Dziennikarz działu
Społeczeństwo
„Porwaliśmy własne
dziecko”, Polaków walka z
norweską służbą socjalną
15102015 , ostatnia aktualizacja 15102015 10:38
Polacy często uważają, że wszędzie w Europie dzieci
wychowuje się tak samo – czasem przytula, czasem
krzyczy. Nic bardziej błędnego. Rodzice 9letniej Nikoli
przekonali się, że w Norwegii wolno nie przytulać, ale
za krzyki zabierają dziecko. By Nikolę odzyskać,
musieli ją porwać z rąk norweskich służb socjalnych.
Ta historia zainspirowała twórców film "Obce Niebo".
Film "Obce niebo", który w piątek wchodzi do kin, opowiada o parze polskich imigrantów,
którzy nie potrafią odnaleźć się w Szwecji. W wyniku kłamstwa opieka społeczna odbiera im
córkę. Scenariusz filmowy nie jest jednak fikcją, ale został zaczerpnięty z życia.
Przypominamy historię Nikoli, która stała się inspiracja dla twórców.
"Obce niebo" zobacz zwiastun:
Rodzice Nikoli teraz już
wiedzą: w Norwegii można
dzieci nie całować, można nie
przytulać, ale krzyczeć i uderzyć
nie wolno.
Nikola pod obcym niebem
Helena Rybka myślała, tak jak niemal każdy zostawiający za sobą gdzieś pod Kutnem czy
Chojnicami dawne nieudane życie, że Norwegia to raj. Jest praca, pieniądze i godne życie.
A że inne niż w Polsce? Co znowu! Wszędzie przecież ludzie wyznają to samo: nie zabijaj,
nie kradnij, stój na czerwonym, ruszaj na zielonym. A reszta to głupstwa. Helena zostawiła
pracę w szpitalu. Była salową. Wybrała sprzątanie norweskich szkół. Arek, jej mąż, porzucił
stocznię, ale szybko znalazł pracę w norweskiej fabryce. Myśleli: przecież wszyscy chowają
dzieci tak samo, całuje się je, przytula, czasem się krzyczy, czasem da klapsa. Teraz już
wiedzą: w Norwegii można nie całować, można nie przytulać, ale krzyczeć i uderzyć nie
wolno.
Po pięciu latach w Norwegii Polska wydawała się Helenie bardzo odległa. Nawet jeśli języka
wciąż nie znała, to na północy mieszkała już i pracowała cała jej rodzina: dwóch dorosłych
synów z pierwszego małżeństwa, obecny mąż, do szkoły poszła ich córka Nikola.
Dziewczynka w tym roku skończyła dziewięć lat i płynnie mówi po norwesku. Dziecko w
norweskiej szkole to prawdziwy skarb. Zawsze można liczyć na pomoc, a to z gminy, a to od
państwa. To wie tutaj każdy.
Kiedy więc pierwszy raz przyszły urzędniczki,
grzeczne, uśmiechnięte, serdeczne, i pokazały
legitymacje Barnevernet (Urząd Ochrony Praw
Dzieci), Helena szczerze się ucieszyła. Choć
nazwy Barnevernet nigdy nie słyszała. Ale
podpytała w szkole i tam powiedzieli, że to
szacowna instytucja. Działa od pół wieku. I
podlega specjalnemu ministerstwu do spraw
dzieci i równości. Helenie spodobało się to, co usłyszała: urząd przyznaje pomoc finansową,
socjalną i psychologiczną rodzinom, które potrzebują wsparcia w wychowywaniu dzieci.
Może np. opłacić pobyt dziecka w przedszkolu lub w świetlicy szkolnej, zorganizować i
opłacić zajęcia pozaszkolne, korepetycje, sesje z terapeutą. Helena tak kombinowała:
normalnie to człowiek od urzędu do urzędu się nabiega, żeby wyrwać jakąś pomoc, choć
A pani z Barnevernet aż
przysiadła, zbladła, jakby trupa
ujrzała. Powiada: ciche dni,
gorzej być nie może. Ciche dni
to długotrwałe napięcie, które
krzywdzi wszystkich w rodzinie.
Nikoli bardzo szkodzi takie
napięcie, rozbija ją
emocjonalnie, destabilizuje. Jak
są ciche dni, to konflikt nie ma
rozwiązania, ujścia, a przez to
zakończenia.
parę groszy, a tu, proszę, sami do domu przyszli.
Jak się nie cieszyć? Jeśli jacyś norwescy urzędnicy interesują się jej rodziną, pytają, czego
jej brakuje, jakie mają problemy, to może być z tego tylko coś dobrego. A właśnie to ich
interesowało. Kiedy więc przyszli znowu, poskarżyła się, że musi żyć w kawalerce. Z mężem
i Nikolą trochę ciasnawo. Tamci rozejrzeli się wokół, posiedzieli, pokiwali głowami,
wyciągnęli kartki i długopisy, coś notowali, coś pogadali między sobą po norwesku. Co pisali
i co mówili, tego Helena nie wie, bo języka nie zna, ale kiedy wychodzili, uśmiechali się do
niej. Pomyślała, choć wszyscy Norwegowie ciągle się uśmiechają, że te ich uśmiechy to
jednak dobry znak.
I tak było! Po miesiącu Barnevernet przyznał Helenie dopłatę do czynszu, aby mogła
wynająć dwa pokoje. Przyznali tę dopłatę Nikoli, żeby dziecko miało własny pokój. Starczyło
nie tylko na dwa pokoje, ale i na ogródek, i mały trawnik, gdzie dziewczynka mogła się
bawić.
Ciche dni
Następnym razem panie z Barnevernet od razu zwróciły uwagę na ten trawniczek.
Uśmiechały się jak poprzednio, ale chyba nie były zadowolone. Zwróciły uwagę, że Nikola
bawi się sama. Sama to niebezpiecznie, smutno i depresyjnie. Tyle Helena zrozumiała. Ale
czym się przejmować, skoro oni tacy mili. Uśmiechali się i długo pytali o córkę. Czego Nikoli
brakuje, co lubi robić, czym się interesuje? Może rysuje albo rzeźbi, a może biega albo
pływa? Ma hobby? Na koniec obiecały opłacić dziewczynce zajęcia jazdy konnej i świetlicę,
żeby po szkole dłużej mogła przebywać z rówieśnikami i szlifować norweski. Helena była
szczęśliwa.
Na to, że pytali też o nią i męża, machnęła ręką. To, o co pytali, było dla niej śmieszne,
wręcz dziecinne. Ot, choćby ciche dni. Kiedy pytali o kłótnie małżeńskie, odpowiadała, że
bywają, jak to w małżeństwie, normalnie. Ale krzyczeć na siebie to raczej nie krzyczą, a
ciche dni to i owszem, nawet kilka z rzędu się zdarza. Wiadomo, ciche dni to na faceta
najlepsza metoda!
A pani z Barnevernet aż przysiadła, zbladła,
jakby trupa ujrzała. Powiada: ciche dni, gorzej
być nie może. Ciche dni to długotrwałe napięcie,
które krzywdzi wszystkich w rodzinie. Nikoli
bardzo szkodzi takie napięcie, rozbija ją
emocjonalnie, destabilizuje. Jak są ciche dni, to
konflikt nie ma rozwiązania, ujścia, a przez to
zakończenia.
Pani z Barnevernet zasugerowała, że oboje z
mężem powinni podjąć terapię w specjalnym
ośrodku gminnym. Mówiła, że są tam pracownicy
socjalni przeszkoleni w psychologii, mediacji i
rozwiązywaniu konfliktów. Helena miała ochotę
postukać się w głowę, ale nie chciała obrazić
pani – w końcu to urzędniczka z wizytą, za świetlicę i jazdę konną córki obiecała płacić.
Koleżanka Polka, co ma męża Norwega, mówiła później Helenie, że takie opowieści o
kłótniach albo cichych dniach to dla norweskiego urzędnika może być szok. Lepiej już nic nie
mówić. Mówiła, że Barnevernet szczególnie uważnie pilnuje rodzin polskich imigrantów.
Wszystko dlatego, że Norki (jak Norwegów nazywają polscy imigranci) – opowiadała
koleżanka – mają o Polakach wyrobioną opinię. Uważają, że Polacy swoje dzieci biją,
poniżają słownie, krzyczą na nie, a w najlepszym razie bardzo surowo karzą. Dla Norwegów
nie do pomyślenia są zakrapiane alkoholem grille z udziałem dzieci, palenie w
pomieszczeniach, w których są dzieci, przeklinanie przy nich. A to wszystko, ich zdaniem,
robią Polacy.
Helena pamięta, że jak tego słuchała, to się śmiała. Myślała, że to żarty.
Dzieci same z siebie nie płaczą
Minął jakiś czas, w październiku ubiegłego roku pani z Barnevernet przyszła znowu.
Uśmiechała się. Powiedziała jednak: mamy problem. Mówiła, że jest zmartwiona i
zaniepokojona: był telefon ze szkoły Nikoli, powiedzieli, że dziewczynka ma poważne
problemy, jest smutna, a ktoś nawet widział, że na przerwie płakała. Płakała! Jeśli
dziewięcioletnie dziecko płacze, to oznacza jedno: potrzebuje natychmiastowej,
kompleksowej pomocy. Dzieci same z siebie nie płaczą. Płacz dziecka na przerwie równa
się kryzys.
Helena, jak zawsze, posadziła panią z Barnevernet, podała herbatę, ciasteczka. Sama
myślała: dlaczego zadzwonili do nich ze szkoły? Kto zadzwonił? Musiało się stać coś
innego. Nie może chodzić o zwykły płacz. Ta kobieta nie mówi mi prawdy!
Pani urzędniczce zaś wyjaśniła, że owszem, jest sytuacja ostateczna. Babcia Nikoli jest w
szpitalu i najpewniej nie wyjdzie. Znaczy się, umrze. Pani z urzędu długo przyglądała się
Helenie znad filiżanki herbaty. Nawet uśmiechać się przestała. Chyba była jeszcze bardziej
zaniepokojona, niż kiedy przyszła. Musiała sobie pomyśleć, że w tym domu naprawdę jest
poważny problem. Poważniejszy, niż mogła przypuszczać. Przecież nie płacze się dlatego,
że babcia umiera. Śmierć to oczywisty finał życia.
Po kilku dniach Helena dowiedziała się, że ostatnia rozmowa to także był efekt standardowej
norweskiej procedury. Telefon ze szkoły także. Każda osoba pracująca z dziećmi:
nauczyciel, trener, pediatra, ma ustawowy obowiązek zawiadomić Barnevernet, jeśli
dostrzeże u dziecka niepokojące zachowanie: smutek albo, jak u Nikoli, właśnie płacz. Płacz
na liście niepokojących sygnałów jest bardzo wysoko.
Zagrożenie życia chomika
Później było już coraz gorzej. Helena widziała przez okno, że inna pani z urzędu raz i drugi
odprowadza córkę po szkole do domu, przechadza się z nią, rozmawia. O czym
A kolejna wizyta była już
ostatnia. Panie z Barnevernet
przyszły we dwie. Poleciły, żeby
Nikola nazajutrz się spakowała.
Pojedzie do rodziny zastępczej.
Na jak długo? Może na 48
godzin, może na cztery
tygodnie, góra na sześć. W tym
czasie urząd podejmie decyzję,
co dalej.
rozmawiałyście? – pytała matka. – O tym, czego mi trzeba i czemu jestem smutna –
odpowiadała córka.Kolejna wizyta. Tym razem konkretne pytanie prosto z mostu. Pani
urzędniczka chciała wiedzieć, czy to prawda, że Helena zabroniła Nikoli spotykać się z
norweską koleżanką z sąsiedztwa?
Owszem, Helena zabroniła. Miała swoje powody.
Opowiedziała pani z Barnevernet, że koleżanka z
sąsiedztwa rozkręciła Nikoli komputer, a dla
Heleny naprawa to poważny wydatek. Nie stać
jej. To samo z pralką. Koleżanka z sąsiedztwa
nasypała trocin do bębna, bardzo ją śmieszył ten
dowcip, a Helena musiała pożyczać później na tę
pralkę pieniądze. Na koniec koleżanka z
sąsiedztwa chciała wołać policję, bo Nikola
upuściła jej chomika na chodnik. Niby niechcący,
ale stworzyła zagrożenie życia chomika.
Koleżanka powiedziała, że Nikola maltretuje
zwierzęta i nie respektuje ich praw, a tego robić
nie wolno. To sprawa poważna. Można rzec, kryminalna.
Helena nie chciała ani trocin w pralce, ani spraw kryminalnych, więc zabroniła Nikoli
spotykać się z koleżanką. Powiedziała, że inaczej będzie szlaban.
Pani z urzędu długo notowała coś w zeszycie. Widać, że była bardzo poruszona. Kiedy
skończyła, powiedziała, że bardzo się martwi o Helenę. Nie wie, co ma począć. Z czymś
takim nie spotkała się podczas całej kariery. Czyż Helena nie zdaje sobie sprawy, co takiego
uczyniła? Czy tylko udaje? Przecież właśnie naruszyła podstawowe prawa człowieka –
prawo do wolności własnej córki. A ten szlaban! To psychiczny terror w najczystszej postaci.
Nikt nie ma prawa więzić drugiego człowieka, chyba że państwo po sądowym wyroku.
Brak emocjonalnego bezpieczeństwa
A kolejna wizyta była już ostatnia. Panie z Barnevernet przyszły we dwie. Poleciły, żeby
Nikola nazajutrz się spakowała. Pojedzie do rodziny zastępczej. Na jak długo? Może na 48
godzin, może na cztery tygodnie, góra na sześć. W tym czasie urząd podejmie decyzję, co
dalej.
Będą monitorować sytuację w rodzinie Heleny, jej stosunki z mężem. Będą obserwować,
przeprowadzać badania, ankiety, testy – normalna procedura. Muszą się zorientować, czy
Nikola może nadal wychowywać się w domu.
Miały ze sobą raport. Pierwszy dokument przetłumaczony na język polski. Były tam notatki
ze wszystkich wizyt, z tezami i wnioskami.
Było o nieporadności rodziców, kłótniach małżeńskich, o cichych dniach, o samotnych
zabawach Nikoli w ogródku, o śmierci babci, emocjonalnej huśtawce i nieprzepracowanych
Na koniec Helena znalazła
cytat z wywiadu z córką. Nikola
mówiła, że bardzo kocha mamę i
martwi się, że mama nie ma
pracy. Z tego powodu jest jej
bardzo smutno, bo widzi, że
mama bardzo się martwi tym
brakiem pracy. Bardzo chciałaby
mamie pomóc, ale nie wie jak.
Jeszcze gorzej poszło z
mediami. Jedna z gazet
napisała, że Norwegowie porwali
polskie dziecko i że pani konsul
uważa Barnevernet za
organizację totalitarną, mało
tego, porównuje Barnevernet do
negatywnych emocjach, które zamieniają się w płacz. Było w końcu o ograniczaniu wolności
osobistej dziecka.
Na koniec Helena znalazła cytat z wywiadu z
córką. Nikola mówiła, że bardzo kocha mamę i
martwi się, że mama nie ma pracy. Z tego
powodu jest jej bardzo smutno, bo widzi, że
mama bardzo się martwi tym brakiem pracy.
Bardzo chciałaby mamie pomóc, ale nie wie jak.
We wnioskach napisano, że matka nie jest w
stanie zapewnić córce emocjonalnego
bezpieczeństwa, zrzuca swoje problemy na barki
dziecka, tworząc depresyjną atmosferę, to zaś
uniemożliwia Nikoli harmonijny i bezpieczny
rozwój. Następnego dnia Nikola odjechała ze
szkoły z dwiema urzędniczkami. Mijały dni. Od Nikoli przychodziły SMSy (nielegalne,
Helena wcisnęła jej w tajemnicy przed urzędnikami komórkę). Co dzień o piątej, najpóźniej
szóstej rano: „Mamo, kiedy mnie zabierzesz? Ile jeszcze? Kiedy wrócę do domu?”.
Hitlerjugend
Nikt nie przychodził, by obserwować życie Heleny. Nie było ankiet, monitorowania, badania,
rozpytywania. Oprócz SMSsów były jeszcze spotkania z Nikolą – dwie godziny raz w
tygodniu. Trudne spotkania. Pani z Barnevernet powiedziała, że nie wolno płakać, nie wolno
się też przytulać. Płakanie i przytulanie ma destrukcyjny wpływ na stan emocjonalny Nikoli.
Ten zaś po odseparowaniu od nagromadzonych w domu rodzinnym nieprzepracowanych
negatywnych emocji poprawia się z dnia na dzień. Trzeba było, co prawda, zamykać
czasem nowy pokój Nikoli na klucz i odprowadzać ją do szkoły, ale jest naprawdę coraz
lepiej. Dziewczynka jest radosna i ma apetyt.
A następnego dnia o piątej rano znów SMS: „Mamo, kiedy mnie zabierzesz do domu? Czy
jeszcze mnie chcesz?”. Helena powoli traciła zmysły. Co jeszcze można zrobić? Gdzie
szukać pomocy? Pierwsza myśl: polski konsulat w Oslo. Druga: media.Źle to się skończyło.
Pani konsul wysłała list z interwencją do Barnevernet. Napisała, że Nikola jest obywatelką
polską i że nie można ot tak, nawet jeśli rodzina nie jest idealna, odebrać dziecka rodzicom.
Powołała się na międzynarodowe konwencje i autorytet ONZ, ale odpowiedzi nie dostała.
Jeszcze gorzej poszło z mediami. Jedna z gazet
napisała, że Norwegowie porwali polskie dziecko
i że pani konsul uważa Barnevernet za
organizację totalitarną, mało tego, porównuje
Barnevernet do Hitlerjugend. Wybuchł skandal.
A rano przyszły kolejne SMSy. Helena wzięła
adwokata. Norwega. Ten przeczytał raport
Hitlerjugend. Wybuchł skandal.
Barnevernet i powiedział, jaki jest scenariusz: za
sześć tygodni będzie sprawa sądowa, którą
Helena przegra. Straci prawa rodzicielskie.
Nikola trafi do rodziny zastępczej. Będzie tam aż
do pełnoletności. Sąd zakaże jakichkolwiek kontaktów z biologicznymi rodzicami – to
standardowa procedura. By chronić dziecko przed bolesnymi wspomnieniami i rozchwianiem
emocjonalnym, będzie się też starać ograniczyć jej kontakty z mniejszością polską, a także z
polskim językiem i kulturą. W tym celu wybierze dla niej odpowiednie – oddalone od tych
destruktywnych czynników – miejsce osiedlenia.
O piątej rano: „Mamo, kiedy wrócę do domu?”. Był 29. dzień u rodziny zastępczej.
Detektywkidnaper
Helena postanowiła działać. Wezwano detektywa Krzysztofa Rutkowskiego. Wezwano – bo
nikt się teraz nie przyznaje, że go wezwał. Ani Helena, ani konsulat. Matka przez tajny
telefon zaczęła przygotowywać dziecko: „Nie możemy cię porwać. To ty sama musisz... Jeśli
chcesz...”. Chciała. Wiadomość od Nikoli: „Mamo, nauczyłam się blokować okno. Jestem
gotowa”. Człowiek od Rutkowskiego podrzucił dyskretnie linę. W nocy o umówionej porze
czekał w ogródku. Dziewczynka zawiązała sznur na ramie łóżka. Potem piętro w dół. Przez
zablokowane okno. Na dole człowiek Rutkowskiego. Miał asekurować Nikolę. Na ulicy
czekały samochody. Do Nikoli dołączyli rodzice, którzy w Norwegii zostawili wszystko:
meble, pracę. A potem była już tylko ucieczka: Szwecja, Dania, Niemcy, Szczecin.
Detektyw Krzysztof Rutkowski. Fot. PAP/Adam Warżawa
Kiedy rodzina zastępcza, której oddano Nikolę, się obudziła, dziewczynka była już w Polsce.
W środę 29 czerwca o 9 rano norweska policja przyjęła zgłoszenie o zaginięciu Nikoli.
Jeszcze tego samego dnia norweskie media podniosły alarm: porwano dziecko. Norweskie
prawo nie zna określenia „rodzic”, tylko „opiekun”. Rodzic i opiekun w świetle prawa znaczy
to samo. Pisano więc: „detektywkidnaper porwał dziecko prawowitym opiekunom”. Gazety
dodają sensacyjne doniesienie: rodzice Nikoli kłócili się i byli bliscy rozstania! Stąd
interwencja Barnevernet.
Sam urząd niczego nie potwierdza, niczego nie komentuje. Rzeczy, którymi się zajmuje, są
poufne. To rodzinne, intymne sprawy. Jednak bardzo martwią się o Nikolę. Przecież tyle
zachodu kosztowało norweskie służby zapewnienie jej stabilnej emocjonalnie przyszłości.