background image

Z serii 1-800 Widziałe

ś Zgłoś się 

 

 

Bezpieczne miejsce Tom 3 

 

 

MEG CABOT 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

background image

 

 

O  zamordowanej  dziewczynie  dowiedziałam  się  dopiero  pierwszego  dnia  szkoły.  To  nie  moja 

wina. Przysięgam. Skąd mogłam wiedząc? Nawet nie było mnie w domu. Gdybym była, jasne, że 

przeczytałabym  o  tym  w  gazecie  albo  usłyszała  w  wiadomościach  czy  gdziekolwiek.  Albo 

dowiedziałabym się od ludzi. 

Ale akurat mnie nie było. Tkwiłam cztery godziny jazdy samochodem na północ od domu, wśród 

wydm  Michigan,  w  letnim  domku  mojej  najlepszej  przyjaciółki,  Ruth  Abramowitz.  Państwo 

Abramowitzowie każdego lata spędzają dwa ostatnie tygodnie sierpnia wśród wydm i w tym roku 

zaprosili również mnie. 

Na  początku  nie  miałam  ochoty  jechać.  Skazywać  się  na  towarzystwo  Skipa  na  całe  dwa 

tygodnie?! No nie, dziękuję- Skip jest bratem Ruth, bliźniakiem. Chociaż ma szesnaście lat, nadal 

przeżuwa z otwartymi ustami. W tym wieku chyba powinien wiedzieć, jak się zachowywać. A do 

tego, mimo kupionego za pieniądze z barmicwy transarna, jest kimś w rodzaju Wielkiego Mistrza 

Bractwa Rycerskiego w naszym mieście.  

W dodatku pan Abramowitz żywi okresowe (to znaczy wakacyjne) uprzedzenia wobec zdobyczy 

techniki i nie dopuszcza w letnim domku kablówki ani innego telefonu niż jego własna komórka, 

używana wyłącznie w sytuacjach wyjątkowych, kiedy na przykład któryś z jego klientów trafi za 

kratki, (bo pan Abramowitz jest adwokatem). 

Więc chyba jasne, że na zaproszenie Ruth odpowiedziałam: „Dziękuję, ale nie, dziękuję". 

Potem  jednak  moi  rodzice  oświadczyli,  że  spędzą  ostatnie  dwa  tygodnie  sierpnia,  odwożąc 

mojego  brata  Mike'a  z  wszystkimi  klamotami  do  Harvardu,  gdzie  miał  zacząć  studia,  a  w  tym 

czasie przyjedzie do nas ciotka Rose, żeby zająć się mną i moim drugim bratem, Douglasem. 

Nie  szkodzi,  że  ja  mam  szesnaście  lat,  a  Douglas  dwadzieścia  i  nie  potrzebujemy  opieki 

dorosłych, zwłaszcza siedemdziesięciopięcioletniej ciotki, która ma obsesję na punkcie pasjansa i 

mojego życia seksualnego, (co wcale nie znaczy, że jakieś mam). Oznajmiono mi, że ciocia Rose 

przyjeżdża, czy mi się to podoba, czy nie. 

Nie podobało mi się. Zamiast wrócić do domu po miesiącu pracy w charakterze wychowawczyni 

na  obozie  Wawasee  dla  Dzieci  Utalentowanych  Muzycznie,  pojechałam  z  Abramowitzami  na 

wydmy. 

background image

Rany! Oglądanie przez dwa tygodnie Skipa pożerającego rano, w południe i wieczorem kanapki 

z masłem orzechowym i bananami jest lepsze niż pięć minut w towarzystwie cioci Rose, która z 

zapałem opowiada, jak to w czasach jej młodości tylko łatwe dziewczyny nosiły ogrodniczki. 

Poważnie. Ogrodniczki. Tak je nazywa. 

Oczywiście w tej sytuacji wybrałam wydmy. 

I prawdę mówiąc, te dwa tygodnie nie były takie najgorsze. 

Nie,  nie,  to  wcale  nie  znaczy,  że  świetnie  się  bawiłam.  Właściwie  nie  bawiłam  się  wcale,  bo 

kiedy  ja  odwalałam  swoją  robotę  na  obozie  Wawasee,  Ruth  w  pocie  czoła  doskonaliła  swoje 

umiejętności społeczno-towarzyskie i przygruchała sobie chłopaka. 

Zgadza się. Autentycznego chłopaka, którego rodzice - kto by pomyślał - także mieli domek na 

wydmach, jakieś dziesięć minut drogi od domku Ruth. 

Cieszyłam  się  razem  z  nią.  Scott  był  pierwszym  prawdziwym  chłopakiem  Ruth  -  no  wiecie, 

pierwszym facetem,  który  odwzajemniał jej sympatię i nie  miał nic przeciwko trzymaniu jej za 

rękę przy ludziach. 

Ale kiedy najlepsza przyjaciółka zaprasza cię na dwa tygodnie, a potem spędza te dwa tygodnie, 

prowadzając się z kimś innym, jest to odrobinę wkurzające. Większość czasu za dnia przeleżałam 

na  plaży,  czytając  stare  magazyny,  a  większość  wieczorów,  próbując  pobić  Skipa  w  Crash 

Bandicoot na playstation. 

O tak, wakacje miałam wyjątkowo udane. 

Jedyna korzyść z pobytu na wydmach polegała na tym, że nie było mnie w tym czasie w domu, 

więc przynajmniej nie siedziałam i nie czekałam, aż mój chłopak - jeśli można go tak nazwać - 

zadzwoni.  A  według  Ruth  to  istotny  punkt  sztuki  uwodzenia...  no  wiecie,  nie  odbieranie 

telefonów. Wtedy, jak twierdzi moja przyjaciółka, chłopak zaczyna się zastanawiać, gdzie jesteś, 

i przychodzą mu do głowy rozmaite rzeczy. Na przykład, że umówiłaś się z kimś innym. 

Podobno to w nim wzbudza gorętsze uczucia. 

Brzmi całkiem przekonująco, ale jest jedno ale. 

Chłopak musi faktycznie zadzwonić. 

Jeśli  nie  zadzwoni,  to  wcale  się  nie  dowie,  że  cię  nie  ma  w  domu.  A  mój  chłopak  -  powinnam 

raczej  powiedzieć:  facet,  który  mi  się  podoba,  jako  że  właściwie  nie  jest  moim  chłopakiem;  w 

ż

yciu nie byliśmy na prawdziwej randce - nigdy nie dzwoni. Wynika to stąd, że jestem, jak to się 

background image

ładnie  mówi  w  moim  ukochanym  stanie  Indiana,  osobą  nieletnią,  a  randka  z  osobą  nieletnią 

pachnie więzieniem. Przynajmniej dla kogoś takiego jak on. 

Bo on jest pod nadzorem kuratora. 

Nie pytajcie, dlaczego. Rob nigdy mi tego nie wyjawił. 

Tak się nazywa. Rob Wilkins. Albo dziwak, czy nawet łobuz, jak mówi o nim Ruth. 

Uważam,  że  to  nie  w  porządku  tak  go  nazywać,  ponieważ  Rob  nigdy  mnie  nie  oszukał.  To 

znaczy,  kiedy  tylko  dowiedział  się,  że  mam  szesnaście  lat,  dał  mi  jasno  do  zrozumienia,  że 

między nami do niczego nie dojdzie. W każdym razie nie przez następnych parę lat. 

Dobrze, to mi nie przeszkadza, naprawdę. Niejedna ryba pływa w morzu. 

No i dobra, może nie każda ma oczy koloru mgły, jaka unosi się nad jeziorem tuż przed świtem, 

albo twarde jak deska mięśnie brzucha, czy też śliczniutkiego indianę, złożonego własnoręcznie 

do kupy we własnej stodole. 

W  każdym  razie  zniknęłam  na  dwa  tygodnie.  Miałam  wakacje,  no  nie?  Bez  telefonu,  telewizji, 

radia, prasy i Internetu. Prawdziwe wakacje. 

Skąd miałam wiedzieć, że zginęła jedna dziewczyna z mojej klasy? Nikt mi nic nie powiedział. 

Aż do rozpoczęcia roku szkolnego. 

Pierwszego dnia szkoły usadowiłam się w auli na drugim miejscu od drzwi, jak co roku. Zawsze 

w  auli  zajmowałam  drugie  miejsce  od  drzwi.  To,  dlatego,  że  wtedy  siadamy  w  kolejności 

alfabetycznej, a z racji nazwiska - Mastriani - jestem druga na literę M, zaraz po Amber Mackey. 

Amber Mackey zawsze siedziała przede mną. Zawsze. 

Z wyjątkiem tego dnia. Tego dnia nie pojawiła się wcale. 

Nie  wiedziałam,  dlaczego.  Skąd  miałam  wiedzieć?  Amber  nigdy  przedtem  nie  opuściła 

pierwszego  dnia  w  szkole.  Nie  była  tytanem  pracy,  przykładała  się  mniej  więcej  tak  jak  ja,  ale 

pierwszego  dnia  szkoły  nic  się  nie  robi,  więc  dlaczego  miałaby  nie  przyjść?  Poza  tym,  w 

przeciwieństwie  do  mnie,  Amber  lubiła  szkołę.  Była  cheerleaderką.  Zawsze  pełna  entuzjazmu. 

Znacie ten typ. 

To  taka  dziewczyna,  po  której,  bo  ja  wiem,  spodziewacie  się,  że  pojawi  się  pierwszego  dnia  w 

szkole, choćby po to, żeby pochwalić się opalenizną. 

Uczniowie  zaczęli  się  schodzić.  Dziewczyny  zachowywały  się  z  wystudiowaną  niedbałością  - 

zupełnie  jakby  nie  spędziły  całego  ranka  przed  lustrem,  wybierając  ciuchy,  które  najlepiej 

podkreślą szczuplejszą figurę albo kolor nowych pasemek. 

background image

Wszyscy usiedli tam gdzie zwykle - do jedenastej klasy zdążyliśmy już świetnie zapamiętać, kto 

za  kim siedzi - i zaczęły  się rozmowy: „Jak tam  wakacje?" albo: „Boże,  ale się opaliłaś", albo: 

„Ta spódnica jest super!" 

Potem  rozległ  się  dzwonek  i  wszedł  pan  Cheaver  z  dziennikiem.  Kazał  nam  usiąść  i  mimo  że 

była zaledwie ósma piętnaście rano, nikogo nie rozpierał nadmiar energii. 

Spojrzał do dziennika, zawahał się i powiedział: 

- Mastriani. 

Podniosłam rękę, chociaż pan Cheaver stał tuż przede mną, a w zeszłym roku uczył mnie historii, 

więc  nie  mógł  mnie  nie  poznać.  Razem  z  Ruth  wydałyśmy  sporą  część  zarobionych  na  obozie 

pieniędzy w sklepach w okolicy miasta Michigan i dziś pod wpływem Ruth włożyłam do szkoły 

spódnicę. To mogło nieco zmylić pana Ch., jako że nigdy przedtem nie pokazałam się w szkole w 

czymś innym niż dżinsy i T-shirt. 

Ruth  twierdziła,  że  najlepszym  sposobem  na  Roba  byłoby  umówienie  się  z  innym  chłopakiem 

(tak żeby Rob mógł nas zobaczyć) i wobec tego musiałam, zgodnie z zaleceniami Ruth, „podjąć 

wysiłek". Miałam na sobie ciuchy Esprit od stóp do głów. Ale nie, dlatego, że chciałam zwabić 

ewentualnych  wielbicieli,  tylko  dlatego,  że  wróciwszy  poprzedniego  dnia  bardzo  późno  (Ruth 

absolutnie  odmawia  przekraczania  dozwolonej  prędkości,  nawet  jeśli  w  zasięgu  wzroku  nie  ma 

ż

adnego  miejsca,  gdzie  mógłby się ukryć patrol drogowy), nie miałam innego czystego ubrania 

na zmianę. 

Być  może,  pomyślałam,  pan  Cheaver  nie  rozpoznaje  mnie  w  minispódniczce  i  bawełnianym 

sweterku. Powiedziałam: 

Obecna, panie Cheaver - żeby zwrócić jego uwagę. 

Widzę cię, Mastriani - powiedział pan Ch., jak zwykle leniwie przeciągając samogłoski. - 

Przesuń się o jedno miejsce. 

Spojrzałam na puste miejsce z przodu. 

 

Och, nie, proszę pana - zaprotestowałam. - To miejsce Amber. Może się spóźni. Ale to jej 

miejsce. 

Zapadła dziwna cisza. Naprawdę. Chodzi mi o to, że cisze różnią się od siebie, chociaż zgodnie z 

definicją - cisza jako brak dźwięku - powinno być inaczej. 

Ta  jednak  wydawała  się  cichsza  niż  przeciętne  cisze.  Tak  jakby  wszyscy  z  jakiegoś  powodu 

wstrzymali nagle oddech. 

background image

Pan Cheaver - który także wstrzymał oddech - spojrzał na mnie zmrużonymi oczami. W Liceum 

im. Erniego Pyle'a było niewielu nauczycieli, których byłam w stanie znieść, ale pan Ch. do nich 

należał.  A  to,  dlatego,  że  nikogo  nie  wyróżniał.  Nienawidził  nas  wszystkich  równo  i 

sprawiedliwie.  Mnie,  być  może,  nienawidził  odrobinę  mniej  intensywnie,  ponieważ  w  zeszłym 

roku przykładałam się do pracy, a historię uważałam za interesujący przedmiot, zwłaszcza lekcje 

poświęcone  wyrzynaniu  w  pień  całych  populacji  w  różnych  miejscach  globu  na  przestrzeni 

wieków. 

Gdzieś  ty  była,  Mastriani?  -  zainteresował  się  pan  Chea-ver.  -  Amber  Mackey  nie 

przyjdzie. 

Och, naprawdę? - spytałam zdziwiona. - Przeprowadziła się? 

Pan Ch. popatrzył na mnie z wyrazem skrajnego niezadowolenia, podczas gdy reszta klasy nagle 

wypuściła  powietrze  z  płuc  i  zaczęła  szeptać  gorączkowo.  Nie  miałam  pojęcia,  o  czym  mówią, 

ale  po  wyrazie  oburzenia  na  twarzach  zorientowałam  się,  że  tym  razem  trafiłam  kulą  w  płot. 

Tisha  Murray  i  Heather  Montrose  patrzyły  na  mnie  ze  szczególną  wzgardą.  Przez  moment 

miałam ochotę wstać i rozwalić im głowy jedną o drugą, ale już raz próbowałam i nie wyszło. 

Zresztą,  w  ramach  „podejmowania  wysiłku"  w  nowym  roku  -  oprócz  działań  zmierzających  do 

rozkochania  w  sobie  niewinnych  młodych  ludzi,  tak  abym  mogła  spacerować  z  nimi  za  rączkę 

przed warsztatem, w którym pracował Rob - obiecałam sobie nie wdawać się w bójki. Poważnie. 

W  dziesiątej  klasie spędziłam  aż nadto  czasu na  odsiadkach w  związku z brakiem umiejętności 

panowania nad gniewem. W tym roku nie zamierzałam popełnić tego błędu. 

To  był  jeden  z  powodów  -  poza  brakiem  czystych  levisów  -  dla  których  zdecydowałam  się  na 

minispódniczkę.  Trudno  dołożyć  komuś  kolanem  w  krocze,  kiedy  jest  się  odzianym  w  lycrę  i 

rayon. 

Może,  pomyślałam,  obserwując  twarze  wokół,  Amber  zaszła  w  ciążę  i  tylko  ja  nic  o  tym  nie 

wiem.  Mieliśmy  wprawdzie  lekcje  higieny  z  trenerem  Albrightem,  który  ostrzegał  nas  przed 

konsekwencjami pożycia seksualnego bez zabezpieczenia, ale takie rzeczy się przecież zdarzają. 

Nawet cheerleaderkom. 

Chyba  jednak  nie  Amber  Mackey,  ponieważ  pan  Ch.  spojrzał  na  mnie  i  bezbarwnym  tonem 

oznajmił: 

- Mastriani, ona nie żyje. 

- Nie żyje? - powtórzyłam za nim. - Amber Mackey? Potem, jak idiotka, dodałam: 

background image

-Jest pan pewien? 

Nie  wiem,  co  mnie  podkusiło.  Kiedy  nauczyciel  twierdzi,  że  ktoś  nie  żyje,  nie  ma  w  zasadzie 

powodu, żeby mu nie wierzyć. 

Po prostu mnie zaskoczył. To zabrzmi banalnie, ale Amber Mackey zawsze była... no cóż, pełna 

ż

ycia.  Nie  należała  do  tych  antypatycznych  cheerleaderek,  które  na  wszystkich  patrzą  z  góry. 

Nigdy nie była złośliwa i nigdy się nie wywyższała. Dotrzymanie kroku innym dziewczynom z 

reprezentacji, zarówno w dziedzinie życia towarzyskiego, jak i sportu, kosztowało ją wiele pracy. 

Jeśli chodzi o naukę, też nie była orłem. 

Ale starała się. Naprawdę się starała. 

Pan Ch. nie odpowiedział. 

Zrobiła to Heather Montrose. 

- Owszem, nie żyje - powiedziała, wydymając z pogardą starannie nabłyszczone usta. - A gdzieś 

ty się podziewała, skoro już o tym mowa? 

- Doprawdy - odezwała się Tisha Murray - kto jak kto, ale dziewczyna od pioruna powinna coś 

wiedzieć na ten temat. 

- No właśnie? - dodała Heather. - Wysiadł twój radar, czy co? 

Nie  jestem,  szczerze  mówiąc,  osobą  zbyt  popularną,  ale  ponieważ  nie  mam  w  zwyczaju 

wyzłośliwiać się i dokuczać dla przyjemności, jak Heather i Tisha, zawsze znajdą się tacy, którzy 

chętnie staną w mojej obronie. Tym razem był to Todd Mintz -futbolista szkolnej reprezentacji, 

który siedział zaraz za mną. 

-Jezu,  możecie  przestać?  -  odezwał  się.  -  Ona  już  nie  robi  tych  rzeczy  z  parapsychologią.  Nie 

wiedziałyście? 

- Owszem - powiedziała Heather, wstrząsnąwszy blond grzywą. - Słyszałam o tym. 

- A ja słyszałam - wtrąciła Tisha - że dwa tygodnie temu znalazła dzieciaka,  który się zgubił w 

jaskini czy gdzieś tam. 

To  była  jawna  nieprawda.  Dzieciaka  znalazłam  cztery  tygodnie  temu.  Ale  nie  miałam  ochoty 

dyskutować z takimi jak Tisha. 

Na szczęście taktowna interwencja pana Cheavera wybawiła mnie z kłopotu. 

Najmocniej przepraszam - powiedział pan Ch. - Niektórych z was to może zaskoczy, ale 

chciałbym  poprowadzić  lekcję.  Czy  zechcielibyście  odłożyć  prywatne  pogawędki  na  po 

dzwonku? Mastriani! Przesuń się o jedno miejsce. 

background image

Przesunęłam się, a za mną cały rząd. Jednocześnie szeptem zapytałam Todda: 

-Jak to się właściwie stało? 

Myślałam,  że  Amber  zachorowała  na  białaczkę  albo  coś  w  tym  stylu  i  teraz  cheerleaderki 

poprowadzą kampanię walki z rakiem, zarabiając na myciu samochodów. Może nawet założyły 

już fundację Amber. 

Ś

mierć Amber nie nastąpiła jednak z przyczyn naturalnych. Todd powiedział: 

Znaleźli ją wczoraj w kamieniołomach. Uduszoną. 

Rany! 

Jak można zrobić coś takiego? I kto mógł to zrobić? Naprawdę chciałabym wiedzieć. 

Kto mógł udusić cheerleaderkę i zostawić jej ciało na dnie wapiennego kamieniołomu? 

Jestem  w  stanie  zrozumieć,  że  ktoś  miałby  ochotę  udusić  cheerleaderkę.  Nasza  szkoła  hoduje 

jedne z najzłośliwszych cheerleaderek w Ameryce Północnej. Nie żartuję. Jakby wszystkie, żeby 

się  dostać  do  drużyny,  musiały  przejść  testy  wykazujące,  że  nie  posiadają  żadnych  ludzkich 

odruchów.  Cheerleaderki  w  Liceum  im.  Ernesta  Pyle'a  prędzej  wyskubałyby  sobie  rzęsy,  niż 

zamieniły słowo z osobą stojącą niżej od nich w hierarchii towarzyskiej. 

Ale wprowadzić taki zamysł w życie? Naprawdę wyprawić jedną z nich na tamten świat? 

A poza tym Amber nie była taka jak jej koleżanki z drużyny. Widziałam kiedyś, jak uśmiechała 

się  do  wsioka  -  tym  miłym  słówkiem  określa  się  u  nas  dzieciaki,  które  dojeżdżają  do  liceum 

spoza miasta; dzieciaki, które nie pochodzą ze wsi, określa się mianem miastowych. 

Amber  należała  do  miastowych,  tak  jak  Ruth  i  ja,  ale  nigdy  nie  zauważyłam,  żeby  się  z  tego 

powodu  puszyła,  w  przeciwieństwie  do  Heather,  Tishy  i  innych  dziewczyn  tego  typu.  Kiedy 

Amber  była  kapitanem  drużyny  na  WF-ie,  nigdy  nie  wybierała  najpierw  miastowych,  wsioków 

zostawiając  na  sam  koniec.  Amber  nigdy  nie  wydziwiała  na  wiejskie  wranglery  i  lee,  jedyne 

dżinsy,  na  jakie  te  dzieciaki  było  stać.  Nigdy  nie  widziałam,  żeby  Amber  przeprowadzała  „test 

wsioka":  podnosząc  długopis  i  pytając  niczego  nie  podejrzewającą  ofiarę,  co  trzyma  w  ręce. 

(Jeśli ktoś odpowiadał, przeciągając samogłoski w sposób charakterystyczny dla południowców, 

klasyfikowano go jako wsioka i wyśmiewano za wiejski akcent). 

Czy  to  takie  dziwne,  że  czasami  nie  potrafię  opanować  gniewu?  Pytam  serio.  Czy  was  nie 

trafiałby szlag, gdybyście, na co dzień mieli do czynienia z czymś takim? 

To okropne, że ze wszystkich cheerleaderek to akurat Amber musiała umrzeć. Lubiłam ją. 

Nie byłam odosobniona w swoich odczuciach, jak się wkrótce przekonałam. 

background image

- Dobra robota - syknął ktoś za moimi plecami, mijając mnie na korytarzu, kiedy zmierzałam w 

stronę szafki. 

Można na ciebie liczyć - powiedział ktoś inny, kiedy wychodziłam z pracowni biologicznej. 

To nie wszystko. Usłyszałam też sarkastyczne: 

Dzięki wielkie, dziewczyno od pioruna. 

Kiedy  mijałam  stadko  Pomponek,  cheerleaderek  z  pierwszej  klasy,  pod  moim  adresem  padło 

słowo: „świnia". 

Nic  nie  rozumiem  -  pożaliłam  się  Ruth  na  próbie  orkiestry,  kiedy  wyjmowałyśmy 

instrumenty. - Obwiniają mnie za to, co się stało z Amber. Jakbym miała z tym coś wspólnego. 

Ruth, smarując smyczek kalafonią, potrząsnęła głową. 

Nie  o  to  chodzi  -  stwierdziła.  Musiała  dostać  jakiś  cynk.  -Sądzę,  że  kiedy  Amber  nie 

wróciła do domu w piątek wieczorem, jej rodzice zadzwonili na policję, ale gliny nie zdołały jej 

znaleźć. Myślę, że parę osób dzwoniło potem do ciebie. Może mieli nadzieję, że uda ci się wpaść 

na  jakiś  trop.  Wiesz,  dzięki  twoim  szczególnym  umiejętnościom.  Ale  nie  było  cię  w  domu, 

oczywiście, a twoja ciotka nie podałaby nikomu numeru komórki mojego ojca, a nie było innego 

sposobu, żeby się z nami porozumieć, więc... 

Więc?  Więc to była  moja wina.  Albo, w najlepszym wypadku, wina  ciotki Rose. Jeszcze  jeden 

powód, żeby jej nie znosić. 

Zadałam sobie wiele trudu, żeby wbić wszystkim do głowy, że nie potrafię już odnajdywać ludzi 

dzięki jakimś niezwykłym zdolnościom. Zeszłej wiosny, kiedy trzasnął mnie piorun, zyskałam na 

chwilę  dar  odnajdywania  zaginionych.  Wystarczyło  spojrzeć  na  fotografię,  a  potem  iść  spać. 

Rano budziłam się z gotowym adresem w głowie. Ale niezwykły dar mnie opuścił. Powiedziałam 

o tym dziennikarzom. Powiedziałam o tym glinom i FBI. Dziewczyna od pioruna - jak przezwały 

mnie media - przestała istnieć. Moje zdolności nadprzyrodzone ulotniły się w równie tajemniczy 

sposób, jak się pojawiły. 

Tyle,  że  tak naprawdę  wcale się nie ulotniły.  Kłamałam,  żeby prasa  - i  gliniarze - odczepili się 

ode mnie. 

Zdaje się, że Liceum im. Ernesta Pyle'a nie uwierzyło w moje kłamstwa. 

Spokojnie, Jess - powiedziała Ruth, brzdąkając na wiolonczeli. - To nie twoja wina. Jeśli 

już, to najwyżej twojej stukniętej ciotuni. Powinna była zrozumieć, że sprawa jest pilna i dać im 

background image

numer  komórki  mojego  taty.  Ale  gdyby  nawet,  to  znasz  Amber.  Nie  była  niewinnym 

kwiatuszkiem. Nic dziwnego, że skończyła martwa w kamieniołomach. 

Jeśli to mnie miało pocieszyć, nie podziałało. Prześlizgnęłam się z powrotem do sekcji fletów, ale 

nie mogłam się skupić na tym, co mówił pan Vine, nasz nauczyciel. Myślałam tylko 

tym,  jak  na  zeszłorocznym  festiwalu  talentów  Amber  i  jej  stały  chłopak  -  Mark  Leskowski, 

futbolista  szkolnych  Jaguarów  -odegrali  w  żałosny  sposób  Attything  You  Can  Do  I  Can  Do 

Better i z jaką powagą Amber podchodziła do konkursu i jak bardzo była pewna, że zwyciężą. 

Nie  wygrali,  rzecz  jasna  -  pierwszą  nagrodę  zdobył  chłopak,  którego  piesek  wył  na  dźwięk 

melodii z Siódmego nieba - ale Amber i tak się cieszyła, że zajęli drugie miejsce. 

O mało nie umarła ze szczęścia, pomyślałam mimo woli. 

-  W porządku - odezwał się pan Vine przed dzwonkiem. -Do końca tygodnia będą się odbywać 

przesłuchania.  Jutro  rogi,  instrumenty  smyczkowe  w  środę,  dęte  w  czwartek,  a  perkusyjne  w 

piątek. Więc bądźcie tak mili i poćwiczcie dla odmiany, jasne? 

Rozległ  się  dzwonek  na  przerwę  obiadową,  ale  nikt  nie  rzucił  się  pędem  do  wyjścia.  Wszyscy 

sięgnęli  pod  ławki,  wyciągając  kanapki  i  puszki  z  ciepławymi  napojami.  Otóż  większość 

dzieciaków w naszej orkiestrze to dziwacy i komputerowcy. Boją się wejść do szkolnej stołówki, 

gdzie mogliby się narazić na docinki swoich bardziej atrakcyjnych towarzysko rówieśników. W 

związku z tym w porze lunchu przesiadują w skrzydle muzycznym, żując kanapki z tuńczykiem i 

kłócąc się o to, kto jest lepszym kapitanem statku kosmicznego - Kirk czy Picard. 

To nie dotyczy mnie ani Ruth. Po pierwsze, nie miałam ochoty na jedzenie rozmiękłych kanapek 

w szkolnej ławce. Po drugie, jak oświadczyła Ruth, teraz, kiedy gruntownie odnowiłyśmy naszą 

garderobę  -  a  ona  straciła  znacząco  na  wadze  -  nie  możemy  się  ukrywać  w  zakamarkach 

pomieszczeń  orkiestry.  Serce  Ruth  wciąż  należało  do  Scotta,  ale  Scott  mieszkał  pięćset 

kilometrów dalej. Zostało nam zaledwie dziesięć miesięcy, żeby zorganizować sobie chłopaka na 

bal maturalny, i Ruth nalegała, żebyśmy od razu wzięły się do roboty. 

Zanim jednak opuściłyśmy skrzydło muzyczne, zaczepiła nas jedna z koleżanek flecistek, której 

nie darzę szczególną sympatią,  Karen  Sue  Hankey.  Karen poinformowała mnie, że  w tym  roku 

powinnam  porzucić  wszelką  nadzieję  na  zachowanie  trzeciego  miejsca,  ponieważ  ostatnio 

ć

wiczyła  po  cztery  godziny  dziennie  i  pobierała  prywatne  lekcje  u  profesora  z  pobliskiego 

college'u.  

   - Świetnie - mruknęłam, próbując ją wyminąć. 

background image

Och,  a  tak  przy  okazji  -  dodała  Karen  Sue  -  to  naprawdę  ładnie  z  twojej  strony,  że  tak 

pomogłaś w sprawie Amber i w ogóle. 

Ale  to  jeszcze  nic.  W  stołówce  było  dziesięć  razy  gorzej.  Jak  tylko  ustawiłyśmy  się  w  kolejce, 

Heather Montrose i jej diabelski klon Tisha stanęły za nami i zaczęły robić uwagi. 

Nie rozumiem tego. Naprawdę nie rozumiem. Wiosną, na koniec szkoły, dałam wszystkim jasno 

do  zrozumienia,  że  straciłam  zdolności  parapsychiczne.  Dlaczego  wszyscy  byli  tacy  pewni,  że 

skłamałam? Jedyną osobą, która znała prawdę, była Ruth, a ona nigdy by mnie nie zdradziła. 

No to jak to jest? -  zapytała Heather, ustawiając się za  nami w  kolejce do  grilla. -Jak to 

jest, kiedy ma się świadomość, że ktoś umarł z naszego powodu? 

- Amber nie umarła z powodu czegoś, co ja zrobiłam - powiedziałam, nie odrywając wzroku od 

tacy,  którą  przesuwałam  wzdłuż  rzędu  miseczek  z  podejrzanej  barwy  galaretką  cytrynową  i 

niepokojąco  grudkowatym  budyniem  z  tapioki.  -  Amber  umarła,  ponieważ  ktoś  ją  zabił.  Tym 

kimś nie byłam ja. 

-  Owszem  —  zgodziła  się  Tisha.  -  Ale  koroner  stwierdził,  że  przez  jakiś  czas  ją  gdzieś 

przetrzymywano, zanim została zamordowana. Miała na ciele odparzyny. 

- Odleżyny - poprawiła ją Ruth. 

-  Wszystko  jedno  -  powiedziała  Tisha.  -  To  znaczy,  że  jakbyś  była  na  miejscu,  mogłabyś  ją 

znaleźć. 

- Dobra, ale mnie nie było - odparłam. - W porządku? Wybacz, pojechałam na wakacje. 

-  Doprawdy, Tisha - odezwała się Heather  karcącym  tonem. - Ona  musi  czasami  wyjeżdżać na 

wakacje. Wiesz, czasami musi odpocząć od tego swojego nienormalnego braciszka. 

- O Boże! - Ruth jęknęła i szybko usunęła tacę z linii ognia. 

Bo Ruth, rzecz jasna, wiedziała. Naprawdę staram się pamiętać o dobrych radach, jakich udzielił 

mi  szkolny  pedagog,  pan  Goodhart,  w  sprawie  panowania  nad  gwałtownymi  uczuciami  -  że 

należy najpierw policzyć do dziesięciu i tak dalej. Ale nawet po dwóch latach nauk - i po prawie 

dwóch latach ciągłych odsiadek w związku z nieudanymi próbami stosowania się do tych nauk - 

każda niepochlebna wzmianka na temat mojego brata Douglasa natychmiast wyprowadza mnie z 

równowagi. 

W sekundę po tej nierozsądnej uwadze Heather została rozpłaszczona na ścianie. 

Trzymałam ją jedną ręką. Zaciskałam palce na jej szyi. 

background image

Czy nikt ci nigdy nie mówił - syknęłam, przysuwając twarz do jej twarzy - że to nieładnie 

ś

miać się z ludzi, których los potraktował gorzej od nas? 

Heather nie udzieliła odpowiedzi. Nie mogła, ponieważ ściskałam jej krtań. 

Hej! - W grubym głosie brzmiało zdumienie. - Hej, co się tu dzieje? 

Rozpoznałam, oczywiście, ten głos. 

- Pilnuj swojego nosa, Jeff- powiedziałam. Jeff Day, napastnik drużyny futbolowej i skończony 

idiota, również nie zaliczał się do moich ulubieńców. 

- Puść ją - powiedział Jeff Poczułam na ramieniu jego mięsistą łapę. 

Precyzyjnie  wymierzony  cios  łokciem  położył  kres  tej  interwencji.  Kiedy  Jeff  usiłował  złapać 

oddech, rozluźniłam odrobinkę chwyt na gardle Heather. 

No,  więc?  -  odezwałam  się  -  Jak  będzie  z  przeprosinami?  Niestety,  źle  oceniłam  czas 

potrzebny  Jeffowi  na  dojście  do  siebie  po  moim  ciosie.  Serdelkowate  paluchy  znów  chwyciły 

mnie za ramię. Tym razem zdołał oderwać mnie od Heather. 

Zostaw  ją  w  spokoju!  -  wrzasnął,  czerwony  jak  burak.  Byłam  pewna,  że  mnie  uderzy. 

Naprawdę. I w jakiś sposób cieszyłam się na tę myśl. Jeff zamachnąłby się, ja zrobiłabym unik, a 

potem  rąbnęłabym  go  w  nos.  Od  pewnego  czasu  marzyłam  o  tym,  żeby  złamać  nos  Jeffowi 

Dayowi.  A  dokładniej  od  tego  dnia,  kiedy  powiedział  Ruth,  że  jest  gruba  i  trzeba  będzie  ją 

pochować w fortepianie, jak Elvisa. 

Tym razem jednak nie miałam okazji złamać mu nosa. Nie zrobiłam tego, bo kiedy Jeff odwodził 

pięść, ktoś złapał go za rękę i wykręcił mu ją na plecy. 

- To tak się zabawiają panowie z reprezentacji? - odezwał się Todd Mintz. - Bijąc dziewczyny? 

- Dosyć. - Trzeci głos, również dobrze mi znany, przerwał naszą miłą pogawędkę. Pan Goodhart, 

z  miseczką  sałatki  i  jogurtem,  skinął  głową  w  stronę  drzwi.  -  Wszyscy  do  mojego  biura. 

Natychmiast. Za mną, proszę. 

Jeff,  Todd  i  ja  z  ociąganiem  ruszyliśmy  do  wyjścia.  Byliśmy  prawie  przy  drzwiach,  kiedy  pan 

Goodhart odwrócił się i zawołał zniecierpliwiony: 

Ty też, Heather! 

Dopiero wtedy Heather niechętnie poszła za nami. 

W  gabinecie  pana  Goodharta  dowiedzieliśmy  się,  że  „nie  zaczęliśmy  roku  jak  należy"  oraz  że 

powinniśmy  „dawać  lepszy  przykład  młodszym  uczniom".  To  by  nam  pomogło  „trzymać  się 

razem i dawać sobie radę", zwłaszcza wobec tragedii, jaka miała miejsce w ostatni weekend. 

background image

Ś

mierć  Amber  wstrząsnęła  nami  wszystkimi  -  powiedział  pan  Goodhart  ze  szczerym 

ż

alem.  -  Próbujmy  jednak  pamiętać,  że  na  pewno  wolałaby,  abyśmy  się  raczej  pocieszali 

nawzajem, zamiast wdawać w głupie kłótnie. 

Heather nigdy przedtem nie trafiła do gabinetu pedagoga. Więc, naturalnie, zamiast trzymać gębę 

na kłódkę, tak żebyśmy wszyscy mogli się z tego wywinąć, wycelowała we mnie pola-kierowany 

paznokieć i powiedziała: 

Ona zaczęła. 

Todd, Jeff i ja przewróciliśmy oczami. Wiedzieliśmy, co teraz nastąpi. 

Pan Goodhart wygłosił mowę zaczynającą się od słów: „Nie dbam o to, kto zaczął, bicie się jest 

rzeczą  niedopuszczalną".  Trwała  o  cztery  minuty  i  pięćdziesiąt  sekund  dłużej  niż  wersja 

zeszłoroczna. Następnie stwierdził: 

Dobre z was dzieciaki. Każde z was ma nieograniczony potencjał. Nie marnujcie go. Nie 

warto uciekać się do przemocy. 

Potem pozwolił nam odejść. Wszystkim poza mną, oczywiście. 

To nie była moja wina - oświadczyłam, jak tylko reszta wyszła. - Heather powiedziała, że 

Douglas jest nienormalny. 

Pan Goodhart wpakował sobie łyżeczkę jogurtu do ust. 

Jess  -  odezwał  się  z  pełnymi  ustami.  -  Czy  to  ma  się  znowu  powtórzyć?  Ty,  w  moim 

gabinecie, dzień w dzień, z powodu bójek? 

-  Nie  -  powiedziałam.  Szarpnęłam  za  brzeg  minispódniczki.  Wiedziałam,  że  dobrze  w  niej 

wyglądam, ale czułam się tak, jakbym była nie całkiem ubrana. Poza tym spódniczka nic mi nie 

pomogła. Znowu wdałam się w bójkę. - Próbuję stosować się do tego, co pan mi mówił. No wie 

pan, z tym liczeniem do dziesięciu. Ale jakoś tak jest... że wszyscy mnie obwiniają. 

- Obwiniają, o co? - spytał zdumiony. 

O to, co się stało z Amber. Opowiedziałam, czego się nasłuchałam od rana. 

To śmieszne - oburzył się pan Goodhart. - Nie mogłabyś zapobiec temu, co się przytrafiło 

Amber, nawet gdybyś nie straciła swego daru. A straciłaś. - Spojrzał na mnie uważnie. - Czy nie 

tak? 

Oczywiście, że tak - odparłam. 

-Więc, dlaczego im się wydaje, że jest inaczej? - zastanowił się pan Goodhart. 

background image

Nie  wiem.  -  Popatrzyłam  na  sałatkę,  do  której  się  właśnie  zabierał.  -  Co  się  stało?  - 

zapytałam.  -  Gdzie  jest  duży  cheeseburger?  -  Odkąd  pamiętam,  pan  Goodhart  nieodmiennie 

spożywał lunch w postaci burgera i frytek zazwyczaj w dużych porcjach. 

Skrzywił się. 

-  Jestem  na  diecie  -  wyjaśnił.  -  Zdaniem  mojego  lekarza  mam  za  wysokie  ciśnienie  i  za  dużo 

cholesterolu. 

- Ojej - westchnęłam. Wiedziałam, jak uwielbiał frytki. -Przykro mi. 

- Przeżyję - wzruszył ramionami. - Pozostaje pytanie, co będzie z tobą? 

Postanowiliśmy  wspólnie,  że  „otrzymam  jeszcze  jedną  szansę".  Ale  jeszcze  jedna  wpadka  i 

koniec ze mną. 

Rozmawialiśmy  o  synu  pana  Goodharta,  Russellu,  który  właśnie  zaczynał  raczkować,  kiedy  do 

gabinetu weszła zmartwiona sekretarka. 

-  Paul  -  powiedziała.  -  Przyszli  panowie  z  biura  szeryfa.  Chcą  zabrać  Marka  Leskowskiego  na 

przesłuchanie. Wiesz, chodzi o tę dziewczynę, Mackey. 

- O Boże, przesłuchanie! - zaniepokoił się pan Goodhart. -Zadzwoń do rodziców Marka, dobrze? 

I zawiadom dyrektora Feeneya. 

Zafascynowana  obserwowałam,  jak  cała  administracja  szkoły  zostaje  postawiona  w  stan 

pogotowia.  Nagły  wybuch  ich  aktywności  przegonił  mnie  z  gabinetu  pana  Goodharta,  ale 

zapadłam się w winylowy  fotel w poczekalni,  gdzie  mogłam spokojnie przyglądać się temu, co 

się działo. Z zainteresowaniem śledziłam zamieszanie, które, dla odmiany, powstało nie z mojego 

powodu.  Wysłano  kogoś,  żeby  poszukał  Marka,  ktoś  inny  zawiadomił  jego  rodziców,  jeszcze 

ktoś wdał się w dyskusję z zastępcami szeryfa. Mark miał dopiero siedemnaście lat, więc szkoła 

nie mogła pozwolić glinom zabrać go ze szkoły bez zgody rodziców. 

Po  dłuższej  chwili  pojawił  się  przestraszony  Mark.  Był  to  wysoki,  przystojny  chłopak  z 

ciemnymi włosami i jeszcze ciemniejszymi oczami. Mimo że grał w futbol, nie miał grubej szyi 

ani monstrualnie rozrośniętej klaty. Był rozgrywającym drużyny, to pewnie, dlatego. 

- O co chodzi? - zwrócił się do sekretarki. 

-  Eee...  -  sekretarka  zerknęła  nerwowo  na  pana  Goodharta,  który  nadal  darł  się  na  zastępców 

szeryfa. - Jeszcze nie mogą z tobą mówić. Siadaj, proszę. 

Mark usiadł na pomarańczowej kanapie naprzeciwko mnie. Przyglądałam mu się ukradkiem znad 

broszurki  zachęcającej  do  służby  w  armii.  Większość  ofiar  zabójstw,  jak  gdzieś  kiedyś 

background image

wyczytałam,  znała  morderców.  Czy  Mark  udusił  swoją  dziewczynę  i  wrzucił  jej  ciało  do 

kamieniołomu Pike'a? A jeśli tak, to, dlaczego? Czy był psychopatą albo zboczeńcem? Nie mógł 

się oprzeć zbrodniczemu impulsowi? 

Hej! - zawołał Mark w stronę sekretarki. - Czy jest tu gdzieś woda do picia? 

Spłoszona sekretarka wskazała butlę w głębi korytarza. Mark poszedł po wodę, a ja  mimo woli 

zwróciłam uwagę, jak zgrabnie wygląda w sportowym stroju. 

Wracając, Mark zauważył mnie i zagadnął uprzejmie: 

Och,  przepraszam.  Też  masz  ochotę  się  napić?  Oderwałam  wzrok  od  lektury,  jakbym 

dopiero teraz go zobaczyła. 

- Kto? Ja? - zapytałam. - Nie, dziękuję. 

- Och. - Mark usiadł. - W porządku. 

Wypił  wodę,  zmiął  kubek,  rozejrzał  się  za  koszem  na  śmiecie,  a  ponieważ  żadnego  nie  było  w 

pobliżu, położył kubek na stoliku z gazetami. 

- A ty dlaczego tu jesteś? 

- Próbowałam udusić Heather Montrose - wyjaśniłam. 

- Naprawdę? - Uśmiechnął się. - Sam wiele razy miałem na to ochotę. 

Przyszło mi do głowy, że raczej nie powinien wyjawiać tego szeryfowi, ale nic nie powiedziałam. 

Sekretarka gorliwie udawała, że nas nie słucha, i wolałam nie mówić tego przy niej. 

Heather  potrafi  się  zachowywać  jak  prawdziwa...  -  Mark  taktownie  powstrzymał  się  od 

przekleństwa. Prawdziwy harcerzyk, Mark Leskowski. - Sama wiesz. 

- Wiem - odparłam. - Posłuchaj. Przykro mi z powodu Amber. Była twoją dziewczyną, prawda? 

- Tak. - Spojrzenie Marka powędrowało z mojej twarzy na środek stolika. - Dziękuję. 

Drzwi  gabinetu  otworzyły  się  i  pan  Goodhart  stanął  w  progu,  przemawiając  z  wymuszoną 

wesołością. 

Mark,  miło  cię  widzieć.  Wpadnij  do  mnie  na  chwilkę,  dobrze?  Ci  panowie  chcą  z  tobą 

zamienić dwa słowa. 

Mark  skinął  głową  i  wstał.  Jednocześnie  wytarł  dłonie  o  dżinsy.  Na  materiale  zostały  mokre 

ś

lady. 

Pocił się, podczas gdy  mnie, w sweterku i bluzce, przy wentylacji nastawionej na pełne obroty, 

było nawet trochę za chłodno. 

Mark Leskowski bał się. Bardzo się bał. Spojrzał na mnie, idąc do gabinetu. 

background image

- Cześć - powiedział. - Na razie. 

- Tak - odparłam. - Na razie. 

Wszedł do środka. Pan Goodhart zauważył, że nadal siedzę w poczekalni. 

Jessico - powiedział, wskazując kciukiem drzwi na korytarz. -Wyjdź. 

No więc wyszłam. 

- Chyba już wiem, powiedziała Ruth, kiedy wracałyśmy do domu jej kabrioletem. 

Nie odpowiedziałam od razu, bo akurat przemknęłyśmy obok skrętu w Pike's Creek Road. 

Guzik - stwierdziłam. - Przegapiłaś. 

Co przegapiłam? - zapytała Ruth, pociągając zdrowy łyk niskokalorycznej coli. Skrzywiła 

twarz w niechętnym grymasie. - Och, Boże. Nawet nie próbuj mnie namawiać. 

- To nie jest aż tak daleko od głównej drogi - oznajmiłam. 

- Nigdy się nie nauczysz - powiedziała Ruth. - Mam rację? 

Nie  rozumiem.  -  Wzruszyłam  obojętnie  ramionami.  -  Co  w  tym  złego,  że  przejedziemy 

obok miejsca, gdzie on pracuje? 

Powiem ci, co w tym złego - powiedziała Ruth. - W ten sposób łamiesz zasady. 

Parsknęłam pogardliwie. 

-  Mówię  poważnie  -  ciągnęła  Ruth.  -  Chłopcy  nie  lubią,  Jess,  żeby  się  za  nimi  uganiać.  To  ich 

rola. 

- Nie uganiam się za nim - powiedziałam. - Sugeruję tylko, żebyśmy przejechały obok warsztatu. 

-  To  jest  -  stwierdziła  Ruth  -  uganianie  się.  Tak  samo  jak  wydzwanianie  do  niego  i  odkładanie 

słuchawki w momencie, kiedy się odezwie. 

Rany. Trafiony, zatopiony. 

Tak  samo  jak  włóczenie  się  po  miejscach,  gdzie  on  normalnie  bywa  -  ciągnęła  - 

studiowanie rozkładu jego dnia i udawanie, że wpadło się na niego przez przypadek. 

Zatopiony po raz drugi i trzeci. Szarpnęłam ze złością pas bezpieczeństwa. 

- Przecież się nie dowie, że przejeżdżałyśmy obok tylko po to, żeby go zobaczyć - powiedziałam. 

- Możesz udać, że potrzebujesz oleju albo czegoś takiego. 

-  Czy  mogłabyś  na  pięć  minut  przestać  myśleć  o  Robie  Wilkinsie  i  posłuchać  mnie  uważnie? 

Usiłuję  ci  powiedzieć,  że  chyba  wiem,  dlaczego  wszyscy  wierzą,  że  nadal  masz  te  swoje 

zdolności. 

background image

-  Och,  naprawdę?  -  Jakoś  niewiele  mnie  to  w  tej  chwili  obchodziło.  Miałam  ciężki  dzień.  Sam 

fakt,  że  dziewczyna,  którą  znałam,  została  zamordowana,  był  dostatecznie  okropny.  To,  że 

obwiniano mnie za jej śmierć, było jeszcze gorsze do zniesienia. - Wiesz, Mark Leskowski chciał 

mnie  dzisiaj  poczęstować  wodą  przed  gabinetem  pedagoga.  Gdybym  się  zgubiła  na  pustyni, 

nigdy bym się nie spodziewała, że... 

- Karen Sue - powiedziała Ruth, skręcając przy sklepie Krogera. 

Rozejrzałam się. 

Gdzie? 

Nie,  nie  tutaj.  Karen  Sue  -  odparła  Ruth  -  łazi  po  szkole  i  rozpowiada,  że  nadal  masz 

zdolności  parapsychiczne.  Suzy  Choi  sama  słyszała.  Karen  Sue  w  kółko  gada  o  tym,  jak  latem 

odnalazłaś w jaskini zaginione dziecko. 

Wszelka myśl o Robie wywietrzała mi z głowy. 

Zabiję ją - powiedziałam. 

-Wiem. - Ruth wstrząsnęła energicznie blond lokami. 

Nie  mogłam  w  to  uwierzyć.  Nigdy  nie  przyjaźniłyśmy  się  z  Karen  Sue  ani  nawet  nie  byłyśmy 

dobrymi koleżankami, ale żeby mnie tak obrzydliwie zdradzić... no cóż, byłam w szoku. 

Chociaż właściwie nie powinnam się zbytnio dziwić. W końcu to Karen Sue. Dziewczyna, którą 

moja matka stawiała mi za wzór, powtarzając w kółko: „Dlaczego nie jesteś do niej choć trochę 

podobna?  Karen  Sue  nigdy  nie  wdaje  się  w  bójki,  zawsze  ubiera  się  według  życzenia  swojej 

mamy i nigdy nie słyszałam, żeby odmówiła pójścia do kościoła tylko dlatego, że chce oglądać 

powtórkę jakiegoś głupiego filmu w telewizji". 

Karen Sue Hankey. Mój śmiertelny wróg. 

Zabiję ją - powtórzyłam. 

No cóż - powiedziała Ruth, kierując się na podjazd przed moim domem - nie radziłabym 

uciekać się do środków ekstremalnych. Ale stanowcze pouczenie na pewno by jej się przydało. 

Dobra. Pouczę ją, aż zdechnie. 

No - dodała Ruth. - A o co chodzi z tym Markiem Leskowskim? 

Opowiedziałam jej o spotkaniu przed gabinetem pedagoga. 

Okropne  -  westchnęła  Ruth,  kiedy  skończyłam.  -  Mark  i  Amber  zawsze  byli  tacy 

słodziutcy. Tak bardzo ją kochał. Jak mogą podejrzewać, że miał coś wspólnego z jej śmiercią? 

background image

-  Nie  wiem.  -  Przypomniałam  sobie  jego  spocone  dłonie,  nie  wspomniałam  Ruth  o  tym 

szczególe. - Może był ostatnią osobą, która ją widziała, albo coś takiego. 

-  Możliwe.  Może  jego  rodzice wynajmą  mojego tatę, żeby  reprezentował Marka.  Wiesz,  gdyby 

gliny go jednak o coś oskarżyły. 

- Aha - mruknęłam. Tata Ruth był najlepszym adwokatem w mieście. - Kto wie. Może. Pójdę już. 

Cześć! 

Poprzedniego  wieczoru  wróciłyśmy  tak  późno,  że  nie  miałam  nawet  okazji  porozmawiać  z 

rodziną. 

Do jutra - powiedziała Ruth, kiedy zaczęłam się gramolić z samochodu. - Hej, a co było z 

Toddem Mintzem? Bronił cię przed Jeffem? 

Spojrzałam na nią, nic nie rozumiejąc. 

- Nie wiem - stwierdziłam. W ogóle nie brałam takiej możliwości pod uwagę, ale rzeczywiście, 

jak się tak dobrze zastanowić... 

- Pewnie nienawidzi Jeffa tak samo jak my. - Wzruszyłam ramionami. 

Ruth parsknęła śmiechem, wycofując się z podjazdu. 

Owszem - powiedziała. - Pewnie, dlatego. Minispódniczka nie ma tu nic do rzeczy, co? A 

nie  mówiłam?  Zmiana  stylu  czyni  cuda.  -  Zatrąbiła,  wyjeżdżając,  chociaż  daleko  się  nie 

wybierała. Abramowitzowie mieszkają tuż obok. 

Wspinając się po schodkach frontowych, usłyszałam, jak Skip woła do mnie z ganku: 

Hej, Mastriani! Wpadniesz później i dasz się pobić w Crash Bandicoot? 

Przechyliłam się nad wysokim żywopłotem oddzielającym nasze domy. Dobry Boże! Przez dwa 

tygodnie  wakacji  byłam  skazana  na  jego  towarzystwo!  Jeśli  myśli,  że  dobrowolnie  przedłużę 

sobie wyrok, to ma nie po kolei w głowie. 

Mogę się chwilę zastanowić? - zawołałam. -Jasne! - odkrzyknął Skip. 

Wzdrygnęłam się i weszłam do domu. 

Gdzie powitał mnie ktoś jeszcze gorszy od Skipa. 

Jessico - powiedziała ciotka Rose, zatrzymując mnie w holu, zanim zdążyłam skoczyć na 

schody  i  zaszyć  się  w  swoim  pokoju.  -Jesteś  wreszcie.  Już  myślałam,  że  tym  razem  cię  nie 

zobaczę. 

Poprzedniego wieczoru udało mi się, bo wróciłam bardzo późno, a rano wybiegłam z domu przed 

ś

niadaniem. Miałam nadzieję, że wyjedzie, zanim wrócę ze szkoły. 

background image

Twój ojciec odwozi mnie na lotnisko - ciągnęła - za pół godziny. 

Pół  godziny!  Gdyby  Ruth  przejechała  obok  warsztatu,  gdzie  pracuje  Rob,  tak  jak  prosiłam, 

oszczędziłaby mi spotkania z ciotką Rose! 

-  Cześć,  ciociu  -  powiedziałam,  schylając  się,  żeby  ją  pocałować  w  policzek.  Ciotka  Rose  jest 

jedyną  osobą  w  rodzinie,  nad  którą  góruję  wzrostem.  Ale  to  tylko,  dlatego,  że  skurczyła  się  na 

skutek osteoporozy. 

No  cóż,  pozwól,  że  ci  się  przyjrzę  -  powiedziała,  odsuwając  mnie  na  odległość  ramienia. 

Obrzuciła  mnie  krytycznym  spojrzeniem  od  stóp  do  głów.  -  Hmm  -  mruknęła.  -  Miło,  dla 

odmiany, widzieć cię w spódnicy. Nie sądzisz jednak, że jest trochę za krótka? Czy dziewczętom 

w dzisiejszych czasach pozwala się chodzić do szkoły w tak krótkich spódnicach? Cóż, w moich 

czasach,  gdybym  zjawiła  się  w  szkole  w  czymś  takim,  odesłano  by  mnie  do  domu,  żebym  się 

przebrała! 

Biedny Douglas. Dwa tygodnie z ciotką Rose! Kiedy wróciłam poprzedniego wieczoru, udawał, 

ż

e śpi.  Wcale  mu się nie dziwię.  Też nie  miałabym ochoty  rozmawiać  z siostrą zdrajczynią.  W 

końcu zostawiłam go samego na pastwę ciotki. 

Toni! - zawołała Rose. - Chodź tutaj i zobacz, co twoja córka ma na sobie. Czy pozwalasz 

jej się ubierać w ten sposób? 

Mama, opalona i kwitnąca, weszła do holu. 

Tak,  czemu  nie?  Uważam,  że  wygląda  dobrze  -  stwierdziła,  przyglądając  mi  się  z 

aprobatą. - Dużo lepiej niż w zeszłym oku, kiedy nie mogłam jej wydobyć z dżinsów i T-shirta. 

-Aha  -  mruknęłam  zmieszana.  Dotarłam  już  na  podest,  ale  nie  miałam  pojęcia,  jak  się  stamtąd 

wymknąć,  nie  zwracając  ich  uwagi-  -  Miło  cię  zobaczyć,  ciociu  Rose.  Szkoda,  że  wyjeżdżasz. 

Mam mnóstwo lekcji do odrobienia... 

Lekcji? - wtrąciła mama. - Pierwszego dnia szkoły? Och, nie wierzę. 

Oczywiście, przejrzała mnie na wylot. Mama doskonale wiedziała, że nie znoszę ciotki Rose. Po 

prostu  nie  chciała  być  sama  ze  starą  wiedźmą.  A  zostawiła  ją  z  Douglasem  na  dwa  tygodnie! 

Dwa tygodnie! To gorsze niż tortury. 

No ale jeśli chodziło jej o to, żeby zostawić Douglasa pod czujną obserwacją, to dobrze trafiła. 

Sokoli wzrok ciotki Rose nie przeoczył żadnego szczegółu. Nic nie mogło ujść jej uwagi. 

-  Czy  ty  masz  szminkę  na  ustach,  Jessico?  -  zapytała,  kiedy  przeszłyśmy  z  mrocznego  holu  do 

jasno oświetlonej kuchni. 

background image

- Ehe - mruknęłam. - Znaczy nie. Błyszczyk wiśniowy. 

- Błyszczyk! - krzyknęła zdegustowana ciotka. - Błyszczyki i minispódniczki! Nic dziwnego, że 

tylu chłopców dzwoniło, kiedy wyjechałaś. Pewnie myślą, że jesteś łatwa. 

- Naprawdę? Jacyś chłopcy dzwonili? - Aż podskoczyłam. Wiedziałam, że dzwoniły dziewczyny, 

choćby Heather Montrose. Nie wiedziałam, że dzwonili jacyś chłopcy. - Czy któryś przedstawił 

się jako Rob? 

- Nie pytałam, jak się nazywają - burknęła ciotka Rose. -Powiedziałam, żeby więcej nie dzwonili. 

Wyjaśniłam im, że nie jesteś tego typu dziewczyną. 

Z  moich  ust  padło  słowo,  które  spowodowało,  że  mama  rzuciła  mi  ostrzegawcze  spojrzenie. 

Ciotka Rose, na szczęście, nic nie słyszała, bo wciąż gadała jak najęta. 

Powtarzali, że to pilna sprawa, że muszą się z tobą porozumieć w jakiejś pilnej sprawie. 

Ś

mieszne  -  prychnęła  pogardliwie.  -  Już  sobie  wyobrażam,  co  to  za  pilna  sprawa.  Pewnie 

skończyła się cola w sklepie. 

Posłałam ciotce bardzo surowe spojrzenie. 

- Otóż dziewczyna z mojej klasy została porwana. Jedna z cheerleaderek. Znaleziono ją wczoraj 

w kamieniołomach. Uduszoną. 

- O mój Boże! - przeraziła się mama. - Ta dziewczyna? O której pisali w gazecie? Znałaś ją? 

Rodzice! 

- Tylko siedziałam za nią w ławce - powiedziałam - od szóstej klasy podstawówki. 

-  Och,  nie.  -  Mama  zakryła  twarz  rękami.  -  Biedni  jej  rodzice.  Muszą  być  zrozpaczeni. 

Powinniśmy posłać im półmisek. 

Restauratorzy! Myślą właśnie w ten sposób. Coś się stanie i zaraz: „Poślemy półmisek". 

Zeszłej  wiosny,  kiedy  połowa  sił  policyjnych  miasta  obozowała  na  trawniku  przed  naszym 

domem, utrzymując na dystans tabuny dziennikarzy, którzy marzyli o wywiadzie z „dziewczyną 

od pioruna", jedyne, o czym moja mama była w stanie myśleć, to żeby starczyło dla wszystkich 

biscotti. 

Na ciotce Rose wiadomość wywarła dużo mniejsze wrażenie niż na mojej mamie. 

-  Cheerleaderka?  Dobrze  jej  tak.  Wyczyniać  wygibasy  w  krótkiej  spódniczce,  też  coś.  Lepiej 

uważaj, Jessico, bo będziesz następna. 

- Ciociu Rose! - krzyknęła mama. 

background image

-  Wiem,  co  mówię  -  nie  dawała  za  wygraną  ciotka  Rose.  -To  nie  jest  niemożliwe.  Zwłaszcza, 

jeśli pozwolisz jej pokazywać się w takim stroju. 

Poczułam się zwolniona z obowiązku zabawiania gościa. 

Cudownie było znowu się z tobą zobaczyć, ciociu - oznajmiłam - ale chciałabym pójść na górę i 

przywitać się z Douglasem. Spał, kiedy wczoraj wróciłam, więc... 

- Douglas - powiedziała ciotka Rose, przewracając kaprawymi oczkami. - A kiedy on nie śpi? 

Dzięki  temu  dowiedziałam  się,  w  jaki  sposób  Douglas  zdołał  przeżyć  dwa  tygodnie  z  ciotką 

Rose. Udawał, że śpi. Wpadłam do jego pokoju. Wciąż jeszcze udawał. 

Douglas - powiedziałam, stając przy łóżku. - Przestań. Wiem, że wcale nie śpisz. 

Otworzył jedno oko. 

- Pojechała? - zapytał. 

- Prawie - odparłam. - Tata zabierze ją za parę minut na lotnisko. Mama chce, żebyś zszedł na dół 

pożegnać się. 

Douglas jęknął i naciągnął poduszkę na głowę. 

- Żartowałam. - Usiadłam na łóżku obok niego. - Mama dostaje teraz próbkę tego, co ty musiałeś 

znosić  przez  cały  ten  czas.  Wątpię,  żebyśmy  mieli  w  najbliższym  czasie  znów  zaprosić  ciotkę 

Rose. 

- Horror - dobiegł głos Douglasa spod poduszki. - Horror. 

- Owszem - zgodziłam się. - Ale już po wszystkim. Co u ciebie? 

- Tym razem nie podciąłem sobie żył, prawda? To znaczy, że wszystko w porządku. 

Przełknęłam to. Powodem, dla którego Douglas, w wieku dwudziestu lat, nie może zostać sam w 

domu  przez  dwa  tygodnie,  jest  to,  że  niekiedy  słyszy  głosy.  Głosy  udaje  się  w  dużym  stopniu 

opanować dzięki lekarstwom, ale zdarzają się epizody. Tak określają to lekarze. Douglas wtedy 

słyszy głosy, a potem robi to, co one mu nakazują, na ogół coś złego, na przykład, och, sama nie 

wiem, samobójstwo. 

Epizody. 

- Coś ci powiem - odezwał się spod poduszki. - O mało nie załatwiłem epizodycznie ciotki Rose, 

niewiele brakowało. 

-  Naprawdę? - Szkoda, że tego nie zrobił.  Dostałabym  w porę wiadomość o porwaniu Amber  i 

zdołałabym ją uratować. - A jak tam federalni? Pokazali się? 

background image

Federalne  Biuro  Śledcze,  podobnie  jak  moi  koledzy  i  koleżanki  ze  szkoły,  nie  chce  przyjąć  do 

wiadomości, że już nie mam zdolności parapsychicznych. Ogromnie się mną zainteresowali kilka 

miesięcy  temu,  kiedy  poszła  fama  o  moim  „darze".  Tak  bardzo  się  mną  zainteresowali,  że 

postanowili  skorzystać  z  mojej  pomocy  w  odnalezieniu  kilku  podejrzanych  indywiduów 

figurujących na liście poszukiwanych przez FBI. Zapomnieli tylko o jednym drobiazgu: zapytać 

mnie, czy chcę dla nich pracować. 

A nic chciałam, rzecz jasna. Jakimś cudem zdołałam wyrwać się z ich szponów, ale od tamtego 

czasu snuli się za mną jak cienie, czekając na moje potknięcie; zapewne marząc o chwili, kiedy 

wreszcie będą mogli wskazać na mnie palcem i zawołać: „Fe, kłamczucha!". 

Douglas odsunął poduszkę i usiadł. 

Ż

adnych  tajemniczych  białych  półciężarówek  zaparkowanych  po  drugiej  stronie  ulicy, 

odkąd wyjechałaś na obóz - powiedział. -Jeśli nie liczyć Rose, było bardzo spokojnie, zwłaszcza, 

ż

e Mike też wyjechał. 

Milczeliśmy przez chwilę, myśląc o Mike'u. Po drugiej stronie korytarza widziałam przez otwarte 

drzwi jego sypialni, że zniknął zarówno komputer, jak i książki oraz teleskop. Znajdowały się w 

jakimś pokoju w harwardzkim akademiku. Mike będzie teraz zamęczał, zamiast Douglasa i mnie, 

swojego współlokatora obsesją na punkcie Claire Lippman, pięknej rudowłosej, którą godzinami 

podglądał przez okno. 

- Dziwne uczucie, kiedy go nie ma - westchnął Douglas. 

- Owszem - zgodziłam się. Ale tak naprawdę nie myślałam o Mike'u. Myślałam o Amber. Claire 

Lippman,  dziewczyna,  w  której  Mike  kochał  się  od  paru  lat,  spędzała  większość  wakacji, 

opalając się w kamieniołomach. Ciekawe, czy widziała się z Amber przed jej śmiercią. 

- Po co się tak wystroiłaś? - zapytał Douglas po chwili. 

- Och - mruknęłam. - Szkoła. 

- Szkoła? - zdumiał się Douglas. - Od kiedy to stroisz się do szkoły? 

-  Zaczęłam  nowe  życie  -  wyjaśniłam.  -  Nigdy  więcej  dżinsów,  T-shirtów,  nigdy  więcej  bójek  i 

odsiadek. 

-  Interesujące  zestawienie  -  stwierdził  Douglas.  -  Dżinsy  w  jednym  rzędzie  z  bójkami  i 

odsiadkami. Ale niech będzie. Podziałało? 

-  Niezupełnie  -  odparłam  i  opowiedziałam,  co  się  działo  w  szkole.  Nie  wspomniałam  tylko  o 

głupiej uwadze Heather na jego temat. 

background image

Kiedy skończyłam, Douglas gwizdnął przeciągle. 

- Więc zrzucają winę na ciebie, mimo że nie miałaś o niczym pojęcia? 

-  No tak - wzruszyłam  ramionami. -  Przyjaciele  Amber należą do szkolnej  elity towarzyskiej. - 

Wiesz, jak jest, to nie orły, intelektem nie grzeszą. Są atrakcyjni, ale z wyciąganiem logicznych 

wniosków nie bardzo sobie radzą. 

- Rany! I co zamierzasz? 

- A co mogę zrobić? Przecież ona nie żyje. 

- Czy nie mogłabyś... no, nie wiem, czy nie mogłabyś przywołać obrazu jej zabójcy? Jakoś tak, 

przed oczami duszy? Gdybyś się naprawdę skupiła? 

- Wybacz - odparłam bezbarwnym tonem. - To nie działa w ten sposób. 

Niestety. Moje zdolności parapsychiczne mają dość ograniczony zakres. Naprawdę. Pokażcie mi 

czyjeś  zdjęcie,  a  tej  samej  nocy  przyśni  mi  się  obecne  miejsce  pobytu  danej  osoby.  Ale 

odgadywanie  numerów  na  loterii?  Nie.  Prorocze  wizje  katastrof  lotniczych  albo  klęsk 

ż

ywiołowych? Nic z tego. Potrafię tylko zlokalizować zaginionych ludzi. I to tylko we śnie. 

No cóż, w większości wypadków. Miesiąc temu zdarzyło mi się to na jawie. Jeden chłopiec, mój 

podopieczny uciekł z obozu.  Właśnie wtedy miałam wizję. Przytuliłam jego poduszkę i... bach! 

Nagle wiedziałam, gdzie on jest. 

-  Och!  -  zawołał  Douglas,  schylając  się,  żeby  wyciągnąć  coś  spod  łóżka.  -  Tak  przy  okazji, 

powierzono  mi  odbieranie  poczty  Abramowitzów  podczas  ich  nieobecności  i  pozwoliłem  sobie 

zatrzymać  to.  -  Wręczył  mi  dużą  brązową  kopertę  zaadresowaną  do  Ruth.  -  Chyba  od  twojej 

przyjaciółki z 1-800-Jeśłi-Wi-działeś-Zadzwoń? 

Otworzyłam  kopertę.  W  środku,  jak  co  tydzień  znalazłam  list  od  znajomej  urzędniczki  z 

organizacji zajmującej się poszukiwaniem zaginionych dzieci oraz fotografię dziecka. Rosemary, 

ta  urzędniczka,  zawsze  dokładnie  badała  sprawę.  Ustalała,  czy  dziecko  naprawdę  zaginęło,  czy 

nie jest to przypadkiem uciekinier, który zaginął z własnej woli, ani dziecko wykradzione przez 

zrozpaczoną matkę niesłusznie pozbawioną praw rodzicielskich przez sąd. Dziecko musiało być 

autentycznie zaginione. 

Spojrzałam na zdjęcie. Przedstawiało małą Azjatkę o wystających górnych zębach, ze spinkami 

w  kształcie  motylków  we  włosach.  Westchnęłam.  Amber  Mackey,  która  w  auli  siadała  przede 

mną codziennie przez sześć lat, zginęła. Ale życie toczyło się nadal. 

Taak. Spróbujcie powiedzieć coś takiego rodzicom Amber. 

background image

  

Następnego  dnia  rano  obudziłam  się  ze  świadomością  dwóch  rzeczy:  po  pierwsze,  Courtney 

Hwang,  mała  Azjatka,  mieszka  na  Baker  Street  w  San  Francisco.  Po  drugie,  pojadę  do  szkoły 

autobusem. 

Nie  pytajcie  mnie,  co  ma  jedno  do  drugiego.  Chyba  nie  byłabym  w  stanie  podać  żadnej 

sensownej odpowiedzi. 

Wiedziałam tylko, że jadąc autobusem, będę mogła porozmawiać z Claire Lippman i wyciągnąć 

z  niej  wszystko,  co  wiedziała.  Na  przykład,  co  się  zdarzyło  w  kamieniołomie,  nim  zaginęła 

Amber. 

Zadzwoniłam do Ruth. Telefon do Rosemary  musiał poczekać. Dzwoniłam do  niej wyłącznie z 

automatów, żeby nie mogli mnie namierzyć. A namierzali wszystkie zgłoszenia. 

- Chcesz jechać autobusem? - spytała Ruth z niedowierzaniem. 

-  To  nie,  dlatego,  że  mam  coś  przeciwko  kabrioletowi  -  zapewniłam.  -  Chcę  porozmawiać  z 

Claire. 

Chcesz pojechać autobusem - powtórzyła Ruth. 

Naprawdę, Ruth, to jednorazowa sprawa. Chcę tylko pod-pytać Claire, wiesz, ona często bywa w 

kamieniołomach, może coś wie. 

- Świetnie - powiedziała Ruth. - Jedź autobusem. Akurat mnie to obchodzi. Co masz na sobie? 

- Słucham? 

- Na sobie. W co się ubrałaś? 

Mini w kolorze khaki, beżową bluzkę z dzianiny, rozpinany sweter w tym samym kolorze 

z rękawami trzy czwarte i beżowe espadryle. 

Na grubej podeszwie? 

-Tak. 

W  porządku  -  powiedziała  Ruth  i  odłożyła  słuchawkę.  Trudna  sprawa  z  tą  modą.  Jak 

dziewczyny to robią? Dobrze, że moje włosy, krótkie i sterczące, nie wymagały użycia suszarki i 

układania co rano. To by mnie chyba zabiło. 

Claire siedziała na ganku domu, sprzed którego autobus zabiera dzieciaki do szkoły. W naszym 

miasteczku nikomu nie przeszkadza, że ktoś siedzi na ganku jego domu, czekając na autobus. 

background image

Claire  gryzła  jabłko  i  czytała  coś,  co  wyglądało  na  skrypt.  Claire,  uczennica  najstarszej  klasy, 

była  niekwestionowaną  gwiazdą  szkolnego  klubu  dramatycznego.  Jej  rude  włosy  lśniły  w 

porannym słońcu, z pewnością świeżo umyte i ułożone za pomocą suszarki. 

Nie  zwracając  uwagi  na  pętaków  z  pierwszej  klasy  ani  na  nie  posiadających  samochodów 

wyrzutków społeczeństwa zebranych na chodniku, zwróciłam się do Claire: 

Cześć! 

Zerknęła na mnie, mrużąc oczy w słońcu. Przełknęła i odparła: 

Och, cześć, Jess. Co ty tutaj robisz? 

- Nic takiego - powiedziałam, siadając stopień niżej. - Ruth musiała wcześniej wyjechać, i tyle. - 

Modliłam  się,  żeby  Ruth  za  chwilę  nie  przejechała  tędy,  a  jeśli  już,  to  żeby  przynajmniej  nie 

trąbiła. 

- Hmm - mruknęła Claire. Spojrzała z podziwem na moje nogi. - Masz piękną opaleniznę. Gdzie 

się tak opaliłaś? 

Claire Lippman ma obsesję na punkcie opalenizny. Właśnie z powodu tej obsesji mój brat, Mike, 

popadł z kolei w obsesję na punkcie Claire. Latem całymi dniami opalała się na dachu swojego 

domu... chyba że ktoś zawoził ją do kamieniołomów. Kąpiel w kamieniołomach jest, naturalnie, 

wzbroniona.  Dlatego  wszyscy  tam  jeżdżą  kąpać  się  i  opalać.  Claire  Lippman  też.  Przy  jasnej 

karnacji  musiała  wystawiać  się  na  słońce  przez  całe  lato,  żeby  nabrać  choć  odrobinę 

ciemniejszego odcienia. Czułam się przy niej trochę jak Pocahontas. Pocahontas w towarzystwie 

Małej Syrenki. 

- Pracowałam jako wychowawczyni na obozie - wyjaśniłam. - A potem z Ruth spędziłyśmy dwa 

tygodnie na wydmach, nad jeziorem Michigan. 

 -  Masz  szczęście  -  westchnęła  smutno  Claire.  -  Ja  całe  lato  musiałam  siedzieć  w 

kamieniołomach. 

Zadowolona, że temat sam się zgrabnie nawinął, zaczęłam: 

A tak, właśnie. Pewnie byłaś tam tego dnia, kiedy zginęła Amber... 

Jednak nie dane mi było skończyć. Przy przystanku zatrzymał się czerwony trans am i wychylił 

się z niego brat Ruth, Skip, wrzeszcząc: 

-Jess! Hej, Jess! Co ty tu robisz? Znowu się pokłóciłyście z Ruth? 

Wszyscy, którzy czekali na autobus, odwrócili się jak na komendę. Nie ma, co, uwielbiam takie 

sytuacje. Banda czternastoletnich chłopaków gapiących się we mnie jak sroka w gnat. 

background image

Nie miałam wyboru, musiałam coś powiedzieć. 

Nie,  nie  pokłóciłyśmy  się  z  Ruth.  Po  prostu  miałam  dzisiaj  ochotę  przejechać  się 

autobusem. 

Chyba się jeszcze nie zdarzyło w historii przystanku autobusowego, żeby ktoś wymyślił równie 

głupią odpowiedź. 

Nie  żartuj!  -  zawołał  Skip.  -  Wsiadaj.  Podwiozę  cię.  Wszystkie  przygłupy,  które  przed 

chwilą przeniosły wzrok na Skipa, znów spojrzały na mnie. Tym razem wyczekująco. 

Hm - mruknęłam, czując, że się czerwienię. - Nie, dziękuję, Skip. Rozmawiam z Claire. 

Claire  też  może  jechać.  Chodźcie.  Claire  już  zbierała  książki.  -Wspaniale!  -  pisnęła.  - 

Dziękuję! 

Niechętnie poszłam za nią. Zupełnie nie tak to sobie zaplanowałam. 

Chodź,  Claire  -  mówił  Skip,  kiedy  podeszłam  do  samochodu.  -  Możesz  usiąść  na 

tylnym... 

Claire, smukła jak wierzba i wysoka jak żyrafa, zawahała się, spoglądając na zagracone wnętrze 

samochodu. Westchnąwszy, powiedziałam: 

-Ja usiądę z tyłu. 

Kiedy  wtłoczyłam  się  w  mroczną  głąb  tylnego  siedzenia  trans  arna,  Claire  opuściła  fotel  dla 

pasażera i usadowiła się wygodnie. 

-Jak to miło z twojej strony, Skip - powiedziała, przeglądając się w lusterku. - Bardzo dziękuję. 

Autobus jest w porządku, ale wiesz, samochodem dużo wygodniej. 

- Wiem - przytaknął Skip, zapinając pasy. - Jak ci tam z tyłu? - zapytał. 

- Dobrze - odparłam. Chciałam skierować rozmowę z powrotem na kamieniołomy. Ale jak? 

Skip  wrzucił  bieg  i  ruszyliśmy,  zostawiając  pospólstwo  w  chmurze  pyłu.  To  mi  się  nawet 

podobało. 

A  więc  -  odezwał  się  Skip  -  jak  się  panie  czują  dziś  rano?  Rozumiecie?  Na  tym  polega 

problem  ze  Skipem.  Potrafi  powiedzieć:  „Jak  się  panie  czują  dziś  rano?"  albo  coś  w  tym  stylu. 

Czy  można  takiego  traktować  poważnie?  Nawet  nie  jest  brzydki:  pulchnawy  blondyn  w 

okularach, bardzo podobny do Ruth. Tyle że, oczywiście, Skip nie ma biustu. 

Ale i tak, mimo trans arna, nie jest wymarzonym materiałem na chłopaka. A na mojego chłopaka 

to już na pewno nie. 

Na swoje nieszczęście jeszcze na to nie wpadł. 

background image

Doskonale - powiedziała Claire. - A ty, Jess? 

W  porządku  -  odparłam  z  tylnego  siedzenia,  rozmiarem  zbliżonego  do  koryta  dla  świń. 

Potem  ruszyłam  do  ataku.  -  To  o  czym  mówiłaś,  Claire?  Byłaś  w  kamieniołomach  tego  dnia, 

kiedy Amber zniknęła? 

Och - westchnęła Claire. Wiatr rozwiewał jej włosy, z lubością przeczesywała je palcami. 

W  autobusie  nie  zdarzają  się  ożywcze  podmuchy.  -  Mój  Boże,  cóż  to  był  za  koszmar. 

Siedzieliśmy  tam  cały  dzień.  Nic  nadzwyczajnego.  Paru  chłopców  z  drużyny  przyniosło  grill  i 

zrobili  barbecue  i  wszyscy  byli,  no  wiesz,  trochę  wstawieni,  choć  ostrzegałam  ich,  że  się 

odwodnia, pijąc piwo na słońcu... 

Jak  na  kogoś,  kto  stawiał  sobie  za  cel  spalenie  się  na  frytkę,  Claire  wykazywała  zadziwiające 

pretensje  do  zdrowego  trybu  życia.  Między  innymi,  dlatego  uzyskanie  upragnionej  opalenizny 

zabierało  jej  co  lato  tyle  czasu.  Uparcie  smarowała  się  kremem  z  solidnym  filtrem 

przeciwsłonecznym. 

Potem słońce zaszło i ludzie zaczęli się pakować, żeby je-chać do domu. Wtedy właśnie 

Mark  Leskowski,  wiesz,  ten  co  chodził  z  Amber...  Chodzili  ze  sobą  od  zawsze...  W  każdym 

razie,  zaczął  pytać,  czy  ktoś  widział  Amber.  Wszyscy  zaczęli  jej  szukać,  najpierw  w  lesie,  a 

potem w wodzie. Bo przestraszyliśmy się, że może wpadła do wody, potknęła się czy coś. Brzeg 

jest dość stromy. Nie mogliśmy jej nigdzie znaleźć.  W końcu pomyśleliśmy, że musiała wrócić 

do domu z kimś innym. Nikt nie powiedział tego Markowi, ale tak sobie pomyśleliśmy. 

Claire odwróciła się do mnie. Jej piękne niebieskie oczy były pełne niepokoju. 

-  Ale  ona  wcale  nie  wróciła  do  domu.  A  następnego  dnia,  jak  tylko  się  rozwidniło,  wszyscy 

wróciliśmy do kamieniołomów, żeby jej szukać. 

- Ale nie znaleźliście - powiedziałam. 

-  Nie  tego  dnia.  Jej  ciało  wypłynęło  dopiero  w  niedzielę  rano.  Mnóstwo  ludzi  próbowało  się  z 

tobą skontaktować. Mieli nadzieję, że pomożesz ją odnaleźć. Ta dziewczyna, Karen Sue Hankey 

powiedziała, że latem znalazłaś jakiegoś dzieciaka, który się zgubił w jaskini, więc myśleliśmy, 

ż

e może nadal masz to coś z głową... To coś z głową. Dobra, można i tak. 

Zaczęłam snuć fantazje o zamordowaniu Karen Sue Hankey. 

W  zeszły  weekend  nie  byłam  specjalnie  osiągalna  -  powiedziałam.  -  Byłam  w...  - 

przerwałam, bo akurat zbliżaliśmy się do skrętu w Pike's Creek Road. - Hej, Skip. Skręć tutaj. 

Skip posłusznie skręcił. 

background image

- Skręcamy, ponieważ? 

- Bo mam ochotę na... eee, na pączka - odparłam. Przypomniałam sobie, że koło warsztatu, gdzie 

pracuje Rob, jest Dunkin Donuts. 

- Ooch - odezwała się Claire. - Pączki. Mniam. W autobusie nie ma pączków. 

Kiedy  mijaliśmy  w  pędzie  warsztat  należący  do  wuja  Roba,  zapadłam  nisko  w  fotelu,  tak  żeby 

Rob mnie nie zauważył, gdyby przypadkiem był na zewnątrz. 

Rob  był  na  zewnątrz  i  na  pewno  mnie  nie  widział.  Zaglądał  pod  maskę  jakiegoś  audi.  Miękkie 

ciemne  włosy  opadały  mu  na  twarz,  wytarte  dżinsy  opinały  się  jak  trzeba.  Miał  na  sobie 

koszulkę, która eksponowała jego szerokie ramiona. 

Od  naszego  ostatniego  spotkania  upłynęły  prawie  trzy  tygodnie.  Pojawił  się  na  uroczystym 

koncercie  obozu  Wawasee,  gdzie  miałam  solowy  występ.  Zaskoczył  mnie...  Nie  spodziewałam 

się, że będzie jechał cztery godziny tylko po to, żeby mnie posłuchać. 

A po imprezie, ponieważ wychodziłam  z rodzicami - prawdę mówiąc,  moi rodzice  w życiu nie 

zaakceptowaliby Roba, chłopaka notowanego przez policję i wywodzącego się, jak to oni mówią, 

„z  nizin  społecznych"  -  musiał  wsiąść  na  motocykl  i  jechać  cztery  godziny  z  powrotem.  Tyle 

zachodu,  żeby  usłyszeć,  jak  dziewczyna,  która  nie  jest  nawet  jego  dziewczyną,  gra  nokturn  na 

flecie. 

To  mi  dało  do  myślenia.  No  wiecie,  jechał  taki  kawał,  żeby  posłuchać,  jak  gram.  Może  jednak 

mu się podobam? 

Tylko, że wróciłam już dwa dni temu, a on nawet nie zadzwonił. 

Pomyślałam, że widok Roba sprawdzającego poziom oleju w audi, będzie musiał mi wystarczyć 

na jakiś czas, więc oglądałam się, dopóki nie wjechaliśmy na parking przy Dunkin Donutsie. 

Dobra,  wiem,  że  to  głupio  biegać  za  chłopakami,  usiłując  jednocześnie  rozwiązać  zagadkę 

morderstwa. Ale co miałam zrobić? 

Kiedy  Skip  i  Claire  ruszyli  do  sklepu  po  pączki  oznajmiłam,  że  muszę  pilnie  zadzwonić. 

Podeszłam do automatu przy toalecie i wybrałam numer 1-800-Jeśli-Widziałeś-Zadzwoń. 

Rosemary ucieszyła się, słysząc mój głos. Nie mogłyśmy długo rozmawiać. Rosemary ryzykuje 

utratę  pracy,  kontaktując  się  ze  mną  w  ten  sposób,  to  znaczy  przysyłając  mi  zdjęcia  i  raporty 

dotyczące zaginionych dzieci. Te papiery nie powinny opuszczać biura. 

Na  szczęście  Rosemary  uznała,  że  gra  jest  warta  świeczki.  Jej  naprawdę  zależy  na  tych 

zaginionych  dzieciakach.  A  odkąd  pracujemy  razem,  odnalazłyśmy  mnóstwo  dzieci.  Musimy 

background image

postępować  ostrożnie,  żeby  nikt  nie  nabrał  podejrzeń.  Znajdujemy  średnio  jedno  dziecko  na 

tydzień. To i tak bardzo dużo. 

Rosemary,  w  przeciwieństwie  do  FBI  czy  policji,  jest  niezwykle  dyskretna  i  nigdy  by  nie 

zadzwoniła  na  przykład  do  „National  Enquirer",  namawiając  ich,  żeby  pojechali  do  mnie  do 

domu  i  zrobili  ze  mną  wywiad.  A  tłum  reporterów  fatalnie  wpływa  na  Douglasa.  Ostatnio 

skończyło  się  to  kolejnym  epizodem  i  pobytem  w  szpitalu.  Dlatego  właśnie  skłamałam, 

twierdząc, że straciłam zdolności parapsychiczne. 

I do niedawna wszyscy mi wierzyli. 

Wszyscy z wyjątkiem Karen Sue Hankey, zdaje się. 

Skończyłam  rozmawiać  z  Rosemary,  odwiesiłam  słuchawkę  i  poszłam  szukać  Skipa  i  Claire. 

Kiedy  zbliżałam  się  do  ich  stolika,  Skip  właśnie  opowiadał  Claire,  jak  to  w  trzeciej  klasie 

wysłałam jego żołnierzyka w kosmos za pomocą ołowianej rurki i prochu. Ciekawe, dlaczego nie 

wspomniał  o  tym,  jak  wsadził  do  głowy  mojej  Barbie  petardę,  czego  nie  uznał  za  stosowne  ze 

mną  wcześniej  przedyskutować  i  co,  w  moim  mniemaniu,  nie  należało  do  programu  naszych 

lotów kosmicznych. Pominął także fakt, że sami o mało nie wylecieliśmy w powietrze. 

-  Jeju!  -  powiedziała  Claire,  zlizując  cukier  z  paznokci.  -Zawsze  widziałam  was  razem,  ale  nie 

wiedziałam, że robiliście takie fantastyczne rzeczy. 

- O tak. - Skip pokiwał głową. - Jess i ja jesteśmy razem kupę czasu. Kupę czasu. 

Zaraz, zaraz. O co tu chodzi? Fakt, że spędziłam dwa tygodnie w towarzystwie jakiegoś chłopaka 

w letnim domku jego rodziców, nie oznacza, że mam ochotę odnowić dawną zażyłość wynikłą ze 

wspólnej  miłości  do  środków  wybuchowych.  Skip  i  ja  nie  mamy  nic  wspólnego.  Nic,  poza 

przeszłością. 

- Gotowa? - zapytał Skip wesoło. - Lepiej jedźmy, bo spóźnimy się na zajęcia. 

-  Hej,  Claire  -  odezwałam  się  w  drodze  do  samochodu.  -W  tamten  piątek,  kiedy  Amber 

zniknęła... Czy ona i Mark Leskowski byli cały czas razem? 

-  Pewnie.  -  Claire  potrząsnęła  miedzianymi  lokami,  które  wciąż  wyglądały  świeżo  i  ślicznie.  - 

Oni byli nierozłączni. 

- A tego dnia, kiedy zginęła? - zapytałam. - Wtedy też byli... nierozłączni? 

Claire skinęła głową. 

O  tak.  I  bardzo  byli  sobą  zajęci.  Żartowaliśmy,  że  się  nabawią  jakiejś  choroby  od 

trującego bluszczu, bo co chwilę znikali w krzakach. 

background image

Wgramoliłam  się  na  tylne  siedzenie.  -A  po  ostatnim  zniknięciu...  Mark  potem  wrócił?  Claire 

zasiadła z wdziękiem na fotelu. 

- Co masz na myśli? 

- To znaczy, czy wrócił sam? 

Claire  przechyliła  głowę,  usiłując  sobie  coś  przypomnieć.  Skip  uruchomił  samochód. 

Zastanawiałam  się,  co  by  pomyślał  Rob,  gdyby  wiedział,  że  przejeżdżałam  obok  i  nawet  nie 

powiedziałam mu „cześć". 

-Jakoś  trudno  mi  to  sobie  wyobrazić  -  odezwała  się  Claire.  -  No  wiesz,  żeby  wrócił  sam.  Nie 

zwracałam na nich tak bardzo uwagi, to nie jest moje towarzystwo. Cheerleaderki, piłka nożna... 

To zupełnie nie dla mnie. Gdyby dawali, choć w połowie tyle kasy na klub dramatyczny, ile dają 

na  lekkoatletykę,  moglibyśmy  wystawiać  o  niebo  lepsze  rzeczy.  Moglibyśmy  wypożyczać 

gotowe  kostiumy, zamiast je robić, kupilibyśmy  mikrofony, żeby się nie  wydzierać. Przecież w 

tylnych rzędach w ogóle nas nie słychać. 

Claire  coraz  bardziej  odbiegała  od  tematu.  Żeby  naprowadzić  ją  z  powrotem  na  dobrą  drogę, 

powiedziałam: 

- Masz rację. To nie w porządku. Coś by należało z tym zrobić. Więc nie widziałaś, żeby Mark 

wracał sam z którejś z tych wycieczek w krzaki? 

-  Nie.  Nie  wydaje  mi  się.  Ktoś  by  się  pewnie  zdziwił,  gdyby  Mark  wrócił  sam.  Prawda?  Nie 

sądzisz, że ktoś by powiedział: „Hej, Mark, a gdzie Amber?" 

- Pewnie tak - powiedział Skip. 

- Tak - odparłam po namyśle. - Myślę, że tak. 

 Uroczystość  żałobna  ku  czci  Amber  odbyła  się  na  siódmej  lekcji.  Nie  w  kościele  ani  w  domu 

pogrzebowym, tylko w sali gimnastycznej. 

Tak, zgadza się. W sali gimnastycznej w Liceum im. Ernesta Pyle'a. 

Obecność obowiązkowa. Jedyną osobą, która się nie stawiła, była Amber. 

Zespół  odegrał  hymn  szkoły.  W  mocno  spowolnionej  wersji,  żeby  brzmiało  smutniej.  Potem 

powstał  dyrektor  Feeney  i  wygłosił  mowę.  Długo  rozwodził  się  nad  tym,  jaką  cudowną  osobą 

była  Amber.  Wątpię,  żeby  ją  kojarzył,  ale  wszystko  jedno.  W  ciemnoszarym  garniturze,  który 

przywdział na tę okazję, było mu do twarzy. 

background image

Kiedy  dyrektor  skończył,  wystąpił  naprzód  trener  Albright.  Trener  Albright  nie  słynie  z 

elokwencji,  więc  na  szczęście  powiedział  niewiele.  Poinformował  jedynie,  że  ku  czci  Amber 

drużyna sportowa będzie w tym sezonie nosić czarne przepaski na rękawach. 

Następnie  wstała  pani  Tidd,  trenerka  cheerleaderek.  Mówiła  o  tym,  jak  bardzo  będzie  im 

brakować  Amber,  zwłaszcza,  jeśli  chodzi  o  jej  umiejętność  skoków  do  tyłu  z  pozycji 

wyprostowanej. Potem zaś oznajmiła, że aby uczcić pamięć zmarłej, oba zespoły cheerleaderek, 

seniorek i juniorek, przygotowały wspólnie specjalny taniec. 

Potem - słowo daję, nie nabieram was - cheerleaderki i młodsze Pomponki wyszły na środek sali 

gimnastycznej  i  wykonały  taniec  w  rytm  śpiewanej  przez  Celinę  Dion  piosenki  My  Heart  Will 

Go On z Titanica. 

Widownia płakała. Przysięgam. Rozejrzałam się dokoła i ludzie płakali. 

Taniec był w porządku i w ogóle. Musiały w niego włożyć mnóstwo pracy. Miały jakieś dwa dni, 

ż

eby zapamiętać układ. 

Jednak  nie  wywołał  we  mnie  łez.  Naprawdę.  A  przecież  nie  jestem  pozbawiona  uczuć.  Mam 

tylko nadzieję, że po mojej śmierci nikt nie odtańczy tańca na moim pogrzebie. Nie znoszę takich 

rzeczy. 

Powiem wam, co mnie o mało nie skłoniło do płaczu. To mianowicie, że podczas występu na salę 

wkroczyli pewni ludzie. Siedziałam  gdzieś w środku - Ruth chciała wszystko widzieć  -ale i tak 

ich rozpoznałam. To nie byli uczniowie szkoły średniej. 

Nauczyciele także nie. 

To byli federalni. 

Poważnie.  I  w  dodatku  nie  jacyś  tam  federalni,  tylko  moi  starzy  znajomi,  agenci  specjalni 

Johnson i Smith. 

Można by pomyśleć, że powinni dać już spokój. Ostatecznie szpiegowali mnie gdzieś od maja i 

wciąż  nie  mieli  niczego  konkretnego,  żeby  się  do  mnie  przyczepić.  Nie  myślcie  sobie,  że 

faktycznie  robię  coś  złego.  Dobra,  pomagam  rodzicom  odzyskać  zaginione  dzieci.  No  proszę, 

niech mnie zamkną jak groźnego przestępcę. 

Tyle że oni wcale nie chcą mnie zapudłować. Chcą, żebym dla nich pracowała. 

Mnie jednak nie pociąga współpraca z tą instytucją. Niby skąd mam wiedzieć, że ludzie, których 

FBI  chce  wpakować  za  kratki,  naprawdę  popełnili  zbrodnię?  A  jeśli  są  niewinni,  jeśli  ktoś  ich 

wrobił? 

background image

Jak  się  wydaje,  moje  zapewnienie,  że  straciłam  swoje  niezwykłe  zdolności,  zupełnie  nie 

przekonało federalnych. O nie. Musieli założyć podsłuch na moim telefonie, czytać moje listy, a 

latem przywlekli się za mną aż do obozu Wawasee. 

A teraz jeszcze ośmielają się pojawiać na uroczystości żałobnej mojej zmarłej przyjaciółki... 

No  dobrze,  Amber  nie  była  może  moją  przyjaciółką,  ale  siedziałam  za  nią  przez  jakieś  pół 

godziny każdego dnia szkoły przez sześć lat. To chyba coś znaczy, prawda? 

- Spływam - szepnęłam do Ruth, zbierając swoje rzeczy. 

- Co znaczy „spływam"? - spłoszyła się Ruth. - Nie możesz wyjść. To obowiązkowy apel. 

- Zobaczymy - powiedziałam. 

Przy każdych drzwiach stoi ktoś z samorządu - szepnęła Ruth. 

-  Nie  tylko  z  samorządu  -  powiedziałam,  wskazując  na  agentów  specjalnych  Johnsona  i  Smith, 

którzy właśnie rozmawiali w końcu sali z dyrektorem Feeneyem. 

- O Boże - jęknęła Ruth na ich widok. - Tylko nie to. 

- No widzisz? - powiedziałam. - Jeśli myślisz, że będę tu tkwiła, żeby mnie capnęli za Courtney 

Hwang, to się mylisz. Na razie. 

Bez  dalszych  wyjaśnień  zaczęłam  się  przedzierać  wzdłuż  rzędu.  Niektórzy  rzucali  mi  złe 

spojrzenia, ale nie z powodu Amber, tylko dlatego, że deptałam im po palcach - aż dotarłam do 

przejścia  pod  ścianą.  Jak  dotąd  szło  mi  całkiem  nieźle,  chociaż  w  espadrylach  na  grubej 

podeszwie nie poruszałam się jak motylek. Potem przespacerowałam się do najbliższych drzwi, 

gdzie zamierzałam udać, że źle się czuję i muszę natychmiast pójść do pielęgniarki... 

Kiedy już znalazłam się przy drzwiach i zobaczyłam członkinię samorządu szkolnego, która stała 

na straży, uświadomiłam sobie, że nie muszę niczego udawać. 

Nie, poczułam się naprawdę chora. 

-Jessico,  a  ty  dokąd  -  powiedziała  Karen  Sue  Hankey  przyciskając  do  piersi  naręcze  broszurek 

Pamiętajcie  Amber,  które  rozdawała  wchodzącym.  Czterostronicowa  broszurka  zawierała 

kolorowe  fotokopie  zdjęć  Amber  jako  cheerleaderki  w  różnych  pozach,  przetykane  tekstem 

piosenki My Heart Will Go On. Większość uczniów, jak zauważyłam podczas wędrówki wzdłuż 

rzędów krzeseł, zdążyła już upuścić swoje broszurki na ziemię.  

-  Co robisz? - syknęła Karen Sue. - Wracaj na miejsce. To jeszcze nie koniec. 

Złapałam się za żołądek. Nie na tyle dramatycznie, żeby zwrócić powszechną uwagę, ale na tyle 

wymownie, żeby wydostać się na zewnątrz. 

background image

Karen Sue - powiedziałam głosem przerywanym czkawką. -Ja chyba zaraz... 

Zatoczyłam się, nurkując za drzwi. Prowadziły do skrzydła muzycznego. Wolna. Byłam wolna! 

Pozostało mi jedynie przejście na parking dla uczniów, gdzie poczekałabym spokojnie na Ruth. 

Może nawet mogłabym się rozciągnąć na masce jej samochodu i popracować nad opalenizną. 

Tylko że Karen Sue wyszła za mną na korytarz, krzyżując moje plany. 

Nie jesteś chora, Jessico Mastriani - stwierdziła  stanowczo.  - Udajesz. Robisz dokładnie 

to samo na WF-ie za każdym razem, kiedy pani Tidd zapowiada testy sprawności. 

To  mi  się  nie  mieściło  w  głowie.  Nie  dość,  że  paplała,  dookoła,  że  nadal  jestem  medium,  to 

jeszcze musiała mi przeszkodzić w ucieczce przed federalnymi. 

Nie  miałam jednak zamiaru dać  się wyprowadzić z równowagi. Zaczęłam  nowy rozdział.  Mijał 

drugi dzień szkoły i wiecie, co? Nie miałam odsiadki. 

Nie chciałam rujnować tego pięknego rekordu. 

Karen Sue - powiedziałam, wyprostowując się. - Masz rację. Nie jestem chora. Ale są tam 

pewni ludzie, na których nie chcę się natknąć, jeśli ci to nie sprawia różnicy. Więc zachowaj się 

jak człowiek - z trudem powstrzymałam się od dodania: Jeden raz w życiu" - i pozwól mi odejść. 

- Na kogo nie chcesz się natknąć? - zainteresowała się Karen Sue. 

- Na federalnych, skoro tak chcesz wiedzieć. Miałam mnóstwo kłopotów z ludźmi, którzy myślą, 

ż

e wciąż mam zdolności parapsychiczne, podczas gdy - ostatnią część zdania wypowiedziałam z 

całą emfazą, na jaką mogłam się zdobyć - w rzeczywistości wcale tak nie jest. 

-Jesteś  taką  kłamczucha,  Jessico  -  powiedziała  Karen  Sue,  potrząsając  głową  zdobną  w  jasne, 

barwy  miodu,  perfekcyjne  loczki.  -  Przecież  latem  odnalazłaś  tego  chłopaka,  Shane'a,  kiedy 

zgubił się w jaskini. 

- Owszem, znalazłam go - potwierdziłam. - Ale nie, dlatego, że miałam jakąś nieziemską wizję 

czy coś. Po prostu miałam przeczucie i tyle. 

-  Czyżby?  -  powiedziała  wyniośle  Karen  Sue.  -  No  cóż,  to,  co  ty  nazywasz  przeczuciem,  ja 

nazywam percepcją pozazmysłową. Masz dar od Boga, Jessico, i wypierać się go jest grzechem. 

Problem  polega  na  tym,  że  Karen  Sue  uczęszcza  do  mojego  kościoła.  Od  zawsze  chodziła  na 

zajęcia szkółki niedzielnej. 

Kolejny  problem  wynika  stąd,  że  Karen  Sue  jest  wzorem  wszystkich  cnót  i  lizusem,  i  dlatego 

zwykle  zamykaliśmy  ją  w  szafie  stróża,  jeśli  nauczyciel  szkółki  niedzielnej  spóźniał  się  na 

zajęcia. Co zdarzało się dość często. 

background image

-  Słuchaj  -  powiedziałam,  z  trudem  hamując  mordercze  skłonności.  -  Doceniam  wszystko,  co 

próbujesz dla mnie zrobić, w imię Boga i w ogóle, ale czy chociaż raz nie mogłabyś zastosować 

tego,  eee,  odwracania  drugiego  policzka  -  to  znaczy  odwróć  go  w  stronę  ściany,  żebyś  nie 

widziała, jak stąd spadam, co? Dzięki temu, jakby ktoś pytał, nie skłamałabyś, mówiąc, że mnie 

nie widziałaś. 

-  Nie  moja  droga.  A  tak  przy  okazji,  drugi  policzek  się  nadstawia,  nie  odwraca  -  oświadczyła, 

ruszając  w  stronę  drzwi,  najwyraźniej  w  celu  sprowadzenia  kogoś  większego  od  siebie,  kto 

mógłby mnie zatrzymać. 

Złapałam  ją  za  nadgarstek.  Ale  wcale  nie  chciałam  sprawić  jej  bólu.  Przysięgam,  że  nie. 

Zaczęłam nowy rozdział. Miałam na sobie nowiuteńki szydełkowy sweterek i bluzkę, i espadryle. 

Na ustach miałam wiśniowy błyszczyk. Tak ubrane dziewczyny dyskutują po przyjacielsku. 

Karen  Sue  ta  cała  sprawa  ze  zdolnościami  nadprzyrodzonymi  strasznie  wytrąca  z 

równowagi mojego brata, Douglasa - tłumaczyłam. - Reporterzy kręcą się wokół domu i dzwonią 

bez  przerwy.  Rozumiesz  chyba,  dlaczego  nie  chcę  tego  rozgłaszać,  prawda?  Z  powodu  mojego 

brata. 

Karen Sue nie spuściła ze mnie wzroku, wyrywając nadgarstek z mojej dłoni. 

Twój  brat  Douglas  -  powiedziała  -  jest  chory.  Jego  choroba  to  wyrok  Boga.  Gdyby 

Douglas częściej chodził do kościoła i goręcej się modlił, na pewno by mu się poprawiło. A to, że 

wypierasz się daru od Boga, też mu nie pomaga. Jeszcze mu się pogarsza. 

Co mogłam na to odpowiedzieć? 

Nic, doprawdy. Na coś takiego nie ma właściwej odpowiedzi. 

Nie ma właściwej odpowiedzi słownej, rzecz jasna. 

Wrzaski  Karen  Sue  sprawiły,  że  dyrektor  Feeney,  trener  Albright,  pani  Tidd,  większość 

członków  samorządu  oraz  agenci  specjalni  Johnson  i  Smith  natychmiast  do  nas  przybiegli.  Na 

widok Karen agentka specjalna Smith wydobyła komórkę i wezwała pogotowie. 

Byłam  jednak  absolutnie  przekonana,  że  nie  złamałam  jej  nosa.  Najwyżej  pękło  jej  jakieś 

naczynko czy dwa. 

Kiedy  dyrektor  Feeney  wraz  z  agentem  specjalnym  Johnsonem  odciągali  mnie  na  bok, 

wrzasnęłam w jej stronę: 

Hej, Karen Sue, może jeśli będziesz się gorąco modlić, Bóg powstrzyma krwawienie! 

background image

Pozbawione  kontekstu,  to  zdanie  brzmiało  okrutnie.  A  nikt  przecież  nie  słyszał,  co  mi 

powiedziała przedtem Karen Sue. I mogłabym w kółko powtarzać: „Ale ona powiedziała...", a i 

tak nie przekonałabym nikogo, że moje zachowanie było w pełni usprawiedliwione. 

Myślałem, że naprawdę robisz postępy - odezwał się przygnębionym tonem pan Goodhart, kiedy 

zawlekli mnie do poczekalni przed gabinetem. 

- Robiłam postępy. - Opadłam na jedną z pomarańczowych kanap. - Ciekawa jestem, czy długo 

byłby pan w stanie znosić głupoty, jakie wygaduje Karen Sue. Też by jej pan przygrzmocił. 

Słowa „przygrzmocić" nie użyłam. 

-  Coś  ci  powiem  -  odezwał  się  pan  Goodhart.  -  Nie  pozwoliłbym  takiej  dziewczynie 

wyprowadzić się z równowagi. 

-  Ona  powiedziała,  że  to  moja  wina,  że  Douglas  jest  chory  -  odparłam.  -  Powiedziała,  że  jego 

choroba to kara boska za to, że nie używam swojego daru! I za to, że nie chodzi do kościoła. 

Agent specjalny Johnson, który zamknął się w gabinecie z dyrektorem Feeneyem - z pewnością 

konferowali na mój temat - akurat w tym momencie wyłonił się zza drzwi. 

- Doprawdy, Jessico - zdziwił się. - Nie pomyślałbym, że jesteś wrażliwa na podobne bzdury. 

- Owszem, jestem - powiedziałam. - To przez was. Śledzicie mnie. Łazicie po szkole. Wiercicie 

mi  dziurę  w  brzuchu.  Nie  mam  nic  wspólnego  z  odnalezieniem  tej  Azjatki  w  San  Francisco. 

Absolutnie nic! 

Agent specjalny Johnson uniósł brwi. 

Nie  wiedziałem,  że  odnaleziono  jakąś  Azjatkę  w  San  Francisco  -  powiedział  łagodnie.  - 

Ale dzięki za informację. 

Wytrzeszczyłam na niego oczy. 

Nie... nie zjawiliście się tutaj z powodu Courtney Hwang? 

W  przeciwieństwie  do  tego,  co  ci  się  najwyraźniej  wydaje,  Jessico  -  powiedział  agent 

specjalny  Johnson  -  świat  nie  kręci  się  wokół  ciebie.  Jill  i  ja  jesteśmy  tutaj  z  zupełnie  innego 

powodu. 

Drzwi poczekalni otworzyły się i ukazała się w nich agentka specjalna Smith. 

Co za podniecająca historia - powiedziała. - Następnym razem, Jessico,  kiedy poczujesz 

potrzebę dołożenia pięścią którejś z koleżanek, zrób to, proszę, kiedy mnie nie będzie w pobliżu. 

Spojrzałam na nią, potem na agenta specjalnego Johnsona i jeszcze raz na nią. 

background image

Zaraz,  zaraz  -  powiedziałam.  -  Jeśli  nie  zjawiliście  się  tutaj  z  mojego  powodu,  to  po  co 

przyjechaliście? 

Drzwi  znowu  się  otworzyły  i  do  środka  wszedł  Mark  Leskowski.  Wydawał  się  oszołomiony  i 

zdumiewająco bezradny jak na chłopaka o takim wzroście i mięśniach. 

Wzywał mnie pan, panie Goodhart? - zapytał. 

Pan Goodhart zerknął na agentów specjalnych Johnsona i Smith. 

Eee  -  mruknął. - Tak,  Marku, owszem.  Otóż ci,  eee, państwo chcą zamienić z tobą parę 

słów. Ale przedtem, eee, chciałbym sam zamienić z państwem dwa słowa. 

Agent specjalny Johnson uśmiechnął się. 

Oczywiście  -  powiedział  i  oboje  z  agentką  specjalną  Smith  zniknęli  w  gabinecie  pana 

Goodharta, zamykając za sobą drzwi. 

Niewiarygodne.  Zupełnie  nie  z  tej  ziemi.  Walę  Karen  Sue  pięścią  w  twarz,  prowadzą  mnie  do 

gabinetu pedagoga szkolnego, żeby wyznaczyć karę, a potem o mnie zapominają? 

A  moi  dobrzy  znajomi,  agenci  specjalni  Johnson  i  Smith,  pojawiają  się  w  Liceum  im.  Ernesta 

Pyle'a nie po to, żeby prześladować mnie, tylko kogoś innego? 

Morderstwo na osobie Amber Mackey nie tylko pozbawiło nas Amber. Sprawiło, że świat, jaki 

znałam, wywrócił się do góry nogami. I jeszcze na lewą stronę. 

Utwierdziłam  się  w  tym  przekonaniu,  kiedy  Mark  Leskowski  -  futbolista,  wiceprzewodniczący 

samorządu  i  super  przystojniak  -  uśmiechnął  się  do  mnie  -  do  mnie,  Jessiki  Mastriani,  która 

spędziła więcej czasu na odsiadkach po lekcjach niż on na lekcjach - i powiedział: 

- No cóż. Zdaje się, że znowu się spotykamy. 

Tak. Zawiadomcie Pentagon. Ktoś zmienił porządek świata. 

- A dziś – zwrócił się do mnie Mark Leskowski – dlaczego tu jesteś? 

Spojrzałam na niego. Był taki piękny. Nie taki piękny jak Rob Wilkins, ale który chłopak mógł 

się równać z Robem? 

Jednak Mark Leskowski w świecie dziewczęcych marzeń mógłby z pewnością zająć, co najmniej 

drugie miejsce. 

Karen Sue. Przyładowałam jej pięścią w twarz - wyjaśniłam. 

Ho, ho. - To zrobiło na nim wrażenie. - Punkt dla ciebie. 

background image

Tak myślisz? - zapytałam. Aż trudno opisać, jaką frajdę sprawia wyraz uznania w oczach 

chłopaka, który tak fantastycznie wygląda w sportowym stroju. Poważnie. Tym bardziej że Rob 

nie pochwalał większości moich poczynań. Podobno z troski o moje bezpieczeństwo, ale jednak. 

-Jasne, że tak - odparł Mark. - Ta dziewczyna jest pretensjonalna do bólu. 

Mój Boże! Wyraził moją własną opinię o Karen Sue! W męskich ustach - i to w takich! - te słowa 

nabierały jeszcze większej wartości. 

- Taak - powiedziałam. - Tak, właśnie taka jest, prawda? 

-  Jasne!  Coś  ci  powiem.  Amber  nazywała  ją  Przyczepą.  Wiesz,  bo  ciągle  się  nas  czepiała. 

Koniecznie chciała być na fali. 

Wzmianka o Amber przywołała  mnie do rzeczywistości. Co ja, u licha, wyprawiam? Siedzę na 

pomarańczowej kanapie przed gabinetem pedagoga i marzę o Marku Leskowskim? Wezwali go 

na przesłuchanie. W związku z morderstwem! To nie żarty. 

-Więc. - Zerknęłam ku szybce w drzwiach gabinetu pana Goodharta. Widziałam przez nią agenta 

specjalnego  Johnsona,  który  wyrzucał  z  siebie  potok  słów.  Pan  Goodhart  miał  pod  opieką 

pedagogiczną Marka Leskowskiego, podobnie jak mnie. Pan Goodhart czuwał nad wszystkimi od 

L do P. 

Mark zauważył, na co patrzę. 

- Zdaje się, że mam kłopoty, co? 

- No cóż - odparłam, ważąc słowa. - Skoro sprowadzili FBI... 

-  Zawsze  tak  się  robi  -  powiedział.  -  Jeśli  w  grę  wchodzi  porwanie.  Tak  przynajmniej  twierdzi 

pan Goodhart. Ci tutaj to funkcjonariusze z tego rejonu. 

Agenci specjalni Johnson i Smith, funkcjonariusze z tego rejonu? Naprawdę? Nigdy nie przyszło 

mi do głowy, że Allan i Jill mogą mieć jakieś domy, zawsze wyobrażałam sobie, że mieszkają w 

przypadkowych motelach. Ale tak na dobrą sprawę, to przecież logiczne, że mieszkali gdzieś w 

pobliżu. I pomyśleć, że któregoś dnia mogłabym wpaść na któreś z nich w sklepie spożywczym. 

To,  co  się  stało  z  Amber,  klasyfikują  jako  porwanie  i  morderstwo  -  ciągnął  Mark  - 

ponieważ Amber jeszcze... żyła przez jakiś czas, zanim ją zabito. 

- Och - powiedziałam. - Czy nie powinieneś... czyja wiem. Wynająć adwokata, czy coś? 

-  Mam  adwokata  -  powiedział,  spoglądając  na  swoje  dłonie.  -Już  tu  jedzie.  Moi  rodzice  też. 

Wydawało mi się, że już wyjaśniłem wszystko szeryfowi, ale chyba... nie wiem. Będę musiał to 

zrobić jeszcze raz. Przy tych ludziach. 

background image

Spojrzałam na szybkę w drzwiach. Pan Goodhart rozmawiał z agentem specjalnym Johnsonem. 

Nie  dostrzegłam  agentki  specjalnej  Smith.  Pewnie  siedziała  na  moim  krześle,  tym  przy  oknie. 

Zastanawiałam się, czy patrzy na myjnię samochodów, tak jak ja zwykle, kiedy tam siedziałam. 

Nie mogę tego pojąć - powiedział Mark, wpatrując się w środek stolika stojącego między 

nami, w broszurkę z napisem Armia i ja. - Kochałem Amber. Nigdy bym jej nie skrzywdził. 

Zerknęłam na sekretarkę. Zamieniła się w słuch, ale udawała, że gra komputerowa pochłonęła ją 

bez  reszty.  Gdyby  dyrektor  Feeney  przypadkiem  zaplątał  się  w  to  miejsce,  nacisnęłaby  jakiś 

klawisz i na ekranie zamiast gry pojawiłby się arkusz kalkulacyjny. 

Wiem, co mówię. Spędziłam w tej poczekalni sporo czasu. 

Oczywiście, że nie - powiedziałam. 

Nawet nie chodzi o to, że nie mieliśmy problemów. -Mark oderwał wzrok od wojskowej 

broszurki  i  utkwił  we  mnie  spojrzenie  brązowych,  smutnych  oczu.  -  Wszystkie  pary  mają 

problemy. Ale dawaliśmy sobie z nimi radę. Zawsze nam się udawało. 

Zapewne.  Potwierdzały  to  słowa  Claire  Lippman.  On  i  Amber  pobili  rekord  w  całowaniu  się 

podczas ostatniej wycieczki do kamieniołomów. 

A  potem  coś  takiego...  -  Teraz  z  kolej  przeniósł  wzrok  na  zegar  wiszący  na  ścianie  za 

moimi plecami. - Zwłaszcza że wszystko tak dobrze szło.  Wiesz, zawody  stanowe w tym roku. 

Ja... 

Przysięgam, kiedy tak siedziałam, gapiąc się na niego, zauważyłam w jego oczach jakiś dziwny 

błysk. Na początku pomyślałam, że to efekt sztucznego oświetlenia. A potem mnie lśniło. 

Mark Leskowski płakał. Piłkarz. Płakał z tęsknoty za zmarłą dziewczyną. 

Będą tam łowcy talentów ze wszystkich większych uniwersytetów, wiesz - powiedział, z 

trudem  hamując  szloch.  -zobaczyliby  mnie.  Mnie.  Mam  autentyczną  szansę  wyrwać  się  tej 

dziury. 

Może  płakał,  że  jego  stypendium  piłkarskie  miało  się  właśnie  zmarnować.  W  każdym  razie 

płakał. 

Spojrzałam  na  sekretarkę,  szukając  ratunku.  Zupełnie  nie  wiedziałam,  jak  się  zachować.  Nigdy 

przedtem  nie  miałam  do  czynienia  z  płaczącymi  piłkarzami.  Brat  samobójca,  proszę  bardzo. 

Psychopaci, którzy chcieli mnie zamordować, bułka z masłem. Ale płaczący piłkarz? 

Sekretarka  przestała  już  udawać,  że  gra  komputerowa  całkowicie  pochłania  jej  uwagę. 

Zauważyła  łzy  Marka.  Ona  też  najwyraźniej  nie  wiedziała,  co  robić.  Popatrzyłyśmy  na  siebie 

background image

zdumione  i  bezradne.  Wzruszyła  ramionami.  Potem,  jakby  pod  wpływem  odkrywczej  myśli, 

podskoczyła i pomachała w moją stronę pudełkiem chusteczek. 

Cudownie. Jakaś pomoc. 

Wstałam, wzięłam pudełko chusteczek z rąk sekretarki i usiadłam obok Marka. 

Proszę - powiedziałam, kładąc mu rękę na ramieniu. -Już wszystko w porządku. 

Mark wyjął garść chusteczek i przycisnął je do oczu. Zaklął cicho. 

Nie  jest  w  porządku  -  powiedział  gwałtownie  w  chusteczkę.  -  To  nie  do  przyjęcia.  To 

wszystko jest nie do przyjęcia. 

Wiem - powiedziałam, poklepując go po ramieniu. Pod palcami czułam silne muskuły. - 

Ale w końcu wszystko się ułoży. Będzie dobrze. 

W tej chwili otworzyły się drzwi do gabinetu pana Goodharta i agenci specjalni Johnson i Smith 

wyszli  do  poczekalni.  Popatrzyli  ciekawie  na  mnie  i  na  Marka,  i  dopiero  po  chwili  dotarło  do 

nich, co się tu dzieje. Kiedy zrozumieli, ich twarze przybrały surowy wyraz. 

Marku  -  odezwała  się  agentka  specjalna  niespecjalnie  przyjemnym  głosem.  -  Czy 

zechciałbyś pójść ze mną? 

Podeszła  do  kanapy  i  wzięła  go  za  ramię.  Wstał  bez  protestu,  przyciskając  chusteczki  do  oczu. 

Potem pozwolił się poprowadzić korytarzem w kierunku sali konferencyjnej. 

Agent specjalny Johnson, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, patrzył na mnie w milczeniu. 

-Jessico - odezwał się. - Nawet nie myśl o tym, żeby tam pójść. 

- Co? - Rozłożyłam dłonie w uniwersalnym geście oznaczającym urażoną niewinność. - Nic nie 

powiedziałam. 

- Ale miałaś zamiar. Jessico, mówię ci, daj sobie spokój. Chyba, że wiesz coś... 

- Nie wiem - powiedziałam. 

- Więc trzymaj się od tego z daleka. Młoda dziewczyna nie żyje. Nie chcę, żebyś była następna. 

Rany!  W  porządku,  oficerze  Życzliwy.  Zdając  sobie  sprawę,  jak  obłudnie  to  zabrzmiało,  agent 

specjalny Johnson zmienił temat. 

- Chętnie usłyszałbym coś na temat tej dziewczynki w San Francisco. 

-  Nie  ma  żadnej  dziewczynki  w  San  Francisco  -  zaprzeczyłam  gwałtownie.  -  Naprawdę. 

Przysięgam. 

Agent specjalny Johnson skinął głową. 

background image

-W porządku. Niech będzie. Skoro tak sobie życzysz. Tylko posłuchaj mojej rady, Jess. Trzymaj 

się od tego z daleka. Dobrze ci radzę. 

Potem obrócił się na pięcie i zniknął w sali konferencyjnej. 

Spojrzałam  na  sekretarkę.  Odwzajemniła  spojrzenie.  Zrozumiałyśmy  się  bez  słów.  Mark 

Leskowski, chłopak, który nie wstydził się łez po śmierci swojej dziewczyny, w żaden sposób e 

mógł być mordercą. 

Jessica? - Pan Goodhart wyszedł z gabinetu.  Wydawał się zdziwiony, że wciąż na niego 

czekam. - Idź do domu. 

Iść do domu? Zgłupiał czy co? Przed chwilą grzmotnęłam  kolegę pięścią w twarz. A on tak po 

prostu puszczał mnie do domu? -Ale... 

Idź. A ty, Heleno - zwrócił się do sekretarki - połącz mnie szeryfem Hawkinsem, dobrze? 

Idź?  I  tyle?  Po  prostu  sobie  iść?  A  gdzie  pogadanka  na  temat  radzenia  sobie  z  agresją?  Gdzie 

pojękiwania:  „Och,  Jessico,  sam  ż  nie  wiem,  co  mam  z  tobą  zrobić"?  Gdzie  całotygodniowa 

odsiadka? To wszystko? Mogę po prostu... odejść? 

Helena, zauważywszy, że nie ruszam się z miejsca, zakryła dłonią słuchawkę i wyszeptała: 

-Jess, na co czekasz? Idź, zanim sobie przypomni. 

No to poszłam sobie. 

Siedziałam  na  masce  kabrioletu,  kiedy  wreszcie  ukazała  się  Ruth.  Sprawiała  wrażenie 

wymęczonej. 

- Och, cześć - zdziwiła się na mój widok. - Co ty tu robisz? Myślałam, że Mulder i Scully znowu 

cię maglują. 

- Tym razem nie o mnie im chodziło - wyjaśniłam. Wciąż e mogłam otrząsnąć się ze zdumienia. 

To było niesłychane. 

- Naprawdę? - Ruth otworzyła drzwiczki i wsiadła do samochodu. - To czego chcieli? 

Szukali Marka. Leskowskiego? O mój Boże! Widocznie podejrzewają, że on to zrobił. 

-  Tak,  ale  on  tego  nie  zrobił.  -  Wśliznęłam  się  do  środka.  Ruth,  szkoda,  że  go  nie  widziałaś. 

Siedziałam koło niego przed gabinetem pana Goodharta. I wiesz, Mark płakał. 

- Płakał? - Ruth przestała studiować swoje wargi w lusterku. - Niemożliwe. 

- Słowo! To było takie wzruszające - ciągnęłam. - Widać, że naprawdę ogromnie ją kochał. Tak 

strasznie to przeżywa. 

Ruth wytrzeszczyła oczy. 

background image

Mark Leskowski? Płakał? Kto by pomyślał? -Właśnie. No to jak się skończył ten apel? 

Po drodze Ruth wszystko mi opowiedziała. Kiedy cheerleaderki odtańczyły swój taniec, wystąpił 

psycholog, wynajęty przez szkołę specjalnie po to, żeby pomóc nam przetrwać te trudne chwile. 

Później  zaś  w  ciszy  i  skupieniu  każdy  miał  się  zastanowić,  co  kochał  w  Amber.  Następnie 

cheerleaderki  oznajmiły,  że  zaraz  po  szkole  udadzą  się  do  kamieniołomów  Pike'a,  żeby  złożyć 

tam  kwiaty  ku  czci  Amber.  Zachęcały  wszystkich,  którym  była  droga  jej  pamięć,  aby  udali  się 

wraz z nimi. 

Taak - powiedziała Ruth. -  Wszystkich,  którym była droga pamięć Amber.  Wiesz, co to 

znaczy. 

Pewnie. Tylko śmietanka. Ty nie idziesz, co? 

Ż

artujesz? Może nie wyraziłam się dość jasno. To szczególne wyjście organizuje drużyna 

szkolnych  cheerleaderek  Liceum  im.  Ernesta  Pyle'a.  Innymi  słowy:  „Tłuściochy,  zostańcie  w 

domu". 

Zamrugałam powiekami, spłoszona jej ostrym tonem. 

Ruth, ty nie jesteś... 

Kto był tłuściochem - przerwała mi Ruth - na zawsze pozostanie tłuściochem. W każdym razie w 

ich oczach. 

- Ale to, jak wyglądasz, wcale się nie liczy - powiedziałam. -W środku...  

Oszczędź  mi  tego  -  poprosiła  Ruth.  -  Poza  tym  mam  jutro  mam  przesłuchanie.  Muszę 

ć

wiczyć. 

Spojrzałam  na  nią  z  uwagą.  Czasami  nie  mogłam  jej  zrozumieć.  W  niektórych  sprawach  była 

niezwykle  pewna  siebie  -  gdy  chodziło  o  naukę  albo  podrywanie  chłopaków  -  a  kiedy  indziej 

raziły  z  niej  takie  kompleksy...  Przyznaję,  chwilami  stanowiła  la  mnie  zagadkę.  Zwłaszcza,  że 

ona sama do „wsioków" czuła to samo, co cheerleaderki rzekomo czuły do „tłuściochów". 

-To znaczy, jest mi bardzo przykro, że ona nie żyje i w ogóle - ciągnęła Ruth - ale mocno wątpię, 

czy dla mnie lub dla siebie zorganizowano by w szkole uroczystość żałobną, gdyby którejś z nas 

zdarzyło się wykitować. 

No  cóż  -  powiedziałam.  -  Zginęła  tragicznie.  Ruth  zaklęła  pod  nosem,  skręcając  w 

Lumley Lane. 

background image

Przestań. Byłą cheerleaderką, jasne? Czy to nie wyjaśnia wszystkiego? Nigdy nie spędzą 

całej  szkoły,  żeby  czcić  pamięć  zmarłej  wiolonczelistki  czy  flecistki.  Tylko  cheerleaderki  się 

liczą. 

-  Zaraz. - Wjeżdżając na podjazd przed moim domem, Ruth zrobiła wielkie oczy. - Chwileczkę. 

Minęłyśmy  Pike's  Creek  Road,  a  ty  nawet  nie  pisnęłaś.  Co  jest?  Nie  mów  mi,  że  niewinne 

błękitne oczy Marka Leskowskiego przesłoniły ci tego twojego dziwaka. 

Oczy  Marka  -  zniecierpliwiłam  się  -  przypadkiem  są  brąz-owe.  A  Rob  nie  jest  żadnym 

dziwakiem. Poza tym doszłam do wniosku, że masz rację. Nie będę się za nim uganiać. 

- Hmm... - Ruth potrząsnęła głową. - Skip wspominał, że no zabrał ciebie i Claire z przystanku 

autobusowego. Namówiłaś go, żeby się zatrzymał przy pączkach, zgadza się? 

-  Do  niczego  go  nie  namawiałam  -  zaprzeczyłam  z  godnością.  -  Zatrzymał  się  z  własnej 

nieprzymuszonej woli. 

- Och, błagam! - Ruth przewróciła oczami. - No i co? Wiedziałaś go? 

Kogo? 

Wiesz kogo. Tego twojego dziwaka. Westchnęłam. 

-Widziałam.  

- I co? 

I pstro. Widziałam go. On mnie nie. Koniec. 

- Boże! - Ruth parsknęła śmiechem. - Jesteś ciężkim przypadkiem, wiesz? O, co to? 

- Co co? 

To - pokazała palcem. - Czerwona plama na twoim bucie. Podniosłam stopę i przyjrzałam 

się plamce czerwieni na beżowym espadrylu. 

- Och, to tylko krew Karen Sue Hankey. 

- Krew? O mój Boże! Coś ty jej zrobiła? 

-  Trzasnęłam  ją  w  twarz  -  odparłam,  wciąż  odczuwając  rodzaj  dumy  na  samo  wspomnienie.  - 

Szkoda, Ruth, że nie widziałaś. To było piękne. 

- Piękne? - Ruth walnęła czołem o kierownicę. - O Boże! A byłaś już na dobrej drodze. 

Ona na to w pełni zasłużyła. 

-  To cię nie  usprawiedliwia - odparła  Ruth, podnosząc  głowę.  -  Można  kogoś uderzyć, i to jest 

usprawiedliwione, tylko w jednym wypadku, Jess, a mianowicie, kiedy ktoś chce pobić ciebie, a 

background image

ty  się  bronisz.  Nie  możesz  tłuc  ludzi  naokoło  tylko,  dlatego,  że  nie  podoba  ci  się,  co  mówią. 

Zobaczysz, będziesz miała poważne kłopoty. 

- Nie. Nie tym razem. Złapali mnie, a pan Goodhart nie powiedział mi złego słowa. Kazał mi po 

prostu iść do domu. 

- Taak, bo w jego biurze siedział chłopak podejrzany o morderstwo! To pewnie trochę odwróciło 

jego uwagę. 

-  Mark  Leskowski  nie  jest  mordercą  -  oświadczyłam.  -I  całkowicie  poparł  mój  zamach  na 

buziunię Karen Sue. Twierdzi, że jest pretensjonalna.  

O Boże - jęknęła Ruth. - Dlaczego musiałeś mnie pokazać taką porąbaną przyjaciółką? 

Nie obraziłam się, bo akurat w tej chwili myślałam o niej dokładnie to samo. 

Poćwiczmy razem - zaproponowałam. - O dziewiątej, dobrze? 

Ponieważ  mieszkamy  obok  siebie,  często  otwieramy  okna  gramy  razem,  urządzając  darmowy 

koncert dla sąsiadów. 

Dobrze  -  powiedziała  Ruth.  -  Ale  jeśli  wydaje  ci  się,  że  możesz  uderzyć  Karen  Sue 

Hankey i zapomnieć o tym, to jesteś w błędzie, przyjaciółko. 

Ś

miałam się do siebie, wbiegając po schodach. Jakby było się czym martwić! Karen Sue tak się 

przeraziła, że na pewno  już nigdy nie będę musiała znosić jej złośliwych uwag. Poza tym, czas 

przesłuchania w czwartek, ze spuchniętym nosem, zawsze jeszcze gorzej niż zwykle. 

Zadowolona  wśliznęłam  się  do  domu.  Ledwie  tylko  postawiłam  stopę  na  stopniu  schodów 

prowadzących do mojego pokoju, kiedy z kuchni dobiegł mnie głos mamy. Niezbyt zadowolony. 

Wołała mnie, więc poszłam grzecznie do kuchni. 

Cześć, mamo! 

Ku mojemu zdumieniu tata też tam był. Tata nigdy we wtorki nie wracał do domu przed szóstą. 

-  Cześć,  tato!  -  Zwróciłam  uwagę,  że  wyglądali  jakoś  nieszczególnie.  Serce  łomotało  mi  z 

niepokoju. - Co się stało? -zapytałam. - Czy Douglas... 

- Douglasowi - powiedziała mama głosem zimnym jak lód - nic nie dolega. 

- Och. - Popatrzyłam na nich uważnie. - Nie chodzi o... 

- Michael - przerwała mi mama tym samym tonem - również czuje się świetnie. 

Odetchnęłam z ulgą. Cóż, jeśli nie chodziło ani o Douglasa, ani o Mike'a, nie mogło być tak źle. 

Może  to  nawet  coś  dobrego.  Wiecie,  moi  rodzice  mogli  uważać,  że  coś  jest  złe,  a  ja  dokładnie 

odwrotnie. Na przykład gdyby ciotka Rose padła nagle na atak serca. 

background image

-Więc co się dzieje? - odezwałam się, przybierając na wszelki wypadek poważny wyraz twarzy. 

- Przed chwilą mieliśmy telefon - rzekł ponuro tata. 

- Nigdy nie zgadniesz, kto to był - dodała mama. 

Poddaję  się  -  powiedziałam,  myśląc:  O  kurczę,  ciotka  Rose  naprawdę  odeszła  z  tego 

ś

wiata. - Kto to był? 

Pani Hankey - odparła mama. - Matka Karen Sue. O rany. 

Wpadłam.  Wpadłam  jak  nigdy.  Ale  wiecie,  co?  Naprawdę  uważam,  że  nie  mieli  prawa  się 

wściekać. W końcu broniłam honoru rodziny. 

Co  za  jędza  z  tej  Karen  Sue!  Żeby  nagadać  na  mnie  matce!  I  oczywiście  przedstawiła  całe 

zdarzenie w  wersji poprawionej.  Według  Karen  Sue usiłowałam  wymknąć się z uroczystości, a 

ona  mnie  zatrzymała.  Zrobiła  to  rzecz  jasna  ze  szlachetnych  pobudek:  dla  mojego  własnego 

dobra, a także z szacunku dla pamięci Amber. Ja jednak koniecznie chciałam zwiać i dlatego ją 

uderzyłam. 

A  te  bzdury,  które  wygadywała  o  moich  zdolnościach?  Ze  popełniłam  grzech,  wypierając  się 

daru od Boga? A to, co mówiła o Douglasie? Ze jego choroba to kara boska i że na nią zasłużył? 

Nie, tego oczywiście nie powtórzyła rodzicom. 

Mama nie uwierzyła, kiedy jej o tym powiedziałam. Karen Sue zamąciła mojej mamie w głowie, 

podobnie  zresztą  jak  swojej.  Kiedy  moja  mama  patrzy  na  Karen  Sue,  widzi  idealną  córkę,  jaką 

zawsze  chciała  mieć.  Wiecie,  miłą,  posłuszną  córeczkę,  która  co  roku  prezentuje  słodycze 

własnej roboty na wiejskim targu, a na noc zakłada lokówki, tak, że rano włosy zawijają się we 

właściwą  stronę.  A  mojej  mamie  trafiła  się  córka,  która  odkłada  każdy  grosz  na  harleya  i  nosi 

krótkie włosy, żeby nie zawracać sobie głowy układaniem fryzury. 

Och,  i  w  dodatku  ciągle  wdaje  się  w  bójki,  i  kocha  się  w  chłopaku,  który  jest  pod  opieką 

kuratora. 

Biedna mama. 

Tata mi uwierzył. Uwierzył we wszystko. Mama nie. 

Słyszałam  z  góry,  jak  się  kłócą.  Bo  oczywiście  wysłali  mnie  do  mojego  pokoju,  żebym 

„przemyślała to, co zrobiłam". Miałam się również zastanowić, w jaki sposób zwrócę Karen Sue 

koszt  leczenia  (dwieście  czterdzieści  dziewięć  dolarów  za  jazdę  na  pogotowie.  Nie  musieli  jej 

nawet zakładać szwów). Pani Hankey zagroziła, że zaskarży mnie z powodu strat moralnych, na 

jakie naraziłam jej  córkę. Owe straty, zdaniem matki  Karen Sue, były warte jakieś pięć tysięcy 

background image

dolarów.  Nie  miałam  akurat  pięciu  tysięcy  dolarów.  Po  szale  zakupów  w  centrum  handlowym 

Michigan City został mi jakiś tysiąc dolarów w banku. 

Miałam  siedzieć  w  pokoju  i  kombinować,  skąd  wytrzasnąć  cztery  tysiące  dwieście  czterdzieści 

dziewięć dolarów. 

Zamiast tego poszłam do pokoju Douglasa, żeby zobaczyć, co u niego słychać. 

-  Cześć,  ofiaro  losu  -  odezwałam  się,  wpadając  do  środka  bez  pukania.  To  taka  moja  tradycja, 

jeśli chodzi o Douglasa. -Zgadnij, co mi się przytrafiło... 

 Nie dokończyłam. Douglasa nie było w pokoju. 

Tak,  zgadza się. Nie było  go w pokoju. Na łóżku i obok leżało osiem  milionów  komiksów, ale 

Douglasa nie było. 

Kompletnie osłupiałam. Douglas, od czasu gdy odesłano go ze stanowego college'u do domu po 

próbie samobójczej, nigdy nie wychodził. Poważnie. Siedział w pokoju i czytał. 

Och,  pewnie,  czasami  tata  zmuszał  go,  żeby  poszedł  do  jednej  z  restauracji  sprzątać  ze  stołów 

albo coś w tym rodzaju, ale poza tym, nie licząc wizyt u psychiatry, Douglas zawsze siedział w 

swoim pokoju. 

Zawsze. 

Pomyślałam, że może zabrakło mu komiksów i poszedł do miasta po nowe. Nawet logiczne, bo 

jeśli  w  ogóle  wychodził  z  domu  z  własnej  inicjatywy,  to  właśnie  w  tym  celu.  Nie  bawiła  mnie 

perspektywa siedzenia w swoim pokoju i rozmyślania o tym, co zrobiłam. Po pierwsze, wcale nie 

uważałam, że zrobiłam źle. Po drugie, było piękne sierpniowe popołudnie. Usiadłam przy oknie 

w dachu i zaczęłam wyglądać na ulicę. Mój pokój znajduje się na strychu, gdzie kiedyś mieszkała 

służba. Nasz dom jest najstarszy na Lumley Street; zbudowano go gdzieś na przełomie wieków. 

Dziewiętnastego  i  dwudziestego.  Miasto  kazało  nawet  umieścić  na  nim  specjalną  tabliczkę  z 

informacją, że to zabytek. 

Z  okien  mojej  sypialni  widać  całą  ulicę.  Zniknęła  biała  pół-ciężarówka  parkująca  po  drugiej 

stronie.  Należała  do  federalnych  i  tkwiła  tam  od  wiosny  niemal  bez  przerwy.  No  bo  wiecie, 

ś

ledzili mnie. Ale teraz agenci specjalni Johnson i Smith byli w szkole, z Markiem Leskowskim. 

Biedny  Mark.  Nawet  nie  umiałam  sobie  wyobrazić,  jak  on  się  teraz  czuje.  Gdyby  zginął  Rob, 

Bóg  jeden  wie,  jak  bym  to  przeżyła,  a  przecież  nawet  nie  chodziliśmy  ze  sobą.  No,  nie  licząc 

jakichś pięciu minut naszego życia. A gdyby mnie jeszcze oskarżono o morderstwo? Na pewno 

by mi odbiło. 

background image

A  wyglądało  na  to,  że  Mark  jest  głównym  podejrzanym.  Jego  rodzice,  zgodnie  z 

przewidywaniami  Ruth,  wynajęli  pana  Abramowitza  w  charakterze  adwokata  -  co  prawda 

oficjalnie jeszcze nie oskarżono Marka o zabójstwo, ale na to się zanosiło. 

Domyśliłam  się  tego  wszystkiego,  kiedy  rodzice  zawołali  z  dołu,  że  idą  porozmawiać  z  panem 

Abramowitzem  w  związku  ze  sprawą  Karen  Sue  przeciwko  mnie.  Pan  Abramowitz  właśnie 

wrócił z jakiejś konsultacji. Z konsultacji w naszym liceum. Jak myślicie, o co chodziło? Chyba 

nie o nowy krój szkolnego mundurka? 

W  lodówce  zostało  trochę  ziti!  -  zawołała  mama.  -  Podgrzej  sobie,  jak  zgłodniejesz. 

Słyszałeś, Douglas? 

Wtedy zdałam sobie sprawę, że mama nic nie wie o nieobecności Douglasa. 

Powiem  mu!  -  odwrzasnęłam.  To  wcale  nie  było  kłamstwo.  Miałam  zamiar  mu 

powiedzieć. Kiedy wróci do domu. 

Myślicie,  że  to  nic  takiego,  kiedy  dwudziestoletni  chłopak  znika  na  chwilę  z  domu.  Ale  jeśli 

chodzi o Douglasa, to jest poważna sprawa. Mama ma bzika na jego punkcie. Uważa, że Douglas 

jest jak delikatny kwiatuszek, który zwiędnie przy pierwszym zetknięciu z brutalnym światem. 

To śmieszne, bo Douglas nie jest delikatnym kwiatuszkiem. Po prostu wymyśla różne rzeczy. Jak 

wszyscy. 

Tyle że trochę bardziej przejmuje się swoimi fantazjami. 

I nawet nie myśl o wychodzeniu gdziekolwiek, Jessico. -zawołała znowu mama. - Kiedy 

wrócimy z ojcem do domu, usiądziemy sobie razem i odbędziemy poważną rozmowę. 

Dobra. Wyglądało na to, że tata nie zdołał jej przekonać do mojej wersji. No, zobaczymy. 

Z okna na górze widziałam, jak wychodzą. Przeszli przez trawnik przed domem, a potem skrócili 

sobie drogę, skręcając w żywopłot oddzielający naszą posiadłość od posesji państwa 

Abramowitzów. Mnie zawsze każą chodzić, dookoła, że niby żywopłot się zniszczy. Wstałam od 

okna i zeszłam na dół, żeby sprawdzić, jak się miewa ziti. 

Otworzyłam  lodówkę,  kiedy  ktoś  przekręcił  korbkę  przy  dzwonku.  Ponieważ  nasz  dom  jest 

bardzo stary, ma zabytkowy dzwonek, taki na korbkę, a nie na guzik. 

-Już  idę!  -  zawołałam,  zastanawiając  się,  kto  to  taki.  Ruth  w  życiu  nie  użyłaby  dzwonka.  Po 

prostu weszłaby do środka. A wszyscy znajomi zawsze uprzedzali przez telefon, że przyjdą. 

Za koronkową zasłonką w drzwiach zobaczyłam zdecydowanie męską sylwetkę. Rob? 

background image

Ś

mieszne, ale moje serce na chwilę przestało bić, choć wiedziałam doskonale, że Rob nigdy nie 

podszedłby tak po prostu do drzwi i nie zadzwonił. Miał wiele powodów. Na przykład kuratora. 

Albo fakt, że moja mama w życiu nie zaakceptuje chłopaka, który nie wybiera się do college'u i 

w dodatku ma kuratora. 

Przestraszyłam  się,  że  Rob  dostrzegł  mnie  jednak  na  tylnym  siedzeniu  Skipowego  trans  arna  i 

teraz zjawia się, żeby mnie zapytać, czy kompletnie zwariowałam, szpiegując go w ten sposób. 

Otworzyłam drzwi. To nie był Rob, ale moje serce i tak nie zaprzestało szalonych akrobacji. 

Na progu mojego domu stał Mark Leskowski. 

Hej  -  odezwał  się  na  mój  widok.  Uśmiechał  się  jednocześnie  nerwowo,  nieśmiało  i 

cudownie. - Cieszę się, że to ty.  Wiesz, że to ty otworzyłaś drzwi. Nagle pomyślałem: „Rany, a 

jeśli to jej ojciec otworzy?" Ale to na szczęście ty. 

Stałam  z  wytrzeszczonymi  oczami.  To  naprawdę  niezły  szok,  zobaczyć  w  drzwiach  swojego 

domu uśmiechającego się nieśmiało rozgrywającego szkolnej drużyny piłkarskiej. 

Hmm - chrząknął Mark, podczas gdy ja wciąż nie mogłam wydobyć z siebie głosu. - Czy 

mogę, hm, z tobą pomówić? Przez parę minut? 

Obejrzałam się za siebie. W domu, oczywiście, nikogo nie było. Zrobiłam to odruchowo. 

Bo choć nigdy nie odwiedził mnie  żaden chłopiec, byłam pewna, że  rodzicom  nie spodobałoby 

się, gdybym zaprosiła go do środka podczas ich nieobecności. 

Mark chyba zrozumiał, o czym myślę, i zaraz dodał: 

Och, nie muszę wchodzić. Moglibyśmy posiedzieć tutaj, jeśli masz ochotę. 

Potrząsnęłam głową. Nadał czułam się lekko oszołomiona. Nie co dzień zdarza mi się zobaczyć 

super przystojnego chłopaka stojącego ot tak, na progu  mojego domu.  Prawdę  mówiąc,  jeszcze 

nigdy mi się to nie zdarzyło. 

I chyba tylko ciężkiemu oszołomieniu można przypisać fakt, że otworzyłam buzię i chlapnęłam: 

Dlaczego nie jesteś na... na tej uroczystości w kamieniołomach? 

Mark nie wydawał się urażony moją bezpośredniością. Spojrzał w ziemię i mruknął: 

Nie  mogłem.  W  szkole  było  już  wystarczająco  okropnie.  Ale  wrócić  tam,  gdzie  to  się 

stało... Po prostu nie mogłem. 

O Boże. Serce mi krwawiło. Chłopak wyraźnie cierpiał. 

-Jedyne chwile, kiedy czułem się prawie jak człowiek, to ta rozmowa z tobą - powiedział Mark, 

podnosząc  wzrok  i  patrząc  mi  w  oczy.  -  Miałem  nadzieję,  że  moglibyśmy...  no,  jeszcze  trochę 

background image

porozmawiać. Jeśli akurat nie jadłaś, pomyślałem, że można by coś przekąsić. Coś zjeść razem. 

Może pizzę? 

Pizza. Mark Leskowski pragnął zabrać mnie na pizzę. 

-Jasne. - Zamknęłam za sobą drzwi. - Tak. Pizza mi odpowiada. 

- Tak, tak, wiem. Wiem, że mama kazała mi siedzieć w domu. Wiem, że musiałam ponieść karę 

za próbę skrzywienia przegrody nosowej Karen Sue. 

Ale przecież Mark mnie potrzebował, prawda? Czytałam to w jego twarzy 

A  poza  tym,  tak  naprawdę,  do  kogo  miał  się  zwrócić?  Kto  inny,  poza  mną,  miał  kiedyś,  choć 

odrobinę  podobne  problemy?  Ja  przynajmniej  wiem,  jak  to  jest,  kiedy  władze  ścigają  cię  jak 

zwierzaka.  Rozumiem,  jak  to  jest,  kiedy  wszyscy,  wszyscy  na  świecie  zwracają  się  przeciwko 

tobie. 

No dobra, nigdy nie podejrzewano mnie o morderstwo. Ale czy w szkole nie obwiniano mnie o 

ś

mierć Amber? Czy to nie było prawie to samo? 

Tak więc wyszliśmy razem. Wsiadłam do jego samochodu -czarnego bmw, genialnie pasował do 

sytuacji. Pojechaliśmy do centrum i nie, ani razu nie pomyślałam: „Rany, żeby tylko nie skręcił 

do lasu i nie próbował mnie zabić". 

Po pierwsze, nie wierzyłam, żeby Mark Leskowski był zdolny do zamordowania kogokolwiek - 

był  taki  wrażliwy.  Po  drugie,  pora  wydawała  mi  się  nieodpowiednia.  Nie  podejmuje  się  próby 

morderstwa w biały dzień. 

Poza  tym,  mimo  że  mam  tylko  metr  pięćdziesiąt  pięć,  dawałam  radę  większym  chłopakom  niż 

Mark. Jak  z upodobaniem wytyka mi Douglas, w razie wyższej konieczności nie mam żadnych 

skrupułów. Zasady fair play? Zapomnijcie o tym. 

Czy  uwierzycie,  że  świat  z  wnętrza  bmw  wygląda  inaczej?  A  może  wygląda  inaczej  z  wnętrza 

bmw  należącego  do  Marka  Leskowskiego.  Jego  bmw  ma  przyciemnione  szyby,  więc  wszystko 

na zewnątrz wygląda piękniej. 

A wewnątrz... No cóż, Mark oczywiście też wyglądał pięknie. Zaczynałam się przekonywać, że 

on zawsze wygląda świetnie. 

Zwłaszcza  teraz,  kiedy  coś  go  gryzło.  Jego  ciemne  brwi  zbiegły  się,  nadając  mu  wzruszająco 

bezradny wyraz... przypominał małego spanielka, który nie jest pewien, gdzie poleciała piłeczka. 

-Wszyscy myślą, że ja to zrobiłem. A ja... ja po prostu nie mogę w to uwierzyć. To znaczy, że oni 

mogą tak myśleć. Kochałem Amber. 

background image

Mruknęłam coś pocieszającego. A po głowie snuły mi się takie oto zdania: „Heather Montrose, 

proszę,  bądź  w  centrum,  kiedy  przyjedziemy.  Proszę,  zobacz,  jak  wysiadam  z  bmw  Marka 

Leskowskiego. Proszę, zobacz, jak jem pizzę w jego towarzystwie". 

-  Wiem,  to  nieładnie  z  mojej  strony  -  bardzo  nieładnie  -  pragnąć,  żeby  widziano  mnie  w  bmw 

chłopaka, którego dziewczyna zginęła tragicznie parę dni wcześniej. 

Z drugiej strony Heather też nie była w porządku. Nie powinna wyjeżdżać do mnie z pretensjami 

o coś, na co nie miałam wpływu. 

-  Ale  ci  federalni...  -  ciągnął  Mark.  -  Znasz  ich,  prawda?  To  znaczy,  miałem  wrażenie,  że  oni 

ciebie znają. Oni są tacy... tajemniczy. Tak jakby coś wiedzieli. Tak jakby mieli jakiś dowód, że 

ja to zrobiłem. 

- Och, jestem pewna, że to nieprawda. 

- Oczywiście, że nie - zgodził się Mark. - Ponieważ ja tego nie zrobiłem. 

-Właśnie  -  powiedziałam.  Szkoda,  że  nie  miałam  komórki.  Wtedy  mogłabym  pod  jakimś 

pretekstem zadzwonić do Ruth i mimochodem powiedzieć jej, że jestem z Markiem. Z Markiem 

Leskowskim. Ze jestem z Markiem Leskowskim w jego bmw. 

Dlaczego  wszystkie  szesnastoletnie  dziewczyny  na  świecie  mają  komórki,  a  tylko  ja  jestem 

wyjątkiem? 

Tak  jest  -  powiedział  Mark.  -  Nie  mają.  Bo  jakby  mieli,  to  już  by  mnie  aresztowali. 

Prawda? 

Spojrzałam  na  niego.  Piękny.  Naprawdę  piękny.  No,  oczywiście,  nie  tak  jak  Rob  Wilkins.  Ale 

niewątpliwie niesamowicie przystojny. 

Prawda - potwierdziłam. 

-I powiedzieliby tobie. Prawda? Gdyby coś na mnie mieli? 

- A skąd! Dlaczego mieliby mi mówić? Co ty myślisz, że jestem jakąś donosicielką czy co? 

-  Oczywiście,  że  nie  -  zaprzeczył  Mark.  -  Tylko  wydawało  mi  się,  że  jesteś  z  nimi  w  takich 

przyjaznych stosunkach... 

Parsknęłam śmiechem. 

Muszę cię rozczarować, Marku - powiedziałam. -Ja i agenci specjalni Johnson i Smith nie 

jesteśmy przyjaciółmi. Po prostu mam... no, mam coś, na czym im zależy, dlatego za mną łażą. 

Mark  zerknął  na  mnie  ciekawie.  Staliśmy  akurat  na  skrzyżowaniu,  więc  nic  się  nie  stało,  że 

spojrzał  na  mnie  i  nie  patrzył  na  drogę,  ale  zauważyłam,  że  przyglądał  mi  się  również  w 

background image

momentach, kiedy powinien raczej uważać, jak jedzie. Zauważyłam też, że znaki stopu traktował 

jedynie  jako  delikatną  sugestię.  I  nawet  nie  próbował  zachować  stosownej  odległości  od 

samochodu  jadącego  przed  nim.  Wyglądało  na  to,  że  Mark  nie  jest  najlepszym  kierowcą  na 

ś

wiecie. 

Co takiego masz, na czym im zależy? - zapytał. 

Spojrzałam  na  niego,  przyznaję,  zaszokowana.  Czyżby  o  niczym  nie  wiedział?  Jakim  cudem? 

Miejscowe gazety pisały o tym tygodniami, inne również. Dziennikarze narobili wokół mnie tyle 

szumu.  Zaczęto  nawet  mówić  o  filmie,  tylko,  że  ja  nie  wykazałam  entuzjazmu.  Pomysł 

przenoszenia mojego prywatnego życia na ekran jakoś nie przypadł mi do gustu. 

- Hej - powiedziałam. - Dziewczyna od pioruna. Kojarzysz? 

- Och - powiedział. - Zdolności nadprzyrodzone. Taak. Zgadza się. 

Ale  to  nie  była  jedyna  rzecz,  o  której  Mark  zapomniał.  Zdałam  sobie  z  tego  sprawę,  kiedy 

wprowadził samochód na parking przed Mastrianim. To jedna z restauracji należących do mojej 

rodziny. Najszykowniejsza, chociaż serwuje także pizzę. 

Trochę się zdziwiłam, że Mark zabiera mnie do mojej rodzinnej restauracji, ale cóż, nasza pizza 

jest najlepsza. 

Dopiero  kiedy  weszliśmy  do  środka  -  Heather  Montrose  niestety  nie  było  w  pobliżu  i  nie 

widziała,  jak  wysiadam  z  bmw  Marka  -  i  kelnerka,  która  miała  nas  zaprowadzić  do  stolika, 

powiedziała: „O, Jessica jak się masz?", uświadomiłam sobie, jaki popełniłam błąd. Koszmarny 

błąd. 

Jak  widać,  nie  tylko  Mark  miał  dziś  kłopoty  z  pamięcią.  Bo  zupełnie  zapomniałam,  że  nową 

kelnerką, którą ojciec zatrudnił w Mastrianim, był nie kto inny, tylko mama Roba. 

Tak, właśnie tak. Mama Roba. 

Mój  ojciec  raczej  nie  zdawał  sobie  sprawy,  że  zatrudnia  mamę  Roba.  To  znaczy,  być  może 

wiedział,  że  nowa  kelnerka  ma  prawie  dorosłe  dziecko  i  w  ogóle,  ale  nie  wiedział,  że  ja,  w 

pewnym sensie, widuję się z tym dzieckiem. 

No dobra, że jestem nieprzytomnie zakochana w tym dziecku. Mój tata przyjął panią Wilkins, bo 

po zamknięciu miejscowej fabryki tworzyw sztucznych była bez pracy, a ja mu powiedziałam, że 

to  bardzo  miła  osoba.  Nie  wyjawiłam,  skąd  ją  znam.  Nie  powiedziałam.  „Słuchaj,  tato, 

powinieneś zatrudnić matkę chłopaka, w którym jestem wściekle zakochana, chociaż on ze mną 

background image

nie  chodzi,  bo  uważa,  że  to  grozi  więzieniem,  bo  wiesz,  on  ma  osiemnaście  lat  i  jest  pod 

nadzorem kuratora". Nie, tego nie powiedziałam. 

W każdym razie od jakiegoś czasu mama Roba pracowała w Mastrianim i jak słyszałam, szło jej 

naprawdę dobrze. 

A teraz miała mnie obsługiwać, mnie - dziewczynę, która, jak dobrze pójdzie, mogłaby zostać jej 

synową,  a  przyszła  na  pizzę  z  chłopakiem,  który  nawiasem  mówiąc,  był  podejrzany  o 

zamordowanie swojej dziewczyny. 

Wspaniałe. Po prostu super. Mówię wam, to oraz fakty, że Skip zdawał się we mnie durzyć, że 

wszyscy  mieli  do  mnie  żal  o  śmierć  Amber,  a  Karen  Sue  zamierzała  wytoczyć  mi  proces, 

sprawiały, że rok szkolny zapowiadał się naprawdę interesująco. Dziękuję bardzo. 

- Dzień dobry, pani Wilkins - powiedziałam z wymuszonym uśmiechem. - Jak się pani miewa? 

-  Dziękuję,  wszystko  w  porządku  -  odparła  pani  Wilkins.  Była  ładną  kobietą  o  masie  rudych, 

upiętych  szylkretową  spinką  włosów.  -  Miło  cię  widzieć.  Słyszałam,  że  byłaś  na  obozie 

muzycznym. 

- Eee, tak, rzeczywiście - powiedziałam. - Pracowałam jako wychowawczyni. Wróciłam parę dni 

temu. 

-A  pani  syn  nawet  do  mnie  nie  zadzwonił.  Trzy  dni,  od  trzech  dni  byłam  w  mieście,  a  czy  on 

zdobył się chociaż na to, żeby przejechać na indianie koło mojego domu? 

Nic. Zero. Guzik z pętelką. 

To musiało być przyjemne - powiedziała pani Wilkins. 

Właśnie  wtedy  zorientowałam  się  z  przerażeniem,  że  prowadzi  nas  do  stolika  numer  siedem, 

„stolika zakochanych" w najciemniejszym kącie sali. 

Miałam ochotę wrzasnąć: „Nie! Pani  Wilkins, tylko nie stolik zakochanych! To nie jest randka, 

przysięgam! To nie jest randka!" 

Proszę bardzo - powiedziała pani Wilkins, kładąc menu na stoliku. - Usiądźcie sobie, a ja 

za chwilę wrócę z chłodzoną wodą. Chyba że wolicie colę? 

Poproszę o colę - odezwał się Mark. 

Ja...  ja  wezmę  wodę  -  wykrztusiłam  z  trudem.  Stolik  zakochanych!  O  Boże,  tylko  nie 

stolik zakochanych! 

A zatem jedna cola i jedna woda - powiedziała pani Wilkins. Świetnie. Po prostu świetnie. 

Wiedziałam, oczywiście, co 

background image

teraz nastąpi. Pani Wilkins powie Robowi, że mnie widziała na randce z Markiem Leskowskim. 

Może powie mu nawet o tym nieszczęsnym stoliku. 

Rob  uzna  wtedy,  że  pogodziłam  się  ostatecznie  z  jego  decyzją.  A  co  wtedy?  Powiem  wam: 

pomyśli, że będzie w porządku, jeśli zacznie chodzić z którąś z tych laluń z baru U Chicka, gdzie 

czasami  wpada.  A  jak  ja  mogę  rywalizować  z  wytatuowaną  dwudziestosiedmioletnią  jakąś  tam 

Darią, która ma w dodatku własny wóz? No jak? 

To był koniec. Nie miałam już po co żyć. 

-  Hej,  całkiem  zapomniałem  -  odezwał  się  Mark,  odkładając  menu.  W  blasku  świecy  -  tak,  na 

stoliku paliła się świeca, w końcu to był stolik zakochanych - wyglądał jeszcze przystojniej. Ale 

co  z  tego?  Jakie  to  dla  mnie  miało  znaczenie?  To  nie  Mark  był  tym  facetem,  na  którym  mi 

zależało. - Zapomniałem, ta restauracja, zdaje się, należy do was, prawda? 

- Tak jakby - odparłam, nie ukrywjąc przygnębienia. 

-  Ojej  -  powiedział  Mark.  -  Przykro  mi.  To  znaczy,  nie  chcę,  byś  pomyślała,  że  wybrałem  to 

miejsce specjalnie po to, żeby nie płacić czy coś. Po prostu naprawdę lubię pizzę u Mastrianiego. 

- Odsunął menu. - Ale jeśli chcesz, możemy pójść zupełnie gdzie indziej... 

- Och, tak? A dokąd, na przykład? 

- No cóż. Jest jeszcze Joe... 

- Joe to też nasza restauracja - powiedziałam z westchnieniem. 

- Och - skrzywił się Mark. - To znaczy, że Joe Junior też należy do was, tak? 

-  Owszem  -  odparłam.  Uniosłam  podbródek.  W  porządku.  To  był  stolik  zakochanych.  Ale  to 

jeszcze  nie  znaczy,  że  muszę  się  całować  z  Markiem  Leskowskim.  Nie  twierdzę,  że  to  byłoby 

jakieś wielkie poświęcenie, ale, biorąc pod uwagę okoliczności, raczej nie na miejscu. 

Posłuchaj,  wszystko  w  porządku  -  powiedziałam,  usiłując  przegnać  nieprzyjemne  myśli.  - 

Możemy  tu  zostać.  Tylko  zostaw  duży  napiwek,  dobrze?  Ponieważ...  znam  dobrze  tę  kelnerkę. 

Naprawdę dobrze. 

- Nie ma sprawy - powiedział Mark i zapytał, z czym chciałabym pizzę. 

Dobra, może mi nie uwierzycie, ale nie jestem taką kretynką, na jaką czasem wyglądam. I nagle 

zrozumiałam. Wiedziałam już, dlaczego Mark chciał ze mną wyjść. Wcale nie, dlatego, że odkąd 

zaczęłam chodzić w minispódniczkach, nagle zauważył, jakie mam wspaniałe nogi. Nie, dlatego, 

ż

e  przed  gabinetem  pedagoga,  przed  wkroczeniem  federalnych,  przeżyliśmy  chwilę 

autentycznego porozumienia. 

background image

Nie, Mark zaprosił mnie, bo myślał, że wydobędzie ze mnie informacje... informacje, których nie 

posiadałam. Czy agenci specjalni Johnson i Smith podejrzewali go o zamordowanie Amber? 

Nie miałam pojęcia. A może tylko chcieli zadać mu parę pytań, żeby dojść, kto to mógł zrobić. 

O to właśnie chodziło Markowi Leskowskiemu. No dobrze, a czy mnie nie chodziło o to samo? 

Chciałam wyciągnąć z niego informacje na temat ostatnich chwil życia Amber... a przynajmniej 

ostatnich chwil spędzonych z nim. Ciągle nie mogłam się pozbyć natrętnej myśli, że nie doszłoby 

do tragedii, gdybym tylko była na miejscu. Gdyby Heather i jej kumplom udało się mnie złapać, 

odnalazłabym Amber, zanim została zabita.  Wiedziałam, że tak by było.  Wiedziałam o tym tak 

samo,  jak  wiedziałam,  że  kiedy  Kurt,  naczelny  kucharz  w  Mastrianim,  odkryje,  że  to  ja  siedzę 

przy stoliku numer siedem, ułoży pepperoni na mojej pizzy w kształcie serca. Ku mojej rozpaczy 

właśnie tak zrobił. 

Mark był bardzo spięty, nawet nie zauważył, co się ze mną dzieje. Wręczył mi kawałek i jedząc, 

rozmawialiśmy o tym, jak jest, kiedy FBI weźmie cię w obroty. Najsmutniejsze, że właściwie to 

było  wszystko,  co  nas  łączyło.  To  znaczy  fakt,  że  oboje  byliśmy  przesłuchiwani  przez  FBI.  I 

może jeszcze wspólna niechęć do Karen Sue Hankey. Całe życie Marka, jak się wydaje, toczyło 

się  wokół  futbolu.  Ubiegali  się  o  niego  trenerzy  z  dziesięciu  największych  uniwersytetów 

Ś

rodkowego  Zachodu.  Zamierzał  przyjąć  najlepsze  stypendium  i  grać  w  drużynie  szkolnej  i 

uniwersyteckiej, dopóki nic zjawią się po niego przedstawiciele Ligi Narodowej. 

To  brzmiało  całkiem  rozsądnie.  Był  tylko  jeden  szkopuł  i  nawet  ja,  totalna  ignorantka  w 

dziedzinie  futbolu,  wiedziałam,  że  Liga  Narodowa  nie  ugania  się  tak  bardzo  za  zawodnikami  z 

college'ów. A co będzie, zapytałam, jeśli ten plan zawiedzie? Jaki miał plan rezerwowy? Studia 

medyczne? Prawo? Co? 

Mark popatrzył na mnie tępo ponad naszą pepperoni z dodatkowym serem. 

Plan rezerwowy? - powtórzył. - Nie mam żadnego rezerwowego planu. 

Uznałam, że może nie wyraziłam się dość jasno. 

No dobra, a tak poważnie, co będzie, jeśli nie zostaniesz zawodowcem? Co wtedy? 

Mark  potrząsnął  głową,  ale  bardziej  strząsając  coś  nieprzyjemnego,  co  przyczepiło  mu  się  do 

włosów, niż na znak niezgody. 

To nie do przyjęcia. Przegrana nie wchodzi w rachubę -oświadczył. 

W  kółko  to  samo.  Coś  takiego  mówił  już  wcześniej,  przed  gabinetem  pedagoga.  Sportowcy!  - 

pomyślałam mimo woli. Mają zacięcie. 

background image

 

Nie?  -  Zakasłałam.  -  Taak,  przegrana  nie  wchodzi  w  rachubę,  jasne.  Ale  czasem  się 

zdarza. A wtedy... no cóż, trzeba się pogodzić, nie? 

Mark spojrzał na mnie i powiedział spokojnie. 

To  pospolity  błąd.  Wielu  ludzi  tak  uważa.  Ale  nie  ja.  To  mnie  różni  od  innych,  Jess. 

Ponieważ dla mnie przegrana po prostu nie istnieje. Nie ma takiej możliwości, rozumiesz? 

- Och, tak. Rozumiem. Jasne. 

Poczułam się, prawdę mówiąc, dziwnie. Nie dlatego, że obsługiwała nas matka chłopaka, który 

mi  się  podobał.  Nie,  po  prostu  pomyślałam  sobie  o  Amber,  o  tym,  że  była  z  nim  jeszcze 

niedawno. Co ona w nim widziała? Owszem, o futbolu wiedział wszystko, ale poza tym wydawał 

się...  nudny.  Nie  miał  pojęcia  o  muzyce,  motocyklach  ani  innych  ciekawych  rzeczach.  Widział 

większość najnowszych filmów, ale te, które ja uważałam za dobre, jemu się nie podobały, a ten, 

który jemu przypadł do gustu, na mnie zrobił wrażenie głupiego ponad wszelką miarę. Nie miał 

czasu na nic takiego, jak książki czy telewizja, bo bez przerwy trenował futbol. 

Poważnie. Nawet komiksów nie czytał. Nie oglądał programów o zwierzętach. 

Amber  też  nie  była  taką  znowu  intelektualistką.  Ale  przynajmniej  interesowała  się  czymś  poza 

występami  cheerleaderek,  organizowała  na  przykład  sprzedaż  ciast  na  różne  cele  dobroczynne. 

Co  tydzień  walczyła  o  jakąś  słuszną  sprawę,  począwszy  od  zbierania  ubranek  dla  dzieci 

samotnych  matek  po  organizowanie  pomocy  żywnościowej  dla  głodujących  narodów  Afryki,  o 

których żadne z nas nigdy nie słyszało. 

Ale może zbyt surowo osądzałam Marka. W każdym razie miał przynajmniej jakiś cel, prawda? 

Wielu  chłopaków  nie  ma.  Na  przykład  mój  brat,  Douglas.  No,  może  jego  celem  jest  czuć  się 

lepiej. Ale co będzie robił, kiedy to osiągnie? 

Rob  ma  jakiś  cel.  Chce  mieć  własny  warsztat  naprawy  motocykli.  Dopóki  nie  zbierze  dość 

pieniędzy, zamierza pracować w warsztacie wujka. 

Wiecie,  kto  nie  ma  żadnego  celu?  No,  chyba  ja.  Żadnego  celu.  Poza  wykiwaniem  federalnych, 

ż

eby nie zorientowali się, że nadal mam te swoje zdolności. Och, i wydostaniem od ojca harleya, 

kiedy skończę osiemnaście lat. I zostaniem pewnego dnia panią Wilkins. 

Ale  najpierw  muszę  znaleźć  jakąś  pracę.  To  znaczy,  zanim  wyjdę  za  mąż.  A  nie  mam  nawet 

pojęcia,  co  bym  chciała  robić.  Nie  można  przecież  zarabiać  na  życie,  odnajdując  zaginione 

dzieci. No, pewnie można, ale nie miałabym na to ochoty. Nie można brać pieniędzy za coś, co 

background image

każdy przyzwoity człowiek powinien robić za darmo. Nie za często bywam w kościele, ale tyle to 

wiem. Więc - ponieważ sama właściwie nie mam celu - powie -działam sobie, że nie powinnam 

tak krytycznie oceniać Marka, Przechodził ciężki okres. 

I zostawił naprawdę solidny napiwek dla pani Wilkins. Kiedy wychodziliśmy, pomachała do nas 

i zawołała: - Bawcie się dobrze! 

Bawcie się dobrze. Serce we mnie zamarło. Nie chciałam się bawić. Nie z Markiem Leskowskim. 

Jedyną  osobą,  z  którą  chciałam  się  bawić,  był  Rob  Wilkins.  Pani  syn  Rob,  zgadza  się,  pani 

Wilkins?  To  jedyna  osoba,  z  którą  chcę  się  bawić.  Więc  może  pani  być  tak  dobra  i  nie  mówić 

mu, że widziała mnie pani dzisiaj wieczór z Markiem Leskowskim? Proszę. 

I  na  świętego  Piotra,  cokolwiek  się  stanie,  proszę  mu  nie  mówić  o  stoliku  zakochanych.  Na 

miłość boską, proszę nie wspominać o stoliku zakochanych. 

Tego, naturalnie, nie mogłam jej powiedzieć. Bo niby jak? 

Więc tylko pomachałam do niej, czując, jak ból przenika mnie na wskroś, i krzyknęłam: 

Dziękuję! 

O Boże. Byłam skończona. Starałam się o tym nie myśleć. 

Starałam  się  być  wesoła  i  rozszczebiotana  jak  Amber.  Poważnie.  Bez  względu  na  to,  jak 

wcześnie  musiała  wstać  rano  i  jak  paskudna  była  pogoda,  Amber  zawsze  promieniała  w  klasie 

radością. Amber naprawdę lubiła szkołę. Należała do tych dziewczyn, które budząc się co rano, 

mówią do swojego odbicia w lustrze: „Dzień dobry, słońce". 

Tak mi się w każdym razie wydawało. 

No i proszę, na dobre jej to nie wyszło. 

Więc o tym też próbowałam nie myśleć, kiedy Mark prowadził mnie do samochodu. Starałam się 

myśleć o weselszych rzeczach. 

Problem polegał na tym, że nie bardzo miałam o czym myśleć. 

Zwłaszcza o czymś weselszym. 

- Pewnie powinnaś wracać do domu? - spytał Mark, otwierając przede mną drzwiczki. 

- Taak - powiedziałam. - Mam kłopoty. Z powodu tej historii z Karen Sue Hankey. 

-  W  porządku  -  powiedział  Mark.  -  Ale  może  chciałabyś  wstąpić  na  minutkę  do  Moose?  Na 

shake'a albo coś takiego? 

Moose.  Czekoladowy  Moose.  To  taki  barek  z  lodami  naprzeciwko  kina  na  Głównej,  gdzie 

przychodzi  tylko  lepsze  towarzystwo.  Naprawdę.  My  z  Ruth  nie  byłyśmy  w  Moose  od  czasów 

background image

dzieciństwa,  bo  jak  wkroczyłyśmy  w  okres  dojrzewania,  zdałyśmy  sobie  sprawę,  że  tylko 

„lepszym" ludziom ze szkoły wolno tam bywać. Jeśli nie byłeś sportowcem czy cheerleaderką i 

odważyłeś pokazać się w Moose, wszyscy patrzyli na ciebie jak na zadżumionego. 

To  wcale  nie  było  takie  złe,  bo  lody  stamtąd  nie  dorównywały  lodom  z  Trzydziestu  Jeden 

Smaków, dalej na tej samej ulicy. A jednak, perspektywa pójścia tam w towarzystwie Marka 

 Leskowskiego... wydawała się jednocześnie niezwykła, odstręczająca i ekscytująca. 

Z  chęcią  -  powiedziałam  obojętnie,  tak  jakby  chłopcy  zapraszali  mnie  do  Moose  na 

okrągło we wszystkie dni tygodnia. 

- Może być shake. 

Z początku w Moose było trochę pustawo. Tylko Mark i ja, i kilka panienek, które spojrzały na 

mnie  krzywo,  kiedy  weszłam.  Odprężyły  się  jednak  na  widok  Marka  Leskowskiego  i  nawet 

zaczęły się uśmiechać. Był też Todd Mintz ze swoją paczką. Mruknął do mnie „cześć" i przybił 

piątkę z Markiem. 

Wzięłam  koktajl  miętowo-czekoladowy.  Mark  raczył  się  czymś,  co  miało  na  wierzchu  wiórki 

czekoladowe. Usiedliśmy przy stole, skąd widać było całą ulicę, aż do budynku sądu. Sądu oraz, 

nie  da  się  ukryć,  więzienia.  Za  więzieniem  zachodziło  mieniące  się  ciepłymi  barwami  słońce. 

Niesamowity widok. To był przepiękny zachód słońca ostatnich dni lata. Ale więzienie pozostało 

więzieniem. 

Więzieniem, do którego mógł trafić Mark - i podziwiać zachód słońca zza krat. 

Jemu  chyba  też  to  przyszło  do  głowy,  bo  oderwał  wzrok  od  widoku  za  oknem  i  zaczął  mnie 

wypytywać  o  szkołę.  O  szkołę,  wyobrażacie  sobie?  Musiał  być  nieźle  zdesperowany.  Gdybym 

nie  zorientowała  się  wcześniej,  że  nie  mamy  z  Markiem  nic  wspólnego,  teraz  straciłabym 

wszelkie złudzenia. 

Na  szczęście,  kiedy  opowiadałam  z  zapałem  o  zajęciach  poświęconych  ustrojowi 

administracyjnemu  Stanów  Zjednoczonych,  przed  barem  zatrzymał  się  samochód,  a  ludzie, 

którzy się z niego wysypali, zaczęli głośno wołać Marka po imieniu. 

Tylko  że,  jak  mi  się  wydawało,  wcale  nie  wyrażali  radości  na  jego  widok.  Byli  okropnie 

zdenerwowani. 

Och,  Boże!  -  To  była  Tisha  Murray  z  mojej  klasy.  Nadal  miała  na  sobie  strój  z 

uroczystości  żałobnej  -  należała  do  szkolnej  drużyny  cheerleaderek  -  ale  pompony  musiała 

background image

widocznie zostawić w samochodzie. - Och, Boże, tak się cieszę, że cię znaleźliśmy - wyrzuciła z 

siebie. - Szukaliśmy wszędzie. Słuchaj, trzeba się śpieszyć. To pilne! 

Mark zsunął się z ławy, zapominając o shake'u. 

- Co? - zapytał, chwytając Tishę za ramiona. - Co się stało? Do czego jestem wam potrzebny? 

- Nie ty! - krzyknęła Tisha. Zabrzmiało to brutalnie, ale chyba nie chciała być niegrzeczna. Była 

roztrzęsiona i nie zwracała uwagi na towarzyskie niuanse. - Ona. 

Wskazała palcem. Na mnie. 

Ty - zwróciła się do mnie. - Ty jesteś nam potrzebna. 

-  Ja?  -  O  mało  nie  spadłam  z  ławy.  Nigdy  dotąd  żadna  dziewczyna  ze  szkolnej  drużyny 

cheerleaderek  nie  wykazała  najmniejszego  zainteresowania  moją  osobą.  No,  z  wyjątkiem 

ostatnich dwóch dni, kiedy obrzydzały mi życie, obwiniając mnie o śmierć Amber. - Czego ode 

mnie chcecie? 

- Bo to się stało jeszcze raz! - wrzasnęła Tisha. - Ale tym razem to Heather. Porwał ją. Ten, kto 

zabił Amber, teraz porwał Heather! Musisz ją znaleźć. Słyszysz mnie?! Musisz ją znaleźć, zanim 

ją udusi! 

To  chyba  nie  jest  stosowne  zachowanie  -  dać  po  buzi  cheerleaderce.  Niestety,  właśnie  tak  się 

zachowałam.  Wpadła  przecież  w  histerię,  jasne?  Co  miałam  zrobić?  Z  perspektywy  muszę 

stwierdzić, że to jednak nie było najmądrzejsze. Jako jedyny skutek wywołało łzy. Nie tylko łzy, 

ale także dziecinny szloch. Mark musiał wydobyć relację o tym, co się stało, od Jeffa Daya, który 

miał znacznie uboższe słownictwo niż Tisha. 

Byliśmy  na  tej  tam  uroczystości  -  powiedział,  podczas  gdy  Tisha  łkała  w  ramionach 

Vicky  Huff,  jednej  z  Pomponek.  -Wiesz,  w  kamieniołomach.  Dziewczyny  wrzuciły  kupę 

wieńców i kwiatów, i takich tam do wody. Wszystko jak cholera... eee... symboliczne i w ogóle. 

Czy wspominałam już, że Jeff Day nie należy do wyróżniających się uczniów? 

A  potem  trzeba  było  się  zbierać  i  wszyscy  poszli  do  samochodów.  ..  wszyscy  poza 

Heather. Ona... po prostu zmyła się. 

- Co to znaczy „zmyła się"? - zapytał Mark. Jeff wzruszył masywnymi ramionami. 

- No wiesz, Mark, po prostu... się zmyła. 

- To nie do przyjęcia - stwierdził Mark. 

Nie byłam pewna, do czego dokładnie odnosiła się jego uwaga... do zniknięcia Heather, czy też 

do  tego,  że  Jeff  wzruszył  ramionami.  Kiedy  jednak  Jeff  wyjąkał:  „To  znaczy...  to  znaczy, 

background image

szukaliśmy, ale nie mogliśmy jej znaleźć", zrozumiałam, że Mark miał na myśli odpowiedź Jeffa. 

Fakt,  że  Jeff  usiłował  się  poprawić,  przypomniał  mi,  że  Mark,  jako  rozgrywający,  cieszył  się  u 

tych chłopaków pewnym autorytetem. 

- Ludzie tak nie robią, Jeff - powiedziałam. - Ludzie tak po prostu nie znikają. 

- Wiem - odparł Jeff z nieszczęśliwą miną. - Ale Heather zniknęła. 

-  Zupełnie  jak  na  tym  filmie  -  powiedziała  Tisha,  podnosząc  twarz  zalaną  łzami.  -  W  którym 

ludzie przepadają w lesie. To właśnie tak wyglądało. Heather była z nami, a po chwili już jej nie 

było.  Wołaliśmy  i  wołaliśmy,  i  szukaliśmy  wszędzie,  ale  to  było  tak,  jakby...  jakby  się 

rozpłynęła. Jakby złapała ją ta wiedźma. 

Patrzyłam na Tishę, unosząc brwi.     

- Mocno wątpię, Tisha - powiedziałam - żeby Heather zniknęła wskutek czarów 

-  Nie  -  powiedziała  Tisha,  wycierając  oczy  palcami  cienkimi  jak  patyczki.  Jako  najdrobniejsza 

dziewczyna  w  drużynie,  kończyła  zwykle  na  szczycie  triumfalnej  piramidy  albo  wylatywała  w 

powietrze, lądując bezpiecznie w ramionach czekających na nią w dole. -  Wiem,  że  to  nie była 

czarownica. Ale to był pewnie, no wiesz, wsiok. 

- Wsiok? - powtórzyłam. 

-  Tak.  Widziałam  film  o  tych  wsiokach,  którzy  mieszkali  w  górach  i  porwali  żonę  Michaela  J. 

Foksa  -  wiesz,  Tracy  Pollan.  Była  olimpijską  biatlonistką,  a  oni  ją  porwali  i  próbowali  zmusić, 

ż

eby nosiła im wodę i w ogóle. W końcu uciekła. 

Czasami nie bardzo wiem, na jakim świecie żyję. Naprawdę. 

Może,  jak  na  tym  filmie,  złapały  ją  jakieś  zwariowane  wsioki,  co  mieszkają  w  lasach 

niedaleko kamieniołomów. Wiesz, widziałam ich tam. Mieszkają w barakach, bez światła i wody, 

no,  mają  wychodki.  -  Tisha  ponownie  się  rozszlochała.  -  Na  pewno  upchnęli  ją  na  dnie 

wychodka! 

Musiałam oddać Tishy sprawiedliwość - wyobraźnię miała naprawdę bujną. 

Sprawdźmy,  czy  dobrze  zrozumiałam  -  powiedziałam.  -Uważasz,  że  jakiś  rąbnięty 

wieśniak, który mieszka w pobliżu kamieniołomów, porwał Heather i ukrył ją w toalecie? 

Słyszałem,  że  takie  rzeczy  się  zdarzają  -  odezwał  się  Jeff.  Zamiast  poprzeć  członka  swojej 

drużyny, Mark parsknął: 

To najgłupsza rzecz, jaką słyszałem. 

background image

Jeff  Day  należy  do  facetów,  którzy  za  taki  tekst  od  razu  walą  autora  pięścią  w  twarz.  Ale 

najwyraźniej  nie  wtedy,  kiedy  autorem  jest  Mark  Leskowski.  Jak  się  wydaje,  Jeff  w  Marku 

widział coś w rodzaju półboga. 

Przepraszam, stary - wymamrotał zawstydzony. 

Mark nie zwrócił na niego uwagi. 

- Czy któreś z was wezwało policję? - zapytał. 

- Oczywiście, że tak - oznajmił tonem urażonej godności inny piłkarz, Roy Hicks. 

-  Wszyscy  policjanci  z  biura  szeryfa  przyszli  do  kamieniołomów  -  wtrąciła  Tisha  -  i  pomagają 

szukać. Przyprowadzili nawet psy. A my przyjechaliśmy, żeby znaleźć ją. - Tisha, zdaje się, nie 

była  w  stanie  zapamiętać  mojego  imienia.  Co  w  tym  dziwnego?  Jak  dotąd  pozostawałam  tak 

dalece poza jej kręgiem towarzyskim, że byłam praktycznie niewidzialna... 

Chyba że chodziło o wyrwanie jej przyjaciół z rąk psychopatycznych wsioków. 

Musisz  ją  znaleźć  -  powiedziała  Tisha.  W  jej  wilgotnych  oczach  odbiły  się  ostatnie 

promienie słońca. - Błagam. Zanim... będzie za późno. 

No i proszę, jak mam przekonać Federalne Biuro Śledcze, że utraciłam moje specjalne zdolności, 

skoro nawet szkolne koleżanki nie chcą mi wierzyć? 

-  Posłuchaj,  Tisha  -  powiedziałam,  świadoma,  że  nie  tylko  Tisha,  ale  również  Mark,  Jeff  Day, 

Todd Mintz, Roy Hicks i kwiat cheerleaderek patrzą na mnie z nadzieją. - Ja nie... To znaczy, ja 

nie potrafię... 

- Proszę - szepnęła Tisha. - To moja najlepsza przyjaciółka. Jak ty byś się czuła, gdyby porwano 

twoją najlepszą przyjaciółkę? 

Cholera. 

Nawet  nie  chodziło  o  to,  że  żywiłam  jakieś  nieprzyjazne  uczucia  wobec  Heather  Montrose. 

Pewnie,  że  żywiłam,  ale  to  nie  miało  znaczenia.  Tylko,  wiecie,  ja  naprawdę  bardzo  chciałam 

ukryć swoje szczególne zdolności. 

A  z  drugiej  strony,  jeśli  Tisha  miała  rację,  w  okolicy  grasował  seryjny  zabójca.  Mógł  trzymać 

teraz  w  szponach  Heather,  tak  jak  parę  dni  wcześniej  trzymał  Amber.  Czy  mogłam  siedzieć 

bezczynnie i dopuścić, żeby dziewczyna zginęła? Nawet jeżeli była to Heather Montrose, którą, 

zaraz po Karen Sue Hankey darzyłam najmniejszą sympatią. Nie, nie mogłam. 

Straciłam  zdolność percepcji pozazmysłowej - powiedziałam  głośno, by później nikt nie 

mógł twierdzić, że się przyznałam. - Ale spróbuję. 

background image

Tisha ze świstem wypuściła powietrze. 

Och, dziękuję! - zawołała. - Dziękuję! 

Taak - powiedziałam. - Nieważne. Ale słuchaj, muszę mieć coś z jej rzeczy. 

-  Z  czyich  rzeczy?  -  Tisha  przechyliła  lekko  głowę,  wyglądała  teraz  jak  ptak.  Na  przykład  jak 

wróbel wpatrujący się w robaka. 

Tak. To ja. Ja byłam tym robakiem. 

Coś, co należy do Heather - wyjaśniłam powoli, żeby na pewno zrozumiała. - Masz może 

jej sweter albo coś takiego? 

Mam  jej  pompony!  -  Tisha  skoczyła  do  samochodu.  Todd  Mintz  patrzył  na  mnie 

okrągłymi oczami. 

-Więc tak ich znajdujesz? - zapytał. - Dotykając czegoś, co do nich należy? 

Tak - powiedziałam. - Aha. Mniej więcej. 

Tyle  że  to  nieprawda.  Rzeczywiście  od  tamtego  wiosennego  dnia,  kiedy  uderzył  mnie  piorun, 

odnalazłam  wielu  ludzi,  zgadza  się.  Ale  tylko  raz  miałam  wizję  na  jawie.  Poważnie.  W 

pozostałych przypadkach musiałam najpierw  zasnąć, aby, jak to ujął Douglas, oko  mojej duszy 

ujrzało miejsce pobytu zaginionej osoby. W ten właśnie sposób ujawniają się moje zdolności. We 

ś

nie. 

W  związku  z  tym  kariera  wróżki  nie  wchodzi  w  grę.  Nigdy  nie  zasiądę  w  namiocie  przed 

kryształową kulą, w turbanie na głowie. Nie potrafię przepowiadać przyszłości, tak samo jak nie 

potrafię  latać.  Jedyne,  co  potrafię  -  odkąd  trzasnął  mnie  piorun  -  to  odnajdywać  zaginionych 

ludzi, i to tylko we śnie. 

Z  wyjątkiem  tego  jednego  razu.  Jeden  raz,  gdy  mój  podopieczny  na  obozie  dal  drapaka, 

przytuliłam  jego  poduszkę  i  przeżyłam  olśnienie.  Naprawdę.  Miałam  najprawdziwszą  wizję  - 

zobaczyłam  dokładny  obraz  miejsca,  gdzie  przebywał  ten  dzieciak,  zobaczyłam  dzieciaka, 

zobaczyłam nawet, co robił. Siedział w jaskini i opychał się ciastkami, jeśli chcecie wiedzieć. 

Nie miałam zielonego pojęcia, czy gdy dostanę pompony Heather, też doznam olśnienia. Ale jeśli 

ten  sam  człowiek,  który  porwał  Amber,  uprowadził  również  Heather,  to  nie  mogłam  sobie 

pozwolić na czekanie do rana. 

Proszę!  -  Tisha  podbiegła  do  mnie,  wciskając  mi  do  rąk  dwie  wielkie  kule  połyskujące 

srebrem i bielą. - Znajdź ją, szybko. 

background image

Popatrzyłam  na  pompony.  Zdziwiłam  się,  że  są  takie  ciężkie.  Nic  dziwnego,  że  dziewczyny  z 

zespołu miały takie wyrobione mięśnie ramion. Myślałam, że to od tych akrobacji, ale to raczej 

od dźwigania pomponów. 

Eee, Tisha - powiedziałam, zdając sobie sprawę, że cała kawiarnia gapi się na mnie. - Nie 

mogę...  eee...  Chyba  muszę  wrócić  do  domu  i...  no  wiesz,  potrzebuję  spokoju.  Jak  coś  będę 

wiedziała, dam ci znać, dobrze? 

Tisha nie wydawała się specjalnie zachwycona, ale co miałam powiedzieć? Nie zamierzałam tam 

stać,  w  tym  tłumie,  i  wąchać  pomponów  Heather  (w  ten  sposób  znalazłam  Shane'a.  To  znaczy 

wdychając zapach jego poduszki, nie pomponów). 

Mark, na szczęście, jakby rozumiał i ujmując mnie za łokieć, powiedział: 

Powinienem zabrać cię do domu. 

Tak więc, pod czujnym okiem licznych przedstawicieli elity towarzyskiej Liceum Erniego Pyle'a, 

Mark Leskowski odprowadził mnie do bmw, troskliwie usadowił na miejscu, następnie usiadł za 

kierownicą i powoli ruszył w stronę mojego domu. 

Jechał wolno nie dlatego, że nie chciał, aby nasz wspólny wieczór dobiegł końca, tylko dlatego, 

ż

e cały czas gadał. Chyba trudno mu było w takich warunkach przyspieszać. 

- Rozumiesz, co to znaczy, prawda? - zapytał. - Jeśli Heather rzeczywiście została porwana - jeśli 

ten  sam  człowiek,  który  zabił  Amber,  porwał  także  Heather  -  to  chyba  nie  mogą  mnie  już 

podejrzewać, prawda? Bo byłem z tobą przez cały czas. Prawda? Zgadza się? Ci z FBI nie mogą 

twierdzić, że mam z tym coś wspólnego. 

-  Zgadza  się  -  przyznałam,  patrząc  na  pompony  Heather.  Uda  się?  Zdołam  ją  odnaleźć?  Nie 

robiłam  sobie  wielkich  nadziei,  ale  zamknęłam  oczy,  zanurzyłam  palce  w  pierzaste  pasma  i 

spróbowałam się skupić. 

- A zanim spotkałem się z tobą - mówił dalej Mark - byłem z nimi. Przyjechałem do ciebie prosto 

ze  spotkania  z  nimi.  To  znaczy  z  tymi  z  FBI.  Więc  nie  miałbym  okazji  porwać  Heather.  Była 

daleko, w kamieniołomach, ze wszystkimi. I ta kelnerka. Widziała mnie z tobą. 

- Zgadza się. - Przy tej paplaninie trudno mi się było skoncentrować. 

- Och, no dobra. Poczekam, aż wrócę do domu i tam spróbuję, w ciszy i spokoju. 

Ale  wyszło  inaczej.  Bo  na  ganku  przed  domem  siedzieli  moi  rodzice,  uśmiechając  się  ponuro. 

Czekali na mnie. 

Znowu wpadłam! 

background image

- To twoi rodzice? - zapytał Mark, wjeżdżając na podjazd. 

- Tak - potwierdziłam, przełykając ślinę. Byłam nieżywa ze strachu. 

-Wydają się mili. 

Mark  pomachał  im  ręką,  kiedy  wysiadł.  Potem  okrążył  samochód,  żeby  otworzyć  drzwiczki 

przede mną. Jedno trzeba Markowi przyznać: był dżentelmenem w każdym calu.  

Dzień dobry, państwo  Mastriani!  - zawołał. - Mam nadzieję, że nie  mają  mi państwo za 

złe,  że  zabrałem  państwa  córkę  na  małą  przekąskę.  Starałem  się  odstawić  ją  jak  najszybciej  do 

domu, bo przecież jest szkoła. 

No, no. Czy Mark nie zdawał sobie sprawy, że trochę przesadza? Moi rodzice, bądź co bądź, nie 

są głupcami. 

Mama  i  tata  po  prostu  tam  siedzieli  -  mama  na  huśtawce,  tata  na  schodkach  -  i  patrzyli,  jak 

wynurzam  się  z  bmw.  Nigdy  nie  widziałam,  żeby  byli  tacy  zmartwieni.  To  był  koniec.  Już  nie 

ż

yłam. 

No  cóż,  było  mi  bardzo  miło  państwa  poznać,  państwo  Mastriani  -  powiedział  Mark. 

Roztaczając urok, który pozwala mu tak skutecznie przewodzić drużynie na boisku, dodał: -Chcę 

państwu powiedzieć,  że  wiele razy jadałem z ogromną przyjemnością w  państwa  restauracjach. 

Są wspaniałe. Mój tata, zaskoczony, wyjąkał: 

Eee, dziękuję, chłopcze. Do mnie Mark powiedział: 

Dziękuję, Jessico, za to, że byłaś takim dobrym słuchaczem. Tego mi było trzeba. 

Nie pocałował mnie ani nic. Uścisnął moją rękę, tę, w której nie trzymałam pomponów, mrugnął 

okiem, wsiadł do samochodu i odjechał. 

Stałam twarzą w twarz z plutonem egzekucyjnym. Rany, to śmieszne. Mam przecież szesnaście 

lat. Jestem prawie dorosła. Jeśli mam ochotę palnąć jakąś dziewczynę w twarz, potem udać się na 

przyjemną kolację z rozgrywającym drużyny piłkarskiej, to jest to moje święte prawo... 

Mamo,  tato,  posłuchajcie.  Mogę  to  wyjaśnić...  -Jessico  -  powiedziała  mama,  podnosząc 

się z huśtawki. - 

- Gdzie jest twój brat? 

Zamrugałam  oczami.  Słońce  już  zaszło  i  ledwo  mogłam  dojrzeć  w  mroku  ich  twarze.  Ale  z 

uszami nie miałam żadnych problemów. Mama pytała mnie o brata. Nie o to, gdzie ja byłam. 

Czy to możliwe, żeby nie mieli mi za złe tego wyjścia? 

background image

-  To  znaczy,  Douglas?  -  zapytałam  głupio,  ponieważ  nadal  nie  mogłam  uwierzyć,  że  mi  się 

upiekło. 

-  Nie  -  odparł  ojciec  ironicznie.  Chyba  nie  był  aż  tak  bardzo  zmartwiony,  skoro  nie  stracił 

poczucia  humoru.  -  Twój  brat,  Michael.  Jess,  pewnie,  że  chodzi  nam  o  Douglasa.  Kiedy  go 

widziałaś ostatnio? 

Nie wiem. Chyba rano. 

-  O  Boże!  -  Mama  zaczęła  chodzić  nerwowo  tam  i  z  powrotem.  -Wiedziałam.  Uciekł.  Joe, 

dzwonię na policję. 

- Toni, on ma dwadzieścia lat - powiedział ojciec. - Jeśli chce, może sobie wyjść. Prawo tego nie 

zabrania. 

-Ale lekarstwo! - krzyknęła mama. - Skąd mamy wiedzieć, czy wziął lekarstwo przed wyjściem? 

Tata wzruszył ramionami. 

Lekarz mówił, że bierze je regularnie. 

Ale  czy  na  pewno  wziął  dzisiaj?  Dzwonię  na...  Wszyscy  usłyszeliśmy  to  jednocześnie. 

Gwizd. Ktoś, pogwizdując, zbliżał się Lumley Lane. 

Nie  miałam  wątpliwości,  kto  to  taki.  Douglas  zawsze  gwizdał  najlepiej  z  całej  rodziny.  To 

właśnie  on  przekazał  mi  tę  umiejętność.  Jak  dotąd,  byłam  w  stanie  zagwizdać  jedynie  parę 

popularnych  piosenek,  za  to  Douglas  wygwizdywał  całe  utwory  symfoniczne,  a  przy  tym  nie 

robił wyraźnych przerw na zaczerpnięcie oddechu. 

Kiedy  wszedł  w  krąg  światła  lampy  na  ganku,  którą  mama  właśnie  włączyła,  zatrzymał  się 

zdezorientowany. W ręce trzymał torbę ze sklepu z komiksami. 

Hej - odezwał się. - Co się dzieje? Rodzinne zebranie? I zaczęliście beze mnie? 

Mama stała na ganku, mrucząc coś pod nosem. Tata westchnął, podnosząc się ze schodków. 

Widzisz, Toni - zwrócił się do mamy. - Mówiłem, że wszystko w porządku. Chodźmy do 

ś

rodka. Chcę obejrzeć mecz. 

Mama odwróciła się bez słowa. Spojrzałam na Douglasa, potrząsając głową. 

- Normalnie - oświadczyłam - byłabym wkurzona, że tak po prostu gdzieś polazłeś, nie mówiąc, 

dokąd i kiedy wrócisz. Ale ponieważ ze zmartwienia o ciebie zapomnieli wściec się na mnie, tym 

razem ci wybaczam. 

- Dzięki - powiedział Douglas. - To bardzo ładnie z twojej strony. 

Razem weszliśmy po schodkach. Douglas zauważył, że niosę pompony. 

background image

- O rany, Jess! Chcesz zostać cheerleaderką? 

- Nie - odparłam, wzdychając. - Raczej wróżką. 

Nie  udało  się,  oczywiście.  Z  tymi  pomponami.  Wielkie,  żałosne  nic...  i  trochę  puchu  w  nosie, 

kiedy zaczęłam je wąchać. 

Ciekawe, dlaczego udało mi się wtedy z poduszką Shane'a, a z pomponami Heather nie. 

Może dlatego, że lubiłam Shane'a i czułam się za niego odpowiedzialna? 

Ale Heather? Taak, specjalnie za nią nie przepadałam. Ani nie czułam się odpowiedzialna za jej 

zaginięcie. 

Więc  dlaczego  nie  mogłam  zasnąć?  Jeśli  miałam  czyste  sumienie  w  związku  z  Heather,  to 

dlaczego leżałam po ciemku, gapiąc się w sufit? 

Rany, nie wiem. Może to z powodu tych wszystkich telefonów z pytaniami, dlaczego jej jeszcze 

nie  znalazłam.  Zdaje  się,  że  cała  reprezentacja  sportowa  -  z  wyjątkiem  Amber  i  Heather,  rzecz 

jasna - dzwoniła do mnie tego wieczoru. Moja mama, która już wcześniej była trochę wytrącona 

z równowagi - wiecie, ta sprawa z Karen Sue Hankey, a potem samodzielna wyprawa Douglasa 

w wielki świat - oznajmiła, że wyłączy telefon, jeśli jeszcze raz usłyszy dzwonek. 

Nie byłoby źle, bo miałam już po dziurki w nosie informowania ludzi, że nic nie wiem. A prawdę 

mówiąc,  nie  przyjmowali  tego  najlepiej.  Uważali,  zdaje  się,  że  po  prostu  nie  chcę  skorzystać  z 

moich niezwykłych zdolności, bo nie mam ochoty pomóc dziewczynie, której nie lubię. 

-  Niemożliwe  -  odparła  Ruth,  kiedy  do  niej  zadzwoniłam,  żeby  się  pożalić.  -  Tego  ci  nie 

powiedzieli. 

-  Owszem,  powiedzieli.  Tisha  wyraziła  się  wprost.  „Jess,  jeśli  masz  do  nas  pretensje  o  to,  co 

Heather  ci  powiedziała,  to  zwracam  ci  uwagę,  że  dwa  lata  z  rzędu  wchodziła  do  komisji 

sędziowskiej  na  zjazdach  absolwentów,  więc  wypadałoby,  abyś  potraktowała  tę  sprawę 

poważnie". 

Ruth na to: 

- Tisha Murray nie ułożyła takiego długiego zdania. 

- Dobra - powiedziałam. - Wiesz, o co mi chodzi. 

A  więc,  jak  się  domyślam,  Mark  jednak  nie  zabił  Amber.  -Usłyszałam  znajomy  zgrzyt. 

Ruth,  jak  zwykle,  piłowała  paznokcie  w  czasie  rozmowy.  -  Skoro  był  z  tobą,  kiedy  Heather 

zniknęła... 

- Chyba tak - zgodziłam się. 

background image

- Co oznacza, no, wiesz. Jest akceptowalny.  

Jest nie tylko akceptowalny - powiedziałam. - To przystojniak. I myślę, że mu się nawet 

podobam.  –  Opowiedziałam  Ruth  o  tym,  jak  Mark  ścisnął  mnie  za  rękę  i  mrugnął,  zostawiając 

mnie  następnie  na  pastwę  rodziców.  Nie  wspomniałam  o  tym,  że  Markowi  chodziło  zapewne 

wyłącznie o wywołanie dobrego wrażenia. To by się Ruth nie spodobało. 

-Jejku - mruknęła. - Gdybyś zaczęła chodzić z rozgrywającym drużyny, to wyobrażasz sobie, na 

jakie  imprezy  by  cię  zapraszano?  Jess,  mogłabyś  nawet  ubiegać  się  o  tytuł  królowej  zjazdu 

absolwentów. Może nawet byś wygrała. Gdybyś zapuściła włosy. 

- Nie za dużo naraz - powiedziałam. - Najpierw muszę dowieść, znajdując mordercę, że nie zabił 

swojej poprzedniej dziewczyny. I jeszcze jedno. Co z Robem? 

- Co z Robem? - powtórzyła Ruth. - Jess, on cię totalnie zlekceważył,  może nie?  Wróciłaś całe 

trzy dni temu, a on nawet nie zadzwonił. Zapomnij o tym dziwadle. Zacznij chodzić z gwiazdą 

futbolu. Nigdy za nic nie siedział. 

-Jak dotąd - mruknęłam. 

Jess, on tego nie zrobił. Porwanie Heather to ostateczny dowód. 

Coś pstryknęło i odezwał się Skip: 

Halo? Halo? Kto jest na linii? 

Skip - syknęła Ruth z ledwie tłumioną wściekłością. - To ja rozmawiam przez telefon. 

Ach, tak? - nie ustępował Skip. - A z kim? 

Z  kim,  z  kim!  -  wybuchnęła  Ruth.  -  Rozmawiam  z  Jess,  jasne?  Rozłącz  się.  Za  minutę 

kończę. 

Cześć, Jess - powiedział Skip zamiast się rozłączyć. 

Cześć, Skip - odparłam. - Dziękuję jeszcze raz za podwiezienie dziś rano. 

-Jess! - ryknęła Ruth. - Nie zachęcaj go! 

Chyba lepiej już skończę - powiedział Skip. - Na razie, Jess. 

- Cześć, Skip. Pstryknęło i Skip umilkł. 

- Musisz coś z tym zrobić - powiedziała Ruth. 

-  Jeju,  Ruth,  nie  martw  się.  Nic  się  nie  dzieje.  -Właśnie,  że  się  dzieje.  On  się  w  tobie  kocha. 

Mówiłam ci, żebyś tyle z nim nie grała na wideo. 

Miałam  ochotę  zapytać,  co  lepszego  miałam  do  roboty,  skoro  jej  nigdy  nie  było,  ale  się 

powstrzymałam. 

background image

No to co teraz zrobisz? - zapytała Ruth. 

-  Nie  wiem.  Pewnie  położę  się  spać.  Rano  powinnam  coś  wiedzieć.  To  znaczy,  gdzie  jest 

Heather. 

- Powinnaś - powiedziała Ruth. - Wiesz, jak dotąd nigdy nie starałaś się odnaleźć kogoś, kogo nie 

lubisz. Może to działa tylko wtedy, kiedy nie czujesz antypatii. 

-  Boże  -  westchnęłam,  zanim  odłożyłam  słuchawkę.  -  Oby  nie!  Mam  nadzieję,  że  działa 

niezależnie od moich sympatii. 

Niestety  wyglądało  na  to,  że  nie.  Kiedy  się  obudziłam,  nie  pamiętałam  nawet,  że  mam  znaleźć 

Heather. Pomyślałam tylko: „Co to było?" 

Bo  nie  obudził  mnie  ani  dźwięk  budzika,  ani  świergot  ptaków  za  oknem  sypialni,  tylko 

mechaniczny warkot. 

Słowo  daję.  Otworzyłam  oczy,  ale  zamiast  porannego  słońca  zalewającego  pokój  zobaczyłam 

szary mrok. Spojrzałam na zegarek i zrozumiałam, dlaczego. Była druga w nocy. 

Dlaczego  obudziłam  się  o  drugiej?  Nigdy  nie  budzę  się  w  środku  nocy  bez  powodu.  Sypiam 

zdrowo.  Mike  żartował,  że  przez  miasto  mógłby  się  przewalić  huragan,  a  ja  bym  się  nawet  nie 

przewróciła na drugi bok. 

Potem znowu usłyszałam jakiś dźwięk, jakby grad walił w okno. 

Ale to nie był grad, tylko drobne kamyki. Ktoś rzucał kamykami w moje okno. 

Odrzuciłam  kołdrę,  zastanawiając  się,  kto  to  może  być.  Czyżby  przyjaciele  Heather  koniecznie 

chcieli się ze mną zobaczyć? Ale skąd by mieli wiedzieć, że mój pokój ma okna wychodzące na 

ulicę i że jest na poddaszu. 

Chwiejnym  krokiem  podeszłam  do  jednego  z  okien  i  spojrzałam  przez  zasłonkę.  Ktoś  stał  na 

dole. Księżyca prawie nie było, ale przy tej odrobinie światła, jakie dawał, zobaczyłam wysoką i 

zdecydowanie męską postać - szerokość ramion wykluczała dziewczynę. 

Który  ze  znajomych  chłopaków  rzucałby  kamykami  w  moje  okno  w  środku  nocy?  Czy  ktoś  w 

ogóle miał pojęcie, gdzie są okna mojego pokoju? 

A potem zrozumiałam. 

Skip! - syknęłam w stronę postaci na podwórku. - Co ty, do diabła, wyprawiasz? Idź do 

domu! 

Postać uniosła głowę i syknęła w moją stronę: 

Kto to jest Skip? 

background image

Odskoczyłam od okna. To nie był Skip. Absolutnie nie. 

Rozdygotana  stałam  na  środku  pokoju,  nie  wiedząc,  co  robić.  To  mi  się  nigdy,  jak  dotąd,  nie 

zdarzyło.  Nie  należałam  do  dziewczyn,  którym  chłopcy  rzucają,  co  wieczór  żwirem  w  okno. 

Może dla Claire Lippman to było coś powszedniego, ale nie dla mnie. 

Mastriani! - zawołał głośnym, scenicznym szeptem. Nie mógł, oczywiście, obudzić moich 

rodziców, bo ich pokój znajdował się daleko, po przeciwnej stronie domu. Mógł jednak obudzić 

Douglasa,  którego  okna  wychodziły  na  dom  Abramowitzów,  a  Douglas  miał  lekki  sen.  Nie 

chciałam,  żeby  się  obudził  i  stwierdził,  że  jego  siostrzyczka  ma  jakiegoś  nocnego  gościa.  Kto 

wie, mogłoby się to skończyć kolejnym nawrotem choroby. 

Podeszłam znów do okna i zawołałam cicho: 

Stój tam! Zaraz zejdę. 

Dlatego  nie  zadzwonił  ani  nie  zjawił  się  osobiście.  Pewnie  również,  dlatego,  że  sama  go 

prosiłam, żeby mnie nie odwiedzał - ze względu na rodziców i w ogóle. 

Spojrzałam na niego uszczęśliwiona. Czułam, jak ogarnia mnie fala ciepłych uczuć. Dopóki nie 

zapytał: 

No więc kto to taki, ten chłopak? Jejku. 

Temperatura moich uczuć spadła. 

Chłopak? - powtórzyłam, grając na zwłokę. Jakaś część mojej duszy śpiewała: „Rany, on 

jest  zazdrosny!  To  działa,  Ruth,  to  naprawdę  działa",  podczas  gdy  inna  zauważyła  przytomnie: 

„Hej,  najpierw  nalega,  żebyście  ze  sobą  nie  chodzili,  a  teraz  robi  problemy,  bo  spotykasz  się  z 

kimś  innym?  Powiedz  mu,  żeby  się  odczepił",  trzeciej  zaś  było  przykro,  że  go  zraniła,  jeśli 

rzeczywiście  poczuł  się  zraniony,  czego  nie  dało  się  jednoznacznie  stwierdzić,  bo  zarówno  ton 

jego głosu, jak i wyraz twarzy wydawały się obojętne. 

Jednoznacznie obojętne. 

Taak - powiedział Rob. - Ten, z którym widziała cię moja mama. 

A, ten chłopak - powiedziałam. - To tylko, eee, Mark. 

Mark?  -  Rob  wyjął  rękę  z  kieszeni  i  przejechał  palcami  po  wilgotnych  włosach.  -  I  co? 

Podoba ci się? Ten Mark? 

Och,  Boże.  Nie  do  wiary,  że  odbywałam  tego  rodzaju  rozmowę.  W  końcu  to  nie  ja  byłam 

notowana,  prawda?  To  nie  ja  uważałam,  że  nie  powinniśmy  się  spotykać.  To  właśnie  Rob  nie 

chciał popełniać wykroczenia, umawiając się z małoletnią, chociaż jest ode mnie starszy tylko o 

background image

dwa lata, a ja jestem wyjątkowo dojrzała jak na swój wiek. A teraz denerwował się, bo spotkałam 

się  z  kimś  innym  -  kto,  nawiasem  mówiąc,  był  dokładnie  w  jego  wieku,  ale  nie  figurował  w 

kartotece policyjnej? 

Jak dotąd, w każdym razie. 

Ż

ałowałam, że Ruth nie może być świadkiem tej sceny. Klasyka. 

Z  drugiej  strony,  rzecz  jasna,  czułam  okropne  wyrzuty  sumienia.  Gdybym  miała  wybierać 

między pójściem na pizzę w towarzystwie Marka Leskowskiego a udaniem się na śmietnisko w 

celu  wygrzebywania  zużytych  części  samochodowych  w  towarzystwie  Roba,  wybrałabym 

ś

mietnisko. Bez wahania. 

Dlatego w chwilę później zdałam sobie sprawę, że dłużej nie wytrzymam. Tak, złamałam zasady. 

Zniszczyłam wyniki ciężkiej pracy, wysiłek  włożony  w nie  dzwonienie do niego, nie-uganianie 

się za nim, w przekonanie go, że podoba mi się ktoś inny. Powiedziałam: 

To  nie  tak,  jak  myślisz.  To  jego  dziewczynę  znaleziono  martwą  w  niedzielę.  Poszłam  z 

nim, żeby, no wiesz, po prostu porozmawiać. Federalni dobierają mu się do skóry, więc nieźle się 

rozumiemy. 

Obie  dłonie  Roba  wystrzeliły  z  kieszeni  i  wylądowały  na  moich  ramionach.  W  następnej 

sekundzie zaczął mną potrząsać, i to mocno. 

-  Mark  Leskowski?  -  zapytał.  -  Wyszłaś  z  Markiem  Leskowskim?  Czyś  ty  zgłupiała?  Chcesz, 

ż

eby i ciebie znaleźli martwą? 

- Nie - powiedziałam w przerwie między wstrząsami. - On tego nie zrobił. 

- Bzdura! - Rob przestał mną trząść. - Wszyscy wiedzą, że to on. Wszyscy poza tobą, jak widzę. 

- Cicho! Obudzisz rodziców - syknęłam. - Tylko tego mi brakowało, żeby moi rodzice zobaczyli 

mnie w środku nocy z... 

-Ja - przerwał mi Rob - przynajmniej nie jestem mordercą. 

- Mark też nie - powiedziałam. 

- Ty tak twierdzisz. 

Nie, wszyscy tak twierdzą. Rob, wiem, że on nie zabił Amber, bo kiedy byliśmy razem, 

zniknęła kolejna dziewczyna, Heather... 

Przerwałam,  gwałtownie  łapiąc  powietrze.  Jakby  mnie  ktoś  uszczypnął.  Uszczypnął?  Raczej 

uderzył. 

background image

- Co się dzieje? - zaniepokoił się Rob, chwytając mnie za rękę. Zapomniał o złości. - Co ci jest, 

Jess? Źle się czujesz? 

-  Ja  czuję  się  dobrze  -  powiedziałam,  kiedy  już  mogłam  oddychać  normalnie.  -  Ale  Heather 

Montrose nie. 

Wiedziałam. Teraz wiedziałam na pewno. Bo kiedy wymówiłam jej imię, przypomniałam sobie 

sen, z którego obudził mnie Rob, rzucając kamykami. 

Sen? Co ja mówię? Koszmar. 

I nie był to senny koszmar. To był koszmar na jawie. To wszystko działo się naprawdę. 

Chodź - powiedziałam do Roba, zbiegając po schodkach na podwórko. - Musimy do niej dotrzeć, 

zanim będzie za późno. 

Do kogo? - Rob biegł za mną, zupełnie zbity z tropu. 

Heather  -  wyjaśniłam,  zatrzymując  się  przy  dereniu  u  końca  podjazdu.  -  Heather 

Montrose.  To  ta  dziewczyna,  która  zniknęła  dzisiaj  po  południu.  Chyba  wiem,  gdzie  jest. 

Musimy ją znaleźć, zanim... 

- Zanim co? Przełknęłam ślinę. 

- Zanim on wróci. 

-  Zanim  kto  wróci?  Jess,  co  zobaczyłaś?  Zadrżałam,  chociaż  na  dworze  było  całkiem  ciepło. 

Trzęsłam się na wspomnienie snu o Heather. 

Rob zadał dobre pytanie. Co ja właściwie zobaczyłam? Niewiele. Głównie ciemność. 

Przeraziło mnie raczej to, co czułam. A to, co czułam, na pewno czuła teraz Heather. 

Zimno. Bardzo, bardzo zimno. 

Wilgoć. Ciasnota. Ból. Okropny ból. 

I strach, że on wróci. Strach, to właściwie mało powiedziane. Śmiertelne przerażenie. Ścinająca 

krew w żyłach groza, jakiej nigdy nie doznałam. To znaczy, jakiej Heather nigdy nie doznała. 

Nie. Jakiej nie doznałyśmy nigdy przedtem. 

-  Musimy  jechać  -  jęknęłam,  wbijając  palce  w  jego  ramię.  Dobrze,  że  mam  krótkie  paznokcie, 

inaczej Rob też poczułby ból. - Szybko! 

- W porządku. - Rob delikatnie rozgiął mi palce i wziął moją rękę w swoją ciepłą dłoń. - Dobrze, 

już. Chcesz ją odnaleźć? Dobrze, znajdziemy ją. Chodź, mój motor jest tam dalej. 

Kiedy  podeszliśmy  do  motocykla,  Rob  otworzył  bagażnik  z  tyłu  i  wręczył  mi  zapasowy  kask 

oraz  strasznie  sfatygowaną  skórzaną  marynarkę.  Zawsze  to  ze  sobą  woził,  razem  z  takimi 

background image

dziwnymi  rzeczami,  jak  latarka,  narzędzia,  butelki  z  wodą,  a  także,  z  tajemniczych  dla  mnie 

powodów, pudełko truskawkowych batoników NutriGrain. Może po prostu je lubił. 

Dobrze - odezwał się, kiedy zajęłam miejsce za jego plecami. - Gotowa? 

Skinęłam głową. Bałam się, że jeśli otworzę usta, zacznę krzyczeć. Bo Heather chciała krzyczeć. 

Ale nie mogła. Była zakneblowana. 

Hej, Mastriani? - powiedział Rob. 

Odetchnęłam głęboko. W porządku. Wszystko w porządku. To się działo z Heather, nie ze mną. 

Taak? - odparłam drżącym  głosem. Objęłam Roba w pasie. Czułam, jak bije jego serce. 

Starałam  się  skoncentrować  raczej  na  tym,  a  nie  na  odgłosie  spadających  kropli,  jedynym 

dźwięku, jaki słyszała Heather. 

- Dokąd jedziemy? 

- Och - powiedziałam. - Ka-kamieniołom Pike'a. 

Rob kiwnął głową. W sekundę później Indiana zaryczał i ruszyliśmy. 

W  innych  okolicznościach,  oczywiście,  przejażdżka  motocyklem  przy  świetle  księżyca  w 

towarzystwie Roba Wilkinsa odpowiadałaby moim wyobrażeniom raju na ziemi. Nie owijając w 

bawełnę: zawsze tak było. Od tamtego dnia, kiedy po odsiadce zaproponował mi podwiezienie, 

nie  wiedząc,  naturalnie,  że  jestem  dopiero  w  drugiej  klasie  i  nigdy  dotąd  nie  umówiłam  się  na 

randkę. Kiedy odkrył prawdę, było już za późno. Wpadłam po uszy. 

Łudzę  się,  że  on  czuje  to  samo.  Wiecie,  jego  reakcja  na  wiadomość,  że  wyszłam  z  innym 

chłopakiem, może wskazywać, że darzy mnie czymś więcej niż uczuciem przyjaźni. 

Nie cieszyło mnie to ani trochę. Domyślacie się dlaczego? Bo widziałam, co nas czeka na końcu. 

To jest, na końcu drogi. 

Nie spotkaliśmy ani jednego samochodu. Dopiero przy skręcie do kamieniołomów zobaczyliśmy 

wóz  patrolowy  z  włączonym  wewnątrz  światłem.  Policjant  studiował  jakieś  papiery.  Rob 

odruchowo zwolnił  - nie  miał ochoty na  mandat  za przekroczenie  prędkości - ale nie zatrzymał 

się. Jego nieufność wobec przedstawicieli prawa niemal dorównuje mojej, tyle że poznał ich od 

podszewki, więc ma lepsze powody. 

Kiedy odjechaliśmy kawałek dalej, Rob zatrzymał się i nie wyłączając silnika, zapytał: 

Chcesz go poprosić o pomoc? 

-Jeszcze nie - powiedziałam. - Chciałabym raczej... chcę się najpierw upewnić. 

Mimo że byłam pewna. Na nieszczęście, nie miałam żadnych wątpliwości. 

background image

W porządku - powiedział Rob. - A teraz dokąd? Wskazałam gęsty las z boku drogi. Gęsty, 

ciemny, z pozoru 

niedostępny las. 

Ś

wietnie - powiedział Rob bez entuzjazmu i ruszył dalej. 

Jechaliśmy  powoli.  Miękkie  podłoże  z  gnijących  liści  i  sosnowych  igieł  oraz  gęsto  rosnące 

drzewa utrudniały jazdę. Podciągnęłam rękaw Robowej kurtki i wskazywałam ręką, kiedy trzeba 

było zmienić kierunek. 

Nie pytajcie mnie, skąd wiedziałam, którędy jechać. Nigdy nie potrafiłam znaleźć drogi na mapie 

i dwa razy oblałam egzamin na prawo jazdy. I Bóg świadkiem, nigdy przedtem nie byłam w tym 

lesie.  W  przeciwieństwie  do  Claire  Lippman,  nie  wolno  mi  było  pływać  w  kamieniołomach  i 

nigdy  tam  nie  zawędrowałam.  Pływania  w  kamieniołomach  zabraniano  nie  bez  powodu.  W 

ciemnej,  nieprzejrzystej  wodzie  czaiły  się  liczne  niebezpieczeństwa:  porzucony  sprzęt 

gospodarczy, sterczące pręty, ostre krawędzie blach oraz akumulatory samochodowe, z których z 

wolna przenikał kwas i zatruwał wody gruntowe hrabstwa. 

Istny raj, co? 

Ale  mimo  że  nigdy  tu  nie  byłam,  czułam  się  tak...  jakbym  była.  Oko  mojej  duszy,  jak  by 

powiedział Douglas, widziało już wszystkie te miejsca. Dokładnie wiedziałam, jak jechać. 

A jednak zdziwiłam się, kiedy wyjechaliśmy na drogę. To nawet nie była, ściśle mówiąc, droga, 

raczej  pasmo  ubitej  ziemi,  po  której  przed  dziesiątkami  lat,  dzień  w  dzień,  przejeżdżał  ciężki 

sprzęt  do  wybierania  wapienia.  Teraz  zostały  jedynie  porośnięte  trawą  koleiny.  Prowadziły  do 

brudnego,  opuszczonego  domu,  o  ciemnych  i  powybijanych  oknach,  z  tablicą  ostrzegawczą  na 

drzwiach. 

Dałam Robowi znak, żeby się zatrzymał. Siedzieliśmy, gapiąc się na dom w świetle reflektora. 

Ż

arty sobie robisz? - spytał Rob. 

Nie - powiedziałam. Zdjęłam kask. - Ona tam jest. Gdzieś w środku. 

Rob ściągnął swój kask i przez chwilę przyglądał się domowi w milczeniu. Nie dobiegał z niego 

ż

aden dźwięk - z lasu zresztą też nie - poza ćwierkaniem cykad i pohukiwaniem sów od czasu do 

czasu. 

Ona jest martwa? - zapytał Rob. - Czy żyje? 

- Żyje - powiedziałam. Przełknęłam ślinę. - Tak myślę. -Jest tam jeszcze ktoś? 

- Nie... nie wiem. 

background image

Rob  milczał  chwilę.  Potem  zsiadł  z  motocykla.  Podszedł  do  schowka  z  tyłu  i  zaczął  w  nim 

grzebać.  W  świetle  reflektora  i  bladej  poświacie  chudego  księżyca  zobaczyłam,  jak  wyciąga 

latarkę i coś jeszcze. 

Klucz francuski. 

Nie  zaszkodzi  -  stwierdził.  -  Na  wszelki  wypadek.  Skinęłam  głową,  choć  wątpię,  żeby 

dostrzegł ten gest. 

Dobrze - powiedział, zatrzaskując wieko i odwracając się twarzą do mnie. - Zrobimy tak. 

Pójdę  się  rozejrzeć.  Jeśli  nie  wrócę  w  ciągu  pięciu  minut  -  weź  mój  zegarek  -  wsiądziesz  na 

motor i pojedziesz po tego glinę, którego widzieliśmy. Rozumiesz? 

Wzięłam zegarek, ale potrząsnęłam przecząco głową. 

Nie. Idę z tobą. 

Twarz Roba wyrażała, jeśli dobrze widziałam, skrajne niezadowolenie. 

- Mastriani - powiedział. - Poczekaj tutaj. Nic mi się nie stanie. 

-  Nie  chcę  czekać.  -  Nie  mogłam  pozwolić,  żeby  zrobił  to  za  mnie.  Miałam  wizję.  To  ja 

powinnam wejść to tego okropnego domu i sprawdzić, na ile ta wizja odpowiada prawdzie. -Chcę 

iść z tobą. 

Jess, proszę, zostań. 

Idę z tobą. - Ku mojemu zaskoczeniu głos mi się załamał. Naprawdę. Tak jak głos Tishy, 

kiedy wpadła w histerię przed Chocolate Moose. 

Rob na szczęście nie zwrócił uwagi, a przynajmniej nie dał po sobie poznać. 

-Jess, zostaniesz przy motocyklu. Koniec, kropka. 

A  jeśli  oni  wrócą  -  jeśli  nie  ma  ich  w  środku  -  i  zastaną  mnie  tutaj  samą?  -  spytałam 

drżącym głosem. 

Tak naprawdę wcale się tego nie bałam. Zresztą byłam pewna, że w razie czego zdołam zwiać na 

indianie, który w parę sekund przyspieszał od zera do sześćdziesiątki. 

Moje  pytanie  jednak  wywarło  pożądany  efekt.  Rob  westchnął,  zawiesił  sobie  klucz  na  szlufce 

dżinsów i wyciągnął do mnie rękę. 

Chodź - powiedział niespecjalnie uszczęśliwiony. 

Schodki wiodące na maleńki ganek prawie całkiem spróchniały. Musieliśmy iść bardzo ostrożnie. 

Ciekawa  byłam,  kto  tu  kiedyś  mieszkał.  Może  domek  służył  jedynie  jako  biuro,  kiedy 

wydobywano wapień w kamieniołomie. Z pewnością nikt tam nie mieszkał od lat... 

background image

 

Jednak  ktoś  tu  musiał  być  niedawno,  bo  drzwi,  które  zabito  kiedyś  gwoździami,  otworzyły  się 

bez trudu. Snop światła z przedniego reflektora indiany wydobywał błyszczące punkciki gwoździ 

w miejscach, gdzie je odłamano. 

Rob, kierując światło latarki w stęchłą ciemność za drzwiami, mruknął: 

Nie podoba mi się to. 

Jasne.  Sama  też  nie  czułam  się  zbyt  pewnie.  Nie  słyszałam  nic  poza  cykadami  na  dworze  i 

łomotaniem  własnego  serca.  I  jeszcze  jednym  dźwiękiem,  dużo  słabszym,  ale  niestety  dobrze 

znajomym.  Odgłosem  kapania.  Jakby  ktoś  nie  zakręcił  porządnie  kranu.  Plusk  wody  z  mojego 

snu. 

A raczej koszmaru. Koszmaru, który dla Heather był rzeczywistością. 

Rob ścisnął mnie mocniej za rękę i weszliśmy do środka. 

Nie  byliśmy  jedynymi  istotami,  które  odwiedzały  to  miejsce.  Po  pierwsze,  stałymi  bywalcami 

domku musiały być zwierzęta, o czym świadczyły porozrzucane na gnijącej drewnianej podłodze 

odchody i legowiska ze zwiędłych liści i patyków. 

Ale  to  nie  szopy  i  oposy  mieszkały  tu  ostatnio.  Wszędzie  walały  się  butelki  po  piwie  i  zmięte 

torebki  po  chipsach.  Musiały  się  tu  odbywać  jakieś  szalone  imprezy.  W  powietrzu  unosił  się 

ledwie wyczuwalny, mdły zapach ludzkich wymiocin. 

-  No  ładnie  -  powiedział  Rob,  kiedy  posuwaliśmy  się  ostrożnie  w  stronę  jedynych  drzwi  w 

pomieszczeniu,  jakimś  cudem  wiszących  jeszcze  na  zawiasach.  Przystanął  na  moment,  puścił 

moją rękę i podniósł butelkę z podłogi. 

-  Importowane  -  powiedział,  przyglądając  się  etykietce.  -Miastowi  -  stwierdził,  biorąc  mnie  za 

rękę. - Na to wygląda. 

Następne pomieszczenie, kiedyś zapewne kuchnia, było całkowicie ogołocone, z wyjątkiem paru 

zrujnowanych szafek oraz zdezelowanej kuchni gazowej. Mniej tu było zwierzęcych odchodów, 

za to więcej butelek i, co ciekawe, jakieś spodnie. Za duże -i za mało markowe - żeby należeć do 

Heather. Poszliśmy dalej. 

Z  kuchni  przechodziło  się  do  trzeciego  i  jak  mi  się  wydawało,  ostatniego  pokoju.  W  kominku 

spoczywała drewniana beczułka. 

Komuś wyraźnie nie zależało na odzyskaniu depozytu -powiedział Rob. 

Wtedy właśnie zauważyłam schody i z całej siły ścisnęłam Roba za rękę. 

background image

Poszedł za moim spojrzeniem i westchnął. 

Oczywiście. Chodźmy. 

Schody były tylko w odrobinę lepszym stanie niż schodki prowadzące na ganek. Wspinaliśmy się 

powoli, ostrożnie stawiając stopy. Jeden fałszywy krok i polecielibyśmy na dół. Kapanie stało się 

wyraźniejsze. Błagam, modliłam się, błagam, niech to nie będzie krew. 

Na piętrze znajdowały się trzy pokoje. Pierwszy, po lewej tronie, pełnił niegdyś funkcję sypialni. 

Na podłodze nadal leżał materac, nieludzko brudny i pokryty plamami. Za nic nie dotknęłabym 

go bez rękawiczek. Wszędzie poniewierały się opakowania po prezerwatywach. 

Dobra - mruknął Rob - przynajmniej uprawiają bezpieczny seks. 

Drugi pokój wyglądał jeszcze gorzej. Nie było w nim  materaca, tylko parę starych koców... ale 

tyle samo opakowań po kondomach. 

Bałam  się,  że  zwymiotuję.  Miałam  nadzieję,  że  pizza,  którą  jadłam  z  Markiem,  zdążyła  ulec 

strawieniu. 

Pozostały jedne jedyne drzwi i absolutnie nie chciałam, żeby otworzył je Rob. Wiedziałam, co za 

nimi znajdziemy. Kapanie dochodziło właśnie stamtąd. 

- To musi być łazienka - powiedział Rob, puszczając moją dłoń, żeby chwycić za klamkę. 

- Nie! - Wysunęłam się do przodu. - Nie. Pozwól mi to zrobić. 

W ciemności nie widziałam twarzy Roba, ale słyszałam troskę w jego głosie: 

Jasne... skoro chcesz. Dotknęłam klamki. Była zimna. 

Potem otworzyłam drzwi. Wilgotne, zaplamione ściany. Ciemna, pozbawiona okien cela. Brudny 

stary sedes z kapiącą wodą. I postać skulona na dnie wanny. Usta wykrzywione w koszmarnym 

grymasie, zniekształcone przez knebel przywiązany brudnym kawałkiem materiału, rozczochrane 

włosy, ręce i nogi boleśnie powykręcane i związane. 

Rozpoznałam ją tylko po fioletowo-białym stroju. A także dzięki temu, że mi się śniła. 

- Och, Heather - powiedziałam zupełnie nieswoim głosem. - Tak mi przykro. 

Rob  oświetlał  zapłakaną  twarz  Heather...  co  mi  specjalnie  nie  pomagało,  bo  usiłowałam  akurat 

rozluźnić supeł z tyłu jej głowy, ten, który przytrzymywał knebel. 

Rob - odezwałam się. Siedziałam w wannie obok Heather. - Poświeć tutaj, dobrze? 

Zrobił,  o  co  prosiłam,  ale  miałam  wrażenie,  że  wpadł  w  trans  czy  coś  podobnego.  Trudno  się 

dziwić.  Ja  miałam  dość  dokładne  pojęcie,  w  jakim  stanie  będzie  Heather,  kiedy  ją  znajdziemy. 

On niczego się nie spodziewał. Nie był przygotowany. 

background image

A była w strasznym stanie. Naprawdę w strasznym. Gorszym nawet niż w mojej wizji, ponieważ 

to, co widziałam, widziałam oczami Heather. Nie mogłam jej zobaczyć, bo we śnie byłam nią. 

Stąd wiedziałam, że czuje ból. Teraz dopiero przekonałam się naocznie dlaczego. 

Heather - powiedziałam, kiedy udało mi się wyjąć jej knebel z ust. - Dobrze się czujesz? 

Pytanie  było  oczywiście  idiotyczne.  Nie  czuła  się  dobrze.  A  sądząc  po  tym,  jak  wyglądała, 

mogłabym się założyć, że już nigdy nie będzie się czuła dobrze. 

Ale co miałam powiedzieć? 

Heather milczała. Głowa jej się kiwała. Nie była nieprzytomna, ale na krawędzi zemdlenia. 

Rob,  widząc,  jak  się  męczę  z  węzłami  na  jej  nadgarstkach,  po-grzebał  w  kieszeni  i  wyciągnął 

scyzoryk.  Ostrze  w  sekundę  przecięło  pas  materiału,  który  przytrzymywał  jej  ręce  z  tyłu  za 

plecami. 

Dopiero kiedy uwolniona ręka zwisła bezwładnie, uświadomiłam sobie, że jest złamana. Heather 

najwidoczniej  nie  zdawała  sobie  z  tego  sprawy,  Zwinęła  się  w  pozycji  płodu  i  mimo  że  Rob 

przykrył ją swoją dżinsową kurtką, drżała z zimna. 

Chyba  jest w szoku - powiedział Rob.  Tak. Słyszałam coś  na ten temat.  O tym, że szok 

może nawet bić. Podobno czasem ludzie umierają po wypadkach właśnie powodu szoku, nawet 

jeśli nie odnieśli poważnych obrażeń. A Heather, moim zdaniem, była bardzo poważnie ranna. 

Heather? - zajrzałam jej w twarz. Zero reakcji. - Heather, słyszysz mnie? Już wszystko w 

porządku. Wszystko będzie dobrze. 

Rob też robił, co mógł. 

Heather,  jesteś  już  bezpieczna.  Możesz  nam  powiedzieć,  o  to  zrobił?  Kto  ci  to  zrobił, 

Heather? 

Wtedy  w  końcu  otworzyła  usta.  Ale  nie  dowiedzieliśmy  się,  kto  ją  tak  urządził.-  Odejdźcie!  - 

zawyła,  usiłując  mnie  odepchnąć  nie  złamaną  ręką.  -  Odejdźcie,  zanim  wrócą...  i  was  znajdą...  

Wymieniliśmy  z  Robem  spojrzenia.  Z  przejęcia  zapomniałam,  że  z  taką  ewentualnością 

rzeczywiście  należało  się  liczyć.  Faktycznie  mogli  wrócić.  Miałam  nadzieję,  że  Rob  trzyma 

gdzieś pod ręką ten klucz. 

- W porządku, Heather - uspokoiłam ją. - Nawet, jeśli wrócą, nie dadzą nam trojgu rady. 

Tak, dadzą - upierała się Heather. - Tak, dadzą, tak, dadzą, tak, dadzą, tak... 

Dobra, z każdą chwilą robiło się okropniej. A mnie się zdawało, że wystarczy ją znaleźć i będzie 

po wszystkim. 

background image

Niestety  zadanie okazało się znacznie trudniejsze. Jak  mieliśmy  ją stamtąd wydostać?  W takim 

stanie nie mogłaby utrzymać się na motocyklu. 

Posłuchaj  -  zwróciłam  się  do  Roba.  -  Musisz  ściągnąć  tego  glinę.  Tego  przy  zakręcie. 

Powiedz mu, żeby wezwał karetkę. 

Rob spojrzał na mnie, jakbym straciła rozum. 

Zwariowałaś? - zapytał. - To ty pojedziesz po tego glinę. 

Rob  -  starałam  się  mówić  cichym,  miłym  głosem,  żeby  nie  niepokoić  Heather.  -  Zostanę  z 

Heather. Ty pojedziesz po policjanta. 

-  Tak,  żeby  i  tobie  złamali  rękę,  kiedy  wrócą?  -  głos  Roba  brzmiał  niezbyt  przyjemnie.  A  w 

każdym razie bardzo stanowczo. - Nic ż tego. Ja zostaję. Ty jedziesz. 

- Rob, nie obraź się, ale myślę, że lepiej będzie, jeśli zostanie z kimś, kto... 

Nie pozwolił mi dokończyć. 

A  dla  ciebie  będzie  lepiej,  jeśli  znajdziesz  się  daleko  stąd.  -Chwycił  mnie  za  ramiona  i 

wywlókł z wanny. - Idziemy. 

Nie  chciałam.  No  dobra,  chciałam,  ale  sądziłam,  że  nie  powinnam.  Nie  chciałam  zostawić 

Heather.  Nie  wiedziałam,  co  ją  dokładnie  spotkało,  ale  cokolwiek  to  było,  wprawiło  ją  w  taki 

stan, że chyba zapomniała, jak się nazywa. Nie mogłam jej teraz zostawić z obcym facetem, tym 

bardziej że ten, kto ją tak urządził, też pewnie był obcym facetem. 

Albo raczej było ich kilku, bo mówiła „oni". 

Z drugiej strony nie bardzo mi się uśmiechało zostać tutaj z Heather. 

Na szczęście Rob zadecydował za mnie. Czasami apodyktyczny chłopak bardzo się przydaje. 

Jedź po naszych śladach - powiedział, ciągnąc mnie po schodach i wypychając na dwór. - 

Koleiny w sosnowych igłach. Widzisz? Jedź po nich do drogi, potem skręć w lewo. Rozumiesz? I 

nie zatrzymuj się. Nie zatrzymuj się pod żadnym pozorem. Kiedy znajdziesz policjanta, powiedz 

mu,  żeby  jechał  starą  drogą  do  kamieniołomów.  Jasne?  Drogą  do  kamieniołomów.  To 

miejscowy, będzie wiedział. 

Wsadził mi kask na głowę, więc nie było sensu odpowiadać. Wdrapałam się na indianę. Ledwo 

dosięgałam  podpórek  na  nogi.  Usiłowałam  dać  mu  do  zrozumienia,  jak  mi  ten  plan  nie 

odpowiada, ale Rob mnie nie słuchał. Uruchomił silnik. 

- Nie zatrzymuj się! - krzyknął, kiedy udało mu się zapalić. -Nie daj się zatrzymać nikomu, kto 

nie będzie w mundurze, jasne? 

background image

- Ale Rob! - Przekrzykiwałam hałas silnika, który nie był zresztą taki głośny, bo Rob bardzo dba 

o motocykl. - Nigdy nie jechałam sama na motocyklu. Nie potrafię. 

- Będzie dobrze - odparł. 

Właściwie to jeszcze nie mam prawa jazdy... - Nie przejmuj się. Po prostu jedź. 

Przytrzymywał  hamulec,  a  teraz  go  zwolnił  i  motocykl  skoczył  do  przodu.  Serce  zabiło  mi 

gwałtownie. Jestem dość niska i musiałam się praktycznie położyć na motocyklu, żeby dosięgnąć 

kierownicy... ale udało się. Wszystko będzie dobrze... przynajmniej do chwili, kiedy będę chciała 

zahamować.  W  żaden  sposób  nie  dałabym  rady  postawić  nóg  na  ziemi,  trzymając  jednocześnie 

motocykl, ważący ponad trzysta kilo, w pozycji pionowej. 

Cóż, do jednej wskazówki Roba musiałam się zastosować. Naprawdę nie mogłam się zatrzymać, 

i  to  nie  dlatego,  że  jakieś  zbiry  czaiły  się  w  ciemności,  tylko  dlatego,  że  gdybym  to  zrobiła,  w 

ż

yciu nie ruszyłabym dalej. 

Więc  jechałam,  chybocząc  się  na  boki,  przez  las,  usiłując  nie  zgubić  drogi.  To  nie  było  takie 

najgorsze  -  reflektor  dawał  dość  silne  światło.  Tylko  prowadzenie  przysparzało  dużo  więcej 

trudności, niż się spodziewałam. Ręce bolały mnie z wysiłku od wymijania wyłaniających się z 

ciemności drzew. 

Zawsze  o  tym  marzyłaś,  powiedziałam  sobie.  Własny  motocykl,  powiew  wiatru  na  twarzy, 

szybka jazda... 

Tak,  tylko,  kiedy  jedziesz  przez  las  w  środku  nocy,  w  poszukiwaniu  gliniarza,  na  motocyklu 

swojego chłopaka, który to motocykl stanowi wyzwanie, jakiemu ciężko sprostać, w ogóle nie da 

się szybko jechać. 

Najbardziej  bałam  się  nie,  że  jakiś  bandzior  wyskoczy  nagle  zza  drzewa,  położy  łapy  na 

kierownicy  i  wywali  mnie  na  ziemię.  Najbardziej  bałam  się,  że  silnik  zgaśnie,  bo  jechałam  za 

wolno. 

Zwiększyłam odrobinę prędkość i stwierdziłam, że teraz dużo łatwiej motocyklem manewrować. 

Starałam się nie zwracać tyle uwagi na drzewa, ale skupić się raczej na wolnych przestrzeniach 

między nimi. To brzmi dziwnie, ale poskutkowało. Trochę tak jakbym się odwołała do Mocy czy 

czegoś takiego. Niech  Moc będzie z tobą, Jess, powiedziałam do siebie.  A  potem,  głosem Obi-

Wan Kenobiego dodałam jeszcze: „Zaufaj swoim odczuciom, Jess. Poznaj las. Poczuj las. Bądź 

lasem..." 

Uch, nienawidzę lasu. 

background image

Zaraz  potem  wyskoczyłam  spomiędzy  drzew  i  prześliznęłam  się  po  nasypie  koło  szosy. 

Przeżyłam moment paniki, miałam wrażenie, że się przewrócę... 

Ale  wysunęłam  stopę  i  zatrzymałam  się  w  ostatniej  chwili.  Nie  wiem,  jakim  cudem  zdołałam 

postawić  motor  i  ruszyć  dalej.  Wszystko  razem  nie  trwało  dłużej  niż  sekundę,  ale  mnie  się 

wydawało, że godzinę. Serce waliło mi głośniej niż silnik motocykla. 

Teraz, kiedy znalazłam się na prostej drodze, mogłam sobie pozwolić na naprawdę szybką jazdę i 

tylko  patrzyłam,  jak  strzałka  szybkościomierza  przesuwa  się  z  dwudziestki  na  trzydziestkę, 

czterdziestkę, pięćdziesiątkę... 

Nagle  zamajaczył  przede  mną  samochód  patrolowy;  gliniarz  siedział  w  środku,  sącząc  kawę. 

Ledwie słyszalny dźwięk radia dolatywał przez uchylone okno po stronie kierowcy. 

Właśnie  od  tej  strony  oparłam  motor,  żeby  się  nie  przewrócił.  -  Proszę  pana  -  zaczęłam.  Nie 

musiałam  się  specjalnie  wypłać,  żeby  zwrócić  jego  uwagę.  Kiedy  ktoś  zatrzymuje  moto-cykl  i 

opiera go o twój samochód, nie da się tego nie zauważyć.- Tak? - Chłopak był młody, miał jakieś 

dwadzieścia dwa, trzy lata i trądzik. - O co chodzi? 

-  Heather  Montrose  -  powiedziałam.  -  Znaleźliśmy  ją  w  domu  w  bok  od  tej  szosy,  przy  starej 

drodze  do  kamieniołomów,  tej,  której  się  już  nie  używa.  Trzeba  wezwać  karetkę,  jest  pważnie 

ranna. 

Chłopak  patrzył  na  mnie  przez  dłuższą  chwilę,  jakby  się  zastanawiał,  czy  go  nie  nabieram. 

Miałam na głowie kask, więc clyba niewiele wyczytał z mojej twarzy. Musiał jednak uznać, nie 

kłamię,  bo  powiedział  przez  radio,  że  potrzebuje  wsparcia,  a  także  karetki  pogotowia  i 

sanitariuszy. Potem spojrzał na mnie i powiedział: -Jedziemy. 

Okazało się, że gliniarze wiedzieli już o tym domu. Przeszukali go, jak powiedział Mullins - ten 

policjant  -  już  dwa  razy,  zaraz  potem,  jak  zameldowano  zniknięcie  Heather,  i  drugi  raz  po 

zapadnięciu nocy. Nic podejrzanego nie znaleźli... pomijając niezliczone puste butelki po piwie i 

zużyte prezerwatywy, i Funkcjonariusz Mullins poprowadził mnie w stronę rzadko uczęszczanej 

drogi  gruntowej.  Była  o  niebo  lepsza  niż  ta  w  lesie,  nie  trzeba  było  wymijać  drzew.  Ciekawe, 

dlaczego mój psychiczny radar nie dał mi znać o tej drodze. Może dlatego, że była dłuższa. Jazda 

zajęła nam całe piętnaście minut. Przez las przedzierałam się tylko dziesięć minut. Sprawdziłam 

na zegarku Roba. 

background image

Mullins zatrzymał się koło domu, a potem, przez radio, opisał, gdzie się znajduje. Zgasił silnik, 

nie  wyłączając  świateł,  i  wysiadł,  a  ja  oparłam  ostrożnie  motor  o  bok  samochodu,  wyłączyłam 

silnik i zsunęłam się na ziemię. 

-Jest tam - powiedziałam, wskazując ręką. - Na piętrze. 

Policjant skinął głową, ale wyglądał na przestraszonego. Naprawdę przestraszonego. 

-Jacyś ludzie ją napadli - powiedziałam. - Boi się, że wrócą. Ona... 

Rob wyszedł na ganek. Policjant bał się chyba bardziej, niż sądziłam, bo natychmiast wyciągnął 

rewolwer, przyklęknął na jedno kolano i celując w Roba, wrzasnął: 

Stój! 

Rob podniósł ręce do góry i z lekko znudzoną miną zamarł w miejscu. 

Czy  mogę  zauważyć,  że  Rob  Wilkins  jest  jedyną  ze  znanych  mi  osób,  która  fakt,  że  policjant 

celuje do niej z broni palnej, uważa za nudny? 

Człowieku! - pisnęłam do Mullinsa przez ściśnięte gardło. - To mój chłopak! To... dobry 

chłopak! 

Policjant opuścił broń. 

Och - powiedział zmieszany. - Bardzo przepraszam. 

W  porządku.  - Rob opuścił ręce. - Czy  ma  pan  koc i zestaw pierwszej pomocy? Jej  jest 

ciągle zimno. 

Policjant kiwnął głową i pobiegł na tył samochodu. Ściągnęłam kask i podeszłam do Roba. 

Powiedziała coś? - zapytałam. 

- Ani słowa - odparł Rob. - W kółko powtarza, że oni wrócą i wszyscy tego pożałujemy. 

- Tak? - powiedziałam, przygładzając ręką wilgotne włosy, (w kasku jest strasznie gorąco). - Nie 

za wesoło. 

Poprowadziłam  policjanta  na  górę  zrujnowanymi  schodami  i  stwierdziłam,  że  jeśli  chodzi  o 

udzielanie pierwszej pomocy, był równie bezużyteczny jak ja czy Rob. Mogliśmy ją tylko ciepło 

okryć i w miarę wygodnie ułożyć, dopóki nie zjawią się zawodowcy. 

Nie czekaliśmy długo. Miałam wrażenie, że jak tylko wlazłam do wanny, przed domem rozległo 

się wycie syren. W chwilę później czerwone światło musnęło ściany wewnątrz, jak na imprezie. 

Mullins wyszedł na dwór, żeby wskazać pielęgniarzom drogę. 

Słyszysz,  Heather? - zapytałam,  kładąc dłoń na jej niezłamanej ręce. -  To policja. Teraz 

już będzie dobrze. 

background image

Heather tylko, jęknęła. Nie wierzyła mi. Chyba nie wierzyła, że kiedyś jeszcze będzie dobrze. 

Może miała rację. Tak pomyślałam, kiedy razem z Robem, wygonieni przez sanitariuszy, którzy 

potrzebowali  jak  najwięcej  miejsca,  żeby  zająć  się  Heather,  zeszliśmy  na  ganek.  Nie,  nie  było 

dobrze. I na pewno nieprędko będzie. 

W naszą stronę, z wyciągniętymi odznakami, zmierzali agenci specjalni Johnson i Smith. 

Jessico - odezwał się agent specjalny Johnson. - Panie Wilkins. Czy zechcą państwo udać 

się z nami? 

- Mówiłam wam już - powtórzyłam po raz trzydziesty. -Szukaliśmy jakiegoś fajnego miejsca do 

całowania. Agentka specjalna Smith uśmiechnęła się. Była bardzo ładna, nawet, jeśli zrywano ją 

z  łóżka  w  środku  nocy.  W  jej  uszach  tkwiły  maleńkie  perłowe  kolczyki,  świeżo  wyprasowana 

błękitna bluzka oraz czarne spodnie wyglądały naprawdę elegancko. Z jasnymi włosami i małym, 

zadartym noskiem wyglądała raczej na stewardesę albo nawet agentkę nieruchomości. 

No, jeśli nie brać pod uwagę glocka 9 mm w kaburze u boku. - Jess, Rob powiedział nam już, że 

to nieprawda. 

-  Taak  -  zgodziłam  się.  -  Naturalnie,  że  tak  powiedział,  przecież  jest  dżentelmenem  i  w  ogóle. 

Ale  proszę  mi  wierzyć,  tak  właśnie  było.  Weszliśmy  tam,  żeby  się  całować  i  znaleźliśmy 

Heather. To wszystko. 

-  Rozumiem.  -  Agentka  specjalna  Smith  popatrzyła  na  parujący  kubek  kawy,  który  trzymała  w 

dłoniach. Mnie też proponowali, ale odmówiłam. Od kofeiny się wolniej rośnie, a ja przez moje 

przeklęte geny, rosłam już i tak wystarczająco powoli. 

- A czy zawsze wyjeżdżacie z Robem dwadzieścia kilometrów za miasto, żeby się całować? 

- Och, tak - zapewniłam. - To bardziej podniecające. 

-  Rozumiem  -  powiedziała  agentka  specjalna  Smith.  -Mimo  że  Rob  ma  klucze  od  warsztatu 

wujka? Przecież tam jest zdecydowanie bliżej i o niebo czyściej niż w tym domu przy drodze do 

kamieniołomów... Nadal oczekujesz, że ci uwierzę? 

-  Tak.  -  Nie  kryłam  oburzenia.  -  Nie  możemy  się  całować  w  warsztacie  wujka.  Jeszcze  by  nas 

nakrył i Rob straciłby pracę. 

Agentka specjalna Smith wsparła łokieć na stole i oparła głowę na dłoni. 

Jessico - powiedziała zmęczonym głosem. - Nie chciałaś jechać do letniego domku swojej 

najlepszej przyjaciółki, ponieważ dowiedziałaś się, że tam nie  ma  kablówki. Mam uwierzyć, że 

background image

weszłabyś  do  takiego  domu  jak  ten  przy  drodze  do  kamieniołomów,  gdyby  nie  absolutna 

konieczność? 

Zaskoczona, zmrużyłam oczy. 

Ejże - powiedziałam. - Skąd wiesz o tej kablówce? 

Reprezentujemy Federalne Biuro Śledcze, Jess. Wiemy wszystko. 

Okropność.  Ciekawa  byłam,  czy  wiedzą  o  tym,  że  pani  Hankey  ma  zamiar  mnie  pozwać. 

Uznałam, że pewnie wiedzą. 

No cóż - powiedziałam. - W porządku. Przyznaję, że tam są trochę spartańskie warunki. 

Ale... 

Spartańskie warunki? - Agentka specjalna Smith wyprostowała się raptownie. - Wybacz, 

Jessico, ale wydaje mi się, że znam cię dość dobrze. Obawiam się, że gdyby jakiś chłopak zabrał 

cię  do  tego  domu  w  celach  intymnych,  mielibyśmy  do  czynienia  z  morderstwem  pierwszego 

stopnia.  Z  chłopakiem  w  charakterze  trupa.  Usiłowałam  grać  urażoną  taką  oceną  mojej 

osobowości,  ale  fakt,  Jill  miała  rację.  Nie  pojmowałam,  jak  dziewczyna  może  pozwolić,  żeby 

chłopak  zabrał  ją  w  takie  miejsce.  To  już  lepiej  samochodzie  niż  w  tym  obrzydliwym  bajzlu. 

Bajzel? Gniazdo szczurów. 

Wcale  się  nie  upieram,  że  jeśli  dziewczyna  zamierza  stracić  dziewictwo,  ma  to  zrobić  w 

satynowej  pościeli.  Nie  jestem  aż  pruderyjna.  Ale  jakaś  pościel  powinna  być.  Czysta  pościel. 

Ż

adnych  pozostałości  na  podłodze  po  poprzednich  randkach,  i  puste  butelki  po  piwie  należy 

odstawiać do zakładu przetwarzania, zanim się nawet pomyśli o... 

Czy możemy już nie wracać do tej żałosnej historyjki? -zapytała agentka specjalna Smith. 

-  My  wiemy  swoje,  Jessico.  Dlaczego  nie  chcesz  się  przyznać?  Wiedziałaś,  że  Heather  jest  w 

ś

rodku i dlatego poszliście tam z Robem. - Przysięgam... 

Przyznaj,  Jessico  -  ciągnęła  Jill.  -  Miałaś  wizję  i  wiedziałaś,  gdzie  Heather  szukać, 

prawda? 

-  Nieprawda  -  oświadczyłam.  -  Zapytajcie  Roba.  Poszliśmy  tam,  żeby...-  Zapytaliśmy  Roba  - 

powiedziała agentka specjalna Smith. 

Powiedział,  że  pojechaliście  do  kamieniołomów,  żeby  szukać  Heather  i  przypadkiem 

natknęliście się na ten dom. 

Dokładnie tak było - powiedziałam, dumna, że Rob wymyślił taką znakomitą historyjkę. 

Dużo lepszą niż moja o całowaniu się. Chociaż oczywiście wolałabym, żeby moja opowieść 

background image

była prawdziwa. 

Jessico,  mam  szczerą  nadzieję,  ze  względu  na  twoje  dobro,  że  to  nieprawda.  Fakt,  że 

oboje  zupełnie  przypadkiem  natykacie  się  na  ofiarę  porwania,  wydaje  nam  się...  no  cóż,  co 

najmniej troszeczkę podejrzany. 

Miałam już naprawdę dość. Od dwóch godzin trzymali nas na komisariacie i przesłuchiwali. 

Zbliżał się świt. Miałam serdecznie, naprawdę serdecznie dość tych pytań. Ale myślałam jeszcze 

całkiem jasno i złapałam aluzję. 

Co masz na myśli, mówiąc „podejrzany" - zapytałam. -Coś sugerujesz? 

Agentka specjalna Smith spojrzała na mnie pięknymi, niebieskimi oczami. 

- Ach, rozumiem - roześmiałam się, chociaż nie widziałam w tym nic śmiesznego. - Myślicie, że 

to  my?  Rob  i  ja?  Podejrzewacie,  że  to  my  porwaliśmy  Heather,  pobiliśmy  ją  i  zostawiliśmy  w 

wannie, żeby umarła? 

-  Nie  -  odparła  agentka  specjalna  Smith.  -  Pan  Wilkins  pracował  w  warsztacie  u  wujka,  kiedy 

Heather  zniknęła.  Mamy  pół  tuzina  świadków,  którzy  to  potwierdzą.  A  ty,  naturalnie,  byłaś  z 

panem Leskowskim. I mamy ludzi, którzy widzieli was razem. 

Szczęka mi opadła. 

-  O  mój  Boże  -  powiedziałam.  -  Sprawdziliście,  czy  mam  alibi?  Nie  obudziliście  chyba  pani 

Wilkins,  co?  Powiedz  mi,  że  nie  zadzwoniliście  do  mamy  Roba  i  nie  obudziliście  jej.  Jill,  jak 

mogłaś? Boże, taki wstyd! 

- Szczerze mówiąc, Jessico - stwierdziła agentka specjalna Smith - twoje zmieszanie nic mnie nie 

obchodzi. Chcę  tylko poznać prawdę.  Skąd wiedziałaś, że Heather Montrose  jest w tym domu? 

Policja  przeszukała  go  dwa  razy.  Niczego  nie  znaleźli.  Więc  skąd  wiedziałaś,  że  tam  trzeba 

szukać? 

Popatrzyłam na nią wściekła. To żadna frajda, kiedy federalni włóczą się za tobą, czytają twoje 

listy,  podsłuchują  telefony  w  ogóle.  Ale  kiedy  budzą  twoją  przyszłą  teściową  w  środku  nocy, 

ż

eby zadawać jej głupie pytania o kolację, na którą zapro-sił cię chłopak nie będący jej synem - 

o, tego już za wiele. 

W porządku - powiedziałam, krzyżując ręce na piersi. -Chcę adwokata. 

W  tym  momencie  otworzyły  się  drzwi  i  do  pokoju  przesłuchań  -  agentka  specjalna  Smith 

nazwała go pokojem konferencyjnym, ale ja i tak wiedziałam - wszedł jej partner. 

background image

Witaj ponownie, Jessico - powiedział, siadając na krześle obok. - Po co ci adwokat? Nie 

zrobiłaś nic złego, prawda? 

-Jestem niepełnoletnia - oświadczyłam. - Jesteście zobowiązani przesłuchiwać mnie w obecności 

rodzica albo opiekuna. Agent specjalny Johnson westchnął i położył na stole segregator. 

Wezwaliśmy już twoich rodziców. Czekają na dole. 

O mało nie rąbnęłam głową w ścianę. To było niewiarygodne. 

- Powiedzieliście moim rodzicom? 

-  Jak  sama  zauważyłaś  -  potwierdził  agent  specjalny  Johnson  -  jesteśmy  zobowiązani 

przesłuchiwać cię w obecności... 

- Chciałam się tylko odegrać! - wrzasnęłam. - Nie mogę uwierzyć, że ich wezwaliście. Wiecie, na 

co mnie narażacie? Przecież wyszłam z domu w głuchą noc. 

Zgadza się - stwierdził agent specjalny Johnson. - Ponówmy o tym przez chwilę, dobrze? 

Dlaczego wymknęłaś się z domu? Czy to nie było przypadkiem związane z jedną z twoich wizji? 

To  mi  się  nie  mieściło  w  głowie.  Nic  a  nic.  Oto  Rob  i  ja  dokonaliśmy  czegoś  wspaniałego  - 

uratowaliśmy dziewczynie życie. Co prawda Heather miała tylko złamaną rękę i żebro, mnóstwo 

wielkich  sińców,  ale  gdybyśmy  jej  nie  znaleźli,  umarłaby  do  rana  na  skutek  szoku.  Tak 

powiedzieli sanitariusze. A ci tutaj nic tylko próbują z nas wyciągnąć, skąd wiedzieliśmy, gdzie 

jej  szukać.  To  było  nie  w  porządku.  Powinni  nas  uczcić  jak  bohaterów,  a  nie  traktować  jak 

przestępców. 

- Powiedziałam wam już. Straciłam mój niezwykły dar percepcji pozazmysłowej, jasne? 

- Doprawdy? - Agent specjalny otworzył segregator. -A więc to nie ty dzwoniłaś wczoraj rano do 

1-800-Jeśli-Widzia-łeś-Zadzwoń, z informacją, gdzie mogą znaleźć Courtney Hwang? 

Nigdy o niej nie słyszałam. 

Courtney  znaleziono  w  San  Francisco.  Porwano  ją  z  jej  domu  w  Brooklynie  cztery  lata 

temu. Rodzice stracili nadzieję, że jeszcze kiedykolwiek zobaczą córkę. 

Czy mogę już iść do domu? - zapytałam. 

Telefon  do  1-800-Jeśli-Widziałeś-Zadzwoń  wykonano  koło  ósmej  rano,  wczoraj,  z  automatu 

Dunkin Donuts przy tej ulicy, gdzie znajduje się warsztat wuja pana  Wilkinsa. A ty oczywiście 

nic nie wiesz na ten temat? 

-  Straciłam  zdolności  parapsychiczne  -  powiedziałam.  -  Nie  pamiętacie?  Podawali  w 

wiadomościach. 

background image

- Owszem, Jessico - odparł agent specjalny Johnson. - Zdajemy sobie sprawę, że złożyłaś prasie 

takie oświadczenie. Zdajemy sobie również sprawę, że twój brat, Douglas, przeżywał wówczas, 

powiedzmy,  pewne  nasilenie  objawów  schizofrenii,  na  którą  cierpi,  co  wiązało  się  ze  stałą  i 

natrętną obecnością dziennikarzy pod twoim domem... 

-  Nie tylko dziennikarzy - powiedziałam zdenerwowana.  -Wy  też  mieliście w tym swój drobny 

udział, może nie? 

- Z żalem przyznaję, że to prawda - zgodził się agent specjalny Johnson. Jessico, pozwól, że cię o 

coś zapytam. Czy wiesz, co to jest charakterystyka? 

-  Oczywiście,  że  wiem.  Policjanci  używają  tego,  żeby  aresztować  ludzi,  którzy  pasują  do 

określonego typu. 

-  Tak  -  powiedział  agent  specjalny  Johnson  -  rzeczywiście,  ale  o  to  dokładnie  mi  chodziło. 

Chodziło mi o opracowanie dali, które składają się na szczegółowe typy charakterologiczne. 

- Czy to nie jest właśnie to, o czym przed chwilą mówiłam? 

- Nie. 

Agent specjalny Johnson nie odznaczał się szczególnym po-czuciem humoru. Niewykluczone, że 

Allan  Johnson  był  nąjnudniejszym  człowiekiem  na  naszej  planecie.  Wszystko,  co  się  z  nim 

wiązało,  było  nudne.  Nudne  były  jego  mysie  włosy  z  przedziałkiem  po  prawej  stronie.  Nudne 

były okulary w staromodnej metalowej oprawce. Nudne były jego nieodmiennie szare garnitury, 

nawet jego krawaty, zwykle blado niebieskie lub żółte, bez wzorów były nudne. Był żonaty, i to 

było w nim chyba najnudniejsze. 

Otóż - ciągnął agent specjalny Johnson - charakterystyka oby mogącej popełnić zbrodnie, 

z którymi mieliśmy do czynienia w tym tygodniu - to jest uduszenie Amber Mackey oraz rwanie 

Heather  Montrose  -  wygląda  mniej  więcej  tak:  Jest  to  prawdopodobnie  biały,  heteroseksualny 

mężczyzna  w  wieku  około  dwudziestu  lat.  Jest  inteligentny,  być  może  w  wysokim  stopniu, 

jednak nie jest zdolny do odczuwania empatii wobec rówieśników ani też wobec nikogo w ogóle. 

Podczas  gdy  rodzinie  i  przyjaciołom  może  wydawać  się  normalnym,  nawet  dobrze 

funkcjonującym  członkiem  społeczeństwa,  cierpi  na  bardzo  poważne  zaburzenia.  Nie  można 

wykluczyć  paranoi.  Stwierdzono,  że  zabójcy  tego  typu  działają  niekiedy  pod  wpływem 

wewnętrznych głosów kierujących ich postępowaniem... 

Wtedy  do  mnie  dotarło.  Słuchałam  jego  gadaniny,  myśląc  sobie:  mm,  biały,  heteroseksualny 

mężczyzna,  dwudziestoletni,  wygląda  na  Marka  Leskowskiego,  wysoce  inteligentny,  niezdolny 

background image

do odczuwania empatii, taak, to mógłby być on. Jest futbolistą , ale przecież rozgrywającym, a to 

wymaga pewnej inteligencji. No i to jego nieliczenie się z tym, że coś się może nie udać... 

Tyle  że  on  był  ze  mną,  kiedy  porwano  Heather.  Lekarze  orzekli,  że  doznała  tych  wszystkich 

obrażeń  jakieś  sześć  godzin  wcześniej,  czyli  napastnik  -  kimkolwiek  był  -  zaatakował  ją  koło 

ósmej wieczorem... A Mark był ze mną o ósmej... 

Wyprostowałam się na krześle. 

Ejże - powiedziałam. - Chwileczkę... 

- Tak? - Agent specjalny Johnson spojrzał na mnie wyczekująco. - Coś cię niepokoi, Jessico? 

-  Chyba sobie żarty robicie  - powiedziałam.  - Nie próbujecie na poważnie wrobić  w to mojego 

brata? 

Jill zamyśliła się. 

A skąd ci przyszło do głowy, Jess, że próbujemy zrobić coś takiego? 

Szczęka mi opadła. 

- Myślicie, że jestem głupia, czy co? On przed chwilą powiedział. 

- Nie mam pojęcia, co mogło cię skłonić do wyciągnięcia wniosku, że podejrzewamy Douglasa, - 

Jessico - powiedział agent specjalny Johnson. Chyba że wiesz coś, czego my nie wiemy. 

- Tak - wtrąciła agentka specjalna Smith. - Czy to Douglas powiedział ci, Jessico, gdzie znaleźć 

Heather? Czy stąd wiedziałaś, że trzeba zajrzeć do domu przy drodze? 

-  Och!  -  Podniosłam  się  gwałtownie,  aż  krzesło  przechyliło  się  do  tyłu.  -  Koniec.  Dość  tego. 

Koniec rozmowy Wychodzę stąd. 

- Dlaczego się złościsz, Jessico? - zapytał agent specjalny Johnson, nie ruszając się z miejsca. - - 

Czyżby dlatego, że przypadkiem mamy rację? 

- Nie wrobicie w to Douglasa - warknęłam. - Zapytajcie Heather. No, dalej. Powie wam, że to nie 

Douglas. 

- Heather Montrose nie widziała napastników - powiedział spokojnie agent specjalny Johnson. - 

Zarzucono jej coś na głowę, a potem zamknięto w ciasnym pomieszczeniu - prawdopodobnie w 

bagażniku samochodu. Kiedy ją stamtąd uwolniono, zobaczyła kilka osób, wszystkie w maskach. 

Usiłowała uciec, ale wyperswadowano jej to wyjątkowo dobitnie. Twierdzi, że głosy wydawały 

się jakby znajome. Niewiele więcej była w stanie powiedzieć. 

Przełknęłam ślinę. Biedna Heather. Jednak, jako siostra, musiałam działać. 

background image

To  nie  był  Douglas  -  oświadczyłam  zdecydowanie.  -  On  nie  ma  żadnych  przyjaciół.  I  z 

pewnością nigdy nie miał żadnej laski. 

- Cóż, nietrudno będzie dowieść, że nie ma z tym nic wspólnego - powiedziała agentka specjalna 

Smith. - Przypuszczam, że cały czas był w swoim pokoju jak zwykle. Zgadza się, Jessico? 

Patrzyłam  na  nich  szeroko  otwartymi  oczami.  Wiedzieli,  nie  mam  pojęcia  skąd,  ale  wiedzieli. 

Wiedzieli, że Douglasa nie było w domu, kiedy Heather zniknęła. 

Wiedzieli też, że nie mam pojęcia, co on wtedy robił. O mało nie pękłam ze złości. 

-Jeśli wam się zdaje, że zdołacie wpakować w to Douglasa, możecie raz na zawsze pożegnać się 

z nadzieją, że pewnego dnia będę dla was pracować. 

O czym ty mówisz, Jessico? - zapytał agent specjalny Johnson. - Czyżbyś nadal posiadała 

zdolność percepcji poza-zmysłowej?- Skąd wiedziałaś, gdzie szukać Heather Montrose, Jessico? 

naciskała agentka specjalna Smith. 

Podeszłam  do  drzwi,  -  Trzymajcie  się  z  daleka  od  Douglasa.  Mówię  poważnie,  zbliżcie  się  do 

mojego  brata,  choćby  po  to,  żeby  na  niego  popatrzeć,  a  przeprowadzę  się  na  Kubę  i  powiem 

Fidelowi  Castro  wszystko,  co  będzie  chciał  wiedzieć  o  waszych  tajnych  agencji,  którzy  tam 

działają. 

Gwałtownym ruchem otworzyłam drzwi i wymaszerowałam No cóż, nie mogli mnie zatrzymać. 

Nie  zostałam  aresztowana.  To  mnie  przerastało.  Wiedziałam,  że  rząd  Stanów  Zjednoczonych 

chciałby  mnie  umieścić  na  liście  swoich  pracowników,  ale  zniżać  się  do  czegoś  takiego? 

Sugerować, że wrobią mojego brata w zbrodnię, której z pewnością nie popełnił... To było podłe. 

George Washington spaliłby się ze wstydu, gdyby o tym usłyszał. 

Nadal  byłam  tak  wściekła,  że  omal  nie  przedefilowałam  przez  poczekalnię  i  na  zewnątrz,  na 

ulicę. Miałam przyćmiony wzrok. 

Może to dlatego, że tak krótko spałam. W każdym razie przeszłam przed biurkiem dyżurnego, nie 

zwracając uwagi na Roba ani na rodziców. 

-Jessico! 

Krzyk matki wyrwał mnie z transu. No, również fakt, że zarzuciła mi ręce na szyję. 

-Jessico, wszystko w porządku? 

Uwięziona w żelaznym uścisku matki, który w tym wypadku stanowił wyraz najserdeczniejszych 

uczuć, obserwowałam, jak Rob podnosi się powoli z ławki. 

background image

Co  się  stało?  -  dopytywała  się  mama.  -  Dlaczego  tak  długo  cię  trzymali?  Mówili  coś  o 

odnalezieniu tej dziewczyny, drugiej cheerleaderki. Co tu się właściwie dzieje? I co robiłaś poza 

domem o tak późnej porze? 

Rob, w drugim końcu pokoju, uśmiechnął się, widząc, jak przewracam oczami za plecami matki. 

Potem powiedział bezgłośnie: „Zadzwoń do mnie". 

Potem - bardzo dyskretnie - wyszedł. 

Chyba jednak nie dość dyskretnie, bo mój tata zapytał: 

Co to za chłopak? Ten, który przed chwilą wyszedł? 

Nikt, tato. Jakiś chłopak. Chodźmy już do domu, dobrze? Jestem strasznie zmęczona. 

- Co to znaczy: jakiś chłopak? To nawet nie jest ten sam Chłopak, z którym byłaś poprzednio. Z 

iloma chłopcami ty się spotykasz, Jessico? co robiliście razem w środku nocy? 

-  Tato  -  powiedziałam,  ujmując  go  pod  rękę  i  próbując  wybuchnąć  z  komisariatu.  -  Wszystko 

wyjaśnię w samochodzie. 

Chodźmy stąd. 

A co z naszymi zasadami? - zapytał ojciec. -Jakimi zasadami? 

Zasadami,  zgodnie,  z  którymi  nie  powinnaś  widywać  się  chłopcami,  zanim  ich  nam  - 

mamie i mnie - nie przedstawisz. 

-Jakie zasady? - zdziwiłam się. - Nikt mi o tym dotąd nie przypomniał.- Cóż, bo do tej pory nie 

było takiej potrzeby - powiedział tata. - Pamiętaj jednak, że teraz będą cię obowiązywały pewne 

zasady. Zwłaszcza jeśli ci chłopcy sądzą, że to całkiem w po-rządku, żebyś wymykała się z domu 

w  nocy  na  randkę...  -  Joe  -  szepnęła  mama  przestraszona,  rozglądając  się  po  pustym 

pomieszczeniu. - Nie tak głośno. - Będę mówił tak głośno, jak mi się podoba - oświadczył tata. - 

Płacę  podatki,  no  nie?  Ten  budynek  postawiono  za  moje  pieniądze.  A  teraz  chcę  coś  wyjaśnić, 

Toni. Chcę wiedzieć, kim jest chłopak, dla którego nasza córka wymyka się z domu w nocy. 

- Boże - powiedziałam. - To Rob Wilkins. - Cieszyłam się niewymownie, że Rob tego nie słyszy. 

- Syn pani Wilkins. W porządku? Teraz możemy stąd wyjść? 

- Pani Wilkins? - zdumiał się tata. - Masz na myśli Mary, ową kelnerkę w Mastrianim? 

Tak - powiedziałam. - Teraz... 

-  Ale on jest dla ciebie  za stary  - stwierdziła  mama.  - Już  kończył szkołę. Czy on już skończył 

szkołę, Joe? 

background image

Tak  mi  się  wydaje  -  odparł  tata.  Zupełnie  stracił  zainteresowanie  tematem,  odkąd  się 

dowiedział, że zatrudnia mamę Roba. - On pracuje w garażu, tak, przy Pike's Creek Road? 

-W garażu? - Mama niemal krzyknęła. - O mój Boże... Zrozumiałam, że to będzie długa jazda. 

Lepiej  -  powiedział  mój  ojciec  -  żeby  chodziło  o  coś  w  związku  z  tą  percepcją 

pozazmysłową, moja panno, bo... 

I jeszcze dłuższy dzień. 

Do szkoły poszłam dopiero na czwartą lekcję. Kiedy już wyjaśniłam rodzicom sprawę z Heather, 

pozwolili  mi  pospać  dłużej.  Chociaż  nie  można  powiedzieć,  żeby  humory  im  się  poprawiły, 

zwłaszcza  mamie.  Nie  życzyła  sobie  dla  swojej  córki  chłopaka,  który  nawet  nie  myślał  o 

college'u. 

Co do taty.. zachował się całkiem w porządku. Powiedział tylko: 

- Daj spokój, Toni. To miły chłopak. A mama na to: 

- Skąd możesz wiedzieć. Nigdy z nim nie rozmawiałeś. 

Owszem, ale znam Mary - odparł. - A teraz idź się trochę przespać, Jessico. 

Więc  poszłam.  Ale  nie  udało  mi  się  zasnąć.  Choć  wylegiwałam  się  w  łóżku  od  piątej  rano  do 

mniej  więcej  wpół  do  jedenastej.  Nie  mogłam  pozbyć  się  myśli  o  Heather  i  o  tym  domu.  Tym 

strasznym, okropnym domu. 

Och, a także o tym, co mi powiedział agent specjalny Johnson. To znaczy o Douglasie. 

Głosy Douglasa mówią mu, żeby popełnił samobójstwo, nie zabijał innych ludzi. 

Więc sugestie agenta specjalnego Johnsona nie miały najnudniejszego sensu. Ani deczka. 

Poza tym Douglas nie prowadzi samochodu. Kiedyś miał prawo jazdy i auto, fakt. 

Jednak  od  dnia,  kiedy  nas  wezwali  -  zeszłej  zimy,  kiedy  Douglas  miał  pierwszy  „epizod"  -  i 

pojechaliśmy po niego do colle-g'u, a Mike prowadził z powrotem - samochód, zimny i martwy, 

tkwi  w  garażu.  Nawet  Mike  nim  nie  jeździ.  Mike,  który  oddałby  niemal  wszystko  za  własny 

samochód. Ale sam sobie winien - na koniec szkoły zażyczył sobie komputer. Głupi, bo na wóz 

mógłby  wabić Claire  Lippman i zabrać  ją na randkę do  kamieniołomów, Tak więc nawet Mike 

nie  ruszyłby  tego  samochodu.  To  był  wóz  Douglasa.  I  pewnego  dnia  Douglas  miał  znowu  nim 

pojechać. 

Ale jak dotąd tego nie zrobił. Nie miałam co do tego wątpliwości, bo kiedy mama powiedziała, 

ż

e podrzuci mnie do szkoły, sprawdziłam opony samochodu Douglasa. Gdyby się wyprawiał 

do domu przy kamieniołomach, na oponach byłby piach. 

background image

A nie było. Opony w samochodzie Douglasa były czyste jak łza. To nie znaczy, że uwierzyłam 

agentowi  specjalnemu  Johnsonowi.  Gadał  te  bzdury  o  Douglasie,  żeby  się  przekonać,  czy 

przypadkiem  nie  znam  prawdziwego  mordercy  i  z  jakiegoś  dziwacznego  powodu  go  nie 

ukrywam. 

Dotarłam  na  zajęcia  orkiestry  w  połowie  przesłuchania  instrumentów  smyczkowych.  Akurat 

grała  Ruth,  kiedy  weszłam  z  usprawiedliwieniem  spóźnienia  na  kartce.  Nie  zauważyła  lnie, 

pochłonięta  grą.  Wybrała  sonatę,  której  się  nauczyła  na  bozie.  Wiedziałam,  że  będzie  miała 

pierwsze krzesło. Ruth zawsze zdobywa pierwsze miejsce. 

Kiedy skończyła, pan Vine powiedział: „Świetnie, Ruth" i zawołał następną wiolonczelistkę.  W 

naszej  orkiestrze  były  tylko  trzy  wiolonczelistki,  więc  konkurencja  nie  należała  do  szczególnie 

zaciętych. Trzeba było jednak siedzieć tam i słuchać, jak ludzie ubiegają się o swoje miejsca. To 

było  okropnie  nudne.  Zwłaszcza  skrzypce.  Piętnastu  skrzypków  i  skrzypaczek  grało  ten  sam 

utwór. 

- Cześć - szepnęłam, udając, że szukam czegoś w plecaku. 

-  Cześć  -  odszepnęła  Ruth,  chowając  wiolonczelę  do  futerału.  -  Gdzie  byłaś?  Co  się  dzieje?  - 

Wszyscy mówią, że uratowałaś Heather Montrose od śmierci. 

- Owszem - stwierdziłam skromnie. - Zgadza się. 

- Dlaczego zawsze dowiaduję się o wszystkim ostatnia? No więc gdzie ona była? 

-  W  tym  wstrętnym  starym  domu  przy  drodze  do  kamieniołomów  -  szepnęłam.  -  Przy  drodze, 

której już nikt dzisiaj nie używa. 

- A po co tam polazła? 

-Wiesz, nie znalazła się tam całkiem z własnej woli - wyjaśniłam i opowiedziałam wszystko po 

kolei. 

- Rany - mruknęła Ruth, kiedy doszłam do końca. - Wyjdzie z tego? 

- Nie wiem. Nikt nie jest w stanie tego przewidzieć. Ale... 

- Przepraszam. Czy nie możecie ciszej? Przeszkadzacie wszystkim pozostałym. 

Podniosłyśmy wzrok. Karen Sue Hankey rzucała nam gniewne spojrzenie. 

Tyle  że  pod  gniewnym  spojrzeniem  rozciągał  się  szeroki  pas  gazy  zakrywającej  nos  i 

przylepionej plastrem do policzków. 

Wybuchnęłam śmiechem. No cóż, nie mogłam się powstrzymać. 

- Śmiej się, śmiej, Jess - powiedziała Karen Sue. - Zobaczymy, kto się będzie śmiał w sądzie. 

background image

Karen Sue - wykrztusiłam, chichocząc. - Po co ci ta gaza? Wyglądasz śmiesznie. 

- Doznałam kontuzji narządu powonienia - oznajmiła Karen Sue wyniośle. - Możecie przeczytać 

oświadczenie  lekarskie.  -  Kontuzja  narządu...  -  parsknęła  Ruth.  -  Czyli  po  prostu  masz 

rozkwaszony nos. 

Ryzyko infekcji - poinformowała nas Karen Sue - jest niezmiernie wysokie. 

To mnie dobiło. Śmiałam się tak, że o mało nie dostałam konwulsji. Pan Vine w końcu zwrócił 

na nas uwagę i powiedział ostrzegawczo: 

Dziewczynki! 

Oczy Karen Sue zamigotały groźnie ponad brzegiem bandaża, ale nie odezwała się ani słowem. 

Nie wtedy. 

Gdy  rozległ  się  wreszcie  dzwonek  na  lunch,  wyniosłyśmy  się  stamtąd  z  Ruth  czym  prędzej. 

Chciałyśmy pogadać o Heather. 

A więc powiedziała „oni" - powtórzyła Ruth, kiedy pochylałyśmy się obie przy stole nad 

taco. Dobra, ja się pochylałam nad taco. Ruth dołożyła do swojego kupę sałaty i polała to jeszcze 

beztłuszczowym  sosem,  uzyskując  w  ten  sposób  sałatkę  z  taco.  I,  moim  zdaniem,  bałagan  na 

talerzu. - Jesteś pewna? Powiedziała: „Oni wrócą"? 

Skinęłam głową. Z jakiegoś powodu byłam wściekle głodna. Pożerałam trzecią porcję. 

-Zdecydowanie tak - potwierdziłam, popijając coca-colą. -„Oni". 

-  Więc  w  wypadku  Amber  -  stwierdziła  Ruth  -  też  możemy  mieć  do  czynienia  z  kilkoma 

osobami. Jeśli obie te sprawy są ze sobą powiązane. A wygląda na to, że są. 

- Zgadza się - powiedziałam. - Dobrze by było wiedzieć, kto w tym domu urządzał imprezy. Ktoś 

się tam nieźle zabawiał, i to dość regularnie. 

Ruth  wzdrygnęła  się  lekko.  Nie  ukrywałam  przed  nią,  oczywiście,  żadnych  drastycznych 

szczegółów... nie wyłączając opakowań po kondomach. 

Chciałabym  wiedzieć,  kogo  ci  ludzie  tam  ze  sobą  zabierają.  To  znaczy,  chodzi  mi  o 

dziewczyny. Chyba że, no wiesz, uprawiają seks między sobą. 

Ruth potrząsnęła głową. 

-  Geje  doprowadziliby  to  miejsce  do  porządku.  Wiesz,  położyliby  poduszki  i  tak  dalej.  I  nie 

zostawialiby po sobie żadnych śmieci. 

- To prawda - przyznałam. - Ale jaka dziewczyna by się na coś takiego zgodziła? 

background image

Rozejrzałyśmy się dookoła. Ernest Pyle jest, jak sądzę, typową szkołą średnią na amerykańskim 

Ś

rodkowym  Zachodzie.  Chodzi  do  niej  jeden  Latynos,  dwóch  Azjatów  i  żadnych  Afro-

Amerykanów. Poza tym sami biali. Różnią się między sobą jedynie pochodzeniem społecznym i 

stanem posiadania. 

I wokół tego, jak to zwykle, kręci się wszystko. 

Wsioki  -  kategorycznie  stwierdziła  Ruth,  zerkając  na  siedzące  przy  długim  stole 

dziewczyny w niemodnych ciuchach. 

Nie - powiedziałam. Ruth potrząsnęła głową. 

- Jess, dlaczego nie? To logiczne. Ten dom, zauważ, jest w końcu na wsi. 

- Owszem - odparłam. - Ale są jeszcze butelki po piwie. Po importowanym piwie. 

-Więc? 

Więc  Rob  z  przyjaciółmi  piją  tylko  amerykańskie  piwo.  Tak  mi  powiedział.  Zobaczył 

butelki i zawołał: „Miastowi!". 

Ruth spojrzała na mnie z ukosa. 

-I nie przyszło ci do głowy, że twój dziwak może kryć swoich jurnych kolesiów? 

Rob  nie  jest  dziwakiem.  A  jego  przyjaciele  to  nie  żadni  durni  kolesie.  Zechciej  sobie 

przypomnieć, że to właśnie oni pomogli mi na wiosnę zwiać z bazy wojskowej. 

- Nie chcę cię obrazić, Jess - powiedziała Ruth. - Myślę jednak, że ten facet kompletnie zawrócił 

ci w głowie. Nie do-dostrzegasz oczywistych... 

- Oczywiste jest dla mnie to, że Rob tego nie zrobił! 

- Nie sugeruję, że to on. Chcę tylko powiedzieć, że któryś z jego kolesiów... 

Nagle na ławce obok mnie wylądował ogromny plecak. Pod-niosłam głowę, powstrzymując jęk. 

Cześć, dziewczyny - rzucił Skip. - Mogę się przysiąść? 

- Otóż, tak się składa - powiedziała Ruth, wydymając wargi - że akurat sobie idziemy. 

- Kłamiesz - stwierdził Skip. - Nigdy nie widziałem, żebyś nie dokończyła sałatki. 

- Kiedyś musi być ten pierwszy raz - odparła Ruth. 

- Otóż - nie ustępował Skip - to, co mam do powiedzenia, zajmie najwyżej minutę. Wiem, moje 

drogie,  jaką  wartość  mają  dla  was  cenne  chwile  spędzone  razem  przy  stole.  Ale  w  weekend  o 

północy  jest  pokaz  japońskiego  filmu  animowanego,  w  śródmieściu  i  chciałem  się  dowiedzieć, 

czy jesteście zainteresowane. 

Ruth spojrzała na brata, jakby stracił rozum. -Ja? Pytasz, czy pójdę z tobą do kina? 

background image

No cóż... 

Skip, po raz pierwszy, odkąd go poznałam, a to już szmat czasu, wydał mi się zakłopotany. 

Niezupełnie. Chodziło mi o Jess. Zakrztusiłam się. 

Ojej - zaniepokoił się Skip, klepiąc mnie po plecach. -Nic ci nie jest? 

W porządku - powiedziałam, kiedy doszłam do siebie. - Eee. Posłuchaj. Pozwolisz, że do 

ciebie  zadzwonię  w  tej  sprawie?  To  znaczy  w  sprawie  kina?  Mam  w  tej  chwili  parę  rzeczy  na 

głowie 

Pewnie. Znasz numer. - Skip podniósł plecak i wyszedł. 

O... mój... Boże - wykrztusiła Ruth, kiedy oddalił się na bezpieczną odległość. 

Poprosiłam, żeby się zamknęła. Nie zamknęła się jednak. 

- On cię kocha. Skip się w tobie zakochał. Nie do wiary! 

- Zamknij się, Ruth - powtórzyłam, wstając od stołu. 

Jessica  i  Skip,  zakochana  para  -  roześmiała  się.  Zauważyłam,  jak  Tisha  Murray  i  kilka 

innych  cheerleaderek  -  wśród  nich  Karen  Sue,  która  zawsze  próbowała  wkręcić  się  w  lepsze 

towarzystwo - wychodzi na dwór. Rozsiadły się pod masztem z flagą, gdzie przy ładnej pogodzie 

wysiadywały na przerwach ze swoimi chłopakami, poprawiając sobie opaleniznę. 

Skip  jeszcze  nigdy  nie  umówił  się  na  randkę  -  powiedziała  Ruth,  drepcząc  za  mną.  - 

Ciekawa jestem, czy wpadnie na to, żeby nie zabierać plecaka. 

Nie zwracając uwagi na Ruth, ruszyłam za Tishą na dziedziniec. 

Dzień był wyjątkowo piękny - jeden z tych, kiedy siedzenie w klasie staje się nieznośną torturą. 

Lato  się  skończyło,  ale  ktoś  odpowiedzialny  na  górze  widocznie  nie  został  o  tym 

poinformowany.  Słońce  prażyło  równo,  przypiekając  długie  nogi  cheerleaderek  siedzących  na 

trawniku  pod  flagą  oraz  plecy  towarzyszących  im  mięśniaków.  Nie  widziałam  nigdzie  Marka. 

Tisha, przysłaniając oczy ręką, rozmawiała z Jeffem Dayem. 

Tisha! - zawołałam.   

Ojejej!  -  krzyknęła,  zrywając  się  na  nogi.  -  Jest  tutaj!  Dziewczyna,  która  uratowała 

Heather! Ojej! Jesteś absolutną bohaterką, wiesz o tym? 

Czułam  się  niezręcznie,  kiedy  wszyscy  obstąpili  mnie,  gratulując  i  zasypując  pytaniami. 

Przedstawiciele szkolnej elity raczej nie zadawali się z osobami spoza swojego kręgu. A tu nagle 

stałam się jakby jedną z nich. Proszę, jakie to proste, wystarczyło uratować życie cheerleaderce. 

Tisha - powiedziałam, przekrzykując podniecone głosy. -Możemy chwilę porozmawiać? 

background image

Odeszła ze mną na bok, przekrzywiając pytająco małą, ptasią główkę. 

Aha, bohaterko - powiedziała. - Oczywiście. 

Posłuchaj. - Wzięłam ją za ramię i poprowadziłam w stronę parkingu. - Chodzi o ten dom, 

gdzie znalazłam Heather. Wiedziałaś o nim? 

Tisha odsunęła kosmyk włosów z czoła. 

Dom przy drodze do kamieniołomów? Pewnie. Wszyscy znają ten dom. 

Już  miałam  ją  zapytać,  czy  wie,  kto  zostawił  tam  butelki  po  piwie  i  do  czego  służył  stary, 

zapaskudzony  materac,  kiedy  moją  uwagę  odwrócił  znajomy  dźwięk.  Moje  uszy  nauczyły  się 

wychwytywać ten dźwięk spośród wszystkich innych. 

Dźwięk silnika Roba. 

To znaczy dźwięk silnika motocykla Roba. 

Odwróciłam się i zobaczyłam, jak Rob wyjeżdża zza rogu na parking. W dzień, w pełnym świetle 

wyglądał  jeszcze  przystojniej  niż  w  blasku  księżyca.  Kiedy  zatrzymał  się  obok  mnie,  wyłączył 

silnik  i  ściągnął  kask,  serce  waliło  mi  jak  szalone.  W  dżinsach,  wysokich  butach  do  jazdy,  T-

shircie podkreślającym szerokie ramiona, z tymi świetlistymi szarymi oczami wyglądał bosko. 

Cześć - rzucił. - Jak się masz? 

Ś

wiadoma, że skupiają się na nas ciekawskie spojrzenia całego liceum, w każdym razie znacznej 

jego części, powiedziałam od niechcenia: 

Cześć. W porządku. A co u ciebie? Zszedł z motoru i przygładził włosy. 

Raczej  dobrze.  To  ty  miałaś  ostatnio  kłopoty,  nie  ja.  Najpierw  z  powodu  federalnych,  a  potem 

rodziców. Chyba się nie mylę? 

- Zgadza się. Nie byli zachwyceni. Żadne z nich. Ani Allan i Jill, ani Joe i Toni. 

- Tak właśnie podejrzewałem - powiedział Rob. - Więc uznałem, że lepiej będzie wpaść tutaj na 

przerwie i, no wiesz, sprawdzić, czy u ciebie wszystko w porządku. Ale mam wrażenie, że tak. - 

Obrzucił  mnie uważnym  spojrzeniem szarych  oczu. - Nawet lepiej niż  w porządku. Ubrałaś się 

tak z jakiejś szczególnej okazji? 

Tego  dnia  miałam  na  sobie  nowe  ciuchy  zakupione  po  obozie:  czarną  bluzkę  z  trójkątnym 

dekoltem,  różową  minispódniczkę  i  czarne  sandały  na  grubej  podeszwie.  Wyglądałam  treschic, 

jak by powiedzieli na francuskim. 

Och  -  zająknęłam  się,  spoglądając  na  swoje  ubranie.  -  No  cóż,  staram  się  w  tym  roku. 

Próbuję nie pakować się w kłopoty. 

background image

Rob, ku mojemu zachwytowi, skrzywił się, zerkając na spódnicę. 

Chyba trochę przesadziłaś, Mastriani - powiedział. A potem, patrząc na mój nadgarstek: - 

Hej, czy to mój zegarek? 

Wpadłam.  Znowu  wpadłam.  Znalazłam  jego  zegarek,  ciężki,  czarny  zegarek,  wyposażony  w 

różne  guziczki,  które  spełniały  przedziwne  funkcje,  jak  na  przykład  podawanie  czasu  w 

Nikaragui,  w  kieszeni  jego  skórzanej  kurtki.  Dodam,  że  kurtka  zajmowała  teraz  eksponowane 

miejsce w moim pokoju. 

Pewnie, że założyłam go na rękę idąc do szkoły. Jak mogłam tego nie zrobić? 

Och, rzeczywiście - powiedziałam z wystudiowaną obojętnością. - Wczoraj wieczorem mi 

go pożyczyłeś. Pamiętasz? 

Teraz tak - odparł Rob. - Wszędzie go szukałem. Oddaj. 

Grzebiąc się przesadnie, zdjęłam zegarek. Trudno było się  z nim rozstać. Śmieszne?  Wiem, ale 

nic nie mogłam na to poradzić. To było jakby trofeum. Zegarek mojego chłopaka. Tyle że Rob 

nie był moim chłopakiem. 

Proszę - powiedziałam. Wziął zegarek i założył, patrząc na mnie, jakbym była niespełna 

rozumu. Zresztą pewnie tak jest. 

Podoba ci się ten zegarek? Chcesz taki? 

- Nie - powiedziałam. - Wcale nie. -Nie mogłam się przecież przyznać, prawda? 

-  Bo  mogę ci taki dać -  powiedział. -  Jeśli chcesz. Sądziłem, że chciałabyś raczej jakiś damski. 

Ten trochę głupio na tobie wygląda. 

- Nie chcę zegarka - powiedziałam. Tylko taki, który należy do ciebie. 

- Aha. W porządku. Jak chcesz. 

- Nie chcę. 

Przyjrzał mi się ciekawie. 

-Jesteś trochę dziwna - stwierdził. - Zdajesz sobie z tego sprawę? 

Och,  świetnie.  Mój  chłopak  poświęca  całą  przerwę  na  lunch,  żeby  przyjechać  do  mnie  na 

motocyklu i oznajmić mi, że jestem trochę dziwna. Jakie to romantyczne. 

Dzięki Bogu, Tisha i reszta towarzystwa stali dość daleko i nie mogli nas słyszeć. 

Hm,  muszę  wracać  -  powiedział.  -  Uważaj  na  siebie.  Zostaw  robotę  policyjną 

zawodowcom, dobrze? I zadzwoń do mnie. 

Pewnie. 

background image

Zmrużył oczy w słońcu. 

-Jesteś przekonana, że nic złego się z tobą nie dzieje? 

Tak - powiedziałam. 

Ale, oczywiście, niezupełnie tak. To znaczy owszem, i tak, i nie. Bo bardzo chciałam, żeby mnie 

pocałował.  Głupie,  co?  To  znaczy,  chcieć,  żeby  mnie  pocałował,  bo  Tisha  i  ci  wszyscy  ludzie 

akurat się na nas gapili. 

Ale powód był w gruncie rzeczy mniej więcej taki sam, jak w wypadku zegarka. Chciałam tylko, 

ż

eby wszyscy wiedzieli, że do kogoś należę. 

I że tym kimś nie jest Skip Abramowitz. 

Nie  chcę nikomu wmawiać, że Rob czyta w  moich myślach.  W  końcu to ja jestem psychiczna, 

czy raczej parapsychiczna, nie on. 

Nie  twierdzę  również,  że  coś  mu  telepatycznie  zasugerowałam.  Moje  zdolności  dotyczą  tylko 

jednej  dziedziny,  odnajdywania  zaginionych  ludzi,  a  nie  skłaniania  chłopaków,  żeby  mnie 

całowali. 

W  każdym  razie  Rob  wzniósł  oczy  do  góry,  powiedział:  „A  niech  to",  położył  dłoń  na  moim 

karku, przyciągnął mnie do siebie i pocałował pospiesznie w czubek głowy. 

Potem wskoczył na motor i zniknął. 

Po  pierwsze,  rozległ  się  dzwonek.  Po  drugie,  Karen  Sue  Hankey,  która  obserwowała  całą  tę 

scenę, zawołała piskliwie: 

O mój Boże, Jess. Jak mogłaś pozwolić, żeby wsiok cię pocałował? 

Na szczęście dla Karen Sue - i dla mnie, jak sądzę - Todd Mintz stał niedaleko. Więc kiedy się na 

nią rzuciłam, żeby wydrapać jej oczy, Todd złapał mnie w powietrzu, obrócił i zawołał: 

Hola, tygrysico! 

Puszczaj!  -  wrzasnęłam,  nieprzytomnie  wściekła.  A  jeszcze  przed  chwilą  bałam  się,  że 

serce mi eksploduje ze szczęścia. 

Todd, puść mnie. 

- Tak, puść ją, Todd! - zawołała Karen Sue. Zdążyła się już wspiąć po schodach przed wejściem i 

stała w bezpiecznej odległości. - Przyda mi się kolejne pięć tysięcy. 

- Nie wątpię! - ryknęłam. - Mogłabyś sobie wreszcie kupić trochę pieprzonego rozumu! 

Nie, nie powiedziałam „pieprzonego". 

Och, ślicznie! - zawołała Karen Sue ze szczytu schodów. 

background image

Dokładnie  tego  bym  się  spodziewała  po  dziewczynie,  której  brat  jest  podejrzany  o 

morderstwo. 

Zamarłam. 

Todd, czując, że w tym stanie nie mogę być groźna, puścił mnie. 

O czym ona mówi? - zapytałam. 

Todd  wyglądał  tak,  jakby  miał  ochotę  schować  się  w  mysiej  dziurze,  co  przy  jego  gabarytach 

sprawiało osobliwe wrażenie. 

Nie wiem, Jess - wymamrotał zmieszany. - Chodzą takie plotki... 

-Jakie plotki? - zapytałam. 

Todd przestąpił z nogi na nogę. 

-Ja, eee, muszę wracać do klasy. Bo się, eee, spóźnię. 

Powiesz  mi,  co  to  za  cholerne  plotki  albo  gwarantuję,  że  poczołgasz  się  do  klasy  na 

czworakach! 

Nie powiedziałam „cholerne". 

Todd chyba się nie przestraszył. Wydawał się raczej, czy ja wiem, zmęczony? 

Posłuchaj, Jess - powiedział. - To tylko plotki, rozumiesz? Starsza siostra Jenny Gibbon, 

która  wyszła  za  zastępcę  szeryfa,  mówi,  że  może  wezwą  go  na  przesłuchanie,  bo  pasuje  do 

jakiejś tam charakterystyki i nie ma alibi. Rozumiesz? 

Nie mogłam w to uwierzyć. Naprawdę nie mogłam. 

Jednak  to  zrobili!  Mam  na  myśli  agentów  specjalnych  Johnsona  i  Smith.  Sugerowali,  że  to 

zrobią, i zrobili. 

Cóż, dlaczego nie? Pracowali dla FBI. Wszystko im wolno, prawda? Kto mógł ich powstrzymać? 

No właśnie. 

Był ktoś taki. Ja. 

Nie miałam tylko na razie żadnego konkretnego pomysłu. Dręczyło mnie to przez resztę dnia tak 

bardzo, że kilku nauczycieli chciało mnie nawet odesłać do gabinetu pedagoga. 

Poszłabym chętnie - tam przynajmniej nikt nie zadawałby mi głupich pytań w rodzaju, jaki jest 

pierwiastek  z  tysiąca  sześciuset  pięciu  albo  jak  wygląda  czas  zaprzeszły  czasownika  avoir  -  na 

nieszczęście jednak żaden z nich nie wprowadził groźby w życie. O trzeciej zabrzmiał wreszcie 

ostatni dzwonek. 

-Jess! - zawołał ktoś za mną, kiedy wybiegłam ze szkoły. -Hej, Jess! 

background image

Odwróciłam się i zobaczyłam, jak Mark Leskowski zostawia samochód, który właśnie otwierał, i 

spieszy w moją stronę. 

Hej!  -  Zsunął  na  czoło  okulary  przeciwsłoneczne.  -  Co  słychać?  Dobrze,  że  na  ciebie 

wpadłem. Mam nadzieję, że nie miałaś wczoraj przeze mnie kłopotów. 

Popatrzyłam na niego zdezorientowana. W tej chwili myślałam tylko o tym, że federalni mogą w 

każdej  chwili  zabrać  Douglasa  na  przesłuchanie.  Że  mogą  go  oskarżyć  o  zbrodnie,  których 

przecież nie mógł popełnić. 

-  Bo  wiesz,  kiedy  cię  odwiozłem  -  Mark,  widząc  mój  bezmyślny  wyraz  twarzy,  połapał  się,  że 

potrzebuję bliższych wyjaśnień - twoi rodzice wyglądali na... wściekłych. 

- Nie byli wściekli - powiedziałam. - Martwili się. — I to nie o mnie, tylko o Douglasa. Nie było 

go w domu. Wyszedł nie wiadomo dokąd, sam... 

-  Och  -  powiedział  Mark.  -  No,  w  każdym  razie  chciałem  się  tylko  upewnić,  czy  wszystko  w 

porządku. To wspaniałe, że odnalazłaś Heather i w ogóle. 

- Tak - powiedziałam, widząc kątem oka, jak Ruth zbliża się w naszą stronę. - Po prostu zrobiłam 

to, co należało. Posłuchaj, muszę... 

- Myślałem, że może, jeśli nie masz nic do roboty w ten weekend, moglibyśmy we dwójkę, eee, 

no sam nie wiem, dokądś pójść. 

- Tak, czemu nie? - powiedziałam bez entuzjazmu, choć prawdę mówiąc, perspektywa obejrzenia 

japońskiego filmu animowanego w towarzystwie Skipa pociągała mnie dużo mniej niż Markowe 

„eee, no sam nie wiem, dokądś pójść". - Może do mnie zadzwonisz? 

- Dobrze. - Mark pomachał do Ruth, która przeszła obok, przyglądając nam się tak uporczywie, 

ż

e o mało nie otarła sobie nogi o błotnik własnego samochodu. - Cześć! - zawołał do niej. -Jak 

się masz? 

- W porządku - odparła Ruth. - Dziękuję. 

Mark otworzył swój samochód i wyciągnął płócienną torbę. Potem starannie zamknął drzwiczki. 

Widząc  nasze  spojrzenia,  które  uznał  za  przejaw  zainteresowania  -  jeśli  o  mnie  chodzi,  to  po 

prostu patrzyłam, bo nie miałam nic lepszego do roboty - wyjaśnił: „Trening", po czym zarzucił 

torbę na ramię i poszedł do sali gimnastycznej. 

- Jess, czy dobrze usłyszałam? - spytała Ruth, kiedy Mark znalazł się poza zasięgiem głosu. - Czy 

Mark Leskowski umówił się z tobą na randkę? 

- Owszem - odparłam. 

background image

- Więc ilu chłopaków umówiło się z tobą dzisiaj? Dwóch? 

- Owszem - potwierdziłam, sadowiąc się w jej kabriolecie. 

- Nieźle, Jess. To rekord. Dlaczego się nie cieszysz? 

Bo  jeden  z  chłopaków,  którzy  dzisiaj  się  ze  mną  umówili,  jeszcze  niedawno  był 

podejrzany o zamordowanie swojej dziewczyny, a drugi to twój brat. 

A Ruth na to: 

- No tak, ale czy Mark nie jest już poza podejrzeniami? Wiesz, po tym porwaniu Heather? 

- Chyba tak - powiedziałam. - Ale... 

- Ale co? - zapytała Ruth. 

- Ale... Ruth, Tisha mówi, że oni wszyscy wiedzieli o tym domu. I mówi o tym tak... jakby to oni 

tam balowali. 

 - To znaczy? 

- To znaczy, że to musiał być ktoś z ich paczki. 

- Z jakiej paczki? 

- Ludzie z naszej szkoły - powiedziałam, wskazując ręką boisko, gdzie widać było cheerleaderki i 

trenujących futbolistów. 

- Niekoniecznie - powiedziała Ruth. - Dobrze, Tisha wiedziała o tym domu, ale nie twierdzi, że 

kiedykolwiek była tam na imprezie, prawda? 

- Nie. Niezupełnie. Ale... 

-  Och,  daj  spokój.  Ci  ludzie  byliby  chyba  w  stanie  znaleźć  przyjemniejsze  miejsce  na  imprezę, 

nie uważasz? Willa rodziców Marka, na przykład? Słyszałam, że mają basen kryty i odkryty, i... 

Może państwu Leskowskim nie spodobałoby się, gdyby przyjaciele Marka przyprowadzali swoje 

dziewczyny na szybki numerek koło basenu. 

- No dobra - mruknęła Ruth, kiedy wydostałyśmy się z parkingu. - Dlaczego któryś z nich miałby 

zabić Amber? Albo próbować zamordować Heather? Przecież byli przyjaciółmi, no nie? 

-  Zgadza  się.  Ruth  miała  rację.  Ruth  zawsze  miała  rację.  A  ja  nigdy  nie  miałam  racji.  No,  w 

każdym razie prawie nigdy. 

Więc mimo tego, co usłyszałam od Tishy, tak naprawdę nie wierzyłam, że ludzie z naszej szkoły 

rzeczywiście  mogli  być  zamieszani  w  morderstwo  Amber  i  pobicie  Heather.  Bo  jak  to?  Mark 

Leskowski  chwytający  swoją  dziewczynę  za  szyję,  żeby  ją  udusić?  Niemożliwe.  Kochał  ją. 

Przecież płakał wtedy przed gabinetem pedagoga. 

background image

A chyba nie płakał, dlatego, że w związku z podejrzeniem o morderstwo miał mniejsze szanse na 

otrzymanie  stypendium  sportowego.  To  byłby  dowód  kompletnego  braku  uczuć,  prawda?  -  A 

Heather?  Jak  mogłabym  przypuszczać,  że  Jeff  Day  albo  ktoś  inny  z  drużyny  pobił  i  związał 

Heather i zostawił ją w wannie, żeby umarła? Po co? Żeby nie zakapowała Marka? 

Nie.  To  żałosne.  Już  bardziej  sensowna  wydawała  się  hipoteza  Tishy  o  psychopatycznych 

wsiokach.  Może  cheerleaderki  i  futboliści  imprezowali  w  tym  domu,  ale  nie  oni  zostawili  tam 

Heather. Nie, to musiała być robota kogoś innego. Jakiegoś chorego, zboczonego typa. 

Ale na pewno nie mojego brata. 

Natychmiast  po  powrocie  do  domu  poszłam  do  jego  pokoju.  Nie  miałam,  rzecz  jasna,  powodu 

wątpić w jego niewinność, ale chciałam być pewna.  Wdrapałam się po  schodach - dzięki  Bogu 

mamy  nie  było  w  domu,  więc  nie  musiałam  wysłuchiwać  kolejnego  kazania  o  tym,  jakie  to 

niestosowne  wymykać  się  z  domu  w  środku  nocy  z  chłopcem,  który  pracuje  w  warsztacie  -  i 

walnęłam  w  drzwi  pokoju  Douglasa.  A  potem  otworzyłam  je  na  oścież,  ponieważ  drzwi  jego 

pokoju nie mają zamka. Tata usunął zamek, po tym jak Douglas przeciął sobie żyły i musieliśmy 

wyważyć drzwi, żeby się do niego dostać. 

Tak się przyzwyczaił do moich nalotów, że nawet nie podnosi głowy. 

Spadaj - powiedział znad komiksu. 

Douglas  -  powiedziałam.  -  Muszę  wiedzieć.  Gdzie  byłeś  wczoraj  wieczorem,  między 

piątą a ósmą? 

Podniósł głowę. 

- Dlaczego miałbym ci mówić? 

- Bo tak - oświadczyłam. 

Chciałam mu, oczywiście, powiedzieć prawdę. Chciałam powiedzieć: „Douglas, federalni myślą, 

ż

e masz coś wspólnego z morderstwem Amber Mackey i napadem na Heather Montrose. Musisz 

mi  powiedzieć,  że  tego  nie  zrobiłeś.  Musisz  mi  powiedzieć,  że  masz  świadków,  którzy 

potwierdzą, gdzie byłeś, kiedy popełniono zbrodnie, i że twoje alibi jest niepodważalne. Inaczej 

będę zmuszona podjąć pracę na rzecz pewnej instytucji". 

To znaczy FBI. 

Nie  byłam  jednak  pewna,  czy  mogę  to  wszystko  powiedzieć  Douglasowi.  Nie  byłam  pewna, 

ponieważ nikt nie miał pojęcia, co może wywołać u niego nawrót choroby. Na ogół wydawał mi 

background image

się najzupełniej normalny. Ale od czasu do czasu wpadał w przygnębienie - z jakiegoś głupiego 

powodu, na przykład kiedy skończyły się cheerrios - i głosy wracały. 

Z  drugiej  strony  sprawa  była  poważna.  Nie  chodziło  o  płatki  śniadaniowe  ani  o  dziennikarzy 

koczujących przed domem. Nie tym razem. Tym razem chodziło o czyjąś śmierć. 

- Douglas - odezwałam się. - Mówię poważnie. Muszę wiedzieć, gdzie byłeś. Chodzą plotki - nie 

wierzę  w  nie,  oczywiście  -  ale  ludzie  plotą,  że  to  ty  zamordowałeś  Amber  Mackey,  a  potem 

porwałeś Heather Montrose i pobiłeś prawie na śmierć. 

- Hola! - Douglas, wyciągnięty na łóżku, odłożył książkę. -A dlaczego miałbym to zrobić? 

- Myślę, że według ich teorii odbiło ci. 

- Rozumiem - powiedział Douglas. - A kto głosi tę teorię? 

- Głównie Karen Sue Hankey, ale też większość młodszych klas i, eee, och, no, ci z FBI. 

-  Hmmm.  -  Douglas  zamyślił  się.  -  To  ostatnie  wydaje  mi  się  niepokojące.  Czy  FBI  ma  jakiś 

dowód, czy coś w tym rodzaju, że to ja zabiłem te dziewczyny? 

Tylko jedna została zamordowana - powiedziałam. - Drugą porwali i pobili, ale przeżyła. 

A dlaczego jej nie zapytali, kto ją pobił? - zapytał Douglas. Powiedziałaby im, że to nie 

ja.        

- Ona nie wie, kto to zrobił. Mówiła, że napastnicy nosili maski. A podejrzewam, że nawet gdyby 

wiedziała, nie pisnęłaby słówka. Zdaje mi się, że ktoś ją nieźle nastraszył. Na przy-kład zagroził, 

ż

e dokończy sprawę, jeśli Heather coś powie. Douglas usiadł na łóżku. 

Mówisz poważnie? Naprawdę mnie podejrzewają? 

-  Tak  -  odparłam.  -  I  wiesz  co?  Federalni  zamierzają  cię  w  to  wrobić.  I  wrobią  cię,  chyba,  że 

zgodzę  się  zostać  młodszym  agentem  śledczym.  Rozumiesz?  Więc  zanim  przystąpię  do  ich 

funduszu emerytalnego, muszę wiedzieć. Masz coś w rodzaju alibi? Douglas zamrugał oczami. 

-Ale przecież mówiłaś im, że straciłaś swoje zdolności nadprzyrodzone? 

-  Mówiłam.  Tyle  że  odnalezienie  Heather  Montrose  na  pustkowiu  zeszłej  nocy  nasunęło  im 

pewne podejrzenia. Zresztą nigdy mi tak do końca nie wierzyli. 

- Och. - Douglas jakby się zmieszał. - Chodzi o to, że to, co robiłem zeszłego wieczoru... i wtedy, 

kiedy zginęła tamta dziewczyna. .. no cóż, miałem nadzieję, że nikt się o tym nie dowie. 

Wybałuszyłam  na  niego  oczy.  Mój  Boże!  Miał  coś  na  sumieniu!  Ale  przecież  nie  porwał 

niewinnych cheerleaderek... 

background image

Douglas,  nie  dbam  o  to,  co  robiłeś,  pod  warunkiem,  że  to  nie  było  nic  niezgodnego  z 

prawem.  Muszę  po  prostu  coś  powiedzieć  -  najlepiej  prawdę  -  Allanowi  i  Jill,  bo  inaczej 

wytatuują mi na tyłku „własność rządu Stanów Zjednoczonych" na resztę życia. Dopóki mają coś 

na ciebie, trzymają mnie w garści. Więc muszę wiedzieć. Czy mogą mieć coś na ciebie? 

No cóż - odparł Douglas powoli. - Coś w tym rodzaju... 

Czułam,  jak  mój  świat  nieznacznie...  na  razie  nieznacznie..  chwieje  się  w  posadach.  Mój  brat 

Douglas.  Mój  duży  brat  Douglas,  którego  całe  życie  broniłam  przed  innymi  ludźmi,  ludźmi, 

którzy nazywali go niedorozwiniętym, matołem, świrem. Ludźmi, którzy nie siadali koło niego w 

kinie,  bo  czasami  wykrzykiwał  coś  bez  sensu.  Ludźmi,  którzy  nie  pozwalali  swoim  dzieciom 

pływać  koło niego w basenie, bo czasami Douglas po prostu przestawał  pływać i szedł na dno, 

dopóki  ratownik  go  nie  wypatrzył  i  nie  wyciągnął.  Ludźmi,  którzy  za  każdym  razem,  kiedy 

zginął  jakiś  rower,  pies  albo  podwórkowy  krasnoludek,  oskarżali  o  kradzież  Douglasa,  bo 

Douglas... no cóż, nie był całkiem normalny. 

Ale, oczywiście, nie mieli racji. Douglas nie miał źle poustawianych klepek. Miał je poustawiane 

w sposób, którego oni nie uważali za normalny. 

Może jednak cały czas... może jednak mieli rację. Może tym razem Douglas rzeczywiście zrobił 

coś złego. Coś tak złego, że nawet mnie nie chciał powiedzieć. Mnie, swojej młodszej siostrze, 

która  w  wieku  siedmiu  lat  nauczyła  się  zadawać  ciosy  pięścią,  żeby  tłuc  dzieciaki,  które 

wywrzaskiwały za nim wyzwiska na ulicy. 

Douglas - szepnęłam przez ściśnięte gardło. - Co ty zrobiłeś? 

No cóż - odparł, nie patrząc mi w oczy. - Prawda jest taka, Jess... otóż, prawda jest taka... 

- Zaczerpnął głęboki oddech. -Znalazłem pracę. 

Telefon  zadzwonił  późnym  popołudniem.  Siedzieliśmy  akurat  przy  kolacji  i  przeżuwaliśmy  w 

milczeniu. W milczeniu, bo każde z nas było na kogoś wściekłe. 

Moja  matka  złościła  się  na  mnie  za  to,  że  wymknęłam  się  w  nocy  z  Robem  Wilkinsem, 

chłopakiem, którego nie akceptowała z kilku powodów: a) był dla mnie za stary, b) nie zamierzał 

iść do college, c) jeździł na motocyklu, d) jego matka była kelnerką, e) nie wiedzieliśmy, kim był 

pan Wilkins ani co robił, ani nawet czy w ogóle był jakiś pan Wilkins. Mary Wilkins nigdy o nim 

nie wspominała, w każdym razie nie w obecności mojego ojca. 

O kuratorze mama nawet nie miała pojęcia. I całe szczęście. 

background image

Ojciec  gniewał  się  na  mamę  za  to,  że  była,  jak  to  nazwał,  obrzydliwą  snobką  i  nie  czuła 

wdzięczności  do  Roba,  który  nie  Zostawił  mnie  samej,  kiedy  udałam  się  na  kolejną  ze  swoich 

idiotycznych wizjonerskich wycieczek. Gdyby nie Rob, powiedział tata, kto wie, czy wróciłabym 

ż

ywa. 

Ja byłam  wściekła na ojca, że określił moje  wizje jako idiotyczne.  W  końcu uratowałam dzięki 

nim  wielu  ludzi  i  doprowadziłam  do  przywrócenia  wielu  zaginionych  ich  rodzinom.  Wkurzyła 

mnie też jego  pewność,  że bez Roba nie dałabym sobie rady.  No i naturalnie  gniewałam się na 

mamę za to, że nie podobał jej się Rob. 

Douglas  z  kolei  złościł  się  na  mnie,  bo  kazałam  mu  przyznać  się  rodzicom,  że  ma  pracę.  Nie 

chciał oczywiście, i doskonale go rozumiałam. Mama oszalałaby z niepokoju. Była przekonana, 

ż

e  najdrobniejsza  przykrość  -  gdyby  na  przykład  musiał  wytrzeć  rozlane  przez  siebie  mleko  - 

natychmiast rozbudziłaby w nim samobójcze skłonności. 

Ale mama to jeszcze pół biedy. Wolałam sobie nawet nie wyobrażać, co na to tata. Bo w naszej 

rodzinie  praca  oznacza  pracę  w  jednej  z  restauracji  taty.  Praca  gdzie  indziej  oznacza  zdradę. 

Owszem, pozwolili mi jechać na  obóz w charakterze wychowawczyni, ale tylko  ze względu na 

możliwość doskonalenia gry na instrumencie. Gdyby nie to, założę się, że oddelegowaliby mnie 

do podgrzewanego bufetu. 

Nie  byłam  więc  szczególnie  zachwycona  mamą,  tatą  czy  Douglasem,  i  żadne  z  nich  nie  było 

zachwycone moją osobą. Kiedy zadzwonił telefon, zerwałam się od stołu, zadowolona, że mogę 

się uwolnić od niezręcznej ciszy, przerywanej jedynie zgrzytnięciem widelca o talerz albo prośbą 

o dokładkę parmezanu. 

Słucham? 

-Jess Mastriani? - zapytał męski głos. 

- Tak - odparłam zaskoczona. Spodziewałam się Ruth. Mało kto zwykle do nas dzwoni poza nią. 

Chyba że dzieje się coś złego w którejś z restauracji. - Tak, to ja. 

- Widziałem, jak rozmawiałaś dzisiaj z Tishą Murray - powiedział głos. 

-  Eee  -  mruknęłam.  -  Owszem.  -  Głos  brzmiał  dziwnie,  wydawał  się  przytłumiony,  jakby  ktoś 

dzwonił z tunelu. - Więc? 

-Więc jeśli zrobisz to jeszcze raz - powiedział głos - skończysz jak Amber Mackey. 

Odsunęłam  słuchawkę  od  ucha  i  przyjrzałam  się  jej  w  osłupieniu,  tak  jak  robią  bohaterowie 

horrorów,  kiedy  dzwoni  psychopatyczny  zabójca.  Zawsze  wydawało  mi  się,  że  to  głupie,  bo 

background image

przecież  nie  można  nic  zobaczyć  przez  słuchawkę.  Ale  to  musi  być  instynktowne,  bo  teraz 

zachowałam się dokładnie tak samo. 

Przyłożyłam słuchawkę do ucha i powiedziałam: 

-To jakiś żart, co? 

-  Przestań  wypytywać  o  dom  przy  drodze  do  kamieniołomów  -  odezwał  się  głos.  -  Albo 

pożałujesz, ty głupia suko. 

- A co zrobisz - zapytałam - jeśli odwieszę słuchawkę, wcisnę gwiazdkę, szóstkę, dziewiątkę i po 

pięciu minutach zjawią się u ciebie gliny i wsadzą cię, porąbany zboczu, za kratki? 

Rozłączył  się.  Odłożyłam  z  trzaskiem  słuchawkę  i  wcisnęłam  gwiazdkę,  potem  szóstkę,  potem 

dziewiątkę. Telefon zadzwonił i rozległ się kobiecy głos: 

Numer,  z  którym  chcesz  się  połączyć,  jest  niedostępny.  Cholera!  Zadzwonił  z  numeru, 

którego nie można znaleźć tą metodą. Powinnam była na to wpaść. 

Odwiesiłam słuchawkę i wróciłam do jadalni. 

Chciałabym, żeby Ruth przestała dzwonić, kiedy akurat jemy obiad - powiedziała mama. - 

Wie, że jadamy o szóstej trzydzieści. To niezbyt taktowne z jej strony. 

Nie  widziałam  powodu,  żeby  wyprowadzać  ją  z  błędu.  Prawda  nie  przypadłaby  jej  do  gustu. 

Opadłam na krzesło i chwyciłam za widelec. 

Niestety okazało się, że nie mogę jeść. Już podnosiłam porcję makaronu do ust, ale gardło mi się 

ś

cisnęło, a stół - i całe jedzenie na stole - rozmazał mi się przed oczami. 

Rozmazał się, ponieważ oczy wypełniły mi się łzami. Łzy! Płakałam jak Mark Leskowski. 

-Jess, dobrze się czujesz? - spytała mama ze zdziwieniem. 

Spojrzałam  na  nią,  ale  prawie  nic  nie  widziałam.  Nie  mogłam  też  mówić.  W  głowie  miałam 

tylko: „O Boże, pobiją mnie, tak jak Heather". 

Potem  zrobiło  mi  się  strasznie,  strasznie  zimno,  jak  gdybym  się  nagle  znalazła  w  chłodni  w 

Mastrianim. 

-Jessico, co się stało? - dopytywała się mama. 

Jak  mogłam  im  powiedzieć?  Jak  mogłam  im  powiedzieć  o  tym  telefonie?  Tylko  by  się 

zdenerwowali. Pewnie by  nawet zadzwonili na policję. Tego mi tylko brakowało, policji. Jakby 

FBI nie obozowało praktycznie na moim własnym podwórku. 

Ale Heather... co oni zrobili Heather... 

Nie chciałam, żeby to samo stało się ze mną. 

background image

Nagle Douglas rzucił talerz z sałatką o ziemię, rozbijając go na tysiąc kawałków. 

Zabierz  to!  -  wrzasnął  do  listków  sałaty  w  pikantnym  sosie,  które  walały  się  teraz  po 

podłodze. 

Zamrugałam  załzawionymi  oczami.  Douglas  ma  nawrót?  Sądząc  po  wyrazie  twarzy  rodziców, 

tak właśnie myśleli. Spojrzeli na siebie zmartwieni... 

I w tym momencie Douglas zerknął na mnie i puścił oko... 

W sekundę później mama poderwała się z krzesła. 

Dougie! - krzyknęła. - Dougie, co to było? 

Tata, jak zwykle, zachował się bardziej powściągliwie. 

Czy wziąłeś dzisiaj, Douglasie, wszystkie lekarstwa? - zapytał. 

Zrozumiałam.  Mój  brat  udawał,  że  mu  odbiło  -  żeby  nie  czepiali  się  mnie  z  powodu  łez. 

Poczułam  serdeczną  wdzięczność.  Czy  ktokolwiek  w  historii  ludzkości  miał  tak  wspaniałego 

brata? 

Wytarłam  oczy  wierzchem  dłoni.  Wiecie,  ja  naprawdę  nigdy  nie  płaczę.  Tylko  że  najpierw  ta 

sprawa z Amber, potem Heather, a teraz... Teraz zamierzali dobrać się do mnie. 

Z  jednej  strony  federalni  podejrzewający  Douglasa,  że  jest  mordercą,  z  drugiej  prawdziwi 

mordercy, którzy grożą, że będę następną ofiarą - to chyba wystarczający powód do płaczu. Ale 

nadal przygnębiało mnie, że zachowuję się jak Karen Sue Hankey. 

Kiedy  zmagałam  się  z  własnymi  uczuciami,  a  rodzice  wypytywali  Douglasa  o  zdrowie  i 

samopoczucie,  telefon  zadzwonił  jeszcze  raz.  Rzuciłam  się,  żeby  go  odebrać,  o  mało  nie 

wywalając krzesła. 

To do mnie - powiedziałam, podnosząc słuchawkę. - Jestem pewna. 

Ale nikt nawet nie spojrzał w moim kierunku. Douglas, po tym zamachu na sałatkę, nadal był w 

centrum zainteresowania. 

- Jessica? - zapytał obcy głos. 

-  Tak,  to  ja  -  powiedziałam.  Potem,  odwracając  się  plecami  do  pokoju,  wyrzuciłam  z  siebie 

pospiesznym  szeptem:  -  Słuchaj,  dupku,  jeśli  nie  przestaniesz  dzwonić,  przysięgam,  że  cię 

dopadnę i zabiję jak psa, słyszysz, jak psa! 

Głos, w którym brzmiało bezbrzeżne zdziwienie, odezwał tę na to: 

Ależ Jess, dzwonię do ciebie po raz pierwszy w życiu. Sapnęłam, zdając sobie sprawę, kto 

dzwoni. 

background image

-Skip?- Owszem - odparł Skip. - To ja. Posłuchaj, byłem ciekaw, czy zastanowiłaś się nad tym, o 

czym mówiliśmy dzisiaj przy lunchu. Wiesz. Film. W ten weekend. 

Och  -  powiedziałam.  Mama  weszła  do  kuchni  i  wyciąg-nęła  z  komórki  szczotkę  i 

szufelkę. - A tak. Film. W weekend. 

— No właśnie - powiedział Skip. - Pomyślałem, że moglibyśmy przedtem gdzieś pójść.  Wiesz, 

na kolację czy coś. 

Aha - mruknęłam. Mama, ze szczotką i szufelką w ręku, przyglądała mi  się tak, jak lwy 

na  Discovery  przyglądają  się  gazelom,  na  które  zamierzają  się  za  chwilę  rzucić.  Jakby 

zapomniała Douglasie.  No, cóż, w końcu pierwszy raz słyszała, jak  ktoś umawia się ze  mną na 

randkę.  Matka, była  cheerleaderka - i  królowa balu absolwentów,  królowa balu na  zakończenie 

szkoły, księżniczka targów hrabstwa i nie wiem co jeszcze - szesnaście lat czekała na tę chwilę. 

Winę  za  to,  że  jak  dotąd  nie  umówiłam  się  już  milion  razy,  tak  jak  ona  w  moim  wieku, 

przypisywała mojemu niezbyt dziewczęcemu stylowi ubierania się. 

Nie miała pojęcia o moim prawym sierpowym. No, teraz już chyba miała, dzięki pani Hankey i 

pozwaniu do sądu. 

- Tak, jeśli o to chodzi, Skip - powiedziałam, odwracając się do mamy tyłem - wydaje mi się, że 

nie będę mogła pójść. Muszę być w domu o jedenastej. Mama nigdy nie pozwoliłaby mi iść do 

kina na taki późny seans. 

-  Owszem,  tak  -  ku  mojemu  przerażeniu  i  konsternacji  mama  odezwała  się  pełnym  głosem. 

Odsunęłam słuchawkę. 

- Mamo - powiedziałam osłupiała. 

- Nie patrz na mnie w ten sposób, Jessico. Nie jestem taka zasadnicza. Jeśli chcesz iść ze Skipem 

na seans o północy, to w porządku. 

Nie  do  wiary.  Po  tej  historii  z  Robem  byłam  pewna,  że  nigdy  mnie  nie  wypuści  z  domu,  a 

zwłaszcza z chłopakiem. 

Ale chyba tylko z jednym chłopcem nie wolno mi było się widywać. 

I tym chłopcem nie był Skip Abramowitz. 

To znaczy - ciągnęła mama - dobrze znamy Skipa. Wyrósł na odpowiedzialnego młodego 

człowieka. Naturalnie, że możesz iść z nim do kina. 

Otworzyłam szeroko buzię. 

background image

Mamo,  film  zaczyna  się  dopiero  o  północy.  -Jeśli  Skip  odprowadzi  cię  do  domu  zaraz 

potem... 

Och!  -  dobiegł  głos  ze  słuchawki,  która  zwisała  z  mojej  dłoni.  -  Odprowadzę,  pani 

Mastriani. Proszę się nie martwić! 

I tak właśnie umówiłam się na randkę ze Skipem Abramowitzem. 

Cóż, nie bardzo  mogłam się  wyplątać. To by było dla niego potwornie  upokarzające. Dla  mnie 

zresztą też. 

- Mamo! - wrzasnęłam, kiedy już odłożyłam słuchawkę. -Nie chcę chodzić ze Skipem! 

- Czemu nie? - zainteresowała się mama. - Myślę, że to bardzo miły chłopiec. 

W tłumaczeniu: nie ma motocykla, nigdy nie pracował w warsztacie i świetnie zdał egzaminy. 

Aha, jeszcze jedno, jego tata to przypadkiem najlepiej opłacany adwokat w mieście. 

Jesteś  niesprawiedliwa,  Jessico  -  powiedziała  mama.  -Prawda,  Skip  nie  jest  może 

najbardziej atrakcyjnym chłopcem, jakiego znasz, ale jest wyjątkowo sympatyczny. 

Sympatyczny! Wysadził w powietrze moją ulubioną lalkę Barbie! 

- To było wiele lat temu - stwierdziła mama. - Sądzę, że wy-rósł na prawdziwego dżentelmena. 

Będziecie  się  razem  świetnie  owić.  -  Zamyśliła  się.  -  Wiesz,  znalazłam  przypadkiem  świetny 

fason na spódnicę, idealny na wyjście do kina. Zostało trochę materiału z zasłonek, które uszyłam 

do gościnnego pokoju... 

Rozumiecie,  to  jest  problem  z  niepracującą  matką.  Ciągle  wymyśla  sobie  jakieś  zadania,  na 

przykład uszycie dla mnie spódnicy z materiału, który został po uszyciu zasłonek. 

Zanim zdążyłam powiedzieć cokolwiek, choćby: „Nie, dziękuję, mamo. Wydałam kupę forsy w 

Esprit i chyba znajdę jakieś ładne ciuchy na tę okazję", do kuchni wszedł Douglas z talerzem w 

ręku i oświadczył: 

Owszem, Jess. Skip jest naprawdę w porządku. Rzuciłam mu ostrzegawcze spojrzenie. 

Uważaj, komiksowy chłopczyku - warknęłam. Douglas zaniepokoił się trochę. 

Och, ojej - powiedział do mamy, odkładając pusty talerz. Posprzątam, nie martw się. To 

moja wina. 

Mama kurczowo przycisnęła szczotkę do siebie. 

Nie, nie. Sama posprzątam. 

background image

Smutne.  Chodziło  jej  oczywiście  o  to,  żeby  Douglas  nie  zbliżał  się  do  potłuczonej  porcelany. 

Próba samobójcza w zeszłe święta wyrobiła w niej przekonanie, że nie należy zostawiać go sam 

na sam z ostrymi przedmiotami. 

Widzisz  -  odezwał  się  Douglas,  kiedy  wahadłowe  drzwi  nieruchomiały  -  na  co  się  dla 

ciebie narażam? Teraz będzie mnie pilnować jak kwoka. 

Powinnam  być  mu  wdzięczna.  Myślałam  jednak  tylko  o  tym,  że  życie  stałoby  się  dużo  mniej 

stresujące, gdyby Dougts znalazł się poza podejrzeniami. 

Idź,  powiedz  im  teraz  -  poprosiłam.  Dobra,  zaczęłam  go  błagać.  -  Przed  Wieczorną 

rozrywką. Wiesz, że mama nigdy nie traci więcej niż pięć minut Wieczornej na kłótnie. 

Douglas właśnie płukał talerz. 

Ani mi się śni - powiedział, nie patrząc na mnie. Wściekłam się. Naprawdę się wściekłam. 

Douglas  -  syknęłam.  -Jeśli  sądzisz,  że  nie  powiem  federalnym,  to  chyba  zgłupiałeś. 

Muszę  im  powiedzieć.  I  powiem.  A  kiedy  oni  się  dowiedzą,  to  jak  myślisz,  jak  długo  potrwa, 

zanim to dotrze do  mamy  i  taty? Chyba  lepiej, żebyś ty im powiedział, a nie cholerne  FBI, nie 

uważasz? 

Douglas zakręcił wodę. 

-Wiesz,  co  na  to  ojciec?  Jeśli  czuję  się  na  tyle  dobrze,  żeby  pracować  za  ladą  w  sklepie  z 

komiksami,  to  jestem  w  stanie  pracować  w  kuchni  w  restauracji  Mastrianich.  A  ja  nie  znoszę 

pracy przy żarciu. Wiesz o tym. 

Kto znosi? - zapytałam. 

-  A  mama?  -  Douglas  potrząsnął  głową.  -  Wiesz,  jak  zareaguje.  To,  co  było  przed  chwilą,  to 

pestka. 

-  Dlatego  sama  im  powiem.  Zanim  dowiedzą  się  od  kogoś  innego.  Na  Boga,  Douglas,  mówię 

poważnie. Pracujesz tam już dwa tygodnie. Myślisz, że nikt im nic nie powie? 

- Posłuchaj, Jess. Powiem im. Tylko pozwól mi to zrobić wtedy, kiedy sam uznam za stosowne. 

Wiesz, jaka jest mama... 

Drzwi wahadłowe od pokoju otworzyły się gwałtownie i weszła mama z szufelką pełną śmieci. 

-Jaka mama jest, mianowicie? - zapytała, patrząc podejrzliwie na Douglasa i na mnie, i znowu na 

Douglasa. 

Na szczęście zadzwonił telefon. 

Znowu. 

background image

Skoczyłam w stronę aparatu, ale było za późno. Tata podniósł już słuchawkę u siebie. 

-  Jess!  -  ryknął.  -  Telefon  do  ciebie.  Oczy  mamy  zapłonęły.  Wiecie,  co  sobie  myślała? 

Powodzenie  u  chłopców,  bogate  życie  towarzyskie,  randki,  telefony.  Rozczarowałam  ją, 

zdawałam  sobie  sprawę,  jako  córka,  ponieważ  we  chodziłam  na  stałe  z  kimś  takim  jak  Mark 

Leskowski.  Nie  wiedziała,  niestety,  że  telefony,  które  otrzymywałam  ego  wieczoru,  nie 

dotyczyły szczegółów jutrzejszej imprezy dobroczynnej. 

Nie, chodziło raczej o szczegóły mojej rychłej egzekucji. Podniosłam słuchawkę i odkryłam, że 

to nie był żartowniś, który dzwonił wcześniej. Dzwonił agent specjalny Johnson. 

No cóż, Jessico - odezwał się. - Czy przemyślałaś może naszą poranną pogawędkę? 

Spojrzałam na mamę i Douglasa. 

Eee, czy moglibyście... ? - zapytałam. - To sprawa osobista. 

Mama zmarszczyła brwi. 

To chyba nie ten chłopak? Ten cały Wilkins? 

Ten cały Wilkins. Prawie tak samo miłe, jak „dziwak". 

Nie - powiedziałam. - To inny chłopak. 

Co,  praktycznie  rzecz  biorąc,  nie  było  nawet  kłamstwem,  Mama,  wychodząc  z  kuchni, 

uśmiechnęła się z taką radością, jakby właśnie uznano mnie za najpopularniejszą dziewczynę w 

szkole. Douglas też wyszedł, tyle że nie wyglądał nawet w połowie na tak uszczęśliwionego jak 

mama.  -Jaką  pogawędkę?  -  zapytałam  agenta  specjalnego  Johnsona.  -  Och,  tę,  w  której 

sugerowałeś, że mój brat może być zabójcą Amber Mackey? I że jeśli nie pomogę wam wytropić 

waszych  najbardziej  upragnionych  poszukiwanych,  zaciągniecie  go  na  przesłuchanie  w  tej 

sprawie? 

Cóż,  nie  przypominam  sobie,  żebym  tak  to  ujął  -  rzekł  Agent  specjalny  Johnson.  -  Ale 

owszem, w tej sprawie dzwonię. 

Przykro  mi  cię  rozczarować  -  powiedziałam.  -  Douglas  ma  żelazne  alibi  na  czas,  kiedy 

porwano obie dziewczyny. Zapytaj jego pracodawców w Comix Underground. 

W słuchawce zapadła cisza. A potem chichot agenta specjalnego Johnsona. 

-Zastanawiałem się, jak długo będzie się zbierał na odwagę, żeby ci o tym powiedzieć. 

Zrobiło mi się gorąco ze złości. 

A potem mnie olśniło. Jasne, że wiedział o wszystkim. Wiedzieli od początku. Korzystali z mojej 

ignorancji, żeby mnie spętać. 

background image

Cóż, za to im płacą. Tajne operacje. 

Ś

wietnie się bawisz moim kosztem - wycedziłam - ale może miałbyś ochotę zająć się dla 

odmiany  jakąś  pracą.  Wiem,  marzy  wam  się,  żebym  odwalała  robotę  za  was,  ale  w  tym 

szczególnym wypadku to wy jesteście ekspertami. 

Opowiedziałam mu o telefonie. 

-I mówisz, że nie mogłaś rozpoznać głosu? - zapytał. 

- Tak. Wydawał się jakiś przytłumiony. 

-  Prawdopodobnie  przykrył  czymś  mikrofon  słuchawki  -stwierdził  agent  specjalny  Johnson  -  z 

obawy,  że  go  rozpoznasz.  Powiedz  mi  jedną  rzecz.  Czy  ten  głos  był  w  jakiś  sposób 

charakterystyczny? Szczególny akcent albo coś takiego? 

- Nie wiem, czemu przypomniałam sobie test na wsioka. No wiecie, test wymowy. 

-  Nie  -  powiedziałam  zdziwiona,  że  wcześniej  sama  nie  zwróciłam  na  to  uwagi.  -  Żadnego 

szczególnego akcentu. 

-  Dobrze  -  mruknął  agent  specjalny  Johnson.  -  Mądra  dziewczynka.  W  porządku,  spróbujemy 

dojść, z jakiego numeru ten człowiek dzwonił. 

- Myślałam, że to dla was nic takiego. Zwłaszcza, że od dawna podsłuchujecie moje rozmowy. 

-  Bardzo  śmieszne,  Jessico  -  rzekł  agent  specjalny  Johnson  oschłym  tonem.  -  Zdajesz  sobie, 

oczywiście,  sprawę,  że  Biuro  nie  dopuściłoby  w  żadnym  wypadku  do  naruszenia  praw 

amerykańskiego obywatela w czasie śledztwa. 

- Ehe - powiedziałam. Świadomość, że agent specjalny Johnson zajmie się tą sprawą, podnosiła 

mnie w jakiś sposób na duchu. Głupie, zważywszy, jak bardzo działało mi na nerwy, że federalni 

cały czas depczą mi po piętach, prawda? - Aha. 

- I nic się nie martw, Jessico. Tobie i twojej rodzinie nic nie bozi. Dzisiaj wieczorem rozstawimy 

dwudziestu funkcjonariuszy wokół waszego domu. Zapewnimy całkowite bezpieczeństwo. Nasz 

dom  rzeczywiście  był  bezpieczny  i  nikt  nawet  nie  próbował  się  do  niego  zbliżyć.  Za  to  spalili 

restaurację. 

Można  by  pomyśleć,  że  należał  mi  się  jakiś  odpoczynek,  A  co?  Ostatecznie  poprzedniej  nocy 

właściwie nie spałam. Ale nie, następnej nocy też zadbano o to, żebym nie mogła się wyspać, f 

No dobrze, trochę spałam. Telefon odezwał się dopiero o trzeciej. 

O trzeciej nad ranem. 

background image

Potem  nikt  już  nie  spał  w  domu  Mastrianich.  I  nie  mieliśmy  spać  spokojnie  przez  długi,  długi 

czas.  Uznałam  oczywiście,  że  telefon  jest  do  mnie.  Dlaczego  by  nie?  Wieczorem  wszystkie 

telefony  były  do  mnie.  Proszę,  urzeczywistniały  się  marzenia  mojej  mamy:  zostałam  miss 

popularności, hurra! 

Szkoda tylko, że randki, na które się ze mną umawiano, to były randki z eee... ze śmiercią. 

Dobra, i ze Skipem Abramowitzem. 

Kiedy  telefon  rozdzwonił  się  o  trzeciej  rano,  wyskoczyłam  z  łóżka,  jeszcze  nie  całkiem 

przytomna,  i  rzuciłam  się  na  aparat  w  moim  pokoju.  Chyba  miałam  nadzieję,  że  jeśli  od  razu 

podniosę słuchawkę, to reszta rodziny nie zdąży się obudzić. 

Głos w słuchawce okazał się znajomy, ale nie należał do żadnego z moich nowych przyjaciół. No 

wiecie,  tych,  co  obiecali  mnie  zamordować,  jeśli  spróbuję  jeszcze  raz  wyciągnąć  od  Tishy 

Murray informacje na temat domu w pobliżu kamieniołomów. 

Uświadomienie sobie, że rozmawiam z agentką specjalną Smith, zajęło mi około minuty. 

-Jessico  -  odezwała  się,  kiedy  podniosłam  słuchawkę.  A  potem,  kiedy  tata  odebrał  w  swojej 

sypialni i mruknął półprzytomnie: „Halo?", dodała: - Panie Mastriani. 

Tata  i  ja  nie  powiedzieliśmy  już  nic  więcej.  Tata,  jak  sądzę,  usiłował  się  obudzić,  a  ja, 

oczywiście, przygotowywałam się do tego, co miałam usłyszeć... czego się domyślałam. Zginęła 

kolejna osoba. Może Tisha Murray. 

Albo Heather Montrose. Mimo straży, jakie postawiono przed jej pokojem w szpitalu, ktoś zdołał 

się do niej zakraść i dokończyć dzieła. Heather nie żyje. 

Albo  to,  albo  znaleźli  kogoś.  Znaleźli  kogoś,  kto  usiłował  wedrzeć  się  do  naszego  domu,  żeby 

mnie zabić. 

Ale nie o to chodziło. Stało się coś, czego się zupełnie nie spodziewałam. 

-  Przykro  mi,  że  pana  obudziłam  -  powiedziała  Jill  ze  szczerym  żalem.  -  Sądzę  jednak,  że 

powinniśmy  pana  zawiadomić,  że  pańska  restauracja,  Mastriani,  stoi  w  płomieniach.  Czy 

zechciałby pan... 

Jill  nie  miała  okazji  dokończyć  zdania,  ponieważ  mój  tata  Odłożył  słuchawkę  i,  jak  go  znam, 

sięgał właśnie po spodnie. 

- Zaraz tam będziemy - zapewniłam. 

- Nie, Jessico, nie ty. Powinnaś... 

Nie dowiedziałam się, co jej zdaniem powinnam, ponieważ odłożyłam słuchawkę. 

background image

Parę  sekund  później,  przy  drzwiach,  przekonałam  się,  że  miałam  rację.  Tata  był  całkowicie 

ubrany - to znaczy, miał na sobie spodnie i buty. Do tego górę od piżamy w charakterze koszuli. 

Kiedy mnie zobaczył, powiedział: - Zostań z matką i bratem. 

- Absolutnie nie - powiedziałam. Ja też zdążyłam się ubrać. 

Wydawał  się  rozdrażniony  i  wdzięczny  zarazem,  co  jest  dość  niezwykłe,  jak  się  tak  bliżej 

zastanowić.  Dostrzegliśmy  łunę,  gdy  tylko  wyszliśmy  za  próg.  Pomarańczowa  poświata  była 

dobrze  widoczna  na  tle  niskich,  ciemnych  chmur.  Przypomniała  mi  się  scena  pożaru  Atlanty  z 

Przeminęło z wiatrem. 

Wielki Boże - powiedział tata. 

Ja  natomiast  postanowiłam  porozmawiać  z  przyjaciółmi  po  przeciwnej  stronie  ulicy.  Tymi  w 

białej pół ciężarówce. 

Cześć!  -  Puknęłam  w  zasłonięte  okno  od  strony  kierowcy.  -  Muszę  jechać  z  tatą  do 

centrum. Zostańcie tutaj i pilnujcie domu, póki nie wrócę, dobra? 

Odpowiedzi  nie  było,  ale  też  nie  spodziewałam  się  żadnej.  Ludzie,  którzy  mają  cię  śledzić 

potajemnie,  nie  lubią,  kiedy  się  ich  tak  po  prostu  zaczepia  i  zaczyna  z  nimi  rozmawiać,  nawet 

jeśli ich szef wie doskonale, że ty wiesz, że oni tam są. Rozumiecie, co mam na myśli. 

W centrum znaleźliśmy się w jednej chwili, ale miałam wrażenie, że trwało to całe wieki. Nasz 

dom  dzieli  od  centrum  zaledwie  parę  przecznic...  piętnastominutowy  spacer  albo  cztery  minuty 

jazdy.  O  trzeciej  nad  ranem  ulice  świeciły  pustkami.  Nie  mogliśmy  oderwać  oczu  od  tej 

pomarańczowej  łuny  na  niebie.  Parę  razy  tata  o  mało  nie  wjechał  na  chodnik.  Dobrze,  że  tam 

byłam. Położyłam ręce na kierownicy, mówiąc: 

Tato, nie martw się.  To nie  to. Pomarańczowe światło? To pewnie takie błyskawice bez 

grzmotu. 

Ciągle w tym samym miejscu? - zgłosił wątpliwości tata. 

Oczywiście - oświadczyłam. - Czytałam o tym. Na biologii. Boże, ale ja kłamię. 

Potem skręciliśmy w Główną. I zobaczyliśmy. 

To nie były błyskawice bez grzmotu. O nie. 

Kiedyś, dawno temu, u sąsiadów z naprzeciwka z kominka wypadło płonące polano, od którego 

zajęły się firanki w salonie. 

Takiego  pożaru  spodziewałam  się  w  Mastrianim.  No  wiecie,  języki  ognia  w  oknach  i  może 

wstęga  dymu  wydobywająca  się  z  otwartych  drzwi.  Strażnicy  byliby  na  miejscu,  oczywiście, 

background image

ugasiliby  płomienie  i  już.  Tak  właśnie  to  wyglądało  u  sąsiadów.  Stracili  firanki,  musieli 

wymienić dywan oraz kompletnie przemoczoną kanapę. 

Ale  kiedy  strażacy  odjechali,  sąsiedzi  położyli  się  spać  we  własnych  -  choć  trochę  pewnie 

ś

mierdzących  dymem  -  łóżkach.  Nie  musieli  się  wynieść  do  krewnych  czy  do  hotelu,  czy 

gdziekolwiek, ponieważ ich dom stał nadal. 

Pożar  w  Mastrianim  nie  był  tego  rodzaju.  Pożar  w  Mastrianim  szalał,  oddychał,  żył.  Miał, 

mówiąc oględnie, przerażającą siłę destrukcji. Płomienie strzelały z dachu na dziesięć, piętnaście 

metrów w górę. Cały budynek stał się kulą ognia. Nie mogliśmy podjechać bliżej, tyle parkowało 

tam  wozów  strażackich.  Dziesiątki  strażaków  z  plującymi  wodą  gumowymi  wężami  poruszało 

się w niesamowitym, sennym tańcu, usiłując ugasić ogień. 

Ale los bitwy wydawał się przesądzony. Nie trzeba było strażaka, żeby to stwierdzić. Płomienie 

pochłonęły budynek bez areszty. Zielono-złoty baldachim nad drzwiami, który osłaniał klientów 

przed  deszczem?  Zniknął.  Zielony  szyld  z  napisem  Mastriani  złotymi  literami?  Zniknął.  Okna 

działu administracyjnego na piętrze? Zniknęły. Nowe zamrażarki? Zniknęły. Stolik zakochanych, 

gdzie siedzieliśmy z Markiem Leskowskim? Zniknął. Wszystko zniknęło, Tak po prostu. 

No,  może  nie  tak  po  prostu.  Kiedy  wyszliśmy  z  tatą  z  samochodu  i  ruszyliśmy  w  stronę  byłej 

restauracji,  ostrożnie  omijając  krzyżujące  się  na  ziemi  i  pulsujące  jak  żywe,  gumowe  węże 

strażackie,  zobaczyliśmy,  że  cały  tłum  ludzi  uwija  się  gorączkowo,  usiłując  ocalić  co  się  da. 

Strażacy  przekrzykiwali  szum  wody  i  huk  ognia,  kaszląc  w  gęstym,  czarnym  dymie,  który 

natychmiast zamulał gardło i płuca. 

Jeden z nich zauważył nas i kazał się zatrzymać. Tata wrzasnął: „Jestem właścicielem!", i strażak 

skierował  nas  do  grupy  ludzi  stojących  nieco  dalej,  o  twarzach  pomarańczowych  od  ogniowej 

łuny. 

-Joe! - krzyknął ktoś, kogo rozpoznałam jako burmistrza naszego miasteczka. - Jezu, Joe! Tak mi 

przykro. 

- Czy ktoś został ranny? - zapytał tata. - Nikt nie jest ranny, co? 

-  Nie  -  odparł  burmistrz.  -  Paru  chłopaków  Richiego  robiło  za  bohaterów  i  weszło  do  środka, 

ż

eby sprawdzić, czy nikt nie został. Najedli się dymu w nagrodę. - Nic im nie będzie - zapewnił 

Richard Parks, naczelnik straży pożarnej. - W środku nie było nikogo, Joe. Nie martw się. Tata 

odetchnął z ulgą. 

background image

-Jakie  ryzyko,  że  to  się  rozszerzy?  -  Restauracja  była  wolno  stojącym  budynkiem  w  stylu 

wiktoriańskim, z księgarnią po jednej i bankiem po drugiej stronie oraz wspólnym parkingiem na 

tyłach. - Co z bankiem? Księgarnią? 

Polewamy  je  wodą  -  powiedział  naczelnik  straży.  -  Na  razie  w  porządku.  Trochę  iskier 

wylądowało na dachu księgarni, ale zaraz zgasły. Zjawiliśmy się na czas, Joe, nie martw się. W 

każdym razie na czas, żeby uratować sąsiednie budynki. 

Mówił smutnym głosem. Nic dziwnego. Często jadał w  Mastrianim. Podobnie jak każdy z jego 

ludzi. 

Co się stało? - zapytał tata. - Jak do tego doszło? Ktoś coś wie? 

-Nie potrafię powiedzieć. Ludzie w więzieniu naprzeciwko usłyszeli wybuch, wyjrzeli na ulicę i 

zobaczyli ogień. Jakieś osiem, dziewięć minut temu. Budynek stanął w ogniu jak kupka torfu. 

Co by wskazywało - wtrącił kobiecy głos - na użycie jakichś materiałów wybuchowych. 

Odwróciliśmy  głowy  i  ujrzeliśmy  agentów  specjalnych  Smith  i  Johnsona,  którzy  wydawali  się 

przejęci i jakby odrobinę bardziej niedbale ubrani niż zwykle. Brak snu przez dwie noce z rzędu 

nawet im dawał się we znaki. 

- Też tak uważam - powiedział szef straży. 

- Chwileczkę. - Tata wytrzeszczył oczy na agentów FBI. - Co wy mówicie? Chcecie powiedzieć, 

ż

e ktoś podpalił restaurację? 

-  Inaczej  ogień  nie  rozprzestrzeniłby  się  tak  szybko,  Joe  -stwierdził  szef  straży.  -  Nie  tak 

gwałtownie. Sądząc po zapachu, to benzyna, ale dowiemy się dopiero, jak temperatura spadnie i 

będziemy mogli... 

- Benzyna? - Tata o mało nie dostał ataku serca. Naprawdę. Wszystkie żyły, których normalnie w 

ogóle nie widać, wystąpiły mu na czole. - Dlaczego, na Boga, ktoś miałby zrobić coś takiego? - 

zapytał tata. - Dlaczego ktoś miałby podpalać restaurację? 

Szeryf, którego dopiero teraz zauważyłam, powiedział: 

- Niezadowolony pracownik, być może. 

- Nikogo nie zwolniłem - obruszył się tata. - Od wielu miesięcy. 

-  To  prawda.  Nie  lubił  zwalniać  ludzi,  więc  zatrudniał  głównie  takich,  co,  do  których  miał 

pewność, że się sprawdzą. Instynkt na ogół go nie zawodził. 

background image

No  cóż,  będzie  dochodzenie.  -  Szeryf  patrzył  niemal  z  podziwem  na  szalejący  ogień.  - 

Podpalenie?  Twoja  firma  ubezpieczeniowa  nie  spocznie.  Dowiemy  się  wszystkiego.  W  swoim 

czasie. 

Na pewno. Ale mogliby po prostu zapytać mnie. Mogłabym od razu powiedzieć im, kto to zrobił. 

Nie miałam wątpliwości. 

No, właściwie to wiedziałam tylko, dlaczego. Nie wiedziałam, kto. Ale powód był oczywisty. 

Dostałam  ostrzeżenie.  Ostrzeżenie,  że  jeśli  nie  przestanę  wypytywać  o  dom  przy  drodze  do 

kamieniołomów... 

To takie niesprawiedliwe. Mój tata. Biedny tata. W żaden sposób na to nie zasłużył. 

Na widok taty, który próbował żartować z burmistrzem, szeryfem i naczelnikiem straży, ogarnęło 

mnie  współczucie.  Żartował,  ale  w  środku,  wiedziałam  o  tym  dobrze,  serce  mu  pękało.  Tata 

kochał Mastrianiego. Otworzył tę restaurację zaraz potem, jak się pobrali z mamą. To była jego 

pierwsza restauracja, pierwsze dziecko... tak jak Douglas był pierwszym dzieckiem mamy. 

Nawet o tym nie myśl, Jess - powiedział agent specjalny, nawet dość ciepłym tonem. 

Odwróciłam się do niego, mrugając oczami. 

O czym? 

Ż

eby znaleźć tego, kto to zrobił - odparł Allan. - Żeby szukać na własną rękę. Tu chodzi o 

niebezpiecznych, psychopatycznych bandytów. Ściganie ich zostaw nam, jasne? 

Tym razem bardzo chciałam zastosować się do jego zalecenia. Och, jasne, byłam też wściekła i 

tak  dalej.  Nie  zrozumcie  mnie  źle.  Ale  jakaś  część  mnie  była  ciężko  przerażona.  Bardziej 

przerażona  niż  wtedy,  kiedy  zobaczyłam  Heather  związaną  w  wannie.  Bardziej  przerażona  niż 

wtedy, gdy przedzierałam się na motocyklu przez ciemny las. 

Ponieważ  to,  co  się  teraz  działo,  było  w  jakiś  sposób  straszliwsze.  Budziło  grozę  większą  niż 

złamana  ręka  Heather  albo  to,  że  mogłabym  zlecieć  z  ogromnego  motocykla,  ładując  się  pod 

koła. 

Było niebezpieczne i nie do opanowania. Niosło śmierć. 

Jak to, co spotkało Amber. 

- Bez obaw - powiedziałam, przełykając ślinę. - Nic nie zrobię. 

- Taak - agent specjalny Johnson łypnął podejrzliwie. -W porządku. 

Potem usłyszałam głos mamy. Wołała tatę. 

background image

Szła w naszym kierunku, omijając węże strażackie, w prochowcu narzuconym na koszulę nocną. 

Douglas podtrzymywał ją za łokieć, żeby się nie potknęła w sandałach na wysokim obcasie. Tata 

ruszył jej na spotkanie. Przystanęli obok największego z wozów strażackich. 

- Och, Joe - westchnęła mama, przyglądając się płomieniom, które wciąż strzelały wysoko, aż do 

nieba. - Och, Joe. 

- W porządku, Toni - odparł tata, biorąc ją za rękę: - Nie martw się. Zapłaciliśmy ubezpieczenie. 

Zwrócą nam. Możemy się odbudowywać. 

- Ale tyle naszej pracy, Joe. - Mama nie mogła oderwać spojrzenia od ognia. No i wiecie, mimo 

całej  grozy,  ten  widok  był  w  jakiś  sposób  piękny.  Strażacy  nie  usiłowali  już  gasić  pożaru, 

pilnowali tylko, żeby nie rozprzestrzenił się na sąsiednie budynki. Na razie szło im dobrze. 

- Twoja ciężka praca. Dwadzieścia lat. - Mama przechyliła głowę, opierając ją na ramieniu taty. - 

Tak mi przykro, Joe. 

- W porządku - powiedział tata. Puścił jej rękę i objął ją ramionami. - To tylko restauracja. Tylko 

tyle. Tylko restauracja. 

Tylko restauracja. Wymarzona, ukochana restauracja mojego taty. Poświęcił jej najwięcej czasu i 

najwięcej  pracy.  Joe,  tańsza  restauracja  taty,  przynosiła  zaledwie  połowę  tych  wpływów  co 

Mastriani, a Joe Junior, z pizzą na wynos, nawet jeszcze mniej. Wiedziałam, że przez jakiś czas, 

bez względu na ubezpieczenie, nie będzie nam lekko. 

Tata trzymał się dzielnie. Przytulił mamę i powiedział z odrobinę wymuszoną wesołością: 

Hej, jeśli już coś musiało pójść z dymem, cieszę się, że to restauracja, a nie dom. 

Potem  już  nic  nie  mówili.  Stali  tak  spleceni  ramionami,  przytuleni  głowami,  obserwując,  jak 

część ich życia obraca się w popiół. 

Douglas podszedł do mnie. Nie powiedziałam mu, o czym myślę. A myślałam o tym, że ostatnio 

widziałam rodziców stojących w ten sposób w szpitalu, kiedy Douglas podciął sobie żyły. 

Wydaje  mi  się  -  odezwał  się  Douglas  -  że  teraz  nie  jest  najlepszy  moment,  żeby  im 

powiedzieć, prawda? 

Spojrzałam na niego. 

- Powiedzieć o czym? 

- O mojej nowej pracy. 

- Nie mogłam się powstrzymać od uśmiechu. 

background image

O  nie  -  odparłam.  -  Teraz  zdecydowanie  nie  jest  dobry  moment,  żeby  im  powiedzieć  o 

twojej nowej pracy. 

I tak staliśmy we czwórkę, patrząc, jak dopala się restauracja Mastriani. 

Następnego dnia dotarłam do szkoły koło południa i do tego czasu wszyscy - wszyscy w całym 

mieście - wiedzieli już, co się stało. Kiedy weszłam do stołówki - mama podrzuciła mnie w porze 

lunchu - całe mnóstwo ludzi rzuciło się w moją stronę, wyrażając współczucie. Naprawdę, jakby 

ktoś umarł. 

Miałam  wrażenie,  że  wszyscy  odczuli  tę  stratę.  Mastriani  był  szczególnym  miejscem, 

wyjątkowym. Ludzie szli tam, kiedy mieli ochotę zaszaleć, w urodziny albo przed końcem roku. 

Chyba wspominałam już, że nie cieszę się popularnością w swojej szkole. Nie czuję, powiedzmy, 

duchowej wspólnoty ze szkołą. To, czy nasza drużyna wygra mistrzostwa albo cokolwiek innego, 

obchodzi mnie tyle,  co zeszłoroczny  śnieg. Nie pamiętam,  żeby  mnie  kiedykolwiek  zaproszono 

na  jakąś  imprezę.  Wiecie,  imprezę  bez  rodziców,  ale  za  to  z  alkoholem,  kiedy  wszyscy  piją,  a 

potem zalegają pod ścianami. 

Nie, nigdy mnie nie zapraszano. 

Dlatego byłam mocno zaskoczona żywiołowymi objawami współczucia. A nie tylko Ruth i Skip 

oraz ci, co grali w orkiestrze podeszli, żeby wyrazić żal. 

Nie,  również  Todd  Mintz,  gromadka  Pomponek,  Tisha  Murray  i  Jeff  Day,  a  także  sam  król 

najelegantszego towarzystwa, Mark Leskowski we własnej osobie. 

To  prawie  dość,  żeby  odwrócić  uwagę  dziewczyny,  że  gdzieś  tam  jest  ktoś,  kto  pragnie  jej 

ś

mierci - i kto dopilnuje, żeby tak się stało, jeśli dziewczyna za bardzo zbliży się do prawdy. 

- Nie mogę w to uwierzyć - powiedział Mark, sadzając swoją naprawdę fantastyczną tylną część 

ciała  na  ławce  obok  mnie  i  przyglądając  mi  się  głębokimi,  brązowymi  oczami.  -  A  jeszcze 

niedawno byliśmy tam razem, ty i ja. 

-  Owszem  -  powiedziałam,  speszona  zazdrosnymi  spojrzeniami  skierowanymi  w  moją  stronę. 

Ostatecznie,  wobec  zniknięcia  Amber,  Mark  byłby  niezłą  zdobyczą.  Niejedna  cheerleaderka 

dźgnęła koleżankę łokciem w bok, wskazując na nas. 

- Oczywiście nie domyślały się, że moje serce należy - i zawsze tak będzie — do innego. 

-  Przynajmniej  nikt  nie  został  ranny  -  powiedział  Mark.  -Możesz  sobie  wyobrazić,  co  by  było, 

gdyby pożar wybuchł w porze obiadu?        

- W porze obiadu byłoby trudno rozlać benzynę po całej restauracji. 

background image

- Chcesz powiedzieć, że ktoś to zrobił celowo? Dlaczego? Kto? 

- Przypuszczam, że ta sama osoba, która zabiła Amber i pobiła Heather. To było ostrzeżenie. Dla 

mnie. Żebym się w to nie mieszała. 

Mark zdumiał się głęboko. 

Boże! Straszne. 

To mniej więcej odpowiadało moim własnym odczuciom, toteż skinęłam głową. 

Zgadza się. 

Zaraz potem zabrzmiał dzwonek. Mark powiedział jeszcze: 

Posłuchaj,  może  moglibyśmy  się  spotkać  w  ten  weekend.  Jeśli  masz  ochotę.  Zadzwonię 

do ciebie. 

Dobra,  przyznaję.  To  było  dość  podniecające  -  najprzystojniejszy  chłopak  w  szkole, 

wiceprzewodniczący  klas  maturalnych,  gwiazda  futbolu  i  w  ogóle,  mówi  tak  po  prostu: 

„Zadzwonię do ciebie". Cóż, nie był Robem Wilkinsem. I w ogóle wydawał mi się raczej nudny. 

Ale jednak. Umówił się ze mną. Już drugi raz. Nagle zrozumiałam, jak czuła się moja mama w 

szkole.  No  wiecie,  miss  wszystkich  imprez.  Dlatego  tak  się  ucieszyła  z  telefonu  Skipa. 

Powodzenie - tak, to fajne. 

A  w  każdym  razie  było,  dopóki  w  drodze  do  szafki  nie  zaczepiła  mnie  Karen  Sue  Hankey, 

mówiąc wyniosłym, Karen-Sue-Hankeyowym tonem: 

Brakowało  mi  ciebie  podczas  przesłuchań  dziś  rano.  Zamarłam  z  ręką  na  szyfrowym 

zamku. Przesłuchania w celu ustalenia miejsc w orkiestrze. Kompletnie zapomniałam. 

Ostatecznie  miałam  inne  sprawy  na  głowie  ...  grożono  mi  śmiercią,  zniszczono  znaczną  część 

rodzinnego przedsiębiorstwa. 

Zaraz, zaraz... dęte wyznaczono na czwartek. 

To znaczy na dzisiaj. 

- Przypuszczam, że skoro się nie stawiłaś - powiedziała Karen Sue - będziesz zajmowała ostatnie 

krzesło do końca semestru. Trudno. Pan Vine przydziela miejsca po szkole i założę się, że będę... 

- Hej! 

Karen Sue krzyknęła, ponieważ ją popchnęłam. Niezbyt mocno i wcale nie brutalnie. Po prostu 

musiałam gdzieś pójść, i to szybko, a ona stała mi na drodze. 

Wiedziałam, że pan Vine spędzał „okienko" na piątej lekcji w pokoju nauczycielskim, dochodząc 

do siebie po próbie orkiestry pierwszaków. 

background image

Pognałam  korytarzem,  potrącając  ludzi  i  nie  mówiąc  nawet  „przepraszam".  To  nie  było  w 

porządku.  Absolutnie  nie.  Osoba  nieobecna  z  uzasadnionego  powodu,  jak  ja,  powinna  zostać 

dopuszczona  do  przesłuchania,  a  niezsyłana  na  ostatnie  krzesło  tylko,  dlatego,  że  jakiś  psychol 

spalił restaurację należącą do jej rodziców. 

W dodatku latem opanowałam sztukę czytania z nut. Miałam zamiar porazić pana Vine'a swoimi 

nowymi umiejętnościami. Nie chciałam zająć pierwszego krzesła, ale zdecydowanie należało mi 

się  trzecie,  może  nawet  drugie.  Ostatnie  krzesło  nie  odpowiadało  mi  ani  trochę.  Będę  walczyć, 

postanowiłam. 

Wpadłam  w  poślizg,  wyhamowując  pod  drzwiami  pokoju  nauczycielskiego.  Ryzykowałam,  że 

spóźnię się na biologię, ale co tam. Zastukałam do drzwi. 

Nagle ktoś dotknął mojego ramienia. Odwróciłam się i zobaczyłam Claire Lippman, która rzadko 

kiedy odzywała się do mnie na korytarzu. Nie, dlatego, że była snobką czy coś, tylko że zwykle 

siedziała z nosem w skrypcie. 

-Jess  -  zaczęła.  Nie  wyglądała  najlepiej.  To  było  zdumiewające,  bo  Claire  jest  ideałem  urody. 

Zawsze wygląda świetnie. Doskonale, nieskazitelnie, no wiecie. 

Tym  razem  nie  sprawiała  wrażenia  doskonałej.  Zlizała  całą  szminkę  z  warg,  a  różowy  sweter 

zarzucony na ramię - miała na sobie białą bluzkę bez rękawów - ledwo się trzymał. 

-Jess,  ja... - Claire  rozejrzała się. Robiło się  pustawo, bo  wszyscy wchodzili do klas. - Muszę z 

tobą porozmawiać. 

Coś było nie tak. Mocno nie tak. 

Co się dzieje, Claire? - zapytałam, kładąc jej rękę na ramieniu. - Czy dobrze... 

Czy dobrze się czujesz. O to właśnie chciałam ją zapytać. Nie zdążyłam. 

Bo po pierwsze, otworzyły się drzwi i pojawił się w nich nauczyciel chemii, pan Lewis. 

Po  drugie,  z  gabinetu  pedagoga,  znajdującego  się  naprzeciwko  pokoju  nauczycielskiego, 

wychynął Mark z naręczem podań o przyjęcie do college'u, które dla niego przygotowano. 

- Czym mogę służyć, panno Mastriani? - zapytał pan Lewis. Nie miałam chemii, ale musiał znać 

moje nazwisko z gazet, z zeszłego roku. 

- Cześć - zwrócił się do mnie i do Claire Mark Leskowski. -Jak się macie? 

W tym momencie Claire zrobiła coś naprawdę bardzo dziwnego. Obróciła się na pięcie i pognała 

korytarzem, jakby ją kto gonił. Nawet nie zauważyła, że sweter zsunął jej się z ramion i upadł na 

ziemię. 

background image

Pan Lewis popatrzył za nią, potrząsając głową. 

Kółko teatralne - mruknął. 

Mark  i  ja  śledziliśmy  wzrokiem  Claire,  aż  zniknęła  za  rogiem,  kierując  się  do  skrzydła 

teatralnego, a potem spojrzeliśmy po sobie. Mark wzniósł oczy do nieba i wzruszył ramionami. 

Na razie - rzucił głośno i odszedł w przeciwnym kierunku, w stronę sali gimnastycznej. 

Nie  bardzo  wiedząc,  co  robić,  schyliłam  się  i  podniosłam  sweter.  Był  mięciutki,  a  kiedy 

spojrzałam  na  metkę,  zrozumiałam,  dlaczego.  Sto  procent  kaszmiru.  Na  pewno  Claire  się 

zmartwi. Wzięłam sweter, żeby jej później oddać. 

A więc, panno Mastriani? - Pan Lewis wytrącił mnie z zamyślenia. 

Poprosiłam,  żeby  zawołał  pana  Vine'a.  Pan  Vine  wydawał  się  rozbawiony  moimi  obawami,  że 

zostanę zesłana do ostatniego rzędu w sekcji fletów. 

Czy  naprawdę  sądzisz  -  zapytał,  patrząc  na  mnie  z  wesołym  błyskiem  w  oku  -  że 

zrobiłbym ci coś takiego, Jess? Wszyscy wiemy, dlaczego cię nie było. Nie martw się. Przyjdź do 

mnie zaraz po lekcjach na przesłuchanie. W porządku? 

Odetchnęłam. 

-W porządku. Bardzo dziękuję. 

Poszłam na lekcję zadowolona. Cieszyłam się, że pan Vine dał mi szansę. Miejsce w orkiestrze 

naprawdę było dla mnie ważne. 

Wkrótce jednak miałam zapomnieć o przesłuchaniu. Dzień mijał, a ja coraz wyraźniej czułam, że 

coś nie daje mi spokoju. Coś nowego. 

Coś więcej niż tajemnicza śmierć Amber, telefony z pogróżkami i pożar restauracji. 

Dopiero w połowie siódmej lekcji zrozumiałam, co to jest. Byłam przerażona. 

Poważnie, prawie trzęsłam się ze strachu. 

Bałam  się  oczywiście  o  dom,  o  moją  rodzinę  i  o  siebie,  choć  federalni  nie  spuszczali  oka  z 

naszego domu. Ze mnie na pewno też, choć muszę przyznać, robili to dyskretnie. 

To  nie  wszystko.  Wiedziałam,  że  dzieje  się  coś  złego.  Coś  poza  pożarem  w  Mastrianim, 

zabójstwem Amber i pobiciem Heather. 

Rety, nie chcę powiedzieć, że miałam jakieś objawienie. Wcale nie. Nie wtedy. 

Ale czułam wyraźnie, że dzieje się coś złego. To było nie tylko straszne, to było... 

Odrażające. 

Jak randka ze Skipem, tylko dużo, dużo gorsze. 

background image

W  połowie  siódmej  lekcji  nie  wytrzymałam.  Podniosłam  rękę,  zanim  w  ogóle  zrozumiałam,  co 

chcę zrobić. 

Więc  kiedy  mademoiselle  MacKenzie,  niespecjalnie  zachwycona,  że  przerywam  jej  w  połowie 

dogłębnej analizy nieustającego ścierania się osobowości Alix i Michela {Alix mes du sel dans la 

boule  de  Michel),  zapytała:  Qu'  est-que  vous  vonlez,Jessica?  a  ja  odparłam,  po  angielsku, 

„Potrzebuję przepustki na korytarz", nie próbowała nawet ukryć rozdrażnienia. 

- Nie możesz poczekać do dzwonka? 

- Nie, nie mogłam poczekać. Nie rozumiałam, dlaczego, ale wiedziałam, że nie mogę czekać. 

Zdegustowana  mademoiselle  MacKenzie  wręczyła  mi  drewnianą  przepustkę  do  łazienki. 

Wyskoczyłam z klasy, zanim zdążyła powiedzieć: Au rewir. 

Zbiegłam  po  schodach  -  laboratoria  językowe  znajdują  się  na  drugim  piętrze  -  do  części 

administracyjnej.  Nie  byłam  pewna,  po  co  właściwie  tam  idę,  dopóki  nie  zobaczyłam  drzwi  do 

sekretariatu i do pokoju nauczycielskiego. 

Wtedy  zrozumiałam.  Claire.  Claire  dotykająca  mojego  ramienia  tuż  przed  piątą  lekcją.  Chciała 

mi  coś  powiedzieć,  ale  nie  zdążyła.  Jej  oczy  -  piękne  błękitne  oczy  -  patrzyły  na  mnie  szeroko 

otwarte, pełne - teraz to wiem, chociaż w tamtej chwili za bardzo martwiłam się o siebie i swoją 

głupią pozycję w orkiestrze, żeby to zauważyć - strachu. 

Strach. Strach. 

Wpadłam do środka jak burza. 

Muszę  się  dowiedzieć,  na  jakiej  lekcji  jest  teraz  Claire  Lippman  -  oznajmiłam,  rzucając 

książki na biurko sekretarki. -Muszę to wiedzieć natychmiast. 

Helen spojrzała na mnie przyjaźnie, choć z pewną rezerwą. 

- Jess - powiedziała. - Wiesz, że nie mogę udzielać takich informacji... 

- Muszę wiedzieć! - ryknęłam. 

Drzwi gabinetu pana Goodharta otworzyły się. Ku mojemu zaskoczeniu do poczekalni wkroczył 

nie tylko pan Goodhart, ale również agent specjalny Johnson. 

Jessica? - zaniepokoił się Goodhart. - Co ty tu robisz? Stało się coś złego? 

Helen  nacisnęła  klawisz  komputera,  powodując,  że  z  ekranu  zniknęła  gra  Saper,  a  pojawiły  się 

rozkłady zajęć poszczególnych uczniów. Pan Goodhart zauważył to i zapytał: 

- Helen, co robisz? 

- Ona pyta, gdzie jest Claire Lippman. Właśnie szukam. 

background image

- Nie możesz tego powiedzieć, Helen. To poufne informacje. 

Dlaczego  chcesz  wiedzieć,  gdzie  jest  ta  dziewczyna,  Jessico?  -  zapytał  agent  specjalny 

Johnson. - Coś się stało? 

Nie wiem. - W zasadzie mówiłam prawdę. Nie wiedziałam. Tyle że... 

Coś tam jednak wiedziałam. 

- Muszę ją znaleźć - oświadczyłam. - Natychmiast. Chciała mi coś powiedzieć, ale nie zdążyła, 

bo... 

- Claire Lippman - odezwała się Helen - ma na siódmej lekcji WF. 

- Helen! - krzyknął zaszokowany pan Goodhart. - Nie wolno! 

- Dzięki - powiedziałam, zabierając książki i posyłając sekretarce pełen wdzięczności uśmiech. - 

Wielkie dzięki. 

Byłam prawie za drzwiami, kiedy Helen zawołała: 

-Ale tam jej nie ma, Jess... Zamarłam. 

A potem odwróciłam się powoli. -Jak to nie ma? - zapytałam ostrożnie. Helen, ze zmarszczonym 

czołem, studiowała ekran komputera. 

-  Nie  ma  -  powiedziała.  -  Z  danych  wynika,  że  Claire  nie  była  na  zajęciach,  począwszy  od... 

czwartej lekcji. 

-  To  niemożliwe  -  zaprotestowałam.  Poczułam  się  dziwnie.  Zdrętwiały  mi  wargi  i  ręce.  - 

Widziałam ją tuż przed piątą lekcją. 

-  Nie.  -  Helen  sięgnęła  po  wydruki.  -  Claire  Lippman  urwała  się  z  piątej,  a  potem  szóstej  i 

siódmej lekcji. 

Claire  Lippman nigdy w  życiu nie zerwała się z  lekcji -oświadczył pan  Goodhart.  Wiedział, co 

mówi, w końcu był jej pedagogiem. 

No  cóż  -  powiedziała  Helen  -  dzisiaj  się  zerwała.  Chyba  wyglądałam,  jakbym  miała  za 

chwilę  zemdleć,  bo  agent  specjalny  Johnson  podszedł  do  mnie,  chwytając  za  łokieć.  -

Jess?Jessica? Dobrze się czujesz? 

Nie, nie czuję się dobrze - odparłam. - Claire Lippman też nie. 

To  była  oczywiście  moja  wina.  To,  co  się  przytrafiło  Claire  Lippman.  Powinnam  była  jej 

wysłuchać.  Powinnam  była  wziąć  ją  za  ramię  i  zaciągnąć  w  jakieś  spokojne  miejsce.  Miała  mi 

coś ważnego do powiedzenia. 

Coś tak ważnego, że ktoś postanowił ją uciszyć. Dlatego zniknęła z lekcji. 

background image

Dzisiaj jest tak pięknie - powiedział pan Goodhart. - Może gdzieś sobie poszła. Lubi się 

opalać, a teraz mamy taką pogodę... 

Siedziałam  na  pomarańczowej  kanapie,  z  książkami  na  kolanach.  Ręce  zwisały  mi  bezwładnie. 

Czułam straszliwe zmęczenie. 

Claire nie uciekła ze szkoły. Oni ją mają. 

Agent specjalny Johnson zawołał Jill i teraz oboje siedzieli naprzeciwko, wpatrując się we mnie, 

jakbym  była  nowym  gatunkiem  przestępcy,  o  jakim  niedawno  przeczytali  w  podręczniku  na 

zajęciach szkoleniowych FBI. 

- Kto ją ma, Jessico? - zapytała łagodnie agentka specjalna Smith. 

-  Oni.  -  Nie  mogłam  uwierzyć,  że  nie  wie.  Jak  mogła  nie  wiedzieć?  -  Ci  sami,  którzy  dopadli 

Amber. I Heather. I spalili restaurację. 

-  A  kim  są  ci  „oni",  Jessico?  -  Agentka  specjalna  Smith  pochyliła  się  naprzód.  Odzyskała  już 

swój  właściwy  wygląd,  jej  włosy  układały  się  w  zgrabne  loki,  kostium  sprawiał  wrażenie 

starannie wyprasowanego. W jej uszach tkwiły maleńkie brylantowe kolczyki. - Wiesz, Jessico? - 

Wiesz, kim oni są? 

Spojrzałam na nich. Byłam taka  zmęczona.  Naprawdę.  Nie tylko, dlatego, że  w ciągu ostatnich 

paru  dni  nie  zdołałam  się  wyspać.  Byłam  zmęczona  wewnątrz,  do  szpiku  kości.  Zmęczona 

strachem. Zmęczona tym, że nie wiem. Po prostu zmęczona. 

Nie, nie wiem, kim oni są - powiedziałam. - A wy? Macie jakieś pojęcie, kto to jest? 

Agenci  specjalni  Smith  i  Johnson  popatrzyli  na  siebie.  Zobaczyłam,  jak  Allan  potrząsa 

nieznacznie głową. Wtedy Jill powiedziała: 

Allan. Musimy jej powiedzieć. 

Byłam zbyt zmęczona, żeby zapytać. Nie obchodziło mnie o. Naprawdę nie. Byłam przekonana, 

ż

e Claire Lippman leży będzieś martwa, i to z mojej winy. Co powie na to mój brat, Mike, kiedy 

się dowie? Kochał się w Claire, odkąd pamiętam. Pewnie, w życiu nie zamienił z nią ani słowa, 

ale  kochał  ją,  tak  czy  inaczej.  Kiedy  występowała  w  Hello,  Dolly,  nie  przepuścił  ani  jednego 

przedstawienia, nawet poranka dla dzieci. 

A ja nie potrafiłam jej ochronić. Miłości życia mojego brata. 

Jessico  -  powiedziała  agentka  specjalna  Smith.  -  Posłuchaj  mnie  przez  chwilę.  Amber. 

Amber Mackey, wiesz, dziewczyna, która nie żyje. 

background image

Podniosłam  głowę.  Miałam  dość  energii  -  nie  dużo,  ale  dość  -  żeby  zauważyć  sarkastycznym 

tonem: 

- Wiem, Jill, kim była Amber Mackey. Przez sześć lat siedziała przede mną w ławce. 

-  Agentko  Smith  -  odezwał  się  szorstko  agent  specjalny  Johnson.  -  Ta  informacja  jest  ściśle 

poufna... 

- Była w ciąży - ciągnęła agentka specjalna Smith. - Amber Mackey była w siódmym tygodniu 

ciąży, kiedy ją zabito, Jess. Koroner przedstawił właśnie protokół z autopsji i sądzę... 

Zamrugałam oczami. Potem zamrugałam jeszcze raz i powiedziałam: 

W ciąży? 

Pan Goodhart, który opierał się o biurko Helen, powtórzył jak echo: 

W ciąży? 

Nawet Helen zawołała: 

- W ciąży?! Amber Mackey? 

- Proszę - powiedział agent specjalny Johnson. Był wyraźnie zdenerwowany. - Nie chcemy tego 

rozpowszechniać. Nie powiadomiliśmy nawet rodziny ofiary. Proszę, żebyście na razie zachowali 

tę informację wyłącznie dla siebie. Później na pewno przedostanie się do wiadomości publicznej, 

zawsze tak jest. Ale na razie... 

Nie słuchałam go. W głowie mi huczało: „Amber. W ciąży. Amber. W ciąży". 

A więc Mark Leskowski był ojcem dziecka Amber. Amber nie poszłaby do łóżka z nikim innym. 

Choć zaskoczyło mnie, że w ogóle z nim spała. No wiecie, nie była tego typu dziewczyną. 

Cóż, chyba jednak była tego typu dziewczyną. 

Ale  wiedziałam,  czego  Amber  na  pewno  by  nie  zrobiła.  Nie  zdecydowałaby  się  na  przerwanie 

ciąży.  Nie  Amber.  Ile  zorganizowała  sprzedaży  ciastek,  zbierając  fundusze  na  rzecz  samotnych 

matek? Ile razy organizowała akcje mycia samochodów, żeby zdobyć pieniądze na podobne cele? 

Ile razy podsunęła mi pudełko UNICEF-u, prosząc o drobne? 

Nagle opuściło mnie uczucie zmęczenia. Jakby przepłynął przeze mnie strumień energii... Prawie 

jak wtedy, gdy uderzył mnie piorun. 

Dobra, może niezupełnie tak. Ale zmęczenie się ulotniło. I jeszcze coś: już się nie bałam. Już nie. 

Ponieważ przypomniałam sobie coś jeszcze. Strach w oczach Claire Lippman. Nie bała się, kiedy 

mnie zaczepiła. Przestraszyła się dopiero, gdy z gabinetu pedagoga wyszedł Mark Leskowski. 

Mark Leskowski. Ojciec dziecka Amber. 

background image

Mark  Leskowski,  który  siedząc  przy  stoliku  numer  siedem  w  Mastrianim,  zapytany,  co  zrobi, 

jeśli  nie  powiodą  się  jego  plany  dostania  się  do  Narodowej  Ligi  Futbolu,  odpowiedział:  „Po-

rażka nie wchodzi w rachubę". 

A dziecko z szesnastoletnią dziewczyną? I to w tym samym roku, kiedy miał pójść do college'u? 

W oczach Marka taka sytuacja należała z pewnością do kategorii „nie do przyjęcia". 

Wstałam, zrzucając książki na podłogę. 

Ale nie wypuszczałam z rąk swetra Claire. Przez całe popołudnie trzymałam go w rękach. 

-Jessico? - Jill także zerwała się na nogi. - O co chodzi? Co się dzieje? 

Nie odpowiedziałam i wtedy agent specjalny Johnson odezwał się rozkazująco: 

-  Jessica.  Jessica,  słyszysz  mnie?  Odpowiedz  agentce  specjalnej  Smith.  Zadała  ci  pytanie.  Czy 

chcesz, abym zadzwonił po twoich rodziców, młoda damo? 

Nie  obchodziło  mnie,  co  mówią.  Nie  obchodziło  mnie,  że  Helen,  sekretarka,  sprawdza  mój 

numer domowy, a pan Goodhart macha mi dłonią przed twarzą, wykrzykując moje imię. 

Och, nie zrozumcie  mnie źle. To było  denerwujące.  Usiłowałam się skoncentrować,  a  ci ludzie 

skakali wokół mnie jak skwarki na patelni. 

Ale  to  wszystko  nie  miało  znaczenia.  Trzymałam  sweter  Claire  Lippman.  Różowy  kaszmirowy 

sweter, który jej matka -teraz to wiedziałam, chociaż właściwie nie miałam prawa wiedzieć - dała 

jej na szesnaste urodziny. Sweter pachniał perfumami Happy, Claire zawsze ich używa. Babcia w 

każde święta Bożego Narodzenia dawała jej nową buteleczkę. Wszyscy w szkole zachwycali się 

tymi perfumami. Nie wiedzieli, że to tylko Happy, z Cliniąue. Myśleli, że to coś egzotycznego, 

superdrogiego.  Nawet  Mark  Leskowski,  który  siedział  w  rzędzie  przed  Claire,  raz  zrobił  jakąś 

uwagę na ten temat. Zapytał o nazwę. Chciał kupić takie perfumy dla swojej dziewczyny. 

Swojej dziewczyny Amber. Którą zamordował. 

Tak jak teraz zamierzał zamordować Claire. 

Nagle  straciłam  oddech.  Nie  mogłam  oddychać,  bo  było  strasznie  gorąco.  Było  gorąco,  a  w 

dodatku coś zakrywało mi usta i nos. Dusiłam się. Nie mogłam się wydostać.  Wypuśćcie mnie. 

Wypuśćcie mnie. Wypuśćcie mnie. 

Poczułam  uderzenie  w  twarz.  Wzdrygnęłam  się  i  nagle  ujrzałam  przed  sobą  twarz  pana 

Goodharta. Agenci specjalni Johnson i Smith trzymali go za ręce. 

- Mówiłem panu - wrzeszczał Allan - żeby jej nie bić! 

- A co miałem zrobić? - zapytał pan Goodhart. - Miała atak! 

background image

To nie był atak. - Jill wyglądała na wściekłą. - Miałaś wizję, Jessico? Jessico, dobrze się 

czujesz? 

Wytrzeszczyłam oczy na całą trójkę. Policzek piekł mnie trochę. Tylko trochę, pan Goodhart nie 

uderzył zbyt mocno. 

Muszę iść - powiedziałam i przyciskając do siebie sweter Claire, wyszłam. 

Naturalnie  poszli  za  mną.  Co  nie  było  łatwe,  ponieważ  ledwie  wydostałam  się  na  korytarz, 

odezwał  się  dzwonek.  Ostatni  dzwonek  tego  dnia.  Ludzie  wysypali  się  z  klas.  Trzaskali 

drzwiczkami  szafek,  przybijali  piątki,  umawiali  się  na  spotkanie  w  kamieniołomach.  Wszędzie 

kłębiły się tłumy uczniów zmierzających do wyjścia. 

Pozwoliłam,  żeby  ludzka  fala  wypchnęła  mnie  na  zewnątrz  i  poniosła  w  stronę  placu,  gdzie 

czekały  szkolne autobusy.  Zabierały do domu wszystkich, z  wyjątkiem  tych,  którzy  przyjechali 

własnymi samochodami albo zostawali na trening, na dodatkowe zajęcia, czy też za karę. 

-Jessico! - usłyszałam za plecami. Agent specjalny Johnson. 

Ktoś czekał koło masztu. Ktoś znajomy. Łatwo  go było zauważyć w tłumie płynącym w stronę 

autobusów, ponieważ większość ludzi przewyższał o głowę i poza tym stał nieruchomo. 

Rob. To był Rob. 

Jakaś część mnie ucieszyła się na jego widok. Inna część w ogóle nie zwróciła na niego uwagi. 

-Jess! - krzyknął. - Och, mój Boże. Słyszałem, co się stało zeszłej nocy. Jak się czujesz? 

W porządku - odparłam. Przeszłam koło niego. 

Rob, dostosowując swój krok do mojego, zapytał: 

Co się z tobą dzieje? Dokąd idziesz? 

-  Muszę  coś  zrobić.  -  Szłam  szybko,  na  tyle  szybko,  że  zgu-biłam  gdzieś  z  tyłu,  w  masie 

uczniów, agentów specjalnych Johnsona i Smith. 

- Co musisz zrobić? - dopytywał się Rob. - Mastriani, dlatego tu przyszłaś? 

„Tu" odnosiło się do boiska obok parkingu dla uczniów. To właśnie pod metalowymi trybunami 

schroniłyśmy się z Ruth wtedy, wiosną, gdy zaskoczyła nas burza. Ta burza odmieniła wszystko. 

Boisko  wyglądało  mniej  więcej  tak  samo  jak  tamtego  dnia,  tyle,  że  teraz  byli  na  nim  ludzie. 

Trener Albright stał pośrodku z gwizdkiem, zawodnicy dopiero się rozbierali. Większość cheer-

leaderek  była  już  na  miejscu.  Właśnie  odbywały  się  eliminacje,  trzeba  było  znaleźć  kogoś  na 

miejsce  Amber.  Smutne,  ale  co  miały  robić?  Do  wykonania  piramidy  potrzeba  dziesięciu 

background image

dziewczyn.  Na  trybunach  mrowiły  się  tłumy  chętnych.  Zobaczywszy  mnie  i  Roba,  przestały 

rozmawiać i zaczęły się nam przyglądać. Może myślały, że ja też chcę spróbować? 

-Jess - odezwał się Rob - co się z tobą dzieje? Zachowujesz się jeszcze dziwniej niż zwykle. 

Trener Albright zauważył nas i gwizdnął. 

Mastriani! - ryknął. Znał mnie aż za dobrze, w związku z moją skłonnością do siłowych 

rozwiązań.  Parę  razy  zdarzyło  mi  się  lekko  uszkodzić  jego  zawodników.  -  Czego  tu  szukasz? 

Przyszłaś na próbę? 

Nie odpowiedziałam. Rozglądałam się po boisku, szukając jednej osoby. 

-Jeśli nie przyszłaś na próbę, złaź z boiska! - wrzasnął trener Albright. - Nie będziesz mi się tutaj 

włóczyć i denerwować moich chłopców. 

Wreszcie  go  zobaczyłam.  Właśnie  wychodził  z  sali  gimnastycznej.  Poduszki  na  ramionach 

sprawiały,  że  wydawał  się  jeszcze  większy...  chociaż  i  bez  nich,  rzecz  jasna,  był  imponującej 

postury. 

Spotkaliśmy się w pół drogi. 

-Jess? - zaskoczony spojrzał na mnie, potem na Roba i znowu na mnie. - Co się dzieje? 

Wyciągnęłam rękę. Tę rękę, w której nie trzymałam swetra Claire. Wyciągnęłam rękę, mówiąc: 

Kluczyki! 

Mark spojrzał na mnie z góry, z lekkim uśmieszkiem. Zachował zimną krew. -Co? 

Wiesz - odparłam. - Wiesz doskonale. 

-Jakiś problem? - zapytał trener Albright, podchodząc do nas. Za nim szła większość drużyny - 

Todd  Mintz,  JeffDay  -i  gromadka  cheerleaderek.  Nie,  co  dzień  się  zdarzało,  żeby  ktoś 

niepowołany wkraczał na boisko i zakłócał trening. 

Zwłaszcza ktoś, kto nie należał do ich kręgu. 

- Mark, ta dziewczyna zawraca ci głowę? - zapytał trener Albright. 

- Nie, trenerze - odparł Mark. Nadal się uśmiechał. - Jest w porządku. Jess, o co chodzi? 

-  Wiesz,  o  co  chodzi  -  powiedziałam  obcym  głosem.  Brzmiał  w  nim  ton  twardszy  niż 

kiedykolwiek.  Twardszy  i  jednocześnie,  w  jakiś  sposób,  smutniejszy.  -  Wy  wszyscy  wiecie.  -

Spojrzałam na pozostałych piłkarzy. - Każdy z was wie. 

Todd, mrugając oczami w ostrym słońcu, stwierdził: -Ja nie wiem. 

Zamknij się, Mintz - rzucił JeffDay. 

Trener Albright przeniósł wzrok na Marka i z powrotem na mnie. Potem oznajmił: 

background image

Posłuchaj,  nie  wiem,  o  co  chodzi,  ale  jeśli  masz  jakąś  sprawę  do  któregoś  z  moich 

zawodników, zgłoś się w godzinach, kiedy biuro jest otwarte. Nie wolno ci przerywać treningu... 

Wystąpiłam krok do przodu i walnęłam Marka Leskowskie-go pięścią w żołądek. 

Dawaj - powiedziałam, kiedy z jękiem osuwał się na kolana. - Dawaj kluczyki. 

Potem  wszystko  potoczyło  się  błyskawicznie.  Mark  zadziwiająco  szybko  doszedł  do  siebie  i 

rzucił się na mnie. Chwyt Roba osadził go w miejscu. Jeff Day poderwał mnie z ziemi, planując, 

jak sądzę, przerzucić mnie przez płot. Powstrzymał go Todd Mintz, który ścisnął go za krtań. A 

trener Albright gwizdał jak wściekły. 

Rozległ  się  brzęk  i  coś  błyszczącego  wypadło  z  kieszeni  Marka.  Kluczyki.  Rob  podniósł  je  i 

rzucił do mnie, wołając: 

Mastriani! 

W tym momencie Jeff, przyduszony przez Todda, puścił mnie. Złapałam kluczyki w locie, jedną 

ręką. 

A potem odwróciłam się i pobiegłam prosto na parking dla uczniów. 

-  Nie  możesz  tego  zrobić!  -  wrzeszczał  Mark.  -  To  bezprawne!  Bezprawna  rewizja  i 

zawłaszczenie! 

- Przyjmij - powiedział Rob - że zastosowano wobec ciebie areszt obywatelski. 

Szli  za  mną.  Wszyscy  pospieszyli  za  mną  -  Rob  i  Mark,  Todd  i  Jeff,  trener  Albright  i 

cheerleaderki. Jak ten grajek z bajki, który grając na zaczarowanym flecie, wyprowadził dzieci z 

miasteczka,  prowadziłam  drużynę  futbolową  i  zespół  cheerleaderek  w  stronę  bmw  Marka 

Leskowskiego. 

Och,  mój  Boże!  -  Ruth  stała  przy  swoim  kabriolecie.  -  Tutaj  jesteś.  Wszędzie  cię 

szukałam. Co... 

Zauważyła tłumek idący za mną. 

To jakaś bzdura! - wrzasnął Mark. 

Mastriani!  -  ryknął  trener  Albright.  -  Oddaj  kluczyki...  Nie  posłuchałam,  oczywiście. 

Podeszłam wprost do samochodu Marka i włożyłam kluczyk w zamek bagażnika. 

Wtedy Mark rzucił się do ucieczki. Tyle, że Rob mu nie dał drapnąć. Wyciągnął rękę, niemal od 

niechcenia, i chwycił Marka za tył koszuli. 

Puszczaj! - krzyknął Mark. - Puść mnie! 

Przekręciłam kluczyk i wieko bagażnika podskoczyło do góry. 

background image

Tak  zastali  nas  agenci  specjalni  Johnson  i  Smith,  którzy  właśnie  dotarli  na  miejsce.  Tłum 

uczniów  otoczył  bmw,  podczas  gdy  Rob  przytrzymywał  Marka  Leskowskiego,  a  Todd  Mintz 

Jeffa Daya (który też usiłował się upłynnić w ostatniej chwili). 

Ja  natomiast  tkwiłam  połową  ciała  w  bagażniku,  sprawdzając,  czy  Claire  Lippman  daje  oznaki 

ż

ycia. 

- Och, to było okropne - powiedziała Claire jeszcze tego samego dnia. 

- Opowiedz - poprosiłam. 

-  No  wiesz,  naprawdę.  Byłam  pewna,  że  umrę.  -Wyglądałaś,  jakbyś  już  nie  żyła  -  stwierdziła 

Ruth. 

Naprawdę? - zainteresowała się Claire. - To znaczy jak wyglądałam? 

Ruth,  która  siedziała  na  parapecie  naprzeciwko  szpitalnego  łóżka  Claire,  spojrzała  na  mnie 

niepewnie. 

Chcę  wiedzieć  -  upierała  się  Claire.  -  Rozumiesz,  gdybym  miała  kiedyś  odegrać  scenę 

ś

mierci... Powinnam wiedzieć, jak trzeba wyglądać. 

No - odparła  Ruth  z wahaniem. - Byłaś strasznie blada, miałaś  zamknięte oczy i prawie 

nie oddychałaś. Ale to dlatego, że miałaś usta zaklejone taśmą. 

-I jeszcze gorąco - wtrącił Skip. - Nie zapominaj o temperaturze. 

-  W  bagażniku  było  ponad  trzydzieści  stopni  -  rzuciła  wesoło  Claire.  -  Tak  powiedzieli 

sanitariusze. Umarłabym z przegrzania albo odwodnienia, zanim Mark przyszedłby mnie zabić. 

-  Eeee...  Taak.  Coś  w  tym  rodzaju  -  odezwała  się  Ruth.  -To  właśnie  nie  jest  dla  mnie  jasne.  - 

Dlaczego Mark chciał cię zabić? 

Claire przewróciła pięknymi błękitnymi oczami. 

Ojej, ponieważ widział, jak rozmawiam z Jess. 

Ruth  spojrzała  w  kierunku  ogromnych  koszy  z  kwiatami,  które  przysyłano  Claire  do  szpitala. 

Mieli ją zwolnić już jutro rano, ale kwiaty napływały na okrągło. 

Claire Lippman cieszyła się o wiele większą popularnością, niż przypuszczałam. 

- No powiedzcie - nalegała Ruth. 

- To naprawdę proste - powiedziałam. - Amber Mackey zaszła w ciążę... 

- W ciążę! - zawołała Ruth. 

- W ciążę! - zawtórował jej brat bliźniak. 

background image

-W  ciążę  -  powtórzyłam.  -I  oznajmiła  Markowi,  że  urodzi  to  dziecko.  Chciała,  żeby  się  z  nią 

ożenił, żeby mogli wychować dziecko razem, stworzyć małą szczęśliwą rodzinę. O tym właśnie 

rozmawiali tego dnia w kamieniołomach, kiedy Claire zauważyła, jak ciągle odchodzą gdzieś na 

bok. Rozmawiali o tym, że Amber jest w ciąży. 

Zgadza się - przytaknęła Claire. - Ale Mark w swoich planach na przyszłość nie brał pod 

uwagę, że jego dziewczyna może zajść w ciążę. 

-Jasne  -  powiedziałam.  -  Małżeństwo  czy  nawet  konieczność  płacenia  alimentów  mogłyby 

zniweczyć jego karierę sportową. Dla niego taka sytuacja była „nie do przyjęcia". Mark jeszcze 

się  nie  przyznał,  ale  pewnie  pobił  Amber,  żeby  wyperswadować  jej  to  dziecko,  a  potem  gdzieś 

zostawił  -  prawdopodobnie  w  bagażniku.  Kiedy  to  nie  pomogło  i  Amber  nie  zmieniła  zdania, 

zabił ją i wrzucił do sadzawki. 

- No dobra - odezwała się Ruth. - Teraz chyba rozumiem. A Heather? Przecież Mark był z tobą, 

kiedy Heather zniknęła? 

- Owszem, był. O to chodziło. Mark czuł, że grunt mu się pali pod nogami.  Federalni dobierali 

mu się do skóry. Wykombinował, że jeśli inna dziewczyna zostanie porwana w czasie, kiedy on 

będzie miał żelazne alibi, to policja się odczepi. 

- A trudno o lepsze alibi - dodał Skip - niż kolacja w towarzystwie pupilki FBI, „dziewczyny od 

pioruna". 

- Zgadza się - potwierdziłam. - Mniej więcej. No i podziałało. Kiedy Heather zniknęła, nikt już 

nie podejrzewał Marka. 

- Poza tobą - stwierdziła Claire. 

-  No cóż, to niezupełnie tak, że podejrzewałam Marka. -Zdawało mi się, że  ktoś tak przystojny 

nie może być przestępcą. Byłam głupia. - Ale ten dom przy kamieniołomach... Kiedy zaczęłam 

się  dopytywać  o  ten  dom,  Mark  znowu  się  przestraszył  i  kazał  Jeffowi  Dayowi,  który  porwał  i 

pobił  Heather  -  zadzwonić  do  mnie  z  pogróżkami.  A  potem  Mark  i  Jeff  włamali  się  do 

Mastrianiego, rozlali benzynę i puścili restaurację z dymem. 

W każdym razie tak to przedstawił JeffDay. Na widok policji rozryczał się jak dziecko, a potem 

sypał jak pęknięte sito. 

Największy błąd Marka - ciągnęłam - polegał na tym, że wziął do pomocy kogoś takiego 

jak  Jeff  Day.  Jeff  nie  jest  specjalnie  bystry  i  potrzebuje  dokładnych,  bardzo  dokładnych 

instrukcji. Zawsze przychodzi do Marka i pyta, co ma robić... zawsze przed pierwszą lekcją. 

background image

Mark siedzi przede mną - powiedziała Claire. Rolę ofiary odgrywała bardzo poważnie, co 

chwila  poruszając  ręką  z  kroplówką,  żeby  zwrócić  uwagę  na  swój  ciężki  stan.  -  No  więc  rano, 

kiedy  szeptali  z  Jeffem  przed  dzwonkiem,  coś  w  wyrazie  ich  twarzy...  coś  takiego 

nieprzyjemnego... naprowadziło mnie na myśl. Po prostu zrozumiałam. Nie wiem, jakim cudem, 

ale  zrozumiałam.  Nie  mogłam  iść  na  policję,  bo  nie  miałam  nic  konkretnego.  Pomyślałam,  że 

mogę porozmawiać z Jess... 

-Ale Mark nas zobaczył - wtrąciłam - Tak się przestraszyła, że... 

Uciekłam - dokończyła Claire - jak młody jelonek. 

Z tym jelonkiem to nie jestem taka pewna. Claire jest trochę za wysoka.  Może jak  gazela, jeśli 

już. 

- Mark poszedł niby to w drugą stronę - powiedziałam -ale obszedł budynek i złapał ją... 

-  Uderzył  mnie  tutaj...  -  Claire  pokazała  na  tył  głowy.  -Czymś  ciężkim.  Kiedy  się  ocknęłam, 

leżałam w jego bagażniku. 

-  Pewnie chciał  ją zabrać do domu przy drodze  do kamieniołomów - powiedziałam - i  zrobić z 

nią to, co zrobił z Amber... 

-I co teraz? - zapytała Ruth - Co z Markiem? 

Hmm... Pójdzie do więzienia. Na długo. 

To rzeczywiście pokrzyżuje jego plany wstąpienia do Ligi Narodowej zaraz po college'u. 

Do pokoju weszli rodzice Claire, państwo Lippmanowie. 

-Och,  dziękuję  wam,  dzieci  -  odezwała  się  pani  Lippman  -za  dotrzymanie  towarzystwa  naszej 

małej dziewczynce, kiedy nas nie było. Proszę, Claire, oto shake miętowo-czekoladowy. 

Claire natychmiast opuściło ożywienie, jakie wykazywała przy rozmowie ze mną, Ruth i Skipem. 

Opadła bezsilnie na poduszki. Naprawdę, wyciągała z tej sytuacji tyle korzyści, ile się dało. Cóż, 

ostatecznie była gwiazdą szkolnego teatru. 

Dziękuję, mamusiu - odezwała się mdlejącym głosem. 

Ece.. - mruknęłam. - Chyba już sobie pójdziemy. 

Tak. - Ruth ześliznęła się z parapetu. - Pora odwiedzin minęła. Cześć, Claire. Do widzenia 

państwu. 

Do widzenia, dzieciaki - odparł doktor Lippman. 

Pani  Lippman  nie  poprzestała  jednak  na  zwykłym  „do  widzenia".  Podeszła  do  mnie,  ścisnęła 

mnie  jak  niedźwiedź,  nazwała  wybawczynią  jej  małej  córeczki  i  zapewniła,  że  jeśli  jest  coś  - 

background image

cokolwiek  -  co  ona  i  jej  mąż  mogliby  dla  mnie  zrobić,  to  wystarczy  powiedzieć.  Lippmanowie 

wraz  z  rodzicami  Heather  (kto  by  się  spodziewał)  zakładali  Fundusz  na  rzecz  Odbudowy 

Mastrianiego. Szkoda.  Mogliby założyli  Fundusz na rzecz  Spłaty  Kosztów  Leczenia  Karen Sue 

Hankey, żeby pani Hankey wycofała swój pozew. 

Ż

ebracy  jednak  nie  kapryszą,  więc  kiedy  pani  Lippman  próbowała  mnie  udusić  w  serdecznym 

uścisku, powiedziałam tylko: 

Eee... dziękuję bardzo. 

Cudem uchodząc z nie połamanymi żebrami, pospieszyłam za Ruth i Skipem na korytarz. 

- Jej - odezwała się Ruth. - Teraz wiem, skąd wziął się u Claire talent dramatyczny. 

- Mnie to mówisz? - powiedziałam, ścierając z policzka szminkę pani Lippman. 

- Wstąpimy do Heather? - zapytał Skip, kiedy szliśmy w stronę wind. 

-Już ją wypuścili - powiedziałam. - Złamana ręka, poobijane żebra, wstrząs mózgu, ale poza tym 

nic takiego; dojdzie do siebie. 

- Fizycznie - powiedziała Ruth. - Ale psychicznie? Po tym co przeszła? 

-  Heather  to  twarda  sztuka  -  stwierdziłam.  Wpakowaliśmy  się  we  trójkę  do  windy.  -  Wróci  do 

szkoły i znowu będzie potrząsać pomponami. 

- Tak, tylko po co  miałaby nimi potrząsać? - zastanowiła się Ruth. - Bez Marka i Jeffa Jaguary 

mają małe szanse na zawody stanowe. 

-  Aha.  Jest  jeszcze  drużyna  koszykówki  -  przypomniałam.  -Żaden  z  koszykarzy,  o  ile  mi 

wiadomo, nikogo nie zamordował. 

- A więc, Jess - powiedział Skip, kiedy otworzyły się drzwi windy na dole. - Jak się czujesz jako 

bohaterka? Po raz kolejny? 

-  Nie  wiem  -  odparłam.  -  Nie  tak  cudownie,  naprawdę.  No  wiesz,  gdybym  wcześniej  się  za  to 

wzięła, uratowałabym może Amber. Nie wspominając już o Mastrianim. 

-Jak na to wpadłaś? - dziwiła się Ruth. - Skąd wiedziałaś, że Claire jest w bagażniku? 

Wiedziałam, że to pytanie padnie wcześniej czy później, chociaż łudziłam się, że go uniknę. Jak 

miałam  wyjaśnić,  że  przez  chwilę  byłam  Claire  tkwiącą  w  bagażniku?  A  wszystko,  dlatego,  że 

upuściła sweter... 

Nie  wiem  -  skłamałam.  -  Po  prostu...  wiedziałam.  Ruth  spojrzała  na  mnie  z 

niedowierzaniem. 

-Taak. Zgadza się. Tak jak latem, z Shane'em i poduszką. Załapałam. 

background image

Załapała, w porządku. Miałam nadzieję, że tylko ona. -Jaka poduszka? - zainteresował się Skip. 

-  Nieważne  -  powiedziałam.  -  Słuchajcie,  powinnam  wracać  do  domu.  Mama  ma  już  dość. 

Najpierw restauracja, potem Douglas i ta jego praca. Nie wspominając o pozwie Karen Sue... 

Nie  mogę  uwierzyć,  że  wciąż  chce  cię  pozwać  -  oburzył  się  Skip.  -  Po  tym  jak  samodzielnie 

złapałaś mordercę i w ogóle. 

No cóż, o mało jej nie złamałam nosa. Ruth taktownie zmieniła temat. 

No  więc  jak  z  tą  pracą  Douglasa?  -  zapytała.  -  Comix  Underground  to  obleśne  miejsce. 

Pełno tam jakichś podejrzanych typków. 

-  Hej!  -  zawołał  Skip  urażony.  Skip,  jak  mi  wiadomo,  często  dokonuje  zakupów  w  Comix 

Underground. 

- Nie wiem. - Wzruszyłam ramionami. - Douglas to Douglas. Zawsze chadzał własnymi drogami. 

-Wiem coś o tym. - Ruth potrząsnęła głową. - Rany, cieszę się, że nie mieszkam w twoim domu. 

-  To  będzie  jak  trzecia  wojna...  -  Przerwała  i  spoglądając  w  kierunku  zasuwanych  drzwi, 

dokończyła: - Cóż, chciałam powiedzieć „trzecia wojna światowa", ale chyba zmieniłam zdanie. 

- Czwarta wojna światowa. 

- Słucham? O czym ty mówisz? 

- Rety! - krzyknął Skip. - Zawiadomić Pentagon. Rodzina Mastrianich ruszyła do natarcia. 

Wtedy go zauważyłam. Zamurowało mnie. 

Mike! - Nie wierzyłam własnym oczom. - Co ty tu robisz? 

Mike  najwyraźniej  przybywał  prosto  z  lotniska.  Miał  ze  sobą  torbę  i  wyglądał,  delikatnie 

mówiąc, jak wypluty. Podbiegł do nas, pytając gorączkowo: 

-Jak ona się czuje? Wszystko w porządku? 

Skąd  się  tu  wziąłeś?  -  zapytałam.  -  Czy  mama  i  tata  nie  odwieźli  cię  przypadkiem  do 

Harvardu w zeszłym tygodniu? Dlaczego wróciłeś? 

Michael spojrzał na mnie gniewnie. 

- Myślisz, że mógłbym tam zostać, po tym co się stało? 

-  Mike  -  powiedziałam.  -  Na  Boga.  Wypłacą  nam  odszkodowanie.  To  nie  takie  znowu 

nieszczęście.  Tata  już  snuje  plany  odbudowy  w  jakimś  nowym  kształcie.  Zabije  cię,  jak  się 

dowie, że... 

Nie obchodzi mnie ta głupia restauracja - powiedział Mike z urazą w głosie. - Nie dlatego 

wróciłem. Obchodzi mnie Claire. 

background image

Zamrugałam oczami. -Claire? 

Tak, Claire. Claire Lippman. Jak ona się czuje? Wyjdzie z tego? 

Gapiłam  się  na  niego,  przyznaję  z  przykrością,  z  otwartą  gębą.  Claire?  Przebył  całą  drogę  z 

college'u  -  poświęcając  całe  stypendium  semestralne  na  bilet  lotniczy  -  z  powodu  Claire, 

dziewczyny,  z  którą  nigdy  wżyciu  nie  zamienił  ani  jednego  słowa?  Czy  obu  moim  braciom 

brakowało piątej klepki? 

Pierwsza odezwała się Ruth: 

- Z Claire będzie wszystko w porządku, Michael. - Popatrzyłam na Ruth z uznaniem. Była taka 

opanowana,  choć  jakiś  czas  temu  kochała  się  w  Michaelu.  Letnia  przygoda  ze  Scottem  chyba 

pomogła jej się z tego otrząsnąć. - Zatrzymali ją na noc, no wiesz, na obserwację. 

- Chcę ją zobaczyć - oświadczył Mike. - W którym jest pokoju? 

Czterysta siedemnaście - powiedział Skip, a ja zawołałam: 

Czyś  ty  zwariował?  Przeleciałeś  półtora  tysiąca  kilometrów,  tylko  po  to,  żeby  się 

przekonać, że jej się nic nie stało? Przecież nawet nie wie o twoim istnieniu. 

Mike potrząsnął głową. 

Powiedz  mamie i  tacie, że niedługo wrócę. Następnie ruszył w  stronę wind hotelowych. 

Szedł lekko chwiejnym krokiem, jak Clint Eastwood albo nie wiem, kto. 

Pora odwiedzin już minęła! - wrzasnęłam. 

Ale to nie zrobiło na nim wrażenia. Zachowywał się jak opętany. Zniknął w windzie, w postawie 

dumnie wyprostowanej. 

- To jest coś najbardziej romantycznego, co można sobie wyobrazić - skomentowała Ruth. 

- Żartujesz? - Byłam przerażona. - To jest kompletnie... no, to jest... to jest... 

- Romantyczne - dokończyła Ruth. 

- Chore - poprawiłam ją. 

Nie  wiem  -  odezwał  się  Skip.  -  Claire  jest  pociągająca.  Spojrzałyśmy  na  niego.  Potem 

odwróciłyśmy wzrok 

z obrzydzeniem. 

Dobra  -  powiedział  Skip.  -  Tak  po  prostu  jest.  Ruth  wzięła  mnie  pod  rękę,  kierując  do 

wyjścia. 

Chodźmy.  Wstąpimy  po  drodze  do  Trzydziestu  Jeden  Smaków  i  weźmiemy  coś 

mocniejszego dla twojej mamy. Przyda się, kiedy przekażesz jej wiadomość o Michaelu. 

background image

Wyszliśmy na świeże, chłodnawe powietrze wieczoru. Słońce właśnie zaszło, niebo na zachodzie 

było  całe  w  purpurach  i  fioletach.  Przyszło  mi  do  głowy,  że  Mark  patrzy  pewnie  na  to  samo 

niebo. Tylko że zza krat. 

I mówić tu o rzeczach „nie do przyjęcia". 

Pierwsze, co zrobimy jutro rano - powiedziała Ruth, idąc do samochodu - to umówimy się 

na nowo na twoje przesłuchanie w orkiestrze... 

Jęknęłam. Na śmierć zapomniałam. 

Potem - ciągnęła Ruth - poprosisz Rosemary, żeby ci przysłała zdjęcia kilkorga dzieci, za 

których odnalezienie wyznaczono nagrody. Będziesz potrzebowała kasy. Wiesz, restauracja i ten 

pozew Karen Sue. 

Jęknęłam głośniej. 

-A  potem,  przykro  mi,  będziemy  musiały  coś  zrobić  z  twoimi  włosami.  Myślałam  o  tym  i 

doszłam  do  wniosku,  że  przydałyby  się  pasemka.  W  szkole  fryzjerskiej  w  soboty  robią 

farbowanie za darmo... 

- Zaraz - powiedział Skip. - W sobotę idziemy z Jess do kina. 

-  Och,  nie  idziecie  -  burknęła  Ruth.  -  Nie  mogę  pozwolić,  żeby  mój  brat  spotykał  się  z  moją 

najlepszą przyjaciółką. To po prostu niestosowne. 

-Ale... 

Zamknij  się,  Skip  -  powiedziała  Ruth.  -  To  niestosowne  i  zdajesz  sobie  z  tego  sprawę. 

Poza tym nie podobasz jej się. Podoba jej się ten facet tam... 

Rob stał oparty o motocykl, czekając na kogoś. Tym kimś byłam ja. 

Wyprostował się na mój widok i pomachał mi ręką. 

- Och - powiedziałam. - Eee... zobaczymy się później, dobrze? 

- Proszę bardzo - odparła wyniośle Ruth. - Chodź, Skip. 

- Ale... - Skip patrzył na Ruth podejrzliwie i z pewną dozą niepokoju. 

-  Wybacz,  Skip  -  powiedziałam,  poklepując  go  po  ramieniu,  podczas  gdy  Ruth  odciągała  go  w 

drugą  stronę.  -  Ale  Ruth  ma  rację.  To  by  nie  wyszło.  Nie  znoszę  tych  wszystkich  gier  z 

hobbitami. 

Potem, posyłając Skipowi szeroki uśmiech, żeby pokazać, jak bardzo mi przykro, pospieszyłam 

do Roba. 

- Cześć - powiedziałam. Wciąż się uśmiechałam, ale teraz trochę nieśmiało. 

background image

- Cześć. - Uśmiech Roba nie był ani trochę nieśmiały. - Jak się masz? 

- Och - wzruszyłam ramionami. - Raczej w porządku. 

- A jak Claire? 

Wzmianka o Claire przypomniała mi o Mike'u. Skrzywiłam się mimowolnie. 

Nic jej nie będzie. 

Rob nie zwrócił uwagi na moją minę. - Dzięki tobie. 

-I tobie - powiedziałam. - Nie pozwoliłeś Markowi uciec. 

- Drobiazg - odparł skromnie Rob. - Wstąpiłem, żeby zobaczyć, czy nie trzeba cię podwieźć do 

domu. No to jak? 

-  Trzeba.  Wiesz,  że  mój  tata  zamierza  zatrudniać  cały  personel,  dopóki  restauracja  nie  zostanie 

odbudowana? Przekształca 

Joe Juniora z baru szybkiej obsługi w restaurację z obsługą kelnerską. 

Wiem, mama mówiła. Twój tata to dobry człowiek. Och, zaraz, byłbym zapomniał. 

Wcisnął mi do ręki coś ciężkiego. Zegarek. 

Ale to twój zegarek. 

- Owszem - przyznał Rob. - To mój zegarek. Myślałem, że go chcesz. 

- A ty? - zapytałam. Zadając to pytanie, zapinałam już pasek od zegarka. 

Nie wiem - powiedział Rob. - Jakoś sobie poradzę. Potrząsnął głową, podał mi kask. 

-Jesteś naprawdę dziwna. Wiesz o tym? 

Tak - odparłam i stanęłam na palcach, żeby go pocałować... 

W tym momencie ktoś obok odchrząknął i powiedział: 

Eee... panna Mastriani? Odwróciłam głowę. I wytrzeszczyłam oczy. 

Przed czarnym czterodrzwiowym sedanem - nieoznakowa-nym  wozem należącym  najwyraźniej 

do pewnych szczególnych służb - stał wysoki mężczyzna, którego nigdy przedtem nie widziałam. 

Mężczyzna w kapeluszu i mimo ciepłej pogody, w prochowcu. 

Panno  Mastriani,  jestem  Cyrus  Krantz,  dyrektor  wydziału  operacji  specjalnych 

Federalnego Biura Śledczego. Jestem bezpośrednim przełożonym agentów specjalnych Johnsona 

i Smith. 

Przyjrzałam  się  samochodowi  za  jego  plecami.  Miał  przyciemnione  szyby  i  nie  mogłam 

stwierdzić, czy ktoś jest w środku. 

Tak? - powiedziałam. - Więc? 

background image

To pewnie brzmiało niegrzecznie i w ogóle, ale miałam mnóstwo ciekawszych rzeczy do roboty 

niż pogawędki z agentami FBI przed szpitalem.  

-Więc  -  odparł  Cyrus  Krantz,  nie  zrażony  brakiem  życzliwego  oddźwięku  z  mojej  strony  - 

chciałbym z tobą zamienić słowo. 

-Wszystko,  co  miałam  do  powiedzenia  -  oświadczyłam,  wkładając  kask  -  przekazałam  już 

Allanowi  i  Jill.  -  Usadowiłam  się  na  motorze.  -  Proszę  ich  zapytać.  Na  pewno  wszystko 

powiedzą. 

Rozmawiałem  z  agentami  specjalnymi  Johnsonem  i  Smith  -odparł  Cyrus  Krantz,  kładąc 

nacisk  na  tytuły  zawodowe,  które  śmiałam  opuścić.  -  Ich  odpowiedzi  okazały  się 

niezadowalające  i  w  związku  z  tym  wycofałem  ich  z  twojej  sprawy,  panno  Mastriani.  Teraz 

będziesz miała do czynienia ze mną i tylko ze mną. Więc... 

Podniosłam wizjer kasku i spojrzałam na niego zdziwiona. 

Co pan zrobił? 

-Wycofałem  ich  z  twojej  sprawy-  powtórzył  Cyrus  Krantz.  -  Ich  postępowanie  uznałem  za 

amatorskie i niecelowe. Zabrakło im stanowczości. 

Wytrzeszczyłam oczy. 

Wywalił pan Allana i Jill? 

Odsunąłem  ich  od  prowadzenia  sprawy.  -  Cyrus  Krantz,  dyrektor  wydziału  operacji 

specjalnych,  odwrócił  się  i  otworzył  tylne  drzwiczki.  -  Proszę  wsiąść  do  samochodu,  panno 

Mastriani,  udamy  się  do  naszej  kwatery  na  przesłuchanie  w  związku  z  rolą,  jaką  odegrałaś  w 

sprawie Marka Leskowskiego. 

Mocniej ścisnęłam Roba w pasie. W ustach mi zaschło. -Jestem aresztowana? - wykrztusiłam. 

Nie - odparł Cyrus Krantz. - Ale jesteś ważnym świadkiem, posiadasz istotne... 

Dobrze  -  powiedziałam,  opuszczając  wizjer.  -  Jedź,  Rob.  Rob  spełnił  moją  prośbę. 

Zostawiliśmy Cyrusa Krantza 

w chmurze pyłu. 

Jedyny problem polega na tym, że on z pewnością wie, gdzie mieszkam.