Baccalario P (Moore Ulysses) Wrota czasu 06 Pierwszy klucz

background image

Tytuł oryginału: Ulysses Moore. La Prima Chiave

Projekt graficzny obwoluty i ilustracje: Iacopo Bruno

Opracowanie manuskryptu Ulyssesa Moore'a: Pierdomenico Baccalario

Tłumaczenie z języka włoskiego: Bożena Fabiani

Przygotowanie wydania polskiego: Krzysztof Wiśniewski

Skład: Tomasz Andziak

PR: Katarzyna Portnicka

© Edizioni Piemme Spa, 2007

© copyright for the Polish edition by Firma Księgarska Jacek i
Krzysztof Olesiejuk - Inwestycje Sp. z o.o., 2007

ISBN-13: 978-83-7512-285-5

Wydawca: Firma Księgarska Jacek i Krzysztof Olesiejuk - Inwestycje
Sp. z o.o. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91,
www.olesiejuk.pl Druk: DRUK-INRO SA

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może
być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych, przekazywana
w jakiejkolwiek mechanicznej, elektronicznej lub innej formie zapisu
bez pisemnej zgody wydawcy.

Ulysses Moore

Pierwszy Klucz

« /

Nota od Redakcji

background image

W końcu, po niepokojącym trwającym ponad miesiąc milczeniu,
Pierdomenico Baccalario dał znak życia. Najpierw otrzymaliśmy
telegram, a kilka dni później nadeszło tłumaczenie szóstego zeszytu
Ulyssesa Moorea. Jak sobie z pewnością wyobrażacie, zawiera
zdumiewające fakty... Przyjemnej lektury!

Redakcja Parostatku

P.S. Jeżeli chcecie odkryć, gdzie Pierdomenico przebywa, przyjrzyjcie
się uważnie znaczkowi...

TELEGRAM

FkTH (>P1)M i N TU ri.RWI

■TTAir

¡¡¡»too

»ii BUNOUDTDR potat ot oriels.
!Moli*a*ptbf»XnuWTIl<Xtti»^oldatla>Ik<>

Gześć STOP I

\frteczcią że wam piły czyniłem zmartwień STOP

WsijrstkD w porządku chociaż jestem bardzo męczący STOP

Dotrze do redakcji szósty dziennik Ulyssesa Moore* a STOP

Nic nie mogę zdradzić STOP

Nie pytajcie co mi się prrydai^yj» STOP

Przeczytajcie Pierwsty Klucz STOP -tnr-

Potem wam wszystko wyjaśnię STOP

background image

ULYSSES MOORE PIERWSZY KLUCZ zeszyt szósty

TELEGRAM

PLTEIUOMil-S TELEGAU)

HelXO, Ol? mau!

YOu are going to receive unwelcome

Visits l'rOm Villa ArgO

Keep an eye On the Door to Time

And stOp OlJlivia Once and fOr all. TOurs affectionatelv,

Była jasna, lśniąca od gwiazd noc. Nad bezmiernym, płaskowyżem
zamkniętym z jednej strony postrzępionymi szczytami gór, rozpostarło
się niebo ogromne i milczące.

Tam właśnie, w górach, niewidoczny dla tego, kto nie znał drogi,
wznosił się Ogród księdza Gianni: potężny kasztel usytuowany na skale
wraz z cytadelą. Blankowe mury, łuki, schody i studnie cisnące się do
siebie jak przestraszone dzieci.

Przez okna z drobnych szybek oprawionych w ołów wpadał

f

do zamku wiatr i hulał po pustych długich korytarzach. Wydawało się,
że zamek cichutko drży. Przez kraty w ziemi po-błyskiwała świetliście
woda. W rozpalonych kominkach żarzyły się drwa. Z kominów leniwie

background image

unosiły się smugi dymu. Pawie z wielkiego parku przycupnęły przed
bramą swego pana jak jakieś wyrośnięte nad miarę barwne motyle.

Z odległego okna zamku przenikało silne światło, wskazujące na wielką
komnatę oświetloną wieloma świecami. Jakiś mężczyzna stojący przy
parapecie spoglądał w zadumie na ciąg arkad wybiegający poza
dziedziniec. Tarmosząc brodę, ponownie odczytał wiadomość przesłaną
mu na długim kawałku materiału, rozwiniętym, aż do jego stóp. Było to
doprawdy coś bardzo dziwnego, jakby rodzaj dywanu, który miał pełnić
funkcję telegramu, znanego dopiero tysiąc lat później.

Tekst brzmiał:

Cześć starY!

Odwiedzi} cię teraz niechci? ni goście z Willi ArgO. Stop.

10

Ostatnia świeczka

Każ spr? wdzić wrot? cz? asu. Stop.

I zatrzym? j Obliwię r? z n? z? wsze.

Twój serdeczny przyj? ciel.

Peter

Świece w komnacie zadrżały, sygnalizując, że ktoś otworzył jedyne
drzwi. Mężczyzna rozpoznał płaską twarz swojej chińskiej asystentki.
Skłonili się sobie wzajemnie.

-

Twoje ostrzeżenie się potwierdziło - odezwała się kobieta. -

Żołnierze zatrzymali dwoje intruzów.

-

Dwoje? - szepnął w zamyśleniu mężczyzna.

background image

Pociągnął długi zwój materiału do kominka i wrzucił

go do ognia. Materiał ściemniał i czarny dym uniósł się w górę.

-

Musimy zatem oboje wyruszyć, moja przyjaciółko. I obawiam się,

że będzie to długa podróż.

Jego głos zabrzmiał gorzko, jakby od jakichś niemiłych wspomnień, nie
nadających się do ujawnienia.

Ogień na kominku strzelał złocistymi językami.

-

Spakuję swoje rzeczy - chińska asystentka lekko się skłoniła.

Mężczyzna zaczekał, aż znowu zostanie sam, po czym zgasił świece,
zostawiając tylko jedną. Przesunął na ścianie arras, wsunął ostrożnie
rękę w niszę tak, aby nie dotknąć żadnej z pułapek tu zastawionych i
wyciągnął drewniane pudełko ozdobnie intarsjowane. Otworzył
emaliowany zamek.

11

W środku było dużo kluczy, wszystkie z główką w kształcie zwierząt.
Ale brakowało czterech: z aligatorem, dzięciołem, żabą i jeżozwierzem.

Zdziwił się. - Jak to możliwe? - spytał sam siebie, sprawdzając raz
jeszcze pudełko.

Nie umiał sobie odpowiedzieć. Zgasił ostatnią świeczkę i zniknął w
ciemności.

v

Rozdział 12)

- Scteody -

background image

Jason zatrzymał nagle siostrę przejmującym syknięciem: - Pssst!

Julia przystanęła w połowie schodów. - Co się dzieje? - Ale uścisk ręki
brata powstrzymał ją przed stawianiem dalszych pytań.

Schody, na które weszli, tonęły w ciemności. Ściany były tu wąskie, a
sufit ginął w mroku. U szczytu schodów migotało światło jedynej
pochodni, zaczepionej przy wielkich zamkniętych drzwiach, spoza
których dochodził jakiś metaliczny odgłos: ktoś w pośpiechu odsuwał
zasuwę.

Dzieci rozejrzały się szybko dokoła. Schody, które już miały za sobą,
nie dawały żadnej możliwości schronienia, a te, które im jeszcze
pozostały, ciągnęły się zbyt wysoko, żeby dotrzeć do drzwi i ukryć się
za framugą. Jedyną możliwą kryjówką były dwie nisze po bokach
schodów, w których stały dwie wybrzuszone donice pełne roślin.

Jason pokazał siostrze pierwszą niszę, a sam wybrał drugą.

Julia wpełzła w swoją, kryjąc się w ciasnej przestrzeni między donicą a
ścianą. Jason natomiast przeskoczył donicę, gniotąc rośliny i spadając po
drugiej stronie z głuchym łoskotem. Chociaż musiał się przy tym
boleśnie uderzyć, nawet nie jęknął.

Wielkie drzwi na szczycie schodów rozwarły się teatralnie z głośnym
skrzypieniem. - Cicho, Zan-Zan! - zawołał jakiś mężczyzna karcącym
głosem. - Chcesz obudzić cały kasztel?

14

Na schody spłynęła fala światła, rzucając złote błyski, które musnęły
lekko dwie nisze. Julia spostrzegła, że jeden but Jasona znalazł się przed
jej wazą, ale nie zdołała już brata o tym uprzedzić. Na szczycie schodów
pojawiła się sylwetka potężnego mężczyzny, który zaczął schodzić po

background image

dwa stopnie na raz. Dziewczynka wcisnęła się w głąb swej kryjówki,
modląc się, by jej nie zauważył.

Widziała, jak skarcona przed chwilą kobieta przeszła przez drzwi, nie
zamykając ich i dołączyła do swego towarzysza.

-

Zabrałaś wszystko? - spytał mężczyzna, nie czekając na

odpowiedź.

Zan-Zan dźwigała na plecach wielki worek z niebieskiego jedwabiu,
związany grubymi linkami podróżnymi.

-

A założyliśmy pułapki? - dopytywał się mężczyzna.

Kobieta i tym razem nie odpowiedziała.

-

Czaple? Przeciągi? A króliki? Hmm... Tak. Laboratorium jest

bezpieczne.

Przeszli obok doniczek. Światło pochodni zafalowało i po raz pierwszy
odezwała się kobieta: - Chwileczkę... - mruknęła i przystanęła.

Julia zamknęła oczy i zakryła twarz zaciśniętymi pięściami. - Spraw,
żeby nas nie zobaczyli... spraw, żeby nas nie zobaczyli... - zaczęła się
modlić najgorliwiej jak tylko mogła.

Zan-Zan podeszła do donicy, za którą ukrywał się Jason i zza której
wystawał jego sportowy but.

-

Spraw, żeby go nie zobaczyli... spraw, żeby go nie zobaczyli... -

błagała Julia.

Zan-Zan to była bardzo drobna Chineczka, w śmiesznym okrągłym
kapelusiku i w błękitnym płaszczu zapiętym pod szyją, a rozszerzającym
się ku dołowi jak dzwon. Mężczyzna natomiast miał rysy europejskie.
Był dobrze zbudowany, nie za wysoki, z ciemną brodą. Nosił długi

background image

zakonny habit i buty zdecydowanie do tego nie pasujące. Julia
przyglądała się im z uwagą, pewna, że zmyliło ją migocące światło
pochodni, ale w końcu przekonała się, że dobrze widzi: mężczyzna miał
na nogach parę znoszonych sportowych butów firmy Nike?! '

Zan-Zan wsunęła rękę do donicy, powodując szelest bujnej zieleni i
zerwała garść rumianku.

-

Nie jestem pewna, czy wystarczy - powiedziała.

Jej towarzysz z pochodnią w ręce, kiwnął głową. - Wystarczy, ale
ruszajmy się, nie mamy za wiele czasu.

I zaczęli schodzić po schodach.

Julia wychyliła się na ile tylko mogła, by się im przyjrzeć. Mnich w tych
swoich sportowych znoszonych butach dźwigał na plecach wielki i
zniszczony plecak powiązany mnóstwem rzemyków. I miał twarz, która
wydała się jej znajoma. Gdzieś go już widziała.

Kiedy światło pochodni znikło, dziewczynka wyślizgnęła się z niszy i
zawołała do brata. - Poszli sobie! - i podeszła do niszy z Jasonem.

-

Uuuu! - jęknął Jason, mając na myśli Chinkę. - Ale ropucha!

-

Lepiej wychodź - poradziła mu Julia.

16

Schody

-

Łatwo ci mówić... - mruknął, usiłując się przecisnąć to jedną, to

drugą stroną.

Ciemność, a także wybrzuszenie donicy nie pozwoliły Julii zrozumieć,
jak Jason mógł się tam wcisnąć do środka, ale z częstotliwości jego

background image

jęków wywnioskowała, że wydobycie się musiało być dosyć
skomplikowane.

W końcu Jason wydostał się lewą stroną, odzyskał but, który mu się nie
wiadomo jak i kiedy zsunął z nogi, i trafił aż na drugą stronę, oczyścił
włosy z drobnych liści i pajęczyn.

-

Ta nisza to istna pułapka - stwierdził.

Po krótkiej naradzie, czy warto pójść za tym dwojgiem, Jason i Julia
zdecydowali, że to byłoby zbyt niebezpieczne. Chcieli przede wszystkim
poznać lepiej miejsce, do którego trafili.

Podeszli więc w górę po schodach do wielkich drzwi na samym
szczycie.

-

Ci dwoje mówili coś o jakimś laboratorium - odezwała się Julia na

ostatnim już stopniu.

-

Słyszałem.

-

I o pułapkach.

-

I o czaplach, przeciągach i królikach - dodał Jason. - Pamiętam.

-

Co by to miało znaczyć?

-

Pojęcia nie mam. - Jason przyglądał się drzwiom trzy razy

wyższym od niego i spróbował je poruszyć. - Ale my przecież mamy
inne zadanie. Musimy odnaleźć Blacka

17

Wulkana najszybciej jak tylko się da. I wrócić do Willi Ar-go, zanim
mama z tatą zauważą nasze zniknięcie. A więc tak, wiemy, że Black
schronił się w tym miejscu po zabraniu wszystkich kluczy z Kilmore
Cove...

background image

-

Razem z Pierwszym Kluczem - przerwała mu Julia. - I musimy

odnaleźć Ricka - dodała z przejęciem.

-

Spokojnie. Nic mu nie jest, zobaczysz.

-

Ale...

-

Nie martw się o Ricka. Kiedy wrócimy do Kilmore Cove, okaże

się, że tam na ciebie czeka i będzie cmok cmok... - i Jason wydął
śmiesznie usta jak do pocałunku.

-

Głupi - ofuknęła go Julia.

Brat chwycił mocno rękami za krawędź drzwi i pociągnął je ku sobie. -
Nie zamknęli porządnie - powiedział i uchylił drzwi na tyle, że oboje
prześlizgnęli się przez nie.

Julia zagryzła wargę. - Jason, a zauważyłeś jego buty?

Mhh... - mruknął chłopiec, myśląc całkiem o czymś innym.

Kiedy przeszli przez drzwi, znaleźli się na wielkim tarasie otoczonym
murem z blankami, w środku którego żarzyło się jeszcze ognisko. Po
lewej stronie było przejście biegnące zygzakami wzdłuż murów
ufortyfikowanej cytadeli. Plamy światła rozjaśniały dalsze tarasy,
rozstawione w regularnych odstępach od siebie.

Jedno spojrzenie wystarczyło, by Jason naliczył ich chyba ze
dwadzieścia.

Noc była sucha i wcale nie zimna. Z nieba, oświetlonego wschodzącym
właśnie na horyzoncie księżycem w pełni, padały perłowe blaski.

-

Słuchasz mnie?

-

Oczywiście - odparł Jason siostrze, podchodząc do parapetu przy

blankowym murze i spoglądając uważnie na dół.

background image

I nagle, w mgnieniu oka, chłopiec odskoczył. - O, kurczę!

Julia podbiegła do niego. I poczuła, jak jej zabrakło tchu z wrażenia.
Taras wisiał nad przepastnym urwiskiem bez dna. Przed sobą i pod sobą
nie widzieli zupełnie nic, jedynie ciemność. Całe metry pionowych
ciemności wibrujących w powietrzu.

-

Do licha... - mruknął }ason. - Ale wysoko, nie?

W przeciwieństwie do brata Julia zdołała pokonać lęk wysokości i lepiej
poznać topografię miejsca, w którym stali. Cytadela i zamek na szczycie
urwiska przypominały potężnego, uśpionego węża, wylegującego się na
samej górze. Poza murami była przepaść na głębokość kilkuset metrów,
a dalej dolina. U stóp urwiska błyszczały dalekie światełka, stłoczone
jedne nad drugimi jak w mrowisku. Pochodziły z małego miasteczka
usytuowanego na skałach.

-

Jasonie, coś ci jest?

Twarz chłopca, blada jak ściana mimo ciepłego światła ogniska,
wyglądała niepokojąco.

-

Wszystko w porządku? - dopytywała się Julia.

-

Jasne - skłamał Jason, nadrabiając miną. - Czemu pytasz?

-

Masz łęk wysokości? - nalegała siostra.

Jason przyłożył ręce do piersi i kpiąco spytał: - Ja? Chyba żartujesz.

-

Ale widziałeś, jaka przepaść? Jesteśmy ze sto albo dwieście

metrów nad ziemią. Około dwóch czy trzech razy wyżej niż Willa
Argo...

-

Julio, proszę cię... - odezwał się błagalnie Jason, blednąc jeszcze

bardziej. - Nie wydaje mi się, żebym... czuł się... zbyt dobrze. '

background image

Julia go podtrzymała. - Kręci ci się w głowie?

-

Trochę. I jeszcze... żołądek.

-

Lęk wysokości.

-

Niemożliwe! Nie mam lęku wysokości! Nigdy mi się coś

podobnego nie zdarzyło...

-

Może to tylko chwilowe. Albo może po tym upadku...

-

Może... - Nogi zaczęły mu gwałtownie drżeć i siostra

odprowadziła go do wewnętrznej ściany murów.

-

Usiądź i oprzyj się tu. Oddychaj głęboko. Wszystko będzie dobrze.

Popatrz, jaki solidny jest ten kamień, nic się nie może wydarzyć. A poza
tym to nie jest prawdziwa przepaść, to taki tylko mały... uskok.

-

Julio... - wyjąkał Jason i wskazał coś przed sobą.

-

Co takiego? - spytała - O, kurczę! - krzyknęła, podskakując z

wrażenia i zasłaniając dłonią usta.

Kilka kroków od nich leżał ktoś wyglądający jak nieżywy. Był ubrany
jak średniowieczny żołnierz oparty

20

0

mur komina. Głowa mu krzywo opadła na ramię, nogi miał

wyciągnięte na ziemi, ręce zaciśnięte wokół halabardy.

-

To strażnik? - wyjąkał Jason.

-

Zabili go ci dwoje! - spróbowała zgadnąć Julia. - Może to byli

mordercy...

background image

-

Którzy zbierają rumianek? Dziwne.

-

Mężczyzna miał sportowe buty.

-

Tak. I komórkę.

-

Nie żartuję! Były takie same jak twoje stare buty firmy Nike!

Jason westchnął, a jego twarz nabrała trochę koloru. - Julio, czy ty się
rozejrzałaś dokoła? Nie widzisz, jak ten człowiek jest ubrany? Jesteśmy
w średniowieczu!

-

Mówię ci, że...

Chłopiec się dźwignął i podszedł do żołnierza. - Spójrz, tunika, płaszcz,
kolczuga i oszczep.

-

To się nazywa halabarda - uściśliła Julia. - Co ty robisz?

-

Sprawdzam, czy żyje. - Jason położył dłoń na piersi mężczyzny.

Po chwili zniecierpliwiony tym, że nic nie czuje, chwycił go za rękę i
zhadał puls. Uwolnił go jednocześnie od halabardy, która oparła się o
mur między dwiema blankami i tak zawisła. Potrząsnął ramieniem
strażnika

1

stwierdził: - Nie umarł. Żyje. Słyszę bicie serca. - Pochylił się, by

wyczuć oddech. Pachniał rumiankiem. - Śpi i tyle.

-

Proponuję odejść stąd, zanim się zbudzi.

Jason się z tym zgodził. - Dobry pomysł. Ale dokąd?

Siostra wskazała mu komin. - Jeżeli nie chcemy wracać na krużganek,
myślę, że to jest jedyny dobry kierunek.

-

Dobrze. - Chłopiec odsunął się od żołnierza, ale jakoś niezręcznie i

potrącił przy tym halabardę.

background image

-

Jasonie, uważaj!

Broń się przechyliła i zaczęła się zsuwać po murze.

-

O, nie! - wrzasnął Jason i przyskoczył, próbując ją jeszcze

pochwycić. Ale jak tylko spojrzał na zewnątrz, dopadł go kolejny atak
lęku wysokości.

Cofnął się gwałtownie i aż przysiadł na ziemi. Uchwycił się siostry i
próbował podnieść. - Wyślizgnęła mi się... - szepnął.

-

Nie szkodzi. Nic się nie stało.

-

Tak. Nic się nie stało - powtórzył machinalnie. - Już dobrze. Daj

mi chwilkę odetchnąć i możemy ruszać.

Dzwony

wendalina Mainoif siedziała w swoim słodkim

aucie-cukiereczku niezdolna oderwać rąk od kie-

rownicy. Samochód stał, silnik był wyłączony i chodziły tylko
wycieraczki, regularnie co pięć sekund czyszcząc przednią szybę. Nie
padało. Gwendalina siedziała tak z oczami utkwionymi w pustkę i z
półprzymknięty-mi ustami.

-

Czy popełniłam błąd? - zadawała sobie pytanie, nie wiadomo który

to już raz. - Czy zrobiłam coś złego?

Nie umiała na to pytanie odpowiedzieć.

Pani Covenant była bardzo uprzejma, a Obliwia zdecydowanie
niegrzeczna. Zlekceważyła ją, ot co. Potraktowała jak małolatę.

background image

-

Mam trzydzieści dwa lata! - powiedziała Gwendalina do swego

odbicia w przedniej szybie. Nachyliła osłonę przeciwsłoneczną, ale z
powrotem ją odgięła, bo nie znalazła na niej lusterka. Chwyciła za
lusterko wsteczne i ustawiła je tak, by mogła sobie spojrzeć prosto w
oczy.

„Jestem dorosła, ładna i miła" - pomyślała, jak zawsze, kiedy się
oglądała w lusterku. Potem spróbowała się głębiej zastanowić nad tym
wszystkim, co się wydarzyło.

-

Powiedzieli mi, że muszą wejść do domu tylko na moment. Że

Manfred chce obejrzeć jakieś drzwi do swojej kolekcji... - Kobieta
rozluźniła palce i zaczęła ich używać do wyliczania.

-

Więc tak: on przyjechał ze mną, potem Obliwia go zawołała, kiedy

ja kończyłam nakładać farbę pani Covenant. Odszedł i już nie wrócił.
Pani Covenant spytała mnie,

Dzwony u św. Jakuba

gdzie się podział mój pomocnik, a ja musiałam jej skłamać, że poszedł
pieszo do miasta. Chociaż nie mam bladego pojęcia, dokąd poszedł. Tu
w zakładzie go nie ma. Więc?

Naliczyła osiem punktów. Przy dwóch palcach, jakie jej jeszcze
pozostały, Gwendalina zrozumiała, że coś tu nie gra. Że była naiwna
ufając Obliwii. „Głupia" - powiedziałaby jej matka, gdyby się tylko o
tym wszystkim dowiedziała.

-

Głupia - powtórzyła do swego odbicia w lusterku wstecznym.

Była prawie pora kolacji. Na zewnątrz w Kilmore Cove brzęczały już
włączone na ulicy lampy i zalatywało smaże-niną: pani Fisher po drugiej
stronie ulicy wrzucała na gorący olej jak zwykle stos frytek, mając

background image

nadzieję, że zapełni tym brzuchy swoich siedmiorga dzieci. W oddali
ujadał jakiś pies, czekając na swego pana.

-

A jeśli coś ukradli? - Gwendalina wypowiedziała na głos swą

myśl. - Kiedy ja unieruchomiłam panią Covenant, mogli myszkować
swobodnie po całym domu i...

Uderzona tą nową myślą, zaczęła ze zdenerwowania gryźć kłykcie
palców aż do bólu. Spojrzała na odcisk swoich zębów na wskazującym i
środkowym palcu lewej dłoni i pokręciła głową.

-

Nie chcę, żeby sobie pomyśleli, że jestem złodziejką!

-

zawołała. Walnęła w kierownicę, aż się odezwał klakson.

-

Zdrajca! Dlaczego mnie postawił w takiej sytuacji, co?

Powodem jej złości był naturalnie Manfred. Mężczyzna z blizną,
którego ocaliła na plaży Whales Call, którego za-

prowadziła do swego domu, ułożyła na tapczanie, kurowa-ła i
rozpieszczała.

Mężczyzna, który ją oczarował swoimi majakami w gorączce o podróży
do Wenecji, Egiptu i w inne egzotyczne miejsca.

Oczarował i... oszukał.

Gwendalina czuła, jak narasta w niej złość. Znowu chwyciła za
kierownicę, jakby to kółko w błękitnym sztucznym futerku mogło
przynieść rozwiązanie jej wszystkich problemów. A przecież, co się
stało, już się nie odstanie. Faktem jest, że pojechali do Willi Argo we
trójkę, a wróciła sama. Jakiekolwiek były intencje panny Obliwii i
Manfreda, teraz już było za późno, żeby cokolwiek zmienić. Teraz w
domu nad urwiskiem paliły się światła.

background image

Należało tylko przeprosić.

I mieć pewność, że to nie przyniosło większych szkód.

- Bądź rozsądna, Gwendalino... - nakazała sobie młoda fryzjerka.
Odczekała sześć ruchów wycieraczki po szybie, po czym powiedziała do
siebie: a gdybym to opowiedziała matce... - I nie kończąc nawet myśli,
przeszła do rozpatrzenia innej możliwości. - Gdybym zadzwoniła teraz
do państwa Covenant albo wróciła do nich... stracę klientkę, to pewne
jak w banku. A gdyby uprzedzić policjanta Smithersa?

To była jedyna możliwość załatwienia tej sprawy. Ale jak to zrobić?
Przez telefon? Smithers od razu by ją rozpoznał. Musiałaby mu
przekazać wiadomość anonimowo, zrobić tak: litery wycięte z gazety i
naklejone. Ale klej

Dzwony u św. Jakuba

na palcach to była jedna z tych rzeczy, których Gwendali-na nie znosiła.
Więc co?

Odpowiedź nadeszła z nieba. Ściślej mówiąc - dotarła do niej przez
uszy: uderzenie dzwonu w kościele św. Jakuba.

-

Ojciec Feniks! - zakrzyknęła fryzjerka i rozpromieniła się.

Włączyła silnik, zatrzymała sapiącą wycieraczkę, włączyła
kierunkowskaz i wykonała na jezdni obrót w kształcie litery U, omijając
o włos jednego z kotów Miss Biggles, który natychmiast umknął na
szczyt latarni.

Gwendalina od lat się nie spowiadała, ale im dłużej nad tym myślała,
tym bardziej myśl o odpuszczeniu jej popełnionego czy domniemanego
przewinienia wydawała się bez wątpienia najlepszym rozwiązaniem.
Chciała wyjść z tego oczyszczona.

background image

A poza tym ojciec Feniks nie był plotkarzem, mało tego, był to człowiek
surowy i prawy, ksiądz o nieskalanej opinii. I nikomu nic nie powie.

Kiedy zaparkowała na placyku samochód, ruszyła w stronę zakrystii,
gdzie paliło się jeszcze światło i spróbowała przypomnieć sobie zasady
spowiedzi. Spojrzała w górę. Na dachu przy rynnie, gdzie jeszcze
ocalało ciepło dnia, zbite w gromadę gołębie gruchały sobie radośnie.

-

Czy wystarczy wyspowiadać się z jednego tylko grzechu? -

zapytywała samą siebie na głos, stukając do drzwi ojca Feniksa. - Bo
może wypadałoby wymyślić jeszcze jakiś grzech, żeby to lepiej
wypadło?

Jason, oswojony już trochę z wędrowaniem na wysokości i trzymający
się blisko wewnętrznego muru, poma-lutku odzyskiwał swoją zwykłą
pewność siebie. Jego krok stał się bardziej zdecydowany.

Obok szła milcząca Julia. Spoglądała na nocny pejzaż rozciągający się
wokół i pod ich stopami jak czarne morze bez widocznych granic. W
świetle wielkiego bladego księżyca, wytaczającego się spoza gór jak
biała kula bilardowa, zobaczyła, że w dolinie było pusto, nie było
domów ani ulic. Jedyną zabudowę stanowiły domki pod urwiskiem,
zaczepione na skałach, podobne do pudełek ustawionych jedne na
drugich.

Jason z kolei patrzył, jak światło księżyca srebrzy w obrębie murów
dziesiątki dachów, łuki, rzeźby i fontanny, wieże, stuletnie drzewa,
wielkie i małe dziedzińce, przejścia, kominy i okna.

W pobliżu drugiego tarasu rodzeństwo posłyszało charakterystyczny
trzask ogniska. Podeszli cichutko, bez słowa. Ostatnie metry podczołgali
się na brzuchu.

background image

Kiedy dotarli na taras, powitało ich przyjaźnie ciepło ognia, dodając
otuchy. Rozglądali się uważnie, by uniknąć jakiegoś niebezpieczeństwa.
Istotnie - po drugiej stronie leżał na ziemi kolejny żołnierz.

-

Ten też śpi - mruknął na jego widok Jason.

Za plecami żołnierza były schodki, strome stopnie wycięte w skale,
zbiegające na wewnętrzną uliczkę.

-

Idziemy tędy?

-

Nie wiem. Popatrzmy...

Li

'l®

Dagobert od dachołazów

Jason usiadł na ziemi i otworzył zeszyt Ułyssesa Mo-ore'a. Zaczął go
przeglądać, przerzucając szybko pierwsze kartki i skupiając się na
licznych małych mapkach w środku zeszytu. Były to trasy wytyczone
czerwonym ołówkiem, oznaczające labirynty korytarzy, komnaty,
schody i piwnice. Przy każdym zakręcie kilka słów opisu: w prawo,
zejdź na dół, poszukaj drzwiczek.

Każda trasa była oznaczona dwiema nazwami, którym odpowiadały dwa
czerwone znaki X. Punkt wyjścia i punkt dojścia, jak na jakichś
zawodach sportowych.

-

Od Warsztatu Tykającego do Kuchni Tysiąca Ogni... - przeczytał

Jason, kartkując zeszyt. - Od Miejsca Mistrza Latty do Schodów
Obserwatora. Od Schodów Wielkiej Rady do Biblioteki Skarg... A cóż
to za dziwne miejsca, co to wszystko znaczy?

background image

Julia rozejrzała się wokół w poszukiwaniu jakiegoś punktu odniesienia.
Pokazała bratu dwie wieże sterczące w ciemności niczym wskazówki
zegara.

Jason zaczął nerwowo szukać w zeszycie.

-

Ogród Czajki Pospolitej, Piwnica Kłamczucha, Wielki Komin,

Sala Szarych Beli, Pałac Wyjących Poduszek... Ale żadnych wież.

-

Może tarasy? - zaproponowała Julia.

-

Taras Cieknący? Balkon Czterech Wiatrów? Tarasik Zmęczonego

Orła?

-

Poszukaj krużganka.

-

Dobry pomysł.

-

Jaki pomysł?

31

W

-

Szukać krużganka.

-

Już sama nie wiem

Jason oderwał na chwilę wzrok od zeszytu. - Dlaczego nie, to dobry
pomysł.

Płonące w ognisku szczapy trzeszczały, a sylwetki Julii i Jasona rzucały
długie czarne cienie.

-

Krużganek Straconego Czasul - wykrzyknął Jason, uderzając

zeszytem Julię po głowie. - Widzisz, że jest?

-

Ale czy to będzie ten właściwy?

background image

-

Stracony czas... Wrota Czasu... Na rysunku trasa przebiega przez

schody w murze...

'

-

No to ten.

-

I dochodzi... - Jason odwrócił zeszyt -... aż do Gęby Lawy.

-

A na co nam Gęba Lawy?

-

Mógłby to być punkt wyjścia w szukaniu Blacka... Wulkan...

Julia nie przekonana wzruszyła ramionami.

-

Albo, jak już będziemy tu... - Jason przełożył kilka kartek z

powrotem. - możemy wybrać trasę, która biegnie od Gęby Lawy do
Wielkiego Komina albo... do Fontanny Wiecznej Młodości.

-

Jasonie? - spytała nagle siostra.

-

Co takiego?

-

Czy i ty słyszałeś?

-

Nie, a co?

-

Tak jakby... - Julia pokręciła głową. - Nieważne, zdawało mi się.

Dagobert od dachołazów

Jason zszedł pierwszy. Zanim Julia ruszyła po wąskich wykutych
stopniach w ślad za bratem, obejrzała się po raz ostatni.

Kiedy oboje już się oddalili, od strony urwiska wpadł hak i przyczepiona
do niego skórzana lina. Zahaczył

0

szczelinę w kamieniu jak łapka ptaka i lina zawisła. W ciasnej

przerwie między dwiema blankami pojawiła się drobna postać.

background image

Sprawdziła, czy aby nikogo tu nie ma, i zeskoczyła na taras.
Gwałtownym ruchem ręki wyjęła hak

1

owinęła sobie linę na ramieniu razem z innymi linami.

Było to jeszcze prawie dziecko. Cichuteńko jak pająk, postać zbliżyła
się do uśpionego strażnika i skradła mu mieszek z monetami.

Potem skierowała się na schodki. Zerknęła w ciemność w dole z uszami
nastawionymi na każdy najmniejszy szelest. Posłyszała głos Jasona,
który radził skręcić w prawo. I ruszyła za nim.

Dzieci zakręcały niezliczone razy, przekraczały mroczne ogrody,
przebiegały długie puste korytarze, staroświeckie komnaty i opuszczone
zakamarki, gdzie nie docierało nawet światło księżyca. Zatrzymywały
się za każdym razem, gdy posłyszały, że ktoś się zbliża. Jakiś samotnik
błądzący w poszukiwaniu nie wiadomo czego, albo patrol żołnierzy
dokonujący zwykłego obchodu.

W orientacji pomagał Jasonowi i Julii zeszyt, jak również tabliczki
określające domy, ulice, aleje i dziedzińce.

utrudniała znalezienie jakichś

33

punktów odniesienia. Dzwonnica, która, jak się zdawało była wysoko,
po kilku krętych przejściach ukazywała się w dole, a wielka brama,
która wydawała się bliska, za każdym przejściem po schodach, oddalała
się od nich.

background image

Wreszcie wybrana przez nich trasa dobiegła kresu. I doszli do Gęby
Lawy.

Była to wielka komnata, szara i prostokątna, z okienkiem w dachu.
Wpadający przez nie snop srebrnego światła oświetlał posadzkę. Niski
sufit pokrywał dym. Z boku znajdowała się ogromna czarna jama z
wielkim okapem. Na drwach niedawno wygaszonych leżały dziesiątki
rusztów, od których zalatywało zapachem mięsa i stopionego tłuszczu.

-

Mmm... ale sympatyczne miejsce... - skrzywiła się Julia,

rozglądając się zawiedziona.

-

A ja poczułem głód - odezwał się Jason, podchodząc do komina.

Zwęglone drwa wydzielały jeszcze ciepło, a na poczerniałych rusztach
leżały pozostawione kawałki upieczonego mięsa.

-

Jason... - zawołała półgłosem Julia. Przebiegła do ściany na

przeciwko komina i odkryła drzwi prowadzące do sąsiedniej izby, z
której dochodziły odgłosy chrapania. Uchyliła je i wydało się jej, że
zobaczyła śpiących pokotem dziesięciu mężczyzn. Z sufitu zwisały
jakieś liny zakończone ostrym hakiem, leniwie sobie dyndając.

Dagobert od dachołazów

W pewnym momencie ruszt na kominie zaskrzypiał, a towarzyszył temu
stłumiony okrzyk Jasona.

Przestraszona Julia obróciła się, ale na szczęście kucharze spali w
najlepsze, jedynie poruszyli się, otulając się nakryciem. Dziewczynka
stąpając na palcach, zbliżyła się do brata. - Zwariowałeś? - skarciła go,
pokazując drzwi.

-

Tam jest co najmniej z dziesięć osób.

background image

-

Trochę twarde, ale doskonałe... - Jason obgryzał z apetytem

zwęgloną kość z kawałem mięsa, a resztką chciał poczęstować Julię. -
Chcesz spróbować?

-

Jasonie!

-

Co takiego? - zapytał. - To jest mięso, a ja umieram z głodu!

Julia wzięła głęboki oddech, taki na pięć sekund.

-

Nie przyszliśmy tu na jedzenie - przypomniała już spokojnie.

-

Ale też i nie na śmierć głodową! Jeżeli masz jakiś lepszy pomysł...

Możemy się tu przespać, jeśli wolisz. Albo postarajmy się o informację.

-

Chcesz, żeby nas zaaresztowano, jak Obliwię? Jason walczył

chwilę z kawałkiem mięsa twardszym

od innych, zanim odpowiedział. - Z pewnością nie.

-

Daj mi raczej zeszyt.

Chłopiec odchylił się, pokazując siostrze kieszeń w spodniach. - Sięgnij
sama, bo ja mam tłuste ręce. Julia wzięła zeszyt i przysiadła w świetle
księżyca.

-

Musimy pomyśleć... Nie możemy się poruszać po kasztelu bez

żadnego planu.

Jason tylko przytaknął, skupiając się na pochłanianiu mięsa.

-

Wiemy, że Black Wulkan - ciągnęła dziewczynka - żeby tu wejść

ze wszystkimi kluczami z Kilmore Cove, użył Wrót Wiecznej Młodości,
znajdujących się w pociągu.

-Tak.

-

Podczas gdy my posłużyliśmy się Wrotami Czasu w Willi Argo.

background image

Jason oddalił się na chwilę, by sięgnąć po następny kawałek mięsa. - I
co z tego?

-

Z tego to... że my weszliśmy do Krużganka Straconego Czasu, a

Black... - Julia zaczęła przeglądać zeszyt

- musiał wejść w jakieś inne miejsce.

-

Gdzie?

-

Pomyślmy - ciągnęła dziewczynka tonem starszej siostry, którą

wcale nie była. - W Egipcie na przykład weszliśmy do magazynów
Domu Gości...

-

Tak, a potem ty uciekłaś.

-

Podczas gdy Obliwia przeszła przez drzwi u Miss Biggies.

-

Akurat na czas, żeby nam wykraść mapę...

-

Wam wykraść.

-

Aj! - jęknął Jason, pochylony nad kominem.

-

Można wiedzieć, co ty wyrabiasz?

-

Parzy! - odpowiedział brat, biorąc na ząb żeberka, na których

tłuszcz przypominał wosk.

-

Jesteś obrzydliwy.

-

Kombinuj dalej.

Dagobert od dachołazów

-

Wenecja: przez Wrota Czasu weszliśmy do Domu Ca-bota...

-

Podczas gdy Obliwia, korzystając z drzwi w Domu Luster, weszła

gdzie indziej - podjął Jason. - Wspaniale, ale do czego zmierzasz?

background image

-

Gdzie się trafia tu, w tym kasztelu, jeśli się przechodzi przez

Wrota Wiecznej Młodości w pociągu?

Jason chrupał żeberka. - Może do Fontanny Wiecznej Młodości?

-

Możliwe. - Julia zaczęła kartkować zeszyt. - Gdzie była trasa,

którą widziałeś przedtem?

-

Nie obracaj się - odpowiedział jej brat cichutko.

Julia uniosła wolno wzrok. - Co takiego?

-

Na moje trzy... - ciągnął ostrożnie Jason, wpatrując się w coś za

siostrą - biegnij w stronę wyjścia.

Julia wyprężyła się przejęta, ale brat nie dał jej czasu na obrócenie się.

-

Raz... nie odwracaj się! Dwa...

W tej chwili jakiś zaspany jeszcze głos zawołał: - Hej, wy tam! Kim do
diabła jesteście?

-

Trzy! - zakończył Jason, ruszając pędem w stronę wyjścia.

W mgnieniu oka rodzeństwo wpadło w mrok, podczas gdy mężczyzna w
Gębie Lwa wyrzekał: - Złodziejaszki! Przeklęte złodziejaszki! Ale was
wyłapiemy, wszystkich...

Nastało chwilowe zamieszanie. Dzieci wpadły w kręty zaułek, Jason
skręcił w prawo, Julia w lewo. Kiedy się zo-

rientowali, zatrzymali się na moment, niezdecydowani w którą stronę
biec dalej.

-

Tędy! - wrzasnął Jason.

-

Nie, tędy! - krzyknęła Julia.

background image

-

Lepiej chodźcie za mną... - odezwał się trzeci głos nad nimi.

-

Co powiedziałeś? - spytała Julia, rozglądając się dokoła.

Drobna postać zawisła nad ich głowami, po. czym spadła na bruk.
Podniosła linę, na której wisiała i rzekła: - Mogę was ukryć. Jeżeli za
mną szybko pójdziecie.

Jasne, wilcze oczy, prawie białe. Małe, zwinne ręce. To był chłopaczek
dziewięcio-, najwyżej dziesięcioletni.

Bosy, ubrany w dziwaczny strój z pozszywanych łat. Do pasa i wokół
ramion miał przytroczone ciemne liny, zakończone małymi hakami o
ostrym końcu.

Jason i Julia nie kazali sobie tego dwa razy powtarzać. Bez tchu pobiegli
za chłopcem w mrok. Biegli aż do końca zaułka, potem wpadli w inny,
jeszcze węższy, a z niego w bramkę w kształcie paszczy hipopotama i na
kręte schody wznoszące się jak korkociąg. Ich przewodnik, ruchliwy i
milczący, uniósł klapę i wślizgnął się pod więźbę dachu, biegnąc dalej
pochylony między drewnianymi belkami, podtrzymującymi płyty z
ciemnego kamienia. Stąd zobaczył okrągły otwór świetlika. I wyszedł na
powietrze.

-

Nie poślizgnijcie się - powiedział tajemniczy wybawca, wspinając

się po stromym dachu.

Dagobert od dachołazów

Julia szła za nim, spojrzała w dół i zmartwiła się o Jasona z jego lękiem
wysokości, ale jej brat był tak przejęty tym, co się działo, że nawet nie
zauważył, że biegnie po dachu domu stojącego nad przepaścią.

Chłopaczek o bladych oczach wdrapał się na szczyt dachu, sunąc w
stronę wielkiego komina na czworaka. Obszedł go dokoła i przeskoczył

background image

na kolejny dach, przez który można się było dostać do kwadratowej
wieżyczki, na której rosły dwa drzewa oliwne. Zaczekał, aż Jason z Julią
go dogonią, po czym sprawnie odwinął jedną z lin, którą był opasany, i
wyrzucił ją w górę, zaczepiając o występ na wieży.

Dał ją Julii, a dla siebie odwinął następną linę i wspiął się ze zręcznością
pająka.

-

Idź - powiedział Jason do siostry, trzymając w dole linę.

Julia się jej uchwyciła, oparła stopy o mur wieży i podciągnęła do góry.

Weszła szybko i przeskoczyła parapet, a potem wychyliła się, by
obserwować Jasona.

Kilka chwil i oboje wylądowali bezpiecznie na posadzce wieżyczki, pod
konarami drzew oliwnych.

Ich wybawca zebrał swoje liny i szybko owinął je wokół siebie.

j f

$

-

Kimkolwiek jesteś, dziękuję - powiedział Jason.

Chłopaczek nie odpowiedział. Wcisnął się w róg i obserwował spiczaste
dachy, wieże, łuki i ciemne domy kasztelu. Potem, zadowolony z
wyników inspekcji, zwrócił się do bliźniąt.

-

Kim jesteście? - zapytał, siadając po turecku.

-

A ty? - odpowiedziała pytaniem Julia. - I dlaczego nam pomogłeś

w ucieczce?

-

Nie lubię ludzi księcia Gianni. Obcy nazywają go księdzem, ale

nim nie jest. Jest panem tego kasztelu - odparł chłopiec, sprawdzając
swoje haki.

background image

-

Jesteście złodziejami?

-

Nie! - zaprzeczyła Julia. Chłopaczek ze zdziwienia uniósł brwi.

-

To kim jesteście?

'

-

Jesteśmy zwykłymi podróżnikami.

-

Ja się nazywam Jason.

-

Ja jestem Dagobert - odparł chłopaczek, spoglądając na Julię

swymi jasnymi oczami.

-

Ja jestem jego siostrą, mam na imię Julia.

-

Ile macie lat?

-

Jedenaście, a ty?

Chłopiec pokręcił głową. - Nie wiem.

-

A co tu robisz, Dagobercie? - zapytał go Jason.

-

Szedłem za wami.

-

Dlaczego?

-

Zaciekawiliście mnie. I prawie uśmiercili, tam na murze.

-

Kiedy?

-

Kiedy zrzuciliście mi na plecy halabardę.

-

To byłeś za murem?

-

Oczywiście - odpowiedział Dagobert, podzwaniając hakami.

Dagobert od dachołazów

background image

Julia powoli się podniosła, żeby dotknąć gałązek oliwek. - Co to za
miejsce? - zapytała.

-

Wieża Pokoju - odpowiedział Dagobert.

-

Widać, że znasz dobrze kasztel.

-

Nie lepiej niż moi koledzy. Każdy z nas zna fragment. I ma swoje

tajemne kryjówki. - Dagobert pociągnął nosem. - Nic nie rozumiem, nie
czuć was kanałami.

-

A dlaczego miałoby nas czuć?

Chłopaczek parsknął niecierpliwie. - Nie jesteście ode mnie, zatem
musicie być Złodziejami Kanałowymi.

-

Złodziejami Kanałowymi? A kim są... twoi?

-

To Dachołazy - odparł chłopiec.

Julię zmęczyła ta rozmowa. - Chcesz powiedzieć, że jesteś złodziejem?

-

Piąty rok wspinaczki.

Dziewczynka wytrzeszczyła oczy. - Znaczy?

-

Znaczy, że minęło pięć lat, jak Opat Komin nauczył mnie wspinać

się po linie. I od tej pory nigdy go nie zawiodłem.

Dzieci spojrzały po sobie nieco pogubione. - Opat Komin? s

-

Pan Dachów. A teraz opowiedzcie mi o sobie - dodał chłopaczek o

bladych oczach.

Julia spróbowała odpowiedzi wymijającej. - Jesteśmy podróżnikami, jak
ci mówiłam. I poszukujemy pewnego człowieka.

background image

-

Podróżnikami? I jak zdołaliście dotrzeć do tej cytadeli? Macie

wytrych?

-

Nie całkiem.

-

Nie wierzę wam. No, ale nie wyglądacie też na wysłanników

kościoła, tym bardziej, że jesteś kobietą - powiedział Dagobert, patrząc
na Julię.

Julia tylko prychnęła.

-

Wiem! - ciągnął złodziej. - Jesteście dziećmi kupca. To jak,

pieprz? Bursztyn?

Niewolnicy?

-

Jesteśmy... - wtrącił się Jason, ale siostra natychmiast mu

przerwała, nie pozwalając dokończyć.

-

Jasne - ciągnął dalej chłopaczek. - Kiedy kupcy są tajemniczy,

zawsze chodzi o handel jedwabiem.

-

Powiedzmy, że jesteśmy tu incognito... - próbowała uciąć Julia.

Dagobert zmierzył wzrokiem ściągniętą twarz Jasona, który walczył ze
sobą, czy opowiedzieć szczegółowo, co tu naprawdę robią. -
Powiedzieliście, że poszukujecie pewnego człowieka...

-

Tak właśnie - odparła Julia.

-

Jeżeli go szukacie nocą, kiedy obowiązuje zakaz opuszczania

domu, to znaczy, że ta sprawa, to odnalezienie jest bardzo pilne...

- A wy nie znacie cytadeli... - Dagobert wstał i zaczął przemierzać
wieżyczkę tam i z powrotem. - Potrzebny więc jest wam ktoś, kto ją zna
dobrze. I ja jestem tym kimś.

background image

-Tak.

42

Dagobert od dachołazów

Julię zaczynał drażnić sposób bycia tego złodziejaszka.

-

Musicie jednak mnie przekonać, żebym udzielił wam pomocy.

-

Świetnie! - przyklasnął Jason. - Byłoby zabawnie...

-

Nie jestem tu dla rozrywki - odparował Dagobert. - Noc jest dla

mnie czasem pracy. A kto pracuje, musi być opłacony.

-

Co chcesz w zamian za pomoc? - zapytała Julia.

-

Macie monety?

-

Kiedy się ma kieszenie napchane pieniędzmi, nie chwali się tym

przed złodziejem.

-

Słusznie, ale według mnie nie macie ani grosza.

Julia próbowała zachować nieprzeniknioną twarz, ale

twarz Jasona odpowiedziała za nich oboje. - Więc?

Dagobert stanął w cieniu, zanim odpowiedział. - Nie macie monet... nie
macie klejnotów... Przesunął palcem po ustach udając, że się zastanawia.
- Możecie oddać mi czarny zeszyt, do którego zaglądacie.

Julia odruchowo przytrzymała kieszeń, do której wsunęła zeszyt
Ulyssesa Moorea. - Co to, to nie. Tego nie możemy.

Chłopaczek rzucił linę z wieży. - Szkoda. W takim razie obawiam się, że
muszę wąs pożegnać...

background image

-

Poczekaj! - krzyknął Jason, zatrzymując go. - Ten dziennik nie

należy do nas. Należy do naszego przyjaciela, który by się strasznie
gniewał, gdybyśmy go utracili. Ale moglibyśmy... dać ci go do
poczytania.

Dagobert, z jedną nogą przewieszoną już za mur, chwilkę się zastanowił.
Po czym wrócił na wieżyczkę i odparł: - Zgoda. Powiedzcie mi, kogo
szukacie.

Jason obrócił się w stronę siostry, dając jej znak, by powiedziała.

-

Blacka Wulkana - wyszeptała z bólem serca.

-

Blacka Wulkana - powtórzył złodziej. - Blacka Wulkana...

-

Znasz go?

-

Powiedzcie mi o nim coś więcej, może znam go pod innym

nazwiskiem.

-

Sami wiemy niewiele więcej - dodał Jason. - Prawdopodobnie jest

potężny, z długą brodą i przebywa tu już od kilku lat.

-

Tu są tysiące takich ludzi.

-

Lubi ogień. I maszyny. Rzeczy mechaniczne, takie, które same się

poruszają. Był kolejarzem. - Jason się zawahał. - Znaczy, pracował
przy... drodze żelaznej.

-

To znaczy z żelazem? Jak... kowal? - spytał Dagobert.

-

Coś w tym rodzaju, ale z wielkimi maszynami.

-

Ma słabość do kobiet... - mruknęła Julia z pewnym zażenowaniem.

background image

Złodziej o wilczych oczach podsumował na palcach uzyskane
informacje: - Potężny, z brodą, lubi ogień, żelazo i kobiety. Nie jest to
wiele, by odnaleźć człowieka.

-

Klucze - dorzuciła jeszcze Julia, przełamując pewien opór. -

Mógłby mieć do czynienia z kluczami.

44

Dagobert od dachołazów

W tym momencie twarz Dagoberta się rozjaśniła, a jego jasne oczy
rozbłysły w świetle księżyca.

- Ależ tak! Teraz wiem, o kogo chodzi! Chodźmy, wiem, jak do niego
dotrzeć.

/

ad lib:

W '"" "

'

ESnüwW "

Rute* <o Cmnwnj « f;- -

Li ** wn-S»' "i* ■ I Ml WfrO ""1^ 'Ł

Dagobert ruszył przodem i zaczął bliźniętom opowiadać dzieje
tutejszych złodziei: - Powiadają, że wiele lat temu, opaci Loży
Kanałowej i Zdobywców Dachów byli przyjaciółmi i współpracowali ze
sobą jak bracia. Dlatego ich domy stały tuż koło siebie. Nawet, jeżeli nie
można dziś z pewnością powiedzieć, że nadal są przyjaciółmi...

background image

-

Pokłócili się? - spytał Jason, usiłując nadążyć za małym

przewodnikiem.

-

Wiele lat temu - odparł złodziej. - Z powodu księcia, jak myślę.

-

Masz na myśli księcia Gianni?

-

A kogóż by innego? To on sprawuje władzę nad całym miastem.

Jason z Julią przypomnieli sobie garść wiadomości, jaką zdobyli o
księciu Gianni z zeszytu Ulyssesa Moorea. Wiedzieli, że był władcą
owianym legendą i że rządził wspaniałym królestwem dysponującym
wszelakim bogactwem. Posiadał fontannę z cudowną wodą, zdolną
zapewnić człowiekowi wieczną młodość.

-

Co to za człowiek? - spytała Julia.

-

A kto to wie, skoro nikt go nie widział?

-

Chcesz powiedzieć, że nikt go nie może zobaczyć?

-

Chcę powiedzieć, że nikt nawet nie wie, gdzie mieszka.

Cała trójka pochyliła się, by przejść pod łukiem podtrzymującym czarną
kamienną ścianę, i weszła na schody prawie niewidoczne, bardzo
strome, którymi zeszła na ulicę niżej.

agobert ruszył przodem i zaczął bliźniętom opo-

wiadać dzieje tutejszych złodziei: - Powiadają, że

wiele lat temu, opaci Loży Kanałowej i Zdobywców Dachów byli
przyjaciółmi i współpracowali ze sobą jak bracia. Dlatego ich domy
stały tuż koło siebie. Nawet, jeżeli nie można dziś z pewnością
powiedzieć, że nadal są przyjaciółmi...

background image

-

Pokłócili się? - spytał Jason, usiłując nadążyć za małym

przewodnikiem.

-

Wiele lat temu - odparł złodziej. - Z powodu księcia, jak myślę.

-

Masz na myśli księcia Gianni?

-

A kogóż by innego? To on sprawuje władzę nad całym miastem.

Jason z Julią przypomnieli sobie garść wiadomości, jaką zdobyli o
księciu Gianni z zeszytu Ulyssesa Moore'a. Wiedzieli, że był władcą
owianym legendą i że rządził wspaniałym królestwem dysponującym
wszelakim bogactwem. Posiadał fontannę z cudowną wodą, zdolną
zapewnić człowiekowi wieczną młodość.

-

Co to za człowiek? - spytała Julia.

-

A kto to wie, skoro nikt go nie widział?

-

Chcesz powiedzieć, że nikt go nie może zobaczyć?

-

Chcę powiedzieć, że nikt nawet nie wie, gdzie mieszka.

Cała trójka pochyliła się, by przejść pod łukiem podtrzymującym czarną
kamienną ścianę, i weszła na schody prawie niewidoczne, bardzo
strome, którymi zeszła na ulicę niżej.

Czarna kłódka

-

Jedni powiadają, że jest zgrzybiałym starcem. Inni, że jest

potężnym mężem. Jeszcze inni utrzymują, że już nie żyje i że Rada
Cytadeli tylko zwodzi, że żyje, żeby cytadela nie wpadła w nasze ręce.
Albo Złodziei Kanałowych.

-

A ty, co o tym myślisz? - spytała Julia.

background image

-

Myślę, że książę Gianni żyje i że się dobrze bawi za naszymi

plecami.

-

Z pewnością musi być bardzo potężny...

-

Tak. I wszyscy podporządkowują się jego idiotycznym zasadom. -

Nagle Dagobert przystanął. Dał znak rodzeństwu, by zamilkli, potem
przypadł do muru, zerknął za róg i szepnął: - Straże!

Bezzwłocznie zawrócił i wbiegł w ten sam zaułek, z którego przyszli,
skręcając następnie w jakąś szerszą ulicę. Przebiegł ją i po drugiej
stronie skrył się w cieniu pomnika słonia. -Julia i Jason dołączyli do
niego.

Ściśnięci przeczekali niebezpieczeństwo. Strażnicy przeszli nie dalej niż
pięć metrów od ich kryjówki.

Julia osłaniała ręką kieszeń z zeszytem.

Kiedy patrol odszedł, Dagobert podjął wędrówkę, schodząc coraz niżej,
do cytadeli dolnej.

-

Daleko jeszcze? - spytał Jason.

-

Nie. Tylko że... - chłopaczek wskazał na rozgwieżdżone niebo. -

Mam nadzieję, że Czarna Kłódka już nie śpi.

-

Dlaczego tak się nazywa?

-

Z powodu kluczy. Ma ich tysiące, tam, w dole.

49

-

Jak tak, to myślę, że to jest właśnie ten człowiek, którego szukamy

- powiedział Jason, obracając się w stronę siostry.

background image

Dagobert podszedł żwawym krokiem do wielkich drzwi z
lakierowanego dębu. Następnie sprawdził tabliczkę z nazwiskiem i
pchnął drzwi. Wszedł w korytarz wykuty wprost w skale.

-

Czy w tym kasztelu nie zamyka się drzwi? - wykrzyknęła

zdumiona Julia.

-

Nie - odpowiedział złodziej o wilczych oczach. - Rozkaz księcia

Gianni: klucze i zamki są zabronione.

Istotnie, wszystkie drzwi, jakie dzieci dotychczas napotkały, okazywały
się otwarte.

-

Teraz rozumiem, dlaczego jest tu tylu złodziei...

-

To niebezpieczny zawód.

Julia i Dagobert przysunęli się do siebie, schodząc ramię w ramię, tuż
przed Jasonem.

-

I również zawsze wbrew prawu.

-

Ale i złodzieje mają swoje prawo.

-

Na przykład?

-

Do nas należy to, co na zewnątrz. Ci z kanałów mają prawo do

tego, co wewnątrz.

-

Jak na prawo - zauważyła dziewczynka - to dosyć niezrozumiałe.

Chłopaczek narysował w powietrzu wielki kwadrat.

-

To jest cytadela - powiedział. - Jeżeli jesteś jednym ze

Zdobywców Dachów, jak ja, możesz się poruszać, wspinając się po
skałach i po dachach. Jeżeli jesteś kimś z kana-

1

background image

———-----—a Czarna kłódka ---———

łów, to... - i tu się paskudnie skrzywił - pełzasz w podziemnych
korytarzach i wyskakujesz na zewnątrz ze studzienek jak ropucha.

Jeszcze jeden zakręt i trójka dzieci zatrzymała się przed kratą w bramie,
przegradzającą korytarz. Nad nią jakaś pochodnia walczyła wytrwale z
ciemnością, oświetlając w głębi przejście wykute w skale.

-

Jesteśmy na miejscu - oznajmił Dagobert.

-

Przypuszczam, że także i tu jest otwarte - mruknął Jason i

wyciągnął rękę, by pchnąć bramę.

Chłopaczek gestem ręki go powstrzymał. Podszedł do linki zwisającej z
boku kraty i pociągnął za nią. W oddali dał się słyszeć słaby dźwięk
dzwonka.

-

Lepiej uprzedzić - wyjaśnił Dagobert.

I dopiero wtedy, gdy w odpowiedzi zadźwięczał dzwonek przy bramie,
złodziejaszek przekroczył próg.

Julia w przejściu złapała Jasona za ramię. - Czy to bezpiecznie? -
wyszeptała.

Krata, z gęstymi prętami jak więzienna, zawisła nad nimi. Przejście na
drugą stronę

było całkiem nie zachęcające. Dagobert szedł przodem jak zawsze i nie
czekał na nich.

-

A czy mamy wybór? - odpowiedział cicho Jason.

-

Trzymajmy się razem...

-

Obiecuję.

background image

51

Po gwałtownym skręcie w prawo wąskie przejście w skale stopniowo się
rozszerzało, przechodząc w niezwykle długie pomieszczenie ze
sklepieniem wykutym w kamieniu. Brakowało ściany na wprost,
ponieważ sala wychodziła bezpośrednio na urwisko pod
rozgwieżdżonym niebem. Na horyzoncie majaczyły ostre zarysy gór.
Przed tą dziurą w sali stał las drewnianych kozłów, na których
usadowiły się dziesiątki białych sów, mrugających niespokojnie oczami.
Kozły były umocowane siecią łańcuchów, które formowały na
sklepieniu coś w rodzaju pajęczyny. Na jednym z łańcuchów zwisał
ogromny kandelabr w kształcie koła od wozu, a na nim płonęło ze
dwadzieścia wielkich brudnych świec. Kapiący wosk zdążył na nich
wyrzeźbić długie stalaktyty.

Czarna Kłódka siedział pod kandelabrem, w kręgu drżącego światła, na
fotelu obitym kawałkami rozmaitych materiałów. Przed sobą miał
dziesiątki kluczy, rozrzuconych w nieładzie na długim drewnianym
stole. Inne klucze, zaczepione na długich czarnych gwoździach, wisiały
na ścianach na różnych wysokościach.

Wszystko przypominało jakiś piec, było niepokojące i miało egzotyczny
wdzięk namiotu cyrkowego.

- Któż to niepokoi Czarnego? - zawołał mężczyzna grzmiącym głosem.

Chłopaczek o wilczych oczach uniósł rękę powitalnym gestem. - Cześć
ci, Baltazarze. To ja, Dagobert od Dacho-łazów.

Czarna kłódka

Klucz, przy którym mężczyzna majstrował, opadł z rumorem na stół.
Przerażona sowa uniosła się z kozła i wyleciała na dwór pohukując.

background image

-

Chłopiec dachołaz! - wykrzyknął Baltazar, unosząc się z fotela i

prostując w całej okazałości. - Chodź no tu, pokaż mi się!

W oczach Julii i Jasona odmalowało się rozczarowanie. Doprawdy,
znikome było prawdopodobieństwo, że ten olbrzym jest Blackiem
Wulkanem...

Baltazar był mężczyzną potężnym, miał bardzo długie, żółtawe włosy
związane w dwa dziwaczne ogony, miał zwichrzoną brodę, do której
przyczepił jakieś błyskotki i dwoje oczu szaleńca, nad zakrzywionym i
cienkim jak szabla nosem.

Spoglądał na Dagoberta zupełnie tak, jakby cieszył się na myśl, że zaraz
zrobi z niego smaczny kąsek dla swoich sów, ale najwyraźniej
zrezygnował po chwili z tego pomysłu, bo spytał: - A wy dwoje?

-

To moi przyjaciele - zapewnił go chłopaczek.

-

Wejdźcie - zaprosił ich Czarna Kłódka.

Podchodząc ostrożnie, Jason usiłował zestawić ten haczykowaty nos,
okrągłe, blisko rozstawione oczy i zmierzwiony włos z wyobrażeniem
kolejarza z Kilmore Cove. Nie... Tego puzzla nie udało się złożyć
również Julii, która w dodatku podejrzewała, że nieoczekiwanie wpadli
w pułapkę.

Przystanęli po drugiej stronie stołu. Jego powierzchnię zajmowały
klucze najróżniejszych kształtów i wielkości

wśród góry stopionego wosku, ptasich odchodów i kowalskich narzędzi.
Baltazar nie wysilił się specjalnie, żeby dzieci ośmielić, ani nie poprosił,
żeby usiadły, choć prawdę mówiąc, w grocie - poza swoim połatanym
siedziskiem i legowiskiem ze szmat rzuconych na siano - nie
dysponował żadnym miejscem nadającym się do siedzenia.

background image

Kolos o zmierzwionej brodzie pozwolił sobie na cień uśmiechu. - Czy
mógłbym się dowiedzieć, z jakiego to powodu, chłopcze od dachów,
przyszedłeś do mnie z przyjaciółmi? '

Dagobert wskazał najpierw na Julię, potem na Jasona. - Ponieważ oni
kogoś poszukują. I pomyślałem, że to chodzi o ciebie.

-

O mnie? Ha, ha, ha! - Baltazar roześmiał się na głos, że dzieci aż

podskoczyły. - A to niby czemu?

-

Rzeczywiście, sądzę, że zaistniała pomyłka... - wyjąkała Julia. - I

doprawdy, przepraszamy za najście, już idziemy.

-

Chwileczkę! Co za pośpiech! - zaprotestował Baltazar. Na dźwięk

jego głosu dwie sowy rozpostarły skrzydła, przelatując z jednego kozła
na drugi, bliżej stołu.

-

Kogo szukacie?

-

Postawnego mężczyzny, brodatego, który kocha ogień, klucze i

piękne kobiety - odpowiedział Dagobert pod mrożącym spojrzeniem
Julii.

Baltazar ponownie wybuchnął śmiechem.

Czarna kłódka

-

Do stu tysięcy zasuwek! Ależ to jasne, że to ja! - zażartował

olbrzym, wplatając palce w brodę. Wyciągnął z niej jakąś kosteczkę,
którą odrzucił na stół.

-

Nie jesteś Blackiem Wulkanem - powiedział prosto z mostu Jason.

Oczy człowieka zwęziły się do maleńkich szparek, by po chwili wrócić
do normalnych wymiarów. - Nie, raczej nie. Nazywam się Baltazar. Inni
mówią na mnie Czarna Kłódka z powodu mojej pracy: wyjmuję zamki i

background image

klucze z milionów drzwi tego ogromnego kasztelu... - Wskazał klucze
rozsypane na stole i wiszące na gwoździach na ścianach.

-

W porządku, a zatem nie będziemy dłużej przeszkadzać - odezwała

się Julia.

-

A cóż to za pośpiech, moja panienko - zagrzmiał Baltazar. Opadł

na oparcie swego fotela i zagłębił obie ręce w brodzie. - Pozwólcie mi
pomyśleć... a spróbowałeś pod-pytać swego opata?

-

Nie można mu przeszkadzać nocą.

-

A to jest pilna sprawa?

-

Bardzo pilna - wyrwało się Jasonowi.

Julia zakasłała, nerwowo. - Mój brat ma skłonność do niepokoju.
Powiedzmy, że... chcielibyśmy go spotkać, na pewno, ale...

Wielkie łapy Czarnej Kłódki wysupłały się z brody, by wskazać
najpierw na pierwsze potem na drugie z rodzeństwa. - To w końcu jak,
pilne czy nie?

-

A to robi jakąś różnicę? - ośmieliła się zakwestionować

dziewczynka, opierając się o stół.

Baltazar z hukiem stuknął o ziemię wszystkimi czterema nogami fotela.
- Więcej niż różnicę, panienko! Bo jeśli nie jest pilne, możecie go sobie
szukać korzystając ze światła dnia. A jeśli to dla was bardzo pilne, jeśli
chcecie go znaleźć już, nie zważając na ciemności... to mógłbym
skorzystać z moich pieniędzy, żeby przekupić kogoś, kto mógłby wam
dopomóc. Albo nakazać go szukać jednej z moich nocnych
przyjaciółek...

Uszczęśliwione sowy podskoczyły na kozłach. Jedna się przechyliła i
dziobnęła pęk kluczy, które zabrzęczały.

background image

Jason się uśmiechnął. - Wyglądają jak sowy z Domu Luster.

-

Coś powiedział? - zapytał Baltazar.

-

Nic - wtrąciła się Julia. - W każdym bądź razie my nie uważamy,

że...

-

Widziałem podobne sowy w domu jednego z naszych przyjaciół -

wyjaśnił nie speszony Jason, zły na siostrę, że mu przerwała. - Ściślej
mówiąc, nie bezpośrednio naszego przyjaciela, lecz przyjaciela tej
osoby, której poszukujemy. To przyjaciel zegarmistrza, Petera Dedalusa.

Baltazar zmarszczył czoło. - Człowieczek mniej więcej tego wzrostu... -
wskazał ręką - z dwoma żelaznymi kółeczkami wokół oczu... takimi jak
te? - pogrzebał na stole i wyciągnął parę okrągłych okularów
identycznych jak te, które zawsze nosił zegarmistrz z Kilmore Cove.

-

Okulary Petera! - wykrzyknął podniecony Jason.

Na co Baltazar ryknął potężnym głosem tak, że cała

trójka aż się cofnęła: - To doprawdy piękne! Znacie Brata

Czarna kłódka

Piotra! Niesamowite! Popatrzcie tylko, cośmy wspólnie zrobili... -
Schylił się, by podnieść cieniutkie zakończenie jakiegoś łańcucha
wysmarowanego tłuszczem. Przeciągnął je przez główkę jednego z
kluczy leżących na stole i pchnął. Klucz pomknął do końca stołu i
jeszcze dalej, aż zniknął w powietrzu otoczony masą iskier. Dzieci
patrzyły w osłupieniu.

Baltazar zachichotał: - Potrzeba troszkę czasu, żeby nabrał właściwej
szybkości, po czym... o, proszę, wraca!

background image

-

Klucz wpadł z powrotem i uderzył głucho o sklepienie, poruszając

brzęczącą teraz pajęczynę łańcuchów rozpiętych w górze. Natychmiast
potem uruchomiły się jakieś małe mechanizmy i klucze zaczęły się
przesuwać między różnymi łańcuchami, i wolno zaczepiać się o
gwoździe w murze.

- Automatyczny Ordynator Kluczy zaprojektowany przez Brata Piotra! -
zagrzmiał Baltazar. - I wykonany przez moją skromną osobę, Baltazara
Czarną Kłódkę.

Jason z Julią spoglądali na siebie z przejęciem. Było jasne, że tego
niepojętego urządzenia nie mógł zaprojektować nikt inny, jak tylko
Peter.

Widząc, jaki obrót sprawy przybrały, Dagobert zacierał ręce.
Tymczasem Baltazar stał się nieoczekiwanie ponury i oparł nogi o swoją
kasę żelazną. - Ale chwileczkę... czy wy przypadkiem nie pojawiliście
się tu po... - zaczął

-

po ostatnią ratę, znaczy pieniądze?

Dzieci zatkało. - Pieniądze? Rata? Nic nam o tym nie wiadomo.

57

Twarz Baltazara w jednej chwili pojaśniała. - O, to dobrze, dobrze. No,
to jak się miewa stary Piotr? I ten... zaraz, zaraz, jak się nazywał ten jego
przyjaciel, ten w tym śmiesznym kapeluszu z białą kotwicą?

- W przepasce na oku? - zapytał Jason, mając na myśli Leonarda
Minaxo.

Baltazar pokręcił przecząco głową. - Nie. Jeśli dobrze pamiętam, nie
nosił żadnej przepaski na oku. Ale minęło tyle czasu, od kiedy się z nimi

background image

widziałem, że wy moglibyście być ich dziećmi! O, już wiem, Ulysses.
Nazywał się Ulysses. Znacie przypadkiem i jego?

Rozdział lé) Arcbivrum dyrektora Marrieta

---

^ ~f>

a ramce była pozłacana etykietka. A na niej wyry-

Fotografia ukazywała człowieka z gładko przyczesanymi włosami,
lekko uśmiechniętego, w marynarce

0

pospolitym kroju, w koszuli i krawacie, i w czarnych odświętnych

butach pasujących do uroczystego dnia nominacji na dyrektora szkoły w
Kilmore Cove.

Spoglądając na fotografię, dyrektor głęboko westchnął, jakby umęczony
ciężarem swego dziwacznego imienia.

„Bo z całą pewnością nie chciałem, żeby mój syn stał się jakimś Johnem
Smithem, jak tylu innych...." - powtarzał nieraz jego ojciec w związku z
tym. „Byłem pewien, że stanie się ważnym człowiekiem". I na dobry
początek nadał synowi imię różniące go od innych.

Sześćdziesięcioletni Ursus Marriet opadł na oparcie skórzanego fotela i
obracając w palcach zaostrzony ołówek, przyglądał się innym
fotografiom stojącym na biurku

1

rozwieszonym na ścianie. Oto biuro ważnego człowieka. Oto jego

nazwisko wydrukowane gotycką czcionką na pergaminie aktu
nominacyjnego.

Ile to już lat? Dziesięć? Dwanaście? Dwadzieścia?

background image

Nawet nie pamiętał.

Wykrzywił usta w słabym uśmiechu. Odłożył ołówek na biurko i
przeciągnął się, wyciągając nogi i ramiona, że aż mu stawy
zatrzeszczały. Potem podniósł rękę i osłonił usta wierzchem dłoni;
ziewnął. Był zmęczony, ale zadowolony. Został w szkole na cały dzień,
żeby uporządkować raz na zawsze kartoteki nauczycieli i programy
nauczania. Po-

ty podpis: Ursus Marriet.

południe minęło na grzebaniu w szpargałach i wyblakłych arkuszach. A
teraz, gdy nastała noc, nadszedł czas, by ostatecznie opuścić biuro i
wstąpić do gospody Salt Walker na coś ciepłego.

A potem?

Mógłby zadzwonić do doktora Bowena i spotkać się z nim. Albo
zamknąć się w domu i odpocząć, o ile to w ogóle możliwe w domu
wielkim jak koszary, a całkowicie pustym. Sama myśl o tych wszystkich
pokojach z zamkniętymi okiennicami, o echu jego stukocących na
beżowym marmurze butów, o marmurze, którym jego matka wyziębiła
korytarze, o bulgocie w rurach łazienki, kiedy tylko puszczał silniejszy
strumień wody, żeby wziąć prysznic - wszystko to wprawiało go od razu
w zły humor.

To dlatego Ursus Marriet lubił przesiadywać w szkole dłużej niż
rozsądek nakazywał.

Odsunął fotel i jego spojrzenie padło na ostatnią szufladę biurka.
Otworzył ją i wyciągnął pudełko z namalowanym na wierzchu
skarabeuszem. W pudełku schował przedmioty odebrane bliźniętom
Covenant. Zaczął je przeglądać z mieszanymi uczuciami ciekawości i
onieśmielenia, zatrzymując się dłużej nad mocno nadpaloną fotografią.

background image

Wpatrywał się w nią ponuro, zadając sobie pytanie, z jakiego powodu
jedenastoletni chłopiec musi nosić w kieszeni takie rzeczy?

Na fotografii był Peter Dedalus, zegarmistrz, i ten olbrzym Leonard
Minaxo przed wypadkiem. Stali przed la-

61

tarnią morską, ale spalony brzeg zdjęcia nie pozwalał wiele zobaczyć.

- Peter i Leonard... - mruknął dyrektor - starzy koledzy szkolni z jednej
klasy, jeśli się nie mylę.

Zaciekawiony pewnym szczegółem, przybliżył fotografię do światła.
Przyglądał się jej czas jakiś, potem oparł o grzbiet książki. Sięgnął do
szuflady po duże szkło powiększające i ustawił je nad twarzą Leonarda
Minaxo, przesuwając stopniowo w górę i w dół, by złapać ostrość. Od
uśmiechniętej twarzy latarnika zszedł przez szyję do ramion i tu
zatrzymał lupę. >

Dostrzegł jakąś rękę na prawym ramieniu Leonarda, rękę wystającą zza
jego marynarki. I to nie była ręka Petera Dedalusa. Była tam jakaś
trzecia osoba, obejmująca latarnika z drugiej strony.

Dyrektor wziął maleńkie nożyczki i pincetę i zaczął wyrównywać
postrzępione brzegi nadpalonego zdjęcia, próbując wydobyć jeszcze
jakiś szczegół tej trzeciej osoby. Tajemnicza fotografia rozbudziła jego
uśpiony instynkt detektywa, coś, co od młodości zawsze go bardzo
pociąga-

I tak, z pewnym trudem wynikającym ze zniszczenia zdjęcia w ogniu, i z
pewną dozą fantazji udało mu się dorobić półprofil mężczyzny, niższego
od Leonarda Minaxo, ale wyższego od Petera Dedalusa.

background image

- No proszę! - mruknął zadowolony Ursus Marriet, dokonawszy dzieła
całkiem bezużytecznego. - To dla pana, numerze trzeci!

ło.

62

Archiwum dyrektora Marrieta

Jakieś niewidoczne światełko zapaliło się w tej chwili w jego głowie,
każąc mu powiązać tę fotografię z inną, którą przypadkiem zobaczył w
ciągu ostatnich lat. Gabinet dyrektora szkoły bowiem stał się miejscem
przechowania spuścizny starego fotografa z Kilmore Cove,
utalentowanego Waltera Gatza, który wszystkie swoje zdjęcia
pozostawił w szkole w nadziei, że wcześniej czy później zostaną
wystawione w muzeum.

- Czy to być może? - zapytał samego siebie dyrektor Marriet, odkładając
na chwilę lupę i podnosząc się z fotela.

Udał się na zaplecze swego gabinetu i poszukał po omacku małego
łańcuszka przy ścianie. Pociągnął i włączył słabe światełko zaledwie
wystarczające, by rozjaśnić zarys dużej szafy, wysokiej na dwa metry i
szerokiej na sześć, z rzędami szuflad wypełnionych dokumentami
szkolnymi, ułożonymi chronologicznie.

Znał na-pamięć zawartość wszystkich szuflad i natychmiast schylił się
we właściwe miejsce, do klas najdawniejszych. Przesunął palcem po
etykietkach z rocznikami pogrupowanymi po pięć, niezdecydowany, po
który sięgnąć... Wybrał lata 1963-68, ale po namyśle wsunął z powrotem
tę szufladę i sięgnął po starsze roczniki: 1957-62.

background image

Wyciągnął wszystkie teczki, których błękitna tektura mocno już
spłowiała, i zaniósł je na biurko. Sięgnął po rocznik 1956/57 i otworzył
teczkę.

Na okładce pierwszego pliku były wypisane nazwiska uczniów z jednej
klasy, nawet jeśli byli w różnym wieku. Listę sporządziła ich
wychowawczyni, której łatwo

rozpoznawalny podpis widniał u dołu dokumentu: Miss Stella.

-

Niezniszczalna staruszka... - szepnął dyrektor. - Pięćdziesiąt lat

minęło, a nauczycielka ciągle w dobrej formie i ciągle pracuje.

Zaczął czytać na głos dwanaście nazwisk wszystkich uczniów: -
Klitamnestra Biggles (repetuje), lat 12. Feniks Smith, Fiona Giggs, Mark
Mclntire, Mary Clue, Mary-Elisa-beth Forrest, Peter Sunday - wszyscy
lat 11. Wiktor Wulkan i John Bowen, lat 10. Leonard Minaxo, Helen
Clue, lat 7. Peter Dedalus, lat 6.

Trzymając listę uczniów w ręce, zajrzał między następne kartki, żeby
wyciągnąć zdjęcie klasy. Zrobiono je w Tur-tle Park w czerwcu 1957
roku. Oto Miss Stella, pogodnie uśmiechnięta. Po jej lewej stronie stoją
sztywno wyprostowani, jeden koło drugiego, uczniowie; dwunastka
dzieci w popielatych mundurkach. I na samym końcu...

-

Tu go mam! - zawołał dyrektor, chwytając ponownie za lupę.

Najmniejszy z klasy, którym mógł być tylko Peter Dedalus, ściska za
rękę większą dziewczynkę, która powtarzała klasę, Klitamnestrę
Biggles. - Ciekawe, że jedyna, która repeto wała klasę, opuściła
miasteczko, by uczyć w innej miejscowości... - zauważył mimochodem
dyrektor.

background image

Po prawej stronie Petera stał tłuściutki i dobrze zbudowany, młody
Wulkan. Nie zwracał zupełnie uwagi na fotografa, jego wzrok był
skierowany na splecione dłonie Petera i Klitamnestry.

Archiwum dyrektora Marrieta

Dyrektor przeszedł do następnego chłopca: młodziutki i nie do poznania
ojciec Feniks, wiele lat przedtem, zanim został księdzem. Obejmował go
ramieniem Leonard Mi-naxo.

-

I oto połówka urwanego przyjaciela! - zawołał dyrektor,

promieniejąc.

Także i na tej fotografii, na ramieniu Leonarda widać było o jedną rękę
więcej, a dokładnie na krawędzi zdjęcia, obciętej faliście na stary
sposób, jeszcze pół twarzy chłopca bez szkolnego mundurka, w krótkich
spodenkach i białej koszuli.

-

To się nazywa dobra pamięć... - pochwalił samego siebie dyrektor,

zestawiając dwie fotografie dla porównania.

Obrócił fotografię klasy na drugą stronę, gdzie były podpisy wszystkich
dzieci i policzył je w świetle lampy: trzynaście podpisów. O jeden za
dużo.

Dyrektor wziął ołówek i zaczął odhaczać nazwiska na liście.

-

Nestor? - zapytał z niedowierzaniem, gdy odkrył do kogo należał

dodatkowy podpis. - Co tu robi Nestor?

/ f

Eoadsiał <-7)

Mistra pochodni

ierwszy raz w swoim życiu Jason miał posłużyć się

background image

zapiskami na kamieniu. Naprawdę! Dostał bowiem

od Baltazara prostokątną płytkę skalną z tufu, wielkości talerza, na
której Czarna Kłódka kluczem wyrył trasę, jaką dzieci powinny przejść,
by dotrzeć do Ogrodu Botanicznego Brata Ćmy.

Wszyscy troje przeszli najpierw przez ażurowy portyk wsparty na
maleńkich kolumienkach. Srebrzysta poświata księżyca rozcinała im
ciemności na drodze. Za portykiem rozciągał się ogród otoczony
wysokim murem porośniętym bluszczem, a wiszące schodki wiodły do
bramki, oczywiście też otwartej. Tędy wchodziło się do ogrodu
prastarych oliwek, między drzewa o poskręcanych pniach i konarach, z
liśćmi maleńkimi jak talarki.

- W gaju oliwnym trzymajcie się lewej strony; czwarte drzwi -
przeczytał na głos Jason i cisnął gwałtownie kamienną płytką o ziemię. -
W końcu dotarliśmy!

Odgłos rzuconego nagle w ciemności kamienia tak wystraszył
Dagoberta, że natychmiast skrył się w gęstwinie bluszczu.

A kiedy po chwili pojawił się znowu, upewniony, że dokoła panuje
spokój, ofuknął Jasona. - Nigdy więcej tak nie rób, dobrze? - I ruszyli
dalej.

Podeszli do budynku po przeciwnej stronie ogrodu oliwnego. Budynek
był poznaczony plamami światła księżyca i cieniami oplatającego go
bluszczu. Czwarte drzwi budynku prowadziły do kamiennego atrium
przylegającego do komnaty oświetlonej świecami.

Mistrz pochodni

-

Bracie Ćmo! - zawołał Dagobert od progu. - Jest tu kto?

background image

-

Wejdźcie, wejdźcie... - odpowiedział słaby głos z głębi. Jason z

Dagobertem weszli, a przezorna Julia pozostała

na zewnątrz, w ogrodzie oliwnym. Trzymała w ręku pochodnię, którą
dostała od Czarnej Kłódki. - Idź z nim

-

powiedziała do brata - a ja tu na was poczekam.

Dziewczynka usiadła w ogrodzie i czekała. Słyszała oddalające się kroki
brata i małego złodziejaszka.

-

Pssst! - rozległ się nagle syk, wyrywając Julię z nocnej zadumy.

Dziewczynka uniosła pochodnię wyżej, ale nikogo nie dostrzegła.

-

Pssst! - syk się powtórzył.

Tym razem Julia zerwała się na równe nogi. - Kto to?

-

rzuciła w ciemność pytanie. - Kto mówi? Jest tu kto?

-

Tu - odpowiedział cienki głos.

-

Tu, znaczy gdzie?

-

Na ziemi! Podejdź!

Julia osłupiała i znieruchomiała. Nie widziała tu nic oprócz trawy, drzew
oliwnych, muru porośniętego bluszczem i rozgwieżdżonego nieba.
Pochodnia łagodnie migotała. A ten głosik nie należał do żadnej
widocznej postaci.

-

Nie widzę cię. Pokaż się - wyszeptała.

-

Zrobiłbym to chętnie, ale nie mogę! - odpowiedział głos.

Wydawało się, że to piskliwy głos starca. - Jestem pod pokrywą włazu
pod twoimi stopami.

background image

Dopiero wtedy Julia zauważyła, że parę kroków od niej znajdował się
odpływ wody z rynny, kryjący się następnie pod gajem oliwnym. Głos,
który do niej przemawiał, dobiegał spod kratki odpływu.

Dziewczynka zbliżyła pochodnię do kratki i krzyknęła: wpatrywało się
w nią dwoje oczu!

-

Kim jesteś? - spytała, przyklękając.

-

Nazywam się Rigobert. Jestem Złodziejem Kanałowym. Nie wiem,

co wam naopowiadał Dagobert - powiedział złodziejaszek, wysuwając
palec wskazujący przez kratę - ale strzeż się go, nie ufaj mu! To mały
kłamczuch wyspecjalizowany w różnych szachrajstwach.

-

A niby czemu miałabym uwierzyć tobie?

-

Bo ja mówię prawdę! - odparł Rigobert i urwał.

-

Nadchodzą - zapiszczał moment potem.

Julia się obróciła. Dagobert z Jasonem wychodzili z domu Brata Ćmy. I
nie sami. Kiedy dziewczynka się odwróciła, by sprawdzić właz,
Złodzieja Kanałowego już tam nie było.

Julia spojrzała w stronę chłopców. Była z nimi dziewczyna wysoka i
chuda, która się przedstawiła jako Afide, asystentka Brata Ćmy.

-

O tej porze mój pan dawno już śpi - powiedziała.

-

Ale myślę, że znam osobę, której poszukujecie.

-

Świetnie! - zawołał zachwycony Jason, spoglądając radośnie na

siostrę.

-

Jeżeli się nie mylę - dodała Afide - mieszka niedaleko stąd... -

Odwiedził niedawno Brata Ćmę i, nie pytajcie

background image

Mistrz pochodni

mnie jak, ale ukradł mu Zan-Zan, jego poprzednią asystentkę. Od tego
czasu Brat Ćma nie przepada za nim...

-

Black Wulkan... - mruknął Jason. - Na co mu kobieta?

-

Brat Ćma wybrał mnie na miejsce Zan-Zan - wyjaśniła Afide. -

Nasza praca polega na tym, żeby poznać wszystkie miejsca, gdzie są
rozmieszczone pochodnie na terenie całego kasztelu i skoordynować
działania dwóch grup osób, zapalaczy i wygaszaczy, którzy mają za
zadanie czuwać nad pochodniami. Jest to dosyć skomplikowane,
ponieważ zdarzają się szczególne święta, kiedy pewne miejsca muszą
pozostać ciemne, a inne jasno oświetlone, poza tym pochodnie się
wypalają, trzeba je wymieniać na nowe, są też takie, które gasną nie
wiadomo dlaczego i... no, jednym słowem, tak to jest.

Tymczasem Dagobert skorzystał z ich pogawędki i oddalił się, by
rozejrzeć się po okolicy. Jego szósty zmysł mówił mu, że nadchodziło
jakieś zagrożenie. I że nie należało się tu zatrzymywać zbyt długo.
Wrócił i powiedział to pozostałym.

-

Więc, żeby zakończyć sprawę - pospieszyła się Afide - chciałam

wam powiedzieć, że Zan-Zan i wasz przyjaciel teraz przygotowują ognie
sztuczne na dworskie uroczystości.

-

Jasne! To z pewnością on! - wykrzyknął Jason.

-

A gdzie?

-

W Grzmiącym Laboratorium - odpowiedziała Afide. W tej chwili

zawołał ją Brat Ćma i dziewczyna znikła za drzwiami.

Cała trójka stała nadal nieruchomo pod rozgwieżdżonym niebem.

-

A ty wiesz, gdzie to jest? - spytały bliźnięta Dagoberta.

background image

-

Nie całkiem - odparł niechętnie złodziej - ale może to jest zapisane

w waszym zeszycie...

Julia przekazała bratu pochodnię, wyciągnęła z kieszeni zeszyt i zaczęła
czytać: - Sto Pawii, Piwnica Kłamczucha, Sala Szarych Bali, Pałac
Wyjących Poduszek, Fontanna Wiecznej Młodości, Wieża Cykad...

Na sam dźwięk tych nazw oczy Dagoberta rozbłysły chciwością.
Wyciągnął odruchowo rękę, by schwycić zeszyt, ale Jason mu to
uniemożliwił.

-

Umówmy się raz na zawsze - powiedział, stając między nim a

siostrą. - Najpierw znajdziemy naszego przyjaciela, a potem pozwolimy
ci do niego zajrzeć.

-

Wy sobie nie zdajecie sprawy z tego, co to znaczy - wyszeptał

Dagobert. - W tym zeszycie zaznaczono trasę do fontanny wiecznej
młodości!

-

Nie wydaje mi się, żebyś był w takiej potrzebie, przynajmniej teraz

- odpalił mu Jason i stanął obok siostry.

-

Grzmiące Laboratorium- Julia na samym końcu zeszytu znalazła

wreszcie to, czego szukali.

vnuak

COUNWALV

MOIU COVKJ^AVS_

IS DEAD!

THE OWNER Of VILLA ARGO

wendalina Mainoff uniosła się z klęcznika, a wło-

background image

- Dzięki, ojcze Feniksie - powiedziała. - Niech będzie pochwalony...

Odeszła kilka kroków i dodała: - Serdeczne pozdrowienia od mojej
mamy.

Uśmiechnięty ksiądz wyszedł spoza zasłony, osłaniającej go w
konfesjonale.

Na widok jego osoby Gwendalina rozpromieniła się, jakby uradowana
potwierdzeniem, że rozmawiała naprawdę z nim, a nie z jakimś
nieznajomym ukrytym za kratkami konfesjonału.

-

Raz jeszcze dziękuję!

-

Nie ma za co - odparł ksiądz, pochylając lekko głowę. Zaczekał aż

fryzjerka wyjdzie z kościoła bocznymi drzwiczkami i zamknął się od
środka, zadumany

Poplątana opowieść Gwendaliny wywołała w nim głęboką melancholię.
Całkiem bezwiednie udało się naiwnej dziewczynie wejść w duszę
starego duszpasterza w miasteczku i wskrzesić skarb, który - jak sądził -
dawno utra-

sy jej pachniały zakładem fryzjerskim.

cił.

Skarb z czasów gdy miał dziesięć lat. Skarb tamtego lata. Lata
Pamiętnych Wakacji.

Ojciec Feniks zaczął wędrować po całym kościele i przekręcać po kolei
wszystkie kontakty. Wraz z długą serią klik, na kościół zstępowała
ciemność osłaniająca święte

Spowiedź

background image

obrazy, kaplice i ołtarze. Witraż na fasadzie kościoła, przez który
przeświecała mała tarcza księżyca, przypominał dziecięcy rysunek. Jego
kolorowe szybki odbijały się migotliwie na posadzce głównej nawy.

Ojciec Feniks przeżegnał się po raz ostatni i zniknął za głównym
ołtarzem. Tam, w głębi małego chóru z drewna, wyrzeźbionego
sześćdziesiąt lat temu przez mistrzów snycerskich miasteczka,
znajdowały się drzwiczki prowadzące do zakrystii. Księdza oślepiło
jaskrawe białe światło o mocy tysiąca watów, szczodry dar pani Bowen
dla kościoła na ostatnie Boże Narodzenie. Wszechwładne światło padało
na wszystkie cztery ściany zakrystii, przenikając na zewnątrz nieomal z
siłą latarni morskiej w Kilmore Cove. Ale zawsze to było lepsze niż
mdłe światełko przy figurkach plastikowej szopki, prezent, na który
namówiła mieszkańców miasteczka pani Bowen poprzedniego roku.

Tacy właśnie byli jego parafianie. Ludzie prości i ufni, zapobiegliwi i
szczerzy. Ojciec Feniks znał ich lepiej niż ktokolwiek inny. Zresztą
przecież i on był tutejszy. Dorastał w Kilmore Cove i powrócił tu po
ukończeniu niezbędnych studiów, by realizować swoje powołanie w
służbie wiernym.

Wyszedł z zakrystii na ulicę, kierując się w stronę domku kanoników.
Miał nadzieję, że gospodyni zostawiła mu talerz ciepłej zupy pod
przykrywką, żeby nie wystygła. Ale myśl o ciepłym posiłku jakoś nie
wpłynęła na wybór krótszej drogi do domu. Jak co wieczór ojciec Feniks
przeszedł się po molo, obserwując mewy nieruchomo przysiadłe

na ciepłym jeszcze piasku i lśniącą linię horyzontu na morzu, pod
gwiazdami podobnie świecącymi.

Jak każdego wieczoru wdychał głęboko powietrze, czując jednak tym
razem na końcu oddechu jakiś bolesny ucisk, jak cierń.

background image

Dobrze wiedział, co to takiego.

To była opowieść Gwendaliny o Willi Argo.

Gdy wsunął rękę do kieszeni, żeby odszukać klucz od domu, ojciec
Feniks nadal myślał o Willi Argo. Kiedy to znalazł się w niej po raz
pierwszy? Ile to już lat?...

-

Co najmniej pięćdziesiąt, mój stary - powiedział do siebie na głos,

jak to mają zwyczaj robić osoby mieszkające samotnie, nie mające
nikogo z kim mogłyby zamienić parę słów.

Ojciec Feniks wszedł do kuchni i znalazł swoją zupę przykrytą płaskim
talerzem. Wdzięczny za ten drobny przejaw troski, umył ręce pod
lodowatą wodą (nigdy nie pomyślał o założeniu piecyka na ciepłą wodę)
i zasiadł do stołu, wpatrując się, jak zwykle, w swoje odbicie na
powierzchni śmiesznie wybrzuszonej lodówki.

-

Pięćdziesiąt lat... - powtórzył, gdy zanurzał łyżkę w ciepłym

rosole.

Pięćdziesiąt lat, a Willa Argo właściwie nic się nie zmieniła. Dom nad
urwiskiem ciągle nie był miejscem spokojnym. Obliwia chciała odkryć
sekret. A Ulysses chciał go ocalić.

na ciepłym jeszcze piasku i lśniącą linię horyzontu na morzu, pod
gwiazdami podobnie świecącymi.

Jak każdego wieczoru wdychał głęboko powietrze, czując jednak tym
razem na końcu oddechu jakiś bolesny ucisk, jak cierń.

Dobrze wiedział, co to takiego.

To była opowieść Gwendaliny o Willi Argo.

background image

Gdy wsunął rękę do kieszeni, żeby odszukać klucz od domu, ojciec
Feniks nadal myślał o Willi Argo. Kiedy to znalazł się w niej po raz
pierwszy? Ile to już lat?...

-

Co najmniej pięćdziesiąt, mój stary - powiedział do siebie na głos,

jak to mają zwyczaj robić osoby mieszkające samotnie, nie mające
nikogo z kim mogłyby zamienić parę słów.

Ojciec Feniks wszedł do kuchni i znalazł swoją zupę przykrytą płaskim
talerzem. Wdzięczny za ten drobny przejaw troski, umył ręce pod
lodowatą wodą (nigdy nie pomyślał o założeniu piecyka na ciepłą wodę)
i zasiadł do stołu, wpatrując się, jak zwykle, w swoje odbicie na
powierzchni śmiesznie wybrzuszonej lodówki.

-

Pięćdziesiąt lat... - powtórzył, gdy zanurzał łyżkę w ciepłym

rosole.

Pięćdziesiąt lat, a Willa Argo właściwie nic się nie zmieniła. Dom nad
urwiskiem ciągle nie był miejscem spokojnym. Obliwia chciała odkryć
sekret. A Ulysses chciał go ocalić.

Co za upór po obu stronach! Teraz to już nie było zderzenie sił dobrych
ze złymi. Ponieważ ci, którzy obecnie strzegli sekretu, to byli ci, którzy
go jako pierwsi odkryli. Albo ponownie odkryli.

I to była też ich wina. Młodego Feniksa, jeszcze wtedy nie księdza, i
jego przyjaciół. Przypomniał sobie, jak wrzucili Wiktora Wulkana do
szybu w Turtle Parku i chłopak wydostał się z niego cały czarny,
zyskując od tego czasu przydomek „Black" Wulkan. Przypomniał sobie,
jak znaleźli w tunelu stary pojazd. I pierwsze wejście do mauzoleum.

I statek w grocie.

background image

Statek, który, jak się zdaje, próbuje wykorzystać teraz młoda i
nieprzygotowana Obliwia Newton, posługując się najczęściej dziś
stosowanym narzędziem - kłamstwem.

Ojciec Feniks wytarł sobie usta serwetką. Odstawił talerz do zlewu i
poszedł do saloniku. Srebrne ramki ustawione na białej koronkowej
serwetce obejmowały chwile z jego przeszłości. Twarze osób, które już
odeszły, unieśmiertelnione przez wprawnego fotografa. - Ktoś powinien
opowiedzieć całą tę historię nowym właścicielom... - powiedział do
siebie na głos. - I tym dwojgu dzieciom.

Ojciec Feniks znał pewne sprawy, o których inni nie wiedzieli. Sprawy,
o których często nie mógł mówić, ponieważ obowiązywała go tajemnica
spowiedzi, ale które gnębiły go. Poprzedniego dnia młody Banner
przyszedł zapytać go o cmentarz w Kilmore Cove i o groby Moo-reow.
Dziś Gwendalina Mainoff wyznała mu, że zawiozła

do Willi Argo dwie osoby, które kolekcjonowały drzwi. Jeżeli do tych
dwóch informacji dodać coś, co ksiądz odkrył przypadkiem, spacerując,
jak miał zwyczaj, po Turtle Parku... jak na przykład krzyk Ricka zaraz
po wyjściu z mauzoleum... księdzu nie pozostało nic innego, jak
wyciągnąć wnioski.

I rezultat nie kazał na siebie czekać; nadciągała burza.

Przyklęknął, żeby wysunąć najniższą szufladę w jedynym ważnym
meblu, jaki miał w domu, szufladę, w której zgromadził swoje pamiątki.
Wyciągnął z niej album, do którego przez lata wklejał cierpliwie
artykuły z gazety i fotografie dotyczące Kilmore Cove. Wycinki
pochodziły z dziennika o ograniczonym nakładzie, pod tytułem Corn
Whales, który to tytuł był wydrukowany gotycką czcionką nad czarną
sylwetką wieloryba. Nakład liczył nie więcej niż tysiąc egzemplarzy i
rozchodził się - do lat siedemdziesiątych - wśród mieszkańców licznych

background image

miasteczek południowego wybrzeża. Potem dziennik przestał się
ukazywać. Jednak ojciec Feniks, który w nim publikował artykuły, nadal
pisał. Wziął na siebie obowiązek utrwalenia historii miasteczka,
zapisując ważniejsze wydarzenia, a kiedy mógł, posługiwał się również
skromnymi zdjęciami.

W ostatnim numerze Corn Whales, jaki posiadał, była mowa właśnie o
Willi Argo. Wiadomość dotyczyła śmierci Merkurego Moore,
zasłużonego żołnierza Imperium Brytyjskiego i właściciela Willi Argo.

Spowiedź

- Nie mówiąc o tym, że antypatycznego fanfarona... - wyrwało się ojcu
Feniksowi z głębi serca, na wspomnienie tej odpychającej i
nieprzystępnej postaci, którą w artykule pochlebnie nazwano
„człowiekiem z marmuru".

Na dalszych stronach albumu ojciec Feniks wkleił inne artykuły i inne
fotografie. Oto rok 1973: w środku strony wyblakła fotografia, jedna z
pierwszych robiona polaro-idem, uwiecznia ni mniej ni więcej tylko
cztery klucze do Willi Argo.

Ksiądz przejrzał pospiesznie następne strony. Cztery lata później, rok
1977. Ślub Ulyssesa z Penelopą, który w dodatku był pierwszym ślubem
celebrowanym przez niego. Z tego dnia pozostała jedynie ta fotografia,
wyblakła i pożółkła, z grotą w tle, i z Metis przystrojoną białym
jedwabiem.

Ojciec Feniks z ogromną delikatnością pogłaskał fotografię, mówiąc na
głos: - Ale jak to możliwe, Penelo-po? I dlaczego?

Potem, jakby ogarnięty gniewem, sięgnął do albumu z lat następnych i
znalazł się twarzą w twarz z Patrycją Banner.

background image

Mamą Ricka.

Fotografię zrobiono podczas symbolicznego pogrzebu jej męża. Pogrzeb
był tym bardziej przejmujący, że kondukt sunął w absolutnej ciszy.
Żadnego szlochu, żadnego krzyku, nie licząc nawoływania mew od
strony oceanu. Zasmucone fale biły o urwisko Salton Cliff, a słońce,
zachodząc, przemieniało chmury w krwawe plamy. Kiedy

nastała noc, wzgórza Shamrock Hills zapłonęły pochodniami
uczestników konduktu i płonęły aż do świtu następnego dnia. Wszyscy
mieszkańcy Kilmore Cove i okolic połączyli się w bólu z panią Banner,
jak jedna rodzina związana z morzem.

-

Do licha... - mruknął ojciec Feniks, gwałtownie wstając z krzesła. -

Do licha... - powtórzył.

Wziął fotografię i przyjrzał się jej ponownie, zdając sobie sprawę z tego,
że cały drży. Drżały mu ręce i ramiona. Trzęsły mu się nawet kolana, tak
że musiał oprzeć się o okrągły stół.

'

Odetchnął głęboko.

-

Do licha... - powtórzył po raz trzeci.

Patrycja Banner na pogrzebie swego męża miała na szyi klucz z trzema
żółwiami.

rzmiące Laboratorium zajmowało kwadratową

wieżę na południowym krańcu cytadeli. Była to

masywna budowla, stojąca nad samym urwiskiem, o nieciekawej
architekturze i całkowicie ciemna. Wzniesiono ją przezornie w pewnej
odległości od pozostałych budynków. Z jednej strony znajdowało się
urwisko z drugiej - ugór pełen wybojów.

background image

-

Kretowisko gigantów czy pole minowe? - spytał Jason na widok

tych dziur.

-

A może to od prób ogni sztucznych? - domyśliła się Julia.

-

Aha... możliwe...

Dagobert macał podejrzliwie grunt dłońmi. Jego nos chwytał w
powietrzu daleki zapach prochu strzelniczego.

-

Niebezpiecznie jest tędy chodzić - stwierdził.

Obok murku ogradzającego pole wisiała linka całkiem podobna do tej,
jaką widzieli obok dzwonka u Baltazara. Ta wisiała na czterech słupach,
ciągnęła się ze dwadzieścia metrów, aż do wejścia do wieży. Wyglądała
jak rozpięty u góry współczesny kabel telefoniczny.

-

Zadzwonię - odezwał się Jason. I zrobił to.

W nocnej ciszy rozległo się odległe dzwonienie. Dzieci odczekały,
potem zadzwoniły jeszcze raz, ale z wieży nie nadszedł żaden sygnał.

-

Może śpią... - wyraził przypuszczenie Jason, pociągając po raz

trzeci za linkę od dzwonka. - Albo sobie poszli.

-

Chłopiec odrzucił linkę. - Wiesz, co mi przyszło na myśl? - zapytał

siostrę. - Pamiętasz tego mnicha w bu-

Grzmiące laboratorium

tach sportowych... z kobietą Chinką... tych, których widzieliśmy na
schodach w klasztorze?

Julia przytaknęła, a Jason wskazał jej wieżę.

-

Czy to nie będzie on?...

-

Chcesz powiedzieć...?

background image

-

Czemu nie? Byli jacyś dziwni, a poza tym... - Jason zwrócił się do

Dagoberta. - Słyszeliśmy jak rozmawiali o laboratorium. A to miejsce
nazywa się Grzmiące Laboratorium!

-

Poczekajcie, poczekajcie, nic nie rozumiem z waszego gadania -

zawołał Dagobert.

-

Mówimy, że być może już spotkaliśmy Blacka i Zan--Zan dziś

wieczór., ale nie rozpoznaliśmy ich - wyjaśnił mu Jason.

Julia wsunęła sobie dłoń we włosy. - Do licha! Poszli sobie!

-

Ale jak to możliwe, żebyście ich nie rozpoznali? - dopytywał się

Dagobert.

-

Było bardzo ciemno... - odpowiedziała Julia.

-

A ja tkwiłem z nosem przy ziemi za doniczką. - Jason wskazał

czarny zarys wieży - Jeśli oni są tam, a my tutaj, z pewnością się nie
spotkamy.

-

Diabelnie się spieszyli... - przypomniała Julia. - Jakby musieli

niespodziewanie wyjechać. Mówili też o pułapkach.

-

Czaple, przeciągi i króliki - przypomniał ich słowa Jason.

Potem siadł na ziemi zmartwiony. - Straciliśmy go

0

włos. Spotkaliśmy Blacka Wulkana i straciliśmy go.

Nastał dłuższy moment ciszy, którą przerwał Dagobert.

-

Ale ja, zgodnie z obietnicą, przyprowadziłem was do niego.

Julia przytaknęła.

-

Zawarliśmy układ - nalegał złodziej.

background image

Jason nadąsany, obserwował pole pełne śladów wybuchów. - Możemy
spróbować tu na nich poczekać - powiedział.

-

Nie mamy wiele czasu - przypomniała mu siostra.

-

No to spróbujmy tam wejść. Może mają po prostu mocny sen.

Wyjaśnimy mu całą sprawę, a jak ich tam nie będzie... to zostawimy
wiadomość.

Julia spojrzała na Dagoberta, który pokręcił głową.

-

Wy kupcy jesteście całkiem zwariowani.

Julia szarpnęła Jasona.

-

Dalej! Wstawaj! Skoro dotarliśmy aż tu, warto chyba zajrzeć do

środka.

Jason zrobił krok za murek.

-

Nie jest bezpiecznie tędy chodzić - przypomniał mu Dagobert,

wskazując na pole pełne wybojów

Jason przystanął z jedną nogą w powietrzu, po czym się wycofał. - Aha,
słusznie.

Spojrzał z pewną obawą na kratery po wybuchach

1

ocenił, że to nie najlepszy pomysł wylecieć w powietrze jak ognie

sztuczne.

-

A ty co proponujesz? - spytał złodzieja.

Grzmiące laboratorium

-

Nie mam zielonego pojęcia. Jeśli wy chcecie tam wejść, to ja na

was poczekam tutaj.

background image

-

Czaple, przeciągi i króliki... - przypomniał Jason.

-

Króliki wykopują jamy. Może mamy przed sobą pułapki na

króliki?

Julia wydęła usta i zaczęła chodzić tam i z powrotem.

-

A jeśli to pułapka na czaple? Czaple fruwają, nie? Więc nie

dotykają ziemi.

-

Jeśli chcesz spróbować fruwania, Julio... - zaproponował jej Jason

- to najlepiej byłoby wrócić do przepaści za murami.

-

Albo... - mruknęła Julia, spoglądając ponad siebie.

-

Chcesz się ruszyć? - zawołała Julia chwilę potem, obracając się w

stronę brata. - To łatwe! I zaczęła się wspinać na słup. '

Jason tylko prychnął i nic nie odpowiedział. Po chwili się podniósł i
poszedł w ślady siostry. Zdrowo się napocił, zanim dotarł na szczyt
pierwszego słupa podtrzymującego linkę od dzwonka. Uczepiony
rękami i nogami jak krab, z największym trudem podciągał się w górę.

-

Zaciśnij mocno ręce i wspinaj się! - zachęcała go Julia. - Nigdy się

nie gimnastykowałeś?

Stojący nieruchomo przy murku Dagobert pokręcił głową. Trzymał
mocno w garści koniec linki od dzwonka.

Jasonowi udało się w końcu wspiąć na szczyt pierwszego słupa. A kiedy
już tam dotarł, wyciągnął ramię,

85

by uchwycić linkę, która go łączyła z drugim słupem. - Jesteście pewni,
że utrzyma? - mruknął.

background image

-

Jasne! - zapewniła go Julia, która wspinała się pierwsza. Po

osiągnięciu pierwszego słupa, zwinna dziewczynka uczepiła się linki i
przesunęła nad następnymi, aż dotarła do wejścia do Grzmiącego
Laboratorium.

-

Na pewno nie puścisz? - upewnił się Jason, zwracając się do

Dagoberta. Po czym skrzyżował nogi na lince i zaczął się po niej
przesuwać. Chociaż znajdowali się zaledwie kilka metrów nad ziemią,
myśl o upadku i wyleceniu w powietrze, nie była zachęcająca. - Czy aby
na pewno nie ma innego sposobu, żeby się tam dostać? - zapytał raz
jeszcze Jason.

-

Przestań - zganiła go siostra. - I ruszaj się!

Dziewczynka zaczęła sprawdzać bramę do wieży, która,

jak tu wszystkie, była otwarta.

-

Zaczekaj na mnie! - krzyknął Jason, który już przesunął się nad

drugim słupem. Nie mógł znieść myśli, że jego siostra odkryje coś jako
pierwsza.

Julia stając w progu, rzuciła okiem w głąb.

-

Hej! - zawołała. - Jest tam kto? - Po czym, obracając się w stronę

brata, dodała. - Tu jest tylko jedna mała izba i schody!

-

Fantastycznie - parsknął Jason i nabrał powietrza przed końcowym

odcinkiem.

Jeszcze trochę sapaniny i pięć minut później spotkał się z siostrą w
bramie. Dagobert ciągle stał po drugiej stronie pola. Jason dał mu znak,
by tam na nich poczekał. - Za pięć minut wracamy!

Grzmiące laboratorium

background image

Wnętrze Grzmiącego Laboratorium tonęło w mroku i pięknie pachniało.

Wokół unosiła się delikatna woń lawendy, świadcząca o obecności
kobiety. Jason z Julią weszli do pustej izdebki o gołych ścianach. Jedyne
umeblowanie stanowiła tu ława--skrzynia z czarnego drewna i kandelabr
oparty o mur, zarośnięty czerwonym woskiem. Niskie drzwiczki
prowadziły do bocznej sali, z której prześwitywał blask księżyca. Z
izdebki wychodziło się na kamienne schody biegnące na wyższe piętra
wieży.

Rodzeństwo znowu spróbowało zawołać Blacka Wulka-na, ale
ponieważ nikt im nie odpowiedział, zdecydowali się zajrzeć za te
drzwiczki.

Weszli do izby, w której znajdowało się jakieś wielkie urządzenie, z
którego sterczały szmaty i kawałki kolorowych materiałów.

-

A cóż to znowu za diabelstwo? - spytał Jason.

Wyglądało to na jakiś szkielet dinozaura z drewna i metalu. W
poświacie księżyca, wpadającej tu przez małe okienko z drobnych
szybek oprawionych w ołów, Jason nie mógł się zorientować w budowie
tego zabytkowego urządzenia.

-

To są krosna - oznajmiła Julia po krótkim zastanowieniu się.

-

Krosna?

-

Widzisz wełniane nici? Nawija się je tutaj, na ten drewniany

kwadrat, jedne na drugie... żeby utkać dywan albo tkaninę... rozumiesz?

87

-

Prawdę mówiąc, nie. Ale ci wierzę.

-

Nigdy jednak nie widziałam krosien tak wielkich

background image

-

ciągnęła Julia - i tak skomplikowanych.

-

To pewnie krosna „model Dedalusa" - zażartował Jason.

-

Nie zdziwiłabym się - zgodziła się Julia.

Z izby z krosnami chyba nie było innego wyjścia, więc dzieci wróciły na
schody. Ominęły drugie drzwi i wpatrywały się w stopnie, które
prowadziły na górę i ginęły w drewnianym suficie.

-

Wiadomość możemy chyba zostawić nawet- i tu - powiedziała

Julia.

-

Masz na czym zapisać?

-

Nie. Ale mam zeszyt Ulyssesa Moore'a. Moglibyśmy...

-

Pokręciła głową. - Nie wiem, co byśmy mogli.

Jason postawił stopę na najniższym stopniu.

-

Czy to nie nazbyt niebezpieczne? - spytała Julia.

-

Bardziej niebezpieczne niż schodki w Willi Argo?

-

odpowiedział z uśmiechem. I uniósł koszulkę, by pokazać świeże

jeszcze ślady zadrapań po fatalnym upadku.

-

A... pułapki?

-

Będziemy uważać - uciął krótko brat, stawiając stopę na

następnym stopniu.

Nic się nie stało. Wszedł na trzeci stopień. I tym razem też nic się nie
stało.

Grzmiące laboratorium

background image

Weszli tak po dziesięciu stopniach, bardzo uważając. Jason szedł
pierwszy, Julia zaraz za nim, gotowa, by go podtrzymać.

Za każdym razem Jason powtarzał ten sam rytuał: opierał stopę bardzo
ostrożnie, odczekiwał kilka sekund, następnie obciążał stopę i wchodził.
Właśnie miał postawić stopę na jedenastym stopniu, kiedy coś go
zatrzymało.

Przeciąg.

Niewielki podmuch powietrza idący od ściany w stronę schodów.
Podmuch zimny i kłujący, którego normalnie pewnie by nie poczuł,
gdyby nie szedł tak wolno.

-

Przeciąg - powiedział na głos.

Zbliżył rękę do ściany bez dotykania jej i po kilku próbach znalazł
maleńką szczelinę, przez którą wpadało powietrze z zewnątrz. Szczelina
znajdowała się dokładnie nad stopniem numer jedenaście.

Chłopiec błyskawicznie zaczął myśleć, co lepiej zrobić? Zatkać szparę
dłonią? Iść dalej? Czy też przeskoczyć stopień?

Idąc za tą myślą, uniósł prawą stopę i zrobił dłuższy krok.

-

Spróbujemy w ten sposób... - powiedział.

Oparł stopę na dwunastym stopniu i podciągnął się w górę.

Drewno podestu zaskrzypiało, podeszwa buta zadrżała. Ale nic się nie
stało.

-

Jasne! - zakrzyknął z triumfem Jason. - Oto jak się pokonuje

przeciągi. Julio, musisz przeskoczyć ten stopień!

Siostra nie zadała mu żadnych pytań. Przeskoczyła jedenasty stopień i
dołączyła do brata.

background image

Odczuli potem jeszcze cztery przeciągi.

Na górze była duża pusta izba. Na kominku żarzyły się jeszcze drwa.
Leżący w przeciwnym kącie siennik sprawiał wrażenie, jakby ktoś z
niego korzystał. Ścianę pokrywał wielki arras. Z okna na drugiej ścianie
roztaczał się widok częściowo na urwisko, częściowo na pole, po
którym przeszli, i częściowo na dachy cytadeli.

-

Panie Wulkan! - zawołał Jason zaraz od progu.

Szedł wolno na czubkach palców. Na szczęście nie wyczuwał już
przeciągów.

-

Chyba nikogo tu nie ma... - zauważyła Julia, idąc kilka kroków za

bratem.

Poruszali się bardzo ostrożnie i rozważnie. Izba, w której się znaleźli,
była najzupełniej opustoszała. Jedyny wielki stół, stojący przed
kominkiem, był pusty, z wyjątkiem długiego pióra kruka i flaszeczki z
czarnym atramentem. Na miękkim wiklinowym siedzisku pozostał
jeszcze odcisk jakiejś raczej korpulentnej osoby. I na tym koniec, jeśli
chodzi o meble. Poza tym nic ciekawego.

Jason zajrzał do komina, a Julia podeszła do okna i spojrzała w stronę
murku, skąd przyszli. Dagobert znikł.

-

Dokąd on mógł pójść? - zapytała brata i opowiedziała mu, jak to

inny złodziej w ogrodzie Brata Ćmy uprzedził ją, by nie ufała
Dagobertowi.

Grzmiące laboratorium

-

Nie wiem. Ale musimy się ruszyć. Zostawmy wiadomość i

znikajmy.

background image

Podeszli do stołu i sięgnęli po pióro. Było przycięte na ostro, gotowe do
zamaczania w atramencie.

Jason obejrzał pióro pod światło, po czym spytał siostrę: - Potrafisz
pisać czymś takim?

-

Mogę spróbować. W każdym razie na pewno napiszę wyraźniej niż

ty.

-

Bardzo dowcipne - Jason udał, że się poczuł dotknięty, chociaż w

rzeczywistości sam się nieraz męczył, żeby odczytać własne bazgroły.

Podczas gdy Julia wyciągała z kieszeni zeszyt Ulyssesa Moorea, żeby
wyrwać z niego jakąś czystą kartkę, chłopiec zaczął krążyć po izbie.
Podszedł do siennika i podniósł ciężkie kołdry z ozdobnej tkaniny.

-

Nic - stwierdził, odkładając je na miejsce.

-

A czegoś się spodziewał? - zadrwiła Julia. Odkorko-wała

flaszeczkę z atramentem, zamoczyła pióro kruka i wyrecytowała na
głos: - Drogi panie Blacku Wulkanie...

Jason od razu jej przerwał. - Nazbyt formalnie! Drogi Blacku - będzie
lepiej - przyszliśmy cię odwiedzić, ale nie zastaliśmy cię.

Julia skupiła się na pisaniu. Pióro zaczęło skrobać po papierze,
pozostawiając czarne kleksy.

-

Kropka - dodał jeszcze Jason i zatrzymał się przed arrasem.

-

Niestety - pisała Julia - była z nami też Obliwia Newton... aleję

zatrzymały straże.

-

Razem z Manfredem - uściślił Jason. Na arrasie widniał obraz

rycerza, który zdjął zbroję i odpoczywał w dolinie pełnej królików.

background image

Julia doszła do „straże" i zaczęła gryźć pióro. - .Nie wiem, czy Black
zna Manfreda? Mało tego, nie wiem nawet, czy wie, kim jesteśmy my?
Chyba lepiej napisać tak: jesteśmy Jason i Julia, przyjaciele Ulyssesa
Moorea, a zatem także i twoi...

-

I jesteśmy bliźniętami z Londynu, które teraz mieszkają w Willi

Argo i wiedzą, co zrobiliście z kluczami... - zaproponował Jason. Potem
przejechał ręką po ciężkiej tkaninie arrasu.

-

Słusznie - zgodziła się Julia, pisząc najszybciej jak mogła. - A o

Ricku nic nie dodamy?

-

Nieee... - odparł brat.

Uniósł koniec arrasu, by zerknąć pod spód.

-Hej!

Julia aż podskoczyła. - Przestraszyłeś mnie i zrobiłam kleksa!

-

Tak, ale tylko spójrz!

-Co?

-

Tu jest kasa pancerna! - zawołał Jason. Za arrasem rzeczywiście

była głęboka nisza. - Znaczy, nie kasa pancerna, tylko nisza.

Wsunął do niej wolniutko rękę i czubkiem palców dotknął sznureczka,
który ją przegradzał od końca do końca. - Sznurek! - powiedział.

-

Co znaczy sznurek?

Grzmiące laboratorium

-

To, co powiedziałem! - wybuchnął Jason, chwytając za sznurek. -

Za arrasem jest otwór w ścianie, a w otworze jest sznurek.

background image

-

Ale do czego jest ten sznurek? - dopytywała się Julia, jednocześnie

dopatrując się już czegoś złego. - Czy to aby nie zasadzka?

Światło księżyca ukazywało zaledwie zamglone zarysy izby, padając
natomiast jak światło z projektora na arras: mężczyzna z długą brodą i
lśniącą zbroją. Obok niego koń. Zielona dolina, po której kicają
maleńkie króliczki. Na dole korytarz w jednej z ich jam...

-

Króliki... - szepnęła Julia.

Jason pociągnął lekko sznurek w niszy. Dało się słyszeć stłumione paff!

-

No i? - zapytał sam siebie na głos.

Po pierwszym paffl nastąpił drugi, tym razem gwałtowniejszy i
wybuchowy, a potem trzeci, przypominający odgłos pękających
kasztanów pieczonych na ogniu.

Przez okno widać było kaskadę światła. Pomarańczowy błysk
zamieniający się w lśniący diadem sięgający ziemi.

-

No nie! - zawołała Julia, biegnąc do okna, by popatrzeć.

Jason puścił sznurek. - To wyglądało jak zwykły...

Czwarty wybuch, tym razem najjaśniejszy, biały i złocisty, uformował
ogromną wierzbę płaczącą ze świateł spadających na ziemię.

-

Ognie sztuczne... - stwierdził chłopiec.

Dzieci oparły się o okno, niezdecydowane, co robić. Całe wnętrze
Grzmiącego Laboratorium wypełnił blask świetlnych efektów
pirotechnicznych.

Po kilku minutach od strony pola posłyszały szczęk żołnierskiego oręża
i donośny głos dowódcy: - Szukajcie intruzów! Szybko! Nie pozwólcie
im zbiec!

background image

Pan Covenant napełnił wannę ciepłą wodą, aż po brodę. Trzymał głowę
odchyloną do tyłu i wpatrywał się w sufit łazienki, jakby spękania na
tynku stanowiły jakieś tajemnicze hieroglify nie do odczytania. Czuł
przyjemne mrowienie w stopach.

Po porcji zimna, jaką sobie zafundował na morzu, i po śmierdzącym
oprysku wieloryba, ciepła kąpiel w wannie z pachnącą pianą wydawała
mu się rajską błogością. A otaczająca go cisza brzmiała niczym
relaksujący śpiew aniołów.

Pan Covenant rzucił swoje ubranie ze schodów, polecając żonie, by je
zniszczyła. Był pewien, że odór ryb, jakim nasiąkło, przetrwa każde
pranie.

On sam najchętniej rozpuściłby się w tej wannie.

Woda ciepła, wreszcie...

Przymknął oczy, usiłując zapomnieć o najgorszych chwilach tego
absurdalnego i śmiesznego dnia: jedyna asfaltowa droga dojazdowa do
Kilmore Cove zamieniona w sito, powalone w poprzek pnie drzew,
bibliotekarka, która zapragnęła wypłynąć w morze, męczące nad wyraz
wspólne wiosłowanie z Homerem, spotkanie z wielorybem i ciało
latarnika, i na koniec...

Otworzył oczy. Ktoś stukał do drzwi.

-

Jesteś tam? - usłyszał pytanie swej żony.

-

W wannie.

Drzwi od łazienki się uchyliły, a pan Covenant gorzko pożałował, że nie
skorzystał z klucza. Weszła pani Covenant w nowej fryzurze, czymś
pośrednim między lwią grzywą a piramidą.

ii

background image

Kamienny pokój

-

No, wspaniała... - odezwał się w nadziei, że ten komplement

powstrzyma żonę przed jakimiś żalami.

Pani Covenant zmierzyła łazienkę nie widzącym wzrokiem, typowym
dla kogoś, komu leży coś na wątrobie i chce to z siebie wyrzucić. -
Zauważyłeś coś dziwnego?

Pan Covenant spojrzał na nią, nie przeczuwając, że zły nastrój żony był
subtelniejszej natury i związany z wybitnie kobiecą intuicją, że w domu
jest coś... nie tak.

-

Masz udar słoneczny?

-

Nie, nie siedziałam w słońcu. Widziałeś dzieci?

-

Nie, a dlaczego?

-

Na dole ich nie ma. Myślałam, że są w pokoju na górze, ale...

Mąż poruszył niedostrzegalnie palcami w wodzie.

-

Skończyłeś? - spytała go żona, mając na myśli coś, czego on

wolałby się nie domyślać.

-

Prawdę mówiąc... chciałbym jeszcze trochę poleniu-chować.

-

Sprawdzałam także w wieżyczce - ciągnęła pani Covenant pełna

niepokoju. - Ale i tam pusto. Dziwny bałagan, ale pusto. I odnoszę
wrażenie, że ktoś przeszukiwał bibliotekę.

-

Ktoś, znaczy kto, wybacz?

-

Nie wiem. To tylko wrażenie, powiedziałam ci.

-

Może był tam przyjaciel dzieci, ten chłopiec rudowłosy.

background image

-

Rick.

-

Właśnie, Rick. Może jest nazbyt ciekawski. A teraz im towarzyszy

gdzieś na dworze. W ogrodzie.

Jego żona przygryzła sobie wargę, patrząc jednocześnie w nieokreślony
punkt po prawej stronie w dole. Tak zawsze wyrażał się jej niepokój.

-

Czym ty się znowu zamartwiasz?

-

Zamyśliła się. - Czuję coś dziwnego, jakby rodzaj... przeciągu.

-

Przeciągu?

-

No tak.

-

Może dzieci się schowały, żeby ci zrobić kawał.

-

W porze kolacji?

-

A może poszły na strych?

-

Spróbuję je zawołać. - Pani Covenant odsunęła się od wanny.

Doszła do drzwi łazienki, otworzyła je i spojrzała jeszcze w stronę męża.
- A ty tymczasem...

-

Jasne. Zaraz schodzę - i westchnął.

Kiedy drzwi od łazienki się zamknęły, pan Covenant wzniósł oczy do
nieba. - Koniec relaksu.

Wyszedł z łazienki w płaszczu kąpielowym w biało-zie-loną kratę i
kapciach w kolorze zielonego jabłuszka.

-

No i po odpoczynku - powiedział do siebie.

Już na schodach poczuł lodowaty powiew po nogach, że aż zadrżał.
Podmuch z sykiem nadlatywał zza lustrzanych drzwi od wieżyczki.

background image

-

Oto tajemniczy przeciąg! - zawołał pan Covenant, kiedy zauważył,

że jedno z okien było otwarte.

Wychylił się, żeby je zamknąć, i nagle zatrzymał się oczarowany
widokiem. Z nadejściem wieczoru niebo pokryło się ciemnymi
chmurami, z których te najdalsze

Kamienny pokój

miały złocistą otoczkę. Morze było gniewne, z małymi falami bijącymi
białą pianą o piaszczysty brzeg. Domki w Kilmore Cove w uścisku
zatoki wyglądały całkiem jak z bajki.

Zamknął okno z uśmiechem i jednocześnie dostrzegł zapalone światła w
domku Nestora. W domu ogrodnika zebrało się kilka osób, a on sam
chodził tam i z powrotem, jakby podkreślając, że trwa ożywiona
dyskusja. Jedną z twarzy widocznych w oknie była właśnie twarz Ricka.

-

No, to się odnaleźli... - powiedział do siebie pan Co-venant,

zadowolony z odkrycia. - Poszli zawracać głowę nieszczęsnemu
Nestorowi.

Ojciec bliźniąt zamknął za sobą również lustrzane drzwi. Odbita w
lustrze sylwetka w obszernym kąpielowym płaszczu nie była raczej
uosobieniem męskości, podobnie jak kapcie nie były najwyższym
stopniem elegancji. W dodatku w połowie schodów pan Convenant
zgubił swój jeden zielony kapeć i mało co nie zjechał na sam dół na
siedzeniu.

-

No, nie! - powiedział, łapiąc się poręczy, pod surowym

spojrzeniem poprzednich właścicieli domu. Odzyskał kapeć,
równowagę, a także godność, i pomyślał, że powinien znaleźć malarza,
który by sportretował również i jego. - Razem z żoną i dziećmi - dodał,
dumny ze swego pomysłu.

background image

Cały i zdrowy zszedł na dół i zawołał dzieci.

Zerknął do sieni po lewej stronie, ale nikogo nie zobaczył. W salonie
białe kanapy, dalej rzeźba rybaczki trzymającej sieci w rękach, wielkie
szklane drzwi wychodzące na dziedziniec. Zawołał jeszcze raz.

I skierował się w stronę kuchni.

Przeszedł przez dwuskrzydłowe drewniane drzwi, doszedł do stolika z
telefonem i szedł dalej prosto. Zatrzymał się dopiero, kiedy posłyszał
hałas przesuwanego stołu.

-

Wszyscy bawimy się teraz w chowanego? - zapytał, szurając

kapciami, gdy minął arkadę prowadzącą do kamiennego saloniku.

Nikogo.

Miał zamiar się obrócić, kiedy otoczyła go zielonkawa mgła o zapachu
rumianku. Nazbyt zdumiony, żeby zareagować, spróbował zrobić krok
do tyłu, ale raz jeszcze ka-peć w kolorze zielonego jabłuszka go
zawiódł.

Potknął się, zakasłał i runął na dywan.

Mężczyzna w zakonnym habicie zatkał swoją ampułkę alchemika i z
powątpiewaniem spoglądał na zemdlone ciało pana Covenant. - Może
dzięki temu oszczędzimy trochę środków nasennych, jak myślisz?

Za nim wysunęła się z cienia szafy chińska asystentka ubrana w błękitny
jedwab. U jej stóp leżała uśpiona pani Covenant.

-

Co teraz zrobimy z tymi dwojgiem? - spytała.

Mnich rozejrzał się dokoła w poszukiwaniu jakiegoś

pomysłu. Oparł się o czarne i zadrapane Wrota Czasu, przez które
dopiero co weszli, i odparł: - Nie wiem wprost,

background image

Kamienny pokój

co ci odpowiedzieć, Zan-Zan. Wydaje mi się, że od ostatniego czasu jak
tu byłem, wiele się zmieniło. Spójrz, jak zniszczone są te drzwi...

Mężczyzna zbliżył się do leżącego pana Covenant i uważnie mu się
przyjrzał. - Ten człowiek nie jest z Kil-more Cove - stwierdził, zanim go
sobie zarzucił na plecy.

Pani Banner sprawdziła godzinę - minęła dziewiąta. Ricka ciągle jeszcze
nie było. Kolacja już wystygła. A ona, czekając na syna, nie tknęła
nawet kęsa. Otwarte pudełko z owocowymi marmoladkami z cukierni
Chubbera ciągle leżało na środku stołu.

- Co się stało? - zapytała na głos kobieta samą siebie, jakby
wypowiedzenie tego pytania wystarczyło, by poczuła się bezpieczniej.
Powróciła po raz kolejny do myśli, które jej towarzyszyły przez całe
popołudnie. Myśli niepokojących, nieuchwytnych, pełnych zmartwienia
o syna. Patrycja czuła, że coś mu się stało. Niekoniecznie coś złego, ale
coś ważnego, coś, co wprawiło go w roztargnienie i kazało zapomnieć

0

sprawach podstawowych. Jak na przykład o pojawieniu się

punktualnie na kolacji. Przedtem Rick był zawsze uporządkowany jak
jego ojciec. Lubił jadać o stałej porze

1

do stołu zasiadał punktualnie co do minuty.

Tymczasem minęła dziewiąta.

I nawet nie zadzwonił.

Pani Banner mogła przypuszczać, że Rick ciągle był w Willi Argo. Ale
nie mogła darować synowi, że jej nie uprzedził. I dlaczego trzymał ją z
dala od siebie i od swoich

background image

spraw. Zawsze się dobrze porozumiewali, a teraz, nagle, Rick zamknął
się w sobie, jakby wsadził do tobołka wszystkie swoje rzeczy i wyniósł
je, nie pytając o zgodę. To się stało w ciągu ostatnich kilku dni,
zadziwiająco szybko. Rick bardziej się zmienił w ciągu minionego
weekendu niż w ciągu całego roku, kiedy to ona musiała się nauczyć, by
nie nakrywać do stołu dla trojga, lecz tylko dla nich dwojga.

Patrycja spróbowała spojrzeć na swoje strapienie z innego jeszcze
punktu widzenia: Rick się jakby odblokował. Wchodził i wychodził z
domu jak mężczyzna. Mówił o swoich nowych przyjaciołach. I Kilmore
Cove nie było mu już obojętne. Było tak, jakby obudził się z
odrętwienia, w jakie zapadł po zaginięciu swego ojca. I to, bez cienia
wątpliwości, było czymś pozytywnym.

Ale, żeby zapomniał o niej... nie. Na to nie mogła się zgodzić.

Tak więc podjęła decyzję: przeszła przez kuchnię i zatrzymała się w
korytarzyku przy wejściu, w poszukiwaniu okularów i numeru telefonu
w notesiku w czerwonej skórce. Westchnęła. Każda mama z jednej
chwili wyczuwa pewne sprawy. Może nie potrafi ich nazwać i
uzasadnić, ale zna świetnie ich podłoże i głębię. I jej wrażliwość była
oczywista; wynikała z miłości.

Wystukała numer Willi Argo.

Telefon był wyłączony.

Odłożyła słuchawkę, podniosła znowu i spróbowała raz jeszcze.

Wyłączony.

102

Kamienny pokój

background image

Pani Banner zacisnęła zęby aż do bólu. Co powinna zrobić? Nie miała
najmniejszych wątpliwości, że Rick jeszcze tam jest i bawi się z nowymi
przyjaciółmi z Londynu. I nie miała żadnych wątpliwości, że ten
podmuch cywilizacji owładnął nim bardziej niż należało... Sama myśl,
że Rick mógłby pozostać zafascynowany tą tak odległą stolicą, kazała
jej wolno wrócić do kuchni i usiąść przed marmoladkami owocowymi
od Chubbera.

Zjadła jedną. I zaraz potem drugą, wychwytując w słodyczach każdy
odcień goryczki.

Co robić? Czy powinna jeszcze czekać?

Zjadła trzecią marmoladkę.

I czekała.

Nadeszła godzina dziesiąta.

Ricka ciągle nie było. Telefon w willi Argo nadal nie odpowiadał. A
Patrycja zjadła już wszystkie marmoladki. Spróbowała z opowiadania
syna przypomnieć sobie miejsca, w których Rick ostatnio bywał i
zaczęła od telefonu do Miss Biggles. Chciała tylko zapytać, czy Rick u
niej był.

Stara panna była na wpół śpiąca. Odpowiedziała jej wśród zbiorowego
pomruku kotów. Nie, nic nie wiedziała o jej synu.

- Ale za to ty może widziałaś Cezara? - zapytała przy okazji zatroskana
Miss Biggles. - Nie chciałabym, żeby się znowu zawieruszył gdzieś na
latarni, biedactwo!

Nie, Patrycja nie widziała kota.

Drugi telefon wykonała do Leonarda Minaxo, do latarni. Gdy
wystukiwała numer, z trudem powstrzymywała dreszcz lęku. Kiedyś,

background image

podczas obiadu Rick zapytał ją, co wie o Leonardzie Minaxo, i ona mu
krótko odpowiedziała, że jest typem samotnika i dlatego został
latarnikiem. Że stracił oko na morzu i że był.bliskim przyjacielem jego
ojca. Potem go spytała, dlaczego tak bardzo nim się interesuje, a Rick
odpowiedział jej na to słówkiem bez znaczenia - och, nic...

Ale Patrycja znała dobrze tę odpowiedź. Zupełnie tak samo odzywał się
jej mąż, kiedy chciał uniknąć jakiejś trudnej rozmowy, kiedy coś go
trapiło i kiedy brał butle i wypływał z zatoki na pełne morze.

Właśnie w towarzystwie Leonarda Minaxo.

Patrycja podniosła słuchawkę do ucha i czekała. Telefon dzwonił.

Ale kolejny raz nikt jej nie odpowiedział.

Już nie miała do kogo dzwonić. Zostawiła w widocznym miejscu
wiadomość dla Ricka na wypadek, gdyby wrócił, włożyła na siebie
żakiet i wyszła z domu. Szybko zeszła po schodach, nie zapalając
światła. Minęła białe ściany z ciemnymi zagłębieniami nadżartymi przez
sól. Nie zamknęła nawet za sobą drzwi, ani się nie obejrzała.

Udała się szybkim krokiem do Salt Walker, jedynej gospody w
miasteczku. Weszła do środka i podeszła od razu do lady.

-Widziałeś może Ricka? - spytała oberżysty.

Kamienny pokój

-

Czy ktoś widział młodego Bannera? - mężczyzna rzucił pytanie w

stronę nielicznych gości.

Ludzie spojrzeli po sobie. Nie, nikt go nie widział.

-

A może tak - odezwał się jeden z rybaków. - Widziałem go, jak

wysiadał z łódki na plaży.

background image

-

Kiedy? - spytała go Patrycja, przejęta nagłym strachem.

-

Jakoś wczesnym popołudniem.

-

Był sam?

-

Nie wydaje mi się. Był z dwojgiem innych dzieci.

Patrycja wyszła na ulicę. Żołądek podszedł jej do gardła. „Znowu łódka"
- pomyślała. „Znowu to przeklęte morze".

-

Niech mi ktoś powie, że to się znowu nie wydarzyło... -

wyszeptała.

Doszła do przystani na plaży w zatoce Whales Cali, wciśniętej łukowato
u stóp urwiska. Na szczycie, w Willi Argo okna jarzyły się światłem.

-

Dlaczego nie odpowiadają na telefon? - zastanawiała się kobieta.

Obeszła przystań. Niebo było usiane gwiazdami. Morze gładkie jak stół.
Światło latarni morskiej, sięgające niemal po horyzont, dokonało
wielkiego okrążenia i padło na moment na łódkę wyciągniętą na plażę.

Na jej widok Patrycja pokręciła głową, próbując oddalić od siebie
ponure wspomnienie sprzed niewielu lat. Ale było jeszcze zbyt żywe i
jak zawsze, kiedy przychodziła nocą pospacerować po tej plaży, nie
chciało jej dać spokoju.

Najmocniej w jej pamięci utkwił Leonard Minaxo. Pojawił się w progu
domu, przy schodach. W półmroku. Ściskał dłonie, jakby chciał
wyłamać sobie palce, i wpatrywał się w nią z dołu tym swoim jedynym
okiem.

„Bardzo mi przykro, Patrycjo" - wyszeptał. „Musiało się coś zdarzyć
twojemu mężowi."

background image

Kobieta wybiegła z domu wraz z nim, pędząc właśnie tu, na wąską plażę
w zatoce Whales Cali. I zdała sobie sprawę z tego, że zgromadziła się tu
już połowa miasteczka. Tamtej nocy plaża przypominała płonący
półksiężyc: dziesiątki zapalonych pochodni i latarni rybackich
oczekiwały jej ze swoim porażającym przesłaniem.

Po środku tkwiła łódź jej męża.

Ich łódź.

Pusta.

„Odnalazł ją Leonard... na morzu..." - posłyszała czyjś głos.

Latarnik stał gdzieś z tyłu, ukryty w tłumie. Latarnia morska się nie
świeciła.

Płonęły tylko pochodnie.

Patrycja patrzyła na małą łódź męża, nie widząc jej. Podeszła bliżej.
Piasek był zimny.

Wewnątrz łodzi leżały jeszcze ubrania męża. Sieci. Oporządzenie do
nurkowania. I jakieś mokre zawiniątko.

„Co się stało?" - spytała ludzi dokoła.

„Nie wiemy. Łódź była pusta".

„Ruszamy w morze na poszukiwanie..." - odpowiedzieli rybacy.
„Znajdziemy go".

i

—--------------- 106 ----------—

Kamienny pokój

background image

Ktoś położył jej rękę na ramieniu.

Patrycja tymczasem sięgnęła po zawiniątko. Odwinęła je bezwiednie,
nie patrząc na zawartość. Stary zardzewiały klucz, znaleziony w morzu.
I nic więcej.

Złapała się za serce, obróciła się w stronę zgromadzonych mieszkańców
miasteczka.

Wiedziała, bez najmniejszej wątpliwości, że jej mąż nie żyje.

Przy drugim okrążeniu światła latarni morskiej, Patrycja powróciła
raptownie do rzeczywistości.

Zeszła na plażę, żeby coś sprawdzić: leżąca tu łódka była mniejsza od
mężowskiej łodzi. Była to zwykła łódka na wiosła, przesycona mdlącym
odorem morza. Imię na dziobie brzmiało znajomo: Anabella.

To było imię starej pani Moore. Pierwszej z dynastii Mooreow zmarłej
tragicznie.

Matka Ricka uniosła głowę i spojrzała w stronę Willi Argo i jej
jaśniejących okien i na ten widok w jej oczach pojawiła się nienawiść.
Postanowiła pójść tam i odebrać swego syna.

Znała ścieżynkę wiodącą z końca plaży przez stromiznę skalną aż do
ogrodu Willi Argo.

Wiele lat z niej nie korzystała, ale była pewna, że dobrze pamięta tę
drogę.

Pogłaskała jeszcze ostatni raz chłodne drewno łódki i odeszła,
zanurzając się w mrok.

helmet

background image

mail Ml or colli

upper cann gardbrace <)flh<, Y,m,

tuple and pin t revebrac« fastening % j..

plackart

hinge

% guardfrf

vambrace \

ta«et

«baton

Rozdzial (.II) Cela dla czworga

agobert, szamocąc się z żołnierzami, wył: - Puść-

cie mnie! Puśćcie mnie! Nic nie zrobiłem!

- W odległości stu metrów od niego, kwadratowa wieża Grzmiącego
Laboratorium majestatycznie wznosiła się wśród barwnych eksplozji.

-

Powiedz to komu innemu,, chłopaczku!/- wrzasnął do niego

żołnierz, który go schwytał i trzymał przydu-szając do muru.

-

Nic nie zrobiłem! - protestował ciągle złodziejaszek. - To nie ja!

-

A, nie ty? Więc kto? - zapytał go żołnierz, zgrzytając

f

kolczugą. Niebo nad nimi nieustannie zapalało się tysiącem kolorowych
ogni.

background image

Inne oddziały księcia Gianni zaczęły się rozpraszać po podziurawionym
wybuchami polu przy Grzmiącym Laboratorium, szczęśliwie nie
wylatując w powietrze.

Dagobert słyszał, jak żołnierze krzyczeli: - Wychodźcie! Jesteście w
pułapce! Nie uciekniecie!

Potem ten żołnierz, który go trzymał, zaczął go przepytywać i chłopiec
nie mógł obserwować, co się działo wokół wieży.

-

No, to kto to zrobił? - dopytywał się. - Którzy zło-

- Oni nie są złodziejami! To dwoje kupców! - wygadał Dagobert. -
Chłopiec i dziewczyna.

Żołnierz kiwnął głową, obrócił się w stronę innych i krzycząc przekazał
tę informację towarzyszom. - Dwie osoby! Mężczyzna i kobieta! Dalej,
szukajcie ich!

dzieje?

Cela dla czworga

Potem, jakby w zamian za zeznanie, zwolnił uścisk i pchnął go na
ziemię jak szmacianą lalkę.

-

Pozwól mi odejść, proszę... - jęczał Dagobert i zaczął popłakiwać,

by zmiękczyć serce żołnierza. - Nie jestem prawdziwym złodziejem.

-

I miałbym ci uwierzyć, z tymi wszystkimi linami, z jakimi

krążysz? Jesteś od Dachołazów, nieprawdaż?

-

Ja jestem tylko dzieckiem... - łkał chłopak.

Nagle jakiś huk spowodował, że żołnierz się obrócił. Dwaj jego koledzy
wyważyli i rozbili bramę wejściową do Grzmiącego Laboratorium.

background image

-

Dlaczego zawsze rozwalają! - westchnął żołnierz pilnujący

Dagoberta. - Przecież była otwarta! Jak wszystkie inne! - Pokręcił
głową, nie mogąc się nadziwić ich głupocie. Potem zwrócił się do
Dagoberta. - Teraz pójdziesz ze mną, chłopaczku... Hej! Gdzie jesteś?!

Ale chłopiec zniknął. Świst liny i błysk haka kazały żołnierzowi
spojrzeć w górę. Mężczyzna podniósł pięść i wrzasnął w stronę
ciemnego dachu nad sobą: - Złaź natychmiast wstrętny smarkaczu! -
Zobaczył zarys postaci na tle rozgwieżdżonego nieba. - Złaź
natychmiast, zrozumiałeś? Każę cię przebić strzałami! Słyszysz,
smarkaczu?

Ale odpowiedzi nie było.

-

Niech cię tylko dorwę - wrzeszczał żołnierz - a wrzucę cię do

lochu na resztę twoich dni!

Jason z Julią, ukryci wśród przekładni wielkich krosien, jedno - z jednej,
drugie - z przeciwnej strony, wstrzymali oddechy. Gdyby tylko mogli,
wstrzymaliby też bicie swoich

serc, które niestety waliły pod żebrami jak młoty, jakby chciały
wyskoczyć na zewnątrz.

Jason miał twarz zakrytą nićmi szorstkiej wełny, które się przesuwały
przy każdym najmniejszym poruszeniu powietrza. Julia była ukryta pod
skomplikowanym mechanizmem pedałowym, który najwidoczniej
służył do uruchomienia tej wielkiej maszyny tkackiej. Rozdzielili się,
żeby lepiej się ukryć, kiedy tylko zdecydowali, że jedynie ta izba daje
im szansę nieodnalezienia ich przez żołnierzy. Na wszelki wypadek,
zanim się rozdzielili, uzgodnili, że - gdyby musieli uciekać osobno -
spotkają się w krużganku klasztornym, przez który tu weszli.

background image

Przez okno z małymi szybkami już ich dochodziły groźne okrzyki
żołnierzy, którzy otoczyli laboratorium, więc ukryli się w popłochu.
Potem słyszeli, jak z hukiem wyważono bramę i połamano przy tym
lance.

Gdyby nie było to takie straszne, byłoby niebywale śmieszne
obserwować, jak rozwścieczeni żołnierze atakują z całą mocą nie
zamkniętą na klucz bramę. Wpadli po chwili do środka z hałasem i
narobili strasznego zamieszania. Podkute buty słychać było w izbie z
kominkiem. Inni przeszukiwali pomieszczenie Grzmiącego
Laboratorium, którego Julia z Jasonem nie zdołali jeszcze nawet odkryć.

- Tędy! Tutaj! Stój! Ruszaj się! - w straszliwym zgiełku wrzeszczeli
wszyscy na raz, a krzykom towarzyszył łoskot przesuwanych i łamanych
mebli.

*

mt

Cela dla czworga

Nie widząc się wzajemnie, dzieci błagały w myślach

0

cud, żeby nikt nie zauważył tej ciemnej izby z boku od wejścia.

Nie zdążyły jeszcze wypowiedzieć swojej modlitwy, kiedy już w progu
zajaśniało drżące światło pochodni trzymanej przez jakieś potężne
łapsko. Usłyszały gromki głos, napawający przerażeniem: - Hubertynie!
Alkmarze! Sprawdzić mi tę izbę!

Podbiegło dwóch żołnierzy z halabardami skierowanymi do dołu: - Tak
jest! Rozkaz! - odpowiedzieli jednogłośnie Hubertyn i Alkmar.

Jeden z żołnierzy przejął pochodnię i zaczęli przeszukiwać stosy tkanin.
Żółte światło oświetlało ich poplamione wełniane płaszcze, widoczne

background image

pomiędzy drewnianymi ramami krosien, gdzie pod mechanizmem
pedałowym

1

pod utkaną już tkaniną skryły się dzieci.

Ukryty w cieniu Jason wprost bał się odetchnąć. Zobaczył dwie sylwetki
gotowych na wszystko żołnierzy kręcących się wokół krosien. Z ich
niepewnego sposobu poruszania się wyczuł, że i oni są zaskoczeni
dziwacznością tego miejsca. Ale szybko pojął, że to im nie przeszkadza,
by gorliwie wypełnić wydany rozkaz.

Bezceremonialnie dokonywali rewizji, posługując się halabardami.
Zakrzywione haki wsuwały się w draperie i brutalnie rozdzierały
tkaniny. Nie przejmując się łamali drewniane ramy, i kopniakami
wywracali wiklinowe pojemniki, wypełnione szpulami, które
rozsypywały się z turkotem po całej izbie.

113

-

Znalazłeś coś? - spytał Hubertyn towarzysza po pierwszym,

ogólnym przeszukaniu.

Alkmar zgniótł butami kilka szpul i pokręcił przecząco głową.

Ostrze halabardy ze świstem przeszła tuż obok twarzy Julii, zatrzymując
się koło linek regulujących pedały, pod którymi dziewczynka się skryła.
Żołnierze podeszli bliżej, trzymając wysoko pochodnię, oświetlającą ich
twarze naznaczone śladami ospy.

-

Powiedziano, że złodziei jest dwoje - odezwał się Alkmar.

-

A jak się tego dowiedzieli?

-

Schwytali trzeciego tam, na zewnątrz.

background image

„Dagoberta" - pomyślał Jason bez szczególnej przykrości. Zastygły,
tkwił w mroku, czekając aż dwaj mężczyźni sobie pójdą. Tymczasem ci
podeszli jeszcze bliżej do krosien i całkiem bez sensu podcięli jedną z
linek podtrzymującą pedały. Część maszyny runęła na ziemię o milimetr
od stóp Julii, która krzyknęła z przerażenia.

-

Popatrz! - zawołał Hubertyn. - Mamy złodziejkę!

Gwałtownie się zakotłowało. Julia spróbowała umknąć

pod krosna, ale pedały, teraz już na ziemi, odcięły jej drogę. Żołnierz
schwycił dziewczynkę za nogę i szarpnął.

-

Mam ją! - zawołał triumfalnie i wyciągnął spod krosien.

-

Jason! - krzyknęła Julia, wyciągając ręce w stronę brata i próbując

się uwolnić od uścisku żołnierza.

—-—Cela dla czworga

—----

Chłopiec opuścił swoją kryjówkę i chciał pomóc siostrze, ale w
ciemności wyrżnął czołem o jakiś występ krosien. Poczuł straszliwy ból
i runął na podłogę, łapiąc się za głowę. W głowie zaczął mu bić głośny
dzwon, przez moment widział wszystko na biało.

-

Jason! - wrzeszczała Julia gdzieś koło niego.

Białe przeszło w szare, a szare raptownie zamieniło się w czarne. Słyszał
jakieś zamieszanie koło siebie, narastający tumult i krzyki siostry. Udało
mu się jeszcze wymamrotać coś w rodzaju: - Idę, siostrzyczko...

Ale tak naprawdę nie poruszył się ani na milimetr, ogarnięty
przejmującym bólem, który mu mącił stopniowo świadomość.

-

Mamy cię, zarazo jedna! - posłyszał głos jednego z żołnierzy.

Słyszał jeszcze w oddali wołanie: - Tutaj! Znaleźliśmy

background image

ją!

Złapali nas, pomyślał Jason, zwijając się w kłębek w pozycji embriona. I
w każdej chwili oczekiwał, że jakaś łapa podniesie go z ziemi i
wyciągnie, ale nic takiego nie nastąpiło.

Co więcej - głosy i krzyki cichły, stukot żołnierskich kroków się oddalał
i już' wkrótce wokół chłopca zapadła zupełna cisza.

V

Kiedy otworzył ponownie oczy, był sam. Wielkie krosna zwisały nad
nim. Jason zamrugał powiekami, próbując

w ciemności coś rozróżnić. Po wpadającym przez jedyne okno świetle
księżyca zorientował się, że ciągle trwa noc.

-

Julio? - wyszeptał, otrzymując w odpowiedzi jedynie echo

własnego pytania.

Dźwignął się z podłogi, pełzając po omacku pod krosnami. W głowie
mu waliło jak młotem, a jak tylko próbował jej dotknąć, odczuwał silny
ból. Ogromny fioletowy guz wyskoczył mu na czole, tuż pod włosami.

Podniósł się. Podłoga izby zasłana była drewnianymi szpulami i
kawałkami tkanin.

-

Julio? - zawołał raz jeszcze, dobrze wiedząc, że jego siostra nie

może mu odpowiedzieć.

Pomacał się znowu po czole, próbując sobie odtworzyć, co tu się mogło
wydarzyć. Zemdlał i żołnierze go nie znaleźli. Dlaczego? Może uznali,
że nie żyje?

Spojrzał zmartwiony na cztery słupy podtrzymujące linkę od dzwonka i
na murek po drugiej stronie pola. Czy znowu będzie musiał przebyć tę

background image

drogę uczepiony na lince? Pomyślał, że nie dałby rady. Zaczynał
odczuwać zmęczenie, był naprawdę zmęczony.

Bardzo zmęczony.

Tak więc, całkiem wykończony, siadł sobie przed wejściem do
laboratorium. Teraz, kiedy żołnierze schwytali jego siostrę i zabrali nie
wiadomo dokąd, odczuł boleśniej niż kiedykolwiek, że pozostał sam.
Nie było Ricka, który mógłby mu udzielić mądrej rady, i nie było Julii,
powstrzymującej go przed głupimi pomysłami. Nie było nawet

Cela dla czworga

Nestora i nikogo z mieszkańców Kilmore Cove. Wszyscy zniknęli.

W tym kasztelu jak labirynt, usytuowanym na szczycie góry nad
przepaścią, Jason poczuł się zupełnie zagubiony, nie miał nikogo.
Żadnego przyjaciela, żadnego przedmiotu, żadnej mapy, żadnego celu.
Był niewłaściwą osobą na niewłaściwym miejscu.

Potem, zagłębiony w tych ponurych rozmyślaniach, posłyszał nagle
jakiś hałas za plecami. Usłyszał lekki ruch, jakby coś się zbliżało od
góry.

Odwrócił się nagle.

I to, co zobaczył na wprost siebie, to była odwrócona twarz. Włosy
zwisały do dołu. Nos miał dziurki do góry Usta, wcale nie uśmiechnięte,
miały wargi na odwrót.

-

Cześć! - pozdrowiła go odwrócona twarz. To był Dagobert.

Z trzaśnięciem liny zsunął się na ziemię, opadając miękko u stóp Jasona.

-

Jak się masz?

Jason nie odpowiedział, zaczekał, aż złodziej sam zacznie mówić.

background image

-

Przykro mi z powodu twojej siostry.

Jason pomyślał sobie, że to z pewnością Dagobert wygadał przed
strażnikami, że w wieży są dwie osoby. Może chciał się w ten sposób
sam uwolnić? Z trudem się teraz powstrzymał, żeby mu nie spuścić
lania. Ograniczył się tylko do gwałtownego pchnięcia tak, że Dagobert
rąbnął o mur. - To ty im powiedziałeś, tak?

-

Jasne - przyznał mały złodziej. - I udało mi się zwiać.

-

Drań z ciebie. I to twoja wina, że złapali Julię!

-

Nie sądzę. To nie ja wywołałem wybuch wszystkich sztucznych

ogni w mieście, alarmując straże: „Tu jesteśmy! Chodźcie nas
zaaresztować!"

-

Dokąd ją wzięli?

-

Dokąd ich wzięli, chciałeś powiedzieć.

-

Nie rozumiem.

-

Było ich dwoje.

-

Jak to dwoje?

Dagobert podszedł bliżej. - Była jeszcze jedna osoba w laboratorium.
Inny złodziej, który szedł za wami.

-

Niemożliwe - szepnął Jason, który nagle sobie przypomniał

spotkanie w gaju oliwnym, o którym mu opowiadała Julia. Nauczony
nieufności, nie dał jednak po sobie poznać, że coś o tym wie.

background image

-

Ja go widziałem! - upierał się Dagobert. - Na własne oczy!

-

Mogę ostatecznie zaufać twoim oczom - odezwał się Jason

złośliwie - ale nie mogę zaufać twojej gębie. W gruncie rzeczy
sprzedałeś nas, wiesz? Może już jesteś w zmowie z żołnierzami, żeby
tylko zdobyć nasz zeszyt...

-

Ale przecież tu jestem - po czym złodziej pokazał mu puste dłonie.

- Jak widzisz, nic na tym nie zarobiłem.

Jason się skrzywił, zmartwiony. - Zeszyt ma Julia.

-

Tylko na trochę, jak sądzę, pewno jej go zabiorą.

-

Dlaczego? Co jej zrobią?

118

i

Cela dla czworga

-

To, co robią wszystkim złodziejom. Wsadzą ją do więzienia,

przesłuchają i zamkną w łoćhu na dłuższy czas, dopóki nie zdecydują,
co z nią dalej robić. I możesz być spokojny, że drzwi więzienia są
dobrze zamknięte na klucz!

-

Ale Julia nie jest złodziejką!

-

Powiedz to im - zakpił sobie Dagobert. - Ktokolwiek zostaje

przyłapany nocą na spacerze, bez zezwolenia władz, automatycznie jest
złodziejem. Rozkaz...

Jason wzruszył ramionami. - Wiem, wiem, rozkaz księcia Gianni... Do
diabła z nim! - Odnajdując w złości trochę swojej zwykłej determinacji,
Jason uderzył pięścią w swoją dłoń. - Muszę iść z kimś porozmawiać. I
muszę odnaleźć moją siostrę.

background image

-

Powodzenia.

-

Gdzie jest więzienie?

-

Mniej więcej w tym kierunku - odparł Dagobert, pokazując dachy

zamku na szczycie, ginące w mgle aż po horyzont.

Jason kiwnął głową. - Nie martw się. Sam znajdę.

-

Istotnie. Nie masz żadnej możliwości, by opłacić mnie jako

przewodnika - odparował Dagobert.

Na myśl o zapuszczeniu się samotnie w ten labirynt zaułków i domów
Jason poczuł przypływ strachu, który próbował ukryć, udając
twardziela: - Sądzę, że najpierw minę Stajnię Ryku Osła, żeby dojść na
skróty do Stu Pawi, i potem... - zaczął mówić z pewną miną,
wydobywając z pamięci na chybił trafił nazwy wyczytane w zeszycie
Ulysse-sa Moorea.

Dagoberta zatkało. - Naprawdę wiesz, jak tam dojść?

-

Przy murku w prawo, potem w lewo, do góry, wchodzi się po

schodach, wraca się do gaju oliwnego, lewą stroną, ciągle lewą stroną,
przechodzi się szybciutko obok krużganka arkadowego i schodzi się
schodami z dwoma lwami aż do fontanny - wymieniał najspokojniej
Jason obiekty mijane, kiedy wędrowali tu, tylko że teraz w odwrotnej
kolejności. Na końcu, widząc, że mu się udało dobrze zapamiętać całą
trasę, stuknął się palcem w głowę i powiedział z uśmiechem: - Wszystko
jest tutaj, w środku, pojmujesz? Ja mam cudowną pamięć! I dlatego
zeszyt trzyma Julia. Bo ja po jednorazowym przeczytaniu nie potrzebuję
nic sprawdzać - brawurowo skłamał. - Pamiętam doskonale trasy.
Wszystkie trasy.

Dagobert nie był pewien, czy ma w to wierzyć, czy nie.

background image

-

Włączając w to trasę do fontanny wiecznej młodości... - szepnął

Jason, trzaskając stawami w palcach. - No właśnie, pomyślałem sobie,
żeby pójść tam i wychylić szklaneczkę, kiedy już wydostanę Julię...

-

Bujasz - uznał Dagobert.

Jason nie dał mu możliwości podjęcia dyskusji. Pożegnał obojętnie
złodzieja i zaczął się oddalać, modląc się w duchu, żeby tamten dał się
nabrać.

-

Może masz rację - przyznał mu po dziesięciu krokach. - Ale jeśli

nie... to stracisz ostatnią okazję, by poznać drogę do wiecznej młodości.

¥

' mt

Cela dla czworga

Kiedy zdjęli Julii szmatę z twarzy, dziewczynka krzyknęła: - Puśćcie
mnie! Nie wiecie, co robicie!

Znajdowała się w wykutej w skale wieży strażniczej

0

niskim sklepieniu i ścianach poczerniałych od dymu

1

tłustej sadzy. Dwóch żołnierzy kazało jej się przebrać w szarą,

znoszoną opończę. Jej ubranie i zeszyt Ulyssesa Moorea wrzucono do
skrzyni, zatrzaskując ją z rozpaczliwie głuchym łoskotem. Bosa,
przerażona i skostniała dziewczynka zaczęła przestępować z nogi na
nogę, żeby ograniczyć kontakt z lodowatą posadzką.

Następnie żołnierze zabrali się do starucha o brudnej gębie, ogolonej na
zero głowie i okrągłych oczach w kolorze grzbietu ropuchy. W
przeciwieństwie do Julii, stary słuchał poleceń bez słowa, jakby ta

background image

procedura była dla niego czymś zwyczajnym. Jego śmierdzące łachy,
zamiast do skrzyni, trafiły prosto do ognia na kominku.

-

A oto. i nasi ulubieni złodzieje - zaśmiał się żołnierz, odwracając

się od nich plecami.

Dziewczynka wściekła się i wybuchła: - Co ty wygadujesz? Nie jestem
żadną złodziejką! Byłam w Grzmiącym Laboratorium, bo szukałam
przyjaciela!

-

Ach tak? No, a ten tu?

-

Jego nawet nie znam!

Staruch o spojrzeniu ropuchy szepnął do Julii: - Przykro mi...

Żołnierz się obrócił i oparł sobie ręce na biodrach. Był krępy i miał
lekkiego zeza. - Sądząc po smrodzie, chyba schwytaliśmy Złodzieja
Kanałowego? Mam rację?

121

Staruch kiwnął głową potakująco, a potem zwrócił się do Julii. - Jestem
Rigobert, pamiętasz?

-

Ach tak! Więc jednak się znacie! - zawołał żołnierz z triumfem.

-

Nieprawda! Nigdy przedtem go nie widziałam! - Julia gwałtownie

podeszła do żołnierza. - Proszę pana... niech mnie pan wysłucha: jestem
przyjaciółką Blacka Wul-kana... poszłam... poszłam do jego domu, żeby
zostawić wiadomość. Muszę z nim porozmawiać. Wystarczy go
odnaleźć i on wam wszystko wyjaśni. Gdybyście tylko mogli go
zawołać...

Żołnierz brutalnie ją odsunął. - Nie obchodzi mnie, czyją jesteś
przyjaciółką i dlaczego.

background image

-

Ale to jest pomyłka, rozumie pan?

Mężczyzna sięgnął po miecz. - Rozumiem, że teraz masz zamilknąć,
dopóki nie zaprowadzę cię do lochu!

-

Niemożliwe...

Miecz trafił pod nos Julii. Czuć go było rdzą i zakrzepłym błotem.

-

A poza tym masz milczeć również po wsadzeniu do lochu. Jasne?

-

Błagam pana... - prosiła Julia, a po policzkach spływa-ły jej łzy.

Żołnierz bezceremonialnie wypchnął ją za drzwi, a Ri-gobertowi dał
tęgiego kopniaka.

Potem, idąc za nimi, zmusił ich do przebiegnięcia przez długi i wilgotny
korytarz słabo oświetlony, prowadzący w kierunku fosy pełnej karpi.
Ryby, stare i pożółkłe

u

Cela dla czworga

jak karty pergaminu, poruszały się leniwie w nieruchomej wodzie.
Wszyscy troje przeszli nad fosą i zatrzymali się przed drzwiami.
Żołnierz gwizdnął, poczekał na otwarcie drzwi i wepchnął mieczem
oboje więźniów do celi.

-

Błagam pana... - spróbowała jeszcze raz Julia. - Zimno mi w stopy.

Gdyby chociaż mógł mi pan oddać buty...

-

Jak ci zimno, to trzymaj nogi w górze! - zadrwił żołnierz i

zatrzasnął jej drzwi przy twarzy.

background image

-

Wezwij Baltazara! - krzyczała za nim Julia. - Baltazara! On

przyjdzie po mnie!

Po drugiej stronie drzwi rozległ się tylko chrapliwy śmiech,
towarzyszący oddalającym się krokom. Niepocieszona dziewczynka
oparła się o drzwi od wewnątrz i szlochając, wzywała cicho imię
Baltazara.

Potem upadła na ziemię i objęła kolana rękami. Posadzka lochu była
wilgotna i zimna jak lód. W powietrzu wisiał odór stęchlizny, jeszcze
bardziej odczuwalny niż niemal całkowita.ciemność wokół.

Julia posłyszała odgłos zbliżających się kroków, ale nie zwróciła na nie
uwagi, sądząc, że to kroki jej towarzysza niedoli, tego śliskiego
Rigoberta o galaretowatych oczach ropuchy. Szlochała ciągle ogarnięta
rozpaczą, nie myśląc o niczym innym. Słyszała cichy szept, skrzypiące
drewno, żelazny łańcuch... A potem nagle jakiś kobiecy ironiczny głos
rozległ się w ciemności: - A kim niby jest ten Baltazar, który przyjdzie
cię wybawić?

Julia jakby dostała obuchem w głowę. Ten głos tak ją zaszokował, że na
moment zatrzymało się jej serce. Zerwała

123

się na równe nogi i przystanęła nieruchoma jak figura z soli, wszystkimi
zmysłami obserwując bacznie celę. Teraz, kiedy jej oczy już się oswoiły
z ciemnością, udało się jej rozróżnić zarysy okienka, czterech desek z
łańcuchami, umocowanych do ściany i trzech osób uwięzionych razem z
nią. Pierwsza, mała i krzywa, wyglądała na Rigoberta. Druga, ta, która
przemówiła, była kobietą leżącą na jednej z prycz. A trzecią osobą, która
pochyliła się nad nią, był mężczyzna, który ją schwycił niespodziewanie
za ramię.

background image

-

Popatrz, popatrz... kogo my tutaj mamy! - odezwał się Manfred,

zionąc jej w twarz śmierdzącym oddechem. - Panienka z Willi Argo!

-

Nie! - krzyknęła Julia, wyrywając mu się. Dziewczynka nie mogła

opanować strachu. - Niemożliwe! Wypuśćcie mnie! Wypuśćcie mnie
natychmiast! - krzyczała, waląc pięściami w drzwi lochu.

Obliwia Newton na swoim podłym wyrku wybuchła śmiechem. -
Zostaw ją, Manfredzie. Zostaw ją, niech ucieka!

się na równe nogi i przystanęła nieruchoma jak figura z soli, wszystkimi
zmysłami obserwując bacznie celę. Teraz, kiedy jej oczy już się oswoiły
z ciemnością, udało się jej rozróżnić zarysy okienka, czterech desek z
łańcuchami, umocowanych do ściany i trzech osób uwięzionych razem z
nią. Pierwsza, mała i krzywa, wyglądała na Rigoberta. Druga, ta, która
przemówiła, była kobietą leżącą na jednej z prycz. A trzecią osobą, która
pochyliła się nad nią, był mężczyzna, który ją schwycił niespodziewanie
za ramię.

-

Popatrz, popatrz... kogo my tutaj mamy! - odezwał się Manfred,

zionąc jej w twarz śmierdzącym oddechem. - Panienka z Willi Argo!

-

Nie! - krzyknęła Julia, wyrywając mu się. Dziewczynka nie mogła

opanować strachu. - Niemożliwe! Wypuśćcie mnie! Wypuśćcie mnie
natychmiast! - krzyczała, waląc pięściami w drzwi lochu.

Obliwia Newton na swoim podłym wyrku wybuchła śmiechem. -
Zostaw ją, Manfredzie. Zostaw ją, niech ucieka!

się na równe nogi i przystanęła nieruchoma jak figura z soli, wszystkimi
zmysłami obserwując bacznie celę. Teraz, kiedy jej oczy już się oswoiły
z ciemnością, udało się jej rozróżnić zarysy okienka, czterech desek z
łańcuchami, umocowanych do ściany i trzech osób uwięzionych razem z
nią. Pierwsza, mała i krzywa, wyglądała na Rigoberta. Druga, ta, która

background image

przemówiła, była kobietą leżącą na jednej z prycz. A trzecią osobą, która
pochyliła się nad nią, był mężczyzna, który ją schwycił niespodziewanie
za ramię.

-

Popatrz, popatrz... kogo my tutaj mamy! - odezwał się Manfred,

zionąc jej w twarz śmierdzącym oddechem. - Panienka z Willi Argo!

-

Nie! - krzyknęła Julia, wyrywając mu się. Dziewczynka nie mogła

opanować strachu. - Niemożliwe! Wypuśćcie mnie! Wypuśćcie mnie
natychmiast! - krzyczała, waląc pięściami w drzwi lochu.

Obliwia Newton na swoim podłym wyrku wybuchła śmiechem. -
Zostaw ją, Manfredzie. Zostaw ją, niech ucieka!

nore Cove s Caves

W domku Nestora panowała dziwna cisza, przerywana tylko od czasu do
czasu leniwym pochrapywaniem Freda Śpiczuwy, rozwalonego na
tapczanie w głębi. Pokój, gdyby spojrzeć na niego z pewnej odległości,
przypominał obraz w stylu starych mistrzów holenderskich, pełen
szczegółów. Przy stole siedzieli dwaj starsi mężczyźni i rudowłosy
chłopaczek o płonących oczach. Nestor z nieruchomą twarzą czytał po
raz nie wiadomo który bilecik, wydrukowany przez Starą Sowę w
urzędzie miejskim, zawierający masę błędów. Bilecik, przesłany z
osiemnastowiecznej Wenecji'przez Petera Dedalusa, przekazywał
wiadomość, że Obliwia, umyślnie wprowadzona w błąd, została wysłana
na poszukiwanie Pierwszego Klucza do Blacka Wulkana. A wszystko po
to, by móc ją uwięzić z dala od Kilmore Cove. Ale dzieci o tym nic nie
wiedziały i Jason z Julią nadal byli święcie przekonani, że Pierwszy
Klucz jest w posiadaniu Blacka.

background image

Leonard, po drugiej stronie stołu, miał ciągle jeszcze mokre włosy,
gwałtownie kaszlał i poprawiał sobie nieustannie czarną przepaskę,
zasłaniającą mu oko wyszarpane przez rekina.

Rudowłosy Rick siedział u szczytu stołu i wpatrywał się w leżące na
stole zniszczone płótno obrazu przedstawiającego młodego Ulyssesa
Moorea, właściciela Willi Argo, który był bardzo, ale to bardzo podobny
do Nestora.

Wszyscy troje milczeli, jak gdyby żadne z nich nie wiedziało, od czego
by tu zacząć. Jedynym rozluźnionym wy-

126

Pamiętne wakacje w Kilmore Cove

dawał się Fred Śpiczuwa, który wyczerpany ciężkim dniem, padł na
tapczan Nestora.

Tapczan stał przy oknie z widokiem na morze, a obok - biurko z trzema
szufladami po lewej stronie. Lampka oliwna oświetlała pomieszczenie.
Widać było kosz pełen papierów zwiniętych w kulki, skrzynię,
halabardę opartą o ścianę, na ścianach kilka obrazów z żaglówką oraz
fragment kolejki żelaznej - zabawki, również zawieszony na ścianie. Na
pobliskim fotelu leżała wełniana pikowana kołdra, której Nestor używał,
kiedy go łamało w kościach. Obok stał kufer pełen zeszytów zapisanych
niezro-

Przez okno zaglądały gałęzie wielkiej sykomory, które chwiały się na
wietrze i łagodnie szumiały. Sięgały nad dach Willi Argo, jakby ją czule
obejmowały. Na poddaszu pracownię Penelopy skrywał mrok.

Rick przyjrzał się temu wszystkiemu i na koniec zadał pytanie dwóm
mężczyznom:

background image

-

A zatem Black Wulkan nie ma przy sobie Pierwszego Klucza?

Pytanie chłopca wyrwało Nestora i Leonarda z zamyślenia.

-

Nikt nigdy nie odnalazł Pierwszego Klucza - odpowiedział

ogrodnik.

-

Jak mogę ci uwierzyć? - wybuchnął Rick, wskazując portret leżący

na stole. - Przez cały ten czas ukrywałeś się. I okłamałeś nas wszystkich.

zumiałym pismem.

127

Nestor wytrzymał jego spojrzenie.

-

To ty jesteś Ulyssesem Moorem - stwierdził Rick.

-

Rick... ja... - zaczął Nestor, spuszczając głowę. - To jest bardzo

skomplikowana sprawa i ja teraz...

-

Kto ma Pierwszy Klucz? - zapytał Rick, zwracając się do Leonarda

Minaxo i przerywając w pół słowa Nestorowi, chcąc go obrazić.

Także jednooki olbrzym wydawał się zakłopotany. - Do dziś wieczór,
Rick, odpowiedziałbym ci tak samo jak Nestor.

-

A co takiego się wydarzyło dziś wieczór?

Leonard zwrócił się w stronę starego ogrodnika, który siedział
naprzeciwko niego.

-

Zdarzyło się, że po dwudziestu latach poszukiwań... natrafiłem na

wrak.

-

Jaki wrak? - spytał rudzielec.

-

Rick, proszę cię... - jęknął Nestor.

background image

Rick walnął dłonią w stół tak, że Fred Śpiczuwa aż podskoczył na
tapczanie. - No nie! Nie mówcie mi „proszę cię" teraz! Po tych
wszystkich łgarstwach, jakimi mnie nakarmiliście! Kłamstwach, w które
uwierzyłem! Rycerze Kil-more Cove... piękne widowisko, Nestorze! Ale
czemu ja ciebie wciąż tak nazywam?

-

Nie moglibyśmy zmienić tematu?

-

Jasne! Wymyśl tylko, na jaki; masz wprawę w rzucaniu kart na

stół! - odparował złośliwie chłopak, przypominając sobie personalia
starego ogrodnika, wydrukowane w spisach obywateli Kilmore Cove.

Pamiętne wakacje w Kilmore Cove

Rick położył dłoń na portrecie. Ulysses Moorea to oczywiście młody
Nestor. Patrząc na obraz, a potem na ogrodnika, nie można było mieć
najmniejszych wątpliwości.

-

Posłuchaj, Rick... - wtrącił się Leonard. - Myślę, że powinieneś się

uspokoić. W gruncie rzeczy jesteśmy po tej samej stronie. I tego, czego
nie wiesz, nie powiedziano ci dla twego dobra.

Rick wskazał bliżej nieokreślone miejsce za drzwiami.

-

Rzeczywiście! W rozpędzie czuwania nad nami, doprowadziliście

do tego, że Jason i Julia wyruszyli do Ogrodu księdza Gianni, z Obliwią
i jej gorylem!

-

Tego nie mogliśmy przewidzieć. Popełniliśmy błąd - odparł

Leonard. - Ale komu nie zdarzają się błędy?

-

Oszczędź mi frazesów, z łaski swojej.

-

Dobrze, więc jeżeli tego chcesz, nie oszczędzę ci niczego -

oznajmił Leonard już surowo. - I powiem ci, z czym dzisiaj przyszedłem
do Nestora.

background image

-

Chcesz powiedzieć do Ulyssesa Moore'a.

-

Chcę tylko powiedzieć, że wiem, kto znalazł Pierwszy Klucz.

Latarnik wsunął dłoń do kieszeni.

-

Kto? - spytał Rick, a dolna warga mu lekko drżała.

-

Twój ojciec - odparł Leonardo, kładąc na stole zegarek do

nurkowania, który zdjął z ręki martwemu mężczyźnie we wraku.

-

Nie pozwalam ci drwić sobie ze mnie... - wyszeptał Rick,

rozpoznając w jednej chwili ojcowski zegarek. Solid-

na koperta, sowa na tarczy zegarka, inicjały P. D., jego twórcy - Nie
pozwalam ci...

-

Wcale z ciebie nie drwię.

-

To po prostu niemożliwe... - wyjąkał Rick, stając się na powrót

małym, zagubionym, chłopcem, jakim jeszcze był w gruncie rzeczy.

-

Owszem, możliwe. Twój ojciec i ja byliśmy przyjaciółmi.

Najbliższymi przyjaciółmi. Myślę, że o tym wiesz...

Rick przytaknął. Nestor stał obok niego i nerwowo wykręcał sobie
palce.

-

Dobrze - ciągnął Leonard. - Tam daleko, na pełnym morzu leży

wrak. Jest wbity w piach i tak trudny do znalezienia, że musiałem
sondować dno przez dwadzieścia lat w jego poszukiwaniu. On... -
mężczyzna wskazał Nestora. - On i inni byli przekonani, że oszalałem. I
że wrak nie istnieje. Nie wierzyli mi. Twój ojciec natomiast... on mi
pomagał.

-

Dlaczego? - spytał cicho Rick.

background image

-

Wrak był dla mnie bardzo ważny. Ten statek nazywał się Fiona,

jak żona Rajmunda Moorea. Rajmund był protoplastą Mooreow. To on
odkrył Willę Argo i założył Turtle Park i zbudował wiele obiektów...
tajemnych... które już znasz. To on odkrył ponownie, jakiś wiek temu,
istnienie wrót i kluczy. Opublikował nawet artykuł, w którym je opisał,
w Podręczniku Eskapistów, czy czymś w tym rodzaju.

Rick znowu przytaknął. - Czytałem go. Znaleźliśmy to w bibliotece
Willi Argo.

Pamiętne wakacje w Kilmore Cove

-

Ten artykuł to był błąd, ałe Rajmund to zrozumiał wiele lat

później, kiedy postanowił ukryć swoje odkrycie. Przed wiekami do
Kilmore Cove można było dotrzeć jedynie drogą morską. I tak właśnie
trafił tu Rajmund, od strony morza, na pokładzie Fiony. Przybył tu,
odkrył wrota, klucze i przede wszystkim Pierwszy Klucz, jedyny, który
mógł otworzyć i zamknąć wszystkie Wrota Czasu. Wszystkie, także
poza Kilmore Cove...

Oczy Ricka stały się okrągłe ze zdumienia. - To Wrota Czasu istnieją
także poza Kilmore Cove?

-

Nikt tego nie wie, Rick - wtrącił się Nestor.

Leonard przytaknął. - Żadne z dzieci podczas Pamiętnych Wakacji
nigdy ich nie odkryło.

-

Czegoś tu nie rozumiem - powiedział Rick, patrząc to na jednego,

to na drugiego.

-

Chwilkę cierpliwości. Zaraz zrozumiesz.

background image

Leonard wziął głęboki oddech i podjął opowieść. - Wiele lat temu, a
było to któregoś popołudnia w czasie późnej wiosny, przybyły do
miasteczka...

-

Leonardzie... - przerwał mu Nestor, ale latarnik go uciszył.

-... pewne osoby - ciągnął. - Ludzie ci pochodzili z Londynu, nazywali
się Moore. Udali się od razu do Willi Argo, nie racząc bodaj rzucić
okiem na mieszkańców miasteczka. Po obiedzie, jeden z nich,
chłopaczek jedenastoletni, postanowił poznać Kilmore Cove na własną
rękę.

Wyruszył na poszukiwanie. Pamiętam, jakby to było wczoraj: ja
siedziałem sobie na molo, wpatrując się w końcówkę swej wędki, która
się nie chciała nawet drgnąć, a ten chłopiec podszedł do mnie od tyłu i
powiedział: „Jak tak będziesz łowił, to w życiu nic nie złowisz!"

Nestor uniósł palec, jakby zgłaszał sprzeciw. - Nie tak ci powiedziałem.

-

Właśnie, że tak! Dobrze to pamiętam. A wiesz, dlaczego to

pamiętam? Bo tego dnia się wystraszyłem.

-

Dobre sobie! Byłeś dwa razy większy ode mnie!

-

Ale miałem dopiero osiem lat. A w tym wieku trzy lata robią

wielką różnicę. - Leonard oparł się o stół, wychylając się w stronę
Ricka. - Pamiętam także dlatego, że ten chłopiec z Londynu znał się na
rzeczy: kazał mi wyciągnąć wędkę, sprawdził przynętę, obejrzał robaki,
jakie sobie przyniosłem, i powiedział, że to nie takie robaki. Potem mnie
przekonał, żebym poszedł z nim po inne. Poszliśmy do Turtle Parku na
poszukiwanie dżdżownic i zebraliśmy ich całą garść. Dwie godziny
potem, ze świeżym robakiem na przynętę, złowiłem swoją pierwszą,
gigantyczną rybę.

background image

Nestor się uśmiechnął. - Nie była wcale gigantyczna...

-

Ależ dla dziecka ośmioletniego była!

Rick spojrzał na Nestora. - A ty jak stałeś się takim specjalistą? W
Londynie nie uczą jak łowić ryby.

Ogrodnik wzruszył ramionami. - Czytałem o tym w książce. I wcale nie
byłem pewien, że to tak musi być.

-

Ale było - odpowiedział Leonard. - I tak zaczęliśmy chodzić razem

na ryby, dosyć regularnie. On zaraz wyje-

w------------132 ---------------—

Pamiętne wakacje w Kilmore Cove

chał do Londynu ze swoimi rodzicami, ale powiedział, że wróci za
tydzień i że letnie wakacje spędzą w miasteczku. Zaprosiłem go więc do
parku, żeby zapoznać z innymi tutejszymi chłopakami. Zrobiliśmy
nawet świetny dowcip Miss Stelli, naszej wychowawczyni.

-

Także i mojej - odezwał się Rick.

-

Pewne rzeczy się nigdy nie zmieniają - uśmiechnął się Leonard. -

A żart był taki: Nestor miał za zadanie wcisnąć się pomiędzy nas
podczas wspólnego zdjęcia całej klasy, tak żeby Miss Stella go nie
odkryła. Rok 1958, w parku: Miss Stella nieustannie nas liczyła, bardzo
przejęta, a Walter Gatz, najpoważniejszy i najprecyzyjniejszy fotograf,
jakiego mógłbyś sobie wyobrazić, nieustannie nas ustawiał. To był
niezapomniany dzień. I tego właśnie dnia, od tej głupiej fotografii, na
której Nestor wyszedł przecięty na pół, zaczęła się nasza przyjaźń;
związaliśmy się na całe życie. Ja, on i jeszcze kilkoro uczniów z tej
klasy: Wiktor Wulkan, który właśnie tego lata został Blackiem

background image

Wulkanem, Feniks, który potem nauczył się uderzać w dzwon kościoła
św. Jakuba, wielokrotnie repetująca Klitamnestra Biggles, tak, właśnie
ona, siostra Kleopatry, która potem uczyła w innym mieście, John
Bowen, przyszły lekarz - oni wszyscy, przynajmniej na początku... i
mały Peter - syn zegarmistrza w miasteczku.

Rick zaczął się po trochu uspokajać. Teraz rozumiał, dlaczego Ulysses
Moore i ci inni pozostali przez tyle lat przyjaciółmi; przyjaźnie zrodzone
w dzieciństwie trwają przez całe życie. Ale posłyszał tu nazwiska osób,
których

V

nigdy w życiu nie spodziewał się usłyszeć: ojca Feniksa, doktora
Bowena, Klitamnestry Biggles...

Leonard powrócił do swojej opowieści. - W każdym razie, Nestor
wprowadził nas do Willi Argo, gdzie poznaliśmy...

-

Leonardzie... - westchnął błagalnie stary ogrodnik.

-

...jego dziadka, Merkurego Malcolma Moorea - ciągnął Leonard,

nie zwracając uwagi na westchnienia Nestora. - Okropny człowiek.
Surowy i niedobry, wyglądał jakby nienawidził wszystkich dzieci...

Rick nie musiał się wcale wysilić, żeby w to uwierzyć: widział dziadka
Ulyssesa Moorea na portrecie nad schodami... Ale już odkrył, że
przyczyną tej nienawiści był fakt, że jego jedyna córka, Anabella,
zmarła w połogu, gdy światło dzienne ujrzał Ulysses.

-

...w tym też własnego wnuka, bo był, jego zdaniem, powodem

śmierci jego córki - ciągnął Leonard. - Córki, która była dokładnym
przeciwieństwem swego ojca.- Miała też wspaniałego męża. Nazywał
się John, no, ale nie był Moore.

background image

-

John Joyce - szepnął Rick. - Widziałem jego nazwisko na grobie w

mauzoleum.

-

Był cudownym człowiekiem. Wyobraź sobie - natchniony poeta,

romantyczny marzyciel, człowiek, znajdujący we wszystkim piękno i
coś pozytywnego.

-

Kiedy mama zmarła... - wtrącił Nestor - mój ojciec jako jedyny nie

płakał. Powiedział, że była wielką podróżniczką i że wielkiej
podróżniczki nie wolno zatrzymywać.

Pamiętne wakacje w Kilmore Cove

Utrzymywał, że go oczekuje, dokładnie tak samo, jak on czekał na nią
przez te wszystkie lata, kiedy się jeszcze nie znali. I był szczęśliwy, gdy
sobie ją wyobrażał na progu tego miejsca, do którego się dociera po
przekroczeniu ostatnich Wrót Czasu... wrót śmierci. - Nestor uderzył
nerwowo dłonią w stół. - Ale w oczach mego dziadka, brak łez u taty był
jedynie dowodem na to, co ciągle podejrzewał, że mój ojciec ożenił się z
mamą jedynie dla pieniędzy. I dlatego zaczął robić wszystko, żeby ojcu
nie przypadł żaden spadek. I ojciec nie odziedziczył nic, naturalnie
również i Willi Argo.

I znowu włączył się Leonard. - Stary Moore uważał tę willę za
zakurzoną, starą ruderę. Chciał ją sprzedać byle komu, kto tylko lepiej
zapłaci. Ale John Joyce uważał całkiem inaczej i po śmierci dziadka
znalazł sposób, by ją odzyskać. A latem 1958 roku my, grupa dzieci,
odkryliśmy niezwykłość tego miejsca i przeżyliśmy niebywałą przygodę
wśród wzgórz Turtle Parku. - Leonard uśmiechnął się melancholijnie. -
Przygodę, która odmieniła na zawsze nasze życie.

- Znaleźliśmy się wszyscy przed bramą parku, który w tamtym czasie
był jeszcze bardzo dobrze utrzymany. Brakowało tylko Bowena,

background image

ponieważ także i tym razem rodzice go nie puścili z obawy, żeby mu się
nie przytrafiło nie wiedzieć jakie nieszczęście. Przyszły lekarz prawie
nigdy nie brał udziału w naszych przygodach i skończyło się na tym, że
w gruncie rzeczy nie należał do naszej paczki.

Klitamnestra się spóźniła, jak zawsze, ale ponieważ była jedyną
dziewczyną w grupie, byliśmy gotowi poczekać na nią. Była bardzo
ładna, pełna pomysłów i energii. No i weszliśmy do parku pełni
oczekiwań. Wcześniej, fotograf, który robił zdjęcie całej klasy, nie
zauważył, że w tym parku, za fontanną żółwi, była wnęka, a za nią
wielka grota. Klitamnestra twierdziła, że słyszała opowieść, jakoby w tej
grocie był ukryty skarb piratów. Ten pomysł rozpalił naszą dziecięcą
wyobraźnię. Postanowiliśmy przy najbliższej okazji sprawdzić, jak to
jest z tym skarbem, nawet mimo pewnego ryzyka, jakie mogło się z tym
wiązać. Pierwszym i głównym niebezpieczeństwem był stróż. Krążyły
pogłoski, że kręcił się po alejkach parkowych z dwoma groźnymi psami
na smyczy. Nikt z nas nie wiedział nic ponadto. Klitamnestra twierdziła,
że te psy pilnują parku także i nocą, że mają czerwone jak diabły oczy, a
z pysków bucha im dym. Peter przeraził się śmiertelnie i chciał
zawrócić. Pozostali, przeciwnie; byliśmy gotowi wyzwać los, nie
zważając na strażnika z psami. Feniks, przewidujący jak zwykle,
podkradł swoim rodzicom ze sklepu mięsnego wielką porcję mielonki, z
której przygotowaliśmy pulpeciki nadziewane pieprzem i papryczką.
Zamierzaliśmy tym poczęstować psy w przekonaniu, że jak wezmą na
ząb te pikantne bomby, uciekną z podkulonymi ogonami.

Rick się roześmiał.

- Tak uzbrojeni weszliśmy do parku - ciągnął Leonard. - Szliśmy
rozproszeni aż do fontanny z żółwiami, a potem, zaraz za fontanną, do
składziku na narzędzia, w którym -

background image

Pamiętne wakacje w Kilmore Cove

jak sądziliśmy - dwadzieścia cztery godziny na dobę tkwi stróż z tymi
swoimi groźnymi brytanami. To był pomysł Wulkana, żeby nie zwlekać,
od razu zmierzyć się z niebezpieczeństwem, a potem móc w spokoju
przeszukiwać grotę. Składzik to była taka biała budka, ukryta wśród
drzew na szczycie wzgórza tam, gdzie spod trawy sterczały pierwsze
skały.

Nestor westchnął i oparł się głębiej o oparcie krzesła.

-

Kiedy podeszliśmy całkiem blisko składziku na narzędzia, Peter

krzyknął. Usłyszał warczenie psów. Z początku myśleliśmy, że żartuje
sobie, albo że zadziałała siła wyobraźni pod wpływem opowieści
Klitamnestry i cmentarza Kilmore Cove rozciągającego się na sąsiednim
wzgórzu... Ale Peter miał rację: zza pobielonego wapnem muru istotnie
dobiegał skowyt psów. Rozdzieliliśmy się więc i zaczęliśmy się czołgać
jak żołnierze. Pierwszy, który dotarł do składziku*był Feniks. I, jeśli się
nie mylę, był z nim Nestor.

-

Nie mylisz się.

-

Z lewej strony osłaniał ich Wulkan, ja - z prawej. I...

-

Leonard urwał, jakby usiłując sobie przypomnieć wypadki tamtego

dnia, tak już odległe, po czym mówił dalej:

-

Peter był blady jak nigdy.

-

I co się stało? - ponaglał go Rick.

-

Budka wyglądała na pustą - wtrącił Nestor. - Ale jednak

słyszeliśmy dziwne ożywienie zwierząt. Baliśmy się piekielnie... - dodał

background image

ogrodnik. - W końcu Feniks i ja popatrzyliśmy po sobie, ścisnęliśmy w
rękach nasze pikantne pulpety i... ruszyliśmy do ataku.

Leonard nagle wybuchnął tak donośnym śmiechem, że Fred znowu
podskoczył na tapczanie.

Rick spojrzał najpierw na latarnika, potem na Nestora.

-

No i...?

-

Za ta budką siedziała sobie dziewczynka - ciągnął Nestor z oczami

rozmarzonymi od tego wspomnienia.

-

Malutka dziewczynka z jasnymi włoskami, prawie białymi.

Siedziała ze skrzyżowanymi nóżkami na trawie i trzymała w rączce
smycz. Dwa pudelki biegały dokoła niej i przeskakiwały przez smycz
jak przez linkę. - Nestor przerwał na chwilę. - Na nasz widok, bo
pojawiliśmy się tak nagle i znikąd... tacy groźni, te dwa pudelki ze
strachu ukryły się między fałdami spódniczki dziewczynki i dopiero
tam, uznając, że są dostatecznie bezpieczne, zaczęły szczekać.

-

Dwa pudelki! - przypomniał sobie Leonard. - Fedro i Fedra.

-

A ta dziewczynka, to kto? - zapytał Rick.

-

To była córeczka stróża - odpowiedział Leonard niezwykle

miękko. - Calypso.

err

mere

Chcesz powiedzieć Calypso bibliotekarka? -dopytywał się Leonarda
przejęty Rick. - Właśnie tak, Calypso, z pudelkami u boku - odparł
latarnik, poprawiając sobie przepaskę na oku. -Zaprzyjaźniła się w kilka

background image

minut ze wszystkimi, łącznie z Peterem, którego te pieski nieustannie
obszczekiwały. Calypso pokazała nam wnętrze składziku, w którym
znajdowały się narzędzia jej ojca, i kiedy spytaliśmy ją o grotę,
zaprowadziła nas do głównego wejścia, które jednak było zamurowane.
Tylko parę mew zdołało się wcisnąć w szpary w skale i uwić tam
gniazda. Jedyną możliwość wejścia dawała studnia w pobliżu
pobielanego wapnem składziku. Pracowaliśmy ciężko cały ten dzień i
jeszcze następny, żeby odwalić kamień i zrobić szparę wystarczającą do
wślizgnięcia się w studnię. Feniks przyniósł linkę podprowadzoną z
portu, po czym ciągnęliśmy losy, kto będzie miał zaszczyt zejść jako
pierwszy.

-

Black Wulkan - domyślił się Rick.

-

Tak. Wulkan obwiązał sobie linkę wokół pasa i spuściliśmy go do

groty. Kiedy z niej wylazł, był cały czarny od mieszaniny błota, guana i
sadzy, która wszystkich nas zafascynowała. No i każdy po kolei
spuszczał się do groty, żeby się usmarować jak on.

-

Mówisz o grocie, przez którą się dochodzi do przystanku pociągu?

- dopytywał się Rick.

-

Dokładnie tak.

-

O tej, z której drugie wyjście prowadzi do mauzoleum i... do Willi

Argo? - nalegał chłopiec.

140

a . ¿f

——----Pod parkiem ---——

background image

Nestor wstał z krzesła. Podszedł do kufra, otworzył go i pogrzebał
między starymi papierami. W końcu wrócił do stołu z wielką złożoną
mapą, którą rozłożył przed oczami zdumionego Ricka.

Był to, narysowany pewną ręką Penelopy, pionowy przekrój przez
wzgórza i zatoki, ukazujący liczne groty w okolicy.

-

Właściwie - zaczął opowiadać Nestor - najważniejsze, co

odkryliśmy tamtego lata, i potem, kiedyśmy się spotkali ponownie po
wielu latach, to był fakt, że pod całym Kilmore Cove biegną tunele,
które łączą się ze sobą przez wielkie naturalne groty. W tej pod
urwiskiem znajduje się Metis i z niej prowadzi przejście do mauzoleum
przez most jedenastu zwierząt - wyjaśnił ogrodnik, wskazując kolejne
punkty na mapie. - Ten korytarz prowadzi do pochylni. Ten tutaj do
rozpadliny w skałach, na oko bez dna. Black i Leonard próbowali ją
zbadać, ale bez powodzenia.

-

Spuściliśmy się ponad dwieście metrów... - potwierdził Leonard -

zanim zrezygnowaliśmy.

Nestor oparł palec w innym punkcie: - Jak się minie mauzoleum,
dochodzi się do tej groty, największej ze wszystkich. Grota wychodzi na
powierzchnię w Turtle Parku i to jest ta pierwsza, odkryta przez nas
tamtego lata. Potem jest tunel pod Shamrock Hills i dosyć duży wylot w
samym środku miasteczka, mniej więcej pod Wyspą Calypso. Tunel ma
sieć rozgałęzień, które go łączą z piwnicą Miss Biggles, szkołą i
cukiernią Chubbera. Słowem, ze wszystkimi miejscami, w których
znajdują się Wrota Cza-

141

su. Tu, gdzie widzisz narysowaną plażę, za każdym przypływem morza
powstaje słone jezioro. A z tej strony Black kazał położyć tory kolejowe,

background image

które biegną do ostatniego zagłębienia pod ziemią, znajdującego się
trochę za latarnią morską.

-

Pod morzem... - szepnął Rick, cały drżący z przejęcia.

-

Ale tamtego lata żadne z nas nie miało zielonego pojęcia o tym

wszystkim... - ciągnął Leonard. - Byliśmy tylko grupą dzieciaków
zaintrygowanych jedną grotą. A kiedy grota zamieniła się w ogromny
podziemny świat i odkryliśmy skrzypiącą windę Wiliama Moorea, czy
zamkniętą bramę mauzoleum, wydawało się nam, że wkroczyliśmy w
coś w rodzaju świata równoległego, przez kogoś skonstruowanego i
potem zapomnianego. Zaledwie jeden tydzień poświęciliśmy na badanie
groty w Turtle Parku, bo potem nakrył nas ojciec Calypso i zabronił się
nam tam kręcić. Ale my oczywiście nie zaprzestaliśmy naszych
wypadów i w wielkiej tajemnicy weszliśmy do mauzoleum. To była
zasługa Feniksa, który pożyczył sobie parę kluczy od bramy, wiszących
w kościele. Ty znasz mauzoleum...

Rick przytaknął.

-

Wiesz zatem, jaki ma kształt. Część grobów znajduje się od

zachodu, podczas gdy najdawniejsi przodkowie Moo-reow zostali
pochowani od wschodu, w stronę Willi Argo.

Nestor znowu odwołał się do mapy. - Z mauzoleum przez most można
dojść do groty z Metis. Ale kiedy my

142

Pod parkiem

spróbowaliśmy tamtędy przejść, brama była zamknięta, a na moście
szalała wichura, która powodowała dziwne wycie aż w skałach. Udało

background image

się nam zobaczyć posągi zwierząt i łukowate wygięcie mostu... i nic
ponadto.

-

Wrota Czasu były zamknięte... - domyślił się Rick.

-

Właśnie, tylko że żadne z nas wtedy jeszcze nic nie wiedziało o

istnieniu wrót - powiedział Leonard. - Nawet za bardzo nie
przykładaliśmy się do tego, żeby je odkryć. A to z powodu pewnej
drewnianej szkatułki, jeśli dobrze pamiętam...

Nestor przytaknął. - Znaleźliśmy ją w mauzoleum. Leżała na ziemi przy
grobie Rajmunda i Fiony.

-

O jakiej szkatułce mówicie?

Ogrodnik raz jeszcze wstał i podszedł do kufra, po czym wrócił ze
szkatułką. Dolna jej część była nadżarta przez sól i zniszczona przez
wodę. Górna - całkiem jeszcze dobra. Na przykrywce były intarsjowane
dwie postacie kobiece w profilu. Zamek szkatułki był ukryty w
pozłacanym medalionie, na którym widniały wyryte inicjały RAM.

-

Rajmund Moore - wyszeptał Rick. Otworzył szkatułkę - była

pusta. Miała wyściółkę z czerwonego aksamitu, która dzieliła wnętrze
pudełka na siedem wąskich jednakowych przegródek, ponumerowanych
plakietkami z kości słoniowej. Woda morska uszkodziła mocno część
materiału, odsłaniając drewno pod spodem. Brakowało też plakietki z
numerem pięć.

-

Nie rozumiem... - odezwał się Rick.

- To pudełko wyrzuciły fale. Znalazł je jakiś rybak na plaży. Ktoś
wrzucił je w morze...

-

Nie, skąd! - odparł Leonard. - Myśmy je znaleźli w 1958 roku.

Twój ojciec nic nie ma do tej szkatułki. Jeszcze nie wtedy, przynajmniej.

background image

Ten sygnał wystarczył, by zaalarmować Ricka.

-

Rybak, który ją znalazł, jak zobaczył inicjały Mo-oreow, zaniósł ją

do Willi Argo, ale że tam nikogo nie było, położył w mauzoleum. I
zapomniano o niej.

-

A my, dzieci, znaleźliśmy ją w mauzoleum - zakończył Nestor.

-

Co w niej było?

Dwaj mężczyźni spojrzeli po sobie, czując ciężar starej przysięgi. Po
czym Leonard odpowiedział: - Siedem kluczy: z koniem, lwem,
mamutem, kotem, małpą, wielorybem i smokiem. Podawaliśmy je sobie
z rąk do rąk, siedząc w kucki na trawie w Turtle Parku, oglądając je i
dotykając z nabożnym lękiem. „To jest skarb, o którym wam mówiłam"
- odezwała się Klitamnestra, gładząc główki kluczy.

-

I coście z nimi zrobili?

-

Najmądrzejszą rzecz, jaką gromada dzieciaków mogła wymyślić -

odpowiedział Leonard. - Rozdzieliliśmy je między siebie, składając
przysięgę wierności sobie i zachowania tajemnicy związanej z naszą
przygodą. Ja wybrałem klucz z mamutem.

-

Black z koniem... - powiedział Nestor.

- Mój ojciec? - spytał Rick.

/

144

Pod parkiem

-

Klitamnestra z kotem, ten, który potem trafił w ręce Obliwii.

-

Peter Dedalus z lwem - odgadł Rick.

background image

-

Feniks z małpą, Calypso z wielorybem.

-

A ty? - zapytał Rick Nestora.

-

Ze smokiem.

Nastał długi moment ciszy, a na koniec Rick zadał pytanie: - A inne
klucze? Cztery klucze do Willi Argo? Aligator, dzięcioł, żaba i
jeżozwierz?

-

Tych kluczy nie było w pudełku.

-

To gdzie były?

-

Czekały - odparł Nestor.

-

Na co?

-

Aż Willa Argo będzie miała nowego właściciela.

-

Cztery klucze pojawiły się dwanaście lat później - ciągnął

ogrodnik po długim namyśle. - Kiedy dziadek zmarł i kiedy
przenieśliśmy się tutaj z moim ojcem. Były w eleganćkiej paczuszce
zaadresowanej do „Wielce Szanownego Właściciela Willi Argo", którą
mój tata kazał mnie rozpakować.

Rick chłonął całym sobą tę część opowieści, a potem zaczął kręcić z
niedowierzaniem głową. - Całkiem to samo przydarzyło się nam.

-

Dokładnie tak - zapewnił Nestor z gorzkim uśmiechem.

Rick sięgnął po zegarek na stole. - A co do tego wszystkiego ma mój
ojciec?

-

Szkatułkę z siedmioma kluczami znaleziono na plaży

-

zaczął Leonard - ponieważ ktoś wrzucił ją do morza. Albo,

ponieważ ktoś chciał ją ukryć w morzu...

background image

-

Rajmund Moore? - domyślił się Rick.

-

Z jakiegoś nieznanego nam powodu mężczyzna, który odkrył

wrota i klucze, postanowił uniemożliwić innym korzystanie z nich.

-

Dokładnie jak to robiliście wy - zauważył Rick.

-

Z pociągiem, ze znakami drogowymi, z zablokowaną główną szosą

dojazdową, z przewodnikami turystycznymi...

-

No właśnie.

-

Co za głupota... - odezwał się Leonard, pochylając głowę.

-

Dlaczego? - spytał Rick.

-

Dlatego, że nie należało tego robić - odpowiedział latarnik.

Nestor złapał go za rękę. - Nie zaczynajmy teraz dyskusji nad tym, co
należało, a czego nie należało robić.

-

Nie?! - wybuchnął Leonard. - To może mam ci jeszcze

pogratulować, jaki to byłeś niezwykle pomysłowy, wykańczając nas
poleceniem wyszukiwania wszelkich map, pocztówek, nawet cytatów
poezji mówiących o Kilmore Cove i to nie tylko współczesnych, lecz
dawnych, a także wszystkich miejsc powiązanych ze sobą przez Wrota
Czasu?

-

Jak na przykład w bibliotece Krainy Puntu? - wtrącił Rick,

przypominając sobie nagle, że wszystkie uwagi do ty-

Pod parkiem

czące Ulyssesa Moore'a i map Kilmore Cove były zamazane i przez to
nieczytelne.

-

Także i tam, jasne! - dodał rozjuszony Leonard.

background image

-

Leonardzie, przestań! My pracowaliśmy, podczas gdy ty...

-

Co, ja? - wybuchnął znowu Minaxo, unosząc się nad stołem i

nachylając w stronę Nestora.

Ogrodnik nie cofnął się ani o milimetr i tylko lekko pochylił głowę jak
kozioł, jakby szykował się do zderzenia się z czołem Leonarda, które
znalazło się tuż przed nim pośrodku stołu. Nestorowi nabrzmiały żyły na
skroniach.

-

Ty... nieustannie... uparcie... wysyłałeś na śmierć ludzi z powodu

Wrót Czasu! Podczas gdy ja...

I dokładnie w tym momencie ktoś zastukał do drzwi.

Wszyscy trzej, Rick, Nestor i Leonard, podskoczyli. Dwaj kłócący
rozdzielili się, zaskoczeni, podczas gdy rudzielec rozejrzał się wokół,
zupełnie jakby powrócił dopiero do realnego świata. Rzucił okiem na
zegar i krzyknął:

-

O, kurczę! Moja mama będzie mnie szukać!

Nestor zaczął szybko zwijać mapę i obraz, leżące na stole, by je wsadzić
z powrotem do kufra. Leonard dźwignął się od stołu, by otworzyć drzwi,
podobnie jak kilka godzin wcześniej, kiedy do drzwi zastukał Rick, a
wkrótce potem, Fred Śpiczuwa.

-

Nie wiedziałem, że zamierzasz wydać przyjęcie...

-

burknął złośliwie, podchodząc do drzwi.

Otworzył je.

I zaraz potem otworzył również usta.

-

A żeby mnie tak połknął wieloryb... - wybuchnął Leonard, kręcąc

głową z niedowierzaniem.

background image

-

Kto to, Leonardzie? - spytał Nestor, pochylony nad kufrem.

-... jeśli ten brodaty wrak przede mną nie jest Blackiem Wulkanem! -
niemal krzyknął latarnik.

Na dźwięk tego nazwiska Fred Śpiczuwa otworzył jedno oko, nie
zdecydowany, czy otworzyć również drugie.

-

Cześć, Leonardzie - zawołał Black Wulkan, ściskając przyjaciela. -

Widzę, że zawarliście pokój...

Wszedł do domku ogrodnika w towarzystwie jakiejś Chinki w sukni z
błękitnego jedwabiu. - Czy można wiedzieć, co tu się dzieje? Kim są ci
nieznajomi mieszkający w Willi Argo? A ty, czemu tu jesteś? Och,
wybaczcie, proszę: pani nazywa się Zan-Zan, to moja asystentka.
Posłuchajcie, otrzymałem wiadomość od Petera i...

Dopiero wtedy hałaśliwy kolejarz z Kilmore Cove zauważył Ricka.
Zatrzymał się nagle z rękami na biodrach i groźnie spytał: - A ty, kim
jesteś?

148

¿'i linowi)'

pwti Oirti ^„IJ^'.iJ, ,„a i^. RK« ftrtfj' Wffl

P"? íjlASíMtyfsiiptt ui «6 [«¡Jf'HKttfi cuaüiiVa ií tí a¡f ívS

Rozdział 114) Fosa z karpiami

¿uoouji

to ffio tonn

W szarym mrocznym lochu Julia marzła bardziej niż kiedykolwiek w
ciągu całego swego życia. Odbierała otaczający ją świat poprzez same

background image

przykre odczucia: wilgotne i śliskie kamienie posadzki, drewno drzwi
pełne drzazg, włochaty mech i pleśń, jakimi obrosło jedyne okienko
więzienne, krople wody skapujące ze ściany. Były też silne zapachy,
zatęchłe i wstrętne, jak odór wychodzący z latryny wykutej w rogu celi.
I wiele równie nieprzyjemnych dźwięków w ciemności: szuranie stóp
starego złodzieja, powłóczącego nogami, neurotyczny chichot Obliwii w
ciemności i bezsensowne ciosy Manfreda walącego co jakiś czas pięścią
w mur.

Julia próbowała na nic nie reagować, żeby nie popaść w szalony i
irracjonalny lęk. Albo jeszcze gorzej, w desperację i lęk całkowicie
racjonalny. No, bo jaką mogła mieć nadzieję na wyjście stąd?

Jedyną jej nadzieją, co powtarzała sobie nieustannie, był Jason.

- A ten, to kto? - spytała w pewnej chwili Obliwia, wskazując na
Rigoberta, który szurał w celi jak jakiś gad.

Dziewczynka pociągnęła nosem. Po raz pierwszy odkąd poznała
Obliwię, ton jej głosu nie był opryskliwy. Był spokojny i zwyczajny.

Julia długo ważyła w sobie, czy jej odpowiedzieć, czy nie. Jeżeli jej nie
odpowie, prawdopodobnie Obliwia ją zignoruje i pogada z Manfredem.
Ale ponieważ wszyscy byli zamknięci w jednym lochu i dzielili ten sam
los, może

Fosa z karpiami

warto by było zbliżyć się trochę do siebie, chociaż w rozmowie.

-

Nie wiem - odpowiedziała.

Drewniane wyrko, na którym kobieta leżała, zaskrzypiało. - To niby
czemu przyszliście razem?

background image

-

Stary szedł za mną - odpowiedziała Julia - więc, kiedy żołnierze

mnie zaaresztowali, złapali także jego.

-

Żołnierze! Fuj! Oni są jak policjanci! - Znowu w ciemności rozległ

się głuchy odgłos ciosu w mur, po którym nastąpił zduszony jęk
Manfreda.

-

Na nic się nie zda, jak sobie połamiesz palce, durny baranie -

zauważyła Obliwia, zwlekając się z wyrka.

Ta uwaga tak rozbawiła Julię, że aż wywołała na jej usta blady uśmiech.
Obliwia przeszła przez celę, zatrzymując się w rozproszonej poświacie
księżyca, która wpadała tu przez zarośnięte brudem i omszałe okienko.
Była nie do poznahia: straszliwie rozczochrana, jej słynne długie
paznokcie były połamane. Srebrzyste światło zarysowało jej ciało
nieludzko wychudzone od długich godzin spędzonych na siłowni,
okutane w taką samą marną opończę z surowej juty, jaką dali Julii.
Długie cienie zaznaczały kości policzkowe i kryły oczy, zazwyczaj
błyszczące.

-

Zabrali mi wszystko - powiedziała, nie wiadomo dobrze, czy do

samej siebie, do księżyca, czy może do Julii.

Dziewczynka, zafascynowana, lecz także onieśmielona jej osobą, tak
kruchą a zarazem tak energiczną, skuliła się pod ścianą, usiłując oprzeć
pięty na opończy, od środka.

Fosa z karpiami

warto by było zbliżyć się trochę do siebie, chociaż w rozmowie.

-

Nie wiem - odpowiedziała.

Drewniane wyrko, na którym kobieta leżała, zaskrzypiało. - To niby
czemu przyszliście razem?

background image

-

Stary szedł za mną - odpowiedziała Julia - więc, kiedy żołnierze

mnie zaaresztowali, złapali także jego.

-

Żołnierze! Fuj! Oni są jak policjanci! - Znowu w ciemności rozległ

się głuchy odgłos ciosu w mur, po którym nastąpił zduszony jęk
Manfreda.

-

Na nic się nie zda, jak sobie połamiesz palce, durny baranie -

zauważyła Obliwia, zwlekając się z wyrka.

Ta uwaga tak rozbawiła Julię, że aż wywołała na jej usta blady uśmiech.
Obliwia przeszła przez celę, zatrzymując się w rozproszonej poświacie
księżyca, która wpadała tu przez zarośnięte brudem i omszałe okienko.
Była nie do poznahia: straszliwie rozczochrana, jej słynne długie
paznokcie były połamane. Srebrzyste światło zarysowało jej ciało
nieludzko wychudzone od długich godzin spędzonych na siłowni,
okutane w taką samą marną opończę z surowej juty, jaką dali Julii.
Długie cienie zaznaczały kości policzkowe i kryły oczy, zazwyczaj
błyszczące.

-

Zabrali mi wszystko - powiedziała, nie wiadomo dobrze, czy do

samej siebie, do księżyca, czy może do Julii.

Dziewczynka, zafascynowana, lecz także onieśmielona jej osobą, tak
kruchą a zarazem tak energiczną, skuliła się pod ścianą, usiłując oprzeć
pięty na opończy, od środka.

151

-

Zabrali mi moje klucze - ciągnęła Obliwia - i wrzucili je do

skrzyni. Po tym wielkim wysiłku, jaki włożyłam w to, żeby je zdobyć...

background image

Na dźwięk słowa „moje" klucze, Julia poczuła ukłucie w sercu. I
dopiero wtedy po raz pierwszy zdała sobie sprawę z tego, że także oni
stracili klucze od Wrót Czasu.

-

To nie były twoje klucze - powiedziała.

-

Ach! nie? - wybuchła Obliwia. Ale jeszcze nie było słychać w jej

głosie śladu wyzwania. - A były twoje? Było na nich napisane twoje
nazwisko?

-To myśmy je znaleźli. Jason, Rick i ja - odparła dziewczynka. - Na
poczcie.

-

Jasne. Podeszliście do okienka i poprosiliście o cztery klucze, żeby

otworzyć Wrota Czasu.

>

-

Mniej więcej. Mieliśmy awizo, żeby odebrać paczkę zaadresowaną

na „właściciela Willi Argo".

-

Więc są waszego ojca, jeżeli już. Po kiego diabła Homer sprzedał

ten dom.

-

Homer? - spytała Julia.

-

Architekt z Londynu. Homer & Homer. To on przeprowadzał

postępowanie spadkowe, wspólnie z ogrodnikiem - powiedziała
Obliwia. - I to on wzgardził wszystkimi moimi funtami, po to, żeby
wybrać... was!

-

Fuj! Policjanci! - zawołał Manfred, zadając kolejny cios w ścianę.

Tymczasem w głębi celi dał się słyszeć inny hałas: to Ri-gobert
majstrował coś w kącie z latryną.

152

background image

-

Zabrali mi moje klucze - ciągnęła Obliwia - i wrzucili je do

skrzyni. Po tym wielkim wysiłku, jaki włożyłam w to, żeby je zdobyć...

Na dźwięk słowa „moje" klucze, Julia poczuła ukłucie w sercu. I
dopiero wtedy po raz pierwszy zdała sobie sprawę z tego, że także oni
stracili klucze od Wrót Czasu.

-

To nie były twoje klucze - powiedziała.

-

Ach! nie? - wybuchła Obliwia. Ale jeszcze nie było słychać w jej

głosie śladu wyzwania. - A były twoje? Było na nich napisane twoje
nazwisko?

-To myśmy je znaleźli. Jason, Rick i ja - odparła dziewczynka. - Na
poczcie.

,

-

Jasne. Podeszliście do okienka i poprosiliście o cztery klucze, żeby

otworzyć Wrota Czasu.

-

Mniej więcej. Mieliśmy awizo, żeby odebrać paczkę zaadresowaną

na „właściciela Willi Argo".

-

Więc są waszego ojca, jeżeli już. Po kiego diabła Homer sprzedał

ten dom.

-

Homer? - spytała Julia.

-

Architekt z Londynu. Homer & Homer. To on przeprowadzał

postępowanie spadkowe, wspólnie z ogrodnikiem - powiedziała
Obliwia. - I to on wzgardził wszystkimi moimi funtami, po to, żeby
wybrać... was!

-

Fuj! Policjanci! - zawołał Manfred, zadając kolejny cios w ścianę.

Tymczasem w głębi celi dał się słyszeć inny hałas: to Ri-gobert
majstrował coś w kącie z latryną.

background image

152

«

Fosa z karpiami

-

Popełniłam błąd, przychodząc tutaj - ciągnęła Obliwia w rzadkim

przypływie szczerości. - Powinnam była zadowolić się kluczami, które
już miałam, i spokojnie pracować nad zdobyciem pozostałych. I
powinnam była się poradzić, jak w ostatnich latach, jedynej osoby, która
zechciała ze mną rozmawiać.

-

Masz na myśli Petera?

-

A kogóż by innego? Może tobie się kiedykolwiek udało

rozmawiać z Ulyssesem Moore? Albo z kimś z jego przyjaciół?

-

Istotnie, nie.

-

A zastanawiałaś się kiedy, dlaczego? To ja ci powiem: ponieważ to

są paranoicy, którzy postanowili... zatrzymać miasteczko dla siebie.
Dlaczego są tak wrogo do nas nastawieni? Wyjaśnisz mi to? Dlatego, że
jestem bogata? Dlatego, że jestem piękna i przedsiębiorcza? - Obliwia
wpatrywała się w Julię. Miała ożywione oczy i stukała się w skroń
wskazującym palcem ze złamanym paznokciem. - Ponieważ mam
pomysły jako przedsiębiorca! Tak! Przyznaję: dla mnie Wrota Czasu są
również wielkim biznesem. Można sprzedawać atrakcyjne wakacje,
najrozmaitsze, od wakacji w miastach pełnych sztuki do samotnych
wysp. Czemu by nie spędzić tygodnia w starożytnym Egipcie? Można
przy tym zachować realia minionych czasów: żadnych nożyczek do
paznokci, żadnych flakoników z perfumami, żadnych aparatów
fotograficznych z fleszem, które straszą tubylców. Co takiego złego jest
w chęci przekształcenia zapyziałego miasteczka

background image

rybackiego w bogatą i nowoczesną miejscowość turystyczną?

Julia nie wiedziała, co odpowiedzieć.

Obliwia się oddaliła, ale tylko po to, by po chwili wrócić

-

A może, moja kochana panieneczko, ten Ulysses i jego przyjaciele

są przeciwko mnie, bo jestem kobietą? Myślałaś kiedy o tym? Kobieta
inteligentna i piękna - Obliwia klasnęła w dłonie. - Hej, zbudź się!
Jesteśmy w dwudziestym pierwszym wieku!

Z kąta, w którym zaszył się Rigobert, doszedł hałas poruszonych
kamieni i długi jęk zmęczenia. - Mmmmm...

Manfred podszedł tam, pochrząkując. - Można wiedzieć, co ty tu robisz?

Julia patrzyła na Obliwię miotającą się po celi jak oszalałe wahadło.
Musiała jej przyznać w jednym rację: ani Leonard, ani Peter, ani tym
bardziej Nestor nie wydawali się jej ludźmi nowoczesnymi i
postępowymi, ale, jeśli ich przeciwieństwem miałaby być
rozhisteryzowana Obliwia, wybrałaby chyba jednak tamtych.

-

Ten... Ulysses Moore... doprowadza mnie wprost do szału. I cała ta

historia Pierwszego Klucza! Pierwszy Klucz! - Obliwia uchwyciła się
sztab przy oknie i krzyknęła na zewnątrz zrozpaczona. - Co mnie teraz
obchodzi Pierwszy Klucz i ten cały Black Wulkan!

-

Wyjechał - powiedziała Julia, przyciągając na moment jej uwagę. -

Byliśmy w jego laboratorium, ale nie było śladu ani jego, ani
Pierwszego Klucza.

i podjąć temat.

background image

154

Fosa z karpiami .

-

Oczywiście! - wybuchła Obliwia. - Zrezygnowałabym ze

wszystkiego, ze wszystkiego, byleby tylko wyrwać się z tego
cuchnącego miejsca. Słyszycie mnie? - wrzeszczała. - Zatrzymajcie
sobie klucze i pozwólcie mi wrócić do domu!

-

No, nie... Co za smród... - burczał w tym czasie Manfred w

przeciwległym kącie celi.

Gdy tylko ucichło echo jej wrzasków, wredna bizneswo-men dodała
niepocieszona: - I na co ja się tak wydzieram, moja panno? Nikt nam nie
przyniesie kluczy, by otworzyć te drzwi. Nikt!

Raz jeszcze, chociaż wbrew sobie, Julia musiała przyznać jej rację. Choć
uczepiła się uparcie myśli, że Jason wyrwie ją z tego impasu, niewielkie
były na to widoki. I zdumiało ją to, że zaczyna myśleć o sobie i o
Obliwii łącznie, że to przymusowe więzienie spowodowało, że obie,
chcąc nie chcąc,-są w tej samej drużynie.

-

Został jeszcze mój brat, tam, na zewnątrz... - wyznała w

przypływie szczerości. - Jego nie schwytali.

-

Ten chłopaczek? - spytała Obliwia, odchodząc od sztab. - I co on

może twoim zdaniem zrobić?

-

Nie wiem, ale mam nadzieję, że coś zrobi.

-

Ty jesteś oczywistym dowodem na to, że dzieci nic nie mogą

zrobić, kiedy się mieszają w sprawy dorosłych.

I znowu dał się słyszeć jęk Rigoberta i głuchy odgłos przesuwanego
kamienia, odgłos, którego echo wypełniło całą celę.

background image

-

Fuj! - wrzeszczał Manfred, odskakując przed wydobywającym się

mdlącym smrodem. - Zasuń z powrotem ten kamień!

Straszliwy odór fekaliów rozszedł się po całym lochu, uderzając w
nozdrza Julii i Obliwii.

-

O nie! - jęknęła kobieta. - Co się dzieje?

Julia zamknęła oczy i ukryła nos pod opończą z juty, w nadziei, że tak
jak dławiąca chmura odoru napłynęła, tak też sama odpłynie. f

Manfred zaczął kasłać, zakasłała także Obliwia, przepełniona wstrętem.
Dopiero po dłuższym czasie sytuacja się nieco polepszyła.

-

Rigobercie? - spytała Julia.

-

Tu jestem - odparł złodziejaszek, z przeciwnej strony celi.

-

Coś ty zrobił?

-

Znalazłem wyjście - odpowiedział spokojnie złodziej.

Wszyscy troje podeszli do niego i stanęli wokół dziury w posadzce,
czarnego otworu, z którego wypływały, jak przed chwilą, fale mdlącego
smrodu. Otwór był przepastny, bez dna i na tyle szeroki, że mógł się
przez nie przecisnąć człowiek średniej postury.

-

Żartujesz sobie, prawda? - wybąkała Obliwia, trzymając palce

zaciśnięte na dziurkach od nosa.

Złodziej kanałowy, klęcząc przy odsuniętym kamieniu, przykrywającym
dotychczas otwór latryny, nachylił głowę i kazał im nasłuchiwać.

156

-

Zamknij to świństwo - upomniał go Manfred.

-

Nie - zaprotestowała Julia. - Rigobert ma rację. Posłuchajcie!

background image

-

Zamknij to świństwo, albo...

-

Zechcesz się zamknąć ty, skończona ofermo? - wybuchła Obliwia.

Manfred się skulił jak ślimak, gwałtownie zaciskając pięści. Spojrzał na
swoją pracodawczynię z nienawiścią i pomyślał: „To ty mnie tutaj
przyprowadziłaś. Przez ciebie trafiłem do lochu. Przez ciebie stłukłem
ostatnią parę okularów słonecznych. To ty mi każesz wpatrywać się w
otwór latryny, jakby to był kupon lotto". I podsumował to wszystko.
Wynik wypadł niedobrze, całkiem niedobrze... Obrócił się więc do
Obliwii plecami i przestał się sprawą interesować. /

-

A woda? - spytała Julia.

-

I ja ją słyszę - szepnęła Obliwia, klękając obok Rigo-berta.

-

Woda, tak... - odpowiedział stary złodziej. - Wszystkie ścieki z celi

spływają do większego kanału, tego samego, który zasila też fosę z
karpiami.

-

Ten z rybami - przypomniała sobie Julia. - Ale jeśli tam żyją

ryby... to znaczy, że woda nie jest trująca.

-

Właśnie - potwierdził Rigobert. Jego bladożółta i śliska skóra

lśniła jak u gekona.

-

Przypominam wam, że nie jesteście rybami - zauważyła Obliwia -

i nie oddychacie wodą.

157

gobert. - Nie za dużo, ale jest. O, tyle... - i rozłożył ręce na jakieś
dwadzieścia centymetrów.

Julia siadła na posadzce. - Byłeś tam już?

background image

-

Raz - odparł złodziej.

-

I jak tam jest?

-

Straszny smród do wodospadu. Musisz płynąć na wstrzymanym

oddechu. Potem już jest lepiej. Dopływa się do jeziora, z którego można
wyjść na powierzchnię. Najtrudniejsza część to ta... - wskazał im wąski
otwór odpływu pod stopami. - Musisz odbić się rękami, mocno.

-

Jak tu jest głęboko? - spytała Julia, przełykając ślinę.

-

Trzy razy tyle, co ja mierzę.

-

Zapomnijcie o tym - odezwała się Obliwia, patrząc z

obrzydzeniem w kanał. - Ja tędy nie przejdę.

Rigobert popatrzył na nią krytycznym okiem, a potem na pozostałych. -
Wy przejdziecie - zawyrokował. - On nie przejdzie - orzekł, pokazując
na Manfreda.

-

Spadaj - mruknął goryl Obliwii.

-

Ty się zmieścisz - powtórzył złodziej dziewczynce. - Ty też z

odrobiną wysiłku... - ocenił Obliwię.

-

Nie obchodzi mnie to - zdecydowała kobieta. - Nie mam

najmniejszego zamiaru umrzeć od tego smrodu w... w cieczy odchodów
pod ziemią. - Gwałtowny dreszcz przebiegł jej po plecach. - Na samą
myśl robi mi się niedobrze.

Również w Julii myśl o wyjściu przez ten otwór wywoływała na ciele
gęsią skórkę.

158

Fosa z karpiami

background image

Rigobert wzruszył ramionami. - Tu jest wyjście. I ja wychodzę. Jeśli
chcecie pójść ze mną, zaczekam na was.

Julia zagryzła usta. Rozejrzała się dokoła. Potem spojrzała w ciemny
otwór.

-

Ty wiesz, gdzie jest Krużganek Utraconego Czasu?

-

zapytała Rigoberta, mając na myśli umowę zawartą z Ja-sonem,

zanim się ukryli pod krosnami.

-

Wiem - odpowiedział złodziej.

-

Jeżeli pójdę z tobą, zaprowadzisz mnie tam?

-

Hej, hej! wolnego! - wtrąciła się Obliwia. - To niby jak? -

schwyciła Rigoberta za wątłe barki. - Czy nie mógłbyś po prostu stąd
wyjść, a potem... wrócić i nas wypuścić?

-

Nie - odpowiedział złodziej. - To nazbyt niebezpieczne, paniusiu.

Nikt nie chce wracać do więzienia, z którego udało mu się wymknąć.

-

Ale ja ci mogę zapłacić! Mogę cię zarzucić funtami!

-

Nie wiem, co to takiego są funty.

-

Pieniądze, forsa, złoto, durniu! - wybuchła Obliwia.

-

Mogę zrobić wszystko, co zechcesz!

-

No to sama się uwolnij - odpowiedział jej Rigobert, wydostając się

z jej uścisku. - Ja idę.

Wsunął stopy w otwór latryny. Obliwia zwróciła się do Julii. - A ty,
panieneczko? Wrócisz, żeby mnie wypuścić, prawda?

Manfred zakaszlał, żeby im przypomnieć o swojej obecności.

background image

Julia znalazła się w kłopocie. Nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Nie
była biegła w kłamstwach, jak jej brat, ale

ostatnio musiała się nauczyć dyplomacji. Wykrzywiła twarz w lekkim
uśmiechu i wyjąkała: - Prawdę mówiąc, nie wiem nawet, czy pójdę z
nim... A poza tym... nie jestem pewna, czy mi się uda.

-

Jasne, że ci się uda! - zachęciła ją nieoczekiwanie Obliwia. - Ty...

ty jesteś dzielną dziewczyną! Bardzo dzielną! Ty... ty... pamiętasz, jak ci
się udało zrobić durnia z Manfreda?

Na wspomnienie upadku z urwiska, z którego cudem wyszedł z życiem,
goryl Obliwii obrócił się wściekły. - Ej tam! Licz się ze słowami! Padał
deszcz!

-

Uda ci się z pewnością... - ciągnęła Obliwia - ponieważ umiesz dać

sobie radę. I nie pozwolisz nam tu zgnić. Bo jesteś dobrą dziewczynką,
dobrym dzieckiem. Może nie?

Kobieta bardzo się starała być przekonująca, ale przypominała tych z
telewizji, którzy usiłują sprzedać całkiem nieprzydatny przyrząd do
ćwiczeń gimnastycznych w domu.

-

A poza tym... nie możemy zostawić tu wszystkich naszych kluczy.

Hmm, waszych kluczy, Co? Dobrze mówię? Możemy się nimi
podzielić. Ja zatrzymam ten z kotem i lwem, a ty - te od Willi Argo. W
ten sposób będziecie mogli się bawić z bratem, kiedy zechcecie. A może
od czasu do czasu dacie się pobawić też i cioci Obliwii? Co? Może
twoja mama i ja mogłybyśmy się zaprzyjaźnić. Czemu nie? „Nigdy nie
mów nigdy", jak powiada tytuł filmu. A poza tym, teraz jedziemy
wszyscy na tym samym wozie... nie

Fosa z karpiami

background image

uważasz? - szczebiotała Obliwia, na koniec padając teatralnie na
kamienną posadzkę.

-

Ja tam idę - odezwał się Rigobert i zniknął w otworze.

Nogi, tułów, ramiona, na koniec głowa i cały złodziejaszek i znikł w
głębi.

Julia skoczyła za nim. Z góry widziała twarz złodziejaszka, który
spoglądał na nią. Z ramionami wciśniętymi ześlizgiwał się z trudem w
dół. - Zaczekaj! - krzyknęła do niego.

-

Nie... nie zawrócę... - wydukał, znikając stopniowo w ciemności.

-

Poczekaj na dole! - podjęła decyzję. - Idę z tobą!

Odpowiedzią na to był ledwo słyszalny krzyk Rigoberta.

-

Pamiętaj, że my na ciebie czekamy... - przypomniała dziewczynce

Obliwia, gdy ta wsuwała nogi w dziurę.

-

Dobrze.

Było ślisko i cuchnęło. Ściany pokrywała wstrętna pleśń osiadła na
brudach, nad którymi lepiej się było nie zastanawiać. Wsunęła się w
dziurę latryny z ramionami wzdłuż ciała i przytrzymywała się rękami,
czując jak stopniowo zsuwa się w dół. Ześlizgiwała się, podtrzymując
się także bosymi stopami. Było tak, jakby dotykała mnóstwa języków,
śliskich grzybów, albo rozgniecionych robali.

Przezwyciężyła swoje obrzydzenie i pomyślała: „to przecież tylko
kanał". - Dam radę! - powiedziała na głos. - Muszę dać radę!

Cela znikła z jej pola widzenia, a twarz Julii znalazła się

background image

0

kilka centymetrów od oślizgłych ścian kanału. Podniosła głowę ku

górze, tak jak to robił Rigobert, a w brzuchu jej burczało, jakby żołądek
chciał zaprotestować z niesmakiem.

-

Dam radę... Dam radę... - powtarzała.

Zsuwała się, zsuwała się, zsuwała...

-

Jasne, że dasz radę! - wykrzyknęła z góry Obliwia, ukazując się

jak jakaś zjawa w otworze włazu. Julii wydawało się, że twarz Obliwii
odbiera jej tę resztkę.powietrza, jaka tam była. - Wróć po nas, proszę!
Oddam ci wszystkie klucze! Wszystkie!

Jej głos nakładał się na narastający ciągle szum wody. Julia zsunęła się
jeszcze trochę, na pół uduszona od mdłości, potem nagle jej stopy
dotknęły ścian kanału. Trafiła w silny wir i wpadła do studni z ciemną
woda, która spływała wartko w dół.

Zabrakło jej tchu, ale zareagowała błyskawicznie. Pracując mocno
nogami i wyrzucając gwałtownie ramiona, wypłynęła na powierzchnię.
Otworzyła oczy w ciemności

1

zauważyła, że może oddychać. Uniosła ręce i wymacała sklepienie

kanału.

Przestrzeń. Była to malutka przestrzeń, żeby w niej zmieścić usta i nos.
Serce jej biło jak oszalałe, jeszcze silniej od pędzącej wody.

-

Rigobercie! - krzyknęła.

Coś śliskiego, może jakieś macki, schwyciły ją za rękę, ciągnąc pod
prąd. - Ratunku!

162

Fosa z karpiami

background image

I nagle, kiedy zobaczyła przed sobą żabie oczy Rigoberta, udało jej się
uspokoić.

-

Słyszałeś? - spytała pochylona Obliwia, z głową w latrynie.

-

Nie - odparł Manfred.

-

Ale kogo ja pytam? Ty nie potrafisz nawet... nawet...

-

jąkała się, bo jakoś nie przychodziło jej na myśl nic dostatecznie

dyskwalifikującego Manfreda. - Ta mała dotarła do dna. - Po czym
Obliwia obróciła się poirytowana.

-

Udało się jej! To jest możliwe! Naprawdę możliwe! I teraz

uciekają! Uciekają z tego śmierdzącego więzienia!

-

Super - skomentował ironicznie Manfred.

-

Jasne, odezwał się superman! Dlaczego ty nic nie zrobisz?

W poświacie księżyca mignęła jego blizna. - Z powodu ramion,
Obliwio. Ja się nie zmieszczę w tej śmierdzącej dziurze.

-

Popatrz, no popatrz! - wybuchła Obliwia. - I kto to mówi!

Śmierdząca dziura... Może już zapomniałeś, z jakiej to innej śmierdzącej
dziury cię wyciągnęłam?

-

To była praca, równie dobra jak każda inna - odpowiedział

Manfred, krzyżując ramiona.

-

No tak, jasne. Doświadczony gangster, który sobie dorabia,

wyciągając zgubione monety ze studzienek kanalizacyjnych.

-

Nie masz pojęcia, ile można w ten sposób zarobić w jeden dzień!

-

Jesteś zerem! Jesteś absolutnym zerem! - wymyślała mu Obliwia. -

I przeklinam ten dzień, w którym akurat ciebie wybrałam z listy w

background image

agencji kryminalistów... - I Obliwia znowu pochyliła się nad latryną. -
Dałam się uwieść twemu szumnie brzmiącemu imieniu. I trafiłam na
łajdaka zdolnego jedynie zmarnować mój park maszynowy!

-

Już ci mówiłem, że auto...

-

A motor? A dune buggy? - wyliczała Obliwia. - Drań z ciebie,

Manfredzie, leniwy drań! I właśnie dlatego, że jesteś tylko łajdakiem i
ofermą, my nadal tu tkwimy, w tym lochu, podczas gdy oni uciekli.

-

Myśl pozytywnie: możemy teraz zjadać podwójne porcje.

-

A kto ci powiedział, że w ogóle nam je przyniosą? A poza tym, od

kiedy to zwracasz się do mnie w ten sposób? Co? - I znowu zaczęła
krzyczeć z głową w otworze latryny. - Panieneczkooooo! Nie zapomnij
o mnieeeee!

Przy tym ostatnim okrzyku coś zaskoczyło w tępej przeważnie głowie
Manfreda. To było jakby krótki błysk, po wielokrotnych wysiłkach
wreszcie coś zaiskrzyło.

-

Dosyć tego - stwierdził goryl, patrząc na swoją niemiłosiernie

chudą panią, klęczącą przy latrynie.

Podszedł do niej zdecydowanym krokiem.

-

Pamięęęęęętaj, panieeen... - zaledwie zaczęła ponownie krzyczeć

Obliwia, kiedy dwie szorstkie dłonie męskie złapały ją za ręce.

164

Fosa z karpiami

W następnym momencie poczuła, jak jej nogi uniosły się w górę, i
znalazła się z głową do dołu nad latryną, z rękami przyciśniętymi do
boków.

background image

-

Manfred! - wrzasnęła, przerażona. - Wypuść mnie w tej chwili!

-

Z największą przyjemnością - odpowiedział mężczyzna z

ironicznym uśmiechem. - Przygotuj się na duży skok, zwariowana
gimnastyczko! - Zafundował jej tęgiego kopniaka w tyłek i wepchnął ją
głową w dół do latryny.

Obliwia wystrzeliła jak z procy i wpadła w cuchnącą wodę podziemnego
kanału, gdzie szarpała się wściekła i przerażona, próbując złapać
oddech.

Wynurzyła się z trudem.

-

MAAAAAAANFREEEEEED.... - darła się z całej siły.

Ale jej głos niknął stopniowo w podziemnych meandrach, aż stał się
dalekim echem. I na koniec ucichł całkiem.

-

Wreszcie trochę spokoju - uśmiechnął się Manfred, układając się

na wyrku.

/

W domku Nestora zapanowało pewne ożywienie. Po niezbędnych
prezentacjach i zgodnym ustaleniu, że obecność drzemiącego Freda Śpi-
czuwy nie powinna dla nikogo stanowić problemu, Black Wulkan
spróbował wyjaśnić sytuację. - Sprawy mają się następująco: wczoraj w
kasztelu uruchomiły się krosna Petera, ku wielkiemu przerażeniu Zan-
Zan.

-

Nie działały nigdy wcześniej! - zawołała Chinka, siedząca obok

Ricka.

background image

-

To co się na nich utkało... - ciągnął Black - zawierało wiadomość

dla mnie, że wkrótce ktoś stąd złoży mi wizytę, jakiej wcale sobie nie
życzę.

Z kolei Nestor i Leonard pokazali Blackowi list od Petera, jaki im
przyniósł wcześniej Fred.

-

Ale ja nigdy nie miałem Pierwszego Klucza! -wybuchnął Black.

-

Leonard mówi, że odnalazł go dziś wieczór, w żaglowcu

zatopionym na pełnym morzu, niedaleko wybrzeża Kilmore Cove -
wtrącił Rick.

-

Na Fionie - uściślił Minaxo, z błyskiem w oczach.

-

Fiona? - Black niemal krzyknął. - Odnalazłeś Fionę7. Więc nie

myliliśmy się! Naprawdę ją odnalazłeś?

Leonard przytaknął i zaraz się zachmurzył. - Ale nie sądzę, bym to
zrobił jako pierwszy. Po czym dał znak Blackowi, by opowiadał dalej.

-

Jak tylko otrzymałem tę wiadomość, zacząłem działać.

Odnalazłem klucze... - Mężczyzna pokazał wszystkim pudełko, w
którym lśniły klucze: z koniem, wielorybem,

168

Przerwa w opowieści

smokiem, mamutem i małpą. - I to, jak widzicie, jest pierwsza zagadka...
- zauważył. - Ponieważ, kiedy wyjechałem, zabrałem ze sobą również
cztery klucze od Willi Argo: z aligatorem, dzięciołem, żabą i
jeżozwierzem. Nigdy, ani razu, nie otworzyłem tego pudełka, odkąd je
schowałem w bezpiecznym miejscu i jestem właściwie pewien, że nikt
inny też go nie mógł otworzyć. A jednak klucze znikły...

background image

-

Żeby się pojawić w Kilmore Cove.

-

Doprawdy? - zdumiał się Black Wulkan.

-

Znowu się powtórzyło to co kiedyś - powiedział Leonard.

Nestor oparł się rękami o kolana i dźwignął się z krzesła. - Tak. Jak
kiedyś. Ale o kluczach pomyślimy później. Teraz, wszystkie te, których
tu brak, są przy Obliwii i dzieciach w... Ogrodzie księcia Gianni, z
którego ty dopiero co przybyłeś."

-

I to jest kolejny problem - ciągnął Black Wulkan. - Wiadomość od

Petera mówiła o przybyciu Obliwii przez wrota w Willi Argo.

-

I co w związku z tym zrobiłeś? - spytał go Leonard, który zaczął

kreślić jakieś rysunki na kartce.

-

Uprzedziłem żołnierzy o możliwości wtargnięcia obcych.

Zaaresztowali nie jedną, lecz dwie osoby, więc zabrałem ze sobą Zan-
Zan, by mi tu towarzyszyła. W ten sposób zamierzałem zamknąć wrota
na zawsze.

-

A tymczasem - odezwał się Nestor - zmniejszyłeś tylko szanse

powrotu tutaj Julii i Jasona.

-

Czworo wyszło - szepnął Rick, - a dwoje powróciło...

-

W rzeczywistości jest jeszcze trzeci bilet powrotny... - zauważył

Leonard, badając naszkicowany przez siebie schemat. - Black, brama,
przez którą ty odszedłeś z Kilmo-re Cove, pozwala na powrót jednej
osoby.

-

Trzy możliwości powrotu, a czworo podróżnych.

-

To oznacza, że jedno z nich... pozostanie na zawsze więźniem

Ogrodu księcia Gianni - podsumował Rick.

background image

Co zatem proponujecie? - zapytał Black, głaszcząc nerwowo dłoń swojej
asystentki.

Leonard odpowiedział w imieniu wszystkich: - Pierwszą sprawą do
załatwienia jest zabezpieczenie obu wrót. Jeżeli przypadkiem przez
któreś powróci Obliwia, czy ten wstrętny Manfred... musimy być w
pogotowiu i od razu ich obezwładnić.

-

Do tego jest świetna Za-Zan! - zawołał Black Wulkan. Szybko,

dawaj tu nasze ampułki usypiające!

Chineczka wyciągnęła ze swego plecaka pięć szklanych buteleczek z
jakimś zielonym płynem.

-

Zan-Zan jest biegła w przygotowywaniu magicznego napoju z

rumianku... - wyjaśnił były zawiadowca stacji, wręczając każdemu po
jednej buteleczce. - Wystarczy to odkorkować, dmuchnąć parą w twarz
ofiary i... gotowe! Proszę, jedna dla mnie, jedna dla Zan-Zan, jedna dla
ciebie Leonardzie... dla Nestora... i ostatnia dla ciebie, mały panie
Banner.

Przerwa w opowieści

Kiedy Black wymawiał to nazwisko, wyglądało tak, jakby chciał
powiedzieć coś więcej, ale znaczące spojrzenie Leonarda, powstrzymało
go.

-

Dziękuję panu, panie Wulkan - odpowiedział grzecznie Rick,

trochę speszony. - Ale ja... ja teraz chyba muszę już iść do domu, bo
późno. Nie chciałbym, żeby mama się zanadto martwiła. - Chłopiec
westchnął z żalem. - Ale... bardzo jestem ciekawy dalszego ciągu całej
tej historii, panie Ulyssesie.

background image

Nestor wsunął głowę w ramiona, kiedy Black zakrzyknął: - Ulysses?
Aha, no już dobrze!

-

Musimy się rozdzielić - postanowił Leonard. - Ja pójdę do wrót w

pociągu, który - jeśli się nie mylę - znajduje się teraz niedaleko stąd...

Rick potwierdził. - Ciągle stoi pod mauzoleum.

-

Może wezmę ze sobą Freda - postanowił latarnik. - Przynajmniej

go wyrwę stąd. Black, Nestor i Zan-Zan przypilnują wrót w Willi Argo,
podczas gdy ty, Rick...

W tej chwili czarny bakelitowy telefon rozdźwięczał się przejmująco.

-

Kto może dzwonić o tej porze? - zdziwiony Nestor złapał szybko

za słuchawkę. - Halo? Tak. To ja. Ach, cześć, Feniksie.

Pozostali wymienili między sobą zdumione spojrzenia.

-

Nie. Rick jest tu ze mną. Czuje się świetnie. Żadnego problemu. O,

do diaska... Nie, nie sądzę... - Nestor zasłonił dłonią słuchawkę i zapytał
Ricka, kiedy ostatni raz rozmawiał ze swoją matką.

-

Dzwoniłem do niej, ale telefon nie odpowiadał - wyjaśnił chłopiec.

-

Feniks? - podjął Nestor. - Nie zdołali się porozumieć. W porządku.

Dobrze. Powiesz mi, jak się spotkamy. Tak, jasne. Zaraz będziemy. -
Odłożył szybko słuchawkę i zwrócił się do Ricka: - ojciec Feniks
zaszedł do twego domu, ponieważ zobaczył, że świeci się we wszystkich
oknach. Drzwi były otwarte, a twoja mama znikła.

-

Ojej - jęknął chłopiec.

Nestor zdjął swoją kurtkę z wieszaka, otworzył szufladę, sięgnął po
klucze i skierował się do drzwi. - Black, zrobimy tak: ty i twoja

background image

asystentka, zostaniecie na straży wrót w Willi Argo, a my z Rickiem
zjedziemy na chwilę do miasteczka i poszukamy jego matki.

-

A czym zjedziemy? - zainteresował się Rick.

Nestor pchnął drzwi i kuśtykając, skierował się w stronę garażu Willi
Argo. Podniósł żaluzję i zdjął płótno, zakrywające starego sidecara
Ulyssesa Moorea. Podał Ricko-wi czarny kask, każąc mu go założyć.

-

Pasował na Penełopę - powiedział - będzie dobry i na ciebie.

172

rzy postacie ociekające jakąś mazią wdrapywały się

na najniższy ze stopni wykutych w murze cysterny,

wynurzając się z cuchnącej wody. Pierwsza z nich szła zgięta w pół i
wyglądała jak stara skóra z węża. To był Rigobert. Julia, zaraz za nim,
pomagała Obliwii wydobyć się z tego podziemnego jeziora.

Doszli w milczeniu na szczyt cysterny i weszli w wąski kanał
przylegający do murów. Rigobert wskazał im dalsze schody prowadzące
do kraty, która światło nocnego nieba podzieliła na kwadraty. Widok
rozgwieżdżonego nieba nad głową, nawet przez taki mały otwór,
napełnił Julię uczuciem prawdziwego wyzwolenia.

.

-

Jesteśmy niedaleko krużganku... - odezwał się Rigobert, wspinając

się jako pierwszy. Jego mokrą opończę z juty oblepiały algi i cuchnące
kosmyki jakichś obrzydliwości.

Kiedy wydostali się na powierzchnię, wszyscy zatrzęśli się od
chłodnego podmuchu orzeźwiającego wiatru i ogarnęła ich gwałtowna
potrzeba śmiechu, śmiechu ze szczęścia. Potem spoglądając na zarys

background image

paskudnego więzienia i wielopiętrowy kasztel nad ich głowami,
zastanawiali się, jak mogliby odzyskać swoje klucze. I uwolnić
Manfreda.

-

Ja proponuję, żeby teraz stąd odejść - odezwała się Obliwia. -

Klucze mogą poczekać. A Manfred może tam nawet zgnić!

-

Nie chodzi o same klucze. Tam został też mój zeszyt! -

przypomniała jej Julia.

-

Ja mimo wszystko proponuję stąd odejść - powtórzyła Obliwia. - A

o tamtych sprawach pomyśleć już po obmyciu się. W tym stanie można
nas wyczuć na kilometr.

-

To prawda - zgodziła się Julia.

Rigobert ruszył wzdłuż murów. - Tędy - powiedział.

Kiedy tak wędrowali pod rozgwieżdżonym niebem, Julia przyglądała się
idącej przed nią Obliwii Newton. Jej wróg numer jeden, teraz tak
wychudzona, wydawała się tylko rozhisteryzowaną kobietką,
nieszczęśliwą z powodu gęstej warstwy cuchnącego błota,
pokrywającego ją od stóp do głowy. Potem zaczęła myśleć o spotkaniu
się z bratem i uśmiechnęła się szczęśliwa. Wyobrażała sobie, że czeka
na nią w krużganku, albo że zostawił tam dla niej jakąś wiadomość. Co
do utraconych kluczy i zeszytu...

-

Skupić się na jednym - powiedziała do siebie na głos.

-

Co powiedziałaś, kotku? - odezwała się Obliwia, człapiąc

przodem.

-

Mogę cię o coś zapytać? - zwróciła się do niej Julia, nie zwracając

uwagi na tego „kotka".

-

Jasne.

background image

-

Jest coś, czego nigdy nie mogłam zrozumieć.. - zaczęła

dziewczynka. - Kiedy ukradłaś mojemu bratu i Rickowi mapę Kilmore
Cove...

-

Och! - żachnęła się gwałtownie Obliwia. - Posłuchaj, przykro mi z

powodu tej mapy. To był... wynik nieporozumienia... może zachowałam
się niezbyt taktownie względem chłopaków, ale...

-

Nie o to mi chodzi - przerwała jej Julia. - To, czego nigdy nie

mogłam zrozumieć, to, skąd wiedziałaś, że mapa Kilmore Cove znajduje
się akurat tam, w starożytnym Egipcie?

-

Oni sami doszli do tego przecież z wielkim trudem, dzięki pewnej

dozie szczęścia, a także dzięki Maruk i wskazówkom zawartym w
zeszycie Ulyssesa Moorea.

-

Och, powiedziała mi o tym moja mama, kiedy mi przekazała

klucz.

Julia, idąc za nią po kocich łbach, aż się zachwiała z wrażenia. - Twoja
mama?

-

Tak, oczywiście - odparła Obliwia. - A jak myślisz, z jakiego

powodu przeniosłabym się do tej dziury, jaką jest Kilmore Cove? Ja,
która dorobiłam się majątku wartego miliony funtów...

Julia zawsze sądziła, że Obliwia weszła w posiadanie klucza z kotem
dzięki siostrze Miss Biggies, która była jej nauczycielką szkolną. Teraz
Obliwia podawała całkiem inną wersję. - A, przepraszam, kto jest twoją
mamą? - spytała.

Black Wulkan popatrzył, jak Nestor znika z hukiem swojego sidecara.
Zaraz potem pożegnał Leonarda, który ruszył pieszo w towarzystwie

background image

zdumionego Freda Śpiczu-wy, a sam wrócił do Willi Argo, próbując
wyjaśnić Zan--Zan wszystko, czego byli przed chwilą świadkami. Zan-

———w-------176 -------—---—

-Zan, kobieta pochodząca z Chin, jeszcze kilka godzin wcześniej żyjąca
w średniowieczu, znalazła się w świecie pod pewnymi względami
całkowicie niezrozumiałym. Chociaż inteligentna i domyślna, była
niezwykle zdumiona na widok kuchni, pomieszczenia pełnego jakichś
szumiących urządzeń, świateł ukrytych w szafach (w lodówce), rur, z
których spływała nagle ciepła woda (zlew) i dziwnych guzików, które
po naciśnięciu napełniały jasnym światłem pomieszczenia (kontakty w
ścianach).

Dziwiły ją najnormalniejsze przedmioty, jak bibeloty na meblach, od
których było gęsto w salonach Willi Argo, i miękkie materace w
łóżkach. A także te sprawy mniej zwyczajne, jak Wrota Czasu, przez
które niedawno tu weszli.

-

Ja muszę teraz coś zrobić... - oznajmił Black Wulkan, wchodząc na

pierwsze piętro.

Zan-Zan weszła za nim do lśniącego pomieszczenia, obłożonego jasnym
marmurem.

Black przyglądał się kilka chwil wannie, potem wybrał kabinę i zaczął
majstrować pod prysznicem, aż trysnął mocny strumień gorącej wody.

-

O! - wykrzyknął bardzo uradowany, trzymając dłoń pod

prysznicem. - Oto, czego mi było trzeba! Wziąć prysznic! Wziąć
porządny prysznic!

Zaczął ściągać z siebie habit i sportowe buty. - Chcesz spróbować
najpierw ty?

background image

Zan-Zan pokręciła głową, zupełnie nie zachęcona widokiem dymiącej
pary. Patrzyła też z lękiem na swój wize-

runek odbity w dwóch wielkich lustrach, ustawionych naprzeciw siebie,
które mnożyły jej postać w nieskończoność.

-

Zajmie mi to jedną chwilkę - zapewnił ja Black Wulkan, wchodząc

pod gorący prysznic. - Aaaa! - krzyczał z rozkoszy. - A ty pilnuj tylko,
żeby nie weszła ta Obliwia... i w razie czego uśpij ją od razu jak
tamtych.

Zan-Zan kiwnęła głową i wyszła tyłem z łazienki Willi Argo.

-

I jeszcze jedno! - wrzasnął Black, wysuwając z kabiny

prysznicowej swoje owłosione ramię. - Mogłabyś mi podać szampon?

Stary Rigobert, Obliwia i Julia dotarli na mury, doszli do tarasu, na
którym ciągle jeszcze żarzyły się czerwonawe głownie, otworzyli bramę
i zeszli po stopniach wielkich schodów, prowadzących do Krużganku
Utraconego Czasu.

-

To tutaj spotkaliśmy Blacka Wulkana z asystentką - przypomniała

Julia, kiedy mijali dwie wielkie donice w niszach na podeście w połowie
schodów.

-

Oczywiście... - odpowiedziała jej Obliwia, jakby trochę nieobecna.

Kiedy schodzili, Julia wstrzymała aż oddech w nadziei, że w każdej
chwili wyskoczy tu skądś Jason, by ją spotkać. Jednak, kiedy dotarli do
krużganku, jej brata nie było.

-

I co teraz? - westchnęła, szukając jakiegoś znaku.

Obliwia miała plan gotowy. Ignorując całkowicie tak dziewczynkę, jak i
okropnego starucha z gębą meduzy, przebiegła wzrokiem po krużganku

background image

i z miną maratończyka puściła się biegiem w stronę Wrót Czasu, które
zobaczyła po drugiej stronie.

Zatrzymała się tylko na moment, żeby zbadać ślad buta sportowego na
żwirze w alejce tuż przed wrotami.

-

To się potwierdza - powiedziała cicho do siebie.

-

Black Wulkan powrócił do Willi Argo.

-

Obliwia! - w tej chwili zawołała ją Julia. Dziewczynka i Rigobert

dogonili ją przed drzwiami.

-

Co ty zamierzasz zrobić?

-

Idę sobie - odparła.

-

Nie możesz! - zaprotestowała Julia. - Nie mamy kluczy! Nie

możemy już tam wrócić!

Dotknięta do żywego, że ta smarkata wydaje jej polecenia, Obliwia
zamachała nerwowo rękami i zdobyła się na ostatni luksus pewnego
wyjaśnienia: - Posłuchaj, dziękuję za dotychczasowe zainteresowanie,
ale teraz sądzę, że nadszedł czas rozstania. Ja wracam do domu
najszybciej, jak to tylko możliwe. Ty natomiast zostań tutaj, by
odszukać swego brata i odzyskać klucze. Także i moje. A jeśli ich nie
znajdziesz, to zapytaj Ulyssesa Moore'a, Petera, Blacka Wulkana, czy
kogo tam do diabła chcesz. Ja nie chcę o nich więcej słyszeć.

-

Nie była to całkiem prawda, ponieważ - jeżeli Black powrócił do

Kilmore Cove z Pierwszym Kluczem - ten jeden jedyny klucz
wystarczyłby jej do otwarcia wszystkich wrót. Ale Obliwia całkiem nie
uważała za stosowne udzielać do-

background image

kładnych wyjaśnień na temat własnych planów. Zadowolona oparła się o
drzwi i dodała: - A jak chcesz, to weź sobie też Manfreda. Zostawiam ci
go z przyjemnością.

- Obliwio! - zawołała Julia.

Ale kobieta przekroczyła już Wrota Czasu i znikła po drugiej stronie.

Po wyjściu z łazienki w Willi Argo Zan-Zan posłyszała jakiś hałas na
dole. I zaraz potem jakiś kobiecy głos, wołający kogoś. Black pokryty
pianą wyśpiewywał coś pod prysznicem, całkiem spokojny.

Młoda asystentka chwyciła więc buteleczkę ze środkiem usypiającym i
szybko zeszła po schodach. Znowu posłyszała głos kobiecy i ukryła się
w cieniu.

Jakaś kobieta stała tuż przed przeszkloną werandą.

Zan-Zan nie namyślała się długo. Podbiegła do okien werandy i
wyjrzała.

Teraz kobieta znajdowała się o kilka kroków od niej, rozglądając się
dokoła, jakby kogoś szukała.

Zan-Zan uchyliła przeszklone drzwi werandy, jakby zapraszała
nieznajomą do środka. Poczekała aż kobieta podejdzie na odległość w
zasięgu ręki i zaledwie się zbliżyła, rozpyliła jej środek usypiający
wokół twarzy. Powstała chmura zielonych oparów.

- Rick? - udało się jej jeszcze wymówić imię syna i Patrycja Banner
osunęła się śpiąca na ziemię.

180

Po drugiej stronie Wrót Czasu Julia obróciła się w stronę Rigoberta i
gorzko odezwała: - Nie sądziłam, że to zrobi naprawdę.

background image

-

Nie widzi mi się, żeby zrobiła coś strasznego... - zauważył stary,

podchodząc do drzwi.

-

NIE! - krzyknęła Julia. - Nie otwieraj ich!

-

A niby czemu? - spytał zdumiony. - Co to za szczególne drzwi?

-

Nie czas teraz na wyjaśnienia, uwierz mi.

Głowę miała wypełnioną sprzecznymi pomysłami, które walczyły o
lepsze.

Pomysł numer jeden: pójść za Obliwią. W Willi Argo byli rodzice i
pomogliby jej. Ale jak mogłaby zabronić Ri-gobertowi iść za sobą? A co
z Jasonem? Czyż mogłaby go zostawić samego w takim miejscu?

Pomysł numer dwa: poczekać na Jasona i dopiero z nim pójść po klucze
i zeszyt. W tym czasie Julia musiałaby przekonać Rigoberta, żeby im w
tym pomógł i żeby nie przekraczał Wrót Czasu.

Pomysł numer trzy: pójść sobie stąd natychmiast i wykąpać się.

Kiedy dziewczynka rozmyślała nad tym wszystkim, stary złodziej
kanałowy zaczął się przyglądać uważnie ziemi i żwirowanej alejce.

-

Powiedziałbym, że to miejsce raczej uczęszczane... - zauważył,

pochylając się, by zbadać jakieś ślady pozostawione na żwirze. Jedna...
dwie... trzy osoby... co najmniej.

-

Jak to trzy osoby? - spytała go Julia, wyrwana z rozważań nad

pomysłem numer cztery. - Trzy osoby? - powtórzyła. Black Wulkan,
jego chińska asystentka i Obliwia Newton, wszyscy przekroczyli
wrota... - Pozostała możliwość przejścia jeszcze dla jednej tylko osoby...
- powiedziała do siebie, wpatrując się we Wrota Czasu.

-

Że co? - mruknął Rigobert, unosząc głowę.

background image

I stary brzydal zamrugał oczami ze zdumienia. Dziewczynka znikła.
Podszedł do drzwi. Spróbował je pchnąć, potem pociągnąć. Były
zamknięte.

Dwie skradające się postacie, małe i przygarbione, wyskoczyły zza
ogniska na murach, zbiegły po labiryncie schodków, przecięły
niekończące się dziedzińce, na które cyprysy w rzędach, jak wędrowni
pielgrzymi, rzucały cienie w kształcie przecinków.

Kiedy Dagobert i Jason podeszli blisko paskudnego budynku, w którym
znajdowały się cele więzienne, Dagobert pokazał Jasonowi pięć monet,
jakie znalazł wcześniej w mieszku okradzionego strażnika, śpiącego na
murach, i przedstawił mu swój plan.

Zaczęli od zewnętrznego zlustrowania budynku w poszukiwaniu
właściwego strażnika przed kolejnymi wejściami.

Pominęli parę żołnierzy wysokich i wychudłych, o nazbyt surowym
wyrazie twarzy. Także tłusty strażnik w kolczudze, która mu zaledwie
sięgała do pępka, nie wydał się im godny przekupienia. Przy trzecich
drzwiach dostrzegli młodego żołnierza, wspartego na halabardzie i
prawie śpiącego; głowa mu nieustannie opadała, siekiera halabardy
boleśnie uderzała i za każdym razem wyrywała ze snu. Zasypiał wciąż
na nowo i znowu się budził.

-

Ten - postanowił Dagobert, wysuwając się z ukrycia.

Musieli głośno chrząknąć, żeby żołnierz na warcie zauważył ich
nadejście.

-

Stać! Nie ruszać się! - krzyknął, wyskakując w kierunku

nieznajomych w przekrzywionym hełmie. Wyrzucił przed siebie
halabardę, jakby to była wędka, i jednocześnie

background image

184

Strażnicy i złodzieje

próbował się ocknąć na tyle, by wygrać w starciu z tymi dwoma
chłopaczkami o niezwyczajnym wyglądzie.

Dagobert nie tracił czasu. Pokazał w dłoni jedną z pięciu złotych monet i
powiedział: - Proszę, panie żołnierzu! Zaaresztowano naszego ojca i
chcieliśmy go odwiedzić.

Czubek halabardy przesunął się z ciała Dagoberta na monetę, mierząc ją
co do milimetra. Wydawało się, że mężczyzna połknął przynętę, ale
teraz musiał nad nią popracować, więc dusił swoją zaspaną mózgownicę
mniej więcej tak, jak wyciskarka do owoców cytrusowych dusi
pomarańczę, gdy przemienia ją w słodki sok. W końcu znalazł
rozwiązanie. - Jasne, synku - powiedział już o wiele łagodniejszym
tonem.

Wyciągnął rękę z dłonią do góry. Dagobert rzucił monetę i dłoń się
natychmiast zamknęła.

Na twarzy żołnierza pojawił się uśmiech. Zaraz pchnął bramę i kratę,
robiąc im przejście.

Za bramą mdłe światło pochodni rozjaśniało wysokie i wąskie
sklepienie.

-

Znacie drogę? - jeszcze zapytał.

-

Naturalnie - odparł Dagobert. Mijając go, złodziejaszek niby się

potknął i zderzył ze strażnikiem, natychmiast go przepraszając.

-

Nic nie szkodzi, chłopaczku. I pozdrówcie ode mnie swojego ojca.

-

Nie omieszkamy - odpowiedział Dagobert.

background image

Po czym pokazał Jasonowi odzyskaną przed chwilą złotą monetę.

Mijając żołnierza za żołnierzem, dwaj chłopcy krok za krokiem
wędrowali po krętych labiryntach izb, wchodząc coraz to głębiej jak dwa
owady polujące na słodki nektar. Kryjąc się i oferując monety, które
zaraz potem odzyskiwali, minęli tunel napełniony płaczliwym
lamentem, ciemne zapomniane budynki, ciasne dziedzińce, izby o
niskim sklepieniu i czarnych ścianach, i mury poktyte gęsto napisami. W
końcu dotarli do celi, w której trzymano aresztowanych ostatnio.

Strapieni, wymienili zatroskane spojrzenie: cele znajdowały się tuż za
niskim wygiętym mostkiem nad fosą z karpiami. Po lewej stronie
znajdowała się wieża strażnicza z wartownią na dole do pilnowania
przejścia. Była to izba o niskim i tłustym od sadzy sklepieniu, z której
dochodził jakiś chichot.

Jason z Dagobertem podeszli do otwartych drzwi wartowni i zastukali.
W środku na małym stoliku dwaj żołnierze grali w kości i podliczali
wyniki. Kiedy tylko spostrzegli, że ktoś się im przygląda, poderwali się
ze stołków, chwytając za miecze.

-

A wy coście za jedni? - spytał jeden z nich, pyszniący się brodą w

kształcie łopaty.

Idealnie zgrani Jason z Dagobertem pokazali mu jednocześnie swoje
monety. - Przyszliśmy odwiedzić naszą siostrzyczkę... - wyjaśnili.

-

Siostrzyczkę? - zapytał szerokobrody, poprawiając sobie kolczugę,

jakby to była zmięta koszulka. - O jakiej siostrzyczce mówicie?

-

O dziewczynce w moim wieku - wyjaśnił Jason. - I podobnej do

mnie. Wiemy, że została schwytana dziś wieczór i... chcielibyśmy się
upewnić, że jest zdrowa.

background image

Blask monety przyciągał nieodparcie.

Żołnierze wymienili między sobą spojrzenia. Jeden z nich wskazał
skrzynię na ziemi. Drugi ją otworzył i wyciągnął ubranie Julii. Na ten
widok Jasonowi stanęło serce.

-

To miała na sobie? - zapytał mężczyzna.

-

Tak - szepnął Jason.

Żołnierz zatrzasnął skrzynię. Szerokobrody potwierdził, że taka
dziewczynka tu jest i że znajduje się pod ich opieką. - Faktem jest -
dodał - że... regulamin zabrania jakichkolwiek odwiedzin... I że żaden z
was nie powinien tu w ogóle się pojawić.

-

Proszę... - nalegał Dagobert. - To chodzi tylko o króciutkie

widzenie. Żeby się upewnić, że wszystko dobrze.

Trzecia moneta dołączyła do poprzednich.

-

Ależ naturalnie! - zakrzyknęli w tym momencie zgodnym chórem

obaj żołnierze. Szerokobrody dał znak koledze, by zdjął ze ściany
wielkie czarne kółko, na którym były zaczepione pęki kluczy. -
Zaprowadź chłopców do celi numer jeden.

I wyciągnął dłoń po monetę.

Jason z Dagobertem ruszyli za żołnierzem. Przeszli przez długi korytarz,
potem przez mostek nad fosą z rybami. Kiedy tak szli, Jason zadawał
sobie pytanie, jaki ma być następny ruch? Dagobert nie wyglądał na
zbyt zmartwio-

---------187 --------—----—

background image

nego. Prawdopodobnie liczył na to, że skutecznie użyje pozostałych
dwóch monet, żeby przekonać żołnierzy, by pozwolili zabrać stąd Julię.
I prawdopodobnie miał rację.

Kiedy zeszli z mostku, strażnik przystanął na chwilę, żeby wyszukać
właściwy klucz do celi numer jeden. - Miło widzieć taką solidarną
rodzinę jak wasza... - zażartował już z kluczem w ręku.

Wsunął klucz, zamek puścił. Strażnik otworzył drzwi.

-

Proszę - powiedział, wskazując mroczne wnętrze lochu.

-

Fuj! Żołnierze! - zagrzmiał nagle Manfred, waląc go pięścią w nos.

Goryl Obliwii Newton pochwycił ciało zemdlonego żołnierza, zanim ten
runął na ziemię i ze zwinnością pantery zaciągnął je do środka celi.

-

Szybkoście się uwinęli... - pochwalił przybyłych. Potem przyjrzał

się uważniej Jasonowi i Dagobertowi. - O, ale to nie wy! - zauważył
speszony.

Dagobert zdenerwowany obejrzał się za siebie, wyciągnął klucze z
zamka i wszedł.

-

Julio? - zawołał Jason.

-

A, to tak się nazywała... - burknął Manfred. - Ale Julii nie ma.

Myślałem, że ty, to ona!

Oparł żołnierza o ścianę, przywalił mu jeszcze raz pięścią na wszelki
wypadek, a potem zaczął szybko ściągać z niego ubranie.

188

Strażnicy i złodzieje

background image

-

Nie rozumiem! - wykrzyknął zdenerwowany Jason. - Gdzie jest

moja siostra? I co ty tu robisz?

Manfred zaczął na siebie nakładać ubranie żołnierza, jęcząc z bólu za
każdym razem, gdy kolczuga szorowała go po skórze. - Słuchaj, nie
sądziłem, że naprawdę wrócicie po mnie. W każdym bądź razie
dziękuję. Jestem waszym dłużnikiem.

-

Gdzie jest Julia?

-

Wyszła stąd razem z twoim przyjacielem... - wyjaśnił Manfred,

wskazując najpierw otwór w ziemi, a następnie Dagoberta. Potem,
przyjrzawszy się lepiej złodziejaszkowi towarzyszącemu Jasonowi,
poprawił się: - Nie, to nie ten... Był podobny, ale dużo starszy.

Dagobert dokonał błyskawicznego przeglądu celi z kluczami w ręku.

-

Dokąd prowadzi ten odpływ? - zainteresował się Jason.

Manfred poprawił sobie hełm na głowie i przypiął miecz do pasa. - Nie
mam zamiaru tego odkrywać. No dobrze. Idziemy?

-

Chcesz tak wyjść? - zapytał Jason zdumiony.

Dagobert zadzwonił pękiem kluczy. - To dobry pomysł - uznał. -
Zwłaszcza, jeżeli jesteśmy już przyjaciółmi...

Na odgłos pierwszego okrzyku radości żołnierz szero-kobrody przestał
zręcznie przesuwać złote monety pomiędzy palcami. Na odgłos drugiego
wstał ze stołka. W końcu,

i

background image

189

kiedy cały korytarz napełnił gwar i śmiechy, wyszedł z wartowni.

Wydało mu się, że w jego stronę zbliża się jakiś potwór w łachmanach,
o pięćdziesięciu głowach i stu nogach.

-

Nie! - wrzasnął i wskoczył błyskawicznie do wartowni.

Co najmniej z pięćdziesięciu więźniów, pijanych radością, przeszło koło
niego, tupiąc i dziko wyjąc. Wyglądali jak banda uczniów po dopiero co
zdanym ostatnim egzaminie.

Kiedy pierwsza fala przeszła, żołnierz szerokobrody zerwał się na równe
nogi, usiłując pojąć, co się mogło wydarzyć, i przede wszystkim
zastanawiając się, jak ogłosić alarm. Złapał za hełm leżący na ziemi i
podbiegł do drzwi.

-

Alarm! - wrzasnął.

Przyblokował go kolega z długą blizną.

-

Więźniowie uciekli! - krzyknął do niego szerokobrody.

-

No i dobrze! - zawołał Manfred, zadając mu cios w nos. Kiedy i

ten runął na ziemię, goryl Obliwii pogratulował sobie. - Fuj! Żołnierze! -
podsumował sprawę, kopniakiem usuwając z drogi ciało
nieprzytomnego szeroko-brodego strażnika.

Chłopcy otworzyli skrzynię. Jason złapał od razu za klucze, ale
przytrzymał go Manfred. Trzymając Jasona za ramię, goryl Obliwii
sięgnął po klucz z kotem i z lwem.

-

Te są moje, jeśli się nie mylę. Tamte, zważywszy, że mnie

uwolniłeś... możesz sobie wziąć.

190

background image

Strażnicy i złodzieje

Uwolnił ramię Jasona i chłopiec zabrał cztery klucze od Willi Argo i
ubranie Julii. Dagobert się zaopatrzył w zeszyt, a Jason mu w tym nie
przeszkodził.

Umowa była umową.

Manfred odzyskał jeszcze to, co pozostało z jego słonecznych okularów
i stroju chłopaka, pomocnika fryzjerki. Potem zamknęli skrzynię, zabrali
trzy złote monety ze stołu i rozdzielili je między siebie.

Po czym ostrożnie skierowali się do wyjścia. Za każdym razem, kiedy
słyszeli jakieś kroki w pobliżu, Manfred chwytał za kark chłopców,
unosił ich nad ziemię i wrzeszczał:

- Złapałem was! I nie próbujcie mi uciekać!

I tak, zaledwie kwadrans później, byli już na wolności.

- No, wreszcie! - usatysfakcjonowany Black Wulkan zakręcił kran od
prysznica.

O ileż to lepsze niż samochody czy telefony satelitarne. Nie ma to jak
gorący prysznic, żeby powrócić do współczesności. Black wyszedł z
kabiny, ociekając wodą na marmurową podłogę. Rzucił ręcznik pod
stopy, żeby nie marznąć, a potem użył go do przesuwania się wolno po
podłodze.

Ślizgał się tak aż do szafki z bielizną, z której wyjął błękitny płaszcz
kąpielowy z monogramem C, wyhaftowanym na kieszeni.

-

Czas Mooreow przeminął... - uznał, owijając się nim i intensywnie

wycierając.

background image

Zgodził się sam ze sobą, że również płaszcz kąpielowy był wielkim
wynalazkiem. Potem przejrzał się w lustrze. Lata średniowiecza
wychudziły go nieco, ale wzmocniły. A jego oczy pozostały takie same,
szelmowskie jak zawsze.

Pogwizdując, przeszukał półkę nad umywalką z mnóstwem
pojemniczków z perfumami, wyciągnął zieloną buteleczkę z talkiem
kosmetycznym i nie oparł się pokusie, by posypać ciało białym,
pachnącym pudrem. '

Zan-Zan zastukała do drzwi.

-

Złapałam ją! - zawołała.

Black Wulkan wpuścił ją do środka. - Kogo złapałaś?

-

Kobietę! - Zan-Zan miała roześmiane oczy i była dumna, że

stanęła na wysokości zleconego sobie zadania. - Jest na dole. Zejdziesz?

-

Obliwia Newton? Za moment. - zawołał mężczyzna, ślizgając się

na ręczniku w stronę swych znoszonych sportowych butów.

Jednak moment przed ich włożeniem zauważył z radością parę
szkockich pantofli miękko wyściełanych. Wsunął w nie stopy i
szczęśliwy jak papież po elekcji zszedł po schodach w towarzystwie
swojej asystentki.

-

Jaki piękny zapach... - zauważyła Chinka, którą ogarnęła chmura

pachnącego talku z ciała Blacka Wulkana.

-

Cywilizacja, moja droga. To się nazywa cywilizacja!

Doszli na dół schodów i skręcili w lewo, w stronę werandy. Na
tapczanie leżała głęboko uśpiona kobieta.

Strażnicy i złodzieje

background image

-

Oto i ona, w końcu - podśpiewywał radośnie Black Wulkan.

Jednak przyjrzawszy się jej lepiej, zawahał się. Potargał sobie włosy i
powiedział mało uprzejmie. - Spodziewałem się, że jest młodsza. -
Potem zachichotał i wyznał Zan-Zan: - Co to znaczy słuchać Dedalusa...
Zresztą on zawsze miał specyficzny gust... Zwłaszcza, gdy chodziło o
piękne kobiety!

Black uściskał Zan-Zan i cmoknął ja w czoło. Potem jakiś zgiełk kazał
mu spojrzeć za siebie.

-

Co się tu dzieje? - zapytali oboje, wracając szybko w stronę

schodów.

Posłyszeli jakiś histeryczny śmiech i okrzyk triumfu:

-

Udało mi się! Tak! To jest Willa Argo!

Black Wulkan i jego asystentka podeszli ostrożnie do pokoju z
telefonem, podczas gdy ktoś cały czas śmiał się radośnie i bił w dłonie.

Z saloniku z Wrotami Czasu wybiegła dziewczynka w przepoconych i
śmierdzących łachmanach. Na jej widok zaskoczona Zan-Zan aż się
cofnęła.

-

Nie pozwolę ci tak łatwo odejść, Obliwio! - krzyczała

dziewczynka, biegnąc po lśniącej od czystości podłodze.

-

Zatrzymaj się, złodziejko! To jest mój dom!

Black i Zan-Zan dowiedzieli się w ten sposób, że w pokoju są dwie
osoby. Gdy weszli do pokoju, stały już naprzeciw siebie gotowe do
walki. Powstrzymali je w ostatniej chwili.

-

Można wiedzieć, co tu się dzieje? - krzyknął były zawiadowca

stacji z Kilmore Cove, paradując w saloniku

background image

w płaszczu kąpielowym oznaczonym literką C i w szkockich pantoflach
domowych pana Covenant. - Kim wy jesteście?

Obie kobiety obrzuciły wściekłym wzrokiem człowieka, który je
rozdzielił. I po chwili obie najwyraźniej się speszyły na widok Blacka
Wulkana.

- Tato? - zdumiała się Julia, rozpoznając płaszcz kąpie-

lowy swego ojca.

- Tato? - spytała również Obliwia Newton, rozpoznając swojego ojca.

194

-

w płaszczu kąpielowym oznaczonym literką C i w szkockich pantoflach
domowych pana Covenant. - Kim wy jesteście?

Obie kobiety obrzuciły wściekłym wzrokiem człowieka, który je
rozdzielił. I po chwili obie najwyraźniej się speszyły na widok Blacka
Wulkana.

-

Tato? - zdumiała się Julia, rozpoznając płaszcz kąpielowy swego

ojca.

-

Tato? - spytała również Obliwia Newton, rozpoznając swojego

ojca.

194

Nawet koc ze szkockiej wełny zupełnie nie chronił nóg Ricka przed
nocnym chłodem. Chłopiec siedział wsidecarze
UlyssesaMoorea,policzki chłostał mu zimny wiatr, a w rozchylone usta

background image

wpadał podmuch zatykający dech w piersi. Nestor pędził, prowadził
motor z wielką wprawą, nachylając go co chwila na zakrętach, by
pokonać je bezpiecznie. Sidecar sunął w dół ciemną i krętą drogą jak
jakiś potężny szerszeń, pędzący ku uśpionym domom Kilmore Cove.

Huk motoru był tak ogłuszający, że Rickowi przez całą drogę nie udało
się zadać ani jednego pytania, ani tym bardziej zrozumieć bodaj słowa z
tego, co mówił Nestor. Dopiero kiedy stary ogrodnik zahamował kilka
metrów przed domem Bannerów i zgasił silnik, uszy chłopca zaczęły
normalnie funkcjonować.

Nestor zsiadł z siodełka, poklepał przyjacielsko wybrzuszony motor,
swego Urala z czasów drugiej wojny światowej, i zdjął, kask ruchem
godnym Czerwonego Barona.

Rick rozprostował zdrętwiałe nogi i też zdjął kask.

- Cześć Feniksie... - odezwał się Nestor, kuśtykając w stronę czarnej
sylwetki w sutannie, rysującej się w świetle latarni. - Przyjechaliśmy
najprędzej jak tylko się dało.

Ojciec Feniks uśmiechnął się dobrotliwie do Ricka, uścisnął dłoń
Nestora, a potem jeszcze klepnął przyjaciela po plecach. - Sporo czasu
minęło, odkąd się widzieliśmy,

- Niedziela to najlepszy dzień na podlewanie kwiatów.

co?

196

Ciąg dalszy opowieści ———-—-

Ksiądz puścił mimo uszu ten swoisty dowcip i wskazał dom Ricka, w
którym świeciło się we wszystkich oknach. - Wezwałem was z tego
powodu. Światła się palą, a w domu nikogo nie ma.

background image

Zmartwiony Rick spuścił głowę. - To moja wina - szepnął. -
Powinienem był uprzedzić mamę, że nie wrócę na kolację.

-

Sądzę, że twoja mama poszła cię szukać - powiedział ojciec

Feniks. - Zostawiła ci karteczkę na górze. Nie sądzę, żeby odeszła
gdzieś daleko... ale może lepiej, jeśli poczekamy na nią wszyscy trzej.

Weszli po schodkach i potem do środka domu. - Wybaczcie nieporządek
- usprawiedliwił się odruchowo Rick, zamykając drzwi.

W kuchni na karteczce mama napisała: Wyszłam cię szukać. Zaczekaj w
domu, jeśli wrócisz pierwszy.

Rick znowu poczuł wyrzuty sumienia. Poprosił uprzejmie Nestora i ojca
Feniksa, żeby usiedli przy stole i zapro-i

ponował, że odgrzeje zupę.

-

Czemu by nie? - zgodził się chętnie ksiądz, spoglądając na

Nestora, który wyglądał na o wiele bardziej zdenerwowanego.

Od czasu do czasu ogrodnik z Willi Argo podchodził do okna i wyglądał
na zewnątrz.

-

Boisz się, że ci ukradną twój motor? - zapytał ojciec Feniks.

-

Taaa...

Rick postawił garnek na ogniu, wyjął trzy talerze i trzy szklanki i
postawił je na stole. - Dobrze wiedzieć, że wy dwaj się przyjaźnicie -
powiedział, mieszając zupę drewnianą łyżką.

-

Doprawdy? - uśmiechnął się ojciec Feniks.

-

Leonard i Nestor opowiedzieli mi o waszych pamiętnych

wakacjach. I o szkatułce z kluczami.

background image

Ksiądz spojrzał na Nestora i rzekł: - Klucze od Wrót Czasu...

-

Właśnie - odpowiedział chłopiec.

-

A opowiedzieli ci dalszy ciąg tych wakacji?

-

Nie. Musieliśmy pędzić tutaj - wtrącił Nestor.

-

A na czym skończyli swoją opowieść?

Rick, sądząc, że domyśla się do czego ksiądz Feniks zmierza,
odpowiedział: - Na przyznaniu, że Nestor i Ulysses Moore to jedna i ta
sama osoba.

Ojciec Feniks przytaknął zamyślony. - Wcześniej czy później trzeba
odkryć karty.

-

Taaa - odezwał się Nestor, wyglądając znowu przez okno. Uniósł

zasłony, popatrzył uważniej i powiedział: Idę poszukać twojej matki...
Może w gospodzie coś będą wiedzieć...

I zbiegł szybko po schodach.

Gdy ojciec Feniks z Rickiem zostali sami, podjęli rozmowę. Rick podał
księdzu porcję ciepłej zupy, sobie nalał aż po brzegi, potem pokroił
grubą kromkę chleba na kawałki, żeby zrobić grzanki.

//

Ciąg dalszy opowieści

-

Interesuje mnie, co było dalej? - powiedział.

-

Niewiele już zostało do opowiadania. Po pamiętnych wakacjach

nie widywaliśmy Mooreow przez parę lat... - zaczął ksiądz swoją
opowieść. - tylko okazjonalnie, od czasu do czasu ktoś z nich tu wpadał.
Sytuacja uległa zmianie, kiedy zmarł dziadek Moore, a ojciec Ulyssesa,

background image

John, przeniósł się tu na stałe. To się stało jakieś trzydzieści łat temu.
Urośliśmy i nikt z nas jeszcze nie odkrył, do czego służą klucze w
kształcie zwierząt. Podzieliliśmy się nimi i każdy strzegł swojego jak
jakiegoś talizmanu. Ale kiedy John otworzył podwoje Willi Argo,
sytuacja się zmieniła. Nadeszła koperta z czterema kluczami od Wrót
Czasu i Mooreowie ją otworzyli. Odkryli Metis.

-

Opowiadali mi o tym - powiedział Rick, jedząc zupę.

-

A zatem opowiedzieli ci też zapewne o podróżach, jakie odbyli,

czasami zabierając któregoś z nas, aż... aż do Wenecji w XVIII wieku,
kiedy to Ulysses zakochał się w Penelopie.

-

Tak - potwierdził Rick.

-

Jego miłość była nieprawdopodobna i ogromna, bezwarunkowa i

wszechogarniająca. Od pierwszego spotkania. To było oczywiste dla
wszystkich, którzy ich widzieli razem. W okresie tych podróży ja
kończyłem studia daleko od Kilmore Cove i kiedy tu wróciłem,
przygotowany do objęcia probostwa przy kościele św. Jakuba... - ojciec
Feniks nagle się roześmiał - odkryłem, co zaszło. Rozmawiałem z ojcem
Ulyssesa, który wyznał mi, że postanowił pozostać w
osiemnastowiecznej Wenecji, żeby umożliwić

199

Penelopie i Ulyssesowi wspólne życie w Willi Argo. I tak zrobił. John
udał się do Wenecji, a Penelopa zajęła jego miejsce w Kilmore Cove. Ja
im udzieliłam sakramentu małżeństwa, w grocie, w obecności
przyjaciół. Po pożegnaniu ojca Ulyssesa i po odkryciu Wrót Czasu,
grupa Pamiętnych Wakacji się odnowiła. Ja odmówiłem swego
uczestnictwa. Klitamnestra wyjechała jako nauczycielka, a Calypso
odwiedzała ich od czasu do czasu, kiedy nie grywali w szachy.

'

background image

-

Szachy?

-

To była ich ulubiona rozrywka. I muszę przyznać, że ja też

czasami zachodziłem na partyjkę do Willi Argo, albo do obrotowego
domu zaprojektowanego przez Petera. Ale... nie o tym chciałem ci
opowiedzieć, chłopcze - dodał ojciec Feniks, odkładając łyżkę. - Tę
grupę opanowała obsesja, żeby odkryć sekrety miasteczka. Poznać
wszystkie wrota. Zdobyć wszystkie klucze. I tak jak odkryli cuda Wrót
Czasu, tak też odkryli ich okropieństwa. Niektóre z siedmiu wrót
bowiem prowadzą do miejsc przerażających i niebezpiecznych. Do
miejsc, do których nie powinno być żadnego przejścia z naszego miasta.
Przodkowie Ulyssesa, Rajmund i jego syn Wiliam, pilnowali tych wrót...

Próbowali już wiele lat temu tak zrobić, żeby wszystkie klucze znikły...
Oni, którzy zbudowali Turtle Park ku czci Konstruktorów Wrót,
mających trzy żółwie jako swój znak rozpoznawczy.

Rick dyskretnie ziewnął. Miał nadzieję, że ojciec Feniks wkrótce dojdzie
do najważniejszego.

200

Ciąg dalszy opowieści

-

Są sprawy, których nie należy brać na warsztat nauki. Jedną z nich

są drzwi w Kilmore Cove. Ale oni... znaczy moi przyjaciele, chcieli za
wszelką cenę odkryć, kto je skonstruował i dlaczego. Czy to przodkowie
Moorea? Może to był Ksawery, założyciel rodu? A może jacyś ludzie,
którzy już wymarli? Ale jeśli tak... to kto wysłał do Willi Argo cztery
klucze?

Rick odłożył łyżkę, słuchając z narastającą uwagą.

background image

-

Ja nie wiem, co na koniec naprawdę udało się im odkryć, ale

sądzę, że niewiele. Peter wymyślił system porozumiewania się między
miejscami połączonymi przez Wrota Czasu, ale... jakieś dziesięć lat
temu grupa się rozpadła.

-

Jak to?

-

Zdarzył się wypadek. Podczas jednej z podróży Ulysses i Leonard

ryzykowali życiem. Leonard stracił oko, a Ulysses został ranny w nogę.
To dociekanie, kto skonstruował drzwi okazało się niebezpieczne, jak
zresztą niebezpieczne były same wrota. Grupa, która zdecydowała
odciąć Kilmore Cove od reszty świata, żeby je ocalić, podjęła ostateczną
decyzję: zamknąć wrota raz na zawsze i spowodować raz jeszcze
zniknięcie wszystkich kluczy. Historia się powtórzyła.

Jak niegdyś Rajmund, tak teraz Ulysses próbował zamknąć na zawsze
drzwi, które sam otworzył. Penelopa przyszła do mnie i poprosiła o
klucz.

-

I ksiądz jej...

-

Jasne, oddałem jej. Ostatecznie to był tylko klucz, klucz z główką

małpy. I tak zrobili wszyscy z grupy Pa-

miętnych Wakacji. Z wyjątkiem Klitamnestry. Powiedziała, że zgubiła
klucz już dawno, daleko stąd.

-

A tymczasem wcale go nie zgubiła...

-

Tylko jeden Leonard nie wyraził zgody na wstrzymanie akcji.

Chciał dalej szukać. Chciał koniecznie odkryć tajemnice konstruktorów
drzwi i kiedy mu odebrano jego klucz, zaczął szukać na własną rękę
tego jedynego, szczególnego - Pierwszego Klucza. Wybuchła straszliwa
kłótnia między nim a Ulyssesem. Mooreowie zabronili Leonardo-

background image

gą. I wówczas wkroczył twój ojciec.

-

Mój tata? - spytał Rick.

-

Leonard zawsze sądził, że Pierwszy Klucz się znajduje w morzu,

tak jak inne klucze, które fale morskie wyrzuciły na brzeg. Twój ojciec
był doskonałym marynarzem, a obydwaj umieli posługiwać się butlami i
nurkować.

Rick domyślił się, dokąd zmierza ojciec Feniks.

-

Leonard i twój ojciec szukali Pierwszego Klucza miesiącami,

nawet latami. Na początku Leonard płacił twemu ojcu za każdą zleconą
wyprawę, ale potem twój ojciec tak się zapalił, że wypływał w morze z
własnej inicjatywy, sam. Aż do tego nieszczęsnego dnia, kiedy...

-

Zginął...

-

Leonard znalazł tylko jego łódź z sieciami i sprzętem do

nurkowania. Szukaliśmy go długo, przeszukując zapamiętale morze.
Ale... nie dało się nic zrobić.

Ksiądz zacisnął swoją rękę na dłoni chłopca.

wi bywać w Willi Argo, a latarnik uparcie brnął swoją dro-

202

Ciąg dalszy opowieści

Rudzielec podniósł głowę i spojrzał na ojca Feniksa.

-

Dziś wieczorem Leonard mi powiedział, że znalazł Pierwszy

Klucz. I dodał, że... nie on pierwszy go znalazł. Czy to znaczy, że
znalazł... tam na dnie... także mojego ojca?

Ojciec Feniks przytrzymał mocno ręką ramię Ricka.

background image

-

Może i tak, chłopcze.

Posłyszeli charakterystyczne kuśtykanie Nestora na schodach i dobiegł
ich jego głos. - Tak. Była w gospodzie, ale nie wiedzą, dokąd potem
poszła. Zostało może trochę zupy?

-

Jasne. - Rick poderwał się z krzesła, żeby nalać zupy Nestorowi.

Ojciec Feniks sięgnął w zanadrze czarnej sutanny i wyjął fotografię. - A
teraz doszliśmy do prawdziwego powodu, dla którego spotkaliśmy się. -
Pokazał im zdjęcie i wyrzucił z siebie jednym tchem: - W dniu pogrzebu
twojego ojca twoja mama miała na sobie Pierwszy Klucz.

Rick wypuścił z ręki talerz, który się rozbił na drobne kawałki. - Co
takiego? - zawołał głośno.

Twarz Nestora wyrażała jeszcze większe zdumienie, jeśli to możliwe.

-

Twoja mama miała Pierwszy Klucz, Rick... - powtórzył już

spokojniej ojciec Feniks. - I dlatego trochę się o nią martwię.

-

A ty pamiętasz starego Bannera? - spytał Leonard Minaxo Freda

Śpiczuwę, gdy schodzili do groty w Turtle Parku z zapaloną latarnią.

-

Oczywiście, że pamiętam... - odpowiedział urzędnik magistratu,

wędrując z pochyloną głową. - Dzielny człowiek. Zresztą jak i jego syn.

-

Tak... - szepnął Leonard.

-

Ale marnie skończył - ciągnął Fred i westchnął z głębi serca: -

Morze. Nieustannie zabiera i wyrzuca. A tobie też się dało we znaki. Z
tym okiem...

-

Moje oko? - spytał Leonard. - To nie przez morze - zażartował

latarnik.

t

background image

-

Przecież wszyscy wiedzą, że zaatakował cię rekin. Nawet doktor

Bowen - zaprotestował Fred.

-

Fred, wiesz, że cię lubię - odpowiedział mu Leonard, kładąc mu

rękę na ramieniu. - Ale... powiedz mi: widziałeś ty tu kiedy rekina, tu, na
tym lodowatym morzu?

Fred się chwilkę zastanowił. - Hmmm... istotnie, nie. Ale widziałem
wieloryby! I to ogromne!

Leonard przytaknął i dalej schodzili w dół, w stronę pociągu wiecznej
młodości.

Potem i on zaczął wspominać wieloryby.

Patrząc na Freda idącego obok niego, pomyślał, że chciałby mu
opowiedzieć, jak stracił oko i jak Ulysses, Penelopa i Calypso przybiegli
mu na ratunek. Penelopa i Ulysses zawieźli go szybko do doktora
Bowena, a Calypso... Calypso wróciła do swojej księgarni i płakała z
rozpaczy.

Wieloryb, pomyślał Leonard. I Calypso...

Także tego wieczoru to ona uratowała mu życie.

„Ale skąd wiedziała, że znalazłem się w niebezpieczeństwie?" - zadał
sobie pytanie, zatrzymując się nagle.

204

Ciąg dalszy opowieści

Fred zszedł w dół jeszcze parę kroków, zanim się zorientował, że idzie
sam w ciemności. - Leonardzie?

Latarnik machał bezustannie latarnią. - Skąd ona wiedziała? - powtórzył
głośno.

background image

-

Skąd, co wiedziała? - powtórzył za nim Fred.

-

Byłem na pełnym morzu... - wyjaśnił Leonard, snując swoje

rozważania. - A ona przypłynęła mi na ratunek we właściwym
momencie, razem z panem Covenant i architektem.

-

Nie rozumiem, o czym ty mówisz... - mruknął Fred.

-

Jakby ją ktoś zawiadomił. Rozumiesz?

-

Prawdę mówiąc, nie - przyznał Fred. - Ale teraz nie czas na

wyjaśnienia, wierz mi. I mam nadzieję, że ten dzień się szybko skończy,
bo umieram z senności.

-

Posłuchaj, Fred... - odezwał się Leonard, obracając się za siebie z

jakimś gorączkowym spojrzeniem. - Czy mógłbyś mi zrobić
grzeczność? Potrafisz stad dojść do pociągu, prawda? ,

Fred podrapał się po głowie. - Hmm, tak... wystarczy dojść do tej windy
tam w dole i zjechać...

-

Wspaniale. Posłuchaj: ufam ci całkowicie. - Leonard miał

przyspieszony oddech. Wsunął w rękę Fredowi buteleczkę z zielonym
środkiem nasennym. - Wszystko o co cię proszę, to... wsiądź do pociągu
i jak tylko zobaczysz, że ktoś wychodzi z drzwi w głębi... nie musi tak
się stać, ale gdyby co... to dmuchnij mu w twarz tym czymś. Potem ja
przybiegnę. A ty sobie pójdziesz do domu się przespać.

Fred, wykończony, spojrzał na zegarek. - Łatwo ci mówić. Jak tylko
skończę historię z tym pociągiem, muszę już być w pracy w urzędzie.
No, ale dobrze, zgadzam się... - powiedział i wziął buteleczkę. -
Ostatecznie jutro będę mógł się wyspać.

Leonard uścisnął go z wdzięcznością. - Dzięki! - wykrzyknął.

Po czym się odwrócił i popędził jak szalony do księgarni Calypso.

background image

Młody złodziej dachowy gestem ręki zatrzymał Jasona i Manfreda.

-

Co jest?

-

Spójrzcie... - powiedział, minąwszy śpiącego nadal żołnierza,

pełniącego straż na tarasie. Na bramie u szczytu schodów i na stopniach,
po których się schodziło do krużganku było wiele czarnych śladów. -
Uważam, że przeszły tędy co najmniej trzy osoby... dwie małe i jedna
większa.

-

Zły znak - uznał Manfred, opierając się na halabardzie skradzionej

żołnierzowi.

-

Wprost przeciwnie! - zawołał Jason, oddychając z ulgą. - Jedne z

tych śladów mogą należeć do Julii!

-

Tak. Ale te większe mogą być Obliwii - zaśmiał się ironicznie jej

były goryl.

Jason przyglądał się schodom, po których tak niedawno wchodzili.
Ślady niewątpliwie wiodły w dół. - Faktem jest,

Ciąg dalszy opowieści

że wrota są na dole. Muszę się dowiedzieć, gdzie się podziała moja
siostra!

-

Dobrze powiedziane - pochwalił Manfred. - Chodźmy tam

najszybciej jak tylko się da.

Jason zaczął zbiegać po schodach, potem obejrzał się na Dagoberta,
który pozostał na szczycie schodów. - Nie idziesz?

Młody złodziej pokręcił głową. - Przyprowadziłem cię, gdzie chciałeś.
Moje zadanie wypełnione.

background image

Jason nie nalegał, zdając sobie sprawę, że dla wszystkich będzie
bezpieczniej zachować Wrota Czasu w tajemnicy. Zawrócił więc na
górę i wyciągnął rękę do Dagoberta. - Jak uważasz. Dziękuję za
wszystko, co zrobiłeś.

-

To ja ci dziękuję - powiedział Dagobert, wskazując na zeszyt.

Chłopcy postali ze sobą chwilę bez słowa.

A Manfred zaczął hałaśliwie zbiegać po schodach.

Kiedy dobiegł do krużganka, rozpoznał go natychmiast. Rozpoznał,
mimo że wkrótce po opuszczeniu groty na zwariowanym okręcie zostali
tu schwytani przez żołnierzy.

-

Nie do wiary - mruczał mężczyzna, idąc po śladach stóp Julii,

Obliwii i Rigoberta.

Ślady prowadziły do drzwi, które Manfred też rozpoznał od razu. To
były te same, przez które tu weszli.

-

Miejmy nadzieję, że po tamtej stronie nie rozpęta się nowa burza! -

mruknął.

........................207 ----------—

Spróbował drzwi otworzyć, ale wydawały się zamknięte. Manfred
zaczął się z nimi siłować, usiłował podważyć, pchał, ciągnął, wreszcie
zaczął w nie walić trzonem halabardy.

-

Co się dzieje? - spytał go Jason, podbiegając do niego.

Manfred zadał drzwiom ostatniego kopniaka, ale bez

background image

skutku. Odsunął się i gapił na nie spode łba. - To się dzieje, że nie chcą
się otworzyć.

-

Jak to nie chcą? - szepnął Jason. Spróbował raz i drugi i przekonał

się, że Manfred mówi prawdę. I w tym momencie ogarnęło go straszliwe
przerażenie. - Zamknięte! Wrota Czasu są zamknięte!

-

Więc? - zachrypiał mu za plecami Manfred.

-

Więc? - Jason wzruszył ramionami. - Więc jesteśmy odcięci.

Krużganek migotał cieniami i rozbrzmiewał dziwnymi odgłosami z
podziemi.

-

Spoko - odezwał się Manfred. - Niby jak... odcięci?

-

Wrota Czasu... - jąkał się Jason. - To jedyny sposób na powrót do

Willi Argo. Muszą pozostać otwarte dopóty, dopóki cztery osoby nie
powrócą.

Manfred walnął w drzwi halabardą. - Ale są zamknięte.

-

To znaczy, że już cztery osoby wróciły...

-

Ale jak to możliwe? Nie ma... nie ma żadnej kontroli dokumentów,

czy czegoś w tym rodzaju? - Jason pokręcił przecząco głową, a Manfred
zaczął kląć. - Do samolotu nie

208

Ciąg dalszy opowieści

wsiądziesz, zanim nie sprawdzą cię dziesięć razy, sprawdzają bilety,
paszporty i...

Jason zaczął niemal płakać, klepiąc się po kieszeni.

-

A klucze są tutaj!

background image

-

Teraz rozumiem! - Manfred dał dwa dalsze kopniaki drzwiom. -

To tak jak wtedy, gdy zatrzasnąłem w samochodzie klucze od domu, a w
domu te od samochodu.

-

Mniej więcej.

-

Ba, można zawsze rozbić szybę - nalegał Manfred.

-

Zawsze można rozbić szybę. Albo wyważyć drzwi.

-

Nie w takich drzwiach.

Manfred zacisnął pięści i zaczął krążyć w pobliżu.

-

Wiedziałem, że nie powinienem tu wchodzić. Czułem to.

Powinienem zostać tam z Gwendaliną, obcinać włosy. Oto co
powinienem robić: być z Gwendaliną. To tak jak wtedy, kiedy Obliwia
poszła otworzyć drzwi u tej starej ze stu kotami. Ja nienawidzę kotów,
wrzuciłbym je wszystkie do pieca. Ale zostałem w Kilmore Cove w
deszczu. I nawet nie wiem, dokąd ona polazła przez te drzwi!

-

Poszła do Krainy Puntu wykraść nam mapę.

-

A co to, u diabła, Kraina Puntu?

-

Starożytny Egipt - mruknął Jason, załamany.

-

Coś takiego jak to, w czym teraz tkwimy? - spytał go Manfred.

-

Mniej więcej. Ale o wiele starsze.

-

W rodzaju Królowej Matki - odezwał się Manfred, myśląc o czymś

najstarszym, co znał. - Albo jak Manchester United.

Jason wsunął dłonie we włosy. - I co teraz?

background image

Manfred dał jeszcze parę kopniaków drzwiom, tak dla wszelkiej
pewności. Potem rozejrzał się wkoło. I jeszcze raz. Czuł, że ktoś na
niego patrzy.

-

Posłuchaj - powiedział, zwracając się do chłopca. - To ty wiesz,

jak to działa. Musi być jakiś sposób, żeby wrócić. Kiedy byliście w tej
Krainie Gun tu. .

-

Puntu - poprawił go Jason.

-

W tym czymś, to jak Obliwia wróciła? Przez dom starej z kotami?

-Tak.

-

A wy?

-

Przez wrota w Willi Argo... - wybuchnął Jason. Było jasne, że

Manfred nie widział żadnej różnicy między siedmioma wrotami czasu w
Kilmore Cove, z których każde otwierał inny klucz i które prowadziły w
różne miejsca. I tylko te jedne, w Willi Argo, prowadziły do różnych
Portów Marzeń. - Chwileczkę, jednak...

Kiedy ci dwaj rozmawiali, cienie w krużganku zaczęły się poruszać,
jakby kryły dziwne postacie, wolno się przesuwające.

-

Widzisz, że coś ci jednak wpadło do głowy - zakpił Manfred,

klękając ze zgrzytem żelastwa przed nim.

-

Może... jest jakaś możliwość... - zaczął Jason, po czym

wykrzyknął: - Do licha! Zeszyt! - spojrzał na Manfreda. - Potrzebny jest
nam zeszyt, który został u Dagoberta!

-

Jasne! - odpowiedział goryl Obliwii, podnosząc się z kolan i

natychmiast puszczając się biegiem w stronę

210

background image

Ciąg dalszy opowieści

schodów. Kiedy pędził, ruchome cienie w krużganku skryły się, po
czym zagęściły wokół Jasona. - Ale do czego ci on potrzebny?

-

Brama z koniem - wyjaśnił Jason, biegnąc za Manfredem bardzo

podniecony. - Kiedy Black Wulkan tu wszedł, skorzystał z wrót w
pociągu wiecznej młodości.

-

Wierzę ci - zgodził się Manfred. - I co z tego?

-

To, że jeżeli je znajdziemy, to jeden z nas będzie mógł wrócić...

Oj! - krzyknął nagle Jason, padając gwałtownie na ziemię.

Manfred biegł dalej, wpadł na schody, przeskakując po dwa stopnie na
raz. Kiedy spostrzegł, że Jasona przy nim nie ma, był już prawie na
górze.

-

Hej, chłopaczku? - zawołał, obracając się za siebie. - Chłopaczku?

Gdzieś ty się podział?

Odpowiedziało mu tylko echo.

Manfred wyszedł na mury, gdzie zobaczył Dagoberta, skulonego przy
żarzącym się ognisku. Oglądał swój zeszyt.

-

Hej! Całe szczęście, że jeszcze tu jesteś. Potrzebujemy tego... -

Manfred się znowu obejrzał. - Nawet, jeśli nie widzę chłopaczka.

Dagobert pokręcił głową i wskazał na brudne ślady na schodach. - To
nie jest dobry znak. Bo to są ślady Złodziei Kanałowych.

/ '

í-

Rozdział Ojcowie i

background image

119) córki

Willi Argo zapanował całkowity chaos. Obliwia Newton wybuchła z
pretensjami wobec Blacka Wulkana; a potem, po wściekłej

i nierozstrzygniętej kłótni, oboje spoglądali na siebie złym okiem.
Jednocześnie Julia wykrzykiwała, że to jej dom. Wybiegła z kamiennego
pokoju i głośno przywoływała rodziców. Znalazła ich uśpionych na
tapczanie, spowitych delikatnym obłokiem rumianku. Wcale niełatwo
było Zan-Zan wytłumaczyć jej, co tu się wydarzyło.

Gdzie się podział Nestor? A Rick? Czy aby nie wpadł w pułapkę
podziemnych korytarzy?

W poszukiwaniu odpowiedzi na te pytania Julia obeszła cały dom.
Znalazła inną jeszcze kobietę uśpioną na tapczanie w pokoju przy
werandzie. I zażądała wyjaśnień.

Ale fetor, jakim zionęły Julia i Obliwia, był tak obrzydliwy, że Black
odmówił rozmowy, zanim obie podróżniczki się nie umyją. Zan-Zan
zaprowadziła Obliwię do łazienki, wskazała jej prysznic i zaczęła
niejasno tłumaczyć, jak się tego używa. Zniecierpliwiona Obliwia
odpowiedziała jej niezbyt grzecznie, że potrafi się obchodzić z
prysznicem i że dziękuje za wskazówki.

Asystentka Blacka podała jej sukienkę w kwiaty, którą wyjęła z
garderoby pani Covenant specjalnie dla Obliwii, i wyszła.

Kiedy również Julia władowała się do wanny, Black Wulkan odetchnął z
ulgą. Spojrzał na uśpioną kobietę na tapczanie przy oknie na werandę i
zadał sobie pytanie, kto też to mógłby być?

214

Ojcowie i córki

background image

Kiedy zauważył, że Zan-Zan wróciła, obrócił się w jej stronę, by o coś
zapytać, ale całkiem niespodziewanie otrzymał siarczysty policzek. -
Ajaj! - jęknął, masując sobie na twarzy czerwony ślad po pięciu palcach
gwałtownej Chinki.

-

Zwariowałaś?

Spokojna i zawsze opanowana twarz asystentki przemieniła się nagle w
maskę groźnego smoka. Kobieta pokazała ręką na schody prowadzące
na piętro, skąd dochodził szum wody.

-

Masz córkę? Co? - zawołała i odwróciła się. Odeszła głęboko

obrażona i usiadła na fotelu. - Brawo!

Dwadzieścia minut później Black, Zan-Zan, Obliwia i Julia zebrali się
przy stole kuchennym, gdzie szczęśliwie nie znajdowała się żadna
uśpiona osoba. Pierwszą kwestią do omówienia była sprawa, dlaczego
Obliwia nazwała Blacka Wulkana „tatą".

-

Faktem jest, że... - zaczął były zawiadowca stacji najwyraźniej

zakłopotany - nie za bardzo wiem, o czym mam mówić. By rzec prawdę,
droga pani Newton...

-

Panno.

-

Panno Newton... ja pani nie znam. Wszystko, co o pani wiem,

pochodzi od Petera. I to jest niezwykle pochlebne, zapewniam panią. Co
do reszty... - Black masował uderzony policzek. - nie wiem doprawdy,
co o tym myśleć...

Urwał. Z kamiennego pokoju dochodziły jakieś głuche odgłosy, jakby
ktoś po drugiej stronie wrót walił w drzwi,

starając się je otworzyć. - No, nie... Co tu się jeszcze może wydarzyć?

background image

Na odgłos tych uderzeń przerażona Julia z trudem przełknęła ślinę.
Może to Jason walił w drzwi? Wstała od stołu i przy całkowitym
milczeniu wszystkich obecnych podeszła do Wrót Czasu. Czarne,
porysowane drewno drzwi doskonale ilustrowało jej stan ducha.

Julia oparła głowę o drzwi i nasłuchiwała.

Ale drzwi pozostały nieme.

Kiedy wróciła do kuchni, rozmowę podjęła Obliwia. - Jedyna rzecz, jaką
posiadam po ojcu, to jego fotografia, którą znalazłam w szufladzie w
rzeczach mamy. Ona nigdy mi o nim nie mówiła. A kiedy pytałam, to
mówiła, że wyruszył w daleką podróż, dając mi do zrozumienia, że nie
żyje.

-

I tym mężczyzną miałbym być ja?

-

Bez cienia wątpliwości.

Black się zaczerwienił. - Ależ... ależ to jest po prostu niemożliwe!

Julia przesunęła z hałasem stołek po podłodze. - Może powinnaś mu
powiedzieć, kim była twoja matka, Obliwio.

-

To Klitamnestra Biggles.

Mężczyzna podskoczył. - O kurczę... No, to możliwe...

Zan-Zan niezwłocznie wymierzyła mu drugi policzek.

-

Przestań! - krzyknęła Julia, choć rozumiała jej zazdrość. Chwyciła

młodą Chinkę za rękę i wyprowadziła ją z kuchni do ogrodu. - To
delikatna sprawa... Pozwólmy im o tym porozmawiać na osobności.

Ojcowie i córki

background image

Zan-Zan płakała teraz ze złości, przerywając szloch urywanymi krótkimi
zdaniami: - on mi nic nie powiedział.. oszukana... teraz dopiero się
dowiaduję... inna kobieta... córka...

-

Tak, tak, oczywiście, że to przykre... ale uspokój się

-

próbowała ją pocieszać Julia, oderwana od własnych zmartwień.

Znajome cienie drzew wokół domu, łagodny szum wielkiej sykomory,
widok spokojnych fal u stóp urwiska - to wszystko ją trochę wyciszyło. -
Wszyscy mężczyźni są tacy sami - powiedziała, powtarzając zdanie
zasłyszane z tysiąc razy. Ale w rzeczywistości wcale tak nie myślała.

I pomyślała o Ricku, jedynym i niezastąpionym, podobnie jak jej brat.

Kiedy zostali sami w kuchni, Obliwia spojrzała na Blacka Wulkana
spojrzeniem pełnym nienawiści. - Mama nie porzuciła Kilmore Cove z
własnej woli. Wyjechała, bo musiała. Wstydziła się ciebie. Wstydziła się
do tego stopnia, że nawet rodzonej siostrze nigdy nie powiedziała, co się
stało.

Black zamknął lodówkę i przyłożył sobie lód do twarzy.

-

Ja zupełnie nic nie wiedziałem... Uwierz mi... Ja... kochałem twoją

matkę.

-

Wydaje się, że ona była innego zdania. Ja przyszłam na świat w

Cheddar, bez ojca i wychowywała mnie mama. Tylko ona.

-

Przykro mi, ale ja o niczym pojęcia nie miałem...

-

Uczyłam się, pracowałam. Sama. Zawsze sama. I stałam się

bogata.

-

Cieszę się z twego sukcesu... ale twoja matka...

-

Oszczędziła ci kłopotu swoim odejściem!

background image

-

Nie! Tęskniłem za nią śmiertelnie! Ja... ja nieustannie o niej

myślałem. Zadedykowałem jej moją lokomotywę

-

tłumaczył się Black.

-

I dlatego przez trzydzieści lat nie dałeś znaku życia? Dlaczego

nigdy jej nie odwiedziłeś?

-

Bo ona nie chciała... - usprawiedliwiał się mężczyzna.

-

Dotknęła nas tragedia... jakby tu powiedzieć... dramat niemożności

porozumienia się.

Obliwia wybuchła gorzkim śmiechem. - Właśnie widzę ten dramat:
mama zmarła, a ty masz nową kobietę u boku.

-

To tylko moja asystentka - usprawiedliwiał się Black.

-

a poza tym niedobrze jest staremu mężczyźnie, takiemu jak ja, żyć

samemu...

-

Nie jest też dobrze, kiedy dziecko dorasta bez ojca, albo wyobraża

go sobie i marzy o nim, że jest lepszy niż naprawdę jest.

-

Trochę szacunku dla ojca, do licha!... - mruknął były zawiadowca

stacji, odstawiając lód na stół. Kto mógłby to wszystko sobie
wyobrazić... Ale ciekaw jestem, kto ci wybrał to imię i nazwisko?

-

Sama je sobie wybrałam, żeby pasowało do środowiska, w którym

chciałam robić karierę. Do Londynu!

-

Rozumiem. - Black pokiwał głową. - Teraz rozumiem, skąd miałaś

klucz... Szaleństwo. Klitamnestra. I mo-

Ojcowie i córki

ja córka, która zaryzykowała nawet narzeczeństwo z Peterem!

background image

-

Nie zaręczyłam się z Peterem! Nie chciałam o nim słyszeć!

-

O, i całe szczęście - wyrwało się ojcu. - Nigdy nie należy się

zbytnio do kogoś przywiązywać.

-

Tato!

Black przygryzł usta. - Wybacz, żartowałem. Tylko... szkoda, że nie
pogadaliśmy wcześniej, kiedy próbowałaś odkryć tajemnicę drzwi..

-

A co innego mogłam zrobić? Ten klucz był jedyną pamiątką po

mamie.

-

Jasne, jasne... istotnie...

-

A poza tym... ja w gruncie rzeczy, szukałam ciebie... Czy to nie ty

właśnie zgarnąłeś wszystkie klucze i wywiozłeś je?

-

Wszystkie, nie. Brakowało klucza twojego i... Petera. Ale Ulysses

miał rację - Black Wulkan podrapał się gwałtownie po brodzie. - Te
klucze żyją własnym życiem. Same decydują, do kogo należeć i w czyjej
szufladzie się znaleźć.

Obliwia bębniła nerwowo palcami z połamanymi paznokciami po blacie
stołu. - A słynny Pierwszy Klucz?

-

Nigdy go nie miałem - odparł jej ojciec bez namysłu.

-

Znaczy, że nie istnieje.

-

Istnieje, jeszcze jak.

Obliwia spojrzała na niego z wyrzutem.

-

Nie żartuję - odparł Black. - Nawet, jeżeli żaden z nas już w to nie

wierzył... Leonard go odnalazł. Po dwudziestu latach.

Oczy kobiety zapłonęły gwałtownie. - I gdzie jest?

background image

-

Hmm... nie sądzę, żeby to był właściwy moment na rozmowę o

tym.

-

Przeciwnie! Uważam, że to najwłaściwszy moment!

Black obszedł dwa razy stół dokoła, ręce założył na plecy.

-

Ba... W gruncie rzeczy jesteś moja córką, nie?

-

Gdzie jest?

Mężczyzna oparł się o blat stołu. - Zanim ty się... pojawiłaś, Leonard
nam właśnie powiedział, że znalazł go na morzu. Powiedział, że jego
łódź została tam jeszcze na kotwicy, na tym miejscu. Nie zrozumiałem
dobrze, czy już ją zabrał, czy nie.

Obliwia skoczyła na równe nogi jak sprężyna. - I dlaczego nic nie
robicie? Znaleźliście Pierwszy Klucz i tracicie czas na głupie dyskusje?
Tato, do diaska! Pierwszy Klucz jest czymś najważniejszym!

Black Wulkan uśmiechnął się do niej, jak dobry tatuś. - Teraz, kiedy cię
odnalazłem, córeczko...

-

A idź do diabła! - wybuchła, odpychając go ze złością i wypadła

jak burza z kuchni.

i

W ogrodzie Willi Argo Zan-Zan ciągle popłakiwała. Julia zerknęła przez
okno do domku Nestora. Nikogo wewnątrz nie było. Światła były
wygaszone.

220

Ojcowie i córki

background image

Obeszła dokoła cały domek, potem przyłożyła dłoń do drzwi i lekko je
pchnęła. Były otwarte.

Z pewną obawą weszła do pokoju Nestora. Zapaliła światło.
Przyglądając się ustawieniu krzeseł, domyśliła się, że niedawno musiała
się tu odbyć jakaś narada. Zobaczyła zegarek na stole, specjalny zegarek
do nurkowania, z sową i monogramem Petera Dedalusa.

-

Rick? - szepnęła, tuląc zegarek do siebie. Ale nie poczuła nic, co

łączyłoby ten przedmiot z chłopcem o rudej czuprynie.

Julia przeszła się po pokoju, próbując odgadnąć, na którym krześle
siedział Rick. Doszła do tapczanu w głębi, gdzie wgniecione poduszki
świadczyły o niedawnej czyjeś obecności.

Biurko Nestora. Co za idealny porządek - pomyślała dziewczynka. -
Wszystkie przedmioty równiutko ułożone. - Obok zobaczyła starą
skrzynię, a z niej wystający kawałek papieru. Zaciekawiona, zbliżyła się
i uniosła wieko skrzyni. Sterczała z niej końcówka zwiniętej w rulon
mapy z wyrysowanymi wszystkimi grotami w miasteczku. Julia wyjęła
mapę i przy okazji odkryła pod nią zrolowane płótno.

Kiedy rozpoznała twarz Nestora na portrecie Ulyssesa Moorea, zrobiło
się jej słabo.

-

Nestor? - spytała na głos.

I nagle wszystkie brakujące kawałki historii wskoczyły na swoje miejsce
jak zaczarowane: Nestor, który znał wszystkie tajemnice Kilmore Cove,
który zawsze wiedział

jaką książkę z biblioteki doradzić, który ich wprowadził na strych i do
pracowni Penelopy... swojej żony zatem! To Nestor odstawiał na swoje

background image

miejsce meble, jeżeli ktoś je przestawił. Nestor, który mieszkał w
ogrodzie, żeby nie opuścić miejsca, w którym spędził prawie całe swoje
życie. Nestor, który ukrywał portret Ulyssesa, żeby nikt go nie
rozpoznał.

Pod portretem leżały zeszyty. Stare zeszyty. Na każdej okładce widniało
nazwisko Ulyssesa Moorea. Julia zajrzała do nich.

Były zapisane ręcznie, jak wielki dziennik, pismem trudnym do
odczytania. Więcej - całkowicie nieczytelnym. Pisane szyfrem, albo w
którymś z języków opisanych w Słowniku zapomnianych języków.

Julia wyjęła kilka zeszytów. Przekartkowała je pobieżnie. Szyfr. Szyfr.
Wszystkie pisane szyfrem. I rysunki. Mnóstwo rysunków.

Otworzyła zeszyt ostatni. I zobaczyła portrecik Ricka.

Otworzyła więc przedostatni. Zobaczyła portreciki swój i Jasona na
kartce wydartej z kalendarza.

Zaczęła układać nerwowo zeszyty obok siebie, próbując według
rysunków zrozumieć o czym są.

To była historia Willi Argo.

Julia podniosła głowę i uzmysłowiła sobie, jak mocno wali jej serce.

Potem usłyszała, jak strzeliły drzwi od kuchni w Willi Argo. Wypadła z
nich Obliwia, coś krzycząc. Za nią Black Wulkan wołał: - Zatrzymaj się!
Co chcesz zrobić?

222

- M

Ojcowie i córki

background image

Kroki na żwirze. Drzwiczki otwierane i zamykane. Julia wybiegła z
domku Nestora. Za późno.

Obliwia Newton już siedziała za kierownicą w samo chodzie pana
Covenanta. Szybko uruchomiła silnik i za kręciła szaleńczo, sypiąc w
krąg żwirem.

/ »

'í .Ą

Jasona w krużganku pochwyciły dziesiątki małych rąk, wyciągających
się po niego spod ciemnych i cuchnących łachmanów. Kiedy jedne z rąk
zatykały mu usta, a inne - zasłaniały oczy, wokół jakieś głosy nie
przestawały wykrzykiwać: - Złapaliśmy chłopaczka, złapaliśmy
chłopaczka, ale żołnierz uciekł! Idźcie za nim! Nie! Nie idźcie za nim!

Chłopiec bezskutecznie usiłował się wyrwać. Widział zaledwie bose
stopy gromady złodziejaszków i czuł ich odór.

-

Pokażcie mi go! - wykrzyknął jakiś wyraźniejszy głos w tej

wrzawie.

Po czym ktoś obrócił Jasona i podniósł mu głowę. Chusteczką cuchnącą
zjełczałym tłuszczem przewiązano mu usta i chłopiec znalazł się oko w
oko ze staruchem o żabim spojrzeniu.

Ten zmierzył go wzrokiem, całkiem jakby go znał, i powiedział pewnym
głosem do swoich: - Tak, to on. To brat Julii.

Na dźwięk imienia swej bliźniaczej siostry Jason się zmobilizował i
znowu spróbował się wyrwać, ale trzymające go ręce, choć śliskie i
jakby wysmarowane tłuszczem, nie pozwoliły mu na żaden manewr.

background image

Poczuł, jak owijają go jakimiś linami, a potem kładą na ziemi.
Rozciągnęli go na żwirze, następnie unieśli w powietrze i w pozycji
horyzontalnej przywiązali do kija. Całkiem jak salami.

-

Przejdzie? - pytali.

Pan Podziemi

-

Jasne!

-

Ja mówię, że nie.

-

Jest tłusty jak prosiaczek.

Macały go różne ręce w poszukiwaniu tego tłuszczu, a towarzyszące im
liczne głosy wygłaszały sprzeczne opinie.

Grupka skierowała się w stronę odpływu wody deszczowej z krużganka.
Jeden po drugim mali złodzieje kolejno wsuwali się do kanału, następnie
wcisnęli tam Jasona, który od tej chwili nie widział już zupełnie nic.
Poczuł, że się zsuwa i ześlizguje, a w miejscach przewężonych i ciaśniej
szych szarpali go, ciągnąc i popychając kij, do którego był przywiązany.
W końcu, sponiewierany i ściśnięty Jason stracił przytomność.

Kiedy otworzył oczy, znajdował się w pomieszczeniu rzęsiście
Oświetlonym. Delikatny zapach kadzidła mile przenikał powietrze i
napełniał je dymem. Jason zerwał się natychmiast na nogi, czując pod
stopami podłogę pokrytą miękkim dywanem. W głowie mu pulsowało, a
guz nabity o krosna w laboratorium dotkliwie dawał się we znaki.

Podbiegł do jedynego, okna z okiennicami zdobnymi w arabeski. Ujrzał
dokoła jakieś groteskowe ciemne budynki.

Za nim otworzyły się drzwi komnaty i wszedł staruszek raczej umyty i
raczej czysty.

background image

-

Witam - powiedział i podniósł dłoń.

-

Kim jesteś? - zapytał go }ason.

-

Nazywam się Rigobert - odparł staruch. - Chodź, proszę, ze mną...

- polecił chłopcu, wyprowadzając go na zewnątrz.

Jason pomacał się po kieszeniach i z przerażeniem stwierdził, że zostały
całkowicie opróżnione. - Moje klucze! Moje monety!

-

Proszę cię, chodź za mną. Wszystko przekazaliśmy naszemu Panu

- powiedział Rigobert, idąc przodem.

-

Waszemu panu?

-

Kanonikowi Podziemnych Przejść, Panu Złodziei Kanałowych.

Korytarz, przez który przechodzili, był czymś najzupełniej
nieporównywalnym z kanałem. Cały w delikatnym kolorze malwy i
malwą pachnący.

-

Można wiedzieć, dlaczegoście mnie porwali? - spytał Jason, idąc

za staruchem.

-

Twoja siostra znikła za drzwiami, których się nie da otworzyć -

odpowiedział Rigobert. - A ty też chciałeś wejść w te same drzwi.
Sądzę, że to robi z ciebie ważną osobistość.

-

Mylicie się... - jęknął Jason.

Rigobert zatrzymał się pod wielką arkadą, za którą się znajdowała
wspaniała komnata. - Proszę - powiedział. - Pan Podziemi cię oczekuje.

I Jason wszedł.

Pan Podziemi

background image

Była to długa sala, cała błękitna. Błękitne miała podłogi, błękitne kotary
bogato haftowane, błękitne arrasy na ścianach.

Pan Podziemi siedział na tronie na wprost wejścia. Tron był w stylu
orientalnym - niski, miękki taboret, a Pan siedział na nim po turecku.

Jason ostrożnie podszedł bliżej tronu.

-

Witam - zwrócił się do niego uprzejmie Kanonik Podziemnych

Przejść. - Oto człowiek odpowiedzialny za moją bezsenną noc -
dokończył z nutą rozbawienia w głosie.

-

Sądzę, że zaszła jakaś pomyłka... - odezwał się Jason, gwałtownie

gestykulując. Zbliżył się do tronu na tyle blisko, że zobaczył, iż ów Pan
Podziemi ma na sobie lśniącą podomkę w błękitnym kolorze i że jest...
chłopcem w jego wieku.

Ze zdumienia otworzył usta.

-

O jakiej pomyłce mówisz, młody cudzoziemcze?

Jason usiłował się zorientować, czy ten chłopaczek

na tronie kpi sobie z niego, czy też pyta serio.

-

Ja... nie wydaje mi się, żebym ja był dużo młodszy od ciebie! -

wypalił.

Chłopiec w błękicie wybuchnął serdecznym śmiechem. - O nie, nie!
Jesteś w błędzie! Ja jestem o wiele, o wiele starszy. Doprawdy dużo
starszy. Ale nie pytaj, o ile starszy, bo nie pamiętam. Jeżeli chcesz,
możemy to razem sprawdzić. - I wskazał mu jedno z wyjść.

A potem, ponieważ osłupiały Jason nie odpowiadał, pokazał mu
przedmioty leżące na stoliku obok tronu.

-

To są zapewne twoje rzeczy. Zabierz je, jeśli ci na nich zależy.

background image

Jason nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać. Chwycił za klucze i
wsunął je do kieszeni. - Dlaczego mnie tu kazałeś sprowadzić?

Chłopaczek w błękicie podniósł się z tronu. - Dlaczego?

Dlatego, że zainteresowała mnie twoja historia. Słyszałem o twojej
siostrze i o tym, że przeszła przez drzwi, których się nie da otworzyć.
Otworzyła drzwi, których moi ludzie nie potrafili otworzyć. I których
nawet Baltazar, jak sądzę, też by nie otworzył.

-

Znasz Baltazara?

Kanonik Podziemnych Przejść zamyślił się. - Powiedziałem Baltazar?
Znaczy, że tak, że go znam. Wydaje mi się, że tak. Baltazar. Ba, wraz z
młodością zapomina się masę rzeczy. Dlatego ja... zawsze wszystko
zapisuję. Chodź ze mną, młody cudzoziemcze, i wyjaśnij mi sprawę tych
drzwi, które się nie otwierają...

Chłopiec w błękicie ruszył przodem przez długi korytarz, by następnie
przejść przez salę, w której płonęło tysiące świec. Minąwszy ją, weszli
do pięciokątnej komnaty z pięcioma wyjściami, prowadzącymi do
dalszych sal.

Komnata środkowa była usłana zwojami papieru, gęsto pokrytymi
pionowym pismem. Zwoje leżały jedne na dru-

Pan Podziemi

gich, ułożone w kolejności niezrozumiałych numerów. Niektóre z nich,
jeszcze nie zapisane w całości, leżały otwarte na wielkich drewnianych
stołach. Niezwykle pomysłowy sufit z nachylonych lustrzanych tafli
chwytał światło świec płonących w pięciu bocznych salach.

-

To jest mój gabinet pracy, a to moja pamięć - wyjaśnił Kanonik

Podziemnych Przejść, wskazując tysiące zwojów wokół. - I właśnie

background image

dlatego, że zapisuję wszystko niezwykle metodycznie, przypomniałem
sobie, że jakiś czas temu, kiedy odwiedziłem Fontannę Wiecznej
Młodości... znalazłem tam inne drzwi, które się nie chciały otworzyć...

Chłopiec w błękicie rzucił okiem na jeden ze swoich wykazów i czytając
pionowe pismo, dodał: - O, tutaj. Dokładnie obok fontanny, w
kamiennym domku. Drzwi całkiem podobne do tych w krużganku
zamkowym i też niemożliwe do otwarcia. Wiesz coś o tym?

-

Nie wiem, o czym mówisz. Nie wiem też, kim jesteś, ani gdzie- się

znajduję i dlaczego - odparł wyczerpany Jason.

-

Dlaczego, to ci już wyjaśniłem. Kim jestem... to zależy od tego,

które z pięciu wyjściowych drzwi wybiorę. Jeśli wyjdę tędy... jestem
Kanonikiem Podziemnych Przejść, Panem Złodziei Kanałowych. Jeśli
tędy, staję się Opatem Mansardy, Panem Dachołazów... co zresztą jest
najlepszą zabawą, jaka mi się zdarza. Jeśli natomiast pójdę tędy, muszę
stać się księciem Gianni.

-

Ty jesteś księciem Gianni? - spytał zdumiony Jason.

-

We własnej osobie - uśmiechnął się chłopaczek w błękicie. -

Czemu pytasz? Czyżbyś mnie znał?

-

Ależ... to ważna osobistość!

-

Znaczy, że nie interesuje cię, co znajduje się w dwóch pozostałych

salach... - zachmurzył się Pan Podziemi.

-

To nie możesz być ty, ty jesteś tylko małym chłopcem!

-

Wybacz, ale jak sądzisz, do czego służy Fontanna Wiecznej

młodości?

Calypso przyłożyła ucho do drzwi w swej księgarni-bi-bliotece i
przymknęła oczy.

background image

Nie słyszała już żadnego nawoływania. Przesunęła delikatnie dłonią po
drewnie, jakby je pieściła, gdy nagle naszła na nią fala melancholii.
Drzwi wielorybie znowu były nieme.

- Znaleźli go... - powiedziała, jakby rozmawiała z kimś ukrytym po
drugiej stronie drzwi. - Znaleźli klucz. I co teraz powinniśmy zrobić?

Jeżeli rzeczywiście ktoś stał za drzwiami, nie mógł odpowiedzieć. A
Calypso nie mogła drzwi przekroczyć. Bez klucza z wielorybem tych
drzwi się nie dało otworzyć. Ani rozbić, ani zniszczyć. To były Wrota
Czasu.

A jednak w tej ciszy bijącej od nich i w zupełnych ciemnościach, jakie
kryły, Calypso coś wyczuła, jakąś odpowiedź, szept, daleki śpiew z
głębin morza. Oparła twarz

Pan Podziemi

o drzwi i powiedziała: - Jaki sens ma teraz dalsze czuwanie? Klucz
odnaleziono. Odejdź. Wróć do głębin. Odejdź.

-

Nie odejdę - odpowiedział jej głos z tyłu.

Calypso krzyknęła.

Kiedy się obróciła, przed nią stał Leonard Minaxo.

Wszedł do księgarni bez poruszenia dzwonka nad drzwiami. Coś takiego
potrafił tylko on jeden.

Znajdował się o kilka kroków od niej.

I zaskoczył ją.

-

Leonardzie... - zdołała tylko wykrztusić Calypso.

Postąpił ku niej dwa kroki i powtórzył: - Nie odejdę.

background image

I nie dając jej czasu na spowolnienie bicia przestraszonego serca, ani na
wypowiedzenie słówka czy wzięcie głębszego oddechu, Leonard
Minaxo objął ją i ostrożnie uniósł w górę, całując tak, jak zawsze tego
pragnął.

Calypso usiłowała go odepchnąć, ale to wszystko wydarzyło się tak
szybko, w jednej chwili... i w mgnieniu oka ujawniło się tajemne
pragnienie głęboko ukryte w nich obu.

Zaskoczona lecz szczęśliwa bibliotekarka poddała się temu pocałunkowi
i uściskowi. Już się nie opierała, pozwoliła się tulić i chronić.

-

Nie możemy, Leonardzie... - szepnęła mu do ucha. - Ja jestem...

-

Wiem, kim jesteś - odpowiedział mężczyzna, tuląc swą twarz do

jej policzka.

Calypso spojrzała na witrynę swej księgarenki, na placyk z fontanną i
urząd pocztowy naprzeciwko.

Leonard spojrzał na Wrota Czasu za plecami Calypso.

Teraz był pewien, że ona zna te wrota lepiej niż ktokolwiek inny.

-

Muszę ci coś powiedzieć... - szepnęła kobieta.

-

Powiedz mi - odpowiedział latarnik, całując ją ponownie.

Byli pogrążeni w ciepłym mroku, gdzie wśród regałów z książkami
kryły się tajemnice i uczucia, nad którymi czuwali bohaterowie dawnych
opowieści. I kiedy tak trwali w serdecznym uścisku, przez szparę w
niezwykłych drzwiach wolniutko zaczęła się sączyć strużka morskiej
wody.

ł

background image

Manfred schwycił Dagoberta za ramię. - Poczekaj... poczekaj... -
powiedział. Porównali wspólnie wskazówki w zeszycie Ulyssesa Mo-
orea z nazwami ulic umieszczonymi na metalowych tabliczkach. - Jeśli
to jest Aleja Rdzy, to musimy skręcić w lewo...

-

W prawo - poprawił go chłopiec, obracając odpowiednio zeszyt. -

Bo jesteśmy tutaj... ,

Manfred usiłował nadążyć za rozumowaniem młodego złodzieja, ale
potem, przy drugim zakręcie zniechęcił się i zaczął się złościć.

-

To wszystko jest niepojęte! - wybuchł. - A to miejsce jest

obrzydliwe!

-

Tak zostało zaprojektowane - wyjaśnił Dagobert. - Więc jak?

Idziemy tak, jak ja mówię?

-

No idziemy... idziemy - mruknął Manfred, idąc za nim z chrzęstem

kolczugi.

Księżyc już zachodził i zarysy cytadeli nabierały wydłużonych groźnie
kształtów. Dwaj wędrowcy szli żwawo i kiedy minęli jedną z tych
najwyższych wież, którą było widać z każdego zakątka labiryntu
zabudowań, znaleźli się w miejscu podobnym do płaskowyżu. Za Aleją
Rdzy mury się rozstąpiły, robiąc miejsce obszerniejszym dziedzińcom,
drzewom i ogrodom, gdzie wzrok mógł odpocząć, nie przytłoczony już
ciasnotą budynków i nachodzących na siebie dachów.

Wielka chmura zakryła księżyc, zarzucając czarny płaszcz na cytadelę,
ale ani młody złodziej, ani doświad-

236

Łąka pełna świetlików

czony kryminalista nie zwolnili kroku, teraz już pewni, że są blisko celu.

background image

Kiedy chmura odsłoniła biały krąg księżyca, Dagobert przystanął w
małym podwóreczku bez nazwy, u stóp skalistej góry. Z boku stał tu
niski budynek z szarego kamienia.

- To tutaj - powiedział, zamykając ostatecznie zeszyt.

Posłyszeli rżenie konia i stukot kopyt uderzających nerwowo o ziemię.
To była stajnia. A w niej sterty siana zawalające ścianę i porzucone w
nieładzie powozy. Miejsce, którego tak długo szukali, sprawiało
przygnębiające wrażenie.

Manfred się nie odezwał. Ominęli drewniany szlaban i weszli do stajni.
Z jednej strony był wodopój, który Dagobert dokładnie zbadał. - To nie
może być ta woda... - szepnął zmartwiony po zanurzeniu w niej palca.

Manfred szukał drzwi. Znalazł je, otworzył i wszedł. Zaraz jednak
wyszedł z powrotem, zły. - To nie te. Fuj! Same bydlaki - powiedział.

Podeszli do ściany skalnej i znaleźli w niej ścieżynkę wijącą się w górę,
odprowadzającą od stajni. Postanowili nią pójść.

Ścieżka pięła się w górę i opadała jak wydmy na pustyni. Doszli do
lasku, który szybko się skończył.

I to Dagobert pierwszy je ujrzał.

Potem zobaczył je również i Manfred.

Zaledwie wyszli z lasku, w powietrzu zaroiło się od świetlików.

237

Ścieżynka wiodła do małego domu z kamienia, wokół którego świetliki
wirowały jak szalone. Trawa była tu wysoka i bujna, cykały tysiące
świerszczy. Piękno tego miejsca oczarowało nawet nieczułego
Manfreda, który wyciągnął ręce, by dotknąć owadów.

background image

I mimo woli uśmiechnął się.

Domek wyglądał na niezamieszkany. Ale stał przed nim stary tron, na
którym być może ktoś siadywał. Wejście pozbawione drzwi prowadziło
do jednej tylko izdebki, gdzie stały drewniane regały z półkami. Na
każdej półće znajdowały się pojemniki też wykonane z drewna, pełne
glinianych kuleczek.

Manfred wziął jedną z nich do ręki, skruszył i zdumiał się, gdy z
kuleczki wyfrunął świetlik. Mężczyzna i chłopiec oniemieli, rozglądając
się wokół. Kasztel był stąd niewidoczny, osłonięty skałą, po której
wędrowali, i płaskowyż rozciągał się przed nimi niemal w
nieskończoność. Łąki wokół kamiennego domku wyglądały jak ciemne
płaszcze nakrapiane w świeże kwiaty, które zwierały na noc płatki.
Wszędzie fruwały świetliki, mieszając się z gwiazdami.

Jedyny obcy dźwięk to był szmer wody, pochodzący ze źródełka na
tyłach domku.

Poszli obaj za tym dźwiękiem po szeleszczącej pod stopami trawie.
Znaleźli murek, o który opierały się jakieś koślawe drzwi, i korytko
drewniane, którym spływała czy-ściuteńka woda, spadająca w gęstwinę
trawy i wsiąkająca w ziemię.

Łąka pełna wietlików

Dagobert nachylił się, żeby zanurzyć ręce w wodzie - była chłodna.
Manfred chwycił za koślawe drzwi i otworzył je.

Dagobert popróbował wody końcem języka. Kłuła jak szpilkami.
Rozejrzał się dokoła. Manfred znikł.

„Dziwne" - pomyślał. Miał wrażenie, że przyszedł tu z drugą osobą.

-

Hej! - podskoczył jakiś mężczyzna.

background image

-

Hej! - odpowiedział mu przestraszony goryl Obliwii. Jak tylko za

Manfredem zamknęły się drzwi, zobaczył,

że znalazł się w pociągu.

-

Nie ruszaj się! - ostrzegł go jakiś mężczyzna. I wycelował w niego

buteleczkę z zielonego szkła.

-

Kim. jesteś? Kontrolerem?

Mężczyzna podniósł wzrok i Manfred go rozpoznał. To ten typ, którego
dwa dni wcześniej spotkał w gospodzie. Kuzyn tego od opon. Ten taki
zaspany.

-

Fred Jakiśtam? - spytał go, wyciągając rękę z halabardą.

Fred Śpiczuwa przestał manewrować buteleczką alchemika. - My się
znamy? - spytał średniowiecznego żołnierza.

Manfred wybuchnął śmiechem, zdjął szybko hełm z głowy i rzucił nim o
ziemię. - No chyba! Nie przypominasz mnie sobie?

Fred zamrugał oczami. - Niech pomyślę... jesteś może tym typem z dune
buggy? - I uniósł prawą rękę do góry na znak zwycięstwa.

-

No przecież! To właśnie ja! - uradował się Manfred.

W przypływie radości mężczyźni padli sobie w ramiona. Po czym
powrócili do swych ról i zaczęli się zasypywać pytaniami.

-

A co ty tu robisz? - zaczął Manfred. - Zresztą, szczerze mówiąc,

nie wiem nawet, gdzie by miało być to „tu"...

Fred przybrał minę znawcy. - Powiedziano mi, że muszę pilnować tych
drzwi, bo może stąd ktoś wyjść. Ale nie powiedziano kto.

background image

-

No to ci się nie udało... - zażartował Manfred, wyglądając z

lokomotywy. Zobaczył stalaktyty i stalagmity, i rząd bladych latarni. -
Ale gdzie my jesteśmy? W jakiejś grocie?

-

No tak - odpowiedział Fred, jakby lokomotywa w grocie była

czymś najzwyklejszym w świecie.

-

Mam nadzieję, że w Kilmore Cove - mruknął Manfred, pokonując

dreszcz niepokoju.

-

Niezupełnie - odparł Fred.

Goryl Obliwii walnął silnie pięścią w ścianę lokomotywy. - Jak to nie? -
ryknął wściekły. - To gdzie?

Buteleczka z zielonego szkła wyskoczyła z rąk Freda Śpiczuwy jak na
sprężynie i prawie się otworzyła. Pochwycił ją i wystraszony wyjąkał: -
Jess-teeś-my kilka kilometrów za Kilmore Cove...

Z twarzy Manfreda złość natychmiast znikła.

-

Aha - powiedział. I dodał: - Aha.

To drugie „aha" przeszło nagle w gwałtowny wybuch śmiechu. Manfred
raz jeszcze uściskał Freda i uradowany zatarł ręce. - Znalazłem je!
Brawo chłopaczku, miałeś rację.

Przeszedł się tam i z powrotem po lokomotywie, przyglądając się masie
sterów oznaczonych symbolami i rysunkami.

-

I to działa? - spytał, bawiąc się jednym ze sterów.

-

Jeszcze jak! - zapewnił go Fred. - Mknie jak strzała! Niewiele

brakowało, żeby dziś po południu mnie przejechała.

-

A ty wiesz... jak ją uruchomić?

background image

Fred zafrasowany podrapał się po głowie. - Hmm... nie, tego nie wiem.
Nigdy jej nie prowadziłem. Trzeba by spytać Blacka.

-

A gdzie on jest?

-

W Willi Argo.

-

To kawałek stąd.

-

No tak... co najmniej dwadzieścia minut pieszo - potwierdził

markotny Fred. Ale po chwili się ożywił. - Albo - zaproponował -
moglibyśmy spytać któreś z dzieci. One potrafią ją prowadzić.

Manfred uśmiechnął się półgębkiem, pełen szczerego podziwu. -
Dzieciaki, powiadasz?

Stało się oczywiste, że od samego początku tej przygody Manfred
ustawił się po niewłaściwej stronie. Ale teraz

241

miał zamiar to naprawić. Ściskał w kieszeni klucz z kotem i di • '

byś nic przeciwko temu, żebym wypróbował ten ster?

- Dla mnie... - uśmiechnął się Fred. - Żebyś tylko nie...

Zdanie uwięzło mu w gardle, zablokowane gwałtownością z jaką
lokomotywa szarpnęła nagle do przodu. Sam Manfred wywinął kozła z
nogami w powietrzu' Maszyna już pędziła po szynach w stronę Kilmore
Cove.

W odległości czterech kilometrów od nich, na ulicach Kilmore Cove,
panował całkowity bezruch. Pod koniec tego specjalnego dnia, kiedy to
godziny jakby wtopiły się w wielki zegar świata, Ursus Marriet pełen
niepokoju odbywał długą przechadzkę.

background image

Wyszedł ze szkoły późno w noc, po sprawdzeniu prawie wszystkich
fotografii Waltera Gatza. Uzbrojony w dociekliwość i upór, odbył
wielką wyprawę w miniony czas, odkrywając niewiarygodny zbiór
starych obrazów i portretów

I dzięki znalezionemu materiałowi dyrektor szkoły zrekonstruował
brakujące ogniwa historii. Przede wszystkim znał teraz tożsamość
owego Nestora, który pojawił się znikąd na fotografii jednej z klas. I
który, teraz już to wiedział z pewnością, występował też na nadpalonej
fotografii z Dedalusem i Leonardem Minaxo na tle latarni morskiej.

Upomniał sam siebie, żeby nazajutrz poprosić o pewne informacje Freda
Śpiczuwę. „Jak również pannę Stellę" - dodał z nieco ironicznym
uśmieszkiem.

242

Łąka pełna świetlików

Pogwizdując, stary Ursus, który już zrezygnował z ambicji
pozostawienia śladu w historii, minął jedyny hotel w miasteczku i z
udaną obojętnością ruszył w stronę przystani.

Chociaż wędrował samotnie, wyobrażał sobie, że ktoś go obserwuje. I
dlatego starał się poruszać tak, jakby niewidzialny tłum wielbicieli
szykował mu niespodziankę i właśnie miał zamiar mu wręczyć
zasłużoną nagrodę Nobla w dziedzinie nauczania.

-

Hi, hi, hi... - zachichotał, bardzo zadowolony z własnego pomysłu.

Gdy doszedł do pierwszego pomostu na przystani, oczom jego ukazał się
dziwny obrazek: jakaś kobieta w długiej kwiecistej sukience biegała
między przycumowanymi łodziami.

background image

Padało na nią światło z dwóch reflektorów samochodu zaparkowanego
w poprzek chodnika.

-

Wypadek? - zapytał sam siebie, zdumiony.

Wydawało mu się, że poza nim i biegającą wśród łodzi

kobietą nikogo tu nie ma. Gospoda była już zamknięta, wszystkie
światła miała wygaszone.

Ursus Marriet dostrzegł jakąś dziwną nerwowość w działaniach
nieznajomej. Przebiegała od jednej do drugiej łodzi jak szalona, jakby
szukała czegoś niezwykłego.

-

Ursusie... - mruknął do siebie. - To nie twój interes.

I zawrócił. Odszedł kilka kroków w przeciwną stronę, ale poczuł się jak
rybka, która chwyciła przynętę. Spojrzał ponownie na samochód i
włączone reflektory. Potem

na miotającą się po pomoście kobietę. Zatrzymała się przed małym
ślizgaczem.

- Co ona wyrabia? - spytał dyrektor szkoły sam siebie, teraz już
prawdziwie zaintrygowany.

Dociekliwy, metodyczny, niewidzialny Ursus Marriet zawrócił.
Usłyszał, jak kobieta coś wykrzykuje i zrozumiał, że potrzebuje
pomocy. A któż mógłby jej tej pomocy udzielić, jeśli nie on? Może fakt,
że dzień cały przesiedział w gabinecie, a wieczór spędził na grzebaniu w
starych fotografiach, mieścił się w planach przeznaczenia, żeby akurat
teraz się tutaj znalazł? I żeby się spotkał z fascynującą damą w sukni w
kwiaty?

background image

Odchrząknął i zszedł po schodkach prowadzących do przystani. Piasek
natychmiast wcisnął mu się do starych, lecz wypucowanych i lśniących
mokasynów.

-

Hmm... - podjął, zatrzymując się przed ślizgaczem.

-

Czy mógłbym pani w czymś pomóc?

Zadyszana Obliwia Newton uniosła głowę...

„Fascynująca" - uznał Ursus Marriet.

Szybko zmierzyła wzrokiem przybysza...

„Fascynująca" - utwierdził się w przekonaniu Ursus Marriet.

I wskazując silnik, spytała go: - Umie pan uruchomić coś takiego?

Dyrektor szkoły znieruchomiał. Spojrzał na kobietę, na ślizgacz i na
morze czarne jak atrament. - W jakim sensie, przepraszam?

244

Łąka pełna świetlików

Obliwia znalazła się tuż przed nosem dyrektora. Poczuła zapach
atramentu i kredy do tablicy. - W tym sensie, że muszę bezzwłocznie
wyruszyć na poszukiwanie łodzi na morzu. A ja nie potrafię prowadzić
czegoś takiego. Więc pytam pana, potrafi pan czy nie?

Kobieta pachniała mydłem i szamponem.

-

Naturalnie - odparł dyrektor szkoły.

-

To niech pan uruchomi.

background image

-

Jak pani sobie życzy. - Ursus Marriet wszedł na pokład i kołysząc

się, podszedł do silnika. - Ale muszę panią uprzedzić, że to nie jest
pewna sprawa wyruszać nocą w morze...

-

Jest tylko jedna rzecz pewna na tym świecie... - odpowiedziała mu

Obliwia, wrzucając do motorówki linę cumowniczą.

-

Mianowicie? - spytał dyrektor, obciągając marynarkę.

-

Że to ja zdobędę Pierwszy Klucz.

W pobliskim domu Bannerów Rick, Nestor i ojciec Feniks przeszukali
dokładnie każdą szufladę, lecz nie natrafili na Pierwszy Klucz.

A ponieważ mamy ciągle nie było, rudzielec spróbował znowu
zatelefonować do Willi Argo.

Chciał już odłożyć słuchawkę, kiedy odpowiedziała mu Julia.

Na dźwięk jej głosu Rick poczuł jak mu wysycha w ustach. I jak serce
zaczyna mu walić. I krew uderza

do twarzy. - Julio! - krzyknął na całe gardło, zbyt szczęśliwy, by się
pohamować.

Nestor w kuchni poderwał się z krzesła. - Wróciła?

-

Rick! - krzyknęła radośnie Julia. - Jesteś... dobrze się czujesz?

-

Ja? Tak! A ty? A Jason?

-

Jason jeszcze tam został. I utraciliśmy wszystkie klucze! A ja... ja

wróciłam z Obliwią.

-

Klucze! Obliwia?

f

background image

Nastąpiła seria burzliwych wyjaśnień.

-

Cieszę się, że wróciłaś. Odkryłem coś, o czym musisz wiedzieć.

Ulysses Moore to w rzeczywistości...

-

Nestor, wiem! - odpowiedziała Julia. - Rick, ty nic nie wiesz...

Obliwia jest córką Blacka Wulkana!

-

Co takiego?

Nastąpiła druga seria wyjaśnień jeszcze burzliwszych, po których Nestor
zwrócił się w

stronę ojca Feniksa. - A ty o tym wiedziałeś? - zapytał.

Ksiądz leciutko się uśmiechnął.

-

Hmm... może. Tak.

Tymczasem Julia dalej przekazywała Rickowi skrót wydarzeń: -
Obliwia zabrała samochód rodziców, żeby pojechać do miasteczka, a
Black uśpił mamę, tatę i trzecią osobę, jakąś kobietę...

-

Jaką kobietę? - przerwał jej Rick.

I tak odkrył, gdzie przepadła jego matka.

-

Spytaj ją, gdzie schowała Pierwszy Klucz! - wtrącił się Nestor.

Łąka pełna świetlików

-

Śpi - odparł Rick.

Płynęły dalsze wyjaśnienia. I w końcu Rick powiedział:

-

Zostań u siebie Julio. Zaraz przyjedziemy.

Nestor, Rick i ojciec Feniks wybiegli pędem na ulicę. I kiedy
zastanawiali się, co dalej robić, posłyszeli dziwny dźwięk dobiegający

background image

od pobliskiej Clark Beamish Sta-tion. I zaraz potem huk, o którym z
upływem lat zapomnieli.

-

To pociąg - zawołał pierwszy Rick.

/

Łąka pełna wietlików

-

Śpi - odparł Rick.

Płynęły dalsze wyjaśnienia. I w końcu Rick powiedział:

-

Zostań u siebie Julio. Zaraz przyjedziemy.

Nestor, Rick i ojciec Feniks wybiegli pędem na ulicę. I kiedy
zastanawiali się, co dalej robić, posłyszeli dziwny dźwięk dobiegający
od pobliskiej Clark Beamish Sta-tion. I zaraz potem huk, o którym z
upływem lat zapomnieli.

-

To pociąg - zawołał pierwszy Rick.

/ >

-----•---Łąka pełna Świetlików <s—----------

-

Śpi - odparł Rick.

Płynęły dalsze wyjaśnienia. I w końcu Rick powiedział:

-

Zostań u siebie Julio. Zaraz przyjedziemy.

Nestor, Rick i ojciec Feniks wybiegli pędem na ulicę. I kiedy
zastanawiali się, co dalej robić, posłyszeli dziwny dźwięk dobiegający
od pobliskiej Clark Beamish Sta-tion. I zaraz potem huk, o którym z
upływem lat zapomnieli.

-

To pociąg - zawołał pierwszy Rick.

background image

/

Rozdział l 22) W poszukiwaniu wiecznej młodości -

wendalina siedziała w męskiej części swego fryzjerskiego zakładu i
wypłakiwała się w słuchawkę

-

Nic nie rozumiesz, mamo... - powtarzała po raz nie wiadomo

który. - Wiem, że jest późno, ale nie mogę usnąć. Nie mogę! Jak tylko
zamykam oczy, widzę tę plażę i... - Gwendalina pociągnęła nosem. Za
szybą witryny, za drzwiami osłoniętymi zasłoną z plastikowych pasków,
dobiegł ją dziwny chrzęst. - Zaczekaj chwileczkę, mamo... Przepraszam,
wydaje mi się, że coś się dzieje przed zakładem. Nie, nie jest czynny.
Przecież jest noc! Jasne, że tu też jest noc! Zaczekaj chwilę, nie
odkładaj...

Młoda fryzjerka odłożyła słuchawkę, podeszła do drzwi zakładu i
wyjrzała na zewnątrz.

-

O kurczę... - powiedziała.

Potem szybko wróciła do telefonu. - Mamo... - szepnęła. - Wiem, że mi
nie uwierzysz, ale... on tu jest. Znaczy... oczywiście, że jestem pewna.
Tylko, że jest jakoś dziwnie ubrany, całkiem jak przebrany. Przypomina
jakiegoś rycerza średniowiecznego w zbroi i z mieczem. Tak.
Prawdziwy rycerz, mamo! I stoi tu, na dworze. Teraz. Zadzwonię
później! Za chwilę zadzwonię.

Gwendalina wróciła do drzwi i znowu zerknęła na zewnątrz, drżąc z
obawy, żeby to, co zobaczyła moment wcześniej, nie okazało się złudą.

Ale się nie myliła: Manfred przechadzał się przed zakładem tam i z
powrotem. I naprawdę był ubrany jak żołnierz średniowieczny!

telefonu.

background image

250

W poszukiwaniu wiecznej młodości

-

Co mi przynosisz, piękny rycerzu? - wyszeptała dziewczyna,

podglądając go jeszcze przez chwilkę.

Zobaczyła, że podnosi z ziemi kamyki i celuje nimi w jej okna. Jakby
chciał ją zbudzić.

-

„Słodki jest" - pomyślała.

Ale kiedy rozmiary kamieni zaczęły niebezpiecznie rosnąć, Gwendalina
w nocnej koszuli wyszła z zakładu na ulicę.

-

Cześć - powiedziała. Owionęło ją rześkie nocne powietrze.

Manfred odrzucił na ziemię resztę kamieni.

-

Hej - powiedział. I dodał jakiś okrzyk.

-

Co ty tu robisz? - spytała Gwendalina.

Manfred wskazał jej swoją kolczugę i buty. - Przyszedłem po swoje
ubranie.

Gwendalina wybuchła nerwowym śmiechem. Bardzo

nerwowym. - Po ubranie? Ach tak... Słusznie. Jest na gó-

i

rze, u mnie.

-

Wiem - odpowiedział Manfred, chrzęszcząc swoją kolczugą.

Dziewczyna zagryzła usta, potem potrząsnęła głową. Co też ona sobie
wyobrażała... - Jeżeli chwilkę poczekasz... otworzę ci.

background image

-

W porządku - zgodził się Manfred.

Fryzjerka weszła do domu, przeszła przez zakład i otworzyła drzwi
prowadzące do jej mieszkania.

-

Nie sądziłam, że wrócisz... - powiedziała, prowadząc go po

schodach.

1

-

Ani ja - odparł Manfred.

Na górze goryl Obliwii podszedł do tapczanu, na którym spędził noc, i
zabrał swoje ubranie z poprzedniego dnia.

-

Mogę się przebrać tutaj?

-

Tak... oczywiście... - odpowiedziała, zostawiając go samego.

Usunęła się do kuchni, wcisnęła przycisk „R" i odczekała jeden
dzwonek. - Cześć mamo. Nie. Nic takiego. Tylko zapomniał... koszuli.
Tak, no właśnie... chyba wychodzi...

Manfred stanął w progu kuchni. Blizna nadawała mu tajemniczego
uroku. Jego znużony wzrok był spojrzeniem człowieka, który przeżył
niezliczone przygody.

-

Chcesz ze mną uciec? - spytał znienacka.

Gwendalina ścisnęła słuchawkę i wyjąkała: - Po-po-

-czekaj mamo chwilkę... Zadz- wo-wo-nię... - I rozłączyła się.

Manfred nadal stał nieruchomo w progu.

-

Przepraszam, co ty powiedziałeś? - wyszeptała dziewczyna.

-

Pytałem cię, czy chcesz ze mną uciec?

background image

-

Uciec? A... dokąd? Do Zennoru? - zażartowała Gwendalina,

wymieniając miejscowość położoną kilka kilometrów od Kilmore Cove,
najdalszą w jakiej dotychczas była.

-

Możesz wybierać: do Egiptu albo do Wenecji - odpowiedział

Manfred, wyciągając z kieszeni klucze z lwem i z kotem.

Gwendalina wytrzeszczyła oczy.

W poszukiwaniu wiecznej młodości

-

A... wybacz... ale tak dokładniej, to kiedy chciałbyś uciec?

-

Za pięć minut - odpowiedział Manfred. - To, dokąd wolisz?

Gwendalina, nie wierząc własnym uszom, oparła się

0

szafkę kuchenną. Była zupełnie oszołomiona.- Ja... chyba do

Egiptu, tak myślę.

-

Świetnie. Możesz iść tak - wyjaśnił Manfred. - To niedaleko. I

przypuszczam, że tam jest gorąco.

Podjąwszy decyzję, Nestor wsiadł na swego sidecara

1

odjechał do Willi Argo, podczas gdy Rick z ojcem Feniksem

pomknęli na stację.

Kiedy przybyli na miejsce, zastali lokomotywę Blacka Wulkana na torze
pierwszym i Freda Śpiczuwę, który podziwiał ją już z zewnątrz w
świetle latarni.

-

Fred!

-

Ojczć Feniksie!

-

Rick!

background image

Powitanie było gwałtowne. Fred opowiedział im o Manfredzie, o tym,
jak wypadł z lokomotywy, zaledwie się zatrzymała. - Do licha!
Wyglądał tak, jakby się bał, że nie zdąży z przesiadką - zażartował Fred.

Ojciec Feniks z Rickiem usiedli na ławeczce za stacją, a Fred ziewając,
poszedł do domu.

-

Co za noc - odezwał się Rick. - Chyba nigdy w życiu jej nie

zapomnę.

-

Ani ja - przytaknął ksiądz.

Czekali na Nestora.

Niebo zaczęło się już rozjaśniać. Brakowało niewiele do świtu. Pierwsze
gwiazdy gasiły swój blask, kiedy odgłos motoru ogłosił powrót Nestora.
Nadjechał z rykiem silnika, wioząc pojemnik na wodę i Żan-Zan.

-

Nie mamy minuty do stracenia! - zawołał, pokazując Rickowi i

ojcu Feniksowi klucz z koniem, który zabrał Blackowi. Pociąg stoi na
stacji?

-Tak.

-

No, to ruszamy - powiedział ogrodnik, kuśtykając w stronę torów.

-

Jedziemy... wszyscy? - zapytał Rick, rzucając stropione spojrzenie

w stronę Zan-Zan.

-

Pani chce wrócić do domu... - wyjaśnił Nestor. - I to upraszcza

sprawę. Powiedzmy, że... zaistniały rozbieżności co do pewnych kwestii
między nią a Blackiem.

Wsiedli wszyscy do pociągu, do Klio 1974. Nestor wsunął klucz z
koniem w zamek i otworzył Wrota Czasu znajdujące się w głębi
przedziału. Jeden za drugim kolejno przez nie przeszli.

background image

- To wygodne być głową tego królestwa i królestwa złodziei... -
opowiadał książę Gianni. Wszystko tu masz pod kontrolą i dajesz pracę
wielkiej rzeszy ludzkiej, korzystając z tych samych zasobów, które tylko
przechodzą od jednych do drugich, nieustannie krążąc, rozumiesz?

254

W poszukiwaniu wiecznej młodości

Jason przytaknął.

-

Kiedy na to wpadłem po raz pierwszy jakieś sto lat temu,

powiedziałem sobie: oto jest rozwiązanie węzła gordyjskiego! Wiesz,
ten słynny węzeł, którego nikt nigdy nie potrafił rozwiązać dopóki...
Hmm... więc... ale kto pamięta, jak to się skończyło? Poczekaj,
sprawdzimy zaraz w dziale słowników. - I książę Gianni zakręcił się
wśród tysięcy zwojów zapisanych ku pamięci, aż znalazł ten, którego
potrzebował. - Gordyjski węzeł, o, tutaj... Ale co za głupota! Kiedy
powiedzieli Aleksandrowi Wielkiemu, że tego węzła nie da się
rozsupłać, władca wyciągnął miecz i przeciął go. Proste i skuteczne.
Ale, o czym to mówiliśmy?

-

Opowiadałeś mi o fontannie wiecznej młodości...

-

Ach tak! Prawdą jest, jak widzisz, że ta fontanna sprawia cuda.

Odmładza cię w mgnieniu oka, ale ma jeden mankament: powoduje, że
zapominasz wiele z tego, czego się już w życiu nauczyłeś. Nie wszystko,
ale sporo tego i owego. Dlatego, jeżeli nie zapiszesz sobie wszystkich
spraw ważnych, to za każdym wypiciem z niej wody, będziesz musiał
zaczynać się uczyć od nowa. I to jest, prawdę mówiąc, męczące. Także
dlatego, że nie zapominasz całkowicie, bo masz jakieś mgliste
wspomnienia. Wierz mi, że pozostać młodym w taki właśnie sposób, to
duży wysiłek.

background image

Książę Gianni wskazał Jasonowi sterty zapisanych informacji
piętrzących się wokół niego. Potem dla wyjaśnienia dodał: - Widzisz ten
dział? Zawiera to, co według mojego uznania stanowi najważniejsze
wydarzenia na świecie, z których to spraw przynajmniej połowę zapo-

mniałem. Na przykład... kto zbudował piramidy? Pustka w głowie. Ale
jeśli mi to potrzebne, mam zapisane. Albo

-

i tu zaczął czytać: wielki sekret Stulecia. Umowa zawarta między

Człowiekiem i Naturą, która się odradza co sto lat.

-

Wygląda interesująco, nieprawdaż? Może sto lat temu wiedziałem

dokładnie, co to było, ale teraz... to jest jak świeża woda! I tu
dochodzimy do naszej sprawy: widzisz te puste linijki?

Jason dał głową znak, że widzi.

-

No właśnie. Tu, wyżej, jest mowa o „konstruktorach drzwi". Coś

ci to mówi?

-

Może... - odpowiedział Jason.

-

Wspaniale! Wiedziałem, że to dobry pomysł, żeby z tobą pogadać.

Zapisałem, nie wiem już kiedy, że w zamierzchłej przeszłości w
Pierwszym Mieście powstała grupa rzemieślników, znanych pod nazwą
„konstruktorów", zdolnych do połączenia ze sobą dwóch odległych
miejsc za pomocą zwyczajnych drzwi. I odpowiedniego klucza. Ich
symbolem były trzy żółwie, ponieważ miasto znajdowało się na morzu,
na wyspie. Zwierzęta... i tak dalej i dalej... Dalej zapisałem, że również
w moim Ogrodzie mogą się znajdować któreś z tych drzwi. Po tym
odkryciu wydałem rozkaz, żeby wszystkie drzwi zostały pozbawione
kluczy przy pomocy... złodziejaszków... Kazałem wypuścić gromadę
złodziejaszków, żeby się włamali i otworzyli wszystkie drzwi. Hmm...
tu widzę uwagę, żeby koniecznie przeczytać, dlaczego postanowiłem

background image

podzielić złodziei na Dachołazów i Kanałowych, ale to może ominę, nie
chcę

W poszukiwaniu wiecznej młodości

cię teraz zanudzać naszymi historiami. Problemem są te puste miejsca, o
tu... za każdym razem na ich widok uprzytomniam sobie, że nie udało
mi się jeszcze rozwiązać kwestii tych zamkniętych drzwi. - Książę
Gianni zwinął zwój i zaczął się przechadzać po pokoju. - A poza tym, tej
nocy nadszedł Rigobert z wiadomością o pewnych drzwiach, których się
nie da otworzyć. I... bach! Wpadasz ty ze swoimi czterema kluczami w
kształcie zwierząt. Teraz rozumiesz powód mego zainteresowania?

Jason był bardzo spięty. Nie namyślając się długo, postanowił pójść na
całość. - Odkryłeś mnie - powiedział.

-

Doprawdy?

-Tak.

-

A co takiego odkryłem?

-

To ja jestem konstruktorem drzwi.

-

Wspaniale! - zaszczebiotał rozradowany chłopiec w błękicie. -

Więc otworzysz mi drzwi?

-

Jasne - zapewnił go Jason.

-

Świetnie. To chodźmy od razu na krużganek!

Ale Jason go powstrzymał. - Nie na krużganek. Musimy iść do drzwi
koło fontanny wiecznej młodości.

Książę Gianni się uśmiechnął. - A to dobre... Ale jak to zrobić?

-

Nie wiem. To ty znasz drogę - odparł Jason.

background image

-

Znałem ją z wszelką pewnością... - odpowiedział chłopiec w

błękicie. - I to dobrze, ale z jakiegoś powodu, teraz już nie pamiętam,
już jej nie znam. A w tych zwojach nie zapisałem żadnej wskazówki.

-

Chcesz powiedzieć, że nie wiesz, gdzie się znajduje twoja

fontanna?

-

Właśnie...

Jason zadrżał na myśl o tym, jaki nieoceniony skarb powierzył małemu
złodziejowi, Dagobertowi.

-

Pojmujesz mój problem? - ciągnął książę Gianni, pokazując

Jasonowi inny zwój. - Tu zapisałem, że rozmawiałem o fontannie z
pewnym kupcem weneckim o nazwisku Ulysses Moore, zdolnym
rysownikiem. Ale potem, zaraz potem - dziura! Nie wiem nic. I tak
fontanna znikła nie wiedzieć gdzie.

-

Czy ktoś wie, gdzie my jesteśmy? - zapytał Rick na wielkiej łące,

nad którą fruwały roje świetlików.

Księżyc już zniknął za horyzontem i po przeciwnej stronie nieba
narastało światło wstającego dnia. Świtało.

-

Nie pij tej wody - zabronił Rickowi Nestor, ustawiając pusty

pojemnik pod korytkiem z czyściutką wodą. - Pod żadnym pozorem nie
pij jej!

-

Dlaczego?

-

Ona jest dobra tylko dla kwiatów - skłamał ogrodnik.

Rick nie zadawał mu dalszych pytań. Oddalili się od kamiennego
domku, idąc po bujnej trawie.

background image

-

Czyż nie są wspaniałe? - zachwycał się ojciec Feniks, spoglądając

na roje wirujących świetlików.

-

Wyglądają całkiem jak te w grocie w Willi Argo - zauważył Rick.

W poszukiwaniu wiecznej młodości

-

Bo to są te z groty w Willi Argo - powiedział Nestor, prowadząc

ich w stronę ścieżki i potem dalej do budynku, w którym znajdowała się
stajnia. Kiedy tam doszli, Rick po raz pierwszy miał okazję zobaczyć
potężny masyw cytadeli z jej wieżami, murami i labiryntem uliczek.

-

No nie - jęknął. - Jak my tutaj odnajdziemy Jasona?

Nestor potrząsnął głową. - To on nas odnajdzie.

I zwrócił się do Zan-Zan z prośbą, żeby wyjęła z plecaka sztuczne ognie.

Nad cytadelą rozbłysnął pierwszy ze sztucznych ogni, rysując na niebie
ogromną literę J jak Jason.

Na odgłos wybuchu Jason rzucił się do okna. Wyjrzał.

-

Uwielbiam sztuczne ognie - zawołał książę Gianni i też podbiegł

do okna.

Kiedy Jason ujrzał literę J, natychmiast domyślił się, że to wskazówka
dla niego. - To moi przyjaciele - powiedział. I kiedy chłopaczek w
błękicie zapytał go, kim są jego przyjaciele, nie namyślając się długo,
odparł: - To także konstruktorzy drzwi.

Zorganizowano niewielką ekspedycję, która w niecałą godzinę dotarła
do miejsca, z którego puszczano sztuczne ognie.

-

Jason!

-

Rick!

background image

-

Nestor!

Krzyczeli uradowani przyjaciele, nawołując się nawzajem.

259

-

Książę Gianni.

-

Ksiądz Feniks.

Witali się wszyscy ze wszystkimi. Po krótkim wyjaśnieniu grupka
wkroczyła na ścieżynkę i doszła do kamiennego domku na łące
świetlików: Tu Nestor nabrał wody do pojemnika, podczas gdy Jason
objaśniał księciu Gianni, jak działają Wrota Czasu.

Po czym jeden po drugim wszyscy czterej przyjaciele przeszli przez
drzwi. Ostatni wszedł Nestor.

-

Żegnaj książę Gianni - pożegnał chłopca w błękicie. I zamknął

wrota.

Chłopiec w błękicie pozostał po drugiej stronie. I już nie mógł wrót
otworzyć.

iyrfcvp

W końcu minęła ta najdłuższa z nocy. Kiedy nastał dzień, w Kilmore
Cove zaczęły krążyć dziwne pogłoski. Pierwszą puścili w obieg rybacy:
ktoś skradł motorówkę doktora Bowena.

Doktor potwierdził wiadomość: jego P44 z podwójną śrubą definitywnie
znikła.

Pani Bo wen robiła wymówki mężowi, że sam był sobie winien, bo miał
zwyczaj zostawiać klucze na widoku, więc ukraść łódkę było dziecinnie
łatwe.

background image

Ale kto mógłby to zrobić? Zapewne ktoś obcy. I chociaż jedyną osobą
nieobecną w Kilmore Cove był Ursus Mar-riet, to pomysł, że to właśnie
dyrektor szkoły ukradł motorówkę, żeby gdzieś nią pojechać, uznano za
całkiem nieprawdopodobny. Faktem jest, że ani motorówka, ani
dyrektor już do Kilmore Cove nie powrócili.

Tak naprawdę zaginięcie Ursusa Marrieta nie było jedynym
tajemniczym zaginięciem, jakie się wydarzyło tej nocy. Gromadka
zatroskanych pań zebrała się na St. Patrick Large, gdzie jeszcze
poprzedniego dnia powiewała na wietrze rozwinięta markiza nad
zakładem Gwendaliny Mainoff. Fryzjerka znikła, a wszystkie panie,
które dzwoniły do jej matki, żeby się czegoś dowiedzieć, otrzymywały
tajemniczą odpowiedź: „Moja córka uciekła z mężczyzną swojego
życia."

Najbardziej ze wszystkich zmartwionych pań była przejęta Miss
Biggles. Nieszczęsna kobieta biegała po ulicach miasteczka w
poszukiwaniu swoich ukochanych kotów. Miała obłęd w oczach i
twierdziła, że w jej domu pojawił się ogromny krokodyl.

Grupa mężczyzn udała się do jej domu, by rzecz sprawdzić: nie znaleźli
żadnego krokodyla, ale potwierdzili fakt, że koty znikły.

Znaleźli tylko jednego, Cezara, przyczajonego na latarni.

Wczesnym przedpołudniem opuścił miasteczko pick--up z londyńską
rejestracją, samochód architekta Homera z firmy Homer & Homer. Jego
wyjazd wywołał ożywione plotki, zwłaszcza że nikt nie rozumiał, po co
właściwie przyjechał do Kilmore Cove ten pierwszy (i jedyny) gość w
hotelu Windy Inn.

A Willa Argo cały czas tkwiła sobie najspokojniej na szczycie urwiska.

background image

Wewnątrz panował rzadki spokój. Państwo Covenant zbudzili się po
środkach nasennych Blacka Wulkana z zupełnym zimętem w głowie na
temat tego, co się im przydarzyło.

Ojciec bliźniąt dokładnie pamiętał, że wziął kąpiel i zszedł na dół, by
poszukać dzieci, ale... zaraz potem... nie, nic nie pamiętał.

- Może zjadłeś coś nieświeżego? - snuła domysły Julia, udając wielkie
współczucie.

Ale pan Covenant był pewien, że nie tknął nawet jedzenia. I nade
wszystko nie mógł zrozumieć, dlaczego jednego wieczoru użył dwóch
płaszczy kąpielowych?

Jego żona natomiast pamiętała, że szykowała kolację. Ale już nie
pamiętała, jak przebiegła reszta wieczoru.

Znalazła się na łóżku częściowo ubrana, częściowo w piżamie i na
dodatek w piżamie śmierdzącej! Jakby ją ktoś przebrał i położył do
łóżka.

Pamiętała niejasno, że się martwiła o dzieci, które jednak zapewniały ją,
że się na krok z domu nie ruszały.

-

Byliśmy u Nestora - opowiadała Julia, starannie realizując

wspólnie ułożony plan, by wszystkie sprawy uporządkować.

Pan Covenant uznał sprawę po prostu za jakieś dziwactwo, ale jego żona
nadal coś podejrzewała. - Spójrzcie! - zawołała, kiedy zajrzała do swojej
szafy. - Znikła moja suknia w kwiaty!

-

Może ci Jason podprowadził... - zażartowała Julia.

background image

Jej brat natomiast, po odebraniu go z Ogrodu księcia

Gianni, dzięki wyprawie zbiorowej Ricka, Nestora i ojca Feniksa,
kategorycznie odmówił wyjaśnień, jak udało mu się do nich dołączyć, i
poszedł spać. Po czym spał snem sprawiedliwego nieprzerwanie przez
dwa dni.

Pani Banner obudziła się we własnym łóżku w swoim domu. Rick był w
kuchni i szykował śniadanie. Kobieta zamrugała oczami, usiłując sobie
przypomnieć, co się wydarzyło, ale nie zdołała. Wstała.

-

Cześć mamo - powitał ją spokojnie Rick.

-

Cześć Ricku - odpowiedziała, przechodząc koło lustra.

A potem sięgnęła po szklankę. Chciała się napić wody,

ale Rick błyskawicznie wyjął jej szklankę z ręki i odstawił do zlewu.

264

M

* *

Poranek

-

Hej! Nie w tej! - zawołał z dziwnym uśmiechem.

-

Czemu nie?

-

Widzę cię w dobrej formie, mamo - odpowiedział wymijająco. -

Jakbyś odmłodniała.

Patrycja spojrzała w lustro, spodziewając się, że zobaczy swoje
podpuchnięte i jak zawsze zmęczone oczy. Zdumiała się, widząc, że jej
syn ma rację. Rzeczywiście wyglądała młodziej.

background image

-

A ty nie idziesz dzisiaj do szkoły?

Rick pokręcił głową. - Po zniknięciu dyrektora, szkoła jest na parę dni
zamknięta.

-

Zniknął dyrektor?

-

Nic nie słyszałaś?

A było czego słuchać. Plotki mnożyły się coraz bardziej. Ktoś
przysięgał, że słyszał, jak znowu przejeżdżał przez stację pociąg, i ci,
którzy zadali sobie trud, by to sprawdzić, znaleźli na zarośniętych
trawnikach wokół stacji ślady opon sidecara, a przede wszystkim
odkryli, że do budynku stacyjnego powrócił Black Wulkan i że znowu
tam mieszka.

Miasteczko obiegła też inna wieść. Dwanaście kilometrów na zachód od
Kilmore Cove morze wyrzuciło na brzeg starego wieloryba. Został na
piasku, by tu umrzeć. Jego ogromną sylwetkę pokazano na zdjęciach we
wszystkich gazetach ukazujących się w Kornwalii. Wieloryb był wysoki
jak pół urwiska Salton Cliff, a jego wielkie smutne oczy były oczami
bardzo starego stworzenia. Licz- v

ni wolontariusze przybywali na plażę, by polewać jego ciało wiadrami
wody morskiej. Rybacy zorganizowali całą flotyllę swoich łodzi,
usiłując wyciągnąć biedne stworzenie na morze. Ale wszystko na
próżno.

Wieloryb coraz wolniej oddychał. Jego skóra wysychała od słońca.
Serce biło głucho. Liczni mieszkańcy miasteczka przybywali razem z

background image

dziećmi, by zwierzę obejrzeć z bliska. Głaskali tę szorstką, stwardniałą
skórę i szeptali mu czułe słówka.

Kiedy stworzenie zdechło, przekazano je wezwanemu specjalnie
islandzkiemu statkowi wielorybniczemu.

I wtedy w wielkich fiszbinach obrośniętych muszlami odnaleziono
szczątki ślizgacza P44 z podwójną śrubą.

Następnej soboty ojciec Feniks wywiesił w gablocie w kościele św.
Jakuba białą kartkę. Było to zawiadomienie o ślubie Leonarda Minaxo z
bibliotekarką, panną Calypso.

Wiadomość była na tyle sensacyjna, że błyskawicznie wszyscy
mieszkańcy stłoczyli się w księgarni, jak jeszcze nigdy dotąd.

Kiedy Jason, Julia i Rick dowiedzieli się o ślubie, też wyruszyli
natychmiast z gratulacjami, zanosząc narzeczonym w prezencie małego
pudelka.

Panna Calypso wzięła dzieci na stronę i usiłując zachować surowy
wyraz twarzy, powiedziała: Ale nie myślcie, że się tak łatwo
wywiniecie! Kiedy wam wydałam cztery klucze, zawarliśmy układ:
każde z was miało przeczytać jedną

S

Poranek

książkę w ciągu tygodnia. A tydzień właśnie mija. Przeczytaliście je?

Jason, Julia i Rick uciekli biegiem z księgarni wśród ogólnego śmiechu.

Potem zdarzyły się różne inne drobne sprawy, których prawie nikt nie
zauważył.

Prawie nikt.

background image

/

267

książkę w ciągu tygodnia. A tydzień właśnie mija. Przeczytaliście je?

Jason, Julia i Rick uciekli biegiem z księgarni wśród ogólnego śmiechu.

Potem zdarzyły się różne inne drobne sprawy, których prawie nikt nie
zauważył.

Prawie nikt.

/ '

Mfj

Szkoła trwała pogrążona w mroku i ciszy, gdy z pierwszego piętra
dobiegł dźwięk tłuczonego szkła, a potem przenikliwe skrzypienie. W
jednej z sal w głębi budynku, zamkniętej już od dłuższego czasu,
poruszyła się klamka okienna. Ktoś stłukł szybę i teraz próbował drutem
zaczepić o klamkę. Ktoś próbował otworzyć okno.

Trachl - wreszcie stare okno poddało się i gwałtownie otworzyło się na
oścież, do środka.

Ciemny cień wskoczył do klasy. Zabrał ze sobą drut, zgarnął w kąt
odpryski szkła, zamknął okno i zatrzymał na progu sali. Nasłuchiwał.
Cisza.

Wyjrzał na korytarz, zlustrował go od końca do końca i dopiero, kiedy
nabrał pewności, że nikogo nie ma, ośmielił się wyjść.

To był Jason.

Gumowe spody jego sportowych butów lekko piszczały na
wypastowanym parkiecie.

background image

Drzwi wszystkich klas były pozamykane. W powietrzu wisiał zapach
środków dezynfekujących, kredy i atramentu. Rysunki
pierwszoklasistów wisiały na ścianach przyczepione pineskami. Rzędy
wieszaków porażały pustką. Wisiał na nich jeden jedyny płaszcz,
zapomniany nie wiadomo przez kogo.

Jason minął mapy świata i niepojęte plakaty z minerałami Wielkiej
Brytanii. Doszedł do klatki schodowej i z trudem oparł się pokusie
zjechania na parter po poręczy.

270

Zbiorowa fotografia

i i i i

Zbiegł po dwa stopnie na raz i zatrzymał się przed zamkniętym
wejściem głównym. Potem obrócił się na pięcie i podszedł do drzwi
obok.

Stanął przed gabinetem dyrektora, gdzie tabliczka z nazwiskiem Ursus
Marriet wisiała smętnie pośrodku gładkiej żółtej szyby.

Chociaż Jason poruszał się bardzo ostrożnie, drzwi gabinetu zapiszczały
jakby z obowiązku, z samego szacunku dla umowy zawartej z
uczniowskim strachem setki lat wcześniej.

Chłopiec włączył latarkę, którą miał ze sobą. Światło padło kolejno na
biurko dyrektora, na górujący nad pokojem wentylator, usadowiony
niczym sowa na narożniku jednej szafy, i na drugą szafę w głębi
gabinetu. Poruszał się na czubkach palców. Odszukał najniższą szufladę
biurka i spróbował ją wysunąć. Musiał ciągnąć za uchwyt z całej siły,
ale wreszcie wysunęła się z potwornym skrzypieniem.

background image

- No i jest - powiedział na głos, rozpoznając pudełko z
zarekwirowanymi mu przez dyrektora przedmiotami.

Podniósł je obiema rękami i postawił na biurku. Potem otworzył.

W środku było wszystko. Pistolet na wodę, dwa rzeźbione orzechy,
kolekcja szklanych kulek, komiks, lisi ogon ufarbowany czerwonym
lakierem mamy, stos pachnących bilecików, kłębek gumy, trzy
czerwone kredki i na samym

dnie

271

- Medalion od Maruk! - wykrzyknął Jason, wyjmując talizman na
szczęście, który otrzymał w prezencie w Krainie Puntu.

Po tym wszystkim, co przeżył w Ogrodzie księcia Gianni, nie wiedział,
co go jeszcze czeka; trochę szczęścia z pewnością nie zawadzi...

Chłopiec zamknął pudełko i odłożył z powrotem do szuflady. Chwilkę
się zastanowił i sięgnął po nie ponownie. Wyjął jeszcze pistolet na
wodę. Potem uporządkował wszystko na biurku, żeby nikt się nie
domyślił jego wi-zyty.

I wtedy zauważył fotografie.

Były to trzy stare czarno-białe zdjęcia. Pierwsze ukazywało klasę z 1958
roku, z podpisem wszystkich uczniów na odwrocie. Drugie, to było to
mocno nadpalone zdjęcie na tle latarni morskiej, to zdjęcie, które on sam
zabrał z Wyspy Masek, ocalając je przed pożarem w laboratorium
Petera.

I trzecie, to była kopia tego nadpalonego, ale w całości.

background image

Poza Leonardem i Peterem na nie uszkodzonej fotografii widać też było
Nestora. A na odwrocie widniał podpis: Peter Dedalus, Leonard Minaxo
i Ulysses Moore.

Jason wybiegł z pokoju jak szalony. Zostawił za sobą otwarte drzwi od
gabinetu dyrektora, wpadł do klasy na pierwszym piętrze, otworzył
okno, przez które wszedł, zamknął je za sobą drutem, a serce waliło mu
jak młotem. I ruszył pędem przez ulice miasteczka.

Zbiorowa fotografia

Zatrzymał się przed domem otynkowanym na biało i wykrzyknął ile
tchu w piersiach: RIIIIICK!

I oto znowu obaj wskoczyli na siodełka, by pedałować jak szaleńcy
stromą, krętą drogą wiodącą na szczyt urwiska. Rick przodem, stojąc na
pedałach, jak to robił zawsze jego ojciec, który objechał na rowerze
dokoła całą Anglię. Jason z tyłu, sapiąc na różowym gruchocie po córce
Bowenów i wydzierając się na całe gardło podczas całej tej wspinaczki.

-

To jego Peter Dedalus wskazał Obliwii, nie Leonarda! Oto dowód,

którego potrzebowaliśmy!

Rick pedałował coraz mocniej. - Powiedziałeś o tym Julii?

-

Jest w domu.

-

A jak się czują twoi rodzice? Wszystko dobrze?

-

Tak. Zapomnieli wszystko!

-

Ile podałeś im wody z fontanny wiecznej młodości?

-

Po pół szklanki na głowę, jak nam doradził Nestor. A ty? Ile dkłeś

swojej mamie?

Rick się odwrócił i roześmiany odpowiedział: - Całą!

background image

-

Całą*. Oszalałeś? - wybuchł Jason. - Black nas uprzedzał, żeby z

tym nie przesadzać! A poza tym... opowiadałem ci o księciu Gianni: pił,
pił i stał się chłopaczkiem, który nic nie pamięta!

-

Ale jak moja mama odmłodniała i wypiękniała! - odparł Rick.

-

A powiedziała ci, co zrobiła z Pierwszym Kluczem?

-

Skądże! Już od tygodnia o tym rozmawiamy, ale... bez skutku.

-

Jak to, bez skutku?

-

Pamięta, że go miała, ale nie może sobie przypomnieć, komu go

oddała.

-

Zauważ, że jeżeli zapomniała, to przez ciebie...

-

Robię, co mogę, Jasonie. Co ty sobie wyobrażasz? Nie mogę

przecież pytać jej o ten klucz co chwila! Ostatnio mi powiedziała, że
wydaje się jej, że go przekazała na loterię dobroczynną.

-

Na loterię?! - jęknął głucho Jason, opadając na kierownicę.

-

Dalej, ruszaj się! - popędzał go Rick. - Czy chcesz przegrać, jak

zawsze?

-

Pierwszy Klucz na loterię dobroczynną! - powtórzył Jason. - Nie

wierzę własnym uszom...

-

To uwierz. Ale bądź spokojny. Bez czatującej w pobliżu Obliwii

możemy go cierpliwie szukać. Nawet Nestor tak powiedział...

-

Chciałeś powiedzieć Ulysses!

-

Ścigamy się, kto dojedzie pierwszy do Willi Argo?

-

Ścigamy!

background image

Kiedy Jason, sapiąc jak lokomotywa, dojechał na dziedziniec Willi
Argo, Julia z Rickiem stali blisko siebie, gruchając jak dwa gołąbeczki.

-

Przestańcie, proszę was...

Julia uniosła rękę Ricka, którą trzymała w swojej.

-

To tylko ręka, Jasonie! Nie wolno się trzymać za ręce?

Zbiorowa fotografia

Jej brat rzucił rower na ziemię i udał się prosto do domku ogrodnika.

-

Dokąd pędzisz?

-

Idę porozmawiać z Nestorem.

-

Nie ma go.

-

A gdzie jest?

-

Poszedł do mauzoleum.

/

275

Garden grow,

lozdzial (.25) Ostatni dziezmik

Brama mauzoleum Mooreow była otwarta. Jason, Julia i Rick weszli do
okrągłej sali osłoniętej białymi kolumnami, potem zeszli w podziemia,
między groby. Na schodach pachniało kwiatami.

Nestor był w lewym korytarzu, przy pustym grobowcu Ulyssesa i
Penelopy. Sadził kwiaty. - Nestorze! - zawołali.

Ogrodnik się odwrócił i pomachał im.

background image

Podeszli nieco onieśmieleni. Powietrze było tu wilgotne i zimne, a
kwiaty rozsiewały odurzającą woń.

-

Co wy tu robicie? - spytał Nestor. - Przyglądacie się, jak

przygotowuję sobie własny grób?

-

Znaleźliśmy to... - odezwał się Jason, podając mu fotografię.

Mężczyzna popatrzył, rozpoznał się i spuścił smętnie głowę.

-

A możecie mi powiedzieć, gdzieście ją w końcu znaleźli? - spytał,

zwracając fotografię Jasonowi.

-

W szkole.

Rick wystąpił krok do przodu. - Teraz nam powiesz całą prawdę?

Nestor spojrzał na puste grobowce, na kwiaty, na swoje ogrodowe
nożyce i zapytał: - A moglibyśmy o tym pogadać na zewnątrz?

Usiedli na schodkach przed mauzoleum. Pędzące chmury odbijały się w
morzu. Nestor położył nożyce ogrodowe między nogami, ściągnął
rękawice, zapatrzył się w blaski światła na morzu i powiedział: -
Wybaczcie mi.

278

------—-----—s Ostatni dziennik ----———^

Jason, Julia i Rick nie odpowiedzieli. Czekali na ciąg dalszy opowieści.

-

Nagadałem wam kłamstw.

-

Udawanie przez trzydzieści lat, że się jest Nestorem, to coś więcej

niż zwykłe kłamstwo.

-

To już przyzwyczajenie - uśmiechnął się ogrodnik. - Odkąd

poznałem Leonarda... i wślizgnąłem się na fotografię ich klasy, podając

background image

się za Nestora... nigdy nie odwołałem tego imienia. To trochę tak, jakby
się miało brata bliźniaka.

Co powiedziawszy, ogrodnik spojrzał najpierw na Julię, potem na
Jasona.

-

Jak gdyby jedno z was... wymyśliło sobie drugie. A potem sam w

to uwierzyłem. Wiecie co, udawanie własnego ogrodnika było
wspaniałym sposobem na uniknięcie dokuczania i na robienie w
miasteczku tego, co chciałem. A potem... kiedy zmarła Penelopa...
udawanie, że nie jestem Ulyssesem Moore było najlepszym sposobem
na przezwyciężenie bólu. Zresztą ja się o wiele bardziej czuję Nestorem
niż Ulyssesem. Ulysses był podróżnikiem, podróżował ze wspaniałą
żoną i z niezapomnianymi przyjaciółmi. A Nestor... cóż, on jest tylko
starym ogrodnikiem, kuśtykającym przy chodzeniu.

-

Kto o tym wiedział?

-

Tylko najbliżsi przyjaciele.

-

A dlaczego żaden z nich nic nam nigdy nie powiedział?

-

Bo ja ich prosiłem, żeby nie mówili. Ale teraz już poznaliście

prawdę. Macie przed sobą to, co pozostało z Ulys-

sesa Moorea. A Ulysses Moore nie ma wielkiej ochoty... być
rozpoznanym.

-

Ale u licha! - wybuchnął Jason. - Wszystkie twoje dzienniki i nasz

wysiłek, jaki włożyliśmy, żeby postępować według twoich wskazówek!
Nie mogłeś nam tego wcześniej powiedzieć?

Nestor się uśmiechnął. - Odebrałbym wam połowę zabawy. ,

-

Ale my ryzykowaliśmy życiem dla ciebie!

background image

-

A ja dla was... Nie sądziłem, że zajdziecie aż tak daleko. Miałem

taką nadzieję, to prawda, nawet jeśli Leonard sądził, że jestem tylko
starym fantastą. Mój plan był prosty, chciałem, żeby dzieci, takie same
jak my, kiedy byliśmy mali, mogły znowu otworzyć Wrota Czasu. I
rzeczywiście kilka dni przed waszym przybyciem do Willi Argo
otrzymałem zawiadomienie z poczty. - Ulysses Moore się uśmiechnął.

-

Więc to nie ty... wysłałeś klucze?

-

Nie ja. Wy otrzymaliście je tak, jak kiedyś ja je otrzymałem.

Jason pokręcił głową. - Chwileczkę, chwileczkę... jest coś, co mi tu nie
pasuje.

-

Co takiego?

-

Mój upadek z urwiska. Gdybym się wtedy nie ześlizgnął i nie

uchwycił skały... i nie natrafił na tajemniczą wiadomość...

-

Ulysses przytaknął. - Nigdy byście nie znaleźli awiza pocztowego.

- Po czym dodał: - Zdecydowałem, że jeżeli

----—-----—s Ostatni dziennik

---———-

natraficie na jedną z tajemniczych wiadomości, które ukryłam w Willi
Argo, to pozwolę wam zrobić następny krok. W przeciwnym razie
znaczy, że się pomyliłem i że ta historia musi się skończyć.

-

Jedna z tajemniczych wiadomości? - spytała Julia.

-

Inną ukryłem na drzewie sykomory w ogrodzie. A jeszcze jedną -

w schowku za biblioteką.

Dzieci popatrzyły po sobie, wytrzeszczając oczy.

-

Chciałem się na nie wspiąć, na to drzewo!

background image

Julia spojrzała na Nestora. - Ale dlaczego to zrobiłeś?

Ulysses Moore się uśmiechnął. - Przybyliście z miasta, jak ja.
Zaprzyjaźniliście się bardzo szybko z miasteczkiem, jak i ja.

Rick się uśmiechnął.

-

Ale skąd mogłem mieć pewność, że pokochacie tajemnice i

przygody, nawet niebezpieczeństwo, jakie to miasteczko kryje.
Obserwowałem was i pomagałem, kiedy tylko mogłem...

-

Malutkie modele łodzi i dzienniki w wieżyczce.. - przypomniała

Julia.

-

Właśnie. I jakaś wskazówka dodatkowa to tu, to tam... Niekiedy

zaskakiwaliście mnie ogromnie, jak na przykład, kiedy odnaleźliście
płytę w szachownicy Petera. Do tamtej chwili brakowało mi jednego
elementu w tej historii, powodu, dla którego Peter tak nagle znikł.

-

To myśmy odkryli?

-

Podobnie jak odkryliście wiele innych rzeczy, o których ja nie

wiedziałem.

-

O konstruktorach drzwi?

-

Na ich temat nigdy nic nie znalazłem. Mimo wielu podróży. A po

tym, jak ryzykowaliśmy, że już nigdy nie powrócimy, zdecydowaliśmy
z Penelopą, żeby zamknąć wrota i już nie prowadzić dochodzenia na
temat ich budowniczych.

-

Mówisz o tej podróży, w której Leonard...

-

Właśnie. Tej, podczas której o mało co rekin go nie pożarł.

-

A dlaczego potem zmieniłeś zdanie? t

background image

-

Żeby przyhamować Obliwię - uśmiechnął się Ulysses.

-

Ba! My też ryzykowaliśmy życiem! - wykrzyknął Jason. - W

Wenecji, na Wyspie Masek!

-

Ale warto było - szepnął Rick.

Od morza powiało wiatrem.

-

Musisz nam jeszcze opowiedzieć masę rzeczy - powiedziała Julia.

- Teraz, kiedyśmy cię odnaleźli i kiedy znalazłam twoje dzienniki pisane
szyfrem...

Ulysses parsknął: - Ach, te... Nie ma w nich nic, czego byście nie
wiedzieli.

-

To znaczy?

-

Mówią o was - wyjaśnił Ulysses Moore.

Dzieci zamurowało. Jason przemówił pierwszy: - O nas?

-

Tak. O tym jak otworzyliście wrota i jak odkryliście tajemnice

Kilmore Cove. Włączyłem też tam swoje stare rysunki i zrobiłem kilka
nowych, ale..

-

Dlaczego piszesz je szyfrem?

282

Ostatni dziennik

-

Ponieważ nie miałem pewności, że... pokonacie Obli-wię.

-

A teraz?

background image

-

Teraz wiem, że cztery klucze znajdują się w dobrych rękach. I że

czas jakiś w nich pozostaną.

-

Opowiedz nam o Penelopie... - szepnęła Julia. - Czy naprawdę

urodziła się w Wenecji w osiemnastym wieku?

Ogrodnik wstał i spojrzał w morze.

-

Tak. Naprawdę. Poznałem ją podczas podróży z moim ojcem. I już

nie mogłem myśleć o niczym innym, jak tylko o niej... - wyznał Ulysses.
- Nie zależało mi już ani na Kilmore Cove, ani na Willi Argo. I po
długich miesiącach przeżytych w męce... mój ojciec zaofiarował się, że
zamieszka w Wenecji, żeby Penelopie umożliwić przejście tu. I tak też
się stało... Zamieszkała ze mną, przynajmniej do czasu,.kiedy... spadła z
urwiska.

Dzieci spojrzały po sobie.

-

Potem, kiedy Peter uciekł do Wenecji, mój ojciec znalazł otwarte

wrota przy calle deli'Amor degli Amici i powrócił do Willi Argo. I tutaj
niedługo potem zmarł. Dlatego jest pochowany w naszym mauzoleum.

-

I dlatego Peter nie mógł powrócić, bo wrota były zamknięte.

-

Tak - odparł Ulysses Moore.

<

W tej chwili jakiś hałas spowodował, że wszyscy podskoczyli.

283

Jason, Julia i Rick zerwali się na równe nogi i spojrzeli w kierunku
mauzoleum.

background image

-

Co się stało?

-

Ach, to... - odparł Ulysses i przybrał tę swoją chytrą minkę, którą

już dzieci dobrze znały. - To, jak sądzę, będzie nasz kolejny problem.

-

Co masz na myśli?

Stary ogrodnik wciągnął znowu na ręce rękawiczki ogrodnicze, kiedy
hałas w mauzoleum się powtórzył, tym razem przy akompaniamencie
ochrypłego głosu: - Har, har!

Jason z Rickiem rozpoznali go natychmiast. - Hej! - zakrzyknęli
zgodnie. - To przypomina zawołanie... ależ to niemożliwe!

-

Przeciwnie, dzieci, sądzę, że najzupełniej możliwe

-

powiedział Ulysses Moore. - Przypuszczam, że Manfred i

Gwendalina po ucieczce do Egiptu pozostawili drzwi... otwarte.

Julia spojrzała na chłopców, nie rozumiejąc o co chodzi.

-

Czy moglibyście mi coś wyjaśnić?

-

Powiedzcie mi, że to nieprawda! - wykrzyknęli dwaj przyjaciele,

nie odpowiadając na prośbę Julii. I wbiegli do mauzoleum razem z
ogrodnikiem.

Ujrzeli tam starucha o mętnym spojrzeniu, który trzymał na smyczy
ogromnego krokodyla.

-

Har! Har! - zawołał właściciel Antykwariatu ze Starymi Mapami. -

Kogo to ja widzę! Cięty Język i Mężne Serce!

------------ 284 --------——

m'>

background image

Ostatni dziennik

Na widok krokodyla, przestraszona Julia krzyknęła.

-

Spokój, Talos! Spokój! - rozkazał mężczyzna, ściągając skórzaną

smycz. - Nie poznajesz swoich starych przyjaciół?

Jason, Julia i Rick spojrzeli na Ulyssesa. - Co my teraz zrobimy?

-

To wy jesteście Rycerzami Kilmore Cove - odpowiedział Ulysses

Moore. - Wy macie cztery klucze i wy musicie zdecydować, co z tym
zrobić.

Jason, Julia i Rick wędrowali po bujnej trawie Turtle Parku. Po niebie
płynęły puchate obłoki zasłaniające chwilami słońce. Przesycony solą
morską wiatr unosił mewy na niebie i niósł daleko ich pokrzykiwania.
Mieszał je też z głosami ożywionej dyskusji na ziemi.

-

Musimy ich przeprowadzić przez dom, póki tam nie ma taty i

mamy!

-

Ty sobie wyobrażasz mamę z krokodylem?

-

A ty sobie wyobrażasz jego przejście przez pochylnię?

-

Ale faktem jest, że trzeba ich jak najprędzej odstawić tam, skąd

przyszli.

-

Musimy też odnaleźć Manfreda i Gwendalinę.

-

I odwiedzić Maruk.

-

A Peter? Co zrobimy z Peterem?

-

On jest w Wenecji.

-

Ale może wpadł w tarapaty?

background image

-

Nie sądzę. Jeśli udało mu się przesłać tę wiadomość, to znaczy, że

spotkał Callerów.

-

Może powinniśmy zaprosić ich wszystkich tutaj?

-

Może powinniśmy raczej spróbować odzyskać klucz z lwem...

-

A kto go ma?

-

Manfred.

-

Jednak mamy w zamian wszystkie te nowe klucze, których nigdy

nie używaliśmy...

-

I mamy też w końcu dalsze zeszyty Ulyssesa Moorea!

-

Żeby nie wspomnieć o Ulyssesie Moore we własnej osobie.

>

-

Żeby tylko twoja mama przypomniała sobie, co zrobiła z

Pierwszym Kluczem!

-

Z wyjątkiem Ulyssesa Moorea właściwie nic nie odkryliśmy... Nie

wiemy, gdzie jest Pierwszy Klucz, ani kim są konstruktorzy drzwi.

-

Chwileczkę...

-

Cztery klucze!

-

Ja je mam, Jasonie.

-

Nie o to... Mówię: cztery klucze!

-

Zrozumieliśmy, cztery klucze, no i co?

-

Kiedy składaliśmy życzenia z okazji ślubu pannie Calypso...

-

Och, jak tylko pomyślę, że muszę jeszcze przeczytać cały...

background image

-

Pamiętacie, co nam powiedziała? „Kiedy wam wydałam cztery

klucze, zawarliśmy układ..."

-

Więc co? Trzeba przeczytać, nie ma rady...

-Co?

286

Ostatni dziennik

-

Nic nie rozumiecie. Pamiętacie, że poszliśmy na pocztę odebrać

przesyłkę, ale skąd panna Calypso mogła wiedzieć, że... w paczce są
cztery klucze? Żadne z nas nigdy jej o tym nie mówiło!

Wiatr tańczył wśród traw i nasilał się na zboczu wzgórza.

Dzieci były obok białego składziku na narzędzia.

Koło tego miejsca, na którym podczas Pamiętnych Wakacji tamte dzieci
ujrzały po raz pierwszy Calypso ze swymi dwoma białymi pudelkami.

-

Ulysses Moore otrzymał klucze pocztą. Ale nie wie, kto mógł je

wysłać.

-

Chcesz powiedzieć, że... Calypso...

-

Być może...

-

Konstruktorka drzwi?

Jason pchnął drzwiczki.

Po raz pierwszy wszedł do tego domku, pomagając Leonardowi toczyć
beczki ze smołą.

-

Nie wiem, dzieci - powiedział Nestor. - Ale myślę, że musimy to

odkryć.

background image

Na wapiennej ścianie widniały nadal wyryte imiona dzieci z Pamiętnych
Wakacji:

Leonard

Peter

Black

Klitamnestra

A niżej, prawie całkiem nieczytelnie;

Ulysses

- Macie flamaster? - Jason spytał Ricka i siostrę. Nie odpowiedzieli mu.

Zostali przed drzwiami. Przytulili się i pocałowali. Jason spojrzał na
nich. Potem nachylił się do ziemi, podniósł kamyk o ostrych
krawędziach i dopisał na ścianie składziku trzy imiona.

KRTIFIED COPY

ULYSSES UOORE

KH.IM1KIHIKI Kilmore Cove - Cornwall East

¡r iv Country 01

Londc

Rozdział C26) Urlop w Wenecji

astały teraz ciężkie dni dla Freda Śpiczuwy. Stara

Sowa, jego inteligentna i uniwersalna maszyna

do drukowania, nie chciała działać jak należy, a w momencie ślubu
Leonarda z Calypso zareagowała blokadą. Przestała funkcjonować jak
zawieszony kom-

A tymczasem wszyscy nagle potrzebowali dokumentów.

'

background image

-

Nigdy nie widziałem tylu petentów na raz - żalił się Fred

wieczorem w gospodzie ojcu Feniksowi. - I nawet Nestor się pojawił,
żeby załatwić sprawę.

-

Nestor? - zdumiał się ksiądz.

-

Tak. Powiedział, że Stara Sowa popełniła błąd. Coś takiego! „Stara

Sowa nie robi błędów" - powiedziałem mu. „Skonstruował ją Peter, ą
Peter był precyzyjny, że niech go licho". - Fred wypił duszkiem
szklankę musu z jabłka i zamówił sobie drugą porcję. - Ale Nestor się
uparł i musiałem sprawdzić. I sprawdziłem. Na końcu ja sam zrobiłem
poprawki. Stary ogrodnik chciał usunąć swoje nazwisko z archiwum i
wstawić na to miejsce nazwisko Ulyssesa Moorea, twierdząc, że on
wcale nie zaginął na morzu. - Fred Śpiczuwa ziewnął. - Szczęściarz...

-

Wszyscy szczęściarze - zakończył rozmowę ojciec Feniks,

poklepując zapamiętale Freda po ramieniu.

-

Z wyjątkiem niżej podpisanego! Mam tak obolałe palce, że nie

dałbym rady założyć skarpetki.

-

Może potrzebujesz urlopu, Fred?

puter.

Urlop w Wenecji

-

Pewnie - przytaknął urzędnik. - Przydałby mi się porządny urlop.

W górach, gdzie zimno. Gdzieś, gdzie jest naprawdę zimno.

-

Brrr... - zadrżał ojciec Feniks. - Nie uważam, żeby to był najlepszy

sposób na odpoczynek.

-

Albo w Wenecji - dodał Fred. - O, właśnie, w Wenecji byłoby

fantastycznie. Szkoda tylko, że to... trochę daleko.

background image

-

Ba, co prawda, to prawda.

-

Ale zawsze warto! - zakrzyknął urzędnik, wypijając drugą

szklankę jabłkowego musu.

-

Tak, właśnie tak. Poproszę brata, żeby mnie podwiózł i... zrobię

sobie urlop w Wenecji! Do zobaczenia, ojcze.

-

Do zobaczenia, Fred - pożegnał go ubawiony ksiądz.

Fred zrobił dokładnie to, co postanowił. Poszedł do warsztatu swego
brata i uprosił go, żeby go podwiózł. Kazał się wywieźć za Kilmore
Cove w kierunku na zachód, na polną ścieżkę za miastem.

-

Tu możesz mnie wypuścić - powiedział i wysiadł.

Mechanik samochodowy był przyzwyczajony do dziwactw swego brata
i odjechał, nie zadając mu żadnych pytań.

Fred był w znakomitym humorze. Wędrował tą ścieżką aż do bardzo
dziwnego domu. Tam się trochę zmartwił na widok wielkiej koparki,
przechylonej niebezpiecznie na bok. Napis na maszynie głosił:

FIRMA ROZBIÓRKOWA CYCLOPS & Co.

Dom Luster był częściowo zrujnowany. Drzwi wyrwane. Ale sowy
bezpiecznie wypoczywały w środku.

-

Ooo... - mruknął Fred, zastanawiając się, co też tu się stało. -

Musiało tu się wydarzyć coś bardzo dziwnego...

Pogrzebał w kieszeni. Pomacał na szyi. Przez chwilę pomyślał, że go ze
sobą nie zabrał. Potem wyczuł pod palcami to, czego szukał. Wyjął go.
Był to klucz z główką w kształcie trzech żółwi, który wygrał na loterii
dobroczynnej w miasteczku.

background image

Wsunął go w zamek Wrót Czasu w zrujnowanym domu Petera Dedalusa
i otworzył drzwi.

>

-

Piękny urlop! - zaszczebiotał Fred Śpiczuwa, pogrążając się w

jednym z licznych snów, którym zawdzięczał swój przydomek. -
Choćby tylko jednodniowy!

292

fi

Nota od Redakcji

Drodzy Czytelnicy,

w końcu tajemnica Ulyssesa Moorea i jego zeszytów została
wyjaśniona: Nestor i Ulysses są tą samą osobą. Krótko przed
przekazaniem tego tekstu do druku otrzymaliśmy kolejny list od
Pierdomenica. Tym razem także z Kilmore Cove...

/ '

Nota od Redakcji

Drodzy Czytelnicy,

w końcu tajemnica Ulyssesa Moore'a i jego zeszytów została
wyjaśniona: Nestor i Ulysses są tą samą osobą. Krótko przed
przekazaniem tego tekstu do druku otrzymaliśmy kolejny list od
Pierdomenica. Tym razem także z Kilmore Cove...

/

293

Cześć wszystkimi

background image

A oto, co się wydarzyło: zeszyty Ulyssesa Moore' a zostały przekazane
Calypso, która z kolei zaniosła je do hoteliku bed & breakfast w Zennor
wraz z kufrem, tym sanęrm, który przez te wszystkie lata pozostawał w
domku na terenie Willi Argo. Nigdy, jak sądzę, nie dowiem się,
dlaczego spośród wszystkich pisarzy świata Calypso wybrała właśnie
mnie. Ale będę jej za to dozgonnie wdzięczny.

Teraz, kiedy już skończyłem tłumaczenie także szóstego zeszytu,
rozumiem dlaczego było takie ważne pozostawienie na okładce książki
nazwiska Ulyssesa Moore' a. Ponieważ to on w gruncie rzeczy
dostarczył mi materiału na napisanie tej historii. Wiem, że kiedy usłyszę,
jak ktoś mówi

0

Kornwalii, Wenecji czy starożytnym Egipcie. . . nie potrafię nie

myśleć, że te miejsca - i kto wie, ile jeszcze innych

- są naprawdę ze sobą powiązane przez Wrota Czasu. I że istnieją dzieci,
Jason, Julia

1

Rick które je właśnie teraz odkrywają, teraz, kiedy ja piszę. A wy

czytacie. Udałem się do Wenecji, żeby odszukać dom Penelopy. Ha
drugim piętrze, w pokoju

\

wychodzącym na maleńki dziedziniec Callerów, widziałem jej portret.
Śliczna dziewczyna, blondynka o niezwykle łagodnym wyrazie twarzy.
Mogę sobie tylko wyobrazić, czym była dla TJlyssesa utrata takiej żony.
On o tym nigdy nie mówi. ale to tak jakby żywił nadzieję, że Penelopa
tak naprawdę nie zginęła, spadając z urwiska. A jeśli naprawdę jeszcze
żyje?. . .

Robi się już późno, muszę was pożegnać. Miło mi było spędzić z wami
tyle czasu. A wiecie, co? Kupiłem wreszcie zegarek! Na środku koperty

background image

widnieje sowa i inicjały P. D. Jak mnie ktoś spyta, gdzie go znalazłem,
odpowiem: w kraju, który nie istnieje. „- -

Pierdomenico

1.

Ostatnia świeczka ..............................9

2.

Schody.......................................13

3.

Dzwony u św. Jakuba...........................23

4.

Dagobert od Dachołazów .......................29

5.

Czarna Kłódka................................47

6.

Archiwum dyrektora Marrieta ...................59

7.

Mistrz pochodni ...............................67

8.

Spowiedź.....................................73

9.

Grzmiące Laboratorium ........................81

10. Kamienny pokój..............................95

11. Cela dla czworga.............................109

12. Pamiętne Wakacje w Kilmore Cove .............125

13. Pod parkiem ............................... .139

14. Fosa z karpiami .............................149

15. Przerwa w opowieści •.........................i 67

16. Obcy.......................................173

v

17. Strażnicy i złodzieje..........................183

background image

18. Ciąg dalszy opowieści.........................195

19. Ojcowie i córki ............'..................213

20. Pan Podziemi ...............................225

21. Łąka pełna świetlików........................235

22. W poszukiwaniu wiecznej młodości.............249

23. Poranek...............................'.....261

24. Zbiorowa fotografia..........................269

25. Ostatni dziennik.............................277

26. Urlop w Wenecji.............................289

Jeżeli chcecie wejść do Willi Argo i odkryć wszystkie jej tajemnice,
zapraszamy na stronę internetową:

www.ulyssesmoore.pl

Ulysses MooreI

Seria powieści dla młodzieży lubiącej przygody, tajemnice, zagadki

1. WROTA CZASU

Cóż bardziej emocjonującego dla trójki dzieci rozkochanej w przygodzie
niż mieć do własnej dyspozycji dom pełen tajemniczych pokoi
zamkniętych na klucz? Wydaje się, że stary ogrodnik Nestor dużo wie o
Willi Argo...

2. ANTYKWARIAT ZE STARYMI MAPAMI

Strarożytny Egipt, Kraina Puntu. Jason, Julia i Rick przekroczyli Wrota
Czasu i poszukują tajemniczej mapy ukrytej w legendarnej
Nieistniejącej Komnacie...

background image

'oo*;

ttiaaHMfiiifh-,r, "fnnffrt

A

3. DOM LUSTER

Tym razem dochodzenie Jasona, Julii i Ricka skupia się na Domu
Luster, tajemniczej rezydencji Petera Dedalu-sa, genialnego wynalazcy
zaginionego przed laty bez wieści...

WYSPA MASEK

er Dedalus, jedyny człowiek, który może odnaleźć rwszy Klucz, ukrywa
się w Wenecji w XVIII wieku, fidna Obliwia już jest na jego tropie i
dzieci muszą ałać szybko...

PIERWSZY KLUCZ

deszła godzina prawdy. W końcu dzieci uzyskały powiedź na swoje
pytania... Ale ciągle jeszcze nie ilazły tego, o czym marzą także inni:
Pierwszego lcza, jedynego, który mógł otworzyć każde Wrota asu.

5. KAMIENNI STRAŻNICY

Kim naprawdę jest Ulysses Moore? Jason, Julia i Rick odkrywają
prawdę. Szykuje im się nowa podróż. Cel: Ogród wiecznej młodości,
wiek XII. Tam powinien na nich czekać Black Wulkan...


Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Baccalario P (Moore Ulysses) Wrota czasu 05 Kamienni straznicy
Baccalario P (Moore Ulysses) Wrota czasu 04 Wyspa masek
Baccalario P (Moore Ulysses) Wrota czasu 02 Antykwariat ze starymi mapami
Baccalario P (Moore Ulysses) Wrota czasu 01 Wrota czasu
Baccalario P (Moore Ulysses) Wrota czasu 12 Klub Podróżników w Wyobraźni
Baccalario P (Moore Ulysses) Wrota czasu 11 Ogród popiołu
Baccalario P (Moore Ulysses) Wrota czasu 03 Dom luster
Baccalario P (Moore Ulysses) Wrota czasu 10 Lodowa kraina
Baccalario P (Moore Ulysses) Wrota czasu 07 Ukryte miasto
Baccalario P (Moore Ulysses) Wrota czasu 08 Mistrz piorunów
Baccalario P (Moore Ulysses) Wrota czasu 09 Labirynt Cienia
Ulysses Moore 01 Wrota Czasu Rozdział 1
Ulysses Moore Wrota Czasu Rozdzial 4
Ulysses Moore Wrota Czasu Rozdzial 2
Ulysses Moore Wrota Czasu Rozdzial 6
Ulysses Moore Wrota Czasu Rozdzial 5
Ulysses Moore Wrota Czasu Rozdzial 3
Ulysses Moore Wrota Czasu Rozdzial 1
Ulysses Moore Wrota Czasu Rozdzial 12

więcej podobnych podstron