej urozmaiconym życiorysie. - Tym razem
to Nimec zmarszczył brwi - ten argument słyszał już wielokrotnie
i przyznawał, że jest w nim trochę racji, ale... Ale tylko ośli
upór kazał mu powtarzać, że właśnie Ricci ma odpowiednie
kwalifikacje, by zrestrukturyzować światową organizację, która -
jak twierdziła Megan Breen - coraz bardziej przypomina swą
wielkością i systemem wojsko, a coraz mniej policję. Zaskoczony
swymi wątpliwościami, porzucił te rozmyślania i skoncentrował się
na prowadzeniu samochodu. Kiedy minęli jezioro, skręcił w lewo
w miasteczku Belfast i wyjechał na autostradę USl prowadzącą na
północ. Pokonali most spinający brzegi małej zatoczki, w której
był port, i kontynuowali podróż wzdłuż wybrzeża. Tu sklepy z
używanymi sprzętami zmuszone były ustąpić miejsca restauracjom
i ośrodkom wczasowym, a te, które pozostały, wyraźnie istniały
dla turystów, nie zaś dla lokalnych majsterkowiczów, gdyż
większość miała na szybach bezpodstawne, ozdobne napisy "ANTYKI".
Duża część z nich była zamknięta na zimę, podobnie jak motele,
restauracje i pensjonaty. Niemal przy każdym z nich znajdowała
się tablica życząca gościom udanych świąt Bożego Narodzenia i
zapraszająca ich, by powrócili po Dniu Pamięci. Jechali cały czas
na północ autostradą nadbrzeżną, niewiele rozmawiając i od
niechcenia obserwując krajobraz. Z prawej, między pułapkami na
turystów, prześwitywała zatoka Penobscot o linii brzegowej pełnej
kamiennych osypisk i skalnych formacji noszących ślady
wieloletniej działalności wiatru, co dawało wrażenie prymitywnej
dziczy, bardziej uśpionej niż cywilizowanej i w każdej chwili
gotowej do wrogiego zachowania. Mieli też stałe poczucie
bliskości morza, a to za sprawą wszechobecnych mew i odbicia
światła od wody, dzięki któremu słabe zimowe słońce choć w części
neutralizowało przytłaczającą szarość chmur. - Tu jest zupełnie
inaczej niż w środku kraju, prawda? odezwała się niespodziewanie
Megan. - Wprawdzie okolica sprawia wrażenie opuszczonej, ale...
sama nie wiem...
- To urokliwe opuszczenie.
- Coś w tym stylu. Zupełnie jakby reszta świata była gdzieś
daleko. Rozumiem, dlaczego Ricci wybrał ten rejon na kryjówkę.
Jeśli nie masz nic przeciwko takiemu ujęciu sytuacji. - Nie mam,
bo przez ostatnie osiemnaście miesięcy to właśnie robi - odparł
Nimec i skinął głową, wskazując zielono-biały drogowskaz TRASA
175 - BLUE HILL, DEER ISLE, STONINGTON.
- Wygląda na to, że zbliżamy się do zjazdu - dorzucił. - Za
jakieś czterdzieści minut poznasz mojego przyjaciela i byłego
współpracownika. Jeśli chodziło o zjazd, Nimec miał rację, ale
pomylił się co do czasu, ponieważ ledwie dziesięć minut później
Megan Breen poznała Toma Ricciego... podobnie jak dwóch lokalnych
stróżów prawa. Dla nikogo nie było to miłe spotkanie. A dla Megan
okazało się także niezapomnianym.

2.00 PO POŁUDNIU CZASU PACYFICZNEGO
Nordstruma zawsze fascynował fakt, że Roger Gordian, który za cel
swej krucjaty obrał otwarcie i przemianę świata dzięki rozwojowi
telekomunikacji, sam rzadko się na ten świat otwierał i miał
najbardziej niezmienny charakter, z jakim Alex kiedykolwiek się
zetknął. Ale takie sprzeczności były często spotykane u osób,
które dokonały w życiu czegoś naprawdę wielkiego, zupełnie jakby
energia spożytkowana na osiągnięcie tych celów wyczerpała
rezerwy, które zwykli ludzie wykorzystywali w codziennym życiu.
Choć mogła ponosić go wyobraźnia, a Gord mógł po prostu lubić
swoje meble. Zatrzymał się w progu gabinetu Gordiana i rozejrzał
uważnie, porównując obecny wygląd z tym sprzed dziesięciu lat,
sprzed roku i z zeszłej jesieni, kiedy był tu po raz ostatni.
Zgodnie z oczekiwaniami wszystkie meble były takie same jak
zawsze i dokładnie w tym samym stanie. Był to testament
starannego użytkowania i paradygmat troskliwych napraw. W ciągu
tych lat biurko Gordiana doczekało się nowego blatu, fotel nowego
obicia, a długopisy wkładów, ale niebiosa nie pozwoliły
najwyraźniej, aby cokolwiek zostało wymienione na inne. -
Dziękuję, że się zjawiłeś, Alex. - Gordian wstał zza swego
biurka. - Zbyt długo się nie widzieliśmy. - Gord i Nord znów w
jednym stoją domku. Jak Ashley
i dzieciaki?
- Nieźle. - Gordian zawahał się na moment. - Julia właśnie
wróciła na jakiś czas. Z osobistych powodów. Nordstrum rzucił mu
znaczące spojrzenie.
Z mężem?
Gordian przecząco potrząsnął głową.
- Z psami?
- Pewnie właśnie śpią na mojej sofie - odparł szef UpLink i
wskazał gościowi fotel. Gest oznaczał koniec poruszanego tematu.
Usiedli po przeciwnych stronach biurka. W gabinecie Gordiana
panowała atmosfera wielkiej stałości i niewzruszalności, a
Nordstrum - który porzucił ojczyste Czechy, posadę w Białym Domu,
nieruchomość w Dystrykcie Columbia i mnóstwo kochanek, a
ostatnio, ze swobodą godną Freda Astaire'a, również doskonałą
karierę - przyznał, że robi ona na nim ogromne wrażenie i zarazem
uspokaja. Nie wydało mu się, że czas się zatrzymał - włosy szefa
holdingu były trochę bardziej szpakowate i przerzedzone, a jego
filigranowa sekretarka zaokrągliła się, ale też oboje ubierali
się elegancko, w zgodzie z panującą modą. Wszakże mimo nawałnic
i przemian gabinet Gorda pozostał gabinetem Gorda. - I jak się
czujesz na tymczasowej emeryturze? - spytał gospodarz. Nordstrum
uniósł brwi. - Tymczasowej? Sprawdź swoje źródła.
- Znowu wychodzi z ciebie dziennikarz. Nie masz jeszcze
pięćdziesiątki i jesteś jednym z najbardziej kompetentnych i
wykształconych ludzi, jakich znam, więc po prostu wywnioskowałem,
że w końcu zechcesz wrócić do pracy.Komplementów nie będę
odrzucał. Natomiast faktem jest, że po aferze z szyframi i po tym
jak niemal porwano mnie na pokładzie atomowego okrętu podwodnego,
tak dalece wypadłem z branży, że ogrodnicy Białego Domu odganiają
mnie sekatorami, nie odczuwam potrzeby, żeby być kimkolwiek innym
niż spokojnym domatorem.
Przez dłuższą chwilę Gordian siedział bez słowa. Przez usytuowane
za nim okno widać było górujący nad zabudową San Jose masyw Mount
Hamilton, który wzmagał jeszcze panującą w gabinecie atmosferę
niezmiennej stałości.Wiem, że byłeś na przylądku, gdy prom miał
wystartować Nordstrum przerwał milczenie. - Oglądałem transmisję
na CNNie. Potworna tragedia.
Gordian skinął głową.
To coś, czego nigdy nie zapomnę - zgodził się. - Uczucie
straty... smutek panujący w sali kontrolnej były nie do opisania.
Gość przyjrzał mu się.
Zakładam, że skontaktowałeś się ze mną z powodu Oriona?
Gordian spojrzał mu w oczy i raz jeszcze powoli skinął głową. -
Miałem w związku z tym dylemat - stwierdził. - Szanuję twoje
pragnienie wolności, ale przydałaby mi się twoja rada. Bardzo by
mi się przydała. - Za każdym razem, kiedy myślę, że już mi się
udało, ktoś mnie ściąga z powrotem - westchnął Nordstrum. Szef
UpLink uśmiechnął się nieznacznie.
- Nie dramatyzuj. Za chwilę zaczniesz się zachowywać jak Pacino.
- Nie ma o czym mówić.
Nastąpiła kolejna chwila ciszy. Gordian złączył palce na blacie,
przyjrzał się im, po czym przeniósł wzrok na Nordstruma.W latach
osiemdziesiątych, zanim się jeszcze poznaliśmy, napisałeś dla
"Time'a" analizę katastrofy Challengera - odezwał się wreszcie. -
Nigdy jej nie zapomniałem. A ja nigdy się nie dowiedziałem, że
ją czytałeś. - Nordstrum zmarszczył brwi z namysłem. - To był mój
pierwszy duży artykuł... jeśli dobrze pamiętam, spotkaliśmy się
miesiąc czy dwa po jego opublikowaniu.W Waszyngtonie, na
przyjęciu wydanym przez naszego wspólnego znajomego.
Przypadek? - spytał Alex.
Gordian nie odpowiedział.
Nordstrum westchnął ciężko i dał za wygraną.
- Po katastrofie Challengera media uderzyły zgodnie w jeden ton:
że NASA i program kosmiczny są skończone - rzekł. Pamiętam tę
nieustającą paplaninę o tym, jak to całe po kolenie dzieci
obejrzało wybuch w telewizji i doznało szoku emocjonalnego.
Pamiętam niezliczone porównania wypadku do zabójstwa JFK i
przepowiednie, że nigdy nie otrząśniemy się na tyle, by zebrać
się w sobie i ponownie zapragnąć lotu w kosmos. - Bardzo ostro
zaatakowałeś ten punkt widzenia.
- Owszem, i to z wielu powodów. Pozwolił on wykorzystać tragiczny
wypadek: na potrzeby nocnych wiadomości i głupawych talkshow
stworzono doskonałą mieszankę emocji i sensacji. Takie
postawienie sprawy całkowicie ignorowało ludzką odporność i upór,
zupełnie jakbyśmy byli zmuszeni do działania przez czynniki
zewnętrzne, nad którymi nie mamy w ogóle kontroli. A co
najgorsze, doprowadziło to do wniosku, że wypadek nie był niczyją
winą, lecz skutkiem tego, co musiało w końcu nastąpić: trudno,
by ktoś był odpowiedzialny za związek przyczynowo-skutkowy
wywołany czynnikami psychologicznymi. Uważam, że trudno byłoby
wymyślić coś bardziej ogłupiającego i demoralizującego.
Rozumiesz teraz, dlaczego brak mi twoich rad, Alex.
Nordstrum uśmiechnął się nieznacznie.
To się nazywa wazeliniarstwo - odparł po chwili. - W każdym
razie główna teza mojego artykułu wskazywała, że obwinianie
Challengera za utratę publicznego zaufania do NASA było
całkowitym pomyleniem przyczyn i objawów. Wszyscy odczuwali żal
z powodu śmierci astronautów, ale zszargana reputacja agencji nie
była wynikiem narodowego wstrząsu po wypadku. Była konsekwencją
nawarstwiających się już od dawna problemów instytucjonalnych
oraz zabawy w zrzucanie winy, która zaczęła się, gdy komisja
Rogersa, a potem raport Augustine'a wyciągnęły je na światło
dzienne. - Wniosek był taki, że biurokracja w agencji tak się
rozrosła, że zupełnie zdezintegrowała procesy podejmowania
decyzji i zniszczyła autorytet kierownictwa - dodał Gordian.
Każdy kierownik był władcą swego małego królestwa, a waśnie kadry
skutecznie uniemożliwiały wymianę informacji między działami. Tak
to wygląda w skrócie. Ale w ten sposób pomija się zbyt wiele z
tego, co było naprawdę wstrząsające. Informacje o wadzie
pierścienia, który spowodował katastrofę, oraz o innych
potencjalnych zagrożeniach zostały świadomie ukryte, ponieważ
kierownicy mieli na uwadze wyłącznie własne partykularne
interesy. Problemy finansowe, naciski polityczne i terminy
spowodowały, że agencja obniżyła wymogi dotyczące bezpieczeństwa
materiałowego i proceduralnego. Wielu ludzi obawiało się tego
startu, ale nikt nie odważył się zażądać jego przesunięcia. Nie
chcieli wcale narazić astronautów na zwiększone ryzyko. Ulegli
po prostu grupowej psychozie wyrażającej się w przekonaniu, że
zagrożenia są mniej poważne, niż były w rzeczywistości. Każdy
udany start zwiększał ryzyko i z każdym wmawiali sobie, że nadal
będą mieli szczęście i nic się nie wydarzy. Popełniali błędy z
szeroko otwartymi oczami. Gordian obserwował go w milczeniu, a
gdy Nordstrum skończył, skrzyżował ręce na biurku i pochylił się
ku dziennikarzowi.Wiesz dobrze, Alex, że w przypadku Oriona nie
o to chodzi. Obecnie NASA to zupełnie inna firma, bardziej zwarta
i skoncentrowana na osiągnięciu celu. Jej operacje można już
znacznie łatwiej prześledzić z zewnątrz. Standardy bezpieczeństwa
i wymogi jakościowe zostały ponownie podwyższone. Wiesz, że gdyby
mi tego nie udowodnili, nie zaangażowałbym środków UpLink w
budowę tej stacji kosmicznej. Nordstrum zamyślił się.
Może masz rację - powiedział. - Ale społeczne zaufanie do
NASA, które agencja zbudowała w czasach programów Mercury i
Apollo, prawie się wyczerpało, więc przekonanie ludzi o tym, że
nie mylisz się co do NASA, będzie prawdziwym problemem. Nie
zabrzmiało to zbyt optymistycznie.
Nordstrum westchnął.
- Wypadek wzbudził niepewność nawet wśród tych z nas,
którzy wierzą w badania kosmosu. A trzeba pamiętać, że już na
długo przed katastrofą Oriona znaczna część, jeśli nie większość
podatników uważała program za marnotrawienie ich pieniędzy. Dla
krytyków symbolem tego marnotrawstwa jest
właśnie międzynarodowa stacja kosmiczna, mająca kosztować
czterdzieści miliardów dolarów, do czego trzeba jeszcze doliczyć
setki milionów na wykupienie Rosjan, którzy wbrew twierdzeniom
Starinowa nie są wstanie zapłacić swojej części. Przeciwnicy nie
widzą praktycznej wartości tych wydatków, a nikt nie postarał się
skłonić ich do zmiany poglądów. Teraz, po śmierci pułkownika
Rowlanda... Naprawdę chciałbym być większym optymistą.
Gordian pochylił się jeszcze bardziej.
W porządku - powiedział cicho. - To co robimy?
Nordstrum przez długą chwilę siedział bez słowa, nim w końcu
odparł:
- Nie jestem już twoim konsultantem ani dziennikarzem. Mogę
ci tylko poradzić jak ktoś, kto podobnie jak niezliczone rzesze
obywateli tego kraju, obserwuje pracę rządu i wielki przemysł z
dystansu, przez zasłonięte okna. Może zresztą to dobry punkt
widzenia i może łatwiej dzięki temu być ich głosem. - Umilkł na
chwilę. - Przekonaj ich, przekonaj mnie, że śledztwo w sprawie
przyczyn katastrofy Oriona będzie absolutnie uczciwe. I nie chcę
słyszeć o jego postępach od jakiegoś wyspecjalizowanego w unikach
dziennikarza, który sądzi, że jego głównym zadaniem jest
żonglerka faktami i rozmywanie sprawy, podczas gdy ci, którzy
wszystko wiedzą, będą pracować w tajemnicy. Niedobrze mi się
robi, gdy takich widzę, a jak tylko zobaczę któregoś na ekranie,
natychmiast sięgam po pilota i zmieniam kanał. Jeśli pojawi się
coś, co będzie bolesne, niech boli. Raz, choć raz chcę usłyszeć
prawdę, i to otwarcie. I chcę ją usłyszeć od kogoś, komu mogę
ufać. Nordstrum umilkł i wpatrzył się w potężne zbocze Mount
Hamilton widoczne za oknem. Cisza trwała naprawdę długo. W końcu
Gordian wyprostował się i rozparł wygodnie na fotelu. Robił to
tak wolno, że dało się słyszeć każde skrzypnięcie skóry i
trzaśniecie drewna. - Coś jeszcze? - spytał. - Prawdę mówiąc,
tak. - Nordstrum spojrzał na zegarek. Nie trać czasu. Najlepiej,
żeby w najbliższych wieczornych wiadomościach padło pierwsze
oświadczenie. Wciąż jeszcze jest na to czas przed końcem dnia.
I przed wieczornymi wiadomościami o szóstej trzydzieści. Gordian
uśmiechnął się lekko.
- Wygadany i pełen pomysłów, zupełnie jak dawniej.
- Jedyną różnicą jest to, że dawniej dostawałem za to całkiem
uczciwą rekompensatę - zauważył Nordstrum.

Dwunastu spadochroniarzy wyskoczyło z DC-3 pamiętającego jeszcze
drugą wojnę światową. Jednak na przemalowanej na czarno maszynie,
z której korzystali kiedyś alianccy skoczkowie, podobieństwo się
kończyło, zarówno bowiem zadanie, jak i cel oraz sposób jego
osiągnięcia były obecnie zupełnie inne i na wskroś nowoczesne.
Wystartowali z ukrytego lotniska w Pantanal, pełnej mokradeł
prowincji leżącej w centralnej części Brazylii, a ich strefa
zrzutu znajdowała się kilka mil od granic miasta Cuiaba. Skok
wykonany tradycyjną techniką rozpocząłby się na wysokości trzech
tysięcy stóp, oni jednak opuścili samolot znajdujący się prawie
dziesięć razy wyżej. Technika ta - skok z dużej wysokości z
natychmiastowym otwarciem spadochronu, w skrócie HAHO - wymagała
specjalnego wyposażenia. Na trzydziestu tysiącach stóp powietrze
było zbyt rozrzedzone, by dało się nim oddychać, a temperatura
tak niska, że spowodowałaby odmrożenia nawet w tropikach. Dlatego
każdy z nich ubrany był w izolujący ocieplany kombinezon,
rękawice i czapkę zakrywającą także twarz. Każdy miał też gogle
chroniące przed smagnięciami lodowatego wiatru i butlę tlenową
z maską. Wolny lot w świetle księżyca trwał krótko. Skoczkowie
odczekali jedynie chwilę, by uniknąć turbulencji wywołanych pracą
śmigieł, i otworzyli spadochrony w kształcie skrzydła. Rozwinęły
się najpierw od przodu do tyłu, a następnie od środka ku
stabilizowanym brzegom, dzięki czemu zmniejszony został
początkowy wstrząs. Z wypełnionymi czaszami, trzymając w dłoniach
linki sterownicze, opadali z prędkością osiemnastu stóp na
sekundę przez wysoką warstwę cinpcumulusów składających się z
przechłodzonej wody i lodu. Do uprzęży, w których siedzieli,
przymocowane były pojemniki z bronią, co pomagało odpowiednio
rozkładać obciążenia i równoważyć opór powietrza. Dowódcą
skoczków był mężczyzna znany w przeszłości pod wieloma
nazwiskami; obecnie zdecydował się, by mówiono doń Manuel. Rzucił
okiem na wysokościomierz przypięty do zapasowego spadochronu,
sprawdził aktualną pozycję na zawieszonym na piersi nadajniku
GPS, po czym dał znak pozostałym, by utworzyli wokół niego
półksiężyc. Na plecach, podobnie jak trzech jeszcze skoczków,
miał przyklejony niewielki fosforyzujący na niebiesko znaczek.
Czterej inni spadochroniarze mieli pomarańczowe plakietki,
czterej pozostali - żółte. Kolorowe symbole umożliwiały zespołom
utrzymywanie szyku w ciemnościach, a po lądowaniu miały ułatwić
identyfikację. Obecnie jednak za wszelką cenę musieli trzymać się
razem, tak by nikt nie zgubił się w czasie długiego ślizgu nad
pogrążoną we śnie ziemią. Gnani bezgłośnymi podmuchami nocnego
wiatru zbliżali się do celu niczym tuzin bezlitosnych aniołów
śmierci.

3
RÓŻNE MIEJSCA
17 KWIETNIA 2001
Z BIULETYNU ASSOCIATED PRESS
NASA I UPLINK INTERNATIONAL UTRZYMUJĄ,
ŻE MIMO KATASTROFY PROMU
MIĘDZYNARODOWA STACJA KOSMICZNA
BĘDZIE NADAL BUDOWANA
CENTRUM LOTÓW KOSMICZNYCH IM. J. F. KENNEDY"EGO, PRZYLĄDEK
CANAVERAL. We wspólnym oświadczeniu wygłoszonym późnym
popołudniem przez rzecznika prasowego NASA-Craiga Yarborougha
przedstawiciele agencji i Roger Gordian, którego firma UpLink
International jest głównym wykonawcą międzynarodowej stacji
kosmicznej, zadeklarowali niezachwiane postanowienie
kontynuowania budowy tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Na
wstępie swego wystąpienia pan Yarborough oświadczył:
"Przezwyciężymy smutek i żal", po czym poinformował o utworzeniu
grupy dochodzeniowej mającej ustalić przyczynę wybuchu, który
obudził ponure wspomnienia z 1986 roku. Wtedy to katastrofa
Challengera kosztowała życie siedmiu astronautów i nieomal stała
się początkiem końca amerykańskiego programu kosmicznego.
Zapytany o skład tej grupy, wyraźnie świadom fali krytyki pod
adresem agencji, jaka towarzyszyła śledztwu w sprawie
Challengera, Yarborough odparł, że wejdą do niej zarówno ludzie
z NASA, jak i z innych instytucji, i obiecał przekazać więcej
szczegółowych informacji w ciągu najbliższych dni. Jak głosi
tekst oświadczenia, pan Gordian weźmie "osobisty udział w
pracach" i "dopilnuje, by śledztwo objęło również drobiazgową
kontrolę procedur bezpieczeństwa, które obowiązują w należących
do UpLink zakładach w Brazylii", gdzie budowane są moduły stacji.
Zapewnienie to uważa się za wskazówkę, że Gordian zamierza
uniknąć wzajemnego publicznego oskarżania się, do jakiego doszło
piętnaście lat temu pomiędzy agencją a wykonawcami pechowego
promu...

Pete Nimec i Megan Breen dostrzegli wóz patrolowy stojący na
żwirowym poboczu za czerwonym pikapem marki Toyota. Koguty na
dachu policyjnego pojazdu rzucały dokoła kolorowe promienie. Na
szczęście syrena została wyłączona. Dwaj funkcjonariusze szarpali
się z kimś w pobliżu półciężarówki. Jeden z nich, krzepki
mężczyzna około czterdziestki, nosił mundur i odznakę zastępcy
szeryfa hrabstwa Hancock. Drugi, o jakieś dwadzieścia lat młodszy
i czterdzieści funtów lżejszy, miał uniform strażnika przyrody
stanu Maine. Cywil był wysokim, ciemnowłosym mężczyzną ubranym
w zieloną irchową koszulę, beżową skórzaną kamizelkę, jeansy i
buty z cholewami. Stał na drodze, napierając plecami na drzwiczki
swojego samochodu. Zakleszczony w nich strażnik leżał do połowy
na przednim siedzeniu z głową wciśniętą pod kierownicę, dzięki
czemu najbardziej widoczną częścią jego ciała były wypięte
komicznie pośladki. Zastępca szeryfa trzymał kierowcę za kołnierz
i usiłował odciągnąć od pikapa, lecz mężczyzna opierał się
zdecydowanie. Odsuwał go jedną ręką, a drugą młócił nieco na
oślep, próbując trafić go w twarz i szyję. Policjant miał
rozciętą skórę pod prawym okiem, a u jego stóp leżały lustrzanki
bez jednego szkła. Wrzeszczał też dziko na mężczyznę, ale ani
Pete, ani Megan nie mogli go zrozumieć przez zamknięte drzwi.Co
się tu, na litość boską, dzieje?! - rzuciła Meg, patrząc przez
okno. Nimec odetchnął głęboko i zwolnił.
Nie wiem - powiedział. - Ale widzisz tego faceta w zielonej
koszuli?
Megan zerknęła na swego współpracownika.
- Tylko mi nie mów, Pete.
Nimec ponownie odetchnął.
- To Tom Ricci - wyjaśnił.
Megan raz jeszcze spojrzała na scenę za oknem i opuściła szybę,
próbując zrozumieć wrzaski towarzyszące szarpaninie. Zastępca
szeryfa zmienił taktykę. Nie mogąc oderwać przeciwnika od
samochodu, postanowił wykorzystać przewagę masy i natarł na
niego, by przyprzeć go do drzwiczek. Nie ruszając się z miejsca,
Ricci trafił go dwa razy sierpowym w policzek, a następnie
wyprowadził piękny prawy hak na szczękę. Cios zachwiał
policjantem - cofnął się i puścił kołnierz kierowcy, a jego
kapelusz z szerokim rondem potoczył się po ziemi i znieruchomiał
obok rozbitych okularów.Ty popierdolony nizinny kutasie! -
wrzasnął stróż prawa, spluwając krwią. - Ostatni raz ci mówię:
Odejdź od tych drzwiczek albo wylądujesz w jeszcze głębszym
gównie! Ricci obserwował go, nie ruszając się i nie rozluźniając
zaciśniętych dłoni. Ponieważ strażnik, którego przygwoździł
drzwiami, zaczął się wiercić, kopnął go obcasem w łydkę. Z kabiny
dobiegła stłumiona litania inwektyw. Ani kierowca, ani żaden ze
stróżów prawa nie zwrócił najmniejszej uwagi na chevroleta, który
zatrzymał się cicho mniej więcej dziesięć jardów od miejsca
utarczki.Już ci wyjaśniłem, jak to ma wyglądać - odezwał się
Ricci. Zatrzymuję swój połów, a twój chłoptaś Cobbs przestaje się
rzucać. Inaczej możemy tu tkwić do sądnego dnia. Policjant otarł
wargi, zerknął na krwawą plwocinę na swojej dłoni i ponownie
splunął. - Masz jaja - powiedział, rzucając kierowcy wściekłe
spojrzenie. - Żeby mi tu rozkazywać i uważać, że uwierzę w jakieś
wymysły... - Połów był legalny, Phipps.
- To ty tak gadasz. Cobbs uważa, że ty i twój chrzaniony pomocnik
byliście daleko poza granicą łowiska. - O Deksie możemy pogadać
później. Ty i Cobbs widzieliście moje zezwolenie.
- Ale nie widziałem, gdzie kotwiczyła twoja łódź ani gdzie
nurkowałeś, nie mówiąc już o tym, gdzie zbierałeś. Poza tym to
jego działka, nie moja. - Phipps wskazał brodą wypięty tyłek. -
Puść Cobbsa i zostaw nam połów, to może wykręcisz się od napadu
na funkcjonariusza na służbie.Dwóch funkcjonariuszy! Nie
zapominaj, kurwa, o mnie, Phipps! - krzyknął Cobbs spod
kierownicy. - I nie pozwól, do cholery... Ricci ponownie trafił
go obcasem w łydkę i wypowiedź zmieniła się w okrzyk bólu. Phipps
westchnął ciężko.Dwóch funkcjonariuszy - stwierdził. Dwóch
przekupnych funkcjonariuszy.
Zastępca szeryfa skrzywił się urażony do żywego.
Wystarczy! Mam już dość twojego pieprzenia! - warknął,
wyciągając z kabury na biodrze colta kaliber 45. Megan spojrzała
na Nimeca.
- No, no. Zaczynają się kłopoty.
Pete skinął głową i złapał za klamkę.
- Poczekaj tu! - rozkazał.
Jesteś pewien, że to rozsądne, żebyś...
Nie jestem - uciął, napierając ramieniem na drzwi. Wysiadł
i ruszył wąską drogą w stronę pikapa. Zastępca szeryfa zauważył
go dopiero w tej chwili. Spojrzał przelotnie na Nimeca, potem na
samochód, z którego ten wysiadł, ale nie przestał mierzyć w
Ricciego. Ten również zwrócił się nieznacznie ku Nimecowi.Jesteś
pan ślepy? - spytał Phipps, próbując jednym okiem obserwować
przybysza, a drugim kierowcę. - A może nie do tarło do pana, co
się tu dzieje?
Nimec wzruszył ramionami.
Turysta jestem - wyjaśnił. - A chwilę już obserwujemy, co
się tu dzieje. Phipps przemilczał to. Ponownie przyjrzał się
chevroletowi tym razem uważniej, koncentrując się na tablicy
rejestracyjnej.Jest wynajęty - wyjaśnił Nimec, próbując zyskać
na czasie i wymyślić jakiś plan, który pozwoliłby mu wyciągnąć
Toma z kłopotów bez zwracania uwagi na siebie. Obojętnie, jakie
to były kłopoty. - Jadę z żoną do Stonington - dodał. - Chciałem
zapytać, o której tam dotrzemy.
Phipps spoglądał na niego zaskoczony i poirytowany.
- Bo widzi pan, nasza rezerwacja w hotelu jest ważna jeszcze
tylko pół godziny. Ponieważ jechaliśmy tu prosto z Portland trasą
sto... - Na którą powinniście zawrócić - przerwał mu zastępca
szeryfa. - I to natychmiast.
Nimec pokręcił głową.
- Przykro mi, ale nie mogę tego zrobić.
Phipps spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Coś pan powiedział?!
Nie mogę tego zrobić - powtórzył Pete ze świadomością, że
w tej chwili nie ma już odwrotu. - W okolicy nie ma innych
czynnych hoteli. Jakkolwiek na to spojrzeć, jest po sezonie.
Stróż prawa poczerwieniał. Co prawda wciąż celował w Ricciego,
ale całą uwagę skupił teraz na Nimecu.Następny nizinny kutas! -
krzyknął nieco zduszonym głosem Cobbs. - Po jaką cholerę
wpuszczamy takich do naszego pieprzonego stanu?! Lepiej aresztuj
ich wszystkich, Phipps, bo mi kręgosłup pęknie, jak będę tu
dłużej tkwił! Zastępca szeryfa przyjrzał się z irytacją Nimecowi
i pokręcił głową, najwyraźniej nie wiedząc, co zrobić. W
następnej chwili Ricci podjął decyzję za niego. Korzystając z
roztargnienia Phippsa, oderwał się nagle od drzwi, chwycił w
nadgarstku dłoń z pistoletem i wygiął ją gwałtownie do tyłu,
jednocześnie wykręcając. Sekundę później drugą ręką wyjął mu broń
ze zdrętwiałych palców. Policjant zawył z bólu i zaskoczenia.
Wciąż jeszcze patrzył z niedowierzaniem, gdy Ricci trafił go
stopą w wydatny brzuch i pozbawił oddechu. Phipps zatoczył się
do tyłu i wylądował ciężko na pośladkach z szeroko rozrzuconymi
nogami. W tym czasie Cobbs wydostał się z szoferki i próbował
zaatakować Ricciego od tyłu. Zdążył zrobić tylko krok, gdy ten
obrócił się na lewej nodze i trafił go kolanem w krocze. Cios
posłał Cobbsa na burtę samochodu. Mężczyzna osunął się po niej
z jękiem, trzymając oburącz za przyrodzenie. Ricci wyjął
magazynek z pistoletu i cisnął go w rosnące na poboczu krzaki,
a broń wsunął do kieszeni kamizelki. Nimec skinął do niego głową,
po czym podbiegł do Cobbsa, wyciągnął mu pistolet z kabury i
posłał jego magazynek w ślad za poprzednim. Ricci przyklęknął nad
Phippsem i starannie obmacał mu nogawki.
- Nie masz żadnej zabawki na wszelki wypadek? - spytał. Zastępca
szeryfa spojrzał na niego i pokręcił głową. - W porządku. -
Ricci wstał i cofnął się kilka kroków. - Posłuchaj, jak będzie.
Odjeżdżam z tym, co złowiłem, w swoją stronę, a wy dwaj, minus
pistolety, w swoją. Nasz miły turysta odjedzie z sympatyczną żoną
wynajętym samochodem, a ty o wszystkim zapomnisz. Wtedy może nie
zamelduję prokuratorowi w Auguście albo szefom Cobbsa, jaki numer
próbowaliście mi wyciąć. A jeśli naprawdę się postaracie, to może
nie opowiem wszystkim w mieście, jak rozbroiłem was gołymi rękami
i skopałem wam dupy. W ciągu całych dwóch sekund. Phipps jeszcze
chwilę przyglądał mu się z wściekłością, po czym powoli skinął
głową.Mądry wybór - pochwalił go Ricci. - Posiedź sobie, póki nie
odjadę. Ziemia i tak potrzebuje tu nawozu. Zastępca szeryfa
prychnął, splunął przez ramię i spytał:
A jak niby, do cholery, mam wytłumaczyć utratę broni? Ricci
wzruszył ramionami.
- Twój problem - ocenił zwięźle.
Za ich plecami strażnik wciąż siedział oparty o pikapa, jęcząc
i trzymając się za krocze. Ricci odwrócił się, podszedł do
Cobbsa, chwycił za ramię i brutalnie odciągnął od samochodu.
Cobbs potknął się i przewrócił na bok, podciągając kolana ku
piersi. Ricci spojrzał na Nimeca i podszedł do niego. Powinien
trzymać łapy z dala od mojej stacyjki - powiedział cicho, żeby
funkcjonariusze ich nie usłyszeli. - Witamy w Wakacjolandzie,
Pete. Lepiej wracaj do wozu i jedź za mną. Wyjaśnię ci wszystko,
jak przyjedziemy do mnie.

Cztery zakurzone jeepy tworzyły konwój, który przybył z
położonego na skalistym płaskowyżu Chapada dos Guimaraes.
Siedemdziesiąt kilometrów dzielące ich od celu pokonali potwornie
wolno, jadąc w zapadającym mroku wyboistą polną drogą. Po wielu
godzinach spędzonych w pierwszym wozie Kuhl dostrzegł wreszcie
cel przez przerwę w ścianie zieleni. Nakazał wygasić światła i
cztery pojazdy zjechały z drogi. Gdy znaleźli się pod osłoną
drzew, spytał kierowcę:Que hor as sdo? Ten pokazał mu
fosforyzującą tarczę zegarka. Kuhl przyjrzał się jej bez słowa,
odwrócił i skinął głową siedzącemu z tyłu mężczyźnie. - Vaya
aqui, Antonio. Antonio również skinął głową. Był ubrany na
czarno, a na kolanach trzymał wielkokalibrowy karabin snajperski
Barrett M82A1. Broń ta miała skuteczny zasięg przekraczający milę
i strzelała pociskami kaliber 50 zdolnymi rozpruć pancerz
grubości cala. Donośność, zdolność przebijania i fakt, że była
półautomatyczna, dawały jej olbrzymią przewagę nad innymi
karabinami snajperskimi. Wadą Baretta była waga prawie trzynastu
kilogramów, długa lufa i ogromny odrzut porównywalny do
niszczycielskiej siły rażenia, lecz cele Antonia znajdowały się
w sporej odległości i chronione były płytami szkła pancernego.
Mężczyzna wysiadł, przewiesił broń przez ramię i zniknął w
ciemnościach. Kuhl opadł na oparcie i wyjrzał przez okno. Jego
grupa dotarła na miejsce zgodnie z planem, mimo że jazda była
długa i uciążliwa. Teraz musieli tylko zaczekać, aż Antonio
zrobi, co do niego należy, a druga część zespołu zjawi się i da
sygnał. Jeśli będzie miał szczęście, być może dostrzeże ich, gdy
będą przelatywali nad wierzchołkami drzew. Mężczyźni siedzieli
w absolutnej ciszy, zlewając się z mrokiem nocy dzięki czarnym
mundurom i twarzom poczernionym farbą maskującą. Wszyscy oprócz
snajpera mieli karabiny automatyczne FAMAS z podwieszonymi pod
lufami granatnikami i systemami pozwalającymi na całodobowe
śledzenie celów. Francuska armia wciąż testowała ten udoskonalony
model standardowego karabinu FAMAS, toteż nie był on jeszcze
produkowany masowo, a do oddziałów liniowych miał trafić dopiero
w 2003 roku - za całe dwa lata. Z uwagi na specjalny kształt
nazywano go Le Clairon - Trąbka. Kuhl zawsze uważał, że należy
używać najlepszego sprzętu. Co prawda, było to kosztowne, ale
jeśli nie chciało się przegrać przez głupie oszczędności, wydatki
były jak najbardziej uzasadnione. Opłacano go aż nadto sowicie,
by chciał szczędzić nakładów na broń i sprzęt. Zniecierpliwiony,
zsunął na oczy gogle noktowizyjne i obejrzał przez nie bramę,
pilnujących ją strażników w oszklonej wartowni oraz budynki
rozrzucone nieregularnie za ogrodzeniem. Niczego bardziej nie
pragnął, niż rozpocząć już akcję. Choć znajdowali się poza
zasięgiem wzroku wartowników, w swej karierze najemnika widział
zbyt wiele, by nie zdawać sobie sprawy, że jedynie głupcy i
amatorzy nie biorą pod uwagę nieprzewidywalnego przypadku. A
każda mijająca sekunda zwiększała ryzyko wykrycia. I nie miały
na to wpływu ani doskonały plan operacji, ani nawet
najstaranniejsze jego wykonanie. W jego zawodzie najważniejsze
były tajemnica i maskowanie, co paradoksalnie zakrawało na żart.
W epoce, w której satelita potrafił sfotografować z przestrzeni
kształt znamienia na czyjejś twarzy, na ziemi nie było miejsca,
w którym można byłoby dłużej pozostać nie zauważonym. W
najlepszym wypadku można było liczyć jedynie na chwilową
niewidzialność. Jeśli jego ludziom to się nie uda lub jeśli
zostaną zbyt wcześnie zauważeni, całe kunsztowne przygotowania
szlag trafi. Kuhl siedział, obserwował w ciszy i czekał. Niemal
czuł nad sobą spoglądające nachalnie w dół gigantyczne, przeklęte
oko. Oko widzące wszystko, zaglądające w każdy cień i obserwujące
świat bez chwili wytchnienia... Miał tylko nadzieję, że mrugnie,
kiedy on zacznie swe dochodowe zajęcie, jakim było zabijanie i
niszczenie na zlecenie.

- W kabinie jest dym! Podniesiony poziom CA 19-9 i CA 125, spada
ciśnienie LH2. Wypluła nas Ziemia! Annie czuje, że książka zsuwa
się jej z kolan, i chwyta ją w ostatnim momencie. Mruga
gwałtownie raz czy dwa, sądząc, że musiała się zdrzemnąć podczas
lektury na sofie. No bo chyba czytała, prawda? Poprawia książkę
i spogląda na stojącego przed nią mężczyznę, którego głos ją
obudził. Jest nieco po pięćdziesiątce, ma rudobrązowe włosy i
takiż wąs, a na sobie biały lekarski kitel io Phil Lieberman,
onkolog, który zajmował się jej mężem. Zupełnie nie pasują do
niego domowe wizyty, więc zastanawia się, co też lekarz robi w
jej salonie. Mógł go wpuścić któryś z dzieciaków... Ale wtedy
zdaje sobie sprawę, że to nie jest jej salon, że to nie jest jej
dom i że w pobliżu nie ma jej dzieci. Prostuje się, mruga,
przeciera oczy. Siedzi na plastikowym profilowanym krzesełku, a
powietrze pełne jest medycznych, antyseptycznych zapachów. Ściany
pomalowane są na nijaki instytucjonalny kolor. Nagle dociera do
niej, że jest w szpitalu. Na trzecim piętrze w poczekalni, w
której przez ostatnie kilka miesięcy spędziła tyle czasu, że stał
się niemal znajomy. Szpital, oczywiście Musiała się zdrzemnąć i
to wyjaśniało chwilową dezorientację całkowicie zrozumiałą w
okresie, w którym jej życie stanęło na głowie. Całymi tygodniami
biegała prawie bez odpoczynku od łóżka męża na treningi w centrum
i z powrotem, starając się przy tym nie zaniedbywać dzieci, a
więc nie pierwszy raz zmęczenie dopadło ją z zaskoczenia.
Spoglądając na lekarza, zaczyna miętosić nerwowo rozłożoną na
kolanach książkę, która - co teraz widzi - okazuje się wyczytanym
egzemplarzem "Newsweeka" z przewodnim artykułem dotyczącym
zbliżającego się startu promu i budowy stacji kosmicznej. Mina
i głos Liebermana niczego nie wyrażają, ale wyraz jego oczu
przyprawiają o zimny dreszcz. - Jak w starych rakietach Titan -
mówi. - Trzeci człon od pala i nie ma już odwrotu - Co?! Co to...
- Musimy porozmawiać o wynikach ostatnich badań Marka przerywa
jej z pobłażliwą wyższością, jaką większość lekarzy uważa za
całkowicie naturalną od chwili, kiedy złożą przysięgę
Hipokratesa. Wygląda na to, że nawet ci zdolni do współczucia a
trzeba przyznać, iż Lieberman generalnie zachowuje się
przyzwoicie - muszą przypominać każdemu, że mają innych
pacjentów, inne sprawy i ważniejsze zajęcia od tłumaczenia, co
znalazł u konkretnego chorego. - Badanie laparoskopowe ujawniło
metostatyczne nacieki na wątrobie i woreczku żółciowym dodaje
szybko. - Statystycznie rzecz biorąc, jest to częste, kiedy
choroba rozprzestrzeni się z jelit na powiązane z nim węzły
limfatyczne. Miałby większe szansę przy trzech przerzutach, ale
przy pięciu można mówić o prawdziwym pechu. Annie siedzi
nieporuszona, ale czuje, że w środku zapada się, naprawdę zapada,
zupełnie jakby jej serce było ze stuletniego przynajmniej tynku.
Rzuca lekarzowi zdruzgotane spojrzenie. Umrze w ciągu pięciu
miesięcy - mówi do Liebermana z absolutną pewnością, co w równym
stopniu przerażają i zaskakuje. Jednocześnie czuje, jakby to nie
był jej głos, jakby w ogóle nie powiedziała tego wszystkiego,
lecz słuchała nagrania albo doskonałej podróbki wydobywającej się
z ukrytego głośnika. Lieberman przygląda się jej rzeczowo, potem
patrzy na zegarek i przekręca ramię, pokazując jej cyferblat.Tak.
Dokładnie za pięć miesięcy i trzy dni - mówi. - Teraz można już
powiedzieć, że czas ucieka. Zaskoczona tym komentarzem, zerka na
tarczę zegarka. I wytrzeszcza oczy. Cyferblat jest absolutnie
białym kręgiem pozbawionym wskazówek i jakichkolwiek oznaczeń.
Czuje, że znowu zapada się w sobie.Uspokój się, Annie, on trochę
się spieszy - mówi lekarz. Zdążysz się jeszcze z nim pożegnać.
Stwierdza nagle, że stoi i że tym razem nawet nie próbuje łapać
gazety, która zsunęła się jej z ud i wylądowała obok stopy. Kątem
oka dostrzega, że na częściowo podwiniętej okładce widnieje
zdjęcie płonącego promu na platformie startowej. Krwistoczerwone
litery krzyczą coś o wybuchu Oriona przy starcie z modułem
stacji. Jest zdezorientowana. Jak to możliwe? Orion miał
wystartować za dwa lata, a artykuł był omówieniem programu
międzynarodowej stacji kosmicznej, tak przynajmniej się jej
wydawało... Nagle niczego już nie jest pewna - jej pamięć
przypomina płaską, pozbawioną głębi śliską powierzchnię.Twój mąż
leży w pokoju 377. Wiesz o tym, bo go odwiedzałaś. - Lieberman
wskazuje przeciwległy koniec korytarza. Może nie tak często, jak
by należało, ale nie mi to oceniać. Jesteście zapracowanymi
zawodowcami.
Odwraca się i rusza w drugą stronę. Annie podąża za nim wzrokiem.
Głos lekarza co prawda nie zmienił się, ale ostatnia uwaga pełna
była wyrzutu, a ona nie chce tego tak zostawić. Lieberman może
sądzić, że dostał od Boga prawo, by podawać wyniki w tak nadęty
sposób, że trudno je zrozumieć, i nie mówić, co zamierza w
związku z tym zrobić, ale jeśli chciał ją krytykować, to powinien
to zrobić w prostym i zrozumiałym języku. Już chce go zawołać,
gdy lekarz zatrzymuje się, odwraca do niej i unosi kciuk. -
Marchewka ponad wszystko - mówi. - Radzę się pospieszyć. Po czym
salutuje niedbale i idzie w swoją stronę, malejąc szybko w
perspektywie korytarza niczym postać z kreskówki, która zamierza
zniknąć. "Radzę się pospieszyć". Jej serce bije jak szalone.
Zapomina o Liebermanie i biegnie do pokoju, w którym umiera jej
mąż. Chwilę później stoi bez tchu pod drzwiami. Mimo to nie
pamięta, by przebiegła całą drogę z poczekalni lub by w ogóle
fizycznie przemieściła się z punktu A do punktu B. Ma nieodparte
wrażenie, jakby w jednej chwili spoglądała na plecy Liebermana,
a w następnej znalazła się przed drzwiami pokoju, próbując wziąć
się w garść po wyroku śmierci wydanym na jej męża. Dla jego dobra
usiłuje się opanować. Bierze serię głębokich oddechów, chwyta za
klamkę i otwiera drzwi. Oświetlenie w środku jest niewłaściwe.
Dziwne, że to właśnie dostrzegła najpierw, ale tak właśnie było.
Oświetlenie jest złe. Nie panuje półmrok, lecz światło jest tak
rozproszone, że znacznie ogranicza widoczność. Choć widzi dobrze
nogi łóżka, dalej obraz błyskawicznie się rozmywa. Rurki,
kroplówki i całą resztę aparatury dostrzega jak przez gazę, a
obraz na monitorze, do którego Mark jest podłączony, ma gorszą
ostrość niż kontur jego nóg pod kocem. Zauważa, że mąż leży na
plecach, lecz jego twarz... Nagle przychodzą jej na myśl
telewizyjne programy, w których oblicza osób są komputerowo
rozmyte, by zapewnić im anonimowość jak w wypadku użycia ukrytej
kamery albo w policyjnych relacjach z aresztowań podejrzanych.
Wygląda to tak, jakby w miejscu, w którym ma się pojawić twarz,
nałożono na ekran grubą warstwę wazeliny. Tak właśnie Annie widzi
twarz męża, który ma umrzeć w tym pokoju za pięć miesięcy i trzy
dni.Annie? - Głos Marka jest chrapliwym szeptem, a jego słabość
wstrząsa nią tak, iż myśli, że się rozpłacze. Przyciska dłoń do
drżących warg.
To ty, Annie?
Stoi w ciszy przerywanej jedynie dźwiękami aparatury umieszczonej
obok łóżka i próbuje zebrać się w sobie. Rozmyte światło
powoduje, że czuje się dziwnie zagubiona i osamotniona - niczym
łódka dryfująca we mgle. W końcu opuszcza dłoń. Tak, to ja
kochanie. Jestem tutaj.
Mark wysuwa częściowo spod koca prawą rękę i kiwa słabo, by
podeszła. Mimo że Annie wciąż nie może rozpoznać jego twarzy,
gest widzi wyraźnie. Jej wzrok spoczywa na chwilę na rękawie
piżamy męża. Podejdź, Annie. Trudno rozmawiać, kiedy stoisz
przy drzwiach.
Wchodzi do pokoju, wciąż myśląc o rękawie. Coś w nim jest nie
tak. Coś w jego barwie...Chodź, na co czekasz?! - pyta Mark,
wyciągając bardziej rękę spod koca i stukając w opuszczoną osłonę
łóżka. - Należysz tu ze mną. W jego głosie słychać narastający
w ostatnich dniach gniew, choć czasami mogło się tak wydawać,
jego obiektem nie była ona, lecz rak. Z początku były to jedynie
krótkie wybuchy, ale jego rozwój dorównywał rozwojowi
pochłaniającej mężczyznę choroby. Mark jest wściekły z powodu
utraty niezależności, niemożności zadbania o siebie, zaspokojenia
swych rosnących potrzeb, a przede wszystkim dlatego, że coś tak
głupiego i przypadkowego jak nie kontrolowany wzrost komórek
skradło mu przyszłość. Annie akceptowała jego uczucia jak stałe,
których nie potrafiła zmienić, i robiła co mogła, by go nie
denerwować. Zbliża się cicho. Po lewej stronie łóżka stoi
aparatura i stojak z kroplówką, więc Annie obchodzi je z prawej,
odsuwając plastikową tacę na wysięgniku. Niespodziewanie Mark
puszcza osłonę i chwyta ją za nadgarstek. - Choć do nas, Annie.
Chcemy usłyszeć, jak jest ci przykro! Stoi zszokowana, a jego
dłoń zaciska się boleśnie. - Ufaliśmy ci.
Uścisk jest już prawie nie do zniesienia. Wie, że będzie miała
sińce, ale nie próbuje uwolnić ręki. Spogląda na leżącego,
żałując, że nie widzi jego twarzy. Jest zaskoczona jego słowami
i wrogością tonu, bardziej niż kiedykolwiek napastliwego i
skierowanego bezpośrednio do niej. Chciał ją zranić, a ona nie
wie dlaczego.Mark, powiedz, o co ci chodzi... Moja
dziewczynka - przerywa jej. - Zawsze gdzieś się spieszy i nigdy
nie ogląda się za siebie. Annie krzywi się boleśnie, gdy Mark
zaciska mocniej palce. Nas. My. O kim on mówi? O sobie i
dzieciach? Wydaje się jej, że odgadła. Nie, to nie może być
prawda. Absolutnie nie. To, co przychodzi jej do głowy, jest
proste i jednocześnie niewiarygodne. Mark jeszcze mocniej zaciska
palce. Gdyby mogła zobaczyć jego twarz...Miałaś być
odpowiedzialna. Miałaś na nas uważać. Annie nie cofa się,
przeciwnie - podchodzi bliżej, mając nadzieję, że jeśli zdoła
spojrzeć mu w oczy, to Mark przestanie wygadywać bzdury o tym,
że go zostawiła... Myśl urywa się nagle, gdy ponownie spogląda
na jego rękaw. Ten kolor. Jak mogła od razu go nie rozpoznać? Nie
zna odpowiedzi na to pytanie, ale wie już, że to nie piżama. W
takim marchewkowym kolorze były tylko grube, izolowane
kombinezony używane przez astronautów NASA. W tej samej chwili
dociera do niej, że odgłosy aparatury mierzącej parametry życiowe
jej męża zmieniły się w wycie alarmu, które znała z innego czasu
i miejsca. Dopiero ten dźwięk powoduje, że jęczy z przerażenia.
Leżący na łóżku mężczyzna bez twarzy krzyczy:
Spada ciśnienie LH2! Niech każdy uważa na siebie! Sprawdzić
odczyty! Wiedziona nagłym impulsem, Annie patrzy w bok. Zamiast
wyposażenia medycznego widzi tam tablicę przyrządów i stery
promu. Z jakichś powodów wcale jej to nie dziwi. Błyskawicznie
omiata wzrokiem instrumenty, zaczynając od sygnalizatora głównego
alarmu, przez wskaźniki dymu znajdujące się z lewej strony
stanowjska dowódcy, a kończąc na odczytach stanu głównych
silników. I tym razem nie jest zdziwiona. Zachowaj spokój, Annie.
Lepiej złap dźwignię katapulty albo żadne z nas stąd nie wyjdzie!
- wyje leżący i tak gwałtownie szarpie ją za rękę, że Annie traci
równowagę i przelatuje przez osłonę łóżka. Ląduje obok mężczyzny,
amortyzując upadek wolną ręką, dzięki czemu nie pada na jego
pierś.Wypluła nas Ziemia, więc gdzie jest ten cholerny
spadochron?! - krzyczy mężczyzna, nie puszczając jej ręki. Mimo
że ich twarze dzieli ledwie kilka cali, Annie wciąż nie potrafi
rozpoznać jego rysów. Nagle dezorientacja towarzysząca jej od
początku rozmowy z lekarzem ustępuje na moment miejsca wrażeniu,
że istnieje jednocześnie w dwóch osobach. Jedna szarpie się z
leżącym, druga z wysoka obserwuje tę scenę. Wraz z tym wrażeniem
nadchodzi pewność, że twarz nie należy do Marka, o czym przekona
się, gdy tylko ją zobaczy. Będzie to twarz kogoś, kogo także
kochała, choć w inny sposób, i kogo również straciła. Nie ma
pojęcia, skąd to wie, ale jest tego pewna. I ta świadomość
przeraża ją, błyskawicznie zmieniając się w histerię.Gdzie jest
nasz cholerny spadochron?! - krzyczy ponownie leżący, szarpiąc
ją tak, że Annie pada na jego pierś. Gdy w końcu próbuje się
uwolnić, spogląda raz jeszcze na jego kurczowo zaciśnięte
palce... i po raz pierwszy widzi, że są straszliwie poparzone.
Nie ma śladu po paznokciach, na kostkach zostało tylko
krwistoczerwone mięso. Chce krzyczeć... mówi sobie, że musi
krzyczeć... choć wciąż nie wie dlaczego... wydaje się jej, że w
ten sposób skończy z koszmarem... Ale krzyk grzęźnie jej w
gardle, koszmar trwa i jedyne, na co się zdobywa, to bardziej jęk
niż krzyk, a i tak boli ją od tego gardło... Annie drgnęła i
obudziła się. Serce tłukło się jej w piersi, a w ustach zamierał
jęk. Była zlana zimnym potem, koszulka lepiła się jej do ciała.
Rozejrzała się, oddychając głęboko i potrząsając głową, by jak
najszybciej pozbyć się resztek sennego koszmaru. Była w domu. W
Houston, na sofie w swoim salonie. Z pokoju dzieci dobiegały
odgłosy Teletubbisiów emitowanych właśnie w telewizji. Na dywanie
u jej stóp leżała gazeta wciąż otwarta na artykule, który
czytała, gdy zapadła w wyczerpujący sen. Nagłówek głosił:
PODSUMOWANIE TRAGEDII, a nad tekstem widniało zdjęcie ostatnich
chwil Oriona. Pochyliła głowę i potarła dłonią piekące oczy.
Przyleciała tu prosto z przylądka Canaveral, gdzie od rana brała
udział w niekończącej się serii spotkań z przedstawicielami
agencji, rządu i rozmaitych firm wykonujących podzespoły promu
oraz stacji kosmicznej. Wszyscy próbowali uporządkować to, co
wiedziano o wypadku, i wytyczyć wstępne kierunki śledztwa. Mimo
to większość czasu spędzili, patrząc na siebie w pełnej
zaskoczenia ciszy. Być może nie należało oczekiwać czegoś
bardziej konstruktywnego tak szybko po wybuchu. W każdym razie
pod koniec ostatniego spotkania czuła jedynie ogromne
zniechęcenie i z wdzięcznością skorzystała z okazji, by wrócić
do domu. Tu przynajmniej mogła przestać myśleć o tym, co się
stało, poczytać z radością coś lekkiego i zdrzemnąć się, zanim
zacznie przygotowywać obiad. Uśmiechnęła się gorzko, nie
opuszczając dłoni zasłaniającej oczy. Chwilę później spomiędzy
jej palców popłynęły łzy...

Antonio przycisnął kolbę do ramienia, umieścił policzek w
wyżłobieniu i odczekał, aż cel znalazł się dokładnie na
przecięciu linii lunety celowniczej. Kilka chwil po opuszczeniu
samochodu Kuhla wspiął się na drzewo dające doskonały widok na
wartownię przy bramie. Teraz na poły siedział, na poły kucał w
rozgałęzieniu pnia, opierając nogi o dwie grube gałęzie. Barrett
z uwagi na swą wagę wyposażony był w składane nóżki, ale na tej
drewnianej grzędzie lepszą stabilizację dawało oparcie lufy na
podniesionych kolanach. Nabrał powietrza, a następnie wypuścił
je z płuc, powoli uspokajając tętno. Seria próbnych pociągnięć
cyngla pomogła mu znaleźć najwygodniejszą pozycję i lepiej
uchwycić karabin. Ponieważ od celu dzieliło go ponad dziewięćset
jardów, nie mógł sobie pozwolić na najmniejszą nawet utratę
równowagi. W wartowni znajdowało się dwóch strażników jeden
nalewał sobie kawę ze szklanego dzbanka, drugi siedział przy
niewielkim metalowym biurku i przeglądał dokumenty. Mężczyzna
przy ekspresie zginie wcześniej, gdyż był bardziej mobilny, a
ruchomy cel zawsze ma większe szansę ucieczki. Antonio wziął
kolejny wdech i nie wypuścił już powietrza. Strażnik przy
maszynie do kawy odstawił dzbanek i podniósł kubek do ust. Ale
napić się już nie zdążył. Właściwie już był martwy. Wartownia
miała kuloodporne szyby, lecz nie stanowiły one przeszkody dla
półcalowych wolframowych pocisków typu SLAP, które znajdowały się
w magazynku. - Mi mano, su vida - szepnął snajper i wypuścił
powietrze. Jak zwykle przed zabójstwem, czuł się niemal niczym
Bóg. Łagodnie ściągnął spust. Barrett kopnął, wypluwając pocisk.
Kuloodporna szyba rozprysnęła się na kawałki. Strażnik obrócił
się w miejscu i padł, wypuszczając kubek. Był martwy, nim dotknął
podłogi. Antonio wziął kolejny wdech i ponownie nacisnął spust.
Drugi strażnik zdążył jedynie odwrócić się ku leżącemu
partnerowi, gdy kula trafiła go w lewą skroń i zrzuciła z
krzesła. Strzelec pozostał jeszcze chwilę na stanowisku,
nasłuchując i rozglądając się przez lunetę. W bladym żółtym
świetle padającym przez rozbitą szybę wartowni nic się nie
poruszyło. Zadowolony z dwóch czystych trafień przerzucił karabin
przez ramię i miał już zacząć schodzić, gdy usłyszał nad sobą
cichy łopot. Spojrzał w górę przez listowie i uśmiechnął się -
wykonał zadanie dokładnie o czasie. Z ciemnego nieba spływała
właśnie grupa desantowa.

4
MATO CROSSO DO SUL POŁUDNIOWA BRAZYLIA
17 KWIETNIA 2001
Manuel przeleciał sto metrów nad ogrodzeniem, opuścił na lince
pojemnik z bronią i zaczął lądować. Wiedział, że członkowie jego
grupy lecą za nim i że ziemia zbliża się szybko. Pociągnął lewą
linkę sterującą, by skręcić pod wiejący z zachodu lekki wiatr,
wyrównał wysokość i odczekał, aż pojemnik uderzy o ziemię.
Zwolnił zaczep linki pojemnika, a po chwili ściągnął obie linki
sterujące do pasa, by zgasić czaszę spadochronu. Wylądował miękko
na palcach. Wyprostowany, z opuszczonym ku piersi podbródkiem
zrobił kilka szybkich kroków, wytracając prędkość, po czym
zwolnił główną klamrę uprzęży i pozbył się spadochronu. Tymczasem
dokoła niego lądowali jego podkomendni. Większość utrzymała się
na nogach, kilku jednak zetknęło się nieco ostrzej z ziemią,
kończąc skok płynnym padem na plecy lub bok. Natychmiast po
odczepieniu uprzęży mężczyźni pospieszyli do pojemników
zawierających granaty, materiały wybuchowe i karabiny FAMAS -
takie same jak te, w które wyposażeni byli ludzie w jeepach.
Kaski i gogle zamienili na hełmy zaopatrzone w wizjery sprzężone
z elektronicznymi celownikami broni i opuścili na oczy monokle
wyświetlające. Na znak Manuela podzielili się na trzy
czteroosobowe zespoły i ruszyli niepostrzeżenie na ustalone
pozycje. Jeśli informacje, które otrzymali, były prawdziwe, ich
obecność zostanie wykryta w ciągu sekund, w najlepszym wypadku
minut. Sprawdzenie ich wiarygodności było jednym z kilku ważnych
zadań, które powierzył im zleceniodawca. Pracownicy zakładów
najczęściej nazywali je jeżami".
Rollie Thibodeau, dowódca nocnej zmiany straży, wolał określenie
"małe skurwiele", narzekając, że ich reakcje w określonych
sytuacjach za bardzo przypominają mu ludzkie zachowania. Rollie
był jednak strasznym technofobem, a na dodatek, jako Cajun z
Luizjany, czuł wrodzony przymus do gadatliwości i przekory. Mimo
to, gdy był w naprawdę dobrym nastroju, przyznawał, że są to
"cwane małe skurwiele". W rzeczywistości mobilne roboty nie były
wcale takie bystre miały poziom inteligencji równy inteligencji
chrząszczy czy innych owadów, którymi żywiły się prawdziwe jeże.
Mogły co prawda zastępować wartowników w czysto fizycznych
zadaniach, lecz naukowcy mający słabość do praw robotyki Asimova
twierdziliby z pewnością, że w ich przypadku określenie "robot"
jest niewłaściwe, a przynajmniej nieprecyzyjne, ponieważ
niezdolne są do samodzielnego działania i myślenia. Automaty
sprzężone były z komputerami bazy i cały czas monitorowane przez
strażników. Prawdziwe roboty, stwierdziliby eksperci, mogłyby
samodzielnie podejmować decyzje i działać zgodnie z nimi bez
pomocy swych twórców. W praktyce od ich powstania dzieliło
ludzkość przynajmniej dwadzieścia, trzydzieści lat. Te, które już
istniały i które laicy uznawali błędnie za roboty, były w
rzeczywistości jedynie robotopodobnymi maszynami. Bez względu na
sprzeczne definicje jeże były wszechstronnymi i skomplikowanymi
urządzeniami przeznaczonymi do patrolowania czterech tysięcy
akrów zakładów w Mato Grosso do Sul, w których wytwarzano
komponenty stacji kosmicznej. Dzięki skomplikowanej umowie z
Brazylią i kilkoma innymi państwami zaangażowanymi w ten projekt
UpLink zdołał wywalczyć sobie prawo zarządzania fabryką.
Jednocześnie holding wziął na siebie pełną odpowiedzialność za
jej ochronę, co brazylijscy negocjatorzy uznali za kosztowne
ustępstwo ze strony firmy, a o co od początku chodziło zarówno
Gordianowi, jak i jego szefowi ochrony Nimecowi i z czego obaj
byli nader zadowoleni. Dotychczasowe doświadczenia związane z
prowadzeniem działalności na terenie przechodzących przemiany,
politycznie niestabilnych krajów nauczyły ich, że nikt nie
potrafi tak dobrze troszczyć się o bezpieczeństwo UpLink jak sam
UpLink. Roboty bez wątpienia ułatwiały jeszcze to zadanie.
Thibodeau nazywał je "R2D2 na sterydach" i na swój sposób było
to trafne określenie. Wielokierunkowe kamery przekazujące
kolorowy obraz znajdowały się w kopułach umieszczonych na
metalowych "szyjach", dzięki czemu maszyny miały antropomorficzny
kształt, który podobał się wielu pracownicom... i sporej liczbie
pracowników, choć ci z rzadka wyrażali otwarcie swój podziw.
Osadzone na sześciokołowych platformach jeździły szybko i cicho
zarówno po wąskich korytarzach czy klatkach schodowych, jak i po
trudnym, nierównym terenie. Zaprojektowano je i zbudowano w
dziale badawczo-rozwojowym UpLink i wyposażono w imponujący
zestaw oprogramowania i oprzyrządowania. System ostrzegawczy
obejmował szerokozakresowe czujniki gazu, dymu i temperatury,
sensory optyczne, radar mikrofalowy, sonar, termolokator oraz
detektor drgań podłoża i noktowizor. Chowane, zakończone
szczypcami ramiona mogły podnieść obiekty ważące dwadzieścia pięć
funtów i były na tyle precyzyjne, by pozbierać z ziemi
najdrobniejsze monety. Kiedy wykryły niebezpieczeństwo, nie
ograniczały się jedynie do wszczęcia alarmu. W gruncie rzeczy
jeże tworzyły pierwszą linię obrony gotową zneutralizować
zagrożenie, od ataku chemicznego poczynając, na wtargnięciu
intruzów kończąc. Wyposażono je w działka płynowe mogące
wystrzeliwać pod dużym ciśnieniem strumienie wody, polimerowego
superkleju albo smaru superpoślizgowego, w strzelby kaliber 12
z pociskami wypełnionymi gazem obezwładniającym, baterię
oślepiających laserów, działających hipnotyzująco świateł i inne
owoce ambitnego programu niezabijającego uzbrojenia, nad którym
pracowały zespoły badawcze UpLink. Brazylijskich zakładów
pilnowało sześć jeży: cztery patrolowały granice terenu
zbliżonego kształtem do prostokąta, dwa pozostałe ochraniały
główne budynki. Każdy z robotów strzegących ogrodzenia nadzorował
też pas sięgający sto metrów w głąb fabryki i każdemu nadano imię
od pierwszej litery kierunku, który dozorował: Ned kontrolował
obwód północny, Sammy południowy, Ed wschodni, a Wally zachodni.
Ponadto budynki fabryki ochraniał Felix, biura zaś - Oscar.
Zwykle jeże patrolowały teren od ośmiu do dziesięciu godzin, nim
musiały naładować niklowo-kadmowe baterie. Naturalnie, czas był
krótszy, jeśli wykonywały bardziej energochłonne zadania.
Stanowiska umożliwiające ładowanie baterii umieszczono wzdłuż
tras patrolowania,,a czas dobrano tak, by korzystały z nich
pojedynczo. I tak dzień po dniu, noc po nocy roboty strzegły
niestrudzenie terenu, sprawdzając każdy nietypowy ruch, każdą
niezwykłą różnicę temperatur, i cały czas przekazywały strumień
danych do stanowisk kontrolnych. Ostrzegały operatorów o
wszystkich niebezpieczeństwach i naruszeniach strzeżonego
obszaru. Dotyczyło to naturalnie intruzów przekraczających
ogrodzenie. Lecz inwazja z powietrza była zupełnie inną sprawą.
Jeż patrolujący zachodni obwód był właśnie w trakcie trzeciego
obchodu, gdy jego detektor podczerwieni wykrył promieniowanie w
paśmie 12-14 mikronów, czyli typowe dla ludzkiego ciała. Źródło
owego ciepła znajdowało się mniej więcej pięćdziesiąt jardów
przed maszyną. Robot zatrzymał się i zaczął je śledzić, ale
szybko wycofało się poza zasięg jego sensorów. Komputery
obliczyły najbardziej prawdopodobny kierunek ruchu obiektu i jeż
ruszył w pościg po skalistym miejscami terenie. Nagle za nim
pojawiło się inne źródło ciepła o tych samych parametrach. A
potem kolejne po lewej i po prawej stronie. Robot zatrzymał się
ponownie otoczony przez cele. Rozmaite sensory potrzebowały
ledwie chwili, by wykonać pełny odczyt otoczenia w promieniu
pięćdziesięciu metrów. Jednocześnie reflektor podczerwony
umieszczony w kopule oświetlił okolicę, pozwalając kamerze
noktowizyjnej sfilmować ją w poszukiwaniu ukrytych w mroku
obiektów. Wszystkie cztery anomalie szybko wycofały się z zasięgu
czujników, lecz natychmiast powróciły. Nadal otaczały robota i
pozostawały w ruchu, utrzymując mniej więcej równą odległość od
niego i od siebie nawzajem.
Po porównaniu odczytów sensorów obwody logiczne jeża
zaklasyfikowały definitywnie anomalie termiczne jako ludzi i
potencjalne zagrożenie. Lecz oprogramowanie nie zawierało
instrukcji pozwalających rozwiązać ten problem. Robot wysłał więc
przetworzone dane kodowanym kanałem radiowym do sali kontrolnej
i czekał, aż jego operator zdecyduje, co robić dalej. - Co jest
z Wallym? - zdziwił się Jeziorski. - Widzisz, jak węszy? - Widzę
- przyznał zaniepokojony Delure. - I wcale mi się to nie podoba.
Cody, dowodzący nocną zmianą operatorów w sali kontrolnej,
pochylił się z zadumą nad ekranami, ale nie powiedział ani słowa.
Centrum kontroli znajdowało się w podziemiach budynku i stanowiło
serce systemu bezpieczeństwa brazylijskich zakładów. Wszyscy
operatorzy nosili mundury w kolorze indygo ze świeżo wykonanymi
naramiennymi naszywkami przedstawiającymi miecz otoczony
stylizowanymi orbitami satelitów. Symbolizowały one zdolność
zbierania informacji, jaką posiadał UpLink, połączoną z
możliwością reagowania na zagrożenia, na co pozwalał zespół
kryzysowy Miecz. Jego nazwa wzięła się od legendy o węźle
gordyjskim, który Aleksander Wielki przeciął jednym ciosem
miecza. Analogiczną metodę wykorzystywał Roger Gordian do
rozwiązywania sytuacji kryzysowych, co było interesującą grą
słowną z jego nazwiskiem i pozwoliło znaleźć odpowiednie
określenie dla zespołu. Jeziorski pochylił się ku wyświetlaczowi
podającemu siłę promieniowania wykrytego źródła. Monitor
oświetlał jego twarz zielonkawym blaskiem noktowizyjnego obrazu.
- Cholera, popatrz na ilość ciepła. Tam musi być czło... Urwał,
gdyż na konsolecie rozbłysło światełko alarmu, i obejrzał się na
partnera. Delure zerknął szybko na swoją konsolę i wskazał
monitor. Na zielonym tle widać było zielonkawe sylwetki - grupa
ludzi otaczała robota, to zbliżając się, to oddalając od niego.
Cody'emu przyszły na myśl ogary, które osaczały zwierzynę, ale
nie mógł zrozumieć, dlaczego napastnicy zabawiają się w ten
sposób z maszyną. Główną zaletą jeży były ich możliwości
wczesnego ostrzegania oraz wyposażenie pozwalające przyblokować
intruza wdzierającego się przez ogrodzenie zakładu. Roboty miały
zyskać na czasie, nim przybędą ludzie wyszkoleni do odparcia
ataku i ujęcia napastników. Do ich zadań nie należało zajmowanie
się osobnikami, którzy znaleźli się już w głębi zakładu - zbyt
łatwo było je ominąć lub unieszkodliwić. Marszcząc brwi, Cody
spojrzał na ekran radaru. Na siatce terenu opatrzonej cyfrowymi
koordynatami robot i otaczający go ludzie oznaczeni byli
kolorowymi symbolami. - To bez sensu - ocenił Jeziorski. - Nie
ma żadnych śladów przerwania ogrodzenia... - Tym będziemy się
martwić później - rzucił mu Cody, się gając po słuchawkę. -
Przełącz go na pełnozakresowe odparcie ataku, a ja dzwonię do
Thibodeau. Na polecenie Jeziorskiego Wally odpowiedział
napastnikom salwą światła i dźwięku. Najpierw nastąpił rozbłysk
umieszczonego w kopule lasera typu yag. Czterem mężczyznom
otaczającym robota wydało się, że wybuchła mała supernowa - noc
na moment zalało oślepiająco jasne światło. Odruchowo cofnęli się
o kilka kroków, ale na podobną reakcję maszyny byli przygotowani.
Wiedzieli, że rozbłysk lasera może ich chwilowo oślepić lub nawet
- w zależności od mocy, długości i intensywności wiązki - wypalić
siatkówkę. Wiedzieli też jednak, że roboty Miecza mają tak
skalibrowane lasery, by nie wywołać trwałych uszkodzeń wzroku.
Dlatego mieli na wizjerach czarne filtry, by chronić oczy przed
blaskiem. Słusznie założyli, że to w zupełności wystarczy. Nie
wiedzieli wszakże o tym, że jeż dopiero zaczynał atak. Ledwie
przygasł laser, gdy na kadłubie Wally'ego zapaliły się
czerwononiebieskie lampy stroboskopowe, błyskając w
zaprogramowanej sekwencji zbliżonej wzorem i częstotliwością do
fal mózgowych człowieka. W tej samej chwili generator akustyczny
robota zaczął emitować z częstotliwością dziesięciu na
sekundę studecybelowe fale dźwiękowe. Dawało to rezonans bardziej
odczuwalny niż słyszalny, gdyż do napastników docierało jedynie
natarczywe ciche bzyczenie. Ale ich wnętrzności odbierały ten
dźwięk zupełnie inaczej. Każda broń energetyczna o ukierunkowanej
wiązce działa na tej samej zasadzie. Wymierzona w określone
obszary ludzkiego ciała, dostosowuje długość emitowanych fal do
częstotliwości pracy danego organu, by móc oddziaływać dzięki
hiperstymulacji na niego. Pulsujące światła atakowały receptory
wzrokowe w mózgu, wzbudzając gwałtowną aktywność elektryczną tego
obszaru podobną do aktywności towarzyszącej atakom epilepsji.
Generator akustyczny oddziaływał na wiele celów: na ucho
wewnętrzne, wywołując nienaturalne wibracje płynu wypełniającego
jego kanaliki i zakłócając tym samym zmysł równowagi, jak też na
wrażliwe organy podbrzusza, powodując konwulsje, ból i mdłości.
Połączony atak podziałał od razu na zmysły i zdolność ruchu
napastników: broń zdezorientowała ich i wywołała efekty chorobowe
oraz halucynacje, co wyłączyło ich z akcji. Wszyscy dygotali,
krztusili się i wymiotowali, chwiejąc się przy tym i zataczając
bezsensowne kółka. Jeden padł na plecy, czemu towarzyszyło
zwolnienie zwieracza i groteskowe drgawki kończyn. Drugi klęknął,
chwycił się za brzuch i wymiotował, niezdolny do czegokolwiek
innego. Manuel, znajdujący się najdalej od robota, najsłabiej
odczuł skutki ataku, ale zdawał sobie sprawę, że ma zaledwie
sekundy na działanie. Resztką sił zmusił się do pozostania w
pionie, wycelował w kierunku, w którym jak sądził - znajdował się
robot, i wypalił z podczepionego pod lufą granatnika. Było to
niezwykle prymitywne użycie bardzo nowoczesnego uzbrojenia, ale
przyniosło spodziewane rezultaty. Dwudziestomilimetrowy pocisk
z zapalnikiem uderzeniowym eksplodował z ogłuszającym hukiem na
korpusie jeża oddalonego zaledwie o kilka jardów od strzelca,
niszcząc urządzenie prawie całkowicie. Wybuch cisnął Manuelem o
ziemię. Mężczyzna pozostał na niej parę sekund, po czym podniósł
się, otrzepał i rozejrzał. Jeden z jego ludzi zginął rozszarpany
odłamkami, on sam miał głęboką ranę nad łokciem, ale robot był
już wrakiem. Stał przechylony na prawą stronę, buchając
płomieniami i dymem. Śmierdziało spaloną gumą i izolacją. Wrak.
Reszta jego ludzi zaczęła powoli przychodzić do siebie, więc dał
im jeszcze kilka sekund, by się pozbierali, nim ich ponaglił. -
Vaya aqui! - syknął - Ruszajcie się. Mamy tu jeszcze coś do
zrobienia.

Rollie Thibodeau w równym stopniu kochał pracę w UpLink i uważał
ją za ważną, jak nienawidził skuteczności, z którą zmiany
rozstrajały mu zegar biologiczny, nicowały codzienny rozkład
zajęć i ograniczały życie na więcej sposobów, niż można by to
sobie wyobrazić. Na przykład seks, a raczej jego brak. Gdzie miał
znaleźć kobietę, która chciałaby pójść do łóżka o świcie, a wstać
po zmroku niczym wampir? Lub sen. Był w Brazylii, kraju opalonych
ciał i fiodental. Jak miał odpoczywać, gdy tropikalny upał
nacierający na okiennice dręczył go i przypominał mnóstwo
wspaniałych romantycznych wieczorów? Albo choćby coś tak ważnego
dla normalnego człowieka jak jedzenie. Czy mógł być w pogodnym
nastroju, kiedy właściwie każdy posiłek był wprost obrzydliwy?
Nie dość, że od najbliższego miasta dzieliło go ponad sto mil i
zdany był na jałowe stołówkowe dania, to na dodatek potrawy
odrzucały już po opuszczeniu kuchni. Serwowanie czegoś, co pół
doby leżało w lodówce, a następnie zostało odgrzane w kuchence
mikrofalowej, zakrawało na zniewagę. Nie wspominając już o
godzinach, w których musiał jeść na nocnej zmianie. Thibodeau
siedział przy biurku w swoim niewielkim, ale uporządkowanym
gabinecie na najniższym poziomie podziemi i spoglądał z mściwą
pogardą na talerz z rozgotowaną wołowiną oraz wodnistą papką
udającą puree. Było nieco po ósmej wieczorem i McFarlane,
najmłodszy stażem strażnik nocnej zmiany, dopiero co przyniósł
mu posiłek. To że niósł on również swój talerz i wyglądał, jakby
nie mógł się doczekać, by spałaszować jego zawartość, tak
zirytowało Rolliego, że nie był nawet w stanie udać wdzięczności.
Poczuł się przez to jeszcze gorzej, świadom, że ukarał
nieuprzejmością posłańca za doręczenie wiadomości. Cóż, będzie
musiał mu to wynagrodzić i wytłumaczyć, że nawet najżyczliwszy
człowiek na świecie może być wściekły po dwóch latach jedzenia
śniadania o ósmej wieczorem, a równie jak ono obrzydliwego obiadu
między północą a trzecią nad ranem. Jedynie kolacja była w miarę
dobra, choć i to tylko dlatego, że pierwsi kucharze zaczynali
pracę o szóstej rano. Dzięki temu przed końcem zmiany mógł zjeść
świeże jajka lub naleśniki - przynajmniej jeden w miarę uczciwy
posiłek o mniej więcej normalnej porze. - Dzięki ci, Panie, za
naszą pieprzoną conocną breję! - mruknął z nieznacznym cajuńskim
akcentem. Sięgał właśnie z ponurą miną po sztućce, gdy odezwał
się stojący obok niego telefon. Gdy zobaczył mrugające światełko
linii alarmowej, zapomniał o sztućcach i błyskawicznie sięgnął
po słuchawkę. Przez cały czas, jaki tu spędził, linii tej używano
jedynie w czasie ćwiczeń, a o tych wiedział zawsze wcześniej.
Tak? Mamy intruzów na terenie, szefie - zameldował Cody z sali
kontrolnej. - Gdzie? - Thibodeau usiadł prosto, zapominając o
problemach kulinarnych. - Przy zachodnim ogrodzeniu. - W głosie
Cody"ego słychać było napięcie. - Ale nie mamy śladów uszkodzenia
płotu czy naruszenia obwodu. Wally wykrył ich już na naszym
terenie. - Uzbroiłeś go? Dał im pokaz światła i dźwięku, ale...
straciliśmy z nim kontakt. To nie wygląda dobrze. Rollie
odetchnął głęboko. Wielokrotnie podkreślał, że jeżom nie można
ufać, ale nie znaczyło to bynajmniej, że chciał, by jego
twierdzenia się sprawdziły. - Henderson i Travers przy bramie nie
meldowali o niczym podejrzanym? - spytał. - Próbujemy się z nimi
skontaktować, ale nie odbierają telefonu i nie odpowiadają przez
radio. - Jezu! - westchnął Rollie. - Poślij tam kilku ludzi. I
obstaw pełną obsadą alarmową zakłady i magazyny. Mają być odcięte
od świata, jasne? Tak jest. Thibodeau umilkł na moment, by zebrać
myśli; wciąż ściskał słuchawkę w dłoni. Chciał pójść do sali
kontrolnej i na własne oczy zobaczyć, co się dzieje, ale najpierw
musiał się upewnić, że zadbał o podstawowe sprawy.Lepiej
zapewnijmy sobie wsparcie powietrzne - powiedział po chwili. -
Laissez les bons temps rouler. - Co proszę, szefie?
Thibodeau wstał.
- Postaw w stan gotowości pilotów helikopterów.

Manuel kucnął przy bramie. Jego ramię pulsowało, a rękaw
kombinezonu był ciepły i wilgotny w miejscu trafienia. Gwałtowne
ruchy powodowały obfitsze krwawienie. Zniszczenie robota z
pewnością ściągnie w tę okolicę ochronę, więc jakakolwiek zwłoka
zwiększyłaby tylko ryzyko pojmania. Raną zajmie się później.
Próbując zignorować ból, wydobył z torby przy pasie trójkątny
kawałek C-4, zdjął z niego folię i przylepił starannie materiał
wybuchowy do podstawy słupka bramy. Następnie wydobył
dwunastocalowy kawałek primadetu, którego jeden koniec był już
połączony z zapalnikiem, a drugi z zasilanym baterią zegarem
kształtu i wielkości długopisu. Delikatnie wcisnął zapalnik w
plastyk, a zegar ustawił na pięciominutową zwłokę, ale go nie
włączył. Musiał poczekać, aż pozostali założą resztę ładunków i
połączą je, tak by eksplodowały jednocześnie. Zanim to nastąpi,
chciał się znaleźć daleko stąd. Trzymając w palcach zawleczkę
blokującą zegar, rozejrzał się po okolicy. Kilka jardów w lewo
przez rozbitą szybę wartowni padało światło. Widział tylko
obryzganą krwią ścianę i oparte o nią ramię jednego z
zastrzelonych strażników. Po prawej wzdłuż ogrodzenia dostrzegł
swoich ludzi zakładających ładunki - ciemniejsze kształty
majaczące na tle ciemnego nocnego nieba. Wysadzenie bramy nie
było jego pomysłem i nie podobało mu się. Strażnicy musieli znać
elektroniczne kody dostępu, więc proponował, by wziąć żywcem choć
jednego i zmusić do jej otwarcia. Szczegółowy plan akcji ułożył
jednak Kuhl, który chciał, by byli martwi przed przybyciem
desantu - w ten sposób nie mogli wszcząć alarmu. Uważał, że
wyeliminowanie ochrony i robota patrolującego zachodni sektor da
im wystarczająco dużo czasu przed przybyciem odwodów, by grupa
Manuela zdołała zrobić przejście, a zespoły Orange i Yellow
wykonały swoje zadania. Manuel nie spierał się z nim - zadaniem
Kuhla było opracowanie planu, do niego należało wykonanie go.
Rozmyślania przerwało mu pojawienie się Juana ciągnącego cienki
pomarańczowy przewód detonacyjny. Umocował go do ładunku i
odetchnął z ulgą: rana bolała go coraz bardziej; musiał w niej
tkwić przynajmniej jeden odłamek i skupienie się wymagało coraz
większego wysiłku. - Bueno, Juan - rzucił. - Gdzie Marco? - Idzie
tu - odparł Juan. - Jak twoja ręka?
- W porządku. - Wstał, starając się za wszelką cenę nie stracić
równowagi. - Zawiadom Tomasa i pozostałych, że skończyliśmy.
Potem odbezpieczę całość.

Thibodeau wjechał na trzeci poziom podziemny i wszedł do sali
kontrolnej. Cody, Delure i Jeziorski wpatrywali się z napięciem
w ekrany monitorów.Co się tu, u diabła, dzieje?! - rzucił, widząc
ich ogłupiałe miny. Delure odwrócił się wraz z fotelem.
Szefie, to Ned... Wykrył w swoim sektorze grupę intruzów. Trudno
powiedzieć, czy to ci sami, którzy załatwili Wally'ego...
Thibodeau chrząknął, spoglądając na monitor. Mało go obchodziło,
czy byli to ci sami ludzie, na których natknął się Wally,
podobnie jak to, w jaki sposób znaleźli się na terenie, nie
uruchamiając żadnych alarmów na ogrodzeniu, oraz co chcieli
osiągnąć. Natomiast martwiło go tempo i schemat ich działania.
W zwiadzie dalekiego zasięgu 101. Dywizji Powietrznodesantowej
w Azji Południowo-Wschodniej nauczył się polegać na instynkcie,
a to, co podpowiadał mu on teraz, było zbyt zwariowane, żeby
mówić o tym podwładnym. Mimo to nie mógł zlekceważyć wyraźnych
wskazówek, a dowodzenie oddziałem zwiadowców działających z Camp
Eagle nauczyło go wiele. Atak nosił wszelkie cechy desantu z
powietrza - tłumaczyło to zarówno niespodziewane pojawienie się
intruzów, jak i zabawę z Wallym. Zaalarmowali robota nie dlatego,
że musieli, tylko dlatego, że chcieli. Niewątpliwie
przetestowanie możliwości samobieżnej pokraki było jednym z ich
zadań. A gdy stała się groźna, zniszczyli ją. Thibodeau
przypomniał sobie zaskoczone miny swoich podwładnych, które
zobaczył, gdy wpadł do sali... i które z pewnością były
lustrzanym odbiciem jego miny. Był przekonany, że napastników
niezwykle ucieszyłby ten widok. Jego w każdym razie cieszył,
kiedy w latach 1969-70 uczestniczył w rajdach przez dżunglę. Gdy
nawiązywano kontakt z oddziałami Wietkongu, helikoptery
dostarczały jego ludzi w tajemnicy jak najbliżej pozycji wroga,
a dalej już jego zwiadowcy działali sami, wybierając cele według
własnego uznania i siejąc zamęt oraz rozpraszając siły i uwagę
wroga. Faire la chasse.Możesz mi namierzyć tych gnoi? - spytał.
Delure wcisnął przycisk na konsoli i naniósł siatkę współrzędnych
na obraz radarowy. - Wystarczy? - Wystarczy, wystarczy, tylko
powiększ.
Operator nacisnął kolejny klawisz. Thibodeau zobaczył powiększone
zarysy zachodniego sektora, na którym pulsowały plamki
oznaczające pozycje napastników. A non - powiedział i wskazał
niebieską linię biegnącą łukiem przez środek. - Widzisz, gdzie
są? Przez moment Delure nie rozumiał, o co mu chodzi. W pobliżu
zachodniej drogi! To najkrótsza trasa z parkingu do sektora.
Rollie skinął głową. - Poślij na nich jeża, ale tym razem nie baw
się światełkami, tylko przywal im z czegoś konkretnego. Nasze
wozy będą na tej drodze lada chwila! Miny przeciw pojazdom, które
rozmieścili na drodze, były zamaskowane prymitywnie, lecz
skutecznie - owinięto je w szary papier zlewający się z
nawierzchnią, tak że w dzień
kierowcy trudno byłoby je dostrzec. W nocy były zaś właściwie
niewidoczne. Chwilę po tym, jak Tomas i Raul oddalili się od
drogi, by dołączyć do pozostałych członków zespołu, usłyszeli z
prawej cichy szum. Nim zdołali zidentyfikować jego źródło, z
zarośli przed nimi wypadł robot. Maszyna wycelowała w nich rurę
wystającą z kadłuba i trafiła strumieniem cieczy pod sporym
ciśnieniem. Żaden nie zdążył nacisnąć spustu. Zalał ich supersmar
polimerowy, który prawie natychmiast stężał w cieniutką warstwę
pokrywającą skórę, ekwipunek i ziemię. W pierwszej chwili Raul
pomyślał, że spryskano ich pianą obezwładniającą, ale szybko
zrozumiał, że to coś zupełnie innego. Sposobem twardnienia
substancja przypominała nieco suchy lód, ale była tylko nieco
chłodniejsza od powietrza. Wydawało mu się, że płyn zmienił
raczej jego stan fizyczny niż własny, zupełnie jakby każda
pokryta nim powierzchnia stała się gładkim szkłem.
Niespodziewanie okazało się, że nie może utrzymać broni - im
bardziej próbował, tym bardziej mu się wyślizgiwała. Wytrzeszczył
oczy, zaalarmowany i oszołomiony, widząc, jak karabin wyskakuje
mu z rąk i prawie wyrywa wtyczkę, którą zakończony był przewód
łączący celownik z hełmem. Próbował złapać broń, zaciskając
kurczowo palce na kolbie i lufie, ale ponownie wyśliznęła mu się
z rąk i spadła na ziemię, tym razem wyciągając wtyczkę. Schylił
się, by ją podnieść, gdy poczuł, że podeszwy butów tracą kontakt
z podłożem, a nogi uciekają spod niego. Padł ciężko na plecy,
tracąc oddech. Próbował się poderwać, lecz skończyło się jedynie
na nieporadnym przewrocie na bok. Spróbował ponownie i znów
wylądował na plecach. Trawa wokół była sztywna i śliska, a jego
ubranie nie chciało się zginać, zupełnie jakby wykonano je z
plastiku. Skóra twarzy i rąk natomiast stała się wrażliwa i zbyt
napięta. Kątem oka dostrzegł Tomasa ślizgającego się na brzuchu
i równie bezradnie jak on machającego rękami. Wyglądał jak ktoś,
kto próbuje pływać na lodzie. Wtedy zaczął krzyczeć, czując, że
jego umysł poddaje się strachowi i błyskawicznie przekracza
granicę paniki. Krzyczał ile sił w płucach także wtedy, gdy
kilkanaście sekund później mijały go samochody z mobilnym odwodem
wezwanym przez Thibodeau, pędząc po drodze, którą dopiero co
zaminował. Trzy ciemnogranatowe wozy zespołu szybkiego reagowania
wyprzedziły o kilka minut swoje wsparcie powietrzne. Stało się
tak po części dlatego, że kierowcy stacjonowali bliżej parkingu
niż piloci lądowiska, po części zaś dlatego, że helikoptery typu
Skyhawk potrzebują więcej czasu na rozgrzanie silników niż
opancerzone mercedesy 300 SE. Pędzący samotnie ku bramie kierowcy
trzech wozów zdawali sobie sprawę z problemu. Zespoły złożone z
samochodu i helikoptera posiadały zintegrowany termiczny system
śledzenia celów działający dzięki mikrofalowemu sprzężeniu obu
maszyn. Kamery umieszczone w podwieszanych gondolach helikopterów
przesyłały obraz do monitorów zainstalowanych w deskach
rozdzielczych samochodów. Bez danych z powietrza załogi aut mogły
szukać napastników wyłącznie za pomocą reflektorów. Nikt też nie
mógł ich ostrzec o ukrytych na drodze minach. W pierwszym wozie
oprócz kierowcy siedziało dwóch mężczyzn jeden z tyłu, drugi z
przodu. Wszyscy trzej zginęli, nie wiedząc nawet, co ich zabiło.
Prowadzący dostrzegł ciemniejszą plamę mniej więcej trzy jardy
przed maską i sądząc, że to wybój lub dziura, próbował ją ominąć,
ale jechał zbyt szybko. Mina eksplodowała trącona lewą oponą i
cały mercedes uniósł się w powietrze, zadzierając wysoko maskę.
Wóz zaprojektowano tak, by wytrzymał ogień broni ręcznej i
uderzenia odłamków, ale nie był czołgiem. Wybuch rozsadził
podwozie, zabijając natychmiast wszystkich pasażerów. Chwilę
później wrak opadł na bok i przejechał kilka jardów na prawych
kołach, po czym przewrócił się na dach i eksplodował, a płomienie
wystrzeliły przez rozbite szyby pancerne. Kierowca drugiego wozu
gwałtownie nacisnął pedał hamulca, skręcił ostro i ominął płonący
wrak. Przejechał na tyle blisko, by dostrzec w tylnym oknie
pozostałości spalonej, pokrytej pęcherzami twarzy. W następnej
sekundzie przednie koło jego samochodu zdetonowało drugą minę i
ostatnią rzeczą, jaką usłyszał w rozrywającym się wozie, był
własny przerażony krzyk. Kierowcy trzeciego pojazdu udało się to,
co nie powiodło się jego poprzednikom. Na maskę i dach padał
deszcz szczątków i fragmentów zniszczonej nawierzchni, gdy ostro
szarpnął kierownicą w lewo i zjechał z drogi, wyrywając kołami
grudy ziemi i kępy trawy. Wykorzystał bezcenne sekundy na
reakcję, zrobił jedyną rzecz dającą szansę ocalenia i przejechał
obok zasadzki, unikając śmierci. Po czym zahamował z piskiem
opon. W ciemnościach zalegających za drogą dwaj pozostali
członkowie zespołu Orange czekali w milczeniu na minerów.
Wysunęli się nieco przed swoich towarzyszy, dzięki czemu zdołali
wyprzedzić robota strzegącego północnego sektora i nie znaleźli
się w zasięgu jego czujników. Leżeli jeszcze kilkanaście sekund,
obserwując przez noktowizory płonące wraki i oszołomioną załogę
ostatniego wozu, gdy na zachodzie rozległa się kolejna eksplozja,
a w niebo buchnął słup ognia. Zespół Blue wykonał swoje zadanie,
więc wycofali się w mrok. Ich pułapka zaczęła już działać, ale
nie skończyli jeszcze zadania. Finałowa część operacji miała się
dopiero zacząć.

Kuhl przyglądał się blaskowi towarzyszącemu eksplozji,
wyobrażając sobie zamieszanie, jakie wprowadził w siłach
przeciwnika. Tę misję zaplanował szczególnie starannie, zważając
na wszystkie detale, i teraz ta staranność przynosiła efekty. Gdy
ucichł huk wybuchu, do jego uszu dotarł metaliczny jęk podobny
do odgłosu nieludzkiej agonii i zobaczył, jak poskręcany fragment
ogrodzenia wystrzelił w górę, oderwał się od reszty, a następnie
zwalił w dół w deszczu iskier, ziemi i szczątków. Nadszedł czas.
Dał znak kierowcy, ten skinął głową i błysnął światłami
pozycyjnymi. Kierowca następnego jeepa zrobił to samo, podobnie
jak kierowca kolejnego i tak sygnał dotarł szybko do końca
konwoju. Silniki ożyły i kolumna ruszyła ku płomieniom oraz hukom
eksplozji przez świeżo otwartą drogę w ogrodzeniu zakładów.

Thibodeau prawie wepchnął słuchawki w drżące dłonie operatora.
Podobnie jak Delure był blady, ale znacznie bardziej opanowany.
Eksplozje były słyszalne nawet tu, trzy piętra pod ziemią, choć
stłumione i głuche, ale dopiero gdy dotarła do nich wiadomość o
wynikach zasadzki, zrozumieli, co naprawdę oznaczały. Teraz w
sali panowała cisza i Rollie zauważył, że zaczyna się trząść.
Opanował ten odruch z dużym trudem i rozejrzał się. Nie było
wątpliwości - jak dotąd dowodzący atakiem był szybszy i
sprytniejszy od niego. Przewidział każdy ruch i wymanewrował go,
cały czas wyprzedzając o krok. Tak dłużej nie mogło być albo
straci wszystkich podwładnych i obiekt, który miał chronić.
Zgrzytnął zębami i przespacerował się, zaciskając pięści i
próbując opanować wściekłość. Wyglądało na to, że ktoś tu był
zdrajcą, ale na to chwilowo nie był w stanie nic poradzić.
Należało szybko zapanować nad chaosem, jaki nastąpił na górze,
a najskuteczniejszym sposobem było podsumowanie faktów i
wyciągnięcie stosownych wniosków. Sytuacja nie była miła.
Zachodnia brama została prawdopodobnie zniszczona wraz z
wartownią, najkrótsza droga do niej zablokowana płonącymi wrakami
samochodów, a pozostałość grupy szybkiego reagowania nie nadawała
się do samodzielnej akcji. Jeden z jeży przestał istnieć,
natomiast grupa doskonale przygotowanych i uzbrojonych zawodowców
wdarła się na teren zakładów i operowała na nim swobodnie już
udowodnili, że potrafią zabijać i prowadzić działania dywersyjne.
Nie wiedział jeszcze, ilu ich jest ani jaki jest ich główny cel,
ale na pewno chodziło im o coś więcej niż o zdziesiątkowanie
ochrony w serii niespodziewanych ataków. To, co ich interesowało,
musiało się znajdować w centrum zakładów - w halach
produkcyjnych, w magazynie, a może nawet w kwaterach naukowców,
jako że przebywało tu sporo bardzo ważnych członków
międzynarodowego zespołu naukowego projektującego stację
kosmiczną. Rejony te były naturalnie strzeżone, ale nie wiedział,
czy dysponował wystarczającymi siłami, by obronić je przed
skoncentrowanym atakiem. - Ilu ludzi chroni budynki? - spytał,
przestając spacerować. - Około dwudziestu, szefie - odparł
Delure. - Czyli pełne zmiany dzienna i nocna?
- Zgadza się. Oprócz załóg samochodów i helikopterów. No i tych,
którzy mają wolne i są poza terenem. Thibodeau skinął głową.
Część członków Miecza oraz innych pracowników wolała długie
codzienne dojazdy z Cuiaba niż życie w izolacji na terenie
zakładów. Nie dotyczyło to naturalnie naukowców i kierownictwa.
Nagle zdał sobie sprawę, że sam ma dość zamknięcia - zdecydował
się sprawdzić sytuację osobiście, choć wiedział, że nie jest to
najrozsądniejsze wyjście. Podszedł do stalowej szafki przy
ścianie i wyciągnął z niej kuloodporną kamizelkę typu
Zylon.Trzymajcie fort - polecił, nakładając ją. - Ja się rozejrzę
na górze.

Jeepy zatrzymały się jakieś dziesięć metrów za wyrwą w
ogrodzeniu. Dokoła na trawie płonęły szczątki, oświetlając twarze
załóg migotliwym blaskiem. Zgodnie z planem czekali tu na nich
zdolni do ruchu członkowie zespołów Orange i Blue. Załadowali się
do samochodów i kolumna ruszyła dalej. Manuel wsiadł do wozu
Kuhla samodzielnie, co nie znaczyło, że z łatwością. Ledwie zajął
miejsce na tylnym siedzeniu obok Antonia, dostrzegł krew
spływającą po palcach i kapiącą na fotel.Dobrze się spisałeś -
pochwalił go Kuhl, nie odwracając się. Manuel opadł na oparcie,
oddychając z trudem. Czuł, jakby w ramię wbijały mu się przy
każdym ruchu tysiące rozgrzanych do białości igieł.Marco zginął -
stwierdził zmęczonym głosem. - Dwóch ludzi z zespołu Orange
musiałem zostawić.
Kuhl był niewzruszony.
Strat należało się spodziewać - powiedział beznamiętnie. Po
czym uniósł rękę i jeep ruszył. W ślad za nim zrobiły to
pozostałe, utrzymując zwarty szyk.

Pierwszą myślą Eda Grahama, gdy dostrzegł jeepy z kabiny swego
helikoptera, było wspomnienie wielu lat, które spędził jako pilot
Departamentu Policji w Los Angeles. Potem przyszła druga myśl -
jak szybko zmieniają się czasy. Jeszcze nie tak dawno z Los
Angeles kojarzył mu się napis HOLLYWOOD i Teatr Chiński, a nie
widok dwudziestu uzbrojonych w automaty facetów w kilku
terenówkach. Dopiero trzecia myśl była sensowna: jeśli nie
przestanie wspominać i nie zacznie działać, znajdzie się w
poważnych kłopotach. Takich jakie widział właśnie w dole. Jezu,
ale gówniana sytuacja! - ocenił drugi pilot, przekrzykując warkot
silnika. - Lepiej wezwijmy pomoc i oświetlmy naszych gości. Ed
skinął głową. Mitch Winter był najlepszym drugim pilotem, z jakim
latał: myśleli i działali podobnie, co ułatwiało współpracę.
Zmniejszył pułap, słuchając, jak Mitch przekazuje informacje
pozostałym pilotom i centrali. Sto stóp pod nimi jeepy zatrzymały
się, a ich kierowcy i pasażerowie zadarli głowy i przyglądali się
skyhawkowi. Ed spojrzał przez okno, szybko wyrównał lot i włączył
szperacz pokładowy Starburst SX-5. W tym samym czasie Mitch
przełączył nadawanie na głośniki. Promień światła o mocy
piętnastu milionów świec omiótł, a następnie przyszpilił mężczyzn
w wozach, zmieniając noc w środek słonecznego dnia. Ed spojrzał
na drugiego pilota. - Jak widać, są twoi - skomentował.
Mitch skinął głową i uniósł mikrofon.
- Pozostańcie na miejscach i...
...rzućcie broń!
Kuhl osłonił dłonią oczy i spojrzał w tył na kolumnę skąpaną w
blasku reflektora. Żądanie, które zagrzmiało z głośników
helikoptera, było wyraźne. Zamierzał odpowiedzieć na nie w ten
sam sposób. - Otworzyć ogień! - krzyknął. - Ahoral Czterej
członkowie zespołu Yellow dotarli na odległość kilku jardów od
budynku, przeskakując niczym zjawy z jednego ukrycia do drugiego.
Rozpoznanie potwierdziło wcześniejsze przypuszczenia, że główny
cel jest zbyt silnie strzeżony, by atak się powiódł, ale byli na
to przygotowani, a ochrona kolejnego celu z listy była
nieporównywalnie słabsza. Gdy przystanęli za warsztatem, by
sprawdzić broń, od zachodniej bramy dotarł do nich terkot broni
automatycznej. Po chwili zagłuszyły go silniki samochodów i
helikopterów koncentrujących się w tamtym rejonie. Zupełnie jakby
był to umówiony znak, ruszyli ku swemu celowi.

Słysząc kule grzechoczące o kadłub, Graham zwiększył prędkość i
pchnął drążek, by jak najprędzej nabrać wysokości. Borowy pancerz
kabiny dosłownie ocalił mu tyłek, ale nie zamierzał bardziej
ryzykować, niż musiał, zwłaszcza że nie mógł odpowiedzieć ogniem.
To ograniczenie zawdzięczał uporowi władz brazylijskich, które
nie zgadzały się, by jakiekolwiek samoloty czy helikoptery Miecza
posiadały uzbrojenie pozwalające na przeprowadzenie ataku. Był
cholernie wdzięczny temu, kto za to odpowiadał, podobnie jak
reszta pilotów. Nim wznoszący się gwałtownie skyhawk wykonał
zwrot, Graham przyjrzał się dokładnie broni, której używali
napastnicy. Ani karabiny, ani połączone z nimi przewodami hełmy
nie przypominały niczego, z czym się dotąd zetknął. - Pokręcę się
tu, dopóki nie sfilmujesz tych lunatyków, Mitch zdecydował,
wskazując głową ekran umieszczony na konsoli. Nie chcę, żeby
naszych zaskoczyło ich uzbrojenie. Mitch bez słowa sięgnął do
przełączników wideo, a tymczasem Graham dokończył ciasną ósemkę
i skierował przód helikoptera ku konwojowi, tak by umocowana pod
nim kamera miała jak najlepsze pole widzenia. Nagle część
strzelców wyskoczyła z samochodów i rozbiegła się po terenie w
poszukiwaniu osłony. Nie było o nią trudno, gdyż do budowy nowych
budynków zgromadzono tu dźwigi, buldożery, koparki, ubijaki i
inne ciężkie urządzenia. Maszyny były duże i nieruchome, a już
same ich rozmiary pozwalały doskonale się ukryć. Graham krążył
wokół konwoju, nieustannie zmieniając kurs i wysokość. Za
maszynami budowlanymi widać było pajęczynę dróg biegnących ku
centralnej części zakładów, a gdy spojrzał na północ, dostrzegł
wraki dwóch samochodów płonące na głównej drodze prowadzącej na
parking. W ich pobliżu stała karetka i inne wozy. Kilku
strażników przeczesywało drogę z wykrywaczami min, pozostali
próbowali ugasić wraki, choć wątpił, by mogli kogoś uratować. A
potem zauważył to, co wywołało rozśrodkowanie napastników: z
prawej i z lewej pomocniczymi drogami zbliżały się, błyskając
kogutami dwa oddziały szybkiego reagowania po trzy samochody
każdy. Obie grupy osłaniał helikopter. Były naprawdę blisko - w
ciągu kilkunastu sekund znajdą się przy konwoju.Wysyłamy już
obraz? - spytał, spoglądając na Mitcha. Ten skinął głową i
wskazał na monitor wbudowany w tablicę przyrządów. Widać było na
nim zrobione w podczerwieni dokładne ujęcie jeepa i jego
pasażerów.Piękny obrazek - przyznał Graham. - Teraz pozostaje
tylko mieć nadzieję, że chłopaki na dole zobaczą go równie
wyraźnie jak my. Obraz na monitorach zbliżających się
helikopterów i samochodów był równie czysty i wyraźny jak na
ekranie, na którym oglądali go Graham i Mitch. Informacje
uzyskane dzięki przekazowi z ich maszyny były wręcz nieocenione -
nadjeżdżające odwody straży znały dokładną liczbę przeciwników,
zajmowane przez nich pozycje i posiadane uzbrojenie. To ostatnie
zwłaszcza godne było uwagi. Przybywające posiłki także nie były
standardowo uzbrojone, choć na pierwszy rzut oka członkowie
Miecza mieli zwyczajne karabiny szturmowe M16 kaliber 5,56 mm.
W praktyce, dzięki systemowi zmiennej prędkości wylotowej zwanemu
w skrócie WRS, broń ta mogła strzelać zarówno amunicją
obezwładniającą, jak i ostrą. Pozwalała na to obrotowa osłona
odkrywająca lub zakrywająca otworki w lufie. Żołnierz regulował
w ten sposób prędkość gazów wylotowych, a tym samym prędkość
początkową pocisku. Przy małej prędkości na pociskach pozostawała
plastikowa koszulka amortyzująca siłę, z jaką uderzały w cel -
wówczas trafienie było jedynie bolesne i ogłuszało. Przy dużej
plastik rozrywał się i w cel trafiały wyłącznie metalowe rdzenie
- ze śmiertelnym zwykle skutkiem. Dan Carlysle, dowódca oddziału
szybkiego reagowania, nie miał cienia wątpliwości, jakiej
amunicji powinni użyć. Napastnicy już zabili sporo jego
współpracowników, więc należało im odpłacić pięknym za nadobne.
Problem polegał na tym, że musiał otrzymać autoryzację na użycie
ostrej amunicji. Pewne sfery polityczne w Brazylii były
zaniepokojone obecnością tak licznych sił bezpieczeństwa
podległych UpLinkowi, a mała wojna, do której właśnie doszło, z
pewnością ich nie uspokoi. Carlysle gotów był podjąć właściwą
decyzję, ale wolał nie stać się powodem dyplomatycznej burzy,
jaką by ona wywołała. Dlatego zbliżając się do stojącej kolumny,
sięgnął po mikrofon wiszący na desce rozdzielczej i wywołał
Thibodeau. - Rób, co uznasz za stosowne, Dan. Słyszysz?
Pretensjami tutejszych władz zajmiemy się później. Tak jest,
szefie. Thibodeau przyczepił z powrotem radiotelefon do paska,
zapalił papierosa i zaciągnął się dymem. Z oddali, od zachodniej
bramy, słychać było wymianę ognia, pisk opon i głośniejsze serie
zakończone wybuchami. Czyste szaleństwo. W najdzikszych snach nie
wyobrażał sobie, że po opuszczeniu wojska weźmie udział w takiej
strzelaninie. Nie odpowiadało mu co prawda dowodzenie na
odległość - wolał uczestniczyć w akcji, a nie wysyłać na nią
podkomendnych - ale tej nocy cała odpowiedzialność za prowadzenie
obrony zakładów spoczywała na jego barkach. Mimo to wciąż
żałował, że musi słuchać tych piekielnych odgłosów. Stał z
papierosem w pobliżu pięciu niewysokich betonowych budynków, w
których mieszkali naukowcy i personel kierowniczy z rodzinami.
Na każdym z trzech pięter znajdowało się od ośmiu do dziesięciu
apartamentów, a łącznie żyło tu dwieście trzydzieści siedem osób.
Większość dostępnych sił skoncentrował właśnie tutaj na wypadek
próby porwania czy wzięcia zakładników. Kradzież wartych setki
milionów dolarów elementów stacji lub kopii ich projektów mogła
być równie ważną przyczyną napadu, ale straty wśród naukowców
byłyby znacznie trudniejsze do odtworzenia. Zrobił co mógł, by
chronić także kompleks produkcyjno-magazynowy, ale
zagwarantowanie bezpieczeństwa cywilom było dla niego
najważniejsze. Zastanowił się, powoli wypuszczając dym przez nos.
Największym problemem było to, że miał zbyt mało ludzi i musiał
zgadywać, gdzie mogą być najbardziej potrzebni. By optymalnie
wykorzystać dostępne siły, zarządził, aby wszyscy cywilni
pracownicy pozostali w mieszkaniach, a ponad dwie trzecie sił
skupił wokół i w środku kompleksu mieszkalnego, tworząc szczelny
pierścień obronny. Był pewny, że przerzuceni tu strażnicy odeprą
każdy atak. Odbyło się to jednak kosztem zmniejszenia liczebności
ochrony części produkcyjno-magazynowej, co bardzo go niepokoiło.
Kontyngent pozostawiony przy właściwych zakładach był zbyt
skromny i patrolował zbyt duży obszar, co z łatwością mogli
wykorzystać zdeterminowani, działający z zaskoczenia napastnicy.
Tym bardziej że nie wiedział, ilu ich jest i co zamierzają, za
to oni wiedzieli aż za dużo tak o siłach obrony, jak i o terenie
oraz lokalizacji budynków. Od samego początku narzucili ogromne
tempo, a on potykał się co chwilę, usiłując za nimi nadążyć. Co
gorsza, coraz bardziej podejrzewał, że prowadzili go dokładnie
tam, gdzie chcieli, czyli w bagno. A to mogło oznaczać, że od
początku nie chodziło im o ludzi, lecz o coś znajdującego się w
kompleksie produkcyjno-magazynowym. Rzucił niedopałek na ziemię,
przydepnął go i klnąc w duchu, pospieszył ku najsłabiej bronionej
części zakładów.

Ukryty za jeepem Antonio oparł o maskę lufę karabinu
snajperskiego i starannie wycelował w najbliższy samochód.
Zdecydował się na strzał w oponę, która stanowiła pewniejszy cel
niż skulony za kierownicą i częściowo osłonięty przez deskę
rozdzielczą kierowca. Nacisnął spust. Barrett kopnął go w ramię,
a chwilę później rozległ się huk eksplodującej opony. Przód
samochodu opadł, uniósł się i ponownie opadł, ale choć wóz
zwolnił trochę, ku szczeremu zaskoczeniu snajpera wpadł jedynie
w lekki poślizg. Trzymał się środka drogi i wciąż zbliżał ku
kolumnie jeepów.

Carlysle skierował się ku pierwszemu ze stojących jeepów, gdy nad
jego maską dostrzegł błysk. W następnym momencie samochodem i nim
targnęło mocno, gdy kula zmieniła w strzępy prawą przednią oponę.
Zacisnął dłonie na kierownicy i opanował odruch, by gwałtownie
zatrzymać mercedesa. Zamiast tego kilkakrotnie nacisnął
delikatnie hamulec i skontrował kierownicą, gdyż wóz usiłował
odbić w prawo i podskoczył gwałtownie kilka razy. W końcu udało
mu się nad nim zapanować. Chwilę później poczuł, że umieszczona
w oponie obręcz odzyskała kontakt z nawierzchnią. Płaską
zewnętrzną powierzchnię obręczy pokrywał łagodzący wstrząsy
elastomer, który stabilizował samochód, pozwalał uniknąć
zniszczenia felg i umożliwiał dalszą jazdę z niewiele mniejszą
prędkością. przeniesiony ostatnio z naziemnej stacji łączności
satelitarnej w Malezji - odpowiedział ogniem, celując w błyski
wystrzałów od strony dźwigu samobieżnego. Po kilku krótkich
seriach przerwał ogień i przytulił się do opancerzonego nadwozia,
gdyż napastnicy wzmogli ostrzał. Skulony obok niego Carlysle
wystawił za drzwi lufę zmodyfikowanego M16 i posłał długą serię,
zastanawiając się, dlaczego to brazylijskie pustkowie zamieniło
się nagle w Dodge City. Spojrzał na Newella, przekonał się, że
jest cały, i uniesieniem kciuka dał mu znać, że również nie
został ranny. Wtem w zalegających ciemnościach coś błysnęło, a
potem nadleciało z gwizdem. Sekundę później w mercedesa trafił
z prawej jakiś pocisk dużego kalibru i eksplodował w jasnym
rozbłysku, masakrując bok samochodu z taką łatwością, jakby
wykonano go z tektury. Carlysle zaklął; wciąż jeszcze słyszał
dzwonienie w uszach. Sytuacja musiała ulec zmianie, i to
błyskawicznie, bo jego ludzie, unieruchomieni za samochodami,
stanowili dla kieszonkowej artylerii przeciwnika równie łatwy cel
jak kaczki na strzelnicy. Na dodatek tamci wcale nie musieli
opuszczać ukrycia, by prowadzić ostrzał. Nie wypuszczając z
prawej dłoni chwytu karabinu, zdjął z mocowania na desce
rozdzielczej mikrofon, wcisnął przycisk nadawania i spojrzał na
ekran monitora. Doskonały sprzęt noktowizyjny napastników był
groźny, ale on i jego ludzie mieli coś lepszego. Coś, co
właściwie wykorzystane, powinno szybko zapewnić im przewagę.
Mieli shykawki. Kiedy napastnicy otworzyli ogień, załogi wozów
szybkiego reagowania zachowały się zgodnie z wielokrotnie
przećwiczonymi procedurami. Samochody dowodzone przez Carlysle'a
skręciły ostro w lewo i zatrzymały się na ukos na poboczu z
kołami zwróconymi na zewnątrz. Druga grupa, nadjeżdżająca inną
drogą, skręciła tymczasem w prawo i stanęła z kołami obróconymi
pod równie ekstremalnym kątem. Członkowie obu zespołów wyskoczyli
na zewnątrz, wykorzystując drzwi i koła jako osłony. Dan zdążył
przykucnąć za drzwiami, gdy o karoserię z kilku stron naraz
załomotały kule. Ron Newell jego pomocnik, Po wysłuchaniu
Carlysle'a na kanale ziemia-powietrze Winter przełączył się na
interkom i poinformował Grahama: - Musimy zmniejszyć pułap i
wystawić tych kutasów, żeby nasi na dole widzieli dokładnie, skąd
do nich strzelają. - Jeśli zejdziemy jeszcze niżej, trudno będzie
uniknąć ostrzału - odparł Graham. Mina Wintera dowodziła, że
zdaje sobie z tego sprawę.
Dobra - zgodził się z rezygnacją Graham. - Zrobimy tak...
Plan Eda Grahama zakładał, że jego maszyna i jeden z pozostałych
helikopterów zmniejszą wysokość, a następnie, zataczając ciasne
kręgi nad napastnikami, zrobią zbliżenia zajmowanych przez nich
pozycji, podczas gdy trzeci skyhawk zostanie na dotychczasowym
pułapie i zapewni całościowe ujęcie pola walki. Monitory w
samochodach grupy szybkiego reagowania miały opcję obrazu w
obrazie, dzięki której można było oglądać jednocześnie widok z
trzech kamer. Piloci wiedzieli, że plan był ryzykowny. Ledwie dwa
skyhawki zeszły niżej, ostrzelano je z broni maszynowej, i to
wyjątkowo celnie. Graham spiął się w sobie i ignorując pociski
rykoszetujące od kadłuba, wleciał między dwa masywne spychacze,
za którymi ukryła się grupa napastników. Wyrównał lot i zawisł
nieruchomo. Po prawej dostrzegł drugą maszynę, która schodziła
niżej i znajdowała się pod równie ciężkim ostrzałem. Nigdy nie
był specjalnie religijny, ale teraz stwierdził ze zdziwieniem,
że modli się cicho i klnie na przemian. Czując, jak coraz
bardziej pocą mu się dłonie zaciśnięte na drążku, wytrzymał
nieruchomo jeszcze kilka sekund, by przesłać obraz załogom wozów,
po czym z ulgą zwiększył obroty i wysokość, kierując się ku innej
grupie napastników. Miał nadzieję, że sfilmował to, czego
potrzebowali koledzy na ziemi.

Strażnik leżał na brzuchu z głową zwróconą w bok i policzkiem
opartym o ziemię. Gdy Rollie go odwrócił, dostrzegł na piersi
naszywkę z nazwiskiem Bryce. Został zasztyletowany od tyłu -
ostrze wbito pod łopatkę i skierowano ku górze, w stronę serca
i płuc. W kąciku ust pojawiło się jedynie kilka bąbelków krwawej
śliny, które błyszczały teraz w świetle latarki. Thibodeau
klęknął i na wszelki wypadek sprawdził puls na przegubie oraz
szyi leżącego - nic nie wyczuł. Podobnie jak dwaj strażnicy,
których znalazł wcześniej w pobliżu budynku, ten także był
martwy. Jedyna różnica polegała na tym, że tamtych zastrzelono.
Być może właśnie odgłos strzałów zwrócił uwagę Bryce'a - nawet
tłumik nie wyciszał zupełnie broni palnej. Pozycja, w jakiej
leżało ciało, sugerowała, że strażnik wyszedł zza narożnika, a
wtedy zabójca wstał i pchnął go nożem w plecy. Thibodeau
skierował promień latarki na rampę załadunkową magazynu. Bez
zaskoczenia stwierdził, że drzwi są do połowy uniesione.
Zabezpieczenie zakładów kosztowało majątek, już same roboty warte
były kilkaset tysięcy dolarów, lecz cały system zaprojektowano
jedynie do wykrywania intruzów złodziei czy szpiegów
przemysłowych - nie do zwalczania inwazji. Choć w tej części
kompleksu magazynowego przechowywano różne części zapasowe modułu
laboratoryjnego stacji, nie była ona w przeciwieństwie do innych
magazynów czy kompleksu badawczego - obszarem objętym szczególną
ochroną. Wystarczały tu zwykłe przepustki. Pracownik machał nią
strażnikowi przed nosem i bez trudu wchodził do środka. Teraz się
to mściło. Wstał, podszedł do częściowo otwartych drzwi, odczepił
od pasa radiotelefon i wezwał posiłki, ale wiedział, że te zjawią
się najwcześniej za pięć minut, a prawdopodobnie dopiero za
dziesięć. Jeśli będzie tu bezczynnie czekał, napastnicy będą
bezkarnie buszować w środku. Zawahał się i czując przykry smak
w ustach, spojrzał ponownie na zabitego. Bryce miał gładką,
dokładnie ogoloną twarz, włosy koloru pszenicy i może dwadzieścia
pięć lat. Nowy dzieciak, którego nie zdążył zbyt dobrze poznać.
Teraz już nie będzie miał okazji. Stał przed wejściem do magazynu
i patrzył na ciało. Bąbelki krwistej piany wskazywały na głęboką
ranę płuc, a młodzieńcza, wciąż wykrzywiona w agonii twarz
oznaczała, że zabójca lubił uśmiercać powoli, choć bezgłośnie.
Zabójca był okrutny i bezlitosny. Thibodeau przestał się
zastanawiać, oświetlił wnętrze magazynu i pochylając się, wszedł
do środka.

- Dziesięciu albo dwunastu jest za tym półgąsienicowym dźwigiem
po lewej, pół tuzina kryje się za buldożerami, a paru... -
Carlysle przerwał, puszczając przycisk nadawania w mikrofonie,
gdy po masce i błotniku załomotała wyjątkowo długa seria. Jak
dotąd jego plan działał i wsparcie powietrzne kolejno wyszukiwało
pozycje przeciwnika. Piloci helikopterów, wystawiając się na
bezpośredni ostrzał, ryzykowali życiem, więc gdyby nie robił co
w jego mocy, by uniknąć niechcianych dziur w skórze, wychwalałby
ich pod niebiosa.
Być może będzie jeszcze miał szansę, by wyrazić swą wdzięczność.
Korzystając z przerwy w ostrzale, uniósł mikrofon i dokończył: -
...paru rozproszyło się za tą hałdą po lewej. Pozostali wciąż
tkwią między jeepami. Moja drużyna ma najbliżej do dźwigu i
myślę, że zdołamy ich szybko oskrzydlić. Drużyny Druga i Trzecia
niech zajmą się buldożerami, trzymając się prawej strony drogi...
Niespełna trzydzieści sekund później skończył wydawać rozkazy i
wyprowadził swoich ludzi spod osłony samochodów ku wyznaczonemu
celowi.

Thibodeau przemierzał szybko pogrążony w mroku korytarz z bronią
gotową do strzału, rozglądając się przy tym uważnie. Starał się
robić to cicho i szybko - wracały wyuczone odruchy, zwiększając
wydzielanie adrenaliny i wyostrzając zmysły, ale jednocześnie
dawał o sobie znać brak treningu. Prośbę o wsparcie nadał na
szerokim paśmie, by usłyszały go zarówno patrole naziemne, jak
i zespół Cody'ego w centrum kontroli, ale ruszył, nie czekając
na potwierdzenie. Stwierdził, że szkoda tracić czas: znał swoich
ludzi i wiedział, że jeśli będą mogli, przybędą. Skręcił za róg,
potem za następny i jeszcze jeden i zatrzymał się gwałtownie przy
rozwidleniu. Jak dotąd nie natknął się na żaden ślad napastników,
ale korytarz, którym podążał, był jedynym prowadzącym od wejścia,
więc musieli tędy przechodzić. Pytanie tylko, gdzie poszli dalej
- odnoga w prawo prowadziła do głównego magazynu, odnoga w lewo
do windy towarowej, a dalej, o ile pamiętał, do metalowej kładki
z poręczami przecinającej magazyn w połowie jego wysokości. W
pierwszej chwili sądził, że równie dobrze mogli pójść w lewo jak
w prawo, ale po namyśle zmienił zdanie - nie znaleźli się tu
przypadkiem, od początku wiedzieli, jak dotrzeć do kompleksu, i
mieli jasno sprecyzowany cel. A skoro znali plany budynku,
nasuwało się przypuszczenie, że poszli prosto do głównego
magazynu, gdzie przechowywano elementy stacji kosmicznej. Czyli
skręcili w prawo. Nie wiedział, z iloma przeciwnikami ma do
czynienia, więc jedynym jego atutem było zaskoczenie... ale jak
w każdej bitwie przewaga wysokości była także poważną przewagą
taktyczną. Stał jeszcze przez chwilę w ciasnym korytarzu, nim się
ostatecznie zdecydował i ruszył ku windzie.

Carlysle z depczącymi mu po piętach podkomendnymi dotarł z lewej
na jakieś trzy jardy od dźwigu, gdy znieruchomiał, podniósł rękę
i nakazał gestem, by ukryli się za pryzmą świeżo wykopanej ziemi
i kamieni. Przed rozpoczęciem ataku chciał jeszcze raz sprawdzić
pozycje napastników. Szperacze helikopterów oświetlały pół tuzina
postaci ukrytych za metalowym fartuchem używanym jako przeciwwaga
dla teleskopowego ramienia. Przypominał on półkolistą ścianę i
dawał doskonałą osłonę przed ostrzałem, ale jednocześnie
ograniczał pole widzenia, utrudniając śledzenie ruchów
przeciwnika. Nawet elektroniczne celowniki były bezużyteczne,
jeśli napastnicy nie trzymali broni ponad krawędzią fartucha: gdy
tylko któryś opuszczał karabin, natychmiast "ślepł", podczas gdy
członkowie zespołu szybkiego reagowania pozostawali w ciągłym
kontakcie radiowym ze skyhawkami śledzącymi bez przerwy
poczynania intruzów. To właśnie wykorzystał Carlysle. Poprowadził
swój oddział krótkimi skokami przez otwartą przestrzeń, podczas
gdy przeciwnicy kryli się za fartuchem, i dotarł na pozycję
wyjściową do właściwego ataku. By go przeprowadzić, musieli się
jednak wystawić na ostrzał. Dał znak i pobiegli skuleni dokoła
dźwigu, starając się nadal zachować ciszę i nie zwracać na siebie
uwagi. Gdy napastnicy zorientowali się, że zostali zaatakowani,
strażnicy w zasadzie siedzieli im już na karkach. Krótkie
oszczędne serie powaliły dwóch, nim pozostała czwórka
odpowiedziała ogniem. Kątem oka Dan spostrzegł padającego z
prawej rannego w nogę Newella. Z półobrotu posłał strzelcowi
serię i rozciągnął go na ziemi. Kolejny napastnik wycelował w
Dana, lecz nim zdążył nacisnąć spust, upadł trafiony serią przez
innego strażnika. Jęcząc i trzymając się oburącz za zakrwawiony
brzuch, mężczyzna zwinął się w kłębek. Pozostali dwaj próbowali
uciec, więc Carlysle posłał im pod nogi krótką serię. W końcu
należałoby się dowiedzieć, kto na nich napadł i po co.Stać! -
krzyknął po hiszpańsku; bez względu na to, skąd byli, powinni
znać ten język, jako że była to lingua franca kontynentu. W tym
też języku polecono strażnikom zwracać się do wszystkich obcych.
- Rzucić broń i na ziemię! Obaj! Mężczyźni zatrzymali się, ale
nie padli i nie odrzucili karabinów. Dan wypuścił kolejną serię
i obserwował, jak kule rwą ziemię za ich nogami.Rzucić broń i
kłaść się na pysk! Natychmiast! - ryknął. Tym razem wykonali
rozkaz bez wahania i znieruchomieli na ziemi z dłońmi splecionymi
na hełmach. Dan i jego podkomendni odkopali ich broń i skuli im
ręce na plecach plastikowymi kajdankami. Carlysle podbiegł do
Newella i przyklęknął, by obejrzeć jego ranę.Leż spokojnie. Nic
ci nie będzie - ocenił, kończąc zakładać opatrunek. Ranny
spojrzał na niego i z ulgą skinął głową. A Dan odetchnął. Miał
dziwne wrażenie, jakby był to pierwszy uczciwy oddech od naprawdę
długiej chwili.

pomieszczenia, w którym Heitor, wyznaczony na dowódcę oddziału,
zamierzał podłożyć ładunki. W każdej z dwóch czarnych toreb
znajdowało się piętnaście funtów TNT - ilość materiału
wybuchowego wystarczająca, by wysadzić stalowe wsporniki, na
których stały platformy robocze z komponentami stacji kosmicznej,
a przypuszczalnie również ściany magazynu. Heitor, najlepszy
sabotażysta w oddziale Kuhla, był zaskoczony tym, jak szybko i
prawie bez oporu wykonywali zadanie. Podejrzewał, że nawet Kuhl
nie oczekiwał, iż równie łatwo dotrą tak głęboko. Teraz, nie
tracąc czasu, podbiegł do jednej z platform i umieścił torbę z
ładunkiem kumulacyjnym przy grubym dźwigarze. Oba zegary
detonatorów, które przygotował, nastawione były na
dziesięciominutowe opóźnienie, co powinno dać im wystarczająco
dużo czasu na wycofanie. Pozostali członkowie zespołu
ubezpieczali go z bronią gotową do strzału, blokując centralne
przejście. Mrok panujący w hali rozpraszało jedynie kilka lamp
fluorescencyjnych, których rutynowo nie wygaszano po zakończeniu
prac. Najemnik usunął zawleczkę blokującą zegar i pospieszył do
drugiej platformy, by podłożyć kolejny ładunek. Gdy odbezpieczył
drugi detonator, z windy nad nim wysiadł Thibodeau. Strażnik
bezszelestnie wszedł na jedną z kładek i zamarł, gdy zobaczył co
się działo na dole. W ogromnym magazynie stały na podwyższeniach
trzy spore platformy robocze połączone systemem powietrznych
kładek, dźwigów suwnicowych i innych urządzeń używanych przy
przeładunku ciężkich i dużych obiektów. Z dwóch stron wychodziły
na halę rzędy okien umieszczonego piętro wyżej kompleksu biurowo-
administracyjnego. Labirynt korytarzy, wind, sal i schodów łączył
magazyn z pozostałymi, a także z kompleksem produkcyjnym i innymi
budynkami zakładów zajmujących się konstrukcją i budową stacji
kosmicznej. Po wyeliminowaniu strażników pilnujących magazynu,
co nie nastręczyło żadnych trudności, zespół Yellow otworzył
wrota rampy załadunkowej, pokonał szybko znaną z ćwiczeń
plątaninę korytarzy oraz podwójnych drzwi i w końcu dotarł do
magazynu.

- Wsparcie dla starego jest w drodze - oznajmił Delure. Zdjąłem
czterech ludzi z grupy pilnującej biur i dalszych sześciu z
innych stanowisk. - Kiedy do niego dotrą? - spytał Cody.
- Za mniej więcej dziesięć minut.
- Nie jest dobrze - westchnął Cody. Zmarszczył brwi i spytał
Jeziorskiego: - Co z Felixem? Jak szybko możemy go mieć tam,
gdzie teraz jest Rollie? - Daj mi sekundę na sprawdzenie planów
budynku. - Jeziorski postukał w klawiaturę, po czym wpatrzył się
w ekran. Jeż jest w laboratorium systemów napędowych na poziomie
piątym...
Jak szybko?!
Przez chwilę operator oglądał uważnie schemat, a następnie
odwrócił się do Cody'ego. - Między kompleksem badawczym i
magazynowym jest połączenie. Możemy poprowadzić go tym
korytarzem, a potem
zjechać trzy poziomy do kładki - wyjaśnił, wodząc palcem po
ekranie. - Stąd po minucie, góra półtorej dotrze do magazynu.
Kolejne dwie i powinien być w głównej hali. - To co najmniej
sześć minut.
- Szybciej się nie da.
- Mówi się trudno. - Cody otarł pot z czoła. - W porządku, nie
traćmy czasu i zabierajmy się do przeprowadzki jeża.

Spychacze stojące w pobliżu wykopu pod fundamenty dawały
napastnikom doskonałe schronienie, dopóki nad nimi nie pojawiły
się helikoptery. Po zmasowanym ostrzale przechodzących do
kontrataku strażników intruzi opuścili osłonę maszyn i przenieśli
się do wykopu, odpowiadając ogniem zza wału ziemi i korzeni.
Skyhawki krążyły nad nimi niczym drapieżne ptaki, oświetlając
szperaczami zarówno jeepy, jak i sam prowizoryczny okop. -
Gniazdko gotowe do wyczyszczenia - zameldował pilot śmigłowca
wiszącego nad wykopem.
- Rozumiem, zaczynamy - odparł dowódca oddziału naziemnego i dał
sygnał podkomendnym.
Pilot helikoptera pozostał w kontakcie, by na bieżąco informować
o zmianach pozycji napastników. Blask reflektora i coraz gęstszy
dym prochowy wypełniający okrągły wykop tworzyły złudzenie, że
krąży nad wylotem wulkanu, w którym uwięzionych jest prawie tuzin
ludzi. Tymczasem grupa naziemna błyskawicznie zmniejszyła
odległość dzielącą ją od przeciwnika, atakując z flanki, by
ominąć buldożery oraz koparki i zasypać wykop ogniem. Mimo
silnego oporu jej członkowie doskonale zdawali sobie sprawę, że
przejęli inicjatywę i mają większe pole manewru. Napastnicy,
których systemy celownicze zostały przeładowane ciepłem światła
szperaczy, znaleźli się w pułapce. Co prawda, trochę trwało, nim
pierwszy z nich padł trafiony na dno wykopu, ale potem poszło już
szybciej. Ciało terrorysty nie zdążyło jeszcze znieruchomieć, gdy
drugi został dosłownie rozstrzelany, po tym jak podniósł się, by
odpalić granatnik. Trzeci najemnik zerwał się na nogi, jakby
gotował się do samobójczego ataku, ale zanim dosięgły go kule,
rzufił broń i padł na ziemię, wyciągając ręce nad głowę. Pilot
śmigłowca zobaczył, że następny zrobił to samo, później następny,
a potem niemal jednocześnie wszyscy pozostali. Dowódca strażników
nakazał przerwać ogień i uniósł kciuk, tak by widział go pilot
krążącego nad nimi skyhawka. Ten uśmiechnął się i odpowiedział
tym samym gestem, choć blask pokładowego szperacza nie pozwalał
tego dostrzec. Wyłączył autokontrolę zawisu i odleciał, szukając
kolejnego miejsca, w którym mógł być potrzebny. Druga maszyna
odleciała w ślad za nim.

Thibodeau nigdy nie dowiedział się, co zwróciło uwagę jednego z
terrorystów ubezpieczających zakładanie ładunków delikatny ruch
dostrzeżony kątem oka, cichy szczęk mechanizmu, gdy przestawił
broń na strzelanie ostrą amunicją, czy też może coś zupełnie
innego. Liczyło się tylko to, że go zauważył i otworzył ogień,
najważniejsze zaś były skutki, jakie wywołała jedna z
wystrzelonych przez niego kul. Z perspektywy Thibodeau wszystko
rozegrało się, jak mawiali jego koledzy z wojska, w "zwolnionym
tempie". Z zaskoczeniem stwierdził, że został zauważony, gdy
jeden z ludzi na dole wycelował w niego broń. Poczuł, jak jego
mięśnie zaczynają reagować, i był pewien, że robią to
wystarczająco szybko... dotychczas zawsze tak było. Ale gdy
zaczął się schylać, powietrze dziwnie zgęstniało i stawiło mu
opór, zupełnie jakby nurkował w galarecie. A potem w dole huknęło
i coś uderzyło go w prawy bok. Poczuł ciepło rozlewające się od
żołądka i zwalił się na metalową kładkę w momencie, w którym
czas, na podobieństwo pociągu odjeżdżającego ze stacji, odzyskał
swą normalną prędkość.
Spróbował się podnieść, ale jego ciało było potwornie ciężkie i
zupełnie go nie słuchało; jakby nie należało do niego. Leżąc na
poły na boku, na poły zaś na brzuchu, spojrzał na siebie z góry
i stwierdził, że kula nie przebiła kamizelki, lecz czystym trafem
przeszła pod jej obrzeżem i trafiła w brzuch, co cholernie źle
wróżyło na przyszłość. Rany brzucha zawsze były groźne, a ta na
dodatek obficie krwawiła - czerwone strumyki już wypełniały
wyżłobienia w metalowej podłodze kładki i spływały po niewielkim
nachyleniu. Ciekawe kiedy nadepnął diabłu na ogon, że ten tak się
zrewanżował?! Usłyszał zbliżające się kroki i z trudem oderwał
policzek od kładki, chcąc zobaczyć coś więcej niż poręcze i krew.
Mężczyzna, który go postrzelił, wspinał się po metalowych
stopniach, a w ślad za nim szedł drugi. Najwyraźniej mieli zamiar
go dobić. Zastanawiając się gorączkowo, gdzie upuścił broń,
Thibodeau odwrócił głowę i ze zdumieniem stwierdził, że wciąż
trzyma w prawej dłoni jej chwyt, a lufa celuje w zupełnie
niewłaściwą stronę. Nie mogąc dłużej utrzymać głowy w powietrzu,
opuścił ją i zanurzył policzek w kałuży własnej krwi. Skupiał
teraz wszystkie siły, by ruszyć ręką. Rozkazywał dłoni, by
drgnęła, błagał ją, a kiedy pozostała głucha, zaczął ją cicho
przeklinać, żądając, by przestała robić go w konia, i obiecując
jej w duchu, że potem może sobie odpaść, skoro tego chce, ale
teraz ma go jeszcze posłuchać i przesunąć ten cholerny karabin.
Thibodean usłyszał, jak wciąga ze świstem powietrze, i przekonał
się, że nie podnosząc głowy, może dostrzec czarny hełm pierwszego
przeciwnika zbliżającego się do końca schodów. I nagle jego ręka
drgnęła, ciągnąc M16 przez krew zalewającą kładkę. W następnej
chwili zdołał wysunąć lufę pod barierką i skierować ją w dół, w
kierunku schodów. Nacisnął spust i całym ciałem poczuł
szarpnięcie odrzutu, gdy omiótł stopnie długą serią. Usłyszał
krzyk, ale nie był pewien, czy kogoś trafił - mógł to być efekt
zaskoczenia, nie bólu. Po paru sekundach wokół niego zagwizdały
kule, rykoszetując od krawędzi kładki i ściany znajdującej się
za jego plecami. Przeciwnicy otrząsnęli się z zaskoczenia;
strzelano z dołu, a ci na schodach zwiększyli tempo wspinaczki.
Thibodeau wypuścił kolejną serię, ale zdawał sobie sprawę, że
słabnie, że zaraz skończy mu się amunicja i że nieuchronnie
zbliża się jego koniec. Laissez les bons temps rouler - tak,
zdaje się, powiedział wcześniej Codemu. A więc niech trwają dobre
czasy, niech trwają do samego końca i zabiorą go cicho i
łagodnie. - Resztką sił opróżnił magazynek i przygotował się na
ostatnią chwilę swego życia.
- Thibodeau dostał! - jęknął Delure. - Jezu, zróbmy coś wreszcie
do cholery! - Gdzie robot? - rzucił Cody, przyglądając się w
napięciu obrazom przekazywanym przez zdalnie sterowane kamery
umieszczone pod dachem magazynu. Zazwyczaj obraz z nich
pojawiał się na ekranach co dziesięć minut, bo tyle trwał cykl
monitoringu wszystkich kamer zainstalowanych w miejscach o
wzmocnionej ochronie. W wypadku naruszenia terenu program
automatycznie blokował sekwencję, przełączając obraz na kamery,
które wykryły zagrożenie. Tym razem jednak operatorzy nie
zwrócili uwagi na to, co pokazywała rutynowa rotacja obrazu,
pochłonięci walką przy zachodniej bramie, a alarm nie uruchomił
się, ponieważ napastnicy najwyraźniej dostali się do magazynu
legalnie, wprowadzając kod otwierający drzwi. W ciągu ostatnich
minut konsekwencje tego przeoczenia stały się dla zespołu
Cody'ego aż nazbyt oczywiste.Felix jest w magazynie - odezwał się
Jeziorski wpatrzony w ekran pokazujący obraz z kamer robota. -
Jeszcze trzydzieści stóp korytarza i po lewej będzie miał windę
do głównej hali... - Chcesz powiedzieć, że przy kładce będzie za
ile... za minutę? Jeziorski skinął głową. - Tak sądzę.
- Thibodeau może tyle nie pożyć - ocenił Delure. - Mówię ci,
Cody, on już potrzebuje naszej pomocy. - Kazał nam się stąd nie
ruszać.
- Nie możemy tak tu siedzieć i patrzeć, jak go zabiją!
- Przestań pieprzyć i zacznij myśleć! - warknął Cody, czując, jak
pot spływa mu pod nosem. - Nie zdążymy tam ani przed jeżem, ani
przed posiłkami. Jeśli chcesz pomóc staremu, to patrz uważnie i
bądź gotów sensownie pokierować robotem, kiedy tam dotrze.

Skulony za jeepem Kuhl nasłuchiwał odgłosów strzelaniny i huku
krążących w pobliżu helikopterów. Myślał intensywnie z nieobecną
miną, jakby to, co działo się wokół, zupełnie go nie dotyczyło.
W rzeczywistości doskonale zdawał sobie sprawę z sytuacji i
analizował szczegółowo wszystkie jej aspekty. Do tego momentu
misja była sukcesem - jego ludzie wykonali niemal wszystkie
zadania, a w niektórych przypadkach osiągnęli więcej, niż
planował. Ale etap, w którym mógł jeszcze kierować wydarzeniami,
należał już do przeszłości, a dalsze straty były całkowicie
niepotrzebne. Przeciwnik przejął inicjatywę i zaczął zyskiwać
przewagę, więc kontynuowanie walki mogło zdziesiątkować jego
ludzi i w konsekwencji uniemożliwić odwrót. Nie było sensu
ryzykować. Zwrócił się ku czekającemu obok kierowcy.Wycofujemy
się - powiedział i ruszył do jeepa. - Poinformuj przez radio
pozostałych. Manuel siedział nieopodal oparty o drzwi samochodu.
Prowizorycznie opatrzona rana krwawiła, oddech był krótki i
urywany, a ból zaczynał doprowadzać go do obłędu, ale mimo to
zareagował, gdy usłyszał rozkaz Kuhla: - Nie możemy. Zespół
Yellow jeszcze nie skończył. - Znają ryzyko - odparł Kuhl. -
Czekaliśmy tak długo, jak mogliśmy. Manuel przesunął się wzdłuż
burty jeepa, krzywiąc się z bólu. - Nie mieli dość czasu -
wychrypiał. - Wydałem rozkaz. Jak chcesz, możesz na nich
poczekać. W oczach Kuhla błysnął gniew. - Tylko decyduj się
szybko. Manuel przyglądał mu się przez długą chwilę, spuścił
głowę, po czym ponownie spojrzał na niego i powiedział z
rezygnacją:Będę potrzebował pomocy, by wsiąść.

Grupa dziesięciu funkcjonariuszy Miecza dobiegła do drzwi, przez
które Thibodeau dostał się do magazynu w ślad za napastnikami.
Tworzyli ją ludzie ściągnięci z ochrony budynków mieszkalnych i
biur, którzy dotąd nie mieli okazji walczyć. Zatrzymali się przy
zwłokach zasztyletowanego - jeden zaklął, drugi się przeżegnaj. -
Bryce - mruknął któryś. - Cholera, szkoda chłopaka. Inny chwycił
go za ramię.
- Nie ma sensu tu sterczeć - mruknął.
Złapany spojrzał nań i już otwierał usta, by odpowiedzieć, ale
po zastanowieniu tylko odchrząknął i skinął głową. Obaj ruszyli
szybkim krokiem ku otwartym drzwiom rampy, a reszta poszła w ich
ślady.
Thibodeau czuł, że świat mu się wymyka. Desperacko próbował do
tego nie dopuścić, ale świat był sparciały i wykonany z dziwnie
miękkiego materiału. Nieubłaganie stawał się bezkształtny, po
czym przechodził w czarną masę, która tylko czekała, żeby
wszystko pochłonąć. Doskonale wiedział, co się z nim dzieje.
Słabł z upływu krwi, a do tego dochodziły skutki szoku
pourazowego; krótko mówiąc, tak czuli się ludzie umierający na
skutek postrzału w brzuch. Wolałby co prawda, żeby świat nie
odpływał, ale w tej sprawie nie miał już nic do powiedzenia.
Oddychał z coraz większym trudem przez usta, a gdy kaszlnął,
zduszony dźwięk, który temu towarzyszył, nieco go przestraszył.
Powietrze w jego płucach było zimne, ale prawie nie czuł bólu.
Poza tym wszystko wydawało się dziwnie wyraźne. Zobaczył obu
napastników spieszących schodami w stronę kładki. Powstrzymywał
ich tak długo, jak tylko mógł, prowadząc ogień aż do wyczerpania
amunicji. Teraz nie był nawet pewien, czy wciąż jeszcze trzyma
broń. Ten, który go postrzelił, stanął nad nim, celując mu w
głowę. Rollie zaczerpnął powietrza i zdołał unieść policzek nad
zakrwawioną kładkę. Na skórze odcisnął się krwawy wzór wyżłobień
w podłodze. - Dokończ - powiedział słabo.
Napastnik nie poruszył się. Nawet jeśli pod maską jego twarzy
skrywały się jakieś emocje, strażnik nie potrafił się ich
domyślić. - No - powtórzył. - Dokończ. Mężczyzna bez słowa
wycelował wylot lufy w skroń rannego. Felix wyjechał z tej samej
windy, z której kilka minut wcześniej wysiadł Thibodeau, i szybko
skierował się ku niemu, sporządzając jednocześnie za pomocą
sonaru nawigacyjnego mapę warstwową otoczenia. Było to wbudowane
zabezpieczenie pozwalające uniknąć przypadkowych kolizji, ale
teraz sterowanie przejął w całości Jeziorski. Dzięki wizjerowi
wirtualnej rzeczywistości widział trójwymiarowy obraz tego, co
jeż rejestrował swoimi czujnikami. W tym samym czasie za pomocą
joysticka na swojej konsoli kierował wszystkimi systemami robota,
wytyczając kierunek jego ruchu i decydując o wykonywanych
czynnościach. Przygryzł wargę i skierował robota na kładkę.
Niczym czarnoksiężnik był w tej chwili w dwóch miejscach
jednocześnie, sterując na odległość istotą i widząc to samo co
ona, tyle że zamiast zaklęć i talizmanów używał do tego techniki
i algorytmów. Felix niemal bezgłośnie minął załom i wyjechał nad
rozległą halę, której lampy odbijały się bladoniebieskim światłem
od sensorów w jego kopule. I wtedy nagle stanął. A raczej został
zatrzymany. Zrobił to Jeziorski ogarnięty paniką na widok mającej
się właśnie odbyć egzekucji. Setki stóp wyżej i w zupełnie innym
budynku, ale na jego oczach Rollie Thibodeau miał zginąć.
Operator nie mógł nic na to poradzić, bo nagle zapomniał
wszystkiego, czego go uczono, i najzwyczajniej w świecie nie
wiedział, co powinien zrobić. - Co się dzieje? - zaniepokoił się
Cody. Jeziorski - czując, jak gwałtownie bije mu serce -
wpatrywał się szeroko otwartymi oczami w wirtualny obraz. Ściskał
joystick i nie potrafił podjąć decyzji, gdyż miał świadomość, że
najmniejszy błąd czy złe obliczenie mogły oznaczać koniec
Thibodeau. - Pytałem, do cholery, co się z tobą dzieje?! -
powtórzył zdenerwowany Cody. Jeziorski wziął głęboki oddech i
poczuł, że rozluźniają mu się mięśnie. Ostry ton Cody'ego wyrwał
go z chwilowego paraliżu.
- Wszystko w porządku, wszystko w porządku - wymamrotał szybko
po części do siebie, po części do zwierzchnika i wziąwszy kolejny
oddech przez zaciśnięte zęby, wrócił do kierowania robotem.
Thibodeau wytrzeszczył z niedowierzaniem oczy, widząc
zbliżającego się szybko z prawej Felixa. Koła robota lekko
szumiały na metalowej kładce, a zakończone chwytakiem ramię
sterczało sztywno przed korpusem. Stojący nad nim terrorysta
usłyszał dziwny dźwięk i odwrócił się, unosząc jednocześnie broń.
Nim jednak zdążył wycelować, strzelba umieszczona na boku jeża
wypaliła, błyskając ogniem i dymem. Pocisk posłał napastnika na
barierkę i wytrącił mu automat z rąk. Felix podjechał bliżej,
opuścił broń i strzelił ponownie niemal z bezpośredniej
odległości. Siła uderzenia pocisku poderwała mężczyznę i cisnęła,
wrzeszczącego i machającego rozpaczliwie rękami, za barierkę.
Jego ciało wylądowało z głuchym łoskotem na podłodze magazynu.
Jeszcze nie przebrzmiał huk wystrzału, gdy Felix ruszył ku
drugiemu napastnikowi, który nacisnął spust i posłał w jego
stronę serię. Zaskoczony terrorysta nie zdołał dobrze złożyć się
do strzału, wskutek czego w korpus jeża trafiły jedynie dwie
kule, reszta zaś przeszyła powietrze i zrykoszetowała o kładkę
oraz ściany budynku. Nie otrzymał drugiej szansy. Chwytak robota
wysunął się nagle do przodu, złapał go za nogę poniżej kolana i
zacisnął się na niej z siłą kilkuset funtów. Nogawka spodni
błyskawicznie nasiąkła krwią, a złapany krzyknął z bólu.
Spróbował się wykręcić, lecz chwyt Felixa był zbyt mocny. Zawył
z bólu, wypuścił broń i złapał oburącz manipulator, usiłując za
wszelką cenę rozewrzeć szczypce. Thibodeau, obserwujący jego
zmagania z odległości ledwie kilkunastu cali, zobaczył, jak
mężczyzna opadł na zdrowe kolano, a chwilę później usłyszał
mdlący trzask pękającej kości. Krzyk zmienił się w nieludzkie
wręcz wycie, ale napastnik wciąż próbował uwolnić nogę z chwytu
robota, który ponownie ruszył do przodu, spychając go przed sobą
tak, że najemnik szybko znalazł się zbyt daleko, by móc sięgnąć
po upuszczoną przed chwilą broń. Rollie musiał przyznać, że mały
skurwiel na coś się jednak przydał, ale potem głowa opadła mu na
kładkę, a pole widzenia zawęziło się do niewielkiego, nieostrego
koła. Leżał bez ruchu z policzkiem opartym na metalowej
kratownicy. Z dołu dotarł do niego tupot wielu stóp, a następnie
czyjś głos mówiący donośnie najpierw po hiszpańsku, później zaś
po angielsku. A potem usłyszał kanonadę. Zanim zdołał się
zastanowić, co też to wszystko może znaczyć, oczy uciekły mu w
głąb czaszki i stracił przytomność.

Wbiegający do magazynu strażnicy usłyszeli docierający z góry
zwielokrotniony echem huk dwóch wystrzałów ze strzelby i
zobaczyli postać w czarnym kombinezonie spadającą z jednej z
kładek. Mężczyzna krzyczał i machał rękami, po czym z głuchym
odgłosem uderzył o posadzkę na lewo od nich i zastygł w bezruchu.
Moment później w górze rozległa się krótka seria, a po niej dziki
wrzask przechodzący w nieludzkie wycie. Dostrzegli innego
ubranego na czarno napastnika, który puścił broń złapany za
kolanem przez jeża. Za Felixem widać było kolejną postać. Leżący
miał na sobie uniform Miecza, więc natychmiast domyślili się, że
musiał to być Thibodeau. Nim zdążyli zareagować na ten
niespodziewany widok, spod jednej z platform wyskoczył trzeci
napastnik, zostawiając coś przy dźwigarze. Wszyscy byli
wystarczająco doświadczeni, by wiedzieć, że torba w tym miejscu
mogła oznaczać jedynie ładunek wybuchowy, tym bardziej że
identyczne znajdowały się pod wspornikami pozostałych platform. -
Stój! - krzyknął jeden ze strażników, unosząc broń, i powtórzył
po angielsku: - Stać! Mężczyzna ani myślał wykonać polecenie,
nieważne w jakim języku wydane - nie przerywając biegu, wycelował
z półobrotu w stronę krzyczącego. Reakcja była natychmiastowa:
strażnik nacisnął spust i napastnik padł przecięty serią, nim
zdążył oddać choćby jeden strzał. Strażnik opuścił broń i
podbiegł do wspornika. Przyklęknął, zajrzał ostrożnie do torby
i natychmiast zrozumiał zagrożenie. Nie był saperem, ale
wyglądało to na zwykły zapalnik z zegarem... choć wygląd mógł
mylić. Ładunek mógł być zabezpieczony przed rozbrojeniem, i to
na najrozmaitsze sposoby - od prostego mechanizmu powodującego
natychmiastowy wybuch w chwili, gdy ktoś próbował usunąć
zapalnik, aż po wyrafinowane sposoby, o których nie miał pojęcia.
Jednak zawleczki blokującej zegar nie było nigdzie widać, a do
wybuchu pozostało ledwie kilka minut, więc nie miał czasu, by
wezwać specjalistę. Po krótkim wahaniu spiął się w sobie, po czym
zagryzając zęby, ujął zapalnik między kciuk i palec wskazujący
i pociągnął stanowczo. Chwilę później odetchnął z ulgą - bomba
nie była zabezpieczona, a zapalnik dał się usunąć bez problemów.
Nie oznaczało to bynajmniej, że kłopoty się skończyły - nadal
wszyscy mogli wylecieć w powietrze. - Ten jest rozbrojony -
poinformował towarzyszy. - Teraz trzeba się zająć pozostałymi.

Z rykiem silnika jeep wystrzelił przez dziurę w ogrodzeniu,
wracając trasą, którą wdarli się na teren fabryki. Siedzący obok
kierowcy Kuhl odwrócił się i zobaczył w mroku reflektory
goniącego ich samochodu. Nie przejmował się jednak - znajdowały
się w sporej odległości, która na dodatek zdawała się rosnąć.
Mimo wszystko nierozsądnie byłoby spuszczać je z oka. Wóz
podskakiwał na nierównościach polnej drogi, ale błyskawicznie
zbliżał się do linii drzew i już po chwili o szybę uderzały
gałęzie i pnącza, pozostawiając na niej długie ślady wilgoci.

Carlysle obserwował zza kierownicy swego samochodu uciekających
napastników i klął, aż powietrze jęczało. Niecałą minutę
wcześniej jeep, którym uciekały niedobitki napastników,
przejechał przez wyrwę w ogrodzeniu. Dan podążył naturalnie za
nim, ale problem polegał na tym, że wcale nie był pewien, czy
powinien tak postąpić. Próbował znaleźć odpowiedź na to pytanie,
nie przestając wyciskać ile się dało z silnika, by zmniejszyć
odległość dzielącą go od ściganego wozu. Newella wysłał do
szpitala, a jeńców zostawił pod opieką jednej z drużyn. Reszta
wracała właśnie do wozów, gdy stojący na czele kolumny jeep
ruszył z wyciem silnika, wykonał ciasne koło i pomknął ku
ogrodzeniu. Strażnicy rzucili się do samochodu, ale nim pościg
na dobre się rozpoczął, jeep przejechał przez wysadzony odcinek
płotu, zdobywając sporą przewagę. Danowi nie dawała spokoju
kwestia podziału kompetencji. Rząd brazylijski zezwolił
holdingowi na utrzymywanie własnych sił bezpieczeństwa na terenie
zakładów, ale nie zgodził się, by siły te patrolowały okolice
fabryki. Tym mniejsza więc była szansa, aby Brazylijczykom
spodobało się, że ochrona ugania się według własnego uznania z
dala od terenu, którego miała pilnować, i to zaraz po stoczeniu
małej wojny. Zdawał sobie z tego sprawę, a ponieważ był
zawodowcem, znał granice, w których mógł działać. Gdyby na
terenie zakładów nie wzięli żadnego jeńca, z którego wydusiłby
informacje na temat zleceniodawcy i celu ataku, mógłby nieco te
granice naciągnąć i kontynuować pościg. Ba, wezwałby wówczas
nawet wsparcie powietrzne. Skoro jednak wzięli jeńców, trudno
byłoby usprawiedliwiać łamanie ustalonych reguł, wiedząc przy
tym, że konsekwencje mogą być poważne. Zacisnął dłonie na
kierownicy, spoglądając na tylne światła ściganego samochodu i
zastanawiając się, co robić. Thibodeau nie odpowiadał, więc sam
musiał podjąć decyzję. Posłał w powietrze kolejną wiązankę
przekleństw i przeniósł stopę z gazu na hamulec. Po kilku
delikatnych depnięciach wóz zatrzymał się na wyboistej polnej
drodze. - Chromolić tych kilku, wracamy - poinformował siedzącego
obok partnera. - Trzeba zabezpieczyć zakłady, a nikt tego za nas
nie zrobi.

Wkrótce niebo zasłoniła nieprzenikniona kopuła roślinności. Kuhl
wciąż obserwował światła pościgu, teraz już pewien, że zostają
w tyle, i zastanawiał się dlaczego. Z pewnością to, że wraz z
trzema podkomendnymi ukrył się za jeepem, dało im przewagę nad
strażnikami, którzy w trakcie wymiany ognia odbiegli dość daleko
od samochodów. Ale to tłumaczyło jedynie początkowy sukces, nie
zaś brak zdeterminowanego pościgu. I nie tłumaczyło, dlaczego nie
wysłano za nimi helikopterów. Niespodziewanie uśmiechnął się
lekko. Pościgu nie było, gdyż strażnikom nie wolno się było
poruszać poza terenem zakładów. Odkrył właśnie następną słabość
UpLink i kolejny element stosunków panujących między firmą a
rządem brazylijskim. Wiedzę tę należało starannie przeanalizować
wraz z innymi informacjami, które zdobył tej nocy. Wiadomości te
będą bardzo przydatne w następnej fazie rozgrywki.

5
RÓŻNE MIEJSCA
17 KWIETNIA 2001
Bielik amerykański poderwał się z wysokich drzew rosnących po
prawej w dole zbocza i poszybował nad starymi pniami leżącymi na
błotnistej linii przypływu. Jego ogromne rozpostarte skrzydła
kontrastowały czernią z błękitem nieba i z nieskazitelną bielą
łba oraz ogona, z którymi tworzyły doskonały kształt powietrznego
drapieżcy. Megan obserwowała, jak zatacza kręgi nad pniami,
nabierając wysokości dzięki prądowi wstępującemu, a potem
odlatuje nad połyskujące wody zatoki. Brzeg w dole pogrążony był
w ciszy i bezruchu, podobnie jak okolica tarasu, na którym
siedziała wraz z Nimecem i Riccim, pijąc mocną czarną kawę.Zwykle
przez pięć, dziesięć minut po jego odlocie jest cisza, a potem
wracają mewy, rybołówki i kaczki. Czasami po kilka naraz, innym
razem całymi stadami, zupełnie jakby ktoś odtrąbił koniec alarmu
- wyjaśnił Ricci. - Orły najbardziej lubią ryby, ale gdy są
naprawdę głodne albo gdy karmią młode, przerobią na posiłek
wszystko, co wpadnie im w szpony. Mniejsze ptaki, gryzonie, a
nawet koty, które zbytnio oddaliły się od domu. Megan z niechęcią
przestała śledzić lot orła - na jego widok przeszył ją przyjemny
dreszcz - ale Ricci obiecał im wyjaśnienie przykrej sceny na
drodze i naprawdę miała ochotę je usłyszeć. Spojrzała na niego
przez stół i spytała:Jeżówce też? Ricci uśmiechnął się lekko. -
Też.
Ponieważ zamilkł, nie spuściła z niego wzroku, czekając na ciąg
dalszy.Megan chyba coś ci delikatnie sugeruje - odezwał się
Nimec. - Może powinieneś skorzystać z tej sugestii. Ricci
przytaknął po chwili zastanowienia.
Nie chcecie wejść do środka? - spytał, wskazując rozsuwane
drzwi. - Robi się chłodno. Nimec wzruszył ramionami.
- Mnie tu dobrze - stwierdził.
- Mnie też - powiedziała Megan. - Wolę już świeże powietrze niż
szlajanie się samochodem, że się tak wyrażę. Ricci przyglądał się
im bez cienia współczucia z powodu bólu głowy, o jaki ich
przyprawił. Zirytowało to Megan. Miała nadzieję, że widać to po
jej minie, bo nie starała się ukryć swoich myśli. Szlajanie się
obejmowało niemal godzinę jazdy na śmierdzące targowisko rybne
przy nabrzeżu, następną, którą Ricci spędził na wędrówce między
stanowiskami, i kolejną, która upłynęła na targowaniu się ze
sprzedawcami o kilkanaście plastikowych pojemników złożonych na
platformie półciężarówki. A raczej o ich zawartość: zielonkawe
kolczaste kule wielkości piłek do tenisa, które nazywano
jeżowcami. Wszystko to zaś po tym, jak Megan z Nimecem
przemierzyli w powietrzu i lądem trzy tysiące mil i byli
świadkami bójki z zastępcą szeryfa oraz strażnikiem. - Jak sądzę,
chcielibyście wiedzieć, czego chcieli ode mnie ci umundurowani
durnie? - spytał wreszcie Ricci. - Można to i tak ująć -
powiedziała Megan, przyglądając mu się chłodno znad kubka z kawą.
Ricci upił łyk kawy i odstawił kubek na blat okrągłego
stolika.Czy któreś z was wie cokolwiek o połowach jeżowców?
spytał. Megan potrząsnęła głową.
- Pete? - uściślił pytanie gospodarz.
- Wiem tylko tyle, że za granicą jeżowce są cenionym przy
smakiem. Sądzę, że można na nich sporo zarobić. Ricci spojrzał
nań z pewnym uznaniem i wyjaśnił:
Tak naprawdę wartościowa jest ikra. W menu japońskich
restauracji nazywają ją uni. Większość trafia do Japonii, reszta
do japońskich środowisk w Stanach i w Kanadzie. Cena zależy od
podaży, stosunku wagi ikry do wagi całego stworzenia i od jej
jakości. Jeśli chce się dostać najwyższą cenę, musi być złocisto-
brązowa. To co dziś złowiłem, jakieś dwa i pół buszla, dało mi
prawie tysiąc dolarów. Megan spojrzała na niego.Gdyby ktoś mi to
powiedział, kiedy miałam dziesięć lat, dziś byłabym milionerką.
Razem ze starszym bratem chodziliśmy po plaży i zbieraliśmy je
do plastikowych wiader. Potem napełnialiśmy wiadra morską wodą
i próbowaliśmy przekonać rodziców, żeby pozwolili nam trzymać
jeżowce w domu. Za każdym razem ojciec kazał wyrzucać to
świństwo. Ricci uśmiechnął się nieznacznie.
- Ludzie różnie je tu określają, ale jeszcze do niedawna
podzielali opinię twojego ojca. Dopiero gdy gusty Azjatów stały
się znane i zaczęto za nie słono płacić, jeżowce zdobyły
popularność. Wcześniej traktowano je jako utrapienie. Poławiacze
homarów nazywali je kurwimi jajami, bo zatykały ich klatki i
wyjadały przynętę. Zdarzało się też, że niszczyły same klatki,
bo oprócz kolców gnojki mają też całkiem ostre zęby. - Sam je
zbierasz?
- Zbiera się je w co najmniej dwuosobowych zespołach. Jest
płetwonurek i pomocnik czekający w łodzi. Pod wodą wolę pracować
sam. Nurkuję z dużą drucianą siatką i wybieram najładniejsze
okazy. Kiedy siatka jest pełna, wysyłam na górę boję z liną.
Dexter wyciąga ładunek na pokład. - To twój pomocnik? Co jeszcze
robi? - spytała Megan.
- Zajmuje się sprzętem do nurkowania, dba o moje bezpieczeństwo,
gdy jestem pod wodą, pilnuje, żeby połów nie zmarzł, a jeśli ma
czas, rozcina też jeżowce. Jeżeli coś zacznie się pieprzyć, od
jego reakcji może zależeć moje życie. - Ricci przerwał na chwilę.
- Dlatego zyskiem dzielimy się po połowie. Nimec uniósł brwi.
Jeśli mnie pamięć nie myli, wspomniałeś o Deksie, gdy gawędziłeś
z zastępcą szeryfa...Wspomniałem. Jakoś nie odniosłem wrażenia,
że to solidna spółka.
Ricci wzruszył ramionami.
Może nie jest tak solidna, jak sądziłem - przyznał. - Dowiem
się wkrótce. Megan obserwowała go, grzejąc dłonie o kubek.
Zawsze wozisz połów na rynek? - zainteresowała się.
Mężczyzna opadł na oparcie.
Miałem właśnie o tym mówić. - Upił kolejny łyk. - Jeżowce
żyją w koloniach, zwykle w spokojnych rejonach, gdzie nie ma
podwodnych prądów, za to są wodorosty. Jeszcze nie tak dawno
pokrywały właściwie całe dno zatoki i można je było zbierać, nie
zanurzając głowy. - Umilkł na chwilę. - W ostatnich kilku latach
połowy zmniejszyły się, bo wcześniej zbierano je bez opamiętania
i przetrzebiono populację. Teraz płaci się za nie niebotyczne
sumy, więc ludzie zaczęli tak zazdrośnie strzec swoich łowisk,
że warczą na każdego, kto się do nich zbliży. Te łowiska, jak
sądzę, są prawnie wyznaczone?
Ricci przytaknął.
- Licencja kosztuje prawie trzy setki, a przy obecnych
obostrzeniach z uwagi na ochronę przyrody, trzeba poczekać na
swoją kolejkę w losowaniu. Występując o licencję, musisz określić
miejsce i porę roku, w której chcesz nurkować. Strażnicy przyrody
sprawdzają to bardzo dokładnie, a wszystko masz czarno na białym
na zezwoleniu.
- Pojemniki miałeś pełne, więc chyba nie najgorzej ci idzie
zauważył Nimec. Ricci ponownie skinął głową.
A w dobie spadających połowów to musi się rzucać w oczy
dodał Pete. - Z pewnością zauważyli to inni poławiacze i
sprzedawcy, a prawdopodobnie również strażnik przyrody. Gospodarz
spojrzał mu prosto w oczy i jeszcze raz przytaknął.Niewielu jest
tu takich, którzy mieliby ochotę wypływać tak daleko czy schodzić
tak głęboko jak ja, zwłaszcza o tej porze roku, kiedy woda jest
lodowata, a prądy silne - wyjaśnił. W zatoce są setki wysepek,
kilka z nich w mojej strefie. Przy jednej znalazłem głęboką
podwodną zatoczkę, w której jest mnóstwo wspaniałych jeżowców.
- I się rozniosło - dorzucił ze zrozumieniem Nimec.
Rozniosło - potwierdził Ricci. - Jeśli wziąć pod uwagę
poważne pieniądze z jednej strony, a z drugiej facetów, którzy
mają problemy z utrzymaniem rodzin, powstaje mieszanka wybuchowa.
Tutaj niechęć do obcych jest naprawdę stara i być może do pewnego
stopnia usprawiedliwiona. Na przełomie wieków bogacze z miast
zaczęli kupować setki akrów ziemi dokoła swych letnich
posiadłości, by odgrodzić się od miejscowych rybaków i łowców
skorupiaków, których uważali za białe śmieci. Napisy "Nie ma
przejścia" ograniczały tym ludziom dostęp do wody, ich
podstawowego źródła utrzymania.Ktoś zmuszał ich do sprzedaży
ziemi? - spytała Megan. Ricci posłał jej ostre spojrzenie. Albo
nigdy nie byłaś biedna, albo zapomniałaś, jak to jest burknął. -
Jak się widzi przez zimę w Maine swoje głodne dzieciaki, to
nikogo do niczego nie trzeba zmuszać.
Breen nie odpowiedziała, zastanawiając się, czy przez jego uwagę
nie czuje się bardziej winna, niż należało.Dex i strażnik
dogadali się? - Nimec nie miał ochoty na dygresje. Ricci przez
chwilę bawił się kubkiem, skupiając wzrok na wydobywającej się
z niego parze. - Wróćmy do tego, kto zwykle wozi połów na targ -
odezwał się po chwili. - Z Dexem współpracuję ponad rok i nigdy
jeszcze nie wiozłem jeżowców na rynek. Do dzisiaj, ma się
rozumieć. On lubi prowadzić, targować się, zna tu wszystkich i
najczęściej sprzedaje połów jednemu klientowi. - Zamilkł na
moment. - Poza tym lubi jak najszybciej mieć w garści gotówkę.
Ale dziś rano powiedział mi, że musi zaraz wracać do domu, bo
żona pracuje do późna, a trzeba przypilnować dzieci po szkole.
I rzeczywiście, ledwie zacumowaliśmy, już go nie było. - Zdarza
się, gdy jest się ojcem - stwierdził Nimec, przypominając sobie
podobne sytuacje, kiedy jego dzieci wymagały jeszcze takiej
opieki, a eksżona była żoną. Ricci potrząsnął głową.
- Nie znasz Dexa. Spytaj go o dobrą knajpę, a wyrecytuje ci
jednym tchem ze dwadzieścia, i to stąd do New Brunswick, z
wyszczególnieniem, jakie piwo z beczki w której mają. Zapytaj go
o daty urodzin jego dzieci, a zacznie się jąkać. - Więc uważasz,
że zaaranżował to tak, żebyś był sam, kiedy cię zatrzymają -
ocenił Nimec. Gospodarz ponownie zainteresował się swoim kubkiem
i nic nie odpowiedział. Nimec westchnął. - Kto cię zatrzymał?
Strażnik? - spytał.
- Taa. I wątpię, żeby Dex to wszystko wymyślił. To wykonawca, nie
planista. Cobbs to jeden z tych, którzy nie cierpią obcych...
poza tym nie lubi nikogo i niczego i ma wszystko wszystkim za
złe. Czarujący typek. Przyjechałem tu z Bostonu, nieźle zarabiam,
więc jest święcie przekonany, że jego kosztem. Dodaj do tego, że
jestem byłym gliniarzem, a będziesz miał pełny obraz jego
osobistego wroga. - Boi się ciebie i nie rozumie, co przekłada
się na agresję podsumował Pete. - To typowe zachowanie w
społecznościach, w których nie ma dużo świeżej krwi. Zwłaszcza
w stosunku do ludzi z wielkich miast. Ricci wzruszył ramionami.
- U Cobbsa dochodzi jeszcze łapówkarstwo i wredna natura -
uzupełnił. - Słyszałem o nim sporo od nurków i poławiaczy
homarów. Jeśli odpali mu się działkę, można łowić bez licencji
albo poza swoją strefą, a nawet kraść w nocy homary z czyichś
klatek. Do dziś regułą było, że jeśli ktoś nie chciał mu dać
zarobić, to Cobbs zaczynał go tępić za najlżejsze naruszenie
przepisów. Ale nie wymuszał niczego otwarcie i nie przesadzał z
żądaniami. Numer, który dziś próbował mi wykręcić, to zupełna
nowość, i to większego kalibru. - Twierdził, że łowiłeś poza
własną strefą i dlatego konfiskuje cały połów - domyślił się
Nimec. - Zgadza się? Ricci przytaknął z uznaniem.
Jak powiedziałeś, czasy są ciężkie - podsumował Nimec. Westchnął
i zadał ponownie pytanie, na które Tom nie odpowiedział: - Więc
sądzisz, że Dex i Cobbs wykombinowali coś razem? Gospodarz
patrzył na kubek, obracając go w dłoniach. Sam próbuję dojść
z tym do ładu - odparł z wahaniem. Cobbs i zastępca szeryfa
czekali na mnie, a wątpię, żeby tak przypadkiem wiedzieli
dokładnie, kiedy i którędy będę jechał na targ. Dziwnym trafem
zdecydowali się mnie zatrzymać tego jedynego dnia, kiedy byłem
sam. - Ale czy z punktu widzenia Dexa nie byłoby rozsądniej być
z tobą i udawać zaskoczenie? - spytał Nimec. - W ten sposób sam
ściągnął na siebie podejrzenia. - Myślenie nie jest jego mocną
stroną. - Ricci wzruszył ramionami. - Może nie miał odwagi
spojrzeć mi w oczy, a może po prostu ma gdzieś, czy go
podejrzewam. Może dogadał się z Cobbsem i zależy mu tylko na
wykopaniu mnie z interesu.
- I z miasta - uzupełnił Nimec. Ricci skinął głową. - Jeśli
przyjmiemy najgorszy scenariusz. Ale jak na razie to tylko
spekulacje. Przez dłuższy czas siedzieli w milczeniu, a Megan
przyglądała się im. Czuła się jak ktoś obcy jak obserwator.
Między tymi mężczyznami istniało doskonałe porozumienie, czasami
obywali się bez słów, jak partnerzy przez większość życia
działający razem w policji. Dopiero w tym momencie zrozumiała,
dlaczego Nimec chciał, by to Ricci zajął miejsce Maxa. - Wróćmy
na moment do Cobbsa - odezwał się wreszcie Nimec. - Nie zostawi
tak tej sprawy i nie da ci spokoju. Znasz ten typ. Ośmieszyłeś
go, więc tak długo będzie kombinował, aż cię dopadnie. Według
mnie, stanie się to raczej prędzej niż później. Potrzebuje tylko
trochę czasu, żeby się wylizać i przekonać samego siebie, że
dzisiaj po prostu miałeś szczęście. - Wiem. - Ponieważ przypisano
go do biura szeryfa, jest przekonany, że wszystko mu wolno. Nie
powstrzyma go twoje ostrzeżenie, że udasz się do jego
przełożonych. Z punktu widzenia Cobbsa oni są na innej planecie.
- Wiem.
Nimec przyjrzał mu się uważnie.
To co zamierzasz?
Zapytany mruknął coś niezrozumiale, upił łyk kawy i z
obrzydzeniem odstawił kubek na stół.Zimna - skomentował i odsunął
ją. Znowu zapadła cisza.
Megan przeniosła spojrzenie na zatokę. Właśnie zachodziło słońce
i unosiły się pierwsze pasma mgły, gdy chłodna bryza stykała się
z cieplejszą powierzchnią wody. Zgodnie z przepowiednią
gospodarza, po zniknięciu orła wróciły inne ptaki przy brzegu
widać było stada kaczek, a dalej mewy szukające zdobyczy na
płyciznach odsłoniętych przez odpływ. Zdawały się rosnąć, gdy
stroszyły szare pióra, by ochronić się przed spadającą
temperaturą. Nagle zrobiło się późno. A przynajmniej tak
wyglądało.
Powinniśmy wreszcie porozmawiać o tym, dlaczego
przyjechaliśmy do ciebie - powiedziała niespodziewanie. - Wciąż
jeszcze nie powiedziałeś nam, co o tym myślisz. Ricci spojrzał
na nią.
- Skoro już o tym mowa, dlaczego przyjechaliście?
Zaskoczona, zamrugała gwałtownie.
- Nie wiesz?! - Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie. Ricci
pokręcił głową. - Nie powiedziałeś mu? - zapytała, spoglądając
na Nimeca. Ten również pokręcił głową. Sądziłem, że lepiej
będzie poczekać, aż się zobaczymy, i przedyskutować sprawę
osobiście. Megan potarła brwi kciukiem i palcem wskazującym i
westchnąwszy z rezygnacją, pokiwała głową.Lepiej jednak wejdźmy
do środka - przyznała. - Wygląda na to, że posiedzimy tu dłużej,
niż się spodziewałam.

Nieco po piątej trzydzieści z zakładów UpLink w Brazylii wykonano
dwa telefony do siedziby firmy w San Jose. Pierwszy z nich był
do Rogera Gordiana. Gordian stał przy oknie swego biura i patrzył
na zalewaną deszczem Rosita Avenu. Miał już wychodzić, kiedy
rozdzwonił się telefon. Spojrzał na aparat; kusiło go, by nie
odebrać, zwłaszcza że niemal zdążył już włożyć płaszcz.
Ktokolwiek dzwonił, mógł zostawić wiadomość. W domu czekała
Ashley z obiadem. Telefon odezwał się trzeci raz - po czwartym
sygnale włączy się automatyczna sekretarka. Gordian zrzucił z
siebie płaszcz, zmarszczył brwi i złapał za słuchawkę. - Tak? -
spytał zwięźle. Rozmówca przedstawił się jako Mason Cody z
centrum operacyjnego Miecza w Mato Grosso do Sul. Jego głos
dobiegał z oddali w charakterystycznej pustce wypełnionej szumem
przypominającym odgłos, jaki wydaje przyciśnięta do ucha muszla.
W młodości Roger mówił, że słucha w ten sposób oceanu. Teraz
usiadł, wiedząc, że mężczyzna jest na zabezpieczonej cyfrowej
linii, a więc telefon na pewno nie dotyczy błahostki.Zdarzył się
wypadek, panie Gordian. Ton Cody"ego sprawił, że coś zimnego
przeszło mu po plecach. Słuchał, nie przerywając rzeczowego
meldunku o ataku na zakład, a jego dłoń stężała na słuchawce,
kiedy poznał liczbę zabitych i rannych. - Co z rannymi? - spytał,
gdy Cody skończył. - Ewakuowani do szpitala i większości nic nie
zagraża.
- A Rollie Thibodeau? Powiedział pan, że jest ciężko ranny. -
Wciąż go operują. - Na chwilę zapadła cisza. - Na razie nie wiem
nic o jego stanie. Gordian zmuszał się do zachowania spokoju.
Pete Nimec został o tym poinformowany?
Uważałem, że powinienem najpierw zawiadomić pana,
panie Gordian. Jak tylko skończymy rozmowę, będę do niego
dzwonił. Szef UpLink obrócił się z fotelem w stronę okna,
analizując to, czego się właśnie dowiedział. Trudno było to
wszystko ogarnąć. - Wiadomo, kto zorganizował atak? - Na razie
nie, dopiero zaczęliśmy przesłuchiwać jeńców. Prawdę mówiąc, nie
wiem nawet, ile mamy czasu, zanim będziemy musieli ich oddać.
Gordian westchnął ciężko. Cody miał rację: zasady postępowania
personelu Miecza zostały ściśle określone w umowie z rządem
brazylijskim i rządami innych krajów, na terenie których istniały
zakłady UpLink. W końcu byli gośćmi na cudzej ziemi i musieli
postępować tak, jak wymagały tego władze danego państwa.
Naturalnie, w każdym przypadku istniały drobne różnice wynikające
z uwarunkowań kulturowych czy politycznych, ale generalia
pozostawały wszędzie takie same. Jednym z nich był obowiązek
przekazywania policji wszystkich złapanych na nielegalnym
przekraczaniu granic zakładu, i to najszybciej, jak to było
możliwe. Na terenie fabryki nie istniał nawet areszt, a
przesłuchiwanie intruzów było zabronione. Brazylijczycy
najprawdopodobniej wiedzieli już o ataku, a jeśli nie, to
dowiedzą się wkrótce. Pewne natomiast było, że od chwili, w
której napastnicy znajdą się w rękach brazylijskich urzędników,
UpLink nie dowie się niczego. Jeżeli nawet zostaną przesłuchani,
władze zatrzymają zdobyte informacje dla siebie, a w zaistniałej
sytuacji Gordian nie bardzo mógł wywierać na nie nacisk. -
Skontaktowaliście się, z władzami? - spytał. - Jeszcze nie.
Chciałem najpierw dowiedzieć się, jak chce pan to załatwić. Mam
nadzieję, że postąpiłem właściwie, panie Gordian. - Jak
najbardziej. Podejrzewam, że policja lub wojsko pojawi się
wkrótce nawet bez słowa z naszej strony, ale i tak proszę ich jak
najszybciej powiadomić. Naturalnie, proszę też za pewnić o naszej
pełnej współpracy i odpowiedzieć na wszystkie rozsądne pytania,
jakie będą mieli. Niech pan także doda, że liczymy na informacje
z ich strony. Teoretycznie tak im, jak i nam zależy na jak
najszybszym dotarciu do prawdy. Ma pan mój numer domowy w
komputerze? Po chwili przerwy, w której słychać było stukot
klawiszy, Cody odparł: Mam. - W takim razie proszę mnie
informować o wszystkim, co się wydarzy albo czego się pan dowie.
Niezależnie od pory dnia. - Rozumiem. Gordian znowu westchnął.
- To chyba wszystko. Wiem, że ma pan mnóstwo zajęć, więc nie będę
zabierał więcej czasu. Dziękuję i proszę się trzymać. - Robimy
co możemy, panie Gordian - odparł Cody i w słuchawce zapadła
cisza. Szef UpLink odłożył słuchawkę i zapatrzył się za okno.
Krople deszczu bębniły o szybę, spływając w dół długimi
strumykami. Ze swego miejsca nie widział ani ulicy, ani ludzi
spieszących przez kałuże, ani jadących wolno samochodów z
włączonymi wycieraczkami. Nawet Mount Hamilton, rozmyta i szara,
zniknęła mu z oczu za ciężką kurtyną deszczu. Wygląda to tak,
pomyślał, jakby cały świat składał się z deszczu. Wyłącznie z
deszczu. Cody, jak zapewnił Gordiana, następny telefon wykonał
do Nimeca. Szefa ochrony nie było w biurze, a nagrana wiadomość
informowała, że wróci dopiero jutro, ale będzie regularnie
sprawdzał sekretarkę. Na wypadek nagłej potrzeby podany był też
jednak numer jego telefonu komórkowego. Cody przerwał połączenie
i wybrał numer komórki.

- Więc chcecie, żebym był waszymi uszami i oczami na całym
świecie. - Ricci przykucnął, wkładając kolejne polano do kominka,
przed którym stała wygodna skórzana sofa zajęta przez gości. -
Tak to wygląda bez upiększeń, prawda, Pete? - Nie całkiem, jeśli
mogę się wtrącić. - Meg spojrzała na Nimeca. Ten wzruszył
ramionami. Siedzieli w przestronnym salonie dobudowanym w połowie
lat osiemdziesiątych od strony morza do postawionego sto lat
wcześniej domu w stylu kolonialnym. Rozsuwane szklane drzwi
wychodziły na taras, z którego nie tak dawno przenieśli się do
wnętrza.Człowiek, którego wybierzemy, będzie odpowiedzialny za
wprowadzanie i koordynowanie zasad bezpieczeństwa w krajowych i
zagranicznych obiektach należących do UpLink wyjaśniła. - Będzie
podlegał tylko Pete'owi. Chcę jednak podkreślić, że jesteśmy tu
głównie po to, byśmy się poznali, ty i ja. I żebym mogła ocenić,
na ile jesteś zainteresowany naszą propozycją. - I na ile ty
jesteś zainteresowana moją kandydaturą - dodał Ricci, odwracając
się ku niej. Przez moment mierzyli się wzrokiem. Zgadza się -
przyznała. - To wyjątkowa i wymagająca praca. Logiczne jest, że
chcemy sprawdzić, czy masz niezbędne predyspozycje. Po chwili
namysłu gospodarz przytaknął.
- To uczciwy układ - powiedział. - Wciąż kompletujecie listę
kandydatów? - Jest jeszcze jeden człowiek, którego bierzemy pod
uwagę. To obecny szef bezpieczeństwa zakładów w Brazylii Roland
Thibodeau. Prawdę mówiąc, nie wiemy, czy interesuje go to
stanowisko. Zamierzam z nim porozmawiać w ciągu najbliższych dni
- odparła. - Dlaczego nie chciałeś mi niczego powiedzieć przez
telefon? - spytał Ricci, spoglądając na Nimeca. - Bo gdybym
spróbował, błyskawicznie usłyszałbym trzask odkładanej słuchawki.
Uznałem, że najlepiej będzie przyjechać i porozmawiać. Chciałem
na własne oczy zobaczyć twoją reakcję. Ricci wyjął z kosza na
wino trzy kawałki gazety, zmiął je i upchnął pod polanami.
Następnie zapalił zapałkę i przytknął ją do papieru. Zajął się
błyskawicznie i płomyki zaczęły lizać spód drewnianego kloca. Gdy
już się zapalił, gospodarz starannie zamknął szklane drzwiczki
i ponownie spojrzał na Megan. - Sądzę, że znasz długą i rzewną
historię o tym, jak straciłem odznakę - bardziej stwierdził, niż
zapytał. - Pete przedstawił mi swoją wersję wydarzeń. Inne opinie
poznałam z gazet - odparła. Teraz już wiesz, dlaczego lubię
używać je jako podpałkę. Uśmiechnęła się nieznacznie. Przyszło
mi to do głowy - przyznała. - A w świetle dzisiejszych wydarzeń
wydaje mi się również, że masz dar do zjednywania sobie wrogów
w niewłaściwych miejscach. Ricci zawahał się przez moment.
- Czytałaś wersję, w której jestem niekontrolowalnym dziwakiem,
czy tę, w której jestem hańbą bostońskiej policji? - Prawdę
mówiąc, obie. Tyle że mam zwyczaj ignorować opisowe przymiotniki
i skupiać się na nagich faktach. A te są następujące: chłopak
spadł z dachu akademika Ivy League i zabił się. Grupa kolegów,
którzy tam z nimi byli, twierdziła, że był to straszny wypadek.
Za dużo piwa i brawura. Jako szef detektywów wydziału zabójstw
komendy miejskiej prowadziłeś śledztwo, które wszyscy uznawali
za czystą formalność, dopóki raport koronera nie ujawnił, że w
krwi denata nie było śladów alkoholu. Zacząłeś kopać wokół sprawy
i odkryłeś, że obecni na dachu siedzieli po uszy w handlu
narkotykami i w podobnych przykrych zajęciach pozalekcyjnych, a
potem, że między przywódcą grupy a zabitym panowały nie najlepsze
stosunki. Rzeczony przywódca został oskarżony o morderstwo
pierwszego stopnia, a jego kolesie o współudział, lecz w zamian
za zeznania zmieniono im kwalifikację czynu. Odbył się proces i
uznano, że oskarżony jest winny, co powinno automatycznie
oznaczać dwadzieścia pięć lat więzienia. Ale sędzia unieważnił
wyrok ławy z powodów formalnych i chłopak wyszedł z sądu jako
wolny człowiek. Chodziło o jakiś błąd w badaniu dowodów przez
lekarzy sądowych. - Zamilkła na chwilę. - Jak się to ma do
rzeczywistości? Ricci cały czas nie spuszczał z niej wzroku.
Jeśli nie masz nic przeciwko, z oceną poczekam, aż skończysz
- powiedział spokojnie. Megan skinęła głową.
Następnie udzieliłeś serii wywiadów, w których podważyłeś
decyzję sędziego i stwierdziłeś, że błąd był zbyt drobny, aby
sprawa kwalifikowała się do apelacji, nie mówiąc już o kasacji
wyroku ławy. Co gorsza, oznajmiłeś, że sędzia został przekupiony
przez ojca oskarżonego. W rewanżu oni oświadczyli w telewizji,
że żywisz do nich urazę z przyczyn osobistych, a do prasy
przeciekły informacje z twoich akt personalnych, włącznie z tym,
że masz problemy z piciem i że miałeś załamanie nerwowe. Były też
pogłoski, że masz złe podejście. Kiedy cyrk w mediach się
skończył, chłopak wciąż był wolny, a ty oddałeś odznakę. Ogólne
odczucie jest takie, że otrzymałeś propozycję nie do odrzucenia:
albo sam zrezygnujesz, albo zwolnią cię bez prawa do emerytury.
Megan umilkła i obserwowała go.
- Nieźle - przyznał. - Ale trochę opuściłaś.
- Nie zamierzałam wcale siedzieć tu i popisywać się recytacją.
Lepiej byłoby chyba, gdybyśmy resztę usłyszeli od ciebie.
Naturalnie, jeśli będziesz chciał opowiadać. Ricci skinął głową.
Jasne. W interesie naszych dobrych stosunków.
Nie odpowiedziała.
Ojciec tego gnojka to milioner z Beacon Hill, a w czasie
procesu dowiedziałem się, że sędzia należy do tego samego
ekskluzywnego klubu co tatuś, co moim zdaniem, powinno
wystarczyć, by został odsunięty od sprawy. Prokurator mógł
przenieść proces do sądu okręgowego, ale tego nie zrobił, a ja
nie byłem w stanie. Po rozprawie usłyszałem od pracowników klubu,
że podczas obrad ławy przysięgłych odbyły się trzy spotkania
tatusia z sędzią w obitym dębiną gabinecie. Informacja pochodziła
między innymi od kierownika klubu, rozsądnego człowieka, który
pracował tam czterdzieści lat i nie słynął z wybujałej wyobraźni.
Powiedział mi o tym, bo podobnie jak dwaj pozostali, czuł się
winny. - Ricci wzruszył ramionami. Naturalnie, gdy nagłośniłem
sprawę, wyparli się wszystkiego.Ktoś skutecznie wyleczył ich z
poczucia winy - zauważyła Megan. - Pieniądze i władza pozwalają
na taką kurację. Zakładając naturalnie, że wierzę w twoją wersję.
Zapadła martwa cisza. Ricci patrzył twardo na Megan, a ogień w
kominku rzucał cienie na jego ostre rysy.Co konkretnie ci się we
mnie nie podoba? - zapytał w końcu nerwowo. Otworzyła usta, jakby
chciała coś powiedzieć, po czym zamknęła je i tylko przyglądała
mu się bez słowa.Ja wierzę w jego wersję - Nimec ostatecznie
przerwał milczenie. Gospodarz odwrócił się ku niemu, a Megan z
zaskoczeniem poczuła ulgę, że spuścił z niej nieustępliwe
spojrzenie. - Nie potrzebuję adwokata - poinformował go uprzejmie
Ricci.
- Nie o to chodzi. Nie przyjechaliśmy oceniać twojej wiary
godności. Nagle rysy mężczyzny stwardniały.
Powiedziałem ci, że nie potrzebuję adwokata - warknął. Ani
w twojej osobie, ani w czyjejkolwiek. Megan uniosła uspokajająco
rękę.
Poczekaj - powiedziała. - Nie próbuję być twoim wrogiem i
przepraszam, jeśli tak to odebrałeś. To był męczący dzień. Ricci
przeniósł badawczy wzrok na jej twarz i znów zapadła cisza.Sądzę,
że powinniśmy cofnąć się o krok - stwierdziła. Skoncentrujmy się
na tym, co sądzisz o pracy w UpLink. Gospodarz przyglądał się jej
jeszcze przez chwilę, lecz w końcu z westchnieniem wypuścił
powietrze.Nie wiem. Prawdę mówiąc, nie jestem pewien, czy to coś,
w czym chciałbym brać udział, nawet jeśli mam do tego
przygotowanie. To duża robota i wielka odpowiedzialność. Wydaje
mi się, że bardziej jest wam potrzebny dobry zawodowiec niż były
gliniarz. Nimec pochylił się do przodu, opierając dłonie o
kolana. Mający za sobą cztery lata w SEAL Team 6, czyli elicie
elit sił antyterrorystycznych - zauważył uprzejmie. - To tak na
początek. Pete...
- Po zakończeniu służby w dziewięćdziesiątym czwartym
wstąpiłeś do bostońskiej policji, gdzie w rekordowym czasie
zdobyłeś odznakę detektywa pierwszego stopnia - przerwał mu
Nimec. - Pracowałeś jako tajny agent dla Sił do Zwalczania
Przestępczości Zorganizowanej, do czego miałeś doskonałe
przygotowanie, gdyż jedną z twoich specjalności w SEAL były
techniki infiltracji. Po zakończeniu akcji przeciwko gangowi
wymuszającemu haracze poprosiłeś o przeniesienie do wydziału
zabójstw i pracowałeś tam aż do tej przykrej sprawy, o której
rozmawialiśmy. - Przegląd mojej kariery nie zmieni moich uczuć -
burknął Ricci, kucając przy kominku. - Od mojej demobilizacji
minęło siedem lat. To szmat czasu. Nimec potrząsnął głową.
Nie rozumiem cię, Tom - stwierdził. - Nikt cię do niczego
nie zmusza ani nie każe natychmiast decydować. Propozycja wymaga
starannego rozważenia, zarówno przez nas, jak i przez ciebie.
Powinniśmy przynajmniej zgodzić się co do... - Niespodziewanie
przerwał, gdyż jego telefon komórkowy, nastawiony na sygnał
wibracyjny, właśnie ożył, informując go bezgłośnie, że ktoś
dzwoni. - Moment - rzucił, podnosząc palec wskazujący.
Wyjął telefon, otworzył klapkę i odebrał połączenie.
W pierwszej chwili na jego twarzy widać było zaskoczenie, w
drugiej uwagę, a w następnej mieszankę obu. Dzwonił Cody z Mato
Grosso. Zdał Nimecowi relację z wydarzeń, zbliżoną do tej, którą
przed kilkoma minutami złożył Gordianowi. Połączenie także było
cyfrowe, satelitarne i kodowane. Wzmocnił je satelita UpLink
znajdujący się na niskiej orbicie nad Argentyną. Z kolei przejęła
je antena systemu komórkowego na wybrzeżu Maine i połączenie było
prawie natychmiastowe. Szef bezpieczeństwa spytał o coś cicho,
wysłuchał odpowiedzi, polecił coś szeptem i zakończył rozmowę. -
O co chodzi, Pete? - spytała Megan, widząc jego zatroskaną minę.
- Mamy kłopoty - odparł, nie chowając telefonu. - Pierwszego
stopnia. W Brazylii. Użycie kodu oznaczało, że stało się coś
naprawdę poważnego i że nie chce o tym rozmawiać przy
Riccim.Roger wie? - spytała. Nimec skinął głową.
Wie, ale lepiej się z nim skontaktujmy, bo coś mi mówi, że
będzie chciał nas jak najszybciej zobaczyć w San Jose.

Lekarze wiedzieli, że nie mają czasu, od momentu, w którym
Thibodeau znalazł się w szpitalu. Nawet dla niewyszkolonego
obserwatora było oczywiste, że ranny jest w stanie krytycznym.
Świadczyły o tym brak przytomności graniczący ze śpiączką, ilość
krwi, która wypływała z dużej rany postrzałowej brzucha i która
przesiąknęła już przez mundur, cienki koc oraz fartuchy
sanitariuszy, a przede wszystkim bladość skóry i słaby,
nieregularny oddech. Zawodowca objawy te informowały o
konkretnych, zagrażających życiu komplikacjach, które trzeba było
zbadać i natychmiast wyeliminować. Już sama poważna utrata krwi
spowodowała szok pourazowy. Gdy wózek z rannym wtoczono na salę
zabiegową, przepaski kontrolne na ramionach Thibodeau podawały
zerowe wartości ciśnienia skurczowego i rozkurczowego, co
wskazywało na rychłe ustanie krążenia. Nierówny, ciężki oddech
sugerował odmę płucną - poduszkę powietrzną między płucami a
otaczającymi je tkankami, powstałą w wyniku szoku. Wywierała ona
nacisk na płuca, uniemożliwiając im właściwe działanie. Stan ten
doprowadziłby niechybnie do śmierci pacjenta na skutek ustania
oddechu, toteż niezbędna była interwencja chirurgiczna. Ratowanie
życia przy poważnym urazie wymaga stałego rozpoznawania i
rozwiązywania serii kryzysów o zmieniającym się tempie rozwoju
i priorytecie. W tym przypadku najważniejsze było ustabilizowanie
życiowych funkcji pacjenta jeszcze przed prześwietleniem organów
wewnętrznych oraz eksploracyjną chirurgią podbrzusza. Dopiero po
jej wykonaniu można będzie z całą pewnością określić, ile razy
Thibodeau został trafiony, jakie szkody wywołała kula, kule lub
ich odłamki oraz gdzie się obecnie znajdują. Kierujący zespołem
chirurg, świadom braku czasu, wyrzucił z siebie serię poleceń. -
Potrzebuję MAST, siedem jednostek RBC, dużą sondę i aspirator
igłowy, i to stat! Skrótem MAST określano specjalne spodnie
ciśnieniowe, które po napełnieniu powietrzem wypychają krew z
dolnych partii ciała do serca i mózgu. RBC to jednostki
czerwonych ciałek krwi - wzbogaconego hemoglobiną komponentu krwi
zapewniającego tkankom niezbędny tlen. W normalnej sytuacji
trzeba by najpierw sprawdzić grupę krwi rannego i porównać ją z
grupą dostarczonego RBC, ponieważ jednak Rollie był pracownikiem
UpLink, informacje takie znajdowały się w banku danych szpitala,
przez co zaoszczędzono cenne minuty. Sonda dożylna z kolei
musiała mieć dużą średnicę, by transfuzja RBC była wystarczająco
szybka. Aspirator igłowy był po prostu wielką strzykawką używaną
do spuszczania powietrza z jamy płucnej. Pozwalał na napełnienie
płuc i przywrócenie normalnego oddychania. Określenie "stat" było
natomiast skrótem od łacińskiego statim, czyli "natychmiast", i
w tym też znaczeniu używano go w medycynie. W żargonie lekarskim
oznaczało "zaraz albo jeszcze szybciej!" W powszechnym
przekonaniu lekarze pracują wolno, starannie i w sterylnych
warunkach. Nic nie zburzyłoby tego mitu szybciej niż rzut oka na
salę zabiegową. Lekarze toczą w niej prawdziwe bitwy o życie
pacjentów, a każda z nich jest z założenia szybka, chaotyczna,
krwawa i pełna napięcia. Wbicie grubej igły zwanej czternastką
w pierś muskularnego mężczyzny ważącego dwieście funtów, i to gdy
trzyma się strzykawkę i chce trafić między twarde mięśnie, nie
jest łatwe i naprawdę rzadko udaje się za pierwszym czy drugim
razem. A igłę trzeba wbić głęboko, żeby jednym ruchem tłoka
usunąć ciepłe, wilgotne powietrze, które zebrało się wokół płuc.
To nie zabawa, o czym zaświadczyłby zapewne pospiesznie wezwany
młody lekarz, gdyby tylko miał czas. Tymczasem robił co mógł, by
pacjent nie zmarł, nim znajdzie się na stole operacyjnym.
Wypełniał polecenia szefa zespołu, który zajęty był podawaniem
rannemu krwi i roztworu soli fizjologicznej. Gdyby szpital nie
znajdował się na terenie zakładów, Thibodeau zmarłby w karetce.
Po usunięciu powietrza z opłucnej należało powstrzymać jego
napływ, tak by pacjent mógł normalnie oddychać. A to oznaczało
szczelną torakostomię. Pierwszym krokiem było umieszczenie
specjalnej rury intubacyjnej w piersi rannego, a konkretnie w
opłucnej, czyli przestrzeni między płucami a żebrami, gdzie
utworzyła się poduszka powietrzna. Młody lekarz przeciągnął
skalpelem między żebrami, pogłębiając nacięcie horyzontalnie
przez mięśnie. Następnie za pomocą klamry Kelly'ego rozszerzył
nacięcie, by móc w nie wsunąć palec. Wyjęciu klamry towarzyszyło
obfite krwawienie, ale włożył palec aż po nasadę i ostrożnie
wymacał płuco i przeponę. Delikatnie wsunął podaną przez
instrumentariusza rurę, spojrzał na Thibodeau i odetchnął z ulgą.
Pacjent oddychał regularniej i łatwiej, a jego skóra nie była już
przezroczysta. Intubator zaopatrzony był w system osuszający i
jednokierunkowy zawór, który uniemożliwiał przedostawanie się
powietrza do opłucnej. Lekarz musiał jeszcze zaszyć skórę wokół
rury intubacyjnej, by całkowicie ją uszczelnić. Zapowiadała się
długa i ciężka noc, lecz Thibodeau miał przynajmniej jakąś szansę
na sali operacyjnej. Czym prędzej został tam przewieziony, a
chirurdzy natychmiast otworzyli jego jamę brzuszną i zaczęli
oceniać szkody, jakie wyrządziła kula.

6
REGION CHAPARE, ZACHODNIA BOLIWIA
18 KWIETNIA 2001
Harlan DeVane obserwował z cichą satysfakcją trzy ciężarówki
pokonujące w tumanach kurzu bitą drogę biegnącą wzdłuż wschodniej
granicy jego rancha. Samochody zmierzały ku lotnisku, na którym
czekał samolot typu Beech Bonanza. Nie wybiła jeszcze dwunasta,
ale słońce prażyło już niemiłosiernie trzy wysłużone camiones i
szeroką płaską łąkę, na której pasły się jego importowane z
Argentyny krowy. Na bydle upał nie robił wrażenia. Bezwietrzna
pogoda sprawiała, że dym płonącej puszczy był nieruchomą smugą
na horyzoncie. Kiedy powieje popołudniowy wiatr, dym uniesie się
i rozproszy, zmieniając w szarą mgłę, która przesłoni słońce, tak
że można będzie na nie spojrzeć gołym okiem. Taka była cena
postępu i DeVane jako realista akceptował ją, choć z żalem.
Powstawały nowe drogi, a korzystający z okazji chłopi i ranczerzy
osiedlali się na krótko w okolicy, by uprawiać ziemię. Pola w
dorzeczu Amazonki szybko się wyjaławiały - wystarczały na
niewięcej niż trzy lata uprawy zbóż - więc potem karczowali
kolejny skrawek puszczy. Gdy w okolicy zabrakło ziemi, przenosili
się w inne rejony. Cykl ów był niezbyt sensowny, ale
nieunikniony, a ponieważ nic w życiu nie przychodzi za darmo, w
tym wypadku płacili w pierwszej kolejności chłopi, na dłuższą
metę wszyscy pozostali. - Wygląda na to, Harlan, że samolot
wkrótce wystartuje zauważył Rojas, pociągając łyk schłodzonego
guapuru. DeVane spojrzał na niego spod ronda białej panamy. Jego
naciągnięta skóra była blada, niemal bezbarwna, a błękitne,
głęboko osadzone oczy niczym wykute z lodu. Miał na sobie biały
dwurzędowy garnitur uszyty na miarę z jakiegoś lekkiego materiału
- sądząc po kroju, gdzieś w Europie. Kołnierz błękitnej koszuli
był starannie zapięty, a obrazu dopełniały szelki w drobny
żółtoniebieski wzór. Mimo upału DeVane zdawał się zajmować
własny, chłodny fragment przestrzeni. Rojasowi przypominał rybę
z rodziny Scorpaenidae, zamieszkującą wody Karaibów - z pozoru
delikatną i elegancką, w rzeczywistości śmiertelnie jadowitą. -
A ty, Francisco? - spytał po portugalsku, choć Rojas do brze
władał angielskim. - Odlecisz na jego pokładzie czy też
poczyniłeś inne przygotowania? - Wiesz, że wolę, żeby perico
latało osobno. Na wszelki wypadek DeVane uśmiechnął się w duchu,
słysząc ten dobór słów - kokaina powodowała gadatliwość, toteż
po hiszpańsku nazywano ją perico: papuga. Tyle że było to
określenie slangowe, którego można by się spodziewać po ulicznym
sprzedawcy prochów z San Borja, a nie po wyższym rangą
funkcjonariuszu policji brazylijskiej. Do Rojasa jednak pasował
ten język - był tchórzliwym, przekupnym i leniwym biurokratą,
jakich pełno na południe od równika, próbującym pozować na
przestępcę. Ale gdyby odpalić przed jego biurem petardę, ukryłby
się, trzęsąc ze strachu, pod własnym biurkiem.Kiedy skończymy,
mój kierowca odwiezie cię na lotnisko w Rurrenabaque - obiecał. -
Możesz się czuć bezpiecznie. Rojas usłyszał w jego głosie
lekceważenie i uniósł dłonie w obronnym geście.Różne rzeczy się
zdarzają - wyjaśnił pospiesznie. - Nie spodziewam się problemów,
ale zawsze czuję ulgę, gdy dostawa dociera na miejsce
przeznaczenia. Prawdę mówiąc, pomyślał, ulgę poczuje, gdy zejdzie
z oczu ochroniarzom DeVane'a. A zwłaszcza Kuhlowi, który od
pierwszego spotkania przypominał mu nie człowieka, lecz
beznamiętną, precyzyjną broń... i to kierowaną przez kogoś o
niezaspokojonym apetycie na władzę i pieniądze. Kuhl sam
zapracował na swą fatalną reputację, ale nie ulegało wątpliwości,
że współpraca z DeVane'em zwiększyła znacznie jego wrodzoną
skłonność do przemocy i rozlewu krwi. Tak, naprawdę miło będzie
znaleźć się daleko stąd. Rojas sięgnął po szklankę z chłodnym
napojem i pociągnął spory łyk. Nie pierwszy raz spotykał się z
tym mężczyzną i powinien się już przyzwyczaić. Udawało mu się
nawet panować nad niepokojem, pod warunkiem że nie patrzył na
Kuhla czy uzbrojonych wartowników, lecz koncentrował się na
krajobrazie. Sceneria w rzeczy samej była przyjemna: siedzieli
przy ocienionym przez mimozę stole na tyłach domu DeVane'a. A
raczej rezydencji, jako że budynek był duży, elegancki i stylowy,
zupełnie niczym siedziba potomka hiszpańskich konkwistadorów.
Tylko basen i kort tenisowy zdradzały znacznie późniejsze
pochodzenie. Była to zresztą jedna z wielu posiadłości, które
DeVane miał na całym świecie i między którymi podróżował,
doglądając interesów swego imperium. Ciężarówki zatrzymały się
na pasie startowym w cieniu czekającego samolotu, a kierowcy,
zbieranina Keczua, zajęli się ich rozładowywaniem i przenoszeniem
pakunków do komory bagażowej bonanzy.Masz nadzwyczajną zdolność
pozyskiwania i utrzymywania lojalności Indian, Harlan - zauważył
obserwujący ich Rojas. - Nigdy bym się tego nie spodziewał.
DeVane przyglądał mu się z uwagą.
Dlaczego? Handlowali już z Amerykanami.
Policjant spróbował obojętnie wzruszyć ramionami.
Owszem, ale nie na warunkach, które ustaliłeś. Są wręcz
niespotykane. Kupujesz towar od Peruwiańczyków, a tutejszych
cocaderos zatrudniasz wyłącznie do rafinacji i dystrybucji... -
Nie dokończył. DeVane nie spuścił z niego wzroku.
Dokończ... proszę.
Rojas zawahał się, a potem dodał:
Rolnicy są tu biedni, a koka z Chapare jest ich głównym
źródłem utrzymania. Sto kilogramów może przynieść trzy miliony
dolców, jeśli zajmą się produkcją od początku do końca. W tym
układzie muszą znaleźć innego kupca na swój towar albo pozwolić,
by zbiory zgniły na polach.
DeVane uśmiechnął się nagle, ukazując na moment równe białe
zęby.Jeśli dasz ludziom za mało, będą niezadowoleni, jeśli za
dużo, przestaną cię potrzebować. Tajemnica utrzymania ich
lojalności polega na tym, by dawać im akurat tyle, ile
potrzebują, Francisco. - Mimo to uważam, że twoje kontakty z
zagranicznymi plantatorami spowodują kłopoty. - Ciekawość na
chwilę przeważyła u Rojasa nad ostrożnością. - I że Sendero
Luminoso też będą mieli powody do niezadowolenia. Od dawna mają
tu własny system obróbki i zawsze starannie chronili swoje
interesy.Nie bardziej niż ja, o czym doskonale wiedzą. Mam swoje
powody, by utrzymywać lewicowych rzezimieszków w tej operacji.
A oni są szczęśliwi, bo nigdy dotąd nie mieli podobnych dochodów.
Rojas zdecydował się wycofać. Miał niejasne wrażenie, że został
wymanewrowany. - Jak już powiedziałem, masz moje uznanie -
powtórzył. - To taniec z diabłem. Ja nigdy bym tego nie potrafił.
Nie wyglądało na to, że DeVane jest skłonny zakończyć rozmowę. -
Diabeł może być najlepszym partnerem, kiedy już poznasz jego
kroki. Jestem pewien, że wiesz, jak nazywają go górnicy cyny w
górach na południu. Mówią o nim El Tio: Wujek. W niedzielny
poranek idą do kościoła, modlą się, dają na tacę i śpiewają na
chwałę Bogu i świętym. Ale w poniedziałek, nim zjadą pod ziemię,
składają ofiary stojącym przy wejściu posążkom El Tio: alkohol,
papierosy i liście koki. Rojas znów zaczął się czuć nieswojo.
- Ofiary stosowne dla władcy piekieł - skomentował.
- Istotnie. - DeVane ponownie błysnął lodowatym uśmiechem. - Są
cudownie pragmatyczni. Jeśli chce się pracować tam, gdzie jest
gorąco i ciemno, trzeba się nauczyć obłaskawiać bogów, których
bogactw się szuka. Na długo zapadła cisza.
Słońce doszło do zenitu i upał zmusił pasące się bydło do
bezruchu. Rojas przyjrzał się strażnikom otaczającym z dyskretnej
odległości stół i mając dość widoku AK74, przeniósł wzrok na
lotnisko, gdzie Indianie wciąż poruszali się z trudem między
ciężarówkami a samolotem. Był wyczerpany i ponownie zapragnął
znaleźć się daleko stąd. DeVane upił niewielki łyk i ostrożnie
odstawił szklankę na stół. Chciałbym, żebyś mi w czymś pomógł,
Francisco - powiedział. - W pewnej dość ważnej sprawie. Rojas
czekał na tę chwilę. Zwykle po dostawie wysyłał z zapłatą
kuriera, ale tym razem DeVane nalegał, by zjawił się osobiście.
Zrobił to, nie domagając się wyjaśnień, wiedział bowiem, że
Amerykanin udzieli ich dopiero wówczas, gdy dojdzie do wniosku,
że nadszedł stosowny czas. - Jeśli chodzi o Guzmana, to może
ucieszy cię wiadomość, że już interweniowałem w jego sprawie. Daj
mi jeszcze dzień, a wyciągnę go z więzienia i przerzucę przez
granicę - powiedział. - Doceniam to i dostarczę funduszy na
pokrycie kosztów, ale nie o nim chciałem z tobą rozmawiać. Rojas
uniósł brwi. Eduardo Guzman był chłopcem na posyłki w organizacji
DeVane'a. Aresztowano go, jako podejrzanego o handel bronią i
narkotykami, gdyż korzystał z usług prostytutki współpracującej
z policją antynarkotykową. W normalnych okolicznościach nie
byłoby o czym mówić - DeVane nie zaprzątałby sobie głowy
szeregowymi pracownikami, którzy ponosili konsekwencje własnej
głupoty. Ale wujek Guzmana był jednym z najważniejszych
przedstawicieli Amerykanina w SSo Paulo, a ponieważ wszyscy
doskonale o tym wiedzieli, Rojas założył, że DeVane będzie chciał
wyciągnąć chłopaka z kłopotów, i poczynił dyskretne rozeznanie
w prokuraturze. Zgodnie z oczekiwaniami dowiedział się, że za
stosowną kwotę zainteresowani prokuratorzy mogą odstąpić od
wniesienia oskarżenia. Tymczasem DeVane dał wyraźnie do
zrozumienia, że nie chce rozmawiać o Guzmanie. A więc chodziło
o coś zagadkowego, o czym Rojas nie miał pojęcia. - Wybacz moje
zaskoczenie - wymamrotał. - Myślałem... - Ostatniej nocy
wtargnięto na teren amerykańskich zakładów w Mato Grosso -
przerwał mu Kuhl. Odezwał się po raz pierwszy od przybycia
Rojasa. - Słyszałeś coś o tym przed wyjazdem? - Nie sądzę -
odparł policjant. W istocie nic nie słyszał, ale z zasady nie
przyznawał się z marszu do pewnych rzeczy, do póki nie wiedział
dokładnie, o co chodzi. Możesz być pewien, że już wkrótce
usłyszysz - stwierdził rzeczowo Kuhl. - Najbardziej powinno cię
zainteresować to, że część napastników została ujęta przez
prywatne siły bezpieczeństwa strzegące zakładów. Nie wiem, ilu
i czy przekazano ich już żandarmerii. Jeżeli nie, to nastąpi to
wkrótce, a wtedy musisz dopilnować, by nigdy nie zostali
przesłuchani. Nie ob chodzi mnie, czy ich uwolnisz, zabijesz czy
po prostu znikną. Interesuje mnie jedynie to, by nie zaczęli
mówić. Rojas przyglądał mu się, gorączkowo próbując wymyślić
najlepszą odpowiedź. Osiem miesięcy temu zaczął współpracę z
DeVane'em od prostego zakupu kokainy, co - nim zdążył się
zorientować - zmieniło się w skomplikowaną sieć powiązań. Pomógł
mu zamaskować transakcje, które w innym wypadku przyciągnęłyby
uwagę władz brazylijskich, i stał się łącznikiem z kręgami
politycznymi i policyjnymi. Był niewielkim ogniwem w długim
łańcuchu - kroplą oliwy w wielkich trybach skomplikowanej maszyny
- i szczodrze go za to wynagradzano. Miał kobiety, pieniądze,
luksusowe apartamenty hotelowe i wyjazdy za granicę na koszt
DeVane'a. Dopiero w ostatnich tygodniach zrozumiał, jak bardzo
związał się z Amerykaninem. Musiał robić coraz ryzykowniejsze
rzeczy, a wahanie kończyło się coraz silniejszymi naciskami.
Istniały jednak granice. Musiały istnieć. A to, co właśnie
usłyszał, wykraczało daleko poza wszystko, czego się podświadomie
obawiał.Nie wiem - powiedział powoli. - Mato Grosso leży poza
moją jurysdykcją. Mogę bez problemu popytać, dowiedzieć się, co
się dzieje z więźniami. Ale jeśli władze tego regionu będą
chciały ich przesłuchać, nie zdołam im w tym przeszkodzić. Kuhl
przyglądał mu się obojętnie. To znajdziesz jakiś sposób -
odparł. - Nie ma innej możliwości. Rojas popatrzył mu w oczy i
milczał niemal minutę. Nagle słońce wydało mu się znacznie
gorętsze - miał wilgotne dłonie i pot pod pachami. Szaleństwem
było uważać, że może się związać z DeVane'em, nie tracąc przy tym
niezależności. Kupiono go i regularnie opłacano, a teraz
oczekiwano od niego, że będzie skakał tak, jak każe mu nowy
właściciel. W końcu spojrzał na DeVane'a i powiedział:
- Rozumiesz, że nie chcę obiecywać czegoś, czego nie będę w
stanie zrealizować. - My również tego nie chcemy - zgodził się
DeVane. - Spodziewamy się tylko, że zrobisz, co będziesz mógł.
Rojas wysączył duszkiem zawartość szklanki. Cień rzucany przez
mimozę skurczył się i upał stał się nie do zniesienia. Przez
chwilę widział oczyma wyobraźni, jak wybucha płomieniem w wyniku
samozapłonu, a Kuhl i DeVane przyglądają się temu obojętnie.Coś
się stało, Francisco? - zainteresował się DeVane. Wydajesz się
zaniepokojony. Policjant potrząsnął głową. Usłyszał odgłos
zapuszczanego silnika bonanzy i spojrzał w stronę lotniska.
Cocaderos rozładowali ciężarówki i zjechali z pasa, a samolot
przygotowywał się do startu. Gdyby nie żelazna zasada, zgodnie
z którą nie podróżował z towarem, dałby wiele, by znaleźć się na
jego pokładzie. Nie sądził, żeby jego nerwy zniosły dłużej
obecność Kuhla i DeVane'a.Powinienem się pożegnać - odezwał się
rad z wymówki. Kursów zagranicznych jest tu niewiele, a odloty
nie zawsze zgadzają się z rozkładem. DeVane przytaknął i kiwnął
palcami na jednego z wartowników. Ten skinął głową i podniósł do
ust radiotelefon.Twój samochód już jedzie - poinformował go
gospodarz. Nie chcielibyśmy, żebyś utknął w obcym kraju, prawda?
Rojas zdołał sfabrykować uśmiech.
Muito obrigado - wymamrotał zmieszany własną służalczością
i pomyślał z niesmakiem o górnikach, o których nie dawno
rozmawiali. Od pewnego czasu zachowywał się tak jak oni, tyle że
nie przyznawał się do tego przed sobą. I on wszedł w mrok i
gorąco i aż za dobrze nauczył się obłaskawiać bogów.

7
PAlO ALTO, KALIFORNIA
18 KWIETNIA 2001
Ashley nigdy nie słuchała muzyki przed poranną kawą i ta nagła
zmiana zwyczajów zaskoczyła go. Roger Gordian siedział na
werandzie swego domu w Palo Alto po wielu godzinach spędzonych
przy telefonie i bez cienia zainteresowania przyglądał się
jajecznicy oraz tostom. Talerz stał przed nim, nieco z prawej
znajdowała się filiżanka parującej kawy, z lewej zaś - dalej, ale
w zasięgu ręki - leżał telefon bezprzewodowy. Podejmowanie
decyzji było u niego odruchem nabytym, którego szybkość rosła w
sytuacjach kryzysowych. Na wiadomości z Brazylii zareagował jak
na każdą sytuację alarmową: zawsze najpierw zbierał i analizował
wszelkie dostępne informacje, a dopiero potem układał logiczny
i systematyczny plan działania. W tym wypadku proces zbierania
informacji zajął mu całą noc, którą spędził w gabinecie. Cody
dzwonił kilkakrotnie z nowymi danymi o napadzie, a on sam
telefonował do swoich doradców i kontaktów politycznych, w tym
do wysoko postawionego urzędnika Departamentu Stanu. Rozmawiał
również z Danem Parkerem, przyjacielem i długoletnim kongresmanem
z czternastego okręgu w Kalifornii. Dan przegrał co prawda
ostatnie wybory, ale Gordian zasięgał jego opinii w razie
kryzysu. Każdy z jego rozmówców zaczął własnymi kanałami zbierać
informacje o sytuacji w Brazylii, a tymczasem Gordian
skontaktował się z Charlesem Dorsetem, administratorem w NASA.
Powody były dwa. Po pierwsze, chciał go poinformować o tym, co
zaszło w zakładach związanych z budową stacji kosmicznej, zanim
nowiny dotrą doń z innego, niekoniecznie wiarygodnego źródła, na
przykład od żądnych sensacji dziennikarzy czy reporterów. Po
drugie, chodziło o ewentualne związki między atakiem i katastrofą
Oriona i ich wpływ na śledztwo. Na razie Gordian nie wiązał ze
sobą wydarzeń w Brazylii i na Florydzie, choć krótki czas, jaki
je dzielił, oraz to, że oba powodowały negatywne skutki dla
całego programu budowy stacji, sugerowały, że takie powiązanie
może istnieć. Chwilowo nic na to nie wskazywało, toteż wystrzegał
się pochopnych wniosków, z drugiej jednak strony nie zamierzał
przedwcześnie wykluczać takiej możliwości. Makiaweliczny spisek
sprzed roku, mający zniszczyć UpLink, był kosztowną, lecz
niezapomnianą lekcją, którą ignorować mógł tylko niefrasobliwy
głupiec. Dlatego też ostatni telefon, już nad ranem, wykonał do
Jurija Pietrowa, odpowiednika Dorseta w Rosyjskiej Agencji
Kosmicznej. Korzystając z należącego do Miecza tłumacza,
poinformował go o wydarzeniach w Brazylii i doradził zwiększenie
ochrony kosmodromu Bajkonur w Kazachstanie oraz innych podległych
agencji obiektów. Póki co jednak telefon milczał, dzięki czemu
mógł wyjść z gabinetu i zobaczyć, jak wygląda ranek. Dorset
obiecał oddzwonić w ciągu godziny z informacjami w
najważniejszych sprawach, więc Gordian odłożył wyjazd do biura.
Chciał być zupełnie wolny, by móc spokojnie rozmawiać z
administratorem. Przyjrzał się bez zainteresowania talerzowi,
wodząc widelcem po jajecznicy, i zdecydował, że z rozpoczęciem
śniadania poczeka na powrót Ashley. Usiadł wygodniej i
stwierdził, że jego córka Julia odniosła niewiele większy sukces
w starciu z posiłkiem. Pozostał po niej na wpół zjedzony rogal
z borówkami i niemal pełna filiżanka zimnej już kawy. Ledwie
zdążył wyjść na taras, Julia popędziła na pierwsze bolesne
spotkanie z adwokatem w sprawie rozwodu, zostawiając rodzicom nie
sprzątnięte naczynia i swe ukochane charty. Właściwie w tej
chwili psy pozostawały pod opieką Rogera, jako że Ashley zerwała
się z miejsca i pospieszyła bez słowa do domu, żeby włączyć jakąś
płytę kompaktową. Gordian nie pamiętał, by zrobiła coś podobnego
przez dwadzieścia pięć lat ich małżeństwa, a zwłaszcza nie
pamiętał pośpiechu, z jakim zostawiła jego, śniadanie i kawę.
Zastanawiając się, co też w nią wstąpiło, i żałując, że nie może
się w pełni zrelaksować, spojrzał najpierw w prawo, potem w lewo,
a w końcu zmarszczył brwi zaskoczony tym, co zobaczył. Oba psy
darzyły go względami podczas posiłków, ale tym razem miał ich
niepodzielną uwagę - siedziały z obu stron krzesła, przyglądając
mu się brązowymi ślepiami. Ze spojrzeń tych wynikało
jednoznacznie, czego się spodziewają. Sięgnął po tost, przełamał
go i dał każdemu po kawałku. Jack, cętkowany samiec, jak zwykle
połknął swój jednym kłapnięciem szczęk, nie ruszając się z
miejsca. Mniejsza, lecz obdarzona większym temperamentem Jill
skoczyła na cztery łapy i zdążyła okręcić się radośnie, nim
uporała się ze swoją porcją. Uderzyła przy tym zadem o nogi
stołu. Zastawa zabrzęczała i podskoczyła, a kawa wylała się na
talerzyk. Gordian westchnął ciężko. W ten właśnie sposób
zawsze pakujesz się w kłopoty, wiesz? Odwrócił się i zobaczył
Ashley, która wynurzyła się z domu przy akompaniamencie
fortepianu Fatsa Wallera. - Uhmm - mruknął, wycierając kawę
serwetką. - O co konkretnie chodzi? - O karmienie psów resztkami
w trakcie posiłków. Pomijając już fakt, że to wbrew zasadom
Julii, jest to sprawdzona przyczyna kłopotów. Zmarszczył brwi.
- Wiesz, jak traktowano te biedne psy na wyścigach? - spytał. -
Zanim Julia wzięła je z ośrodka opieki? Dosłownie biegały o
życie. - Wiem, ale nie o tym rozmawiamy.
- Charty dostają sześć szans, by wygrać lub być w pierwszej
trójce, nim przejdą na "emeryturę". Co zazwyczaj jest eufemizmem
oznaczającym uśpienie, chyba że ktoś zdąży je wcześniej uratować.
- Roger, to wciąż nie to...
- Całymi dniami trzymane są w klatkach trzy na trzy stopy, z
wyjątkiem krótkich chwil na posiłki i wypróżnienie. Zawsze kończy
się to otarciami, spuchnięciem stawów, utratą sierści, że nie
wspomnę... Roger...
Apoza tym widziałem z tuzin razy, jak sama w ostatnim tygodniu
łamała tę zasadę. Ashley posłała mu cierpiętniczy uśmiech i
usiadła na prawo od niego. Jest ich matką i to jej prerogatywa.
Gordian obserwował, jak sięga po termos i dolewa sobie świeżej
kawy. Ubrana była w rozpiętą błękitną koszulę narzuconą na
brzoskwiniowy podkoszulek, jeansy i białe sportowe buty. Fryzura
stanowiła kompromis między modą, jej zdaniem a opinią Adriana jej
wieloletniego fryzjera. Krótko ścięte jasnobrązowe włosy
podkreślały na pozór całkowicie naturalnie wystające kości
policzkowe i morski błękit oczu. - Nie karmiłbym ich, gdyby nie
prosiły - bąknął. - Nie prosiłyby, gdybyś ich nie karmił w czasie
jedzenia. Nie zauważyłeś, że do mnie nie podchodzą, gdy jemy?
Przyjrzał się psom, które zgodnie ze swym zwyczajem spoczywały
po obu stronach jego krzesła: Jill ledwie mogła usiedzieć,
przenosząc ciężar ciała z jednej przedniej łapy na drugą, Jack
tkwił nieruchomo, przyglądając mu się wyczekująco znad
uniesionego pyska. - Kwadratura koła - mruknął. - Albo ktoś tu
zawsze daje się skusić do pomocy potrzebującym. - Ashley wzięła
rogalik i wskazała podbródkiem talerz męża. - Może sam przy
okazji też byś coś zjadł? Posłuchał bez entuzjazmu, nie mogąc
wzbudzić w sobie apetytu. Waller zaczął właśnie grać Cash for
Your Trash, zmieniając lewą ręką oktawy, by dać rytmiczny
podkład, a prawą wygrywając główną linię melodyczną. Gordian
stwierdził, że czeka na śpiew. Nie słyszałam tej piosenki
całe wieki. - Ashley poczekała z komentarzem do połowy utworu.
Przytaknął, nabierając jajecznicę.
- Sądzę, że żaden inny wykonawca nie śpiewał tak doskonale z
nadzieją o beznadziejnej sytuacji. Jeśli rozumiesz, co mam na
myśli. - Rozumiem - powiedział, przyglądając się jej z namysłem.
- Chodzi ci o to, że był Murzynem, a żył w czasach rozkwitu
rasizmu. Na dodatek, jeśli wziąć pod uwagę wszystko, co przeżyło
jego pokolenie: pierwszą wojnę światową, Wielki Kryzys, drugą
wojnę światową. Jeśli dobrze pamiętam, ostatni utwór nagrał, gdy
mieliśmy wysyłać naszych chłopców do Europy.To były burzliwe
czasy - stwierdziła. Skinął głową.
Wszystkie jego piosenki mówiły o przetrwaniu złych czasów
z zaraźliwą pogodą ducha - dodała. - O tym, że skoro jesteśmy i
żyjemy, mamy szansę dożyć lepszych czasów... jak kolwiek banalnie
to brzmiało. Gordian ponownie przytaknął.
Tak - przyznał po chwili.
Masz na myśli banalność czy całą resztę?
- I to, i to, ale głównie resztę.
W milczeniu wysłuchali Lulu's Back in Town, I Ain't Got Nobody
i Gonna Sit Right Down and Write Myself a Letter, w których
Wallerowi towarzyszyli Benny Carter, Slam Stewart oraz Bunny
Berigan. Ashley obserwowała przez chwilę Rogera, aż w końcu
wskazała leżącą na stole słuchawkę.Powiesz mi, co się dzieje? -
Czekam na telefon od Dorseta z NASA. Usiłujemy wreszcie rozkręcić
śledztwo w sprawie Oriona. Poświęciłem sporo uwagi jego
mechanizmom proceduralnym, ale wczoraj Alex Nordstrum przekonał
mnie, że nie powinienem lekceważyć innego aspektu.
- Alex? - zdziwiła się, unosząc brwi. - Sądziłam, że wciąż jest
zajęty leczeniem urażonej dumy. Gordian uśmiechnął się lekko.
Chodzi ci o to, że wciąż jest na mnie wściekły - uściślił.
W każdym razie poprosiłem go o przysługę i przyszedł do biura...
- Wzruszył ramionami. - Wiesz, jak to jest. Przyjrzała mu się
uważnie.
- Nie, nie wiem, ale sądzę, że to jakaś męska sprawa, którą
możesz mi wyjaśnić później. Powiedz mi, o czym rozmawialiście. -
Mówiąc w skrócie, przypomniał mi, że musimy zaskarbić sobie
zaufanie ludzi, a nie traktować je jak coś, co się nam należy.
Dzięki jego sugestiom wpadłem na kilka całkiem konkretnych
pomysłów i nie zamierzam pozwolić, żeby to śledztwo zmieniło się
w publiczną wojnę między NASA a komisją wyznaczoną przez Biały
Dom. Poprzednio tak było, jeśli pamiętasz. Chodziło o to, że
komisja zewnętrzna odniosła się nader sceptycznie do orzeczenia
komisji wewnętrznej. - Jak pamiętam, był to nader uzasadniony
sceptycyzm. - Owszem, ale nie w tym rzecz. I tym razem wyniki
śledztwa będą podawane w wątpliwość, niezależnie od tego, jak
uczciwie zostanie ono przeprowadzone. Gwarantuję ci, że będzie
uczciwe, ale jeśli nie zdołamy przekonać o tym ludzi, to wątpię,
by program stacji kosmicznej miał szansę na kontynuację. Ashley
przełknęła kawałek rogalika i spytała:
- A co myśli Dorset o twoim udziale? Ludzie nie lubią, kiedy ktoś
plącze się po ich podwórku. - Jak dotąd rozumiemy się dobrze.
Chuck to rozsądny facet i ma na uwadze to, co najlepsze dla NASA.
- Odwrócił się do żony. - Poza tym nie ma innego wyjścia. Musi
brać pod uwagę moje sugestie, bo bez technologii UpLink i
kontaktów z innymi rządami nie będzie międzynarodowej stacji
kosmicznej. Kropka.
Uśmiechnęła się.
Trudno sobie wyobrazić, by ktokolwiek próbował cię
zignorować, gdy masz ten stalowy błysk w oczach - stwierdziła.
Gordian odchrząknął i pochylił głowę, spoglądając w talerz z
typowo chłopięcym zawstydzeniem, a Ashley udała, że go nie
dostrzega. Odczekała kilka sekund, nim zadała kolejne pytanie. -
A w związku z którą z twoich sugestii ma dzwonić?
- Dałem mu do zrozumienia, kto powinien kierować śledztwem.
Niedwuznacznie.
I?
- Ma tylko jeden problem. Nie chciałby, żeby ktoś w NASA poczuł
się pominięty. - To zrozumiałe. Kwestia kompetencji, już ci to
mówiłam. Wiesz, jak to może wyglądać. - Wiem, Ash. Ale nie czas
teraz martwić się zachowaniem biurokratycznej harmonii agencji.
Im szybciej się z tym uporamy, tym lepiej. Pod koniec miesiąca
ma nastąpić start w Rosji i nie chcę, żeby go odkładano. Martwi
mnie to, co się stanie, jeśli ten zakuty łeb, senator Delacroix,
albo ktoś, kto równie łatwo jak on za każdym razem staje po złej
stronie, zacznie w którymś z talkshow podawać w wątpliwość sens
międzynarodowej współpracy. - Delacroix - powtórzyła Ashley. -
Czy to ten, który walczył z wielkim wypchanym niedźwiedziem
ubranym w strój zapaśniczy z sierpem i młotem?
- W sali Senatu. - Gordian odetchnął powoli. - W każdym razie
Dorset ma mi dać znać, czy osoba, o którą mi chodzi, jest w ogóle
zainteresowana propozycją. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z moimi
oczekiwaniami, zrobimy naprawdę duży krok w kierunku zdobycia
publicznego zaufania. Uczciwy krok na dodatek. - Są jakieś
powody, dla których nie chcesz mi powiedzieć, kto to taki?
Wzruszył ramionami z nagłym zażenowaniem.
Tylko to, że jestem przesądny. Kolejna cecha starego pilota.
Powiem ci, jeśli nalegasz, ale... Uniosła dłoń.
Daj spokój - powiedziała poważnie. - Jako żona starego
pilota wiem, co to cierpliwość. Tyle razy trzymałam za ciebie
kciuki, czekając, aż będziesz gotów, więc teraz też wytrzymam.
Tylko nie zapominaj, że każda cierpliwość ma swoje granice. Moja
też. Znów zapadło milczenie przerywane jedynie przez Fatsa
Wallera rozwodzącego się nad tym, że każdy, kto używa
ostatecznych środków, jest niebezpieczny. Gordian uśmiechnął się
lekko, gdy zauważył, z jaką uwagą Jill i Jack obserwują jego
widelec. Ashley, niespodziewanie dla siebie samej, poczuła
ochotę, by go przytulić, ale zapanowała nad nią, podobnie jak
wcześniej nad ciekawością - dotychczas nie zapytała w ogóle o to,
co wydarzyło się w Brazylii. Nie zrobiła tego, choć to, czego
zdołała się dowiedzieć, kazało jej podejrzewać, że - podobnie jak
inne dziwne wydarzenia i kryzysy z ostatnich lat - stanowiło to
zagrożenie dla jej męża. Tak jak wówczas będzie ją dręczyć
bezsenność spowodowana obawą, że mogłaby go utracić na zawsze.
Skończyli wreszcie śniadanie i siedzieli przy dźwiękach muzyki,
napawając się zapachem świeżo skoszonej trawy i promieniami
słońca wpadającego przez żaluzje. Gordian, który zostawił na
talerzu kawałek chleba, przyjrzał się wymownie psom i spojrzał
pytająco na żonę.Uważam, że nie powinieneś - odparła na nieme
pytanie. Ale jeśli to zrobisz, nie chcę potem słyszeć ani słowa
na temat rozpuszczonych zagłodzonych psów. Tak pod swoim adresem,
jak pod adresem Julii.
Gordian rozdzielił tost na dwa kawałki i dał obu głodomorom -
Jack połknął swój natychmiast, Jill z większą gracją i
powściągliwością. Potem polizała go po palcach, jakby
przepraszała za zderzenie ze stołem.Ty to masz powodzenie -
skomentowała sytuację Ashley. Choć to trochę mokra forma podziwu.
Roger wytarł dłoń o spodnie i ignorując zaczepkę, spytał: - Mogę
teraz ja o coś spytać? - Jasne.
- Zastanawiałem się, skąd u ciebie ta nagła ochota na muzykę.
Spojrzeli sobie w oczy.
- To proste - odpowiedziała i wzruszyła ramionami. - Przypomniało
mi się nagle, że Fats Waller zawsze należał do twoich ulubieńców.
- To wyjaśnia wybór wykonawcy. - Nie przestał się jej przyglądać.
- Ale nie porę. Zawsze mówiłaś, że lubisz mieć rano ciszę i
spokój. Ashley uśmiechnęła się.
- Z pewnością się domyśliłeś.
- Nie - przyznał uczciwie. - Pojęcia nie mam.
Przysunęła się bliżej.
To taka kobieca sprawa - odparła, składając mu głowę na
ramieniu. - Trenuj opanowanie, drogi mężu, to może ci później
wyjaśnię.

8
PÓŁNOCNA ALBANIA
18 KWIETNIA 2001
Jęcząc amortyzatorami, pordzewiały samochód marki Citroen zbliżał
się z wysiłkiem do miejsca spotkania na przełęczy, trzydzieści
mil od Tirany. Siergiej Ilkanowicz, rozmyślając o dwóch
towarzyszących mu Rosjanach, przypomniał sobie nagle często
powtarzaną przez ojca maksymę, według której człowieka można
zawsze ocenić po butach. Bez różnicy było, bogaty czy biedny,
twierdził. Nawet żebrak w łachmanach, jeśli miał silny charakter,
robił co mógł, by utrzymać obuwie w jak najlepszym stanie. Z
drugiej strony, słabeusz i miernota, nawet jeśli należał do
prezydium, nie dbał o nie i chodził w znoszonych butach. Osobą,
którą najczęściej wskazywał, gdy mówił o drugiej z tych grup, był
Chruszczow. Stary Ilkanowicz pogardzał nim, nazywając prostakiem
zauroczonym amerykańskim kapitalizmem oraz tchórzem, który
przestraszył się pustej groźby Kennedy'ego w czasie kryzysu
kubańskiego. Na liście zarzutów znalazły się też głupota
ekonomiczna i polityczna, której efektem było powstanie w
okolicach Morza Czarnego w 1963, i prowadzenie Ameryki od
początku wyścigu zbrojeń. Ojciec twierdził, że kiedy Chruszczow
grzmocił butem w stół w trakcie sesji Zgromadzenia Ogólnego ONZ,
nie dość, że zachował się jak kretyn, to jeszcze pokazał światu,
w jak fatalnym stanie ma buty. Zwłaszcza zdarty z jednej strony
obcas dowodził, jakim jest słabeuszem, i ośmieszał Rosję w oczach
całego świata. Jeszcze jako chłopak Siergiej słyszał te
narzekania niezliczoną ilość razy i oglądał ziarnistą czarnobiałą
kronikę przedstawiającą owo faux pas. Obraz był upiornej jakości,
więc o kondycji buta nie sposób się było wypowiedzieć. Prawdę
mówiąc, nie miał pojęcia, czy ojciec ma rację, czy też opowiada
bzdury, łącząc stan obuwia Chruszczowa z jego charakterem. Szybko
zresztą przestał próbować zdobywać doświadczenia dzięki
obserwacjom ojca. Zapamiętał go jako mrukliwego, zasuszonego
staruszka, który byłby komiczny, gdyby jego ciągłe monologi nie
były tak pełne złości i frustracji. Pracował jako inspektor w
państwowych zakładach samochodowych nad Wołgą i po powrocie do
domu nie potrafił odprężyć się bez pomocy wódki. W wyniku tego
Siergiej najczęściej widywał go zmorzonego pijackim snem na
tapczanie w ich dwupokojowym mieszkaniu. Miał dwanaście lat, gdy
w 1969 ojciec zmarł na atak serca, i był najmłodszym z czterech
synów, którym matka nie mogła zapewnić utrzymania z pensji
szwaczki i państwowej renty po mężu. Sześć miesięcy później
został wysłany do stryja - matematyka mieszkającego w
Akademgorodoku na Zachodniej Syberii. W czasach, w których
komuniści wciąż jeszcze łudzili się, że będą przewodzić światu
w jakimś utopijnym raju, nazywano go szumnie Miastem Nauki. Matka
- zapytana, dlaczego właśnie on ma jechać, a nie któryś z jego
braci - wyjaśniła, że najlepiej się uczył, więc ma największe
szansę skorzystać na opiece i przewodnictwie stryja. Mimo to czuł
się odrzucony i zesłany na podobieństwo więźnia Gułagu.
Podejrzewał też, że prawdziwy powód był inny - ważniejsze były
dla niej pensje, które starsi bracia szybciej zaczęli przynosić
do domu, niż perspektywy jego kariery akademickiej. W końcu
jednak był wdzięczny matce za jej decyzję. Wszystko, czego
dowiedział się o życiu, zawdzięczał sobie, ale naukowa ciekawość,
dzięki której został fizykiem, była zasługą stryja. Citroen
gwałtownie skręcił i Siergiej uderzył o drzwi pasażera. Wyjrzał
przez okno i z prawej strony zauważył skraj drogi, a za nim
przepaść. Żołądek zawiązał mu się w ciasny węzeł. Kierowca dodał
jeszcze gazu, ignorując całkowicie możliwość, że jeden błąd
wystarczyłby, by wszyscy skończyli w bezimiennej otchłani. Żeby
nie wpaść w panikę, Siergiej złapał się pierwszej myśli, jaka
przyszła mu do głowy - naturalnie dotyczyła ona butów oraz
charakterów - i skoncentrował na niej całą uwagę. Zastanawiał
się, co też ojciec powiedziałby o jego towarzyszach podróży i
ochronie zarazem. Obaj jechali z nim przez ostatnie kilka dni i
nosili zachodnie buty starannie uszyte z dobrej skóry. Obaj mieli
również tatuaże, które jednoznacznie wskazywały, że są
recydywistami, i to ciężkiego kalibru. Spoczywający z lewej
masywny Mołkow miał toporne rysy twarzy, a na każdej kostce
prawej dłoni krzyż na znak wszystkich wyroków, które odsiedział.
Na środkowym palcu mężczyzny widniała wytatuowana obrączka:
sztylet opleciony przez węża ukazującego kły oznaczał wyrok za
morderstwo. Sygnet w kształcie odwróconego pika na palcu
wskazującym symbolizował gangstera skazanego za napad z bronią
w ręku, ale najgroźniejszy ze wszystkich był gladiator na prawym
przedramieniu. Jego górną połowę zasłaniał podwinięty rękaw
koszuli. Tatuaż ten oznaczał sankcjonowanego przez podziemie
przestępcze wykonawcę wyroków o skłonnościach do sadyzmu.
Siedzący z przodu Aleksander, niewysoki i żylasty Gruzin, mógł
się poszczycić zbliżoną kolekcją. Najciekawszy był tatuaż
przedstawiający sygnet w kształcie słońca wschodzącego nad
horyzontem w formie szachownicy. Zdradzał on, że jego właściciel
jest spadkobiercą wielopokoleniowej tradycji utrzymywania się z
łamania prawa. Ojciec z pewnością uznałby obu mężczyzn za
wyjątkowe okazy istot ludzkich, biorąc pod uwagę nienaganny stan
ich butów i ignorując zupełnie całą resztę. Siergiej zawsze
rozkoszował się ironią, tak jak inni rozkoszowali się dobrym
winem, kawiorem czy kubańskimi cygarami. Szczytem ironii w tej
sytuacji było to, że sam nosił bardzo zadbane buty. Prawdę
mówiąc, zawsze wybierał najlepsze. Było to coś w rodzaju
osobistego oświadczenia, podobnie jak tatuaże jego towarzyszy,
że uważa się za lepszego od większości, choć była to bardziej
wyższość umysłowa niż fizyczna. Gdyby jednak ojciec żył i
wiedział, co właśnie zamierzał zrobić jego syn, być może
przemyślałby swoją prostą metodę oceniania ludzi. Tak go
pochłonęły te rozmyślania, że dopiero po dłuższej chwili zdał
sobie sprawę, iż w końcu zwalniają, na co przeciążony silnik
reaguje z prawdziwą ulgą. Zmierzali prosto ku skalnej ścianie,
która wznosiła się na dużą wysokość po lewej. Przeniósł wzrok na
wzmocnioną blachą walizkę stojącą między jego nogami i odruchowo
złapał jej uchwyt, czując, że zaczyna go ogarniać poczucie
nierealności. - Jesteśmy na miejscu? - spytał, pochylając się ku
kierowcy. Śniady Gheg, czarnobrody kierowca w białej włóczkowej
czapeczce ukochanej przez muzułmańską większość jego ziomków,
potrząsnął głową, co w Albanii oznaczało potwierdzenie. Jego
spojrzenie we wstecznym lusterku mówiło wyraźnie, że uważa
Siergieja za durnia, który zadaje zbędne pytania. Z
zapalczywością neofity traktował tych, których motywy uważał za
samolubne czy wynikające z chęci zysku, co jednak ani trochę nie
przeszkadzało mu uczestniczyć w nielegalnym nabyciu śmiertelnej
technologii, którą Siergiej miał na sprzedaż. Jak zwykle bezdenna
hipokryzja stanowiła najlepszy pomost między ludźmi zdecydowanymi
na wszystko. Zatrzymali się przy gęstych krzakach porastających
zbocze, i to na tyle blisko, że splątane gałęzie przejechały po
boku samochodu. Oczekiwanie znowu zdenerwowało Siergieja.
Wiedział, że są obserwowani, a ponieważ nie mógł dostrzec
ukrytych ludzi, czuł się niepewnie i bezbronnie. Próbował wziąć
się w garść, tłumacząc sobie, że albańscy partyzanci mają
wszelkie powody do ostrożności, jego towarzysze zaś są
wystarczającą polisą na wypadek próby oszustwa. Byli żywym
przypomnieniem, że wszyscy należą do organizacji, a ta jest siłą,
z którą zadarłby jedynie szaleniec o samobójczych skłonnościach.
Dopiero niemal pięć minut później zauważył lekki ruch w krzewach
powyżej samochodu. W końcu, pojedynczo lub parami, wyszli z nich
partyzanci i ustawili się półkolem przed maską. Było ich sześciu
- wszyscy śniadzi, twardzi i przypominający rysami kierowcę.
Przez ramiona przewiesili broń maszynową - MP5, beretty i
kałasznikowy. Ubrania mieli brudne i zużyte i, podobnie jak
uzbrojenie, najrozmaitszych gatunków: od markowych jeansów i
kurtek sportowych do maskujących panterek. Wszyscy natomiast
nosili sportowe buty, które stały się ostatnio symbolem statusu
w wielu krajach Azji i Europy Środkowej. Na ironię zakrawał fakt,
że najczęściej produkowano je za grosze w tychże rejonach, a
następnie przewożono do Stanów, gdzie tylko je przepakowywano i
zwiększano wielokrotnie cenę, po czym już jako oryginalny markowy
produkt eksportowano do miejsc produkcji i sprzedawano z
astronomicznym zyskiem. Siergiej owi przypominało to mitycznego
węża połykającego własny ogon. Odpędził te myśli - teraz, nie był
na to ani czas, ani miejsce. Przywódca grupy, ubrany w maskujący
mundur mężczyzna o wydatnym nosie i długiej bliźnie na prawym
policzku, pod szedł do samochodu. Parę kroków za nim postępowało
dwóch innych. W prawej dłoni partyzant trzymał używaną skórzaną
torbę i widać było, że zależy mu, podobnie jak Siergiejowi, na
jak najszybszym dobiciu targu. Gdy dotarł do przedniego zderzaka,
Siergiej uniósł walizkę i spojrzał na Mołkowa. - Wysiadamy. -
Bardziej zaproponował, niż polecił.
Mołkow przytaknął bez słowa i wysiadł, nie starając się ani
ukryć, ani specjalnie wyeksponować krótkolufowego mini uzi
wiszącego na szelkach na koszuli. Przy wadze trzech kilogramów,
z dwudziestonabojowym magazynkiem długości trzydziestu pięciu
centymetrów i złożoną metalową kolbą, ten pistolet maszynowy był
nieco większy od dużego pistoletu, za to mógł strzelać seriami.
Aleksander miał taki sam, a oprócz tego również
dziewięciomilimetrowego glocka w kaburze. Wyjeżdżając z Tirany,
ukryli broń pod siedzeniami, ale ledwie znaleźli się za miastem,
gdzie właściwie nie było już policji, wyjęli ją i włożyli kabury.
Góry były we władaniu band tworzonych w zgodzie ze starym
systemem więzi klanowych, a szacunek zyskiwało się jedynie siłą,
toteż otwarte pokazywanie broni zapewniało zarówno respekt, jak
i całkiem wymierną ochronę. Kierowca został na miejscu, gdy
trzech pasażerów wysiadło i podeszło do maski, przy której,
przyglądając im się podejrzliwie, lecz nie wrogo, czekali
partyzanci. Po pierwszym kroku obaj towarzysze Siergieja ustawili
się po jego bokach i nieco z tyłu. Poza ćwierkaniem jakiegoś
ptaka ciszy nie mącił żaden dźwięk. Ćwierkot zresztą, niczym
pustka barwną wstążkę, połknęła natychmiast przepaść. Fizyk
podszedł do mężczyzny z blizną; zamiast żołądka miał skręcony
sznur. Z pozoru transakcja była rutynowa: wymiana towaru za
gotówkę. Odległe miejsca spotkań były typowe przy podobnych
czarnorynkowych operacjach, podobnie jak zbrojna eskorta z obu
stron. Albania od lat słynęła z przemytu, który zresztą mało kogo
w Europie bulwersował. Ta przełęcz musiała nie raz służyć za
miejsce ubijania takich transakcji. Siergiej nie miał pojęcia,
gdzie się znajduje, lecz gdyby nawet znał nazwę tego zakazanego
miejsca, i tak nie zdołałby odnaleźć go na mapie. Góry nazywały
się nawet stosownie - Górami Przeklętych bo właśnie miał popełnić
zdradę na dotąd nie spotykaną skalę. A być może nawet nadać temu
określeniu nowe, znacznie szersze znaczenie. Gdyby potrafił
budować metafory, mógłby porównać się do pływaka, który zapuścił
się dalej niż ktokolwiek przed nim i który każdym ruchem coraz
bardziej kusi los, oglądając się co chwilę, by mieć pewność, że
jeszcze widzi brzeg. Aż przy kolejnym spojrzeniu dokoła widzi
tylko ocean i nagle rozumie, że jakieś zawirowanie prądu czy
odpływu, którego nie wziął pod uwagę, w mgnieniu oka wyniosło go
na otwarte morze poza punkt, z którego mógłby wrócić. Ponieważ
Siergiej nie miał czasu na rozmyślania, do podobnych wniosków nie
doszedł. Wiedział, że mając wolny wybór, decyzję podjął już
wcześniej, a teraz pozostawało jedynie sfinalizować transakcję.
Obaj z przywódcą partyzantów skinęli głowami na powitanie, po
czym fizyk położył walizkę na masce samochodu, otworzył szyfrowe
zamki i uniósł wieko. Dowódca zajrzał do wnętrza. - Tak -
powiedział po rosyjsku, prawie z podziwem w głosie. - Tak, tak. -
W środku jest wszystko: komponent, szczegółowa instrukcja i
schemat pozwalający umieścić go w urządzeniu - wyjaśnił. - I mała
niespodzianka do przetestowania i posmakowania. Jest tu wszystko,
co będzie potrzebne w Kazachstanie. - Jesteś pewien, że
informacje są wiarygodne? - Absolutnie. Są na dysku i jako
wydruk. - Siergiej pozwolił mu jeszcze przez chwilę oglądać
zawartość walizki, nim zamknął wieko. - Teraz zapłata. Partyzant
uśmiechnął się leciutko i wręczył mu torbę. Siergiej poczuł
podniecenie i stwierdził, że nagle zaczynają mu drżeć palce.
Trzymając jedną ręką rzemień, drugą otworzył ją i zajrzał. Sporą
chwilę zajęło mu zrozumienie tego, co widzi, i opanowanie szoku
połączonego z niedowierzaniem. Pobladł, czując, jak krew odpływa
mu do stóp. Torba pełna była paczek czystego papieru przyciętych
na wielkość amerykańskich dolarów i pospinanych gumkami.
Przeniósł wzrok na partyzanta. Ten nie przestawał się uśmiechać,
więc spojrzał na Mołkowa.Skurwysyny chcą nas oszukać! - oznajmił.
Mołkow patrzył na niego obojętnie.
Słyszałeś?! - warknął, rozpinając torbę i wytrząsając za
wartość na ziemię. - Nie ma forsy! Mołkow wciąż przyglądał mu się
pustym wzrokiem.
Zaskoczony Siergiej odwrócił się do Aleksandra.
Glock był wymierzony w jego pierś, a tłumik wydawał się z tej
perspektywy olbrzymi. Nim zdążył się odezwać, padły dwa ciche
strzały i fizyk cofnął się, po czym padł na plecy. Był martwy,
nim dotknął gruntu - obie kule trafiły w serce. Na jego twarzy
zamarł wyraz zaskoczenia i niedowierzania. Mołkow spojrzał na
martwego mężczyznę, skinął z aprobatą głową i zwrócił się do
partyzanta z blizną:Pieniądze. Teraz. Ten dał znak jednemu z
podkomendnych, a mężczyzna podszedł i podał mu torbę podobną do
pierwszej. Otworzył ją i przechylił tak, by obaj Rosjanie mogli
zobaczyć, że wypełniona jest paczkami amerykańskich banknotów.Tu
jest cała suma. Z wyrazami szacunku i pozdrowieniami dla waszego
boozji, Wostowa - wyjaśnił, używając slangowego określenia
oznaczającego ojca chrzestnego. I z lekkim ukłonem wręczył torbę
Mołkowowi. Ten wyjął jedną z paczek i sprawdził, czy banknoty nie
znajdują się wyłącznie z zewnątrz. Zadowolony, włożył ją do
torby, zamknął zamki i przewiesił przez ramię.Dobra -
poinformował towarzysza. - Wracamy. Odwrócili się, uważając, by
nie wdepnąć w krew Siergieja, i podeszli do drzwi. Nieobecność
kierowcy pierwszy spostrzegł Gruzin; rozumiejąc, co to oznacza,
sięgnął po broń i otworzył usta, chcąc zaalarmować Mołkowa, ale
było już za późno. Jeszcze przed przyjazdem Rosjan w zaroślach
na zboczu ukryło się dziesięciu członków fisu, albańskiego
bandyckiego klanu. Stanowiska wybrali tak, by móc ostrzelać
miejsce spotkania, nie ryzykując przy tym trafienia towarzyszy,
którzy mieli wziąć w nim udział. Wszystko poszło zgodnie z
planem, a kiedy jeden z bandytów zastrzelił fizyka, którego w
teorii miał ochraniać, kierowca skorzystał z zamieszania i
prysnął w krzaki Z bronią gotową do strzału obserwowali
przekazanie pieniędzy i aprobujący gest większego bandziora,
który sprawdził autentyczność banknotów. Do torby włożyli
prawdziwe, by nie wzbudzić podejrzeń Rosjan i zapobiec
ostrzelaniu przez nich dowódcy oraz jego asysty. Dlatego też nie
zaczęli strzelać, dopóki mafiozi nie odwrócili się i nie podeszli
do drzwiczek samochodu. W ostatnim momencie żylasty mężczyzna
zorientował się, że to pułapka, i chciał ostrzec towarzysza, ale
nie dali mu szansy. Dziesięć pistoletów maszynowych i karabinków
szturmowych odezwało się niemal jednocześnie, a serie prawie
rozerwały obu Rosjan tam, gdzie stali. Partyzanci strzelali
jeszcze przez chwilę do leżących na drodze ciał, dziurawiąc przy
okazji lewą stronę samochodu i zmieniając szyby w lawinę
szklanych odłamków. Gdy przestali, a echo kanonady pochłonęła
wszechobecna cisza, na drogę powoli opadły liście i gałązki
ścięte kulami. Dowódca machnął dłonią na znak, że wszystko jest
w porządku, i podszedł do podziurawionego ciała Mołkowa.
Przyklęknął, zabrał upuszczoną przez niego torbę i przerzucił
sobie przez ramię. Zadanie zostało wykonane w całości i bez
problemów. Teraz pozostało tylko poinformować o tym Harlana
DeVane'a.

9
HOUSTON, TEKSAS
18 KWIETNIA 2001
Centrum Lotów Kosmicznych im. Lyndona B. Johnsona składało się
z około stu budynków położonych przy autostradzie międzystanowej
numer 45, w połowie drogi między Houston a leżącą mniej więcej
dwadzieścia pięć mil na południe wyspą Galveston. Był to główny
ośrodek administracyjny, treningowy i doświadczalny NASA od
początku programu załogowych lotów kosmicznych. Budynek 30, czyli
Centrum Kontroli Misji - pozbawiona okien, przypominająca bunkier
budowla - wznosił się w sercu zajmującego 1620 akrów kompleksu
i mieścił dwie sale kontroli lotów. W trakcie każdego lotu,
począwszy od startu Gemini 4 w czerwcu 1965 roku, pracowały w
nich przez okrągłą dobę ogromne zespoły kontrolerów. Dla tysięcy
naukowców, inżynierów i urzędników, którzy poświęcili swe życie
dla "powiększenia ludzkiej wiedzy o fenomenach w atmosferze i
przestrzeni" - jak określał zadania agencji podpisany przez
Eisenhowera statut NASA - centrum było miejscem, w którym dążyli
do osiągnięcia tego celu, wysilając wyobraźnię, inteligencję,
pomysłowość, cierpliwość i upór. Dla o wiele mniejszej grupy
kandydatów, którzy zostali zakwalifikowani do programu szkolenia
astronautów, było to miejsce przypominające krainę Oz, skąd za
pomocą magicznych rubinowych pantofli mogli zostać przeniesieni
tam, gdzie pragnęli być najbardziej... tyle że nie w znajome
ziemskie krajobrazy, jak w przypadku Dorotki, lecz w tajemnicze
przyzywające przestworza. - Wystarczy tylko strzelić trzy razy
obcasami i powiedzieć, że nie ma lepszego miejsca niż Betelgeuse
- mruknęła zjadliwie Annie Caulfield, świadoma, że ma podjąć
jedną z najważniejszych decyzji w swoim życiu. Pogrążona w
myślach spoglądała przez okno biura na kolejkę rozwożącą
pracowników i gości po terenie kompleksu. Po chwili obróciła się
razem z fotelem i bezmyślnie wpatrzyła w trzy oprawione zdjęcia
leżące na pustym blacie biurka. Przypadkiem pierwsze, na którym
spoczął jej wzrok, formatu osiem na dziewięć cali, przedstawiało
jej rodziców, Edwarda i Maureen, podczas czterdziestej rocznicy
ślubu. Zostało zrobione pięć lat temu, ale wciąż przywoływało
miłe wspomnienia. Uśmiechnęła się nieznacznie. Podobnie jak
bohaterka Czarnoksiężnika z krainy Oz, urodziła się jako
jedynaczka w rolniczym Kansas. Jej ojciec miał jednoosobową firmę
transportową i latał wysłużoną cessną. Mieszkali tak blisko
lotniska, że z okna swej sypialni na piętrze mogła obserwować
jego starty i lądowania. Być może to właśnie sprawiło, że
zainteresowała się niebem. Jakiekolwiek były tego powody, na ósme
urodziny zażyczyła sobie i dostała niedrogi
sześćdziesięciomilimetrowy teleskop firmy Meade oraz Cosmosphere
Carla Sagana. Spędziła potem niezliczone wiosenne i letnie
wieczory, identyfikując z książką w ręku planety, konstelacje i
gwiazdy. Ojciec pomagał jej ustawiać teleskop zamocowany na
trójnogu, dopóki nie podrosła na tyle, by móc to robić
własnoręcznie. Siedem lat później w ten sam spokojny i uważny
sposób pomógł jej osiągnąć kolejny z wymarzonych celów. Nauczył
ją pilotować awionetkę, dzięki czemu w wieku osiemnastu lat
otrzymała licencję pilota i w czasie wakacji zastępowała go za
sterami. Z perspektywy czasu logiczne było, że połączenie
fascynacji astronomią i lataniem musi przerodzić się w pragnienie
zostania astronautą, ale dla rodziców jej decyzja o wstąpieniu
do US Air Force była kompletnym zaskoczeniem. Pilot w czasie
wojny ryzykował życiem, a ryzyko to zwiększało się znacznie w
epoce lokalnych konfliktów, które wojsko częstokroć likwidowało
niemal wyłącznie za pomocą lotnictwa. A że podobnych konfliktów
było w tym okresie mnóstwo, rodzice mieli uzasadnione powody do
obaw. Jednak doświadczenia zgromadzone podczas służby w kabinie
myśliwca oraz dobre wyniki przekonały ją, że może próbować dostać
się do NASA. Złożyła dokumenty w Biurze Selekcji Astronautów na
długo przed tym, jak jej F-16 Fighting Falcon zmienił się w
płonący wrak podczas misji rozpoznawczej nad północną Bośnią. Po
uratowaniu otrzymała przydział w kraju. Było to zgodne z polityką
lotnictwa, by zestrzelonych w walce pilotów trzymać z dala od
areny konfliktu, i to niezależnie od ich ochoty czy przydatności
do dalszego bojowego latania. Zrozumiałą troskę dowództwa
powodowała możliwość, że przeżycia pozostawiły u nich ukryty
uraz, który wywoła wahanie w chwili, gdy powinni odruchowo
zareagować, lub też odwrotnie - spowoduje działanie w sytuacji,
gdy wskazana byłaby rozwaga. A to nie było wskazane, gdy leciało
się nad wrogim terenem z prędkością ponad pięciuset mil na
godzinę z pełnym uzbrojeniem. Annie co prawda nie bardzo
podzielała ten punkt widzenia, ale przeważyła troska o rodziców,
którzy ciężko przeżyli tydzień dzielący jej zestrzelenie od
odnalezienia przez ekipę ratunkową. Do chwili odebrania przez
ratowników sygnału jej nadajnika uważano, że prawdopodobnie
zginęła. Nie chciała, by matka i ojciec ponownie przeżywali taki
strach. Była niezwykle dumna, gdy zaledwie kilka tygodni później
zaproszono ją na wstępną rozmowę do NASA. Nim jednak dostała się
do ścisłego finału, nastąpiły tygodnie morderczej procedury
kwalifikacyjnej: sprawdzania referencji, rozmów oraz testów
sprawnościowych i wytrzymałościowych. Potem raz jeszcze
powtórzono całą tę procedurę, po czym skazano ją na długie jak
wieczność oczekiwanie na ostateczną decyzję. Kiedy poinformowano
ją, że została przyjęta, czuła się tak, jakby lada moment miała
odlecieć, pokonując grawitację, i to bez korzystania z promu.
Mimo to zdawała sobie sprawę, że wciąż nie ma gwarancji, iż
zostanie wysłana w przestrzeń. Najpierw czekały ją dwa ciężkie
lata szkolenia, w trakcie którego będzie ciągle sprawdzana i
oceniana. Wspięła się jednak na szczyt i jak to ujął Tom Wolfe,
widziała już Olimp. Nic nie mogło powstrzymać jej przed
pokonaniem reszty dystansu. Wiedziona życiową ambicją, dzięki
samodyscyplinie i pragnieniu zwycięstwa, które rodzice zawsze w
niej umacniali, poświęciła się szkoleniu z pasją i determinacją,
które zaowocowały najlepszą lokatą na roku ex aeguo z Jimem
Rowlandem. Natychmiast po zakończeniu szkolenia oboje zostali
wybrani do treningu poprzedzającego konkretną misję. Po raz
pierwszy Annie i Jim polecieli promem w kosmos w 1997 roku.
Dowódcą misji był Jim, Annie towarzyszyła mu jako pierwszy pilot.
Otrząsnęła się ze wspomnień i bębniąc palcami po blacie biurka,
przeniosła wzrok ze zdjęcia rodziców po lewej na fotografię
stojącą po prawej. Było to oficjalne zdjęcie NASA przedstawiające
załogę promu, którego lot sprawił, że "poczuła się pewnie w
siodle i straciła niewinność", jak to ładnie ujął nie znany
pisarz, ale raczej mało delikatny pułkownik Rowland. Z siedmiu
widocznych na nim osób oprócz niej i Jima ponownie w kosmos
wylecieli jeszcze Walter Pratt i Gail Klass. To właśnie
wszechstronnie utalentowana, władająca wieloma językami Gail, z
wykształcenia specjalistka od komputerów i inżynier elektryk,
wymyśliła hasło z marchewką i przetłumaczyła na łacinę motto,
które ułożyli Annie i Jim. Jak wyjaśniła, żeby dodać mu
autentyzmu i klasy. Żałowała, że nie ma już Jima - brakowało jej
jego złośliwości, najczęściej niezbyt mądrych i niemal zawsze
nieco obscenicznych. Przyjrzała się fotografii ze smutnym
uśmiechem: jego poczucie humoru w jakiś sposób zdołało się
przebić nawet na pozowanym, oficjalnym zdjęciu, na którym wszyscy
pozostali wyglądali sztucznie, gdyż tak ich ustawił fotograf.
Westchnęła ciężko i spojrzała na środkową ramkę, którą pominęła
świadomie przed kilkoma sekundami, ponieważ wiedziała, że patrząc
na nią, nie zdoła zapanować nad emocjami. Za taflą
antyrefleksyjnego szkła znajdował się fotomontaż, który
pracowicie poskładała z rozmaitych zdjęć Marka, dzieci i swoich,
wykorzystując dziesiątki ujęć wykonanych przez te wszystkie lata.
Choć nie była tak pomysłowa jak Gail Klass, wciąż czuła
satysfakcję, gdy patrzyła na efekt końcowy. Większość zdjęć,
które miała do dyspozycji, należała do typowych: kochająca matka,
szczęśliwe dzieci w trakcie urodzinowej zabawy i tym podobne
obrazki pokazywane zawsze współpracownikom czy przyjaciołom i
nudzące wszystkich śmiertelnie. Od takich familijnych fotek
gorsze były tylko rodzinne nagrania wideo z urodzin czy grilla.
Jedna z nich przedstawiała Marka chwalącego się flądrą, którą
złowił z pomostu na wyspie Sanibel. Była także Linda na placu
zabaw i wszystkie dzieciaki rankiem w czasie świąt Bożego
Narodzenia trzy lata temu - wciąż jeszcze w piżamach, kopiące w
stercie prezentów. I cała rodzina w Disney Worldzie,
sfotografowana przez mającą sześć stóp wzrostu Myszkę Miki. A w
samym środku... Patrząc na zdjęcie, wracała myślami do nocy,
kiedy zostało zrobione. Miesiąc miodowy spędzili w podróży po
Wielkiej Brytanii, zwiedzając ją od Londynu przez Endynburg aż
po południową Walię i zatrzymując się po drodze w dziesiątkach
miasteczek oraz starych zamków. Zdjęcie zostało wykonane w małym
szkockim pubie prowadzącym na piętrze pokoje gościnne, w którym
zamierzali przenocować przed wyjazdem na Orkady. Plany nieco się
zmieniły, ponieważ wieczorem wypili za dużo whisky z lokalnej
destylarni i tańczyli z mieszkańcami w rytm muzyki celtyckiej,
wzbijając kurz z podłogi, dopóki śpiewak nie zachrypł. Połączenie
whisky i tańca do rana zaowocowało snem do późnego popołudnia i
potwornym kacem. Prom naturalnie dawno już odpłynął, za to
gospodarz miał dla nich prezent - zdjęcie wykonane polaroidem
przez jednego z uczestników zabawy, na którym tańczą w tweedowych
czapkach. Tyle tylko że żadne nie pamiętało, by w nich tańczyli,
a w pokojach czapek też nie było. Widoczne na zdjęciu głupawe
miny i nasadzone na bakier czapki śmieszyły nawet wiele lat
później i chichotali za każdym razem, gdy natrafili na nie,
przeglądając stary album. W jakiś sposób fotografia uchwyciła coś
jeszcze: rzadki moment całkowitego odprężenia pary, która
zbudowała swoje życie na nieprzerwanej samodyscyplinie i ciężkiej
pracy. Pokazywała więź, jaka między nimi była - pełne
zrozumienie, którego żadne nie zdołało osiągnąć z nikim innym.
To właśnie stanowiło podstawę ich związku, nic więc dziwnego, że
zdaniem Annie, zdjęcie to powinno się znaleźć w centrum jej
rękodzieła. Jej palce gwałtowniej zabębniły po blacie, a w oczach
pojawiły się łzy. Osiem lat, to było wszystko. Po ośmiu latach
rak odebrał jej Marka, wcześniej jeszcze katując go na tysiące
sposobów... O tym jednak nie mogła teraz myśleć, toteż skupiła
się na spotkaniu z Charlesem Dorsetem, które odbyło się pół
godziny wcześniej i od którego wszystko się dziś zaczęło. Ledwie
Annie zjawiła się w biurze, została wezwana przez Dorseta, który
nie bawiąc się w uprzejmości, spytał ją wprost, czy nie byłaby
zainteresowana przewodniczeniem komisji mającej ustalić przyczyny
katastrofy Oriona. Propozycja zaskoczyła ją zupełnie, więc przez
długie sekundy siedziała bez słowa przed jego biurkiem, jakby nie
zrozumiała czegoś w pytaniu. - Panie Dorset, jest długa lista
osób, które powinny otrzymać to stanowisko, i naprawdę nie
wyobrażałam sobie, że na nią trafię - oznajmiła w końcu. -
Dlaczego? - spytał, obserwując ją znad kubka z parującą kawą. -
Co powoduje, że według ciebie są ludzie bardziej predestynowani
do tego zajęcia? Potrząsnęła głową, wciąż jeszcze zaskoczona.
Staż pracy. Doświadczenie techniczne. Nie jestem pewna, czy
potrafiłabym unieść brzemię tak dużej odpowiedzialności. Dorset
przyglądał się jej poważnie. Zawsze wierzyłem, że największą
inwestycją NASA są ludzie, których wysyłamy w kosmos, a nie
technologia, która to umożliwia. Oficjalnie nazywa się to
"czynnik ludzki". A ty udowodniłaś, że jesteś doskonała, kierując
przez ostatnie trzy lata treningiem astronautów. Annie milczała
chwilę.
- Pańskie zaufanie przynosi mi zaszczyt, ale szczerze mówiąc, nie
zmienia to sprawy. Nie mam technicznego czy na ukowego
wykształcenia, a trzeba będzie przeanalizować każdy elektroniczny
i konstrukcyjny element promu, by dowiedzieć się, co zawiodło...
- Latałaś takimi promami i uczyłaś innych, jak to robić, a to
znaczy, że jesteś ekspertem od ich działania. Ale nie o to tak
naprawdę chodzi. Nikt nie oczekuje przecież, że sama znajdziesz
przyczynę awarii. Chodzi o umiejętność przewodzenia grupie
indywidualistów i zorganizowanie ich pracy. A w skład zespołu
wejdą specjaliści zarówno z agencji, jak i spoza niej. Annie
spojrzała mu prosto w oczy. - Spodziewam się, że kilku ważnych
pracowników agencji będzie bardzo nieszczęśliwych, że ich
pominięto - powiedziała. - Zostaw to mi. - Dorsęt machnął
lekceważąco ręką. - Mogą tu przyjść i się wypłakać. Mam zapas
chusteczek higienicznych i komplementów na temat fryzur,
biżuterii czy czego tam jeszcze trzeba, żeby się uspokoili.
Dziewięćdziesiąt procent moich codziennych obowiązków to
łagodzenie sporów wybujałych ego. Potrafię schlebiać moim
pracownikom nie gorzej niż szanujący się dyplomata. Nagle Annie
przyszła do głowy zupełnie nowa możliwość.
- Muszę zapytać pana o coś wprost - skorzystała z pierwszej
okazji. - Czy ten pomysł nie sprowadza się przypadkiem do tego,
żeby ponownie postawić mnie przed kamerami? Żeby zrobić ze mnie
figuranta? - Trafne pytanie. Nie będę ukrywał, że braliśmy pod
uwagę szacunek, jakim darzą cię widzowie. Ludzie muszą uwierzyć
w wyniki naszego dochodzenia, a oboje wiemy, z jakim brakiem
zaufania wszyscy podchodzą do oświadczeń instytucji rządowych.
Ale to tylko jeden z powodów. - Przerwał i spojrzał jej prosto
w oczy. - Mam nadzieję, że określiłem wyraźnie, jakim szacunkiem
cię darzę. Powinnaś też wiedzieć, że uznanie to podziela Roger
Gordian, który bardzo nalega na twoją kandydaturę.
Konsultowaliście to? - Annie stwierdziła ze zdziwieniem, że
już chyba nic nie może jej zaskoczyć. Rozmawiałem z nim dziś rano
przez telefon. - Dorset uśmiechnął się nieznacznie. - I zapewniam
cię, że wyraźnie dał do zrozumienia, o kogo mu chodzi. Poczuła
dziwne zdenerwowanie. Nie wiem, co powiedzieć - przyznała. -
Są też inne kwestie, które muszę wziąć pod uwagę. Prom trzeba
zrekonstruować kawałek po kawałku ze szczątków, a można to zrobić
tylko w montowni na przylądku Canaveral, bo inne budynki
są za małe. Musiałabym nieustannie przebywać na Florydzie, by być
na bieżąco z wynikami dochodzenia. A to oznacza przeprowadzkę z
dziećmi... - Mieszkanie nie stanowi problemu. Mamy wspaniały
kompleks mieszkalny. Nie opuszczając balkonu, można tam
obserwować manaty i delfiny. - To nie tylko sprawa mieszkania.
Dzieciaki chodzą do szkoły... - Gordian zobowiązał się załatwić
przyjęcie obojga do najlepszej prywatnej szkoły na wybrzeżu i
pokryć koszty nauki, jak długo będzie trzeba. Zajmie się również
opieką i zajęciami pozalekcyjnymi, które mogą być skutkiem
przeprowadzki. Annie umilkła na moment, przytłoczona.
- Doceniam pańską ofertę i wspaniałomyślność pana Gordiana -
wykrztusiła w końcu. - Ale muszę to przemyśleć. - Rozumiem. -
Dorset uniósł kubek do ust. - Masz pół godziny. Annie spojrzała
na niego bez słowa, zastanawiając się, czy rozmówca przypadkiem
nie żartuje. Poważna mina Dorseta powiedziała jej, że nie.Miałam
nadzieję na więcej czasu - wydusiła z siebie. Dzień albo dwa...
- I powinnaś mieć przynajmniej tyle. Niestety, pijawki z mediów
już zaczynają rozkręcać przedstawienie. Znasz atmosferę, jaką
tworzą przy takich okazjach. A ludzie oczekują, że każde
wydarzenie, od wojny domowej po trzęsienie ziemi, będzie
transmitowane na żywo i równomiernie niczym opera mydlana. No i
że finał nastąpi przed wiadomościami o dwudziestej trzeciej.
Kiedy realia przestają się zgadzać z ich oczekiwaniami, zaczyna
się robić niemiło, a uczucia zmieniają się diametralnie.
Obiecuję, że nikt cię nie będzie poganiał, ale musimy udowodnić
opinii publicznej, że szybko zabraliśmy się do pracy. Startu w
Kazachstanie nie da się bowiem opóźnić. Zaskoczona tą uwagą,
potrząsnęła głową. - Nie bardzo widzę związek. Poza koordynacją
czasową oba promy miały od początku niezależne zadania i
katastrofa Oriona nie powinna mieć wpływu na rosyjski
wahadłowiec. - Ja to wiem i ty to wiesz, ale z Rosjanami już nie
raz były problemy. Ciągle mają opóźnienia, a to z przyczyn
technicznych, a to z uwagi na inne problemy. W praktyce wszystko
sprowadza się do niemożności zapłacenia tego, co do nich na leży.
Ponieważ jednak nie chcą się do tego przyznać, każdy pretekst
jest dobry. Jak mi uświadomił Roger w ostatniej rozmowie, można
się spodziewać, że w ogóle odwołają start, jeśli zaczną się bać,
że Stany nie dotrzymają obietnic finansowych. Zanim jeszcze
skończył, Annie zdała sobie sprawę, że nie ma sensu o tym
dyskutować. Dorset miał rację. Całkowitą rację. - Będę w swoim
biurze - obiecała, wstając. - I wrócisz tu za trzydzieści minut?
- Wrócę.
A teraz siedziała przy biurku, wpatrując się w fotografie z pełną
świadomością upływającego nieubłaganie czasu. Zostało jej pięć
minut na podjęcie decyzji. Najbardziej zastanawiało ją, dlaczego
się waha - oferta Dorseta była wspaniała. Dzieciaki będą
zachwycone Florydą, zwłaszcza gdy dowiedzą się, że po zakończeniu
śledztwa wrócą do domu i swoich kolegów. Orlando ze wszystkimi
atrakcjami turystycznymi znajdowało się o mniej niż godzinę jazdy
i była pewna, że zdoła tak rozłożyć swoje zajęcia, by w każdy
weekend móc zabrać je do tego raju. A sama miała szansę
dopilnować, by niczego nie przeoczono i odkryto, dlaczego Orion
eksplodował, a Jim zginął w tak straszny sposób... i by
dopilnować, żeby żaden inny astronauta nigdy już nie znalazł się
w niebezpieczeństwie z powodu podobnej usterki czy błędu.
Usiłowała zrozumieć, dlaczego się waha. Czyżby bała się, że nie
odkryje powodu pożaru i zawiedzie tym samym Jima? A może był inny
powód, z którego nie zdawała sobie sprawy? Powód, dla którego nie
chciała się w nic angażować od tej nocy, kiedy zmarł Mark, a
której nigdy sobie nie wybaczyła? Być może zachowuje się jak
więzień, który tak oswoił się z zamknięciem, że drży, gdy drzwi
celi w końcu stają otworem i dowiaduje się, że jest wolny. Jak
więzień, którego perspektywa wolności napawa strachem, bo zdążył
już zapomnieć, jak żyje wolny człowiek? Z początku podświadomie,
potem zaś rozmyślnie studiowała zrobione w Szkocji zdjęcie, na
którym dwoje ludzi cieszyło się chwilą i z oczekiwaniem patrzyło
w niepewną z założenia przyszłość. I nagle zrozumiała, co powinna
zrobić. Co musi zrobić. Wzięła głęboki oddech, sięgnęła po
telefon i wybrała wewnętrzny numer Dorseta. Sekretarka połączyła
ją natychmiast. - Tak? - W głosie administratora słychać było
pełne oczekiwania napięcie. - Chciałam podziękować panu za
propozycję i poprosić o telefon Rogera Gordiana, żebym również
jemu mogła wyrazić wdzięczność za wsparcie. I osobiście
poinformować, że przyjmuję propozycję. Dorset podał Annie
prywatny telefon Gordiana ze swojego palmtopa, pogratulował jej
podjęcia słusznej decyzji, odłożył słuchawkę i odetchnął z ulgą.
Po chwili wstał i podszedł do ekspresu do kawy stojącego na
stoliku pod ścianą. Nalał sobie kolejny kubek, zastanawiając się
przelotnie, czy był to czwarty czy piąty tego ranka. A zjawił się
w pracy nieco ponad godzinę wcześniej. Szybko jednak przestał
zawracać sobie tym głowę - ostatecznie miał wystarczająco dużo
problemów bez liczenia, ile kawy wypił. Zdjął czajnik z płyty,
napełnił kubek niemal po brzegi i natychmiast przełknął łyk
mocnego naparu. Od razu poczuł ogarniające go ciepło. Czuł się
spokojniejszy i nie pierwszy raz zdziwiło go, w jaki sposób napój
pełen kofeiny, środka pobudzającego, wpływa na niego
uspokajająco. Co prawda, to samo dotyczyło palaczy, zwłaszcza
nałogowych, jako że nikotyna również była stymulantem. Może był
to odruch, podobnie jak jedzenie w nerwowej sytuacji u
niektórych. Ostatecznie co uspokajającego było w pizzy, kanapce
czy cheesburgerze z podwójną cebulą? Kiedy wypił tyle, że poziom
płynu wyraźnie opadł i mógł ją przenieść, wrócił do biurka. Zgoda
Annie była wspaniałą nowiną, zwłaszcza w świetle jej początkowych
oporów. Całkowicie zresztą zrozumiałych oporów. W końcu w
ostatnich latach wiele przeszła. Choroba męża, a potem jego
ostatnia noc, podczas której nie mogła mu towarzyszyć...
Szczególnie to ostatnie ją załamało i przez dłuższy czas Dorset
przygotowany był na jej rezygnację. Jakoś się jednak pozbierała -
twarda z niej kobieta, co do tego nie było wątpliwości. Być może
wymogi związane z przygotowaniem załogi Oriona pomogły jej dojść
do siebie. Teraz jednak straciła Jima Rowlanda, który był dla
niej jak brat... Istniała granica wytrzymałości nawet dla kogoś
tak twardego. Miała wszelkie powody, by chcieć znaleźć się jak
najdalej od dochodzenia, nie mówiąc już o przyjmowaniu
odpowiedzialności za kierowanie nim. To zresztą był główny powód,
dla którego aż do telefonu Rogera Gordiana nie brał jej pod
uwagę. Uniósł dymiący kubek i pociągnął solidny łyk,
zastanawiając się, dlaczego zgoda Annie nie cieszy go tak, jak
powinna. Nie miał wątpliwości, że Caulfield poradzi sobie z
zadaniem, więc jedynym powodem mógł być fakt, że do wyboru tej
kandydatury zmusił go Gordian. Szef UpLink był oczywiście
wcieleniem uprzejmości - jeśli istniał łagodny sposób
przypomnienia komuś, że trzyma się go za jaja, Gordian zrobił to
po mistrzowsku. Od momentu bowiem, w którym zasugerował, że to
Annie Caulfield powinna przewodzić zespołowi dochodzeniowemu,
dołożył wszelkich starań, by Dorset pozbył się nadziei na
protesty czy inną kandydaturę. Poza brakiem zgody samej Annie nie
przyjmował do wiadomości odmowy. Pijąc kolejny łyk kawy, Dorset
doszedł do wniosku, że to właśnie ten uprzejmy przymus pozbawił
go części radości. Ale było coś jeszcze i musiał się do tego
uczciwie przed sobą przyznać. Drugim powodem były niepokojące
wieści z Brazylii, o których celowo nie powiedział Annie, choć
powinien. Atak na tamtejsze zakłady mógł nie być w żaden sposób
powiązany z katastrofą Oriona i Dorset modlił się gorąco, by tak
właśnie było. Niemniej Caulfield miała prawo wiedzieć. I to
wiedzieć, w co się pakuje, jeszcze przed podjęciem decyzji,
ponieważ jedno słowo o napadzie, które przecieknie do prasy,
zrzuci na nią lawinę spekulacji, a każde jej nie do końca
przemyślane oświadczenie, obojętnie jak niewinne, wystarczy
części pytających do podniesienia wrzasku o tuszowaniu sprawy.
Musiała wiedzieć, musiała być przygotowana... i zajmie się tym
osobiście w ciągu najbliższej godziny. Ale chcąc uzyskać jej
zgodę, zatrzymał dla siebie tę informację, żeby nie wpłynęła ona
na jej decyzję. A chciał, by się zgodziła, bo zadowoliłoby to
Rogera Gordiana. To właśnie wywoływało irytację i poczucie winy,
a w okolicy nie było nikogo, kto mógłby ukoić jego urażone ego.
Westchnął ciężko. Orion, Brazylia, Kazachstan... miał nieodparte
wrażenie, że wydarzenia toczą się zbyt szybko, a on za nimi nie
nadąża. Niczym w niemej komedii z Charliem Chaplinem czy Busterem
Keatonem, w której jeden z nich gorączkowo próbował dogonić
drezyną pędzącą lokomotywę. Zabawne. Nawet histeryczne. Dopóki
ogląda się to z widowni, a nie poci na torach. Ponownie sięgnął
po kubek i z zaskoczeniem odkrył, że jest prawie pusty. Z lekka
nim to wstrząsnęło. Wolał nie myśleć o skutkach działania takiej
ilości kawy na pusty żołądek czy system nerwowy. Zmarszczył brwi.
Powinien ograniczyć spożycie kofeiny - miał pięćdziesiąt osiem
lat, palpitacje serca, podwyższony poziom trójglicerydów i
mnóstwo innych chronicznych problemów ze zdrowiem. Trzeba na
siebie uważać. Trochę poćwiczyć, zaliczyć jakiś kurs walki ze
stresem czy cokolwiek poza wlewaniem w siebie wiader kawy. Z
drugiej strony, istniały gorsze nałogi - pieczyste nie mogło
bardziej szkodzić od papierosów, alkoholu czy środków
uspokajających. Ostatnio słyszał gdzieś, że niektórzy uzależniają
się nawet od kropli do nosa. To co, do cholery, nie powodowało
nałogu?! Westchnął raz jeszcze, odsunął fotel i wstał, by nalać
sobie kolejny kubek kawy.

10
QUIJARRO, BOLIWIA
19 KWIETNIA 2001
Eduardo Guzman był nieco zaskoczony, gdy land rover, którym
wieziono go od granicy z Brazylią, skręcił do zapyziałej wioski
o nazwie Quijarro, zamiast skierować się na autostradę biegnącą
na zachód ku regionowi Chapare. Kiedy jednak jechali przez
błotniste koleiny udające uliczki, kierowca wyjaśnił, że chce
kupić coś do picia na jednym ze straganów w pobliżu stacji
kolejowej. Gdyby Eduardo dowiedział się o tym wcześniej,
zaproponowałby postój, zanim minęli posterunek celny w Corumba.
W mieście tym było sporo uczciwych restauracji na nadrzecznej
promenadzie i można tam było dobrze zjeść oraz wypić coś
orzeźwiającego. Choć czekało ich wiele mil jazdy polnymi drogami,
kurz i brud skutecznie stłumiły u Guzmana głód i pragnienie,
które odczuwał przez ostatnie kilka godzin. Nie tracił jednak
dobrego humoru. Wystarczyło wspomnieć wszystko, co zostawił za
sobą, poczynając od zdrady tej pieprzonej kurwy. Pracowała równie
sprawnie z policją jak z jego fiutem i nakłoniła go do sprzedania
trzydziestu kilogramów kokainy swoim "współpracownikom", którzy
okazali się tajniakami. Po aresztowaniu spędził trzy dni w jednej
celi z obszczanymi pijakami i drobnymi złodziejaszkami. Pocił się
przy tym w dzień i w nocy, usiłując przypomnieć sobie wszystko,
co powiedział tej małpie o swoich interesach, i zastanawiając
się, jakie też zarzuty mu postawią. Dzięki Bogu ktoś w
organizacji - choć nie bardzo wiedział, czy to wuj Vicente, czy
Harlan DeVane osobiście - załatwił jego zwolnienie. Tego ranka,
jeszcze nim się na dobre rozwidniło, przed drzwiami celi pojawili
się dwaj policjanci w cywilu, wyprowadzili go cicho i zapakowali
do nie oznaczonego samochodu stojącego przed więzieniem w Sao
Paulo. Odwieźli go na przejście graniczne z Boliwią, pogawędzili
z celnikami oraz strażą graniczną, po czym przekazali kierowcy
land rovera masywnemu mężczyźnie imieniem Ramon, który czekał po
drugiej stronie szlabanu. Ledwie Eduardo usiadł obok kierowcy,
samochód ruszył i dopiero po drodze Ramon wyjaśnił, że jadą do
posiadłości DeVane'a w pobliżu San Borja, gdzie ten czeka z
Vicente. Wiadomość zaniepokoiła Eduardo, ale mężczyzna wyjaśnił
mu konfidencjonalnym tonem, że trzeba było solidnie opłacić
urzędników, by nie wniesiono przeciw niemu oskarżenia, więc
szefowie chcą usłyszeć stosowne podziękowanie. Mówił z pewnością
siebie i swadą kogoś, kto nie stoi wysoko w hierarchii, ale
pracuje bezpośrednio dla szefostwa i w związku z tym jest dobrze
poinformowany. Po wszystkim co przeszedł, Eduardo gotów był
okazać wdzięczność, nawet jeśli miałby klęczeć, całując kogo
trzeba w goły tyłek - o czym nie omieszkał poinformować Ramona.W
życiu tak już jest, że łatwiej się dostać, niż wydostać
skomentował z chichotem kierowca. Skręcili w jakąś boczną
uliczkę, przy której stały lepiące się od brudu, trzymające na
słowo honoru rudery. Potem skręcili raz jeszcze i ponownie w
kolejne, niemal identyczne błotniste szlaki, aż w końcu znaleźli
się na wąskiej szutrowej drodze biegnącej między pustymi placami.
Eduardo, który dotąd zwracał niewielką uwagę na okolicę,
zmarszczył brwi z zaskoczenia. Kierowali się ku bramie, za którą
widoczna była niska szara budowla o płaskim dachu,
najprawdopodobniej jakiś magazyn. Przy jednej z jego ścian stało
sześć lub osiem ciągników siodłowych z naczepami. Perdoname,
donde esta la estacion? - spytał, nie widząc nigdzie stacji
kolejowej. Kierowca uśmiechnął się nieznacznie i wskazał w prawo.
Solo al norte de aqui - odparł, zwalniając przed bramą.
Guzman spojrzał we wskazanym kierunku, ale nie zobaczył nic poza
polem i błotem. Usłyszał, że Ramon opuszcza okno, i spojrzał nań
w chwili, gdy ten przejechał kartą magnetyczną przez czytnik
bramy. Gdy skrzydła otworzyły się, poczuł pierwszą iskierkę
strachu. Kierowca zaparkował kilka jardów przed budynkiem. Que
es estol - spytał Eduardo. - Nie...
Błyskawicznym ruchem Ramon sięgnął pod deskę rozdzielczą i
wyciągnął pistolet, który musiał być tam przymocowany. Otwórz
drzwi i wysiądź - polecił, mierząc do chłopaka. Powoli. Osłupiały
Eduardo przełknął ślinę. Jeden rzut oka wystarczył, by rozpoznać
broń. Był to SIGSauer model P-229 kaliber 40 - standardowe
wyposażenie agentów DEA. Pomyślał, że znowu wpadł w ręce policji
antynarkotykowej, tym razem amerykańskiej, ale odrzucił tę myśl.
Po pierwsze, nie pisnął słowa o interesach ani tajniakom, ani
kierowcy, a po drugie, co DEA zyskałaby na całej maskaradzie,
skoro złapano go na gorącym uczynku? Znacznie bardziej
prawdopodobne było, że Ramon, jeśli w ogóle było to jego
prawdziwe imię, pracował dla DeVane'a, ale ostre spojrzenie
mężczyzny, szybkość, z jaką sięgnął po broń, oraz jej rodzaj
wskazywały, że nie był zwykłym szoferem. DEA i amerykańskie siły
specjalne działające w Ameryce Południowej rekrutowały i szkoliły
agentów wybranych spośród lokalnych ochotników, którzy znali
teren, język i zwyczaje. Po obowiązkowym roku służby agenci ci,
a spora ich część miała krewnych zajmujących się handlem
narkotykami, często oferowali swe umiejętności i wiedzę o
zasadach działania policji antynarkotykowej kartelom, które
wcześniej przysięgali zwalczać. Eduardo przeklął swoją głupotę.
Wuj był szanowanym zastępcą DeVane'a, więc założył, że to Vicente
zorganizował jego uwolnienie. Ale równie dobrze mógł to zrobić
sam DeVane. To musiał być DeVane. A co gorsza, nie wyglądało na
to, by kierował się chęcią niesienia pomocy. Zbladł i zrobił, co
kazał Ramon. Ten obiegł samochód, złapał go za ramię i
poprowadził wzdłuż magazynu, wbijając lufę pistoletu w podstawę
jego czaszki. Przy metalowej podnoszonej bramie znajdowała się
skrzynka interkomu. Mężczyzna wcisnął guzik pod głośnikiem,
przedstawił się i odczekał kilka sekund, nie zmieniając położenia
broni. Drzwi uniosły się z metalicznym łoskotem i Eduardo,
ponaglony pchnięciem lufy, wszedł do środka. Ramon zrobił to
samo, a brama opuściła się za nimi. Szli w półmroku. Powietrze
było gorące i nieruchome. Rozmieszczone z rzadka żarówki
osłonięte metalową siatką raczej podkreślały wszechobecny mrok.
Ramon pchnął go do przodu. Kiedy chłopak przyzwyczaił się już do
ciemności, dostrzegł dokoła skrzynie na drewnianych paletach. Jak
podejrzewał, znajdowali się w magazynie. Był długi na jakieś
dwieście stóp, a szeroki na sto. Spojrzał ku wolnej przestrzeni
pod ścianą, zobaczył, kto tam na niego czeka, i zaczął się bać.
Przy prostym stoliku siedzieli plecami do surowej ściany dwaj
mężczyźni. Jednym był Vicente. Drugiego Eduardo nigdy dotąd nie
spotkał, ale wystarczająco dobrze znał z licznych opisów, by
wiedzieć, że to Harlan DeVane. Po bokach stali ochroniarze
uzbrojeni w mini uzi, a przed stolikiem wysoki muskularny
mężczyzna z obojętną twarzą - Siegfried Kuhl.Eduardo - odezwał
się miękko DeVane. - Jak się masz? Zapytany próbował
odpowiedzieć, ale nie mógł wymyślić niczego sensownego. Pocił się
ze strachu na widok grupy mężczyzn i dotyku broni Ramona na swym
karku. DeVane złączył dłonie na kolanie prawej nogi, którą
założył na lewą.Wyglądasz na przestraszonego - zauważył. - Boisz
się? Guzman wciąż nie mógł wydusić z siebie słowa. Dławiły go
przerażenie i mdłości.
Powiedz mi, jeśli się boisz - rzekł Amerykanin.
Eduardo znowu otworzył usta, po czym zamknął je i tylko
skinął głową. Muszka pistoletu przeczesała mu przy tym włosy na
karku. DeVane westchnął. Coś ci powiem, mój chłopcze. Nie
podoba mi się, że tu jestem, i to chyba bardziej niż tobie -
oznajmił, nie podnosząc głosu. - Mam wiele spraw i generalnie tak
drobne komplikacje, jak wywołana przez ciebie, pozwalam załatwiać
innym. Nie mogę być wszędzie, a przywódca musi mieć zaufanie do
swoich podwładnych. - Wskazał mężczyznę po swej lewej. Solidnych
ludzi honoru takich jak twój wuj. Eduardo spojrzał na Vicente.
Chudy, wysoki mężczyzna po sześćdziesiątce, z wysokim czołem,
szopą śnieżnobiałych włosów i pooraną zmarszczkami twarzą, tylko
przez chwilę patrzył mu ponuro w oczy. Potem opuścił wzrok.
Sposób, w jaki to zrobił, i jego mina spowodowały, że chłopak
poczuł, jak uginają się pod nim nogi.Nie chodzi o to, że twoja
sytuacja mnie nie interesuje czy że problem uważam za nieistotny
- ciągnął DeVane. - Problemem zresztą nie jest to, że zostałeś
aresztowany. Takie rzeczy się zdarzają. W każdym zawodzie
popełnia się błędy albo ma się pecha. Bywa też, że konkurencja
lub przeciwnik okazują się lepsi, niż się sądziło. To normalne.
Rozumiesz, o czym mówię? Eduardo przytaknął.
To dobrze. A skoro przyznałeś się do własnego strachu,
powiem ci, co mnie przeraża. - Amerykanin pochylił się lekko do
przodu. - Boję się głupich i słabych, ponieważ historia pełna
jest przykładów, które potwierdzają, że działania takich właśnie
miernot powodowały upadki najsilniejszych. Kiedy ktoś jest tak
tępy, że pozwala zwykłej dziwce oszukać się i przekonać do
zrobienia interesu z ludźmi, których nie zna i których nawet nie
sprawdził, to nie sposób przewidzieć, jakie informacje mógł
bezwiednie zdradzić. Ważne czy nie, to bez znaczenia, bo nawet
drobiazgi połączone w jedną całość stają się groźne. Dla
przykładu, kontaktując się z Vicente, by cię wydostał, postawiłeś
go w sytuacji, w której musiał poprosić mnie o przysługę. Z
szacunku, jaki żywię do twego wuja, czułem się zobowiązany, więc
przekupiłem kogo trzeba. Pieniądze dotarły do urzędasa w
magistracie, potem do prokuratora federalnego, a w końcu do
policjanta zarządzającego magazynem dowodów. Każdy dostawał coraz
mniej, ale robił, co do niego należało, a gdy zginęły narkotyki
będące dowodem w twojej sprawie, wypuszczono cię. Pozostały
jednak ślady, mój chłopcze. Teraz myślący i zdeterminowany
przeciwnik może dzięki nim dojść od ciebie do Vicente, od Vicente
do mnie, a ode mnie do policji i w końcu z powrotem do ciebie.
Powstała pętla, która teoretycznie może mnie wpędzić w kłopoty...
Nadążasz za moim tokiem rozumowania, Eduardo? Zapytany
przytaknął.
DeVane przyjrzał mu się prawie z namacalną siłą, od której kolana
chłopaka zmieniły się w galaretę.
Odpowiedz mi - zażądał DeVane. - Znajdź choć tyle siły.
Guzman, chory z przerażenia, spróbował, zdając sobie sprawę, że
stoi w przedsionku piekła, więc jeśli jego milczenie zostanie
odebrane jako arogancja czy brak wdzięczności, będzie
skończony.Tak... - wychrypiał cicho. - Rozumiem. Amerykanin opadł
na oparcie krzesła i ponownie złączył
dłonie, wracając do swobodnej pozycji, w jakiej Eduardo pierwszy
raz go zobaczył.To dobrze - rzucił. - W takim razie powinieneś
w końcu zrozumieć coś jeszcze. Jestem tu, ponieważ darzę Vicente
szacunkiem i wiem, że trudno byłoby mu cię ukarać. Gdyby nie
chodziło o niego, cała sprawa nie byłaby warta mojego zachodu.
Kazałbym zrobić co trzeba, nie ruszając się z domu, i nie
poświęciłbym jej większej uwagi niż mrugnięciu okiem. Po tych
słowach zerknął na Kuhla, który odwrócił się częściowo ku niemu.
Eduardo był pewien, że między nim a DeVane'em doszło do rozmowy
bez słów zakończonej ledwo zauważalnym skinieniem. Kuhl sięgnął
prawą ręką do tyłu i odczepił od skórzanego pasa wiszącą na
biodrze policyjną pałkę. Chłopak spojrzał na siedzących, lecz
DeVane przyglądał się z zainteresowaniem swoim dłoniom, a Vicente
wciąż uporczywie wpatrywał się w stół. Kuhl zbliżył się,
zaciskając dłoń na pałce. Proszę. - Eduardo cofnął się i
oparł o potężne ciało Ramona. - Błagam! Kuhl dopadł go moment
później. Ledwie nieszczęsny handlarz zdołał unieść ręce w
obronnym geście, precyzyjny cios pałki zakończył się głośnym
trzaskiem, z którym kości dłoni oddzieliły się od przedramienia.
Kuhl błyskawicznie zadał kolejny cios, trafiając między szyję a
obojczyk. Obrócił pałkę płynnym ruchem i tym razem trafił w
żołądek. Eduardo osunął się na kolana i zwymiotował. Kuhl uderzył
jeszcze trzy razy - najpierw złamał ofierze nos, a dwa kolejne
ciosy wymierzył w potylicę. Mężczyzna zwinął się w kłębek. Krew
ze zmiażdżonego nosa wypływała na betonową podłogę. Nad sobą
widział rozmazaną sylwetkę Kuhla trzymającego uniesioną pionowo
pałkę. Najemnik przekręcił rękojeść, wyszarpnął ją krótkim ruchem
i wydobył z wnętrza pałki długie, proste ostrze. Przez chwilę
stał nieruchomo z nożem w prawej, a pałką-pochwą w lewej i
sprawiał wrażenie, jakby miał zamiar dobić leżącego. Zamiast tego
odwrócił się i podał broń komuś, kto podszedł do niego. Eduardo
obrócił lekko głowę i przez mgłę bólu zobaczył, kto zbliżył się
do Kuhla. Jęknął. Przez chwilę Vicente przyglądał się ze smutkiem
bratankowi, a potem przyklęknął i wprawnym ruchem podciął mu
gardło, zadając coup de grace. Eduardo zadygotał w agonii,
zacharczał i padł martwy. Vicente wstał, oddał nóż Kuhlowi,
odwrócił się do DeVane'a i skłonił lekko. Żałuję twej straty,
drogi przyjacielu - powiedział cicho Amerykanin. Vicente raz
jeszcze skinął głową, ale pozostał na miejscu. DeVane wstał i
polecił Kuhlowi: - Odwieź Vicente i przyślij ekipę, żeby
uprzątnęła podłogę. Albańczycy dotrzymali słowa, więc musimy
przedyskutować kilka ważnych spraw.

11
SANJOSE, KALIFORNIA
19 KWIETNIA 2001
- Jakieś wieści o Rolliem? - spytał na wstępie Gordian.
- Wciąż jest na intensywnej terapii, ale jego stan nieznacznie
się poprawił - poinformował go Nimec. - Lekarze są do brej myśli,
a Rollie odzyskał przytomność i jak słyszałem, zdążył im już
zagrać na nerwach. Czym?
- Lawiną pytań.
- To dobry znak.
- I żądaniem, by znaleźli mu czarnego stetsona. Jeszcze lepiej. -
Też tak myślę. - Czy ktoś może mi wyjaśnić, o co chodzi z tym
stetsonem? - spytała Megan. Gordian spojrzał na nią. - W
Wietnamie Thibodeau współpracował z 1. Dywizją Kawalerii
Powietrznej, od której jego jednostka przejęła pewne zwyczaje.
Jednym z nich było noszenie stetsonów w czasie dekoracji i innych
uroczystości. Jeśli się nie mylę, zwyczaj przetrwał do dziś -
wyjaśnił z lekkim uśmiechem. Aha, czyli uważa, że jest okazja do
celebry - oceniła. Gordian przytaknął bez słowa.
Siedzieli w podziemnej sali konferencyjnej w kwaterze głównej
holdingu. Pomieszczenie wyglądało jak każda inna sala
konferencyjna w budynku - wełniany dywan, owalny stół, sufitowe,
nie męczące oczu oświetlenie - natomiast różniło się zasadniczo
kilkoma istotnymi szczegółami. Dla niewielu pracowników, którzy
mieli do niego dostęp, najbardziej widoczne były elektroniczne
ekrany przy wejściu. Oprócz otwarcia uruchamianego głosem zamka
szyfrowego każdy musiał przyłożyć dłoń do skanera linii
papilarnych i spojrzeć w obiektyw innego, sprawdzającego wzór
siatkówki. W środku uderzał brak okien. Najistotniejsze różnice
nie były jednak widoczne i polegały na połączeniu najnowszych
technik antypodsłuchowych z projektem i budową sali. W
półmetrowych betonowych ścianach zainstalowano panele
dźwiękochłonne. Mury wzmocniono stalowymi wspornikami, na których
umieszczono generatory białego szumu i inne nowoczesne systemy
zagłuszające, które miały uniemożliwić podsłuch elektroniczny
rozmów oraz sygnałów urządzeń. Ochrona dwa razy w tygodniu
sprawdzała salę oraz kontrolowała za pomocą analizy spektralnej
i promieni rentgenowskich wnoszone do niej telefony, komputery
i sprzęt audiowizualny, poszukując urządzeń podsłuchowych.
Ponieważ techniki szpiegowskie rozwijały się w zawrotnym tempie,
nie sposób było upierać się, że istnieją na Ziemi jakiekolwiek
pomieszczenia zabezpieczone przed "wśniuchami", jak Vince Scull
zwykł określać "wścibskich niuchaczy". W każdym razie salę
zabezpieczono tak dobrze, jak tylko pozwalały na to najnowsze
technologie. Aktualnie przebywały w niej tylko trzy osoby:
Gordian, Nimec i Megan Breen, a tematem spotkania była sytuacja
w Brazylii. - Lekarze wspomnieli może, jakie pytania zadaje
Thibodeau? - spytał szef UpLink. - Nie, ale Cody to zrobił, bo
to z nim chce rozmawiać Rollie i kilkakrotnie postawił na swoim -
odparł Nimec. - Takie, jakich należało się spodziewać. Kto, co
i dlaczego. No i skąd napastnicy tyle wiedzieli o ochronie oraz
lokalizacji obiektów. - Odpowiedź na to ostatnie jest boleśnie
oczywista. - Zdrajca - podsumowała Megan.
- Albo zdrajcy - poprawił ją Nimec. - Może zresztą nie zdrajca,
lecz specjalnie umieszczony agent. - Macie już jakichś
podejrzanych?
- Skądże. I nie spodziewam się, żebyśmy mieli w najbliższym
czasie. - Nimec skrzywił się z niesmakiem. - Nie ma żadnych
śladów prób włamania do baz danych czy grzebania
w programie, a informacje, którymi dysponowali, nie wymagają
pomocy osoby o wysokim stopniu dostępu. Większość pracowników
orientuje się, jak działa ochrona, choćby dlatego, że byli
świadkami ćwiczeń. Zatrudniamy tam ponad tysiąc osób w
administracji, produkcji, obsłudze, warsztatach i w kuchni. Każda
z nich mogła dostarczyć te informacje, więc musimy sprawdzić
wszystkich. - Oraz cały kontyngent Miecza, który przewinął się
przez te zakłady - dodała Megan. - Zgadza się - przyznał Nimec. -
Nie można ich pominąć.
- Wnioski i wrażenia? - Gordian przyjrzał się kolejno obojgu. -
Napastnicy byli dobrze wyszkoleni, dobrze zorganizowani i
doskonale uzbrojeni - stwierdził Nimec. - Kierował nimi ktoś z
wyobraźnią, bo ataku z powietrza nie braliśmy w ogóle pod uwagę,
a doskonale skoordynowano go z uderzeniem z ziemi. Francuski
zintegrowany system uzbrojenia stanowi odpowiednik naszego Land
Warriora i wciąż jest testowany. Spadochroniarze, którzy
zniszczyli robota, wykorzystali trudną technikę skoku zwaną HAHO.
Powtarzam raz jeszcze: akcja wymagała doświadczenia, umiejętności
i sprzętu, a to nasuwa skojarzenia z siłami specjalnymi. W
porównaniu z nimi terroryści, którzy kilka lat temu zaatakowali
nas w Rosji, to niegroźni amatorzy. - Zakładam, że żaden z jeńców
nie powiedział, kto ich wynajął? - Po pierwsze, nie wiedzieli.
Zleceniodawcę znał jedynie dowódca, który nam uciekł. Podobno
nazywa się Kuhl, ale wszyscy używali fałszywych imion czy
nazwisk, więc trudno powiedzieć. Sprawdzamy go. Po drugie, nie
zdołaliśmy z nich za dużo wydusić, bo policja federalna zgarnęła
wszystkich w niecałą godzinę po tym, jak zawiadomiliśmy ją o
ataku - od parła Megan. - Jak na Brazylię to cud szybkości. - Tak
się spodziewałem. Próbowaliście dowiedzieć się cze goś oficjalnie
od żandarmerii? - Kilkakrotnie, ale nie palą się do współpracy.
Nikt z tych, z którymi udało się nam skontaktować, nie był nawet
pewien, gdzie są przetrzymywani więźniowie.
- I założę się, że już o nich nie usłyszymy. - Nimec potarł
kciukiem palec wskazujący w uniwersalnym geście liczenia
banknotów. - Ktokolwiek stoi za tą akcją, na pewno nie cierpi na
brak gotówki. A w Brazylii można kupić każdego. Tym razem zarobią
gliniarze, sędziowie i żandarmi, więc od nich niczego się nie
dowiemy. - Mamy własne źródła informacji. Ten konwój musiał skądś
wyruszyć. A owo miejsce nie mogło się znajdować zbyt daleko od
zakładów. - Trafnie to ująłeś, tylko że wokół są setki mil
dziczy. To Mato Grosso. Jeśli ma się doświadczenie, można tam
ukryć sporą armię wraz z bazą - ocenił Nimec. - A ci ludzie
doświadczenia mają aż za dużo. Gordian pomasował kark.
- Oni mają doświadczenie i potrafią się ukrywać, my mamy Hawkeye
- przypomniał. - Niech rozejrzą się po okolicy i zobaczymy, co
jest ważniejsze. - Właśnie miałem to zaproponować - ucieszył się
Nimec. Gdy tylko znajdę się w Brazylii, polecę przesunąć satelitę
na nową orbitę. Szef UpLink potrząsnął głową.
Możesz to zrobić z tutejszej stacji naziemnej, Pete - powiedział
spokojnie. - Pewnie, że mogę, ale skoro Rollie jest wyłączony z
akcji, ktoś musi przejąć jego obowiązki... - Całkowicie się z
tobą zgadzam - przerwał mu Gordian. Teraz jednak wolałbym cię
mieć na Florydzie jako doradcę przy zespole dochodzeniowym. Nimec
przyjrzał mu się podejrzliwie.
- Sądziłem, że wymusiłeś na nich, aby zespołem kierowała Annie
Caulfield. - Wymusiłem. I mam całkowite zaufanie do jej zdolności
przywódczych.
- A mimo to chcesz, żebym miał na wszystko oko?
- Chcę, żebyś informował mnie o rozwoju wydarzeń. W NASA jest
sporo osób, którym nie spodoba się nagłe wyniesienie Annie, że
się tak wyrażę. Chcę mieć na miejscu kogoś, na kogo będzie mogła
liczyć, jeśli napotka problemy. - Z marszu mogę wymienić z
dziesięć osób z firmy, które nadają się do tego równie dobrze jak
ja - zauważył Nimec.
Ale nie mają twojego doświadczenia w rozpoznawaniu aktów sabotażu
- skomentował Gordian. - Mam nadzieję, że nie okaże się ono
niezbędne, ale musimy być na to przygotowani. I to jest trzeci
powód, dla którego chcę, żebyś poleciał na przylądek Canaveral.
Przez moment panowała martwa cisza. Nimec przetrawiał to, co
właśnie usłyszał, a stanowcza mina Gordiana wskazywała, że dalsza
dyskusja na ten temat jest bezcelowa. Obojętne, czy mu się to
podoba czy nie, i tak poleci na Florydę. Poza tym nie mógł
wysunąć logicznych kontrargumentów: wszystko, co Gord powiedział,
miało sens. Oprócz logiki i sensu chodziło o coś jeszcze - o
spłacenie długu za Malezję. Nimec był pewien, że stanowisko
Gordiana wynika w znacznej mierze z niepokoju o to, by nie
powtórzyła się zabawa w Indian i kowbojów, w jaką przekształciło
się ubiegłoroczne nieautoryzowane śledztwo Maxa Blackburna
dotyczące Monolith Technologies. Wciąż pamiętał, co Gord wówczas
powiedział. Kiedy dowiedział się o wszystkim, oczywiste już było,
że Max ma kłopoty, choć nikt jeszcze nie przypuszczał, jak
poważne. W każdym razie Blackburn zniknął i Nimec musiał poprosić
szefa o oficjalną zgodę na poszukiwania. Komentarz Gordiana wrył
mu się w pamięć: "Nie mogę pojąć, jak mogłeś wziąć udział w czymś
tak nierozważnym, Pete. Zupełnie nie mogę tego pojąć... A wy
dwaj, zamiast przyjść z tymi podejrzeniami do mnie, wplątaliście
się w awanturę, przez którą z łatwością mogliśmy wpaść w wielkie
bagno. Zresztą z tego, co mówisz, wynika, że już w nie
wpadliśmy". Nimec westchnął. Może nie wpadli w nie, ale Max
zginął, a on sam w znacznej mierze ponosił za to
odpowiedzialność. Może nadszedł czas spłacania długu...A kogo
planujesz wysłać do Mato Grosso? - spytał. Znowu zapadła cisza.
Megan poruszyła się niespokojnie.
Gord poprosił mnie, żebym tam poleciała - przyznała. Nimec
spojrzał na nią z wyrzutem. Przepraszam. - Spuściła na moment
oczy. - Powinnam ci wcześniej powiedzieć. Nie odezwał się.
- Jeszcze jedno, Pete. - Gordian przerwał zapadającą po nownie
ciszę. - Tom Ricci odezwał się? Nie możemy sobie po zwolić na
długie czekanie. - Dziś rano zostawił mi wiadomość. Planowałem
oddzwonić do niego po powrocie do biura. - Nie wiesz, na co się
zdecydował?
Nimec potrząsnął głową.
- Powiedział tylko, że chce ze mną porozmawiać.
- Rozumiem - mruknął Gordian.
Megan wygładziła spódnicę.
- To musi być jakaś męska sprawa - oceniła półgłosem.
Gordian spojrzał na nią, unosząc brwi.
Nie rozmawiałaś ostatnio przypadkiem z moją żoną? spytał. Nie,
a dlaczego pytasz? Przyglądał się jej jeszcze przez chwilę, nim
podrapał się za uchem i odparł:Tak sobie. To nic ważnego.

12
PRZYLĄDEK CANAVERAL, FLORYDA
21 KWIETNIA 2001
Annie Caulfield tak często zmuszona była występować w roli
rzecznika prasowego NASA, że nabrała do tego filozoficznego
dystansu. Był to nieprzyjemny obowiązek, którego sekret polegał
na tym, by nie dać po sobie poznać, że tak właśnie się go
traktuje. Obiektyw był nieubłagany: zdradzanie niechęci
postrzegano jako drażliwość i robienie uników, co z kolei
prowadziło do wniosku, że ma się coś do ukrycia. A jeśli
dziennikarze doszli do takiej konkluzji, nie dawali człowiekowi
chwili spokoju. Nie należało również zachowywać się zbyt
swobodnie wobec reporterów, wówczas bowiem widzowie odbierali
rzecznika jako kolejnego egoistycznego kłamcę, który jest w
zmowie z mediami i ma na względzie tylko popularność i osobiste
korzyści. Być może taka osoba chciała zmienić zawód albo dorabiać
jako konsultant - jakkolwiek było, dogadała się i brała udział
w oszukiwaniu normalnego człowieka. Trzeba więc było za wszelką
cenę stwarzać wrażenie, że robi się wszystko, by widzowie mający
prawo do rzetelnych informacji takie właśnie otrzymywali, i
nienachalnie budować dobry wizerunek agencji. Rzecznik musiał
uczciwie tłumaczyć podawane fakty i do znudzenia powtarzać, że
nie można wszystkiego wyjaśnić, skoro nie sposób podać nic innego
do wiadomości. Jeśli w dodatku wierzyło się w swoje słowa,
osiągało się ideał. Annie tak właśnie podchodziła do tego
obowiązku. Po części był rytuałem, po części zaś przedstawieniem,
tyle że przedstawienia mogły być uczciwe lub nie, a rytuały
czytelne lub mącące obraz. Annie starała się najlepiej jak
potrafiła, by jej wystąpienia były zarówno uczciwe, jak i
czytelne. Biorąc pod uwagę zwyczaje dziennikarzy, przypominało
to często balansowanie na linie, w trakcie którego jej opanowanie
i uprzejmość poddawane były ciężkim próbom. Dzień po przyjęciu
propozycji kierowania zespołem dochodzeniowym jej twarz można
było zobaczyć we wszystkich lokalnych i ogólnokrajowych
programach informacyjnych. Poza tym pojawiła się w dwóch,z trzech
porannych programów publicystycznych przeprowadzających wywiady
za pośrednictwem satelity, poprowadziła pierwszą z serii
zaplanowanych popołudniowych konferencji prasowych w budynku NASA
oraz była najważniejszym gościem najwyżej notowanego wieczornego
programu informacyjnego, któremu udzieliła wywiadu spoza studia.
Pierwszym wystąpieniem była pięciominutowa rozmowa z Garym
Jakośmutam, tym samym, który wymusił na niej wywiad tuż przed
startem promu. Gary miał trzydzieści kilka lat, cukierkowatą
urodę, opływający miodem głos oraz talent do sprowadzania
konwersacji o wojnach, katastrofach i najnowszych plotkach ze
świata showbiznesu do jednolitej papki, którą dawało się
doskonale przełknąć z poranną kawą. Dzięki temu regularnie
wygrywał w rankingach Nielsen National Television Index. Choć był
oportunistą, Annie nawet go lubiła, co stanowiło wyjątek od
reguły. Nie dała się jednak zwieść pozorom - był znacznie
inteligentniejszy, niż mogło na to wskazywać jego zachowanie. -
Doceniamy fakt, że znalazła pani czas na tę rozmowę, pani
Caulfield - zagaił, wczuwając się w rolę. - W imieniu własnym,
ekipy wiadomości oraz naszych widzów chciałbym złożyć kondolencje
NASA i rodzinie Jamesa Rowlanda. Myślami
jesteśmy z wami.
- Dziękuję, Gary. Wsparcie opinii publicznej wiele dla nas znaczy
i bardzo pomogło żonie i córce Jima. - Może nam pani powiedzieć,
jakie odczucia wywołała w pani ta tragedia? Wiem, że pani i
pułkownik Rowland byliście bliskimi przyjaciółmi i
współpracownikami. Zmusiła się, by odpowiedzieć spokojnie, mając
nadzieję, że reporter porzuci ten bolesny temat.
Cóż... jak każdemu, kto stracił kogoś bliskiego, trudno mi
opisać te uczucia. Śmierć Jima wstrząsnęła wszystkimi, którzy go
znali. Był wielką osobowością, więc trudno uwierzyć, że już go
nie ma. Zawsze będziemy o nim pamiętać i zawsze będzie nam go
brakowało. Odbyliście wspólnie kilka lotów w kosmos, prawda?
Tak.
Czy kiedykolwiek rozmawialiście o tym, że coś może się wam
stać? W końcu to wysoce niebezpieczny zawód. Już miała ochotę go
udusić, ale odparła spokojnie:
- Nie przypominam sobie, byśmy kiedykolwiek o tym rozmawiali.
Wydaje mi się, że każdy astronauta uważa się za
kogoś uprzywilejowanego... wybrańca, który mógł polecieć
w kosmos. Naturalnie, zdajemy sobie sprawę, że coś może się nie
udać, że może nastąpić awaria, i staramy się przygotować na to
podczas szkolenia. Jestem pewna, że tylko dzięki takiemu właśnie
treningowi reszta załogi wyszła bez szwanku z katastrofy. Nie
możemy jednak pozwolić sobie na zamartwianie się ryzykiem
zawodowym, podobnie jak nie mogą tego robić każdego dnia strażacy
czy policjanci. - Naturalnie, rozumiem. Sądzę też, że to jeden
z głównych powodów, dla których astronauci uważani są za niemal
mitycznych bohaterów przez tych z nas, którzy mogą obejrzeć
gwiazdy jedynie z Ziemi i śnić o tym, by obejrzeć Ziemię z
gwiazd.
Annie uśmiechnęła się uprzejmie, choć nie zrozumiała ani słowa
z tego, co usłyszała. Nie miała pojęcia, jak odpowiedzieć na ten
bełkot, ale Gary Jakośmutam nie oczekiwał odpowiedzi.Została pani
kierownikiem zespołu dochodzeniowego mającego wyjaśnić przyczyny
katastrofy Oriona. Co zamierza pani zrobić, by jak najszybciej
ustalić powody wtorkowego nieszczęścia? - spytał. Podziękowała
mu w duchu, że wreszcie przeszedł do rzeczy. W tej chwili
najważniejsze jest skompletowanie zespołu, który zbada ślady
mogące doprowadzić nas do przyczyny tragedii. Każde śledztwo
oparte na kryminalistycznym badaniu szczątków jest z założenia
procesem eliminacji, a to wymaga starannego zbadania pozostałości
po Orionie. - Możemy więc założyć, że pani zespół będzie się
składał z personelu NASA? - Jak stwierdziliśmy w pierwszym
oświadczeniu dla prasy, jesteśmy zdecydowani korzystać z pomocy
ekspertów tak z agencji, jak i spoza niej i...
- Kiedy mówi pani o ekspertach spoza NASA, zastanawiam się, skąd
mogą pochodzić, jako że wydarzenie to nie jest pierwszą
katastrofą pojazdu kosmicznego. Choć na szczęście poza Apollo 10
i Challengerem inne nie przychodzą mi do głowy. Z całym naciskiem
chciałbym powtórzyć: "na szczęście". - Rozumiem twoje obawy,
Gary, ale mogę cię zapewnić, że wyciągnęliśmy wiele wniosków z
wypadków, o których wspomniałeś. Sporo osób, które wówczas
pomogły nam ustalić, co się dokładnie wydarzyło, wciąż udziela
konsultacji i będziemy korzystali z ich pomocy. Zresztą część z
nich weszła już do naszego zespołu. Poza tym choć prom kosmiczny
jest unikatowym i niezwykle nowoczesnym pojazdem, wiele jego
systemów i podsystemów działa na tych samych zasadach co
urządzenia używane we współczesnych samolotach. Dzięki temu mamy
do dyspozycji rzeszę specjalistów z lotnictwa cywilnego i
organizacji rządowych, którzy mogą służyć olbrzymią pomocą. - Czy
to oznacza, że Federalna Administracja Lotnictwa Cywilnego oraz
Narodowa Rada Bezpieczeństwa Transportu będą uczestniczyły w
dochodzeniu?
Annie omal nie zemdlała z wrażenia - Gary wymienił właśnie jednym
tchem dwie agencje, którym nikt, ale to nikt nie ufał. Lepiej już
byłoby, gdyby spytał, czy do zespołu wejdą byli agenci KGB lub
hydraulicy obsługujący Biały Dom w czasach Nixona.Aby dojść do
prawdy, będziemy współpracować z najrozmaitszymi organizacjami,
toteż może się zdarzyć, że reprezentanci wymienionych przez
ciebie agencji znajdą się w naszym zespole. Jednak muszę
podkreślić, że mamy już wielu specjalistów z przemysłu lotniczego
i lotnictwa prywatnego, którzy zaoferowali nam swoje usługi. Na
pewno w pierwszej kolejności skorzystamy z ich doświadczeń. Dla
mnie najważniejsze jest wykonanie zadania i w tym celu gotowa
jestem zaangażować każdego, kto może pomóc, bez względu na to,
jakie ta osoba miałaby powiązania.
Gary umilkł na chwilę. Choć Annie spoglądała prosto w kamerę, nie
mając do dyspozycji monitora, na którym mogłaby widzieć rozmówcę,
gotowa była się założyć, że właśnie otrzymuje on dodatkowe
instrukcje od reżysera. W następnym momencie jej podejrzenia
potwierdziły się. Właśnie poinformowano mnie, że nasz czas
dobiega końca - odezwał się Gary. - A więc ostatnie pytanie.
Dowiedzieliśmy się z rozmaitych źródeł o włamaniu do zakładów
UpLink International w Brazylii, gdzie wytwarzane są ważne
elementy międzynarodowej stacji kosmicznej. Kilka relacji
wskazuje na duży, zorganizowany atak zbrojny w wojskowym stylu.
Czy może nam pani powiedzieć coś na ten temat? Annie obiecała
sobie w duchu, że przy pierwszej okazji policzy się z nim za tę
woltę. Ponieważ jednak przekazano jej bardziej streszczenie niż
opis tego, co zaszło w Brazylii, nawet gdyby chciała, nie mogła
konkretnie odpowiedzieć na to pytanie. Jeśli będzie miała
szczęście, może dowie się czegoś więcej przed dziennikarzami... -
Prawdę mówiąc, od chwili gdy zostałam szefem zespołu
dochodzeniowego, tylko raz rozmawiałam z Rogerem Gordianem i nie
miałam okazji przedyskutować tej kwestii... - Może pani
potwierdzić, że doszło do takiego ataku?
- Było włamanie, jak to ująłeś. Ten termin dobrze opisuje ów
incydent. Sytuację błyskawicznie opanowała ochrona zakładów
należąca do UpLink. To wszystko, co wiem na ten temat, ale
zamierzam skontaktować się z panem Gordianem dziś lub jutro, a
wtedy, mam nadzieję, uzyskam dodatkowe informacje, którymi
podzielę się z widzami przy pierwszej sposobności. - Wie pani
może, jakie siły zaatakowały zakłady, o co chodziło napastnikom
albo kto ich wynajął? - Nie. Chciałabym powiedzieć ci więcej,
Gary, ale wszyscy muszą wykazać trochę cierpliwości. - Mimo to
muszę zapytać o coś jeszcze. Oba incydenty wydarzyły się niemal
jednocześnie, a ładunkiem Oriona był moduł laboratoryjny stacji
kosmicznej. Czy w związku z tym bierzecie pod uwagę fakt, że może
istnieć związek między katastrofą promu i atakiem w Brazylii? -
Nic mi o tym nie wiadomo i nie sądzę, aby rozsądne było
wysnuwanie takich wniosków na tak wczesnym etapie. NASA i UpLink
ściśle ze sobą współpracują i na pewno będziemy uważnie śledzić
rozwój wydarzeń w Mato Grosso, które mogą mieć wpływ na program
budowy stacji. Zamierzam informować na bieżąco prasę o wszystkim,
czego się dowiemy, naturalnie z zastrzeżeniem, że nie podam
żadnych szczegółów, które mogłyby narazić na niebezpieczeństwo
przebywających za granicą pracowników UpLink. Jak rozumiem, nie
obawia się pani, że Roger Gordian mógłby zawiesić swoje operacje
w Brazylii? Jeśli informacje, które otrzymaliśmy stamtąd, okażą
się prawdziwe. Pytanie całkowicie ją zaskoczyło, jako że nikt
nawet o tym nie wspomniał, a jeszcze nie zdążyła się przyzwyczaić
do dziennikarskiego nawyku brania faktów z powietrza, jeśli tylko
pasowały do stworzonego przez reporterów obrazu wydarzeń.Nie. I
nie słyszałam absolutnie nic, co mogłoby wskazywać, że rozważa
taką możliwość. Znowu zapadła cisza.
- Niestety, otrzymałem sygnał, że musimy kończyć - odezwał się
Gary. - Pora już na nasz codzienny program Utrzymuj trawnik
zielony i obrobiony. Proszę przyjąć nasze modlitwy i życzenia
sukcesu w śledztwie. Mam też nadzieję, że spotkamy się wkrótce,
by poznać jego postępy. - Dziękuję, Gary. Jestem tego pewna -
zakończyła i gdy wyłączono kamerę, odetchnęła z ulgą.
Dopiero w trakcie popołudniowej konferencji prasowej na żywo
Annie odkryła, co wymyślili dziennikarze i jaką wersję rozwoju
wydarzeń uznali za najważniejszą. Przygotowywano do niej
odbiorców przez cały dzień, stopniowo wplatając jedyną właściwą
interpretację między inne informacje, aż w końcu zaczęła żyć
własnym życiem. Ledwie Annie skończyła czytać oświadczenie i
ogłosiła, że będzie odpowiadać na pytania, z pierwszego rzędu
foteli poderwał się reporter Associated Press. Trzymał rękę w
górze i zachowywał się niczym zdesperowany przedszkolak, który
pragnie natychmiast biec do ubikacji.
- Dziś rano w programie ogólnokrajowym mówiła pani
o zamknięciu przez Rogera Gordiana brazylijskich zakładów
produkujących elementy międzynarodowej stacji kosmicznej, co
miało nastąpić w wyniku ataku partyzantów. Czy mogłaby pani
szerzej omówić ten temat? - Jak oświadczyłam wcześniej, nie
słyszałam nic, co wskazywałoby, że mają zostać zamknięte. Poza
tym muszę podkreślić, że określenie napastników mianem
"partyzantów" jest jeśli nie błędne, to na pewno przedwczesne...
- Ale potwierdziła pani, że doszło do włamania, prawda?
- Owszem, ale określenia tego użył prowadzący program.
Ja zajmuję się śledztwem dotyczącym katastrofy Oriona i na tym
chciałabym się skupić. Przed chwilą wyjaśniłam, że w celu
zrekonstruowania pojazdu szczątki promu zostały przewiezione ze
stanowiska startowego do montowni na Florydzie. Cały dzień
zajmowałam się koordynacją tej operacji oraz określeniem zasad
prowadzenia dochodzenia i ostatecznym doborem członków zespołu.
Jak również informowaniem prasy o tym,
co robimy - odparła zdecydowanie i wskazała Allena Murdocka z
"Washington Post". - Nawiążę do pytania mojego kolegi. Gdy
zapytano panią, czy wydarzenia w Brazylii mogą mieć związek z
katastrofą Oriona, powiedziała pani, że nic jej o tym nie
wiadomo, ale nie odrzuciła tej możliwości. Czy oznacza to, że
mogą to być powiązane ze sobą akty sabotażu? A jeżeli tak, to kto
według pani może być za nie odpowiedzialny? - Nie sądzę, by
komukolwiek potrzebna była zabawa w słowa. To że nic mi nie
wiadomo, oznacza dokładnie to, że... Ale doskonale wiadomo, że
Roger Gordian od wielu lat jest propagatorem i głównym źródłem
finansowania międzynarodowej stacji kosmicznej. Jeśli informacje
dotyczące zamknięcia zakładów w Brazylii okażą się prawdziwe, czy
nie można założyć, że decyzja ta spowodowana była poważnym
zagrożeniem jego pracowników? Tryb warunkowy panoszył się w tej
wypowiedzi bez opamiętania.Zadał pan jednocześnie kilka pytań.
Wszystkie one są hipotetyczne, a ja wolałabym się trzymać faktów.
Nie mam pojęcia, skąd wziął się pomysł opuszczenia przez UpLink
zakładów w Brazylii, ale wydaje mi się, że jest to przypuszczenie
oparte na niezrozumieniu tego, co zostało powiedziane rano.
Jestem przekonana, że wszyscy zgodzicie się ze mną, iż ciągnięcie
takich bezpodstawnych rozważań doprowadzi jedynie do poważnego
zamieszania. Następny proszę! Wybrała nie znaną sobie kobietę.
Identyfikator informował, że nazywa się Martha Eumans i pracuje
dla CNBC. Annie miała nadzieję, że dziennikarka spyta ją o coś
rozsądniejszego i nie będzie tak wojownicza. - Jeśli UpLink, z
jakichkolwiek powodów, zdecyduje się wycofać swoje poparcie dla
programu międzynarodowej stacji kosmicznej, to jak bardzo zaważy
to na przyszłości tego wielkiego projektu? To by było na tyle,
jeśli chodzi o nadzieję. I tak upłynęło kolejne, długie jak
wieczność trzydzieści minut...

- Wiem, że to dla ciebie trudne chwile, Annie, ale muszę
powiedzieć, że wyglądasz wspaniale. - To miło z twojej strony,
Mac. Mac, czyli McCauley Stokes, był po sześćdziesiątce i od lat
prowadził jeden z najpopularniejszych programów publicystycznych
w sieci kablowej. W swoich wywiadach zawsze zwracał się do
rozmówcy per ty, mówił prostym językiem i grał prostodusznego
Teksańczyka. W tym ostatnim pomagały mu dziesięciogalonowy
kapelusz o szerokim rondzie, złota spinka do krawata i nie
kończący się łańcuch dwudziestoparoletnich, rozbudowanych
silikonem żon. Kowbojska spuścizna była, ma się rozumieć, równie
naturalna, jak imponujące popiersie aktualnej żony. Choć
rzeczywiście urodził się w Teksasie, jego rodzice byli trzecim
pokoleniem beneficjantów rodowej fortuny naftowej i czym prędzej
wyemigrowali na łono błękitnokrwistej społeczności zamieszkującej
Greenwich w Connecticut. Miał wtedy cztery lata i reszta
dzieciństwa upłynęła mu w pełnym rozpieszczenia zbytku, a konia
widział z bliska, gdy oglądał lokalne rozgrywki polo. Potem były
najlepsze prywatne szkoły i dopiero znacznie później powstała
poza prostego człowieka.
- To nie jest zwykły komplement, Annie. Naprawdę jesteś godną
podziwu kobietą, pod wieloma względami. Rozmowa z tobą to dla
faceta czysta przyjemność... - Dotknął ronda kapelusza. - Zanim
zajmiemy się Orionem, powiedz, co się u ciebie zmieniło. Ostatni
raz widzieliśmy się, gdy wróciłaś po sześciu tygodniach pobytu
w kosmosie, pamiętasz? Było to, zdaje się, pod koniec 1999? -
Zgadza się, Mac. Po moim trzecim i ostatnim locie.
Potem, jak wiemy, straciłaś męża. Miał na imię Mark. Powoli
nabrała i wypuściła powietrze, spoglądając w monitor
zainstalowany przez ekipę techniczną.
To prawda. Mark zmarł ponad rok temu.
Takiej kobiecie jak ty, z dwójką dzieci i wysokooktanową karierą,
musi być trudno prowadzić aktywne życie towarzyskie. Spotykasz
się z kimś od śmierci Marka? Tym razem przerwa była dłuższa. -
Moje zawodowe i macierzyńskie obowiązki wypełniają mi cały czas
i są moją prywatną sprawą, Mac. Na nic więcej nie mam ochoty. -
Ale dama z twoją urodą, rozumem i klasą, że o reszcie nie
wspomnę, musi wprost oganiać się od młodych byczków bodących się
zawzięcie o...
Annie miała dość.
- Przepraszam, Mac, ale jestem pewna, że twoich widzów
bardziej interesują postępy śledztwa dotyczącego przyczyn
katastrofy Oriona. - W takim razie już trzymam język za zębami
i oddaję ci głos. Zacznijmy od tego, jak NASA chce przekonać
Rogera Gordiana, żeby nie wycofywał się z Brazylii.
Miejsce, w którym przyszedł na świat, stało się teraz miejscem
jego sekcji. O dziewiątej trzydzieści wieczorem - godzinę po tym,
jak wzięła udział w programie McCauley Stokes Live zakończonym
przez gospodarza obleśnym mrugnięciem - Annie stała samotnie w
olbrzymiej montowni Centrum Lotów Kosmicznych im. J. F.
Kennedy'ego. Na szczęście nie miała już w planach żadnych
wywiadów i mogła powrócić myślami do tego, co było naprawdę
ważne. Hala montażu promów, bo tak oficjalnie nazywano montownię,
zajmowała osiem akrów północnego krańca przylądka Canaveral i
miała pięćset dwadzieścia pięć stóp wysokości. Było to jedyne
miejsce w całych Stanach Zjednoczonych zdolne pomieścić prom
kosmiczny wraz z rakietami na paliwo stałe i zewnętrznym
zbiornikiem ustawione pionowo na specjalnym rusztowaniu. Ponad
miesiąc temu jeden z dwóch należących do centrum potężnych
ciągników przetransportował prom na oddalone o trzy i pół mili
stanowisko startowe 39A. Zajęło mu to pięć godzin, przy zużyciu
stu pięćdziesięciu galonów ropy na minutę. Ten sam ciągnik z
naczepą dostarczył dziś szczątki promu do montowni. Personel
NASA, obserwujący jego dostojny przejazd, miał nieodparte
wrażenie, że uczestniczy w pogrzebie olbrzyma. Teraz poskręcane,
stopione i osmolone elementy leżały na podłodze, śmierdząc dymem,
spalonym paliwem i stopionym plastikiem. Klimatyzacja nie radziła
sobie z przykrym, ostrym zapachem - osiadał w nosie Annie i
drażnił gardło, wywołując kaszel i irytację. Nie miała pojęcia,
dlaczego przyjechała tu należącym do UpLink saabem, zamiast
wracać prosto do dzieci pozostających pod opieką opiekunki
sprowadzonej z Houston dzięki uprzejmości Rogera Gordiana.
Zadzwoniła ze studia do mieszkania, informując, że będzie
przynajmniej godzinę później, ale nie potrafiła powiedzieć,
dlaczego zjawiła się właśnie tu. Była na przylądku zaledwie
tydzień temu, gdy prom był jeszcze majestatycznym statkiem
kosmicznym. Jim Rowland żartował jak zwykle, wskazując swój
marchewkowy strój, i uśmiechał się ze srebrnego autobusu
wiozącego go na stanowisko startowe, a nikt nie traktował nazwy
Orion jako synonimu tragedii i niepowetowanej straty. Terra nos
respuet. Nikt nie musiał jej przypominać, że nie jest tu na
darmowych wakacjach. Aż nazbyt dobrze pamiętała o powodach swej
obecności na Florydzie. Rozejrzała się po rozległej podłodze,
marszcząc z namysłem brwi. W kącikach jej ust pojawiły się
głębokie bruzdy. Gdyby wybuch nastąpił choć kilka sekund po
starcie, szczątki byłyby rozsiane na dnie Atlantyku, a zebranie
ich stałoby się długotrwałym i żmudnym procesem. Wymagałoby
użycia dziesiątków statków ratowniczych i pracy setek nurków.
Ponieważ jednak ogień pojawił się przed startem, udało się zebrać
niemal wszystkie pozostałości, nawet te najmniejsze, wciąż
jeszcze nie zidentyfikowane. Wszystko, aż do gigantycznych
trzpieni i dużych fragmentów powierzchni skrzydeł oraz kadłuba
promu, zostało oznaczone i zniesione tu niczym szczątki
nieboszczyka czekające na oględziny koronera. Sama nie wiedziała,
co czuje - wdzięczność czy może zachętę... Takie słowa wydawały
się obsceniczne w tak pełnym żalu i tak ponurym kontekście.
Części było tysiące, a jedynie kilka wyglądało na względnie całe.
Jutro miała wprowadzić tu pierwszą grupę specjalistów, by
obejrzeli to, z czego już nigdy nie powstanie żadna całość nawet
gdyby udało się zebrać każdą najmniejszą śrubkę i przewód... Nie,
jutro znów będą męczące wywiady, sterta papierów i długa lista
telefonów, w tym do Rogera Gordiana, który obiecał streścić jej
przebieg incydentu w Brazylii. Potrzebowała odpoczynku,
prysznica, chwili z dziećmi i snu. Tym bardziej więc nie
rozumiała, dlaczego przyjechała w to przygnębiające miejsce,
gdzie wszystko przypominało jej o nieszczęściu. Oprócz
umundurowanych strażników w centrum nie było żywej duszy.
Próbując gorączkowo znaleźć odpowiedź na to pytanie, zrozumiała,
że powód był prosty - musiała przemyśleć pewne sprawy i uspokoić
się. Gdyby miała sama ocenić swój pierwszy dzień występów
telewizyjnych, dałaby sobie najwyżej C minus. Rozmowy zmierzały
nieustannie tam, gdzie nie chciała, a co gorsza, niemal od
początku inicjatywa trafiła w ręce zgrai goniących za sensacją
pismaków, którzy - świadomie lub nie - zaczęli przekręcać jej
wypowiedzi. Zaczęło się od przypadkowego pytania słodkiego
Garyego Jakośmutam, dotyczącego możliwości wycofania się UpLink
z Brazylii. Kilka innych programów, komentując wywiad, doniosło
w południe o "pogłoskach". Te kilka godzin później dzięki
Allenowi Murdockowi przerodziły się w "informacje", wskutek czego
wczesnym wieczorem w Crossfire odbyła się debata na temat skutków
wycofania się Gordiana dla całego programu budowy stacji. A
wieczorem uznano to za fakt. Do kolejnej permutacji prawdy
doszło, gdy jedna z sieci podała w wiadomościach "analizę"
dotychczasowych spekulacji, tworząc załganą plątaninę faktów i
fikcji, którą później wykorzystywała jako materiał źródłowy w
ogólnokrajowym programie jeszcze inna sieć. A kulminacją było
pytanie McCauleya Stokesa, jak NASA chce powstrzymać UpLink przed
wycofaniem się z Mato Grosso. W ten sposób, po przejściu siedmiu
etapów, w ciągu jednego dnia wytwór wyobraźni słodkiego Gary'ego
uznano za fakt, a Annie przez większość czasu antenowego
prostowała kłamstwa i błędy, zamiast podawać ludziom konkretne
informacje. Najgorsze zaś było to, że niezależnie od jej
zaprzeczeń, sprostowań i wyjaśnień wszyscy rozmówcy cierpieli na
selektywną głuchotę - słyszeli to, co chcieli słyszeć, a reszta
odbijała się od nich jak groch od ściany. Była pewna, że jutro
zobaczy nagłówki informujące o wycofaniu się UpLink nie tylko z
Brazylii, ale w ogóle z całego programu budowy międzynarodowej
stacji kosmicznej. I na pewno będą poparte kolejnymi wymysłami.
Przypominało to upiorną odmianę perpetuum mobile, które wymknęło
się spod kontroli i w ciągu zaledwie dwudziestu czterech godzin
wywołało potworną lawinę. Aby nie dać się jej porwać, musiała
mniej mówić, staranniej dobierać słowa i robić to ostrzej -
krótko, zdecydowanie zaprzeczać, nie udzielać zbędnych wyjaśnień
i informować o tym, o czym chciała. Nigdy dotąd nie spotkała się
z taką sytuacją i takim podejściem. Należało porzucić naiwne
nadzieje i wrócić do rzeczywistości. I to mógł być kolejny
podświadomy powód, dla którego tu przyjechała. Konfrontacja z
rzeczywistością pomogła jej zrozumieć, jakie czekają zadanie. Być
może jej problemy z dziennikarzami wynikały również z tego, że
nie chciała przyznać się przed sobą do tego, co się stało. Wzięła
na siebie obowiązki, by nie mieć czasu na szok i niedowierzanie,
które zawsze poprzedzają żal. Nazbyt pobieżnie zaakceptowała to,
co zaszło. Nie było sensu winić się za to, ale skuteczność jej
działania wymagała, by zdała sobie sprawę z własnych błędów i
spróbowała je naprawić. Powoli obeszła halę, krążąc między
zmasakrowanymi fragmentami promu. Dokoła leżały popękane
termiczne łuski poszycia, sterty aluminiowych wręg i wsporników,
prawie nierozpoznawalny fragment tablicy kontrolnej pilota z
pękiem stopionych przewodów zwisających z rozsadzonego tylnego
panelu i fragment krawędzi natarcia skrzydła oderwany przez jedną
z eksplozji, które obserwowała bezsilnie z budynku centrum.
Musiała się z tym wszystkim pogodzić, więc tym bardziej tęskniła
za domem, dziećmi i snem. Był jeszcze jeden powód tej samotnej
wycieczki po piekle, ostatnia rzecz, którą musiała rozważyć w
całkowitej samotności... coś, czego przez długi czas bała się
nawet podejrzewać. Wśród całego steku bzdur i bardziej lub mniej
nie przemyślanych teorii, którymi bombardowano ją cały dzień,
znalazła się jedna, szczególnie szalona, która przyczepiła się
do niej, ignorując wszelkie próby logicznego tłumaczenia.
Pierwszy wyraził ją pod koniec wywiadu niegroźny na pozór Gary
Jakośmutam. Pamiętała dokładnie, jak to ujął: "Oba incydenty
wydarzyły się niemal jednocześnie, a ładunkiem Oriona był moduł
laboratoryjny stacji kosmicznej. Czy w związku z tym bierzecie
pod uwagę fakt, że może istnieć związek między katastrofą promu
i atakiem w Brazylii?" Prawdę mówiąc, do chwili, kiedy usłyszała
to pytanie, nie brała pod uwagę takiej możliwości. Ale od tej
pory rozważała ją świadomie lub podświadomie prawie cały czas.
A jeśli okaże się, że taki związek istnieje? A jeśli ktoś celowo
spowodował wybuch?
A jeśli Jim Rowland zginął nie dlatego, że coś przypadkiem się
zepsuło albo zostało źle wykonane, ale dlatego, że ktoś chciał
tak bardzo uniemożliwić start, że posunął się do sabotażu? Stała
długo w cichej niczym kostnica hali z rękoma złączonymi za
plecami. Mars na jej obliczu pogłębiał się coraz bardziej, w
miarę jak te mroczne pytania powstawały i zaczynały kłębić się
w jej głowie. A jeśli?

13
POłUDNIOWO-WSCHODNIA BRAZYLIA
21 KWIETNIA 2001
W miesiącach, jakie nastąpiły po katastrofie nocnego pociągu Sao
Paulo-Rio de Janeiro, w której zginęło stu dziewięćdziesięciu
dwóch pasażerów, przeprowadzono wiele niezależnych dochodzeń
mających ustalić okoliczności, przebieg i przyczyny wykolejenia
ekspresu. Nikt się specjalnie nie zdziwił, gdy ich wyniki okazały
się sprzeczne i zakończyły przedłużającą litanią wzajemnych
oskarżeń. Towarzystwo kolejowe i ubezpieczające je firmy
obwiniały kompanię, od której dzierżawiły tory, wyliczając w
nieskończoność problemy z niesprawną sygnalizacją, zwrotnicami
i konserwacją urządzeń. Właściciel torowiska i ubezpieczające go
firmy oskarżali z kolei towarzystwo kolejowe o nieprzestrzeganie
przepisów bezpieczeństwa, a maszynistę Julia Sallesa o
zaniedbanie obowiązków służbowych. Adwokaci ofiar i ich rodzin
przyłączyli się do nich po obejrzeniu komputerowej rekonstrukcji
wypadku opracowanej przez ekspertów, których wynajęli, by zdobyć
silniejsze dowody na poparcie swych roszczeń. Ponieważ Sallesa
zawieszono bez prawa do wynagrodzenia, jego prawnicy utrzymywali,
że został kozłem ofiarnym zarówno towarzystwa kolejowego, jak i
właściciela torów, którzy chcieli ukryć własne zaniedbania.
Pozwali również korporację, która zaprojektowała zainstalowany
w pociągu system elektroniczno-hydraulicznych hamulców oraz
prędkościomierz dopplerowski. Zgodnie z oświadczeniem maszynisty
oba systemy zawiodły tuż przed wykolejeniem. Komisja powołana
przez rząd brazylijski potrzebowała osiemnastu miesięcy i trzech
tysięcy stron maszynopisu, by przyznać, że nie doszła do żadnych
jednoznacznych wniosków i że jedynym rozwiązaniem, jakie widzi,
jest ugoda między zainteresowanymi stronami. Kierując się tymi
zaleceniami, zawarto rozmaite porozumienia, które objęły niemal
wszystkich. Wyjątkiem był Julio Salles, cały czas uporczywie
twierdzący, że jest niewinny i że jego reputacja została
zniszczona na skutek wysuniętych przeciw niemu oskarżeń. W końcu
jednak uległ presji adwokata i przyjął propozycję przejścia na
pełną emeryturę oraz wypłaty wstrzymywanej pensji w zamian za
zaprzestanie publicznego rozgłaszania swojej wersji wydarzeń i
odstąpienie od dochodzenia roszczeń na drodze sądowej. Prywatnie
wszakże nadal mówił swoje i miał żal do firmy, w której
przepracował trzydzieści lat. Popadł z tego powodu w głęboką
depresję. Dokładnie dwa lata po katastrofie strzelił sobie w
głowę w mieszkaniu w Sao Paulo, które dzielił z żoną, i został
sto dziewięćdziesiątą trzecią ofiarą wypadku. Ostatecznie to, co
rzeczywiście wydarzyło się tamtej nocy w górzystej okolicy
pomiędzy Barra Funda a stacją końcową, pozostało tajemnicą.
Dokładnie o jedenastej wieczorem na drodze biegnącej ćwierć
kilometra na zachód od ostrego zakrętu torów, które opadały
następnie stromo w dół zbocza, zatrzymała się zwyczajna szara
furgonetka. Kierowca natychmiast wyłączył silnik i reflektory,
rozsiadł się wygodnie i zaczął obserwować szyny. Choć noc była
bezgwiezdna, a ciemności rozpraszały jedynie światła nielicznych
wiosek leżących na wschód od Taubate, przez gogle noktowizyjne
widział wyraźnie sygnalizację obok torów. Opuścił gogle, odwrócił
się do pozostałych i dał im znak, by przystąpili do wykonania
zadania. Z samochodu wysiadły dwie postacie w czarnych strojach
i czarnych kominiarkach. Mężczyźni odwiązali linki przytrzymujące
brezent, który zakrywał dach, i zdjęli go, odsłaniając
dwunastocalowej średnicy antenę. Złożyli i schowali plandekę, po
czym wspięli się na samochód i zajęli ostatecznym kalibrowaniem
sprzętu. Talerz anteny obrócił się o dziewięćdziesiąt stopni na
wschód i znieruchomiał wycelowany w sygnalizację kolejową. Za
plecami mężczyzn pracował cicho niewielki przenośny generator.
Kierowca włożył gogle noktowizyjne i spojrzał w lewo - na zachód,
skąd miał się wyłonić pociąg zjeżdżający ze wzgórz. Po chwili
przeniósł wzrok na sygnalizację. W stosownym momencie antena
wyemituje szerokopasmowy impuls trwający kilkaset nanosekund,
czyli krócej, niż trwa mrugnięcie, po czym obróci się i nada
kolejny impuls w stronę lokomotywy. Według tego, co napisał ten
Rosjanin, Ilkanowicz, była to cała operacja. Kuhl przypomniał
sobie uwagę, którą wraz z urządzeniem przekazali Albańczycy. Cóż,
sam zobaczy, czy próba przypadnie mu do gustu. Pięć minut przed
północą usłyszał odległy jeszcze odgłos zbliżającego się składu.
Zdawał sobie sprawę, że warunki atmosferyczne panujące w dolinie
wywołują złudzenie, iż jest on bliżej niż w rzeczywistości, ale
pociąg i tak zjawi się w ciągu najbliższych minut, zjeżdżając po
zboczu z prędkością prawie siedemdziesięciu mil na godzinę. Nie
spuszczał wzroku z sygnalizatora, na którym paliło się żółte
światło oznaczające "wolno". Odgłosy pociągu były głośniejsze.
Wydało mu się, że zmienił się szum pracującego generatora, a
powietrze wokół zaczęło potrzaskiwać od wyładowań, ale wiedział,
że to jedynie złudzenie wywołane oczekiwaniem. Pierwszy impuls
został wyemitowany. Światło wyłączyło się, włączyło ponownie i
znów wyłączyło. I tak już pozostało. Kuhl wypuścił z sykiem
powietrze, zaciskając zęby, i spojrzał w lewo. Najpierw dostrzegł
na torach blask lamp lokomotywy, a po kilku sekundach ją samą.
Była na tyle blisko, że w oświetlonej kabinie mignął mu
maszynista. Za nią wyłonił się długi sznur opływowych wagonów
pasażerskich. Antena skierowała się cicho na nowy cel i
wyemitowała drugi impuls.

Była wysoka, opalona, młoda i piękna. I pochodziła z Ipanemy,
zupełnie jak dziewczyna w tej starej piosence. Christina z
Ipanemy - nawet dobrze brzmiało. Niewiarygodne.
Darvin spotkał ją w barze na dworcu w Barra Funda, gdzie sącząc
martini, czekał na pociąg i rozmyślał o intratnej umowie, którą
właśnie zawarł w imieniu swojej nowojorskiej firmy. Właściwie w
imieniu firmy swego teścia, by rzec prawdę. Zapomniał o
interesie, choć miał przynieść pokaźne pieniądze, i o martini,
choć je lubił, gdy do sali weszła dziewczyna w lekkiej, mocno
wyciętej na plecach sukience w kwiaty. Tak jak w piosence, miała
diamentowe kolczyki, naszyjnik z czarnych pereł, a na ramieniu
tatuaż przedstawiający kwiat lotosu. I tak samo kołysała biodrami
w rytm samby płynącej z głośników, mimo że niosła sporo toreb z
drogich butików. Christina z Ipanemy. Ledwie mógł uwierzyć w to,
co robi, gdy zaprosił ją na drinka. Po pierwsze, dlatego, że był
żonaty. Wziął ślub pół roku wcześniej i nie przypadkiem od pół
roku pracował w Rinas International Hotel Supplies. Po drugie
zaś, ponieważ był dotąd zbyt biedny. Wcześniej sprzedawał
biżuterię po trzydzieści dolarów za pierścionek i trzydzieści
pięć za naszyjnik dla jakiegoś żydowskiego gonifa, który miał
biura na Dziesiątej Alei. Dostawał dziesięć procent od sprzedaży,
ale wiedział, że tandeta wkrótce zacznie się odbarwiać, a
przydzielony mu teren leży między 125 Ulicą w Harlemie a
Washington Heights, więc by mieć za co żyć, musiał się nieźle
nagimnastykować. Zanim poderwał swoją żonę i nim teść został jego
szefem, dając mu w prezencie doskonale prosperujące interesy
firmy w Brazylii, nie mógł nawet marzyć o zagadnięciu kogoś z
taką klasą jak Christina. Nie miał na to ani pieniędzy, ani
pewności siebie. Wciąż zresztą wydawało mu się to nierzeczywiste,
niczym historie, o których czyta się w "Penthousie". Może im
zresztą wyśle artykuł pod jakimś kretyńskim pseudonimem, na
przykład: Wżeniony Przypadkiem w Kasę. W tej chwili pędzili
ekspresem prosto ku Rio i ku pokojowi Darvina w Ritz Carlton.
Przytuleni w pogrążonym w półmroku piątym lub szóstym wagonie za
lokomotywą, zajmowali się czymś, co było doskonałym przedsmakiem
dalszej części nocy. Dziesięć minut wcześniej poprosili
konduktora o koc, który narzucili na kolana - nie dlatego, że
zrobiło im się zimno, ale dlatego, że Christina z Ipanemy,
czekająca na pociąg po szaleństwie popołudniowych zakupów z
koleżanką, wyszeptała mu wcześniej kilka sugestii, jak mogliby
przyjemnie, a niepostrzeżenie spędzić kilka długich godzin
podróży do Rio. Ponieważ pociąg był luksusowy, już wcześniej
mieli sporo prywatności. Wysokie, miękkie fotele ze skóry
zasłaniały ich przed pasażerami z tyłu, a wykładzina tłumiła
wszystkie dźwięki, również te, które sami mogliby wydawać.
Światła sufitowe wyłączono, by nie przeszkadzały pragnącym snu
pasażerom, a reszta podróżnych bawiła w wagonie restauracyjnym.
Lampki o różowych abażurach zamontowane między oknami dawały
ciepłe, przytłumione światło, które wystarczało do czytania i
tworzyło romantyczny nastrój. Dlatego afgański koc zapewniał im
wystarczającą osłonę. Darvin jęknął i odwrócił głowę ku
dziewczynie. Christina uśmiechnęła się i zamruczała gardłowo. Ich
twarze niemal się stykały, oddechy mieszały, dłonie zaś poruszały
pracowicie pod kocem - jej w jego rozpiętym rozporku, jego
głęboko pod jej sukienką. Darvin miał właśnie osiągnąć szczytowy
punkt podróży, gdy jarzeniowe lampy umieszczone wzdłuż przejścia
rozbłysły z pełną mocą. Zaniepokojona Christina usiadła prosto
i rozejrzała się zaskoczona, a jej dłoń najpierw irytująco
znieruchomiała pod kocem, po czym wysunęła się z jego spodni.
Większość śpiących obudziła się i także rozglądała niepewnie.
Nawet Darvin, mimo że postanowił wyciągnąć rękę spod sukienki
dziewczyny jedynie na jej wyraźną prośbę, spojrzał w górę. Lampy
bzyczały głośno, a ich blask był zbyt ostry. Konduktor patrzył
na nie jak wszyscy i był tak samo zaskoczony. - O que e isto? -
spytał głośno ktoś z tyłu po portugalsku. Tudo bem? Nikt nie
wiedział, co się dzieje, więc nikt nie miał też pojęcia, czy
wszystko jest w porządku. Odpowiedziała mu cisza. Chwilę później
pociągiem szarpnęło, a za oknami rozległ się ogłuszający ryk
klaksonu lokomotywy, uzmysławiając pasażerom, że wszystko na
pewno nie jest w porządku. Kilka minut potem Darvin, kobieta
nazywająca siebie Christiną i dwudziestu pięciu innych pasażerów
tego wagonu nie żyli.
Kiedy byli młodzi, mieszkali z czwórką dzieci w Baltimore i
ledwie starczało im na czynsz. Al i Mary Montelione przed każdą
wyprawą do supermarketu bawili się w głupawą grę, którą wymyślili
po urodzeniu trzeciej pociechy - Sofii. Ponieważ utrzymywali się
ze skromnej pensji listonosza, którą przynosił Al, musieli
oszczędzać, na czym się dało, i starannie sprawdzać ceny żywności
oraz innych towarów codziennego użytku. W weekend czwartego lipca
zdecydowali się uczcić święto lodami, ale gdy stanęli przed ladą
chłodniczą, zrozumieli, że nie bardzo ich na to stać - na koncie
nie mieli ani centa, a przy sobie około dziesięciu dolarów na
cały weekend. Widząc zmartwioną minę Ala, Mary złapała go za
łokieć i oświadczyła: "No dalej, proszę pana! Okazja! Kto
znajdzie najtańsze, wygra darmową podróż do Rio!" Była to jedna
z tych sytuacji, w których można się tylko śmiać lub płakać. Ton
i tekst udający reklamy sprawiły, że Al zachichotał histerycznie,
zanurkował w ladę i zaczął grzebać w jej zawartości z takim
entuzjazmem, jakby istotnie brał udział w konkursie. Mary -
zadowolona, że podniosła go na duchu - poszła w jego ślady.
Chociaż wygrała o dwadzieścia dwa centy, kupili lody dla całej
rodziny, a Al czuł się jak zwycięzca. Od tego momentu "podróż do
Rio" stała się standardową taktyką walki ze stresem przy
problemach finansowych. Dzieciaki, gdy już trochę podrosły,
zrozumiały, o co chodzi, i hasło zyskało nowych zwolenników.
Czterdzieści lat później, żyjąc może nie wystawnie, ale całkiem
wygodnie z emerytury Ala - gdy awansował na kierownika urzędu
pocztowego, z pieniędzmi przestali mieć problemy, ale wtedy
lekarze wykryli u niego ciężką arytmię serca, która wymagała
założenia rozrusznika - uczcili swoje złote gody prawdziwą
podróżą do Rio oraz innych turystycznych atrakcji Brazylii.
Przejazdy i hotele w całości opłaciły im dorosłe już i pożenione
dzieci, które postanowiły zrobić rodzicom niespodziankę. Jak
dotąd wyjazd był naprawdę udany - pięć dni w Copacabanie, przelot
do Brasilii i zwiedzanie zachodnich rejonów kraju z zapierającą
dech w piersiach wycieczką balonem nad rezerwatem dzikiej
zwierzyny w Pantanal. Potem lot na wschód, dwudniowy przystanek
w Sao Paulo i podróż nocnym ekspresem do Rio, gdzie mieli spędzić
ostatni weekend wakacji. Po trzech godzinach podróży odwiedzili
bufet, a potem wrócili na swoje miejsca w środkowym wagonie. Mary
wyjęła z torby powieść Danielle Steele i pogrążyła się w
lekturze, a Al zapadł w drzemkę., Spokój nie trwał długo.
Niespodziewanie jarzeniówki pod sufitem zapaliły się i zaczęły
bzyczeć niczym rój os. Mary najpierw przyjrzała się lampom, a
potem zerknęła na męża. I natychmiast zaczęła się bać. Al był
zupełnie rozbudzony i blady jak śmierć. Przyciskał dłonie do
piersi w okolicach serca i gorączkowo łapał powietrze otwartymi
ustami. - Al, co się dzieje? - spytała, puszczając książkę i
łapiąc go za ramię. - Al, kochanie, źle się czujesz? Skinął
głową, nie mając dość powietrza, by odpowiedzieć. Ignorując
zaniepokojone komentarze współpasażerów, Mary rozglądała się
gorączkowo za konduktorem. - Potrzebujemy lekarza! - krzyknęła. -
Pomocy, mój mąż umiera! Nikt jednak nie zareagował, gdyż nagle
pociąg szarpnął ostro, a zaraz potem rozległ się przeraźliwy
sygnał klaksonu lokomotywy. Panika ogarnęła wszystkich pasażerów
- Mary słyszała wokół krzyki zagłuszane przez łoskot kół
uderzających o szyny. Kolejne, coraz silniejsze wstrząsy i
kołysanie wagonu omal nie wyrzuciły jej z fotela. Al zaczął się
dusić, nie przestając trzymać się za miejsce, w którym
wszczepiono mu rozrusznik. Pod wpływem impulsu i bezradności
zarzuciła mu ręce na szyję i tuląc z całych sił, osłoniła własnym
ciałem. W takiej pozycji następnego dnia ekipa ratunkowa odkryła
we wraku wagonu ich zakrwawione, zmasakrowane ciała. W drugim
wagonie za lokomotywą Enzio Favas z dumą pokazywał Alyssie swój
zegarek z pagerem produkcji UpLink Telecommunications. Alyssa
była jedną z australijskich modelek, które wynajął, by
prezentowały jego nową kolekcję strojów plażowych na spotkaniu
projektantów mody, które miało się odbyć w przyszłym tygodniu w
Rio.Mogę wysyłać i odbierać emaile, wiesz? Emaile! - Wskazał
entuzjastycznie dolną część wyświetlacza. - Dotyka się tu i
pojawiają się wyrazy! Alyssa spojrzała nań przelotnie,
pochłonięta studiowaniem dziwnego skupiska wapnia pod paznokciem.
Żałowała, że w pobliżu nie ma manikiurzystki. - Uhmm - mruknęła.
- I dostosowuje się do różnych stref czasowych! Automatycznie! -
oznajmił po angielsku z ciężkim akcentem. - Można lecieć z
Nowego Jorku do Los Angeles czy z Paryża do Tokio, a on całą
drogę podaje właściwy czas! Wszystko robią satelity, wiesz? -
Uhmm - mruknęła, słuchając hałasujących dziewczynek,
które siedziały kilka rzędów za nimi. - Nie sądzisz, że te
gówniary powinny się wreszcie uspokoić i położyć? Enzio wzruszył
ramionami. "Gówniary" były w istocie trójką sympatycznych sióstr
podróżujących przez kraj pod opieką niani. Rozmawiał krótko z tą
kobietą, więc znał smutną historię - rodzice dziewczynek
rozwiedli się, ojciec mieszkał w Rio, matka w Sao Paulo. Ponieważ
uzgodniono wspólną opiekę nad dziećmi, te cały czas podróżowały
z miejsca na miejsce niczym piłeczki do pingponga. Enzio też
pochodził z rozbitej rodziny, dlatego rozumiał ich sytuację i
zaskoczyła go obojętność Alyssy. Czyżby była aż tak głupia i
samolubna? A na dodatek jak mogła w ogóle nie zainteresować się
jego nowym zegarkiem?Ma dwadzieścia różnych dźwięków, w tym
melodyjki! wrócił do ulubionego tematu. - I... jak się to
nazywa... GPS! Jeśli cię gdzieś zgubię, gdziekolwiek na całym
świecie, naci skam ten guzik. Zegarek wysyła wtedy sygnał do
operatora UpLink, a ten odpowiada i już wiem, gdzie jestem!
Wiesz?
Alyssa oblizała nerwowo wargi, próbując zachować spokój. Jeśli
gadanie Enzia o zegarku nie doprowadzi jej do obłędu, to zrobi
to sposób, w jaki mówi. Albo te uciążliwe bachory.Uhmm - bąknęła,
zaczynając żałować, że nie usiadła po drugiej stronie przejścia
razem z Thandie. Tyle że Thandie zawsze mówiła tylko o tym, jak
to może jeść do woli wysokokaloryczne potrawy, a mimo to
utrzymuje wciąż wspaniałą linię, nie wspominając już o rozmaitych
pigułkach odchudzających czy o bardziej prozaicznych metodach,
czyli palcach wsadzonych do gardła w samotności ubikacji. Enzio
podjął ostatnią próbę wzbudzenia jej podziwu dla swojej nowej
kosztownej zabawki. Podsunął jej rękę z zegarkiem pod nos, i to
tak blisko, że szkiełko omal nie starło jej pudru.Można zapisać
w nim nazwiska, numery telefonów i adresy tysiąca ludzi!
Zaznaczać spotkania w kalendarzu i zgrać wszystkie informacje na
twardy dysk komputera. Wi...? Umilkł gwałtownie, gdyż nagle
rozbłysły lampy pod sufitem. Alyssa nie miała pojęcia, dlaczego
światło się zapaliło - może któraś gówniara zaczęła się bawić
przełącznikiem. Nawet jeśli, to i tak powinna być jej wdzięczna,
bo Enzio zamknął się na chwilę. Nie tłumaczyło to natomiast
jaskrawości światła ani buczenia lamp. Zerknęła przez ramię: trzy
dziewczynki siedziały na swoich miejscach i rozglądały się z
zaskoczeniem podobnie jak wszyscy pasażerowie. No, prawie
wszyscy, ponieważ Enzio jak sparaliżowany wpatrywał się w swój
zasmarkany cudowny i genialny super-zegarek, najwyraźniej nie
zdając sobie sprawy z tego, co dzieje się wokół. - Enzio! Wiesz,
co się... - Ćśśś! Nie teraz!
Umilkła zdziwiona. Enzio mógł być upiornie męczący, ale zawsze
był uprzejmy... Przyjrzała mu się uważniej i stwierdziła, że nie
podziwia już zegarka, lecz przygląda mu się z zaskoczeniem.
Pochyliła się ku niemu, by zobaczyć, co wywołało tak nietypową
reakcję, a gdy zobaczyła, uniosła brwi. Wyświetlacz nie pokazywał
godziny, ale szeregi mrugających zer i jedynek, a alarmy włączyły
się chyba wszystkie jednocześnie. Ćwierkanie, bipnięcia,
fragmenty melodyjek zagłuszały się wzajemnie. Zauważyłaby to
natychmiast, gdyby jej uwagi nie odwróciły bzyczące światła i
narastające zdenerwowanie pasażerów. Zanim jeszcze po raz
pierwszy szarpnęło, miała przeczucie, że coś jest bardzo nie w
porządku. A potem pociąg zaczął się zachowywać tak, jakby wypadł
z torów, i musiała złapać się fotela, by nie spaść na podłogę.
Enz...? - zaczęła i ugryzła się w język. Wciąż wpatrywał się w
zegarek, potrząsając głową i ignorując otoczenie. Zupełnie jakby
przyglądał się najlepszemu przyjacielowi, który właśnie na jego
oczach wpadł w szał. Pociąg zgrzytał, podskakiwał i miotał się
dziko na torach, czemu towarzyszyło wycie syreny lokomotywy i
krzyki pasażerów. Dziewczynki zaczęły płakać, pytając opiekunkę,
co się dzieje. Gdy przód następnego wagonu rozbił tył ich wagonu
i zbliżał się, zgniatając resztę niczym aluminiową folię, po
głowie Alyssy tłukła się ostatnia myśl: te biedne gówniary zginą
razem ze wszystkimi. Gdyby zdarzyło się to w idealnym świecie,
pełnym idealnych istot ludzkich, Julio Salles być może zdołałby
zmniejszyć liczbę śmiertelnych ofiar. Dwie mile przed niesprawną
sygnalizacją pociąg jechał pięćdziesiąt pięć mil na godzinę,
czyli mieścił się w granicach prędkości wyznaczonych dla tego
odcinka trasy, choć rozsądniej byłoby ją nieco zredukować, jako
że zjeżdżał z pochyłości. Mimo że Salles czuwał na stanowisku,
wyglądając sygnalizatora, nie miał podstaw podejrzewać, że coś
jest nie w porządku. Mógł zwrócić uwagę na charakterystyczne
cechy terenu, gdy zbliżał się do miejsca, gdzie tory ostro
skręcały po stoku, obiegając wzgórze. I być może zrobiłby to,
gdyby góry nie wzięła rutyna. Najczęściej daje ona o sobie znać
na równych, prostych odcinkach w monotonnym wiejskim krajobrazie.
Każdy, kto jeździ dzień po dniu i miesiąc po miesiącu tymi samymi
drogami, zaczyna szybko ignorować scenerię i polega na znajomości
okolicy, dopóki nie podjedzie do skrzyżowania czy innego znaku
wymagającego zatrzymania. Budynki, pola, wieże radiowe czy
wiśniowy mustang rocznik 1963 na czyimś podjeździe, który jeszcze
niedawno wpadał w oko, stają się niezauważalne. Nieodłącznie
zjawisku temu towarzyszy nadmierna pewność siebie, przekraczanie
dozwolonej prędkości, a nawet ignorowanie znaków stopu. Jeśli zna
się lokalne zwyczaje, wiadomo, że przy dozwolonej prędkości
sześćdziesięciu pięciu mil na godzinę policjant nie zatrzyma
kogoś jadącego sześćdziesiąt osiem, a w innym miejscu nawet
siedemdziesiąt mil na godzinę. Salles był maszynistą od
trzydziestu lat, a odkąd dwa lata temu przeniesiono go na trasę
z Sao Paulo do Rio, przemierzył ją ponad pięćset razy. Nigdy w
karierze nie miał problemów z przepisami czy z jazdą, o wypadku
nie wspominając. Tamtej nocy wypatrywał sygnalizatora, który
przestał funkcjonować, i bezgranicznie ufał elektronicznym
urządzeniom, których nikt nie zabezpieczył przed nowym rodzajem
uzbrojenia. Julio Salles wykonywał swą pracę zgodnie z przepisami
i szybko zareagował na pierwsze oznaki kłopotów. Gdyby wyrokował
sędzia znający wszystkie fakty, Salles zostałby uniewinniony, a
nawet pochwalony. Maszynista bowiem - tak na sali sądowej, jak
i w innych publicznych wystąpieniach - mówił całą prawdę i tylko
prawdę. Jego pociąg pokonywał serię wzniesień przecinających
trasę z Sao Paulo do Rio. Ponieważ zalesiona okolica na wschód
od Taubate była przeważnie pogrążona w mroku, a krajobraz
regularnie się powtarzał, przejeżdżając przez ten rejon, Salles
zawsze polegał bardziej na sygnalizatorach stojących wzdłuż torów
i instrumentach lokomotywy niż na cechach terenu. Zjeżdżając ze
zbocza, oceniał, że do zakrętu ma jeszcze pięć mil. Zakręt
należało pokonać z prędkością nie większą niż dziesięć mil na
godzinę, a decydowały o niej warunki pogodowe oraz obecność
innego pociągu na sąsiednim torze. Zwykle zaczynał hamować dwie
mile na zachód od zakrętu, ledwie dostrzegł palące się żółte
światło ostrzegawcze. Wyglądał go od momentu rozpoczęcia zjazdu,
ale nie zdawał sobie sprawy, że pomylił się o trzy mile i minął
już wyłączoną sygnalizację. W panujących ciemnościach zakręt
dosłownie wyrósł mu przed nosem. Salles dostrzegł w blasku
reflektorów, że tory zaczynają skręcać, z odległości być może
trzydziestu jardów. Natychmiast spojrzał na prędkościomierz, ale
cyfrowy wyświetlacz migotał, pokazując dwa zera i symbol błędu.
Pierwszemu objawowi problemów ze sprzętem elektronicznym, na
który zrzucił później winę za katastrofę, towarzyszyło nagłe
rozjarzenie się lamp, zupełnie jakby ktoś zwiększył napięcie
prądu. Zmuszony ocenić prędkość na oko, doszedł do wniosku, że
wynosi ona pięćdziesiąt pięć mil na godzinę, i podjął środki
zaradcze. Uruchomił klakson, by ostrzec każdy zbliżający się
pociąg, i próbował włączyć hamulce. Ale nowy, zaawansowany system
hamulcowy zainstalowany rok wcześniej i używający sensorów oraz
mikroprocesorów zamiast konwencjonalnych pneumatycznych zaworów
kontrolnych nie zadziałał. A ekran prędkościomierza
dopplerowskiego pokazywał jedynie pulsujący symbol błędu. W tym
momencie wiedział już, że sytuacja jest naprawdę zła - gnał na
złamanie karku ku ostremu zakrętowi, nie mając hamulców. A system
awaryjny zaprojektowano tak, by automatycznie opróżniał cylindry
hamulców na wypadek utraty zasilania czy uszkodzenia
oprogramowania. W tej sytuacji nie mógł stopniowo użyć hamulców
i w miarę łagodnie zatrzymać składu. Przy tej prędkości i
zjeździe ze wzgórza ku ostremu zakrętowi wstrząs towarzyszący
gwałtownemu hamowaniu mógł zakończyć się jedynie wykolejeniem
pociągu. Były to najgorsze z możliwych okoliczności do użycia
systemu awaryjnego, a on nie mógł nic zrobić, by temu zapobiec.
Siedział w lokomotywie składu, który wymknął mu się spod kontroli
i miał właśnie zmienić w rzeźnię. Kiedy sięgał do wyłącznika
głośników, by ostrzec pasażerów, pociąg dotarł do zakrętu. System
awaryjny zadziałał dokładnie w tym samym momencie i nim Salles
dotknął przełącznika, nagłe szarpnięcie wyrzuciło go z fotela.
Uderzył w szybę i zdążył tylko zapamiętać odgłos tłukącego się
szkła. Gdy kilka godzin później odzyskał przytomność, zorientował
się, że siła, która cisnęła nim w okno, uratowała mu życie. Była
na tyle potężna, że maszynista zbił szybę i spadł na zbocze
wzgórza. Skończyło się drobnymi w sumie obrażeniami -
wstrząśnieniem mózgu, złamaną w nadgarstku ręką i mozaiką
siniaków oraz skaleczeń. Lekarze szybko sobie z tym poradzili.
Nie uporali się natomiast z urazem psychicznym, który dwa lata
później doprowadził go do samobójstwa. Reszta obsługi i pasażerów
miała mniej szczęścia niż Salles. Po zablokowaniu kół skład
wypadł z szyn, a wagony uderzyły w siebie z takim impetem, że
trzy z nich zbiły się w jeden wrak, zanim jeszcze pokoziołkowały
w leżącą kilkaset stóp niżej dolinę. Inny pękł na kilka części,
które zostały rozsiane po okolicy wraz z krwawymi szczątkami
ludzi. Wagon restauracyjny wpadł na lokomotywę, w której popękały
przewody paliwowe, a chwilę później eksplozja spowodowała kolejne
ofiary. Ze stu dziewięćdziesięciu pięciu osób znajdujących się
w pociągu poza Juliem Sallesem przeżyły tylko dwie. Konduktorka
Maria Lunes, która została sparaliżowana od szyi w dół w wyniku
złamania kręgosłupa, i dziesięcioletnia Daniella Costas, której
opiekunka i dwie siostry zginęły. Dziewczynkę znaleziono całą i
zdrową w objęciach australijskiej modelki zidentyfikowanej jako
Alyssa Harding. Zgodnie z oświadczeniem dziecka, Harding zerwała
się z fotela o dwa rzędy przed jej siedzeniem w chwili, gdy wagon
wypadł z szyn. Podbiegła do niej i osłoniła własnym ciałem przed
zapadającym się dachem, kiedy koziołkowali w dół zbocza. Był to
akt spontanicznego bohaterstwa pozbawiający Harding wszelkich
szans na przeżycie.

14
WSCHODNIE MAINE
22 KWIETNIA 2001
Otwarty skiff z włókna szklanego odcumował od nabrzeża tuż przed
siódmą rano. Ricci siedział na ławeczce na śródokręciu, a Dex
stał przy sterze. Chwilę wcześniej pomocnik uruchomił kilkoma
pociągnięciami linki podwieszony motor marki Mercury. U stóp
mężczyzny, w specjalnych mocowaniach na burtach, ustawione były
butle z tlenem i przenośny kompresor.Ładny dzionek będzie, mi się
widzi - ocenił Dex i ziewnął. Jak myślisz, będzie dziś dobrze?
Ricci przyglądał się wodzie przed dziobem.
Zależy od tego, czy będziemy mieli szczęście.
Dex przesunął rumpel, kierując łódź w stronę kanału. Był wysokim,
szczupłym trzydziestokilkulatkiem o jasnorudej brodzie i włosach
do ramion przykrytych niebieską czapeczką z daszkiem, jakie
nosili marynarze US Navy. Stroju dopełniały gruba kurtka z
materiału, grube spodnie i wysokie gumowe buty. Cerę miał jasną,
jak większość Kanadyjczyków francuskiego pochodzenia, a skórę
osmaganą słonym wiatrem.Ja tam nie wiem, co ma do tego szczęście
- ocenił. - Sam mówiłeś, że jest ich tam kupa, jak ostatni raz
wypłynąłeś, a one przecież nigdzie nie poszły, tylko siedzą
przyssane do tego, do czego się przyssały, i czekają, aż ktoś się
zjawi i je pozbiera. - Zachichotał. - Głupki dawno powinny się
już do myślić, kiedy i gdzie będziesz nurkował, bo robisz to
regularnie, i między siódmą a trzecią przenosić się w
bezpieczniejsze sąsiedztwo albo chociaż gdzieś się kryć. Ricci
wzruszył ramionami.
Nie można się niczego domyślić, jeśli nie ma się mózgu. -
Odwrócił się ku Dexowi. - A one nie mają. Ponownie odwrócił się
w stronę dziobu i zapatrzył przed siebie z dłońmi w kieszeniach
kurtki z kapturem. Pomimo bryzy ranek był uczciwie wiosenny -
prąd pięć do sześciu węzłów, dużo słońca i niebieskie, usiane
chmurkami niebo. Mgły niemal nie było: bez trudu mógł przeczytać
cyfry na wytyczających kanał bojach i pławach. Kanał rozszerzył
się, więc Dex otworzył przepustnicę i zwiększył prędkość, bo
płynęli przeciwko przypływowi. Lekka szesnastostopowa łódka
przyspieszyła natychmiast, czemu towarzyszył ryk motoru i mgiełka
wzbita przez śrubę. Ricci oceniał, że woda ma około czterdziestu
stopni Fahrenheita, dlatego też ubrany był w srebrno-czarny
kombinezon z neoprenu, a pod nim miał bieliznę z thisolatu,
pozwalającą zatrzymać ciepło w czasie nurkowania. Wypłynęli poza
ostatnie boje i czerwono-czarne pławy oznaczające płycizny przy
wejściu do portu, które mogły stanowić zagrożenie dla jednostek
o większym zanurzeniu. Na gładkiej powierzchni zatoki widać było
zawirowania, w których słona woda i drobiny piasku mieszały się
z lżejszą słodką wodą z rzeki. Należało na nie uważać w czasie
nurkowania, gdyż zachodni prąd przy dnie był słabszy, za to wyżej
zawirowania mogły być silniejsze, a fitoplankton, który zwykle
się w nich zbierał, znacznie ograniczał widoczność. Przez
następne pół godziny płynęli w milczeniu i w końcu dotarli w
pobliże wyspy, przy której Ricci odkrył kolonię jeżowców. Wyspa
nie miała nawet akra i przypominała kształtem podkowę. Jej
rozszczepione północno-wschodnie ramię tworzyło zatokę głęboką
przynajmniej na sto sążni o wewnętrznych brzegach porośniętych
gęstym lasem wodorostów. Dex jednocześnie przełożył ster na lewą
burtę i zwolnił, kierując się ku brzegowi. Ricci siedział na
sterburcie i przyglądał się porastającym wyspę krzakom i drzewom.
Zanim wpłynęli do zatoczki, dostrzegł w krzewach w pobliżu
granitowego nawisu błysk światła. Spojrzał tam ponownie i znów
zobaczył błysk światła odbitego w jakimś szkle, więc zapamiętał
to miejsce i na wszelki wypadek sprawdził wskazania ręcznego
kompasu. Słońce mogło się odbić od rozbitej butelki wyrzuconej
przez fale na brzeg lub od puszki po piwie ciśniętej w krzaki
przez jakiegoś rybaka, który zatrzymał się tu na samotny posiłek.
Gdyby jednak okazało się, że odbijało się od czegoś znacznie
groźniejszego, skała stanowiła doskonały punkt orientacyjny. Dex
opuścił kotwicę i skierował dziób skiffu pod wiatr, po czym
ziewnął, przeciągnął się i sięgnął po termos stojący obok butli
ze sprężonym powietrzem.Chyba dzieciaki dały ci w kość - zauważył
Ricci. Znów wpatrywał się w wodę przed dziobem. Eee? - zdziwił
się Dex, odkręcając termos. - O co ci chodzi? Ricci odwrócił się
ku niemu.
Cały ranek robisz co możesz, żeby ci muchy w gębę wpadały,
więc sądziłem, że dzieciaki cię wykończyły, kiedy pilnowałeś ich
w zastępstwie żony. A jeśli to nie one, to coś ty w nocy robił?
Pomocnik opuścił wzrok, nalewając kawę do kubka.
Spałem - oznajmił i siorbnął wrzątku. - A pentaki faktycznie
dały mi w dupę. Chwili spokoju nie miałem. Ricci obserwował go
bez słowa.
- Nancy się po nocy zachciało amorów, ale nic z tego nie wyszło,
bo miałem dość - wyjaśnił Dex. - Nie wiem, czy mnie tak chłopaki
wymęczyli, czy myślenie, jak Phipps i Cobbs próbowali cię
przerobić, i to akurat wtedy, jak się musiałem w niańkę bawić. -
Podrapał się po brodzie. - Pewnie myślenie, bo człowiek nie
zwyczajny... a oni chcieli gwizdnąć cały nasz połów. To się
nazywa zasrane szczęście, że mnie z tobą nie było... - Daj
spokój, dostali, na co zasłużyli. - Tom wciąż nie spuszczał go
z oka. - Ale ja bym ci wtedy pomógł im dupy skopać. - Dex
siorbnął ponownie i spytał: - Chcesz spróbować kawy mojej starej?
Tom potrząsnął głową. Dzięki, ale nie - odparł. - Chcę zacząć,
dopóki woda jest jeszcze w miarę spokojna. Zdjął kurtkę, a Dex
skinął głową, dopił drobnymi łyczkami kawę i zabrał się do pracy.
Wystawił za burtę metalowy pływak oznaczający miejsce nurkowania
i wyjął z uchwytu butlę z reduktorem oraz przewodami zakończonymi
ustnikiem. Obwiązał butlę liną, po czym opuścił powoli do wody.
Tymczasem Ricci otworzył jedną ze swoich toreb i wyjął z niej
aparat do nurkowania. Nałożył kaptur, wsunął ramiona w
przypominający kamizelkę kompensator wyporności, który składał
się z dwóch pęcherzy napełnianych powietrzem z butli, i zapiął
na pasie zatrzaskowy zamek umożliwiający szybkie pozbycie się
całości. Następnie przytroczył pas z czterema dwunastofuntowymi
ciężarkami rozmieszczonymi równomiernie wokół ciała, a także
dwufuntowe obciążniki mocowane do kostek, które pomagały utrzymać
równowagę i zmniejszały obciążenie kręgosłupa. Choć przy
normalnym nurkowaniu pięćdziesiąt dwa funty to za dużo, Ricci
wiedział, że w tym wypadku ciężarki są niezbędne, by mógł dłużej
pozostać na żądanej głębokości przy silnych spiralnych prądach.
Po przymocowaniu balastu nałożył maskę, rękawiczki i płetwy, a
następnie wyciągnął z torby dwa noże w pochwach: jeden do
odczepiania jeżowców, przypinany na udo, i normalny, o tytanowym
ostrzu, mocowany na wewnętrznej stronie lewego przedramienia. W
końcu przymocował do lewego nadgarstka halogenową latarkę na
elastycznej lince. Z drugiej torby wyjął trzy nylonowe siatki
zwinięte w długie, zgrabne pakunki, przypiął ich linki do
karabinków kompensatora i siadł na okrężnicy plecami do wody.Nie
zapomnij zapasu. - Dex podał mu aluminiową butlę wielkości pompki
rowerowej z zamontowaną na końcu fajką. Znajdowała się w
wodoszczelnej torbie, którą Ricci przewiesił przez ramię.W
porządku - ocenił. - Jestem gotów. Pomocnik pokazał mu uniesiony
kciuk.
Jak nie możesz mi przysłać całej kurwy, to niech już będą
kurwie jaja - zaproponował i wyszczerzył zęby w uśmiechu,
zachwycony swoim poczuciem humoru. Tom przewrotem na plecy
znalazł się w wodzie, podpłynął do akwalungu, włożył go na plecy
i przymocował przewód napełniający kamizelkę. Zawór regulacyjny
znajdował się na klatce piersiowej, gdzie łatwo go było
dosięgnąć, a jako zabezpieczenie kompensator zaopatrzony był w
urządzenie umożliwiające gwałtowne napełnianie. Na prawym
ramieniu przypięta była rura o dużym przekroju przypominająca
elastyczny przewód odkurzacza i zakończona ustnikiem. Całość
uruchamiało się jednym naciśnięciem sprężynowego przycisku. Przed
zejściem pod wodę Ricci sprawdził jeszcze elektroniczny wskaźnik
zamontowany na elastycznym przewodzie z prawej strony reduktora.
Podawał on temperaturę oraz głębokość i miał zamontowany
analogowy ciśnieniomierz. Obecnie wskazywał maksymalne ciśnienie
powietrza w butli - cztery tysiące atmosfer ze standardowym
dziesięcioprocentowym marginesem. Tom Ricci uniósł głowę i
zobaczył uśmiechniętego Dexa, który wciąż pokazywał wyprostowany
kciuk. Odbił się stopami od burty, wypuścił powietrze z
kompensatora i zanurzył się. Gdy tylko Ricci zniknął pod wodą,
Dex przestał się uśmiechać. Zmrużył oczy, zacisnął wargi i stał,
obserwując pęcherzyki powietrza docierające na powierzchnię.
Nagle przypomniało mu się, co powiedział tego ranka: "Głupki
dawno powinny się już domyślić, kiedy i gdzie będziesz nurkował,
bo robisz to regularnie..." Potem musiał na gwałt pleść głupoty
o wynoszących się z zatoki jeżowcach, żeby się całkiem nie
wygadać. A Ricci odparł, że nie mają mózgu. W porządku, niech te
kolczaste kule mają mózg wielkości ziarenka piasku, i to nie
wiadomo gdzie, bo przecież nie mają głów, ale nie wszyscy byli
tacy głupi. On na ten przykład sporo sobie przemyślał, choć
przecież geniuszem nie był - gdyby było inaczej, nie musiałby co
zimę opiekować się łodzią i wyłazić na wiatr tak zimny, że się
człowiekowi jaja kurczyły i smarki zamarzały. Był jednak pewny,
że Ricci też rozmyślał o tym, co wydarzyło się na drodze i
dlaczego jego przy nim nie było. Może już nawet coś podejrzewał -
ot, choćby dziś był wyjątkowo małomówny. Nie żeby w ogóle był
gadatliwy, nawet w najlepszym nastroju, ale dziś w ogóle się nie
odzywał. A on nie mógł sobie pozwolić, by Ricci od podejrzeń
przeszedł do wniosków, bo choć nie strzępił gęby jak inni z
nizin, co to w pięć minut od przywitania całe życie opowiadali,
wspomniał kiedyś, że był detektywem w Beantown. Alice, siostra
dziewczyny Hugh Temple'a, pracowała w biurze obrotu
nieruchomościami w mieście i dowiedziała się co nieco o Riccim
od swojego chłopaka zatrudnionego w Key Bank. Hugh, kumpel Dexa,
przekazał mu, że zanim Ricci zaczął się bawić w policjantów i
złodziei, służył w Navy SEAL czy w rangersach. O tym, że był
niebezpieczny, Dex wiedział - wystarczyło popatrzeć mu w oczy,
by zrozumieć, że groźny z niego kawał sukinsyna. Wytrząsnął
papierosa z paczki wyjętej z kieszeni kurtki, wsunął go między
zęby i zapalił, osłaniając dłonią zapalniczkę bic. Zaciągnął się
dymem, ani na moment nie spuszczając z oczu pęcherzyków
powietrza. Prawda była taka, że dobrze mu się pracowało z Riccim:
Tom był uczciwy, zyski dzielił równo i nigdy nikogo nie traktował
z góry. W przeciwieństwie do innych miastowych, co to mieli na
dachach terenówek z napędem na cztery koła kajaki, kanoe i rowery
górskie, pojawiali się latem po pięciu i więcej, ubrani w
bielutkie ciuchy i buty, i wietrzyli równie bielutkie zęby.
Sterczeli na chodnikach, jakby do nich należały, nigdy się
człowiekowi z drogi nie usunęli, a wrzeszczeli do siebie niczym
głusi. Zachowywali się jak gwiazdy filmowe na gościnnych
występach, zupełnie jakby cała okolica była dekoracją ustawioną
tylko na ich cześć i zwijaną do magazynu, kiedy ostatni z nich
wyjechał we wrześniu. I jakby czekała tam, aż łaskawie raczą
znowu tu przyjechać w następnym roku. Dex nie żywił do Ricciego
urazy ani teraz, ani nigdy dotąd. Ani wczoraj, kiedy nałgał mu
o opiece nad bachorami, ani teraz, kiedy pomajstrował w nocy przy
jego ciśnieniomierzu. Ale nie miał wyjścia - wokół toczyła się
wojna. A na wojnie człowiek musi strzelać do ludzi, do których
w sumie nic nie ma, a których może by nawet polubił, jak by miał
okazję poznać przy piwie. Wszystko przez okoliczności, nad
którymi nie miało się żadnej kontroli. Ricci był żołnierz, to
pewnie by to zrozumiał. Ale jako obcy nigdy nie zrozumiałby,
dlaczego on, Dex, musiał się dogadać z Cobbsem. A sprawa była
prosta - musiał się dogadać z kutasem, jeśli nie chciał mieć
poważnych kłopotów. Cobbs i szeryf byli kumple i strażnik już by
dopilnował, żeby Dex nie miał w mieście życia. Mandaty za
najdrobniejsze przewinienie, kontrole samochodu za każdym razem,
a jak by wypił w barze kolejkę czy dwie, to kazaliby mu dmuchać,
ledwie by siadł za kółko. Mógł się założyć, że za każdym razem
wynik byłby taki, że siedziałby do rana w pudle. O te rzeczy
Ricci nie musiał się martwić. Zjawił się z taką forsą, że
starczyło mu na ładny dom nad zatoką, i na pewno miał uczciwą
gliniarską emeryturę, nie wspominając już o pieniądzach z wojska,
których było dość, by pokryć koszty badań i pobytu w szpitalu w
Togas, gdzie raz wylądował. Bóg jeden wiedział, czy nie miał
jeszcze czegoś od rządu. Nie miał żony ani dzieci i pewne było,
że prędzej czy później przeniesie się w lepsze miejsce. To niby
co on, Dex, miał do cholery zrobić? Musiał tu żyć rok po roku i
pilnować, żeby rodzina nie głodowała. Musiał chodzić po ulicach,
nie oglądając się przez ramię, czy nie wlecze się aby za nim
Phipps albo inny kopnięty zastępca szeryfa, który tylko czeka,
żeby zatrzymać go przy pierwszej okazji, jaką znajdzie albo
wymyśli. Zaciągnął się głęboko i wypuścił z płuc strużkę dymu.
Znowu przypomniał sobie swoją wpadkę: "Głupki dawno powinny się
już domyślić, kiedy i gdzie będziesz nurkował, bo robisz to
regularnie..." A regularny był istotnie jak zegarek. Każdego
ranka wyruszali o tej samej godzinie i płynęli w to samo miejsce.
Tak samo rozkładał na pokładzie i zarzucał na siebie sprzęt i tak
samo w pół godziny napełniał dwie siatki tym, co znalazł na
półkach przy wejściu do zatoki. Ledwie ich boje pojawiały się na
powierzchni, Dex wciągał połów na pokład. Wiedział, że Ricci
zszedł niżej, w gąszcz wodorostów, i płynąc z prądem zamiast pod
prąd, zbierał najlepsze okazy. Większość płetwonurków, na wypadek
gdyby się zgubili, wolała, by prąd niósł ich w stronę łodzi, więc
zaczynali od drugiej strony. Ricci dzięki nurkowaniu z prądem
mógł przepłynąć w krótszym czasie nad większym obszarem dna,
przez co połów był znacznie lepszy, tylko droga powrotna
trudniejsza i dłuższa. Dex musiał w tym czasie podnieść kotwicę,
dać wsteczny i płynąć wzdłuż pęcherzyków powietrza. Niektórzy
nurkowie przyczepiali sobie do butli linkę zakończoną jaskrawą
bójką, gdyż pęcherzyki powietrza znacznie trudniej było
wypatrzyć. Tu jednak było zbyt dużo wodorostów i linka tylko
przeszkadzałaby Ricciemu. Dex spojrzał na zegarek. Za kilka minut
Ricci zejdzie na jakieś pięć, może sześć sążni - zbyt głęboko,
by wynurzyć się bez powietrza, a to wkrótce mu się skończy.
Musiał tylko jeszcze trochę poczekać, potem zaś będzie mógł
szybko odpłynąć ze świadomością, że wspólnik topi się pod nim i
że płuca pęcznieją mu jak balony, by w końcu eksplodować niczym
przekłute szpilką. Taak, sprzedał Ricciego, nie było sensu się
oszukiwać. Sprzedał go, a teraz właśnie go zabijał. Cóż więcej
można było powiedzieć? Nie miał wyboru. Rzeczywiście nie miał
wyboru.
Ale nic nie mogło tego zmienić i nie było sensu się nad tym
rozwodzić. Ricci był już na dnie prawie pół godziny, gdy trafił
na skarb. Najpierw wysłał na górę dwie siatki napełnione
jeżowcami ze zboczy, a dopiero potem zszedł poniżej granicy
wodorostów. Jak się przekonał, schodzenie nie było łatwe -
zmienne wiatry wywołały całkiem silne prądy, więc stracił sporo
energii, nie chcąc pozwolić, by zniosły go z kursu. Zmąciły też
wodę, unosząc drobiny piasku i inne szczątki, i to do tego
stopnia, że w niektórych miejscach widoczność spadła do pięciu,
sześciu stóp. Choć przy samym dnie warunki poprawiły się, gdy
płynął z prądem, widział otoczenie w promieniu ledwie dziesięciu
jardów i zaczął się zastanawiać, czy nie skrócić pobytu pod wodą.
I wtedy właśnie ukazała się nisza. Był to czysty przypadek, jako
że od góry zasłaniał ją szeroki nawis skalny, a sam otwór
porastały wodorosty. Gdyby prąd nie poruszył ich w chwili, gdy
przepływał obok nawisu, nie zauważyłby jej tak jak wcześniej.
Podpłynął bliżej, oświetlając okolicę, i rozgarniał wolną ręką
długie wężowate pasma wodorostów. Wśród nich pływały szkoły
srebrzystych śledzi i innych rybek, których nie mógł rozpoznać.
Dopiero wtedy zdołał oświetlić wnętrze niszy i zajrzeć do środka.
Promień silnego światła ukazał niewielką jaskinię sięgającą
dwanaście do piętnastu stóp w głąb skały pod nawisem. Otwór
wejściowy był tak wąski, że ledwie mógł się przezeń przecisnąć
w akwalungu. Ale niemal całą jaskinię wypełniały dorosłe,
niewiarygodnie duże jeżówce. Każda pozioma czy pionowa
powierzchnia pokryta była trzema, a nawet czterema warstwami
stworzeń siedzących lub powoli przemieszczających się jedno po
drugim albo obok drugiego. By napełnić siatkę, wystarczyło zebrać
te, które znajdowały się w pobliżu wejścia, zostawiając resztę
w spokoju, Na wszelki wypadek sięgnął po dłutowaty nóż i
sprawdził zegarek oraz zegar butli. Po krótkiej kalkulacji
zapamiętanej ze szkolenia w marynarce stwierdził, że choć ma dość
powietrza, podczas wynurzania będzie musiał zrobić przerwę na
dekompresję. Nie było to coś niesłychanego, ale nie robił tego
często, więc musiał o tym pamiętać. Wpłynął do jaskini, uważając,
by nie zahaczyć butlą o skałę. Mimo że postanowił skończyć z
dotychczasowym źródłem utrzymania, był podekscytowany
znaleziskiem, co trochę go zaskoczyło i zarazem rozbawiło.
Prawdopodobnie był to skutek wychowania przez ojca - starał się
do końca zrobić coś dobrze, choć dobrze wykonana praca mogła z
równym powodzeniem przynieść nagrodę, jak i problemy. Z siatką
w lewej ręce, a nożem w prawej zabrał się do pracy. Ponieważ
jeżówce pełzały powoli jedne po drugich, w ciągu kilku minut
zapełnił siatkę do połowy i dopiero wtedy miał okazję użyć noża,
by zdjąć ze skały naprawdę dorodne okazy. Aby oderwać stworzenie
od podłoża, należało podważyć ostrzem jego ssawki. Zajęcie było
czasochłonne, gdyż zbyt duży nacisk mógł skruszyć muszlę i zabić
jeżowca, co w konsekwencji powodowało straty finansowe, bo na
powierzchnię musiały dotrzeć żywe. Praca ta absorbowała go przez
mniej więcej dwadzieścia minut. Zbierając jeżówce, zaczął się
zastanawiać nad błyskiem światła, który zauważył z łodzi. Mógł
go wywołać przedmiot zostawiony przez jakiegoś żeglarza albo też
śmieć wyrzucony przez przypływ. Ale mogło to też być słońce
odbite od okularów lornetki czy lunety celowniczej. Być może
doświadczenia wyniesione z wojska i policji zaowocowały lekką
manią prześladowczą lub nadmiernym rozwojem wyobraźni, ale nie
mógł nie brać tej możliwości pod uwagę, podobnie jak nie mógł jej
ot tak sobie odrzucić. Na dodatek przemawiały za tym nie tylko
jego doświadczenia, a to zupełnie zmieniało sytuację. Pete
doskonale ocenił Cobbsa: Ricci wstrząsnął jego światkiem,
zupełnie jakby znajdował się w kuli z płatkami śniegu, które
wirują, gdy potrząśnie się zabawką. Tego typu tandetę można było
kupić w każdym sklepie z pamiątkami. Cobbs będzie się dusił w
swoim sosie, dopóki nie odzyska w swoich oczach choć części dumy.
I nie tylko w swoich - w małych miasteczkach wieści rozchodziły
się błyskawicznie i strażnik o tym wiedział. Jeśli nie chciał,
by się z niego śmiano, musiał wyrównać rachunki, zanim historia
spotkania na drodze, po stosownym ubarwieniu, zostanie elementem
lokalnego folkloru. W normalnych okolicznościach zaplanowanie
takiego rewanżu zajęłoby trochę czasu, ale Cobbs był narwańcem
i czuł się bezkarnie, toteż było znacznie bardziej prawdopodobne,
że zacznie działać jeszcze pod wpływem wściekłości i spróbuje
czegoś równie nie przemyślanego co ekstremalnego. Ricci wrzucił
jeżowca do siatki, zaczął odrywać następnego i rozmyślał dalej.
W porządku, należy założyć, że Cobbs spróbuje czegoś głupiego.
Co w takim razie mógł mieć z nim wspólnego ów refleks światła?
Jeśli postanowił go zabić, miał po temu znakomitą okazję: jako
strażnik przyrody mógł nosić broń i miał dostęp do motorówki,
ponieważ zatoka stanowiła część hrabstwa Hancock, którego tereny
patrolował. Wiedział też, gdzie i o jakiej porze można znaleźć
Ricciego. Nic prostszego, jak wcześniej podpłynąć z drugiej
strony do wysepki, ukryć tam łódź i poczekać w krzakach na
pojawienie się celu. A w wodzie Ricci był celem, i to bezbronnym.
Cobbs mógł spokojnie poczekać, aż się wynurzy, i zdjąć go jak
kaczkę na strzelnicy, jeśli był wystarczająco dobrym strzelcem.
Nie musiał się nawet pokazywać - wystarczyłby mu dobry sztucer
z silną lunetą. Jeśli nie był pewien swoich umiejętności, mógł
podpłynąć bliżej i czekać. To drugie było mniej prawdopodobne,
ale skutek obu był taki sam: Ricci zniknąłby w odmętach i uznano
by go za kolejną ofiarę Penobscot. W ciągu ostatnich lat kilku
rybaków i poławiaczy utonęło, a dwóch czy trzech ciał w ogóle nie
odnaleziono, czemu trudno się dziwić, gdyż obfitość wodorostów
i morskich padlinożerców stwarzała warunki zdecydowanie nie
sprzyjające przetrwaniu nieboszczyka. Po czterech dniach
przemyśleń Ricci był pewny, że Cobbs spróbuje go dostać, gdy
zakończy nurkowanie. Jeśli nie tym razem, to na pewno następnym.
Pozostawało tylko jedno pytanie: Jaka była w tym wszystkim rola
Dexa? To, że wystawił go na drodze, nie ulegało wątpliwości jego
winę potwierdzała reakcja na pytanie o pilnowanie dzieci.
Zachowanie pomocnika - nerwowy słowotok, zapewnienia, że czuje
się winny za to, co spotkało Ricciego, tarmoszenie brody i to,
że ani razu nie spojrzał mu w oczy - było wręcz podręcznikowe.
Niezliczone przesłuchania podejrzanych, gdy pracował w policji,
nauczyły go rozpoznawać takie objawy. Zawsze świadczyły one o
oszustwie i poczuciu winy. Tylko że można być winnym rozmaitych
rzeczy i w rozmaity sposób. Jakoś nie potrafił uwierzyć, by Dex
pomógł teraz Cobbsowi wyrównać rachunki, chyba że nie wiedział,
jak drastyczną zemstę zaplanował strażnik. Albo też został do
tego zmuszony sposobami, z których Ricci nie zdawał sobie sprawy.
Dex nie miał łatwego życia ani sytuacji finansowej, a Cobbs i
jego przekupni kumple w niebieskich mundurkach mogli mu je
jeszcze bardziej skomplikować. Należało więc założyć, że Dexter
pozostał biernym, ale milczącym świadkiem wszystkiego kimś, z
kogo obecnością Cobbs mógł się w ogóle nie liczyć. Ricci miał
tylko dwie możliwości - mógł albo się wycofać, albo udawać, że
nic nie zaszło, i nie zmieniając trybu życia, uważać i czekać.
Wybrał to drugie i wciąż był zdania, że postąpił słusznie. Jeśli
okaże się, że Dex go zdradził albo że gotów jest przyglądać się,
jak strażnik będzie próbował go zabić, tym lepiej: będzie miał
pewność. A by zachować wewnętrzny spokój, musiał ją mieć. Co z
tym dalej pocznie, zobaczy, gdy stwierdzi, jak bardzo pomocnik
nadużył jego zaufania. Jeśli zaś chodziło o Cobbsa, należała mu
się nauczka. I to taka, której ani szybko, ani łatwo nie
potrafiłby zapomnieć... Rozmyślania przerwał mu dochodzący z góry
pomruk silnika. Dźwięk był rozproszony i przytłumiony, zdawało
się, że dobiega ze wszystkich stron, bo tak właśnie ludzkie ucho
odbiera pod wodą dźwięki o niskiej częstotliwości. Dla
wytrenowanego ucha Ricciego nie ulegało jednak wątpliwości, że
był to pracujący na wysokich obrotach silnik skiffu. W zależności
od wiatru Dex zmuszony był czasami korygować kurs, więc nie było
w tym nic dziwnego. Na wszelki wypadek raz jeszcze sprawdził
odczyty i zadowolony wrócił do pracy. Nie miał powodu do
pośpiechu: wybrał zabawę w wyczekiwanie i zamierzał bawić się w
nią do końca. Jakikolwiek on będzie. Dex chciał poczekać, aż na
powierzchni przestaną się pokazywać pęcherzyki powietrza
wydychanego przez Ricciego. Ich brak oznaczałby zgon, a wtedy
mógłby spokojnie zawrócić skiff. Napięcie okazało się jednak zbyt
duże - cholernie bolał go brzuch i nie mógł już dłużej czekać i
patrzeć. Zresztą nie miało to znaczenia - własnoręcznie
przestawił ciśnieniomierz tak, by pokazywał, że butla jest pełna,
podczas gdy w rzeczywistości została nabita w trzech czwartych.
Obliczenie czasu, na jaki starczy powietrza przy najlepszych
warunkach do nurkowania, nie było znowu takie trudne, a warunki
nie były nawet zbliżone do najlepszych. Roiło się od wirów i
silnych prądów, co było widać nawet na powierzchni. Ricci nie
miał najmniejszych szans. Przykre było, że skończy z galaretą
zamiast flaków, ale nic już nie można było na to poradzić, a Dex
doszedł do wniosku, że skoro go nie trzęsie, to jest całkiem
opanowany. A nawet bardziej, biorąc pod uwagę to, że musiał stać
i czekać, aż wreszcie ten na dole przestanie oddychać... Nie,
cholera, to było zdecydowanie za dużo. Przestawił przepustnicę,
złapał rumpel i z rozwianymi włosami pomknął pod wiatr na miejsce
spotkania z Cobbsem, jakby mógł w ten sposób zostawić za sobą
swoją winę i zmyć ją białą pianą kilwateru.
Ukryty w krzewach koło skały Cobbs obserwował przez lornetkę
nadpływający z północy skiff. Dex pędził z taką prędkością, że
wydawało się, iż lada chwila łódka wystartuje w powietrze niczym
rakieta. Strażnik odetchnął głęboko powietrzem przesyconym
zapachem morza i sosen, chcąc zapamiętać tę chwilę w
najdrobniejszych szczegółach. Pragnął wbić sobie w pamięć każdy
obraz, dźwięk i zapach, by móc je przywołać nawet wtedy, gdy
będzie już stetryczałym sklerotykiem. Mógł nie pamiętać, jak się
nazywa, ale to wspomnienie chciał zachować do śmierci. Kilka
minut przed pojawieniem się skiffu usłyszał jego silnik pracujący
na wysokich obrotach i z trudem opanował podniecenie, chcąc
uniknąć przykrego rozczarowania. Gdy zobaczył, że Dex jest sam,
doznał takiego uczucia, jakby za chwilę miał sięgnąć stratosfery.
Trwało to jedynie moment, wkrótce bowiem napięcie opadło i
przyszła wdzięczność. Był wdzięczny Ricciemu, gdyż dzięki niemu
przekonał się, że jest zdolny do popełnienia morderstwa bez żalu,
strachu, wyrzutów sumienia czy jakichkolwiek innych uczuć poza
wszechobecną satysfakcją. Skiff skręcił w prawo i wpłynął na
brzeg. Jego dziób znieruchomiał na piasku za linią przypływu z
finałowym ryknięciem dopełniającym radość Cobbsa, który właśnie
wyobrażał sobie, jak Ricci musiał cierpieć w ostatnich momentach
życia. W ciągu kilku sekund od momentu, w którym Ricci zdał sobie
sprawę, że ma kłopoty z zapasem powietrza, jego problem zmienił
się w zagrażający życiu kryzys. Wszystko zaczęło się od wdechu,
który wydawał się nieco trudniejszy od dotychczasowych. Przyczyną
mogło być przemęczenie - w końcu przeszło godzinę poruszał się
pod prąd ale prawdę mówiąc, nie wierzył w to. Był doświadczonym
nurkiem i wiedział, że zmniejszanie tempa wskutek przemęczenia
było odruchowe. Wziął kolejny wdech... i jeszcze jeden... Każdemu
towarzyszył coraz większy wysiłek, co w końcu go zaniepokoiło.
Sprawdził ciśnieniomierz. Urządzenie wskazywało, że ma jeszcze
ponad tysiąc atmosfer, czyli jedną czwartą pojemności butli, ale
jego ciało i umysł twierdziły coś innego. Znieruchomiał, unosząc
się w pozycji pionowej, i wziął kolejny wdech. Udało mu się to
z najwyższym trudem. Ciśnieniomierz kłamał. Butla była prawie
pusta i mogła się opróżnić lada moment, więc chwilowo nie było
ważne, jak mogło do tego dojść. Serce mu łomotało, poczuł
pierwsze objawy paniki i z trudem nad nimi zapanował. Musiał
zachować spokój i po kolei rozwiązywać problemy jeśli nie będzie
myślał logicznie, zginie. I tym razem mógł liczyć wyłącznie na
siebie. Wyjął z warg ustnik reduktora, a z torby na ramieniu
wyciągnął zapasową butlę, wypuszczając jednocześnie powietrze.
Na tej głębokości ciśnienie wynosiło niemal cztery atmosfery,
więc gdyby nie nabrał szybko powietrza, naraziłby płuca na zbyt
wielkie obciążenie. Czym prędzej zatem wsunął między zęby ustnik
rezerwowej butli, odkręcił zawór i wziął oddech. A raczej
próbował, bo z butli nie wydostała się ani krztyna tlenu. Jakoś
nie bardzo go to zaskoczyło. Zmusił się do zachowania spokoju.
Pamiętał, by zajmować się problemami po kolei. Musiał się
wydostać z jaskini. Wróć! Najpierw musiał pozbyć się wszystkiego,
co nie było absolutnie niezbędne do przeżycia. Odczepił siatkę
wypełnioną niemal po brzegi jeżowcami. Z zaskoczeniem stwierdził,
że żal mu łupu. Prawda, połów był najlepszy w jego karierze, ale
w tych okolicznościach był też całkowicie bez znaczenia. Chciał
już wyrzucić zapasową butlę, lecz uświadomił sobie, że fajka może
mu się przydać - odczepił ją i włożył do torby. Dopiero wtedy
pozbył się niepotrzebnego pojemnika. Następnie wsparł się oburącz
o skałę, którą przed chwilą oczyścił z jeżowców, i mocno
odepchnął. Wypadł z jaskini, próbując zaczerpnąć oddechu z
podstawowej butli. Choć przypominało to wdech przez knebel lub
dłoń blokującą usta, udało mu się napełnić płuca. Dwa kolejne
pracowite wdechy opróżniły ostatecznie butlę. Raz jeszcze
opanował panikę, zmuszając się, by powoli wypuszczać powietrze
z płuc. Jedno z podstawowych praw, jakie poznał podczas szkolenia
w Navy SEAL, mówiło, że nurkowanie sprowadza się do wyrównywania
ciśnień. Podstawą było zachowanie równowagi między ciśnieniem
zewnętrznym i wewnętrznym, umysłowym i fizycznym. Normalny
człowiek, jeśli ma kłopoty w wodzie, koncentruje się na tym, by
móc jak najszybciej zaczerpnąć powietrza. Właśnie ten impuls
powoduje, że tonący wchodzi ratownikowi na głowę, wpychając go
pod wodę, co przeważnie jest fatalnym w skutkach błędem. Jeśli
ktoś nie urodził się ze skrzelami, musi nauczyć się kontrolować
odruchy, chyba że chce się szybko utopić. Należy skupić się na
utrzymaniu równowagi i wykorzystaniu wszystkich umiejętności do
kontrolowania oddechu, by maksymalnie wykorzystać dostępne źródło
tlenu. Zakładając, że się takowe posiada. Jedną z pierwszych
lekcji udzielanych przez instruktora musztry, byłego członka UDT,
sierżanta Rackela, była nauka rozpaczliwej techniki wynurzania
bez źródła powietrza. Rackel urodził się w kombinezonie
płetwonurka, a jeśli nie, to robił co mógł, by wywrzeć takie
wrażenie. Metodą, którą pomagał opanować, było swobodne
unoszenie. Jeśli nurek pozbędzie się całego obciążenia, jego
wyporność dodatnia wyniesie go na powierzchnię. W trakcie
wypływania należy stopniowo wypuszczać powietrze i utrzymywać
pozycję zwaną popularnie orłem, czyli unosić się z rozsuniętymi
szeroko rękami i nogami, by spowolnić w ten sposób ruch ku górze.
Podczas nurkowania powietrze ulega sprężeniu, a w czasie
wynurzania rozprężeniu, więc w płucach zawsze jakieś się
znajdzie. Jeśli ktoś wynurza się szybciej niż sześćdziesiąt stóp
na minutę bez wypuszczania powietrza, ryzykuje, że rozprężone
powietrze po prostu go rozerwie. Głównym problemem Ricciego było
to, że znajdował się dziewięćdziesiąt stóp pod powierzchnią i już
od kilku sekund opróżniał płuca. Czas wlókł się w nieskończoność
i Tom zdawał sobie sprawę, że bez względu na szybkość wynurzania
nie będzie miał czego wydychać na długo przed osiągnięciem
powierzchni. Nie wspominając już o przystanku na dekompresję,
którego brak mógł spowodować chorobę kesonową. Jej skutkiem mogła
być śmierć, a w łagodniejszej wersji uszkodzenie nerwów lub
mózgu. Tym akurat się chwilowo nie martwił - najpierw należało
dotrzeć na powierzchnię przy życiu, a potem można się było
zastanawiać, co jeszcze się zdarzy. Ażeby dotrzeć na
powierzchnię, potrzebował źródła powietrza, które wystarczyłoby
mu choć na część drogi. I być może miał takie źródło.
Kompensator, podobnie jak jego płuca, był niemal zupełnie
opróżniony, gdyż poddany był tym samym przeciążeniom. W obu
komorach wyglądającego jak kamizelka ratunkowa urządzenia także
znajdował się sprężony tlen, który tym bardziej zwiększy swą
objętość, im bliżej powierzchni się znajdzie i im niższe będzie
ciśnienie wody. Powietrze z płuc, szukając drogi wyjścia, dąży
do nosa i ust, a powietrze z kamizelki do ich sztucznego
odpowiednika, czyli rury zakończonej ustnikiem, gdyż ma ona
większą średnicę. Zapas wystarczający na trzydzieści do
czterdziestu sekund pozwoliłby mu dotrzeć na sześćdziesiąt stóp.
A stamtąd być może zdołałby wynurzyć się swobodnie. Nie było to
pewne, ale tylko ta jedna szansa dzieliła go od wąchania kwiatków
od spodu i od uroczystego pogrzebu. Choć pogrzeb wcale nie musiał
być uroczysty, biorąc pod uwagę, jak skończyła się jego policyjna
kariera. Zrobił gwałtowny obrót w lewo, by łatwiej sięgnąć do
ustnika rury umieszczonej na ramieniu. Resztką oddechu
przedmuchał ustnik i spojrzał w górę. Najbezpieczniejsze byłoby
wynurzenie na plecach z uniesioną ręką, by móc dostrzec i
odepchnąć się od każdej potencjalnej przeszkody. W dodatku wtedy
rura byłaby ponad jego głową i ciśnienie wody wypchnęłoby z niej
powietrze. Teraz jednak musiał jak najszybciej przejść od teorii
do praktyki, bo przed oczyma zaczynały mu migać czarne płaty, a
żyły na skroniach pulsowały żywym bólem. Zagryzł zęby na ustniku,
wcisnął palcem zawór i wciągnął powietrze, nie puszczając go. Do
jego płuc wpłynął słaby strumień tlenu. Ledwie wystarczył, by
Ricci przestał się dusić, lecz mimo to był bezcenny. Wypuścił je
ustami i powoli wciągnął powietrze z rury. Tlen oczyścił mu
trochę umysł. Czas było ruszać. Pozbył się pasa z ciężarkami i
obciążników przy kostkach. Nim zniknęły wśród wodorostów, woda
porwała go i wypchnęła w górę z oszałamiającą prędkością.

15
RÓŻNE MIEJSCA
22 KWIETNIA 2001
- Comment ca va, Rollie?
- Gdy do mojego pokoju wchodzi piękna kobieta, która mówi po
francusku i przyleciała ze Stanów, to jak się mam czuć? Muszę się
czuć dobrze, no nie? Megan uśmiechnęła się, zamykając za sobą
drzwi.
Thibodeau na wpół siedział oparty o uniesioną część szpitalnego
łóżka. Kobieta dostrzegła dren umieszczony w podbrzuszu rannego
i stojak z kroplówką podłączoną do jego ramienia. Rollie wskazał
brodą dużą brązową torbę z papieru, którą Meg wzięła na kolana,
gdy usiadła na krześle stojącym po prawej stronie łóżka. -
Powiedz mi, że masz tam King Cake ze święta mardi gras albo
trochę sosu z aligatora, a przysięgam, że poproszę cię o rękę. -
Naprawdę istnieje coś takiego jak sos z aligatora?
- Mógłbym go jeść codziennie.
- Ugh - skrzywiła się i postawiła torbę obok krzesła. - Cajunowie
muszą mieć żelazne żołądki. - Gdyby tak nie było, już byłbym
martwy, kochanie. Według łapiduchów, pocisk, który mnie trafił,
powinien przejść prosto przez brzuch i rozerwać mi aortę.
Odchyliły go wnętrzności i w efekcie zamiast wykrwawić się na
śmierć, straciłem tylko kawałek jelita grubego i śledzionę. -
Tylko?
Thibodeau wzruszył nieznacznie ramionami.
- Jak człowieka postrzelą w brzuch, zawsze są jakieś straty. -
Bardzo cię boli? - Da się wytrzymać. Konowały twierdzą, że
największym
problemem może być infekcja, bo śledziona pomaga zwalczać
bakterie we krwi. Uważają, że wątroba i pozostałe organy przejmą
tę funkcję, ale nie od razu. - Rollie umilkł i poprawił się na
poduszce. Widać było, że robi co może, by nie krzywić się przy
tym z bólu. - Dobra, koniec pogawędki o podrobach - podsumował,
nieruchomiejąc. ,To co jest w tej torbie i co z moją propozycją
ślubu? Pod warunkiem, jak wspomniałem, że masz ten sos. Megan
uśmiechnęła się ponownie. - Zaraz do tego wrócimy, obiecuję. -
Pochyliła się i pogładziła go po ramieniu. - Lekarze dobrze cię
traktują? - Ujdzie. Tylko ciągle mnie badają i wypytują.
- Za to biorą pieniądze. Miałeś piekielny tydzień, Roi.
- Ale jeszcze żyję. - Spoważniał. - Nie wszyscy mieli tu tyle
szczęścia. - Nie wszyscy - przyznała. - Przykro mi, że straciłeś
tylu ludzi. Przez moment milczał, po czym powoli skinął głową.
- Jak powiedziałaś, to był piekielny tydzień, i to nie tylko dla
obsady tych zakładów. - Oblizał wargi. - Słyszałaś o tej
katastrofie kolejowej niedaleko wybrzeża? - Mówili w
wiadomościach. Straszny wypadek.
- Ostatnio wszędzie w okolicy leją się całe litry krwi.
Zastanawiam się, kiedy z nieba zaczną spadać żaby, komary, czy
co tam jeszcze. Potrząsnęła głową.
Nie jestem religijna - stwierdziła. - Ale nie sądzę, by
zdarzenia, o których mówimy, spowodował palec boży. Rollie
wzruszył ramionami.
- To może w taki sposób Bóg pokazuje nam, co o nas sądzi.
Pismaki, o których mówiłaś, podawali może, jak się czuje ta
dziewczynka? Wiesz, ten dzieciak, który... - Daniella Costas -
przerwała mu Meg. - Ostatnio słyszałam, że czuje się dobrze i
jest z którymś z rodziców. Bon. Gdybym był jej ojcem,
poczekałbym, aż maszynista wyzdrowieje, a potem zabiłbym go
gołymi rękami. - On utrzymuje, że to nie jego wina. - A kogo?
Nie kogo, tylko czego - poprawiła go. - Maszynista twierdzi,
że zawiodły urządzenia. Rollie milczał przez chwilę,
zastanawiając się nad czymś, po czym ponownie wzruszył ramionami.
- Nieważne - stwierdził w końcu. - A przechodząc do rzeczy, nie
mam nic przeciwko twoim odwiedzinom, ale odkąd dowiedziałem się,
że jesteś w drodze, zastanawiam się, po co przyleciałaś. - Roger
uważa, że mogę się tu przydać, dopóki nie wyzdrowiejesz. Ale
miałam też swoje powody, by się z tobą spotkać, Rollie. Jeden z
nich jest w tej torbie. Chcę ci go dać. Powiadasz, że
zasłużyłem na prawdziwy prezent?
Przytaknęła.
- I to bardzo specjalny. Wiem, że go docenisz.
Thibodeau przyglądał się jej w milczeniu. W drzwiach pojawiła się
pielęgniarka, obrzuciła pokój krótkim, ale dokładnym spojrzeniem,
wycofała się na korytarz i kontynuowała obchód. Megan poczekała,
aż zamknie za sobą drzwi, i sięgnęła do torby.Pete Nimec
powiedział mi, że chciałeś swojego stetsona i że lekarze nie
pozwalają ci go jeszcze nosić. Ranny wyprostował się odruchowo.
Przyniosłaś mi mój kapelusz?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
- Nie byłam w twoim mieszkaniu i nigdy nie łamię zasad
szpitalnych - odparła, wyjmując z torby przedmiot owinięty w
cienki papier. Delikatnie złożyła pakunek na kolanach Thibodeau.
- Cokolwiek to jest, ma kształt kapelusza - ocenił, nie
dotykając. - Z tego co wiem, zabronili ci nosić stetsona. O
innych markach nie było mowy. - Uśmiechnęła się przekornie. -
Może przestałbyś się męczyć i sprawdził, czy ten się nada
wzastępstwie? Rollie zmarszczył brwi i odwinął papier.
Westchnął głośno.
Szary kawaleryjski kapelusz był stary i tak znoszony, że
ledwie utrzymywał kształt. Miejscami materiał wypłowiał, a czarny
skórzany pasek pod brodę przetarł się i popękał, lecz złotoczarny
pleciony sznur otaczający denko i zakończony metalowymi
żołędziami pozostał prawie nie naruszony, podobnie jak jedwabna
wstążka stanowiąca jego tło. W doskonałym stanie były też złote
skrzyżowane szable kawaleryjskie spinające denko z uniesionym z
jednej strony rondem. Thibodeau spojrzał podejrzliwie na
ofiarodawczynię. - Jeśli to nie to, co myślę, to gdy powiem o tym
głośno, zrobię z siebie durnia. - Nie zrobisz - odparła Megan. -
Kapelusz należał do mojego pradziadka, który służył w Pierwszej
Ochotniczej Kawalerii Teddy'ego Roosevelta. - Mon Dieul - Rollie
z podziwem przejechał palcem po wnętrzu denka. - Surowi Jeźdźcy.
Przytaknęła.
- "Daleko lepiej jest odważyć się na rzeczy wielkie i zdobyć
chwałę, nawet jeśli pozna się smak klęski, niż równać się z
ubogimi duchem, którzy ani wiele nie cierpią, ani wiele się nie
radują..." - "...bo żyją w szarości, nie znając ni klęski, ni
zwycięstwa" dokończył Thibodeau. - Nie wiem, co powiedzieć,
Megan... Naprawdę, nie wiem.
Uśmiechnęła się.
Taylor Breen w pół roku zamienił rakietę tenisową na karabin i
wylądował na Kettle Hill. Wstąpił do jednostki na osobistą prośbę
Teddy"ego Roosevelta i choć był profesorem Yale, wziął urlop, by
walczyć z Hiszpanią... - Umilkła, nie przestając go obserwować. -
Rollie, mam do ciebie prośbę... Nie będę cię zmuszać, ale
przyznam, że wolałabym już teraz znać twoją decyzję. Spojrzał jej
prosto w oczy. Chodzi o robotę Maxa Blackburna? - spytał
się.
Przytaknęła.
- Gdy kilka tygodni temu rozmawialiśmy o tym, powiedzia łeś, że
potrzebujesz trochę czasu, żeby się zastanowić, czy chcesz brać
na siebie taką odpowiedzialność... - I czy Pete Nimec chce, żebym
ją na siebie wziął. Uważałem, że ma na myśli kogoś innego i że
pod tym względem nie możecie dojść do porozumienia. -
Rzeczywiście miał i nie mogliśmy się porozumieć, ale sytuacja się
zmieniła. Częściowo z powodu tego, co się wydarzyło i jak na to
zareagowałeś. - Nimec też tak uważa?
- Rozmawialiśmy przed moim odlotem do Brazylii. I osiągnęliśmy
wstępne porozumienie.
- Coś mi się zdaje, że w tej propozycji jest jakiś haczyk. Megan
roześmiała się. - Jestem kobietą.
- Zauważyłem. To co z tym haczykiem?
- Powiem ci, jeśli ty mi powiesz, co zdecydowałeś.
Thibodeau przyglądał się jej przez chwilę, po czym przeniósł
wzrok na kapelusz i po chwili nałożył go ostrożnie. - Pasuje? -
spytał.
- Doskonale.
- Wyjdziesz za mnie?
Nie.
Wzruszył ramionami.
- I tak mogę przyjąć twoją ofertę. Choćby dlatego, żeby nie mieć
już nocnych zmian. Megan lekko uścisnęła jego dłoń leżącą na
łóżku. Gratuluję.
I?
Uśmiechnęła się do niego. - I haczyk polega na tym...

16
WYBRZEŻE MAINE
22 KWIETNIA 2001
Dobrze się przyjrzałeś? Jesteś pewien? - spytał Cobbs, żując
gumę. - Chodzi mi o to, czy obserwowałeś cały czas. Dex strzepnął
z rękawa kurtki nie istniejący kurz. Może dziesięć minut temu
wysiadł z łodzi, a w tym czasie Cobbs zdążył zadać to pytanie w
ten czy w inny sposób z dziesięć razy.Powiedziałem ci, że
załatwione. Co jeszcze mam ci powiedzieć? Spojrzenie Cobbsa było
niczym pogardliwy szturchaniec. Mężczyzna miał na sobie mundur
strażnika i kapelusz. Z szyi zwisała mu lornetka, a w dłoni
trzymał remingtona model 870 kaliber 20 ze składaną metalową
kolbą.Chcę, żebyś mi opowiedział, co widziałeś - oznajmił. Dex
oblizał wargi. W pobliskim lesie coś zaskrobało po pniu, więc
obejrzał się odruchowo. Na gałęzi klonu siedziała wiewiórka,
ruszając ogonem i ogryzając jakiś smakołyk, który trzymała w
przednich łapkach. Nie przeszkadzało jej to uważnie obserwować
obu stojących poniżej ludzi. Popatrzył na Cobbsa. - Najważniejsze
jest to, czego ani ty, ani ja nie widzieliśmy powiedział. - Czyli
co?
- Czyli to, że ja nie widziałem więcej pęcherzyków powietrza, a
ty głowy Ricciego wyskakującej na powierzchnię. Na wet przez te
twoje szkiełka. Strażnik przyglądał mu się, poruszając miarowo
szczękami. Stali w cieniu skalnego odłamu, który dotykał z jednej
strony niewielkiej piaszczystej plaży będącej miejscem spotkania.
No to podsumujmy to zasraństwo, żebym miał pełen obraz
sytuacji - powiedział.
Dex westchnął z rezygnacją i przytaknął.
Czekałeś, dopóki bąbelki wydostawały się na powierzchnię -
powiedział Cobbs. Dex skinął głową.
A kiedy przestały się pojawiać, zawróciłeś i przypłynąłeś
tutaj. Mężczyzna przytaknął po raz trzeci.
- Czyli mówiąc inaczej - rzucił strażnik i potrząsnął strzelbą -
nie muszę tam popłynąć i rozwalić go, jak się tylko wynurzy. -
Właśnie to próbuję ci wytłumaczyć. - Dex był wyczerpany i czuł
do siebie większe niż kiedykolwiek obrzydzenie. Cobbs obserwował
go przez dłuższą chwilę z miną, która wskazywała, że ma ochotę
na kolejną rundę pytań, ale zmienił zdanie. Przesunął językiem
gumę do żucia i wypluł ją na kamienie.No to pozbyliśmy się
naprawdę zasranego dupka - stwierdził.

Ricci wynurzył się akurat wtedy, gdy był już pewny, że nie ma
czym oddychać i że utopi się o kilka stóp od powierzchni.
Wyczerpany, leżał na plecach i wentylował płuca. Jak dotąd nie
odczuwał żadnych symptomów choroby kesonowej, co bynajmniej nie
oznaczało, że może wykluczyć tę możliwość. Pierwszym objawem był
zazwyczaj przenikliwy ból stawów, który mógł się pojawić w ciągu
minut lub nawet godzin po wyjściu z wody. Wywoływał go azot
obecny w krwiobiegu. Cząsteczki gazu gromadziły się w tkankach
tłuszczowych i dlatego Ricci ćwiczył regularnie, choć nie
informował o tym kobiet, na których robiła wrażenie jego
sylwetka. By uniknąć gromadzenia azotu we krwi, w trakcie
wynurzania stosowano przerwy dekompresyjne. W ten sposób wydalano
azot przez drogi oddechowe. Pozwolił sobie na kilka minut
odpoczynku, by odzyskać siły, ale miał świadomość, że jest to
luksus, na który go nie stać. Nie był bezpieczny. Choć nie mógł
dostrzec skiffu, wiedział, że ktoś czeka, aż się wynurzy. Nie
miał pewności, czy wypatrują go z brzegu, czy ze skiffu, ale nie
zamierzał ryzykować. Nie miał pojęcia, jak daleko zniósł go prąd,
więc rozejrzał się i dwukrotnie sprawdził swoje położenie za
pomocą kompasu. Okazało się, że wypłynął około stu jardów na
południowy wschód od wejścia do zatoki. Brak skiffu nie zaskoczył
go spodziewał się, że tak będzie. Co więcej, podejrzewał, dokąd
popłynął Dex. Ponieważ oddech wrócił do normy, poczekał na
wszelki wypadek jeszcze dwadzieścia sekund, wyjął z torby
ośmiocalową fajkę i wsunął ustnik między zęby. Przedmuchał rurkę,
opuścił głowę pod wodę i popłynął do brzegu. Poruszał wyłącznie
nogami, by nie zmącić powierzchni, a jedynym znakiem zdradzającym
jego ruch był prujący fale wylot plastikowej rurki. To się
nazywało "mieć pecha". Dwa razy w ciągu ostatnich dni został
wystawiony i w obu wypadkach, gdy doszło do konfrontacji, miał
przeciw sobie dwóch przeciwników. Tyle że tym razem nie mógł
liczyć na niespodziewaną pomoc Pete'a Nimeca. Przyklęknął za
krzakiem jałowca, jakieś pięć jardów od skały, którą zapamiętał
z pokładu łodzi, i słuchał, jak Dex z Cobbsem uzgadniają
oficjalną wersję jego zniknięcia. Była prosta, acz prawdopodobna:
przemądrzały mieszczuch Ricci od dawna nurkował, nie pozwalając
skromnemu fachowcowi z okolicy właściwie obsługiwać i sprawdzać
swego sprzętu. Dex kilkakrotnie próbował wytłumaczyć mu, że źle
robi, ale po kolejnej kłótni przestał. Płetwonurkowie często
wpadali w tarapaty przez własną lekkomyślność i na pewno będą w
nie wpadać w przyszłości. Jeśli ciało nie wypłynie, będzie to
koniec sprawy. Jeśli natomiast - co było znacznie mniej
prawdopodobne - wypłynie, zanim kraby, ryby i homary rozszarpią
je na strzępy, autopsja wykaże, że zmarł z braku tlenu na skutek
wadliwego działania ciśnieniomierza butli. Nikt nie będzie
podejrzewał sabotaż, gdyż wszyscy odbiorcy poświadczą, że Dex i
Ricci byli w doskonałej komitywie. Na dodatek, skoro zeznania
będzie spisywał szeryf lub któryś z jego zastępców, a potwierdzał
Cobbs, za powód zniknięcia Ricciego Dex mógł podać porwanie przez
UFO, atak yeti czy zderzenie z Latającym Holendrem i też nie
będzie głupich pytań. Na swój sposób byli genialni, a ich plan
spalił na panewce tylko dlatego, że miał lepiej rozwinięty
instynkt samozachowawczy, niż sądzili. Jego błędem, i do tego
Ricci przyznawał się ze wstydem, było to, że nie przewidział, jak
dalece Dex da się zmusić do kolaboracji. Znał jego i jego wady
i choć nie można było ich nazwać przyjaciółmi, to wspólnikami
byli dobrymi. Wszystkiemu winne było to, że zawsze uważał, iż
człowiek z natury jest dobry - nawet lata, które przepracował w
policji, kiedy to miał okazję poznać najciemniejsze i
najpodlejsze strony ludzkiej natury, nie wyleczyły go do końca
z tego idealizmu. Tym razem o mało co przypłaciłby złudzenia
życiem. Oddychał cicho, pozostając w bezruchu i obserwując obu
mężczyzn rozmawiających na niewielkim kamienistym spłachetku obok
głazu. Zaszedł ich z boku przez las i znajdował się za plecami
Cobbsa. Strażnik zwrócony był twarzą ku plaży, natomiast Dex
patrzył na wyspę. Gdy uzgadniali szczegóły oficjalnej wersji, Tom
dopracował własny plan. Niewyszukany, ale dobry. Cobbs był
uzbrojony. Ricci spodziewał się sztucera z lunetą, tymczasem
mężczyzna miał strzelbę, która na niewielką odległość była
znacznie groźniejsza, więc musiał zostać wyeliminowany pierwszy.
Tym razem Ricci nie mógł przytrzymać Cobbsa drzwiami pikapa, ale
remington stanowiłby problem tylko wtedy, gdyby funkcjonariusz
zdołał go użyć. Dex, z tego co widział, nie był uzbrojony, toteż
był znacznie łatwiejszym przeciwnikiem. Największy atut Ricciego
stanowiły zaskoczenie i umiejętność szybkiego oraz skutecznego
trafienia przeciwnika w czułe miejsce. Maskę, płetwy i resztę
sprzętu zostawił w lesie, zatrzymując sobie jedynie noże i
kombinezon. Nóż do podważania jeżowców był nieprzydatny w ataku,
więc nie wyciągnął go z pochwy. Za to normalny, o obustronnym,
ostro zakończonym ostrzu był groźną bronią; Tom trzymał go w
prawej dłoni. Powiał wiatr i Ricci ruszył przed siebie,
korzystając z narastającego szelestu liści i gałązek. Gdy bryza
ucichła znieruchomiał, czekając na kolejny podmuch. Wracały
nawyki wyuczone lata temu podczas treningów w Navy SEAL - gdy się
do kogoś podkradał, przestawiał nogi jedną przed drugą i najpierw
powoli opuszczał palce, sprawdzając, czy nie stąpa na gałęzie,
kamienie, suche i liście lub cokolwiek, co mogło zdradzić jego
obecność albo naruszyć jego równowagę. Dopiero potem stawiał
resztę stopy. Co kilka kroków zmieniał kierunek ruchu, by krzewy
czy wysoka trawa poruszały się naturalnie w jedną stronę i nie
zwracały niczyjej uwagi. Wiatr znowu przestał wiać, więc raz
jeszcze znieruchomiał. Dex i Cobbs wciąż rozmawiali, a od pleców
tego ostatniego dzieliły go trzy stopy. Jeszcze jeden podmuch,
a zaatakuje i może zdoła rozbroić strażnika, nim ten zdąży
wystrzelić... I wtedy wiewiórka wszystko zepsuła. -

...żeby wszystko wyglądało naturalnie, powinieneś poczekać
jeszcze dwie godziny i dopiero wtedy zadzwonić do mnie i do biura
szeryfa - wyjaśnił Cobbs. - Załatwię to jak każde inne... Umilkł
i spojrzał pytająco na Dexa. Ten patrzył na drzewo, na którym
chwilę wcześniej dostrzegł wiewiórkę. Zwierzątko, zaalarmowane
już obecnością jego i strażnika, nagle zeskoczyło z gałęzi i
pognało w górę pnia, robiąc przy tym mnóstwo hałasu i
wypuszczając szyszkę z pyszczka. Nie ulegało wątpliwości, że coś
je przestraszyło, a jego reakcja zdenerwowała Dexa, który od
dawna już miał napięte nerwy. Opuścił wzrok na rosnące pod
drzewem jałowce i kilka stóp za Cobbsem dostrzegł to, co
przegoniło wiewiórkę. Zobaczył nieboszczyka gotowego skoczyć na
nich z półprzysiadu i ściskającego w garści długi nóż. Zbladł
natychmiast i otworzył usta, ale był zbyt zszokowany, by wydobyć
z siebie artykułowany dźwięk. Pisnął więc jedynie i gorączkowym
gestem wskazał Ricciego. Cobbs nie miał pojęcia, co się dzieje,
ale przerażenie Dexa
aż nadto mu wystarczyło. Nie tracąc czasu na pytania, obrócił się
na pięcie, uniósł broń i wycelował tam, gdzie wskazywał pomocnik
nurka. Tom Ricci miał właśnie skoczyć, gdy usłyszał wiewiórkę
gnającą na czubek klonu. Odgłosy ucieczki zaalarmowały Dexa,
który spojrzał na drzewo, potem na krzewy, a w końcu dostrzegł
go i wytrzeszczył oczy. Nie było czasu do stracenia. Skoczył, gdy
Dex wskazał krzaki, a na ułamek sekundy przed obrotem Cobbsa, i
pochylony nisko przemknął pod lufą strzelby. Strażnik natychmiast
wypalił, ale gruby śrut przeleciał nad głową Ricciego, trafiając
w pień i rozsiewając wokół drzazgi oraz liście. Odrzut cofnął
Cobbsa, lecz mężczyzna zachował zadziwiająco zimną krew i zdążył
przeładować broń, nim Tom go dopadł. Usłyszawszy
charakterystyczny dla tego rodzaju strzelb dźwięk towarzyszący
przepompowywaniu naboju do komory zamkowej, Ricci zrobił dwa
kroki prawie na kolanach i wyprostował się gwałtownie, łapiąc
lewą ręką za lufę i unosząc ją ku szczytom drzew. Cobbs nacisnął
spust i kolejny ładunek stalowych śrucin poleciał w niebo, nie
robiąc nikomu krzywdy. Nie puszczając lufy, Tom trzasnął
strażnika prawym przedramieniem w szyję i zaraz potem prawym
łokciem w szczękę. Jednocześnie wykręcił strzelbę ostro w lewo.
Głowa Cobbsa odskoczyła, a z ust popłynęła krew. W następnej
chwili jego twarz wykrzywił grymas wściekłości. Nie puścił co
prawda strzelby, Ricci był jednak zbyt blisko, by mógł zrobić z
niej użytek. Ten ostatni zaskoczony był uporem i wolą walki
Cobbsa, ale adrenalina i złość stanowiły skuteczną mieszankę
dającą siłę i upór. To nieco komplikowało sprawy, bo należało
skończyć ze strażnikiem, nim Dex włączy się do walki. Ricci
pchnął niespodziewanie Cobbsa w pierś i zmusił do cofnięcia. Gdy
dzieliło ich pół kroku, wpakował mu prawy łokieć w żołądek, a
kiedy strażnik zwinął się w kłębek, jęcząc z bólu, wyszarpnął mu
w końcu strzelbę, kucnął i wbił nóż w jego śródstopie. Ostrze
przebiło but, ciało i podeszwę i zagłębiło się na sześć cali w
ziemię. Cobbs zawył jak zranione zwierzę. Wycie stało się jeszcze
głośniejsze, gdy spróbował podnieść stopę i zrozumiał, że nie
zdoła tego dokonać. Oczy wyszły mu na wierzch, a twarz
spurpurowiała, kiedy spojrzał w dół i zobaczył krew płynącą z
buta wokół trzonka noża. Histeryczny wrzask sięgnął zenitu i
załamał się w płacz.Zobacz, co mi zrobiłeś! - zaskomlał, opadając
na kolano zdrowej nogi. Krew i łzy błyskawicznie stworzyły na
jego twarzy groteskowy makijaż, a nagła utrata wyrazistości mowy
świadczyła, że miał albo złamaną, albo wybitą szczękę.O kurfa...
O Jeszu... Czosz ty, kurfa, szrobił?! Ricci zignorował go. Kątem
oka dostrzegł nagły ruch z lewej. Wyprostował się, robiąc
jednocześnie półobrót, lecz przekonał się, że nie może być mowy
o ataku - Dex uciekał, roztrącając gwałtownie krzewy. Ruszył za
nim, nie wypuszczając z rąk odebranej Cobbsowi broni. Dex miał
niewielką przewagę, lecz panika powodowała, że biegł na oślep.
Co chwilę wpadał na gałęzie i krzaki i potykał się o korzenie.
Mimo że kombinezon krępował mu ruchy, Tom dopadł go po niecałej
minucie.Stój, Dex! Ani kroku dalej! - warknął, przeładowując
broń. Nie żartuję! Mężczyzna znieruchomiał pod rozłożystymi
gałęziami świerka. Dyszał tak ze zmęczenia, jak i ze
strachu.Odwróć się! - polecił Ricci. - Powoli! Pomocnik wykonał
polecenie.
Tom podszedł do niego, trzymając palec na spuście uniesionej
lekko strzelby. Dex stał przygarbiony, z włosami zlepionymi potem
i przyklejonymi do policzków i karku. Przez moment spoglądał na
Ricciego, lecz po chwili wbił wzrok w ziemię. Tom wsunął mu lufę
pod brodę i zmusił do uniesienia głowy.Spójrz na mnie! - zażądał,
unosząc ją jeszcze wyżej. - Po patrz mi w oczy! Dex zrobił, co
mu kazano.
Po pierwsze, jesteś chciwym wszarzem - poinformował go. Dex
milczał, ale zaczęły mu drżeć usta, a spod czapki popłynęły
strużki potu. Po drugie, próbowałeś mnie zabić.
Tym razem Dexter próbował coś powiedzieć, lecz Ricci uciszył go
dźgnięciem lufy.Mogę ci przerobić łeb na sałatkę mięsną, więc
lepiej po zwól mi gadać - ostrzegł. Tamten zamknął usta.
Jakiś czas stali w milczeniu, a zmieniały się jedynie cienie
rzucane na ich twarze przez poruszane wiatrem liście i
gałązki.Zawsze dzieliliśmy zysk po połowie, a ja nie miałem nic
przeciwko temu, że ryzykuję, jak długo pilnowałeś mojego tyłka
i robiłeś, co do ciebie należy - odezwał się wreszcie Ricci. Ale
ty dogadałeś się z Cobbsem i wystawiłeś mnie jemu i Phippsowi.
A potem pomajstrowałeś przy ciśnieniomierzu, żebym się nie
zorientował, że mam pustą butlę. I opróżniłeś rezerwową. Zamiast
przyjść i powiedzieć, że Cobbs ci się naprzykrza, na co byśmy coś
poradzili i ustawili gnojka, skumałeś się z nim i próbowałeś mnie
zabić. - Zamilkł i tym razem ciszę przerywało tylko dobiegające
z oddali płaczliwe skomlenie Cobbsa. - Jestem ci coś winien, Dex.
Zasłużyłeś na odstrzał i możesz mi wierzyć, że mam na to wielką
ochotę. Dex stężał. Oddychał szybko i płytko, a na policzkach
wykwitły mu czerwone plamki. Ricci przyglądał mu się przez kilka
sekund, po czym potrząsnął głową i opuścił broń.Uspokój się -
powiedział. - Pospieszyliście się. Gdyby nie wasz pośpiech,
zostałbyś jedynym właścicielem najbogatszego w jeżowce miejsca
w okolicy, które właśnie odkryłem. Dostałem propozycję i
zdecydowałem się ją przyjąć, co oznacza wyprowadzkę. Wystarczyło,
żebyście poczekali do popołudnia, bo wtedy wszyscy dowiedzą się,
że wystawiam dom na sprzedaż. Zapadła kolejna, tym razem dłuższa
i cięższa cisza. Dex wyglądał na pogodzonego z losem i
przybitego, ale Ricci podejrzewał, że w pewien sposób jest to
poza - pomocnik nie czuł żalu czy wstydu z powodu tego, co
zrobił, i jedynie w części zdawał sobie sprawę ze swej winy.
Uważał się za ofiarę, co go rozgrzeszało i usprawiedliwiało jego
postępowanie. Wstydził się głównie tego, że dał się złapać.Cobbsa
też nie zabiję - poinformował go z niesmakiem Ricci. - Biorę
skiff i radzę wam odczekać z piętnaście minut, nim odpłyniecie
jego łodzią. Zawieź go do szpitala, ale pamiętaj: o mnie ani
słowa. Albo, daję ci słowo, wrócę i zapłacisz za wszystko. Cisza.
Ricci poczuł, że ogarnia go obrzydzenie i że lada chwila straci
panowanie nad sobą. - Wskazał lufą skałę za swoimi plecami i
warknął:Zejdź mi z oczu! Dex zawahał się sekundę, jakby chciał
coś powiedzieć, tylko nie bardzo wiedział co lub bał się ataku
furii Ricciego. W końcu po prostu skinął głową, obszedł go i
ruszył między drzewa.Jeszcze jedno, Dex! Mężczyzna zatrzymał się
i obejrzał przez ramię.
Nie martw się - rzucił Ricci. - Jestem pewien, że wyrzuty
sumienia cię nie zabiją.

17
RÓŻNE MIEJSCA
22 KWIETNIA 2001
Harlan DeVane i Kuhl siedzieli naprzeciwko siebie przy trzcinowym
stoliku na werandzie domu Amerykanina. Gospodarz kładł pasjansa,
obserwując czerwone słońce zachodzące nad boliwijską puszczą
tropikalną. - Co o nim sądzisz? - spytał, nie podnosząc oczu znad
kart. - Urządzenie powinno spełnić nasze oczekiwania. Jesteśmy
prawie gotowi do ostatecznej rozgrywki - odparł Kuhl. DeVane
odwrócił kartę i obejrzał ją uważnie. Był to walet karo. Położył
go na królową trefl. - Próba, zdaje się, wywarła na tobie
nadzwyczajne wrażenie - zauważył. - Owszem - przyznał Kuhl. -
Zniszczenia składu przeszły wszelkie oczekiwania. DeVane uniósł
wzrok znad stolika.
Fascynuje mnie nacisk, jaki kładziesz na masakrę będącą
rezultatem tej próby, Siegfriedzie. Wiesz, co mnie najbardziej
zainteresowało, kiedy słuchałem twojej relacji? Kuhl przyglądał
mu się bez ruchu. Nie odpowiedział. Po jego minie nie sposób było
się zorientować, czy zastanawia się nad odpowiedzią, i DeVane
byłby zaskoczony, gdyby jakąkolwiek usłyszał. Naprawdę skuteczny
drapieżnik nie odkrywa nigdy tego, co myśli, ani też tego, czy
w danej chwili w ogóle myśli. Czy ktoś potrafi poznać umysł
rekina albo pytona?Światło sygnalizacyjne przy torach - odparł
DeVane. Widziałeś, jak się zapala kilka sekund po katastrofie,
a to ozna cza, że nie zostało w ogóle uszkodzone. Gdy ustały
zakłócania pola elektromagnetycznego, zaczęło właściwie
funkcjonować. A to z kolei znaczy, że nie tylko nikt nie będzie
mógł odkryć powodów, dla których przestało działać, ale w ogóle
nikt nie będzie podejrzewał uszkodzenia, bo nie ma żadnych jego
śladów. Czyli nie można ustalić powodów wykolejenia się pociągu,
a co za tym idzie, powiązać katastrofy z nami. Uważam, że to
niezwykle ważne z punktu widzenia naszego głównego celu. Oczy
Kuhla były niczym okna otwarte na lodowiec.Gdybym nie uznał, że
to ważne, nie umieściłbym tego w raporcie - powiedział spokojnie.
- I dlatego pogratulowałem ci dokładności. - DeVane ponownie
przyjrzał się kartom na stole i przełożył piątkę kier na szóstkę
trefl. - Naturalnie, choć nie musisz wyjaśniać, dlaczego wybrałeś
taki cel, przyznaję, że mnie to zaintrygowało. Tak? DeVane skinął
głową.
Zastanawiam się, dlaczego ekspres, a nie pociąg towarowy.
Dlaczego w przepaść wpadło kilkuset ludzi zamiast kilkuset krów
czy iluś tam pni, skoro ani trupy, ani ich liczba nie były
istotne dla wyników próby? - Odkrył kolejne trzy karty i dodał:
- I nagle znalazłem odpowiedź. Jak to mówią, olśniło mnie. Kuhl
milczał.
Amerykanin spojrzał na niego.
- Znasz obrazy Breughla lub Hieronymusa Boscha?
Najemnik potrząsnął głową.
- Nie interesuję się sztuką.
Może nie, ale istnieje szansa, że akurat ich prace będą
stanowiły wyjątek, jeśli je zobaczysz. Sąd Ostateczny, Triumf
Śmierci albo Żebracy... to dzieła pełne doskonałego diabelstwa,
że przekształcę słowa poety, który szczególnie podziwiał
Breughla. - DeVane uśmiechnął się. - O obu niewiele wiadomo, a
większość ich obrazów nie jest datowana. Wiemy, że żyli w
odstępie mniej więcej stu lat. Można jedynie spekulować, kto
zamawiał ich obrazy, co chciał na nich zobaczyć albo czy malowali
raczej dla siebie niż dla swych opiekunów, ale ich style i wielka
wyobraźnia są wyjątkowe i w owych czasach musiały trącić herezją.
Kiedy widzi się obraz Boscha nie trzeba podpisu, by rozpoznać
autora. Sama praca jest jego podpisem. Kuhl spojrzał mu prosto
w oczy.
- Wciąż nie rozumiem.
DeVane uśmiechnął się lekko.
- Sądzę, że jednak rozumiesz, i to pomimo mojej okazjonalnej
skłonności do zbyt kwiecistych opisów. Jeśli okazałem ci brak
szacunku, przepraszam, bo nie miałem takiego zamiaru. Wręcz
przeciwnie. Uważam cię za mistrza, niewidzialnego artystę,
którego dzieło uważny koneser zawsze rozpozna. I sprawia mi
przyjemność dawanie ci twórczych możliwości. Gospodarz przewrócił
kilka kart, a Kuhl obserwował go, nie okazując ani znudzenia, ani
zainteresowania. - Muszę ci powiedzieć, Siegfriedzie, że martwi
mnie nie to, czy nam się uda czy nie, ale czy nasz sukces nie
rozczaruje naszych klientów - podjął DeVane. - W porównaniu z
tym, co zamierzamy umieścić na orbicie, urządzenie, które
przetestowałeś, jest niczym armata przy zdalnie sterowanej
rakiecie. Kuhl minimalnie wzruszył ramionami.
Havoc ma do wykonania znacznie trudniejsze zadanie i to, że jeden
jego model zdał egzamin, nie gwarantuje, że tak samo będzie z
drugim. Albańczycy zapłacili nam z góry, kartele również, a od
początku było uzgodnione, że zatrzymujemy pieniądze niezależnie
od wyników - rzekł najemnik.
- Tyle że ja wolę patrzeć na to z szerszej perspektywy i mieć
zadowolonych klientów, bo to pomaga w kolejnych negocjacjach. -
DeVane umilkł na chwilę. - Mam również ochotę zobaczyć, jak
cierpią reputacja i wpływy Rogera Gordiana. Wzrastająca obecność
UpLink w tak wielu krajach, przez które biegną nasze linie
przerzutowe, coraz bardziej nam zagraża. Ekonomiczna i polityczna
stabilizacja, jaką wywołują jego operacje, źle wpływa na nasze
interesy, a to, co jest przeszkodą w interesach, powinno zostać
wyeliminowane. Jeśli wykonamy, co obiecaliśmy, straci zaufanie
na całym świecie, jeśli nie, będziemy się wstydzić. A obie strony
mogą ponieść naprawdę poważne straty. Kuhl skinął głową.
- Skuteczności nowej broni można dowieść tylko wtedy, gdy się
jej użyje, ale znamy problemy techniczne, jakie prześladowały
prototypy - powiedział rzeczowo. - Przede wszystkim brak
odpowiedniego, wielokrotnego źródła energii i wrażliwość na
własne promieniowanie. Te problemy zostały już jednak rozwiązane.
Słońce jest niewyczerpanym źródłem energii, a z orbity celowanie
będzie precyzyjniejsze. Nowy stop metalu opracowany przez zespół
Ilkanowicza okazał się skuteczną osłoną i urządzenie przestało
być podatne na własne szerokopasmowe emisje mikrofal, nawet przy
wielokrotnym użyciu. Dostarczona przez Ilkanowicza dokumentacja
dotycząca rosyjskich prób została potwierdzona przez nasz
test.Chodzi ci o "wypadek" pociągu? - I o katastrofę 747 w Los
Angeles kilka miesięcy temu. Amerykanie odkryli, że eksplozję,
do której doszło zaraz po starcie, spowodowało iskrzenie w
przewodach biegnących przez główny zbiornik paliwa. Rzeczywiście
tak było, ale w oficjalnych raportach nie wskazano przyczyny
iskrzenia. Jeden z urzędników FBI, który publicznie snuł
przypuszczenia, że powodem mógł być impuls mikrofalowy, nagle
odszedł na wcześniejszą emeryturę, a FBI zatuszowało sprawę. -
Kuhl umilkł. Jestem przekonany, że twierdzenie Ilkanowicza, iż
to ich zasługa, jest prawdziwe. I że Hauoc jest znacznie
skuteczniejszy od tamtego urządzenia naziemnego, które wywołało
iskrzenie. Wyobraź sobie zniszczenie nie pojedynczego samolotu,
ale większej ich liczby, jeśli za cel obierze się system kontroli
lotów dużego lotniska. Wyobraź sobie chaos, który zapanuje po
zakłóceniu cywilnych systemów elektronicznych i łączności w tak
dużych miastach jak Londyn czy Nowy Jork. Cały świat może stać
się naszym zakładnikiem, jeśli broń zadziała po umieszczeniu jej
na orbicie. DeVane przyglądał mu się bez słowa. Czego
dowiedziałeś się o przeforsowanym przez Gordiana wzmocnieniu
ochrony kosmodromu? - niespodziewanie zmienił temat.
Stało się to, co przewidzieliśmy. Moje źródła potwierdziły,
że zdołał przekonać urzędników Bajkonuru do wprowadzenia na terem
kosmodromu swoich sił bezpieczeństwa. Większość
ludzi i sprzętu pochodzi z bazy UpLink w Kaliningradzie, choć z
innych także. Wszystkie środki ochrony mają powstrzymać każdego,
kto chciałby przeszkodzić w starcie promu.
- A więc istotnie dał się oszukać. Nie znając naszego prawdziwego
celu, uważa, że chcemy zniszczyć lub choćby opóźnić program
budowy stacji kosmicznej. Miło patrzeć, jak ktoś marnuje siły i
środki.
- W rzeczy samej.
DeVane przyjrzał mu się ponownie i skinął głową.
- Dobrze - ocenił. - Masz w Kazachstanie wystarczające
siły, by skutecznie zaatakować?
- Mam, jeśli wliczyć tych, którzy jutro w nocy wyruszą
z bazy w Pantanal.
Havoc pojedzie z nimi?
Tak.
Wobec tego w ciągu najbliższych kilku dni wszystko się
rozstrzygnie. Tak.
DeVane wyłożył na stół trzy ostatnie karty i uśmiechnął się z
satysfakcją, ukazując drobne białe zęby.Asy, Siegfriedzie -
powiedział radośnie. - Asy są najważniejsze.

Słońce zachodzące nad Boliwią, nad Kazachstanem świeciło jasno,
jako że nie dotarło jeszcze do zenitu. Wyraźnie też widać było
helikoptery i samoloty transportowe ze znakami UpLink, które
lądowały na lotnisku wojskowym w Lenińsku, około dwudziestu mil
na południe od kosmodromu Bajkonur. Jurij Pietrow osłaniał dłonią
oczy przed blaskiem słońca odbitego od pustyni. Akurat obserwował
podchodzącego do lądowania pękatego transportowego lockheeda i
krzywił się, aż przykro było patrzeć. Powinien czuć wdzięczność
za pomoc, jaką właśnie otrzymywali od UpLink, a zamiast tego
czuł... właśnie, co? Wściekłość była luksusem, na który nie było
go już stać, bo upokorzenia znosił zbyt długo. Ale jakże mogło
być inaczej? Był dyrektorem Rosyjskiej Agencji Kosmicznej, a ta
istniała tylko dzięki amerykańskim dotacjom i pożyczkom. Bajkonur
zaś, miejsce chwały i startów wszystkich sowieckich załogowych
lotów kosmicznych, a także Lenińsk, założony jako garnizon i
punkt zaopatrzeniowy, od 1994 roku były dzierżawione od
suwerennego Kazachstanu, który powinien pozostać częścią Rosji,
tak jak był częścią Związku Radzieckiego. Kosztowało to rocznie
ponad sto milionów dolarów, w większości pochodzących z pomocy
zza oceanu. A teraz Wojenno Kosmiczeskije Siły, stanowiące
garnizon i ochronę kompleksu, podporządkowano prywatnej armii
ochroniarskiej tego Amerykanina. Do tego w zasadzie sprowadzał
się rozkaz prezydenta Starinowa, choć mowa w nim była o
"wzajemnej pomocy". Starinow zresztą zachowywał się ostatnio nie
jak dłużnik, lecz jak uczeń Gordiana. Odkąd pracownicy UpLink
uratowali go w zeszłym roku od śmierci, bezwstydnie i świadomie
popierał interesy Amerykanów oraz NATO. Pietrow skrzywił się
jeszcze bardziej. Po co zadawać sobie trud i podnosić rosyjską
flagę nad kosmodromem czy umieszczać rosyjskie emblematy na
promach i kombinezonach kosmonautów? Prościej byłoby potwierdzić
to, co i tak wszyscy już wiedzieli, i nakleić amerykańską flagę,
a jeszcze lepiej dolara. I to na czołach wszystkich pracowników
agencji, która niegdyś przodowała w badaniach kosmosu, wysłała
pierwszego satelitę na orbitę okołoziemską czy pierwsze
bezzałogowe próbniki na powierzchnię Księżyca i Wenus, nie
wspominając już o pierwszym człowieku w kosmosie. Pietrow,
obserwując lockheeda kołującego do miejsca wyładunku, gdzie
czekały już taśmociągi i obsługa naziemna, podświadomie słuchał
silników innych maszyn oczekujących na zezwolenie podejścia do
lądowania. Wszystkie należały do UpLink i wypełnione były bronią,
amunicją oraz pojazdami opancerzonymi, a także, ma się rozumieć,
ludźmi. Przylatywały od czterdziestu ośmiu godzin i miały
przylatywać niemal do przewidzianego za kilka dni momentu startu.
Zastanawiał się, jaka byłaby reakcja Amerykanów, gdyby ich rząd
zaprosił do samego serca Stanów Zjednoczonych rosyjskie siły
paramilitarne posiadające olbrzymie możliwości zwiadowcze i dużą
siłę ognia. I gdyby zniósł dla nich ograniczenia w użyciu broni,
a także pozwolił przejąć im kontrolę zabezpieczenia militarnej
operacji od regularnych jednostek wojskowych. Mógł się założyć,
że odebrano by to jako naruszenie bezpieczeństwa narodowego,
jeśli już nie jako zagrożenie suwerenności państwa, i
podejrzewał, że nie tolerowano by tego. Opuścił oczy i wsadził
ręce do kieszeni spodni. Nie mogło być lepszego dowodu globalnej
hegemonii Ameryki niż samoloty krążące właśnie nad lotniskiem.
Nie bardzo potrafił znaleźć właściwe słowo, by opisać to, jak się
czuł. W końcu skinął głową. Wykastrowany. To było to. Pasowało
wręcz idealnie.
Na szczęście jego żona już kilka lat temu straciła
zainteresowanie seksem... Pochylił głowę i zgarbiony powędrował
do niewielkiego budynku terminalu, gdzie musiał uprzejmie powitać
nową grupę pracowników UpLink. Powitać, bo choć na pewno nie byli
mile widziani, mogli się okazać potrzebni.

- ...i naprawdę nie rozumiem, dlaczego ciągle przychodzisz z
wizytą. Nie ma cię, jak człowiek umiera, a to nie to samo, co
spóźnić się na pociąg, do dentysty czy na wyprzedaż w WalMarcie.
Są spóźnienia i spóźnienia, więc jeśli uważasz, że ci to ciąży,
spróbuj sobie wyobrazić, jak ja się czuję. Annie jest znowu w
pokoju szpitalnym numer 377. Siedzi przy łóżku mężczyzny w
marchewkowym kombinezonie astronauty, mężczyzny o niewyraźnej
twarzy, który jest i nie jest jej mężem. Za oknem rządzi się noc,
a mrok pokoju rozświetla jedynie poświata aparatury umieszczonej
po drugiej stronie łóżka. Przyzwyczaiła się już, że co spojrzenie
ulega ona metamorfozie w konsolę kontrolną promu kosmicznego albo
tablicę przyrządów F-16. Potrząsa głową. Nie wiedziałam.
Powiedzieli mi, że jeszcze jest czas...
A ty musiałaś przeprowadzić trening - kończy za nią i rechocze,
wydając odgłos przypominający tratowanie suchych gałęzi i
rozbitego szkła. - Jaki miły zbieg okoliczności. - To nieuczciwe!
- protestuje oburzona. - Miałam przyjść rankiem, wiesz, że
miałam. A potem oni zadzwonili... i powiedzieli...Pewnie, wiem.
Przerabialiśmy to już kilka razy. Nagły atak serca, dym w kabinie
i sprawa się rypła. - Tym razem zgrzytliwy śmiech kończy się
atakiem kaszlu. - Pewnie, można by wszystko ułatwić mojej Annie,
podać jak syropek do łóżeczka, żeby to łatwiej przełknęła. Ale
prawdę mówiąc, z mojego miejsca lepiej widzi się różnicę między
spóźnieniami, a ty spóźniłaś się na randkę... Annie kręci głową.
- Nie mów tak...
- Jak nie możesz tego, lala, słuchać, to naciągaj czapkę na uszy
i zmiataj do Erlsberg Castle. Będzie lepsza balanga niż te
podskoki - warknął, źle naśladując szkocki akcent i wymowę i
jednocześnie unosząc popaloną dłoń, z której skóra zwisa niczym
źle przyklejone pasy materii. - Albo możesz się katapultować.
Dźwignię masz przed sobą. I rzeczywiście, mają przed sobą. Choć
pamięta, że siadła na zwyczajnym drewnianym krześle, nagle
okazuje się, że się myli. Siedzi w fotelu katapultującym ACES II
firmy McDonnell Douglas stanowiącym standardowe wyposażenie
myśliwców F-16. Takie właśnie urządzenie uratowało ją nad Bośnią.
Odkrycie to przyjmuje z takim samym spokojem jak ciągłe
transformacje urządzeń przy łóżku czy rysów twarzy leżącego,
które uniemożliwiają jego rozpoznanie. Siedzi w fotelu lotniczym
z katapultą. Dobrze - siedzi. Przypięta pasami, z pojemnikiem w
zagłówku zawierającym spadochron, magnetofonem i awaryjną butlą
tlenową przymocowanymi do lewej strony fotela... I z żółtą
dźwignią katapulty przed sobą. - Zrób to! Katapultuj się! - W
głosie leżącego słychać wyzwanie. - Oboje wiemy, jak to działa:
katapulta odpali po trzech dziesiątych sekundy, a ładunek
rakietowy jedną dziesiątą później. Po pięciu sekundach zostaniesz
oddzielona od fotela i opadniesz wolno i miękko na spadochronie.
- Nie! - Sama jest zaskoczona swoim uporem. - Nie zrobię tego! -
Łatwo ci mówić teraz, ale poczekaj trochę. W kabinie jest dym!
Wszędzie pełno dymu! Znowu nie zaskakuje jej, że ma rację.
Przyzwyczaiła się już do tych niespodziewanych ogłoszeń, zupełnie
jak u prowadzących tygodniową listę przebojów na MTV czy VH-1.
Wiedział, co się wydarzy, i jeśli mówił, że jest dym, to można
go było wyczuć. Wystarczyło sekundę poczekać. Najpierw pojawia
się biały bezwonny opar wypływający spod fotela jak w efekcie
specjalnym przy użyciu suchego lodu. Ale gwałtownie ciemnieje,
staje się szarą chmurą wypełniającą usta i nos i grożącą
uduszeniem. A przynajmniej ostrym kaszlem wywołanym przez
smrodliwy zapach. - Dalej, na co czekasz, Annie? - pyta
ironicznie, podnosząc się na łokciu i machając jej przed nosem
opalonym palcem. Pociągnij dźwignię i już cię tu nie będzie! -
Nie! - oznajmia jeszcze ostrzej niż przed chwilą. - Nie zrobię
tego, słyszysz? Nie zrobię! - Przestań pieprzyć i łap za...
Nie! - krzyczy i szarpie się, ale uprząż nie puszcza.
Wyciąga obie ręce, ale nie ku dźwigni. Ujmuje delikatnie jego
spaloną dłoń.
Jesteśmy w tym razem i to się nigdy nie zmieni - mówi
łagodnie. - Nie dla mnie. Dym jest już czarny i nie może dostrzec
łóżka - widoczność kończy się o cale od jej nosa, ale wciąż czuje
jego ciepłą dłoń w swoich dłoniach. A potem z zaskoczeniem, co
samo w sobie jest zaskakujące, pojmuje, że on nie usiłuje jej
zabrać. - Wszystko jest na taśmie, Annie. - Głos należy do Marka,
ale nie ma w nim złości czy ironii, które dotąd zawsze go
przepełniały. - Mark...
- Na taśmie - powtarza łagodnie.
Tak jak zawsze mówił, zanim dopadł go rak. Tak jak wówczas, gdy
zaczęła go kochać, co - jak się zdawało - stało się wieki temu.
Wiesz już wszystko, czego potrzebujesz - mówi jakby z oddali.
Wtedy właśnie pojmuje, że tak właśnie się dzieje - Mark oddala
się od niej. Jego dłoń powoli wyślizguje się z jej uścisku.
Powoli, lecz nieuchronnie, a ona - bez względu na wysiłki - nie
może jej zatrzymać. Jego zatrzymać.Mark, Mark... - Zgina ją atak
kaszlu wywołany dymem wypełniającym płuca.
Chce za wszelką cenę zobaczyć go i zatrzymać...
Mark, ja...
Annie obudziła się z wyciągniętą ręką, chwytając palcami
powietrze. Leżała w pogrążonej w mroku sypialni, zlana potem,
drżąca i bez tchu, z sercem łomoczącym dziko w piersiach i śladem
krzyku na ustach. To był sen. Znowu sen.
Sięgnęła po szklankę, którą przed snem postawiła na nocnym
stoliku, i wypiła duszkiem przynajmniej połowę wody. Odgarnęła
włosy z czoła i westchnęła ciężko. Dobrze, że nie pobudziła
dzieci hałasem, jakiego musiała narobić. Przez kilka minut
siedziała, zbierając się w sobie i czekając, aż oddech i puls
wrócą do normy. Dopiero wtedy odstawiła na wpół opróżnioną
szklankę i wcisnęła klawisz oświetlający tarczę budzika. Była
trzecia w nocy. Zasnęła niespełna dwie godziny temu, znużona
przeglądaniem zapisu rozmów prowadzonych między Orionem a
centrum. Koncentrowała się na ostatnich meldunkach z pokładu
promu i to właśnie musiało wywołać koszmar, podobnie jak artykuł
o katastrofie wywołał poprzedni. Łącznie w ciągu tygodnia miała
ich... zaraz... cztery! - Cholera! - mruknęła głośno. - Lepiej
znajdź sposób, by oczyścić głowę przed snem, albo spalisz się
szybciej, niż sądzisz, moja droga Annie. Posłuchaj trochę muzyki,
obejrzyj powtórkę jakiegoś serialu... zrób cokolwiek, tylko nie
bierz ze sobą pracy do łóżka... Otworzyła szeroko oczy i
wyprostowała się tak nagle, że zagłówek łóżka uderzył głucho o
ścianę. Jej serce znów biło jak oszalałe. Słowa Marka ze snu...
Jego ostatnie słowa... Pamiętała je tak dokładnie, jakby
rzeczywiście to on je wypowiedział. Jakby poustawiał je właśnie,
stojąc tuż obok. "Wszystko jest na taśmie, Annie. Na taśmie.
Wiesz już wszystko, czego potrzebujesz". Włączyła nocną lampkę
i złapała zszyty wydruk, nieświadoma, że prawie udało jej się
przy okazji przewrócić szklankę z wodą. "Wiesz już wszystko,
czego potrzebujesz". - O mój Boże! jęknęła, kładąc wydruk na
kolanach i otwierając go gwałtownymi, spazmatycznymi ruchami. -
O mój Boże!

18
FLORYDA
23 KWIETNIA2001
Bez względu na ilość pracy Annie regularnie odwoziła co rano
dzieci do szkoły, nie chcąc wysyłać ich z opiekunką, i nie miała
zamiaru zmieniać tego zwyczaju podczas pobytu na Florydzie. Kiedy
zadzwonił telefon, pomagała im pakować książki. Przepełniały ją
energia i niecierpliwość - na długo przed świtem wyskoczyła z
łóżka, wzięła prysznic i ubrała się. Gestem kazała im dokończyć
pakowanie i chwyciła słuchawkę. - Cześć, tu Annie. - Dzień dobry
- odezwał się męski głos. - Mówi Pete Nimec z... - UpLink
International - dokończyła, spoglądając na zegar ścienny. Było
wpół do ósmej. Jak widać, nie brakowało mu tupetu. - Pan Gordian
zadzwonił wczoraj i uprzedził mnie o pańskim przyjeździe.
Doceniam chęć niesienia pomocy, ale nie spodziewałam się, że
skontaktuje się pan ze mną tak szybko. Przepraszam, wiem, że jest
wcześnie. Miałem jednak nadzieję, że zjemy razem śniadanie.To
niewykonalne. Złapał mnie pan w drzwiach, a muszę być na
przylądku... Zatem spotkajmy się tam. Przywiozę kawę i
rogaliki.
Potrząsnęła głową.
Panie Nimec...
Pete.
Pete, mam przed południem milion spraw, choćby muszę złapać
jednego z naszych bardziej ekscentrycznych ochotników, więc
naprawdę nie będę miała czasu...Mogę chodzić za tobą, jeśli nie
masz nic przeciwko. Zapoznam się z okolicą i nie będę się później
gubił. Spojrzała na taras i zastanowiła się nad propozycją. Jasne
poranne słońce odbijało się od błękitnych wód Atlantyku, po
których płynęła wzdłuż brzegu mała żaglówka. Dorset obiecał jej
mieszkanie z widokiem i dotrzymał słowa. Annie żałowała tylko,
że nie potrafiła się tym cieszyć, nie wspominając już o
obserwowaniu delfinów i manatów, których ponoć miało być pełno
w okolicy.Naprawdę nie sądzę, by to było rozsądne - odparła w
końcu. - Nie zdajesz sobie sprawy, jaki tłok i ruch panuje w
montowni. Kręcą się tam dziesiątki ludzi, którzy sortują
szczątki, prowadzą badania i robią Bóg jeden wie co jeszcze. To
czysty chaos.Obiecuję, że nie będę nikomu wchodził w drogę.
Posłuchaj, nie ma sensu owijać w bawełnę. Część moich
zajęć jest nader delikatnej natury. Wiem, że jesteśmy po tej
samej stronie, i nie chcę czegokolwiek przed tobą ukrywać, ale
najpierw muszę sprawdzić pewne przeczucie, co wymaga wysoce
technicznych detali, i...
- I dlatego możesz być pewna, że nie będę ci się narzucał, nie
mając pojęcia, o co chodzi, i nie rozumiejąc, na co właśnie
patrzę - podchwycił Nimec. - Wolałabym jednak, żebyśmy przełożyli
to spotkanie na później. Może umówimy się na lunch...
- Mamo, a Chris mówi, że mam twarz małpy! - krzyknęła
z salonu Linda.
- A bo ona rozwiązała mi sznurowadła! - zareagował na
tychmiast Chris.
Annie zakryła dłonią mikrofon.
- Wystarczy! - oznajmiła. - Rozmawiam przez telefon. Książki
spakowane? - Aha - odpowiedzieli chórem.
- To marsz do kuchni i poczekajcie, aż Regina da wam pieniądze
na śniadanie. - Chris znowu mówi, że mam twarz...
- Dość!
Halo? - odezwał się Nimec. - Jesteś tam jeszcze?
Annie zdjęła dłoń z mikrofonu.
- Przepraszam, ale właśnie wyprawiam dzieciaki do szkoły. -
Rozumiem. Sam mam dziewięciolatka. - Moje współczucie.
Mieszka z matką.
- Więc to jej współczuję. Na czym to stanęliśmy?
- Miałaś mnie zaprosić do centrum w zamian za lunch w późniejszej
porze. Westchnęła z rezygnacją - w końcu przysłał go Roger
Gordian, cóż zatem szkodziło zabrać go ze sobą? - To nie całkiem
tak, ale niech będzie - poddała się. - Może my się spotkać w
oficjalnym rejonie przyjęć za godzinę. Ale pod jednym warunkiem.
- Strzelaj.
- To mój cyrk i moje małpy, więc bez mojej zgody nic nie może
przedostać się do prasy. Przyjmujesz? To uczciwy układ.
Ponownie spojrzała na zegar.
- Mamusiu, Chris powiedział, że śmierdzę jak małpa! -
krzyknęła Linda z kuchni.
W takim razie punkt ósma - powiedziała i odłożyła słuchawkę.
Ekscentrycznym ochotnikiem, o którym mówiła Annie, był
dwudziestopięcioletni naukowiec i badacz Jeremy Morgenfeld.
Zdołała go złapać, dzwoniąc z telefonu komórkowego, gdy odstawiła
już dzieci do szkoły, i to złapać w ostatnim momencie, bo jak
wyjaśnił, miał właśnie wsiąść na katamaran i przez resztę dnia
nie odbierać telefonów. Jeśli wziąć pod uwagę to, że Jeremy
pracował tylko cztery godziny dziennie, zaczynając nie wcześniej
niż w południe, i to wyłącznie od poniedziałku do czwartku, miała
dużo szczęścia. Morgenfeld był żywym dowodem na istnienie
cudownych dzieci. Na miesiąc przed swymi szesnastymi urodzinami
ukończył inżynierię lotniczą w Massachusetts Institute of
Technology, a potem jeszcze cztery inne wydziały o zbliżonych
specjalnościach oraz zrobił trzy doktoraty z nauk ścisłych i
przyrodniczych. W wieku dwudziestu jeden lat założył fundację
Spectrum, niezależną grupę badawczą finansowaną niemal w całości
ze sprzedaży własnych patentów. Reszta funduszy pochodziła z
dotacji MIT, który dał pieniądze w zamian za możliwość
uczestniczenia w kilku projektach, w tym między innymi w czymś,
co Jeremy właśnie próbował opisać Nimecowi i co nazywał
magnetohydrodynamiką... - Teoria plazmowa - wyjaśniła Annie,
widząc minę Nimeca. Musisz wybaczyć Jeremy'emu. Czasami lubi
jeszcze przypominać innym, że w swoim czasie był obiektem studiów
Mensy. Ludzi z Mensy interesują badania inteligencji
ponadprzeciętnych oraz wyszukiwanie kulturowych, fizjologicznych
i środowiskowych czynników determinujących narodziny osób o
ilorazie inteligencji geniusza.
- Naturalne czy hodowane - podsumował Nimec siedzący
między Annie i Jeremym w kolejce zmierzającej do montowni.
Odwieczny spór. Posłuchaj, nie zależy mi na tym, żeby robić z
ludzi durniów albo żeby ktoś czuł się w mojej obecności jak głąb.
- Jeremy najwyraźniej usiłował być wspaniałomyślny. - Ale
powracając do magnetohydrodynamiki, definicja Annie jest
stanowczo zbyt szeroka. To mniej więcej tak, jak w tym
przykładzie: każda mysz to ssak, ale nie każdy ssak to mysz.
Rozumiesz? Teoria plazmowa obejmuje wszystko od stworzenia
wszechświata do dziwnych wzrostów energii elektrycznej w
przestrzeni, które nazywam iskrami Kirby'ego, od rysownika
komiksów Jacka Kirby"ego. Facet za pomocą ołówka, papieru i
wyobraźni bije te wszystkie warte miliony efekty specjalne w
filmach. I to by było na tyle, jeśli chodzi o zagadnienie
geniuszu. Magnetohydrodynamika natomiast zajmuje się zachowaniem
plazmy w polu magnetycznym i może przynieść naprawdę ważne
zastosowanie praktyczne. Od fuzji jądrowej poczynając. Byłby to
najczystszy znany nam sposób pozyskiwania energii, gdybyśmy tylko
wiedzieli, jak zbudować odpowiednio duże reaktory, które mogłyby
produkować ją na skalę masową, nie zmieniając przy tym siebie i
okolicy w stopione szkliwo. - Lepiej przestań, bo zaczynam się
bać - wtrącił Nimec. - A to dlaczego?
- Nie mogę o tym rozmawiać - odparł Nimec z kamienną
twarzą. - Uraz z dzieciństwa.
Jeremy uniósł brwi.
Zadowolony z efektu, Pete odetchnął, usiadł wygodniej i przyjrzał
mu się okiem starego policjanta. Jeremy miał proste, dość krótko
przycięte brązowe włosy, okulary w złotej drucianej oprawie,
niewielki podbródek i bródkę przypominającą odwróconą łezkę.
Ubrany był w nałożoną daszkiem do tyłu czapkę drużyny
baseballowej Boston Red Sox i koszulkę w barwach zespołu oraz
szerokie szorty, białe skarpety i sportowe buty nike. Nimec
wskazał godło klubu na koszulce. Widzę, że jesteś fanem Red Sox
- zaryzykował, próbując znaleźć jakiś wspólny temat. Jeremy
przytaknął.
Mam domek na wyspie Sanibel, mniej więcej godzinę jazdy od
ich wiosennego obozu treningowego, i co roku obserwuję, jak
ćwiczą. Nimec przyjrzał mu się zaskoczony.
- Sanibel leży kilkaset mil na południowy zachód stąd, jeśli się
nie mylę - zauważył. - Powiedziałeś mi, że chciałeś właśnie
wypłynąć katamaranem, gdy Annie złapała cię przez komórkę...
Jakim cudem dotarłeś tu tak szybko? - To proste - odparł Jeremy.
- Mam mieszkanie w Orlando i tu właśnie siedzę, odkąd Annie
poprosiła mnie o pomoc w dochodzeniu. - Pochylił się i mrugnął
do niej teatralnie. Kiedy dama wzywa, przybywam biegiem. Annie
uśmiechnęła się nieznacznie.
Spotkaliśmy się jakieś trzy lata temu, gdy zjawił się w
Houston na szkoleniu dla specjalistów. Nimec usiłował nie okazać
zaskoczenia.
Byłeś astronautą? - spytał.
Jeremy poprawił okulary; wyglądał na zakłopotanego.
Nie całkiem - wtrąciła się Annie, przybywając mu z odsieczą.
- Nie należący do NASA specjaliści tworzą szczególną kategorię.
Wybierają ich sponsorzy, przeważnie koncerny, które uczestniczą
w konkretnym programie. Prowadzą doświadczenia w warunkach
zmniejszonego przyciągania albo umieszczają sprzęt na orbicie.
Rekrutują się głównie z firm chemicznych, farmaceutycznych lub
telekomunikacyjnych, jak twoja albo z instytucji wojskowych czy
edukacyjnych. - I z fundacji Spectrum? - dodał Nimec. Annie
skinęła głową. - Jeremy zajmował się wtedy powstawaniem
kryształów. - Wzorami krystalizacji w różnych warunkach
środowiskowych, termodynamicznych i termochemicznych - poprawił
ją Morgenfeld. - Dam ci przykład: wszyscy słyszeli stare
powiedzenie, że nie ma dwóch takich samych płatków śniegu. W
rzeczywistości jest ono wielkim uproszczeniem, jak to zwykle bywa
z popularnymi przekazami wiedzy. W latach trzydziestych
dwudziestego wieku Ukichira Nakaya, genialny profesor z Hokkaido,
skatalogował podstawowe formy kryształów śniegu oraz określił
temperatury i wilgotności powodujące ich powstawanie. Jego praca
stanowiła materiał wyjściowy dla innego japońskiego naukowca,
Shotaro Tobisawy, który przestudiował i opisał krystalizację
rozmaitych substancji chemicznych w warunkach kontrolowanej
implozji. - Jeremy pogładził brodę. - Teraz inny przykład: jeśli
zastosuje się ładunek nuklearny o znanej mocy, można przewidzieć,
w jakiej strefie od epicentrum wystąpią określone typy
mineralnych i atmosferycznych formacji krystalicznych. Są one
niezmienne, co udowodniły wszystkie próby, od Los Alamos
poczynając. Ja natomiast mówię o badaniach mających umożliwić
zrozumienie tych fenomenów. Wiedzieć, jaki zespół warunków
spowoduje powstanie określonych kryształów, to jedno, lecz
zrozumieć dlaczego, to zupełnie co innego. Fascynuje mnie to,
ponieważ prowadzi do zupełnie nie zbadanego obszaru fizyki. Teraz
nikt o tym nie myśli, ale w przyszłości, gdy dzięki lotom
kosmicznym będziemy musieli zainteresować się terraformingiem czy
adaptacją genetyczną, by żyć w środowisku innych planet, taką
wiedzę będzie można zastosować do... Jer, zboczyliśmy z tematu
- przerwała mu Annie.
Zaskoczony, zmarszczył brwi, by po chwili wzruszyć ramionami.
Powiadają, że nie nadaję się do pracy zespołowej - rzucił
Morgenfeld. Nimec przyjrzał mu się uważnie.
- Jacy "oni"?
- Dyrektor Narodowego Systemu Transportu Kosmicznego,
obaj jego zastępcy i administrator Biura Lotów Kosmicznych. Kółko
wzajemnej adoracji, które uważa się za półbogów, a nam
śmiertelnikom znane jest jako Władcy Wielkiego Kurnika - wyjaśnił
z urazą Jeremy. - Jedynym przedstawicielem NASA, który miał o
mnie dobre zdanie, była Annie, za co solidnie oberwała. - Czy nie
powiedziałeś, że tacy specjaliści z zewnątrz są wolni od wpływów
administracji rządowej? - Ale ostatecznie muszą uzyskać
akceptację agencji - wyjaśniła Annie. - Jeremy miewa nieco
nieortodoksyjne zachowania, więc część szefostwa doszła do
wniosku, że na tym tle może dojść do konfliktu z resztą załogi,
który to konflikt wybuchnie w niewielkim, zamkniętym środowisku,
jakim jest prom kosmiczny.
Annie próbuje ci powiedzieć, tak by mnie przy tym nie obrazić,
że ich zdaniem jestem przemądrzałym, rozpieszczonym i upierdliwym
dupkiem - podsumował Jeremy. - Wiesz, że ci specjaliści z
zewnątrz nie muszą być nawet obywatelami tego kraju?! A ja jakoś
nie mogłem polecieć na głupie dziesięć dni, bo albo reszta
wyskoczyłaby w próżnię, albo mnie by tam wyrzucili z powodu
mojego wrodzonego wdzięku. Przynajmniej według opinii NASA. Annie
uśmiechnęła się z dumą i poklepała go po ramieniu. - Nie byłoby
żadnej tragedii - oceniła. - Jerry poradziłby sobie z lotem, a
załoga poradziłaby sobie z nim. W każdym razie dzięki temu
właśnie się poznaliśmy i od tej pory jesteśmy przyjaciółmi. - Już
mówiłem, jestem tu dla ciebie, maleńka - zabasował Jeremy, udając
macho. Kolejka zatrzymała się po wschodniej stronie montowni.
Annie wysiadła pierwsza i poprowadziła dwóch mężczyzn ku wejściu
pilnowanemu przez strażników. Nimec, idąc tuż za nią, wyczuł
nagłą zmianę jej nastroju - pod opanowaniem pojawiło się
napięcie, które niemal namacalnie starała się stłumić, i
pośpiech, którego dotąd nie było. Cokolwiek zamierzała zrobić,
widać było, że jest zdecydowana, i to w stopniu, którego mógł jej
tylko pozazdrościć. Zgodnie z ostrzeżeniem w olbrzymim budynku
panował chaos, ale był to zorganizowany chaos grupy ludzi, przed
którymi postawiono poważne i skomplikowane zadanie i którzy
działali pod silną presją. Znał ten typ zachowania z walk,
badania miejsc przestępstw, a w ostatnich latach z operacji
Rogera Gordiana. Stanowiły część gry, w której uczestniczył przez
całe zawodowe życie. Uderzył go natomiast całkowity brak hałasu,
który zwykle towarzyszył takim działaniom. Grupa zebrana przez
Annie zachowywała milczenie. Część miała na sobie cywilne
ubrania, część kombinezony NASA, większość zaś dokądś spieszyła,
omijając tych, którzy składali lub w bezruchu studiowali
szczątki. Cisza i liczba szczątków naprawdę robiły wrażenie -
rozglądając się po olbrzymiej montowni, zrozumiał, że nie sposób
było w pełni zrozumieć siłę wybuchu, który zniszczył prom, jeśli
nie zobaczyło się na własne oczy tego, co po nim zostało. Przez
chwilę przyglądał się tej gorączkowej aktywności, nim dotarło
doń, że Annie i Jeremy są już daleko w przodzie, pogrążeni w
cichej rozmowie. Ruszył za nimi, ale bez pośpiechu. Co prawda,
poznał ją ledwie pół godziny wcześniej, lecz zdążył się już
przekonać, że Annie Caulfield zawsze kieruje się rozsądnymi
powodami. Poza tym obiecał jej, że nie będzie się plątał pod
nogami. Caulfield i Morgenfeld wspięli się szerokim podjazdem na
jedną z ruchomych platform, na której przy kilku dużych
fragmentach Oriona zebrało się czterech czy pięciu specjalistów.
Annie porozmawiała z nimi krótko, podkreślając łagodnie, ale
całkowicie naturalnie swój autorytet: uważała na ich komentarze,
tu kogoś pochwaliła, tam poklepała, a wszystko to z ciepłem,
jakie okazała Jeremy'emu w kolejce. Nimec musiał przyznać, że
jest pod wrażeniem. Kiedy specjaliści - wyraźnie na jej prośbę -
opuścili platformę, Annie i Jeremy przykucnęli w pozycji typowej
dla archeologów. Przeglądając szczątki i od czasu do czasu
wymieniając uwagi, wskazywali sobie całe fragmenty promu lub
miejsca na nich. Po kilku minutach Nimec doszedł do wniosku, że
może do nich dołączyć. Gdy dotarł na platformę, Annie powitała
go skinieniem głowy i nie przerywając oględzin jednego z
fragmentów, zaprosiła bliżej. Obiektem jej zainteresowania był
stopiony i osmalony zespół rur, mocowań oraz zaworów
przytwierdzony do spalonego, powyginanego i popękanego przedmiotu
w kształcie dzwonu. Nimec podejrzewał, że wie, co to takiego, ale
nie odzywał się, nie chcąc ujść za przemądrzałego czy nachalnego.
W końcu Annie, nie, podnosząc się, spojrzała mu w oczy.Patrzysz
na to, co zostało z dyszy głównego silnika - powiedziała,
potwierdzając jego podejrzenia. - Prom ma ich trzy w części
rufowej, a nie jest żadną tajemnicą, bo wiadomo to z zapisów
rozmów z załogą, że na sześć sekund przed startem zaczął się
przegrzewać silnik numer trzy. To ten? - Pete wskazał na
przedmiot przypominający dzwon. Przez moment milczała, potem
jednak odpowiedziała cicho: - Silnik numer trzy w zasadzie
przestał istnieć w wyniku eksplozji. Dokładnie rzecz biorąc,
wyparował. Silnik numer dwa, znajdujący się obok niego, został
częściowo zrekonstruowany z nielicznych fragmentów, jakie
zdołaliśmy odnaleźć. To silnik numer jeden. Nie wiem dlaczego,
ale jest relatywnie nie uszkodzony. Silniki ustawione były w
trójkąt, a ten znajdował się na szczycie, być może więc dzięki
temu uniknął najgorszych skutków eksplozji. Dojdziemy do tego.
W tej chwili najważniejsze dla mnie jest to, że mamy co badać. -
Napędzane są mieszanką kriogenicznego płynnego wodoru i płynnego
tlenu - dodał Jeremy pochylony nad przeciwną stroną dyszy. -
Annie, popraw mnie, jeśli się mylę, ale o ile dobrze pamiętam,
silnik promu zapewnia jeden i siedem dziesiątych miliona
newtonów, czyli trzysta siedemdziesiąt pięć tysięcy funtów ciągu
na poziomie morza. To najskuteczniejsze dynamo w dziejach
ludzkości. Z drugiej strony, najbardziej wybuchowe: zapłon
ciekłego wodoru, jeśli nie jest starannie regulowany, powoduje
upiorne spustoszenia. Wystarczy przypomnieć sobie Hindenburga. -
A jaki to ma związek z Orionem? - spytał Pete.
- Z nagrań rozmów centrum kontroli z pilotami promu wynika
wyraźnie, że wszystko zaczęło się od problemów z przepływem
płynnego paliwa wodorowego - odparła Annie z poważną miną. - To
powszechnie znana informacja i wątpię, bym
powiedziała ci coś nowego. Rozmowy emitowano do znudzenia w
telewizji. Jedną z ostatnich rzeczy, jakie Jim... pułkownik
Rowland zdążył przekazać kontrolerom, był komunikat, że spada
ciśnienie LH2. Potem nastąpiła przerwa w transmisji. Nimec
słuchał uważnie, ale poczuł się zdezorientowany. Jeśli dobrze
rozumiem, twierdzisz, że spadek ciśnienia płynnego wodoru
spowodował wzrost temperatury silnika, co z kolei wywołało pożar,
tak? Tyle że zawsze wydawało mi się, że jest na odwrót: mniej
paliwa to mniejszy ogień.Pewnie, jak długo ciśnienie nie spada
w tych tu wiązkach spaghetti. - Jeremy wskazał częściowo stopione
rury umieszczone po zewnętrznej stronie dzwonu. - Doprowadzają
płynny wodór do ścian dyszy i komory spalania, zanim dotrze on
do przedpalaczy. Nimec uniósł dłoń.
- Stop - polecił. - Wciąż nie rozumiem, jakim cudem w tym wypadku
mniej znaczy więcej. - Bo nie zwróciłeś uwagi na jedno małe, lecz
niezwykle ważne słowo, którego użyłem, opisując wodór. Mam na
myśli "kriogeniczny". Annie dostrzegła, że zirytowany Nimec
ugryzł się w język, toteż dodała pospiesznie:Silniki główne
promu, jak powiedział Jeremy, są niezwykle wydajne. Częściowo
wynika to z tego, że paliwo używane jest do kilku celów. Aby
wodór pozostał płynny, musi być utrzymywany w bardzo niskiej
temperaturze... jak niskiej, najlepiej obrazuje fakt, że zmienia
się on w gaz przy minus cztery stu dwudziestu trzech stopniach
Fahrenheita. Ponieważ silnik musi być silnie chłodzony, żeby się
nie przegrzał, projektanci połączyli te dwie rzeczy i tak część
płynnego wodoru przepływa przez osłonę silnika, nim zostanie
zastosowana jako paliwo płynne. Każdy silnik ma dwa przedpalacze,
których zadaniem jest zapalenie gorących oparów wodoru, nim
zdołają się one zgromadzić i wybuchnąć w dyszy. Jeśli kiedyś
obserwowałeś w zwolnionym tempie nagranie startu promu, mogłeś
za uważyć tysiące małych ognistych kulek eksplodujących poniżej
wylotów dysz. To właśnie to, o czym mówię. Nimec zamyślił się.
A więc uważasz, że znaczny spadek ciśnienia płynnego wodoru mógł
spowodować przegrzanie silników, co doprowadziło z kolei do
wybuchu oparów wodoru w dyszy albo i w samym silniku - powiedział
po chwili.To właśnie powiedział nam Jim. Albo raczej próbował nam
powiedzieć. Wiedział, w którym miejscu spada ciśnienie, bo
pokazywał mu to zegar na tablicy przyrządów, ale wszystko działo
się tak szybko... w kabinie było pełno dymu... I... - nigdy nie
dokończył tego, co chciał powiedzieć.
A pełne zdanie miało brzmieć: "Spada ciśnienie LH2 w systemie
chłodzenia". Ich spojrzenia spotkały się i Pete Nimec, widząc,
jak wilgotnieją jej oczy, z trudem się opanował. Nie należało jej
pocieszać, bo... Nagle zesztywniał tknięty nową myślą i popatrzył
na Jeremy"ego.W kolejce wspomniałeś o różnicy między świadomością
tego, co stanie się w określonych warunkach, a zrozumieniem tego,
dlaczego tak będzie - powiedział. Jeremy zmarszczył brwi.
- Opowiadałem o płatkach śniegu.
- To opowiedz mi o eksplozjach - zaproponował Pete. - Jak
sądzisz, co spowodowało spadek ciśnienia płynnego wodoru? Ajeśli
nastąpiło to w systemie chłodzenia silnika numer trzy, to
dlaczego stopione są rury silnika numer jeden? Jak ten sam
problem mógł wystąpić jednocześnie przynajmniej w dwóch spośród
trzech niezależnych systemów?
Jeremy spojrzał z wahaniem na Annie; najwyraźniej chciał się
przekonać, ile może powiedzieć, a jasne było, że bez jej zgody
słowa z siebie nie wydusi. Nimec stwierdził, że ma o nim nieco
lepsze zdanie.Poprzedniej nocy przyszłam tu, gdy już nikogo nie
było, żeby spokojnie pomyśleć - powiedziała w końcu Annie. -
Miałam ciężki dzień, użerałam się z dziennikarzami i musiałam
sobie poukładać pewne sprawy... Ale nie o to chodzi. Chodzi o to,
że przebywałam tu naprawdę długo. Prawdę mówiąc, znacznie dłużej,
niż się spodziewałam. Chodziłam i oglądałam szczątki, które
zaczęliśmy składać. Kiedy zobaczyłam ten silnik, odkryłam, że
wewnętrzne zniszczenia są znacznie większe niż zewnętrzne, i
zaczęłam zadawać sobie te same pytania, które ty zadałeś
Jeremy'emu. - Umilkła na chwilę, po czym odetchnęła. - Poprosiłam
o pomoc centrum naukowo-dochodzeniowe w San Francisco. Mieści się
w Narodowym Laboratorium imienia Lawrence'a Livermore'a... Nie
wiem, czy słyszałeś o...Analizowali dowody w sprawie Unabombera,
Times Square i bomby w World Trade Center w Nowym Jorku, a pewnie
jeszcze w setkach innych, mniej znanych spraw - przerwał jej
Pete. - UpLink współpracuje z nimi od lat, sam znam większość
pracowników. Ci z Lawrence'a Livermore'a mają najlepszą grupę
kryminologów w kraju. Caulfield skinęła głową.
- Mają przysłać zespół z jonowym spektrometrem masowym.
- Co oznacza, że szukacie pozostałości materiałów wybuchowych.
To cudo pozwoli przeanalizować cząsteczki powstałe w wyniku
eksplozji tu, w tej hali, bez konieczności przewożenia próbek do
laboratorium. A wiadomo, że w transporcie za wsze zanikają pewne
elementy śladowe. - Zgadza się.
Nimec przetrawiał dłuższą chwilę te rewelacje.
- Osoba dokonująca sabotażu z reguły spieszy się i boi złapania,
przez co czasami popełnia błędy - odezwał się w końcu. - Jeśli
jest to zawodowiec, liczy się z taką możliwością i próbuje się
przed nią zabezpieczyć... czyli zwielokrotnić ładunki, często
niepotrzebnie. W przypadku promu wystarczy, by odmówił pracy
jeden silnik, a jeśli dobrze rozumiem, to co spowodowało
przegrzanie silnika numer trzy i być może silnika numer dwa,
powinno również wywołać ten efekt w silniku numer jeden, czego
jednak nie zrobiło. A przynajmniej wystarczająco wyraźnie. - To
sensowne wyjaśnienie, jeśli założymy, że ktoś celowo próbował
zniszczyć prom - przyznała Annie. - Zobaczymy, co wykaże
spektrometr masowy i co ustalą kryminolodzy. Niemniej, Jeremy
jest przekonany, że to właśnie usiłowano zrobić. Mogę się
założyć o dowolną kwotę - dodał Jeremy.
Nimec przyjrzał mu się z namysłem i spytał:
- Skąd ta pewność?
- Pamiętasz, jak chwilę wcześniej mówiłem o płatkach śniegu, a
ty chciałeś rozmawiać o eksplozjach? Pete poznał go już na tyle,
by wiedzieć, że nie jest to pytanie retoryczne, więc odparł:
Uhmm. - Tak się składa, że obaj znamy się na tych ostatnich. Co
prawda, w moim przypadku jest to poboczne zainteresowanie
związane z termodynamiczną geometrią krystaliczną, ponieważ
wykorzystuje się w niej rozmaite rodzaje kontrolowanych
eksplozji, niemniej jednak znam się trochę na geometrii wybuchu.
- Jakoś mnie to nie zdziwiło - przyznał Pete.
- Wiem.
Nimec wskazał ruchem głowy wrak silnika.
- Powiedz mi, dlaczego jesteś taki pewny, Jeremy.
- Mówiąc prostym językiem, określone rodzaje reakcji chemicznych
są analogiczne do eksplozji i pozostawiają po sobie określone
ślady. Takie osmalenia i mikrokratery, jakie widać na tym
silniku, mogły wywołać jedynie mikroładunki termiczne, coś
podobnego do niekomercjalnej odmiany RDX. A to oznacza, że
chciano zniszczyć turbopompy podające paliwo wodorowe, ale nie
do końca się to udało. Nimec zastanowił się nad tym, co usłyszał,
skinął głową i powiedział zwięźle: - Dzięki. - Nie ma za co. -
Jeremy oparł dłoń o zrujnowany silnik i spojrzał na Pete'a ponad
szkłami okularów. - Jeśli chcesz, to chodź tutaj. Pokażę ci
dokładnie, o co mi chodzi. Było to całkowicie przyjacielskie
zaproszenie.
Jasne - mruknął Nimec, zadowolony ze zniknięcia mentorskiego
tonu. - Już idę.
Pół godziny później, gdy zostali sami, Nimec przyznał się Annie:
- Jest coś, co zachowałem dla ciebie. Nie byłem pewien, ile można
powiedzieć przy Jeremym.
Pili kawę w barku. Annie zrezygnowała z zaproszenia na lunch z
uwagi na napięty rozkład zajęć, Jeremy zaś był już w drodze do
Orlando. Przyglądała mu się uważnie znad brzegu filiżanki. Mów
dalej - zachęciła go po chwili.
W niektórych sytuacjach terroryści chcą zostawić ślad wskazujący
jednoznacznie, że nie był to wypadek, ale zarazem nie chcą
ogłaszać, że to oni. To zjawisko nasila się w ostatnich
dziesięciu latach. W ten sposób osiągają za jednym posunięciem
dwa cele: sieją strach, nie ściągając sobie przy tym na głowę
problemów. Annie nie spuszczała z niego wzroku. - Sądzisz, że
silnik numer jeden nie miał być zniszczony, ale że powinno to
wyglądać tak, jakby próbowali, tylko im się nie udało? - spytała.
- Sądzę, że należy brać to pod uwagę.
Zapadła cisza, a potem Annie leciutko się uśmiechnęła.
- To musiało również przyjść do głowy Jereny'emu - powiedziała. -
Sądzę, że milczał, bo nie był pewien, ile można po wiedzieć przy
tobie. - Możliwe. - Nimec wbił wzrok w stół, zastanawiając się,
co się z nim dzieje. Byli kolegami i nie czas był teraz na...
właśnie, na co? Zanim się zorientował, ponownie patrzył na jej
twarz. - Jest wystarczająco sprytny, by się tak zachować ocenił.
Annie w milczeniu wypiła kawę.
- Mam dwa pytania - odezwała się. - Czy UpLink nie będzie miał
nic przeciwko temu, jeśli poinformuję prasę, że rozważamy
możliwość, iż katastrofa Oriona i atak w Brazylii są ze sobą
powiązane? - Na pewno nie.
- Doskonale. Teraz drugie: Czy podejrzewacie, kto może być za to
odpowiedzialny? Namyślał się przez moment, a potem podjął
decyzję.
Może wkrótce się dowiemy. Mamy małą stację kontroli
satelitarnej w Pensacoli. Dziś o czwartej lecę tam z Orlando, by
nadzorować przeprowadzenie pewnej obserwacji, która może cię
zainteresować. Jeśli chcesz, możesz lecieć ze mną firmowym
odrzutowcem. Przygryzła dolną wargę i rozważała jego propozycję.
Para z filiżanki trafiała tymczasem prawie dokładnie w jej nos. -
Muszę wrócić na noc do dzieci. - To krótki lot, a odrzutowiec
zabierze cię z powrotem, jak tylko skończymy. Cisza.
Annie Caulfield dopiła kawę, odstawiła filiżankę na spodek i
oświadczyła:W takim razie lecę z tobą.

19
RÓŻNE MIEJSCA
23/24 KWIETNIA 2001
Była druga po południu 23 kwietnia czasu pacyficznego w San Jose
w Kalifornii. Była również piąta po południu czasu wschodniego
w Pensacoli na Florydzie. Była szósta po południu czasu
brazylijskiego w centralnym Pantanal. I była także trzecia rano
24 kwietnia w Kazachstanie. Rozpiętość dat i stref czasowych nie
miały znaczenia dla należących do UpLink International satelitów
hiperspektralnych o wysokiej rozdzielczości obrazu Hawkeye I
iHawkeye II, podobnie zresztą jak dla przekaźników czy aparatury
przetwarzającej obraz w czasie rzeczywistym i łączącej stacje
odbiorcze. Jak ujął to Rollie Thibodeau, patrząc w wyświetlacz
notebooka dostarczonego mu przez Megan były to w końcu tylko
maszyny. Ale dla ludzi biorących udział w tym zsynchronizowanym
monitoringu cały proces koordynacji był prawdziwą udręką. Co
Rollie równie trafnie skomentował. Tom Ricci przetarł
zaczerwienione oczy. Opuścił Maine przed niespełna
siedemdziesięcioma dwiema godzinami, zostawiając za sobą jeżowce
i samotnicze życie, które wiódł przez ponad dwa lata. Tak wiele
dzieliło go już od przeszłości, że nie sposób byłoby zawrócić.
Najpierw był lot do San Jose i spotkanie z Rogerem Gordianem. Ten
oficjalnie zaproponował mu pracę w UpLink International, w którym
- ku swemu zaskoczeniu - miał zostać globalnym szefem
bezpieczeństwa do spraw operacji terenowych i dzielić to
stanowisko z niejakim Rolliem Thibodeau, o którym wspominała,
jeśli go pamięć nie myliła, wspaniała i niepokalana Megan Breen.
Przyjął tę propozycję mimo zastrzeżeń co do dzielenia pracy z
osobą, której nigdy nie spotkał i która była protegowaną Megan.
Tom odruchowo nie polubił tej kobiety, co pogłębiło się w czasie
rozmowy, i był prawie pewny, że uczucie jest odwzajemniane. A to
zapowiadało współpracę równie miłą jak szybka jazda po wąskiej
i dziurawej, ale dwukierunkowej dróżce: w końcu musiało dojść do
kolizji. Jedynie zaufanie do Nimeca i złożona mu wcześniej
obietnica spowodowały, że nie odrzucił zmodyfikowanej oferty. A
zaraz potem w ekspresowym tempie wysłano go do Kazachstanu -
dzikiego, niegościnnego miejsca zamieszkanego przez równie
dzikich i niegościnnych rosyjskich wojskowych i naukowców,
których stosunek do niego jako żywo przypominał uczucia, jakimi
darzył go Cobbs. Byli urażeni, że przejął dowodzenie siłami
bezpieczeństwa strzegącymi kosmodromu Bajkonur. Mieli mu też za
złe, że użył do patrolowania pierwszej linii ludzi należących do
Miecza i że obsadził nimi najważniejsze stanowiska obronne.
Uważali pomoc za wtrącanie się i okazywali mu to na każdym kroku.
Zastanawiał się, o ile gorsze byłoby ich zachowanie, gdyby
wiedzieli, że jest to jego pierwszy dzień w pracy. Doszedł do
wniosku, że niewiele. Sytuacji nie poprawiało zmęczenie i
rozregulowany zegar biologiczny. Czas wskazywany przez zegarek
wciąż był dla organizmu fikcją, toteż Ricci z ulgą siadł przed
komputerem w ruchomym stanowisku dowodzenia i zalogował się przez
modem komórkowy do zabezpieczonego serwera UpLink. Gdy czekał na
pojawienie się obrazów z satelity, miał przeczucie, że spowodują
one komplikacje, przy których wszystkie problemy, jakie napotkał
od chwili pojawienia się w centralnej Azji, o pożegnaniu z
Cobbsem i Dexem nie wspominając, wydadzą się dziecinadą. Wkrótce
po rozpoczęciu transmisji przeczucia te okazały się aż nazbyt
trafne.

- Ta stacja naziemna stanowi część naszego działu geograficznej
służby informacyjnej - wyjaśnił Nimec, gdy znaleźli się z Annie
w sali przypominającej niewielkie amfiteatralne kino z płaskim
ekranem. - Naszymi klientami są firmy obrotu nieruchomościami,
przedsiębiorstwa budowlane, planiści miejscy, wydawcy map i
atlasów, nafciarze i górnicy oraz mnóstwo innych przedsiębiorstw
korzystających ze zdjęć lotniczych o dużej rozdzielczości. Prawdę
mówiąc, dochody z tego tytułu nie pokrywają nawet kosztów
wykorzystania satelitów. Gord prowadzi tę działalność z czystego
altruizmu. Annie rozejrzała się po salce. Byli jedynymi widzami,
ale nie jedynymi obecnymi - po lewej i prawej, w dole, obok
ekranu znajdowały się stanowiska komputerowe w kształcie podkowy
wraz z obsługującymi je operatorami.Satelity szpiegowskie i
działalność charytatywna - pod sumowała. - Tego jeszcze nie
słyszałam. Nimec przyjrzał się jej z namysłem.
Pamiętasz to porwanie dziecka w Yellowstone, jakieś pół roku
temu? Dziewczynka, Maureen Block, została wykradziona z wozu
kempingowego swoich rodziców przez jakiegoś świrniętego
surwiwalistę, który przetrzymywał ją w szałasie z gałęzi i liści.
Uwolnili ją strażnicy parku, po tym jak Hawkeye I odnalazł
kryjówkę, przeszukując teren w podczerwieni, i zrobił zdjęcie
ofiary oraz porywacza w szałasie. Annie potarła czoło.
Chyba się właśnie wygłupiłam - przyznała.
Nie masz powodu, bo nasz udział nie został podany do wiadomości
publicznej. Współpracujemy z lokalną policją, FBI, NSA i czym
tylko chcesz. Nie jest to całkowicie utajniona informacja, ale
też żadna z zainteresowanych agencji jej nie ujawnia. - Na czyje
życzenie? - Wszystkich. Dobrze wiesz, jak ostro potrafią
rywalizować ze sobą rozmaite agencje strzegące prawa. Wszyscy
lubią być chwaleni za szybkie rozwiązywanie spraw, a nam to
odpowiada: podczas gdy ich doceniają, nam nikt nie zarzuca, że
wtykamy nos tam, gdzie nie należy. A to doprowadziłoby szybko do
odrzucenia naszej pomocy. Dodatkową korzyścią jest to, że
przestępcy nie wiedzą, czego się spodziewać. - Pete umilkł i
obserwował operatorów pochylonych nad klawiaturami. - Jest całe
mnóstwo zastosowań takich satelitów: mogą wykryć groźną
koncentrację toksycznych chemikaliów w glebie, śledzić wycieki
ropy i ubytki określonych minerałów w ziemiach rejonów
rolniczych, co pozwala farmerom zapobiec klęsce nieurodzaju...
i tak dalej. Annie była pod wrażeniem. - Jakie są możliwości tych
satelitów, jeśli naturalnie mogę zapytać? - Nieoficjalnie?
- Jak najbardziej prywatnie - odparła z lekkim uśmiechem. -
Potrafią wykryć obiekt o średnicy nie przekraczającej pięciu
centymetrów i przeskanować ponad trzysta pasm widma, czyli mają
takie same parametry jak satelity, którymi dysponuje Narodowe
Biuro Rozpoznania. To samo dotyczy szybkości i dokładności
naszych analiz, a mamy nadzieję, że za kilka lat będziemy mogli
przekazywać w czasie rzeczywistym ruchome obrazy, nie zaś tylko
zdjęcia. To, co zobaczymy tutaj, będą jednocześnie oglądać dzięki
sieci UpLink szefowie sił Miecza na trzech kontynentach i
analizować specjaliści od zdjęć lotniczych i satelitarnych w San
Jose. - Wskazał słuchawkę z mikrofonem przyczepioną do poręczy
fotela. - Dzięki nim każdy z oglądających może zażyczyć sobie
powiększenia, identyfikacji czy analizy dowolnego fragmentu
obrazu. Możesz słuchać, jeśli chcesz. Annie przypomniała sobie,
jak niedawno udzielała podobnych informacji Gordianowi i Megan
w sali centrum na przylądku Canaveral. Wydawało się jej, że całe
wieki temu wyjaśniała im, po co są słuchawki przy fotelach...
Zimny dreszcz przebiegł jej po plecach. Nimec zauważył jej
nieobecne spojrzenie.
Coś nie tak? - spytał.
Nie. Tylko oszołomiła mnie skala tej operacji.
Wiedział, że kobieta kłamie, ale postanowił nie drążyć tematu,
choć ciekaw był, o czym myślała. Wtedy spostrzegł gest jednego
z operatorów.
Przygotuj się - polecił. - Przedstawienie zaraz się zacznie.

Mniej więcej dwa i pół tysiąca mil dalej na północny zachód Roger
Gordian siedział w takim samym pomieszczeniu, obserwując podobnie
jak Pete i Annie pierwsze obrazy przekazywane przez Hawkeye I
znajdującego się nad Brazylią. Obok szefa UpLink siedzieli
specjaliści od rozpoznania fotograficznego, o których Nimec
wspomniał Caulfield. Większość z nich stanowili byli pracownicy
Narodowego Biura Rozpoznania, a szczególnie sekcji PHOTINT -
Narodowego Centrum Interpretacji Fotograficznej. W ciągu
ostatnich dwudziestu czterech godzin Hawkeye I wykonał serię
przelotów, fotografując z niską rozdzielczością rejon w promieniu
trzystu kilometrów od zakładów w Mato Grosso do Sul. Obszar ten
wyznaczono na podstawie komputerowej analizy wektorowej, szukając
terenów, które były najbardziej prawdopodobnym miejscem
lokalizacji bazy wypadowej do ataku przeprowadzonego
siedemnastego kwietnia. W analizie uwzględniono siłę i kierunek
wiatru wiejącego tamtej nocy, miejsce lądowania skoczków na
terenie zakładów, maksymalną odległość, jaką mogli pokonać, oraz
dokumenty kontroli lotów wszystkich okolicznych lotnisk. Wzięto
także pod uwagę prawdopodobne lokalizacje ukrytych pasów
startowych, dane na temat lokalnego świata przestępczego, enklaw
politycznych ekstremistów i mnóstwo innych danych, które
specjaliści uznali za niezbędne, a którymi dysponowano dzięki
zwiadowi elektronicznemu. Po przejrzeniu analiz i wstępnych
wyników lotów rozpoznawczych specjaliści od interpretacji zdjęć
lotniczych i satelitarnych systematycznie zawężali obszar
poszukiwań, aż pozostały dwa: aluwialne równiny i sawanny
Pantanal i skaliste wzgórza zwane Chapada dos Guimaraes.
Zwłaszcza te ostatnie wzbudziły zainteresowanie i poddano je
najdokładniejszym badaniom. Powiększenia zdjęć wykazały istnienie
prowizorycznego pasa startowego na skalnej równinie w pobliżu
zachodniej krawędzi formacji, mniej więcej pięćdziesiąt
kilometrów od zakładów UpLink. Pozwalał on zarówno na start,
którego nie mogły wykryć radary, jak i na dokonanie zrzutu
techniką HAHO. Dalsze badania odkryły starannie zamaskowaną
wijącą się drogę docierającą aż do polowego lotniska, na nim zaś
odbicia światła, które w spektrum widzialnym nosiły cechy
urządzeń mechanicznych. Ukrycie ich w wąskiej dolince nie na
wiele się przydało - analizy wykazały, że są to pojazdy kołowe
i przynajmniej jeden samolot. Na zdjęciach w podczerwieni
wyraźnie widać było ludzkie sygnatury cieplne w pobliskiej
grocie, ślady termiczne pozostałe po użyciu pojazdów oraz
kontrastowe emisje naturalnej roślinności, od których odbijały
się rejony sztucznie zamaskowane. Podjęto zatem decyzję, by
dokładnie przyjrzeć się temu obszarowi przy użyciu
pełnozakresowego skanera i wykonać zdjęcia wysokiej
rozdzielczości. Operacja ta właśnie się rozpoczęła. Gordian
obserwował powiększający się obraz transmitowany przez Hawkeye
I, na który komputer przed wyświetleniem na ekranie nakładał
siatkę współrzędnych geograficznych. - O, widzi pan tu samoloty?
- odezwał się siedzący obok niego specjalista i spytał: - Jaką
mamy rozdzielczość? - Nieco poniżej metra - rozległo się w
słuchawkach.
- Dajcie większą, musimy zobaczyć, co to za maszyny...
- Jeden to lockheed L-100, taki sam jakiego i my używamy wtrącił
się Gordian. - Drugi to stary DC-3. - Sporo ludzi się koło nich
kręci. Powiedziałbym, że trzydziestu, może czterdziestu. Analityk
siedzący z drugiej strony Gordiana wyprostował się nagle i
oznajmił:Te wozy stojące wzdłuż zbocza wyglądają jak ćwierćtonowe
jeepy zwane Mutt. Są całkiem solidnie załadowane. Gordian
pochylił się.
Zwijają się stamtąd - rzucił.
- Ci faceci w pustynnych mundurach wokół samolotu. Jak
duże zbliżenie możecie uzyskać? - spytał Ricci.
- Za minutę będziesz wiedział, czy któryś ma pryszcze rozległo
się w słuchawkach. Ricci czekał, nie spuszczając wzroku z ekranu.
Wiedział w mniej niż minutę. Mężczyzna stojący przy rampie
załadunkowej L-100 miał krótko ścięte włosy, twarz o ostrych
rysach i wyraźnym podbródku, przeciwsłoneczne okulary lotnicze
i wchłaniającą pot przepaskę na czole. Widać było, że wydaje
rozkazy, decydując o rozmieszczeniu ludzi i ładunku. - Widzisz
go? - Thibodeau zacisnął dłonie na poręczach łóżka i
podciągnąwszy się z jękiem, pochylił nad ekranem notebooka. -
Widzisz? - Rollie, nie denerwuj się, bo ci...
Le chaut sauvage! - przerwał jej ze złością.
Co?
Ma wygląd drapieżnika. - Oczy Thibodeau pałały spod ronda
kapelusza. - On tam dowodzi, i to nie tylko załadunkiem. Megan
obejrzała uważnie wskazanego, pochyliwszy się na krześle stojącym
obok łóżka. - Uważasz, że sfotografowaliśmy szefa? - spytała. -
Nie wiem, czy szefa... Nie musi być mózgiem całej operacji, ale
na pewno jest dowódcą... założę się, że dowodził nocnym atakiem.
- Przerwał na chwilę, po czym dodał: - Bo ci, którym rozkazuje,
to nie jacyś tam partyzanci czy handlarze narkotyków. To
najemnicy. Z pewnością właśnie oni nas za atakowali.
Megan studiowała twarz widoczną na ekranie.
Lepiej dowiedzmy się, kim on jest - powiedziała cicho.
Thibodeau spojrzał na nią wymownie. Cherie, sądzę, że
chwilowo ważniejsze jest ustalenie, do kąd ci chłopcy zamierzają
lecieć... A jeśli to wykonalne, powinniśmy uniemożliwić im
dotarcie na miejsce.
- Za ile? - Przysłuchująca się tej wymianie zdań Annie odwróciła
się od ekranu, na którym widniało powiększenie twarzy Kuhla, i
spojrzała na Nimeca.Kazach... - szepnęła. Pete przerwał jej
ruchem dłoni, słuchając odpowiedzi operatora, i zdjął słuchawki.
- Przepraszam, ale chciałem się dowiedzieć... - Sądzicie, że oni
chcą przeszkodzić w starcie rosyjskiego promu? - Teraz ona mu
przerwała. - I to w podobny sposób, jak zrobili to z Orionem?
Nimec zwilżył wargi.
Uważam, że tak - odparł. - Ale pewność uzyskamy po
obejrzeniu zdjęć.
Potrząsnęła z niedowierzaniem głową.
- I co teraz? - spytała. - Musimy... zamierzacie skontaktować się
z Departamentem Stanu? Zobaczył, że jej dłonie drżą na poręczach,
więc ujął jedną z nich.Annie... Nie można pozwolić, żeby to
się powtórzyło, Pete. Nie... Annie! Spojrzała na niego.
Zajmiemy się tym - powiedział stanowczo, nie puszczając jej
dłoni. - Przyrzekam ci. - Pytanie brzmi: Dlaczego się wynoszą? -
odezwał się Nimec. - Fakt - zgodził się Ricci. - A jeśli to
mobilizacja, to co jest celem. - Za ile Hawkeye II zacznie
nadawać obraz z Kazachstanu? - spytał Gordian. - Rejon jest dość
dokładnie zakryty chmurami - odparł jeden z operatorów. -
Prognoza mówi o wolno przesuwającym się froncie.

20
ZACHODNIA BRAZYLIA
23 KWIETNIA 2001
Para szarych, nie oznakowanych boeningów V-22 Osprey uniosła się
pionowo z lądowiska na terenie zakładów UpLink. Samoloty tego
typu miały na końcach płatów ruchome silniki, które mogły się
obracać w pionie o dziewięćdziesiąt stopni kiedy znajdowały się
w położeniu poziomym, osprey leciał jak normalny samolot, kiedy
ustawione były pionowo, olbrzymie łopaty śmigieł działały jak w
helikopterze, umożliwiając mu pionowy start lub lądowanie.
Maszyny wystartowały o siódmej po południu czasu brazylijskiego,
wznosząc się przez purpurowe niebo z prędkością tysiąca stóp na
minutę. Ed Graham siedział w fotelu pierwszego pilota
prowadzącego samolotu i obserwował w lusterku, jak jego
skrzydłowy zajmuje pozycję po lewej. Przed sobą miał zintegrowany
ekran modułowy, a na głowie hełm pozwalający latać zarówno w
dzień, jak i w nocy. Hełm zaopatrzony był w wyświetlacz HUD,
przekazujący pilotowi najistotniejsze dane o stanie maszyny oraz
warunkach lotu, i przypominał nakrycie głowy rebelianckich
pilotów z Gwiezdnych Wojen. Taki sam hełm przesłaniał również
górną część twarzy siedzącego obok Mitcha Wintera. Choć w czasie
szkolenia wylatali sporo godzin na samolotach tego typu i
udowodnili, że potrafią działać zespołowo w trudnych warunkach,
gdy pilotowali pod ostrzałem skyhawki, była to ich pierwsza
bojowa misja na ospreyach. Po sześciu minutach wznoszenia Graham
ustawił silniki pod kątem czterdziestu pięciu stopni i turbiny
Allison T406AD-400 zaczęły się zachowywać jak normalne jednostki
napędowe. Samolot ruszył na zachód ku Chapada, wznosząc się
stopniowo na pułap dwudziestu sześciu tysięcy stóp. W przedziale
desantowo-ładunkowym każdej z maszyn znajdowało się dwudziestu
pięciu członków Miecza w pełnym oporządzeniu antyterrorystycznym,
poczynając od kamizelek kuloodpornych typu Zylon, przez hełmy z
osłonami i goglami noktowizyjnymi oraz cyfrowe systemy łączności,
na pałkach i nożach kończąc. Na Zylpny mężczyźni narzucili
krótkie kamizelki z mnóstwem kieszeni wypełnionych rozmaitym
wyposażeniem, a uzbrojeni byli w zmodyfikowane M16 z systemem
WRS, strzelby Benelli Super 90 kaliber 12 przystosowane do
strzelania trzycalowymi pociskami ogłuszającymi, pistolety
automatyczne FN Herstal 57 zaopatrzone w celowniki laserowe oraz
w asortyment granatów zapalających, dymnych i gazowych. Grupa
lecąca w drugim samolocie miała także nakolanniki, uprzęże do
zjazdu na linie, liny i haki. Prawie tydzień minął od nocy, kiedy
to zostali zaskoczeni na własnym terenie i zmuszeni do obrony,
w trakcie której piętnastu ich przyjaciół i towarzyszy broni
zginęło lub odniosło ciężkie rany. Wówczas nie znali jeszcze
napastników. Teraz mieli nadzieję na rewanż.

Kuhl schował lotnicze okulary przeciwsłoneczne. Zapadał zmierzch,
a chłodny wiatr osuszał przepoconą opaskę na jego czole. Na pasie
za plecami najemnika lockheed rozgrzewał silniki, a w dole
ładowano drewniane skrzynie - ostatnie warte zabrania rzeczy z
częściowo zwiniętego obozowiska usytuowanego w skalnej
rozpadlinie. Choć wszystko szło dobrze, był zdenerwowany i nie
wiedział dlaczego. Być może przyczynił się do tego napięty
terminarz, którego musiał się trzymać, a może również
zniecierpliwienie, bo chciał się już znaleźć w Kazachstanie.
Przed ostatecznym uderzeniem zawsze był zdenerwowany, ale tym
razem denerwował się bardziej niż zwykle. Może to dlatego, że
dotąd wszystko szło zbyt gładko, a Roger Gordian w ogóle nie
zareagował. Tak dobrze zorganizowane siły jak jego powinny
agresywnie poszukiwać napastników, a tu niemal przez tydzień nic
się nie stało, bo ludzie UpLink nie przejawiali żadnej
aktywności. Jako doświadczony myśliwy wiedział, jakie korzyści
płyną ze skrytego podchodzenia zwierzyny. Ale wiedział też, że
jeśli myśliwy nie jest ostrożny, może się stać ofiarą...
Rozmyślania przerwało mu dwóch mężczyzn w kombinezonach
maskujących, którzy zbliżali się od strony lockheeda. Obaj mieli
karabinki szturmowe Steyr AUG, gdyż FAMASy były już w drodze do
Kazachstanu.Wszystko gotowe do startu - poinformował go jeden z
nich. Kuhl wskazał na DC-3, przy którym stały samochody kursujące
wciąż między pasem startowym a obozowiskiem na dole. Chcę,
żebyście załadowali sprzęt bez jakiejkolwiek przerwy - polecił. -
Upewnijcie się, czy pilot wie, że musi wystartować nie później
niż pół godziny po naszym odlocie. I dopilnujcie właściwego
rozłożenia ładunku. Ten, który poinformował go o gotowości do
odlotu, skinął głową, lecz nim zdążył się odwrócić, Kuhl
dostrzegł bandaż na jego ręce i spytał: - Jak rana, Manuel? -
Estd mejor - odparł najemnik zgodnie z prawdą.
- Dobrze, że jest lepiej. - Kuhl zacisnął dłoń w pięść i przy
łożył do serca. Alo hecho, pecho. Było to powiedzenie, które
poznał dawno temu. W wolnym tłumaczeniu brzmiało: "Noś w sercu
to, co zrobiłeś, i ciesz się z własnych osiągnięć". Manuel
popatrzył na niego bez słowa, po czym skinął głową i wraz z
towarzyszem odszedł ku dakocie. Kuhl przyglądał się im przez
jakiś czas, a następnie wpatrzył się w cienie, które unosiły się
z nizinnych rejonów niczym wody mrocznej rzeki podczas powodzi.
Zaczynały pochłaniać płaski piaszczysty płaskowyż, na którym
stał. W końcu odwrócił się i podszedł do czekającego
transportowca.

Graham zaklął. Obserwował na dwunastej oddalające się światła
pozycyjne gwałtownie nabierającego wysokości samolotu. - Po
rozmiarach sądząc, to musiał być ten lockheed - ocenił Winter,
sprawdzając dane FLIR wyświetlane na wewnętrznej powierzchni
wizjera hełmu. - To się nazywa mieć pecha.
- Taak - przyznał ponuro Graham.
Byli znowu na sześciu tysiącach stóp i przygotowywali się do
ustawienia silników w pozycji pionowej. Do płaskowyżu pozostały
im ledwie dwie mile.Widzę drugą maszynę na pasie. - Winter
wskazał nieco w prawo od kierunku lotu. - To DC-3! Graham
sprawdził wskazania HUD.
- Masz jego sygnaturę w podczerwieni? - spytał.
Drugi pilot przytaknął.
- Rozgrzewa silniki. Jest gotowy do startu.
Graham zerknął w lusterko. Drugi osprey był tak blisko, że
widział rozczarowaną minę pilota, który również był świadkiem
odlotu L-100. Moment później on i Winter usłyszeli w słuchawkach
potwierdzenie:
- I co, do diabła, robimy, Batter 1? Winter odetchnął głęboko.
Zapomnij o ptaku, Batter 2. Zgodnie z planem zajmujemy się
gniazdem - odparł, przesuwając przepustnicę. Do oporu.

Manuel znał dźwięk helikopterów. Ukrywał się przed nimi w
Salwadorze, gdy jako osiemnastoletni naiwniak przyłączył się do
marksistowskiego Frontu Wyzwolenia Narodowego imienia Farabundo
Marti i ich skazanego na porażkę zrywu rewolucyjnego. Po latach,
już jako najemnik kartelu z Medellin, a po jego likwidacji
członek rozmaitych mniejszych oddziałów, które wylęgły się niczym
węże z brzucha zabitego smoka, bawił się w kotka i myszkę z black
hawkami, cobrami i bellami pilotowanymi przez Amerykanów w
Kolumbii. Raz czy dwa udało mu się nawet zmienić rolę i
zestrzelić je. Słyszał helikoptery w całej Ameryce Łacińskiej,
którą przemierzył jako najemnik służący każdemu, kto potrafił
zapłacić żądaną przez niego cenę. Umiał rozpoznać rodzaj maszyny
po samym dźwięku silnika. Jednak dźwięk rotorów, które słyszał
teraz nad pogrążającym się w mroku płaskowyżem, był zupełnie
obcy. Gdyby nie prędkość, z jaką maszyny obniżały lot, gotów
byłby przysiąc, że to silniki dużych samolotów.
Stał przed DC-3 i nasłuchiwał wraz z pozostałymi, którzy zamarli
na pokładzie lub w pobliżu drzwi do przedziału załadunkowego.
Czuł bicie serca - maszyny były blisko, prawie nad nim... A potem
dostrzegł dziwne skrzydlate kształty, których cienie padły na
samolot, i unosząc broń, dał swoim ludziom sygnał, by się
rozproszyli.

Graham miał właśnie wysunąć podwozie, gdy usłyszał, jak pierwsza
seria broni maszynowej zagrzechotała o opancerzoną podłogę
kabiny. Tym razem dupkom się nie udało. Opuścił nieco nos
samolotu i polecił Winterowi: Odpal kilka sunburstów, a
potem poczęstuj ich z peacemakerów. Sunbursty to rakiety o
statecznikach rozkładających się po opuszczeniu wyrzutni,
wypełnione mieszanką fosforu i związku wytwarzającego chmurę
gryzącego dymu. Wyrzutnie zamontowane były pod skrzydłami, a same
rakiety mogły mieć rozmaite głowice. Te miały oślepiać i
ogłuszać. Peacemakerami natomiast nazywano zamontowane w
obrotowej wieżyczce przed dziobem szybkostrzelne działka kaliber
30 milimetrów. Mogły strzelać standardową amunicją o pełnym
stalowym pocisku albo - jak w tym przypadku - elastycznymi kulami
wypełnionymi sulfotlenkiem dimetylowym zwanym inaczej DMSO:
silnym środkiem obezwładniającym wchłanianym bezpośrednio przez
skórę i błony śluzowe. Peacemakery miały szybkostrzelność
praktyczną sześćset pięćdziesiąt pocisków na minutę, a kule
najpierw neutralizowały wroga dzięki swej dużej energii
kinetycznej, po czym uwalniały środek obezwładniający o niemal
natychmiastowym działaniu. Jak inne tego typu wynalazki,
opracowane zostały przez dział uzbrojenia Miecza. Stosowano je
zamiast ostrej amunicji, ponieważ Brazylia, mimo ataku sprzed
tygodnia, nie zmieniła restrykcyjnej polityki w sprawie
uzbrojenia, jakie UpLink mógł montować w samolotach.Już się robi
- rzucił Winter. I sięgnął do pulpitu sterowania uzbrojeniem.
Ukryty za skrzynią w przedziale ładunkowym DC-3, Manuel
gorączkowo podważał jej wieko łomem, który wyjął ze skrzynki na
narzędzia przytwierdzonej do burty obok wejścia do kabiny
pilotów. Po twarzy spływał mu pot, a przez otwarte drzwi słyszał
huk rotorów wzbijających z ziemi tumany piasku. Jeden narożnik
skrzyni odskoczył, więc natychmiast zaczął podważać następny.
Zdążył się ukryć w samolocie, nim eksplodowała pierwsza rakieta.
Chwilę później obie maszyny wroga otworzyły ogień z działek i
widział, jak jego ludzie zataczają się i padają na pełnym dymu
pasie. Dopiero po kilku sekundach dostrzegł, że żaden z nich nie
krwawi, i przypomniał sobie robota, którego rozstrzelał. Gdyby
mechaniczny strażnik uzbrojony był nie w oślepiające światła i
wywołujące mdłości urządzenie, lecz w normalną broń, nie miałby
szans go zniszczyć. Teraz tę samą słabość w wyposażeniu samolotów
mógł wykorzystać przeciwko nim. Drugi narożnik wieka odskoczył,
ukazując pokrzywione gwoździe. Manuel odrzucił łom i wsunął palce
pod drewnianą płaszczyznę. A potem pociągnął w górę, czując, jak
otwiera mu się nie zagojona rana ręki. Na bandażu pojawiły się
świeże plamy krwi i zmieszały z potem. Ale wieko z trzaskiem
puściło. Gorączkowo łapiąc powietrze, sięgnął do skrzyni i
rozerwał materiał, w który otulona była jej zawartość. W końcu
jego dłonie natrafiły na znajomy kształt ręcznej wyrzutni rakiet
przeciwlotniczych stinger.

Batter 2 krążył nad pasem, na wypadek gdyby potrzebne było
wsparcie ogniowe, a Batter 1 przyziemił i otworzył rampę
załadunkową, by desant mógł jak najszybciej znaleźć się na
lotnisku. W rejonie pasa znajdowało się około tuzina uzbrojonych
przeciwników, ale po ataku rakietowym i ostrzale z działek
większość leżała nieprzytomna, więc oczyszczenie okolicy zajęło
dosłownie kilka minut. Graham otrzymał meldunek o zabezpieczeniu
terenu i natychmiast skontaktował się ze skrzydłowym: - Dzięki
za pomoc, Batter 2, i powodzenia w dolinie.
- Przyjąłem, lecimy - odparł pilot drugiego ospreya i skierował
maszynę ku półce, na której miał wysadzić desant. W tym momencie
z DC-3 wyskoczył Manuel z wyrzutnią rakietową na ramieniu. Manuel
nie miał kłopotu z wyborem celu - samolot na pasie wyładował już
desant, za to odlatująca maszyna wciąż miała ludzi na pokładzie.
Przytknął oko do przyrządów celowniczych, skierował otwór
wyrzutni ku ospreyowi i uaktywnił samonaprowadzanie rakiety.
Stinger był pociskiem zaopatrzonym w chłodzony argonem system
poszukiwania źródła termicznego. W kilka sekund po uaktywnieniu
cichy, choć przenikliwy dźwięk potwierdził uzyskanie namiaru i
najemnik odpalił rakietę. Pocisk pomknął za odlatującym
samolotem, włączając własny napęd. Piloci Battera 2 nie widzieli
momentu wystrzelenia stingera. Zarejestrowały to natomiast
sensory umieszczone w gondolach pod ogonem i nosem samolotu i
natychmiast poinformowały obsługę o zagrożeniu, wyświetlając
odpowiednie symbole na konsoli i wizjerach. Przy tak niewielkiej
wysokości, na jakiej znajdował się samolot, rakieta potrzebowała
zaledwie trzech, czterech sekund, żeby dotrzeć do celu. Lotnicy
mieli zbyt mało czasu, by wykorzystać urządzenia pokładowe, nie
mówiąc już o wykonaniu uników. Dlatego właśnie w takich
sytuacjach system GAPSFREE uruchamiał się automatycznie. Teraz
odpalił umieszczone na skrzydłach wyrzutniki flar i pasków folii
aluminiowej, rozsiewając za maszyną pozorowane cele termiczne i
stawiając kurtynę odblaskową, która dezorientowała
samonaprowadzającą głowicę rakiety. Włączył też pulsacyjną lampę
podczerwoną emitującą krótkie, ale intensywne rozbłyski cieplne
pod kątem w stosunku do kadłuba. Stinger zboczył z kursu zwabiony
przez jedną z flar i eksplodował przy zderzeniu ze ścianą skalną,
niszcząc jedynie piaskowiec i porastającą go roślinność. Choć
Ralph Peterson należał do Miecza od ponad trzech lat i dotąd z
broni korzystał tylko na strzelnicy, jego pierwszy strzał w
warunkach bojowych okazał się śmiertelny. W nocy, w której
zaatakowano zakłady w Brazylii, miał dzienną zmianę, a po służbie
poderwał śliczną dziewczynę w jednym z barów w Cuiaba. Nie
sądził, że będzie żałował zaproszenia do jej mieszkania, lecz tak
właśnie stało się następnego dnia, gdy zameldował się w bazie i
dowiedział o ataku oraz zabitych. Teraz nie zamierzał pozwolić,
by zabito któregokolwiek z jego kolegów, jeśli tylko mógłby temu
zapobiec. Strzelca dostrzegł w momencie, gdy ten odpalił rakietę.
Woląc nie ryzykować, przestawił M16 na ogień ostrą amunicją i
polecił mu rzucić broń. Mężczyzna zlekceważył polecenie - co
prawda rzucił wyrzutnię, ale zamiast się poddać, sięgnął po
przewieszony przez ramię pistolet maszynowy. Gdy Manuel obrócił
się błyskawicznie w stronę Petersona i uniósł AUG, ten posłał
dwie krótkie serie, mierząc w pierś terrorysty. Krew trysnęła z
rozerwanej klatki piersiowej Manuela, a po chwili rzuciła mu się
ustami. Był martwy, nim jego ciało padło na ziemię. A lo hecho,
pecho. Batter 2 opadł czterysta stóp poniżej płaskowyżu i
znieruchomiał nad półką skalną, którą starannie wybrano na
miejsce desantu po analizie map stereoskopowych wykreślonych na
podstawie zdjęć z Hawkeye. Stąd do dna rozpadliny pozostało
jeszcze około stu stóp, które grupa uderzeniowa miała pokonać,
opuszczając się na linach. Pionowe ściany i niewielka szerokość
wąwozu uniemożliwiały wysadzenie desantu bezpośrednio na jego
dnie. Tylna rampa samolotu opadła i desant pod dowództwem Dana
Carlysle'a wyładował się biegiem. Gumowe karbowane podeszwy
zapewniały im dobrą przyczepność, a gogle noktowizyjne pozwalały
dobrze widzieć mimo zmroku. Na każdą z pięciu lin przypadało
pięciu ludzi. Komandosi wbili w skałę tytanowe haki z
karabińczykami i dowiązali do nich liny, które następnie
zrzucili, by sprawdzić, czy są wystarczająco długie i sięgną dna
rozpadliny. Pierwsza piątka nałożyła rękawiczki, sprawdziła haki,
przełożyła liny przez uprzęże, tak by biegły przez uda, piersi
i plecy, po czym zaczęła zjazd, amortyzując ugiętymi nogami
opadanie na ścianę. Ręce, którymi hamowali, trzymali pod
pośladkami, drugie unosili, przepuszczając w nich przejechane już
odcinki lin. Zdjęcia satelitarne wskazywały, że przez większość
drogi ściany są gładkie i twarde, co pozwalało na szybki zjazd.
Dopiero ostatnie dziesięć jardów było trudniejsze, gdyż spod nóg
sypały się kamienie odpadające od zwietrzałej ściany. Mimo to
dotarli na dół szybko i bez urazów. Wyplątali liny z uprzęży,
ujęli je oburącz i szarpnęli, dając znak następnej grupie, że są
już na dole. Po kilku sekundach kolejnych pięciu mężczyzn
rozpoczęło schodzenie. Obóz był całkowicie opuszczony i w
zasadzie ewakuowany. Pozostały puste namioty - niektóre
nietknięte, niektóre częściowo złożone - jeep z przebitą oponą
oraz sterty spalonych w całości lub fragmentami śmieci. Komandosi
znaleźli również trochę rzeczy osobistych i wyposażenia - łopaty,
kuchenki gazowe, zwoje lin, metalowe wiadro, apteczkę,
jednorazową maszynkę do golenia, cztery baterie typu D, okulary
przeciwsłoneczne bez jednego szkła, przewrócony drewniany stół
i mapę okolicy, którą można kupić w każdym sklepie. Nie
zaznaczono na niej jednak niczego: żadnych punktów ani tras, nie
zapisano też niczego na marginesach. Mieszkańcy starannie po
sobie posprzątali - nie zostawili ani sztuki amunicji czy też
wskazówek co do swojej tożsamości lub miejsca, do którego się
przenieśli. Carlysle splunął z uczuciem i połączył się z
samolotem.- I jak przyjęcie? - zainteresował się pilot ospreya
o kryptonimie Batter 2. - Spóźniliśmy się na imprezę - odparł z
niesmakiem Carlysle.

Megan pomogła Thibodeau spocząć wygodnie na poduszkach, zdjęła
mu z głowy kapelusz i położyła na stoliku obok łóżka. Rollie
wyglądał na porządnie zmęczonego, a dyżurna pielęgniarka odkryła,
że ma podwyższoną temperaturę. Jak zapewniła Megan, nie było to
nic poważnego, ale wskazywało, że ranny potrzebuje wypoczynku.
Thibodeau nie wziął też przygotowanych przez nią środków
przeciwbólowych, upierając się, że chce być przytomny i mieć
jasny umysł, gdy napłynie meldunek od grup desantowych. Teraz,
gdy napłynął, Megan nalała wody do szklanki i podała mu ją wraz
z tabletkami.Do dna! - poleciła. Wymamrotał coś pod nosem, ale
przełknął podaną porcję i opróżnił szklankę. Odebrała od niego
naczynie, naciśnięciem guzika ułożyła górną część łóżka w pozycji
siedzącej i poprawiła mu koc. A potem pochyliła się i pocałowała
go w policzek. - Dobrej nocy, Roi. Przyjdę rano. Spojrzał na nią
przytomnie.
- Trudno będzie coś z nich wyciągnąć. Wiesz o tym.
Skinęła głową.
- Postaramy się - zapewniła go.
Le chaut sauuage... nie było go tam. Musiał odlecieć tym
samolotem, który nam uciekł. Megan przytaknęła.Bardziej mnie
martwi, że wciąż nie wiemy, dlaczego za atakowali zakłady. Taki
wysiłek włożony w zaplanowanie i koordynację działań oraz cały
ten fikuśny sprzęt użyty tylko po to, żeby wysadzić magazyn z
częściami zapasowymi... To bez sensu, wiesz - powiedział.
Poklepała go po ramieniu.
Śpij. Dzień był długi, a teraz i tak nic więcej nie możemy
zrobić. Przygasiła światło, wzięła torebkę z krzesła i ruszyła
ku drzwiom.Meg! - zawołał słabo. Odwróciła się z ręką na klamce.
Myślisz, że jeśli coś zacznie się w Kazachstanie, ten Ricci
da sobie radę? Przez długą chwilę stała bez słowa, po czym
wymownie westchnęła.Jutro też jest dzień, Rollie - powiedziała
delikatnie. A potem wyszła na korytarz i cicho zamknęła za sobą
drzwi.

21
KAZACHSTAN
26 KWIETNIA 2001
W południowym Kazachstanie od początku lat pięćdziesiątych
dwudziestego wieku Rosjanie w ścisłej tajemnicy testowali swe
pojazdy kosmiczne. Być może właśnie dlatego region ten słynął z
obserwacji UFO. Były ich setki i widzieli je wszyscy - rolnicy,
pasterze, mongolscy handlarze końmi. Prawie każdy miał jakąś
opowieść o dziwnych latających obiektach dostrzeżonych nad
brązowym stepem. Jedne były prawdziwe, inne wymyślone, a
wszystkie ubarwione w trakcie powtarzania rodzinie i
przyjaciołom, gdyż chciano w ten sposób urozmaicić trochę szarą
codzienność tego odległego górskiego zakątka. Ciemny, podobny do
dysku obiekt okrążający okolicę kosmodromu Bajkonur po południu
26 kwietnia, wyjątkowo pochmurnego i deszczowego dnia, obserwował
cały klan alBijan. Od pradziadków do najmłodszych podrostków,
sześćdziesiąt siedem osób zgromadziło się przed domem przodków,
by jeść pieczoną koninę, pić wysokoprocentowe napoje -
przynajmniej jeśli o dorosłych chodzi - oraz tańczyć do wtóru
trójstrunowego komuza, czyli mówiąc krótko, by uczcić ślub jednej
z panien z synem szanowanego i całkiem jak na lokalne warunki
majętnego Kazacha. W ich jednak wypadku, mimo urojenia, opisy
tego, co widzieli, nie były ani wymyślone, ani przesadzone. Ricci
siedział samotnie w przyczepie służącej mu za prywatną kwaterę
i przeglądał mapy okolicy. Sytuacja podobała mu się tak samo jak
gospodarze, czyli z każdą mijającą minutą coraz mniej.
Oczekiwanie, że Rosjanie dotrzymają obietnicy współpracy, było
równie rozsądne jak wynajęcie pedofila na pedagoga szkolnego,
gdyż dał słowo, że będzie trzymał ręce przy sobie. Pierwotne
uzgodnienia dawały mu pełne dowództwo nad połączonymi siłami
strzegącymi kosmodromu, lecz w ciągu ostatnich dwudziestu
czterech godzin ewoluowały one tak, że obecnie dowodził jedynie
obroną obwodu, a rosyjscy wojacy z sił kosmicznych, czy jak je
tam nazywano, przejmowali kontrolę nad terenem bazy,
uniemożliwiając w dodatku jego ludziom wejście do części
budynków. Przy niektórych punktach kontrolnych doszło już nawet
do scysji z Rosjanami, którzy próbowali rządzić i tam. Sytuacja
przypominała jako żywo to, co zdarzyło się w latach
dziewięćdziesiątych w Jugosławii, kiedy to po negocjacjach z NATO
Moskwa zgodziła się nie wchodzić do Kosowa, po czym natychmiast
wysłała spadochroniarzy, by zajęli strategiczne lotnisko w
Pristinie. Co prawda, wynieśli się z niego jak niepyszni, i to
prosząc wojska NATO o wodę, ale nie od razu. No i wtedy mieli
prezydenta, który wyglądał i zachowywał się jak przerośnięta
pijawka moczona w alkoholu i na którego mogli zrzucić winę za
całe to "zamieszanie"... Lecz jakie teraz znajdą wytłumaczenie?
Potrząsnął ponuro głową. Wiedział, że Gordian kilkakrotnie
kontaktował się z Pietrowem, usiłując skłonić go, by trzymał się
pierwotnych ustaleń, ale sam rozmawiał z Rogerem przed dwunastoma
godzinami i usłyszał, że ma ćwiczyć cierpliwość, robić co się da
i czekać na nowe informacje. Głos szefa holdingu nie brzmiał
specjalnie optymistycznie i Gordian nie odezwał się od tej pory,
co najlepiej świadczyło, że próby przemówienia Pietrowowi do
rozsądku skończyły się tak samo jak przemawianie chłopa do
obrazu. Rosjanie dobrze opanowali sztukę odwlekania w
nieskończoność negocjacji. Robili to dopóty, dopóki ziemia nie
paliła się im pod stopami, więc jeśli będzie tylko na to liczył,
zanim ustąpią, wszyscy dawno już zapomną o starcie promu.
Zakładając naturalnie, że start się odbędzie i nie zmieni się w
katastrofę. Przyglądał się mapie. Był przemęczony i niewyspany:
po pierwsze, na skutek podróży, po drugie, na skutek pośpiechu,
z jakim musiał organizować swoje siły. Do tego dochodziły zwykłe
problemy logistyczne wynikające z konieczności posiadania
odpowiednich środków, no i ciągła wojna podjazdowa z tępym,
biernym Pietrowem, który nieustannie podważał jego autorytet.
Cała ta sytuacja zaczynała go wyprowadzać z równowagi, a w
dodatku cios wymierzony w terrorystów w Chapada trafił w próżnię.
Większość, w tym wszyscy, którzy coś wiedzieli, odleciała
wcześniej, a ich samolot rozpłynął się bez śladu. Jeśli byli tak
dobrzy i tak doskonale wyposażeni, jak wskazywały na to
informacje, którymi dysponował, to mieli także do dyspozycji sieć
bezpiecznych lotnisk polowych, o których nikt nie wiedział, i
mogli, wykorzystując je jako punkty paliwowe, oblecieć cały
świat, a nie tylko dotrzeć tam, gdzie chcieli. A był pewien, że
wiedział, co jest ich celem. Przyglądał się mapie, czując, że są
gdzieś blisko. Była to niewytłumaczalna, bo nie poparta dowodami
i nie dająca się logicznie wytłumaczyć pewność. Jedynym, który
mógł go zrozumieć, był Pete, gdyż on również wiele lat
przepracował w policji i musiał wiedzieć, co to takiego
przeczucie. Każdy dobry glina to wiedział, podobnie jak każdy
przed aresztowaniem czuł mrowienie końcówek nerwowych. W ten
sposób najpewniej zwierzęta w puszczy wiedziały o nadciągającej
burzy. Problem polegał na tym, że nie miał pojęcia, gdzie się
ukrywali. Nawet pogoda była przeciw niemu - tak długo jak front
niżowy pozostawał nad Kazachstanem, satelity miały znacznie
ograniczone zastosowanie, gdyż chmury poważnie zmniejszały ich
możliwości. Co prawda, Gordian i Nimec dysponowali inną zabawką,
ale musiał ją dopiero sprawdzić. Był to bezzałogowy samolot
zwiadowczy SkyManta. Wyglądał zupełnie jak latający talerz z
któregoś z filmów fantastycznonaukowych z lat pięćdziesiątych,
jak choćby Ziemia kontra obcy z Zanthora. Podczas służby
wojskowej miał do czynienia z innymi tego typu maszynami,
wliczając w to Predatora, który w końcu trafił do wyłącznego
użytku II Eskadry Rozpoznawczej US Air Force. Zarówno jednak
Predator, jak i Hunter czy pozostałe przypominały kształtem
klasyczny samolot... SkyManta holdingu UpLink należała do
zupełnie innej klasy. Ricci, choć nie był naukowcem, uczył się
szybko, zwłaszcza jeśli ktoś mu coś przystępnie wyłożył. A Nimec
zrobił to bardzo przystępnie. SkyManta miała tak zwaną "sprytną
skórę" kompozytowy stop naszpikowany systemami
mikroelektromechanicznymi, określanymi czasem mianem MEMS, na
które składały się sensory tak małe, że mogłyby być przenoszone
przez mrówki. Pozwalały one wykrywać źródła ciepła i przekazywać
obraz zarówno widzialny, jak i radarowy, wzmocniony komputerowo
w prawie rzeczywistym czasie. Obraz był ruchomy, a radar potrafił
przeniknąć chmury. SkyManta miała niemal taki sam kolor jak
maszyny typu Stealth, co przy średnicy trzydziestu pięciu do
czterdziestu stóp powodowało, że w nocy nie sposób było ją
dostrzec z ziemi, a i w dzień nie było to łatwe. Na dodatek coś
w jej kształcie powodowało, że niezwykle ciężko było ją wykryć
za pomocą naziemnych systemów radarowych. Pojazd i jego obsługa
zostali dostarczeni z Kaliningradu i od godziny maszyna
znajdowała się w powietrzu. Ricci postanowił nie siedzieć swoim
ludziom na karkach, tylko poczekać, aż odkryją coś interesującego
- ta metoda zawsze lepiej się sprawdzała. Teraz najbardziej
potrzebował kilku godzin spokoju i samotności, by wszystko
przemyśleć. Ponownie spojrzał na mapę i przesuwał palcem po
konturach terenu otaczającego kosmodrom. Wszędzie pełno było
dolinek, wzgórz, rozpadlin i innych kryjówek, w których mogły się
ukryć nawet spore siły, jeśli tylko opanowały choćby podstawowe
techniki maskowania. Jeśli byli w tym dobrzy, mogli ukrywać się
tam tygodniami. Co ważniejsze, mogli swobodnie wybrać czas i
miejsce uderzenia, bo w to, że uderzą, nie wątpił ani przez
moment. A przez to miał coraz większą ochotę, by gołymi rękami
udusić Pietrowa za jego głupotę. Potrząsnął ze zniechęceniem
głową i wstał, zostawiając mapę na stole. Gdy parzył kawę, życzył
sobie dużo szczęścia było niezbędne, żeby powstrzymać atak, kiedy
wreszcie nastąpi.

Kuhl podjechał do punktu kontrolnego przy północnej bramie
kosmodromu. Siedział obok kierowcy w kabinie wojskowej ciężarówki
MZKT-7429, ubrany w mundur porucznika Wojenno Kosmiczeskich Sił.
Samochód miał oznaczenia tejże formacji, a wszyscy pasażerowie
nosili mundury tego rodzaju broni. Prowadził Oleg, Ukrainiec,
który od lat był najemnikiem, z tyłu zaś siedział Antonio i
czterech ludzi wybranych przez Kuhla z grupy brazylijskiej.
Mundury były oryginalne - ich prawowici właściciele leżeli kilka
mil dalej ukryci w skalnej rozpadlinie. Żeby nie poplamić i nie
uszkodzić uniformów, Antonio zabił ich z pistoletu kaliber 22
strzałami w tył głowy. Oprócz pięciu ludzi na pace ciężarówki
znajdowało się również działo mikrofalowe, które przetestowali
na pociągu z Sao Paulo, i jego mniejsza, lecz potężniejsza wersja
zwana Havoc, która miała zostać zainstalowana w rosyjskim module
stacji kosmicznej. Dysponując bateriami słonecznymi stacji, Havoc
byłby bronią wielokrotnego użytku pozwalającą Harlanowi
DeVane'owi na zdalne zniszczenie elektronicznej infrastruktury
dowolnego miasta na globie. Przy bramie stało pięciu wartowników
- dwóch w ciemnoniebieskich mundurach Miecza, trzech pozostałych
zaś w takich samych uniformach jak Kuhl i jego ludzie, tyle że
wszyscy byli szeregowcami. Kuhl puścił stojący obok siedzenia
pistolet maszynowy MP5K - obecność Rosjan mogła zapobiec
konieczności użycia broni. Oleg zwolnił i zahamował przed bramą.
Do ciężarówki podszedł jeden z amerykańskich wartowników.Proszę
pokazać dokumenty - powiedział po angielsku, stając obok drzwi
kierowcy, po czym powtórzył to podręcznikowym rosyjskim:
Pakażitie, pażałujsta, dakumienty. Oleg sięgnął po broń, lecz
znieruchomiał, gdy dostrzegł gest Kuhla. Ten opuścił szybę po
swojej stronie i wychylił się.O co chodzi? - spytał po angielsku
ze sztucznym rosyjskim akcentem. - Jestem oficerem żandarmerii.
Nie rozróżniacie oznaczeń?
Wartownik przyjrzał mu się spokojnie, lecz z determinacją.
Przepraszam za kłopot, ale wystarczy, że pokażecie dokumenty, i
będziecie mogli wjechać - odparł. - Takie dostaliśmy rozkazy, gdy
obejmowaliśmy posterunek. Kuhl skrzywił się i skinął na
rosyjskiego wartownika. Co to jest?! Długo mają mnie ci obcy
obrażać w moim kraju?! - warknął po rosyjsku. Strażnik należący
do Miecza mógł nie zrozumieć słów, za to ton zrozumiał
doskonale.Zapewniam pana, że to rutynowa... Przerwał, bo jeden
z rosyjskich wartowników podszedł do ciężarówki, uderzył w
błotnik i dał znak, by pozostała dwójka otworzyła bramę.Me
biespakojsia - uspokoił Olega. - Jedź! Oleg skinął głową i
wcisnął pedał gazu.
Zaraz, moment... - Amerykanin próbował protestować,
widząc, że ciężarówka mija posterunek.
Nietl - Rosjanin aż się nadął. - To dowódca naszej straży, a nie
jakiś kryminalista. Amerykanin rozważył możliwości - mógł
rozkazać, by zatrzymano i przeszukano ciężarówkę, ale jedynie pod
groźbą użycia broni, bo samochód był już w ruchu. Z drugiej
strony, była to trzecia taka scysja od momentu objęcia warty. W
dwóch poprzednich Rosjanie indyczyli się, ale ustąpili. Choć byli
dupkami, nie robili tego z własnej woli, ale wykonywali rozkazy
wyższych rangą dupków. Na ich współpracę nie miał co liczyć,
jeśli jednak w wyniku kolejnej konfrontacji sprawa oprze się o
oficerów, mogli mu wręcz zacząć przeszkadzać w wypełnianiu
obowiązków. Postanowił tym razem ustąpić i zameldować o wszystkim
przełożonym. W końcu do tego służyły środki łączności. Odwrócił
się z niesmakiem od Rosjanina i włączył radiotelefon. W
ciężarówce Kuhl również chwycił mikrofon i nakazał grupie
uderzeniowej przystąpić do akcji. Po otrzymaniu rozkazu Kuhla
niewielka armia, którą najemnik zgromadził wśród wzgórz na
południowy wschód od kosmodromu, ożyła i wyłoniła się z miejsc
przykrytych sztucznymi głazami, fałszywą roślinnością oraz
siatkami maskującymi. Przez ostatni tydzień cierpliwie czekali
w ukryciu. Jedynie zwiadowcy byli aktywni i co noc rozpoznawali
rejon ataku. Tej nocy także sprawdzili wschodni odcinek obwodu
kosmodromu i zameldowali, że obrona jest nieliczna i tak
rozciągnięta, iż nie powstrzyma skoncentrowanego, błyskawicznego
ataku. Należało się naturalnie liczyć z tym, że opór zwiększy
się, gdy nadciągną odwody, ale to akurat nikogo nie martwiło. Nie
musieli zdobywać Bajkonuru, tylko urządzić wiarygodną próbę,
ściągnąć w rejon ataku jak najwięcej wojska i wycofać się. Plan
był dobry, jednak wykonawcy nie wiedzieli, że na rozkaz Kuhla
zwiadowcy ich okłamali. Chodziło o to, by próba ataku była
naprawdę przekonująca.

- SkyManta coś znalazła, panie Ricci. - Młody chłopak, któremu
Tom otworzył drzwi swej przyczepy, był zdyszany i zaczerwieniony.
- Wygląda, że to to! Ricci przyglądał mu się przez chwilę, nie
ruszając się z miejsca i nie odstawiając kubka z kawą. - A co
konkretnie? - spytał. - Piętnaście, może dwadzieścia jeepów.
Operatorzy mówią, że w podczerwieni widać je zupełnie wyraźnie.
Tworzą konwój i zbliżają się do nas od wschodu. Tam właśnie
mieściło się stanowisko startowe. Ricci stwierdził, że życzył
sobie szczęścia w najwłaściwszym momencie. - Jak daleko są? -
Dwie, może trzy mile. W tym rejonie jest system wąwozów i
jaskiń... Mogli się tam ukrywać...
- Lepiej martwmy się teraźniejszością. - Ricci wziął głęboki
oddech. - Te zdalnie sterowane platformy strzeleckie... jak im
tam...? - TRAP T-2, panie Ricci.
- Właśnie. Są na pozycjach? Tych samych, na których były w czasie
ćwiczeń? - Tak, panie Ricci. Cały ten sektor znajduje się pod ich
ostrzałem, a pola ognia nakładają się na siebie. Platform jest
piętnaście, tak samo jak na wszystkich odcinkach... - Weźcie po
kilka z pozostałych, ale nie za dużo. Trzy, najwyżej cztery. To
da nam trzydzieści stanowisk ogniowych skupionych w rejonie
ataku. I połączcie je w system rozplanowania ognia. - Tak jest,
panie Ricci.
Tom miał dość formy "panie Ricci" i powtarzania "tak jest". Miecz
nie był wojskiem, a on nie był oficerem, ale zaspokojenie jego
preferencji językowych należało odłożyć na później.
- I proszę poinformować zarówno strzelców, jak i grupy szybkiego
reagowania, żeby nałożyli kamizelki kuloodporne.Takie są
przepisy, panie Ricci.
- I co z tego?! Chcę, żeby je mieli na sobie, a nie wiedzieli,
że mają mieć!Tak jest, panie Ricci! Tom Ricci westchnął
zrezygnowany.
Dobra, prowadź do przyczepy dowodzenia. Chcę ich zobaczyć
na własne oczy.

Kilka minut po przejechaniu bramy Oleg zatrzymał ciężarówkę w
spokojnym rejonie kosmodromu. Na metalowym dachu zainstalowano
wcześniej uchwyty, w których teraz ludzie Kuhla zamocowali
trójnóg niewielkiej anteny satelitarnej. Następnie pojazd ruszył
dalej. Włączyli umieszczony z tyłu generator, gdy ciężarówka
stanęła dwieście stóp od długiego, niskiego budynku mieszczącego
halę montażowo-kontrolną, w której znajdował się moduł techniczny
międzynarodowej stacji kosmicznej. Rankiem miano go umieścić w
ładowni promu. Betonowej, pozbawionej okien budowli pilnowali
wyłącznie Rosjanie i było ich niewielu. Żadnego nie
zainteresowała parkująca niedaleko ciężarówka z talerzem na dachu
- była to w końcu ich ciężarówka, więc widocznie miała tam stać.
W okolicy panował zresztą spory ruch, jak zwykle na krótko przed
startem. Kuhl był co prawda przygotowany do konfrontacji z
personelem Miecza, ale nie zaskoczyła go jego nieobecność. Zawsze
można było polegać na rosyjskiej dumie. Głupota w połączeniu z
fatalnym stanem gospodarki dały pożądany efekt. Wartownicy byli
nieliczni, a kosmodrom nie zabezpieczony przed nowymi rodzajami
broni, które za pomocą mikrofalowego impulsu potrafiły
unieszkodliwić wszystkie zainstalowane alarmy. Kuhl odwrócił się
do Olega. - Idź do tyłu i powiedz im, że mają uruchomić działo,
jak tylko będą gotowi.

Przyczepa dowodzenia pełna była ludzi. Ricci dostrzegł, że
obsadzone są wszystkie stanowiska umieszczone pod ścianami, a
poświata bijąca od ekranów i błyskających kontrolek rzuca
różnobarwne cienie na twarze operatorów. Umieszczony na ścianie
duży ekran pokazywał obraz przesyłany przez SkyMantę. Widać na
nim było filmowaną z powietrza kolumnę pojazdów terenowych. - Ten
obraz przekazywany jest prawie w czasie rzeczywistym, tak? -
spytał Ricci, podchodząc do Sharon Drake, jednej z operatorek. -
Tak jest, panie Ricci.
- Ile wynosi to "prawie"?
- To co widzimy, działo się przed niecałymi dwiema sekundami. -
O ile zbliżyli się od tego momentu?
Sharon nacisnęła klawisz i nałożyła na obraz siatkę
współrzędnych.Trochę mniej niż sto jardów - odparła. Czy przy
innych bramach wykryto jakikolwiek ruch?
Operatorka potrząsnęła głową.
Na pewno nie przy użyciu zdjęć lotniczych w podczerwieni czy
kamer naziemnych. Wartownicy także nie meldowali o niczym
podejrzanym. Ricci zamyślił się. To co się właśnie działo, nie
miało sensu. Przebieg nocnego ataku w Brazylii, z którym zapoznał
się dokładnie dzięki relacji Nimeca, dawał zupełnie inny obraz.
Przeprowadzono go wielokierunkowo, doskonale zaplanowano, a
napastnicy znali lokalizację budynków i wart na terenie zakładów.
Desant z powietrza, jak też seria zasadzek wskazywały na operację
sił specjalnych, które doskonale wykorzystały przewagę, jaką daje
zaskoczenie i rozproszenie ochrony. Tutaj zaś, choć dotąd nie
było wiadomo dokładnie, co jest celem ataku, na pewno nie
uderzali zawodowcy. Szarża terenówkami na karabiny maszynowe była
misją samobójczą. Odetchnął głęboko i spytał:Te platformy, TRAP
T-2... jaka jest maksymalna odległość, z której strzelcy mogą
nimi kierować? Sharon pochyliła się ku chudemu czarnoskóremu
operatorowi w okularach siedzącemu przy pulpicie po prawej. -
Ted, powiedz mi... - Sześćdziesiąt metrów - odparł, nie podnosząc
oczu znad ekranu. Ricci przeliczył dane - to mniej więcej
dwieście stóp.
Powiadomcie obronę odcinka, żeby strzelcy zajęli pozycje sto
stóp za platformami i otworzyli ogień, gdy tylko jeepy znajdą się
w zasięgu. Dwie trzecie platform zaopatrzcie w ostrą amunicję,
ale najpierw poczęstujcie ich gazem i fajerwerkami, żeby mieli
okazję się wycofać. Jeśli nie zawrócą, zabijcie ich. Zespoły
szybkiego reagowania mają stanowić drugą linię obrony. Ted bez
słowa skinął głową. Panie Ricci. - Sharon obejrzała się
nagle przez ramię. Dzieje się coś, czego nie rozumiem... Dał jej
znak, żeby mówiła dalej.
- Mam niezwykle gorące miejsce, nigdy czegoś takiego nie
widziałam... Ale odczyt pochodzi z terenu kosmodromu... z
północnej części, ściśle mówiąc.
- Możemy to zobaczyć?
- Zasięg nanosensorów SkyManty jest znacznie mniejszy niż
elektroopty... - Sharon, mów po ludzku! Proszę!
- Emisje ciepła czy energii możemy wykryć ze znacznie większej
odległości, ale obraz wideo nagrywa się tylko w linii wzroku,
czyli bezpośrednio pod pojazdem. Ricci przeczesał dłonią włosy.
Na północy znajduje się kompleks przemysłowy - powiedział. -
Daj mi mapę tego rejonu. Chcę wiedzieć, jakie budynki tam są i
co zawierają. Z prawej doszedł go krótki stukot klawiatury. Ted
wskazał na swój ekran. - Gotowe.
- Nie wiem, czy to ważne, ale właśnie dostaliśmy informację od
wartowników przy północnej bramie - odezwał się mężczyzna spod
przeciwnej ściany. - Doszło do sprzeczki z miejscowymi
wartownikami. - O co poszło?
- Podjechała ciężarówka. W kabinie był rosyjski porucznik i nie
chciał pokazać dokumentów. Rosyjscy wartownicy przepuścili go,
ignorując nasze procedury. Mamy z tym coraz więcej kłopotów.
Złożyliśmy już skargę u ich dowódcy, ale w tej sytuacji wolałem,
żeby był pan na bieżąco, panie Ricci. Tom przyjrzał mu się
uważnie.
- Kiedy to się stało? - spytał.
- Około dziesięciu minut temu.
Ricci przeniósł wzrok na ekran z mapą i doznał olśnienia. Nagle
wszystko zaczęło wręcz idealnie do siebie pasować.Budynek
montażowo-kontrolny - powiedział, pochylając się nad ramieniem
Teda. - Wiesz, co w nim teraz jest? Ted spojrzał nań, wykręcając
głowę, i widać było, jak jego oczy za szkłami okularów robią się
coraz większe i większe.Moduł stacji kosmicznej - wykrztusił w
końcu.

Mówiąc po ludzku, czego zażądał Ricci, TRAP T-2 umożliwiały
obłożenie przeciwnika silnym, skoncentrowanym ogniem z
osłoniętych miejsc zapewniających zerowe straty własne. Nadawały
się zatem doskonale do obrony najrozmaitszych obiektów.
Wypełniając rozkaz Ricciego, strzelcy poczekali, aż na ekranach
pojawiły się, jak się to mówi, "białka oczu przeciwników", i
dopiero wtedy wypuścili salwy pocisków dymnych, fosforowych i
gazowych. Jednocześnie nadali po angielsku, rosyjsku i kazachsku
wezwania do rzucenia broni. Gaz był stratą czasu, bo napastnicy
nosili maski przeciwgazowe, ale istniała szansa, że kanonada i
efekty pirotechniczne skłonią ich do zatrzymania. Otoczona
rozbłyskami ognia i dymu kolumna zwolniła, lecz nie zatrzymała
się. Strzelcom nie pozostało nic innego, jak zmienić konfigurację
uzbrojenia na ostrą amunicję, śledzić cele i poczekać kilka
sekund. TRAP T-2 zawdzięczała swą nazwę niewyczerpanej
pomysłowości konstruktorów i starym zwyczajem był to skrót
oznaczający ruchomą telewizyjną platformę ogniową w wersji T-2.
Sześćdziesiąt platform skonfigurowanych specjalnie na potrzeby
UpLink International i rozstawionych wokół kosmodromu Bajkonur
uzbrojono w karabiny M16 z systemem WRS oraz półautomatyczne
strzelby Heckler & Koch model M3P. Całość zamontowana była w
uchwytach na trójnogu i wyposażona w precyzyjne oprogramowanie
służące do wyszukiwania celów. Światłowody oraz system łączności
pracujący na częstotliwościach mikrofalowych pozwalały prowadzić
walkę za pomocą zaopatrzonych w ekrany przenośnych stanowisk
kierowania ogniem, które można było przełączyć na ręczne
sterowanie. Każda platforma posiadała dwie kamery - szerokokątną,
obracającą się niezależnie od uzbrojenia, i drugą, zamontowaną
na kolbie M16 w ten sposób, by dawała obraz z lunety celowniczej
9-27X. Oba obrazy przekazywane były zarówno operatorowi, jak i
do stanowiska dowodzenia, skąd kierowano walką.

Przed opuszczeniem przyczepy dowodzenia Ricci zadzwonił do
Pietrowa. - Co się dzieje? - Dyrektor programu kosmicznego był
bliski paniki. - Ta strzelanina... - Kosmodrom został zaatakowany
i od tej chwili zamierzam go bronić zgodnie z pierwotnym
porozumieniem zawartym przez pański rząd z firmą UpLink. Oznacza
to...
- Zaraz, momencik... przez kogo zaatakowany? Musi mi pan
powiedzieć... - Oznacza to, że chcę, by pańscy ludzie tak poza,
jak i na terenie kosmodromu nie wchodzili moim w drogę i nie
próbowali utrudniać dostępu do żadnego budynku, bo będziemy
zmuszeni użyć siły - przerwał mu Ricci. - Z całym szacunkiem,
panie Pietrow, radzę panu wziąć swoje wojsko w karby, inaczej
bowiem rzeczywiście niebo może się panu zwalić na głowę! Podobnie
jak w Brazylii napastnicy dostali się do budynku przez tylną
rampę załadunkową. Podstawowa różnica polegała na tym, że tym
razem nie musieli nikogo zabić, by tam dotrzeć, i że wszystkie
alarmy, elektroniczne zamki, kamery i mikrofony - każde
urządzenie zasilane prądem i posiadające obwody oraz kable -
zostały zneutralizowane. Ponieważ Ilkanowicz starannie
skalibrował działo, chwilowo wyłączyło ono, nie zaś zniszczyło
urządzenia, na które oddziaływało. Oznaczało to, że większość
systemów, jeśli nie wszystkie, zacznie działać za kilkanaście
minut, najdalej pół godziny, a napastnicy zdążą się
niepostrzeżenie wycofać. Tak katastrofa Oriona, jak i atak na
zakłady w Mato Grosso do Sul miały utwierdzić wszystkich w
przekonaniu, że ktoś za wszelką cenę chce powstrzymać budowę
międzynarodowej stacji kosmicznej, a pozorowane uderzenie ze
wschodu powinno przyciągnąć uwagę obrońców. Po jego odparciu
Amerykanie i Rosjanie będą gratulować sobie, że tym razem udało
im się ocalić prom i moduł stacji kosmicznej. Nikt nie powinien
podejrzewać, że od samego początku Harlan DeVane zamierzał
doprowadzić do szczęśliwego startu, tylko wówczas bowiem mógł
wykorzystać stację do własnych celów. Zarówno sabotaż, jak i
nocny atak miały jedynie ukryć prawdziwy cel, którym było
umieszczenie na orbicie w pełni sprawnego Hauoca. Wykorzystanie
do tego holdingu Rogera Gordiana dawało dodatkowe korzyści w
postaci osłabienia i destabilizacji jego operacji w Ameryce
Łacińskiej i poważnych problemów, jeśli nie całkowitego zerwania
współpracy z rządami Rosji i Brazylii. Kuhl i jego ludzie mieli
opuszczone wizjery hełmów i trzymali w dłoniach karabiny FAMAS,
ale nie spodziewali się oporu. Maszerowali prostym i długim
korytarzem prowadzącym do hali, w której przechowywano moduł
stacji kosmicznej. Plan budynku opanowali już dawno temu, toteż
bez trudu poruszali się po budowli. Kuhl był dodatkowo objuczony
plecakiem, w którym znajdował się ważący około dwudziestu funtów
Hauoc wraz z anteną. Urządzenie miało gabaryty przeciętnej
przenośnej miniwieży stereofonicznej i zainstalowane dyskretnie
w module stacji kosmicznej przypominającej rozmiarami wagon, nie
powinno zostać przez nikoąo odkryte. Ani przez techników, którzy
umieszczą moduł w ładowni promu, ani przez kosmonautów, którzy
połączą go z resztą stacji. Mogliby je odkryć inżynierowie
przeprowadzający kontrolę przed startem, ale ta odbyła się
wczoraj. Po przyłączeniu modułu rosyjscy kosmonauci mieli wrócić
na Ziemię, a pierwsza załoga powinna się znaleźć na stacji
dopiero po kilku tygodniach przeznaczonych na bezzałogowe próby
całości. Do tego czasu DeVane zamierzał spokojnie zakończyć
szantażowanie Rosji i Stanów Zjednoczonych. Według Kuhla, plan
był elegancki, rozsądny i rozkosznie wręcz symetryczny. Antonio
i reszta jego ludzi trzymali się blisko, ale nie deptali mu po
piętach, gdy otwierał kolejne drzwi zaopatrzone w elektroniczny,
nie działający obecnie zamek. Najważniejsza była szybkość. Choć
Havoc mógł być podłączony do baterii słonecznych w ciągu kilku
ledwie minut, trzeba było tego dokonać i opuścić budynek, nim
systemy zaczną działać, a kiedy to dokładnie nastąpi, nikt nie
był w stanie przewidzieć. Kuhl podszedł do ostatnich drzwi,
złapał za klamkę i bez trudu je otworzył. Moduł stacji kosmicznej
znajdował się bezpośrednio pod nim na specjalnej, nieco
podwyższonej kołysce. Mimo pośpiechu Kuhl zatrzymał się na moment
w drzwiach, odczuwając czystą satysfakcję z prawie wykonanego
zadania. A potem ruszył dalej. Antonio i pozostali poszli w jego
ślady, zmniejszając dzielącą ich odległość. - Wszyscy stać! -
rozległo się nagle z prawej. - Jeszcze krok i rozwalimy wam łby!
Ricci trzymał M16 na wysokości pasa, celując w mężczyznę z
plecakiem. Przez gogle noktowizyjne widział wyraźnie tak jego,
jak i pozostałych terrorystów. Obok swego dowódcy, wzdłuż prawej
ściany, stało sześciu uzbrojonych i wyposażonych w noktowizory
członków Miecza. Sześciu następnych zajmowało stanowiska pod lewą
ścianą. Wszyscy mierzyli w stronę drzwi.Rzućcie broń! - polecił
Ricci. - Mam nadzieję, że rozumiecie po angielsku, bo macie
dokładnie trzy sekundy, nim zaczniemy strzelać. Nikt się nie
poruszył.
Dwie - powiedział spokojnie Ricci.
Kuhl zacisnął zęby i odwrócił się do Antonia. Szkoda było tracić
tych ludzi, ale nie miał wyboru.Walczymy! - szepnął, kłamiąc tak,
jak okłamał ludzi w jeepach. - Do końca!
Antonio błyskawicznie podniósł broń, obracając się jednocześnie
w stronę dowódcy ochrony, ale Ricci skosił go serią w brzuch, nim
najemnik zdążył nacisnąć spust. Kuhl tylko tego potrzebował. Gdy
jego podkomendni zaczęli strzelać seriami, obrócił się na pięcie
i dał nura ku drzwiom prowadzącym na korytarz. Był dosłownie w
progu, kiedy Ricci dopadł go rozpaczliwym skokiem i złapał za
plecak.

- Wciąż tu jadą - odezwał się operator siedzący obok dowódcy
platform. Ten odetchnął głęboko - najwyraźniej przeciwnicy byli
zbyt głupi, by zdać sobie sprawę, w co się pakują.Otworzyć ogień
do dowolnie wybranych celów! - rzucił do mikrofonu. Napastnicy
w jeepach nie spodziewali się zdalnie sterowanych platform
strzeleckich, bo zwiadowcy o nich nie meldowali. Powiedzieli im
natomiast, że Rosjanie są przekonani, iż atak - jeśli w ogóle
nastąpi - skierowany będzie przeciwko kompleksowi przemysłowemu,
i dlatego zostawili ten rejon strażnikom z Miecza. Ich pozorowane
uderzenie miało pozwolić Kuhlowi i jego grupie wykonać zadanie
i wycofać się, a sam Kuhl poinformował ich, że Amerykanie nie
mają dość ludzi, by utworzyć drugą linię obrony albo skutecznie
kontratakować. Dowódca ataku, choć zaskoczony, przyjął, że
platformy rozlokowano po ostatnim zwiadzie nocnym, a ponieważ
nigdy się z czymś podobnym nie zetknął, całkowicie nie docenił
ich możliwości. Zwłaszcza celności. W dodatku użycie pocisków
dymnych, gazowych i zapalających potwierdzało informacje
zwiadowców i Kuhla, że Amerykanie, podobnie jak to było w
Brazylii, mają zakaz używania ostrej amunicji. Dlatego też
trzymał się planu i nakazał kontynuować atak. Wskutek tego
kolumna jeepów znalazła się w krzyżowym ogniu broni automatycznej
i została zmasakrowana w pierwszych kilkunastu sekundach, które
minęły od chwili, gdy operatorzy platform zaczęli strzelać. Wielu
napastników kule dosięgły w pojazdach, inni zginęli, wyskakując
z podziurawionych samochodów. Resztki zdołały się ukryć za
jeepami i próbowały odpowiedzieć ogniem, ale wszyscy zdawali
sobie sprawę, że przegrali. Atak został powstrzymany, a
napastnicy całkowicie unieruchomieni, nic więc dziwnego, że gdy
na skrzydłach kolumny pojawiły się amerykańskie wozy z odwodami,
ci z napastników, którzy pozostali przy życiu, czym prędzej się
poddali. Uderzenie załamało się błyskawicznie, a funkcjonariusze
Miecza byli bardzo zadowoleni. Wszystko odbyło się tak, jak
zaplanował to Kuhl.

Ricci zdążył zarzucić broń na ramię, nim wczepił się palcami w
pasek plecaka i pociągnął go ku sobie, zatrzymując Kuhla
dosłownie w drzwiach. Drugą ręką otoczył pierś najemnika, ale ten
parł do przodu, dzięki czemu zdołał się częściowo obrócić i
uderzyć go łokciem w żebra. Ricci stracił oddech, ale nie zwolnił
chwytu. Kuhl ponownie trafił go łokciem w żebra. Po trzecim
ciosie Tom zmuszony był rozluźnić chwyt, ale nie puścił
przeciwnika.
Za ich plecami grzmiała kanonada. Wąskie przejście nie pozwalało
użyć broni, więc rzucili ją na podłogę i miotali się, odbijając
od częściowo otwartych drzwi i framugi. Drzwi łomotały o ścianę,
zwiększając ogólne zamieszanie. Ricci dostrzegł, że Kuhl sięgnął
prawą ręką po pałkę wiszącą przy pasie, i spróbował złapać go za
nadgarstek, by mu to uniemożliwić. Terrorysta okazał się jednak
szybszy - wydostał pałkę z krótkiej pochwy i z półobrotu wbił mu
jej koniec w splot słoneczny. Tom napiął mięśnie przed ciosem,
ale nie na wiele się to zdało: pałkę wykonano z naprawdę twardego
drewna i ból prawie go sparaliżował. Oszołomiony, oparł się z
jękiem o drzwi i puścił najemnika. Wciąż jednak resztką sił
ciągnął ku sobie jego plecak, podczas gdy uwolniony z uścisku
Kuhl próbował wyrwać się wraz z pakunkiem i uciec. Rozległ się
trzask pękającego materiału i oddarł się prawy pasek plecaka.
Przez moment plecak wisiał na lewym, lecz zaraz zsunął się i
upadł na podłogę między mężczyznami. Kuhl odwrócił się i schylił,
by podnieść zgubę. Ricci zrobił przerwę na oddech, zebrał się w
sobie i gwałtownym wyrzutem uderzył go kolanem w brzuch.
Korzystając z tego, że najemnik zgiął się wpół i zatoczył, ugiął
nogi i prostując się, wyprowadził piękny sierpowy na jego
szczękę. Głowa Kuhla odskoczyła, lecz Ricci poczuł, że najemnik
uniknął najgorszego. Uderzył raz jeszcze, wykorzystując fakt, że
ciasne przejście nie pozwalało na uniki. Jego pięść trafiła
mężczyznę w bok nosa, z którego natychmiast trysnęła krew. W
oczach najemnika błysnął ból, ale nie zdradzał on oznak słabości.
Nim Ricci zdążył uderzyć po raz trzeci, Kuhl grzmotnął go na
odlew pałką powyżej nerki i uniósł broń do kolejnego ciosu, tym
razem celując w skroń. Strażnik zablokował uderzenie
przedramieniem, ale nie mógł złapać tchu, a do starego,
słabnącego ogniska bólu doszło nowe, promieniujące na cały bok.
W oczach migały mu mroczki, toteż z trudem dostrzegł, że Kuhl
ponownie sięgnął po leżący między nimi plecak. Złapał go za
częściowo oderwany pasek i odwrócił się, by uciec. Chwytając
oddech, Ricci odepchnął się od drzwi. Cokolwiek znajdowało się
w tym plecaku, było na tyle ważne, że przeciwnik dwukrotnie
usiłował go odzyskać, choć mógł w tym czasie uciec z budynku. Gdy
Kuhl próbował wybiec na korytarz, skoczył za nim, złapał go wpół
i przewrócił siłą uderzenia. Tym razem najemnik stracił oddech.
Ricci wylądował mu na plecach, amortyzując upadek jego ciałem.
Nogi Kuhla, który przy okazji wypuścił z dłoni pałkę, blokowały
drzwi do hali. Druga ręka pozostała zaciśnięta na naderwanym
pasku plecaka. Utrudniło mu to złapanie oparcia, ale i tak
usiłował się podnieść.,Tom miał nieodparte wrażenie, że dosiadł
młodego, dzikiego ogiera, który robi co może, by go zrzucić, a
biorąc pod uwagę, jak grały mu mięśnie, nie miał wątpliwości, że
nie zdoła długo utrzymać wroga na posadzce. Ricci skoncentrował
się na plecaku. Rozpłaszczył się na plecach Kuhla i prawą pięścią
uderzał w jego zaciśniętą dłoń. Bez rezultatu. Przerwał, wziął
głęboki oddech oraz większy niż dotąd zamach i uderzył raz
jeszcze, celując w kłykcie. Tym razem obaj usłyszeli trzask
pękającej kości. Kuhl ponownie nie zdradził żadnych oznak bólu,
ale jego palce rozprostowały się nagle. Ricci sięgnął po plecak,
złapał go i przerzucił nad sobą przez otwarte drzwi do hali.
Jednak wtedy czyjaś dłoń złapała go za kostkę. Ciągnąc za sobą
smugę krwi i nie czując jeszcze bólu, Antonio doczołgał się do
drzwi i resztką sił złapał Ricciego za kostkę. Do głowy mu nie
przyszło, że został poświęcony przez dowódcę, którego usiłował
w ten sposób ocalić.Mi mano, su vida - powtarzał te słowa niczym
mantrę. Moja ręka, twoja śmierć. Ricci obejrzał się, zobaczył
bladego jak trup napastnika i spróbował uwolnić nogę. Potrząsanie
nic nie dało, więc kopnął mocno i trafił tamtego w twarz. Antonio
trzymał go kurczowo samą już tylko siłą woli. Umierał, lecz
ciągnął ku sobie jego nogę, szczerząc zęby w upiornym grymasie.
Z kącika ust ciekła mu krew, plamiąc policzek i brodę. ŚMi mano,
su uida...
Wyczuwszy zmianę obciążenia na plecach, Kuhl skorzystał z okazji
- rozpłaszczył się, wsparł oburącz o podłogę i ignorując
strzaskaną dłoń, poddźwignął niczym ktoś wykonujący pompki. Ricci
zsunął się z niego, a najemnik czym prędzej poderwał się i
rozejrzał, szukając plecaka. Dostrzegł go za Antoniem, w hali
mieszczącej moduł stacji kosmicznej. Zobaczył też uzbrojonych
funkcjonariuszy Miecza. Miał tylko dwie możliwości, więc wybrał
mniej chwalebną, za to zapewniającą przeżycie. Mi mano, su vida,
mi mano... - głos Antonia cichł stopniowo aż do niesłyszalnego
szeptu i ostatecznie mężczyzna umilkł. Ricci w końcu zdołał
wyszarpnąć nogę z jego zaciśniętych palców, poderwał się i
rozejrzał gorączkowo. Korytarz był pusty. Pobiegł nim aż do rampy
załadunkowej, wypadł z kompletnych ciemności w mrok nocy i
ponownie się rozejrzał. Przeciwnik zniknął. Choć szukał go
jeszcze godzinę i natychmiast rozkazał otoczyć kordonem teren
kosmodromu, Kuhla nie odnaleziono. Zdołał uciec, ale jego plecak
trafił w ręce Ricciego.

EPILOG
RÓŻNE MIEJSCA
30 KWIETNIA 2001
Dźwiękoszczelna sala konferencyjna kwatery głównej UpLink
International w San Jose w Kalifornii.Tym razem nam się udało -
rzekł Gordian. - Spadliśmy na cztery łapy, ale nie ma się co
oszukiwać i sądzić, że na pewny grunt. Siedzący wraz z nim przy
stole konferencyjnym Megan Breen i Tom Ricci przytaknęli w
milczeniu. - Wciąż nie znaleźliśmy zdrajcy - odezwała się Megan.
- Wiemy już, że znał plany zakładów w Brazylii, kosmodromu
Bajkonur i montowni na przylądku Canaveral. Wiemy też, że nie
tylko dostarczył terrorystom dokładne schematy stacji kosmicznej,
a zwłaszcza modułu technicznego, lecz również po mógł im znaleźć
miejsce zainstalowania tego działa mikrofalowego i sposób
podłączenia go do baterii słonecznych. - A to wymaga dużej wiedzy
technicznej i naprawdę dobrego dostępu do informacji - dodał
Ricci. - To samo dotyczy również tego, kto wykonał brudną robotę
przy Orionie. - A ten, któremu odebrałeś plecak z urządzeniem? -
spytał Gordian. - Wiemy o nim coś poza tym, że dowodził w walce,
jest bezwzględny i używa nazwiska Kuhl? Ricci potrząsnął głową.
W trakcie przeszukiwania terenu odkryto tylko dwóch martwych
rosyjskich strażników. Jeden został uduszony, drugi miał skręcony
kark. Brakowało także ich łazika, którym Kuhl mógł opuścić
kosmodrom.Rollie uważa, że to nie on jest mózgiem całej tej
operacji - powiedziała niespodziewanie Megan. Gordian spojrzał
na nią zaskoczony.
Podał jakieś powody?
Wzruszyła ramionami.
Przeczucie.
- I to wszystko? Skinęła głową.
Czasami przeczucie jest najlepszą wskazówką - zauważył
Ricci. Szef UpLink odetchnął głęboko.
Im dłużej się nad tym wszystkim zastanawiam, tym więcej
pojawia się pytań bez odpowiedzi - stwierdził. - Najważniejsze
brzmi: Jaki miał być cel tego działa? W pomieszczeniu zapadła
cisza.
Stopniowo i po kolei - powiedział po chwili Ricci tak cicho,
jakby mówił do siebie. Gordian spojrzał nań pytająco.
W ten sposób znajdziesz odpowiedź. Poznałem tę metodę w
wojsku, a potwierdziłem jej przydatność, gdy pracowałem w policji
- wyjaśnił Tom. - Tylko ostatnio prawie o niej zapomniałem. Kiedy
wszystko się wali i ma się dziesięć pozornie beznadziejnych
problemów, należy zabrać się do nich po kolei i posuwać naprzód
drobnymi krokami. Gordianowi przemknęło przez myśl, że coś w tym
jest: pewność, że się żyje tu i teraz, oraz szansa doczekania
lepszej przyszłości.Doskonale się spisałeś w Kazachstanie -
pogratulował po chwili Ricciemu. - Cieszę się, że jesteś z nami.
Megan przytaknęła, przyglądając się Tomowi.
Ja też - dodała.
Ricci zauważył jej wzrok.
Zobaczysz, o co mi chodzi - obiecał.

Barek Centrum Lotów Kosmicznych im. J. F. Kennedy'ego, przylądek
Canaveral na Florydzie.
Pete Nimec przyglądał się ze zmarszczonymi brwiami stojącemu
przed nim talerzowi. - Powiedz mi, jeśli zwariowałem, ale ten
omlet wygląda, jakby go zrobiono ze sproszkowanych jaj - rzekł.
Annie uśmiechnęła się nieznacznie. A czego poza jedzeniem
dla astronautów się tu spodziewałeś? - Dlatego zamówiłaś tylko
kawę?
Przyjrzała mu się z wahaniem.
- Chcesz poznać pewien sekret?
Skinął głową. ,
Wolę mieć do czynienia z prasą o pustym żołądku. Głód pomaga
pamiętać, z jakim rodzajem osobników mam do czynienia. Ostatnio,
niestety, codziennie.
Teraz Nimec się uśmiechnął.
To ma sens - przyznał.
Uniósł nóż i widelec, odkroił porcję omletu, po czym zdecydował,
że ma dość i z ulgą odsunął talerz - przynajmniej był to ostatni
posiłek, który zmuszony był tu spożyć. Za mniej więcej godzinę
Annie poprowadzi konferencję prasową, w trakcie której oficjalnie
ogłosi, że powodem katastrofy Oriona był sabotaż, a konkretnie
bomby podłożone w przedziale silnikowym. Od tej chwili śledztwo
przejmowały odpowiednie agencje rządowe powołane do ścigania
przestępców... a po cichu również Miecz. Choć Pete obiecał jej,
że zrobi wszystko co możliwe, by złapać winnych, i przyrzekł
informować ją na bieżąco o postępach śledztwa, jego obecność na
przylądku Canaveral nie była już niezbędna. Następnego ranka
wracał do San Jose. Ona zresztą także wkrótce opuszczała Florydę
i wracała do domu w Houston. Po raz kolejny w ciągu ostatnich
kilku dni przyszło mu do głowy, że lot z San Jose do Houston nie
był w sumie całkiem długi. Wziął głęboki oddech i wypalił: Co
powiesz na kolację dziś wieczorem? W normalnej restauracji z
normalnym jedzeniem? Będziemy się mogli odprężyć i może
zostaniemy przyjaciółmi, nie tylko współpracownikami. - Umilkł
na chwilę. - Jeśli chcesz, możesz zabrać ze sobą dzieci. Upiła
łyk kawy, odstawiła filiżankę i z namysłem wpatrzyła się w jej
zawartość.Przyjaciółmi - powiedziała w końcu. Uniosła głowę i
przez długą chwilę przyglądali się sobie w ciszy. A potem Annie
uśmiechnęła się.
- Podoba mi się ten pomysł, Pete - oświadczyła. - Naprawdę mi się
podoba.

Kabina pasażerska prywatnego odrzutowca gdzieś nad zachodnią
Boliwią.
Harlan DeVane spoglądał przez okno na chmury, które przebijał
nabierający wysokości samolot, dopóki nie zasłoniły one zupełnie
rozciągającego się w dole krajobrazu. I myślał. To co zdarzyło
się w Kazachstanie, było istotnie godne pożałowania. Kolumbijscy
i peruwiańscy lewacy zapłacili mu z góry za wyrównanie rozmaitych
rachunków, jakie mieli ze światem. Podobnie albańscy
partyzanci... i ich wróg, rząd w Belgradzie, o czym naturalnie
nie mieli pojęcia. Ale kolejka przyszłych klientów zapowiadała
się naprawdę imponująco. Część z nich miała w rzeczy samej
sprzeczne interesy, za to wszyscy zgadzali się z jego warunkami
dotyczącymi zachowania tajemnicy i uznania go za stronę
neutralną. W ostatnim tygodniu, kiedy sprawy wyglądały naprawdę
obiecująco, zgłosiły się ze szczodrymi ofertami Irak i Iran - oba
po to, by przysporzyć problemów sąsiadowi. Nowy Jork, Waszyngton,
Moskwa, Bagdad, Teheran... jeśli chodzi o wybór celów do
zniszczenia, był egalitarianinem, a Hauoca mógłby wypożyczać
przez długie tygodnie, nim zdołano by wysłać na stację
astronautów, którzy odłączyliby urządzenie, tracąc dodatkowy czas
na jego odszukanie. Westchnął ciężko. Cóż, nie udało się i
należało się z tym pogodzić. Tym razem się nie udało. Nigdy na
szczęście nie gwarantował klientom, że operacja na pewno się
powiedzie, a Gordianowi i tak przysporzył sporo problemów.
Naprawdę, znacznie lepiej było z nadzieją spoglądać w przyszłość.
Świat pełen konfliktów był jednocześnie światem pełnym dochodów,
a jakoś nie wyglądało na to, by konflikty miały szybko dobiec
końca.

KONIEC


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Clancy, Tom Net Force 04 Breaking Point (v1 0) (html)
Clancy Tom Niedzwiedz I Smok
Clancy Tom Zeby Tygrysa
Tom Clancy [Net Force 02] Hidden Agendas
Tom Clancy Suma wszystkich strachow t 2
najwi?ksza tajemnica ludzko?ci (tom i) cz 02

więcej podobnych podstron