TOMASZ MANN
ZAMIENIONE GŁOWY
PRZEKŁAD
Walentyna
Kwaśniakowa
(ji14)
I
Niezwykle krwawe, mącące zmysły dzieje pięknobiodrej Sity —
córki pochodzącego z rodu wojowników hodowcy krów, Sumantry
— oraz obydwu jej małżonków (jeśli tak wolno się wyrazić) wyma-
gają od słuchacza najwyższego hartu duszy, aby zdołał on duchowo
stawić czoło okrutnym, kuglarskim sztuczkom maji. Byłoby przy
tym pożądane, aby odporność narratora stała się przykładem dla słu-
chaczy, bowiem większego chyba męstwa trzeba do opowiadania
takich dziejów niż do ich wysłuchania. A wydarzenia owe miały od
początku aż do końca następujący przebieg.
W czasach gdy wspomnienia zaczęły się wynurzać z ludzkich
dusz niczym z ofiarnej czaszy, napełniającej się powoli od samego
dna odurzającym trunkiem albo krwią; kiedy surowy kult dla bóstwa
o pierwiastku męskim rozwarł swoje łono na przyjęcie nasienia pra-
dawnego bytu, a tęsknota za boginią Matką owiała świeżym tchnie-
niem stare symbole i z nastaniem wiosny pielgrzymi coraz tłumniej
podążali do siedzib wielkiej Karmicielki Świata — w czasach owych
łączyła ścisła przyjaźń dwóch młodzieńców, prawie zupełnie sobie
równych, jeżeli chodzi o kastową przynależność oraz wiek, lecz bar-
dzo się różniących cielesną swą postacią. Młodszy miał na imię Nan-
da, a nieco starszy — Szridaman. Pierwszy miał osiemnaście lat, ów
drugi — już dwadzieścia jeden i obaj (każdy w swoim czasie) zostali
opasani świętym sznurem oraz przyjęci do wspólnoty dwukrotnie
narodzonych. Młodzieńcy pochodzili z jednej wsi świątynnej, zwanej
„Dobrobyt Krów” i zgodnie ze wskazaniem bogów powstałej ongi na
swym miejscu w krainie zwącej się Kosala. Wieś była otoczona kak-
tusowym żywopłotem i drewnianym ogrodzeniem, z którego wiodły
bramy na cztery strony świata. Bramy te pobłogosławił pewien wta-
2
jemniczony w mowę bóstwa wędrowny badacz bytu — który nie
wyrzekł nigdy omylnego słowa i który został nakarmiony w owej wsi
— życząc, by z ich pionowych i poprzecznych bali płynęły stale
miód i masło.
Przyjaźń obydwu młodych ludzi oparta była na odmiennym
odczuwaniu swego ja i swoich właściwości, przy czym odczuwanie
jednej strony ciążyło wciąż do odczuwania strony drugiej. Skutkiem
wcielenia bowiem jest wyodrębnienie, skutkiem wyodrębnienia jest
odmienność, odmienność rodzi porównanie, z którego rodzi się nie-
pokój, niepokój zaś rodzi zdziwienie, zdziwienie rodzi podziw, ale z
podziwu rodzi się dążenie do wymiany oraz zespolenia. Etad vai tad.
To jest tym. Stwierdzenie takie jest szczególnie słuszne w odniesie-
niu do młodości, kiedy dźwięk życia brzmi jeszcze niepewnie, a
odczuwanie swego ja i swoich właściwości nie zdążyło skostnieć
przy rozszczepieniu się jedności.
Młodzieniec Szridaman był kupcem oraz synem kupca, natomiast
Nanda — kowalem i pastuchem jednocześnie, ponieważ ojciec jego,
Garga, nie tylko stał przy kuźni i rozniecał palenisko ptasim skrzy-
dłem, ale hodował również w swej zagrodzie i na łąkach bydło.
Noszący imię Bhavabhûti, ojciec Szridamana wywodził się po linii
męskiej z rodu braminów biegłego w Wedach, od czego Garga oraz
jego syn byli dalecy. A jednak oni też nie byli wcale sudrasami,
lecz mimo swoich trochę kozich nosów niewątpliwie należeli do
ludzkiej społeczności. Zresztą dla Szridamana, a także i dla Bhava-
bhûti, braminizm stał się już wspomnieniem tylko, ponieważ ojciec
tego ostatniego zatrzymał się świadomie na następnym po badaczach
szczeblu ojca domu i przez całe życie nie wstąpił w ogóle na szcze-
bel pustelnika i ascety. Nie chciał już żyć tylko z nabożnych datków,
składanych mu z tytułu znajomości Wedów — a może datki te nie
wystarczały mu na życie — dość, że założył godziwy handel drze-
wem sandałowym, muślinem, jedwabiem, cycem i kamforą. Jego
syn, którego spłodził gwoli służbie ofiarnej, stał się we wsi „Dobro-
byt Krów” także wânidją, czyli kupcem, a jego syn z kolei — to zna-
czy właśnie Szridaman — wkroczył na tę samą drogę. Jednakże nie
obyło się bez tego, by jako chłopiec, pod opieką pewnego guru i
3
duchownego mistrza, nie poświęcił kilku lat gramatyce i astronomii,
a także podstawowym elementom nauki o bycie.
Inaczej było z synem Gargi, Nandą. Miał inną karman i nie usiło-
wał nigdy, z uwagi na tradycje oraz związki krwi, zajmować się spra-
wami ducha. Był takim, jakim był — pogodnym i naiwnym synem
ludu, uosobieniem Kriszny, miał bowiem ciemną płeć i włosy, zaś na
jego piersi widniał nawet „pukiel szczęścia”. Praca w kuźni wyrobiła
jego bary, a zawód pasterza wycisnął na nim też swoje piętno: miał
kształtne ciało, które lubił namaszczać olejkiem gorczycowym oraz
obwieszać girlandami polnych kwiatów i złotymi ozdobami, ciało
harmonizujące z jego miłą twarzą bez zarostu, aczkolwiek, jak wspo-
mnieliśmy, nos Nandy przypominał trochę kozi nos, a wargi były
nazbyt grube. Zarówno jedno jak i drugie miało jednak w sobie coś
ujmującego, a jego czarne oczy śmiały się zazwyczaj.
To wszystko podobało się Szridamanowi, gdy porównywał przy-
jaciela z sobą. Syn kupca Bhavabhûti miał znacznie jaśniejszy odcień
skóry, a także inne rysy twarzy. Miał nos cienki niczym ostrze noża,
powieki i źrenice nadawały oczom łagodny wyraz, zaś policzki oka-
lała wachlarzowata miękka broda. Delikatne były również jego
członki, nie napiętnowane kowalską i pasterską pracą; było w nich
raczej coś na poły bramińskiego, na poły kupieckiego: przy wąskim,
pulchnym nieco torsie oraz sadełku wokół brzuszka miał delikatne
nogi i kolana i właściwie był foremnie zbudowany. Jeśli o Szridama-
na chodzi, ciało stanowiło tak jakby dodatek — uzupełnienie szla-
chetnej, mądrej głowy, która dla całości jest właśnie rzeczą główną,
natomiast u całego Nandy ciało stanowiło, można by powiedzieć,
główną rzecz, a głowa — tylko ów miły dodatek. Ogólnie biorąc,
byli obaj niczym rozdwojony Sziwa, który pod postacią brodatego
pustelnika leży u stóp bogini jak nieżywy albo stoi naprzeciwko niej
jako wspaniały młodzian prostujący członki.
Ponieważ jednak przyjaciele nie stanowili jedności tak jak Sziwa,
będący w Matce życiem i śmiercią, światem i wiecznością, lecz tu na
ziemi przedstawiali sobą dwie istoty — byli dla siebie jak odbicia
zwierciadlane. Odczuwanie swoich właściwości każdego z nich
nudziło się obcując samo z sobą i — choć świadome tego, że wszyst-
ko składa się jedynie z niedoskonałości — odczuwania owe, z uwagi
4
na swą różnorodność, wzajemnie się szukały. Szridaman o ładnych,
okolonych brodą ustach upodobał sobie pierwotną, przypominającą
Krisznę naturę gruboustego Nandy, a ów tak samo nie znał nic mil-
szego ponad obcowanie z przyjacielem. Działo się tak częściowo z
tego względu, że Nandzie pochlebiała przychylność Szridamana, czę-
ściowo zaś lub nawet przede wszystkim z tego względu, że był on
pod urokiem jego jaśniejszej skóry, szlachetnej głowy i właściwego
sposobu wysławiania się, idącego jak wiadomo w parze i łączącego
się od niepamiętnych czasów z mądrością oraz znajomością bytu.
Tak więc zostali nierozłącznymi przyjaciółmi. Wzajemną ich sympa-
tię cechowała wprawdzie także lekka drwina: Nanda w skrytości
ducha podkpiwał sobie trochę z tłuszczyku Szridamana, jego cienkie-
go nosa oraz krasomówstwa, a Szridaman — z koziego nosa i skąd-
inąd miłej pospolitości Nandy. Podobny rodzaj wewnętrznej drwiny
przeważnie jednak wiąże się z porównywaniem oraz niepokojem i
jest jakby daniną składaną odczuwaniu swego ja i swoich właściwo-
ści, które bynajmniej nie umniejsza powstającego stąd pragnienia
złudy.
5
II
Zdarzyło się na wiosnę — o tej uroczej, rozbrzmiewającej śpie-
wem ptaków porze roku — że Szridaman i Nanda kroczyli wspólnie
pieszo poprzez kraj, choć każdy w innym celu. Nanda, zgodnie z
poleceniem swego ojca, Gargi, miał od pewnych mieszkających w
kralach, zacofanych i sitowiem tylko przepasanych ludzi nabyć zapas
żelaza, ponieważ owi zacofani umieli bardzo zręcznie je wytapiać z
rudy, a Nanda umiał z nimi się porozumiewać. Osiedle tego szczepu,
oddalone o kilka dni podróży od stron rodzinnych dwóch przyjaciół,
leżało w zachodniej części kraju, w pobliżu miasteczka Kuruksheta
znajdującego się nad rzeką Djamną, nieco na północ od ludnego
Indraprasta, dokąd wzywały sprawy Szridamana. Udawał się on do
zaprzyjaźnionego z jego domem kupca — też bramina, pozostałego
tak jak Bhavabhûti na szczeblu ojca domu — aby możliwie najko-
rzystniej wymienić partię barwnych tkanin, utkanych z cienkich nici
przez kobiety swej rodzinnej wsi, na stępa do ryżu i pewien gatunek
niezwykle praktycznego opałowego drzewa, gdyż zaczynało z nim
być krucho w „Dobrobycie Krów”.
Szli już półtora dnia — drogami wraz z innymi ludźmi, a kiedy
indziej poprzez lasy i pustkowia całkiem sami — niosąc na plecach
swe towary. Nanda dźwigał skrzynkę z orzeszkami betelu, muszlami
kauri i nałożoną na papier z łyka czerwienią alta do malowania stóp.
Towarem tym zamierzał on zapłacić zacofanym za żelazo. Przez
przyjaźń brał także nieraz na swe barki, zaszyte w sarnią skórę, tka-
niny Szridamana. I tak oto przybyli do świętego kąpieliska wszech-
ogarniającej K âlî, matki wszystkich światów oraz istnień, będącej
sennym upojeniem Wisznu. Kąpielisko to leżało nad strumykiem
„Złota Muszka”, wypływającym z łona góry rączo, jak wypuszczona
6
na swobodę klacz, a później zwalniającym bieg i w świętym miejscu
płynącym już spokojnie razem z rzeką Djamną, która z kolei w prze-
najświętszym miejscu łączy się z wieczystą Gangą, natomiast ta —
szeregiem ujść wpada do morza. Liczne, usuwające wszelkie zmazy,
słynne kąpieliska, w których po zaczerpnięciu eliksiru życia i zanu-
rzeniu się w ich łonie człowiek doznaje ponownych swych narodzin,
otaczają brzegi oraz ujścia Gangi. Niejedno kąpielisko znajdowało
się też tam, gdzie inne rzeki wpływają do ziemskiej Drogi Mlecznej,
a także tam, gdzie łączy się z nią coraz więcej rzek, jak z Djamną —
córa śnieżnych stron rodzinnych „Złota Muszka”. We wszystkich
tych zakątkach znaleźć można było niezawodnie miejsca oczyszcze-
nia oraz zespolenia wygodnie urządzone dla składania ofiar i komu-
nii, zaopatrzone w święte stopnie do wstąpienia; nabożny człowiek
nie był więc zmuszony poprzez lotosy i nadbrzeżną trzcinę bez
namaszczenia brnąć do łona z pominięciem wszelkich form, lecz
mógł z godnością zejść, aby się napić oraz polać wodą.
Kąpielisko, na które natrafili przyjaciele, nie należało do tych
wielkich i hojnie obdarowywanych, których cudowne skutki są gło-
szone przez wtajemniczonych i do których (o różnych wprawdzie
porach) gromadnie dążą dostojni i maluczcy. Kąpielisko było małe,
nie leżało u zbiegu rzek, ale w ustronnym cichym miejscu, przy
samym brzegu „Złotej Muszki”, przechodzącym o parę kroków od
koryta rzeki w falistą linię pagórków. Na jednym z nich stała świąty-
nia Pani wszystkich pragnień i radości — drewniana, mała chyląca
się już nieco, ale bogato rzeźbami ozdobiona, z pękatą wieżą ponad
cellą. Drewniane i zmurszałe były także stopnie prowadzące w dół do
łona, lecz wystarczały na to, by móc z godnością po nich wstąpić.
Obaj młodzieńcy wyrazili radość z powodu znalezienia się w tej
miejscowości, dającej im zarazem możność odprawienia modłów,
orzeźwienia się i odpoczynku w cieniu drzew. Tej wiosny wcześnie
zanosiło się na skwarne lato — już w południe panował wielki upał,
a tuż obok świątyńki rozciągały się zarośla i niewielki lasek, złożony
z rozmaitych drzew: kadamba, mango i indyjskich dębów, magnolij,
tamaryszku i palm tala, pod osłoną których przyjemnie było zjeść
śniadanie i odpocząć. Przyjaciele spełnili najpierw obowiązki religij-
ne — w zakresie, na jakie pozwoliły im warunki. Nie było tu kapła-
7
na, który mógłby zaopatrzyć ich w oliwę lub topione masło do pola-
nia kamiennych rzeźb lingamów, umieszczonych na tarasie przed
świątynią. Znalezionym tam czerpakiem nabrali wody z rzeki i szep-
cąc słowa obowiązujących modłów postąpili zgodnie z rytuałem.
Później, złożywszy ręce, wstąpili do zielonkawego łona, napili się,
obleli przepisowo wodą, a także zanurzyli się oraz złożyli dziękczy-
nienia. Następnie, dla samej tylko przyjemności zabawiwszy w
wodzie nieco dłużej, niż wymagały tego sprawy ducha, doznając we
wszystkich członkach błogosławieństwa zespolenia, wrócili na upa-
trzone miejsce odpoczynku pod drzewami.
Tu po bratersku podzielili się posiłkiem, aczkolwiek każdy z nich
mógł równie dobrze spożyć własny, gdyż obaj wzięli w drogę jedno
i to samo. Przełamując jęczmienny placek, Nanda dawał część Szri-
damanowi, mówiąc: „Masz, mój drogi!”, a Szridaman z kolei, dzieląc
owoc, dawał połowę Nandzie z tymi samymi słowy. Szridaman sie-
dział podczas śniadania bokiem ze złożonymi kolanami i nogami,
w zupełnie jeszcze nie spalonej tutaj, zielonej, świeżej trawie. Nanda
zaś przykucnął, podciągnąwszy w trochę prostacki sposób kolana
w górę i wystawiwszy naprzód stopy. Pozycję taką wytrzymuje się
niedługo, jeżeli z racji swego pochodzenia człowiek do niej się nie
przyzwyczaił. Zasiedli tak zupełnie nieświadomie, albowiem, gdyby
się zastanowili, wówczas Szridaman przez skłonność do prostoty
podniósłby kolana, a Nanda, kierując się względami przeciwnymi,
byłby się zwrócił bokiem. Syn Gargi miał na czarnych, gładkich,
mokrych jeszcze włosach małą myckę, na biodrach białą opaskę
bawełnianą, bransolety na obydwu rękach, a na szyi, połączony zło-
tymi spojeniami, sznur sztucznych koralików; w ich obramowaniu
można było dostrzec na jego piersi „pukiel szczęścia”. Szridaman
miał głowę owiniętą białą chustą, na szyi zaś — łańcuszek z worecz-
kiem amuletów. Strój jego stanowiła również biała bawełniana szata
z krótkimi rękawami, opadająca na pofałdowaną, tworzącą jakby
spodnie, opaskę wokół bioder. Na czole obydwu młodych ludzi wid-
niał namalowany bielą mineralną znak wiary.
Posiliwszy się młodzieńcy sprzątnęli resztę pożywienia i rozpo-
częli pogawędkę. Było tu tak pięknie, że nawet wielkim królom i
książętom nie powodziłoby się nigdzie lepiej. Pomiędzy pniami
8
drzew porastających zbocza — wysokich calamusów i bambusów,
których kwiaty i listowie lekko drżały — widać było wodę oraz dol-
ne stopnie schodów. Zielone pnącza zwisały girlandami z drzew i
wdzięcznie oplatały ich gałęzie. Ze śpiewem i świergotem ptaków
zlewało się brzęczenie pszczół złocistych, uwijających się nad trawą
wokół kwiatów, które niezwykle pilnie odwiedzały. Pachniało cie-
płem i świeżością roślin, szczególnie silnie zaś jaśminem, owocami
tala o specyficznym aromacie, sandałowym drzewem i olejkiem gor-
czycowym, którym Nanda po komunii zanurzenia się natychmiast
znowu natarł ciało.
— Tu jest zupełnie tak, jak po przeciwnej stronie sześciu fal gło-
du i pragnienia, cierpienia i omamów, starości oraz śmierci — powie-
dział Szridaman. — Panuje tu jakiś niezwykły spokój — odnosi się
wrażenie, jak gdyby człowiek z bezustannego wiru życia trafił nagle
do nieruchomego środka tego wiru i wolno było mu odpocząć. Posłu-
chaj tylko, jak tu jest zacisznie! Mówię „zacisznie”, gdyż źródło tego
słowa stanowi właśnie cisza, wymagająca uważnego natężenia słu-
chu. Cisza zmusza, abyśmy nasłuchiwali wszystkiego, co nie jest w
niej zupełnie ciche. Wtedy ona przez sen przemawia do nas, a my jej
też słuchamy jak we śnie.
— Jest tak, jak mówisz — odparł Nanda. — W targowym zgiełku
nie natężamy słuchu; zaciszna jest jedynie cisza, w której jednakże to
i owo da się słyszeć. Zupełnie cicha i milczeniem wypełniona jest tyl-
ko nirwâna, dlatego też nie można nazwać jej zaciszną.
Szridaman nie mógł powstrzymać się od śmiechu.
— No, wiesz! — powiedział — nikt jeszcze na pewno nie wpadł
na to, aby powiedzieć, że nirwâna jest zaciszna. Ty jednak do pewne-
go stopnia na to wpadłeś, aczkolwiek tylko w formie zaprzeczenia,
mówiąc, że nie można jej tak nazwać. W dodatku wymyśliłeś naj-
śmieszniejsze zaprzeczenie ze wszystkich, jakie dałoby się odnieść
do nirwâny, bo można o niej mówić tylko w formie zaprzeczenia.
Wygłaszasz często takie chytre rzeczy — jeśli wypada słowo „chy-
try” zastosować tam, gdzie coś jest słuszne, a zarazem śmieszne.
Lubię to, bo czasem powoduje u mnie drganie mięśni brzucha niemal
jak przy płaczu. Dopiero wtedy człowiek widzi, jak bardzo śmiech i
płacz są spokrewnione. Łudzimy się rozgraniczając ściśle radość i
9
cierpienie i jedno oceniając pozytywnie, a drugie negatywnie. Prze-
cież jedynie w połączeniu można nazwać je czymś dobrym albo złym.
Płacz i śmiech są z sobą powiązane; spośród życiowych wzruszeń
najprędzej jeszcze taki związek ocenić można jako coś pozytywnego
i dobrego. Dla niego też stworzony jest wyraz „wzruszenie”, który
określa jakieś pogodne współczucie. To, że drganie mięśni mego
brzucha tak bardzo przypomina łkanie, pochodzi właśnie ze wzrusze-
nia oraz z tego, że przy całej twej chytrości jest mi ciebie żal.
— Ależ dlaczego mnie żałujesz? — spytał Nanda.
— Bo jesteś w gruncie rzeczy nieodrodnym synem samsâry i
zamkniętego w swoim własnym kręgu życia — odparł Szridaman. —
Ty wcale nie należysz do tych dusz, które pragnęłyby wynurzyć się
ze straszliwego oceanu łez i śmiechu i wznieść się nad wodami jak
lotosy, kiedy ku niebu otwierają swe kielichy. Jest ci zupełnie dobrze
w tej głębinie, w której bytują roje skłębionych maszkar i postaci, a
to, że ci jest dobrze, sprawia, że na twój widok inni też się dobrze
czują. Jednakże przyszło ci do głowy zajmować się nirwaną i przy
tym się upierasz; robisz uwagi o niej określające ją w przeczącej for-
mie, na przykład, że zaciszna nie jest, co przecież jest zabawne aż do
płaczu lub raczej — używając stworzonego na to słowa — wzrusza-
jące, ponieważ człowiekowi żal jest ciebie wraz z twym dobrym i
wywierającym dobroczynny wpływ samopoczuciem.
— Posłuchaj no! — powiedział Nanda. — Co ty właściwie o
mnie myślisz? Pogodziłbym się z tym, gdybyś żałował mnie dlatego,
że omamiła mnie samsâra, że całkowicie tkwię w jej kręgu i nie
potrafię być lotosem. Ale jeśli żałujesz mnie dlatego, że w miarę
moich możliwości usiłuję zająć się trochę nirwâną — to już mnie
obraża. Muszę ci powiedzieć, że jest mi ciebie również żal!
— A czemuż ty znów mnie żałujesz? — zapytał Szridaman.
— Bo choć czytałeś Wedy i otarłeś się coś niecoś o znajomość
bytu — odparł Nanda — łatwiej i chętniej ulegasz omamieniom niż
ci, którzy sprawami tymi się nie zajmowali. To właśnie wzbudza w
moim ciele dreszcz wzruszenia, to znaczy wywołuje pogodne współ-
czucie. Jeżeli tylko znajdziesz się w jakimś zacisznym miejscu,
takim jak to na przykład, od razu dajesz się omamić: widzisz pozorny
10
spokój,wyobrażasz sobie, że jesteś po przeciwnej stronie sześciu fal
głodu i pragnienia i myślisz, że jesteś w nieruchomym środku wiru. A
przecież ta zaciszność i to, że tu w tej ciszy tak wiele jest do podsłu-
chania, to właśnie świadczy o tym, że wszystko bez ustanku w niej
wiruje, a ten cały przez ciebie odczuwany spokój jest złudzeniem. Te
ptaki gruchają między sobą tylko po to, by uprawiać miłość, te psz-
czoły, ważki i chrabąszcze latają dookoła pobudzone głodem, w tra-
wie wszystko huczy od ukrytych niezliczonych walk o życie, a te lia-
ny, oplatające z takim wdziękiem drzewa, pragnęłyby wycisnąć z
nich ostatnie soki, by mogły same nabrać jak najwięcej sił i jak naj-
bardziej się rozrosnąć. To jest ta prawdziwa znajomość bytu.
— Wiem o tym doskonale — odpowiedział Szridaman — i wcale
nie ulegam omamieniom albo na krótko i jedynie z własnej woli. Ist-
nieje bowiem nie tylko prawda i poznanie rozumowe, lecz także ana-
logiczny pogląd poprzez ludzkie serce. Pogląd taki potrafi zgłębić
mowę zjawisk nie tylko w ich pierwotnym i realnym sensie, lecz
również w sensie innym, wyższym, używając ich do przeniknięcia
spraw świetlanych i duchowych. Jak chciałeś dostrzec spokój i
doznać uczuciowo szczęścia bezruchu, gdyby ci nie umożliwił tego
jakiś złudny obraz, który sam w sobie nie jest naturalnie szczęściem i
spokojem? Człowiek ma prawo posługiwać się rzeczywistością dla
poznawania prawdy — to mu zostało dane. W tym też celu stworzo-
ne jest słowo „Poezja”.
— Ach, tak to sobie wyobrażasz? — rzekł ze śmiechem Nanda.
— No, wobec tego, zgodnie z tym, co mówisz, poezja byłaby głupo-
tą, która następuje po mądrości, i jeśli ktoś jest głupi, to należałoby
zapytać, czy jest jeszcze, czy też znowu głupi? Muszę ci powiedzieć,
że wy — mądrzy — sprawiacie nam dużo kłopotu. Myślałby kto, że
chodzi o to, aby człowiek stał się mądry, jednak zanim do tego doj-
dzie, dowiaduje się, że chodzi o to, aby z powrotem stał się głupi. Po
co pokazaliście nam nowy, wyższy stopień? Teraz zabraknie nam
odwagi, aby wdrapywać się na ten poprzedni.
— Ja tego nie mówiłem, że człowiek musi stać się mądry —
odparł Szridaman. — Wiesz, skoro jesteśmy po śniadaniu, wyciągnij-
my się na miękkiej trawie i popatrzmy w niebo poprzez zieleń drzew.
Móc obserwować je w pozycji, która nie zmusza w gruncie rzeczy do
11
patrzenia, gdyż oczy same są zwrócone w górę, czyli spoglądać tak,
jak patrzy Matka Ziemia, to dla naszego wzroku eksperyment osobli-
wy.
Nanda zgodził się:
— Niech będzie — siyâ!
— Siyât! — sprostował Szridaman w języku czystym i popraw-
nym, a Nanda się roześmiał z siebie i ze swego przyjaciela. — Siyât!
— powtórzył — siyât! Zawsze cyzelujesz zgłoski. Pozostaw mi jed-
nakże moją gwarę. Mój sanskryt przypomina sapanie młodej krowy,
której przez nozdrza przeciągnie się postronek.
Z tego gminnego porównania roześmiał się serdecznie również
Szridaman.
Tak zatem, zgodnie z jego propozycją, położyli się i przez konary
drzew oraz drgające pąki kwiecia spoglądali prosto w błękit Wisznu.
Leżeli odpędzając liśćmi biało-czerwone muchy, zwane „ulubienica-
mi Indry”, znęcone tu zapachem ludzkiej skóry. Nanda zgodził się na
tę pozycję przez uległość, a nie dlatego, żeby mu szczególnie zależa-
ło na obserwowaniu nieba tak, jak to czyni Matka Ziemia. Toteż
wkrótce, z kwiatem w ustach, usiadł znów na swój drawidzki sposób.
— Ulubienica Indry jest diabelnie dokuczliwa — rzekł, traktując
roje uwijających się dookoła much jak jedno indywiduum. — Przepa-
da pewnie za moim dobrym olejkiem gorczycowym, choć nie jest
wykluczone, że jej opiekun, gromowładca, wielki bóg dosiadający
słoni, kazał jej nas za karę dręczyć — wiesz już, za co.
— Nie dotyczyłoby to ciebie — odparł Szridaman. — Przecież
pod drzewem byłeś za tym, aby jesienne zeszłoroczne święto dzięk-
czynienia ku czci Indry obchodzono na starą modłę albo powiedzmy
lepiej: na modłę nowszą — zgodnie z duchowymi wymogami
obrządku bramińskiego. Możesz od tego umyć ręce, że uchwaliliśmy
na tej naradzie co innego i odstąpiliśmy od Indry, ustanawiając nową
lub raczej starszą służbę dziękczynienia, bardziej odpowiadającą
naszej nabożności niż cała zbędna gadanina zawarta w modłach cere-
moniału bramińskiego ku czci grzmiącego Indry, który zburzył twier-
dze pierwotnego ludu.
12
— Jest w samej rzeczy tak, jak mówisz — odparł Nanda — a jed-
nak ciągle mi nieswojo jest na duszy, bo choć pod drzewem opowie-
działem się za Indrą, to jednak boję się, że on w takie drobiazgi się
nie bawi i wobec tego cała nasza wieś będzie musiała odpowiadać za
to, że został pozbawiony swego święta. Nie wiem, skąd przychodzi
ludziom myśl do głowy, że służba dziękczynienia na cześć Indry nie
jest już rzeczą właściwą, przynajmniej dla nas pastuchów i wieśnia-
ków; że należałoby się zastanowić nad nabożnym uproszczeniem. Cóż
nas obchodzi wielki Indra? — tak pytali. Bramini, biegli w Wedach,
składają mu ofiary wśród nieustannych modłów, a my chcemy ofiary
składać krowom, górom i pastwiskom leśnym, bo to są odpowiednie
dla nas, prawdziwe bóstwa. Nam się wydaje, że tak czyniliśmy już
dawniej, zanim nastał Indra, który przewodził nadchodzącym i zbu-
rzył twierdze pierwotnego ludu. Wydaje się nam też, że choć nie wie-
my jeszcze, jak to mamy zrobić, na pewno jednak serce nas pouczy i
wpadniemy na właściwą myśl. My chcemy służyć znajdującej się w
pobliżu górze „Barwny Szczyt”. Chcemy jej służyć zgodnie z naboż-
nymi zwyczajami, które są dlatego nowe, że wydobyć je dopiero
trzeba ze wspomnień naszych serc. Chcemy przynosić jej w ofierze
zwierzęta nieskalane, składać jej dary z kwiatów i kwaśnego mleka, z
surowego ryżu i owoców. Potem stada krów w wieńcach jesiennych
kwiatów okrążyć muszą górę, zwrócone do niej stale prawą stroną, i
wszystko musi od ryczących ku niej byków grzmieć w powietrzu jak
brzemienna deszczem, ciężka chmura. Na taką nowo-starą modłę słu-
żylibyśmy górze. Żeby bramini nie sprzeciwiali się jednakże, będzie-
my karmić ich gromadnie znosząc ze wszystkich zagród ryż i tłuste
mleko — będą zadowoleni, jeśli najedzą się do syta. Niektórzy tak
mówili pod tym drzewem i jedni im przytakiwali, a inni nie. Ja oso-
biście byłem od początku przeciwny służbie ku czci góry — bardzo
szanuję Indrę, który zburzył twierdze Czarnych, i bardzo go się boję.
Wcale mi również nie zależy na wydobywaniu spraw, o których w
gruncie rzeczy nic już dziś nie wiemy. Lecz ty, w poprawnych i wła-
ściwych słowach — mówiąc „właściwe”, mam na myśli same słowa
— przemawiałeś za nową formą święta, za odnowieniem obyczaju
służby ku czci góry z pominięciem Indry. Wtedy umilkłem i myśla-
łem sobie tak: jeśli za uproszczeniem, a przeciwko Indrze, są ci, któ-
13
rzy do szkół chodzili i liznęli trochę nauki o bycie, to my nie mamy
nic już do gadania. Możemy tylko mieć nadzieję, że wielki Przybysz
i Burzyciel twierdz będzie wyrozumiały i da się zadowolić nakarmie-
niem rzesz braminów, toteż nie będzie karał nas posuchą lub ulew-
nym deszczem. Być może, pomyślałem sobie, on ma także dość wła-
snego święta i dla rozrywki chciałby, żeby wprowadzono składanie
ofiar górze wraz z pochodem krów. M y, prostacy, szanowaliśmy go
bardzo, lecz któż może wiedzieć, czy on dziś jeszcze ma szacunek
dla samego siebie. Dlatego bardzo się cieszyłem z przywróconego
święta i chętnie pomagałem gnać przybrane w wieńce krowy wokół
góry. Ale przed chwilą właśnie, kiedy skorygowałeś mi mój prâkrit,
chcąc, żebym mówił „siyât”, zastanowiłem się — jakież to dziwne
jednak, że ty opowiedziałeś się w uczonych i właściwych słowach za
prostotą.
— Nic nie możesz mi zarzucić — odparł Szridaman — ponieważ
ty opowiedziałeś się językiem ludu za bramińską formą modłów.
Chyba cię to cieszyło i uszczęśliwiało. A jednak mogę cię zapewnić,
że czymś o wiele bardziej uszczęśliwiającym jest móc przemawiać
dobrym i właściwym stylem na rzecz prostoty.
14
III
Przyjaciele przez pewien czas milczeli. Szridaman leżał nadal,
patrząc w niebo, natomiast Nanda, objąwszy kolana krzepkimi
ramionami, spoglądał poprzez drzewa i zarośla zbocza na kąpielisko
matki K âlî.
— Pst! Do stu piorunów i błyskawic! — wyszeptał nagle, kładąc
palec na swych grubych wargach. — Szridamanie! Usiądź cichutko,
bracie, i przyjrzyj no się temu! Mam na myśli to, co wchodzi teraz do
kąpieli. Otwórz oczy — powiadam ci, że warto! Ona nas nie widzi,
my jednak ją widzimy.
W ustronnym miejscu zespolenia stała młoda dziewczyna. Ponie-
waż miała zamiar zgodnie z rytuałem duchowo skupić się w kąpieli
złożyła sari i kaftanik na stopniach prowadzących w dół i stała oto
całkiem naga. Łańcuszek dookoła szyi i kołyszące się kolczyki oraz
biała opaska na upiętych gęstych włosach stanowiły jej jedyny strój.
Oślepiający urok bił od tego ciała. Było jak gdyby wykonane z maji i
odznaczało się przecudnym kolorytem — ani zbyt ciemnym, ani
nazbyt jasnym — przypominającym raczej rozjaśniony złotem brąz.
Zdawało się, iż ciało owo jest ukształtowane zgodnie z myślą Brah-
my, wraz z dziecięcymi, najsłodszymi ramionami, cudnie wygiętą
linią bioder, okalających płaski, rozłożysty brzuch, z pąkami piersi
jędrnych i dziewiczych oraz z bujnymi pośladkami zwężającymi się
ku górze, ku najsmuklejszym, najdelikatniejszym plecom. Plecy te
przypominały wklęsły łuk, kiedy, uniósłszy ręce, smukłe niczym pną-
cza lian, dziewczyna skrzyżowała je na karku, ukazując mroki deli-
katnych pach. W tym wszystkim — bez ujmy dla olśniewających i
radujących duszę swym widokiem słodkich piersi — najbardziej
15
zachwycało oraz najbardziej zgodne z myślą Brahmy było przejście
od pośladków bujnych i wspaniałych do giętkich niczym trzcina,
smukłych pleców elfa. Wrażenie podkreślało drugie jeszcze przeci-
wieństwo, a mianowicie kontrast między godną pochwalnych hym-
nów linią krągłych bioder a wdzięcznym wcięciem w pasie tuż nad
nimi. Nie mogła być inaczej zbudowana Pramlotsza, to niebiańskie
dziewczę, które Indra wysłał do wielkiego pustelnika Kandu, aby
przez niebywałą swą ascezę nie nabrał równych bogom sił.
Szridaman siedział mając utkwiony wzrok w dziewczynie.
— Musimy się wycofać! — powiedział cicho. — Jest coś niewła-
ściwego w tym, że ona nas nie widzi, podczas gdy my widzimy ją.
— Ależ dlaczego? — szepnął Nanda. — Cóż na to poradzimy, że
wcześniej przyszliśmy do tego zacisznego miejsca i podsłuchujemy
to, co da się podsłuchać. Nie ruszajmy się — przecież to byłoby
okrutne, gdybyśmy z trzaskiem i hałasem stąd odeszli i ona by spo-
strzegła, że ktoś ją widział, gdy ona tego kogoś nie widziała. Ja
patrzę na to z przyjemnością. A ty może nie? Masz już czerwone
oczy, jak wówczas, gdy recytujesz coś z Rigwedy.
— Bądź cicho! — Upomniał go ze swojej strony Szridaman. —
I bądź poważny. Zjawisko to jest święte i poważne, i fakt, że my je
podglądamy, może być tylko wtedy wybaczalny, jeśli będziemy to
czynili w poważny i nabożny sposób.
— Pewnie, że tak! — powiedział Nanda. — Przecie to nie żart,
a jednak jest zabawne. Chciałeś leżąc na ziemi patrzeć w niebo, a
teraz widzisz, że siedząc i spoglądając wprost przed siebie, można
czasem właśnie ujrzeć niebo.
Potem milczeli chwilę i siedzieli cicho, patrząc. Przed zespole-
niem dziewczyna zabarwiona złotem złożyła dłonie i modliła się tak
samo, jak oni modlili się przedtem. Była zwrócona do nich trochę
bokiem, tak że nie uszło ich uwagi, iż nie tylko ciało, ale również
twarz pomiędzy kolczykami — jej nosek, usta, brwi, a zwłaszcza
oczy, podłużne niczym lotosowe liście, miały niewysłowiony
wdzięk. Szczególnie, kiedy odwróciła głowę — i przyjaciele prze-
straszyli się, czy aby nie spostrzegła, że jest podglądana — mogli
zauważyć, iż ta urocza postać nie traci wcale swej wartości i znacze-
16
nia, ponieważ jej nie szpeci twarz; pod każdym względem panowała
tutaj jedność i powab główki potwierdzał całkowicie powab całej tej
postaci.
— Przecież ja ją znam! — wyszeptał nagle Nanda, prztyknąwszy
w palce. — Dotychczas nie zdawałem sobie z tego sprawy, a w tej
chwili ją poznaję. To córka Sumantry, Sita, z pobliskiej wsi „Siedziba
Byków”. Przychodzi stamtąd oczyścić się w kąpieli, to zupełnie
jasne. Jakżebym miał jej nie znać? Przecież ja kołysałem ją ku słoń-
cu.
— Tyś ją kołysał? — zapytał Szridaman po cichu, lecz badawczo.
A Nanda odpowiedział:
— Jeszcze jak! Robiłem to ze wszystkich sił na oczach całej wsi.
W sukni poznałbym ją zaraz, ale nagim kogóż można poznać w
pierwszej chwili! Tak, to Sita ze wsi „Siedziba Byków”. Byłem tam
zeszłej wiosny u ciotki w odwiedzinach, właśnie podczas Święta
Słońca, ale ona...
— Opowiesz mi to później, proszę cię! — przerwał mu Szrida-
man lękliwym szeptem. — Wielka łaska, jaką jest możność oglądania
jej zupełnie z bliska, ma tę złą stronę, że ona może łatwo nas usły-
szeć. Nie mówmy więcej ani słowa, żeby jej nie spłoszyć.
— Uciekłaby i nie mógłbyś jej już oglądać, a widoku tego z pew-
nością nie masz jeszcze dość — drażnił go Nanda.
Lecz Szridaman zdecydowanym ruchem ręki nakazał mu milcze-
nie; siedzieli zatem znowu cicho i przyglądali się, jak Sita z „Siedzi-
by Byków” dokonuje obrządku kąpieli. Pomodliwszy się dziewczyna
pochyliła się, potem zwróciła twarz ku niebu, weszła powoli do
cichego łona, zaczerpnęła wody i napiła się; następnie przykucnęła
zanurzając się po czubek głowy, na której położyła rękę. Dla orzeź-
wienia pozostała jeszcze chwilę w wodzie, wynurzając się lub z
wdziękiem przechylając na boki, a we właściwym czasie wyszła na
suchy grunt w kropliście odświeżonym pięknie. Lecz na tym jeszcze
nie skończyła się ta łaska, jakiej doznali przyjaciele w ustronnej oko-
licy: po kąpieli oczyszczona Sita usiadła na stopniach schodów, aby
wyschnąć w słońcu, przy czym jej ciało z naturalnym wdziękiem,
wyzwalającym się swobodnie w złudnej samotności, przybierało
17
coraz to inną miłą pozę. A potem — gdy i na to nadszedł czas —
ubrała się powoli, weszła na schody do wstąpienia i zniknęła za świą-
tynią.
— Skończyło się i basta! — powiedział Nanda. — Teraz przynaj-
mniej będziemy mogli już rozmawiać i poruszać się. To nudna rzecz
przez dłuższy czas udawać nieobecność.
— Nie rozumiem, jak możesz mówić w ogóle o nudzie — odparł
Szridaman. — Czyż istnieje bardziej błogosławiony stan niż zatraca-
nie się w takim obrazie oraz pozostawanie nadal tylko w nim? Przez
cały czas mógłbym zupełnie wstrzymać oddech, nie w obawie, że ją
stracę z oczu, lecz w obawie, by nie zdała sobie sprawy, iż nie jest
całkiem sama. Drżałem o to i poczuwam się do jakiejś uroczystej
winy. Mówisz, że ma na imię Sita? Dobrze, że o tym wiem. Pociesza
mnie to w moim przewinieniu, gdyż, czcząc ją w duchu, będę mógł
wymawiać też jej imię. A ty ją znasz dlatego, że ją kołysałeś?
— Ależ tak jak ci mówiłem! — zapewnił Nanda przyjaciela. —
Zeszłej wiosny, kiedy byłem w jej wsi, Sitę obrano córą słońca; żeby
dopomóc słońcu, kołysałem ją ku niebu tak wysoko, że prawie nie
słyszało się jej pisku. Ginął on zresztą wśród pisku ogólnego.
— Nadawałeś się do tego — powiedział Szridaman. — Zawsze
się nadajesz. Wyznaczono cię do tej czynności dlatego, oczywiście, że
masz mocne ramiona. Widzę ją ulatującą w błękit nieba. Jej postać w
locie łączy się w mej wyobraźni z posągiem, jaki oglądaliśmy, gdy
stała pogrążona w modłach i pochylała się nabożnie.
— W każdym razie Sita ma powód do modlitwy i pokuty —
odparł Nanda. — Nie ze względu na swe zachowanie — to jest
dziewczyna bardzo obyczajna — ale ze względu na swój wygląd,
choć na to oczywiście poradzić nic nie może; a jednak, ściśle biorąc,
ponosi ona w jakiś sposób winę za swoją powierzchowność. Mówi
się, że taki piękny kształt przykuwa. Czemu przykuwa? Dlatego wła-
śnie, że przykuwa nas do świata pragnień i radości, i ten, kto taki
kształt ogląda, zostaje coraz bardziej uwikłany w krąg samsâry, tak
że zatraca całkowicie swą świadomość — zupełnie jak przy wydawa-
niu ostatniego tchnienia. W taki sposób ona oddziaływa, choć nie jest
to jej celem; lecz przedłużanie sobie oczu na kształt lotosowych liści
18
każe wyciągnąć wniosek również co do celu. Łatwo powiedzieć: taki
piękny kształt został jej dany, nie przybrała go umyślnie, a więc nie
ma potrzeby modlić się i pokutować. Ale nie można przecież tak
naprawdę odróżnić tego, co zostało komuś „dane”, od tego, co sobie
ten ktoś „przybrał”. Sita wie o tym i modli się o przebaczenie jej, że
oddziaływa w tak przykuwający sposób. Ona przybrała piękny kształt
nie tak, jak się przybiera coś, co komuś dano, lecz go przybrała dzię-
ki samej sobie i pod tym względem żadna nabożna kąpiel nic nie
może zmienić: wynurzyła się z tymi samymi wikłającymi w krąg
samsâry pośladkami.
— Nie powinieneś mówić tak rubasznie o zjawisku tak bardzo
świętym i subtelnym — zganił go poruszony Szridaman. Chociaż
udało ci się wejrzeć trochę w naukę o bycie, jednak — pozwól sobie
to powiedzieć — wiadomościami swymi posługujesz się w sposób
prostacki, a użytek, jaki z nich robisz, wyraźnie świadczy o tym, żeś
ty zjawiska tego nie był godzien. A przecież w naszej sytuacji
wszystko uwarunkowane było tym, czy go będziemy godni i z jakim
nastawieniem podglądamy.
Z całą pokorą przyjął Nanda tę naganę.
— To poucz mnie, dau-ji! — prosił, nazywając Szridamana „star-
szym bratem”. — Poucz mnie, z jakim nastawieniem podglądałeś ty
i z jakim powinienem był podglądać ja.
— Widzisz — powiedział Szridaman — każda istota ma podwój-
ny byt: jeden dla siebie, a dla oczu innych — drugi. Ona istnieje oraz
jest widzialna — jest duszą i obrazem, i zawsze popełniamy grzech,
jeżeli ulegamy wrażeniu czysto wzrokowemu, a wcale nie troszczy-
my się o duszę. Trzeba koniecznie przezwyciężyć wstręt, jaki w nas
wzbudza żebrak cały w parchach. Nie wolno nam poprzestać na tym,
jak ten widok oddziaływa na nasz wzrok oraz na inne zmysły. Czyn-
nik oddziaływający to jeszcze nie jest rzeczywistość. Trzeba przenik-
nąć go — jak gdyby sięgnąć poza niego — by móc zdobyć poznanie,
a prawo do poznania ma każde zjawisko, gdyż jest ono czymś więcej
niż zjawiskiem. Poza obrazem trzeba szukać jego istnienia, jego
duszy. Ale nie wolno nam poprzestać nie tylko na obrazie nieszczę-
śnika wzbudzającego w nas uczucie wstrętu. W tym samym stopniu,
a nawet jeszcze bardziej nie wolno nam poprzestać na rozkoszy, jaką
19
w nas wywołuje obraz piękna, gdyż ono również jest czymś więcej
niż obrazem, chociaż pokusa, by traktować piękno tylko jako piękno,
jest dla naszych zmysłów większa aniżeli wówczas, gdy widzimy
obraz wzbudzający wstręt. Obraz żebraka, właśnie przez swą nędzę,
stawia sumieniu zawsze jakieś wymagania; wymaga też wniknięcia w
jego duszę. Tylko pozornie piękno wcale tego nie wymaga. A prze-
cież zawinimy również wobec piękna, jeśli jedynie rozkoszować się
będziemy nim wzrokowo, zupełnie nie wnikając w to, co jest jego
istnieniem. Szczególnie zaś — uważam — jesteśmy wobec niego
winni, jeżeli tylko my je oglądamy, natomiast ono nas nie widzi.
Mówię ci, Nando, było to prawdziwym dobrodziejstwem dla mnie,
że mogłeś mi wymienić imię podglądanej — córki Sumantry, Sity. W
ten sposób bowiem dowiedziałem się i pozyskałem cząstkę tego, co
jest czymś więcej niż obrazem, ponieważ imię stanowi cząstkę duszy
i istnienia. Najbardziej jednak mnie uszczęśliwiło, gdy powiedziałeś
o niej, że jest dziewczyną obyczajną; pozwala to na jeszcze głębsze
przeniknięcie jej obrazu i jeszcze lepsze zrozumienie duszy. Pozwala
również stwierdzić, że nadawanie oczom kształtu lotosowych liści i
prawdopodobnie lekkie malowanie rzęs jest u niej tylko obyczajem,
który z obyczajnością nie ma nic wspólnego. A zatem czyni to cał-
kiem niewinnie, gdyż postępuje zgodnie z istniejącą zależnością
pomiędzy obyczajem a obyczajnością. Wobec swego obrazu bowiem
piękno ma tak samo obowiązki. Przez wypełnianie ich ma ona może
tylko zamiar bardziej pobudzić chęć zajęcia się jej duszą. Jak miło mi
jest wyobrażać sobie, że ma godnego ojca, Sumantrę mianowicie,
oraz troskliwą matkę, która ją wychowała obyczajnie. Widzę jej
życie: widzę, jak pracuje i jako córka domu rozciera ziarno na kamie-
niu, przygotowuje przy ognisku mus lub przędzie wełnę na cieniutkie
nici. Całe moje serce, obciążone winą za to, że ją podglądałem, tęsk-
ni, aby obraz przekształcił się w istotę żywą.
— Mogę to zrozumieć — odparł Nanda. — Weź jednak pod uwa-
gę, że u mnie to pragnienie nie może być tak silne, ponieważ kołysa-
łem ją ku słońcu i wskutek tego dla mnie stała się już bardziej tą isto-
tą żywą.
— Aż za bardzo! — rzekł Szridaman z pewnym drżeniem w gło-
sie, które zaczęło się przejawiać w trakcie tej rozmowy. — Najwy-
20
raźniej aż za bardzo. Wydaje mi się, że poufałość, jaką zostałeś
zaszczycony — mniejsza już o to, czy słusznie, czy niesłusznie,
ponieważ nią zostałeś zaszczycony dzięki swym ramionom i w ogóle
silnemu ciału, a nie dzięki głowie i jej myślom — poufałość owa
uczyniła z niej dla ciebie jednostkę całkiem materialną i przytępiła
twe spojrzenie, nie pozwalając dostrzec w tym zjawisku jego wyż-
szego sensu. W przeciwnym bowiem razie nie mógłbyś z taką niewy-
baczalną rubasznością mówić o przybranym przez nią pięknym
kształcie. Czyżbyś nie wiedział o tym, że w kobiecie pod każdą jej
postacią — dziecka, dziewczyny, matki lub staruszki — kryje się
Wszechrodzicielka i Wszechkarmicielka, wielka bogini Szakti, z któ-
rej łona pochodzi wszystko i do której łona wszystko wraca; że w
każdym zjawisku noszącym cechy Szakti należy czcić oraz podzi-
wiać właśnie ją? Tutaj, na brzegu „Złotej Muszki” objawiła się nam
ona w swej postaci najłaskawszej. Dlatego też jej samoobjawienie w
tym zjawisku musiało przejąć nas do głębi i nic dziwnego, że głos mi
rzeczywiście trochę drży, jak sam zauważyłem; do pewnego stopnia
jednak jest to wywołane niechęcią do twego sposobu wyrażania się.
— Masz też zaczerwienione czoło i policzki — wyglądają, jak
gdyby były opalone — powiedział Nanda. — A głos twój, mimo
drżenia, brzmi głębiej niż zazwyczaj. Zresztą mogę cię zapewnić, że
na swój sposób jestem też nie byle jak przejęty.
— W takim razie nie rozumiem — odparł Szridaman — jak mo-
głeś potraktować ją tak powierzchownie i zrobić zarzut z jej piękne-
go kształtu, którym potrafi ludzi wikłać do takiego stopnia, że wyda-
ją ostatnie tchnienie świadomości. Przejawiłeś karygodną jednostron-
ność w traktowaniu rzeczy; dowiodłeś, że nie przenika cię na wskroś
prawda całej tej istoty, która nam się objawiła w obrazie przenajsłod-
szym. Ona jest wszystkim, a nie jednym. Jest życiem oraz śmiercią,
urojeniem i mądrością, uwodzicielką i wyzwolicielką. Nie wiesz o
tym? Czy wiesz jedynie to, że ona tłumy ludzi otumania i uwodzi, a
nie wiesz, że wyprowadza też z mrocznego kręgu ku poznaniu praw-
dy? Wiesz wobec tego bardzo mało i nie zrozumiałeś istotnie trudnej
do zrozumienia tajemnicy, polegającej na tym, że upojenie, jakie ona
na nas zsyła, jest jednocześnie natchnieniem, które prowadzi nas ku
prawdzie i wolności. Gdyż właśnie to, co pęta, wyzwala jednocze-
21
śnie, a natchnienie jest czynnikiem łączącym zmysłowe piękno z
duchem.
Czarne oczy Nandy pełne były łez, ponieważ skłonny był do
wzruszeń, a już tematów związanych z metafizyką nie mógł bez pła-
czu w ogóle słuchać; cóż więc dopiero teraz, kiedy głos Szridamana
— dość wysoki zwykle — nabrał nagle tak pełnego, chwytającego
wprost za serce brzmienia. Syn Gargi powiedział więc szlochając i
pociągając swoim trochę kozim nosem:
— Dau-ji! Jak ty dzisiaj uroczyście mówisz! W ten sposób nie
mówiłeś chyba jeszcze nigdy. Jestem bardzo przejęty. Powinienem
w gruncie rzeczy pragnąć, żebyś nie mówił dalej, właśnie dlatego, że
się zanadto tym przejmuję. Mów jednak, proszę cię, o pętach i o
duchu, i o Wszechogarniającej.
— Widzisz więc — odparł mu Szridaman podniosłym tonem —
jak się z nią rzeczy mają! Widzisz, że ona wywołuje nie tylko stan
otumanienia, ale także mądrość. Moje słowa przejmują cię dlatego,
że jest ona władczynią płynnej mowy, nieodłącznej od mądrości
Brahmy. Musimy umieć rozpoznawać Wielką w jej dwoistości: jest
ona bóstwem gniewnym, czarnym, wzbudzającym grozę, które z
dymiącej czary pije krew swoich istot, a jednocześnie jest boginią
pełną łaski oraz łagodności. Od niej pochodzi wszystko, co istnieje;
do swych karmiących piersi tuli ona wszystkie żyjące twory. Jest
wielką mają Wisznu, trzymającą w swych ramionach tego, który śni
w niej. My natomiast śnimy w nim. Wiele wód łączy się z wieczystą
Gangą, ona zaś łączy się z matczynym morzem. Wiedz, że dotarliśmy
do miejsca połączenia snu o naszym życiu ze świętym kąpieliskiem;
tutaj nam się ukazała Wszechrodzicielka, pochłaniająca wszystko, w
której łonie zażyliśmy kąpieli. Ukazała się w postaci najpiękniejszej,
aby nas otumanić oraz natchnąć — przypuszczalnie w nagrodę za to,
żeśmy uczcili symbol jej płodności i poleliśmy go wodą. Lingam i
yoni — wznioślejszy symbol nie istnieje, nie istnieje też wznioślejsza
chwila życia od tej, gdy Powołany okrąża ze swą Szakti stos weselny,
kiedy ich ręce zostają połączone wstęgą kwiatów i on wymawia sło-
wa: „Otrzymałem ją!”; kiedy ją bierze z rąk rodziców i mówi po kró-
lewsku: „To jestem ja, to jesteś ty; ja jestem niebem, a ty jesteś zie-
mią; jam jest melodią pieśni, ty — słowami; wspólnie będziemy
22
teraz odbywali naszą drogę!”. Nie ma wznioślejszej chwili od tej,
kiedy świętują swe spotkanie, nie jako ludzie już, nie jako on i ona,
lecz jako Wielka Para, gdyż on jest Sziwą, ona zaś — wspaniałym
bóstwem Durgâ; kiedy ich słowa stają się obłędne i już nie są i c h
słowami, lecz bełkotem z upojnych głębin pochodzącym; kiedy oboje
zamierają do najwyższego życia w bezmiernym szczęściu uścisku
miłosnego. To jest święta chwila, która napełnia nas mądrością i w
matczynym łonie wyzwala z urojenia swego ja. Albowiem tak jak
duch i piękno łączą się w natchnieniu, tak śmierć i życie łączą się w
miłości.
Tym metafizycznym przemówieniem Nanda był wstrząśnięty.
— Wiesz — powiedział i pokiwał głową, a łzy mu popłynęły z
oczu — bogini mowy jest tak bardzo ci przychylna i tak cię hojnie
obdarzyła mądrością Brahmy, że prawie trudno to wytrzymać, a jed-
nak chciałoby się ciebie słuchać w nieskończoność. Gdybym tylko
piątą część tego, co rodzi twoja głowa, potrafił wypowiedzieć i
wyśpiewać — szanowałbym i kochałbym samego siebie razem z
mym całym ciałem. Tak bardzo jesteś mi potrzebny, mój starszy bra-
cie, bo ty masz to, czego ja nie mam, a ponieważ jesteś moim przyja-
cielem, jest prawie tak, jak gdybym ja to miał. We mnie, jako w two-
im towarzyszu, jest jakaś cząstka ciebie, toteż ja jestem także trochę
Szridamanem; bez ciebie byłbym tylko Nandą, a to by mi nie wystar-
czało. Szczerze ci mówię: ani na chwilę nie chciałbym rozstania z
tobą przeżyć, lecz prosiłbym, by dla mnie ustawiono stos i mnie spa-
lono. Tylko tyle powiem. Weź to, zanim pójdziemy dalej. Nanda
zanurzył ciemne, zdobne w bransolety ręce w swej podróżnej skrzyn-
ce i wydobył z niej rolkę betelu, który się chętnie żuje po jedzeniu,
by czuć przyjemny zapach w ustach. Podał ją Szridamanowi odwra-
cając zalaną łzami twarz, ponieważ betel ofiarowuje się zazwyczaj
także na znak przypieczętowania paktu lub przyjaźni.
23
IV
Potem wyruszyli dalej, a gdy dotarli do rojącej się od żagli rzeki
Djamny, na horyzoncie zaś zarysowało się miasteczko Kuruksheta,
każdy udał się chwilowo własną drogą, tak jak wymagały tego inte-
resy obu młodych ludzi. Szridaman podążył szerokim, zatłoczonym
zaprzęgami wołów traktem, aby wśród ludnych ulic miasta odnaleźć
dom owego kupca, od którego miał nabyć stępa do ryżu i drzewo
opałowe. Nanda natomiast poszedł wąską ścieżką, biegnącą w bok od
głównej drogi i prowadzącą do krali owych zacofanych, którzy mieli
dostarczyć mu żelazo dla ojcowskiej kuźni. Na pożegnanie pobłogo-
sławili się wzajemnie, przy czym uzgodnili, że po załatwieniu swo-
ich spraw, trzeciego dnia o określonej porze spotkają się ponownie
tu, na tym rozstaju dróg, by razem wrócić do rodzinnej wsi, tak samo
jak z niej razem wyszli.
Kiedy trzykrotnie wzeszło słońce, Nanda, wraz z szarym osioł-
kiem nabytym też od zacofanych w celu załadowania nań żelaza,
przybył na miejsce ich rozstania i spotkania. Musiał poczekać trochę,
ponieważ Szridaman się spóźniał, a gdy ukazał się nareszcie na sze-
rokim trakcie, dźwigając swój ładunek, szedł powłóczystym i znużo-
nym krokiem, jego policzki okolone wachlarzowatą, miękką brodą
były zapadnięte, oczy — chmurne. Spotkanie z towarzyszem wcale
go nie ucieszyło i kiedy Nanda skwapliwie wziął od niego towar, aby
objuczyć nim osiołka, postawa Szridamana nie uległa zmianie —
kroczył nadal pochylony i zgnębiony obok przyjaciela. Nie mówił
nic oprócz „tak, tak”, nawet w okolicznościach, gdy odpowiedź
powinna była brzmieć „nie, nie”, i nieraz zresztą brzmiała, jednak
niestety w takich chwilach, kiedy na czasie byłoby „tak, tak”, na
przykład podczas wypoczynku, gdy Szridaman oświadczył, że nie
24
chce i nie może jeść, a na pytanie Nandy dodał, iż spać nie może
również.
Wszystko wskazywało na chorobę, toteż kiedy drugiego dnia po-
wrotnej drogi, wieczorem, przy blasku gwiazd, zatroskanemu Nan-
dzie udało się stopniowo nakłonić przyjaciela do rozmowy, Szrida-
man nie tylko nie zaprzeczył temu, że jest chory, ale zdławionym gło-
sem dodał, że jest nieuleczalnie chory — chory jest śmiertelnie.
Powiedział także, iż nie tylko umrzeć musi, lecz również umrzeć
chce i w tym przypadku mus i chęć nie dają się odróżnić; będąc ze
sobą ściśle powiązane stanowią jednocześnie i pragnienie, i koniecz-
ność, przy czym chęć wynika tutaj z musu, a mus wynika z chęci.
— Jeśli naprawdę jesteś mi oddany — zwrócił się do przyjaciela
złamanym, a zarazem nienaturalnie podnieconym głosem — oddaj
mi ostatnią już przysługę i ułóż dla mnie stos samopalenia, żebym
mógł spłonąć w jego ogniu. Nieuleczalna choroba trawi moje wnę-
trze sprawiając tak potworne męki, że niszczycielski żar płomieni
będzie w porównaniu z nimi koił jak oliwa, orzeźwi mnie jak kąpiel
w świętych falach.
„Wielcy bogowie, a cóż na ciebie naszło!” — pomyślał Nanda
wysłuchawszy tych wynurzeń. Należy przy tym dodać, że choć miał
kozi nos i swym ucieleśnieniem stanowił coś jak gdyby pośredniego
między zacofanymi, od których nabył swe żelazo, a bramińskim
wnukiem Szridamanem — wykazał chlubnie, iż dorósł do tej trudnej
sytuacji: nie stracił głowy wobec toczonej przez chorobę wyższości
przyjaciela, lecz w tych okolicznościach wykorzystał wyższość, jaka
przypadła mu w udziale właśnie wskutek zdrowia, i oddał ją z całą
wiernością na usługi swej przyjaźni. Opanowując przerażenie, potra-
fił Nanda przemówić do chorego ustępliwie i rozsądnie.
— Możesz być pewien — rzekł — że jeśli choroba twoja okaże
się istotnie nie do wyleczenia — w co wobec twych zapewnień raczej
nie mogę wątpić — nie zawaham się wykonać twego polecenia i zbu-
duję stos dla ciebie. Będzie to jednak stos tak duży, abym po zapale-
niu go mógł zająć obok ciebie miejsce, gdyż rozłąki z tobą nie mam
zamiaru przeżyć nawet o godzinę i pójdę razem z tobą w ogień. Wła-
śnie dlatego jednak, że ta cała sprawa tak bardzo blisko mnie doty-
czy, musisz określić swą chorobę, chociażby po to tylko, żebym się
25
mógł przekonać, czy jest nieuleczalna, i żebym przygotował dla nas
wspólny stos samopalenia. Chyba mi przyznasz rację; jeżeli bowiem
ja, ze swym ciasnym rozumem, widzę słuszność swoich słów — o
ileż bardziej ty, mądrzejszy, powinieneś uznać je za słuszne. Kiedy
się stawiam w twoim położeniu i choć przez chwilę usiłuję myśleć za
pomocą twojej głowy, jak gdybym miał ją na swym własnym karku
— nie mogę nie przyznać sobie racji, że przed powzięciem tak dale-
ko sięgających postanowień twoje przekonanie o nieuleczalności
twej choroby wymaga rozpatrzenia i potwierdzenia przez innych. A
zatem mów!
Zmizerowany Szridaman przez dłuższy czas nic nie chciał mówić,
oświadczając, że śmiertelna beznadziejność jego cierpień żadnych
dowodów i rozważań nie wymaga. Wreszcie, po uporczywych nale-
ganiach, zgodził się i zasłaniając oczy ręką, aby nie widzieć przyja-
ciela, rozpoczął swe wyznanie:
— Od chwili gdy przy kąpielisku Dewi podpatrzyliśmy tamtą
dziewczynę — nagą, ale obyczajną, córkę Sumantry, Sitę, którą ku
słońcu kołysałeś — do duszy mej zaczęło sączyć się cierpienie przez
nią, związane w jednakowym stopniu z jej nagością, jak i z jej oby-
czajnością. Cierpienie owo miało źródło w obydwu tych czynnikach,
narastało z godziny na godzinę i ogarnęło mnie całego, przenikając
wszystkie członki aż do najczulszych nerwów, tak że zostałem
pozbawiony sił duchowych, snu i jakiejkolwiek chęci do jedzenia i
staczam się powoli, ale niezawodnie ku zagładzie.
Cierpienie to jest beznadziejne i śmiertelne z tego względu — cią-
gnął dalej — że uzdrowienie go, a więc spełnienie pragnień wywoła-
nych pięknem i obyczajnością tej dziewczyny, jest nie do pomyśle-
nia; spełnienie takie trudno sobie wyobrazić, gdyż swym bezmiarem
przekraczałoby to wszystko, na co człowiek w ogóle może liczyć.
Nie ulega wątpliwości, że człowiek nawiedzony przez pragnienie
szczęścia, o jakim mógłby marzyć tylko bóg, nie może dłużej żyć,
szczególnie gdy spełnienie jego pragnień stało się warunkiem życia.
— Jeżeli nie dostanę Sity — rzekł na zakończenie Szridaman —
tej kuropatwookiej, pięknobarwnej Sity o wspaniałych biodrach,
moje żywotne siły same się wyczerpią. Zbuduj więc dla mnie stos
ognisty, bowiem w płomieniach tylko jest ratunek przed sprzeczno-
26
ścią między pierwiastkiem ludzkim a pierwiastkiem boskim. I choć
mi żal twojej młodości, żal całej twej istoty, wesołej i nacechowanej
puklem szczęścia — dogadza mi, że chcesz mi towarzyszyć, gdyż
niezależnie od wszystkiego myśl, żeś ją kołysał, roznieca jeszcze
bardziej żar w mej duszy, toteż niechętnie pozostawiłbym na ziemi
kogoś, komu w udziale przypadło takie szczęście.
Ku najgłębszemu zdumieniu i oszołomieniu Szridamana Nanda
po wysłuchaniu tych wynurzeń wybuchnął śmiechem. Obejmując
przyjaciela, skacząc i tańcząc w kółko, zaczął wołać:
— Zakochany, zakochany, zakochany! Oto wszystko! To twoja
choroba nie do wyleczenia. A to dopiero figiel! A to gaudi! —
i zaśpiewał nagle:
Ach, mądry człek, ach, mądry człek,
Rozsądny, jakich mało,
Wtem nagle wlazł mu w głowę ćwiek
I nic w niej nie zostało.
Ujrzał dziewczątko i wpadł w sieci
Przez miłość zastawione —
Gdy małpa raptem z drzewa zleci,
Nie jest jak on zgubiona.
Potem znów roześmiał się na całe gardło, klepiąc się po kolanach
i wołając:
— Mój bracie Szridamanie, jakże się cieszę, że się nie stało nic
poważniejszego i że dlatego tylko bredzisz o tym stosie, że zapłonęła
słomiana chatka twego serca. Ta mała czarownica zbyt długo znajdo-
wała się w zasięgu twego wzroku, dlatego też trafiła cię kwiecista
strzała boga Kamy (bo nam się tylko wydawało, że wokół brzęczą
pszczoły — w rzeczywistości był to dźwięk cięciwy jego łuku), a
Rati — siostra wiosny — wznieciła w tobie tę miłosną żądzę. Są to
zupełnie zwykłe, należne człowiekowi, wesołe i codzienne sprawy
— więcej nic. Fakt, że sobie wyobrażasz, jakoby o spełnieniu twoich
pragnień marzyć mógł jedynie bóg, wynika tylko z żarliwości twoich
pragnień oraz z tego, że zesłał je na ciebie bóg, to znaczy Kama.
27
Choć jednak Kama jest ich źródłem, pragnienia te bynajmniej jemu
nie przystoją — on tylko tobie je przekazał. Nie myśl, że jestem bez-
litosny — po prostu chcę ostudzić trochę twój miłosny zapał. Chcę
przekonać ciebie, że swój cel grubo przeceniasz sądząc, że bogowie
tylko mają do niego prawo, natomiast ludzie takich praw nie mają. A
przecież nie ma nic bardziej ludzkiego i naturalnego niż to, że pra-
gniesz siać w tę bruzdę. — (Nanda dlatego użył tego zwrotu, że Sita
znaczy „bruzda”.) — Do ciebie wyjątkowo stosuje się przysłowie:
„Sowa jest ślepa w dzień, a wrona w nocy, lecz ten, kogo oślepi
miłość, jest ślepy w dzień i w nocy” — ciągnął dalej. — Przytaczam
tę sentencję po to, żebyś mógł rozpoznać w niej samego siebie i
uświadomić sobie, że Sita z „Siedziby Byków” żadną boginią nie
jest, chociaż przy kąpielisku, w swej nagości, mogła się ukazać tobie
jako Durgâ. Sita jest wprawdzie stworzeniem wyjątkowo ładnym, ale
całkiem zwykłym, żyjącym tak, jak żyją wszyscy: gotuje mus, roz-
ciera ziarno, przędzie wełnę i ma rodziców, którzy są zwykłymi ludź-
mi, tak jak inni, chociaż Sumantra utrzymuje, że w jego żyłach pły-
nie jeszcze trochę krwi po przodkach wojownikach; to jednak ma
znaczenie bardzo małe albo w ogóle nic nie znaczy! Jednym słowem,
są to ludzie, z którymi można się dogadać. A od czegóż masz takiego
przyjaciela jak twój Nanda, jeśli nie od tego, żeby się puścił w drogę
i dla twojego szczęścia załatwił tę zupełnie wykonalną, zwykłą spra-
wę? No, co? No, jak tam, ty głuptasie? Zamiast szykować dla nas
stos, na którym chciałem też przykucnąć obok ciebie, pomogę
ci budować dom małżeński, żebyś mógł zamieszkać w nim ze swoją
pięknobiodrą.
— W słowach twoich tkwiło wiele obraźliwych rzeczy, już nie
mówiąc nawet o piosence — rzekł Szridaman po dłuższej chwili. —
Jest bowiem obraźliwe to, że mękę moich pragnień nazywasz czymś
zwyczajnym i codziennym, gdy tymczasem męka ta przekracza moje
siły i niszczy moje życie. Przecież całkiem słusznie określa się pra-
gnienie, które jest silniejsze od nas — czyli przekraczające nasze siły
— jako pragnienie nie na ludzką miarę, lecz na miarę boga. Wiem
jednak, że mi dobrze życzysz i chciałbyś mnie pocieszyć, toteż daruję
ci podyktowany twą niewiedzą gminny sposób, w jaki określiłeś
moją chorobę nie dającą się uleczyć. Nie tylko ci daruję. Twoje ostat-
28
nie słowa, w których wyraziłeś wiarę w spełnienie moich życzeń,
przedstawiając mi je jako rzecz możliwą, sprawiły, że moje obumie-
rające serce zaczęło bić na nowo żywym, szybszym tętnem, i to na
samą tylko myśl, że masz tę wiarę, do której ja nie jestem zdolny.
Wprawdzie chwilami wyobrażam sobie, że ci, których to nie dotyczy,
którzy są w innym aniżeli ja nastroju, mogą ocenić sytuację jaśniej i
właściwiej, lecz bezpośrednio potem przestaję wierzyć jakiemukol-
wiek innemu nastrojowi i ufam tylko temu, który kieruje mnie ku
śmierci. Czyż nie jest czymś możliwym choćby to, że niebiańska Sita
została jako dziecko komuś zaślubiona i wkrótce ma połączyć się z
małżonkiem, który już dorósł razem z nią? Kiedy pomyślę o tym,
zaczynam płonąć ogniem sprawiającym tak straszliwą mękę, że
ucieczka w objęcia chłodzącego stosu staje się jedynym wyjściem.
Nanda zapewnił Szridamana na ich przyjaźń, iż obawy te są cał-
kiem bezpodstawne i że Sity nie wiąże żaden ślub dziecięcy. Ojciec
jej, Sumantra, był przeciwny temu, nie chcąc narażać córki na hań-
biący wdowi stan, gdyby jej chłopiec-mąż przypadkiem zmarł przed-
wcześnie. Jako dziewczyna już zamężna nie mogłaby też być obrana
córą słońca. Nie, Sita jest zupełnie wolna i do wzięcia. A ponieważ
Szridaman pochodzi z dobrej kasty oraz zamożnego domu i zna
Wedy, wystarczy tylko, aby dał przyjacielowi formalne polecenie
wzięcia całej sprawy w swoje ręce i wszczęcia pertraktacji między
rodzinami, a na pewno wszystko skończy się szczęśliwie.
Przy ponownej wzmiance o okolicznościach związanych z koły-
saniem Sity policzek Szridamana drgnął boleśnie; syn Bhavabhûti
okazał jednak Nandzie wdzięczność za wyrażenie chęci przyjścia mu
z pomocą. Uległ także nie naruszonemu przez chorobę rozsądkowi
przyjaciela, dając się odwieść od pragnienia śmierci i skłaniając się
do wiary, że pragnienie zamknięcia Sity jako żony w swych ramio-
nach nie wykracza poza zakres spraw możliwych i należnych czło-
wiekowi. Mimo to obstawał przy tym, że jeśli te starania skończą się
niepowodzeniem, Nanda bez sprzeciwu zbuduje dlań swymi krzepki-
mi ramionami stos samopalenia.
Syn Gargi uspokoił go i chętnie mu to przyrzekł, na razie zaś
przystąpił do omawiania krok po kroku procedury starań, w których
Szridaman nie miał brać udziału, spokojnie oczekując ich wyniku.
29
Tak więc mówili o tym, jak Nanda oznajmi najpierw ojcu Szridama-
na zamiary syna i nakłoni Bhavabhûti do wszczęcia pertraktacji z
rodzicami Sity; o tym, jak później również Nanda — w imieniu przy-
szłego oblubieńca, jako przyjaciel jego oraz swat — uda się do „Sie-
dziby Byków” i będzie pośredniczył w dalszym zbliżeniu młodej
pary.
To, co ustalili, zostało wprowadzone w czyn. Mający w swoich
żyłach krew braminów, wânidja Bhavabhûti był uradowany wiado-
mością przekazaną mu przez powiernika jego syna. Pochodzącego z
rodu wojowników hodowcy krów Sumantry nie rozgniewały propo-
zycje, którym towarzyszyły okazałe podarunki, przy czym Nanda
śpiewał na cześć swojego przyjaciela pochwalne hymny w tonie
gminnym, ale przekonywającym. Pomyślny przebieg miały również
odwiedziny rodziców Sity w „Dobrobycie Krów”, gdzie mogli oni
się przekonać o prawdomówności swata. Wśród takich to wydarzeń i
poczynań mijały dni, a w miarę ich upływu dziewczyna, choć z dale-
ka, stopniowo zaczynała widzieć w synu kupca Szridamanie przezna-
czonego jej małżonka oraz pana. Kontrakt ślubny został sporządzony,
zaś jego podpisanie — uświęcone gościnnym poczęstunkiem i
wymianą obiecujących szczęście darów. Dzień zaślubin, wybrany z
całą starannością za poradą gwiazd, był coraz bliższy i Nanda, który
wiedział, że ów dzień nadejdzie, nie zważając na to, iż nastąpi wtedy
zespolenie Szridamana z Sitą — dlatego Szridaman nie wierzył, by
chwila ta nastała kiedykolwiek — obiegał wszystkich obżartuchów i
przyjaciół. Nie szczędził także swoich krzepkich ramion, kiedy w
zagrodzie narzeczonej, przy wtórze odprawianych przez bramina
modłów, szykowano z wysuszonych krążków krowiego łajna stos
weselny.
Tak oto nadszedł dzień, gdy pięknokształtna, pięknolica Sita,
namaszczona kokosowym mlekiem i kamforą oraz natarta drzewem
sandałowym, cała w klejnotach, w sari i lśniącym od błyskotek kafta-
niku, z głową spowitą w mgłę welonu, ujrzała po raz pierwszy tego,
który był jej przeznaczony (gdy tymczasem on, jak wiemy, ujrzał ją
już wcześniej) i po raz pierwszy go nazwała po imieniu. Chwila ta
kazała na siebie wprawdzie czekać, lecz wreszcie stała się rzeczywi-
stością, kiedy on wyrzekł słowa: „Otrzymałem ją”; kiedy składając
30
ryż i masło jako dar ofiarny wziął ją z rąk rodziców i nazwał siebie
niebem, a ją ziemią, siebie melodią, ją — słowami pieśni, oraz wśród
śpiewu klaszczących w dłonie kobiet trzykrotnie z nią okrążył stos
płonący, po czym, odprowadzany uroczyście, zawiózł ją zaprzęgiem
białych byków na łono swojej matki do rodzinnej wsi.
Dopełnić tu musieli więcej jeszcze obiecujących szczęście obrzę-
dów; również tutaj okrążali ogień, następnie zaś młody małżonek
nakarmił swą wybrankę cukrową trzciną i wrzucił pierścień do jej sza-
ty, a potem, na weselnej uczcie zasiedli razem w otoczeniu krewnych
i przyjaciół. Po wieczerzy zostali pokropieni wodą z Gangi i różany-
mi olejkami, a później biesiadnicy odprowadzili nowozaślubionych
do komnaty, nazwanej na ich cześć „izbą szczęśliwej pary”, gdzie
czekało przygotowane dla nich łoże z kwiatów. Tam też, wśród poca-
łunków, łez i żartów, każdy z osobna ich pożegnał; Nanda, który im
stale towarzyszył — jako ostatni już na samym progu.
31
V
Słuchacze, zawiedzeni dotychczasowym, tak pogodnym, biegiem
naszej opowieści, nie powinni jednak wpaść w pułapkę złudzeń, jeże-
li idzie o istotny charakter tej historii. W czasie, gdy milczeliśmy,
historia owa na chwilę odwróciła swoje oblicze, a teraz, gdy ponow-
nie wam się ukazuje, nie jest to już ta sama twarz: zmieniła się w
szkaradnie wykrzywioną maskę, wywołującą stan jakiegoś obłędne-
go osłupienia lub porywająca do ofiarnych dzikich czynów, stała się
obliczem, jakie Szridaman, a później Nanda oraz Sita ujrzeli podczas
swej podróży, która... Ale wszystko po kolei.
Upłynęło sześć miesięcy od owego dnia, gdy matka Szridamana
przyjęła piękną Sitę jako córkę na swe łono i gdy Sita swemu cienko-
nosemu małżonkowi użyczyła w pełni rozkoszy małżeńskiego łoża.
Minęło skwarne lato; skończyła się też właśnie pora deszczy, pokry-
wająca niebo powłoką gęstych chmur, a ziemię — rozkwitającym
świeżym kwieciem. Firmament był bezchmurny i kwitł jesiennie
lotos, gdy uzyskawszy zgodę rodziców Szridamana nowożeńcy
postanowili wspólnie z przyjacielem Nanda wyruszyć w podróż do
rodziców Sity, którzy od czasu ślubu nie widzieli córki i chcieli się
przekonać, jak służą jej rozkosze małżeńskiego stanu. Mimo iż od
niedawna oczekiwały Sitę radości macierzyństwa, zdecydowali się
wyruszyć w niedaleką drogę, niezbyt uciążliwą o tej chłodniejszej
porze roku.
Zebu oraz jednogarbny wielbłąd ciągnęły kryty, po bokach osło-
nięty wóz, którym powoził Nanda. Zwiesiwszy nogi i bujając nimi,
przyjaciel siedział przed małżeńską parą w swojej krzywo nasadzo-
nej mycce, przy czym zdawało się, iż droga oraz sama jazda tak go
32
pochłaniały, że nie mógł odwracać się zbyt często do siedzących
wewnątrz wozu, by z nimi trochę pogawędzić. Zwracał się czasem z
jakimś słówkiem do swych zwierząt lub zaczynał nagle pełnym,
dźwięcznym głosem śpiewać; stale jednak, zaraz po pierwszych
tonach głos jego jego załamywał się przechodząc już tylko w nucenie
i kończył się na cichym „hej” lub „ho”. Zarówno w samym wydoby-
waniu się z jego zdławionej piersi głośnej pieśni, jak w raptownych
załamaniach głosu było jednak coś, co napawało strachem.
Małżeństwo siedziało z tyłu milcząc. Gdyby patrzyli wprost przed
siebie, wzrok ich musiałby spoczywać na samym karku Nandy, toteż
dość często wzrok młodej małżonki był skierowany właśnie na ten
kark; powoli podnosiła wówczas oczy, zatrzymywała je na chwilę na
nim, po czym ponownie szybko opuszczała. Widoku tego unikał upo-
rczywie Szridaman, który odwracał twarz i patrzył w bok na zwisają-
ce płótno wozu. Chętnie zamieniłby się miejscem z Nandą i powoził
sam, by nie mieć, tak jak jego żona, przed oczami brunatnych pleców
z kręgosłupem i ruchliwymi łopatkami. Lecz cóż, zamiana, której
pragnął, aby sobie ulżyć, również nie byłaby właściwa. Wśród tych
okoliczności posuwali się powoli naprzód, przy czym wszyscy troje
— jak gdyby sami prędko biegli — mieli przyśpieszony oddech i
krwią nabiegłe oczy, co nigdy nie jest dobrym znakiem. Człowiek
mający dar jasnowidzenia na pewno dostrzegłby nad nimi czarne
skrzydła towarzyszące zaprzęgowi niczym cień.
Chętnie jechali pod osłoną ciemnych skrzydeł nocy, to znaczy
przed nastaniem dnia, w godzinach najwcześniejszych. Podróżuje się
tak zwykle w celu uniknięcia południowego skwaru, oni jednak mieli
po temu własne swe powody. Ponieważ dusze ich błądziły, a ciem-
ność sprzyja zabłąkaniu, wykorzystali nieświadomie to zbłąkanie
swoich dusz, nadali mu przestrzenny wymiar i zabłądzili w okolicy.
Nanda bowiem skierował wołu i wielbłąda z drogi nie tam, gdzie
należało skręcić, aby dotrzeć do rodzinnej wioski Sity, lecz, uspra-
wiedliwiony bezksiężycową, ledwie gwiazdami rozjaśnioną nocą,
skręcił w innym miejscu. Wkrótce obrana przezeń droga okazała się
ułudnie drogą przypominają wyręb pośród drzew, rosnących począt-
kowo pojedynczo, a później już tworzących gęsty las. Stając przed
33
nimi zwartym murem i zagarniając ich, ów las usunął im sprzed oczu
również wyrąb, którym tu przybyli i którym mogliby powrócić.
Dalsze posuwanie się pojazdu między pniami i po miękkim grun-
cie było niemożliwe, przyznali zatem zgodnie, że zabłądzili, nie przy-
znając się jednakże, iż stworzyli sami sytuację odpowiadającą ich
zbłąkanym duszom; albowiem Szridaman i Sita nie zmrużyli oka za
plecami powożącego Nandy: patrząc przed siebie dopuścili, że ich
sprowadził z drogi. Nie pozostało im więc nic innego, jak rozpalić
ogień, by oczekując tutaj wschodu słońca zabezpieczyć się przed dra-
pieżnymi zwierzętami. Gdy dzień zaświtał w lesie, zbadali wszystkie
strony okolicy, puścili luzem wołu i wielbłąda, a sami z wielkim tru-
dem popychali wyprzęgnięty wóz w różnych kierunkach, gdziekol-
wiek drzewa sandałowe i indyjskie dęby umożliwiały jakieś przej-
ście. W ten sposób dobrnęli w końcu na skraj dżungli, gdzie otworzył
się przed nimi zakrzewiony, lecz możliwy do przebycia skalny
wąwóz, przy czym Nanda zapewnił z całą stanowczością, że trzyma-
jąc się go wyjdą na właściwą drogę.
Jechali zatem zygzakami po wybojach dna wąwozu, aż dotarli do
świątyni, całej wykutej w skale, i rozpoznali w niej świątynię bogini
Durgâ, Dewi, niedostępnej, niebezpiecznej, czarnej Matki K âlî. Idąc
za głosem duszy, Szridaman zapragnął zsiąść i złożyć hołd bogini.
„Popatrzę tylko na nią, oddam hołd i zaraz wrócę. Poczekajcie tutaj
chwilę!” — rzekł do swoich towarzyszy, wysiadł z wozu, skręcił w
bok i wszedł po chropowatych stopniach do świątyni.
Tak samo jak świątynia Matki przy zacisznym kąpielisku nad
strumykiem „Złota Myszka”, świątynia ta nie należała do najwięk-
szych, chociaż jej rzeźby i filary wykute były z wielką nabożnością.
Tuż nad wejściem zwisał ciężki skalny blok podparty kolumnami i
strzeżony przez parskające złe lamparty. Po lewej i po prawej stronie
zewnętrznego, a także po obydwu stronach wewnętrznego wejścia
widniały kolorowe płaskorzeźby wykute w ścianie skały.
Były to obrazy ucieleśnionego życia, na które składają się kości,
skóra, ścięgna oraz szpik, pot, sperma, śluz, łzy, kał, mocz i żółć;
życia obciążonego namiętnością, gniewem, urojeniem, pożądaniem,
zazdrością i zwątpieniem, rozstaniem z tym, co kochane, oraz zwią-
zaniem z niekochanym; obciążonego głodem i pragnieniem, staro-
34
ścią, zmartwieniami oraz śmiercią; życia, przez które nieustannie
płynie strumień słodkiej i gorącej krwi, które pod tysiącznymi posta-
ciami w cierpieniu czuje własny smak, pożera siebie, roi się i prze-
istacza się z jednego w drugie. Wydawało się, jak gdyby w tym roz-
pływającym się, wypełniającym wszystko kłębowisku pierwiastków
ludzkich, boskich i zwierzęcych męskie ramię przedstawiała trąba
słonia, a kobiecą głowę — głowa dzika.
Szridaman szedł nie patrząc na te twory; zdawało mu się, że ich
nie dostrzega, a jednak — chociaż jego krwią nabiegłe oczy tylko
prześlizgnęły się pobieżnie po nich — do jego duszy one przeniknę-
ły, wywołały czułość, zamroczenie i współczucie oraz przygotowały
ją w ten sposób do widoku Matki.
Półmrok panował w skalnym domu bóstwa. Jedynie z góry padało
światło dzienne do głównej hali, którą minął kierując się do położo-
nej niżej, przyległej hali bram. Tutaj, wraz z otwarciem podziemnego
wejścia, z którego dalsze stopnie wiodły w dół, rozwarło się dla Szri-
damana ciało Matki — łono tej świątyni.
Na pierwszym stopniu zadrżał i zatoczywszy się z powrotem, roz-
postarł ręce chwytając się kamiennych rzeźb lingamów po obydwu
stronach wejścia. Obraz K âlî wzbudzał grozę. Czyżby jego prze-
krwionym oczom tylko się zdawało albo może nie widział jeszcze
nigdy Gniewnej pod postacią tak triumfującą i straszliwą? Stojąc w
owalnej ramie, złożonej z szeregu czaszek i odrąbanych rąk i nóg,
bożyszcze to w mieniącej się koronie, omotane wieńcem kończyn
oraz kości istot, w wirującym kole swoich osiemnastu ramion wyła-
niało się ze skalnej ściany w barwach wchłaniających i odbijających
całe światło. Matka wywijała wokół pochodniami i mieczami, z
czaszki, którą unosiła jedną ręką ku swym ustom, parowała krew;
strumienie krwi spływały do jej stóp, a ona — wzbudzająca grozę —
płynęła łodzią po bezmiernych falach życia, po całym morzu krwi.
Słodkawy zapach nieświeżej już, prawdziwej krwi unosił się w stoją-
cym nieruchomo powietrzu tej jaskini górskiej — owej podziemnej
rzeźni — docierając do delikatnego nosa Szridamana. Lepiące się,
zakrzepłe rynny do odprowadzania życiowych soków zwierząt, ścię-
tych i tracących szybko krew, wpuszczone były tu w podłogę. Cztery
czy też pięć zwierzęcych głów — bawołów, świń i kóz — z oczami
35
otwartymi i szklistymi leżało na ołtarzu tworząc piramidę przed
obrazem tej Nieuniknionej. Obok, na kamiennej płycie leżał miecz
służący do ścinania dla niej głów; miecz ostry, lśniący, choć splamio-
ny zaschłą krwią.
Ze zgrozą przeradzającą się z minuty na minutę w zachwyt Szri-
daman wpatrywał się w niesamowicie wytrzeszczoną twarz żądnego
ofiar, niosącego śmierć i dającego życie bóstwa; wpatrywał się w to
wirowanie ramion, wprowadzające jego umysł też w upojny krąg
wirowań. Przycisnął pięści do gwałtownie falującej piersi; ogarnęły
go potworne, na przemian zimne i gorące dreszcze, nawołujące jego
mózg i serce oraz męką pobudzoną męskość do ostatecznego czynu,
który miał godzić bezpośrednio w niego, a jednocześnie byłby czy-
nem ku czci wiecznego łona. Modląc się szeptał zbielałymi usty:
— O, Niepoczęta! Ty, która istniałaś przed wszystkimi! Nieza-
mężna Matko, której nikt nie uniósł szaty! Wszechogarniająca, grozy
i rozkoszy pełna, wchłaniająca wszystkie z ciebie pochodzące światy
i obrazy! Ku twojej czci lud składa wiele ofiar z istot żywych, gdyż
do ciebie należy życiodajna krew tych wszystkich, co istnieją! Jakże-
bym miał nie doznać twego miłosierdzia dla zbawienia mego, jeśli
samego siebie złożę ci w ofierze? Zdaję sobie sprawę, iż w ten spo-
sób nie uniknę życia, chociażbym tego pragnął. Pozwól mi ponownie
wstąpić w ciebie poprzez bramę twego matczynego ciała, abym się
pozbył swego ja i przestał już być Szridamanem, którego cała roz-
kosz jest zgaszona, bowiem nie on jest tym, który nią darzy!
Po wymówieniu tych strasznych słów pochwycił z ziemi miecz
i własnoręcznie odciął sobie głowę od tułowia.
Wypowiedzieliśmy to prędko. Dokonać tego można było również
tylko prędko. Jednak narrator ma do słuchaczy jedną prośbę: aby nie
przyjęli tej relacji obojętnie i bezmyślnie, jak coś zwykłego i natural-
nego tylko z tych względów, że tradycje podają jako rzecz zupełnie
zwykłą fakt, iż ludzie sami obcinali sobie głowy. Wypadek pojedyn-
czy nigdy nie jest czymś zwyczajnym. W naszych myślach i
potocznej mowie narodziny oraz śmierć są rzeczą najzwyklejszą;
lecz bądź kiedyś obecny przy narodzinach lub przy zgonie i zapytaj
siebie, zapytaj położnicy lub konającego, czy jest to rzecz zwyczaj-
na! Gdyby nawet sprawozdania często donosiły o wypadkach wła-
36
snoręcznego ścięcia sobie głowy — jest to czyn nieomalże niewy-
konalny. Wymaga on jakiegoś niezwykłego uniesienia, niesamowi-
tego skoncentrowania wszystkich sił żywotnych oraz całej siły woli.
Fakt, że Szridaman o tak myślących i łagodnych oczach, obdarzony
słabymi bramińskimi ramionami kupca, dokonał tego czynu, nie
powinien być przyjęty jako coś zwykłego, lecz z niewiarygodnym
wprost zdumieniem.
Wystarczy całkowicie, że za jednym pociągnięciem ręki złożył
ofiarę tak straszliwą i oto leżała teraz tutaj jego głowa z wachlarzo-
watą miękką brodą, a tam leżało jego ciało, stanowiące ów mniej
ważny dodatek do szlachetnej głowy; obydwie jego ręce ściskały
jeszcze mocno rękojeść ofiarnego miecza. Z tułowia trysnęła krew
potężną falą, a dalej, płynąc już wzdłuż znajdujących się w podłodze
skośnościennych rynien o niewielkim spadku, skradała się powoli do
wykopanego przed ołtarzem dołu. Bardzo podobnie dzieje się też ze
strumykiem „Złota Muszka”, wypadającym najpierw niczym źrebię z
bramy Himawantu, a potem już płynącym coraz wolniej i spokojniej
ku swojemu ujściu.
37
VI
Powrócimy teraz z matczynego łona tej świątyni skalnej do wąwo-
zu i nie dziwmy się, że między czekającą parą panowało wpierw mil-
czenie, natomiast później doszło do wymiany pytań na temat Szrida-
mana, który miał tylko wstąpić do świątyni, aby naprędce złożyć
hołd, i już tak długo nie powracał. Siedząca za plecami Nandy piękna
Sita przez dłuższy czas patrzyła bądź na jego kark, bądź też na swoje
łono, przy czym zachowywała się zupełnie cicho. Tak samo cicho sie-
dział Nanda, mając zwrócony kozi nos i pospolite grube wargi
wyłącznie na swój zaprzęg. W końcu jednak zaczęli kręcić się oboje
na siedzeniach i po pewnej chwili przyjaciel zwróciwszy się zdecydo-
wanie w stronę młodej żony spytał:
— Czy ty rozumiesz, dlaczego on nam każe czekać i co on tam
tak długo robi?
— Nie mam pojęcia, Nando — odparła owym słodko brzmiącym
głosem, którego właśnie się obawiał; tego, że niepotrzebnie doda
jeszcze jego imię, obawiał się już wcześniej, chociaż nie mniej zby-
teczne byłoby, gdyby on sam powiedział: „Gdzie się podział S z r i -
d a m a n ?” zamiast po prostu spytać „ Gdzież to o n się podział?”
— Zastanawiam się już nad tym od dłuższego czasu, drogi Nando
— ciągnęła dalej — i gdybyś ty się nie odwrócił teraz do mnie i nie
spytał, zadałabym ci sama to pytanie — najwyżej trochę później.
Nanda potrząsnął głową — częściowo, dziwiąc się opieszałości
przyjaciela, a częściowo, broniąc się przed tym, co zawsze było nie-
potrzebne w słowach Sity. Wystarczyłoby zupełnie, gdyby powie-
działa: „odwróciłeś się”; dodanie „do mnie”, aczkolwiek w samym
założeniu słuszne, było zbędne, tak zbędne, że aż niebezpieczne —
38
szczególnie gdy czekało się na Szridamana i gdy słowa te wypowie-
dziane były słodko wibrującym, nienaturalnym trochę głosem.
Milczał w obawie, aby nie zacząć mówić głosem też nienatural-
nym i za przykładem Sity nie nazwać jej przypadkiem po imieniu,
chociaż kusiło go to w pewnym stopniu. Tak więc Sita po krótkiej
przerwie pierwsza wystąpiła z propozycją:
— Coś ci powiem, Nando. Powinieneś pójść zobaczyć, gdzie on
jest. Jeśli zapomniał się w modlitwie, potrząśnij nim porządnie swy-
mi silnymi ramionami. Nie możemy dłużej czekać; poza tym to nie-
zwykle dziwne z jego strony, że każe nam tu siedzieć i przy wscho-
dzącym słońcu tracić czas, skoro już i tak wskutek zbłądzenia jeste-
śmy opóźnieni. Moi rodzice na pewno zaczynają się już niepokoić o
mnie, ponieważ mnie kochają ponad wszystko. Proszę cię więc, Nan-
do, idź, przyprowadź go. Nawet gdyby jeszcze nie chciał przyjść i
trochę się opierał, sprowadź go tu! Jesteś przecież silniejszy!
— Dobrze, pójdę i przyprowadzę go — powiedział Nanda — po
przyjacielsku oczywiście. Wystarczy, abym mu przypomniał porę
dnia. Zresztą to była tylko moja wina, że zbłądziliśmy — niczyja
więcej. Już sam myślałem o tym, żeby pójść po niego, sądziłem jed-
nak, że będzie ci nieswojo czekać tu zupełnie samej. Co prawda
potrwa to zaledwie parę chwil.
To rzekłszy, zeskoczył z kozła i poszedł w górę ku świątyni.
A my — którzy już wiemy, jaki go czekał widok — musimy
towarzyszyć mu, idąc wraz z nim przez główną halę, gdzie nie miał
jeszcze żadnych przeczuć, potem przez halę bram, gdzie również
pełen jeszcze był nieświadomości, i wreszcie w dół, do matczynego
łona. Tutaj się potknął nagle, zatoczył się i wydał głuchy okrzyk prze-
rażenia, usiłując mocno trzymać się kamiennych rzeźb lingamów,
zupełnie tak, jak chwytał się ich przedtem Szridaman. Nandę przera-
ził jednak nie ów obraz, który przeraził oraz tak straszliwie oczaro-
wał Szridamana, lecz potworny widok na podłodze. Tu leżał on, jego
przyjaciel: woskowo biała głowa w rozwiązanej chuście, oddzielona
od tułowia; jego krew rozwidlonymi strumieniami skradała się w kie-
runku dołu.
39
Nieszczęsny Nanda drżał jak słoniowe ucho. Przycisnął do policz-
ków ciemne, zdobne w bransolety ręce, a jego pospolite usta raz po
raz wymawiały na pół zdławionym głosem imię przyjaciela. Schyliw-
szy się, robił bezradne ruchy w kierunku leżącego na podłodze
podzielonego Szridamana, nie wiedząc, do której części ma się zwró-
cić, którą objąć i do której mówić — do ciała czy do głowy. Wreszcie
zdecydował się na głowę, gdyż ona była zawsze tą zdecydowanie
główną rzeczą. Uklęknął nad nią — już zbielałą — i przemawiał do
niej z wykrzywioną od gorzkiego płaczu kozionosą twarzą, kładąc
jednak i na ciele jedną rękę oraz zwracając się chwilami też do niego.
— Szridamanie, kochany — szlochał — coś ty zrobił! Jak mogłeś
zdobyć się na dokonanie tymi swoimi ramionami tak trudnego czy-
nu! Wszak to nie było twoją rzeczą! Ty jednak uczyniłeś coś, czego po
tobie nikt nie mógł się spodziewać! Zawsze podziwiałem w tobie
rozum, a dziś, w rozpaczy, muszę podziwiać również twoje ciało,
gdyż zdołałeś dokonać rzeczy najtrudniejszej! Jak się musiałeś czuć,
skoro tak postąpiłeś! W jakimż ofiarnym tańcu splotły się w twym
sercu rozpacz i odwaga, jeżeli siebie uśmierciłeś! O, biada, biada!
Delikatna głowa została oddzielona od delikatnego ciała. Pozostał
jeszcze na swym miejscu delikatny tłuszczyk, lecz nie ma dziś zna-
czenia ani sensu, gdyż nie łączy się już ze szlachetną głową! Powiedz
mi, czy jestem winien? Czy jestem winien temu, co zrobiłeś, choćby
tylko przez to, że istnieję, jeżeli już nie wskutek swoich czynów?
Widzisz, ponieważ moja głowa jeszcze myśli, usiłuję wczuć się w
twoje myśli: czyżbyś rozróżniał te dwie rzeczy zgodnie z nauką o
bycie i uznał winę wynikającą z tego, że istnieję, jako istotniejszą od
winy wynikającej z popełnionych czynów? Cóż jednak ponad unika-
nie czynów może jeszcze zrobić człowiek? Milczałem, ile tylko
mogłem, żeby przypadkiem nie mówić także gruchającym głosem.
Nie powiedziałem nic zbędnego i nie dodawałem jej imienia, kiedy
mówiłem do niej. Jestem swoim własnym świadkiem, poza mną natu-
ralnie nikt nie może stwierdzić, że się sprzeciwiałem, gdy chciała z
ciebie drwić, by mnie wywyższyć. Lecz cóż to wszystko znaczy, sko-
ro po prostu jestem winien przez to, że istnieję w ciele? Powinienem
był odejść na pustkowie i umartwiając się prowadzić tam surowy
żywot pustelnika. Powinienem był to zrobić nie czekając, aż mi
40
powiesz; przyznaję się do tego zdruzgotany. Lecz na usprawiedliwie-
nie swoje mogę tyle dziś powiedzieć, że na pewno byłbym to uczy-
nił, gdybyś cokolwiek mi powiedział. Dlaczego nie mówiłeś o tym ze
mną, droga głowo, gdy byłaś jeszcze osadzona na swym ciele, a nie
leżałaś tutaj oddzielona? Głowy nasze zawsze rozmawiały ze sobą —
mądra twoja, i moja, taka prosta — lecz jeżeli sytuacja stawała się
poważna, niebezpieczna, milczałeś wtedy! Teraz już jest za późno.
Nie powiedziałeś nic i postąpiłeś z odważnym okrucieństwem, wska-
zując mi, jak mam postąpić. Na pewno nie wierzyłeś w to, że nie
dotrzymam tobie kroku i zawaham się swoimi sprężystymi ramiona-
mi dokonać czynu, którego dokonały twoje delikatne! Często ci
mówiłem, że rozłąki z tobą nie potrafię przeżyć, toteż kiedy zachoro-
wałeś na swą miłość i poleciłeś mi, abym ustawił stos dla ciebie,
oświadczyłem, że jeśli w ogóle go zbuduję, to na dwie osoby i pójdę
w ogień razem z tobą. O tym, co teraz ma się stać, wiem już od daw-
na, chociaż dopiero teraz w nawale różnych myśli wyraźnie sobie to
uświadomiłem. Od razu, gdy tylko tutaj wszedłem i zobaczyłem cie-
bie leżącego, ciebie, to znaczy twoje ciało tam, a twoją głowę obok
— los Nandy był już przesądzony. Jeżeli chciałem z tobą spłonąć, to z
tobą również pragnę przelać krew, gdyż nic innego mi nie pozostaje.
Cóż, może miałbym wyjść stąd i powiedzieć jej, coś ty uczynił, aby
wyczuć w jej okrzykach przerażenia tajoną radość? Miałbym po
świecie chodzić z plamą, hańbiącą moje imię, żeby ludzie mogli
mówić: „Złoczyńca Nanda jest winien śmierci swego przyjaciela;
pożądał jego żony i zamordował go!” A nie ulega wątpliwości, że
mówiliby w ten sposób. Co to, to nie! Przenigdy! Idę w ślad za tobą i
niech wieczyste łono pije moją krew wraz z twoją!
Po tych słowach zwrócił się z kolei do ciała przyjaciela, wyjął
rękojeść miecza z kostniejących rąk i najdokładniej wykonał swymi
krzepkimi ramionami wyrok wydany na samego siebie. Ciało jego —
wymieńmy je na pierwszym miejscu — upadło w poprzek ciała Szri-
damana, a jego miła głowa potoczyła się w kierunku głowy przyja-
ciela, przy której zatrzymała się ze stojącymi w słup oczyma. Krew
Nandy trysnęła najpierw także z dziką gwałtownością, potem zaś,
rynnami, zaczęła skradać się powoli do otworu w dole.
41
VII
Tymczasem Sita — Bruzda — siedziała sama pod namiotem
wozu i czas zaczynał jej się dłużyć coraz bardziej, ponieważ już nie
miała przed oczami karku, na który mogła patrzeć. Niecierpliwiła się
więc w sposób zwykły i codzienny i nie docierało wcale do jej
wyobraźni to, co się z tym karkiem stało. Gdzieś pod powłoką nieza-
dowolenia, żywego wprawdzie, ale nie sięgającego poza krąg przy-
puszczeń beztroskich i niefrasobliwych — dlatego pozwoliła sobie
nawet tupnąć nóżką — w samych głębiach duszy Sity zaczynało jed-
nak rodzić się przeczucie czegoś straszliwego, co tłumaczyło fakt, że
musi czekać i z czym zniecierpliwienie oraz gniew nie miały nic
wspólnego; owo straszliwe należało bowiem do dziedziny możliwo-
ści, przy których o tupaniu nóżką nie mogło już być mowy. Z ukryty-
mi zdolnościami Sity do takich właśnie przeczuć należy liczyć się
dlatego, że żyła ona od pewnego czasu wśród okoliczności i doświad-
czeń, mających pewne pokrewieństwo (powiedzmy tylko tyle) z ową
tak rozległą dziedziną możliwości. W tym jednak, co mówiła samej
sobie, nic podobnego się nie przejawiło.
„To przecież nie da się opisać! To jest prawie nie do wytrzyma-
nia! — rozmyślała. — Ci dwaj mężczyźni zachowują się zupełnie jed-
nakowo: żadnemu z nich nie można dać pierwszeństwa, gdyż obaj są
właściwie nieodpowiedzialni. Jeden każe mi siedzieć z drugim i rze-
czywiście nie wiadomo, na co dzięki temu zasługuje, a gdy posyła
się drugiego — człowiek zostaje sam. Słońce wschodzi przecież coraz
wyżej; w dodatku tyle czasu straciliśmy wskutek zbłądzenia. Niewie-
le mi brakuje, żebym ze skóry wyskoczyła z gniewu. Uwzględniając
nawet cały zakres rozsądnych, dopuszczalnych możliwości, trudno
przecież w jakikolwiek sposób wytłumaczyć i usprawiedliwić fakt,
42
że najpierw poszedł jeden, a potem również ten, który go miał spro-
wadzić. W ostateczności mogę sobie wyobrazić, że wywiązał się
pomiędzy nimi spór i rozpoczęli walkę. Szridaman mógł modlić się z
tak wielką żarliwością, że się nie ruszał z miejsca, a Nanda chciał go
zmusić, żeby poszedł, ale z uwagi na to, że mój mąż jest delikatny,
nie śmiał użyć całej swojej siły; bo gdyby tylko zechciał, mógłby mi
go łatwo przynieść niczym dziecko w swych ramionach, przypomi-
nających pręt żelazny, jeżeli przypadkowo ich się dotknie. Dla Szri-
damana byłoby to upokarzające, ale ponieważ mnie obraża każąc
tutaj czekać, pragnęłabym właściwie, aby Nanda tak postąpił. Coś
wam powiem: zasługujecie obaj na to, żebym ujęła lejce i sama poje-
chała do rodziców — gdybyście wreszcie wyszli, nie zastalibyście tu
nikogo. Zrobiłabym to bez namysłu, gdyby mi nie było wstyd przyje-
chać tam bez męża i bez przyjaciela dlatego, że mnie zostawili cał-
kiem samą. Nie pozostaje mi więc nic innego (a z pewnością nade-
szła już ta chwila), jak tylko wstać, pójść do nich i zobaczyć, co oni
tam, na bogów, robią. Nic dziwnego, że mnie, biedną ciężarną kobie-
tę, ogarnia lekki strach przed czymś niezwykłym, kryjącym się na
pewno za ich zagadkowym zachowaniem. No, ale ostatecznie najgor-
szym podejrzeniem jest przecież to, że z jakichś tam powodów,
o których nie chcę myśleć, wszczęli spór i są nim mocno pochłonię-
ci. Wtedy wtrącę się do całej sprawy i doprowadzę ich szalone głowy
do porządku.”
Z takim postanowieniem zsiadła piękna Sita z wozu, kierując kro-
ki do świątyni — przy czym jej biodra falowały pod zwojami szaty
— i po pięćdziesięciu tchnieniach stanęła przed najpotworniejszą ze
wszystkich niespodzianek.
Uniosła ręce, oczy jej wyszły z orbit i jak długa runęła nieprzy-
tomna na podłogę. Lecz cóż to mogło pomóc? Potworna niespodzian-
ka miała czas, by czekać, tak właśnie jak czekała, podczas gdy Sicie
się zdawało, że to ona czeka. Stan omdlenia trwał dość długo u nie-
szczęsnej, a kiedy przyszła znów do siebie, wszystko było tak jak
przedtem. Usiłowała znowu zemdleć, co jej się jednak dzięki wro-
dzonemu zdrowiu nie udało. Przysiadła zatem na kamieniach zanu-
rzywszy palce w gąszczu włosów i nie spuszczała wzroku z oddzielo-
nych głów, leżących na krzyż ciał oraz sączącej się powoli krwi.
43
— Bogowie, duchy i wielcy asceci! — szeptały sine usta Sity.
— Jestem zgubiona! Obaj mężczyźni, obaj jednocześnie! Wszyst-
ko się skończyło! Leży tu mój pan i mąż, który okrążał ze mną ogień,
mój Szridaman z tak poważną głową, a jednak ciepłym ciałem, który
podczas małżeńskich świętych nocy nauczył mnie rozkoszy w takim
stopniu, w jakim ją dzisiaj znam. Tu leży jego szanowana głowa, od
ciała oddzielona — martwa! Martwy również jest ten drugi — Nanda
— który mnie kołysał i jemu wyswatał. Oto leży tutaj — krwią zbro-
czone od głowy oddzielone ciało, mające jeszcze „pukiel szczęścia”
na wesołej piersi. Bez głowy — cóż to ciało teraz znaczy? Gdybym
się odważyła, mogłabym go dotknąć, mogłabym dotknąć jego siły,
piękna jego ud i ramion. Nie mam odwagi jednak: krwawa śmierć
stanęła między nim a tą swawolną chęcią niczym tama, jaką wznosiły
dawniej przyjaźń oraz honor. Wzajemnie obcięli sobie głowy! Z
przyczyn, których przed sobą dłużej nie ukrywam, ich gniew
wybuchnął niczym płomień, do którego się dolało masła, toteż zaist-
niał między nimi tak straszliwy spór, że doszło do tych czynów —
jakbym widziała to na własne oczy! Ale tu przecież jest tylko jeden
miecz — trzyma go Nanda? W jaki sposób mogli ci szaleńcy walczyć
jednym mieczem? Niepomny całej swojej łagodności i mądrości
Szridaman pochwycił miecz, odrąbał Nandzie głowę, a ten z kolei...
ależ nie! Z przyczyn, które w mym nieszczęściu powoli przenikają
do mej świadomości, Nanda ściął Szridamanowi głowę, a wtedy
ten... nie, ależ nie! Przestań nareszcie myśleć; nic z tego nie wycho-
dzi oprócz krwawych mroków, a te istnieją już i tak. Jedno jest tylko
jasne, że postąpili jak dzicy mężczyźni i ani jednej chwili nie pomy-
śleli o mnie. To znaczy myśleć, oczywiście myśleli, bo przecież o
mnie biedną im chodziło przy ich ohydnym męskim czynie; to do
pewnego stopnia też przenika do mej świadomości. Ale myśleli o
mnie mając na uwadze siebie, a nie mnie i to, co się ze mną stanie.
Gdy byli rozjuszeni, ta sprawa obchodziła ich nie więcej niż obecnie,
kiedy leżą tu spokojnie bez swych głów i troskę o to, co ja pocznę,
zostawili mnie! Co pocznę? Tu można tylko skończyć; tu nie ma nic
do zaczynania. Mam błąkać się przez całe życie jako wdowa, jako
napiętnowana, wzbudzająca wstręt kobieta, która tak mało dbała o
męża, że musiał zginąć? I bez tego już los wdowy jest dostatecznie
44
ciężki, a jakimże dopiero ja zostanę obciążona piętnem, jeśli się zja-
wię sama w domu mego ojca oraz w domu teścia? Jest tutaj tylko
jeden miecz, którym nie mogli się wzajemnie zabić; jednym mie-
czem dwóch nie mogło się uśmiercić. Prócz nich istnieje jednak jesz-
cze ta osoba trzecia, którą jestem ja. Powiedzą, że byłam rozpustnicą,
że zamordowałam swego męża i jego brata z wyboru — mego szwa-
gra. Łańcuch dowodów się zamyka. Jest niezgodny z prawdą, ale się
zamyka — napiętnują mnie, niewinną. Nie, nie niewinną; okłamywa-
nie samej siebie miałoby jeszcze sens i warte byłoby fatygi, gdyby
nie to, że wszystko jest skończone, natomiast w takiej sytuacji — nie
ma sensu. Bez winy nie jestem już od dawna, a jeśli o rozpustę cho-
dzi, to coś z niej również wchodzi w grę — właściwie nawet bardzo
dużo, choć w inny sposób, niż ludzie będą przypuszczali. Czyżby ist-
niała wobec tego mylna sprawiedliwość? Taką sprawiedliwość muszę
ubiec i osądzić siebie sama. Muszę pójść w ich ślady — nic innego
nie pozostaje mi na świecie. Rączkami mymi nie udźwignę miecza,
nie tylko są zbyt małe, lecz bałyby się zniszczyć należące do nich
ciało, w którym pokusa wzrasta wprawdzie coraz bardziej, lecz skła-
da się jedynie ze słabości. Szkoda jego uroku, trzeba jednak, żeby
zesztywniało i straciło czucie, tak jak leżące tutaj ciała; dopiero wte-
dy przestanie budzić pożądanie i samo też nie będzie już dręczone
żądzą. To jest nieuniknione, tak stać się musi, choć będą przez to
cztery, a nie trzy ofiary. Cóż by mu jednak przyszło z życia — temu
dziecku wdowy? Nie ulega wątpliwości, że byłby to kaleki twór nie-
szczęścia; byłoby z pewnością dzieckiem bladym, ślepym, gdyż w
pożądaniu bladłam ze zgryzoty i zamykałam oczy przed tym, który
darzył mnie rozkoszą. Troskę o to, jak tego dokonam, pozostawili
mnie. A zatem spójrzcie, jak sobie poradzę!
Sita zerwała się na równe nogi, całym swym ciałem zatoczyła łuk
i potykając się o stopnie schodów, z oczami wpatrzonymi wprost w
zagładę, wybiegła ze świątyni. Tuż obok rósł figowiec spowity w
pnącza lian. Sita chwyciła jeden z tych zielonych węży, skręciła z
niego pętlę i założyła sobie na szyję, mając niezłomny zamiar się
udusić.
45
VIII
I oto przemówił do niej nagle głos z przestworzy, który niewątpli-
wie mógł być tylko głosem samej Niedostępnej Durgâ-Dewi, czarnej
K âlî, Matki Wszystkich Światów. Był to głos niski, szorstki, macie-
rzyńsko-ostry.
— Czy dasz temu w tej chwili spokój, głupia kozo? — w ten spo-
sób odezwał się ów głos — Czy nie wystarczy ci, że stałaś się przy-
czyną przelanej krwi mych synów? Chcesz zbezcześcić jeszcze moje
drzewo i to, co było nienajbrzydszym odbiciem mej istoty — twoje
ciało — rzucić na pożarcie krukom, wraz z tym drogim, słodkim, cie-
płym, malusieńkim zalążkiem życia, który w nim kiełkuje? Czyżbyś
nie dostrzegła, ty idiotko, że już tego nie miewasz i jesteś przy
nadziei z moim synem? Jeżeli w naszych sprawach do trzech nie
umiesz zliczyć, to oczywiście możesz się powiesić, ale nie tutaj, nie
w moim rewirze; wygląda przecież na to, że tylko przez głupotę two-
ją to drogie życie ma nagle zejść ze świata i zmarnować się. Mam i
bez tego już powyżej uszu bredni myślicieli, którzy twierdzą, że
ludzka egzystencja jest chorobą, przenoszoną na nowe pokolenia
przez miłosną żądzę, a ty, wariatko, urządzasz mi tu jeszcze takie
hece. Wyciągnij zaraz głowę z pętli albo ci dam po buzi!
— Święta bogini — odpowiedziała Sita — usłucham oczywiście.
Słyszę twój chmurny, grzmiący głos i skoro każesz, zaniecham, natu-
ralnie, zaraz mego rozpaczliwego czynu. Muszę jednakże zastrzec się
przeciwko temu, jakobym nie dostrzegła swego stanu, ani tego, że to
mi powstrzymałaś oraz zesłałaś na mnie swe błogosławieństwo.
46
Myślałam tylko, że i tak byłby to blady, ślepy, kaleki twór nieszczę-
ścia.
— Troskę o to pozostaw z łaski swojej mnie! Po pierwsze są to
głupie babskie zabobony, a po drugie kaleki blade oraz ślepe muszą
również istnieć w moim mechanizmie. Wytłumacz no się lepiej i
przyznaj się, czemu tam wewnątrz krew mych synów przypłynęła do
mnie? Obaj — każdy w swym rodzaju — byli wspaniałymi mło-
dzieńcami! Nie chcę twierdzić, że krew ich była mi niemiła, pozosta-
wiłabym ją jednak chętnie na pewien jeszcze czas w ich żyłach. Mów
zatem, ale tylko prawdę! Chyba domyślasz się, że znana mi jest w
ogóle każda sprawa!
— Święta bogini, zabili się wzajemnie, a mnie pozostawili cał-
kiem samą. Z mego powodu doszło między nimi do gwałtownego
sporu i jednym mieczem wzajemnie sobie głowy...
— Nonsens! Doprawdy tylko kobieta może pleść takie okropne
bzdury! W swej męskiej nabożności złożyli mi ofiarę z siebie po
kolei. Żebyś wiedziała! Ale dlaczego to zrobili?
Piękna Sita zaczęła płakać i odparła łkając:
— Ach, święta bogini, przyznaję się do winy, lecz cóż na to pora-
dzę? Zanim poznałam, co to jest mężczyzna, zanim zostałam wpro-
wadzona w twoje sprawy, byłam dziewczyną hardą, nierozwartą, cał-
kiem nieświadomą, żyjącą cicho i spokojnie w domu swego ojca.
Nieszczęściem wielkim, a nieuniknionym chyba, czyli przeznacze-
niem — jeśli pozwolisz, że się tak wyrażę (w tym miejscu Sita zaszlo-
chała kilka razy) — nieszczęściem o posmaku jadu wężowego było
to, że stałam się kobietą. Dla twego radosnego dziecka było to jak
gdyby dawką wilczych jagód. Zmieniłam się od tego czasu całkowi-
cie i nieprzezwyciężona słodycz grzechu trzyma moje rozbudzone
zmysły w swojej mocy. Nie świadczy to, bym chciała wrócić znów
do tych wesołych czasów, gdy byłam harda, nierozwarta, to znaczy
nieświadoma — nie, tego nie mogę pragnąć, zresztą jest to niemożli-
we. Wiem tylko jedno, że w tych minionych czasach nie wiedziałam,
co to jest mężczyzna, nie znałam, nie zauważałam go — nic mnie
mężczyzna nie obchodził. Dusza moja była wolna i od niego, i od tej
wielkiej ciekawości, by poznać jego tajemnice, tak że mu mogłam
47
rzucić kilka żartobliwych słów i kroczyć śmiało, obojętnie własną
drogą. Czy mógł mnie kiedykolwiek zmieszać widok młodzieńczej
piersi lub mogłaby mi krew przesłonić oczy, kiedy patrzyłam na
męskie nogi i ramiona? Skądże! Wtedy było to dla mnie niczym —
znaczyło tyle co powietrze; nie podniecało wcale mej śmiałości i
obojętności, gdyż byłam jeszcze nierozwarta. Zjawił się kiedyś czar-
nooki chłopiec z płaskim nosem, nieskazitelnie zbudowany — Nanda
z „Dobrobytu Krów”, który kołysał mnie ku słońcu podczas święta,
co nie wzbudzało we mnie żadnej namiętności. Czułam tylko gorący
pęd powietrza i nic więcej, a w podzięce dałam mu prztyczka w nos.
Potem przybył znowu jako swat swojego przyjaciela Szridamana,
kiedy rodzice nasi już to między sobą uzgodnili. Być może, wtedy
było już trochę inaczej; źródłem nieszczęścia mogły być te dni, gdy
starał się o moją rękę nie dla siebie, lecz dla tego, który miał mnie
objąć jako mąż, a był jeszcze na razie nieobecny. Obecny był jedynie
tamten.
Był obecny zawsze: przed weselem i przy zaślubinach, gdy okrą-
żaliśmy ze Szridamanem ogień, a później także. Chcę powiedzieć
przez to — zawsze w ciągu dnia, nie w nocy naturalnie, gdy spałam z
jego przyjacielem a małżonkiem moim; nie wtedy, gdy na łożu z
kwiatów spotkaliśmy się po raz pierwszy w ową noc poślubną jako
Boska Para, i jego męska siła mnie rozwarła, kładąc kres niedoświad-
czeniu memu, czyniąc mnie kobietą i odbierając całą hardość i ozię-
błość dawnych czasów. Zdołał dokonać tego — był wszakże twoim
synem; potrafił też miłosne zespolenie uczynić bardzo miłym aktem.
Nie ma mowy o tym, żebym go nie kochała i nie czciła go oraz nie
czuła przed nim lęku; ach, na pewno nie. Najlepsza bogini nasza, nie
jestem na tyle zwyrodniała, żebym nie miała kochać pana mego i
małżonka, a zwłaszcza, bym nie czuła lęku przed nim i nie czciła
jego najsubtelniejszej mądrej głowy — okolonej brodą równie deli-
katną i łagodną jak jego oczy, źrenice i powieki — oraz przynależne-
go do niej ciała. Jednak przy całym moim poważaniu musiałam sobie
wciąż stawiać pytanie, czy istotnie on powinien był uczynić mnie
kobietą i nauczyć mnie całej powagi zmysłów — słodkiej i straszli-
wej. Wciąż mi się zdawało, że to do niego nie pasuje, że w jakiś spo-
sób nie jest jego godne, że nie przystoi jego głowie. Podczas małżeń-
48
skich nocy, gdy jego ciało powstawało ku mnie, zdawało mi się
zawsze, że jest w tym coś, co mu przynosi wstyd, że tkwi w tym
jakieś poniżenie jego subtelności, a jednocześnie przynosi wstyd i
poniżenie mnie — tej rozbudzonej.
Wieczna bogini, tak to wyglądało. Złaj mnie, ukarz mnie, ja, isto-
ta twoja, wyznaję ci w tej tak okropnej chwili bez ogródek, jak się
sprawy miały, pomna, że i bez tego znana ci jest każda sprawa. Miło-
sna żądza nie licowała z głową mego szlachetnego męża Szridamana;
nie licowała nawet z jego ciałem, które, jak sama przyznasz, jest w
tej dziedzinie rzeczą główną. Ciało to — dziś w tak żałosny sposób
oddzielone od przynależnej głowy — nie potrafiło z miłosnego
zespolenia uczynić aktu, do którego bym przylgnęła całym sercem,
gdyż zdołało ono tylko wzbudzić we mnie żądzę, lecz zaspokoić nie
potrafiło. Zlituj się, bogini, nad rozbudzoną twą istotą! Jej żądza była
większa od jej szczęścia, a jej pragnienie większe od rozkoszy.
W dzień, a również i wieczorem przed pójściem na spoczynek
widziałam naszego przyjaciela Nandę z kozim nosem. Nie tylko go
widziałam — przyglądałam mu się, tak jak małżeński święty związek
mnie nauczył przyglądać się mężczyznom oraz ich badać. Do moich
snów zaczęło cicho wkradać się pytanie: co mógłby on uczynić z
aktu miłosnego zespolenia i w jaki sposób boskie to spotkanie odby-
łoby się nie ze Szridamanem, ale właśnie z tym, który nie umie
mówić pięknym stylem, tak jak tamten. Tak samo, ty nędznico nie
szanująca swego męża, ty występna! Tak wmawiałam w siebie. Ten
akt jest zawsze jednym i tym samym! Cóż więcej umiałby uczynić z
niego Nanda? Jest tylko ładnie zbudowany, miło mówi i to wszystko,
natomiast twego pana i małżonka można nazwać wprost dostojnym.
Lecz to mi nie pomogło wcale; myśl o Nandzie, pytanie, w jakim
stopniu pasowałaby miłosna żądza i do jego głowy, i do jego ciała,
zupełnie nie przynosząc wstydu ani poniżenia — myśl, że on jest tym
mężczyzną, który mógłby sprawić, aby moje szczęście dorównało
memu rozbudzeniu, tkwiła w moim ciele i w mej duszy niczym
haczyk w gardle ryby, a o wyciągnięciu go nie było w ogóle mowy,
ponieważ haczyk był zagięty.
W jaki sposób mogłam wyrwać takie myśli z mego ciała i z mej
duszy, skoro Nanda przebywał stale z nami: Szridaman i on nie
49
mogli żyć bez siebie, ponieważ byli tak odmienni. Zmuszona byłam
ciągle widzieć go za dnia i marzyć, aby mieć go w nocy zamiast Szri-
damana. Kiedy widziałam jego pierś nacechowaną puklem szczęścia,
jego wąskie biodra i pośladki — takie małe (podczas gdy moje są tak
duże, a biodra i pośladki Szridamana są czymś pośrednim między
Nandy i moimi) — nie panowałam już nad sobą. Gdy jego ramię
dotykało mego, z rozkoszy dostawałam gęsiej skórki. Gdy wyobrazi-
łam sobie, w jaki sposób jego cudowne nogi, porośnięte czarnym
włosem, mogłyby mnie w grze miłosnej objąć niczym kleszcze —
miałam zawroty głowy, a z czułości zaczynały sączyć moje piersi.
Nanda był dla mnie z każdym dniem piękniejszy; nie rozumiałam
wcale, w jaki sposób wówczas, kiedy mnie kołysał, mogłam być nie-
rozbudzona do tego stopnia, aby nic sobie nie robić z niego oraz z
jego przesiąkniętego olejkiem gorczycowym ciała. Wydawał mi się
teraz gandharwańskim księciem Citraratha, rozsiewającym swój nad-
ziemski wdzięk; był niczym bóg miłości, ukazujący się w postaci
przenajsłodszej, oszałamiający zmysły, pachnący wonnościami,
ozdobiony niebiańskimi klejnotami oraz girlandami kwiatów; był
uosobieniem piękna i młodości, skupiającym w sobie cały urok świa-
ta — był dla mnie Wisznu, który na ziemię zstąpił pod postacią
Kriszny.
Dlatego też w chwilach zbliżenia z Szridamanem w nocy bladłam
ze zgryzoty, że to nie tamten, i zamykałam oczy, by móc myśleć, że
mnie obejmuje Nanda. Nieraz, w pożądaniu, nie mogłam również się
powstrzymać i szeptałam nieprzytomnie imię tego, z którym chcia-
łam zaznać tej rozkoszy. Stąd Szridaman dowiedział się, że popełnia-
łam cudzołóstwo spoczywając w jego ramionach czułych i łagod-
nych. Niestety mówię też przez sen, musiałam więc na pewno bole-
śnie ranić jego uszy wypowiadając głośno swe marzenia, które
wszystko mu zdradziły. Wywnioskowałam to z jego bezgranicznego
smutku oraz z tego, że odsunął się ode mnie i już mnie nie dotykał.
Lecz Nanda też mnie nie dotykał — nie dlatego, że to go nie kusiło,
to bardzo go kusiło, z całą pewnością go kusiło; nie dopuszczam
myśli, aby nie kusiło go w najwyższym stopniu! Przez niezłomną
wierność swej przyjaźni stawił jednak czoło tej pokusie, a wierz mi,
Wieczna Matko — ja w każdym razie chcę w to wierzyć — gdyby
50
pokusa Nandy zmieniła się w zakusy, wtedy dałabym mu też odprawę
jak się patrzy, a to z uwagi na szacunek dla głowy mego męża. Tak
więc nie miałam w ogóle mężczyzny i znajdowaliśmy się wszyscy
troje w stanie dotkliwego niedosytu.
W takich okolicznościach, Matko Świata, wyruszyliśmy do mych
rodziców, a zmyliwszy drogę przybyliśmy do twego domu. Szrida-
man powiedział, że chce na chwilę tylko wysiąść, by złożyć ci po
drodze hołd. Zmuszony okolicznościami dokonał jednak w twojej
celi rzeźnej tego okropnego czynu, pozbawiając swoje ciało poważa-
nia godnej głowy lub raczej — swoją bardzo szanowaną głowę
pozbawiając ciała i skazując mnie na nędzny wdowi los. Było to z
jego strony aktem wyrzeczenia, pełnym głębokiej troski i najlep-
szych chęci wobec mnie, zbrodniarki. Wielka bogini, daruj mi te sło-
wa prawdy: nie tobie przyniósł Szridaman siebie w ofierze, ale mnie
oraz przyjacielowi swemu, żebyśmy do woli mogli odtąd pić zmysło-
wą rozkosz. Jednak Nanda, który po niego poszedł, nie chciał tej
ofiary przyjąć i również odciął głowę od swojego ciała Kriszny, tak
że nie ma ono dziś wartości. Wskutek tego jednak straciło na warto-
ści również moje życie, a nawet stało się zupełnie bezwartościowe;
jestem jak gdyby także pozbawiona głowy, ponieważ nie mam męża,
ani przyjaciela. Nieszczęście to muszę przypisać chyba czynom, jakie
popełniłam we wcześniejszym swym wcieleniu. Ale czy po tym
wszystkim możesz mi się dziwić, że postanowiłam położyć kres
memu wcieleniu obecnemu?
— Jesteś ciekawską gęsią, niczym więcej! — rzekła bogini
chmurno-grzmiącym głosem. — To śmieszne, co twoja ciekawość
zrobiła z tego Nandy, który na dobrą sprawę nie był przecież niczym
nadzwyczajnym. Miliony moich synów biega po świecie z takimi
ramionami i na takich nogach, a ty zrobiłaś sobie z niego aż gandhar-
wę! Jest to w gruncie rzeczy wzruszające — dodał boski głos i stał
się łagodniejszy. — Ja, jako matka, traktuję cielesną żądzę jak coś
wzruszającego w gruncie rzeczy, choć uważam, że na ogół robi się
dokoła niej za dużo szumu. Lecz, oczywiście, porządek musi być! —
zupełnie nieoczekiwanie głos stał się znowu szorstki i krzykliwy. —
Wprawdzie uosabiam sobą nieład, ale dlatego właśnie muszę z całą
stanowczością dbać o ład i żądać nienaruszalności instytucji małżeń-
51
stwa! Pozwól sobie to powiedzieć. Gdybym kierowała się wyłącznie
swą dobrodusznością, wszystko by wzięło w łeb. A z ciebie jestem
bardzo niezadowolona. Nie tylko narobiłaś bałaganu, ale w dodatku
jeszcze prawisz mi impertynencje, to znaczy dajesz mi do zrozumie-
nia, że synowie moi, spływając ku mnie krwią, nie mnie złożyli z sie-
bie tę ofiarę; że jeden z nich złożył ofiarę tobie, a drugi złożył ją
temu pierwszemu. Cóż to za ton? Spróbowałby jakiś mężczyzna, w
dodatku tak uczony w piśmie, jak twój Szridaman, nie bardzo zdolny
do miłosnych spraw, odrąbać sobie głowę jak należy, według ofiarne-
go rytuału — a nie tam podciąć sobie tylko gardło — nie czerpiąc
potrzebnej na to mocy oraz okrucieństwa z zapału, jakim go natchnę-
łam! Wypraszam sobie więc twój ton, bez względu na to, czy mieści
się w twych słowach trochę prawdy. Może być bowiem prawdą, że
czyn ów został popełniony z pobudek różnorakich, czyli że był to
czyn niejasny. Syn mój, Szridaman, przyniósł mi w ofierze siebie nie
tylko dlatego, aby pozyskać moją łaskę, lecz, istotnie, w trosce o cie-
bie również; czy zdawał sobie z tego sprawę, czy też nie, jest rzeczą
obojętną. Ofiara zaś małego Nandy była tylko nieuniknionym skut-
kiem czynu Szridamana. Dlatego też nie bardzo jestem skłonna przy-
jąć krew młodzieńców i zgodzić się na ich ofiarę. Gdybym więc
oddała obydwie te ofiary i przywróciła wszystko do dawnego stanu,
czy mogłabym spodziewać się po tobie, że na przyszłość będziesz się
zachowywała przyzwoicie?
— Ach, święta bogini oraz droga matko! — zawołała zalana łza-
mi Sita. — Gdybyś zdołała, gdybyś mogła cofnąć te okropne czyny
zwracając mi mojego męża i mojego przyjaciela, aby wszystko pozo-
stało po staremu — jak bym cię błogosławiła! Starałabym się opano-
wać i nawet nie mówiłabym przez sen, żeby szlachetny Szridaman
już nie miał zmartwień! Byłabym ci niewymownie wdzięczna, gdy-
byś mogła sprawić, żeby wszystko było tak jak dawniej! Chociaż
sprawy przyjęły przedtem tak dalece smutny obrót, że stanąwszy w
twoim łonie przed straszliwą niespodzianką, ujrzałam jasno i wyraź-
nie, że to nie mogło skończyć się inaczej — jednak byłoby cudow-
nie, gdyby twojej mocy udało się odmienić koniec całej sprawy, tak
żeby na przyszły raz już mógł być lepszy!
52
— Co to znaczy „gdybyś zdołała” albo „gdybyś mogła sprawić”?
— odrzekł boski głos. — Nie wątpisz chyba, że dla mojej mocy to
drobnostka! Odkąd istnieje świat, dowiodłam tego już niejednokrot-
nie. Wprawdzie nie zasługujesz na to, ale żal mi ciebie wraz z tym
bladym, ślepym zarodeczkiem w twoim łonie. Żal mi również tych
obydwu chłopców tam, w świątyni. Nadstaw więc porządnie uszu i
słuchaj, co ci powiem! Zostawisz teraz w spokoju swoją pętlę i wró-
cisz do mojego domu, przed mój obraz i do niespodzianki, jaką urzą-
dziłaś. Tam już nie będziesz się mizdrzyła, nie zemdlejesz, lecz weź-
miesz głowy za czupryny i dopasujesz je do biednych ich tułowi.
Jeżeli ostrzem ofiarnego miecza skierowanym w dół pobłogosławisz
miejsca cięć, za każdym razem wymawiając moje imię — możesz
powiedzieć Durgâ albo K âlî lub po prostu Dewi, obojętne — mło-
dzieńcy wrócą do dawnego stanu. Czy zrozumiałaś mnie? Chociaż
wyczujesz dużą siłę przyciągania między ciałami a głowami, nie
zbliżaj ich do siebie nazbyt prędko, aby przelana krew zdążyła wró-
cić i zostać znów wchłonięta. Odbywa się to z czarodziejską wprost
prędkością — wymaga jednak chwili czasu. Mam nadzieję, że sły-
szałaś dobrze? A więc biegnij! Uważaj tylko, zrób wszystko porząd-
nie: nie nałóż im w pośpiechu głów odwrotnie — twarzą do pleców
— tak żeby się stali dla ludzi pośmiewiskiem! Działaj! Jeśli odłożysz
to do jutra, będzie już za późno.
53
IX
Piękna Sita nie powiedziała więcej nic — nawet „dziękuję”; dała
od razu susa i popędziła do świątyni z prędkością, na jaką tylko
pozwalało jej krępujące ruchy sari. Przebiegłszy główną halę oraz
halę bram dotarła do świętego łona, gdzie przed straszliwą twarzą
bóstwa przystąpiła gorączkowo i pośpiesznie do zaleconego dzieła.
Siła przyciągania między ciałami a głowami była mniejsza, niż można
było się spodziewać na podstawie tego, co mówiła Dewi. Siła owa
była wyczuwalna, ale nie gwałtowna, nie zachodziła więc obawa, że
krew, która rynnami szła teraz do góry nie zdąży we właściwym cza-
sie wrócić; w chwili zbliżania krew napływała z prędkością czaro-
dziejską, wydając przy tym ożywiony mlaskający szmer. Błogosła-
wieństwo dokonane za pomocą miecza oraz boskie imię, które Sita
tłumiąc radość aż trzykrotnie wykrzyknęła przy każdej z tych czyn-
ności, okazały się w swych skutkach niezawodne: obaj młodzieńcy
powstali przed nią z głowami przymocowanymi, bez najmniejszego
znaku cięcia lub blizny. Spojrzeli na nią i spojrzeli w dół po sobie lub
raczej: spoglądając tak, każdy z nich patrzył z góry na dół na drugie-
go, gdyż po to, żeby spojrzeć na samego siebie, musiałby każdy z nich
popatrzeć naprzeciwko — tak bowiem przedstawiało się ich przy-
wrócenie do dawnego stanu.
Coś ty zrobiła, Sito? Albo, co się stało? Albo, coś zrobiła przez
swój pośpiech, że się to stało? Jednym słowem (stawiając tak pyta-
nie, by móc zrozumieć należycie, jak bardzo płynna jest granica mię-
dzy tym, co „stało się”, a tym, co człowiek „zrobił”): co ci się zda-
rzyło? Jest całkowicie zrozumiałe, że działałaś w podnieceniu, lecz
czyż nie mogłaś mimo to podczas wykonywania swych czynności
otworzyć trochę szerzej oczu? Nie nasadziłaś swym młodzieńcom
54
głów odwrotnie — tak, by mieli twarze odwrócone w stronę pleców;
nie, to bynajmniej ci się nie zdarzyło. Lecz — powiedzmy wreszcie,
co ciebie spotkało, nazwijmy po imieniu ten mącący zmysły fakt,
owo nieszczęście, przykrość, niespodziankę lub w jakikolwiek inny
sposób bylibyście wszyscy troje skłonni dziś to nazwać — jednemu z
nich dopasowałaś głowę należącą do drugiego i przypieczętowałaś to
błogosławieństwem. Szridamanowi dałaś głowę Nandy — jeżeli ciału
Szridamana bez najważniejszej rzeczy można nadać jego imię — a
głowę Szridamana dałaś Nandzie — jeżeli Nanda był bez głowy jesz-
cze Nandą. Krótko mówiąc, dla ciebie małżonek i przyjaciel zmar-
twychwstali nie takimi, jakimi byli, lecz w układzie zamienionym.
Ujrzałaś Nandę — jeżeli ten jest Nandą, który ma na karku jego
pospolitą głowę — w szacie i przepasce na kształt spodni, osłaniają-
cych delikatne, pulchne ciało Szridamana, natomiast Szridaman —
jeżeli wolno mianem tym określić postać, na której osadzona jest
jego łagodna głowa — stanął przed tobą na kształtnych nogach Nan-
dy, przy czym obramowany sznurem koralików „pukiel szczęścia”
widniał na „jego” szerokiej, brązowawej piersi!
Nadmierny pośpiech jakąż sprawił niespodziankę! Ofiarowani
żyli, lecz żyli zamienieni: ciało męża z głową przyjaciela, a ciało
przyjaciela z głową męża. Cóż dziwnego, że skaliste łono przez kilka
minut rozbrzmiewało okrzykami zdumionej trójki? Osobnik z głową
Nandy, badając przynależne do niej członki, obmacywał ciało, które
niegdyś jako coś drugorzędnego należało do szlachetnej głowy Szri-
damana; a ów z kolei, to znaczy Szridaman (jeżeli sądzić na podsta-
wie głowy), pełen zmieszania badał — jako swoje własne — ciało,
które w połączeniu z miłą głową Nandy było dawniej rzeczą główną.
Natomiast ta, która spowodowała ten nowopowstały układ, miotała
się biegając od jednego do drugiego i prosząc, by jej przebaczyli.
Wśród okrzyków, w których przewijały się zarówno żal i radość, jak
i samooskarżenie, obejmowała ich na przemian, aż wreszcie padła im
do nóg, by śmiejąc się i płacząc wyspowiadać się ze swoich przeżyć
oraz przeoczenia, jakie niepostrzeżenie jej się przytrafiło.
— Przebaczcie mi, jeśli możecie! Wybacz najlepszy Szridamanie!
— wołała, umyślnie pomijając połączone z jego głową ciało Nandy
i zwracając się z naciskiem właśnie do niej. — I ty mi przebacz, Nan-
55
do! — mówiła ze wzrokiem skierowanym w górę, znowu ku odpo-
wiedniej głowie, mało wprawdzie ważnej, lecz traktowanej przez nią
jako główna rzecz, podczas gdy przyłączone do niej ciało Szridamana
traktowała również jako coś obojętnego i dodatkowego. — Ach,
powinniście się zdobyć na to, żeby mi wybaczyć! Pomyślcie o okrop-
nym czynie, jakiego dokonaliście na sobie samych w poprzednim
swym wcieleniu; pomyślcie o rozpaczy, w jakiej pogrążyliście mnie
przez to! Jeśli weźmiecie pod uwagę, że miałam szczery zamiar się
udusić, a później prowadziłam obezwładniającą zmysły rozmowę z
chmurnie-grzmiącym głosem Niedostępnej — zrozumiecie, że wyko-
nując jej rozkazy miałam przyćmiony umysł i nie panowałam całko-
wicie nad myślami: widziałam wszystko jak we mgle i tylko niewy-
raźnie rozpoznawałam, czyją głowę oraz czyje ciało mam pod ręką.
Musiałam zdać się na los szczęścia, czy znajdzie się na swym właści-
wym miejscu odpowiednia część. Istniało pewne prawdopodobień-
stwo, że to, co robię, robię dobrze, lecz tyleż samo przemawiało
przeciw temu — tak się złożyło i tak zostaliście złożeni. Skąd
mogłam wiedzieć, czy przyciąganie między głowami i ciałami odby-
wa się z właściwą siłą; przecież występowało wyraźnie i zdecydowa-
nie, chociaż jest możliwe, że przy innym zestawieniu byłoby silniej-
sze. Niedostępna ponosi tutaj również pewną winę, gdyż ostrzegała
mnie jedynie przed tym, abym nie odwróciła waszych twarzy w stro-
nę pleców, zwracałam więc uwagę przede wszystkim na to. Dostojna
nie pomyślała o tym, że się złoży tak, jak się złożyło! Powiedzcie,
czy jesteście zrozpaczeni tą postacią, w jakiej zmartwychwstaliście, i
czy przeklniecie mnie na wieki? Jeżeli tak, to pójdę i dokonam czy-
nu, w którym mi Niepoczęta przeszkodziła. Czy nie bylibyście jed-
nak skłoni mi przebaczyć? Czy nie sądzicie, że w okolicznościach,
które złożyły się w ten sposób dzięki ślepemu przypadkowi, może
zacząć się pomiędzy nami trojgiem nowe, lepsze życie? Lepsze od
tego, jakie byłoby możliwe, gdyby został przywrócony tylko ów
poprzedni stan, który nas doprowadził do tak smutnego końca i który
— w ludzkiej skali — musiałby ponownie doprowadzić do końca
równie żałosnego. Na to mi odpowiedz, silny Szridamanie! To chcę
usłyszeć, Nando o szlachetnych kształtach!
56
Prześcigając się wzajemnie w przebaczeniach, zamienieni młodzi
ludzie pochylili się nad Sitą, podnieśli ją — Szridaman rękami Nan-
dy, a Nanda rękami Szridamana — i wszyscy troje tworzyli teraz
obejmującą się serdecznie, płacząco-roześmianą grupę. Dwie rzeczy
wyraźnie wyszły przy tym na jaw. Po pierwsze okazało się, że Sita
postąpiła słusznie zwracając się do głów dwóch zmartwychwstałych,
gdyż one stanowiły o nich; niewątpliwie one określały odczuwanie
swego ja i swoich właściwości; toteż Nandą czuł się ten, który na
wąskich, jasnych barkach miał osadzoną pospolitą głowę syna Gargi,
natomiast pewność, że jest Szridamanem, czuł ten, który miał na
wspaniałych ciemnych barkach głowę bramińskiego wnuka. Po dru-
gie stało się zupełnie jasne, że obaj rzeczywiście nie gniewali się na
Sitę za omyłkę, lecz bardzo się cieszyli nowymi postaciami.
— Zakładając — powiedział Szridaman — że Nanda nie wstydzi
się swojego obecnego ciała i nie odczuwa zbyt dotkliwie braku pukla
Kriszny — co dla mnie byłoby bolesne — mogę powiedzieć tylko
tyle, że osobiście czuję się najszczęśliwszym z ludzi. Takiego ciała
życzyłem sobie zawsze, toteż gdy badam muskuły moich rąk, patrzę
na me ramiona i spoglądam w dół na me wspaniałe nogi, ogarnia
mnie radość. Całkiem inaczej niż dotychczas będę odtąd chodził z
podniesioną głową — po pierwsze w poczuciu swej siły i swojego
piękna, a po drugie z tego względu, że zapanuje zgodność pomiędzy
mymi duchowymi skłonnościami a cielesną stroną. Nie będzie już w
tym nic niewłaściwego, przewrotnego, jeśli pod drzewem będę opo-
wiadał się za uproszczeniem, popierając pochód krów dokoła góry
„Barwny Szczyt”, a nie bramińską formę modłów. To mi już przy-
stoi, gdyż obce — dziś należy do mnie. Kochani przyjaciele, niewąt-
pliwie tkwi jakiś smutek w tym, że owo obce dziś należy do mnie i
nie stanowi już przedmiotu pożądania i podziwu — poza tym, że sam
siebie podziwiam — i że zalecając służbę ku czci góry zamiast świę-
ta Indry, już nie służę innym, lecz temu, czym sam jestem. Tak, przy-
znaję, jest jakiś smutek w tym, że jestem taki, jakim chciałem być.
Lecz myśl o tobie, słodka Sito, zepchnie go zupełnie na ostatni plan.
Chodzi mi o ciebie znacznie bardziej niż o siebie i dlatego właśnie
myśl, jakie korzyści będzie mogła przynieść ci nowa budowa mego
ciała, czyni mnie już z góry niewymownie dumnym i szczęśliwym.
57
Jeżeli o mnie chodzi, mogę więc jedynie ten cały cud pobłogosławić,
mówiąc: niech będzie, siyâ!
— Doprawdy mógłbyś już powiedzieć „siyât”, wyrażając się wła-
ściwie — rzekł teraz Nanda, który przy ostatnich słowach przyjaciela
spuścił oczy — i nie dopuścić, by twój język uległ wpływom twego
prostackiego ciała, którego ci bynajmniej nie zazdroszczę, gdyż zbyt
długo należało do mnie. Ja też nie gniewam się na ciebie Sito, i
mówię również „siyât” na ten cud. Zawsze pragnąłem mieć tak deli-
katne ciało jak to, które należy teraz do mnie. Kiedy w przyszłości
będę opowiadał się za formą modłów ku czci Indry, występując prze-
ciwko uproszczeniu, będzie mi bardziej aniżeli dawniej z tym do
twarzy, przynajmniej zaś do ciała, które dla ciebie, Szridamanie,
mogło być uboczną rzeczą, lecz dla mnie jest tą rzeczą główną. Nie
dziwię się bynajmniej, że nasze głowy oraz nasze ciała, tak jak je
złożyłaś, Sito, przyciągały się wzajemnie z taką siłą. W tej właśnie
sile przejawiała się łącząca mnie i Szridamana przyjaźń i mogę tylko
pragnąć, aby na skutek tego, co się stało, ta przyjaźń nie została naru-
szona. Muszę jednak stwierdzić jedno: moja biedna głowa nie może
przestać troszczyć się o ciało, które przypadło jej w udziale — musi
stać na straży jego praw. Dlatego, Szridamanie, zdumiała i zmartwiła
mnie niezwykła pewność, z jaką nawiązałeś do małżeńskich przy-
szłych losów Sity. To mi się nie mieści w głowie i nie wydaje mi się,
aby istniała pod tym względem jakakolwiek pewność. Przeciwnie —
jest wielkie pytanie, na które moja głowa inaczej odpowiada aniżeli
twoja.
— Jak to? — zawołali jednocześnie Szridaman i Sita.
— Jak to? — powtórzył przyjaciel o delikatnym ciele — Jak w
ogóle możecie pytać? Moje ciało jest dla mnie rzeczą główną — w
nim widzę sens małżeństwa, a w małżeństwie jest ono tak samo rze-
czą główną, ponieważ dzieci płodzi ciało, a nie głowa. Chciałbym
zobaczyć kogoś, kto zaprzeczyłby, że jestem ojcem dziecka, które
Sita nosi w swoim łonie.
— Ależ opamiętaj się! — zawołał Szridaman prostując gniewnie
swoje mocne ciało. — Zastanów się nad samym sobą!
— Jesteś Nandą, czy kimś innym?
58
— Jestem Nandą — odparł tamten — lecz jeśli słusznie nazywam
dzisiaj ciało męża swoim własnym i mówię o nim „ja”, to również
słusznie nazywam pięknokształtną, pięknolicą Sitę swoją żoną, a jej
dziecko nazywam swoim płodem.
— Naprawdę? — odrzekł lekko drżącym głosem Szridaman.
— Czy tak jest rzeczywiście? Nie odważyłbym się twierdzić tego
wówczas, kiedy obecne twoje ciało należało jeszcze do mnie i spo-
czywało obok Sity. Jej nieprzytomne szepty, które były źródłem
moich bezgranicznych cierpień, świadczą o tym, że w istocie obej-
mowała ona nie tamto ciało, ale to, które nazywam dzisiaj moim. Nie
jest to ładnie z twojej strony, przyjacielu, że poruszasz te bolesne
sprawy zmuszając mnie, bym o nich mówił. Jak możesz obstawać
przy twej głowie lub raczej przy twym ciele i zachowywać się w ten
sposób, jak gdybyś stał się mną, a ja stałbym się tobą? Jest przecież
rzeczą całkiem oczywistą, że gdyby zaszła taka zmiana i ty zmienił-
byś się w Szridamana, męża Sity, ja — natomiast — w Nandę, wów-
czas nic by nie uległo zmianie i wszystko pozostałoby jak dawniej.
Szczęśliwy cud polega właśnie na tym, że w rękach Sity dokonała się
tylko zamiana głów i ciał, z której się cieszą nasze decydujące w tym
wypadku głowy i która przede wszystkim ma zadecydować o zado-
woleniu pięknobiodrej Sity. Gdy — powołując się uparcie na twoje
ciało męża — narzucasz się jej jako mąż, a mnie przydzielasz rolę
przyjaciela domu, wykazujesz karygodne samolubstwo; myślisz tylko
o sobie i o swych rzekomych prawach, nie troszcząc się o szczęście
Sity ani o korzyści, jakie wyniknąć mają dla niej z tej zamiany.
— Korzyści — odrzekł Nanda dość gorzko — z których masz za-
miar być tak dumny, są równie dobrze twoimi korzyściami i wykazu-
ją twoje samolubstwo; ono jest powodem, że tak fałszywie mnie
rozumiesz. W rzeczywistości bowiem powołuję się bynajmniej nie na
ciało męża, jakie przypadło mi w udziale, lecz na głowę, nazywaną
zwykle moją; na moją i to wyłącznie moją głowę, którą określasz
sam jako decydującą i która sprawia, że w połączeniu z nowym deli-
katnym ciałem jestem również Nandą. Całkiem niesłusznie przedsta-
wiasz sprawę tak, jak gdybym mniej od ciebie troszczył się o szczę-
ście i korzyści Sity. W ostatnich czasach, gdy przyglądała mi się,
przemawiając do mnie słodkim głosem, którego się lękałem, gdyż
59
niebezpieczeństwo, że odpowiem jej podobnym głosem, było bardzo
duże — patrzyła wprost na moją twarz starając się wyczytać coś z
mych oczu i mówiła do mnie „Nando”, a nawet „drogi Nando”.
Wówczas wydawało mi się to zbyteczne, dziś natomiast stało się
zupełnie dla mnie jasne, że nie było w tym nie tylko nic zbędnego,
lecz odwrotnie, miało to znaczenie wprost olbrzymie; świadczyło
bowiem, że myślała nie o moim ciele, które samo przez się nie zasłu-
guje na to, by nazwać je moim imieniem, czemu ty dajesz najlepszy
dowód posiadając je, a jednak nazywając siebie Szridamanem — tak
jak dawniej. Nie odpowiadałem jej — lub tylko wtedy, kiedy było to
niezbędne — z obawy, żeby nie wpaść również w wibrująco-
dźwięczny ton; nie zwracałem się też do niej po imieniu i kryłem
przed nią oczy, żeby w nich nie mogła czytać. Wszystko to robiłem
przez przyjaźń i szacunek dla twego stanu małżeńskiego. Gdy jednak
głowie, w której oczy spoglądała tak głęboko i tak pytająco i do której
przemawiała „Nando” oraz „drogi Nando”, przypadło teraz też w
udziale ciało męża, a ciału męża głowa Nandy — sytuacja z gruntu
się zmieniła na moją i na Sity korzyść. Przede wszystkim na jej
korzyść! Gdyż właśnie biorąc przede wszystkim pod uwagę szczę-
ście i zadowolenie Sity, trudno sobie wyobrazić warunki doskonalsze
niż te, o jakich mówię.
— Nie — powiedział Szridaman — tego nie spodziewałem się po
tobie. Obawiałem się, że mógłbyś wstydzić się mojego ciała, tymcza-
sem okazuje się, że moje dawne ciało mogłoby się wstydzić twojej
głowy, tak bardzo wikłasz się w sprzecznościach przedstawiając jako
najważniejszą rzecz w małżeństwie raz głowę, a kiedy indziej ciało
— jak ci wygodniej! Byłeś zawsze skromnym chłopcem, a teraz
nagle wykazujesz krańcową pewność siebie i zarozumiałość twier-
dząc, że warunki twoje mogą w najdoskonalszy sposób zapewnić
szczęście Sity. A przecież widać jasno jak na dłoni, że właśnie ja
mogę zaofiarować jej warunki jak najlepsze, to znaczy mogę dać jej
jednocześnie jak największe szczęście i zaspokojenie! Lecz cóż, dal-
sza wymiana słów nie ma żadnego sensu i nic nam więcej nie da. Tu
stoi Sita. Niech ona powie, do kogo dziś należy — niech będzie
sędzią naszego i swojego szczęścia.
60
Sita wodziła błędnym wzrokiem od jednego do drugiego, potem
ukryła w dłoniach twarz i rozpłakała się.
— Nie mogę. Nie zmuszajcie mnie do tej decyzji. — szlochała.
— Jestem tylko słabą kobietą — to za trudne dla mnie. Z początku
oczywiście wszystko wydawało mi się łatwe i choć wstydziłam się
tak bardzo swego przeoczenia, byłam szczęśliwa, szczególnie widząc
was szczęśliwych. Wasze rozmowy jednak pomieszały mi zupełnie w
głowie i rozdwoiły moje serce, tak że obydwie jego części są w
sprzeczności z sobą w takim samym stopniu, w jakim wy przeczycie
sobie. W twoich słowach, najlepszy Szridamanie, jest dużo prawdy;
w dodatku nie podkreśliłeś wcale, że mogę przybyć do rodzicielskie-
go domu tylko z mężem mającym twoje rysy. Ale zdanie Nandy mnie
częściowo również wzrusza; a gdy przypomnę sobie, jak bardzo
smutne i zupełnie bez znaczenia było jego ciało pozbawione głowy,
muszę mu przyznać rację, że myślałam — a może nawet przede
wszystkim — o jego głowie, kiedy zwracałam się do niego czasem
„drogi Nando”. Natomiast, jeśli chodzi o szczęście i zaspokojenie,
drogi Szridamanie, jest to pytanie wielkie, na które niesłychanie trud-
no dać odpowiedź: co może dać mi większe szczęście i zaspokojenie
— ciało czy też głowa męża. Nie, nie dręczcie mnie, nie czuję się na
siłach waszego sporu załagodzić i nie mogę orzec, który z was jest
moim mężem!
— Jeżeli tak się sprawy mają — rzekł w końcu Nanda przerywa-
jąc wypełnioną bezradnością ciszę — i Sita nie czuje się na siłach
zdecydować się i nas rozsądzić, w takim razie zawyrokować musi
osoba trzecia lub ściślej mówiąc — czwarta. Gdy Sita napomknęła o
tym, że może wrócić do rodziców tylko z mężem mającym rysy Szri-
damana, pomyślałem sobie, że my, to znaczy ja i ona, nie powrócimy
do rodzinnych stron i żyć będziemy w samotności, w wypadku gdyby
Sita swoje szczęście i zaspokojenie miała znaleźć we mnie — w swo-
im cielesnym mężu. Od dawna noszę się już z myślą o samotnym
życiu na pustkowiu, ponieważ kilkakrotnie miałem zamiar pójść do
lasu i zostać pustelnikiem, kiedy głos Sity napawał mnie obawą o
moją przyjacielską wierność. Dlatego też, by zdobyć wskazówki do
życia na bezludziu, usiłowałem poznać pewnego ascetę zwącego się
Kamadamana, który potrafił osiągnąć całkowite samoposkromienie.
61
Odwiedziłem go w lesie Dankaka, gdzie jest w ogóle pełno świętych
i gdzie mieszka również ów” Kamadamana. Z domu nazywa się zwy-
czajnie Guha, lecz przybrał sobie takie ascetyczne imię i chce, by
nim go nazywano, o ile w ogóle pozwala komukolwiek do siebie się
odezwać. Mieszka on w lesie Dankaka od wielu lat, ściśle przestrze-
gając obrządków kąpieli i milczenia, i mam wrażenie, że jest już bli-
ski swego przemienienia. Jedźmy do tego mędrca, który życie zna i
który je pokonał, opowiedzmy mu naszą historię i jego powołajmy na
sędziego szczęścia Sity. Jeżeli się zgadzacie, niech on rozstrzygnie,
który z nas jest jej małżonkiem, i jego wyrok niechaj będzie obowią-
zujący.
— Tak! — wykrzyknęła z ulgą Sita. — Nanda ma rację. Jedźmy
do świętego!
— Przyznaję, że wchodzi tutaj w grę konkretne zagadnienie, które
nie może zostać rozwiązane przez nas samych, lecz jedynie przez
jakiś sąd postronny — powiedział Szridaman. — Dlatego też i ja się
zgadzam na postawioną propozycję i jestem gotów poddać się sądo-
wi mędrca.
Ponieważ pod tym względem wszyscy troje byli zgodni, wyszli ze
świątyni i powrócili do wąwozu — do czekającego na nich wciąż
jeszcze pojazdu. Tutaj od razu wyłoniło się pytanie, który z męż-
czyzn ma być woźnicą i kierowcą; czynność ta należy bowiem i do
ciała, i do głowy. Nanda znał drogę prowadzącą do odległego stąd o
dwa dni jazdy lasu — miał ją w swojej głowie. Natomiast Szridaman
budową swego ciała lepiej się nadawał do trzymania cugli; był to
powód, dla którego Nanda dotychczas urząd ten sprawował. Teraz
jednak przekazał go Szridamanowi i usiadłszy za nim razem z Sitą,
dawał mu wskazówki dotyczące drogi.
62
X
Jędrno-zielony od wilgoci las Dankaka, do którego nasi przyjacie-
le trzeciego dnia dotarli, roił się od świętych. Las był jednak dosta-
tecznie duży na to, aby w odpowiednim stopniu móc każdemu z nich
zapewnić odosobnienie i skrawek bezludzia ziejącego pustką. Piel-
grzymom wędrującym od samotni do samotni niełatwo było się dopy-
tać o Kamadamanę — pogromcę pragnień. Okoliczni pustelnicy nie
chcieli wzajemnie nic o sobie wiedzieć; każdy chciał koniecznie
trwać w mniemaniu, że jest zupełnie sam w rozległym lesie i że ota-
cza go bezludzie całkowite. Samotnie te zamieszkiwali święci róż-
nych stopni — częściowo tacy, którzy przeszli przez życiowy szcze-
bel ojca domu i teraz poświęcali resztę życia umiarkowanej kontem-
placji, czasami nawet w towarzystwie swoich żon. Część świętych
stanowili też jogowie — straszliwie fanatyczni, zdecydowani na udu-
chowienie ostateczne, którzy popędy swoich zmysłów okiełznali pra-
wie całkowicie, zwalczając ciało do zupełnie nieprawdopodobnych
granic i dokonując na nim najstraszliwszych praktyk dla wypełnienia
swoich bezlitosnych ślubów. Pościli z całą zaciętością, spali na gołej
ziemi podczas deszczu, a podczas chłodów nosili tylko mokre szaty.
Natomiast w lesie, w upał, zasiadali między czterema ogniskami w
celu zniszczenia swej powłoki ziemskiej, która częściowo z nich spły-
wała, zaś częściowo ulatniała się w palącym żarze, a którą poddawali
jeszcze dodatkowym umartwieniom, całymi dniami tarzając się po
ziemi, stojąc nieruchomo na czubkach palców lub trwając w nie-
ustannym ruchu, mianowicie — kolejno szybko przysiadając i
powstając. Jeżeli podczas takich praktyk zaniemogli — co stwarzało
im widoki bliskiego przemienienia — wyruszali w ostatnią swą piel-
grzymkę biorąc kierunek prosto na północny wschód, przy czym już
63
nie odżywiali się ziołami i bulwami, lecz tylko wodą i powietrzem,
aż w końcu ciało upadało i dusza jednoczyła się już z Brahmą.
W czasie wędrówki przez parcele samotników szukający orzecze-
nia spotykali świętych obydwu tych rodzajów. Pojazd swój pozosta-
wili na skraju pokutniczego lasu u rodziny pustelnika, która — nie
bez stykania się z zewnętrznym światem — prowadziła dość swo-
bodne życie. Jak wspomnieliśmy, przybyłej trójce niełatwo było zna-
leźć bezludzie zamieszkałe przez Kamadamanę. Aczkolwiek Nanda
trafił już do niego kiedyś przez bezdroża, miał jednak dzisiaj inne
ciało, co ograniczało jego zdolność pamiętania miejscowości oraz
orientacji. Tymczasem mieszkańcy drzew i jaskiń w głębi lasu uda-
wali, że nie wiedzą nic, albo naprawdę nie wiedzieli, toteż jedynie
dzięki żonom niektórych byłych ojców domu, które w dobroci serca
poza plecami swoich panów wskazywały drogę szukającej trójce,
udało się po całym dalszym dniu szukania i po przenocowaniu w dzi-
kiej puszczy szczęśliwie dotrzeć do rewiru, w którym mieszkał świę-
ty. Tam ujrzeli jego pobieloną głowę z potarganym, skudłaconym
włosem i jego wyciągnięte w górę ręce, podobne do wyschniętych
dwóch gałęzi. Wystawały one z kałuży zabagnionej wody, w której
święty w najwyższej koncentracji ducha stał zanurzony aż po szyję
— któż to może wiedzieć, od jak dawna. Głęboki respekt przed żarli-
wą siłą jego ascetyzmu powstrzymał ich od zawołania go. Czekali
więc cierpliwie, aż przerwie swoje praktyki, co jednak — czy dlate-
go, że nie zauważył ich, czy też dlatego właśnie, że ich zauważył —
nieprędko jeszcze nastąpiło. Dobrą godzinę musieli trwożnie czekać
w pewnej odległości od brzegu bagna, zanim z niego się wynurzył,
całkowicie nagi, z brodą i owłosieniem ciała ociekającymi gęstym
mułem. Ponieważ święty był prawie pozbawiony ciała, a składał się
przeważnie z kości i skóry, trudno było już, że tak powiemy, nazwać
to nagością. Zbliżając się do czekających zamiatał miotłą ziemię
przed stopami, aby, jak zrozumieli, nie zniszczyć jakiejkolwiek istoty
żywej, która mogła skrycie zjawić się na jego drodze. Dla nieproszo-
nych gości zaś nie był z początku zbyt łaskawy. Gdy podszedł bliżej,
podniósł na nich groźnie miotłę (tak że z ich powodu pod nogami
jego łatwo mogło się przydarzyć coś, co byłoby już nie do naprawie-
nia) i zawołał:
64
— Precz, gapie i próżniacy! Czego tu szukacie na bezludziu
moim!
— Kamadamano, zwycięzco pragnień! — z całą skromnością od-
parł Nanda. — Wybacz nam, ludziom w potrzebie, że ośmieliliśmy
się tutaj zbliżyć! Zwabiła nas do ciebie sława twego samoposkromie-
nia, ale przygnały nas potrzeby ucieleśnionego życia. Zechciej być
tak łaskaw, udziel nam swej rady, jako ten byk między mędrcami, i
wydaj prawomocny wyrok. Bądź dobry, przypomnij sobie! Już raz
się odważyłem przyjść do ciebie po wskazówki dotyczące życia na
bezludziu.
— Nie jest wykluczone, że cię znam! — rzekł pustelnik przygląda-
jąc mu się spod krzaczastych groźnych brwi oczami głęboko osadzo-
nymi w oczodołach. — Nie jest wykluczone, przynajmniej sądząc z
twoich rysów, gdyż wydaje mi się, że postać twoja doznała w mię-
dzyczasie pewnego oczyszczenia, które zapewne wolno mi przypisać
twoim poprzednim odwiedzinom u mnie.
— One wpłynęły na mnie bardzo dobrze — rzekł wymijająco
Nanda. — Lecz przemiana, jaką dostrzegasz we mnie, wiąże się jesz-
cze z czymś innym i należy do historii polegającej na nieszczęściu i
na cudzie, która właśnie jest historią naszej znajdującej się w potrze-
bie trójki. Postawiła ona nas wobec pytania, na które odpowiedzieć
nie umiemy; potrzebujemy więc koniecznie twej decyzji i wyroku.
Zastanawiamy się jedynie, czy istotnie twoje samoposkromienie jest
na tyle wielkie, że zdobędziesz się na wysłuchanie nas.
— Niech takim będzie — odparł Kamadamana. — Nikt nie powi-
nien mówić, że nie było wielkie. Wprawdzie pierwszym mym odru-
chem było przepędzić was z mego odludzia, lecz był to również
jeden z tych odruchów, które zwalczam, oraz pokusa, której zamie-
rzam oprzeć się. Jeżeli bowiem unikanie ludzi jest ascezą, to jeszcze
większym ascetyzmem jest przyjmowanie ich u siebie. Wierzcie mi
— obecność wasza i wyziewy życia, jakie z sobą przynosicie, kładą
się ciężarem na mej piersi powodując przykry żar policzków, który
moglibyście dostrzec, gdybym popiołem nie wybielił sobie we wła-
ściwy sposób twarzy. Gotów jednak jestem wytrzymać wasze przesy-
cone wyziewami odwiedziny, szczególnie z tego względu, że w skład
waszej trójki wchodzi białogłowa, co dawno już zauważyłem. Zmy-
65
sły mówią mi, że jest wspaniale zbudowana, jest smukła niczym lia-
na, ma delikatne uda, pełne piersi... o tak, och tfu! Piękna jest środ-
kowa część jej ciała; ma też uroczą kuropatwooką twarz, a piersi jej
— chcę to powiedzieć jeszcze raz — są takie pełne, jędrne. Dzień
dobry ci, niewiasto! Na twój widok mężczyznom z żądzy jeżą się na
ciele włosy, prawda? Wasze życiowe troski są niewątpliwie twoim
dziełem, ty pułapko, ty przynęto. Bądź pozdrowiona! Tych chłopców
z całą pewnością przepędziłbym do diabła, ale skoro ty jesteś z nimi,
moja droga, pozostańcie tutaj, pozostańcie tak długo, jak będziecie
chcieli. Z prawdziwą gościnnością zapraszam was do siebie przed
moje wypróchniałe drzewo i chętnie poczęstuje was jujubą. Jagody te
zebrałem w liście nie po to, by je zjeść, lecz po to, żeby zrezygnować
z nich i przyglądając im się jeść ziemiste bulwy, ponieważ kościec
mój co pewien czas wymaga ciągle jeszcze zasilania. Wysłucham też
tej historii waszej, z której powieje na mnie niewątpliwie duszącymi
wyziewami życia, wysłucham jej słowo po słowie, bowiem Kamada-
many nie powinien nikt posądzić o lękliwość. Wprawdzie trudno jest
rozróżnić odwagę i ciekawość. Podszeptom, jakobym pragnął was
wysłuchać tylko z tych powodów, że zgłodniałem na bezludziu i sta-
łem się łakomy historii przesyconych wyziewami życia, należy prze-
ciwstawić się w tym samym stopniu jak podszeptom dalszym, mia-
nowicie że przeciwstawianie się oraz dławienie mych sprzeciwów ma
źródło tylko w ciekawości, tak że w gruncie rzeczy zdławić należało-
by ciekawość. Tylko gdzie wówczas byłaby odwaga? Sprawa ma się
tak, jak z tymi jagodami. One wszakże też mnie kuszą, abym posta-
wił je przed sobą — nie tylko jako przedmiot wyrzeczenia, ale też
jako wzrokową rozkosz. Nieustraszenie odpowiadam na to, że w tej
rozkoszy właśnie tkwi pokusa, by je zjeść, a wobec tego zanadto
bym ułatwiał sobie życie, gdybym ich przed sobą nie postawił. Tutaj
oczywiście należy zdławić podejrzenie, że wymyśliłem tę odpowiedź
tylko po to, aby w tym smakowitym widowisku uczestniczyć, gdyż
doznam także przyjemności nawet nie jedząc sam tych jagód, a dając
je wam do zjedzenia i patrząc jak pałaszujecie. Wobec tego, że róż-
norodność świata oraz różnica zachodząca między Ja i Ty jest tak
zwodnicza, będzie to nieomal równoznaczne z tym, jak gdybym sam
je jadł. Krótko mówiąc, asceza jest bezdenną beczką, rzeczą niezgłę-
66
bioną, ponieważ w niej mieszają się pokusy ducha z pokusami zmy-
słowymi, i trzeba nad nią napracować się tak samo, jak nad żmiją,
której po odrąbaniu jednej głowy wyrastają dwie. Lecz właśnie tak,
jak jest, jest słusznie i odwaga pozostaje rzeczą główną. Chodźcie
więc, wy, przesycone wyziewami życia twory obojga płci, chodźcie
do mojej dziupli i opowiadajcie o życiowych brudach, ile chcecie.
Wysłucham was dla umartwienia mego ciała, a przy okazji zdławię
też podszepty, jakobym czynił to dla swej rozrywki — tego, co nale-
ży zdławić, nigdy nie brakuje!
Po tej przemowie — wciąż starannie przed sobą zamiatając miotłą
— święty poprowadził ich poprzez gęstwinę do swojej siedziby,
mieszczącej się w drzewie kadamba. Było to potężne, bardzo stare
drzewo, popękane i wewnątrz puste, ale mające jeszcze gęste liście.
Jego omszałe wnętrze Kamadamana obrał sobie jako dom nie w celu
znalezienia w nim schronienia przed upałem lub chłodami; wystawiał
bowiem na nie stale swą cielesność, potęgując upał rozpalaniem
ognisk, a chłód — wilgocią. Osiadł w nim jedynie po to, aby wie-
dzieć, dokąd przynależy, i aby przechowywać w dziupli drzewo opa-
łowe, korzenie, bulwy i owoce potrzebne jako pokarm, a w ofiarnych
celach — kwiaty oraz trawę.
Tutaj poprosił swoich gości, by spoczęli, i zgodnie z obietnicą
poczęstował ich jujubą, która przybyszy nie najgorzej pokrzepiła.
Zdawali oni sobie doskonale sprawę z tego, że są tylko przedmiotem
ascetyzmu, toteż usiłowali zachowywać się możliwie jak najskrom-
niej. Tymczasem sam Kamadamana przybrał postawę ascetyczną,
zwaną postawą kajotsarga, polegającą na unieruchomieniu członków,
opuszczeniu i wyprostowaniu rąk oraz ugięciu kolan, przy czym
święty potrafił w osobliwy sposób rozstawić nie tylko palce rąk, lecz
także palce nóg. W najwyższej koncentracji ducha trwał tak w swej
nagości — niełatwo już dającej się określić takim mianem — pod-
czas gdy wspaniale zbudowany Szridaman, któremu z tytułu jego
głowy przypadła rola ta w udziale, opowiadał mu historię, która ich
tu sprowadziła, ponieważ zawierała kwestię sporną, nabrzmiałą do
takiego stopnia, że mógł ją rozstrzygnąć tylko ktoś postronny —
jakiś król lub święty.
67
Opowiedział ją zupełnie zgodnie z prawdą, tak jak myśmy ją opo-
wiedzieli, nawet częściowo tymi samymi słowy. Do zrozumienia
spornej kwestii wystarczyłoby właściwie opowiedzenie tylko jej
ostatnich stadiów; aby jednak świętemu na bezludziu coś zaofiaro-
wać, zaczął od początku. Opisał szczegółowo wszystkie wydarzenia,
przedstawiając najpierw warunki egzystencji Nandy oraz swoje wła-
sne, ich przyjaźń i chwilę wypoczynku w czasie wędrówki nad stru-
mykiem „Złota Muszka”. Następnie opowiedział o tym, jak zachoro-
wał na swą miłość, o przebiegu starań i zaślubin, wplatając w odpo-
wiednim miejscu pewne wcześniejsze fakty, na przykład znajomość,
jaką zawarł Nanda z uroczą Sitą podczas Święta Słońca. Wspomniał
także smutno o innych jeszcze rzeczach — o swych małżeńskich
gorzkich doświadczeniach — napomykając o nich tylko bardzo deli-
katnie. Nie miał przy tym na względzie oszczędzenia siebie; do niego
bowiem należały dziś krzepkie ramiona, które kołysały Sitę, do niego
należało owo silnie związane z życiem ciało, o którym w jego daw-
nych ramionach tak marzyła. Miał na względzie Sitę, dla której
wszystko to nie mogło być przyjemne, toteż przez cały czas tej opo-
wieści trzymała główkę ukrytą w haftowanej chustce.
Silny Szridaman okazał się dzięki swej głowie dobrym, utalento-
wanym narratorem. Nawet Sita i Nanda, którym wszystko było prze-
cież tak dokładnie znane, z jego ust słuchali chętnie jeszcze raz swo-
ich straszliwych dziejów. Należy sądzić, że przykuły one też uwagę
Kamadamany, aczkolwiek, zachowując swą postawę kajotsarga, nie
dał nic po sobie poznać. Po opisaniu popełnionego przez siebie i
Nandę okropnego czynu, ułaskawienia Sity przez boginię i wybaczal-
nego przeoczenia Sity w trakcie przywracania dawnego stanu rzeczy,
sprawozdawca dotarł do samego sedna sprawy oraz do pytania.
— Tak więc — powiedział — głowie męża przypadło dziś w
udziale ciało przyjaciela, a ciału męża głowa przyjaciela. Święty
Kamadamano, bądź tak dobry i mocą swej mądrości rozstrzygnij
naszą zawiłą sytuację! Ponieważ sami nie możemy sobie dać z nią
rady, wyroki twoje będą dla nas obowiązujące i zgodnie z nimi uło-
żymy nasze życie. Do kogo dziś należy owa pięknokształtna, owa
pięknolica? Kto jest prawowitym mężem tej niewiasty?
68
— Tak, powiedz nam, poskromicielu pragnień! — wykrzyknął
również Nanda podkreślając swoje zaufanie, podczas gdy Sita gwał-
townym ruchem ściągnęła chustę z głowy i skierowała lotosowe, peł-
ne wyczekiwania oczy na Kamadamanę.
Ten natomiast złożył palce rąk i nóg, po czym głęboko westchnął.
Następnie podniósł miotłę, oczyścił z delikatnych stworzeń mały pla-
cyk i usiadł na ziemi przy swych gościach.
— Uf! — powiedział. — Dobrzy jesteście wszyscy troje. Byłem
przygotowany wprawdzie na historię tchnącą wyziewami życia, lecz
to, co usłyszałem od was, po prostu zieje czymś cielesno-namacal-
nym, tak że łatwiej jest wytrzymać w lesie między czterema ogniska-
mi, aniżeli w jej oparach. Gdyby nie biel popiołu, dostrzeglibyście
czerwony żar, jaki historia wasza rozpaliła w trakcie ascetycznego jej
słuchania na moich należycie wychudzonych już policzkach, a raczej
na moich kościach policzkowych. Ach, dzieci! Jak wół, któremu
zawiązano oczy, obraca kierat olejarni, tak wy krążycie ślepo w kole
powstawania i choć rozdygotane wasze ciała pokłute są żądłami sze-
ściu niewolników chuci, jęczycie jeszcze z żarliwości. Moglibyście
dać temu wszystkiemu spokój! Czy musicie się wpatrywać, oblizy-
wać się i ślinić, uginać się w kolanach z pożądania, patrząc na przed-
miot złudy? Tak, tak, ja znam to wszystko! Gorzką rozkoszą przepo-
jone ciało miłośnicy, ruchliwe członki pod powłoką namaszczonej
jedwabistej skóry, urocza krągłość ramion, drgające nozdrza i błądzą-
ce usta, słodkie piersi przystrojone w delikatne gwiazdy, zapachem
potu przesycone pachy — jedno z owych rozkosznych pastwisk dla
niestrudzonych rąk — giętkie plecy, oddychający miękki brzuch,
przepiękne biodra i wspaniałe lędźwie, rozkoszne brzemię ramion,
kwieciste uda, chłodna podwójna rozkosz zadka, oraz tym wszystkim
w parnej, sprośnej nocy chciwie podniecone narzędzie zapładniania,
wywołujące przerażenie, a jednocześnie na skrzydłach pieśni unoszą-
ce obie strony w siódme niebo; jedno i drugie, tu i tam, ach, ja to
znam, ach, ja to znam...
— Ależ, wielki Kamadamano, my wiemy wszystko to bez ciebie
— powiedział Nanda z pewnym hamowanym zniecierpliwieniem w
głosie. — Czy nie byłbyś tak dobry i nie zechciał przystąpić do
69
wydania swego sądu? Oświeć nas, kto jest właściwie mężem Sity,
żebyśmy nareszcie to wiedzieli i mogli się do tego zastosować.
— Wyrok — odpowiedział święty — jest tak jakby wydany. Jest
jasny jak na dłoni; dziwię się, że do takiego stopnia nie jesteście
obznajmieni z prawem i porządkiem, że aż potrzebny wam jest polu-
bowny sędzia w tak oczywistej i dającej się rozstrzygnąć samej przez
się sprawie. Nie ulega wątpliwości, że ten oto ponętny kąsek jest
żoną tego, który nosi na swych barkach głowę przyjaciela. Pannie
młodej bowiem podaje się podczas zaślubin prawą rękę; należy ona
do tułowia, a tułów ten należy dziś do przyjaciela.
Wydając triumfalny okrzyk zerwał się Nanda na swoje delikatne
nogi, podczas gdy Szridaman i Sita siedzieli opuściwszy głowy.
— To był dopiero wstęp — ciągnął Kamadamana dalej podniesio-
nym głosem. — Po nim nastąpi zdanie uzupełniające, które go zagłu-
szy, przewyższy i uwieńczy prawdą. Bądźcie łaskawi wstrzymać się
chwileczkę!
Kamadamana wstał, skierował się do dziupli, z której wyjął zgrzeb-
ną szatę oraz przepaskę z cienkiej kory i przykrył tym swą nagość.
Następnie rzekł:
Ten jest małżonkiem, który na ramionach swoich małżonka głowę nosi,
O żadnej wątpliwości nie może tu być mowy;
Gdyż tak, jak źródłem pieśni jest niewiasta — twór najrozkoszniejszy,
Tak samo głowa jest ze wszystkich członków rzeczą najważniejszą.
Teraz dla Szridamana i dla Sity przyszła odpowiednia chwila, aby
podnieść głowę i na siebie spojrzeć pełnym szczęścia wzrokiem. Jed-
nak Nanda, który tak bardzo już się cieszył, wspomniał cichym gło-
sem:
— Poprzednio powiedziałeś przecież całkiem coś innego!
— Obowiązuje to, co powiedziałem na ostatku! — odparł święty.
Mieli więc swój wyrok, a wysubtelniony Nanda mógł najmniej
z nich wszystkich szemrać; niezależnie bowiem od niezwykle ele-
ganckiej formy, w jakiej święty orzeczenie swoje uzasadnił, sam
Nanda przecież poddał projekt, aby go wybrać na rozjemcę.
70
Wszyscy troje pokłonili się Kamadamanie i opuścili siedzibę
pustelnika. Jednak, gdy w milczeniu uszli już kawałek drogi wiodą-
cej ich z powrotem przez zielony, jędrny las Dankaka, Nanda zatrzy-
mał się żegnając młodą parę.
— Życzę wam szczęścia! — rzekł. — Ja pójdę swoją własną dro-
gą. Wyszukam sobie gdzieś bezludne miejsce i zostanę w lesie
pustelnikiem zgodnie z tym, co zamierzałem zrobić dawniej. Czuję
zresztą, że w obecnym mym wcieleniu dla świata byłoby mnie trochę
szkoda.
Pozostali nie mogli zganić tej decyzji. Zgodzili się z nią lekko
zasmuceni, przy czym byli uprzejmi dla żegnającego się — tak jak
dla kogoś, kto wyciągnął gorszy los. Chcąc dodać mu otuchy Szrida-
man poklepał go po znanych sobie dobrze plecach i zgodnie z daw-
nym przywiązaniem oraz troską, jaką jedna istota rzadko okazuje
drugiej, radził, aby nie poddawał ciała zbyt przesadnym praktykom i
nie jadł nazbyt dużo bulw, ponieważ wie, że takie jednostajne poży-
wienie mu nie służy.
— Pozostaw to już mnie — odparł mu na to Nanda chłodno.
A kiedy Sita chciała również dodać kilka pocieszających słów,
potrząsnął tylko smutno i z goryczą swoją kozionosą głową.
— Nie bierz sobie tego zbyt do serca — powiedziała. — Pamiętaj
zawsze, że w gruncie rzeczy będzie prawie tak, jak gdybyś ty w swo-
jej osobie dzielił ze mną w nocy rozkosze prawego małżeńskiego
łoża. Bądź pewien, że wszystko, co do ciebie należało, otoczę od
góry do samego dołu najsłodszą czułością i będę dziękowała mu za
radość rękami i ustami w tak wyszukany sposób, jakiego mnie tylko
nauczy wieczna Matka!
— Z tego mi nic nie przyjdzie — odrzekł z uporem Nanda.
I nawet wtedy, kiedy Sita ukradkiem wyszeptała: — Będę czasami
też marzyła o twojej głowie! — trwał nadal w swym uporze i powtó-
rzył ze smutną zawziętością: — Z tego mi również nic nie przyjdzie.
I tak rozstali się — ów jeden i tych dwoje. Lecz gdy samotny
oddalił się już trochę, Sita wróciła jeszcze raz do niego i mocno go
objęła mówiąc:
71
— Bądź zdrów! Ty wszakże byłeś moim pierwszym mężem, który
mnie rozbudził i nauczył mnie rozkoszy w takim stopniu, w jakim ją
dzisiaj znam, toteż cokolwiek by ten wysuszony święty recytował
i orzekał na temat głowy i niewiasty — dziecko, które pod sercem
noszę, mam od ciebie!
To rzekłszy pobiegła znów do Szridamana, obdarzonego krzep-
kim ciałem.
72
XI
Sita i Szridaman mieszkali nadal w „Dobrobycie Krów” pijąc
zmysłową rozkosz z pełnej czary i na razie żaden cień nie mącił bez-
chmurnego nieba szczęśliwości młodej pary. Słówko „na razie”,
mącące wprawdzie proroczo a niedostrzegalnie jasność tego nieba,
zostało tu dodane przez nas — stojących poza tą historią i tylko opo-
wiadających ją. Dla tych, którzy w niej żyli i byli jej bohaterami,
żadne „na razie” nie istniało; dla nich istniało tylko obopólne szczę-
ście, które określić należałoby jako niezwykłe.
Było to istotne szczęście, jakie na ziemi raczej się nie zdarza, a
może być przeżyte tylko w raju. Zwyczajne ziemskie szczęście,
zaspokojenie pragnień, stające się udziałem olbrzymiej masy istot
ludzkich — uwarunkowane ładem, prawem, nabożnością oraz
wymogami obyczajów — jest ograniczone i niepełne, ze wszystkich
stron ścieśnione zakazami i nieuniknioną rezygnacją. Losem istot jest
poprzestawanie tylko na niezbędnym, niedostatek oraz wyrzeczenie.
Nasze pragnienia nie mają żadnych granic, natomiast ich spełnienie
jest ograniczone ściśle; ich natarczywe „gdybyż to” na każdym kroku
napotyka ze strony życia żelazne „nie uchodzi” i suche „poprzestań
na tym”. Niektóre rzeczy nam zostały dozwolone, lecz większość —
zabroniona i życzenia nasze, aby rzeczy zabronione pewnego dnia
nabrały cech czegoś dozwolonego, pozostają zwykle czczym marze-
niem. Marzeniem rajskim, gdyż rozkosze raju polegać muszą właśnie
na tym, że to, co dozwolone, i to co zakazane, stanowiące tu na ziemi
dwie tak bardzo różne rzeczy, tam się zlewają w jedno i to, co jest
tym pięknym-zakazanym, staje się duchowym ukoronowaniem tego,
co jest dozwolone, a w dodatku dozwolone zyskuje jeszcze urok rze-
73
czy zakazanej. W jaki sposób miałby nędzny człowiek wyobrażać
sobie raj, jeśli nie tak?
Takim właśnie szczęściem, któremu nadać można miano nieziem-
skiego, kapryśny los obdarzył parę kochanków ślubnych, którzy po-
wrócili do swojego „Dobrobytu” i — na razie — szczęście to chłonę-
li w upojeniu. Dla rozbudzonej Sity małżonek i przyjaciel byli daw-
niej czymś dwoistym — obecnie stanowili jedno, przy czym
szczęśliwie tak się ułożyło (a zresztą inaczej w ogóle ułożyć się nie
mogło), że najlepsza część obydwu i to, co stanowiło główną rzecz
jedności, zostało połączone, tworząc nową, wszelkie pragnienia
zaspokajającą jedność. W nocy, na prawowitym łożu, Sita wtulała się
w krzepkie ramiona przyjaciela i zaznawała z nim rozkoszy, tak jak
marzyła tylko o tym dawniej, przymknąwszy oczy, wsparta o delikat-
ną pierś małżonka; przez wdzięczność całowała jego głowę bramiń-
skiego wnuka. Była najhojniej obdarzoną ze wszystkich kobiet świa-
ta, ponieważ miała męża, który — jeśli tak można się wyrazić —
składał się z samych rzeczy głównych.
Jakże pełen dumy i zadowolenia był też przeobrażony Szridaman!
Nikt nie był zmuszony się kłopotać o to, że przeobrażenie jego nie
sprawi przyjemności ojcu Bhavabhûti albo matce — której imię tu
nie figuruje, ponieważ odgrywała ona w ogóle bardzo skromną rolę
— lub jakimkolwiek pozostałym członkom bramińskiego domu
kupieckiego, czy też innym mieszkańcom owej wsi świątynnej. Myśl,
aby przemiana, jaka dokonała się na korzyść Szridamana, miała w
sobie coś niewłaściwego, to znaczy, aby wchodził tutaj w grę jakiś
nienaturalny czynnik (jak gdyby czynniki naturalne były wyłącznie
właściwymi!), mogłaby powstać łatwiej gdyby odpowiednio prze-
mieniony Nanda wciąż mu towarzyszył. Ten jednak zniknął z hory-
zontu i został pustelnikiem, tak jak wspominał o tym nieraz dawniej;
jego przemiany, która wraz z przemianą przyjaciela mogłaby się nie-
wątpliwie rzucić w oczy, nikt nie spostrzegł. Oczom ludzkim ukazy-
wał się wyłącznie Szridaman — silniejszy, o ciemnej skórze i ład-
niejszym ciele, co można byłoby przypisać ze spokojem (gdyby to w
ogóle komukolwiek wpadło w oczy) męskiej dojrzałości Szridamana,
wynikłej z jego szczęścia małżeńskiego. Jest bowiem rzeczą zrozu-
miałą, że małżonek Sity nadal ubierał się stosownie do swej głowy.
74
Nie ukazywał się w przepasce Nandy, bransoletach i koralach, lecz
tak jak dawniej nosił sutą przepaskę w kształcie spodni i bawełnianą
szatę, stanowiące zwykły jego strój. Tym jednak, co przede wszyst-
kim potwierdzało w oczach ogółu tożsamość, było zdecydowane, nie
dopuszczające żadnych wątpliwości znaczenie głowy danego osobni-
ka. Niech jakiś brat, syn albo współmieszkaniec ukaże się nam w
drzwiach ze swoją dobrze znaną głową na ramionach, to, nawet gdy-
by w jego pozostałych członkach coś nie całkiem się zgadzało, nie
powstaną w nas najmniejsze wątpliwości, że ta istota może być kimś
innym niż owym bratem, synem albo współmieszkańcem!
Zaczęliśmy od opiewania małżeńskiego szczęścia Sity, tak jak
Szridaman natychmiast po przemianie pomyślał przede wszystkim o
wynikających z niej korzyściach dla ślubnej swej kochanki. Jednak
rozumie się, że szczęście Szridamana odpowiadało całkowicie szczę-
ściu Sity i w tym samym stopniu nosiło cechy nie ziemskiego, lecz
rajskiego szczęścia. Jest ze wszech miar polecenia godne, by słucha-
cze usiłowali wczuć się w ową niezrównaną sytuację kochanka, który
spostrzegłszy, że jego ukochana tęskni za innym uściskiem, zmuszo-
ny był w rozpaczy od niej się odsunąć, a teraz mógł jej ofiarować to,
czego pragnęła tak śmiertelnie. Podkreślając wagę jego szczęścia
czuje się pokusę postawienia go na pierwszym miejscu — przed
szczęściem czarującej Sity. Miłość, jaka owładnęła Szridamanem do
złocistej córy hodowcy krów Sumantry po podpatrzeniu jej w czasie
kąpieli i modlitwy, miłość tak płomienna i poważna, która ku pospo-
litej wesołości Nandy przekształciła się dla Szridamana w chorobę
nie dającą się uleczyć oraz w przeświadczenie, że koniecznie musi
umrzeć; ów gwałtowny, nacechowany bólem, a w gruncie rzeczy
pełen subtelności stan wzruszenia, wzniecony przez zachwycający
obraz, któremu starał się od razu nadać godność przynależną do isto-
ty żywej — krótko mówiąc, ów stan zachwytu, zrodzony dzięki
zaślubinom piękna zmysłowego z duchem, był związany oczywiście
z całym Szridamanem. Przede wszystkim jednak oraz w swym istot-
nym sensie stan ten wiązał się z jego bramińską głową, obdarzoną
przez boginię „Mowę” żarliwością myśli i siłą wyobraźni; głowa, dla
której łagodne, przyczepione do niej ciało nie było wcale równorzęd-
nym towarzyszem, co też wyraźnie przejawiło się w małżeństwie.
75
Obecnie zaś musimy wczuć się w szczęście i zadowolenie jednostki
całkowitej, której do tak płomienno-delikatnej i tak głęboko i poważ-
nie uzdolnionej głowy dodano wesoło-pospolite ciało, ciało o dobro-
dusznej sile, będące w stanie sprostać w całej pełni duchowym
namiętnościom owej głowy. Próba wyobrażenia sobie rozkoszy raj-
skich, to znaczy życia w gaju bogów zwanym „Radość”, inaczej niż
jako odzwierciedlenia tej doskonałości, byłaby zupełnie bezcelowa.
Nawet owo mącące jasność horyzontu „na razie”, które tam w gó-
rze oczywiście się nie zdarza, nie powoduje różnic między „tu” i
„tam”, dlatego że nie odnosi się do tamtej świadomości, ale jedynie
do duchowo istniejącej — do narratorskiej świadomości — nie
powoduje więc zamąceń natury indywidualnej, lecz tylko rzeczowe.
A jednak trzeba stwierdzić, że wkrótce — nawet bardzo prędko —
owo „na razie” zaczęło wkradać się tak samo do czynników indywi-
dualnych, odgrywających tu właściwie od początku swoją ziemską,
ograniczoną warunkami, już nie rajską rolę. Trzeba stwierdzić, że
wykonując miłościwy rozkaz bóstwa w taki sposób, jak się to zda-
rzyło, pięknobiodra Sita popełniła go przez ślepy pośpiech, czy też
nie tylko przez ów ślepy pośpiech. Zdanie to zostało głęboko przemy-
ślane i powinno być nie mniej głęboko zrozumiane.
Podtrzymujący świat czar maji jest życiowym podstawowym pra-
wem złudzeń, zaślepienia i urojeń; on trzyma wszystkich ludzi pod
urokiem i nigdzie nie przejawia się bardziej zwodniczo oraz silniej,
jak w dążeniu poszczególnych istot do miłości — w tym czułym
wzajemnym pożądaniu, stanowiącym właśnie treść oraz klasyczny
przykład wszelkiego przywiązania tego, co ogarnia i usidla, co jest
ułudą wszystkich bytujących, kuszącą ich do przedłużania życia. Nie
na próżno zwie się żądzę sprytną ślubną towarzyszką boga miłości,
nie na próżno zwie się tę boginię „Obdarzona mają”. Ona bowiem
sprawia, że zjawiska są urocze, godne pożądania lub raczej w takim
świetle nam je ukazuje. Wszakże już w słowie „zjawisko” tkwi pier-
wiastek czystej Zjawy, a ta z kolei łączy się z pojęciem blasku oraz
piękna. Boska kuglarka Żądza była tą, która przy kąpielisku Dewi
ukazała dwóm młodzieńcom — szczególnie zaś Szridamanowi,
skłonnemu do zachwytów — ciało Sity w owym niezwykłym blasku
piękna, tak bardzo godne ubóstwiania i nakazujące taką wielką cześć.
76
Zwróćmy jednak uwagę na to, jak wdzięczni i zadowoleni byli przy-
jaciele wówczas, kiedy dziewczyna odwróciła główkę i obaj mogli
spostrzec, że miała ona również miły nosek, usta, brwi i oczy, tak że
ta słodka postać w najmniejszym stopniu nie straciła na wartości i
znaczeniu, ponieważ nie została zeszpecona brzydką twarzą. Wystar-
czy sobie tylko to przypomnieć, aby się przekonać, jak bardzo czło-
wiek jest zachłanny, już nawet jeśli idzie nie o przedmiot pożądania,
ale o samo pożądanie; człowiek dąży nie do otrzeźwienia, lecz do
upojenia i do pragnień, bojąc się najwięcej rozczarowań, a więc utra-
ty złudzeń.
Zwróćcie teraz uwagę, jak bardzo troska młodych ludzi o to, aby
pyszczek owej podglądanej był też ładny, dowodzi zależności ciała
zgodnie ze znaczeniem i wartością maji, od głowy, do której przyna-
leży! Słusznie orzekł Kamadamana, ów pogromca pragnień, że spo-
śród wszystkich członków najwyżej stoi głowa; miał rację, gdy na
niej oparł wyrok. W rzeczywistości bowiem głowa stanowi o postaci,
a również o wartości ciała jako obiektu miłosnego. Jeśli powiemy, że
w połączeniu z inną głową ciało będzie inne, to powiemy nazbyt
mało: niech tylko jeden jakiś rys, jakaś maleńka charakterystyczna
zmarszczka twarzy będzie inna, a całość nie jest już ta sama. W tym
leży sedno błędu, który Sita w błędzie popełniła. Uważała siebie za
szczęśliwą, że go popełniła, gdyż wydawało jej się czymś zupełnie
rajskim — a może jej się wydawało tak już z góry — posiadać ciało
przyjaciela pod godłem głowy męża. Lecz nie pomyślała o tym
przedtem, a szczęście jej na razie też nie chciało tego dostrzec, że
ciało Nandy zjednoczone z głową Szridamana o cienkim nosie,
łagodnych i myślących oczach oraz okalającej twarz wachlarzowatej
delikatnej brodzie, nie było już to samo, nie było już wesołym ciałem
Nandy, lecz było ciałem innym.
Innym stało się natychmiast — od pierwszej chwili — zgodnie
z jego mają. Nie tylko o niej jest tu jednak mowa. Z upływem czasu
— czasu, który na razie Szridaman i Sita spędzali pijąc z pełnej czary
zmysłową rozkosz i niezrównane szczęście, jakie daje miłość — to
upragnione, pozyskane ciało przyjaciela (jeżeli ciało Nandy pod god-
łem głowy Szridamana można było jeszcze nazwać ciałem przyjacie-
la, ponieważ w gruncie rzeczy dalekie ciało męża stało się dziś cia-
77
łem przyjaciela) — z czasem zatem, a właściwie w niezbyt długim
czasie, ciało Nandy uwieńczone szanowaną głową męża stało się
samo przez się, zupełnie niezależnie od wszystkiego, co jest związa-
ne z mają, całkiem inne, przemieniając się stopniowo pod wpływem
głowy i jej praw w ciało małżonka.
Jest to powszechny los małżeństwa i jego zwykłe dzieje. Smutne
doświadczenie Sity nie bardzo się różniło pod tym względem od
doświadczeń innych kobiet, nie poznających wkrótce w wygodnic-
kim mężu młodzieńca płomiennego i nadskakującego, który się o nie
starał. To, co jest zwyczajnie ludzkie, było jednak tu szczególnie pod-
kreślone i uzasadnione.
Decydujący wpływ głowy Szridamana przejawiał się nie tylko w
tym, iż małżonek Sity ubierał swoje nowe ciało tak jak dawniej, a nie
na modłę Nandy, lecz również w tym, że nie nacierał się olejkiem
gorczycowym, jak to zazwyczaj czynił Nanda; ze względu na swą
głowę nie mógł znieść, by skóra jego tak pachniała, zaniechał więc
zabiegów kosmetycznych, co od razu stało się dla Sity czymś zbliżo-
nym do rozczarowania. Lekkim rozczarowaniem było dla niej może
nawet to, że kiedy Szridaman siedział na ziemi, o postawie jego nie
decydowało ciało, co nawet nie wymaga podkreślenia, ale głowa i że
gardził zwykłym dla Nandy pospolitym sposobem przykucania i sia-
dał zawsze bokiem. Jednak to wszystko stanowiło tylko drobnostki
fazy początkowej.
Mając ciało Nandy, wnuk braminów Szridaman pozostał nadal
tym, kim był, i żył tak samo, jak żył dawniej. Nie był kowalem, nie
był też pastuchem, lecz wânidją i wânidji synem, pomagającym swe-
mu ojcu w prowadzeniu godziwego handlu, a wkrótce, kiedy Bhava-
bhûti zaczął się już starzeć, objął osobiście kierownictwo interesu.
Nie kuł ciężkim młotem ani nie pasał bydła na górze „Barwny
Szczyt”; kupował i sprzedawał muślin, kamforę, jedwab i perkale, a
także stępy do ryżu i drzewo opałowe, zaopatrując w te towary miesz-
kańców „Dobrobytu Krów”, natomiast w wolnych od zajęć chwilach
czytywał księgi Wedy. Nic więc dziwnego — mimo iż cała historia
jest tak dziwna — że ramiona Nandy stały się wkrótce cieńsze i stra-
ciły na krzepkości, klatka piersiowa zwęziła się i była mniej spręży-
sta, a wokół brzuszka znowu nazbierało się trochę sadełka; krótko
78
mówiąc, Szridaman coraz to bardziej zaczął upodabniać się do męża.
Wypadł mu nawet „pukiel szczęścia”, wprawdzie nie całkiem, ale w
każdym razie zrzedł, tak że z trudem można było już rozpoznać w nim
znak Kriszny. Żona Szridamana. Sita, stwierdziła to ze smutkiem.
Nie można jednak przeczyć, że z tym istotnym a nie tylko złudnym
przekształceniem, obejmującym nawet kolor skóry, która stała się
jaśniejsza, wiązało się też wydelikacenie lub, jeśli ktoś chce, wyszla-
chetnienie. Należy to rozumieć w bramińskim, częściowo zaś w
kupieckim znaczeniu tego słowa. Ręce Szridamana stały się delikat-
niejsze, mniejsze, delikatniejsze również stały się kolana oraz nogi w
kostkach, a ogólnie biorąc: owo wesołe ciało przyjaciela, będące
w dawnym składzie rzeczą główną, stało się mdłym dodatkiem —
uzupełnieniem głowy; wkrótce ciało to nie było w stanie odpowiadać
w sposób rajsko-doskonały na szlachetne bodźce głowy i mogło
dotrzymywać głowie kroku już tylko dosyć opieszale.
Tak oto przedstawiały się małżeńskie doświadczenia Szridamana
i pięknobiodrej Sity, po niezrównanym wprawdzie szczęściu, jakie
przyniósł im miodowy miesiąc. Doświadczenia owe nie szły tak dale-
ko, aby ciało Nandy przemieniło się zupełnie w ciało Szridamana i
wskutek tego wszystko pozostało tak, jak przedtem. Nie, tak się nie
stało. Opowieść ta nie uwypukla zbyt przesadnie, raczej podkreśla
tylko warunkowość cielesnych przemian oraz ich ograniczanie się do
spraw w istocie swojej oczywistych. Czyni tak dlatego, aby zrozu-
miały stał się fakt, że chodziło tu o istniejący wzajemny wpływ
pomiędzy głową a członkami i że głowa Szridamana, określająca
odczuwanie swego ja i swoich właściwości, uległa też przemianom
związanym z dostosowaniem się; przemiany te mogą być z punktu
widzenia praw przyrody wytłumaczone wspólnym dla głowy i dla
ciała układem krążenia krwi, natomiast przy rozpatrywaniu ich pod
kątem znajomości bytu — zależnościami wyższych rzędów.
Istnieją dwa rodzaje piękna: piękno duchowe oraz oddziaływające
na same tylko zmysły. Niektórzy chcą jednak koniecznie to, co pięk-
ne, umieścić całkowicie w świecie zmysłów, wyodrębniając z niego
w sposób zasadniczy wszelki duchowy czynnik, tak aby świat został
rozszczepiony na dwa przeciwne elementy: duch i piękno. Na tym
oparli też ojcowie naukę wedyjską: „Z dwóch tylko źródeł czerpać
79
można błogość światów — z radości tego ciała oraz niosącego
wyzwolenie spokoju ducha”. Już z tej nauki o błogostanie wynika
jednak, że duchowy czynnik bynajmniej nie jest w ten sam sposób
sprzeczny z elementem piękna jak brzydota i że tylko w pewnym
sensie stanowi z nią jak gdyby jedno i to samo. Czynnik duchowy nie
jest albo nie musi być z brzydotą równoznaczny, bowiem odczuwa
piękno przez poznanie rzeczy pięknych i przez miłość do nich, która
przejawia się jako duchowe piękno, nie jest więc wcale miłością
dziwną oraz beznadziejną z tego względu, że zgodnie z prawem
przyciągania się przeciwieństw to, co piękne, tak samo dąży do czyn-
nika duchowego, podziwia go i do zalotów jego odnosi się przychyl-
nie. Świat ten nie został tak stworzony, aby przeznaczeniem ducha
była wyłącznie miłość do tego, co duchowe, a piękna — do tego, co
jest piękne. Istniejące pomiędzy tymi dwoma czynnikami przeci-
wieństwo pozwala z wyrazistością równie piękną jak duchową
poznać cel świata, polegający na zespoleniu czynnika duchowego z
czynnikiem piękna; to znaczy — poznać doskonałość, a nie rozszcze-
pioną błogość. Nasza obecna historia stanowi tylko przykład rozcza-
rowań oraz niepowodzeń, wśród których usiłuje się ów ostateczny cel
osiągnąć.
W wyniku przeoczenia syn Bhavabhûti Szridaman otrzymał do
szlachetnej głowy — czyli takiej, w której przejawiała się miłość do
rzeczy pięknych — ładne, silne ciało; ponieważ jednak był on obda-
rzony duchem, poczuł od razu coś w rodzaju smutku tkwiącego w
tym, że to, co było obce, stało się dziś jego i nie miał czego już
podziwiać, innymi słowy: że sam stał się teraz tym, kim dawniej pra-
gnął być. „Smutek” ów niestety potwierdzały zmiany, którym w
związku z nowym ciałem uległa również jego głowa, ponieważ były
to przemiany zachodzące w głowie, która przez posiadanie tego, co
piękne, zatraca miłość doń, a wobec tego, w większym albo mniej-
szym stopniu, zatraca też duchowe piękno.
Otwartą pozostaje kwestia, czy ów proces nie zaistniałby tak
samo bez zamiany ciał — wyłącznie na podstawie małżeńskiego
posiadania pięknej Sity. Już przedtem zwróciliśmy uwagę na wystę-
pującą w owym przeznaczeniu regułę ogólną, która została tylko
pogłębiona oraz zaostrzona wskutek osobliwego stanu rzeczy. W
80
każdym razie dla słuchacza, obserwującego wszystko chłodno, z
punktu widzenia praw przyrody, jest to tylko interesujące, ale dla
pięknej Sity był to bolesny zawód, gdy zauważyła, że obramowane
brodą, dawniej bardzo delikatne, wąskie usta jej małżonka stały się
pełniejsze, a nawet wywinęły się na zewnątrz i były prawie grube; że
jego cienki niczym ostrze noża nos stał się mięsisty i niewątpliwie
wykazywał skłonność do zagięcia w dół na kształt koziego nosa,
oczy zaś przybrały wyraz tępej wesołości. Był to obecnie Szridaman
o wydelikaconym ciele Nandy i nabierającej cech prostackich głowie
Szridamana; nie pozostało w nim nic prawdziwego. Toteż z tych
powodów — szczególnie z tych powodów — narrator wzywa swych
słuchaczy, aby zrozumieli uczucia, jakich doznawała Sita obserwując
proces przemian dokonujących się na jej małżonku; Sita nie mogła
się powstrzymać od wyciągania wniosków co do odpowiednich prze-
mian, jakie w tym samym czasie mogły zajść w całej osobie dalekie-
go przyjaciela.
Kiedy myślała o ciele męża, które w noc poślubną — nie naj-
szczęśliwszą wprawdzie, ale świętą i rozbudzającą — obejmowała, a
którego już nie posiadała, lub, jeśli ktoś woli, wciąż jeszcze nie
posiadała, ponieważ było ono teraz ciałem przyjaciela, Sita nie wąt-
piła, iż maja ciała Nandy przeszła na tamto ciało; nie miała wątpliwo-
ści, gdzie obecnie można znaleźć „pukiel szczęścia”. Była również
pewna swych przypuszczeń, że prostodusznej głowie przyjaciela,
wieńczącej teraz ciało męża, przypadło dziś w udziale wydelikace-
nie, odpowiadające wydelikaceniu ciała przyjaciela, uwieńczonego
głową męża. Ten właśnie powstały w wyobraźni Sity obraz wzruszał
ją o wiele bardziej jeszcze od poprzedniego i wkrótce nie dawał jej
spokoju w dzień i w nocy, a nawet w niezbyt krzepkich już ramio-
nach pana i małżonka. Ciągle miała przed oczyma wypiękniałe w
samotności ciało męża; ciało, które w połączeniu z biedną, wydelika-
coną głową przyjaciela duchowo cierpi nad rozłąką z nią. Zaczęło
budzić się w niej tęskne współczucie dla tamtego dalekiego, toteż
spoczywając w małżeńskich objęciach Szridamana zamykała oczy i
w pożądaniu bladła ze zgryzoty.
81
XII
Gdy nadszedł odpowiedni czas, Sita powiła małżonkowi owoc
swego łona; był to chłopczyk, a nazwali go Samadhi, czyli „Skupie-
nie”. Aby odwrócić zło od noworodka, machano nad nim ogonem
krowim i w tym samym celu położono mu na głowę krowie łajno —
wszystko, jak się należało. Radość rodziców (jeżeli słowo to jest cał-
kowicie tu na miejscu) była wielka, ponieważ chłopiec nie był ani
blady, ani ślepy. Miał wprawdzie bardzo jasną cerę, co mogło pozo-
stawać w związku z pochodzeniem matki, w której żyłach płynęła
krew kszatriów, to znaczy wojowników, a w dodatku — jak się
wkrótce okazało — Samadhi miał niezwykle krótki wzrok. W ten oto
sposób spełniają się stare ludowe przepowiednie i wierzenia: spełnia-
ją się w formie aluzji i trochę niewyraźnie, można więc równie
dobrze twierdzić, że ziściły się, a równie dobrze temu przeczyć.
Z uwagi na swój krótki wzrok Samadhi otrzymał później też przy-
domek — Andhaka, czyli Niedowidek — który stopniowo wyrugo-
wał jego pierwsze imię. Właściwość ta nadała podobnym do oczu
gazeli oczom chłopca miękki, ujmujący blask; były one więc pięk-
niejsze jeszcze aniżeli oczy Sity, od których zresztą mało się różniły.
Przypuszczalnie z tego względu, że Samadhi nie był podobny do żad-
nego ze swych ojców, a był najdokładniejszą kopią matki — stano-
wiącej wszakże tę wyraźną, jednoznaczną stronę jego pochodzenia
— od niej uzależniło się też całkowicie kształtowanie się postaci
dziecka. Andhaka był prześliczny i kiedy tylko minął przykry okres
brudnych pieluch i chłopczyk trochę urósł, budowa jego wykazywała
proporcje najbardziej harmonijne. Szridaman kochał go jak własną
krew i ciało, a w duszy jego zarysowały się uczucia rezygnacji —
82
skłonność do przeniesienia własnej egzystencji na osobę syna i roz-
poczęcia życia w nim.
Lata, w ciągu których Samadhi-Andhaka przy piersi matki lub wi-
sząc w swej kołysce ładnie się rozwijał, stanowiły jednak właśnie
okres, w którym odbywało się wspomniane przekształcenie głowy i
ciała Szridamana, zmieniające całą jego postać na mężowską modłę
do takiego stopnia, że Sita już nie była w stanie dłużej tego znieść;
silniejsze od niej stało się współczucie dla dalekiego przyjaciela, w
którym widziała ojca swego chłopca.
Pragnienie zobaczenia Nandy i stwierdzenia, jaki on z kolei,
zgodnie z prawem analogii, mógł się stać, oraz pragnienie pokazania
mu swojego uroczego dziecka, aby on również mógł się nim nacie-
szyć, owładnęło Sitą całkowicie; nie śmiała tylko powiadomić o tym
głowy męża. Toteż, kiedy Samadhi skończył cztery lata i przeważnie
nazywano go Andhaka, kiedy już umiał dreptać, a Szridaman wyje-
chał właśnie w interesach, Sita postanowiła odeń odejść, aby za
wszelką cenę odnaleźć i pocieszyć pustelnika Nandę.
Pewnego wiosennego ranka, jeszcze przy blasku gwiazd, przed
świtem, córka Sumantry włożyła wędrownicze buty, ubrała dziecko
w perkalową koszulinkę, na plecy wzięła wór z żywnością i z długim
kijem w jednej ręce, z rączką syna w drugiej, przez nikogo nie widzia-
na, razem z chłopcem opuściła dom, ruszając w drogę na los szczę-
ścia.
Dzielność, z jaką znosiła trudy i niebezpieczeństwa tej wędrówki,
świadczy o tym, że pragnienie jej zdecydowanie nie cierpiało zwłoki.
Sicie mogła także dopomagać przy tym płynąca w niej, aczkolwiek
rozcieńczona, krew wojowników, a na pewno też — jej i chłopczyka
piękność; każdemu bowiem było miło się przysłużyć słowem albo
czynem tak pełnej wdzięku i uroku pątniczce oraz kroczącemu razem
z nią maleństwu o błyszczących oczach. Sita mówiła spotkanym
ludziom, że poszukuje ojca tego dziecka a swojego męża, którego
nieprzeparty pociąg do rozmyślań nad istotą bytu zaprowadził do
pustelni leśnej i któremu chciała przyprowadzić syna, aby go oświe-
cił i pobłogosławił. To również przyczyniło się do tego, że ludzie byli
wobec niej łagodni, czołobitni i uprzejmi. W wioskach i osadach
dostawała dla swojego malca mleko oraz prawie zawsze dla siebie i
83
dla niego nocleg w domostwach na glinianych ławach lub w stodo-
łach. Zdarzało się też często, że wieśniacy wiozący ryż i jutę podwo-
zili Sitę spory kawał drogi, a jeśli nie zdarzyła się taka okazja,
wsparta o kij kroczyła śmiało w kurzu traktów wiejskich, trzymając
ciągle rączkę dziecka. Na jeden Sity krok Andhaka musiał robić dwa,
przy czym błyszczące oczy chłopca mogły przed sobą dojrzeć tylko
mały kawałeczek drogi. Ale Sita patrzyła hen przed siebie, w dal, ku
której wędrowała mając niezmiennie przed oczyma swój współczują-
co-utęskniony cel.
Tak oto dotarła do lasu Dankaka, sądziła bowiem, że przyjaciel
wyszukał sobie tam bezludzie. Ale na miejscu dowiedziała się od
świętych, że nie ma go w tym lesie. Wielu z nich mogło albo chciało
jej powiedzieć tylko tyle. Niektóre żony pustelników, pieszcząc i kar-
miąc małego Samadhi, udzieliły jej informacji, powiedziały miano-
wicie, gdzie obecnie mieszka Nanda.
Świat samotników jest bowiem takim samym światem jak każdy
inny; jest dobrze znany tym, którzy doń należą, jest światem wielu
plotek, krytyki, zazdrości, ciekawości, żądzy rywalizowania — każ-
dy więc pustelnik doskonale wie, gdzie inni samotnicy przebywają i
jak żyją. Dlatego też owe dobre niewiasty mogły zdradzić Sicie, że
pustelnik Nanda osiedlił się w pobliżu rzeki, której nazwa brzmi
Gomati — czyli „Krowia Rzeka” — odległej stąd o siedem dni
podróży na południowy zachód. Jest to miejscowość radująca serce
różnorodnością kwiatów, drzew i roślin pnących, brzegi rzeki rodzą
tam owoce, bulwy i korzenie, a powietrze rozbrzmiewa odgłosami
ptaków i nawołującej się zwierzyny. Na ogół wziąwszy Nanda usu-
wając się od świata obrał sobie miejsce może zanadto radujące serce,
aby surowsi święci mogli się odnosić do jego ascetyzmu całkiem
serio, zwłaszcza że poza kąpielą i milczeniem nie przestrzega on żad-
nych obrządków godnych wzmianki, odżywia się zupełnie bez wybo-
ru: bądź leśnymi owocami, bądź też w porze deszczy dzikim ryżem,
a jak się zdarzy — nawet i pieczonym ptactwem; żyje zatem tylko
tak, jak człowiek smutny, zawiedziony, rozpamiętujący swoje życie.
Jeśli o drogę do pustelnika Nandy idzie, to nie nastręcza ona jakichś
szczególnych przeszkód i trudności z wyjątkiem przesmyku rozbójni-
84
ków, wąwozu tygrysiego i doliny żmij, gdzie naturalnie trzeba być
ostrożnym i wziąć się mocno w garść.
Po uzyskaniu takich informacji Sita pożegnała owe uczynne
mieszkanki lasu Dankaka i nową nadzieją ożywiona wyruszyła pie-
szo w dalszą drogę. Wytrzymywała ją szczęśliwie dzień po dniu; nad
jej krokami czuwał może bóg miłości Kama wespół z władczynią
szczęścia Szri-Lakszmi. Przez nikogo nie napastowana przebyła Sita
przesmyk rozbójników; pasterze pouczyli ją życzliwie, jak okrążyć
ma tygrysi wąwóz, a w dolinie żmij, której nie dało się ominąć, nio-
sła małego Samadhi-Andhakę przez cały czas na ręku.
Kiedy dotarła już do „Krowiej Rzeki”, znów prowadziła go za
rączkę, trzymając w drugiej ręce kij wędrowny. Przybyła tam lśnią-
cym od rosy wczesnym rankiem. Przez pewien czas krążyła wzdłuż
kwiecistych brzegów rzeki, potem skręciła w myśl wskazówek i skie-
rowała się przez pole w stronę pasma lasu, za którym właśnie zaczy-
nało wschodzić słońce, oświetlając kwitnące purpurowo aszokę i
drzewa kimszuka, od których całe pasmo jak gdyby stało w ogniu.
Sitę oślepił blask poranka, gdy jednak przysłoniła oczy ręką, dostrze-
gła na skraju lasu słomą i korą krytą chatę, a nieco dalej młodzieńca
w szacie z łyka, opasanego trawą, naprawiającego coś siekierą przy
domostwie. A gdy podeszła jeszcze bliżej, spostrzegła, że młodzie-
niec ma krzepkie ramiona — takie jak tamte, które kołysały ją ku
słońcu; zauważyła też, że jego nos nie przypominał nosa kozy, lecz
zaginał się bardzo szlachetną linią ku niezbyt grubym wargom.
— Nando! — zawołała z płonącym ze szczęścia i radości sercem;
ukazał się jej bowiem niczym Kriszna przepojony siłą i tkliwością.
— Spójrz, Nando, do ciebie przyszła Sita!
Młodzieniec rzucił topór i podbiegł do niej; na jego piersi widniał
„pukiel szczęścia”. Zarzucił ją na powitanie setkami słów miłości,
gdyż bardzo stęsknił się za całą Sita, zarówno duszą i ciałem.
— Przyszłaś wreszcie! — wołał — ty, łagodna niczym księżyc,
kuropatwooka, ty delikatnokształtna, delikatnolica, pięknobarwna
Sita, żona moja o przepięknych biodrach? W ciągu iluż nocy śniłem
o tym, że pokonasz przestrzeń i przyjdziesz do odtrąconego, samot-
nego, a teraz jesteś tu naprawdę. Przebyłaś ścieżkę rozbójników,
85
tygrysią dżunglę i dolinę żmij, którymi w gniewie na wyroki losu
umyślnie odgrodziłem się od ciebie! Sito, jesteś kobietą nadzwyczaj-
ną! A kogóż to przyprowadziłaś z sobą?
— To jest owoc — rzekła — który mi podarowałeś w czasie
pierwszej małżeńskiej świętej nocy, kiedy nie byłeś jeszcze Nandą.
— Musiało to prawdopodobnie wypaść nieszczególnie — rzekł.
— Jakże się on nazywa?
— Na imię mu Samadhi — powiedziała — ale coraz częściej
nazywamy go Andhaka.
— Dlaczego?
— Nie myśl, że jest ślepy! — odpowiedziała Sita. — Nie można
mówić o nim, że jest ślepy, tak samo jak nie można mówić, że jest
blady, chociaż ma jasną cerę. Ma jednak bardzo krótki wzrok, tak że
widzi najdalej na trzy kroki.
— To ma też swoje dobre strony — odparł Nanda.
Oboje posadzili chłopca w świeżej trawie niedaleko chaty i dali
dziecku do zabawy kwiaty i orzechy. Tak więc Andhaka był zajęty
i poza zasięgiem jego wzroku leżała ich zabawa, której oddawali się
pod śpiew kokila, wywodzącego swoje trele wśród opromienionych
słońcem wierzchołków drzew, owiani wonią kwiatów mango, która
na wiosnę jeszcze bardziej wzmaga żądze.
Historia głosi dalej, że małżeńskie szczęście tych kochanków
trwało zaledwie jeden dzień i jedną noc. Nie zdążyło bowiem jeszcze
słońce wzejść powtórnie nad kwitnącym purpurowo pasmem lasu, na
którego skraju stała chata Nandy, gdy dotarł do Gomati Szridaman.
Wróciwszy do swojego opustoszałego domu pojął on od razu,
dokąd się udała jego żona. Współmieszkańcy z „Dobrobytu Krów”,
którzy donieśli mu nieśmiało o zniknięciu Sity, spodziewali się
zapewne, że jego gniew wybuchnie niczym płomień, do którego się
doleje masła. Tak jednak się nie stało. Szridaman skinął jedynie wol-
no głową jak człowiek, który wszystko wiedział z góry i nie zamierza
ścigać żony w pasji, żądny zemsty. Nie wypocząwszy wprawdzie, ale
również bez pośpiechu wyruszył w drogę do pustelni Nandy. Miejsce
86
przebywania przyjaciela było znane mu od dawna, a dlatego tylko
trzymał je przed Sitą w tajemnicy, by nie przyśpieszać przeznaczenia.
Powoli, z opuszczoną głową przyjechał na swym yaku, kiedy ju-
trzenka migotała jeszcze na wiosennym niebie; zsiadł przed chatą i
nie przeszkodził znajdującej się w domostwie parze, lecz spokojnie
oczekiwał, aż uściski jej rozłączy dzień. Zazdrość Szridamana nie była
bowiem zazdrością pospolitą, jakiej doznają pieniąc się przeciętni
ludzie; uszlachetniała ją świadomość, że ciało, z którym Sita ponow-
nie połączyła się małżeńskim związkiem, było jego własnym daw-
nym ciałem, wobec czego równie dobrze można było nazwać to
aktem wierności, jak i aktem zdrady. Znajomość bytu pouczyła go, że
w gruncie rzeczy było to zupełnie obojętne, z kim Sita spała — z
przyjacielem czy też z nim — gdyż spała zawsze z nimi dwoma, acz-
kolwiek jeden z nich mógł nic właściwie z tego nie mieć.
Stąd też wynikał brak pośpiechu, z jakim tutaj jechał, oraz spokój
i cierpliwość, z jaką oczekiwał brzasku dnia siedząc przed chatą. O
tym, że mimo wszystko nie był skłonny pozostawić spraw własnemu
ich biegowi, mówi dalszy ciąg historii, zgodnie z którą, gdy tylko
błysnął pierwszy promień słońca, Sita wyszła razem z Nandą z chaty,
gdzie spał jeszcze mały Andhaka. Mieli ręczniki zarzucone wokół
szyi, ponieważ zamierzali wykąpać się w pobliskiej rzece. Dostrzegł-
szy przyjaciela i małżonka, który nie obejrzał się gdy kochankowie
wyszli, lecz siedział wciąż zwrócony do nich tyłem, zbliżyli się do
niego i pozdrowili go w pokorze; zgodzili się też całkowicie z jego
wolą uznając za niezbędne to, co on po drodze postanowił o nich troj-
gu w celu wyjścia z matni, w jakiej się znaleźli.
— Szridaman, mój panie, oraz szanowna głowo męża, bądź po-
zdrowiony! — powiedziała Sita składając mu głęboki pokłon. — Nie
myśl, że przybycie twoje jest dla nas czymś okropnym i niepożąda-
nym, gdyż tam, gdzie jest nas dwoje, trzeciego będzie zawsze brako-
wało. Przebacz mi zatem, że nie wytrzymałam z tobą i że współczu-
cie ponad miarę ciągnęło mnie do tej samotnej głowy przyjaciela!
— I do ciała męża — odparł Szridaman. — Przebaczam ci. Prze-
baczam również tobie Nando, jak ty ze swojej strony zechciej mi
przebaczyć, że chełpiąc się wyrokiem wydanym przez świętego
wziąłem dla siebie Sitę, mając na uwadze tylko moje odczuwanie
87
swego ja i swoich właściwości, a wcale się nie troszcząc o odczuwa-
nie twoje. Wprawdzie i ty postąpiłbyś tak samo, gdyby ostateczny
wyrok wypadł po twojej myśli. Albowiem przeznaczeniem ludzi jest,
by w urojeniu i zróżnicowaniu tego życia wchodzili sobie w drogę,
toteż daremnie lepsi spośród nich tęsknią do takiej egzystencji, w
której śmiech jednego nie byłby płaczem dla drugiego. Za bardzo
obstawałem przy mej głowie, która cieszyła się twym ciałem. Wszak-
że tymi, trochę wychudzonymi dzisiaj ramionami kołysałeś ją ku
słońcu, a ja w naszym nowym zróżnicowaniu pochlebiałem sobie, że
mogę jej zaofiarować wszystko, czego pragnie. Ale miłość nie zna
granic. Musiałem zatem dożyć tego, że nasza Sita obstając przy twej
głowie poszła z mego domu. Gdybym mógł uwierzyć w to, że teraz
znajdzie ona w tobie, przyjacielu mój, swe trwałe szczęście i zado-
wolenie, poszedłbym własną drogą i dom mojego ojca uczynił swym
pustkowiem. Nie wierzę jednak w to, gdyż tak jak mając głowę męża
osadzoną na ciele przyjaciela, tęskniła do głowy przyjaciela osadzo-
nej na małżonka ciele, tak samo też z całą pewnością ogarnie ją
współczucie i tęsknota za głową męża na ciele przyjaciela, nie będzie
więc jej w żadnym razie przeznaczony spokój i zadowolenie. Daleki
mąż stanie się dla niej zawsze ukochanym przyjacielem, do niego też
przyjdzie z Andhaką, naszym synkiem, gdyż w nim będzie widziała
jego ojca. Z nami dwoma Sita nie może jednak żyć, ponieważ wielo-
męstwo wśród wyższych istot jest niedopuszczalne. Mam rację. Sito?
— Niestety, tak właśnie jest, jak mówisz, panie mój i przyjacielu!
— odpowiedziała Sita. — Mój żal, wyrażający się słówkiem „nieste-
ty”, odnosi się jednakże do jednej tylko części twego przemówienia,
a wcale nie do tego, że u kobiety takiej, jaką jestem ja, nie może
zgroza wielomęstwa wchodzić w grę. Pod tym względem „niestety”
u mnie nie istnieje; przeciwnie — jestem dumna z tego, gdyż płynie
jeszcze w moich żyłach trochę krwi po przodkach mego ojca wojow-
nikach i dlatego wszystko we mnie się buntuje przeciwko czemuś tak
zacofanemu, jak wielomęstwo. Mimo całą słabość tkwiącego w mat-
ni ciała, istnieje jeszcze duma oraz honor istot wyższych.
— Nie przypuszczałem, aby mogło być inaczej — powiedział
Szridaman — i mogę cię zapewnić, że w swoich rozważaniach
uwzględniłem od początku twoje przekonania, niezależnie od oko-
88
liczności, że jako kobieta jesteś tworem słabym. A ponieważ z nami
obydwoma żyć nie możesz, jestem pewien, że ten oto młodzieniec, z
którym zamieniłem głowę albo ciało — jak kto woli — mój przyja-
ciel Nanda, jest pod tym względem zgodny ze mną, że my tak samo
nie możemy żyć; nie pozostaje nam więc nic innego jak tylko pozbyć
się tych naszych zamienionych zróżnicowań i nasz byt połączyć zno-
wu ze wszechbytem. Bowiem w przypadku, jeśli jakaś jednostka
wpada w taką matnię, jak to się stało z nami, wówczas jest najlepiej,
aby roztopiła się w płomieniach życia, tak jak masło topi się w ofiar-
nym ogniu.
— Zupełnie słusznie, Szridamanie, bracie mój, liczysz na moją
zgodę — odparł Nanda. — Szczerze się zgadzam z tym, co powie-
działeś. Ja też nie wiedziałbym naprawdę, czego jeszcze moglibyśmy
szukać w ciele, skoro obaj spełniliśmy nasze życzenia i spoczywali-
śmy już obok Sity. Mając świadomość twojej głowy, mogło cieszyć
się nią moje ciało, a twoja głowa mogła nią się cieszyć, mając świa-
domość mego ciała. Również ona się cieszyła mną pod godłem two-
jej głowy, a tobą pod godłem głowy mojej. Nasz honor został jednak
ocalony, gdyż za pośrednictwem twego ciała zdradziłem tylko twoją
głowę, co częściowo jest powetowane tym, że pięknobiodra Sita
moje ciało zdradziła z moją głową. Ale na szczęście Brahma uchronił
nas od tego, abym ja — który ofiarował tobie kiedyś betel jako znak
wierności — miał zdradzić ciebie z nią jako ów jednolity Nanda pod
względem ciała. Pomimo to, z uwagi na nasz honor, tak dłużej trwać
nie może. Jesteśmy ludźmi stojącymi zbyt wysoko, aby uprawiać
wielomęstwo albo wielożeństwo. Na to niewątpliwie stoi zbyt wyso-
ko Sita, a również ty, nawet mając moje ciało; ale ja też, szczególnie
z twoim ciałem. Dlatego szczerze zgadzam się ze wszystkim, coś
powiedział o wtapianiu się, i gotów jestem tymi oto wzmocnionymi
na pustkowiu ramionami przygotować dla nas stos samopalenia. Ty
wiesz, że byłem gotów zrobić to już dawniej. Wiesz, także o tym, że
postanowiłem z całą niezłomnością nie przeżyć twojej śmierci, toteż
poszedłem bez wahania w ślad za tobą, kiedy złożyłeś z siebie dar
bogini. Zdradziłem cię dopiero wtedy, gdy moje ciało męża dało mi
do tego prawo i gdy Sita przyprowadziła do mnie małego Samadhi,
89
za którego cielesnego ojca się uważam przyznając tobie chętnie i z
szacunkiem ojcostwo na podstawie głowy.
— Gdzie jest Andhaka? — spytał Szridaman.
— Leży w chacie — odpowiedziała Sita — i zbiera we śnie siły
oraz piękno do dalszego życia. Nadszedł najwyższy czas, by zacząć
o nim mówić; jego przyszłość musi być ważniejsza dla nas od pyta-
nia, w jaki sposób mamy wyjść z honorem z naszej matni. Obydwie
sprawy jednak ściśle wiążą się ze sobą; dbając o siebie będziemy
więc tak samo dbali i o jego honor. Jakkolwiek bym pragnęła zostać
przy nim, gdy powrócicie do wszechbytu, Andhaka błądziłby przez
życie jako nędzne dziecko wdowy pozbawione i honoru i radości.
Tylko w tym wypadku, jeśli postąpię jak szlachetne sati, które łączy-
ły się z ciałem zmarłego męża idąc z nim razem w ogień i ku pamięci
których na miejscu ich spalenia stawiano obeliski i kamienne płyty,
tylko wtedy, jeśli opuszczę go wraz z wami, Andhaka będzie miał
pełne zaszczytów życie i będzie cieszył się względami ludzi. Dlatego
ja, córka Sumantry, żądam, aby Nanda przygotował stos dla trojga.
Tak jak dzieliłam z wami łoże życia, tak też płomienne łoże śmierci
powinno wszystkich troje nas zjednoczyć. Wszakże i na tamtym spo-
czywaliśmy właściwie zawsze już we troje.
— Niczego innego nie spodziewałem się po tobie nigdy —
powiedział Szridaman — biorąc z góry pod uwagę, obok słabości
ciała, tkwiącą w tobie dumę i wyniosłość. Za zamiar twój dziękuję ci
w imieniu syna. Po to jednak, by z tych matni, w jakie nas wpędziło
ciało, rzeczywiście wyjść z honorem i uratować dumę ludzką, musi-
my dobrze zastanowić się, jak tego dokonać, a pod tym względem
zamiary moje, przemyślane podczas drogi, odbiegają od zamiarów
waszych. Dumna wdowa spopiela się ze swoim zmarłym mężem. Ale
ty, Sito, nie zostaniesz wdową dopóty, dopóki jeden z nas będzie przy
życiu. Jest wielkim pytaniem, czy stałabyś się wdową, gdybyś weszła
z nami żyjącymi na płonący stos i umarła razem z nami. Po to wiec,
żebyś została wdową, ja i Nanda musimy siebie zabić. Rozumiem
przez to, że musimy zabić się wzajemnie, gdyż — wyrażając się wła-
ściwie — „siebie” i „wzajemnie” w naszym wypadku oznacza jedno
i to samo. Niczym jelenie o swą łanię musimy walczyć za pomocą
mieczy, o które już się zatroszczyłem — są przywieszone do popręgu
90
mego yaka. Musimy tak postąpić nie w tym celu, aby jeden z nas
zwyciężył i drugiego przeżył oraz zdobył pięknobiodrą Sitę; w ten
sposób nic by się nie naprawiło, ponieważ zmarły byłby zawsze
przyjacielem, za którym usychałaby z tęsknoty blednąc w ramionach
męża. Nie, musimy polec obaj, wzajemnie ugodzeni mieczem w ser-
ce, gdyż do przeciwnej strony należy tylko miecz — nie serce. Tak
będzie słuszniej, niż gdyby każdy z nas obrócił miecz przeciwko
własnej zróżnicowanej dziś postaci; wydaje mi się bowiem, iż głowy
nasze nie mają prawa decydować o śmierci każdego z przynależnych
do nich ciał, tak samo jak i ciała nasze o obcych głowach nie miały
prawa do rozkoszy małżeńskiego łoża. Będzie to wprawdzie ciężka
walka, gdyż obydwie głowy i obydwa ciała będą musiały mieć się na
baczności, aby nie walczyć o swoje własne dobro i o wyłączne
posiadanie Sity, lecz aby myśleć o podwójnej sprawie — o zadaniu
oraz otrzymaniu śmiertelnego ciosu. To podwójne samouśmiercenie
nie będzie jednak chyba czymś trudniejszym niż ścięcie sobie głowy,
a na to już zdobyliśmy się obaj i tego dokonaliśmy.
— Dawajcie tutaj miecze! — zawołał Nanda. — Jestem gotów do
tej walki, gdyż dla nas, rywali, jest to najwłaściwszy sposób zakoń-
czenia sprawy. Walka między nami będzie sprawiedliwa, ponieważ w
trakcie przyswajania sobie ciał przez nasze głowy ramiona nas oby-
dwu stały się nieomal jednakowo mocne: moje przy tobie są delikat-
niejsze, a twoje są mocniejsze przy mnie. Chętnie ofiaruję ci swe ser-
ce, gdyż zdradziłem ciebie z Sitą, chętnie też przebiję twoje serce, by
nie bladła w twych ramionach na myśl o mnie, lecz jako podwójna
wdowa mogła się połączyć z nami w ogniu.
Ponieważ Sita również się zgodziła z takim postawieniem sprawy,
oświadczając, iż odpowiada on płynącej w niej krwi wojowników,
nie zamierza zatem uciec przed tą walką, lecz pragnie być obecna
przy niej i przyglądać się jej nie przymknąwszy oczu — śmiertelny
bój rozegrał się od razu, tuż przed chatką, w której spał Andhaka, na
kwiecistej łące położonej między „Krowią Rzeką” a kwitnącym pur-
purowo pasmem lasu. Wzajemnie ugodzeni w samo serce obaj mło-
dzieńcy padli w kwiaty.
Pogrzeb ich zamienił się w olbrzymią uroczystość, ponieważ był
związany ze świętym wydarzeniem samopalenia wdowy. Tysiące
91
ludzi zeszło się na placu; tłumy chciały widzieć, jak mały Samadhi,
zwący się Andhaka, jako najbliższy męski krewny, zbliżywszy swą
twarzyczkę krótkowidza do wielkiego stosu, dotknie go pochodnią.
Rusztowanie ułożono z drzewa mango oraz z kloców mocno pachną-
cego sandałowego drzewa, zaś szczeliny między nimi wypełniono
suchą słomą i polano ją obficie roztopionym masłem, aby stos, na
którym Sita z „Siedziby Byków” spoczęła między przyjacielem a
małżonkiem, prędko i gwałtownie mógł zająć się ogniem. Rzadko
widywano, żeby płomień stosu sięgał językami nieba, jeśli zaś pięk-
na Sita nawet trochę pokrzyczała — albowiem ogień sprawia straszli-
wy ból, jeżeli człowiek nie jest martwy — to głos jej został zagłuszo-
ny przeraźliwymi odgłosami rogów z muszli i łoskotem bębnów,
toteż odnosiło się wrażenie, jak gdyby wcale nie krzyczała. Historia
głosi jednak, a my uwierzmy jej, że radość Sity z powodu połączenia
się ze swymi kochankami ostudziła żar płomieni.
Dla upamiętnienia ofiarnego czynu Sity na miejscu owym stanął
ku jej czci obelisk, a zebrane szczątki nie spalonych kości wszystkich
trojga polano mlekiem i miodem, po czym złożono je do glinianego
dzbana i zatopiono w świętej Gandze.
Synkowi ich, Samadhi, którego wkrótce zwano już tylko Andha-
ka, wiodło się na ziemi doskonale. Okryty sławą uroczystego aktu
samopalenia Sity, jako syn wdowy, której wystawiono pomnik,
doznawał zewsząd życzliwości, a ponieważ stawał się coraz piękniej-
szy, uroda jego tę życzliwość wciąż potęgowała i w końcu zamieniła
ją po prostu w czułość. Gdy miał dwanaście lat, cielesną swą postacią
pełną wdzięku i świetlanej siły podobny był gandharwie; w tym też
czasie na piersi chłopca zaczął się zarysowywać „pukiel szczęścia”.
Jego niedowidztwo, nie przynoszące mu ujmy, chroniło go przed
życiem pod prymatem Ciała i skłoniło do duchowych zainteresowań
— pod prymatem Głowy. Gdy miał lat siedemnaście, wziął go pod
opiekę pewien biegły w Wedach bramin, u którego pobierał nauki z
zakresu logiki, dobrego stylu, gramatyki i astronomii; gdy miał zale-
dwie lat dwadzieścia, był już lektorem króla Benaresu. Siedząc przed
pałacem na tarasie pięknym i wspaniałym, w czystych szatach, pod
jedwabnym białym parasolem, czytywał księciu ujmującym głosem
92
święte oraz świeckie dzieła, trzymając księgę bardzo blisko swoich
lśniących oczu.
1940
93
W 1924 roku Tomasz Mann zakończył pisanie „Czarodziejskiej góry”,
a w dwa lata później rozpoczął pracę nad książką „Józef i jego bracia”.
W ciągu 16 lat pracy nad tą powieścią napisał także kilka innych utwo-
rów, wśród nich — w 1939 r. w Princeton — nowelę „Zamienione głowy”.
Ten „metafizyczny żart” — jak nazwał ją sam autor — jest hinduską
legendą o miłości, o roli w życiu człowieka pierwiastków duchowego i
cielesnego. Wyrafinowany dowcip i subtelna ironia w ukazywaniu niezwy-
kłych losów trójki bohaterów — pięknej Sity i dwóch kochających ją męż-
czyzn: męża Szridamana i jego przyjaciela Nandy — łączą się tu z głębo-
ką refleksją filozoficzną. Czy świat rozdzielić można, jak chce nauka
wedyjska, na dwa przeciwstawne i nie łączące się ze sobą elementy —
duchowy i zmysłowy? Czy maya — złuda materialnego świata i należące
do niej ciało są tylko ograniczeniem i przeszkodą dla ducha, i dlatego
należy je przezwyciężyć i odrzucić? Czym jest więc najwspanialsze z
uczuć ludzkich — miłość? Którego z mężczyzn o zamienionych głowach
uważać za ojca dziecka, które piękna Sita nosi w łonie? Czy spłodziło je
tylko ciało jej męża — Szridamana, które wieńczy teraz głowa Nandy, czy
raczej ma prawo upominać się o nie głowa Szridamana, osadzona teraz
na ciele Nandy? „Głowa jest ze wszystkich członków rzeczą najważniej-
szą” — zawyrokował pustelnik biegły w Wedach. Ale przecież ciała o
zamienionych głowach nie są już tymi samymi ciałami, tak jak i głowy
ulegają zmianom przymocowane do obcych ciał. Niezwykle losy niezwy-
kłego „trójkąta” mają również niezwykłe zakończenie. Filozoficzne prze-
słanie utworu zawarł Tomasz Mann w słowach: „Świat nie został tak
stworzony, aby przeznaczeniem ducha była wyłącznie miłość do tego co
duchowe, a piękna — do tego, co piękne. Istniejące pomiędzy tymi dwoma
czynnikami przeciwieństwo pozwala z wyrazistością równie piękną jak
duchową poznać cel świata, polegający na zespoleniu czynnika duchowe-
go z czynnikiem piękna; to znaczy — poznać doskonałość, a nie rozszcze-
pioną błogość”. Kontynuując tę myśl można więc powiedzieć, że nowela
Manna zachwyca i formą i treścią równocześnie, bowiem przenikają się
one nawzajem i są nierozdzielne.
94
We „Wstępie do Czarodziejskiej góry dla studentów Uniwersytetu w
Princeton” Mann pisał, że ambicją każdej książki jest „żeby doprowadzić
do pełnego zestrojenia treści i formy, istoty i zjawiska, żeby zawsze być
równocześnie tym, co przedstawia i o czym opowiada”. Podkreślał przy
tym, że książki, posiadają pewną samodzielność i własne ambicje, które
niejednokrotnie przerastają ambicje pisarza. Także styl opowieści narzuca
wybór formy i pracy nad książką. O „Czarodziejskiej górze”, która z krót-
kiej noweli rozrosła się w dużą powieść napisał: „(...) z angielska humo-
rystyczny, swobodnie płynący styl domagał się miejsca i odpowiedniego
czasu (...)”. Czy dlatego właśnie lekki i żartobliwy styl „Zamienionych
głów” wybrał sobie formę long short story? Ambicje utworu doprowadzi-
ły więc do powstania noweli-arcydzieła, choć autor nie mógł — jak twier-
dzi — z góry założyć, że arcydzieło stworzy.
Red.
95