background image

Widzą  we mnie  ludzką  małpę 
Z  Wojciechem  CEJROWSKIM,  antropologiem  kultury,  podróżnikiem,  przed  laty 
autorem  kontrowersyjnego  programu  telewizyjnego  "WC  Kwadrans",  rozmawia 
Krzysztof  ZYZIK
 

Od wielu  lat zajmuje  się pan badaniem  dzikich  plemion  indiańskich.  Skąd to 
zainteresowanie?  
 

Ludzie  znają  mnie  z WC Kwadransa,  tymczasem  to był  tylko  epizod  w moim  życiu 
zawodowym.  Do Indian  w Ameryce  Południowej  jeżdżę  okrągłe  20 lat  i  to jest moje  główne 
zajęcie.  Traktuję  je trochę  jak sport ekstremalny.  Marek Kamiński  idzie  na tych  swoich 
nartach  do bieguna,  bo coś go tam  ciągnie.  Mnie  ciągnie  do dzikich  plemion,  tam  gdzie  biały 
człowiek  jeszcze  nie  postawił  stopy, albo  był  tam  80 lat  temu.  Dla  alpinistów  wyzwaniem  jest 
zdobycie  K-2 zimą,  dla mnie  podróż  w głąb  dżungli  i wkupienie  się  w łaski  dzikiego 
plemienia,  które do obcych  strzela   
z dmuchawki.   

Jak to się zaczyna?  W jakimś  zapyziałym  miasteczku  Peru  czy Gujany  Brytyjskiej 
ląduje  awionetka,  wysiada  z niej  Cejrowski  i...
 

...aklimatyzuję  się, bo mój  organizm  jest zdezorientowany  - w Polsce  była  przecież  zima,  a tu 
tropiki.  Po kilku  dniach  odpoczynku  wsiadam  w wynajęty  samochód   
i jadę asfaltówką  w zaplanowanym  wcześniej  kierunku.  Jak się  asfalt  kończy,  to jest  droga 
błotna.  Potem  na końcu  drogi,  tuż  przed dżunglą,  jest ostatnia  miejscowość,  gdzie  czekam  na 
indiańskiego  przewodnika.  Nie  mam  możliwości  wcześniej  się z nim  umówić,  dlatego 
czekam,  aż on sam  wylezie  z lasu,   
by zahandlować  wędzonym  mięsem,  wymienić  je np. na sieć  do łowienia  ryb.   
No i wtedy,  za pomocą  gestykulacji  i  tych  kilku  hiszpańskich  zwrotów,  które on rozumie 
próbuję  tego Indianina  przekonać,  aby zabrał  mnie  do swojej  pirogi   
i popłynął  ze  mną  rzeką  w głąb  dżungli.  Czasem  płynę  tydzień,  ale  zdarzało  mi  się  już  płynąć 
dżunglą  trzy  tygodnie.  W jedną stronę! 

I tak pan  sobie płynie,  aż trafi  na plemię, które nie handluje  z białymi? 

Spokojnie,  nie  tak łatwo.  Płynę,  a mój  przewodnik  szuka  innego  przewodnika,  który 
poprowadzi  mnie  dalej  na piechotę  do tych  plemion,  które nie  mają  żadnych  kontaktów  z 
cywilizacją,  które nie  widziały  białych  ludzi.   

Lubi  pan  wyjeżdżać  do dżungli  w pojedynkę? 

Jest w tym  jakaś żyłka  emocji,  ale głównym  powodem  jest fakt,  że nie  da się  uzyskać  dobrych 
efektów  podróżując  dużą  grupą.  Kiedy  spotykam  wyprawę  "National  Geographic",  to jest to 
ekipa  20 osób, wielkie  pakunki,  kufry  i  skrzynie  ze sprzętem.  Nie wierzę,  że oni  nie 
zaszkodzą  tej kulturze  plemiennej,  do której  chcą dotrzeć.  Nie bardzo  też wierzę,  że przed  tak 
dużą  ekipą  indianie  nie  uciekną,  gdzie  pieprz  rośnie.  Zrobią  to ze zwykłego  strachu.   

Zatrzymajmy  się w  momencie,  kiedy kolejny  indiański  przewodnik  doprowadza  pana do 
plemienia,  które nie widziało  jeszcze białego człowieka.  Jak pan  i oni  przeżywacie  ten 
pierwszy  kontakt.  
 

background image

Mam  pełne  portki  strachu,  bo wiem,  że to plemię  bojowe (inne  nie  ocalały). 
Oni,   
z kolei,  strachu  zupełnie  nie  odczuwają,  bo pojedynczy  biały  człowiek  nie 

jest im   
w stanie  wyrządzić  żadnej  krzywdy.  Jestem  dla  nich  dziwolągiem  (czegoś  takiego  jeszcze 
nigdy  nie  widzieli),  a przy  okazji  atrakcją sezonu.   

Oglądają  pana  dokładnie? 

Zaczyna  się  na skubaniu  włosków  na nogach  i  na torsie,  bo Indianie  są genetycznie 
wydepilowani,  oni  widzą  we mnie  taką ludzką  małpę.  Kiedy  już  mnie  dokładnie  obejrzą, 
robią  rewizję  osobistą  całego  mojego  bagażu.  Staram  się  im  pomagać  (np.  otworzyć  plecak 
zamykany  na nieznany  w dżungli  suwak),  ale  robię  to bardzo  powoli,  cały  czas  uśmiechając 
się  od ucha  do ucha.  Boję się  wykonać  jakiś  niewłaściwy  gest,  bo nie  wiem,  który  z moich 
ruchów  może  być odczytany  jako agrasywny.  Ja bym  to porównał  do relacji  kota i myszy. 
Kot, kiedy  zobaczy  swoją ofiarę,  najpierw  się nią  bawi.  Zagryźć  zawsze  ją zdąży.  Indianie  z 
dzikiego  plemienia,  też  najpierw  się  mną  bawią,  są zaciekawieni...  A ustrzelić  mnie  zatrutą 
strzałką  zawsze  jeszcze  zdążą.   

A kiedy już  pana  polubią? 

To zapraszają  mnie  do wioski,  czyli  kilku,  kilkunastu  szałasów.  Oni  tam  mają  specjalne 
szałasy  gościnne,  niezamieszkane  przez  stałych  mieszkańców  osady. Lubią  się  odwiedzać  w 
gronie  zaprzyjaźnionych  plemion.  I dla takich  gosci   
z zewnątrz  są specjalne  szałasy  na skraju  wsi.   

Kiedy już  pan  mieszka w  wiosce, Indianie  nadal  pana  tak bacznie  obserwują? 

Ciągle  mnie  śledzą.  Nie wiem  dlaczego,  ale  Indianie,  a już  szczególnie  indiańskie  dzieci,  chcą 
koniecznie  zobaczyć,  czy  biały  człowiek  przypadkiem  nie  robi  kupki  na biało.  To jest dramat, 
kiedy  pan musi  przed publicznością  zgromadzoną  w kółku  wykonać  tę intymną  dla  nas 
czynność.  U mnie  przez  pierwsze  trzy  dni  system  trawienny  odmawia.  Robię  się  czerwony 
bardziej  niż  ci  Indianie,  kiedy  muszę  wykonać  tę czynność  z  udziałem  komentującej  to na 
bieżąco  publiczności.  Idę  
w krzaki  - oni  za  mną.  Idę w gęstsze  - oni  też.  W końcu  wchodzę  do środka jakiejś  kolczastej 
kępy, ale  ich  to nie  zraża  - zaczynają  wycinać  gałęzie  żeby  im  nie  zasłaniały  widoku.  W 
końcu  natura  daje za wygraną...  A oni  zaczynają  wiwatować.   

A czym  pan  się żywi  w dżungli,  zabiera  pan  własny  prowiant? 

To byłby  błąd  u zarania.  W dżungli  wszystko  zaraz  zgnije,  spleśnieje,  a poza tym  strasznie 
ciężko  jest maszerować  z ciężkim  bagażem.  Bardziej  praktycznym  rozwiązaniem  jest 
wybranie  takiego  indiańskiego  przewodnika,  który  jest jednocześnie  świetnym  myśliwym.  On 
codziennie  dostarcza  nam  świeżego  jedzenia.   

Na przykład? 

Uwielbiam  ryby  i  kiedy  płyniemy  łodzią,  mam  w każdej chwili  posiłek,  nawet  bez 
zatrzymywania  się.  Gorzej,  jak kilka  dni  pada. U nas się  mówi,  że jak pada, to ryby  biorą. 
Tam  jest  na odwrót. Jak pada, to z brzegów  rzeki  wpada do głównego  koryta  mnóstwo  błota, 

background image

mętnej  wody, ryby  głupieją,  chowają  się  po kątach  i czekają,  aż  się woda ustoi.  Wtedy 
musimy  polować  np. na małpy.   

Są smaczne?   

Niespecjalnie,  ale  stosunkowo  łatwo  je upolować,  bo są ciekawskie.  One biegną  za  nami  po 
drzewach,  podchodzą  blisko  łodzi  i patrzą  sobie,  co to tam  płynie   
w dole, takie  fajne.  No i to jest świetna  okazja  do ich  upolowania  - same  się  wystawiają  na 
strzał. 

Co się zjada  z takiej małpki? 

W dżungli  człowiek  nie  przebiera.  Zjada się  wszystko.   

Mózg też? 

To jest wyborny  przysmak  i  tylko  ten, który  upolował  może  go zjeść.  Dlatego  staram  się 
nigdy  nie  być tym,  który  upolował...  Nie  smakuje  mi  też język  małpy,   
bo nie  lubię  rzeczy,  które ktoś przede  mną  miał  już  w ustach. 

A co pan jadł  najbardziej  obrzydliwego?   

Największy  wstrząs  przeżyłem,  kiedy  nieopatrznie  zajrzałem  do kociołka,  w którym  gotowała 
się  właśnie  zupa  z małpy.  Z wywaru  wystawały  dwie  dłonie,  które wyglądały  jak dłonie  mojej 
małej  siostrzyczki.  Dłonie  małpy,  szczególnie  gotujące  się  w zupie,  nie  różnią  się  od ludzkich. 
Bardzo  to przeżyłem.   

Ale zjadł  pan? 

Oczywiście,  w dżungli  trzeba  się  regularnie  żywić,  inaczej  pan zaraz  osłabnie,  nie  będzie 
mógł  wiosłować.  Dlatego  zjada  się  najbardziej  obrzydliwe  rzeczy.  Jesz,  kiedy  jest. I 
cokolwiek  to jest. Np. robale  - one mnie  szczególnie  odrzucają.  Tłuste,  białe  pędraki, 
wielkości  męskiego  kciuka,  które wyciąga  się z rozłupanych,  butwiejących  pni.  Są 
znakomitym  źródłem  protein  i witamin.  Wsuwa  się  je na żywca.  Zamykam  oczy  i  buch  do 
paszczy.   

Jak smakują  te pędraki? 

A czy  ten wywiad  będą czytały  dzieci? 

Tylko pod  nadzorem  dorosłych.  Niech pan  mówi  spokojnie. 

Smak pędraka to coś jakby się  panu  po trzech  dniach  odbiło  wołową  żyłą...  na  kwaśno...   

Wystarczy.  Choruje  pan  w dżungli? 

Nie, przez  20 lat  nigdy  nie  zachorowałem  poważnie.  Może  dlatego,  że lecznictwem  nie 
zajmuje  się tam  Narodowy  Fundusz  Zdrowia,  tylko  szamani.  Oni  najpierw  bardzo długo 
śpiewają  i wprowadzają  pacjenta  w trans,  który  jest rodzajem  znieczulenia.  Dają  też jakieś 
wywary,  a to z kory,  a to z pazurka.  I to działa!  Proszę  sobie  wyobrazić,  że  do niektórych, 

background image

bardziej  cywilizowanych  plemion  jeżdżą  przedstawiciele  zachodnich  koncernów 
farmaceutycznych  i  kupują  od nich  różne  patenty  ziołolecznicze.   

Co jest największym  problemem  dla człowieka,  który jest po raz  pierwszy   
w  dżungli?
 

Na początku  jest  szok fizyczny  i  kulturowy.  Z niczym  nie  potrafimy  sobie  dać rady. Mnie  na 
początku  najbardziej  przeszkadzało  ubranie,  tylko  zupełnie  o tym  nie  wiedziałem.  Męczyłem 
się  z gorąca,  odparzałem  skórę od potu, itd.  Dlatego  przez  wiele  lat  kupowałem  coraz  lepsze 
wyposażenie  tropikalne.  Super buciory,  które stosowała  armia  brytyjska  w Panamie,  koszulę 
komandosów,  która - jak się  człowiek  spoci  - wypluwa  (rzekomo)  pot na zewnątrz.  I 
oczywiści  nic  nie  pomagało,  cały  pleśniałem.  Posypywałem  się  talkiem,  smarowałem 
przeciwko  odparzeniom,  owadom...  Aż  któregoś  dnia  wpadłem  na  genialny  w swej  prostocie 
pomysł:  trzeba  się rozebrać  do naga.  Indianie  chodzą  przecież  nago  i tak się  najlepiej  czują. 
To był  moment  przełomowy.  Dotarło  do mnie,  że gdyby  buty  były  potrzebne  w dżungli,  to 
Indianie  by sobie  jakieś  buty  zrobili,  np. za skóry  zwierzęcej  albo  z łyka.  No i jak tylko 
wyrzuciłem  te brytyjskie  superarmijne  natychmiast  przestały  mi  stopy pleśnieć.  W dżungli 
trzeba  chodzić  po indiańsku,  czyli  na bosaka, bo jak mrówka  wpadnie  do buta  to zaraz 
ugryzie,  a jak spadnie  na goła  stopę, to najpierw  próbuje  uciekać.  Genialne!   

Pan  pisze na swojej  stronie internetowej,  że zabiera  na wyprawy  biznesmenów,  również 
tych z dużymi  brzuchami.  Dają sobie radę?
 

O, tak, choć niektórym  jest naprawdę  trudno  się  przestawić,  że w dżungli  to ja jestem  ich 
szefem.  Jednego  z biznesmenów,  który  nie  miał  czasu  na męczącą  podróż  w głąb  dżungli 
łódką,  spuszczaliśmy  na linie  z helikoptera.  Poza biznesmenami  zdarzało  mi  się  brać do 
dżungli  ubogich  pasjonatów,  albo naukowców  (co na jedno  wychodzi),  którzy  sprzedawali 
lodówkę  i  telewizor,  aby tam  się  znaleźć.  Wystarczy  dwa, trzy  tysiące  dolarów,  aby przeżyć 
przygodę  życia. 

I z tego pan  żyje?  

Nie tylko,  współpracuję  z fachowymi  pismami  amerykańskimi,  z antropologami  kultury, 
którym  dostarczam  materiałów  badawczych.  A w Polsce,  z moją  gębą  "WC kowboja",  trudno 
mi  cokolwiek  sprzedać.  W redakcjach  kolorowych  pisemek   
i magazynów  słyszę,  że nie  chcieliby  straszyć  swoich  czytelników  moją  kontrowersyjną 
osobą.  

W jakich  krajach  żyją  Indianie,  do których  pan  jeździ?   

W Gujanie  Brytyjskiej,  tuż  pod granicą  z Brazylią,  nad górnym  Orinoko.  Dwa lata  temu 
znalazłem  ciekawe  plemię  przy  granicy  Peruwiańskiej  w Brazylii.  Tam  jest  jeszcze  kilka 
dzikich  szczepów  do odkrycia.   

Byłem przekonany,  że wszystkie ludy  w Ameryce  Południowej  widziały  już  białych,  że 
kojarzymy  im  się fatalnie, jako ci, którzy  wyrąbują  im  las. 
 

Jest jeszcze  kilka  plemion,  które nie  mają  kontaktu  z cywilizacją  drwali,  i  ja do nich  chcę 
docierać.  Natomiast  jest faktem,  że biali  ludzie,  ale  także  metysi,  Brazylijczycy,  robią  wiele 
krzywdy  Indianiom.  Nie tylko  wyrąbują  lasy,  ale  np. płuczą  w rzekach  złoto,  używając  do 

background image

tego  rtęci  i zatruwając  ryby.  Ja mniej  więcej  mam  orientację,  które plemiona  są już  w ten 
sposób pokrzywdzone  i do nich  świadomie  nie  jeżdżę.  Bardziej  boję się  spotkania  z 
plemieniem,  które miało  sporadyczny  kontakt  z białymi,  raz czy  dwa, bo oni  są zazwyczaj  do 
nas uprzedzeni,  niż  z takim,  które w ogóle  nie  miało  kontaktu.   

Czy  za 10, 20 lat, uchowają  się jeszcze plemiona,  dla  których  biały  człowiek  będzie 
sensacją?
 

Nie i  nic  na to nie  poradzimy.  Dziki  człowiek,  który  zobaczy  latarkę,  jest nią  tak 
zafascynowany,  że już  potem  trudno  mu  się bez  niej  obyć. Indiańska  kobieta,  kiedy  handlarz 
dotrze  do niej  z lekkim,  aluminiowym  garnkiem  "made  in  china",  już  nie  chce w innym 
gotować.  I trudno  jej nie  zrozumieć.  Na odwiedzanie  dzikich  plemion  zostało  mi  może  20 lat, 
więc  pozwoli  pan, że już  polecę, bo właśnie  mam  samolot  do Boliwii. 

Niech pan  leci. Dziękuję  za rozmowę.