 
 
ANNE McCAFFREY
OCALENI
(Przełożyła Lucyna Targosz)
ROZDZIAŁ PIERWSZY
              Kai  z  trudem  uniósł  odrobinę  powieki  i  zobaczył  skałę.  Zamknął  oczy.  Tu  nie
powinno  być  żadnej  skały.  A  zwłaszcza  takiej,  która  mówi.  Bo  skała  najwyraźniej
wydawała  dźwięk,  który  przypominał  jego  imię.  Wyglądało  na  to,  że  tylko  mięśnie
wokół  oczu  są  posłuszne  woli  Kaia.  Poza  tym  nie  mógł  nawet  poruszyć  palcem.
Spróbował  przeanalizować  ów  brak  wszelkich  doznań;  na  koniec  uznał,  że  nie  byłby
zdolny do myślenia, gdyby nie znajdował się w swoim ciele. Uspokoił się. I postarał się
szerzej otworzyć oczy.
       - Kkkk...aaaah...eeee!
       Te dźwięki odpowiadały jego imieniu, lecz od wieków nie słyszał, żeby je w ten
sposób wymawiano. Usiłował sobie przypomnieć, kiedy to było. I stopniowo zyskiwał
świadomość, że ma szyję, ramiona, klatkę piersiową. Bezwład ustępował powoli. O tak,
czuł, że klatka piersiowa porusza się w prawidłowym oddechu, lecz powietrze wciągane
do  płuc  było  stęchłe  i  pozostawiało  w  gardle  Kaia  dziwaczny  posmak.  Odzyskawszy
 
zmysł węchu, Kai zrozumiał, że wcale nie był sparaliżowany. Był uśpiony.
       - Kkkk...aaaa...eee! Wuuuuh...aaaakkkhhuhh!
       Chłopak jeszcze szerzej rozchylił powieki. Ta cholerna skała zajmowała całe pole
widzenia,  zwieszając  się  nad  nim  niebezpiecznie.  A  kiedy  tak  patrzył  w  milczeniu,  z
niedowierzaniem,  skała  wolniutko  wypuściła  wyrostek,  który  się  rozdzielił  na  trzy
macki.  Owymi  mackami  pochwyciła  ramię  Kaia  -  delikatnie,  lecz  zdecydowanie  -  i
zaczęła nim potrząsać.
       - Tor? - Głos chłopaka zadziwiająco przypominał dźwięki wydawane przez skałę;
odchrząknął, oczyszczając gardło z lepkiej flegmy, i znów się odezwał: - Tor? Zjawiłeś
się?
              Tor  wydał  zgrzytliwy  dźwięk,  który  Kai  uznał  za  potwierdzenie;  ale  wyczuł  też
wyraźną naganę. Chłopak przypomniał sobie wszystko i jęknął. Wcale nie był pogrążony
w  normalnym  śnie  -  hibernował!  A  Tor  się  zjawił,  bo  dotarło  do  niego  wołanie  o
pomoc.
       - Mmmm...óóówwww.
       Kai patrzył, jak Wypustka Tora kładzie mu na piersi mały szary przedmiot, tak by
otwór  był  zwrócony  ku  ustom.  Głęboko  zaczerpnął  powietrza;  jego  umysł  nie  działał
jeszcze  jak  należy.  Miał  więc  kłopoty  ze  znalezieniem  słów,  które  by  najlepiej
wyjaśniały,  dlaczego  się  ośmielił  oderwać  Theka  od  badania  zewnętrznych  planet  tego
układu.  Wiadomość,  którą  wtedy  nadał,  była  jednoznaczna:  "Bunt!  Pilne!  Pomoc
niezbędna!" A  może  nie  cała  sekwencja  została  przesłana,  zanim  grawitanci  zniszczyli
system łączności.
       - Szszszsz...czczcze...góółłłłyyy.
       Kai poczuł, jak zakołysała się permaplasowa podłoga wahadłowca, kiedy skała o
imieniu Tor sadowiła się obok niego.
       - Wwww...szszszyy...ssstkkkooo - dorzucił Tor, kiedy Kai otworzył usta.
              Chłopak  gwałtownie  zamknął  usta;  wolałby,  żeby  Tor  dał  mu  więcej  czasu  na
zebranie  myśli.  W  końcu  Thek  nie  musiał  się  przejmować  czasem.  A  "dokładne
sprawozdanie" w jego rozumieniu znaczyło, że raport powinien być zwięzły i treściwy -
to  zaś  przyjdzie  teraz  Kaiowi  z  trudem.  Będzie  więc  mówić  normalnie.  Tor  potem
dostosuje odczyt do wymagań Theków.
       - Krążyły pogłoski, że postanowiono spisać Zespół Badawczy na straty. Grawitanci
cofnęli się do fazy pierwotnej wszystkożerności. Zmusili resztę załogi do zamknięcia się
w  jednym  budynku,  na  który  celowo  skierowali  wielkie  stada  przestraszonych
roślinożerców,  bo  chcieli  ich  śmierci.  Czworo  Adeptów  wydostało  się  i  schroniło  w
wahadłowcu, który przywaliły wielkie cielska. Uciekli nocą. Dotarli do naturalnej groty,
nie  znanej  grawitantom  i  czekali  na  pomoc.  Po  siedmiu  dniach  jedynym  logicznym
wyjściem okazał się kriogeniczny sen. Koniec raportu.
       - Oooodddd...pppoooczczcz...nnniiijjj.
              Kai  poczuł  lekkie  jak  piórko  dotknięcie  na  ramieniu,  usłyszał  syk,  doświadczył
chłodu  i  mrowienia.  Po  ciele  chłopca  z  zadziwiającą  szybkością  rozlało  się  dziwne
 
ciepło.  Łatwiej  mu  było  oddychać;  spróbował  poruszyć  głową  i  ramionami.  Czuł
mrowienie w palcach. Z coraz większą łatwością mógł nimi poruszać.
       - W w wwy yy...ppppoooczczczy... w ww waajjj.
       Kai usłuchał, choć nie był zadowolony z tego polecenia. Musiał jednak uznać, że
Tor o wiele lepiej zna kriogeniczny sen i wychodzenie z niego; ale myślał już jasno. Zbyt
jasno,  bo  zdołał  sobie  przypomnieć  -  i  to  z  kłopotliwą  dokładnością  -  wszystko,  co
zmusiło ich do skorzystania z kriogenicznego snu.
              Jak  długo  hibernowali?  Miał  o  to  spytać,  ale  zabrakło  mu  śmiałości,  żeby
wypytywać Theka, ile czasu upłynęło od wysłania SOS do zjawienia się Tora. Rzadko
zadawano  Thekom  pytania  dotyczące  czasu,  bo  owe  długowieczne  krzemowe  istoty
liczyły go w syderycznych latach swojej macierzystej planety - co zwykle odpowiadało
stuleciom u takich efemerycznych gatunków, jakiego przedstawicielem był Kai.
              Jego  nadgarstek!  Tardma  złamała  go  z  wielką  rozkoszą,  kiedy  wraz  z  Paskuttim
wpadła  do  sterówki.  Lunzie  nastawiła  kości,  gdy  zdołali  uciec  buntownikom.  Kai
wypróbował palce lewej dłoni. Kości nadgarstka potrzebują około sześciu tygodni, żeby
się  zrosnąć.  Przegub  był  sztywny,  lecz  nie  bardziej  niż  prawy.  Sześć  tygodni? A  może
dłużej?
              Zostawił  kwestię  czasu  i  z  satysfakcją  stwierdził,  że  buntownicy  nie  odnaleźli
wahadłowca.  Uśmiechnął  się,  myśląc  o  wściekłym  rozczarowaniu,  jakie  ich  ucieczka
musiała  sprawić  Paskuttiemu!  Pewno  szukali  ich  dopóty,  dopóki  dysponowali  choć
jednym  działającym  pasem  nośnym.  Buntownicy  -  Paskutti,  Tardma,  Tanegli,  Divisti...
Kai  zawahał  się,  a  potem  dodał  jeszcze  Berru  i  Bakkuna.  Nie  potrafił  zrozumieć,
dlaczego się przyłączyli do buntu; zwłaszcza do takiego bezpodstawnego buntu.
       Chłopak ostrożnie odwrócił głowę w lewo, w stronę szeregu uśpionych postaci: oto
resztki jego ekipy geologów i ksenobiologów Varian. Varian miała taki uroczy profil...
Za  nią  leżała  Lunzie,  a  jeszcze  dalej  widać  było  długą,  krzepką  postać  Triva.  Czterej
Uczniowie jako ostatni pogrążyli się w kriogenicznym śnie.
       Seria dziwnych, głębokich pomruków sprawiła, że Kai zwrócił głowę w prawo, ku
małej  sterówce  wahadłowca.  Chłopak  widział  już  przedtem  dwie  kończyny  Theka,  ale
teraz  wyglądało  na  to,  że  "kawałki"  Tora  są  wszędzie,  nawet  w  takich  miejscach
wahadłowca,  których  Kai  nie  mógł  dostrzec.  Zamrugał  parę  razy  oczami.  Kiedy  znów
spojrzał, Tor już wciągnął większość wypustek.
              Kaia  bardzo  zdumiała  taka  ruchliwość  przedstawiciela  gatunku  słynnego  z
nieskończonego milczenia, dziesięcioleci kontemplacji i zwięzłości mowy.
       - Uuuuszszsz.. .kkkoodddzz.. .ooonnnyyy.
              Przy  pomocy  owego  słowa  Thek  powiedział  Kaiowi  nie  tylko  to,  że  szkody  były
wielkie,  ale  i  to,  że  nie  zdoła  ich  naprawić,  co  Tora  ogromnie  irytowało.  Chłopak
pomyślał, że to cud, iż lokator, skonstruowany przez Portegina, zdołał naprowadzić Tora
na wahadłowiec.
       - Statek badawczy powrócił? - spytał po długim namyśle Kai, choć była to raczej
próżna nadzieja, by statek badawczy wracał po trzy niezależne zespoły.
 
              -  Nnnnniiiieeee  -  odparł  obojętnie  Thek;  najwyraźniej  nic  go  nie  obchodziła
nieobecność statku.
       Kai westchnął z rezygnacją i zaczął się zastanawiać, czy aby Gaber nie miał racji:
ich  małą  grupkę  spisano  na  straty.  Gabera  na  pewno,  bo  zabito  go  na  samym  początku
buntu.  No,  ale  trzecia  grupa,  uskrzydleni  Ryxi,  którzy  chcieli  skolonizować  swoją
planetę, chyba zastanawiali się nad milczeniem tych z Irety? Chłopak przypomniał sobie,
jak  się  wściekał  pełen  temperamentu  przywódca  Ryxiów,  kiedy  podczas  ostatniego
kontaktu  -  potem  łączność  została  przerwana  -  wspomniał  mu,  że  na  Irecie  istnieją
inteligentne  skrzydlate  istoty.  Ale  w  końcu  statek  z  kolonii  Ryxiów  byłby  pilotowany
przez przedstawiciela innego gatunku, może humanoida. Na pewno...
       - Ryxiowie? - spytał z nadzieją Kai.
              Nastąpiło  długie  milczenie  i  Tor  wysłał  jedną  mackę  ku  desce  kontrolnej.  Cisza
przedłużała  się,  więc  chłopak  szykował  się  do  powtórzenia  pytania,  sądząc,  że  Tor  go
nie dosłyszał.
       - Bbbbrrraaakkk łłłłąąączczcznnnooośśśccciii.
              Kai  zrozumiał:  Thekowi  nie  zależało  na  utrzymywaniu  kontaktu  z  tak
nadpobudliwymi  i  -  według  standardów  jego  rasy  -  nieodpowiedzialnymi  skrzydlatymi
osobnikami.
              Chłopak  odetchnął  z  ulgą.  To  i  tak  kłopotliwe,  że  musieli  przywołać  na  pomoc
Theka,  lecz  odwołanie  się  do  wsparcia  Ryxiów  byłoby  jeszcze  bardziej  upokarzające.
Ryxiowie  z  rozkoszą  rozpaplaliby  taką  wspaniałą  wieść  po  całym  wszechświecie,  ku
pognębieniu ras pozbawionych skrzydeł.
              Kai  mógł  już  bez  trudu  poruszać  szyją  i  głową.  Przyjrzał  się  uśpionym
współtowarzyszom.  Dłoń  Varian  leżała  tak,  jak  się  wysunęła  z  jego  ręki,  rozluźnionej
snem.  Tor  zainstalował  w  wahadłowcu  przymglone  oświetlenie;  na  pewno  po  to,  żeby
czuć się pewniej, bo Thekowie nie potrzebowali światła. Chłopak dotknął dłoni Varian -
sztywnej i zimnej, w okowach kriogenicznego snu. Patrzył, wstrzymując oddech, póki nie
dostrzegł  jak  pierś  dziewczyny  wznosi  się  i  opada  w  spowolnionym  oddychaniu.
Dopiero wtedy uspokoił się i westchnął z ulgą.
       Potem odwrócił się w stronę Tora, lecz wyczuł, że Thek całkowicie "się wycofał":
stał  się  wielkim,  gładkim  głazem  o  spłaszczonej,  ściśle  przylegającej  do  podłoża
podstawie;  nie  wystawała  z  niego  nawet  najmniejsza  wypustka.  Był  to  właściwy  owej
rasie  stan  kontemplacji  i  Kai  wolał  go  nie  przerywać.  Leżał  spokojnie,  dopóki  go  nie
zaczęło  kręcić  w  nosie.  Zdusił  kichnięcie  i  poczuł  się  głupio  -  przecież  kichnięcie  nie
wytrąci  Theka  z  zamyślenia,  ani  nie  zbudzi  pozostałych.  Owo  kręcenie  w  nosie  było
wstępem do innych "kręceń" w jego ciele, które uznał za efekt działania wstrzykniętych
mu przez Theka stymulatorów. Tor nie powiedział, że Kai ma leżeć bez ruchu; po prostu
kazał mu odpoczywać. Widocznie już dość wypoczął.
              Chłopak  zaczął  ćwiczenia  poprawiające  napięcie  mięśni  i  -  choć  się  spocił  -
wkrótce  przekonał  się,  że  hibernacja  nie  wyrządziła  mu  żadnej  szkody,  a  wygojony
nadgarstek  nie  sprawiał  kłopotu.  Już  dawno  odpadł  plaskin,  którym  Lunzie  usztywniła
 
złamanie. To by znaczyło, że spali co najmniej cztery, pięć miesięcy.
              Kai  spojrzał  na  swój  chronometr,  ale  tarcza  była  pusta.  Wyczerpały  się  nawet
"długowieczne" baterie. Jak dawno temu?
       Ćwiczenia odniosły jeszcze jeden skutek: chłopak wstał ostrożnie, a potem, poprzez
zalegającą  wahadłowiec  mgłę  kriogenicznego  snu,  pobrnął  do  toalety.  W  drodze
powrotnej  obejrzał  każdego  ze  śpiących  i  zaobserwował  osobliwą  przemianę  rysów
twarzy.  Bonnard,  który  był  w  połowie  drugiej  dekady  swych  lat,  wydawał  się
dwukrotnie  starszy  od  Dimenona.  Portegin  wyglądał  tak,  jakby  wciąż  się  martwił
sprawnością  wymyślonego  przez  siebie  lokatora.  Lunzie,  pragmatyczna  lekarka,
uśmiechała się - co się rzadko zdarzało, kiedy nie spała - a jej twarz wyrażała łagodność
kłócącą się z kwaśnym usposobieniem. Przyznała, że już kiedyś się poddała hibernacji;
w  jej  danych  zapisano  chronologiczny  wiek  -  i  zawsze  było  w  dziewczynie  coś,  co
uderzało  Kaia,  jakaś  wyniosła  tolerancja:  jakby  już  widziała  większość  z  tego,  co
wszechświat  miał  do  zaoferowania  i  nie  zamierzała  tracić  energii  na  ekscytowanie  się
czymś jeszcze.
       Triv, kolejny adept Dyscypliny, wyglądał ponuro i groźnie; linia ust, podbródka i
czoło  ujawniały  siłę,  która  nie  była  tak  wyraźnie  widoczna,  kiedy  spokojnie  wypełniał
codzienne obowiązki.
       Tor nadal trwał w bezruchu, więc Kai usiadł obok Varian; nawet teraz, kiedy spała,
czuł  łączące  ich  więzy.  Była  piękna.  Nagle  zauważył,  że  połowa  twarzy  dziewczyny
jakby się obsunęła, a druga nieco uniosła - wyglądała na zdziwioną, jakby kriogeniczny
sen  ją  zaskoczył.  Zatęsknił  nagle  za  jej  serdeczną  obecnością.  Kto  wie,  jak  długo  Tor
pozostanie  owym  niekomunikatywnym  głazem?  Potrzebował  kogoś,  z  kim  mógłby
porozmawiać,  zanim  podda  się  samooskarżeniom  w  posępnej  ciszy.  Varian  była
współdowódcą,  więc  oczywiście  należało  ją  obudzić.  Nagle  Kai  zdał  sobie  sprawę,
jakie to szczęście, że Tor potrafił go rozpoznać. Gdyby tak obudził... powiedzmy Aulię,
ta wpadłaby w histerię z powodu samej obecności Theka, a potem dostałaby konwulsji
uświadomiwszy  sobie,  że  poddano  ją  hibernacji  bez  wcześniejszego  uzgodnienia  z  nią
tego zabiegu! Aulia była dobrym geologiem, ale charakterek miała okropny.
       Kai rozejrzał się w mglistym świetle za zestawem budzącym - leżał pokryty pyłem,
tuż  obok  czystego  miejsca,  które  chłopak  zajmował  śpiąc.  Pył?  Wahadłowiec  nie  był,
rzecz  jasna,  hermetycznie  zamknięty  -  i  hibernujący  potrzebują  powietrza  -  ale  żeby
osadziła się warstewka pyłu...
              Kolejność  wtryskiwaczy  była  dokładnie  oznaczona.  Cylindry  wykalibrowano
według  dawek  na  ciężar  ciała.  Opis  przy  pierwszym  cylindrze  poinformował  Kaia,  że
powinien  zaczekać  ze  wstrzyknięciem  stymulatorów,  dopóki  nie  zobaczy  wyraźnych
oznak, że budzony wychodzi z hibernacji.
       Chłopak ostrożnie wstrzyknął odpowiednią dawkę w ramię Varian i czekał, usiłując
sobie  przypomnieć  własne  przechodzenie  od  kriogenicznego  snu  do  świadomości.  Nie
dostrzegł  żadnej  zmiany  na  uśpionej  twarzy  dziewczyny.  Może  wstrzyknął  zbyt  mało
specyfiku.  Sprawdził  dawkę  i  zaczął  się  zastanawiać,  czy  aby  dobrze  ocenił  wagę
 
Varian.  Namyślał  się  właśnie  nad  podaniem  dodatkowej,  małej,  dozy,  kiedy  powieki
dziewczyny  drgnęły.  Dopiero  wtedy  zdał  sobie  sprawę,  że  oddycha  ona  w  normalnym
tempie.
       - Varian? - pochylił się nad nią, dotykając jej ramienia i z uśmiechem patrzył, jak
usiłuje rozkleić powieki; przypomniał sobie starą opowieść i delikatnie ucałował wargi
dziewczyny.
       - Kkkkkaaaaiiii? - otworzyła i zaraz zamknęła oczy; uniesieniem lewego kącika ust
wyraziła swoje uznanie.
       - Odpręż się, Varian, wypocznij. Wkrótce odzyskasz siły.
- Jjjjaaakkk? - wyszeptała.
       - Tor się zjawił. Nie mów już nic, kochanie. Pozwól zadziałać stymulatorom. Jestem
przy tobie. Nic się nie zmieniło!
       - Uuuuhhhh! - Dziewczynie zaburczało w brzuchu, a jej pełen obrzydzenia okrzyk
rozbawił Kaia.
              -  No  cóż,  Thek  ruszył  się  z  miejsca  z  naszego  powodu.  Ma  mój  pełny  raport.
Nagrałem  go  -  wyjaśnił  szybko,  widząc  zdumienie  Varian.  -  Teraz  pewno  przetrawia
moje słowa. - Wskazał na milczącą skałę. - Nie ruszaj się jeszcze - ostrzegł dziewczynę,
bo zauważył, jak się napinają mięśnie jej szyi, jak walczy z długotrwałym bezruchem. -
Chyba  ci  już  podam  te  stymulatory,  ale  nie  szalej.  O,  ramię  ci  się  wygoiło  -  dorzucił.
Zanim Tardma złamała mu nadgarstek, Paskutti poważnie zranił Varian w ramię.
              Dziewczyna  uniosła  brwi  w  wyrazie  przyjemnego  zaskoczenia  i  natychmiast  je
zmarszczyła w namyśle.
       - Nie, Varian, nie mam pojęcia, jak długo spaliśmy. Paskutti uszkodził chronometr
wahadłowca. Przecież był zamontowany tuż nad komunitem, przypomnij sobie.
       Dziewczyna przewróciła z rozpaczą oczami i usiłowała oczyścić gardło.
       - Spiesz się powoli. - Ostrzegawczo położył dłoń na jej ramieniu. - A może mam
obudzić Lunzie...?
       Varian potrząsnęła głową; poruszyła językiem, wnętrze ust zwilgotniało.
              -  Przede  wszystkim...  przywódcy  -  jej  głos  brzmiał  równie  chrypliwie  i
niewyraźnie, jak przedtem głos Kaia i chłopak powściągnął uśmiech.
       - Jeżeli czujesz mrówki w palcach dłoni i stóp, to zacznij ćwiczenia Dyscypliny na
małe mięśnie. Ćwiczenia przywrócą ci krążenie i tonus.
       Varian zaczerpnęła głęboko powietrza i zamknęła oczy, koncentrując się.
              -  Nie  mam  pojęcia,  nad  czym  Tor  tak  rozmyśla  -  ciągnął  Kai  -  ale  nie  potrafi
naprawić komunitu. Nie powiedział, czy odebrał nasz komunikat, czy też się zorientował,
że nie nawiązujemy rutynowego kontaktu. ARCT10 się nie odezwał, lecz Tor nie wydaje
się tym poruszony. Trudno mi stwierdzić, czy to zwyczajna obojętność Theków, czy też
nie. - Kai roześmiał się i dorzucił: - Nie było kontaktu z Ryximi.
       Dziewczyna zachichotała jak przed hibernacją, więc się do niej uśmiechnął. Jej oczy
aż iskrzyły się śmiechem.
       - Na starych taśmach na mojej planecie - słowa wolniutko spływały z jej warg -
 
książę budzi pocałunkiem śpiącą piękność po upływie stu lat. Uroczy sposób budzenia. -
Uniosła rękę i musnęła palcami usta Kaia.
       - Wiele bym dał, żeby się dowiedzieć, czy to istotnie było sto lat! - odparł chłopak,
ujmując palce Varian i całując je w, jak uznał, odpowiednim stylu. Wciąż trzymał dłoń
dziewczyny, kiedy nagle go olśniło: - Moglibyśmy to szybciutko sprawdzić. Wyjdźmy z
jaskini i pokażmy się złocistym ptakom. Jeżeli zareagują, to nie spaliśmy aż tak długo.
       - Nie mam pojęcia, jak długo one żyją.
       - Odczuwam niepowstrzymaną potrzebę, żeby rozpoznało mnie coś, co mnie pamięta
- tu spojrzał na nieruchomego Theka i uderzył się pięścią w pierś - a nie tylko ta skała!
       - Gdyby to było sto lat, buntownicy już by na nas nie czatowali.
              -  Celna  uwaga.  Nawet  najnowsze  baterie  starczą  najwyżej  na  dwa  łata.
Przypuszczam również, że zostali w drugim obozie, bo dobrze go zaopatrzyli w ostatnim
dniu wypoczynku...
       - Ostatni dzień wypoczynku? - Varian spojrzała na Kaia z rozbawieniem zmieszanym
z niedowierzaniem. - Jak dawno był ów ostatni dzień wypoczynku?
              -  W  czasie  subiektywnym  czy  obiektywnym?  -  odparował  i  uśmiechnął  się,  żeby
złagodzić uwagę.
              -  Dobre  pytanie.  -  Dziewczyna  mówiła  już  o  wiele  swobodniej;  zaczęła  zginać
łokcie  i  kolana.  -  Hej,  moje  stawy  wspaniale  działają!  -  Usiadła,  mrucząc  coś  pod
nosem,  bo  oporne  mięśnie  pozbawiły  ową  czynność  wdzięku.  -  Wygląda  na  to,  że
wszystko świetnie działa - dodała, kierując się ku toalecie.
       Odeszła, a Kai przypatrywał się Torowi. Potem obszedł Theka wokoło, szukając
magnetofonu. Z całkowitym brakiem szacunku zaczął rozmyślać, czy Tor na nim usiadł,
połknął  go  lub  może  wytworzył  termoodporną  kieszeń,  w  której  mógł  przechowywać
kruche wytwory obcej mu techniki.
       - Będzie tak tkwił całymi dniami - stwierdziła z niesmakiem Varian, wracając do
Kaia. - Chodź. Chcę zobaczyć, co też się wydarzyło na zewnątrz. I chciałabym się czegoś
napić,  żeby  przepłukać  usta  z  pyłu,  no  i  dać  memu  biednemu  skurczonemu  żołądkowi
trochę prawdziwego jedzonka.
       Mrugnęła kpiąco do Kaia, bo dobrze wiedziała, że on, urodzony i wychowany na
statku, nigdy - w przeciwieństwie do niej - nie zauważał niemiłego posmaku syntetycznej
żywności.
       Uchylili śluzę wyjściową wahadłowca na tyle tylko, żeby rzucić okiem na zewnątrz i
nie  rozrzedzić  zanadto  gazów  kriogenicznego  snu.  Powietrze  smagnęło  im  twarze  jak
wilgotna,  cuchnąca  ścierka.  Varian  mruknęła  ze  zdziwieniem  i  zaczęła  głęboko
oddychać, żeby się zaadaptować do tak nagłej zmiany temperatury. Kai sądził z początku,
że obudzili się w nocy; ale kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do półmroku zobaczył, że
to  gęste,  zielone  liście  przesłaniają  wylot  jaskini.  Pojazd  Theka  zrobił  w  tej  zasłonie
wyrwę: stożkowaty transporter tkwił parę metrów od włazu wahadłowca.
       - A gdzie jest napęd?! - Zawołała Varian, kiedy oglądali osobliwy pojazd. - Ma ten
sam kształt co Tor, tylko jest trochę obszerniejszy. - Wykonała gest pełen zdumienia, a
 
potem dotknęła matowego metalu zaokrąglonej lufy i pospiesznie cofnęła dłoń. - Ojej, z
tego bije ciepło.
              Kai  stał  u  dziobu  Thekowego  pojazdu  i  oglądał  na  wpół  otwarty,  ciężki  właz.
Zajrzał  do  środka;  usiłował  się  domyślić  przeznaczenia  rozmaitych  dziwacznych
wybrzuszeń i zagłębień, rozmieszczonych na metalowym pierścieniu sekcji dziobowej.
              -  Jedynie  Thek  jest  w  stanie  pilotować  taki  piekielny  statek  z  nieomal
nieprzejrzystym  ekranem!  -  wykrzyknęła  dziewczyna  i  odwróciła  się,  obojętna  na
tajemnice  nawigacji  Theków.  Chwyciła  pnącze  i  uwiesiła  się  na  nim,  wypróbowując
wytrzymałość. - Dostarczy nam jedzenia na całe tygodnie, o ile się tym zadowolimy.
              Zanim  Kai  zdążył  ją  powstrzymać,  Varian  rozpędziła  się,  uwiesiła  na  pnączu  i
wyfrunęła poza jaskinię.
       - Hoooop!
       - Varian! - Chłopak rzucił się naprzód i złapał ją w locie powrotnym; wyobraźnia
podsunęła  mu  okropną  wizję  pękającego  pnącza  i  dziewczyny  spadającej  do  morza,  na
pewną śmierć.
       - Przepraszam, Kai - powiedziała, ale w jej głosie nie było ani odrobinki skruchy. -
Nie mogłam się opanować. Robiłam to mnóstwo razy na Fomalhaut, kiedy byłam mała. -
Wyczuła, że go naprawdę przestraszyła i zmieniła ton. - To lekkomyślne postępowanie,
skoro nie jestem w pełnej formie, ale... - Uśmiechnęła się doń szelmowsko. - W Theku
jest coś takiego, co sprawia, że się zachowuję...
       - Dziecinnie? - dokończył chłopak; już się uspokoił i zdał sobie sprawę, że i jego
reakcja była przesadna.
       - Tak, dziecinnie. Czy widziałeś kiedyś Thekowe dziecko, młode, pączek, pisklę,
szczeniaczka... a może nazwałbyś to kamyczkiem?
       Varian zawsze się śmiała bardzo zaraźliwie, więc Kai zawtórował jej i teraz, na
przekór  swoim  kłopotom  i  zmartwieniom;  przytulił  ją  mocno,  wyrażając  milczące
uznanie dla jej zdolności dopatrywania się zabawnych stron każdej sytuacji.
       - No, widzisz, tak jest o wiele lepiej - potarła swój nosek o jego nos. - Dla mnie
Thek to mrok i przeznaczenie. - Uwolniła się z jego objęć i pochwyciła pnącze. - Wiesz,
to dziwne, że takie liany rosną na skale pterodaktyli. Czyżby nasza obecność...
       Varian uwiesiła się na pnączu i znów wyfrunęła poza jaskinię; spojrzała ku niebu, a
potem w prawo.
- One nadal mieszkają ponad nami - oznajmiła wracając.
       Pozwoliła, by liana znów ją wyniosła poza jaskinię i tym razem spojrzała w lewo. -
To  jedyne  urwisko  porośnięte  pnączami.  Jestem  pewna,  że  to  była  naga  skała,  kiedy
przyprowadziliśmy  tu  wahadłowiec.  -  Po  raz  trzeci  wyfrunęła  poza  jaskinię,  a  potem
puściła  lianę  i  z  uśmiechem  wylądowała  obok  Kaia.  -  I  na  dodatek  te  pnącza  dają
owoce. - Sięgnęła do buta i triumfalnie gwizdnęła, wyciągając nóż. - Zbyt delikatny, jak
my, żeby przebić bok grawitanta; lecz, chwała Krimowi, zostawili go nam. Mam zamiar
odciąć soczysty, świeży owoc na śniadanie. Czy jak tam nazwiemy ów posiłek.
       Zanim Kai zdążył zaprotestować, dziewczyna wzięła nóż w zęby i wspięła się po
 
lianie. Chłopak wypróbowywał wytrzymałość jednej z łodyg, kiedy radosny głos Varian
zmusił go do spojrzenia w górę. Instynktownie złapał przedmiot, który mu rzuciła.
       - A oto następny. Są bardzo dojrzałe, więc nie duś ich zbyt mocno.
       - Varian... - Ścisnął za mocno melon t wspaniały, słodki zapach sprawił, że ślinka
napłynęła mu do ust.
       - Mogłabym sama zjeść wszystkie. Jeszcze jeden dla ciebie! - Dziewczyna zsunęła
się w dół.
       - Nie powinniśmy jeść zbyt dużo na początek - oznajmił Kai; usiadł obok niej, a ona
odcięła plaster melona i podała mu.
       - Pewno tak. - Odcięła plaster dla siebie; odgryzła kęs miękkiego zielonego miąższu
i zamruczała z rozkoszy - Mniamm! No dalej! Jedz! - ponagliła Kaia; sok ściekał jej po
brodzie.
       - Robię to tylko dla EEC - rzekł chłopak, udając, że jest przerażony koniecznością
zjedzenia nie przetworzonej żywności. Pierwszy słodki kęs rozpłynął mu się w ustach i
Kai musiał przyznać w skrytości ducha, że naturalne pożywienie jest o niebo soczystsze i
lepsze niż syntetyczne.
       Jedli powoli, dokładnie żując każdy kęs.
       - Sądzę, że warzywa korzeniowe dałyby nam więcej białka, za to te owoce podniosą
poziom cukru we krwi - stwierdziła mądrze Varian. - Oooo, ależ to pyszne. Jednego nie
rozumiem - podjęła, machając nie dojedzonym plastrem melona - jakim cudem wyrosły
tu  te  pnącza.  -  Uniosła  plaster  uciszając  chłopaka.  -  Zgoda,  nie  wiemy,  jak  długo
spaliśmy, a na Irecie wszystko rośnie w piorunującym tempie. No, ale pozostałe urwiska
nadal są gołe. Pterodaktyle żywią się głównie rybami i trawami z Doliny Przesmyku. Te
pnącza wcale stamtąd nie pochodzą. No, i ta część urwiska bardziej przypomina las niż
skalną zaporę. Pnącza schodzą aż do samej wody.
       - Przyznaję, że to zadziwiająca wybiórczość. Czy widziałaś ptaszyska?
       - Parę; krążyły wysoko. I nie sądzę, żeby mnie zauważyły, jeśli ci o to chodzi. Jest
wczesny  ranek,  pochmurny  i  mglisty.  Nie  mogłam  stąd  dostrzec  ich  łowisk,  lecz
przypuszczam, że rybacy już działają.
       - Zaczekamy, aż się dobrze pożywią - oznajmił z powagą Kai - a dopiero potem się
im pokażemy.
              -  O,  widzę,  że  zapamiętałeś  moje  uwagi,  że  nie  należy  przeszkadzać  jedzącym
zwierzętom!
       - Nie minęło aż tyle subiektywnego czasu, Varian!
              Kai  uśmiechnął  się,  bo  dziewczyna  automatycznie  spojrzała  na  swój  chronometr,
który, rzecz jasna, nie działał. Zerknęła w stronę wahadłowca:
       - Może powinniśmy obudzić Lunzie albo Triva?
       - Nie widzę potrzeby, żebyśmy ich budzili, zanim Tor dojdzie do jakichś wniosków.
       - Albo raczy nam powiedzieć, ile czasu właściwie minęło. To właśnie najbardziej
chciałabym  wiedzieć!  -  Varian  niemalże  się  rozzłościła.  -  Gdyby  nie  te  pnącza  i
wyczerpane baterie, można by pomyśleć, że po prostu zaspaliśmy. - Wzdrygnęła się.
 
       - To przygnębiające - Kai świetnie wyczuł jej nastrój. - Wszechświat w ogóle nie
zauważył,  że  nas  zabrakło.  -  Zabrzmiało  to  tak  pompatycznie  jak  słowa  Gabera,  więc
prędko odgryzł kawałek melona, kryjąc w ten sposób swoje zakłopotanie.
       - I to mnie gryzie. Mamy tak mało czasu - wskazała na wahadłowiec z dumającym
Thekiem w środku - żeby zostawić jakiś ślad, czymś się zasłużyć. Tak bardzo chciałam
coś po sobie zostawić! Oby Krim zniszczył tych wstrętnych, obrzydliwych buntowników!
Wściekam  się  na  myśl,  że  nasz  los  jest  dowodem  ich  zwycięstwa!  -  Varian  poderwała
się  i  cisnęła  plaster  melona  poza  kotarę  pnączy;  usłyszeli  cichy  plusk,  kiedy  wpadł  do
wody.  -  O  nie,  na  Krima!  My  też  mamy  coś  do  powiedzenia  pomimo  tego  całego
bałaganu  i  nie  obchodzi  mnie,  jak  długo  spaliśmy.  Jakiś  statek  EEC  odnajdzie  ten
lokator. A kiedy to się stanie, nadciągnie na orbitę, żeby korzystać z bogactw Irety! A ja
tu wtedy będę!
ROZDZIAŁ DRUGI
       Nie chcieli, żeby ich wędrówki do i z wahadłowca rozrzedziły gaz kriogenicznego
snu albo przeszkodziły Thekowi, zanim będzie gotów do "rozmów" z nimi. Usiedli więc
w pobliżu wylotu jaskini. Przelotny, gęsty deszcz, typowy dla tropikalnego klimatu Irety,
zakołysał pnączami; wiatr wepchnął je do jaskini.
       - Wiesz co, Kai? - odezwała się po długim milczeniu dziewczyna. - Czuję zapach
tego wiatru.
       - Hmmm?
       - To znaczy... nie czuję już zaduchu Irety. Łapię inne wonie: gnijące ryby i psujące
się owoce i jeszcze coś, co cuchnie gorzej niż Ireta, kiedy tu wylądowaliśmy.
       - Masz rację! - odrzekł chłopak, węsząc uważnie.
              Żadne  z  nich  nie  było  zachwycone  -  Ireta  przede  wszystkim  woniała
hydrotellurkami. Nosili specjalne filtry nosowe, żeby zneutralizować ów odór.
       - Przypuszczam - rzekła z rezygnacją Varian - że najlepiej jest się przyzwyczaić do
wszechobecnego smrodu, bo wtedy można wyczuć inne wonie, ale...
              -  Wiem.  Wszystko  tylko  nie  hydrotellurek.  Lunzie  mówiła,  że  zmysł  powonienia
można... - Kai zamilkł, szukając odpowiedniego słowa.
       - Przeprogramować - podpowiedziała, pochylając się ku wylotowi jaskini i węsząc
z uwagą; potem odwróciła się i zbadała zapach wnętrza. - Część tego nowego zapaszku
dolatuje ze statku Theka. Jaki toto ma napęd?
 
       - Ojciec mówił, że na krótkich dystansach Thekowie wykorzystują własną energię.
       - Krótkie dystanse? Czyli podróże wewnątrz-układowe?
              -  Wszystko  jest  względne  -  zachichotał  Kai.  -  Thekowie  wyjaśnili  nam,  że  są
rodzajem  granitu  z  radioaktywnym  rdzeniem,  który  dostarcza  im  energii.  Dzięki  temu
mogą  wypuszczać  nibynóżki.  Mają  zapas  ciekłego  krzemu,  z  którego  tworzą  wypustki.
"Naładowany" Thek potrafi się poruszać z zadziwiającą szybkością. Astrofizyk z ARCT
opowiadał mi, że słyszał z godnego zaufania źródła, iż Thekowie uwielbiają siedzieć na
radioaktywnym  granicie  -  w  ten  sposób  zdobywają  energię.  Przypuszczam,  że
znajdziemy na Irecie taki granit, o ile znów dostaniemy niezbędny ekwipunek.
       - Czegokolwiek by używali, cuchnie to przeokropnie. O wiele gorzej niż sama Ireta -
skrzywiła  się  wymownie.  -  Jakim  cudem  wiesz  o  Thekach  więcej  ode  mnie?  Przecież
jestem  ksenobiologiem.  Wpadło  mi  do  głowy,  że  właściwie  nigdy  nie  badaliśmy
Theków, prawda?
       - A czy moglibyśmy? - roześmiał się Kai. - Przy ich pozycji w Skonfederowanych
Planetach?!
              -  Hmmm,  no  tak.  Wymogli  na  nas  należyty  szacunek  i  pełen  lęku  respekt.  Tymi
swoimi  długimi  okresami  milczenia  i  nieomylnością.  -  Wstała  i  chodziła  wokół  statku
Theka, ostrożnie ostukując metal. - Nikt nigdy nie przeprowadził analizy metalu Theków,
prawda?
       - Nie.
       - Ten odór pochodzi nie tylko z tego statku - odwróciła się gwałtownie i pospieszyła
do  zasłony  z  pnączy.  -  Część  dolatuje  stamtąd!  Nie  tylko  przyprawia  o  mdłości,  ale
sprawia, że... Odbiera mi siłę woli.
       - To bezczynność tak na ciebie działa, Varian - rzekł chłopak, wyciągnięty wygodnie
na skalistym dnie jaskini.
       - Ile czasu potrzebuje Thek, żeby dojść do jakichś wniosków? - Spojrzała z irytacją
na wahadłowiec.
       - Uważam, że to zależy od rodzaju owych wniosków. Varian...
       Dziewczyna zaatakowała go znienacka i niemal jej się udało, ale zdołał odparować
jej  atak.  Znów  rzuciła  się  na  niego  ze  śmiechem,  ale  chłopak  chwycił  ją  za  nadgarstki.
Żadne nie zyskiwało przewagi, bo dorównywali sobie umiejętnościami, a brak praktyki
nic  tu  nie  zmienił.  Zaprzestali  walki  i  przeszli  do  serii  ćwiczeń  izometrycznych,
stanowiących  część  treningu  Uczniów.  Kiedy  skończyli,  obydwoje  byli  spoceni  i
zakurzeni. Stanęli u wylotu jaskini, bo bryza przynosiła tu świeższe powietrze.
       - Miło się przekonać, że hibernacja nie osłabiła za bardzo ani naszych mięśni, ani
naszego refleksu - Kai otarł rękawem czoło i twarz.
              -  Tylko  rozmazałeś  kurz,  Kai.  Mam  nadzieję,  iż  to  oznacza,  że  nie  spaliśmy  zbyt
długo. - Dziewczyna chwyciła pnącze i wychyliła się w deszcz.
       - Opłukałaś sobie tylko twarz.
              -  Lepsze  to  niż  nic.  Dałabym  wiele  za  prawdziwą  kąpiel!  -  Varian  spojrzała  na
pnącze. - Hej, możemy sobie zafundować prysznic! Wdrapmy się na szczyt urwiska, Kai.
 
i pozwólmy, żeby deszcz nas opłukał. Leje całkiem mocno!
              -  Prysznic  z  deszczu?  -  przeraził  się  chłopak;  czy  ktoś  w  ogóle  mógłby  się  myć
deszczem? Zwłaszcza iretańskim, pachnącym niemal tak paskudnie jak powietrze.
              -  Tak,  deszczowy  tusz.  Nie  jest  to  tak  aseptyczne  jak  pyłowe  natryski,  których
używacie na ARCT10, za to o wiele lepsze niż tak tkwić w warstwie kurzu i obumarłych
komórek naskórka! No, a poza tym jedno z nas potrzebuje więcej owoców. Te ćwiczenia
pobudziły mój apetyt.
       - Ja też jestem głodny - zgodził się Kai; skóra go swędziała od potu i "gryzła".
-  Głodny  na  tyle,  żeby  jeść  surowiznę?  -  uśmiechnęła  się  Varian.  -  Jeszcze  cię
przekabacę.
              -  To  potrzeba  chwili.  Lepiej  dokonajmy  prawdziwego  wypadu  -  powiedział
chłopak. - Zbadaj pnącza.
              Kai  uchylił  śluzę  wahadłowca,  wśliznął  się  do  środka  i  natychmiast  ją  zamknął;
wydostała  się  tylko  odrobinka  gazu  kriogenicznego  snu.  Tor  nadal  trwał  nieruchomo.
Chłopak odczepił noże od butów Dimenona i Portegina, odpiął młotek z pasa Portegina i
zabrał  Lunzie  środki  antyseptyczne  i  przeciwbólowe.  Następnie  zrolował  dwa  cienkie,
termiczne koce, w których mogliby przynieść owoce - i wyszedł, nie spojrzawszy już na
Tora.
       Varian też nie próżnowała - przywiązywała długie, krzepkie pnącza do kratownicy
na rufie wahadłowca.
              -  Jeśli  się  tak  zakotwiczymy,  to  wiatr  nas  nie  zwieje.  Chciałabym,  żeby  deszcz
wkrótce ustał, ale wygląda na to, że będzie padać przez pół dnia. Widziałam tylko dwa
ptaszyska,  lecz  nie  mogłam  ich  rozpoznać  w  tej  ulewie.  Czy  Tor  chociaż  drgnął?  -
Wzięła przedmioty, które podał jej Kai i rozmieściła je po kieszeniach; koc zamotała na
ramionach. - Oto twoje pnącze. I pamiętaj, nie patrz w dół, Kai!
              Varian  podskoczyła  w  górę,  uchwyciła  lianę  i  oplotła  ją  nogami;  zaczęła  się
wspinać.
       Kai stwierdził, że strasznie go korci, żeby spojrzeć w dół; zwłaszcza wtedy, gdy
jego pnącze zaczęło się kołysać tam i z powrotem na górnej krawędzi urwiska. Chociaż
Varian "zakotwiczyła" liany, wiatr pchnął chłopaka na kamienną ścianę. Mimo to dotarł
na szczyt równo z dziewczyną. Ponad leżącym w dole morzem przetoczył się grzmot.
              -  Może  nas  stąd  zmieść,  jeśli  szkwał  jest  taki  potężny,  na  jaki  wygląda  -  Varian
wskazała na strugi deszczu smagającego wodę.
              Kaia  nie  trzeba  było  popędzać  -  poszedł  za  nią  w  kierunku  dających  jakie  takie
schronienie  zarośli.  Dziewczyna  zaczęła  się  nagle  rozbierać:  rzuciła  koc,  buty  i  torbę
pod gęste, skórzaste listowie.
       - O rety! Co za deszcz! - zawołała. Zsunęła kombinezon i wyszła w strugi wody,
unosząc twarz ku górze.
              Kai  też  się  rozebrał  i  ostrożnie  wyszedł  na  ulewny  deszcz.  Dziewczyna  zaczęła
nacierać mu plecy, posługując się kombinezonem jak ręcznikiem. Skupiła się głównie na
tym miejscu pomiędzy łopatkami, gdzie skóra najbardziej swędzi od potu.
 
       - Bosko! - zawołała triumfalnie. - Zamiast gąbki i pumeksu użyjemy piasku! Tylko
nie trzyj zbyt mocno! - krzyknęła do Kaia poprzez ulewę i grzmoty.
       Natarli się porządnie, na wpół podtopieni przez lejącą się z nieba i opływającą ich
wodę.  Kai  byłby  zachwycony  ową  kąpielą,  gdyby  nie  dręczące  go  uczucie,  że  to
śmieszne  tak  skakać  na  szczycie  urwiska,  w  strugach  ulewy.  Było  trochę  prawdy  w
uwagach  Varian,  że  za  bardzo  wrósł  w  życie  na  statku.  Przedtem,  zanim  wybuchł  bunt,
nigdy  nie  miał  bezpośredniego  kontaktu  z  żywiołami  Irety.  Zawsze  chroniło  go  pole
siłowe  albo  skorupa  ślizgacza  czy  ściany  kopuły. A  dziś  stał  nagi  w  ulewnym  deszczu
pierwotnej planety.
       - Jeśli nie przespaliśmy przesunięcia osi magnetycznej - wrzasnęła Varian poprzez
ulewę - to zaraz powinno wzejść słońce. Nasze kombinezony natychmiast wyschną! Mam
nadzieję, że będą suche, zanim sobie przypieczemy skórę!
       Kończyła płukać swoje odzienie, kiedy deszcz ustał i słońce przebiło się poprzez
chmury.  Wykręcili  kombinezony  i  strzepnęli  je,  a  potem  pobiegli  ku  skrajowi  gęstych
zarośli. Rozwiesili kombinezony na pnączach, tuż przy granicy cienia.
              -  Och,  Kai!  Czuję  się  o  wiele  lepiej,  o  wiele  lepiej!  -  powiedziała  dziewczyna.
Wycisnęła  wodę  z  włosów  i  nastroszyła  je,  potem  znów  ich  dotknęła.  -  Wiesz,  chyba
urosły. Gdybyśmy tak wiedzieli, jak szybko rosną włosy podczas kriogenicznego snu... -
Uważnie  zbadała  pasemko  i  potrząsnęła  głową;  na  Kaia  poleciały  kropelki  wody,  ona
zaś odchyliła głowę i zamknęła oczy, chroniąc je przed blaskiem słońca.
       - Hej, Varian, nie zniesiemy dłużej tego słońca - zaniepokoił się Kai i zaprowadził
ją do cienia.
       - Nawet twoje złamanie nic nam nie mówi - dziewczyna przesunęła palce po jego
nadgarstku. - Gdybyś był zwierzęciem, to bym orzekła, że złamanie jest na tyle stare, by
wchłonęły  się  nadmierne  złogi  wapnia.  -  Twarz  dziewczyny  posmutniała  nagle  w
przesianych  przez  listowie  promieniach  słońca Arretan.  -  Kai,  czy  zyskamy  jakiś  punkt
odniesienia, żeby oszacować upływ czasu?
       - Żyjemy, Varian. Ocaleliśmy, przetrwaliśmy bunt - przytulił ją mocno, pocałował w
policzek,  poczochrał  wilgotne  włosy.  -  Zjawiła  się  pomoc,  co  prawda  mało
komunikatywna. W tym czasie...
              Kai  przyciągnął  Varian  do  siebie  i  ułożył  wygodnie.  Jego  dłonie  muskały
dziewczynę  w  delikatnej  pieszczocie.  Odpowiedziała  łagodnymi,  zachęcającymi
ruchami.  Jej  pocałunki  były  tak  słodkie,  że  Kai  zaczął  się  zastanawiać,  dlaczego  nie
zadziałały pewne odruchy. Ramiona Varian zaczęły drżeć ze śmiechu, lecz wcale go to
nie zdziwiło ani nie uraziło.
              -  Kości  się  zrosły  -  parsknęła  mu  prosto  w  policzek  -  mięśnie  są  krzepkie,  więc
czemuż  to  nie  jesteśmy  w  pełnej  formie?  Jesteśmy  zgrzybiali  obiektywnie,  lecz  nie
subiektywnie!
       Wyrażona śmiechem konsternacja dziewczyny sprawiła, że Kai przytulił ją jeszcze
mocniej  -  na  wpół  przepraszająco,  na  wpół  po  to,  żeby  się  opanować  i  samemu  nie
roześmiać.
 
       - O, młoda damo, gdybyś tylko wiedziała, jak często marzyłem, żeby być z tobą sam
na sam...
       - Wiem, Kai, wiem. Ja też tego chciałam. To cholernie przykre... Oooo, jaki podły
wiatr!  -  porwała  koc  i  okryła  siebie  i  chłopaka;  poruszone  wiatrem  szorstkie  łodygi
dotknęły  ich  nagiej  skóry.  -  Odwróćmy  nasze  kombinezony.  Chyba  już  wyschły  z  tej
strony.
              Wyskoczyła  z  ukrycia,  ale  wcale  nie  przewróciła  strojów  na  drugą  stronę,  lecz
strzepnęła je i przyniosła. Podała Kaiowi jego kombinezon:
       - Załóżmy je, bo inaczej coś wpełznie do środka - wzdrygnęła się na wspomnienie
maleńkich owadów, które dopiero co strząsnęła z kombinezonów.
              Kai  wsunął  nogę  w  wilgotną  nogawkę  i  wymamrotał  coś  na  temat  ciągłych
nieprzyjemności.
       - Zacznijmy zbierać owoce, Kai. No i chciałabym jakoś zakotwiczyć nasze pnącza
na szczycie skały. Oooo, cóż to wypatrzyłam?
              -  To  nie  owoce  -  odparł  współdowódca,  patrząc  ze  zmarszczonymi  brwiami  na
pęczek brązowawych, owalnych "cosiów", rosnących tuż nad ich głowami.
       - Racja, lecz hadrozaury poszukiwały takich pęczków, a i biedny Dandy je lubił. O,
tam są drzewa owocowe.
       Raz - dwa wypełnili tobołki z koców owocami i orzechami; umocowali bagaż na
plecach  tak,  żeby  im  nie  przeszkadzał  w  schodzeniu  i  ruszyli  poprzez  odsłonięty  szczyt
urwiska.
              -  Ptaszyska  są  o  długość  skrzydła  -  powiedziała  Varian  i  pomachała  do  nich.  -
Wiem,  że  to  głupio,  myśleć...  Hej,  zobaczyły  nas.  Zmieniają  kąt  lotu.  -  Zatrzymała  się,
podziwiając widok. - Wiesz, jeśli nas rozpoznają, to się okaże, że wcale tak długo nie
spaliśmy!
       - Varian... - Kaiowi zaschło w gardle, ujął dłoń dziewczyny i usiłował ją zaciągnąć
pod osłonę drzew. - To absolutnie nie wygląda na serdeczne powitanie!
              -  Nie  bój  się,  Kai.  Przecież  nigdy  nie  wyrządziliśmy  im  żadnej  krzywdy.  Nie
mogłyby...
       Zaraz jednak cofnęła się wraz z chłopakiem, bo nie mogła nie dostrzec groźby w
zachowaniu złocistych ptaszysk, które nurkowały wprost na nich, z wysuniętymi sztywno
szyjami i rozchylonymi dziobami. Kai i Varian w ostatniej chwili schronili się w gęstym
listowiu.
       - Oj, potrafią manewrować! - wykrzyknęła dziewczyna z podziwem, choć drżenie
głosu  świadczyło,  iż  jest  świadoma,  że  ledwo  uniknęli  niebezpieczeństwa.  -  Ale
dlaczego, Kai? Dlaczego? O, Krimowie! Co sprawiło, że ptaki reagują agresją na widok
ludzi? - Przysiadła u stóp drzewa.
              -  Odpowiedź  brzmi:  inni  humanoidzi,  nieprawdaż?  -  chłopak  mówił  łagodnym
tonem, bo wiedział, jak bardzo Varian podziwiała piękne, wścibskie, złociste ptaszyska;
to zrozumiałe, że ich atak ogromnie ją przygnębił.
              - A  więc  możemy  uznać,  że  Paskutti  wraz  z  przyjaciółmi  dotarli  aż  tutaj...  i  nie
 
znaleźli nas!
       - I byli tak wredni wobec ptaszysk, że one wciąż to pamiętają.
       - Więc to byłoby dość świeże zdarzenie? No dobra, ale skoro buntownicy dotarli aż
tu i poranili ptaszyska, to dlaczego pnącza zakryły jaskinię? I ile czasu trzeba było na to.
- Dotknęła grubej łodygi, która spoczywała obok niej. - I tak musieliśmy hibernować, bo
nieprzebyty jar odgradzał nas od roślinności, potrzebnej nam dla procesora.
       Varian wstała i ruszyła wzdłuż liany, oddalając się od urwiska. Po paru metrach z
trudem utrzymała równowagę. Kai musiał ją podtrzymać.
       - Jar wcale nie zniknął. - Dziewczyna uklękła, zanurzyła dłoń i ramię w roślinach. -
Liany  przerzuciły  nad  nim  most.  Nie  rozprzestrzeniły  się  dalej,  bo  ptaki  oczyszczają  z
nich swoje urwiska. - Usiadła, wsparła łokcie o kolana i uderzała jedną pięścią o drugą.
- Atakować i chronić. To bez sensu.
       - Jaki jest poziom inteligencji tych ptaków, Varian?
       - Nie wiem, ale i tak obie te postawy wykluczają się wzajemnie. A przecież... ptaki
są  opiekuńcze.  Pamiętasz  tego  podrostka,  który  się  wywrócił?  Dorosły  osobnik
natychmiast  mu  pomógł.  No,  i...  -  uniosła  palec,  podkreślając  znaczenie  tej  uwagi  -
wcale  się  wówczas  nie  zachowywały  agresywnie  wobec  nas,  choć  byliśmy  o  parę
metrów  od  nich.  A  dziś  zaatakowały!  -  Usiadła  nagle  i  wpatrywała  się  w  Kaia  tak
intensywnie, że aż się wystraszył. - I były tu tylko dwa ptaszyska. Kiedy wyłaziliśmy z
jaskini,  latały  wysoko.  Potem  padało.  A  kiedy  wyszło  słońce,  my  byliśmy  ukryci  w
zaroślach. Więc nie widziały, że wyszliśmy z jaskini. Uznały, że jesteśmy tu obcy!
              Kai  zerknął  poprzez  liście  na  skały.  Ptaki  właśnie  się  tam  sadowiły,  żeby  ich
pilnować.
              -  Musimy  zaczekać  do  zmroku,  kiedy  odlecą  na  swoje  grzędy,  czy  też  zajmą  się
innymi sprawami. Weź jeszcze jeden orzech hadrozaura!
       - Ależ jesteśmy odważni! Naturalna żywność!
              Zanim  dobrali  się  do  nieregularnego,  jasnobrązowego  jądra,  musieli  zmiażdżyć
twardą skorupę pomiędzy dwoma kamieniami. Varian uważnie przyjrzała się zawartości
orzecha,  powąchała  i  ułamała  kawałek.  Skrzywiła  się,  poczuwszy  smak  owego
kawałeczka, jednak dokładnie go pogryzła i połknęła.
       - Może trzeba w tym najpierw zasmakować - stwierdziła, oglądając resztki jądra;
potem  cisnęła  je  przez  ramię  i  krzepiąco  uśmiechnęła  się  do  zaniepokojonego  Kaia.  -
Wolę melony. Są smaczniejsze.
       Kończyli soczysty, słodki melon, kiedy usłyszeli jakieś poświstywanie i trąbienie.
Poderwali się więc i ostrożnie wyjrzeli poprzez liście.
       To powrócili rybacy i wszystkie dorosłe ptaki towarzyszyły tym, które niosły sieć.
Varian  stwierdziła,  że  albo  kolonia  się  zbytnio  nie  rozrosła,  albo  łowienie  i
przynoszenie  zdobyczy  należało  do  obowiązków  tylko  niektórych  ptaszysk.  Chłopak  i
dziewczyna  patrzyli,  jak  ciężkie,  uplecione  z  trawy  sieci  zostały  opuszczone  w  dół  i
opróżnione  na  płaską  powierzchnię,  która  służyła  ptakom  jako  główny  skład  żywności.
Nastąpiły  teraz  przyloty  i  odloty  -  ptaszyska  napełniały  torby  rybami  i  zanosiły  je  tym,
 
które  siedziały  w  jaskiniach  bądź  na  gniazdach.  Starsze  osobniki  kontrolowały
łapczywość młodszych.
       - Gdyby tylko... - wycedziła przez zęby Varian; westchnęła zawiedziona i usiadła,
opierając  się  o  pień  drzewa.  Kai  przyłączył  się  do  dziewczyny:  mimo  całego
zamieszania  związanego  z  karmieniem  i  tak  nie  zdołaliby  niepostrzeżenie  wrócić  do
jaskini.  Nagle  dziewczyna  uśmiechnęła  się  do  niego,  powrócił  jej  humor.  -  Ciekawa
jestem, jak zareagowałyby na Theka, gdyby się pokazał?
              Czekali;  znów  spadł  ulewny  deszcz.  Potem  promienie  słońca  zmieniły  dżunglę  w
parową łaźnię - musieli przetrzymać i to. Niekiedy drzemali.
              Obudziła  ich  cisza  -  wiatr  ustał  przed  zachodem  słońca.  Podnieśli  się,
zdezorientowani i spojrzeli na siebie niepewnie w gasnącym świetle.
       - Strażnicy nadal czuwają! - oznajmiła Varian, wyjrzawszy poprzez liście.
              Na  pobliskich  skałach,  na  rozmaitej  wysokości  siedziało  dziewięć  złocistych
ptaszysk. Wszystkie patrzyły w tym samym kierunku.
       - Czy mogą nas tu wypatrzeć? - spytał zmienionym głosem Kai. - Albo wywęszyć?
              -  Jeśli  wiatr  wieje  z  ich  strony,  to  nie.  Nie  sądzę,  żeby  wiedziały  o  naszej
obecności.  -  Głos  Varian  nie  brzmiał  zbyt  pewnie.  -  Węch  nie  jest  mocną  stroną  ich
gatunku.  Uważam,  że  przede  wszystkim  posługują  się  wzrokiem.  No  i  nie  sądzę,  żeby
osobniki z tej planety wykształciły jakieś dodatkowe zdolności czuciowe.
       - Porównujesz je do Ryxiów?
              -  Nie,  raczej  do  owych  pierwotnych  ziemskich  stworzeń,  które,  według  Trizeina,
przypominają.  -  Varian  trzepnęła  dłońmi  o  kolana.  -  Gdybyśmy  go  tak  nie  więzili  w
laboratorium,  to  może  by  się  nam  udało  rozwikłać  choć  jedną  z  anomalii  tej  planety.
Skąd się wzięły na Irecie stworzenia, które zamieszkiwały Ziemię w mezozoiku? Każdy
ksenobiolog w FSP wie, że identyczne formy życia nie mogą spontanicznie powstać na
odległych planetach; bez względu na podobieństwo owych światów i ich początków!
       - Czy owa uwaga podpowiada nam choć trochę, jak mamy wrócić do jaskini i do
Tora? Nie mam zamiaru łazić w ciemnościach po tych lianach.
       - Ja też nie - Varian wyprostowała się nagle. - Momencik! Zanim zasnęliśmy, Triv i
inni chodzili parę razy do jaru, żeby zebrać materiał do syntezatora. Ptaszyska były tylko
zaciekawione, o ile pamiętam, tylko patrzyły i wcale się agresywnie nie zachowywały.
Ale... - uniosła znacząco palec - chronią swoje młode. Może dlatego tak pilnują jaskini,
bo znajduje się na ich terytorium?
       - Sądzisz, że chroniłyby i nas, po tamtym spotkaniu i rajdach po owoce?
              -  Zupełnie  możliwe.  Gdybyśmy  tylko  wiedzieli,  jak  długo  spaliśmy!  Jeśli  jednak
grawitanci  dotarli  aż  tutaj  i  podczas  poszukiwań  wahadłowca  zachowywali  się  ze
zwykłą sobie agresywnością, to ptaki mogły się rozzłościć. Załóżmy, że tu byli. A więc
to grawitanci zmienili bierną ciekawość ptaków w czynną agresję. Tylko że to wcale nie
wyjaśnia owej zasłony z pnączy! Opiekuńczości można nauczyć, można ją uwarunkować.
Ptaki są najinteligentniejsze spośród istot, jakie znaleźliśmy na Irecie, lecz czy są aż tak
inteligentne? Nie sądzę, żeby tak było.
 
       Zamilkła; Kai mógł tylko wzruszać ramionami - nie znał się na ksenobiologii.
       - Czy to mgła się podnosi? - spytała dziewczyna, wysilając wzrok w narastającym
mroku krótkiego iretańskiego zmierzchu. - Osłoniłaby nas.
       Patrzyli, jak mgła unosi się od morza i snuje ponad skrajem urwiska. Oddalili się od
kryjówki ledwo o dziesięć kroków, kiedy runęły ku nim cztery skrzydlate stwory, celując
w  nich  dziobami  i  pazurami.  Varian  i  Kai  wpadli  pod  osłonę  roślinności,  a  szpony
ptaków przeorały listowie ponad ich głowami.
              -  Skąd  wiedziały?  Przecież  nie  mogły  niczego  zobaczyć!  -  wysapał  Kai,  kiedy
odzyskał oddech.
       - Hałas! - Varian z niesmakiem spojrzała na swoje buty; tupnęła. - To zdradza nasze
ruchy. Zaraz ci pokażę...
              Wypatrzyła  skalne  okruchy  i  rzuciła  kilka  na  skalną  płaszczyznę.  Obydwoje
wiedzieli,  że  są  bezpieczni,  a  mimo  to  przysiedli,  słysząc  łopot  skrzydeł  ptaków
reagujących na hałas.
       - No i? - spytał Kai.
       - No i czekamy...
       - Jak długo tym razem?
              -  Ptaki  nie  są  stworzeniami  nocnymi.  Wrodzone  nawyki  wezmą  górę  prędzej  czy
później i wartownicy wrócą do swoich gniazd. Zwłaszcza - dodała, widząc sceptycyzm
chłopca - że postaramy się je przekonać, że nas już tutaj nie ma. Może by tak kamienie
obsunęły się do jaru...
       - Hmmm...
       - A potem, na bosaka, pójdziemy na paluszkach do domu...
       - Brzmi to całkiem prosto.
       - Wiem - ton głosu Varian wskazywał, iż wie, że proste plany mogą nagle wykazać
poważne wady.
              Zaczęli  jednak  szukać  miejsca,  w  którym  brzeg  jaru  opadałby  łagodniejszym
skosem.  Oznaczyli  je  złamaną  gałęzią,  do  której  przywiązali  lianę.  Z  trudem  znaleźli
odpowiednią liczbę kamieni i zgromadzili je przy gałęzi. Maleńka lawina zeszła do jaru,
a  oni  trwali  bez  ruchu,  dopóki  całkiem  nie  ucichł  łopot  skrzydeł.  Spieszyli  się,  bo
iretańska  noc  mogła  im  pokrzyżować  szyki.  Ostatnie  przygotowania  czynili  w
ciemnościach. Zdjęli buty i przymocowali je do tobołków z koców.
       - Wpadła mi do głowy niepokojąca myśl - szepnęła Varian z ustami tuż przy uchu
Kaia.  -  Nie  pamiętam,  jak  daleko  jest  stąd  do  skraju  urwiska.  Może  zobaczymy  je
dopiero wtedy, gdy do niego dotrzemy... lub spadniemy.
       Kai zastanowił się i odpowiedział:
       - I tak będziemy przechodzić przez szczyt w mroku, prawda? A skoro są dziennymi
stworzeniami, to zasną, jeśli zostawimy im więcej czasu. Wtedy... - zamilkł, bo coś mu
znienacka przyszło na myśl: - A gdybyśmy tak zrobili długą linę z pnączy i rozwijali ją,
idąc? I jeszcze jedna lawinka...
       Varian ścisnęła dłoń chłopca i zaczęła ścinać kolejne łodygi. Szeptem ustalili, że do
 
krawędzi  urwiska  powinno  być  około  trzydzieści  metrów;  dziewczyna  związała
odpowiednią liczbę łodyg.
       Czekali w ciemnościach, nasłuchując głosów wydawanych przez nocne stworzenia,
które  popiskiwały,  skubały  coś  i  grzebały  w  czymś.  Kai  oddychał  w  sposób  znany
Uczniom  Dyscypliny,  co  miało  rozluźnić  napięte  nerwy  i  uspokoić  pobudzoną
wyobraźnię.  Owe  nocne  odgłosy,  choć  tak  cichutkie,  niosły  w  sobie  groźbę.  Czuł,  że
Varian również stosuje ćwiczenia i to go odrobinę uspokajało.
       Nagle dziewczyna zniknęła i Kai wystraszył się.
       - Nie ma już mgły i są tam tylko trzy śpiące ptaszyska - zaszeptała po chwili Varian,
wracając.
       - Idziemy?
       Położyła dłoń na jego ręce, a potem ruszyła przodem, ostrożnie rozsuwając zarośla;
Kai rozwijał linę z pnączy.
              Liany  gęsto  pokrywały  szczyt  urwiska,  lecz  pomiędzy  ich  łodygami  było  tyle
miejsca, że bosymi stopami stąpali po chłodnym kamieniu. Mocno pochylony Kai patrzył
na białe stopy Varian; szli, zawsze gotowi uciec w stronę jaru. Chłopak trzymał mocno
linę.  Varian,  leciutko  dotykając  jego  ramienia,  patrzyła  na  zadziwiająco  świetliste
sylwetki ptaków: ich zdobne czubami głowy były skierowane ku jarowi. Skrzydła miały
zwinięte.  Kai  zastanawiał  się,  czy  czepiają  się  skały  pazurami  "dłoni",  żeby  nie  spaść.
Siedziały nieruchomo; pewno spały.
       Czas ma wiele aspektów, myślał ponuro Kai, kiedy tak kontynuowali ową powolną,
pozornie nieskończoną podróż. Istnieje czas obiektywny, stracony w kriogenicznym śnie
-  może  to  całe  wieki,  a  może  zaledwie  kilka  lat.  Trudno  mu  jednak  było  subiektywnie
ścierpieć  ową  "odmianę"  czasu,  której  właśnie  doświadczał.  Mięśnie  nóg  zaczynały
sztywnieć, ręce pociły się ze strachu. Bał się, że za mocne szarpnięcie rozerwie linę, lub
że  nie  będzie  w  stanie  zrzucić  gałęzi,  co  miało  odwrócić  uwagę  ptaków.  Varian
zatrzymała się nagle i odwróciła ku Kaiowi.
       - Musimy znaleźć te liany, po których rano się wspinaliśmy - szepnęła. - Powinny
być po prawej stronie. Nic nie widzę, ale czuję, że powinniśmy iść w tę stronę.
       Kai zerknął nerwowo na śpiące ptaki - tkwiły przed nimi, akurat na prawo. Varian
szarpnęła go za rękaw, więc poszedł za nią, ostrożnie omijając pnącza i stawiając stopy
na  kamieniu.  Nieomal  wpadł  na  dziewczynę,  która  przysiadła  znienacka;  potrzebował
całej  siły  woli,  żeby  nie  wypuścić  z  rąk  liny  bezpieczeństwa.  Przeraził  się  jeszcze
bardziej,  gdy  stwierdził,  że  zostały  tylko  dwie  pętle  owej  liny.  Chciał  ostrzec  Varian  i
zderzyli się nosami.
       - Lina mi się zaraz skończy.
              -  Chyba  znalazłam  "nasze"  pnącza,  tak  mi  się  przynajmniej  zdaje.  -  Dziewczyna
położyła dłoń Kaia na grubej łodydze.
       Odsunęła się dalej i skinęła głową, że znalazła swoją lianę i mogą schodzić.
              Kai  zmusił  się  do  Dyscypliny,  siłą  woli  starał  się  rozproszyć  napięcie.  Wtem  w
dłoni został mu jedynie koniec liny bezpieczeństwa.
 
       - Varian!
              Odwróciła  ku  niemu  ledwo  widoczną  bladą  twarz.  Wiedział,  że  dostrzegła  jego
podniesione ręce; uniosła kciuk, a potem pochyliła się i ruszyła wzdłuż liany, która miała
ją przenieść poza skraj urwiska, ku jaskini.
              Kai  szarpnął  najmocniej  jak  zdołał,  poczuł,  że  pnącze  zawibrowało.  Pobiegł,
przesuwając dłonie po szorstkiej łodydze i licząc kroki. Oby tylko nie zlecieć z urwiska.
              Łoskot  sypiących  się  do  jaru  kamieni  tak  go  wystraszył,  że  byłby  się  pomylił  w
liczeniu  kroków.  Ptaki  poderwały  się  z  krzykiem.  Obejrzał  się  na  nie.  Ku  jego
nieopisanej uldze głowy miały zwrócone w przeciwnym kierunku.
       - Jestem już na skraju urwiska, Kai!
              Gdy  tam  dotarł,  stopa  ześliznęła  mu  się  z  krawędzi.  Zacisnął  dłonie  na  krzepkiej
łodydze i - ślepo wierząc, że to ta właściwa - zaczął się po niej spuszczać. Otarł knykcie
o  skałę  i  wydostał  się  na  wolną  przestrzeń,  a  liana  zakrzywiła  się  w  dół,  na  szczęście
zakotwiczona na kratownicy wahadłowca.
       - Krimsowie! Złapałam złą lianę! - zawołała nagle Varian.
       - Wychyl się w moją stronę! Złapię cię!
       - Nie!
       Usłyszał jej okrzyk poprzez wrzaski ptaków. Tylko wpojona im obojgu Dyscyplina,
mówiąca,  że  jeden  z  przywódców  powinien  przeżyć,  zmusiła  Kaia  do  dalszego
schodzenia, dopóki nie znalazł się w jaskini i nie poczuł, że może puścić lianę. Podniósł
się chwiejnie; wylot jaskini rysował się przed nim nieco jaśniejszą czernią.
- Varian!
- Jestem po twojej prawej stronie! Złapałam złą lianę. Jest za krótka. Widzisz mnie?
Nie widział. Przesłaniała ją kotara pnączy.
- Kai, czy możesz złapać tę lianę? Potrząsnę nią!
Wypatrzył poszarpywane pnącze, wciągnął je do jaskini i zamocował.
- W porządku! Przeskocz na nią i opuść się!
              Gdy  dotknęły  go  stopy  dziewczyny,  nakierował  je  na  spąg  jaskini.  Przytulili  się
mocno do siebie; drżeli, odreagowując przebyte niebezpieczeństwa. Nie zawracali sobie
już głowy Dyscypliną.
              Potem,  trzymając  się  za  ręce,  podeszli  do  wahadłowca,  zdjęli  zaimprowizowane
sakwy i ostrożnie wyjęli z nich orzechy i owoce. Na koniec opatulili się kocami i niemal
natychmiast zasnęli.
ROZDZIAŁ TRZECI
 
- Kaaaaiiii!
              Przeraźliwy  dźwięk,  który  wyrwał  chłopaka  ze  snu,  nie  tylko  wydobywał  się  ze
źródła  niepokojąco  bliskiego  jego  uszu,  lecz  również  wprawiał  w  drżenie  skałę,  na
której Kai leżał.
              -  Hmmm?  Cccoo  się  dzieje?  -  Varian  uniosła  głowę,  spoczywającą  dotąd  na
prawym  ramieniu  chłopaka.  -  Tor?  -  zamrugała,  patrząc  na  zwieszający  się  nad  nimi
potężny głaz.
              Dziewczyna  odsunęła  się,  a  Thek  zdecydowanym  gestem  położył  magnetofon  na
brzuchu chłopaka; Kai aż sapnął.
       - Lokalizacja starego czujnika? - spytał grobowym tonem magnetofon.
       - Starego czujnika? - W głosie Varian brzmiało zdumienie, jakie wzbudziło w niej i
Kaiu  owo  nieoczekiwane  pytanie.  -  Z  trudem  uniknęliśmy  śmierci,  zabrali  nam  cały
ekwipunek potrzebny do przeżycia, nie mieliśmy z nikim łączności, a on...
       - Logika typowa dla Theków - Kai przytulił ją mocno, żeby zamilkła. - Tor zajął się
tym, co interesuje jego, a nie nas. Zastanawiam się, czy to nie ten stary czujnik skłonił go
do zjawienia się tutaj.
              -  Hmmm?  -  Varian  z  trudem  usiadła  i  szybciutko  odsunęła  nogi  od  granitowego
cielska Tora.
       - Pamiętasz, gdzie ostatnio widziałaś ten czujnik? - spytał ją chłopak.
              -  Szczerze  mówiąc,  miałam  ważniejsze  sprawy  na  głowie  niż  takie  starożytne
znalezisko, ale... - zmarszczyła brwi i usiłowała sobie przypomnieć. - Chyba w kopule
Gabera. Paskutti na pewno się tym nie zainteresował. A może jakieś tajemnicze powody
skłoniły Bakkuna, żeby się nim zajął?
              -  Bakkun?  -  Kai  przypomniał  sobie  grawitantageologa,  z  którym  często  latał  na
wyprawy. - Nie, on by to zostawił w spokoju. I tak już wiedział, gdzie są złoża rudy. -
Kai spojrzał na Theka. - Główny budynek!
       Tor zadudnił, lecz Varian naglącym szarpnięciem przyciągnęła uwagę Kaia.
       - Kai, jeśli on tam poleci, to możemy wziąć baterie i towarzyszyć mu. Grawitanci
nie mogli korzystać ze ślizgaczy, skoro nie mieli baterii. Więc powinny wciąż tam tkwić.
Gdybyśmy mieli jakiś środek transportu...
       - Lecimy z tobą, Tor! - rzekł Kai głośno i dobitnie, i powtórzył to zdanie, bo Tor
dalej dudnił.
              -  Ciekawe,  czy  znajdzie  się  tu  dla  nas  miejsce?  -  Varian  z  namysłem  patrzyła  na
statek Theka.
              Okazało  się,  że  zmieści  się  tam  tylko  jedno  z  nich,  a  i  to  ledwo,  ledwo.  Baterię
przymocowali  gładko  po  jednej  stronie  "wierzchołka"  Tora,  za  to  dodatkowa  osoba
musiała  wygiąć  się  ponad  Thekiem  i  wcisnąć  w  sklepienie  statku.  Kai  obejrzał
dokładnie to miejsce i powiedział Varian:
              -  Lepiej  obudź  Lunzie  i  Triva.  Reszta  może  dalej  hibernować,  ale  chciałbym
 
obudzić dwoje Uczniów.
       - Czyżbyś spodziewał się jakichś kłopotów? Tutaj? - Dziewczyna rozłożyła ramiona
w geście pełnym niedowierzania.
       - Nie - uśmiechnął się Kai. - Nie tutaj. Nie wiem jednak, jak długo zostanę z Torem.
Lepiej,  żebyś  miała  z  kim  pogadać.  No  i  oni  dwoje  mogą  się  przydać  ze  względu  na
doświadczenie, jakie zdobyli w trakcie poprzednich wypraw.
              Varian  kiwnęła  potakująco  głową  i  uśmiechnęła  się  do  chłopaka.  Tor  zaniknął
statek. Temperatura skalistego ciała Theka była o wiele wyższa, niż się Kai spodziewał,
więc biedak przez prawie cały - na szczęście krótki! - lot wczepiał się w uchwyty, które
zrobił  mu  Tor.  Kai  zapamiętał  ów  lot  jako  serię  swoich  zadziwiających  wyczynów
akrobatycznych  i  zielonych  smug  -  ślizgacz  Theka  rozwijał  zdecydowanie  większą
prędkość  niż  ta,  do  której  są  przyzwyczajeni  humanoidzi.  W  końcu  Thek  wyhamował  i
zaczął zataczać koła.
       - Tu? - zadudnił Tor; dźwięk zagrzmiał w zamkniętej przestrzeni.
              Otumaniony  Kai  spojrzał  w  dół.  Zastanawiał  się,  jakim  cudem  mógł  cokolwiek
rozpoznać przy szybkości, z jaką krążyli. Czuł mdłości.
       - Tu!
       Potwierdziłby wszystko, byle tylko ustało to piekielne wirowanie; rozpoznał jednak
płytę,  na  której  spoczywał  niegdyś  wahadłowiec.  Tor  wylądował  w  tym  właśnie
miejscu.  Kai  puścił  uchwyty  i  poczekał,  aż  Thek  otworzy  statek;  wreszcie  wyszedł  na
twardy grunt. O, nieprędko zgodzi się znów polecieć statkiem Theków!
       Chłopak odwrócił się i patrzył na główny budynek. Przypomniał sobie, co widział
tam  po  raz  ostatni:  ciałko  hyracotherium,  z  szyją  zmiażdżoną  przez  grawitantów  w
zbytecznym  pokazie  brutalności;  urocze  botaniczne  szkice  Terrilli  wdeptane  w  ziemię,
pogruchotane  dyski  i  kasety.  Usłyszał  grzmot.  Serce  w  nim  zamarło;  odwrócił  się
niespokojnie  ku  zboczu,  na  którym  wtedy  zobaczył  czarny  szereg  ciężko  stąpających
hadrozaurów, pędzonych przez buntowników na główny budynek. Ale tym razem był to
burzowy grzmot.
       Kai, stojąc w strugach nagłej iretańskiej ulewy, wpatrywał się w amfiteatr z piasku i
skał. Dwie kolumny sterczały tam, gdzie osłona siłowa tworzyła wejście - był to jedyny
ślad,  jedyne  świadectwo,  że  niegdyś  przebywali  tu  ludzie.  Ile  czasu  potrzebowali
padlinożercy Irety, żeby się uporać z górą martwych hadrozaurów i oczyścić to miejsce?
Nie został nawet jeden róg. Nic tu nie rosło, więc nie mógł ocenić upływu czasu. Kiedy
tu mieszkali, ów amfiteatr był piaszczystą misą.
       Rozglądał się, instynktownie sprawdzając, czy aby od równiny nie nadciągają znów
niszczycielskie  hordy  roślinożerców.  Aż  do  tej  chwili  nie  zdawał  sobie  sprawy,  jak
silnie tamte wypadki wryły się w jego podświadomość. Uznał, że tej nocy powinien się
uciec do Dyscypliny - nie może się przecież nabawić jakiegoś urazu, który by się ujawnił
w przyszłości, na innych planetach, i wszystko skomplikował.
       - Gdzie? - Tor wyłonił się z pojazdu i toczył ku chłopakowi.
       Kai wskazał miejsce, gdzie stała kopuła Gabera; przypomniał sobie ze smutkiem, że
 
musieli zostawić jego ciało. I ono obróciło się w pył. Chłopak często się zastanawiał w
kosmosie nad ową starożytną, grzebalną sentencją. Tutaj była prawdziwa.
       - Czujnik był tam!
              Tor  zsuwał  się  w  dół  stoku  -  nierówności  terenu  nie  stanowiły  dla  niego  żadnej
przeszkody;  chłopak  zauważył,  że  Thek  zostawia  za  sobą  dymiący  ślad.  Skała  była  tak
rozgrzana, że ciepło przenikało przez grube podeszwy butów Kaia.
       - Tu? - zgrzytnął Tor, zatrzymując się we wskazanym miejscu.
       - Tu stała kopuła geologa; główne pomieszczenie znajdowało się tutaj. - Chłopak
stanął w tym miejscu. - A po tamtej stronie była część mieszkalna.
       Tu przerwał i popatrzył na Tora - nigdy jeszcze nie wygłosił do Theka takiej długiej
przemowy; ciekaw był, czy tamten złapał sens jego oracji. Otworzył usta, żeby przełożyć
to na ulubione przez ową rasę lapidarne zdanka, lecz powstrzymało go mruknięcie Tora.
Kai po raz któryś z kolei zastanowił się, czy te krzemowe istoty nie miały przypadkiem
zdolności  telepatycznych.  Prawdę  mówiąc,  zawsze  wiedziałeś,  o  co  Thekowi  chodzi,
chociaż wyrażał się nadzwyczaj skrótowo. Bez trudu odróżniałeś polecenie od pytania,
na  które  trzeba  było  odpowiedzieć  "tak"  lub  "nie",  choć  wskazówki  były  niezmiernie
skąpe.
       Tor ruszył z miejsca i rozpoczął poszukiwania. Przesuwał szeroką wypustkę tuż nad
pylistym podłożem. Przebył dziesięć metrów, zawrócił i zbadał następny pas.
       Kai uznał, że jego pomoc jest zbędna i zaczął schodzić w dół łagodnego stoku, aż do
miejsca,  gdzie  niegdyś  było  przejście  w  osłonie  siłowej.  Zostały  tylko  resztki
wytrzymałych kolumn, a pokrywające je szczerby świadczyły, że wykorzystywano je do
celów,  których  nie  przewidział  projektant.  Chłopak  wiedział,  że  buntownicy  zabrali
ślizgacze  z  miejsca  postoju  -  musieli  jednak  uczynić  to  "ręcznie",  bo  Bonnard  schował
wszystkie baterie. Kai przystanął i uważnie obserwował otoczenie. Nie miał pojęcia, jak
szerokim  hakiem  szły  hadrozaury.  Był  za  to  pewny,  że  buntownicy  źle  ocenili  zasięg
"pola  rażenia".  Gromady  zwierząt  musiały  się  przecisnąć  przez  wąskie  skalne  gardło,
prowadzące  do  obozowiska,  więc  żeby  ocalić  ślizgacze,  trzeba  je  było  przenieść  w
jakieś bezpieczne miejsce - gdzieś niezbyt daleko, w górę zbocza. Pojazdy były ciężkie
nawet dla krzepkich grawitantów, no i nie mieli za dużo czasu na ich usunięcie.
       Chłopak skierował się w lewo, ku gęsto zarośniętemu zboczu. Obejrzał się - Tor
nadal szukał czujnika. Nie zrobi mu różnicy, jeśli Kai zajmie się swoimi sprawami. Thek
potrzebuje trochę czasu na znalezienie czujnika, choćby działał nie wiem jak skutecznie.
I zawsze istnieje możliwość, że buntownicy go zabrali.
       Kai miał nadzieję, że nie zabrali ślizgaczy; lub że ich nie uszkodzili tak, żeby się nie
nadawały  do  użytku.  Zakładał,  że  ślizgacze  były  zbyt  cenne,  by  je  tak  potraktować.
Buntownicy  na  pewno  uznali,  że  dorównują  ludziom,  których  uważali  za  słabszych  od
siebie i którym zabrali cały ekwipunek niezbędny do przeżycia. No i Paskutti pewno nie
zrezygnował łatwo z szukania baterii, co by z  kolei  tłumaczyło  wczorajsze  zachowanie
ptaków.
              Mało  brakowało,  żeby  chłopak  przegapił  ślizgacze:  pnącza  tak  je  zarosły,  że
 
wyglądały  jak  naturalne  skalne  twory.  Szarpnął  łodygi  i  zaklął,  bo  kolce  podrapały  mu
dłonie. Wyjął nóż; odłamał gałąź z drzewa, podważał nią pnącza i odcinał je.
              Gdyby  choć  jeden  ślizgacz  był  sprawny... Aparatura  była  zaplombowana.  Nawet
grawitant musiałby się mocno namęczyć, żeby zniszczyć solidny plastmetalowy szkielet i
obudowę.
       Teraz zaś sam Kai męczył się i pocił w strumieniach gęstego porannego iretańskiego
deszczu;  strugi  wody  przenikały  poprzez  listowie  i  chłopak  ślizgał  się  w  błocku,
oblegany przez roje owadów, które miały swe kryjówki w pnączach.
       Wreszcie wyczuł palcami, że konsoleta jest nietknięta; pochylił się i, nie zważając
na  mrowie  maleńkich  istotek,  przekonał  się,  że  podłoga  jest  cała,  a  złącza  zasilania
nienaruszone.  Westchnął  z  ulgą  i  oparł  się  o  pień  drzewa.  Nagle  zobaczył  błysk
płomienia  wznoszącego  się  w  zamglone  deszczowe  niebo  i  zrozumiał,  że  Thek
wystartował.  Osłupiały  ze  zdumienia  patrzył  bez  ruchu,  jak  kłębiąca  się  mgła  zaciera
ślad przelotu Tora. Potem poderwał się i - nie zważając na oślepiający go pot - pobiegł
ku byłej budowli. Jeśli został bez baterii...
Varian przez moment widziała Kaia, wygiętego łukowato ponad Torem; wczepił
się  w  zaimprowizowane  uchwyty.  Nie  zazdrościła  mu  tej  podróży!  Pojazd  zawrócił
ostrożnie  w  ograniczonej  przestrzeni  jaskini  -  Thek  był  świetnym  pilotem.  I  nic
dziwnego, skoro sam dostarczał energii, a statek jedynie go osłaniał. Jak to dobrze być
Thekiem,  pomyślała  dziewczyna,  niewrażliwym  na  różne  przykrości,  które  dręczą
delikatniejsze rasy, jak na przykład jej własna, długowiecznym i odpornym na wszystko
poza  novą.  Ktoś  opowiedział  jej  niegdyś,  że  Thekowie  tworzyli  nove,  żeby  "nastroić"
swój rdzeń. Krążyła też zabawna historyjka mówiąca, że rozmaite planety, zwane przez
Theków  "ojczystymi",  to  w  istocie  martwe  światy  pokryte  rzędami  olbrzymich,
stożkowatych skał. Starzy Thekowie nie umierali - zmieniali się w góry tak wielkie, że
już  nie  mogły  się  poruszać.  Pasy  asteroidów,  występujące  w  większości  Thekowych
układów planetarnych - to w rzeczywistości fragmenty tych krzemowych istot, które nie
wytrzymały trudów podróży na wybrane przez siebie miejsce spoczynku.
              Varian  wyjrzała  poza  pnącza,  żeby  śledzić  lot  towarzyszy  i  obserwować  reakcję
ptaków. Te w powietrzu jakby się na chwilę zatrzymały, te na skałach zaczęły wydawać
dźwięki  zarazem  radosne  i  pełne  przestrachu.  Żaden  ptak  nie  mógł  oczywiście
"dotrzymać kroku" statkowi Theka, lecz wszystkie dorosłe osobniki poleciały w ślad za
nim. Snop promieni słonecznych przedarł się przez poranną mgłę i deszcz, i dziewczyna
westchnęła  z  zachwytu.  Złocista  sierść  ptaszysk  zapłonęła  pomiędzy  zachmurzonym
niebem i zamgloną ziemią.
              Wtem  pojęła,  że  statek  Theka  z  przezroczystą  kopułą  przypominał  ptaka  z
odrzuconymi  w  tył  skrzydłami.  Obejrzała  się  i  przyjrzała  jajowatemu  wahadłowcowi  -
wniosek  sam  się  narzucał.  Ptaki  ochraniały  jaskinię!  Broniły  tego,  co  uznały  za  jajo  w
 
fazie inkubacji.
              Varian  roześmiała  się.  Biedne  ptaszyska!  Jak  długo  trwał  już  proces  wylęgania?
Ależ je to musiało zadziwiać! A mimo to... pomyślała o ptakach z większym respektem.
Nie tylko zdobywały żywność, plotły sieci i chroniły młode: potrafiły otoczyć opieką i
inne  gatunki.  Ogromnie  ciekawe!  Warto  to  zanotować  i  zająć  się  tym,  kiedy  wróci  na
ARCT-10. Jeśli wróci.
       Dziewczyna wśliznęła się do wahadłowca uważając, żeby nie wypuścić zbyt dużo
gazów  kriogenicznych.  Jedyne  mgliste  światełko  tworzyło  niesamowity  nastrój.  Varian
cieszyła  się,  że  ma  obudzić  Lunzie  i  Triva.  Zupełnie  jej  nie  odpowiadała  perspektywa
samotnego  wyczekiwania  w  wahadłowcu  lub  jaskini.  Musiała  się  czymś  zająć.  Na
pierwszy ogień poszła instrukcja budzenia z hibernacji.
       Dała Lunzie i Trivowi pierwszy zastrzyk i usiadła obok nich. Należało poczekać z
kolejną dawką, dopóki temperatura ich ciał nie wróci do normy. Varian martwiła się o
Lunzie.  Czy  istniały  jakieś  ograniczenia  co  do  czasu  trwania  hibernacji?  Potrząsnęła
głową i zaczęła myśleć o innych sprawach. Skoro Tor przyleciał, żeby zobaczyć, co się z
nimi dzieje - nawet jeśli szło mu tylko o stary czujnik - to na pewno zjawi się prawdziwa
pomoc. Nie porzucono ich, bo wtedy Thek by się nie zjawił, choćby mu nie wiadomo jak
zależało  na  tym  czujniku.  Miała  nadzieję,  że  będzie  on  dla  Theków  nie  lada  zagadką  -
komputerowe zapisy na ARCT10, obejmujące niemal wszystko, co wiedziano o dziejach
owej  starożytnej  rasy,  nic  nie  wspominały  o  poprzedniej  eksploracji  Irety.  A
wystarczyło,  by  Portegin  uruchomił  monitor  sejsmiczny,  żeby  odczytać  analizy  gleby  i
skał, dostarczane przez czujniki rozmieszczone przez trzy ekipy geologów i natychmiast
odebrał słabiutkie sygnały płynące z całego kontynentalnego szelfu - sygnały świadczące
o tym, że ktoś już umieścił czujniki na rzekomo nigdy nie badanej planecie. Kai i Gaber
wykopali  jedno  z  tych  urządzeń.  Wysyłało  bardzo  słaby  sygnał,  ale  nie  różniło  się  od
tych, które geologowie właśnie rozmieszczali. Wydało się Varian ogromnie starożytne. I
najwyraźniej było dziełem Theków. Obecność owych starożytnych czujników tłumaczyła
brak  złóż  mineralnych  -  po  prostu  ktoś  już  zdążył  wyeksploatować  Iretę.  Gdy  tylko
geologowie  zapędzili  się  w  bardziej  niestabilne  sejsmicznie  obszary,  ich  czujniki
natychmiast  spełniły  swoje  zadanie  i  zarejestrowały  bogate  złoża,  które  przesuwające
się płyty wyniosły z gorącego wnętrza planety.
       Varian pocieszała się, że dzięki temu Ireta budziła zainteresowanie Theków, choć
może w ogóle ich nie obchodził los uwięzionych tu ludzi. A jeśli sami zdołają odnaleźć i
uruchomić ślizgacze, to łatwiej im będzie czekać na ratunek.
              Dziewczyna  spojrzała  na  Lunzie  i  Triva.  Wyglądało  na  to,  że  wszystko  jest  w
porządku;  tempo  oddychania  wracało  do  normy.  Zdecydowała,  że  wyjdzie  na  chwilę  z
wahadłowca. To nie było w jej stylu - siedzieć bezczynnie.
       Podeszła do wylotu jaskini. Uwiesiła się na lianie i wysunęła na zewnątrz. Wokół
kołowały  ptaki.  Zastanawiała  się,  jak  daleko  leciały  za  statkiem  Theka.  Zwracały  ku
sobie  zdobne  czubami  głowy,  jakby  omawiały  owo  wydarzenie.  Jakież  piękne  były  te
złociste  ptaszyska!  Słońce  iretańskiego  poranka  zmieniało  je  w  lśniące  złote  strzały.
 
Podziwiała grację, z jaką zawróciły i usiadły na skałach. Z nieco mniejszym wdziękiem
ustawiły  się  w  półkole.  Dziewczyna,  zawieszona  na  lianie,  z  zaciekawieniem
obserwowała  tę  naradę  wielkich  ptaków.  Kolejne  osobniki  wyłoniły  się  z  jaskiń  i
dołączyły do głównej grupy. Uniosły skrzydła, z ożywieniem gestykulowały szponiastymi
palcami.  Ich  jednoczesne  gęganie  i  trąbienie  zlewało  się  w  zadziwiająco  harmonijny
dźwięk. Co też do siebie mówiły?
       Varian tak zafascynowało to widowisko, że zapomniała, jak łatwo się ześliznąć po
lianie i nieomal spadła. Zdołała wrócić do jaskini i rozcierała odrętwiałe dłonie; bardzo
chciała podejść bliżej ptaków, choć rozsądek jej mówił, żeby się im nie pokazywała. Na
koniec usadowiła się wygodnie po lewej stronie wylotu jaskini - widziała stąd niebo i
skały,  i  słyszała  chór  ptaków,  chociaż  nie  mogła  ich  dostrzec.  Głosy  ptaszysk  ucichły,
więc wyjrzała na zewnątrz. Leciały na poranne łowy, niosąc sieci w szponach.
       Osłupiała ze zdumienia, kiedy trzy ptaki gładko przebyły kurtynę lian i zatrzymały
się przed wahadłowcem. Nie widziały dziewczyny, bo całą uwagę skupiły na pojeździe.
O  nieba,  pomyślała  Varian.  Wyraźna  konsternacja  ptaszysk  jednocześnie  bawiła  ją  i
wzbudziła  w  niej  współczucie.  Czyżby  się  spodziewały,  że  zobaczą  pękniętą  skorupę?
Coś,  co  przypominało  ptaka,  na  pewno  wyleciało  z  tej  jaskini,  a  mimo  to  "jajo"  było
nienaruszone.
       Varian spostrzegła, że Środkowy Ptak był wyższy i miał odrobinę większe skrzydła
niż  jego  towarzysze.  Niższe  zwróciły  się  ku  niemu  pytająco.  Zaćwierkały  miękko,  a
potem  wydały  dźwięk  bardziej  przypominający  pomruk  kota  niż  głos  ptaka.  Środkowy
Ptak ostrożnie postukał dziobem w skorupę wahadłowca. Dziewczyna mogłaby przysiąc,
że westchnął. Zastygł w zadumie, a dwie grzebieniaste głowy pochyliły się z szacunkiem
w jego stronę.
       Varian z trudem się opanowała, żeby nie podejść do nich i nie powiedzieć: "Hej,
chłopaki,  to  jest...".  W  zamian  napawała  się  widokiem  zdumionych  i  zakłopotanych
ptaków,  pragnąc  znaleźć  jakiś  sposób  wytłumaczenia  wszystkiego  jej  zaskoczonym
gościom  i  obrońcom.  To  były  dumne,  szlachetne  istoty:  nawet  krańcowe  osłupienie  nie
odebrało  im  dostojeństwa.  Czyżby...  czyżby...  przeszły  na  wyższy  stopień  rozwoju?
Jakoś  nie  potrafiła  sobie  wyobrazić  Ryxiów,  ochraniających  inne  ptasie  gatunki.  Na
szczęście  Ryxiowie  nie  byli  w  stanie  przeszkodzić  ewolucji  złocistych  ptaków!
Uśmiechnęła  się  do  siebie  i  patrzyła,  jak  dalej  roztrząsają  zagadkę.  Środkowy  Ptak
zwracał  głowę  to  ku  jednemu,  to  ku  drugiemu  towarzyszowi,  łagodnie  gruchając;  tamte
wydawały  głośniejsze  dźwięki.  Ależ  Yrl  by  się  wściekł,  pomyślała  Varian.  Jeszcze
jedna myśląca skrzydlata rasa. Całe szczęście, że Ryxi nie przyjął do wiadomości nawet
tych  skąpych  faktów  o  ptasim  życiu  na  Irecie,  które  mu  Kai  przekazał.  Ryxi  był  zdolny
zaciąć się w urazie na całe życie, co bardzo odpowiadało dziewczynie, dopóki trzymało
jego i jego pobratymców z dala od Irety.
              Zespół  badawczy  przyczłapał  do  wylotu  jaskini  i  wydostał  się  na  zewnątrz  -
rozpostarli skrzydła, łapiąc prąd wstępujący. Varian obserwowała ich ze swego ukrycia;
widziała, jak kołowali w powietrzu i usiedli obok pozostałych na skale narad. Kolejny
 
wybuch  harmonijnych  dźwięków.  Czy  muzykalność  głosów  jakiegoś  gatunku  może
stanowić  wskazówkę  co  do  jego  zasadniczego  usposobienia?  Ciekawa  obserwacja  -
harmonia  odpowiadałaby  racjonalnemu  myśleniu?  A  dysonans  -  pierwotnym,
instynktownym odruchom?
       Varian spojrzała w niebo i zmrużyła oczy, chroniąc je od słonecznego blasku. Kai i
Tor odlecieli już jakiś czas temu. Przy takiej szybkości dotrą do starego obozowiska o
wiele prędzej niż zwykłym ślizgaczem.
              Czas!!!  Dziewczyna  pospiesznie  wróciła  do  wahadłowca  i  szybciutko  obejrzała
swoich pacjentów. Nie miała czym zmierzyć upływu czasu, ale chyba nie zostawiła ich
zbyt  długo  samych.  Lunzie  była  cieplejsza  i  szybciej  oddychała.  Triv  także.  Już  nie
powinna od nich odchodzić. Usiadła i owinęła się kocem.
              Powrót  zabierze  Kaiowi  parę  godzin,  nawet  gdyby  chłopak  znalazł  ślizgacz  w
dobrym  stanie.  Varian,  aby  się  czymś  zająć,  starannie  obrała  i  zjadła  jeden  z  owoców;
żuła  starannie  każdy  kęs,  żeby  wydobyć  z  niego  cały  smak  i  jak  najdłużej  przeciągnąć
czynność  jedzenia.  Układała  w  myślach  raport  zdolności  do  współpracy,  którą  się
odznaczały złote ptaki; złoży ów raport w Departamencie Ksenobiologii.
              Usłyszawszy  długie  westchnienie,  poderwała  się  z  podłogi.  Lunzie!  O,  lekarka
odwróciła  głowę,  poruszyła  dłonią  stopą.  Czas  na  środki  wzmacniające.  Podała  je
Lunzie i popatrzyła na Triva: przechylił głowę na bok, otworzył usta i jęknął.
       - Lunzie, to ja, Varian! Słyszysz mnie?
              Lekarka  zamrugała,  starając  się  skupić  na  niej  wzrok.  Dziewczyna  przypomniała
sobie własne wysiłki i powściągnęła uśmiech. Lunzie by się nie spodobało, że ktoś się
bawi jej kosztem.
       - Hnnnn?
       - To ja, Varian. Hibernowałaś, Lunzie. Właśnie budzę ciebie i Triva.
       - Ohhhhh.
              Dziewczyna  podała  lekarce  i  Trivowi  kolejną  dawkę  leków.  Dobrze  wiedziała,
jakie  to  uczucie,  kiedy  dawno  nie  używane  nerwy  i  mięśnie  zaczynają  reagować  na
sygnały płynące z mózgu. Zastrzyki zadziałały i po chwili Lunzie i Triv usiedli.
       - Mam nadzieję, że się po przebudzeniu zbytnio nie przemęczyłaś? - odezwała się
Lunzie w swoim zwykłym stylu.
              -  Jasne  -  zapewniła  ją  szybciutko  Varian,  świadoma,  że  "przemęczać  się"  pewno
znaczy dla lekarki zupełnie co innego niż dla niej. - Wspaniale się czuję.
       - Co się stało?
       - Zjawił się Tor; ten Thek, którego zna Kai.
       - Założę się, że nie po to, żeby nam pomóc! - Lunzie uniosła brwi w zdumieniu.
       - Chodzi mu o ten stary czujnik! - Varian uśmiechnęła się do lekarki, uradowana, że
jeszcze ktoś podziela jej cyniczne nastawienie do Theków. - Ten, który wykopali Kai z
Gaberem.
       - Po co mu to? - głos z trudem wydobywał się z gardła Triva.
       - Tylko Thek to wie. - Varian wzruszyła ramionami. - Kai poleciał razem z Torem.
 
Oby ten czujnik był głęboko zagrzebany! Oj, lepiej nie - poprawiła się prędko - bo to by
znaczyło,  że  bardzo  długo  spaliśmy.  Kai  wziął  ze  sobą  baterię  i  postara  się  odnaleźć
ślizgacz.
       - O ile grawitanci ich nie uszkodzili - rzekła cierpko Lunzie.
              -  Nie  zrobili  tego  -  stwierdził  Triv.  -  Za  bardzo  byli  pewni,  że  znajdą  i  nas,  i
baterie.
       - Ślizgacz ogromnie by się przydał. - Lunzie popatrzyła na uśpionych towarzyszy i
zaczęła ćwiczenia Dyscypliny.
       - Czyżbym czuł aromat owocu? - oblizał się Triv.
              Varian  obrała  owoce  dla  niego  i  dla  lekarki.  Jedli  powoli  i  ze  smakiem,  a  ona
opowiadała  o  tym,  co  się  przydarzyło  jej  i  Kaiowi.  Doszli  do  wniosku,  iż  grawitanci
dotarli  aż  na  terytorium  ptaków.  Dziewczyna  opisała  też,  z  wielką  przyjemnością,
wizytę,  którą  Starsi  ptaków  złożyli  w  jaskini  po  odlocie  Tora.  Historyjka  rozbawiła
Triva; Lunzie natomiast inaczej niż on wytłumaczyła sobie opowieść Varian, lecz nic nie
powiedziała.
       - Możemy bezpiecznie przebywać w głównej jaskini? - spytała lekarka, podnosząc
się  z  wysiłkiem.  - A  może  te  twoje  ptaki  będą  często  tu  zaglądać?  Nic  to,  i  tak  wolę
wyjść na zewnątrz, w zapaszki Irety, niż tkwić w tym grobowcu. - Opatuliła się kocem i
skierowała ku wylotowi jaskini.
       Varian i Triv poszli za lekarką. Lunzie długo przypatrywała się pnączom, lecz nie
zdradziła swoich myśli. Nagle zaczęła węszyć - z początku ostrożnie, potem mocniej:
       - Co u licha...
       - Też to zauważyłam - uśmiechnęła się Varian. - Przyzwyczailiśmy się do Irety.
              -  Czy  na  podstawie  tych  lian  możesz  oszacować,  jak  długo  spaliśmy?  -  spytała
lekarka.
       - Moja wiedza botaniczna ogranicza się do odróżnienia roślin jadalnych i trujących -
odparła dziewczyna, pomijając milczeniem fakt, że botanicy się zbuntowali. - Tropikalne
rośliny rosną o wiele szybciej niż inne. Wespnij się trochę wyżej i obmyj w deszczu...
       - Prawda, Tanegli złamał ci ramię... - przypomniała sobie Lunzie i mocnymi palcami
zbadała ramię Varian; minę miała nieprzeniknioną. - Zresorbowane! Kiedy Kai odleciał?
- zmieniła pospiesznie temat.
       - Wczesnym rankiem. Zanim ptaki wyruszyły na połów. - Dziewczyna odsunęła lianę
i spojrzała na niebo: słońce gorzało pełnym blaskiem, więc południe dopiero co minęło.
- Powinien wrócić lada moment.
       - Miejmy nadzieję. Masz jeszcze coś oprócz owoców? Jakieś białko? Mam ogromny
apetyt na coś konkretnego.
       - Hmmm, udało się nam znaleźć hadrozaurowe orzechy... - zaczęła radośnie Varian.
- Mieliśmy szczęście...
       - Czy aby na pewno? - Kriogeniczny sen nie zmienił kostycznego poczucia humoru
lekarki.
       Dziewczyna próbowała ich przekonać o zaletach jędrnych orzechów i jednocześnie
 
ukryć niepokój o Kaia - czemu tak długo nie wraca? Chłopak mógł przypisywać Torowi
poczucie lojalności - ona nie. Była pewna, że Thek by potrafił odlecieć natychmiast po
znalezieniu tego cholernego czujnika i zostawić Kaia na pastwę losu. Co prawda chłopak
musiał odszukać ślizgacz i sprawdzić konsoletę... Może właśnie te poszukiwania zabrały
mu  dużo  czasu.  Niepokój  wyostrzył  słuch  dziewczyny,  więc  usłyszała  krzyki  ptaków.
Poderwała  się  bez  słowa  i  wychyliła  na  lianie  z  jaskini,  żeby  zobaczyć,  co  je  tak
zaniepokoiło.  Mgła  zgęstniała;  świst  ślizgacza  zabrzmiał  w  uszach  Varian  jak
najpiękniejsza muzyka.
       - Wrócił! Wrócił! - zawołała i podbiegła do lian zakotwiczonych o wahadłowiec;
zaczęła się wspinać.
       Właśnie dotarła do skraju urwiska, kiedy dwuosobowy pojazd wydobył się z mgły i
zbliżał nierównym lotem. Krimowie! Czyżby był uszkodzony?
       - Lunzie! Triv! Chodźcie tutaj!
       Co Kai zamierzał zrobić? Ślizgacz skierował w dół, lecz nie wyglądało na to, żeby
miał  zatoczyć  koło  i  wlecieć  do  jaskini.  Kąt  lotu  był  niewłaściwy.  Cóż  on  wyprawia?
Chce  przypomnieć  ptakom  o  pierwszej,  pokojowej  wizycie  ludzi?  O  nie,  nie  takim
chwiejnym  lotem.  Oślepiający  blask  sprawił,  że  nie  widziała  pilota  w  przezroczystej
kopule. Ptaki też się zaniepokoiły; grupkami wzbijały się w powietrze. Niektóre z nich
postanowiły sprawdzić, co się dzieje. Ślizgacz znów opadł w dół i - Varian patrzyła na
to  ze  ściśniętym  sercem  -  wyhamował  tak  gwałtownie,  że  się  przestraszyła,  czy  siła
rozpędu  nie  przeniesie  go  przez  skraj  urwiska,  że  nie  runie  w  dół.  Wyciągnęła  ręce  w
instynktownym geście. Dziób ślizgacza wbił się w liany i pojazd stanął. Dopiero wtedy
zobaczyła,  że  Kai  leży  na  konsolecie.  Rzuciła  się  ku  pojazdowi,  nie  zważając  na
kołujące  ptaki.  Dotarła  do  ślizgacza  razem  z  pierwszym  ptaszyskiem.  Patrzyła  na
stworzenie  nad  poplamioną  i  podrapaną  kopułą.  Ptak  się  cofnął,  na  wpół  rozłożył
skrzydła i nastawił szpony; zaczerpnęła powietrza i przygotowała się na atak - a wtedy
długi,  gruchający  tryl  powstrzymał  zapędy  ptaszyska.  Zamknęło  szpony  i  opuściło
skrzydła. Teraz, pomyślała Varian, prędko do Kaia. Przycisnęła zaczep kopuły - puścił,
więc pchnęła ją, żeby się szybciej odchyliła.
       - Kai! Kai!
              -  Kaaaiii!  Kaaaiii!  -  zawtórowały  jej  ptaki;  już  cała  grupka  siedziała  obok
pierwszego.
              Chłopak  jęknął.  Varian,  nie  zważając  na  ptaszyska,  nachyliła  się  do  wnętrza
ślizgacza,  ku  leżącemu  na  konsolecie  Kaiowi.  Z  kabiny  bił  cuchnący,  gnilny  odór;
otrząsnęła się ze wstrętem. Gdy podniosła chłopaka, wzdrygnęła się i siłą powstrzymała
falę  mdłości  -  jego  twarz  była  krwawą  maską.  Resztki  kombinezonu  przylgnęły  do
zakrwawionego ciała. Konsoletę pokrywała krwawa packa.
       - Lunzie! Triv! Pomocy!!! - wrzasnęła przez ramię.
       - Unnnnnzzzzzi Ivvvvvellllli - podchwyciły ptaki.
              -  Zamknijcie  się!  Nie  potrzebuję  takiego  wtóru!  -  huknęła  na  nie  dziewczyna,
rozładowując  w  ten  sposób  panikę,  jaką  wzbudził  w  niej  wygląd  współdowódcy;  Kai
 
znów jęknął.
       Wyczuła tętnicę szyjną, sprawdziła tętno - powolne, mocne, regularne. Ufff, uciekł
się  do  Dyscypliny.  Jakżeby  inaczej  zdołał  wrócić.  Czy  Lunzie  ją  usłyszała?  Varian
obejrzała  się  niespokojnie  na  ptaki  -  zdumiała  się,  bo  odwróciły  głowy  od  ślizgacza,
zupełnie jakby chciały uniknąć przykrego zapachu. I tak też było - pojazd dalej cuchnął,
Kai  także.  Czy  może  go  zostawić  i  zaryzykować  wyprawę  na  skraj  urwiska,  żeby
przyspieszyć pomoc?
       - Idziemy! - Dodał jej odwagi okrzyk Triva.
       Nachyliła się jeszcze bardziej i dokładniej obejrzała rany współdowódcy. Hmmm,
chyba zaatakowało go coś, co wysysa krew; kiedy usunęła strzępy kombinezonu, ujrzała
ślady ukłuć - na każdym perliła się kropelka krwi. Cóż za ohydny smród! Jeszcze gorszy,
niż poprzedni "aromat" Irety. Trudno było go zapomnieć - oleisty, morski i oookrrropnie
obrzydliwy!
       - Można podejść? - Sponad krawędzi wychyliła się głowa Triva. - Bezpiecznie?
       - A co to ma za znaczenie - odparowała Lunzie i wciągnęła się na płaski szczyt.
       - Już nie są agresywne - rzekła spokojnym, opanowanym głosem Varian. - Po prostu
nie wykonywałam gwałtownych ruchów.
       - Zapewniam cię, że i ja tego nie zrobię. Co z Kaiem?
              -  Jest  nieprzytomny.  Musiał  się  uciec  do  Dyscypliny,  żeby  tu  wrócić.  Wygląda,
jakby miał randkę z pijawką.
       - Uuuu! - Lunzie zmarszczyła ze wstrętem nos. - Cóż to za zapaszek?
       - To Kai.
       - Tym twoim ptaszyskom ten zapach się nie podoba zupełnie tak samo, jak nam -
zauważył Triv.
       - Wyciągnijmy go ze ślizgacza, dopóki odór je odstrasza - zaproponowała Lunzie. -
Nic nie widzę przez tę krew.
              Varian  i  Triv  wcisnęli  się  do  kabiny  i  unieśli  nieprzytomnego  chłopaka.  Triv  się
krzywił,  bo  zdrętwiałe  po  hibernacji  mięśnie  nie  bardzo  go  słuchały,  kiedy  podnosi
bezwładne ciało Kaia.
       - Ten odór może i udusić! - Triv z ulgą zaczerpnął świeżego powietrza. - Oooo, co
się  tu  działo?  -  Znów  się  schylił  do  wnętrza  kabiny.  -  Spadł?  Świecą  się  wszystkie
kontroIki awaryjne.
       - Krimowie! Łudziłam się, że go zwieziemy ślizgaczem do jaskini! - jęknęła Varian.
       - Odradzałbym to! Najpierw muszę dotrzeć za konsoletę - Triv wyłączył zasilanie i
zamknął kopułę.
              Lunzie  wprawnie  usunęła  resztki  kombinezonu  -  skórę  Kaia  pokrywały  setki
maleńkich ukłuć, w każdym perliła się krew. Varian wyplątała go z nogawek.
              -  Nawet  buty  są  poprzekłuwane  -  powiedziała  do  Lunzie.  -  Nie  znam  żadnego
stwora, który by to mógł zrobić.
       - Pewno je zwęszył, kiedy się zbliżały - skomentowała kostycznie lekarka.
       - Uwaga, dziewczyny, mamy towarzystwo. Hej!
 
       Gdy spojrzały w górę, spadł na nie prysznic - to eskadra ptaków opróżniła torby z
wody. Celowały przede wszystkim na Kaia: natychmiast obmyły go z krwi.
       - No i co wy na to? - zdumiał się Triv. - O, lecą następne! Niee, te niosą liście!
       Na Kaia spadły grube, zielone liście.
       - Co one chcą nam powiedzieć, Varian? - dopytywała się Lunzie.
       - Wiedzą, co tak cuchnie, Lunzie. Pewno próbują nam pomóc.
       - Atakowałyby dziobami i szponami - zadumał się Triv - a nie wodą i liśćmi.
       - Przecież rzuciły się na ciebie i na Kaia... - zaczęła lekarka.
       - Tym razem widziały, że wychodzimy z jaskini - Varian uniosła liść ku siedzącym
za ślizgaczem ptakom. - Co mamy z tym zrobić?
       Lunzie zgniotła czubek mięsistego liścia, powąchała i kichnęła. - Jedno jest pewne -
pachnie o całe niebo przyjemniej. Może to neutralizator?
       - Varian! - Triv wskazywał na duże ptaszysko; mógł to być Środkowy Ptak z jaskini:
zgniotło liść w pazurach i rozsmarowywało po sierści.
       - Hmmm, nie jest powiedziane, że to, co pomaga ptakom, pomoże i nam, ale skoro
nie  mamy  nic  innego...  -  mruknęła  Lunzie  i  ostrożnie  wycisnęła  sok  na  rany  Kaia.  -
Niesamowite!  To  środek  ściągający!  Szybko,  do  roboty!  Jeśliby  tylko  zatamowały
krwawienie,  to  już  by  było  coś.  -  Liznęła  soku:  -  Ooooo,  gorzkie.  Przypomina  ałun.
Bomba! Więc może i odkazi rany, jeśli to, co ugryzło Kaia, było jadowite jak... Cholera!
              Ireta  zorientowała  się,  jaki  jest  stan  zdrowia  Kaia  i  spuściła  nagły,  gwałtowny,
rzęsisty deszcz.
       - I co teraz? - Varian starała się zasłonić nogi Kaia, Lunzie i Triv chronili przed
ulewą tors chłopaka.
       Chwila - i Kai leżał w kałuży; deszcz spłukał sok z miejsc, których jego przyjaciele
nie zdołali osłonić.
       - Musimy go stąd zabrać. Czy nie możemy użyć ślizgacza? - natarczywie dopytywała
się Lunzie.
              Triv  pobrnął  przez  kałuże  ku  pojazdowi;  obie  kobiety  usłyszały,  jak  klnie  i
zatrzaskuje kopułę.
       - Kurczę, świeci się każda cholerna czerwona lampka! A podobno te ślizgacze są
takie szczelne!!!
       - Widzów nie potrzebujemy. No, dalej, Varian, Triv, ruszcie się. Musimy go spuścić
do jaskini, zanim się utopi.
       - Zniosę go... - Triv złapał ramię Kaia i spróbował go podnieść; natychmiast się
zachwiał. - Nooo, co jest...
       Varian podparła Triva, a Lunzie złapała osuwającego się dowódcę.
       - Dopiero co się obudziliście z hibernacji. - W głosie Varian pobrzmiewał niesmak.
- Jeszcze nie odzyskaliście sił.
       Wspólnymi siłami zawlekli Kaia na skraj urwiska.
              -  Wcale  mi  się  to  nie  podoba  -  mruknęła  do  siebie  Lunzie,  patrząc,  jak  Varian
wciąga  na  szczyt  luźno  wiszącą  lianę.  -  Żadne  z  nas  temu  nie  podoła.  -  Nachyliła  się,
 
osłaniając Kaia przed deszczem.
       - Varian - przeraził się Triv - te ptaszyska nas okrążają. Może chcą nas zepchnąć z
urwiska? - Zasłonił Lunzie i chłopaka.
              Varian  odwróciła  się  i  wstała.  Jeden  z  ptaków  wystąpił  przed  pozostałe;  z  ulgą
pomyślała,  że  to  chyba  Środkowy  Ptak.  Stworzenie  schyliło  ku  niej  głowę  i  zamiotło
skrzydłem w dworskim pokłonie - żaden afektowany Ryxi tak się jej nie kłaniał. Czubek
skrzydła wskazał poza skraj urwiska, potem - na Kaia. Ptak rozłożył skrzydła i udawał
lot. Wielkie krople uderzały o płaszczyznę skrzydeł i spływały po natłuszczonej sierści.
       - Czyżby on miał to samo na myśli, co ja? - zapytał Triv.
       - Jeżeli tak, to istny cud.
       - Chwileczkę, Varian - wtrąciła się Lunzie. - Nie mam ochoty powierzać mu Kaia.
       - A mamy inne wyjście? Może tak wrzucić go do morza, skoro brak nam sił, żeby go
znieść? Przecież już raz nam pomogły, przynosząc wodę i liście. Są przyzwyczajone do
zespołowego  działania:  noszą  ryby  w  sieciach.  Skoro  zrozumiały,  że  mamy  kłopot  z
opuszczeniem  Kaia  do  jaskini,  to  poradzą  sobie  z  rozwiązaniem  i  tego  problemu.  Leje
coraz mocniej, wiatr się wzmaga... - Upierała się dziewczyna. - Nie mamy wyboru.
       Lunzie odgarnęła z twarzy mokre włosy i popatrzyła na Varian. Silny poryw wiatru
zakołysał trojgiem ludzi. Lekarka skapitulowała i uniosła rękę na znak zgody.
       - Zejdziesz wraz z Trivem. Pokierujecie ptakami.
       Rzuciła Varian ostatnie groźne spojrzenie i powierzyła jej bezwładne ciało Kaia.
Ujęła lianę, którą podsunął jej Triv i zniknęła za krawędzią urwiska. Triv poszedł w jej
ślady. Ksenobiolożka zorientowała się, że wicher już nią nie szarpie - ptaki otaczały ją
ze wszystkich stron. Delikatnie objęły szponami kostki i nadgarstki Kaia. Varian cofnęła
się, serce podeszło jej do gardła.
              Chłopak  już  wisiał  w  powietrzu,  podtrzymywało  go  coraz  więcej  ptaków.  Przez
jeden straszliwy moment Varian przemknęło przez myśl, że zawloką go do swoich jaskiń.
One jednak ostrożnie przeniosły Kaia ponad skrajem urwiska i zaczęły się opuszczać ku
wylotowi  groty.  Czyżby  słyszała,  jak  trzeszczą  kości  w  przeciążonych  napiętych  z
wysiłku skrzydłach? Otrząsnęła się, chwyciła lianę i zaczęła się zsuwać. Ześliznęła się
kawałek  po  mokrym  pnączu,  więc  przestała  obserwować  transportowanie  Kaia.
Zobaczyła  Lunzie  i  Triva  -  przytrzymywali  rozsunięte  liany,  żeby  ptaki  mogły  wlecieć.
Zanim  stanęła  na  spągu  jaskini,  chłopak  już  tam  leżał.  Ptaszyska  złożyły  swój  ciężar  i
szybko  się  wycofały.  Lunzie  i  Triv  pospiesznie  smarowali  maścią  ranki  Kaia,  które
znowu krwawiły.
       - Co z nim? - spytała Varian lekarkę.
       - Nic mu nie jest. Nawet go nie zadrasnęły. Ten sok naprawdę działa ściągające.
              Varian,  trochę  uspokojona,  zwróciła  się  ku  ptakom.  Popatrzyli  na  siebie  ponad
ciałem rannego. Nie mogła ich odpędzić machnięciem ręki, jak zwykłe ptaki i wcale nie
chciała  tego  uczynić,  bo  przecież  dwa  razy  ocaliły  Kaiowi  życie.  Uniosła  ramiona  w
górę, naśladując gest skrzydeł Środkowego Ptaka.
              -  O  złociści  lotnicy,  nie  wiem,  jak  mam  wyrazić  naszą  wdzięczność  -  mówiła
 
głębokim  głosem,  w  którym  starała  się  zawrzeć  całą  swoją  wdzięczność.  -  Nie
przenieślibyśmy  go  do  schronienia  ani  tak  szybko,  ani  tak  bezpiecznie  jak  wy.
Dziękujemy wam także za liście - dziewczyna wskazała na Lunzie i Triva, nacierających
sokiem rany Kaia. - Dziękujemy za wszystko, co dla nas uczyniliście. Mam nadzieję, że
będziemy żyć we wzajemnej zgodzie. Dziękujemy wam.
       - Dla was od nas - mruknęła Lunzie.
       Lekarka uśmiechnęła się do najbliższego ptaka, uniosła liść, którym nacierała rany i
uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Varian prawie jej wybaczyła skłonność do wisielczego
humoru. Ptaki wydały mruczący dźwięk, zamrugały pomarańczowymi oczami.
              -  Skoro  masz  z  nimi  taki  dobry  kontakt,  to  poproś  o  więcej  liści.  Albo  się
przynajmniej dowiedz, gdzie je możemy znaleźć.
              Usłyszeli  lekko  stłumiony  świergot  i  szelest  pnączy,  więc  spojrzeli  ku  wylotowi
jaskini. Właśnie pojawiła się grupka młodszych ptaków - w pazurach trzymały pęki liści.
       - Proś, a będzie ci dane, niedowiarku - mruknął Triv.
       Ptasie podrostki weszły na sam skraj groty - tylko na tyle, aby mogły bezpiecznie
złożyć liście na spągu. Potem Środkowy Ptak wydał rozkazujący głos, raczej okrzyk niż
świergot,  i  wszystkie  ruszyły  ku  wyjściu.  Varian  wydało  się,  że  spadły  z  krawędzi.
Potem zobaczyła, jak się wznoszą i odlatują.
              -  Lunzie...  -  zaczęła  dziewczyna,  zamierzając  powiedzieć  lekarce  parę  "miłych"
słów,  lecz  w  tym  samym  momencie  Kai  jęknął  i  zaczął  coś  gorączkowo  mamrotać  i
młócić rękami, aż Triv musiał mu je unieruchomić.
       - Daj ciepły koc, Varian. Dyscyplina już nie działa. Tak... - Lunzie dotknęła czoła i
policzków chłopaka - gorączka rośnie. To by znaczyło, że organizm walczy z zatruciem -
pogrzebała  w  torbie.  -  Cóż!  Nie  mam  antybiotyków.  Sam  będzie  musiał  to  zwalczyć.
Triv,  zdejmij  mu  drugi  but,  dobrze?  Ja  go  podtrzymam,  a  ty,  Varian,  usuń  resztki
kombinezonu. Hmmm. - Lekarka obejrzała pierś Kaia. - Sok zamyka ranki. Gdybym tylko
coś miała... Ten Thek nic nie mówił o ARCT10?
       - Tyle tylko, że lokator jeszcze jest.
       - Nie powinnam była pytać. Jest jeszcze trochę tych soczystych owoców, Varian?
Wciąż  jestem  odwodniona.  No  i  moglibyśmy  rozpuścić  trochę  soku  w  wodzie  i  dać
Kaiowi. Będzie potrzebował mnóstwa płynów, żeby zwalczyć toksyny.
       Triv wysunął pojemnik poza zasłonę lian i nałapał deszczówki. Varian wycisnęła
wszystkie  owoce.  Zjedli  miąższ.  Co  jakiś  czas  podawali  Kaiowi  rozcieńczony  sok.
Przynosiło mu to nieco ulgi. Często oblizywał wargi i marszczył brwi, jakby - pogrążony
w gorączkowym śnie - szukał kojącej wilgoci.
       - Wszystko w normie - zapewniła ich Lunzie. - Kłopoty są wtedy, gdy chory nie chce
połykać.
              O  zachodzie  słońca  gorączka  znów  się  podniosła,  a  już  prawie  nie  mieli  liści.
Wprawdzie większość ranek się zasklepiła i sok pomagał zwalczać gorączkę, ale Lunzie
chciała mieć nowy zapas liści, który by wystarczył na noc. Varian wdrapała się na szczyt
urwiska  -  miała  nadzieję,  że  będzie  tam  któryś  z  ptaków.  Znalazła  spory  stos  liści,
 
zgrabnie przywiązany trawą do pnączy i westchnęła z ulgą. Obok tkwił owoc.
       - Nasi futerkowi przyjaciele nie są wcale tacy głupi - rzekła dziewczyna, z dumą
pokazując Lunzie i Trivowi liście i owoc.
              -  Byłam  na  planetach,  gdzie  tego  rodzaju  opieka  nie  wróżyła  nic  dobrego  -
sarkastycznie odparła lekarka.
       - Dzięki za przypomnienie, Lunzie. Zjednywanie nieznanych bóstw, tuczenie przed
uśmierceniem,  obrzędowe  trucie...  -  Varian  machnęła  lekceważąco  ręką.  -  Muszę  się
wydawać  okropnie  naiwna  tak  doświadczonej  osobie  jak  ty,  ale  zwykle  miałam  do
czynienia  z  prostodusznymi  zwierzętami.  I  bardzo  ci  współczuję,  że  musiałaś  stawiać
czoła  temu  podstępnemu  i  przebiegłemu  drapieżcy:  człowiekowi.  -  Mówiła  spokojnie,
lecz patrzyła na lekarkę twardym wzrokiem. - Moje doświadczenie podpowiada mi, że
mogę zawierzyć ptakom, bo nie okazywały nam wrogości...
              -  Bo  wyszliśmy  z  tej  jaskini.  Nie  mogę  się  powstrzymać  od  porównywania  ich  z
Ryxiami.
       - Nie ma żadnego porównania...
       - Jest, skoro usiłujesz zasugerować, że złote ptaki pamiętały człowieka, pamiętały
nas  -  Lunzie  stuknęła  Varian  palcem  -  a  nie  wiesz,  jak  długo  żyją  i  jak  długo
hibernowaliśmy.
       - Pamiętały i to, że intruzi z jaru oznaczają kłopoty, i to, że należy chronić tych w
jaskini.  Opiekują  się  swoimi  młodymi.  Uważam,  iż  mamy  szczęście,  że  i  nas  otoczyły
opieką.
              -  Okropnie  mi  się  nie  podoba  myśl,  że  to  mogła  być  tradycja  przekazywana
pisklakom przez starców - stwierdził Triv. - Jak długo według ciebie żyją ptaki, Varian?
       Dziewczyna nie chciała się kłócić z Lunzie, więc z wdzięcznością przyjęła spokojne
pytanie Triva.
              -  Jedynym  gatunkiem  o  porównywalnych  rozmiarach  i  inteligencji  są  Ryxiowie  -
udała,  że  nie  słyszy  niechętnego  parsknięcia  lekarki  -  a  u  nich  długość  życia  jest
związana  z  libido.  Samce  zabijają  przeciwników  w  walkach  godowych.  Samce  Ryxi
żyją  sześćdziesiąt  do  siedemdziesięciu  lat.  Tak  jak  ptakom,  nie  zagrażają  im  żadni
drapieżcy.  Nie  mam  oczywiście  pojęcia,  czy  nie  atakują  ich  jakieś  pasożyty.  A,  te
pijawki.  Skoro  ptaki  wiedzą,  co  pomaga  na  ukąszenia,  to  muszą  być  na  nie  narażone.
Załóżmy więc, że ptaki i Ryxiowie mają podobną długość życia...
       - Ryxiowie nie lubią takich porównań - wtrąciła Lunzie.
       - Czyli jakieś sześćdziesiąt do siedemdziesięciu lat.
              -  Mogliśmy  przespać  sześćdziesiąt  lub  siedemdziesiąt  lat,  albo  sześćset.  Kai  na
pewno usiłował się dowiedzieć, jak długo spał.
              -  Sama  wiesz,  że  Thekowie  nie  stosują  naszych  miar  czasu.  Nawet  gdyby  Kai
zapytał Tora, wątpię, żeby otrzymał zrozumiałą odpowiedź.
              -  Nie  lubisz  Theków,  prawda?  -  Triv  z  uśmieszkiem  spojrzał  na  kwaśną  minę
Lunzie.
              -  Znienawidziłabym  każdą  rasę,  która  by  sobie  uzurpowała  pozycję
 
niepodważalnego  autorytetu  we  wszystkich  sprawach.  -  Lekarka  szorstkim  gestem
odsunęła  szlachetnego  Theka  na  dalszy  plan.  -  Nie  wierzę  im.  A  to  jest  właśnie
najnowszy  powód  -  wskazała  na  leżącego  w  gorączce  Kaia,  który  nerwowo  poruszał
głową i usiłował wydobyć ręce spod otulającego go koca.
       - Uczono nas, że powinniśmy ich czcić i szanować - zaczął Triv.
       - Typowa tresura ksenobiologiczna - parsknęła Lunzie. - Nic na nią nie poradzisz,
ale możesz się uczyć na własnych błędach!
              Kai  zaczął  się  nerwowo  miotać,  próbując  się  wyzwolić  z  koców,  w  które  go
opatulili.
       - Czas na sok! - lekarka sięgnęła po liście. - Ten lek działa przez jakieś półtorej
godziny. Ciekawa jestem, czy daje efekty uboczne po dłuższym stosowaniu. Chciałabym
mieć coś innego... - jej głos był zawzięty, lecz dłonie poruszały się delikatnie.
       - Co by ci się przydało? - spytała spokojnie Varian.
       - Mały mikroskop i pojemnik z lekami, które ukradł Tanegli!
       - Na konsolecie mrugały czerwone światełka, ale żadne z nich nie płonęło stale -
powiedziała  Varian.  -  Jutro  rzucę  na  to  okiem.  Portegin  miał  dość  narzędzi,  żeby
zmontować  ten  lokator,  a  ja  w  potrzebie  jestem  niezłym  mechanikiem.  Może  po  prostu
poluzowały  się  jakieś  matryce,  przecież  ślizgacz  twardo  lądował.  Pamiętam
współrzędne  wszystkich  obozów...  jakby  to  było  wczoraj...  -  pochwyciła  cyniczne
spojrzenie  Lunzie  i  roześmiała  się.  -  No  cóż,  grawitanci  mogliby  się  wszystkiego
spodziewać, tylko nie przylotu któregoś z nas.
       - Tym sukinsynom ogromnie by się przydał taki wstrząs - rzekła twardo lekarka. - O
ile któryś z nich jeszcze żyje.
       - To trochę niesamowita myśl: oni leżący sobie bezpiecznie w grobach - odezwał
się Triv - a my żywi i rześcy.
       - Przyzwyczaisz się - rzuciła cierpko Lunzie.
       - Do czego? - spytała Varian. - Do rześkości czy do życia, choć tych, których kiedyś
znałaś, już dawno nie ma? - Po raz pierwszy dopuściła do siebie taką myśl.
       - Do jednego i do drugiego - odparła cynicznie lekarka.
       - O świcie rzucę okiem na ślizgacz.
       - Pomogę ci - ofiarował się Triv.
              -  Ty  będziesz  czuwał  przy  Kaiu  jako  pierwszy  -  oznajmiła  Lunzie,  wykręcając
płótno i kładąc je na czole chłopaka. - Ja jestem zmęczona.
       Varian przyjrzała się jej uważnie. O tak, lekarka była zmęczona, miała dość. Była
zmęczona, zrezygnowana - lecz nie pokonana.
              -  Ja  po  tobie,  Triv,  obudź  mnie  -  dziewczyna  otuliła  się  kocem  i  zasnęła,  nim
zdążyła podłożyć sobie ramię pod głowę.
              Varian  zbudziła  Lunzie  o  pierwszym  brzasku,  kiedy  gorączka  Kaia  znów  zaczęła
rosnąć.
              -  Z  temperaturą  tak  już  jest  -  oznajmiła  lekarka,  oglądając  chłopaka.  -  Niektóre
ukłucia  już  się  całkiem  zasklepiły.  To  dobrze.  -  Podała  Kaiowi  sok,  który  połknął
 
łapczywie. - I to też świetnie.
       Dziewczyna chciała obudzić Triva, lecz Lunzie ją powstrzymała:
       - Nie dasz sobie bez niego rady? Przydałby mu się dłuższy wypoczynek.
       - Jeśli będę potrzebowała pomocy, to zawołam - Varian wzięła narzędzia Portegina
i wspięła się po lianie na szczyt urwiska.
              Najpierw  musiała  wylać  deszczówkę  ze  ślizgacza  -  wystarczyło,  że  na  chwilę
otwarli kopułę, by woda się tam zebrała. Przy okazji obejrzała podwozie. Znalazła tylko
kilka  zadrapań,  spowodowanych  twardym  lądowaniem  Kaia.  Wyprostowała  ślizgacz  i
zauważyła kilka małych piórek. Zdjęła je, wygładziła i uniosła na wiatr, żeby wyschły.
Na  pewno  nie  wypadły  ptaszyskom  -  przecież  one  miały  sierść;  zresztą  piórka  były
zielonkawo-błękitne.  Ich  dolne  partie  zmiękły,  górne  nadal  były  sztywne  -  tak
natłuszczone, że wilgoć im nie zaszkodziła. Varian wsunęła je ostrożnie do kieszeni na
piersi i znów zajęła się ślizgaczem.
       Włączyła zasilanie i lampki znów zamrugały. Może to tylko konsoleta, pomyślała
dziewczyna;  wcale  nie  była  dobrym  mechanikiem,  choć  zapewniała  o  tym  lekarkę.
Gdyby  się  okazało,  że  trzeba  naprawić  obwód  lub  matrycę,  nie  dałaby  sobie  rady.
Musieliby zbudzić Portegina. Ale cała ta maszyneria miała przetrzymać i mało wprawną
obsługę, i długotrwałe przestoje w Statku Badawczym - więc tak ją skonstruowano, żeby
mimo to nie zawiodła.
       Złamała plombę konsolety - miała szczęście, że wiatr wiał od prawej strony i że
uniosła ją ku górze, dzięki czemu osłoniła twarz. Inaczej miałaby na twarzy pleśń, która
dostała się do środka i tam rozrosła. Varian instynktownie wstrzymała oddech i cofnęła
się,  gdy  tylko  dostrzegła  purpurową  masę.  Opuściła  odrobinę  konsoletę  i  patrzyła,  jak
wiatr  zwiewa  górne  warstwy  paskudztwa.  Zrobiła  sobie  maskę  z  części  kołnierza  i
wypchnęła ślizgacz na wiatr, który zwiał resztę pleśni, aż w końcu ukazały się matryce,
wciąż  jeszcze  pokryte  miękkim,  purpurowym  meszkiem.  Nawet  ów  kolor  wydał  się
Varian groźny.
              Potem  nabrała  otuchy  -  skoro  pleśń  przedostała  się  przez  plomby,  to  mogła
spowodować  niewielkie  zwarcia.  Gdyby  tak  zdołała  usunąć  resztki...  Dziewczyna
odłożyła  pokrywę  i  -  nadal  osłaniając  nos  i  usta  kołnierzem  -  pochyliła  się,  żeby
obejrzeć  matryce.  Ostrożnie  przesunęła  jedno  z  narzędzi  Portegina  po  obramowaniu,
zdejmując meszek pleśni. Otarła je z tego paskudztwa i oczyściła następną część. Potem
zaczęła  szukać  czegoś,  co  by  sięgnęło  w  narożniki  i  zagłębienia.  Jeśli  zostanie  choć
odrobinka  pleśni,  to  na  pewno  znów  się  rozrośnie.  Potrzebowała  miękkiej  szczotki  na
długiej rączce - a czegoś takiego nie było w torbie Portegina. Wtem przypomniała sobie
o zielonkawobłękitnych piórkach.
              -  Dobrze  jest  mieć  nie  tylko  futerkowych  przyjaciół,  ale  i  pierzastych!  -
wykrzyknęła.
              Piórka  świetnie  się  do  tego  nadawały  i  dziewczyna  zabrała  się  raźno  do  roboty,
uważając, żeby nie wciągnąć wraz z powietrzem najmniejszego pyłku. Prawdę mówiąc,
piórka były wiele lepsze od szczotki, bardziej giętkie - wymiatały z załomków wszelkie
 
drobiny. Wreszcie nie zostało ani śladu purpurowego meszku; Varian położyła pokrywę
na  miejsce  wcisnęła  ją  najmocniej  jak  mogła.  Znów  włączyła  zasilanie  -  świeciła  się
tylko  jedna  czerwona  lampka!  Dziewczyna  uderzyła  pięścią  w  konsoletę  i  światełko
zgasło.
       Skończyła w samą porę - od morza nadciągała pierwsza poranna ulewa. Prędziutko
zamknęła  kopułę  i  dopiero  wtedy  spostrzegła,  że  ktoś  obserwował  jej  wysiłki.
Środkowy  Ptak  górował  nad  swymi  przybocznymi.  Trzy  stworzenia  patrzyły  na  nią
pomarańczowymi oczami.
       - Dzień dobry - Varian ukłoniła się im z powagą. - Oczyściłam konsoletę i wygląda
na to, że ślizgacz znów działa. Zejdę teraz do jaskini, lecz wkrótce wrócę. - Dziewczyna
była głęboko przekonana, że przedstawiciele każdej rasy lubią, kiedy się ich dostrzega,
bez względu na to, czy rozumieją, co się do nich mówi. Ptaki uważnie nadstawiły "ucha",
a więc na pewno ją słyszały. Mówiła dalej pogodnym tonem: - Wiem, że was to nic nie
obchodzi, ale te błękitno-zielonkawe piórka wspaniale wymiotły pleśń. Czy to z waszych
przyjaciół? - Wyciągnęła ku nim jedno z piórek i była pewna, że Środkowy Ptak pochylił
się, by na nie spojrzeć. - Nie oczyściłabym ślizgacza, gdybym ich nie miała. - Przypięła
torbę Portegina do pasa i ruszyła ku skrajowi urwiska. - Do zobaczenia.
       - Z kim to się jeszcze zobaczysz? - zainteresowała się Lunzie.
       - Z ptakami.
       - A ślizgacz? - lekarka zerknęła na nią sceptycznie.
       - To tylko purpurowa pleśń.
       - Mam nadzieję, że nie wciągnęłaś ani odrobiny z oddechem?
       - Mam zbyt dużo oleju w głowie. Do ślizgacza na szczęście przyczepiły się piórka -
Varian  wyciągnęła  je  z  kieszeni  -  więc  nimi  wszystko  omiotłam.  Wszystkie  kontrolki
zielone. Co z Kaiem?
              -  Bez  zmian  -  Lunzie  przeciągnęła  się  i  napięła  mięśnie  ramion.  -  Obudzę  Triva,
jeśli  mi  będzie  potrzebny.  Mieliśmy  nową  dostawę,  kiedy  byłaś  na  górze  -  lekarka
wskazała  stos  liści  i  owoce.  -  Najwyraźniej  uznały,  że  to  się  nam  przyda.  -  Z  kwaśną
miną szturchnęła hadrozaurowe orzechy.
       - Wiem, że smakują jak...
       - Jak odchody.
       - Ale mają mnóstwo białka.
              -  Włożę  je  do  syntetyzera.  I  tak  nic  nie  poprawi  ich  smaku,  a  może  powinnam
powiedzieć: braku smaku?
       - Oblecę obozy pomocnicze. Nie sądzę, żeby grawitanci zbytnio się rozprzestrzenili,
skoro nie mieli ślizgaczy.
              -  Przecież  nie  wiemy,  jak  długo  spaliśmy,  ani  jaką  wykazali  inwencję  i
pomysłowość...
              -  Też  prawda  -  Varian  nie  miała  zbyt  wysokiego  mniemania  o  zdolnościach
grawitantów  do  przekształcania  środowiska.  - Ale  może  uzyskam  jakąś  wskazówkę  co
do upływu czasu.
 
       - Może już wszyscy wymarli! - stwierdziła z nadzieją Lunzie.
       - No, to na razie.
       - Uważaj na siebie, Varian.
       Kiedy dziewczyna wróciła na szczyt urwiska, wiał już poranny wiatr. Trzej Starsi
odlecieli, lecz w powietrzu krążyło mnóstwo ich pobratymców - jedne ptaki szybowały,
wykorzystując prądy termiczne, inne - lądowały u wylotu swoich jaskiń, żeby wytchnąć
od  deszczu  i  porywistego  wiatru.  Varian  usadowiła  się  w  fotelu  pilota,  świadoma,  że
uważnie  obserwują  każdy  jej  ruch.  Zamknęła  kopułę,  co  dodało  jej  pewności  siebie  i
wystartowała w wichrze. Okrążyła skałę i przekonała się, że pnącza dokładnie skrywały
wylot jaskini - nic dziwnego, że grawitanci jej nie znaleźli.
       Ślizgacz długo się wietrzył, a mimo to utrzymywał się w nim paskudny zapaszek.
Varian  nastawiła  na  maksimum  obieg  powietrza,  lecz  to  niewiele  pomogło.  Z  ulgą
stwierdziła,  że  pojazd  działa  jak  trzeba;  uważnie  śledziła  wskaźniki  na  desce
rozdzielczej,  określała  wysokość  i  kierunek  według  słońca.  Tak  była  tym  zajęta,  że
swoją eskortę zauważyła dopiero w pewnej odległości od skały. Ż początku myślała, że
te trzy ptaki po prostu lecą przypadkowo w tym samym co ona kierunku. Potem musiała
uznać,  że  dyskretnie  towarzyszą  ślizgaczowi  -  ciekawość  czy  ochrona?  Tak  czy  tak,  to
działanie  było  jeszcze  jednym  dowodem  ich  inteligencji.  Tym  aroganckim  Ryxiom
dobrze  zrobi,  pomyślała  Varian,  jeśli  jeszcze  jeden  rozumny  skrzydlaty  gatunek  pojawi
się w tym samym układzie słonecznym, co ich kolonia.
              Poznała,  że  zbliża  się  do  miejsca  lądowania  i  stratowanego  obozu  głównego;
zaczęła  się  zastanawiać,  czy  żyje  jeszcze  któreś  z  oznakowanych  przez  nią  zwierząt.
Włączyła  indykator.  Warto  spróbować,  choć  pewnie  nic  to  nie  da,  bo  nie  miała  czasu
oszacować  przypuszczalnej  długości  życia  oznakowanych  gatunków.  Czuły  instrument
natychmiast zarejestrował ruch i ciepło ciała jakiegoś zwierzęcia, lecz nie był to sygnał
znacznika.  Varian  przelatywała  akurat  nad  skrajem  pasa  wydeptanej  ziemi.  Mignęły  jej
głowy  sięgające  wierzchołków  drzew  -  długoszyi  roślinożercy  w  nieustannym
zdobywaniu  pożywienia,  które  by  podtrzymywało  życie  w  ich  olbrzymich  cielskach.
Gdyby indykator choć raz się odezwał, wykrywając dawny jej znacznik, to dziewczyna z
trudem by się oparła pokusie, żeby zawrócić i zidentyfikować zwierzę.
       Varian leciała do obozu głównego. To coś, co zaatakowało Kaia, mogło tam wciąż
być  i  czatować  na  więcej  krwi.  Wzdrygnęła  się  z  obrzydzeniem.  Choć  cyniczna  uwaga
Lunzie na temat motywów Theka bardzo niepokoiła dziewczynę, wolała myśleć, że Tor
odleciał,  zanim  Kai  został  zaatakowany.  Thekowie  mogli  nie  rozwinąć  żadnych  taktyk
obronnych,  bo  żadna  inteligentna  rasa  nie  ośmieliłaby  się  ich  zaatakować.  Prymitywne
drapieżniki  uznałyby  Theka  za  skałę  -  pozbawioną  zapachu  i  nieruchomą,  nie  wartą
zachodu.  Nikt  nie  podejrzewał  Theków  o  uczuciowość  czy  przywiązanie  do
przedstawicieli  innych  ras,  a  przecież  byli  ogromnie  oddani  swoim  Starszym.  Trzeba
wziąć pod uwagę, dumała Varian, że Tor znał rodzinę Kaia od kilku pokoleń. I to by go
na  pewno  skłoniło  do  wsparcia  chłopaka,  gdyby  wpadł  on  w  jakieś  tarapaty.  Musiała
jednak przyznać, że Tor tylko po to obudził Kaia, by chłopak pomógł mu odszukać stary
 
czujnik.  Choćby  jednak  taki  był  główny  motyw  postępowania  Theka,  to  i  tak  zyskali  -
obudzenie  Kaia,  potem  jej,  a  w  końcu  odzyskanie  ślizgacza,  co  dawało  im  swobodę
ruchu. Varian nie była pewna, czy to im dużo da.
       Zbliżała się do ewentualnego miejsca pobytu grawitantów i musiała uważać, żeby
nie  porwali  jej  ślizgacza.  Wielkie  nieba!  Gdyby  tylko  ona  i  Kai  wcześniej  dostrzegli
zaczątki buntu, uciekliby się do Dyscypliny.
              I  co  by  im  to  dało?  Uśmiechnęła  się  do  siebie.  Czterej  Uczniowie  w  pełni
kontrolujący  swoje  wewnętrzne  zasoby  i  tak  by  nie  poradzili  sześciorgu  grawitantom  -
chyba, żeby ich zaskoczyli. Tymczasem to grawitanci zaskoczyli Uczniów. Ich czwórka
nawet się nie mogła strategicznie wycofać, bo by zostawili grawitantom zakładników -
najsłabszych uczestników wyprawy.
              Varian  zatoczyła  krąg  nad  starym  obozem  i  natychmiast  wypatrzyła  dołek  dość
daleko od miejsca, gdzie kiedyś stała kopuła geologa. Thek się sporo naszukał czujnika.
Aparat musiał zostać kopnięty w całym tym zamieszaniu, a potem pogrzebany pod stertą
martwych bestii. Mijające lata jeszcze głębiej pogrążyły go w pyle i piachu. Ile piachu
osiadło w amfiteatrze w ciągu roku? Ile minęło lat? Ile lat!
              Dziewczyna  zdecydowanie  zmieniła  tok  myśli  i  skręciła  ślizgacz  w  bok.  Od  razu
zobaczyła połamane drzewa; to stąd niedawno startował Kai. Wylądowała w tym samym
miejscu, cały czas nadsłuchując, czy indykator nie wykaże istnienia jakiejś formy życia.
Cisza. Varian otworzyła kopułę. Widać było pozostałe ślizgacze - częściowo odsłonił je
Kai,  starając  się  odciąć  zarastające  je  pnącza,  a  częściowo  startujący  pojazd,  łamiąc
drzewa.  Jeśli  dopisze  im  szczęście,  zdołają  odzyskać  i  uruchomić  wszystkie  pojazdy.
Powinni  z  nich  korzystać  jak  najczęściej,  skoro  na  dole  czają  się  takie  stwory  jak  ten,
który zaatakował Kaia. O, gdyby tak miała obezwładniacz!
       Za nic nie mogła odgadnąć, która z istot, jakie widziała tu przed buntem, mogła aż
tak  pokaleczyć  chłopaka.  Kopnęła  zasłonięty  zielskiem  ślizgacz  -  uniosły  się  chmary
owadów, więc się cofnęła. Żadne z tych stworzonek nie przypominało pijawki.
              Varian  wróciła  do  swojego  ślizgacza  i  uniosła  się  w  powietrze;  stopniowo
rozszerzała  spiralę  lotu,  a  indykator  potrzaskiwał.  Nie  było  tu  po  co  zostawać.
Skierowała  się  na  północny  zachód,  a  jej  ptasi  strażnicy  za  nią.  Dziewczyna,  dziwnie
uspokojona  ich  widokiem,  uśmiechnęła  się  do  siebie.  Była  przekonana,  że  buntownicy
musieli  pozostać  w  północno-zachodnim  obozie.  To  tam  spędzili  "dzień  odpoczynku"  i
zapewne  ukryli  gdzieś  w  pobliżu  zsyntetyzowane  zapasy.  Bakkun  rozpoczął  bunt  od
północnego zachodu, a nie od
       obozu południowo-zachodniego, zbudowanego dla Dimenona i Margit. Poza tym na
północnym zachodzie najlepiej się udawały polowania.
       Obóz pomocniczy, gdzie tak krótko mieszkali Portegin i Aulia, zbudowali na jednej
ze  stromych  turni,  wypchniętych  niegdyś  z  ziemi  przez  siły  wulkaniczne;  owe  skały  o
płaskich  wierzchołkach  wyglądały  jak  resztki  kamiennego  przejścia.  Na  szczyt  wiodła
tylko  wąziutka  ścieżka  -  tu  mogły  atakować  tylko  małe,  ruchliwe  stworzenia.  Jednakże
obecność  Tyrannosaurusa,  którego  Varian  nazwała  kłączem  i  wielkich,  żarłocznych
 
roślinożerców sprawiła, że owe małe stworzenia albo wiodły nocny żywot, albo też były
bardzo potulne. Jedne trzymałyby się z dala od nieznanych dźwięków i zapachów, inne
zostałyby  odstraszone  przez  bramki  ochronne,  nawet  gdyby  wyłączono  główne  pole
siłowe, żeby oszczędzać energię. Pola siłowe były obliczone na trzy, cztery standardowe
lata,  więc  ich  brak  lub  obecność  powinny  dać  Varian  jakąś  wskazówkę  co  do  upływu
czasu.
              Samotne,  wyniosłe  skały  sterczały  z  trawiastej  równiny  -  nie  było  tam  żadnych
zarośli,  ani  kęp  drzew,  które  by  umożliwiły  Varian  niepostrzeżone  zbliżenie  się  na
odpowiednią odległość lub ukrycie cennego ślizgacza. Nie miała broni, więc nie mogła
ryzykować dłuższej pieszej wędrówki przez równinę - chyba, że grawitanci przepędzili
zarówno drapieżne, jak i roślinożerne zwierzęta. Może buntownicy nadal byli w obozie -
nie chciałaby im ujawnić, że jej grupa znów się pojawiła.
              Znalazła  się  już  w  pobliżu  dawnego  obozowiska,  więc  ponownie  włączyła
indykator; wyłączyła go przedtem, bo okropnie ją denerwowało, że stale tylko brzęczy, a
nie wyłapuje żadnego znakowanego zwierzęcia.
              Chwilę  później  zobaczyła  tumany  kurzu.  Szybko  stłumiła  nawrót  dawnego
przerażenia  i  uciekła  się  do  Dyscypliny,  żeby  zapobiec  niepożądanym  reakcjom
emocjonalnym. Dostrzegła również, teraz już bez zdenerwowania, czarną falującą linię -
galopujące  zwierzęta.  Wzniosła  się  wyżej,  żeby  zajrzeć  poza  tumany  pyłu  i  włączyła
przedni ekran. Indykator brzęczał wściekle, potem nagle zamilkł i dziewczyna zobaczyła
to,  co  kryła  pyłowa  zasłona.  Ogromne  cielsko  drapieżcy  -  kłącza,  zwanego  na  Ziemi
Tyrannosaurus rex. Straszliwy jaszczur gnał wściekle, lecz wcale nie ścigał bezmyślnie
uciekających  roślinożerców.  Przed  kłączem  mknęła  mała  figurka.  Varian  podkręciła
powiększenie i aż sapnęła ze zdumienia, pomimo Dyscypliny.
              Niezgrabnego,  lecz  nieustępliwego  kłącza  poprzedzał  człowiek;  wspaniale
zbudowany młodzieniec o długich, mocno umięśnionych nogach umykał przed jaszczurem
z  zadziwiającą  szybkością.  Wyglądało  na  to,  że  kieruje  się  ku  jednej  ze  skał,  ale  miał
jeszcze  długą  drogę  do  przebycia.  I  chyba  nie  zdąży  -  wskazywały  na  to  napięte  z
wysiłku mięśnie szyi, pot zalewający twarz, ciężki oddech.
              Varian  przyjrzała  się  dokładniej  kłaczowi;  dlaczego  pogardził  mięsistymi
roślinożercami i gnał za człowiekiem? Już wiedziała - poniżej prawego oka bestii tkwiła
gruba  dzida.  Chybiła  celu  i  teraz  chwiała  się,  budząc  w  rannej  bestii  chęć  zemsty.
Chwilami  kłacz,  warcząc  z  bólu,  uderzał  łapami  w  dzidę,  ale  nie  mógł  jej  wyrwać.
Dziewczyna zastanawiała się, jak wyglądał grot i z podziwem myślała, jak wielkiej siły
trzeba było, żeby tak głęboko wbić dzidę.
              Uciekający  człowiek  musiał  być  potomkiem  buntowników:  miał  budowę  kogoś
wychowanego  na  planecie  o  zwiększonej  grawitacji,  choć  brak  mu  było  przerośniętej
muskulatury.  Wspaniale  ciskał  dzidą.  Varian,  jako  ksenobiolog,  nie  pochwalała
polowania  na  jakiekolwiek  stworzenia,  ale  przecież  musiała  teraz  uratować  młodego
łowcę. Był najwspanialszym młodzieńcem, jakiego w swoim życiu widziała. Nie miała
niestety nic, żeby go ratować z powietrza; nie miała nawet liany. Mogłaby zawisnąć tuż
 
nad  równiną  i  zabrać  go  do  ślizgacza,  lecz  jaszczur  gnał  zbyt  prędko.  A  gdyby
młodzieniec się sprzeciwił... Ale czemuż miałby to uczynić? Jego rodzice - dziadowie?
pradziadowie?  -  musieli  coś  opowiadać  swoim  pochodzeniu.  Latający  pojazd  nie
powinien  go  wystraszyć.  No  a  poza  tym  człowiek,  który  ruszył  samotnie  na  kłącza,  na
pewno  się  tak  łatwo  nie  przestraszy  -  i  to  nawet  czegoś,  czego  nigdy  przedtem  nie
widział. Zawróciła ślizgacz zrównała się z biegnącym, lecąc w tym samym tempie.
       - Właź! Szybko! - krzyknęła Varian, odchylając kopułę.
       Młodzieniec zmylił krok i nieomal upadł. Wcale nie zbliżył się do ślizgacza, lecz
odbił w bok.
       - Chcesz, żeby cię zjadł ten potwór?
              Dziewczyna  nie  wiedziała,  czy  jej  nie  zrozumiał,  czy  też  uznał  ją  za  nowe
zagrożenie.  Język  nie  mógł  się  aż  tak  zmienić  przez  kilka  pokoleń.  A  może  było  ich
więcej niż kilka? Znowu spróbowała się do niego zbliżyć, a on znów odbił w bok.
       - Daj mi spokój! - zawołał z wysiłkiem; zwolnił przez to.
       Varian wzniosła ślizgacz wyżej i zwolniła lot; starała się zrozumieć, dlaczego nie
chce, aby go uratowała.
       Biegacz wyglądał na dojrzałego mężczyznę, bez wątpienia w trzeciej dekadzie lat;
choć może to ściągnięta wysiłkiem twarz sprawiała, że wydawał się starszy. Nigdy nie
dotrze  do  tej  cholernej  skały,  stwierdziła  Varian  z  bezstronnością  zawdzięczaną
Dyscyplinie. Niech więc mknie do swego celu, a raczej - niech ów cel go goni. Zawsze
zdążę mu pomóc, o ile to się okaże konieczne, pomyślała dziewczyna.
       Kłacz chyba nigdy nie widział ślizgacza; a może jego mózg potrafił zarejestrować
tylko  jeden  obiekt  na  raz  -  Varian  zbliżyła  się  do  jaszczura,  lecz  on  nie  zwrócił  na  nią
uwagi. Dziewczyna spostrzegła, że dzida pod okiem to nie jedyna rana zwierzęcia. Krew
buchała obficie z kilku skaleczeń - ileż jeszcze musi jej utracić, zanim padnie? Zatoczyła
koło  i  wtedy  ranne  zwierzę  pierwszy  raz  się  potknęło  i  ryknęło  donośnie.  Nie  miała
żadnych  wątpliwości  -  bestia  słabła.  Ustawiła  ślizgacz  tuż  za  kłączem,  gotowa  się
włączyć, gdyby się okazało, że młodzieniec nie zdoła umknąć swojej rannej ofierze.
              Przyjrzała  się  dokładniej  widocznemu  na  ekranie  mężczyźnie.  Ubrany  był  w
przepaskę biodrową; rzemienie, mocujące skórzane obuwie, oplatały łydki aż do kolan.
Miał  również  szeroki  pas  -  Varian  gotowa  była  przysiąc,  że  to  część  starego  pasa
nośnego - do którego przymocował kilka dużych noży i torbę, uderzającą go teraz o nogi.
Do  pleców  przywiązał  jakąś  rurę,  nie  mogła  odgadnąć  jej  przeznaczenia.  W  dłoni
ściskał niewielką kuszę - świetną broń, którą na pewno przestrzeliłby bok prawie każdej
iretańskiej bestii.
              Dziewczyna  przypomniała  sobie,  że  nie  znalazła  się  tu  po  to,  żeby  zaspokoić
słabostki  młodego  człowieka,  ściganego  przez  drapieżcę,  którego  sam  sprowokował.
Dotarło  też  do  niej,  że  skoro  on  ma  tylko  kuszę  i  dzidę,  to  ona  pewno  tylko  traci  czas,
szukając  obozu  buntowników.  Jeśli  on  musi  w  ten  sposób  walczyć  o  przeżycie,  to
mikroskop i inne potrzebne Lunzie rzeczy na pewno zostały zniszczone.
       Varian postanowiła jednak zniżyć lot i zabrać młodzieńca nawet wbrew jego woli.
 
Niemal w tej samej sekundzie jaszczur wydał zduszony ryk i padł, orząc bruzdę pyskiem
i  piersią,  próbował  wstać  i  upadł  bezwładnie.  Uciekający  obejrzał  się  przez  ramię  i
zaczął zawracać ku bestii - wcale nie zwolnił, bo był pewny, że zwierz jest martwy.
       Varian, wciąż utrzymując Dyscyplinę, wylądowała w pobliżu martwego drapieżcy.
Była świetną sprinterką, więc zawsze zdąży uciec do ślizgacza, zanirn ów niesamowity
mężczyzna ją złapie.
       Gdy do niego podeszła, właśnie usiłował wyszarpnąć dzidę. Wzięła głęboki wdech,
położyła dłoń na drzewcu i wykorzystała siłę, jaką jej dała Dyscyplina. Broń wysunęła
się z rany tak gładko, że zdumiony młodzieniec aż się cofnął, pozostawiając dzidę w ręce
Varian.  Obejrzała  grot:  Dyscyplina  przemogła  jej  wrodzony  wstręt  do  okrwawionych
przedmiotów.  Otarła  krew  o  bok  bestii,  zakłócając  spokój  niezliczonym  pasożytom.
Metalowy grot był hartowany, z wieńcem haczyków - nic dziwnego, że kłacz nie mógł go
wyrwać. Varian zdziwiła się, że jej się to udało. Przy okazji wyrwała też trochę ciała i
kości. Leżące cielsko pokryły miriady owadów.
              -  Czy  mnie  zrozumiesz,  jeśli  będę  mówić  bardzo  powoli?  -  spytała  młodego
olbrzyma; patrzył to na nią, to na dzidę, którą tak łatwo wyciągnęła. - Przypuszczam, że
mnie nie rozumiesz.
       - Rozumiem. Chciałbym dostać swoją dzidę. - Kiedy mu ją oddała, uważnie obejrzał
haczykowaty grot; potem znów spojrzał na Varian: owe dumne, jasne oczy niepokoiły ją,
była  zadowolona,  że  chroni  ją  Dyscyplina.  -  Mogłaś  uszkodzić  haczyki,  a  trzeba  dużo
czasu, żeby wykuć taki grot. Wcale nie widać, że masz tyle siły.
              Dziewczyna  niedowierzająco  poruszyła  ramionami.  A  więc  Bakkun  i  pozostali
wyszli poza studium drewnianych pałek.
              -  Jestem  bardzo  silna  -  powiedziała,  wiedząc,  że  może  się  jej  to  przydać.  -  Czy
jesteś jedną z tych osób, która ocalała? Jednym z ekipy badawczej ARCT10? Szczerze
mówiąc, oblecieliśmy planetę i nie spodziewaliśmy się nikogo znaleźć. Twoje zjawienie
się... i umiejętności... to niespodzianka.
              -  I  ty  jesteś  niespodzianką!  -  W  jego  głosie  była  i  nutka  rozbawienia,  i
powściągliwość. - Nazywają mnie Aygar.
              - A  mnie  Rianav  -  szybko  zanagramowała  swoje  imię.  -  Czemu  twoja  grupa  nie
pozostała w miejscu, o którym mówi zapis?
       - A czemu nie kierowaliście się naszym lokatorem? - w oczach młodzieńca tańczyły
kpiące iskierki.
              -  Waszym  lokatorem?  Oooo,  umieściliście  go  w  północnowschodnim  obozie?  -
Varian poczuła się niemile zaskoczona i jednocześnie zdumiona, ale nie wypadła z roli i
przybrała ton łagodnej przygany.
       - W obozie? - Zakpił wyraźnie, lecz potem stał się ostrożniejszy. - Jesteś ze statku
kosmicznego?
              -  Oczywiście.  Złapaliśmy  wołanie  o  pomoc,  nadawane  z  satelitarnego  lokatora.
Rzecz  jasna  musieliśmy  odpowiedzieć  na  nie  i  zbadać  całą  sprawę.  Jesteś  jednym  z
grupy badawczej, jaką zostawił tu ARCT10?
 
       - Raczej nie. Porzucono ich tutaj bez żadnych wyjaśnień i bez wyposażenia, które by
im pozwoliło przeżyć. - W oczach młodzieńca zamigotał gniew i oburzenie, zesztywniał.
              A  więc  to  taką  historyjkę  rozpowiadali  buntownicy  -  przynajmniej  częściowo
mówili prawdę.
              -  Wspaniale  się  przystosowałeś  do  warunków  panujących  na  tej  planecie  -
zauważyła  Varian.  Co  jeszcze  ma  mu  zdradzić  i  jak  oszacować  czas  trwania  swojej
hibernacji? Może on należy do pierwszego pokolenia?
       - Jesteś zbyt uprzejma - odparł.
              -  Moja  życzliwość,  młody  człowieku,  ma  swoje  granice.  Lecę  właśnie  do  obozu
pomocniczego, o którym wspomina ostatni zapis w lokatorze. Czy ktoś z tamtej wyprawy
jeszcze żyje?
              Dziewczyna  starała  się  odgadnąć,  czyim  mógł  być  synem.  A  może  wnukiem,
pomyślała  smutno.  Stawiała  na  Bakkuna  i  Berru  -  tylko  ci  grawitanci  mieli  jasne  oczy.
Aygar miał oczy jasne, błyszczące, bystre, a rysy twarzy zbyt delikatne jak na potomka
Tardmy lub Divisti.
       - Jedna osoba przeżyła - wycedził bezczelnie.
       - Jedno z dzieci z tamtej grupy? - Może go zmusi, żeby zdradził dalsze szczegóły
historyjki buntowników.
       - Dzieci? - zdumiał się Aygar. - Przecież tam nie było dzieci!
              -  Według  zapisu  z  lokatora  -  rzekła  Varian,  w  nadziei,  że  zasiewa  ziarno
wątpliwości w umyśle młodzieńca - było tam troje dzieci: chłopiec o imieniu Bonnard
oraz dwie dziewczynki, Terilla i Cleiti, wszyscy w drugiej dekadzie lat.
       - Nie było żadnych dzieci. Tylko sześcioro dorosłych. Porzuconych przez ARCT10.
- Był święcie przekonany, że mówi prawdę, lecz ona wiedziała, że to kłamstwo, choćby
nie wiadomo jak w to wierzył.
              -  Lokatory  satelitarne  zazwyczaj  mówią  prawdę. A  zapis  brzmiał:  wylądowało
dziewiętnaścioro,  a  nie  sześcioro  -  odparła,  starając  się,  by  w  jej  głosie  było  słychać
irytację i zdumienie. - Jak się nazywają wasi przywódcy?
       - Teraźniejsi czy ówcześni? - Aygar gniewem zamaskował zmartwienie.
       - Obojętnie.
       - Paskutti i Bakkun, który jest moim przodkiem.
       - Paskutti? Bakkun? Zapis wymienia inne imiona... To bardzo dziwne. Mówiłeś, że
przeżyła jedna osoba z tamtej grupy?
              -  Tanegli,  lecz  on  już  traci  siły,  więc  pewno  umrze  już  niedługo  -  owa  słabość
stanowiła wręcz obrazę dla młodzieńczej siły Aygara.
       - Tanegli? A co z Kaiem i Varian? Z lekarką Lunzie, chemikiem Trizeinem?
       - Nigdy nie słyszałem takich imion - rzekł Aygar z nieprzeniknioną twarzą. - Może
tylko sześcioro przeżyło stratowanie głównego obozu?
       - Stratowanie?
       - Bardzo łatwo je przerazić - Aygar gniewnie machnął ręką ku pasącym się daleko
roślinożercom  -  i  właśnie  tamtego  dnia  wpadły  w  panikę,  a  mój  przodek  i  tamtych
 
pięcioro z trudem przeżyli. - Oparł dzidę o ziemię i wyprostował się dumnie. - Gdyby
nie mieli siły trzech mężczyzn, to by nie zdołali uciec przed stadem!
       Varian spojrzała na spokojne zwierzęta, jakby szacowała ich możliwości. - No cóż,
przypuszczam,  że  uciekające  w  panice  stado  mogło  przerwać  nawet  duże  pole  siłowe.
Pewno dlatego zostały tylko resztki plastykowych wsporników. Gdzie teraz mieszkacie?
W obozie pomocniczym?
       - Nie. - Chłopak wyciągnął większy nóż i zaczął nacinać brzuch martwej bestii; z
trudem  ciął  twardą  skórę.  -  Kiedy  wyczerpała  się  osłona  siłowa  -  ciągnął,  sapiąc  z
wysiłku  -  zaczęły  nas  atakować  stworzenia  żerujące  nocą.  Teraz  mieszkamy  w
jaskiniach, w pobliżu kopalń żelaza. Żywimy się mięsem zwierząt, które schwytamy lub
zabijemy  na  łowach  -  mówił  z  zawziętością.  -  Żyjemy  i  umieramy.  Teraz  to  jest  nasz
świat. Zbyt późno się zjawiliście, żeby nam w czymś pomóc. Odejdź!
       - Nie zapominaj o uprzejmości, młodzieńcze, kiedy rozmawiasz ze mną - pouczyła
go zimno Varian, przepajając Dyscypliną każde włókienko swego ciała.
              Aygar  wstał  i  odłożył  krwawy  płat  mięsa,  który  akurat  wyciął.  Ton  głosu
dziewczyny  wzbudził  w  nim  gniew,  przymrużył  oczy;  Varian  wolała  przyspieszyć
bezpośrednie  starcie,  dopóki  dysponowała  pełną  Dyscypliną,  a  on  był  zmęczony
długotrwałym biegiem.
              -  Nie  uznajemy  już  władzy  tych,  którzy  nas  porzucili  na  tym  dzikim,  bezlitosnym
świecie.
              -  Ów  świat,  młodzieńcze,  czyli  Ireta,  należy  do  Skonfederowanych  Planet  i  nie
wolno ci...
              Trudna  do  zniesienia  bezczelność  dziewczyny  wyprowadziła  go  wreszcie  z
równowagi.  Zaatakował,  licząc  na  przewagę  siły  i  wzrostu;  zamachnął  się  szeroko,
celując  w  bok  głowy  Varian  -  chciał  ją  ogłuszyć.  Gdyby  nie  Dyscyplina,  dziewczynie
groziłoby  zdruzgotanie  o  kłącza  lub  nadzianie  się  na  jeden  z  ostrych  pazurów  martwej
bestii. A  tak  -  chwyciła  ramię Aygara  i  rzuciła  chłopakiem  o  ziemię.  Natychmiast  się
poderwał  -  świetnie  wyćwiczony  w  takich  bójkach  -  ale  widać  było,  że  i  jego  ciało,  i
pewność  siebie  bardzo  ucierpiały.  Varian  nie  chciała  go  upokorzyć  -  był  rozumnym,
bardzo  atrakcyjnym  młodzieńcem,  który  wierzył  w  opowieść  o  porzuceniu.  Musiała
jednak udowodnić mu swoją wyższość, bo inaczej naraziłaby na szwank cały swój plan.
No  i  powinna  pamiętać,  że  od  niej  zależy  bezpieczeństwo  Kaia,  Lunzie  i  całej  reszty,
jeszcze uśpionych w wahadłowcu.
       Nie dała się nabrać na markowany atak z prawa, ale zdumiała się, kiedy skoczył,
żeby  jej  podciąć  nogi.  Miała  o  wiele  szybszy  refleks.  Skoczyła  mu  na  plecy,  kiedy
zanurkował i starała się znaleźć odpowiedni splot nerwowy; drugie ramię podsunęła pod
brodę Aygara i odgięła mu głowę w tył. Usiłował się przetoczyć na plecy, lecz oplotła
jego nogi swoimi i rozsunęła je szeroko, z całą siłą dawaną przez Dyscyplinę; chłopak
jęknął z bólu. Usłyszała trzask drącego się materiału - pękło jego skromne odzienie.
       - Dwie przegrane na trzy walki, a zapewniam cię, że przegrałbyś i trzecią, zostałyby
uznane  za  zwycięstwo  szybszego  zawodnika  w  większości  kultur,  w  których  sprzeczki
 
rozstrzyga  się  walką  wręcz.  Powiedziałam  "szybszego",  bo  to  jedna  z  podstawowych
przewag,  jakie  mam  nad  tobą;  w  walkach  wręcz  szkolili  mnie  mistrzowie  sztuki
wojennej.  -  Głos  Varian  nie  zdradzał  dręczącego  ją  napięcia.  -  To  jasne,  że  nigdy  nie
opowiem  nikomu  o  naszym  pojedynku,  lecz  nie  mogę  pozwolić,  żebyś  był  agresywny:
czy to wobec mnie, czy wobec kogokolwiek z mojej misji. Przysłano nas tutaj, żebyśmy
sprawdzili, co się stało z poprzednią wyprawą i... i tymi, którzy ocaleli. Zapewniam cię,
że  patrole  FSP  i  EEC  wielkodusznie  traktują  ludzi  w  takim  położeniu.  A  więc:  czy
wykażesz dobrą wolę i mogę cię uwolnić, czy też mam ci skręcić kark?
       Varian czuła, jak Aygar głośno przełyka ślinę, udręczony nie tylko fizycznie.
       - Wygrałaś! - wykrztusił wreszcie przez zaciśnięte zęby.
       - Niczego nie wygrałam - dziewczyna doceniła to poddanie się i szanowała go za to,
że się na nie zdobył. - Nigdy nie używam tego słowa - dodała.
              Powoli  rozluźniła  chwyt  krępujący  nogi  chłopaka,  potem  puściła  jego  szyję  i
przestała naciskać zakończenie nerwu. Jednak zanim cofnęła palce, ucisnęła raz jeszcze -
zyskała  dzięki  temu  czas,  żeby  wstać  i  cofnąć  się.  Nie  była  pewna,  czy  przestrzega  się
tutaj kodeksu honorowego.
             Aygar  podniósł  się  wolniutko,  gardło  miał  suche  i  ściśnięte,  z  trudem  oddychał.
Nawet  nie  próbował  rozmasować  sobie  nerwu,  choć  ramię  wisiało  bezwładnie  i
musiało go boleć. Nie zwrócił też uwagi na podartą przepaskę. Varian patrzyła na jego
twarz, którą coraz bardziej przesłaniały roje krwiolubnych owadów, kłębiące się wokół
nich i martwego kłącza. Młodzieniec oddychał głęboko, twarz miał nieprzeniknioną, nie
malowały się na niej żadne uczucia.
       Dziewczyna łatwo pojęła swoje wzburzenie i zmieszanie. Był wspaniale umięśniony
-  nie  tak  jak  grawitant,  który  stale  musi  walczyć  z  nadmiernym  ciążeniem.  Nie  było  na
nim  ani  grama  zbędnego  tłuszczu.  Miał  przystojną,  męską  twarz.  Był  jednym  z
najpiękniejszych  mężczyzn,  jakich  kiedykolwiek  widziała.  Varian  żałowała,  że  musiała
go  pokonać,  uciekając  się  do  Dyscypliny.  Wychowano  go  według  twardych  zasad
grawitantów - może jej nigdy nie wybaczyć, że go pokonała. A ona pewnie nigdy mu nie
będzie mogła wytłumaczyć, jak jej się to udało.
       - Nie spodziewałem się, Rianav, że jesteś taka silna.
       - Wiem, Aygarze, że na to nie wyglądam. Nie lubię takich popisów. Jestem osobą
spokojną i rozważną, bo spokój i rozwaga dają lepsze rezultaty niż pokazy siły fizycznej.
              -  Rozwaga?  I  honor?  -  Chłopak  gorzko  się  zaśmiał.  -  Żeby  porzucić  małą  grupę
geologów na dzikiej planecie.
       - To ryzyko Służby, na które wszyscy... - Varian gestem wyraziła ubolewanie.
       - Ja nie. Nie miałem wyboru.
       - Słusznie, masz prawo mi to wyrzucać. Jesteś niewinną ofiarą okoliczności, które
wymknęły się spod kontroli. Wciąż nie ma ARCT-10, statku, który przywiózł badaczy na
Iretę.
       - Nie wrócił? Przez czterdzieści trzy lata? - Aygar nie krył pogardy. - Czy właśnie
tego statku szukałaś, kiedy się natknęłaś na lokator?
 
       - Niekoniecznie, ale nasz kodeks wymaga, żebyśmy odpowiedzieli na twoje wołanie
o pomoc.
       - Nie moje. Moich dziadów...
       - Odebraliśmy komunikat i nasz statek tu przybył; nieważne, kto nadał ów sygnał.
       - I pewno mam być wam za to wdzięczny? - Aygar znów się zabrał za odcinanie
kawałków mięsa z żeber kłącza; pierwszy plaster wyrzucił, bo roił się od skrzydlatego
robactwa. Varian stwierdziła, że to zajęcie budzi w niej wstręt i to pomimo Dyscypliny.
- Czterdzieści trzy lata, żeby odpowiedzieć na wołanie o pomoc? Ależ rącza w działaniu
jest ta wasza organizacja! No cóż, przeżyliśmy i żyjemy dalej. I teraz nie potrzebujemy
waszej pomocy.
       - Może i tak. Ilu was jest, po dwóch generacjach? - Przy takiej małej puli genowej,
dumała Varian, pewno mnożyli się wsobnie.
       Aygar roześmiał się, zupełnie jakby odczytał jej myśli:
              -  Mnożyliśmy  się  bardzo  rozważnie,  Rianav  i  wyprodukowaliśmy  większość
naszej... jakbyś to nazwała?... przypadkowej kolonii?
       - Irety nie ma na liście planet do skolonizowania. Sprawdziliśmy to natychmiast, bo
nie  wolno  nam  pomagać  kolonii,  która  nie  potrafi  sama  siebie  wyżywić  -  szorstkość
odpowiedzi  ostrzegła  dziewczynę,  że  Dyscyplina  przestaje  działać.  Gadanie  Gabera
przetrwało dwie generacje.
       - Niewątpliwie - młodzieniec maskował gniewny sarkazm sztuczną uprzejmością. -
Jakie masz plany, szlachetna Rianav?
       - Raczej instrukcje. - Spojrzała na Aygara przeciągle, do ostatka wygrywając rolę
wybawcy. - Muszę wrócić do bazy i powiedzieć im o tobie.
       - Nie zawracaj sobie głowy.
       - Jak to wszystko przetransportujesz?
       - Nauczyliśmy się paru sztuczek - uśmiechnął się, zdaniem dziewczyny z wyższością.
       - Czy mógłbyś mi podać współrzędne waszego nowego obozowiska?
       Tym razem w uśmiechu Aygara było więcej rozbawienia niż bezczelności, za to całą
drwinę zawarł w odpowiedzi:
              -  Pobiegnij  w  dobrym  tempie  w  prawą  stronę,  miń  pierwsze  wzgórza,  skręć  w
parów,  ale  uważaj  na  węże  wodne;  potem  idź  z  biegiem  rzeki  do  pierwszych
wodospadów,  wybierz  łatwiejszą  drogę  na  szczyt  skały  -  jest  dobrze  oznakowana  -  i
trzymaj  się  linii  wapienia  -  przypuszczam,  że  odróżniasz  wapń  od  granitu?  Dolina  się
rozszerzy. Pola uprawne powiedzą ci, że do nas dotarłaś - uśmiechnął się złośliwie. - O
tak, odkryliśmy, że owoce, jarzyny i ziarna zbóż zapewniają zbilansowaną dietę; wiemy
to, choć nie możemy przetwarzać żywności. - Grzebał we wnętrzu martwej bestii i nagle
uniósł w ociekających krwią dłoniach jakiś ciemny, brązowawo-czerwony ochłap. - A to
jest najbardziej pożywne ze wszystkich mięs, wątroba gromowego jaszczura.
       - Czyżbyś mi dawał do zrozumienia, że zabiłeś to zwierzę tylko dla jego wątroby? -
Wyszkolenie ksenobiologiczne wzięło górę nad rolą wybawcy.
       - My nie zabijamy bez zastanowienia, Rianav. Zabijamy po to, żeby żyć. - Aygar
 
wrócił  do  swych  zajęć;  pochylił  się  nad  kłączem  i  wycinał  kolejne  kawały  cennej
wątroby.
       - Istotnie, to zasadnicza różnica. Za to my nie wiemy, jakie niebezpieczeństwa nam
grożą  w  waszym  świecie.  Czy  pomocniczy  obóz,  o  którym  mówi  zapis,  leży  daleko  od
waszych obecnych siedzib?
       - Nie.
             Aygar  zdjął  z  pleców  dziwną  rurę.  Wyjął  z  niej  coś,  co  Varian  uznała  za  rolkę
syntetycznej  tkaniny  -  lekkiej,  wodoodpornej  i  na  tyle  trwałej,  że  mogła  przetrwać
czterdzieści  trzy  lata.  Chłopak  wprawnie  rozciągnął  tkaninę  na  ziemi  i  zaczął  na  niej
układać kawałki mięsa, natychmiast je owijając, żeby nie przylgnęły do niego owady.
       - Spotkamy się tam za trzy dni - powiedział.
              -  Czy  tak  długo  potrwa  twój  powrót  do  bazy?  -  Varian  nie  zdołała  opanować
zdziwienia.
       - Ależ skąd. - Chłopak zawinął kolejne kawałki i spojrzał w niebo. Poszła za jego
przykładem  i  zobaczyła  kołujące  padlinożercę;  wypatrzyła  też  trzy  ptaszyska  i  była
ciekawa,  czy  i  on  je  zauważył.  -  Musimy  się  spieszyć  po  udanych  łowach.  Albo  one
pomylą nas z padliną. Nie, dotrę do domu przed nocą, ale przecież muszę poinformować
moich towarzyszy-wygnańców o szczęśliwym odzyskaniu kontaktu z innymi światami.
              Varian  oceniła,  że  zapakował  pięćdziesiąt  do  sześćdziesięciu  kilogramów  mięsa.
Aygar  przywiązał  rurę  do  podstawy  pakunku  i  zręcznie  przyczepił  rzemienie  z
ochraniaczami  w  tych  miejscach,  w  których  miały  spoczywać  na  jego  ramionach  -
ładunek był przygotowany. Opłukał ręce wodą z pojemnika i pokrył je czystą gliną; cały
czas  zerkał  na  ścierwniki.  Zarzucił  ładunek  na  plecy,  poprawił  rzemienie.  Spojrzał  na
Varian  tak  uważnie,  że  aż  się  przestraszyła.  Z  kieszonki  na  prawym  przedramieniu
wyjęła  ciemne  plastykowe  pudełko,  w  którym  niegdyś  nosiła  tabletki  wzmacniające.
Chłopak widział, że ma coś w ręce, ale nie mógł dostrzec, co to jest. Udała, że naciska
kciukiem przełącznik i podniosła pudełko do ust.
       - Jednostka Trzecia do Bazy. Jednostka Trzecia do Bazy. - Parsknęła z dezaprobatą.
- Włączyli rejestrator. Wszyscy opuścili obóz! - spojrzała gniewnie na Aygara. - Baza,
nawiązałam kontakt z ocalonymi, współrzędne 87,58 na 72,33. Wracam do bazy. Koniec
-  znów  zamarkowała  naciśnięcie  przełącznika  i  schowała  pudełko.  -  Natychmiast
wracam do bazy. Opowiem im o was. Powodzenia, Aygarze i do zobaczenia za trzy dni!
- Ruszyła prędko ku ślizgaczowi.
              Gdy  dostrzegła  kątem  oka,  że  chłopak  szybkim  krokiem  zdąża  w  swoją  stronę,
odetchnęła z ulgą. Przez chwilę obawiała się, że Aygar coś zrobi. Spojrzała na niebo -
sępy krążyły coraz niżej; odejście chłopaka było dla nich zachęcającym sygnałem, a jej
się nie bały. W trawach czekały na ucztę inne stworzenia. Na szczęście nie miała daleko
do  ślizgacza,  ale  całkiem  bezpiecznie  poczuła  się  dopiero  wtedy,  kiedy  zatrzasnęła
kopułę.
       Wystartowała i skierowała się na południowy zachód. Znów dostrzegła Aygara -
biegł lekko, choć niósł taki ciężar i dopiero co skończył polowanie. Może trzeba będzie
 
opowiedzieć  się  za  osadnictwem,  skoro  w  tych  warunkach  rozwijali  się  tak  wspaniale
przystosowani ludzie.
              Dziewczyna  żałowała,  że  nie  działa  jej  naręczny  komunit;  mogłaby  opowiedzieć
Lunzie o tym, że buntownicy przeżyli i że przekazali potomkom swój punkt widzenia na
całą sprawę. Chciałaby też móc spytać Aygara, czy on i jego ludzie mieli do czynienia z
owym  stworzeniem,  które  zaatakowało  Kaia  -  a  jeśli  tak,  to  czy  wiedzą,  jak  go  można
wyleczyć.  Dowiedziała  się  od  potomka  grawitantów,  że  drugi  obóz  był  opuszczony.
Zastanawiała  się,  czy  warto  tam  lecieć  -  wątpliwe,  by  znalazła  tam  coś,  co  by  się  jej
przydało. A już na pewno nic z tego, czego potrzebowała Lunzie. Hmmm, gdyby Kaiowi
się  nie  poprawiło  -  Varian  zdecydowanie  nie  chciała  brać  pod  uwagę  najgorszego  -
miałaby  świetny  pretekst,  żeby  jeszcze  dziś  się  skontaktować  z  Aygarem.  Jego  ludzie
musieli  mieć  do  czynienia  z  ową  "pijawką",  może  nawet  znali  antidotum  na  jej  jad.
Mogłaby mu powiedzieć, że owo stworzenie zaatakowało kolegę z jej ekipy - w końcu
byłaby to prawda. Wykrzywiła się do komunitu na konsolecie i nagle się zorientowała,
że  urządzenie  działa,  choć  ona  nie  ma  z  kim  nawiązać  łączności.  Varian  przypomniała
sobie,  że  są  jeszcze  cztery  inne  ślizgacze  z  nieuszkodzonymi  komunitami.  Obudzą
Portegina, a on wymontuje co trzeba z jednego lub dwóch pojazdów i naprawi komunit
wahadłowca;  żeby  się  choć  mogli  porozumiewać  ze  statkami.  I  tak  zostaną  im  dwa,  a
może  i  trzy  ślizgacze  nadające  się  do  użytku.  Nawet  gdyby  się  im  nie  udało  nawiązać
kontaktu  z  mijającym  ten  system  statkiem  EEC,  to  powinni  znów  nawiązać  łączność  z
Thekiem. Albo z Ryximi.
              Varian  skrzywiła  się  paskudnie  na  samą  myśl  o  tym,  że  będą  musieli  poprosić
Ryxiów o pomoc: ależ oni się napuszą z dumy! Co więcej, wcale nie chciała, żeby się
dowiedzieli o ptakach czegoś więcej, niż już do nich dotarło.
       Kai musi wyzdrowieć. Po buncie sześciorga grawitantów znaleźli się, w najlepszym
przypadku, w trudnej lub - jakby to określił czarnowidz - rozpaczliwej sytuacji. Teraz,
pomimo poranienia Kaia, ich położenie było o wiele lepsze. Buntownicy mieli na Irecie
swoje własne problemy, a Varian czuła, że jej pierwszy kontakt z młodszym pokoleniem
zapewnił jej grupie niekwestionowaną przewagę. A może nie? Pod koniec ich spotkania
zauważyła w zachowaniu Aygara coś, co ją zaniepokoiło. To dlatego zamarkowała ów
"kontakt z bazą".
              Dyscyplina  przestała  działać  i  mięśnie  Varian  rozluźniły  się.  Dziewczyna  zjadła
resztę owocu, lecz to nie wystarczyło, żeby uzupełnić wydatkowaną energię. Szkoda, że
nie  zabrałam  ze  sobą  substancji  odżywczych,  pomyślała  z  irytacją.  Chyba  po  prostu
dlatego, skarciła się za zapominalstwo, że zużyli resztki, aby wyzwolić się z szoku, kiedy
ocaleli przed stratowaniem przez przerażone hordy roślinożerców.
       Varian przypomniała sobie, co Aygar opowiadał o tym wydarzeniu i uśmiechnęła
się.  Czy  zdawał  sobie  sprawę,  jaką  głupotą  byłoby  pozostawienie  sześciu  ludzi,  żeby
stworzyli  kolonię?  Nie  miał  pojęcia  o  genetyce.  Hmmm,  coś  jednak  wiedział,  skoro
wspomniał o rozradzaniu się.
              To  raczej  zmęczenie,  a  nie  ciekawość  skłoniło  dziewczynę,  żeby  poleciała  do
 
starego  obozu.  Będzie  tam  bezpieczna  i  może  się  jej  uda  przespać  z  godzinę  -  potem
wróci do jaskini. I tak była blisko tego obozowiska, więc chciała rzucić na nie okiem.
ROZDZIAŁ CZWARTY
       Deszcz i smętna parna mgła sprawiły, że owo miejsce miało jeszcze bardziej ponury
wygląd,  niż  Varian  pamiętała.  Pod  koniec  lotu  dziewczyna  zauważyła  grupę  drzew
owocowych  -  zniżyła  się  i  zerwała  z  górnych  gałęzi  dojrzałe,  złociste,  soczyste  kule.
Nieco  pokrzepiona  wylądowała  w  starym  obozie  pomocniczym.  Istotnie,  wyglądał
wiekowo.
              Nie  było  kopuły,  zapewniającej  wygodne  mieszkanie  dwojgu  ludziom.  Puste,
pozbawione roślinności miejsce, gdzie niegdyś stała, otaczały długie kamienne budowle.
Tu  i  ówdzie  w  zagłębieniach  nagromadził  się  niesiony  wiatrem  pył  i  rosły  tam
malusieńkie  roślinki.  Budowle  były  tak  dobrze  zachowane,  że  Varian  zastanawiała  się,
czemu  buntownicy  stąd  odeszli.  Może  dokuczały  im  owady,  które  teraz  przepędził
deszcz,  ale  za  to  zawsze  roztaczał  się  stąd  wspaniały  widok  na  okalające  wzniesienie
równiny. Pomyślała jednak, że grawitanci nie potrafiliby tego docenić.
       Dalej widać było korony drzew oplecione pnączami, lecz ośmiobok budowli otaczał
pusty, wybetonowany, szeroki na kilka metrów pas; beton pękał, rozsadzany korzeniami
upartych  pnączy.  Za  owym  pasem  znów  kłębiła  się  bujna  roślinność,  lecz  Varian
postanowiła najpierw obejrzeć budowle, które wyglądały tak ponuro, że nie potrafiła ich
nazywać domami czy mieszkaniami.
       Podeszła do najbliższej budowli i przekonała się, że okna były oszklone; starła kurz,
ale  i  tak  niewiele  mogła  dostrzec  przez  grube,  nierówne  szkło.  Potem  jej  oczy  się
przyzwyczaiły  do  półmroku  i  zobaczyła,  że  pomieszczenia  ogołocono  ze  wszystkiego,
poza  kamiennymi  półkami  w  rogu  każdego  z  nich.  Drzwi  były  solidne,  drewniane,
pokryte  jakąś  szklistą  substancją,  która  zapewne  miała  chronić  drewno  przed  zakusami
iretańskich  insektów.  Nad  klamką  zamkniętych  drzwi  osadzono  metalowe  ćwieki;
mieszkańcy  posłużyli  się  chyba  jakimś  kodem,  bo  klamka  ani  drgnęła,  choć  ćwieki
poddawały  się  naciskowi  kciuka.  Varian  obejrzała  pozostałe  siedem  budynków  i
przekonała się, że wszystkie były identyczne: cztery pokoje, po dwa z każdej strony holu
wejściowego.  Okna  były  tak  wąskie,  że  tylko  małe  dziecko  mogłoby  się  przez  nie
przecisnąć.  Czemu  odeszli,  mając  takie  solidne  budowle?  I  mnóstwo  miejsca  na
rozbudowę.
 
              Wydostała  się  poza  ośmiokąt  i  zobaczyła  kolejne  budowle.  Dwie  z  nich  miały
kominy i to tak okopcone, że nie zdołały ich obmyć dziesięciolecia deszczów. W jednej
musiała  być  kuźnia  lub  nawet  zakład  metalurgiczny.  Ślady  na  betonie  wskazywały,  że
stały  tu  niegdyś  jakieś  urządzenia  i  piec  do  wypalania.  Jaką  energią  się;  posługiwali?
Wodną? Tutaj, na górze? Prawda, przecież na Irecie zawsze wiał wiatr! Dziewczyna tak
się przyzwyczaiła do nieustannego wiaterku - wiatru - wichru - wichrzyska, że o mało co
zapomniałaby o tym najprostszym źródle energii.
              Paskutti  wcale  się  bezpodstawnie  nie  przechwalał,  kiedy  twierdził,  że  on  i  jego
ludzie  spokojnie  przetrwają  na  Irecie.  Jeśli  wierzyć  Aygarowi,  a  przecież  grot  jego
dzidy  świadczył  o  mistrzowskiej  obróbce  metalu,  to  nie  potrzebują  pomocy  Planet
Skonferedowanych.  Może  i  nie  potrzeba  im  PS,  pomyślała  Varian,  kopiąc  grudę  błota,
ale  na  pewno  przydałaby  się  większa  pula  genów,  bo  inaczej  grozi  im  degeneracja  w
wyniku chowu wsobnego i stracą wszystko, co osiągnęli.
              Czuła,  że  powinna  się  przede  wszystkim  przejmować  swoimi  sprawami  -
wyzdrowieniem  Kaia,  wizyta  tutaj  nic  jej  nie  pomoże.  Mimo  to  nie  mogła  się
powstrzymać, żeby nie zajrzeć do budowli wzniesionych poza kwaterami mieszkalnymi.
Mogły jej dostarczyć mnóstwa informacji o jakości życia buntowników. Obróbka metali,
produkcja  szkła,  garncarstwo,  wykorzystanie  energii  wiatru  -  to  wszystko  stwarzało
podstawy życia na zupełnie niezłym poziomie. Uwagę Varian przyciągnął długi budynek,
umieszczony  poza  "centrum  przemysłowym",  w  pobliżu  bujnej  roślinności.  Drzwi
znajdowały się od strony zarośli. Rośliny pieniły się bujnie, a jednak coś było nie tak,
coś  ją  niepokoiło.  Przyglądała  im  się  przez  chwilę,  aż  zdała  sobie  sprawę,  że  są  to
drzewa  owocowe,  które  ktoś  posadził  w  regularnych  odstępach,  tak  że  drzewa  danego
gatunku  tworzyły  odrębne  rzędy.  Podeszła  bliżej  -  metalowe  podpory  podtrzymywały
pnącza,  obwieszone  grubymi  strąkami;  za  nimi  rosły  kolczaste  krzewy,  obsypane
czerwonymi  jagodami;  potem  wyłaniał  się  kolejny  rząd  drzew  -  a  dalej,  przy  murze,
rosły  niższe  rośliny  głuszone  przez  zdziczałe  pnącza,  zaś  na  murze,  w  zagłębieniach  -
osobliwy, pierzasty purpurowy mech.
       Varian nie przepadała za purpurą od czasu spotkania z dziwną pleśnią w ślizgaczu;
musiała jednak przyznać, że ma przed sobą zarośnięty ogród. Przyjrzała się jeszcze raz
owej  długiej  szopie  i  dopiero  teraz  dostrzegła,  że  budynek  nie  ma  okien.  Magazyn
plonów  z  ogrodu?  Tak;  z  bliska  dostrzegła  drewniane  drzwi  -  wyrzeźbiono  na  nich
pnącza,  drzewa  i  inne  rośliny  z  taką  dokładnością,  że  nawet  ktoś  słabo  znający  się  na
botanice mógł je potem rozpoznać w naturze.
       Co wiedział Aygar? Ze już dawno się nauczyli bilansować dietę? Varian rozpoznała
bogatą w karoten trawę z Doliny Przesmyku, trawę, której potrzebowały zarówno ptaki,
jak  i  Tyrannosaurus  rex.  Dziewczyna  przekonała  się,  że  na  drzwiach  odwzorowano
wszystkie  gatunki  roślin  rosnących  w  zapuszczonym  teraz  ogrodzie.  To  musiało  być
dzieło Divisti, botanika wyprawy.
              Dziewczyna  przedzierała  się  przez  chaszcze,  zbierając  przy  okazji  znane  sobie
owoce; w końcu dotarła do pnączy ze strąkami. Dotknęła najbardziej dojrzałego strąka -
 
otworzył  się  łatwo,  ukazując  duże,  jasnozielone  ziarna,  które  świeżo  i  przyjemnie
pachniały. Odgryzła maluteńki kawałeczek, gotowa wypluć, gdyby poczuła niemiły smak.
Ziarna  były  kruche,  o  mączystym  smaku  -  tak  jej  zasmakowały,  że  łakomie  wyjadła
zawartość  całego  strąka.  Jadła  i  zbierała  ziarna,  ile  mogła  unieść.  Zaniosła  je  do
ślizgacza  i  zawróciła.  Wykrzyknęła  coś,  wsiadła  do  pojazdu  i  podprowadziła  go  ku
ogrodowi. Starała się zebrać próbki z każdej rośliny, także z tych na murze. Zastanawiała
się,  czy  Divisti  kiedykolwiek  pomyślała  tym,  że  jej  ogród  wspomoże  tych,  których
grawitantkabotanik  chciała  zabić.  Na  tyłach  ogrodu  Varian  znalazła  owe  grube
kędzierzawe liście, które ptaki przyniosły dla Kaia.
       - A więc i wy mieliście do czynienia z pijawkami, coo? - Była zadowolona, że ów
mieszkaniec Irety również grawitantom przysporzył bólu i kłopotów.
       Załadowała ślizgacz do granic możliwości, potem sprawdziła, czy ma próbkę każdej
rośliny  uwiecznionej  na  drzwiach  magazynu.  Zadowolona  z  nieoczekiwanych  zbiorów
wzniosła  się  w  powietrze  i  skierowała  wprost  na  południe,  ku  skałom  ptaszysk.  Po
pięciu  minutach  lotu  dostrzegła  Aygara,  biegnącego  krętym  parowem.  Wpadły  jej  do
głowy dwa pomysły, więc skierowała ślizgacz ku chłopakowi.
       - Muszę z tobą porozmawiać, Aygarze - powiedziała
       posadziła pojazd na ziemi; zaczekała, aż chłopak do niej podejdzie i dopiero wtedy
wyszła  ze  ślizgacza.  -  Próbowałam  cię  odszukać.  Miałam  wiadomość  z  bazy.  Jeden  z
moich towarzyszy został zaatakowany przez... przez... coś, co...
       - Co wysysa krew? - spytał pospiesznie.
       - Skąd wiesz?
       - Nazywamy je "płaszczakami".
              -  To  płaszczaki?  -  Dziewczyna  była  zaszokowana  i  zdumiona;  żadne  z  owych
morskich stworzeń, które Terrilla tak nazwała, nie było ziemnowodne! Wstrząsnęła się z
obrzydzenia.
       - Mają rozmaite kształty - mówił Aygar - szukają ciepła i przyczepiają się do swojej
ofiary; przywierają do niej i owijają w swoje połowy...
       - Swoje co?
       - Nie wiem, jakie przeszłaś szkolenie, Rianav, ale na pewno widziałaś dziwaczne
formy  życia  poza  Iretą.  -  Chłopak  ukląkł,  wyjął  nóż  i  zaczął  rysować  na  ziemi
płaszczaka. - Kurczą się z jednej strony i przekoziołkowują na drugą; mają dwa palce, tu
i  tu,  i  to  właśnie  nimi  mogą  ciasno  przywrzeć  do  żywej  ofiary.  Jeśli  łup  jest  martwy,
osiadają na nim i jedzą go. - Obojętnie wzruszył ramionami. - Można je wywąchać, ale
ty pewnie jesteś tu zbyt krótko, żeby o tym wiedzieć?
              -  Dwa  dni  -  odpowiedziała  wymijająco  Varian,  bo  znów  poczuła  ową  dziwną
rezerwę,  która  na  pewno  nie  płynęła  z  Dyscypliny.  -  Skoro  znacie  te  płaszczaki,  to
pewno wiecie, jak sobie z nimi radzić?
       - To zaatakowany żyje? - zdumiał się Aygar.
       - Tak, lecz jest nieprzytomny majaczy i krwawi obficie z najgorszych z... ukłuć.
       - Sądziłem, że ludzie z ekip badawczych mają specjalne pasy, które ich chronią...
 
       - Nie wiem, czy jego pas był włączony, czy nie - odparła surowo dziewczyna, dając
do  zrozumienia,  że  nie  omieszka  sprawdzić,  czy  aby  nie  zaniedbano  jakichś  środków
ostrożności.
              -  Skoro  przeżył  kilka  pierwszych  godzin,  to  znaczy,  że  ukłucia  nie  uszkodziły
żadnych  ważnych  organów,  na  pewno  ocaleje.  Kiedy  już  się  znajdziesz  blisko  obozu
głównego,  to  poszukaj  niskiej  rośliny  o  grubym  pniu  i  liściach  jakby  pokrytych
meszkiem.  - Aygar  narysował  liść,  jaki  ptaki  przyniosły  Kaiowi.  -  Wybierz  najgrubsze
liście  i  wyciśnij  je  bezpośrednio  na  ukłucia;  rób  to  tak  długo,  dopóki  rany  się  nie
zasklepią.
       - Powiedzieli mi, że ma wysoką gorączkę...
       - To podaj mu jakiś środek przeciwgorączkowy. Gdy to nie pomagało, jedna z osób
z  naszej  pionierskiej  grupy  posłużyła  się  purpurowym  mchem,  który  zwykle  rośnie  na
drzewach  rodzących  zielone  śliwki  lub  złociste  melony,  na  północnej  stronie  pnia.  Na
pewno  rosną  w  pobliżu  obozu.  Ugotuj  ten  mech  i  zostaw,  żeby  się  zmacerował.  Potem
wlej choremu do gardła. Paskudnie smakuje, lecz obniża gorączkę.
       Aygar wstał, zarzucił na ramiona pakunek z mięsem i ruszył w swoją stronę.
       - Koniec wywiadu - mruknęła do siebie Varian.
              Dziewczynę  tak  uradowały  informacje,  jakich  jej  udzielił,  że  nie  uraziło  jej  ani
nagłe odejście Aygara, ani to, że się wcale nie zdziwił, iż widzi ją drugi raz tego samego
dnia.  Wdrapała  się  po  stoku  parowu  i  wgramoliła  do  ślizgacza  tak  prędko,  jakby
uciekała przed ścigającym ją płaszczakiem, chciwym jej ciepłej krwi.
       Płaszczaki Terrilli! Te same wodne stworzenia, których ptaki z taką ostrożnością
unikały, kiedy znalazły je zaplątane w sieci z rybami. Skoro był to stwór ziemnowodny,
to nic dziwnego, że przeżył, choć jego wodni pobratymcy wymarli. Trudno jednak było
uwierzyć, że to niewielkie stworzenie, przypominające małą przejrzystą chusteczkę, jest
aż  tak  groźne.  W  tym  momencie  Varian  przypomniała  sobie,  z  jaką  żarłoczną
łapczywością rzuciły się morskie płaszczaki za odbiciem ślizgacza na wodzie. Patrzyła
przez chwilę na swoją dłoń, rozmyślając, co by się stało, gdyby taki płaszczak zamknął
ją  w  ssącej  otulinie...  Potrząsnęła  głową  -  to  zwykłe  po  Dyscyplinie  wyczerpanie  i
depresja. Sięgnęła po kilka strąków i powoli gryzła ziarna; były o wiele bardziej sycące
niż słodki owoc.
              Purpurowy  mech?  Na  pewno  ten  sam,  który  rósł  na  murze  ogrodu  Divisti.
Zastanawiała  się,  czy  zebrała  go  wystarczająco  dużo;  no  ale  przynajmniej  wiedziała,
czego szukać.
       Była to bardzo owocna wyprawa; lecz jedno się Varian ogromnie nie podobało -
czterdzieści trzy lata to stanowczo za długo, żeby ARCT-10 nie dał znaku życia. Za to o
wiele  za  mało,  żeby  małe  morskie  stworzenie  przekształciło  się  w  coś  tak  dużego,  by
atakować człowieka. Chociaż na Irecie mogły istnieć również większe stwory, kiedy tu
wylądowali - zanim zdołali zbadać cały kontynent, wybuchł bunt.
       Varian znów zadrżała; pomyślała, że jej odraza do płaszczaków wynika po części ze
wspomnień  o  krwiopijących  Galormisach:  w  dzień  byli  przyjacielscy,  w  nocy  -
 
śmiertelnie niebezpieczni.
              Deszcz  ustał,  mgła  się  rozproszyła  i  zachodzące  słońce  ostatni  raz  spojrzało  na
zrodzony przez siebie świat. Ptaki leciały nieco z tyłu za ślizgaczem, złociście wspaniałe
na tle wieczornego półmroku. Varian nie zauważyła ich ani w obozie pomocniczym, ani
przy  spotkaniu  z Aygarem.  Wiedziała  jednak,  że  całą  podróż  odbyła  pod  ich  dyskretną
strażą.
       O, nieba! Ależ była zmęczona. Żeby tylko mrok nie zapadł zbyt szybko i wystarczyło
jej  refleksu,  żeby  wprowadzić  ślizgacz  do  jaskini...  Przez  kilka  ostatnich  kilometrów
towarzyszyło  dziewczynie  więcej  ptaków;  bardzo  ją  wzruszyła  ich  dworność,  o  ile  to
było to. Czy i one, tak jak Lunzie, martwiły się, że zniknęła na cały dzień?
       Wylądowała całkiem nieźle, biorąc pod uwagę to, że celowała ślizgaczem w ciemny
otwór,  słabo  rozświetlony  palącym  się  po  lewej  stronie  jaskini  ogniskiem.  Posadziła
pojazd, który raz jednak podskoczył, bo przeoczyła nierówność dna jaskini.
       - Czy Kai lepiej się czuje? - zawołała Varian, odrzucając kopułę.
       - Tak, ale znów nam zaczyna brakować liści - odparła Lunzie, podnosząc się sponad
opatulonego chłopaka.
       - Przywiozłam je i coś do jedzenia także. I mam ci piekielnie dużo do opowiedzenia.
       - Jakiś ekwipunek?
       - Nie, za to mam skuteczny środek na tę gorączkę - Varian wzięła purpurowy mech z
piętrzącego się w ślizgaczu stosu roślin i podała lekarce.
       - To? - Lunzie powąchała mech. - Niby czemu?
              -  Gorąco  zalecane  przez  miejscowego  medyka.  -  Dziewczyna  uśmiechnęła  się,
widząc  reakcję  Lunzie.  -  Tak,  natrafiłam  na  jednego  z  mieszkańców.  O,  wszystko  gra.
Powiedziałam, że należę do ekipy ratunkowej. Jest wnukiem Bakkuna.
              Varian  opowiadała  to  z  promiennym  uśmiechem,  jak  najlepszy  dowcip  galaktyki.
Lunzie  jeszcze  przez  parę  sekund  międliła  mech  w  palcach,  potem  spojrzała  w  oczy
dziewczyny:
       - Wnuk!
       - Tak. Hibernowaliśmy czterdzieści trzy lata.
              -  Tylko  trochę  dłużej,  niż  przypuszczałam  -  stwierdziła  lekarka;  jej  spokój
rozczarował  Varian.  -  Co  jeszcze  przywiozłaś?  -  Lunzie  zerknęła  na  stos  roślin  w
ślizgaczu.
       - To wszystko nadaje się do jedzenia, a te ziarna smakują lepiej niż owoce. Co z
Kaiem?  -  Dziewczyna  wylazła  wreszcie  ze  ślizgacza  i  ruszyła  ku  nieruchomej  postaci
współdowódcy, starając się zbytnio nie potykać po drodze. - Czy odzyskał przytomność?
- Usiadła przy jego boku.
              -  Nie,  lecz  gorączka  trochę  spadła.  Nie  ruszaj  się  przez  chwilę  -  rzekła  Lunzie  i
zanim dziewczyna zorientowała się w jej zamiarach, zaaplikowała jej zastrzyk.
       - Nie powinnaś tym szafować. Mam...
       - Wcale nie szafuję - głos lekarki cichł powoli w uszach usypiającej Varian. - Nie
widziałaś  swojej  twarzy,  była  kredowobiała.  Czyżbyś  przez  calutki  dzień  stosowała
 
Dyscyplinę?
ROZDZIAŁ PIĄTY
              Varian  budziła  się  powoli:  najpierw  usłyszała  zawziętą  dyskusję,  ale  nie  mogła
rozróżnić poszczególnych słów; albo specjalnie mówili cicho, żeby jej nie zbudzić, albo
byli  za  daleko.  Chciała  wstać,  lecz  to  wymagało  zbyt  dużego  wysiłku.  Czyżby  znów
znalazła  się  w  kriogenicznym  śnie?  Nie!  Leżała,  w  miarę  wygodnie,  na  posłaniu  ze
sprężystych  gałęzi,  nie  zaś  na  podłodze  wahadłowca  czy  pylistym  dnie  jaskini.  Na
twarzy i dłoniach czuła powiewy lekkiego wiatru.
              Varian  nie  tyle  była  zmęczona,  co  zobojętniała.  Mimo  to  w  jej  umyśle  zapłonęła
iskierka:  tyle  miała  do  opowiedzenia  Lunzie;  to  paskudnie  ze  strony  lekarki,  że  ją  tak
"wyłączyła".
       Dalej nasłuchiwała. Rozmawiało dwóch mężczyzn. Więc Kai lepiej się czuje! Jak
dobrze znów słyszeć jego głos! Ale przez trzy dni nie wzmocni się na tyle, żeby polecieć
z nią do Aygara. Powinni obudzić Portegina. Nie może się przecież spotkać z Aygarem -
i  kto  tam  z  nim  jeszcze  będzie  -  bez  silnego  wsparcia.  Skoro  tak  ją  wyczerpał  jeden
dzień  Dyscypliny,  to  czy  po  trzech  dniach  będzie  na  tyle  silna,  żeby  znów  czerpać  z
owych głębokich rezerw?
       Co takiego było w postawie Aygara, że się aż tak zaniepokoiła? Wyraz jego oczu -
ostrożny,  szacujący,  pełen  namysłu;  nie  takiej  reakcji  oczekiwała  od  kogoś,  kto  po  raz
pierwszy się zetknął z kimś spoza planety! A więc o to chodziło! Spodziewał się kogoś,
ale nie jej. I nie kogoś, kto go pokona w walce wręcz.
              Varian  poczuła  smakowity,  pikantny  zapach.  W  brzuchu  jej  zaburczało,  ślinka
napłynęła  do  ust.  Zdała  sobie  nagle  sprawę,  że  jest  okropnie  głodna  i  poruszyła  się
niespokojnie.
       - A mówiłam, że zapach ją obudzi - odezwała się nagle Lunzie i Varian otworzyła
oczy.
       Lekarka, Triv i Kai siedzieli przy ognisku, nad którym wisiał teraz kociołek. Varian
podparła się na łokciu:
       - Umieram z głodu - oznajmiła.
       - Lunzie wrzuciła do garnka po kawałku wszystkiego, co przywiozłaś - odezwał się
Triv - i okazało się to bardzo smaczne.
       Napełnił mieszaniną skorupę owocu, utwardzoną dymem i podał Varian, w chwilę
 
później wręczył jej z pańskim gestem drewnianą łyżkę.
              -  O,  widzę,  że  się  podniosła  kultura  jedzenia  -  zachichotała  dziewczyna.  -  Co  z
Kaiem?  -  spytała.  Był  już  co  prawda  przytomny,  lecz  jakiś  dziwnie  bierny,  co  się  jej
wcale nie podobało.
       - Zaczęliśmy budzić Portegina - oznajmił Triv; przykucnął obok Varian, zasłaniając
ją  przed  tamtą  dwójką  i  szepnął:  -  Ciągle  gorączkuje.  Mówi,  że  go  zaatakował  wielki
płaszczak. Nie odzyskuje sił tak prędko, jakby Lunzie sobie tego życzyła. - Dalej mówił
już normalnym tonem: - Kai uważa, że jeśli będziemy mieli płytki z reszty ślizgaczy, to
zdołamy  uruchomić  łączność;  powinniśmy  naprawić  większość  szkód,  jakie  wyrządził
Paskutti.
       - Cały czas miałam nadzieję, Triv, że się nam to uda - Varian spróbowała polewki,
a  potem  zaczęła  ze  smakiem  i  zapałem  zajadać.  -  Ależ  to  wspaniałe!  -  Spałaszowała
wszystko,  a  potem  bez  namysłu  wstała  i  podeszła  do  ogniska  po  nową  porcję.  Zanim
napełniła  miseczkę,  zatrzymała  się  przy  Kaiu:  był  niepokojąco  blady  i  wyczerpany,  z
trudem  zdołał  się  uśmiechnąć.  -  Wyglądasz  o  wiele  lepiej,  niż  przy  naszym  ostatnim
spotkaniu - powiedziała.
       - Nie mogłem wyglądać gorzej, niż się teraz czuję - parsknął ironicznie chłopak.
       - A co? - droczyła się z nim Varian. - Czyżby ci nie zasmakował purpurowy mech?
Divisti wyhodowała go specjalnie do zwalczania twojej gorączki!
       Kai wykrzywił się tak paskudnie, że pozostała trójka wybuchnęła śmiechem.
       - Za to wspaniale zabija gorączkę - stwierdziła Lunzie z kostycznym uśmieszkiem. -
Ciekawa  jestem,  co  by  powiedziała  Divisti,  gdyby  się  dowiedziała,  że  jej  rośliny  tak
nam  będą  dobrze  służyć!  -  Lekarka  zwróciła  się  ku  Varian,  oczy  miała  poważne:  -
Mówiłaś wieczorem, że hibernowaliśmy czterdzieści trzy lata?
              -  Przekazałabym  ci  i  pozostałe  wiadomości,  gdybyś  mi  tak  brutalnie  nie
przeszkodziła. - Dziewczyna łypnęła ponuro na Lunzie, lecz ta tylko się uśmiechnęła.
       - Zasnęłaś w odpowiednim momencie - oznajmiła lekarka. - Czy jacyś buntownicy
jeszcze żyją?
       - Tylko jeden z nich. Tanegli.
       - Widziałaś go? - zapytał Kai.
              -  Nie.  Za  to  spotkałam  krzepkiego  młodzieńca  o  imieniu Aygar.  Ów  wspaniały
młodzian akurat uśmiercał kłącza przy pomocy dzidy z metalowym grotem z zadziorami.
       - Wspaniały??? - Kai skrzywił się z najwyższym niesmakiem.
              -  Zastosował  właściwą  strategię  -  odparła  wymijająco  Varian;  nie  chciała  się
wdawać w niepotrzebne szczegóły.
       - Nie wiesz przypadkiem, czy nadal mieszkają w obozie pomocniczym?
       - Nie. Przenieśli się do innych siedzib.
       - No to gdzie był ogród Divisti? - zrzędził Kai.
       - Może zacznę od początku...
       - Ale najpierw zjedz drugą miseczkę polewki - oznajmiła twardo Lunzie.
       Varian pałaszowała z apetytem, nie przejmując się obowiązującymi przy jedzeniu
 
dobrymi manierami; cieszyła się, że zyskała czas na uporządkowanie myśli. Wyskrobała
resztki  pysznej  potrawy  i  -  pokrzepiona  i  wzmocniona  -  opowiedziała  o  wydarzeniach
poprzedniego dnia, które rozegrały się pod okiem nieoczekiwanej eskorty ptaszysk.
              Nikt  nie  przerywał  jej  opowieści  pytaniami.  Kiedy  opowiadała  o  zwycięskim
pojedynku z Aygarem, dodając, że dopiero co umykał przed rozwścieczonym kłączem, w
oczach Lunzie zalśniły złośliwe iskierki. Za to Kai z niezadowoleniem zmarszczył brwi.
Hmmm, cóż, może i powinna była sobie darować ów pokaz siły; ale wtedy nigdy by się
jej nie udało zaskoczyć Aygara i pokonać go. Czworgu słuchaczom bardzo się podobało,
że  przedstawiła  się  jako  osoba  z  wyprawy  ratowniczej,  poszukującej  członków
pierwszej ekspedycji. Owo bezczelne kłamstwo mógł zdemaskować tylko Tanegli.
              -  Aygar  powiedział  mi,  że  Tanegli  jest  bardzo  słaby  i  już  długo  nie  pożyje  -
poinformowała ich dziewczyna.
       - Miejmy więc błogą nadzieję, że go nie będzie wśród osób, z którymi się spotkasz -
Lunzie  zmarszczyła  brwi.  -  Nie  mogę  pojąć,  jak  to  się  stało,  że  przeżył  właśnie  on,
najstarszy z grawitantów; a Bakkun i Berru, młodsi od niego, już nie żyją.
              -  Jak  długo  mogli  zachować  swoje  grawitacyjne  przystosowanie  na  planecie  o
mniejszym ciążeniu? - spytał Triv.
              -  Gdyby  udało  im  się  symulować  zwiększoną  grawitację  i  ćwiczyć  w  takich
warunkach...
       - Wygląda na to, że własnoręcznie wnieśli na górę wszystkie kamienie, z których
budowali  osadę  -  stwierdziła  Varian.  - A  stoi  tam  osiem  dużych  budynków  oraz  sześć
czy siedem mniejszych, z łupkowymi dachami.
       - To mogło być dobre ćwiczenie - w głosie Lunzie brzmiało jednak powątpiewanie.
       - Gdyby się bawili w ścigaj-kłacza-aż-się-wykrwawi-naśmierć - wtrąciła Varian -
to by nie obrośli tłuszczem.
       - Ich potomkowie nie mają, oczywiście, takich problemów i odziedziczyli zdolności
do  wspaniałej  rozbudowy  mięśni  -  ciągnęła  Lunzie.  -  Ten  Aygar  musi  być  bardzo
wytrzymały,  jeśli  uciekał  przed  rozwścieczonym  drapieżcą,  aż  ów  się  wykrwawił  na
śmierć; i jeszcze próbował cię pokonać, Varian. Czyli nadal są o wiele silniejsi od nas.
Lepiej udajmy się na to spotkanie silni Dyscypliną i nie w pojedynkę. Racja, Kai?
       - Będę przy tobie, Varian!
       Dziewczyna kiwnęła potakująco głową, lecz spojrzała na Lunzie; lekarka milczała,
za to jej oczy powiedziały "nie".
       - Musimy mieć łączność - Varian zerknęła na Portegina, który obudził się już na tyle,
żeby przysłuchiwać się całej rozmowie.
       - Na pewno coś zmajstruję, zwłaszcza jeśli będą działać komunity ślizgaczy. Przy
takiej ilości matryc powinienem naprawić nawet to, co Paskutti rozwalił w wahadłowcu;
przynajmniej do użytku planetarnego.
              -  Szkoda,  że  nie  mamy  żadnej  broni  obezwładniającej  -  Varian  podrapała  się  w
ucho. - Coś mnie niepokoi w zachowaniu Aygara, choć nie umiem powiedzieć, co!
              -  Jaką  miał  broń?  -  zapytał  Portegin.  Dziewczyna  opisała  kuszę  i  Portegin  się
 
roześmiał:
       - Możemy mieć coś lepszego, jeśli tylko Lunzie zostało trochę narkotyżerów!
              -  Hmmm,  prawdę  mówiąc,  zostało  -  rzekła  zdumiona  lekarka.  -  Niezbyt  dużo  -
dodała pospiesznie - ale wystarczy na kilka strzał.
              -  Świetnie.  No  to  potrzeba  mi  jeszcze  trochę  twardego  drewna  i  będziesz  miała
broń, która unieruchomi twojego kusznika, zanim zdąży wycelować.
       - O ile zdołamy pierwsi wystrzelić - stwierdziła Varian.
       - Oby tak było! - oznajmiła zdecydowanym tonem Lunzie.
              -  Nie  mam  ochoty  nikogo  zastrzelić  -  sprzeciwiła  się  Varian.  -  Hibernacja  nie
zmieniła moich poglądów.
       - Za to drastycznie zmieniła okoliczności. Jest nas pięcioro... - lekarka wskazała na
każde z nich - przeciwko nie wiadomo ilu potomkom sześciorga buntowników. Nigdy nie
mieliśmy  zbyt  wielkiej  przewagi  nad  grawitantami;  a  teraz  jeszcze  mniej  nad  nimi
górujemy, bo znajdują się w świetnie sobie znanym terenie, którego my dotąd nawet nie
widzieliśmy.  Wspaniale  się  przystosowali  do  środowiska.  Zdobyłaś  wczoraj  punkt,
Varian.  Musimy  to  utrzymać,  nieważne  jakim  sposobem.  Nie  możemy  przecież  trwać
bezustannie  w  Dyscyplinie.  No,  a  przede  wszystkim  musimy  chronić  śpiących!  -
wskazała wahadłowiec.
       - Pociesza mnie fakt, że pilnowały cię ptaki - wtrącił Kai.
       - Istotnie; ale to dobre tylko wtedy, kiedy nikt z nas nie może ci towarzyszyć - Lunzie
zwróciła  się  do  dziewczyny:  -  Czy  Aygar  powiedział  ci,  ilu  ludzi  mieszka  w  nowej
osadzie i czemu opuścili starą?
              -  Kiedy  przestaliśmy  walczyć,  strzegł  się  mnie  równie  pilnie  jak  ja  jego.  W
opuszczonym  obozie  było  osiem  budynków.  Najwyraźniej  zabrali  kopułę;  był  po  niej
ślad  na  ośmiokątnym  placu  otoczonym  przez  owe  budowle.  W  każdym  budynku  były
cztery pokoje; całkiem puste - zostały w nich tylko kamienne półki.
       - Cztery razy osiem równa się trzydzieści dwa, co nam nic nie mówi - odezwała się
Lunzie.  -  Tardma  mogła  urodzić  dwoje,  no  może  troje  dzieci,  była  najstarsza.  Berru  i
Divisti mogły rodzić co roku przez jakieś dwadzieścia lat, gdyby musiały. Zakładam, że
dzieci  miały  różnych  ojców  i  że  zapisywali,  które  jest  czyje;  musieli  się  postarać  o
możliwie największą pulę genów...
- I tak będą mieli kłopoty w trzecim lub czwartym pokoleniu, kiedy cechy recesywne...
              -  O  ile  sobie  przypominam  ich  karty  medyczne  -  przerwała  Kaiowi  Lunzie  -  to
Bakkun,  Berru  i  Divisti  są  z  innej  grupy  genowej  niż  pozostali,  którzy  pochodzą  z
Modremu w Roju. Istnieje też osobliwa anomalia genetyczna, sprawiająca, że nosiciele
cech  recesywnych  nie  mogą  przetrwać  na  planetach  o  zwiększonej  grawitacji.  Takie
dzieciaki albo się wywozi z owych planet, albo... - lekarka westchnęła i z ożywieniem
dokończyła:  -  A  więc  tych  sześcioro  jest...  było  najwspanialszymi  przedstawicielami
grawitantów, najczystszymi genetycznie po trzech, czterech generacjach przystosowanych
do świata o zwiększonej grawitacji. Najlepsi kandydaci na rodziców.
       - Aygar jest podobny do Berru - odezwała się Varian, żeby przerwać długotrwałe
 
milczenie.
              -  No,  to  tym  bardziej  trzeba  na  niego  uważać.  Ani  Berru,  ani  Bakkunowi  nie
brakowało rozumu.
       - I dlatego nawet mi nie przyszło do głowy, że się przyłączą do Paskuttiego - wtrącił
Triv. - Jak mogli się nabrać na gadanie Gabera, że nas porzucono.
              -  No,  bo  porzucono  -  Varian  nie  potrafiła  powstrzymać  się  od  śmiechu,  choć
zdawała  sobie  sprawę,  jak  niewielkie  mają  szansę  w  konfrontacji  z  grawitantami.  -
Przynajmniej dopóki ARCT10 sobie o nas nie przypomni. Kai, czy Tor coś mówił, kiedy
lecieliście do obozu?
       - Zbyt byłem zajęty czepianiem się uchwytów, żeby rozmawiać. A gdy już się tam
znaleźliśmy,  Tor  natychmiast  zaczął  szukać  czujnika,  a  ja  ślizgaczy.  Właśnie  znalazłem
jeden  z  nich,  kiedy  usłyszałem,  że  Thek  wystartował.  -  Kai  potrząsnął  głową,
przypominając  sobie,  co  wówczas  pomyślał.  -  Gdy  wróciłem  do  obozu,  przekonałem
się, że zostawił baterię z uchwytem i dziurę po wykopanym czujniku.
              -  Nawet  nie  poczekał,  żeby  się  przekonać,  czy  ślizgacz  jest  na  chodzie?  -
zainteresował się Portegin.
       - Nooo, te ślizgacze mogą wytrzymać przeraźliwe ciśnienia i fatalne warunki - Kai
spróbował zbagatelizować sprawę.
       Lunzie prychnęła.
       - Czyli Tor może powrócić? - dopytywał się Portegin.
              -  Nie  liczyłabym  na  to  -  odparła  lekarka;  krzątała  się  przy  ognisku  i  przyniosła
Kaiowi skorupę pełną dziwnego płynu. - Wiem, że to paskudztwo, ale wspaniale zbiło ci
gorączkę. Wypij.
       - Pachnie ohydnie - Kai z obrzydzeniem spojrzał na purpurowy płyn.
       - Więc tym skuteczniej podziała - roześmiała się Varian.
       Kai wypił jednym haustem. Zatrząsł się z obrzydzenia i pospiesznie zagryzł plastrem
owocu, podanym mu przez Lunzie. Varian ukryła uśmiech. Kai szybko uzależniał się od
naturalnego  pożywienia,  choć  budziło  w  nim  niechęć.  Potem  lekarka  odwróciła  się  i  z
surową  miną  podeszła  do  trochę  tym  przestraszonej  dziewczyny.  Ujęła  jej  nadgarstek  i
sprawdziła tętno.
       - Zalecałabym ci, Varian, cały dzień odpoczynku po tych wyczynach...
              -  Obie  wiemy,  Lunzie,  że  to  niemożliwe.  Muszę  polecieć  z  Trivem  po  resztę
ślizgaczy.
              -  Mógłbym  polecieć  z  wami  i  wymontować  to,  co  będzie  nam  potrzebne  -
zaproponował Portegin.
       - Jeszcze nie jesteś w formie na takie eskapady, kochanieńki - zgasiła go Lunzie.
       - Będę spokojniejszy, jak ściągniemy tu pozostałe ślizgacze.
       - Nie widzę problemu, Kai - Triv wstał i pomógł się podnieść Varian. - Ten duży
czteroosobowy  ślizgacz  z  łatwością  zabierze  dwa  mniejsze,  zamocowane  do  ładowni.
Varian musi tylko uważać na płaszczaki.
       - Wy wąchasz je - powiedział Kai.
 
       - Właśnie dlatego ona musi ze mną lecieć - stwierdził Triv. - Boja na razie czuję
tylko zapaszek Irety.
       - W jaki sposób to cię zaatakowało, Kai? - spytała dziewczyna.
       - Od tyłu. - Skrzywił się. - Zamocowałem baterie i odwróciłem się, kiedy dopadł
mnie płaszczak. Sądziłem, że to po prostu większa dawka iretańskiego smrodku.
       - Zaczekajcie chwilkę - zawołał Lunzie, gdy Triv i Varian ruszyli ku ślizgaczowi;
pogrzebała  w  stercie  jakichś  rzeczy  i  wysoko  uniosła  ręce:  w  jednej  dłoni  trzymała
gruby zwój liny, a w drugiej coś, co mogło być tylko pasem siłowym oraz - o, cudzie! -
naręczny komunii.
       - Gdzieżeś to znalazła?! - Varian przeskoczyła przez ognisko i z zapałem oglądała
łupy.
       Lunzie pozwoliła sobie na uśmiech, widząc, jaki efekt wywarły jej znaleziska.
              -  Bonnard  miał  komunit  i  pas.  Jak  pamiętasz,  buntownicy  go  nie  złapali,  więc
zachował  i  jedno,  i  drugie.  Załóż  pas  siłowy,  Varian.  Wątpię,  żeby  płaszczakom
zasmakowały  impulsy  elektryczne.  A  linę  zsyntetyzowałam  z  lian.  -  Podała  zwój
Porteginowi.
       Varian zapięła pas siłowy i od razu poczuła się pewniej. Lunzie założyła naręczny
komunit.
       - Teraz będziecie mnie mogli o wszystkim informować. Zyskamy na czasie - lekarka
uśmiechnęła się pokrzepiająco do Varian.
       - I pamiętaj o odorze - doradził jej na odchodnym Kai.
       Varian i Triv zaciągnęli ślizgacz na lewy kraniec wylotu jaskini, żeby nie zasypać
pyłem ogniska i rekonwalescentów. Wysunęli się poza krawędź skały i od razu wpadli w
zdradliwy prąd powietrzny. Dziewczyna robiła, co mogła, żeby wyrównać nurkujący lot
pojazdu.  Nagle  otoczyły  ich  ptaki  -  Varian  nie  miała  pojęcia,  jak  te  stworzenia  mogą
ocalić ślizgacz.
       - Skąd wiedziały, że mamy kłopoty?! - zawołał Triv. Odchylony mocno na oparciu
fotela nie odrywał oczu od gnającej na ich spotkanie wody.
              Varian  kątem  oka  zauważyła  grubą,  usianą  przyssawkami  mackę  -  wystrzeliła  z
wody i uderzyła w rufę ślizgacza. Ptaki od razu zaatakowały: ich ostre dzioby szarpały
mackę, dopóki nie odpadła i nie zniknęła w morzu.
       - Niewiele brakowało, na Pierwszego Ucznia! - wykrzyknął Triv.
       Dziewczynie udało się poderwać ślizgacz; musnęli powierzchnię morza. Wznieśli
się i zawrócili ku skale, popatrzyli w dół. Przypominający ośmiornicę potwór rzucił się
na  cień  ślizgacza;  wił  się,  atakowany  przez  ptaki  -  wreszcie  musiał  się  zanurzyć  w
głębiny.
       - Chyba muszę zamontować jakiś wiatrowskaz u wylotu jaskini - mruczał do siebie
Triv. - Gdyby nie te ptaszyska...
       Varian, jeszcze drżąc z przeżytych dopiero co emocji, gorąco poparła ów projekt.
Wznieśli  się  ponad  skały,  zalewani  deszczem,  przyniesionym  przez  ten  zdradliwy  prąd
powietrza.
 
       Zanim dolecieli do głównego obozu, deszcz ustał. Słońce stało wysoko na niebie,
mokre  liście  obficie  parowały.  Varian  wylądowała  i  wokół  ślizgacza  natychmiast
zawirowały roje kłujących, tnących i brzęczących owadów. Triv milczał; czemu milczał
- domyśliła się dopiero, gdy wylądowali.
       - Zdawałoby się, że to było wczoraj... - rzekł cicho, patrząc na opustoszały naturalny
amfiteatr.  Jego  oczy  spoczęły  na  miejscu,  gdzie  kiedyś  stała  główna  kopuła,  potem
przesunęły  się  tam,  gdzie  mieściła  się  pracownia  kartograficzna  Gabera,  wreszcie  -  ku
miejscu  zajmowanemu  niegdyś  przez  pomieszczenie  buntowników:  wtedy  zacisnął
wargi, spojrzał twardo.
       - Teraźniejszość jest ważniejsza, Triv - odezwała się Varian.
       Ponieważ dziewczyna miała pas siłowy, nalegała, żeby Triv został w zamkniętym
ślizgaczu,  dopóki  ona  sama  nie  upora  się  z  roślinnością  kryjącą  pozostałe  pojazdy.
Znalazła  kij,  którym  się  posługiwał  Kai  -  tkwił  w  miękkiej,  gliniastej  glebie.  Varian
użyła  go  jako  broni  przeciwko  koloniom  ślimaków,  robaków  i  krocionogich  insektów,
które  miały  swoje  kryjówki  w  chaszczach  pomiędzy  ślizgaczami.  W  innych
okolicznościach zapewne by się zajęła badaniem owej minifauny. Gdy w końcu uporała
się  z  zaroślami,  Triv  wyszedł  spod  kopuły  ślizgacza.  Wspólnie,  z  wielkim  wysiłkiem,
wyciągnęli  pozostałe  pojazdy  ze  stwardniałego  błocka  -  stały  tak  ponad  cztery
dziesięciolecia.
       - Nie ma żadnych uszkodzeń - Triv zbadał wprawnymi dłońmi boczne płyty.
              -  Ślizgacze  tego  typu  wychodziły  bez  szwanku  z  gorszych  opresji,  że  wspomnę
choćby  o  szlamie  na  Tanebris  5  -  stwierdziła  Varian,  sadowiąc  się  przy  konsolecie
czteroosobowego  pojazdu.  -  Czas  na  trudniejsze  zadania.  -  Wyłączyła  pas  siłowy,
pośliniła  palec  i  sprawdziła,  skąd  wieje  wiatr.  -  Stań  po  mojej  prawej  i  przesuń  się  z
wiatrem,  jeśli  zmieni  kierunek.  -  Dziewczyna  wyjęła  piórko  z  kieszeni  na  piersi  i
zasalutowała  nim  Trivowi,  potem  włączyła  pas  siłowy.  -  Purpurowa  pleść  musuje  jak
herbatka  z  mchu  Divisti.  Uważaj,  żeby  to  paskudztwo  nie  poleciało  na  ciebie,  choćby
mnie oblepiło - dodała i skruszyła uszczelnienie jednym z narzędzi Portegina.
       Purpurowa pleśń wykipiała ze swego więzienia i Varian odsunęła się od konsolety.
Osłaniała  twarz  płytą  czołową,  a  wiatr  zwiewał  puszyste,  splątane  grzyby.  Kiedy  się
upewniła,  że  większość  pleśni  została  zwiana,  zabrała  się  do  oczyszczania  matryc,
sięgając  piórkiem  w  każdy,  nawet  najmniejszy  zakamarek.  Potem  odkurzyła  płytę
kontrolną. Wreszcie założyła i uszczelniła płytę czołową, i dała znak Trivowi, że może
zamontować baterię.
       - Nie będę teraz tracić czasu na czyszczenie pozostałych konsolet, Triv. Zabierzmy
Ślizgacze do ładowni i wynośmy się stąd - Varian czuła się nieswojo, choć nie docierał
do  niej  żaden  niepokojący  zapach  i  to  nawet  wtedy,  kiedy  wyłączyła  pas  siłowy,  żeby
mieć pewność, że nie tłumi on odoru zwiastującego zbliżanie się groźnego płaszczaka.
       Dwa Ślizgacze bez trudu zmieściły się w ładowni. Triv zamocował je wymyślnymi
splotami liny. Skończyli robotę po dwóch godzinach intensywnego wysiłku. Jak dobrze
wiedzieć,  ile  czasu  upłynęło,  pomyślała  Varian.  Często  zerkała  na  chronometr  na
 
konsolecie.  Poprosiła  Trwa,  żeby  pilotował  czteroosobowy  ślizgacz  -  chłopak  był
silniejszy  od  niej  i  bardziej  wypoczęty.  Sama  stanęła  po  jego  lewej  stronie,  żeby
widzieć  jego  znaki,  gdyby  je  dawał  i  obserwować,  czy  przywiązane  Ślizgacze  nie
przesuną  się  podczas  lotu.  Byli  już  w  powietrzu,  kiedy  Triv  dał  pierwszy  znak.  Varian
spojrzała  na  Ślizgacze,  ale  nie  zauważyła  nawet  ich  przesunięcia.  Dopiero  potem
zorientowała  się,  że  chłopak  pokazuje  w  górę,  i  zobaczyła  trzy  ptaki,  które  im
towarzyszyły.  Owo  spotkanie  z  morskim  potworem  tak  ją  przeraziło,  że  nawet  nie
zauważyła  ptasiej  eskorty.  Zaśmiała  się  sama  do  siebie,  ciekawa,  czy  to  te  same  ptaki,
które  towarzyszyły  jej  w  poprzedniej  wyprawie,  czy  też  ich  zmiennicy. A  może  to  ich
obecność zapobiegła atakowi płaszczaka? Musi koniecznie zapytać Kaia, czy ptaszyska
eskortowały  jego  i  Tora;  co  prawda  mocno  w  to  wątpiła  -  Thek  podróżował  z  taką
szybkością!
       Nic nie zakłóciło lotu powrotnego. Varian wprowadziła do jaskini mniejszy ślizgacz
i  posadziła  go  tak  blisko  wahadłowca,  jak  tylko  zdołała  -  chciała,  żeby  Triv  miał  jak
najwięcej  miejsca.  Duży  pojazd  wylądował  po  lewej  stronie  groty.  Lunzie  i  Portegin,
jeszcze nieco zesztywniały po długotrwałym śnie, pomogli w rozładunku.
              Portegin  chciał  natychmiast  przystąpić  do  roboty,  lecz  Varian  ostrzegła  go  przed
purpurową pleśnią. Przywiązali pojazd do cięższego ślizgacza i wysunęli z jaskini, żeby
wiatr mógł wywiać grzyby poza tymczasowe ich mieszkanie.
       - Wiem, jak to zrobić, Varian - zniecierpliwił się Portegin.
       - Pozwól mi się tym zająć - wtrąciła się Lunzie i odpięła dziewczynie pas siłowy
choć  ta  protestowała,  twierdząc,  że  się  wspaniale  czuje.  -  Po  prostu  nie  widzisz,  jak
wyglądasz - dodała lekarka urągliwie. - Potrzebujesz tyle odżywki, ile tylko zdołam w
ciebie wpompować.
       - Jestem silniejsza niż się zdaje - oznajmiła dziewczyna i odwróciła się w stronę
Kaia, słysząc jego śmiech.
       - Skoro ja musiałem posłuchać Lunzie, to i ciebie to nie ominie, współdowódco.
Usiądź przy mnie, łykaj swoje lekarstwo i cierp wraz ze mną - chłopak wskazał Varian
miejsce koło siebie.
       Posłuchała go, myśląc sobie, że nareszcie może mu się przyjrzeć, po raz pierwszy
od  czasu,  gdy  poranił  go  płaszczak.  Wyglądał  o  wiele  lepiej,  lecz  na  rękach  i  czole
wciąż jeszcze miał czerwone plamki. Lunzie podała im miseczki z owocowych skorup.
       - Znowu mech? - spytała Varian, widząc kolor Kaiowej mikstury.
       - Uporałam się z jego paskudnym smakiem - powiedziała lekarka.
       Dziewczyna powąchała swoją zupkę, spodziewając się aromatu porannego posiłku:
       - Wielkie nieba! A cóż to takiego?!
              -  To,  czego  ci  potrzeba!  Wypij.  -  Lunzie  zostawiła  ich,  szykując  porcje  dla
pozostałych.
       - Uporała się ze smakiem tego paskudztwa - rzekł Kai, chlipnąwszy mikstury - ale
dopiero wtedy, kiedy ją namówiłem, żeby tego spróbowała. - Uśmiechnął się. - Po tym,
czego  tam  dodała,  mam  wilczy  apetyt.  Zjadłbym  wszystko,  co  by  mi  podano  i  domagał
 
się więcej. - Wypił wszystko i sięgnął po mały czerwony owoc.
       - Kai! Jesz owoc! Świeży owoc!
       - Przecież ci powiedziałem, że jestem taki głodny, że mogę zjeść wszystko! Nawet
naturalną żywność!
       W tym czasie Triv oczyścił z grzybów oba ślizgacze i Portegin mógł zabrać się do
pracy.  Już  wcześniej  -  zanim  wrócili  Varian  i  Triv  -  wymontował  uszkodzony  komunii
wahadłowca.  Cenny  plasfilm  Lunzie  chronił  płytki  przed  kurzem  i  paprochami,  jakie
wiatr  nawiewał  do  jaskini.  Portegin  już  po  chwili  zaczął  narzekać,  że  musi  tak
precyzyjną  robotę  wykonywać  przy  pomocy  młotka  i  obcęgów.  Kucał  przy  tym  jak
prawdziwy jaskiniowiec. Triv poradził mu w końcu, żeby się przeniósł z tym wszystkim
do  dużego  ślizgacza,  pod  osłonę  przezroczystej  kopuły.  Lunzie  niechętnie  oddała  jedną
ze  swoich  nielicznych  medycznych  sond,  która  miała  posłużyć,  po  rozgrzaniu,  do
połączenia końcówek.
       - Łącza nie będą tak trzymać jak po zastosowaniu właściwego materiału, ale i to
powinno wystarczyć - rzekł Portegin, kiedy już podziękował lekarce za jej poświęcenie.
              Triv  zaproponował,  że  pomoże  Porteginowi,  który  nie  odzyskał  jeszcze  w  pełni
kontroli  nad  wszystkimi  mięśniami.  Zmienili  ustawienie  foteli  w  większym  ślizgaczu  i
przy okazji znaleźli prawdziwe skarby. Pomiędzy tylnym fotelem a kadłubem tkwiły dwa
obezwładniacze,  trzy  pasy  siłowe  i  podnośnik  do  baterii,  wszystko  zawinięte  w
kombinezon.
              -  Ależ  sprytny  gałgan  z  tego  Bonnarda!  Musiał  to  schować,  kiedy  buntownicy
maltretowali  nas  w  wahadłowcu  -  zawołała  Varian;  podniosła  wysoko  pasy  i
obezwładniacze i odtańczyła zwycięski taniec.
       - Myślisz, że zdążył coś ukryć i w innych ślizgaczach? - spytał Kai.
       Przeszukali dokładnie pozostałe pojazdy, lecz do ukrytych tam racji żywnościowych
dostały się już owady i grzyby.
              -  Przynajmniej  będziemy  mieli  niezłe  pojemniki,  ale  dopiero,  gdy  się  je
zdezynfekuje - oznajmiła Lunzie.
       Ostatniego, najcenniejszego odkrycia dokonał Portegin, a i to zupełnie przypadkiem,
tak  dobrze  osłaniała  to  krzywizna  kadłuba.  Znalazł  największy  skarb:  osiem  matryc,
nowiutkich, jeszcze w osłonie, przez którą nie przebiła się nawet purpurowa pleśń; pięć
małych  separatorów;  kilka  tuzinów  kapsułek  z  paralizatorem;  naręczny  komunit.
Wszystkie  te  skarby  zostały  przyklejone  do  kadłuba  ślizgacza  jakąś  gumowatą
substancją, która już dawno stwardniała. Minione dziesięciolecia sprawiły, że stała się
krucha,  więc  palce  Portegina  bez  trudu  wyłuskały  każdy  z  tych  cennych  przedmiotów.
Cała  piątka  w  milczeniu  patrzyła  na  nieoczekiwaną  zdobycz;  Varian  dotknęła  kapsułek
paralizatora i przerwała ciszę:
              -  Przez  te  czterdzieści  trzy  lata  musieli  wyczerpać  wszystkie  swoje  rezerwy.  I
choćby  byli  nie  wiem  jak  inteligentni,  to  nie  byli  w  stanie  stworzyć  takiej  technologii,
żeby wyprodukować następne.
              -  Jasne,  że  nie,  skoro  polują  na  te  Trizeinowe  "błyskawiczne  jaszczury"  przy
 
pomocy kuszy i dzidy - rzekła Lunzie. - Miło mieć znów przewagę.
              Varian  nienawidziła  wszelkiej  broni,  jednak  ucieszył  ją  widok  obezwładniaczy.
Odkrycie  uwolniło  ją  też  od  gnębiącej  ją  depresji.  Dziewczyna  była  o  wiele  bardziej
wyczerpana,  niż  się  przyznawała  i  nawet  pożywne  zupki  Lunzie  nie  usunęły  znużenia.
Nie mogłaby więc przez dłuższy czas stosować Dyscypliny - a wymagałoby tego od niej
każde  spotkanie  z  Aygarem  i  jego  ludźmi.  Broń  zapewniała  dziewczynie  psychiczną
przewagę nad tamtymi, przewagę, której tak potrzebowała.
              -  Jeśli  potrafią  obrabiać  metal  i  są  sprytni  -  odezwał  się  Triv,  ważąc  w  dłoni
obezwładniacz - to mogli wynaleźć prymitywną broń palną. Ten obezwładniacz nie ma
takiego zasięgu, jak taka broń, a nawet kusza.
       - Dzięki lepszej strategii i tak będziemy górą - stwierdziła niedbale Varian.
              -  Pamiętaj,  że  ślizgacze  nie  mogą  wpaść  w  ręce  buntowników;  w  razie  czego
musicie je nawet zniszczyć - rzucił gwałtownie Kai i zaklął, bo głos mu się załamał jak
przy mutacji.
       - W ogóle nie muszą zobaczyć ślizgaczy - powiedziała dziewczyna - przecież mamy
pasy nośne.
       - Nawet nie wspominaj o zniszczeniu ślizgaczy! - sprzeciwił się Portegin, unosząc
dłonie  w  geście  pełnym  zdumienia  i  przerażenia.  -  Mogę  odłączyć  przełącznik  startu  i
tylko my będziemy wiedzieć, jak uruchomić pojazd.
       - Czy mógłbyś zapewnić łączność pomiędzy naręcznym komunitem a wahadłowcem
lub ślizgaczem?
       - Chyba nie bierzesz czteroosobowego ślizgacza, Varian? - zapytał Kai.
       - Krimowie! Pewno, że nie, ale chyba chciałbyś wiedzieć, co się dzieje?
       - Gdybym miał jakiś wzmacniacz... - mamrotał do siebie Portegin. - Lunzie, musisz
mieć coś w tym rodzaju?
              Lekarka  niechętnie  podała  mu  siateczkę  i  obrazowo  pouczyła,  co  go  czeka,  jeśli
zniszczy  lub  uszkodzi  którąś  z  jej  nielicznych,  cennych  pomocy  medycznych.
Zdecydowanie zaprotestowała, kiedy Kai chciał pomóc Trivowi i Porteginowi. Zmusiła
go  do  owinięcia  pokłutych  dłoni  płótnem  nasączonym  sokiem  z  liści  i  położyła  mu
okłady na poranioną twarz. Potem nakazała Varian godzinny odpoczynek przed wyprawą
po  żywność.  Lunzie  potrzebowała  świeżych  roślin  do  syntetyzera  -  musiała  przecież
zaspokoić wilcze apetyty obudzonych z kriogenicznego snu; poza tym chciała wiedzieć,
jakie jadalne owoce, rośliny strączkowe i zioła rosną w pobliżu.
       Varian obawiała się, że nie zaśnie: Triv i Portegin rozmawiali cicho i czasem klęli,
wiatr  szeleścił  zasłoną  pnączy,  Lunzie  i  Kai  wydawali  jakieś  dziwne  odgłosy.  A  tu
ledwo  zdążyła  zamknąć  oczy,  już  lekarka  ją  budziła.  I  to  właśnie  ją  zapędziła  do
ślizgacza,  choć  Triv  nie  miał  teraz  wiele  do  roboty  -  patrzył,  jak  Portegin  składa
kolektor.  Siąpiący  deszczyk  wcale  nie  poprawił  dziewczynie  humoru;  Lunzie  wskazała
na  przejaśniające  się  na  południowym  zachodzie  niebo  i  nakazała  Varian,  by  poleciała
tam, gdzie będą widzieć, co zbierają i nie zmokną przy tym.
         Trzy  ptaki  natychmiast  odłączyły  się  od  swoich  towarzyszy,  krążących  w  pobliżu
 
jaskiń.  Rybacy  już  dawno  wrócili  i  większość  dorosłych  ptaszysk  odsypiała  posiłek  w
swoich jaskiniach lub zajmowała się tam jakimiś tajemniczymi sprawami.
       - One tylko tak lecą i obserwują nas? - spytała po pewnym czasie Lunzie.
       - Kiedy lecę ślizgaczem, to tak...
       - Kiedy uważają, że jesteś bezpieczna? - uśmiechnęła się kostycznie lekarka.
       - Gdy ścierwniki zaczęły krążyć nad martwym kłączem, ptaszyska przyspieszyły.
       - To się może przydać.
              Jakaś  nutka  w  głosie  Lunzie,  nie  lubiącej  jałowej  gadaniny,  ostrzegła  Varian,  że
lekarka uważnie bada parę spraw.
- Czy Kai jest poważnie chory, Lunzie?
       - Trudno powiedzieć, bo nie mogę wykonać testów. Jego dłonie odzyskują czucie, a
i  twarz  nie  jest  już  taka  odrętwiała;  przynajmniej  on  tak  mówi.  Jednak  nie  odzyskał
pełnej  władzy  w  rękach.  Mam  nadzieję,  że  to  minie,  gdy  tylko  jego  organizm  wydali
resztki toksyn. Przydałoby mi się więcej owego mchu, o ile go znajdziemy, i spory zapas
tych mięsistych liści - Lunzie pokazała Varian czerwoną pręgę na ręce. - Sok liści działa
jak analgetyk, a ja nie umiem się obchodzić z otwartym ogniem.
       - Jak długo jeszcze potrwa, zanim Kai wydobrzeje?
              -  Kilka  tygodni.  Przez  cztery,  pięć  dni  nie  pozwolę  mu  na  żaden  wysiłek.  Potem
czeka go powolna rekonwalescencja.
       Varian w milczeniu przetrawiała owe wieści.
              -  Triv  może  polecieć  z  tobą  i  z  Porteginem,  jeżeli  już  skończył  naprawy. Ale  ja
muszę zostać i pilnować Kaia.
       - Tak. Czuje się za nas odpowiedzialny, więc może wyciąć jakiś numer.
       - Co cię tak zaniepokoiło w tamtym spotkaniu, Varian?
       - Sama nie wiem. W zachowaniu Aygara było coś takiego...
       - No, myślę - zachichotała lekarka.
       - Lunzie! Sama powiedziałaś, że nie jestem w najlepszej formie...
              -  Nawet  i  w  najgorszej  byłabyś  łakomym  kąskiem  dla  mężczyzny  pozbawionego
kobiety. No i wspaniale byś zasiliła ich pulę genową.
       Varian nie mogła temu zaprzeczyć; a jednak była pewna, że za zachowaniem Aygara
kryło się coś jeszcze.
              -  Może  i  było  w  tym  seksualne  zainteresowanie,  Lunzie,  ale  to  nie  wszystko...
Czułam, że... że ma dla mnie jakąś niespodziankę. I wspomniał o ich lokatorze. Tak, ten
lokator  ma  coś  z  tym  wspólnego,  coś,  dzięki  czemu  aż  tak  się  nie  przejął,  że  go
pokonałam.
              -  Po  co  im  lokator?  -  spytała  Lunzie.  Dziewczyna  potrząsnęła  głową,  a  lekarka
wydęła w zadumie wargi; znienacka wskazała w dół i na sterburtę: - Czy to przypadkiem
nie mech tam, w dole?
              Varian  skręciła  ostro;  dźwięk  ślizgacza  wypłoszył  jakieś  niewielkie  zwierzaki.
Pospiesznie  włączyła  indykator  -  ale  i  on  wykrył  tylko  małe  stworzenia,  umykające
prędko z pobliża pojazdu. Wylądowały; dziewczyna cały czas zerkała na ptaki. Dopóki
 
krążyły leniwie, czuła się bezpieczna.
       - To nie ten mech - skrzywiła się z niesmakiem Lunzie i podetknęła próbkę pod nos
Varian.
       - Cuchnie!
       - Jest kryptogamiczny!
       - Naprawdę?
              -  Rozmnaża  się  przez  zarodniki. A  nam  jest  potrzebny  briofityczny.  Czyżbyś  nie
zauważyła, że roślinki z ogrodu Divisti są głównie briofityczne?
       - Mam uraz na punkcie grzybów - wstrząsnęła się. Varian. - Ale nie zauważyłam w
ogrodzie  ani  jednego.  Zaś  purpurowy  mech  był  jedynym  przedstawicielem  swojego
gatunku.
              -  Nie  lekceważ  grzybów.  Niektóre  z  nich,  choć  dziwaczne  i  odpychające,  są
przepyszne i ogromnie pożywne.
       - I aromatyczne?
              -  Czy  wy,  urodzeni  na  planetach,  zawsze  się  tak  przejmujecie  zapachami?  -
uśmiechnęła się Lunzie i zaczęła oczyszczać ręce z mchu.
       - Zawsze sądziłam, że to wy, ze statków, bardziej zwracacie uwagę na zapaszki.
       - Bezpiecznie tu? Możemy się trochę rozejrzeć? - lekarka popatrzyła na zagajnik.
       - Czemu nie? - odparła Varian, rzuciwszy okiem na ptaki. - Tylko nastawię głośniej
indykator.
       Zagłębiły się w lasek; szły wśród potężnych drzew - gałęzie znajdowały się wysoko
ponad  ziemią,  na  pniach  widniały  ślady:  to  tu  opierały  łapy  długoszyje  roślinożerne,
sięgając po gałęzie i liście. Po całej rozległej równinie rozsiane były skupiska drzew. W
dali  widać  było  hydrozaury  -  przyginały  młode  drzewka,  żeby  dosięgnąć  smacznych
gałązek. Obie kobiety przekonały się, że nic tu nie znajdą, więc wróciły do ślizgacza i
wystartowały. Leciały na południowy wschód, dopóki nie dotarły do kilkusetmetrowego
uskoku. Roślinność na dole ogromnie się różniła od tej na płaskowyżu. Było tam sporo
miejsc, gdzie by mogły lądować, lecz indykator brzęczał nieustannie i Varian wolała nie
ryzykować bez potrzeby.
              -  Jutro  możemy  poszukać  na  bagnach,  tam,  gdzie  widzieliśmy  hyracotherium  -
zaproponowała  dziewczyna,  a  Lunzie  przyznała,  że  to  wspaniałe  miejsce  dla
purpurowego mchu.
       Już zawracały, kiedy Varian dostrzegła na północnym skraju uskoku drzewa pokryte
strąkami. Było tam co prawda tyle miejsca, że spokojnie mógłby wylądować kosmiczny
krążownik, lecz wszędzie się kłębiły duże, zbrojne w kły zwierzaki - albo walczyły ze
sobą,  albo  taranowały  łbami  pnie  drzew,  starając  się  strząsnąć  strąki,  które  następnie
hałaśliwie  zajadały.  Co  prawda  uciekły  na  widok  ślizgacza,  ale  Varian  wolała  nie
lądować;  krążyła  wokół  drzew,  na  bezpiecznej  wysokości,  a  Lunzie  zrywała  strąki,
radośnie pomrukując o tym, ileż to białka zawierają.
              -  Nie  zapomnij  współrzędnych,  Varian.  Będziemy  potrzebować  tych  strąków.
Właśnie one dają mojej potrawie smak i aromat.
 
       Ruszyły ku nadmorskim skałom złocistych ptaków. Zatrzymały się tylko raz jeszcze,
przy  drzewach  owocowych;  Varian  zanotowała  ich  współrzędne.  Dojrzałe  owoce,
zerwane z gałęzi, do których nie mogły sięgnąć pasące się zwierzęta, napełniały kopułę
ślizgacza słodkim aromatem.
       - Już się więcej nie zatrzymam, Lunzie, choćbyś nie wiem co zobaczyła. Robi się
coraz ciemniej i nie mam ochoty wlatywać nocą do jaskini.
              -  Mogłabym  obudzić  Bonnarda  -  stwierdziła  w  pewnej  chwili  Lunzie,  kiedy
podziwiały zachód słońca. - Potrafiłby pilotować ślizgacz, prawda? Jest bystry, szybki i
myślący. Poza tym...
       - Słuchaj, skoro jesteś niespokojna, to Portegin może z tobą zostać.
       - Chodzi mi o ciebie, współdowódco, nie o mnie. Żadne z was nie jest bezpieczne,
jeśli potrzeba im świeżej krwi.
              -  O  co  ci  właściwie  chodzi,  Lunzie?  Powiedz  mi.  Mam  już  dość  przykrych
niespodzianek.
              -  Może  to  tylko  moja  wrodzona  podejrzliwość,  Varian,  lecz  ten  twój  Aygar
wspomniał o lokatorze. Od buntu upłynęły czterdzieści trzy lata...
       - No i?
       - Co wiesz o bumach wśród planetarnych mniejszości?
       - Hmm? - Nagła zmiana tematu zaskoczyła Varian. - Słyszałam pogłoski, że wybrane
planety zwykle dostają się pod zarząd którejś z ważniejszych SP. Tłumaczy się to, rzecz
jasna, względami finansowymi. O, kurczę! Ty chyba nie... - spojrzała z przerażeniem na
Lunzie - chyba nie sądzisz, że jacyś buntownicy opanowali ARCT10?
              -  Bunt  rzadko  wybucha  na  badawczych  statkach-bazach  -  uśmiechnęła  się
wymuszenie  lekarka.  -  Są  tam  przedstawiciele  zbyt  wielu  mniejszości,  panują  zbyt
różnorodne nastroje, no i cholernie ścisły nadzór zapobiega opanowaniu takiego statku.
Sama wiesz, że można odizolować, wypełnić gazem lub odłączyć dowolny sektor statku-
bazy  i  nie  zakłóci  to  stabilności  reszty,  nie  uszkodzi  ani  systemów  podtrzymujących
życie, ani układów napędowych czy kontrolnych. Poza tym na ARCT10 jest spora grupa
Theków.  A  z  nimi  nikt  nie  zadrze.  Myślałam  o  wyprawach  na  planety  takie  jak  ta;
podczas  tych  wypraw  nawet  duże  ekipy  po  prostu  znikały;  tak  mówią  plotki.  Nie
porzucano tych ekip na pastwę losu; nie było śladu po jakichś katastrofach, doniesień o
przypadkowych  zgonach,  nic.  Same  pogłoski  i  żadnych  oficjalnych  komunikatów,
żadnych wyjaśnień. No i powiadomień o odnalezieniu zaginionych jednostek. Pewno, ów
brak 
wieści
czy
oficjalnych
komunikatów
można
tłumaczyć
nieustannymi
przekształceniami  tak  rozległej  Federacji.  Bardzo  niewiele  spraw  załatwia  się  szybko,
zwłaszcza jeśli chodzi o Theków. Czterdzieści trzy lata od naszego wołania o pomoc? -
Lunzie  dumała  ponuro.  -  To  akurat  tyle,  mój  drogi  współdowódco,  ile  potrzebuje
kapsuła, aby dotrzeć do miejsca przeznaczenia i żeby ratownicy dolecieli do rozbitków.
To  dlatego,  przynajmniej  moim  zdaniem,  ten  twój  Aygar  zbytnio  się  nie  przejmował
bilansem  genowym  swojej  kolonii.  I  dlatego  był  zdumiony,  że  nie  kierowałaś  się  jego
lokatorem.
 
       - To by tłumaczyło jego zachowanie - Varian gwizdnęła przeciągle. - No, ale te trzy
dni? Czy może być aż tak przekonany, że wylądują, skoro nie mają żadnej łączności? -
Dziewczyna  zmarszczyła  brwi,  rozmyślając  nad  teorią  Lunzie.  -  Kiedy  znów  na  niego
natrafiłam, pozbył się mnie tak szybko, jak zdołał.
       - Co by znaczyło, że przybysze albo już wylądowali, albo wkrótce to zrobią.
       - Na pewno chcą sobie przywłaszczyć Iretę!
       - Jeszcze gorzej znasz prawo kosmiczne niż botanikę, Varian. Jeśli moja teoria ma
jakieś podstawy, to genialnie zagrałaś, podając się za członka nowej wyprawy SP.
       - Tak? Dlaczego?
              -  Po  pierwsze  -  tu  Lunzie  odgięła  jeden  palec  -  grawitanci  nie  podejrzewają,  że
jesteś  z  pierwszej  ekspedycji;  będą  dalej  uważać,  że  zginęliśmy  po  stratowaniu
głównego  obozu  przez  hordy  roślinożerców,  albo  że  hibernujemy.  A  po  drugie,  jeżeli
ekipa  ratownicza  zjawi  się  przed  wezwanymi  przez  nich  posiłkami,  to  nie  będą  mogli
rościć sobie praw do tej planety.
              - A  czemu  mieliby  uważać,  że  mogą  sobie  rościć  takie  prawa?  -  zaciekawiła  się
Varian.
              -  Istnieje  specjalny  kodeks  prawa  kosmicznego,  dotyczący  rozbitków  ze  statków,
którzy  zdołali  dotrzeć  do  planet  nadających  się  do  zamieszkania  oraz  porzuconych
członków ekspedycji, którym się udało osiągnąć określony poziom rozwoju społecznego.
       - A co mówi ów kodeks prawa kosmicznego o buntownikach?
       - Ogólnie rzecz biorąc, lepiej, żebyśmy uchodzili za członków ekipy ratowniczej.
              -  Jak  ci  się  nie  powiedzie  za  pierwszym  razem,  to  robisz  kolejny  ruch?  -
zażartowała Varian.
       - Otóż to.
       - Ale gdy przylecą wezwane przez nich posiłki, zorientują się, że wokół Irety nie
krąży żaden inny statek.
       - Owe posiłki, moja miła Varian, na pewno będą nielegalne i absolutnie nie będzie
im  zależało  na  tym,  żeby  je  dostrzegł  jakiś  inny  statek.  Pewno  wejdą  w  atmosferę
zachowując radiową ciszę, najszybciej jak zdołają, starając się, żeby ich nikt nie wykrył.
Orbita  statku  ratowniczego  musi  być  synchroniczna  z  miejscem  lądowania  zaginionej
ekipy,  więc  nawet  spory  pojazd  może  uniknąć  wykrycia,  zwłaszcza  jeśli  ma
inteligentnego  dowódcę.  Potem  przywłaszczą  sobie  ów  bogaty  świat  i  dadzą  upust
swoim  anachronicznym  zachciankom.  To  by  wyjaśniało,  czemu  tacy  specjaliści  jak
Bakkun i Berru rozsiewali owe idiotyczne pogłoski, że nas porzucono. Grali o planetę.
 
       - Szkoda, że zmarli i nie mogą się nią cieszyć - stwierdziła ponuro Varian. - Ale
przecież wzniecili bunt, Lunzie, wiec nie można dopuścić, żeby na tym skorzystali.
              -  Jeszcze  nic  nie  zyskali  -  rzekła  sucho  lekarka.  - A  ich  potomkowie  nie  mogą
odpowiadać za grzechy ojców. Musimy przeżyć i zaświadczyć, że bunt miał miejsce.
       - No, to jak... - zaczęła z oburzeniem dziewczyna.
       - Potomkowie mają tylko częściowe prawa - wyjaśniła pospiesznie Lunzie. - Nie
zajmuj  się  tym  teraz.  Lepiej  pomyśl  o  tym,  że  jeśli  przybędzie  ten  ich  statek,  to  będzie
miał  ślizgacze  i  inne  wyposażenie.  Będą  mogli  rozpocząć  poszukiwania  naszego
wahadłowca.
       - Co nie znaczy, że go znajdą.
       - Sądzę, że nie musimy im pokazywać wahadłowca? - spytała Lunzie.
              -  Jest  gdzieś  daleko,  sporządza  mapy  kontynentu  -  oznajmiła  radośnie  Varian.  -
Przepisy  nie  wspominają,  jak  liczna  powinna  być  ekipa  ratownicza,  więc  nasz  statek
mógł  wysłać  tylko  nas  pięcioro.  I  Tor  wie...  -  dziewczyna  zaśmiała  się  tak  głośno,  że
Lunzie  aż  się  skrzywiła,  ogłuszona  echem  owego  śmiechu  odbijającego  się  od
niewielkiej kopuły ślizgacza. - Grawitanci, wliczając w to Bakkuna i Beru, sami siebie
przechytrzyli. Jeśli ten czujnik, po który Tor pomknął z takim zapałem, jest rzeczywiście
dziełem Theków, to ta planeta należy do nich od milionów lat. I nie zrezygnują z niej.
              -  To  może  nie  mieć  już  żadnego  znaczenia,  Varian,  skoro  tyle  czasu  upłynęło  od
zainstalowania  tego  czujnika.  Możesz  być  pewna,  że  Bekkun  nie  zapomniał  donieść  za
pośrednictwem  kapsuły  o  bogatych  złożach  transuranowców  na  Irecie.  Ci,  którzy
przybędą,  wyczyszczą  planetę  równie  dokładnie,  jakby  to  zrobili  Inni.  I  dopiero  wtedy
zaczną się spory, kto miał do tego prawo.
       - Czy naprawdę istnieją jacyś Inni, Lunzie? - wstrząsnęła się Varian.
       - Nikt tego nie wie. Ale byłam kiedyś na planecie, która niegdyś musiała być tak
bujna, urocza i bogata, jak Ireta.
       - Buntownicy nie powinni ograbić tej planety.
       - I ja jestem tego zdania.
       - Może powróci stary ARCT10...
       - Lepiej się zastanówmy, czym dysponujemy - rzekła Lunzie i uniosła dłoń, uciszając
protesty Varian. - Nigdy nie zdawałam się na los. Kiedy jutro spotkacie się z Aygarem,
wszyscy troje - ty, Triv i Portegin - musicie mieć pasy nośne i obezwładniacze. A ty i
Triv  uciekniecie  się  do  pełnej  Dyscypliny.  -  Zamilkła  i  dorzuciła  po  chwili:  -  No,  i
chyba ujawnię wam wszystkie Bariery.
       - Bariery? - Varian zerknęła z przerażeniem na lekarkę, z tym aspektem Dyscypliny
zapoznawano jedynie nielicznych, wybranych Uczniów.
       - Jeżeli grawitanci wylądowali, to jedynym zabezpieczeniem dla was i dla naszych
uśpionych  przyjaciół  będą  właśnie  Bariery  -  odparła  spokojnie  Lunzie.  Zdaje  się,
pomyślała  dziewczyna,  że  lekarka  bardziej  się  przejmuje  tym,  że  musi  ujawnić  owe
tajemnice niż okolicznościami, które do tego doprowadziły.
Leciały w milczeniu; wreszcie z wieczornej mgły wyłoniły się białe skalne urwiska i w
 
jednym z nich ukazał się czarny wlot jaskinischronienia.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
       Kiedy już wszyscy nasycili się pyszną potrawą ugotowaną przez Lunzie i zjedli tyle
owoców, ile zdołali, Varian poprosiła lekarkę, żeby podzieliła się z nimi swoją teorią
na temat planów grawitantów co do Irety.
       - To właśnie w ten sposób grawitanci przywłaszczyli sobie układ S192 - uniósł się
Triv.
       - S192 miał dwie planety - przypomniała Lunzie.
       - Za to tutaj są dzikie zwierzęta, na które mogą polować i jeść ich mięso - rzuciła
ponuro Varian.
       - No, a złoża transuranowców uczynią z nich  bogaczy  -  odezwał  się  Kai.  -  O  ile
zdołają dowieść swoich praw.
       - Co się im nie uda, ponieważ żyjemy - rzekł gniewnie Portegin.
       - Ale oni o tym nie wiedzą - przypomniała mu Varian.
              -  Pamiętajcie  o  dwóch  sprawach,  przyjaciele  -  wtrąciła  Lunzie.  -  Potomkowie
buntowników  przeżyli  i  są  na  niezłym  poziomie  technologicznym,  skoro  potrafią
obrabiać metal i skonstruowali lokator. To ich kwalifikuje...
       - My też przeżyliśmy - wściekł się Portegin.
       - My - odparowała Lunzie, rzuciwszy mu ponure spojrzenie - dalej musimy dbać o
przeżycie.  Po  drugie,  potomkowie  pierwszych  buntowników  nie  mogą  odpowiadać  za
przestępstwa swoich dziadków.
       - Wciąż żyje Tanegli - Varian sama zdumiała się ostrym tonem swojego głosu.
              -  Toteż  podejrzewam,  że  najpierw  namówi  dowódcę  owego  statku,  żeby  nas
odszukał  -  odezwał  się  Kai.  -  Skoro  nie  znaleźli  wahadłowca  pod  martwymi
roślinożercami, to domyślili się, że ktoś przeżył i hibernuje.
       - Aygar wierzy, że ich tu celowo porzucono - powiedziała Varian.
              -  Tylko  twoje  kłamstewko  i  to,  co  mu  powiedzieli,  powstrzymało  Aygara  od
zaatakowania,  Varian  -  w  głosie  Lunzie  brzmiał  gniew.  -  Musimy  utrzymać  przy  życiu
siebie i ich - wskazała na wahadłowiec - dopóki nie przybędzie ARCT10.
       - ARCT10 pewno zginął w tym kosmicznym sztormie - parsknął ironicznie Portegin.
              -  Mało  prawdopodobne  -  zgasiła  go  Lunzie.  -  Kiedyś  przespałam  siedemdziesiąt
osiem lat, zanim mnie zabrał mój statek.
 
       - Więc uważasz, Lunzie, że ARCT-10 po nas wróci? - zdumiał się Portegin.
              -  Zdarzyły  się  jeszcze  dziwniejsze  rzeczy.  Pamiętaj,  Varian,  że  w  cokolwiek  by
wierzył Aygar,  Tanegli  wie  swoje  zdaje  sobie  sprawę,  że  któreś  z  nas  mogło  przeżyć.
Nie  może  ryzykować,  że  ARCT-10  wróci  i  odnajdzie  wahadłowiec  dzięki  naszemu
lokatorowi. Musimy się zastanowić, jak ochronić nie tylko nas samych, ale i uśpionych
kolegów, powinniśmy udawać, że nie mamy nic wspólnego z ARCT-10. Jeśli ów statek
naprawdę  został  zniszczony,  to  będą  o  tym  wiedzieć  wszyscy  dowódcy  -  w  tym  i
dowódca  statku  grawintantów  -  więc  nie  możemy  się  podawać  za  ekipę  ratowniczą  z
ARCT10.
              -  No  to  do  jakiego  statku  mamy  się  przyznawać,  Lunzie?  -  uśmiechnął  się  Kai;
zachrypnięty głos zdradzał, że jeszcze nie wydobrzał.
              Varian  zerknęła  na  niego;  zastanawiała  się,  czy  był  przeciwny  przywódczym
zapędom Lunzie. Oczy Kaia błyszczały, i to nie z gorączki. Zupełnie jakby pochwalał i
popierał nieoczekiwaną pomysłowość lekarki.
       - Możemy sobie wybrać: frachtowiec, statek pasażerski, inny statek badawczy... -
wzruszyła  ramionami  Lunzie,  powracając  nagle  do  swojej  zwykłej  pasywności.  -
Przypomnij nam, Varian, co powiedziałaś Aygarowi.
       - Że należę do ekipy wysłanej po odebraniu wołania o pomoc.
       - Każdy statek musi zareagować na taki sygnał... - rzucił Portegin.
       - Tylko statek floty mógł przechwycić wieści z naszego lokatora - przypomniał im
Triv.
              -  No  i  wiedziałby,  jakie  bogactwa  kryje  ta  planeta  i  przysłałby  ekipę  choćby  po
znaleźne - stwierdził Portegin.
              -  To  właśnie  dałam  do  zrozumienia  -  powiedziała  Varian.  -  Potem  Aygar
przedstawił mi swoją wersję całej historii.
       - Że jego dziadowie zostali porzuceni...? - zapytał Kai.
       - Rozmyślnie porzuceni - skrzywiła się Varian - po tragicznym wydarzeniu, kiedy to
uległ  zniszczeniu  główny  obóz.  Pamiętaj,  że  nie  wspomniano,  iż  jedno  z  nas  było
dowódcą.
       - Czyżby ów honor przypadł Paskuttiemu? - roześmiał się Kai.
       - Nie pytałam - dziewczyna wzruszyła ramionami. - Dowiadywałam się o dzieci. I
powiedziałam  też,  że  dalej  nie  ma  wieści  o ARCT10  -  zawahała  się,  niepewna  jak  to
przyjmą.
       - No to co? - teraz z kolei Kai wzruszył ramionami. - Nie byłoby nas tutaj, gdyby
powrócił,  jak  planowano,  w  ciągu  standardowego  roku.  Co  mnie  zastanawia,  to  te
czterdzieści trzy lata. To zupełnie nie pasuje do czasu, jakiego by potrzebowała kapsuła
automatyczna,  żeby  dotrzeć  do  miejsca  przeznaczenia.  Przecież  buntownicy  mieli  nasze
kapsuły.
              -  Pewno  czekali,  żeby  się  upewnić,  że  ARCT-10  naprawdę  nie  przyleci  -
zastanawiała się Varian.
- Czy wiedzieli, że ARCT-10 nigdy nie nawiązał z nami łączności? - spytała Lunzie.
 
- O tym wiedzieliśmy tylko ja i Kai.
- Bakkun mógł się domyślić - rzekł powoli Kai.
- Na podstawie tego, czego nie mówiliśmy? - zapytała Varian, a chłopak potaknął.
- Powinniśmy byli wymyślić jakąś wiadomość z ARCT10 - dorzucił Kai.
       - Wątpię, czy to by powstrzymało grawitantów. - Parsknęła Lunzie - Kiedy już mieli
te  swoje  krwawe  rozrywki  i  pokosztowali  zwierzęcego  białka,  doszły  do  głosu  ich
najgorsze cechy.
       Zapanowała pełna napięcia cisza. W końcu Varian zadrżała i powiedziała:
              -  Przecież  ogród  Divisti  dawał  tyle  roślinnego  białka,  że  starczyłoby  dla  drugiej
szóstki grawitantów.
       - Mówiłam, że czekali - zaczęła Lunzie, potem zamilkła, skubiąc wargę i po chwili
ciągnęła:  -  Może  próbowali  odszukać  wahadłowiec  i  baterie,  które  tak  sprytnie  ukrył
Bonnard.  Wiedzieli,  że  Kai  zdążył  nadać  komunikat,  zanim  Paskutti  zniszczył  komunit,
prawda?  No,  to  musieli  zaczekać  i  przekonać  się,  czy  nadejdzie  pomoc.  Na  pewno  się
też  spodziewali,  że  uda  nam  się  zmontować  jakiś  prowizoryczny  lokator  dla  owych
ratowników;  chociaż  Thek  potrzebował  czterdziestu  trzech  lat,  żeby  zareagować  na
wezwanie.
       - Chyba nie sądzisz, że mają jakiś alarm, który ich ostrzeże, że wylądował statek? -
wtrąciła nerwowo Varian.
              -  Nie  ma  mowy  -  Portegin  zdecydowanie  potrząsnął  głową.  -  Nie  przy  ich
wyposażeniu. Pamiętaj, że zabrali tylko części zamienne, a nie całe urządzenia.
              -  No  tak,  lecz Aygar  wspomniał  o  kopalniach  rud  żelaza  i  mieli  jakieś  zakłady
metalurgiczne.
              -  Bakkun  był  dobrym  inżynierem  -  nie  dał  się  przekonać  Portegin  -  ale  nawet  ja,
mając  do  dyspozycji  owe  części,  nie  potrafiłbym  zbudować  takiego  skanera. A  im  był
potrzebny skaner o planetarnym zasięgu.
       - Tak więc - podsumował Kai - czekali, żeby się upewnić, że ARCT10 nie przyleci
w  umówionym  terminie.  Czekali  też,  żeby  się  przekonać,  czy  ktoś  nie  odebrał  naszego
sygnału,  i  aby  ów  sygnał  stał  się  w  końcu  zbyt  słaby,  żeby  gdziekolwiek  dotrzeć.
Dopiero wówczas wysłali kapsułę do jednej z kolonii grawitantów i zaprosili techników
i osadników.
              -  Jeśli  ma  przylecieć  statek,  wiozący  tyle  ludzi  i  zapasów,  żeby  się  to
przedsięwzięcie opłacało, to muszą wybudować lądowisko! - wykrzyknął Triv.
       - To by tłumaczyło, czemu porzucili wspaniałe siedlisko w obozie pomocniczym! -
zawołała Varian.
       - I dlaczego Aygar woli się spotkać z tobą właśnie tam, a nie w nowym obozowisku
-  dokończyła  Lunzie  z  kwaśną  miną.  -  Takie  przygotowania  tłumaczą  też  owe
czterdzieści trzy lata.
       - Grawitanci potrzebowali całych lat, żeby wykarczować taką dżunglę, zbudować
lądowisko i bronić go przed atakami dżungli - rzekł z niejakim podziwem Portegin.
       - Prawdopodobnie dostali odpowiedź potwierdzającą i podającą przybliżony czas
 
przylotu - dodał Triv.
       Zastanawiali się nad tym ze smutkiem.
              -  Myślę,  że  najlepiej  będzie,  jeśli  im  powiemy,  że  jesteśmy  z  okrętu  Floty,  z
krążownika - przerwał w końcu milczenie Triv. - One co pewien czas przesyłają raporty
do Sztabu Głównego, no i nikt przy zdrowych zmysłach nie zadrze z krążownikiem.
       - Czy Aygar wie o tym? - zażartowała Varian.
              -  On  nie,  ale  kapitan  nadlatującego  statku  na  pewno  -  odparł  Triv.  -  Poza  tym
krążownik mógł tu wysadzić ekipę ratowniczą i odlecieć w kierunku Theków i Ryxiów.
              -  Skoro  już  ustaliliśmy,  skąd  jesteśmy  -  oznajmił  z  udawaną  rześkością  Kai  -  to
może byśmy się tak przenieśli do obozu Dimenona i Margit. O ile jeszcze istnieje.
              -  Dlaczego  miałby  nie  istnieć?  -  odezwał  się  Triv.  -  Wątpię,  żeby  grawitanci
marnowali moc pasów siłowych na rozmontowanie go i przetransportowanie do swojej
siedziby.
       - Czy nie powinniśmy raczej udać się do głównego obozu? - zapytał Portegin.
       - Byliśmy w nim - odparła Varian - ale tam płaszczak zaatakował Kaia, prawda? I
dlatego przenieśliśmy się do drugiego obozu pomocniczego - wstała i przeciągnęła się. -
Powinniśmy załatać dziury w osłonie z lian. Wtedy śpiący będą bezpieczni.
       Triv wziął rankiem jeden z małych ślizgaczy i poleciał sprawdzić, w jakim stanie
jest  obóz  Dimenona  i  Margit,  który  miał  im  służyć  jako  baza  wypadowa  do  badań  w
południowo-zachodniej  części  głównego  kontynentu  Irety.  Portegin,  wspomagany  przez
Varian i Lunzie, zabrał matryce wymontowane z dwóch pozostałych małych ślizgaczy i z
nie  uszkodzonych  komunitów  wahadłowca.  Był  pewny,  że  zmontuje  z  tych  części
komunity w dwóch małych ślizgaczach i jednym czteroosobowym oraz typowy lokator -
rekwizyt  ekipy  ratunkowej  z  krążownika  Flory  Kosmicznej.  Rozgrzany  czubek  sondy
służył  jako  lutownica;  najzręczniej  posługiwała  się  nią  Lunzie,  cały  czas  pomstując  na
takie wykorzystywanie jej drogocennego sprzętu medycznego.
       Varian nie za bardzo się im przydała. Nie miała ani serca, ani cierpliwości do takiej
żmudnej dłubaniny; od razu oznajmiła, że lepiej się nadaje do łączenia lian niż matryc.
              Zabrała  się  do  tej  ciężkiej,  wyciskającej  poty  roboty,  w  której  dodatkowe
utrudnienie  stanowiły  nagłe  iretańskie  ulewy  i  parne,  gorące  powietrze.  Liany  mocno
czepiały  się  skał,  więc  dziewczyna  sporo  się  namęczyła  przy  ich  odrywaniu.  Potem
splatała  je,  aż  gęsta  zasłona  skryła  wylot  jaskini.  Pamiętała  też  o  linach  do  odsuwania
owej zasłony, żeby ślizgacze mogły swobodnie latać w obie strony. Przyciągnęła młode
pędy  do  owej  szczeliny  -  roślinność  iretańska  rozrastała  się  tak  szybko,  że  po  paru
tygodniach liany szczelnie zasłonią wylot jaskini.
       Powrócił Triv i oznajmił, że obóz ocalał i że mieszkają tam teraz różne mniejsze i
większe  stworzenia.  Na  szczęście  działały  wsporniki  osłony,  więc  obóz  będzie  się
nadawał do zamieszkania, gdy tylko przegonią intruzów.
              Lunzie  wykorzystała  liany,  które  zostały  Varian  po  zamaskowaniu  jaskini:
zsyntetyzowała dodatkowe racje żywnościowe i lekkie koce z włókien. Załadowali je do
mniejszych ślizgaczy, a w większym wygodnie umościli Kaia. Lunzie obejrzała jeszcze
 
śpiących  i  zaprogramowała  uwolnienie  dodatkowej  porcji  gazów  kriogenicznych.  Triv
pociągnął  liny,  odsłaniając  wylot  jaskini  i  trzy  ślizgacze  wyleciały  w  wieczorny
deszczyk.  Wylądowali  na  szczycie  urwiska  i  poczekali  na  Triva.  Przejął  mały  ślizgacz
od  Lunzie,  a  ona  dołączyła  do  Varian  i  Kaia,  lecących  dużym  ślizgaczem.  Varian
wystartowała i od razu spojrzała w zachmurzone niebo:
       - Nie ma ptaków!
       - Mają dość rozumu, żeby nie latać w taką ulewę! - odparła Lunzie, osuszając dłonie
i patrząc na deszcz bijący w kopułę ślizgacza.
       - Zawsze mi towarzyszyły.
              -  Mówiłaś  mi  o  tym.  Nie  jesteś  aby  przesądna,  Varian?  -  zachichotała  ironicznie
lekarka.
       - Tylko na tyle, żeby przedkładać ich towarzystwo nad jego brak!
       - Bardzo długo nas pilnowały - zachrypiał Kai.
       - Obydwoje przypisujecie im wyższą inteligencję niżby należało.
              Varian  spojrzała  na  Kaia  i  obdarzyła  go  szorstkim  uśmiechem,  który  on  zaraz
odwzajemnił.  Deszcz  stawał  się  coraz  gęstszy  i  przez  resztę  lotu  dziewczyna  musiała
poświęcić całą uwagę pilotowaniu.
              Triv  i  Portegin  pierwsi  dotarli  do  starego  obozu  pomocniczego.  Duży  ślizgacz
lądował w mglistym iretańskim zmierzchu. Obóz wywarł na Kaiu niesamowite wrażenie;
chłopak wiedział, że nie było tu nikogo od ponad czterech dziesięcioleci - a jednak obóz
nie zmienił się ani odrobinę, jakby przespał te lata tak jak oni. Kai zdawał sobie sprawę,
że  to  skaliste  otoczenie  uchroniło  obozowisko.  Wiatr  i  deszcz  tylko  w  niewielkim
stopniu spatynowały kopułę, postawioną przez Dimenona i Margit. Na zewnątrz płonęło
małe ognisko. Jego blask podnosił na duchu, a dym choć trochę odstraszał owady, zanim
uruchomili  osłonę  siłową.  Kiedy  już  wszystkie  pojazdy  były  na  ziemi,  pospiesznie
podłączyli baterię. Owady uderzały teraz w pole siłowe i ginęły z cichym syknięciem -
resztki  ich  powłok  spływały  na  ziemię.  Kai  z  trudem  przemaszerował  od  ślizgacza  do
kopuły. Okropnie go denerwowała owa niesprawność; utrzymywał w tajemnicy fakt, że
nadal nie odzyskał czucia w miejscach, gdzie płaszczak najgłębiej się wessał. Nie mógł
się  powstrzymać  od  nerwowych  zerknięć  na  boki,  jakby  się  spodziewał,  że  płaszczaki
czają  się  tuż  za  osłoną.  Zastanawiał  się  przez  chwilę,  czy  pole  siłowe  zatrzyma  owe
paskudztwa.  Jasne,  że  zatrzyma.  Przecież  niegdyś  powstrzymało  nawet  hordy
roślinożerców... przez krótki czas.
       Mięśnie Kaia znów drżały, okropność. Taki krótki spacer, a już miał dość. Lunzie go
ostrzegła, żeby nie próbował wykorzystywać Dyscypliny do radzenia sobie ze słabością
rekonwalescenta;  ale  zwykłe,  codzienne,  podstawowe  ćwiczenia  Dyscypliny  na  pewno
by  mu  pomogły.  I  nawet  mogłyby  mieć  zasadnicze  znaczenie,  gdyby  się  nie  powiodło
spotkanie  Varian  z  Aygarem.  Wcale  mu  się  ów  pomysł  nie  podobał,  nawet  jeśli  cała
trójka  miała  mieć  broń.  Kai  próbował  oszacować,  jak  liczni  mogą  być  potomkowie
buntowników po dwóch generacjach. No, a jeśli wylądował już statek z osadnikami, to
roszczenia  buntowników  popierałyby  teraz  tysiące  grawitantów.  Tak  czy  owak,  jego
 
drużyna wiele ryzykowała.
              Gdzie  się  podział  ARCT-10?  Czemu  Tor  tak  się  palił  do  odszukania  starego
czujnika? I dlaczego zaraz potem odleciał? Kai sam sobie tłumaczył, że szary człowiek
nie powinien domagać się wyjaśnień od Theka. Co z oczu, to i z myśli. A przecież Tor
go zbudził tylko dlatego, że chciał znaleźć czujnik.
       I jak się powodziło Ryxim na ich nowej planecie? Kai zastanawiał się nad tym, choć
świetnie  wiedział,  że  Vrl,  jego  skrzydlaty  "kontakt",  pewnie  się  wcale  nie  przejął
milczeniem geologa. Ryxiowie prawdopodobnie nie skontaktowali się z Thekiem. Jasne,
że nie; chociaż, rozmyślał Kai, nawet zwykła uprzejmość powinna była skłonić dowódcę
statku Ryxich do odszukania grupy iretańskiej. Chyba że uznał, iż ARCT-10 zabrał ich z
Irety zgodnie z planem.
       Ta ostatnia myśl znów przywołała podstawowe pytanie: co się stało z ARCT10?
Wielkie  statkibazy  wychodziły  bez  szwanku  z  najgorszych  opałów.  Statek  EEC  mógł
bezpiecznie  przebywać  nawet  w  pobliżu  supernowej.  Chyba  tylko  czarna  dziura
stanowiłaby dla niego zagrożenie - ale żaden EEC by się nie narażał na takie ryzyko. Ani
jedna  z  ras  nieprzyjaznych  Skonfederowanym  Planetom  nie  była  na  etapie  lotów
kosmicznych; a więc tylko Inni mogli zaatakować ARCT-10. Kompletna tajemnica. Kai
głęboko westchnął.
       - Czyżby nie działały na ciebie wonie kolacji? A już myślałam, że się pogodziłeś z
koniecznością  jedzenia  naturalnych  produktów!  -  głos  Varian  wyrwał  chłopaka  z
zadumy.
       - Jestem taki głodny, ze wszystko zjem! - uśmiechnął się do dziewczyny i wziął od
niej miseczkę.
       Kiedy skończyli jeść, Lunzie zebrała i wypłukała miseczki i napełniła je kawałkami
owoców,  zalanych  sokiem.  Kai  był  już  bardzo  zmęczony,  więc  odstawił  miseczkę  na
bok,  wśliznął  się  pod  lekki  koc  i  zamknął  oczy.  Drzemał  przy  akompaniamencie
ziewania  Portegina  i  jego  utyskiwań,  że  "wcale  się  tyle  nie  narobiłem,  żeby  aż  tak  się
zmęczyć!"
       - Jeszcze się całkiem nie otrząsnąłeś ze skutków hibernacji - pouczała go Lunzie. -
Jutro też jest dzień i czeka cię robota. Dzisiejsze zadanie skończone.
       Kai słyszał, jak pozostali opatulają się kocami i szybko zasypiają, co zdradziły ich
oddechy; sam nie mógł zasnąć i zazdrościł im, że tak łatwo zapadli w sen. Ogromnie się
zdziwił, kiedy znienacka usłyszał spokojny głos Lunzie:
       - Porteginie, Varian i Trivie, słuchajcie, co wam powiem. Będziecie Dyszeć tylko
mój  głos.  Będziecie  posłuszni  tylko  mnie.  Dokładnie  wypełnicie  moje  polecenia,
ponieważ zawierzacie mi swoje życie. Potwierdźcie.
       Zafascynowany tymi słowami Kai usłyszał, jak cała trójka wyraża zgodę.
       - Nie będziesz odczuwał żadnego bólu, Porteginie, bez względu na to, co uczynią
twojemu  ciału.  Twoje  ciało,  od  pierwszego  ciosu,  będzie  pozbawione  czucia,
niewrażliwe na ból. Nie będziesz krwawił. Nakażesz ciału, żeby spokojnie i bez oporu
znosiło  rany.  Będziesz  mógł  ujawnić  tylko  swoje  imię,  Portegin,  i  swoje
 
zaszeregowanie:  sternik  pierwszej  kategorii  na  krążowniku  218ZD-43  z  Floty
Kosmicznej Skonfederowanych Planet. Jesteś członkiem ekipy ratowniczej. To wszystko,
co wiesz o swych obecnych losach. Pamiętasz całe dzieciństwo i wcześniejszą służbę, z
tym, że odbywałeś ją we Flocie Kosmicznej. Jesteś pierwszy raz na Irecie. Nie będziesz
odczuwał żadnego bólu, bez względu na to, co się przydarzy twojemu ciału i umysłowi.
Posiadasz  barierę  przeciwko  bólowi  i  ingerowaniu  w  twój  umysł.  Twój  umysł  jest
odporny na wszelkie próby wdarcia się do niego. To ja kontroluję twoje nerwy i ośrodki
bólowe. Nie pozwolę, by cokolwiek sprawiło ci ból lub wpędziło w rozpacz.
              Lunzie  nakazała  Porteginowi,  żeby  powtórzył  jej  instrukcje.  Kai  słyszał  tylko
monotonny szept kolegi, nie zdołał rozróżnić poszczególnych słów.
       Potem lekarka zabrała się do Varian, którą nazywała Rianav. Tu polecenia były o
wiele bardziej skomplikowane. Lunzie wymyśliła dla dziewczyny dwa lata spędzone w
korpusie  wojskowym  ojczystej  planety;  wplotła  w  ową  historię  prawdziwe  szczegóły
zupełnie  nieznane  Kaiowi,  a  o  których  lekarka,  o  dziwo,  świetnie  wiedziała.  Sugestia
hipnotyczna  miała  sprawić,  że  Varian-Rianav  będzie  myśleć  i  działać  jak  zawodowy
oficer Floty. Lunzie wzniosła też bariery, mające chronić Varian-Rianav przed próbami
wdarcia  się  w  jej  umysł  i  przed  bólem,  o  wiele  skuteczniejsze  niż  samokontrola,  którą
dawała  dziewczynie  Dyscyplina.  Zastępcza  osobowość  Varian  była  takim  logicznym
splotem  faktów;  i  półprawd,  że  Kai  zaczął  się  zastanawiać,  czy  aby  lekarka  nie
wykorzystuje  biografii  jakiejś  rzeczywistej  osoby.  Chłopaka  ogarnęło  pełne  respektu
zdumienie;  zdał  sobie  sprawę,  że  słucha  Adepta,  który  osiągnął  najwyższy  stopień
wtajemniczenia, choć w danych osobowych lekarki nie było nic, co by o tym mówiło. No
i  nie  powinno  być;  wspomniano  tylko  o  stażu  w  Seripan,  ośrodku,  gdzie  nauczano
Dyscypliny; znaczenie tego faktu mogli docenić wyłącznie inni Uczniowie.
       W końcu lekarka ustanowiła bariery w umyśle TrivaTitrivella. Kai zaś zaczął się
zastanawiać,  czy  zarząd ARCT  miał  jakieś  ukryte  powody,  żeby  polecić  właśnie  ją  na
medyka  w  ich  wyprawie.  Uznał,  że  był  to  czysty  przypadek,  bo  niby  cóż  to  mogło  być
innego?  Uczniami  była  większość  lekarzy:  w  końcu  sugestia  hipnotyczna  skuteczniej
znosiła  ból  niż  analgetyki  i  świetnie  się  nadawała  do  Jęczenia  urazów  psychicznych.
Ekspedycję  iretańską  uważano  za  całkiem  banalną  -  prościutkie  poszukiwanie  złóż
transuranowców;  i  to  właśnie  dlatego,  Kai  był  o  tym  święcie  przekonany,
współdowództwo  powierzono  dwojgu  młodym  ludziom.  Rozmyślał  ponuro  o  zarzutach
przeciwko  niemu  i  Varian:  bunt,  zajęcie  przez  grawitantów  Irety,  która  mogła  się  stać
jedną  z  najbogatszych  w  surowce  planet  SP.  Na  pewno  się  to  nie  spodoba  korpusowi
BadawczoOceniającemu,  a  jeszcze  mniej  SP  -  Federacja  wolała  zachować  pełną
kontrolę  nad  wszystkimi  złożami  transuranowców  i  dzierżawić  je  wyłącznie  silnym  i
stabilnym korporacjom.
              Nie  powinniśmy  hibernować,  rozmyślał  Kai,  lecz  zrobić  wszystko,  żeby
pokrzyżować plany grawitantów; nie miał jednak pojęcia, co mogliby zrobić, skoro nie
mieli  ani  broni,  ani  niezbędnego  sprzętu.  Pierwsza  powinność  dowódcy  -  wrócić  do
bazy  z  nieuszczuploną  załogą;  najlepiej  po  wypełnieniu  powierzonego  mu  zadania.  Kai
 
westchnął z rezygnacją...
              -  Nie  spałeś,  Kai?  -  spytała  cicho  Lunzie;  zorientował  się,  że  stoi  obok  niego  i
trzyma w dłoni jego miseczkę z owocami.
       - Dodałaś tam czegoś? - otworzył oczy i spojrzał na lekarkę.
       Skinęła potakująco głową. Dziwne, że nigdy wcześniej nie zauważył, jakie ona ma
piękne i zniewalające oczy. Uniósł miseczkę i najpierw wypił sok, a potem zjadł owoc.
              -  Nie  byłem  głodny.  Ogromnie  się  cieszę,  Lunzie,  że  mogłaś  im  dać  dodatkową
osłonę.
       - O tak, łatwiej się kłamie, jeżeli jest się przekonanym, że to szczera prawda.
       - Nie będę się tak przejmował jutrzejszym spotkaniem.
              -  Jestem  pewna,  że  nie  będziesz  -  w  szepcie  Lunzie  brzmiały  nutki  rozbawienia,
wyjęła pustą miseczkę z dłoni Kaia.
              Środek,  który  dodała  do  owoców  zadziałał  natychmiast.  Kai  osunął  się  w  sen,
świadom tego, że rano nie będzie pamiętał, iż Lunzie jest Adeptem.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
              Rianav  żałowała,  że  nie  leci  z  nimi  cały  oddział.  Titrivell  i  Portegin  to  dobrzy
żołnierze, była już razem z nimi w najróżniejszych opałach; ale troje ludzi wyposażonych
jedynie  w  pasy  siłowe  i  obezwładniające  to  trochę  mało,  o  ile  jej  podejrzenia  są
słuszne.  Hmm,  może  jednak  wystarczą,  jeżeli  kapitan  nie  dopuści  do  lądowania  statku
kolonistów. Rianav sądziła, że "ocaleńcy" nie dysponują żadną wymyślną bronią, skoro
Aygar polował z kuszą i dzidą. Jednak nawet taki prymitywny oręż stanowił zagrożenie:
strzały z kuszy mogły przebić metalową osłonę, a z bliższej odległości przeniknąć i przez
ceramiczny  kadłub  ślizgacza.  Obezwładniacze  tamtej  ekspedycji  już  na  pewno  nie
działają. Zarówno ona, jak i Titrivell poradzą sobie bez trudu z dwoma lub trzema takimi
osobnikami  jak Aygar,  więc  nie  miała  powodów,  żeby  się  obawiać  owego  spotkania.
Niepokoiło ją tylko to, iż Aygar nalegał, żeby odbyło się poza obecnym siedliskiem jego
ludzi.
       Rianav wzięła kurs na obóz pomocniczy i przekazała stery Porteginowi. Chciała się
skupić  przed  spotkaniem  z  tamtymi.  Zajęła  punkt  obserwacyjny  przy  lewej  burcie,
Titrivell  -  przy  prawej.  Właściwie  nie  było  widać  nic  poza  wielkimi,  obwieszonymi
pnączami drzewami i szlakami wydeptanymi przez jakieś ogromne bestie. Wolałaby nie
przeprowadzać tam żadnej akcji.
       - Poruczniku? - Głos Portegina wyrwał Rianav z zadumy; spojrzała w tę stronę, co
on.
              - Ależ  olbrzymie  bestie!  Rejestrujesz  to,  Portegin?  Chciałabym,  żeby  kapitan  to
zobaczył!
       - Tak jest, dowódco!
 
              -  Muszą  ważyć  wiele  ton  -  Titrwell  spojrzał  ponad  ramieniem  Portegina.  -  Całe
szczęście, że jesteśmy tu, w górze!
       - Założę się, że nieźle dają popalić grawitantom - Portegin aż się obejrzał za hordą
stworów, pożerających wszystko, co się znalazło w zasięgu ich wężowatych szyj.
       - Nie czas na żarty, Portegin - rzuciła zimno Rianav.
              Nie  można  pozwolić  nawet  na  najmniejsze  aluzje  do  spożywania  mięsa.  Każdy
członek Federacji, który łamie prawo zakazujące spożywania żywych istot, naraża się na
wyrzucenie z SP.
              -  Słyszałem  z  dobrze  poinformowanych  źródeł,  poruczniku  -  rzekł  skruszony
Portegin - że grawitanci na swoich planetach wcale nie przestrzegają zakazu.
              -  To  kolejny  powód  naszej  obecności.  Choćby  i  były  takie  głupie,  na  jakie
wyglądają - Rianav szerokim gestem wskazała na następne  stado  żerujących  zwierząt  -
te,  jak  każdy  inny  gatunek,  muszą  mieć  szansę  dalszego  rozwoju.  A  my  musimy  im  ją
zapewnić.
       - Poruczniku, jakieś latające stwory na jedenastej - odezwał się Portegin.
       Były tam trzy złociste stworzenia. Rianav nie potrafiła z tej odległości określić, czy
porastały je pióra, czy sierść, ale ich obecność dodawała jej pewności siebie. Dziwne...
              -  Czy  mam  im  uciec?  -  spytał  Portegin,  kiedy  się  okazało,  że  złotoskrzydłe
stworzenia  zmieniły  kurs  i  lecą  na  tej  samej  wysokości  i  z  tą  samą  prędkością,  co
ślizgacz.
              -  Nie  ma  potrzeby,  sterniku.  Nie  wydają  się  agresywne.  Raczej  ciekawskie.
Uciekniemy im bez trudu, jeśli staną się wrogie - Rianav była osobliwie zadowolona z
tej eskorty i z przyjemnością patrzyła na pełne gracji i siły ruchy wielkich skrzydeł.
              -  One  nas  obserwują,  poruczniku  -  zawołał  Titrivell.  -  Wszystkie  trzy  zwróciły
głowy w naszą stronę.
       - Nie atakują nas.
       Tylko raz przerwali lot. Rianav wypatrzyła sporą kępę drzew owocowych: górne
konary uginały się pod ciężarem dojrzałych owoców; przyjemna odmiana po służbowych
racjach. Żadne z nich się nie zastanawiało, skąd wiedzą, że to jadalne owoce.
       W końcu dotarli do rozległej równiny, usianej wzniesieniami i stadami pasących się
zwierząt.  Rianav  nakazała  sternikowi,  żeby  krążył,  zbliżając  się  do  wyznaczonego
miejsca. Sama patrzyła na monitor, szukając śladów obecności Aygara i jego ludzi.
       - Pewno ukryli się w tych barakach - zasugerował Titrivell.
       - Pełna Dyscyplina - rzuciła Rianav, sygnalizując skinieniem głowy, że docenia tę
uwagę.  -  Zostań  w  ślizgaczu,  sterniku.  Jeśli  nas  pokonają  lub  dam  ci  znak  do  lotu,
zameldujesz  o  wszystkim  dowódcy.  Ten  ślizgacz  nie  może  wpaść  w  ich  ręce.  Nie
wyłączaj  komunitu  i  wypatruj  oznak,  że  gdzieś  w  pobliżu  ląduje  większy  statek.  -
Wskazała na południowo-wschodnie wzgórza, bo podejrzewała, że tam właśnie mieści
się obozowisko grawitantów.
       Rianav i Titrivell mieli dość czasu - przy tej szybkości lotu - na osiągnięcie pełnej
Dyscypliny. Lecz kiedy Rianav rozpoczęła ćwiczenia, poczuła nieoczekiwany przypływ
 
energii, tak potężny zastrzyk adrenaliny, jakiego nigdy w dyscyplinie nie doświadczyła.
Dziewczyna  popatrzyła  na  Titrivella  i  domyśliła  się,  że  i  on  tego  doznał.  Hmmm,  to
prawda, że z każdym zastosowaniem Dyscypliny zwiększało się swoje możliwości, ale
żeby coś takiego?! Musi o to zapytać dowódcę, gdy tylko wrócą do krążownika.
       Portegin wylądował na okrągłym placu, gdzie kiedyś przez długi czas musiała się
wznosić jakaś kopuła. Titrivell otworzył kopułę i Rianav zeskoczyła zręcznie na ziemię.
Titrivell  podążył  za  nią;  zamknął  kopułę  ślizgacza  i  dał  Porteginowi  znak,  żeby  ją
zaklinował.  Rianav  dostrzegła,  że  Titrivell  szerzej  otwiera  oczy  i  w  tym  samym
momencie usłyszała cichy dźwięk - powoli spojrzała w tę stronę.
       Sześcioro ludzi - trzy kobiety i trzech mężczyzn - ustawiło się w szeregu, niby do
uroczystego  powitania.  Każde  z  nich  było  ubrane  w  mundur.  Rianav  poczuła  -  pomimo
Dyscypliny - ukłucie niepokoju. Potem dostrzegła, że mundury były połatane i że nikt z
owej szóstki nie miał ani pasa siłowego, ani obezwładniacza. A więc posiłki jeszcze nie
przybyły.  To  byli  potomkowie  grawitantów  z  pierwszej  wyprawy;  zakpili  sobie  z  niej,
przywdziewając  stroje  przodków.  Dziewczyna  cieszyła  się,  że  ma  obezwładniacz.
Tamci  byli  wyżsi,  masywniejsi  i  ciężsi  niż  ona  czy  Titrivell.  Rianav  wahała  się  tylko
przez chwilę, potem ruszyła ku nim - ani niedbale, ani oficjalnie. Przesuwała wzrok po
ich twarzach, zupełnie jakby się spodziewała, że kogoś rozpozna. Zatrzymała się cztery
metry przed Aygarem i zasalutowała.
       - Jesteś punktualny, Aygarze.
       - Ty też - skrzywił usta w półuśmiechu i zerknął na Titrivella, stojącego dwa kroki
za  swoją  porucznik  oraz  pilota  przy  konsolecie  zamkniętego  ślizgacza.  -  Czy  wasz
poraniony towarzysz przeżył?
       - Tak. I przesyła ci podziękowania za lek.
       - Nie mieliście już kłopotów z płaszczakami?
              -  Nie  -  odparła  Rianav.  -  Wam  pewno  nie  zagrażają  na  tym  wzniesieniu?  -
zakończyła pytaniem.
              -  Już  stąd  wyrośliśmy  -  odparł  Aygar,  co  wywołało  uśmieszki  jego  pięciorga
kompanów.
       - Być może nie wiecie, że Skonfederowane Planety rekompensują ocalonym...
       - Nie zostaliśmy ocaleni, poruczniku - przerwał jej Aygar. - Urodziliśmy się na tej
planecie. Ona jest nasza.
              -  Ależ,  Aygarze  -  rzekła  pojednawczym  tonem  Rianav,  wskazując  na  jego
towarzyszy  -  sześcioro  ludzi  może  mieć  na  własność  tylko  tyle,  aby  zaspokoić  swoje
potrzeby.
       - Jest nas więcej niż sześcioro.
              -  Bez  względu  na  to,  jak  liczna  jest  wasza  grupa,  prawa  SP  stwierdzają
jednoznacznie...
       - Tutaj my stanowimy prawo, Rianav! I to my cię oskarżamy o gwałcenie naszych
praw!
       Słuch dziewczyny, dodatkowo wyostrzony Dyscypliną, uchwycił zmianę w głosie
 
Aygara. Natychmiast chwyciła obezwładniacz i strzeliła w Aygara i dwóch ludzi po jego
prawej stronie - zanim zdążyli się na nią rzucić. Titrivell obezwładnił pozostałą trójkę.
Rianav podeszła do nieruchomych ciał, leżących na pylistym gruncie; wciąż trzymała w
dłoni  obezwładniacz,  bo  nastawiła  go  na  średnią  moc  i  nie  wiedziała,  jak  długo  będą
sparaliżowani.  Pochyliła  się  nad  Aygarem  i  przekręciła  go  na  plecy  -  oczy  chłopaka
płonęły gniewem. Dała znak Titrivellowi, żeby tak samo ułożył pozostałych.
              -  Nie  będziesz  się  mógł  ruszyć  przez  jakieś  pięćdziesiąt  minut.  Pewno  twoi
dziadkowie  opowiadali  o  obezwładniaczach.  Nic  wam  się  nie  stanie,  ten  paraliż  nie
zostawi  śladów.  Wypełniamy  naszą  misję  i  staramy  się  nie  używać  broni  przeciwko
innym  humanoidom,  ale  trzech  na  jednego  to  nieuczciwa  gra.  I  wcale  nie  naruszyliśmy
waszych  praw, Aygarze.  Nasz  krążownik  odebrał  wołanie  o  pomoc  i  odpowiedział  na
nie.  To  nasz  obowiązek.  Nie  wątpię,  iż  to  wasza  izolacja  sprawiła,  że  nie  znacie
podstawowych  praw  galaktyki.  Będę  wyrozumiała  i  nie  powiadomię  moich
przełożonych  o  waszym  agresywnym  zachowaniu.  Nie  możecie  mieć  na  własność
planety,  która  figuruje  w  Rejestrze  Federacji  jako  nie  zbadana.  Posiadanie  czegoś
stwarza  korzystną  sytuację  prawną,  lecz  wy  posiadacie  -  podkreśliła  ostatnie  słowo  -
jedynie  maleńki  skrawek  tej  lesistej  planety;  i  nieważne,  ilu  jest  teraz  potomków
pierwszej  wyprawy.  Zresztą  decyzja  nie  należy  do  mnie.  Mam  zbadać  stan  faktyczny  i
złożyć raport.
       Aygar napiął z całej siły mięśnie szyi, starał się przełamać bezwład.
       - Możesz sobie zrobić krzywdę, Aygarze. Uspokój się, a nic ci się nie stanie.
       Huknął grom i oślepiająco zajaśniała błyskawica. Chmury, które się zaczęły zbierać
w trakcie krótkotrwałej potyczki zgęstniały i skłębiły się.
              -  Oooo!  To  cię  na  pewno  ostudzi!  -  Rianav  przypięła  obezwładniacz  do  pasa  i
ruszyła do ślizgacza, dając Trivowi znak, żeby poszedł w jej ślady.
       - Jest tu więcej takich jak oni? - spytał Titrivell, sadowiąc się w ślizgaczu.
              -  Sądzę,  że  powinniśmy  to  sprawdzić.  -  Rianav  skinęła  na  Portegina,  żeby  się
przesiadł na drugi przedni fotel. - Aygar powiedział mi, jak tam dojść pieszo. Nie wiem,
czy wskazał właściwy kierunek, lecz możemy polecieć i sprawdzić. "Biegnij w dobrym
tempie w prawo, miń pierwsze wzgórza, skręć w prawo, w parów, ale uważaj na węże
wodne;  potem  idź  z  biegiem  rzeki  do  pierwszych  wodospadów,  wybierz  łatwiejszą
drogę  na  szczyt  skały,  trzymaj  się  linii  wapienia,  dopóki  dolina  się  nie  rozszerzy",  tak
brzmiały  jego  słowa.  Uprawne  pola  wskażą  nam  ich  siedzibę.  -  Rianav  parsknęła
urągliwie.
              Poprowadziła  ślizgacz  tym  samym  kursem  jak  przy  pierwszej  wizycie,  potem
przeleciała  w  poprzek  parowu,  w  którym  spotkała  Aygara.  Wskazany  parów
doprowadził  ją  do  rzeki  o  bystrym  nurcie  -  skalne  rumowisko  odgradzało  wody  od
starego  koryta.  Skierowała  ślizgacz  w  górę  rzeki  i  po  pewnym  czasie  dotarli  do
przepięknych wodospadów, wysokich na jakieś czterdzieści metrów.
       - Wykorzystali je - Portegin wskazał na lewo. - Zamontowali napędowe koło wodne
i coś, co wyglądało na elektrownię.
 
              Portegin  zerknął  na  Rianav,  ciekaw,  czy  zechce  to  obejrzeć,  lecz  dziewczyna
wzniosła właśnie ślizgacz ponad wodospad i nie spuszczała oka ze ścieżki wiodącej po
prawej  stronie  -  dlatego  Titrivell  i  Portegin  wcześniej  niż  ich  porucznik  zobaczyli
następne, większe wodospady.
       - Czy i tutaj mają elektrownię?
       - Tak, i to większą niż tamta - odparł Portegin, kierując kamerę na ów obiekt.
       - A tu mamy pola uprawne - oznajmił Titrivell, kiedy ślizgacz wzniósł się ponad
wodospad. - I fałd nieciągłości!
- Cooo? - zdumiała się Rianav, patrząc na krajobraz.
       - To by wyjaśniało istnienie owej doliny - ciągnął Titrivell. - Prawdopodobnie dno
niegdysiejszego morza. Patrzcie, jaka rozległa!
       - Teraz wiemy, dlaczego opuścili tamto wzniesienie - powiedziała Rianav. - Na tym
olbrzymim  płaskowyżu  spokojnie  wyląduje  nawet  największy  statek.  Widzicie
lądowisko?
       Ślizgacz zakreślił spiralę i zawisł, a oni spoglądali na rozległą dolinę. Zaczął padać
deszcz, lecz pierwszy plan krajobrazu był dobrze widoczny. Mgiełka przesłoniła rzekę i
tarasowate  pola,  zaczynające  się  na  jej  brzegu.  W  oddali  było  widać  pomarańczowe  i
czerwone błyski - to wulkany dorzucały swoje dymy do porannej mgły. Po lewej stronie
rzeki kłębiła się gęsta dżungla, wspinająca się na wzniesienia i granie.
       - Proszę spojrzeć, poruczniku! - Titrivell wskazywał coś la prawej stronie. - Jak
sprytnie wykorzystali ukształtowanie formacji brzegowej!
       - Co wykorzystali?
       - A tam, o ile zdoła to pani dostrzec we mgle... w tej skale jest kruszec! Jej barwa o
tym świadczy - Titrivell zagwizdał, w oczach błysnęła ekscytacja. - Wszędzie widać ów
kolor. Tam jest mnóstwo rudy żelaza.
       - No i mamy drugi powód ich przeprowadzki - stwierdziła sucho Rianav, tłumiąc
nadmierny entuzjazm Titrivella.
       - Ooo, kominy! - Titrivell nie dał się poskromić; dziewczyna wykonała półobrót. -
Odlewnia... i to duża. O cholera, szyny... biegną do... czy zechciała by pani, poruczniku...
o jakieś trzydzieści stopni...
       - Szukamy lądowiska, Titrivell! - oburzyła się Rianav, lecz zmieniła kurs.
       - Nie musimy wypatrywać, poruczniku. - odparł Titrivell. - Jeżeli ów tor prowadzi
do kopalni lub do...
              Rianav  poprowadziła  ślizgacz  skrajem  płaskowyżu.  Roślinność  nagle  zniknęła  i
zobaczyli wielki, połyskujący w deszczu dół.
       - To kopalnia odkrywkowa!
              -  Nie  miałam  pojęcia,  Titrivellu,  że  się  tak  świetnie  znasz  na  górnictwie!  -
roześmiała  się  Rianav;  była  zdumiona:  ani  prymitywna  broń  Aygara,  ani  jego
barbarzyńska powierzchowność nie wzbudziły w dziewczynie podejrzeń, że potomkowie
buntowników mają aż tak rozwinięty przemysł.
              -  Trudno  nie  zauważyć  takiej  odkrywki  i  nie  zorientować  się,  co  to  jest  -  odparł
 
Titrivell; patrzył poza ową jamę w ziemi Rianav skierowała ślizgacz w tę samą stronę,
ku olbrzymiemu płaskowyżowi.
       - Nie muszą zbyt daleko transportować urobku - odezwał się Portegin. - I do domów
też mają blisko. Trzy stopnie w prawo widać sporą osadę.
       - Wolałabym wiedzieć, czy już skończyli lądowisko, czy nie. Dziewczyna cały czas
pamiętała,  że  musi  zdać  swemu  dowódcy  jak  najpełniejszy  raport  -  powinna  więc
dowiedzieć się, jak liczna jest tutejsza społeczność. Skierowała ślizgacz w stronę osady.
Geometrycznie ułożone budowle otaczały kopułę z poprzedniej ekspedycji - porysowana
przez  niesiony  wiatrem  piasek,  zbrązowiała  od  słońca,  ale  wciąż  zdatna  do  użytku,
najwyraźniej  stanowiła  centralny  punkt  osady.  Mieszkańcy,  nie  zwracając  uwagi  na
deszcz,  wykonywali  swoje  codzienne  prace.  Wkrótce  dostrzegli  ślizgacz  i  zaczęli  go
sobie pokazywać.
       - Lądowisko jest tam, poruczniku - Portegin uniósł głowę znad skanera. - No bo po
cóż  by  ogołocili  z  wszelkiej  roślinności  połowę  płaskowyżu.  Nawet  droga  wiedzie  w
tamtym kierunku.
       - Policzcie ich - Rianav zawróciła ślizgacz i powoli przeleciała nad osadą.
       - Naliczyłem czterdziestu dziewięciu - oznajmił Portegin - ale dzieciaki za bardzo
się kręcą.
              -  A  ja  pięćdziesięcioro  -  dorzucił  Titrivell.  -  Nie,  pięćdziesięciu  jeden.  Jakaś
kobieta wyszła z kopuły, prowadzi kogoś... mężczyznę. Czyli pięćdziesięcioro dwoje.
       - Ten starzec jest pewno ostatnim pozostałym przy życiu buntownikiem - stwierdziła
Rianav; przyspieszyła i skierowała ślizgacz ku drodze, o której wspomniał Portegin.
       Nawet w padającym deszczu trudno było nie dostrzec lądowiska, choć kratownicę
zaścielały  naniesione  przez  wiatr  szczątki  i  błoto  -  całą  ziemię,  jak  okiem  sięgnąć,
podzielono na kwadraty.
       - Trzeba im oddać sprawiedliwość - stwierdził Portegin. - Chociaż to grawitanci,
ale dokonali wspaniałego wyczynu. Wystarczyły im cztery dziesięciolecia, żeby od zera
dojść aż do tego.
              Rianav  poleciała  daleko  nad  płaskowyż  i  uznała,  że  grawitanci  już  skończyli
lądowisko. Potem zawróciła w stronę osady.
       - Wylądujemy? - spytał Portegin; widać było tłumek, czekający na nich na skraju
osady.  -  Starzec  daje  nam  znaki.  Spodziewa  się,  że  wylądujemy  -  chłopak  był
niespokojny.
       - W końcu po to tu przylecieliśmy, Portegin - pouczyła go sucho Rianav.
              -  Na  pewno  nie  mają  obezwładniaczy.  W  przeciwnym  razie  daliby  je  ludziom
Aygara - dodał Titrivell.
       - Aygar mógł nie powiedzieć starszyźnie o spotkaniu z nami - rzekła Rianav. - Jego
ludzie byli bardzo młodzi.
              -  Korzystniej  dla  nich,  poruczniku,  zachować  status  "nie  uratowanych"  aż  do
przybycia tego statku z kolonistami - dorzucił Titrivell.
       - Przecież już tu jesteśmy, no nie? - prychnął Portegin.
 
       - Wygląda na to, że nieźle wyjdą na odszkodowaniach przysługujących rozbitkom -
stwierdził Titrivell.
       - Przecież wiemy, że Aygar ma większe aspiracje - przypomniała im Rianav. - Na
szczęście to nie nasza sprawa. My mamy tylko zareagować na sygnał alarmowy i zbadać
sytuację.
       Dziewczyna wylądowała jakieś sto metrów od tłumu i przekazała stery Porteginowi
z  takimi  samymi  instrukcjami  jak  poprzednio.  Razem  z  Titrivellem  ruszyła  w  górę
łagodnego  wzniesienia.  Starzec  i  podtrzymująca  go  kobieta  wyszli  im  naprzeciw;
mężczyzna szedł tak szybko, jak mu pozwalała zniekształcona noga.
              Może  i  mają  hutnictwo  pozwalające  na  zbudowanie  kratownicy  lądowiska,
pomyślała Rianav, lecz zaniedbali sztukę medyczną. Przecież w tej wyprawie była chyba
jakaś lekarka.
              -  Jesteście  ze  statku  osadników?!  -  wykrzyknął  podekscytowany  starzec.  -
Orbitujecie?  Nie  ma  potrzeby.  O,  tam  -  wskazał  na  płaskowyż  za  dziewczyną  -
położyliśmy kratowlicę. Trzeba tylko naprowadzić na nią statek.
              Mężczyzna  podchodził  coraz  bliżej  i  Rianav  się  zorientowała,  że  zamierza  ją
uściskać.  Cofnęła  się  i  zasalutowała,  w  ten  uprzejmy  sposób  unikając  bezpośredniego
kontaktu.
              -  Porucznik  Rianav  z  krążownika  218  ZaidDayan  43.  Odebraliśmy  wasz  sygnał
alarmowy...
       - Sygnał alarmowy? - Starzec wyprostował się dumnie; w jego postawie pojawiła
się niechęć i wzgarda. - Nie wysłaliśmy takiego sygnału.
              Musiał  być  niegdyś  potężnym  mężczyzną,  pomyślała  Rianav;  teraz  mięśnie  mu
zwiotczały, a skóra obwisła. Masywny kościec okrywało sflaczałe ciało.
       - Tak, porzucono nas tutaj. Większość naszego ekwipunku została zniszczona, kiedy
hordy  roślinożerców  stratowały  obóz.  Nie  mogliśmy  wysłać  żadnej  wiadomości.
Straciliśmy  wszystkie  ślizgacze  i  wahadłowiec.  Nasi  wredni,  wyniośli  i  dufni
zleceniodawcy nie zawracali sobie nami głowy, zostawili nas na pastwę losu. Daliśmy
sobie jednak radę. Przeżyliśmy. My, grawitanci, świetnie sobie radzimy na tej planecie.
Ona  należy  do  nas.  Dajcie  sobie  spokój  z  tym  alarmowym  lokatorem.  To  nie  my  go
uruchomiliśmy.  Niepotrzebna  nam  wasza  pomoc.  Nie  możecie  nam  odebrać  tego,  do
czego sami doszliśmy.
       Rianav zauważyła kątem oka, że Titrivell wyciągnął obezwładniacz. Dostrzegła to
również kobieta u boku starca i szepnęła coś, co uciszyło jego gniewną przemowę.
       - Hmmm? To? - mężczyzna spojrzał uważniej i skrzywił pogardliwie, rozpoznając
broń.  -  No,  oczywiście.  Przychodzić  z  obezwładniaczem  do  pokojowo  nastawionych
ludzi.  Przedrzeć  się  siłą  przez  nasze  szeregi!  Odebrać  nam  to  wszystko,  co
wypracowaliśmy  przez  cztery  dziesięciolecia!  Mówiłem,  że  nigdy  nam  nie  pozwolą
zatrzymać Irety. Zawsze sobie przywłaszczacie najlepsze planety, prawda?
       - Odpowiedzieliśmy na sygnał alarmowy, sir, jak nam nakazuje prawo kosmiczne.
Przekażemy  raport  do  Sztabu  Głównego  Floty.  Teraz  zaś  możemy  wam  zaoferować
 
pomoc medyczną lub...
              -  Sądzisz,  że  cokolwiek  przyjmiemy  od  takich  jak  wy!  -  obruszył  się  starzec.  -
Niczego  od  was  nie  chcemy!  Zostawcie  nas!  Przeżyliśmy.  To  nasz  świat.  Zasłużyliśmy
na niego. Zdobyliśmy go. I kiedy...
       Towarzysząca starcowi kobieta zasłoniła mu usta dłonią:
       - Wystarczy, Tanegli. Rozumieją.
       Starzec ustąpił, lecz dalej mamrotał coś pod nosem i rzucał gniewne spojrzenie na
dwoje kosmicznych żołnierzy.
       - Wybacz mu, poruczniku - rzekła do Rianav kobieta. - Nie żywimy do was niechęci.
I  jak  sama  widzisz  -  wskazała  szerokim  gestem  solidne  budowle  i  krzepkich  ludzi  -
świetnie  się  nam  tu  powodzi.  Dzięki,  że  się  zjawiliście,  lecz  już  nie  ma  żadnego
niebezpieczeństwa.  -  Zasłoniła  sobą  starca  i  dodała:  -  Cierpi  na  związane  z  wiekiem
przywidzenia, majaczy o ratownikach i zemście. Jest zawzięty i wrogo usposobiony, ale
my nie. Dziękujemy wam za to, że odpowiedzieliście na sygnał.
       - Skoro nie wy go nadaliście, to kto? - spytała Rianav.
              -  Tardma,  jedna  z  tamtej  wyprawy,  twierdziła,  że  wiadomość  wysłano  przed
zniszczeniem głównego obozu. Ale nikt nie przybył. Często więc podawano jej słowa w
wątpliwość - odpowiedziała kobieta.
              I  ona,  podobnie  jak Aygar,  chciała  się  ich  jak  najszybciej  pozbyć.  Rianav  była
pewna,  że  Aygar  nie  powiedział  ani  tej  kobiecie,  ani  starcowi  o  spotkaniu  podczas
polowania na kłącza.
       - Nie przyda się wam nic z naszych zapasów? Niczego nie potrzebujecie? Leków?
Matryc? Czy macie jakiś działający komunit? Moglibyśmy wezwać statek handlowy. Oni
są zawsze chętni do robienia interesów, a taka młoda społeczność... - Rianav spojrzała
za Tanegliego.
       Owa kobieta to pewno jego córka, jest do niego podobna. Pozostali trzymali się z
tyłu,  lecz  najwyraźniej  starali  się  dosłyszeć  każde  słowo.  Niektóre  dzieciaki
podchodziły z boku, żeby się lepiej przyjrzeć ślizgaczowi.
       - Jesteśmy samowystarczalni - brzmiała twarda odpowiedź.
       - Nie macie żadnych kłopotów z żyjącymi tu istotami? Widzieliśmy wielkie...
       - Na tym płaskowyżu nie zagrażają nam ani olbrzymie roślinożerne, ani polujący na
nie drapieżcy.
              -  Złożę  odpowiedni  raport  -  Rianav  zasalutowała  i,  zachowując  marsową  minę,
pomaszerowała do ślizgacza; Titrivell tuż za nią.
       Dziewczyna wolałaby mieć tych ludzi przed sobą, nie za plecami. Wyczuwała, jaki
spięty był Titrivell; dzięki Dyscyilinie szła równym krokiem i pokonała chęć spojrzenia
za siebie.
       Portegin, z twarzą ściągniętą napięciem, tak energicznie odrzucił kopułę ślizgacza,
że  aż  odskoczyła.  Rianav  i  Titrivell  natychmiast  wskoczyli  do  środka;  ledwo  zdążyli
usiąść,  a  już  Portegin  -  bez  żadnego  rozkazu  -  poderwał  pojazd  i  ruszył  w  drogę
powrotną.
 
       - Każdy z dorosłych mieszkańców przerastał nas o dobre trzydzieści centymetrów,
poruczniku - powiedział Portegin; zaschło mu w gardle.
       - Gdy tylko zasłoni nas przed nimi ten grzebień, sterniku, bierz kurs prosto na nasz
obóz.
       - Nie muszą tu walczyć z grawitacją - zauważył Titrivell - a mimo to są krzepcy i
twardzi.
       - Muszą być tacy, jeżeli chcą przeżyć na tej planecie i nie stracić z oczu głównego
celu.
       - Celu, poruczniku?
       - Tak, sterniku. Chcą, by przyznano im prawo do całej planety, a nie tylko do tego
płaskowyżu, do czego mają prawo jako rozbitkowie.
              -  Przecież  nie  mogą  tego  żądać!  Prawda,  poruczniku?  -  Portegin  wiercił  się
niespokojnie na fotelu pilota, raz po raz zaciskając dłonie na drążku sterowniczym.
       - To się wyjaśni, gdy złożymy raport naszym przełożonym, sterniku.
       Rianav potarła czoło, rozdrażniona własnymi słowami - brzmiały jakoś fałszywie,
choć nie umiała powiedzieć, dlaczego.
              Resztę  drogi  przebyli  w  milczeniu;  częściowo  dlatego,  że  burzowa  pogoda  nie
sprzyjała  rozmowom,  częściowo  dlatego,  że  Rianav  i  Titrivell  byli  ogromnie  znużeni,
kiedy opuściła ich Dyscyplina.
       Słońce nagle przebiło się przez chmury, jakby miało dość kaprysów pogody i oczom
trojga podróżników ukazał się rozległy widok: wielka dżungla, ciągnąca się na południe
aż do pasa wulkanów i na wschód, aż po poszarpane górskie szczyty, nagie, pozbawione
bujnej, purpurowej i zielonej roślinności. Rianav rozejrzała się wokół i dostrzegła trzy
złociste  ptaki;  ich  obecność  uspokoiła  ją,  choć  nie  miała  pojęcia  dlaczego.  Ptaszyska
leciały  nieco  w  tyle  za  ślizgaczem;  a  kiedy  Portegin  wylądował  przed  osłoną  siłową
obozu,  zatoczyły  krąg  i  odleciały  na  północny  zachód.  Ich  zniknięcie  zasmuciło
dziewczynę, choć nie rozumiała czemu. Przejście w osłonie otworzyło się i podeszła do
nich kobieta.
       - Raportuj, Varian.
       Zaskoczona dziewczyna zamrugała powiekami i ostro szarpnęła głową. Ta osoba nie
należała do dowództwa.
       - Obiecałam ci barierę, Varian - rzekła kobieta z uśmieszkiem. - Czyżbym ją zbyt
głęboko osadziła?
Ten posthipnotyczny sygnał zmienił Rianav z powrotem w Varian:
              -  Rety!  Jak  ci  się  udało  tego  dokonać,  Lunzie?  -  dziewczyna  spojrzała  na  Triva,
który dopiero co był kimś zupełnie innym, i na Portegina.
       Triv potrząsał głową, a Portegin, który akurat wychodził ze ślizgacza, o mało nie
upadł ze zdziwienia.
              -  Co  się  dzieje?  Nie  jesteśmy  z  żadnego  krążownika!  -  Przeżycia  całego  dnia
wtopiły się w jego prawdziwą osobowość; Portegin osunął się na burtę ślizgacza. - To
znaczy, że tak, ot, poszliśmy między tych grawitantów... Ale jak?
 
       - Lunzie tego dokonała - roześmiała się Varian; w jej śmiechu mieszały się i ulga, i
ogromne napięcie: dotarło do niej, czego dokonali.
              -  Najbardziej  przekonujący  jest  ten  człowiek,  który  uważa  swoje  słowa  za
prawdziwe, Porteginie - stwierdziła Lunzie.
       - A ty po prostu sprawiłaś, że nasze historie pasowały do siebie? - zapytał Triv.
       - Rada jestem, że nie doszło do konfrontacji. Chodźcie już. - Lekarka wskazała im
wlatujące pod osłonę małe owady. - Kai dość się nadenerwował.
       - Wraca do zdrowia? - zaciekawiła się Varian.
       - Powolutku. Jady tego płaszczaka zaatakowały zmysł dotyku. Kai poparzył sobie
dłoń,  chwytając  gorącą  łupinę  owocu  i  nie  poczuł  ani  żaru,  ani  bólu.  To  ja  wyczułam
swąd przypalonego ciała. Musimy go pilnować.
              Varian  weszła  pod  kopułę  i  stwierdziła,  że  ocenia  wnętrze  oczami  Rianav:
schludnie,  funkcjonalnie,  choć  dość  prymitywnie  i  ciasno.  I  to  Rianav  spojrzała  na
smukłego  chłopaka  -  ułożenie  ciała  i  bladość  twarzy  świadczyły  o  zatruciu  jadami
płaszczaka;  Aygar  był  bardziej  w  jej  guście.  Varian  potrząsnęła  gniewnie  głową,
odpędzając  "Rianav".  Nie  była  żadną  Rianav,  porucznikiem  z  nie  istniejącego
krążownika; była Varian, ksenobiologiemweterynarzem. I to właśnie ona, ze względu na
stan  Kaia,  musi  objąć  dowództwo  nad  nieliczną  drużyną.  Czy  aby  na  pewno?  Lunzie
działała dużo bardziej zdecydowanie i efektywnie. Wciąż jednak powracała osobowość
Rianav.  Varian  ogromnie  chciała  być  znów  tylko  sobą,  pozbyć  się  natarczywych  myśli
pani porucznik.
              -  Cieszę  się,  Varian,  że  bezpiecznie  wróciłaś  -  szeroki  uśmiech  rozjaśnił  twarz
Kaia; po wygojonych ukłuciach płaszczaka zostały bledsze ślady. Czy i w tych miejscach
nie ma czucia, zastanawiała się Varian. - Lunzie wciąż mnie zapewniała, że nic ci się nie
stanie, ale ja nie dowierzam tym grawitantom.
              -  To  już  nie  są  grawitanci  -  parsknął  drwiąco  Triv.  -  Nawet  Tanegli.  Jest  teraz
ułomnym, sflaczałym starcem, cierpiącym na przywidzenia.
- Nie nazwałabym tego "przywidzeniami." - W Varian znów wzięła górę tamta.
- A może byście zaczęli od początku? - zaproponowała Lunzie.
       Usiedli i Varian zaczęła opowiadać, lecz znów stała się Rianav, relacjonującą suche
fakty. Triv dorzucał swoje spostrzeżenia, a Portegin słuchał i niekiedy potrząsał głową,
jakby z trudem godził się z tym, co słyszał.
       - Czy Tanegli cię rozpoznał? - zaciekawił się Kai.
              -  Nie. Ale  przecież  wcale  się  nie  spodziewał,  że  nas  zobaczy  -  odparła  Varian,
mimo  wszystko  zasmucona  starczym  osłabieniem  ciała  i  osobowości  Tanegliego.  A
może  to  były  myśli  Rianav?  -  Podaliśmy  się  za  ekipę  ratowniczą;  poza  tym  dla  nas
upłynął zaledwie tydzień czasu subiektywnego, a dla niego czterdzieści trzy lata.
       - Rianav, to znaczy Varian... - poprawił się Triv; zaśmiał się i rzucił jej skruszone
spojrzenie. - Varian wspaniale grała rolę porucznika, Kai.
              -  Nasze  zjawienie  się,  nawet  jako  ekipy  ratowniczej,  ogromnie  Tanegliego
zaniepokoiło - ciągnęła Varian, zdecydowana stłumić swoje drugie ja. - Spodziewał się,
 
że ze ślizgacza wyjdą osadnicygrawitanci i oznajmią, że ich statek właśnie przyleciał.
       - Aygar nie wspomniał o spotkaniu z tobą?
       - Nie...
       - Nader starannie przygotował powitanie w starym obozowisku - zakpił Triv. - Nie
byli jednak dość szybcy dla wojaków wspomaganych Dyscypliną... - Lunzie zerknęła na
niego z rozbawieniem, więc dodał smutno: - Noo, byliśmy pod działaniem Dyscypliny i
uważaliśmy się za wojaków.
       - Użyliście obezwładniaczy - raczej stwierdziła niż zapytała lekarka.
       - Wyrównały szansę - powiedziała Varian. - Nastawiliśmy je na średnią moc, więc
unieruchomiliśmy to towarzystwo najwyżej na pięćdziesiąt minut. Padało.
       - Uważam, że to świetnie zrobi twoim przyjaciołom - oznajmiła Lunzie. - I wątpię,
żeby przyznali się do nieudanej wyprawy, kiedy powrócą do swoich. Choć to i tak nie
ma znaczenia.
       - Bo nasz podstęp i tak wyjdzie na jaw, gdy tylko wyląduje statek z osadnikami? -
dopytywał się Kai.
       Lunzie puściła oko, jakby ją całkiem źle zrozumiał; nie złapał, o co jej szło.
       - Gdy tylko wyląduje statek, natychmiast zaczną nas szukać - odezwała się Varian. -
Wreszcie będą mieli i ludzi, i sprzęt, żeby przeszukać całą Iretę.
       - Ooo? - ubawiła się Lunzie. - Przecież twierdziłaś, że wspaniale odegraliście role
ekipy ratowniczej.
       - No tak, ale...
              -  Ów  statek  nie  ma  upoważnień  od  SP  -  ciągnęła  lekarka.  -  Mówiliście,  że  mają
elektrownie wodne? No, to dysponują wystarczającą ilością energii, żeby wysłać sygnał
ostrzegawczy  do  statku  z  osadnikami.  Ponieważ  lot  jest  nielegalny,  to  nie  będą  mieli
najmniejszej ochoty na spotkanie z krążownikiem SP. Pamiętajcie, że takie wielkie statki
muszą hamować, gdy tylko wejdą do układu słonecznego. Na pewno będą podchodzić od
bieguna. Czy zauważyliście jakiś radiolokator, kiedy krążyliście nad osadą?
              -  Nie,  mgła  była  za  gęsta  -  wtrącił  się  Portegin  -  ale  założę  się,  że  jest  za
kratownicą, na grani.
       - Czy mogą również odbierać? - spytała Lunzie.
       - Zabrali z wahadłowca wszystkie zapasowe matryce - rzekł ponuro Portegin.
              -  Bakkun  na  tyle  znał  się  na  technice,  żeby  sobie  z  tym  poradzić  -  dodał  Kai,
przypomniawszy sobie personalną fiszkę grawitanta.
       - Im dłużej będą gadać ze statkiem, tym więcej zyskamy na czasie - ucieszyła się
lekarka.
       - Jak i po co zyskamy na czasie? - zapytała Varian; zaskoczył ją błysk w oku Lunzie.
              -  Żeby  zgłosić  nasze  pretensje  do  Irety.  To  gra  o  zbyt  wysoką  stawkę  i  żaden
dowódca  statku  osadniczego  nie  wyląduje,  dopóki  się  nie  upewni,  czy  za  jednym  z
księżyców Irety nie czai się aby jakiś krążownik lub... - Lekarka spojrzała na Portegina:
- Czy mamy dość matryc, by nawiązać łączność z Ryximi?
       - Z Ryximi? - zdumiała się Varian; łypnęła gniewnie na lekarkę. Ryxiowie nie mogą
 
się dowiedzieć o ptakach.
       - Niemal o nich zapomniałem - przyznał Kai.
       - Nie nawiązywałabym z nimi łączności - sprzeciwiła się Varian. - W czym nam
mogą pomóc?
       - I niby dlaczego mieliby to zrobić? - zaciekawił się Triv.
              -  Opowieść  Kaia  o  ptakach  wcale  się  Yrlowi  nie  podobała  -  upierała  się
dziewczyna. - Chyba wiesz, Lunzie, jacy są Ryxiowie?
              -  Pewno,  że  wiem.  O  ile  sobie  przypominam,  Kai,  mówiłeś,  że  wysłali  kapsułę
wzywającą statek osadniczy. Powinni już być dobrze zadomowieni...
              -  Czemu  by  mieli  nam  pomóc?  -  spytał  Kai;  i  on,  podobnie  jak  Varian,  był
przeciwny  nawiązywaniu  łączności  z  Ryximi,  choć  z  mniej  altruistycznych  pobudek.  -
Pewno uznali, że ARCT10 zabrał nas z Irety wiele lat temu.
              -  Ryxiowie  zazwyczaj  zatrudniają  na  swoich  statkach  ludzkie  załogi.  -  Lunzie
pominęła  wątpliwości  Kaia.  -  Bardzo  bym  się  zdziwiła,  gdyby  co  jakiś  czas  nie
odwiedzał ich statek dostawczy.
       - Czyżbyś chciała im zaproponować, żeby udawali krążownik, Varian? I co nam z
tego przyjdzie? Co najwyżej trochę opóźni lądowanie statku osadniczego grawitantów.
              -  Nawet  najmniejsze  opóźnienie  jest  dla  nas  korzystne  -  rzekła  niewzruszenie
Lunzie. - Służy naszej sprawie.
       - A jakaż to sprawa? - spytała Varian, nieco uspokojona: może Ryxiowie nie będą w
to wmieszani?
       - Zwłoka; działanie opóźniające. A przede wszystkim odwleczenie lądowania statku
osadniczego i umocnienia zdobyczy grawitantów.
       - Świetnie im szło, jak dotąd - stwierdziła Varian. - Założyli i utrzymują osadę na
takim okrutnym, prymitywnym świecie...
       - Po czyjej jesteś stronie? - Kai był zaskoczony jej słowami.
              -  Po  naszej,  oczywiście.  Musisz  jednak  przyznać,  że  wykonali  wspaniałą  robotę,
choć ich porzucono, nieważne z jakiej przyczyny.
              -  A  teraz  są  na  najlepszej  drodze  -  zimny  ton  Lunzie  dotknął  Varian  o  wiele
boleśniej niż wzburzenie Kaia - do okradzenia Skonfederowanych Planet.
       - Okradzenia?
              -  A  jakbyś  nazwała  przywłaszczenie  sobie  całej  planety?  -  spytała  z  powagą
lekarka. - Dokonają tego, jeżeli wyląduje ów statek osadniczy. Och, SP mogą oskarżyć
Tanegliego  o  bunt.  -  Tu  wzruszyła  ramionami,  podkreślając  całą  bezużyteczność  takiej
legalistycznej  demonstracji.  -  I  my,  i  nasi  śpiący  koledzy  nie  dostaniemy  nic  za  owe
czterdzieści trzy lata, bo nie będziemy się mogli wykazać żadnymi osiągnięciami.
       - Wysłano nas jako ekipę badawczą - bronił się Kai.
       - Która nie wypełniła swojego zadania - Lunzie znów wzruszyła ramionami.
       - Co proponujesz, Lunzie? - zaciekawiła się Varian.
              -  Jeśli  i  my  będziemy  mogli  pochwalić  się  znacznymi  osiągnięciami,  to  zniknie
pretekst do oddania grawitantom całej Irety, nawet gdyby wylądował ich statek. Musimy
 
po  prostu  podjąć  nasze  pierwotne  zadania:  badania  geologiczne  i  ksenobiologiczne.
Korzystniej  byłoby  nie  dopuścić  do  lądowania  statku  osadniczego,  obojętnie  jakim
sposobem.  A  gdyby  się  nam  jakoś  udało  uprawomocnić  to  "uratowanie",  zanim  by
wylądowali, to osiedleńcom zostałby jedynie ów płaskowyż.
       - No, to dobrze wybrali - westchnął Triv - bo tam właśnie znajdują się bogate złoża
rud  żelaza.  Poza  tym  Aulia  i  ja,  akurat  w  dniu  wybuchu  buntu,  wykryliśmy
promieniowanie uranu w miejscu, gdzie się wypiętrzył łańcuch górski. Nie zdążyliśmy ci
o tym powiedzieć, Kai.
       - Coś im się przecież należy za tyle trudu - skomentowała ironicznie lekarka i rzekła
do dziewczyny: - Są jeszcze twoi ulubieńcy, Varian; nikt nie może zakłócać ich ewolucji.
Stanę  przed  Radą  Najwyższą  i  zażądam  ich  ochrony,  ochrony  należnej  wszystkim
inteligentnym rasom.
       - Można by to rozciągnąć na całą planetę - oznajmiła Varian.
       - Bardzo możliwe - zgodziła się Lunzie. - Zwłaszcza jeżeli się okaże, że Trizein ma
rację i że na Iretę dostały się jakimś sposobem stworzenia z ziemskiej ery mezozoicznej.
To byłby wspaniały argument.
       - Nie w przypadku planety tak bogatej w transuranowce - stwierdził autorytatywnie
Kai.
              -  Może  jakoś  by  się  to  dało  pogodzić  -  odpowiedziała  Lunzie.  -  Lecz  jeżeli
wyląduje statek osadniczy...
       - A jeśli nas odnajdą? - spytał Triv.
              -  To  pierwsza  rzecz,  do  której  nakłoni  ich  Aygar  -  wtrąciła  Varian;  dobrze
pamiętała gniewne, obiecujące zemstę spojrzenie młodzieńca.
       - Moglibyśmy obudzić Dimenona i Margit - stwierdził z namysłem Kai.
       - I Trizeina - dorzuciła lekarka.
       - Czemu właśnie jego? - zdziwił się Portegin. - Jest analitykiem i nie miałby teraz
żadnej aparatury.
       - Jest naszym ekspertem od ery mezozoicznej - wyjaśniła Lunzie.
       - Czy mógłbyś zbudować zagłuszacz ich nadajnika, Porteginie? - zapytał Kai.
       - Trzeba by znowu polecieć w pobliże osady - Portegin
       nie krył niechęci.
       - Ale nie za blisko - pocieszył go Triv.
       - Nie będą się spodziewać ingerencji "ratowników" -
       uśmiechnął się Kai.
              -  Dobry  pomysł  -  stwierdziła  Varian,  ucieszona,  że  jej  współdowódca  znów
podkreśla swoją rangę. - Im szybciej się go zbuduje, tym lepiej.
       - Zgoda! - stwierdziła z nieoczekiwaną emfazą Lunzie. - Gdyby jednak na to miały
pójść matryce potrzebne do łączności z Ryximi...
              -  Nie,  sądzę,  że  mamy  ich  wystarczająco  dużo  -  odparł  radośnie  Portegin,
nieświadomy osłupienia malującego się na twarzach obydwojga współdowódców.
       - Kai - Lunzie obcesowo odwróciła się do technika - czy dokładnie pamiętasz, gdzie
 
znaleźliśmy rudę?
       - Bardzo dokładnie - odparł zapytany odpowiednim tonem.
       - Świetnie. Gdy tylko wrócę do wahadłowca, przepuszczę włókna roślinne przez
syntetyzer,  żebyśmy  mieli  na  czym  pisać,  Trizein  nigdy  nie  zapomina  wyników  analiz,
więc będzie mógł odtworzyć swoje notatki.
       - Terilla mogłaby odtworzyć swoje znakomite rysunki roślin - podsunęła Varian.
       - Dzieci źle znoszą szok psychiczny, wywołany "utratą czasu" - stwierdziła zimno
Lunzie. - I dorosłym ciężko jest się pogodzić z tym, że większość ich przyjaciół i niemal
cała najbliższa rodzina albo jest już bardzo wiekowa, albo nie żyje. - Po tych słowach
zapadła  głucha  cisza.  Lekarka  spojrzała  kolejno  w  twarze  kolegów  i  podjęła
łagodniejszym już tonem: - Dla nas też jest to ciężkie i przykre, lecz przynajmniej mamy
do  wypełnienia  zadanie,  któremu  się  możemy  poświęcić  -  przerwała  i  rozejrzała  się
wokół. - Spijmy już. Jutro czeka nas mnóstwo roboty.
ROZDZIAŁ ÓSMY
              Gdzieś  w  połowie  nocy  Varian  stwierdziła,  że  tylko  Lunzie  śpi  spokojnie.
Dziewczyna  była  w  rozterce:  chciałaby  porozmawiać  o  wydarzeniach  dnia  i
wykorzystać ciszę nocy do uporządkowania gmatwaniny myśli i odczuć. Niepokoiło ją,
że  Lunzie  tak  zręcznie  narzuciła  jej  osobowość  Rianav,  choć  nie  miała  nic  przeciwko
odgrywaniu  tej  roli.  Chodziło  raczej  o  to,  że  jako  Rianav  wcale  nie  pragnęła  zemsty,
raczej  współczuła  potomkom  buntowników,  nawet  Tanegliemu,  i  była  im  życzliwa.
Varian  natomiast  nie  powinna  żywić  najmniejszego  współczucia  dla  człowieka,  który
wraz ze swoimi kompanami obrabował ją z czterdziestu trzech lat kontaktów z krewnymi
i  przyjaciółmi.  No  i  nie  należy  zapominać,  że  bunt  prawdopodobnie  postawił  pod
znakiem zapytania jej karierę w Służbie. Zaś Służba była teraz jedynym pewnym punktem
zakotwiczenia.  Rodzice  dziewczyny  pewno  już  nie  żyli.  Brat  i  dwie  siostry,  wszyscy
przyjaciele - wchodzili w siódme lub ósme dziesięciolecie życia i myśleli o tym, czym
wypełnić lata emerytury. Trudno oczekiwać, żeby powitali radośnie młodziutką Varian.
       Ile razy coś takiego przydarzyło się Lunzie? Owo pytanie pojawiło się znienacka w
sennych  myślach  dziewczyny  i  od  razu  przestała  się  nad  sobą  rozczulać.  Lunzie  bardzo
się  zmieniła  po  obudzeniu  z  kriogenicznego  snu. A  może  to  Varian,  zaprzątnięta  swoją
ksenofobią,  nie  potrafiła  przedtem  docenić  osobowości  lekarki?  Zanim  wybuchł  bunt,
Lunzie,  pochłonięta  swoimi  obowiązkami,  raczej  trzymała  się  na  uboczu.  W  przebiegu
 
Służby  Lunzie  nie  było  nic  nadzwyczajnego.  To  H  normalne,  że  jak  większość  lekarzy
znała Dyscyplinę. Czysty przypadek, że ją przydzielono do ich wyprawy... a może nie?
Dała  się  poznać  jako  Adept;  okazało  się,  że  mnóstwo  wie  o  katastrofach  statków,
nielegalnym osadnictwie i przepisach dotyczących ratownictwa. Czyżby już raz przeżyła
zniszczenie statku?
              Varian  westchnęła;  nie  potrafiła  ułożyć  tej  łamigłówki.  Ogromnie  współczuła
Kaiowi.  Zauważyła,  jak  mu  drżą  ręce,  jak  nagłe  skurcze  skręcają  ciało;  wszyscy
udawali, że tego nie widzą. Czy chłopak odzyska zmysł dotyku? Czy znikną te białe cętki
po  ukłuciach  frędzlastego  płaszczaka?  Pragnęła,  żeby  znów  był  taki  jak  dawniej,
przyjaciel i kochanek, antidotum na Aygara.
              Czymże  były  te  płaszczaki?  Aygar  mówił,  że  przyciągnęło  je  ciepło,  ale  nie
zaatakowały  ani  jej,  ani  Triva,  kiedy  oczyszczali  resztę  ślizgaczy.  Ciepło?  Tor,
miotający  się  tam  i  z  powrotem  po  obozie  głównym  w  poszukiwaniu  owego  czujnika
wydzielił  pewnie  tyle  ciepła  co  czterdziestu  ludzi.  Tor,  przyjaciel  rodziny,  zwabił
płaszczaka i zostawił Kaia na pastwę stwora.
       Lunzie ma rację, dumała Varian, nie chcąc budzić dzieci. Biedactwa. Choć pewno
ich rodzice jeszcze żyją i z radością je powitają, lecz przyjaciele z dzieciństwa są już w
średnim  wieku.  Chwileczkę!  Lunzie  może  się  mylić.  Dzieci  łatwo  się  przystosowują.
Czyżby lekarka chroniła je z jakichś sobie tylko znanych powodów? Ale jakich? Terilla
świetnie  rysowała;  bardzo  by  im  się  teraz  przydała.  Bonnard  udowodnił,  że  jest
pomysłowy  i  zaradny. Aulii  lepiej  nie  budzić,  przyznała  Varian.  To  nie  pora,  żeby  się
męczyć z histeryczką.
       Przestań rozmyślać i zaśnij, nakazała sobie dziewczyna. Przecież jesteś zmęczona,
prawda? Jutro też czeka cię ciężki dzień. Hmmm, a jak uzupełni czterdziestoletnie braki
w ksenobiologii? Zaczęła się nad tym zastanawiać i w końcu zasnęła.
              Kai  przewracał  się  z  boku  na  bok,  lecz  nie  zdołał  się  wygodnie  ułożyć  i  usnąć.
Bezsenność  była  dla  niego  nowym  doświadczeniem  -  przez  ostatnie  dni  albo  głęboko
spał,  albo  chociaż  drzemał.  Nigdy  przedtem  nie  interesował  się  zbytnio  ani  swoim
wyglądem, ani ciałem, zawsze zdrowym i sprawnym. Na statku-bazie każdy przechodził
badania okresowe.
       Sekcja medyczna ARCT10 miała dane ze wszystkich znanych SP układów i mogła
zsyntezować  najrzadsze  leki  i  szczepionki;  prędko  sobie  radzono  z  wszelkimi
niedomaganiami. Varian może być przeciwna nawiązywaniu kontaktu z Ryximi, lecz jeśli
Lunzie  ma  rację  i  oni  rzeczywiście  zatrudniają  ludzi  na  statkach,  to  owi  ludzie  mają
dostęp do zdobyczy. A w SP można by znaleźć lek na jego przypadłość. Cóż, teraz nic
nie  może  zrobić  w  tej  sprawie.  Znów  się  poruszył,  najciszej  jak  mógł  i  wówczas
uświadomił sobie, że śpiący zwykle często zmieniają pozycję, a tymczasem koledzy leżą
nieruchomo. Czyżby i oni nie spali, dręczeni przykrymi myślami?
       Kai założyłby się o dowolną rzecz, że Varian trapi się przybyciem Ryxich i tym, że
zaczną  "badać"  jej  ulubione  ptaszyska.  Dobrze  rozumiał  niepokój  dziewczyny.  Za  to
trudniej  mu  było  pojąć  jej  postawę  wobec  potomków  buntowników.  Potomkowie?
 
Ocaleńcy? Prekoloniści? Może chodzi tylko o pozbycie się zastępczej osobowości, którą
wymyśliła  dla  niej  Lunzie.  Hmmm,  Varian  urodziła  się  na  planecie,  więc  była  skłonna
solidaryzować się z każdą udaną próbą osadnictwa; zaś on, urodzony na statku, inaczej
na to patrzył. Czy aby na pewno? Może po prostu żywił inne uprzedzenia?
              Kai  był  świadom,  że  i  Triv  w  pewnym  stopniu  sympatyzuje  z  pracowitymi
osiedleńcami.  Gdyby  nie  to,  że  Lunzie  poderwała  ich  wszystkich  do  podjęcia  na  nowo
badań  geologicznych  i  ksenobiologicznych,  miałby  duże  wątpliwości  co  do  lojalności
tych dwojga.
              Dziwne,  że  nikt  nie  wspomniał  o  ARCT-10,  ani  nie  wyraził  najmniejszego
zainteresowania losami licznej załogi owego statku. Kai stłumił urazę. Dla niego ARCT-
10  był  domem,  lecz  Triv,  Portegin,  Lunzie  i  Varian  to  "kontraktowi  specjaliści"
ściągnięci  z  innych  systemów  gwiezdnych.  Na  statku  urodził  się  on,  Kai,  nieżyjący  już
Gaber,  Aulia  i  troje  dzieciaków:  Terilla,  Cleiti  i  Bonnard.  Tylko  on  jeden  spośród
pięciorga obudzonych z kriogenicznego snu uważał ARCT10 za rodzinny dom - powinien
o tym pamiętać i nie żywić urazy do kolegów.
              Cóż  się  mogło  przydarzyć  ARCT-10?  Kai  nie  słyszał,  żeby  kiedykolwiek  uległ
zniszczeniu  okręt  tych  rozmiarów.  Mogły  się  rozpaść  lub  zostać  uszkodzone
poszczególne  sektory,  lecz  cały  okręt?  Jednostka  rozmiarów  niewielkiego  księżyca?
Chłopaka nic nie obchodziły losy grawitantów i ich gra o Iretę. Chciałby, żeby Tanegli,
choć  już  stary,  odpowiadał  za  bunt.  Na  SP  czekały  inne,  bogate  światy  -  powinni  to
wykorzystać. Chciałby również wiedzieć, czemu spóźniał się ARCT10, gdzie był, czym
się zajmował, dlaczego tu nie wrócił - chciałby się tego dowiedzieć choćby po to, żeby
uśmierzyć niepokój i troskę. W końcu Kai zasnął, próbując sobie wyjaśnić nieobecność
ARCT-10.
       Triv ukołysał się do snu powtarzaniem współrzędnych ich wcześniejszych znalezisk;
powtarzał je tak długo, aż był pewny, że wykuł je na blachę. Początkowo martwił się, że
sprzątnięto  mu  sprzed  nosa  wszelkie  korzyści,  jakich  się  spodziewał  po  wyprawie.
Ogromnie by się ucieszył, gdyby dało się nadrobić utracony czas. To jasne, że jego saldo
powinno wzrosnąć przez owe lata hibernacji. Żaden bank nie rozproszy jego aktywów,
dopóki  nie  będzie  wiadomo,  co  stało  się  z  ich  właścicielem.  Spróbował  dla  zabawy
oszacować obecny stan konta - czterdzieści trzy lata akumulacji, procent składany. Triv
niezbyt się przejmował przespaniem tylu dziesięcioleci, bo z nikim go nie łączyły jakieś
ściślejsze  więzy.  Wszystko  było  w  porządku,  dopóki  odsetki  powiększały  jego
finansowe  zasoby.  Liczył  też  na  należny  mu  procent  od  bogactw,  jakie  SP  zaczną
eksploatować na Irecie.
              Triv  usłyszał  cichutki  szelest  i  ostrożnie  obrócił  głowę.  Znowu  Kai.  Poczuł
przelotne  współczucie  i  sympatię;  to  go  tylko  upewniło,  że  słusznie  unikał  wszystkich
więzi.  Już  niedługo,  gdy  tylko  Ireta  spełni  jego  oczekiwania,  będzie  mógł  żyć  z
procentów  od  kapitału...  Znajdzie  sobie  jakąś  spokojną,  wygodną,  leżącą  na  uboczu
planetę, zwiąże się z jakąś potulną istotą, żeby zaspokajała jego potrzeby i będzie robił,
co  mu  się  tylko  zamarzy,  o  ile  mu  się  coś  zamarzy!  Poza  tym  zawsze  znajdzie  jakąś
 
robotę - geolog z takim doświadczeniem i Uczeń Dyscypliny.
       Portegin cieszył się, że Aulia dalej hibernuje i zarazem go to drażniło. Dobrze znał
jej  wady;  jednak  tworzyli  zgrany  zespół  badawczy  i  dobraną  parę.  Już  się  otrząsnął  ze
skutków  hibernacji  i  zaczynało  mu  brakować  Aulii.  Przyszło  mu  też  na  myśl,  że  teraz
dziewczyna  bardziej  doceni  ich  związek  -  będą  z  jednego  czasu!  Nie  będzie  jej  łatwo
nawiązać przyjaźń z "subiektywnymi" rówieśnikami.
       Portegin nadal złościł się na Lunzie za manipulowanie jego osobowością. Może i
miała  zgodę  Kaia  i  Varian,  lecz  on  sam  nie  wyraził  przecież  zgody  na  "dłubanie"  w
swoim  umyśle.  Wiedział  co  prawda,  że  Adepci  nigdy  nie  nadużywali  swoich
możliwości, bo tylko bardzo nieliczni, godni całkowitego zaufania, osiągali owe szczyty,
a mimo to był zły na lekarkę. Jedyna korzyść, którą przyniósł ten dzień, to pewność, że
nie  stracą  premii  za  minerały  i  kruszce.  Ciekawiło  go,  czy  Kai  i  Varian  naciągną  choć
trochę  swój  subiektywny  wiek  -  powiedzmy  o  trzy,  cztery  lata;  ci,  którzy  hibernowali
podczas służby, dostawali tylko minimalną stawkę i to bez względu na powody, które ich
zmusiły do hibernacji. Żeby Kai się wreszcie wygodnie ułożył, myślał Portegin. Stara się
robić jak najmniej hałasu, ale to jest jeszcze gorsze. Lunzie nawet nie drgnęła, od kiedy
się  położyli.  Portegin  podziwiał  lekarkę.  Nigdy  przedtem  nie  podejrzewał,  że  jest  ona
kimś więcej niż tylko medykiem. Zasnął, starając się oszacować spodziewane premie.
              Lunzie  leżała  tak  spokojnie,  gdyż  nakazała  swemu  ciału  bezruch  i  rozluźnienie.
Rozmyślała  nad  wydarzeniami  minionego  dnia:  w  gruncie  rzeczy  pomyślnymi,  choć
wyraźne  zainteresowanie  Varian  tym  osadnikiem,  Aygarem,  mogło  stać  się  źródłem
kłopotów.  Trzeba  odciągnąć  od  niego  dziewczynę,  na  nowo  rozbudzić  jej
zainteresowanie  ptakami,  rozniecić  zawodowe  ambicje  ochrony  owej  rasy.  Lunzie
podzielała  pogląd  Varian,  że  nie  należy  Ryxiom  udzielać  zbyt  obszernych  informacji  o
złocistych  ptaszyskach.  Owe  ptaki  to  rasa  godna  uwagi.  Dobrze  by  się  było  też
dowiedzieć,  skąd  się  wzięły  na  Irecie  te  olbrzymie  roślinożerne  i  drapieżcy  z
mezozoicznej  ery  Ziemi.  Owe  całkowicie  bezużyteczne  stwory  miały  tu  zadziwiająco
dobre  warunki  życia.  Planeta  obfitowała  w  anomalie.  Lunzie  ogromnie  lubiła
łamigłówki, zwłaszcza jeżeli jako pierwsza zabierała się do ich rozwiązywania. Jeszcze
nigdy  nie  natrafiła  na  tyle  niewiadomych.  Rutynowy  przydział,  no  nie?  Ponownie
wszystko  rozważyła  i  uznała,  że  ma  spore  szansę  na  wyciągnięcie  królika  z  kapelusza.
Zachichotała  bezgłośnie  -  może  raczej  z  hełmu  kosmicznego?  Nooo,  nie  powinna  być
zbyt  zachłanna;  nadmierna  zachłanność  prowadzi  do  zadufania,  przeceniania  siebie,  a
takie  nastawienie  raczej  szkodzi  niż  pomaga.  Dwa  sukcesy  ułagodzą  Radę  Adeptów.
Hmmm, jeśli pomyślnie zakończy oba główne zadania, to może się spodziewać, że się jej
powiedzie i z pozostałymi. Lunzie dobrze wiedziała, że może się tak bawić zmiennymi i
to  bez  uwzględniania  czynnika  przypadku  -  przez  calutką  noc,  a  nie  wyczerpie  nawet
połowy ewentualnych powiązań i możliwości; toteż zainicjowała wprowadzającą w sen
"ścieżkę" hipnotyczną.
              Następnego  ranka,  po  pożywnym  śniadaniu,  lekarka  poleciała  czteroosobowym
ślizgaczem  do  jaskini  ptaków.  Varian  i  Portegin  wzięli  jeden  z  mniejszych  pojazdów  i
 
wyruszyli  na  geologicznoksenobiologiczne  zwiady.  Triv  udał  się  na  tereny,  gdzie  w
przeddzień zaczął terkotać licznik promieniowania. Kai chętnie by mu towarzyszył, lecz
był jeszcze zbyt słaby i uznano, że bardziej się przyda jako oficer dyżurny. Miał więcej
roboty,  niż  się  spodziewali,  bo  nie  było  na  czym  zapisywać  współrzędnych  i
meldunków. Na szczęście pod kopułą został płaski, pylisty kawałek ziemi - Kai znalazł
ostry  patyk  i  właśnie  tam  notował  współrzędne  i  wszelkie  dodatkowe  wyjaśnienia.  Po
drugiej stronie wydeptanej przez siebie ścieżki zaczął rysować mapę Irety; chciał, żeby
była  jak  najdokładniejsza.  Zaczął  od  skalnej  płyty  -  na  pewno  niewiele  się  zmieniła
przez  te  czterdzieści  trzy  lata.  Nagle  uśmiechnął  się.  Mogą  się  czepiać  Tora,  ile  dusza
zapragnie, ale to jego, Kaia, osobista zasługa, że Thek przyleciał na Iretę szukać dawno
zapomnianego  czujnika  swoich  pobratymców.  Kai  był  przekonany,  że  Tor  by  się  nie
zjawił, gdyby ów starożytny czujnik nie miał dla niego żadnego znaczenia. Czemu jednak
potrzebował aż czterdziestu lat, żeby się zdecydować na poszukiwania?
              Chłopak  naniósł  na  mapę  olbrzymią  północno-wschodnią  równinę,  usianą  owymi
dziwnymi skalnymi formacjami - na jednym z takich płaskich górotworów założyli obóz
pomocniczy.  Miał  ochotę  oznaczyć  te  skalne  wyniesienia  kamykami.  Nie  bardzo
wiedział,  jak  wyglądają  tereny,  na  których  znajdowała  się  osada;  Triv  mówił,  że  to
chyba wypiętrzone niedawno - oczywiście w geologicznej rachubie czasu! - dno morza.
Prawdopodobnie znajdowało się już poza "bezpieczną" płytą skalną, na skraju obszarów
czynnych tektonicznie. Zdążyli tam zarejestrować działalność wulkanów, zanim wybuchł
bunt.
              Kai  musiał  pozostawić  obszary  biegunów  jako  terra  incognito.  Osobliwe
ukształtowanie Irety i jej bardzo gorące wnętrze sprawiały, że bieguny były gorętsze niż
tereny  równikowe  i  bardziej  niż  one  tektonicznie  czynne.  Mogły  tam  zajść  olbrzymie
zmiany - nawet przez te cztery dziesięciolecia.
              Odezwała  się  Lunzie,  przerywając  kartograficzne  prace  Kaia.  Podała,  że
bezpiecznie  dotarła  do  jaskini  i  że  eskortowały  ją  trzy  ptaki.  Nazbierała  mnóstwo
roślinnych  włókien  i  zamierza  wyprodukować  z  nich  tyle  papieru,  żeby  starczyło  na
wszystko.  Zbudzi  innych,  a  poza  tym  spróbuje  zrobić  z  soków  roślin  coś  w  rodzaju
atramentu. Sądzi, że najlepiej się do tego nadają hadrozaurowe orzechy, bo ich skorupa
plami palce.
              Zasmucony  Kai  powrócił  do  swojej  mapy,  lecz  wkrótce  nabrał  otuchy  -  była  to
trójwymiarowa,  duża  mapa;  Lunzie  na  pewno  nie  wyprodukuje  tak  dużego  arkusza
papieru.  Zrobił  z  gliny  skały  i  śródlądowe  morze  ptaszysk,  oznaczył  chorągiewkami  z
gałązek i trójkątnych, purpurowych liści położenie trzech obozów.
              Potem  odezwała  się  Varian,  przerywając  Kaiowi  pracę  nad  mapą.  Doniosła  o
złożach  uranitytu;  podała  również,  że  jej  indykator  wykrył  wielkie  stada  zwierząt  -
odmianę  hadrozaurów,  których  przedtem  nie  widziała  -  i  że  się  zbliża  do  Wielkiego
Przesmyku, gdzie rosła karotenowa trawa.
       Chłopak wrócił do swojego zajęcia i wyżłobił Przesmyk. Dobrze się przy tym bawił
i wcale nie był zadowolony, kiedy komunit znów się odezwał. To była Varian, ogromnie
 
podekscytowana. Minęła jeszcze dymiący ciek lawy i widziała duże i małe płaszczaki:
jedne polowały, inne siedziały "zamknięte" na zdobyczy.
              -  Niektóre  z  nich  przyczepiły  się  do  wielkich  zwierząt. A  te  głupie  wielkoludy
nawet nie zauważają, że coś je żywcem zjada! I nie mogę im pomóc.
       - Zabrałaś obezwładniacz, Varian?
- Nie mamy tyle naboi, Kai, żeby je zużywać na...
- Nie chodzi o marnowanie, Varian. Sprawdź tylko, czy odstraszą płaszczaki.
- Dobra. Wypróbuję je na takim zwierzaku, który ma jeszcze szansę przeżycia.
       Kai rozrabiał błoto na łańcuch górski za Przesmykiem i zastanawiał się, ile trzeba
ciepła, żeby zwabić płaszczaka. Varian i Triv najwyraźniej wydzielali zbyt mało ciepła,
żeby się na nich rzucił stwór z głównego obozu. Ten obóz pomocniczy został wzniesiony
dla dwójki geologów; teraz będą tu mieszkać w siedmioro. Czy to oznacza przekroczenie
krytycznego punktu nagrzania? A jeżeli tak, to czy pole siłowe odstraszy płaszczaki? Kai
porzucił  mapę  i  dokładnie  obejrzał  teren.  Kopuła  stała  na  wzniesieniu  o  stromych
stokach.  Gołe  skalne  ściany  oparły  się  nawet  bujnej  iretaflskiej  roślinności.  Tutaj  nie
przegapią żadnego płaszczaka.
              Jeszcze  jedna  zagadka  Irety  -  płaszczaki  jako  drapieżcy.  Kai  nie  miał  zbyt  wielu
okazji  do  pogadania  z  Varian.  Był  chory,  a  dziewczyna  i  Lunzie  dzjałały  w  interesie
całej grupy. Zupełnie logiczne. Nie mógł się jednak pozbyć wrażenia, że więź łącząca go
z dziewczyną osłabła. Próbował się łudzić, że nie ma to żadnego związku ze spotkaniem
przez Varian Aygara i potomków buntowników. Może nie powinien ich tak nazywać, ale
to  słowo  samo  mu  się  nasuwało  na  myśl.  Nieee,  pewno  się  myli  i  za  dużo  sobie
wyobraża:  Varian  ani  trochę  się  nie  zmieniła,  to  tylko  resztki  barier  ochronnych,
ustanowionych przez Lunzie.
       Brzęczyk interkomu wyrwał Kaia z niewesołych myśli. Zgłosił się Triv. Doniósł, że
odkrył bogate złoża rud żelaza, ale nie mógł jednak lądować, bo jego ślizgacz wypłoszył
sporo dużych zwierząt z porastających grań gęstych chaszczy.
       - Wiem, że takie lądowanie nic by nam nie dało, ale próbka skał to zawsze coś -
prychnął  geolog.  -  Powinniśmy  byli  poprosić  lud  Aygara  o  wsparcie,  zamiast  je  im
oferować.
              -  Oni  mają  technikę  z  "wieku  żelaza",  Triv.  Lepiej  pozostańmy  przy
transuranowcach. Daj spokój metalom; uważaj na czujnik!
              Kai  powrócił  do  swojej  mapy,  ale  stracił  cały  zapał  do  tej  roboty.  Najchętniej
wdeptałby  wszystko  w  ziemię.  Już  nawet  uniósł  nogę  i  zamierzał  spłaszczyć  górę,  lecz
spostrzegł,  że  ma  okrwawioną  pięść.  Wystraszył  się;  obejrzał  dokładnie  jedną  dłoń,
potem drugą i pospieszył do kopuły: musiał zmyć błoto i dokładnie zbadać skaleczenia,
których  w  ogóle  nie  poczuł.  Okazało  się,  na  szczęście,  że  to  tylko  zadrapania  i  płytkie
rozcięcia.  Kai  jeszcze  oglądał  swoje  dłonie,  a  tu  już  powrócił  pierwszy  ślizgacz.
Chłopak niemal się rozgniewał na takie pogwałcenie jego samotności.
       Ledwo Triv zdążył posadzić swój ślizgacz, gdy z wieczornej mgiełki wynurzył się
drugi,  z  Varian  i  Porteginem  na  pokładzie.  Varian  zatrzymała  Triva,  zanim  wszedł  pod
 
osłonę;  miała  mnóstwo  owoców  i  strąków  do  przyniesienia.  Wreszcie  cala  trójka
znalazła  się  pod  osłoną  pola  siłowego  i  mało  brakowało,  a  Triv  rzuciłby  całe  naręcze
owoców  i  strąków  prosto  na  trójwymiarową  mapę  Kaia.  Powstrzymał  go  w  ostatniej
chwili  okrzyk  Varian.  Dziewczyna  i  Portegin,  objuczeni  zdobyczą,  rozpływali  się  nad
dziełem dowódcy.
       - Musiałem zachować proporcje - Kai uciszył ich przesadne zachwyty. - No i nie
wiemy  przecież,  jak  działalność  tektoniczna  zmieniła  północny  i  południowy  obszar
biegunowy...
       - Jesteście tam?! - przerwał im ochrypły okrzyk od wejścia.
       - To Lunzie - zawołała Varian, rozglądając się, gdzieby tu położyć swój ładunek.
       - Chodźcie no tu, wy troje! - przywołała ich lekarka. - Oni się jeszcze nie trzymają
zbyt pewnie na nogach. Kai, zajmij się tą cholerną osłoną.
       Kai był zadowolony, że całe zamieszanie, związane z powitaniem Trizeina, Margit i
Dimenona, odwróciło uwagę Lunzie od jego rąk. Potem nowo obudzeni zostali wygodnie
ulokowani  pod  kopułą,  a  Varian  zawołała  Kaia,  żeby  jej  pomógł  przy  rozładowaniu
zbiorów.
       - Jeśli wciąż będziesz miał opuszczone ręce... - przerwała, patrząc na dłoń, którą
wyciągnął po owoce; dotknęła pokaleczonych palców i spojrzała w twarz chłopaka. - To
przesądza wszystko, Kai. Nawiążemy kontakt z kimś, kto będzie mógł ci pomóc. Nawet
frachtowiec powinien mieć program medyczny w swoim komputerze.
       - Varian, jeżeli Ryxiowie...
       - Przede wszystkim muszę chronić przedstawicieli mojego własnego gatunku, Kai -
posapywała  z  gniewu  i  irytacji,  unikając  patrzenia  chłopakowi  w  oczy.  Spojrzała  na
mapę: gasnący blask zachodzącego słońca podkreślał kontury gór i Przesmyku. - A mapę
też możemy sobie zapisać na plus!
              Varian  obładowała  Kaia  swoimi  zbiorami,  osłaniając  liśćmi  jego  pokaleczone
dłonie i uśmiechając się przy tym porozumiewawczo; w końcu przyjacielsko popchnęła
go w stronę kopuły.
              Trizein  uraczył  ich  sążnistym  monologiem  na  temat  typów  przypuszczalnej  drogi
ewolucyjnej,  zwyczajów,  temperamentu  i  sposobów  rozmnażania  wszystkich  stworzeń,
które widział w drodze od jaskiń ptaszysk do obozu pomocniczego. Dimenon szepnął im
z  rozbawieniem,  że  chemik  niemal  doprowadził  Lunzie  do  białej  gorączki,  bo  upierał
się,  żeby  zboczyli  za  tym  lub  owym  zwierzem,  żeby  się  mógł  dokładnie  mu  przyjrzeć.
Przywłaszczył  też  sobie  parę  płacht,  które  Lunzie  wyczarowała  dla  Kaia  z  roślin  i
upierał się, że jego praca jest o wiele bardziej doniosła dla SP niż nawet najwspanialsze
złoża  transuranowców.  Przecież  odkrycie  owych  bestii  raz  na  zawsze  rozstrzygnie
odwieczne  spory  paleontologów,  biologów  i  ksenobiologów  -  spory  o  możliwość
konwergencyjnej  biologii,  o  możliwość  powstania  podobnych  form  życia  na  odległych
planetach.  Tu  dodał,  podkreślając  słowa  szaleńczą  gestykulacją,  że  coś  takiego  byłoby
całkowicie  nieprawdopodobne,  nieoczekiwane  i  nie  do  pomyślenia  na  planecie  słońca
trzeciej generacji, co potwierdziłby każdy zoolog najniższej rangi.
 
       Trizein przerwał tokowanie tylko po to, żeby podziwiać jeden ze swych rysunków,
przepraszał za niedopracowanie szkicu, tu i ówdzie poprawił linię lub kontur. Wreszcie
Lunzie  uciszyła  go,  mówiąc,  że  teraz  każdy  powinien  coś  zjeść  i  podtykając  mu
miseczkę. Jednak jego entuzjazm był tak zaraźliwy, że nawet Kai się uśmiechnął, ciesząc
się z radości kolegi.
              -  Jutro  też  polecimy  na  wyprawę,  Trizeinie  -  oznajmiła  radośnie  Varian.  -  Mam
trawy z Doliny Przesmyku. Lunzie, czy potrzeba ci do syntezowania...
              -  Muszę  wyprodukować  więcej  papieru,  bo  Trizein  zużywa  go  w  piorunującym
tempie - parsknęła lekarka, ale i w jej oczach tańczyły wesołe ogniki.
       - Jak sobie radzą grawitanci ze zdobywaniem witaminy C, Lunzie, skoro dla nas jest
tak niezbędna? - zapytał Triv.
       - To wielki kontynent. Jeżeli jest tu jeden obszar z tfawą bogatą w karoten, zajadaną
przez  Trizeinowe  zwierzaki,  to  musi  być  i  drugie  takie  miejsce.  Divisti  musiała
wiedzieć, że potrzebujemy witaminy C. W przeciwnym razie nie mieliby ani zębów, ani
włosów, a jakoś o tym nie wspominaliście - tu Lunzie zerknęła na Varian.
       - Lunzie, Portegin powinien lecieć z tobą i rozmontować maszt lokatora - oznajmiła
ku  zdumieniu  wszystkich  dziewczyna.  -  Przemyślałam  całą  sprawę  i  uznałam,  że  jeśli
Ryxiowie korzystają ze statków z ludzką załogą, jak nam mówiłaś, to właśnie taki statek
wyślą  do  nas.  Uważam,  że  niewiele  dokonamy  bez  odpowiedniego  ekwipunku.
Grawitanci dostali, co chcieli i stanowczo sobie nie życzę, żeby nas pozbawiono czegoś
więcej niż przespany czas.
       - Czegoś więcej niż przespany czas? - zainteresował się Dimenon.
       - To było tak dawno - łagodziła Margit. - Radiosonda zapisuje nasze odkrycia na
nasze konto, prawda, Kai? - Chłopak potaknął, więc podjęła: - A więc nasze roszczenia
są uzasadnione...
       - Dopóki nie zjawi się statek osadniczy - przerwała Lunzie. Owa obsesja lekarki
coraz bardziej intrygowała Kaia. Potem zwróciła się do Varian: - Wątpię, czy Ryxiowie
odpowiedzą  na  nasze  wezwanie.  Jak  się  nazywa  ten  ich  pierzasty...  -  machnęła  ręką  i
spojrzała na Kaia.
       - Vrl - poddał niechętnie.
       - Ten Vrl pewno jeszcze żyje. I wątpię, żeby mu zależało na kontaktach z nami.
              -  Ryxiowie  istotnie  długo  żyją  na  planetach  o  słabej  grawitacji  -  odezwała  się
Varian.  -  Musimy  spróbować  nawiązać  z  nimi  łączność.  Będziemy  potrzebować  wielu
rzeczy, żeby zrealizować cele naszej wyprawy. - Popatrzyła na Lunzie: - Rianav i sternik
z  krążownika  218-ZD-43  powinni  się  jutro  ponownie  przelecieć  na  płaskowyż  -
znacząco pochyliła głowę. - Zagłuszymy ich lokator i wyślemy Ryxim wiadomość.
              -  Gdyby  miał  przylecieć  jakiś  frachtowiec  -  podpowiedział  Kai  -  to  niech  się
pokaże nad obozem buntowników. Dobrze się zastanowią, zanim wezwą ten swój statek
osadniczy.
- A ze mną kto jutro poleci? - spytał żałośnie Trizein.
- Ja - odparł Triv.
 
- Czyli wznawiamy badania? - spytała z nadzieją Margit.
- Jasne! - odrzekł Kai.
- Mogę tu zostać jako koordynator, Kai - zaofiarowała się Lunzie.
- Dzięki za propozycję, ale muszę zredukować wiadomość dla Ryxiów...
              Varian  uśmiechnęła  się  i  chłopak  przypomniał  sobie,  jak  poprzednio  zostawał  w
obozie, żeby nawiązać łączność z Ryximi; dodało mu to otuchy.
       Bladym świtem Rianav poderwała swojego sternika; mieli wystartować wczesnym
rankiem. Kiedy lekarka się zbudziła, w kociołku bulgotała już pożywna polewka. Rianav
wiedziała,  że  nic  się  nie  przedostanie  przez  chroniące  kopułę  pole  siłowe;  mimo  to
niepokoiło ją, że nie wystawiono żadnych wart - w końcu była to wroga planeta.
       Lekarka zamknęła za nimi przejście, machając im na pożegnanie, kiedy odlatywali
dwuosobowym ślizgaczem.
       Otoczył ich mrok pochmurnego przedświtu i Rianav cieszyła się, że już raz lecieli tą
trasą i znali ukształtowanie terenu. Prowadziła ślizgacz na sporej wysokości. Panującą w
kabinie ciszę zakłócało jedynie sporadyczne pobrzękiwanie indykatora.
       Byli w powietrzu już godzinę, kiedy nagle indykator zajazgotał histerycznie.
       - Cóż to takiego? - spytał Portegin.
       - Coś okropnie wielkiego, sterniku!
       - Na tej planecie nie ma tak wielkich latających stworów...
       - Mam nadzieję!
       - I ciepłota jest zbyt wysoka - Rianav skręciła w prawo, unikając zderzenia.
       Jakiś masywny obiekt przeciął tor lotu ślizgacza. Ujrzeli złocisto-białe gazy odrzutu.
              -  Co  to  takiego,  na  siedem  słońc?  -  Portegin  wykręcał  szyję,  śledząc  lot  tamtego
statku.
       - Jakiś pojazd o podświetlnej szybkości, sądząc po układzie napędowym.
       - Z obozu grawitantów? - zaniepokoił się Portegin.
       - Wątpię, sterniku. Nadleciał ze wschodu, nie z północnego wschodu.
       - Zwiadowcy?
       - Za duży.
       - Chyba że statek osadniczy jest wyposażony w wojskowe pojazdy... - zastanowił
się Portegin.
       - Dość, sterniku. Nie kłopoczmy się bez potrzeby. Mamy rozkazy do wykonania.
       - Tak jest, poruczniku - odparł, a Rianav uśmiechnęła się do siebie, słysząc w głosie
podwładnego  sceptycyzm  i  niemal  zuchwalstwo.  -  Może  jednak  powinniśmy
poinformować  o  tym  bazę?  Lub  donieść  naszemu  krążownikowi  o  takim  pogwałceniu
powietrznej przestrzeni Irety?
       - Nie, jeżeli ujawniłoby to intruzowi położenie naszego obozu, sterniku. Krążownik
i  tak  go  pewnie  zauważył.  Nie  widzę  powodu,  żeby  przerywać  ciszę  radiową  i  tym
samym  ujawnić  podsłuchującym  naszą  obecność.  Zwłaszcza  że  kierujemy  się  ku
płaskowyżowi.
       - Lecz jeśli ich statek już wylądował, nie musimy zagłuszać lokatora.
 
       - Najpierw musimy się dostać na płaskowyż, sterniku - Rianav twardo ucięła dalszą
dyskusję.
              Kiedy  dolecieli  do  pierwszego  z  wodospadów,  ponury  iretański  świt  zaczął  już
rozjaśniać ciemne niebo.
       - Czy to nie jest za jasne, jak na świt, poruczniku? - zapytał Portegin, wskazując na
widok za prawą burtą: pod niskimi iretańskimi chmurami lśnił jaskrawo żółty krąg.
              -  Cholernie  dziwne!  -  Rianav  poderwała  ślizgacz  pod  ostrym  kątem;  chciała
wykorzystać osłonę wzgórz otaczających płaskowyż.
       Nagle usłyszeli głos:
              -  Tu  wyprawa  ratownicza!  Czy  jest  ktoś  przy  radiolokatorze?  -  Nastąpiła  chwila
ciszy  i  ten  sam  niecierpliwy  głos  rzekł  do  kogoś:  -  Nic  nie  ma  na  tej  częstotliwości,
szefie... Roger. Wszystkie częstotliwości na maksimum.
              Indykator  zaczął  buczeć.  Nie  świergotać  czy  skrzeczeć,  lecz  buczeć  -  Rianav
wiedziała  z  doświadczenia,  że  to  oznacza  powolne  opuszczanie  się  ku  nim  jakiegoś
dużego powietrznego obiektu.
       - Statek? Widzisz go, Portegin?
       - Nie. Może powinienem odpowiedzieć na ich wezwanie?
       - Nie, skoro kierują się na ten radiolokator. Cholera jasna! - zaklęła Rianav.
       - Stało się! - szepnął ponuro Portegin.
              Wznieśli  się  ponad  osłonę  wzgórz,  z  których  wydobyto  rudę  żelaza,  żeby
przygotować leże dla wielkiego transportowca - właśnie lądował. Dół pancerza jaśniał
światłem,  a  lądowisko  wyznaczały  łuki  świetlne;  to  ich  blask  dostrzegli  Rianav  i
Portegin.
       - To nie to wywołało buczenie indykatora - zaprotestował Portegin i obejrzał się;
otworzył usta, chcąc coś powiedzieć, kiedy z wnętrza transportowca błysnął piorun.
              Rianav  obróciła  ślizgacz  wokół  osi,  w  rozpaczliwej  próbie  uniknięcia  snopu
światła. Nic więcej nie pamiętała.
       - Kai? Obudziłeś się, Kai?
       Panika w głosie Dimenona sprawiła, że Kai skoczył ku komunitowi.
- Słucham.
       - Niech to licho, Kai. Mamy tutaj Theków. Wszędzie dokoła. Dużych i małych, jakby
coś szykowali!
       - Gdzie jesteś, Dim?
       - Nad warstwą uranitytu...
       Głos Dimenona nagle zamilkł. Kai próbował przywrócić połączenie. Nie dlatego, że
się bał, iż Margit i Dimenonowi zagraża jakieś niebezpieczeństwo ze strony Theków; po
prostu  chciał  usłyszeć  dokładniejszy  raport.  Nie  udało  mu  się  połączyć  z  geologami,
więc przełączył się na Lunzie.
       - Gdzie jesteś, Lunzie?
       - W pobliżu jaskini. A co?
              -  Właśnie  miałem  wiadomość  od  Dimenona,  że  przy  pierwszej  żyle  uranitytu
 
pojawili się Thekowie. Potem zamilkł.
       - Thekowie? Chyba będzie lepiej, Kai, jeśli "wskrzesimy" Varian i odwołamy to
wszystko. Skoro są tutaj Thekowie...
              -  Tu  wyprawa  ratownicza.  Czy  jest  ktoś  przy  radiolokatorze?  Nadajemy  na
wszystkich  częstotliwościach.  Jesteśmy  wyprawą  ratowniczą.  Kierujemy  się  na  wasz
radiolokator!
       Kai i Lunzie byli ogłuszeni i zdumieni.
       - Szanuj bębenki naszych uszu, wyprawo ratownicza - pouczyła ich Lunzie. - Skąd
jesteście?
       - Od Ryxiów.
       - Zachowajcie ciszę radiową i kierujcie się na lokator - poleciła im zdecydowanym
tonem lekarka. - Zgłoszę się do ciebie, bazo.
       Kai też zachował ciszę. Który lokator, chciał krzyknąć. I czemu wszędzie sterczą
Thekowie?  Ma  ostrzec  Varian  czy  nie?  Cóż,  jeśli  statek  ratowniczy  kierował  się  ku
radiolokatorowi  grawitantów,  to  dziewczyna  sama  zrezygnuje.  Chłopak  się  uspokoił.
Skoro  pojawili  się  Thekowie,  to  znaczy,  że  Tor  ich  o  wszystkim  poinformował.  I  to
pewno  Tor  spowodował  wysłanie  wyprawy  ratowniczej  przez  Ryxiów.  Głos,  który
słyszeli,  świadczył,  że  brali  w  niej  udział  ludzie.  Zaraz  potem  Kai  znalazł  sobie  nowy
powód do niepokoju - widać tego dnia było mu pisane denerwowanie się. Tor mógł nie
wiedzieć,  że  zbudzili  innych  członków  swojej  ekipy  oraz  że  na  planecie  działali
grawitanci. Czy Thek widział jakąś różnicę pomiędzy ludźmi a grawitantami? Dimenon
by  nie  wpadł  w  panikę  na  widok  Theka,  nawet  gdyby  się  spotkał  z  całą  ich  hordą.  I
zapytałby o Tora, nieprawdaż? Kai czekał dwie, pełne niepokoju, godziny.
       - Kai, jesteś tam? - Chłopak jeszcze nigdy nie słyszał tak pogodnego głosu lekarki.
       - Jestem, jestem! A gdzieżbym miał być?!
       - Na przepustce - roześmiała się z jego sarkazmu. - Z lokatorem na skale wszystko w
porządku. Muszę przeprosić Varian. Te jej ptaszyska są o wiele inteligentniejsze niż się
spodziewaliśmy.
       - Czemuż to?
       - Przysięgłabym, że odróżniają mój ślizgacz od tego, który wysłał kapitan Godheir.
Kiedy tu doleciałam, ptaki broniły przed intruzami jaskini i naszego wahadłowca...
       - Godheir? Kto to?
       - To kapitan "Mazer Star", statku zaopatrzeniowego Ryxich. I przepraszam cię, Kai.
Twój  Thek,  Tor,  nakazał  Ryxiom  wysłanie  wyprawy  ratowniczej  po  ciebie,  lecz  ich
statek  był  akurat  w  rejestrze  i  dlatego  przyleciał  dopiero  teraz.  To  pojazd  średniej
wielkości. Musieli lądować w dżungli. Wysłali ślizgacz, a ptaszyska go zaatakowały. Są
groźne w powietrzu. Kiedy nadleciałem, bitwa była w pełnym toku. Gdy się zbliżyłam,
ptaki eskortowały mnie do jaskini. Kapitan to potwierdzi. - Kai nie rozumiał, dlaczego to
tak  cieszyło  Lunzie.  -  Więc  poprosiłam  kapitana  Godheira,  żeby  wysłał  po  ciebie
ślizgacz i kilku ludzi do pilnowania kopuły. Jeżeli jego ekipa zwiadowcza nie znajdzie
rozwiązania, to zrobi to krążownik. Godheir próbuje nawiązać kontakt z Dimenonem, ale
 
powiedział, że wyśle tam swoich ludzi, jeżeli podasz współrzędne. - Kai pospiesznie to
uczynił.  -  Aha,  Kai,  złożyłam  na  ręce  kapitana  Godheira  oficjalne  oskarżenie  o  bunt.
Poprosi cię, żebyś to potwierdził.
              Chłopaka  zatkało  -  oficer  medyczny,  nawet  Adept,  raczej  nie  powinien  wnosić
takich oskarżeń, skoro żyją obaj dowódcy wyprawy.
       - Sam byś chciał, Kai, żeby zarejestrowali nasze oskarżenie - dodała Lunzie, bez
cienia  skruchy  za  taką  uzurpację  nie  przysługujących  jej  praw  -  bo  wylądował  statek
osadniczy i krążownik go pilnuje.
       - Co z Varian i Porteginem?
              -  Transportowiec  strzelił  do  ich  ślizgacza  -  poinformowała  lekarka  głosem
wypranym  z  wszelkich  emocji  -  lecz  krążownik  zdołał  częściowo  osłabić  uderzenie.
Obydwoje  żyją  i  są  na  krążowniku.  Poczekaj  w  obozie,  Kai.  Uzyskaliśmy  większą
pomoc, niż nam było potrzeba.
       - Są jakieś wieści o ARCT10?
       - Nie, ale Godheir może po prostu ich nie znać. Może na krążowniku coś wiedzą.
Zapytam,  kiedy  zabezpieczą  transportowiec.  Zachowaj  spokój,  Kai.  Nie  denerwuj  się.
Do szybkiego!
              Dopiero  teraz  chłopak  zauważył  krew  na  swoich  dłoniach.  Tak  mocno  ściskał
komunii,  że  pokaleczył  sobie  palce.  Wątpił,  czy  pomoże  mu  jakaś  jednostka
diagnostyczna; ale miał nadzieję, że dadzą mu osłony na dłonie na i łydki, żeby się bez
przerwy  nie  kaleczył.  Włożył  dłonie  do  misy  z  wodą  -  nawet  nie  wyczuł  jej  ciepłoty.
Natarł nacięcia maścią i obandażował ręce.
              A  więc  statek  osadniczy  mimo  wszystko  wylądował.  To  czy  mieli  na  karku
krążownik,  czy  nie,  nie  miało  teraz  większego  znaczenia.  Czas  działał  na  ich,  ludzi,
niekorzyść  -  nie  zdołali  zrealizować  swoich  planów.  On  sam,  Kai,  nie  sprawdził  się
jako  dowódca.  Chłopak  krążył  ponuro  wokół  trójwymiarowej  mapy.  W  końcu  wziął
hadrozaurowe orzechy, które przywiozła Varian i położył najmniejszy w pobliżu jaskini
ptaków,  większy  na  skraju  płaskowyżu  grawitantów,  a  największy  -  w  samym  środku
lądowiska. Potem usiadł, opuścił obandażowane dłonie i czekał na ślizgacz.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Czyjeś ręce potrząsały Rivanav; dziewczyna jęknęła. Ból przeszył jej ciało.
- Daj mi spokój...
 
              -  Mowy  nie  ma.  Muszę  cię  stąd  wyciągnąć  -  odparł  znajomy  głos;  ręce  ujęły
dziewczynę  pod  pachy  i  uniosły  dziwnie  bezwładne  ciało  z  fotela  pilota.  -  Jesteś  cała,
poruczniku. Odpręż się.
       - Spokojnie - zawołał jakiś inny, władczy głos.
              -  Jesteś  lżejsza  niż  myślałem  -  szepnął  znajomy  głos.  Rianav  z  trudem  otworzyła
oczy i aż wstrzymała oddech.
       Z jej twarzy kapała krew. Wyciągały ją z fotela krzepkie, wielkie ręce. Dziewczyna
zaczęła się szarpać.
       - Spokój - zażądał niecierpliwie Aygar. - Jestem pod strażą i nie mam ochoty znów
dostać strzału z obezwładniacza. Nie musisz się mnie bać. Ani moich ludzi. - W głosie
chłopaka  brzmiała  gorycz;  wyciągnął  Rianav  z  fotela  pilota,  nie  nadużywając  swojej
przewagi.
       - Przestań paplać - zakomenderował głos dochodzący skądś z dołu; dziewczyna nie
odzyskała jeszcze orientacji. - Po prostują wyciągnij. Ostrożnie i powoli. Lekarz!
              -  Ja  ją  zniosę  -  oznajmił Aygar,  a  Rianav  pomyślała,  że  nie  stracił  ani  odrobiny
swojej arogancji.
              Chłopak  zaczął  schodzić  stromym  i  nierównym  zejściem,  a  ona  się  uspokoiła.
Rozejrzała  się  wkoło;  krew  spływająca  po  jej  twarzy  utrudniała  widzenie.  Dziób
ślizgacza  wbił  się  w  skalną  ścianę.  Jakiś  krzepki  młodzian  wyciągał  stamtąd
bezwładnego Portegina. Piętnaście metrów niżej, na szerszej skalnej półce, przy szalupie
krążownika  stała  grupka  ludzi  obserwujących  akcję  ratowniczą.  Niektórzy  mieli  w
dłoniach  obezwładniacze.  Rianav  zamrugała,  żeby  poprawić  ostrość  widzenia  i
spojrzała na rozległy płaskowyż - tkwił tam teraz olbrzymi, przysadzisty statek osadniczy
i lśniący, smukły, groźny krążownik średniego zasięgu. Na statecznikach rufy krążownika
widniał  napis:  218-ZD43.  Dziewczynę  ogarnęła  nagle  niczym  nie  uzasadniona  panika  i
wpiła palce w ramiona Aygara.
       - Przecież mówiłem, że nic ci nie zrobię. Te typki tylko szukają pretekstu, żeby nas
sprzątnąć - w głosie chłopaka było jeszcze więcej goryczy.
       - Zestrzelił nas wasz transportowiec.
       - Ech, ty i ta twoja wyprawa ratownicza. Przez cały czas wasz krążownik tropił nasz
statek!
              Zadrżała,  wyczuwając  gniew  Aygara,  świadoma  sprzecznych,  niedorzecznych
emocji.  Lecz  chłopak  już'zszedł  na  skalną  półkę  i  Rianav  zabrano  z  jego  ramion.
Próbowała  protestować,  widząc,  że  uzbrojeni  mężczyźni  odpychają  Aygara  na  bok.
Lekarz  zbadał  jej  źrenice,  ktoś  inny  opatrzył  zranione  czoło.  Coś  jej  wstrzyknięto  w
ramię - jakiś potężny środek wzmacniający, bo poczuła nagły przypływ energii.
       - Wyjdziesz z tego - mruknął lekarz i odsunął się. Dał znak swojemu pomocnikowi,
żeby  pomógł  dziewczynie  obmyć  się  z  krwi;  w  pobliżu  kłębiła  się  chmura  iretańskich
owadów, zwabionych słodkim zapachem krwi.
       - Poruczniku Rianav. - Dziewczyna spojrzała na mówiącego te słowa oficera: nigdy
przedtem  go  nie  widziała.  Krążowniki  tej  klasy  nie  są  aż  tak  wielkie,  żeby  oficerowie
 
pozostawali  sobie  obcy;  na  twarzy  mężczyzny  malowały  się  różne  uczucia:  ciekawość,
oczekiwanie, odrobina lęku. - Komendant Sassinak czeka na pani meldunek.
       Rianav chciała zyskać choć chwilę, żeby się opanować i skupić, więc spojrzała w
stronę badanego właśnie Portegina i spytała:
       - Co z nim?
       - Głowa będzie go bolała jeszcze gorzej niż panią - odparł rześko lekarz, wskazując
rozcięte czoło Portegina. - Kość cała, to powierzchowna rana. Hej, wy tam, zabierzcie
go z tego cuchnącego powietrza i od tych krwiopijczych owadów!
       Tak oto zachęcił Aygara i jego towarzysza, żeby zanieśli Portegina do szalupy.
              -  Kazaliśmy  tym  dwóm  młodym  tubylcom,  żeby  was  wyciągnęli  -  rzekł
przepraszająco  oficer  do  Rianav.  -  Mówili  -  tu  prychnął  sceptycznie  -  że  i  tak  mieli
zamiar  was  wyratować.  -  Weszli  do  stateczku,  więc  zniżył  głos.  -  Od  miesięcy  nie
byliśmy  na  żadnej  planecie  i  baliśmy  się,  że  nie  uda  się  nam  do  was  dostać.  Nie
mogliśmy zapobiec temu wypadkowi. Przykro nam, że to było aż tak twarde lądowanie.
Zobaczyliśmy, że ten transportowiec do was strzela i naszej komendant udało się jedynie
trochę  zamortyzować  upadek  waszego  ślizgacza.  Wszystko  zabezpieczone?  -  rzucił  do
podwładnego.
       - Tak jest, sir.
       Rianav wyciągnęła szyję - zobaczyła Portegina przypiętego do fotela, towarzyszyli
mu  medycy.  Czterech  marines  -  dwaj  z  obezwładniaczami  w  dłoniach  -  pilnowało
Aygara i jego współplemieńca.
       - Dlaczego ci dwaj są pod strażą, poruczniku? - spytała Varian, zapinając pasy.
       - To buntownicy. Twoi ludzie wnieśli oskarżenie o bunt. Była to pierwsza rzecz,
jaką oznajmił twój dowódca mojej komendant.
       Coś się nie zgadzało w słowach porucznika; i chodziło nie tylko o to, że przecież
musieli  podlegać  tej  samej  komendant.  Młody  porucznik  pochylił  się  ku  dziewczynie  i
rzekł cicho:
       - Zgłosili się wszyscy członkowie twojej ekipy, Rianav. Nie musisz się martwić. -
Przerwał  i  wydał  sternikowi  rozkaz  powrotu  na  ZD-43;  potem  z  widocznym
samozadowoleniem,  uśmiechnął  się  do  dziewczyny:  -  Transportowiec  grawitantów
nawet  się  nie  zorientował,  że  mu  siedzimy  na  ogonie.  Sassinak  to  sprytna  i  mądra
komendant.
              Stateczek  wystartował,  a  Rianav  ścisnęła  skronie  drżącymi  palcami.  Uraz  głowy
musiał być poważniejszy niż się na pozór zdawało, bo cierpiała na selektywną amnezję.
Wiedziała,  że  ma  nadlecieć  statek  osadniczy,  lecz  nie  miała  pojęcia,  że  ściga  go
krążownik.  Wiedziała,  że  służy  na  ZD43,  ale  nie  znała  żadnego  z  towarzyszących  jej
teraz mężczyzn i nie potrafiła wymienić nazwiska dowódcy.
              -  Szliście  tropem  transportowca?  -  zapytała  dziewczyna.  Była  przekonana,  że  jej
krążownik krążył wokół planety i wcale nie zamierzał lądować, ona zaś była członkiem
wyprawy ratowniczej, wysłanej w odpowiedzi na wołanie o pomoc.
              -  Jak  tylko  wszedł  w  nasz  sektor  patrolowy.  Takie  "maleństwa"  jak  ten  statek
 
znakuje  się  natychmiast,  na  początku  budowy.  Zgodnie  z  długofalowym  planem
Federacji, dotyczącym zapobieganiu piractwu planetarnemu. Więc gdy tylko podrzucona
im  "pluskwa"  pobudziła  nasze  czujniki,  mieliśmy  ich  na  oku.  Sprawdziliśmy  Rejestr  i
wiedzieliśmy'  o  nich  wszystko  -  porucznik  uśmiechnął  się  jeszcze  szerzej.  -
Transportowiec zbudowano na Yoroshinskym i sprzedano Dopli; to planeta grawitantów
w  sektorze  Signi.  Teraz  zaś  leciał  w  ogromnie  podejrzanym  kierunku:  w  stronę,  gdzie
tylko nieliczne systemy zostały udostępnione do kolonizacji. Polecieliśmy więc za nimi,
jak po sznurku, kierując się sygnałami "pluskwy".
       Lekki wstrząs poinformował Rianav, że szalupa przycumowała. Młody porucznik
pospiesznie  odpiął  pasy,  wstał  i  nakazał  medykom,  żeby  zanieśli  Portegina  do  szpitala
pokładowego, a marines - żeby wyprowadzili więźniów i osadzili w areszcie. Właśnie
odwrócił się kurtuazyjnie ku Rianav, kiedy odezwał się komunii.
       - Wiadomość dla porucznik Rianav, sir - oznajmił sternik, wstając z fotela i dając
dziewczynie znak, by w nim usiadła. Potem obaj mężczyźni dyskretnie wyszli.
       - Tu porucznik Rianav - zgłosiła się i włączyła ekran; ujrzała znaną sobie twarz,
twarz swojej lekarki.
       - Melduj, Varian.
              Słowa  Lunzie  usunęły  bariery  i  Varian-Rianav  opadła  na  oparcie  fotela;  obie
osobowości zderzyły się i zawirowało jej w głowie.
       - Troszkę się przeliczyliśmy, Varian. Mamy tu teraz liczniejsze wsparcie, niż nam
potrzeba. Co z tobą?
       - Rozcięta głowa i uczucie, że straciłam pamięć. Portegin nadal jest nieprzytomny,
ale mówią, że się wygrzebie. Wiedziałaś, że ten krążownik to ZD-43, Lunzie?
       - Tak mi powiedziano. Dobrze się złożyło, prawda? Czy słyszeliście to wezwanie
na wszystkich częstotliwościach, kiedy lecieliście na płaskowyż?
       - Kto to był? - Varian-Rianav całkiem odzyskała pamięć.
       - To wyprawa ratownicza naszych przyjacielskich Ryxiów. Nawiasem mówiąc, bez
Ryxiów  na  pokładzie  -  zachichotała  Lunzie.  -  O  mało  nie  spalili  niespodzianki
komendant Sassinak. To ten Tor Kaia ogłosił alarm, ale Ryxiowie musieli czekać, aż ich
statek  wróci  z  wyprawy  po  zaopatrzenie.  Dopiero  wtedy  mogli  nam  udzielić  pomocy.
Aha, Dimenon zameldował Kaiowi, że gromadnie nadlecieli Thekowie.
       - Gromadnie?
       - Cała trzydziestka, wedle ostatniego liczenia. To mnóstwo, jak na nich.
       - Tor jest wśród nich?
              -  Nie  wiem.  Dimenon  zdążył  donieść,  że  się  zjawili,  a  potem  Kai  stracił  z  nim
łączność.  Kapitan  Godheir  wysłał  ślizgacz  po  Margit  i  Dimenona.  Jak  tylko  wrócisz,
opowiem ci wiele o twoich bezcennych ptaszyskach. Ale najpierw komendant Sassinak z
tobą pogada. Kiedy składałam kapitanowi Godheirowi doniesienie o buncie, nie miałam
pojęcia,  że  jest  tu  i  krążownik.  Chciałam,  żeby  to  oskarżenie  zostało  jak  najszybciej
wniesione  i  zarejestrowane.  Sassinak  poprosi  cię  dokładny  raport.  Budzę  teraz
pozostałych.  Będą  potrzebne  ich  zeznania.  Poza  tym  i  tak  mogą  się  już  obudzić.
 
Uzyskamy niezbędną pomoc i będziemy mogli zrealizować nasze pierwotne cele.
       - Jak się ma Kai, Lunzie?
              -  Jest  w  ambulatorium  Godheira.  Możemy  go  podleczyć.  Jak  już  mówiłam,  nie
wiedziałam o krążowniku. Jeżeli nie uda się ludziom Godheira, Kaiem zajmą się medycy
z krążownika.
       Ktoś chrząknął znacząco za plecami Varian.
       - Dołączę do ciebie, Lunzie, gdy tylko załatwię jakiś transport. Na razie rób to, co
uznasz za konieczne.
       - Oooo, to mi daje wielką swobodę.
       - Nic więcej ci nie potrzeba - stwierdziła ironicznie Varian, a Lunzie uśmiechnęła
się i przerwała połączenie.
       Varian wstała i spojrzała na porucznika:
       - Wszystko mi się poplątało po tym wypadku. Nie pamiętam, jak się nazywasz.
       - Borander - uśmiechnął się do niej. - Komendant Sassinak cię oczekuje - dał do
zrozumienia,  że  to  pilne.  -  Wiesz,  dużo  lepiej  teraz  wyglądasz.  A  trochę  się  o  ciebie
bałem. Zdawało się, że nie jesteś sobą.
- Bo nie byłam.
       Szalupa wylądowała obok krążownika, przy jednej z otwartych śluz. Varian, stojąc
we  włazie  stateczku,  widziała  wielki  transportowiec  grawitantów,  otoczony  bojowymi
ślizgaczami.  Krążowniki  też  nie  były  małe,  lecz  w  porównaniu  z  olbrzymim
transportowcem,  ZD-43  wyglądał  jak  maleństwo.  Tylko  jedna  śluza  wielkiego  statku
stała  otworem;  grawitantów  nie  było  widać.  Dziewczyna  miała  nadzieję,  że  działa
krążownika  są  wycelowane  w  wielki  statek:  wyglądał  tak  groźnie  i  tak  się  rozsiadł,
jakby  już  miał  tu  pozostać.  Trocheja  pocieszało  to,  że  większość  kolonistów
hibernowała podczas lotu do miejsca przeznaczenia.
              -  Muszę  przyznać,  że  wybudowali  odpowiednie  lądowisko  -  oznajmił  Borander,
wskazując kogoś po prawej.
              Obok  szalupy,  strzeżeni  przez  marines,  przykucnęli Aygar  i  ten  drugi;  przyjaciel
Aygara  łypał  gniewnie  na  Varian.  Chłopak  natomiast  patrzył  prosto  przed  siebie,
obojętny na wszystko, w tym i broń marines.
       - Dlaczego ci dwaj są pod strażą, Boranderze?
       - Przecież to buntownicy - odparł zagadnięty.
       - Ci dwaj nie są buntownikami, poruczniku Boranderze. Urodzili się na Irecie i z
buntem nie mają nic wspólnego. Nie powinno się ich więzić.
       - Słuchaj, twoi ludzie wnieśli oskarżenie o bunt, najpierw do kapitana Godheira,
potem do komendant Sassinak...
       - I to również nie odnosi się ani do Aygara czy kogoś z jego pokolenia, ani nawet do
ich rodziców.
       - Przypuszczam, że nie pomagali budować owego ladowiska, by przyjąć nielegalny
transport... - szydził Borander, otrząsnąwszy się ze zdziwienia.
              -  Sądzę,  że  śledztwo  ustali,  iż Aygar  został  wprowadzony  w  błąd  i  dlatego  nie
 
można go oskarżać o świadome łamanie przepisów EEC.
       - Nie ja będę o tym decydować - rzekł sztywno Borander. - Komendant Sassinak
czeka na ciebie.
       - Aygar może wiec iść z nami. Od razu wszystko wyjaśnię.
              Chłopak  zachował  obojętność,  za  to  jego  towarzysz  gapił  się  na  Varian  z  ustami
otwartymi ze zdumienia; przypominał dziewczynie Tardmę.
       - Przecież nie mogę wejść do biura komendant z tymi dwoma...
       - Ja mogę. - Varian przepoiła swój; głos Dyscypliną. - Przypominam, poruczniku, że
jestem  współdowódcą  wyprawy  na  Iretę,  więc  mam  rangę  gubernatora  planety  protem.
Któż jest więc wyższy stopniem?
       - Ty... pani - Borander przełknął i służbiście się wyprężył. - Ale to się wcale nie
spodoba komendant.
       Dziewczyna zignorowała tę uwagę i rzekła do Iretańczyków:
       - Aygarze, czy ty i twój przyjaciel zechcecie nam towarzyszyć?
       Spojrzała znacząco na marines i na Borandera; porucznik dał żołnierzom znak, żeby
schowali broń. Aygar podniósł się swobodnie i bez strachu.
       - Czy jesteś jednym z wnucząt Tardmy? - spytała Varian nieznajomego Iretańczyka.
       - Nazywam się Winral - burknął, zerkając na nią z rosnącym niepokojem.
       Borander ruszył pospiesznie ku trapowi krążownika; Aygar szedł obok dziewczyny,
Winral  za  nimi.  Varian  zauważyła,  choć  tego  nie  skomentowała,  że  porucznik  dał  znak
marines, żeby osłaniali tyły.
              -  Czy  mój  ślizgacz  jest  bardzo  uszkodzony,  poruczniku?  Jak  tylko  zobaczę  się  z
komendant, będę chciała wrócić do swojego obozu.
       - Dziób jest rozbity, a bateria rozładowana - odparł oficjalnym tonem Borander. -
Rozkażę, żeby naładowano baterię i naprawiono uszkodzenia.
              Varian  wyczuła,  iż  porucznik  wcale  się  nie  spodziewa,  że  ona  wyjdzie  żywa  ze
spotkania  z  jego  komendant.  Przebyli  połowę  drogi,  kiedy  spadła  jedna  z  nagłych,
gwałtownych iretańskich ulew. Dziewczynę rozbawiło to, że ani ona, ani Aygar i Winral
nie zwrócili uwagi na deszcz, natomiast marines aż się wzdrygnęli.
       - Zostawmy im tę planetę - mruknął jeden z nich na tyle głośno, żeby go wszyscy
usłyszeli. - Cuchnie tu...
              Borander  gwałtownie  się  obejrzał,  ale  nie  spostrzegł,  kto  to  powiedział.
Wysublimowana obojętność Aygara tylko wzmogła irytację porucznika.
       Varian nie należała do żadnej z jednostek, więc nie musiała oddać honorów fladze
przy  wchodzeniu  na  pokład.  Mimo  to  dziewczyna  ledwo  się  powstrzymała,  żeby  nie
pójść  w  ślady  Borandera.  Natychmiast  zjawił  się  oficer  dyżurny  i  zaprotestował
przeciwko obecności Aygara i Winrala.
              -  Jako  protem  gubernator  planety  pragnę  wyjaśnić  komendant  Sassinak  pewne
nieporozumienie. To ja zaprosiłam tutaj tych dwóch mężczyzn.
       - Komendant Sassinak już przesłuchała buntowników.
       - Buntownika. - Varian z mocą podkreśliła liczbę pojedynczą. - Ci ludzie nie mogą
 
odpowiadać za wykroczenia dziadków. Czy wyraziłam się jasno, poruczniku?
       - Tak jest, psze pani.
       - Czy zaprowadzisz mnie do swojej komendant? - zapytała Borandera.
              Zachowanie  towarzyszącego  im  Borandera  zdradziło  Varian,  jak  bardzo  miał  jej
dość i jak bardzo chciał się jej pozbyć. Zdenerwowało ją - a może Rianav? - że Aygara
pilnowali  ludzie  pod  bronią.  Varian  i  Rianav  wierzyły,  że  chłopak  istotnie  zamierzał
pomóc  rozbitkom  ze  ślizgacza.  Co  by  zrobił,  gdyby  już  ich  stamtąd  wyciągnął,  to  już
całkiem  inna  sprawa.  Mimo  to  uważała,  że  musi  wymóc  na  załodze  krążownika
właściwe traktowanie Aygara.
              Cała  trójka  -  Varian,  Aygar  i  Winral  -  podążała  za  Boranderem  przez  labirynt
przejść  w  głąb  krążownika;  dziewczyna  wyczuwała,  że  Iretańczyk  żywo  się  wszystkim
interesuje.  Po  raz  pierwszy  w  życiu  zetknął  się  z  tak  wymyślnymi  wytworami  nauki  i
technicznej  potęgi.  Na  pewno  wychowano  go  na  opowieściach  o  takich  cudeńkach;
opowieściach  zaprawionych  kłamstwami,  które  miały  usprawiedliwić  grawitantów.
Winral był najwyraźniej wstrząśnięty tym, co widział; gapił się na wszystko, wpadał na
ścianki. Aygar również nie zdołał stłumić ciekawości i podniecenia tym, co go otaczało,
lecz mimo to zachował godność i opanowanie.
              Na  koniec  wprowadzono  ich  do  gabinetu  komendant  -  było  to  obszerne
pomieszczenie,  w  którym  największą  ścianę  zajmowały  terminale  komputera  i  ekrany.
Naprzeciwko  ekranów  ustawiono  konsolety  i  siedziska.  Komendant  siedziała  w
opływowym  obrotowym  fotelu,  przy  konsoli  i  dużym  biurku.  Varian  rzuciła  okiem  na
ekrany - na jednym widniała osada, na pozostałych jedenastu różne fragmenty opasłego
transportowca.
       - Ogromnie się cieszę, dowódco Varian, że nic ci się nie stało - rzekła komendant
wstając  i  wyciągając  rękę  do  dziewczyny.  Sassinak  była  wysoką,  żylastą  kobietą  o
czarnych,  krótko  ostrzyżonych  włosach  bez  odrobiny  siwizny;  jej  gładka  postać
promieniowała niewyczerpaną energią i poczuciem władzy, nabytym przez dziesiątki lat
dowodzenia.  Skinęła  głową  Aygarowi.  -  Trochę  nas  tu  dużo.  Uwzględniono  twoją
uwagę,  dotyczącą...  urodzonych  na  tej  planecie.  -  Tu  wskazała  na  Aygara  i  Winrala;
odchrząknęła, osłaniając usta lewą dłonią. Varian dostrzegła w jej oczach wesoły blask.
- Zapewniam cię, że weźmiemy to pod uwagę we wszystkich przyszłych kontaktach z...
tubylcami.  Jak  wiesz,  żyje  tylko  jeden  z  właściwych  buntowników.  I  jest  w  tak  złej
kondycji, że można to określić jako "zgrzybiałość".
       - Oskarżenie o bunt to tylko formalność, pani komendant. Wniesiono je po to, żeby
chronić moich towarzyszy i zapobiec zawłaszczeniu Irety.
       - Rozumiem, dowódco Varian. Zapewniam cię, że było to bardzo mądre posunięcie,
skoro  kilka  grup  rości  sobie  prawa  do  Irety.  Chyba  już  wiesz,  że  zjawiło  się  tu  sporo
Theków.
       - Tak.
              -  No  to  jesteś  równie  zbita  z  tropu  jak  ja.  Dobrze.  Ogromnie  nie  lubię  być
niedoinformowana.
 
       - Czy pani wie, gdzie jest teraz ARCT-10?
       - Jeszcze jedno pytanie, na które nie umiem odpowiedzieć - uśmiechnęła się smutno
komendant Sassinak. - Właśnie zapytaliśmy o to Dowództwo tego sektora. Ściągaliśmy
ów transportowiec przez wiele sektorów, co nie sprzyjało zdobywaniu wieści o ARCT-
10.  Gdy  tylko  się  dowiemy,  gdzie  jest,  natychmiast  damy  ci  znać.  Nie  dotarły  do  nas
żadne  pogłoski  o  katastrofie  statku  tej  klasy;  a  sama  wiesz,  że  gdyby  się  coś  takiego
wydarzyło, to nie udałoby się tego ukryć. Nie musimy już zachowywać ciszy radiowej,
więc  możemy  poprosić  o  uzupełnienie  danych.  -  Sassinak  dzieliła  uwagę  pomiędzy
Varian a ekrany; teraz spojrzała na rosłą postać Aygara; Winrala całkiem zignorowała. -
Czas,  by  ustalić  wasz  status,  sir.  Czy  możesz  mi  powiedzieć,  kim  jesteś?  -  Włączyła
rejestrator.
              -  Aygar,  syn  Grali  i  Tetuma;  po  matce  wnuk  Berru  i  Bakkuna,  po  ojcu  wnuk
Paskuttiego i Divisti - brzmiała dumna, wyzywająca odpowiedź.
       - A ty?
              -  Winral,  syn Auny  i  Mella;  po  matce  wnuk  Tanegliego  i  Divisti,  po  ojcu:  wnuk
Tardmy i Paskuttiego - odparł ponuro.
              - Ach,  tak.  Przy  tak  małej  puli  genetycznej  musieliście  bardzo  uważać,  żeby  nie
wystąpiła  wsobność,  nieprawdaż?  -  Sassinak  nacisnęła  kilka  klawiszy.  -  Urodzeni  i
wychowani  na  Irecie;  wasi  przodkowie  mieli  przywódców.  Wasza  kolonia  wydaje  się
świetnie zorganizowana - spojrzała pytająco na Aygara.
       - Naszym wodzem był najpierw Paskutti. Po jego śmierci władzę przejął Berru, a po
nim mój ojciec, Tetum.
              -  A  więc  zgodnie  z  obowiązującymi  zasadami  jesteście  obywatelami  Irety,
Iretańczykami.  -  Sassinak  odchyliła  się  w  fotelu.  -  Moja  wiedza  o  waszej  planecie
opiera  się  na  raportach  sprzed  czterdziestu  trzech  lat,  zarejestrowanych  w
radiolokatorze. Jak rozumiem, nie ma tu innych rozumnych gatunków...
              -  Są  ewoluujące  gatunki  -  wtrąciła  pospiesznie  Varian.  Dostrzegła  zdumienie  i
zaskoczenie w oczach Aygara oraz zdziwienie w oczach Sassinak.
       - W żadnym z waszych raportów nie było o tym ani słowa.
       - Wysłaliśmy je tak dawno temu...
       - Powiedziano mi, że jeszcze przed dziesięcioma dniami hibernowaliście?
              -  W  swoim  raporcie  wspominałam  o  gatunku  posiadającym  zdolność  latania,  o
złocistych ptakach...
       - A tak. I to one są owym "ewoluującym gatunkiem"? Ptaki? I Ryxiowie w jednym
układzie planetarnym? Ryxiom się to na pewno nie spodoba.
       - Nikt im o tym nie powiedział, czyż nie?
       - Na pewno nie. Byłam zbyt zajęta pomaganiem twoim ludziom, dowódco Varian. -
W głosie Sassinak zabrzmiały ostrzejsze tony. - Zajmę się tą sprawą, jeżeli zajdzie taka
konieczność.  W  każdym  razie  Aygar  jest  tutejszym  rezydentem,  stałym  mieszkańcem.
Oskarżenie  o  bunt  go  nie  dotyczy.  Zgodnie  z  prawami  i  zasadami  obowiązującymi  w
Federacji,  Aygarze,  twoi  ludzie,  osiedli  tu  od  dwóch  generacji,  mają  prawo  do
 
wszystkiego, co osiągnęli i zbudowali w ciągu owych lat... w tym i do lądowiska, gdy
tylko zostanie zalegalizowane. - Komendant skinęła na stojącego w pobliżu podoficera: -
Chcę, żeby zapisano i ogłoszono, że oskarżenie o bunt dotyczy jedynie Tanegliego. Zaś
Aygar i jego ludzie są uwolnieni od tego zarzutu, przywraca się im ich mienie i pozwala
na kontynuowanie działalności.
       - Przygotowywaliśmy się na przyjęcie kolonistów - wtrącił Aygar.
              -  Podobasz  mi  się,  młody  człowieku  -  zachichotała  Sassinak.  -  Ten  świat  rodzi
śmiałych  i  stanowczych  ludzi.  Jednakże  oni  -  tu  machnęła  ręką  w  kierunku  ekranu,  na
którym widniał transportowiec grawitantów - są nielegalnymi imigrantami, próbującymi
zająć  planetę  sklasyfikowaną  jako  świat,  który  można  badać,  lecz  nie  wolno  się
osiedlać.  Mogą  pozostać,  gdzie  są,  dopóki  trybunał  nie  osądzi  owego  wykroczenia.  I
uprzedzam,  że  w  waszym  najlepiej  pojętym  interesie  -  gestem  dała  do  zrozumienia,  że
dotyczy  to  i  ich  obu,  i  całej  osady  -  nie  powinniście  mieć  z  nimi  absolutnie  żadnych
kontaktów.  Jakakolwiek  zmowa  może  zagrozić  przyznaniu  wam  tego,  co  zdobyliście  i
całkowicie  zaprzepaścić  waszą  przyszłość.  -  Sassinak  nachyliła  się  ponad  konsoletą:  -
Znakomicie  wystartowaliście,  Aygarze.  Umocnijcie  owe  zaczątki,  zanim  zbierze  się
trybunał.  To  samo  radzę  i  tobie,  Varian,  choć  zdaję  sobie  sprawę,  że  tym  się  właśnie
zajmujecie,  ty  i  twoi  ludzie,  od  momentu  wyjścia  z  hibernacji.  -  Komendant  wstała,
obeszła  konsoletę  i  spojrzała  na Aygara;  była  wysoką,  krzepką  kobietą,  lecz  przy  nim
zdawała się nieduża. - Gdybyś postanowił opuścić tę planetę, młody człowieku, to byłby
z ciebie wspaniały marinę.
       Aygar pochylił głowę i spojrzał na nią; jego twarz i oczy były wyprane z wszelkich
uczuć:
       - To jest mój świat, pani komendant. Cała planeta...
       - Nie, Aygarze, nie cała - w głosie Sassinak znów zabrzmiały twarde tony - nie cała
planeta,  a  tylko  ta  jej  część,  którą  ty  i  twoi  ludzie  uprawiacie  i  eksploatujecie.  Czy
dostatecznie jasno się wyraziłam? - Chłopak kiwnął potakująco głową, więc komendant
rozluźniła  się  i  uśmiechnęła.  -  Będę  ci  bardzo  zobowiązana,  jeżeli  mi  pozwolisz
obejrzeć  waszą  osadę.  Zawsze  staram  się  jak  najwięcej  dowiedzieć  o  planetach,  które
odwiedzam - Sassinak podała Aygarowi rękę.
       Varian obawiała się przez chwilę, że chłopak zignoruje ów gest. Potem, gdy jego
wielka łapa ujęła drobniejszą dłoń Sassinak, wystraszyła się, czy aby Aygar nie zechce
się  popisać  swoją  krzepą.  Sama  nie  wiedziała,  dlaczego  tak  jej  zależy,  żeby  chłopak
wywarł na Sassinak jak najlepsze wrażenie - przecież mieli zupełnie odmienne plany co
do  przyszłości  Irety  Varian  mogła  obwiniać  Rianav  za  orędowanie  za  Aygarem,  lecz
przecież to właśnie jako Varian obstawała za uwolnieniem go od niesłusznych zarzutów.
       - Mamy wiele do zrobienia. - Aygar wypuścił dłoń Sassinak.
       - Rozumiem to. - Komendant zręcznie dała do zrozumienia, że żałuje, iż się do tego
przyczyniła.
              -  Sądzę,  że  mogę  cię  zapewnić  nie  tylko  w  moim  imieniu,  lecz  i  w  imieniu
pozostałych  obywateli  Irety,  iż  z  przyjemnością  zaprezentujemy  ci  to,  co  zdołaliśmy
 
wyrwać wrogiemu i dzikiemu środowisku.
       Sassinak skinęła głową i uśmiechnęła się, pojmując aluzję. Varian poczuła ulgę -
Aygar wybrał dyplomację, rozumiejąc, że siłą nic nie wskóra.
              -  Pochwalam  twoje  podejście  do  sprawy,  Aygarze.  Przyślę  po  ciebie  później
mojego  adiutanta,  komandora  porucznika  Fordelitona.  Będziesz  się  mógł  zapoznać  z
prawami  i  przywilejami,  jakie  wam  przysługują  w  myśl  kodeksów  Skonfederowanych
Planet,  z  których  to  praw  będziecie  mogli  skorzystać  przy  najbliższej  okazji.  W  myśl
przepisów  dotyczących  katastrof  statków,  będziecie  mogli  ponownie  uzyskać  to  samo
wyposażenie, którym dysponowała tamta ekspedycja z wyjątkiem broni. Zamierzam dość
wyrozumiale  zinterpretować  owe  pargrafy,  co  umożliwi  poprawę  waszej  sytuacji.  -
Sassinak skinęła na podoficera: - Czy zechciałbyś odprowadzić Aygara do śluzy, Del?
       Widząc, że Varian wolałaby wyjść z Aygarem, powstrzymała ją. - Mamy jeszcze
parę  spraw  do  omówienia,  dowódco  Varian  -  rzekła,  siadając  za  konsoletą.  Chłopak
wyszedł.  -  Wspaniały  mężczyzna  z  tego  Aygara.  Jest  tu  więcej  takich?  -  Nutka
zmysłowości w głosie Sassinak sprawiła, że Varian kolejny raz zmieniła o niej zdanie.
       - Spotkałam tylko kilku z jego pokolenia...
       - Ach, pokolenie - westchnęła Sassinak. - Twoje wyprzedziło cię o czterdzieści trzy
lata. Czy będziecie potrzebować porady?
              -  Dowiem  się,  kiedy  do  nich  wrócę  -  odparła  oschle  dziewczyna.  -  Mnie  ten
problem jeszcze nie dotyczy. Czy nic pani nie przemilczała w sprawie ARCT10?
       - Oczywiście, że nie. Nie mam takich rozkazów; choć, na bogów, cała ta sprawa
coraz  bardziej  się  komplikuje.  Uchodźcy  z  korpusu  ekspedycyjnego,  oskarżenie  o  bunt,
populacja potomków grawitantów, miejscowe rozumne rasy oraz Thekowie, zjawiający
się znienacka i to w zadziwiająco sporej liczbie. Cholernie dużo jak na jeden raz. Tak? -
rzekła do podoficera, który dyskretnie powrócił.
       - Już naprawiono ślizgacz dowódcy Varian.
              -  A  prawda,  pewno  byś  już  chciała  powrócić  do  swoich.  Chciałabym  dostać
wyczerpujący raport od każdego z twojej ekipy, a zwłaszcza od najmłodszych. Liczę, że
dostarczycie  je  już  jutro.  Poza  tym  uzupełnijcie  relacje  zawierające  obserwacje  z
wyprawy. Czy już wszystko jest na pokładzie ślizgacza dowódcy Varian?
       - Tak, pani komendant.
       - Była pani bardzo szczodra, pani komendant.
              -  Nawet  nie  wiesz,  Varian,  co  załadowano  do  twojego  ślizgacza.  -  Sassinak  z
rozbawieniem uniosła brew. - Po pierwsze, taśmy stanowiące dowód wykroczenia. I to,
co zamówiła twoja lekarka. Na statku Ryxich nie było pełnego zestawu tego, co jest jej
potrzebne. Wcale mnie to nie dziwi. A jako protem gubernator planety - z łagodną kpiną
powtórzyła słowa Varian - możesz żądać od Fordelitona, mojego adiutanta, dostarczenia
wszystkiego, czego potrzebujesz. Twoja lekarka ma na imię Lunzie, prawda? - Sassinak
pochyliła  się  ku  Varian;  w  jej  oczach  błyszczało  rozbawienie.  Gdy  dziewczyna
potaknęła,  uśmiechnęła  się.  -  Ktoś  z  nas  musiał  się  wreszcie  na  nią  natknąć.  Trzeba  to
uczcić. Czy zechcesz przekazać Lunzie wyrazy najwyższego szacunku? I zaproszenie na
 
stosowny bankiet, który się odbędzie przy pierwszej dogodnej okazji? Spodziewam się,
że "ZaidDayan" zabawi tu przynajmniej do chwili przybycia  trybunału,  choć  na  służbie
nigdy nic nie wiadomo. Nie mogę zaprzepaścić szansy spotkania się z Lunzie. Nieczęsto
ma się okazję ugościć własną pra-praprababkę. Del, zaprowadzisz dowódcę Varian do
jej ślizgacza?
       Dziewczynę tak oszołomiły nieoczekiwane słowa Sassinak, że dopiero w połowie
drogi  do  śluzy  przypomniała  sobie  o  Porteginie.  Del  dość  chętnie  zgodził  się
zaprowadzić ją do pokładowego szpitalika.
       - Skanowanie nie wykazało pęknięcia kości czaszki, dowódco Varian - wyjaśniła
Mayerd, główny lekarz - lecz chory jest rozkojarzony.
              -  To  znaczy,  że  trudno  mu  uwierzyć,  iż  jest  na  pokładzie  ZD43?  -  dziewczyna
pojmowała wątpliwości Portegina.
       - Skąd wiesz?
       Znaleźli się w lecznicy; Portegin był jedynym pacjentem.
       - O rany, jak się cieszę, że panią widzę, poruczniku - powiedział, dając znaki, by do
niego  podeszła.  Potem  dorzucił  niespokojnym  szeptem:  -  Dzieje  się  coś  dziwnego,
poruczniku.  Nikogo  nie  rozpoznaję.  Przecież  nie  mogli  zmienić  załogi  w  trakcie  lotu,
chyba że grawitanci...
       - Melduj, Portegin - rzekła Varian, naśladując ostry ton Lunzie.
       - Coo? O, kurczę! - Portegin opadł na poduszki; odzyskiwał zablokowaną pamięć, z
jego twarzy i ciała znikło napięcie. - A już się bałem, że coś ze mną nie tak!
       - Przeżyłam to samo. - Dziewczyna współczująco ścisnęła ramię kolegi.
              -  Czyli  wszystko  w  porządku?  -  Palce  Portegina  wpiły  się  w  rękę  Varian.  -  To
znaczy...  zestrzelił  nas  transportowiec  grawitantów  i  obudziłem  się  na  pokładzie
krążownika. Czy to misja ratownicza ARCT10? Co z innymi? Dlaczego uważaliśmy, że
jesteśmy z tego krążownika?
       Varian wyjaśniła mu wszystko i przywołała Mayerd. Powiedziała, że Porteginowi
już  się  polepszyło  i  poprosiła  o  jego  zwolnienie.  Medyk  zgodziła  się  niechętnie,  lecz
wymogła obietnicę, że przez dzień lub dwa chory będzie się oszczędzał.
              -  Będę  się  zajmował  tylko  matrycami  i  kolbą  lutowniczą  -  obiecywał  Portegin,
wskakując w nowiutki kombinezon.
       Kiedy już byli w swoim ślizgaczu z rozbitym dziobem, Varian uzupełniła opowieść,
a  Portegin  z  zapałem  oglądał  ładunek,  rozpływając  się  z  zachwytu  nad  rozmaitością
matryc, narzędzi i jedzenia.
              -  Ooo,  mamy  butelczynę  sverulańskiej  brandy!  Eeee,  widzę  nalepkę  z  imieniem
Lunzie. Prezencik od komendant Sassinak? Jakaś jej przyjaciółka?
       - Można tak powiedzieć - przyznała Varian, zachowując dyskrecję; przyszło jej na
myśl, że lekarka pewno by nie chciała rozgłaszać tak dalekiego pokrewieństwa.
       - Szkoda! To wspaniały napitek, dobrze oliwi gardło - Portegin ostrożnie odstawił
butelkę i usiadł obok dziewczyny. - O, proszę, wróciła nasza eskorta. Skąd one wiedzą,
że to my, skoro tyle ślizgaczy się tu kręci?
 
       - Spróbuję się dowiedzieć. Lunzie twierdzi, że odróżniają nasz ślizgacz od tego z
"Mazer Star".
       - Taak? No cóż, każdy silnik pracuje trochę inaczej, więc wydaje przy tym odmienny
dźwięk; choćby je zbudowano w tej samej fabryce i z takich samych elementów. Różnicę
widać dopiero na tych wymyślnych monitorach. Tak mi przynajmniej mówiono.
       - Mózgi nadal są najwymyślniejszymi komputerami. Ptaki po prostu towarzyszą nam
w locie i już. Słuchaj no, nie zauważyłeś przypadkiem, czy leciały za nami od bazy?
       - Było ciemno, Varian, kiedy wyruszyliśmy, no i byliśmy tacy zaaferowani... I nasze
mózgi  się  różnią.  Nie  mam  pojęcia,  co  one  sobie  wyobrażają  tak  z  nami  lecąc,  ale,
kurczę, cieszę się, że są.
       - Ja też. I jeśli mi się uda, to przez następne dni będę obserwować całe mnóstwo
tych ptaszysk.
       Tak się jednak złożyło, że okoliczności pokrzyżowały plany Varian. Kiedy dotarli
do skał złocistych ptaków, wybuchła nawałnica i dziewczyna musiała schować ślizgacz
w  bezpiecznej  jaskini.  To  uniemożliwiło  jej  rozpoczęcie  natychmiastowe  rozpoczęcie
obserwacji  ptaszysk.  W  jaskini  wiele  się  zmieniło,  urządzono  ją  wygodniej:  w  tyle
wydzielono  sektor  sypialny,  w  pobliżu  paleniska  ustawiono  stoły,  wygodne  siedziska  i
lampy; znalazły się tam również agregaty do gotowania i schładzania żywności oraz do
usuwania  odpadków.  Specjalne  osłony  chroniły  przed  owadami.  Varian,  pamiętając
polecenie  Sassinak,  zmusiła  Portegina,  żeby  nagrał  swoje  zeznanie,  zanim  zabierze  się
do naprawy konsolety w wahadłowcu. Potem zapytała lekarkę, gdzie się podziewa reszta
załogi.  Dowiedziała  się,  że  Kai  był  diagnozowany  w  szpitaliku  "Mazer  Star"  i  zaraz
potem wyruszył wraz z geologiem-amatorem z załogi kapitana Godheira na poszukiwanie
Dimenona, Margit i Tora.
              -  Właśnie  w  takiej  kolejności  -  oznajmiła  Lunzie.  -  O  ile  Thekowie  pozwolą  im
wylądować; są wprost zafascynowani iretańskimi kopalniami. Dimenon mówi, że tkwią
tam i napychają się. Przysięga na wszystkie świętości, że widział, jak rosną.
       - Czy sekcja diagnostyczna znalazła dla Kaia jakieś lekarstwa?
       - Niestety nie. Uważam, że lepiej będzie dla niego, jeśli zajmie się geologią, zamiast
się zamartwiać i modelować mapy z błota - odparła szorstko lekarka. - Dostał rękawice
ochronne i odpowiedni ubiór. Zagroziłam Perensowi, wiesz, to ten nawigator Godheira,
że  go  obedrę  ze  skóry,  jeżeli  Kai  się  choć  zadrapie.  Powinnaś  się  cieszyć,  że  Kai
odzyskał wigor.
              -  Ależ  cieszę  się,  cieszę.  Gdzie  Triv  i  Trizein?  -  zapytała  dziewczyna;  wersję
geologa mogła zarejestrować później.
              -  Też  ich  nie  ma.  Wzięli  duży  ślizgacz.  Sama  wiesz,  że  Triv  obiecał  Trizeinowi
"wyprawę na potwory". Bonnard oznajmił, że skoro ma teraz pięćdziesiąt osiem lat, to
jest  pełnoprawnym  członkiem  załogi  i  poleciał  z  nimi.  Terilla  chciała  być  ich
rysowniczką,  więc  i  jej  pozwoliłam  polecieć.  Nie  chciałam,  by  nerwowe  dzieciaki
nadużyły gościnności Godheira.
       - A Cleiti?
 
       - Jest na "Mazer Star", pomaga Obirowi robić łóżka do naszego sektora sypialnego -
Lunzie wskazała na dalszą część jaskini. - Godheir postanowił, że zapewni nam wszelkie
możliwe wygody. Lekka robota dobrze im wszystkim zrobi, mięśnie się im rozruszają i
wzmocnią.
       - Aulia?
       - Ona... - lekarka z odrazą machnęła ręką - przychodzi do siebie po szoku, jakiego
doznała  dowiedziawszy  się,  ile  lat  przespała.  Nie  omieszkałam  jej  wyjaśnić,  że  na
ARCT-10 będzie cztery dziesiątki lat młodsza od swoich rówieśniczek.
       - I co, pocieszyło ją to?
       - Nie aż tak, jak uwaga Triva, że przez cały ten czas rosły procenty na jej koncie.
Chciała  się  przenieść  na  krążownik,  ale  zrezygnowała,  kiedy  jej  powiedziałam,  że
pilnują  transportowca  grawitantów.  Wybiłam  jej  z  głowy  ten  kaprys.  Pewno  byś  się
chciała zająć swoimi ptaszyskami. A ja się wezmę do katalogowania miejscowych roślin
jadalnych  i  leczniczych  Divisti;  może  się  okazać,  że  mają  jeszcze  inne  zastosowania
medyczne  -  Lunzie  triumfalnie  wyciągnęła  mikroskop,  załadowany  do  ślizgacza  przez
oficera do spraw naukowych.
              -  Najpierw  musisz  nagrać  swoją  opowieść  o  buncie  grawitantów  -  zatrzymała  ją
Varian  i  puściła  dopiero  wtedy,  kiedy  lekarka  wzięła  kasetę.  -  Aha,  jeszcze  coś  -
przypomniała  sobie  dziewczyna  -  komendant  Sassinak  twierdzi,  że  jest  twoją  prapra-
pra-prawnuczką.
       Na kamiennej zwykle twarzy lekarki odmalowała się taka burza uczuć, że Varian
żałowała, że nie ma pod ręką kamery. Oblicze Lunzie wyrażało kolejno szok, zdumienie,
zaprzeczenie, konsternację i na koniec rezygnację. Potem lekarka zamrugała i przybrała
zwykłą minę.
       - Myślę, że mogłaby nią istotnie być. Moja rodzina zawsze miała pociąg do służby
wojskowej i wędrówek.
       - Wiedziałaś, że dowodzi ZD43?
       - Nie. Niby skąd? Na pewno nie była dowódcą ZD43 przed czterdziestoma trzema
laty, kiedy zapadaliśmy w kriogeniczny sen. Krążownik był wówczas doprowadzany do
gotowości  bojowej.  Widziałam  zawiadomienie  na  ARCT-10  i  potem  mi  się  to
przypomniało.
       - Zaprasza nas na poczęstunek, gdy tylko nadarzy się okazja.
       - Jaka ona jest?
       - Hmmm... - Varian przekornie opóźniała odpowiedź. - Myślę, że jest między wami
duże rodzinne podobieństwo... w sposobie bycia.
       - Ponieważ dowódcy Floty zwykle smacznie jedzą - odparła Lunzie, obdarzywszy
dziewczynę  przeciągłym,  przenikliwym  spojrzeniem  -  a  mam  już  po  uszy  tych  naszych
zupek, więc przyjmuję zaproszenie.
       - I przesyła ci jeszcze to, wraz z pozdrowieniami - Varian wręczyła lekarce butelkę
sverulańskiej brandy.
       - Widzę, że ma dobry gust. Wiele się spodziewam po tym przyjęciu.
 
       - Lunzie! - Varian wskazała na taśmę schowaną w kieszeni lekarki.
              -  Dobrze,  dobrze,  zajmę  się  najpierw  tym  nagraniem.  A  butelkę  osuszymy
wieczorem!  -  I  Lunzie,  dźwigając  butelczynę,  mikroskop  i  załadowaną  tacę,  ruszyła  ku
pomieszczeniu, które przed dwoma tygodniami służyło Trizeinowi jako laboratorium.
       Varian akurat usiadła, żeby nagrać swój raport, kiedy usłyszała wlatujący do jaskini
ślizgacz. Kierował nim niewysoki, barczysty mężczyzna; jego okrągła twarz bezustannie
wyrażała  dobry  nastrój.  Przybyły  radośnie  pomachał  do  dziewczyny.  Zjawił  się,  żeby
osobiście ich przeprosić.
       - Wpadłbym tu już wcześniej, gdybym tylko wiedział, że jesteście w potrzebie. Jak
tylko dotarło do nas wezwanie Theka, od razu sprawdziłem zapisy w komputerze. Była
tam wasza ostatnia rozmowa z Vrl, ale potem Ryxiowie przez pięć miesięcy nie raczyli
się  z  wami  połączyć.  Po  tym  czasie  zanotowano  brak  odpowiedzi  od  was  i  uznano,  że
zabrał was ARCT10.
       - Czy masz jakieś wieści o tym statku?
       - Nie, ale to o niczym nie świadczy - zapewnił ją z uśmiechem Godheir. - Statek
badawczy  nie  musi  przecież  gadać  o  wszystkim  z  takim  najemnikiem  jak  ja.  Wszystko
może  być  w  jak  największym  porządku  -  dodał  z  powagą.  -  Na  pewno  bym  wiedział,
gdyby taki statek zaginął. Rany! Przecież wciąż jeszcze zawodzą na temat LSTC-8, który
w  ubiegłym  stuleciu  wpadł  w  ten  gazowy  obłok.  Sama  wiesz,  że  brak  wiadomości  to
dobra  wiadomość.  No  i  krążownik  dostanie  najnowsze  wieści.  Tymczasem  ja  i  moja
załoga zrobimy wszystko, co w naszej mocy... nawet poobserwujemy te ptaszyska. Ależ
łowiły tego raka, było na co popatrzeć!
       - Nagrałeś to?
       - No pewnie! A poza tym - uśmiechnął się Godheir - nagraliśmy ich atak na nas,
przylot  Lunzie  i  całą  resztę.  Na  najlepszej  taśmie.  Jeden  z  mojej  załogi  jest
przyrodnikiem-amatorem. Powinnaś zobaczyć jego taśmy z Ryxiami...
       - Kapitanie Godheir, czy zgodnie z kontraktem musi pan o wszystkim informować
Ryxich?
       - Prawdę mówiąc, w ogóle z nimi nie rozmawiamy - Godheir puścił perskie oko -
co świetnie rozumiesz, o ile znasz Ryxich; a podejrzewam, że znasz, bo inaczej byś się
tak  nie  martwiła.  Więc  nie  musisz  się  obawiać,  że  coś  chlapnę:  ja  lub  ktoś  z  mojej
załogi.  Ryxiowie  dobrze  nam  płacą,  inaczej  byśmy  nie  odnawiali  kontraktu.  -  Nachylił
się ponad stołem i uspokajająco poklepał ramię Varian. - Powiedz, co jeszcze możemy
dla was zrobić? Przywiozłem parę rzeczy, o które prosiła Lunzie. Pomagała nam ta miła
dziewuszka, Cleiti. To źle, że tak długo jest z dala od swoich.
       - Cleiti jest tutaj? - Dziewczyna sięgnęła po kolejną kasetę.
       - Jest w głębi jaskini. Ustawia łóżka.
              Varian  ruszyła  w  tamtą  stronę;  Godheir  szedł  za  nią,  zapewniając,  że  Cleiti  nie
wykonuje  żadnej  ciężkiej  pracy  -  po  prostu  nadzoruje  Obira.  Rzeczywiście  -  siedziała
sobie na świeżo zmontowanym stołku, przysłuchując się paplaninie gadatliwego "majstra
do wszystkiego". Zobaczyła Varian i wstała; uśmiechnęła się ze smutkiem - ów dzielny
 
uśmiech  bardziej  chwytał  za  serce  niż  łzy.  Varian  powściągnęła  chęć  przytulenia
dziewczynki.  Zamiast  tego  wyjaśniła  małej,  jak  bardzo  potrzebna  jest  jej  opowieść  o
buncie.
       - Mogę się tym zająć, kiedy Obir będzie pracował - oznajmiła Cleiti i z dziwnym
zakłopotaniem wzięła kasetę. - Bez trudu sobie wszystko przypomnę. W końcu czuję się
tak, jakby to było tylko tydzień temu.
       Varian zdołała coś wymruczeć w odpowiedzi i odeszła; zdążyła jeszcze dostrzec
rozbawione  mrugnięcie  Obira.  Nadal  lało;  porywisty  wicher  szarpał  zasłoną  pnączy.
Trzeba  ściąć  te  liany,  pomyślała  dziewczyna.  Już  spełniły  swoje  zadanie.  Tak  by  się
chciała zająć obserwacją ptaków; paskudna ta iretańska pogoda. Hmm... no to popracuje
nad tym piekielnym raportem, póki tak leje.
       - Pewno masz mnóstwo roboty - rzekł Godheir, słysząc pełne irytacji westchnienie
Varian: z jednej kieszeni wyjął jakiś dziwny pękaty przedmiot, z drugiej mały woreczek.
-  Trochę  podymię  -  oznajmił.  Dziewczyna  domyśliła  się,  że  to  fajka.  -  Choć  w  tym
powietrzu nie poczuję żadnego aromatu! Ale przynajmniej nie zatruję atmosfery Irety! -
zachichotał i rozsiadł się wygodnie. - Aromat tytoniu to połowa przyjemności z palenia
fajki.
       - A ta druga połowa?
       - Zabawa z nabijaniem fajki.
              -  To  dość  skomplikowane  -  stwierdziła  Varian,  przyjrzawszy  się  temu  zajęciu;
potem jeszcze raz podziękowała Godheirowi za wszystko i spytała: - Czy zawoła mnie
pan, kapitanie, kiedy przestanie padać?
       - Ależ oczywiście!
       Varian wróciła do wahadłowca; może to było tylko złudzenie, ale zdawało się jej,
że  czuje  aromat  tytoniu  z  fajki  kapitana.  Przypominała  sobie  wydarzenia,  które
doprowadziły  do  buntu  i  zazdrościła  Cleiti  owego  prostodusznego:  "to  tylko  tydzień
temu".  Notowała,  dopisywała  i  zmieniała  tekst,  aż  była  pewna,  że  wszystko  jest  jak
należy.  Nie  dorzuciła  żadnych  komentarzy,  na  przykład  o  swoich  podejrzeniach  co  do
skandalicznych  rozrywek  grawitantów  w  ów  wolny  dzień.  Bunt  był  niezaprzeczalnym
faktem;  rozziew  czasowy  pomiędzy  obiema  grupami  dobitnie  to  podkreślał.  Z  uwagą
przesłuchała  nagranie  i  uznała,  że  już  nic  nie  musi  zmieniać.  Dorzuciła  tylko  krótkie
wyjaśnienia. Potem podeszła do śluzy i wyjrzała ku wylotowi jaskini.
              Cleiti,  Godheir  i  Obir  siedzieli  przy  ognisku;  z  fajki  kapitana  co  jakiś  czas
wydobywały  się  kłęby  szaro-błękitnego  dymu  i  unosiły  wokół  nich  w  podmuchach
wpadającego  do  jaskini  wiatru.  Nie  ma  wątpliwości,  pomyślała  Varian.  Faktycznie
mogła wyczuć zapach tytoniu, nie zdołały go zagłuszyć zwykłe iretańskie smrodki. Cleiti
dostrzegła dziewczynę i przyniosła kasetę ze swoim raportem.
       - Wygląda na to, Varian, że kapitan Godheir wie wszystko o buncie - szepnęła; oczy
miała okrągłe ze zdumienia. - Czy można mówić o wszystkim, co się wydarzyło? A może
zataić pewne szczegóły?
              -  Możesz  mówić  o  wszystkim,  o  czym  tylko  zechcesz,  Cleiti  -  zapewniła  ją
 
dziewczyna.  Miała  nadzieją,  że  owe  rozmowy  przywrócą  nienaturalnie  wyciszonemu
dziecku dawną impulsywność i energię. Niech szlag trafi Tardmę i Paskuttiego za to, co
zrobili  małej,  za  szok,  który  przez  nich  przeżyła:  szok,  który  dla  Cleiti  "wydarzył  się
tydzień temu" i jeszcze nie stracił na ostrości.
- Kapitan Godheir twierdzi, że jeszcze nigdy nie rozmawiał z ofiarą buntu.
       - Bunt nie zdarza się zbyt często, Cleiti. Kapitan zna nasz oficjalny raport, lecz mogą
go ciekawić twoje odczucia. Pamiętaj, że nie musisz o tym rozmawiać, jeśli nie chcesz.
              Dziewczynka  zastanawiała  się  nad  tym  przez  chwilę. A  potem,  uśmiechając  się
trochę swobodniej, powiedziała:
       - Myślę, że chcę o tym opowiedzieć kapitanowi i Obirowi. Tak grzecznie słuchają.
Mówią,  że  to  dlatego  -  tu  uśmiech  przypomniał  dawną  figlarność  Cleiti  -  że  jestem  od
nich starsza - i dziewczynka wróciła do siedzących przy ogniu panów.
              Kiedy  pojawiła  się  Lunzie  ze  swoją  kasetą,  Varian  wciąż  jeszcze  mamrotała
przekleństwa pod adresem grawitantów.
       - Czy Cleiti nie jest za spokojna, Lunzie?
       - Nie sądzę; jeżeli weźmie się wszystko pod uwagę, to nie. Po części wynika to z
dochodzenia do formy po hibernacji, po części z opóźnionej reakcji na tamten szok. To
dlatego dbam o to, żeby wszyscy wciąż byli czymś zajęci. Żeby nie mieli tyle czasu na
rozmyślania i zamartwianie się.
       - Aulia?
       - O, ona też jest zajęta - parsknęła szyderczo lekarka. - Użala się nad sobą. Tak ją to
pochłania, że nie ma czasu na nic innego. Może Portegin poprawi jej humor; o ile raczy
się  oderwać  od  konsolet  wahadłowca.  Jak  myślisz,  Varian,  dałabyś  radę  przynieść
jakiegoś płaszczaka z żerowiska ptaków?
       - To znaczy "przynieść", żeby ci wyświadczyć przysługę, czy "przynieść", bo mi na
to  pozwolą?  Bo  już  ktoś  próbował  i  mu  się  to  nie  udało,  a  mnie  lubią,  więc  nie
zaprotestują?
              -  Hmmm,  może  i  by  mu  się  to  udało  -  skrzywiła  się  Lunzie  -  gdyby  zaczekał,  aż
podzielą  połów.  Ciebie  znają.  A  analiza  toksyn  płaszczaka  bardzo  by  pomogła  w
leczeniu Kaia.
       - I tak muszę zaczekać, aż minie nawałnica.
       - Zdawało mi się, że teraz jest najlepsza okazja do zdobycia płaszczaka, bo ptaki
chronią się przed wichurą w jaskiniach. Skorzystaj ze schodów.
       - Ze schodów??? - zdumiała się Varian.
              -  Przecież  ci  mówiłam,  że  Godheir  zapewnia  nam  wszelkie  wygody.  -  Lunzie
wskazała na prawy kąt jaskini. - To tylko klatka szybowa z wgłębieniami na stopy; ale
doprowadzi  cię  na  sam  szczyt  i  wicher  cię  nie  zdmuchnie.  O  wiele  wygodniejsze  niż
wspinaczka  po  lianach,  prawda?  -  dodała,  idąc  za  dziewczyną.  -  Główny  mechanik
Godheira, Kenley, zajmuje się fotografowaniem i obserwacją ptaków, ma takie hobby. I
to właśnie on przygotował chwytacz na długim trzonku, rękawice ochronne i pojemnik na
płaszczaka.  Na  górę!  -  Lunzie  wskazała  kierunek  kciukiem  i  uśmiechnęła  się  do
 
dziewczyny. - Jesteś naszym ekspertem od ptaszyskologii.
- Niech frajer tyra bez chwili wytchnienia, co?
- A pewnie. I ty musisz być wciąż czymś zajęta i czynna.
       - Najlepiej się czuję, kiedy mogę robić to, po co tu przyleciałam - odwzajemniła się
lekarce uśmiechem i zręcznie wspięła się po drabince; wiatr wciąż był dość silny, więc
Varian doceniła "klatkę ochronną".
              Na  szczycie  czekał  na  dziewczynę  Kenley,  oparty  o  swój  ślizgacz.  Wylądował
niemal  dokładnie  tam,  gdzie  Varian  posadziła  swój  pojazd  owego  odległego  wolnego
dnia.  Pole  siłowe  Kenleya  prawie  całkowicie  chroniło  przed  słabym  już  deszczem  i
całkowicie  osłaniało  przed  owadami,  które  znów  się  zaczęły  pojawiać.  Główny
mechanik był smukłym, śniadym, ciemnowłosym i brązowookim mężczyzną o łagodnym
usposobieniu. Varian od razu wyczuła w nim zagorzałego zwolennika złocistych ptaków.
       - Czy to ty jesteś owym śmiałkiem, który próbował zdobyć płaszczaka? - spytała
dziewczyna, biorąc od niego ekwipunek.
       - Taa. Tylko zapomniałem o pierwszym przykazaniu z psychologii zwierząt: nigdy
nie przeszkadzaj tym, którzy się posilają. Na szczęście miałem pas nośny, więc mogłem
prysnąć do jaskini. Bardzo je zirytowałem.
       Varian uśmiechnęła się - teraz też miał pas nośny; ekwipunek przyczepił do drugiego
pasa. Dotarli tuż pod żerowisko.
       - Nie musisz iść ze mną, ale dobrze by było, gdybyś mnie ostrzegł, jeżeli jakieś się
pojawią, żeby sprawdzić, co się dzieje.
       Kenley kiwnął potakująco głową; Varian zamocowała ekwipunek "na płaszczaka"
tak, żeby jej nie przeszkadzał w wspinaczce.
       - Postaram się dotrzeć na szczyt tak daleko po prawej, jak tylko zdołam, jak najdalej
od resztek pożywienia. Rzucają płaszczaki na sam skraj lub w rozpadlinę.
              Varian  i  Kenley  spojrzeli  w  stronę  jaskini  ptaków;  deszcz  już  ustał,  więc  była
dobrze widoczna. Na zewnątrz nie było ani jednego ptaszyska. Dziewczyna zaczęła się
wspinać, Kenley poszedł w jej ślady.
       - Kurczę! Nadlatują! - ostrzegł ją Kenley. Usłyszała szum kamery. - Nic się przed
nimi nie ukryje! Czym się posługują? Radarem? Sonarem? Czymś innym?
       - Zamierzam to wykryć. Nagrywasz to? - Varian nie spuszczała wzroku z krążących
w mżawce ptaków.
              Stwory  wylądowały  na  "morskim"  skraju  żerowiska  dokładnie  w  tym  samym
momencie, kiedy dziewczyna dotarła na górę. O parę cali od jej butów leżały wysuszone
szczątki płaszczaków. Jakiś metr dalej lekko falowała parka tych paskudztw. Jeden był
otwarty, drugi - zamknięty.
              -  Witajcie!  -  odezwała  się  Varian  jak  najserdeczniejszym  tonem;  wyciągnęła  do
ptaszysk  obie  ręce  i  wolniutko  posuwała  się  ku  płaszczakom.  -  Powinnam  wam  była
przynieść trochę trawy z Przesmyku, ale nie byliśmy tam ostatnio; no i pomyślałam o tym
dopiero  teraz.  Poza  tym  chcę  czegoś,  co  wy  i  tak  odrzucacie  i  wcale  sobie  nie  życzę,
żebyście nabrały złych przyzwyczajeń i potem spodziewały się prezentów przy każdym
 
naszym spotkaniu. Czy będziecie mieć coś przeciwko temu, żebym wzięła któreś z tych
paskudztw?  -  W  czasie  swojej  przemowy  dziewczyna  założyła  rękawice  i  otwarła
pojemnik; potem wolniutko wyciągnęła chwytak w kierunku na wpół żywego płaszczaka;
cały czas patrzyła na ptaki.
       - Uwaga! - Okrzyk Kenleya zmusił ją do szybszego działania.
              Zręcznie  capnęła  chwytakiem  oba  płaszczaki  i  pospiesznie  umknęła  przed
spodziewanym atakiem ptaków.
       - Masz choć jednego? Kurczę! Co one teraz robią? Słuchaj, chyba nie chciały cię
złapać... - mówił Kenley.
       Varian, osłonięta przez skały pod żerowiskiem, wrzuciła płaszczaki do pojemnika;
wstrzymywała  oddech,  broniąc  się  przed  smrodem  bijącym  od  paskudztw.  Potem
wyjrzała, sprawdzając, co też tak podekscytowało Kenleya. Ptaki metodycznie wrzucały
do jaru wszystkie szczątki płaszczaków - zupełnie tak, jakby chciały usunąć to, co mogło
stanowić zagrożenie dla ich gości.
       - Zdobyłam dwie sztuki!
              -  Wszystko  nagrałem!  -  zawołał  Kenley.  -  Ależ  one  są  szybkie!  Zarówno  w
powietrzu,  jak  i  na  ziemi.  Choć  gdy  skoczyły  ku  tobie,  to  na  wpół  podlatywały.  Wiesz
co, sądzę, że rano chciały mnie odpędzić od płaszczaków, a nie od swojego pożywienia.
       Varian i Kenley cofnęli się od skalnej ściany - podleciały ku nim dwa ptaszyska:
miały  srogą  postawę  i  skrzeczały  coś  niemelodyjnie.  Rozłożyły  szeroko  skrzydła  i
potrząsnęły  nimi,  jakby  dla  podkreślenia  swoich  "słów",  potem  wyciągnęły  głowy  ku
dwojgu  ludziom.  Były  za  wysoko,  żeby  ich  dosięgnąć,  a  mimo  to  Varian  i  Kenley
pochylili się.
              -  Zupełnie  jak  dzieci,  które  chciały  uniknąć  zasłużonego  klapsa  -  uśmiechnął  się
Kenley.
       - No to udawajmy, że nas odpowiednio ukarały i zmiatajmy stąd.
              Wrócili  do  jaskini  i  oddali  pojemnik  ze  zdobyczą  Lunzie.  Kenley  uraczył  Varian
filmem z atakiem ptaszysk na "Mazer Star"; zobaczyła, jak się wycofały, kiedy pojawił
się ślizgacz lekarki i jak osłaniały ów pojazd przed intruzem. Mżawka i mgła sprawiły,
niestety, że sceny z ptasiej stołówki były zamazane. Kenley nie wpadł na pomysł, żeby
zmienić film czy zastosować odpowiedni filtr.
       - Powtórzę to nagranie. Może dopuszczą mnie bliżej, jeżeli będę z tobą.
              -  Mam  lepszy  pomysł:  rankiem  polecimy  z  ptasimi  rybakami.  To  dopiero  warto
sfilmować!  Cholera!  -  Varian  pstryknęła  palcami,  przypominając  sobie,  że  Sassinek
czeka na raporty. - Hmm, może mi się uda dostarczyć pani komendant to, na co czeka i
wrócić  na  czas,  żeby  cię  zabrać  na  połów.  Chciałabym  wykazać,  że  takie  zespołowe
działanie ujawnia wysoki poziom inteligencji złotych ptaków.
              Dziewczyna  opowiadała  właśnie  Kenleyowi  o  epizodzie  z  Trzema  Ptakami  i  o
swoich  domysłach,  kiedy  wrócił  Kai  z  Dimenonem  i  Margit.  Kaiowi  nie  udało  się  ani
odnaleźć Tora, ani nawiązać rozmowy z jakimś Thekiem - wielkim, małym czy średnim.
              -  Thekowie  zupełnie  zamilkli  -  stwierdził  chłopak;  wyglądało  na  to,  że  odzyskał
 
dawne  usposobienie.  -  Może  za  rok  lub  dwa  któryś  z  nich  raczy  przekazać  moją
wiadomość.
       - Kai powinien był podejść do któregoś z Theków, popukać w skorupę i głośno i
wyraźnie rzec: "Przekażesz?" - Dimenon też był w świetnym humorze. Splótł ramiona na
wysokości piersi i wydał szereg krótkich warknięć; uśmiechał się przy tym bezwstydnie.
- "Czekam na kontakt z Torem".
              Geolog  nie  miał  czasu  na  dalsze  rozmowy,  bo  wrócili  Triv,  Trizein,  Bonnard  i
Terilla.  Napotkane  gatunki  zwierząt  wprawiły  Trizeina  w  taki  zachwyt,  iż  -  jak
twierdzili  jego  towarzysze  -  przestawał  mówić  o  przedstawicielu  jednego  z  nich  tylko
po to, żeby natychmiast zacząć paplać o tym, którego właśnie widzieli. Bonnard udawał,
że  go  przyginają  ku  ziemi  kasety  z  filmami.  Terilla  machała  plikiem  rysunków.  Triv
natomiast  ruszył  ku  ognisku  i  jedzeniu.  Varian  odczekała,  aż  przebrzmią  pierwsze
opowieści i dopiero wtedy im powiedziała, że muszą nagrać raporty dla Sassinak.
       - Przecież oni wszyscy już nie żyją, prawda? - Na buzi Terilli odmalował się nagły
przestrach,  głos  jej  zadrżał;  Bonnard  natychmiast  znalazł  się  przy  niej  i  otoczył  ją
ramieniem.
       - Tanegli żyje, ale jest bardzo stary i zgrzybiały - powiedziała Varian i obdarzyła
małą pokrzepiającym uśmiechem.
       - Sądziłem, że bunt zszedł już na dalszy plan - zdziwił się Triv. - Jakżeby inaczej?
Przecież wylądował nielegalnie transportowiec z kolonizatorami...
       - Bunt jest zawsze główną kwestią - oświadczył gniewnie Kai.
       - Piractwo planetarne to poważniejsza sprawa.
       - Tylko dlatego, że się zdarza częściej niż bunt - na wpół zażartował Portegin.
              -  O  wiele  za  często  -  Lunzie  wcale  nie  było  do  śmiechu.  -  Federacja  zwykle
dowiaduje się o takim piractwie dopiero wtedy, gdy ktoś spośród zaborców puści farbę.
A wtedy jest już za późno.
       - A kiedy jest "za późno", żeby ukarać przestępczą działalność? - Kai najwyraźniej
miał na myśli bunt, a nie piractwo.
       - O tym zadecyduje trybunał, Kaiu - Lunzie wyraźnie złagodniała. - Ta sprawa jest
zbyt  skomplikowana  jak  na  moją  znajomość  prawa.  Czy  nie  uważasz  jednak,  że
zgrzybiałość  i  świadomość  daremności  czterdziestotrzyletnich  wysiłków  stanowią
wystarczającą karę? - Dostrzegła upór Kaia i wzruszyła ramionami. - Czyż nie pociesza
cię fakt, że przyczyniłeś się do zapobieżenia nielegalnemu zajęciu Irety?
       - Czy Federacja nagradza zapobieżenie piractwu? - zainteresował się Triv.
       Nikt tego nie wiedział, lecz ów pomysł bardzo się im spodobał.
       - Jaka nagroda przywróci nam stracony czas - spytał cicho Kai - i zdrowie?
 
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
              Dzięki  szczodrobliwości  komendant  Sassinak  zjedli  obfitą  kolację.  Zaraz  potem
Varian dostała z krążownika wiadomość, że ona i Kai mają się stawić o 0900 na bardzo
ważne spotkanie. Chłopak już spał.
       - Potrzebuje snu - stwierdziła spokojnie Lunzie . - Zużył dziś tyle energii, której mu
przecież  brakuje,  na  poszukiwania  tego  swojego  Theka.  -  Lekarka  gestem  zaprosiła
dziewczynę do swojej kwatery, z dala od sektora, gdzie spał Kai. - Chodź. Zajmiemy się
brandy, którą dostałam od mojej pełnej uprzejmości krewniaczki. Przyda się nam to po
tym obfitym jedzeniu.
              Varian  chętnie  przyjęła  zaproszenie  i  poszła  z  lekarką  do  jej  kwatery,  całkiem
wygodnej,  jak  się  okazało.  Mikroskop  zajmował  honorowe  miejsce  na  dużym  biurku;
równiutko  ułożone  szkiełka  z  preparatami  i  stosiki  kartek  z  notatkami  świadczyły,  że
Lunzie  nie  zmarnowała  popołudnia.  Umeblowania  dopełniały:  koja,  półki,  rejestrator,
odtwarzacz i dwa wygodne fotele.
              Korek  wyskoczył  z  miłym  dla  ucha  dźwiękiem  i  Lunzie  zamruczała  z  uznaniem,
rozlewając  bursztynowy  płyn.  Podała  szklaneczkę  Varian,  porozkoszowała  się  chwilę
aromatem swojej porcji brandy i w końcu z uśmiechem, który nader rzadko gościł na jej
twarzy, usadowiła się w drugim fotelu. Stuknęły się szklaneczkami.
       - Za bogów, dzięki którym rosła!
       - Za ziemię, która ją wy karmiła!
       Brandy gładko spłynęła w gardło dziewczyny. Chwilę potem Varian z trudem łapała
powietrze, oczy wychodziły jej z orbit. Łzy przesłoniły jej wzrok i dopiero gdy zniknęły,
poczuła wspaniały smak sverulańskiej brandy. Zaklinała się, że czuła, jak rozluźniają się
jej napięte nerwy.
       - Ale mocne! - szepnęła z podziwem.
       - Istotnie. - Lunzie pociągnęła kolejny łyczek, wydawało się, że nie odczuła takich
sensacji.
              Varian  z  respektem  patrzyła  na  swoją  szklaneczkę.  Czuła,  jak  jej  ciało  ogarnia
przyjemne  ciepło  i  rozluźnienie.  Znów  ostrożnie  łyknęła,  oczekując  powtórzenia
sensacji. Jednak brandy nie okazała się już tak ostra. A może to gardło odrętwiało.
       - Główną atrakcją Sverulanu - podjęła lekarka - są rośliny, które po fermentacji dają
ową  brandy  -  wskazała  na  swoje  notatki.  -  Mam  nadzieję,  że  Divisti  natrafiła  na  coś
równie dobrego. Jestem przekonana, że grawitanci nie mogliby tu tak długo egzystować
bez jakiegoś stymulatora. - Ponownie uniosła szklaneczkę.
       - Lunzie?
       - Hmmmm?
- Czy jest coś, co przed nami zataiłaś?
 
              -  W  sprawie  Irety?  -  Lekarka  patrzyła  w  oczy  Varian;  w  jej  spojrzeniu  nie  było
fałszu.  -  Nie.  I  na  pewno  nic  nie  wiedziałam  o  planowanym  akcie  piractwa.  To  był
czysty przypadek. Jeśli zaś idzie o tak dogodne pojawienie się ZD43... Cóż, statki Floty
mają  rozkaz  iść  śladem  "pluskwy",  jeżeli  ją  wykryją  ich  czujniki,  a  ludzie  tacy  jak  ja,
pełniący  wyznaczone  funkcje  -  tu  Lunzie  obdarzyła  Varian  zabawnym  uśmieszkiem  -
mają  czynić  wszystko,  by  zapobiec  nielegalnemu  zajęciu  planety.  Nie  sądzę,  byśmy
mogli  więcej  zdziałać  w  sprawie  Irety...  -  Lekarka  spojrzała  pokrzepiająco  na
dziewczynę.  -  Muszę  ci  powiedzieć,  że  byłam  w  tej  samej  sytuacji,  co  wy  wszyscy.  I
wcale nas tu nie porzucono! Sądziłam wtedy, że Ireta jest najmniej łakomym kąskiem dla
piractwa.  Grawitanci  rzeczywiście  musieli  być  zdesperowani,  skoro  chcieli  sobie
przywłaszczyć taką cuchnącą planetę.
       - Aromat transuranowców zabił ten smród.
              -  Cynizm  nie  jest  w  twoim  stylu,  Varian.  Niech  badania  nad  tymi  ptaszyskami
przywrócą  ci  wiarę  w  rodzaj  ludzki.  Te  złote  stwory  zasługują  na  to,  żeby  je  chronić.
Nie zapominaj, że Ryxiowie są tuż, tuż i gdyby Iretę udostępniono...
              -  A  dlaczego  by  miano  oddać  Iretę  kolonistom?  -  Samo  wspomnienie
pompatycznych, nietolerancyjnych Ryxich sprawiło, że dziewczynę ogarnął lęk.
       - Bo to bogaty świat. I jest tu już osada, dysponująca olbrzymim lądowiskiem, na
którym mógłby siąść najcięższy z przewożących rudę frachtowców. Rozprawiono by się
krótko  z  owymi  grawitantami  z  transportowca  i  wyrzucono  by  ich  stąd.  Lecz  trybunał
mógłby udostępnić resztę planety do eksploatacji, choćby po to, żeby trzymać w szachu
ludzi Aygara; oczywiście jeżeli Thekowie zrezygnują ze swych praw do bogactw Irety.
A za pierwszeństwem Theków przemawiają owe starożytne czujniki, które wykopał Kai.
Istnieje  jednak  prawo,  które  mówi,  jak  długo  nie  zgłoszona  zdobycz  pozostaje
własnością  swoich  odkrywców.  Ta  horda  Theków  może  być  forpocztą  ich
eksploratorów.  Dobrze  by  było,  gdybyś,  jako  ksenobiolog,  zajęła  się  również
płaszczakami.  Dwa  ewoluujące  gatunki  to  lepiej  niż  jeden.  Mógłby  to  być  argument
przeciwko roszczeniom Theków.
       Varian aż zadrżała ze wstrętu i niechęci.
              -  Nie  lekceważ  ich  -  ostrzegła  ją  Lunzie.  -  Sama  wiesz,  że  i  drapieżniki  mogą
wykazywać inteligencję. Choćby my! Oczywiście płaszczaki nie są tak urocze jak twoje
ptaszyska,  lecz  im  więcej  wyciągniesz  z  badań  nad  tymi  paskudztwami,  tym  więcej
uzyskasz w sprawie ochrony ptaków. Nawet i walkowerem. - Lunzie pociągnęła kolejny
łyk brandy. - A propos, przyjęłam zaproszenie Sassinak na jutrzejszy wieczór. Ty i Kai
też  jesteście  zaproszeni.  -  Lekarka  znów  spoważniała.  -  Mam  nadzieję,  że  wymyślniej
sze  aparaty  Mayerd,  głównej  lekarki,  dokonają  analizy  toksyn  płaszczaka  i  wynajdą
jakąś  odtrutkę  dla  Kaia.  I  coś,  co  zregeneruje  mu  unerwienie.  Bo  toksyny  w  końcu  się
ulotnią, ale on jest nam potrzebny teraz, i to w dobrej formie. - W tym momencie Varian
z powagą uniosła szklaneczkę i pociągnęła brandy. - Lepiej idź się połóż, zanim brandy
cię unieruchomi - poradziła jej Lunzie.
              Lekarka  jak  zwykle  miała  rację.  Głęboki  sen  poprawił  samopoczucie  i  wygląd
 
Varian. Jaśniej myślała i była gotowa walczyć - na przykład z kłączami, gdy zaszła taka
konieczność. Kai też miał na twarzy zdrowe rumieńce. On i Portegin przyłączyli się do
dziewczyny  przy  śniadaniu;  rozważali,  co  też  Portegin  ma  najpierw  naprawić:  ekran
sejsmiczny czy konsoletę wahadłowca.
       - Działa już łączność i mogę tu wam zmontować zdalne sterowanie - mówił właśnie
Portegin. - Zajmie mi to tylko chwilkę - uśmiechnął się przepraszająco do Varian - ale
będę potrzebował jeszcze kilku matryc i lutownic, dwie numer cztery...
       - Zrób listę! - doradziła mu dziewczyna, udając rezygnację.
       - Już to zrobiłem. - Portegin prędziutko i bezczelnie wręczył jej kartkę, na której
spisał  swoje  "skromne"  potrzeby.  -  I  wtedy  będziemy  się  mogli  porozumiewać
bezpośrednio z ARCT-10, o ile się wreszcie pojawi.
       - Dimenon i ja chcemy się dowiedzieć, czy Thekowie naprawdę przycupnęli tam,
gdzie  znajdują  się  te  starożytne  czujniki.  Dimenon  pamięta  niektóre  współrzędne,  ale
nasze  czujniki  są  tak  blisko  tamtych,  że  nie  możemy  być  niczego  pewni.  Musimy  mieć
ekran.
              -  Po  co  mieliby  szukać  swoich?  Łatwiej  znaleźć  nasze,  nowsze,  nieprawdaż?  -
zirytował się Portegin.
       - Logika Theków jest niezrozumiała dla nas, zwykłych śmiertelników - stwierdziła
Lunzie. - Mimo to chciałabym nawiązać kontakt z jak największą liczbą przedstawicieli
tej rasy... z tymi, którzy raczą nam odpowiedzieć.
       - Lunzie, czy ty naprawdę nie rozumiesz, że dla mnie ważniejsze byłoby pozostanie
tutaj?  -  zniecierpliwił  się  Kai.  -  Czy  sekcja  diagnostyczna  krążownika  może  mi  lepiej
pomóc niż Godheira?
       - Teraz mamy płaszczaka i możemy im go dać do zbadania, a Mayerd jest specjalistą
od  egzotycznych  toksyn  z  rozmaitych  planet.  Poza  tym  im  szybciej  oczyścimy  twój
organizm z toksyn, tym prędzej się pozbędziesz tego ochronnego stroju i będziesz mógł
normalnie działać! Dostatecznie jasno się wyraziłam? Poza tym - lekarka uniosła rękę -
Sassinak  sobie  życzy,  żebyś  tam  był  na  0900  rano.  No  a  ponowna  diagnoza  nie  zajmie
przecież zbyt dużo czasu, prawda? Kai musiał jej przyznać rację.
              -  No,  to  chodźmy.  Czy  zechciałbyś  być  moim  kamerzystą?  -  spytała  go  Varian,
zarzucając  sobie  na  ramię  torbę  z  wszystkimi  raportami.  -  Nie  zmarnowałabym  czasu
przelotu. - Nie zawadziło przypomnieć Kaiowi, że nie tylko on musiał zmienić plany. -
Gdybyś mógł nagrać naszą ptasią eskortę, byłoby wspaniale - powiedziała dziewczyna,
kiedy  się  sadowili  w  powyginanym  ślizgaczu.  -  Muszę  sprawdzić,  czy  nie  dało  by  się
naprawić dziobu.
       Chłopak wdrapał się do ślizgacza i przypiął pasami. Ubrany był w specjalny strój z
miękkiej  tkaniny,  watowany  na  łydkach,  udach,  kolanach,  łokciach  i  przedramionach;
miał  też  rękawice  -  miało  go  to  uchronić  przed  skaleczeniami.  Przyciągnął  kamerę,
sprawdził, czy jest załadowana, ustawił ostrość i przesłonę. Varian spostrzegła głębokie
cienie pod oczami Kaia, które dziwnie kontrastowały z białą skórą wokół śladów ukłuć.
       - Gotowe! - rzucił chłopak.
 
              Varian  skinęła  głową  i  wyprowadziła  ślizgacz  z  jaskini,  prosto  w  poranne  mgły.
Kłębiła  się  koło  nich  żółtawa  mgła  i  dziewczyna  kierowała  się  w  tej  zupie  raczej
wskazaniami instrumentów niż wzrokiem.
       - No i nici z nagrania - skrzywiła się z niesmakiem. - Na to nie pomogą żadne filtry.
       Zabrzęczał indykator.
       - Jakieś żywe istoty na siódmej - na twarzy Kaia pojawił się cień uśmiechu. - Masz
tę swoją eskortę.
       - Jakim cudem widzą w tym mroku?
       - Zapytaj je.
       - Dowcipniś! Kiedy mi się trafi taka okazja?!
       - Znam ten ból!
       Ta krótka wymiana zdań skutecznie rozładowała napięcie. Lecieli w półmroku. Kai
milczał, świadom, jakiej koncentracji wymaga od Varian pilotowanie ślizgacza w takich
warunkach. Mgła zaczęła się rozpraszać dopiero po jakiejś godzinie lotu.
       - Kai, czemu Tor zniknął?
       - I mnie to dziwi. Zwłaszcza że powiadomił Ryxiów i przysłał nam tu Godheira.
       - Czy takie gromadzenie się Theków w jednym miejscu nie jest dość niezwykłe?
              -  Nadzwyczaj.  Nigdy  przedtem  nie  słyszałem  o  czymś  takim.  Ciekaw  jestem,  czy
komendant Sassinak pozwoli mi zajrzeć do banków pamięci krążownika.
       Varian uśmiechnęła się do siebie i odparła:
       - Coś mi się zdaje, że jest gotowa współdziałać w pełnym zakresie. Ojjj, wyłącz go
- dodała, bo trudno im było przekrzyczeć jazgot indykatora. Kai wyłączył go w połowie
"bip".
              Wynurzyli  się  z  mgły  ponad  zalaną  słońcem,  usianą  kępami  drzew  równiną;  w
pobliżu głównego obozu sprzed buntu. Varian odwróciła głowę i zobaczyła, jak z mgły
wylatują  trzy  eskortujące  ich  ptaszyska  -  złocista  sierść  stworów  płonęła  w  blasku
słońca.
       - Dlaczego Sassinak wezwała nas na to zebranie?
       - Mogę podać z pięćdziesiąt powodów.
       - A może dostała jakąś wieść o ARCT-10 i nie chce tego wszystkim ujawnić?
       Varian zerknęła na Kaia, lecz na jego twarzy nie malowały się żadne uczucia. Losy
ARCT10  muszą  być  dla  niego  niezmiernie  ważne:  całe  pokolenia  jego  rodziny
przychodziły  na  świat  na  pokładach  statków  kosmicznych.  Toteż  ARCT-10  był  dla
chłopaka  rodzinnym  domem  w  o  wiele  większym  stopniu  niż  jakakolwiek  planeta  dla
niej samej.
              -  Może  i  tak  -  odparła  wymijająco;  ogromnie  chciała  dodać  mu  otuchy,  lecz  nie
mogła tak od razu odrzucić owych domysłów. - To nie w stylu Sassinak, żeby osładzać
gorzką pigułkę...
       - I zdaje sobie sprawę, jakie to ma znaczenie dla morale większości z nas.
       - Ile czasu potrzeba, Kai, żeby nowe dane dotarły do krążownika znajdującego się w
takiej odległości od centrali sektora?
 
       Chłopak ze świstem wciągnął powietrze, a potem uśmiechnął się z zakłopotaniem:
       - Jeżeli poprosili o to wczoraj, to dane nie dotrą przed dzisiejszym rankiem.
       - Kapitan Godheir twierdzi, że na pewno by coś słyszał, gdyby ARCT-10 zaginął.
       - Hmmmmmm.
       - Wiem, że to słaba pociecha, lecz brak wiadomości może być dobrą wiadomością.
Hej, jeszcze nie miałam okazji ci donieść, że Sassinak jest prapraprawnuczką Lunzie!
       - No nie!
       - Powiedziała mi to wczoraj, kiedy się ze mną żegnała. Byłam w szoku przez cały
powrotny  lot.  Żeby  ułatwić  Lunzie  przełknięcie  tej  wieści,  wysłała  jej  buteleczkę
sverulańskiej brandy. - Varian przyjacielsko stuknęła Kaia pod żebro. - Wiem, że niezbyt
cenisz  sobie  planetarne  napitki,  lecz  ten  jest  naprawdę  przepyszny.  Potrać  czułą  strunę
Lunzie,  a  może  da  ci  łyczek,  o  ile  sama  cichcem  nie  wysuszyła  butelki.  Nie,  chyba  nie
wysuszyła;  nikt  nie  mógłby  wypić  takiej  ilości  sverulańskiej  brandy  i  być  następnego
dnia na chodzie!
       - Lunzie matką! Jakoś nie mogę sobie tego wyobrazić!
              - A  ja  mogę.  Przecież  matkuje  nam,  oczywiście  na  swój  sposób.  Jej  prawdziwe
dziecko pewno już dawno nie żyje i cztery pokolenia potomków też, a Lunzie nadal jest
w dobrej kondycji. I młodsza od Sassinak.
       - Ci, którzy jak ja urodzili się na statkach, raczej nie stykają się z takimi anomaliami.
              -  Na  Irecie  jest  ich  całe  mnóstwo,  więc  nie  mogło  zabraknąć  i  paradoksu
dotyczącego  ludzi!  Ciekawa  jestem,  czy  Lunzie  nam  zdradzi,  ile  czasu  spędziła  w
kriogenicznym śnie. Jedno jest pewne: to ani na jotę nie stępiło jej dowcipu!
              Minęli  obszar  czystego  nieba  i  dostali  się  w  nawałnicę;  Varian  znów  musiała
poświęcić  całą  uwagę  pilotowaniu  ślizgacza.  Wyprzedzili  nawałnicę  i  dotarli  do
płaskowyżu wraz z obniżającymi się chmurami; Kai zdążył się przyjrzeć okolicy. Varian
przeleciała nad lądowiskiem i chłopak ujrzał oba statki: mniejszy - smukły i groźny oraz
ten drugi - wielki i przysadzisty. Obejrzał też sobie z lotu ptaka osadę, odlewnię i puste
sektory lądowiska.
       - Chyba przygotowali to dla kilku transportowców, co?
       - Na to wygląda - odparła dziewczyna. - O, kurczę! Aygar złapał Sassinak za słowo
- wskazała na trzy ślizgacze na skraju osady i kręcących się przy nich ludzi. - Nie tracą
czasu. Ciekawa jestem, dokąd się wybierają.
       - Dali im ślizgacze? - nachmurzył się Kai.
       - Mają do tego takie samo prawo jak my...
       - Buntownicy nie powinni korzystać...
       - Tylko Tanegli został uznany za buntownika...
              -  Ci  ludzie  współdziałali  w  zmowie  przeciwko  SP  -  Kai  energicznym  gestem
wskazał na transportowiec.
       - Tak, oni współdziałali. To oni są przestępcami, Kaiu, a nie Aygar i jego ludzie.
              -  Nie  rozumiem  cię,  Varian  -  twarz  chłopaka  wyrażała  napięcie.  -  Jak  możesz
stawać po ich stronie?
 
       - Wcale nie staję po ich stronie, Kaiu. Nie mogę jednak odmówić uznania ludziom,
którzy  nie  tylko  potrafili  przeżyć  na  Irecie,  ale  i  przygotowali  takie  lądowisko!  -
Dziewczyna  zatoczyła  łuk;  chciała  posadzić  ślizgacz  tuż  obok  otwartego  luku
"ZaidDayan". - Gdyby tak ARCT10 "oskubał" radiolokator lub zjawił się w czasie!
       - Gdyby - wycedził Kai.
       - Jak znów będziesz w formie, to z radością przejdę na "gdy". Gdy się dowiemy, o
co idzie Thekom. Gdy się dowiemy, co o tym wszystkim sądzi trybunał...
       Wylądowali i Kai ostrożnie wydostał się ze ślizgacza. Varian udawała, że sprawdza
kasety  z  raportami.  Nie  mogła  patrzeć,  jak  powoli  i  niezdarnie  porusza  się  ten  niegdyś
tak  zwinny  i  energiczny  chłopak.  Potem  wzięła  pojemnik  z  zamrożonymi  przez  Lunzie
płaszczakami.
              Przy  wejściu  powitał  ich  ciemnoskóry,  szczupły  i  pełen  energii  oficer.  Miał
dystynkcje komandora porucznika i odznakę adiutanta. Uśmiechnął się do nich, ukazując
bielutkie zęby i jednocześnie przywoływał kogoś zamaszystymi gestami.
       - Dowódco Varian, dowódco Kaiu, jestem Fordeliton.
       Cieszę się, że mogłem was poznać i być wam pomocny. Widzieliśmy, jak nadlatuje
wasz ślizgacz. A oto i Mayerd.
              Przybiegła  naczelna  lekarka;  przywitała  się  z  Kaiem,  patrząc  nań  zwężonymi
oczami. Potem spytała Varian:
       - Jak Portegin?
       - Montuje ekran sejsmiczny ze skarbów, które dostaliśmy od waszej komendant -
odparła dziewczyna. - Mam dla ciebie płaszczaka.
       - Właśnie tego potrzebuję. - Mayerd wzięła pojemnik z zamrożonymi stworami. - Idź
z  Fordelitonem,  Kaiu.  Zgłoszę  się  po  ciebie,  gdy  tylko  to  przeanalizujemy.  -  Lekarka
pospiesznie odeszła.
              -  Proszę  za  mną  -  Fordeliton  wskazał  kierunek.  -  Na  następnym  skrzyżowaniu
korytarzy w lewo, Varian. Drugie drzwi...
              Dziewczyna  zatrzymała  się  przed  drzwiami,  na  których  widniała  plakietka  z
imieniem Fordelitona:
       - Sądziłam, że mamy się spotkać z komendant Sassinak.
              -  Poniekąd.  Nie  wydaje  mi  się,  byśmy  coś  przeoczyli.  Wprowadzono  ich  akurat
wtedy,  kiedy  szedłem  was  powitać  -  odparł  tajemniczo  Fordeliton;  zwolnił  zamek  i
przepuścił przodem Varian i Kaia.
              Jak  na  krążownik,  było  to  zadziwiająco  obszerne  pomieszczenie,  jedną  ścianę
zajmowały terminale, monitory i pomocnicze kontrolki. Główny ekran był włączony; ku
zdumieniu Varian pokazywał gabinet Sassinak i odbywające się tam spotkanie.
              -  Sprawdza  ich  papiery.  Miała  to  przeciągnąć  tak  długo,  dopóki  się  tu  nie
znajdziecie.  Usiądźcie,  proszę...  -  Fordeliton  nacisnął  jakiś  przycisk.  -  O,  już  wie,  że
jesteście.  Aresztowaliśmy  ich  wczoraj  za  nielegalne  lądowanie  na  zamkniętej  dla
kolonistów  planecie.  Zapewniali,  że  tylko  odpowiedzieli  na  wołanie  o  pomoc  i
kierowali  się  sygnałem  z  tego  radiolokatora.  Sassinak  zaproponowała  to  poranne
 
spotkanie,  by  wszystko  wyjaśnić.  Ze  zrozumiałych  względów  chciała,  żebyście
obydwoje tutaj byli.
       Varian usiadła na podsuniętym krześle, ani na chwilę nie spuszczając z oczu ekranu.
       - Chyba nie jest tam z nimi sama? - szepnęła do Fordelitona; instynktownie ściszyła
głos, widząc piątkę tkwiących przed Sassinak grawitantów.
       - Ów pręt, którym tak niedbale bawi się komendant, to ogłuszacz - uśmiechnął się
adiutant. - Tuż za naszym polem widzenia stoi grupa Weftów w mundurach marines; no i
jest jeszcze, rzecz jasna, rutynowa eskorta.
              -  Weftowie?  -  zdumiał  się  Kai.  Weftowie  byli  tajemniczymi,  zmiennokształtnymi
morfami,  dysponującymi  zadziwiającymi  zdolnościami  -  jeszcze  żaden  humanoid  nie
zwyciężył w walce z Weftem.
       - Tak się szczęśliwie złożyło, że mamy na pokładzie sześć grup Weftów. Pozostali
zajmują strategiczne pozycje w transportowcu. W swojej własnej postaci.
              Varian  i  Kai  odetchnęli  z  ulgą;  obecność  tylu  Weftów  wywarła  na  nich  spore
wrażenie. Dziewczyna przestała kurczowo ściskać poręcze krzesła i zerknęła na kolegę,
który ostrożnie ułożył dłonie na kolanach. Potem poświęciła całą swoją uwagę Sassinak.
              Komendant  przeglądała  dokumenty  transportowca,  i  niby  mimowolnie  bawiła  się
przy  tym  ogłuszaczem.  Tuż  przed  jej  biurkiem  siedziało  pięcioro  grawitantów,  trzech
mężczyzn  i  dwie  kobiety:  masywni,  o  grubych,  niemal  okrutnych  rysach,
charakterystycznych dla owych mutantów. Poplamione kombinezony przecinały szerokie
biodrowe  pasy,  ogromnie  wśród  nich  modne.  Tym  razem  nie  było  przy  owych  pasach
żadnej broni czy narzędzi. Varian próbowała przekonać samą siebie, że wcale nie mają
wrogich  min  -  po  prostu  nie  marnowali  sił  i  energii  na  bezużyteczne  gesty  i  miny,  i  to
nawet na planetach o mniejszym niż ich światy ciążeniu. Niestety, zbyt dobrze pamiętała,
jaką  przyjemność  sprawiło  Paskuttiemu  i  Tardmie  poturbowanie  jej  i  Kaia  oraz
zastraszenie  dwóch  dziewczynek.  Owe  wspomnienia  sprawiły,  że  nie  potrafiła  się
zdobyć na bezstronność i obojętność.
       - Tak... o, tak, kapitanie Cruss - głos Sassinak wprost ociekał słodyczą - wygląda na
to,  że  papiery  są  w  jak  największym  porządku.  Każdy  doceni  fakt,  że  rycersko
zboczyliście z trasy, żeby nieść innym pomoc.
       - To wcale nie było wołanie o pomoc - rzekł głębokim, niemalże tubalnym głosem
Cruss.  -  To  była  kapsuła  z  wiadomością  dla ARCT-10.  Jak  ci  już  wczoraj  mówiłem,
znaleźliśmy tę kapsułę dryfującą w przestrzeni. Była tak uszkodzona, że nie udałoby się
nam  jej  naprawić,  jednak  zdołaliśmy  odtworzyć  nagranie.  To  był  głos  Paskuttiego,
dokładnie przystawał do wzorca głosu jednego z naszych, Paskuttiego właśnie, który się
zaciągnął  na  ARCT-10.  Jak  się  przekonaliśmy,  nikt  o  nim  nie  słyszał  od  ponad
czterdziestu trzech lat. W takim przypadku mieliśmy obowiązek sprawdzić, co się z nim
stało.
       - I jakież to nieszczęście przytrafiło się owemu Paskuttiemu?
       - Jego obóz stratowały jakieś olbrzymie roślinożerne zwierzęta. Paskutti i pięcioro
jego towarzyszy uszli z życiem. Prawie cały sprzęt został tak zniszczony, że nie nadawał
 
się  do  naprawy.  Kapsuła  zwrotna  jest  solidna,  więc  ocalała  i  Paskutti  mógł  przesłać
wiadomość.  Jednakże  kapsuła  nie  dotarła  do ARCT-10,  bo  została  uszkodzona  tuż  po
wyjściu poza granice tego układu słonecznego. Myją znaleźliśmy. Przyniosłem ją, sama
możesz zobaczyć.
       Kapitan Cruss z butną galanterią złożył na biurku Sassinak powyginaną metalową
skorupę.  Kapsuła  już  dawno  straciła  moduł  napędowy  i  baterię  -  była  więc  nie  tylko
pokiereszowana, ale i krótsza. Został z niej tylko moduł z nagraniem. Sassinak nawet nie
próbowała podnieść takiego ciężaru.
       - Jak im się, u diabła, udało tak spłaszczyć kapsułę zwrotną?! - szepnął Kai.
              -  Już  oni  się  postarali,  żeby  zmajstrować  coś  takiego  -  wesolutko  oznajmił
Fordeliton.
       - Rozumiem, że przekopiowaliście ową wiadomość do pamięci waszego komputera
- stwierdziła Sassinak.
       - Kai, można to zrobić? - zapytała Varian.
       - Nie tak łatwo - odrzekł Fordeliton. - Wszystko zależy od tego, jak zarejestrowano
wiadomość.  Jeżeli  nasze  podejrzenia  są  słuszne  i  faktycznie  istnieje  zmowa
grawitantów,  że  zajmą  każdą  planetę,  która  im  się  nawinie,  to  już  Paskutti  zadbał  o  to,
żeby każdy mógł przejąć wiadomość. Ciiiii.
       - Może pani odczytać ową wiadomość z naszego komputera - odparł Cruss.
              -  Cóż  za  pomyślne  zrządzenie  losu,  że  ów  Paskutti  dysponował  kapsułą  zwrotną.
Prawdopodobnie  została  tak  uszkodzona  podczas  ataku  zwierząt  na  obóz,  że  potem
całkiem  się  popsuła.  Postąpił  pan  właściwie,  kapitanie  Cruss;  właśnie  tego  oczekuje
Federacja od statków, które przejmą wołanie o pomoc. Jednakże ów akt miłosierdzia nie
zmienia  faktu,  że  w  pamięci  mojego  komputera  Ireta  figuruje  jako  "nie  zbadana";  co,
rzecz jasna, oznacza, że zakazane są wszelkie próby kolonizacji. Sam pan rozumie, że w
takich przypadkach muszę się ściśle stosować do praw i przepisów obowiązujących w
Federacji.  Wysłałam  już  wiadomość  do  Dowództwa  Sektora  i  wkrótce  powinnam
otrzymać rozkazy. Ponieważ jest to wroga i bardzo niebezpieczna planeta - tu Sassinak
lekko  się  wzdrygnęła  -  więc  muszę  zażądać,  żebyście  ty,  twoi  oficerowie  i  ci
pasażerowie, którzy nie hibernują, nie opuszczali pokładu statku...
              Kapitan  Cruss  wstał.  Pozostali  grawitanci  poszli  w  jego  ślady.  Jeżeli  chcieli
zastraszyć komendant swoim ogromem, to im się nie udało - nawet nie drgnęła.
              -  Muszę  przyznać  -  ciągnęła  Sassinak  swobodnym  tonem  -  że  ocaleni  z  pogromu
zadziwiająco  dobrze  sobie  poradzili  w  tak  wrogim  środowisku.  Zdołali  nawet
wybudować  lądowisko,  żeby  idący  im  z  pomocą  statek  miał  gdzie  usiąść.  Godne
najwyższego  podziwu  i  pochwał.  Jak  wiem,  chętnie  by  wam  dostarczyli  świeżych
owoców i warzyw, żebyście mogli odsapnąć od syntetycznego pokarmu. Rzecz jasna w
ramach handlu wymiennego - uśmiechnęła się do grawitantów. - Mam nadzieję, że macie
wystarczające  zapasy  wody:  tutejsza  ma  obrzydliwy  smak  i  zapach.  -  Szorstkie
burknięcie  i  machnięcie  dłonią  oznaczało,  że  Cruss  nie  potrzebuje  dodatkowych
wyjaśnień.  -  Tym  lepiej.  Uważam,  że  jak  tylko  Dowództwo  was  zwolni,  powinniście
 
wyruszyć  ku  celowi  waszej  wyprawy.  Udzielimy  tubylcom  wszelkiej  niezbędnej
pomocy.  Możecie  być  tego  pewni  -  Sassinak  wstała,  dając  tym  znak,  że  spotkanie
dobiegło końca.
              Varian  spostrzegła,  że  komendant  trzymała  ogłuszacz  w  prawej  ręce  i  niby  to
niedbale uderzała nim o dłoń lewej. Cruss wykonał gest w kierunku kapsuły - Sassinak
opuściła pręt, uniemożliwiając kapitanowi zabranie jej, lecz nie dotknęła przy tym jego
nadgarstka.
              -  Wydaje  mi  się,  że  powinniście  to  zostawić.  Sztab  będzie  chciał  sprawdzić,
dlaczego nie dotarła do miejsca przeznaczenia. Nie można dopuścić, żeby taki sprzęt źle
działał.
              Varian  nigdy  się  nie  dowiedziała,  co  by  zrobił  w  tej  sytuacji  Cruss,  bo  nagle
pojawili się Weftowie: po jednym na każdego grawitanta. Dziewczyna z przyjemnością
patrzyła,  jak  szydercze  miny  gości  zmieniają  się  w  wyraz  trwogi.  Cruss  odwrócił  się  i
odszedł ciężkim krokiem. Pozostali zrobili to samo.
              Gdy  tylko  drzwi  zamknęły  się  za  grawitantami,  Sassinak  natychmiast  odwróciła
swój fotel. Patrzyła teraz wprost na Varian i obu mężczyzn. Fordeliton dotknął jakiegoś
przycisku i komendant uśmiechnęła się.
       - Czy widzieliście cały przebieg spotkania? - spytała, masując mięśnie szyi.
       - Wszystko świetnie zgrałaś w czasie, jak zwykle zresztą - odezwał się Fordeliton.
              -  Mają  całkiem  niezłą  przykrywkę:  papiery  stwierdzające,  że  lecą  do  kolonii
grawitantów dwa systemy dalej. Może się mylę, więc sprawdź to, Ford, ale coś mi się
zdaje, że owa kolonia już osiągnęła dopuszczalną liczebność. Czy zniszczono wszystkie
wasze zapisy, Varian?
       - Jeżeli chodzi o to, czy mamy seryjny numer kapsuły zwrotnej, to powinien być w
bankach  pamięci  wahadłowca.  Sprawdzimy  to,  jak  tylko  Portegin  naprawi  konsoletę.
Lecz tę kapsułę skradziono z naszych magazynów przed zniszczeniem obozu...
       - Czy wspomniałaś o tym w swoim raporcie? Mam nadzieję, że mi go przywiozłaś?
       - Wspomniałam. - Dziewczyna spojrzała na Kaia.
       - Ja także. Pani komendant...
       - Słucham?
       - Czy pani wierzy, że zboczyli z trasy, bo dotarło do nich to SOS?
       - Gdyby nie to, że żyjecie i twierdzicie co innego, nie miałabym powodu, by wątpić
w  ich  słowa,  nieprawdaż?  Coś  mi  się  wydaje  -  uśmiechnęła  się  ze  złośliwym
zadowoleniem  -  że  tym  razem  wpadli  we  własne  sidła,  bo  możecie  im  udowodnić
współudział. Nie mają pojęcia, że żyjecie...
       - Aygar wie - wychrypiał Kai.
       - Czy sądzisz, że pozwoliliśmy im na kontakty z kolonistami? Ależ, dowódco Kaiu...
Zadbałam o to, żeby obie grupy się nie zetknęły. Jedyny żyjący buntownik znajduje się na
pokładzie mojego statku. Czy on cię rozpozna?
       - Kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z Taneglim - odezwała się Varian - myślał, że
jestem  z  transportowca.  Powiedziałam  mu,  że  przybywam  ze  statku  ratowniczego;  nie
 
mógł się doczekać, kiedy mu zejdę z oczu. Trzeba jednak pamiętać, że absolutnie się nie
spodziewał, iż zobaczy Varian. Dla niego minęło tak wiele czasu...
       - O tak, to prawda - zadumała się z uśmiechem Sassinak. - Coś im, "wadze ciężkiej",
nie służy buta i wyniosłość wobec nas, "wagi lekkiej", prawda? - spytała ze smutkiem. -
Złośliwość  losu  sprawia,  że  tacy  jak  Cruss  wyrzucają  poza  nawias  tych,  którzy  torują
drogę;  oczywiście  dopiero  wtedy,  kiedy  już  wykonali  czarną  robotę.  Ciekawa  jestem,
czy  Tanegli  i  jego  kompania  kiedykolwiek  o  tym  pomyśleli...  Nie  oczekiwali,  rzecz
jasna,  ani  że  ja  się  zjawię,  ani  że  wy  ocalejecie.  -  Komendant  uśmiechnęła  się  z
zadowoleniem. - A już na pewno się nie spodziewali, że Thekowie tak się zainteresują
Iretą. Czy mógłbyś mi, Kaiu, wyjaśnić ów fenomen?
       - Nie, pani komendant. Nie wydobyłem ani słówka z żadnego z nich. Nie ma wśród
nich  mojego  znajomego  Theka,  Tora.  Czy  mógłbym  sprawdzić  w  waszym  komputerze
dane  dotyczące  Theków?  Chciałbym  się  dowiedzieć,  czy  już  kiedyś  pojawiali  się  tak
licznie  na  jakiejś  planecie.  Wygląda  na  to,  że  się  gromadzą  tam,  gdzie  znaleźliśmy
starożytne czujniki.
       - Starożytne czujniki? - zdziwiła się Sassinak. - Przecież ta planeta nigdy nie była
badana; tak wynika z danych Floty.
       - I my tak uważaliśmy, pani komendant -  rzekł  sucho  Kai.  - A  jednak  mój  zespół
geologów znalazł tu niezmiernie starożytne czujniki.
       - Fascynujące. Mam nadzieję, że cała ta sprawa zostanie wyjaśniona.
       - Czy pani obecność tutaj, komandor Sassinak - zaczął oficjalnie Kai - świadczy, że
przybyła pani na odsiecz ekipie badawczej z ARCT-10?
              - Ależ  skąd,  drogi  Kaiu  -  uśmiechnęła  się  Sassinak.  -  Nie  miałam  pojęcia,  że  tu
jesteście.  Pod  moją  jurysdykcją  znajduje  się  tylko  i  wyłącznie  ów  transportowiec.  Wy
zaś byliście i nadal jesteście uprawnioną, legalną ekipą badawczą na Irecie. Co oznacza,
jak  słusznie  mi  przypomniała  Varian,  że  ona  i  ty  jesteście  protem  gubernatorami  tej
planety.  Ponieważ  wasz  SB  nie  zabrał  was  stąd  w  umówionym  terminie,  zgodnie  z
prawem  FSP  nabyliście  status  "rozbitków";  albo  "opuszczonych",  jeżeli  bardziej  wam
odpowiada  to  określenie.  Każdy  statek  Floty  ma  obowiązek  udzielić  opuszczonym
wszelkiej pomocy i dostarczyć wam to, czego potrzebujecie. Czy teraz wszystko jasne?
       - O, tak.
       - Czy będziecie wieczorem na kolacji?
       - Tak, pani komendant. Dziękujemy za zaproszenie.
              -  Chyba  nie  za  często  zdarza  się  okazja  do  spotkania  przedstawicieli  dwóch  tak
odległych  w  czasie  pokoleń,  prawda?  I  to  nawet  w  tym  pomylonym  wszechświecie!  -
rzuciła ze śmiechem Sassinak i przerwała połączenie.
       - No, gubernatorzy, czy macie jakieś nie cierpiące zwłoki potrzeby? - uśmiechnął się
Fordeliton; podali mu swoje spisy. - Wspaniale. Teraz mogę oddać Kaia w ręce Mayerd
i  sprowadzić  Varian  do  kwatermistrza.  Mayerd  jest  świetna  w  swoim  fachu  -  mówił,
prowadząc ich przez plątaninę korytarzy - i wprost uwielbia medyczne łamigłówki. A w
medycynie kosmicznej króluje teraz rutyniarstwo. Mayerd ciągle pisze jakieś przemądre
 
artykuły  dla  "Space  Medical  Journal".  Po  raz  pierwszy  od  czterech  miesięcy
wylądowaliśmy  na  planecie.  Szkoda,  że  tu  tak  cuchnie.  Moglibyśmy  skorzystać  z
przepustek.
       - Najtrudniejsze jest pierwsze czterdzieści lat - pocieszył go Kai.
              Fordeliton  zatrzymał  się  przed  wejściem  do  szpitalika.  Chłopak  skrzywił  się  i
pomachał na pożegnanie Varian i adiutantowi.
 
ROZDZIAŁ JEDENASTY
       Varian szła z Fordelitonem do kwatermistrzostwa, kiedy pojawił się Aygar z dwoma
towarzyszami.  Aygar  powitał  dziewczynę  sztywnym  skinieniem  głowy.  Wszyscy  trzej
odziani  byli  w  skąpy  iretański  strój;  mieli  też  pasy  siłowe,  ogłuszacze  i  magazynki.
Varian  uznała,  że  Iretańczycy  są  o  wiele  bardziej  udaną  i  pociągającą  odmianą
człowieka niż grawitanci.
              Dziewczyna  dostała  wszystko  ze  swojej  listy,  choć  nie  było  na  niej  filtrów
zapachowych, zdaniem kwatermistrza absolutnie niezbędnych, i właśnie miała poprosić
o dostarczenie wszystkich rzeczy do ślizgacza, kiedy zabrzęczał komunit Fordelitona.
       - Chwileczkę, Varian, to dotyczy ciebie. Komendant Sassinak pozdrawia cię i pyta,
czy  moglibyśmy  natychmiast  do  niej  pójść.  Żołnierzu,  dopilnujcie,  by  to  wszystko
dostarczono do ślizgacza gubernator Varian.
              Dziewczyna  ze  zdumieniem  stwierdziła,  że  u  Sassinak  byli  już  Kai,  Mayerd  i
Florasse, córka Tanegliego, którą spotkała będąc u Rianav. Zjawił się też Aygar.
       - Akurat otrzymałam raport od geologa Dimenona, z południowego wschodu Irety -
powiedziała  komendant,  włączając  główny  ekran.  -  Uznał,  że  powinniśmy  się  o  tym
dowiedzieć.
       - To tam Dimenon ostatnio znalazł złoża - odezwał się Kai, rozpoznając teren.
       - I tam znajduje się teraz dwadzieścioro troje małych Theków, o ile moje informacje
są prawdziwe - dorzuciła z uśmiechem Sassinak. - Patrzcie.
              Jeszcze  nie  przebrzmiały  jej  słowa,  a  Kai  nie  mógł  powstrzymać  przerażenia  i
wstrętu.  Głęboko  wciągnął  powietrze  i  wysunął  przed  siebie  obie  ręce  -  na  ekranie
płaszczaki powoli zbliżały się do małych Theków.
              -  Te  paskudztwa  czeka  niemiła  niespodzianka,  gubernatorze  -  pocieszyła  go
Sassinak.
              Mimo  to  Kai  aż  odchylił  się  w  tył  i  z  trudem  oddychał.  Pierwszy  płaszczak
rozciągnął się i owinął wokół Theka. Varian z zainteresowaniem śledziła jednocześnie
reakcję  Kala  i  to,  co  się  działo  na  ekranie.  Nie  była  jedyną  osobą,  która  dyskretnie
obserwowała chłopaka - to samo czyniła Mayerd. Okazało się, że płaszczak połakomił
się na śmiercionośną dla niego istotę - zaczął się rozpuszczać i zanim zdążył się cofnąć,
został  z  niego  tylko  chrzestny  szkielet.  Inne  paskudztwa  spotkał  ten  sam  los.
Zafascynowani  widzowie  spostrzegli,  że  pozostałe  płaszczaki  zwolniły  i  wreszcie,
zaniepokojone, stanęły w miejscu.
              -  Varian,  czy  zajmowałaś  się  również  tymi...  tymi...  jak  je  nazwałeś, Aygarze?  -
spytała Sassinak.
       - Płaszczaki - głos Aygara sprawił, że Kai oderwał oczy od ekranu.
 
- Tak je nazwała mała Terilla - powiedział chłopak i odwrócił wzrok od iretaficzyka.
Wielkolud tylko skinął głową i ciągnął:
- Niezależnie od tego, czym są te czarne piramidy...
- To Thekowie! - rzucił cierpko Kai.
              - A  więc  ci  Thekowie  okazali  się  godnymi  przeciwnikami  płaszczaków.  Czy  oni
zawsze wydzielają tyle ciepła?
       - Tak.
              -  Co  powiedziałeś,  Kaiu?  -  Mayerd  przerwała  ciszę,  która  zapadła  po  jego
odpowiedzi. - Że Thekowie opychają się iretańską energią?
       Chłopak szorstko przytaknął.
       - Czy poinformowano nas o Thekach, Florasso? - zapytał Aygar.
       Kobieta z wolna potrząsnęła głową, nie spuszczała oka z ekranu.
       - Oni nie są z tego świata, Aygarze, więc po cóż by nam były te wiadomości. - W jej
głosie brzmiało tyle goryczy i zawodu, że Kai spojrzał na nią ze zdumieniem.
       - Czego szukają ci Thekowie na mojej planecie? - Aygar patrzył to na Varian, to na
Kaia.
              -  Sami  chcielibyśmy  to  wiedzieć,  Aygarze  -  odparła  Sassinak.  -  Thekowie  są
nadzwyczaj  długowieczną  rasą;  nam,  biednym  efemerydom,  z  rzadka  raczą  udzielać
informacji i tylko takich, na jakie ich zdaniem, zasługujemy.
       - Są więc naszymi władcami?
              - Ależ  skąd!  Jakkolwiek  zajmują  poczesne  miejsce  w  Federacji.  Sam  dopiero  co
widziałeś, że nikt nie może bezkarnie zadzierać z Thekami. Teraz jednak najważniejsze
jest dla nas to, co wy, rodowici Iretańczycy, wiecie o płaszczakach?
       - Że należy się od nich trzymać z daleka - Aygar zerknął na Kaia.
       - I co jeszcze? - ponagliła go Sassinak.
       - Że zwabia je ciepło ciała ofiary. Owijają się wokół zdobyczy i "zatrzaskują" na
niej.  Potem  wydzielają  sok  trawienny  i  pochłaniają  swój  łup.  Kombinezon  uratował  ci
życie - zwrócił się Aygar do Kaia. - Płaszczaki z trudem trawią syntetyczne włókna.
       - Jak się bronicie przed tymi stworami? Macie jakąś specjalną broń przeciwko nim?
- zainteresowała się Sassinak.
       - Uciekamy - Varian była teraz pewna, że krzepki młodzian odznaczał się poczuciem
humoru - ponieważ nie mamy żadnej broni przeciwko nim. Najlepsi, jak się okazuje, byli
Thekowie.
              Fordeliton  głośno  kaszlnął  i  nawet  Sassinak  wyglądała  na  zaskoczoną
lekceważącymi słowami Iretańczyka.
       - A płomień?
              -  Nigdy  wcześniej  nie  widziałem,  żeby  się  rozpuszczały  -  wzruszył  ramionami
Aygar. - I nie mamy przecież miotacza płomieni. Poza tym jeszcze nigdy się nie pojawiły
na naszym płaskowyżu.
       Sassinak znów spojrzała na ekran - na płaszczaki cofające się przed Thekami.
       - Zanim zapadliśmy w kriogeniczny sen, widzieliśmy morskie płaszczaki - odezwała
 
się  Varian  -  lecz  brak  dowodów  na  istnienie  związków  pomiędzy  oboma  gatunkami.
Może lądowe płaszczaki są na wyższym szczeblu rozwoju ewolucji - wzdrygnęła się. -
Wolę  nie  myśleć,  do  czego  byłyby  zdolne  we  współdziałaniu.  Te  wodne  są  wyraźnie
mniejsze. Aha, ptaszyska też ich unikają.
       - Morskie płaszczaki? - Aygar ze zdumieniem zmarszczył brwi.
              -  Tak.  Nasz  chemik  wykonał  analizę  ich  tkanek.  Te  stwory  to  jeszcze  jedna
anomalia,  kolejna  z  zagadek  Irety.  Forma  życia  o  budowie  całkowicie  odmiennej  od
dinozaurów...
       - Dinozaurów?! - wykrzyknął zdziwiony Fordeliton.
              -  A,  tak.  Wszystko  znajdziecie  w  moim  raporcie  -  rzekła  Varian.  -  Jest  tutaj
Tyrannosaurus  rex,  którego  nazwałam  kłączem,  są  najrozmaitsze  gatunki  hadrozaurów,
grzebieniaste  i  hełmiaste,  poza  tym  są  hyracotheńa  i  pteranodony,  te  ostatnie  nazywam
złocistymi ptakami lub ptaszyskami...
       - Przecież to absurdalne... - zaczął Fordeliton.
       - Tak samo twierdzi Trizein. To nasz ekspert od gadów mezozoicznych...
              -  Czy  na  waszym  płaskowyżu  też  są  dinozaury?  -  dopytywał  się  z  zapałem
Fordeliton.
       - Nie - odrzekł Aygar. - Osiedliliśmy się tu właśnie dlatego, że na szczęście brak
tutaj  tak  olbrzymich  zwierząt.  Unikamy  dinozaurów  dokładnie  tak  samo,  jak
płaszczaków. A zwłaszcza dotyczy to złotych ptaszysk. - Tu zerknął na Varian.
       - One są zupełnie nieszkodliwe - upierała się dziewczyna.
       Aygar powątpiewająco uniósł brwi, Florasse również.
              -  Widzę,  że  każda  ze  stron  musi  się  podzielić  swoimi  informacjami  -  Sassinak
zręcznie i stanowczo przejęła kontrolę. - Oraz że musicie ze sobą współdziałać. Sądzę,
że minie tydzień lub dwa, zanim dostanę rozkazy czy to ze Sztabu, czy od trybunału. Jak
już  wspominałam,  każdy  statek  Floty  musi  udzielić  rozbitkom  pomocy;  oczywiście  w
rozsądnych  granicach.  Na  razie  nie  będziemy  zwracać  uwagi  -  komendant  niedbale
wskazała  transportowiec  grawitantów  -  na  tę  komplikację.  Mój  krążownik  był  w
kosmosie przez cztery miesiące i załodze należy się przepustka. Nawet na tak cuchnącej
planecie.  Wielu  z  moich  ludzi  ma  dodatkowy  fach  -  są  wśród  nich  geolodzy,  botanicy,
metalurdzy,  agronomowie,  analitycy  wszelkiej  maści  -  Sassinak  podał  Aygarowi  i
Kaiowi  i  wydruki.  -  Sądzę,  gubernatorze,  że  zdołamy  tak  ułożyć  grafik  dyżurów,  żeby
mógł pan skorzystać z pomocy wszystkich potrzebnych specjalistów. Moi ludzie potrafią
nadrobić swoim zapałem ewentualny brak doświadczenia. - Kai wziął kartę, lecz Aygar
nawet  nie  wyciągnął  po  nią  ręki.  Sassinak  ze  zniecierpliwieniem  potrząsnęła  płachtą
papieru. - Masz prawo traktować podejrzliwie wszelkie oferty bezinteresownej pomocy,
młodzieńcze,  lecz  nie  bądź  głupi.  Ty  i  twoi  ludzie  macie  tyle  samo  do  zyskania  lub
stracenia, co druga grupa. Wiedz, że do moich obowiązków należy chronienie wszelkich
różnorodnych  i  tajemniczych  form  życia,  a  nie  niszczenie  go.  Florasse  poruszyła  się
niespokojnie,  ręka  jej  drgnęła,  lecz  w  tym  samym  momencie  Aygar  wziął  wydruk  i
sztywno skinął głową.
 
       - Byłabym wdzięczna, gdybyście i wy, Iretańczycy, sporządzili dla mnie raporty o
formach  życia,  z  jakimi  się  tu  zetknęliście.  Dziękuję  wam  -  Sassinak  wstała,
sygnalizując,  że  spotkanie  dobiegło  końca.  Dała  jednak  znak,  że  Varian  i  Kai  mają
jeszcze zostać, a kiedy drzwi zamknęły się za tamtymi, spytała: - I cóż, Mayerd, znalazłaś
coś?
       - Jeszcze za wcześnie, żeby cokolwiek powiedzieć.
       - Co takiego? Zawiódł cię twój diagnostyczny pieszczoszek?
              -  Możesz  się  wyśmiewać  z  mojego  zespołu,  ale  potwierdził  trafność  leczenia
zaordynowanego  przez  "Mazer  Star".  Wkrótce  dostaniemy  bardziej  obszerny  raport.  -
Lekarka była pewna swego.
       - Czyli mogę wrócić do swoich? - Kai miał kamienną twarz.
       - O ile zabierzesz ze sobą Fordelitona. On ma bzika na punkcie dinozaurów.
       - Dinozaury tutaj?! To musi być jakaś pomyłka - wybuchnął adiutant.
              -  Trizein  twierdzi,  że  nie  ma  żadnej  pomyłki.  I  nasz  chemik  ma  fioła  na  punkcie
dinozaurów - odrzekła Varian. - Ta planeta tkwi w erze mezozoicznej.
       - To absolutnie niemożliwe, droga Varian, żeby na Irecie pojawiły się takie monstra,
jakie grasowały na Ziemi przed milionami lat.
       - Doskonale o tym wiemy, komandorze - dziewczyna uśmiechnęła się smutno - ale
tak  właśnie  jest  i  Trizein  to  potwierdza.  O  wszystkim  opowiedzieliśmy  w  naszych
raportach.
       - Widzę, że będę się musiała solidnie zająć tymi raportami. A już chciałam, żeby
Ford to za mnie zrobił - Sassinak skrzywiła się z rezygnacją. - No cóż, nie mogę go tu
siłą zatrzymywać, skoro te "maleństwa" istotnie biegają po Irecie. Mamy jeszcze innych
przyrodników, Ford?
       - O, tak, psze pani: jest jeszcze Maxnil, Crilsoff i Pendelman. Aha, i Anstel, ale on
ma służbę.
              -  Możemy  się  bez  nich  obejść,  prawda?  To  świetnie.  Przyjmiecie  paru  ludzi  do
swojego góralskiego gniazda, gubernatorzy? - Varian potwierdziła i Sassinak skinęła na
Fordelitona. - Zajmiesz się tym, Ford, dobrze? Dostaniesz ślizgacz; i weź jakieś zapasy.
Będziemy  w  kontakcie. A  teraz  zmykajcie  stąd  wszyscy,  ale  już!  -  Komendant  wsunęła
pierwszą  kasetę  z  raportem  do  czytnika  i  popędziła  ich  machnięciem  ręki.  -  Mam
mnóstwo raportów do przesłuchania.
       Wyszli posłusznie i chętnie, zupełnie jak dzieciaki zwolnione z lekcji. Fordeliton nie
krył podniecenia.
       - Słuchajcie, zaraz skrzyknę Maxnila, Crilsoffa i Pendelmana, załadujemy taśmy i
lecimy za wami, dobrze?
              -  Czy  nie  znalazłoby  się  też  miejsce  dla  jednego  lub  dwóch  geologów?  -  zapytał
Kai.
       - Jasne, jasne - Fordeliton wyciągnął szyję i spojrzał na wydruk w dłoni chłopaka. -
Dobrzy  są  Baker,  Bullo  i  Macud,  nie  żałują  trudu. Akurat  nie  mają  służby  i  pewno  się
nudzą, więc łatwo ich przekonam, żeby ze mną polecieli - uśmiechnął się Fordeliton. -
 
Nie ma sprawy. Nawet sobie nie wyobrażacie, jaka to dla nas frajda.
       Dotarli do luku krążownika i Varian ujrzała, jak z osady Iretańczyków startują trzy
ślizgacze  i  kierują  się  na  południowy  wschód.  Ciekawa  była,  czy  lecą  do  obozu,  który
przedtem  porzucili.  Sprawdziła,  czy  Kai  je  zauważył,  ale  właśnie  rozprawiał  z
Fordelitonem o zaopatrzeniu.
              -  Jeśli  macie  zapasowe  indykatory,  to  mógłbyś  jeden  zamontować  w  swoim
ślizgaczu - powiedziała adiutantowi.
       - Pewno, że mamy. Zamontuję go. Polecę ze wami, jak tylko zbiorę ludzi.
ROZDZIAŁ DWUNASTY
       Na szczęście Fordeliton zawiadomił ich, że nadlatuje. Dzięki temu Varian zdążyła
wystartować  i  zapobiec  atakowi  ptaszysk  na  jego  ślizgacz.  Widziane  po  drodze
stworzenia  wydatnie  wzmogły  podniecenie  adiutanta  Sassinak.  Teraz,  lecąc  za
dziewczyną  do  jaskini,  zachwycił  się  złocistymi  ptakami;  Maxnil,  Cristoff  i  Pendelman
też byli nimi oczarowani.
       - Sama nie wiem, co z wami zrobić - przyznała uczciwie Varian. - Trizein poleciał z
Bonnardem i Terillą...
       - Czy moglibyśmy do nich dołączyć? - zapytał z zapałem Fordeliton.
              -  To  nie  miałoby  sensu.  Jaką  szybkość  i  zasięg  ma  wasz  ślizgacz?  -  odparła
dziewczyna, szukając mapy głównego kontynentu Irety, którą wieczorem narysował Kai.
       - Zwykły standard Floty; ponaddź wieko wy.
       - Naprawdę? Czy mielibyście coś przeciwko lotowi w rejony bieguna? Jeszcze tam
nie dotarliśmy. Czy wasz ślizgacz wytrzyma wysokie temperatury?
       - Oczywiście!
              -  No,  to  świetnie  -  Varian  wskazała  obszar  wokół  północnego  bieguna.  -
Chciałabym  się  przekonać,  czy  jakaś  odmiana  płaszczaków  przystosowała  się  do  życia
w tym żarze.
       - Zeskanuję tę mapę i możemy lecieć.
              Pozwoliła  im  odlecieć  dopiero  wtedy,  kiedy  kolejny  ślizgacz  znalazł  się  na
terytorium ptaków. Geolodzy zapowiedzieli swoje przybycie, więc Varian miała okazję
zobaczyć atak ptaszysk. Zamieszanie wywabiło z kryjówki Lunzie.
              -  Powinnaś  była  wylecieć  im  naprzeciw  i  wprowadzić  do  jaskini  -  pouczyła
dziewczynę lekarka.
 
       - No, już za dużo tego dobrego - mruknęła Varian i ruszyła na odsiecz ślizgaczowi.
       Wysiedli z niego geolodzy-amatorzy z "ZaidDayan": Baker, Bullo i Macud. Kai z
Dimenonem  wspólnie  ustalili,  którym  z  nie  zbadanych  jeszcze  rejonów  mają  się  zająć.
Podekscytowani, natychmiast tam polecieli.
       - Chociaż potrzebujemy pomocy, żeby wypełnić nasze zadania - stwierdziła Varian -
to nie możemy bez przerwy niepokoić ptaków.
              -  Czemu  nie  mielibyśmy  wrócić  do  naszego  starego  obozu  głównego?  -  rzuciła
Lunzie. Kai zesztywniał, więc wzruszyła ramionami i dodała: - To tylko taki pomysł.
       - Nie taki najgorszy, Lunzie - odparł chłopak, głęboko zaczerpnąwszy powietrza. -
To  całkiem  rozsądna  propozycja.  Chciałbym  się  przekonać,  czy  osłona  siłowa
powstrzyma  płaszczaki.  Czterdzieści  trzy  lata  to  stanowczo  za  mało,  żeby  z  form
morskich  rozwinęły  się  formy  lądowe,  prawda?  -  Kai  przełknął  i  głęboko  odetchnął.  -
To  Tor  przywabił  to  paskudztwo  do  obozu.  Trzeba  więc  ograniczyć  odwiedziny
Theków. Wtedy będziemy mogli odbudować nasz obóz. Miałoby to i inne dobre strony,
nie  tylko  ochronę  ptaków.  Przecież  to  właśnie  tam  szukałby  nas  ARCT10.  A  skoro
ślizgacze  z  "Zaid-Dayan"  mają  tak  duży  zasięg,  to  nie  musielibyśmy  zakładać  obozów
pomocniczych. Ty Varian, mogłabyś tu zostać i spokojnie obserwować ptaki.
       - Podoba mi się ten pomysł, Kaiu - stwierdziła Lunzie. - Potrzeba jednak mnóstwa
sprzętu...
       - Zrobimy spis. Sassinak obiecała, że da nam wszystko, co straciliśmy.
       - Czy odbudowa obozu to ociupinkę nie za wiele?
       - Powołam się wieczorem na nasze pokrewieństwo - zapowiedziała lekarka. - Krew
nie woda, więc Sassinak nie powinna nam pożałować tych paru sztuk sprzętu.
       Ptaki znów podniosły alarm i Varian - klnąc z zapałem i inwencją, które wywołały
uśmiechy  na  twarzach  Kaia  i  Lunzie  -  ruszyła  na  odsiecz  przylatującym.  Tym  razem
zjawiła się Mayerd. Właśnie otwierała kopułę swojego ślizgacza, kiedy wróciła Varian,
więc  gestem  przeprosiła  dziewczynę  za  zamieszanie.  Potem  wyskoczyła  za  smukłego,
jednoosobowego pojazdu, sięgnęła po trzy większe pakunki i jeden mniejszy i ruszyła ku
Kaiowi i Lunzie.
       - Mój moduł diagnostyczny gadał sam ze sobą jeszcze ze dwie godziny po twoim
odejściu, Kaiu, ale wreszcie wykoncypował nową kurację i parę ciekawych wniosków.
Rzadko  udziela  rozstrzygających  odpowiedzi.  Ty  jesteś  Lunzie,  prawda?  -  zapytała
Mayerd. Uwolniła się od paczek i podała jej rękę.
       - Tak. Porucznik komandor Mayerd, jak sądzę?
       - Mayerd wystarczy - odparła i uśmiechnęła się do Kaia. - Okazało się, że nie tylko
jesteś zatruty toksynami płaszczaka, ale i uczulony na te związki. Mój MD wynalazł leki,
które  pomogą  usunąć  toksyny  oraz  zneutralizują  uczulenie;  a  poza  tym  dał  maść  na  te
ukłucia; powinna przywrócić czucie. No i jeszcze zalecił ów nowy regenerator nerwów
-  spojrzała  na  Lunzie  -  crimjenetic:  Leczyliśmy  tym  paraliż  z  Perseusza...  -  Lunzie  nie
zareagowała i Mayerd zamrugała oczami. - A prawda, przecież nic o tym nie wiesz! To
się wydarzyło przed dwudziestoma laty...
 
       - Przyśniło mi się - pocieszyła ją Lunzie.
              -  Więc  pewno  zechcesz  przeczytać  o  crimjeneticu  -  uśmiechnęła  się  Mayerd.  -
Dawał  wspaniałe  efekty  przy  najrozmaitszych  uszkodzeniach  nerwów.  Mam  trochę
dyskietek z najświeższym Przeglądem Medycznym Federacji; pożyczę ci je, żebyś mogła
nadgonić  przespany  czas.  Przypomnij  mi  o  tym  wieczorem.  A  prawda...  -  podała  im
paczki. - Lunzie, dla ciebie wybrałam zieleń. Statystyka mówi, że przedstawiciele naszej
profesji  wybierają  ten  kolor  w  dziewięciu  przypadkach  na  dziesięć.  Mam  nadzieję,  że
nie jesteś tym jednym odmieńcem.
              -  Zwykle  jestem,  lecz  zieleń  to  bardzo  twarzowy  kolor.  Dzięki,  że  pomyślałaś  o
odpowiednich strojach.
              -  Przyszło  mi  na  myśl,  że  pewno  nie  wpisałyście  sukienek  na  listę
najpotrzebniejszych  rzeczy.  Kiedy  zobaczyłam  przygotowania  w  oficerskiej  messie,
uznałam,  że  powinnam  się  zabawić  w  kostiumologa.  Dla  ciebie,  Kaiu,  błękit,  a  tobie,
Varian, powinno być ładnie w tej czerwieni. Przepraszam, że nie uprzedziłam o swoim
przylocie. Te twoje pteranodony są cudowne.
       - Nasze stroje też są wspaniałe - oznajmiła Lunzie, gładząc ciemnozielony materiał
dłonią o krótkich palcach. - Jak zaopatrzone są magazyny "ZaidDayan"?
       - Można w nich znaleźć prawie wszystko - odparła z dumą Mayerd. - Jesteśmy w
drodze  dopiero  od  czterech  miesięcy,  więc  jeszcze  nie  nadszarpnęliśmy  naszych
zapasów. Czemu pytasz? Potrzebujesz czegoś?
       - Kilku kopuł, parę wytrzymałych osłon siłowych...
       - Takich, które by zdołały upiec płaszczaka? - zachichotała Mayerd.
       - Trafiłaś w sedno!
       - Daj mi swój spis. Dobrze się złożyło, że jesteś spokrewniona z komendant, co?
       - Wspaniałe zrządzenie losu!
              -  Jeszcze  nie  sporządziliśmy  takiej  listy  -  wtrąciła  Varian.  -  Tuż  przed  twoim
przylotem  postanowiliśmy,  że  się  stąd  wyniesiemy,  zanim  ptaki  stracą  całą  sierść  ze
strachu.
       - Poza tym jaskinia to dość dziwaczne miejsce na główny obóz - zauważyła Mayerd.
              -  Była  świetna,  gdy...  -  zaczęła  Varian  i  przerwała,  bo  jedna  z  nagłych  nawałnic
Irety wepchnęła do środka liany, strugi deszczu i najróżniejsze śmieci.
       - Nawet najsilniejsze pole siłowe nie zdołałoby ochronić przed taką nawałnicą -
wzdrygnęła się Mayerd. Cofnęła się bliżej paleniska, z kieszeni na udzie wyjęła bloczek
i  pisak  i  spojrzała  na  nich  wyczekująco:  -  Ile  kopuł?  Jak  duża  osłona  siłowa?  Meble?
Wyposażenie? Oświetlenie?
              Mayerd  wyciągnęła  z  nich  o  wiele  obszerniejszą  listę  niż  ta,  którą  by  sami
sporządzili.  Kiedy  Varian  zaprotestowała,  obawiając  się,  że  przesadzają,  lekarka
natychmiast rozproszyła te obawy:
              -  Sassinak  poleciła,  żeby  dostarczyć  wam  wszystko  co  trzeba,  oczywiście  w
granicach rozsądku...
       - Chyba nie nazwiesz tego umiarkowanymi żądaniami. - Varian wskazała spis.
 
       Mayerd popatrzyła na dziewczynę, unosząc ze zdumieniem brwi.
       - Kiedy Sassinak zobaczy te kopuły, osłony siłowe...
       - Sassinak - Mayerd zawiesiła głos, żeby uwydatnić imię swojej komendant - nawet
nie raczy rzucić okiem na tak banalny spis. Sprawa transportowca zajmuje jej cały dzień.
Przekażę  tę  listę  bezpośrednio  do  kwatermistrzostwa  i  dopilnuję,  żeby  rankiem
dostarczyli  wszystko  na  miejsce.  -  Podeszła  do  swojego  ślizgacza,  odsunęła  kopułę  i
usadowiła  się  w  fotelu.  -  Ó  ile,  oczywiście,  któreś  z  nas  będzie  jutro  rano  na  chodzie.
Podajcie mi współrzędne tego obozu, dopóki jestem w stanie je zapisać. - Kai spojrzał
na zapis i przytaknął. - No, to do zobaczenia.
              Varian  nie  oparła  się  pokusie  -  uczepiła  się  liany  i  wychyliła  na  zewnątrz,  żeby
zobaczyć, jak ptaszyska zareagują na szybki lot ślizgacza Mayerd. Kilka młodych rzuciło
się w pogoń, lecz natychmiast zrozumiały, że nie dogonią pojazdu; zaczęły więc zataczać
leniwe koliska - najpierw w prawo, potem w lewo. Zupełnie tak, pomyślała dziewczyna,
jakby osią obrotu uczyniły jedno, a potem drugie skrzydło.
       - Wolałbym, żebyś tak nie ryzykowała - powiedział zaniepokojony Kai, kiedy już
bezpiecznie wylądowała w jaskini.
       - Po pierwsze, to fajna zabawa. A po drugie, musiałam się śpieszyć, żeby nie stracić
tego  widoku,  zaś  drabinka  była  za  daleko.  Kaiu...  -  Varian  wyciągnęła  rękę  żeby
porozumiewawczo  ścisnąć  ramię  chłopaka;  powstrzymała  się  jednak:  przypomniała
sobie,  co  go  spotkało  i  nie  była  pewna,  czy  dotknięcie  by  go  nie  posiniaczyło.  -
Chciałam  ci  powiedzieć,  Kaiu,  że  to  wspaniale,  iż  pomyślałeś  o  przeniesieniu  stąd
obozu, żeby w ten sposób ochronić ptaszyska przed niepożądanymi wpływami.
       - Gdybyśmy tu zostali - chłopak wzruszył ramionami - nie mogłabyś obserwować
zwyczajów  ptaszysk.  O  ile  w  ogóle  takowe  mają.  Poza  tym  uważam  -  uśmiechnął  się
smutno  -  że  powrót  w  tamto  miejsce  odpędzi  wiele  cieni  i  strachów.  Czy  chcesz
zatrzymać tu wahadłowiec?
       Varian rozejrzała się wokół, popatrzyła na wszelkie udogodnienia, dzieło kapitana
Godheira i Obira.
       - Będzie mi tu wygodnie ł bez wahadłowca. Chodzi mi też o reakcję ptaków na jego
odlot. To może być ciekawe - uśmiechnęła się.
       - Myślisz, że się spodziewają, iż rozwinie skrzydła, kiedy dorośnie? Lub że coś się
z niego wykluje?
       - Już raz tak się im zdawało: wówczas, kiedy Tor się tu zjawił.
       Uśmiechnęli się; znów panowała między nimi pełna harmonia. Kai czule uścisnął
dłoń dziewczyny:
       - Chodź. Znów musimy się zająć przygotowaniami.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
 
              Krótki  iretański  wieczór  zmienił  się  właśnie  w  noc,  kiedy  Kał,  Lunzie  i  Varian
dotarli  do  "Zaid-Dayan".  W  osadzie  zapaliły  się  światła;  silny  reflektor  oświetlał
centralny  plac,  wokół  którego  stały  domostwa.  Na  potężnym  cielsku  transportowca
grawitantów  rozjarzyły  się  czerwone,  nocne  punkty  świetlne  -  wielki  statek  wyglądał
jeszcze bardziej złowieszczo niż za dnia. Tu i tam, jak robaczki świętojańskie, migotały
pojazdy  patrolowe;  były  to  niewielkie,  dwuosobowe  platformy,  szybkie  i  zwrotne.
Schodnia  ZD  była  rzęsiście  oświetlona.  Gdy  Varian  wylądowała,  ku  jej  zdumieniu
żołnierze utworzyli honorowy szpaler od schodni do ślizgacza.
       - Czemu nigdy nie ma ludzkiej eskorty wówczas, kiedy by się najbardziej przydała?
- mruknęła Lunzie; trzy ptaki, jak zwykle, towarzyszyły im aż tutaj.
       - Odleciały? - spytała Varian. Niebo zasłaniała warstwa ciemnych chmur, niezwykle
jasny wieczór przecinały od czasu do czasu błyskawice.
       - Przecież doprowadziły nas bezpiecznie do dużych jajek. - Lunzie była w dobrym
humorze  i  Kai  zastanawiał  się,  czy  wytrwa  w  tym  nastroju  przez  cały  wieczór;
zapowiadało się pamiętne przyjęcie.
       Wysiedli ze ślizgacza. Powitał ich ostry głos gwizdka.
       - O, kurczę! Czeka nas wielka pompa! - zawołał Kai.
              Z  przejęcia  chłopak  zapomniał  o  ostrożności  i  zaczepił  dłonią  o  obramowanie
kopuły.  Varian  i  Lunzie  nic  nie  zauważyły,  zafascynowane  wojskowymi  honorami.  Kai
zerknął na rękę, lecz nie dostrzegł żadnej rany. Pospiesznie ruszył za obiema kobietami -
i jemu mile schlebiała cała ta oprawa.
       - Niech Opatrzność wynagrodzi Mayerd za to, że pomyślała o strojach - szepnęła
Kaiowi Varian.
       - Patrzcie tylko! - zawołała Lunzie, wyciągając ręce.
       U wejścia czekał na nich Fordeliton, w srebrzysto-czarnobłękitnym uniformie Floty,
z  piersią  zdobną  licznymi  medalami.  Tuż  obok  stała  Mayerd,  w  równie  wspaniałym
mundurze,  przepasana  szarfą  medyka.  Żadne  z  nich  jednak  nie  dorównywało
wspaniałości  Sassinak,  oczekującej  swoich  gości.  Komendant  przywdziała  czarną
toaletę  -  powiewną,  fałdzistą  spódnicę  naszyto  maleńkimi,  migotliwymi  gwiazdkami,  a
obcisłą  górę  stroju  udrapowano  błękitem.  Na  lewej  piersi  widniały  zdobne  klejnotami
miniaturki  odznaczeń;  na  ramieniu  wyhaftowano  klejnotami  oznaki  jej  rangi.  Kai  nigdy
nie widział oficerów z ARCT w pełnej gali - może na SB obowiązywały inne zwyczaje
niż we Flocie.
              -  Spotkanie  z  tobą,  Lunzie,  to  zaszczyt  i  przyjemność!  -  Sassinak  wyprężyła  się  i
zasalutowała.
              -  To  istotnie  niecodzienna  okazja  -  wycedziła  lekarka  i  mocno  uścisnęła  dłoń
komendant.
       Obie kobiety patrzyły na siebie dłuższą chwilę, a potem Sassinak uśmiechnęła się i
przechyliła  głowę  na  bok.  Kai  i  Varian  wymienili  spojrzenia  -  ależ  to  przypominało
Lunzie!
 
       - Była pani nadzwyczaj szczodra dla opuszczonej krewniaczki, komendant Sassinak.
Brandy była doprawdy znakomita.
              -  Mów  mi  Sassinak,  proszę  -  komendant  zasygnalizowała,  jak  się  mają  do  siebie
zwracać.  -  Nic  dziwnego,  że  chciałam  godnie  uczcić  niespodziewane  spotkanie  z
antenatką.
       - Zapowiada się niezapomniany wieczór - szepnęła Mayerd, ujmując ramię Kaia.
              -  Besler,  odprowadź  kompanię  honorową  -  rozkazał  Fordeliton  oficerowi
dyżurnemu. - Tędy, gubernator Varian...
              Istotnie,  był  to  niezapomniany  wieczór.  Po  czwartym  bezwstydnym  kalamburze
Lunzie  Fordelitona  opuściły  resztki  powagi  i  opanowania.  Varian  nie  miała
najmniejszych  skrupułów  i  wprost  płakała  ze  śmiechu.  Kai  uśmiechał  się  od  ucha  do
ucha, aż zaczął się obawiać, że uszkodzi sobie twarz. Jedynie Mayerd nie rozluźniła się
do  końca,  choć  i  jej  komendant  nie  onieśmielała.  Stewardom  udawało  się  jakoś
zachować poważne miny, mimo to Varian gotowa była przysiąc, że parę razy słyszała w
bocznym  pokoju  niepohamowane  wybuchy  śmiechu.  A  jedzenie  było  przepyszne!
Dziewczyna widziała, jak Kai grzecznie próbuje nieznane potrawy; nie chciał wprawić
Lunzie w zakłopotanie.
              Varian  uważała,  że  owe  dania  są  absolutnie  niezwykłe,  wyborne  i  wyśmienite,  o
całe  niebo  smaczniejsze  od  tego,  co  jedli  ostatnio.  Kai  stanowczo  powinien  jeść  z
większym  smakiem!  Potrawy  uzupełniały  się  nawzajem,  porcje  miały  odpowiednią
wielkość  i  każda  z  nich  zachęcała  do  skosztowania  następnej.  Szklanki  zmieniano  z
każdym winem, a wina były boskie.
       W późniejszych rozmowach Varian i Kai przyznali się sobie, iż liczyli, że się więcej
dowiedzą  o  wcześniejszej  karierze  Lunzie  i  z  jakiej  planety  pochodzi.  A  tu  nie
wspomniano  nawet  imienia  dziecka,  którego  dalekim  potomkiem  była  Sassinak.
Pokrewieństwo  komendant  i  Lunzie  nie  ulegało  najmniejszej  wątpliwości:  podobne
miały miny i sposób bycia, gesty, pochylenie głowy, uniesienie brwi, poczucie humoru,
które przerzucało mosty nad przepaścią dzielącą tak odległe pokolenia.
              Na  stole  zostały  już  tylko  delikatne  filiżaneczki  cha  i  eleganckie  kieliszki  do
likierów. Sassinak spytała Kaia:
       - Jak mi powiedziano, zamierzacie wrócić do swego dawnego obozu-bazy. Czy to
nie tam zaatakował cię płaszczak?
       - Tak, ale uważam, że to Tor go przywabił. My wydzielamy jedynie nikły ułamek
tego  ciepła,  co  Thekowie.  Przed  czterdziestoma  laty  wszyscy  byliśmy  w  obozie,  a  nie
pojawił się żaden płaszczak. Poza tym owa lokalizacja zachowała swoje zalety.
       - Dopóki będę w pobliżu, zapewnię wam dodatkową ochronę. A może byśmy tak,
Fordelitonie, przetestowali globy w tych niezwykłych warunkach? Co ty na to?
              -  Jestem  za,  pani  komendant.  Jeszcze  ich  nie  sprawdzano  w  obecności  tak
różnorodnych  form  życia.  Thekowie,  ludzie,  dinozaury,  złociste  ptaki  i  płaszczaki!
Dopiero teraz będzie można w pełni ocenić zalety tych zabaweczek.
              -  Globy  to  urządzenia  ostrzegające,  świeżo  oddane  na  użytek  Floty.  Nie  będę  się
 
wdawać  w  szczegóły,  lecz  muszę  powiedzieć,  że  odpowiednio  zaprogramowany  glob,
zawieszony nad waszym obozem, ustrzeże was przed takimi drapieżcami jak dinozaury i
płaszczaki. Wyjaśnijcie mi, jak zdołaliście uciec spod kopuły i uniknąć stratowania?
       - Przecież mówiłem o tym w moim raporcie - zdumiał się Kai.
       - Owszem, jest tam suche stwierdzenie, cytuję: "Wydostaliśmy się tylnym wejściem
spod  kopuły  i  schroniliśmy  w  wahadłowcu  w  chwili,  kiedy  forpoczta  przerażonych
hadrozaurów przerwała pole siłowe." - Sassinak wpatrywała się długo w Kaia, a potem
rzekła  do  Varian:  -  Ty  byłaś  jeszcze  bardziej  lakoniczna:  "Uciekliśmy  spod  kopuły  i
dotarliśmy do wahadłowca." Koniec i kropka. Więc jak właściwie zdołaliście uciec do
wahadłowca?
       - Triv i ja odwołaliśmy się do Dyscypliny i w ostatniej chwili wyskoczyliśmy spod
kopuły.
       - W ostatniej chwili? - Fordeliton, pełen podziwu, spojrzał na swoją komendant, a
ona potaknęła.
       - Grawitanci nie pochwycili małego Bonnarda?
       - Nie. Bonnard był wolny - odparł Kai. - Wpadł na pomysł, żeby schować baterie...
              -  Tym  samym  unieruchomił  ślizgacze.  Znakomity  pomysł.  Widzę,  że  buntownicy
popełnili  klasyczny  błąd:  nie  docenili  przeciwnika.  Zawsze  to  podkreślali  na  Taktyce,
prawda,  Ford?  -  Sassinak  uniosła  brew  i  z  pobłażliwym  uśmiechem  spojrzała  na
adiutanta.
              -  Istotnie,  istotnie  -  Fordeliton  osłonił  usta  serwetką  i  starał  się  nie  patrzeć  na
Sassinak.
       - Przejdźmy teraz do dalszej części waszych raportów. Twoje złociste ptaki, Varian,
naprawdę muszą być inteligentne, skoro was chroniły, a odpędzały Iretańczyków. O tej
ich wrogości wnioskuję z dzisiejszych słów Aygara.
       - Wśród ptaków istnieją zaczątki tradycji, zwyczajów. Podejrzewam, że buntownicy
naruszyli jakieś tabu, że szukali czegoś zbyt blisko jaskiń ptaszysk i zostali zaatakowani.
One  odpędziłyby  każdego,  kto  by  się  zbliżał  do  naszego  schronienią  od  strony  jaru.
Wydaje mi się również, że ptaki potrafią odróżniać dźwięki silników różnych ślizgaczy.
- Co jeszcze o nich wiesz?
              -  Nie  zdołałam  się  jeszcze  dowiedzieć  tyle,  ile  bym  chciała.  Do  tej  pory
obserwowałam  raczej  jak  reagują  na  nas,  a  nie  ich  wzajemne  relacje.  Bardzo  bym  się
chciała wreszcie tym zająć.
       - Mnie zaś najbardziej interesuje fakt - Mayerd poruszyła się na krześle - że owe
stworzenia znały odtrutkę na toksyny płaszczaków. I że się zorientowały, iż tego właśnie
potrzebujecie. To, moim zdaniem, dobrze świadczy o poziomie ich inteligencji.
       - Ponad prymitywnymi istotami stawia je... - Sassinak przerwała czując, że ktoś na
korytarzu pragnie przyciągnąć jej uwagę. - Słucham, o co chodzi?
       Ukazał się Borander, niezadowolony, że musi przerwać rozmowę.
       - Mieliśmy panią informować o wszelkich próbach nawiązania kontaktu pomiędzy
transportowcem a Iretańczykami.
 
              -  Istotnie.  Kto  próbował  nawiązać  kontakt?  -  Sassinak  natychmiast  odrzuciła
odświętne maniery.
       - Transportowiec. Przechwycono sygnał nadany do osady. Proponowali nawiązanie
kontaktów.
       - No i?
       - Osada nie odpowiedziała.
              -  Iretańczycy  nie  mogli  odpowiedzieć!  -  wtrąciła  Lunzie.  -  Przecież  nie  mają
komunitów!
       - Nie mają? - zdumiał się Fordeliton.
       - Komunity naszej wyprawy na pewno nie przetrwały czterdziestu trzech lat w tym
klimacie - odezwała się Varian. - Chyba że daliście im nowe.
       - Nie. Zdziwiło nas to, lecz Aygar powiedział, że nie potrzebują czegoś takiego -
potrząsnął głową Fordeliton. - Nie chcieli też baterii, które by mogły zasilać jakikolwiek
komunii znanego typu.
       - Na jakiej częstotliwości nadawał Cruss? - spytał nagle Kai, a Sassinak z aprobatą
uniosła  brew.  Borander  podał  częstotliwość  i  chłopak  uśmiechnął  się  z  satysfakcją:  -
Nasza wyprawa korzystała z tej częstotliwości, pani komendant.
              -  Ciekawe,  ciekawe.  Jakim  cudem  nasz  niewinny  kapitan  Cruss  zdołał  się  tego
dowiedzieć  z  "wiadomości"  w  uszkodzonej  kapsule  zwrotnej?  Przesłuchałam  to
nagranie. W ogóle nie wspomniano o częstotliwościach. Cruss zbyt daleko się zapędził.
              -  Ciekawe,  czemu  Cruss  chce  nawiązać  kontakt  z  ludźmi,  którzy  tego  wcale  nie
pragną - zachichotała Lunzie.
       - Czyżby Aygar rozgrywał jakąś skomplikowaną grę? - spytała Sassinak.
       - Nie sądzę - odezwała się Varian i twarz Kaia pociemniała. - Jasno przedstawił
swój punkt widzenia: to jego planeta i zamierza tu pozostać.
              -  Chwała  mu,  jeśli  zdoła  to  osiągnąć  -  rzekła  komendant.  -  Boranderze,  przekaż
pochwały  porucznikowi  komandorowi  Dupaynilowi.  To  wchodzi  w  zakres  jego
obowiązków. - Borander odszedł, a Sassinak zwróciła się do swoich gości: - Dupaynil
jest z Wywiadu Floty. Varian, czy Iretańczycy mają specyficzny akcent lub swój dialekt?
-  Dziewczyna  rozproszyła  wątpliwości  i  komendant  mówiła  dalej:  -  Przyjaciele,
powiodło  się  zbyt  wiele  aktów  planetarnego  piractwa,  zbyt  wiele  dobrze
zorganizowanych ekspedycji wylądowało na planetach, które przez pół wieku miały być
niedostępne dla kolonizatorów. Szczerze mówiąc, to przede wszystkim grupy osób, które
nie  mają  ochoty  przestrzegać  paragrafów  Karty  Federacji  dotyczących  ekologii,
nieagresji  czy  praw  mniejszości.  Niecodzienne  okoliczności  takiego  spontanicznego
osadnictwa  wychodzą  na  jaw  dopiero  później  -  już  po  fakcie,  kiedy  Federacja  już  nie
może zlikwidować takiej dobrze rozwiniętej, wydajnej kolonii. Im więcej się dowiemy
na temat modus operandi, tym szybciej położymy kres takiej działalności.
       - Czy piratami są zawsze grawitanci? - zapytał Kai.
              -  Ależ  skąd  -  odparła  Sassinak,  rysując  kieliszkiem  kółko  po  adamaszkowym
obrusie.  -  Tyle,  że  to  im  się  najbardziej  szczęściło  w  tym  procederze.  Przywłaszczali
 
sobie  planety  przeznaczone  dla  innych  mniejszości.  Ireta  jest  tego  najlepszym
przykładem. Ma normalną grawitację.
       - To jedyna normalna rzecz na tej planecie - mruknęła do siebie Lunzie.
              -  Mimo  to  -  Sassinak  spojrzała  życzliwie  na  swoją  antenatkę  -  Ireta  jest  zbyt
łakomym  kąskiem,  by  ją  zostawić  w  łapach  tych  cholernych  grawitantów!  Powinni
szukać planet o dużym ciążeniu, gdzie ich mutacja byłaby użyteczna.
       - A więc wykrycie, kto organizuje te pirackie eskapady, miałoby wielką wartość? -
zapytała Lunzie.
              -  Byłoby  wręcz  bezcenne,  moja  najdroższa  prapra-praprababko,  bezcenne.  Masz
jakieś hipotezy?
       - Jedną, lecz nie chcę jej zdradzać przedwcześnie. Po prostu to, co powiedziałaś,
obudziło jakieś echa w mojej pamięci. - Lunzie gestem wyraziła niezadowolenie, że nie
może  sobie  tego  "czegoś"  przypomnieć.  -  Chciałabym,  o  ile  można,  towarzyszyć  temu
twojemu  asowi  wywiadu...  -  spojrzeniem  dała  do  zrozumienia,  że  dotyczy  to  również
Varian, Kaia i porucznika.
       Varian wzruszyła ramionami i spojrzała na Kaia.
       - Z największą przyjemnością - powiedział chłopak - pokrzyżuję szyki planetarnym
piratom.
              Dało  się  słyszeć  dyskretne  stukanie  do  drzwi.  Sassinak  natychmiast  udzieliła
pozwolenia  i  do  sali  wszedł  smukły,  smagły  mężczyzna.  Jednym  spojrzeniem  ogarnął
wszystkich zgromadzonych i zatrzymał je na komendant.
       - Jakby ci się podobała rola Iretańczyka, z radością witającego desant grawitantów,
Dupaynilu?
       - Nareszcie coś, co by zabiło nudę, pani komendant.
       - Panie, panowie, przepraszam, że musimy tak prędko zakończyć to miłe spotkanie. -
Sassinak  wstała;  energiczne  ruchy  nie  pasowały  do  eleganckiej  toalety,  spódnica
zawirowała.  -  Możemy  skorzystać  z  twojej  oferty,  Lunzie?  Odprowadzisz  gości  do  ich
ślizgacza, Ford?
       - Będziesz nas o wszystkim informować, Sassinak? - Kai podniósł się ostrożnie i
powoli.
       - Pewno, że będzie - uśmiechnęła się Lunzie. - Twardo wierzę w kult przodków.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY
 
              Kai  i  Varian  zwołali  następnego  ranka  wszystkich  "ocaleńców"  i  wyjaśnili,
dlaczego  wracają  do  starego  obozubazy.  Zaprotestowała  jedynie  Aulia  -  głośnym,
histerycznym wrzaskiem oznajmiła, że wysyła się ich na pewną śmierć, tam, gdzie znów
ich stratują te olbrzymie bestie i gdzie się czają stwory, które zaatakowały Kaia. Jednak
mimo  swojej  gruboskórności,  szybko  wyczuła  powszechne  potępienie  i  jej  wrzaskliwy
monolog przeszedł w buntownicze mamrotanie.
       - Komendant Sassinak dała nam potężne osłony siłowe - poinformował ich Kai -
oraz zupełnie nowe urządzenie, ostrzegające przed wszelkimi zagrożeniami. Uważam, że
spokojnie możemy tam wrócić. Zresztą właśnie tam szukałby nas ARCT10.
              -  Przez  te  czterdzieści  trzy  lata ARCT-10  mógł  dolecieć  do  następnej  galaktyki.
Pewno dlatego nikt o nim nie słyszał.
       - Równie dobrze - krzyknęła ostro Lunzie - mogło być i tak, że przez te czterdzieści
trzy lata wydostawał się z burzy kosmicznej.
       Aulia zamierzała kontynuować kłótnię i głęboko zaczerpnęła powietrza, żeby dać
odpór lekarce, lecz wypuściła je ze świstem, bo Portegin mocno ją uszczypnął. Roztarta
rękę  i  spojrzała  na  Triva  -  mina  pełna  irytacji  i  silnie  zaciśnięte  szczęki  chłopaka
sprawiły, że zamilkła obrażona i nadąsała się.
       - Lepiej się zabierzmy do przenosin. Ludzie z "Zad Da-yan" będą na nas czekać w
obozie o
0900. Do roboty.
              -  Ty  -  Lunzie  wskazała  na  Kaia  -  będziesz  głównym  nadzorcą  całego
przedsięwzięcia. Siadaj tam! - Władczym gestem wskazała siedzisko przy palenisku.
              Kai  uśmiechnął  się  do  niej  i  godnie,  jak  na  nadzorcę  przystało,  zajął  wskazane
miejsce.
              Przygotowania  nie  zabrały  im  zbyt  wiele  czasu  -  szybko  zabezpieczyli  skromne
wyposażenie  wahadłowca  i  zapakowali  resztę  do  ślizgaczy.  W  jaskini  miał  zostać
dwuosobowy  ślizgacz  i  niezbędne  wyposażenie,  żeby  Varian  mogła  kontynuować
obserwację ptaszysk, o ile pozwoli na to pogoda i okoliczności. Zjawił się Kenley i paru
ludzi z "Mazer Star", żeby im towarzyszyć.
       Triv miał pilotować wahadłowiec; złapał nadąsaną Aulię za łokieć i wepchnął do
środka.  Lunzie  poszła  za  nimi.  "Żeby  jej  natrzeć  uszu,  jeśli  będzie  trzeba",  mruknęła
gniewnie  do  Varian.  Ostatni  wsiadł  Portegin,  równie  posępny  jak  Aulia,  lecz  z
odmiennych powodów. Dimenon, Trizein ze swoim ekwipunkiem, Terilla i Cleiti lecieli
czteroosobowym ślizgaczem. Trizein dwoił się i troił, pouczając dziewczynki, co mają
sfilmować. Dimenon miał udzielić Bonnardowi lekcji pilotażu. Bonnard pomrukiwał, że
taka  lekcja  mu  się  już  od  dawna  należała  -  poważnemu,  pięćdziesięcioośmioletniemu
mężczyźnie.  Margit  i  Kai  lecieli  małym  ślizgaczem,  wyładowanym  pozostałymi
rzeczami.
              Kiedy  już  byli  gotowi  do  odlotu,  Kenley  wspiął  się  na  szczyt  urwiska  -  chciał
sfilmować  sam  odlot  i  reakcję  ptaków.  -  O  ile  pogoda  mi  na  to  pozwoli  -  dodawał
ponuro.  Widać  było,  jak  od  morza  nadlatuje  kolejna  nawałnica.  Varian  z  drugą  kamerą
 
miała zostać w jaskini. Spodziewała się, że Trzy Starsze Ptaki przyjdą tutaj, kiedy odleci
"duże jajo". Odlot wahadłowca mógł narazić ptaszyska na szok kulturowy, ale nie było
na to rady. Wahadłowiec powinien się znaleźć w głównym obozie. Jego odlot umożliwi
zorientowanie  się  w  pojętności  i  percepcji  ptaszysk,  a  Varian  ogromnie  chciała  to
zbadać.
              Jako  pierwsze  wyleciały  z  jaskini  mniejsze  ślizgacze.  Uderzyły  w  nie  porywy
wichru, lecz pojazdy prędko umknęły poza ich zasięg. Cięższy wahadłowiec trzeba było
najpierw  odwrócić  dziobem  do  wylotu;  Triv  zręcznie  sobie  z  tym  poradził.  Potem
majestatycznie  wyprowadził  go  z  jaskini  i  dostojnie  wzniósł  ponad  urwisko.  Varian
uśmiechnęła  się  do  siebie:  że  też  starego  Triva  trzymają  się  takie  teatralne  zagrania!
Wydało  się  jej,  że  usłyszała  zdziwiony  okrzyk  Kenleya,  lecz  wicher  buczał  coraz
głośniej i nie była tego pewna.
       Wahadłowiec i ślizgacz odleciały - jaskinia ziała pustką; maleńki "pokoik" Varian
zupełnie  tu  nie  pasował.  Dziewczyna  usiadła  przy  ognisku,  oparła  kamerę  na  ramieniu.
Wiatr wepchnął do jaskini pnącza i strugi porannego deszczu; deszcz zrosił twarz Varian
i  pokropił  ogień,  który  zasyczał.  Dziewczyna  była  pewna,  że  słyszy  okrzyki  ptaków,
przenikliwe  i  pełne  podniecenia,  czemuż  nie  pomyślała  o  tym,  żeby  dać  Kenleyowi
naręczny  komunii!  Mógłby  jej  teraz  powiedzieć,  co  się  tam  dzieje.  Tak,  na  pewno
słyszała krzyki ptaków i człowieka. Czekała cierpliwie.
       W końcu jej cierpliwość została nagrodzona. Pnącza nagle się rozsunęły i do jaskini
wleciały  trzy  ptaki.  Wylądowały  w  podyktowanej  szacunkiem  odległości  od  miejsca,
gdzie  tak  długo  spoczywał  wahadłowiec.  Varian  natychmiast  uruchomiła  kamerę  i
uśmiechnęła się do siebie: że też przypisuję im takie uczucia! Trzy Ptaki wpatrywały się
w  puste  "gniazdo";  skrzydła  wciąż  jeszcze  miały  na  wpół  rozwinięte.  Dwa  stworzenia
pytająco  spojrzały  na  Środkowego  Ptaka,  a  on  jakby  wzruszył  ramionami  i  złożył
skrzydła, z rezygnacją akceptując niemiłą prawdę. Potem wszystkie ptaszyska przysiadły,
mocniej stuliły skrzydła i lekko wciągnęły szyje. Varian wyraźnie odczuwała bijący od
nich smutek i rozczarowanie. Usłyszała cichuteńki dźwięk. To na pewno nie był wiatr, to
musiał być głos ptaków, smutny i żałosny. Tak smutny, że dziewczynę przeszył dreszcz i
uznała, że czas się ujawnić.
              Odkładała  kamerę,  gdy  nieoczekiwanie  ukazał  się  Kenley,  ześlizgując  się  po
drabince.  Ptaki  rozłożyły  skrzydła,  zasyczały  i  krzyknęły  głośno.  Varian  aż  się
przestraszyła.
              -  Stój  spokojnie,  Kenley!  Pokaż  im  otwarte  dłonie!  To  znak,  że  nie  masz  złych
zamiarów!
       - Pewnie, że tak! - Kenley pospiesznie wykonał wszelkie polecenia, lecz przywarł
do drabinki, bo ptaszyska najwyraźniej zamierzały go zaatakować.
       I tak wykazał sporo odwagi, że nie uciekł. Stał bez ruchu, aż Varian poderwała się,
ominęła sunące ku niemu ptaki i osłoniła go.
              -  Nie  czyńcie  mu  nic  złego!  -  zawołała,  rozkładając  szeroko  ramiona,  próbując
powstrzymać stworzenia. - Przecież mnie znacie! Musicie mnie pamiętać!
 
       - A jeżeli nie pamiętają? - Kenley chwycił pierwszy szczebel drabinki.
              -  Nie  mam  złych  zamiarów!  Przecież  mnie  znacie!  -  Varian  z  wysiłkiem
zachowywała przyjazny ton głosu.
       Ptaki były tak blisko, że dziewczyna czuła bijący od nich zapach ryb i ostrą woń.
Uniosły  spiczaste  dzioby  i  patrzyły  na  nią  przenikliwymi,  wrogimi  oczami.  Poruszały
palczastymi wyrostkami w zgięciu skrzydeł, jakby zamierzały ją pochwycić.
       - Żałuję, że znów nie mam dla was trawy z Doliny Przesmyku. Wiem, że to nie pora,
żeby  przychodzić  do  was  z  pustymi  rękami.  Lecz  naprawdę  się  nie  spodziewałam,  że
Kenley się tu zjawi, zanim zdążę z wami porozmawiać. Wiem, że nie rozumiecie moich
słów, że pojmujecie tylko ton głosu. Ale wiecie przecież, że staram się być przyjazna i
miła? Prawda?
              Środkowy  Ptak  wznosił  się  nad  Varian  jak  wieża;  poruszał  "palcami"  i  lekko
przechylił głowę, patrząc na dziewczynę prawym okiem.
       - Cholera! Że też nie mam ogłuszacza! Co teraz zrobisz, Varian?
       - Nie przestanę mówić - odparła, uśmiechając się do ptaków od ucha do ucha. - A ty
się  nie  waż  poruszyć,  chyba,  że  się  na  mnie  rzucą.  Wtedy  zwiewaj  po  drabince!  -
Mówiła  to  wszystko  radosnym,  przyjaznym  głosem;  Kenley  jęknął,  więc  dodała:  -  Nie
waż się! Masz być równie przyjazny i radosny jak ja. One rozumieją ton głosu. Jęk nie
był dobrym pomysłem. Kapujesz?
       - Załapałem.
       Żarliwość odpowiedzi rozbawiła dziewczynę. Ostrożnie wyciągnęła rękę do ptaka.
              -  Przekonajmy  się,  czy  możemy  sobie  pozwolić  na  gesty,  które,  mam  nadzieję,
zapoczątkują  długotrwałą  przyjaźń.  -  Dziewczyna  nie  spuszczała  oka  ze  Środkowego
Ptaka;  stworzenie  było  równie  zaciekawione  jej  ruchami,  jak  ona  jego  reakcją  na  nie.
Dotknęła "palca", ptak się nie cofnął, więc przesunęła dłoń na powierzchnię skrzydła. -
Hej, zupełnie jakbyś się natarł oliwą! To wcale nie przypomina sierści!
       - To on ma sierść? A ja myślałem, że ptaki zawsze mają pióra! - zdumiał się Kenley.
       - Jest taki punkt w rozwoju ewolucyjnym, kiedy sierść przekształca się w pióra albo
odwrotnie. Te ptaszyska mają futerko.
       Varian cofnęła rękę. Środkowy Ptak cały czas wpatrywał się w dziewczynę szeroko
otwartymi  oczami.  Teraz  mrugnął  parę  razy  -  zupełnie  jak  małe  dziecko,  które  w
napięciu czekało na nieznane i doznało miłej niespodzianki.
       - No, proszę! To wcale nie było takie straszne, co? - uśmiechnęła się dziewczyna.
              Odwróciła  się  ku  mniejszemu  stworzeniu  i  delikatnie  dotknęła  jego  "palców".
Zniosło dotknięcie, lecz natychmiast się cofnęło o kroczek.
       - W porządku, rozumiem - rzekła i popatrzyła na trzecie gtaszysko; i ono się cofnęło,
jakby wyczuwając jej zamiary. - Świetnie was rozumiem - oznajmiła i znów spojrzała na
Środkowego Ptaka. - To ty jesteś ten twardziel, co?
       Stworzenie cicho zamruczało. Jego szyja pulsowała.
       - Oooo, widzę, że się ze mną zgadzasz? - Varian znów wyciągnęła wolniutko rękę ku
trzem  "palcom",  ujęła  jeden  z  nich  i  delikatnie  ścisnęła.  -  Iretański  uścisk  dłoni.
 
Pierwszy kontakt pomiędzy naszymi gatunkami.
       - Ależ masz odwagę! - westchnął Kenley.
       - Nie waż się poruszyć.
       - Ani ociupinkę. Wszystko w twoich rękach.
       Varian wciąż ściskała "palec" ptaszyska i szeroko się uśmiechała, świadoma, z jaką
intensywnością  się  w  nią  wpatrywało.  Wreszcie  "palce"  ostrożnie  oddały  uścisk.  Były
ciepłe i suche; dziewczynę ciekawiło, jak ptak odczuł dotyk jej dłoni. "Palce" rozluźniły
się, więc cofnęła rękę.
              -  Zazwyczaj  mówimy:  "Cześć,  jak  się  masz?"  -  Varian  pochyliła  się  w  lekkim
ukłonie i roześmiała triumfalnie, bo Środkowy Ptak się odkłonił.
              -  Powinienem  był  to  nagrać.  Naprawdę  powinienem.  Przecież  po  to  tu  zostałem,
nie? - zajęczał Kenley, więc dziewczyna z trudem opanowała gniew.
              -  To  nie  trzeba  było  gnać  po  drabince,  jakby  cię  ścigał  Galormis  -  odparowała.
Zirytowało ją wtrącanie się Kenleya, lecz zdołała zachować przyjazny ton głosu.
              -  Nie  zlazłbym  -  odparł  -  gdybym  wiedział,  że  masz  tu  gości. Ale  przecież  nie
wiedziałem. Jak się tu dostały?
       - Przyleciały.
       - Bardzo mi przykro. Spieszyłem się. Muszę to nagrać
       - O jedno cię proszę, żadnych gwałtownych ruchów, Kenley. - Varian patrzyła w
oczy Środkowego Ptaka.
       Ptaszysko wydało głęboki dźwięk i jego dwaj towarzysze zaczęli się cofać. Potem i
ono  cofnęło  się  tyłem,  z  wyszukaną  uprzejmością  -  ten  manewr  był  trudny  dla  takiego
olbrzyma.  Kolejne  "słowa"  i  trzy  ptaki  z  godnością  podreptały  ku  wylotowi  jaskini  i
odleciały. Kenley pogalopował za nimi z kamerą.
       - Rany! Mam to na taśmie! - Kenley już zapomniał, że to przez niego nie sfilmowali
pierwszego bezpośredniego kontaktu z ptaszyskami.
       Varian westchnęła z ogromną ulgą. Rękawem otarła pot z czoła, kolana się pod nią
ugięły. Wróciła do ogniska i ciężko usiadła w fotelu.
       - Pierwsza zasada przy filmowaniu zwierząt o nie znanych ci obyczajach: podchodź
do nich bardzo ostrożnie - pouczyła Kenleya.
       - Hej, Varian! Te trzy wróciły na grzędę, ale całe ich mnóstwo leci nad morzem na
południowy wschód!
              Dziewczyna  poderwała  się  i  skoczyła  do  wylotu  jaskini.  Uwiesiła  się  na  lianie,
"wykołysała"  na  zewnątrz  i  zadarła  głowę.  Nawałnica  minęła.  Na  tle  mglistego  nieba
widać było ptaki z sieciami w pazurach.
       - Potrzebujemy jeszcze mnóstwo taśmy, Kenleyu! Będziemy łowić ryby! Pospiesz
się!
              Obydwoje  pomknęli  do  ślizgacza.  Chwała  niebiosom!  Nareszcie  mogła  się  zająć
obserwacją ptaszysk! Nie mogła się tego doczekać od momentu wyjścia z hibernacji.
 
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY
       Kiedy Kai z towarzyszami dotarli do dawnego obozubazy, czekały tam już na nich
cztery  pojazdy  z  "Zaid-Dayan".  Technicy  usuwali  stare  podpory  osłony  siłowej.  Nowe
leżały w pobliżu.
              Chłopak  wylądował  przy  największym  ślizgaczu,  z  którego  wysiadł  Fordeliton.
Pomachał Kaiowi. Potem obaj patrzyli, jak Triv osadza wahadłowiec dokładnie w tym
samym  miejscu,  co  przed  czterdziestoma  trzema  laty.  Efekt  dejavu  sprawił,  że  Kai
odwrócił oczy od tego widoku i wciągnął Fordelitona w rozmowę.
       - Powinieneś tu znaleźć wszystko, co zamówiłeś poprzez Mayerd. - Ford szerokim
gestem wskazał trzy ślizgacze i lśniącą szalupę. - Nasza komendant dorzuciła jeszcze to i
owo.
       - Może buteleczkę sverulańskiej brandy, o której tyle słyszałem? - uśmiechnął się
Kai.
       - To by mnie ogromnie zdziwiło. Chroni napitki jak kody destrukcji. Muszę jednak
przyznać,  że  wyglądała  na  bardzo  z  siebie  zadowoloną  i  ucieszoną  że  nie  ma  śladu  po
tym Dupaynilu. Lunzie nie puściła pary?
              -  Nie  miałem  czasu  jej  zapytać  -  odparł  Kai,  który  całkiem  zapomniał  o
wczorajszym wydarzeniu. - A Lunzie nie paple po próżnicy.
       - Zupełnie jak jej prapara-pra - Ford z irytacją zacisnął wargi. Potem zmienił ton: -
No, ale zostawmy te drobiazgi i przejdźmy do konkretów. Mam tę zabaweczkę, o której
wspominała komendant Sassinak. Zakodowałem tam wszystkie ważne wiadomości o tej
planecie. Nawet to nagranie Dimenona o płaszczakach. Teraz tylko trzeba ją zawiesić. -
Skinął  na  Kaia,  żeby  poszedł  za  nim  do  szalupy;  tam  ukląkł  przy  małej,  czarnej,
plastykowej  kasecie,  otworzył  ją  i  wyjął  matową  kulę.  Uśmiechnął  się  szeroko,
pokazując kulę Kaiowi: - To ci dopiero zabaweczka! - otworzył jakąś przegródkę, coś
dostroił i zamknął kulę. - Teraz możemy ją puścić na wiatr.
       - Na wiatr?
              -  No,  troszeczkę  jej  pomożemy  -  przyznał  Ford.  Wyszli  ze  statku  i  Fordeliton
pospieszył ku małemu stosikowi kamieni.
              -  Tu  jest  środek  obszaru  chronionego  polem  siłowym.  No  to  rraz!  -  i  Fordeliton
podskoczył,  unosząc  kulę  do  góry;  wznosiła  się  jeszcze  chwilę,  a  potem  zatrzymała,
leniwie  wirując  i  rozsiewając  łagodną  poświatę.  Ford  otrzepał  ręce.  -  Teraz  już  nic
małego, średniego czy wielkiego nie podejdzie tu cichcem, bez waszej wiedzy. A jeżeli
będzie na "liście intruzów", to zostanie natychmiast ogłuszone. Czujesz się bezpieczniej?
 
       - Skoro ta zabawka jest tak dobra, jak mówisz.
       - Jest. - Ford ostrożnie ścisnął ramię Kaia. - Co jeszcze możemy dla was zrobić?
              W  tym  samym  momencie  zadziałało  pole  siłowe  i  rozległy  się  radosne  okrzyki
"ocaleńców" i ochotników z "ZaidDayan".
       - Teraz możemy wreszcie wrócić do spraw zarzuconych czterdzieści trzy lata temu.
       - Dopiero wtedy, kiedy kopuły będą gotowe - przypomniał Ford i Kai przytaknął.
              Tym  razem  Trizein  wolał  kopułę  od  kwatery  w  wahadłowcu.  Ofiarował  się
również,  że  będzie  nadzorował  trójkę  dzieciaków.  Wzniesiono  więc  dla  niego  jedną  z
większych kopuł, z czterema niewielkimi sypialniami i sporym laboratorium. Dimenon i
Margit  chcieli  wrócić  do  swojego  obozu  pomocniczego.  Portegin  z  Aulią  wybrali
miejsce na swoją kopułę. Triv wziął "jedynkę", Kai także. Potem ustalono, gdzie stanie
największa  kopuła,  z  mesą  i  salą  ogólną.  Okazało  się,  że  dostawa  była  większa  niż
zamówienie, więc wzniesiono jeszcze kopuły dla Varian i dla ewentualnych gości. Kai
znów  ogarnął  spojrzeniem  naturalny  amfiteatr:  pole  siłowe  błyskało,  unicestwiając
uderzające  w  nie  owady;  ani  jedna  z  nowo  zbudowanych  kopuł  nie  stała  tam,  gdzie
budowle pierwszego obozu. Doskonale rozumiał, dlaczego.
              Wśród  ochotników  znajdowali  się  dwaj  stewardzi  z  "Zaid-Dayan",  którzy  podali
teraz posiłek, wzbogacając go iretańskimi owocami i zieleniną.
       - Zadziwiające! - odezwał się jeden z ochotników. - Nie spodziewałem się, że na
takiej cuchnącej planecie może w ogóle wyrosnąć coś jadalnego! A to jest pyszne!
       - A ja myślę - dorzucił drugi - że na tej cholernej planecie nie czujemy prawdziwego
smaku. Smród zakłóca nasz zmysł smaku i powonienia.
       - Czyli nie należy sądzić po samym zapachu lub po samym wyglądzie - wymądrzała
się Margit. - Czy możemy wraz z Dimenonem wrócić na nasze włości, Kaiu?
       Chłopak nie zdążył odpowiedzieć, bo rozległ się przeszywający świst. Spojrzał w
górę,  podejrzewając,  że  to  glob  ich  przed  czymś  ostrzega  i  kątem  oka  dostrzegł,  jak
Fordeliton  naciska  guzik  swojego  komunitu.  Przez  twarz  oficera  przemknęło
rozczarowanie. Spojrzał na Kaia ze smutnym uśmiechem i skinął na swoich ludzi.
       - Przykro mi, Kai, odwołują nas. Od chwili lądowania mieliśmy żółty alarm. Teraz
mamy czerwony. - Ford wstał i zamaszyście machnął ręką. - No, załoga. Wracamy.
       Rozległy się pełne niezadowolenia pomruki i jęki, lecz wszyscy karnie ruszyli ku
drzwiom.
              -  Nie  należy  odchodzić  zaraz  po  poczęstunku.  Mama  mnie  nauczyła,  że  to  bardzo
niegrzecznie  -  powiedział  starszy  steward,  uśmiechem  przepraszając  za  nieporządek  w
sektorze kuchennym.
       - Nie martw się, zaczekamy na ciebie ze sprzątaniem! - zakpiła przyjaźnie Margit.
       - Postaram się dać znać, co się dzieje - mówił Fordeliton do idącego obok Kaia. -
Macie tu glob, więc nie musicie się niczego obawiać.
- Powodzenia - to tylko zdołał powiedzieć chłopak.
       Triv odsłonił przejście w osłonie siłowej, wypuścił szalupę i ślizgacze. Potem je
zamknął i poszedł do Kaia.
 
       - Czy ten ich alarm oznacza, że nie wolno się nam stąd ruszyć?
       - Ford nic o tym nie wspominał.
       - Czyli możemy zacząć robotę od miejsca, w którym ją przerwaliśmy?
       - Działa już nowy ekran sejsmiczny, Porteginie?
       - O tak, działa i ma nam sporo do powiedzenia - odparł zapytany, znacząco unosząc
brwi.
       - Jak to? - zaciekawił się Kai, kiedy szli do wahadłowca.
       - Zaraz się przekonacie - rzekł Portegin.
              Popatrzyli  na  ekran  i  zrozumieli.  Nie  było  już  podwójnych  sygnałów,  które  tak
zaniepokoiły geologa. Na ekranie widniała jedna siatka.
       - Thekowie zabrali wszystkie stare czujniki?
       - Na to wygląda. Jak myślisz, Kaiu, zjedli je? - spytał Portegin. - Dimenon twierdzi,
że tak.
       - Są do tego zdolni - rzucił Triv.
       - Kiedy zniknęły z ekranu sygnały starych czujników?
       - Jeszcze wczoraj, kiedy uruchamiałem i sprawdzałem ekran, było ich z pięćdziesiąt
lub  więcej  -  odrzekł  Portegin.  -  Dzisiaj  włączyłem  go  dopiero  wtedy,  kiedy
postawiliśmy kopuły. Rzuciłem na niego okiem tuż przed gongiem na posiłek. Tylko parę
zostało,  o  tam  -  Portegin  wskazał  na  skraj  ekranu.  -  A  teraz  wszystkie  zniknęły.  Na
pewno je połknęli. Czujnik odczytuje poprzez każdą przeszkodę.
       - Ale nie przez Theka - odezwała się Margit.
       - Powinny przenikać nawet przez krzemowe cielsko Theka - uśmiechnął się Triv.
       - A więc musieli je zjeść - upierał się Portegin. - Zjedli i dokładnie strawili.
              Kai  długo  wpatrywał  się  w  ekran,  choć  wcale  nie  widział  siatki  czujników.
Wreszcie rzekł:
              -  Wróciliśmy.  Znów  mamy  odpowiednie  wyposażenie.  Wciąż  jeszcze  nie
wykonaliśmy swoich zadań. Lepiej weźmy się do roboty, zamiast tak siedzieć i gadać o
tym, czego nie możemy zmienić i na co nie mamy żadnego wpływu. Margit i Dimenonie,
wracajcie  do  swojego  obozu  i  podejmijcie  badania.  Przynajmniej  nic  nie  zakłóca
odczytu na ekranie Portegina. Co wybierasz Triv?
       - Chciałbym ruszyć na północ, dalej niż byliśmy. Jest tam wulkaniczne pasmo, które
może być bardzo interesujące geologicznie.
       - Zgoda. Czy weźmiesz ze sobą Bonnarda?
       - Z przyjemnością.
       - Jakie masz plany na resztę dnia, Lunzie? - spytał Kai lekarkę.
Bez słowa potrząsnęła głową.
- Będziesz pilotem Trizeina?
- A ty kierownikiem bazy? Świetny pomysł.
- Wiedziałem, że ci się spodoba - uśmiechnął się do niej Kai.
       - Trochę lepiej wyglądasz, ale nie powinieneś się przemęczać, skoro nie ma takiej
konieczności - burknęła i ruszyła do wahadłowca.
 
ROZDZIAŁ SZESNASTY
              Nastąpiło  zwykłe  w  takich  razach  zamieszanie  i  wreszcie  wszystkie  zespoły
wyruszyły do swoich zadań.
       - Może cię to zaciekawi, Kaiu - zdążyła mu powiedzieć Lunzie - więc ci zdradzę, że
Dupaynil i ja porozmawialiśmy sobie z Crussem przez komunit - uśmiechnęła się ponuro.
-  Dupaynil  udawał  wnuka  Paskuttiego  i  Tardmy,  ja  wnuczkę  Bakkuna  i  Berru.  Cruss
marzy o tym, żeby przemycić kilku swoich ludzi na tę planetę. Obiecuje nam złote góry
za pomoc. Dupaynil jest oporny, a ja podejrzliwa. Będę cię o wszystkim informować.
              Kai  ogromnie  się  zirytował  -  nie  chciał,  żeby  na  Irecie  pojawiło  się  choć  kilku
grawitantów.  Nigdy  nie  był  mściwy,  lecz  podstępne  knowania  Crussa  doprowadzały
prawego  i  wyrozumiałego  chłopaka  nieomal  do  furii.  Miał  ochotę  wziąć  udział  w
zastawieniu  zasadzki,  lecz  wiedział,  że  by  się  zdradził.  Szczerze  się  cieszył,  że  Cruss
coraz bardziej się pogrąża.
              Kai  usiłował  sam  siebie  przekonać,  że  takie  negatywne  uczucia  były  sprzeczne  z
Dyscypliną i że powinien się ich pozbyć. Potem zdał sobie sprawę - i aż się roześmiał -
że choć nienawiść to paskudne uczucie, to jednak wspaniale pobudza krążenie. Dziś rano
czuł koniuszki palców, kiedy nakładał maść. Hmmm, może to efekt działania leku, a nie
dobroczynny wpływ sprawiedliwego gniewu. Poruszył palcami; ciągle jeszcze nie czuł
na  skórze  dotyku  rękawic.  I  dobrze,  przynajmniej  posługuje  się  rękami,  jakby  nie  miał
rękawic.
              Chłopak  szedł  przez  amfiteatr  w  stronę  wahadłowca.  Opustoszały  obóz  sprawiał
dziwne wrażenie. Cóż, zaraz się zajmie raportem Dimenona i Margit o ich wczorajszych
znaleziskach:  bogatych  złożach  rud  metali  i  transuranowców  -  wszystko  to
przywłaszczyli by sobie grawitanci, gdyby ZD ich nie powstrzymał! Kai dotarł do śluzy
wahadłowca i dopiero wtedy usłyszał brzęczyk komunitu. Pognał do sterówki i nacisnął
przełącznik z takim impetem, że o mało się nie skaleczył.
              -  "Zaid-Dayan"  do  obozu-bazy!  -  Na  ekranie  ukazała  się  konsoleta  krążownika  i
komendant  Sassinak.  -  A  już  myślałam,  że  wszyscy  gdzieś  polecieliście!  Masz  jakiś
pojazd,  Kaiu?  Nadlatuje  spora  grupa  Theków  i  prosi  o  pozwolenie  na  lądowanie.
Najpierw nadawali w kierunku lokatora przy jaskini ptaków.
       - Ojej - przypomniał sobie chłopak - zapomnieliśmy rozmontować ten radiolokator!
       - Nic takiego się nie stało! - Sassinak uśmiechem dała do zrozumienia, że Varian
 
była  ogromnie  zaskoczona  i  zdumiona  koniecznością  "pogawędki"  z  lakonicznymi
Thekami.
       - Czy jest wśród nich Tor?
       - Nie podali swoich imion.
- Nie mam żadnego ślizgacza.
- Szalupa już startuje.
       Kai nagrał wiadomość dla każdego, kto by się zgłosił do bazy i sprawdził, czy nie
ma żadnych "dziur" w osłonie siłowej; dopiero potem usłyszał gwizd powietrza prutego
przez  szalupę.  Kula  się  rozjarzyła,  lecz  wróciła  do  zwykłego  zabarwienia.  Pilotem  był
Ford.
       - Przywiozłem naszych stewardów. Nie lubię zostawiać takiego bałaganu w mesie -
rzekł Fordeliton.
       Kai uśmiechnął się na pożegnanie i jeden ze stewardów zamknął przejście w osłonie
siłowej.  Chłopak  wszedł  na  pokład  szalupy.  Ford  gestem  dał  mu  znak,  żeby  usiadł  i
zapiął pasy.
              -  Jeszcze  nigdy  nie  widziałem  tak  licznego  zgromadzenia  naszych  szacownych
przyjaciół.  Nasz  oficer  naukowy  obserwował  tych  od  Dimenona  i  przysięga,  że  się
znacznie powiększyli.
       - Dimenon sądzi, że oni się objadają. I najwyraźniej w świecie pochłonęli wszystkie
stare czujniki, które dawały "echo" na naszym ekranie.
              Fordeliton  zawrócił  szalupę  i  -  zanim  Kai  zdążył  złapać  oddech  -  włączył
przyspieszenie.  Pojazd  był  bardzo  nowoczesny,  lecz  przeciążenie  i  tak  dawało  się  we
znaki.
              -  Ilu  ich  widziano?  -  wymamrotał  Kai  przez  maltretowane  przeciążeniem  wargi.
Nacisk nagle ustał.
       - Dziewięciu. Z tego trzech równie wielkich jak transportowiec. Tak przynajmniej
mówią nasze sensory.
       Kaia zdumiał ogrom Theków.
       - Są jacyś mniejsi? - spytał. - Gdyby tak Tor był wśród nich...
              -  Są  trzy  Olbrzymie  Niedźwiedzie,  trzy  Średnie  Niedźwiedzie  i  trzy  Małe
Niedźwiedziątka  -  uśmiechnął  się  radośnie  Fordeliton.  -  Nic  się  nie  martw.  Jedną  z
licznych specjalności Sassinak jest rozmowa z Thekami. - I z nutką złośliwości dodał: -
Chociaż  ciekaw  jestem,  czy  nasza  miła  komendant  da  sobie  radę  z  tak  liczną  grupą
szacownych sprzymierzeńców Federacji.
       Po paru minutach byli już na miejscu. Fred właśnie hamował, kiedy z "ZaidDayan"
podano im nowe współrzędne lądowania.
       - Chcą, żebyśmy usiedli w pobliżu osady - powiedział Ford, zerknąwszy na mapę i
ruszył w tamtym kierunku. Włączył przedni ekran. - I już widzę, dlaczego!
       Kai wychylił się do przodu na tyle, na ile mu pozwoliły pasy i spojrzał na ekran; nie
chciał uronić ani odrobiny z tak niecodziennego widoku. Aż sapnął ze zdumienia.
       Wcześniejsze, żartobliwe uwagi Forda o imponujących rozmiarach Theków bardzo
 
go rozbawiły. Teraz uśmiechnął się jeszcze szerzej - trzy Małe Niedźwiedziątka wyższe
od  niego,  mierzącego  prawie  dwa  metry,  tkwiły  przy  głównej  śluzie  krążownika,  a
żołnierze pospiesznie ustawiali się w honorowy szpaler. Jeden ze Średnich Niedźwiedzi
wolniutko  lądował  za  tamtymi  trzema.  Pozostałe  Średnie  Niedźwiedzie  zajmowały
pozycje po obu stronach dziobu transportowca grawitantów. Kai objął to jednym rzutem
oka,  a  potem  zagapił  się  z  niedowierzaniem  na  trzy  Olbrzymie  Niedźwiedzie,  które
dostojnie spływały na lądowisko za transportowcem.
       - Jak świetnie się złożyło - zauważył Fordeliton - że Iretańczycy zbudowali takie
wielkie lądowisko. Inaczej te olbrzymy pewno by się nie odważyły tu lądować. Oooops!
Pospieszyłem się z oceną.
              Fordeliton  "zawiesił"  szalupę  nad  wyznaczonym  dla  nich  miejscem  lądowania,
dzięki czemu mieli wspaniały widok na to, co się działo. Trzy Olbrzymie Niedźwiedzie
z  wielką  godnością  -  jaki  napęd  u  licha  stosowały?!  -  opuściły  swe  cielska  na
lądowisko.  I  dalej  szły  w  głąb,  aż  kratownica  zaczęła  dymić,  topić  się  i  kipieć.  Spod
olbrzymich  Theków  wyciekało  płynne  żelazo.  Fordeliton  tak  zaraźliwie  ryczał  ze
śmiechu,  że  Kai  poszedł  w  jego  ślady.  Thekowie  nagle  przestali  opadać;  płynne
czerwone żelazo ściemniało i w jednej chwili scaliło się.
       - Niedużo brakowało, co? - Fordeliton z rozmachem klepnął Kaia i natychmiast go
za to przeprosił. - Mam błogą nadzieję, że ktoś to nagrał! Koniecznie trzeba to zachować
dla potomności. A co by było, gdyby tak szli w dół, w dół i w dół?
       - Nic by nie było. Właśnie tu wybudowano kratownicę, bo pod tym płaskowyżem
rozciąga się skalna skorupa, która by zatrzymała nawet Theka. - Kai uśmiechnął się do
Fordelitona.  - Ale  wątpię,  czy  grawitantom  szło  o  dogodzenie  Thekom.  Widziałeś  już
kiedyś takie olbrzymy?
       - Zawsze myślałem, że tacy wielgachni Thekowie już się nie przemieszczają. Coś ty
znalazł takiego na tej cholernej planecie, Kaiu, co ich wywabiło z wygodnych nisz? A w
ogóle to gdzie oni mieszkają? W niszach czy na szczytach gór? Nieważne.
              Ford  wylądował  i  obaj  natychmiast  ruszyli  ku  "Zaid  Dayan".  Sassinak  wraz  z
oficerami już szła w stronę Theków. Kai i Fordeliton przyłączyli się do nich. Komendant
Sassinak  powitała  ich  skinieniem  głowy.  Nagle  stanęli  jak  wryci  -  rozległ  się  głośny
dźwięk i jeden z Malutkich Niedźwiedzi ruszył naprzód.
       - Kaaaaaiiiiieeee! - był w tym i nakaz, i rozpoznanie.
       - To brzmi jak twoje imię, Kaiu. Ustępuję ci pola - Sassinak przywołała go gestem i
mrugnęła do niego, kiedy ją mijał.
       - Tor? - spytał chłopak, stając przed Thekiem; to musiał być jego znajomy z ARCT-
10,  żaden  inny  Thek  nie  rozpoznałby  konkretnego  człowieka  wśród  tylu  osób.  -  Tor?  -
Świadomość, że patrzy na niego czterech Theków a słucha kolejnych pięciu przytłaczała
Kaia; łatwiej byłoby rozmawiać przez znajomego!
       - Tor odpowiada.
              Kai  odetchnął  z  ulgą,  a  potem  zdał  sobie  sprawę,  że  Tor  odpowiada  na  pytanie,
którego  mu  nie  zadał.  A  raczej  na  pytanie  stawiane  zresztą  bezskutecznie,  jego
 
pobratymcom.
       Śmignęła wypustka Theka, podając czujnik. Kai wyciągnął więc po niego rękę, z
wtedy wypustka cofnęła się - chłopak stał z wyciągniętymi rękami; jeszcze nigdy się tak
głupio nie czuł w obecności Theka.
       - Zzzzzaaaa ggooorrąąąceee. Ppppaaatrzzz.
              Kai  nachylił  się  posłusznie  i  spojrzał  na  czujnik.  Był  taki  sam  jak  ten,  który  Tor
wykopał w ich starym obozie.
       - To robota Theków?
       Rozległ się grzmot. Wszyscy spojrzeli bojaźliwie w niebo Irety, zasnute chmurami,
lecz  Kai  przypuszczał,  że  to  się  odezwał  Thek.  Ów  grzmot  wydał  jeden  z  olbrzymów,
górujących nad transportowcem.
       - Gdzie został znaleziony? - Kaia całkiem zaskoczyła światowość owego pytania,
lecz wziął się w garść i podał współrzędne.
       Znów huknął grzmot, odpowiedziało mu nieco cichsze mruknięcie; Kai uznał, że to
był  Tor,  bo  górna  część  cielska  tego  ostatniego  lekko  zafalowała  -  zupełnie  jakby  się
obrócił ku pobratymcowi.
       - Spytaj go, Kaiu, czy Thekowie roszczą sobie prawa do Irety - szepnęła mu na ucho
Sassinak.
              -  Sprawdzamy!  -  Ku  zdumieniu  wszystkich,  Thek  odpowiedział  bezpośrednio
Sassinak, a potem dodał, pogłębiając ich osłupienie: - Rozejść się. Skontaktujemy się - I
zesztywniał, co oznaczało - Kai świetnie o tym wiedział - że już się nie odezwie.
       Chłopak spojrzał na Sassinak.
       - Kazał się nam rozejść? - Szorstkość Theka bardziej ją rozbawiła niż zirytowała. -
Wrócą do nas, gdy już uzgodnią między sobą co i jak?
       - Wspaniale podsumowała pani całą rozmowę - stwierdził kurtuazyjnie Kai.
       Chłopak znów sobie przypomniał bezwstydne żarciki Forda, jego aluzje do starej
bajki dla dzieci. Thekowie tak rzadko budzili wesołość - a przecież teraz Kai z trudem
pohamował śmiech. Zerknął na Fordelitona, lecz ten miał minę grzecznego niewiniątka.
       - Zwolnij ludzi, Ford. Odwołaj czerwony alarm. Oto na co się uskarżają Thekowie.
Brak  właściwej  dbałości  o  szczegóły.  Czy  możemy  przejść  do  mojego  gabinetu,
panowie? Poświęcisz nam chwilę, Kaiu?
              Chłopak  przytaknął  i  Sassinak  poprowadziła  ich  do  swoich  pomieszczeń  w
krążowniku.  Jako  ostatni  weszli  do  kabiny  komendant  Fordeliton  i  wysoki,  chudy
mężczyzna o pociągłej twarzy i przenikliwym spojrzeniu.
       - Chyba jeszcze nie poznałeś naszego oficera naukowego, Kaiu. To właśnie kapitan
Anstel, gubernatorze.
       - Miło mi pana poznać, gubernatorze - rzekł kapitan głębokim basem. - Czytałem
wasze  raporty.  To  fascynujące!  Zupełnie  niezwykłe.  Nie  tylko  dinozaury,  a  są  to  bez
wątpienia najprawdziwsze dinozaury, ale i płaszczaki. Zbadałem ich chemię. Coś, czego
jeszcze  nie  było,  choć  znalazłem  dwa  punkty  zbieżne  pomiędzy  owymi  płaszczakami  a
plastycznymi  Wahksami  z  planety  Mniejszego  Delibesa...  Aha,  przykro  mi  z  tego
 
powodu, gubernatorze - Anstel usiadł, ożywienie zniknęło z jego twarzy.
       - Jestem pewien, kapitanie Anstel, że Trizein z przyjemnością wymieni się z panem
informacjami; jeśli tylko obowiązki pozwolą panu na spotkanie z nim - powiedział Kai.
       - Byłbym zachwycony. Zawsze mnie zdumiewało, że dinozaury urzekają i fascynują
takie ulotne, kruche stworzenia jak my, ludzie.
       Sassinak uznała, że najwyższy czas przejść do rzeczy i zmieniła temat:
       - Co sądzisz o ostatnich wydarzeniach, Kaiu?
       - Czyżby Thekowie potrafili się martwić? - spytał chłopak i rozejrzał się wokół.
              -  To  właśnie  wyczytałeś  z  ogłuszającego  grzmotu?  -  uśmiechnęła  się  Sassinak.  -
Podziwiam  i  darzę  szacunkiem  naszych  krzemowych  sprzymierzeńców,  jak  przystało
przelotnej jętce. Lecz takie... - przerwała, szukając odpowiedniego słowa - tak liczne ich
zgromadzenie  na  w  gruncie  rzeczy  podrzędnej  planecie:  to  coś  niebywałego.  Sądzę,  że
świadczy  wprost  niezwykłym  zainteresowaniu  tym  światem.  Zainteresowaniu  wielkim
jak góra, że tak powiem.
       - A kto będzie Mahometem? - spytał spokojnie niepoprawny Fordeliton.
       Kai stłumił śmiech; spostrzegł, że Sassinak doceniła dowcip swego adiutanta.
              -  Jakoś  nie  widzę  naszych  piratów  w  tak  doniosłej  roli,  Fordzie.  Ani  nie
dostrzegłam nic szczególnie porywającego w tej paskudnej, niezdrowej planecie, Kaiu.
Czy  to  był  ten  sam  czujnik,  który  ściągnął  tutaj  Tora?  -  Chłopak  przytaknął,  więc
komendant  mówiła  dalej  -  I  wszyscy  mali  Thekowie,  w  chwilach  wolnych  od
przysmażania płaszczaków, zajmowali się pochłanianiem reszty starych czujników. Coś
mi  się  wydaje,  Kaiu,  że  i  twoje  "odżycie",  i  tak  opatrznościowe  zjawienie  się  "Zaid-
Dayan"  ścigającego  transportowiec  grawitantów,  to  sprawy  marginalne  wobec  o  wiele
ważniejszej kwestii. Ponieważ znaleziono tu czujniki Theków, chociaż Ireta figuruje jako
"nie  zbadana"  i  w  spisach  waszego  SB,  mojego  sztabu,  czuję  się  upoważniona  do
osobliwych  domysłów.  Ośmielam  się  podejrzewać,  że  może  istnieje  jakaś  luka  w
przesławnym łańcuch informacyjnym Theków. Ze ów łańcuch pękł właśnie tu, na Irecie.
Zgadzacie się ze mną?
              Trudno  było  skwitować  jedynie  uśmiechem  wnikliwe  rozważania  Sassinak,  więc
chłopak  uznał,  że  komendant  może  mieć  rację.  Jak  widać,  bezczelne  dowcipy
Fordelitona silnie zachwiały wiarą Kaia w nieomylność Theków! Zaraz, zaraz, myślał,
jeżeli  Thekowie  są  Niedźwiedziami  ze  starej  bajki,  to  kto  byłby...  no...  kto  byłby
Złotowłosą?  Na  pewno  nie  piraci,  którym  Ireta  coraz  bardziej  paliła  się  pod  stopami.
Nagle  przestało  go  to  bawić.  Kai  wcale  sobie  nie  życzył,  żeby  Thekowie  stracili
przywilej nieomylności.
       - Owe stare czujniki to na pewno dzieło Theków - przyznał wreszcie. - I dlatego tak
się  zainteresowali  Iretą.  Lecz  dalej  nie  rozumiem,  czemu  czujniki  i  Ireta  wywołały
wśród nich aż takie zamieszanie i podniecenie.
       - Ja też tego nie pojmuję - przyznała Sassinak; wzięła w dłoń ogłuszacz i zaczęła się
nim bawić. - Jeszcze raz przejrzałam wasze raporty... - wzruszyła ramionami. - Ireta ma
bogate złoża transuranowców, jest tu trochę metali ziem rzadkich i innych rud, lecz... A
 
może Thekowie chcą ustalić, dla swojej własnej satysfakcji, dlaczego ta planeta została
źle skatalogowana? Przyznam, że jestem równie ciekawa jak oni, dlaczego tak się stało;
skąd  się  wzięła  owa  luka  w  informacjach.  Nikt  z  nas  nie  chciałby  podawać  w
wątpliwość nieomylności Theków. Nikt nie lubi, jak upadają jego ideały - uśmiechnęła
się do Kaia, jakby szanowała i podzielała jego rozterki.
       - Kiedy nasz ekran ujawnił obecność tych czujników, stwierdziliśmy, że znajdują się
one tylko na skalnej płycie. Nigdzie indziej ich nie było - powiedział chłopak.
       - To by znaczyło, że czujniki rozmieszczono... - Anstel umilkł, pogrążony ogromem
minionego czasu.
              -  Wiele  milionów  lat  temu,  biorąc  pod  uwagę  geologiczną  aktywność  Irety  -
dokończył Kai.
       - A Thekowie zebrali wszystkie stare czujniki i nie możemy oszacować wieku tych
urządzeń - oburzył się Anstel; potem spojrzał z nadzieją na Kaia: - Może przypadkiem...
       - Niestety, nie. Nie mieliśmy potrzebnych do tego celu aparatów. Przecież mieliśmy
być pierwszą wyprawą.
              -  Czyli  całe  eony  temu  Thekowie  zainstalowali  tu  swoje  czujniki?  -  zapytała
Sassinak.
       - Jeżeli nie oni, to może ktoś inny...
       - Tylko nie Inni! - oburzyła się na niby komendant. - Nie zamierzam jednego dnia
stracić wszelkich złudzeń!
       - To na pewno nie byli Inni - Kai energicznie potrząsnął głową. - Ów stary czujnik
jest  bez  wątpienia  dziełem  Theków.  Niezaprzeczalnie.  Nasze  czujniki  wyglądają
dokładnie  tak  samo.  Dopiero  teraz  doceniłem,  jaka  to  wspaniała  konstrukcja.  Sygnały
odbierane przez ekran były słabiutkie, lecz były!
       - Nie zapominajmy, że planety, na których przebywali Inni, są pozbawione życia.
Obdarte do gołej skały. Całkowicie pozbawione życia! - oburzył się Anstel, który cenił
życie we wszystkich jego postaciach.
              -  Dlaczegóż  więc  delegacja  Theków  zaszczyciła  nas  odwiedzinami?  -  zapytała
Sassinak.
              -  Pewno  ktoś  zapomniał,  że  ta  planeta  już  była  badana  i  sklasyfikowana  -
zasugerował  Fordeliton  -  i  teraz  próbują  naprawić  to  przeoczenie.  Ten  twój  przyjaciel
Tor raczył stwierdzić, że "sprawdzają".
              -  Jakim  cudem  to  sprawdzą  -  wtrącił  się Anstel  -  skoro  zabrali  wszystkie  stare
czujniki?
       - A może - oczy Sassinak zalśniły szelmowsko - może je muszą strawić, żeby się
czegoś  dowiedzieć?  -  Nachyliła  się  i  przebiegła  palcami  po  klawiaturze,  włączyły  się
ekrany: Wielkie i Średnie Niedźwiedzie tkwiły na swoich miejscach, natomiast zniknęły
Maleńkie Niedźwiedziątka; czwarty ekran ukazywał ten fragment Irety, gdzie płaszczaki
zaatakowały Theków - nie było tam ani jednego olbrzyma. Rozległ się brzęczyk: - Tak?
Naprawdę? - Znów dotknęła klawiatury.
              Kai  aż  wstał  ze  zdumienia.  Równinę  poniżej  obozowiska  wypełniało  mrowie
 
Theków.
       - Rany boskie! Zbiegną się tu płaszczaki z całej Irety! - zakrzyknął chłopak.
       - Bardzo wątpię. A gdyby nawet, to wam nie zagrożą. Przecież są tam i Thekowie, i
glob. Nie można sobie wymarzyć lepszej osłony.
       - Co oni tam robią? Przecież ja jestem tutaj. I Tor o tym wie. Cholera! - denerwował
się  Kai.  Potem  osłupiał,  pozostali  również:  Thekowie  rozlatywali  się  na  wszystkie
strony i znikali z ekranu. - I co teraz?!
       - No właśnie, co teraz? - Sassinak nie kryła rozbawienia i zadumy.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY
              Przenieśli  się  z  kwatery  Sassinak  do  sali,  w  której  oficerowie  po  służbie  jedli
południowy  posiłek.  Komendant  przepraszała,  że  lunch  składa  się  z  przetworzonego
pokarmu.  Kai  pamiętał,  jak  wychwalał  potrawy  na  wieczornym  przyjęciu,  więc  ugryzł
się w język i nie powiedział, że jest bardziej przyzwyczajony do syntetycznej żywności.
Po  pierwszym  kęsie  "białek"  zaczął  się  zastanawiać,  czy  aby  jego  preferencje
pokarmowe  nie  były  wymuszone  przez  okoliczności.  Dania  wyglądały  apetycznie  i
zachęcająco,  lecz  Kai  po  raz  pierwszy  poczuł  ów  dziwaczny  posmak,  o  którym  stale
mówiła Varian.
              -  Pewno  tak  cię  zajmowały  kwestie  geologiczne  -  odezwał  się  Anstel;  na  jego
chudej twarzy malowało się ożywienie - że nie miałeś zbyt wiele czasu dla dinozaurów?
              -  Niestety,  tak  -  odparł  Kai.  Dotarły  do  niego  tylko  ostatnie  słowa Austela,  lecz
uznał, że trzeba coś powiedzieć. - Mieliśmy w obozie osierocone małe hyracotherium... -
przerwał, a potem dokończył: - ale to było, zanim zapadliśmy w kriogeniczny sen.
       - Hyracotherium? - W oczach Anstela płonęło podniecenie. - Naprawdę? Nie mylisz
się?  To  właśnie  z  nich  na  Starej  Ziemi  rozwinęły  się  zwierzęta  jednokopytne!
Wiedziałeś o tym?
       Kai nie był zbyt mocny w ksenobiologii, więc spróbował zmienić temat:
       - Widzieliśmy też futrzaste ptaki...
       - Futrzaste?! - zapalił się Anstel.
       - A, prawda - Fordeliton miał tak niewinną minę, że ci, którzy go znali, nadstawili
uszu.  -  Varian,  a  sam  przyznasz,  że  to  źródło  godne  zaufania,  twierdzi,  że  większość
widzianych przez nią dinozaurów cierpiała na nadwagę, źle się odżywiała i że dręczyły
je  najrozmaitsze,  bardzo  agresywne  pasożyty.  No  i  że  natura  nie  była  dla  nich  zbyt
 
łaskawa.
       - Nikt nie oczekuje od dinozaurów urody - stwierdził z godnością Anstel. - Urzekają
nas swoim ogromem i dostojeństwem. Najrozmaitsze ich gatunki dominowały na Starej
Ziemi przez miliony lat, w mezozoiku, dopóki przesunięcie się biegunów magnetycznych
nie spowodowało dramatycznych zmian w środowisku...
              -  Bzdura!  Kosmiczny  obłok  zakrył  Słońce  i  to  spowodowało  zmianę  klimatu  -
zdecydowanie sprostował Pendelman.
       - Mój drogi Pendelmanie, nie ma żadnego dowodu potwierdzającego tę teorię...
              - A  właśnie,  że  jest, Anstelu!  Właśnie,  że  jest!  Bothemann  z  New  Smithosonian
Tyrkonii ma dowody...
       - Hipoteza Bothemanna ma nader kruche podstawy! Przecież ów geologiczny obszar
Italii  na  Starej  Ziemi,  gdzie  można  by  ewentualnie  znaleźć  dowody,  zapadł  się  w
początkach dwudziestego wieku, przy przesunięciach płyty środkowo-europejskiej...
              -  No  ale  nagrania  z  Centralnej  Składnicy,  dokonane  przez  ową  Grupę
Kalifornijską...
       - Są równie niepewne, jak wszystko, co stamtąd pochodzi...
       - Panowie, panowie! To, jak i dlaczego zginęły dinozaury, nie ma żadnego związku z
naszą  sprawą!  -  powściągnęła  ich  Sassinak.  -  Nas  obchodzi  to,  że  dinozauropodobne
stwory żyją sobie na Irecie i całkiem dobrze się tu mają. Cieszcie się tym i podziwiajcie
je, dopóki okoliczności wam pozwalają. A dyskusje zostawcie na długie bezsenne noce!
       Zjawił się podoficer kancelaryjny. Komendant przywołała go i wysłuchała. Potem
uśmiechnęła  się  do  Kaia  i  szeptem  odpowiedziała  tamtemu.  Podoficer  pospiesznie
odszedł.
       - Varian się zjawiła. Przyłączy się do nas.
       - Czy ona może pamiętać, Kaiu, gdzie znaleźliście hyracotheriuml - zapytał Ansteł.
       - O, tak, ale przypominam ci, że to było czterdzieści trzy lata temu.
       - To chyba nie był jedyny osobnik tego gatunku? - Anstel najwyraźniej postanowił,
że nie spocznie, dopóki nie zobaczy choć jednego takiego stwora.
              -  Ona  poświęca  całą  uwagę  złocistym  ptakom,  które,  jak  się  zdaje,  przejawiają
sporą inteligencję - odparł Kai. Chciał, żeby Varian miała wymówkę, gdyby wolała się
wykręcić od zakusów Anstela.
       - Muszę przejrzeć moje dyskietki. Świetnie pamiętam hyracotherium, lecz te...
       - Trizein twierdzi, że to są pteranodony.
       - Pteranodony! - Oczy Anstela o mało nie wyskoczyły z orbit.
       - Tak, tak, mój drogi kolego. Wyglądają kubek w kubek jak pteranodony - dorzucił
Pendelman,  zachwycony,  że  może  pogłębić  mętlik  w  umyśle  oficera  naukowego.  -  Na
własne oczy widziałem, jak całe stado podrywa się ze skał i buja w powietrzu. Mówię
ci, to prawdziwa sztuka na takiej wietrznej planecie jak Ireta.
       Podoficer wprowadził Varian. Dziewczyna z nieskrywaną ulgą przywitała Kaia.
       - Przepraszam, że tak długo trwało, zanim tu dotarłam - rzekła do Sassinak. - Widzę,
że Thekowie was znaleźli?
 
       - Szukali Kaia i to z nim chcieli wymienić swe niezrównanie treściwe uwagi.
       - Co się stało? A może... - Varian rozejrzała się wokół, chcąc zachować dyskrecję;
w odległym końcu sali kilku oficerów spokojnie rozmawiało.
       Sassinak uspokoiła dziewczynę i wzrokiem poleciła Kaiowi, by wszystko wyjaśnił.
       - Powrócił Tor.
- W licznym towarzystwie, żeby chronić te miłe zwierzątka?
- Powrócił Tor - uśmiechnął się Kai. - On i pozostali Thekowie właśnie sprawdzają.
- Co sprawdzają?
- Tego nam nie zdradzili - szorstka uwaga komendant przypomniała obojgu Lunzie.
- Aha!
- Prawdę mówiąc, kazali się nam rozejść - dorzuciła Sassinak - i "skontaktują się".
       - Milutcy są, nieprawdaż? - orzekła Varian i powiedziała do Kaia: - Nikt z nas nie
pomyślał, żeby rozmontować ten stary radiolokator Portegina. Kenley się teraz tym zajął.
Wolałabym  już  nie  narażać  ptaszysk  na  takie  odwiedziny,  a  zwłaszcza  wizyty  Theków.
Nie mam pojęcia, że aż tylu ich się tu zjawiło. Chwała niebiosom, że nie wylądowali na
mojej skale! Widziałam co zrobili z lądowiskiem Aygara - zachichotała.
       - Bardzo możliwe - odezwał się Fordeliton - że Thekowie się pomylili.
       - Thekowie? Pomylili się? Jakie to pokrzepiające!
       Kai uznał, że musi oddać Thekom sprawiedliwość; w końcu tak rzadko się mylili w
odniesieniu do innych planet i innych rozumnych gatunków...
       - Wiesz, Varian, ten stary czujnik to na pewno robota Theków. To ich zaskoczyło i
zdezorientowało. Thekowie przekazują wiedzę z pokolenia na pokolenie...
              -  I  przydarzyła  się  luka  pokoleniowa?  -  Wszyscy  dokoła  podzielali  rozbawienie
Varian.
       - Najwyraźniej. Chociaż uważa się, że metoda Theków zapobiega gubieniu wiedzy.
              -  Cóż,  Ireta  to  najodpowiedniejsze  do  tego  miejsce,  nieprawdaż?  -  zażartowała
dziewczyna, lecz zaraz spoważniała. - Choć dalej nie rozumiem, czemu ściągnęło to tutaj
aż tylu Theków. Ireta ma mnóstwo transuranowców, ale... A może i oni śledzą piractwo
planetarne?
       - Nic nam o tym nie wiadomo - odezwała się Sassinak.
       - No to dlaczego ci wielcy Thekowie tkwią przy transportowcu, jakby go pilnowali?
       - Wylądowali za transportowcem, bo tam leży kratownica lądowiska.
       - Niezbyt im się przydała, co? - uśmiechnęła się psotnie Varian. - I co teraz?
       - Miałam ochotę zadać to samo pytanie - westchnęła Sassinak. - Hmmm, skoro już
tutaj  są  i  skoro  Flota  nakazuje  swoim  oficerom,  by  z  nimi  współdziałali,  to  musimy
zaczekac,  aż  znów  będą  gotowi  do  rozmów  z  nami.  Ile  lat  potrzebowali,  Kaiu,  żeby
odpowiedzieć na twoje SOS?
       - Czterdzieści trzy.
       - Lecz tylko trzy dni, żeby odpowiedzieć na twoje pytanie
       Tora - dodała komendant. - Godne uwagi przyspieszenie.
       - No i co nam to dało? - Fordeliton machnął dłonią ku Wielkim Niedźwiedziom.
 
       - Nie mam wyznaczonej służby, pani komendant, więc proszę o przepustkę - rzekł
Anstel;  wstał  z  krzesła  i  przysunął  je  do  stołu,  jak  to  robią  urodzeni  pedanci.  Sassinak
udzieliła  mu  pozwolenia;  wtedy  leciutko  skłonił  się  Varian  i  powiedział:  -  Kai
wspomniał, że przed hibernacją znaleźliście hyracotherium. Czy trasa twojej dzisiejszej
podróży  wiedzie  w  pobliżu  ich  siedlisk?  Gorąco  bym  pragnął  ujrzeć  te  stworzenia.
Przekonałem  się,  że  my,  fani  dinozaurów,  mamy  swoje  ulubione  gatunki.  Ja  przepadam
za jednokopytnymi.
              -  Czemu  nie,  możemy  tam  polecieć.  -  Varian  uśmiechnęła  się  szeroko  i  wstała.  -
Kenley i ja nakręciliśmy wspaniałe sceny z łowiącymi ptaszyskami. Wodne stwory dały
zwykłe przedstawienie i Kenley okropnie się wystraszył, kiedy jakiś płaszczak omal nas
nie dopadł... - zamilkła na chwilę. - Wodne płaszczaki są o wiele mniejsze niż lądowe.
Powinnam je jeszcze parę razy sfilmować.
       - Byłby to dla mnie zaszczyt, pani gubernator, gdybym mógł pani w czymś pomóc.
       Varian uniosła głowę - Anstel był sporo wyższy - i uśmiechnęła się do niego:
              -  No,  to  nie  traćmy  czasu,  kapitanie.  Ireta  akurat  uszczęśliwiła  nas  stosunkowo
pogodnym  dniem.  Proszę  zabrać  sprzęt.  Spotkamy  się  przy  moim  ślizgaczu.  -  Potem
spytała  Kaia:  -  Czy  mam  cię  odwieźć  do  obozu-bazy,  czy  też  zostaniesz  tutaj,  na
wypadek  gdyby...  -  i  z  szelmowską  miną  dorzuciła:  -  gdyby  Thekowie  podjęli
piorunująco szybko jakąś decyzję.
       - Nie, wolę wrócić do obozu - odparł chłopak. Wstał podziękował Sassinak.
       - Jeżeli pani zezwoli, pani komendant, to polecę po ludzi strzegących obozu. Szalupą
będzie najszybciej - odezwał się Fordeliton.
       - A ja wypełnię moją powinność i zawiadomię Dowództwo Sektora o pojawieniu
się Theków - oznajmiła Sassinak.
       Wyszli z mesy. Komendant udała się do swojego biura, a Fordeliton, Kai i Varian
poszli  w  stronę  luku.  Ford  z  przesadną  ostrożnością  zerknął  na  transportowiec  i
wystające spoza niego trójgraniaste góry.
       - Wciąż tu są? - spytała dziewczyna.
       - Jak najbardziej!
              -  Robią  wrażenie,  no  nie?  Oooo,  ciekawa  jestem,  co  on  o  nich  myśli  -  Varian
pokazała na coś palcem.
       Obaj mężczyźni spojrzeli w tamtym kierunku: do Średniego Theka zbliżał się jakiś
ślizgacz.
       - To musi być któryś z Iretańczyków - stwierdził Fordeliton. - Daliśmy im ślizgacze
z takimi oznaczeniami.
       - To Aygar - powiedziała dziewczyna: - Czy wiesz, co oni robią?
       - Nie miałem czasu, żeby się tym zainteresować; tyle się przecież działo w waszych
obozach.  Chyba  już  zdążyli  rozbić  jeden  ślizgacz.  Trzeba  czasu,  żeby  przywyknąć  do
nowoczesnych udogodnień.
       Jednak Aygar zręcznie posadził ślizgacz, wysiadł i obszedł Theka. Ciekawy widok,
pomyślała Varian, przystojny młodzian, wyniośle okrążający jedną z najstarożytniejszych
 
istot galaktyki: żadne z nich nie ma najmniejszych wątpliwości co do swojej pozycji w
owej  galaktyce,  chociaż  Aygar  pragnąłby  na  zawsze  pozostać  na  Irecie.  Iretańczyk
spostrzegł obserwującą go trójkę i powoli zmierzał ku nim.
       - Cóż to takiego?
       - To Thekowie - uśmiechnęła się Varian.
       - Co oni tutaj robią?
       - Sprawdzają.
       Aygar odwrócił się i spojrzał na milczących, nieruchomych Theków.
       - Co sprawdzają?
       - Tego nam nie zdradzili.
       - Czy zawsze tak niszczą kratownice lądowiska? Pewno nie są zbyt mile widzianymi
gośćmi.
       - Gdy ktoś jest tak wielki, jak ten Thek, nikt się nie odważy głośno go krytykować.
       - Ta komendantka twierdzi, że to sprzymierzeńcy? - Varian potwierdziła, wiec znów
zapytał: - A niby czyi? Waszych - tu wskazał na krążownik - czy tamtych? - Machnął ręką
ku transportowcowi.
       - A ty po czyjej stronie jesteś? - głos Fordelitona był podejrzanie łagodny. - Naszej
czy ich?
              Aygar  uśmiechnął  się  do  niego;  Varian  po  raz  pierwszy  widziała  na  twarzy
Iretaficzyka tak szczere rozbawienie.
       - Dowiecie się, kiedy podejmę decyzję. O ile ją podejmę.
       Młodzieniec odwrócił się na pięcie i ruszył w kierunku swojego ślizgacza; szedł
sprężystym krokiem. Lekko wskoczył do pojazdu, opuścił kopułę i wystartował.
       - Varian? - wysapał Anstel. - Tak się bałem, że już odleciałaś. Musiałem wziąć parę
rzeczy.
       Dziewczyna z trudem stłumiła śmiech. Anstel obwiesił się najrozmaitszym sprzętem
jak choinka bombkami - niektórych aparatów w ogóle nie znała.
              -  No,  to  możemy  lecieć  -  oznajmiła.  -  Informujcie  mnie  o  wszystkim,  dobrze?
Fordelitonie? Kaiu? I tak muszę zostawić ptaki w spokoju, żeby wróciły do siebie, więc
z ochotą spełnię twoją prośbę, Anstelu. Ruszamy?
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY
              Dwaj  stewardzi,  pozostawieni  w  obozie,  wciąż  jeszcze  byli  wstrząśnięci
pojawieniem się Theków.
              -  Nigdy  nie  widziałem  takiego  ich  tłumu  -  mówił  starszy  ze  stewardów  -  a
obleciałem spory szmat galaktyki. Pojedynczych widywałem tu i tam, ale tylu na raz? -
Podrapał  się  po  krótko  ostrzyżonej  głowie,  potem  przeciągnął  dłonią  po  twarzy,  jakby
 
ścierał z niej wszelki wyraz. - Ale widowisko! Warte opicia.
       - Czy któryś się do ciebie odezwał?
       - Odezwał?! - steward otworzył usta ze zdumienia i stuknął kciukiem w swoją pierś:
-  Do  mnie?!  Powiedziałem  im,  żeby  odnaleźli  krążownik  -  przerwał  i  puścił  oko  -  bo
wiem, że wszystko potrafią odszukać.
       Kai i Fordeliton spojrzeli na siebie z rozbawieniem.
       - No i znaleźli was - steward ze świstem wypuścił powietrze z płuc. - Nigdy czegoś
takiego  nie  widziałem.  -  Lewą  ręką  ręką  zamarkował  lot.  -  Ci  wszyscy  Thekowie,
zlatujący  się  tutaj...  choć  jak  mogą  latać  takie  krzemowe  stożki?  Nadlatują  i  ani  na
chwilę nie łamią szyku... i lądują znienacka, wszyscy razem.
       - Thekowie potrafią wywierać głębokie wrażenie - przyznał dwornie Fordeliton i
gestem zaprosił stewardów na pokład szalupy.
              -  Przygotowaliśmy  panu  skromny  posiłek,  gubernatorze  -  powiedział  starszy,  a
młodszy zaczął się uśmiechać, zadowolony z siebie. - Mieliśmy trochę wolnego czasu, a
lubię  się  zajmować  prawdziwą  żywnością.  Lecz  tym  razem  chwała  przypada  komu
innemu.
       - To miło z waszej strony - uśmiechnął się Kai i skinął głową. - Wszyscy docenią te
wysiłki.
              -  Przynajmniej  w  ten  sposób  chcielibyśmy  wam  wynagrodzić  poprzednie
nieprzyjemności.
       Szalupa wystartowała i przekroczyła barierę dźwięku; kula nad obozem rozjarzyła
się na moment, potem przybrała swą zwykłą barwę. Ciszę panującą w obozie zakłócało
jedynie  słabe  posykiwanie  osłony  siłowej,  na  której  spalały  się  owady;  był  to  bardzo
kojący dźwięk. Kai głęboko odetchnął; cieszyło go, że jest sam, że ma parę godzin tylko
dla siebie, zanim przybędą tu pozostali. Poszedł do mesy, wabiony aromatem bulgocącej
na wolnym ogniu potrawy.
       Nagle uświadomił sobie, że nie miał okazji poszperać w bankach pamięci "Zaid-
Dayan" i sprawdzić, czy Thekowie już się gdzieś tak licznie pojawili. Nie było to jednak
aż tak ważne, zaś obecność Wielkich Niedźwiedzi - tu Kai uśmiechnął się do siebie - to
na pewno bezprecedensowa sprawa. Gdy już wróci na ARCT-10, opowie o tym za parę
drinków. Znów głęboko westchnął: "Gdy wróci". I tę sprawę zapomniał wyjaśnić, choć
Sassinak  na  pewno  by  wspomniała,  gdyby  ją  doszły  jakieś  wieści  o ARCT-10!  Lepiej
przemyśleć zdumiewające wydarzenia dnia, niż się zamartwiać niewiadomym.
       A więc Thekowie już kiedyś tutaj byli i żaden z nich o tym nie pamiętał, pomimo
wychwalanej ciągłości informacji tego gatunku. Kai wiedział, że kiedy powstaje młody
Thek - niektórzy twierdzili, że dzieje się to wówczas, gdy dwaj Thekowie zderzą się z
taką  energią,  że  odskakują  od  nich  odpryski  -  to  natychmiast  uzyskuje  nie  tylko  pamięć
całej rasy, lecz i "pamięci operacyjne" wszystkich swoich krewnych w linii prostej. Nikt
nie  wiedział,  ilu  właściwie  było  Theków.  Kolejni  dowcipnisie  uzupełniali  fantazją
brakujące wiadomości. Twierdzili mianowicie, że Thekowie nigdy nie umierają - rosną
i zmieniają się w planety.
 
       Kaiowi wpadł do głowy pewien pomysł, o wiele bardziej fantastyczny niż pomysł
Fordelitona:  a  może  Ireta  to  właśnie  Thek?  Ogromnie  pociągający  pomysł,  choć
pozbawiony  naukowych  podstaw.  Może  na  nie  zbadanych  przez  jego  ekipę  obszarach
Irety naprawdę wznosi się góra-Thek? Chłopak wypadł z mesy i pognał do wahadłowca,
trawiony ciekawością - na szczęście uważał, żeby nie zahaczyć ramieniem śluzę. Uderzył
biodrem o framugę wąskich drzwi do kabiny pilotów. Wystukał polecenie przywołania
map sporządzonych przez sondę; oby tylko nie zniknęły z banków pamięci wahadłowca!
Przecież  minęły  czterdzieści  trzy  lata!  Odetchnął  z  ulgą,  gdy  na  ekranie  ukazały  się
nagrania z sondy. Chmury, jak zwykle, zasłaniały większość powierzchni Irety, ale filtry
sondy  poradziły  sobie  z  tym  i  planeta  ukazała  się  jasno  i  wyraźnie.  No  dobra,  jak  też
mógłby  wyglądać  taki  starożytny  Thek?  Jak  piramida?  Ale  czy  byłby  to  najtrwalszy,
najwytrzymalszy  kształt?  Pewno  taka  krzemowa  góra  byłaby  na  tyle  niezwykła,  żeby
sonda  ją  zarejestrowała?  Kai  zagryzł  wargi  i  patrzył,  jak  sonda  zmienia  orbitę,  żeby
sfilmować nowe obszary głównego kontynentu. Chyba że... - Chłopak powiększył obraz
łańcucha  wysepek,  lecz  były  to  bez  wątpienia  twory  wulkaniczne.  Thekowie  są
przeraźliwie cierpliwi nigdy "nie wychodzą z siebie".
              Jeśli  istotnie  byłby  na  Irecie  Thek,  to  gdzie  by  się  usadowił?  Płyta  skalna!  Kai
przywołał mapę głównego kontynentu i przyjrzał się jej uważnie. Westchnął - latali nad
prawie  całym  tym  obszarem  i  nigdzie  nie  dostrzegli  żadnych  niecodziennych  formacji
skalnych!  Lecz  czy  szukali  wówczas  Theka  zmienionego  w  górę?!  Nie. A  może  Tor  go
zauważył  lub  otrzymał  od  niego  jakieś  wieści?  Kiedy  Thek  przestaje  słać  myśli  do
swoich pobratymców? Może przestał nadawać, żeby przedłużyć swoje życie? Lub żeby
zachować  pamięć?  Czy  tych  czterdziestu  Theków,  którzy  wylądowali  w  pobliżu  obozu
Dimenona, nie szukało aby swojego krewniaka?
       "Sprawdzamy", powiedział Tor. I nie szło o to, czy ten stary czujnik był ich roboty,
ani  o  to,  czy  roszczą  sobie  prawa  do  Irety.  Na  pewno  szukali  owego  niezmiernie
starożytnego  Theka,  który  nie  był  spokrewniony  z  żadną  z  obecnych  generacji. A  jeżeli
Thekowie ogłoszą, że Ireta należy do nich, to co z tego wyniknie dla niego, Kaia i jego
zespołu?  Chłopak  smutno  westchnął.  Już,  już  mieli  odnieść  jakieś  korzyści  z  tej  całej
sprawy,  a  tu  ujawniają  się  wcześniejsi  i  ważniejsi  pretendenci.  Oni  zaś  dostaną  za  te
stracone  czterdzieści  trzy  lata  tylko  gołą  pensję  i  uprzejmy  uścisk  dłoni  -  tyle  im  da
Korpus Eksploracji i Ewaluacji. Przynajmniej, pocieszał się Kai, Varian odniesie z tego
jakąś korzyść.
       Rozległ się sygnał z kuli, przyjazne powiadomienie o powrocie. Kai ostrożnie i z
wysiłkiem  podniósł  się  z  fotela  pilota.  Wygasił  ekran  i  poszedł  sprawdzić,  kto  się
zjawił. Z ulgą stwierdził, że ląduje właśnie duży ślizgacz z grupą Trizeina. Wiedział, że
musi powiedzieć kolegom o swoich domysłach; choćby po to, żeby potem nie przeżyli aż
takiego szoku. Poza tym, jeśli źle zinterpretował fakty, ktoś z nich mógłby to wychwycić
i może nawet wpaść na jakiś lepszy pomysł.
              -  O,  dobrze,  że  jesteś,  Kaiu  -  powitał  go  Trizein  z  twarzą  zarumienioną  z
podniecenia  i  ruszył  do  przejścia  w  polu  siłowym.  Za  nim  szedł  obładowany  kasetami
 
Bonnard,  uśmiechając  się  z  zadowoleniem.  Terilla  i  Cleiti  paplały  z  ożywieniem.  -
Niespodziewanie natknęliśmy się na Theków. Jest ich tutaj całe mnóstwo.
       - Całe tłumy, Kaiu, całe tłumy! - potwierdził Bonnard.
       - Co robili? - chłopak próbował zachować spokój, lecz podniecenie kolegów tylko
wzmogło jego niepokój.
       - Szukali! - oznajmił triumfalnie Bonnard.
       - Nie, drogi chłopcze, obserwowali.
              -  Nie,  szukali;  trzymali  się  skalnej  płyty  -  Bonnard  zerknął  na  Kaia,  prosząc  o
poparcie. - Możemy znów korzystać z banków pamięci wahadłowca, prawda? Pokażę ci,
o  co  mi  chodzi,  zapamiętałem  współrzędne  -  potrząsnął  głową;  znów  oczekiwał
wsparcia.
       - No, to sprawdźmy - rzucił Kai z udawaną ochotą. Zachował spokojną minę i głos,
chociaż  aż  go  mdliło  z  narastającego  rozczarowania.  To  tak  bogowie  doświadczali
niedowiarków, pomyślał, wracając do wahadłowca.
       Na ekranie znów pojawiły się mapy i Bonnard wdał się w dyskusję z Trizeinem, z
uporem dowodząc swojej teorii, że Thekowie przeszukują skraj skalnej płyty.
       - Na pewno szukają czegoś, Kaiu - twierdził Bonnard. - Unoszą się tuż nad ziemią i
latają tam i z powrotem, tam i z powrotem. Sądziłem, że tkwią nad starymi czujnikami.
Czego szukają tym razem?
       - Sędziwego Theka - powiedział Kai.
       - Sędziwego Theka? - Trizein zmarszczył brwi, zaniepokojony i zdumiony. - Nasz
indykator nigdy nie wykrył takiego źródła ciepła, prawda, Bonnardzie?
       - Nie - odparł stanowczo zapytany.
       Znów rozległ się sygnał z kuli i Kai skorzystał z tego pretekstu, żeby uciec przed
zachwytami  Trizeina  nad  dinozaurami  i  przed  prostoduszną  wiarą  Bonnarda  w
nieomylność Theków.
       - Kaiu! - pobiegł za nim Bonnard. - Kaiu!
              Zatrzymał  się  niechętnie  i  odwrócił:  chłopiec  wyjmował  antyseptyczny  gazik  ze
swojej "pierwszej pomocy". Podał go Kaiowi z nieśmiałym uśmiechem.
              -  Masz  trochę  krwi  na  brodzie.  Lepiej,  żeby  nie  zobaczyły  tego  ani  Varian,  ani
Lunzie - Bonnard zawrócił na pięcie i uciekł do wahadłowca.
       Kai przyłożył gazik do wargi; zniknęła gnębiąca go depresja i rozpacz. Poszedł do
przejścia w osłonie siłowej.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY
 
              Gdyby  Varian  zjawiła  się  wieczorem  w  głównym  obozie,  gdyby  Triv,  Aulia  i
Portegin wrócili na wieczorny posiłek, gdyby przylecieli Dimenon i Margit - gdyby się
to przydarzyło, to Kai pewno by ujawnił swoje pesymistyczne domysły co do Theków i
Irety.  Zamiast  tego  fani  dinozaurów  z  "Zaid-Dayan"  i  "Mazer  Star"  zorganizowali
nieformalną,  lecz  pełną  entuzjazmu  dyskusję  i  "przerzucali"  się  z  Trizeinem  i  trójką
dzieciaków sensacyjnymi obserwacjami. Wymogi dobrego wychowania zmuszały Kaia,
żeby  się  dostroił  do  entuzjazmu  kolegów,  choć  wolałby  w  samotności  przetrawić
niepokojące  domysły.  Chyba  dość  dobrze  udawał,  bo  nawet  Lunzie  nic  nie  zauważyła.
Lekarka oglądała rysunki Terilli i przypinała najlepsze do ścian kopuły, żeby upiększyć
nimi pomieszczenie.
       Kai, broniąc się przed smutnymi myślami, zagadnął Perensa, nawigatora z "Mazer
Star":
              -  Co  was  tak  fascynuje  w  dinozaurach?  Przecież  to  cuchnące,  rojące  się  od
robactwa,  niezbyt  inteligentne  zwierzęta?  Nie  mogę  się  w  nich  dopatrzeć  niczego
pięknego. Dla mnie to tylko nienasycone żołądki. Już dawno by padły z głodu, gdyby nie
to, że roślinność Irety tak bujnie się pleni.
              Perens,  elegancki  i  mały  człowieczek,  potarł  cieniutki  wąsik  i  uśmiechnął  się  do
Kaia:
       - Przerabiałeś dzieje Starej Ziemi? - Gdy Kai przytaknął, Perens kontynuował: - Ja
najlepiej pamiętam z tego rozdział o prehistorii. Reszta to tylko wojny i walki o władzę,
takie  same  jak  dzisiaj  w  Federacji;  może  gwałtowniejsze,  bo  ograniczone  do  jednej
małej  planety  i  zwykle  jednego  lub  dwóch  kontynentów.  Zapamiętałem  dinozaury  i  erę
mezozoiczną.  Zapamiętałem,  bo  panowały  na  Ziemi  parę  milionów  lat  dłużej  niż  my!  -
Znów  przygładził  wąsik.  -  Zawsze  mnie  ciekawiło,  jak  to  możliwe,  że  dinozaury  tak
długo  panowały  na  Starej  Ziemi,  a  Homo  sapiens  w  o  wiele  krótszym  czasie  omal  nie
doprowadził  do  samozagłady?  -  Perens  wzruszył  ramionami  i  uśmiechnął  się
prostodusznie do Kaia. - Dinozaury są wielkie, brzydkie i fascynujące! To wcielona siła,
majestatyczna potęga natury!
       Wtem pojawiła się koło nich Lunzie z tacą zastawioną szklaneczkami z iretańskim
napitkiem, który sama wynalazła. Nie mogła im sprawić większej przyjemności.
       - Nie zmarnowałaś czasu, Lunzie! - oznajmił Kai i uśmiechnął się zachęcająco do
Perensa. - Mam nadzieję, że nie odmówisz! To co prawda tylko lokalny napitek, ale jaki
pyszny!
       - Kai, przecież to z naturalnej fermentacji, nie syntetyczne! - Lunzie uniosła brew w
udanym zdumieniu.
       - Szybko się uczę, jak przystało na pilnego Adepta - odparł i uniósł szklaneczkę w
toaście. Chciał pociągnąć łyk, lecz się powstrzymał: - Czy to się nie "pokłóci" z lekami
od Mayerd?
       - Przecież bym ci tego nie podała, gdyby się miało "pokłócić".
       - W takim razie... - Kai opróżnił szklaneczkę i wyciągnął ją po nową porcję.
 
       - Hmmmm. Nasze niewiniątko nabrało złych nawyków! - stwierdziła Lunzie, lecz
spełniła jego prośbę, zanim odeszła.
       Perens był ostrożny. Najpierw zwilżył usta i oblizał je. Potem pociągnął niewielki
łyczek i roztarł językiem na podniebieniu. Kai przyglądał mu się z niejakim podziwem,
bo alkoholowy napitek trochę "gryzł". Wreszcie Perens raczył wypić szklaneczkę.
       - Niezłe, niezłe. Ciekawe, z czego to. Wybacz... - i Perens odszedł na poszukiwanie
lekarki.
              Kai  ruszył  w  stronę  Trizeina,  który  wykładał  Maxnilowi  i  Crilsoffowi  ewolucję
hadrozaurów; nie omieszkał podkreślić, że jedna z rodzin owych dinozaurów zamieniła
wyczulony  zmysł  węchu  na  ostrzejszy  wzrok.  Obaj  panowie  słuchali  Trizeina  z
niekłamaną  ciekawością,  co  im  nie  przeszkadzało  -  jak  to  natychmiast  spostrzegł  Kai  -
ochoczo popijać. Maxnil dał Lunzie znak, że prosi  o  ponowne  napełnienie  szklaneczki.
Lekarka  nie  skąpiła  napitku,  więc  całe  towarzystwo  wkrótce  stało  się  zbyt  wesolutkie
jak dla Kaia. Pod koniec wieczoru już nie ulegało wątpliwości, że goście z krążownika
muszą tu spać, bo żaden z nich nie mógł w tym stanie pilotować ślizgacza.
              Rano  poderwała  ich  kakofonia  dźwięków.  Zwykły  sygnał,  zignorowany  przez
śpiochów,  przeszedł  w  ostre  buczenie.  Także  w  kopule  Kaia  komunit  brzęczał  coraz
głośniej. Nacisnął odrętwiałymi palcami przełącznik i zgłosił się, chrypiąc.
              -  Komendant  Sassinak  śle  wyrazy  szacunku,  gubernatorze  Kaiu.  Zaprasza  cię  na
ważne spotkanie i wysyła po ciebie szalupę. Czy są tam może, sir - dodał uprzejmy głos
oficera dyżurnego - porucznik Pendelman, pierwszy podoficer Maxnil i...
       - Są w głównej kopule. Zaraz ich postawię na nogi. Mogę przylecieć razem z nimi.
              -  Nie,  sir,  ich  ślizgacz  nie  jest  dość  szybki.  Przepraszam,  właśnie  się  zgłosili  -  i
oficer wyłączył się.
       Ważne spotkanie? Uczucie ulgi walczyło w Kaiu z trwożnym oczekiwaniem tego, co
nastąpi.  Powinien  był  porozmawiać  wieczorem  ze  swoimi  ludźmi,  choćby  po  to,  żeby
ich przygotować. Zaraz jednak zganił się za ciągłe oczekiwanie kłopotów, które mogły w
ogóle się nie pojawić. Spotkanie u Sassinak mogło mieć wiele innych przyczyn: zjawił
się  trybunał,  dostała  ze  Sztabu  wieści,  których  nie  chciała  szeroko  rozgłaszać,  albo
dotarł raport od Dupaynila.
              Kai  wyszedł  spod  kopuły  -  Ireta,  jak  na  zawołanie,  powitała  go  promiennym
wschodem  słońca.  Z  otwartymi  ustami  podziwiał  czysty  błękit  nieba,  widoczny  na
wschodzie  ponad  pasmem  gór.  Dalej  lśniły  krwistoczerwone  obłoki,  cętkowane
pomarańczowo i żółto - ostre, rażące oczy barwy. Idąca od nich ciemna purpura zaczęła
nasączać kryjący resztę nieba płaszcz szarych, nocnych chmur. W oddali zahuczał grzmot
i  lekki  wiaterek  przedostał  się  przez  osłonę  siłową,  choć  na  pewno  by  powstrzymała
silniejsze wichry. Taki piękny poranek musi być zwiastunem ważnych spraw, pomyślał
Kai. I zaraz z niedowierzaniem zmarszczył brwi - nie był skłonny wierzyć w przeczucia.
              -  Ta  piekielna  planeta  choć  raz  wygląda  sympatycznie  -  stwierdziła  Lunzie,
podchodząc do chłopaka.
              Uśmiechnął  się  do  niej,  zadowolony,  że  jeszcze  ktoś  podziwia  nieoczekiwane
 
piękno świtu.
              -  Co  to  za  zamieszanie?  Wyją  wszystkie  brzęczyki  w  obozie  -  lekarka  przetarła
zaspane oczy.
       - Sassinak mnie wzywa.
       - Mnie również. Czy Varian też tam będzie?
       - Chyba tak. Idę obudzić oficerów.
       - Pomogę ci - uśmiechnęła się szelmowsko lekarka. Oficerowie z "Zaid-Dayan" nie
żałowali sobie napitku
       Lunzie, a ją zawsze bawiły skutki nadmiernego folgowania nałogom.
              Kai  i  Lunzie  ledwo  zdążyli  dobudzić  śpiochów,  kiedy  kula  rozdźwięczała  się
radośnie. Wyskoczyli spod kopuły - burta szalupy lśniła w porannym słońcu, zagrzmiał
nadlatujący pojazd. Kai otworzył przejście w osłonie siłowej.
       - Nie marnują czasu, cooo? - odezwała się Lunzie. Przyleciał po nich Fordeliton.
       - Mamy zabrać również Varian - oznajmił, dając im znak, żeby zapięli pasy. - Sztab
Sektora  nadesłał  uzupełnienie  danych.  Ź ARCT-10  wszystko  w  porządku,  Kaiu  -  Ford
uśmiechnął się szeroko do geologa. - Sztab właśnie dostał od nich wiadomość.
       - Co się z nimi działo? Wiesz coś konkretnego? - podekscytowany Kai nachylił się
ku pilotowi, przytrzymywany pasami.
              -  Zamknij  się,  to  ci  wszystko  powiem  -  pouczył  go  uprzejmie  Ford.  -  Jak  wiesz,
polecieli badać kosmiczny sztorm, a ten okazał się znacznie potężniejszy niż ktokolwiek
by  się  spodziewał.  Sztab  uznał,  że  w  przyszłości  należy  "unikać,  powtarzam,  unikać"
takich  kosmicznych  przyjemności.  Twój  statek  stracił  jeden  silnik  i  główną  antenę
nadawczą, a pozostałe trzy silniki zostały poważnie uszkodzone. Odłamki podziurawiły
niektóre sektory mieszkalne, na szczęście nie było zbyt wiele ofiar. Nie podali nazwisk
tych,  którzy  zginęli.  Wasz  statek  badawczy  musiał  się  wlec  na  awaryjnym  zasilaniu  do
najbliższego układu. Zajęło mu to akurat czterdzieści trzy lata. Sztab ich zawiadomił, że
jesteście  bezpieczni.  Powinniście  wkrótce  dostać  od  nich,  bezpośrednio  od  nich,
dokładny raport - Ford uśmiechnął się do Kaia, zadowolony, że przynosi dobre wieści.
       - Więc świt był naprawdę zwiastunem przyjemnych nowin - Lunzie była radośnie
zaskoczona.
Kai wiercił się niecierpliwie, przytrzymywany pasami. Kamień spadł mu z serca.
       - Zawsze się dziwiłam, dlaczego SB uważają, że wyjdą bez szwanku z wszelkich
zagrożeń  -  mówiła  lekarka.  -  Między  innymi  dlatego  wolałam  polecieć  z  twoim
zespołem,  Kaiu.  Uznałam,  że  pobyt  na  planecie  jest  ociupinkę  bezpieczniejszy  niż
igraszki  z  kosmicznym  sztormem.  -  Uśmiechnęła  się  krzywo.  -  No  i  faktycznie  był
bezpieczniejszy.
              -  Co  takiego?  Mimo  buntowników,  kriogenicznego  snu  i  piratów?  -  zdumiał  się
Fordeliton.
              -  Przynajmniej  miałam  pod  stopami  twardy  grunt.  A  atmosfera  Irety  zawiera
mnóstwo tlenu.
       Ford parsknął z dezaprobatą i zatkał nos. Potem pochylił się nad konsoletą; szalupa
 
schodziła w dół, po Varian. Dziewczyna czekała na nich na szczycie urwiska.
              -  Z  ARCT10  nic  się  nie  stało,  Varian  -  zawołał  Kai,  gdy  tylko  się  do  nich
przyłączyła.
       Dziewczyna musiała jednak powściągnąć wybuchy radości, bo Fordeliton kazał jej
usiąść  i  przypiąć  się  pasami.  Szalupa  pomknęła  w  stronę  płaskowyżu.  Kai  kilka  razy
powtórzył to wszystko, co wiedział o ARCT10 i ponownie, wspólnie z Varian, przeżył
radość z ocalenia statku.
              -  Po  co  Sassinak  nas  wezwała  skoro  świt,  jeżeli  ARCT  jeszcze  tu  nie  leci?  -
dopytywała się dziewczyna.
       - Thekowie - odparł lakonicznie Ford.
       - Zweryfikowali? - zaciekawiła się Lunzie.
              -  Tak  sądzi  nasza  komendant,  chociaż  wieść  przekazano  w  typowej  manierze
Theków. Żadnych szczegółów.
       - Nadzwyczaj ciekawe - oznajmiła lekarka; ton jej głosu sprawił, że Kai i Varian
natychmiast na nią spojrzeli. - Co z Thekami?
       - Niedźwiedzie jak stały, tak stoją - odparł Ford i nagle dorzucił z ożywieniem: -
Odwołuję to! Poruszyły się!
       Włączył główny ekran i zobaczyli płaskowyż. Krążownik i transportowiec tkwiły na
swoich  miejscach.  Natomiast  Średni  Thekowie  nie  pełnili  już  warty  u  schodni
"ZaidDayan",  a  Olbrzymi  Thekowie  nie  górowali  nad  transportowcem.  Jedni  i  drudzy
znajdowali się na najdalszym krańcu kratownicy lądowiska. Zabrzęczał komunit.
       - Tu Fordeliton. Tak, pani komendant. Widzimy, że się przemieścili. Tak? Tak jest,
psze pani - i lekko zmienił tor lotu. - Mam was tam wysadzić. Rany boskie! - zawołał, bo
nagle zawyły wszystkie sygnały alarmowe, ostrzegające możliwości kolizji.
       - Nie zmieniaj toru lotu! - krzyknęła władczo Lunzie i Ford jej posłuchał.
              Szalupa  aż  się  zakołysała,  kiedy  przemknęli  obok  niej  Thekowie,  spieszący  do
swoich pobratymców na krańcu lądowiska..
       - Co to było? - spytała Varian, świadoma, że o włos uniknęli zderzenia.
              -  To  tłum  Bonnardowych  Theków  -  odparł  zirytowany  Kai;  nawet  Thekowie,
zwłaszcza Thekowie, powinni przestrzegać reguł bezpieczeństwa przy lądowaniu.
       - Co oni sobie myślą? Co oni wyczyniają? - Varian też była oburzona.
       - Organizują zebranie - powiedziała Lunzie, a ton jej głosu zdradzał ogarniające ją
napięcie.  Nagle  odpięła  pasy.  -  Mógłbyś  zwolnić,  Ford?  Czy  tylko  Kai  i  Varian  są
zaproszeni na to spotkanie?
              -  Nie.  Także  komendant  oraz  -  Ford  wskazał  na  ekran  -  ktoś  z  osady  i  z
transportowca.
       Przez lądowisko ciężko szedł kapitan Cruss; dwa ślizgacze - jeden z osady, drugi z
krążownika, każdy z jednym pasażerem - zbliżały się w stronę Theków.
              -  Cóż  oni  wyczyniają?  -  zdumiał  się  Fordeliton  i  podkręcił  powiększenie  na
przednim ekranie.
              Tłum  mniejszych  Theków  wcale  nie  wylądował  obok  swoich  większych
 
pobratymców.  Niektórzy  z  nich  zawiśli  w  powietrzu,  inni  "przyczepili  się"  do
Olbrzymich  Niedźwiedzi,  tworząc  struktury  zaprzeczające  istnieniu  grawitacji.  Nagle
pojawiły  się  trzy  Średnie  Niedźwiedzie.  Dwa  z  nich  zawisły,  odwróciły  się  i
wpasowały swe stożkowe czuby w luki pomiędzy największymi Thekami.
       - Tak, nie myliłam się - powiedziała cicho Lunzie. - Słyszałam o takiej konfiguracji,
ale nawet nie marzyłam, że to kiedykolwiek zobaczę. To konferencja Theków! - w głosie
lekarki brzmiało zdumienie i lęk. - Jeżeli chcecie pamiętać więcej niż oni wam pozwolą,
Kaiu i Varian, to was "ekranuję".
       - Nie rozumiem - Kai patrzył to na struktury tworzone przez Theków, to na surową
twarz Lunzie.
       - Ufasz mi?
       - Jasne, że tak. I Thekom też. Nigdy nie skrzywdzili nikogo z naszej rasy.
              -  Wiesz,  co  oni  myślą  o  takich  efemerydach  jak  my?  -  uśmiechnęła  się  krzywo
lekarka.  -  Są  zdania,  że  powinniśmy  wiedzieć  tylko  to,  co  absolutnie  niezbędne. A  ja
bym chciała się dowiedzieć wszystkiego o tym, co się tu właściwie dzieje i co ściągnęło
na Iretę aż tylu Theków. A ty nie?
       Kai musiał przyznać, że i on by chciał.
       - No, to świetnie. O naradach Theków wiem, że: nie zdarzają się zbyt często, może
raz  na  sto  lat,  i  że  nie  ma  mowy,  żeby  wtedy  cokolwiek  przed  nimi  zataić.  Nie  mam
pojęcia,  jakim  cudem  Thekowie  wnikają  w  obce  umysły,  lecz  nie  ma  najmniejszej
wątpliwości,  że  istotnie  to  czynią  -  rysy  Lunzie  złagodniały;  kiwnęła  pokrzepiająco
głową. - Nie masz się czego bać, Kaiu. Czyste sumienie i niewinne serce bardzo ci się
teraz  przydadzą.  A,  i  wiem  jeszcze,  że  ludzie  uczestniczący  w  takich  naradach
stosunkowo  niewiele  z  nich  pamiętają.  Właściwie  pamiętają  tylko  to,  co  ich
bezpośrednio dotyczy. Nie mam pojęcie, czy moje "ekranowanie" na coś się przyda, lecz
warto spróbować. Jak myślisz? - Potrząsnęła głową, patrząc uporczywie na Kaia.
       - Lunzie wyjaśniła wam zasadnicze kwestie - spokojnie, choć z nutką ponaglenia,
powiedział Ford. - Lada moment będę musiał lądować.
       - Jestem za - stwierdziła Varian, prostując się i specjalnie nie patrząc na Kaia.
              -  Na  pewno  chciałbyś  pamiętać  calutką  konferencję,  Kaiu  -  przekonywała  go
łagodnie  Lunzie.  -  Raz  na  jakiś  czas  możemy  sobie  pozwolić  na  taki  wyskok,  my,
efemerydy. I to wcale nie oznacza nielojalności wobec Theków, Kaiu.
       Chłopak skinął głową na znak zgody, choć nie pozbył się całej niechęci. Sam nie
wiedział,  dlaczego  się  tak  opiera  -  przecież  ogromnie  chciał  się  dowiedzieć,  co  się
właściwie  dzieje  na  Irecie.  Zwłaszcza,  że  odnalazł  się ARCT-10  i  może  nawet  już  ku
nim leci.
       - Odprężcie się - poleciła Lunzie - oczyśćcie umysł z wszelkich myśli, oddychajcie
głęboko i powoli. Przygotujcie się do zapadnięcia w trans.
              Tym  razem  było  inaczej  niż  przy  ustanawianiu  psychicznych  barier.  Lekarka  po
prostu  wzmocniła  nakazy,  które  zaszczepiono  im  jako  Uczniom,  nakazy  mające  chronić
przed  posthipnotycznymi  sugestiami.  Skończyła  tuż  przed  lądowaniem  szalupy,  którą
 
Fordeliton  osadził  w  pobliżu  ogromnej  konstrukcji  z  Theków.  Dwa  Olbrzymie
Niedźwiedzie  dzieliła  wąska  szczelina,  Średni  Thekowie  wisieli  w  powietrzu.
Najmniejsi,  którzy  się  nie  "wpasowali"  w  sklepienie  całej  konstrukcji,  unosili  się  po
bokach,  jak  przypory.  Katedra!  Tak,  to  najbardziej  przypomina  katedrę,  uznał  Kai,
przepełniony czcią i uwielbieniem.
              Sassinak  i  Aygar  wysiedli  ze  swoich  ślizgaczy;  młody  Iretańczyk  podejrzliwie
patrzył na budowlę z Theków.
       - Czemu się tak ustawili? - spytał Varian, a potem oskarżycielsko łypnął na Kaia. -
O co chodzi? Po co mnie tu przywołali?
       - Thekowie zaraz ci to wyjaśnią - odparła Sassinak.
              -  No  to  na  co  czekają?  Dlaczego  musieli  utworzyć  tę  "budowlę"?  -  machnął
lekceważąco ręką w stronę Theków.
       - Spotkał cię wyjątkowy zaszczyt, młodzieńcze - odezwała się Lunzie, świadoma
wrogości narastającej w Kaiu.
       - Ostatnio spotyka mnie wiele zaszczytów, bez których bym się znakomicie obszedł -
odburknął Aygar. Przesunął po nich wzrokiem i wpatrzył się w potężną sylwetę kapitana
Crussa. - Co mu jest? Na tej planecie nie powinien mieć kłopotów z chodzeniem.
       Wszyscy się odwrócili i spojrzeli na grawitanta - istotnie, dziwacznie się poruszał.
Odchylał  się  nieco  w  tył,  a  jego  nogi  poruszały  się  jedynie  od  kolan  w  dół,  opornie  i
sztywno.
       - Coś mi się wydaje, Aygarze, że i on niechętnie tu przybywa - rzekła z ponurym
grymasem  Lunzie.  -  Obojętnie  jednak  czy  tego  chce,  czy  nie,  weźmie  udział  w  tym
spotkaniu.
       Kapitan Cruss był już na tyle blisko, że dostrzegli jego minę - gniewne oburzenie i
sprzeciw. Zauważyli też, że wcale nie szedł: przesuwał się tuż nad powierzchnią ziemi i
stale próbował wbić obcasy w grunt.
       - Niewielka pomoc przyjaznych Theków uchroniłaby nas przed tyloma kłopotami! -
W  oczach  Lunzie  błyszczała  radość  z  niedoli  grawitanta;  spytała  Sassinak:  -  Czy
pamiętasz całą debatę?
              -  Zapewniam  cię,  że  tak  -  odparła  komendant.  -  Chodźmy.  Niegrzecznie  kazać
czekać gospodarzom, skoro już wszyscy tu jesteśmy.
              Sassinak  z  uśmiechem  ujęła  ramię Aygara  i  dumnym  krokiem  ruszyła  ku  budowli
Theków. Pozostali za nią. Niechętny kapitan Cruss zamykał pochód. Kiedy tylko wszedł
do środka, "katedra" zamknęła się z cichym stukiem.
       "Katedra" to odpowiednie słowo, myślał Kai, rozglądając się wokół. Oświetlenie
wnętrza potęgowało owo wrażenie.
       - Czy Tor jest tutaj? - szepnęła Varian.
              -  Mam  nadzieję  -  odparł  Kai,  przyglądając  się  Thekom  tworzącym  sufit:  nagle
zniknęły dzielące ich wąziutkie szczeliny, lecz wcale nie zrobiło się ciemniej.
       - Sądzę, że odnaleźli tego starożytnego Theka - odezwała się Sassinak i wskazała na
coś.
 
              Kai  dostrzegł  leżący  na  ziemi  jakby  zlepek  porowatych  skał:  matowy,  ciemny,
czamoszary, a nie o lśniącej czerni obsydianu, charakterystycznej dla Theków.
       - Jeżeli istotnie jest to aż tak starożytny Thek, to my, efemerydy, będziemy musieli
skorygować swoje ulubione teorie... i niektóre żarty - dodała komendant.
       Kai wątpił, czy owe kpiące uwagi były bardzo na miejscu, lecz mimo to dodały mu
ducha.
       - Domagam się wyjaśnień, pani komendant, czemu mnie tak haniebnie potraktowano
- huknął kapitan Cruss. Jego głos odbił się tak donośnym echem, że aż się skrzywili.
       - Nie bądź idiotą, Cruss - Sassinak obróciła się ku wielkoludowi. - Świetnie wiesz,
że  Thekowie  rządzą  się  własnymi  prawami.  Teraz  podlegasz  ich  jurysdykcji  i  lada
moment wymierzą ci sprawiedliwość.
       Kai spostrzegł, że mimowolnie utworzyli trójkąt: Cruss stał na jednym wierzchołku,
Aygar  na  drugim,  a  on  i  Varian  na  trzecim;  Sassinak  znajdowała  się  w  środku.  Tyle
zdążył zauważyć, zanim Thekowie zaczęli mówić.
       - Zweryfikowaliśmy - słowo to wstrząsnęło chłopakiem, choć wiedział, że właśnie
dlatego zwołano owo osobliwe zgromadzenie. Wstrząsnęło nim dlatego, że jednocześnie
stanowiło wyrok i spływało sylabami z wewnętrznych ścian "katedry". - Ireta należy do
Theków,  tak  jak  setki  milionów  lat  temu.  Zawsze  będzie  należeć  do  Theków.  A  oto
dlaczego...
       W tym momencie jakiś dziwny dźwięk rozbrzmiał w umyśle Kaia. Chłopak zdążył
jeszcze  dostrzec,  że  Varian  doświadczyła  podobnej  sensacji.  Potem  wszystkich  otoczył
czysty, "biały" ton i zniknęła świadomość.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY
       Kai ocknął się, słysząc głośny jęk. I on jęknął, bo w głowie mu huczało jak nigdy
przedtem.  Czuł  nieznośne  gorąco,  był  przeraźliwie  spocony,  w  oczach  mu  się  ćmiło.
Całkiem  zrozumiałe  dolegliwości  -  słońce  świeciło  wprost  na  ich  głowy.  Pewno
niedawno  spadł  gęsty  deszcz,  o  czym  świadczyła  smrodliwa,  parna  duchota  i  rdzawe
błocko, otaczające suchy trójkątny spłachetek, na którym chwiejnie stali. Varian trzymała
się  kurczowo  Kaia  i  mrugała  oczami,  próbując  odzyskać  ostrość  wzroku.  Sassinak
wspierała  się  na Aygarze.  Cruss  przycupnął  na  ziemi;  biło  od  niego  takie  strapienie  i
przygnębienie, że Kai poczuł litość dla grawitanta.
       - Komendant Sassinak! - Wyrwał ich z odrętwienia radosny okrzyk Fordelitona. -
 
Pani komendant! - wołał Ford, biegnąc ku nim wraz z Lunzie i Florassą. - Nic pani nie
jest? Ta konferencja trwała cztery i pół godziny!
       - Konferencja? - Sassinak zmarszczyła brwi.
              -  Nie  oczekuj  od  nich  żadnych  sensownych  odpowiedzi,  Fordzie  -  ostrzegła  go
Lunzie. Lekarka spojrzała w twarz każdemu uczestnikowi narady, potem ujęła pod ramię
Kaia  i  Varian,  a  Fordelitonowi  dała  znak,  by  wsparł  Sassinak.  -  Zabierzmy  ich  z  tego
słońca.
       - Co mu zrobili ci Thekowie? - spytała Florasse; patrzyła jednak nie na Aygara, lecz
na pognębionego kapitana transportowca.
       - Tylko to, na co zasłużył - odparła lekarka.
       - Aygarze? - Florasse ujęła go za ramię i potrząsnęła. - Jest w szoku.
       - Jasne. Zabierz go ze słońca. Mógłby zażyć stymulator, lecz i tak za godzinę lub
dwie dojdzie do siebie.
       - Co się z nimi stało? - Florasse z rosnącym niepokojem patrzyła na skurczonego
kapitana Crussa.
       - Uczestniczyli w naradzie Theków, a to niecodzienne przeżycie. Kiedy Aygar wróci
do siebie, wszystko ci wyjaśni. A teraz zabierz go ze słońca, kobieto! Idziemy, Ford! -
Lunzie ruszyła ku szalupie.
       Chłodna cienistość wnętrza stateczku przyniosła zszokowanej trójce wyraźną ulgę.
       - Może powinnaś im coś zaaplikować? - niepokoił się Fordeliton, kierując szalupę
ku krążownikowi.
              -  Podam,  podam,  jak  tylko  wrócimy  na  statek.  Łyk  sverulańskiej  brandy  od  razu
postawi ich na nogi, możesz być pewny.
       - Czy twoje ekranowanie zadziałało?
- Jeszcze za wcześnie, żeby to stwierdzić.
       Fordeliton w lot zrozumiał aluzję i poderwał szalupę do krótkiego lotu powrotnego.
Kiedy  wylądował,  Sassinak  podziękowała  mu,  wstała  z  fotela  i  spokojnie  przeszła  do
krążownika.  Kai  i  Varian  za  nią  -  tak  samo  spokojni,  lekko  uśmiechnięci.  Fordeliton
pospieszył za nimi. Lunzie, zadowolona, że jej przyjaciele wracają do siebie, zamykała
pochód.  Sassinak  bez  wahania  poprowadziła  ich  do  swojej  kwatery.  Tam  od  razu
zasiadła za biurkiem i płynnie okręciła się ku konsolecie.
       - Pendelman? Odwołaj Weftów z transportowca. Zabezpiecz patrolowce. Ten statek
wkrótce wystartuje.
              Potem  komendant  odwróciła  się  ku  nim  i  niepewnie  zamrugała  oczami.  Lunzie
wydała okrzyk niezadowolenia i spojrzała pytająco na Fordelitona:
       - Gdzie ona chowa tę brandy?
       Ford otworzył szafkę, wyjął butelkę i szklaneczki. Lunzie nalała szczodre porcje i
rozdała  wszystkim  uczestnikom  narady  Theków.  Potem  dała  znak  Fordowi,  żeby  i  dla
nich obojga przygotował drinki.
       - I nam łyczek dobrze zrobi po tych przeżyciach - lekarka uniosła szklaneczkę. - Za
ocalonych!
 
       Sassinak, Varian i Kai automatycznie powtórzyli toast i opróżnili swoje szklaneczki.
Podziałało natychmiast. Odzyskali normalne kolory i energie.
       - No, przyjaciele, co macie do opowiedzenia? - spytała Lunzie, mocno akcentując
ostatnie słowo.
              Sassinak  zmarszczyła  brwi  i  spojrzała  ze  zdziwieniem  na  swoją  szklaneczkę  i  na
nich.  Kai  ciężko  zapadł  w  fotel  i  omal  nie  wylał  swojej  brandy;  natomiast  Varian,
orientując się, co trzyma w dłoni, pociągnęła porządny łyk i wyciągnęła szklaneczkę po
nową  porcję.  Fordeliton  pospiesznie  nalał  każdemu  kolejną  porcję  brandy.  Zaczęli
mówić  wszyscy  naraz,  potem  przypomnieli  sobie  o  dobrych  manierach  i  umilkli;
wreszcie Sassinak zachichotała.
              -  Czy  twoja  reakcja  oznacza,  że  ekranowanie  podziałało?  -  spytała  z  godnością
Lunzie.
       - O, tak, podziałało, szacowna antenatko - odparła Sassinak. - Odwołałam Weftów i
patrolowce, prawda, Fordzie? Świetnie. To chyba był mój pierwszy rozkaz. Czy Cruss
przeżył?
       - Ledwo, ledwo.
              - Ale  mu  się  dostało  -  zachichotała  Sassinak;  dotknęła  skroni.  -  Nam  wszystkim
zresztą.
              -  Pomimo  naszych  czystych  sumień  i  niewinnych  serc  -  dodała  Varian,  posyłając
Lunzie łobuzerski uśmieszek.
       Sassinak włączyła komunii:
       - Poproś do nas komandora porucznika Dupaynila, Pendelmanie. - Potem zwróciła
się do Lunzie: - Dowiedzieliśmy się wszystkiego, co trzeba. Cruss puścił farbę. I wcale
mu się nie dziwię.
       - A więc wiesz, kto stoi za próbą piractwa?
       - O, tak - Sassinak radośnie się uśmiechnęła. - Zaczekam z tą wieścią na Dupaynila.
Kai i Varian też się okryli chwałą. Słusznie im się to należało.
              -  Wyratowaliśmy  Gera  dosłownie  w  ostatniej  chwili  -  podjął  Kai  z  szerokim
uśmiechem. - Ger to ten Thek, który tu został jako strażnik...
       - Ta planeta to ogród zoologiczny, Lunzie. Rezerwat dinozaurów. Thekowie je tu
zwozili  przez  całe  tysiąclecia,  nawet  przed  kataklizmem  -  wtrąciła  z  podnieceniem
Varian.  -  Trizein  i  pozostali  mieli  świętą  rację:  te  zwierzaki  pochodzą  z  mezozoicznej
Ziemi.
       - Potężne trzęsienie ziemi tak głęboko pogrzebało Gera - dorzucił Kai - że nie był w
stanie  wezwać  pomocy.  Zanim  Thekowie  zaczęli  go  szukać,  zużył  niemal  całą  masę
swojego ciała.
              -  Thekowie  od  dawna  obserwowali  Starą  Ziemię  -  przerwała  mu  Varian  -  i  byli
zachwyceni  dinozaurami.  Wiedzieli,  że  na  Irecie  te  stworzonka  zawsze  będą  miały
odpowiednie  warunki,  więc  przenosili  je  tutaj  na  długo  przedtem,  zanim  na  Ziemi
zaczęła im grozić zagłada. Przywieźli im nawet trawę z Przesmyku, bo na Irecie nie ma
witaminy A. Dinozaury to ukochane zwierzaki Theków.
 
              -  Dobrali  się  jak  w  korcu  maku  -  skomentowała  Lunzie.  -  Jedni  i  drudzy  mają
nienasycone apetyty.
              -  Dimenon  miał  rację,  twierdząc,  że  Thekowie  się  objadają.  Bo  się  napychali!  -
Varian parsknęła śmiechem.
              -  Ireta  miała  być  początkowo  żerowiskiem  Theków  -  podjął  opowieść  Kai  -  bo
każde  trzęsienie  ziemi  lub  przesunięcie  geologiczne  uwalniało  mnóstwo  energii.  To
dlatego  umieścili  tu  czujniki.  Ger  je  wykopał.  Tak  się  złożyło,  że  kiedy  go  zasypało
trzęsienie  ziemi,  był  najbliżej  czujnika,  który  wydobyliśmy.  Czujniki  Theków  mają
rejestratory - dlatego łykają je, żeby je odczytać. A przy okazji jedzą. Młodych Theków
trzeba bardzo pilnować, bo by ogołocili całą planetę.
       - Co takiego! - poderwała się Lunzie, a tamtych troje ucieszyło się z jej zdumienia. -
Chyba nie sugerujecie, że...
       - Tak właśnie uważam, Lunzie - przyznała Sassinak. - Co prawda mieliśmy pamiętać
tylko  to,  co  nas  osobiście  dotyczy,  lecz  uzyskaliśmy  wszechstronne  objaśnienia.
Poznaliśmy spory kawał historii Theków - tu spojrzała surowo na Fordelitona. - Jeżeli
sobie cenisz swoją rangę i pozycję Ucznia, komandorze poruczniku, to nie puścisz o tym
pary z ust. Kiedy Thekowie byli młodą rasą, ich nienasycony apetyt gnał ich w kosmos,
na poszukiwanie planet, które by im mogły dostarczyć "surowej" energii. Najbardziej im
odpowiadały transuranowce. Na szczęście nawet w owym odległym okresię odnosili się
życzliwie  do  nowo  powstających  inteligentnych  ras  i  innych  form  życia.  Planety
pozbawione życia "oskubywali" do gołej skały.
       - A więc Inni to Thekowie - westchnęła Lunzie.
              -  Wszystko  na  to  wskazuje  -  przyznała  Sassinak.  -  Thekowie  kierują  się  żelazną
logiką. Nie minęło tysiąc lat, a zorientowali się, że jeżeli nie powściągną żarłoczności,
to głód ich wygna poza galaktykę.
              -  Nic  dziwnego,  że  poczuli  sympatię  do  dinozaurów  -  roześmiał  się  głośno
Fordeliton.
              -  Powinniśmy  być  wdzięczni  losowi,  że  dinozaury  nie  wydały  kosmicznych
podróżników - dorzuciła Sassinak.
       - I wdzięczni Thekom za to, że je ocalili. Lecz co teraz będzie?
       Varian rozpromieniła się i odparła:
       - Ponieważ jesteśmy efemerydami, kruchymi i krótko żyjącymi, to nie powtórzymy
błędu Theków i nie zostawimy tylko jednego strażnika...
       - Masz na myśli dozorcę zoo - wtrącił Kai.
       - Będę mogła zostać na Irecie - ciągnęła dziewczyna - jako opiekunka planety. Będę
mogła  prowadzić  badania  nad  ptakami,  wszystkimi  gatunkami  dinozaurów  i  nawet  nad
płaszczakami, jeżeli nabiorę na to ochoty. Sama ustalę liczebność personelu. - Spojrzała
na chłopaka błyszczącymi oczami. - No, Kaiu, powiedz im o sobie.
       Kai uśmiechnął się z zażenowaniem:
       - Rzecz jasna nie wolno tknąć transuranowców Irety. Lecz ja i mój "klan", jak to
ujęli,  możemy  wydobywać  wszelkie  inne  kopaliny  przez...  przez  całe  nasze  życie?  Nie
 
jestem pewny, czy mieli na myśli tylko długość mojego życia.
       - Nie - odparła Lunzie. - "Klan" to dla Theków na pewno ARCT-10; więc tak długo,
dopóki będzie istniał. Zasłużyłeś na to, Kaiu. Naprawdę zasłużyłeś.
       - Co dziwne - wtrąciła Sassinak - Thekowie zdają sobie sprawę, że bezpowrotnie
utraciliście  szmat  życia.  Jednakże  dzięki  temu  mogli  odnaleźć  zaginionego  Góra  i
zapomnianą planetę. Osądzają wszystko z niecodzienną precyzją.
       - A co z Aygarem i pozostałymi Iretańczykami?
       - Thekowie potraktowali wszystkich ludzi jako jedną grupę, grupę "ocaleficów" -
Varian zerknęła na Kaia, jego mina wyrażała pełną rezygnacji dezaprobatę. - W pewnym
sensie mają rację. Aygar chce tu zostać.
       - Dał to jasno do zrozumienia: zostanie i już - dodał Kai z niechętnym respektem.
              -  Thekowie  zgadzają  się  na  obecność  niezbyt  licznej  grupy  "żywieniowo-
gospodarczej". Spora część Iretańczyków Aygara chciałaby tu pozostać.
              -  Ciekawe,  czy  niektórzy  z  nich  by  się  nie  zaciągnęli  do  Floty  -  zamyśliła  się
Sassinak.  -  Weftowie  są  wspaniałymi  gwardzistami,  lecz  i  wśród  Iretańczyków  są
odpowiedni kandydaci, wysocy i znakomicie umięśnieni. Zajmij się tym, Ford, może się
uda paru zwerbować.
       - A Tanegli? - zapytała Lunzie.
       - Buntu nie można wybaczyć, buntownika nie można uniewinnić - odrzekła surowo
komendant.  -  Zabierzemy  go  do  Dowództwa  Sektora  i  tam  osądzimy.  Thekowie  byli
równie nieugięci co do tego, jak i ja.
       - Crussa odesłali?
       Sassinak splotła palce, uśmiechnęła się z satysfakcją:
           -  Nie  tylko  odesłali,  ale  zakazali  mu  latać. Ani  on,  ani  nikt  z  jego  załogi  i  nawet
żaden z uśpionych pasażerów nie będzie mógł już nigdy opuścić powierzchni planety. Ich
transportowiec już nigdy nie wystartuje.
       - Thekowie niczego nie załatwiają połowicznie, prawda?
              -  Ogromnie  ich  niepokoiło,  o  ile  potraficie  sobie  wyobrazić  poruszonego  czymś
Theka,  planetarne  piractwo  -  włączyła  się  Sassinak.  -  I  cierpliwie  czekali,  aż  my
uczynimy  w  tej  sprawie  coś  konkretnego.  Dopiero  planowane  zajęcie  Irety  zmusiło  ich
do wtrącenia się.
              Rozległo  się  stukanie  do  drzwi.  Komendant  odpowiedziała  i  wszedł  Dupaynil.
Przyjrzał się całej grupce.
              -  W  samą  porę,  komandorze  -  podjęła  Sassinak  -  mam  dla  pana  dobre  nowiny.
Nazwiska. Tylko jedno mi coś mówi - wskazała oficerowi wywiadu krzesło i wystukała
dane  na  klawiaturze  terminalu.  -  Parchandri  zajmuje  stanowisko  odpowiednie  do  tego
rodzaju działalności...
       - Naczelny Inspektor Parchandri? - wykrzyknął zszokowany Fordeliton.
       - Właśnie on.
              -  Dobrze  jest  mieć  kogoś  wysoko  postawionego  w  Eksploracji,  Ewaluacji  i
Kolonizacji  -  zachichotała  cynicznie  Lunzie.  -  Taki  ktoś  najlepiej  się  orientuje,  która
 
planeta dojrzała do zerwania.
       Kai i Varian spojrzeli na nią z osłupieniem.
       - Kto jeszcze, Sassinak? - spytała lekarka. Komendant podjęła ochoczo:
       - Sęk z Formalhaut jest Federacyjnym Radcą do Spraw Wewnętrznych. Nareszcie
wiadomo,  skąd  się  wzięła  jego  fortuna.  Lutpostig  to  gubernator  Diplo,  planety
grawitantów.  Bardzo  dogodne  stanowisko!  Paraden,  co  was  zapewne  nie  zdziwi,  jest
właścicielem spółki, która dostarczyła transportowiec.
       - Pewno cała jego flotylla zostanie w dokach, jak ten statek - odezwała się Lunzie.
       - Nigdy by się nam nie udało wykryć tak wysoko postawionych spiskowców, pani
komendant  -  spokojnie  orzekł  Dupaynil.  Zmarszczył  brwi.  -  To  zadziwiające,  że
człowiek tak nisko postawiony jak Cruss ich znał ich nazwiska.
       - Bo nie znał - odparła Sassinak. - Miał tylko mgliste pojęcie o tym, że w sprawę
jest zamieszany Pełnomocnik Paraden. Thekowie wydedukowali wszystko na podstawie
tego,  co  im  Cruss  powiedział  o  rekrutacji  i  zaopatrzeniu,  i  na  podstawie  tego,  co
wyciągnęli z banków pamięci transportowca.
       - Jak możemy wykorzystać te wiadomości?
       - Z wielką ostrożnością, równie podstępnie jak oni, lecz jeszcze bardziej przebiegle,
Dupaynilu, i na pewno po zażartych dyskusjach w Agencji Wywiadowczej Sektora. Na
całe szczęście, bo jestem nadzwyczaj podejrzliwa, znam od wieków admirała Coromella
i  ufam  mu  bez  zastrzeżeń.  Zaś  znajomość  nazwisk  winowajców,  nawet  tak  wysoko
postawionych, to połowa zwycięstwa.
              -  Zawiadomisz  nas  o  dalszych  kolejach  tej  sprawy,  dobrze?  -  dopominała  się
Lunzie.
       - Kapsułą zwrotną - zażartowała Sassinak i posmutniała. - Ja też dostałam rozkaz
odlotu.  Zrób  użytek  ze  swych  miodoustych  talentów,  Fordelitonie  i  postaraj  się
zwerbować  kilku  Iretańczyków.  Jeżeli  potrzebujecie  jeszcze  czegoś,  Kaiu,  Varian,
Lunzie, żeby dotrwać do przylotu ARCT10, to z przyjemnością spełnię wasze życzenia.
Załadujemy  wszystko  do  szalupy  i  Borander  dostarczy  to  do  obozu.  Jeszcze  jedno  -
Sassinak odwróciła się i dotknęła zamka stojącej za nią szafki; wyjęła pierwszą butelkę,
a  potem  wzruszyła  ramionami  i  wyciągnęła  jeszcze  dwie  kanciaste  butelczyny
sverulańskiej brandy, - Czy mógłbyś znaleźć szklaneczki, Fordzie? Chcę wznieść toast.
       Szklaneczki zostały hojnie napełnione brandy. Sassinak wstała, reszta towarzystwa
również.
       - Za dzielnych, szlachetnych i mądrych "ocaleńców" z Irety! I za dinozaury!
----------------------------
