Randka ze śmiercią
W dobie, gdy technika
łączy ludzi w pary, randka
może się okazać
śmiertelną pułapką
A jakaż to bestia, czując, że nadszedł jej czas,
Pełznie ku Betlejem, by się narodzić?
Yeats
Nikt nie strzela do świętego Mikołaja.
Alfred Emanuel Smith
Rozdział 1
Śniła o śmierci.
Wściekle pulsujące czerwone światło neonu wpadało przez brudne szyby okienne
do pokoju, wydobywając z mroku połyskujące na podłodze kałuże krwi.
Siedziała skulona w kącie, chuda mała dziewczynka z plątaniną kasztanowych
włosów i wielkimi oczami koloru whisky, którą wlewał w siebie, kiedy miał trochę
gotówki. Pod wpływem bólu i szoku te oczy stały się teraz szkliste, a twarz przybrała
ziemisty kolor. Dziewczynka jak zahipnotyzowana wpatrywała się w migocące
światło, które omiatało ściany, podłogę i... jego.
Leżał na podłodze w kałuży własnej krwi.
Z jej gardła wydobył się dziki spazmatyczny jęk. W drobnej dłoni błysnął
zakrwawiony po rękojeść nóż.
Mężczyzna był martwy. Nie miała co do tego wątpliwości. Czuła unoszący się nad
nim świeży zapach śmierci. Była dzieckiem, lecz drzemiące w niej zwierzę
rozpoznało ten odór, który jednocześnie przerażał i sprawiał przyjemność.
Ramię pulsowało boleśnie po uderzeniu, a między nogami czuła wilgoć i piekący
ból po gwałcie. Umazana była nie tylko jego krwią. Lecz on nie żył. Nareszcie była
bezpieczna.
Nagle wolno odwrócił głowę, jak kukiełka na sznurku, i jej ból zmienił się w
przerażenie. Wcisnęła się głębiej w kąt, mamrocząc coś nieskładnie. Jego martwe
usta rozciągnęły się w uśmiechu.
Nigdy się mnie nie pozbędziesz, mała. Jestem częścią ciebie. A teraz tatuś ukarze
córeczkę.
Podciągnął się na rękach i ukląkł. Krew wielkimi kroplami spłynęła mu z twarzy i
pleców. Kiedy wstał i ruszył ku niej chwiejnym krokiem, krzyknęła i obudziła się.
Eve ukryła twarz w dłoniach i zacisnęła usta, by stłumić mimowolny jęk, parzący
gardło niczym bryłki gorącego szkła. Spazmatycznie chwyciła powietrze w płuca.
Zimny dreszcz strachu przebiegł jej po plecach, lecz stłumiła go siłą woli. Nie była
już bezradnym dzieckiem, lecz dorosła kobietą, policjantką, która potrafi się bronić,
w sytuacji kiedy sama staje się ofiarą. Zniknął też obskurny pokój hotelowy.
Znajdowała się teraz we własnym domu, jej i Roarke'a.
Myśląc o Roarke'u, powoli się uspokajała.
Usnęła w fotelu, w swoim urządzonym w domu biurze, bo Roarke wyjechał. Nie
potrafiła spać w ich wspólnym łóżku, gdy jego nie było w domu. Rzadko miewała
koszmary, gdy leżał obok niej, i zbyt często, gdy zostawała sama. Nienawidziła tej
swojej słabości równie mocno jak kochała męża.
Obróciła się w fotelu i dla dodania sobie otuchy wzięła na ręce grubego szarego
kota, który leżał obok zwinięty w kłębek i patrzył na nią, mrużąc różnokolorowe
oczy. Galahad przywykł już do sennych koszmarów pani, nie lubił jednak, kiedy
budzono go o czwartej nad ranem.
–
Przepraszam – mruknęła, wtulając twarz w miękkie futro. - To cholernie głupie.
On przecież nie żyje i nigdy tu nie przyjdzie. Martwi przecież nie wracają. -
Westchnęła, wpatrując się w ciemność. - Powinnam o tym wiedzieć.
Śmierć była jej towarzyszką, ocierała się o nią każdego dnia, każdej nocy. W
ostatnich tygodniach kończącego się 2058 roku posiadanie broni było zakazane, a
medycyna nauczyła się przedłużać życie powyżej stu lat. Mimo to ludzie wciąż się
zabijali. A jej zadaniem było stawać po stronie zabitych.
Nie chcąc ryzykować kolejnych koszmarów, włączyła światło i podniosła się z
fotela. Nogi przestały jej drżeć, a puls wrócił do normalnego rytmu. Ostry ból głowy,
który zwykle następował po dręczących snach, też wkrótce minie.
Ruszyła do kuchni. Galahad pobiegł za nią, mając nadzieję na wczesne śniadanie i
otarł się przymilnie o jej nogi.
–
Najpierw ja,kolego.
Zaprogramowała autokucharza na kawę, potem postawiła na podłodze miskę pełną
chrupek. Kot rzucił się na nie, jakby to miał być jego ostatni posiłek w życiu.
Popatrzyła w zamyśleniu przez okno. Rozciągał się za nim długi pas zieleni, a nad
nim czyste niebo. Wokół panowały spokój i cisza, z czego korzystali w tym mieście
tylko ludzie tak bogaci jak Roarke. Jednak za tą oazą spokoju i wysokim murem,
tętniło normalne życie i śmierć zbierała swe żniwo.
Tam jest jej świat, pomyślała, popijając mocną kawę i usiłując zmniejszyć
sztywność ramienia po nie zagojonej jeszcze ranie. Drobne morderstwa, wielkie
intrygi, brudne występki i krzycząca rozpacz. Znała się na tym lepiej niż na
kolorowy,m świecie pieniędzy i władzy, w jakim obracał się jej mąż.
W takich dniach jak ten, kiedy była sama, a nastrój nie dopisywał, zastanawiała
się, jak mogli się spotkać – ona, celna i ostra jak wystrzelona z łuku strzała
policjantka, stojąca na straży prawa, i on, błyskotliwy Irlandczyk, który przez całe
życie usiłował je omijać. Połączyło ich morderstwo. Dwie zbłąkane dusze, które, by
przeżyć, obrały różne drogi ucieczki, odnalazły się wbrew logice i rozumowi.
–
O Boże, tęsknie za nim. To idiotyczne.
Zła na siebie, odwróciła się z zamiarem wzięcia prysznica i w tym momencie
mrugające światło wideokomu zasygnalizowało połączenie. Nie mając wątpliwości,
kto to, podbiegła do konsolety i włączyła wideo.
Na ekranie ukazała się twarz Roarke'a. Cóż za twarz, pomyślała, kiedy uniósł w
górę czarną brew. Niewiarygodnie przystojna o rysach poety, kształtnych ustach,
wydatnych kościach policzkowych i intensywnie błękitnych oczach, okolona grzywą
gęstych czarnych włosów.
Nawet po roku małżeństwa na widok jego twarzy krew zaczynała szybciej krążyć
jej w żyłach.
–
Eve, kochanie. - Jego głos miał ciepłe, głębokie brzmienie. - Czemu nie śpisz?
–
Właśnie się obudziłam.
Wiedziała, że nić się nie ukryje przed jego uważnym wzrokiem. Na pewno
dostrzegł cienie pod oczami i bladość jej twarzy. Chcąc dodać sobie odwagi,
wzruszyła ramionami i przesunęła dłonią po krótkich rozczochranych włosach.
–
Muszę być wcześniej w centrali policji. Mam mnóstwo papierkowej roboty.
Wiedział więcej, niż mogła przypuszczać. Dostrzegł siłę, odwagę i ból, lecz także
piękno w ostrych rysach, pełnych wargach i oczach koloru whisky, w których teraz
czaiło się zmęczenie. Natychmiast zmienił plany.
–
Wracam dziś wieczorem – oznajmił.
–
Przecież miałeś zostać jeszcze klika dni.
–
Dziś wieczorem – powtórzył i uśmiechnął się. - Tęskniłem za tobą, poruczniku.
–
Tak? - Ku swemu niezadowoleniu poczuła rozkoszny dreszczyk, lecz mimo to
uśmiechnęła się do niego. - Chyba będę musiała poświęcić ci trochę czasu.
–
Koniecznie.
–
Czy to właśnie chciałeś mi powiedzieć, że wracasz wieczorem?
Właściwie to chciał poinformować ją, że zostanie jeszcze dzień lub dwa, i
namówić by przyleciała na weekend na Olim. Zmienił jednak zdanie, uśmiechnął się
i powiedział.
–
Chciałem powiadomić moją żonę, jakie mam plany. Wracaj do łóżka, Eve.
–
Dobrze. - Oboje jednak wiedzieli, że tego nie zrobi. - Do zobaczenia wieczorem.
Hmm... Roarke?
–
Tak?
Musiała wziąć głęboki oddech, by to z siebie wydusić.
–
Ja też za tobą tęskniłam.
Przerwała połączenie, mimo że się uśmiechnął. Już spokojniejsza, zabrała kubek z
kawą i poszła przygotować się na nadchodzący dzień.
Nie zamierzała wymknąć się niepostrzeżenie z domu, lecz też nie starała się
hałasować. Chociaż była zaledwie piąta rano, nie miała wątpliwości, że Summerset
kręci się gdzieś w pobliżu. Wolała uniknąć spotkania ze sztywnym służącym
Roarke'a czy jak kto woli sierżantem, który o wszystkim wiedział, spełniał sumiennie
obowiązki i stanowczo zbyt często wtykał swój kościsty nos w ich prywatne –
zdaniem Eve – sprawy.
Ostatnia sprawa kryminalna zbliżyła ich do siebie, przez co oboje czuli się
niezręcznie. Podejrzewała, że od tamtej pory Summerset unikał jej równie starannie
jak ona jego.
Wspominając owo zdarzenie, bezwiednie potarła bolące ramię. Rano, lub po
długim dniu pracy, wciąż odczuwała w nim lekki ból. Wykorzystanie broni do
maksimum nie było doświadczeniem, które chciałaby powtórzyć, lecz jeszcze
gorszym przeżyciem była chwila, kiedy Summerset wlewał jej do gardła lekarstwo, a
ona była zbyt słaba, by mu dokopać.
Zamknęła za sobą drzwi i wciągnęła w płuca zimne grudniowe powietrze. Zaraz
jednak zaklęła siarczyście. Zostawiła samochód przed wejściem głównym po to, by
rozwścieczyć Summerseta. On zaś wprowadził go do garażu, bo wiedział, że ją to
wkurzy. Wściekła na siebie za to, że nie zabrała pilota do otwarcia garażu, ruszyła
chodnikiem biegnącym wokół domu. Pod stopami skrzypiała zamarznięta trawa.
Wkrótce zaczęły ją szczypać uszy i czubek nosa. Zacisnęła zęby i położyła dłoń na
czytniku linii papilarnych, po czym weszła do ogrzewanego garażu.
Na dwóch poziomach stały błyszczące samochody, rowery, latające skutery, a
nawet dwuosobowy helikopter. Jej miejskie auto w kolorze zielonego groszku
wyglądało niczym kundel pośród wymuskanych, lśniących ogarów. Ale jest nowe i
sprawne, pomyślała, wsuwając się za kierownicę.
Zaskoczyło od jednego ruchu. Wydała polecenie i przez otwory wentylacyjne
dmuchnęło do wnętrza ciepłe powietrze. Deska rozdzielcza rozbłysła światłami,
rozpoczynając wstępny przegląd i po chwili uprzejmy głos poinformował ją, że
wszystkie systemy są sprawne. Za żadne skarby nie przyznałaby się, że tęskni za
swym starym, kapryśnym i zdezelowanym pojazdem.
Płynnie wyjechała z garażu na podjazd prowadzący do żelaznej bramy posiadłości.
Wrota otworzyły się przed nią bezszelestnie.
Ulice ekskluzywnej dzielnicy, w której mieszkała, były spokojne i czyste. Drzewa
rosnące na skraju wielkiego parku pokrywała cienka warstwa szronu, mieniącego się
niczym diamentowy pył. Gdzieś dalej, w mrocznych zakątkach, narkomani kończyli
swoją nocną robotę, lecz tu widać było tylko błyszczące ściany budynków, szerokie
aleje i spokojną ciemność przed świtem.
Kiedy minęła kilka przecznic, zapaliła się pierwsza tablica reklamowa,
rozpraszając mrok jaskrawym światłem. Święty Mikołaj z czerwonymi policzkami i
przyklejonym do ust głupim uśmiechem, który przypominał jej przerośniętego elfa z
Zeusa, przemknął po niebie w towarzystwie wiernych reniferów, wykrzykując „ho,
ho, ho” i przypominając, że najwyższy czas pomyśleć o świątecznych prezentach.
–
Tak, tak, słyszę cię ty gruby sukinsynu. - Rzuciła mu niechętne spojrzenie i
zatrzymała się na światłach. Do tej pory nie musiała się martwić o prezenty.
Zazwyczaj kupowała coś śmiesznego dla Mavis i coś smacznego dl Feeneya. Poza
nimi nie miała nikogo, o kim powinna pomyśleć. Cóż, do cholery, mogła kupić
mężczyźnie, który nie tylko miał wszystko, lecz był również właścicielem fabryk,
które to wszystko wytwarzały? Dla kogoś, kto wolał cios tępym narzędziem od
robienia zakupów, był to prawdziwy dylemat. Doszła do wniosku, że Boże
Narodzenie to jak wrzód na tyłku. Tymczasem święty Mikołaj zachwalał sklepy i
stoiska w Podniebnym Centrum Handlowym Big Apple.
Humor nieco jej się poprawił, kiedy wpadła w korek na Broadwayu. Trwał tu
wieczny karnawał. Ruchome platformy na chodniku wypełniali przechodnie, z
których większość była pijana, naćpana lub jednocześnie pijana i naćpana. Obwoźni
sprzedawcy trzęśli się z zimna przy dymiących grillach. Swoich miejsc przy
krawężniku musieli bronić pięściami.
Uchyliła okno, chwytając w nozdrza zapach pieczonych kasztanów, sojowych hot
dogów, dymu i tłumu przechodniów. Ktoś śpiewał piskliwym, monotonnym głosem o
rychłym końcu świata. Zadźwięczał klakson, kiedy grypa ludzi weszła na jezdnię na
czerwonym świetle. Nad głową wesoło dudniły airbusy, a pierwsze tego dnia
sterowce reklamowe zachęcały do kupna najrozmaitszych towarów.
Jakieś dwie kobiety okładały się pięściami. Licencjonowane panienki do
towarzystwa, pomyślała. Musiały bronić swego miejsca równie zażarcie jak
sprzedawcy jedzenia i napojów. Zamierzała wysiąść i przerwać bójkę, lecz mała
blondynka powaliła na chodnik dużą rudą i zniknęła w tłumie.
Bardzo sprytnie, pomyślała z aprobatą Eve, kiedy rudowłosa dźwignęła się na
nogi, potrząsnęła głową i bluznęła wiązanką przekleństw.
To właśnie był jej Nowy Jork.
Z pewnym żalem wjechała w stosunkowo spokojną Siódmą Aleję, zmierzając do
centrum miasta. Najwyższy czas wrócić do czynnej służby, pomyślała. Tygodnie
bezczynności sprawiły, że czuła się rozdrażniona, bezużyteczna i słaba. Z trudem
przetrwała ostatni tydzień przymusowego urlopu, na który wysłano ją, by doszła do
siebie. Miała już tych wakacji powyżej uszu. Na szczęście skończyły się i mogła
wrócić do pracy. Musi tylko przekonać komendanta, by zwolnił ją z papierkowej
roboty.
Kiedy zapiszczał nadajnik, była gotowa do przyjęcia meldunku, mimo że służbę
zaczynała dopiero za trzy godziny.
–
Do wszystkich wozów w okolicy. Dwanaście dwadzieścia dwa. Siódma sześć
osiem cztery trzy, lokal osiemnaście B. Meldunek nie potwierdzony. Kontakt z
lokatorem mieszkania dwa A. Do wszystkich wozów...
–
Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Jestem w odległości dwóch minut od Siódmej.
–
Zgłoszenie przyjęte. Zamelduj się po rozpoznaniu sytuacji.
–
Zrozumiałam. Bez odbioru.
Zatrzymała się przy krawężniku i powiodła wzrokiem po stalowoszarym budynku.
W kilku oknach połyskiwało światło, lecz na osiemnastym piętrze panowały
ciemności. Kod dwanaście dwadzieścia cztery oznaczał anonimowy telefon o
domowej kłótni.
Wysiadła z auta i machinalnie dotknęła broni tkwiącej w kaburze pod ramieniem.
Nie miała nic przeciwko rozpoczynaniu dnia od kłopotów, ale nikt nie lubił mieszać
się do nieporozumień rodzinnych. Małżeństwo, które skacze sobie do oczu, również
nie lubi, jak gliniarze próbując – licząc na awans – powstrzymać skłóconych przed
pozabijaniem się. To, że przyjęła ten meldunek, świadczył o jej tęsknocie za czynną
służbą.
Wbiegła po kliku stopniach do budynku i odszukała lokal z numerem dwa A.
Kiedy odezwał się męski głos, machnęła odznaką przed ekranem wizjera. Drzwi
uchyliły się nieznacznie i ukazała się w nich para oczu. Pokazała odznakę.
–
Podobno macie tu jakieś kłopoty.
–
Nic o tym nie wiem. Gliny do mnie zatelefonowały. Jestem tu tylko dozorcą.
–
Widzę. - Zaleciało od niego brudną bielizną i serem. - Otworzy pan lokal
osiemnaście B?
–
Nie ma pani klucza uniwersalnego?
–
W porządku. - Obrzuciła go szybkim spojrzeniem: był niskiego wzrostu, chudy,
śmierdzący i wystraszony. - A może coś mi pan powie o mieszkańcach tego
lokalu?
–
To kobieta. Mieszka sama. Rozwiedziona czy coś w tym rodzaju. Więcej nie
wiem.
–
W przeciwieństwie do innych – mruknęła Eve. - Wie pan, jak się nazywa?
–
Hawley. Marianna Hawley. Ma jakieś trzydzieści, trzydzieści pięć lat. Ładna
babka. Mieszka tu od sześciu lat. Nie sprawia kłopotów. Pani władzo, niczego nie
słyszałem, niczego nie widziałem, o niczym nie wiem. Do cholery, jest wpół do
szóstej. Jeśli narobiła jakiś szkód w mieszkaniu, to chcę o tym wiedzieć. W
przeciwnym razie to nie mój interes.
–
W porządku – powtórzyła Eve, kiedy zatrzasnął jej drzwi przed nosem. - Wracaj
do nory, wszarzu. - machnęła ręką i poszła korytarzem do windy. Jadąc w górę,
połączyła się z centralą. - Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Jestem w budynku na
Siódmej. Miejscowy dozorca to wesz. Zgłoszę się ponownie po rozmówieniu się z
Marianną Hawley, mieszkanką lokalu osiemnaście B.
–
Potrzebne ci wsparcie?
–
Nie. Bez odbioru.
Schowała nadajnik do kieszeni i wysiadła na osiemnastym piętrze. Jej uważny
wzrok natychmiast dostrzegł zainstalowane kamery bezpieczeństwa. W korytarzu
panowała absolutna cisza. Sądząc z usytuowania i wystroju wnętrza mieszkali tu
pracownicy umysłowi o średnich dochodach. Większość z nich wstawała po siódmej
rano, w pośpiechu wypijała kawę i pędziła do airbusu lub do metra. Nieliczni
szczęśliwcy mieli biura na miejscy. Niektórzy odprowadzali dzieci do szkoły, inni zaś
żegnali współmałżonków i czekali na kochanków. Zwykłe życie w zwykłym miejscu.
Przyszło jej nawet do głowy, czy aby Roarke nie jest właścicielem tego budynku,
lecz odsunęła od siebie tę myśl i podeszła do drzwi mieszkania numer osiemnaście B.
Światełko bezpieczeństwa migało na zielono, czyli blokada była wyłączona.
Instynktownie przywarła plecami do ściany i nacisnęła dzwonek. Nie usłyszała
brzęczenia, doszła więc do wniosku, że mieszkanie musi być dźwiękochłonne.
Cokolwiek działo się w środku, nie wychodziło na zewnątrz. Lekko zirytowana
wsunęła w otwór uniwersalny klucz i odblokowała drzwi.
Zanim weszła, wywołała najpierw lokatorkę po nazwisku. Najgorszą rzeczą było
przestraszyć śpiącego człowieka, wparowując do niego z obezwładniaczem lub
nożem kuchennym w ręku.
–
Pani Hawley? Policja. Otrzymaliśmy meldunek, że coś się dzieje w pani
mieszkaniu. Światło – poleciła.
Mieszkanie urządzone było ze spokojną elegancją. Ciepłe kolory, proste linie.
Ekran rozrywkowy zaprogramowany był na stary film wideo. Niewiarygodnie piękna
naga para, spleciona w miłosnym uścisku, przetaczała się po łóżku usłanym płatkami
róż, wydając z siebie teatralne jęki.
Na stole stała patera wypełniona po brzegi gumowymi dropsami bez cukru i
świece w srebrnym i czerwonym kolorze, wypalone do różnych wysokości. Na
przeciwległej ścianie ustawiono długą sofę w bladozielonym odcieniu. Pachniało
sosną i żurawinami. Pod oknem leżała przewrócona mała choinka. Świąteczne
lampki i aniołki ze słodkimi buziami były potłuczone, a gałęzie drzewka połamane.
Zniszczeniu uległo również kilkanaście leżących pod choinką pudełek.
Eve wyjęła broń i obeszła pokój, lecz nigdzie nie dostrzegła śladów przemocy.
Para na ekranie osiągnęła wspólny orgazm, przy wtórze ochrypłych zwierzęcych
jęków. Eve poszła dalej, nasłuchując i rozglądając się na boki.
Nagle usłyszała ciche dźwięki muzyki. Rozpoznała w nich jedną z tych irytujących
świątecznych melodii, którą wszędzie można było słyszeć.
Wycelowała broń w stronę małego korytarza, Było tam dwoje drzwi. Jedne
prowadziły do łazienki, bo przez szparę dostrzegła umywalkę i brzeg wanny –
wszystko lśniąco białe. Posuwając się wzdłuż ściany, podeszła do drugich drzwi,
skąd dochodziła muzyka. Natychmiast wyczuła świeży, metaliczny i kwaśny zapach
śmierci.
Pchnęła drzwi i weszła do pokoju, szybkim ruchem obracając się w lewo, potem w
prawo, skupiona i skoncentrowana. Wiedziała jednak, że nie ma tu nikogo prócz niej
i ofiary. Mimo to zajrzała do szafy, za zasłony, po czym wyszła z pokoju i
przeszukała resztę mieszkania. Dopiero wtedy odetchnęła swobodniej i podeszła do
łóżka.
Dozorca miał rację. Kobieta rzeczywiście była ładna. Nie należała do
zjawiskowych piękności, przyciągających wzrok, lecz miała wiele uroku, miękkie,
kasztanowe włosy i ciemnozielone oczy. Śmierć nie zdążyła jeszcze zniszczyć urody.
Szeroko otwarte oczy wyrażały zaskoczenie. Blade policzki pokryte były delikatnym
odcieniem różu, rzęsy przyciemnione czarnym tuszem, a wargi pociągnięte wiśniową
pomadką. We włosach, tuż nad prawym uchem, tkwiła ozdobna spinka w kształcie
drzewka, z małym złotym ptaszkiem na jednej ze srebrnych gałązek.
Kobieta była naga, a wokół ciała miała owinięty błyszczący łańcuch choinkowy.
Dostrzegając krwawą ranę na szyi, Eve pomyślała, że to pewnie on posłużył do
uduszenia ofiary. Na rękach i nogach widniały ślady świadczące o tym, że ofiarę
związano i że usiłowała walczyć. Z wieży rozrywkowej, stojącej przy łóżku, dobiegł
głos piosenkarza, zapowiadający radosne święta Bożego Narodzenia.
Eve westchnęła i wyciągnęła sój nadajnik.
–
Zgłasza się porucznik Eve Dallas. Mam tu zamordowaną kobietę.
Cóż za wredny początek dnia.
Posterunkowa Peabody stłumiła ziewnięcie i zlustrowała ofiarę ciemnymi oczami.
Pomimo skandalicznie wczesnej pory jej mundur był świeżo odprasowany, a
ciemnokasztanowe równo obcięte włosy gładko uczesane. Jedynym znakiem,
świadczącym o brutalnym wyrwaniu jej ze snu, było odgniecenie na policzku.
–
Wredny koniec dnia – mruknęła Eve. - Wstępne oględziny wskazują, że śmierć
nastąpiła o dwudziestej czwartej, prawie co do minuty. - Usunęła się na bok, by
zrobić miejsce ekipie śledczej. - Wszystko świadczy, że przyczyną śmierci było
uduszenie. Brak ran na ciele dowodzi, że ofiara zaczęła się bronić dopiero wtedy,
gdy została związana.
Eve delikatnie uniosła stopę kobiety i przyjrzała się otartej kostce.
–
Ślady wokół pochwy i odbytu wskazują na to, że przed śmiercią denatka została
zgwałcona. Mieszkanie jest dźwiękochłonne. Mogła sobie zdzierać płuca.
–
Nie zauważyłam śladów włamania ani walki, z wyjątkiem tej choinki. To mi
wygląda na przemyślaną robotę.
Eve skinęła głową, obrzucając Peabody ukośnym spojrzeniem.
–
Trafne spostrzeżenie. Skontaktuj się z dozorcą i weź dyskietki z kamer
bezpieczeństwa z tego piętra. Sprawdzimy, kto ją odwiedzał.
–
Tak jest.
–
Postaw przy drzwiach dwóch funkcjonariuszy – dodała Eve, podchodząc do
wideokomu stojącego przy łóżku. - Niech ktoś wyłączy tą cholerną muzykę.
–
Nie jest pani w świątecznym nastroju, poruczniku. - Peabody nacisnęła guzik
starannie polakierowanym paznokciem.
–
Boże Narodzenie to jak wrzód na tyłku. Skończyliście? - zwróciła się do
członków ekipy śledczej. - Obrócimy ją, zanim zostanie zabrana.
Krew zdążyła już spłynąć do pośladków, które przybrały czerwony kolor. Żołądek
i pęcherz były puste. Mimo ochraniaczy na rękach Eve poczuła zgrubienie na skórze
denatki.
–
Wygląda na świeże – mruknęła. - Peabody, nagraj to na wideo, zanim wyjdziesz. -
Przyjrzała się jasnemu napisowi na prawej łopatce.
–
Mojej miłości – odczytała Peabody jasnoczerwone staroświeckie litery na białej
skórze.
–
To chyba świeży tatuaż. - Eve pochyliła się tak nisko, że omal nie dotknęła nosem
ramienia denatki. - Trzeba sprawdzić gdzie go zrobiła.
–
Przepiórka na gruszy.
Eve uniosła w górę brew.
–
Co?
–
Ta spinka we włosach. Na pierwszy dzień Bożego Narodzenia. - Eve najwyraźniej
nadal nic nie rozumiała, więc pospiesznie wyjaśniła: - To taka stara piosenka.
Dwanaście dni Bożego Narodzenia. Każdego dnia chłopiec daje swojej ukochanej
jakiś prezent, zaczynając od przepiórki na gruszy.
–
A po co komu, do cholery, ptak na drzewie? Idiotyczny prezent. - Poczuła skurcz
w żołądku na myśl o tym, co to może oznaczać. - Miejmy nadzieję, że to była jego
jedyna miłość. Daj mi te taśmy i niech zabierają ciało – poleciła, po czym ruszyła
do stojącego przy łóżku wideokomu.
Kiedy wyniesiono ciało, poleciła wyświetlić wszystkie połączenia z ostatnich
dwudziestu czterech godzin.
Pierwsze pochodziło z godziny osiemnastej. Była to wesoła rozmowa denatki z
matką. Słuchając jej i patrząc na roześmianą twarz starszej kobiety, Eve zastanawiała
się, jak będzie wyglądać ta twarz, kiedy przekaże jej wiadomość i śmierci córki.
Drugie i ostatnie połączenie z zewnątrz. Przystojny facet, pomyślała Eve,
przyglądając się twarzy mężczyzny na ekranie. Około trzydziestu pięciu lat, miły
uśmiech, wyraziste brązowe oczy. Ofiara mówiła do niego Jerry. Lub Jer. Mnóstwo
seksualnych podtekstów, żarty. A więc kochanek. Może nawet ukochany.
Wyjęła dyskietkę, opakowała ją i wrzuciła do torby. Pod oknem znalazła kalendarz
Marianny, przenośny wideokom i notes adresowy. Po krótkim przejrzeniu ich
zawartości wyłowiła nazwisko Jeremy Vandoren.
Kiedy została sama w pokoju, podeszła jeszcze raz do łóżka. Leżała na nim
zakrwawiona pościel. Ubranie kobiety było starannie pocięte i rzucone na podłogę.
Zapakowano je już do worka. W mieszkaniu panowała cisza.
Musiała go wpuścić, pomyślała Eve. Czy poszła z nim do sypialni dobrowolnie,
czy też zmusił ją do tego? Raport toksykologiczny wyjaśni, czy miała we krwi jakieś
nielegalne środki. Kiedy znaleźli się w sypialni, rozciągnął ją na łóżku i przywiązał
jej ręce i nogi do czterech słupków w rogach. Następnie pociął jej ubranie. Ostrożnie,
bez pośpiechu. Nie było w nim wściekłości czy gniewu ani nawet rozpaczliwego
pożądania. Robił to na zimno, w sposób przemyślany. Potem ją zgwałcił. Miał nad
nią władzę. Broniła się, krzyczała, może nawet błagała. Sprawiło mu to przyjemność.
To typowe dla gwałcicieli. Eve głęboko odetchnęła kilka razy, bo przed oczami stanął
jej własny ojciec.
Kiedy morderca zaspokoił żądzę, udusił dziewczynę, patrząc, jak oczy wychodzą
jej na wierzch. Potem ją uczesał, umalował i owinął srebrnym łańcuchem. Czy tę
spinkę do włosów przyniósł ze sobą, cze też należała do nie? Sama sobie zrobiła ten
tatuaż, czy to on ją przyozdobił.
Przeszła do sąsiadującej z sypialnią łazienki. Była wyłożona śnieżnobiałymi
kafelkami, a w powietrzu unosił się nikły zapach środka dezynfekcyjnego. Tu pewnie
mył się po skończonej robocie, może nawet ubierał, po czym wytarł do czysta
wszystkie ślady.
Tak czy owak trzeba będzie wpuścić tu „sprzątaczy”. Najmniejszy nawet włosek
może mieć znaczenie.
Dziewczyna miała matkę, która ją kochała, myślała dalej Eve. Wspólnie planowały
święta, śmiały się, rozmawiały o ciasteczkach.
–
Pani porucznik?
Eve zerknęła przez ramię i zobaczyła stojącą w korytarzu Peabody.
–
Co?
–
Mam dyskietki z kamer bezpieczeństwa. Przy drzwiach stoi dwóch
funkcjonariuszy.
–
Dobrze. - Eve przetarła dłońmi twarz. - Plombujemy mieszkanie i zabieramy
wszystko do centrali. Muszę powiadomić najbliższą rodzinę. - Zarzuciła torbę na
ramie i zabrała swój zestaw polowy. - Miałaś rację, Peabody. To wredny początek
dnia.
Rozdział 2
Sprawdziłaś tego jej faceta?
–
Tak. Jeremy Vandoren mieszka przy Drugiej Alei, pracuje jako makler w firmie
Foster, Bride i Rumsey na Wall Street. - Peabody zerknęła do notatnika. -
Rozwiedziony, lat trzydzieści sześć, poza tym bardzo atrakcyjny okaz mężczyzny.
–
Hmm. - Eve wsunęła dyskietkę do komputera. - Sprawdźmy, czy ten bardzo
atrakcyjny okaz mężczyzny złożył wczoraj wieczorem wizytę swojej
dziewczynie.
–
Przynieść kawy, poruczniku?
–
Co?
–
Przynieść kawy?
Eve wpatrywała się z uwagą w monitor.
–
Jeśli chcesz kawy, Peabody, to po prostu powiedz.
Asystentka wzniosła oczy ku niebu.
–
Tak, napiłabym się.
–
To sobie przynieś. A przy okazji weź i dla mnie. - Ofiara wróciła do domu o
szesnastej czterdzieści pięć. - Stop – poleciła komputerowi i przez chwilę
wpatrywała się w obraz Marianny Hawley widoczny na ekranie.
Zadbana, ładna, młoda, w jasnoczerwonym berecie przykrywającym jej połyskliwe
kasztanowe włosy, w długim płaszczu w tym samym odcieniu i eleganckich butach.
–
Wracała z zakupów – stwierdziła Peabody, stawiając przed Eve kubek z kawą.
–
Tak. U Bloomingdale'a. Obraz start – poleciła Eve.
Marianna postawiła na podłodze torby z zakupami i wyjęła kartę magnetyczną. Jej
usta poruszały się, jakby coś do siebie mówiła. Nie raczej śpiewała, doszła do
wniosku Eve. Potem odrzuciła włosy w tył, podniosła torby, weszła do mieszkania i
zamknęła drzwi. Zapaliło się czerwone światło blokujące drzwi.
Potem na monitorze pojawili się inni lokatorzy wchodzący i wychodzący, w
pojedynkę lub parami. Toczyło się zwyczajne życie.
–
Kolację zjadła w domu – stwierdziła Eve, wyobrażając sobie jej wnętrze
mieszkania.
Widziała, jak Marianna krząta się po pokojach, ubrana w proste granatowe spodnie
i biały sweter, który potem zostanie pocięty, włącza ekran rozrywkowy, odwiesza do
szafy w przedpokoju jasnoczerwony płaszcz, kładzie na półkę beret, zdejmuje buty i
rozpakowuje zakupy. Schludna kobieta, mająca zamiłowanie do ładnych rzeczy,
przygotowuje się do spędzenia spokojnego wieczoru w domu.
–
Około siódmej zjadła zupę zaprogramowaną w autokucharzu. - Eve bębniła w blat
biurka krótkimi, niepomalowanymi paznokciami. - Potem rozmawiała z matka, a
potem połączyła się ze swoim facetem.
W tym momencie Eve zobaczyła, że drzwi do windy się otwierają. Uniosła w górę
brwi, które skryły się pod gęstą grzywką.
–
Proszę, proszę, co my tu mamy?
–
Święty Mikołaj – uśmiechnęła się Peabody, zerkając na Eve przez ramię. - Z
prezentem.
Mężczyzna w czerwonym stroju, ze śnieżnobiałą brodą, niósł w rękach wielkie
pudło owinięte w srebrny papier i owiązane złotozieloną wstążką.
–
Stop. Powiększenie wycinka dziesięć do pięćdziesiąt, trzydzieści procent.
Ekran zamigotał, podany przez Eve wycinek oddzielił się, po czym ukazał się w
powiększeniu. W samym środku fantazyjnej kokardy tkwiło srebrne drzewko ze
złotym ptaszkiem.
–
Sukinsyn. To ta spinka, którą miała we włosach.
–
Ale... to przecież święty Mikołaj.
–
Weź się w garść, Peabody. Obraz start. Idzie w kierunku jej mieszkania –
mruknęła Eve, patrząc jak postać z błyszczącym pakunkiem w ręku podchodzi do
drzwi Marianny, naciska dzwonek palcem w rękawiczce, czeka chwilę, po czym
uśmiecha się. W tym momencie pojawia się Marianna z rozjaśnioną twarzą i
błyszczącymi radością oczami. Święty Mikołaj odwraca się do kamery, uśmiech
się i puszcza oko.
–
Stop. A to drań. Skurwysyński żartowniś. Wydruk obrazu na ekranie – poleciła
Eve, przyglądając się krągłej twarzy o rumianych policzkach i błyszczących
niebieskich oczach. - On wiedział, że będziemy oglądać dyskietki. Najwyraźniej
go to bawi,
–
Przecież jest przebrany za świętego Mikołaja. - Peabody gapiła się w ekran. - To
odrażające. To po prostu... niemożliwe.
–
A gdyby był przebrany za diabła, to byłoby możliwe, tak?
–
Tak. Nie. - Peabody wzruszyła ramionami i przestąpiła z nogi na nogę. - To jest...
To jest chore.
–
Ale również bardzo sprytne. - Eve czekała, aż komputer wydrukuje portret
mężczyzny. - Nikt przecież nie zamknie Mikołajowi drzwi przed nosem. - Obraz
start.
Mężczyzna wszedł do mieszkania i korytarz opustoszał. Timer u dołu ekranu
wskazywał godzinę dwudziestą pierwszą trzydzieści trzy.
Nie śpieszył się, pomyślała Eve. Prawie dwie i pół godziny. Sznur, którym ją
związał, i wszystko, co mogło być mu potrzebne, znajdowało się zapewne w tym
wielkim błyszczącym pudle.
O jedenastej z windy wysiadła jakaś para i śmiejąc się, zapewne po lekkim rauszu,
przeszła obok drzwi Marianny, nie mając pojęcia, co dzieje się w środku.
Strach i ból. Morderstwo.
Drzwi mieszkania otworzyły się pół godziny po północy. Wyszedł przez nie
mężczyzna w czerwonym stroju ze srebrnym pudłem w ręku. Na rumianej twarzy
widniał szeroki, niemal dziki uśmiech. Ponownie spojrzał w kamerę. W jego oczach
płonęło szaleństwo. Tanecznym krokiem sunął do windy.
–
Skopiuj dyskietkę pod nazwą „Hawley”. Sprawa dwadzieścia pięć sto
siedemdziesiąt sześć H. Ile Mówiłaś jest tych dni w piosence,
–
Dwanaście. - Peabody przełknęła łyk kawy, bo nagle zaschło jej w gardle. -
Dwanaście dni.
–
Lepiej dowiedzmy się, czy Hawley była jego jedyną miłością, czy ma jeszcze
jedenaści innych. - Eve wstała. - Chodźmy pogadać z tym jej facetem.
Jeremy Vondoren pracował w wielkiej sali podzielonej na boksy tak małe, że
mieściło się w nich zaledwie biurko z komputerem, system łączności i fotel na trzech
kółkach. Do cienkich ścianek przyczepione były raporty z giełdy, repertuar teatrów,
kartka świąteczna przedstawiająca kobietę o ponętnych kształtach, obsypaną płatkami
śniegu, i fotografia Marianny Hawley.
Zerknąwszy na wchodzącą Eve, uniósł w górę dłoń i dale stukał w klawiaturę
komputera, mówiąc jednocześnie do mikrofonu ze słuchawką.
–
Comsat pięć i osiem, Kenmart spadł do trzech siedemdziesiąt pięć, Nie, Roarke
Industries podskoczyło o sześć punktów. Nasi analitycy przewidują, że w ciągu
dnia skoczy jeszcze o dwa.
Eve uniosła brew i wsunęła dłonie do kieszeni spodni. Za chwilę będziemy
rozmawiać o morderstwie, a tymczasem Roarke zarabia miliony. Przedziwnie ten los
się plecie.
–
Załatwione.
Vondoren nacisnął jeden z klawiszy i na ekranie pojawiła się plątanina
tajemniczych cyfr i symboli. Eve odczekała kolejne trzydzieści sekund, po czy
wyciągnęła odznakę i podstawiła ją Vandorenowi pod nos. Zamrugał, odwrócił się i
spojrzał na nią.
–
Załatwione. Oczywiście. Dzięki. - Vondoren odsunął na bok mikrofon i
uśmiechnął się niepewnie. Kąciki warg lekko mu drżały. - Czym mogę służyć,
poruczniku?
–
Jeremy Vondoren.
–
Tak. + Jego ciemnobrązowe oczy przesunęły się po stojącej z tyłu Peabody i
wróciły do Eve. - Czyżbym miał jakieś kłopoty?
–
A czy zrobił pan coś niezgodnego z prawem, panie Vondoren?
–
Nie przypominam sobie. - Ponownie uśmiechnął się, ukazując mały dołeczek w
policzku. - Jeśli nie liczyć paczki dropsów, którą ukradłem, gdy miałem osiem lat.
–
Czy zna pan Mariannę Hawley?
–
Oczywiście. Chyba nie chce pani powiedzieć, że Mari zwędziła cukierki? - Nagle
uśmiech zniknął z jego twarzy. - O co chodzi? Czy coś się stało?
Wstał z fotela i przebiegł wzrokiem salę, jakby oczekując, że zobaczy Mariannę.
–
Przykro mi, pani Vondoren. - Eve nigdy nie umiała przekazywać złych
wiadomości, postanowiła więc, że zrobi to szybko. - Panna Hawley nie żyje.
–
Nie, to nieprawda – powiedział, przenosząc ciemne oczy na Eve. - To niemożliwe.
Rozmawiałem z nią wczoraj wieczorem. Umówiliśmy się na kolację dziś na
siódmą. Musiała zajść jakaś pomyłka.
–
Nie ma żadnej pomyłki. Przykro mi – powtórzyła Eve. - Wczoraj wieczorem
Marianna Hawley została zamordowana w swoim mieszkaniu.
–
Marianna? Zamordowana? - Kręcił głową, jakby nie rozumiał znaczenia tych
słów. - To niemożliwe. To po prostu niemożliwe. - Odwrócił się w stronę
podręcznego wideokomu. - Zaraz się z nią połączę. Jest teraz w pracy.
–
Panie Vondoren. - Eve położyła mu rękę na ramieniu i lekko pchnęła go na fotel.
Sama nie miała gdzie usiąść, przycupnęła więc na brzegu biurka. - Została
zidentyfikowana na podstawie linii papilarnych i kodu DNA – powiedziała,
patrząc mu w oczy. - Jeśli pan może, to chciałabym, żeby potwierdził pan jej
tożsamość.
–
Jej tożsamość... - Poderwał się z miejsca, uderzając Eve w ramię. Nie zagojona
rana natychmiast dała o sobie znać. - Dobrze, pójdę z panią, by udowodnić, że to
nie ona. To nie może być Marianna.
Kostnica nie należała do przyjemnych miejsc. Komuś, kto w przepływie
optymizmu lub wisielczego humoru pozawieszał u sufitu czerwone i zielone kule, a
drzwi ozdobił ohydnymi złotymi girlandami, udało się jedynie wywołać głupi
uśmieszek na twarzach wchodzących tu ludzi.
Eve stała przy oszklonej ścianie i czuła, podobnie jak wiele razy przedtem, że
ciałem mężczyzny wstrząsa dreszcz na widok nieruchomego ciała Marianny Hawley.
Przykryto ją prześcieradłem, by oszczędzić najbliższym widoku jej nagości,
nacięcia w kształcie litery Y i stempla na stopie z nazwiskiem i numerem.
–
Nie. - Vondoren przycisnął dłonie do szyby. - Nie, nie, nie, to nieprawda.
Marianno.
Eve delikatnie położyła mu rękę na ramieniu. Trząsł się cały i dłońmi zaciśniętymi
w pięści uderzył o szklaną barierę.
–
Proszę tylko kiwnąć głową, jeśli rozpoznaje pan Mariannę Hawley.
Skinął głową i rozpłakał się.
–
Peabody, znajdź jakieś puste pomieszczenie... I przynieś szklankę wody.
W tym momencie Vondoren przytulił się do Eve i ukrył twarz na ramieniu. Objęła
go, dając jednocześnie znak obsłudze, by zasłonili szybę.
–
Chodź, Jerry, wyjdźmy stąd.
Otoczyła go ramieniem, myśląc w duchu, że wolałaby raczej zmierzyć się z
uzbrojoną bandą niż pocieszać pogrążonego w żalu człowieka, który stracił ukochaną
osobę. Czuła się bezradna, bo ni mogła mu pomóc. Mimo to szeptała ciche słowa
otuchy, prowadząc przez wyłożony terakotą hall do drzwi, gdzie czekała na nią
Peabody.
–
Tu możemy wejść – powiedziała cicho asystentka. - Zaraz przyniosę wodę.
–
Usiądźmy. - Eve zaprowadziła go do krzesła, z kieszeni marynarki wyciągnęła
chusteczkę i wcisnęła mu do ręki. - Przykro mi, że stracił pan bliską osobę –
powiedziała, jak zwykle w takich wypadkach, po raz kolejny uświadamiając sobie
niestosowność tych słów.
–
Kto mógł skrzywdzić Mariannę? I dlaczego?
–
Moim zadaniem jest się tego dowiedzieć. I dowiem się.
Jakaś nuta w jej głosie sprawiła, że Vondoren podniósł na Eve zaczerwienione,
pełne smutku oczy. Z wyraźnym trudem odetchnął głęboko.
–
Ja... Ona była wyjątkowa. - Wsunął rękę do kieszeni i wyjął z niej małe aksamitne
pudełko. - Miałem jej to wręczyć dziś wieczorem. Chciałem zaczekać do Wigilii,
bo Marianna uwielbiała święta, ale nie mogłem już dłużej czekać.
Trzęsącymi się palcami otworzył pudełeczko. Na aksamitnej poduszeczce leżał
pierścionek zaręczynowy z brylantem.
–
Chciałem dziś poprosić ją o rękę. I Zostałbym przyjęty. Kochaliśmy się. Czy to... -
Zamknął pudełko i schował je do kieszeni. - Czy to był napad rabunkowy?
–
Przypuszczamy, że nie. Jak dawno pan ją znał?
–
Sześć miesięcy, prawie siedem. - Spojrzał na Peabody, która przyniosła mu
szklankę wody. - dziękuję. To były najszczęśliwsze miesiące w moim życiu –
dodał.
–
Jak się poznaliście?
–
Przez agencję matrymonialną „Szczęśliwy Związek”.
–
Korzystał pan z usług agencji matrymonialnej? - spytała z niedowierzaniem
Peabody.
Spuścił głowę i westchnął.
–
Zrobiłem to pod wpływem impulsu. Większość czasu spędzam w pracy i rzadko
gdzieś wychodzę. Dwa lata temu rozwiodłem się i chyba dlatego kobiety mnie
onieśmielają. W każdym razie żadna z tych, z którymi się spotykałem... Po prostu
nie pasowaliśmy do siebie. Pewnego wieczoru zobaczyłem w komputerze reklamę
agencji i postanowiłem spróbować.
Pociągnął łyk wody.
–
Marianna była trzecią dziewczyną, z którą się spotkałem. Z dwoma pierwszymi
poszedłem na drinka i na tym się skończyło. Kiedy jednak poznałem Mariannę,
poczułem, że to może być coś ważnego. - Zamknął oczy i odetchnął głęboko. -
Ona jest... wspaniała. Ma w sobie tyle życia, tyle entuzjazmu. Lubiła swoją pracę,
mieszkanie, założyła kółko teatralne. Wystawiała sztuki.
Eve zauważyła, że przeszłość miesza mu się z teraźniejszością i bezskutecznie
usiłuje oswoić się z czasem przeszły.
–
Zaczęliście się spotykać – podpowiedziała mu.
–
Tak. Postanowiliśmy umówić się na drinka, bez żadnych zobowiązań, ale w końcu
poszliśmy na kolację, potem na kawę i przegadaliśmy kilka godzin. Było to dla
nas coś ważnego.
–
Czy ona czuła to samo.
–
Tak. Nie speszyliśmy się. Kilka wspólnych kolacji, teatr. Oboje lubiliśmy chodzić
do teatru. Potem zaczęliśmy spędzać razem sobotnie popołudnia. Teatr, muzeum
albo spacer. Pojechaliśmy do jej rodzinnego miasta. Przedstawiła mnie rodzicom.
Czwartego czerwca poszliśmy do mojej mamy na kolację.
Zamyślił się, widząc coś, co tylko on mógł zobaczyć.
–
Czy w tym czasie spotykała się jeszcze z kimś?
–
Nie. Zawarliśmy umowę.
–
Czy ktoś się jej naprzykrzał? Może dawny znajomy, kochanek, były mąż?
–
Nie. Powiedziałaby mi o tym. Nie mieliśmy przed sobą tajemnic. - Wzrok mu
stwardniał. - Czemu mnie pani o to pyta? Czy ona, czy Marianna... czy on.. O
Boże! - Leżąca na kolanie dłoń zacisnęła się w pięść. - Najpierw ją zgwałcił, tak?
Ten pieprzony skurwiel ją zgwałcił. Powinienem być tam razem z nią. - Zerwał się
z krzesła, rozchlapując wodę ze szklanki. - Powinienem tam być. To nigdy by się
nie stało, gdybym z nią był.
–
A gdzie byłeś, Jerry?
–
Co?
–
Gdzie byłeś wczoraj wieczorem między dwudziestą pierwszą trzydzieści a
dwudziestą czwartą?
–
Pani myśli, że ja...- Zatrzymał się, uniósł dłoń, zacisnął powieki, i trzy razy
głęboko odetchnął. Kiedy ponownie otworzył oczy, były już jasne i spokojne. -
Rozumiem, musicie się upewnić, że to nie ja, by złapać tego drania. W porządku.
Tak trzeba.
–
Byłem w swoim mieszkaniu. Pracowałem, rozmawiałem z kilkoma osobami,
robiłem świąteczne zakupy za pośrednictwem komputera. Sprawdziłem też
rezerwację na dzisiejszy wieczór, bo się denerwowałem. Chciałem... -
Odchrząknął. - Chciałem, żeby wszystko było jak należy. - Musiałem to komuś
powiedzieć. Była wzruszona i podekscytowana. Bardzo lubiła Mariannę. Była
chyba dziesiąta trzydzieści. Możecie sprawdzić mój wideokom, komputer,
wszystko co tylko chcecie.
–
Okay, Jerry.
–
Czy... Czy jej rodzice już wiedzą?
–
Tak, rozmawiałam z nimi.
–
Muszę się z nimi skontaktować. Pewnie będą chcieli zabrać ją do domu. - Jego
oczy wypełniły się łzami, które zaczęły spływać po policzkach. - Zajmę się tym.
–
Dopilnuję, by wydano ją tak szybko, jak to możliwe. Czy chciałby pan, żebyśmy
kogoś zawiadomili?
–
Nie. Muszę już iść, chcę powiedzieć moim rodzicom. - Ruszył do drzwi. -
Znajdźcie tego, kto to zrobił – powiedział, nie odwracając głowy. - Dowiedźcie
się, kto ją skrzywdził.
–
Znajdziemy go, Jerry. Jeszcze tylko jedno pytanie.
Wytarł twarz i odwrócił się.
–
O co chodzi?
–
Czy Marianna miała tatuaż?
Zaśmiał się ostro, chrapliwie, jakby śmiech ranił mu gardło.
–
Marianna? Nie. Była staroświecka. Nie zrobiłaby sobie nawet takiego
zmywalnego.
–
Jest pan pewien?
–
Byliśmy kochankami, poruczniku. Kochaliśmy się. Znałem jej ciało, myśli i serce.
–
Okay, dziękuje. - Patrzyła, jak zamykają się za nim drzwi. _ Jakieś wnioski,
Peabody?
–
Serce facetowi krwawi.
–
Też tak myślę. Ale ludzie często zabijają tych, których kochają. Spis połączeń nie
daje mu pewnego alibi.
–
Nie wygląda na świętego Mikołaja.
Eve uśmiechnęła się lekko.
–
Gwarantuje, że ten, kto ją zabił, też na niego nie wygląda. W przeciwnym razie
nie uśmiechałby się do kamery. Strój, soczewki kontaktowe, makijaż, broda i
peruka. Każdy może wyglądać jak święty Mikołaj.
Na razie musiała polegać na instynkcie.
–
To nie on. Trzeba sprawdzić, gdzie pracowała, odnaleźć przyjaciół i wrogów.
Wkrótce okazało się, że Marianna miała mnóstwo przyjaciół i najwyraźniej
żadnych wrogów. Z zebranych opinii powstał obraz szczęśliwej kobiety, zadowolonej
z pracy, przywiązanej do rodziny, lecz preferującej szybkie tempo życia wielkiego
miasta. Miała ścisłe grono przyjaciółek, słabość do robienia zakupów i do teatru, a jej
związek z Jerrym Vandorenem należał, zgodnie z powszechną opinią, do wyjątkowo
szczęśliwych.
Cieszyła się życiem. Wszyscy ją kochali. Miała szczere, ufne serce.
Jadąc do domu, Eve przebiegła myślami opinie przyjaciół i znajomych Marianny.
Wszystkie były bardzo pochlebne i od nikogo nie usłyszała nawet jednej złośliwej
uwagi na jej temat.
Był jednak ktoś, kto myślał inaczej, kto zamordował ją z zimną krwią, i jeśli wziąć
pod uwagę wyraz jego oczu, z czymś w rodzaju zadowolenia.
Mojej miłości.
Tak, są ludzie, którzy potrafią zabić z miłości. To uczucie jest dla nich jak żywa,
jątrząca rana. Wiedziała coś o tym, bo sama go doświadczyła. Ale potrafiła je
pokonać. Odsunęła na bok przykre wspomnienia i włączyła wideokom.
–
Masz już raport toksykologiczny Marianny Hawley, Dickie?
Na ekranie pojawiła się cierpiętnicza twarz głównego technika laboratorium.
–
Wiesz, jacy jesteśmy zapchani robotą w okresie przedświątecznym. Naciskają na
nas ze wszystkich stron, a laboranci zamiast pracować, uganiają się za prezentami.
–
Serce mi krwawi ze współczucia. Chcę mieć ten raport, Dickie.
–
A ja chcę iść na urlop – odburknął, ale wystukał coś na klawiaturze komputera. -
Dostała środek uspokajający, powszechnie dostępny, łagodny. Otumanił ją na
jakieś dziesięć, piętnaście minut.
–
Wystarczyło – mruknęła Eve.
–
Dał jej zastrzyk w prawe ramię. Pewnie poczuła się, jakby dostała w łeb. Reakcje
organizmu: zawroty głowy, brak orientacji, może nawet chwilowa utrata
przytomności i zwiotczenie mięśni.
–
Dobra. Ślady nasienia?
–
Ani plemniczka. Musiał włożyć prezerwatywę albo ona stosowała jakiś środek
antykoncepcyjny. Jeszcze to sprawdzamy. Poza tym ciało spryskano czymś
dezynfekującym. Ślady są w pochwie, co również mogło zabić plemniki. Nic
więcej nie znaleźliśmy. Ale jest jeszcze coś. Kosmetyki na jej twarzy są inne niż
te, które miała w mieszkaniu. Nie skończyliśmy jeszcze ich analizy. Wstępne
badania wskazują, że zrobiono je na naturalnych składnikach, to znaczy musiały
nieźle kosztować. Pewnie przyniósł je ze sobą.
–
Postaraj się jak najszybciej o nazwy firm. To może być jakiś trop. Dobra robota,
Dickie.
–
Odwal się. Cholernie Wesołych Świąt.
–
Nawzajem - mruknęła, mijając żelazną bramę posesji.
Z daleka, w wysmukłych i zwieńczonych łukiem oknach zdobiących wieżyczki, i
na pierwszym piętrze, dostrzegła palące się światła, rozjaśniające zimowy mrok.
Dom. Jej i mężczyzny, do którego należał. Mężczyzny, który ją kochał i który
ofiarował jej pierścionek zaręczynowy. Jerry też chciał ofiarować taki pierścionek
ukochanej.
Obróciła ślubną obrączkę na palcu i zatrzymała się przed głównym wejściem. Jerry
powiedział, że Marianna była dla niego wszystkim. Jeszcze rok temu nie potrafiłaby
tego zrozumieć.
Przeczesała dłońmi zmierzwione włosy. Nie powinna była dopuścić, by
współczucie dla tego mężczyzny wzięło nad nią górę. To był błąd. Nie ułatwi jej to
sprawy, a może nawet przeszkodzić w prowadzeniu śledztwa. Musi odsunąć na bok
wszystkie emocje. Miłość nie zawsze zwycięża, ale sprawiedliwość tak, jeśli się o to
postarać.
Wysiadła z samochodu i weszła po schodach do obszernego hallu. Zdjęła skórzana
kurtkę i rzuciła na elegancki słup podpierający poręcz schodów. Z cienia wyłonił się
Summerset, wysoki, kościsty, o ciemnych oczach, z wyrazem dezaprobaty na bladej
twarzy.
–
Poruczniku.
–
Zostaw mój samochód dokładnie tam, gdzie jest – powiedziała i ruszyła schodami
na górę.
Wciągnął głośno powietrze przez nos.
–
Mam dla pani kilka wiadomości.
–
Mogą poczekać – odparła, myśląc już o gorącym prysznicu, kieliszku wina i
dziesięciominutowej drzemce. Summerset coś do niej powiedział, lecz nie miała
ochoty go słuchać. - Pocałuj mnie gdzieś – mruknęła, otwierając drzwi do
sypialni, i znieruchomiała, czując, jak jej ciało rozkwita.
Przed otwarta szafa, nagi do pasa, stał Roarke. Pięknie ukształtowane mięśnie
ramion napięły się lekko, gdy sięgnął po czystą koszulę. Odwrócił głowę na dźwięk
otwieranych drzwi. Zaparło jej dech w piersiach na widok jego męskiej, wyrazistej
twarzy. Kształtne usta uśmiechnęły się, a ciemnoniebieskie oczy rozbłysły.
Wstrząsnął głową, odrzucając z twarzy wspaniałą grzywę gęstych czarnych włosów.
–
Cześć, poruczniku.
–
Myślałam, że nie będzie cię jeszcze przez kilka godzin.
Odłożył na bok koszulę. Źle spała, pomyślał. Dostrzegł zmęczenie na twarzy i
cienie pod oczami.
–
Udało mi się wcześniej wrócić.
–
Na to wygląda – odparła, zrobiła dwa kroki i już była przy nim.
W jego oczach błysnęło zdziwienie, które ustąpiło miejsca głębokiej satysfakcji.
Rozwarł ramiona i zamknął Eve w uścisku. Chłonęła jego zapach, przesuwając
dłońmi po plecach, po czym zanurzyła twarz w gęstych włosach i westchnęła.
–
rzeczywiście za mną tęskniłaś – mruknął.
–
Postójmy tak chwilkę, dobrze?
–
Jak długo zechcesz.
Ich ciała idealnie do siebie pasowały, jak dwa kawałki układanki. Stanął jej przed
oczami Jeremy Vondoren z pierścionkiem dla Marianny w dłoni.
–
Kocham cię. - Z trudem powstrzymała wzbierające w gardle łzy. - Przepraszam,
że tak rzadko ci to mówię.
Usłyszał drżenie w jej głosie i dotknął dłonią szyi, wyczuwając napięte mięśnie.
–
Co się stało, Eve?
–
Nie teraz. - Już spokojniejsza, odchyliła głowę i objęła dłońmi jego twarz. - Tak
się cieszę, że wróciłeś.
Uśmiechnęła się i przycisnęła usta do warg męża. Ogarnęła ją fala ciepła i
wiecznie nienasyconego pożądania. Poddała się przyjemnym doznaniom, odsuwając
na bok wszystkie problemy, skupiając myśli tylko na zmysłach.
–
Przebierałeś się? - spytała.
–
Uhm. Tak jakby – mruknął, pieszcząc jej dolną wargę.
–
Myślę, że to strata czasu.
Na potwierdzenie tych słów wsunęła rękę między ich ciała i rozpięła mu spodnie.
–
Masz absolutną słuszność. - Wcisnął zatrzask rozpinający kaburę. - Uwielbiam cię
rozbrajać, poruczniku.
Uniósł w górę brew, kiedy błyskawicznie obróciła go i przycisnęła do drzwi szafy.
–
Nie potrzebuję broni, by cię zniewolić – szepnęła.
–
Udowodnij to.
Jego członek był już nabrzmiały, gdy ujęła go w dłoń. W intensywnie niebieskich
oczach błysnęły niebezpieczne ogniki.
–
Nie włożyłaś rękawiczek.
Uśmiechnęła się, pieszcząc go chłodnymi palcami.
–
Masz coś przeciwko temu?
–
Nic a nic.
Jego oddech stał się urywany. Ze wszystkich kobiet, które znał, ona jedna potrafiła
tak szybko go rozpalić. Przykrył dłońmi jej piersi i kciukiem zaczął pieścić sutki.
Poczuł, jak wzbiera w nim pożądanie.
–
Chodźmy do łóżka.
–
A po co? - Ugryzła go w ramię. - Źle ci tu?
–
Wprost przeciwnie. - teraz on z kolei wykonał błyskawiczny ruch, podcinając jej
nogę, tak że oboje upadli na dywan. - Ale to ja zamierzam się zniewolić.
Chwycił wargami jej sutek i zaczął go ssać. Słowa zamarły jej w gardle, myśli
eksplodowały, a biodra wygięły się w łuk.
Znał ją lepiej niż ona sama. Wiedział, że chce, aby jej ciało rozpłynęła, aby
rozpalona krew zaczęła krążyć w żyłach, tłumiąc dręczące ją problemy. Potrafił
wzniecić w niej ten żar i dostarczyć im obojgu przyjemności.
Była taka szczupła. Podczas rekonwalescencji straciła sporo na wadzę i jej
sylwetka nie odzyskała jeszcze dawnego wyglądu. Wiedział jednak, że nie oczekuje
od niego delikatności. Nie ustawał więc w pieszczotach, aż jej oddech stał się
urywany, a serce zaczęło bić jak szalone.
Poruszała się pod nim, wsuwając mu dłonie we włosy i zaciskając je w pięści.
Między nagimi wzgórkami piersi błyszczał brylantowy wisior w kształcie łezki,
który od niego dostała. Przesunął językiem wzdłuż linii żeber, do twardego, płaskiego
brzucha, szczypiąc zębami szczupłe biodro, aż zaczęła drżeć. Zsunął jej spodnie,
odsłaniając miękki trójkąt między nogami. Gdy jego język wślizgnął się w jej
wnętrze, orgazm przeszył jej ciało niczym błyskawica. W skroniach czuła pulsowanie
krwi, a w nozdrzach zapach mężczyzny, który odurzał ją niczym narkotyk.
Roarke chwycił ją za biodra, uniósł i otworzył. Jęknęła, ogarnięta palącym
pragnieniem, by poczuć go w sobie. Wyciągnęła ku niemu ręce, szepcząc jego imię,
objęła ramionami i oplotła nogami w pasie.
Jednym zręcznym ruchem wsunął się w jej wnętrze. Zadrżał, kiedy zacisnęła go w
sobie, i przywarł wargami do jej ust, kiedy zaczęła się pod nim poruszać.
Ich ciała podchwyciły wspólny rytm, oczy płonęły, oddechy mieszały się ze sobą.
Tempo stawało się coraz szybsze, pchnięcia coraz mocniejsze, aż w końcu stopili się
w jedno.
Eve dostrzegła, jak oczy Roarke'a zachodzą mgłą. Po chwili osiągnął spełnienie.
Płonący w jej wnętrzu żar zmienił się w oślepiający płomień i uniosła ją fala
rozkoszy. Kiedy Roarke opadł na nią, wtuliła twarz w jego włosy, chłonąc zapach
męskiego ciała.
–
Dobrze być w domu – wymruczał.
Ciepła kąpiel, kieliszek wina i wspólna kolacja w łóżku, co uznała za szczyt
dekadencji, zrelaksowały ją i uspokoiły.
–
Opowiedz mi o wszystkim.
Napełnił jej kieliszek winem i patrzył, jak ponure cienie tłumią niedawny blask w
oczach.
–
Nie mam ochoty przenosić pracy do domu.
–
Dlaczego nie? - Uśmiechnął się i dolał sobie wina. - Ja to robię.
–
To co innego.
–
Kochanie. - Przesunął palcem wzdłuż jej policzka. - Oboje nie możemy obejść się
bez pracy. W niej się realizujemy. Nie możesz przestać myśleć o sprawach
zawodowych, bo one tkwią w tobie. Podobnie jest ze mną.
Oparła się o poduszki i spojrzała przez szklany sufit na ciemne niebo. Po dłuższej
chwili zaczęła opowiadać.
–
To było okrutne – dodała na koniec. - Lecz nie w tym rzecz. Widziałam już rzeczy
gorsze rzeczy. Ale ona była taka czysta i niewinna. Dostrzegłam to w jej twarzy, w
sposobie poruszania się, w całym jej otoczeniu. Nie umiem tego sprecyzować, ale
wokół niej wyczuwało się niewinność. Nie w sensie dosłownym. Niewinność
można zniszczyć. Wiem coś o tym. Nawet nie pamiętam, kiedy byłam niewinna,
ale wiem, jak się czuje ktoś, komu ją odebrano.
Zaklęła pod nosem i odstawiła kieliszek z winem.
–
Eve. - Wziął ją za rękę i zaczekał, aż na niego spojrzy. - Gdy ma się do czynienia
z morderstwem na tle seksualnym, trudno tak od razu wrócić do normalnego
życia.
–
Mogłam to sobie odpuścić. - Czuła wstyd, że się do tego przyznaje, i odwróciła
wzrok. - Gdybym wiedziała, co tam zastanę, chyba nie przyjęłabym tego
wezwania.
–
Możesz przecież oddać tę sprawę komuś innemu. Nikt nie będzie miał do ciebie
pretensji.
–
Ale ja miałabym do siebie. Widziałam ją.- Zamknęła na chwilę oczy. - Teraz jest
moja. Nie mogę się już wycofać.
Energicznie przeczesała włosy.
–
Wyglądała na zaskoczoną i szczęśliwą, kiedy otworzyła drzwi. Zupełnie jak
dziecko. Ojej, prezent dla mnie! Rozumiesz?
–
Tak.
–
Ten sukinsyn uśmiechnął się do kamery, puścił nawet oko. A po wszystkim
podbiegł do windy tanecznym krokiem.
Oczy jej zapłonęły, a cała sylwetka zesztywniała. To nie są oczy gliny, pomyślał
Roarke, lecz anioła zemsty.
–
Nie było w nim gniewu, lecz autentyczna radość. - Ponownie zamknęła oczy,
przywołując w myślach obraz mordercy. Kiedy je otworzyła, ogień znikł. -
Niedobrze mi się robi. - Gniewnym gestem sięgnęła po kieliszek i przytknęła do
ust.- Musiałam powiedzieć jej rodzicom i patrzeć na ich twarze. I na twarz
Vandorena, kiedy uświadomił sobie, że jego świat legł w gruzach. Była miłą,
prostą kobietą, cieszącą się życiem, która wkrótce miała się zaręczyć. Otworzyła
drzwi komuś, kto symbolizował niewinność. I spotkała śmierć.
Roarke ujął jej dłoń i rozchylił zaciśnięte palce.
–
Cez względu na to, jak cię to poruszyło, nie przestałaś być gliną.
–
Jeśli zbyt często to się zdarza, trudno zachować dystans. W końcu uświadamiasz
sobie, że nie potrafisz się ze śmiercią.
–
Czy kiedykolwiek przyszło ci do głowy, żeby zrobić sobie przerwę? - Uśmiechnął
się na widok jej ściągniętych brwi. - Nie, oczywiście że nie. Spojrzysz w oczy
kolejnej śmierci, Eve, bo to twoja praca i taka już jesteś.
–
Spojrzę w oczy śmierci szybciej niż bym chciała. - Splotła palce z jego palcami. -
Czy ona była jego jedyną miłością, Roarke? Czy będzie jedenaście następnych?
Rozdział 3
Eve zgrzytając zębami, po raz drugi objeżdżała parking przy Podniebnym Centrum
Handlowym.
–
Czemu ci ludzie nie są w pracy? Nie mają nic innego do roboty?
–
Dla niektórych zakupy to główne zajęcie – odparła z powagą Peabody.
–
No jasne. - Eve wjechała w sektor, w którym samochody stały niczym frytki
nabite na patyk po sześć w rzędzie. - Pieprzę to. - Wcisnęła kierownicę i wjechała
między półki, mijając je dosłownie o włos, aż Peabody przemknęła oko. - Przecież
można wszystko kupić za pośrednictwem komputera. Nie rozumiem tego.
–
Komputerowe zakupy nie dają tego dreszczyka emocji. - Peabody przytrzymała
się tablicy rozdzielczej, bo Eve zahamowała gwałtownie w miejscu wydzielonym
dla straży pożarnej, na wprost Bloomingdale'a. - Nie można się wtedy posługiwać
zmysłami lub łokciami, żeby utorować sobie drogę wśród tłumu. Takie kupowanie
to żadna przyjemność.
Eve z gniewnym prychnięciem włączyła służbowe światło sygnalizacyjne i
wysiadła z samochodu. Natychmiast ogłuszył ją ryk płynących z głośników kolęd.
Doszła do wniosku, że ludzie biegną do środka, by uciec przed tym hałasem.
Regulujący temperaturę pomieszczenia komputer wskazywał dwadzieścia dwa
stopnie, a mimo to w olbrzymiej hali wirowały płatki sztucznego śniegu. W
witrynach sklepowych stały poprzebierane androidy. W warsztacie pracowali
Mikołajowie i elfy, renifery szybowały w powietrzu lub tańczyły na dachach, a dzieci
o złocistych włosach i twarzach aniołków rozpakowywały błyszczące pudełka.
W innej witrynie chłopiec ubrany według najnowszej mody, w czarny kombinezon
i jaskrawą kurtkę, wykonywał skomplikowane ewolucje na desce latającej
najnowszej generacji – Flyer 6000. Guzik przy szybie włączał głos, który reklamował
możliwości sprzętu, informował o cenie i miejscu, gdzie można go nabyć.
–
Chciałabym pojeździć na czymś takim – westchnęła Peabody, idąc za Eve w
stronę drzwi.
–
Nie jesteś trochę za stara na zabawki?
–
To nie jest zabawka, to przygoda – zaprotestowała Peabody, cytując słowa
reklamy.
–
Załatwmy to jak najprędzej. Nienawidzę takich miejsc.
Drzwi do centrum handlowego otworzyły się przed nimi bezszelestnie, ukazując
napis: Witamy w Bloomingdale'u. Jesteś naszym najlepszym klientem.
Wewnątrz grała muzyka, lecz nieco ciszej, za to słychać było gwar rozmów, który
wznosił się ku sufitowi i krążącym pod nim aniołkom.
Była to świątynia konsumpcji. Na dwunastu piętrach królowały towary. Wśród
tłumu klientów uwijały się androidy prezentujące ubiory, dodatki, ozdoby do włosów
i biżuterię. Tuż za drzwiami znajdowała się elektroniczna mapa, informująca
klientów, gdzie co można kupić. Na tych, którzy chcieli robić zakupy w towarzystwie
dzieci, czekali specjalni licencjonowani pomocnicy do wybierania prezentów, od
maluchów po starszaki, natomiast piętro niżej młodzież, dziadkowie i babcie. Za
niewielką opłatą można było wynająć minipojazdy do przewożenia ludzi, zakupów,
lub jednego i drugiego.
Android z mnóstwem warkoczyków w jaskrawych kolorach na głowie podszedł do
nich z małą kryształową buteleczką.
–
Nie zbliżaj się do mnie – poleciła Eve.
–
A ja chętnie spróbuję – Peabody odchyliła głowę, by mógł rozpylić jej perfumy na
szyję.
–
Nazywają się „Weź mnie” - zamruczał android. - Bądź pewna, że jeśli ich użyjesz,
nikt nie przejdzie obok ciebie obojętnie.
–
Hmm. - Peabody nachyliła się w stronę Eve. - Co pani o tym sądzi?
Eve powąchała i pokręciła głową.
–
Nie dla ciebie.
–
Mnie się podobają – mruknęła asystentka.
–
Skoncentrujmy się na tym, po co tu przyszliśmy – powiedziała Eve, chwytając
Peabody za rękę, kiedy ta zatrzymała się przy stoisku z kosmetykami, przy którym
modelce malowano właśnie twarz jaskrawozłotym podkładem. - Poszukajmy
męskiego działu. Może uda nam się dowiedzieć, kto przedwczoraj obsługiwał
Mariannę Hawley. Użyła karty kredytowej, muszą więc mieć jej dane.
–
Dwadzieścia minut wystarczy mi na dokończenie świątecznych zakupów.
–
Dokończenie? - Eve spojrzała na nią przez ramię, wchodząc na ruchomy chodnik
prowadzący na wyższe piętro.
–
Tak. Zostało mi do kupienia tylko parę drobiazgów – Peabody wydęła wargi, po
czym ugryzła się w język, by powstrzymać uśmiech. - Pani pewnie nawet nie
zaczęła?
–
Jeszcze się zastanawiam nad wyborem.
–
Co podaruje pani mężowi?
–
Zastanawiam się nad tym – powtórzyła Eve, wsuwając dłonie do kieszeni spodni.
–
Mają tu wspaniałe ciuchy. - Peabody wskazała na rząd androidów, prezentujących
męską garderobę.
–
A Roarke szafę wielkości stanu Maine wyładowaną po brzegi.
–
Czy dostał kiedyś od pani coś z ubrania?
Eve skuliła ramiona w geście obrony, zaraz jednak dumnie uniosła głowę.
–
Nie jestem jego matką.
Peabody przystanęła przy androidzie w szarosrebrnej jedwabnej koszuli i czarnych
skórzanych spodniach.
–
Byłoby mu w tym do twarzy. - Dotknęła rękawa koszuli. - Zresztą Roarke'owi we
wszystkim ładnie. - Spojrzała na Eve znacząco. - faceci uwielbiają, kiedy kobieta
kupuje im ciuchy.
–
Nie umiem sobie niczego kupić, a co dopiero komuś. - Oczami wyobraźni
zobaczyła Roarke'a na miejscu androida i gwałtownie odetchnęła. - A poza tym
nie przyszłyśmy na zakupy.
Marszcząc gniewnie brwi, podeszła do najbliższego stanowiska i podsunęła
sprzedawcy odznakę pod nos.
Odchrząknął i odrzucił w tył długie czarne włosy.
–
Czym mogę służyć, komisarzu?
–
Poruczniku. Kilka dni temu odwiedziła was niejaka Marianna Hawley. Chcę
wiedzieć, kto ją obsługiwał.
–
Zaraz sprawdzę. - Popatrzył niespokojnie na boki. - Poruczniku, czy mogłaby pani
schować tę odznakę i zapiąć kurtkę, by zasłonić broń. Nasi klienci poczuliby się
swobodniej.
Eve bez słowa wsunęła odznakę do kieszeni i naciągnęła kurtkę na ramiona.
–
- Marianna Hawley – powtórzył z wyraźną ulgą. - czy wie pani, jak regulowała
należność? Gotówka, kartą kredytową czy może miała u nas otwarty rachunek?
–
Kartą kredytową. Kupiła dwie męskie koszule, jedwabną i bawełnianą,
kaszmirowy sweter i marynarkę.
–
Tak. - Podniósł wzrok znad rejestru klientów. - Przypominam sobie. Sam ją
obsługiwałem. Atrakcyjna brunetka około trzydziestki. Wybierała prezenty dla
swojego partnera. Tak... - Zamknął oczy. - Koszule, rozmiar piętnaście i pół,
długość rękawa trzydzieści jeden cali. Sweter i marynarka, czterdzieści dwa w
klatce piersiowej.
–
Ma pan dobrą pamięć – zauważyła Eve.
–
To moja praca – odparł z uśmiechem. - Musze pamiętać twarze klientów, ich gusty
i potrzeby. Panna Hawley miała wyborny gust i przyniosła nawet zdjęcie
holograficzne swojego partnera, byśmy mogli sporządzić dla niego mapę
kolorystyczną.
–
Czy obsługiwał ją ktoś prócz pana?
–
Nie w tym dziale. Zająłem się nią najlepiej, jak potrafiłem.
–
Czy ma pan jej adres w rejestrze?
–
Tak, oczywiście. O ile sobie przypominam, to zaproponowałem, że wszystkie
zakupy prześlemy jej pod wskazany adres, ale wolała zabrać je ze sobą.
Roześmiała się i powiedziała, że to jej sprawia przyjemność. Bawiło ją
kupowanie. - Spojrzał na Eve z niepokojem. - czyżby zgłaszała jakieś
zastrzeżenia?
–
Nie. - Eve przyjrzała mu się z uwagą i już wiedziała, że traci czas. - Żadnych
zastrzeżeń. Czy zauważył pan może kogoś, kto sie koło niej kręcił, rozmawiał z
nią, obserwował?
–
Nie. Co prawda był wtedy duży ruch. Mam nadzieję, że nikt nie zaczepił jej na
parkingu. Mieliśmy kilka przypadków w ostatnich tygodniach. Nie rozumiem, co
się z tymi ludźmi dzieje. Przecież to Boże narodzenie.
–
Mhm. Sprzedajecie stroje Świętego Mikołaja?
–
Świętego Mikołaja? - Zamrugał oczami. - Tak, na piątym piętrze, w dziale
sezonowych ubiorów.
–
Dzięki. Sprawdź to, Peabody – poleciła Eve, odwracając się od lady. - Zbierz
nazwiska i adresy wszystkich tych, którzy niedawno kupili lub wypożyczyli taki
strój. Idę na dół do działu biżuterii sprawdzić, kto zrobił tę spinkę. Tam się
spotkamy.
–
Tak jest.
Znając swoją asystentkę, Eve położyła Peabody ostrzegawczo dłoń na ramieniu.
–
Piętnaście minut. Ani sekundy dłużej, bo przeniosę cię do ochrony.
Dziewczyna wzruszyła ramionami, patrząc za oddalającą się szefową.
–
Co za piła!
Konieczność przedarcia się przez tłum klientów do stoiska z biżuterią na drugim
piętrze nie poprawił nastroju Eve. Za szkłem połyskiwały najróżniejsze klejnoty, od
kolczyków po obrączki na brodawkowe sutki. Złoto, srebro, kolorowe kamienie o
wymyślnych kształtach i płaszczyznach wabiły kupujących swoim wyglądem.
Roarke ciągle obdarowywał ją różnymi precjozami. Nie rozumiała tego.
Bezwiednie dotknęła brylantowego wisiorka pod koszulą. Najwyraźniej sprawiało
mu przyjemność oglądanie jej, gdy miała na sobie kupioną przez niego biżuterię.
Nie mogąc się doczekać, aż ktoś z personelu zwróci na nią uwagę, przechyliła się
przez ladę i chwyciła za kołnierz najbliższego sprzedawcę.
–
No, proszę pani! - Spojrzał na nią z gniewnym oburzeniem w niebieskich oczach.
–
Poruczniku - poprawiła, wyciągając z kieszeni odznakę. - Może mi pan poświęcić
chwilę?
–
Naturalnie. - Wyprostował się i poprawił cieniutki srebrny krawat. - Czy mogę
służyć?
–
Czy sprzedajecie coś takiego? - Wyjęła z torby spinkę.
–
To chyba nie nasze. - Pochylił się nad ladą. - bardzo ładna rzecz. Elegancka rzecz.
- Wyprostował się. - Nie będziemy mogli przyjąć jej z powrotem, chyba że pani
ma paragon. Nie sprzedajemy spinek.
–
Nie chcę jej zwracać. Czy wie pan, gdzie można dostać taką rzecz?
–
Sądzę, że w salonie jubilerskim. To mi wygląda na misterną robotę. Na terenie
centrum jest sześć pracownik jubilerskich. Może w którejś z nich ją rozpoznają.
–
Doskonale. - Wrzuciła broszkę do torby i westchnęła.
–
Czym jeszcze mogę służyć?
Eve przystąpiła z nogi na nogę i przebiegła wzrokiem gablotę. Jej uwagę zwróciły
trzy splecione sznureczki, z przymocowanymi do nich błyszczącymi kolorowymi
kamieniami wielkości kciuka. Wisiorek był krzykliwy i w niezbyt dobrym guście, ale
doskonale pasował do Mavis.
–
Tym. - Wskazała na interesujący ją drobiazg.
–
Ach, chciałaby pani obejrzeć pogański wisiorek. Jest niezwykły, bardzo...
–
Nie chcę go oglądać, lecz kupić. Proszę go zapakować, tylko szybko.
–
Rozumiem. - Nie dał po sobie poznać zaskoczenia. - jak pani będzie płacić?
Peabody podeszła w chwili, gdy Eve odbierała ozdobną czerwoną torebkę.
–
A jednak – stwierdziła tonem wyrzutu.
–
Ja nie oglądałam, tylko kupowałam, a to różnica. Ta spinka nie jest stąd. Facet
najwyraźniej wiem, co sprzedaje. Nie mam ochoty tracić tu więcej czasu.
–
Nie wygląda na to, żeby pani go straciła – mruknęła Peabody.
–
Sprawdzimy tę spinkę za pomocą komputera. Może Feeney będzie mógł się tym
zająć.
–
Co pani kupiła?
–
Drobiazg dla Mavis. Nie martw się, dostaniesz coś ode mnie – dodała, widząc
nadąsaną minę Peabody.
–
Naprawdę? - Dziewczyna natychmiast się rozjaśniła.- ja już mam dla pani prezent.
Jest zapakowany i w ogóle.
–
Chwalipięta.
Peabody wskoczyła radośnie do samochodu.
–
Spróbuje pani zgadnąć, co to jest?
–
Nie.
–
Dam pani wskazówkę.
–
Weź się w garść. Zacznij przeglądać listę nazwisk tych, którzy kupili strój
świętego Mikołaja. Może coś z tego wyniknie.
–
Tak jest. Dokąd jedziemy?
–
Do agencji matrymonialnej „Szczęśliwy związek”. - Rzuciła Peabody znaczące
spojrzenie. - Tam też nie będziemy robić żadnych zakupów.
–
Psuje pani całą zabawę... poruczniku – dodała służbiście Peabody i zaczęła
oglądać listę nazwisk w notatniku cyfrowym.
W samym sercu miasta, przy Piątej Alei, wznosił się, zabudowany z gładkiego
czarnego marmuru, pałac rozkoszy. Z zewnątrz przypominał smukła wieże
zwieńczoną złotymi balkonami i srebrzystymi ławkami, ozdobioną z czterech stron
rurkami z przezroczystego szkła.
Wewnątrz mieściły się salony odnowy biologicznej, poprawy samopoczucia i
doznań erotycznych. Bez ruszania się z miejsca można było poddać się
najróżniejszym masażom, korygującym lub zmieniającym sylwetkę, jak również
zaspokajającym fantazje erotyczne.
Na tych, którzy woleli sami popracować nad swoim ciałem, czekały siłownie,
wyposażone w najnowocześniejsze przyrządy do ćwiczeń. Bardziej pasywni mogli
skorzystać z usług doświadczonych konsultantów, którzy laserem lub ultradźwiękami
likwidowali zbędne funty i cale.
Jedno piętro przeznaczone było na duchowe rozrywki, poczynając od pobudzania
energii czakr po lewatywy z kawy. Przeglądając tę bogatą i jakże różnorodną ofertę,
Eve nie była pewna, czy ma się śmiać, czy wstrząsać z oburzeniem.
Kąpiele błotne, nacieranie wodorostami, zastrzyki z łożyska owiec hodowanych na
Alfie Sześć, seanse relaksacyjne, podróże wirtualne, terapia wizualna. Lifting twarzy
– wszystko to oferowało swoim klientom centrum rozkoszy na niezwykle
korzystnych warunkach.
Kiedy twoje ciało i umysł osiągnęły doskonałość, można było pomyśleć o doborze
właściwego partnera lub partnerki, w czym pomagał doświadczony personel agencji
matrymonialnej „Szczęśliwy związek”.
Firma zajmowała trzy piętra budynku. Jej pracownice ubrane były w proste czarne
uniformy, z wszytymi na piersiach małymi czerwonymi serduszkami. Prócz tego
musiały odznaczać się urodą i sylwetką modelki.
Hall przypominał wnętrze greckiej świątyni z małymi sadzawkami, w których
pływały złote rybki, i kolumnami z białego marmuru, ozdobionymi pnącą winoroślą,
dzielącą przestrzeń na mniejsze części. Dla klientów zaplanowano mnóstwo niskich
miejsc do siedzenia, przykrytych poduszkami. Biuro recepcjonistki ukryto wśród
rozłożystych palm.
–
Potrzebuję informacji na temat jednej z waszych klientek.
Eve pokazała odznakę, na widok której powieki dziewczyny z recepcji
zatrzepotały nerwowo.
–
Nie wolno udzielać nam informacji o klientach. - Kobieta zagryzła wargę i
musnęła palcem serduszko wytatuowane pod okiem, przypominające czerwoną
łzę. - Wszystkie nasze usługi są ściśle poufne. Gwarantujemy pełną dyskrecję.
–
Jednej z waszych klientek już to nie dotyczy. To sprawa kryminalna. W ciągu
pięciu minut mogę mieć nakaz rewizji. Albo otrzymam potrzebne informację, albo
będziecie mieć na karku kontrolę.
–
Proszę chwilę zaczekać. - Dziewczyna wskazała im miejsce do siedzenia. -
Zawiadomię moich szefów.
–
Świetnie.
Eve odwróciła się, kiedy recepcjonistka włożyła słuchawkę z mikrofonem.
–
Jak tu pięknie pachnie – westchnęła Peabody. - Zresztą w całym budynku. -
Pociągnęła nosem. - Muszą coś wpuszczać do kanałów wentylacyjnych. Coś
przyjemnego i uspokajającego. - Przysiadła na złocistych poduszkach w pobliżu
szemrzącej fontanny. - Chciałabym tu mieszkać.
–
Ostatnio zrobiłaś się nieznośnie rozkoszna, Peabody.
–
To święta tak na mnie działają. O rany, ale okaz. - Spojrzała z zachwytem na
olśniewającą urodę mężczyzny o blond włosach, który pojawił się w hallu. - Po co
takiemu facetowi agencja matrymonialna?
–
A właściwie komu jest potrzebna? To obrzydliwe.
–
Nie wiem. Może pozwala to oszczędzić czas, uniknąć kłopotów i rozczarowań. -
Peabody pochyliła się w przód, by przyjrzeć się lepiej mężczyźnie. - Może sama
powinnam spróbować. A nuż by mi się poszczęściło.
–
On nie jest w twoim typie.
Peabody spochmurniała podobnie jak wówczas, kiedy Eve skrytykowała perfumy.
–
Niby dlaczego? Chciałabym być w jego typie.
–
Tylko spróbuj z nim porozmawiać. - Eve wsunęła ręce do kieszeni i zaczęła się
huśtać na piętach. - Ten facet kocha tylko siebie i wyobraża sobie, że każda
kobieta, która zwróci na niego uwagę, będzie patrzeć w niego jak obraz. Tak jak ty
teraz. Już po dziesięciu minutach uznasz go za potwornego nudziarza, bo on
potrafi mówić tylko o sobie: o swoim wyglądzie, o tym, co robi i co lubi. Byłabyś
jego najnowszą zabawką.
Peabody przyglądała się przez chwilę złocistowłosemu adonisowi, stojącemu przy
ladzie recepcyjnej.
–
W porządku, to nie będziemy rozmawiać, tylko uprawiać seks.
–
Pewnie okazałby się nędznym kochankiem. Gówno by go obchodziło, czy miałaś
orgazm, czy nie.
–
Już na sam jego widok można doznać orgazmu. - Zaraz jednak westchnęła, bo
wyjął małe srebrne lusterko i z wyraźnym zadowoleniem przyjrzał się swemu
odbiciu. - Wkurza mnie, kiedy ma pani rację.
–
Spójrz na tych – szepnęła nagle Eve. - Taki blask od nich bije, że przydałyby się
osłony przeciwsłoneczne.
–
Zupełnie jak Ken i Barbie – szepnęła, lecz zaraz westchnęła, widząc zdziwione
spojrzenie Eve. - Chryste, nie miała pani nigdy lalki Barbie? To czym się pani
bawiła jako dziecko?
–
Nigdy nie byłam dzieckiem- odparła z prostotą Eve i odwróciła się w stronę
nadchodzącej pary.
Kobieta była szczupła w biodrach i miała pełne piersi, zgodnie z obowiązującą
modą. Blond włosy o srebrzystym odcieniu gęstą falą opadały na ramiona i biust. W
gładkiej białej jak alabaster twarzy błyszczały głęboko osadzone oczy
szmaragdowozielonej barwy, okolone długimi rzęsami w kolorze harmonizującym z
jaśniejącymi niczym klejnoty tęczówkami. Pełne czerwone usta rozciągały się w
uprzejmym uśmiechu.
Jej towarzysz był równie oszałamiający, miał podobną karnację, jasnosrebrzyste
włosy, zebrane w długi warkocz z wplecioną w środek złotą taśmą, szerokie ramiona
i długie nogi.
W przeciwieństwie do personelu nie byli ubrani na czarno, lecz w gładkie białe
kombinezony. Biodra kobiety zdobiła przezroczysta czerwona szarfa.
–
Jestem Piper – odezwała się, miękkim, aksamitnym głosem. - A to mój
współpracownik Rudy. Czym możemy służyć?
–
Potrzebuję informacji o jednej z waszych klientek. - Eve ponownie wyjęła
odznakę. - Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa.
–
Morderstwa? - Kobieta przycisnęła rękę do serca. - To okropne. Co ty na to,
Rudy?
–
Oczywiście chętnie służymy pomocą – powiedział głębokim barytonem. - Ale
może porozmawiamy o tym na górze. - Wskazał przezroczystą kabinę windy, przy
której stały olbrzymie białe azalie.- Jest pani pewna, że ofiara była naszą klientką?
–
Jej partner poznał ją przez waszą agencję. - Eve weszła do środka, nie patrząc, jak
winda sunie w górę. Nigdy nie lubiła wysokości.
–
Ach tak – westchnęła Piper. - mamy bardzo wysoki procent udanych związków.
Nie przypuszczam, by kłótnia kochanków doprowadziła do tragedii.
–
Jeszcze tego nie ustaliliśmy.
–
To raczej niemożliwe. Bardzo starannie wszystkich sprawdzamy.
Winda stanęła i Rudy zaprosił gestem do wyjścia.
–
W jaki sposób?
–
Jesteśmy podłączeni do ComTracku.
Szli teraz cichym, pomalowanym na biało korytarzem z jasnozłotym
obramowaniem i ustawionymi wzdłuż ściany bukietami świeżych kwiatów w
przezroczystych wazach.
–
Każdego kandydata wprowadzamy do system – ciągnął Rudy. - Sprawdzamy jego
przeszłość małżeńską, sytuację finansową, kartotekę kryminalną i oczywiście
seksualne preferencje. Musi również przejść specjalny test na osobowość.
Jakiekolwiek zamiłowania do przemocy natychmiast go eliminują. Po
przeanalizowaniu wszystkich danych dobieramy odpowiedniego partnera czy
partnerkę.
Otworzył drzwi do obszernego biura zaprojektowanego w odcieniach oślepiającej
bieli i krzykliwej czerwieni. Ściana widokowa zabezpieczała zarówno przed
promieniami słońca, jak i przed hałasem.
–
Jaki macie procent zboczeńców?
Piper zacisnęła piękne usta.
–
Nie traktujemy seksualnych preferencji jako zboczenia, jeśli odpowiada to
partnerom.
Eve lekko uniosła brwi.
–
A może bardziej pasowałoby tu określenie „przymus”? Czy macie kogoś, kto lubi
stroić partnera po stosunku?
Rudy odchrząknął i podszedł do szerokiego białego pulpitu.
–
Oczywiście niektórzy kandydaci poszukują czegoś, co nazwalibyśmy
ryzykownymi doświadczeniami seksualnymi. Jak już mówiłem, kojarzymy ich z
odpowiednimi partnerami.
–
A z kom skojarzyliście Mariannę Hawley?
–
Mariannę Hawley?
Spojrzał pytająco na Piper.
–
Lepiej pamiętam twarze niż nazwiska.
Odwróciła się do ekranu ściennego, podczas gdy Rudy wprowadzał nazwisko do
komputera. Chwile później pojawiła się na nim uśmiechnięta twarz Marianny.
–
A tak, pamiętam ją. Urocza kobieta. Bardzo lubiłam z nią pracować. Szukała
towarzysza, kogoś wesołego, z kim mogłaby dzielić zamiłowanie do sztuki... Nie,
nie, to chyba był teatr. - Popukała kształtnym paznokciem w dolną wargę. - Była
romantyczką, uroczo staroświecką.
Nagle jakby coś sobie uświadomiła, bo opuściła rękę.
–
Została zamordowana, tak? Och, Rudy?
–
Usiądź, kochanie.
Podszedł do niej, poklepał delikatnie po ręku i podprowadził do długiej kanapy z
poduszkami powietrznymi.
–
Piper bardzo się angażuje w sprawy naszych klientów – wyjaśnił Eve. - Dlatego
jest taka wspaniała w tym, co robi. Zależy jej na nich.
–
Mnie również, Rudy.
Głos Eve nie wyrażał żadnych uczuć. Rudy jednak omiótł spojrzeniem jej twarz i
cos musiał dostrzec, bo skinął głową.
–
W to nie wątpię. Przypuszcza pani, że zabił ją ktoś, z kim spotkała się za
pośrednictwem naszej agencji?
–
Sprawdzamy to. Potrzebne mi są nazwiska.
–
Daj pani wszystko, czego potrzebuje, Rudy.
Piper otarła łzy.
–
Chciałbym, ale odpowiadamy za naszych klientów. To są ich prywatne sprawy.
–
Marianna Hawley też miała prawo do prywatności – odparła krótko Eve. -
Tymczasem ktoś ją zgwałcił i związał. To chyba dobitnie świadczy o naruszeniu
tego prawa. Wątpię, czy któryś z waszych klientów chciałby uczestniczyć w takim
doświadczeniu,
Rudy gwałtownie wciągnął powietrze. Jego oczy zdawały się płonąć w nagle
pobladłej twarzy.
–
Ufam, że będzie pani dyskretna.
–
Mogę pana zapewnić, że zrobię wszystko, co w mojej mocy – Odparła Eve.
Rozdział 4
Sarabeth Greenbalm nie miała dobrego dnia. Przede wszystkim nie znosiła
popołudniowej zmiany w „Słodkim Zakątku”. Klientela od dwunastej do
siedemnastej składała się głównie z młodych urzędników, przychodzących tu na
przedłużony lunch i zainteresowanych tanimi podnietami, ze szczególnym naciskiem
na słowo „tani”. Oblegający scenę tłum mężczyzn nie miał zbyt wiele gotówki, by
rzucić coś striptizerce. Lubili jedynie pogapić się i pogwizdać.
Za pięć godzin harówy dostawała niecałą setkę gotówką i w żetonach kredytowych
oraz z pół tuzina pijackich propozycji. Jednak żadna z nich nie dotyczyła
małżeństwa, a małżeństwo było dla Sarabeth najwyższym celem.
Nie miała szans na znalezienie bogatego męża w czasie popołudniowych
występów w klubie striptizu, nawet tak wysokiej klasy jak „Słodki Zakątek”. Co
innego wieczorami, kiedy wiceprezesi przyprowadzali tu na godzinę lub dwie
ważnych gości. Wtedy bez trudu zarabiała patola, a jeśli dochodziły do tego specjalne
zamówienia, mogła tę sumę podwoić. Najważniejsze jednak były dla niej wizytówki.
Prędzej czy później któryś z facetów w urzędowych garniturach, o szerokich
uśmiechach przyklejonych do ust i starannie wypielęgnowanych lepkich dłoniach,
włoży jej na palec pierścionek w zamian za przywilej obmacywania.
Było to częścią planu, który opracowała przed pięciu laty, przenosząc się z
Allantown w Pensylwanii do Nowego Jorku. W Allantown nie dało się wyżyć ze
striptizu. Zarabiała jedynie tyle, by nie musieć wystawać na ulicy. Mimo to
przeprowadzka do Nowego Jorku łączyła się z dużym ryzykiem ze względu na
konkurencję znacznie od niej młodszych dziewczyn.
Przez pierwszy rok pracowała na dwie zmiany, czasami na trzy, jeżeli tylko mogła
utrzymać się na nogach. Wędrowała od jednego klubu do drugiego, oddając
czterdzieści procent zarobku właścicielom lokali. Był to podły rok, ale odłożyła
trochę grosza.
W drugim roku udało jej się w końcu zdobyć stałą posadę w renomowanym klubie.
Zajęło jej to dwanaście miesięcy, lecz wymościła sobie gniazdko w „Słodkim
Zakątku”. W trzecim roku wywalczyła awans z bezimiennej tancerki na solistkę,
sprytnie wykorzystując swoje atuty. Ale straciła też prawie pół roku, zanim
zdecydowała się przyjąć propozycję wspólnego zamieszkania z szefem klubowych
wykidajłów.
Może by w końcu do tego doszła, gdyby nie zginął w bójce w jednej z knajp, gdzie
dorabiał, ponieważ Sarabeth uparła się, że powinien mieć większe konto w banku,
jeśli chce stale z nią sypiać.
Po przemyśleniu doszła do wniosku, że właściwie dobrze się stało. Kończył się
czwarty rok pobytu w Nowym Jorku, a on miała czterdzieści trzy lata i coraz mniej
czasu.
Nie miała nic przeciwko rozbieraniu się. Była w tym cholernie dobra i miała
niczego sobie figurę.
Natura nie poskąpiła jej urody, obdarowując pełnymi piersiami, które nie
wymagały powiększenia. Jak na razie. Miała smukła sylwetkę, długie nogi i jędrny
tyłeczek. Tak, wszystkie niezbędne atuty były na swoim miejscu.
Musiała włożyć trochę pieniędzy w twarz, co uznała za dobrą inwestycję. Urodziła
się z wąskimi wargami, krótkim podbródkiem i niskim czołem, ale kilka wizyt w
centrum medycyny plastycznej skorygowało, to co trzeba. Teraz miała wydatne,
pełne wargi, zgrabny podbródek i wysokie czoło. Jednym słowem wyglądała
cholernie dobrze,
Problem jednak w tym, że spłukała się do ostatniej pięćsetki, musiała zapłacić
komorne, a jakiś napalony dupek podarł jej najlepsze figi, zanim zdążyła je zdjąć.
Poza tym bolała ją głowa, stopy i wciąż nie miała stałego partnera.
Nie powinna była pakować trzech patoli w „Szczęśliwy Związek”. To, co
wcześniej wydawało się rozsądną inwestycją, okazało się niewypałem. Równie
dobrze mogła tę forsę wyrzucić w błoto. Tylko życiowi nieudacznicy korzystają z
usług agencji matrymonialnych. A tacy przyciągają jedynie sobie podobnych,
myślała, wkładając krótki purpurowy szlafroczek.
Po spotkaniu z pierwszymi dwoma klientami poszła prosto do agencji i zażądała
zwrotu pieniędzy. Popielatowłosa piękność nie była już taka słodziutka. Żadnych
zwrotów, żadnych zażaleń, oznajmiła stanowczo.
Przypominając sobie tę nieprzyjemną scenę. Sarabeth wzruszyła ramionami i
poszła do kuchni. Nie miała długiej drogi do pokonania, bo mieszkanie było trochę
większe od garderoby w „Słodkim Zakątku”.
Forsa przepadła i trzeba ją spisać na straty. Za to czegoś się nauczyła: musi polegać
wyłącznie na sobie.
Właśnie kiedy przeglądała raczej skąpą listę dań zakodowanych w autokucharzu,
rozległo się pukanie do drzwi. Mocniej otuliła się szlafroczkiem i walnęła pięścią w
ścianę. Mieszkająca obok para prawie co noc urządzała awantury albo wściekle się
pieprzyła. Walenie w ścianę i tak nie pomogło, ale przynajmniej poprawiło jej
samopoczucie.
Spojrzała przez wizjer, po czym uśmiechnęła się jak mała dziewczynka.
Pośpiesznie odblokowała zamki i otworzyła szeroko drzwi.
–
Cześć, święty Mikołaju.
Błysnął wesoło oczyma.
–
Wesołych Świąt, Sarabeth.- Potrząsnął wielkim pudłem owiniętym w srebrny
papier i puścił do niej oko.- Byłaś grzeczna?
Kapitan Feeney siedział na brzegu biurka Eve i chrupał kandyzowane migdały.
Miał pomarszczoną twarz baseta, szczeciniastą grzywę kasztanowych włosów,
poprzetykanych nitkami siwizny. Na wygniecionej koszuli widniała rdzawa plama –
ślad po zjedzonej w czasie lunchu zupie fasolowej, a na brodzie małe nacięcie – ślad
po porannym goleniu.
Sprawiał nieszkodliwe wrażenie, ale Eve poszłaby za nim wszędzie. To on ją
wyszkolił i wszystkiego nauczył. Teraz jako kapitan pracujący w Sekcji
Elektronicznej był dla niej nieocenionym źródłem wiedzy.
–
Chciałbym ci móc powiedzieć, że to wyjątkowe świecidełko. - Wrzucił do ust
kolejnego migdała. - Tymczasem takie spinki sprzedaje dwanaście sklepów w
mieście.
–
A ile sztuk wchodzi w grę?
–
W ostatnich siedmiu tygodniach sprzedano ich czterdzieści dziewięć. - Podrapał
się po brodzie, drażniąc mały strupek. - Mniej więcej po pięćset. W przypadku
czterdziestu ośmiu były to kredytowe transakcje, tylko za jedną ktoś zapłacił
gotówką.
–
Może właśnie no.
–
Bardzo prawdopodobne. - Feeney zajrzał do notatnika. - Spinkę kupiono na
Czterdziestej Dziewiątek w sklepie Sala z wyrobami ze złota i srebra.
–
Sprawdzę to, dzięki.
–
Nie ma za co. To wszystko? Wiesz, McNab pali się do pracy.
–
McNab?
–
Chciałby dla ciebie pracować. Chłopak jest bystry, mogłabyś na niego zwalić
najgorszą robotę.
Eve przypomniała sobie młodego policjanta lubiącego kolorowe stroje, o bystrym
umyśle i inteligentnej twarzy.
–
Robi do Peabody słodkie oczy.
–
Myślisz, że ona nie da sobie z nim rady?
Eve zmarszczyła brwi, po czym wzruszyła ramionami.
–
Jest już przecież dużą dziewczynką. Mogłabym go wykorzystać. Rozmawiałam z
byłym mężem ofiary. Przeprowadził się do Atlanty. Ma solidne alibi na ten dzień,
ale nie zaszkodzi przyjrzeć mu się z bliska. Sprawdź, czy zarezerwował bilet do
Nowego Jorku lub kontaktował się z ofiarą.
–
McNab może to zrobić z zamkniętymi oczami.
–
To powiedz mu, żeby je otworzył i zaczął działać. - Podała mu dyskietkę. - Tu są
wszystkie informacje na temat tego eks- męża. Przejrzę teraz listę kandydatów,
którą dali mi w agencji matrymonialnej, a potem niech on się nią zajmie.
–
Nie rozumiem, po co są takie agencje. - Pokręcił głową. - W moich czasach
kobiety poznawało się w tradycyjny sposób. Na przykład w barze.
Eve uniosła w górę brew.
–
Tak poznałeś swoją żonę?
Uśmiechnął się.
–
Dobry sposób, prawda? Zdradzę go McNabowi – powiedział wstając. - Nie
powinnaś się już zbierać, Dallas.
–
Tak, za chwilę. Chciałabym jeszcze przejrzeć te nazwiska.
–
Jak chcesz. Ja wychodzę. - Ruszył w stronę drzwi, wpychając do kieszeni torebkę
z migdałami. - czekamy z niecierpliwością na przyjęcie gwiazdkowe.
Wpatrzona w ekran komputera, nawet nie odwróciła głowy.
–
Jakie przyjęcie?
–
U ciebie.
–
Aha. - Zaczęła nerwowo szukać w pamięci, lecz na próżno.
–
Nic o tym nie wiesz?
–
Ależ skąd. - Zaraz jednak uśmiechnęła się. - jestem teraz gdzie indziej myślami.
Jeśli spotkasz Peabody, powiedz jej, że jest wolna.
–
Dobra.
Przyjęcie, pomyślała z westchnieniem. Jak tylko się odwróciła, Roarke wydawał
jakieś przyjęcie albo gdzieś ją ciągnął. Pewnie znowu Mavis będzie jej ciosać kołki
na głowie, żeby zajęła się włosami, zrobiła masaż twarzy i całego ciała, i każe włożyć
nową kreację zaprojektowaną przez jej kochanka Leonardo.
Skoro musi bywać na tych cholernych przyjęciach, czemu nie może chodzić na nie
tak jak stoi? Bo jest żoną Roarke'a i jako waż na figura musi wyglądać trochę lepiej
niż gliniarze myślący wyłącznie o morderstwie.
Pal diabli przyjęcie, ma teraz co innego do roboty.
–
Komputer, lista kandydatów wybranych przez „Szczęśliwy Związek” dla
Marianny Hawley.
Przetwarzanie.
Pierwszy z pięciu kandydatów: Dorian Marcell, nieżonaty, biały mężczyzna,
trzydzieści pięć lat.
Podczas gdy komputer wyświetlał dane, Eve przyglądała się wizerunkowi
mężczyzny na ekranie. Miał miłą twarz o nieśmiałym spojrzeniu. Lubił sztukę, teatr,
stare filmy wideo, uważał się za romantyka i szukał bratniej duszy. Jego hobby to
fotografia i snowboard.
Nic specjalnego, ale trzeba będzie sprawdzić, co robił tej nocy, kiedy
zamordowano Mariannę.
Drugi z pięciu kandydatów: Charles Monroe, nieżonaty, biały mężczyzna.
–
Co? Komputer stop.
Eve wpatrywała się w ekran z uśmiechem na twarzy,
–
No proszę, Charles. To ci dopiero spotkanie.
Z ekranu uśmiechała się do niej dobrze znana twarz. Poznała Charlesa Monroe'a
jakiś rok temu podczas śledztwa w sprawie o morderstwo. Wtedy właśnie spotkała
Roarke'a. Charles był licencjonowaną męską prostytutką, przystojną i czarującą. Co
ta nadziana męska dziwka mogłaby robić w agencji matrymonialnej?
–
Wybraliśmy się na łowy, Charlie? Wygląda na to, że znów sobie porozmawiamy.
Komputer, trzeci kandydat.
Trzeci z pięciu kandydatów: Jeremy Vondoren, rozwiedziony...
–
Poruczniku?
–
Komputer stop. Tak?
Odwróciła się do stojącej w drzwiach Peabody?
–
kapitan Feeney powiedział, że nie jestem już pani potrzebna.
–
Nie jesteś. Przejrzę tylko tę listę i też idę do domu.
–
Kapitan... kapitan wspomniał, że zamierza wziąć pani do pomocy McNaba.
–
Zgadza się. - Eve przekrzywiła głowę na bok i odchyliła się w tył na krześle.
Peabody starała się zapanować nad wyrazem twarzy. - Masz coś przeciwko temu?
–
Nie... to znaczy... Poruczniku, przecież on wcale nie jest pani potrzebny. To taki
upierdliwy facet.
Eve uśmiechnęła się wesoło.
–
Nie dla mnie. Musisz chyba trochę nad sobą popracować, Peabody. Ale nie
przejmuj się, większość czasu spędzi w Sekcji Elektronicznej. Rzadko będzie tu
przychodził.
–
Znajdzie jakiś sposób – mruknęła Peabody. - Już on umie się popisywać.
–
Ale zna się na robocie. Poza tym... - Urwała bo zabrzęczał wideokom. - Cholera,
po co ja tu jeszcze sterczę. - Włączyła obraz. - Dallas.
Na ekranie pojawiła się szeroka, o twardych rysach twarz komendanta Whitneya.
–
Poruczniku, mamy morderstwo, które może mieć jakiś związek ze sprawą
Hawley. Na miejscu są już mundurowi. Chciałbym, żeby się pani tym zajęła.
Adres Wschodnia sto dwanaście dwadzieścia trzy B lokal pięć D. Czekam na
wstępny raport w moim domowym biurze.
–
Tak jest, sir. Już jadę. - Złapała kurtkę, rzucając spojrzenie Peabody. - Niestety
nie możesz wyjść z pracy.
Policjant stojący przed drzwiami mieszkania Sarabeth miał taki wyraz twarzy, że
Eve już wiedziała, co zastanie w środku.
–
Posterunkowy Carmichael – odezwała się, odczytując jego nazwisko na plakietce.
- Co tam mamy?
–
Biała kobieta, tuż po czterdziestce, nie żyje. Mieszkanie jest na nazwisko Sarabeth
Greenbalm. Żadnych śladów włamania czy przemocy. W budynku nie ma kamer
bezpieczeństwa, z wyjątkiem jednej przy wejściu. Mój partner i ja robiliśmy
rutynowy objazd. O szesnastej trzydzieści pięć odebraliśmy meldunek.
Anonimowe zgłoszenie. Pod wskazanym adresem byliśmy o szesnastej
czterdzieści dwa. Drzwi wejściowe i drzwi do mieszkania były odblokowane.
Weszliśmy do środka i znaleźliśmy ciało kobiety. Zabezpieczyliśmy miejsce
zbrodni i przekazaliśmy meldunek do centrali.
–
Gdzie jest pański kolega?
–
Poszedł odszukać gospodarza domu.
–
Dobrze. Nie wpuszczajcie tu nikogo aż do odwołania.
–
Tak jest.
Jego wzrok prześliznął się po Peabody, która uchodziła za pupilkę Dallas, i
wszyscy spoglądali na nią z mieszaniną zazdrości, niechęci i strachu. Czując na sobie
jego spojrzenie, Peabody wtuliła głowę w ramiona i weszła za Eve do mieszkania.
–
Rekorder włączony, Peabody?
–
Tak jest.
–
Porucznik Eve Dallas z asystentką, obecne na miejscu zbrodni przy Wschodniej
sto jeden dwa, w mieszkaniu Sarabeth Greenbalm. - Mówiąc to Eve wyjęła z
zestawu polowego pojemnik z ochraniaczami i włożyła je na ręce i nogi, po czym
podała Peabody. Ofiarą jest biała kobieta, jeszcze nie zidentyfikowana.
Podeszła do ciała. Sypialnia została wydzielona z części pokoju. Stało w niej
wąskie łóżko, które w razie potrzeby można było złożyć. Leżało na nim prześcieradło
i brązowy koc wytarty na brzegach.
Tym razem morderca posłużył się czerwonym łańcuchem choinkowym: owinął go
niczym boa z piór wokół szyi ofiary aż do kostek, tak że przypomniała udekorowaną
mumię. Włosy o jasnofioletowym odcieniu, które wzbudziłyby zachwyt Mavis były
starannie uczesane i zebrane w szpic na czubku głowy. Na martwych wargach
błyszczała ciemnopurpurowa szminka, policzki pokrywał jasny róż, a powieki, aż do
linii brwi, umalowane były jasnozłotym cienie.
Do łańcucha, tuż przy szyi, przypięto zielone kółko z dwoma ptaszkami, złotym i
srebrnym, które stykały się dzióbkami.
–
Turkawki, tak? - Eve przyjrzała się broszce. - Przesłuchałam tę piosenkę.
Drugiego dnia jego miłość ofiarowuje mu dwie turkaweczki. - Delikatnie dotknęła
umalowanego policzka. - Makijaż jeszcze świeży. Założę się, że wyszedł stąd
zaledwie przed godziną.
Odsunęła się od ciała i wyciągnęła podręczny wideokom, by połączyć się z
Whitneyem i wezwać ekipę śledczą.
Kiedy przyjechała do domu, była prawie północ. Ramię dawało o sobie znać, lecz
taki ból mogła znieść. Najgorsze było to, że czuła się potwornie zmęczona. Policyjny
diagnozer powiedziałby zapewne, że regeneracja organizmu trwała zbyt krótko.
Powinnam odpoczywać dziesięć dni dłużej. Zbyt szybko wróciła do pracy.
Nie chcąc psuć sobie humoru, odsunęła od siebie kłopotliwe myśli.
Kiedy weszła do ciepłego domu, uświadomiła sobie, że jest głodna. Przydałby się
batonik, pomyślała, przecierając dłońmi twarz.
–
Gdzie jest Roarke? - spytała komputera przy drzwiach.
Roarke jest w swoim pokoju.
Pewnie jak zwykle pracuje, pomyślała, wchodząc po schodach na górę. Ten
człowiek najwyraźniej nie potrzebował snu. Będzie wyglądał równie świeżo jak dziś
rano.
Zostawił drzwi otwarte, wystarczyło więc jedno spojrzenie, by przekonać się, że
miała rację. Siedział przy wielkim lśniącym pulpicie, patrząc w monitor i przekazując
polecenia przez wideokom. Obok cicho szumiał faks.
Wyglądał jak uosobienie seksu. Gdyby tylko mogła oszukać głód batonikiem,
miałaby dość energii, by to wykorzystać.
–
Czy ty nigdy nie masz dość? - spytała, wchodząc do pokoju.
Obejrzał się, uśmiechnął, po czym odwrócił do wideokomu.
–
Dopilnuj, by wprowadzono te poprawki. Resztą zajmiemy się jutro – powiedział i
rozłączył się.
–
Nie musiałeś sobie przerywać – powiedziała. - Chciałam tylko dać ci znak, że
wróciłam.
–
Umilałem sobie czas, czekając na ciebie. - Przekrzywił głowę i spojrzał na nią z
uwagą.- Nic nie jadłaś, prawda?
–
Mam ochotę na batonika. Znajdzie się jakiś?
Wstał podszedł do autokucharza. Chwilę później wyjął z podajnika zieloną czarkę
parującej zupy.
–
To nie jest batonik.
–
Najpierw trzeba nakarmić kobietę, a potem dziecko.
Postawił zupę na stole i nalał sobie brandy.
Podeszła, powąchała zupę i poczuła, że ślinka napływa jej do ust,
–
Pachnie nieźle – stwierdziła i zabrała się do jedzenia. - A ty jadłeś? - spytała z
pełnymi ustami i niemal jęknęła z zachwytu, kiedy postawił przed nią talerz z
gorącym chlebem. - Musisz przestać się mną zajmować.
–
To jedna z moich małych przyjemności. - Usiadł obok niej i sącząc brandy,
przyglądał się, jak gorący posiłek przywraca kolor jej policzkom. - Tak, jadłem,
ale nie pogardziłbym kawałkiem chleba.
–
Mhm. - Przełamała kromkę na dwie części i podała mu jedną. Jak w domu,
pomyślała. Dzielą się zupą i chlebem po długim dniu pracy.
–
Roarke Industries wzrosło wczoraj o osiem punktów, tak?
Uniósł w górę brew.
–
Osiem siedemdziesiąt pięć. Czyżbyś zaczęła się interesować giełdą, poruczniku?
–
Po prostu trzymam rękę na pulsie. Jeśli twoje notowania spadną, pewnie będę
zmuszona sprzedać cię po cenach dumpingowych.
–
Poruszę tę kwestię na najbliższym zebraniu udziałowców. Chcesz wina?
–
Chcę. Zaraz sobie naleję.
–
Jedz zupę. Ja się tym zajmę.
Podszedł do szafki i wyjął z niej otwartą już butelkę. Kiedy nalewał wino do
kieliszka, Eve kończyła zupę, z trudem powstrzymując się przed wylizaniem czarki.
Było jej dobrze i ciepło. Jak w domu.
–
Roarke, czy my urządzamy przyjęcie?
–
Pewnie tak. Kiedy?
–
Nie wiem kiedy. - Zmarszczyła brwi. - Gdybym wiedziała, tobym nie pytała.
Feeney wspomniał coś o gwiazdkowym przyjęciu.
–
Dwudziestego trzeciego grudnia. Tak, urządzamy przyjęcie.
–
Po co?
–
Kochana Eve. - Pocałował ją w czubek głowy i usiadł. - Bo są święta.
–
Dlaczego mi o tym nie powiedziałeś?
–
Chyba mówiłem.
–
Nie pamiętam.
–
Masz swój kalendarz?
Mrucząc pod nosem, wyjęła z kieszeni cyfrowy kalendarz i wystukała datę. Przy
niej, czarno na białym, widniała informacja o przyjęciu, poprzedzona jej inicjałami,
które dowodziły, że sama ją wprowadziła.
–
Och!
–
Jutro przywiozą choinki.
–
Choinki?
–
Tak. Będziemy mieć jedną w hallu i kilka w sali balowej. Ale pomyślałem, że
moglibyśmy postawić sobie mniejszą w sypialni. Sami ją ubierzemy.
Uniosła w górę brwi.
–
Chcesz ubierać choinkę?
–
Chcę.
–
Nie mam o tym zielonego pojęcia. Nigdy w życiu nie ubierałam choinki.
–
Ja też nie. Może kiedyś w dzieciństwie. To będzie nasza pierwsza.
Ciepło, które poczuła wokół serca, nie miało nic wspólnego z gorącą zupą czy
winem. Uśmiechnęła się.
–
Pewnie nic nam nie wyjdzie.
Wziął ją za rękę.
–
Pewnie tak. Lepiej się czujesz?
–
Znacznie lepiej.
–
Opowiesz mi o tym, co się dziś wydarzyło?
Ścisnęła go mocniej za rękę.
–
Opowiem.
Wstała, bo łatwiej jej się myślało na stojąco.
–
Popełnił kolejne morderstwo – zaczęła. - ta sama metoda. Zarejestrowały go
kamery bezpieczeństwa. Przebrany za świętego Mikołaja, z wielkim srebrnym
pudłem obwiązanym wstążką. Zostawił broszę, dwa ptaszki w kółku.
–
Turkawki.
–
Tak... lub coś w tym rodzaju. Nie mam pojęcia, jak wyglądają te cholerne
turkawki. Żadnych śladów włamania czy przemocy. Pewnie toksykologia wykaże,
że była odurzona. Została skrępowana, prawdopodobne zakneblowana, bo
mieszkanie nie było dźwiękoszczelne. Na języku i w ustach miała kilka włókien,
ale nie znaleźliśmy knebla.
–
Zgwałcona?
–
Tak samo jak pierwsza. Na piersi miała świeży tatuaż: Mojej miłości. Owinął ją
czerwonym łańcuchem choinkowym, umalował twarz, uczesał. Łazienka była
najczystszym pomieszczeniem w mieszkaniu. Prawdopodobnie sam się najpierw
umył, a potem po sobie posprzątał. Nie żyła zaledwie od godziny, kiedy tam
przyjechała. Zgłoszenia dokonano z automatu niedaleko jej domu.
W oczach Eve pojawiło się rozdrażnienie. Roarke wstał i wziął do ręki oba
kieliszki.
–
Kim ona była?
–
Striptizerką występującą w „Słodkim Zakątku”. To wysokiej klasy klub w West
Side.
–
Tak, wiem, gdzie to jest. - Kiesy odwróciła się z podejrzliwym wyrazem twarzy,
podał jej kieliszek z winem. - Tak się składa, że jestem jego właścicielem.
–
Nienawidzę, kiedy to mówisz. - Uśmiechnął się w odpowiedzi a ona głośno
westchnęła. - Tak czy owak, pracowała tego dnia po południu i wyszła stamtąd
przed piątą. Z tego co wiemy, poszła prosto do domu. O szóstej przeglądała
autokucharza i w tym mniej więcej czasie kamera zarejestrowała tego drania
wschodzącego do budynku. - Utkwiła wzrok w kieliszku. - Nie zdążyła nawet
zjeść kolacji.
–
Facet szybko działa.
–
I dobrze się przy tym bawi. Wygląda na to, że chce wyrobić normę do Nowego
Roku. Muszę przejrzeć jej wideokom, sprawdzić stan finansów i personalia.
Muszę też dowiedzieć się czegoś o tej broszce. Wciąż stoję w miejscu. Co, do
cholery, może łączyć słodką urzędniczkę ze striptizerką?
–
Znam ten ton – powiedział i podszedł do pulpitu. - Zobaczymy, co się da zrobić.
–
Nie prosiłam cię o to, żebyś coś zrobił.
Rzucił jej krótkie spojrzenie.
–
Ale dałaś do zrozumienia. Jak ona się nazywa?
–
Nieprawda. Sarabeth, pisane razem, bez „h” w środku, Greenbalm. - Podeszła do
niego. - po prostu głośno myślałam. West sto dwanaście, dwadzieścia trzy B.
–
Mam, Co chcesz wiedzieć najpierw?
–
Widokom mogę przejrzeć jutro rano. Zacznij od danych personalnych lub
finansowych.
–
Finansowe zajmą więcej czasu. Zacznijmy od tego.
–
Tylko bez żadnych sztuczek – ostrzegła Eve i roześmiała się, kiedy otoczył ją
ramieniem w talii i przyciągnął do siebie.
–
A niby dlaczego? Wybierz Sarabeth Greenbalm – poleciła i musnął wargami szyję
Eve. - Miejsce zamieszkania: West sto dwanaście. - Objął dłonią jej pierś. -
Wszystkie dane finansowe, zaczynając od najnowszych.
Przetwarzanie.
–
No tak. - Musnął jej dolną wargę. - chyba jednak zbyt mało. Dane
gotowe,poruczniku.
Odchrząknęła, próbując złapać oddech.
–
Dobry jesteś. - Westchnęła głęboko. - Naprawdę dobry.
–
Wiem – odparł i widząc, że nie odzyskała jeszcze równowagi, posadził ją sobie na
kolanach.
–
Hej, ja tu pracuję.
–
Ja też. - Obrócił Eve w stronę ekranu i zaczął pieścić jej kark. - Ty pracujesz nad
tym, a ja nad tym.
–
Nie mogę pracować, kiedy... - Skuliła się, tłumiąc chichot, i spróbowała
skoncentrować się na informacjach widocznych na monitorze. - najwięcej
wydawała na komorne, a potem na ubrania. Kupowała przeważnie markowe
ciuchy. Przestań! - Trzasnęła go po palcach, które zdążyły rozpiąć jej koszulę.
–
Niepotrzebna ci koszula do przeglądania danych – stwierdził z nieodpartą logiką.
–
Uważaj kolego, bo poczęstuję cię... - Skoczyła na równe nogi, a Roarke cicho
zaklął pod nosem. - A niech to! To jest właśnie to ogniwo łączące. Sukinsyn.
Roarke spojrzał z rezygnacją na ekran.
–
Gdzie?
–
Tu. Przed sześcioma tygodniami przekazała drogą elektroniczną trzy tysiące na
konto „Szczęśliwego związku”. - W jej oczach płonęła siła, lecz nie namiętność. -
To nie jest zbieg okoliczności. Oba te morderstwa łączy wspólna nić. Muszę
sprawdzić jej partnerów – mruknęła, a widząc pytający wzrok Roarke'a, pokręciła
głową. - Nie, zrobimy to oficjalnie. Jutro do nich pójdę i dostanę listę.
–
Nie zajęłoby mi to wiele czasu, gdybym się w to włączył.
–
Ale to nielegalne. - Usiłowała zachować powagę, kiedy wyszczerzył do niej zęby
w uśmiechu. - poza tym to nie twoja sprawa. Ale doceniam dobre chęci.
–
Jak bardzo?
Stanęła między jego nogami i spojrzała mu w oczy.
–
Na tyle, żeby pozwolić ci zająć się mną. - usiadła mu na kolanach. -A ja zajmę się
tobą.
–
A może... - Wsunął dłoń w jej włosy i przyciągnął ku sobie. - Zrobimy to
wspólnie?
–
Zgoda.
Rozdział 5
Eve siedziała w swoim domowym biurze i porządkowała dane. Przez ścianę
widokową wpadało do pokoju blade zimowe słońce. Zamierzała przed południem
przekazać raport komendantowi, lecz brakowało jej jeszcze kilku informacji.
–
Komputer start. Dane na temat Agencji matrymonialnej „Szczęśliwy Związek”,
Piąta Aleja, Nowy Jork.
Przetwarzanie. „Szczęśliwy Związek”, założony w 2052, adres Piąta Aleja,
właściciele i zarządzający Rudy i Piper Hoffman.
–
Stop, potwierdź. Właścicielami agencji są Rudy i Piper Hoffman?
Potwierdzam. Rudy i Piper Hoffman, bliźnięta, wiek 28 lat, zamieszkali przy Piątej
Alei 500. kontynuować przekaz danych o „Szczęśliwym Związku”.
- Nie. Pełne dane na temat właścicieli.
Przeszukiwanie.
Kiedy komputer grzebał w pamięci, Eve poszła zrobić sobie kawę. Bliźnięta,
myślała, programując autokucharza. Brat i siostra. A ona wzięła ich za kochanków.
Przypominając sobie, jak się dotykali, jak poruszali, jak na siebie patrzyli, zaczęła się
zastanawiać, czy przypadkiem i ona i komputer nie mają racji. Nie była to jednak
przyjemna myśl.
Kątem oka dostrzegła ruch przy drzwiach i po chwili stanął w nich Roarke w całej
okazałości.
–
Dzień dobry. Wcześnie wstałaś.
–
Chciałam przygotować wstępny raport dla Whitneya. - Wyjęła z podajnika kubek
z kawą i odrzuciła włosy z twarzy. - Chcesz kawy?
–
Tak, proszę. - Wyjął jej kubek z reki i uśmiechnął się, kiedy zmarszczyła brwi. -
Przez większą część dnia będę na spotkaniach.
–
Nic nowego – mruknęła i zamówiła drugą kawę.
–
Ale możesz się ze mną skontaktować, jeśli będę ci potrzebny.
Chrząknęła i odwróciła się, kiedy komputer zasygnalizował wykonanie polecenia.
–
W porządku. Mam... - Urwała zaskoczona, bo Roarke chwycił ją za przód koszuli
i przyciągnął do siebie. - Hej, co... Komputer stop! - poleciła i przytuliła się do
męża.
–
Ładnie pachniesz. - Ukrył twarz w jej włosach.
–
To tylko mydło.
–
Wiem.
–
Przestań – powiedziała, czując w skroniach gwałtowne pulsowanie. - mam robotę
– wymruczała, lecz otoczyła Roarke'a ramionami.
–
Ja też. Tęskniłem za tobą, Eve. - Odstawił kubek, by moc ją trzymać w objęciach.
–
Chyba oboje byliśmy ostatnio bardzo zajęci. - Jak dobrze czuć go przy sobie. -
Nie mogę się już wycofać z tej sprawy.
–
Wcale tego nie oczekuję. - Otarł się policzkiem o jej policzek. - I nie chciałbym,
żebyś zrezygnowała – dodał, choć pragnął czegoś wręcz przeciwnego. - Cieszę
się, że mogę ukraść choć tak krótką chwilę. - Musnął ustami jej wargi. - Zawsze
miałem dobrą rękę do kradzieży.
–
Nie musisz mi tego przypominać – uśmiechnęła się i objęła dłońmi jego twarz.
Stojąca w drzwiach Peabody znieruchomiała. Nie mogła już się wycofać, nie
mogła też wejść do pokoju. Chociaż nie robili niczego szczególnego, Roarke trzymał
ręce na ramionach Eve, a ona obejmowała dłońmi jego twarz, w ich postawie było
coś tak intymnego, że Peabody oblała się rumieńcem i poczuła w sercu ukłucie
zazdrości.
Nie bardzo wiedząc, jak się zachować, zrobiła jedyną rzecz, jaka przyszła jej do
głowy: wydała z siebie ciche wstydliwe chrząknięcie.
Roarke zsunął ręce wzdłuż ramion Eve i uśmiechnął się w stronę drzwi.
–
Dzień dobry, Peabody, kawy?
–
Eee, tak, proszę. Hmm... Strasznie dziś zimno.
–
Naprawdę? - powiedział, gdy tymczasem Eve wróciła do komputera.
–
Tak, ale nie będzie chyba wielkiego mrozu. Za to popołudniu może padać śnieg.
–
A ty co, jesteś dyżurnym synoptykiem? - zapytała Eve, mierząc wzrokiem
asystentkę. Peabody miała krwisty rumieniec na twarzy, maślane spojrzenie i
drżącymi palcami szarpała guziki munduru. - Źle się czujesz?
–
Nie, nic mi nie jest. Dzięki – dodała, kiedy Roarke podał jej kubek z kawą.
–
Nie ma za co. Zostawiam was.
Kiedy wyszedł, Peabody westchnęła.
–
Nie wiem, jak udaje się pani zachować zimną krew, kiedy on patrzy na panią w
taki sposób.
–
Bo trzymam swoje hormony na wodzy.
Niezrażona cierpkim tonem jej głosu, Peabody podeszła do Eve.
–
Jak to jest?
–
Z czym? - Eve uniosła wzrok i wzruszyła niepewnie ramionami na widok
płonących oczu asystentki. - Peabody, robota czeka.
–
Czy nie o to chodzi? - ciągnęła asystentka. - czy nie tego szukały te dwie
zamordowane kobiety?
Eve otworzyła usta, po czym je zamknęła. Spojrzała w stronę drzwi i spostrzegła,
że Roarke nie zablokował zamka z drugiej strony.
–
To jest więcej niż myślisz – usłyszała nagle swój głos. - To wszystko zmienia i
tworzy nowe wartości. Może już nigdy nie będziesz taka sama, a może jakaś
cząstka ciebie obawia się, co będzie, jeśli... Ale on nigdy nie odejdzie. Wystarczy
wyciągnąć rękę i już go czujesz przy sobie. - Wsunęła dłonie do kieszeni, dziwiąc
się w duchu własnym słowom. - czy znajdziesz to coś, wprowadzając dane do
komputera i pozwalając, by wybrał ci partnera na podstawie cech charakteru i
stylu życia? Nie wiem. Ale mamy dwie ofiary, kobiety, które uznały, że warto
spróbować. Przysuń sobie krzesło, Peabody, i zobaczymy, co my tu mamy.
–
Tak jest.
–
Sprawdźmy dokładnie Jeremy'ego Vandorena. Zostawmy instynkt na boku.
Musimy mieć stuprocentową pewność. Kiedy sprawdzimy wszystkich
kandydatów Hawley, złożymy kolejną wizytę w „Szczęśliwym Związku”.
–
Detektyw McNab melduje się na rozkaz.
Eve obejrzała się i zobaczyła stojącego w progu Iana McNaba. Na jego przystojnej
twarzy jaśniał szeroki, pełen zadowolenia uśmiech. Mężczyzna ubrany był w długą,
sięgającą kolan marynarkę w kolorze zwiędłej fuksji włożoną na zielony
kombinezon. Długie złocistoblond włosy przytrzymywała opaska w biało-czerwono-
zielone paski.
Eve westchnęła cicho, widząc, jak Peabody sztywnieje.
–
Jak leci, McNab?
–
Doskonale, poruczniku. Cześć, Peabody. - Mrugnął do niej szelmowsko i
przysiadł na brzegu biurka. - Kapitan Feeney powiedział, że mogę się pani
przydać w tej sprawie ze świętym Mikołajem. A więc jestem. Macie coś do
jedzenia?
–
Zobacz, co tam znajdziesz w autokucharzu.
–
Super. Praca z panią to same korzyści. - Poruszył brwiami patrząc znacząco na
Peabody, i podszedł go autokucharza.
–
Jeśli już zatrudniła pani tego bęcwała, to czemu go pani nie posłała do Sekcji
Elektronicznej? - spytała szeptem Peabody.
–
Bo lubię cię denerwować, Peabody. To mój jedyny cel w życiu. Skoro już tu
jesteś, McNab, przeanalizuj te dane. My z Peabody musimy wyjść.
–
Proszę je tylko przygotować – powiedział, odgryzając potężny kęs kanapki z
dżemem borówkowym.
–
Kiedy skończysz się opychać, przejrzyj nazwiska z pliku Hawley.
–
Wczoraj wieczorem zająłem się jej byłym mężem – odparł z pełnymi ustami. - Jak
dotąd nie znalazłem żadnej luki w jego alibi.
–
Dobra. - Umiała docenić szybkie działanie, lecz nie chcąc oglądać nadąsanej miny
Peabody, zrezygnowała z pochwały. - Prześlę ci następną listę kandydatów.
Przejrzyj ją i porównaj z pierwszą listą. Sprawdź również rodzeństwo Hoffmanów,
Rudy'ego i Piper. Potrzebny mi jakiś punkt zaczepienia. I sprawdź również tę
broszkę.
Odwróciła się do komputera, wywołała materiał dowodowy i wyświetliła
hologram broszki.
–
Chcę wiedzieć, kto ją zrobił, ile takich wykonano, gdzie je można kupić, ile ich
sprzedano i komu. Porównaj te dane z danymi na temat spinki, którą znaleziono
we włosach Hawley. Wszystko jasne, McNab?
Przełknął pospiesznie kanapkę, po czym dotknął palcem skroni.
–
Tak jest.
–
Jeśli znajdziesz mi nazwisko, które pojawi się na obu listach i pasuje do
świecidełek, to dopilnuje, żebyś do końca życia dostawał każdego dnia kanapki z
dżemem borówkowym.
–
Kusząca perspektywa. - Strzelił palcami. - Już się zabieram do roboty.
–
Jedziemy, Peabody. - Eve wstała od biurka i chwyciła torbę. - Tylko nie
przeszkadzaj Roarke'owi, McNab – ostrzegła i wyszła z pokoju.
–
Świetnie wyglądasz, mała – zawołał chłopak za Peabody.
W odpowiedzi wydała z siebie serię fuknięć, co sprawiło mu wyraźną
przyjemność.
–
W Sekcji Elektronicznej jest tylu detektywów z klasą – stwierdziła Peabody, kiedy
schodziły po schodach. - Dlaczego nam musiał się trafić taki dupek?
–
Po prostu szczęśliwy traf. - Eve chwyciła wiszącą na balustradzie kurtkę i włożyła
ją, kierując się ku drzwiom. - Cholera, ale mróz.
–
Powinna pani mieć coś cieplejszego, poruczniku.
–
Przyzwyczaiłam się do tej kurtki – odparła i pospiesznie wskoczyła do wnętrza
pojazdu. - Ogrzewanie – poleciła. - Dwadzieścia cztery stopnie.
–
Uwielbiam ten wóz. - Peabody wsunęła się na siedzenie obok. - Wszystko w nim
działa.
–
Tak, ale brakuje mu charakteru – stwierdziła Eve, lecz mimo to spojrzała z
przyjemnością na Widokom sygnalizujący połączenie. - Spójrz na to. Obraz –
rozkazała, mijając bramę posesji.
–
Dallas, Dallas! Niech to szlag! - Na ekranie pojawiła się atrakcyjna twarz
reporterki telewizyjnej Nadine Furst, na której malowała się irytacja. - Nie
złapałam cię w domu, Summerset powiedział, że jesteś w drodze do czegoś tam.
Zgłoś się, do diabła!
–
Ani mi się śni.
–
Nic nie słyszę. Te wozy, którymi wy, gliniarze, jeździcie, ciągle nawalają.
Peabody i Eve wymieniły rozbawione spojrzenia.
–
Pewnie coś już wywąchała – mruknęła Peabody.
–
Jasne, że tak – przyznała Eve. - A teraz ona chce wyciągnąć ode mnie jakieś
informacje do porannych wiadomości, a potem będą jej potrzebne następne do
popołudniówki.
–
Dallas, potrzebuję informacji na temat tych dwóch kobiet, które zamordowano.
Czy te zabójstwa coś łączy? Dallas, bądź kumpelką. Muszę mieć coś
wystrzałowego do porannych wiadomości.
–
A nie mówiłam? - stwierdziła z satysfakcją Eve, manewrując między pojazdami.
–
Odezwij się. Mam nóż na gardle.
–
A mnie serce krwawi – prychnęła Eve, kiedy Nadine się rozłączyła.
–
Lubię ją – stwierdziła Peabody.
–
Ja też. Jest uczciwa i dobra w tym, co robi. Ale to nie znaczy, że będę podsuwać
jej gotowiznę. Jeśli przetrzymam ją kilka dni, to sama zacznie kopać. Zobaczymy,
co będzie miała na wymianę.
–
Sprytne posunięcie. I to właśnie podoba mi się w pani. Co zaś tyczy się McNaba...
–
Daj spokój, Peabody – przerwała jej Eve i ustawiła pionowy start, kierując się w
stronę parkingu przy Piątej Alei.
Kiedy znalazły się w windzie, Eve wsunęła kciuki do kieszeni spodni i mężnie
zniosła podróż na piętro, gdzie mieściło się biuro „Szczęśliwego Związku”.
Za biurkiem siedział młody bóg z barami jak góry, karnacją o barwie szwajcarskiej
czekolady i oczami jak antyczne złote monety.
–
Przestań się trząść – mruknęła do Peabody. - Przekaż Rudy'emu i Piper, że
porucznik Dallas z asystentką chcą się z nimi widzieć – poleciła młodzieńcowi.
Uśmiechnął się marzycielsko.
–
Przykro mi, poruczniku, ale Rudy i Piper mają właśnie spotkanie z klientem.
–
Powiedz im, że czekamy – nie ustępowała Eve – i że ubyła im kolejna klientka.
–
Oczywiście. - Wskazał ręką na miejsce do siedzenia. - proszę się rozgościć i
zamówić coś do picia.
–
Mam nadzieję, że to nie potrwa długo.
Zanim Peabody zdążyła zamówić krem porzeczkowy, w hallu pojawili się Rudy i
Piper.
Ubrani na biało, tym razem w sięgające kostek płaszcze. Kombinezon Piper
ożywiała błękitna jedwabna apaszka. Oboje mieli po jednym złotym kolczyku w
uchu. Na ich widok dreszcz przebiegł Eve po plecach.
–
Poruczniku – odezwał się Rudy, opierając dłoń na ramieniu Piper – jesteśmy dziś
trochę zajęci. Mamy bardzo napięty plan dnia.
–
To go rozciągniecie. Będziemy rozmawiać tu, czy w gabinecie?
W egzotycznych oczach Rudy'ego błysnęła irytacja, lecz uprzejmym gestem
zaprosił je do biura.
–
Wczoraj wieczorem została zamordowana Sarabeth Greenbalm – oświadczyła
Eve, gdy tylko znaleźli się w biurze. - Była waszą klientką.
–
O Boże! O mój Boże! - Piper osunęła się na biały fotel i ukryła twarz w dłoniach.
–
Spokojnie. - Rudy przesunął dłonią po jej włosach i karku. - Jest pani pewna, że
była naszą klientką?
–
Tak. Chcę dostać listę jej partnerów. Kto z was nią się zajmował?
–
Ja. - Piper spuściła ręce na kolana. W ciemnozielonych oczach błyszczały łzy, a
jasnozłote usta drżały. - a zajmuje się paniami, a Rudy panami, chyba, że ktoś
życzy sobie inaczej. Przekonaliśmy się, że ludzie czują się swobodniej,
rozmawiając o swoich duchowych i seksualnych potrzebach z przedstawicielem
własnej płci.
–
Rozumiem.- Eve nie spuszczała wzroku z Piper, starając się nie dostrzegać, jak jej
ręka znika w dłoni brata.
–
Pamiętam Sarabeth. Pamiętam, bo była niezadowolona z pierwszych dwóch
kandydatów. Zażądała zwrotu pieniędzy.
–
Otrzymała je?
–
Mamy twarde zasady. Po pierwszej randce wpłacone pieniądze nie podlegają
zwrotowi.
Rudy ścisnął dłoń siostry i podszedł do pulpitu.
–
Rozumiem. Żadne z was nie powiedziało, że jesteście właścicielami firmy.
–
Nie pytała pani o to – odparł Rudy, patrząc w monitor.
–
Kto prócz was ma dostęp do danych klientów?
–
Trzydziestu sześciu konsultantów – wyjaśnił Rudy.- Po pierwszej selekcji, którą
dokonujemy osobiście, kierujemy kandydatów do konsultantów, którzy
opracowują ich potrzeby. Nasi konsultanci są specjalni dobierani, szkoleni i
licencjonowani, poruczniku.
–
Chcę mieć ich pełną listę.
–
Nie mogę się na to zgodzić – zaprotestował. - To ingerencja w wewnętrzne sprawy
firmy.
Eve skrzywiła głowę.
–
Peabody, postaraj się o nakaz rewizji i udostępnienie nam wszystkich danych,
personelu i klientów „Szczęśliwego Związku”. Dane Hawley i Greenbalm i nakaz
niech prześlą bezpośrednio do mojego komputera. I pospiesz się.
–
Tak jest.
–
Rudy. - Piper wstała z fotela. - Czy to konieczne?
–
Myślę, że tak. - Ujął jej dłonie. - Jeśli nasze rejestry mają być przedmiotem
policyjnego dochodzenia, chcę, żeby wszystko było udokumentowane.
Przepraszam, jeśli to wyglądana odmowę współpracy i brak współczucia, ale
chronię interesy wielu ludzi.
–
Ja również. - Kiedy zadźwięczał jej podręczny wideokom, Piper drgnęła
nerwowo. - Przepraszam. - Odwróciła się i wyjęła go z kieszeni. - Dallas.
–
Zidentyfikowaliśmy kosmetyki, którymi wymalowano Hawley. - na ekranie
pojawiła się pomarszczona twarz Dickiego. - Firma nazywa się Natural
Perfection. Z tego, co wiem, to kosztowne gówno.
–
Dobra robota, Dickie.
–
Taa, zajęło mi to masę czasu, a jeszcze nie zrobiłem świątecznych zakupów. Ze
wstępnej analizy wynika, że kosmetyki na twarzy Greenbalm są tej samej firmy.
To świństwo można kupić jedynie w sklepach firmowych lub w salonach
piękności. Nie dostaniesz ich na rynku, nawet w ekskluzywnych sklepach. Za
pomocą komputera też nie.
–
Dobra. Będą łatwiejsze do wyśledzenia. Kto je produkuje?
Na jego twarzy pojawił się złośliwy uśmiech.
–
Renaisance Beauty and Health, filia w Kenbarze, należąca do Roarke'a. Nie wiesz,
czym twój chłop się zajmuje, Dallas?
–
Cholera – wykrztusiła Eve i rozłączyła się. - Czy któryś z tutejszych salonów
piękności sprzedaje produkty Natural Perfection? - spytała, odwracając się w
stronę rodzeństwa Hoffmanów.
–
Tak. - Piper oparła się o Rudy'ego w sposób, który przyprawił Eve o skurcz
żołądka. - „Bądź Zawsze Piękna” na dziesiątym piętrze.
–
Czy macie z nimi coś wspólnego?
–
To samodzielna firma, ale współpracujemy ze wszystkimi salonami i sklepami w
tym budynku. - Rudy podszedł do pulpitu i wyjął z niej błyszczący katalog i
dyskietkę. - Pakiet oferowanych przez nich usług obejmuje również porady w
naszej firmie – wyjaśnił, wręczając Eve materiały reklamowe. - „Bądź Zawsze
Piękna” to ekskluzywny salon – dodał. - Świadczymy też porady w ramach ich
programu „Diamentowy Dzień”.
–
Bardzo sprytnie.
–
To dobry interes – odparł Rudy.
–
Mamy nakaz, poruczniku. - Peabody wyjęła swój Widokom. - Zaraz go nam
przyślą.
Prześlij wszystkie dane McNabowi – poleciła Eve swej asystentce, kiedy znalazły
się w windzie.
–
Wszystkie?
–
Wszystkie – powtórzyła twardo Eve. - Zacznij od partnerów Greenbalm, potem
prześlij dane personelu, a na koniec listę klientów z ostatniego roku. Mam
przeczucie, że nasz gość gdzieś tam się znajduje.
–
To zajmie dwadzieścia do trzydziestu minut.
–
Więc znajdź sobie jakieś spokojne miejsce i zabierz się do roboty. Ja tu wysiadam.
Kiedy skończysz wprowadzać dane przyjdź do salonu.
–
Tak jest.
–
I nie krzyw się, bo to nieładnie.
–
Wcale się nie krzywię – odparła z godnością Peabody. - Ja tylko zaciskam zęby. -
Prychnęła głośno, kiedy drzwi windy zamknęły się za Eve.
Na piętrze zajmowanym przez salon pachniało lasem i łąką. Z głośników
dochodziły dźwięki fletu i liry. Podłogę przykrywała wykładzina w kolorze płatków
róży. Wzdłuż pomalowanych na srebrny kolor ścian spływała woda, wpadając do
kanału biegnącego tuż przy podłodze. Pływały po nim pastelowe łabędzie wielkości
dłoni.
Salon składał się z sześciu pomieszczeń zwieńczonych szklanymi łukami i
egzotycznymi pnączami. Eve rozpoznała wśród nich replikę wiecznie żywego
kwiatu, który piął się spiralnie wzdłuż pozłacanego sklepienia. Kiedyś ten kwiatek
przysporzył jej sporo kłopotów.
Drzwi rozwarły się przed nią bezszelestnie i znalazła się w przestronnym hallu z
głębokimi, wyściełanymi fotelami w kolorze ciemnej zieleni. Każdy wyposażony był
w mały ekran i system łączności. Między nimi ustawiono nagie posągi z brązu.
W hallu krzątały się małe androidy, roznoszące napoje, materiały do czytania,
gogle do programów wirtualnych i inne przedmioty służące uprzyjemnianiu czasu
klientkom,oczekującym na zabiegi upiększające.
Dwa fotele zajmowały kobiety, które czas oczekiwania umilały sobie pogawędką,
popijając coś, co wyglądało jak morska piana. Obie miały na sobie aksamitne
jasnoróżowe szaty z dyskretnym firmowym znakiem w klapie.
–
Czym mogę służyć? - Stojąca za pulpitem w kształcie litery U kobieta otaksowała
pogniecione spodnie, zniszczone buty i brudne włosy Eve. Ufarbowane na
karmazynowo włosy miała zebrane w szpic ze srebrzystymi wijącymi się
pasemkami, które harmonizowały z kolorem jej oczu. - Domyślam się, że
interesuje panią kompleksowa usługa?
–
Czy to jakaś aluzja? - spytała z uprzejmym uśmiechem Eve.
Kobieta zatrzepotała srebrnymi rzęsami.
–
Nie rozumiem.
–
Nieważne siostro. Chciałabym porozmawiać o kosmetykach Natural Perfection.
–
Proszę bardzo. To najlepsza seria. Z przyjemnością skontaktuję panią z
konsultantem. Chciałaby pani umówić się na wizytę?
–
Tak. - Eve rzuciła odznakę na pulpit. - najlepiej zaraz.
–
Nie rozumiem.
–
Tak myślałam. Proszę skontaktować mnie z kimś z kierownictwa.
–
Chwileczkę. - Kobieta przysiadła na wysokim stołku. - Simonie, czy mógłbyś
przyjść do recepcji? - spytała cicho do wideokomu.
Eve wsunęła dłonie do kieszeni spodni i huśtając się na piętach przyglądała
eleganckim butelkom i pojemnikom wystawionym na obrotowej paterze.
–
Co to za specyfiki – spytała.
–
Zapachy osobiste. Wprowadzamy do komputera pani cechy fizyczne i
charakterologiczne i tworzymy zapach przeznaczony wyłącznie dla pani. Każda
kompozycja to pojedynczy egzemplarz i raz wybrany, więcej się nie powtórzy.
–
Interesujące.
–
Doskonale nadają się na prezenty – dodała dziewczyna, unosząc w górę cienką
brew. - Lecz są dość kosztowne.
–
Naprawdę? - Eve obrzuciła recepcjonistkę gniewnym spojrzeniem, zirytowana
pogardliwym tonem jej głosu. - Chciałabym kupić któryś z nich.
–
Musi pani wpłacić zadatek przed wprowadzeniem danych do programu.
Nie na żarty rozzłoszczona Eve wyobraziła sonie, jak chwyta dziewczynę za
sztywne kolorowe włosy i wciska jej drwiącą twarzyczkę w pulpit. Zrobiła krok na
przód i w tym momencie usłyszała za sobą pospieszne kroki.
–
W czym problem, Yvette? Mam masę roboty.
–
Ona jest problemem – odpowiedziała Yvette z bladym uśmiechem.
Eve obejrzała się i jej oczom ukazał się wspaniały okaz mężczyzny.
Najpierw zwróciła uwagę na jego oczy. Były bladoniebieskie, niemal
przezroczyste, okolone gęstymi ciemnymi rzęsami i wąskimi hebanowymi brwiami,
które zbiegały się w środku. Włosy o połyskliwym odcieniu rubinowej czerwieni,
były zaczesane do tyłu i opadały gęstą falą do połowy pleców.
Śniada karnacja o złocistym połysku wskazywała na mieszaną rasę lub makijaż.
Usta miały kolor ciemnego brązu, a na lewym policzku cwałował biały jednorożec
ze złotym rogiem i kopytkami.
Simon odrzucił na ramiona jaskrawoniebieską pelerynkę, pod którą ukazał się
obcisły kombinezon w bladozielone i srebrne pasy, z głęboko wyciętym dekoltem. Na
imponującej piersi połyskiwały złote łańcuchy. Przekrzywił głowę, wprawiając w
ruch długie złote kolczyki, oparł dłoń na szczupłym biodrze i spojrzał z góry na Eve.
–
czym mogę służyć, moje serce?
–
Chciałam...
–
Chwileczkę! - Uniósł dłonie, odsłaniając wytatuowany na nich łańcuszek z ser i
kwiatów. - Znam tę twarz. - Wstrząsnął teatralnie głową i obszedł Eve, ciągnąc za
sobą smugę zapachu.
Śliwki, pomyślała. Ten gość pachnie śliwkami.
–
Twarze – ciągnął – są w końcu moją dziedziną, moim zajęciem, moim kapitałem i
źródłem dochodu. Gdzieś już widziałem...
Szybkim ruchem pochwycił twarz Eve w dłonie i pochylił się ku niej.
–
Słuchaj koleś...
–
Żona Roarke'a! - zawołał, po czym cmoknął ją w usta i odskoczył w tył, zanim
zdążyła zadać mu cios. - oto kim pani jest. - Kochanie – zwrócił się do
recepcjonistki, krzyżując ręce na sercu. - Żona Roarke'a w naszych skromnych
progach.
–
Żona Roarke'a? - Yvette poczerwieniała, po czym zbladła. - Och! - mruknęła,
sprawiając wrażenie, jakby miała zemdleć.
–
Proszę usiąść i przedstawić mi swoje życzenia. - otoczył Eve ramieniem i zrobił
krok w kierunku fotela. - Yvette, bądź tak dobra i odwołaj wszystkie moje
konsultacje. Droga pani, jestem do pani usług. Od czego zaczniemy?
–
Po pierwsze, zabierz tę łapę, mistrzu. - Zepchnęła z pleców jego ramię i z pewnym
żalem wyciągnęła odznakę zamiast broni. - Jestem tu służbowo.
–
Och, mój Boże! - Simon przycisnął dłonie do policzków. - Jak mogłem
zapomnieć? Żona Roarke'a jest przecież najlepszą policjantką w Nowym Jorku.
Proszę wybaczyć, moje serce.
–
Nazywam się Dallas, porucznik Dallas.
–
Oczywiście. - Uśmiechnął się słodko. - Proszę mi wybaczyć, poruczniku, ale na
pani widok zupełnie straciłem głowę. Jest pani na czele listy dziesięciu klientek,
które pragnęlibyśmy pozyskać, razem z Pierwszą Damą i Sinlky LeMar. To
królowa wideo – dodał, widząc podejrzliwe spojrzenie Eve.
–
Świetnie. W takim razie potrzebna mi lista klientek korzystająca z serii
kosmetyków Natural Perfection.
–
Lista klientek? - Przycisnął dłoń do serca, usiadł i wywołała na wideokomie
zestaw napojów. - Lemonowy. Czy mogę zaproponować coś do picia, poruczniku?
–
Nie mi nie jest – odparła, lecz widząc zawód w jego oczach zdecydowała się
usiąść. Nie sprawiał wrażenia, jakby za znowu miał ją objąć. - Potrzebna mi ta
lista, Simonie – dodała.
–
Czy mógłbym spytać po co?
–
Prowadzę śledztwo w sprawie morderstwa.
–
Morderstwo – wyszeptał dramatycznie. - Wiem, ze to okropne, ale jednocześnie
ekscytujące. Jestem zagorzałym wielbicielem filmów kryminalnych. - Uśmiechnął
się tak uwodzicielsko, że Eve mimowolnie zmiękła.
–
To jednak nie to samo, Simonie.
–
Wiem, wiem. Zachowuję się podle. Nie mogę jednak zrozumieć, co kosmetyki
mają wspólnego z ... - Oczy mu się rozszerzyły. - Trucizna. Ktoś dodał trucizny do
szminki, tak? Ofiara szykowała się na wspaniały wieczór. Pewnie użyła ostrej
czerwieni albo... nie, nie, szrapnelowego brązu, a potem...
–
Opanuj wyobraźnię, Simonie.
Zatrzepotał rzęsami, zbladł, po czym zachichotał.
–
Zasługuję na porządne lanie. - Nie podnosząc wzroku, chwycił wysoką szklankę z
jasnożółtym płynem, którą przyniósł android. - Jesteśmy do dyspozycji,
poruczniku. Uprzedzam jednak, że lista naszych klientek jest dość sługa. Gdyby
powiedziała pani, o jakie kosmetyki chodzi, znacznie byśmy ją ograniczyli.
–
Na razie proszę dać mi całą, apotem zobaczymy.
–
Jak sobie pani życzy. - Wstał, skłonił się, po czym tanecznym krokiem przeszedł
do pulpitu. - Yvette, kochanie, daj tymczasem porucznik Dallas kilka próbek.
–
Nie potrzebuję próbek. - Eve uśmiechnęła się lekko do dziewczyny. - Ale
chciałabym ten zapach, o którym rozmawiałyśmy.
–
Oczywiście. - Recepcjonistka omal przed nią nie uklękła. - Czy to dla pani?
–
Nie, na prezent.
–
Bardzo dobry wybór. - Yvette wyjęła z kieszeni notatnik cyfrowy. - Dla kobiety
czy dla mężczyzny?
–
Dla kobiety.
–
Mogłaby pani podać trzy główne cechy charakteru tej pani? Na przykład
odważna, nieśmiała romantyczna.
–
Inteligentna – zaczęła Eve, myśląc o doktor Mirze. - Wrażliwa, sumienna.
–
Doskonale. A teraz kilka cech fizycznych.
–
Średniego wzrostu, szczupła, włosy brązowe, oczy niebieskie, jasna cera.
–
Dobrze. - jak w policyjnym raporcie, pomyślała z niechęcią dziewczyna. - Jaki
odcień brązu mają włosy? I jaką nosi fryzurę?
Eve gwałtownie wciągnęła powietrze. Te świąteczne zakupy to istna męka.
Wysilając wyobraźnię, podała w miarę szczegółowy portret czołowego policyjnego
psychiatry.
Kiedy do salonu weszła Peabody, Eve zdążyła już wybrać odpowiedni flakonik i
czekała, aż Simon przegra listę klientek na dyskietkę.
–
Znowu coś pani wybrała.
–
Nie wybrałam, tylko kupiłam.
–
Czy mamy to pani przesłać do domu czy do biura?
–
Do domu.
–
Zapakować?
–
A niech to. Tak, tak, zapakować. Co z tą listą, Simonie?
–
Jedną chwileczkę, poruczniku. - Podniósł na nią rozjaśniony wzrok. - tak się
cieszę, że mogliśmy pani pomóc. - Wsunął wydruk i dyskietkę do złotek
reklamówki. - Włożyłem tam kilka próbek. Myślę, że się pani spodobają – rzekł,
wręczając Eve torbę. - mam nadzieję, że będzie mnie pani informować o
przebiegu śledztwa. Proszę nas jeszcze odwiedzić. Bardzo chciałbym z panią
popracować.
Rozdział 6
Piątą Aleją płynął tłum ludzi: wypełniał chodniku, skrzyżowania, kłębił się przy
wystawach sklepowych, a wszystko po to, by zrobić świąteczne zakupy.
Ci, którzy już kupili, przepychali się łokciami, obładowani niczym muły, by podjąć
walkę o zdobycie taksówki.
Na niebie unosiły się sterowce reklamowe, zachęcające do uczestniczenia w tym
przedświątecznym szaleństwie, oferując super niskie ceny i nadzwyczajne towary.
–
Oni chyba powariowali – stwierdziła Eve, patrząc na pędzących do maksibusa
ludzi.
–
Pani też przecież robiła niedawno zakupy.
–
W cywilizowany sposób.
Peabody wzruszyła ramionami.
–
Lubię tę przedświąteczną gorączkę.
–
W takim razie uszczęśliwię cię, bo wysiadamy.
–
Tutaj?
–
Dalej nie da rady. - Eve zaparkowała na rogu Piątej i Pięćdziesiątej Pierwszej. -
Sklep jubilerski jest kilka przecznic dalej. Prędzej dotrzemy tam pieszo.
Peabody wygramoliła się z wozu i dogoniła Eve dopiero na skrzyżowaniu.
Lodowaty wiatr hulał po ulicy i chłostał twarze przechodniów, barwiąc nosy na
czerwono.
–
Nienawidzę tego tłumu – mruknęła Eve. - Połowa tych ludzi nawet tu nie mieszka.
Schodzą się tu cholera wie skąd i blokują ulice.
–
Za to dostarczają gospodarce furę pieniędzy.
–
Powodują korki i wypadki uliczne, popełniają wykroczenia. Spróbuj dostać się o
szóstej wieczorem do śródmieścia. To koszmar.
Ze zmarszczonymi brwiami minęła strumień pary unoszący się z ruchomego grilla.
Nagle posłyszała jakiś krzyk. Spojrzała w tę stronę i zobaczyła jak uliczny
złodziejaszek na rolkach wpada między dwie kobiety, wyrywa im torebki i torby z
zakupami, po czym znika w tłumie.
–
Pani porucznik.
–
Tak, widzę go.
Złodziej z triumfalnym uśmieszkiem wymijał przechodniów, którzy usuwali mu
się z drogi. Manewrował, kluczył, by zmylić ewentualny pościg, na koniec zatoczył
koło i znalazł się z prawej strony Eve. Ich oczy spotkały się na moment. Jego
błyszczące z podniecenia, jej były chłodne i skupione. Eve obróciła się i wymierzyła
mu krótki cios pięścią. W tym miejscu nie było dużego tłoku, sądziła więc, że
złodziej przeleci jakieś dziesięć stóp. Tymczasem zahaczył o grupę ludzi i wylądował
na chodniku z kręcącymi się rolkami w górze. Z nosa leciała mu krew.
–
Sprawdź, czy nie ma w pobliżu jakiegoś patrolu, który zająłby się tym gnojkiem. -
Eve rozprostowała palce i poruszyła ramieniem. Kiedy złodziej zaczął jęczeć i
wiercić się, bez ceremonii postawiła mu stopę na brzuchu. - Wiesz co, Peabody,
teraz czuję cię znacznie lepiej.
Eve doszła do wniosku, że obezwładnienie złodzieja było najbardziej udanym
punktem dnia. U jubilera niczego się nie dowiedziała. Ani on, ani jego pomocnik o
smutnej twarzy nie potrafili niczego powiedzieć o kliencie, który zapłacił gotówka za
broszkę z turkawkami. W okresie przedświątecznym jest taki ruch, że trudno
pamiętać wszystkich kupujących.
Eve zaproponowała, by jubiler wysilił pamięć i skontaktował się z nią, gdy coś
sobie przypomni. Ku niezadowoleniu Peabody nabyła miedziany łańcuszek na ucho
dla Leonarda, kochanka Mavis.
–
Złap jakiś transport, jedź do mnie do domu i pomóż McNabowi.
–
Już bym wolała dostać od pani w gębę.
–
Do roboty, Peabody. Jadę teraz do centrali. Muszę zdać raport Whitneyowi i
spotkać się z Mirą. Mogłaby już zacząć pracę nad portretem psychologicznym
mordercy.
–
Pewnie po drodze zgarnie pani jeszcze kilka prezentów.
Eve zatrzymała się przy swoim wozie.
–
Czy to ma być złośliwa uwaga?
–
Chyba nie. Po prostu pomyślałam, co myślę.
–
Znajdź mi jakiś wspólny punkt łączący te listy, bo inaczej zaczniemy przepytywać
samotnych.
Peabody ruszyła w stronę Piątej, by złapać maksibus jadący do śródmieścia, a Eve
włączyła widokom w samochodzie, by sprawdzić ostatnie połączenia. Pierwsza
wiadomość była od Nadine. Słuchała przez chwilę rozgorączkowanego głosu
dziennikarki i postanowiła dłużej jej nie dręczyć.
–
Przestań jęczeć, Nadine.
–
O Boże, Dallas, gdzie ty się podziewałaś?
–
Pilnuję porządku w mieście.
–
Słuchaj, jest jeszcze czas, by wstawić coś do popołudniowych wiadomości. Uchyl
przynajmniej rąbka tajemnicy.
–
Właśnie przygwoździłam wydrę na Piątej.
–
Nie żartuj sobie. Mam nóż na gardle. Jaki jest związek między tymi dwoma
morderstwami?
–
Jakimi morderstwami? Mamy dużo ciał o tej porze roku. Boże Narodzenie
wywołuje w ludziach ducha szaleństwa.
Nadine prychnęła gniewnie.
–
Hawley i Greenbalm. Daj spokój, Dallas. Obie kobiety skrępowano. Tyle wiem.
Prowadzisz sprawę jednej i drugiej. Słyszałam, że ofiary zostały zgwałcone.
Możesz to potwierdzić?
–
Policja tym razem ani nie potwierdza ani nie zaprzecza.
–
Zgwałcono je?
–
Bez komentarza.
–
Do diabła, czemu jesteś taka twarda?
–
Nie mam teraz czasu. Usiłuję powstrzymać zabójcę, Nadine, i mało mnie
obchodzi oglądalność Kanału 75.
–
Myślałam, że jesteśmy kumpelkami.
–
Bo jesteśmy. I dlatego kiedy będę coś miała, ty pierwsza się o tym dowiesz.
Oczy Nadine pojaśniały.
–
Będę miała wyłączność?
–
Nie blokuj mi wideokomu.
–
Wyłączność, Dallas. A teraz chociaż słówko. Mogę być w centrali przed pierwszą.
–
Nie. Dam ci znać, kiedy i gdzie, ale nie dzisiaj. Nie mam teraz czasu. - A czas
odgrywał tu kluczową rolę. Nikt tak szybko jak Nadine nie potrafił zdobywać
wiadomości. - Poznałaś ostatnio kogoś ciekawego?
–
Chodzi ci o randkę? Nie, nikogo szczególnego.
–
A nie próbowałaś w agencji matrymonialnej?
–
Daj spokój. - Nadine zatrzepotała rzęsami, przyglądając się swoim paznokciom. -
Sama potrafię sobie znaleźć partnera.
–
Tak tylko myślałam. Podobno takie agencje są bardzo popularne. - Eve urwała i
obserwowała, jak w oczach Nadine pojawia się błysk. - Mogłabyś spróbować.
–
Może i tak. Dzięki. Muszę lecieć. Za pięć minut wchodzę na antenę.
–
Jeszcze jedno. Czy muszę kupować ci prezent gwiazdkowy?
Nadine uniosła brwi i uśmiechnęła się szeroko.
–
Naturalnie.
–
Niech to diabli! Tego się obawiałam.
Eve wyłączyła wideokom i wjechała do garażu policyjnego.
Po drodze do biura Whitneya zatrzymała się przy automacie i wybrała baton
energetyczny i colę. Łapczywie pochłonęła batonik, popijając go słodkawym
napojem, skutkiem czego nie czuła się najlepiej , wchodząc do gabinetu komendanta.
–
Raport, poruczniku.
–
Detektyw McNab z Sekcji Elektronicznej i moja asystentka rozpracowują dane w
moim domowym biurze. Otrzymaliśmy ze „Szczęśliwego Związku” listę
partnerów każdej z ofiar. Mamy nadzieję znaleźć wspólny punkt. Nadal
pracujemy nad spinką i broszką pozostawioną przez mordercę. Wiemy już, skąd
pochodzi tatuaż zrobiony na ciele ofiar.
Komendant skinął głową. Był potężnie zbudowanym mężczyzną o gładkiej
ciemnej karnacji i zmęczonych oczach. Siedział tyłem do okna, za którym trwał
nieustanny ruch pojazdów wśród wznoszących się w górę strzelistych wieżowców. Z
drugiego okna można było dostrzec pracujących w biurach ludzi. Eve wiedziała,że
gdyby podeszła bliżej i spojrzała w dół, zobaczyłaby ulicę i spieszących dokądś
przechodniów. Tyle bezbronnych istnień narażonych na czyhające zło.
Pomyślała, jak zwykle, że woli już swoją klitkę z ograniczonym widokiem.
–
Wie pani, ilu turystów przybywa do miasta przed świętami?
–
Nie, sir.
–
Dziś rano burmistrz przedstawił mi liczby i oświadczył, że miasto nie może sobie
pozwolić na seryjnego mordercę i utratę zysków. - Uśmiechnął się blado. - Nie
sądzę, by przemawiała przez niego troska o mieszkańców, których gwałci się,
krępuje, a potem morduje, lecz obawa przed skutkami, jakie taka sprawa może
wywołać, jeśli media ją rozdmuchają.
–
Media na razie o niczym nie wiedzą.
–
Ile czasu nam zostało? - Whitney odchylił się w fotelu, nie spuszczając wzroku z
Eve.
–
Może kilka dnie. Kanał 75 już wywąchał, że to zbrodnie na tle seksualnym, ale nic
poza tym.
–
Może uda nam się pozostać przy tej wersji. Jak pani myśli, kiedy znów uderzy?
–
Dziś wieczorem. Najpóźniej jutro. - i nie ma sposobu, by go powstrzymać, dodała
w myślach, i Whitney o tym wie.
–
Jedynym śladem jest agencja matrymonialna, tak?
–
Tak, sir. Na razie. Nie mamy dowodów na to, że ofiary się znały. Mieszkały w
różnych dzielnicach i obracały się w różnych kręgach. Fizycznie też nie były do
siebie podobne.
Umilkła, czekając na reakcje komendanta, lecz on milczał.
–
Zamierzam skonsultować się z Mirą – mówiła dalej. - Sądzę jednak, że morderca
określił już swoje metody działania i cel: dwanaście ofiar do końca roku. Zostały
mu niecałe dwa tygodnie, musi więc szybko działać.
–
Pani też.
–
Tak jest, sir. Potencjalne ofiary to klientki „Szczęśliwego Związku”.
Zidentyfikowaliśmy też kosmetyki. Nie są powszechnie dostępne. - Odetchnęła
głęboko. - Wiedział, że je zidentyfikujemy. Rozmyślnie ich użył. Poza tym nie
zostawił żadnych śladów. Jeśli w ciągu dwudziestu czterech godzin nie
znajdziemy jakiegoś punktu zaczepienia, będziemy musieli poprosić o pomoc
media.
–
I co im powiemy? Jeśli zobaczycie grubego faceta w czerwonym kaftanie,
dzwońcie na policję? - Komendant odepchnął się od biurka. - Znajdźcie coś. Nie
chce mieć pod choinką dwunastu trupów.
Po wyjściu od Whitneya Eve wyciągnęła podręczny Widokom.
–
McNab, zrób mi przyjemność.
–
Robię, co mogę, poruczniku – odparł. W ręku trzymał kawałek pizzy z ananasem.
- Jestem już bliski wykluczenia eks -męża pierwszej ofiary. W dniu morderstwa
był na meczu piłko halowej z trójką przyjaciół. Peabody właśnie sprawdza tę
trójkę, ale wyglądają na czystych. Sprawdziłem też wszystkie rezerwacje na
przelot do Nowego Jorku. Facet nie był na Wschodnim Wybrzeżu od ponad
dwóch lat.
–
Jeden z głowy – mruknęła Eve, wskakując na ruchomą platformę. - Jeszcze coś?
–
Żadne z nazwisk z listy Hawley nie pokrywa się z nazwiskami partnerów
Greenbalm, ale analizuję jeszcze odciski palców i próbki głosowe, by się upewnić,
czy nikt tu niczego nie sfałszował.
–
Dobry pomysł.
–
Dwie osoby z listy Hawley wyglądają na czyste. Muszę jeszcze się w tym
upewnić, ale mają alibi. Teraz zabiera,m się do listy Greenbalm.
–
Przejrzyj najpierw listę nabywców kosmetyków. - Przeczesała palcami włosy,
zeskoczyła z ruchomej platformy i weszła do windy. - Będę w domu za jakieś
dwie godziny.
Wysiadła z windy, pokonała niewielki korytarz i weszła do biura Miry. Stanowisko
sekretarki było puste, a drzwi do gabinetu Miry uchylone. Eve zajrzała do środka i
zobaczyła, że Mira przegląda jakieś dane na wideokomie i je kanapkę.
Rzadko się zdarzało, żeby coś uszło uwagi Miry. Dostrzegała prawie wszystko.
Czasami nawet zbyt dużo, pomyślała Eve.
Często zastanawiała się nad tym, jak mogły się zaprzyjaźnić. Ceniła sobie
ogromną wiedzę Miry, czasami jednak czuła się w jej obecności skrępowana.
Mira była drobną kobietą o zgrabnej sylwetce, miękkich brązowych włosach i
pięknej twarzy. Ubierała się w gładkie kostiumy w stonowanych kolorach. Według
Eve miała w sobie wszystkie cechy prawdziwej damy: godność, elegancję i
nienaganny sposób wysławiania się.
Obcowanie z wszelkiego rodzaju zaburzeniami psychicznymi, skłonnościami do
przemocy i zboczeniami nie zburzyło jej wewnętrznego spokoju i ciepła.
Opracowywane przez nią profile szaleńców i morderców ceniła sobie zarówno
nowojorska policja, jak i Departament Bezpieczeństwa.
Eve na tyle długo stała w drzwiach, by Mira wyczuła jej obecność. Odwróciła się i
w jej oczach błysnął uśmiech.
–
Nie chciałam ci przeszkadzać, ale nie ma twojej sekretarki.
–
Poszła na lunch. Wejdź i zamknij drzwi. Spodziewałam się ciebie.
Eve spojrzała na kanapkę w ręku Miry.
–
Przeszkadzam ci w przerwie.
–
Gliny i lekarze mają przerwy tylko wtedy, kiedy znajdą na nie czas. Zjesz coś?
–
Nie, dzięki.
Wciąż czuła w żołądku batonik. Pewnie zbyt długo przeleżał w automacie.
Mira wstała i mimo odmownej odpowiedzi Eve zaprogramowała dla niej herbatę.
Należało to do rytuału ich spotkań, z którym Eve zdążyła się już pogodzić, chociaż
nie przepadała za owocową herbatą.
–
Przejrzałam dane, które mi przesłałaś, i kopie raportów. Jutro dostaniesz gotowy
profil psychologiczny.
–
A co dziś możesz mi powiedzieć?
–
Pewnie niewiele więcej, niż sama wiesz.
Mira usiadła na jednym z niebieskich foteli, podobnych do tych, jakie stały w
salonie Simona, i pomyślała, że Eve mizernie wygląda. Nie powinna jeszcze wracać
do czynnej służby. Jednak tę opinię zatrzymała dla siebie.
–
Osoba, której szukasz jest prawdopodobnie mężczyzną między trzydziestką a
pięćdziesiątką piątką – zaczęła. - Jest zorganizowany, przebiegły i opanowany.
Lubi zwracać na siebie uwagę i jest przekonany, że zasługuje na to, by być w
centrum zainteresowania. Może mieć aspiracje aktorskie lub też znać ludzi z
kręgów artystycznych.
–
Popisywał się przed kamerą, robił do niej miny.
–
Właśnie – przytaknęła Mira. - Kostium i rekwizyty nie są dla niego narzędziami
pracy. Nie jest to również forma kamuflażu. Uważa ten kostium za chytry podstęp
o ironicznym wydźwięku. Zastanawiam się, czy okrucieństwo też jest dla niego
formą ironii. - Odetchnęła, zmieniła pozycję i wypiła łyk herbaty. Gdyby
wiedziała, że Eve wypije swoją herbatę, dodała do niej porcję witamin. - Całkiem
możliwe. Wydaje mi się, że to przedstawienie. Przygotowuje się do niego
niezwykle starannie. Jest tchórzem, ale ostrożnym.
–
Oni wszyscy są tchórzami – stwierdziła Eve.
–
To ty tak uważasz. Według ciebie pozbawić kogoś życia można tylko w obronie
innego życia. Uważasz morderstwo za szczyt tchórzostwa. Myślę jednak, że on
zdaje sobie sprawę ze swoich obaw. Odurza swoje ofiary nie po ot, by oszczędzić
im bólu, lecz by się nie broniły i nie pokonały go fizycznie. Najpierw wszystko
przygotowuje. Kładzie je na łóżku, krepuje i potem dopiero rwie na nich ubranie,
lecz robi to spokojnie, bez gniewu. Zanim posunie się dalej, upewnia się, że nic
mu z ich strony nie grozi. Działa, kiedy są całkowicie bez mocy.
–
Potem je gwałci.
–
Tak, kiedy są nagie i bezbronne. Gdyby były wolne, odepchnęłyby go. On o tym
wie, bo tego doświadczył. A tak może być panem sytuacji. Chcę jednak, żeby były
tego świadome, żeby mogły go widzieć, żeby wiedziały, że jest od nich silniejszy,
żeby walczyły, lecz nie mogły uciec.
Eve poczuła gwałtowny skurcz w żołądku, bo odżyły nagle wspomnienia z
dzieciństwa.
–
Gwałt to zawsze przemoc.
–
Tak.
Mira wyczuwała, co dzieje się z Eve. Miała ochotę uścisnąć jej rękę. Rozumiała to
i dlatego się powstrzymała.
–
Wiąże je, bo to takie intymne, to jakby przedłużenie aktu seksualnego. Dłonie na
gardle, bliskość.
Mira uśmiechnęła się.
–
Jak daleko doszłaś we wnioskach?
–
Nieważne. Po prostu potwierdzasz moje przypuszczenia.
–
Idźmy więc dalej. Łańcuch choinkowy to ozdoba. Kolejny rekwizyt
przedstawienia o ironicznym wydźwięku. Te kobiety są prezentami, które sam
sobie sprawia. Boże Narodzenie może mieć dla niego jakieś osobiste znaczenie,
może też coś symbolizować.
–
A co oznacza przewrócona choinka i potłuczone bombki? - spytała Eve.
Wzruszyła ramionami, bo Mira uniosła tylko brew. - Niszcząc bombki w kształcie
aniołków, niszczy jednocześnie czystość, którą symbolizują.
–
To by do niego pasowało.
–
A makijaż i tatuaż?
–
Jest romantykiem.
–
Romantykiem?
–
Tak. Ma romantyczną naturę. To są jego miłości, naznacza je i upiększa, zanim je
opuści. W przeciwnym razie stałyby się nic niewartym podarunkiem.
–
Czy on je zna?
–
Tak, myślę, że tak. Ale czy one go znają, to inna sprawa. On obserwował je,
wybierał spośród innych. Przez jakiś czas należały do niego, były jego
miłościami. Nie okalecza ich – dodała, pochylając się w przód – tylko ozdabia i
upiększa. W sposób artystyczny, wkładając w to całe serce. Kiedy przedstawienie
dobiega końca, trzeba wszystko uprzątnąć. Spryskuje więc ciało środkiem
dezynfekcyjnym, oczyszcza siebie. Myje się, zeskrobuje z siebie bród, jaki po
nich pozostał. Kiedy wychodzi, jest szczęśliwy. Zwyciężył. Teraz nadszedł czas,
aby przygotować się do następnego przedstawienia.
–
Hawley i Greenbalm nie były do siebie podobne. Różniły się zarówno urodą, jak i
stylem życia, zwyczajami, pracą.
–
Ale miały coś wspólnego – weszła jej w słowo Mira. - Obie były samotne i
zdecydowane zapłacić za pomoc w znalezieniu partnera.
–
...Ich prawdziwej miłości. - Eve odstawiła na biurko nie tkniętą herbatę. - Dzięki.
–
Mam nadzieję, że wróciłaś do zdrowia. - Domyślając się, że Eve zamierza wyjść,
Mira spróbowała podejść ją z innej strony. - Dobrze się czujesz?
–
Tak.
Nieprawda, pomyślała Mira.
–
Dwa czy trzy tygodnie odpoczynku, to zbyt mało jak na tak poważne rany.
–
Najlepiej odpoczywam w pracy.
–
Wiedziałam, że tak powiesz – uśmiechnęła się Mira. - Załatwiłaś już świąteczne
zakupy?
Eve miała ochotę wstać z fotela.
–
Kupiłam już kilka prezentów.
–
Pewnie trudno będzie ci znaleźć coś interesującego dla Roarke'a.
–
Ty mi to mówisz?
–
Jestem pewna, że znajdziesz coś wyjątkowego. Nikt nie zna Roarke'a lepiej od
ciebie.
–
I tak, i nie. - Te myśli nie dawały jej spokoju, toteż słowa same popłynęły jej z ust.
- Szykuje całe to świąteczne przedstawienie, z przyjęciem i choinkami. Myślałam,
że wręczymy sobie prezenty i będziemy mieć to z głowy.
–
Żadne z was nie ma wspomnień z dzieciństwa związanych ze świętami Bożego
Narodzenia. Nie znacie tego uczucia niecierpliwości i oczekiwania na to, co
przyniesie świąteczny poranek. Zachwytu na widok pięknie ubranego drzewka i
kolorowych pudełek pod choinką. Wygląda na to, że Roarke chce stworzyć takie
wspomnienia. Znając go, jestem pewna, że będą niezwykłe – dodała ze śmiechem.
–
Zamówił dla nas las choinek.
–
Pozwól sobie na to uczucie oczekiwania i zachwytu. Będzie to prezent dla was
obojga.
–
Roarke nie daje mi innego wyboru. - Zniecierpliwiona wstała z fotela. - Dziękuję
za pomoc.
–
Jeszcze jedno, Eve. - Mira również podniosła się z miejsca. - on jest groźny tylko
dla osoby, która wybierze. Nie morduje na oślep, bez określonego celu. Nie
potrafię jednak powiedzieć, czy i kiedy tego zaniecha i z jakiego powodu.
–
Myślałam o tym. Będziemy w kontakcie.
Kiedy weszła do domowego biura, Peabody i McNab kłócili się. Siedzieli przy
komputerze i warczeli na siebie niczym para buldogów. W innej sytuacji ubawiłaby ją
taka scena, dziś jednak wywołała tylko irytację.
–
Dość tego – warknęła. Odwrócili ku niej rozognione twarze. - Meldujcie.
Zaczęli mówić jedno przez drugie, a Eve poczuła, że za chwilę wybuchnie, i
zazgrzytała zębami. Oboje natychmiast zamilkli.
–
Peabody.
Asystentka rzuciła triumfalne spojrzenie McNabowi.
–
Trzy nazwiska występują jednocześnie na dwóch listach: nabywców kosmetyków
i partnerów obu ofiar – wyrecytowała. - Dwa z nich są z listy Hawley, jedno z
listy Greenbalm. Partner Hawley i partner Greenbalm zakupili zestaw
kosmetyków, od kremów po tusze do rzęs. Trzeci z listy Hawley nabył kredki do
oczu i brwi i dwie szminki. Wiemy już, jaką pomadkę miała na ustach Greenbalm.
Koral Kupidyna. Wszyscy trzej kupili ten odcień.
–
Ale jest jeden problem. - McNab uniósł w górę palec jak nauczyciel
powstrzymujący nadgorliwego ucznia. - Tę pomadkę i tusz do rzęs Brąz Piżmowy
można dostać w próbkach reklamowych. Panie też je dostała – dodał, wskazując
na stół, gdzie leżały kosmetyki, które Eve otrzymała w salonie.
–
Nie możemy sprawdzać każdej próbki – powiedziała Peabody tonem, w którym
czaiła się groźba. - mamy trzy nazwiska i od nich trzeba zacząć.
–
Cień do powiek Mgła nad Londynek, którym pomalowano Hawley, to jeden z
najdroższych produktów i nie ma go w próbkach. Jest sprzedawany oddzielnie lub
w luksusowym zestawie. Jeśli prześledzimy jego drogę, będziemy bliżej celu.
–
A może ten sukinsyn zwędził cień, kiedy kupował inne kosmetyki – powiedziała
Peabody do McNaba. - Chcesz sprawdzać każdego złodzieja w mieście?
–
To jedyny kosmetyk, którego nie możemy sprawdzić. A więc możemy go znaleźć.
Gdyby Eve ich nie rozdzieliła, skoczyliby sobie do oczu.
–
Ani słowa, bo staniecie do raportu. Oboje macie rację. Porozmawiamy z tymi
trzema osobami i poszukamy tego mazidła. Peabody, bierz te nazwiska, idź do
wozu i poczekaj tam na mnie.
Peabody nie musiała nic mówić. Płonący wzrok i sztywny kark były aż nadto
wymowne. Jak tylko wyszła, McNab wsunął ręce do kieszeni. Już miał zamiar coś
powiedzieć, lecz powstrzymało go ostrzegawcze spojrzenie Eve.
–
Przejrzyj jeszcze raz listę klientów i personelu „Szczęśliwego Związku”. Sprawdź,
kto kupił ten cie do powiek, a także inne kosmetyki, którymi pomalowano ofiary. -
Uniosła brwi. - Powiedz: „Tak jest, poruczniku Dallas”.
Westchnął cicho.
–
Tak jest, poruczniku Dallas.
–
I przestań się nadymać – dodała wychodząc.
–
Baby – mruknął.
Kątem oka dostrzegł jakiś ruch. W drzwiach prowadzących do drugiego biura stał
Roarke z uśmiechem na ustach.
–
Wspaniałe istoty, prawda? - spytał, wchodząc do pokoju.
–
Nie dla mnie.
–
Ale okrzykną cię bohaterem, jeśli skojarzysz produkt z właściwym nazwiskiem. -
Podszedł do komputera i przebiegł wzrokiem listy osób i dokumenty, które, o czy
obaj wiedzieli, należały do policji. - Mam trochę czasu. Pomóc ci?
–
Ale ja.. - McNab spojrzał w stronę drzwi.
–
Nie przejmuj się panią porucznik – uspokoił go Roarke i usiadł przy komputerze.
- Biorę to na siebie.
Donnie Ray Michael otworzył drzwi, ubrany w zniszczony brązowy płaszcz
kąpielowy. W nosie miał srebrny kolczyk z zielonym kaboszonem, trochę mętne oczy
barwy orzecha i jasnożółte włosy.
Przejrzał się odznace policyjnej, ziewnął szeroko, buchając na Eve ciężkim
oddechem i podrapał się pod pachą.
–
Czego?
–
Donnie Ray? Masz chwilkę czasu?
–
Mam mnóstwo czasu, ale o co chodzi?
–
Powiem ci, jak nas wpuścisz i przepłuczesz sobie gardło co najmniej litrem płynu
do ust.
Zaczerwienił się i cofnął.
–
Spałem. Nie spodziewałam się gości. Zwłaszcza glin. - Machnięciem ręki zaprosił
je do środka i zniknął w korytarzu.
Mieszkanie wyglądało niczym chlew. Wszędzie walały się jakieś ubrania,puszki,
przepełnione popielniczki, a na podłodze stosy dyskietek. W rogu pokoju, obok
wytartej kanapy, stała wieża muzyczna i błyszczący saksofon.
Eve poczuła w powietrzu zapach starej cebuli i jakiegoś nielegalnego środka
odurzającego.
–
gdybyśmy uznały, że konieczne jest przeszukanie, miałybyśmy ku temu powody.
–
Jakie? Podejrzenie o toksyczne odpady?
Eve kopnęła coś, co wyglądało na slipy.
–
Pali pewnie Zonera przed snem na uspokojenie. Czuć go w powietrzu.
Peabody pociągnęła nosem.
–
Czuje tylko pot i cebulę.
–
To również.
W tym momencie pojawił się gospodarz. Wzrok miał już przytomniejszy, a twarz
musiała ochlapać zimną wodą, bo była czerwona i wilgotna.
–
Przepraszam za bałagan. Android ma wychodne. W czym rzecz?
–
Czy znasz Mariannę Hawley?
–
Mariannę? - Zmarszczył brwi. - Nie wiem. A powinienem?
–
Spotkałeś się z nią za pośrednictwem „Szczęśliwego Związku”.
–
A o to chodzi. - kopnął na bok części ubrania i opadł na fotel.- Tak. Wpadłem tam
przed kilkoma miesiącami. Byłem w potrzebie. - Uśmiechnął się lekko, po czym
wzruszył ramionami. - Marianna. Czy to nie ta duża, ruda... Nie, to była Tanya.
Wpadliśmy sobie w oko, ale przeprowadziła się do Albuquerque. A tam nie ma z
czego żyć.
–
Pytam o Mariannę, Donnie Ray. Szczupła brunetka, zielone oczy.
–
Tak, ta, teraz sobie przypominam. Słodka dziewczyna. Nie wyszło nam. Było w
tym więcej siostrzanej sympatii. Przyszła do klubu, posłuchała jak gram,
wypiliśmy parę drinków. Ale o co chodzi?
–
Nie oglądasz telewizji, nie czytasz gazet?
–
Nie, od kiedy mam stały angaż. Gramy z kapelą w „Imperium”. Przez ostatnie
trzy tygodnie pracowałem od dziesiątej do czwartej.
–
Przez siedem wieczorów?
–
Nie, przez pięć. Jeśli grasz przez siedem, tracisz ostrość.
–
A we wtorki?
–
Wtorki mam wolne. Poniedziałki i wtorki. - W jego oczach pojawiła się nagłe
skupienie. - W czym rzecz?
–
Marianna Hawley została zamordowana we wtorek wieczorem. Masz alibi na
wtorek od dziewiątej do północy?
–
O cholera! Zamordowana? Jezu! - Zerwał się z fotela, depcząc lezące na podłodze
przedmioty. - Kurczę, to przykre. To była taka kochana dziewczyna.
–
Chciałeś, żeby była twoją ukochaną? Twoją miłością?
Znieruchomiał. Eve zauważyła, że wcale nie wygląda na przestraszonego czy
rozgniewanego, lecz raczej na zmartwionego.
–
Wypiliśmy tylko kilka drinków, pogadaliśmy. Namawiałem ją na coś
mocniejszego, ale nie chciała. Lubiłem ją. Nie można było jej nie lubić.
Przetarł dłońmi oczy, po czym wsunął palce we włosy.
–
To było pół roku temu, może więcej. Od tego czasu jej nie widziałem Co jej się
stało?
–
Wtorek wieczorem, Donnie Ray.
–
Wtorek? - Ukrył twarz w dłoniach. - Nie wiem. Skąd mogę to pamiętać? Pewnie
wpadłem do kilku klubów. Muszę pomyśleć.
Zamknął oczy, odetchnął parę razy.
–
We wtorek poszedłem do szalonego Charliego posłuchać nowej kapeli.
–
Sam?
–
Zaczęliśmy rundę w kilka osób. Nie pamiętam, kto w końcu wylądował u
Charliego. Miałem nieźle w czubie.
–
Powiedz mi, po co kupiłeś cały zestaw Natural Perfection? Nie wyglądasz na
faceta, który się maluje? - spytała Eve.
Spojrzał na nią zaskoczony i ponownie opadł na fotel.
–
A co to, u diabła jest?
–
Powinieneś wiedzieć. Wydałeś na to ponad dwa tysiące. Chodzi o kosmetyki,
Donnie Ray.
–
Kosmetyki. - Wsunął palce we włosy. - O cholera, tak. Kolorowe mazidła.
Kupiłem matce na urodziny.
–
Wydałeś dwa patole na prezent dla matki? - spytała z niedowierzaniem Eve,
omiatając wzrokiem nędzny pokój.
–
Moja matka jest super. Stary rzucił ją, kiedy byłem dzieckiem. Harowała jak wół,
żeby zapewnić mi dach nad głową i opłacić lekcje muzyki. - Wskazał głową na
saksofon. - Mam niezły szmal z tego dmuchania. Teraz płacę za jej dach nad
głową w Conecticut. Przyzwoity dom, w przyzwoitej dzielnicy. To wszystko –
powiódł ręką po pokoju – nic dla mnie nie znaczy. Ja tu tylko kimam.
–
A co byś powiedział na to, gdybym spytała ją, co dostała od swojego synka na
urodziny?
–
Nie widzę przeszkód. - Bez wahania wskazał Widokom stojący na stoliku przy
ścianie. - jej numer jest zaprogramowany. Tylko zróbcie mi łaskę: nie mówcie, że
jesteście glinami. Przestraszy się. Powiedzcie, że przeprowadzacie ankietę, czy
coś w tym rodzaju.
–
Peabody, zdejmij mundur i połącz się z jego mamą. - Eve usunęła się poza zasięg
ekranu i przysiadła na oparciu fotela. - Rudy ze „Szczęśliwego Związku”
opracowywał twój portret?
–
Nie, najpierw ze mną rozmawiał. Pewnie wszyscy przez to przechodzą. To taki
wywiad. Potem było spotkanie z jakimś gościem. Pytał mnie, jakie lubię
rozrywki, o czum marzę, jaki jest mój ulubiony kolor. Zrobili mi także badania, by
sprawdzić, czy jestem czysty.
–
Nie wykryli śladów Zonera?
Zmieszał się.
–
Nie. Byłem w porządku.
–
Założę się, że twoja matka chciałaby, żeby tak pozostało.
–
Pani Michael dostała od syna na urodziny pełny zestaw Natural Perfection. -
Peabody włożyła mundur i uśmiechnęła się do Donniego Raya. - Była bardzo
zadowolona z prezentu.
–
Piękna kobieta, prawda?
–
Rzeczywiście.
–
Jest super.
–
To właśnie powiedziała o tobie – odparła Peabody.
–
Kupiłem jej brylantowe kolczyki na gwiazdkę. To zaledwie małe odpryski, a ona
zasługuje na naprawdę duże, - Spojrzał z nagłym zainteresowaniem na Peabody. -
Byłaś kiedyś w „Imperium”?
–
Jeszcze nie.
–
Powinnaś wpaść. Niezła z nas kapela.
–
Może kiedyś zajrzę. - Zaraz jednak odchrząknęła, widząc groźne spojrzenie Eve. -
dziękuję za pomoc, panie Michael.
–
Zrób matce przyjemność, uładź tu trochę i odstaw Zonera – powiedziała Eve, idąc
w stronę drzwi.
–
Jasne – odpowiedział i mrugnął znacząco do Peabody.
–
Posterunkowa Peabody, flirtowanie z podejrzanymi jest zabronione.
–
On właściwie nie jest podejrzany. -Peabody obejrzała się przez ramię. - I był
naprawdę milutki.
–
Dopóki nie potwierdzimy jego alibi, jest podejrzany. Poza tym to flejtuch.
–
Ale milutki.
–
Czekają nas jeszcze dwa spotkania, Peabody. Trzymaj więc hormony na wodzy,
Asystentka z westchnieniem wsiadła do wozu.
–
Ale to takie przyjemne, kiedy to one mnie trzymają.
Rozdział 7
Eve wróciła do domu w podłym nastroju. Rozmowy z potencjalnymi podejrzanymi
nie wniosły do sprawy nic nowego, a w biurze nie zastała już McNaba, co tylko
pogorszyło jej humor. Na szczęście dla niego zostawił jednak wiadomość.
–
Poruczniku. Wylogowałem się o szesnastej czterdzieści pięć. Lista nazwisk i
kosmetyków w pliku sprawy, podpunkt D w „Dowodach A” Odkryłem kilka
ciekawostek. Zarówno Piper, jak i Rudy figurują na liście nabywców cienia do
powiek, Piper jest też na liście pomadek. Tak na marginesie to oboje śpią na
forsie. Daleko im jednak do Roarke'a. Ciekawe jest również to, że wspólnie
zarządzają majątkiem. Raport również w tym pliku.
Wspólny majątek, pomyślała Eve. A jej się wydawało, że to Rudy kieruje
interesem. To on podejmował decyzję, to on stał za pulpitem, kiedy u nich była.
Wygląda na to, że zarządza również majątkiem. Ma więc nad wszystkim kontrolę, ma
władzę, dostęp i możliwości.
–
Znalazłem jeszcze coś – ciągnął McNab. - Charles Monroe pojawia się dwa razy
na liście nabywców pomadki do ust. Początkowo nie zwróciłem na niego uwagi,
bo podał inne nazwisko na karcie zamówienia nowych kosmetyków. Załączam
dane na jego temat.
Eve zmarszczyła czoło. Instynkt kierował ją ku Rudy'emu, wyglądało jednak na
to, że będzie musiała złożyć wizytę Charlesowi Monroe.
Spojrzała w stronę drzwi, prowadzących do biura Roarke'a, i zobaczyła w dole
smugę światła. Jest zajęty, będzie więc mogła coś sprawdzić.
Starając się zachowywać możliwie jak najciszej, poszła schodami na górę do
biblioteki, pilnując, by nie natknąć się na Summerseta.
Ściany dwupoziomego pomieszczenia zastawione były książkami. Nie mogła
zrozumieć, jak ktoś, kto mógł pozwolić sobie na kupno małej planety, wolał książkę
nad wygodę czytania z ekranu.
Był to zapewne jeden z kaprysów Roarke'a, pomyślał, choć podobał jej się mocny
zapach skórzanych opraw i widok błyszczących grzbietów stojących rzędami na
ciemnych mahoniowych półkach.
W bibliotece stały również wyściełane skórą kanapy i fotele w kolorze ciemnego
burgunda, mosiężne lampy z kolorowymi szklanymi abażurami i błyszczące politurą
szafy, wykonane przez rzemieślników z minionych stuleci.
Okno zdobiły rozsunięte zasłony i szeroka podokienna ławeczka, ozdobiona
poduszkami w kolorach harmonizujących z abażurami. Podłogę z drewna
kasztanowego pokrywały zabytkowe dywany z wymyślnymi wzorami w kolorze
czerwonego wina.
W jednej ze staroświeckich szaf zainstalowano najnowszej generacji
wielozadaniowy komputer, lecz wnętrze sprawiało wrażenie staroświeckiego,
dostatniego i gustownego pomieszczenia.
Eve rzadko zaglądała do biblioteki, Roarke jednak był tu częstym gościem. Lubił
siadać wieczorem w skórzanym fotelu z kieliszkiem brandy i książką w ręku.
Twierdził, że czytanie go uspokaja. Nauczył się tego jako chłopiec z biednej
dzielnicy Dublina, kiedy znalazł w zaułku zniszczony tom z dziełami Yeatsa.
Podeszła do szafy i otworzyła drzwiczki inkrustowane lazurytem i malachitem.
–
Start – poleciła i obejrzała się przez ramię.- Przeszukanie biblioteki, wszystkie
sekcje dla „Yeats”.
Yeats Elizabeth, Yeats William Butler?
Zmarszczyła brwi i przeczesała palcami włosy
–
Skąd mam wiedzieć, u diabła? To jakiś irlandzki poeta.
Yeats William Butler, potwierdzone. Przeszukiwanie regałów. Wędrówki Oisina,
sekcja D, półka pięć, Księżniczka Kasia, sekcja D...
–
Stop. Cofnij. Jakich książek tego gościa nie ma w bibliotece?
Przetwarzanie. Przeszukiwanie.
Pewnie są tu wszystkie jego książki. To był głupi pomysł, uznała, wsuwając ręce
do kieszeni.
–
Poruczniku.
Omal nie wyskoczyła z butów. Obróciła się i spiorunowała wzrokiem Summerseta.
–
Co? Niech cię diabli! Nie znoszę takiego zaskakiwania.
Przyglądał jej się w milczeniu. Wiedział, że nie znosi, kiedy zjawia się tak
niepostrzeżenie i dlatego właśnie lubił to robić.
–
Może pomogę pani znaleźć książkę, chociaż nie przypuszczam, że czyta pani coś
poza raportami i opisami nietypowych zachowań.
–
Mam pełne prawo być tutaj – odpowiedziała, co nie tłumaczyło, czemu czuła się
w bibliotece jak intruz. - I nie potrzebuję twojej pomocy.
Wszystkie dzieła wybranego autora, Yeats William Butler, znajdują się w
bibliotece. Podać lokalizację i tytuły?
–
Nie, do diabła. Wiedziałam, że tak będzie.
–
Yeats, poruczniku? - spytał zaciekawiony Summerset i wszedł do biblioteki za
Galahadem, który otarł się o nogi Eve, po czym wskoczył na ławeczkę pod oknem
i z miną zdobywcy utkwił wzrok w ciemności.
–
A bo co?
W odpowiedzi uniósł tylko brwi.
–
Czy interesują panią dramaty, zbiór poezji czy może konkretny wiersz?
–
A ty co, jesteś policją biblioteczną?
–
Te książki są bardzo cenne – odparł chłodno. - Wiele z nich to pierwsze wydania.
Wszystkie dzieła Yeatsa znajdzie pani również w komputerze. Myślę, że ta forma
będzie dla pani odpowiedniejsza.
–
Nie mam zamiaru czytać tego cholerstwa. Chciałam jedynie sprawdzić, czy jest
coś, czego on nie ma. To rzeczywiście głupie, bo ma wszystko. Cóż więc mam, do
cholery, robić?
–
Z czym?
–
Z gwiazdką, kretynie. - Odwróciła sie gniewnie do komputera. - koniec.
Summerset zacisnął wargi, usiłując zrozumieć tok jej myślenia.
–
Chciałaby pani kupić Yeatsa dla Roarke'a na prezent gwiazdkowy.
–
Coś takiego chodzi mi po głowie.
–
Poruczniku – odezwał się, kiedy ruszyła do drzwi.
–
Co?
Denerwowało go, kiedy zrobiła lub powiedziała coś, co go uraziło, lecz nic na to
nie można było poradzić. Zawdzięczał jej życie. Ten prosty fakt sprawiał, że oboje
czuli się skrępowani. Może mógłby w jakimś minimalnym stopniu spłacić ten dług.
–
Nie ma jeszcze pierwszego wydania Celtyckiego Półmroku.
Wyraz rozdrażnienie na twarzy Eve ustąpił miejsca podejrzliwości.
–
Co to jest?
–
To zbiór celtyckich mitów i baśni.
–
Tego Yeatsa?
–
Tak.
Drzemiąca w niej ciemna strona miała ochotę wzruszyć ramionami i odejść. Ale
tego nie zrobiła, tylko wsunęła ręce do kieszeni i została.
–
Komputer powiedział, że jest wszystko.
–
To prawda, lecz nie pierwsze wydanie. Yeats ma dla Roarke'a szczególne
znaczenie. Zapewne wie pani o tym. Znam pewnego księgarza z Dublina.
Mógłbym się z nim skontaktować i zapytać, czy może to zdobyć.
–
kupić – powiedziała dobitnie Eve. - nie ukraść. - Uśmiechnęła się lekko, widząc,
jak Summerset sztywnieje. - Znam te twoje kontakty. Wszystko musi być legalne.
–
O niczym innym nie myślałem. Ale to nie będzie tanie. - Tym razem to on się
uśmiechnął. - Z pewnością trzeba będzie dopłacić za zdobycie książki na czas,
skoro zwlekała pani z tym do ostatniej chwili.
Miała ochotę się skrzywić.
–
Jeśli ten twój znajomy może ją zdobyć, to się zgadzam. - Nie wiedziała, jak ma się
zachować, wzruszyła więc tylko ramionami i podziękowała.
Skinął sztywno głową, zaczekał, aż Eve wyjdzie, po czy uśmiechnął się.
Oto do czego zmusza miłość, myślała Eve. To ona każe jej współpracować z
największym utrapieniem w życiu. Jeśli ten sukinsyn zdobędzie książkę, będzie jego
dłużniczką. A to jest upokarzające, pomyślała z goryczą, wsiadając do windy.
Drzwi windy otworzyły się i stanął w nich Roarke z półuśmiechem na anielskiej
twarzy i radością w niebieskich oczach. Cóż wobec tego znaczyło drobne
upokorzenie?
–
Nie wiedziałem, że jesteś już w domu.
–
Miałam coś do załatwienia – odparła wymijająco. - Coś taki zadowolony? -
spytała, przekrzywiając głowę.
Chwycił ją za rękę i wciągnął do pokoju.
–
Co o tym sądzisz?
Na szerokim parapecie okiennym, łączącym się z obramowaniem ich łóżka, stała
rozłożysta choinka, której czubek sięgał aż do sufitu.
–
Spora – stwierdziła Eve.
–
Nie widziałaś jeszcze tej w salonie. Jest dwa razy większa.
Eve podeszła bliżej. Drzewko musiało mięć jakieś dziesięć stóp wysokości. Gdyby
się przewróciło, rozgniotłoby ich jak pluskwy.
–
Mam nadzieję, że mocno się trzyma. - Pociągnęła nosem. - Pachnie jak w lesie.
Domyślam się, że będziemy wieszać na niej te wszystkie świecidełka.
–
Taki mam plan. - Roarke podszedł do Eve od tyłu, objął ją w tali i przyciągnął do
siebie. - Światełkami zajmę się później.
–
Ty?
–
To męska robota – odpowiedział, pieszcząc ustami jej kark.
–
Kto tak twierdzi?
–
Kobiety od wieków miały dość rozsądku, by się tym nie zajmować. Jesteś już
wolna, poruczniku?
–
Myślałam, że coś przegryzę i trochę popracuję. - jego usta muskały teraz płat jej
ucha. Było to ekscytujące wrażenie. - Chciałabym też sprawdzić, czy Mira
przesłała już portret psychologiczny.
Przymknęła oczy i odchyliła głowę, by miał lepszy dostęp. Kiedy ręce Roarke'a
powędrowały ku jej piersiom, poczuła zamęt w głowie.
–
Muszę też napisać raport. - Zaczął drażnić kciukami brodawki, rozpalając w niej
płomień pożądania.
–
Ale mam jeszcze trochę czasu – mruknęła, odwracając się do niego. Wsunęła mu
palce we włosy i przycisnęła wargi do jego ust.
Zamruczał z zadowolenia i przesunął dłońmi wzdłuż jej pleców.
–
Chodź ze mną.
–
Dokąd?
Skubnął jej dolną wargę.
–
Zobaczysz. - otoczył Eve ramieniem i poprowadził do windy. - Pokój
hologramowy – polecił, po czym pchnął żonę w róg i wszelkie protesty stłumił
oszałamiającymi pocałunkami.
–
Z sypialnią coś nie w porządku? - spytała, kiedy mogła już oddychać.
–
Mam inny pomysł – odparł i nie spuszczając z niej wzroku, wyciągnął z windy. -
program start.
Wielki pusty pokój, ze ścianami przypominającymi czarne lustra, zamigotał i
zaczął się zmieniać. Najpierw poczuła aromatyczny dym, potem ostrą woń jakichś
kwiatów. Światła przygasły i zafalowały.
Pojawił się olbrzymi kamienny kominek z trzaskającym na nim ogniem, szerokie
okno z widokiem na stalowobłękitne góry i puszysty śnieg, połyskujący w świetle
księżyca, gliniane dzbany z bukietami białych i rdzawych kwiatów oraz morze
migoczących świec, białych jak śnieg i osadzonych w mosiężnych lichtarzach. Lustra
pod jej stopami zmieniły się w ciemną drewnianą podłogę.
Naczelne miejsce w pokoju zajmowało olbrzymie łoże o staroświeckich
wezgłowiach, ozdobionych wymyślnymi okuciami z mosiądzu. Przykrywała je
jasnozłota narzuta, na tyle gruba i puszysta, by w niej zatonąć, i mnóstwo poduszek w
najróżniejszych kolorach. Wszystko zaś przykrywały białe płatki róż
–
O rany! - Ponownie spojrzała w okno. Widok potężnych szczytów i nie kończąca
się biała przestrzeń wywoływały dziwny skurcz gardła. - Co to za góry?
–
Symulacja Alp Szwajcarskich. - Uwielbiał obserwować jej reakcję na coś, czego
nie znała. Najpierw pojawiała się cechująca glinę ostrożność, potem kobiecy
zachwyt. - Nie mogę cię tam zabrać, więc musi wystarczyć obraz holograficzny.
Wziął do ręki futro leżące na brzegu krzesła.
–
Może byś to włożyła?
–
Co to jest? - spytała marszcząc brwi.
–
Futro.
Rzuciła mu ironiczne spojrzenie.
–
Wiem. Pytałam, z czego jest zrobione. Czy to norki?
–
Sobole. - Podszedł do niej. - Pomogę ci.
–
Już nie możesz się doczekać, co? - mruknęła, kiedy zaczął rozpinać jej koszulę.
Zdjął ją, po czym przesunął po nagich ramionach Eve.
–
Tak. Mam ochotę uwieść moją żonę.
Ogarnęła ją fala pożądania,
–
Nie potrzebuję tego.
Pocałował ją w ramię.
–
Ale ja tak. Usiądź.
Pchnął ją na fotel, by móc ściągnąć buty, potem oparł dłonie na poręczach,
pochylił się i przywarł do jej ust.
Całował ją z subtelnością i finezją, muskał gorącymi wargami, językiem,
delikatnie drażnił zębami. Zadrżała i przylgnęła do niego. Tego właśnie pragnął, jej
uległości.
Postawił Eve na podłodze i rozpiął jej spodnie.
–
Nigdy nie przestanę cię pragnąć. - Zsunął spodnie i musnął palcami jej biodra. -
Nigdy nie przestanę cię kochać. To uczucie nie ma granic.
Naga, przytuliła się do niego i ukryła twarz we włosach.
–
Zmieniłeś całe moje życie.
Trzymał Eve w ramionach, delektując się jej bliskością, po czym okrył ją futrem.
–
A ty moje.
Wziął ją na ręce i zaniósł na łóżko.
Wiedziała, że za chwilę doświadczy czegoś oszałamiającego, wszechogarniającego
i cudownego. Pragnęła czuć jego pieszczoty, ciepło ciała, tak jak pragnie się
powietrza czy wody: instynktownie, zachłannie, jakby bez tego nie mogła żyć.
Zatracała się w pieszczotach, gotowa dawać i brać. Zanurzona w puszystej
miękkości łoża, z niecierpliwością oddawała pocałunki, czując, jak jej ciało powoli
się rozpala. Westchnęła i pomogła mu zdjąć koszulę, by móc poczuć jego ciało.
Delektowała się grą twardych mięśni, jedwabistością różanych płatków, chłodem
pościeli. Serce biło coraz szybciej a ciałem wstrząsały rozkoszne dreszcze. Intymny
nastrój potęgowało migotanie świec, blask księżyca i cichy trzask ognia na kominku.
Smakowała i dotykała, oddając pieszczotę za pieszczotę, potęgując rozkosz i
poddając się fali wznoszącej ją na szczyt.
Kiedy osiągnęła spełnienie, zadrżał, po czym zsunął się wzdłuż jej ciała.
Przewracali się po łożu, splątani nogami. Twarz i włosy Eve tonęły w promieniach
światła, odbijały się w oczach, potęgując ich barwę. Obserwował, jak te oczy stają się
szkliste, kiedy cal po calu prowadził ją ku szczytowi.
Czuł na sobie silne, zwinne i dobrze znane dłonie Eve. Z jej ust wydobywały się
jęki rozkoszy, pieszcząc jego usta i ciało. Oddech Roarke'a stawał się coraz szybszy i
cięższy, a krew jak szalona pulsowała w żyłach. W końcu płonące w nim pożądanie
zmieniło się w oślepiający płomień.
Wówczas Eve uniosła się nad nim i z niskim, gardłowym jękiem, domagającym się
spełnienia, przyjęła go w swoje wnętrze. Zacisnął palce na jej biodrach, a ona
wygięła się w łuk i zaczęła rytmicznie poruszać. Promienie światła muskały jej ciało,
rozchylone usta spazmatycznie chwytały powietrze, a oczy zmieniły się w złociste
szparki. Zacisnęła mocno uda, kiedy zalała ją fala orgazmu i przywarła do Roarke'a,
gdy podniósł głowę i zaczął chciwie ssać jej sutek.
Niezdolny dłużej się powstrzymywać, pchnął ją na plecy, wprawiając umysł i ciało
w oszołomienie i wszedł w nią gwałtownie, przeszywając głębokimi sztychami, z
niemal dziką zachłannością, doprowadzając ją tym niemal do utraty przytomności.
Chwyciła sie mocno wezgłowia, jakby już nie miała go puścić, i z gardła wydarł się
krzyk rozkoszy, kiedy Roarke uniósł jej kolana.
Kiedy jej ciało zaczęło drżeć konwulsyjnie, przycisnął usta do jej warg i dał się
ponieść fali spełnienia.
Leżała wśród płatków róż, rozluźniona i wyczerpana, czując się jak wosk, który
stopił gorący płomień świecy. Kiedy zaczęła swobodniej oddychać, Roarke musnął
wargami jej ramię, po czym wstał i krył ją futrem. Mruknęła sennie.
Rozbawiony i zarazem usatysfakcjonowany, poszedł w róg pokoju i polecił
przygotować wannę z wodą o temperaturze trzydziestu ośmiu stopni. Następnie
otworzył butelkę szampana, wstawił ją do kubełka z lodem, po czym wziął na ręce
zmęczoną Eve.
–
Nie spałam – wymamrotała, co świadczyło, o czymś wręcz przeciwnym.
–
Rano miałabyś do mnie pretensję, że cię nie obudziłem. Chciałaś przecież
popracować. - Z tymi słowy zanurzył ją w gorącej, pienistej wodzie.
Krzyknęła zaskoczona, by po chwili jęknąć z rozkoszy.
–
O Boże! Mogłabym leżeć w tej wannie bez końca.
–
Załatw sobie urlop, to pojedziemy w prawdziwe Alpy i będziesz mogła do woli
moczyć się w wannie.
Tego właśnie pragnął, zabrać ją stąd, by mogła całkowicie odzyskać siły. Wiedział
jednak, że to równie niemożliwe jak przekonanie jej, by pocałowała Summerseta w
usta. Myśl ta wywołała uśmiech na jego twarzy.
–
Cóż cię tak rozbawiło? - spytała leniwie.
–
Wspaniała myśl. - Podał jej kieliszek, wziął swój i wszedł do wanny.
–
Muszę wracać do pracy.
–
Wiem – odparł z głębokim westchnieniem. - Dziesięć minut.
Trudno było się oprzeć gorącej kąpieli i chłodnemu szampanowi.
–
Wiesz, zanim cię poznałam, moje przerwy ograniczały się do kubka obrzydliwej
kawy i.. i znów kubka obrzydliwej kawy – stwierdziła.
–
Wiem i nadal zdarza się to zbyt często. A w ten sposób znacznie lepiej się
odpoczywa – odparł, zanurzając się w gęstej pianie.
–
Trudno zaprzeczyć. - Uniosła nogę i przyjrzała się swoim palcom. - Nie mam zbyt
wiele czasu, Roarke. Jemu się bardzo śpieszy.
–
Dużo już wiesz?
–
Zbyt mało. Stanowczo zbyt mało.
–
Na pewno dowiesz się więcej. Jesteś świetnym gliną. Znam się na tym.
Zmarszczyła brwi nad kieliszkiem.
–
On nie robo tego pod wpływem gniewu. Na razie. Również nie dla korzyści i nie z
zemsty. Łatwiej byłoby go wytropić, gdybym znała motyw.
–
Miłość.
Zaklęła cicho.
–
Mojej miłości. Ale nie można mieć dwunastu miłości.
–
Podchodzisz do tego zbyt racjonalnie. Uważasz, że mężczyzna nie może kochać
kilku kobiet. A to nieprawda.
–
Chyba że ma serce w rozporku.
Roześmiał się i otworzył jedno oko.
–
Kochana Eve. Często trudno jest rozdzielić te dwie sprawy. Dla niektórych
głębsze uczucie zaczyna się od fizycznego pociągu – dodał, widząc błysk w jej
oczach. - A może on uważał te kobiety za miłość swojego życia? Kiedy się z tym
nie zgadzały, odbierał im życie, bo tylko tak mógł je przekonać.
–
Brałam to pod uwagę. Ale to nadal zbyt mało. On kocha to, czego nie może mieć,
a skoro nie może mieć, niszczy. - Wzruszyła ramionami. - nie cierpię takiego
pieprzonego rozumowania. Wprowadza tylko zamieszanie.
–
Musisz przyznać mu punkty za całą tę teatralną oprawę.
–
Tak i mam nadzieję, że dzięki niej go złapię. A wtedy wsadzę do pudla wesołego
Mikołajka. Czas minął – oznajmiła, wychodząc z wody.
Zdjęła ręcznik z gorącej suszarki i w tym momencie zabrzęczał nadajnik.
–
Cholera. - Ociekając wodą, przebiegła w drugi koniec pokoju i wyciągnęła z
kieszeni spodni podręczny wideokom. - Blokada wideo – mruknęła. - Dallas.
–
Komunikat do porucznik Eve Dallas. PŚ, Houston cztery trzy dwa, lokat sześć E.
Zgłosić się natychmiast pod wskazany adres.
–
Komunikat przyjęty. - Przesunęła dłonią po mokrych włosach. - Wezwać do
pomocy posterunkową Delię Peabody.
–
Potwierdzone. Koniec połączenia.
–
PŚ? - Roarke ponownie zarzucił futro na ramiona Eve.
–
Podejrzana śmierć. - Odrzuciła ręcznik i wciągnęła spodnie. - cholera, to
mieszkanie Donniego Raya. Dzisiaj z nim rozmawiała.
Donnie Ray kochał swoją matkę. Była to pierwsza myśl, która przyszła Eve do
głowy, kiedy przyjechała na miejsce.
Leżał na łóżku, owinięty błyszczącym zielonym łańcuchem choinkowym.
Jasnożółte włosy miał starannie uczesane. Pomalowane na ciemnozłoty kolor rzęsy
rzucały sień na policzki. Wargi pociągnięte szminką miały ten sam odcień. Na
prawym przegubie, tuż nad zdartą skórą, tkwiła gruba złota bransoleta z wyrytymi na
niej trzema ptakami.
–
Trzy wabiki – powiedziała stojąca za nią Peabody. - Cholera!
–
Zmienia płeć, ale oprawa zostawia – stwierdziła bezosobowym tonem Eve,
odsuwając się na bok, by kamera mogła objąć ciało. - Pewnie znajdziemy tatuaż i
ślady gwałtu. Nogi i ręce miał skrępowane tak jak poprzednie ofiary. Potrzebne
nam będą dyskietki z kamer bezpieczeństwa z hallu i sprzed głównego wejścia.
–
To był taki miły gość – mruknęła Peabody.
–
A teraz jest martwym gościem. Bierzmy się do roboty.
Peabody wyprostowała się służbiście.
–
Tak jest.
Tatuaż znalazły na lewym pośladku. Nie ulegało wątpliwości, że mężczyzna został
zgwałcony. Nawet jeśli zrobiło to na Eve jakieś wrażenie, nie okazała tego. Dokonała
wstępnych oględzin, zabezpieczyła miejsce zbrodni, zarządził przepytywanie
sąsiadów i przygotowanie ciała do wyniesienia.
–
Sprawdź jego wideokom – poleciła Peabody. - Przejrzyj kalendarz terminowy i
zbierz wszystkie dane, które możesz zdobyć w „Szczęśliwym Związku”. Chcę
mieć to dziś „sprzątaczy”.
Przeszła przez hall do łazienki. Ściany, podłoga i wszystkie sprzęty lśniły
czystością.
–
Należy przypuszczać, że to dzieło naszego znajomego. Donnie Ray nie grzeszył
czystością.
–
Nie zasłużył na taką śmierć.
–
Nikt nie zasługuje na taki koniec. - Eve cofnęła się od drzwi łazienki. - Polubiłaś
go. Ja też. A teraz zapomnij o tym, bo i tak mu nie pomożesz. Nie żyje, a my
musimy wykorzystać wszystko to, co tu znajdziemy, by dotrzeć do numeru
czwartego, zanim go dopadnie.
–
Wiem, ale nie mogę się opanować. Boże, przecież rozmawiałyśmy z nim zaledwie
przed kilkoma godzinami. Nie mogę przestać o tym myśleć – powtórzyła. - Nie
jestem taka jak pani.
–
Myślisz, że jemu zależy na twoich uczuciach? On chce sprawiedliwości, nie żalu
czy litości.
Kopnęła wściekle leżące na podłodze puszki i buty.
–
myślisz, że obchodzi go, że jestem wkurzona? - Utkwiła w Peabody pałające
spojrzenie. - Jemu to w niczym nie pomoże, a mnie mąci umysł. Co ja takiego
przegapiłam? Na co nie zwróciłam uwagi? Ten sukinsyn podtyka mi wszystko pod
nos.
Peabody milczała. Nie pierwszy raz chłodny profesjonalizm Eve wzięła za brak
serca. Po tylu miesiącach wspólnej pracy powinna znać ją lepiej. Westchnęła.
–
Może on zostawia zbyt dużo śladów i to rozprasza naszą uwagę.
Eve zmrużyła oczy i rozluźniła zaciśnięte w pięści dłonie.
–
To jest myśl. Zbyt wiele tropów, zbyt wiele informacji. Musimy wybrać jedną
drogę i trzymać się jej. Zacznij szukać, Peabody – poleciła, wyciągając nadajnik. -
Zapowiada się długa noc.
Wróciła do domu o czwartej nad ranem. Trzymała się tylko dzięki litrom
obrzydliwej kawy, jaką serwowano w centrali. Pod powiekami czuła piasek, bolał ją
żołądek, a mimo to umysł nadal miała jasny. Jednak kiedy do biura wszedł Roarke,
drgnęła nerwowo i chwyciła broń.
–
Co ty tu robisz, do cholery? - warknęła.
–
Mógłbym o to samo spytać ciebie, poruczniku.
–
Pracuję.
Uniósł brew, chwycił Eve za podbródek i spojrzał jej w twarz.
–
Raczej przepracowujesz się.
–
Skończyła się prawdziwa kawa w moim autokucharzu i musiała pić te pomyje,
które dają w centrali. Kilka łyków dobrej kawy i stanę na nogi.
–
Kilka godzin snu dałoby ci więcej.
Miała ochotę odepchnąć jego rękę, lecz tego nie zrobiła.
–
Możliwe, że w końcu będę musiała zaaplikować sobie jakiś legalny środek. Czas
nagli, Roarke.
–
Pozwól sobie pomóc.
–
Nie mogę cię wykorzystywać za każdym razem, kiedy robi się gorąco.
–
Dlaczego? - Zaczął masować jej napięte mięśnie ramion. - Bo nie jestem na liście
departamentu policji?
–
Na przykład. - jego palce rozpraszały ją. Czuła, że myśli gdzieś odpływają i nie
mogła ich zebrać. - Zrobię sobie odpoczynek. Dwie godziny powinny mi
wystarczyć na przygotowanie. Ale prześpię się tutaj.
–
Dobry pomysł.
Podprowadził ją do fotela. Nie opierała się. Położył się obok niej i polecił rozłożyć
siedzenie.
–
powinieneś wrócić do łóżka – mruknęła, ale przytuliła się do niego.
–
Wolę spać z moją żoną, jeśli mam ku temu okazję.
–
Dwie godziny... mam pewien pomysł.
–
Dwie godziny – powtórzył i zamknął oczy, kiedy poczuł, że Eve usnęła.
Rozdział 8
Muszę ci o czymś powiedzieć. - Roarke zaczekał, aż Eve skończy jeść omlet i
uśmiechnął się, dolewając jej kawy. - O kosmetykach upiększających Natural
Perfection.
Podniosła na niego wzrok.
–
Jesteś właścicielem tej firmy.
–
To jedna z podległych mi spółek, wchodzących w skład Roarke Industries. -
Uśmiechnął się znad kubka. - Jednym słowem tak.
–
Wiedziałam o tym. - Wzruszyła ramionami, ciesząc się w duchu, kiedy uniósł
brew, zdziwiony jej nonszalancką reakcją. - Sądziłam, że poradzę sobie bez ciebie.
–
Daj spokój, kochanie. Skoro jestem właścicielem firmy, powinnaś pozwolić mi
przejrzeć listę kosmetyków, których użył morderca – dodał, widząc, że Eve się
uśmiecha.
–
Sami się z tym uporamy. - Wstała od stołu i podeszła do biurka. - Wynika z tego,
że te kosmetyki nabyto tam, gdzie bywały ofiary. Idąc dalej tym tropem, możemy
ograniczyć listę podejrzanych. Te kosmetyki są obrzydliwie drogie.
–
Dostajesz to, za co płacisz – odparł po prostu Roarke.
–
Ale żeby szminka kosztowała dwieście żetonów? - Spojrzała na niego spod
zmrużonych powiek. - Powinieneś się wstydzić.
–
Nie ja ustalam ceny. - Tym razem to on się uśmiechnął. - ja tylko zarządzam
zyskami.
Kilka godzin snu i gorący posiłek dobrze jej zrobiły, pomyślał.
Twarz nabrała rumieńców i nie miała już takich zapadniętych oczu. Wstał od stołu,
podszedł do Eve i dotknął cieni pod oczami. - Chciałabyś wziąć udział w posiedzeniu
rady i zaproponować zmianę cen?
–
Cha, cha! - Kiedy pocałował ją w usta, z trudem powstrzymała się, by do niego
nie przylgnąć. - idź sobie, muszę się kupić.
–
Za chwileczkę. - Ponownie ją pocałował, na co odpowiedziała westchnieniem. -
czemu mi o wszystkim nie opowiesz? Łatwiej ci będzie głośno myśleć.
Znów westchnęła, siedziała chwilę pochylona, po czym wyprostowała się.
–
To obrzydliwe wykorzystywać coś, co symbolizuje nadzieję i niewinność. Ten
zamordowany wczoraj dzieciak nie zrobił nikomu nic złego.
–
Podobnie jak tamte kobiety. Wniosek?
–
Że morderca jest biseksualny i szuka miłości nie tylko wśród przedstawicielek płci
przeciwnej. Tego mężczyznę zgwałcono w taki sam sposób jak poprzednie ofiary.
Został związany, naznaczony tatuażem i umalowany tak samo jak one.
Odeszła od biurka, machinalnie biorąc do ręki kubek z kawą.
–
Wszystkie trzy ofiary wybrał spośród klientów „Szczęśliwego Związku”. Musiał
mieć dostęp do ich taśm wideo i danych osobowych. Mógł umówić się z tymi
kobietami, lecz nie z Donnie Rayem. Donnie był heteroseksualny. To dowodzi, że
morderca nie spotkał się ze swymi ofiarami, w każdym razie nie był z nimi na
randce. Najwyżej w wyobraźni.
–
Wybiera osoby, które mieszkają same.
–
Bo jest tchórzem. Nie chcę prawdziwej konfrontacji. Odurza swoje ofiary i
krępuje. Tylko w ten sposób może być pewny, że ma władzę i że panuje nad
sytuacją.
Jej myśli ponownie skierowały się ku Rudy'emu.
Odstawiła kubek i wsunęła palce we włosy.
–
Jest sprytny, konsekwentny i przewidujący. I dzięki temu go przyskrzynię.
–
Powiedziałaś, że masz pomysł.
–
Tak, nawet kilka. Będę musiała uzyskać na nie zgodę góry. I przez jakiś czas
unikać Nadine. Nie mogę ujawnić jej tej historii ze świętym Mikołajem. Doszłoby
do tego, że ludzie zaczęliby się rzucać na każdego napotkanego w sklepie lub na
rogu ulicy dziadka w czerwonym kubraku.
–
- Już słyszę tę zapowiedź- mruknął Roarke. - Święty Mikołaj napada na
samotnych. Szczegóły w popołudniowych wiadomościach. Nadine spodobałby się
ten pomysł.
–
Ale go nie zdradzę. Chyba że nie będę miała wyboru. Zamierza dokładniej
przyjrzeć się „Szczęśliwemu Związkowi”. Postaram się trzymać ją z daleka od
siebie i zdobyć informację od kogoś, kto pracuje w tej agencji. Rudy i Piper będą
wyć z wściekłości. - na jej twarzy pojawił się złośliwy uśmiech. - Dobrze im tak.
Para zarozumiałych androidów. Trzeba porządnie nimi potrząsnąć.
–
Nie lubisz ich.
–
Przyprawiają mnie o dreszcze. Wiem, że się pieprzą ze sobą. Obrzydliwość.
–
Nie podoba ci się to?
–
Są rodzeństwem.
–
Ach, rozumiem. - Chociaż uważał się za człowieka światowego, w pełni podzielał
opinię żony. To bardzo... brzydkie.
–
Tak. - Eve nagle straciła apetyt i odsunęła talerz z puszystymi rogalikami. - On
kieruje całym tym cyrkiem i nią. W tej chwili jej pierwszy na moje liście
podejrzanych. Ma dostęp do wszystkich danych klientów, a jeśli udowodnię
kazirodztwo, będzie można mu zarzucić seksualną dewiację. Muszę mieć tam
swojego człowieka. - Odetchnęła głęboko, słysząc zbliżające się kroki na
korytarzu. A oto i on.
Oboje spojrzeli na drzwi w momencie, gdy stanęła w nich Peabody. Przeniosła
wzrok z jednego na drugie i wzruszyła ramionami, jakby chciała pozbyć się czegoś
niewygodnego.
–
Coś się stało?
–
Nic, wejdź. - Eve wskazała palcem krzesło. - Bierzmy się do roboty.
–
Kawy? - zaproponował Roarke. Domyślił się już, jakie Eve ma plany względem
asystentki.
–
Tak, dzięki. McNab jeszcze nie przyszedł?
–
Nie. Najpierw z tobą sobie pogada,
Eve spojrzała znacząco na Roarke'a.
–
Już wychodzę.
Podał Peabody kubek z kawą, pocałował żonę, chociaż, a może właśnie dlatego, że
zmarszczyła brwi, po czym wyszedł do sąsiedniego pokoju i zamknął za sobą drzwi.
–
Czy on zawsze tak rano wygląda? - spytała Peabody.
–
Zawsze.
Peabody westchnęła głęboko.
–
Czy on na pewno jest człowiekiem?
–
Nie zawsze. - Eve przysiadła na brzegu biurka i przyjrzała się asystentce. -
Chciałabyś poznać kilku facetów?
–
Co?
–
Chcesz poszerzyć swój krąg towarzyski i poznać kilku facetów i podobnych
zainteresowaniach?
Peabody uśmiechnęła się, pewna, że Eve żartuje.
–
Czy nie dlatego zostałam gliną?
–
Glina to wszawy partner na życie. Potrzebna ci pomoc takiej agencji jak
„Szczęśliwy Związek”.
Peabody pokręciła głową.
–
kilka lat temu, kiedy przeprowadzałam się do miasta, skorzystałam z usług takiego
biura. To zbyt szablonowe. Wolę poznawać obcych facetów w barach. - Eve
jednak nie spuszczała z niej wzroku, więc Peabody opuściła kubek. - Och! -
wyrwało jej się, gdy wreszcie zrozumiała.
–
Oczywiście będę musiała omówić to z Whitneyem. Nie mogę podstawić tajnego
agenta bez zgody komendanta.
–
Tajna agentka. - Dość długo pracowała już w policji, by zrozumieć, co oznacza
ten termin, a mimo to nie mogła się oprzeć uczuciu podekscytowania i zachwytu.
–
Boże, Peabody, opanuj się. - Eve wstała i wsunęła dłonie we włosy. - mam zamiar
wsadzić się w paszczę lwa i użyć cię jako przynęty, a ty szczerzysz zęby, jakbyś
dostała nagrodę.
–
Jeśli pani uważa, że się do tego nadaję, to już jest wystarczająca nagroda.
–
Jak najbardziej się nadajesz – powiedziała Eve, opuszczając ramiona. - Bo ściśle
wypełnisz polecenia. I tego właśnie oczekuję. Wykonywania poleceń. Żadnych
popisów. Kiedy uda mi się to załatwić i wyciągnąć z budżetu policyjnego
odpowiednie fundusze, wchodzisz w to.
–
A co z Rudym i Piper? Są na liście podejrzanych i widzieli mnie.
–
Widzieli posterunkową. Tacy ludzie nie zwracają uwagi na mundurowych.
Postaramy sie, by Mavis i Trina odpowiednio się przygotowały.
–
Super.
–
Weź się w garść, Peabody. Musimy zmienić ci wygląd. Przejrzałam wideo ofiar i
dane osobowe. Wybierzemy cechy wspólne i wprowadzimy je do twojego portretu
psychologicznego. Trzeba stworzyć ci osobowość.
–
Gówno prawda!
W drzwiach stał McNab. Twarz płonęła mu wściekłością, oczy błyszczały, usta
miał zaciśnięte, a ręce zwinięte w pięści.
–
Pieprzona bzdura!
–
Detektywie McNab, przyjęłam do wiadomości twoją opinię – odparła spokojnie
Eve.
–
Chce pani nasadzić ją jak robaka na wędkę i zanurzyć w jeziorze? Cholera, Dallas.
Przecież ona nie ma pojęcia o tajnych operacjach!
–
Pilnuj swojego nosa – warknęła Peabody, zrywając się z krzesła. - Wiem, co mam
robić.
–
Nie masz zielonego pojęcia. - McNab stanął na wprost niej. - Jesteś zwykła
asystentką, pomocnikiem, czymś w rodzaju androida.
Eve dostrzegła niebezpieczny błysk w oczach Peabody i stanęła między nimi,
zanim pięść dziewczyny dosięgła nosa McNaba.
–
Dość tego. Wysłuchała twojej opinii, McNab, a teraz się zamknij.
–
Nie pozwolę, by ten sukinsyn nazywał mnie androidem.
–
Dość tego, Peabody – ucięła Eve. - Siadaj. Oboje siadajcie, do cholery, i
spróbujcie sobie przypomnieć, kto tu rządzi, zanim podam was do raportu.
Ostatnią rzeczą, jakiej mi trzeba, to para gówniarzy skaczących sobie do oczu.
Jeśli nie potraficie się opanować, droga wolna.
–
Nic tu po przemądrzałych detektywach – mruknęła Peabody.
–
O tym już ja zadecyduję. Potrzeba nam wtyczki, która czegoś się dowie i będzie
jednocześnie przynętą. A właściwie potrzeba nam dwóch przynęt – dodała, patrząc
na oboje. - Męskiej i żeńskiej. Wchodzisz w to, McNab?
–
Chwileczkę. - Peabody zerwała się z krzesła. Eve nigdy nie widziała jej tak
zaskoczonej. 0 Chce pani, żeby on też był tajnym agentem? Razem ze mną?
–
Tak, wchodzę w to. - McNab uśmiechnął się lekko. Dzięki temu będzie miał ją na
oku i dopilnuje, by nie wpakowała się w kłopoty.
To będzie mega! - Mavis Freestone tańczyła po domowym biurze Eve na
wysokich, sięgających połowy uda botkach. Cienki materiał sukienki podkreślał
kształt jej nóg, kiedy balansowała na trzycalowych czerwonych szczudłach. Obcasy
harmonizowały z kolorem niebywale krótkiej sukienki. Jaskrawoczerwone włosy
opadały spiralnymi splotami na ramiona. Nad górną brwią miała wytatuowane małe
serduszko.
–
Jesteś teraz na liście płac policji.
Bezcelowe było przypominanie Mavis, że nie przyszła tu dla zabawy, Eve uznała
to jednak za konieczne wobec żywiołowej reakcji przyjaciółki, która patrzyła na
Peabody oczyma w nowym kolorze soczystej trawy.
–
Gówniana płaca – stwierdziła Trina.
Wizażystka obeszła Peabody jak uszkodzoną rzeźbę: z zaciekawieniem, uwagą i
lekką drwiną. Jedną z brwi zdobiły kolczyki w kształcie złotych kółek, na widok
których Eve aż się skrzywiła. Śliwkowopurpurowe włosy zebrane były w wysoki
stożek. Miała na sobie czarny obcisły kombinezon z wymalowanymi na piersiach
świętymi Mikołajami.
I one miały być policyjnymi konsultantkami, które Whitney zgodził się wciągnąć
na listę płac, pomyślała Eve, przecierając oczy.
–
ma być skromnie i naturalnie – uprzedziła obie specjalistki od urody. -
Najważniejsze, żeby nie wyglądała jak glina.
–
Co o tym sądzisz Trina? - Mavis pochyliła się nad ramieniem Peabody i
przyłożyła jej do twarzy swoje włosy. - Ten kolor by jej pasował. Odpowiedni na
świąteczną porę. Zobaczycie, jakie kreacje pożyczył nam Leonardo. W tym
cielistym skórzanym kombinezonie będziesz wspaniale wyglądała, Peabody.
–
W skórzanym kombinezonie? - Peabody zbladła, myśląc o swoich wypukłościach
i spojrzała pytająco na Eve.
–
Ma być skromnie – powtórzyła Eve.
–
Jakich kosmetyków używasz do twarzy? - spytała Trina, chwytając Peabody za
podbródek. - Papieru ściernego?
–
Ja...
–
Masz pory jak księżycowe kratery, dziewczyno. Potrzebujesz kompleksowego
zestawu pielęgnacyjnego. Zaczynam od peelingu.
–
O Boże! - Przerażona Peabody usiłowała uwolnić brodę. - Posłuchaj...
–
A cycki masz własne czy skorygowane?
–
Własne. - Peabody instynktownie osłoniła biust. - I jestem z nich zadowolona.
–
Niezłe. No dobra, rozbieraj się. Obejrzymy je i całą resztę.
–
Mam się rozebrać? - Peabody obejrzała się na Eve. - Pani porucznik?
–
Powiedziałaś, że dasz sobie rade jako tajna agentka. - Eve zadrżała współczująco,
po czym ruszyła do drzwi. - Macie dwie godziny.
–
Potrzebuję trzech! - zawołała za nią Trina. - Sztuka nie toleruje popędzania.
–
Dwie godziny – powtórzyła Eve i zamknęła drzwi, słysząc przerażony pisk
asystentki.
Będzie lepiej, jeśli na jakiś czas zniknę z pola widzenia, pomyślała i postanowiła
złożyć wizytę staremu znajomemu.
Charles Monroe był licencjonowaną męską prostytutką, najprzystojniejszą ze
wszystkich, jakie Eve dotychczas spotkała. Kiedyś pomógł jej w śledztwie, a potem
zaproponował jej swe usługi za darmo. Pomoc przyjęła, lecz propozycję odrzuciła.
Nacisnęła dzwonek do eleganckiego apartamentu, mieszczącego się w kamiennicy
w centrum miasta, której właścicielem był Roarke. Kiedy przy drzwiach zapaliło się
zielone światełko, spojrzała w wizjer i wyciągnęła odznakę, na wypadek gdyby
Charles jej nie poznał. Okazało się to niepotrzebne.
–
Słodka pani porucznik. - Chwycił ją w objęcia i wycisnął na ustach namiętny
pocałunek.
–
Ręce przy sobie – warknęła.
–
Nie miałem okazji pocałować panny młodej. - mrugnął do niej znacząco. Był
przystojnym mężczyzną, o pięknej twarzy i trochę sennym spojrzeniu. - No to jak
to jest być żoną najbogatszego człowieka na świecie?
–
Pływam w kawie.
Pochylił głowę i przyjrzał jej się z uwagą.
–
Wciąż jesteś w nim zakochana. To dobrze. Widziałem was w telewizji. Na jakimś
przyjęciu. Zastanawiałem się, jak ci tam jest. Wygląda na to, że nie przyszłaś
skorzystać z propozycji, którą ci złożyłem przed kilkoma miesiącami.
–
Muszę z tobą porozmawiać.
–
Dobra, wejdź. - Cofnął się, zapraszając do mieszkania. Miał na sobie czarny
kombinezon, podkreślający kształtną figurę. - Napijesz się czegoś? Wątpię, by
moja kawa dorównywała tej, którą serwuje Roarke. Może pepsi?
–
Chętnie.
Pamiętała jego kuchnię: schludną, spartańską, o prostych liniach. Tak jak jej
właściciel. Usiadła na krześle, gdy tymczasem gospodarz wyjął z lodówki dwie
puszki i rozlał płyn do wysokich szklanek. Potem zgniótł puszki, wrzucił je do
recyklera i usiadł naprzeciw Eve.
–
Wypiłbym za dawne dobre czasy, Dallas, ale... nie były najlepsze.
–
Tak. Te obecne też nie są dobre, Charles. Powiedz mi, dlaczego licencjonowana
prostytutka korzysta z usług agencji matrymonialnej? Zanim odpowiesz –
ciągnęła, unosząc w górę szklankę – muszę cię poinformować, że korzystanie z
takich usług w celach zawodowych jest nielegalne.
Zaczerwienił się. Nie mogła w to uwierzyć, lecz jego męska, przystojna twarz
oblała się rumieńcem, a wzrok przeniósł się na szklankę.
–
Jezu, czy ty musisz o wszystkim wiedzieć?
–
Gdyby tak było, nie pytałabym cię o to. Odpowiedz, Charles.
–
To prywatna sprawa – mruknął.
–
Wówczas nie byłoby mnie tutaj. Czemu zgłosiłeś się do „Szczęśliwego Związku”?
–
Bo potrzebna mi kobieta – warknął. Podniósł wzrok, w którym teraz płonął gniew.
- Prawdziwa kobieta, nie taka, która mi płaci. Cóż w tym złego, że chciałbym się z
kimś związać? W mojej pracy nie ma takiej możliwości. Robisz to, za co ci płacą i
starasz się robić to dobrze. Lubię moją pracę, ale chcę mieś własne życie. Nie ma
nic nagannego w tym, że chce się zyć po swojemu.
–
Nie ma – przyznała.
–
Dlatego zataiłem swój zawód. - Poruszył się niespokojnie. - Nie chciałem
umawiać się z kobietą, która czuje wstręt do kontaktów z licencjonowaną
prostytutką. Aresztujesz mnie za podanie agencji fałszywych informacji?
–
Nie. - Było jej przykro, że wprawiła go w zakłopotanie. - Miałeś się spotkać z
kobietą o nazwisku Marianna Hawley. Pamiętasz ją?
–
Marianna. - Wypił kilka haustów zimnego napoju, by odzyskać równowagę. -
Pamiętam jej wideokasetę. Piękna kobieta, taka ciepła. Skontaktowałem się z nią,
ale już kogoś poznała. - Uśmiechnął się i wzruszył ramionami. - Nie mam
szczęścia. Właśnie takiej kobiety szukałem.
–
Nigdy się z nią nie spotkałeś?
–
Nie. Umówiłem się z czterema innymi kandydatkami. Jedna nawet mi
odpowiadała. Spotykaliśmy się przez kilka tygodni. - Westchnął. - Uznałem, że
jeśli ma cos z tego być, to muszę jej powiedzieć, co naprawdę robię. I to – stuknął
w szklankę Eve – był koniec znajomości.
–
Przykro mi.
–
Hej, przecież nie ona jedna jest na świecie. - Jednak nie zabrzmiało to
przekonywująco. - Szkoda, że Roarke wykluczył cię z gry,
–
Charles, Marianna nie żyje.
–
Co?
–
Nie oglądałeś wiadomości?
–
Nie. Nie żyje? - Spojrzał na Eve z nagłą uwagą. - A więc została zamordowana.
Nie byłoby cię tu, gdyby zmarła we śnie. Jestem podejrzany?
–
Tak – odparła, bo lubiła go na tyle, by być z nim szczera. - Zamierzam cię
oficjalnie przesłuchać, tak dla formalności. Ale powiedz mi, czy masz alibi na
wtorkowy wieczór, środowy i wczorajszy?
Popatrzył na nią przerażonym wzrokiem.
–
Jak ty to robisz? - spytał. - jednego dnia pracujesz, drugiego masz wolne?
Spojrzała mu w oczy.
–
O to samo mogę spytać ciebie, Charles. Więc darujmy sobie te porównania. Masz
alibi na te dni?
Przestał się w nią wpatrywać i wstał od stołu.
–
Przyniosę terminarz.
Pozwoliła mu na to, wiedząc, że może zaufać instynktowi. Charles nie był typem
mordercy.
Wrócił, niosąc w ręku mały elegancji kalendarz. Otworzył go i odnalazł dni, o
które pytała Eve.
–
We wtorek byłem zajęty całą noc. Stała klientka. Możesz sprawdzić. Wczoraj
wieczorem byłem w teatrze, potem na kolacji i potem tutaj. Klientka wyszła o
drugiej trzydzieści. W środę byłem w domu. Sam. - podsunął jej terminarz. -
Zapisz sobie nazwiska i sprawdź.
Bez słowa przepisała nazwiska i adresy do notatnika.
–
Czy mówią co coś takie nazwiska jak Sarabeth Greenbalm i Donnie Ray Michael
– spytała po dłuższej przerwie.
–
Nie.
Przyjrzała mu się z uwagą.
–
Nigdy nie widziała, żebyś się malował. Po co kupiłeś szminkę i cień do powiek
Natural Perfection w salonie „Bądź Zawsze Piękna”?
–
Szminkę? - Przez chwilę patrzył na nią pustym wzrokiem. W końcu pokręcił
głową. - kupiłem ją dla kobiety, z którą się spotykam. Prosiła mnie o to, bo
miałem odebrać w salonie katalog, który zamówiłem.
Uśmiechnął się lekko, wyraźnie zmieszany.
–
A co, zmartwiłabyś się, gdybym kupił szminkę?
–
Jeszcze jedna sprawa, Charles. Pomogłeś mi kiedyś, więc teraz ja ci się
zrewanżuję. Trzy osoby, które korzystały z usług „Szczęśliwego Związku” nie
żyją. Zostały zamordowane w ten sam sposób i przez tę samą osobę.
–
Trzy? Boże!
–
W ciągu tygodnia. Nie zamierzam wtajemniczać się we wszystkie szczegóły, a to,
co ci powiem, nie powinno wyjść poza te ściany. Sądzę, że on korzysta z danych
„Szczęśliwego Związku” przy wybieraniu ofiar.
–
Zabił trzy kobiety w ciągu tygodnia?
–
Nie. - Eve spuściła wzrok. - Ostatnia ofiara to mężczyzna. Będziesz musiał
uważać, Charles.
–
Myślisz, że mogę być celem?
–
Myślę, że każdy, kto figuruje w banku danych „Szczęśliwego Związku”, jest
zagrożony, zwłaszcza ci, z którymi miały się spotkać ofiary. Nie wpuszczaj do
mieszkania ludzi, których nie znasz. - Nabrała powietrza w płuca. - On przebiera
się za świętego Mikołaja i trzyma w ręku wielkie pudło owinięte w papier.
–
Co? - Odstawił szklankę, którą właśnie podniósł do ust. - Czy to jakiś żart?
–
Trzy osoby nie żyją. Nie widzę w tym nic śmiesznego. Wpuszczają go do
mieszkania, tam je odurza narkotykami, wiąże i zabija.
–
Jezu. - Przetarł dłońmi twarz. - To straszne.
–
Jeśli ten gość pojawi się przed twoimi drzwiami, nie wpuszczaj go i zadzwoń do
nie. Zajmij go czymś, jeśli potrafisz. Jeśli nie pozwól mu odejść. Jednak pod
żadnym pozorem nie otwieraj drzwi. Jest sprytny i bardzo niebezpieczny.
–
Dobrze. Muszę tylko ostrzec kobietę, z którą się teraz spotykam, tę z agencji.
–
Sama ją uprzedzę. Muszę trzymać tę sprawę z dala od mediów tak długo, jak się
da.
–
Wolałbym, żeby prasa nie dowiedziała się o samotnej licencjonowanej
prostytutce. - Skrzywił się. - Czy mogłabyś zaraz do niej pojechać? Nazywa się
Darla McMullen. Mieszka sama i jest taka... naiwna. Gdyby święty Mikołaj
zapukał do jej drzwi, zaprosiłaby go na herbatkę i ciasteczka.
–
Musi być miła kobietą.
–
Tak. - W jego oczach pojawił się blask.
–
Odwiedzą ją. - Eve podniosła się z miejsca. - Może powinieneś znowu się z nią
spotkać?
–
Chyba nie. - Wstał i zmusił się do uśmiechu. - Ale daj mi znać, kiedy zostawisz
Roarke'a na lodzie. Moja propozycja wciąż aktualna.
Cóż to za dziwny mięsień to serce, myślała Eve, jadąc do domu. Trudno o bardziej
niedobraną parę, jak ten wyrafinowany, złotousty Charles i cicha, mądra kobieta, z
którą się przed chwilą rozstała. Tymczasem, jeśli przeczucia ją nie myliły, Darla
McMullen i Charles Monroe byli na najlepszej drodze do zakochania się. Tylko nie
wiedzieli, co mają zrobić z tym uczuciem.
Doskonale ich rozumiała. Ona też nie wiedziała, co ma zrobić z tą dziwną miłością
do własnego męża.
Po drodze do domu złożyła wizytę jeszcze trzem osobom z listy i przekazała
ostrzeżenie i instrukcję, które spisała za zgoda komendanta.
Gdyby w porę ostrzegła Donnie Raya, żyłby teraz, pomyślała.
Kto będzie następny? Ktoś, z kim rozmawiała, czy kogo pominęła? Powodowana
tą myślą przyśpieszyła raptownie i wjechała z impetem w bramę. Peabody i McNab
jeszcze dziś musza się zarejestrować w „Szczęśliwym Związku” i przekazać swoje
wideokasety.
Przed domem stał zaparkowany samochód Feeneya. Ten widok wzbudził nadzieję
w jej sercu. Może uda jej się wciągnąć starego wygę do zespołu. Z nim i McNabem
na pewno dla sobie radę.
Poszła prosto do swego biura, krzywiąc się, kiedy jej uszy zaatakował nagle
potworny ryk zmasowanych dźwięków muzyki, jeżeli można to nazwać muzyką.
Na ekranie leciał jeden z wideoklipów Mavis. Ona sama śpiewała do wtóru kasety,
wykrzykując jakiś tekst o rozdartej z miłości duszy. Za biurkiem Eve siedział Feeney
z rozbawioną i lekko zrezygnowaną miną,. Stojący za krzesłem Roarke sprawiał
wrażenie spokojnego i uprzejmego słuchacza.
Zdając sobie sprawę z tego, że nikt jej nie usłyszy w tym hałasie, Eve zaczekała, aż
przebrzmią ostatnie takty i Mavis, czerwona z wysiłku, lecz szczęśliwa ukłoni się
publiczności.
–
Chciałam, żebyś posłuchał pierwszej wersji – powiedziała do Roarke'a.
–
To może być prawdziwy hit.
–
Naprawdę? - Rozpromieniona Mavis podbiegła do niego i zarzuciła mu ręce na
szyję. - Wprost nie mogę w to uwierzyć. Będę nagrywała dysk dla największej
firmy płytowej.
–
Zarobię dzięki tobie mnóstwo pieniędzy. - Cmoknął ją w czoło.
–
Bardzo bym chciała. Naprawdę. - W tym momencie spostrzegła Eve i
uśmiechnęła się do niej. - Hej! Słyszałaś nagranie?
–
Tylko koniec. Byłaś wspaniała – stwierdziła z przekonaniem. To chodziło przecież
o Mavis. - Feeney, wchodzisz w to?
–
Dostałem oficjalny przydział. - Odchylił się na oparcie krzesła. - McNab odbywa
właśnie wstępną rozmowę w „Szczęśliwym Związku”. Zrobiliśmy z niego
androida od komputerów, zatrudnionego w jednej z firm Roarke'a.
Wprowadziliśmy już jego dane i nowy portret.
–
W firmie Roarke'a?
–
Chyba logiczne – uśmiechnął się Feeney. - jest okazja, to trzeba ją wykorzystać.
Dzięki za pomoc, stary.
–
Nie ma za co – odpowiedział Roarke i uśmiechnął się do żony. - Pokonaliśmy
kilka zakrętów, kiedy ciebie nie było. Z Peabody zrobiliśmy pracownika ochrony
w jednym z moich budynków. Feeney uznał, że najprościej będzie opracować
portret najbliższy prawdy.
–
No jasne, najprościej. - Zaraz jednak odetchnęła głęboko i kiwnęła głową. -
Niezłe. Jesteś właścicielem połowy tego cholernego miasta, więc nikt nie będzie
kwestionował ani też nie szukał jakiś luk w twoich rejestrach personalnych.
–
Właśnie.
–
Gdzie jest Peabody?
–
Trina jeszcze się nią zajmuje.
–
Potrzebna mi jest już teraz. Najwyższy czas kończyć z tym strojeniem się.
Przecież niczego jej nie brakuje. Ile czasu potrzeba na makijaż i ubranie jej w
jakieś szmatki?
–
Trina wpadła na megapomysł – zapewniła ją Mavis z takim entuzjazmem, że Eve
mimowolnie zadrżała. - Zobaczysz. Aha. Trina chce umówić się z tobą na sesję
przed przyjęciem. Chce cię trochę upiększyć, żebyś ładnie wyglądała na święta.
Eve miała ochotę zazgrzytać zębami. Nikt jej nie będzie upiększał. Ani teraz, ani
potem.
–
Jasne. Ile, do cholery...
Umilkła, słysząc kroki, po czym odwróciła się w stronę drzwi i znieruchomiała.
–
Musicie przyznać, że jestem mistrzynią – oznajmiła Trina.
Peabody prychnęła, spłonęła rumieńcem i uśmiechnęła się niepewnie.
–
Jak myślicie, uda mi się?
Ścięta na pazia włosy miała rozjaśnione i wzburzone. Twarz nabrała głębi dzięki
odpowiedniemu makijażowi oczu, który podkreślał ich kształt i wielkość. Usta
pokrywała szminka w kolorze ciepłego koralowego różu.
Sylwetka, która w mundurze sprawiała wrażenie topornej,nabrała teraz kobiecych
kształtów dzięki długiej, sięgającej kostek sukni o intensywnie zielonej barwie. Szyję
zdobiły barwne łańcuchy, wśród których przeświecał romantyczny tatuaż,
przedstawiający wróżkę ze złotymi skrzydłami.
Peabody sama go wybrała po tym, jak Trina wprowadziła ją w arkana swej sztuki.
Nawet się nie skrzywiła, kiedy szybkie i zręczne dłonie chwyciły jej lewą pierś, by
nałożyć farbę. Uznała też, że te wszystkie upiększające czynności mają swoje dobre
strony.
Teraz jednak, widząc spojrzenie Eve, podniosła stopę, ukazując kilkucalowe
potężne obcasy, w takim samym kolorze jak skrzydła wróżki.
–
Nie uda się?
–
Na pewno nikt nie weźmie cię za glinę – stwierdziła Eve.
–
Wyglądasz cudowne – Roarke podszedł do Peabody ubawiony reakcją żony i ujął
jej dłonie. - Wprost rewelacyjnie. - Mówiąc to dotknął ustami palców,
przyprawiając tym Peabody o zawrót głowy.
–
Naprawdę? Ojejku!
–
Dość tego, Peabody. Feeney, masz dwadzieścia minut na zapoznanie jej z
portretem. Peabody, gdzie masz obezwładniacz i nadajnik.
–
Tutaj.- Zaróżowiona, wsunęła dłoń do ukrytej kieszeni na biodrze. - Pomysłowe,
co?
–
Nie zastąpi to munduru – odparła Eve, po czym wskazała na krzesło.- Musisz
wbić sobie do głowy dane, które poda ci Feeney. Nagraj je sobie i powtarzaj w
drodze do agencji. Nie możemy sobie pozwolić na żadne wpadki. Chcę, żebyś
jeszcze dziś została ich klientką, a jutro znalazła się na liście kandydatek.
–
Tak jest.
Podeszła do biurka, muskając pieszczotliwie materiał sukienki.
–
Teraz twoja kolej – oznajmiła Trina, taksując wzrokiem włosy Eve.
–
Nie mam czasu. Poza tym podcinałaś mi je przed kilkoma tygodniami.
–
Włosy wymagają regularnych zabiegów. Niszczysz całą moją pracę. Albo ona
znajdzie dla mnie czas przed przyjęciem, albo nie odpowiadam za jej wygląd. -
ostrzegła Roarke'a.
–
Znajdzie – zapewnił i żeby Trinę udobruchać, ujął pod ramię i prowadząc w stronę
drzwi obsypywał pochwałami.
Rozdział 9
Kiedy Eve weszła do swojego biura w centrali, zastała w nim Nadine Furst
siedzącą na biurku i malującą paznokcie, co wcale jej nie ucieszyło.
–
Zabierz nogę z mojego krzesła.
Nadine uśmiechnęła się słodko, wrzuciła lakier do wielkiej kolorowej torby z
cielęcej skóry i rozprostowała smukłe nogi.
–
Cześć, Dallas. Miło cię widzieć. Ostatnio dużo pracujesz w domu. Nie dziwię ci
się. - Wstając z biurka, omiotła wzrokiem mały, obskurny, zakurzony pokój. -
Twoje biuro to zwykła nora.
Eve bez słowa podeszła do komputera, sprawdziła ostatnie połączenia i to samo
zrobiła z wideokomem.
–
Niczego nie dotykałam – powiedziała Nadine tonem, który sugerował, że
reporterka rozważała taką możliwość.
–
Jestem zajęta, Nadine. Nie mam czasu dla mediów. Złap kogoś z drogówki albo
idź pomęczyć androida z rejestracji.
–
Będziesz musiała znaleźć trochę czasu. - Nadine z uśmiechem przysiadła na
jedynym wolnym krześle i z wdziękiem skrzyżowała nogi. - Chyba, że chcesz,
bym podała do wiadomości to, co mam.
Eve wzruszyła ramionami i opadła na krzesło, czując, jak mięśnie jej sztywnieją.
Wyciągnęła w przód nogi w drelichowych spodniach i skrzyżowała je.
–
A co masz, Nadine?
–
Samotni szukający towarzystwa giną gwałtowną śmiercią. „Szczęśliwy Związek”:
agencja matrymonialna czy zakład pogrzebowy? As policji, porucznik Eve Dallas,
prowadzi śledztwo.
Mówiąc to Nadine obserwowała twarz Eve. Z uznaniem stwierdziła, że nawet nie
drgnęła jej powieka, choć była pewna, że słucha jej z uwagą.
–
Czy mam mówić dalej, czy może w końcu usłyszę jakiś komentarz od
prowadzącej śledztwo?
–
Śledztwo jej w toku. Powołano specjalny zespół. Departament policji rozważa
różne możliwości.
Nadine wsunęła rękę do torby i włączyła rekorder.
–
Potwierdzasz więc, że morderstwa coś łączy?
–
Niczego nie potwierdzę, dopóki nie wyłączysz rekordera.
Na pięknej trójkątnej twarzy Nadine błysnęła irytacja.
–
Daj mi szansę.
–
Albo wyłączysz rekorder i położysz go na biurku, albo skonfiskuję ci go i co tam
jeszcze masz w torbie. Na teren centrali policji nie wolno wnosić sprzętu
nagrywającego.
–
Ale z ciebie piła. - Nadine wyjęła mały ręczny rekorder i położyła na biurku obok
torby. - A więc nieoficjalnie?
–
Nieoficjalnie.
Eve wiedziała, że nie musi przeszukiwać jej torby. Reporterka potrafiła być
irytująca, uparta i porządnie zaleźć za skórę, ale była uczciwa.
–
Wszystkich morderstw dokonała jedna i ta sama osoba. Według mojej oceny
ofiary wybiera w „Szczęśliwym Związku”. Możesz to podać do wiadomości.
Nadine uśmiechnęła sie. Dzięki Eve zebrała mnóstwo informacji na temat
wszystkich agencji tego typu działających w mieście. Wystarczyło przycisnąć kilka
klawiszy i miała gotowy raport.
–
Co możesz na ten temat powiedzieć? - spytała Eve.
–
Większość notatek mam u siebie w biurze – powiedziała Nadine. Lecz po chwili
wyjęła z torby podręczny notes i wywołała dane. - mam tu standardowy zestaw
informacji: nazwiska właścicieli, staż w branży, wymagania. Niezłą sumkę wydali
na reklamy w naszej stacji. W zeszłym roku wybulili... okrąglutkie dwa miliony.
Sprawdziliśmy, że mogą sobie na to pozwolić. To stanowi mniej niż dziesięć
procent ich dochodów.
–
Miłość jest dochodowa.
–
Jak cholera. Przeprowadziłam nieformalną ankietę wśród pracowników stacji.
Okazało się, że jakieś piętnaście procent skorzystało z usług takiej agencji. Za
pracę w mediach trzeba płacić osobistym życiem – dodała lekkim tonem.
–
Czy ktoś, kogo lubisz, korzysta z usług „Szczęśliwego Związku”?
–
Pewnie tak. - Nadine uniosła dumnie głowę. - Jako osoba towarzyska lubię wielu
ludzi. Czy powinnam się o nich martwić?
–
Wszystkie trzy ofiary korzystały z usług tej agencji. Dwie z nich poznały się
dzięki niej. Jak dotąd nie znaleźlibyśmy nic, co by je łączyło.
–
A więc twój gość poluje na samotne serca. - I w tym tkwi sedno sprawy,
pomyślała Nadine, układając w głowie tekst komunikatu.
–
Podejrzewam, że korzysta z danych „Szczęśliwego Związku”. - Eve starała się
uwypuklić ten fakt. Nie zamierzała zdradzać Nadine żadnych szczegółów. -
Specjalna, stworzona dziś, grupa rozpracowuje różne warianty.
–
Macie już jakiś trop?
–
Na razie sprawdzamy. Nie podam ci szczegółów, Nadine.
–
Podejrzani? - nie ustępowała Nadine.
–
Trwają przesłuchania.
–
Motyw?
Eve zastanawiała się chwilę.
–
To są zbrodnie na tle seksualnym.
–
Aha. To by się zgadzało. Morderca jest biseksualny, bo jedna z ofiar była
mężczyzną. Pozostałe dwie kobietami.
–
Nie potwierdzam ani nie zaprzeczam. - Pomyślała o Donnie Rayu i ogarnęło ją
poczucie winy. - Ofiary wpuściły mordercę do mieszkania. Nie znaleźliśmy
żadnych śladów włamania.
–
Otworzyły mu drzwi? A więc go znały?
–
Tak im się wydawało. Możesz uprzedzić swoich widzów, żeby zastanowili się
dwa razy, zanim wpuszczą do domu kogoś, kogo dobrze nie znają. Nic więcej nie
mogę ci powiedzieć ze względu na dobro śledztwa.
–
Popełnił trzy morderstwa w niecały tydzień. Bardzo mu się śpieszy.
–
Ma plan – wyjaśniła Eve. - Tego nie podawaj. Działa według schematu i dzięki
temu go złapiemy.
–
Zgódź się na krótki wywiad, Dallas. Za dziesięć minut mogę tu być z kamerą.
–
Nie. Jeszcze nie teraz. I tak już dużo ci powiedziałam – dodała, zanim Nadine
zdążyła zaprotestować. - Bierz, co masz i bądź wdzięczna. Udzielę ci wywiadu,
jak tylko będę mogła. Tym chętniej spełnię twoją prośbę, jeżeli znajdziesz coś na
Piper i Rudy'ego.
Nadine uniosła brew.
–
To ci dopiero qui pro quo. Dobra. Pojadę tam teraz. Jak... - Urwała i szeroko
otworzyła usta na widok Peabody, która wpadła do pokoju.
–
Dallas, nie uwierzy pani... cześć, Nadine.
–
Czy to naprawdę ty, Peabody?
Asystentka uśmiechnęła się mimowolnie.
–
Trochę zmieniłam wygląd.
–
Trochę? Wyglądasz wspaniale. Czy to jedna z kreacji Leonarda? Jest absolutnie
mega. - Wstała z miejsca i obeszła Peabody.
–
Tak, to kostium jego projektu. Pasuje mi, prawda?
–
Wyglądasz oszałamiająco. - Nadine zrobiła krok w tył. Zaraz jednak spoważniała i
zmrużyła oczy. - Pozwalasz swojej asystentce stroić się, gdy śledztwo w toku? -
spytała, odwracając się do Eve. - podejrzewam, że mamy tu do czynienia z bardzo
sprytnym kamuflażem. Sprawdzasz, jakie korzyści daje komputerowa randka,
Peabody?
–
Zamknij drzwi, Peabody – poleciła beznamiętnym tonem Eve. Asystentka
pospiesznie wykonała polecenie. - Nadine, jeśli puścisz parę z gęby, wpiszę cię na
czarną listę. Dopilnuję, by nikt w całym wydziale zabójstw nie podał ci nic, co
wystarczyłoby na więcej niż krótką wzmiankę w wiadomościach. Dobrze mnie
sobie popamiętasz.
Lisi uśmiech Nadine zbladł. Oczy jej pociemniały.
–
Myślisz, że spieprzyłabym ci śledztwo? Że podałabym do wiadomości informację,
która wpędziłaby Peabody w kłopoty? Idź do diabła, Dallas!
Chwyciła leżącą na biurku torbę i ruszyła w stronę drzwi. Lecz Eve była szybsza.
–
Wystawiłam jej tyłek na cel. - Eve, wściekła na siebie wyrwała Nadine torbę z rąk
i cisnęła na ziemie. - Podjęłam decyzję i jeśli coś pójdzie źle, ja będę za to
odpowiadać.
–
Dallas...
–
Zamknij się, Peabody. Jeśli myślisz, że nie podjęłam żadnych środków, by
zapewnić jej ochronę, to się grubo mylisz.
–
Okay. - Nadine wzięła głęboki oddech i uspokoiła się. Nieczęsto można było
dostrzec strach w oczach Eve. - Okay - powtórzyła. - Nie zapomnij jednak, że
Peabody jest moją kumpelką. Ty także.
Podniosła torbę i zarzuciła ją sobie na ramię.
–
Ładna fryzurka, Peabody – dodała, po czym wyszła.
–
Cholera! - Tylko tyle była w stanie wydusić z siebie Eve. Odwróciła się, podeszła
do małego okna.
–
Dam sobie radę, Dallas.- powiedziała Peabody.
Eve śledziła wzrokiem airbusa trąbiącego wściekle na sterowiec reklamowy, który
naruszył jego przestrzeń powietrzną.
–
Nie wpakowałabym cię w to, gdybym uważała, że nie dasz sobie rady. Nie
zmienia to jednak faktu, że jestem za to odpowiedzialna. Poza tym nie masz
doświadczenia w takiej robocie.
–
Dzięki pani mam szansę, by je zdobyć. Chcę zostać detektywem. Nie otrzymam
awansu, jeśli nie spróbuję swoich sił jako tajna agentka. Przecież to jasne.
–
Jasne. - Eve wsunęła dłonie w tylne kieszenie spodni.
–
Hmm... wiem, że mam trochę za duży tyłek, choć staram się nad nim pracować.
Potrafię go jednak dobrze zamaskować.
Eve zaśmiała się i odwróciła od okna.
–
Twój tyłek jest w porządku. Może usiądziesz i zdasz mi raport?
–
Poszło wspaniale. - Peabody zadowolona opadła na krzesło – Nie zorientowali się,
że jestem gliną i że byłam i nich zaledwie przed kilkoma dniami. Potraktowali
mnie po królewsku. - Zatrzepotała przyciemnionymi i wydłużonymi rzęsami.
–
Jeśli już skończyłaś ze swoją rolą, to poprosiłabym o raport, posterunkowa
Peabody – warknęła Eve.
–
Tak jest. - Dziewczyna wyprostowała się i spochmurniała. - Zgodnie z rozkazem
zgłosiła się pod wskazany adres i poprosiłam o konsultację. Po krótkiej rozmowie
zaprowadzono mnie do sali klubowej, gdzie zajęła się mną Piper. Dane, które
podałam, zostały wprowadzone do jej osobistego komputera. Zaoferowano mi
również coś do picia. - W jej oczach błysnęło rozbawienie. - Przyjęłam, uznając,
że to należy do roli. Dallas, oni mają gorącą czekoladę i kruche ciasteczka z
cukrem, takie jak na gwiazdkę. zanim się powstrzymała, zjadłam trzy renifery.
–
Rób tak dalej, a będziesz potrzebowała płachty, żeby ukryć tyłek.
–
To prawda – przyznała Peabody, lecz westchnęła na wspomnienie słodyczy. -
Powiedziała, że mi się śpieszy, że nie chcę spędzić samotnych świąt Bożego
Narodzenia. Była bardzo miła i wyrozumiała. Nic dziwnego, że ludzie, którzy tam
przychodzą, chcą z nią pracować. Powiedziałam, że czuję się przy niej swobodnie,
a ta cała procedura jest dla mnie krępująca. Zaproponowałam, że jeśli to
konieczne, więcej zapłacę, żeby tylko się mną zajęła.
–
Dobry pomysł.
–
Była słodka. Poklepała mnie po ręku. Uczestniczyła w nagraniu wideokasety i
dała mi nawet kilka wskazówek. Pod koniec przyszedł Rudy, bo ona miała jakieś
spotkanie. On też mnie nie poznał. Flirtował ze mną.
–
W jaki sposób?
–
Żadnych osobistych podtekstów. Według mnie on tak traktuje wszystkich
klientów. Krzepiący uśmiech, komplementy, trzymanie za rękę. On nie jest w
moim typie – dodała – ale grałam swoją rolę. Zaproponował mi filiżankę
czekolady, ale udało mi się odmówić. Oprowadzono mnie również po agencji,
pokazano elegancki klub, gdzie mogą spotykać się pary, które nie chcą umawiać
się na zewnątrz. Mają tam również małą kawiarnię do tych samych celów. Nic
nadzwyczajnego. Siedziało tam kilka par. - Skrzywiła się. - Spotkałam McNaba,
który też odbywał taką wycieczkę.
–
A więc udało się. A co z listą partnerów?
–
Mam po nią przyjść jutro rano. Wolą, żeby na początku zgłaszać się osobiście.
Sprawdzali mnie przez godzinę. Dane Roarke'a zdały egzamin. Z tego, co
zdążyłam się zorientować, są naprawdę super. Przy nich mogłabym poczuć się
bezpiecznie.
–
Dobra. Jak będziesz miała tę listę, postępuj według planu. Ale umawiaj się na
mieście. - Zamyśliła się. - Wykorzystamy w tym celu jakiś lokal Roarke'a.
Posadzimy w nim kilku gliniarzy. Ja muszę trzymać się z daleka. Jeśli Rudy lub
Piper są w to zamieszani, poznają mnie. Musimy mieć też wóz do ochrony. Chcę,
żebyś jutro wieczorem odbyła dwa, a może trzy spotkania. Nie możemy zwlekać.
- Spojrzała na zegarek. - Znajdźmy jakiś pusty pokój konferencyjny. Muszę
wprowadzić we wszystko McNaba i Feeneya, żeby coś z tego wyszło.
–
Jeżeli McNab będzie się na mnie gapić, zrobię z niego miazgę.
–
Zaczekaj z tym do zamknięcia sprawy – poradziła Eve.
Jak tylko minęła bramę i wjechała na podjazd, jej oczom ukazała się łuna świateł.
W pierwszej chwili pomyślała, że dom się pali. Kiedy jednak podjechała bliżej,
zobaczyła stojącą w oknie wielkiego salonu choinkę. Drzewko sprawiało wrażenie
żywego, mieniło się, połyskiwało tysiącem płomyków igrających na gałęziach,
ozdobionych czerwonymi i zielonymi kulami.
Zaparkowała wóz przed głównym wejściem, wbiegła na schody i poszła prosto do
salonu. Choinka musiała mieć ze dwadzieścia stóp wysokości i co najmniej cztery
stopy szerokości. Oplatały ją misterne zwoje srebrnych łańcuchów, spod których
wyzierały setki kolorowych bombek. Na samym czubku, prawie dotykając sufitu,
tkwiła kryształowa, pulsująca światłem gwiazda. Podłogę wokół drzewka
przykrywała biała płaszczyzna imitująca śnieg. Leżało na niej mnóstwo elegancko
opakowanych prezentów.
–
O Boże, Roarke.
–
Piękna, prawda?
Podszedł do niej tak niespodziewanie, że aż drgnęła.
–
Skąd ty ją, u diabła, wytrzasnąłeś?
–
Z Oregonu. Ma zachowany system korzeniowy. Po Nowym Roku oddamy ją do
parku. - Objął Eve w talii. - Pozostałe Też.
–
Masz ich więcej?
–
W sali balowej stoi jeszcze większa.
–
Większa? - powtórzyła ze zdumieniem.
–
Summerset ma jedną u siebie, naszą kazałem zanieść do sypialni. Pomyślałem, że
wieczorem ubierzemy choinkę.
–
Na przystrojenie takiego olbrzyma potrzeba chyba kilku dni.
–
Ekipie, którą wynająłem, zajęło to cztery godziny. - Roześmiał się. - nasza jest
bardziej poręczna. - Pocałował ją w czoło. - Chcę, żebyśmy wspólnie ją ubrali.
–
Nie mam o tym zielonego pojęcia.
–
Poradzimy sobie.
Jeszcze raz spojrzała na choinkę. Nie mogła zrozumieć, dlaczego wprawiała ją w
zdenerwowanie.
–
mam robotę – powiedziała i chciała odejść, lecz Roarke położył jej dłonie na
ramionach i zmusił, by spojrzała mu w oczy.
–
Nie zamierzam przeszkadzać ci w pracy, Eve, ale mamy prawo do własnego życia.
Naszego życia. Chcę spędzić ten wieczór z moją żoną.
Zmarszczyła brwi.
–
Wiesz, że nie znoszę, kiedy mówisz „moja żona” tym tonem.
–
A jak myślisz, dlaczego to robię? - Roześmiał się, kiedy próbowała go odepchnąć.
- Zdobyłem cię, poruczniku, i nie puszczę. - Wiedząc, jaka jest szybka, wziął ją na
ręce. - Zacznij się do tego przyzwyczajać.
–
Zaczynasz mnie wkurzać.
–
Doskonale. W takim razie czas na seks. Kochanie się z tobą, kiedy jesteś
wkurzona, to prawdziwa rozkosz.
–
Nie chcę się kochać.
Może i chciałabym, gdyby nie był taki pewny siebie, pomyślała ze złością.
–
A więc wyzwanie i przygoda. Coraz lepiej.
–
Postaw mnie, ty draniu, bo oberwiesz.
–
A teraz jeszcze groźby. Zaczyna mnie to podniecać.
Z trudem opanowała chęć wybuchnięcia śmiechem. Kiedy wniósł ją do sypialni,
była gotowa do miłosnych zmagań. Roarke zbyt dobrze znał jej myśli.
Położył ją na łóżku i uwięził w uścisku, zanim zdążyła się wywinąć. Chwycił jej
ręce i unieruchomił nad głową.
Rzuciła mu wściekłe spojrzenie.
–
Nie poddam się tak łatwo.
–
Mam nadzieję, że nie.
Otoczyła go nogami i przewróciła na plecy. Galahad, który uciął sobie drzemkę na
poduszce, prychnął gniewnie i zeskoczył na podłogę.
–
Widzisz, co zrobiłeś? - warknęła, kiedy Roarke ponownie znalazł się na górze. -
Zdenerwowałeś kota.
–
Niech sobie znajdzie własną kobietę – mruknął i zamknął jej usta pocałunkiem.
Czuł w nadgarstkach Eve szybkie, mocne uderzenia pulsu i dreszcze, który
wstrząsał jej ciałem. Nie poddała się jednak, nie była na to gotowa. Czasami lubiła
krótką gorącą walkę. On też miał dziś na nią ochotę.
Skubnął zębami jej dolną wargę, aż z ust Eve wyrwał się mimowolny jęk. Wcisnął
zatrzask rozpinający kaburę i uwolnił ją z pasków. Czując, że gorący płomień
zaczyna obejmować jej ciało, wsunął dłoń w dekolt koszuli i szarpnął guziki.
Przywarła do niego gwałtownie, domagając się pieszczot i poruszając biodrami,
jakby chciała się wymknąć lub przejąć kontrolę.
–
Boże, pragnę cię. Wciąż nie mam ciebie dosyć. - Przywarł ustami do jej piersi.
Ja też nie mam ciebie dosyć, zdołała jeszcze pomyśleć. Krzyknęła, wyginając ciało
w łuk. Miała wrażenie, że każdy jej nerw wibruje w takt dzikiej szalonej muzyki, a
płonący w jej wnętrzu ogień ogarnia całe ciało.
Oswobodziła dłonie i zaczęła niecierpliwie zdzierać z niego koszulę, pragnąc
poczuć pod palcami naga skórę.
Przewracając się po łóżku, zrzucali części garderoby i przywierali do siebie w
zachłannych pocałunkach i bolesnych uściskach. Kiedy objęła jego członek, był
twardy jak stal i gładki niczym jedwab.
–
Teraz – wyszeptała, unosząc biodra i wprawiając je w ruch, jak tylko w nią
wszedł.
Znieruchomiał w jej wnętrzu i spojrzał na Eve. Płonący na kominku ogień, rzucał
cienie na twarz, połyskiwał we włosach, migotał w oczach, które powoli ciemniały i
zachodziły mgłą.
–
Jesteś moja – wydyszał chrapliwie, po czym wycofał się. - Na zawsze. - Chwycił
pośladki, uniósł ją w górę i począł wbijać się w nią długimi ostrymi pchnięciami.
Zacisnęła dłonie na pościeli, jakby chciała znaleźć w niej oparcie. Widziała nad
sobą niewyraźną sylwetkę Roarke'a. Ciemne włosy połyskiwały w świetle ognia,
niebieskie oczy nabrały intensywnej barwy, a jasnozłota skóra lśniła od potu.
–
Jeszcze raz. - Przywarł do jej ust, splótł palce z palcami Eve, nacierając na nią w
pełnym zapamiętania rytmie. - I jeszcze raz – wydyszał, czując w skroniach
szalone pulsowanie krwi. - Eve! - wykrzyknął i eksplodował w jej wnętrzu.
Leżąc pod nim wyczerpana, straciła poczucie czasu. Na suficie tańczyły cienie
rzucane przez palący się ogień na kominku. Czy to normalne, aby pożądać kogoś tak
bardzo i kochać aż do bólu? - pomyślała.
W końcu Roarke poruszył głową, ocierając sie włosami o policzek Eve i ukrył
twarz w zagłębieniu jej szyi.
–
mam nadzieję, że jesteś zadowolony – mruknęła. Nie zabrzmiało to tak ostro, jak
tego pragnęła. W dodatku uświadomiła sobie, że gładzi go po plecach.
–
Mhm. O tak. - Musnął wargami jej szyję, uniósł głowę i spojrzał w oczy. -
Przypuszczam, że ty też.
–
Pozwoliłam ci wygrać.
–
Oczywiście.
Prychnęła, widząc znajomy błysk w jego oczach.
–
Zejdź ze mnie. Jesteś ciężki.
–
W porządku. - Wstał i ponownie wziął ją na ręce. - Weźmy prysznic, a potem
ubierzemy choinkę.
–
Cóż to za obsesja z tymi drzewkami?
–
Od lat nie ubierałem choinki, to znaczy od czasu, kiedy zamieszkałem z
Summersetem. Chciałbym sprawdzić, czy nadal potrafię.
Wszedł do kabiny prysznicowej. Zakryła mu usta dłonią, wiedząc, że uwielbia
zimne prysznice.
–
Natrysk, czterdzieści stopni.
–
Za ciepły – wymamrotał.
–
Zostaw. - Wydała z siebie przeciągłe westchnienie, kiedy ze wszystkich stron
trysnęła gorąca woda. - Wspaniale.
Piętnaście minut później otworzyła drzwi suszarki. Była rozgrzana i odprężona.
Umysł miała jasny i czujny.
Roarke kończył się wycierać. Kolejny z jego kaprysów, którego nie mogła
zrozumieć. Po co tracić czas na wycieranie się ręcznikiem, skoro suszarka robi to
szybciej? Sięgnęła po szlafrok i nagle zorientowała się, że nie jest to ten, który
powiesiła tu dziś rano.
–
Co to jest? - - Przesunęła dłonią po szkarłatnym materiale.
–
Kaszmir. - Spodoba ci się.
–
Znów kupiłeś mi szlafrok. Nie rozumiem... - Urwała, bo właśnie wsunęła w niego
ręce. - Och!. - Nie znosiła ulegać przyjemności, jaką dawał dobry materiał. Ale ten
był delikatny jak chmurka i ciepły jak uścisk. - Całkiem miły.
Uśmiechnął się, zawiązując pasek czarnego szlafroka z tego samego materiału. -
Dobrze ci w nim. Chodź, opowiesz mi o wszystkim, kiedy będę zawieszał światełka.
–
Peabody i McNab są już w agencji. Jutro dostaną listy swoich partnerów. - Weszła
do sypialni i spostrzegał kubełek z butelką szampana. Na srebrnej tacy stały
przygotowane kanapki. Co to jest, u diabła? - pomyślała i włożyła do ust coś
niezwykle smakowitego, po czym napełniła szampanem dwa kieliszki. - Twoje
dane personalne zdały egzamin.
–
Spodziewałem się tego. - Z dużego pudła wyjął długi sznur drobnych światełek.
–
Nie bądź taki pewny siebie. Przed nami jeszcze długa droga. Nadine była dziś u
mnie w biurze – dodała i postawiła kieliszek Roarke'a na szafce przy łóżku. -
Rozszyfrowała Peabody, więc musiałam powiedzieć jej więcej, niż chciałam.
Prywatnie.
–
Nadine jest jedną z nielicznych reporterek, której można zaufać. - Roarke
przyjrzał się choince i światełkom i uznał, że trzeba zacząć od środka. - Nie
podałaby do wiadomości informacji, które mogłyby zaszkodzić śledztwu.
–
Tak, wiem. Rozmawiałyśmy o tym. - Eve przyglądała się pracy Roarke'a
krytycznym wzrokiem. Czy on wie, jak to się robi? - Gdyby Piper i Rudy mnie nie
widzieli, sama podjęłabym się tego zadania.
Roarke uniósł brew, kiedy umocował pierwszy sznur, po czym sięgnął po następny.
- Miałbym pewne obiekcje, gdyby moja żona zaczęła umawiać się na randki z
obcymi mężczyznami.
Podeszła do tacy i wzięła następną kanapkę.
–
Nie poszłabym do łóżka z żadnym z nich, chyba że... wymagałaby tego sytuacja. -
Uśmiechnęła się. - Ale przez cały czas myślałabym o tobie.
–
A ja uciąłbym facetowi jaja i przyniósł ci w prezencie.
Eve zachłysnęła się szampanem.
–
Jezu, Roarke, ja tylko żartowałam.
–
Mhm. Ja też, kochanie. Podaj mi następny sznur.
Nie do końca przekonana wyciągnęła z pudła światełka.
–
Ile masz zamiar tego założyć?
–
Tyle, ile się zmieści.
Wzięła głęboki oddech.
–
Chodziło mi o to, że ja już pracowałam jako tajna agentka, a Peabody nie.
–
Peabody to zdolna policjantka. Powinnaś jej zaufać. I sobie.
–
McNab wciąż wierci mi dziurę w brzuchu.
–
Bo durzy się w Peabody?
–
Co?
–
Czuje do niej miętę. - Cofnął się i zlustrował swoje dzieło. - Światła na choince –
polecił i kiwnął głową usatysfakcjonowany, kiedy rozbłysły brylantowe punkciki.
- W porządku.
–
Co to znaczy czuje do niej miętę? Chcesz powiedzieć, że się w niej kocha?
Niemożliwe.
–
Nie jest pewny, czy ją lubi, ale mu się podoba. - Chcąc zobaczyć swoje dzieło pod
innym kątem, podszedł do szafki, wziął kieliszek i popijając szampana przyglądał
się choince. - teraz ozdoby.
–
Przecież on ją cholernie irytuje.
–
Podejrzewam, że z początku czułaś do mnie to samo. - Wzniósł kieliszek. - I czym
się to skończyło?
Eve wpatrywała się w niego przez kilka sekund, po czym opadła ciężko na łóżko.
–
Ładne rzeczy. W takim razie oni nie mogą ze sobą pracować. Kłótnie mogę
znieść. Ale amorów w żadnym wypadku.
–
Czasami trzeba popuścić trochę cugli swoim dzieciom, kochanie. - Otworzył
drugie pudło i wyjął z niego starego porcelanowego aniołka. - Ty zawieś
pierwszego. To będzie taka nasza mała rodzinna tradycja.
Eve popatrzyła na aniołka.
–
Jeśli coś jej się stanie...
–
Nie dopuścisz do tego.
Westchnęła i wstała.
–
Postaram się. Będę potrzebowała pomocy.
Musnął palcem drobny dołeczek w jej podbródku.
–
Kocham się. Ja też myślę, że to się stanie naszą małą rodzinną tradycją.
Jakiś czas później, kiedy światła na choince zgasły i ogień w kominku ledwo się
żarzył, Eve leżała bezsennie. Gdzie on teraz jest? - myślała. Czy znowu zabrzęczy
wideokom, informując o kolejnej ofierze, kolejnym brutalnie przerwanym życiu, bo
ona wciąż była zbyt daleko, by dopaść mordercy?
Kogo tym razem obdarzy miłością?
Rozdział 10
O świcie zaczął padać śnieg. Nie były to jednak miękkie płatki jak z pocztówki,
lecz drobne igiełki, które syczały obrzydliwie po zetknięciu z nawierzchnią. Kiedy
Eve dotarła do biura w centrali, ulice, chodniki i ruchome platformy pokrywała
śliska, szara breja, która przysparza wielu kłopotów pracownikom transportu
miejskiego i drogówki.
Za oknem dwa helikoptery pogodowe z konkurencyjnych stacji prześcigały się w
przekazywaniu złych wieści swoim widzom, informując o kolizjach drogowych i
stłuczkach.
Wystarczyło, żeby otworzyli drzwi i sami to sprawdzili, pomyślała gniewnie.
Zapowiadał się parszywy dzień.
Odwróciła się plecami do wąskiego okna i wprowadziła dane do komputera z nikła
nadzieją, że znajdzie wreszcie jakiś ślad.
–
Komputer, program prawdopodobieństwa. Zanalizuj dane i podaj wyniki. Podaj
listę najbardziej prawdopodobnych osób, które może zaatakować morderca.
Przetwarzanie.
Kiedy maszyna zaczęła jęczeć i terkotać, Eve wyjęła fotografie skonfiskowane w
„Szczęśliwym Związku” i rozlepiła je na tablicy nad biurkiem.
Marianna Hawley, Sarabeth Greenbalm, Donnie Ray Michael. Uśmiechnięte
twarze, starające pokazać się od najlepszej strony, samotne serca poszukujące
miłości.
Urzędniczka, striptizerka i saksofonista. Odmienne style życia, odmienne cele,
odmienne potrzeby. Co jeszcze mieli ze sobą wspólnego? Czym przyciągali
mordercę, czego ona nie dostrzegła? Co om w nich widział, co było powodem tak
skrajnych jego reakcji od miłości po gniew?
Jednakowe prawdopodobieństwo dla wszystkich osób.
Eve spojrzała na monitor i prychnęła.
–
Do diabła! Musi być jakiś ślad.
Niekompletne dane do dalszej analizy. Obecny wzorzec przypadkowy.
–
jak, do cholery, mam chronić dwa tysiące ludzi? - Zamknęła oczy, starając się
opanować. - Komputer, wyeliminuj wszystkie osoby, które mają partnera lub
rodzinę. Przeanalizuj ponownie.
Przetwarzanie... Zadanie zakończone.
–
Dobra. - Przetarła oczy. Wszystkie trzy ofiary to przedstawiciele białej rasy,
pomyślała - Wyeliminuj osoby nie należące do białej rasy. Przeanalizuj ponownie.
Przetwarzanie... Zadanie zakończone.
–
Podaj pozostałą liczbę.
Sześćset dwadzieścia cztery podmioty.
–
Cholera! - Spojrzała na fotografie. - Wyeliminuj wszystkie osoby powyżej
czterdziestu pięciu i poniżej dwudziestu jeden lat.
Przetwarzanie... Zadanie zakończone.
–
Dobra. - Wstała zza biurka i zaczęła chodzić po pokoju. - Listy partnerów –
mruknęła. - Każde z nich otrzymało po jednej liście partnerów. Wyeliminuj osoby,
które zasięgały dalszych konsultacji w „Szczęśliwym Związku”. Przeanalizuj
ponownie.
Przetwarzanie.
Komputer zaczął się krztusić, więc Eve palnęła go na odlew.
–
Cholerna kupa złomu – mruknęła, gdy maszyna wydała z siebie ję.
Zadanie... zakończone.
–
Przestań się jąkać. Podaj uzyskaną liczbę.
Pozostało dwieście sześć osób.
–
No, to już lepiej. Wydrukuj ostateczną liczbę osób.
Kiedy komputer wypluł z siebie wydruk, Eve włączyła wideokom i wywołała
Sekcję Elektroniczną.
–
Feeney, mam dwieście sześć osób. Trzeba je sprawdzić. Możesz to zrobić? Kto z
tych ludzi wyjechał z miasta, kto znalazł partnera lub wstąpił w związek
małżeński, kto umarł we śnie, a kto spędził urlop na planecie Disneya.
–
Podrzuć mi listę.
–
Dzięki. - Uniosła głowę, słysząc w korytarzu chór gwizdów i miauknięć. - To
pilne – dodała i rozłączyła się w chwili, gdy dp pokoju weszła z wypiekami na
twarzy wzburzona Peabody.
–
Jezu, jakby ci kretyni nie widzieli mnie nigdy bez munduru. Henderson był gotów
zostawić żonę i dzieciaki i spędzić ze mną weekend na Barbadosie.
Błysk w oku dowodził jednak, że pochlebiała jej ta propozycja.
Eve zmarszczyła brwi. Asystentka była umalowana, modnie uczesana, miała na
sobie krótką obcisłą spódniczkę i buty na potwornie wysokich obcasach w kolorze
dojrzałych malin.
–
jak ty możesz chodzić na takich szczudłach? - spytała.
–
To nic trudnego.
Eve westchnęła.
–
Siadaj.
–
Dobrze, tylko trochę to potrwa.
Peabody oparła dłoń na brzegu biurka i zaczęła powoli opuszczać się na krzesło.
–
Co ty wyprawiasz, kucasz czy siadasz?
–
Chwileczkę. - Asystentka wciągnęła gwałtownie powietrze w płuca, krzywiąc się
lekko. - Ta spódnica jest trochę przyciasna w talii – wyjaśniła.
–
Powinnaś pomyśleć o swoich wewnętrznych organach, zanim wbijesz się w coś
takiego. Została ci godzina do wizyty w „Szczęśliwym Związku”. Chcę, żebyś...
–
Co ty do cholery w tym robisz? - W drzwiach stał McNab i gapił się na nogi
Peabody.
–
Wypełniam swoje zadanie – warknęła.
–
Dopraszasz się o baty. Dallas, niech jej pani każe inaczej się ubrać.
–
Nie jestem specjalistką od mody, McNab. A gdybym była – tu zlustrowała
wzrokiem jego luźne spodnie w czerwono-białe pasy i żółty golf – miałabym coś
do powiedzenia na temat twoich gustów.
Peabody parsknęła, a Eve spiorunowała ją wzrokiem.
–
Zwracam wam uwagę, dzieci, że tym razem w grę może wchodzić podwójne
morderstwo. Jeśli się nie dogadacie, będę zmuszona ograniczyć wam czas zabawy.
Peabody skrzyżowała ramiona na piersi i rzuciła McNabowi szydercze spojrzenie,
lecz miała na tyle rozsądku, by nie odzywać się słowem.
–
Peabody, masz przekonać Piper, żeby tylko ona była twoją konsultantką. McNab
zajmiesz się Rudym. Kiedy dostaniecie listę partnerów, odwiedźcie salony
sklepowe. Postarajcie się, żeby was zauważono.
–
Czy mamy te środki na te cele? - spytał McNab, lecz na widok ironicznego
spojrzenia Eve wzruszył ramionami i wsunął dłonie do kieszeni spodni. -
Zrobiłoby to lepsze wrażenie, gdybyśmy kupili parę drobiazgów i pogawędzili ze
sprzedawcami.
–
Dostaliście dwieście żetonów kredytowych na głowę. Wszystko ponad tę sumę to
wasz problem. McNab, wiemy, że Donnie Ray odwiedził salon piękności, by
kupić kosmetyki dla matki. Nie zapomnij się tam pokręcić.
–
Mógłby tam siedzieć i miesiąc – mruknęła Peabody, po czym spojrzała na Eve z
niewinną miną.
–
Peabody, Hawley też robiła tam zakupy, jak również w salonie damskiej bielizny
piętro wyżej. Zajrzyj tam.
–
Tak jest.
–
Musicie odbyć jak najwięcej spotkań z osobami z waszych list. Zaczniecie już
dziś wieczorem. Gotowy jest klub „Nova” na Pięćdziesiątej Trzeciej. Im
wcześniej się umówicie, tym lepiej. Spróbujcie odbyć pierwszą randkę o czwartej,
a potem co godzina z kolejnymi osobami. Im więcej, tym lepiej. Nie wiemy, czy
morderca uderzył tej nocy. Mogło nam się tym razem poszczęścić. Ale on nie
będzie czekał.
Ponownie spojrzała na fotografie.
–
W klubie będą nasi ludzie. Feeney i ja zostaniemy na zewnątrz. Oboje musicie
mieć nadajniki. Pod żadnym pozorem nie wolno wam się oddalać. Jeśli zechce
wam się siusiu, dajcie znać, a jedne z naszych ludzi pójdzie z wami.
–
On przecież nie atakuje w miejscach publicznych – zauważyła Peabody.
–
Nie mogę ryzykować. Albo będziecie trzymać się reguł, albo wypadacie z gry. Jak
najszybciej przekażecie nam listę partnerów. Jeśli ktokolwiek z personelu
„Szczęśliwego Związku” lub z sąsiednich salonów zainteresuje się wami,
natychmiast meldujcie. Jakieś pytania.
Eve uniosła brwi, gdy oboje pokręcili przecząco głowami.
–
W takim razie do roboty.
Powstrzymała się od uśmiechu, kiedy Peabody, która miała ochotę wstać z krzesła,
zrobiła to z wyraźnym wysiłkiem. McNab wzniósł oczy ku niebu, kiedy dziewczyna
go mijała.
–
Jest zupełnie zielona.
–
Ale dobra – odparowała Eve.
–
Możliwe, ale będę miał na nią oko.
–
Nie wątpię – mruknęła Eve, kiedy zamknął za sobą drzwi.
Ponownie spojrzała na fotografie. Nie dawały jej spokoju te trzy twarze. Nie mogła
przestać myśleć o losie, jaki spotkał tych trojga.
Zbyt mocno się w to angażuję, pomyślała. Nie powinnam skupiać się na tym, co
ich spotkało, ale dlaczego.
Przetarła oczy, jakby chciała wymazać z pamięci wspomnienia.
Dlaczego ci troje? - myślała. Podeszła bliżej, by przyjrzeć się uśmiechniętej twarzy
Marianny Hawley.
Spróbowała opisać ją, stosując tę samą metodę, jaką posłużyła się przy wyborze
zapachu dla Miry. Profesjonalistka, staroświecka, romantyczna, o stonowanej
urodzie, przywiązana do rodziny, interesująca się teatrem i lubiąca otaczać się
ładnymi rzeczami.
Wsunęła kciuki do kieszeni spodni i przeniosła wzrok na Sarabeth Greenbalm.
Striptizerka. Samotnica, przywiązująca dużą wagę do pieniędzy i zbierająca karty
kredytowe. Również solidna w swoim fachu. Mieszkała sama, oszczędzała zarobione
pieniądze i liczyła napiwki. Żadnego hobby, żadnych przyjaciół czy krewnych.
Wreszcie Donnie Ray, chłopak, który kochał matkę i grę na saksofonie. Mieszkał
jak w chlewie i miał uśmiech anioła. Pociągał Zonera, nigdy jednak nie był karany.
I nagle ją olśniło. Wreszcie coś, co łączyło te trzy osoby, choć nigdy sie nie
spotkały.
Teatr!
–
Komputer, dane trzech klientów „Szczęśliwego Związku”: Hawley Marianna,
Greenbalm Sarabeth, Michael Donnie Ray. Podświetl ich zawody i hobby.
Przetwarzanie: Hawley Marianna, asystentka w firmie Foster-Brinke. Hobby:
teatr. Członek Grupy Teatralnej w West Side. Inne zainteresowania...
–
Stop, następna osoba.
Greenbalm Sarabeth, tancerka...
–
Stop. Donnie Ray, saksofonista. - Zastanawiała się przez chwilę. Komputer,
prawdopodobieństwo zaatakowania przez mordercę osób interesujących się
teatrem lub mających jakieś związku z rozrywką.
Przetwarzanie. Prawdopodobieństwo: dziewięćdziesiąt trzy i dwie dziesiąte
procent.
–
Cholera, mam. - Skrzywiła się, kiedy zadźwięczał nadajnik. - Dallas – rzuciła
gniewnie.
–
Komunikat do porucznik Eve Dallas. Sprawdzić parę mieszkającą przy West
Dziewiętnaście trzy cztery jeden, lokal trzy. Próba napadu. Prawdopodobieństwo,
że może to mieć związek z obecnie prowadzonym śledztwem: dziewięćdziesiąt
osiem i osiem dziesiątych procenta.
Eve złapała kurtkę.
–
Przyjęłam. Koniec połączenia.
To był po prostu przypadek – powiedziała drobna kobieta, delikatna jak wróżki
tańczące na małym białym, szklanym drzewku, wiszącym w szerokim oknie starego
poddasza. - Jacko niepotrzebnie wszystko wyolbrzymia.
–
Wiem, co mówię. Ten gość miał złe zamiary, Cissy.
Jacko zmarszczył gniewnie brwi i mocniej objął kobietę ramieniem. Zmieściłyby
się w nim cztery takie jak ona, pomyślała Eve. Miał posturę gracza w piłkę halową,
twarz o grubych rysach i blizny na szczęce i nad łukiem brwiowym.
Jego towarzyszka była blada niczym księżycowy promień, on czarny jak noc.
Drobne dłonie kobiety tonęły w jego olbrzymiej prawicy.
Poddasze składało się z trzech części. Eve rzuciła okiem na część sypialną,
widoczną przez otwór w ścianie z falistego szkła w kolorze brzoskwini. Stało w niej
szerokie łoże z rozrzuconą pościelą.
W czymś w rodzaju salonu poczesne miejsce zajmowała sofa w kształcie litery U,
która spokojnie mogła pomieścić dwadzieścia osób. Sam Jacko zajmował na niej
przestrzeń trzech osób. Mieszkanie świadczyło o zamożności, kobiecym smaku i
męskiej wygodzie.
–
Proszę mi opowiedzieć całe zdarzenie.
–
Wszystko opowiedzieliśmy wczoraj wieczorem policjantowi. - Cissy uśmiechnęła
się, lecz w jej oczach błysnęła lekka irytacja. - Jacko uparł się, by wezwać policję.
- A to był tylko głupi żart.
–
Akurat. - Pochylił się w przód, wprawiając w drżenie mocno poskręcane włosy. -
ten gość przyszedł ubrany jak święty Mikołaj, z wielkim pudłem owiniętym w
papier i zawiązanym wstążką.
Serce Eve mocniej zabiło.
–
Kto otworzył drzwi? - spytała jednak spokojnie.
–
Ja. - Cissy machnęła rękami. - Mój tata mieszka w Wisconsin. Jeśli nie mogę
pojechać na święta, przysyła mi coś zabawnego. W tym roku nie będę mogła się
wyrwać, pomyślałam więc, że wynajął świętego Mikołaja. Nadal uważam...
–
Ten gość nie był od twojego taty – stwierdził ponurym tonem Jacko. - Wpuściła
go do środka. Byłem wtedy w kuchni. Posłyszałem jej śmiech i głos tego gościa.
–
Jacko jest okropnie zazdrosny. To niszczy nasz związek.
–
Bzdura, Cissy. Ty dopiero wtedy mówisz, że facet podrywa, jak wsunie ci łapę pos
spódnicę – parsknął pogardliwie. - Kiedy wszedłem, ten facet się do niej zalecał.
–
Zalecał? - powtórzyła Eve.
Cissy wydęła gniewnie wargi.
–
Na własne oczy widziałem. Szczerzył do niej zęby i błyskał oczami.
–
Mrugał – sprostowała Cissy. - na litość boską, Jacko, on po prostu do mnie
mrugał.
–
Ale przestał, kiedy mnie zobaczył. Skamieniał i zaczął gapić się na mnie.
Napędziłem mu niezłego stracha. A potem prysnął jak wystraszony królik.
–
Bo wrzasnąłeś na niego.
–
Dopiero jak zaczął uciekać. - Jacko machnął w zdenerwowaniu potężnymi
łapskami. - tak, wrzasnąłem i pobiegłem za nim. Dopadłbym drania, gdyby Cissy
nie weszła mi w drogę. Zanim się od niej uwolniłem i wybiegłem na ulicę, nie
było po nim śladu.
–
Czy funkcjonariusz, który zgłosił się do państwa, zabrał dyskietki z kamer
bezpieczeństwa?
–
Tak, powiedział, że taka jest procedura.
–
Zgadza się. Jaki miał głos?
–
Głos? - Cissy zamrugała oczami.
–
Jak brzmiał jego głos.
–
Hmm... Wesoło.
–
Jezu, Cissy, czy ty musisz być taka głupia? - wykrzyknął Jacko. - Był sztuczny –
zwrócił się do Eve. Tymczasem urażona Cissy wstała z kanapy i wybiegła do
części kuchennej. - No wie pani, podszyty fałszywą wesołością. Głęboki,
wibrujący. Powiedział coś w tym rodzaju: „Byłaś grzeczną dziewczynką? Mam
coś dla ciebie. Tylko dla ciebie”. Wtedy ja wszedłem, a on zrobił minę, jakby
połknął żabę.
–
Czy coś w jego wyglądzie, pomimo przebrania, w sposobie mówienia, poruszania
się, nie wydało się pani znajome? - spytała Eve Cissy.
–
Nie. - Cissy wróciła do „salonu”, ostentacyjnie ignorując Jacko i popijając wodę
ze szklanki. - To trwało zaledwie kilka minut.
–
Chciałabym, żeby pani obejrzała dyskietki, przyjrzała się im, kiedy je
powiększymy i wzmocnimy. Może zauważy pani coś szczególnego.
–
Czy warto zawracać sobie głowę takim incydentem?
–
Myślę, że tak. Jak długo mieszkacie ze sobą?
–
Kilka lat z przerwami.
–
Ostatnio z większymi przerwami – mruknął Jacko.
–
Gdybyś nie był zaborczy i nie rzucał się na każdego mężczyznę, który na mnie
spojrzy... - zaczęła Cissy.
Eve podniosła dłoń, mając nadzieję, że powstrzyma domową kłótnię.
–
Czym się pani zajmuje? - spytała kobietę,
–
Jestem aktorką i uczę aktorstwa, kiedy nie dostanę żadnej roli. Ma cie, pomyślała
Eve.
–
Jest wspaniałą aktorką – Jacko uśmiechnął się z wyraźną dumą do Cissy. - Jest
teraz w trakcie prób do sztuki w jednym z teatrów na Broadwayu.
–
Która zrobi klapę – powiedziała Cissy, ale podeszła do Jacko i usiadła na sofie.
–
To będzie wielki przebój. - Ucałował jej piękną dłoń. - Cissy pokonała
dwadzieścia innych kandydatek. To będzie jej wielka rola.
–
Nie omieszkam obejrzeć przedstawienia. Cissy, czy korzystała pani z usług
„Szczęśliwego Związku”
–
Ee...- Umknęła wzrokiem w bok. - Nie.
–
Cissy, czy pani wie, co grozi za składanie fałszywych zeznań? - spytała Eve
ostrym tonem.
–
Na litość boską, co to może was obchodzić?
–
Co za „Szczęśliwy Związek”? - zaciekawił się Jacko.
–
Komputerowa agencja matrymonialna.
–
Na miłość boską, Cissy! - Jacko zerwał się z kanapy, potrącając wiszące w pokoju
ozdoby. - Co się z tobą, u diabła dzieje?
–
Zerwaliśmy ze sobą! - W jednej chwili delikatna wróżka zmieniła się w olbrzyma.
- Byłam wściekła na ciebie. Pomyślałam, że to może być zabawne. Że dam ci
nauczkę, ty bałwanie. Miałam pełne prawo widywać się, z kim chcę i kiedy chcę,
skoro nie byliśmy już ze sobą.
–
No to myśl sobie tak dalej – rzucił wściekłym głosem.
–
Widzi pani? - Cissy oskarżycielskim gestem wskazała na Jacko. W jej spojrzeniu
nie było już ciepła, lecz lodowaty chłód. - oto co muszę znosić.
–
Uspokójcie się oboje! - rozkazała Eve. - Kiedy została pani klientką
„Szczęśliwego Związku”?
–
Jakieś sześć tygodni temu – mruknęła Cissy. - Umówiłam się z dwoma facetami...
–
Jakimi facetami? - spytał Jacko.
–
Z dwoma facetami – powtórzyła dobitnie. - Potem wrócił Jacko. Przyniósł mi
bratki. Uległam. Ale będę musiała przemyśleć tę decyzję.
–
Być może ta decyzja uratowała pani życie – powiedziała Eve.
–
Nie rozumiem. - Cissy instynktownie przytuliła się do Jacko, który ponownie
objął ją ramieniem.
–
To wczorajsze zdarzenie może mieć związek z serią niedawnych morderstw.
Tylko, że w tamtych przypadkach ofiary mieszkały same. - Eve spojrzała na
Jacko. - Miała pani szczęście, że nie była sama.
–
O Boże... Jacko.
–
Nie obawiaj się kochanie. Jestem przy tobie. - Przytulił ja i popatrzył na Eve. -
Wiedziałem, że z tym gościem jest cos nie w porządku. O co tu chodzi?
–
Powiem wam tyle, ile będę mogła. Chciałabym, żebyście przyszli do centrali,
obejrzeli dyskietki, złożyli zeznania, a pani, żeby opowiedziała mi o swoich
doświadczeniach w „Szczęśliwym Związku”.
Mamy zapewnioną pełną współpracę ze strony świadków. - Eve stała w biurze
komendanta Whitneya. Była zbyt spięta, by usiąść, lecz nie miała odwagi spacerować
w czasie składania raportu.
–
Kobieta jest zbyt zdenerwowana, by coś więcej powiedzieć. Mężczyzna
potwierdza jej zeznania. Żadne z nich nie rozpoznało sprawcy. Przesłuchałam obu
mężczyzn, z którymi spotkała się Cissy Peterman. Obaj mają alibi przynajmniej
na jeden wieczór. Myślę, że są niewinni.
Whitney skinął głową i zaczął przeglądać raport Eve.
–
Jacko Gonzales? Ten Jacko Gonzales? Członek Brawlersów z numerem
dwadzieścia sześć?
–
Tak, jest zawodowym graczem w piłkę halową.
–
A niech mni! - na twarzy Whitneya pojawił się rzadki u niego uśmiech. - To
najlepszy zawodnik w drużynie. W ostatnim meczu zdobył trzy bramki i przebił
się przez dwie blokady.
Odchrząknął, bo Eve przyglądała mu się w milczeniu.
–
Mój wnuk jest jego wielkim fanem.
–
Rozumiem, sir.
–
Szkoda, że Gonzales nie dorwał tego gościa. Założę się, że unieszkodliwiłby go.
–
Też tak sądzę, panie komendancie.
–
Panna Peterman miała dużo szczęścia.
–
Tak. Następna ofiara może go nie mieć. Panna Peterman pokrzyżowała mordercy
plany. Na pewno znowu uderzy. Może dziś wieczorem. Rozmawiałam z doktor
Mirą, która twierdzi, że będzie zły, wytrącony z równowagi. Moim zdaniem może
nawet popełnić jakiś błąd. McNab i Peabody mają dziś wieczór po trzy spotkania.
Wszystko jest przygotowanie. Mam listy ich partnerów i raporty.
Zawahała się, po czym zdecydowała się przedstawić swoja opinię.
–
Panie komendancie, dzisiejsza akcja jest konieczna. Ale gdy my będziemy
prowadzić nadzór, on gdzieś zaatakuje.
–
Skoro nie masz kryształowej kuli, musisz postępować według planu.
–
Ograniczyłam listę potencjalnych ofiar do dwustu. Chyba znalazłam jeszcze jeden
punkt wspólny: teatr. To pozwoli zredukować listę. Mam nadzieję, że dzięki
nowym danym Feeney będzie w stanie znacznie ją skrócić. Tym osobom trzeba
będzie zapewnić ochronę.
–
Jak? - Whitney rozłożył ręce. - Wie pani równie dobrze jak ja, że departament nie
może dać tylu ludzi.
–
A jeśli Feeney skróci listę...
–
Nawet jeśli skróci ją do pięćdziesięciu, nic z tego.
–
Jedna z tych osób może dziś wieczorem zginąć. - Zrobiła krok w przód. - Trzeba
je ostrzec. Gdybyśmy zwrócili się o pomoc do mediów, może ludzie zastanowiliby
się, zanim otworzyli te cholerne drzwi.
–
Zwrócenie się do mediów wywoła panikę – stwierdził chłodno Whitney. - Czy
pani wie, ilu świętych Mikołajów, stojących na rogach ulic i zabierających datki,
zostałoby pobitych? Może nawet śmiertelnie. Nie wolno nam szafować ludzkim
życiem, Dallas. Poza tym, gdybyśmy zwrócili się do mediów, moglibyśmy go
ostrzec – dodał, zanim zdążyła się odezwać. - Zapadłby się pod ziemię i nigdy
byśmy go nie znaleźli. Trzy osoby nie żyją. Zasługują na to, by ich morderca trafił
za kratki.
Ma rację, ale to wcale jej nie uspokoiło.
–
Jeśli Feeney ograniczy listę osób do minimum, moglibyśmy skontaktować się z
tymi ludźmi. Zorganizowałabym zespół, który by się tym zajął.
–
Nie utrzymalibyśmy tego w tajemnicy i znowu wybuchałby panika.
–
Nie możemy ich tak zostawić. Za następną ofiarę to my będziemy ponosić
odpowiedzialność. - A raczej ja, dodała w duchu, lecz miała dość rozsądku, by
tego głośno ni mówić. - jeśli nic nie zrobimy, by ostrzec tych ludzi, wina spadnie
na nas. On wie, że znamy jego metodę działania i ile razy zamierza uderzyć. I wie
też, że możemy jedynie czekać, aż zaatakuje. Jego to bawi. Popisywał się przed
kamerami bezpieczeństwa w domu Peterman. Stał w tym cholernym korytarzu i
mizdrzył się do kamery. Gdyby Gonzales strzelał gole wczoraj wieczorem, ta
kobieta już by nie żyła. Byłyby już cztery ofiary w ciągu tygodnia, a to stanowczo
zbyt dużo.
Słuchał jej ze spokojną nieruchomą twarzą.
–
Pani pozycja jest o wiele łatwiejsza, poruczniku. Może pani tak nie uważa, ale
znacznie łatwiej jest stać z tej strony biurka. Nie mogę spełnić pani prośby. Nie
mogę pozwolić na to, żeby osłaniała pani każdą ofiarę, tak jak tego służącego
Roarke'a przed kilkoma tygodniami.
–
To nie ma z tym nic wspólnego. - Zacisnęła zęby, żeby nie wybuchnąć. - Ta
sprawa jest zamknięta, panie komendancie. Teraz mam nóż na gardle. Informacje
juz przedostały się do mediów. Przy następnym morderstwie rozpęta się piekło.
W oczach Whitneya błysnął niepokój.
–
Co pani powiedziała tej Furst?
–
Tyle, ile musiałam. Zresztą i tak nieoficjalnie. Ona na razie będzie milczeć. Ale są
jeszcze inni równie dobrzy reporterzy, tylko że znacznie mniej uczciwi.
–
Porozmawiam na ten temat z szefem. Tyle mogę zrobić. Niech pani dostarczy
skorygowaną przez Feeneya listę, a ja poproszę o zgodę na skontaktowanie się z
tymi osobami. Finansowanie tego typu operacji nie leży w moich możliwościach.
Odchylił się na oparcie fotela i popatrzył na nią z uwagą.
–
Znajdźcie coś dziś wieczorem. I kończcie tę sprawę.
Eve zastała w swoim biurze wpatrzonego w monitor Feeneya.
–
Oszczędziłeś mi biegania do Sekcji Elektronicznej.
–
Słyszałem, że był ty Jacko Gonzales. - W jego głosie brzmiał zawód. - Pewnie już
sobie poszedł, co?
–
Dobra, załatwię ci jego hologram z autografem.
–
Naprawdę? Byłbym wdzięczny.
–
Chcę, żebyś przejrzał te nazwiska i dane. - Wyciągnęła dyskietkę. Mój komputer
znowu zaczął się krztusić i zbyt długo to trwało, a muszę mieć jak najszybciej
skróconą listę potencjalnych ofiar. - Wysunęła szufladę biurka i zaczęła w niej
szperać, czując w skroniach bolesne pulsowanie. - Góra pięćdziesiąt osób, dobra?
Tyle Whitney zgodzi się ostrzec. Resztę niech Bóg ma w swojej opiece. Gdzie, do
cholery, podział się mój batonik?
–
Nie wziąłem go. - Feeney wskazał na torebkę z orzeszkami. - McNab tu był. On
uwielbia słodycze,
–
Skubaniec. - Rozpaczliwie pragnąc wypełnić czymś żołądek, sięgnęła do torby z
orzeszkami. - mam już powiększony obraz z kamery bezpieczeństwa w korytarzy
Peterman, ale pewnie twój będzie lepszy. Chcę mieć jego portret w chwili, gdy
jest najbardziej sobą, to znaczy, gdy rzuca sie do ucieczki. Można wówczas
dostrzec panikę na twarzy.
Wstukała kod do autokucharza, mając nadzieję, że popije kawą orzeszki.
–
mam fotografię partnerów ofiar i personelu „Szczęśliwego Związku”. Sprawdź,
które z tych twarzy mogą pasować do portretu mordercy. Nawet pod warstwą
kosmetyków można coś znaleźć. Prawie całe usta ukryte pod brodą.
–
Możemy dopasować kształt ust, jeżeli będziemy mieć wystarczająco wyraźny
portret.
–
Tak. Budowa ciała nic na nie da, ale wzrost powinien. Spróbuj wyciągnąć z tego,
co się da. Wygląda na to, że facet nie nosi butów na obcasach, możemy więc dość
dokładnie określić jego wzrost. Rękawiczki niestety niwelują kształt dłoni. -
Popijała kawę w zamyśleniu. - Uszy – powiedziała nagle.- Czy zawracałby sobie
głowę zmianą kształtu uszu? W jakim stopniu są widoczne.
Podeszła do komputera, wywołała program i zaczęła przeglądać portrety z kamer
bezpieczeństwa. - Cholera, nic, nic,nic. Mam! - na ekranie pojawił się obraz postacji
widzianej z boku. - Możesz coś z tym zrobić?
Chyba tak – stwierdził po namyśle. - Czapka zakrywa górną część ucha, ale może coś
z tego wyjdzie. Gratuluję, Dallas. Nie zwróciłbym na to uwagi. Porównamy
wszystkie fragmenty twarzy. Ale na to trzeba czasu. Coś tak skomplikowanego
zajmie kilka dni. Może tydzień.
–
Potrzebny portret tego drania. - Zamknęła oczy, usiłując zebrać myśli. -
Zaczniemy od początku. Sprawdzimy jeszcze raz te broszki i spinki, środki
dezynfekcyjne, kosmetyki. Tatuaże zostały zrobione ręcznie. Może z tego coś
wyciśniemy.
–
Dallas, dwie trzecie salonów i klubów w mieście zatrudnia specjalistów od
tatuaży.
–
Może któryś z nich zna ten wzór. - Westchnęła. - Zostały nam dwie godziny do
akcji w klubie „Nova”. Zróbmy, ile się da.
Rozdział 11
Peabody najbardziej irytował fakt, że McNab jest na jej liście partnerów. Nie miało
znaczenia, że był to zapewne wynik zmiany jej portretu psychologicznego i
dostosowania go do portretów ofiar. Nie mogła tego znieść i już.
Nie chciała z nim współpracować. Denerwowały ją jego dziwaczne stroje,
bezczelny uśmiech, zarozumialstwo. Wiedziała jednak, że nic na to nie poradzi,
dopóki Eve będzie uważać go za cenny nabytek.
Eve Dallas była dla niej niedoścignionym wzorem, ale przecież nawet najlepszy
gliniarz może popełnić błąd. Tym błędem, według Peabody, było przyjęcie McNaba
do zespołu.
Siedział teraz na drugim krańcu eleganckiej sali, w towarzystwie wysokiej
blondynki. Peabody była przekonana, że specjalnie wybrał to miejsce, by ją
denerwować.
Gdyby go nie było, mogłaby spokojnie rozkoszować się miła atmosferą wnętrza.
Wypełniały je stoły z błyszczącymi blatami, boksy w jasnoniebieskim kolorze.
Pomalowane na żółto ściany zdobiły ryciny przedstawiające uliczne sceny z Nowego
Jorku.
Lokal z klasą, pomyślała, patrząc na długi kontuar, na lustra przy barze i odzianych
w smokingi barmanów. Nic dziwnego, przecież należał do Roarke'a.
Wyściełane krzesło, na którym siedziała, było eleganckie i wygodne, a serwowane
drinki świetne. Stół wyposażono w sprzęt do słuchania i oglądania, by klienci
czekający na kogoś lub wstępujący tu na drinka, mogli miło spędzić czas.
Peabody miała wielką ochotę włożyć słuchawki na uszy, bo jej pierwszy kandydat
okazał się koszmarnym nudziarzem. Miał na imię Oskar i był nauczycielem fizyki.
Teraz jednak głównie interesowało go wysuszanie kolejnych szklaneczek i
obmawianie eks-żony, która,jak powiedział Peabody, była nietolerancyjną,
samolubną, zimną suką. Po piętnastu minutach Peabody była całkowicie po stronie
tej suki.
Nadal jednak grała swoją rolę, uśmiechała się i rozmawiała, choć skreśliła Oskara
z listy podejrzanych. Ten gość miał poważne problemy z alkoholem, a morderca był
zbyt rozsądny, by zawracać sobie głowę skacowanymi nudziarzami.
W drugim końcu sali McNab wybuchnął głośnym śmiechem, który podziałał na
Peabody niczym smagnięcie biczem. Gdy Oskar wlewał w siebie trzeciego drinka,
spojrzała w tamtym kierunku. McNab dostrzegł jej wzrok i ruszył znacząco brwią.
Miała ochotę pokazać mu język.
Z ulgą pożegnała się z Oskarem, rzucając niezobowiązująco, że powinni są znowu
spotkać.
–
Kiedy w piekle będą serwować burbona z lodem – mruknęła i skrzywiła się,
słysząc głos w słuchawce.
–
Opanuj się, Peabody.
–
Tak jest – syknęła, unosząc dla niepoznaki szklankę do ust. Potem spojrzała na
zegarek. Do następnego spotkania zostało jej dziesięć minut.
–
Niech to szlag!
Peabody drgnęła, kiedy w słuchawce rozległ się głośny okrzyk Eve.
–
Poruczniku?
–
Co on tu, do cholery, robi?!
Zbita z tropu Peabody, sięgnęła dłonią do buta, gdzie miała ukrytą broń, i omiotła
wzrokiem salę. Zaraz jednak uśmiechnęła się szeroko, bo do kawiarni wszedł Roarke.
–
Ach, to jest dopiero idealny kandydat – szepnęła – czemu nie mogę umówić się z
kimś takim?
–
Nie rozmawiaj z nim – warknęła Eve. - Nie znasz go.
–
Okay. Będę się po prostu gapić i ślinić, jak wszystkie tu kobiety.
Wydała z siebie zduszony chichot, słysząc wiązankę przekleństw Eve, czym
zwróciła na siebie uwagę pary przy sąsiednim stoliku. Odkaszlnęła, podniosła do ust
szklankę i odchyliła się na oparcie, by podziwiać męża szefowej.
Roarke podszedł do baru. Wszyscy barmani wyprężyli się służbiście niczym
żołnierze przed generałem. On jednak zatrzymał się przy jednym ze stolików, by
zamienić kilka słów z jakąś parą. Pochylił się i musnął wargami policzek kobiety, po
czym klepnął po przyjacielsku jej towarzysza.
Peabody zastanawiała się, czy w łóżku porusza się z równą gracja i natychmiast
spłonęła rumieńcem. Całe szczęście, że nadajnik nie może przekazywać myśli.
Siedząca w samochodzie Eve patrzyła ponuro w ekran, wyświetlający obraz z
mikrokamery ukrytej w kołnierzyku Peabody. Obserwując chodzącego po sali
Roarke'a, miała ochot stłuc go na kwaśne jabłko.
–
On nie ma prawa tu być – zwróciła się do Feeneya.
–
Przecież to jego lokal – odparł Feeney, instynktownie kuląc ramiona. Nie lubił
małżeńskich kłótni.
–
Jasne, przyszedł sprawdzić poziom trunków w barze. Cholera! - Przeczesała
włosy palcami, po czym wydała z siebie nieartykułowany dźwięk, kiedy Roarke
podszedł do stolika Peabody.
–
Smakuje pani drink?
–
Hmm... tak. Ja... Cholera – zdołała jedynie wykrztusić z siebie.
Uśmiechnął się i pochylił niżej.
–
Powiedz pani porucznik, żeby przestała kląć. Nie wejdę jwj w drogę.
Powieka Peabody drgnęła nerwowo, bo w uchu zabrzmiał jej wściekły głos Eve.
–
Ona mówi, żeby zabrał pan stąd swój tyłek. Później go panu skopie.
–
Nie mogę się doczekać. - Nie przestając się uśmiechać podniósł do ust dłoń
Peabody. - Wyglądasz oszałamiająco – powiedział i odszedł.
Aparatura zainstalowana w stojącym na zewnątrz samochodzie zasygnalizowała
zwiększone ciśnienie krwi i przyśpieszony puls.
–
Uspokój się Peabody – ostrzegła Eve.
–
Nie potrafię kontrolować odruchowych reakcji organizmu na bodźce zewnętrzne –
szepnęła Peabody. - Z całym szacunkiem, poruczniku, ale to wina wyobraźni.
–
Zbliża się kandydat numer dwa. Weź się w garść, dziewczyno.
–
Jestem gotowa.
Spojrzała w stronę drzwi z zalotnym uśmiechem. Nareszcie ktoś dla kogo warto
uczestniczyć w tej operacji, pomyślała. Pamiętała go z pierwszej wizyty w
„Szczęśliwym Związku”. Przystojny opalony adonis, który zwrócił jej uwagę, a
swoją skupił na podręcznym lusterku. Przyjemnie będzie na niego popatrzeć.
Mężczyzna zatrzymał się przy drzwiach i rozejrzał po sali. Oczy w kolorze
ciemnego złota rozbłysły, kiedy dostrzegł Peabody. Rozchylił usta, wstrząsnął lekko
blond lokami i podszedł do jej stolika.
–
Ty musisz być Delią.
–
Tak. - Piękny głos, pomyślała z westchnieniem. Lepiej brzmi w oryginale niż na
taśmie wideo. - A ty jesteś Brent.
Siedzący w drugim końcu salo McNab obrzucił mężczyznę gniewnym
spojrzeniem. Wygląda jak lalka pokryta grubą warstwą sprayu. A ona robi do niego
słodkie ozy. Ten dupek zafundował sobie nową twarz. Ciało pewnie też poprawił. Nie
ma w nim ani jednego własnego kawałka.
Patrzcie, państwo, jak ona się do niego łasi, myślał gniewnie McNab. Ta
dziewczyna dosłownie spija każde słowo z tych plastikowych usteczek. Kobiety to
żałosne stworzenia.
W tej chwili do jego stolika podszedł Roarke.
–
Wygląda dziś wyjątkowo ponętnie, prawda?
–
Każdy facet tak powie na widok kobiety z dekoltem do pępka.
Roarke uśmiechnął się, wyraźnie ubawiony. Oczy McNaba rzucały wściekłe
błyski, a palce wystukiwały gniewny rytm na blacie stolika.
–
Ale ty oczywiście jesteś ponad to.
–
Chciałbym, żeby tak było – mruknął McNab, kiedy Roarke odszedł. - te cycki są
naprawdę wspaniałe.
–
Przestań gapić się na cycki Peabody – poleciła Eve. - Twoja następna kandydatka
stoi w drzwiach.
McNab otaksował wzrokiem drobną rudowłosą dziewczynę w połyskującym
kombinezonie.
–
Jestem gotów.
Siedząca w samochodzie Eve wpatrywała się w ekran ze zmarszczonymi brwiami.
–
Podaj mi dane tego gościa od Peabody, Feeney. Coś mi tu nie pasuje.
–
Brent Holloway, model. Pracuje dla firmy Cliburn -Willis. Trzydzieści osiem lat,
dwukrotnie rozwiedziony, bezdzietny.
–
Model? - Zmrużyła oczy. - Taki, co to występuje w reklamach?
–
Chyba ostatnio niewiele oglądałaś reklam. Moim zdaniem to nic nadzwyczajnego.
Facet pochodzi z Morristown w New Jersey. W nowym Jorku mieszka od 2049.
Aktualny adres: Zachodni Central park. Dochód w granicach tych wyższych.
Nigdy nie był aresztowany. Za to ma na swoim koncie mnóstwo wykroczeń
drogowych.
–
Widziałyśmy go z Peabody w „Szczęśliwym Związku”, w czasie naszej pierwszej
wizyty. Ile dostał już list kandydatów w tym roku?
–
Ta jest czwarta.
–
Dlaczego facet z takim wyglądem, kartą kredytową, ustawioną karierą i drogim
adresem zostaje klientem agencji matrymonialnej? Cztery listy w ciągu roku, pięć
kandydatek na liście, to daje dwadzieścia kobiet. I nic. Czego mu brakuje?
Feeney patrzył przez chwilę na ekran.
–
Wygląda na zarozumiałego dupka.
–
Tak, ale wielu kobietom by to nie przeszkadzało. Ma dobry wygląd i szmal.
Któraś musiała na niego polecieć. Zabębniła palcami w wąską konsolę. - Żadnych
skarg pod adresem agencji?
–
Żadnych. Jego konto jest czyste.
–
Coś tu nie gra – powtórzyła. W tej samej chwili zobaczyła, jak jej asystentka robi
zamach i wymierza cios prosto w piękny nos Brenta Hollowaya. - Jezu Chryste!
Widziałeś to?
–
Rozwaliła go – stwierdził spokojnie Feeney, kiedy z nosa trysnęła krew. - Niezły
cios.
–
Co ona sobie myśli, do diabła? Peabody, rozum straciłaś?
–
Sukinsyn wsadził mi łapę pod sukienkę. - Czerwona na twarzy i wściekła Peabody
zerwała się z miejsca z zaciśniętymi pięściami. - Mówił o nowej sztuce we
„Wszechświecie” i wepchnął mi rękę między nogi. Zboczeniec. Wstawaj,
zboczeńcu!
–
McNab, zostań na miejscu! - rozkazała Eve, kiedy Brent zerwał się na równe nogi
z morderczym spojrzeniem w oczach. - Zostań tam, gdzie jesteś, albo wylecisz z
pracy. To rozkaz. Peabody, na litość boską, puść tego faceta.
Tymczasem Peabody wyciągnęła Hollowaya zza stołu i ponownie wymierzyła mu
cios. Zrobiłaby to po raz trzeci, mimo że złociste oczy mężczyzny wywróciły się
białkami do góry, gdyby do akcji nie wkroczył Roarke. Rozepchnął
podekscytowanych gości i odciągnął słaniającego się na nogach Hollowaya.
–
Czy ten mężczyzna się pani naprzykrza? - spytał, usuwając Hollowaya z zasięgu
ciosu, i spojrzał w ciskające błyskawice oczy Peabody. - Bardzo przeprasza.
Zajmę się tym. Pozwoli pani, że zaproponuję drinka. - Trzymając jedną ręką
Hollowaya, drugą wziął szklankę Peabody i powąchał. - Blitzer – polecił i trzech
barmanów natychmiast pobiegło spełnić polecenie. On zaś pociągnął opierającego
się Hollowaya w stronę drzwi.
–
Zabierz te cholerne łapska. Ta suka złamała mi nos. Moja twarz to majątek. Głupia
cipa. Wniosę na nią skargę.
Kiedy wyszli na zewnątrz, Roarke pchnął modela na ścianę budynku. Jego głowa z
głuchym dźwiękiem uderzyła o mur. Złociste oczy ponownie wywróciły się białkami
do góry.
–
Dam ci pewną radę: To jest mój lokal – powiedział Roarke, waląc przy każdym
słowie głową Hollowaya o ścianę. Siedząca w samochodzie Eve mogła tylko
patrzeć i kląć. - Nie pozwolę, żeby ktoś bezkarnie obmacywał kobiety w moim
lokalu. Jeśli więc nie chcesz czołgać się z oderwaną nogą w garści, spieprzaj stąd i
dziękuj Bogu, że masz tylko złamany nos.
–
Ta suka sama się o to prosiła.
–
Pożałujesz, że to powiedziałeś.
–
Kiedy się wkurzy, zaczyna mówić z irlandzkim akcentem. Posłuchaj tylko tej
melodii – powiedział z rozrzewnieniem Feeney. Eve mruknęła tylko gniewnie.
Roarke płynnym i szybkim jak błyskawica ruchem władował pięść w brzuch
Hollowaya, wbijając jednocześnie kolano w krocze. Mężczyzna osunął się na ziemię.
Roarke uśmiechnął się złośliwie w stronę stojącego w pobliżu samochodu i wszedł
do lokalu.
–
Precyzyjna robota – ocenił Feeney.
–
Wezwij samochód policyjny, żeby zabrali tego drania do centrum medycznego.-
Eve przetarła oczy. - Wspaniale będzie to wyglądać w raporcie. McNab, Peabody,
zajmijcie pozycje. Nie przerywać, powtarzam, nie przerywać akcji. O Boże!
Kiedy to przedstawienie się skończy, zameldujcie się w moim domowym biurze.
Może coś się da uratować.
Tuż po dziewiątej Eve spacerowała po swoim biurze. Wszyscy milczeli
dyplomatycznie. Roarke tylko ścisnął uspokajająco Peabody za rękę.
–
mamy za sobą sześć spotkań, a to już jest coś. Dwa ostatnie są wyznaczone na
jutro na popołudnie. Peabody, jutro zgłosisz Piper ten... wypadek z drugim
kandydatem. Odegraj scenę. Chcę sprawdzić, jak to przyjmą. Jego kartoteka jak
na razie jest czysta. Mamy zarejestrowane wszystkie spotkania, ale chcę, żebyście
oboje przygotowali własne raporty. Po skończonej odprawie wracajcie do domu i
nigdzie nie wychodźcie. Wasze nadajniki mają być cały czas włączone. Feeney i
ja będziemy was kontrolować.
–
Tak jest, pani porucznik. - Peabody zebrała się w sobie i wstała. Z trudem
przełknęła ślinę, lecz nie spuściła głowy. - Przepraszam za mój wybuch w czasie
akcji. Zdaję sobie sprawę, że mógł on zaszkodzić śledztwu.
–
Do diabła z tym! - zawołał McNab, zrywając się z krzesła. - Trzeba było połamać
mu nogi. Ten sukinsyn zasłużył sobie...
–
McNab – przerwała łagodnie Eve.
–
Do diabła z tym , Dallas! Ten drań dostał to, na co zasłużył. Powinniśmy...
–
Detektywie McNab – przerwała mu ostrym tonem Eve, podchodząc tak blisko, że
niemal stykali się stopami. - Nie przypominam sobie, żebym prosiła cię o opinię
w tej sprawie. Jesteś wolny. Wracaj do domu i uspokój się. Czekam jutro o
dziewiątej w moim biurze w centrali.
McNab przez chwilę walczył z kipiącymi w nim uczuciami, po czym odwrócił się
bez słowa i wyszedł.
–
Roarke, Feeney, czy moglibyście zostawić nas same?
–
Z przyjemnością – mruknął Feeney, zadowolony, że może wycofać się z pola
walki. - Znajdzie się trochę irlandzkiej whisky, Roarke? To był długi dzień.
–
Szklaneczka na pewno. - Na odchodnym posłał Eve milczące spojrzenie.
–
Usiądź, Peabody.
Peabody pokręciła głową.
–
Zawiodłam panią. Obiecałam, że dam sobie radę, tymczasem nawaliłam przy
pierwszej okazji. Rozumiem, że ma pani pełne prawo odsunąć mnie od śledztwa, a
przynajmniej od tego zadania, ale chciałabym prosić o jeszcze jedną szansę.
Eve milczała, pozwalając się uspokoić Peabody. Asystentka nadal była blada, lecz
ręce przestały jej drżeć i trzymała się prosto.
–
Nie przypominam sobie, bym wspomniała coś o zamiarze zwolnienia cię z
zadania, posterunkowa Peabody, ale powiedziałam, żebyś usiadła. Siadaj –
powtórzyła nieco łagodniejszym tonem, po czym odwróciła się i sięgnęła po
butelkę wina.
–
Wiem, że jeśli wykonuje się tajne zadanie, nie wolno wypaść z roli, trzeba za
wszelką cenę trzymać się ustalonych reguł.
–
Nie zauważyłam, żebyś złamała reguły, tylko nos tego dupka.
–
Ja nie myślałam, po prostu zareagowałam. A w czasie tego typu operacji trzeba
przez cały czas myśleć.
–
Peabody, nawet licencjonowana prostytutka ma prawo zaprotestować, jeśli jakiś
palant wsunie jej łapę między nogi w publicznym miejscu. Masz, napij się.
–
Poczułam na sobie jego paluchy. - Ręka trzymająca kieliszek znowu zaczęła
drżeć. - Siedzieliśmy i rozmawialiśmy, kiedy nagle wepchnął mi palce pod
spódnicę. Co prawda flirtowałam z nim, pozwalałam mu gapić się na moje cycki,
więc może sobie na to zasłużyłam.
–
Przestań. - Eve pchnęła Peabody na krzesło. - Nie zasłużyłaś na to i wkurza mnie,
że tak myślisz. Ten sukinsyn nie miał prawa dotykać się w ten sposób. Nikt nie ma
prawa tak cię traktować.
Przyciskać do ziemi, wiązać ręce i wbijać się w ciebie, kiedy błagasz, żeby
przestał. A to boli, to tak boli.
Poczuła ogarniającą ją słabość. Odwróciła się, położyła dłonie na biurku i zaczęła
głęboko oddychać.
–
Na litość boską, nie teraz – wydyszała.
–
Dallas?
–
Nic, nic. - Nie odwracała się jednak, próbując odzyskać równowagę. -
Przepraszam, że musiałaś przez to przejść. Czułam, że z nim jest coś nie ta.
Peabody trzymała kieliszek obiema rękami. Nadal nie mogła otrząsnąć się z szoku
po tym, co ją spotkało.
–
On przecież przeszedł przez ich sprawdziany.
–
Teraz wiemy, że nie są tak skuteczne, jak twierdzą – powiedziała Eve, i znacznie
już spokojniejsza odwróciła się do Peabody. - Pójdziesz jutro rano do agencji i
zażądasz widzenia się z Piper. Trochę histerii nie zawodzi. Możesz zagrozić, że
ich zaskarżysz albo, że napiszesz o tym do prasy. Rzuć jej to prosto w twarz.
Zobaczymy, jak zareaguje. Możesz to zrobić?
–
Tak. - Peabody pociągnęła nosem, bojąc się, że za chwilę się rozpłacze. - Nie będę
miała żadnych oporów.
–
Nie wyłączaj nadajnika. Nie możemy wykorzystać twoich uczuć, ale chcę, żebyś
była w stałym kontakcie. Raport z dzisiejszej akcji możesz złożyć jutro po
południu. Feeney odwiezie cię do domu.
–
Tak jest.
Eve zawahała się.
–
Peabody.
–
Tak?
–
Świetny cios. Jednak następnym razem celuj w pachwinę. Masz przeciwnika
unieszkodliwić, nie wkurzyć.
Peabody wydała z siebie ciężkie westchnienie i spróbowała się uśmiechnąć.
–
Tak jest.
Czekając na Roarke'a, Eve usiadła za biurkiem, by zachować właściwy dystans.
Wiedziała, że poszedł odprowadzić Feeneya i Peabody. Pewnie pożegna ją kilkoma
słodkimi gestami, które rozbudzą w dziewczynie słodkie erotyczne marzenia.
Lepsze to niż koszmary o lepkich palcach i bezradności, pomyślała. Sama musiała
z nimi walczyć i to był główny jej problem w tej sprawie. Morderstwa na tle
seksualnym, zniewolenie, radosne i okrucieństwo w imię miłości. Za bardzo
przypomniało jej to rodzinny dom i przeszłość, od której starała się uciec, a która
znów zaczęła ją nękać. Za każdym razem, kiedy spoglądała na ofiarę, widziała w niej
siebie. I nienawidziła tego.
–
Zapomnij o tym – rozkazała sobie. - I złap go.
Uniosła głowę, kiedy do pokoju wszedł Roarke, i patrzyła na niego w milczeniu.
Nalał dwa kieliszki wina, którym wcześniej poczęstowała Peabody. Jeden postawił na
biurku, drugi wziął w rękę i usiadł na krześle na wprost Eve.
Wypił łyk, po czym wziął bardzo drogiego papierosa i zapalił.
–
A więc – odezwał się i czekał na reakcję Eve.
–
Co ty, do cholery, sobie myślisz?
Wypuścił cienką smugę pachnącego dymu.
–
W jakiej sprawie?
–
Nie bądź taki cwany, Roarke.
–
Kiedy tak dobrze mi to wychodzi. Spokojnie, poruczniku. - Uniósł kieliszek,
kiedy Eve wydała z siebie głuchy pomruk. - Przecież się nie wtrącałem.
–
Sęk w tym, że nie powinieneś tam być.
–
Przepraszam bardzo, ale jestem właścicielem lokalu. - W jego glosie zabrzmiała
arogancja. - Często zaglądam do moich lokali. To utrzymuje pracowników w
stałej gotowości.
–
Roarke...
–
Eve, ta sprawa źle na ciebie wpływa. Myślisz , że tego nie widzę? - stał z krzesła i
zaczął chodzić po pokoju.
Feeney miał rację, pomyślała. Kiedy jest wściekły, odzywa się w nim Irlandczyk.
–
Wytrąca cię ze snu, którego i tak nie masz za wiele. Odbija się cieniem w twoich
oczach. Wiem, przez co przechodzisz. - W jego pięknych niebieskich oczach
błysnął gniew. - Podziwiam cię, Eve, ale nie oczekuj, że będę stał z boku i udawał,
że jestem ślepy, że niczego nie rozumiem. Musisz wiedzieć, że zrobię wszystko,
co w mojej mocy, by ci jakoś pomóc.
–
Tu nie chodzi o mnie, lecz o troje martwych ludzi.
–
Oni również nie dają ci spokoju. - Podszedł do biurka i usiadł na brzegu. - Dlatego
jesteś najlepszym gliną, z jakim kiedykolwiek miałem do czynienia. Oni nie są dla
ciebie jedynie nazwiskami i numerami w sprawie, lecz ludźmi. Masz w sobie dar
czy może przekleństwo, dzięki któremu potrafisz wyobrazić sobie, co ci biedacy
widzieli, co czuli i o co się modlili w ostatnich minutach swojego życia. Nie
odwrócę się do ciebie.
Pochylił się i szybkim ruchem chwycił ją za brodę.
–
Nie będę zamykał oczu na to, kim jesteś i co robisz. Musisz przyjąć mnie takiego,
jaki jestem, tak jak ja przyjąłem ciebie z całym dobrodziejstwem inwentarza.
Chłonęła jego słowa, patrząc mu w oczy. Trudno było im się oprzeć.
–
Wkroczyłeś w moje życie – powiedziała wolno. - Nie prosiłam o to. Nie chciałam
się. - Uniósł wyzywająco brew. - Dzięki Bogu miałeś to w nosie – dodała, patrząc
na jego pełen satysfakcji uśmiech.
–
Ja też o to nie prosiłem. A ghra.
–
Wiedziała, że znaczy to po irlandzku „moja ukochana”. Nie mogła pozostawać
obojętna na te słowa.
–
Od tej pory nie ma sprawy, w której nie brałbyś udziału. Nie chciałam, żeby tak
było. Wykorzystuję cię, kiedy jest mi to potrzebne. I to mnie martwi.
–
A mnie cieszy.
–
Wiem. - Westchnęła i ścisnęła go za rękę. Czuła pod palcami mocne i miarowe
uderzenia pulsu. - Dotykasz spraw, które tkwią we mnie głęboko, a które staram
się odsuwać od siebie. Tymczasem zmuszasz mnie, bym stawiła im czoło.
–
Tak czy owak zmagasz się z nimi, Eve. Ale może mógłbym ci w tym pomóc.
Kiedy teraz spoglądam w przeszłość, widzę ciebie, łatwiej mi znosić
wspomnienia. Nie proś więc i nie oczekuj ode mnie, bym nie był przy tobie, kiedy
twoje przeżycia ożywają.
Wzięła kieliszek i odeszła na bok. On ma rację, pomyślała. To, co często nazywała
zależnością, powinna traktować jako związek dwóch dusz. Musi mu o tym
powiedzieć.
Wiem, co oni czuli, co przeżywali, kiedy byli bezbronni, nadzy, a on ich gwałcił.
Strach, ból, poniżenie. Wiem, co czuły ich ciała, co odczuwały umysły. Chciałam
zapomnieć, jak to jest, gdy ktoś narusza twoją intymność. Ale nie mogłam. Potem ty
mnie dotknąłeś.
Odwróciła się do niego, uświadamiając sobie, że nigdy mu tego nie powiedziała.
–
Dotknąłeś mnie i przestałam to czuć, zapomniałam. To takie proste. Teraz jesteś
tylko ty.
–
Kocham cię – szepnął. - Bezgranicznie.
1. Jesteś ze mną, kiedy powinieneś być na innej planecie i pilnować swoich
interesów. - Pokręciła głową, zanim zdążył wtrącić jakąś gładką wymówkę. -
Zjawiłeś się w klubie, choć wiedziałeś, że mnie tym wkurzysz, bo sądziłeś, że
mogę cię potrzebować. A teraz kłócisz się ze mną po to tylko, by odciągnąć
moje myśli od tego, co mnie gnębi. Znam cię do cholery!@ Jestem gliną.
Znam się na ludziach.
Uśmiechnął się.
–
No i co z tego?
–
No i... dziękuję ci. Ale siedzę w tej robocie od jedenastu lat i potrafię sama dawać
sobie rade. Z drugiej strony... - Popatrzyła na kieliszek i przytknęła go do ust. -
Przyjemnie było patrzeć, jak dajesz wycisk tej kreaturze. Nie mogłam wysiąść z
tego cholernego samochodu i sama rozgnieść go o ścianę, bo
zdekonspirowałabym się. Byłam ci wdzięczna, że robisz to za mnie.
–
Cała przyjemność po mojej stronie. Jak się czuje Peabody?
–
Dojdzie do siebie. Doznała szoku. To ludzka rzecz. Weźmie gorącą kąpiel, środek
uspokajający, jeśli będzie mądra, i odeśpi to. Da sobie radę. Jest dobrą policjantką.
–
Dzięki tobie.
–
Nie, to jej zasługa. - Czując się niezręcznie, rzuciła mu chłodne spojrzenie. -
Założę się, że ją objąłeś, pogładziłeś po głowie i pocałowałeś na pożegnanie.
Wspaniała brew znowu się uniosła.
–
A jeśli tak?
–
Jej serduszko doznało pewnie wstrząsu, ale to dobrze. Ona czuje coś do ciebie.
–
Naprawdę/ - Uśmiechnął się szeroko. - To... ciekawe.
–
Zostaw w spokoju moją asystentkę. Musi mieć jasny umysł.
–
A może tobie zmąciłbym umysł? Przekonałbym się, czy twoje serduszko dozna
wstrząsu.
Przesunęła językiem po wargach.
–
Nie wiem. Tyle mam spraw na głowie. A to ciężka praca.
–
Lubię ją. - Nie spuszczając z niej oczu, zdusił papierosa i odstawił kieliszek. - I
jestem w tym cholernie dobry.
Leżała na łóżku naga i drżąca po niedawnym wybuchu namiętności, kiedy
zabrzęczał wideokom. Zaklęła pod nosem, wyłączyła obraz i odebrała wiadomość. Po
chwili sięgała już po ubranie. Komunikat informował o anonimowym zgłoszeniu o
domowej kłótni. Adres był aż nazbyt dobrze znany.
–
Mieszkanie Hollowaya. To nie jest kod dwanaście dwadzieścia dwa. Ta sama
metoda.
–
Pojadę z tobą. - Roarke wstał z łóżka i zaczął wkładać spodnie.
Już miała zaprotestować, lecz wzruszyła ramionami.
–
Dobra. Muszę ściągnąć Peabody, a nie wiem, jak to zniesie. Liczę na ciebie, że
podniesiesz ją na duchu, bo zamierzam być twarda.
–
Nie zazdroszczę ci, poruczniku – powiedział.
–
Ja sobie też nie. - Wyjęła nadajnik i wywołała Peabody.
Rozdział 12
Brent Holloway żył dostatnio, a umarł podle. Umeblowanie mieszkania
świadczyło o tym, że właściciel kieruje się zarówno współczesnymi trendami mody,
jak i wygodą. W salonie główne miejsce zajmowała olbrzymia kanapa z mnóstwem
trójkątnych czarnych poduszek, które sprawiały wrażenie wilgotnych w dotyku. W
suficie był wmontowany ekran. W szafce przypominającej kształtem kobietę
znajdowała się kosztowna kolekcja dyskietek z filmami porno, zarówno legalnymi,
jak i zakazanymi.
Wzdłuż jednej ze ścian stał srebrny barek wypełniony drogimi alkoholami i tanimi
nielegalnymi narkotykami.
Kuchnia była w pełni zautomatyzowana, lecz sprawiała wrażenie rzadko używanej.
Prócz tego w mieszkaniu mieścił się również gabinet z wysokiej klasy komputerem i
holofonem oraz pokój rekreacyjny ze stanowiskiem do programów wirtualnych i
korektorem samopoczucia. W rogu stał wyłączonym służący android.
Holloway leżał w sypialni na wodnym materacu,owinięty srebrnym łańcuchem, ze
wzrokiem utkwionym w wyłożony lustrami sufit, W dole brzucha miał wymalowany
tatuaż, a na szyi krótki srebrny łańcuszek z czterema ptaszkami.
–
Wygląda na to, że był w centrum medycznym – stwierdziła Eve.
Nos miał tylko lekko spuchnięty, a wszelkie stłuczenia zostały starannie ukryte pod
warstwą makijażu.
Roarke cofnął się, wiedząc, że nie wolno mu wchodzić do pokoju. Miał już okazję
obserwować Eve przy pracy. Wszystkie czynności związane z oględzinami ciała
wykonywała fachowo, starannie i niezwykle delikatnie. Przyglądał się, jak
przeprowadza standardowe testy, mające ustalić czas zgonu, nagrywając swoje
wnioski na rekorder, w oczekiwaniu na przyjazd Peabody i ekipy śledczej.
–
Ślady więzów na nadgarstkach i wokół kostek sugerują, że denat został przed
śmiercią skrępowany. Śmierć nastąpiła o dwudziestej trzeciej piętnaście. Rany na
szyi wskazują, że przyczyną śmierci było uduszenie.
Podniosła wzrok na dźwięk dzwonka u drzwi.
–
Pójdę otworzyć – powiedział Roarke.
–
Dobrze. Roarke – Zawahała się. Skoro tu jest, może się na coś przyda. - Mógłbyś
uruchomić androida, omijając system blokujący?
–
Myślę, że dam sobie z tym radę.
Właściwie to potrafił ominąć każde zabezpieczenie. Rzuciła mu puszkę z
ochraniaczami.
–
Włóż je. Nie chcę tu żadnych twoich śladów.
Spojrzał z lekki niesmakiem na pojemnik, lecz wziął go bez słowa.
Wróciła do oględzin ciała. Do jej uszu dobiegły stłumione odgłosy rozmowy.
Podeszła do drzwi i czekała.
Peabody miała na sobie mundur policyjny. W klapie marynarki tkwił przyczepiony
rekorder. Włosy jak dawniej były gładko zaczesane. Twarz miała bladą, a w oczach
czaił się strach.
–
O cholera, Dallas!
–
Zanim wejdziesz do pokoju, muszę wiedzieć, czy to wytrzymasz.
Peabody zadawała sobie to pytanie tysiące razy od chwili, kiedy odebrała
wezwaniem. Wciąż nie była pewna, więc wpatrywała się w Eve bez słowa.
–
Muszę wytrzymać. To mój obowiązek.
–
Powiem ci, co mogłabyś robić: tam stoi android. Zajmij się nim. Sprawdź też
połączenia, dyskietki z kamer bezpieczeństwa, możesz przejść się po sąsiadach.
Dzięki temu nie musiałaby wchodzić do sypialni. Nienawidziła siebie za to, że
wolałaby robić wszystko, byle tylko nie wchodzić do pokoju.
–
Jednak chcę pracować na miejscu zbrodni.
Eve spojrzała jej w oczy i skinęła głową.
–
Włącz swój rekorder. - Podeszła do łóżka. - Denat, Brent Holloway. Śmierć
stwierdzona przez oficera śledczego. Wstępnych oględzin dokonała porucznik Eve
Dallas w obecności posterunkowej Delii Peabody. Czas i wstępna przyczyna
śmierci ustalone.
Peabody zmusiła się, by spojrzeć na ciało.
–
Ta sama metoda.
–
Na to wygląda. Nie ustalono jeszcze, czy denat został zgwałcony, nie
przeprowadzono również testów na obecność narkotyków we krwi. Ślady na
skórze wskazują na użycie środka dezynfekcyjnego. Można go jeszcze wyczuć.
Wyjęła z zestawu polowego opaskę ze szkłem powiększającym, umocowała ją na
głowie i nastawiła ostrość.
–
Światła – poleciła i lampy oświetlające łóżko zgasły.
–
Tak, został spryskany. Ślady pociągnięć pędzla przy malowaniu tatuażu
identyczne jak w przypadku poprzednich ofiar. Świetna robota – dodała,
pochylając się nad brzuchem Hollowaya. - Co mu tu mamy? Daj mi pęsetę,
Peabody. To chyba włos albo nitka.
Nie odwracając głowy, wyciągnęła rękę, a Peabody wcisnęła jej w dłoń metalowy
przyrząd.
–
Jest biały. Nie wygląda na nitkę. - uniosła w górę cienkie pasemko i obejrzała je
pod szkłem powiększającym. - Ma jeszcze kilka takich na ciele. Torebka. -
Peabody podała jej woreczek. -Zdaje się, że świętemu Mikołajowi wypadają
włosy z brody. Tym razem nie posprzątał dokładnie.
Eve ostrożnie zdjęła białe włoski z ciała denata i umieściła je w woreczku.
–
Popełnił pierwszy błąd. Weź szkło powiększające i sprawdź dokładnie łazienkę. -
Eve podała jej opaskę. - Wyciągnij filtry i zabezpiecz ich zawartość. Światła –
poleciła. - Niepowodzenie z Cissy wytrąciło go z równowagi. Robi się niechlujny.
Przed przyjazdem ekipy śledczej Eve zdążyła jeszcze znaleźć ponad dwanaście
włosków i kilka drobnych nitek. W pokoju rekreacyjnym czekał na nią Roarke i
android.
–
Udało ci się?
–
Oczywiście. - Wskazał na androida, siedząc w fotelu dostosowanym do kształtu
ciała. - Rodney, to jest porucznik Dallas.
–
Poruczniku. - Android był niski i krępy, miał pospolitą twarz i drewniany głos.
Najwyraźniej Holloway nie chciał mieć konkurencji nawet w elektronice.
–
O której został wyłączony?
–
O dziesiątej zero trze, wkrótce po tym, jak pan Holloway wrócił do domu. Woli,
żebym był wyłączony, jeśli nie jestem mu potrzebny.
–
Więc dziś wieczorem nie byłeś mu potrzebny?
–
Najwidoczniej.
–
Czy ktoś go odwiedził, zanim cię wyłączył?
–
Nie. Pan Holloway nie był dziś w nastroju towarzyskim.
–
Jak to?
–
Sprawiał wrażenie zdenerwowanego – wyjaśnił android, po czym zamknął usta.
–
Rodney, to jest przesłuchanie. Masz odpowiadać wyczerpująco na zadawane
pytania.
–
Nie rozumiem. Czy było włamanie?
–
Nie, twój pan nie żyje. Czy ktoś może dzwonił do drzwi, kiedy pana Hollowya nie
było w domu?
–
Rozumiem. - Android sprawiał wrażenie, jakby dostrajał obwody do otrzymanych
informacji. - Nie, nie było żadnych gości. Pan Holloway miał spotkanie w
mieście. Wrócił do domu o dziewiątej pięćdziesiąt. Był zły. Przeklinał mnie.
Zauważyłem, że miał na twarzy siniaki, zapytałem więc, czy mógłbym mu pomóc.
Odpowiedział, żebym się odpieprzył, ale takiej czynności nie ma w moim
programie. Wysłał mnie do diabła, co jest niemożliwe. Potem odwołał to
polecenie i kazał pójść do pokoju i wyłączyć się na noc. Miałem się włączyć
dopiero o siódmej rano.
Eve dostrzegła kątem oka, że Roarke się uśmiecha. Udała, że tego nie widzi.
–
Twój pan miał w domu nielegalne narkotyki i zakazane materiały pornograficzne.
–
Nie zostałem zaprogramowany, by komentować takie sprawy.
–
Czy przyjmował w mieszkaniu partnerów seksualnych?
–
Tak.
–
Mężczyzn czy kobiety?
–
I Jednych, i drugich, czasami jednocześnie.
–
Szukam człowieka, około sześciu stóp wzrostu. Ma długie ręce i długie palce.
Prawdopodobnie rasy białej. Po trzydziestce, ale przed pięćdziesiątką. Ma talent
artystyczny i interesuje się teatrem.
–
Przykro mi – Rodney skłonił się grzecznie. - Niekompletne dane.
–
Ty mi to mówisz – mruknęła Eve.
Eve czekała, aż zapakują ciało i wyniosą.
–
Ten facet musi mieć coś więcej na sumieniu, nić wskazują na to akta –
powiedziała do Roarke'a. - Rozejrzyj się po mieszkaniu. Miał pieniądze i lubił
wydawać je na upiększanie twarzy i ciała. Lubił na siebie patrzeć. - W pokoju
było mnóstwo luster. - W agencji matrymonialnej podał, że jest heteroseksualny,
tymczasem jego służący twierdzi, że był biseksualny. Agencja ma lepszy wywiad
niż Wydział Kontroli Kandydatów z Waszyngtonu, ale jemu udaje się
wyprowadzić ją w pole. Na pierwszej randce pcha Peabody palce między nogi.
Skoro zrobił to raz, mógł robić i przedtem, ale się z tego wymigał.
Eve chodziła po salonie. Roarke milczał. Wiedział, że jest teraz dla żony jedynie
słuchaczem.
–
Może łączyły go jakieś związku z Rudym albo Piper. Na przykład był kochankiem
któregoś z nich. Może współfinansuje agencję albo ma coś na nich i dlatego
przymykają oczy. Ten gość nie był samotny, był zboczony. Musieli o tym
wiedzieć. Przynajmniej jedno z nich.
Zatrzymała się przy szafce, pustej teraz, bo wszystkie dyskietki zabrano jako
dowody rzeczowe.
–
Niektóre z tych filmów to amatorska produkcja. Ciekawe kto zabawiał się z
Hollowayem?
Spojrzała na Roarke'a. Byli sami w pokoju, lecz za chwilę mogła wrócić Peabody.
Eve wahała się z podjęciem decyzji, lecz pomyślała o czterech trupach.
–
Muszę tu jeszcze zostać. Nie wiem, kiedy wrócę do domu.
Doskonale wiedział, o co jej chodzi. Podszedł bliżej i dotknął jej policzka.
–
poprosisz, czy chcesz bym się tym zajął i potem ci powiedział?
Westchnęła ciężko.
–
Poproszę. - Wsunęła ręce do kieszeni spodni. - Możesz dokopać się czegoś, co
Holloway chciał ukryć. Zajmie ci to kilka godzin, a Feeney męczyłby się z tym
kilka dni. Nie jest w stanie obejść pewnych procedur, z którymi ty prędzej dasz
sobie rade. Nie mam czasu. Nie chcę, żeby ten drań kazał mi pakować kolejne
ciało.
–
Dam ci znać, kiedy coś znajdę.
To proste stwierdzenie tylko ją przygnębiło.
–
Przyślę ci jego akta, jak tylko przyjadę do centrali – powiedziała i zacisnęła usta,
widząc, że Roarke się uśmiechnął.
–
Po co tracić czas, skoro sam mogę to zrobić. - Pochylił się i pocałował ją. - Lubię
ci pomagać.
–
Lubisz robić w konia Straż Komputerową i wprowadzać nielegalne programy.
–
To dodatkowa przyjemność. - Położył jej dłonie na ramionach i zaczął masować
napięte mięśnie. - Jeśli zaczniesz padać na twarz z przepracowania, to się
pogniewam.
–
Jak na razie stoję. Potrzebny mi samochód, a nie mam czasu odwieźć cię do
domu.
–
Jakoś sobie poradzę. - Pocałował ją i ruszył do drzwi. Aha, jeszcze jedno,
poruczniku. O szóstej wieczorem masz spotkanie z Triną. Przyjdzie dziś do nas z
Mavis.
–
Och, na litość boską!
–
Zabawię je, gdybyś się spóźniła. - Wyszedł z pokoju, nie zwracając uwagi na jej
przekleństwa.
Prychnęła gniewnie, zabrała zestaw polowy, przywołała Peabody i zaplombowała
mieszkanie.
–
Chcę oddać do laboratorium te włosy i nitki i wziąć do galopu Dickiego –
powiedziała, kiedy wsiadały do wozu. - Trzeba będzie tę pogonić tych z sekcji
medycznej, choć nie sądzę, by znaleźli coś nowego.
W czasie jazdy obrzuciła asystentkę uważnym spojrzeniem.
–
To będzie długi dzień, Peabody. Może warto, byś wzięła jakiś środek pobudzający.
–
Dam sobie radę.
–
Musisz mieć jasny umysł. O dziewiątej masz być przebrana. Czeka cię
przedstawienie z Piper. Zatrzymamy informację o śmierci Hollowaya tak długo,
jak się da.
–
Wiem, co mam robić. - Peabody utkwiła wzrok w oknie. Szarzało. Na rogu
Dziewiątej stał ruchomy grill. Sprzedawca grzał się w jego cieple.
–
Nie żałuję, że rozkwasiłam mu nos – powiedziała nagle. - Myślałam, że będę
żałować, jak go zobaczę.
–
Jedno nie ma nic wspólnego z drugim.
–
Myślałam, że ma. Że powinno. Bałam się wejść do tego pokoju. Kiedy weszłam i
zabrałam się do roboty, tamto przestało mieć dla mnie jakiekolwiek znaczenie.
–
Jesteś gliniarze. I to dobrym.
–
Nie chcę być gliniarzem, który nic nie czuje. - Popatrzyła na Eve. - Pani taka nie
jest. Pani traktuje ich jak ludzi, nie jak numery w aktach. Nie chcę przestać myśleć
o nich jak o ludziach.
Eve podjechała do czerwonego światła, rozejrzała się na boki i pomknęła.
–
Nie pracowałabyś dla mnie, gdyby było inaczej.
Peabody westchnęła głęboko i poczuła, że żołądek nie podchodzi jej już do gardła.
–
Dzięki.
–
Skoro jesteś wdzięczna, to skontaktuj się Z Dickiem. Powiedz mu, żeby ruszył
swój chudy tyłek i za godzinę był w laboratorium.
Peabody skrzywiła się.
–
Nie wiem, czy jestem aż tak wdzięczna.
–
Połącz się z nim. Jeśli będzie stawiał opór, przekupię do skrzynką irlandzkiego
piwa. Ma do niego słabość.
Kosztowało ją to dwie skrzynki i groźbę, że obwiąże mu język wokół szyi, ale w
końcu zjawił się o trzecie w laboratorium i zajął się próbkami włosów i nitek.
Eve chodziła po laboratorium, kłócąc się przez wideokom z lekarzem z
prosektorium, który oświadczył, że w czasie przerwy świątecznej nie wykonują
sekcji zwłok.
–
Słuchaj trutniu, mogę skontaktować się z komendantem Whitneyem i słono ci
przypieprzyć. To jest sprawa priorytetowa. Chcesz, żebym podała prasie, że
śledztwo przeciąga się, bo jakiś asystencina z prosektorium woli przyglądać się
kartkom świątecznym, niż zrobić sekcję zwłok?
–
Daj spokój, Dallas. Pracuję za dwóch. Mam pełno zwłok poupychanych jak cegły
na półkach.
–
To połóż moją cegłę na stole i prześlij mi raport do godziny szóstej albo przyjadę
tam i pokaże ci, jak wygląda sekcja zwłok.
Przerwała połączenie i odwróciła się do technika.
–
Dawaj, Dickie.
–
Nie popędzaj mnie, Dallas. Nie przestraszysz mnie. Na tym papierze nie ma
żadnych oznaczeń nakazujących pośpiech.
–
Raport ma być na dziewiątą. - Przeczesała palcami włosy. - Nie piłam dziś jeszcze
kawy, Dickie. Chyba nie chcesz, żebym psuła ci tu krew?
–
Jezu, to się napij. - Spojrzał na nią przez mikrogogle w których wyglądał niczym
sowa. - Robię tę cholerną analizę, nie? Chcesz, żeby było szybko czy dobrze?
–
I jedno i drugie.
W przypływie rozpaczy podeszła do automatu, zamówiła brązową lurę, która
udawała kawę, i zmusiła się do przełknięcia kilku łyków.
–
Włos jest ludzki – zawołał Dickie. - Zawiera utrwalacz i ziołowy środek
dezynfekcyjny.
Pobudziło to Eve na tyle, by wypić kolejną porcję kawy.
–
Jakiego rodzaju utrwalacz?
–
Zabezpieczający kolor i strukturę włosów. Dzięki temu nie żółkną i nie
sztywnieją. Dwie z twoich próbek mają na końcu coś lepkiego. Prawdopodobnie
pochodzą z peruki. I to bardzo dobrej, drogiej peruki. To są prawdziwe włosy, stąd
te długie końcówki. Muszę sprawdzić ich więcej, by zidentyfikować ten klej.
Może uda mi się rozszyfrować markę tego utrwalacza.
–
A co z nitkami i włóknami, które Peabody wyjęła z filtrów?
–
Jeszcze ich nie oglądałem. Jezu, nie jestem androidem.
–
W porządku. - Przetarła oczy. - Muszę iść do prosektorium i dopilnować, by
Holloway znalazł się na stole, Dickie. - Położyła mu dłoń na ramieniu. Był
upierdliwy, ale najlepszy w swym fachu. - Potrzebuję jak najwięcej informacji, i
to szybko. Ten facet załatwił już cztery osoby i szuka piątej.
–
Zrobiłbym to szybciej, gdybyś przestała sterczeć mi nad głową.
–
Już wychodzę. Peabody?
–
Tak jest. - Asystentka zerwała się z krzesła i zamrugała powiekami.
–
Idziemy – oznajmiła krótko Eve. - Dickie, liczę na ciebie.
–
Dobra, dobra. Wydaje mi się, że nie dostałem jeszcze zaproszenia na twoje
jutrzejsze przyjęcie – uśmiechnął się. - Może gdzieś się zapodziało i nie zostało
wysłane?
–
Dopilnuję, by się znalazło, jeśli dasz mi to, o co proszę.
–
Masz to jak w banku. - Zadowolony, odwrócił się i pochylił nad mikroskopem.
–
Chciwy mały sukinsyn. Masz. - Kiedy szły do samochodu, Eve wcisnęła w rękę
Peabody kubek z kawą. - Wypij to. Albo postawi cię na nogi, albo zabije.
Tak długo męczyła lekarza z sekcji medycznej, aż potwierdził przyczynę śmierci.
Stała mu nad głową, dopóki nie skończył analizy toksykologicznej, która wykazała
znaczną ilość środków odurzających w organizmie Hollowaya.
Po powrocie do centrali wysłała Peabody do małego pokoju powszechnie znanego
izolatką. Było to ciemne pomieszczenie z trzema dwupiętrowymi pryczami.
Kiedy asystentka się położyła, Eve poszła do swojego biura i zajęła się pisaniem
meldunków. Przesala obiecane akta, wlała w siebie kolejną porcję kawy i zjadła coś,
co miało być kanapką z dżemem żurawinowym.
Zaczynało świtać, kiedy zadźwięczał wideokom i na ekranie pojawiła się twarz
Roarke'a.
–
Poruczniku, twoja bladość mówi sama za siebie.
–
Jeszcze się trzymam.
–
Mam coś dla ciebie.
Serce zabiło jej mocniej. Nie musiał nic więcej mówić.
–
Postaram się wpaść do domu. Peabody będzie spać jeszcze kilka godzin.
–
Ty też powinnaś się przespać.
–
Masz rację. Zrobiłam tu wszystko, co mogła. Zaraz będę.
–
Czekam.
Przerwała połączenie i zostawiła wiadomość dla Peabody, na wypadek gdyby
obudziła się przed jej powrotem. Siedząc już w samochodzie, połączyła się z
laboratorium.
–
No i co z wynikami?
–
Jezu, nie masz litości. Przetestowałem nitki. To mieszanka sztucznych włókien,
firmowa nazwa Wulstrong. To imitacja wełny, najczęściej używana do produkcji
kurtek i swetrów. Ta ma kolor czerwony.
–
Jak kaftan świętego Mikołaja?
–
Tak, ale nie z tych, które noszą ci z dzwoneczkami na rogach ulic. Tych biedaków
nie stać na taki gatunek materiału. To szmata wysokiej jakości. Producenci
twierdzą, że nawet lepsza od wełny: cieplejsza, bardziej wytrzymała i takie tam
bzdury. Gówno prawda, bo nic nie zastąpi naturalnych włókien. Ale to dobry o
drogi materiał. Tak jak włosy. Twój gość nie musi się martwić o żetony
kredytowe.
–
Dobra robota, Dickie.
–
Masz dla mnie zaproszenia?
–
Tak, nie zostało wysłane, wpadło mi za biurko.
–
Zdarza się.
–
Prześlij mi raport z analizy włókien, a będziesz je miał.
Kiedy skręcała w bramę posesji, wstawał świt.
Wiedziała, gdzie znajdzie Roarke'a. W pokoju, którego nie powinno być,
wyposażonego w sprzęt, o którym nie powinna wiedzieć. Zignorowała typową dla
gliny sztywność w kolanach, kiedy podeszła do drzwi i położyła dłoń na czytniku
linii papilarnych.
–
Porucznik Eve Dallas.
Komputer sprawdził głos oraz odciski palców i zamek otworzył się z cichym
trzaskiem.
Ciągnące się długim rzędem okna były odsłonięte. Znajdujące się w nich szyby
chroniły pokój przed wzrokiem ciekawskich. Pokój był duży, z marmurową podłogą i
ścianami, które zdobiły obrazy, z wyjątkiem jednej zajętej przez ekrany.
Tylko jeden ekran był teraz włączony. Roarke siedział za pulpitem w kształcie
litery U, przeglądając notowania giełdowe.
–
Byłeś szybszy, niż się spodziewałam.
–
Nie musiałem zbyt głęboko kopać. - Wskazał dłonią krzesło obok. - Usiądź, Eve.
–
Czy ja również dałabym sobie z tym radę? Czy mogę wspomnieć, że sama to
znalazłam, bez fałszowania raportu?
Jako uczciwy gliniarz zawsze miała tego typu wątpliwości, pomyślał z
rozbawienie.
–
Gdybyś wiedziała, gdzie szukać, jakie postawić pytania. Przypuszczam, że
dałabyś sobie w końcu radę. Siadaj – powtórzył, lecz tym razem złapał ją za rękę i
pchnął na krzesło.
–
Zauważyła, że związał włosy, co zawsze wywoływało w niej pragnienie
uwolnienia ich spod cienkiej skórzanej tasiemki. Podciągnął też rękawy
czarnego swetra. Złapała się na tym, że patrzy na jego ręce, na wspaniałe,
zręczne dłonie, i nie może oderwać od nich oczu. Zorientowała się, że odpływa
i natychmiast przywołała się do porządku.
–
Odeszłaś gdzieś daleko, prawda?
–
Ja... po prostu się zamyśliłam.
–
Uhu. Zamyśliłam. Chcę zawrzeć z tobą pewien układ, poruczniku. Dam ci to,
co znalazłem, w zamian za obietnicę, że będziesz dziś w domu o szóstej.
Weźmiesz środek uspokajający...
–
Hej, nie targuję się o informację.
–
Będziesz musiała, jeśli chcesz je mieć. Mogę je skasować.- Sięgnął ręką do
klawisz, których nie była w stanie zidentyfikować. - Wrócisz do domu o
przyzwoitej porze, weźmiesz środek uspokajający – powtórzył – i oddasz się w
ręce Triny.
–
Nie mam czasu na głupie strzyżenie.
Nie o włosach myślał, lecz o masażu całego ciała i programie relaksacyjnym.
–
Takie stawiam warunki. Przyjmujesz je albo odrzucasz.
–
Mam na głowie cztery morderstwa.
–
W tej chwili mogłabyś mieć ich nawet czterysta. Tak się składa, że jesteś moją
żoną. No więc, czy chcesz mieć te informację?
–
Jesteś równie nieznośny jak Dickie.
–
Słucham?
Prychnęła śmiechem, słysząc urazę w jego głosie, po czy przetarła dłońmi twarz.
Nie znosiła, kiedy miał rację. Rzeczywiście goniła resztkami sił.
–
Dobrze zgadzam się. Co znalazłeś?
Patrzył na nią przez chwilę, marszcząc czoło, po czym odwrócił się do ekranu.
–
Zapisz dane z ekranu numer cztery. Wyłącz obraz. Wyświetl dane z pliku
Holloway na wszystkich ekranach. Nasz przyjaciel cztery lata temu zmienił
tożsamość. Prawdziwe nazwisko...
–
John B. Boyd. Cholera! - Zerwała się z krzesła i podeszła do ekranów, by
przeczytać pierwszy z policyjnych raportów. - maniak seksualny. Oskarżony o
gwałt. Ofiara wycofała oskarżenie. Oskarżony o przemoc seksualną. Skazany.
Sześć miesięcy leczenia psychiatrycznego i rekonwalescencji we wspólnocie.
Bzdura. Posiadanie niedozwolonych przyrządów. Uniewinniony. Dobrowolne
leczenie z obsesji seksualnych. Zakończone. Akta utajnione. Gówno prawda. Ten
gość był szurnięty, a prawo pozwoliło mu się wymknąć.
–
Miał pieniądze – zwrócił jej uwagę Roarke.- Łatwo jest się wykupić, kiedy
oskarżenia nie są poważne. Udało mu się wykręcić, a kończył zgwałcony i
uduszony. Ironia czy sprawiedliwość?
–
Powinien znaleźć sprawiedliwość w sądzie – warknęła. - mam gdzieś ironię. Czy
„Szczęśliwy Związek” mógł się tego dokopać.
–
Ja bym się dokopał. - Wzruszył ramionami. - To zależy, jak głęboko sprawdzali,
ale jak już mówiłem, nie musiałem długo szukać. Każdy program sprawdzający
by to wykazał. Utajnienie akt chroniłoby go tylko przed zwykłym pracodawcą lub
urzędem skarbowym.
–
Masz jego raporty finansowe?
–
Oczywiście. Dane finansowe ekran szósty. Jak widzisz, doskonale sobie radził.
Miał świetnego brokera, który umiał dobrze inwestować. Lubił wydawać
pieniądze, ale musiał je wydawać. Jest tu jednak kilka godziwych depozytów,
które przewyższają jego honoraria z operacji plastycznych czy dywidendy
inwestycyjne. Dziesięć tysięcy w trzymiesięcznych odstępach, w ciągu dwóch lat.
–
Tak. - Znowu podeszła bliżej ekranu. - Widzę je. Potrafisz dokopać się do ich
źródła?
–
Nie rozumiem, czemu muszę znosić te zniewagi. - Westchnął, kiedy odwróciła się
i rzuciła mu gniewne spojrzenie. - Naturalnie. To są transfery przesyłane z
różnych źródeł po to, by ukryć ich głównego właściciela. Wszystkie zbiegają się
w jednym miejscu.
Kiwnęła głową.
–
W „Szczęśliwym Związku”.
–
Jesteś świetnym detektywem.
–
A więc szantażował ich. Albo jedno z nich. Czy masz podpis osoby sygnującej
przelew?
–
Rachunek jest na oba nazwiska. To mógł być albo Rudy albo Piper. Oni używają
raczej kodu, nie podpisu.
–
To wystarczy, by wezwać ich na przesłuchanie i trochę przycisnąć. - Odetchnęła
głęboko. - Najpierw jednak napuszczę na nich Peabody. Potem sama wkroczę.
–
Pamiętaj tylko, byś była w domu o szóstej.
Odwróciła się do niego z gniewną miną. Wstawał dzień. Przez okno wpadało do
pokoju światło, uwydatniając bladość jej policzków i cienie pod oczami.
–
Zawarłam umowę i dotrzymam jej.
–
Naturalnie, że dotrzymasz. Nawet gdybym miał pojechać do centrali i osobiście
cię stamtąd wyciągnąć.
Rozdział 13
Eve uznała, że najlepsza metodą będzie atak zaraz po pierwszym ciosie. Jeżeli
Peabody dobrze to rozegra, Rudy i Piper wpadną w panikę i będą robili wszystko, by
nie narazić się na utratę dobrego imienia i uniknąć procesu, jaki mogłaby im
wytoczyć zdenerwowana klientka. Kiedy Peabody od nich wyjdzie, wówczas ona
przystąpi do działania.
O dziewiątej trzydzieści zjawiła się w salonie ze zdjęciem Hollowaya. Jeśli
wszystko pójdzie zgodnie z planem, zdąży załatwić tu swoją sprawę, zanim wróci
Peabody i da jej sygnał do ataku.
–
Oczywiście że znam pana Hollowaya – odpowiedziała recepcjonistka. -
Przychodzi tu raz w tygodniu i raz w miesiącu.
–
Jak mam to rozumieć?
–
Raz w tygodniu fryzjer, kosmetyczka, manicure, masaż i relaks aromatyczny. -
Uprzejma i chętna do współpracy Yvette, oparła się o pulpit i westchnęła, patrząc
na zdjęcie Hollowaya. - ten facet ma megapowłokę i umie o nią zadbać. A raz w
miesiącu przychodzi na pełny zestaw zabiegów.
–
Do tego samego konsultanta?
–
Oczywiście. Nikomu innemu prócz Simona nie pozwala się tknąć. Kiedy kilka
miesięcy temu Simon był na urlopie, pan Holloway zrobił w poczekalni straszną
awanturę. Zaproponowaliśmy mu darmową kąpiel błotną i Deluxe „O”, żeby go
uspokoić.
–
Deluxe „O”
–
„O” jak orgazm, kotku. Pokój rozrywkowy ze stanowiskiem dla programów
wirtualnych, holograficznych i androidem do pomocy. Nie mamy
licencjonowanych panienek, ale możemy zaproponować wiele innych możliwości.
Deluxe kosztuje pięćset, ale warto było sprawić mu taki prezent. Trzeba dbać o
stałych klientów. Taki gość jak Holloway wydaje tu co miesiąc pięć tysięcy, nie
licząc kosmetyków.
–
I nie ma nic lepszego jak Orgazm Deluxe, by usatysfakcjonować klienta.
–
Właśnie. - Yvette uśmiechnęła się zadowolona, że Eve nie żywi do niej urazy. -
Czy on coś zrobił?
–
Można tak powiedzieć. Ale już więcej nie zrobi. Jest Simon?
–
Studium numer trzy. Chyba nie chce pani tam iść? - spytała widząc, że Eve się
odwraca.
–
Oczywiście, że chcę.
Otworzyła szklane drzwi z wyrytymi na nich ludzkimi sylwetkami o idealnych
kształtach i znalazła się w małym korytarzu. Dochodziły stamtąd stłumione głosy,
muzyka, cichy szum wody, świergot ptaków, szum wiatru. W powietrzu unosił się
zapach eukaliptusa, róż i piżma.
Po obu stronach korytarza biegły różnokolorowe drzwi. Jedne z nich były
uchylone, mogła więc zobaczyć wyściełany stół i skomplikowany sprzęt, wanny,
lustra i małe stanowisko komputerowe. Wszystko to przypominało centrum
medyczne.
W pewnym momencie otworzyły się drzwi i wyszedł z nich konsultant w białym
kitlu, prowadzący kobietę pokrytą od stóp do głów jakąś zieloną papką.
–
Studio trzy?
–
Po lewej stronie, numer jest na drzwiach.
Eve posłyszała, jak konsultant zapewnia swoją klientkę, że dziesięć minut w
izolatce zrobi z niej inną kobietę.
Eve z trudem powstrzymała się by nie zadrżeć.
Kiedy doszła do końca korytarza, jej oczom ukazał się wielki basen jacuzzi,
okolony miniaturowymi drzewkami wiśni. Siedziały w nim trzy kobiety. Ich piersi
unosiły się na powierzchni pokrytej różową pianką.
Jakaś kobieta leżała zanurzona po szyję w wannie z gęstą zieloną cieczą. Tuż za
nią znajdowała się łaźnia parowa z wąskim basenem, wypełnionym ciemnoniebieską
wodą o temperaturze dwóch stopni. Na jej widok Eve zaczęła szczękać zębami z
zimna.
Skręciła w lewo i stanęła przed pomalowanymi na niebiesko drzwiami numer trzy,
po czym zapukała i weszła do środka. Trudno powiedzieć, kto był bardziej
zaskoczony, ona, Simon czy McNab, który leżał na fotelu z twarzą usmarowaną
czymś, co wyglądało jak błoto.
–
To jest gabinet zabiegowy. - Simon klasnął w dłonie. - Nie wolno tu wchodzić.
Proszę natychmiast stąd wyjść.
–
Muszę z tobą porozmawiać. To zajmie tylko kilka minut.
–
Jestem zajęty. - Machnął rękami, rozchlapując błoto.
–
Dwie minuty – nie dawała za wygraną, powstrzymując się przed wybuchem
śmiechu na widok miny McNaba.
–
Proszę wyjść – powtórzył Simon, biorąc ręcznik. - Zechce pan wybaczyć –
zwrócił się do McNaba. - pańska maseczka i tak musi wyschnąć. Proszę się
zrelaksować, pozwolić odpocząć myślą. Za chwilę wracam.
–
Nic nie szkodzi – mruknął McNab.
–
Cii, proszę nic nie mówić. - Simon położył mu palce na ustach, uśmiechając się
łagodnie. - Twarz musi odpoczywać. Proszę się odprężyć, zamknąć oczy i
wyobrazić sobie, jak oczyszczają się wszystkie pory. Będę tuż za drzwiami.
Zamknął drzwi i spojrzał na Eve.
–
Nie chcę, żeby przeszkadzała pani moim klientom.
–
Przepraszam. Ale jeden z twoich klientów miał wczoraj poważniejsze kłopoty. Nie
będzie przychodził na comiesięczną kurację.
–
O kim pani mówi?
–
O Hollowayu, Brencie Hollowayu. Nie żyje.
–
Nie żyje? Brent? - Simon oparł się plecami o ścianę i przycisnął do serca niezbyt
czystą dłoń. - Widziałem go zaledwie przed kilkoma dniami. To musi być jakaś
pomyłka.
–
Jest od rana w kostnicy. Nie ma mowy o pomyłce.
–
Nie... nie mogę złapać tchu.
Rzucił się biegiem przez korytarz. Eve znalazła go w poczekalni. Siedział na
jedwabnej kanapce, z głową ukryta między kolanami.
–
Nie wiedziałam, że byliście sobie tacy bliscy.
–
Jestem... byłem jego konsultantem. Nikt, nawet mąż, nie jest równie bliski drugiej
osobie.
Usiłowała wyobrazić sobie taki związek z Triną i musiała powstrzymać kolejny
dreszcz.
–
Współczuje ci, Simonie. Przynieść ci coś? Może wody?
–
Tak, nie. O Boże! - Drżącą ręką sięgnął do klawiatury na pulpicie, gdzie można
było zamówić coś do picia. Ziemisty kolor twarzy podkreślały jeszcze ogniście
rude włosy. - Muszę wziąć coś na uspokojenie. Rumianek z lodem – polecił, po
czym odchylił się na oparcie i zamknął oczy. - jak do tego doszło?
–
Prowadzimy śledztwo. Opowiedz mi o nim.
–
Był bardzo wymagającym człowiekiem. Szanowałem to. Dokładnie wiedział, jak
chce wyglądać, i dbał o swoją twarz i ciało. O Boże! - Pochwycił wysoką
szklankę, którą przyniósł mu android. - Wybacz, moje serce, chwileczkę.
Pił wolno, oddychając głęboko między każdym łykiem. Na jego twarzy wracały
rumieńce.
–
Nie opuścił żadnej wizyty, przesyłał mu podziękowania. Bardzo cenił moją pracę.
–
Czy zawierał to tu może jakieś znajomości? Ze stylistkami, konsultantkami,
innymi klientkami?
–
Naszemu personelowi nie wolno umawiać się z klientami. Jeśli zaś chodzi o inne
kobiety, to nie przypominam sobie, żeby o jakiejś wspomniał. Lubił kobiety. Miał
różnorodne i bogate życie intymne.
–
Opowiadał ci o tym?
–
To, o czym rozmawia konsultant z klientem, jest rzeczą świętą. - Pociągnął nosem
i odstawił pustą szklankę.
–
Czy interesował się również mężczyznami?
Zacisnął usta.
–
Nigdy nie wspominał o tego typu zainteresowaniach. Jest mi niezręcznie o tym
mówić, poruczniku.
–
Hollowayowi i tak to już nie zaszkodzi.
–
Ma pani rację – przyznał po chwili. - Ale nie mogę się jeszcze z tym oswoić.
–
Czy ktoś z męskiego personelu okazywał mu zainteresowanie?
–
Nie. W każdym razie ja nie zauważyłem żadnych tego typu sygnałów. Takie
zachowanie uważa się tu za naganne. Jesteśmy profesjonalistami.
–
Kto z waszego personelu wykonuje ręczne tatuaże?
Westchnął głęboko.
–
Mamy kilku konsultantów, którzy zajmują się ozdabianiem ciała.
–
Nazwiska, Simonie.
–
Proszę zapytać Yvette. Poda pani wszystkie potrzebne informacje. Muszę wracać
do klienta. - Przetarł oczy. - Nie mogę pozwolić, by osobiste uczucia
przeszkadzały mi w pracy. Poruczniku... - Opuścił ręce. Oczy miał wilgotne od
łez. - Brent nie miał rodziny. Co się stanie z... Co się z nim stanie?
–
Miasto się nim zajmie, jeśli nikt się nie zgłosi.
–
Nie zasługuje na taki pochówek. - Zacisnął usta, po czym wstał. - Chciałbym się
zająć pogrzebem, jeśli to możliwe. Przynajmniej, tyle mogę dla niego zrobić.
–
Możemy to załatwić. Będziesz tylko musiał przyjść do kostnicy i wypełnić
formularz.
–
Do kostnicy... - Usta mu zadrżały, ale kiwnął głową. - Dobrze, przyjdę.
–
Uprzedzę ich. - Wyglądał na przerażonego, więc dodała: - Nie będziesz musiał go
oglądać. Dokonaliśmy już identyfikacji. Musisz tylko złożyć podanie, a oni
przekażą ciało do zakładu pogrzebowego, który wybierzesz.
–
Och! - odetchnął z wyraźną ulgą.- Dziękuję. Klient czeka – dodał ponurym
głosem. - ma bardzo zaniedbaną skórę. Na szczęście jest młody, więc mogę mu
pomóc. Naszym obowiązkiem jest dbać o ładny wygląd. Piękno wpływa
łagodząco na duszę.
–
Tak. Idź już do swojego klienta, Simonie. Będziemy w kontakcie.
Wróciła do rejestracji i właśnie odbierała od Yvette wydrukowane nazwiska, kiedy
pojawiła się Peabody. Wyglądała na zdenerwowaną. Dała jedna Eve znak, po czym
zwróciła się do recepcjonistki.
–
Mam bon od „Szczęśliwego Związku” - powiedział. - na Dzień Diamentowy.
–
Ach, to nasza specjalność i tego właśnie pani trzeba – odparła z uśmiechem
Yvette. - Wygląda pani na zmęczoną. Zaraz wszystko załatwimy.
–
Dziękuję.
Peabody odeszła na bok, udając, że ogląda szafkę z kolorowymi butelkami, które
miały gwarantować piękną i świeżą cerę, i ściszonym głosem przekazała Eve raport.
–
Oboje byli wstrząśnięci, choć starali się to ukryć. Usiłowali przekonać mnie, że
źle to zrozumiałam. - Stłumiła prychnięcie. - Zgodnie z planem pozwoliłam się
ułagodzić. Obiecali zająć się tą sprawą, zaproponowali dodatkowe konsultacje i te
zabiegi w salonie. Widziałam broszurkę reklamową. Ten Dzień Diamentowy
kosztuje pięć tysięcy. Nie dałam się zbyć. Powiedziałam, że muszę się uspokoić, a
potem porozmawiam z adwokatem.
–
Dobra robota. Opowiadaj wszystkim o tym, co cię spotkało. Wspomnij nazwisko
Hollowaya. Chcę poznać reakcję personelu, plotki, opinie. Postaraj się też, by
wśród konsultantów byli mężczyźni.
–
Tak jest.
–
Panno Peabody?
Asystentka odwróciła się i szczęka jej upadla na widok złocistowłosego adonisa.
–
Tak?
–
Jestem Anton. Będę pani asystował w czasie ziołowej kuracji. Zechce pani pójść
ze mną?
–
Oczywiście. - Peabody udało się jeszcze strzelić oczami w górę, zanim Anton
wziął ją pod rękę i wyprowadził poczekalni.
Tymczasem Eve schowała listę z nazwiskami do torby i skierowała się do recepcji
„Szczęśliwego Związku”
–
Rudy i Piper są teraz zajęci – oznajmiła opryskliwym głosem siedząca za
biurkiem dziewczyna.
–
Och, zapewniam panią, że dla mnie znajdą czas – odparła Eve i cisnęła jej
odznakę na biurko.
–
Wiem, kim pani jest, poruczniku, ale Rudy i Piper są zajęci. Jeśli chce pani się
umówić na wizytę, chętnie panią zapiszę.
Eve oparła się o pulpit.
–
Czy mówi ci coś określenie „utrudnianie pracy organom sprawiedliwości”?
Dziewczyna zatrzepotała rzęsami.
–
Wykonuję tylko swoje obowiązki.
–
Powiem ci, co zrobię. Albo zaanonsujesz mnie swoim szefom, albo zabiorę cię na
policję i oskarżę o utrudnianie śledztwa i o głupotę. Masz dziesięć sekund do
namysłu.
–
Chwileczkę. - Kobieta odwróciła się, włączyła mikrofon o zaczęła coś szybko do
niego mówić. Po chwili spojrzała chłodno na Eve. - Może pani wejść, poruczniku.
–
No proszę, nie był to taki trudny wybór, prawda?
Wsunęła odznakę do kieszeni i przeszła przez szklane drzwi. Rudy i Piper czekali
już na nią przed swoim gabinetem.
–
Czy musiała pani terroryzować naszą recepcjonistkę? - spytał Rudy.
–
A czy wy mieliście powody, by uniknąć spotkanie ze mną?
–
Jesteśmy zajęci.
–
No to przybędzie wam zajęć. Będziecie musieli ze mną pójść.
–
Pójść z panią? - Piper ścisnęła Rudy'ego za rękę. - Dlaczego? I dokąd?
–
Na policję. Wczoraj wieczorem został zamordowany Brent Holloway i musimy
wyjaśnić sobie wiele spraw.
–
Zamordowany? - Piper zachwiała się i byłaby upadła, gdyby Rudy jej nie
podtrzymał. - O Boże! W taki sam sposób jak inni?
–
Spokojnie. - Przyciągnął siostrę do siebie i spojrzał na Eve.- Nie musimy jechać
na policję.
–
Pozwolę sobie mieć odmienne zdanie. Macie do wyboru: albo pójdziecie
dobrowolnie, albo wezwę kilku mundurowych, którzy was wyprowadzą.
–
Nie może nas pani aresztować.
–
Nie jesteście aresztowani ani oskarżeni, lecz zaproszeni na oficjalne
przesłuchanie.
–
Chcę skontaktować się z naszymi adwokatami – powiedział Rudy, trzymając w
ramionach drżącą Piper.
–
Możesz to zrobić w centrali.
Będziemy trzymać ich oddzielnie – powiedziała Eve do Feeneya, kiedy
obserwowali Piper przez szybę. Siedziała przy stole w sali przesłuchań A i słuchała
tego, co mówił adwokat. - Możemy wziąć ich w dwa ognie, myślę jednak, że więcej
zdziałamy, jeśli się rozdzielimy. Kogo wybierasz, ją czy jego?
Feeney myślał przez chwilę?
–
Zacznę od niego. Przerwiemy przesłuchanie, kiedy się za bardzo odprężą. Jeśli
żadne z nich nie zmiękną, wtedy weźmiemy ich w dwa ognie.
–
Dobra. McNab się odezwał?
–
Tak. Kończy zabieg w salonie. Będzie tu z raportem, zanim skończymy
przesłuchania.
–
Powiedz mu, żeby się wstrzymał z tym raportem. Jeśli coś z nich wyciągniemy,
postaramy się zdobyć zgodę na wgląd w ich system danych. Może tam coś
znajdziemy.
W przeciwnym razie znowu będzie musiała prosić Roarke'a o pomoc, pomyślała.
–
Daj znać, jak będziesz chciał przerwać – powiedziała do Feeneya.
–
Ty też.
Eve otworzyła drzwi do sali przesłuchań. Adwokat zerwał się na nogi, wypiął pierś
i rozpoczął znaną śpiewkę.
–
Poruczniku, to oburzające. Moja klientka jest na skraju wyczerpania nerwowego.
Nie ma powodu przesłuchiwać jej akurat teraz.
–
Jeśli chce pan przerwać przesłuchanie, proszę przedstawić mi nakaz sądowy.
Nagrywanie start. Wywiad przeprowadzony przez porucznik Eve Dallas, numer
pięć trzy cztery siedem BQ. Przesłuchiwana Piper Hoffman. Przeprowadzająca
wywiad skorzystała z prawa do drugiego przesłuchania. Obecny na miejscu
adwokat. W nagraniu podano wszystkie konieczne dane. Czy zna pani swoje
prawa i obowiązki, panno Hoffman?
Piper spojrzała na adwokata, który skinął głową.
–
Tak.
–
Czy znała pani Brenta Hollowaya?
Kiwnęła głową.
–
Przesłuchiwana odpowiedziała twierdząco. Czy był klientem prowadzonej przez
panią agencji matrymonialnej „Szczęśliwy Związek”?
–
Tak.
–
Za pośrednictwem agencji umawiała go pani na spotkania z klientkami.
–
To... to nasz główny cel, kojarzyć ze sobą pary o wspólnych zainteresowaniach i
zamierzeniach, dać im możliwość nawiązania trwałych związków.
–
Luźnych czy intymnych? A może takich i takich?
–
Forma tego związku zależy wyłącznie od zainteresowanych.
–
Zanim klienci zostaną przyjęci w poczet członków, są najpierw sprawdzani. To
znaczy przed wniesieniem opłat i wpisaniem ich na listy kandydatów, czy tak?
–
Bardzo szczegółowo sprawdzani. - Piper wyraźnie się odprężyła. Wyprostowała
się i odrzuciła w tył srebrzyste pukle. - Odpowiadamy za to, by nasi klienci
spotkali ludzi na poziomie.
–
Czy również seksualnych przestępców? Z wyrokami sądowymi?
–
Oczywiście, że nie. - Uniosła dumnie głowę.
–
Takie są zasady firmy?
–
Bardzo rygorystycznie przestrzegane.
–
Ale dla Brenta Hollowaya zrobiliście wyjątek.
–
Ja... - Piper zacisnęła kurczowo dłonie. - Nie rozumiem o czym... - Urwała i
spojrzała bezradnie na adwokata.
–
Moja klientka wyjaśniła już zasady, jakimi kieruje się jej firma, poruczniku.
Proszę kontynuować.
–
Brent Holloway został skazany za seksualne znęcanie się, wielokrotnie oskarżony
o molestowanie seksualne, napastowanie, perwersje. - Głos Eve brzmiał coraz
dobitniej w miarę jak twarz Piper robiła się coraz bladsza. - Zeznała pani, że wasi
klienci są dokładnie sprawdzani, przedstawiła pani również zasady, jakimi kieruje
się firma. Dlaczego więc zwolniliście z nich Brenta Hollowaya?
–
My... ja... Nie zwolniliśmy go. - Zaczęła wykręcać dłonie, a w jej oczach błysnął
strach. - Nie mamy zarejestrowanych żadnych tego typu informacji na temat
Brenta Hollowaya.
–
Może mówi coś pani nazwisko John B. Boyd? - W oczach Piper pojawił się błysk
świadomości i jakby poczucie winy. - Powiedzieliście mi, że wasz system jest
niezawodny i że waszym obowiązkiem jest sprawdzać wszystkich pod tym
właśnie kątem. Jesteście nieodpowiedzialni czy naiwni, panno Hoffman?
–
Nie podoba mi się forma tego pytania – zaprotestował adwokat.
–
Pańska uwaga została zarejestrowana. Proszę odpowiedzieć, panno Hoffman.
–
Nie wiem, jak to się stało – wyjąkała, przyciskając piękne dłonie do piersi. - Nie
wiem.
Ależ wiesz, pomyślała Eve. Musiał ci napędzić solidnego stracha.
–
Cztery osoby, które były klientami waszej agencji, nie żyją. Cztery. Z każdą z nich
rozmawialiście i potem każda została sterroryzowana, zgwałcona i uduszona.
–
To straszny zbieg okoliczności. Ale tylko zbieg okoliczności. - Piper zaczęła
dygotać i spazmatycznie chwytać powietrze. - Tak powiedział Rudy.
–
Ale pani w to nie wierzy – powiedziała cicho Eve, pochylając się ku niej. Z
premedytacja położyła na stole cztery fotografie z miejsca zbrodni. - Nie wygląda
to na zbieg okoliczności, nie sądzisz?
–
O Boże! Boże! - Zakryła twarz. - Nie, nie. Za chwilę zemdleję.
–
To było ze wszech miar niestosowne. - Adwokat zerwał się z krzesła czerwony z
wściekłości.
–
To morderstwo jest czymś niestosownym – odparowała Eve i również wstała. -
daję pańskiej klientce kilka minut na dojście do siebie.
Odwróciła się i wyszła. Patrząc na Piper przez szklaną ścianę, wywołała Feeneya.
–
Jest na skraju wytrzymałości – powiedziała, kiedy przyszedł. - Możesz zmienić
taktykę, stać się miłym, sympatycznym wujaszkiem.
–
Zawsze musisz grać złego glinę – powiedział z wyrzutem.
–
Bo mi to lepiej wychodzi. Poklep ją po ręku, a potem zapytaj, czemu płacili
Hollowayowi. Nie doszłam do tego.
–
Okay. Rudy twardo się trzyma. Jest opryskliwy i arogancki. Nadęty mały buc.
–
Dobra. Akurat mam ochotę przykopać jakiemuś bucowi. - Zaczerpnęła garść
orzeszków, które chrupał Feeney. - Piper twierdzi, że nic nie wiedziała o
sprawkach Holoowaya. Kłamie, ale może dzięki temu uda nam się dostać do ich
systemu. Spróbuję zdobyć nakaz, zanim pójdę do Rudy'ego.
Przed wejściem do sali przesłuchań B, wlała w siebie kolejną kawę.
–
nagrywanie start – poleciła. - Dalszy ciąg wywiadu przeprowadzonego przez
porucznik Eve Dallas. - Usiadła i uśmiechnęła się do Rudy'ego o adwokata. -
Zaczynajmy, chłopcy.
Zastosowała tę sama taktykę jak w przypadku Piper, lecz Rusy zamiast blednąć i
drżeć, robił się coraz twardszy i zimniejszy.
–
Chciałbym zobaczyć się z moją siostrą – oznajmił w pewnym momencie.
–
Pańska siostra jest przesłuchiwana.
–
To bardzo delikatna istota. Ta cała ohydna sprawa może ją wykończyć.
–
Cztery osoby nie żyją, mądralo. Czyżbyś się martwił, co powie Piper?
Rozmawiałam z nią niedawno. - Odchyliła się na oparcie krzesła i wzruszyła
ramionami. - Ciężko to znosi. Byłoby jej lżej, gdybyś wszystko jej wyjaśnił.
Zacisnął dłonie w pięści. Ciekawe, co by na to powiedziała Mira.
–
Powinna odpocząć – warknął, błyskając zielonymi jak u kota oczyma. - Wziąć
środek uspokajający i mieć czas na chwilę medytacji.
–
Nie mamy warunków do medytacji. Poza tym jest przy niej adwokat tak jak przy
tobie. Domyślam się, że jako bliźnięta jesteście sobie bardzo bliscy.
–
Oczywiście.
–
Czy Holloway próbował się do niej dobierać?
Zacisnął usta.
–
Oczywiście że nie.
–
A może do ciebie?
–
Nie. - Sięgnął po szklankę z wodą.
–
Czemu mu płaciliście?
Ręka mu zadrżała i o mały włos nie rozlał wody. Pospiesznie odstawił szklankę na
stół.
–
Nie wiem, o czym pani mówi.
–
Regularne wpłaty po dziesięć tysięcy, w ciągu dwóch lat. Co on na ciebie miał,
Rudy?
Spojrzał na adwokata płonącymi gniewem oczyma.
–
Czy mają prawo zaglądać do rejestrów finansowych?
–
Oczywiście, że nie. - Adwokat wyprostował się i wsunął dłoń za klapę marynarki,
ozdobioną modnymi medalionami. - Poruczniku, jeśli przeglądała pani konta
bankowe mojego klienta bez uzasadnionej przyczyny i nakazu...
–
Czy ja to powiedziałam? - uśmiechnęła się Eve. - Nie muszę wyjaśniać, jak
zdobyłam informacje, które mogą mieć związek z morderstwem. Nie znajdziesz
żadnej wzmianki o przeszukiwaniu przez departament policji rejestrów
finansowych. Ale płaciłeś mu, prawda? - Kiwnęła się na krześle i przypuściła atak.
- Płaciłeś mu raz za razem, pozwalałeś, żeby cię szantażował i zmuszał do
umieszczania na liście kandydatów, chociaż wiedziałeś, że jest zboczeńcem. Ile
klientek musiałeś uspokajać, opłacać luz zastraszać, żeby to wszystko
zatuszować?
–
Nie wiem, o czym pani mówi – powtórzył, lecz ręka, którą sięgnął po szklankę,
nie była już taka pewna. Na mlecznobiałej skórze pojawiły się ciemnoczerwone
plamy.
Eve nie miała wątpliwości, wiedziała, że gdyby poddała go testowi na
prawdomówność, wykres wykazałby, że kłamie.
–
Doskonale wiesz o czym. I założę się, że nie miałabym żadnych trudności z
odnalezieniem klientek, które Halloway napastował w czasie tych miłych
polecanych przez ciebie spotkań. Jeśli je odszukam, mogę oskarżyć ciebie i twoją
siostrę o stręczycielstwo, oszustwo i współudział w przestępstwach na tle
seksualnym. A twój adwokat dobrze wie, że mogę was uziemić, i to na tyle
skutecznie, żebyście stracili dobre imię, a wasze podobizny znalazły się w
mediach.
–
Nie możemy za to odpowiadać. Ona nie może ponosić odpowiedzialności za to,
co ten... ten zboczeniec wyprawiał.
–
Rudy. - adwokat uniósł ostrzegawczo dłoń, po czym położył ją na ramieniu
mężczyzny. - Proszę o chwilę przerwy, poruczniku. Chciałbym się naradzić z
moim klientem.
–
Nie ma problemu. Nagrywanie stop. Macie pięć minut – powiedziała i zostawiła
ich samych.
Obserwując ich przez szybę, wyjęła podręczny wideokom.
–
McNab.
Czekając na zgłoszenie, kołysała się w przód i w tył na piętach, próbując wysunąć
jakieś wnioski z ich gestów. Rudy skrzyżował ręce na piersi, a adwokat pochylał się
ku niemu i coś mówił.
–
Słucham, tu McNab. Jestem w drodze.
–
Wracaj do agencji. Mam dostać nakaz pozwalający ci na wejście do systemu
„Szczęśliwego Związku”. Wracaj i czekaj.
–
Czy mogę najpierw coś zjeść?
–
Zatrzymaj się przy kiosku. Chcę, żebyś był w agencji, kiedy przyjdzie zgoda. -
Usłyszała ciche westchnienie i uśmiechnęła się lekko. - Jak tam maseczka?
–
Świetnie. Mam buzię jak pupcia niemowlaka. I widziałem gołą Peabody. No,
prawie. Była wysmarowana jakimś zielonym gównem, ale widziałem, co trzeba.
–
Przestań o tym myśleć i szykuj się do roboty.
–
Mogę robić i jedno i drugie. Niezły widok. Porządnie się wkurzyła.
Eve z trudem powstrzymała uśmiech i przerwała połączenie, by nie powiedzieć
czegoś, co nie przystoi szefowej.
–
Czas minął, chłopie – mruknęła i wróciła do sali przesłuchań. Włączyła
nagrywanie, usiadła i uniosła brew. Czasami milczenie daje lepsze wyniki niż
słowa.
–
Mój klient chce złożyć oświadczenie.
–
Po to tu jesteśmy. A więc, co masz do powiedzenia, Rudy?
–
Brent Holloway wyłudzał pieniądze z firmy. Płaciłem mu, by chronić klientów,
ale on mnie szantażował. Żądał między innymi regularnych konsultacji i listy
kandydatek. Był trudny w kontaktach, irytujący, ale nie zagrażał kobietom, które z
nim kojarzyliśmy.
–
Czy to twoja zawodowa opinia?
–
Tak. Radzimy naszym klientom, by spotykali się w miejscach publicznych.
Każdy, kto zgodzi się spotkać z nim na gruncie prywatnym, robił to na własną
odpowiedzialność.
–
I wyobrażasz sobie, że możesz spać spokojnie? Jestem pewna, że sąd miałby co
do tego inne zdanie. Ale „wróćmy do naszych baranów”. Co on miał na ciebie?
–
To nie ma nic do rzeczy.
–
Ależ ma.
–
To dotyczy mojego prywatnego życia.
–
To dotyczy morderstwa, Rudy. Ale jeśli nie chcesz o tym mówić, porozmawiam z
twoją siostrą. - Zaczęła się podnosić, lecz Rudy chwycił ją za ramię.
–
Proszę zostawić ją w spokoju. Jest bardzo wrażliwa.
Zacisnął palce na jej ramieniu, po chwili jednak cofnął rękę i odchylił się na
oparcie krzesła.
–
Między mną a Piper istnieje szczególna więź. Jesteśmy bliźniętami. Bardzo wiele
nas łączy. Jesteśmy parą.
–
Utrzymujecie ze sobą stosunki seksualne?
–
Nie pani to osądzać – warknął. - Nie oczekuję też, że pani to zrozumie. Nikt nie
jest w stanie tego zrozumieć. I chociaż nasz związek nie jest nielegalny, to
społeczeństwo go nie akceptuje.
–
Kazirodztwo nie jest ładnym słowem, Rudy.
Stanął jej przed oczami obraz ojca o czerwonej z wysiłku twarzy i twardym
spojrzeniu. Zacisnęła dłonie w pięści i wyrzuciła go z myśli.
–
Jesteśmy parą – powtórzył. - Przez większą część życia staraliśmy się żyć wbrew
temu, co podpowiadało nam serce. Próbowaliśmy ułożyć sobie życie z innymi
partnerami. I czuliśmy się nieszczęśliwi. Czy mamy być nieszczęśliwi, dlatego że
tacy ludzie jak pani uważają, że to jest złe?
–
Nie ma znaczenia, co ja na ten temat myślę. Kiedy Holloway się o tym
dowiedział?
–
W Indiach Zachodnich. Spędzaliśmy tam urlop. Staraliśmy się zachować
ostrożność i dyskrecję. Wiedzieliśmy, że możemy stracić klientów, gdyby nasz
związek wyszedł na jaw. Jeździmy więc gdzieś, gdzie możemy być razem i czuć
się swobodnie jak inne pary. Holloway też tam był. Nie znał nas ani my jego.
Zameldowaliśmy się pod innymi nazwiskami.
Umilkł.
–
Kilka miesięcy później zgłosił się do nas na konsultację – ciągnął. - To był...
nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Początkowo nawet go nie poznałem. Ale kiedy
wyszły na jaw jego sprawki i nie zgodziliśmy się go przyjąć, przypomniał nam,
gdzie się spotkaliśmy i w jakich okolicznościach. - Wpatrywał się przez chwilę w
szklankę z wodą. - Bardzo jasno dał nam do zrozumienia, jak to mamy załatwić i
czego od nas oczekuje. Piper była załamana, przerażona. Oboje głęboko wierzymy
w to, co robimy. Widzi pani, my wiemy, co to znaczy być związanym z kimś, kto
potrafi wypełnić życie i zmienić je. Poświęciliśmy się, by pomagać innym znaleźć
to, co my znaleźliśmy.
–
Wasze poświęcenie zapewnia wam niezły dochód.
–
Korzyści, jakie z tego płyną, nie umniejszają wartości naszych usług. Pani też żyje
dostatnio – powiedział cicho. - Czy przez to mniej jest warte pani małżeństwo?
W odpowiedzi uniosła tylko brew.
–
Pomówmy lepiej o tobie i o tym, jak poradziłeś sobie z Hollowayem.
–
Chciałem mu się przeciwstawić, ale Piper nie mogła. - Zamknął oczy. - Zjawił się,
kiedy była sama, i groził jej. Próbował nawet namówić ją do...
Kiedy otworzył oczy, płonęła w nich wściekłość.
–
Pragnął jej. Tacy jak on nie znoszą sprzeciwu. Więc płaciliśmy i spełnialiśmy
wszystkie jego żądania. Mimo to, kiedy udawało mu się zastać Piper samą, nie
potrafił utrzymać łap przy sobie.
–
Musiałeś go za to nienawidzić.
–
Tak, nienawidziłem go za to. Zresztą za wszystko, ale głównie za to.
–
Na tyle, by zabić?
–
Tak – powiedział spokojnie, nim adwokat zdążył go powstrzymać. - Tak, na tyle,
by zabić.
Rozdział 14
Nie mamy podstaw, by go oskarżyć.
Eve doskonale zdawała sobie z tego sprawę, a mimo to próbowała jeszcze walczyć
z zastępcą prokuratora okręgowego.
–
Miał środki, okazję i motyw, by zabić Hollowaya. Miał też dostęp do kosmetyków
znalezionych na ciałach ofiar – dodała, zanim pani prokurator Rollins zdążyła się
odezwać. - I znał wszystkie ofiary.
–
Nie ma pani przeciwko niemu ani jednego przyzwoitego dowodu – powiedziała
Carla Rollins.
Była to kobieta niskiego wzrostu pomimo butów na wysokich obcasach. W twarzy
o kremowym odcieniu tkwiły czarne, lekko skośne oczy. Gładko uczesane proste
włosy w kolorze hebanu były ucięte tuż nad linią ramion. Całości dopełniała zgrabna
figura i staranny wygląd.
Carla Rollins sprawiała wrażenie delikatnej i kruchej, miała słodki głos o
dziecięcym brzmieniu i twarde niczym skała serce. Lubiła wygrywać, a sprawa
przeciw Rudy'emu Hoffmanowi wyglądała na z góry przegraną.
–
Chce pani, żeby złapała go w momencie, gdy zaciska palce na gardle kolejnej
ofiary?
–
Takie rozwiązanie byłoby najlepsze – odparła beznamiętnym tonem Rollins. -
Przydałoby się również przyznanie do winy.
Eve przeszła na drugi koniec gabinetu Whitneya.
–
Nic z tego, jeśli go zwolnimy.
–
Jak na razie, można zarzucić mu tylko to, że posuwa własną siostrę – stwierdziła
słodkim głosem Rollins. - I że płacił szantażyście. Moglibyśmy też oskarżyć go o
sutenerstwo, skoro wiedział o predylekcjach Hollowaya, ale to byłoby naciągane.
Nie mogę oskarżyć go o morderstwo bez mocnych dowodów albo przyznania się
do winy.
–
W takim razie muszę go mocniej przycisnąć.
–
Jego adwokat domaga się natychmiastowego zwolnienia. Nie możemy go dłużej
trzymać – dodała, słysząc prychnięcie Eve. - Może go pani ponownie zamknąć po
upływie dwunastu godzin.
–
Chcę, żeby dostał dozór policyjny.
Rollins westchnęła.
–
Dallas, nie mogę wydać takiego polecenia. Hoffman jest tylko podejrzanym w
sprawie i w dodatku wątpliwym. Ma prawo do prywatności i swobodnego
poruszania się.
–
O Boże, proszę mi pomóc. - Eve przeczesała włosy palcami. Oczy piekły ją z
niewyspania, a w ustach czuła cierpki smak od nadmiaru kawy. W dodatku
zaczęło ją boleć ramię. - Chcę, żeby przeszedł testy psychologiczne. I żeby Mira
opracowała jego portret psychiatryczny.
–
Pod warunkiem, że on wyrazi na to zgodę. - Uniosła dłoń, zanim Eve zdążyła
zakląć. Przywykła do tego typu zachowania ze strony detektywów i nic sobie z
nich nie robiła. Jednak tym razem zastanawiała się nad czymś i nie chciała, by jej
przeszkadzano. - Mogłabym przekonać adwokata, że byłoby to w interesie jego
klienta. Współpraca zamiast oskarżenia o stręczycielstwo.
Rollins wstała, zadowolona ze swego pomysłu.
–
Proszę załatwić do z doktor Mirą, a ja zobaczę, co się da zrobić. Ale musi go pani
zwolnić w ciągu godziny.
Whitney czekał, aż pani prokurator wyjdzie, po czym wyprostował się na krześle.
–
Proszę usiąść, poruczniku.
–
Panie komendancie...
–
Proszę usiąść – powtórzył, wskazując Eve krzesło stojące przy biurku. - martwię
się – powiedział.
–
Potrzebuję więcej czasu, by go przymknąć. McNab rozpracowuje teraz system
„Szczęśliwego Związku”. Może będziemy coś mieć pod koniec dnia.
–
To o panią się martwię, poruczniku. - Odchylił się na oparcie. - Pracuje pani
dwadzieścia cztery godziny na dobę już ponad tydzień.
–
Morderca również.
–
Jednak morderca nie musi leczyć ran, jakie odniósł podczas pełnienia
obowiązków służbowych.
–
Moja karta zdrowia jest czysta – powiedziała z lekki zniecierpliwieniem w głosie.
Zaraz jednak przywołała się do porządku. Jeśli się nie opanuje, dowiedzie, że
Whitney ma rację. - Doceniam pańską troskę, ale niepotrzebnie pan się martwi.
–
Czyżby? - Uniósł brwi, przyglądając się jej bladej twarzy i cieniom pod oczami. -
W takim razie, czy zgłosi się pani do szpitala na badanie?
Ponownie ogarnął ją gniew. Z trudem powstrzymała się, by nie zacisnąć dłoni w
pięści.
–
Czy to rozkaz, panie komendancie?
Mógł odpowiedzieć twierdząco.
–
Dam pani do wyboru: albo pójdzie pani do szpitala i podda się zaleceniom
lekarzy, albo zrobi pani sobie przerwę do jutra do dziewiątej.
–
Nie sądzę, by któraś z tych propozycji była do przyjęcia.
–
Mogę jeszcze odebrać pani sprawę.
Omal nie zerwała się z krzesła. Dostrzegł ten ruch i wewnętrzną walkę. Opanowała
się jednak, tylko policzki nabrały rumieńców.
–
Morderca zaatakował już cztery razy, a ja jestem jedyną osobą, która najwięcej o
nim wie. Jeżeli odsunie mnie pan od śledztwa, będzie to tylko strata czasu i ludzi.
–
Wybór należy do pani. Proszę iść do domu – powiedział juz nieco spokojniej. -
Zjeść porządny posiłek i wyspać się.
–
Tymczasem Rudy wyjdzie na wolność.
–
Nie mogę go zatrzymać. Nie mogę też dać mu dozoru policyjnego. Ale mogę
kazać go śledzić. - Uśmiechnął się lekko. - A jutro zwołamy konferencję prasową.
Sama pani się jej domagała. Major i szef przyjmą na siebie główne uderzenie, ale
to panią zaatakują.
–
Dam sobie radę.
–
Wiem. Ujawnimy tyle szczegółów, ile się da, by ostrzec społeczeństwo. - Zaczął
masować sobie kark. - Pokój na ziemi, życzliwość do ludzi. - Zaśmiał się. - Proszę
iść do domu. Musi być pani jutro świeża i wypoczęta.
Usłuchała, ponieważ nie miała innego wyjścia. Nie mogła pozwolić, aby odebrano
jej sprawę, a badania nie wchodziły w grę. Czuła, że nie przeszłaby już pierwszego
testu.
Ból całego ciała stawał się nie do zniesienia. Wiedziała, że nie obejdzie się bez
środka przeciwbólowego, nie mogła się skoncentrować. Miała wrażenie, że głowa
oderwała się jej od tułowia.
Kiedy omal nie wpadła na stojący na rogu kiosk, skręcając w Madison, włączyła
autopilota.
Może rzeczywiście przydałaby się drzemka i porządny posiłek. Nie oznaczało to
jednak, że nie będzie mogła trochę popracować w swoim domowym biurze.
Potrzebna jej tylko mocna kawa i solidna przekąska.
Obudziła się, kiedy samochód minął bramę i wjechał na podjazd. Palące się w
oknach światła wywołały pieczenie oczu. W głowie huczało jej jak w jednej z
żywiołowych piosenek Mavis. Ramię boleśnie pulsowało.
Kiedy wysiadła z samochodu, nogi miała jak z waty. Weszła do domu i pierwszą
osobą, na którą się natknęła, był oczywiście Summerset.
–
Pani goście już czekają – oznajmił. - Miała pani wrócić dwadzieścia minut temu.
–
Pocałuj mnie w dupę – zaproponowała, zdejmując kurtkę i zostawiając ją na
brzegu balustrady.
–
Pani propozycja jest nie do przyjęcia. Jednak czy zechciałaby pani poświęcić mi
chwilkę czasu, poruczniku? - Zastąpił jej drogę, nim zdążyła wejść na schody.
–
Życie jest zbyt krótkie, by poświęcić ci nawet chwilkę. Zejdź mi z drogi albo
sama to zrobię.
Źle wygląda, pomyślał. I jej groźba nie ma tej ostrości co dawniej.
–
Jest książka, o którą pani prosiła – poinformował chłodnym tonem, patrząc na nią
spod zmrużonych powiek.
–
Och! - Oparła dłoń na balustradzie, usiłując przebić się przez mgłę, która spowiła
mózg. - To świetnie.
–
Czy mam kazać ją sprowadzić?
–
Tak, tak. Oczywiście.
–
Trzeba będzie przesłać żądaną sumę, plus koszty przesyłki na konto księgarza.
Ponieważ mnie zna, zgodził się nadać książkę natychmiast, mając nadzieję, że
przekaże pani żądaną kwotę w ciągu dwudziestu czterech godzin. Zapisałem
wszystko na pani e-mailu.
–
Dobrze. Zajmę się tym. - Musiała schować dumę do kieszeni. - Dziękuję –
powiedziała i odwróciła się w stronę schodów. Spojrzawszy w górę, pomyślała, że
czeka ją ciężka wędrówka na szczyt, lecz była zbyt dumna, by skorzystać z windy
w obecności służącego.
–
Proszę bardzo – mruknął. - Zaczekał, aż Eve wejdzie po schodach na górę i
podszedł do domowego ekranu. - Roarke, pani porucznik właśnie wróciła. -
Zawahał się i dodał: - Nie wygląda najlepiej.
Zamierzała wziąć gorący prysznic, zjeść coś i zabrać się do roboty. Na podstawie
informacji może wprowadzić Rudy'ego do programu prawdopodobieństwa. Jeśli
wyniki okażą się zadowalające, mogłaby przekonać panią prokurator, by zastosowała
w stosunku do niego dozór policyjny.
Kiedy weszła do sypialni, Roarke czekał już na nią.
–
Spóźniłaś się.
–
Utknęłam w korku – odparła, odpinając kaburę z bronią.
–
Rozbieraj się.
Zaskoczył ją tym.
–
To bardzo romantyczne, ale...
–
Rozbieraj się – powtórzył i wziął do ręki szlafrok. - Włóż to. Trina czeka na ciebie
w solarium.
–
Och, na miłość boską! - Zanurzyła palce we włosach. - czy wyglądam, jakbym
miała ochotę na wizytę u fryzjera?
–
Nie. Wyglądasz, jakbyś miała ochotę na wizytę w szpitalu – wybuchnął i rzucił jej
szlafrok. - Albo zrobisz, co mówię, albo cię tam zawiozę.
Rzuciła mu gniewne spojrzenie.
–
Nie poganiaj mnie. Jesteś moim mężem, a nie niańką.
–
Właśnie niańki ci potrzeba. - Złapał ją za rękę i pchnął na fotel. - Nie ruszaj się –
ostrzegł głosem, w którym dźwięczała furia. - Bo cię przywiążę.
Zacisnęła dłoń na oparciu fotela, gdy tymczasem Roarke podszedł do
autokucharza.
–
Co, u diabła, w ciebie wstąpiło?
–
Ty. Oglądałaś się ostatnio w lustrze? Ciała twoich ofiar mają więcej kolorów niż
ty teraz. Masz cienie pod oczami i cierpisz. Myślisz, że tego nie widzę?
Podszedł do niej ze szklanką bursztynowego płynu.
–
Wypij to.
–
Nie chcę żadnych prochów.
–
Jeśli nie wypijesz, wleję ci to do gardła. Jak kiedyś, pamiętasz? - Pochylił sie nad
nią i spojrzał w oczy. Dostrzegła w nich zdecydowanie i gniew. - Nie pozwolę,
żebyś wpędziła się w chorobę. Wypijesz to i będziesz robiła, co powiem, albo
zmuszę cię do tego. Oboje wiemy, że jesteś zbyt zmęczona, by mnie
powstrzymać.
Wzięła do ręki szklankę i pomyślała, że byłoby wspaniale cisnąć ją o ścianę,
jednak nie czuła się na siłach stawić czoło skutkom tego czynu. Nie spuszczając z
niego wściekłego spojrzenia, wypiła zawartość szklanki.
–
Zadowolony?
–
Potem zjesz coś konkretniejszego.
Pochylił się, by zdjąć jej buty.
–
Sama mogę się rozebrać.
–
Zamknij się, Eve.
Usiłowała wyrwać mu nogę, ale powstrzymał ją i ściągnął but.
–
Chcę wziąć prysznic, zjeść coś i mieć wreszcie święty spokój.
Zdjął drugi but, po czy zaczął rozpinać jej koszulę.
–
Słyszysz? Zostaw mnie w spokoju! - Zabrzmiało to zbyt opryskliwie i wpłynęło
na nią przygnębiająco.
–
Ani w tym, ani w innym życiu.
–
Nie lubię, kiedy się mną opiekujesz. To mnie wkurza.
–
W takim razie przez jakiś czas będziesz wkurzona.
–
Jestem wkurzona, odkąd poznałam ciebie.
Zamknęła oczy, lecz zdawało się jej, że dostrzega cień uśmiechu na jego wargach.
Rozebrał ją z wprawą, po czym owinął w szlafrok. Poczuł, że mięśnie jej
wiotczeją, co oznaczało, że środek przeciwbólowy, który dodał do napoju
regenerującego, zaczyna działać. Odrobina łagodnego środka odurzającego powinna
ją uspokoić, lecz w obecnym stanie pewnie zetnie ją z nóg. Tym lepiej.
Zaprotestowała, kiedy wziął ją na ręce.
–
Nie musisz mnie nieść.
–
Nie lubię się powtarzać, ale zamknij się, Eve.
Wszedł do windy.
–
Nie chce być niańczona. - Jej głowa zatoczyła krąg i opadła mu na ramię. - Coś ty
dodał do tego napoju?
–
Różne rzeczy.
–
Wiesz, że nie znoszę środków uspokajających.
–
Wiem. - Musnął ustami jej włosy. - Jutro będziesz wylewać żale,
–
Nie omieszkam. Jeśli pozwolę ci się zastraszyć, to jeszcze wejdzie ci to w krew.
Mam ochotę się zdrzemnąć.
–
Dobry pomysł.
Poczuł, że ręka otaczająca jego szyję, opada bezwładnie. Wysiadł na najniższym
poziomie i ścieżką ogrodową poszedł do solarium. Spod rozłożystych pal wybiegła
Mavis.
–
Jezu, Roarke, czy coś jej się stało?
–
Uśpiłem ją. - Minął pas wonnych kwiatów, które otaczały staw, i położył żonę na
długim stole przygotowanym przez Trinę.
–
Będzie wściekła, jak się obudzi.
–
Pewnie tak. - Delikatnie odsunął splątane włosy z czoła Eve. - Nie jesteś już taka
harda, co, poruczniku? - Pochylił się i delikatnie pocałować ją w usta. - Zostaw w
spokoju jej włosy, Trina. Potrzebna jej teraz terapia relaksująca.
–
Zrobi się. - Ubrana w obcisły metalizujący kombinezon i długi płaszcz Trina
zatarła dłonie. - Skoro jednak jest nieprzytomna, czemu nie miałabym zrobić przy
niej wszystkiego? Zwykle muszę się kłócić o każdy zabieg. A teraz będzie cicha i
posłuszna.
Roarke uniósł brew i położył dłoń na ramieniu Eve.
–
Tylko bez żadnych ekstrawagancji – ostrzegł, po czym odchrząknął. Nie miał nic
przeciwko stawieniu czoła wściekłości Eve, ale nie tej, jaką musiałby znieść,
gdyby wyraził zgodę na ufarbowanie jej włosów na różowo. - każę przynieść nam
coś do jedzenia. Zaraz wracam.
Słyszała głosy i czyjś śmiech. Były jednak odległe i rozproszone. Mgliście
zdawała sonie sprawę z tego, że odurzono ją narkotykiem. Roarke zapłaci jej za to.
Marzyła, żeby ją objął, by mogła poczuć ciepło rozchodzące się po ciele.
Ktoś masował jej plecy i ramiona. Wydała z siebie niski, przeciągły jęk rozkoszy,
który jednak nie wyszedł poza jej świadomość.
Poczuła gdzieś blisko zapach Roarke'a.
Potem znalazła się w wodzie, ciepłej, wirującej. Unosiła się na niej, lekka i
swobodna jak płód w łonie matki, rozkoszując sie błogim spokojem.
Nagle poczuła palący ból w ramieniu. Posłyszała czyjś jęk. A potem łagodny chłód
ugasił ogień.
Poczuła, że spada, niżej, coraz niżej, aż dotknęła miękkiego dna. Skuliła się na nim
i zapadła w głęboki sen.
Kiedy się wynurzyła, było ciemno. Zdezorientowana wsłuchiwała się we własny
oddech. Leżała na brzuchu, czując na skórze przyjemne ciepło miękkiej pościeli.
Uświadomiła sobie, że znajduje się we własnym łóżku. Obróciła się na bok i
poczuła tuż obok nogi Roarke'a.
–
Obudziłaś się?
Jego głos brzmiał pewnie, jakby w ogóle nie spał, co zawsze wprawiało ją w lekką
irytację.
–
Co...
–
Już prawie rano.
Uświadomiła sobie, że jest naga, a skórę ma miękką jak jedwab i pachnie jak
świeże brzoskwinie.
–
Jak się czujesz?
Nie mogła w to uwierzyć, lecz była rozluźniona i wypoczęta.
–
Dobrze – odparła po chwili wahania.
–
W takim razie czas na ostatni etap programu relaksacyjnego.
Przywarł do jej ust z cichym westchnieniem, rozsuwając językiem wargi. Myśli,
które zdążyły wrócić na swoje miejsce, znów się rozpierzchły, ustępując miejsca
pożądaniu.
–
Przestań. Nie...
–
Chcę cię smakować. - Przesunął wargami wzdłuż jej szyi. - Dotykać. - Powiódł
dłonią w górę i dół biodra, rozsuwając jej nogi. - posiąść.
Kiedy wszedł w nią wolno, była rozpalona i gotowa.
Oczy jej pociemniały i zaszły mgłą. Sączący się przez okno świt zmienił się w
atrament. Roarke wyglądał teraz niczym cień, poruszający się w niej ze wzrastającą
siłą. Orgazm przyszedł niespodziewanie, zanim zdążyła odnaleźć jego rytm.
Powolne, łagodne, długie suwy potęgowały rozkosz splecionych ciał. Oddechy
stawały się coraz szybsze, biodra poruszały się zgodnym rytmem, usta chłonęły ciche
jęki.
Zalały ją fale rozkoszy i uniosły na szczyt. Kiedy poczuła, że ciało Roarke'a
sztywnieje, otoczyła go nogami. Wbił się w nią po raz ostatni, po czym ukrył twarz
we włosach, wdychając jej zapach.
–
Czujesz się znacznie lepiej – wymruczał, owiewając oddechem jej skórę.
–
Uważasz, że to zabawne? - Zsunęła się z niego, odgarnęła włosy z czoła i usiadła
na łóżku. - Terroryzujesz mnie i zmuszasz do łykania środków uspokajających.
–
Nie mógłbym cię do niczego zmusić, gdybyś nie znajdowała się na granicy
wyczerpania. - usiadł. - Światła, dziesięć procent. - Pokój wypełnił się miękkim
światłem. - Dobrze wyglądasz – powiedział, patrząc na gniewną, lecz wypoczętą
twarz. - Pomimo ekstrawaganckich gustów Trina wie, co jest dla ciebie dobre.
Z trudem powstrzymał wybuch śmiech, kiedy Eve otworzyła usta i wytrzeszczyła
oczy.
–
Pozwoliłeś jej pastwić się nade mną, kiedy byłam nieprzytomna? Ty sadystyczny,
podstępny draniu – wykrzyknęła, lecz zamiast wymierzyć cios, wyskoczyła z
łóżka i pobiegła do lustra.
Poczuła ulgę, kiedy okazało się, że wygląda normalnie. Co jednak nie uspokoiło
wrzącego w niej gniewu.
–
Powinnam was oboje wsadzić do pudła.
–
Mavis też w tym brała udział – powiedział wesoło. Od dawna nie poruszała się z
równą szybkością i zwinnością, pomyślał. I z oczu zniknęły cienie. - Och i
Summerset.
Nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Dowlokła się do łóżka i opadła na nie.
–
Summerset? - powtórzyła słabym głosem.
–
Zajął się twoim ramieniem, kiedy przykładałem opatrunek. Mięśnie ci się
gotowały. Czemu, do diabła, nie zachowujesz się normalnie, kiedy coś cię boli?
–
Summerset – zdołała jedynie wykrztusić.
–
Jak wiesz, przeszedł kurs medyczny. Rozmasował ci jedynie ramię. Jak tam ręka?
Po raz pierwszy od kilku dni nie czuła bólu, a całe ciało aż kipiało energią i
świeżością. Nie znaczyło to jednak, że akceptuje metody Roarke'a.
Zerwała się z łóżka, chwyciła szlafrok i wsunęła ręce w rękawy.
–
Zamierzam skopać ci tyłek.
–
W porządku. - Wstał i również sięgnął po szlafrok. - Będzie to uczciwszy
pojedynek niż wczoraj wieczorem. Chcesz to załatwić to tu czy na sali
gimnastycznej?
Skoczyła na niego, zanim zdążył dokończyć zdanie. Chciał zrobić unik, lecz Eve
była szybsza. Po chwili leżał rozciągnięty na łóżku, a jego żona siedziała na nim
okrakiem z kolanami wciśniętymi między nogi.
–
Widzę, że wróciłaś do formy, poruczniku.
–
Jesteś cholernie dowcipny. Powinnam wbić ci jaja po same uszy, mądralo.
–
Dobrze chociaż, że zrobiliśmy z nich użytek. - Uśmiechnął się, niepomny na
grożące mu niebezpieczeństwo, po czym dotknął jej policzka. Rozproszył jej
uwagę na tyle, by chwycić ją za ramiona i przewrócić na plecy.
–
A teraz posłuchaj. - Uśmiech zniknął z jego twarzy. - Bez względu na to, co trzeba
będzie zrobić i kiedy, nie zawaham się przed niczym, lepiej, żebyś się do tego
przyzwyczaiła.
Puścił ją i wstał, widząc, że jej oczy zmieniają się w szparki. Westchnął ciężko i
wcisnął dłonie w kieszenie szlafroka.
–
Do jasnej cholery! Kocham cię.
Te dwa zdania, wypowiedziane z mieszaniną gniewu i rezygnacji, trafiły ją prosto
w serce. Stał przed nią ze zmierzwionymi od snu i seksu włosami, a w intensywnie
błękitnych oczach płonęły zniecierpliwienie i miłość.
Kłębiące się w niej uczucia odnalazły nagle swoje miejsce.
–
Wiem. Przepraszam. Miałeś rację. - Przeczesała palcami włosy, zbyt
zdenerwowana, by dostrzec błysk zaskoczenia w jego oczach. - Nie podobają mi
się twoje metody, ale miałeś rację. Wzięłam zbyt ostre tempo, chociaż nie
wróciłam jeszcze do pełnej formy. Powtarzałeś mi od kilku dni, bym wypoczęła,
ale nie chciałam słuchać.
–
Dlaczego?
–
Bałam się. - Ciężko przyszło jej to wyznanie, chociaż wiedziała, że przed nim nie
musi niczego ukrywać.
–
Bałaś się? - Podszedł do niej, usiadł na łóżku i wziął ją za rękę. - Czego?
–
Że nie będę w stanie wrócić do pracy. Że nie będę na tyle silna i ostra, by
podejmować nowe wyzwania. A gdybym nie mogła... - Zamknęła oczy. - Muszę
być gliną. Muszę pracować. W przeciwnym razie będę zgubiona.
–
Mogłaś mi o tym powiedzieć.
–
Nie miałam odwagi przyznać się do tego nawet przed sobą. - Przetarła palcami
oczy, czując wilgoć po powiekami. - Odkąd wróciłam, zajmowałam się głównie
papierkową robotą i zeznaniami w sądzie. To moje pierwsze śledztwo od czasu
przymusowego urlopu. Jeśli sobie nie poradzę...
–
Poradzisz sobie.
–
Wczoraj Whitney kazał mi iść do domu. Zagroził, że odbierze mi sprawę, jeśli go
nie posłucham. Wróciłam, a ty napadłeś na mnie i nafaszerowałeś narkotykami.
Ścisnął jej dłoń.
–
Nie była to najlepsza pora. Myślę jednak, że w obu przypadkach chodziło o to,
byś odpoczęła, nie zaś o podważenie twoich możliwości.
Złapał ją za podbródek i musnął kciukiem zagłębienie w brodzie.
–
Eve, czasami sprawiasz wrażenie, jakbyś w ogóle siebie nie znała. Za każdym
razem stawiasz siebie pod ścianą, tylko że teraz nie miałaś dość siły. Jesteś tą
samą policjantką, którą poznałem zeszłej zimy. Czasami przeraża mnie to.
–
I niech tak dalej będzie. - popatrzyła na ich splecione dłonie. - Ale nie jestem już
tą samą osobą, którą wtedy byłam. - uniosła głowę i spojrzała mu w oczy. - I nie
chcę być. Chcę pozostać taka, jaka jestem teraz. Jacy jesteśmy oboje.
–
To dobrze. - Pocałował ją. - Bo jesteśmy zdani na siebie.
Wsunęła mu dłoń we włosy, by pogłębić pocałunek.
–
To całkiem niezły układ, ale... - Uszczypnęła go lekko w dolną wargę, po czym
ugryzła na tyle mocno, by wrzasnął z bólu i zaskoczenia. - Jeżeli jeszcze raz
pozwolisz Summersetowi dotknąć mnie bez mojej zgody... - Wstała, odetchnęła
głęboko i pomyślała, że czuję się wspaniale. - ogolę ci jaja, kiedy będziesz spał.
Umieram z głodu – dodała. - Zjesz śniadanie?
Zastanawiał się przez chwilę nad jej słowami, po czym przeciągnął dłonią po
długich czarnych włosach. Na szczęście mam lekki sen, pomyślał.
–
Tak, chętnie.
Rozdział 15
Eve spacerowała niecierpliwie po biurze doktor Miry z wynikami analizy danych
Rudy'ego. Konieczna była teraz opinia policyjnego konsultanta, by móc go ponownie
ściągnąć na przesłuchanie i, jak dobrze pójdzie, zamoknąć w pudle.
Czas spłynął i tak czy owak morderca wkrótce podejmie próbę zaatakowania
kolejnej ofiary.
–
Czy powiadomiła ją pani, że czekam? - zwróciła się z pytaniem do sekretarki
Miry.
Dziewczyna, przyzwyczajona do takich reakcji, nawet nie uniosła wzroku znad
papierów.
–
Ma sesję z pacjentem. Przyjmie panią, jak tylko będzie mogła.
Czując w sobie przypływ energii, Eve znów zaczęła chodzić po pokoju. Obrzuciła
krytycznym spojrzeniem wiszący na ścianie obraz, przedstawiający w ciepłych
barwach jakieś nadmorskie miasteczko, po czym podeszła do małego autokucharza.
Wiedziała, że nie znajdzie w nim kawy. Mira wolała, by jej pacjenci i
współpracownicy pili herbatę lub napoje uspokajające.
Kiedy drzwi do gabinetu Miry otworzyły się, Eve natychmiast odwróciła się w tę
stronę.
–
Doktor Miro... - Urwała zaskoczona na widok Nadine Furst.
Reporterka spłonęła rumieńcem, po czym wyprostowała się i spojrzała śmiało w
gniewne oczy Eve.
–
Jeśli będziesz nachodzić mojego konsultanta, stracisz źródło informacji i
znajdziesz się na czarnej liście.
–
Jestem tu prywatnie – odparła sztywno Nadine.
–
Zachowaj te gadki dla swoich widzów.
–
Powtarzam, że przyszłam tu w prywatnej sprawie. - Uniosła dłoń, zanim Mira
zdążyła się odezwać. - Doktor Mira pomaga mi pozbierać się po... tym
zeszłorocznym wypadku. Ocaliłaś mi życie, Dallas, a ona pomaga mi zachować
zmysły. Potrzebuję pomocy, to wszystko. A teraz zejdź mi z drogi...
–
Przepraszam. - Eve nie była pewna, czy czuję się bardziej zaskoczona czy
zawstydzona, lecz jedno i drugie uczucie nie należało do przyjemności. -
Napadłam na ciebie. Wiem,. Co znaczy mieć złe wspomnienia. Przepraszam,
Nadine.
–
W porządku.
Reporterka wzruszyła ramionami i wyszła z pokoju. Jej kroki odbiły się echem w
korytarzu i powoli ucichły.
–
Wejdź, Eve – powiedziała obojętnym tonem Mira, po czym zamknęła drzwi do
gabinetu.
–
Naskoczyłam na nią, a nie powinnam. - Eve wsunęła ręce do kieszeni spodni, by
nie zaciskać ich pod wpływem pełnego dezaprobaty spojrzenia Miry. - Nie dawała
mi spokoju z tym śledztwem, a za kilka godzin ma być konferencja prasowa,
myślałam więc, że próbuje wcześniej się czegoś dowiedzieć.
–
Jesteś zbyt nieufna w stosunku do ludzi. - Mira usiadła i wygładziła spódnicę. -
Ale potrafisz szybko przeprosić, co zapewne wypływa z podszeptu serca. Jesteś i
zawsze byłaś pełna sprzeczności.
–
Nie przyszłam tu rozmawiać o sobie – powiedziała Eve, po czym spytała z troską
w głosie: - jak ona się czuję?
–
Nadine to silna i zdecydowana kobieta, o czym chyba wiesz. Nie mogę nic więcej
powiedzieć. Obowiązuje mnie tajemnica zawodowa.
Eve westchnęła.
–
Pewnie jest teraz wściekła na mnie. Zgodzę się na wywiad i znowu będzie dobrze.
–
Ona bardzo ceni sobie twoją przyjaźń. Nie tylko informacje, które jej
przekazujesz. Ale siadaj, nie zamierzam prawić ci kazania.
Eve skrzywiła się, odkaszlnęła i położyła na biurku materiały, które ze sobą
przyniosła
–
Sprawdziłam, jakie jest prawdopodobieństwo, że Rudy maczał w tym palce –
powiedziała. - W świetle obecnych danych wynosi ono osiemdziesiąt sześć i sześć
dziesiątych procent. To wystarczy, by go zamknąć, ale byłoby łatwiej, gdybyś
poddała go testom. Rollins powiedziała, że adwokat Rudy'ego przystał na to.
–
Tak. Umówiłam się z nim na dzisiejsze popołudnie, skoro tak ci się spieszy.
–
Muszę mieć jak najwięcej informacji o jego psychice, skłonnościach do przemocy.
Potrzebuję trochę czasu na znalezienie dowodów. To twarda sztuka, nie załamie
się i nie pójdzie na ugodę. Jeśli jego siostra coś wie, muszę to z niej wyciągnąć.
–
Zrobię, co będę mogła. Domyślam się, jak ciężko musicie pracować ty i twój
zespół. Mimo to- przechyliła głowę na bok – wyglądasz na wypoczętą. Ostatnim
razem, jak tu byłaś, obawiałam się trochę o ciebie. Nadal uważam, że za wcześnie
wróciłaś do pracy.
–
Nie tylko ty tak uważasz – odparła Eve, wzruszając ramionami. - Nic mi nie jest.
Wczoraj wieczorem poddałam się sesji relaksacyjnej i spałam dziesięć godzin.
–
Naprawdę? - uśmiechnęła się Mira. - A jak Roarke zdołał cię do tego namówić.
–
Uśpił mnie. - Zmarszczyła brwi, kiedy Mira wybuchnęła głośnym śmiechem. -
Wygląda na to, że popierasz jego metody.
–
Och, całkowicie. Doskonale do siebie pasujecie, Eve. Przyjemnie na was patrzeć
Nie mogę się już doczekać spotkania z wami wieczorem.
Eve skrzywiła się na myśl o przyjęciu, lecz zaraz uśmiechnęła się, słysząc kolejny
wybuch śmiechu Miry.
–
Przygotuj mi profil Rudy'ego, to może będę w nastroju do zabawy.
Widok McNaba grzebiącego w jej biuru nie poprawił nastroju Eve.
–
Nie trzymam już tam batoników, mądralo.
Wyprostował się gwałtownie, uderzając biodrem o kant szuflady i przycinając
sobie palce przy zasuwaniu. Jęknął z bólu, co zdecydowanie poprawiło humor Eve.
–
Chryste, Dallas. - Skrzywił się i wsunął do ust palce. - Równie dobrze mogła mi
pani strzelić nad uchem.
–
Powinnam dać ci za to w pysk. Wykradanie przełożonemu batoników to poważna
sprawa. Nie mogę bez nich żyć.
–
W porządku. - Udał skruszonego, uśmiechnął się, po czym podsunął jej krzesło. -
Ładnie pani dziś wygląda.
–
Nie podlizuj się, McNab. - Klapnęła na krzesło i wyciągnęła nogi. - Jeżeli chcesz
mi się przypodobać, to uracz mnie dobrymi wiadomościami.
–
Przejrzałem raporty finansowe i znalazłem w Ś pliku osiem skarg przeciw
Hollowayowi.
–
Ś pliku?
–
Śmierdzącym pliku – wyjaśnił z uśmiechem. - Są w nim różne brzydkie sprawy,
które chcieli ukryć. Na przykład to, że osiem kobiet dostało gratisowe usługi tak
jak Peabody. Zabiegi w salonie, dodatkowe listy kandydatów lub zniżkowe talony.
–
Kto je firmował?
–
Różnie. Ale ona musiała o wszystkim wiedzieć. Jej podpis figuruje na trzech
skargach.
–
Dobra, dzięki temu możemy włączyć Piper do sprawy, ale nic poza tym. Mogę to
wykorzystać, by ją przycisnąć.
–
Znalazłem jeszcze coś ciekawego – powiedział McNab i przysiadł na biurku.
Eve rzuciła my groźne spojrzenie.
–
Na tyle interesujące, by nie skopać cię z mojego biurka?
–
To się okaże. Znalazłem notatkę sprzed sześciu miesięcy dotyczącą Donniego
Raya i świeższą z pierwszego grudnia.
Eve poczuła lekki skurcz serca.
–
Co to za notatka?
–
Od Rudy'ego do konsultantów z zaleceniem, by nie kierować Donniego Raya do
Piper. On sam miał się nim zająć. Druga notatka to taka mała reprymenda za to, że
jakiś facet zlekceważył jego polecenie.
–
To bardzo interesujące i może się przydać. Wynika z tego, że Rudy nie chciał, że
by Donnie Ray kręcił się koło Piper. Znalazłeś coś na temat dwóch pozostałych
ofiar?
–
Nic szczególnego.
Zabębniła palcami o blat biurka.
–
Może poddali się jakimś badaniom medycznym lub psychologicznym zabiegom?
–
Oboje wysterylizowali się. - McNab zgiął się wpół, jakby poczuł zimny dotyk
lasera na własnych genitaliach. - pięć lat temu zniknęli z rynku reprodukcyjnego.
–
Co jeszcze?
–
Z akt wynika, że Piper uczestniczyła w tygodniowych sesjach terapeutycznych w
Instytucie Równowagi. W zeszłym roku spędziła miesiąc w ich ośrodku na
Optimie II. Słyszałem, że śpią tam w wannach z błotem i jedzą tylko makaron.
–
To ci dopiero przyjemność. A on?
–
Na niego nic nie znalazłem.
–
No to dziś będzie miał sesję terapeutyczną. Dobra robota, McNab. - Spojrzała
przez ramię na wchodzącą Peabody. - Co za wyczucie czasu. Zajmiecie się teraz
tym łańcuszkiem z czterema ptaszkami. Chcę wiedzieć, gdzie go kupił. Robi się
nieuważny. Może i tu popełnił błąd.
Peabody starannie omijała wzrokiem McNaba.
–
Ale...
–
Zamierzam przycisnąć Piper, nie mogę więc zabrać cię ze sobą. Jeśli będziecie
stąd wychodzić, macie wyjść razem. - Wstała. - Jeżeli nie wybrał jeszcze piątej
ofiary, to właśnie jej szuka. Macie być ze mną w stałym kontakcie.
–
Wyluzuj się, Peabody – warknął McNab, kiedy Eve wyszła.
–
Pocałuj nie gdzieś.
Eve udało się opanować chicho, słysząc, jak asystentka używa jej własnych
zwrotów, nie wytrzymała jednak, kiedy McNab spytał wesoło:
–
Gdzie?
Eve starannie wybrała czas na rozmowę z Piper. Jeśli adwokat Rudy'ego miał dość
rozumu w głowie, to właśnie przekonuje swojego klienta o konieczności poddania się
testom. Miała godzinę na złamanie Piper. Potem musiała wrócić do centrali na
konferencję prasową.
Tym razem recepcjonistka nie robiła jej trudności i po prostu wpuściła do środka.
Piper powitała ją w drzwiach gabinetu. Miała bladą twarz i podkrążone oczy.
–
Poruczniku, mój adwokat powiedział, że nie muszę z panią rozmawiać, i radził
mi, żebym nic nie mówiła, chyba że będzie to formalne przesłuchanie w
obecności mojego doradcy.
–
Jeśli chcesz tak to rozegrać, proszę bardzo. Możemy zaraz jechać do centrali albo
porozmawiać w zaciszu gabinetu o tym, dlaczego Rudy nie chciał, abyś
zajmowała się Donnie Rayem Miachelem.
–
Nie ma o czym mówić – odparła Piper. W jej głosie zabrzmiała niepewność. -
Niczego się w tym pani nie doszuka.
–
W takim razie dlaczego po prostu mi tego nie wyjaśnisz?
Nie czekając na zaproszenie, weszła do gabinetu i usiadła w fotelu. Piper przez
chwilę zmagała się ze sobą.
–
Donnie Ray podkochiwał się we mnie, to wszystko – powiedziała w końcu.- Nie
miało to jednak żadnych skutków.
–
To po co była ta notatka dla konsultantów?
–
Na wszelki wypadek. By uniknąć... kłopotów.
–
Często miewacie kłopoty?
–
Nie.
Piper zamknęła drzwi gabinetu. Na jej policzkach wykwitły rumieńce
zdenerwowania. Srebrzyste włosy miała dziś zebrane w kok. Odsłonięta twarz
sprawiała wrażenie jednocześnie dojrzałej i kruchej.
–
W ogóle się nie zdarzają. Pomagamy ludziom połączyć się, znaleźć miłość.
Często kończy się to małżeństwem. - Splotła dłonie. Mogę pani pokazać
mnóstwo listów od naszych klientów, w których dziękują za pomoc. Od ludzi,
którym pomogliśmy się odnaleźć. Najważniejsze jest uczucie, prawdziwa miłość.
–
Czy wierzysz w miłość, Piper? - spytała Eve, nie spuszczając z niej wzroku.
–
Oczywiście.
–
Co byś zrobiła dla swego ukochanego, by go przy sobie zatrzymać?
–
Wszystko.
–
Opowiedz mi o Donnie Rayu.
–
Spotkałam się z nim kilka razy. Chciał, żebym posłuchała jak gra. - Westchnęła,
po czym usiadła w fotelu. - Takie chłopięce zauroczenie. To nie było tak jak z
Hollowayem. Ale Rudy uznał, zresztą słusznie, że skoro jest naszym klientem,
lepiej będzie ograniczyć te spotkania.
–
Lubiłaś słuchać, jak Donnie Ray gra?
Nikły uśmiech błysnął w kącikach ust Piper.
–
Mogłabym polubić, gdyby chodziło tylko o to. Ale on wyraźnie dawał do
zrozumienia, że oczekuje czegoś więcej. Nie chciałam urazić jego uczuć. Nie
mogłabym zranić czyjegoś serca.
–
A co z twoim sercem? Jakie miejsce zajmuje w nim twój związek z bratem?
Wyprostowała się.
–
Nie mogę i nie będę o tym z panią rozmawiać.
–
Kto podjął decyzję o sterylizacji?
–
Posuwa się pani za daleko.
–
Czyżby? Masz dwadzieścia osiem lat.- Spostrzegła, że drżą jej wargi. -
Zniszczyłaś szansę na posiadanie własnych dzieci, ponieważ nie mogłaś
ryzykować zajścia w ciążę z własnym bratem. Od lat się leczysz. Zamknięto ci
drogę do nawiązania znajomości z innym mężczyzną. Ukrywacie wasz związek,
płaciliście szantażyście, by mieć pewność, że zostanie on w ukryciu, bo
kazirodztwo to ciemny i wstydliwy sekret.
–
Pani tego nie rozumie,
–
Doskonale to rozumiem. - Ale mnie do tego zmuszono, pomyślała. Byłam
dzieckiem, nie miałam wyboru. - Wiem, przez co musisz przechodzić – dodała.
–
Ja go kocham. Nie ma dla mnie znaczenia, czy to jest złe, wstydliwe, wstrętne. On
jest całym moim życiem.
–
W takim razie dlaczego się boisz? - spytała Eve. - Boisz do tego stopnia, że go
kryjesz, chociaż zastanawiasz się , czy to nie on jest mordercą. Z miłości?
Pozwalałaś Hollowayowi napastować klientki, a to stawia się na równi ze
stręczycielką nielegalnych dziwek.
–
My tylko staraliśmy się znaleźć mu kobietę o podobnych zainteresowaniach.
–
A kiedy wam się nie udało i klientki zaczęły się skarżyć, płaciliście im –
dokończyła Eve. - Czy tego właśnie chciałaś, czy to był pomysł Rudy'ego?
–
To jest biznes. Rudy lepiej się zna na interesach niż ja.
–
Czy tak właśnie to sobie tłumaczycie? A może nie możecie już z tym żyć? Czy
Rudy był z tobą tego wieczoru, kiedy zamordowano Donniego Raya? Czy możesz
spojrzeć mi w oczy i przysiąc, że był z tobą przez całą noc?
–
Rudy nie byłby zdolny do czegoś podobnego.
–
Czy jesteś tego pewna na tyle, że zaryzykowałabyś kolejną śmierć? Jeśli nie dziś
w nocy, to jutro.
–
Ten, który zabija tych ludzi, jest szalony: zdesperowany, okrutny i szalony.
Gdybym uważała, że może to być Rudy, nie miałabym po co żyć. Stanowimy
jedność, więc to, co jest w nim byłoby również we mnie. Nie mogłabym z tym
żyć. - Ukryła twarz w dłoniach. - Dłużej tego nie zniosę. Nie chcę z panią
rozmawiać. Jeśli oskarża pani Rudy'ego, tym samym oskarża mnie. Nic więcej nie
powiem.
Eve wstała z fotela.
–
Bez względu na to, co ci powiedział Rudy, nie jesteś jego częścią, Piper. Jeśli
chcesz się z tego wyzwolić, znam kogoś, kto może ci pomóc.
Choć czuła, że to i tak nic nie da, wyjęła swoją wizytówkę i zapisała na odwrocie
nazwisko doktor Miry oraz numer kontaktowy. Zostawiła ją na oparciu fotela i
wyszła bez słowa.
Kiedy wsiadała do samochodu, szalała w niej burza uczuć. Odczekała chwilę, aż
dojdzie do siebie, po czym zerknęła na zegarek. Do konferencji pozostało niewiele
czasu, ale jeszcze zdąży coś załatwić.
Włączył podręczny wideokom i wywołała Nadine.
–
czego chcesz, Dallas? Nie mam teraz czasu. Za godzinę jest konferencja prasowa.
–
Spotkamy się w „Przyziemiu” za piętnaście minut. Przyprowadź ze sobą ekipę.
–
Nie mogę...
–
Możesz. - Przerwała połączenie i ruszyła w kierunku centrum.
Wybrała klub „Przyziemie” przez sentyment, a częściowo dlatego, że było tam o
tej porze stosunkowo spokojnie. Właściciel był jej przyjacielem i zadba o to, by jej
nie przeszkadzano.
–
Co ty tu robisz, biała kobieto? - spytał z uśmiechem Crack. Miał prawie dwa
metry wzrostu, ciemną twarz i łysą, połyskującą niczym lustro czaszkę. Ubrany
był w kurtkę z pawich piór, skórzane spodnie tak opięte, że Eve z troską
pomyślała o jego genitaliach, i czerwone długie buty.
–
Mam tu umówione spotkanie – odparła i rozejrzała się po klubie. O tej porze nie
było tu nikogo, z wyjątkiem sześciu tancerek, odbywających próbę na scenie, i
kilku podejrzanie wyglądających klientów.
Pewnie wkrótce do obiegu kilkanaście uncji nielegalnych narkotyków, pomyślała.
–
Masz zamiar sprowadzić tu więcej glin? - Spojrzał na dwóch chudych dealerów,
którzy zmyli się do toalety. - Ktoś tu dzisiaj będzie stratny.
–
Nie przyszłam na rewizję. Mam spotkanie z prasą. Znajdzie się jakiś pokój, gdzie
mogłabym swobodnie porozmawiać?
–
Nadine tu przyjdzie? Nie ma sprawy. Trójka jest wolna. W razie czego będę miał
was na oku.
–
Dzięki. - W tym momencie do klubu weszła Nadine w towarzystwie kamerzysty.
Dała im znak i nie wdając się w rozmowę z Nadine weszła do środka.
–
Ciekawe miejsca wybierasz na spotkania, Dallas.- Nadine zmarszczyła nos i
powiodła wzrokiem po brudnych ścianach i zmiętoszonym łóżku, jedynym
sprzęcie w pokoju.
–
Swojego czasu też lubiłaś tu bywać, a nawet rozbierać się do rosołu i tańczyć na
scenie – zauważyła Eve.
–
To była chwila słabości – odparła Nadine z godnością, po czym dodała. - Zamknij
się, Mike – bo kamerzysta parsknął tłumionym śmiechem.
–
Masz pięć minut. - Eve usiadła na brzegu łóżka. - Możesz zadawać mi pytania
albo złożę krótkie oświadczenie. Nie dostaniesz niczego więcej ponad to, co
ujawnimy podczas konferencji prasowej, ale dowiesz się o tym dobre dwadzieścia
minut wcześniej od innych. Możesz też ujawnić informacje, o których wcześniej
rozmawiałyśmy.
–
Dlaczego?
–
Bo jesteśmy kumplami – powiedziała cicho Eve.
–
Wyjdź na chwilę, Mike. - Nadine zaczekała, aż kamerzysta przestanie gderać, i
zamknęła za nim drzwi. - Nie potrzebuję żadnej łaski.
–
Nie robię ci łaski. Dotrzymałaś umowy, nie opublikowałaś tych informacji. Teraz
moja kolej. Mam nadzieję, że przedstawisz to uczciwie. Lubię cię, nawet gdy
bywasz irytująca. Więc chcesz ten wywiad czy nie?
Twarz Nadine rozjaśnił uśmiech.
–
tak, chcę. Lubię cię, Dallas, choć zawsze bywasz irytująca.
–
Powiedz mi w skrócie, czego dowiedziałaś się o Rudym i Piper – spytała Eve.
–
Czarująca para. Ani na chwilę nie wychodzą ze swoich ról. Nie dali się
sprowokować. Świetnie zaprogramowani.
–
Kto nimi rządzi?
–
On, bez dwóch zdań. Na mój gust jest w stosunku do niej nadopiekuńczy. I skóra
cierpnie, kiedy się patrzy na ich stroje, nie mówiąc o makijażu. Ale może to cecha
bliźniąt.
–
Przepytywałaś personel?
–
A jakże. Kilku konsultantów. Wszystko tam działa jak w zegarku.
–
Jakieś plotki na temat właścicieli?
–
Nie z wyjątkiem pochwał. Nie byłam w stanie wyciągnąć od niego jednego
krytycznego zdania. - Uniosła Brew. - Czy tego właśnie szukasz?
–
Szukam mordercy – odparła Eve. - No to zaczynajmy.
–
Świetnie. - Nadine zapukała w drzwi, dając znak Mike'owi. - Oświadczenie i kilka
pytań.
–
Albo jedni, albo drugie.
–
Nie bądź taka upierdliwa. Zacznijmy od oświadczenia. - Nadine spojrzała na
łóżko, pomyślała o plamach, jakie mogli zostawić bywalcy tego miejsca i
zdecydowała się stać.
Godzinę później Eve słuchała, jak szef Policji i Bezpieczeństwa Tibble wygłasza
prawie identyczne oświadczenie z tym, które przekazała Nadine. Jednak jego styl jest
bardziej efektowny, pomyślała, drżąc z zimna, bo konferencja odbywała się na
schodach prowadzących do Wieży, w której mieściły się bura Tibble'a.
Ruch powietrzny wstrzymano na trzydzieści minut, więc tylko nieliczne pojazdy
przelatywały nad głową.
Eve była pewna, że on wie o tym, iż przekazała już oświadczenie. Mógłby ją za to
zgnoić. Skoro jednak nie zabronił jej tego, miał jakiś powód.
A Tibble nigdy nie robił niczego niepotrzebnie. Eve szanowała go, tym bardziej że
w swoim oświadczeniu nie wspomniał o żadnych dowodach, które mogłyby przydać
się w sądzie.
Kiedy dziennikarze zarzucili go gradem pytań, uniósł w górę ręce.
–
Wszystkich informacji udzieli państwu oficer prowadzący śledztwo, porucznik
Eve Dallas. - Odwrócił się i nachylił do jej ucha. - Pięć minut i nic ponad to, co
już dostali. Następnym razem proszę się cieplej ubrać.
Eve mocniej otuliła się kurtką i postąpiła krok na przód.
–
Czy macie już jakiś podejrzanych? - pało pierwsze pytanie.
Westchnęła w duchu. Nienawidziła tych rozmów z mediami.
–
Mamy na oku kilka osób.
–
Czy ofiary zostały zgwałcone?
–
Są to morderstwa na tle seksualnym.
–
Czy istnieje między nimi jakiś związek? Czy ofiary się znały?
–
Nie jestem upoważniona do udzielania informacji na ten temat. - Uniosła rękę, by
uciszyć protesty. - Mogę tylko dodać, że według nas, te sprawy mają ze sobą jakiś
związek. Jak już państwo słyszeli, wszystko wskazuje na to, że sprawcą
morderstw jest jedna osoba.
–
Święty Mikołaj przyjechał do miasta – zawołał jakiś dowcipniś, wywołując salwę
śmiechu.
Poczuła, że wzbiera w niej potężna fala gniewu i zapomniała na chwilę o
zgrabiałych z zimna dłoniach.
–
Łatwo wam się śmiać, bo nie widzieliście, co on po sobie zostawił, bo nie
musieliście powiadamiać matek i przyjaciół, że bliskie im osoby nie żyją.
Zapadła taka cisza, że słychać było szum śmigła przelatującego helikoptera.
–
Osoba odpowiedzialna za te zbrodnie tylko czeka, byście zaczęli o niej mówić.
Spełnijcie jej marzenie. Sprowadźcie śmierć tych czworga ludzi do mało
znaczącego epizodu, a z mordercy zróbcie gwiazdkę. Ale my w centrali wiemy, że
on jest groteskowy, i to bardziej niż wy. Nie mam nic więcej do powiedzenia.
Odwróciła się, ignorując okrzyki protestu i wpadła na Tibble'a.
–
Proszę na chwilę do środka, poruczniku.
Wziął ją pod rękę i omijając straże, wprowadził przez wzmocnione drzwi.
–
Dobra robota – rzucił zwięźle. - teraz, kiedy mamy za sobą ten irytujący spektakl,
muszę zabawić się w politykę z burmistrzem. Proszę wracać do pracy, Dallas, i
dorwać mi tego sukinsyna.
–
Tak jest.
–
I na litość boską niech pani włoży jakieś rękawiczki – dodał odchodząc.
Eve wsunęła jedną rękę do kieszeni, a drugą wyjęła nadajnik. Spróbowała się
najpierw połączyć z Mirą, ale powiedziano jej, że pani doktor jest w trakcie
przeprowadzania testów. Wobec tego wywołała Peabody.
–
Macie coś na temat tego naszyjnika?
–
Tak. Zrobiono go w salonie jubilerskim „Wisiorki i Paciorki” na Piątej na
specjalne zamówienie. Sprawdzają teraz rachunki, ale sprzedawczyni powiedziała,
że przypomina sobie klienta, który osobiście przyszedł go odebrać. Mają też
kamery bezpieczeństwa.
–
Spotkamy się na miejscu.
–
Poruczniku.
Odwróciła się i ujrzała przed sobą wymizerowaną twarz Jerry'ego Vandorena.
–
Jerry, co ty tutaj robisz?
–
Dowiedziałem się o konferencji prasowej. Chciałem... - Uniósł ręce, po czym
pozwolił im opaść. - Chciałem posłuchać, co pani powie. Chciałbym pani
podziękować.
Urwał i rozejrzał się wokół nieprzytomnym wzrokiem.
–
Jerry. - Wzięła go za rękę i odprowadziła na bok, zanim dziennikarze zdążyli
wywąchać nową sensację i rzucić się na niego. - Powinieneś wrócić do domu.
–
Nie mogę spać. Nie mogę jeść. Co noc o niej śnię. Kiedy ją widzę, to tak, jakby
żyła. - Westchnął głęboko. - A potem budzę się i jej nie ma. Wszyscy mówią, że
powinienem leczyć się z tego smutku. Ja nie chcę się z tego wyleczyć, nie chcę
przestać czuć do niej tego, co czuję.
To nie była jej działka, nie mogła się jednak odwrócić od tego krwawiącego serca.
–
Ona nie chciałaby, żebyś cierpiał, Jerry. Zbyt mocno cię kochała.
–
Ale jeśli przestanę cierpieć, ona odejdzie. - Zacisnął powieki, po czym znowu je
otworzył. - Chciałem tylko powiedzieć, że doceniam to, co pani tam mówiła: że
nie pozwoli z tego żartować. Wie, że pani go powstrzyma. - W jego oczach
pojawiło się błaganie. - Powstrzyma go pani, prawda?
–
Tak. Ma taki zamiar. Chodź. - Poprowadziła go do bocznego wyjścia. -
Znajdziemy taksówkę. Mówiłeś, że gdzie mieszka twoja matka?
–
Moja matka?
–
Tak. Pojedź do matki, Jerry. Spędź z nią trochę czasu.
Zmrużył oczy pod wpływem słońca, kiedy wyszli na zewnątrz.
–
Niedługo Boże Narodzenie.
–
Tak. - Dała znak mundurowemu, który stał oparty o wóz policyjny. Lepsze to niż
taksówka, pomyślała. - Spędź te święta z rodziną, Jerry. Marianna na pewno by
tego chciała.
Musiała wyrzucić z myśli Jerry'ego Vandorena i jego smutek i skupić się na
następnej sprawie. Po przedarciu się przez wzmożony ruch uliczny, zatrzymała
samochód w niedozwolonym miejscu przed sklepem jubilerskim, włączyła służbowe
światło sygnalizacyjne i ruszyła chodnikiem, torując sobie drogę wśród tłumu
przechodniów.
Był to jeden ze sklepów, do którego, jak przypuszczała, mógł zaglądać Roarke, by
wybrać jedną z owych przyciągających wzrok błyskotek i zostawić tu kilkaset
tysięcy.
Salon zaprojektowany w odcieniu różu i złota przypominał wnętrze muszli. Z
głośników płynęła cicha muzyka, przywodząca na myśli kościół. Zdobiące wnętrze
kwiaty były świeże, podłogę przykrywał gruby dywan, a drzwi strzegł uzbrojony
strażnik.
Pogardliwym spojrzeniem zmierzył jej kurtkę i zniszczone buty, więc pokazała mu
odznakę i z satysfakcją obserwowała, jak z jego twarzy znika szyderczy uśmiech.
Minęła go, stąpając po jasnoróżowym dywanie, i rozejrzała się po sklepie. W
miękkim fotelu siedziała kobieta ubrana w futro z notek, pochłonięta wybieraniem
brylantowych czy rubinowych kolii. Wysoki mężczyzna o przyprószonych siwizną
włosach, z przewieszonym przez ramię paltem, oglądał złote zegarki. Prócz nich było
jeszcze dwóch strażników i chichocząca blondynka w towarzystwie przysadzistego
mężczyzny, który mógłby być jej dziadkiem, i który najwyraźniej miał więcej
pieniędzy niż rozumu.
Bystry wzrok Eve zauważył też kamery bezpieczeństwa ukryte w ozdobnym
gzymsie pod sufitem z kasetonami. Z prawej strony biegły w górę spiralnie kręcone
schody. Jeśli dama poczuła się zmęczona oglądaniem ton złota i kamieni, mogła
skorzystać z błyszczącej windy.
Podeszła do oszklonej lady, pod którą wyłożono bransolety zdobione drogimi
kamieniami i zlustrowała sprzedawcę. Nie okazał przestrachu na jej widok. Sprawiał
wrażenie równie wymuskanego, jak leżąca przed nim biżuteria, lecz usta miał
zaciśnięte i wyraz znudzenia w oczach.
–
czym mogę pani służyć? - spytał tonem, w którym brzmiał sarkazm.
–
Chciałabym się widzieć z kierownikiem.
Pociągnął nosem i pochylił głowę tak, że w jego blond włosach odbiło się światło.
–
Czy ma pani jakiś problem?
–
To zależy od tego, jak szybko sprowadzi pan kierownika.
Skrzywił się, jakby poczuł w ustach nieprzyjemny smak.
–
Jedną chwileczkę. Tylko proszę nie dotykać lady. Przed chwilą została wytarta.
Mały gnojek, pomyślała i zanim wrócił w towarzystwie szczupłej atrakcyjnej
brunetki, zdążyła zostawić pół tuzina śladów na błyszczącym szkle.
–
Dzień dobry. Nazywam się Kates. Jestem tu kierowniczką. Czym mogę służyć?
–
Porucznik Dallas z policji kryminalnej. - Uśmiech kobiety był znacznie milszy od
uśmiechu sprzedawcy, więc Eve pokazała jej odznakę, osłaniając ją przed
wzrokiem klientów. - Moja asystentka kontaktowała się z wami w sprawie
naszyjnika.
–
A tak, przypominam sobie. Czy moglibyśmy porozmawiać w moim biurze.?
–
Oczywiście.- Eve zerknęła w stronę drzwi i zobaczyła wchodzących Peabody i
McNaba. Dała im znak, by poszli za nią.
–
Dokładnie pamiętam ten naszyjnik – powiedziała pani Kates, wprowadzając ich
do małego, przytulnego pokoju. Wskazała ręką dwa krzesła z wysokimi oparciami
i usiadła za biurkiem. - Mój mąż go zrobił. Niestety, nie mogłam się z nim
skontaktować, myślę jednak, że jestem w stanie udzielić państwu wszystkich
niezbędnych informacji.
–
Czy ma pani dokumentację tego naszyjnika?
–
Tak. Sprawdziłam w komputerze i nagrałam wszystko na dyskietkę. - Otworzyła
leżącą na biurku kopertę, sprawdziła jej zawartość, po czym przekazała ją Eve. -
Naszyjnik został wykonany z czternastokaratowego złota, w kształcie krótkiego
łańcuszka z czterema stylizowanymi ptakami. Misterna robota.
Nie wyglądał pięknie na szyi Hollowaya, pomyślała Eve.
–
Mikołaj Claus – mruknęła, odczytując nazwisko klienta. Pewnie uznał to za dobry
żart, pomyślała. - czy sprawdziła pani jego tożsamość?
–
To nie było konieczne. Płacił gotówką, dwadzieścia procent z góry, reszta po
wykonaniu. - Splotła dłonie. - Poznaję panią, poruczniku. Czy dobrze się
domyślam, że ten łańcuszek ma coś w spólnego z prowadzonym przez panią
śledztwem?
–
Dobrze się pani domyśla. Czy ten Claus przychodził osobiście?
–
Tak. Chyba trzy razy. - Uniosła dłonie do ust, po czym je opuściła. - Sama z nim
rozmawiała. Średniego wzrostu, może więcej niż średniego. Szczupły, ale nie
chudy. O ładnej prezencji – dodała po namyśle. - Ciemne, dość długie włosy,
przyprószone siwizną. Bardzo elegancki, uprzejmy mężczyzna. Dokładnie
wiedział czego chce.
–
Proszę mi opisać jego głos.
–
Jego głos? - Zamrugała oczami. - Powiedziałabym wystudiowany, z lekkim
akcentem, chyba europejskim, cichu. Na pewno bym go rozpoznała. Pamiętam, że
rozmawiałam z nim przez wideokom i natychmiast poznałam, kto mówi.
–
Telefonował?
–
Raz czy dwa razy, by dowiedzieć się, jak postępuje praca.
–
Potrzebne mi będą dyskietki z kamer bezpieczeństwa i połączenia z wideokomu.
–
Zaraz je przygotuję. - Podniosła się z miejsca. - To może trochę potrwać.
–
McNab, pomóż w tym pani Kates.
–
Tak jest.
–
On musiał wiedzieć, że tu przyjdziemy – powiedziała Eve do Peabody, kiedy
zostały same. - Zostawił na miejscu zbrodni naszyjnik, który sam zamówił.
Wiedział, że go sprawdzimy.
–
Może nie przypuszczał, że stanie się to tak szybko albo że pani Kates będzie miała
taką dobrą pamięć.
–
Nie – odparła Eve, wstając z krzesła. - On o tym wiedział. Tego właśnie od nas
oczekiwał. To kolejne przedstawienie. Zagrał swoją rolę i będzie równie trudny do
rozpoznania jak w przebraniu Mikołaja. - Przespacerowała się po pokoju tam i z
powrotem. - Inne rekwizyty, inny kostium, inna scena, ale to nadal jest
przedstawienie. Dobrze się maskuje, ale nie jest taki sprytny, jak mu się wydaje.
Przyskrzynimy go dzięki próbie głosowej.
Rozdział 16
Jezu, Dallas. - Feeney wstrząsnął ramieniem, nad którym się pochylała. - Przestań
mi dyszeć nad uchem.
–
Przepraszam – Odsunęła się zaledwie o cal. - Jak długo potrwa wprowadzenie do
programu tej próbki głosu?
–
Dwa razy dłużej, jeśli będziesz mi sterczeć nad głową.
–
Dobra, dobra. - Odsunęła się i podeszła do okna. - Pada deszcz ze śniegiem –
powiedziała bardziej do siebie niż do niego. - Znowu będą korki na ulicach.
–
O tej porze roku zawsze są korki. Przez tych cholernych turystów. Wczoraj
usiłowałem zrobić jakieś zakupy świąteczne. Żonie zachciało się swetra. Ludzie
rozdrapują wszystko jak wilki ofiary. Nie wrócę tam.
–
Lepiej robić zakupy przez komputer.
–
Tak, tylko spróbuj dostać połączenie. Wszyscy naraz chcą składać zamówienia.
Nie będę się uganiał za tuzinem prezentów. Zaszyję się w norze do wiosny.
–
Tuzinem prezentów? - Odwróciła się od okna z wyrazem zaskoczenia na twarzy. -
Zamierzasz kupić żonie więcej niż jeden prezent?
–
Boże, Dallas, ty jesteś kompletnie zielona w sprawach małżeństwa – prychnął,
przebierając palcami po klawiaturze komputera. - Jeden prezent nie wystarczy.
Liczy się ilość, kobieto.
–
No to wspaniale. Jestem załatwiona.
–
Masz jeszcze kilka dni. No, gotowe.
Natychmiast zapomniała o świątecznych zakupach.
–
Puszczaj.
–
Właśnie to robię. Oto nasz gość.
Czy zastałem pana lub panią Kates?
–
Wykasowałem inne głosy. Stąd te przerwy – wyjaśnił Feeney.
Dzień dobry, pani Kates. Mówi Mikołaj Claus. Chciałem zapytać, jak przebiega
praca nad moim naszyjnikiem.
–
Mogę puścić resztę, ale ta próbka wystarczy do porównania.
–
Nieznaczny akcent – mruknęła Eve. - Niewiele można z niego wywnioskować.
Bardzo sprytne. Masz próbkę głosu Rudy'ego?
–
Tak. To fragment przesłuchania.
Radzimy naszym klientom, by spotykali się w miejscach publicznych. Każdy, kto
godzi się spotkać na gruncie prywatnym, robi to na własną odpowiedzialność.
–
Mamy już próbki głosów. To cudeńko wszystko wychwyci: wysokość tonu,
modulację, rytm, tonację. Nieważne jak zmienisz głos. To jest równie pewne jak
linie papilarne i DNA. Nie możesz go oszukać. Komputer, przejdź do punktu A i
dołącz wzorzec na ekranie i do pliku audio.
Przetwarzanie.
Eve słuchała rozmowy i obserwowała skaczące po ekranie kolorowe linie.
–
Podziel ekran – poleciła. - Wyświetl drugą próbkę pod spodem.
–
Komputer stop – rozkazał Feeney. - Mamy mały problem.
–
Co się stało?
–
Połącz próbki głosów – polecił i westchnął, kiedy punkty i linie pozostały
niezmienne. - One się nie pokrywają, Dallas. Nawet nie są podobne. Mamy do
czynienia z dwoma różnymi głosami.
–
Cholera. - Wsunęła palce we włosy. - Zaraz, niech pomyślę. A może on podłączył
do wideokomu urządzenie zniekształcające?
–
Mógł trochę namieszać, ale i tak znalazłby punkty wspólne. Jedyne, co mogę
zrobić, to przejrzeć tę próbkę głosu pod kątem elektronicznych zniekształceń i
wyeliminować je. Jednak już teraz widać, że mamy do czynienia z dwoma
facetami.
Westchnął i spojrzał na nią z ponurym wzrokiem.
–
Przykro mi Dallas. Wracamy do punktu wyjścia.
–
Tak. - Przetarła oczy. - Tak czy owak zrób analizę, dobra? A jak tam analiza części
ciała z kamer bezpieczeństwa?
–
Posuwa się wolno na przód. Mogę porównać ucho i oko Rudy'ego.
–
Nie zawadzi. Skontaktuję się z Mirą. Mam już gotowy profil.
Postanowiła wpaść do biura Miry, żeby oszczędzić sobie czasu. Nie zastała pani
doktor, lecz dowiedziała się, że wstępny raport został już przekazany na jej
wideokom. Wróciła więc do swojego pokoju, rozmyślając po drodze o próbkach
głosów.
Ten facet jest sprytny. Może nawet zna się na analizie głosowej. Mógł znaleźć
sposób, by nic nam z niej nie wyszło. A gdyby to nie on rozmawiał z jubilerem tylko
ktoś podstawiony? Nie można tego wykluczyć.
Dochodząc do biura, usłyszała czyjś śmiech. Kiedy weszła do środka, zastała
Peabody gawędzącą z Charlesem Monroe.
–
Peabody.
Asystentka natychmiast poderwała się na baczność.
–
Charles... to znaczy pan Monroe ma... chciał...
–
Opanuj swoje hormony, posterunkowa Peabody. Witaj Charles.
–
Witaj, Dallas – powiedział, wstając z fotela. - Twoja urocza asystentka
dotrzymywała mi towarzystwa, kiedy na ciebie czekałem.
–
Domyślam się. O co chodzi?
–
Może to nie ma znaczenia, ale... - Wzruszył ramionami.- Przed kilkoma
godzinami odezwała się do mnie jedna z kobiet z mojej listy partnerek. Okazało
się, że planowała na weekend wycieczka nie doszła do skutku. Pomyślała więc o
spotkaniu ze mną.
–
To fascynujące, Charles – rzuciła niecierpliwie Eve, chcąc jak najszybciej zająć
się raportem. - Ale nie czuję się upoważniona do dawania ci rad w sprawach
twojego życia towarzyskiego.
–
Sam sobie z tym poradzę. - na dowód tego puścił oko do Peabody, która spłonęła
rumieńcem. - Kiedy zastanawiałem się, czy przystać na jej propozycję,
zabawiałem ją pogawędką.
–
Do rzeczy, Charles.
Pochylił się ku niej.
–
Wszystko w swoim czasie, cukiereczku. - Żadne z nich nie zwróciło na pełne
zaskoczenia prychnięcie Peabody. - Zaczęła mi się zwierzać. Pokłóciła się z
facetem, z którym się spotykała, i wylała mi wszystkie żale. Przyłapała go z jakąś
rudą cizią. Potem opowiedziała mi, co wymyślił, by ją udobruchać. Wczoraj
wieczorem przysłał do niej świętego Mikołaja z prezentem.
Eve wyprostowała się wolno.
–
Mów dalej.
–
Tak myślałem – stwierdził z satysfakcją. - Około dziesiątek usłyszała dzwonek u
drzwi i kiedy wyjrzała przez wizjer, zobaczyła świętego Mikołaja z wielkim
srebrnym pudłem. - Pokręciła głową. - Przyznam ci się, że w tym momencie serce
mi zamarło. Tymczasem ona paplała o tym, że postanowiła nie dać draniowi
satysfakcji i nie otworzyła drzwi. Nie chciała przyjąć od niego prezentu.
–
Nie wpuściła go – mruknęła Eve.
–
Dlatego żyje i mogła odbyć ze mną tę rozmowę.
–
Może przypadkiem wiesz, czym się zajmuje?
–
Jest tancerką w balecie.
–
No to, toby pasowało – mruknęła Eve. - Potrzebne mi jej nazwisko i adres.
Peabody?
–
Tak jest.
–
Cheryl Zapatta. West dwadzieścia osiem. Nic więcej nie wiem.
–
Znajdziemy ją.
–
Nie wiem, czy dobrze zrobiłem, ale powiedziałem jej o wszystkim. Słyszałem
twoją rozmowę z Nadine Furst, uznałem więc, że należy to zrobić. Powiedziałem,
żeby włączyła ekran, i poinformowałem ją o wszystkim. - Westchnął. - Wpadła w
panikę. Oświadczyła, że wyjeżdża, więc możecie jej nie zastać.
–
Jeśli zwiała, postaramy się o pozwolenie na wejście i przeszukanie mieszkania.
Dobrze zrobiłeś, Charles – powiedziała po chwili zastanowienia Eve. - Gdybyś jej
nie uprzedził, mogłaby otworzyć drzwi następnym razem. Dzięki, że przyszedłeś z
tym do mnie.
–
Zawsze do usług, cukiereczku. - Wstał. - Możesz mi powiedzieć, co się dzieje?
–
Włączaj ekran – poradziła Eve.
–
Tak. Czy pokazałaby mi pani, którędy się stąd wychodzi? - Posłał Peabody
zabójczy uśmiech. - jestem trochę skołowany.
–
Oczywiście. Pani porucznik?
–
Idź. - Eve odprawiła ich ruchem ręki i zajęła się raportem Miry. Tak była
pochłonięta lekturą, że nie zauważyła, iż odprowadzenie Charlesa do windy lub
ruchomej platformy zajęło Peabody dwadzieścia minut.
–
Mira wyeliminowała tego sukinsyna – powiedziała do swej asystentki, odchylając
się na oparcie krzesła i przecierając twarz. - Nie mam nic, żeby go zatrzymać.
–
Rudy'ego?
–
Jego opis charakterologiczny nie odpowiada profilowi. Zdolność do fizycznej
przemocy jest bardzo niska. Jest przebiegły, inteligentny, uparty, zaborczy i ma
pewne zahamowania seksualne, ale według pani doktor nie jest człowiekiem, o
którego nam chodzi. Niech to szlag. Jego adwokat dostał kopię tęgo raportu, więc
nie będę mogła go tknąć.
–
Czy nadal uważa go pani za podejrzanego?
–
Już sama nie wiem, co ja uważam. - Starała się trzymać nerwy na wodzy. -
Zaczynamy wszystko od początku. Od pierwszej ofiary.
Wróciła do domu o ósmej czterdzieści pięć i od razu wpadła w zły humor. W hallu
natknęła się na Summerseta, który zmierzył ją pełnym dezaprobaty spojrzeniem i
poinformował, że ma dokładnie piętnaście minut na doprowadzenie się do porządku
przed przybyciem pierwszych gości.
Wbiegła do sypialni i z niezadowoleniem stwierdziła, że Roarke wziął już prysznic
i ubiera się.
–
Zdążę! - zawołała i wpadła do łazienki.
–
To przyjęcie, nie test na wytrzymałość, kochanie. - Poszedł za nią, głównie dla
przyjemności patrzenia, jak się rozbiera. - Nie spiesz się.
–
Tak, żebym się spóźniła i dała okazję temu sztywniakowi do kolejnych zarzutów.
Natrysk na pełną moc.
–
Nie musisz starać się przypodobać Summersetowi. - Oparł się o ścianę i
obserwował Eve. Myła się tak, jak wykonywała każdą czynność: szybko i
dokładnie, bez zbędnych ruchów. - Zresztą ludzie zazwyczaj spóźniają się na takie
przyjęcia.
–
Jestem w impasie. - Syknęła, kiedy szampon wpadł jej do oczu. - Straciłam
głównego podejrzanego i zaczynam od początku. - Wyskoczyła spod natrysku,
postąpiła krok w stronę kabiny suszącej i zatrzymała się. - Cholera, kiedy mam
wetrzeć tę papkę we włosy: po umyciu czy po wysuszeniu?
Domyślając się o jaką papkę jej chodzi, wziął z pułki tubkę z odżywką i wcisnął
trochę na dłoń.
–
Pomogę ci.
Kiedy poczuła jego palce we włosach, miała ochotę zamruczeć jak kotka, lecz
tylko spojrzała na niego spod zmrużonych powiek.
–
Rozpraszasz mnie. Teraz nie mam dla ciebie czasu.
–
Nie mam pojęcia, o co ci chodzi. - Ubawiony, wziął następną tubę i wycisnął na
dłonie sporą porcję balsamu. - Tylko pomagam – wyjaśnił, smarując jej ramiona i
piersi. - Bo wyglądasz na zmęczoną.
–
Słuchaj... - zaczęła. Lecz zamknęła oczy i westchnęła, kiedy jego dłonie
przesunęły się wzdłuż talii i na pośladki. - Chyba coś pominąłeś.
–
Gapa ze mnie. - Pochylił głowę, dotknął wargami szyi i uszczypnął lekko. - Masz
ochotę się spóźnić?
–
Tak, ale nie zamierzam tego robić. - Wysunęła się z jego objęć i wskoczyła do
suszarki. - Pamiętaj jednak, na czym stanąłeś.
–
Szkoda, że nie wróciłaś dwadzieścia minut wcześniej. - Uznał, że dalsze patrzenie
na nią nie uspokoi tętniącej mu w żyłach krwi, i wrócił do sypialni.
–
Muszę wypacykować sobie twarz. - Wyskoczyła z suszarki i podbiegła do lustra,
nie zwracając sobie głowy szlafrokiem. - Co ja mam na siebie włożyć?
–
To.
Przerwała malowanie rzęs i rzuciła mu gniewne spojrzenie.
–
Czy ja wybieram ci ubrania?
–
Eve, proszę.
Roześmiała się.
–
Dobra, daję zły przykład, ale nie mam czasu na wybieranie.
Przygładziła włosy palcami i poszła do sypialni, gdzie Roarke trzymał w ręku coś,
co, jak przypuszczała, niektórzy nazwaliby suknią.
–
Nie ma mowy. Nie włożę tego.
–
Mavis przyniosła ją wtedy wieczorem. Leonardo zaprojektował ją dla ciebie.
Będzie ci w niej do twarzy.
Suknia składała się z szerokich kawałków srebrzystego materiału, które
przytrzymywały na bokach cienkie, błyszczące paski. Łączyły materiał na ramionach,
przy dekolcie z przodu i głębokim wcięciu z tyłu.
–
Czemu nie miałabym pójść tak jak stoję?
–
Przymierz ją.
–
A co mam włożyć pod spód?
Wypchnął językiem policzek.
–
Masz już, co trzeba.
–
Jezu Chryste!
Weszła niezdarnie w środek sukienki i podciągnęła ją w górę.
Materiał był miękki, lejący i przylegał do ciała niczym kochanek. Uwodzicielskie
boczne rozcięcia odsłoniły gładką skórę i wszystkie krągłości.
–
Kochana Eve. - Wziął ją za rękę, odwrócił dłoń i musnął pieszczotliwie wargami,
czym zawsze wprawiał jej nogi w drżenie. - Czasami zapierasz dech w piersiach.
Masz, włóż to.
Wyjął z szuflady parę brylantowych kolczyków.
–
Czy to more?
Uśmiechnął się.
–
Od miesięcy. Nie dostaniesz żadnych prezentów do Gwiazdki.
Umocowała je i z filozoficznym spokojem zaczekała, aż wybierze buty.
–
Nie mam gdzie schować nadajnika.
–
Proszę.
Podał jej śmiesznie małą, pasującą do butów, torebkę.
–
Coś jeszcze?
–
Jesteś doskonała. - Uśmiechnął się, kiedy brzęczyk zasygnalizował przybycie
pierwszych gości. - I szybka. Zejdźmy na dół, bym mógł pochwalić się moją żoną.
–
Nie jestem pudlem – mruknęła, na co wybuchnął śmiechem.
W ciągu godziny cały dom zapełnił się gośćmi, muzyką i światłami. Rozglądając
się po sali balowej, Eve mogła być jedynie wdzięczna Roarke'owi, że nie kazał jej
uczestniczyć w przygotowaniach.
Wielkie stoły uginały się pod srebrnymi półmiskami ze słodką szynką z Wirginii,
kaczką w galarecie z Francji, krwistą wołowiną z Montany, homarami, łososiem,
ostrygami hodowanymi na Silasie I i mnóstwem świeżych owoców zerwanych
zaledwie dziś rano i ułożonych w wymyślne figury. Wokół tortu w kształcie drzewa
ozdobionego cukierkami z marcepanu ustawiono najrozmaitsze desery, które
skusiłyby najtwardszego więźnia odbywającego strajk głodowy.
Po raz kolejny Roarke potrafił zadziwić ją swoją pomysłowością.
W drugim końcu sali stała olbrzymich rozmiarów choinka udekorowana tysiącem
białych światełek i srebrnych gwiazdek.
Za sięgającymi od sufitu do podłogi oknami zamiast ohydnego śniegu z deszczem
można było zobaczyć hologram przedstawiający sielski zimowy krajobraz z
zamarzniętym stawem, gdzie na srebrnej tafli ślizgały się pary łyżwiarzy, i łagodnym
zboczem, po którym zjeżdżały dzieci na czerwonych nartach.
Tylko Roarke mógł pomyśleć o takich szczegółach.
–
Hej, kotku, sama w takim pałacu?
Uniosła brew, czując na pośladku czyjąś dłoń. Odwróciła się wolno i ujrzała przed
sobą McNaba.
–
Chryste, pani porucznik!
–
Trzymasz rękę na moim tyłku, McNab. Chyba nie jest to odpowiednie miejsce.
Cofnął dłoń jak oparzony.
–
Boże. Przepraszam. Nie poznałem pani. Myślałem... - Zacisnął rękę, mając wielką
ochotę schować ją do kieszeni. - Nie wiedziałem, że to pani. Myślałem... Wygląda
pani... - Urwał, nie potrafiąc znaleźć słów.
–
Detektyw McNab usiłuje powiedzieć ci komplement, Eve – powiedział Roarke,
stając nagle przed nimi i mierząc twardym spojrzeniem przerażonego McNaba. -
Prawda, Ianie?
–
Tak. Ja...
–
Myślę też, że gdyby świadomie pieścił twój tyłek, musiałbym go zabić. Na
miejscu. - Trzepnął palcami w szykowny czerwony krawat McNaba. - W jednej
chwili.
–
Sama bym sobie z tym poradziła – odparła oschle Eve. - Zdaje się, że detektyw
McNab ma ochotę na drinka.
–
Tak jest, pani porucznik.
–
Roarke, czy mógłbyś się nim zająć? Właśnie przyszła Mira. Chciałabym zamienić
z nią parę słów.
–
Z przyjemnością. - Roarke objął McNaba ramieniem i ścisnął go trochę mocniej,
niż należało.
Przejście na drugi koniec sali zajęło Eve więcej czasu, niż się spodziewała.
Zdumiało ją, jak wiele osób ma ochotę na pogawędkę, i to o niczym konkretnym. W
pewnym momencie dostrzegła Peabody, ubraną w szerokie wieczorowe spodnie w
jasnozłotym kolorze i elegancką kamizelkę. Ku zaskoczeniu Eve jej asystentka
wspierała się na ramieniu Charlesa Monroe.
Eve uznała, że Mira może poczekać.
–
Peabody.
–
Dallas. Wspaniała sala.
–
W istocie. - Eve utkwiła spojrzenie w Charlesie Monroe.
–
Cudowny dom, poruczniku.
–
Nie przypominam sobie, żebyś był na liście gości.
Peabody spłonęła rumieńcem i zesztywniała.
–
W zaproszeniu napisano, że mogę przyprowadzić ze sobą partnera.
–
- Czy rzeczywiście chodzi tu o spotkanie na gruncie towarzyskim?
–
Tak – odparł cicho Charles, a w jego oczach błysnęła uraza.- Delia wie, kim
jestem.
–
Dostanie rabat jako gliniarz?
–
Dallas. - Wstrząśnięta Peabody postąpiła krok naprzód.
–
Wszystko w porządku. - Charles poklepał ją po plecach. - Jestem tu prywatnie,
Dallas, i miałem nadzieję spędzić miły wieczór w towarzystwie atrakcyjnej
kobiety. Jeśli życzysz sobie, żebym wyszedł, już mnie nie ma, to twój dom i twoje
przyjęcie.
–
Ona jest jeszcze dużą dziewczynką.
–
Oczywiście – mruknęła Peabody. - Zaczekaj chwilę, Charles – dodała, po czym
chwyciła Eve za ramię i odciągnęła ją na bok.
–
Hej!
–
Żadne hej. - W głosie Peabody brzmiała furia. - Nie muszę spowiadać się przed
panią z mojego prywatnego czasu czy znajomości i nie ma pani prawa stawiać
mnie w niezręcznej sytuacji.
–
Chwileczkę...
–
Jeszcze nie skończyłam. - Nieco później Peabody przypomniała sobie wyraz
twarzy Eve, teraz jednak była zbyt zdenerwowana, by zauważyć, że jej szefował
jest zaszokowana. - To, co robię poza służbą, to moja sprawa. Jeśli zechcę, mogę
tańczyć na stole albo wynająć sześć męskich dziwek, żeby co niedziela pieprzyły
mnie do upadłego. A jeśli mam ochotę umówić się na randkę z interesującym,
atrakcyjnym mężczyzną, który z jakichś powodów chce dotrzymać mi
towarzystwa, to też nikomu nic do tego.
–
Ja tylko...
–
Jeszcze nie skończyłam – powiedziała przez zaciśnięte zęby Peabody. - W pracy
pani rozkazuje. Ale na tym koniec. Jeśli nie chce mnie pani tu widzieć w
towarzystwie Charlesa, wyjdziemy.
Peabody odwróciła się na pięcie, lecz Eve złapała ją za rękę.
–
Nie chcę, żebyście wychodzili – powiedziała cichym, spokojnym i lodowatym
tonem. - Przepraszam, że ośmieliłam się wtrącać w twoje prywatne życie. Mam
nadzieję, że to nie zepsuje ci wieczoru. A teraz wybacz.
Odeszła, czując się do żywego zraniona. Kiedy odnalazła wreszcie Mirę, wciąż
czuła gwałtowny skurcz w żołądka.
–
Nie chcę ci przeszkadzać w przyjęciu, ale prosiłabym o kilka minut rozmowy na
osobności..
–
Oczywiście. Co się stało? - spytała zaniepokojona pociemniałym wzrokiem i
pobladłymi policzkami Eve.
–
Chcę porozmawiać na osobności – powtórzyła Eve, nakazując sobie spokój. -
Możemy pójść do biblioteki.
–
Och! - Mira klasnęła w dłonie z zachwytu, kiedy znalazły się w środku. - Cóż za
wspaniałe pomieszczenie. A jakie w nim skarby. Tak mało osób potrafi docenić
dziś książkę, jej zapach i dotyk. To prawdziwa przyjemność móc zwinąć się w
fotelu z książką w ręku, zamiast patrzeć w chłodny bezosobowy ekran monitora.
–
To królestwo Roarke'a – powiedziała Eve i zamknęła za sobą drzwi. - Chodzi o
charakterystykę Rydy'ego. Mam zastrzeżenia do niektórych twoich wniosków.
–
Spodziewałam się tego. - Mira obeszła pokój, po czym usiadła w miękkim
skórzanym fotelu i wygładziła fałdy jasnoróżowej koktajlowej sukni. - On nie jest
mordercą, którego szukasz, Eve, ani potworem, za jakiego go uważasz.
–
Moje zdanie nie ma tu nic do rzeczy.
–
Zanadto bierzesz do siebie jego związek z siostrą. Nie możesz jej z sobą
porównywać. Ona nie jest bezbronnym dzieckiem. Co prawda uważam, że brat
roztoczył nad nią zbyt wielką kontrolę, ale do niczego jej nie zmusza.
–
Wykorzystuje ją.
–
A ona jego. Zgadzam się, że Rudy ma obsesję na jej punkcie, mimo to jest
seksualnie niedojrzały. Uważam, że nie byłby w stanie współżyć z nikim innym z
wyjątkiem siostry, co wyklucza go z listy podejrzanych.
–
Był szantażowany i szantażysta nie żyje. Jeden z klientów zalecał się do jego
siostry i też nie żyje.
–
Tak, i dlatego właśnie byłam gotowa uznać go za zdolnego do popełnienia tych
morderstw. Ale zmieniłam zdanie. Może być zdolny do fizycznej przemocy, ale w
stanie wzburzenia czy zagrożenia. Jest to jednak stan chwilowy. On nie potrafiłby
zaplanować i dokonać tego typu morderstw.
–
A więc zwalniamy go? - Eve odeszła w drugi koniec biblioteki. - Pozwolimy mu
odejść?
–
Kazirodztwo jest zabronione, ale trzeba je udowodnić. To jednak nie ma z tą
sprawą nic wspólnego. Domyślam się, że chciałabyś go ukarać i uwolnić siostrę
spod jego władzy.
–
To nie ma nic wspólnego z moimi problemami.
–
Och, wiem, Eve. - Chwyciła ją za rękę, domyślając się, co może teraz czuć. Nie
obwiniaj siebie za to, co przeżyłaś.
–
Właśnie z tego powodu się nim zajęłam. - Poczuła nagle zmęczenie i przysiadła
obok Miry. Dlatego mogłam coś przeoczyć, jakiś szczegół, który doprowadziłby
mnie do mordercy.
–
Postępowałaś zgodnie z logiką. Dlatego trzeba go wykluczyć z listy podejrzanych.
–
Ale zbyt długo do tego dochodziłam. Za każdym razem, kiedy instynkt
podpowiadał mi, że podejrzewam niewłaściwego człowieka, nie chciałam przyjąć
tego do wiadomości. Bo wciąż widziałam siebie. Patrzyłam na ofiarę i w głębi
duszy myślałam, że to mogłam być ja. Gdybym nie zabiła sukinsyna, to ja
mogłabym tam leżeć.
Ukryła twarz w dłoniach, po czym przeczesała włosy.
–
Chryste, wszystko partaczę. Gdziekolwiek się obrócę.
–
To znaczy?
–
Nie ma sensu o tym mówić.
Mira pogładziła Eve po włosach.
–
O co chodzi?
–
Nie potrafię nawet poradzić sobie ze zwykłymi świętami. Już na samą myśl o tym,
co trzeba zrobić, co kupić, robi mi się niedobrze,
–
Och Eve! - Mira pokręciła głową i zaśmiała się lekko. - Boże Narodzenie każdego
przyprawia o zawrót głowy. To normalne.
–
Nie dla mnie. Nigdy przedtem nie miałam tylu bliskich ludzi.
–
A teraz masz – uśmiechnęła się Mira, z przyjemnością głaszcząc Eve po głowie.
- Kogo chcesz się pozbyć?
–
Myślę, że udało mi się właśnie wykopać Peabody. - Eve podniosła się z miejsca,
czując do siebie niesmak. - Przyszła tu z licencjonowany partnerem. Och, nie
mam nic do tego, ale to męska dziwka, przystojna, elokwentna, czarująca.
–
Niepokoi cię, że z jednej strony go lubisz, a z drugiej nienawidzisz za to, jak
zarabia na życie.
–
Nie o mnie chodzi, ale o Peabody. On twierdzi, że chce mieć kogoś bliskiego, a
ona wpatruje się w niego jak w obrazek i wkurzyła się na mnie, kiedy ośmieliłam
się go skrytykować.
–
Życie jest pogmatwane, Eve, a ty uciekłaś od niego, odgrodziłaś się od
konfliktów, problemów i przykrości. Jeśli rozgniewała się, to dlatego, że cię
podziwia i szanuje.
–
O Chryste!
–
Być kochaną to wielka odpowiedzialność. Napraw to, co zostało zerwane, bo ona
wiele dla ciebie znaczy.
–
Wygląda na to, że robi się wokół mnie cholerny tłok.
Zamigotał domowy ekran i pojawiła się na nim nadęta twarz Roarke'a.
–
Poruczniku, goście dopytują się o panią domu.
–
Odpieprz się. - Skrzywiła się, kiedy Mira zdusiła wybuch śmiechu. - Przynajmniej
o jedną osobę nie muszę się martwić. Ale nie powinnam psuć ci wieczoru.
–
Nie psujesz. Lubię z tobą rozmawiać.
Eve już chciała wsunąć dłonie do kieszeni, lecz przypomniała sobie, że nie ma
kieszeni, i westchnęła.
–
Poczekaj tu chwilę. Muszę przynieść coś z mojego biura.
–
Dobrze. Tymczasem pooglądam sobie książki.
–
Proszę bardzo. - Nie chcąc tracić czasu na chodzenie po schodach, Eve
skorzystała z windy. Nie było jej niecałe trzy minuty, a Mira zdążyła już usiąść z
książką w ręku.
–
Dziwne losy Jane Eyre – westchnęła. - Nie czytałam tego od czasów, kiedy byłam
małą dziewczynką. Cóż za wspaniały romans.
–
Możesz go sobie pożyczyć, jeśli chcesz. Roarke nie będzie miał nic przeciwko
temu.
–
Mam własny egzemplarz. Po prostu nie mam czasu na czytanie. Ale dziękuję.
–
Chciałam ci coś dać. Trochę za wcześnie, ale... możemy się nie zobaczyć. - Czując
się dziwnie niezręcznie, podała elegancko opakowane pudełko.
–
Och, to miłe z twojej strony. - Mira przyjęła prezent z wyraźną radością. - Czy
mogę teraz otworzyć?
–
Oczywiście. - Wzniosła oczy do nieba, kiedy Mira delikatnie rozwiązała
elegancką wstążkę i pieczołowicie odwinęła brzegi papieru.
–
Moją rodzinę też to przyprawia o szaleństwo, gdy widzi, jak rozpakowuję
prezenty – stwierdziła ze śmiechem. - Ale jakoś nie mogę zdobyć się na
rozerwanie opakowania. Potem składam papier o wstążkę. Mam ich pełne
szuflady i ciągle zapominam ich użyć. - Umilkła na widok perfum. - Prześliczny
flakon. Nawet jest na nim wygrawerowane moje imie.
–
To specjalnie skomponowany zapach. Podajesz facetowi cechy charakteru i
wyglądu zewnętrznego danej osoby, a on komponuje indywidualny zapach.
–
Charlotte – mruknęła Mira.- Nie wiedziałam, że znasz moje imię.
–
Gdzieś je słyszałam.
W oczach Miry błysnęły łzy.
–
To miło z twojej strony. - Odstawiła flakonik i objęła Eve. - Dziękuję.
Eve czując ogarniającą ją falę ciepła i zażenowania odwzajemniła uścisk.
–
Cieszę się, że ci się podoba. Jestem nowicjuszką w tych sprawach.
–
Doskonale sobie poradziłaś. - Mira odsunęła się i ujęła w dłonie twarz Eve. -
Jestem z ciebie dumna. Teraz muzę pójść do łazienki i przypudrować sobie nos,
bo zawsze wylewam łzy nad świątecznymi prezentami. Sama trafię – dodała,
klepiąc Eve po policzkach.- Ty idź zatańczyć ze swoim mężem i wypij trochę
szampana Świat za oknem nie ucieknie.
–
Muszę go powstrzymać.
–
I powstrzymasz. Dziś jednak zajmij się sobą. Znajdź Roarke'a i korzystaj z życia.
Rozdział 17
Eve skorzystała z rady Miry. Doszła nawet do wniosku, że to wcale nie jest takie
złe czuć lekki szum w głowie i kołysać się w ramionach Roarke'a w takt sennej
muzyki na kolorowej sali pełnej zapachów i światła.
–
Można z tym wytrzymać – mruknęła.
–
Hmm?
Uśmiechnęła się, kiedy musnął wargami jej ucho.
–
Można z tym wytrzymać – powtórzyła, odchylając głowę, by spojrzeć mu w oczy.
- Z całym tym bogactwem Roarke'a.
Przesunął dłońmi wzdłuż jej pleców.
–
Miło to słyszeć.
–
Masz sporo tego wszystkiego, Roarke.
–
Rzeczywiście, sporo. - I żonę, której kręci się w głowie, pomyślał z rozbawionym
błyskiem w oku.
–
Czasami bywa tu ponuro, ale nie teraz. Teraz jest bardzo miło. - Westchnęła i
potarła policzkiem o jego policzek. - Co to za muzyka.
–
Podoba ci się?
–
Tak. Jest seksowna.
–
Pochodzi z lat czterdziestych dwudziestego wieku. To big band Tommy'ego
Dorseya. Ten kawałek nazywa się Serenada Księżycowa.
–
To całe wieki temu.
–
Prawie.
–
Skąd ty o tym wszystkim wiesz?
–
Może urodziłem się za późno.
Westchnęła.
–
Nie, trafiłeś dokładnie w swój czas. - Oparła mu głowę na ramieniu, by móc
obserwować salę. - Wszyscy wyglądają na zadowolonych. Feeney tańczy z żoną.
Mavis siedzi na kolanach Leonarda i rozmawia z Mirą i jej mężem. McNab
zaczepia wszystkie kobiety i wodzi wzrokiem za Peabody, wysuszając twoją
whisky.
Roarke obejrzał się leniwie i uniósł brew.
–
Trina właśnie wzięła go w obroty. Jezu, zaraz zje chłopaka żywcem.
–
Nie wygląda na zmartwionego. - Uniosła głowę. - Bardzo miłe przyjęcie.
Muzyka zmieniła się i rytm stał się szybszy. Eve otworzyła usta ze zdziwienia.
–
Kurczę blade, spójrz na Dickiego. Co on robi?
Roarke objął żonę w talii i uśmiechnął się.
–
Tańczy rock and rolla.
Patrzyła zaskoczona, jak szef laboratorium wiruje z Nadine Furst po całej sali, to
odpychając ją, to znów przyciągając do siebie.
–
Cholera! Nigdy nie potrafiłam zmusić go do takiego galopu w laboratorium. Ho,
ho! - Oczy jej się rozszerzyły, kiedy Dickie przeciągnął Nadine między nogami.
Reporterka zaniosła się śmiechem, gdy jej stopy dotknęły podłogi, a tłum gości
nagrodził ich brawami.
Eve nie mogła powstrzymać uśmiechu.
–
To ci dopiero zabawa.
–
Chcesz spróbować?
–
Och nie. - Roześmiała się jednak i zaczęła przytupywać nogą do taktu. -
Wystarczy mi samo patrzenie.
–
Czy to nie megataniec? - Mavis podbiegła do nich, ciągnąc za sobą Leonarda.-
Kto by pomyślał, że Nadine potrafi tak tańczyć. Odjazdowa impreza, Roarke.
–
Dzięki. Wyglądasz bajecznie, Mavis.
–
Te kreację nazwaliśmy „wesołą szatką”
Roześmiała się i okręciła wokół własnej osi. Pod wpływem ruchu kolorowe
kawałki materiału, sięgające jej aż do kostek, rozsunęły się, odsłaniając fragmenty
ciała pomalowane na złoty kolor. Opadające na ramiona włosy przytrzymywała
wielka kokarda.
–
Leonardo uważał, że twoja suknia powinna być bardziej subtelna – zwróciła się do
Eve.
–
Nikt tak jak ty i Mavis nie potraficie nosić moich kreacji. - Leonardo uśmiechnął
się promiennie. - Wesołych świąt, Dallas. - pochylił się i cmoknął ją w policzek. -
mamy coś dla ciebie, dla was obojga.
Wyciągnął zza pleców paczkę i wręczył Eve.
–
Dzięki tobie Mavis i ja spędzimy razem nasze pierwsze święta. - Jego złote oczy
zaszły mgłą.
Nie bardzo wiedząc, co mu odpowiedzieć, Eve położyła paczuszkę na jednym ze
stolików i odpakowała. Wewnątrz znalazła ozdobną szkatułkę z politurowanego
drewna, z mosiężnymi okuciami.
–
Jest piękna.
–
Otwórz – ponagliła Mavis. - Leonardo, powiedz im, co ona oznacza.
–
Drewno symbolizuje przyjaźń, a metal miłość. - Zaczekał, aż Eve otworzy
wieczko. W środku znajdowały się dwie wyłożone jedwabiem przegródki. - jedna
jest na wasze wspomnienia, druga na życzenia.
–
Sam to wymyślił. - Mavis ścisnęła wielką dłoń Leonarda. - Czy nie jest mega?
Roarke dotknął ramienia Eve, po czym wyciągnął dłoń do Leonarda.
–
Cudowny prezent. Dziękuję. - Cmoknął Mavis w policzek. - Dziękuję wam
obojgu.
–
Teraz możecie wypowiedzieć wspólne życzenie w wigilię Bożego Narodzenia.-
Mavis uścisnęła mocni Eve, po czym odwróciła się do Leonarda. - Chodźmy
potańczyć.
–
Zaraz się rozryczę – mruknęła Eve, kiedy odeszli.
–
Tak to bywa w święta. - Chwycił ją za brodę i spojrzał z uśmiechem w wilgotne
oczy. - Lubię patrzeć, kiedy się wzruszasz.
Pod wpływem impulsu objęła go za szyję i pocałowała. Był to długi, gorący
pocałunek, który bardziej uspokajał, niż burzył krew.
–
To będzie nasza pierwsza wspólna pamiątka – powiedziała, unosząc głowę.
–
- Poruczniku...
Odwróciła się i chrząknęła nerwowo na widok stojącego przed nią Whitneya.
Poczuła zażenowanie na myśl o tym, że zobaczył ją z załzawionymi oczyma i
wargami drżącymi od pocałunku.
–
Panie komendancie.
–
Proszę wybaczyć, że przeszkadzam. - Rzucił Roarke'owi przepraszające
spojrzenie. - Właśnie otrzymałem wiadomość, że Piper Hoffman została
napadnięta.
W jednej chwili stała się policjantką.
–
Gdzie teraz jest?
–
W drodze do szpitala Hayesa. Na razie nie mamy informacji na temat jej stanu.
Czy moglibyśmy gdzieś spokojnie porozmawiać?
–
W moim biurze.
–
Zaprowadzę komendanta – powiedział Roarke. - A ty zbierz swoich ludzi.
Została napadnięta w mieszkaniu nad siedzibą „Szczęśliwego Związku” - zaczął
Whitney. Z przyzwyczajenia stanął za biurkiem, lecz nie usiadł.- Wygląda na to, że
była sama. Wezwany na miejsce zdarzenia funkcjonariusz twierdzi, że jej brat wrócił
do domu w trakcie całego zajścia. Napastnik uciekł.
–
czy świadek zidentyfikował napastnika? - spytała Eve.
–
Jeszcze nie. Jest w szpitalu z siostrą. Mieszkanie zostało zabezpieczone. Poleciłem
mundurowym, żeby niczego nie ruszali do pani przybycia.
–
Zabiorę ze sobą Feeneya. Najpierw pojedziemy do szpitala. - Kątem oka
dostrzegła zaskoczenie na twarzy Peabody, lecz nie spuszczała wzroku z
Whitneya. - Nie chcę, by Peabody i McNab się ujawnili. Wolę, żeby zostali,
dopóki nie znajdę się na miejscu zdarzenia.
–
Do pani należy decyzja – odparł po prostu Whitney, który całkowicie się z nią
zgadzał.
–
Tym razem mamy świadka, a napastnik musi się ukrywać. Pewnie boi się, że
został rozpoznany. Jeśli Piper przeżyję, będzie to jego trzeci błąd. - odwróciła się
do swojej drużyny. - Muszę się przebrać. Feeney, będę na dole za pięć minut.
Peabody, skontaktuj się ze szpitalem i spróbuj dowiedzieć się, jaki jest stan
zdrowia ofiary. McNab, niech mundurowy dostarczy ci dyskietki z kamer
bezpieczeństwa. Przejrzyj je do naszego powrotu.
–
Poruczniku, dorwijcie tego sukinsyna – powiedział Whitney, kiedy ruszyła w
stronę windy.
Któregoś dnia mam zamiar wyjść z twojego przyjęcia razem z żoną – powiedział
Feeney, kiedy szkli szpitalnym korytarzem.
–
Głowa do góry, Feeney. Może właśnie trafia nam się okazja zakończenia tej
sprawy i spędzisz święta na łonie rodziny.
–
Może. - Zza drzwi, które mijali, dobiegł czyjś jęk i Feeney skulił ramiona. - Zbyt
dużo tu potłuczonych ciał. Sądząc z tego, co dzieje się dzisiaj na drogach, są to
wszystko poszkodowani w wypadkach.
–
Ale oto i Rudy. Ja się nim zajmę. A ty idź porozmawiać z lekarzem.
Wystarczyło jedno spojrzenie na siedzącego w korytarzu mężczyznę, żeby Feeney
z ochotą przystał na propozycję Eve.
–
Jest twój, mała.
Rozeszli się. Eve ruszyła korytarzem do miejsca, gdzie siedział Rudy z twarzą
ukrytą w dłoniach.
Słysząc czyjeś kroki, powoli opuścił ręce, chwil e wpatrywał się w buty, po czym
uniósł głowę i spojrzał na nią wzrokiem, w którym malowała się rozpacz.
–
Zgwałcił ją i zadał jej ból. Słyszałem, jak płacze, jak błaga i płacze.
Eve usiadła obok niego.
–
Kto to był?
–
Nie wiem. Nie widziałem go. Chyba musiał słyszeć, jak wszedłem. Wbiegłem do
sypialni i zobaczyłem ją. O Boże, Boże, Boże!
–
Przestań – rzuciła ostrym tonem i chwyciła go za ręce, kiedy próbował ukryć w
nich twarz. - To jej nie pomoże. Wszedłeś i usłyszałeś ją. Gdzie byłeś?
–
Robiłem zakupy. - Samotna łza spłynęła mu po policzku. - Spodobała jej się
pewna rzeźba, wróżka nad stawem. Trafiłem przypadkiem na adres galerii. W tym
całym zamieszaniu nie miałem czasu, by jej kupić, dopiero dzisiaj wieczorem. Nie
powinienem zostawić jej samej.
Trzeba będzie sprawdzić tę galerię, pomyślała Eve. Musi upewnić się, że
mężczyzna, przez którego Piper znalazła się w szpitalu, nie siedzi teraz obok niej.
Doskonale wiedziała, że nie wolno wpuszczać nikogo obcego do mieszkania.
Dlaczego więc to zrobiła?
–
Czy drzwi były zablokowane, kiedy wszedłeś do domu?
–
Tak, odkodowałem je. Potem usłyszałem jej płacz i wołanie. Wpadłem do
sypialni. - Wstrzymał oddech, zamknął oczy i zacisnął dłonie. Leżała na łóżku
naga, ze związanymi rękami i nogami. Nie jestem pewny, ale chyba dostrzegłem
coś kątem oka. Wtedy ktoś mnie popchnął i upadłem.
Złapał się za głowę.
–
Musiałem w coś uderzyć. Może o kant łóżka? Nie wiem. Straciłem przytomność
najwyżej na kilka sekund, bo słyszałem jak ucieka. Nie pobiegłem za nim.
Powinienem, ale ona tam leżała, a ja nie mogłem myśleć o niczym innym. Juz nie
płakała. Myślałem... myślałem, że nie żyje.
–
Wezwałeś karetkę, policję?
–
Najpierw ją rozwiązałem i przykryłem. Musiałem to zrobić. Nie mogłem znieść...
Potem wezwałem karetkę. Nie mogłem jej dobudzić. A teraz nie pozwalają mi jej
zobaczyć.
Tym razem Eve pozwoliła mu ukryć twarz w dłoniach i rozpłakać się. Spostrzegła
nadchodzącego Feeneya i wyszła mu na spotkanie.
–
Jest w śpiączce – powiedział. - Lekarze uważają, że to raczej wynik szoku niż
fizycznych obrażeń. Została zgwałcona. Obtarta skóra na nadgarstkach i wokół
kostek. Trochę siniaków. Zrobili badanie toksykologiczne. Odurzono ją jakimś
legalnym gównem. Tatuaż na prawym udzie.
–
Jakie są rokowania?
–
Mówią, że nic nie mogą zrobić. Mnóstwo medycznego bełkotu, ale krótko
mówiąc dziewczyna zamknęła sie w sobie. Obudzi się dopiero wtedy, gdy sama
tego zechce, jeśli w ogóle zechce.
–
Dobra. Nic tu po nas. Trzeba postawić mundurowego przy jej drzwiach i przy
bracie.
–
Nadal uważasz go za podejrzanego?
Odwróciła się i chwilę patrzyła, jak Rudy płacze. Zaskoczyła ją ta rozpacz.
–
Nie, ale i tak trzeba dać mu obstawę.
Kiedy szli do windy, wyjęła nadajnik i wydała odpowiednie rozkazy.
–
Facet jest zdrowo podłamany – zauważył Feeney. - Ciekawe czy rozpacza nad
siostrą, czy nad kochanką.
–
Tak, to rzeczywiście problem. - Weszła do windy i kazała zjechać na poziom
ulicy. - Skąd nasz gość wiedział, że ona będzie sama? Nie zaatakowałby, gdyby
wiedział, że jest z nią Rudy. To nie w jego stylu. Musiał wiedzieć, że została sama.
–
To był ktoś, kogo znała. Mógł obserwować mieszkanie. Sprawdzić, kto jest w
domu.
–
Tak, musiał ją znać. Znać ich oboje. I nie sądzę, żeby ona była jedną z jego
miłości. - Wyszła z hallu i skierowała się w stronę wyjścia. - Ona nie pasuje do
wzoru. Nie ma jej na żadnej liście. Zaatakował ją, by rzucić podejrzenie na
Rudy'ego.
Kiedy wsiedli do samochody, Eve oparła dłonie na kierownicy.
–
Wiedział, że przesłuchiwaliśmy Rudy'ego – ciągnęła. - I że uważam go za
głównego podejrzanego. Musiał cos wykombinować, skoro nie udało mu się z
Cissy i z tą baletnica. Przypuszczał, że jeśli zaatakuje Piper, ponownie zwrócimy
się ku Rudy'emu. Nie zrobił tego z miłości, lecz dla bezpieczeństwa.
Feeney odchylił się na oparcie i sięgnął do kieszeni po torebkę z orzeszkami. Zaraz
jednak przypomniał sobie, że żona nie pozwoliła mu zabrać ich na przyjęcie.
–
Musiał ją znać, a ona jego. Dzięki temu dostał się do środka.
–
Nie otworzyłaby drzwi komuś obcemu, a tym bardziej gościowi przebranemu za
świętego Mikołaja. McNab musi przejrzeć te dyskietki z kamer bezpieczeństwa.
–
Wiesz, co ja myślę, Dallas? Nie będzie żadnych dyskietek.
Feeney miał rację. Pilnujący drzwi funkcjonariusz poinformował ich,że kamery
bezpieczeństwa zostały wyłączone o dziewiątej pięćdziesiąt.
–
Żadnych śladów łamania – stwierdziła Eve po obejrzeniu zamków i czytnika linii
papilarnych. - Piper podeszła do drzwi, spojrzała przez wizjer, zobaczyła znajomą
twarz i otworzyła. Nie znajdziemy też żadnych dyskietek z tego piętra.
Weszła do mieszkania. Na wprost okien wychodzących na Piąta stało białe
drzewko ozdobione kryształowymi łańcuchami i bombkami. Leżały pod nimi pięknie
opakowane prezenty. W miejscu gdzie na większości choinek umieszczano gwiazdę
lub anioła, siedział biały gołąb.
Przy drzwiach wejściowych i przed wejściem do salonu leżały rozrzucone torby z
zakupami. Eve wyobraziła sobie, jak Rudy wchodzi, słyszy wołanie siostry, rzuca
torby i biegnie do sypialni. Podążając jego śladem, przeszła po miękkim białym
dywanie do drugiego salonu ze ścianą widokową.
Wszystko w bieli. Miękkie wyściełane krzesła w kolorze ecru, stoły z
błyszczącymi blatami w kolorze kości słoniowej, jasne wazy z białymi kwiatami.
Miała wrażenie, jakby znalazła się w chmurze. Odurzająca atmosfera.
Za salonem znajdował się pokój rekreacyjny z wpuszczonym w podłogę basenem,
powietrznymi ciężarkami, wanną z leczniczym błotem i steperem.
–
Sypialnia jest na samym końcu – powiedziała. - Dobiegnięcie do niej musiało mu
zająć kilkanaście sekund.
Weszła do wielkiej sypialni. Roleta w oknie była podniesiona i wpuszczała do
wnętrza ciemność nocy. Wzdłuż jednej ze ścian stała olbrzymia toaletka z mnóstwem
kolorowych butelek, pudełek i tubek. Królowa próżności, pomyślała Eve, patrząc na
potrójne lustro i rząd świateł. Obok stały dwa miękkie krzesła. Nawet makijaż robili
wspólnie.
Łóżko miało kształt serca. Otaczająca je spiralnie skręcona chromowana rama,
wyglądająca niczym kremowa obwódka na torcie. W czterech rogach zwisały
ozdobne guzy ze sznura.
–
Zostawił swoje zabawki – zauważyła, kucając przy otwartym srebrnym pudle. -
Czego tu nie ma. Jest i strzykawka, i cały zestaw do robienia tatuażu.
W środku znajdowało się również plastikowe pudełko o długości około
sześćdziesięciu centymetrów, z trzema przegródkami zawierającymi całą gamę
kosmetyków firmy Natural Perfection.
–
Nie znam się na mazidłach, ale to mi nie wygląda na amatorski zestaw.
–
Ho, ho, ho. - Feeney pochylił się i podniósł śnieżnobiałą brodę. - Może jednak
przyszedł tu w przebraniu.
–
Myślę, że najpierw ją odurzył, a potem się przebrał. - Zakołysał się na piętach. -
Wchodzi, usypia ją, przenosi do sypialni, krępuje, a potem się stroi. Maluje jej
tatuaż, robi makijaż, starannie przy tym układając swoje zabawki. Żadnego
bałaganu. Kiedy Piper dochodzi do siebie...
Eve zmrużyła oczy, usiłując wyobrazić sobie tę scenę.
–
Dochodzi do siebie, jest zdezorientowana, wystraszona. Próbuje się wyswobodzić.
Zna go. To ją szokuje, przeraża, bo wie, co on zamierza zrobić. Może on
rozmawia z nią, kiedy tnie jej ubrania.
–
To chyba był szlafrok. - Feeney podniósł z podłogi równe białe paski białego
materiału.
–
Tak. Szykowała się do sny. Pewnie była podekscytowana, domyślając się, że brat
wróci z prezentem dla niej. Teraz leży naga w łóżku i wpatruje się z przerażeniem
w kogoś, kogo zna. Nie chce wierzyć, że to się dzieje naprawdę. W to zawsze
trudno uwierzyć.
Ale to się zdarzyło, pomyślała, czując zimny pot na skórze. Nie można było tego
powstrzymać.
–
On rozbiera się. Założę się, że każdą rzecz składa równiutko w kostkę. Zdejmuje
też brodę. Nie potrzebuje się przed nią maskować.
Będzie mogła patrzeć w jego wykrzywioną grymasem twarz i płonące oczy.
–
Jest podniecony. Rajcuje go fakt, że ona go zna. Nie potrzebuje lub nie chce się
przebierać. Może wydaje mu się, że ją kocha. Należy przecież do niego. Jest
bezbronna, ma nad nią władzę, większą nawet, bo mówi do niego po imieniu,
kiedy błaga, żeby ją zostawił. Ale on jej nie słucha. Nie che słuchać. Po prostu
wbija się w nią bez końca. Gwałci ją, naciera.
–
Hej, hej! - Wstrząśnięty Feeney położył dłonie na ramionach Eve. Miała szklisty
wzrok i ciężki, urywany oddech. - Daj spokój, mała.
–
Przepraszam.- Zamknęła oczy.
–
Już dobrze. - poklepał ją niezdarnie. Od Roarke'a wiedział przez co przeszła jako
dziecko. Nie był jednak pewny, czy Eve się tego domyśla. Lepiej gdy oboje będą
udawać, że on nic nie wie. - czasami zbyt realistycznie sobie wszystko
wyobrażasz.
–
Tak. - Wytarła usta wierzchem dłoni. Czuła w powietrzu nieświeży zapach seksu i
potu. A także bezkarność i kobiecy strach.
–
Chcesz się czegoś napić?
–
Nie, nic mi nie jest. Ja tylko... nienawidzę morderstw na tle seksualnym. Pakujmy
dowody i kończmy przeszukiwanie. Może uda nam się znaleźć jakieś odciski
palców. - Wstała, już spokojniejsza. - Potem zobaczymy, co znajdą „sprzątacze”.
Chwileczkę. - Złapała Feeneya za ramię.- Czegoś mi brakuję.
–
Czego?
–
Numer pięć. Co jest w piątej zwrotce? - Przepowiedziała w myślach słowa
piosenki. - Gdzie jest pięć złotych pierścieni?
Przeszukali każdy zakamarek, pokój po pokoju, lecz nie znaleźli niczego, co by
odpowiadało pięciu pierścieniom. Eve poczuła, że krew w niej tężeje.
–
Tak. Uważaj na tyły, Dallas.
–
Jego już tu nie ma, Feeney. Zaszył się w swojej norze.
Mimo to uważnie rozglądała się na boki, idąc korytarzem do salonu. Na drzwiach
nie dostrzegła śladów włamania. Wewnątrz panowała ciemność.
Wiedziona instynktem, wsunęła w zamek uniwersalny klucz i wyciągnęła broń.
–
Światła – poleciła, mrużąc oczy przed nagłym blaskiem.
Kiedy wzrok się przyzwyczaił, zobaczyła wysunięta szufladę z kartami kredytowy
i i gotówką przy stanowisku recepcyjnym. Była pusta.
–
A więc jednak byłeś tu.
Rozejrzała się po pomieszczeniu, po czym podeszła do wystawy z próbkami. Szkło
było całe i nie dostrzegła pustych miejsc w rzędach równo poustawianych produktów.
Skręciła więc w lewo w stronę gabinetów zabiegowych.
Wszystkie były puste i sterylnie czyste.
Otworzyła drzwi do pomieszczenia służbowego, gdzie stały szafki dla
pracowników. Tu również panowała idealna czystość. Przesadna czystość, pomyślała,
czując, jak krew zaczyna jej szybciej krążyć w żyłach.
Sprawdziła szafki, żałując, że nie ma zdolności Roarke'a do otwierania zamków.
Szef nie pozwoliłby na ich forsowanie bez nakazu.
W następnym pomieszczeniu znajdował się magazyn. I tu natrafiła na bałagan.
Pudełka z produktami były pootwierane, butelki i tubki porozrzucane. Wyobraziła
sobie, jak on tu wpada, wściekły na siebie, że spanikował i zostawił wszystkie
przybory na górze. Wybrał w pośpiechu, co potrzeba, i wepchnął do torby lub
jakiegoś pudełka.
Szybko i sprawnie przejrzała każde stanowisko konsultanta. Tylko przy jednym
panował nieporządek. Szuflady w białym biurku były powysuwane. Na blacie
widniała tłusta plama.
Wiedziała już, lecz najpierw poszukała licencji stylisty. Wzięła ją do ręki i
spojrzała na fotografię.
–
Tym razem zostawiłeś po sobie bałagan, Simonie. Wreszcie cię dopadnę.
Wyjęła nadajnik i ruszyła szybko w stronę drzwi, by zabezpieczyć teren.
–
Tu porucznik Eve Dallas. Komunikat do wszystkich wozów. Poszukiwany Simon
Lastrobe, ostatni adres Wschodnia Sześćdziesiąta Trzecia cztery pięć trzy zero,
lokal trzydzieści pięć. Mężczyzna może być uzbrojony i niebezpieczny. Aktualna
fotografia w drodze. Aresztować pod zarzutem wielokrotnego morderstwa na tle
seksualnym pierwszego stopnia.
–
Komunikat przyjęty.
Eve zablokowała drzwi i zabezpieczyła taśmą miejsce zbrodni, po czym wywołała
Feeneya.
–
Zabezpiecz teren. Wezwę Peabody, by zajęła się „sprzątaczami”. Musimy jechać.
Nasz gość maluje twarze. Jezu! - Feeney z obrzydzeniem pokręcił głową, kiedy
Eve wystartowała jak z procy. - Do czego ten świat zmierza.
–
Malował ich twarze, ciała, układał włosy, wysłuchiwał historii ich życia,
zakochiwał się i potem zabijał.
–
Myślisz, że oni wszyscy byli jego klientami?
–
Możliwe. Jeśli nie, to musiał ich widzieć. Wybierał ich. Miał dostęp do listy
partnerów i do danych osobowych.
–
Lecz co oznacza ta cała świąteczna otoczka?
–
Wyjaśni się, kiedy go złapiemy. - Zahamowała z piskiem za dwoma wozami
patrolowymi, blokującymi ulicę. Wyskakując z wozu, trzymała już w ręku
odznakę. - Byliście na górze? - zawołała, przekrzykując porywy wiatru i deszczu
ze śniegiem.
–
Tak jest. Podejrzany nie otworzył drzwi. Obstawiliśmy wszystkie wejścia. W
oknach ciemno. Żadnego widocznego ruchu.
–
Feeney, czy mamy już zgodę na wejście?
–
Jeszcze nie.
–
Wchodzimy. Do diabła z nakazem. - Bez namysłu sforsowała drzwi.
–
Umoczysz sprawę, jeśli nie będziesz miała nakazu – ostrzegł ją i skrzywił sie,
kiedy wybrała schody zamiast windy.
–
Drzwi mogą być otwarte – rzuciła gniewnie, kiedy ją dogonił.
–
Cholera, Dallas. Daj mi pięć minut, a wydębię ten nakaz.
Kiedy dotarli na drugie piętro, dostał lekkiej zadyszki i rumieńców na twarzy.
Mimo to pierwszy dotarł do drzwi z numerem trzydzieści pięć.
–
Stój, do cholery. Załatwimy to zgodnie z prawem. Znasz procedurę.
Miała ochotę kopniakiem sforsować drzwi, dopaść tego drania i sprawić, żeby
doświadczył uczucia strachu, bólu i bezradności. Traktuję to zbyt osobiście,
pomyślała, czując, że drżą jej mięśnie. Z trudem opanowała szalejącą w niej
wściekłość.
–
Dobra – powiedziała w końcu. - Ale kiedy tam wejdziemy, ty go zgarniesz,
Feeney.
–
Przecież to twoja działka.
–
Zgarniesz go. Nie jestem pewna, czy potrafiłabym utrzymać nerwy na wodzy.
Przyjrzał się jej napiętej twarzy, dostrzegł wewnętrzną walkę i skinął głową.
–
Zrobię to dla cienie, Dallas. - Sięgnął po nadajnik, który nagle zapiszczał. - Mamy
zgodę. Możemy wchodzić. Góra czy dół?
Wykrzywiła wargi.
–
Dawniej zawsze brałeś górę.
–
I nadal tak jest. Od kucania bolą mnie kolana.
Odwrócili się w stronę drzwi, odetchnęli głęboko i uderzyli w nie z całą siłą Kiedy
zamki puściły, Eve przykucnęła z bronią w ręku pod ramieniem Feeneya.
Ubezpieczając się, błyskawicznie zlustrowali tonący w półmroku pokój, do
którego wpadło światło ulicznych latarni.
–
Czystko jak w kościele – szepnął Feeney. - Pachnie jak w szpitalu.
–
To środek dezynfekcyjny. Zapalam światła. Biorę lewą stronę.
–
Dawaj.
–
Światła – rozkazała. - Simon. Tu policja. Jesteśmy uzbrojeni i mamy nakaz.
Wszystkie wyjścia są obstawione. - Wskazała na drzwi prowadzące do pokoju, na
co Feeney kiwnął głową.
Trzymając broń w pogotowiu, pchnęła łokciem drzwi, aż udetrzyły o ścianę.
–
Był tu – powiedziała, rozglądając się na boki. - Zabrał, co mógł, i zwiał.
Rozdział 18
Oto co mamy – powiedziała Eve do swojej gromadki zebranej w domowym
biurze.- Facet świetnie potrafi się maskować. Możemy przekazać mediom jego
fotografię i kazać pokazywać co pół godziny, ale on i tak zmieni wygląd.
Przypuszczalnie ma przy sobie sporo gotówki albo fałszywą kartę identyfikacyjną.
Sprawdzimy każdy ślad, ale szanse na złapanie go tą drogą są znikome.
Przetarła oczy i przełknęła kolejną porcję kawy.
–
Chcę, żeby Mira wydała swoją opinię, ale moja jest taka: wczoraj wieczorem nie
dokończył roboty. Zgwałcił, ale nie ukarał ofiary. Jest więc sfrustrowany, na
granicy wytrzymałości. Ma obsesję na punkcie porządku, tymczasem zostawił po
sobie bałagan, zarówno w miejscu pracy, jak i w domu, bo musiał uciekać.
–
Poruczniku. - Peabody nie podniosła ręki do góry, chociaż czuła, że powinna.
Jednak Eve popatrzyła na nią obojętnym wzrokiem. - Myśli pani, że on nadal jest
w mieście?
–
Z informacji, które zebraliśmy, wynika, że tu się urodził, wychował i mieszkał
przez całe swoje życie, jest więc mało prawdopodobne, by szukał schronienia
gdzie indziej. Kapitan Feeney i McNab nadal będą szperać w jego danych, lecz
wszystko wskazuje na to, że nadal przebywa w mieście.
–
Nie ma własnego środka transportu – wtrącił Feeney. - Nigdy nie przeszedł
kursów pilotażu. Musi więc korzystać z publicznej komunikacji.
–
A ta jak wiadomo zarówno w samym mieście, jak i poza obrębem o tej porze roku
pęka w szwach – dodał McNab, nie odrywając wzroku od ekranu komputera. -
jeżeli nie zrobił wcześniej rezerwacji, to może wylecieć z miasta tylko na
własnych skrzydłach.
–
Właśnie. Poza tym tylko tu może zrealizować swój plan. Wszystkie jego ofiary
mieszkały w mieście. Przerażony czy nie, musi znaleźć piątą ofiarę, i to jeszcze
przed Bożym narodzeniem.
Eve podeszła do ekrany ściennego.
–
Wyświetl dane z pliku sprawy Simona H jeden – poleciła. - Zebraliśmy z jego
mieszkania wideopłyty o świątecznej tematyce – wyjaśniła, kiedy ekran
zamigotał. - To jest jakiś stary dwudziestowieczny film.
–
Życie jest piękne – powiedział Roarke, stając w drzwiach. - Z Jimmym Stewartem
i Donną Reed. - Uśmiechnął się na widok gniewnego spojrzenia Eve. -
Przeszkadzam?
–
To sprawa policji – odparła Eve. Czy ten człowiek nigdy nie sypia?
Ignorując ją, przysiadł na poręczy fotela Peabody. - Macie za sobą długą noc.
Może chcecie coś zjeść?
–
Roarke...
–
Chętnie coś przegryzę – wtrącił McNab.
–
Są też filmy wideo – ciągnęła Eve, kiedy Roarke poszedł do kuchni. - A także
pisma, takie jak „Kolędy”. Znaleźliśmy też spory zbiór pornosów, zarówno pism,
jak i płyt związanych z tematyką świąteczną. Wyświetl dane z pliku Simona A
sześć osiem. Na przykład coś takiego – dodała.
Roarke wszedł do pokoju w chwili, gdy na ekranie pojawiła się kobieta z rogami
jelenia na głowie i przyczepionym ogonem. Nucąc Zwą mnie tancerką, wzięła do ust
penisa świętego Mikołaja.
–
To ci dopiero rozrywka – mruknął Roarke.
–
Takich filmów jest z tuzin, drugie tyle nielegalnych z zeszłego wieku, które
jednak nie są już takie zabawne. Ale ten zasługuje na szczególne uznanie.
Wyświetl dane z pliku Simona siedem dwa.
Zerknęła na Roarke'a i usunęła się na bok.
Na ekranie Marianna Hawley usiłowała wyswobodzić się z więzów. Płakała,
szarpiąc głową na boki. W kadrze pojawił się Simon z brodą, ubrany w czerwony
kaftan. Zaczął robić miny do kamery, po czym uśmiechnął się do leżącej na łóżku
kobiety.
–
Byłaś miła czy niegrzeczna?
Bądź cicho, mała. Czuła na sobie jego słodki oddech zmieszany z alkoholem.
Tatuś da ci prezent.
Jego głos wypłynął z zakamarków pamięci. Opanowała drżenie rąk i nie
spuszczała wzroku z ekranu.
–
Pewnie byłaś niegrzeczna, bardzo, bardzo niegrzeczna, ale i tak dostaniesz coś
ładnego.
Odwrócił się do kamery i zaczął rozbierać. Został jedynie w peruce, nie zdjął też
brody. Potem zaczął się podniecać.
–
To jest pierwszy dzień Bożego Narodzenia, moja miłości.
Zgwałcił ją szybko i brutalnie. Kiedy w pokoju brzmiały krzyki Marianny, Eve
sięgnęła po kubek z kawą i zmusiła się do przełknięcia kilku łyków.
Potem odbył z nią stosunek analny. Nie płakała już, tylko kwiliła niczym dziecko.
Kiedy skończył, miał szklisty wzrok i ciężko oddychał. Wyjął coś z pudełka i
połknął.
–
Przypuszczamy, że to jest środek ziołowy z mieszanką chemiczną na przedłużenie
erekcji – powiedziała beznamiętnym tonem Eve. Nie spuszczała wzroku z ekranu.
Uważała, że jest to winna Mariannie, jednocześnie rzucała wyzwanie samej sobie.
Będzie patrzeć, wytrzyma.
Marianna nie broniła się podczas następnego gwałtu. Eve domyśliła się, że
zamknęła się w sobie, uciekła tam, gdzie nie czuła bólu, gdzie mogła być sama w
ciemności.
Nie broniła się, kiedy Simon zaczął płakać i wyzywać ją od dziwek. Potem owinął
jej szyję łańcuchem choinkowym i ścisnął tak mocno, że w pewnym momencie
łańcuch pękł i musiał dokończyć rękoma.
–
Słodki Jezu! - wyszeptał McNab. W jego głosie brzmiał strach i litość. - Czy nie
dość tego?
–
Teraz zrobi jej makijaż – powiedziała Eve beznamiętnym głosem. - Umaluje
twarz, ułoży włosy, owinie łańcuchem. Spójrzcie, kiedy ją podnosi, tatuaż jest już
gotowy. Pozwala, by kamera prześlizgnęła się po jej ciele. Później będzie mógł ją
oglądać w domowym zaciszu. Napawać się swoim dziełem.
Ekran zgasł.
–
Sprzątanie nie jest już takie ważne. Wszystko to trwa trzydzieści trzy minuty i
dwanaście sekund. Tyle zajęło mu wykonanie tej części planu. Są też dyskietki z
zapisem kolejnych morderstw. Metoda jest taka sama. Nasz gość to skrupulatny
tradycjonalista. Znajdzie sobie jakąś dziuplę, gdzie dojdzie do siebie. Nie będzie
to jednak nora, lecz dobry hotel lub mieszkanie.
–
Wynajęcie pokoju o tej porze roku nie będzie łatwe – wtrącił Feeney.
–
Nie, ale zaczniemy go szukać. Na początek centrum. Jutro przepytamy jego
przyjaciół i współpracowników. Może uda nam się ustalić, dokąd mógł pójść.
Peabody, spotkamy się w salonie o dziewiątej. Masz być w mundurze.
–
Tak jest.
–
A teraz powinniśmy się przespać kilka godzin.
–
Chciałbym jeszcze trochę popracować. Gdybym mógł tu zanocować, wziąłbym
się do tego z samego rana.
–
Zgoda, McNab. Zwijamy interes.
–
Jestem za. - Feeney podniósł się z miejsca. - Mogę cię podrzucić do domu,
Peabody.
–
Tylko nie ruszaj moich zabawek, McNab – ostrzegła go przed wyjściem Eve. -
Bardzo tego nie lubię.
–
Powinnaś wziąć środek nasenny – powiedział Roarke, kiedy ruszyli do sypialni.
–
Nie zaczynaj.
–
Niepotrzebne ci teraz senne koszmary. Musisz się od nich uwolnić na kilka
godzin, jeśli nie dla własnego dobra, to przez wzgląd na tę kobietę, którą tak
brutalnie potraktowano.
–
Dam sobie radę.
Jak tylko znaleźli się w sypialni, zaczęła pospiesznie zrzucać z siebie ubranie.
Musiała wziąć gorący prysznic, by zmyć z siebie ten zapach.
Zostawiła wszystko na podłodze i poszła do łazienki.
Czekał, aż wyjdzie. Wiedział, że najpierw musi sama się z tym uporać i odepchnąć
pomoc, nawet tę ofiarowaną przez niego. Zawsze fascynowała go to kłująca obronna
skorupa, którą się otaczała.
Znał ją na tyle dobrze, by wiedzieć, przez co musiała przejść, oglądając te
dyskietki.
Kiedy wyszła z łazienki, owinięta szlafrokiem, po prostu ją objął.
–
O Boże! - Przytuliła się do niego, wbijając mu palce w plecy. - Wciąż czuje na
sobie jego zapach.
Nie mógł znieść jej załamania. Czuł, jak drży i jak gwałtownie bije jej serce.
–
Nigdy więcej cię nie dotknie.
Ukryła mu twarz na ramieniu, próbując skupić się na czystym męskim zapachu
Roarke'a.
–
Za każdym razem mnie dotyka. Nie mogę go powstrzymać.
–
Ale ja mogę. - Podniósł ją i usiadł na brzegu łóżka. - Nie myśl już o tym, Eve. Po
prostu przytul się do mnie.
–
Dam sobie radę.
–
Wiem. Ale jakim kosztem? - pomyślał, kołysząc ją jak dziecko.
–
Nie chcę żadnych pigułek tylko ciebie. Ty mi wystarczysz.
–
Spróbuj więc zasnąć. - Dotknął ustami jej włosów.
–
Nie odchodź. - Wtuliła się w niego o westchnęła. - Potrzebuję cię. Zbyt mocno.
–
Nie zbyt mocno. Nigdy nie będzie zbyt mocno.
Włożyła wspomnienie do ich szkatułki, pomyślał, a teraz on włoży tam życzenie.
Żeby te kilka godzin przespała w spokoju.
Trzymał ją więc w objęciach, dopóki nie zapadła w sen. I nadal ją trzymał, kiedy
się obudziła.
Leżeli wtuleni w siebie. Głowa Eve spoczywała na ramieniu Roarke'a. Jakimś
sposobem udało mu się rozebrać ich oboje.
Przez chwilę wpatrywała się w jego twarz. Wydała jej się niewymownie piękna.
Silnie zarysowany podbródek, długie, grube rzęsy, marzycielskie usta poety.
Zapragnęła przesunąć dłonią po jedwabistych włosach, lecz miała unieruchomione
ręce, więc tylko pocałowała go lekko, by mu podziękować i na tyle rozbudzić, by
wypuścił ją z objęć. Tymczasem on wzmocnił uścisk.
–
Mhm. Jeszcze chwilkę.
Uniosła brwi. Miał schrypnięty zaspany głos i nie otwierał oczu.
–
Jesteś zmęczony.
–
No pewnie,
Wydęła wargi.
–
Nigdy nie bywasz zmęczony.
–
Teraz jestem. Zamknij się.
Zachichotała, słysząc w jego głosie senne rozdrażnienie.
–
No to sobie poleż.
–
Z przyjemnością.
–
Muszę wstać. - Uwolniła rękę i wzburzyła mu włosy. - Śpij dalej.
–
To przestań gadać.
Zaśmiała się i wysunęła z jego objęć.
–
Roarke'a?
–
P Boże! - Przewrócił się na bok i ukrył twarz w poduszce. - Co?
–
Kocham cię.
Odwrócił głowę. Ciężkie powieki uniosły się leniwie. Poczuła, że krew szybciej
zaczyna krążyć jej w żyłach. W tym tkwi jego urok, pomyślała. Wystarczy drobny
gest, by drżała z pożądania.
–
No to chodź tutaj. Może uda mi się jeszcze przez chwilę nie usnąć.
–
Później.
Mruknął coś niezrozumiale i wtulił twarz w poduszkę.
Postanowiła zrezygnować z przyjemności. Ubrała się, zaprogramowała kawę i
przypięła kaburę. Kiedy wychodziła z pokoju, nawet się nie poruszył.
Zajrzała najpierw do swojego biura. McNab spał w jej fotelu z Galahadem na
głowie, który wyglądał niczym wielkie nauszniki. Obaj chrapali.
Kiedy do nich podeszła, kot otworzył jedno oko, obrzucił ją znudzonym
spojrzeniem i miauknął.
–
McNab.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, wzniosła oczy do sufitu i trąciła McNaba w ramię.
Zachrapał i odwrócił głowę. Ten ruch spowodował, że Galahad zjechał niżej i zemścił
się, wbijając mu pazury w skórę.
–
Nie drap, kochanie.
–
Chryste! - Eve mocniej szturchnęła go w ramię. - Żadnych erotycznych znów w
moim fotelu.
–
Hmm? Daj spokój, kotku. - Otworzył zaspane oczy i spojrzał na Eve. - Dallas?
Co? Gdzie? - Sięgnął do ramienia, czując jakiś ciężar i zacisnął dłoń na kocim
łbie. - Kto?
–
Zapomniałeś jeszcze o „dlaczego?” Ale mnie o to nie pytaj. Weź się w garść.
–
Już. O rany! - Odwrócił głowę i znalazł się twarzą w twarz z Galahadem. - To pani
kot?
–
Mieszka tu. Obudziłeś się na tyle, by zdać mi raport?
–
Jasne. - usiadł i przesunął językiem po zębach. - kawy. Błagam.
Sama oddawała się temu nałogowi, poszła więc wspaniałomyślnie do kuchni i
zaprogramowała podwójną porcję czarnej mocnej kawy.
Kiedy wróciła, kot siedział na kolanach McNaba, wygniatał mu uda i sprawdzał,
czy człowiek ośmieli się zaprotestować. McNab pochwycił w dłonie kubek z kawą i
wypił połowę zawartości.
–
Uf. Śniło mi się, że jestem na jakiejś planecie i robię to z niewiarygodnie
zbudowanym mutantem, który ma futro zamiast skóry. - Popatrzył na Galahada i
uśmiechnął się. - Jezu!
–
Nie chcę słyszeć o twoich lubieżnych fantazjach. Do czego doszedłeś?
–
Sprawdziłem wszystkie drogie hotele w mieście. Żaden samotny mężczyzna nie
wynajął wczoraj wieczorem pokoju. Sprawdziłem też średniej klasy hotele. To
samo. Zebrałem jego dane. Dyskietka leży na pani biurku.
Wzięła ją i wrzuciła do torby.
–
A teraz powiedz mi, czego się dowiedziałeś.
–
Nasz gość ma czterdzieści siedem lat, urodził się w Nowym Jorku. Rodzice
rozwiedli się, kiedy miał dwanaście lat. Wychowywała go matka. - Ziewnął, aż
zatrzeszczała mu szczęka. - Przepraszam. Nie wyszła drugi raz za mąż. Grała w
niskobudżetowych filmach. Cierpiała na chorobę umysłową. Leczyła się w
różnych ośrodkach, głównie na depresję. Nie pomogli jej, bo w zeszłym roku
popełniła samobójstwo. Niech pani zgadnie kiedy?
–
W wigilię Bożego Narodzenia.
–
Strzał w dziesiątkę. Simon otrzymał dobre wykształcenie, zrobił specjalizację w
dziedzinach: teatrze i kosmetyce. Pracował jako charakteryzator przy kilku
filmach. Przed dwoma laty przejął ten salon. Nigdy się nie ożenił. Cały czas
mieszkał z mamusią.
Urwał, by upić łyk kawy.
–
Nie cierpi na brak pieniędzy, ale leczenie matki porządnie naruszyło jego konto.
Nie karany. Przechodził standardowe badania. Żadnych informacji na temat
leczenia psychiatrycznego.
–
Prześlij jego dane do Miry, potem spróbuj dowiedzieć się czegoś o ojcu. I
sprawdzaj dalej hotele. Musiał przecież gdzieś się zatrzymać.
–
Mogę dostać jakieś śniadanie?
–
Wiesz, gdzie jest kuchnia. Będę w terenie. Informuj mnie o wszystkim na bieżąco.
–
Jasne. Hmm... Czy między panią a Peabody wszystko w porządku?
Eve uniosła brwi.
–
A czemu miałoby być inaczej?
–
Zdawało mi się, że coś nie gra.
–
Czekam na informację – powtórzyła i zostawiła go z domysłem, popijającego
kawę i drapiącego kota za uszami.
Peabody musiała chyba spać na desce albo wykrochmaliła mundur, pomyślała Eve
na widok asystentki. Kiwnęły sobie głowami na powitanie.
Dziewczyna była sztywna i odpowiadała tylko na zadane pytania. Zachowała
jednak dawną sprawność.
Yvette trwała już na swoim posterunku, zajęta przeglądaniem planu.
–
Często pani nas odwiedza – zwróciła się do Eve. - W takim razie może
zaproponuję jakiś manicure albo mały zabieg.
–
Masz jakiś wolny gabinet?
–
Kilka, ale aż do drugiej wszyscy konsultanci są zajęci.
–
Zrób sobie pięć minut przerwy, Yvette.
–
Słucham?
–
Muszę z tobą porozmawiać. Przejdźmy do gabinetu.
–
Nie mam teraz czasu.
–
Tutaj albo spotkamy się na policji. Chodźmy.
–
Och na litość boską! - Odsunęła fotel z irytacją. - Tylko postawię tu androida. W
zasadzie tego nie robimy. To nie to samo co osobisty kontakt.
Podeszła do wysokiej szafy i odblokowała zamek. W środku stał android –
kobieta. Miała na sobie obcisły kombinezon w pastelowym kolorze, podkreślający
ciemnozłotą karnację i ogniście czerwone włosy. Kiedy Yvette ją włączyła, otworzyła
wielkie jak u dziecka, niebieskie oczy, zamrugała rzęsami i uśmiechnęła się
promiennie.
–
Czy mogę dotrzymać pani towarzystwa?
–
Zajmij miejsce w recepcji.
–
Jak pani sobie życzy. Uroczo dziś pani wygląda.
–
Jasne. - Yvette odwróciła się z irytacją. - To samo powiedziałaby, gdybym miała
kurzajki na twarzy. W tym tkwi cały problem. Mam nadzieję, że to nie potrwa
długo – dodała. - Simon nie lubi, gdy opuszczamy nasze stanowiska poza
wyznaczonymi przerwami.
–
Tym razem nie sprawi ci kłopotu. - Eve weszła do gabinetu mając nadzieję, że nie
będzie przypominał laboratorium do sekcji zwłok. - Kiedy ostatni raz rozmawiałaś
z Simonem?
–
Wczoraj. - Yvette wzięła przyrząd do masażu, włączyła go i zaczęła masować
sobie szyję i ramiona. - O czwartej miał ujędrnianie biustu. Skończył o szóstej.
Zresztą zaraz tu będzie. Właściwie to już powinien tu być. W dzień przed Bożym
Narodzeniem mamy największy ruch.
–
Nie liczyłabym na niego.
Yvette spojrzała na nią zaskoczona, a rączka do masażu drgnęła w jej dłoni.
–
Czy coś mu się stało? Miał jakiś wypadek?
–
Rzeczywiście coś mu się stało, ale nie miał wypadku. Wczoraj wieczorem napadł
na Piper Hoffman.
–
Napadł? Simon? - Yvette wybuchnęła śmiechem. - Pani chyba żartuje, poruczniku.
–
Zabił cztery osoby, zgwałcił je i zamordował. Omal nie wykończył Piper. Ukrywa
się teraz. Nie wiesz, gdzie mógłby być?
–
To niemożliwe. - Yvette wyłączyła aparat do masażu. - Simon jest dobry i
łagodny. Nikomu nie zrobiłby najmniejszej krzywdy.
–
Jak długo go znasz?
–
Dwa lata, odkąd przejął salon. To musi być pomyłka. - Yvette przycisnęła dłonie
do policzków. - Piper? Mówi pani, że Piper została napadnięta? W jakim jest
stanie?
–
Jest w śpiączce, w szpitalu. Simon nie doprowadził swego dzieła do końca. Ktoś
go spłoszył. Wrócił do swojego mieszkania, ale zaraz je opuścił. Dokąd mógł
pójść?
–
Nie wiem. To nie do wiary. Jest pani pewna.
Oczy Eve były chłodne i spokojne.
–
Tak, jestem pewna.
–
Ale on uwielbiał Piper. Był konsultantem obojga, jej i Rudy'ego. Nazywał u=ich
anielskimi bliźniakami.
–
Z kim jeszcze się przyjaźnił? Czy się komuś zwierzał? Opowiadał o matce?
–
Jego matka miała wypadek, umarła w zeszłym roku. Był załamany.
–
Powiedział ci, co to był za wypadek?
–
Tak. Zemdlała w wannie i utopiła się. To było okropne. Tacy byli sobie bliscy.
–
Opowiadał ci o niej?
–
Tak, pracowaliśmy razem, spędzaliśmy tu wiele godzin. Byliśmy przyjaciółmi. -
jej oczy wypełniły się łzami. - Nie mogę uwierzyć w to, co pani mówi.
–
Lepiej, żebyś uwierzyła, dla własnego dobra. Dokąd mógł pójść, Yvette? Jeśli się
przestraszył, jeśli nie mógłby wrócić do domu? Jeśli musiałby się gdzieś ukryć?
–
Nie wiem. Ten salon był całym jego światem. Zwłaszcza po śmierci matki. On nie
miał nikogo z rodziny. Ojciec umarł, gdy Simon był jeszcze dzieckiem. Ja
naprawdę nic nie wiem. Przysięgam.
–
Jeśli się z tobą skontaktuje, natychmiast daj mi znać. Nie zawieraj z nim żadnych
układów. Nie spotykaj się na osobności. Nie otwieraj drzwi, jeśli do ciebie
przyjdzie. Muszę dostać się do jego szafki i porozmawiać z personelem.
–
Dobrze, załatwię to. On nie zachowywał się podejrzanie. Myślał tylko o świętach.
Naprawdę był dobry i czuły. Bardzo przeżył śmierć matki i Boże Narodzenie nie
było już dla niego świętem.
–
I dlatego musiał to sobie wynagrodzić.
Eve weszła do pokoju dla personelu. Siedział w nim krzepki konsultant i popijał
jakiś zielony napój regenerujący.
–
Zmienił szyfr – mruknęła Yvette. - Nie mogę jej otworzyć bez nowego kodu.
–
Kto tu dowodzi w czasie jego nieobecności?
Yvette wypuściła powietrze z płuc.
–
Chyba ja.
Eve wyjęła broń.
–
Mogę otworzyć, ale musisz wyrazić zgodę.
Yvette zamknęła oczy.
–
Wyrażam zgodę.
–
Peabody, rekorder włączony?
–
Tak jest.
Eve odbezpieczyła broń, wycelowała i strzeliła w zamek. Rozległ się stłumiony
dźwięk i błysk. Meta się zwinął i spadł na podłogę.
–
Yvette, co się dzieje?
–
To sprawa kryminalna, Steve. - Machnęła ręką w stronę gapiącego się konsultanta.
- O dziewiątej trzydzieści masz zabieg. Idź się przygotować.
–
Simon będzie wkurzony – powiedział, kręcąc głową i wyszedł.
Eve odsunęła się na bok, by Peabody miała lepszy widok i chwyciła za rączkę.
–
Cholera! - skrzywiła się i włożyła palce do ust. - Za gorące.
–
Proszę. - Peabody wyjęła z kieszeni starannie złożoną chusteczkę i podała Eve.
–
Dzięki. - Eve przykryła rączkę chusteczką i otworzyła drzwiczki. - Święty Mikołaj
bardzo się spieszył – mruknęła.
Na dnie szafki leżał zwinięty czerwony kaftan. Na nim stały błyszczące czarne
buty. Eve wyjęła z torby ochraniacze i włożyła je na ręce.
–
Sprawdźmy, co tu mamy.
Znalazła dwie puszki po środku dezynfekcyjnym, pół pudełka mydła ziołowego,
tubki z kremem ochronnym i przyrząd niszczący drobnoustroje za pomocą
ultradźwięków. Było tu również pudełko z przyborami do robienia tatuażu i kilka
wzorników.
–
Mamy cię. - Eve wyjęła cienką karteczkę z wypisanymi na niej stylizowanymi
literami: Mojej miłości. - Zapakuj wszystko do torebek i przygotuj do wysłania –
poleciła Peabody. - Chcę, żeby w ciągu godziny znalazło się w laboratorium.
Tymczasem przesłucham personel.
Jednak niczego nowego się nie dowiedziała. Simon był powszechnie kochany i
podziwiany. Bez przerwy powtarzały się takie określenia, jak wspaniałomyślny,
wrażliwy, współczujący. Wówczas stanęła jej przed oczami wykrzywiona strachem i
bólem twarz Marianny Hawley.
Drogę do szpitala, gdzie leżała Piper, odbyły w milczeniu. Mimo że system
klimatyzacyjny w samochodzie pompował do przyjemne ciepło, to atmosfera była
raczej chłodna.
Wspaniale, pomyślała Eve. Skoro Peabody dalej chce zadzierać nosa, to jej
problem. To na pewno nie pomoże w pracy.
–
Skontaktuj się z McNabem – poleciła wchodząc do windy i nie patrząc na
asystentkę. - Dowiedz się, czy ma jakieś nowe informację. Potem sprawdź, czy
Mira dostała dane osobowe Simona.
–
Tak jest.
–
Jeśli jeszcze raz powiesz „tak jest” tym obrażonym tonem, to spiorę cię na kwaśne
jabłko.
Wyszła z windy, zostawiając Peabody ze zmarszczonym czołem
–
Chcę się dowiedzieć o stan zdrowia Piper Hoffman – zwróciła się Eve do
pielęgniarki, kładąc przed nią odznakę.
–
Jej stan uległ poprawie.
–
To znaczy, że wyszła ze śpiączki?
Pielęgniarka miała na sobie kwiaciastą tunikę. Na je twarzy malowała się udręka.
–
Pacjentka Piper odzyskała przytomność przed dwudziestoma minutami.
–
Czemu mnie o tym nie powiadomiono? Wyniki badań nie zapowiadały tak
szybkiej poprawy.
–
To prawda, poruczniku. Pacjentka obudziła się ze strasznym krzykiem. Rzucała
się i histeryzowała. Musieliśmy ją unieruchomić i uspokoić, oczywiście za zgodą
brata.
–
Gdzie on teraz jest?
–
W jej pokoju. Spędził tam całą noc.
–
Proszę skontaktować się z lekarzem prowadzącym i sprowadzić go tutaj.
Odwróciła się na pięcie i pomaszerowała korytarzem do pokoju Piper.
Kobieta wyglądała jak Śpiąca Królewna: blada, o jasnych włosach i olśniewającej
urodzie. Miała małe cienie pod oczami i lekko zaróżowione policzki.
W niewielkiej odległości od łóżka cicho szumiały monitory. Sam pokój wyglądał
niczym salon w eleganckim apartamencie. Pacjenci, którzy mieli odpowiednie środki,
mogli leczyć się w komfortowych warunkach.
Jej pierwsze wspomnienia ze szpitalem wiązało się z okropnym pokojem z
wąskimi łóżkami, w którym kobiety i dziewczynki jęczały z bólu i rozpaczy. Ściany
były szare, okna ciemne, a w powietrzu unosił się zapach moczu. Miała wówczas
osiem lat, była załamana, samotna i nie pamiętała nawet swojego imienia.
Piper tego nie doświadczy. Przy jej łóżku siedział brat i trzymał ją za rękę z taką
delikatnością, jakby była zrobiona z najcieńszego szkła. Pokój tonął w kwiatach i
słychać było cichą kojącą muzykę.
–
Obudziła się z krzykiem – Rudy nie podniósł wzroku. Wpatrywał się z rozpaczą w
twarz siostry. - Wołała mnie. Wydawała jakieś nieludzkie krzyki. - Dotknął jej
policzka. - Ale nie poznawała mnie. Walczyła ze mną i z pielęgniarkami. Nie
wiedziała, gdzie jest. Myślała, że ciąż... Myślała, że on wciąż jest z nią.
–
Czy coś powiedziała? Czy podała jego imię?
–
Wykrzyczała je. - Jego twarz sprawiała wrażenie pozbawionej życia i kolorów. -
Powiedziała: „O Boże! Simon, proszę, nie! Nie, nie, nie!” W kółko to powtarzała.
Eve poczuła nagle ogarniającą ją litość.
–
Rudy, ja muszę z nią porozmawiać.
–
Jej potrzebny jest teraz sen. Ona musi wyrzucić to z pamięci. - Pogładził Piper po
włosach. - Kiedy poczuje się lepiej, wywiozę ją gdzieś, gdzie jest dużo słońca i
kwiatów. Tam odzyska zdrowie, a dala od tego wszystkiego. Wiem, co pani o
mnie myśli, o nas obojgu, ale nie dbam o to.
–
Nieważne są moje odczucia. Teraz tylko ona się liczy. - Podeszła bliżej, by mogli
patrzeć sobie w oczy. - Zrozum, szybciej będzie wracać do zdrowia, wiedząc, że
człowiek, który ją skrzywdził, jest za kratkami. Muszę z nią porozmawiać.
–
Ona nie będzie w stanie o tym mówić. Pani nie rozumie, przez co ona przeszła.
–
Zapewniam cię, że doskonale rozumiem i wiem, przez co przeszła – powiedziała z
mocą Eve. - Nie zrobię jej krzywdy. Chcę powstrzymać tego człowieka, Rudy,
zanim znów kogoś skrzywdzi.
–
Ale muszę przy tym być – powiedział po namyśle. - Ona będzie mnie
potrzebować... I lekarz też musi przy niej być. Jeżeli się zdenerwuje, chcę, żeby ją
uspokoił.
–
Dobrze, ale musisz pozwolić mi działać.
Skinął głową, po czym ponownie spojrzał na Piper.
–
Czy ona... czy długo... Jak pani myśli, kiedy zdoła o tym zapomnieć?
O Chryste!
–
Ona nigdy nie zapomni – odparła sucho. - Ale nauczy się z tym żyć.
Rozdział 19
Będzie stopniowo odzyskiwać przytomność.
Doktor był młody, życzliwy i oddany swojej pracy. Sam zaaplikował odpowiednią
dawkę leku, zamiast zlecić to pielęgniarce czy któremuś z asystentów.
–
Będę utrzymywać jej funkcje na niskich poziomach, żeby nie forsować
organizmu.
–
Ale musi być świadoma – zastrzegła Eve.
Omiótł jej twarz ciepłym spojrzeniem brązowych oczu.
–
Wiem, czego pani trzeba, poruczniku. W innej sytuacji nie zgodziłbym się na
wytrącenie ze stanu śpiączki pacjentki w takim stanie. Rozumiem jednak, że to
konieczne. Ale mimo wszystko proszę pamiętać, że nie wolno jej denerwować.
Spojrzał na monitory, trzymając rękę na pulsie Piper.
–
Jej stan jest stabilny – powiedział, po czym spojrzał na Eve. - Powrót do zdrowia
po takim urazie to niezwykle trudny proces.
–
Czy był pan kiedyś w dzielnicach rozpusty?
–
W Nowym Jorku nie ma dzielnic rozpusty.
–
Jeszcze pięć lat temu były, dopóki nie zmienili zasad wydawania licencji i opłat
dla prostytutek. W tych dzielnicach mieszkały przeważnie rogówki, i to głównie
młodociane. Te dzieciaki przyjeżdżały prosto ze wsi i nie miały pojęcia, jak
poradzić sobie z napalonym klientem w „Zeusie” czy „Exotice”. Pracowałam w
tej dzielnicy przez sześć cholernych miesięcy. Doskonale wiem, co mam robić.
Doktor skinął głową i uniósł pacjentce powiekę.
–
Odzyskuje przytomność. Rudy, niech najpierw cię zobaczy. Mów do niej, tylko
łagodnie i cicho.
–
Piper. - Rudy pochylił się nad siostrą i uśmiechnął się niepewnie. - Kochanie, to
ja Rudy. Już nic ci nie grozi. Słyszysz mnie?
–
Rudy? - szepnęła niewyraźnie, nie otwierając oczu, lecz zwracając głowę w
stronę, skąd dochodził głos. - Co się stało? Gdzie byłeś?
–
Jestem przy tobie. - Samotna łza spłynęła mu po policzku.
–
Simon, on zadaje mi ból. Nie mogę się ruszyć.
–
Już go nie ma. Jesteś bezpieczna.
–
Piper. - Ciężkie powieki uniosły się, a w oczach błysnęła panika. - Pamiętasz
mnie?
–
Pani porucznik. Chciała pani, żebym mówiła o Rudym złe rzeczy.
–
Chcę tylko, żebyś powiedziała mi prawdę. Rudy jest przy tobie. Zostanie tu, kiedy
będę z tobą rozmawiała. Opowiedz mi, co się wydarzyło? Opowiedz mi o
Simonie.
–
Simon. - Światła na monitorach zaczęły migać. - Gdzie on jest?
–
Nie ma go tu. Już cię nie skrzywdzi. - Eve chwyciła rękę Piper, która uniosła się,
jakby chciała osłonić się przed ciosem. - Będę trzymać go z dala od ciebie, ale
musisz mi wszystko opowiedzieć.
–
Stał pod drzwiami. - Zamknęła oczy, lecz można było dostrzec poruszające się
nerwowo gałki. - Ucieszyłam się. Miałam dla niego prezent gwiazdkowy, a on
trzymał w rękach wielkie srebrne pudło. Pomyślałam, że pewnie przyniósł prezent
dla mnie i dla Rudy'ego. Powiedziała, że Rudy'ego nie ma. On o tym wiedział.
Jesteś sama, tylko ze mną. Uśmiechnął się i ... i położył mi dłoń na ramieniu.
Zakręciło mi się w głowie – ciągnęła po chwili. - I nic nie widziałam. Musiała się
położyć. Tak dziwnie się czułam. Słyszałam, jak coś do mnie mówi, ale nie
mogłam go zrozumieć. Nie mogłam się ruszać ani otworzyć oczu. Nie mogłam
zebrać myśli.
–
Pamiętasz co wtedy mówił?
–
Że jestem piękna. Że wie, jak sprawić, żebym była jeszcze piękniejsza. Czuję coś
chłodnego na nodze, cos mnie łaskocze w udo. On ciągle mówi. Że kocha tylko
mnie. Chce, żebym była jego miłością. Nie jestem jedyną jego miłością, ale mogę
nią być. Inne się nie liczą, tylko ja. Ciągle mówi, ale ja nie mogę mu
odpowiedzieć. Inne jego miłości umarły, ale nie były prawdziwe. Nie były czyste i
niewierne. Nie! Nie!
Wyrwała rękę, próbując odwrócić się od Eve.
–
Już dobrze. Jesteś bezpieczna. Wiem, że on cię skrzywdził, Piper. Wiem, jak to
bolało i jak się bałaś. Ale nie musisz się już bać. - Eve ponownie wzięła ją za rękę.
- Spójrz na mnie. Nie pozwolę, by znów cię skrzywdził.
–
Zawiązał mnie. - Po jej twarzy płynęły łzy. - Związał mnie na łóżku. Ściągnął mi
ubranie. Błagałam go, żeby tego nie robił. Był moim przyjacielem. Przebrał się.
To było okropne. Zaczął stroić miny do kamery, uśmiechać się. Powiedział, że
byłam niegrzeczną dziewczynką. Coś dziwnego stało się z jego oczami.
Krzyczałam, lecz nikt mnie nie słyszał. Gdzie jest Rudy?
–
Jestem tutaj – powiedział przez ściśnięte gardło. Pochylił się ii dotknął wargami
jej czoła i skroni.
–
Zgwałcił mnie. Bardzo bolało. Nazwał mnie dziwką. Powiedział, że kobiety to
dziwki, aktorki, które udają, że są inne, ale są zwykłymi dziwkami. A mężczyźni
wykorzystują je i porzucają. Jestem dziwką i on może zrobić ze mną, co zechce. I
wciąż zadawał mi ból. Wołałam Rudy'ego, żeby go powstrzymał.
–
Rudy przyszedł – powiedziała Eve. Przyszedł i powstrzymał go.
–
Przyszedł?
–
Tak. Usłyszał cię, przyszedł i zaopiekował się tobą.
–
Powstrzymał go. Tak, powstrzymał. - Zamknęła oczy. - Słyszałam jakieś krzyki,
hałas. Ktoś strasznie płakał. Wzywał matkę. Nic więcej nie pamięta.
–
Świetnie się spisałaś.
–
Nie pozwolisz, żeby wrócił? - Zacisnęła palce na dłoni Eve. - Nie pozwolisz, żeby
znowu mnie skrzywdził?
–
Nie pozwolę.
–
Umalował mnie – przypomniała sobie Piper. - Spryskał czymś. 0- Zagryzła wargę.
- I w środku. Jego ciało było zupełnie pozbawione włosów. I miał na biodrze
tatuaż.
To coś nowego, pomyślała Eve. Na taśmach wideo, które oglądała, nie było
żadnego tatuażu.
–
Pamiętasz, jak wyglądał tez tatuaż?
–
To był napis „mojej miłości”. Pokazał mi go. Chciał, żebym na niego patrzyła.
Powiedział, że jest trwały, nie tymczasowy. Nie chciał być tymczasowy dla tych,
których kochał. A ja płakałam i mówiłam, że go nie skrzywdzę. On też płakał.
Powiedział, że wie o tym, że mu przykro.
–
Jeszcze coś zapamiętałaś?
–
Powiedział, że zawsze będę go kochała, bo on będzie ostatni. I nigdy o mnie nie
zapomni, bo byłam jego przyjaciółką. - Oczy straciły chorobliwą szklistość i
pojawiło się w nich zmęczenie. - Chciał mnie zabić. To już nie był Simon.
Mężczyzna, który mi to zrobił, był kimś obcym. Myślę, że przerażało go to w
równym stopniu jak mnie.
–
Już nie będziesz musiała się bać, przyrzekłam ci to. - Eve odsunęła się i spojrzała
na Rudy'ego. - Wyjdźmy na chwilę i pozwólmy doktorowi zając się twoją siostrą.
–
Zaraz wracam. - Przycisnął wargi do dłoni Piper. - Będę za drzwiami. Nie chcę
zostawiać jej samej – powiedział, kiedy wyszli na korytarz.
–
Będzie musiała z kimś porozmawiać.
–
Dość już mówiła. Na litość boską, przecież powiedziała wszystko...
–
Potrzebuje porady psychologa – przerwała mu Eve. - Wyjazd nie pomoże jej
uporać się z problemami. Kilka dni temu dałam jej wizytówkę z wypisanym na
odwrocie nazwiskiem i numerem kontaktowym. Porozmawiaj z doktor Mirą,
Rudy. Pozwól, by pomogła twojej siostrze.
Otworzył usta, po czym je zamknął.
–
Była pani dla niej bardzo dobra, poruczniku. Delikatna. Słuchając jej,
zrozumiałem, dlaczego była pani zupełnie inna w stosunku do mnie, sądząc, że to
ja jestem odpowiedzialny za... te wszystkie zbrodnie. Jestem pani wdzięczny.
–
Będzie pan mi wdzięczny, kiedy go złapię. - Odchyliła się w tył na pięty. - Pan go
znał bardzo dobrze, prawda?
–
Tak mi się wydawało.
–
Dokąd mógł pójść? A może do kogo?
–
Powiedziałbym, że przyszedł by do mnie albo do Piper. Dużo czasu spędzaliśmy
razem, i zawodowo, i prywatnie. - Zamknął oczy. - To tłumaczy, dlaczego miał
dostęp do listy partnerów. Nikt z firmy nie kwestionowałby jego poczynań.
Gdybym to pani powiedział, gdybym otworzył przed panią drzwi, zamiast chronić
siebie i firmę, mógłbym temu zapobiec.
–
To otwórz je teraz. Opowiedz mi o nim i o jego matce.
–
Była psychicznie chora. Nie wiem, czy ktoś prócz mnie o tym wiedział. -
Bezwiednie musnął palcem brzeg nosa. - Pewnej nocy załamał się i opowiedział
mi o wszystkim. Była trudna do zniesienia, niezrównoważona umysłowo. Winił za
to ojca. Rozwiedli się, kiedy Simon był jeszcze dzieckiem, lecz matka nigdy się z
tym nie pogodziła. Była pewna, że mąż pewnego dnia do niej wróci.
–
To była jej jedyna miłość?
–
O Boże! - Ukrył twarz w dłoniach. - Tak, chyba tak. Była aktorką, niezbyt dobrą,
ale Simon uważał, że jest wspaniała, fantastyczna. Uwielbiał ją. Martwił go
jednak jej stan psychiczny. Często miała napady depresji. Byli też mężczyźni w jej
życiu. Wykorzystywała ich do podtrzymywania swoich nastrojów. Był niezwykle
tolerancyjnym człowiekiem, lecz tego nie mógł znieść. Jego matka nie powinna
oddawać się mężczyznom! Raz tylko o tym wspomniał, po jej śmierci, kiedy był
pogrążony w rozpaczy. Powiesiła się. Znalazł ją w pierwszy dzień Bożego
Narodzenia.
Wszystko doskonale do siebie pasuje – orzekła Peabody, gdy tymczasem Eve
zmagała się z ruchem ulicznym. - Facet ma kompleks matki. W każdej z ofiar widzi
matkę, wskrzesza ją, kocha i wymierza karę. Ci dwa mężczyźni mogli uosabiać jego
ojca lub odzwierciedlać seksualne preferencje.
–
Dzięki za opinię – burknęła Eve i walnęła dłonią w kierownicę, kiedy po raz
kolejny zbyła zmuszona się zatrzymać. - Pieprzone Boże Narodzenie! Nic
dziwnego, że szpitalom i klinikom psychiatrycznym przybywa w grudniu
pacjentów.
–
To wigilia Bożego Narodzenia.
–
Wiem, do cholery, co to za dzień. - Włączyła pionowy start, skręciła ostro w lewo
i pomknęła nad dachami unieruchomionych w korku samochodów.
–
Maxibus.
–
Widzę. - minęła airbusa, omal się o niego nie ocierając.
–
Ta taksówka chyba chce... - Peabody skuliła się i zamknęła oczy, bo kierujący nią
taksówkarz wpadł na ten sam pomysł co Eve, wystrzelił w górę i zajechał jej
drogę.
Eve zaklęła, gwałtownie skręciła kierownicą, otarła się o zderzak i z całej siły
nacisnęła na klakson,
–
Na dół, głupi sukinsynu.
Wciskając sie między pojazdy, dwoma kołami wylądowała na chodniku przed
tłumem zirytowanych przechodniów.
Wyskoczyła z wozu i podeszła do taksówki. Kierowca również wysiadł i ruszył w
jej stronę. Peabody chciała mu powiedzieć, że jeśli chce zatargu z gliną, to wybrał
niewłaściwą osobę. Kiedy jednak wysiadła i torowała sobie drogę wśród
przechodniów, pomyślała, że dokopanie taksówkarzowi może poprawi Eve humor.
–
Przecież sygnalizowałem – powiedział. - Miałem takie samo prawo do
pionowego startu jak pani. Wysiadły pani kierunkowskazy i klakson? Pewnie
miasto zapłaci za ten zderzak, tak? Wy, gliny nie jesteście właścicielami ulic. Nie
mam zamiaru bulić za tę szkodę z własnej kieszeni, siostro.
–
Siostro?
Peabody zadrżała, słysząc lodowaty ton w głosie Eve. Pokręciła z politowanie
głową i wyjęła cyfrowy bloczek mandatowy.
–
Pozwól, że coś ci powiem, bracie. Najpierw cię cofniesz, a potem wypiszę ci
mandat za napaść za oficera policji.
–
Hej, ja przecież nawet...
–
Powiedziałam, cofnij się. I radzę ci szybko przyjąć właściwą pozycję.
–
Jezu, przecież to tylko zderzak.
–
Stawiasz opór funkcjonariuszowi policji?
–
Nie. - Mruknął coś pod nosem, rozstawił nogi i położył ręce na dachu taksówki. -
Paniusiu, przecież to wigilia Bożego Narodzenia. Może damy sobie spokój.
–
Powinieneś okazywać więcej szacunku glinom.
–
Paniusiu, mój kuzyn jest gliną.
Zaciskając zęby, Eve wyjęła swoją odznakę i podetknęła mu ją pod nos.
–
Widzisz? Tu jest napisane porucznik, nie siostra czy paniusia. Możesz zapytać
swojego kuzyna gliniarza.
–
Nazywa się Brinkleman – mruknął. - Sierżant Brinkleman.
–
Powiedz sierżantowi Brinklemanowi, żeby kontaktował się z porucznik Dallas z
wydziału zabójstw i wyjaśnił jej, dlaczego jego kuzyn jest takim dupkiem. Jeśli
uznam to wyjaśnienie za satysfakcjonujące, nie odbiorę ci licencji i nie spiszę
notatki, że zajechałeś drogę służbowemu pojazdowi. Jasne?
–
Jasne, poruczniku.
–
A teraz wynoś się stąd.
Kierowca potulnie wrócił do wozu i czekał cierpliwie na włączenie się do ruchu.
Eve, wciąż czując kipiący w niej gniew, odwróciła się do Peabody i dźgnęła ją
palcem w pierś.
–
A ty jeśli chcesz ze mną jeździć, to wyciągnij ten kij z dupy.
–
Z całym szacunkiem, poruczniku, ale nic mi nie wiadomo o żadnym obcym
przedmiocie w tej okolicy.
–
Twoje poczucie humoru jest nie na miejscu, posterunkowa Peabody. Jeśli nie
jesteś zadowolona z funkcji mojej asystentki, to możesz złożyć rezygnację.
Serce podskoczyło Peabody do gardła.
–
Nie chcę składać rezygnacji. Nie jestem niezadowolona z mojej funkcji.
Eve miała ochotę wrzasnąć, lecz tylko odwróciła się i zaczęła przebijać przez tłum
ludzi, zarabiając kilka siniaków i niewybrednych komentarzy. Za chwilę jednak
wróciła.
–
Jeśli nadal będziesz rozmawiać ze mną tym pompatycznym tonem, to zaczniemy
się bić.
–
Groziła mi pani zwolnieniem
–
Nieprawda. Zaproponowałam ci przeniesienie.
Peabody z trudem opanowała drżenie głosu.
–
nadal uważam, że przekroczyła pani pewne granice w kwestii mojej znajomości z
Charlesem Monroe.
–
Tak, wyraziłaś to aż nazbyt jasno.
–
To niewłaściwe, aby zwierzchnik krytykował wybór partnera. To osobista sprawa
i...
–
Masz cholerną słuszność. To rzeczywiście była osobista sprawa. - Oczy Eve
pociemniały, lecz ku zaskoczeniu Peabody płonęła w nich uraza. - Wczoraj
wieczorem nie mówiłam jako twój zwierzchnik. Nie rozmawiałam z moją
asystentką, lecz z przyjaciółką.
Peabody poczuła ogarniającą ją potężną falę wstydu.
–
Dallas...
–
Z przyjaciółką – powtórzyła Eve – która robi słodkie oczy do męskiej dziwki.
Dziwki będącej osobą podejrzaną.
–
Ale Charles....
–
Był na końcu listy – weszła jej w słowo Eve. - Ale był. Jego nazwisko znajdowało
się na liście partnerów jednej z ofiar i na liście jednej z ewentualnych ofiar.
–
Nigdy nie uważała pani Charlesa za mordercę.
–
Sądziłam, że jest nim Rudy, i myliłam się. Mogłam się również pomylić co do
Charlesa. - Na samą myśl poczuła gwałtowny ucisk w żołądku. - Zabierz wóz do
centrali. Przekaż kapitanowi Feeneyowi i komendantowi Whitneyowi najnowsze
informacje i powiedz, że jestem w terenie.
–
Ale...
–
Odprowadź ten pieprzony wóz do centrali! - warknęła Eve. - To rozkaz wydany
przez zwierzchnika asystentce.- Odwróciła się i zaczęła torować sobie drogę przez
tłum. Tym razem jednak na dobre.
–
Cholera! - Peabody walnęła dłonią w maskę samochodu, nie zwracając uwagi na
wściekły ryk klaksonów i muzykę dochodzącą z wnętrza sklepu po drugiej stronie
ulicy. - Peabody, jesteś idiotką.
Pociągnęła nosem, zaczęła szukać chusteczki i przypomniała sobie, że dała ją Eve.
Otarła więc nos wierzchem dłoni, wsiadła do samochodu i przygotowała się do
wypełnienia poleceń.
Kiedy Eve dotarła do rogu Czterdziestej Pierwszej i złość z niej wyparowała,
doszła do wniosku, że nie da rady przejść trzydziestu przecznic dzielących ją do
laboratorium Dickiego. Rzuciła okiem na ludzi stłoczonych na ruchomych
platformach i stwierdziła, że ta droga też odpada.
Fala przechodniów zmusiła ją do przejścia następnych kilkunastu metrów. W
końcu jednak udało jej się zatrzymać i rozejrzeć. Strumień pary z kiosku z sojowymi
hot dogami zaczął ją dusić i wywołał łzawienie oczu. Z trudem wyciągnęła z kieszeni
odznakę, przecisnęła się do krawężnika i ryzykując życie i utratę nogi weszła prosto
pod koła nadjeżdżającej taksówki.
Przycisnęła odznakę do przedniej szyby, wsiadła do wozu, przetarła dłońmi twarz,
próbując się uspokoić, po czym spojrzała we wsteczne lusterko i napotkała wzrok
kierowcy. Był to kuzyn sierżanta Brinkemana. Parsknęła śmiechem.
–
To ci dopiero pech.
–
Cały dzień taki jest – mruknął.
–
Nienawidzę Bożego Narodzenia.
–
W tej chwili ja też za nim nie przepadam.
–
Może pan mnie dowieźć do Osiemnastej?
–
Szybciej byłoby na piechotę.
Spojrzała na płynący chodnikiem strumień ludzi.
–
Włącz pan pionowy start i omiń ten korek. Gdyby były jakieś kłopoty, załatwię to
z drogówką.
–
Pani jest szefem, poruczniku.
Wystrzelił niczym błyskawica, a Eve zamknęła oczy i pomyślała, że będzie chyba
musiała wziąć proszek na ból głowy.
–
Będzie pan robił aferę o ten zderzak- spytała kierowcę.
–
Tak jak wszyscy poszkodowani? Nie. - Skręcił w Osiemnastą. - Nie powinienem
tego mówić, ale w tym przedświątecznym ruchu człowiek robi się złośliwy.
Wyjęła żetony kredytowe i wsunęła w otwór.
–
Skontaktujemy się wieczorem.
–
Będę wdzięczny. Tak czy owak wesołych świąt.
Zaśmiała się juz nieco swobodniej.
–
Nawzajem.
W dzielnicy, w której mieściło się laboratorium kryminalistyczne, prosektoria i
kostnice, panował mniejszy ruch. Nie ma tu nic do kupowania, pomyślała.
Weszła do brzydkiego budynku ze stali, zaprojektowanego przez architekta
ogarniętego wizją przyszłości, w której królować będzie metal, minęła pusty hall i
przeszła przez bramkę kontrolną.
Pilnujący wejścia android skinął głową, kiedy położyła dłoń na czytniku linii
papilarnych, podała nazwisko, stopień, kod i cel wizyty. Zjechała w dół ruchomą
platformą i zmarszczyła brwi na widok opustoszałych korytarzy i pokoi. Środek dnia,
zwykły dzień pracy, gdzie, u diabła, wszyscy się podziali?
Otworzyła drzwi do laboratorium, a tam trwała w najlepsze zabawa. Grała
muzyka, panował gwar i śmiech. Ktoś wsunął jej w dłoń kubek z podejrzanie
wyglądającym zielonym płynem. Tuż obok tańczyła kobieta ubrana jedynie w fartuch
ochronny i w minigoglach. Eve złapała ją za rękaw.
–
Gdzie Dickie?
–
Och, gdzieś tutaj. Musze iść po dolewkę.
–
Proszę.
Wcisnęła jej kubek w dłoń i ruszyła na poszukiwanie szefa laboratorium. Dickie
siedział na stole, trzymając rękę pod spódnicą podanej laborantki. Eve doszła do
wniosku, że dziewczyna jest pijana, skoro pozwala, by te pająkowate łapska grzebały
między jej nogami.
–
Hej, Dallas, przyłącz się do zabawy. Co prawda nie jest równie wspaniała jak u
ciebie, ale robimy, co możemy.
–
Gdzie, do cholery, są moje raporty? Gdzie wyniki? Co się tu, kurwa, dzieje?
–
Jest Wigilia. Rozchmurz się.
Eve chwyciła go za przód koszuli i ściągnęła ze stołu.
–
Mam cztery trupy i kobietę w szpitalu. Więc nie pieprz mi tu o zabawie, ty mały
zezowaty sukinsynu. Dawaj wyniki.
–
Laboratorium pracuje dziś do drugiej. - Bezskutecznie usiłował wyswobodzić się
z uścisku. - A jest już po trzeciej, ważniaczko.
–
Na litość boską, ten sukinsyn gdzieś się ukrywa. Widziałeś co zrobił z ofiarami?
Chcesz, żebym ci pokazała filmy, jakie nakręcił w czasie roboty? Chcesz obudzić
się jutro rano i dowiedzieć się, że znowu to zrobił, bo tobie sie chciało się
pracować? Mógłbyś potem przełknąć świąteczną gęś?
–
Do diabła, Dallas, nie odkryłem niczego nowego. Chodź ze mną. - Z zaskakująca
godnością wygładził zmiętą przez Eve koszulę. - Przejdziemy do drugiego
laboratorium. Nie ma potrzeby psuć innym zabawy.
Przecisnął się przez tłum i otworzył boczne drzwi.
–
Jezu, Feinstein, tu musisz ją posuwać? Idźcie do magazynu, jak wszyscy.
Eve przetarła oczy palcami, kiedy kopulująca para oderwała się od siebie i zaczęła
zbierać ubranie. Czy wszyscy poszaleli? - pomyślała Eve, gdy para umknęła
pospiesznie, chichocząc jak niesforne dzieci.
–
Zmieszaliśmy różne gatunki piwa – wyjaśnił Dickie. - Legalny browar,. Ale działa
jak mieszanka wybuchowa. - Usiadł przez komputerem i wywołał plik sprawy.
–
Tym razem mieliśmy jego odciski palców, ale to już wiesz. Nie ma wątpliwości co
do jego tożsamości. Ten sam środek dezynfekcyjny. Kosmetyki, które zostawił
uciekając, odpowiadają tym znalezionym przy ofiarach. Ubranie i całe to gówno,
które przesłałaś, wykonano z uprzednio zidentyfikowanych włókien. Masz go w
garści, Dallas. Niezbite dowody, by gościa zapuszkować.
–
A co znalazła ekipa śledcza? Muszę mieć jakiś ślad, który doprowadzi mnie do
niego.
–
Nie odkryła niczego, o czym byś już nie wiedziała. Chodzi ci o to, co znaleźliśmy
w jego mieszkaniu? Niewiele tego było. Ten facet to fanatyczny pedant. Ale
znaleźliśmy kolejne włókna, takie jak z kaftana, i kilka włosów z brody, którą po
sobie zostawił. To wszystko, czym dysponujemy.
–
Dobra. Przekaż raport na mój wideokom w domowym biurze i w centrali. Kopię
prześlij Feeneyowi.
Wzruszył ramionami. Oboje wiedzieli, że już to zrobił.
–
Przepraszam, że odciągnęłam cię od zabawy.
–
Za godzinę lub dwie miasto się wyludni. Ludziom należy się odpoczynek, nie?
–
Kobiecie, która spędzi te święta w szpitalu, też się coś należy.
Wyszła z budynku z nadzieja, że chłodne powietrze złagodzi ból głowy. Żałowała,
że nie poprosiła Dickiego o jakiś skuteczny środek. Na ulicach zdążyły już zapłonąć
latarnie. W grudniu szybko zapadał zmrok, a noce były ciemne i długie. Światło dnia
z trudem przebijało się przez chmury i znowu znikało.
Wyjęła podręczny wideokom i połączyła się z domem.
–
Pracujesz – stwierdziła, kiedy na ekranie pojawiła się twarz Roarke'a. Stojący za
jego plecami faks wypluwał papier.
–
Trochę.
–
Mam kilka spraw do załatwienia. Nie sądzę, bym szybko wróciła do domu.
Po wyrazie jej twarzy poznał, że boli ją głowa.
–
Dokąd się wybierasz?
–
Chcę przeszukać mieszkanie Simona. Nie miałam okazji się tam rozejrzeć. Może
„sprzątacze” coś przegapili. Muszę to sprawdzić.
–
Rozumiem.
–
Słuchaj, jestem bez samochodu, a to mieszkanie jest niedaleko domu. Mógłbyś
wysłać jakiś pojazd?
–
Oczywiście.
–
Dzięki. Odezwę się, kiedy skończę.
–
Rób, co masz do zrobienia, ale weź coś na ból głowy, Eve.
Uśmiechnęła się lekko.
–
Nie mam nic przy sobie. Kiedy wrócę do domu, wypijemy mnóstwo wina i
będziemy się kochać jak szaleńcy, dobrze?
–
No cóż, planowałem spokojny wieczór przy grze w trójpolowe szach, ale jeśli
tego chcesz...
To cudowne, jak on potrafi poprawić nastrój, pomyślała Eve, przerywając
połączenie.
Nie zdziwiła się, kiedy przed budynkiem, w którym mieszkał Simon, zobaczyła nie
tylko samochód, lecz i samego Roarke'a.
–
Mogłeś wysłać androida.
–
Tak uważasz?
–
Nie. - Przeciągnęła dłonią po włosach. - Nie sądzę też, żebyś się zgodził poczekać
w wozie, dopóki nie skończę.
–
Widzisz, jak dobrze się znamy? - Sięgnął do kieszeni eleganckiego palta i wyjął z
niej emaliowane pudełeczko z niebieskimi pigułkami.
–
Otwórz buzię.
Uniósł brew w odpowiedzi na jej gniewny wzrok i zaciśnięte wargi.
–
Eve, to zwykły środek przeciwbólowy. Od razu lepiej się poczujesz.
–
Nie ma w tym żadnego cholernego świństwa?
–
Nie. Otwieraj buzię. - Przytrzymał ją za brodę, wrzucił pigułkę na język i zamknął
jej usta. - Połknij. Grzeczna dziewczynka.
–
Pocałuj mnie gdzieś.
–
Kochanie, o niczym innym nie marzę. Przywiozłem twój zestaw polowy.
–
Przynajmniej jedno z nas myśli rozsądnie. Dzięki – powiedziała, gdy sięgnął do
samochodu po walizeczkę. - mam go w garści – dodała. - Dowody, świadek,
motyw, metoda.
–
Możesz dodać do tej listy fakt, że kasetka z kosmetykami, którą zostawił w
mieszkaniu Piper Hoffman, jest robiona na zamówienie. - Zaczął delikatnie
masować kark Eve, by przyśpieszyć działanie pigułki. - Moja firma oferuje je
licencjonowanym wizażystom.
–
Wspaniale. Pozostaje tylko go znaleźć.
–
Nie zameldował się w żadnym hotelu, chyba, że w takim na godziny – ciągnął z
uśmiechem Roarke. - McNab wykonał kawał dobrej roboty.
–
Akurat. W laboratorium natknęłam się na orgię.
–
Czemu nas nie zaproszono? To oburzające.
–
Coś mi się zdaję, że zaproszenie obejmowałoby również tak wspaniały numer jak
oglądanie nagiego szefa laboratorium. - Wyjęła klucz uniwersalny i rozkodowała
zaplombowane przez policję drzwi do mieszkania Simona. - Nie jest to coś, na co
miałabym ochotę. Jeśli chcesz wejść do środka, musisz włożyć ochraniacze.
Roarke popatrzył na puszkę i westchnął ciężko.
–
Czy policja nie może używać czegoś, co miałoby przyjemniejszy zapach? -
Włożył jednak ochraniacze na ręce i nogi i zaczekał, aż Eve zrobi to samo.
–
Nagrywanie. Porucznik Eve Dallas wchodzi do mieszkania podejrzanego Simona,
dwudziesty czwarty grudnia, godzina szesnasta dwanaście. Oficerowi śledczemu
towarzyszy cywil Roarke, chwilowo pełniący rolę asystenta.
Kazała zapalić światła i przez moment badała wzrokiem pokój. Nie panował już w
nim idealny porządek. Pracująca ekipa śledcza zostawiła błyszczącą warstwę na
powierzchniach, szukając śladów odcisków palców i innych śladów. „Sprzątacze”
poprzesuwali meble, poduszki, pozdejmowali ze ścian obrazy. Odłączono i zabrano
wideokom.
–
Skoro już tu jesteś, rozejrzyj się po innych pomieszczeniach. - zwróciła się do
Roarke'a. - Zawołaj, jeśli znajdziesz coś ciekawego. Będę w sypialni.
Zdążyła zaledwie otworzyć szafę, kiedy wrócił Roarke, trzymając w dwóch
palcach dyskietkę.
–
Mam cos ciekawego, poruczniku.
–
Gdzie to było? Powinni zabrać wszystkie dyskietki.
–
Przedświąteczna gorączka, cóż na to poradzisz? Ukryta była za fotografią
hologramową. Przypuszczam, że przedstawia jego matkę. To taka sentymentalna
kryjówka.
–
Nie mam na czym jej przegrać. Zabrali cały sprzęt elektroniczny. Musze....
Urwała, bo Roarke wyjął z kieszeni płaskie czarne pudełko, wcisnął zatrzask i
otworzył pokrywę z małym ekranem.
–
Nowa zabawka – wyjaśnił, kiedy zmarszczyła brwi. - Nie zdążyliśmy
wyeliminować wszystkich błędów i wprowadzić jej na rynek przed świętami.
Będzie gotowa na Dzień Prezydenta.
–
Czy to bezpieczne? Nie mogę zniszczyć tej dyskietki.
–
Ten egzemplarz osobiście poprawiałem. - To prawdziwy klejnocik. - Wsunął
dyskietkę w szczelinę i uniósł brew. - Mogę?
–
Sprawdźmy, co na niej jest.
Rozdział 20
Był to raczej chaotyczny i żałosny dziennik. Jeden rok z życia mężczyzny, w
którym jego świat wali się w gruzy.
Mira nazwałaby to wołaniem o pomoc, pomyślała Eve.
Kilkanaście razy zwracał się do matki: nazywał ja jedyną miłością swego życia,
wynosił na piedestał, by przy kolejnym wejściu obrzucać wyzwiskami. Raz była dla
niego święta, następnym razem dziwką.
Po przesłuchaniu całości Eve nie miała już wątpliwości: ta kobieta była dla Simona
ciężarem, który cierpliwie dźwigał, lecz którego nigdy nie potrafił zrozumieć.
Każdego roku na Boże Narodzenie wkładała do pudełka złotą bransoletkę z
wygrawerowanymi na niej słowami: Mojej miłości, którą dostała od męża i kładła
pod choinkę. Każdego roku powtarzała synowi, że ojciec zjawi sie w domu
pierwszego dnia świąt. Długo w to wierzył. Jeszcze dłużej pozwalał, by ona w to
wierzyła.
Wreszcie w zeszłym roku, w wigilię Bożego Narodzenia, mając dość mężczyzn,
którzy ją wykorzystywali, rozbił pudełko i zniszczył jej iluzję. Następnego dnia rano
powiesiła się na łańcuchu, którym syn udekorował choinkę.
–
Niezbyt wesoła świąteczna opowieść – mruknął Roarke. - Biedny drań.
–
Wszawe dzieciństwo nie usprawiedliwia gwałtu i morderstwa.
–
Ale może być przyczyną. Sami budujemy naszą drogę życia, Eve. Jedna decyzja
pociąga za sobą następną.
–
I za te decyzje ponosimy odpowiedzialność.
Wyjęła torebkę na dowody rzeczowe, a Roarke wrzucił do niej dyskietkę. Potem
połączyła się z McNabem.
–
Nie udało się znaleźć jego meliny, Dallas. Za to zlokalizowałem ojca. Prawie
trzydzieści lat temu przeniósł się na stację Nexus. Ma drugą żonę, dwoje dzieci i
wnuki. Mam jego adres, jeśli chce pani z nim porozmawiać.
–
Po co? - mruknęła. - mam dziennik Simona. Był w jego mieszkaniu. Technicy i
„sprzątacze” przegapili go. Prześle go do sekcji elektronicznej. Zarejestruj go,
dobrze McNab? Potem jesteś wolny. Powiedz Peabody, że może iść do domu.
Tylko musicie mień włączone nadajniki.
–
Tak jest. Kiedyś w końcu wyjdzie z nory. Wtedy go capniemy.
–
Dobra. Idź powiesić skarpetę, McNab. Miejmy nadzieje, że dostaniemy na
gwiazdkę to, czego chcemy.
Roarke patrzył, jak chowa wideokom.
–
Jesteś dla siebie zbyt surowa, Eve.
–
On dziś wieczorem zaatakuje. I tylko on wie gdzie i kogo. - Odwróciła się w
stronę szafy. - Wszystkie ubrania są poukładane według kolorów i materiałów. Ma
na tym punkcie jeszcze większego szmergla niż ty.
–
Nie widze nic nienormalnego w utrzymywaniu porządku w garderobie.
–
Zwłaszcza jeśli się ma dwieście czarnych jedwabnych koszul. Jeszcze włożyłbyś
nie tę, co trzeba, i popełnił straszną gafę.
–
Rozumiem przez to, że nie kupiłaś mi w prezencie czarnej jedwabnej koszuli.
Zerknęła na niego przez ramię i skrzywiła się.
–
Spartaczyłam sprawę z tymi prezentami. Nie miałam o niczym pojęcia. Dopiero
Feeney oświecił mnie, że od współmałżonka oczekuje się większej liczby
prezentów. Ja mam tylko jeden.
Wcisnął język w policzek.
–
Dasz mi jakąś wskazówkę?
–
Nie. Na pewno byś zaraz odgadł. - Ponownie spojrzała na ubrania. - Lepiej
spróbuj rozwiązać taką zagadkę: Masz tu koszule i spodnie. Od białych, przez
kremowe, do... Nie wiem, jak się ten kolor nazywa.
–
Ciemnoszary.
–
Niech będzie. Potem idą niebieskie i zielone. Dotąd jest wszystko w porządku.
Teraz mamy lukę, a dalej idą serie brązowa, szara i czarna. Jakiego koloru według
ciebie brakuje?
–
Czerwonego.
–
Zgadza się. Nie ma żadnej czerwonej sztuki. Może on wkłada czerwone ubrania
tylko na specjalne okazje. Czerwony kaftan zabrał więc ze sobą. „Sprzątacze”
jeszcze coś przeoczyli. Biżuterię. Sześć gęsi, siedem czegoś tam i tak dalej. Też
musiał je wziąć. Szykuje się do przedstawienia. Ale gdzie on to mógł schować?
Gdzie mógł ukryć? - obeszła pokój. - Wie, że tu już nie ma dla niego powrotu.
Ryzykował zabierając stąd narzędzia, kostium i rekwizyty. Ale bez tego nie
mógłby dokończyć swego zadania. Jest zbyt sprytny, zbyt zorganizowany, by nie
mieć jakiegoś miejsca, gdzie mógłby się ukryć.
–
Tu było całe jego życie: matka, wspomnienia – powiedział Roarke. - A także
praca.
Zamknęła oczy, jakby otrzymała cios.
–
Boże, on tam wrócił. On jest w tamtym budynku.
–
Więc na co czekamy?
Jazda ulicami pokrytymi cienką warstwą lodu była koszmarna. Za to chodniki się
wyludniły. Ludzie spieszyli do swych domów i rodzin, a nieliczni, którzy nie kupili
jeszcze prezentów, polowali na otwarte o tej porze sklepy.
Zapłonęły latarnie uliczne, rozsiewając wokół zimne smugi światła. Eve spojrzała
na ruchomą tablicę reklamową, przedstawiającą mknącego w saniach świętego
Mikołaja, który życzył wszystkim wesołych świąt.
Jakby tego wszystkiego było mało, zaczął padać grad.
Kiedy Roarke zatrzymał się przy krawężniku, Eve wysiadła, wyjęła swój klucz
uniwersalny, po czy zawahała się. Po krótkiej walce wyjęła broń z kabury.
–
Weź mój obezwładniacz. Tak na wszelki wypadek.
Weszli do jasno oświetlonego hallu.
–
Przez cały dzień w salonie, w sklepach, w klubach restauracyjnych kręcili się
ludzie, a on potrzebował spokoju. Są tu pewnie jakieś puste biura. Moglibyśmy to
sprawdzić, ale coś mi mówi, że skorzystał z mieszkania Piper. Wiedział, że będzie
puste, bo Rudy nie zostawi jej samej, nawet na noc. Byłby tu bezpieczny. Policji
też nie musiałby się obawiać, skoro ekipa śledcza zrobiła już mieszkanie.
Wcisnęła przycisk windy i zaklęła.
–
Cholera, zablokowana.
–
Czy chcesz, żebym ją uruchomił, poruczniku?
–
Nie bądź taki cwany.
–
Rozumiem, że znaczy to „tak”. - Przesunął na bok broń i wyjął mały futerał z
narzędziami. - To potrwa tylko chwilę. - Zdjął osłonę i pomajstrował coś przy
tablicy rozdzielczej. - Rozległ się cichu szum i po chwili kabina windy rozbłysła
światłami.
–
Zręczna robota... jak na biznesmena.
–
Dziękuję. - Zaprosił ją gestem do środka, po czym sam wsiadł. - Mieszkanie
Hoffmanów.
Piętro dostępne tylko po uprzednim przekręceniu klucza lub wprowadzeniu kodu.
Eve zgrzytnęła zębami i ponownie sięgnęła po klucz uniwersalny, lecz Roarke już
zdjął osłonę tablicy rozdzielczej.
–
Tak będzie szybciej – wyjaśnił i zręcznie uporał się z blokadą.
Winda płynnie ruszyła w górę. Kiedy zaczęła zwalniać, Eve stanęła między
Roarkiem a drzwiami. Zmrużył oczy i czekał. Kiedy drzwi się otworzyły, odepchnął
Eve na bok, wyskoczył z windy i omiótł bronią korytarz.
–
Nigdy więcej tego nie rób – syknęła, ubezpieczając go z tyłu.
–
Nigdy więcej nie rób z siebie tarczy ochronnej dla mnie. Chyba droga wolna.
Można sforsować drzwi?
Później tym się zajmę, pomyślała, opanowując gniew.
–
Biorę dół – mruknęła, odblokowując zamki.
–
Doskonale. A więc na trzy. Raz, dwa. - Uderzyli w drzwi niczym zgrany zespół.
W mieszkaniu paliły się światła i rozbrzmiewały radosne świąteczne melodie.
Rolety były zaciągnięte. Tylko w oknie przy którym stała choinka, odbijały się
płonące na drzewku światełka.
Eve skręciła w stronę sypialni. Po drodze zauważyła, że plamy i smugi
pozostawione przez „sprzątaczy” zostały starannie wytarte, a w powietrzu unosił się
zapach kwiatów i środka dezynfekcyjnego.
W łazience pozostały jeszcze małe obłoczki pary, a woda w wannie była ciepła.
W sypialni panował idealny porządek: łóżko zasłane, plamy usunięte.
Eve uniosła narzutę i zaklęła pod nosem.
–
Zmienił pościel. Ten drań spał w łóżku w którym ją zgwałcił.
Z wściekłością otworzyła szafę. Wśród zwiewnych szat Rudy'ego i Piper wisiało
kilka par spodni i koszule.
–
Poczuł się jak u siebie w domu. - Przykucnęła o otworzyła elegancką czarną
walizeczkę leżącą na dnie szafy. - Reszta jego rekwizytów. - Z bijącym sersem
przeglądała biżuterię, mrucząc pod nosem słowa piosenki – wyliczanki. -
Wszystkie prezenty łącznie z dwunastym, spinką do włosów z dwunastoma
doboszami. Brakuje tylko piątki. Pewnie zabrał ze sobą. - Wstała. - Wziął kąpiel
relaksującą, włożył czerwony kaftan, spakował zabawki i wyszedł. Ale zamierza
tu wrócić.
–
Więc zaczekamy na niego.
Bardzo pragnęła go złapać, bardziej nic miała odwagę to przyznać. Chciała
spojrzeć mu w twarz, kiedy to się stanie, i upewnić się, że go pokonała, a wraz z nim
cząstkę siebie, którą widziała w sennych koszmarach.
–
Wezwę posiłki. Niech postoją dziś na warcie. Będę potrzebować kilku do obstawy
budynku i kilku w środku. Zajmie mi to jakąś godzinę. Potem wrócimy do domu.
–
Chyba nie chcesz, żeby ktoś inny zebrał plony?
–
Nie chcę i może dlatego powinnam to zrobić. Poza tym... - Odwróciła się do
niego, myśląc o tym, co powiedziała Mira. - Mam prawo do życia, które
zaczęłam sobie układać. Z tobą.
–
W takim razie wzywaj posiłki. - Dotknął jej policzka. - I wracajmy do domu.
Peabody skończyła papierkową robotę, westchnęła ciężko, po czym spostrzegła
stojącego w drzwiach McNaba.
–
Czego?
–
Przechodziłem obok. Przecież Dallas zwolniła się do domu.
–
Muszę skończyć raport.
McNab uśmiechnął się, bo komputer zasygnalizował właśnie przyjęcie raportu.
–
Widzę, że skończyłaś. A teraz namiętna randka z panem Pięknisiem?
–
Ignorant z ciebie, McNab. - Peabody odsunęła się od biurka. - Nie spędza się
Wigilii z facetem, z którym spotkało się tylko raz. - Poza tym Charles miał już
zajęty wieczór.
–
Twoja rodzina nie mieszka w Nowym Jorku?
–
Nie. - Peabody udawała, że porządkuje biurko.
–
Nie wybierasz się na święta do domu?
–
W tym roku nie.
–
Ta też nie. To sprawa pozbawiła mnie życia towarzyskiego. Też nie mam żadnych
planów na święta. - Wcisnął kciuki do kieszeni spodni. - Co byś powiedziała na
zawieszenie broni, na takie świąteczne moratorium?
–
Nie prowadzę z tobą wojny. - Odwróciła się, by wziąć z wieszaka mundur.
–
Wyglądasz na zmęczoną.
–
To był długi dzień.
–
No cóż, skoro nie zamierzasz spędzić Wigilii z panem Pięknisiem, to może
spędziłabyś ją z kumplem z policji? To niezbyt dobry wieczór na samotność.
Postawię ci drinka i jakąś kolację.
Udała, że jest zajęta zapinaniem guzików munduru. Samotna Wigilia, czy kilka
godzin z McNabem? Żadna z możliwości nie była pociągająca, uznała jednak, że
samotność będzie gorsza.
–
Nie lubię cię na tyle, żebyś fundował mi kolację. - Podniosła wzrok i wzruszyła
ramionami. - Płacimy po połowie.
–
Zgoda.
Nie oczekiwała, że będzie się dobrze bawić, ale po dwóch godzinach spędzonych u
„Świętego Nicka” uznała, że nie czuje się nieszczęśliwa. W końcu rozmowa o
sprawach zawodowych też była jakąś formą zabicia czasu.
Zdecydowała się na kurczaka, choć wiedziała, że nie ubędzie jej od tego kalorii.
Do diabła z dietą, pomyślała.
–
jak możesz tyle jeść – spytała McNaba, patrząc z niechęcią i zazdrością, jak wcina
podwójna pizzę z dodatkami – i nie być grubym jak świnia?
–
Mam dobrą przemianę materii – odparł z pełnymi ustami. - Chcesz kawałek?
Powinna odmówić. Walka z krągłościami nie miała końca. Mimo to wzięła pół
kawałka i z rozkoszą zanurzyła w nim zęby.
–
Pogodziłyście się z Dallas?
Znieruchomiała i obrzuciła go gniewnym spojrzenie,
–
Mówiła ci o tym?
–
Jestem przecież detektywem. Zauważę, jak coś jest nie tak.
Dwa wypite drinki rozwiązały jej język.
–
Jest na mnie wkurzona.
–
Pokpiłaś sprawę?
–
Chyba tak. Ona też – dodała marszcząc czoło. - Ale ja chyba bardziej. Nie wiem,
czy uda mi się to odkręcić.
–
Masz kogoś, kto nadstawiłby za ciebie karku, a ty wszystko rozwalasz, a potem
chcesz naprawić. W mojej rodzinie najpierw wrzeszczymy na siebie, potem nam
głupio, a potem się przepraszamy.
–
To nie jest rodzina.
Roześmiał się.
–
Jasne, że nie – uśmiechnął się. - Będziesz jadła tego kurczaka?
Poczuła ciepło wokół serca. Ten facet był upierdliwy, ale kiedy miał rację, to miał,
pomyślała.
–
Dam ci sześć kawałków kurczaka za jeszcze jeden kawałek pizzy.
Eve starała się nie myśleć o śledztwie. Na miejscu byli doświadczeni ludzie i
skanery o zasięgu czterech przecznic. Kiedy Simon znajdzie się w tym obszarze,
natychmiast to wykryją.
Nie mogła ciągle się zastanawiać, gdzie on jest i czy komuś grozi
niebezpieczeństwo, bo i tak nie miała na to wpływu.
Złapią go jeszcze tej nocy. Facet wyląduje za kratkami i nigdy nie wyjdzie na
wolność. To musi jej wystarczyć.
–
Mówiłaś coś o winie.
–
Mówiłam.
Ku swemu zaskoczeniu udało jej się uśmiechnąć. Wzięła do ręki kieliszek podany
przez Roarke'a.
–
I o kochaniu się jak szaleńcy.
–
I to też mówiłam.
Uznała, że najprościej będzie odstawić kieliszek i wprowadzić słowa w czyn.
Peabody została dłużej, niż zamierzała, i bawiła się lepiej, niż oczekiwała. Pewnie
był to skutek alkoholu, a nie towarzystwa, pomyślała, idąc po schodach na górę do
mieszkania.
Musiała jednak przyznać, że McNab nie był takim strasznym dupkiem jak
zazwyczaj.
Życzliwie nastawiona do świata pomyślała, że teraz przebierze się w swój
zniszczony szlafrok, włączy światła na choince, zwinie się w łóżku i obejrzy jakiś
przyjemny świąteczny program. O północy połączy się z rodzicami i wspólnie wyleją
morze łez.
Okazało się, że Wigilia może być całkiem przyjemna.
Weszła na górę i ruszyła w stronę drzwi mieszkania.
Wtedy jak z pod ziemi wyrósł przed nią święty Mikołaj z wielkim srebrnym
pudłem i uśmiechem na twarzy.
–
Cześć, dziewczynko. Późno wracasz. Już się bałem, że nie zdążę dać ci prezentu.
O kurde!, zaklęła w duchu Peabody. Miała zaledwie ułamek sekundy na podjęcie
decyzji: uciekać czy zostać. Obezwładniacz tkwił pod paltem, a palto miała zapięte.
Za to nadajnik miała w kieszeni.
Postanowiła jednak, że zostaje. Przywołała uśmiech na twarzy, wsunęła rękę do
kieszeni i włączyła nadajnik.
–
Ojej, święty Mikołaj. Nie spodziewałam się, że spotkam cię przed drzwiami
mojego mieszkania. W dodatku z prezentem. Nie mam nawet kominka, byś mógł
je tam położyć.
Roześmiał się.
Eve jęknęła, przekręciła się na bok i przeciągnęła. Nie zdołali dotrzeć do łóżka,
lecz zwarli się ze sobą na podłodze. Czuła się obolała, spełniona i zachwycona.
–
To było całkiem niezłe jak na początek.
Leżący obok niej Roarke zachichotał i przesunął palcem wzdłuż jej gorącej,
wilgotnej piersi.
–
Też tak myślę. Ale chcę dostać prezent.
–
A nie dostałeś? - Zaśmiała się, usiadła i przesunęła dłonią po włosach. - W
przyszłym roku...
Urwała, bo nagle spod rozrzuconych na podłodze ubrań dobiegł ją głos Peabody.
Ojej, święty Mikołaj. Nie spodziewałam się, że spotkam cię przed drzwiami mojego
mieszkania
–
O Boże! - Eve rzuciła się na stos ubrań w poszukiwaniu spodni. - Do wszystkich
wozów, do wszystkich wozów. Policjant potrzebuje wsparcia. O Jezu, Roarke!
Jedną Ręką wciągał spodnie, a drugą chwycił podręczny wideokom.
–
Jedziemy. Po drodze wezwiesz pomoc.
Czekałem na ciebie – powiedział Simon. - mam dla ciebie cos specjalnego.
Zagadywać tak długo, jak się da, przemknęło jej przez myśl.
–
Może spróbuję zgadnąć.
–
To jest coś specjalnego od kogoś, kro cię kocha.
Ruszył w jej stronę. Nie przestawała się uśmiechać, rozpinając jednocześnie palto.
–
A kto mnie kocha?
–
Święty Mikołaj cie kocha, Delio, piękna Delio.
Uniósł rękę i w tym momencie dostrzegła błysk ukrytej w dłoni strzykawki.
Skręciła tułów, wystawiając łokieć, by zablokować jego ruch i wsunąć dłoń pod
palto.
–
Niegrzeczna dziewczynka! - syknął i pchnął ją na ścianę. Zamachnęła się, chcąc
wymierzyć cios, lecz tylko wytrąciła mu pudło z rąk. Dłoń sięgającą po broń
miała teraz przyciśniętą do ściany.
–
Puść mnie, ty sukinsynu! - Podcięła mu nogi, przeklinając siebie za to, że dała się
skusić na drinka. Zanim przewrócił się na podłogę, poczuła ukłucie w szyję. -
Cholera_ mruknęła, zrobiła dwa niepewne kroki i osunęła się w dół po ścianie.
–
Spójrz, co zrobiłaś – rzucił gniewnie, po czym zaczął grzebać w jej torbie w
poszukiwaniu klucza. - Mogłaś coś popsuć. Będę się bardzo gniewał, jeżeli coś mi
popsułaś. A teraz bądź grzeczną dziewczynką i wejdźmy do mieszkania.
Uniósł ją w górę, poprowadził do drzwi, odblokował zamki, po czym pozwolił jej
osunąć się na podłogę.
Poczuła uderzenie, lecz jakby w wielkiej odległości. Myśli krzyczały, żeby się
ruszyła, i już jej się wydawało, że wstaje, lecz w ogóle nie czuła nóg.
Słyszała, że Simon wchodzi do mieszkania i zamek drzwi.
–
A teraz położymy się do łóżka. Mamy mnóstwo do zrobienia. Już prawie Boże
Narodzenie. O tak, najdroższa – mruknął i zaniósł ją do sypialni, jakby była lalką.
Mam w dupie grupy operacyjne i dostępne wozy patrolowe! - krzyknęła Eve do
wideokomu. - Posterunkowa Peabody jest w niebezpieczeństwie, do kurwy nędzy!
–
Obraźliwe słowa są ba tym kanale niedopuszczalne, poruczniku Eve Dallas.
Zniewagi zostaną zarejestrowane. Wozy patrolowe otrzymały meldunek.
Przewidywany czas przyjazdu dwanaście minut.
–
Ona nie ma dwunastu minut. Jeśli coś jej się stanie, osobiście powyrywam ci
wszystkie obwody, dupku. - Uderzyła pięścią w wideokom. - Androidy! Zostawili
wszędzie androidy. Jezu, Roarke, nie możemy jechać szybciej?
Jechał sto osiemdziesiąt na godzinę, przedzierając się przez ścianę lodowatego
deszczu, lecz posłusznie przyśpieszył.
–
Już dojeżdżamy, Eve.
Cierpiała katusze, słuchając głosu Simona. Aż nazbyt wyraźnie widziała
rozgrywającą się tam scenę.
Związał Peabody i teraz zdzierał z niej ubranie.
Eve poczuła suchość w ustach.
Spryskał ją środkiem dezynfekcyjnym, by była czysta i doskonała.
Wyskoczyła z samochody, zanim Roarke zdążył na dobre się zatrzymać.
Poślizgnęła się na mokrym chodniku, a w końcu jednak dopadła do drzwi. Ręce tak
jej się trzęsły, że dopiero za trzecim razem zdążyła włożyć klucz do zamka.
Biegnąc po schodach, słyszała za sobą oddech Roarke'a.
W oddali rozległ się dźwięk syren policyjnych.
Wsunęła klucz do otworu i pchnęła drzwi.
–
Policja! - krzyknęła i wpadła do sypialni z bronią gotową do strzału.
W szeroko otwartych oczach Peabody malowało się oszołomienie. Leżała na łóżku
naga i związana, dygocząc z zimna. Przez otwarte okno wpadało do pokoju chłodne
powietrze.
–
Uciekł schodami przeciwpożarowymi. Goń go. Nic mi nie jest.
Eve zawahała się na sekundę, po czym dała nura przez okno.
–
Zostań z nią! - zawołała do Roarke'a.
–
Nie, nie. - Peabody gwałtownie pokręciła głową. - Ona go zabije, Roarke.
Powstrzymaj ją.
Porwał leżący na podłodze koc, rzucił go na Peabody i wyszedł przez okno za
żoną.
Zeskoczyła na chodnik z niewielkiej wysokości. Stopy jej się rozjechały na śliskiej
nawierzchni. Oparła się na kolanie i wstała. Dostrzegła go, jak biegł kulejąc na
wschód. Jasnoczerwony kaftan połyskiwał niczym światło w mroku.
–
Stój, policja! - krzyknęła i rzuciła się za nim, wiedząc, że nie usłucha.
W głowie szumiało jej jak w ulu, a na skórze czuła bolesne ukłucia. Żołądek
ściskała nienawiść i paliła ją żywym ogniem. Nie zwalniając biegu, wcisnęła broń za
pasek od spodni. Chciała złapać do własnymi rękami.
Skoczyła na Simona niczym tygrys na ofiarę. Upadł jak długi na chodnik.
Chwyciła go jak w kleszcze, przygniotła do ziemi, okładając pięściami, lecz nic nie
czuła. Przeklinała, dysząc spazmatycznie, lecz nie słyszała swojego głosu. Potem
przewróciła go na plecy i przystawiła mu broń do gardła.
–
Eve - zabrzmiał spokojny głos Roarke'a. Stał tuż obok.
–
Powiedziałam, żebyś został z Peabody. Nie wtrącaj się do tego. - Popatrzyła na
okrwawioną. mokrą od łez twarz Simona i zobaczyła w niej ojca.
Wystarczyło pociągnąć za spust. Wcisnęła bron mocniej w gardło i chciała to
zrobić, pragnęła tego.
–
Pokonałaś go, Eve. - Rozumiejąc, co teraz przeżywa, podszedł bliżej, przykucnął i
spojrzał jej w oczu. - następny krok byłby wbrew twoim zasadom. Ty tak nie
postępujesz.
Palec zadrżał jej na spuście. Drobne małe kuleczki gradu z sykiem rozpryskiwały
się na chodniku i kłuły ją boleśnie.
–
Ale mogłabym.
–
Nie. - Pogładził ją delikatnie po głowie. - Już nie.
Zadrżała i cofnęła broń.
–
Już nie – powtórzyła i wstała.
Leżący na chodniku mężczyzna skulił się i zaczął wzywać matkę. Po twarzy
płynęły mu łzy i rozmazywały farbę. Wyglądał żałośnie.
Pokonałam go, pomyślała Eve. To już koniec.
–
Trzeba sprowadzić tu mundurowych – powiedziała do Roarke'a. - Nie mam
kajdanków.
–
Ja mam.- Feeney przeszedł na druga stronę chodnika. - Miałem włączony
nadajnik. Obaj z McNabem byliśmy tuż za tobą. - Patrzył na nią przez chwilę. -
Dobra robota, Dallas. Zajmę się nim. Powinnaś sprawdzić, co z twoją asystentką.
–
Tak. - Starła krew z twarzy, nie bardzo wiedząc, czy to jej, czy Simona. - Dzięki
Feeney.
Roarke objął ją ramieniem. Żadne z nich nie miało na sobie wierzchniego odzienia.
Eve była przemoknięta do suchej nitki i zaczynała drżeć.
–
Naokoło czy schodami w górę?
–
Schodami w górę. - Spojrzała na metalową drabinkę nad głową. - Tak będzie
szybciej.
–
Podsadzę cię.
Złączył dłonie i podciągnął w górę, kiedy Eve postawiła na nich stopę. Potem
patrzył, jak zwinnie wspina się na drabinkę.
–
Zaczekam na ciebie od frontu – powiedział. - Pewnie chcesz z nią chwilę pobyć.
–
Tak. - Wiatr szarpał jej ubranie. Nos miała czerwony z zimna i od nadmiaru
emocji, które wciąż w niej szalały. - Nie mogłam tego zrobić, Roarke.
Zastanawiałam się, czy mogłabym, i bałam się, że będę mogła. Kiedy jednak do
tego doszło, nie potrafiłam tego zrobić.
–
Wiem. Wybrałaś własną drogę, Eve. - Wyciągnął dłoń do uścisku. - Idź na górę,
bo zmarzniesz. Czekam w samochodzie.
Łatwiej było wyjść niż wejść, pomyślała Eve. Odetchnęła kilka razy i przerzuciła
nogę przez parapet.
Peabody siedziała na łóżku otulona kocem, a blady na twarzy McNab obejmował
ją ramieniem.
–
Nic jej się nie stało – powiedział szybko. - Nie zdążył jej... Jest tylko roztrzęsiona.
Trzymałem mundurowych z dala od sypialni.
–
Bardzo dobrze. Wszystko pod kontrolą, McNab. Wracaj do domu i odpoczywaj.
–
Ja... ja mógłbym spać na kanapie, jeśli chcesz – zwrócił się do Peabody.
–
Nie, dzięki. Nic mi nie będzie.
–
Ja tylko... - Nie bardzo wiedział, co ma zrobić,i wstał niezdarnie. - Czy jutro rano
mam złożyć raport?
–
Wystarczy, że zrobisz to pojutrze. Korzystaj ze świąt. Zasłużyłaś na to.
Uśmiechnął się niepewnie.
–
Wszyscy zasłużyliśmy. - Do zobaczenia za dwa dni.
–
Był naprawdę miły – westchnęła Peabody, kiedy wyszedł. - Nikogo nie
wpuszczał, rozwiązał mnie i pozwolił mi siedzieć. Zamknął też okno, bo było mi
zimno. Boże, jak strasznie zimno. - Ukryła twarz w dłoniach.
–
Chcesz, żebym zawiozła cię do centrum medycznego?
–
Nie, nic mi nie jest. Kręci mi się tylko trochę w głowie. Pewnie dlatego, że
wypiłam kilka drinków. Dopadła go pani?
–
Tak, dopadłam.
Peabody opuściła ręce. Usiłowała zachować spokój, lecz oczy jej błyszczały.
–
Żyje?
–
Tak.
–
Boże, myślałam...
–
Ja też. Nie zrobiłam tego.
Peabody poczuła wilgoć pod powiekami i po chwili łzy trysnęły jej z oczu.
–
O Boże! Cholera! No i masz!
–
W porządku, wypłacz się. - Eve usiadła na łóżku, objęła Peabody i czekała, aż
minie główny potok.
–
Tak się bałam. Nie spodziewałam się, że będzie taki silny. Nie mogłam wydostać
broni.
–
Powinnaś była uciekać.
–
A pani by uciekła? - Obie znały odpowiedź. - Wiedziałam, że pa... że mi
pomożesz. Kiedy jednak oprzytomniałam i leżałam na łóżku a on... To bałam się,
że nie zdążysz.
–
Dobrze się spisałaś. Zagadywałaś go wystarczająco długo. - Postanowiła
powiedzieć coś więcej, lecz zamiast tego wstała. - Chcesz jakiś środek
uspokajający?
–
Nie, raczej nie. Alkohol i środek odurzający wystarczy.
–
Zwolnię mundurowych. Chcesz, żeby ktoś z tobą został?
–
Nie. - Znowu wyrósł między nimi ten mur. - Dallas, przepraszam za ten wieczór.
–
To nie miejsce, by o tym mówić.
Peabody zacisnęła zęby, po czym rozchyliła na moment koc.
–
Nie jestem w mundurze, mogę wiec mówić, co chcę. Nie spodobało mi się, co
wtedy powiedziałaś. I nadal nie podoba. Ale cieszę się, że zależało ci na mnie na
tyle, by to powiedzieć. Nie żałuję, że na ciebie naskoczyłam, ale żałuję, że nie
dostrzegłam w tym przyjacielskiej troski.
Eve chwilę milczała.
–
W porządku, ale jeśli kiedyś zaangażujesz dwanaście męskich dziwek, żeby
pieprzyły cię do upadłego, to chcę znać szczegóły.
Peabody pociągnęła nosem i uśmiechnęła się przez łzy.
–
To takie moje marzenie. Nie zarabiam tyle,bym mogła pozwolić sobie na
dwanaście dziwek. Ale jedno marzenie się dziś spełniło. Roarke widział mnie
nagą.
–
Chryste, Peabody. - Z drżącym uśmiechem przyciągnęła ją do siebie i mocno
uścisnęła. - mamy to już za sobą.
Wyglądała na taką spokojną i opanowaną, pomyślał Roarke, patrząc, jak Eve
wychodzi z budynku i wydaje rozkazy strzegącym drzwi funkcjonariuszom. Była
przemoczona i miała krew na rękach. Pewnie nawet nie zdawała sobie z tego sprawy.
Poczuł ogarniającą go falę miłości, kiedy przesunęła jedną z tych rąk po włosach i
ruszyła w stronę samochodu.
–
Chcesz z nią zostać?
Usadowiła się w ciepłym wnętrzu samochodu.
–
Nic jej nie będzie. To dobra policjantka.
–
Tak jak ty. - Przytrzymał ją za brodę i przywarł wargami do ust w miękkim,
ciepłym, zmysłowym pocałunku.
Otworzyła oczy i ścisnęła go za rękę.
–
Która godzina?
–
Koło północy.
–
W takim razie zrób to jeszcze raz. - Oddała mu pocałunek, po czym odchyliła się
na oparcie i westchnęła. - To będzie wspomnienie do naszego pudełka, i tradycja.
Wesołych świąt.