L Sprague de Camp
Królowa Zamby
(The Queen of Zamba)
Przełożył Wiesław Lipowski
Królowa Zamby
I
Victor Hasselborg ściągnął wodze i głośno krzyknął na ayę:
– Hao, Faroun!
Zwierzę gwałtownie odwróciło głowę, spod czwórki swoich rogów posłało Victorowi
groźne spojrzenie i ruszyło z wolna do przodu. Koła bryczki zaczęły turkotać po żwirze gościńca
do Novorecife.
–
Popuście mu cugli, senhor Victor – odezwał się Ruis, siedzący na koźle obok
Hasselborga. –
I nauczcie się wreszcie nie przemawiać do niego takim ostrym tonem. To rani
jego uczucia.
– Tanates,
są aż tak wrażliwe?
– Mhm –
owszem. Krisznianie są przyzwyczajeni do uważnego stopniowania tonu głosu,
jakim przemawiają do swoich bestii…
Tętent sześciu kopyt ayi mieszał się z trajkotaniem Ruisa, wprowadzając Hasselborga w
stan lekkiego transu. Żaden komiksowy bohater ze mnie, bez operetkowego kostiumu, laserowej
strzelby i jednoosobowej rakiety, myślał uśmiechając się łagodnie. Przeciwnie, właśnie w tym
groteskowym tubylczym stroju z rozciętą spódnicą z mieczem przy boku i jadąc bryczką
dokonam inwazji na planetę Kriszna.
Kilka tygodni czasu subiektywnego wcześniej Hasselborg zaciągnął się drogim cygarem
od swego klienta i zapytał:
–
Skąd myśl, że pańska córka opuściła Ziemię? Badawczo przyglądał się Batruniemu. W
pierwszej chwili czuł niechęć do tego mężczyzny, teraz jednak zaczynał uważać producenta
materiałów włókienniczych za życzliwego, wielkodusznego, a nawet rozczulającego człowieka.
Yussuf Batruni przemieścił wydatny brzuch i wysiąkał nos. Widząc oczyma wyobraźni
całą chmarę zarazków Hasselborg odsunął się nieco do tyłu.
Batruni odparł:
–
Zanim zniknęła, opowiadała mi o tym całymi miesiącami, a w dodatku naczytała się
różnych powieści, no, wie pan, Planeta miłości, Zemsta Marsjanki i podobnych bzdur.
Hasselborg skinął głową.
– Niech pan mówi dalej.
–
Miała dosyć pieniędzy na taką wyprawę. Obawiam się, że dawałem jej więcej, niż to
było odpowiednie dla młodej dziewczyny, mieszkającej samej w Londynie. Ale tylko ją jedną
mam na świecie, więc niczego nie było za dużo… – Urwał w pół zdania, wzruszając ze smutkiem
ramionami.
–
Przejrzę jej rzeczy – obiecał Hasselborg. – A więc sądzi pan, że nie poleciała sama?
– Nie bardzo rozumiem.
–
Pytam, czy pańskim zdaniem, poleciała w czyimś towarzystwie? I nie mam bynajmniej
na myśli cioci Kloci.
– Moim zdaniem… –
Batruni zesztywniał, ale po chwili opanował się. – Przepraszam.
Tam, skąd pochodzę, dbamy o cnotę naszych córek, więc nie mogę panu pomóc… Skoro jednak
podniósł już pan tę kwestię, obawiam się, że odpowiedź brzmi – tak.
Hasselborg uśmiechnął się cynicznie.
–
Państwa Lewantu powinny reklamować cnotę swoich córek w taki sam sposób, jak
Egipt reklamuje piramidy. Co to za facet?
–
Nie mam pojęcia.
–
To skąd pan wie o jego istnieniu?
–
Jest parę… szczegółów. Nic, czego można by dotknąć palcem. Podczas ostatniej mojej
wyprawy do Londynu pytałem ją o chłopców w jej życiu. Córka uchyliła się od odpowiedzi.
Zmieniła temat. To była wielka zmiana w porównaniu z przeszłością. Niegdyś ze szczegółami
poznawałem twarz i zachowanie chłopaka, nieważne, czy to mnie interesowało, czy nie.
–
A więc nie podejrzewa pan żadnego konkretnego mężczyzny?
–
Nie, mam tylko mgliste, ogólne podejrzenia. Pan tu jest detektywem; niech pan wyciąga
wnioski.
–
Wyciągnę, wyciągnę – obiecał Hasselborg. – Jak tylko obejrzę jej mieszkanie, wyślę
telegram do Barcelony i poproszę o listę pasażerów wszystkich statków kosmicznych, które
opuściły Ziemię w ciągu ostatniego miesiąca. Nie mogła wymknąć się pod przybranym
nazwiskiem, jak pan wie, bo rutynowo sprawdzili jej odciski palców w Centralnym Archiwum
Europejskim.
– Bardzo dobrze –
odparł Batruni, wyglądając przez okno na kłęby smogu, które dzielnie
stawiały opór zamiataczom mgły. Długi, lewantyński nos fabrykanta podkreślał profil jego
twarzy. – Niech
pan nie oszczędza na wydatkach. Kiedy się pan dowie, gdzie jest moja córka,
proszę wsiadać na pierwszy kosmolot, który odchodzi w tamtym kierunku.
–
Chwileczkę! – rzucił Hasselborg. – Uganianie się za ludźmi na obcych planetach
wymaga przygotowań: specjalnego ekwipunku, treningu…
– Na pierwszy statek! –
wykrzyknął gestykulując Batruni. – Czy panu się wydaje, że ja
lubię siedzieć z założonymi rękami? Szybkość to sprawa podstawowa! Dostanie pan specjalną
premię za szybkość. Nie słyszał pan o rannych ptaszkach, panie Hasselborg?
–
Owszem, słyszałem. Ale słyszałem też o zabijanych – odparł Hasselborg. – Nikt im nie
poświęca żadnej uwagi.
–
No, to nie są żarty. Jeśli nie potrafi pan działać szybciej, zwrócę się do kogoś in… –
Urwał w ataku kichania.
Hasselborg ws
trzymywał oddech, dopóki nie opadły zarazki, a następnie powiedział:
–
Zaraz, spokojnie. Daję panu słowo, że nie zmarnuję ani jednej minuty. Ani
mikrosekundy.
–
Liczę na to – westchnął Batruni. – I jeśli uda się panu sprowadzić moją Julnar… mhm,
nietkniętą, zwiększę pańskie honorarium o połowę.
Hasselborg uniósł brwi. Doszedł do wniosku, że gdyby udało się przyczepić do pleców
Batruniego siodło, staruszek w sam raz nadawałby się na klauna w cyrku.
– Rozumiem, do czego pan zmierza. Niestety, panie Batruni, m
imo że potrafię tropić
uciekinierów, nie potrafię przywracać wątłej chluby sprzed chwili szczęścia. Ani skleić skorupki
jajka, kiedy już zostanie rozbite.
–
Więc nie ma żadnej szansy, pańskim zdaniem…?
–
Mniej więcej taka, że Irlandczyk odmówi szklaneczki, jeśli mu się postawi. Ale zrobię,
co będę mógł.
–
Świetnie – westchnął Batruni. – Nawiasem mówiąc, panie Hasselborg, nie wyraża się
pan jak rodowity londyńczyk. Jest pan Szwedem?
Hasselborg odgarnął na bok kosmyk brązowych włosów, który opadał mu bezładnie na
szerokie czoło.
–
Tylko z pochodzenia. Całe życie spędziłem w Ameryce Północnej. Urodziłem się w
Vancouver.
–
Dlaczego przeniósł się pan do Londynu?
–
Cóż… – zaczął Hasselborg, ale ugryzł się w język. Nie chciał poruszać brudnych
szczegółów swego upadku i częściowego zmartwychwstania. – Po odejściu z Wydziału
Śledczego po prywatnej działalności zająłem się oszustwami ubezpieczeniowymi. Europa oferuje
teraz więcej okazji dla tego rodzaju praktyk. – Roześmiał się przepraszającym tonem. – Mam na
myśli śledztwa w sprawach o wyłudzenie ubezpieczenia. Rozumie mnie pan?
– Tak. –
Batruni spojrzał na zegarek. – Za godzinę mam samolot, musi mi pan wybaczyć.
Dostał pan ode mnie zdjęcia, klucz do mieszkania córki, listę adresów i otworzyłem panu konto
w banku. Nie
wątpię, że zapracuje pan na swoją reputację – stwierdził z coraz wyższą modulacją
głosu, która zdradzała jednak nie rozwiane dotąd wątpliwości.
Kiedy Batruni wstał, Hasselborg użył małej sztuczki, jaką stosował czasami wobec
niezdecydowanych klientów: zacz
esał włosy do góry, podciągnął krawat, zdjął okulary, cofnął
barki i wysunął do przodu swoją wielką, kwadratową szczękę. Dzięki temu z nijakiego i nic
nieznaczącego człowieka przeobraził się w jednej chwili w atletycznego, dobrze zbudowanego
prywatnego det
ektywa, którego złoczyńcy wolą omijać z daleka.
Batruni uśmiechnął się z wyrazem odzyskanego zaufania i podał Hasselbergowi rękę.
–
Zdaje pan sobie sprawę że nie jestem cudotwórcą, przestrzegł go detektyw. – Jeśli
opuściła Układ Słoneczny, trzeba lat, by sprowadzić ją z powrotem. Z większością planet nie
mamy traktatów o ekstradycji, a gdybym nawet zwabił córkę na któryś ze statków Viagens
Interplanetarias, dziewczyna znajdzie się pod jurysdykcją Ziemi i nie będę mógł ściągnąć jej z
pokładu przemocą. W najlepszym razie mogłoby mnie to kosztować utratę licencji.
Batruni zamachał dłonią.
–
Nie ma sprawy. Jeśli zwróci mi pan moje ukochane dziecko, sam zajmę się pańską
przyszłością. Ale żeby czekać tyle lat.. – Sprawiał wrażenie, jakby miał się zaraz ponownie
rozpłakać.
–
Mógłby się pan wprowadzić w letarg, no nie?
–
A po przebudzeniu stwierdzić, że ci okropni socjaliści zrabowali moje wszystkie
fabryki? Nie, pięknie dziękuję. Nie pora na takie rzeczy. Lekarze orzekli, że zostało mi co
najmniej siedemdziesiąt pięć lat życia – ale ten stan niepewności… Panu czas nie będzie się
dłużył aż tak bardzo.
– Efekt Fitzgeralda –
westchnął Hasselborg. – Jeśli nie wróci pan z Aleppo przed moim
odlotem z Londynu, zostawię dla pana sprawozdanie. Mah saldmi!
Viagens Interplane
tarias przesyłały z Barcelony wykazy z nazwiskami. Julnar Batruni
figurowała na liście statku kosmicznego Jurud, który wziął kurs na Plutona. Poza dziewczyną na
pokładzie znajdowało się jeszcze czworo innych londyńczyków: sławna niezamężna pani
socjolog, u
rzędnik niższego szczebla Federacji Światowej z żoną oraz spiker radiowy o nazwisku
Anthony Fallon.
Hasselborg pofatygował się do siedziby BBC, wykopał spod ziemi szefa działu
personalnego i zapytał go Fallona. Dowiedział się, że Fallon jest po trzydziestce nieco młodszy
od Hasselborga –
pochodzi z Londynu, ma żonę i bogaty życiorys zawodowy. Był
funkcjonariuszem Policji Światowej, kamerzystą w czasie wyprawy na Grenlandię, dozorcą
hipopotamów, aktorem, zawodowym graczem w krykieta, poza tym miał jeszcze kilka innych
zajęć. Nie, BBC nie ma pojęcia, gdzie może teraz przebywać Fallon. Po prostu któregoś pięknego
dnia nicpoń zajrzał do biura kadr, złożył rezygnację i wyszedł. (Było do dwa dni przed odlotem
Jurua
z Barcelony.) Zdaje pan sobie sprawę, że tu jest Anglia, tu każdy może przebywać gdzie
mu się podoba i żadnemu tajniakowi nie wolno za ludźmi węszyć.
Uznawszy kadrowca za tępego ważniaka, Hasselborg zasięgał języka wśród pracowników
i zdołał uzupełnić wizerunek Fallona o kilka nowych szczegółów. Wyszło na jaw, że facet cieszył
się powodzeniem wśród żeńskiej części personelu. Najwyraźniej prowadził nie podwójne, tylko
poczwórne albo i poszóstne życie. Mężczyźni lubili słuchać jego przechwałek, choć nie wierzyli
w ani jedno słowo. Z drugiej strony, uważali go trochę za łobuza i rozrabiakę. Dobrze, że
odszedł. Tym nienasyconym facetom przypada cała frajda, myślał z goryczą Hasselborg.
Zanotował uzyskane informacje w notesie elektronicznym i udał się pod domowy adres
Fallona. Okazało się, że były spiker BBC zajmuje skromne mieszkanko w Kensingtonie. Drzwi
otworzyła mu młoda, ładna blondynka.
– Tak?
Hasselborg aż drgnął na jej widok – dziewczyna była niezwykle podobna do jego
utraconej Marion.
– Czy pani Fallon?
– No, tak. A o co…?
–
Nazywam się Hasselborg – bąknął, zdobywając się na coś, co miało spełnić rolę
rozbrajającego uśmiechu. – Czy mogę zadać pani kilka pytań na temat pana Fallona?
–
Chyba… Ale kim pan właściwie jest?
Licząc, że bezpośrednie zachowanie podziała na nią równie dobrze jak każde inne,
Hassel
borg przedstawił się. Mocny akcent brytyjski pani Fallon sprawił, że detektyw niemal
zapomniał o podobieństwie gospodyni do jego byłej żony. Dziewczyna była średniego wzrostu,
mocno zbudowana, miała wydatne kostki u nóg, szerokie kości policzkowe, dość płaską sylwetkę
i niebiesko-
różowo-złocisty makijaż.
Po krótkim wahaniu zaprosiła go do środka. Większość ludzi reagowała właśnie w taki
sposób, ponieważ bardziej ich ekscytował niż oburzał fakt, że będą rozmawiać z jednym z tych
legendarnych gości, prawdziwym tajniakiem. Jedyna trudność polegała na tym, że lubili za
bardzo odbiegać od tematu: chcieli dowiedzieć się wszystkiego o twoich romantycznych
przygodach i nie dawali wiary, że śledztwo to nużąca i brudna robota, w czasie której musisz
wchodzić w kontakt z mnóstwem nieprzyjemnych ludzi.
–
Nie, nie mam pojęcia, gdzie jest Tony. Powiedział tylko, że udaje się w podróż. Robił
tak już wcześniej, więc przez pierwsze dwa tygodnie nie miałam powodu do niepokoju. Później
dowiedziałam się, że rzucił pracę.
– Nie p
odejrzewała pani, że… mhm… że gdzieś się zabawia?
Uśmiechnęła się krzywo.
–
Na pewno się nie nudzi. Wie pan, często mówił, że wróci do domu później z powodu
nagrywania rozmaitych relacji na żywo, które jakoś nigdy nie ukazywały się na ekranie.
– Jak pani r
eagowała?
–
Pytałam go, ale Tony tylko wpadał w złość. Mąż jest bardzo dziwnym człowiekiem.
–
Nie wątpię; żeby odejść od takiej dziewczyny…
– Och –
uśmiechnęła się z wyrzutem. – Boję się, że byłam dla niego za nudna. Marzyłam
o zwyczajnych rzeczach, wie pan, o prawdziwym domu i gromadce dzieci.
–
Co zamierzała pani zrobić, kiedy zniknął tym razem?
–
Jeszcze nie podjęłam decyzji. Nie potrafię jakoś przestać za nim tęsknić, był taki
cudowny, kiedy pierwszy raz…
–
Rozumiem. Czy wspominał kiedykolwiek o pewnej Syryjce, Julnar Batruni?
–
Nie; Tony był ostrożny. Sądzi pan, że uciekł właśnie z nią?
Pokiwał głową.
–
Dokąd? Do Ameryki?
–
Dużo dalej, pani Fallon. Poza Ziemię.
–
Czyli miliony kilometrów… Ojej. Więc nigdy go już nie zobaczę. Nie wiem, czy mam
się cieszyć, czy…
–
Staram się odnaleźć pannę Batruni i jeśli to możliwe, przywieźć ją z powrotem na
Ziemię. Czy życzy pani sobie, abym postarał się także sprowadzić pani męża? – Nagle doszedł
do wniosku, że nie ma pojęcia, z jakiej racji ma to robić i zapragnął, aby odmówiła.
–
Czyja wiem… To wszystko dzieje się tak niespodziewanie. Muszę się zastanowić… –
Ponownie załamał jej się głos.
–
Czy mogę zanotować kilka szczegółów? – Hasselborg sięgnął po notes elektroniczny. –
Jak brzmi pani nazwisko panieńskie?
– A
lexandra Garszyn. Urodziłam się w Nowogrodzie, w dwa tysiące sto trzecim. Ale
prawie całe życie mieszkam w Londynie.
Uśmiechnął się szeroko.
–
Jedynie Tony jest w tej całej sprawie rodowitym londyńczykiem. – Zadał jeszcze kilka
pytań, a później oznajmił: – Na ogół nie mieszam interesów z przyjemnościami, ale zbliża się
pora obiadowa i myślę, że przyjemniej rozmawiałoby się nam przy steku z renifera. Co pani na
to?
–
Och! Dziękuję bardzo, nie chciałabym pana wykorzystywać…
– Nie ma sprawy! Pójdzie to na rachunek staruszka Batruniego. –
Hasselborg zrobił
wystudiowaną przyjaźnie minę niewiniątka. Liczył, że taki wyraz twarzy nie będzie się
bezstronnemu obserwatorowi kojarzył z paszczą głodnego wilka. A przynajmniej kojota.
Zastanawiała się przez chwilę, po czym odparła:
–
Zgoda. Ale jeśli spotka pan kiedyś moich rodziców, panie Hess… Hass…
– Vic.
–
Panie Hasselborg, to proszę się nie zdradzić, że umówiłam się z panem po tak krótkiej
znajomości.
– Koktajl? –
zapytał.
–
Dziękuję, jeden kubek.
– Kubek koktajlu i sz
klankę wody sodowej – powiedział do kelnera.
Uniosła brwi.
–
Abstynent? Uśmiechnął się ze smutkiem.
– Nie. Terapia Narasimachara.
–
Biedny! Czyli jest pan naprawdę uwarunkowany i po kieliszku czegoś mocniejszego
dostaje wymiotów?
Pokiwał głową.
– Tym smutn
iejsze, że lubiłem wypić. Za dużo, jeśli pani mnie rozumie. – Nie chciał
zagłębiać się w historię swego upadku moralnego po rozstaniu z Marion… – Kiedy prowadzę
sprawę, przy której muszę pić z chłopakami ze względów zawodowych, przeżywam istne męki.
Ale wr
óćmy do pani. Czy dysponuje pani środkami utrzymania na czas, gdy będę się uganiał za
jej mężem marnotrawnym wśród kapryśnych komet i mistycznych księżyców? – Popił garść
tabletek wodą sodową.
–
Proszę się nie martwić. Obiecano mi pracę, w najgorszym wypadku mogę wrócić do
rodziców… Jeśli zdołam wytrzymać te ich: a nie mówiliśmy…?
Lekarz odłożył strzykawkę.
–
Doprawdy, żadne inne nie przychodzą mi do głowy – westchnął i zaczął liczyć na
palcach: –
Tężec, tyfus plamisty, tyfus brzuszny, ospa, żółta febra, dżuma, bronchit, malaria. To
cud, że pan jeszcze żyje po tych wszystkich zastrzykach. Nie chce się pan zaszczepić przeciw
kokluszowi?
Popatrzyli sobie prosto w oczy, ale Hasselborg domyślił się, że lekarz w skrytości ducha
uważa go za hipochondryka.
–
Dzięki, to mam już za sobą. Obejrzał pan te zaświadczenia? Szkoda, że z braku czasu
nie mogę dać sobie wyciąć ślepej kiszki.
– Dolega panu?
–
Nie, ale nie lubię kręcić się po obcych planetach ze świadomością, że mam ją w środku i
że w każdej chwili może nawalić. Lecę w strony, gdzie w razie choroby podobno ucinają
człowiekowi palec, żeby wypuścić złe duchy. Mam też nadzieję, że nie wylecą mi zęby. Dopiero
co kazałem je sprawdzić.
Lekarz westchnął.
–
Są ludzie, którym wszystko nawala, ale nie można ich zmusić do poddania się
elementarnej opiece medycznej, a najzdrowszy człowiek, jakiego widziałem w ostatnich latach…
Lecz chyba nie powinienem pana zniechęcać.
Hasselborg udał się na poligon w Woolwich, by odbyć godzinne ćwiczenia w strzelaniu z
pistoletu, a nas
tępnie wrócił na spotkanie z kolegą, któremu miał przekazać dwie zaległe sprawy
o wyłudzenie. Potem popędził do domu, do swego mieszkania, aby wisieć na telefonie, póki nie
usłyszy głosu Yussufa Batruniego. Ojczulek rozkleił się zupełnie niczym but z nadrukiem Madę
in Syria:
–
Mój chłopcze, mój chłopcze, to szlachetne z twojej strony…
Potem jeszcze raz zaprosił Alexandrę Garszyn Fallon na obiad i oświadczył:
–
Ostatnie spotkanie, koleżanko.
–
To już?
–
Tak. Chętnie bym zaczekał na późniejszy statek, ale jestem tylko trzecim oficerem
swojej duszy. Kapitanem jest Joe Batruni. Wrzućmy coś na ruszta, a później odwiozę panią do
domu i wrócę, żeby się spakować.
–
Mogłabym jechać do pana i przydać się na coś?
– Nie. Bardzo mi przykro. –
Uśmiechnął się, aby zneutralizować obolałe spojrzenie
dziewczyny. –
Widzi pani, nie mogę sobie na to pozwolić. Mógłbym zdradzić tajemnice
zawodowe.
– Och.
Dobrze wiedział, że to tylko pretekst. Prawdziwy powód polegał na tym, że zaczynał się
w niej podkochiwać i nie był pewien, czy zdoła ograniczyć się tylko do pakowania sprzętu,
gdyby…
Dobrze się składa, że lecę, myślał. Przyszło mu do głowy, że nietrudno byłoby spartaczyć
poszukiwania Fallona i jego kochanicy, a potem wrócić i mieć Alexandrę tylko dla siebie. Nie!
Nie uważał się za rycerza bez skazy, ale miał swój kodeks honorowy. I choć w czasie swojej
praktyki był świadkiem większości typowych przestępstw, jakie popełnia ludzkość, a w
niektórych uczestniczył osobiście, miał jednak drobny uraz na punkcie podkradania cudzych żon.
Nie bez powodu.
Położył na łóżku jeden dwudziestostrzałowy pistolet automatyczny webley & scott kaliber
sześć milimetrów, jedną pałkę, jeden mosiężny kastet, jedną parę kajdanek, jedną kamerę
kieszonkową, jeden standardowy rejestrator odcisków palców z wyposażenia policji Federacji
Światowej, jedną latarkę w kształcie ołówka, jeden nadawczo-odbiorczy moduł kieszonkowy,
jeden przenośny rejestrator, jedną kamizelkę kuloodporną, jeden skaner na podczerwień –
wielkości kieszeni, jeden zestaw kapsułek z różnymi gazami i materiałami wybuchowymi,
przydatnych do wszystkiego –
począwszy od usypiania gapiów, na wysadzaniu sejfów kończąc –
a ponadto jedno pudełko cukierków paraliżujących, wytrych, zapas cygar, notes i pigułki: na
długowieczność, przeciwko migrenie, obstrukcji i katarowi, wreszcie witaminy i sole mineralne –
oraz amunicję do tego całego majdanu: baterie wysokiego napięcia, błona filmowa, wkłady do
notesu i tak dalej. Najcenniejsze rzeczy upchnął po kieszeniach, tak że jego garnitur nabrał
bryłowatego wyglądu. Resztę wrzucił do walizki.
Alexandra przyjechała do Waddon, aby się z nim pożegnać.
–
Szkoda, że nie możemy polecieć razem – westchnęła.
Dziewczyna nie miała chyba pojęcia, że rozdrapała ranę, więc tylko uśmiechnął się
uprzejmie.
–
Ja też trochę żałuję. To wykluczone, oczywiście. Ale będę myślał o pani. Kiedy zmęczy
się pani czekaniem na Tony’ego i mnie, zawsze może pani zapaść w letarg albo… – Chciał jej
zaproponować, aby puściła Fallona kantem i robiła to, na co ma ochotę, ale rozmyślił się i nie
dokończył zdania.
–
Coś mi wpadło do oka. – Potarła je chusteczką trochę tylko większą od znaczka na list.
–
O, już dobrze.
–
Przepraszam, czy może mi pani podarować tę chusteczkę?
– W jakim celu?
–
Cóż… Mhm… przyda mi się. – Uśmiechnął się, by ukryć zakłopotanie. – Na wiosnę,
kiedy zazielenia się lasy, spróbuję pani wytłumaczyć, co miałem na myśli. Latem, kiedy dni będą
dłuższe, być może zrozumie pani słowa pieśni.
–
Ależ Victorze, pan jest sentymentalny!
– Uhm-
mhm, ale proszę nie opowiadać o tym w Gath. Mogłoby to zdruzgotać moją
reputację zawodową. – Podali sobie dłonie oficjalnie, Hasselborg z trudem zachowywał pozory
szczerego rozbawienia. – Do zobaczenia, Alexandro.
Samolot do Barcelony ze świstem wyskoczył z katapulty portu lotniczego i zniknął w
chmurze dymu.
II
W trakcie lotu do Barcelony Hasselborg cały czas zastanawiał się nad sprawą. Przyszło
mu na myśl, że po wylądowaniu na Plutonie zbiegowie mogli uciec się do jakiejś współczesnej
wersji starej gry w łupiny od orzechów, na przykład zamienili się identyfikatorami z parą innych
pasażerów, a następnie pod przybranymi nazwiskami wrócili na Ziemię lub wylądowali na
którejś z planet wewnętrznych. Tego rodzaju sztuczka mogła ujść im na sucho, gdyż po
opuszczeniu Barcelony nikt już nie sprawdził ich odcisków palców.
Nie zamierzał spędzić wielu lat na uganianiu się za nimi po Galaktyce, jakby stanowili
parkę niezbyt świętych Graali, toteż odwiedził w Barcelonie agencję detektywistyczną Montejo
& Durutti i zlecił im obserwację wszystkich lądujących tutaj statków kosmicznych aż do
odwołania.
Następnie wysłał Alexandrze pożegnalną kartkę, co, jak sam przyznawał, nie było zbyt
profesjonalnym zachowaniem. Ale dziewczyny może już nie być wśród żywych, kiedy wrócę na
Ziemię, pomyślał i kupił bilet na Coronado, kosmolot odlatujący w kierunku Plutona.
Poza Victorem Hasselborgiem na statku znajdowało się jeszcze dziewięcioro innych
pasażerów. Okazało się, że dzieli kajutę z pewnym Azjatą o nazwisku Chuen Liaodz. Ściśnięto
wszystkich w małym bąblu kajut pasażerskich na dziobie, pod kabinami sterowniczymi i nad
ładownią z ogromną masą paliwa i maszynerii, zajmujących dziewięć dziesiątych objętości
statku.
Po nieudanej próbie rozpakowania rzeczy osobistych jednocześnie z Chuenem – bez
ujawniania sprzętu profesjonalnego – Hasselborg oświadczył:
–
Słuchaj, kolego. Może zdrzemnę się na koi, a pan będzie wyciągał swoje graty i później
się zamienimy?
–
Dziękuję – odparł Chuen, niski, gruby mężczyzna z twarzą jak księżyc w pełni i
strzechą czarnych, siwiejących włosów. – Wystarczą dwa obroty korbą w nogach koi, a koniec
się podniesie jak szpitalne łóżko. Czym pan się zajmuje, panie Hasselborg?
– Jestem detektywem ubezpieczeniowym. A pan?
–
Cóż, radcą ekonomicznym chińskiego rządu. Bardzo nieciekawym człowiekiem, proszę
mi wierzyć. Pierwsza podróż?
– Uhm-mhm.
–
Więc co… Ach… Chyba zna pan instrukcje na fazę startu?
–
Jasne. Na sygnał dzwonka ostrzegawczego położyć się, et cetera.
–
Zgadza się. W głębi korytarza po prawej znajdzie pan kajutę gimnastyczną. Radzę
zapisać się na sześćdziesiąt minut co dwadzieścia cztery godziny, czasu subiektywnego. Uchroni
to pana od popadnięcia w obłęd z nudów.
Okazało się, że nie było w tym słowa przesady, biorąc pod uwagę, że każdy centymetr
sześcienny statku został dokładnie wyliczony, a poza tym brakowało zarówno bulajów do
wyglądania na zewnątrz jak i pokładu spacerowego. Nawet tak niewielka grupa podróżnych
musiała jadać na dwie zmiany w mikroskopijnej salce, która w pozostałym czasie pełniła rolę
klubu dla piątki pasażerów.
Kiedy kosmolot wzniósł się ponad płaszczyznę ekliptyki i zmniejszył przyspieszenie do
1,25 G, Hasselborg grał w karty, dźwigał sztangi w siłowni – nie aż tak ciężkie, aby zetrzeć sobie
skórę z palców – i wtykał nos w prywatne życie towarzyszy podróży. Jedni okazali się gadatliwi i
szczerzy, inni tępi i małomówni. Dziwna rzecz, swego współlokatora uznał równocześnie za
tępego i gadatliwego. Na pytanie, jakie interesy sprowadzają go na Plutona, Chińczyk
odpowiedział wymijająco:
–
Ach, chciałbym rozpoznać szansę importu i eksportu towarów wysokiej jakości. Nie,
nic konkretnego, decyzję będę musiał podjąć na miejscu. Za konkretną masę towarową trzeba
dawać jedynie produkty najwyższej klasy, wie pan…
Hasselborg doszedł do przekonania, bardziej dla śmiechu niż na poważnie, że Chuen
fak
tycznie był tajnym agentem chińskiego rządu albo Federacji Światowej. Ale gdyby tak się
sprawa miała, nie było sensu pytać: Słuchaj, stary, nie jesteś przypadkiem gliną? Jedną z mniej
przyjemnych cech jego zawodu było to, że tak często należało udawać idiotę.
Wiele dni trwało owo monotonne półżycie, zamknięte w czterech ścianach i odmierzane
dzwonkiem, który przypominał ospałemu zmysłowi łaknienia, że czas na kolejny posiłek.
Wreszcie syrena ostrzegawcza dała Hasselborgowi znać, że są już blisko Plutona. Kilka godzin
później napór deceleracji ustał i głośniki w ścianie oznajmiły:
– Passageiros sai, por favor!
Z walizką w ręku Hasselborg ruszył za Chuenem w głąb rękawa, który przymocowano do
kadłuba. Jak zwykle nie było na czym oka zatrzymać; podróż kosmiczna to trudny egzamin dla
osób cierpiących na klaustrofobię. Rękaw kołysał się lekko pod ciężarem maszerujących w jego
wnętrzu ludzi.
Gdy śluza powietrzna zatrzasnęła się za jego plecami, zobaczył jakiegoś młodzieńca za
biurkiem –
urzędnik siedział i odfajkowywał nazwiska na liście pasażerów. Hasselborg podał mu
paszport:
– Tenha a bondade, senhor
pozwolić mi porozmawiać z głównym Jiscal pasażerskim –
oświadczył.
Później, kiedy inspektor skontrolował zawartość jego bagażu, przedstawił się głównemu
agentowi pas
ażerskiemu, Brazylowi, tak jak większość ludzi w Viagens. Hasselborg doszedł do
wniosku, że w tej publicznej i międzynarodowej korporacji, jaką rzekomo były Viagens, gdzie
wszystkie funkcje stanowiły wyłącznie służbę cywilną, obywatelom przewodniego mocarstwa
zawsze jakoś przypadała nieproporcjonalnie duża liczba stanowisk.
Agent grzecznie obstawał przy rozmowie z Hasselborgiem po angielsku. Ten zaś, aby nie
być gorszym, obstawał aby porozumiewać się z nim kosmiczną odmianą brazylo-hiszpańskiego.
Hasselborg
ustąpił pierwszy i zapytał:
–
Podobno dwoje pasażerów o nazwiskach Fallon i Batruni przyleciało tutaj na pokładzie
Jurud, czy to prawda?
–
Niech pomyślę… można sprawdzić w kartotece. Czy pańska Batruni nie była
przypadkiem taką śliczną dziewczyną o ciemnych włosach?
Hasselborg pokazał agentowi zdjęcie.
– No tak, ta sama. O Gloria-Patri, co za kobieta! Czego pan od niej chce?
Hasselborg wyszczerzył zęby.
–
Nie tego, o czym pan myśli, senhor Jorge. Jest jeszcze tutaj?
– Nie.
–
Tak sądziłem. Dokąd poleciała? gent rzucił mu czujne spojrzenie.
–
Może poinformuje mnie pan łaskawie, o co chodzi…
Hasselborg odchrząknął:
–
Otóż tak. Panna Batruni ma ojca, któremu bardzo zależy na jej powrocie, pan Fallon
natomiast posiada żonę, której być może zależy trochę mniej, ale która chciałaby jednak
wiedzieć, gdzie się podziewa małżonek. I oczywiście nie po to przelecieli taki szmat drogi, aby
podziwiać widok Układu Słonecznego. Rozumie pan?
–
Owszem… Tylko że panna Batruni jest pełnoletnia; może latać, gdzie jej się podoba.
–
Nie w tym rzecz. Skoro dziewczyna może latać, gdzie jej się podoba, ja równie dobrze
mogę polecieć za nią. Dokąd się udała?
–
Wolałbym tego nie ujawniać.
–
Będzie pan musiał, kolego. To jest nie jest informacja tajna i mógłbym narobić
smrodu…
– Wiem – we
stchnął agent. – Ale to wbrew wszelkim zasadom romantyki. Czy może mi
pan obiecać, że po odnalezieniu zakochanych nie popsuje tego pięknego flirtu?
–
Nie mogę obiecać niczego podobnego. Nie zatrzasnę kajdanek na dziewczęcych
przegubach i nie zaciągnę jej z powrotem na Ziemię pod lufą pistoletu, jeśli o to panu chodzi. No
więc, dokąd…
–
Polecieli na Krisznę – oznajmił agent. Hasselborg aż zagwizdał z wrażenia. O ile dobrze
pamiętał, wśród kilkuset poznanych i zamieszkanych planet właśnie Kriszna miała tubylców
najbardziej przypominających ludzi. Nie było to dla niego pomyślne, gdyż kochankowie mogli
zejść z platformy ładowniczej bez potrzeby zakładania aparatów tlenowych czy innego
specjalnego wyposażenia, a potem roztopić się w rzeszy autochtonów.
– Obrigado –
westchnął. – Kiedy odlatuje najbliższy statek na Krisznę?
Agent zerknął na zegar ścienny.
–
Za dwie godziny i czternaście minut.
–
A następny?
Senhor Jorge spojrzał na tablice z rozkładem lotów.
–
Za czterdzieści sześć dni.
–
Kiedy wyląduje na Krisznie?
–
Czasu pokładowego czy Układu Słonecznego?
Hasselborg potrząsnął głową.
–
Zawsze to mi się miesza. Powiedzmy, jednego i drugiego.
–
Czasu pokładowego, to znaczy subiektywnego, będzie pan tam za dwadzieścia dziewięć
dni. Czasu Układu Słonecznego, albo obiektywnego, za tysiąc czterysta dziewięćdziesiąt siedem.
–
A więc Fallon i Batruni wylądują… Ile dni wcześniej?
–
Czasu kriszniańskiego, mniej więcej sto.
–
Niech mnie diabli! Czyli wystartowali szesnaście dni przede mną; ja potrzebuję
dwudziestu dziewięciu dni na lot za nimi, a zjawię się w sto dni po nich? To niemożliwe!
–
Bardzo mi przykro, ale dzięki efektowi Fitzgeralda jest to możliwe. Widzi pan, oni
wsiedli na Maranhâo,
jeden z najnowszych statków pocztowych o napędzie tunelowym.
Hasselborg wzruszył ramionami.
–
Któregoś dnia ktoś odbędzie lot w obie strony i wróci do domu wcześniej, niż wyruszył.
Zastanawiał się przez chwilę; wtargnięcie na obcą planetę wymagało dokładniejszych
przygotowań niż te, które zdoła poczynić w ciągu kilku godzin. Z drugiej strony, wyobrażał sobie
reakcję Batruniego, gdyby wrócił na Ziemię, aby strawić kolejny miesiąc na organizowanie
wyprawy. Magnat nie przypominałby zwykłego woła, tylko rozjuszonego byka. Takie
honorarium warte było jednak ryzyka.
–
Czy są jakieś wolne miejsca na statku, który leci już teraz? – spytał.
–
Zaraz sprawdzę. – Agent bzyknął interkomem do urzędnika w sąsiedniej klitce i odbył z
nim krótką, nosową rozmowę. – Tak, dwa.
–
Zechce pan zaawizować mój paszport, wezmę jedno. Macie jakąś biblioteczkę z
informacjami na temat Kriszny?
Senhor Jorge wzruszył ramionami.
–
Niezbyt obfitą. Przewodnik astronauty i podręczna encyklopedia. Niektórzy posiadają
prywatne księgozbiory, ale trzeba czasu, żeby je zlokalizować. Chce pan zobaczyć, czym
dysponujemy?
–
Pokaż pan. Chciałbym także zerknąć na rejestr Maranhao i porównać sygnatury. –
Prawdziwym powodem było to, iż nie chciał pozwolić temu podstarzałemu kupidynowi, aby
nafaszerował go zmyślonymi informacjami w celu uratowania tego pięknego romansu.
Jednak rejestr po
twierdził słowa agenta. Co gorsza, biblioteczka nie była zbyt pouczająca.
Hasselborg dowiedział się, że siła ciążenia na powierzchni Kriszny wynosi 0,92 G, ciśnienie
atmosferyczne 1,34 A, ciśnienie cząstkowe tlenu O2 sięga 110% ziemskiego – z wysokim
ciśnieniem cząstkowym helu. Mieszkańcy posiadali kościec wewnętrzny, byli dwupłciowymi,
jajorodnymi i dwunożnymi istotami na tyle przypominającymi ludzi, że w stosunkowo
pomysłowym przebraniu jedni mogli uchodzić za drugich. W istocie, zawierano również
małżeństwa między obiema rasami, aczkolwiek bez możliwości płodzenia potomstwa. Mieli
przedtechniczną kulturę, charakteryzującą się takimi archaizmami jak wojna, suwerenność
państwowa, epidemie, dziedziczność majątku i prywatna własność surowców naturalnych. Sama
planeta była trochę większa od Ziemi, miała natomiast mniejszą gęstość i wyższy odsetek
gruntów do podlewania, w sumie całkowita powierzchnia lądowa na Krisznie była prawie
trzykrotnie większa niż na Ziemi.
Senhor Jorge otworzył drzwi.
– Niech pan wejdzie
, Hasselborg; zostało panu tylko dwadzieścia minut. Oto pański
paszport.
–
Chwileczkę – odparł, odsuwając filmidło i sięgnął po notes. Skreślił trzy zwięzłe listy,
które kazał odesłać pierwszym statkiem na Ziemię; jeden do Montejo i Duruttiego z
anulowanie
m zlecenia oraz po jednym do Batruniego i Alexandry Fallon z krótką informacją,
dokąd i po co się wybiera.
Zaokrętowawszy się na kosmolot stwierdził, że miejsca na nim jeszcze mniej niż w czasie
pierwszego etapu wyprawy. Za współlokatora miał nie tylko Chuena Liaodza, ale i jakąś kobietę
w średnim wieku z Bostonu, która uznała tę sytuację za nader paskudną. Gdybym był Fallonem,
dumał, faktycznie miałaby powody do niepokoju.
Przylecieli.
Odwrotnie niż na Plutonie, tutaj platforma ładownicza była otwarta na łagodne i wilgotne
powietrze Kriszny. Wielkie masy chmur defilowały majestatycznie po zielonkawym niebie,
przesłaniając często olbrzymie, żółte słońce. Nawet roślinność była tu przeważnie zielona,
przybrana rozmaitością odcieni. Schodząc po trapie, Hasselborg widział wysoki mur,
wytyczający granicę Novorecife, który ciągnął się niczym popielaty sznur na łagodnie
pofałdowanej równinie.
Następna różnica była mniej przyjemna. Oficjalny urzędnik we wzorzystym mundurze
oznajmił:
– Faça o favor,
pasażerowie udający się na Ganeszę i Wisznu, proszę do tej sali.
Zatrzymujący się na Krisznie, tędy, proszę. A teraz, zechciejcie państwo ustawić się w kolejce.
Bagaże kładziemy na podłodze; proszę je otworzyć.
Przy jednej ścianie Hasselborg zauważył coś, co wyglądało na kompletny aparat
rentgenowski do prześwietleń. Pojawiło się więcej mundurów i chwilę później z minimalną
atencją przystąpiono do rewidowania bagaży i ubrań. Inni urzędnicy wpychali kolejno pasażerów
w szczelinę między urządzenie rentgenowskie a monitor, aby przyjrzeć się ich wnętrznościom.
Niektórzy pasażerowie mieli z tym sporo kłopotu, szczególnie damulka z Bostonu, która
najwyraźniej nie przywykła jeszcze do viageńskich metod.
Zaledwie strażnik wyznaczony do sterty Hasselborga wziął się poważnie do roboty,
podskoczył jak po ukłuciu szpilką w tyłek i zawołał:
– Alô! Co to jest? –
Z tymi słowami zgarnął górną warstwę ubrań, odsłaniając sprzęt
profesjonalny.
Dwóch strażników pognało Hasselborga w głąb korytarza, dwóch innych pomaszerowało
ich śladem, jeden niósł trefną walizkę. Wprowadzono go do gabinetu, gdzie za biurkiem siedział
jakiś grubas. Cała czwórka mówiła tak szybko, że mimo niezłej znajomości języka Hasselborg
ledwo mógł za nimi nadążyć. Jeden ze strażników przeszukał mu kieszenie, chrząknął nerwowo
na widok pistoletu, kamery i innych skarbów.
Grubas, którego nazwisko według tabliczki na biurku brzmiało Cristôvăo Abreu, szef
bezpieczeństwa, odchylił się do tyłu na swoim obrotowym fotelu i zapytał:
–
Co to ma znaczyć, senhor?
– Nic a nic, senhor Cristô
văo. Co mam zrobić, strzelić obcasami i zasalutować? To ja się
pytam –
co to ma znaczyć? Z jakiej racji pańscy ludzie szarpią mnie w tak poniżający sposób?
Dlaczego traktujecie przybyszów jak stado świń w kolejce do rzeźni? Co…
–
Ucisz się, przyjacielu. Nie strugaj ważniaka; nie wykręcisz się tym od zbrodni.
– Jakiej znowu zbrodni?
–
Sam powinieneś wiedzieć.
–
Przykro mi, kolego, ale nie wiem. Moje dokumenty są w porządku i mam legalne…
– Nie chodzi o tamto, tylko o to! –
Grubas pokazał na rejestrator i resztę sprzętu, jakby
stanowił) szczątki poćwiartowanego trupa.
– Co z nimi nie tak?
–
Nie wie pan, że to jest kontrabanda?
– Ma o do Deus!
Jasne, że nie. Niby dlaczego ma być kontrabandą?
–
Nie wie pan, że Rada Międzyplanetarna zakazała przywożenia wszelkich urządzeń i
wynalazków na Krisznę? Niech mi pan nie wmawia, że można być aż takim ignorantem!
–
Ja mogę. – Hasselborg wygłosił krótkie sprawozdanie z okoliczności pospiesznego
odlotu, które przywiodły go na Krisznę bez należytego przygotowania. – A dlaczego te zabawki
są zakazane?
Abreu wzruszył ramionami.
–
Ja tylko egzekwuję przepisy; kto inny je ustanawia. Zdaje się, że istnieją jakieś
społeczne uzasadnienia takiej regulacji – ochrona Krisznian przed wymordowaniem się
nawzajem, zanim osiągną postęp w kwestii szacunku dla prawa i władzy. A pan tu przywozi
masę wynalazków, które mogą zrewolucjonizować całą egzystencję tubylców! Muszę
przyznać… No, znam swoje obowiązki. Mauriceu, zrewidowałeś dokładnie faceta? No, to
zaprowadź go do gabinetu Góisa dla dalszej kontroli. – Po wydaniu rozkazu Abreu wrócił do
swojej sterty papieru z miną człowieka, któremu udało się rozdeptać kolejnego szkodliwego
robaka.
Julio Góis, zastępca szefa bezpieczeństwa, okazał się przystojnym młodzieńcem o
promiennym uśmiechu.
– Prz
ykro mi, że ma pan tyle kłopotów, panie Hasselborg, ale zrobił pan staremu przykry
kawał tą swoją aparaturą. To on był wtedy na służbie przed dziesięciu laty, kiedy jakiś przybysz
wprowadził na Krisznę zwyczaj całowania, i od tej pory emocje jeszcze nie opadły. Stąd jego
przeczulenie na tym punkcie. A teraz zechce pan odpowiedzieć na kilka pytań…
–
Pańskie dokumenty, tak jak pan mówił, są w porządku – oznajmił Góis po godzinnym
przesłuchaniu. – Jestem skłonny przyznać, że gdyby pan nie był uczciwym ignorantem, nie
przewoziłby pan tych urządzeń w tak jawny sposób. A zatem, wpuszczę pana. Przedtem jednak
zarekwirujemy wszystkie rzeczy, leżące na tej kupce. Może pan zatrzymać tylko tę małą pałkę,
kastet, nóż… Nie, pisaka nie, to zbyt skomplikowane urządzenie. Proszę w zamian wziąć zwykły
ołówek z drewna i staroświecki notes z papieru. Nie, napierśnik zrobiono z jednego z tych
najnowszych, wspaniałych stopów metali. Mogę dać zgodę wyłącznie na tamte przedmioty. –
Przeszedł na angielski. – Ni głębokie niczym studnia, ni szerokie jak drzwi kościoła, lecz
powinno się nadawać. Wystarczy.
– Mhm –
mruknął Hasselborg. – Jak mam złapać tych ludzi bez narzędzi niezbędnych mi
do pracy.
Góis wzruszył ramionami.
–
Będzie pan chyba musiał uruchomić mózg. Hasselborg potarł czoło.
–
No to jestem załatwiony. Nie wie pan, dokąd Fallon i panna Batruni udali się po
opuszczeniu Novorecife?
–
Do Rosidu, w księstwie Rúz. Jest to obszar podległy królestwu Gozashtandii. Oto
mapa… –
Góis przesunął paznokciem na północ od zielonego punktu oznaczającego Novorecife,
przyczółek Viagens.
–
Używali pseudonimów?
–
Nie wiem. Nie zwierzali mi się.
–
Co trzeba zabrać na wycieczkę po Krisznie?
–
Miejscową odzież, trochę broni i jakiś środek transportu. Nasz fryzjer może przykleić
panu antenki i ufarbo
wać włosy. Będzie się pan poruszał jako kto?
– Nie rozumiem?
–
Nie może się pan kręcić bez żadnej ochrony ani ryzykując własne życie nie może pan
się przedstawiać jako terrański tajniak. Ponadto musi pan chodzić w przebraniu. Większość
okolicznych władców jest nam życzliwa, ale prości mieszkańcy grzeszą niewiedzą i nadmierną
popędliwością, poza tym nie znają pojęcia ekstraterytorium. Gdy raz opuści pan Novorecife,
umywamy ręce, chyba że złamie pan przepisy o wynalazkach.
–
Co mi pan proponuje jako kamuflaż? Mogę być agentem ubezpieczeniowym,
fachowcem w dziedzinie napraw sprzętu telelogicznego albo…
– Os santos,
no! Tu nie ma żadnych ubezpieczeń ani aparatury elektronicznej. Musi się
pan poruszać jako ktoś, kto naprawdę istnieje, na przykład – pątnik…
– Kto?
–
Pielgrzym religijny. Chociaż mógłby się pan wplątać w jakieś spory obrzędowe. Jaką
religię pan wyznaje?
–
Jestem ateistą reformowanym.
–
Właśnie. Widzi pan, niektóre kulty terrańskie są tu wyznawane. Misjonarze pojawili się
wcześniej, nim zakaz wszedł w życie. A może jako trubadur?
–
Wykluczone. Jak tylko próbuję cokolwiek zaśpiewać, twardziele bledną, niewiasty
mdleją, a dzieci z krzykiem uciekają gdzie pieprz rośnie.
–
Już mam, malarz portrecista!
– Hmm? –
Hasselborg zadrżał, by po chwili zesztywnieć na krześle. Chciał powiedzieć,
że nienawidzi wszystkich malarzy, wtedy musiałby jednak wyjaśnić, że jego była żona uciekła z
jednym z nich i zamieszkała w jakiejś chacie na wybrzeżu Kalifornii. Ugryzł się jednak w język i
oznajmił: – Od lat nie malowałem niczego poza dachem. – (Nauczono go szkicowania, kiedy
wstąpił do Wydziału Śledczego, ale wolał o tym nie wspominać.)
–
Ach, nie musi pan dobrze malować. Sztuka Krisznian jest głównie geometrycznej
natury, a portrety są tak według naszych standardów kiepskie, że zrobi pan furorę.
–
Nie uznają mojego stylu za zbyt egzotyczny?
–
Nic nie szkodzi; style terrańskie są ostatnim krzykiem mody w Gozashtandii. Rada nie
podjęła starań o zablokowanie ziemskich sztuk pięknych na Krisznie. Radzę zamówić nowy
ekwipunek. B
ędą go panu sporządzać przez kilka dni, a w tym czasie może pan się ćwiczyć w
malowaniu i szlifować język. Z pańskiej akredytywy wynika, że stać pana na najlepszy sprzęt.
Dam panu glejt do dashta z Rúz…
–
Do kogo i skąd?
–
Chyba można określić go baronem. Nazywa się Jám bad-Koné, to wasal satrapy
Gozashtandii.
–
Niech pan posłucha – odparł Hasselborg. – Proszę mi zostawić chociaż tabletki. Muszę
dbać o zdrowie, a i tak nikt się nie domyśli składu chemicznego. Rozumie mnie pan?
Góis wyszczerzył zęby.
–
Być może pozwolimy panu zatrzymać tabletki.
Dotarłszy do salonu fryzjerskiego, Hasselborg zastał tam swojego towarzysza podróży,
Chuena, siedzącego w fotelu na wprost niego. Fryzjer zdążył już przefarbować włosy Chińczyka
na trującą zieleń i za pomocą małych krążków z gąbczastej gumy przytwierdził mu nad brwiami
parę sztucznych szypułek. Łączyły się ze skórą tak dokładnie, że prawie nie było widać, gdzie się
kończy jedna, a zaczyna druga.
–
Powinny się trzymać co najmniej przez miesiąc, ale sprzedam panu zestaw do
samodzielnego klejenia na wypadek, gdyby się obluźniły. Niech pan pamięta o hodowaniu
dłuższych włosów na szyi…
Hasselborg zauważył również, że fryzjer nakleił sztuczne koniuszki do uszu Chuena, tak
że w sumie Chińczyk wyglądał jak przekarmiany krasnal.
–
Witam, Chuen. Pan też się wybiera między tubylców?
– No, jasne. W jakim kierunku pan zmierza?
–
Zdaje się, że moje obiekty poszukiwań udały się na północ. A pan?
–
Jeszcze nie wiem. Widzi pan, boję się, że niedobrze mi w tych zielonych włosach.
– Niech
pan się cieszy, że nie noszą tu peruk przypominających stóg siana, jak na Ziemi
w czasach Jakuba II. Stawaj, nędzniku – roześmiał się Hasselborg, oddając mu szermierczy
ukłon.
Gozashtandyjski okazał się łatwy dla człowieka, który władał już dwunastoma innymi
językami. Przedpołudnia detektyw poświęcał na paradne cwałowanie górską ścieżką, dosiadając
ayi w towarzystwie pracownika Viagens, który kłusował obok niego, powtarzając nieustannie,
aby łokcie trzymał przy sobie, pięty niżej i tak dalej. Bestie miały nieprzyjemnie kołyszący krok,
zwłaszcza że siodło leżało wprost nad środkową parą nóg. Kiedy się dowiedział, że jego
wierzchowca szkolono do zaprzęgu, natychmiast kupił lekką, czterokołową bryczkę z
pojedynczym kozłem dla dwóch osób. Pamiętał, że dwieście albo trzysta lat temu na Ziemi ludzie
jeździli wieloma takimi wehikułami i mieli dla nich mnóstwo specjalnych nazw: furmanka,
dwukółka, kareta, powóz – o których obecnie tylko antykwariusze mogliby coś wiedzieć. Jeden
aya i bryczka powinny na dłuższą metę okazać się przynajmniej równie tanie i praktyczne oraz
poręczniejsze niż dwa wierzchowce – jeden do jazdy oklep, a drugi do transportu sprzętu.
Przed wieczorem jedną lub dwie godziny spędzał z innym pracownikiem firmy. Ten
wywijał imitacją miecza i wrzeszczał:
–
Nie, nie, przecież pan znowu macha klingą zbyt szeroko!
–
Tak walczą na filmach.
–
Czy na filmach starają się przeciwnika zabić? Nie, zapewniają publiczności jedynie
dreszczyk emocji, a to różnica…
Z Chuenem ćwiczył kriszniańskie rozmówki i zachowanie przy stole. Główną pomoc
naukową stanowiła para małych włóczni, które należało trzymać jak tasaki. Chuen oczywiście
miał tutaj dużą przewagę. Góis, obserwując niezdarne ruchy Hasselborga, robił się czerwony jak
burak, ale skutecznie powstrzymywał salwy śmiechu.
–
Proszę bardzo, niech się pan śmieje do woli – bąknął Hasselborg. – Ta wasza Rada
mogłaby się zgodzić chociaż na pokazanie tubylcom noży i widelców.
Góis wzruszył ramionami.
–
Rada stała się bezwzględna, odkąd planetę opanował zwyczaj palenia tytoniu, amigo
meu.
Niektórzy zarzucają jej brak rozsądku, ponieważ uważa, że wprowadzenie noży i widelców
może zachęcić do międzyplanetarnej wojny, ale…
–
Krisznianie są aż tak groźni?
–
Nie tyle groźni, ile zacofani. Rada argumentuje, że nie trzeba przyspieszać rewolucji
przemysłowej, niech najpierw dorobią się bardziej cywilizowanych koncepcji odnośnie władzy i
tak dalej. Rada sama nie wie, czego chce; polityka zmienia się z roku na rok. Inni powtarzają, że
głupi biurokraci zawsze znajdą jakiś pretekst, aby zahamować postęp na Krisznie. Postęp… Ach,
przyjaciele, muszę wracać na Ziemię, zanim będę zbyt stary na podziwianie jej wspaniałości.
Słysząc jego wybuch gniewu, Hasselborg i Chuen wymienili szybkie spojrzenia.
–
Co pan sądzi na temat przepisów, senhor Julio? – zapytał Chińczyk.
– Ja? –
odparł Góis po angielsku. – Ja jestem mało ważnym, słabym i pogardzanym
młodym człowiekiem. Ja nie mam własnego zdania – westchnął, zmieniając temat w dość
niebanalny sposób.
Po wyjeździe Chuena Hasselborg jeszcze przez tydzień przebywał w Novorecife, pracując
nad orientacją w terenie. Skoro władze nie pozwoliły mu zabrać fotografii Julnar i Fallona,
musiał się nauczyć kopiować je ołówkiem i pędzelkiem, póki nie osiągnął wyraźnego
podobieństwa. Sprzeciwił się sugestiom Góisa, aby obciążyć się pełnym rynsztunkiem, ale w
końcu poszedł na kompromis i kupił misterną cienką kolczugę, którą nosiło się jak podkoszulek.
Kupił również miecz, sztylet z ozdobną gardą, duży skórzany skawojaż z masą zakamarków,
przypominający ziemską damską torebkę z ramiączkiem, oraz lokalne słowniki,
gozashtandyjsko-portugalski i portugalsko-
gozashtandyjski. Podobnie jak inne kriszniańskie
książki wydrukowano je na długim pasku papieru, złożonym w harmonijkę między dwiema
okładkami z drewna.
A p
otem, któregoś ranka przed wschodem słońca, kiedy dwa z trzech księżyców Kriszny
kąpały jeszcze krajobraz swoim światłem, ruszył w drogę przez północną bramę. Czuł się trochę
głupio w tym fantazyjnym kapeluszu i błazeńskim płaszczu, ale powtarzał sobie filozoficznie, że
doświadczał już gorszych rzeczy. Góis uparł się i nie pozwolił mu zabrać kaloszy. Mimo że nie
lubił mieć przemoczonych nóg, Hasselborg musiał przyznać, że kalosze na wysokich,
kriszniańskich butach z miękkiej skórki wyglądałyby trochę dziwnie.
Młody człowiek odprowadził go do bramy.
– Ma pan dla mnie glejt? –
zapytał Hasselborg. Spodziewał się raczej negatywnej
odpowiedzi, gdyż Góis wciąż odkładał napisanie listu, wynajdując stale nowe wymówki.
– Sim…
proszę. Oto on. Hasselborg zmarszczył brwi.
–
Co się stało? Siedział pan nad nim całą noc? – zdziwił się, ponieważ Góis wyglądał na
rozkojarzonego i zdenerwowanego.
–
Niezupełnie. Musiałem szukać właściwych słów. Niech pan uważa, aby nie złamać
pieczęci, inaczej dasht może nabrać podejrzeń. I proszę pamiętać, że cokolwiek się zdarzy, Julio
Góis żywi dla pana szacunek.
Dziwne pożegnanie, myślał Hasselborg, ale odparł krótko:
– Até
ŕ vista! – i smagnął pieszczotliwie zad ayi, aby wprowadzić go w energiczny kłus na
drodze do Rosid.
III
Victor
Hasselborg jechał samotnie przez kilka ziemskich godzin, mamrocząc do siebie
różne zdania w języku gozashtandyjskim. Dwie ziemskie godziny po wzejściu słońce przebiło się
w końcu zza skłębionych chmur. Hasselborg podjechał do ogromnego, dwukołowego wozu
za
przężonego w bishtara, słoniowate zwierzę pociągowe, które posiadało dwie krótkie trąby.
Zapytał furmana, jak daleko do Avord.
–
Dwadzieścia pięć hoda, panie – odparł woźnica, pochylając się ku Hasselborgowi i
wykonując nagły ruch kciukiem ku tyłowi furmanki.
Hasselborg wiedział, że było jeszcze ponad trzydzieści, ale miejscowi lubili nieco skracać
odległości, by sprawić pytającemu przyjemność. Woźnica wyglądał trochę jak chudsza wersja
Chuena w kriszniańskim przebraniu. Miał taką samą skośnooką, płaską twarz, bardziej
mongoidalną jak Chuena niż europoidalną jak Hasselborga. Może dlatego wysłano Chuena z tym
tajemniczym zleceniem, pomyślał. Na szczęście powożący bishtarem nie nabrał żadnych
podejrzeń wobec Hasselborga. Zapytał tylko, czy jego zdaniem spadnie deszcz.
–
Jeśli bogowie tak zdecydują – odparł Hasselborg. – Dziękuję za informację. – Odjechał
kłusem, machając furmanowi na do widzenia, zadowolony z pomyślnego zdania pierwszego
egzaminu.
Od czasu do czasu mijał innych podróżnych – jadących wierzchem, powożących albo
maszerujących. Znajdował się widać na głównej drodze. Przed wyjazdem dowiedział się od
Góisa, że dasht każe ją stale patrolować, aby do minimum zmniejszyć ryzyko spotkania z
bandytami i drapieżnikami. Mimo to pod koniec dnia nad równiną przetoczył się głęboki,
zwierzęcy ryk, który wprawił ayę w nerwowe dygotanie.
Hasselborg zwiększył prędkość i po niedługim czasie zobaczył pasy upraw. Oznaczało to,
że znajduje się w pobliżu Avord. Słońce zniknęło już w sunącej po niebie gęstwinie chmur albo
oparów i detektyw czuł pierwsze krople deszczu. Teraz chmury poczerniały jeszcze bardziej i
zerwał się nieprzyjemny wiatr. Może trzeba podnieść składany daszek, myślał. Zatrzymał
bryczkę i siłował się przez chwilę z urządzeniem. Był to najwyraźniej jeden z tych
jednoosobowych daszków, które dawały się łatwo podnieść przez jednego mężczyznę, czterech
chłopców i konny zaprzęg. W końcu mechanizm ustąpił i Hasselborg mógł zaciąć swojego
rumaka do galopu. Kilka chwil później wjechał do jakiejś wioski.
Domy w Avo
rd były gliniane lub gipsowe z nielicznymi wąskimi i wysokimi oknami.
Hasselborg odszukał gospodę, o której wspominał mu Góis, poznając ją dzięki zawieszonej nad
drzwiami czaszce. Przywiązał bestię i wszedł do środka. Znalazł się w przestronnej izbie z
ławkami, naprzeciw barczystego, pomarszczonego osobnika z poszarpaną parą czułek. Uznał go
za właściciela lokalu.
–
Niech ci gwiazdy sprzyjają – wychrypiał Hasselborg. – Jestem Kavir bad-Ma’lum. Chcę
jedzenia, łóżko i pieczy nad moim ayą.
–
Pięć kardów za wszystko, panie – odparł karczmarz.
– Cztery.
–
Cztery i pół.
–
Cztery i ćwierć.
–
Załatwione. Hamsé, wyślij kogoś po bagaże naszego gościa, a później odprowadź bydlę
do stajni i nakarm je porządnie. Witamy, Mistrzu Kavirze, zechcecie usiąść w towarzystwie
mo
ich dwóch stałych klientów? Ten po lewej to Mistrz Farrá, właściciel jednego z dalszych
gospodarstw. Drugim jest Mistrz Qám, podróżujący z Rosid do Novorecife. Na co macie ochotę?
Polecam pieczonego unhę, gulasz z ásza, mogę też przyrządzić ładnego, młodego ambara.
Słucham?
–
Wezmę to ostatnie – zdecydował Hasselborg. Nie odróżniał jednego od drugiego i
chętnie skontrolowałby kuchnię, aby się upewnić, że odpowiada jego higienicznym standardom.
–
I coś do picia.
–
Już się robi.
–
Skąd was nogi niosą, Mistrzu Kavirze? – zagadnął go Mistrz Farrá, wysoki, ogorzały
Krisznianin, który często się drapał. – Z Malayer, na dalekim Południu? Sugerują to, bez urazy
ma się rozumieć, wasz akcent i wasza twarz. Widzę, że jesteś z wyższych sfer, będzie nam
bardzo miło posiedzieć w twoim towarzystwie. No więc?
–
Rodzice pochodzili stamtąd – odparł przezornie.
–
A teraz dokąd? – spytał Qám, drobny, zasuszony typek o włosach spłowiałych na
zielonkawo. – Do Rosid, na igrzyska?
–
Jadę do Rosid – odpowiedział. – A jeśli chodzi o igrzyska…
–
Co słychać w Novorecife? – rzucił Qám.
–
Jacy Ertsuma* [*zniekształcona forma Earthmen – Ziemianie (ang) – przyp. tłum.] są
tam teraz? –
spytał Farrá, mając oczywiście na myśli Ziemian.
–
To prawda, że wszyscy są tej samej płci?
–
Masz żonę?
– C
zy dasht ma znowu kłopoty z kobietami?
–
O co chodzi z tą bratanicą Hastégo w Rosid?
–
Z czego się utrzymujesz?
–
Lubisz polować?
– Masz krewniaków w Rúz?
–
Jaka będzie jutro pogoda, twoim zdaniem?
Puszczał pytania mimo uszu albo odpowiadał wymijająco, najlepiej jak potrafił. Wreszcie
widok gospodarza z drewnianym półmiskiem w ręku sprawił, że Hasselborg poczuł ulgę. Trwała
ona niestety bardzo krótko, ponieważ ambar okazał się rodzajem stawonoga. Przypominał
olbrzymiego karalucha wielkości homara, pławiącego się do połowy w innych podejrzanych
przysmakach i oleistym sosie, którym cała potrawa była oblana. Wilczy przed chwilą apetyt
Hasselborga ulotnił się jak kamfora.
Najwyraźniej miejscowi spożywali to coś bez odruchów wymiotnych, więc w obecności
świdrujących go wzrokiem łapserdaków nie będzie się mógł wykręcić od jedzenia. Ostrożnie
przełamał kawałek nogi robaka i dobrał się do niej za pomocą jednej z małych włóczni.
Wydłubał w końcu bryłkę sinej substancji, zdobył się na odwagę i włożył mięso do ust. Nie było
aż takie straszne, ale i trudno byłoby nazwać je dobrym. W istocie miało trochę smaku, w sumie
więc przypominało to żucie kawałka starej dętki. Westchnął i z desperacją Przystąpił do posiłku.
W czasie swojej praktyki zawodowej często musiał jeść różne dziwne rzeczy, a jednak pod
względem gustów kulinarnych Victor Hasselborg pozostawał północnoamerykańskim
konserwatystą – nade wszystko przedkładał stek i paszteciki.
Tymczasem oberżysta przyniósł talerz potrawy podobnej do spaghetti i kubek bezbarwnej
ci
eczy. Ciecz okazała się ciepłą wódką. Mało brakowało, aby na skutek uwarunkowanego wstrętu
do alkoholu Hasselborg zwrócił całą strawę, uzbroił się jednak w męstwo i zaczął sączyć trunek.
„Spaghetti” było najtrudniejszym wyzwaniem. Był to kłębek białych robaków, które za
dotknięciem pałeczki wiły się we wszystkie strony. W Novorecife nikt nie kazał mu jadać
pałeczkami dania z żywych karaluchów. Przeklinając pod nosem Yussufa Batruniego razem z
jego skretyniałą córeczką, nawinął sobie spory zwój robaków, ale kiedy podniósł je do ust,
żyjątka chlupnęły do talerza z powrotem.
Na szczęście Qám i Farrá spierali się o jakiś problem astrologiczny i niczego nie
zauważyli. Hasselborg spostrzegł, że Qám także wcinał zwój robali. Pozostało z niego już tylko
kilka niedob
itków, które od czasu do czasu podrygiwały majestatycznie. Hasselborg wpatrywał
się w robaki oraz ich odnóża i wyrostki, myśląc z przygnębieniem o miliardach bakterii, którymi
Qám napycha swoje ciało. Ten podniósł wreszcie talerz i ostrzem włóczni zagarnął pozostałe
stworzenia do ust. Hasselborg poszedł za jego przykładem, a świadomość, że zarazki z jednej
planety rzadko kiedy znajdują identyczny organizm żywicielski na drugiej, przyniosła mu słabą
pociechę. Z zewnątrz dolatywał szum deszczu, bijącego o płaskie dachy.
Kiedy główne danie zostało zjedzone, oberżysta postawił przed Hasselborgiem duży,
żółty owoc. Nieźle, pomyślał detektyw.
Otarł usta i zapytał:
–
Czy ktoś z was nie spotkał osobnika, który szedł tedy do Rosid jakieś dziesięć
dziesięcionocy temu?
– Nie –
odparł Qám. – Nie było mnie tu. Co to za jeden?
–
Mniej więcej mojego wzrostu, ale trochę lżejszy, ze śniadą dziewczyną. Wyglądali
tak… –
powiedział i wyjął z torby szkice w ołówku.
–
Nie, ja też nie widziałem – stwierdził Farrá. – Asteratun, widziałeś takich podróżnych?
– Nie –
odparł gospodarz. – Ktoś porwał twoją dziewczynę, Mistrzu Kavirze? Tak?
–
Forsę – poprawił go Hasselberg. – Utrzymuję się z malowania, a ten łobuz wziął portret,
który mu namalowałem, i uciekł nie płacąc za robotę. Kiedy go tylko znajdę… – urwał, klepiąc
rękojeść miecza niczym najprawdziwszy, jego zdaniem rębajło.
Tamci zachichotali.
–
I jedziesz malować nowe obrazy w Rosid? Masz nadzieję, że tym razem ci zapłacą? –
spytał Qám.
–
Można tak powiedzieć. Dostałem glejt.
–
Obyś miał więcej szczęścia niż ten trubadur w zeszłym roku – powiedział Farrá, drapiąc
się w żebra.
–
Co mu się stało?
–
Och, dasht nabrał podejrzeń, że to szpieg z Mikardandii. Bez powodu, rozumiesz. Tyle
że nasz dobry Jám śmiertelnie boi się szpiegów i terrorystów. No i widzisz, biedny struniarz
skończył w paszczy bestii na igrzyskach.
Hasselborg wypił parę łyków, w jego mózgu trwała gonitwa myśli. W czasie
przeszkolenia wspominano coś publicznych widowiskach, urządzanych wzorem starożytnego
Rzymu przez pewne ludy na Krisznie.
Dopił trunek, czując szum w głowie wywołany przez alkohol. Musi znaleźć w Rosid
dobrego adwokata, nim zacznie tam węszyć. Sam też oczywiście był prawnikiem, tyle że nie znał
się na kodeksach Kriszny. Ale jaki pożytek z adwokata w kraju, gdzie feudałowie mają władzę
zwaną w średniowiecznej Europie patrymonium i mogą cię zabić, kiedy tylko przyjdzie im
ochota?
– Przepraszam –
powiedział, odsuwając taboret. – Po całodziennej jeździe…
–
Oczywiście, oczywiście, łaskawy panie – odparł Qám. – Wrócisz na kolację?
– Chyba nie.
–
A więc liczę, że nie wyjedziesz rano nazbyt wcześnie, bo chciałbym popytać cię, jak to
jest w tych dalekich stronach.
–
Zobaczymy. Niech gwiazdy przyniosą ci dobrą noc.
– Aha, Mistrzu Kavirze –
rzucił Farrá. – Asteratun przydzielił nam drugie łóżko po prawej
u wylotu schodów. Zajmij środek, ja i Qám później wczołgamy się z boków. Postaramy się ciebie
nie obudzić.
Hasselborg o mało nie wyskoczył ze skóry, kiedy dotarło do niego co to znaczy.
Cokolwiek zmuszało Farrę do drapania się po całym ciele, perspektywa spędzenia nocy na
jednym posłaniu z tym czymś napełniła detektywa grozą. Odwołał Asteratuna na stronę i
powiedział:
–
Słuchaj, przyjacielu, zapłaciłem ci za całe łóżko, a nie za jedną trzecią.
Oberżysta zaczął protestować, ale po dłuższym sporze, dzięki wzmiance o bezsenności i
zachęcie w postaci dodatkowej ćwierćkardówki, Hasselborg dostał łóżko wyłącznie dla siebie.
Nazajutrz rano obudził się dużo wcześniej niż reszta gości, ponieważ nie przywykł
jeszcze do wolniejszych o
brotów tego świata. Śniadanie składało się z płaskich, zakalcowatych
placków i kawałków czegoś podobnego do ścięgien; było to niewątpliwie jakieś mięso,
pozbawione jednak pozostałych zalet.
Zapił garść pastylek, owinął się płaszczem i ruszył przed siebie w rzęsistą ulewę. Faroun
zachowywał się tak, jakby czuł urazę, że go zaprzęga i każe pracować na deszczu. Stale zerkał na
–
Hasselborga z wyrazem oburzenia w oczach, przystawał i trzeba go było zacinać batem, aby
podejmował kłus.
Rozpamiętując wieczorną rozmowę, – Hasselborg uświadomił sobie, że pytania Qáma
były niepotrzebnie uszczypliwe, jak gdyby ułożono je specjalnie w taki sposób, aby
zdemaskować oszusta – kogoś, kto nie jest tym, za kogo się podaje. Zastanawiał się, czy
nieboszczyk trubadur także otrzymał glejt.
Refleksja ta uruchomiła następujący ciąg myśli: jaki sens miały te cytaty z Szekspira,
którymi Góis lubił podkreślać swój poziom kulturalny? Zdaje się, że w Hamlecie jest takie
miejsce, kiedy jeden człowiek wręcza drugiemu list żelazny, który w rzeczywistości zawiera
rozkaz uśmiercenia okaziciela.
Nagle Hasselborg gorąco zapragnął poznać treść starannie zapieczętowanego pisma dla
dashta z Rúz. Kiedy przyjedzie do Rosid…
Deszcz ustał i zza wielkich mas chmur słońce rzucało od czasu do czasu żółte promienie
światła. Hasselborg rzucał im w odpowiedzi spojrzenia markotnej wdzięczności. Obojętnie, jaki
los go spotka, może przynajmniej tym razem uniknie śmierci wskutek zamarznięcia.
Jechał ostrym tempem; chciał zjawić się na miejscu przeznaczenia odpowiednio wcześnie,
aby znaleźć bezpieczny nocleg. Około południa czasu kriszniańskiego zatrzymał się, wysiadł z
bryczki, przyprowadził ayę do zarośli i usiadł na wygodnym kamieniu. Zjadł drugie śniadanie,
które przygotowała mu kucharka Asteratuna, po czym omiatał wzrokiem łagodnie pofałdowaną
okolicę, pokrytą krzewiastą roślinnością. Dookoła bzyczały małe, latające żyjątka, a tuż przy jego
stopie przemykało coś w rodzaju ziemnego kraba. W oddali, na wzniesieniu pasło się stado
sześcionogich zwierząt.
Oczyma wy
obraźni spoglądał w twarz Alexandry, jawiącej mu się wśród obłoków, kiedy
słaby tętent kopyt skierował jego uwagę z powrotem na pola. Nadciągali dwaj jeźdźcy,
dosiadający czworonożnych, przypominających wielbłądy wierzchowców. Rozległo się
pobrzękiwanie zbroi, a chwilę później Hasselborg zobaczył strzeliste kopie, sterczące pionowo
niczym anteny radiowe.
W przypływie strachu przypasał sobie miecz i sztylet w taki sposób, aby jak najszybciej
móc po nie sięgnąć, chociaż wątpił, czy będąc nowicjuszem ma jakiekolwiek szansę posiekać
dwóch uzbrojonych wojowników. Co prawda, wygląd nieznajomych sugerował, że byli to raczej
żołnierze niż bandyci, ale w takim kraju granica między jednym a drugim mogła być trudna do
określenia.
Hasselborg z przykrością stwierdził, że jeźdźcy zamierzają się zatrzymać. Nosili zbroje,
składające się z metalowego pancerza i kolczugi, co nadawało im lekko mauretański wygląd:
łańcuch z zawieszkami, łączącymi blaszane czworoboki i wałki. Kiedy jeden przystanął i dał
znak swojej bestii, by uk
lękła, Hasselborg oznajmił:
–
Dzień dobry, wielmożni panowie; niech was gwiazdy prowadzą. Jestem Kavir bad-
Ma’lum.
Jeździec, który zeskoczył na ziemię, wymienił szybkie spojrzenie ze swoim kompanem,
po czym ruszył w stronę Hasselborga.
– Co ty powiesz? – z
adrwił. – Do jakiej sfery należysz?
–
Jestem artystą.
Nieznajomy odwrócił się i rzucił przez ramię:
–
Mówi, że jest artystą. – Zwrócił się ponownie do Hasselborga: – Kmiotek, co?
– Tak. –
Hasselborg pożałował tego słowa w momencie, kiedy je wymówił. Należało
powiedzieć się za „garma” – szlachcic – albo podać się za kogoś jeszcze lepszego, bo ci faceci
mogli okazać się niemili.
– Kmiotek –
powtórzył spieszony kawalerzysta do swego kompana i odwrócił się do
Hasselborga. –
Masz pięknego ayę.
–
To miło, że ci się podoba.
Facet robił wesołą minę, ale jeśli dobrze potrafił interpretować kriszniańską mimikę, jego
uśmiech wydawał się Hasselborgowi bardziej drapieżny niż życzliwy. Rzeczywiście następne
słowa typa brzmiały tak:
–
Faktycznie, bardzo mi się podoba. Oddaj go.
– Co? –
Hasselborg odruchowo sięgnął do kabury pod pachą, ale w tym momencie
dotarło do niego, że nie ma przy sobie ukochanej broni.
–
Jako żywo – ciągnął facet. – Oraz miecz, sygnety i wszystkie pieniądze, jakie masz.
Widzę, że gwiazdy ci sprzyjają, bo pozwalamy ci zatrzymać łachy.
– Nie zapominaj o powozie –
odezwał się facet w siodle. – Gość mi wygląda na silnego,
sam go może ciągnąć, ha, ha, ha!
–
Ani myślę – odparł detektyw. – Kim właściwie jesteście?
– Kawalerzystami z patrolu drogowego da
shta. No, pospiesz się, nie sprawiaj nam
kłopotów, bo aresztujemy cię za szpiegostwo.
– Albo ukatrupimy za stawianie oporu –
oznajmił siedzący na wierzchowcu.
Hasselborg doszedł do wniosku, że jeśli nawet odda im swoje rzeczy, i tak mogą go zabić,
aby nie
dopuścić do złożenia skargi. Stanowcza postawa była równie ryzykowna, ale nie miał
wyboru.
–
Nie robiłbym tego na waszym miejscu. Mam list polecający dla dashta od ważnego
Ertsu i jeśli zniknę, zrobi się straszny raban.
–
Pokaż – warknął pierwszy.
Hasselbo
rg wyciągnął glejt z torby i przytrzymał nad głową, aby żołnierz mógł obejrzeć.
Ten sięgnął ręką, ale Hasselborg szarpnął dłonią do tyłu.
– Adres wystarczy. Po co wam list?
–
Żeby go otworzyć, ty durniu!
Hasselborg potrząsnął głową, chowając glejt do torby.
–
Dasht lubi dostawać listy z niezłamaną pieczęcią, przyjacielu.
– Zabij go –
powiedział drugi kawalerzysta. – Chce nas okpić tym gadaniem.
–
Dobra myśl – odparł pierwszy. – Przebij go kopią, jeśli będzie próbował uciekać,
Kaikovarre. –
Mówiąc to, wyciągnął miecz i sztylet, po czym rzucił się na Hasselborga.
Detektyw upadł na ziemię, i potoczył się do tyłu poza zasięg śmiercionośnych ostrzy.
Chwycił za miecz w samą porę, aby odparować uderzenie. Brzdęk! Brzdęk! Jak dotąd szło
dobrze, ale kawalerzysta nazw
any Kaikovarrem wyprowadził już swego shomala na pobocze i
zbliżał się do Hasselborga od tyłu.
Napastnik, dochodząc do wniosku, że Hasselborg potrafi odparować jego prymitywne,
zamachowe ciosy, zmienił taktykę. Pochylił się i ruszył wolno przed siebie, trzymając broń
poziomo. Raptem założył Hasselborgowi dźwignię, wyszarpując mu broń z ręki. Ponownie
błysnęło ostrze; nogi żołnierza zadziałały jak stalowe sprężyny, kiedy skoczył przed siebie,
robiąc daleki wypad. Czubek miecza ugodził detektywa w klatkę piersiową, tuż nad sercem.
IV llasselborg myślał w pierwszej chwili, że już nie żyje, ale nagle uświadomił sobie, że
przykryta ubraniem kolczuga zatrzymała ostrze i miecz napastnika wygina się w pałąk. W tym
momencie przyszły mu na ratunek znakomicie wyćwiczone reakcje odruchowe. Napiął muskuły i
ze wszystkich sił naparł na cisnący miecz. Lewą ręką objął klingę i szarpnął do góry. Broń
wyskoczyła napastnikowi z ręki i koziołkując w powietrzu upadła na ziemię.
– Ao! –
wykrzyknął kawalerzysta w siodle, ale Hasselborg nie miał dla niego czasu. Jego
prawa ręka wymacała kieszeń. Kiedy detektyw zrobił krok do przodu, wojownik skoczył na
spotkanie z nim. W lewej dłoni napastnika błysnął sztylet, ale detektyw jeszcze szybszym ruchem
wyciągnął lewą dłoń, złapał go za nadgarstek i szarpnął ku sobie, a potem na bok, tak że chwilę
później prawie stykali się nosami.
W tym momencie prawa, uzbrojona w kastet ręka Hasselborga opuściła kieszeń płaszcza.
Prawy hak na szczękę wylądował z mięsistym chrzęstem i pod żołnierzem ugięły się nogi.
Zadawszy drugi cios, Hasselborg odrzucił mosiężne sygnety i sięgnął po swój zapomniany dotąd
sztylet.
Uderzenie w plecy powaliło go na kolana, na ciało leżącego żołnierza. To była kopia!
Przetoczył się po ziemi, wciągając na siebie stawiającego mały opór żołnierza, i odszukał
końcem sztyletu jego gardło.
Shomal drobiąc kopytami zataczał kółka, jego jeździec próbował zająć pozycję do
kolejnego rzutu kopią. Tym razem miał trudniejsze zadanie, gdyż Hasselborg wykorzystywał
jego kompana jako tarczę.
–
Zabieraj się stąd, albo poderżnę mu gardło!
– Gluck –
wymamrotał żołnierz. – On mnie zabi je!
Jeździec ściągnął wodze. Hasselborg podniósł się na kolana, nie wypuszczając sztyletu z
ręki.
–
No i co mam z tobą zrobić? – wycedził do leżącego.
– Chyba musis
z mnie przebić, bo nie odważysz się puścić mnie wolno.
–
Nie mogę cię zabić. – Przyszedł mu na myśl stary jak świat kruczek, który jednak
mógłby podziałać na naiwnych Krisznian.
– A to czemu? –
Żałosna mina i głos żołnierza w jednej chwili ożywiły się.
– B
o ty jesteś tym kimś – odparł Hasselborg.
– Co?
–
Astrolog mi przepowiedział, że czeka mnie pojedynek z wojownikiem podobnym do
ciebie, którego horoskop śmierci będzie identyczny z moim. Kiedy przyszedłeś na świat?
–
Czwartego dnia, jedenastego miesiąca, pięćdziesiątego szóstego roku panowania króla
Ghojasvanta.
–
Zgadza się, to właśnie ty. Nie mogę ci odebrać życia, albowiem oznaczałoby to moją
własną śmierć, tego samego dnia – i na odwrót.
–
Powiadasz, że jeśli cię zabiję, skażę się na śmierć jeszcze tego samego dnia? – spytał
ponuro żołnierz.
–
Otóż to. Więc powinniśmy raczej zaprzestać walki, nie rozumiesz?
–
Masz rację, Mistrzu Kavirze. Pozwól mi wstać. Hasselborg puścił go i szybko pozbierał
swoją broń, aby żołnierze nie mogli sprawić mu nowych kłopotów. Lecz jego ofiara z trudem
podnosiła się na nogi, delikatnie rozcierając bolące miejsca.
–
Mało brakowało, żebyś mi złamał szczękę tym kawałkiem mosiądzu – poskarżył się. –
Niech mu się przyjrzę. Aha, praktyczne cacko. Widzisz, Kaikovarr?
–
Nie jestem ślepy – odparł tamten. – Gdybyśmj wiedzieli, że pod tym płaszczem nosisz
kolczugę, Mistrzu Kavirze, nie marnowalibyśmy na nią naszych ciosów. Niezbyt to uczciwe z
twojej strony.
–
A więc kwita z nami, co? Zdaje się, że dzięki mojemu horoskopowi powinniśmy zostać
przyjaciółmi, czy to nam się podoba, czy nie.
–
Ja też tak uważam, jak szepnął unha do yekiego w pewnej legendzie. – Schował ze
zgrzytem broń i podszedł chwiejnym krokiem do klęczącego shomala. – Jeśli pozwolimy ci
odjechać z twoimi rzeczami, nie wspomnisz o naszej drobnej już teraz różnicy zdań?
–
Oczywiście, że nie. I podobnie, jeśli usłyszę, że masz kłopoty, moim obowiązkiem
będzie przybyć ci z pomocą… a przy okazji, jak się nazywasz?
– Garmsel bad-
Manyao. Słuchaj, podobno wczoraj wieczorem rozpytywałeś w karczmie
Asteratuna, to bardzo nierozważny postępek w Rúz, choć skoro masz ten glejt, to chyba jesteś w
porządku. – Odwrócił się do swojego kompana. – Jedziemy, tutaj gwiazdy nam nie sprzyjają.
–
Niech was bogowie prowadzą! – zawołał wesoło Hasselborg. Wymamrotali coś pod
nosem i odjechali kłusem.
Niewątpliwie Qám doniósł na niego tym gagatkom, pomyślał detektyw, patrząc jak
znikają w oddali. Tutejsza szpiegomania może utrudniać życie. Skoro zadawanie pytań jest
niebezpieczne ipso facto,
nie będzie mógł wpadać do lokalnych tajniaków na miłą pogawędkę w
sprawie miejsca pobytu Fallona i jego kochanicy.
Dokończył drugie śniadanie. W miarę jak obmyślał kolejny ruch, emocje ostatnich
wydarzeń z wolna opadły. Wówczas ruszył znowu w drogę, nie przestając rozmyślać. W końcu
doszedł do wniosku, że aby wywiązać się z zadania, musiałby nosić czapkę niewidkę, ale zdaje
się, że na Krisznie nie sprzedawano tego rodzaju nakryć głowy.
Wiele godzin później, kiedy był już w pobliżu Rosid, zobaczył rolników pracujących na
pasach ornej ziemi. Napotykał coraz więcej rozjazdów, a i ruch był większy. Ludzie szli na
piechotę, powozili albo dosiadali najrozmaitsze udomowione zwierzęta pociągowe lub
wierzchowce. Niektóre stworzenia zaprzęgano do powozów bardzo pomysłowej lub wręcz
fantastycznej konstrukcji.
Słońce wisiało już nisko nad horyzontem, rozpoczynając kolejny wspaniały kriszniański
schyłek dnia, kiedy urzekający widok szubienic z wisielcami dał mu znać że dotarł na
przedmieścia. Obudziło to w nim wspomnienie pewnego wierszyka:
Jedyne drzewa, jakie porastają Szkocję, to malownicze szubienice…
W oddali słońce muskało cebulaste kopuły centrum miasta czerwoną i pomarańczową
poświatą.
Hasselborg spostrzegł drugi dom, większy niż budynki parterowe na obrzeżach miasta.
Nad
drzwiami wisiała zwierzęca czaszka.
Tym razem karczmarz okazał się małomówny i na szczęście nie próbował przedstawić
Hasselborga swoim gościom. Siedzieli w małych grupkach i rozmawiali po cichu. Hasselborg
przeląkł się, że zabłądził do jakiejś meliny, uczęszczanej głównie przez podejrzany element. Ale
ten barczysty osobnik w kącie, noszący rogowe okulary, mógł być na przykład Bogu ducha
winnym przechodniem lub odwrotnie, ubranym po cywilnemu tajniakiem, który ma na oku
podziemny światek Rosid.
Hasselborg do
stał miejsce przy ścianie. Konsumował w pojedynkę smaczny, lecz dosyć
tajemniczy posiłek, gdy nagle jakiś młodzieniec wstał od baru i podszedł do niego.
–
Nazywam się Sarhad; oby gwiazdy przyniosły ci szczęście – przemówił miłym głosem.
–
Jesteś tu nowy, panie, jak mi się wydaje?
– Tak –
odparł detektyw.
–
Można? – Młodzieniec usadowił się obok Hasselborga, nim detektyw zdążył wyrazić
zgodę. – Niektórzy stali bywalcy robią się męczący, kiedy sobie golną. Co do mnie – ja wiem,
kiedy wypiłem dość; przesada psuje rękę w moim fachu. Parszywa pogoda, nie uważasz, panie?
Widziałeś już córkę starego mendy? Ostra sztuka, podobno jest…
Trajkotał tak, dopóki sama ostra sztuka nie przyniosła Hasselborgowi kolacji. Była
pierwszą Krisznianką, której miał okazję przyrzec się z bliska, więc dłuższą chwilę wpatrywał się
w nią. Była ładna, miała szeroko rozstawione kości policzkowe, lekko zadarty nos i szpiczaste
uszy. Jej kostium, czy co tam to było, uwydatniał te same części ciała, które terrańscy plastycy
przedstawiali na
kalendarzach z modelkami. Hasselborg zastanawiał się leniwie, czy ci plastycy
nie zaczerpnęli pomysłu z fotografii tutejszych niewiast. Mieszkańcy Kriszny mogą sobie składać
jaja, córka oberżysty była jednak przekonującym dowodem na to, że należą do ssaków.
Sarhad upuścił na podłogę pałeczkę do jedzenia.
– Stokrotnie przepraszam, mistrzu –
powiedział, obracając się do tyłu i wyciągając rękę.
Coś wzbudziło zawsze czujną podejrzliwość Hasselborga i na wszelki wypadek przesunął
prawą dłoń bliżej sztyletu. Rzutem oka zobaczył, że myszkujący palcami po podłodze Sarhad
jednocześnie drugą ręką szpera gorączkowo w jego torbie.
Detektyw lewą ręką chwycił Sarhada za prawe ramię, prawą sięgnął błyskawicznie po
sztylet i dźgnął młodzieńca między żebra, poniżej krawędzi stołu.
–
Wyjmij z torby pustą dłoń, tylko powoli – rozkazał spokojnie. – Chcę jej się przyjrzeć.
Sarhad wyprostował się i utkwił wzrok w Hasselborgu. Jego usta otwierały się i zamykały
jak u złotej rybki, która prosi o zmianę wody w akwarium. Może chciał coś powiedzieć, ale
zupełnie nie wiedział co? Następnie lewa ręka złodzieja śmignęła niczym atakujący wąż i
Hasselborg poczuł ostrze małego noża na tułowiu, w miejscu gdzie zatrzymała go kolczuga.
Hasselborg nie przestawał pchać swego sztyletu, aż Sarhad wykrzyknął:
– Ohé!
Ja krwawię!
–
To rzuć nóż.
Detektyw usłyszał, jak przedmiot upada na podłogę, wymacał go stopą i kopnął w kąt.
Wszystko to stało się tak cicho i szybko, że chyba nikt niczego nie zauważył.
– A teraz, mój paniczu –
wyszeptał detektyw – przez chwilę sobie pogawędzimy.
–
O, nie, nie będziemy rozmawiać! Wystarczy, że krzyknę, a wszyscy rzucą się na ciebie.
Hasselborg pokręcił przecząco głową.
–
Nie sądzę – odparł. – Kieszonkowcy działają w pojedynkę, a więc nie masz swojego
gangu, poza tym zgin
iesz, nim ktokolwiek zdąży się wtrącić i nie będziesz miał żadnej
satysfakcji z mojej śmierci. Co gorsza, kradzież w melinie cech złoczyńców uznaje za czyn
niegodny. Nie lubi sprowadzać niebezpieczeństwa na wszystkich. Rozumiemy się?
Zielonkawa z natury ce
ra chłopaka pozieleniała jeszcze bardziej.
–
Skąd to wszystko wiesz? Nie wyglądasz na członka wspólnoty.
–
Bywało się tu i ówdzie. Mów ciszej i uśmiechaj się. – Jego słowom towarzyszyło
mocniejsze pchnięcie sztyletem. – Ta gospoda służy cechowi, prawda?
–
Jasne, wszyscy to wiedzą.
–
Są inne w Rosid?
–
Wiadomo. Najwięksi rabusie odwiedzają Niebieski Bishtar, szpiedzy gromadzą się u
Douletaia, a zboczeńcy w Bampushcie. Ale kiedy będziesz urządzać orgię z narkotykiem
rramandu, albo zapragniesz rozkoszować się ludzkim ciałem, najlepiej idź do Yemazdy.
–
Dzięki, ale nie jestem jeszcze spragniony. No, dobrze, chcę rozpoznać tutejsze metody
policyjne…
– Iyá!
A więc hardy cudzoziemiec coś knuje?
–
Nie twoja sprawa, ja tu zadaję pytania! Kto jest szefem policji?
– Nie wiem, o czym… Ao!
Nie kłuj tak, już mówię. Na pewno chodzi ci o komendanta
straży miejskiej…
–
Czy to część wojska?
–
No pewnie, a jak myślałeś? A może o kapitana nocnej warty? Dopiero co wybrali
nowego, Mistrza Makarana, złotnika.
– Mhm, hm, hm. Maj
ą jakieś centralne biuro, w którym trzymają kartotekę twoich kumpli
i różnych spraw, mających związek z wymiarem sprawiedliwości?
–
Może archiwum trybunału miejskiego…
–
Nie, nie chodzi o akta sądowe. Pytam o kartotekę danych dla pojedynczych osób – z
wize
runkiem i opisem każdego, lista zatrzymań, i tak dalej.
–
Nie słyszałem o czymś takim! – krzyknął Sarhad. – Mają podobne rzeczy w krainie, z
której przybywasz? To musi być straszne miejsce; nawet Malibud, król złodziei, nie mógłby
zarobić na przyzwoite utrzymanie, nie mówiąc już o najbiedniejszym opryszku pod słońcem. Jak
oni tam prosperują?
–
Radzą sobie. Teraz gadaj, gdzie mogę kupić przybory dla malarzy?
Wyrostek zastanowił się.
–
Oho, więc jesteś jednym z tych, co podrabiają stare obrazy? Słyszałem o was; to musi
być fascynujące zajęcie. Nie trzeba ci pomocnika, co?
– Nie. Gdzie…
–
Zaraz, muszę pomyśleć. Pójdziesz tą drogą aż do Rogatek Novorecife, przekroczysz
mury miasta, pokonasz dwie przecznice i zobaczysz publiczny wychodek. Tam skręcisz na
prawo, p
okonasz jeden kwartał ulic, a w połowie drugiego po lewej stronie zobaczysz to miejsce.
Ulica nazywa się Zaułek Lejdeu. Nie pamiętam nazwy sklepu, ale poznasz go… No, wiesz, po
takim śmiesznym przedmiocie, który malarze trzymają w lewej ręce, kiedy prawą mieszają na
nim farby… Wisi nad drzwiami.
–
Jedzenie będzie ci lepiej smakowało, kiedy przestanę dziurawić sztyletem twoją skórę –
odpowiedział Hasselborg. – Będziesz grzeczny, jeśli go odłożę?
–
Pewnie, mistrzu. Zrobię, co każesz. Na pewno nie potrzebujesz wspólnika? Mógłbym ci
wskazywać drogę w okolicy, tak jak Sivandi przeprowadził Lorda Zerre przez labirynt w
legendzie…
–
Może później – odparł Hasselborg. Mogę ci ufać, tak samo jak rozwalić łeb kawałkiem
pierza, dodał w duchu. Jadł lewą ręką, prawą trzymał w pogotowiu.
Wreszcie skończył. Zarzucił sobie torbę na plecy i spytał:
–
Może ktoś słyszał o innym cudzoziemcu z Novorecife, który przechodził tędy mniej
więcej dziesięć dziesięciodni temu? Mężczyzna mego wzrostu… – Opisał ze szczegółami wygląd
Fallona
i pokazał rysunki.
– Nie –
odparł Sarhad. – Nie widziałem nikogo takiego. Mogę popytać, ale wątpię, czy to
coś da, bo sam przyglądam się każdemu przybyszowi. Kręcę się po gospodach, obserwuję rogatki
i staram się być o wszystkim dobrze poinformowany. Mało co się dzieje w mieście, o czym by
nie wiedział kawaler Sarhad, uwierz mi.
Hasselborg pozwolił mu się wygadać. Wreszcie wstał i oznajmił:
–
Radzę opatrzyć ranę, kawalerze, bo wda się zakażenie.
–
Zakażenie? Ao! – Sarhad po raz pierwszy zauważył ciemną plamę na ubraniu. – Rana to
drobiazg, ale kto mi zwróci za płaszcz? Nowiusieńki, ledwo drugi raz mam go na sobie, dopiero
co odebrany od najlepszego krawca w Rosid…
Nazajutrz rano Hasselborg, nie mając zaufania do wielkich, nieporęcznych zatrzasków
przy torbi
e, sprawdził skrupulatnie cały dobytek. Chciał się upewnić, czy nic nie zginęło.
Następnie ruszył dalej na piechotę. Bramę miejską dekorowały osadzone na pikach ludzkie
głowy, świadczące o złym, w opinii detektywa, guście mieszkańców miasta. Zatrzymało go
dwóch halabardziswów. Kiedy machnął im przed oczyma listem polecającym dla dashta, kazali
mu się wpisać do grubej księgi i pozwolili wejść.
Przespacerował się po ulicach, sycąc zmysły widokami, dźwiękami i zapachami – choć
tych ostatnich trudno było uniknąć i przestraszył się, że może złapać jakąś infekcję. Omal nie
przejechał go chłopiec na hulajnodze, a później musiał odskoczyć, by uniknąć kolizji z
postawnym osobnikiem w habicie, łańcuchu na szyi i lekarskiej maseczce na twarzy,
śmigającego identycznym pojazdem.
W sklepie dla artystów kupił szybkoschnący gips – najlepszy byłby gatunek modelarski,
nie umiał jednak powiedzieć tego po gozashtandyjsku – oraz słoik laku. Wrócił z zakupami do
hotelu, rejestrując się ponownie na rogatkach. Dziewczyna z kalendarza, otworzywszy drzwi do
pokoju uniwersalnym kluczem, akurat robiła u niego porządki. Życzyła gościowi miłego dnia i
obdarowała go uśmiechem, dającym do zrozumienia, że jest otwarta także na inne propozycje.
Detektyw miał co innego na głowie i ledwie ją zauważał, dopóki nie skończyła i wyszła.
Gdy został sam, włożył okulary, zapalił świeczkę, wyciągnął swój starokawalerski zestaw
przyborów do szycia i krótki słownik gozashtandyjsko-portugalski. Sporządził trzy matryce
gipsowe trzech wielkich stempli z laku,
którymi opieczętowano jego glejt dla dashta. Następnie
delikatnie złamał oryginalne pieczęcie, aby nie rozedrzeć sztywnego, lśniącego papieru. Nad
płomieniem świecy ogrzał igłę z kompletu do szycia, a później ostrożnie podważył i usunął
resztki laku z jedw
abnej wstążeczki, którą była owinięta koperta.
Odwrócił papier do światła, które padało z małego okna i zastygł w bezruchu, zagłębiając
się w lekturze listu.
Julio Góis do Lorda Jáma, Dashta z Rúz.
Ufam, że gwiazdy mego Pana są dlań przychylne. Okaziciel mniejszego listu jest
szpiegiem z Mikardandii, który zamierza czynić wam samo zło. Potraktujcie go tak, jak zasługuje.
Zechciejcie Panie, łaskawie przyjąć wyrazy mojej lojalności i szacunku.
V
Przeczytawszy list powtórnie, Hasselborg dostał ataku furii, zdołał jednak stłumić w sobie
złość i chęć, aby zmiąć kartkę i rzucić o ścianę. Ten mały parszywiec… W tym momencie
przyszło mu na ratunek wrodzone poczucie humoru. Ryby bąknęły z uznaniem: No, no. Co za
opanowanie! Nie po raz pierwszy przeżywał podobne trudności, więc i teraz nie dopuścił do tego,
żeby go diabli wzięli, czy kogo tam mają na Krisznie w miejscu diabłów.
A zatem Góis czerpie swe pomysły z Hamleta! Hasselborg zadrżał na myśl, co by się
stało, gdyby oddał glejt dashtowi, nie przeczytawszy go wcześniej.
Co teraz? Galopować z powrotem do Novorecife i oskarżyć Góisa? Nie, zaraz. Co
sprawiło, że postąpił tak nikczemnie? Sprawiał wrażenie, że go lubi, jemu też się wydawało, że
nadają na tej samej fali. Najwyraźniej obecność Hasselborga na Krisznie musiała zagrażać jakimś
interesom Góisa; we właściwym czasie wyjdą one na jaw. Jeśli to prawda, jeśli Góis uwikłał się
w jakieś malwersacje albo spisek, wówczas jego zwierzchnicy, na przykład ten pompatyczny
Abreu, też mogą być w to zamieszani. W każdym razie Brazylijczycy, choć na ogół porządni
faceci, będą trzymać się razem przeciw byle Americano do Norte.
Czy umiałby sfabrykować nowy glejt? To nie takie proste, zwłaszcza że nie wiadomo, czy
jego znajomość pisowni gozashtandyjskiej mogłaby zamydlić oczy bystremu tubylcowi. Ale po
przejrzeniu słownika i po kilku eksperymentach z gumką okazało się, że zdoła usunąć wyrazy
„szpiegiem” oraz „zło” i wpisać na to miejsce „artystą” i „dobro”. Zrobił to, złożył kartkę we
czworo i przewiązał tasiemką. Następnie przy płomieniu świecy stopił kawałki laku ze starej
pieczęci i nakapał je na wstążkę w miejscu, gdzie się krzyżowała. Przyłożył do nich gipsowe
odciski prawdziwych pieczęci, tworząc w ten sposób nowe, identyczne jak oryginalne.
Zanim jednak dosiadł swego szlachetnego ayi i puścił się galopem na cztery strony
świata, postanowił pomyśleć przez chwilę. Czynił to cerując igłą z nitką dziury w płaszczu, ślady
po zajściach poprzedniego dnia. Skoro Góis uciekł się do tego zdradzieckiego podstępu, to z
pewnością podał mu również fałszywy kierunek, w którym rzekomo udał się Fallon. Hasselborg
nie mógł więc zaufać jego informacjom ani tym bardziej wracać do Novorecife po nowe
instrukcje, był zdany na własne siły. Musi zrobić pełny objazd placówek terrańskich oraz rzek i
gór, nawiedzanych przez rozbójników z bagien i nie wiadomo przez kogo jeszcze, musi
sprawdzać wszystkie drogi wychodzące z Novorecife, aż wpadnie na trop zbiegów. Naturalnie,
jeśli jego objazd nie da wyników i nie znajdzie żadnego śladu, będzie miał świetną wymówkę –
aby przestać szukać! – Uniknął karcąco do siebie. To jest praca!
Na razie trzeba spróbować u dashta, zgodnie z pierwotnym planem. Kto wie, czy nie
znajdzie jakiejś wskazówki w pałacu? Potem szybka ucieczka z glejtem do jakiejś grubej ryby w
Hershid…
Rześki, chłodny wiatr trzepotał chorągwiami na iglicach cebulastych kopuł pałacu i pędził
przed sobą ogromne flotylle drobnych, białych chmur, spiętrzonych wysoko na zielonkawym
niebie. Ten białozielony deseń odbija się w kałużach dokoła pałacowej bramy. Wiatr smagał
również płaszcz Hasselborga, kiedy detektyw stał i rozmawiał z wartownikiem.
–
Jego Wielmożność odniesie twój list do pałacu – mówił strażnik – lecz wróci za godzinę
i oznajmi, abyś wrócił po odpowiedź jutro, kiedy to dasht udzieli ci audiencji. Jutro się dowiesz,
że lista przyjęć na najbliższą dziesięcionoc nie jest jeszcze gotowa i musisz wrócić pojutrze. Po
kilku następnych odroczeniach każe ci przybyć za dwadzieścia dni. Będziesz tutaj sterczał i pił,
póki nie skończą ci się pieniądze, a kiedy nadejdzie długo oczekiwana chwila, dowiesz się, że w
ostatnim momencie odstąpili twój czas bardziej czcigodnemu gościowi i będziesz musiał
zaczynać od początku, tak jak Qabuz w legendzie, który próbuje wdrapać się na drzewo po
owoce i za każdym razem spada przed osiągnięciem celu.
Hasselborg szarpnął paskiem swojej torby, aż w środku zabrzęczały monety:
–
Czy nie sądzisz, że to mogłoby przyśpieszyć sprawę – powiedział. – Jeśli rozumiesz, co
mam na myśli.
Strażnik wyszczerzył zęby.
–
Możliwe, o ile znasz się na rzeczy. Bo inaczej stracisz pieniądze nadaremnie…
Strażnik umilkł na widok ubranego na czarno majordomusa, który przykuśtykał z
powrotem do bramy i wysapał:
–
Chodźcie zaraz, dobry Mistrzu Kavirze. Dasht przyjmie cię natychmiast.
Z kolei Hasselbor
g wyszczerzył zęby na widok opadającej szczęki wartownika, a
następnie podążył za swoim przewodnikiem do ogromnego wejścia na drugą stronę dziedzińca.
Mijali Krisznian płci obojga, odzianych w jaskrawe ubrania osobliwego kroju. Panie miały na
sobie suknie
w stylu noszonych przez starożytne Kretenki na Ziemi. Pokonali długi labirynt
korytarzy, rozjaśnionych nikłym światłem lampionów, umieszczonych w ściennych kinkietach na
kształt łuskowatych, niby smoczych łap. Od czasu do czasu obok nich śmigał paź na hulajnodze.
Hasselborg zaczynał już marzyć o rowerze, kiedy nagle zatrzymali się przed wejściem do
dużego, oficjalnie wyglądającego pomieszczenia. W głębi widać było dwóch rozmawiających
mężczyzn, jeden stał, a drugi siedział w fotelu na podwyższeniu – niewątpliwie sam dasht.
Majordomus rozmawiał szeptem z innym lokajem. Pozostali urzędnicy Rúz siedzieli za
ustawionymi wzdłuż ścian biurkami albo stali tu i ówdzie bezczynnie, jakby nie mieli nic do
roboty.
Rozmówca dashta skłonił głowę, włożył kapelusz, podszedł do jednego z biurek i szepnął
coś do urzędnika. Nagle rozległo się bębnienie werbli, rożek zadźwięczał bee i lokaj przy
drzwiach wykrzyknął:
– Mistrz Kavir bad-Ma’lum, wybitny artysta!
Po co od razu wybitny? –
pomyślał detektyw. Na pewno uczą fagasów robić wrażenie na
gawiedzi. W trakcie długiego marszu Hasselborga postać dashta rosła coraz bardziej i bardziej.
Detektyw stwierdził, że facet jest rzeczywiście bardzo duży, i to w każdą stronę. Miał rumianą,
pucołowatą twarz i wyłupiaste, zielone oczy za okularami z grubych soczewek; gdyby nie szkła,
byłby kubek w kubek kriszniańską odmianą rubasznego, średniowiecznego barona.
Kiedy Hasselborg dotarł na początek kolejki, zamaszyście ściągnął kapelusz z głowy,
przyklęknął na jedno kolano i zawołał:
–
Uniżony sługa Waszej Wysokości!
Najwyraźniej zachował się prawidłowo, albowiem Jám bad-Koné odparł:
–
Mistrze Kavirze, wstań i przybliż się, aby ucałować moją dłoń. Wszystkie drzwi stoją
otworem przed przybyszem, który ma taką rekomendację od mego dobrego przyjaciela. Co cię
sprowadza do Rosid?
Dłoń Jáma była wyraźnie brudna i Hasselborg omal nie skrzywił się na myśl o
ucałowaniu pełnej zarazków skóry. Mimo to udało mu się dopełnić ceremonii bez dających się
zauważyć drgawek.
–
Mam pewną biegłość w malowaniu portretów, Wasza Wysokość. Pomyślałem, że być
może ty, panie, albo ktoś inny na twoim dworze chciałby zamówić u mnie portret.
–
Mhm, hm, hm. A opanowałeś styl terrański?
–
Nienajgorzej znam terrańskie metody, Wasza Wysokość.
–
To bardzo dobrze. Może znajdę ci jakieś zlecenie. Tymczasem masz wolny wstęp do
pałacu. A przy okazji, jak u ciebie z polowaniem?
–
Mam… Mam niewielkie doświadczenie…
–
Znakomicie! Moi panowie od dawna tęsknią za rozrywką. Jutro weźmiesz udział w
moich łowach. Jeśli faktycznie nie jesteś za dobry w tej dziedzinie, tym lepiej; dostarczysz nam
niezłej rozrywki. Bądź w leśniczówce na godzinę przed wschodem słońca. Miło było cię poznać.
Hasselborg wypowiedział formułkę i począł się cofać tyłem na koniec kolejki. Po
minięciu poprzecznej linii mógł się już odwrócić i wyjść z sali przodem, a wtedy dobosz i trębacz
pięciokrotnie wydobyli na przemian dźwięki ze swoich instrumentów.
–
Wiadomość od Jego Najwyższej Przeraźliwości, satrapy Gozashtandii!
Hasselborg odsunął się na bok, aby przepuścić posłańca, po czym ruszył na poszukiwanie
Charona, który bo tu wprowadził. Szedł bez pośpiechu, po trosze dlatego, by nie okazywać
zdenerwowania, ale głównie dlatego, że chciał obserwować zachowanie innych. Nie miał
większych szans, że spotka tu Fallona i Julnar; ale należało przynajmniej mieć oczy otwarte…
Przez jakiś czas błąkał się, wędrując od jednego pokoju do drugiego. W którejś izbie dwie
kobiety z obnażonymi piersiami rozgrywały partię kriszniańskich warcabów, której przyglądała
się grupa widzów. Gdzie indziej kilkunastu Krisznian zdawało się odbywać próbę jakiejś sztuki.
Wreszcie Hasselborg trafił do pokoju, w którym Krisznianie zajadali się potrawami ze stolika z
bufetem. Skosztował ostrożnie nieznanego przysmaku, ale silny zapach używanych przez
Kriszn
ian perfum stłumił jego apetyt.
–
Poczęstuj się – przemówił stojący nie opodal arystokrata w stroju z białego atłasu. –
Jesteś malarzem portrecistą, prawda?
–
Owszem, jestem, panie. Skąd o tym wiesz?
–
Z plotek, z plotek. Mój łaskawco, kiedy nie toczy się wojna, a obowiązki nie wzywają
cię do sądu, jak inaczej możesz zabić czas? – roześmiał się nieznajomy i po chwili Hasselborg
toczył z nim przyjacielską rozmowę o aparycjach.
–
Nazywam się Ye’man – oznajmił Krisznianin, jakby każdy powinien znać imię jego
o
jca i tytuły, które łączą się z imieniem. – Ten brzydal po prawej stronie to Archman bad-
Gavveq, mistrz w bujaniu się na karpie. Nie maluj go, pigmenty zakrzepną ci od tego galaretę,
podobnie jak słone demony zakrzepiły Morze Maraghe w legendzie. Musisz posłuchać, jak
Saqqiz recytuje swój poemat o tym wydarzeniu –
istne arcydzieło w starym, epickim stylu…
– Kim jest owa dama w przezroczystym, niebieskim stroju i dobranych kolorystycznie
włosach? – wtrąci} Hasselborg przy pierwszej, nadarzającej się okazji.
–
Tamta? Przecież to jest Fouri bab-Vazid. No wiesz, bratanica starego Hasté. Nie
poznałeś Zachodniego odcienia jej włosów? Krążą różne plotki o powodach i skutkach pobytu
dziewczyny na zamku. Może podkochuje się w naszym poczciwym dashcie albo wspiera kult
swojego wuja, a może jest szpiegiem upartego… Lecz dowiesz się tego wszystkiego we
właściwym czasie. Weźmiesz udział w polowaniu? Powinniśmy mieć dobry łup, nie jak ostatnim
razem, kiedy pole rysowało się na wyciągnięcie ręki, a dobosz prowadził owsiankę przez
komin…
Ponieważ język jego rozmówcy stał się nagle niezrozumiały i ponieważ wzmianka o
polowaniu przypomniała Hasselborgowi, że musi się do niego przygotować, detektyw przeprosił
na chwilę i skierował się do wyjścia. Przy głównej bramie zamkowej, w swego rodzaju wartowni,
skąd można było pilnować wejścia, napotkał majordomusa.
–
Dziękuję za uprzejmość – powiedział do niego i rzucił mu na dłoń dwie srebrne kardy.
Poznawszy po minie obdarowanego, że mniej więcej właściwie odgadł wysokość stosownego
nap
iwku, detektyw dodał:
–
Chciałbym cię o coś spytać. Dasht zaprosił mnie właśnie na jutrzejsze polowanie, a
będąc tutaj nowym i do tego kiepskim myśliwym, nie wiem, jak się do tego zabrać. Czego mi
trzeba, gdzie stoi leśniczówka i na co będziemy polować?
–
Musisz mieć strój myśliwski, panie. Uszyje ci go każdy dobry krawiec, sądzę jednak, że
nie możesz zwlekać. Jego Wysokość zapoluje prawdopodobnie na yeki, albowiem parka, którą
trzymał na igrzyska, zdechła niedawno. Co do leśniczówki…
Hasselborg zapisał instrukcje, myśląc, że dla kogoś, kto polował już na najbardziej
niebezpieczną zwierzynę, jazda na ayi i miotanie dzidą w jakiegoś nieszczęsnego sześcionoga, to
raczej idiotyczne zajęcie. Ale jak rozkaz, to rozkaz.
O wyznaczonej godzinie Hasselborg zameldował się W leśniczówce dashta, dziesięć hoda
od miasta. Resztę poprzedniego dnia spędził na kupowaniu stroju myśliwskiego oraz siodła i
uzdy na Farouna, po czym przeniósł cały sprzęt do innego – miał nadzieję, że bardziej
szacownego –
zajazdu w obrębie miejskich murów.
Wybrał gotowy strój myśliwski z magazynu Rosido. Szef tego kramu dla snobów
próbował wcisnąć mu też cały furgon innego sprzętu: krótki miecz myśliwski, menażkę i temu
podobne, ale podziękował za wszystko. Już samo ubranie było wystarczająco okropne – chałat z
krzykliwie żółtego atłasu plus nieprzyzwoicie obcisłe bryczesy. Hasselborg czuł się w nich jak
aktor, który ma grać toreadora w Carmen.
Hałas przy leśniczówce usłyszał dużo prędzej niż dotarł na miejsce. Panowie siedzieli w
nikłym świetle poranka na swoich ayach, popijając kufle kvadu i przekrzykując się nawzajem.
Hasselborg miał z tego niewiele pożytki, bo wielbiciele myślistwa mówili żargonem całkowicie
niezrozumiałym dla postronnych.
Dookoła w czerwonych strojach biegały inne postacie, niektóre zmagały się ze sforą
sześcionogich eshunów, wielkości dużych psów ale dużo brzydszych. Ktoś wcisnął detektywowi
kufel kvadu; łyknął wszystko jednym haustem, nim zdołał powstrzymać się od picia, aby
zapobiec odruchom wymiotnym.
–
Będę cię miał na oku, panie malarzu! – zawołał dasht, mijając kłusem Hasselborga. –
Jeśli nie wykażesz się odwagą, zawsze mogę cię rzucić yekom na poecie, ha, ha, ha!
Detektyw uśmiechnął się pokornie. Grupa czeladzi mocowała się z wielką siecią i
zestawem tyczek od kompletu. Dw
óch pachołków niosło stojak, w którym tkwiło kilkadziesiąt
długich kopii. Muszą importować drewno do wyrobu łuków i włóczni, pomyślał Hasselborg. Ta
kraina wyraźnie cierpi na brak porządnego drzewa. Kiedy robotnicy umieścili stojak przed
leśniczówką, myśliwi poczęli kierować ku niemu swe wierzchowce i wybierać broń. Gdy
Hasselborg chwycił broń dla siebie, usłyszał za plecami wołanie dashta:
–
…niech tylko jakiś drań ukatrupi naszą zdobycz bez absolutnej konieczności, zrobię z
nim to samo co z Panem Davirane…
Ktoś zadął w róg, który zabrzmiał tak, jakby był wypełniony śliną. Hałastra ludzi i
zwierząt ustawiła się w szyku i stopniowo wylała na drogę – z przodu eshuny i ich treserzy, dalej
myśliwi z kopiami, na końcu czeladź z siecią i resztą sprzętu w postaci gongów, gotowych do
zapalenia pochodni i temu podobnych rzeczy.
W miarę jak eshuny odrywały się od myśliwych, ci zaś od wolno idącej z tyłu służby,
pochód rozciągał się na coraz dłuższym odcinku drogi. Hasselborg jechał kłusem w milczeniu.
Czuł, jak miecz obija mu się o lewą nogę. Odnosił wrażenie, że trwa to już od kilku godzin,
chociaż słońce jeszcze nawet nie wzeszło.
–
Ładna gromadka – odezwał się jakby znajomy głos. Chwilę później do Hasselborga
podjechał Ye’man, którego detektyw poznał dzień wcześniej przy bufecie z przekąskami. –
Miejmy nadzieję, że piłka nie ugrzęźnie w gęstej brodzie.
– Oby –
mruknął Hasselborg, nie mając pojęcia, o co tamtemu chodziło. Głośne
nawoływania zamarły, słychać było jedynie tętent kopyt, brzęk ekwipunku i sporadyczne
miauczenie eshunów daleko z przodu. Dla Hasselborga była to bardzo męcząca wycieczka.
Mięśnie szczególnie potrzebne w jeździectwie nie zahartowały się mu się w Novorecife
ani trochę.
Kiedy słońce wzeszło nareszcie w istnym majestacie kriszniańskiego brzasku, myśliwi ze
sforą zjechali z drogi i skręcili w stronę płytkiej doliny. Hasselborg pierwszy raz zakosztował
jazdy wierzchem na przełaj i musiał dobrze uważać, by tylko utrzymać się w siodle. Kiedy
silniejsze wierzchowce towarzyszy polowania wysforowały się naprzód, puścił ayę w krótki
galop, aby dotrzymać im kroku.
Jechali tak i jechali przed siebie, w górę i w dół, od jednego łagodnego wzniesienia do
drugiego, przez pola uprawne –
z których rolnicy nie będą już mieli większego pożytku – i
zarośla. Kawalkada zbliżyła się do niskiego, kamiennego murku. Eshuny i aye pokonywały go
jednym zgrabnym susem –
z wyjątkiem bestii Hasselborga. Wytresowana jedynie do pracy na
drodze, nie była skora do oddania skoku i omal nie wysadziła swego jeźdźca z siodła. Kiedy
gr
omada zaczęła się oddalać, zwierzę pogalopowało szerokim hakiem wokół końca muru i
rzuciło się pędem przed siebie, aby ją dogonić. Hasselborg zaklął pod nosem.
Następnym razem także musiał zboczyć z drogi, aby objechać płot, który inni
przeskoczyli. Stawało się to coraz bardziej męczące, lecz niewątpliwie jego aya wykazywał
więcej zdrowego rozsądku niż tamte, które pozwalały zmuszać się do skakania.
Na przodzie rozległ się ochrypły dźwięk rogu, na co eshuny zareagowały niesamowitym
rykiem. Hasselborg mógłby przysiąc, że ryczały na głosy. Wszyscy ruszyli z kopyta. Teraz
Hasselborg zaczął naprawdę odstawać. Następny objazd muru – i znalazł się z powrotem wśród
czeladzi.
Przy kolejnym płotku spiął wierzchowca o krok od Przeszkody, ściągając mocno wodze,
by unie
możliwić bestii wykonanie skrętu, i w ostatniej chwili popuścił tak jak go nauczono. Aya
zawahał się, po czym skoczył. Wprawdzie detektyw bez problemu uniósł się wraz z nim, nie
przestał się jednak wznosić, kiedy stworzenie lądowało już na ziemi. Skutki tego były fatalne.
Wykręcił w powietrzu salto, odbił się od zwierzęcego zadu i runął na mech.
Przez chwilę widział gwiazdy. Później gwiazdy ustąpiły miejsca brzuchom
wierzchowców czeladzi, skaczących w ślad za nim nad murem. Miał wrażenie, że zaraz stratują
go swoimi sześcioma kopytami, ale wszystkie jakimś sposobem chybiły.
Kiedy wszechświat przestał w końcu wirować, detektyw podniósł się na nogi. Ostre
kamienie podrapały mu pośladki, ugryzł się w język, pas z mieczem w dziwny sposób okręcił mu
się dookoła szyi, na prawym kolanie miał rozerwane spodnie i ogólnie czuł się fatalnie.
Służba zniknęła za kolejnym pagórkiem, dźwięk rogu oraz niesamowity ryk eshunów
zamierał w oddali.
– Królestwo za samochód –
wymamrotał. Sięgnął po dzidę i powłócząc nogami ruszył w
stronę ayi. Farounowi był jednak potrzebny odpoczynek i spokój przy konsumpcji. Kiedy
Hasselborg zbliżył się do niego, zwierzę przestało skubać trawę, popatrzyło z oburzeniem na
detektywa i zrobiło kilka kroków do tyłu.
–
Chodź, Faroun! – powiedział surowym tonem. Bestia ponownie się cofnęła. – Wracaj! –
krzyknął, dodając w myślach: Rzekłem to głośno i wyraźnie, podszedłem do starucha i
krzyknąłem mu prosto do ucha… Ale zwierzę nie zwróciło uwagi na jego słowa. Hasselborg miał
ochotę rzucić kamieniem w uparte bydlę, lecz powstrzymał się z obawy, że ucieknie jeszcze
dalej.
Spróbował się podkradać. Także i to nic nie dało, ponieważ aya zerkał na niego między
kęsami trawy i utrzymywał bezpieczną odległość. Może trzeba będzie się przespacerować z
Farounem, aż bestia poczuje zmęczenie. Zacisnął pięści i ruszył ciężko jej śladem.
Kriszniańską godzinę później, kiedy dalej prowadził tę beznadziejną gonitwę, z małego,
krzewiastego zagłębienia wyskoczyło jakieś zwierzę i zaatakowało Hasselborga z przeraźliwym
rykiem.
Ledwo zdążył skierować czubek dzidy w stronę drapieżnika, gdy ten wykonał
gwałtowny skręt i skoczył na grzbiet Farouna. Rozległ się chrzęst kości szyjnych, aya padł na
ziemię i napastnik zaczął po nim deptać. Hasselborg poznał go z wyglądu, by to yeki, zwierzę, na
które polowali –
brunatnej sierści ssak drapieżny wielkości tygrysa, ale bardzo podobny do
przerośniętej norki z dodatkową parą nóg, które podtrzymywały środek tułowia.
Przez kilka sekund yeki stał spokojnie, przyglądając się Hasselborgowi i wydając
chrapliwe dźwięki, jakby nie mógł podjąć decyzji, czy zwlec się z martwego ayi i rozprawić
także z drugą ofiarą. Po chwili skradał się już w kierunku detektywa.
Hasselborg siłą woli powstrzymał chęć ucieczki. Wiedział, że może tym bestię
sprowokować a wtedy jednym susem skoczy mu na plecy. Jak nigdy przedtem marzył o
pistolecie. Marzenie nie chciało się spełnić, mocno zatem ujął dzidę w dłonie i ruszył na
spotkanie z drapieżnikiem.
–
Idź precz! – krzyknął.
Yeki postawił kolejny krok, wydając coraz głośniejsze pomruki. Po chwili, nie przestając
krzyczeć, detektyw uniósł czubek dzidy na wysokość paszczy bestii. Zamierzał trafić ją w oko,
ale yeki stanął na czterech tylnych nogach i grzmotnął dzidę parą swoich przednich łap.
Hasselborgowi udało się dźgnąć w jedną i drapieżnik z wściekłym rykiem cofnął się o krok.
Detektyw poszedł za nim, trzymając broń w pogotowiu. Jak długo to jeszcze potrwa?
Jego szansę na pokonanie bestii bez niczyjej pomocy były nader nikłe.
Nagle wśród pagórków rozległo się wycie eshuna a za pobliskim wzniesieniem
przesunęła się kawalkada myśliwych.
– Hej! Mam go! –
zawołał.
Był to może zbyt pochopny wniosek, w każdym razie Hasselborg odniósł wrażenie, że
nikt go nie słyszy.
– Tutaj! –
wrzasnął. – Za nim, bierzcie go… czy co tam się mówi przy takiej okazji.
Jeden z jeźdźców gwałtownie zawrócił na szczycie pagórka i po chwili wszyscy już
jechali w jego stronę. Yeki zaczął się powoli cofać, prychając na lewo i prawo. Wszędzie zaroiło
się od eshunów wyjących jak złe wróżki na ludzką zgubę, lecz żaden nie kwapił się do ataku, gdy
tymczasem ich niedoszła ofiara ryczała, toczyła pianę i bryzgała śliną.
Nagle czeladź rozwinęła sieć i czterech służących, nie zsiadając z wierzchowców, uniosło
ją na tyczkach za cztery rogi jak baldachim. Wzięli duży zamach, a potem rzucili siatkę na
yekiego, który chwilę później znalazł się w potrzasku, gryząc i drapiąc oczka sieci w dzikim
szale.
– Brawo! –
krzyknął dasht, klepiąc Hasselborga w plecy z taką siłą, że omal nie zwalił
detektywa z nóg. – A jednak nie wró
cimy z pustymi rękami. Twój wierzchowiec padł zabity?
Weź mojego. Ao ty! – krzyknął na sługę. – Oddaj Mistrzowi Kavirowi swego ayę. Zatrzymaj
bestię, Mistrzu, i przyjmij gratulacje za męstwo, które przed nami wykazałeś.
Detektywowi zanadto dokuczały siniaki, aby miał się jeszcze martwić o to, jakim
środkiem lokomocji sługa dostanie dashta wróci do miasta. Wyciągnął spod Farouna siodło,
położył je na nowego wierzchowca, wskoczył i ruszył do domu razem z innymi. Pochwały
przyjmował z uśmiechem, ale nie odzywał się zbyt często. Kiedy wyjechali na drogę, minęli duży
furgon zaprzężony w bishtara. Powozili go osobnicy w służbie Jáma, którzy widocznie
transportowali do domu pojmane zwierzę.
–
Wieczorem wydajemy uroczystą kolację, trzy godziny po zachodzie słońca. Dla grona
najbliższych przyjaciół, rozumiesz, takich jak aktorka Namaksari i astrolog Chinishk. Wpadnij,
porozmawiamy o tym portrecie, dobrze?
–
Dziękuję, Wasza Wysokość – odparł Hasselborg.
Wróciwszy do Rosid, spędził trochę czasu na oglądaniu wystaw sklepowych. Powinien
był wykazać nieco rozsądku i nie obciążać się nowym ekwipunkiem ponad niezbędnie potrzebny,
ale pokusa skorzystania z nieograniczonego konta na wydatki, które otworzył mu Batruni,
okazała się zbyt silna. Kupił parasol z cudacznie obrobioną rączką, teleskop, mapę Imperium
Gozashtandii i brzydkiego, małego bożka z kości słoniowej, pochodzącego z jakichś zacofanych
stron planety. Zanim trafił do hotelu, zmarnował kolejną godzinę, szukając w labiryncie uliczek
właściwej drogi. Czuł się lepki od brudu i wydawało mu się, że cuchnie, gdyż od wyjazdu z
Novorecife nie miał okazji się wykąpać.
Zapytał więc właściciela o łaźnię, ten zaś odesłał go do publicznej kąpielowni na tej samej
ulicy. Poszedł obejrzeć termy, które zlokalizował dzięki wiszącej nad drzwiami muszli wielkości
wanny. Zapłacił za wstęp, po czym ku swemu przerażeniu odkrył, że zwyczaje kąpielowe w Rúz
niewiele różnią się od tych, jakie panują w Japonii. Posiadając długi staż małżeński, nie miał
specjalnych zahamowań pod tym względem, lecz na widok rozebranych Krisznian płci męskiej
zrozumiał, że w tych okolicznościach nie zdoła udawać mieszkańca Kriszny. Po pierwsze,
tubylcy nie mieli pępków. Wrócił do gospody i oznajmił właścicielowi:
–
Niestety, przyjacielu. Właśnie przypomniałem sobie, że odbywam pokutę religijną i nie
wolno mi się kąpać w publicznym miejscu. Czy mógłbyś przynieść mi balię i trochę ciepłej wody
do pokoju?
Gospodarz podrapał się w korzonki swoich szypułek i doszedł do wniosku, że może.
–
Proszę też o kawałek… – dodał Hasselborg. Jak jest po ichniemu „mydło”? – Mniejsza
o to. Później ci powiem. – Na obolałych nogach ruszył schodami na górę do siebie, by w
tajemnicy zasięgnąć porady słownika. Okazało się, że nie ma takiego słowa po gozashtandyjsku.
Widocznie mydła Krisznianie jeszcze nie wynaleźli. Nic dziwnego, że tak lubią używać perfum!
Pomywaczki, które zjawiły się niebawem z balią, szczotką i kilkoma kubełkami wrzątku,
okazały kłopotliwe zainteresowanie dziwactwem swego gościa. Chciały mu wyszorować plecy i
trzeba
je było w krótkich słowach odprawić. Musiało mu wystarczyć dłuższe moczenie i
energiczne szorowanie, by pozbyć się z ciała brudu i śmiercionośnych zarazków. Koniec z
wyprawami na dziwne planety bez kawałeczka mydła, nawet jeśli będzie je musiał szmuglować
pod czujnym okiem Viagens!
Gdy woda wystygła do znośnej temperatury, zanurzył się w balii możliwie najgłębiej i z
westchnieniem ulgi oparł głowę na jednym z uchwytów. O, co za rozkosz dla biednych stóp!
Rzutem oka na drzwi upewnił się, że skobel tkwił na swoim miejscu, po czym zaintonował
piosenkę. Dotarł do słów:
Wiedział, że świat ten jest okrągły, y-y-y…
Wiedział, gdzie znaleźć można go, o-o-o… kiedy głośne stukanie do drzwi przerwało mu
w pół słowa.
– Kto tam? –
warknął.
–
Prawo! Otwierać!
–
Chwileczkę – mruknął, wychodząc z balii i próbując wytrzeć całe ciało jednocześnie. W
jaki kanał wpakowałem się tym razem, na Ahura Mazdę?
–
Otwierać natychmiast, albo wyłamiemy drzwi! Zaklął w duchu, owinął się ręcznikiem i
wyciągnął skobel. Do pokoju weszła jakaś postać w czerni, a za nią dwie inne w oficjalnie
wyglądających zbrojach.
–
Jesteś aresztowany. Wychodź – oznajmił pierwszy osobnik.
VI
– Za co? –
spytał Victor Hasselborg z miną niewiniątka, jakiej nie powstydziłby się
pluszowy niedźwiadek.
–
Dowiesz się. Hola, odłóż ten miecz! Chyba nie sądzisz, że pozwalamy więźniom nosić
broń, co?
–
Ale ktoś może go ukraść…
–
Nie bój się, postawimy na drzwiach pieczęć dashta i jeśli cię uniewinnią, znajdziesz
swoje rzeczy w komplecie. Powtarzam: jeśli. Ruszaj prędzej.
Da
sht musiał w jakiś sposób wyniuchac, że list od Góisa został sfałszowany, pomyślał
Hasselborg. Miał jednak mało czasu na myślenie, gdyż bez zbędnych ceregieli wywlekli go na
zewnątrz, wsadzili na przyprowadzonego specjalnie ayę, po czym ruszyli na złamanie karku
przez miasto, krzycząc na cały głos „Byant-hao!” aby utorować sobie drogę.
Więzienie, stojące mniej więcej o jedną przecznice od pałacu książęcego, wyglądało
jak… jak więzienie. Dozorca okazał się pomarszczonym indywiduum, któremu brakowało
jednego
czułka.
– Co za jeden? –
wykrzyknął. – Ważniak z Novorecife, ani chybi! Chciałbyś dostać jedną
z luksusowych cel, tak? Piękny widok na kantor Mistrza Raua, a cena nie wyższa niż w niejednej
przytulnej gospodzie, he, he, he. Co powiesz, piękny kawalerze?
Ha
sselborg zrozumiał, że zaproponowano mu izolatkę, jeśli może za nią zapłacić, i nie
będzie się musiał poniewierać w celi zbiorowej. Kiedy dozorca i żołnierz ip czerni załatwili
papierkową robotę, pomocnik dozorcy odprowadził Hasselborga do jego celi. Stało w niej
krzesło, a to już było coś. Leżała na trzecim piętrze, toteż mimo niewielkich rozmiarów
zakratowanego okna miała całkiem niezłe oświetlenie. Z punktu widzenia Hasselborga
ważniejsze było jednak to, że wydawała się zupełnie czysta, choć oddałby dużo za informację,
czy poprzedni lokator nie cierpiał na jakąś zarazę.
–
Jak się nazywa dozorca? – spytał.
– Yeshram bad-Yeshram.
–
Przekaż mu, że chciałbym się z nim zobaczyć, jeśli znajdzie chwilę czasu.
Dozorca zjawił się niepokojąco szybko.
–
Słuchaj, Mistrzu Kavirze. Nie jestem potworem, który lubi dręczyć więźniów jak ten
olbrzym Damghan w legendzie, ani świętym filantropem, żeby przedkładać ich szczęście ponad
własne. Jeśli mogą zapłacić za dodatkowe usługi i osłodzić sobie ostatnią godzinę, to dlaczego,
pytam się – dlaczego nie pozwolić im na to? Miałem pod osobistą opieką Lorda Hardiąaspa przez
trzy dziesięcionoce, zanim skrócili go o głowę. Na odchodne tak do mnie powiedział: „Yeshram,
zamieniłeś moją niewolę nieomal w przyjemność!” A więc nie obawiaj się, Mistrzu Kavirze, jeśli
będziesz przestrzegał regulaminu, nie próbował uciekać, nie buntował innych Więźniów i płacił
swoją należność, nie będziesz miał Powodu do narzekań, he, he, he.
– Rozumiem –
odparł Hasselborg. – Teraz najbardziej potrzebuję informacji. Dlaczego
właściwie tutaj jestem?
–
Tego dokładnie nie wiem, ale w twoim oskarżeniu mówi się o zdradzie.
–
Kiedy będzie przesłuchanie? Pozwolą mi wziąć obrońcę?
–
Hm, przesłuchanie. To nie wiesz, że po południu zaczyna się twój proces?
– Kiedy? Gdzie?
–
Rozprawa odbędzie się w izbie sędziowskiej, jak zwykle. A dokładny czas? Nie umiem
ci tego powiedzieć; być może już się zaczęła.
–
Czy to znaczy, że w Rúz oskarżony nie bierze udziału we własnym procesie?
–
Oczywiście, że nie. W jakim celu? Każde słowo, który więzień wypowie na swój
obronę, będzie kłamstwem, więc po co go pytać?
–
No trudno. Czy po rozprawie mógłbyś się dowiedzieć o co chodziło?
–
Za wynagrodzeniem, mogę.
Dozorca wyszedł. Hasselborg zastanawiał się, czy ujawnić się jako Ziemianin.
Przynajmniej traktowaliby go trochę lepiej. A może wcale nie lepiej? W Novorecife ostrzegali go
wyraźnie, aby nie liczył na żadne kosmiczne względy. Odkąd Rada Międzyplanetarna zarządziła
politykę ścisłego antyimperializmu i nieingerencji w sprawy Kriszny, państwa tubylcze postępują
u siebie z Ertsuma jak im się żywnie podoba. Czasami z szacunkiem, a niekiedy uważają ich za
swój legalny łup. Kiedy ludzie zaczęli protestować przeciw jakiejś szczególnie ohydnej
zniewadze wobec turysty z Ziemi, Rada odpowiedzi
ała uprzejmie: Nikt nie zmusza mieszkańców
Terry, aby tam latali, prawda?
Co gorsza, tego rodzaju odkrycie mogłoby narazić na szwank powodzenie jego misji.
Postanowił ostatecznie trzymać się jakiś czas roli kriszniańskiego malarza, przynajmniej do czasu
wy
czerpania jej możliwości.
Dozorca niebawem wrócił.
–
Podobno przybyłeś tu z jakimś listem od Ertsu Novorecife – oznajmił – i jesteś artystą
czy kimś w tym rodzaju. Otóż, nie byłoby sprawy, ale dzisiaj rano, gdy byłeś na polowaniu z
dashtem, zjawia się nie kto inny jak posłaniec od tego samego Ertsu z drugim listem. Dotyczy on
sprawy, zupełnie innej, rozumiesz, ale na końcu listu ten Ertsu dopisał króciutkie zdanko, coś w
rodzaju: Czy przybył już ten mikardandyjski szpieg, którego wysłałem do ciebie z glejtem? Jeśli
tak, co z nim zrobiłeś? – Wzbudza to podejrzenia dashta, niech mnie bóg oślepi, jeśli było
inaczej. Dasht bierze oryginalny list ten, któryś mu dał – i uważnie go ogląda. Widzi w kilku
miejscach ślady, jakby jakiś łotr wytarł niektóre słowa i zastąpił je innymi. Tsk, tsk, wy,
szpiedzy, uważacie chyba naszego dashta za idiotę?
–
Co się wydarzyło na procesie?
–
Ach, dasht pokazał dowód, a obrońca stwierdził, że nie może znaleźć niczego na twoją
obronę. Faktycznie nie mógł, toteż sąd skazał cię na pożarcie w czasie igrzysk, to znaczy
pojutrze.
–
Chciałeś powiedzieć, że wypchną mnie na arenę z tym yekim, którego pomogłem im
schwytać?
–
Pewnie, pewnie. Dasht uznał to za wspaniały dowcip, he, he. Nie mam nic przeciw
tobie, Mistrzu Kavirze, ale faktycznie
wygląda na to, że bogowie postanowili zabić człowieka
jego własną bronią, nie uważasz? Ale nie przejmuj się tym zanadto, chłopcze, każdy musi odejść,
kiedy wypali się jego świeczka. Szkoda, że tak prędko stracę takiego wyjątkowego gościa,
naprawdę szkoda.
Płaczę nad tobą, rzekł krokodyl, naprawdę ci Współczuję, pomyślał Hasselborg.
–
Mniejsza z tym. Co się dzieje w czasie igrzysk?
– Parada, fajerwerki i widowisko na stadionie –
wyścigi piesze i wierzchem, boksowanie i
zapasy, pożeranie ciebie, a na koniec walka miedzy grupą ogoniastych Koloftów a naszymi
przeklętymi zbrodniarzami na prawdziwą broń. Wydarzenie, na które warto czekać, szkoda, że
tego nie zobaczysz.
Mimo że nie był człowiekiem próżnym, Hasselborg poczuł lekką urazę, że nie zasłużył
sobie na spe
łnienie roli głównej atrakcji widowiska.
–
Z jakiej okazji będą te igrzyska?
–
Ach, chodzi o jakąś astrologiczną koniunkcję, nie pamiętam już którą. Występują co
kilka dziesięcionocy, to znaczy jedynie te dobrowróżbne, jeśli wierzysz w owe bzdury z
wpatryw
aniem się w gwiazdy. Uczniaki rzucają naukę i zaczynają rozrabiać na ulicach, a dasht
urządza wielkie przyjęcie dla swego dworu i występy cyrkowe dla pospólstwa.
–
Będę walczył z tym stworem jakąś bronią?
–
Ach nie, na honor! Mógłbyś zwierzę pokaleczyć, a nawet zabić. Swego czasu skazaniec
dostawał drewnianą, dziecinną szabelkę do zabawiania ludzi, ale któryś, i to Ertsu na dodatek,
zranił w oko ulubionego yeki dashta. Odtąd każe wysyłać ich z pustymi rękami, he, he, he. Co za
widok; wszędzie kałuże krwi.
H
asselborg z zapałem pochylił się do przodu.
–
Powiedziałeś, że jakiś Terrańczyk został pożarty w czasie jednej z takich uroczystości?
–
Tak, jakże by inaczej. I cóż w tym dziwnego? Choć mówi się w Rúz, że dasht ze
szczególną rozwagą powinien traktować Ertsuma, gdyż zaiste mają oni broń ponoć tak ogromnej
mocy, że jeden z ich fajerwerków mógłby zmieść Rosid z powierzchni ziemi. Lecz dasht nie
odniósłby z tego żadnej korzyści, a powiadają, że jak długo będzie dashtem w Rúz, zrobi
wszystko, by sprawiedliwość wymierzać w starym, dobrym stylu Rúz – szlachta góruje nad
pospólstwem, pospólstwo nad cudzoziemcami, a wszyscy nad niewolnikami. Tym sposobem
każdy zna swoje miejsce i wie, z kim się musi liczyć. Zacznij robić wyjątki, a nastąpi kres
sprawiedliwości. Bo czyż istotą sprawiedliwości nie jest trwałość reguł? Nie jestem uczonym w
prawie, lecz według mnie dasht ma tutaj rację, nie uważasz?
Hasselborg spoglądał na sufit w zadumie. Wyjawienie prawdy o swoim pochodzeniu z
Ziemi mogłoby przynieść więcej złego niż dobrego.
–
Yeshram, co byś zrobił, mając… załóżmy, pół miliona kardów?
– Ohé! Ty chyba kpisz ze mnie, Mistrzu Kavirze? Nie masz przy sobie takiej sumy,
sprawdziliśmy dokładnie, kiedyś tu przyszedł. To okup godny dashta. Chłopcze, mówmy
rozsądnie przez tę krótką chwilę, jaka ci została.
–
Ja wcale nie żartuję. Co byś zrobił?
–
Naprawdę nie wiem. Ani chybi rzuciłbym tę parszywą robotę, kupił jakiś majątek i
próbował zostać możnym panem, a może nawet z czasem pasował najstarszego syna na rycerza?
Czy ja wiem?
Pewnie nie ma granic tego, co można zrobić z taką masą pieniędzy. Ale nie kpij ze
mnie, bo mogę się obrazić.
–
Może i nie mam aż tyle przy sobie, ale mógłbym zdobyć.
–
O czym ty gadasz? Chcesz mi wmówić, że jesteś nic tylko szpiegiem i malarzem
obrazów, al
e i deklamatorem pięknych bajek o zionących ogniem smokach i niewidzialnych
fortecach?
–
Nie, to nie bajka. W Novorecife złożyłem do depozzytu list kredytowy wartości pół
miliona. Jeśli ktoś zdoła mnie stąd wyciągnąć, chętnie sypnę forsą.
Strażnik podrapał się w głowę.
–
Ale jak mógłbym dostać te pieniądze? Skąd pewność, że w ogóle istnieją?
–
Będziesz musiał kogoś wysłać. Niech pomyślę – wiem, kto chętnie pojedzie – żołnierz z
patrolu drogowego, nazywa się Garmsel bad-Manyao. Wystarczy, szepnąć mu słówko, a będzie
gnał dzień i noc do Novorecife z czekiem ode mnie.
Strażnik pokręcił przecząco głową.
–
To nie takie proste, chłopcze. Trzeba by sfałszować zwolnienie, rozumiesz, a to znaczy,
że musielibyśmy dopuścić innych do spisku i opłacić ich milczenie. A ponadto, obojętnie jak
prędko twój żołnierz potrafi galopować, wcześniej skończysz w paszczy yekiego, nim tamten
pokona drogę do Novorecife i z powrotem. Mało tego, jeśli nie pokażesz się na igrzyskach, dasht
zażąda mojej głowy, albo przynajmniej wyrzuci mnie z roboty. Nie, nie mogę ryzykować, a
zwłaszcza póki nie dostanę do rąk pieniędzy. Mając je w rękach, dam sobie radę z każdym,
oprócz samego dashta, rzecz jasna.
Przez chwilę zastanawiali się w milczeniu.
–
Może zdołałbym wyciągnąć cię z igrzysk żywego mimo wszystko – podjął dozorca. –
Yeshram ma plan. Gdybyś już teraz dał mi czek, zrobię, co będę mógł, a jeśli zawalę sprawę… i
tak nie będziesz miał żadnego pożytku ze złota, nie uważasz?
Hasselborg nie miał ochoty zaufać mu aż tak dalece.
–
Coś ci powiem – odparł. – Teraz wypiszę ci czek na ćwierć miliona, a drugie ćwierć
dostaniesz, kiedy stąd wyjdę.
–
A kto mi zagwarantuje, że dostanę drugą połowę, kiedy już znajdziesz się na wolności i
będziesz uciekał przed stadem eshunów ryczących na twoim tropie?
– A
kto mi zagwarantuje, że mnie stąd wyciągniesz, gdy już schowasz do kieszeni
pierwszą ratę? Czy nie będziesz wolał ujrzeć mnie w paszczy yekiego. Aby mała transakcja nie
wyszła na jaw? Nie myśl, że ci ufam, Mistrzu Yeshramie, ale postaraj się również zrozumieć. Ty
ufasz mi, ja ufam tobie. Lecz jeśli uda nam się dojść do porozumienia i skończę paszczy dzikiej
bestii, przypadnie ci najwyżej to, co na grzbiecie, a to nie przybliży cię ani o krok do gch
zaszczytów.
Targowali się przez godzinę, nim Hasselborgowi udało się postawić na swoim. Yeshram
żądał na przykład pół miliona netto, a detektyw upierał się przy pół milionie brutto, z czego
Yeshram miał opłacić wszelkie łapówki, jakie okażą się konieczne.
W końcu Hasselborg wypisał czek i zapytał:
– Jaki masz plan?
–
Wolałbym nie mówić, bo tajemnica znana wielu to żadna tajemnica, jak stoi w
Przysłowiach Nehavendy. Lubo walcz, wszak śmiało patrzaj w oczy bestii, a przekonasz się, że
przejdzie jej chętka, by cię pożreć, jak to ma w zwyczaju.
Następnie Hasselborg doświadczył tortury czekania przez dwa kriszniańskie dni i noce, aż
przyjdzie czas na jego egzekucję. Próbował czytać podręcznik gozashtandyjskiego prawa, który
dostał od Yeshrama, ale szło mu bardzo ciężko – tutejsze prawo opierało się w zasadzie na
preceden
sach, Hasselborg zaś nie opanował jeszcze języka pisanego na tyle płynnie aby czytać z
łatwością. Chodził od ściany do ściany, palił, jadł niewiele i odbywał półgodzinne sesje czułego
wpatrywania się w chusteczkę Alexandry.
Stale wysyłał na zewnątrz pomocnika dozorcy, aby sprawdził, czy są już jakieś
wiadomości od żołnierza Garmsela. Wiedział, że nie ma ich, ale nie mógł jakoś porzucić nadziei
na cud. Pewną pociechę znajdował w fakcie, że udało mu się zapanować nad sobą i ubić interes z
Yeshramem za mniej n
iż połowę akredytywy; przez chwilę, kiedy Yeshram się wahał, detektyw
miał wielką chęć rzucić w dozorcę całą sumę, choć wiedział, że byłaby to strata pieniędzy.
Drugiego popołudnia od aresztowania wszedł do celi Yeshram i oświadczył:
– Gotów? Odwagi, mój p
anie. Nie, nie, po stokroć, żadnych wieści. Garmsel musiałby
pędzić ślizgowcem, holowanym przez tresowane aqebaty jak Książę Bourudjird w legendzie, aby
już wrócić. Czemu drżysz? Ja przecież ryzykuję tak samo jak ty, nie uważasz?
Załadowali Hasselborga do czegoś w rodzaju klatki na kółkach i powieźli przez miasto w
kierunku stadionu. Na miejscu kilku żołnierzy wypuściło go i zaprowadziło do pomieszczenia
pod rzędami krzeseł. Tutaj obserwowali go w milczeniu, podczas gdy z zewnątrz dochodził
zgiełk i szum rozbawionej publiczności. Jeden powiedział do drugiego:
–
Tłum jest dziś w ponurym nastroju.
–
Nudne występy – odparł drugi. – Zdaje się, że dasht jest za bardzo pochłonięty życiem
miłosnym, by zajmować się igrzyskami, tak jak trzeba.
Ponownie zaległa cisza. Hasselborg zapalił kriszniańskie cygaro i poczęstował obu
swoich strażników. Przyjęli je i wymruczali coś na dziękuję.
Czekanie się przeciągało.
Wreszcie jakiś osobnik wetknął głowę za drzwi i krzyknął:
–
Już czas!
Strażnicy skinęli na detektywa, jeden oznajmił:
–
Zostaw tutaj płaszcz. Wstań, musimy cię obszukać. – Przeprowadzili ostatnią rewizję i
wprowadzili go do jednego z tuneli, łączących przebieralnie z areną.
Na końcu tunelu znajdowała się ciężka brama z żelaznej kraty. Ktoś rozwarł ją ze
skrzypieni
em na oścież.
Hasselborg zerknął za siebie. Strażnicy trzymali w dłoniach halabardy na wypadek, gdyby
wpadł na głupi pomysł i próbował uciec.
Nie widząc innego wyjścia, Hasselborg wetknął Jcciuki za pasek i z dystyngowaną
obojętnością pomaszerował na arenę.
Stadion przypominał boiska, na których jako student grał przez wiele lat w piłkę nożną;
na pozycji obrońcy. Ten plac gry był jednak trochę za mały dla futbolu; stanowił raczej wybieg
do walki byków niż północnoamerykańską arenę widowiskową. Siedzenia wznosiły się pod
ostrym kątem. Podłoga zapadała się dobre siedem metrów poniżej najniższego rzędu miejsc, więc
nie miał szans na oddanie potężnego skoku w publiczność. Wzdłuż pierwszego rzędu straże
przemierzały owalną platformę. Może zdoła jakoś chwycić którąś halabardę i oddać skok o
tyczce na pomost? Nie ma mowy, wprawdzie był swego czasu niezłym sportowcem, ale nigdy
nie trzymał w ręku tyczki.
Niebo było zachmurzone i mokry wiatr smagał proporce na masztach wyrastających z
korony stadionu. Dasht siedział w swojej loży, owinięty płaszczem. Był jednak zbyt wysoko, aby
można było dostrzec wyraz jego twarzy.
Gdy za plecami Hasselborga brama zamknęła się ze szczękiem zobaczył, że po
przeciwnej stronie rozwierają się inne wrota i z drugiego tunelu wychodzi jego dobry znajomy
yeki.
Publiczność na trybunach podniosła przytłumiony ryk. Hasselborg stał w absolutnym
bezruchu i słuchał nawałnicy tego dziwnego jazgotu, tęskniąc za jakimś migbłystalnym* [*Lewis
Carroll:
O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra w przekł. Macieja Słomczyńskiego
(przyp. tłum.).] mieczem. Jeśli Yeshram wpadł na dobry pomysł, najwyższy czas zacząć go
realizować.
Yeki ruszył z wolna do przodu, po czym zatrzymał się i rozejrzał dookoła. Zerknął na
Hasselborga, na publiczność, wydał pomruk, zrobił kilka kroków w lewo i w prawo, po czym
rozpłaszczył się na piasku, rozdziawił paszczę, ziewnął i przymknął ślepia.
Hasselborg nawet nie drgnął.
Na widowni wszczął się tumult i z każdą chwilą robił się, coraz głośniejszy. Hasselborg
wyłapywał pojedyncze zdania, z grubsza gozashtandyjski odpowiednik „zabić obu dupków!” Na
arenę zaczęły spadać różne przedmioty – kufel, poduszka na krzesło.
Tutaj dwóch Gozashtendyjczyków okładało się pięściami, tam inny rzucał warzywami w
kierunku loży dashta. Nagle kilku innych zepchnęło strażnika z pomostu. Z brzękiem wylądował
na piasku, wstał ze zwinnością zdumiewającą jak na człowieka obciążonego kompletną zbroją i
rzucił się biegiem do najbliższego wyjścia, leczy yeki tylko raz przeciągnął po nim oczami, które
n
atychmiast zresztą z powrotem zamknął. Drugi strażnik tłukł po głowach trzonkiem halabardy
grupę rozwścieczonych obywateli. Inna grupka widzów wyłamywała drewniane ławki i rozpalała
ognisko.
– Mistrzu Kavirze! –
zawołał ktoś przekrzykując wrzawę. – Tędy!
H
asselborg obrócił się i zobaczył, że zakratowana brama się rozchyliła nieco. Wyszedł
bez namysłu, nie czekając na rozwój zamieszek. Jeden ze strażników więziennych zatrzasnął za
nim bramę.
– Szybciej, panie. –
Udał się za swoim przewodnikiem przez plątaninę korytarzy na ulicę
i tam zamknięto go na powrót do klatki na kółkach. Kiedy wózek na nieresorowanych obręczach
ruszył z łoskotem po kocich łbach w kierunku więzienia, w górze przetoczył się grzmot. Byli
niemal na miejscu, kiedy lunął Heszcz. Woźnica nie żałował bata i wołał:
– Byant-hao!
–
Udało nam się, he, he, he – stwierdził później Yeshram.
– Jak? –
zapytał Hasselborg. Rozpinał właśnie sznurek pod sufitem celi, aby powiesić
mokre ubranie.
–
No cóż, chyba nic złego się nie stanie, jeśli się dowiesz, bo, co się miało stać, już się
stało, a kiedy jeden zdradzi, wszystkich nas czeka zguba. To była drobnostka; przekupiłem
Rrafuna, nadzorcę zwierząt, żeby nie dał yekiemu spać przez całą noc i lał mu do klatki strugi
wody. Potem wymogłem na nim, żeby przed samą walką dał bestii pożreć całego knura unhy.
Krótko mówiąc, zwierzęciu bardziej zależało na drzemce, słodkiej drzemce, niż na wtłaczaniu w
swoje i tak już wypchane brzuszysko jakiegoś mikardandyjskiego szpiega. Wystarczy ci tyle
koców? Nie chcę, byś się przeziębił na śmierć, póki nie oddasz mi połowy zapłaty. Oby Garmsel
rychło wrócił, zanim dasht wyjaśni sprawę dziwnego braku apetytu u swojego pupilka.
Lecz przez resztę dnia i noc, która po nim nastąpiła, nie było wiadomości ani od
żołnierza, ani od dashta. Hasselborg usiłował pocieszyć się myślą, że kolejne igrzyska odbędą się
najwcześniej za kilka dni, po następnej koniunkcji. Nie ulegało jednak wątpliwości, że
dostatecznie rozwścieczony Jám z miejsca zlikwiduje Hasselborga.
Po kolacji w więzieniu dało się słyszeć jakieś ruchy. Niebawem do celi weszli Yeshram i
Garmsel. Żołnierz był na wskroś przemoczony i najwyraźniej wyczerpany.
–
A więc wciąż żyjesz, Mistrzu Kavirze? – wykrzyknął. – Gwiazdom niech będą dzięki!
Nie chciało mi się wierzyć, kiedy ten hultaj, mój przyjaciel Yeshram, to powiedział, bo cieszy się
on opinią największego i na: chytrzejszego łgarza spośród wszystkich. Nie będę się przynajmniej
musiał jakiś czas martwić o swój horoskop śmierci.
– O czym ty gadasz? –
rzucił Yeshram. – Jaki horoskop śmierci?
–
To taki prywatny układ między Garmselem a mną – wyjaśnił mu detektyw. Nie chciał,
by sceptyczny Yeshram podkopał wiarę żołnierza w pseudonaukę. – Udało ci się?
– Mam to –
powiedział Garmsel. – Jazdę do Novorecife odbyłem w rekordowym czasie
na moim wiernym shomalu, ale w powrotnej drodze musiałem jechać wolniej, bo prowadziłem za
sobą trójkę wielkich, mocnych, jucznych ayi z workami złota. Leżą w sieni na dole i ufam, że nie
zdarzy się przykry wypadek i nie zapomnisz o nagrodzie dla mnie za ten uczynek.
–
Czy Yeshram zapomniał kiedy o wiernym przyjacielu? – oburzył się dozorca.
–
Nie, boś nigdy go nie miał. Ale spokojna głowa; zapłać, co mi się należy i wracam do
koszar, żeby się wysuszyć. Fointsaą, co za pogoda!
Kiedy Yeshram wrócił do celi Hasselborga, więzień zauważył:
–
Ciągle pada, czy to nie znakomita noc na moją ucieczkę?
Dozorca nie był zdecydowany. Hasselborg wywnioskował z jego wahań, że teraz, kiedy
Yash
ram dostał już swoje pieniądze, mimo wszystko będzie dla niego bezpieczniej zatrzymać
więźnia niż ryzykować otrzymaną łapówkę i próbować ją podwoić. Ostrożnie, mówił do siebie
detektyw; cokolwiek zrobię, nie wolno mi rozpaczać ani wpadać w złość.
– Sam pom
yśl, przyjacielu – powiedział na głos i ciągnął: – Jak mówiłeś, dasht wcześniej
czy później może przeprowadzić śledztwo. Zdaje się, że jak dotąd coś stoi temu na przeszkodzie;
podobno Jám ma jakieś ty miłosne – Ale w końcu przyjdzie tutaj. Nie wolisz abym znajdował się
wówczas daleko i załatwiał ci wysyłkę drugiego ćwierćmiliona, a nie czekał w celi na dashta?
Każe szarpać moje ciało rozgrzanymi do czerwoności cęgami i być może wypali ze mnie prawdę.
–
Jasne, ja też o tym myślałem – rzucił ochoczo Yeshram, trochę zbyt ochoczo, pomyślał
Hasselborg. –
Zastanawiałem się tylko, jak osiągnąć twój upragniony cel. Musisz chyba wziąć ze
sobą cały sprzęt? Byłoby nieostrożnością zostawić różne rzeczy w mieście. Szpicle Jego
Wysokości mogliby coś znaleźć i dzięki temu cię wytropić. Co masz i gdzie to trzymasz?
Hasselborg podał mu informacje.
–
Przebierz się do szybkiego odjazdu, młodzieńcze. I postaraj się trochę zdrzemnąć, bo
przygotowania zajmą kilka godzin. Którą drogą chciałbyś uciekać?
–
Myślę, że w kierunku Hershid.
–
A więc zostaw wszystko Yeshramowi. Uprowadzimy cię tak zgrabnie, jak złodziej
Gavehon porwał córkę Króla Sabzavarra. A jak będziesz już daleko, gdy poczujesz tę cudowną
ulgę, która stanie się twym udziałem, zastanowisz się, czy Yeshram nie zasłużył na maleńką
premię za swą fatygę, he, he. Niech cię gwiazdy prowadzą.
Oprócz Ziemian, najbardziej chyba łasa na pieniądze rasa w całej Galaktyce, pomyślał
Hasselborg. Odkrył wszakże, że jego organizm uparcie odmawia snu. Przewracał się na pryczy,
spacerował od ściany do ściany, kładł się i ponownie kręcił z boku na bok. Pigułki nasenne
znajdowały się wciąż w gospodzie, a więc poza jego zasięgiem. Musiała już minąć ponad połowa
tej nie kończącej się nocy, kiedy wreszcie poczuł, że ogarnia go senność. Rzucił się na słomę,
zamknął oczy i w tej samej chwili obudził go zgrzyt zawiasów.
–
Chodź – powiedziała jakaś postać, trzymająca w ręku świeczkę.
Hasselborg zerwał się z posłania, zarzucił na siebie płaszcz i długim krokiem wyszedł na
korytarz. Zbliżywszy się do osobnika ze świecą, spostrzegł na jego twarzy maskę, a także gotową
do strzału kuszę, którą niósł w drugiej ręce. Otarłszy się o niego, dałby głowę, że rozpoznał oczy
jednego z pomocników Yeshrama. Jego wielkość i głos również się zgadzały. Ale nie było czasu
na roztrząsanie tej sprawy.
Na dole spotkał kolejnego zamaskowanego osobnika, stojącego na warcie z naciągniętą
kuszą nad ciałem Yeshrama i jego drugiego pomocnika. Leżeli dokładnie skrępowani i
zakneblowani. Dozorca napotkał wzrok Hasselborga i zamachał czułkiem, co równało się
kriszniańskiemu puszczeniu oka. Potem wyszli z więzienia na deszcz; czekał na nich kolejny
osobnik z trójką osiodłanych ayi.
Kompani Hasselborga przystanęli, by zwolnić cięciwy w kuszach i zdjąć maski. Byli to
faktycznie dwaj pomo
cnicy Yeshrama. Bez słowa wszyscy trzej dosiedli wierzchowców i ruszyli
cwałem w stronę wschodniej bramy.
Hasselborg trzymał się kurczowo siodła, gdyż w strugach deszczu i ciemnościach
praktycznie nic nie widział. Bał się, że w każdej chwili wierzchowiec może go zrzucić albo
poślizgnąć się i upaść na mokre kamienie. Koncentrując się wyłącznie na ściskaniu dłońmi
swego siedziska, przeoczył fakt, że tamci zatrzymali się przed rogatką. Kiedy jego aya także
stanął, detektyw omal nie wyrżnął głową o bruk.
Któryś z jego oswobodzicieli zawołał na halabardzistę.
–
Głupcze, gdzie on jest? Kto? No jakżeż, skazaniec, który uciekł z więzienia! Przejeżdżał
tędy! Jeśliście go nie złapali, to znaczy, że jest już daleko za miastem! Odsuńcie się, idioci!
Brama rozwarła się na oścież. Eskorta Hasselborga spięła wierzchowce do szaleńczego
galopu, zadziwiając detektywa, że w takich ciemnościach widzą tak doskonale. Pędził za nimi
najszybciej, jak umiał, ledwo dostrzegając zarys sylwetek w gęstym mroku. Dostał w twarz grudą
miękkiego błota, wystrzelonego spod bijących kopyt i przez dłuższą chwilę był całkowicie
odcięty od świata. Zanim wróciła mu zdolność widzenia, tamci znikali już daleko w przodzie, a z
tyłu światła bramy miejskiej rozpływały się we mgle.
Po kilku następnych minutach tej udręki któryś z jeźdźców podniósł rękę i wszyscy
zwolnili. Zanim Hasselborg się spostrzegł, siedział już w swojej bryczce, zaparkowanej przy
skraju drogi. Ktoś przytrzymał łeb nowego ayi, którego wcześniej zaprzęgnięto do powozu.
–
Jesteś, Mistrzu Kavirze – ucieszył się głos w ciemnościach. – Z tyłu znajdziesz swój
ekwipunek; spakowaliśmy go najstaranniej, jak było można. Nie trać po drodze czasu, nie zapalaj
świateł, być może ruszył za tobą pościg. Niech gwiazdy nad tobą czuwają!
– Dobranoc, przyjaciele –
westchnął detektyw, podając wodze nieznajomemu, który
przygotował bryczkę. Ten wskoczył na siodło i cała trójka zniknęła w ciemnościach.
Hasselborg wsiadł do powozu, sięgnął po cugle i bat, zwolnił hamulec i ruszył
najszybszym tempem, na jakie mó
gł sobie pozwolić, by nie wylądować w rowie, to znaczy stępa.
VII
Kiedy niebo zaczęło się przejaśniać, detektyw na przemian drzemał i budził się w samą
porę, aby złapać się czegoś i nie spaść z bryczki. Odkrył jedną z bardzo niewielu przewag
zaprzęgu nad samochodem – zwierzęciu można zaufać, że nie zjedzie z drogi w tej samej chwili,
kiedy kierowca przeniesie się myślami gdzie indziej.
Przestało padać, lecz niebo było zachmurzone. Hasselborg ziewnął, przeciągnął się i
poczuł dojmujący głód. Niestety, przyjaciele z więzienia w Rosid, którzy pomyśleli o wielu
innych rzeczach, zapomnieli zaopatrzyć bryczkę w prowiant. Co gorsza, w zasięgu wzroku nie
było żadnych wiosek. Całemu panteonowi bogów dzięki, że zapakowali jego pigułki i środki do
odkażania, bez których czuł się wprost nieludzko!
Zaciął swego nowego ayę, zwanego Avvu, do raźniejszego kłusu i przez kilka godzin
jechał równym tempem po płaskiej równinie. Wreszcie jakaś zagroda dostarczyła mu posiłku.
Kupił trochę więcej jedzenia na zapas, przejechał jeszcze kilka mil i zatrzymał się w miejscu,
gdzie droga skręcała w dół, w kierunku brodu na płytkim strumieniu. Kazał ayi odholowac
bryczkę po wodzie za pierwsze zakole, gdzie wysoki brzeg potoku osłaniał ich od spojrzeń z
gościńca. Przed wyruszeniem w dalszą drogę uciął sobie nerwową drzemkę w powozie.
Krótko przed zachodem słońca chmury zaczęły się rozpraszać. Teraz szlak był kręty i
kluczył wokół pasma urwistych wzniesień: Wzgórza Kodum, jeśli dobrze zapamiętał mapę. Było
pokryte kobiercem drzewiastych paproci szparagowych z zielonymi pniami i rdzawo-czerwonym
listowiem.
Z każdą chwilą zachód słońca stawał się coraz piękniejszy, chmury popisywały się
wszelkimi odcieniami barw od głębokiej purpury aż po roziskrzone złoto, a wśród nich
prześwitywało szmaragdowe niebo. Skoro mam być artystą, myślał Hasselborg, muszę nauczyć
się postępować jak artysta. Co zrobiłby malarz w mojej sytuacji? No jasne, wjechał bryczką na
szczyt wzniesienia i namalował kolorowy szkic zachodu słońca, aby w wolnej chwili
przekształcić go w skończone arcydzieło.
Aya biegł kłusem w stronę takiego wzniesienia – rozległego masywu, który opadał z
mrocznych Wzgórz Kodum, przechodząc stopniowo w płaską równinę. Zwierzę zwolniło kroku i
ruszyło stępa pod górę. Hasselborg szperał w ekwipunku, starając się wydostać przybory do
malowania. Przed samym szczytem szarpnął za wodze i zaciągnął hamulec. Aya wziął się do
skubania trawy, detektyw zaś skoczył na ziemię i przeniósł sztalugi na szczyt. Kiedy wystawił
głowę ponad skały i odsłonił się przed nim widok na całą turnię, opadającą ku szerokiej dolinie,
Hasselborga aż zamurowało. Wywietrzały mu z głowy wszelkie marzenia o zakasowaniu
Claude’a Moneta.
Na rozciągającej się przed nim równinie kilkunastu osobników na ayach i shomalach
atakowało sznur pojazdów. Napastnicy cwałowali z obu jego stron i obrzucali jadących gradem
strzał a kilkunastu obrońców z konwoju rewanżowało im się tym samym. Pierwszy pojazd był
wozem zaprzężonym do bishtara, ale bestia najwyraźniej została ranna, gdyż rozniosła wóz na
strzępy ciosami swoich kopyt i uciekała po trawie, trąbiąc jak szalona.
Hasselborg odstawił sztalugi i wyjął mały teleskop, który nabył w Rosid. Dzięki niemu
mógł zobaczyć więcej szczegółów: jednego z obrońców, leżącego na wozie; drugiego,
zapalającego kriszniański fajerwerk, przypominający świecówkę, używaną przez starożytnych
Rzymian. Detektyw wiedział, że kriszniańskia pirotechnika opierała się nie na prochu
strzelniczym, lecz na wyselekcjonowanych zarodnikach pewnej rośliny. Co prawda nie
wybuchały, ale po rozpaleniu wydawały ogłuszający świst i lśniły niesamowitym blaskiem.
Fajerwerk plunął kulami ognia, po czym ruchy napastników stały się chaotyczne. Jeden shomal,
zapewne ogłuszony i oślepiony sztucznym ogniem, spłoszył się i pognał galopem w kierunku
wzniesienia, na którym stał Hasselborg. Detektyw przyglądał się, jak jeździec daremnie kopie
ostrogami
i szarpie za lejce, by go zawrócić.
Skierowawszy teleskop z powrotem na kolumnę powozów, w ostatnim z nich Hasselborg
dostrzegł jakąś Kriszniankę. Duża odległość i zapadający mrok nie pozwalały mu na przyjrzenie
się twarzy pasażerki, widział jednak, że nosiła odzież nienagannego kroju i jakości. Sama
również prezentowała się atrakcyjnie i zdawała się krzyczeć coś do woźnicy przed sobą.
Victor Hasselborg był zahartowanym i opanowanym mężczyzną, który rzadko daje
ponieść się emocjom, tym razem jednak jego gruczoły zaprotestowały i dodatkową sekrecją
adrenaliny wywołały w nim odruch złości. Choć przemówił sobie do rozumu, że musi zaczekać
na koniec starcia, a później wrócić na drogę i pod osłoną nocy odjechać do Hershid, podbiegł do
bryczki, odwiązał ayę – stawał się już specjalistą od uprzęży – wyciągnął z wozu siodło, zdjął
uprząż z beli osiodłał ją i założył popręg, przypasał miecz, wskoczył w strzemiona, spiął
wierzchowca i co sił w sześciu nogach ruszył do boju niczym Qarar, legendarny ater kriszniański,
m
asakrujący smoki.
Rozbójnik dosiadający spłoszonego shomala zdołał jakoś opanować bestię i zawrócić ją w
stronę konwoju. Nie miał zatem pojęcia o szarży Hasselborga, póki detektyw nie znalazł się tuż
za nim, a donośny tętent kopyt zmusił go do spojrzenia przez ramię. Nie zdążył wyciągnąć
strzały, gdy Hasselborg sięgnął go mieczem od tyłu między żebra. Niezbyt uczciwie, pomyślał,
ale nie było czasu na rycerskość. Ostrze zatopiło się po rękojeść. Niestety, aya pognał dalej jak
błyskawica i nim Hasselborg zdążył wyjąć broń z ciała ofiary, gwałtowne szarpnięcie wyrwało
mu gardę z dłoni.
Bezbronny pędził na oślep w stronę konwoju. Opór już ustał. Ktoś uciekał naprędce przed
dwoma rozbójnikami w głąb doliny, ktoś opędzał się mieczem przed trzema innymi, siedzącymi
na grzbietach zwierząt. Reszta napastników była zajęta przy pasażerach konwoju. Wiązano tych,
co padli na kolana, i łamano opór nieposłusznych. Kobieta z ostatniego powozu stała
nieruchomo, jakby czekając na rozbójnika, który zechce przejechać tędy i porwać ją ze sobą.
Hasselborg skręcił w jej stronę.
–
Spróbuję panią wydostać! – zawołał. Podjechawszy bliżej, zorientował się, że jest to
młoda i ładna niewiasta, o jasnobłękitnych włosach ras zachodnich.
Zawahała się, kiedy wyciągnął rękę, następnie pozwoliła się unieść i posadzić na
grzbiecie ayi za plecami Hasselborga. Detektyw zawrócił wierzchowca i pogalopował tą samą
drogą, którą przyjechał. Chóralne wrzaski dały mu znać, że rabusie nie zamierzają pozwolić aby
jego czyn uszedł na sucho.
Kiedy Hasselborg
medytował, jak wyplątać się z kabały, którą zawdzięczał własnej
popędliwości, jego aya przemknął obok przebitego od tyłu rabusia. Krisznianin spadł już ze
swego shomala i czołgał się z rękojeścią miecza, sterczącą w plecach. Czując, że za parę chwil
będzie mu potrzebny cały arsenał Hasselborg sięgnął w dół i wyszarpnął broń. Powinienem
sfilmować mój wyczyn, westchnął, ktoś mógłby pomyśleć, że specjalnie to wszystko
zaaranżowałem.
–
Zbliża się – zawołała kobieta.
Hasselborg rozejrzał się i zobaczył szarżującego na niego jeźdźca.
–
Trzymaj się! – krzyknął do niej i wprowadził ayę w ostry zakręt, odchylając się na bok.
Te sześcionogie stworzenia umiałyby chyba zawrócić na dziesięciocentówce, pomyślał.
Rozbójnik zwolnił trochę, jakby zaskoczony faktem, że najwyraźniej bezbronna, niedoszła ofiara
zatacza nagle łuk i rzuca się do ataku z mieczem w ręku.
Przejeżdżając obok rozbójnika, Hasselborg ze zdenerwowania zapomniał pchnąć po
mieczem i zamierzył się do zadania ciosu z góry w głowę. Zbyt późno uświadomił sobie, że z
pewnością połamie klingę na żelaznej czapce napastnika. Wszelako Da’vi, kriszniańska bogini
szczęścia, nie opuściła Hasselborga w tej godzinie, ponieważ cios okazał się na tyle
nieprecyzyjny, że miecz odciął napastnikowi ucho, wbijając się między szyję a bark. Bandyta
rzucił maczugę na ziemię i zawył jak opętany.
–
Prędzej! – szepnęła dziewczyna. Rzutem oka spostrzegł co najmniej trzech innych
bandytów, zmierzających w ich kierunku.
Hasselborg ponownie zawrócił i jeszcze raz rzucił się do ucieczki. Żałował, że nie
wymyślił sprytnego planu odwrotu, zamiast skazywać się na tę kabotyńską szarpaninę i ryzyko.
Jeśli jednak dotrze do wzgórz, zanim go schwytają, w górzystym terenie będzie miał przewagę
nad jeźdźcami na długonogich shomalach i może uda mu się wymknąć im w ciemnościach.
Aya Hasselborga biegł długimi susami pod górę, detektyw rzucił okiem przez ramię;
pogoń się zbliżała. Tempo biegu jego rumaka hamował podwójny ciężar na grzbiecie, mimo że
bestia pochodziła z hodowli wielkich zwierząt myśliwskich u dashta. Coś śmignęło obok z
cichym sykiem. Czyżby jakieś latające stworzenie nocne? Nie, kiedy dźwięk się powtórzył,
Hasselborg zdał sobie sprawę, że strzelają do niego z łuków. Ściągnął wodze, kierując ayę na
przełaj w stronę zadrzewionego szczytu grani; nie ma sensu prowadzić ich wprost do bryczki.
Kolejna strzała zatrzepotała wśród gałęzi.
–
Zbliżają się? – spytał.
– Chyba… chyba nie.
–
Złap się mnie mocno.
Kiedy aya skoczył nad zwałem kamieni, Hasselborg poczuł duszę na ramieniu, a poszła
mu ona w pi
ęty, gdy bestia opadła na ziemię i zrobiła gwałtowny skręt, by nie wpaść na drzewo.
Kolanami ściskał brzuch zwierzęcia, pochylał się na lewo i na prawo, chylił głowę przed
gałęziami, które spostrzegał dopiero w ostatniej chwili. Dziękował Opatrzności, że polowanie i
ucieczka z Rosid dała mu przynajmniej trochę praktyki w jeździe terenowej. Aya potykał się co
pewien czas i Hasselborg błogosławił sześć nóg bestii, ilekroć odzyskiwał równowagę, nie
zrzucając swoich jeźdźców.
Z tyłu rozległ się trzask, a potem grad soczystych przekleństw.
–
Jeden shomal leży na ziemi – zauważyła dziewczyna.
–
To dobrze. Oby jeździec złamał sobie pieprzony kark. Kiedy zrobi się całkiem
ciemno…
Musieli znajdować się już u podnóża masywu, skąd teren wznosił się nieregularnie we
wsz
ystkich kierunkach. Hasselborg skręcił na prawo, w stronę płytkiej doliny. Aya torował sobie
drogę przez zarośla, które rozdzierały się z chrzęstem o nogi jeźdźców, a potem w górę, w dół, w
lewo, w prawo… Zwierzę omal ich nie zgubiło, wpadając w absolutnych ciemnościach z
wyciągniętą szyją na małe drzewo. Ku swemu przerażeniu Hasselborg poczuł, że położone w
dużym pośpiechu siodło zaczyna się zsuwać.
–
Chyba im uciekliśmy – stwierdziła dziewczyna.
Detektyw zatrzymał wierzchowca i starał się wyłowić odgłosy pogoni wśród ciężkich
sapnięć zwierzęcia. Dawały się słyszeć dalekie trzaski i echo głosów, ale po kilku minutach hałas
zamarł prawie całkowicie.
Hasselborg zsiadł zesztywniały i pomógł dziewczynie opuścić się na ziemię.
–
Czy myśmy się już gdzieś nie spotkali? – zapytał.
–
Skąd mogę wiedzieć? Kim jesteś, panie, że śpieszysz z pomocą dziewczynie w
potrzebie?
– Kavir bad-Ma’lum, malarz –
przedstawił się, regulując popręg. Okazało się, że połowę
rzemieni zapiął niewłaściwie.
–
Naprawdę? Słyszałam o tobie w pałacu dashta.
–
Wiem, gdzie cię widziałem! W pałacu ktoś zwrócił moją uwagę na ciebie, nazywasz się
Fouri bab-
kogoś tam.
–
Jestem córką Vazida.
– No tak, bab-
Vazid. Jesteś czyjąś bratanicą, tak?
–
Pewnie masz na myśli wuja Hasté. Hasté bad-Labbadé. No, wiesz, ten arcykapłan.
– Racja. –
Nie miał pojęcia, ale to nie miało znaczenia. Okazał dworskie maniery. –
Jestem szczęśliwy, że mogłem się na coś przydać jaśnie pani, ale szkoda, że nie poznaliśmy się w
mniej rozpaczliwej sytuacji. Wracałaś z Rosid do domu?
–
Tak, byłam tam z wizytą u przyjaciółki, Pani Qei. Ale dasht zrobił się nieprzyjemny i
postanowiłam wracać do wuja do domu. Kupiec Charrasp zebrał oddział, który miał odwieźć
kolejny, przywiędły zbiór do Hershid, zanim spadną ceny. Kilku szlachetnie urodzonych
postanowiło dla bezpieczeństwa zabrać się razem z nim. Pomyślałam, że może i ja od razu
pojadę. Mam nadzieję, że służącemu i pokojówce nie stało się nic złego. Co zrobimy teraz?
–
Spróbujemy odnaleźć drogę do gościńca.
– A potem?
–
Jeśli moja bryczka wciąż stoi na swoim miejscu, wsiądziemy do niej i pojedziemy do
Hershid. W przeciwnym razie całą drogę będziemy musieli przebyć, tuląc się do siebie na
grzbiecie tej bestii.
–
Którędy do głównego traktu?
–
Może gwiazdy wiedzą, bo ja nie.
Wytężył słuch, lecz poza oddechem trzech par płuc nie słyszał żadnych innych dźwięków.
Jeden z trzech księżyców zdążył tymczasem wzejść, ale duża część nieba była zasnuta chmurami,
zza których rzadko przebijały wiązki światła.
–
Zdaje się – myślał na głos – że zjechaliśmy do tej kotlinki po galopadzie tamtym
masywem z lewej strony…
Ruszył w górę zbocza, jedną ręką prowadząc za sobą Fouri, a drugą sześcionogiego
wierzchowca. Stąpał ostrożnie, omijając przeszkody i obawiając się bandytów. Wiódł ich po
grzbiecie górskim, którym
jakoby przyjechali, następnie kolejnym jego odgałęzieniem – i nagle
uświadomił sobie, że są w całkowicie nieznanej okolicy.
VIII
Godzinę później zauważył:
–
Obawiam się, że zabłądziliśmy z kretesem.
–
Co będzie? Mamy tutaj czekać aż do świtu?
–
Moglibyśmy, naturalnie, tylko że dookoła włóczą się ci rozbójnicy. – Po krótkim
zastanowieniu dodał: – Do kompletu brakuje nam tylko spotkania z wygłodzonym yekim.
Jakby w odpowiedzi po górach przetoczył się głęboki ryk. Fouri objęła Hasselborga za
szyję.
–
Ja się boję – szepnęła.
–
Dobrze już, dobrze. – Pogładził ją po plecach. – Jest wiele hoda stąd. – Mógłby stać w
tej słodkiej pozycji przez całą noc, miał jednak pilniejsze sprawy do przemyślenia. – Gdybym
odnalazł ten długi masyw, moglibyśmy iść po grani… Już wiem, przytrzymaj Avvaúa. Koniec z
puszczaniem tego wierzchowca luzem!
Zdjął pas z mieczem, wyszukał drzewo o niskich gałęziach i zaczął się wspinać. Było to
trudne zwłaszcza z powodu gładkiego pnia i dużych odległości między gałęziami, mimo to zdołał
się wdrapać na wysokość ośmiu lub dziesięciu metrów.
Ze wszystkich stron rozciągały się wzniesienia upstrzone kępami zagajników i
pojedynczych drzew, skąpanych w świetle księżyca. Może tamten szczyt jest tym, którego
szukamy? Trudno powiedzieć…
Nagle zauważył dziwne zjawisko – punkt światła, bardzo odległy, niczym gwiazda piątej
wielkości. Dłuższą chwile wytężał wzrok, po czym przypomniał sobie, na co przede wszystkim
powinien uważać. Tak, faktycznie coś świeciło, migocząc jak gwiazda w chłodną noc na
ziemskim
niebie. Zapewne ognisko. Czyżby bandyci?
Dokładnie przyjrzał się wszystkiemu, co było w zasięgu wzroku, zapamiętując położenie
księżyca, po czym wrócił na dół.
–
Jeśli pojedziemy tamtędy, możemy wpaść w tarapaty – powiedział do dziewczyny. –
Ale z drugiej
strony, jeśli siedzą dookoła ogniska, mogą nas nie zauważyć. Gdyby udało nam się
zachować ostrożność, powinniśmy przynajmniej odnaleźć nasz szlak.
–
Cokolwiek rozkaże mój bohater.
Brwi detektywa uniosły się do góry. Więc był już bohaterem? Bez chwili zwłoki ruszył
ponownie w drogę, zatrzymując się od czasu do czasu dla sprawdzenia kierunku. Pod koniec
pierwszej godziny jazdy spostrzegł plamkę światła na poziomie gruntu.
–
Musimy iść bardzo cicho – wyszeptał. – Teraz chociaż wiem, gdzie jestem. Idziemy.
Pocz
ął zataczać szeroki, łuk na lewo od ogniska, stopniowo podchodząc spiralnym
ruchem coraz bliżej. Po upływie kolejnego kwadransa przystanął na stromym urwisku.
–
Wyszliśmy na drogę – szepnął. – Zdaje się, że prowadzi prosto na naszych przyjaciół.
Teraz ogni
sko było niewidoczne. Kiedy zsunęli się Po stoku i wjechali na drogę,
Hasselborg poznał zbocze góry, na którą wprowadził swego ayę wieczorem, wpadłszy na pomysł
namalowania zachodu słońca.
Wypuścił dłoń dziewczyny i przytrzymał miecz, aby nie pobrzękiwał w futerale.
– Jest bryczka –
stwierdził cichym głosem. Obejrzał ją dokładnie ze wszystkich stron, ale
nic nie świadczyło o tym, aby ktokolwiek się do niej dobierał. Choć samo ognisko było
niewidoczne, widział odblask płomieni na drzewach porastających szczyt wzniesienia.
–
Popilnuj ayi przez chwilę – powiedział. Zostawił Fouri i ruszył wolno pod górę,
schylając głowę w pobliżu szczytu, aby nie wypaść znienacka na bandytów. Ostatnie metry
pokonał na czworaka, po czym ostrożnie wychylił głowę.
Wokół rozpalonego przy drodze ogniska stało lub siedziało siedmiu zbirów. Dwaj,
owinięci byle jak bandażami, leżeli pokotem na piasku; reszta pożywiała się łapczywie.
Hasselborg słyszał parskanie uwiązanych w pobliżu zwierząt i słowa:
–
Na gwiazdy, dlaczegoś nie…
–
Głupcze, skąd miałem wiedzieć, że zrejterujesz…
– Zeft
z ciebie! Karawana się nie liczy; zapłacili nam za dziewczynę. Wszystko
powinno…
–
Pięknie – cztery trupy, dwóch rannych, jeden gdzieś przepadł i ani kardy w kieszeni!
Dasht może zatrzymać swoje złoto dla kogoś innego…
–
Dlaczegoś nie zatłukł ludzi z karawany? Nie zdobyliby się na odwagę i nie…
– Okup, durniu…
–
…pospiesz się, lepiej żeby nas wojsko nie znalazło…
–
…dasht nam obiecał…
– Ghuvoi
z dashtem! Myślę o satrapie. Zaraz jego terytorium…
Hasselborg odc
zołgał się z powrotem i szepnął półgłosem:
–
Postarajmy się założyć uprząż jak najciszej, może zdołamy przemknąć im przed nosem.
Chcesz spróbować? Nie sądzę, żeby mieli ochotę ścigać nas w głąb terytorium satrapy.
–
Cokolwiek rozkażesz.
Rozkulbaczyli ayę, podskakując nerwowo przy głośniejszym trzasku zapięcia. Następnie
założyli mu uprząż, poruszając się w ślimaczym tempie, aby uniknąć hałasu.
– No –
westchnął detektyw, kiedy Awau był gotowy do drogi. – Umiesz powozić?
–
Dość dobrze.
–
Cieszę się, weź cugle. Przebiegnę kawałek obok ciebie, byś mogła nabrać szybkości, a
potem wskoczę. Gdy zawołam „jazda”, z całej siły użyj bata. Gotowa? Jazda!
Sięgnął do wnętrza bryczki, po czym na świst i trzask bata jednym szarpnięciem ręki
zwolnił hamulce. Powóz zadygotał, koła wydały chrzęst, a spod sześciu kopyt rozjuszonego ayi
wystrzelił piasek. Hasselborg początkowo szedł wolno, pchając bryczkę, po czym ruszył
truchtem, następnie zaczął biec, by na koniec wskoczyć do środka.
–
Weź go do galopu! – zawołał. Lewą ręką przytrzymał się błotnika, prawą dobył miecza i
wysunął głowę.
Wjechali już na szczyt w blask płomieni, ale przyśpieszali dalej, póki nie wpadli na
bandytów przy ognisku.
Część rozbójników rozejrzała się, słysząc hałas. Kiedy wtoczyła się na nich bryczka,
skoczyli na równe nogi i sięgnęli po broń. Któryś uniósł dłoń niczym policjant na skrzyżowaniu i
zaczął krzyczeć, a potem odskoczył dla ratowania cennego życia. Inny wyszedł do przodu z
mieczem w ręku. Hasselborg zadał mu cięcie. Bandyta odparował cios ze szczękiem, ale chwilę
później byli już daleko, z łoskotem znikając w ciemnościach.
–
Zdaje się, że nie jadą za nami – zauważył Hasselborg, wychylając się z powozu i
patrząc do tyłu. – Byli chyba równie przestraszeni jak my i nie mieli pojęcia, że ich niedoszła
branka znajduje się w tym wehikule.
–
Jaka niedoszła branka? Powtórzył jej to, co podsłuchał.
– Parszywy unha! –
krzyknęła. – Nie wystarczyło mu, że musiałam przez niego uciekać z
pałacu, to jeszcze najął bandytów, żeby mnie porwali! Zapłaci mi tak samo jak ten jubiler, który
musiał zapłacić Królowej Nirizi za swój uczynek.
Hasselborg był ciekaw, jaki to straszny los zgotowała jubilerowi Królowa Nirizi, ale miał
teraz na głowie inne sprawy. Przejechali obok miejsca, gdzie zaatakowano karawanę. Mignęły im
tylko szczątki wozu, zaprzężonego wcześniej do bishtara i kilka nie pogrzebanych ciał. Prócz
tego nie zostało nic.
–
Już wiem, co się stało – oznajmił. – Bandyci myśleli, że panują nad sytuacją. I mieli
rację, dopóki kilku z nich nie rzuciło się w pogoń za tym dosiadającym ayę wojownikiem, inni
pojechali za nami i zostało tylko dwóch, którzy mieli pilnować więźniów. Widząc to, więźniowie
chwycili za broń, którą dopiero odłożyli i sprali rozbójników na kwaśne jabłko. Kiedy tamci
wrócili z pogoni za nami,
karawana była już w odległości wielu mil i nie odważyli się jej ścigać
poza terytorium Jáma, bo od niego kupili swą ochronę.
–
Więc moi służący mogą jeszcze żyć! Powinniśmy ich dogonić, zanim dotrą do Hershid,
nie sądzisz?
–
Trudno powiedzieć, musiałbym to przeskalować na mapie, ale nie wiem, jak bardzo jest
dokładna.
–
Trudno, może teraz ty poprowadzisz?
–
Za chwilę. – Hasselborg ponownie rzucił okiem za siebie. Ognisko bandytów zniknęło
już z pola widzenia. Kiedy przejechali jeszcze mniej więcej dwie mile, odezwał się do
dziewczyny: –
Zatrzymamy się tutaj i zapalimy lampiony. Od tego błądzenia w ciemnościach a la
Ben Hur dostaję kręćka.
–
Czy to wyrażenie pochodzi z twojego rodzinnego języka? Mój pan wykazał niezbicie
wielką odwagę w trakcie tej przejażdżki po górach. Nie poradziłabym sobie bez ciebie, mój
bohaterze.
–
Och, nie jestem aż taki dzielny – odparł, manipulując przy lampionach. Cieszył się, że
dziewczyna nie widzi jego głupiej miny. – Prawdę mówiąc, ten cały pomysł z… – Chciał
powiedzieć, że ten cały pomysł z ratowaniem jej to było jednak wielkie szaleństwo, na które w
ogóle by się nie zdobył, gdyby pomyślał drugi raz, ale uznał, że takie słowa byłyby nietaktowne.
–
No, teraz przynajmniej nie będziemy jechać na skróty i nie rozbijemy sobie głów.
Przejął od niej cugle. Fatałaszki dziewczyny nie stanowiły dostatecznej ochrony przed
chłodem długiej kriszniańskiej nocy, toteż owinął ich oboje swoim płaszczem. Fouri przytuliła
się do niego, połaskotała go w policzek czułkami i niebawem dała mu całusa w podbródek.
A więc, w tej ślicznej główce budziła się namiętność? Jak miło, że Krisznianie
zapożyczyli sobie ową terrańską praktykę! I jak dobrze, że można oderwać wzrok od drogi i
zaufać swemu rumakowi, że nie zabłądzi! O quente cachorro?
Słońce stało już wysoko, kiedy Fouri obudziła się i rozprostowała kości.
–
Gdzie jesteśmy? – spytała.
– Na drodze do Hershid.
–
To wiem, nierozumny człowieku! Ale gdzie?
–
Mogę się tylko domyślać, że na miejscu będziemy dziś po południu.
–
Wobec tego zatrzymajmy się w najbliższej zagrodzie. Chce mi się jeść.
Ten ostry, impertynencki ton stanowił niespodziankę. Widać kult bohatera już się trochę
zużył, pomyślał, obrzucając dziewczynę milczącym lodowatym spojrzeniem.
To sprawiło, że natychmiast okazała skruchę.
–
Ach, czyżbym uraziła mego bohatera? Już się płaszczę! Już się korzę! Jakaż ordynarna
wiedźma ze mnie! – Chwyciła jego dłoń i zaczęła całować. – Łamiesz mi wątrobę! Nie zniosę
twej wzgardy, panie! Powiedz, że mi wybaczasz, albo rzucę się z tego powodu ku swemu
przeznaczeniu!
–
Już dobrze, panienko Fouri – odpowiedział, nie chcąc, aby traktowała to tak
pretensjonalnie. Życie było wystarczająco skomplikowane i bez zbędnych komedii. Pogłaskał ją,
pocałował i starał się rozweselić, jego myśli natomiast powędrowały daleko naprzód, gdyż
zastanawiał się nad planem wjazdu do Hershid.
Po krótkiej chwili odezwała się.
–
Musimy już być głęboko na terytorium satrapy. Nie ominęliśmy w nocy jego włości?
–
Masz na myśli to miejsce z bramą nad drogą i strażnicą? Spałaś wtedy.
–
A strażnicy? Pozwolili ci wjechać?
–
Prawdę mówiąc, sami też spali, więc wysiadłem i sam sobie otworzyłem bramę. Nie
chciałem budzić biedaków.
Zatrzymali się w wiosce na posiłek, podczas którego Hasselborg zapytał:
–
Powiedz mi, czy mają w Hershid jakąś przyzwoitą gospodę? W Rosid trafiłem do
Meliny Złodziejskiej i nie chciałbym powtórzyć błędu.
–
Och, ależ Kavirze, nie zatrzymasz się w żadnej gospodzie! Jakie ty masz o mnie zdanie?
Dostaniesz komnatę w najlepszym pałacu mego wuja i tam będę mogła codziennie cię
odwiedzać!
Choć ostatnie zdanie wyraźnie świadczyło o tym, że w zaproszeniu dziewczyny kryło się
coś więcej niż zwykła wdzięczność, Hasselborg odmówił, tłumiąc śmiech:
–
Nie zasługuję na taką gościnę! Ostatecznie jestem prostym człowiekiem, nawet nie
rycerzem, a twój wuj wie o mnie tyle co o królu Salomo… o Qararze.
–
Może i nie wiem, kim jest król Salomo, ale zapewniam cię, że wuj będzie wiedział. W
każdym razie powita wybawcę swojej bratanicy. A jeśli nie, zrobię wszystko, aby pożałował, że
się w ogóle wykluł.
Nie miał wątpliwości, że również to poszłoby jej jak z płatka.
–
No, dobrze… Jeśli nalegasz…
Nalegała, rzecz jasna, sprawiając mu tym wielką radość mimo ewentualnych komplikacji
w przyszłości, gdyż otrzymywał darmową i być może luksusową kwaterę w centrum wydarzeń.
Mimo że bał się zarazków, zadowoliłby się byle jaką siedzibą, więc tym bardziej ucieszył się z
najlepszej, skoro taka mu się trafiła.
Reszta podróży upłynęła bez zakłóceń. Nie potrzebowali naprawiać powozu, który musiał
gnać w ostrym tempie, aby uniknąć zagrożeń na Wzgórzach Kodum.
Hershid, jak przystało na stolicę imperium, był większą i wspanialszą metropolią niż
Rosid. Zgodnie z oczekiwaniami Hasselborga zatrzymano ich na rogatkach. Strażnicy poznali
Fouri, nim zdołała wymówić dwa słowa, i zerwali się do prezentowania broni w postaci swoich
halabard, a potem machnięciem rąk kazali im przejechać.
W czasie jazdy po mieście Fouri posłużyła detektywowi za przewodnika. W końcu stanęli
przed pałacową bramą. Ozdabiały ją figury geometryczne, w których Hasselborg rozpoznał
kriszniańskie symbole astrologiczne.
Nieodłączny odźwierny pojawił się za progiem.
– Panienka Fouri!
Z krzykiem na ustach ruszył biegiem w kierunku bramy, co sprawiło, że z pałacu wypadła
chmara służących. Stłoczeni wokół bryczki wszyscy jednocześnie rzucili się do całowania rąk
dziewczyny.
Nagle pojawił się wysoki Krisznianin w długiej, błękitnej szacie. Tłum rozstąpił się, aby
go przepuścić. Nieznajomy i Fouri wzięli się w ramiona.
– Wuju, przedstawiam ci meg
o wybawcę, dzielnego Mistrza Kavira… – oznajmiła
dziewczyna.
Po wymianie uścisków dłoni – kolejny obyczaj zapożyczony z Ziemi – Hasselborg
próbował nadążyć za tokiem rozmów wszystkich ze wszystkimi.
–
Co się stało?
– Sandii, biegnij do baraków i powiedz ko
mendantowi, żeby nie wysyłał tego
szwadronu…
–
Owszem, powóz zajechał dopiero w kilka minut po tym łańcuchu nieszczęść…
–
Co się stało wielmożnej pani? Wyglądasz tak, jakby przeszło po tobie stado dzikich ayi!
Przesada, choć skromny strój Fouri faktycznie wyglądał okropnie wskutek jazdy i tułaczki
dziewczyny w ciemnościach po Wzgórzach Kodum. Kiedy odprowadzono Hasselborga do jego
apartamentów, detektyw doszedł do wniosku, że jeśli ktoś tu potrzebuje usług lokaja, to właśnie
on. Ubranie miał podarte i ochlapane błotem, czuł, że jego twarz pokryła się zarostem i ma siną
pręgę na policzku od uderzenia w gałąź podczas szaleńczej jazdy przez góry. Musi się
natychmiast ogolić, albo wyjdzie na jaw, że jego szczeciniasta bródka ma barwę
czerwonawobrązową, a nie kriszniańsko-zieloną, chyba że stanie w zawody z elegantem, który:
Dzień i noc ślęczy nad sposobem
Malowania swoich baczków na zielono
I żywotu pod ogromnym wachlarzem
By ich przypadkiem nie zauważono… a poza tym należy do terrańskiej śmietanki.
Wszystkim tym
zajęli się domownicy wuja Hasté, a przebiegło to z iście niekriszniańską
sprawnością.
Godzinę później był już ogolony, wykąpany, wyperfumowany – to ostatnie musiał
ścierpieć przez wzgląd na zachowanie słodkich pozorów prawdopodobieństwa – i wydano mu
czys
tą odzież. Po krótkiej drzemce ubrał się i poszedł przywitać ze swoim gospodarzem. Czekał
na niego z naczyniem przypominającym mieszadło do koktajli.
Hasté bad-
Labbadé różnił się od innych Krisznian tym, że stracił większość czupryny i
całą barwę na pozostałych włosach, które były jedwabisto białe. Jego pomarszczona, jakby
pergaminowa twarz miała rysy ostrzejsze niż u innych przedstawicieli tej rasy. W istocie, gdyby
nie organy powonienia, sterczące między brwiami, mógłby uchodzić za Ziemianina.
– Mój synu –
zaczął Hasté, rozlewając koktajl. – Brak mi słów, aby wyrazić ci moją
wdzięczność. Krótko mówiąc: w każdej chwili możesz zwrócić się do mnie o pomoc, ja zaś
zrobię dla ciebie wszystko, co będę mógł.
–
Dziękuję Waszej Dostojności – powiedział detektyw, z niepokojem przyglądając się
trunkowi. Został on jednak tak gruntownie wymieszany, że prawie nie czuło się alkoholu i
Hasselborg mógł się napić bez obawy o wymioty. Przypomniał sobie, że będąc zadeklarowanym
abstynentem musi zachować ostrożność i skrupulatnie liczyć drinki, rozciągając picie w czasie
możliwie jak najdłużej.
Nadeszła Fouri.
–
Chcę poznać szczegóły twego nadzwyczajnego ocalenia – oznajmił Hasté.
Opowiedzieli mu o wszystkim, na koniec Fouri zapytała wuja:
–
Myślisz, że satrapa podejmie w końcu działania przeciw Jámowi, zgodnie z twoim
życzeniem?
–
Trudno powiedzieć? – Hasté uśmiechnął się sceptycznie. – Przecież wiesz, jak
niewielkim cieszę się uznaniem satrapy w ostatnim czasie.
–
Wyłącznie dlatego, że brak ci odwagi, by sprzeciwić się staremu aqebatowi! – rzuciła
oschle. –
Sama lepiej umiałabym sobie z nim poradzić.
–
Nie wątpię. On darzy cię sympatię, traktuje cię trochę jak własną córkę, mną natomiast
pogardza.
– Tu nie chodzi o sympatie. To twardy facet, a w dodatku bardzo sprytny, który osi
ąga
swoje cele ciężką walką, i od wszystkich wokół siebie oczekuje takiej samej twardości i sprytu.
Wyprowadź go w pole, to zacznie cię cenić; ulegnij mu, coś uczynił, a wdepcze cię w błoto. Jaka
szkoda, że nie jestem mężczyzną!
Hasselborg wyczuwał przytłumione napięcie między wujem a bratanicą, zbyt silne, aby
mogło być skutkiem zwykłej różnicy zdań co do sposobu dogadywania się z królem. Sprawa
zasługiwała na to, aby się jej lepiej przyjrzeć.
–
Hmm… Mógłbyś mi to wyjaśnić, Wasza Dostojność? Nie byłem dotąd w Hershid i nie
znam miejscowych stosunków.
Hasté przeszył go wzrokiem.
–
Moja bratanica lubi walić prawdę w oczy. Gdyby walczyła o swe życie na procesie,
wygarnęłaby sędziemu, co o nim myśli, unikając przy tym zniesławienia.
–
Skąd te niesnaski między tobą a satrapą?
–
To długa historia, mój synu. Sięga wielu lat wstecz i dotyczy samej istoty ludzkiej
działalności. Nie wiem, jak uważacie w twoim kraju, ale tu, w Gozashtandii, mieszkańcy mają
różne opinie co do powodów, dla których konkretne wydarzenia przybierają taki a nie inny obrót.
Zauważ, dawna religia utrzymywała, że wszystko zależy od woli bogów. Jednak w miarę
rozwoju wiedzy wiara ta z rozmaitych powodów zaczęła się wydawać niewystarczająca.
Dlaczego, na przykład, bogowie mieliby tak bardzo gmatwać ludzkie losy, dlaczego w ogóle
mieliby interesować się nami, zwykłymi śmiertelnikami? Grupa bluźnierców twierdziła nawet, że
żadnych bogów nie ma, ale szybko udało się ją poskromić.
Minęło około trzystu lat. Nasi teologowie wykazali z zadowoleniem, że bogowie nie są
ani gromadą lubieżnych barbarzyńców, zabawiających się w górach Meshaq, ani zbiorem
immanentnych abstrakcji, takich jak „duch miłości” i temu podobnych, których nikt nie rozumie.
Przeciwnie, są to w rzeczywistości ciała niebieskie: słońce, księżyc, planety i gwiazdy, które
wirując dookoła naszego świata, wywierają tajemniczy wpływ na każdego z osobna i na
wszystkich razem, oraz sterują przez to ludzkim losem. Musisz pamiętać, że było to mniej więcej
w tym samym czasie, kiedy odkryto kulisty ksz
tałt świata.
Ucieszyliśmy się więc, że mamy wreszcie prawdziwie naukowe wyznanie, które powinno
zrealizować właściwą misję religii – objaśnić sens istnienia człowieka i wszechświata, ukazać
przyszłość, ulżyć ludzkiej niedoli i wpoić zdrowe obyczaje w umysły młodzieży. I tak się
początkowo wydawało: wiara ta stała się oficjalną religią Gozashtandii i sąsiednich krajów, a
wszystkie odchylenia były odtąd surowo karane. Później, jeśli chcesz, pokażę ci jeden ze starych
lochów w mej piwnicy, gdzie trzymano przes
łuchiwanych heretyków. Obecnie nie możemy
czynić niczego podobnego, lecz satrapa nie waha się korzystać z oskarżenia o herezję dla
pozbycia się osób niekorzystnych z politycznego punktu widzenia.
Co się stało później? W miejscu zwanym teraz Novorecife wylądowali Ertsuma w swoich
statkach kosmicznych, przywożąc wieści o innych słońcach i innych światach, wirujących
dookoła nich. Po raz pierwszy usłyszeliśmy od nich, że to nasz glob krąży wokół słońca, a nie na
odwrót. Na przykład, planeta Qondyor – miał na myśli Wisznu – nie będąca wcale bogiem
wojny, stanowi po prostu inny świat, identyczny jak nasz, a przy tym cieplejszy, zamieszkany,
przez istoty nie tak całkowicie niepodobne do tych, które żyją tutaj.
Jak widzisz, szanowny Mistrzu Kavirze, w rezultacie na
stąpił zmierzch prawdziwej
religii. Kościół nie ma już prawa karać swoich nieprzyjaciół bezpośrednio i musi bezczynnie
siedzieć, kiedy mnogość rozmaitych drobnych kultów – niektóre zostały sprowadzone bodaj
przez Ertsuma –
rozprzestrzenia się po kraju jak zaraza, podkopując naszą siłę duchową i
przechwytując nasze dochody. A tym, co denerwuje naszego satrapę najbardziej, jest fakt, że w
miarę zanikania naszej władzy, wzajemne stosunki wyraźnie się ochłodziły!
Nieco zaskoczony szczerością arcykapłana, Hasselborg zapytał:
–
Wasza Dostojność, a co ty sądzisz o bogach, planetach i całej reszcie?
Hasté znowu lekko się uśmiechnął.
–
Moje poglądy oficjalne jako głowy Kościoła, Zgadzają się oczywiście ze stanowiskiem
przyjętym na siedzeniu Rady Mishe przed czterdziestu sześciu laty.
Prywatnie wolałbym, aby takie pranie mózgu więcej się nie powtórzyło. Sam jestem
trochę zdezorientowany. Chodźmy na kolację.
Fouri przybrała kolejną ze swej oszałamiającej kolekcji osobowości – poważną i
oficjalną.
– Kavir przyby
ł do Hersid, aby malować portrety – oznajmiła. – Czy nie możemy
załatwić mu kilku zleceń? Byłoby to przynajmniej jakieś zadośćuczynienie za jego bohaterstwo.
–
Na pewno możemy. Muszę się zastanowić – sam zamówię jeden, od roku już nie
malowano mi portretu.
Jeśli inni zawiodą, ja będę musiał wystarczyć za wszystkich. Co do
zamku, trudno powiedzieć… moich gwiazd nie widać na razie w sektorze dominującym,
aczkolwiek…
–
Och, dajże spokój, wuju! Dlaczego nie spróbujesz u samego satrapy?
– U satrapy, Fouri? Nie w
iesz, skąd wieje wiatr w tej kwadrze…
–
Obudź się, stara galareto! – krzyknęła nagle, a jej sztywne maniery ulotniły się
całkowicie. – Wciąż tylko wymówki. Jutro zbiera się tajna rada, tak?
–
Niewątpliwie, ale…
–
Żadnych ale! Zabierz ze sobą Mistrza Kavira i przedstaw go Jego Przeraźliwości jako
największego na świecie portrecistę. Chyba że – dodała złowrogo – Wolisz ryzykować konflikt
ze swą ukochaną bratanicą?
–
Gwiazdy drogie, nigdy. Zaprowadzę go! To znaczy, jeśli zechce iść. Popierasz tę
intrygę, mój synu?
– Rzecz jasna –
odparł Hasselborg, dorzucając pomruk niewymownej wdzięczności.
–
Tego się właśnie obawiałem – westchnął Hasté.
Później, przy cygarach, detektyw podniósł kolejną kwestię.
–
Wasza Dostojność, szukam pewnego młodzieńca. Kupił u mnie portret, ale nie zapłacił i
uciekł. Była z nim dziewczyna.
– Tak?
–
Są jakieś miejsca w Hershid, w których mogą wiedzieć, czy tędy przechodzili?
–
Zaraz, muszę pomyśleć, satrapa ma dobrą służbę szpiegowską, wątpię jednak, czy
śledzą wszystkich podróżnych, jacy tędy wędrują. Przecież Hershid leży na głównym rozstaju
dróg naszego imperium. Jak wyglądali uciekinierzy?
– Tak –
odparł Hasselborg, pokazując rysunki.
Hasté rzucił na nie okiem, po czym się roześmiał.
– Ile jest ci winien?
–
Pięćset kardów.
Hasté uderzył w dzwonek. Po chwili zgłosił się młodzieniec w gładkiej, błękitnej todze
kapłańskiej.
–
Wypisz pięćset kardów z mego osobistego skarbca i daj je Mistrzowi Kavirowi –
rozkazał wuj.
–
Niech mnie gwiazdy bronią! – wykrzyknął detektyw. – Nie miałem zamiaru
eg
zekwować ich od Waszej Dostojności…
–
Wszystko w porządku, mój synu. Nie licz darowanemu shomalowi zębów, tak jak to
zrobił Qarar w czasie swoich targów z Czarownicą z Morza Vaandao. Po pierwsze, będzie to
skromne zadośćuczynienie za uratowanie mojej bratanicy, a po drugie, przyjdzie czas, a on
zawsze przychodzi, że odbiorę sobie dług od twego dłużnika.
– To ty go znasz?
– Przelotnie.
– Kim on jest?
–
Czy podobna, abyś wciąż był tak strasznie nowy w naszych stronach? Otóż, jeśli się nie
mylę, człowiek ów stał się prawdziwą sensacją, wzorem wszelkich cnót politycznych. To nowy
satrapa Zamby, a ona jest jego satrapiną.
– Król Zamby? –
zdziwił się Hasselborg. – Od kiedy? I co to jest Zamba?
W tym momencie młody kapłan wrócił na hulajnodze do pokoju z płócienną torbą, którą
położył z brzękiem obok Hasselborga.
–
Ghaddal, przynieś na mapę Gozashtandii i ziem przyległych – polecił Hasté. – Mistrzu
Kavirze, jak na podróżnika wiedza twa jest… czy muszę to mówić… dziurawa. Skąd
przybywasz?
– Z Malayeru na dalekim Po
łudniu – odparł detektyw.
–
Tak, to by się zgadzało. Dowiesz się zatem, że jest to wyspa na Morzu Sadabao, leżąca
niedaleko półwyspu Harqain, który jest wschodnim krańcem Gozashtandii. Od lat trapią Zambę
bunty i powstania. Partia przeciw partii, warstwa p
rzeciw warstwie. W końcu lud obalił
arystokrację i wyrżnął tych, co nie zdążyli uciec. Skutkiem tego, nie mając już wspólnego wroga,
lud podzielił się na stronnictwa i rozpoczęły się waśnie, zbrodnie, lider przeciw liderowi.
Skończyło się na tym, że kilka dziesięcionocy temu twój znajomy Antané – tak się
nazywa, nieprawdaż? – wylądował na wyspie z grupą terrorystów, których skrzyknął gwiazdy
wiedzą gdzie, i w ciągu paru dni stał się władcą absolutnym. Ach, to była czysta robota, na
dodatek przeprowadził wiele zmian. Widzisz, stworzył na przykład nową arystokrację spośród
przywódców ludu –
to znaczy spośród tych, którzy przeszli na jego stronę – wraz z wszelkimi
tytułami i oznakami dostojeństwa dawnej arystokracji. Obecnie jednak tytuły obejmują wyłącznie
ofi
cjalne stanowiska jego małego królestwa, nie są dziedziczne i mogą być odebrane z chwilą,
gdy osoba sprawująca urząd zawiedzie oczekiwania. Koniec z młodymi szlachcicami,
tarzającymi się w grzechu bezczynności na Zambie!
Może Fallon czytał życiorys Napoleona, pomyślał Hasselborg, a może w takiej sytuacji
politycznej sprawy psują się zawsze właśnie w taki sposób. Chciał dowiedzieć się czegoś więcej
o królu Anthonym, ale Hasté najwyraźniej nie miał zamiaru dłużej o tym dyskutować. Kapłan
wolał rozmawiać o wielkich banałach, jak postęp albo stabilizacja, wolna wola albo
predestynacja.
–
Posłuchaj tylko – ciągnął. – Niektórzy rozsiewają plotki, że król Antané nie jest wcale
prawdziwym człowiekiem, tylko Ertsu w przebraniu Krisznianina. Nie myśl, że robi mi to
wi
ększą różnicę, gdyż od lat powtarzam mojej trzódce, że nie wolno oceniać ludzi na podstawie
rasy, a tylko na podstawie posiadanych zalet. Jestem wszakże pewien, że Antané nie może być
Ziemianinem, ponieważ prawie każdy z nich wierzy w dziwną doktrynę powszechnej równości,
podczas gdy nasza chodząca doskonałość nie stworzył podobnego systemu w swym królestwie
na wyspie. Cóż, obracałeś się wśród Ertsuma w czasie swego pobytu w Novorecife, mój synu.
Oświeć starego w tej materii. Na czym polega owa doktryna równości? – Czy wszyscy Ziemianie
faktycznie się do niej stosują?
– W istocie… –
zaczął Hasselborg i już miał wygłosić błyskotliwe, dziesięciominutowe
przemówienie, kiedy nagle uzmysłowił sobie, że kriszniański malarz nie powinien mieć
większego pojęcia o politycznej teorii Ziemi. Czyżby ten stary cwaniak próbował wciągnąć go w
pułapkę? Na wszelki wypadek skrócił wypowiedź do minimum. – Nie znam tych spraw z
pierwszej ręki. Wasza Dostojność. Wiem tylko to, o czym opowiadali w trakcie rozmów moi
przyjaciele z Z
iemi. Jeśli dobrze rozumiem teoria ta obecnie dominuje wśród mieszkańców
Ziemi, choć nie zawsze tak było i być może nie zawsze będzie. Poza tym, nie oznacza to
równości dosłownej, dla pojedynczych osób, tylko jurydyczną, albo sądowniczą – wobec prawa,
obow
iązków i tak dalej.
Opowiadali, że są dwie duże trudności w zbudowaniu systemu politycznego opartego na
takiej zasadzie. Po pierwsze, ludzie nie są biologicznie równi i poszczególne osoby różnią się
znacznie pod względem kompetencji. Po drugie, należy mieć jakąś organizację polityczną do
zarządzania całym społeczeństwem prócz najbardziej prymitywnych grup. Pełniący władzę mają
naturalną skłonność do podejmowania prób zmiany układu w taki sposób, aby wynieść się ponad
rządzonych. Robią to wszyscy bez wyjątku, obojętnie czy zwą się hrabiami, kapitalistami, czy
komisarzami…
W czasie tego żonglowania ideologicznymi frazesami Hasselborg doszedł do wniosku, że
Hasté wie o instytucjach terrańskich zaskakująco dużo.
Fouri zachowywała powagę przez cały wieczór i w czasie kolacji, po której życzono sobie
dobrej nocy. Podała Fasselborgowi rękę do ucałowania, zerknęła na oddalające się plecy wuja i
szepnęła:
–
Jesteś żonaty, mój bohaterze?
Detektyw uniósł brwi.
– Nie.
– To wspaniale! –
Dała mu słodkiego buziaka, po czym wyszła.
No, no, pomyślał Hasselborg, nie trzeba mieć rentgenowskiego wzroku, aby widzieć, do
czego ta dziewczyna zmierza! Dowiedział się, gdzie jest Fallon, więc najlepiej zrobi, jeżeli
zniknie stąd – i to szybko. A może wynieść się jeszcze tej nocy pod pretekstem, że lubi nocne
wycieczki bryczką przy świetle księżyca? Nie. Przede wszystkim nie dotrze w ten sposób na
Zambę. Na mapie skalisty półwysep Harqain sprawiał wrażenie bezdroża. Musiałby wsiąść na
prom w Majbur.
Poza tym, czy on ogóle powinien udawać się na Zambę w takim pośpiechu? Jeśli stanie
bezceremonialnie przed Julnar i zacznie ją nakłaniać do powrotu do tatusia, Fallon może kazać
zlikwidować go na miejscu. Może lepiej pokręcić się w Hershid kilka dni, mimo
matrymonialnego zagrożenia ze strony pięknej Fouri, i spróbować wpaść na lepszy koncept?
Ku zaskoczeniu Hasselborga Hasté przedstawił go satrapie. Z tego, co mówiła Fouri,
spodziewał się postaci o bardziej imponującym wyglądzie, takiej jak dasht z Rúz. Przeciwnie,
Król Eqrar bad-Qavitar najbar
dziej ze wszystkiego przypominał terrańską mysz.
– Tak, tak, tak –
wyskrzeczał szybko potężny monarcha, podając detektywowi do
pocałunku małą dłoń. – Sam często o tym myślę. Portret. Hm-m-m. Hm-m-m. Dobry pomysł.
Wspaniała propozycja. Cieszę się, że przyprowadziłeś tego kawalera, Hasté. Pewnie twoja
bratanica maczała w tym palce. Umie postępować ze starcem. Ha, gdybyś i ty umiał, mógłbyś
dojść do władzy i znaczenia w naszym kraju. Mistrzu Kavirze, ilu seansów ci trzeba?
–
Najwyżej kilkunastu, Wasza Przeraźliwość.
–
Zgoda, zgoda, zgoda. Pierwszy odbędziemy dziś po południu. Na godzinę przed
kolacją. Zachodnie skrzydło pałacu. Lokaje wpuszczą cię do środka i pokażą drogę. Przynieś cały
sprzęt. Wszystko. Nic mnie tak nie złości jak fachowiec, który przychodzi wykonać usługę, a
potem musi wracać do domu po narzędzia. No, miej to na uwadze…
– Tak jest, panie –
rzucił Hasselborg. Eqrar widać należał do tych, co wierzą, że
„trzykrotnie powtórzone zamienia się w prawdę”.
–
Dobrze, dobrze. I zabraniam ci opuszczać Hershid przed ukończeniem portretu. Jestem
zapracowanym królem i muszę dopasować nasze seanse do swego rozkładu zajęć możliwie jak
najlepiej. Teraz możesz odejść.
Hasselborg, pozornie uniżony wobec monarchy, klął w duchu. Utkwi teraz w Harshid na
bogowie wied
zą jak długo, zwłaszcza jeśli satrapa ma skłonność do odwoływania spotkań.
Wprawdzie detektyw mógłby uciec na przekór satrapie, ale równie dobrze mogliby go schwytać
przed dotarciem do granicy. W najlepszym razie wylądowałby w czarnej księdze tego
nerwoweg
o, choć potężnego monarchy.
Po powrocie do pałacu wuja Hasselborg zadał Fouri pytanie:
–
Jak się można dostać do Majbur?
–
Już chcesz wyjeżdżać? – krzyknęła niespokojnie.
–
Jeszcze nie; zakaz króla. Chciałbym jednak wiedzieć.
–
Aha, możesz pojechać bryczką – z południowej bramy wiedzie dobra droga, albo
skorzystać z kolejki.
– Kolejki?
–
Oczywiście! Nie wiedziałeś, że Hershid leży na końcu linii kolejowej prowadzącej do
Majbur i dalej do Jazmurian wzdłuż wybrzeża?
Muszę to zobaczyć, myślał Hasselborg, powstrzymując się przed zadawaniem następnych
pytań. Bał się ujawnienia swojej ignoracji.
–
Masz ochotę na wycieczkę przed obiadem?
Miała, rzecz jasna, i pokazała mu drogę do końcowej stacji za murami na południe od
miasta. Tory miały szerokość około jednego metra, wagony były małymi, czterokołowymi
pojazdami o nadwoziach przypominających bryczki, zaprzężonymi do bishtarów. Para tych bestii
akurat pchała i ciągnęła wagony na placu manewrowym pod nadzorem poganiaczy, którzy
siedzieli na grzbietach zwierząt i dęli w małe trąbki dla ostrzeżenia przechodniów.
–
Szkoda, mój bohaterze, że spóźniłeś się na codzienny pociąg do Qadr. Powrotny z Qadr
zjawi się dopiero po zachodzie słońca.
–
Gdzie leży Qadr?
–
Na przedmieściach Majbur, po tej stronie Pichide. Pociągiem do Jazmurian nie
dojedziesz, bo rzeka jest zbyt szeroka na postawienie mostu. Trzeba wysiąść w Qadr i sforsować
rzekę promem.
–
Dziękuję.
Przyglądali się dłuższą chwilę, wreszcie dziewczyna podjęła:
–
Widzę, że jesteśmy bratnimi duszami, Kavirze, bo ja też lubię wisieć na płocie obok
placu manewrowego i obserwować składanie pociągów.
Hasselborga ścisnęło za serce, jakby się skaleczył brudnym nożem i nie miał pod ręką
płynu do dezynfekcji.
–
Jeśli naprawdę wybierasz się do Majbur – ciągnęła dziewczyna – chętnie zbałamucę
satrapę. Zrobi wszystko, o co go poproszę. Powiem na przykład, że mój narzeczony chce się
wybrać na wycieczkę. Wiem, że zdołałabym go namówić…
Hasselborg zmienił temat, pytając dziewczynę o Zambę i jej nowego władcę, ale Fouri
dodała niewiele do tego, co już wiedział.
Król okazał się trudnym obiektem do malowania. Stale się wiercił, drapał i wycierał w
rękaw odstający nos. Co gorsza, nieustannie przychodzili dworzanie i szeptali mu coś do ucha
albo przedkładali dokumenty do podpisu. Wszystkie te utrudnienia doprowadziły Hasselborga,
który i tak nie miał większego zaufania do swych zdolności malarskich, do stanu bliskiego
histerii.
–
Gdyby Wasza Przeraźliwość zachował tę pozę bodaj przez piec minut bez przerwy… –
poskarżył się.
–
Co to ma znaczyć, malarzu? – ryknął król. – Ty łotrze, jak śmiesz mnie krytykować?
Prawie od godziny siedzę w tej pozycji i nie drgnę nawet o włos, a ty bezczelnie twierdzisz, że
się ruszam? Wynoś się! Dlaczego ja mu na to w ogóle pozwoliłem? Precz! Nie, nie, nie, cofam
to.
Wracaj i bierz się do pracy. Ale zapamiętaj sobie, żadnej lekceważącej krytyki! Jestem bardzo
zapracowanym monarchą i jeśli zacznę się opuszczać w królewskich obowiązkach, powstaną
zaległości nie do odrobienia. Dobre i porządne chłopisko z ciebie. No, zaczynaj, nie trać czasu.
Co tak stoisz i wybałuszasz oczy? Do roboty!
Hasselborg westchnął i z absolutnym spokojem wrócił do rysowania. Po chwili
wmaszerował jakiś urzędnik, zapominając tym razem o konieczności mówienia szeptem.
Przybysz oznajmił:
– Za pozwol
eniem Waszej Przeraźliwości, niezapowiedzianą wizytę złożył ci dasht z Rúz,
przywiódł ze sobą pięćdziesięciu ludzi pod bronią! Szuka jakiegoś więźnia, który podobno
ukrywa się na twoim dworze!
IX
Król przez kilka chwil siedział z otwartymi ustami, a później podskoczył z wrzaskiem:
–
Niedołężny głupiec! To w jego stylu, żeby nachodzić mnie bez godzinnego
uprzedzenia! Bez zezwolenia, nie proszony, jak intruz bez ogłady. Ohé! – Przeszył wzrokiem
Hasselborga, który przestał na chwilę szkicować. – Mistrz portrecista zjawia się pewnego ranka z
uroczą opowieścią o ocaleniu bratanicy Hasté z rąk bandytów na terytorium Jáma. Pod koniec
tego samego dnia w pościgu za rzekomym uciekinierem jak po ogień wpada osobiście sam Jám.
Dziwny zbieg okoliczności, nie uważasz?
–
Owszem, Wasza Przeraźliwość.
–
No, wprowadź go, wprowadź! Tym szybciej rozpłaczemy ten węzeł. – Król zaczął
przemierzać pokój. – Wątpię, czy to ocalenie w ogóle miało miejsce, tak jak doniesiono. Moi
urzędnicy dokładnie przesłuchali niedobitków z tej pechowej karawany. Wciąż kryje się tu jakaś
tajemnica, tajemnica, tajemni… O, jest mój dobrze wychowany wasal Jám!
Do komnaty wkroczył dasht z Rúz, złożył sztuczny ukłon, przyklękając na kolano przed
królem, po czym z mieczem w ręku rzucił się na Hasselborga.
– Zeft! –
ryknął. – Ja cię nauczę przekupywać straże mojego więzienia!
Hasselborg, którego zaczynało już męczyć to ciągłe ocieranie się o śmierć, szaleńczo
rozglądał się za jakąś bronią, ponieważ przed audiencją sam na sam u króla straże kazały mu
oddać własny miecz.
Eqrar zajął się jednak wszystkim. Włożył do ust jeden z dużych pierścieni, które nosił na
palcach, i wydał ostry, przenikliwy gwizd. W tej samej chwili w ścianie otworzyła się para
ukrytych drzwi, z których wyskoczyło po dwóch strażników z napiętymi kuszami w rękach.
–
Stój, albo zamienisz się w martwego wasala! – pisnął król.
Jám z niechęcią wrzucił miecz do pochwy.
–
Wasza Przeraźliwość, pokornie proszę o wybaczenie za to nonszalanckie wtargnięcie.
Lecz na Qondyora i Hoi, to nie do zniesienia,
aby ten plugawiec, który zwie się malarzem, miał
dłużej bezcześcić ziemię swoją wstrętną obecnością!
–
Cóż on takiego uczynił?
–
Powiem wprost. Przychodzi do mnie pod pozorem malowania portretów i spotyka się z
serdecznym przyjęciem niczym stary przyjaciel. I co się dzieje? Nazajutrz słyszę, że to wcale nie
malarz, tylko mikardandyjski szpieg, który chce mnie zabić. Wtrącam go zatem do lochu z
namiarem wykorzystania na święte igrzyska. Raptem dzięki jakimś czarom rzuca na yekiego
urok, tak że bestia nie chce go pożreć, po czym jakby za pomocą magii zostaje porwany z
więzienia przez dwóch straceńców i znika. Musiał przekupić kogoś z mojej służby, bo inaczej nie
uszedłby tak łatwo, ale dranie zaklinają o swojej niewinności, a nie mogę ich przecież powiesić
ws
zystkich z nadzieją na ukaranie właściwego gagatka.
–
Skąd wiesz, że jest szpiegiem? – zapytał król.
–
Mój przyjaciel z Novorecife, Julio Góis, zawiadomił mnie o tym. Oto list od niego,
uważasz, a tu drugi, dany temu baghanowi, który go sfałszował.
– Za po
zwoleniem Waszej Przeraźliwości – wtrącił Hasselborg – nie jestem
Mikardandyjczykiem, o czym się możesz się łatwo przekonać, jeśli zasięgniesz informacji u
źródła. Po prostu zatrzymałem się na noc w Mishe po drodze do Novorecife. W Mikardandii nie
ma miejs
ca dla artystów. W Novorecife zawarłem znajomość z Góisem i poprosiłem go o
przedstawienie mnie komuś w Rosid. Nic więcej nie wiem. Przyczyną tak wielkiego
rozdrażnienia dashta jest to, że udaremniłem próbę porwania panienki Fouri przez bandę uległych
rozb
ójników, będących na jego żołdzie.
– Co takiego? Co takiego? –
wystękał król.
–
Oczywiście, to była jego robota. Sama mi mówiła, że uciekła z Rosid przed jego
awansami, więc kazał ją porwać i nie sądzę, by również i tym razem szukał partnerki do
warcabów.
– Co ty na to, Lordzie Jám? –
spytał król.
–
Kłamstwa, stek kłamstw – odparł dasht. – Gdzie dowody?
–
Słyszałem na własne uszy, jak bandyci omawiali tę sprawę przy ognisku – rzucił
detektyw. –
Każ sprowadzić jednego czy drugiego, to ci powiedzą.
–
Gdzie są teraz ci bandyci? – zapytał król.
–
Wiszą na szubienicy, wszyscy bez wyjątku – zawołał Jám. – Spotkałem ich w czasie
pościgu za tym nędznikiem i z miejsca odprawiłem najwyższy trybunał.
Mijając ogródek ujrzałem za płotem, że Sowa Lamparta częstuje kompotem* [*Lewis
Carroll: Alicja w Kramie Czarów
(parafraza).], westchnął Hasselborg.
–
Ponieważ nie zdołali porwać dziewczyny, tak jak im nakazał – dodał na głos. – Albo
chciał im zamknąć usta raz na zawsze.
Dasht począł wyrykiwać sprośności.
– Spokój, spokój,
spokój, mówię do was obu – powiedział król. – A zatem, mamy
prawdziwą zagadkę. Ty, Jámie, twierdzisz, że Mistrz Kavir jest szpiegiem, ale jedynym twoim
dowodem są słowa tego Ertsu Julio – nie do przyjęcia według gozashtandyjskiego prawa i
bezwartościowe na podstawie ogólnego doświadczenia. Ty zaś, mości malarzu, oskarżasz mego
wiernego wasala o zlecenie porwania w nikczemnych zamiarach bratanicy arcykapłana
Państwowego Kościoła… choć nikczemność tych zamiarów można złożyć na karb wyjątkowej
urody dziewczyny
. Potrafi ona rozpalić uczucia miłości w wątrobie najświętszego eremity. Lecz
panna ta jest moją ulubienicą, a jako że nie mam własnych córek, oceniłbym sprawę bardziej
surowo, gdyby została przekonująco dowiedziona. Niestety, twój jedyny dowód to opinia zbirów,
których słowo miałoby bardzo małą wagę, gdyby żyli, a nie ma żadnej, gdy zeszli już z tego
świata.
Mógłbym oczywiście kazać was obu przesłuchać rozżarzonymi obcęgami – ciągnął król,
rozpływając się w nieprzyjemnym uśmiechu, na który zarówno Hasselborg jak i Jám
odpowiedzieli spojrzeniami najgłębszego szacunku – ale moje doświadczenie wskazuje, że tego
rodzaju obróbka, choć często zbawienna dla ofiary i pouczająca dla obserwatorów, nie potrafi
wydobyć tego, na czym zależy nam najbardziej – a mianowicie prawdy. Co zamierzasz począć z
tym człowiekiem, Lordzie Jám?
–
Odwieźć go z powrotem do Rúz, Wasza Przeraźliwość, i złagodzić mu karę śmierci w
paszczy dzikiej bestii na ścięcie toporem dla okazania mej litościwej natury, aczkolwiek wątpię,
czy byłby wdzięczny za tę zmianę. Jeśli jego magia sklei go w jedną całość po odłączeniu głowy
od tułowia, przyznam, że zasługiwał na swój bezwartościowy żywot.
–
Ale kto wówczas ukończy mój portret? Widzę ze szkicu, że byłby najlepszy, do jakiego
kiedykolwiek pozowałem, z czego wynika, że szpieg czy nie, Mistrz Kavir naprawdę jest artystą,
za którego się podaje. Nie, nie, nie, Lordzie, nie zabierzesz mi go, zanim nie ukończy tego
arcydzieła; jesteśmy to winni Imperium, a także potomności.
Jám zagryzł wargę, po czym odparł:
–
Moglibyśmy zostawiać go pod strażą, dopóki nie skończy obrazu, a potem drania
uśmiercić, tak jak na to zasługuje.
–
Najwyższy Panie, czy naprawdę sądzisz, że osoba z moim powołaniem artystycznym
może dać z siebie wszystko w obliczu kary śmierci, która nad nim wisi? – spytał Hasselborg.
–
Nie, nie, rozumiem cię, Mistrzu Kavirze. Co więcej, jest jeszcze sprawa twoich
zarzutów wobec Jáma…
–
Chyba nie wierzysz w te fantastyczne zmyślenia? – wtrącił dasht.
–
Zechciej łaskawie nie przerywać swemu suwerenowi. Mistrzu Kavirze, to jest poważna
sprawa. Nie rzuca się takich oskarżeń przeciw namaszczonemu dashtowi. Poza tym oskarżenie
twoje jest równie zaprzysiężone jak jego, to znaczy wcale. Otóż, usłyszycie teraz mój wyrok: ty,
Kavirze bad-Ma’lum, pozo
staniesz bezpiecznie w Hershid na czas niezbędny do ukończenia
malowidła. Później możesz zatrzymać się w mieście i ryzykować, że Jám wróci z nowymi
dowodami, które zmuszą mnie do wydania cię w jego ręce, albo wyjechać, a wtedy może cię
złapać, o ile pozwolisz się wytropić. Ty zaś, Lordzie Jám bad-Koné, dotrzymasz powyższych
warunków i nie wyślesz żadnego ze swoich łotrów z poleceniem zgładzenia cichcem Mistrza
Kavira, jak długo przebywa on na moim terytorium. Gdyby coś takiego mu się przytrafiło, będę
już wiedział, kogo mam podejrzewać. To chyba sprawiedliwe?
–
A więc pozostało mi tylko jedno do zrobienia! – ryknął dasht. – Kavirze bad-Matlum,
czy jakie tam imię nosisz, oświadczam, że jesteś łotrem, renegatem, kanalią, szpiegiem,
tchórzem, kłamcą, złodziejem i wzywam cię do obalenia tych zarzutów z bronią w ręku
wymierzoną w moją osobę. – Na koniec ściągnął z dłoni rękawicę i rzucił ją w twarz
Hasselborga.
–
A już myślałem, że wszystko ustaliłem – westchnął król. – Dlaczego mi to robisz?
Przecież nie wiadomo, czy kogoś o randze Mistrza Kavira można zmusić do przyjęcia wyzwania
od szlachcica, zwłaszcza o twojej pozycji społecznej…
–
Przypomnij sobie sprawę Yezdan przeciw Qishtaspandu, ledwie rok temu –
zaripostował dasht. – Zawodowego artystę uznaje się za osobę dorównującą szlachcicowi, a więc
można go wyzwać na pojedynek.
– Hola, hola –
wtrącił Hasselborg. – W Malayer podchodzimy do tego zupełnie inaczej.
Może ktoś mi to wyjaśni?. Jám chce się ze mną pojedynkować, czy dobrze rozumiem?
– I to jak!
–
A co, jeśli odmówię?
– Ha, ha! –
wykrzyknął dasht. – Nędznik małej wątroby, nie miałem racji? Już próbuje
wziąć nogi za pas! Trudno, mój panie, w takim razie wytniemy na tobie piętno, stygmat twego
tchórzostwa, pięć ran, począwszy od twoich uszu…
–
Daruj sobie resztę. Czy mam wybór broni?
– Naturalnie. Cokolwiek z zatwierdzonej listy – kopia, pika, miecz, sztylet, siekiera,
maczuga, halabarda, topór, cep, oszczep, łuk, proca albo miotanie nożem; z tarczą lub bez tarczy,
w pancerzu lub bez zbroi, pieszo lub wierzchem.
Stanę przeciw tobie, obojętnie którą kombinację
wymienisz, bo będziesz dwunastym który porwał się na mnie. Wiedz, że dwanaście to moja
szczęśliwa liczba.
Hasselborg nie zaprzątał sobie głowy pytaniem, jaki los spotkał tamtych jedenastu. Wyjął
kastet i poka
zał królowi.
–
A czy to będzie dopuszczone?
– Nie, nie, nie! –
odparł satrapa. – Za kogo nas uważasz, za jakichś dzikusów z Moczarów
Koloft, aby okładać się pięściami?
–
Niech więc będą kusze, bez zbroi i pieszo – oznajmił detektyw. Był znakomitym
snajpere
m, toteż doszedł do wniosku, że i tak kusza daje mu najwięcej szans. – Potrzebuję kilku
dni na ćwiczenia w strzelaniu.
– Zgoda –
westchnął Jám. – To będzie piękne widowisko – dzięki mnie, najlepszemu
kusznikowi w Rúz. Widziałeś moją kolekcję głów?
– Nasadz
onych na piki przy miejskiej bramie? Uznałem to za wulgarnie ostentacyjne.
–
Nie, ty głupcze. Głowy zwierząt, które uśmierciłem. Najwyższy Panie, pozwalam sobie
ponownie prosić, abyś rozstawił straże przy tym łajdaku. Może się wymknąć pod osłoną nocy.
–
Słusznie – odparł monarcha. – Mistrzu Kavirze, wysłuchaj mego królewskiego rozkazu:
natychmiast przenieś swoje rzeczy do mego królewskiego pałacu, przyślę ci sługi do pomocy.
Aby uniemożliwić mi ucieczkę na wolność, dokończył w myślach Hasselborg.
Oczy Fouri
rozszerzyły się ze zgrozy, kiedy Hasselborg opowiedział jej o wszystkim.
Hasté za wydawał się niespecjalnie zmartwiony.
–
Pojedynki to głupota – oświadczył. – Rada Mishe potępiła je kategorycznie. Choć my,
kapłani, już od dawna staramy się odzwyczaić szlachtę od tego grzesznego szaleństwa, ona
rewanżuje się krytyką naszej astrologii. Czyż gwiazdy, mówią, nie przynoszą zwycięstwa temu,
którego triumf jest z góry postanowiony? Ręce opadają.
Hasselborg oddalił się do swego pokoju, aby spakować rzeczy. Fouri nie odstępowała go
na krok, przemawiając władczym tonem do jego dwóch strażników:
–
Stójcie za drzwiami, gbury! Rozkazuję wam!
Żaden nie miał ochoty na kłótnie z tak zdeterminowaną panienką, a może wiedzieli o jej
uprzywilejowanej pozycji. Fouri rzuciła się Hasselborgowi na szyję.
– Mój bohaterze! –
krzyknęła. – Moja miłości! Czy mogę cię jakoś uratować?
–
Tak, faktycznie możesz. Zacznij od wszycia dwóch nałokietników do rękawów płaszcza
z mojego starego ubrania.
–
Nałokietniki? Wszyć? Co masz na myśli?
Hasselborg przekręcił płaszcz na lewą stronę i wyjaśnił jej cierpliwie, o co mu chodzi.
–
Aha, już rozumiem – stwierdziła. – Marna ze mnie szwaczka, ale nie pozwolę, aby
zrobił to ktoś inny, bo gdy zarzucisz ten płaszcz na siebie, w żyłach twoich rozejdzie się
nadprzyrodzona potęga mej miłości i doda ci sił do wielkich czynów.
–
Przyda mi się – westchnął, składając ubranie na łóżku.
–
O tak, na pewno. I wreszcie będę pomszczona przez śmierć tego plugawego łotra. –
Przez chwilę niewprawnie pruła ściegi. – Kavirze – podjęła – dlaczego mnie unikasz? Jesteś
zimniejszy od posągu Qarara w Mishe.
–
Naprawdę?
–
Tak, naprawdę. Czyż nie zachęcam cię ze wszystkich sił, na jakie może zdobyć się
porządna dziewczyna, a nawet jeszcze bardziej? Posłuchaj, wuj Hasté może wpaść tutaj dziś
wieczorem na parę słów, król zaś nie omieszka odprowadzić cię do nowego pokoju w pałacu.
Cokolwiek się zdarzy, pozostanie słodkie wspomnienie, które będzie nam towarzyszyło aż do
śmierci, obojętnie czy zabierze nas ona wcześniej, czy później.
Hasselborg zaczynał się bać, że wbrew zdrowemu rozsądkowi ustąpi dziewczynie jedynie
po to, aby skończyć tę dyskusję. Kiedy patrzył na Fouri, musiał opanowywać się całym
wysiłkiem woli, by odrzucić jej ofertę. Byłby ją przyjął, gdyby zamierzał zrzucić maskę.
Naturalnie pozostawała jeszcze Alexandra, ta jednak była o całe lata świetlne od niego.
Wziął się w garść.
–
Dziękuję za uznanie, Fouri, ale nie oczekuję wczesnej śmierci, w każdym razie jeszcze
nie teraz. Małżeństwo to poważna sprawa, nie można go traktować jako wstępu do pojedynku…
–
Więc sam dokończ to szycie i obyś skaleczył się w palec! – Rzuciła mu w twarz
płaszcz, igły i całą resztę, po czym wyszła tupiąc i zatrzaskując za sobą drzwi.
Victor Hasselborg uśmiechnął się kwaśno nieco rozbawiony lecz bardziej rozżalony i zły
z powodu sytuacji, w którą wpędziły go okoliczności. Chwycił płaszcz, założył okulary i
przystąpił do wypełniania zaleceń dziewczyny. Znalazłszy się między rezolutną i kochliwą
bratanicą Hasté a Lordem Jámem z Rúz, detektyw świetnie rozumiał uczucia Odyseusza,
próbującego lawirować między Scyllą a Charybdą.
Po zakończeniu przeprowadzki Hasselborg spędził długi, ponury wieczór. Strażnicy,
których przydzielił mu król, najwyraźniej otrzymali rozkaz, aby przyczepić się do niego jak
pija
wki. Detektyw chciał przespacerować się trochę po pałacu i zebrać więcej wiadomości o
Zambie i jej nowych władcach, ale żołnierze okazali się zaskakująco nieczuli na urok, jaki przed
nimi roztoczył. Obawiał się początkowo, że stała obecność wartowników stłumiła w nim dar
wymowy, ale jedna z jego niedoszłych ofiar postawiła sprawę we właściwym świetle:
–
Nie myśl, Mistrzu Kavirze, że cię nie szanujemy. Problem w tym, że jeśli zginiesz w
nadchodzącym pojedynku, nas może czekać niemal równie zły los za zbytnią poufałość z osobą
skazaną na zgubę.
W markotnym nastroju rozgościł się w swej nowej siedzibie. Przez chwilę dotrzymywali
mu towarzystwa Hasté i Fouri, która na powrót przemieniła się w uprzejmą gospodynię. Ze słów
arycykapłana przebijał smutek, wyrażany z tą jego rozwlekłą, bezsensowną manierą.
– Oficjalnie, rozumiesz –
powiedział – Kościół Państwowy nie aprobuje magii. W tym
wypadku jednak mogę skontaktować się z jakąś tutejszą wiedźmą i niech rzuci czar na kuszę
dashta…
–
Proszę bardzo – odparł detektyw.
–
Nie myśl, że wierzę w gusła – ciągnął Hasté – ale nie da się zaprzeczyć, że faktycznie
zachodzą dziwne zjawiska, których nie potrafi wyjaśnić tradycyjna filozofia i o których opowiada
książę w sztuce Hariana…
Wreszcie Hasté musiał wyjść, aby sprawdzić jakąś obserwację astronomiczną. Wziął ze
sobą Fouri, mimo iż dziewczyna nie miała na to ochoty.
Zdany tylko na własne towarzystwo, nie licząc wszechobecnej straży, Hasselborg
próbował czytać jakąś gozashtandyjską książkę, prędko jednak dał sobie spokój. Zawiłości mowy
były po prostu za trudne do rozszyfrowania, zwłaszcza że wolał nie używać słownika, by nie
zdradzić się przed strażnikami nieznajomością języka pisanego. Co gorsza, samo dzieło
sprawiało wrażenie niekończącej się powieści wierszowanej, najbardziej może podobnej do
terrańskich epopei Lodovica Ariosta i Lope de Vegi.
Próbował wciągać strażników do rozmowy. W zasadzie mu nie odmawiali, okazywało się
jednak, że przeważnie musiał mówić sam. Poczynił kilka niedwuznacznych aluzji na temat
swojej ucieczki z lochu w Rosid:
–
…wiecie, pomimo tylu kłopotów mam szczęście zawierać przyjaźnie i los mi sprzyja,
bo mogłem się pięknie zrewanżować moim kumplom. Znajomek, który mi pomagał w Rosid,
nigdy już nie zazna biedy…
–
Bardzo ciekawe, panie, ale to by się nie mogło nigdy udać tutaj – zauważył jeden
strażnik.
– Nie?
–
Nie. Nasz satrapa zna się na ludziach. Osobistą straż dobiera bardzo skrupulatnie
spośród tych, których nie da się przekupić ani skaperować.
–
Ty też tak uważasz, przyjacielu? – spytał drugiego strażnika.
–
Jak najbardziej, łaskawy panie.
Albo facet jest równie szczery, pomyślał Hasselborg, albo boi się przyznać w obecności
kolegi. Gdyby udało się pobyć z nim sam na sam, to kto wie…
Lecz w miarę upływu czasu Hasselborg uświadomił sobie, że nie zdoła prozmawiać na
osobności ani z jednym, ani z drugim, dostali bowiem rozkaz pilnowania się nawzajem z taką
samą czujnością jak swego więźnia.
Poszedł do łóżka rozgoryczony, planując, jak, pod pretekstem małżeństwa, namówić
Fouri aby kazała strażnikom odwrócić wzrok gdy będzie uciekał. Wciąż nad tym rozmyślał,
kiedy zapadł w sen.
Po śniadaniu udał się do królewskiej zbrojowni, aby wypożyczyć kuszę. Wybrał taką,
która pasowała do długości jego ramienia i której stalowy kabłąk był na tyle elastyczny, że
dawała się naciągnąć za pierwszym szarpnięciem cięciwy. Następnie poszedł na plac ćwiczeń i
tam dowiedział się, że pojedynek odbędzie się nazajutrz rano.
Na widok Hasselborga oficjalnie wyglądający jegomość rzucił się biegiem w jego stronę.
– Mistrzu Kavir
ze, nie możesz teraz przynosić tutaj swojej broni!
– Co? A to dlaczego? –
Zwrócony do niego plecami tłum gapiów był czymś
zaabsorbowany. Hasselborg przewyższał wzrostem większość publiczności, toteż szybko
spostrzegł, że przyglądali się Jámowi bad-Kone, strzelającemu do tarczy.
–
No jakżeż, reguły! Odkąd Pan Gvasten „niechcący” przebił Pandra z Lusht strzałą z
łuku w czasie przyjacielskich ćwiczeń do pojedynku, satrapa nie pozwala, aby obaj rywale mogli
zaprawiać się tutaj w tym samym czasie.
–
Dobrze. Załóżmy, że potrzymasz moją kuszę, póki nie skończy – odparł detektyw,
oddając mu broń.
–
Tak, tak, ale nie ośmielę się pozwolić tobie spacerować tutaj, kiedy on jest uzbrojony,
czy nie rozumiesz?
–
Ach, będę ostrożny i nie zbliżę się do niego. – Nie odstępowany na krok przez dwójkę
strażników, detektyw pomaszerował w stronę publiczności i jakiś czas przyglądał się w
milczeniu. Wreszcie widzowie zdali sobie sprawę z obecności Hasselborga i skierowali
spojrzenia w jego stronę. Widząc go również, dasht parsknął śmiechem przez ramię i ponownie
skupił wzrok na tarczy.
System najwyraźniej polegał na tym, że pojedynkowicz musiał stanąć tyłem do
przeciwnika z nie naciągniętą kuszą w dłoniach, a na dźwięk gwizdka sięgnąć za pas po grot,
naciągnąć cięciwę, odwrócić się i wystrzelić. Kolejny grot dashta przebił tarczę z sylwetką
człowieka w okolicy serca – ściśle mówiąc, w okolicy kriszniańskiego serca, które leżało bardziej
centralnie niż u Ziemian – powiększając o jeden złowróżbną konstelację otworów w płótnie.
Bezsprzec
znie Jám nie był nowicjuszem.
Hasselborg uważnie obserwował dashta, szukając jakichś wskazówek, które mogłyby mu
pomóc wygrać konkurs. Przypomniał sobie, że przed wielu laty na zajęciach z dawnego prawa w
Harvard Law School badał przypadek Anglika, który około roku po przegraniu procesu
sądowego wyzwał przeciwnika na rozprawę w formie pojedynku. Oznaczonego dnia stanął w
szrankach z kopią i mieczem, w pełnym opancerzeniu, po czym przypisał sobie wygranie sprawy
wskutek niestawiennictwa rywala. Prawnicy rzuc
ili się na to jak szaleni i uznali, że facet
faktycznie wygrał proces i na najbliższej sesji Parlamentu musiano zakazać toczenia rozpraw na
udeptanej ziemi.
Mniej więcej godzinę później dasht dał sobie spokój i oddalił się w towarzystwie
ciężkozbrojnych wojowników, których sprowadził z Rosid. Kilku miejscowych rycerzy kręciło
się po okolicy, by obejrzeć występ Mistrza Kavira.
Hasselborg nie miał jednak zamiaru ośmieszać się publicznie. Leniwie rozsiadł się na
ławce i wciągnął swoich strażników do rozmowy o technicznych szczegółach strzelania z kuszy
pod takim oto pretekstem:
–
U nas, w Malayer, robimy to inaczej, ale może wy, tutejsi, macie lepsze pomysły…
Nieprzekupny, którego detektyw próbował zagadnąć bez skutku poprzedniego wieczoru,
okazał się teraz zapalonym rozmówcą i Hasselborg tylko od czasu do czasu musiał rzucać mu
pytanie. Wreszcie zawiedzeni widzowie rozeszli się…
– Kolej na mnie –
oświadczył detektyw, któremu marszałek dworu oddał kuszę po
odejściu Jáma. – Pamiętajcie, że u nas używa się innej kuszy, więc z początku mogę kilkakrotnie
chybić.
I faktycznie miał kilka czystych chybień. Kłopot polegał na tym, że kusza nie posiadała
celownika, ale temu można by zaradzić.
–
Gdzie mogę zdobyć parę długich gwoździków z zaokrąglonymi łepkami? – spytał,
ry
sując na piasku coś w rodzaju szpilki do gorsetu.
–
Spróbuję ci załatwić – odparł zapaleniec. – Moja ukochana służy u Pani Mandai. Nie
wolno mi cię odstępować, więc nie zajmie to dużo czasu…
Pół godziny później Hasselborg miał swoje szpilki. Jedną wbił mocno w drewniany
trzonek przy wylocie grotu, a drugą w odpowiednim miejscu na kolbie. Wystrzelił jeszcze kilka
razy, regulując ustawienie celowników, i wreszcie zaczął trafiać czysto, ilekroć oba łepki od
szpilek stały w jednej linii z celem.
– Na bogów – zd
ziwił się zapaleniec. – A cóż to takiego uczynił nasz dobry Mistrz Kavir?
Na nos Tyazana, toż to całkiem nowy, śmiercionośny pomysł!
–
Och, stara sztuczka tam, skąd pochodzę – westchnął Hasselborg.
Był pewny, że teraz na sto procent zdoła trafić w cel. Pozostała tylko kwestia
uniemożliwienia przeciwnikowi trafienia w niego. Jám oddawał wszystkie strzały w pozycji
wyprostowanej.
–
Czy zasady wymagają strzelania na stojąco?
–
A jest jakaś inna pozycja? – zdziwił się fatygant pokojówki Pani Mandai.
–
Pamiętam, że niektórzy kucali – odezwał się drugi strażnik. – Poprzedni instruktor
musztry u satrapy również uczył przyklękania na jedno kolano przy strzelaniu zza muru lub innej
przeszkody. To było jeszcze, zanim się zaciągnąłeś, Ardebilu.
–
Co mówią zasady w tej sprawie? – zapytał Hasselborg.
–
Nie pamiętam, aby miały zabraniać strzelania komuś w pozycji, jaką sobie wybierze –
odparł zapaleniec. – O ile wiem, można rzucić się na przeciwnika i walnąć go kuszą w łeb.
Detektyw naciągnął cięciwę i upadł plackiem na ziemię, ciesząc się z nałokietników w
rękawach płaszcza, ale żałując jednocześnie, że kamienie brukowe na placu ćwiczeń nie są trochę
czystsze. Jednak jego umiejętności strzeleckie okazały się tak dobre, że strażnicy zagwizdali z
uznaniem.
– Honor rycerski w
ymaga chyba, żeby ostrzec dashta, z jak znakomitym strzelcem będzie
miał do czynienia – zauważył zapaleniec.
–
Chciałbyś mu zepsuć niespodziankę, co? – spytał – Hasselborg.
Nazajutrz rano –
Hasselborg stał na tych samych kamieniach, słuchając jak marszałek
dworu intonuje prawidła zawodów:
–
…i na skraju placu zostaną wam wręczone wasze kusze. Staniecie twarzami do muru i
nie będziecie wykonywać żadnego ruchu, póki nie usłyszycie gwizdka. Wówczas możecie ruszyć
do walki w dowolny sposób i niech gwiazdy wymie
rzą sprawiedliwość.
Marszałek dworu stał za drewnianą ścianką około metrowej długości, sięgającą mu do
piersi, za którą mógł się schować, gdyby zrobiło się gorąco. Poza marszałkiem i
pojedynkowiczami na placu nie było nikogo innego, za to okna w otaczającym dziedziniec z
trzech stron zamku były pełne ludzkich twarzy. Król Eqrar, arcykapłan Hasté, Fouri…
–
Stańcie plecami do siebie – oznajmił marszałek. – A teraz, idźcie na skraj placu: raz –
dwa – raz – dwa… Gotowi?
Hasselborg znieruchomiał, patrząc na kamienny mur i czując gęsią skórkę na plecach,
które mogła lada chwila przebić wypuszczona przez Jáma żelazna strzała. Ceremonie związane z
pojedynkiem kosztowały detektywa więcej nerwów, niż się tego spodziewał. Pojedynek to było
coś; na Ziemi uczestniczył w kilku walkach zakończonych fatalnie dla jego przeciwników.
Początkowo dzwonił zębami, później jednak traktował to na luzie. Obecnie wróciły dreszcze,
jakie czuł podczas pierwszej walki na śmierć i życie. To idiotycznie stać pod murem i
dobrowolnie ryzykowa
ć…
Gwizd przeszył ciszę. Sprężony do działania Hasselborg postawił czubek kuszy na ziemi,
wetknął duży palec u nogi za kabłąk i naciągnął cięciwę. Z cichym brzękiem wskoczyła na swoje
miejsce. Wyrwał grot z filcowego kołczanu, odwrócił się i runął plackiem na łokcie,
umieszczając strzałę w rowku i wymierzając do celu.
Jám bad-
Koné składał się akurat do strzału, kiedy Hasselborg ustawił łepki od szpilek w
jednej linii z najbardziej połyskującym medalem na piersi dashta. Jám wydawał się
niezdecydowany; uniósł na chwilę głowę, aby spojrzeć na rywala, który upadł przed
otrzymaniem trafienia, następnie z powrotem opuścił wzrok na swoją broń.
Hasselborg nacisnął spust. Kolba szarpnęła ostro, grot z brzękiem wystrzelił z kuszy,
połyskując w powietrzu, unosząc się i opadając kilka centymetrów na krzywej swego lotu.
Raptem w czaszce detektywa nastąpiła eksplozja i zapadł w absolutne ciemności.
X
Victor Hasselborg poczuł, że czyjeś ręce próbują go obrócić. Otworzył oczy.
–
Jeszcze żyje – powiedział ktoś.
– Czego nie m
ożna powiedzieć o tym drugim – stwierdziła inna osoba. Od ich bezładnej
paplaniny Hasselborgowi dudniło w czaszce.
Z najwyższym trudem dźwignął się do pozycji siedzącej i pomacał głowę. Na szczęście
nie wyczuł żadnych ostrych kantów, przypominających lodowe kry podczas arktycznego
sztormu, za to cała dłoń była umazana we krwi. Grot dashta musiał zadrasnąć mu skórę i zerwać
z głowy kapelusz, który leżał na kamieniach pod murem.
– Nic mi nie jest –
wymamrotał. – Tylko zostawcie mnie na chwilę w spokoju. – Nie
chciał, aby jakiś Krisznianin przebierał palcami wśród cebulek jego farbowanych włosów albo
przyklejonych antenek.
–
Widziałeś? – mówił pierwszy. – Nowy sposób celowania z kuszy, na gwiazdy!
Gdybyśmy go znali w czasie bitwy pod Meozid…
– …na Qondyora, to
nie po rycersku. Powinien był ostrzec Jáma, że…
–
…czy nowy dasht przeniósł się na tamten świat?
Hasselborg uprzytomnił sobie, że z góry patrzy na niego król. Wstał, zatoczył się trochę,
ale w końcu odzyskał równowagę.
– Tak, ekscelencjo? –
zapytał satrapę.
– Mistrzu malarzu –
odparł król – pozbawiłeś mnie dobrego wasala, dzielnego
towarzysza. Wiem, że jeden z was musiał zginąć, ale nie jestem niezadowolony, że śmierć
spotkała właśnie jego. Aczkolwiek był lojalnym poddanym i moją prawą ręką, trzeba przyznać,
że miał trudny charakter. Tak, bardzo trudny. Porywanie dam. No cóż, idź do chirurga i niech ci
zszyje skroń, a potem zabieramy się na nowo do mojego portretu. Teraz musi się udać. Chyba
będę musiał uczestniczyć w jego pogrzebie. Barbarzyńskie obyczaje, te pogrzeby.
–
Dziękuję Waszej Przeraźliwości, ale boję się, że przy tym bólu głowy mógłbym zepsuć
cały portret. Nie możemy odłożyć sesji bodaj o jeden dzień?
–
Nie, hultaju! Jak mówię, że dzisiaj… Hmm, może i masz rację. Lepiej, żeby nos nie wił
mi się po twarzy jak rzeka Pichide na równinie Gozashtandii tylko dlatego, że mój artysta nie
może patrzeć prosto. Niech cię pozszywają, a potem odpocznij. Wrócisz do malowania, kiedy
odzyskasz formę. Ale nie oddalaj się z miasta.
–
Chyba nie potrzebuję już tych strażników, prawda?
– Nie, nie. Zostali odprawieni.
–
I jeśli pozwolisz…
– Na co? Na co?
–
Na nic, Panie Najwyższy. Już i tak obsypałeś mnie licznymi względami.
Hasselborg zdołał jakoś oddać chwiejny ukłon, po czym król drobiąc nóżkami oddalił się
do swoich
komnat. Detektyw chciał prosić o zgodę na powrót do pałacu arcykapłana, gdzie
służba była lepiej zorganizowana, ale doszedł do wniosku, że jego obecność zachęciłaby Fouri do
ułożenia intrygi celem zwabienia go lub przymuszenia do małżeństwa.
Dziewczyna roz
pływała się akurat nad jego zwycięstwem w pojedynku, a wuj gratulował
mu sukcesu w bardziej wstrzemięźliwym stylu, kiedy raptem odezwał się jakiś nieokrzesany
osobnik:
–
Mistrzu Kavirze, mogę na słówko? Jestem Ferzao bad-Qe, kapitan osobistej straży
nieboszczyka dashta.
Hasselborg odszedł z nim na stronę.
–
Śmierć dashta zwolniła nas z przysięgi, którą wobec niego złożyliśmy – oznajmił
kapitan. –
Zastanawiam się z chłopakami, co dalej, rozumiesz? Nieboszczyk był porządnym ale
trochę rozrzutnym facetem, więc zapłata przychodziła cokolwiek nieregularnie. Teraz go nie ma,
dziedziczy jego najstarszy, ale to jeszcze młokos i z tej przyczyny wdowa została regentką. To
zgorzkniała baba, taka sama kutwa jak jej małżonek i pewnie od razu zwolni połowę ludzi, a
reszci
e obetnie zapłatę.
Więc pomyśleliśmy sobie, że zgodnie ze staram zwyczajem może ty zechcesz wciągnąć
nas do służb}? Jesteśmy tak tęgimi bojownikami, że sroższych nie znajdziesz. Na jedno twe
słowo zawładniemy wyspą na Morzu Sadabao i uczynimy cię morskim królem, takim samym jak
ten facet na Zambie. Co powiesz?
To był nowy problem.
–
Ile płacił wam dasht? – spytał Hasselborg.
–
Ach, jeśli o to chodzi, stawka wahała się stosownie do rangi, długości służby, i tak
dalej. Razem wypadało jakieś czterdzieści kardów za dziesięcionoc.
Nieźle jak na zbrojną drużynę, pomyślał detektyw, choć zapewne cwaniak naciągnął go
na sporą sumkę. Te ptaszki mogą się przydać, a pieniędzy od Hasté starczy dla nich na jakiś czas
bez konieczności wysyłania umyślnego do banku w Novorecife.
– Zgoda –
oznajmił.
Okazało się, że nie wszyscy poddani Jáma chcieli służyć u Hasselborga. Kiedy ich
policzył, okazało się, że jest ich tylko dwudziestu dziewięciu. Niektórzy z pozostałych
oświadczyli, że zastanowią się nad tym po powrocie z pogrzebu byłego pryncypała w Rosid. Tant
naeux;
fundusze starczą na jeszcze dłużej.
Detektyw zamknął się w swoim pokoju, łyknął kilka pastylek od bólu głowy i próbował
opatrzyć sobie ranę. Znajdowała się niestety na samym czubku głowy i nie mógł jej zobaczyć w
poje
dynczym lustrze. Po trzydziestu minutach eksperymentowania zdołał postawić drugie lustro,
w którym oglądał siebie z góry.
Rana w głowie przestała już krwawić i włosy dookoła niej lepiły się od zakrzepłej krwi.
Obmył miejsce zranienia, małymi nożyczkami z zestawu do szycia ściął trochę włosów przy
skórze, psiknął środkiem do dezynfekcji i zasklepił otwór kawałkiem przylepca. Nie była to
fachowa robota, ale musiało wystarczyć.
W pewnej chwili zauważył pierwsze brązowe odrosty. Pomalował je cienkim pędzelkiem,
kupionym od golibrody w Novorecife. Antenki wydawały się solidnie przytwierdzone, choć szpic
lewego ucha zaczynał się chwiać i trzeba go było przykleić na nowo.
Większość dnia zeszła mu na drzemce. Następnie poszedł do pałacu Hasté. Z pewną
obawą przyrzekł arcykapłanowi, że zje z nimi tego wieczoru kolację dla uczczenia zwycięstwa w
pojedynku. Tym razem jednak miał dobry pretekst, by odmówić picia koktajli, wymawiając się
uporczywym bólem głowy. Ze strachem przyłapał się na tym, że zaczyna gustować w jego
trunkach.
–
Opowiedz mi o Zambie i jej nowym władcy – poprosił arcykapłana.
Hasté podniósł czułki.
–
Dlaczego cię to interesuje, mój synu? Zdobądź zlecenie na portret Antané’a, a będziesz
mógł zaspokoić swą ciekawość.
–
No cóż… Zastanawiałem się tylko, w jaki sposób Antané zaszedł tak wysoko w takim
krótkim czasie. Nie wywarł na mnie zbyt korzystnego wrażenia, kiedy go poznałem. I co
zamierza robić dalej, gdy już zdobył to swoje królestwo?
–
Jeśli o to chodzi, gwiazdy mówią… Tak? Wszedł młodszy kapłan, którego detektyw
spotykał wcześniej przy innych okazjach. Chłopak szepnął coś arcykapłanowi do ucha. Hasté
oznajmił:
–
Niedobrze być fizykiem. Muszę iść i sprawdzić heliakalne ustawienie Rayordu. Przekaż
kucharce, żeby zaczekała parę minut z kolacją. Dobrze, Fouri?
Kiedy wuj wyszedł, dziewczyna odwróciła się do Hasselborga i popatrzyła na niego
swoimi zielonymi, niezgłębionymi oczętami.
–
Mogłabym podzielić się z tobą nowinami z Zamby. Moi donosiciele z pałacu satrapy
napełniają mi uszy plotkami.
–
Słucham.
– P
owiedziałam tylko, że mogłabym, a nie, że się podzielę.
– O co ci chodzi? –
Dobrze wiedział, rzecz jasna. Psiakrew, znowu się zaczyna!
–
Byłabym cenną połowicą dla kogoś takiego jak ty, ale nie ma sensu marnować przysług
na faceta, który tylko bąknie „dzięki” i odjedzie w siną dal, nie zawracając sobie głowy jakąś
Fouri.
–
Skąd mogę wiedzieć, czy twoja plotka posiada aż taką wartość?
–
Uwierz mi na słowo. Mam ważne wiadomości o królu Antané.
Hasselborg pokręcił głową.
–
Przykro mi, ale nie mogę kupować żadnych tajemnic na ślepo. – Widząc grymas bólu
na twarzy dziewczyny, dodał szybko: – Oczywiście, na swój sposób, bardzo cię lubię i jeśli twoje
informacje okażą się ważne, mogłyby się przyczynić do zmiany mego stanowiska w innych
sprawach.
–
Ha! Po co się bić na drewniane miecze. Czy przyrzekasz natychmiast ożenić się ze mną
według obrządku Państwowego Kościoła, jeśli te informacje faktycznie okażą się ważne?
– Nie.
–
Ach, ty łotrze! Więc ja mam podzielić się z tobą całą moją wiedzą, a ty zastanowisz się
n
ad swoją reakcją, jak by to była jakaś wielka uprzejmość! Jestem aż tak brzydka? Aż tak zimna?
– Nie.
–
Więc o co ci chodzi?
–
O zasadę.
–
O zasadę! Mam gdzieś twoje zasady! – krzyknęła, podrygując nerwowo na krześle. –
Powinnam nająć zbója, aby przebił ci gardło. Wtedy się okaże, czy będziesz broczył krwią, czy z
rany wypłynie ci rzadki inkaust! Jak żyję, nie widziałam takiego potwora! Można by sądzić, że…
Hasselborg czuł narastający wstręt do tej dyskusji. Zwalczył w sobie pokusę, aby w końcu
zerwać ich dwuznaczny związek lub przyjąć propozycję małżeństwa.
– No i co? –
spytała.
–
Tak jak ci mówiłem. Chętnie posłucham twoich plotek, a im bardziej mi pomożesz, tym
większa będzie moja wdzięczność. Lecz nie masz co liczyć na obietnicę małżeństwa. W każdym
razie, nie na tym etapie.
Stanęła nad nim, ciężko dysząc.
–
Słuchaj no, ty. Powiem ci wszystko, co wiem. Później rób, co chcesz – jedź, gdzie cię
oczy poniosą, porzuć mnie, zwymyślaj albo pobij, jeśli masz ochotę; o nic cię nie będę prosiła,
prócz tego, abyś uwierzył, że naprawdę cię kocham i życzę ci szczęścia.
–
Dobrze, uwierzę w to. I nie zaprzeczę, że ja też mogę cię pokochać – pewnego dnia.
Cóż to za wiadomość?
–
Otóż… król Antané i jego królowa lada dzień przypływają do Majbur.
Hasselborg natychmiast wypr
ostował się na krześle.
– Po co?
–
Tego nie wiem, mój informator także nie. Antané przybywa rychło do Majbur na
zakupy dla siebie i swego królestwa, bądź na rozmowy handlowe z syndykami Wolnego Miasta.
Podobno jego obecna wizyta ma właśnie taki charakter. Nie dostrzegasz wielkiego znaczenia
tego, co ci powiedziałam?
– Mianowicie?
–
No jakżeż, jeśli chcesz zagadnąć morskiego króla o tę tajemniczą sprawę, którą masz do
niego, a on jest niechętny, to musisz czekać, aż monarcha znajdzie się na stałym lądzie. Nigdy
nie zdołasz zbliżyć się do niego na wyspie bez jego zezwolenia, bo tutaj na morzach panują jego
galery. Już rozumiesz?
–
Tak, i bardzo dziękuję. Następny problem – jak mam się wydostać z Hershid, żeby nie
urazić króla Eqrara i żeby nie wysłał za mną wojska?
Fouri zastanowiła się przez chwilę, po czym odparła:
–
Może zdołałabym go namówić. Stary baghan bardzo mnie lubi, chociaż trochę
lekceważy mego wuja. Nie wiem, czy mnie posłucha. Gdyby udało mi się go przekonać,
zmieniłbyś zdanie?
Hasselborg uśmiechnął się szeroko.
–
Nie, kochanie. Ależ z ciebie uparciucha!
–
Tu się nie ma z czego śmiać! Nie widzisz, że rozdzierasz mi wątrobę? Och, Kavirze,
całe życie marzyłam o takim mężczyźnie jak ty… – Urwała i wybuchnęła płaczem.
Hasselborg pocieszał ją najlepiej, jak umiał, wreszcie powiedział:
–
Opanuj się. Zdaje się, że słyszę kroki twego wuja.
Natychmiast przeistoczyła się na powrót w poważną i uprzejmą gospodynię.
Którykolwiek z Krisznian weźmie ją za żonę, pomyślał Hasselborg, ani przez chwilę nie będzie
się z nią nudził.
Następnego ranka udał się do króla.
–
Za pozwoleniem Waszej Przeraźliwości, mój ból głowy już ustąpił…
–
Naprawdę? To wspaniale. Więc natychmiast wracamy do naszych sesji. Mam wolną
godzinkę dzisiejszego popołudnia…
–
Chwileczkę, ekscelencjo! Miałem właśnie powiedzieć, że pomimo ustąpienia bólu
głowy zauważyłem, iż mój twórczy zapał został zdruzgotany skutkiem tego pojedynku i nie ma
mowy, abym namalował coś dobrego, póki nie uspokoją mi się nerwy.
–
A kiedy to nastąpi?
–
Nie mam pojęcia. Jak wiadomo, był to mój pierwszy pojedynek.
–
Zaiste? Radziłeś sobie zupełnie nieźle.
–
Dziękuję. Ale jak mówiłem, będę w stanie wrócić do malowania, dopiero gdy minie
jedna dziesięcionoc.
–
Hm, hm, hm. No trudno, trudno. Skoro tak się sprawy mają, to chyba muszę pozwolić ci
zabawić tutaj i postrzelać oczami na panie, póki nie nabierzesz rozumu w głowie, czy co tam
artyści mają w miejsce rozumu. Nadzwyczaj zawodna gromada, artyści. Nadzwyczaj zawodna.
Nie można na nich polegać. Jesteś jak stary Hasté, który wszystko obieca, a niczego nie
dotrzyma.
–
Przykro mi, jeśli wyprowadziłem ekscelencje z cierpliwości, ale mamy tutaj do
czynienia z jednym spośród tych darów boskich, których nie można narzucać siłą. Poza tym,
zdaje się że wyjeżdżasz wkrótce na pogrzeb Jáma?
–
To prawda. Przez kilka dni będę poza Hershid.
–
A więc dobrze. Tymczasem proszę o zezwolenie na krótkie wakacje również poza
Hershid.
– Gdzie konkretnie? –
spytał Eqrar z podejrzliwym błyskiem w oku.
–
No cóż… Chciałbym skoczyć do Majbur na parę dni. No wiesz, panie, zmiana
otoczenia.
–
Nie, nie wiem! Wy, artyści, jesteście naprawdę nie do zniesienia. Daję ci tu dobre,
intratne zlecenie, a każdy przyzna, że jestem świetnym motywem malarskim i sam prestiż z
portretowania mnie wart jest twego czasu i fatyg
i. Nawet nie wnoszę przeciw tobie oskarżenia o
morderstwo, gdy zabijasz w bójce jednego z moich poddanych. Ty zaś co robisz? Uniki, wykręty,
odwlekanie! Dość tego! Panrah, zastanów się nad sobą… nie, zaczekaj. Dlaczego nie wybierzesz
się do Rosid razem ze mną? Moglibyśmy odbyć kilka sesji po drodze.
–
Ach, panie! Przede wszystkim, pogrzeb Jáma zdruzgotałby mi całkowicie nerwy, a po
drugie nie sądzę, by jego ludzie wpadli w zachwyt na mój widok.
–
Słusznie, słusznie. No dobrze, jeśli dam ci zgodę na wyjazd do Majbur, skąd pewność,
że to nie pretekst, abyś mógł uciec spod mojej władzy, zostawiając mi tylko za moje kłopoty
szkic węglem.
–
To proste, panie. Zostawiam tu sporą sumę pieniędzy oraz grupę najemników Jáma,
którzy zgłosili się do pracy u mnie. Jest jeszcze drobna sprawa mojego honorarium za obraz, nad
którym obecnie pracuję. Nie sądzisz chyba, że porzucę takie skarby?
–
Sądzę, że nie. Jedź więc w tę swoją głupią podróż i niech cię bogowie mają w opiece,
jeśli nie wrócisz, tak jak obiecałeś!
–
Czy mogę prosić o list polecający do kogoś w tamtych stronach? Na przykład do
twojego posła?
–
Mam w Wolnym Mieście stałego pełnomocnika. Naen, skreśl proszę dla tego miernego
artysty glejt do Gorbovasta. Podpiszę go natychmiast.
Tym razem Hasselborg zadał sobie trud, by stanąć przed pulpitem sekretarza, w czasie
gdy ten pisał list. Próbował czytać litery do góry nogami. O ile pisownia gozashtandyjska była
trudna w normalnym czytaniu, o tyle litery odwrócone do góry nogami prawie w ogóle nie
dawały się odcyfrować. A jednak komunikat wydawał się dość prosty, pozbawiony śmiertelnych
wyrazów typu „szpieg”.
Nazajutrz, w kriszniańskie południe, Victor Hasselborg żwawo kłusował swoją bryczką
na drodze do Wolnego Miasta Majbur. Nawet nie pożegnał się z Fouri – wysłał za to jednego ze
swoich wojowników do pałacu Hasté z wiadomością. Nie miał ochoty na kolejną scenę ani na
wysłuchiwanie próśb, by wziął ją ze sobą.
Czuł również silną pokusę zabrania któregoś z tych krzepkich osiłków, ale po namyśle
zrezygnował. Podróż u boku Krisznianina skończyłaby się na pewno ujawnieniem prawdy, że
malarz jest Ziemianinem.
Wokół niego odbywał się zwyczajny ruch drogowy. Dogonił i wyprzedził pociąg z
Hershid od Qadr. Składał się on z pięciu małych wagoników, trzech pasażerskich i dwóch
towarow
ych, zaprzężonych do bishtara, który człapał między torami. Dwoje młodych Krisznian z
wagonu pasażerskiego zamachało do niego rękami, tak jak to robią dzieci na Ziemi. Odwzajemnił
gest, czując po raz pierwszy na Krisznie tęsknotę za domem. Najdroższa Alexandra… Wyciągnął
chusteczkę od pani Fallon i przyglądał jej się przez chwilę.
Wieczorem drugiego dnia podróży przyjechał do miasteczka Qadr. Ostatni prom do
Majbur już odszedł, więc detektyw musiał spędzić noc we wsi. Minęła ona spokojnie i nazajutrz
wsiadł na pierwszy poranny prom.
Była to duża barka, obsadzona tuzinem mężczyzn, którzy napędzali ją długimi
pociągnięciami wioseł. Pomagały im w tym dwa trójkątne żagle, wydymające się na zachodnim
wietrze, który wiał wzdłuż prawego brzegu rzeki i przechylał prom na lewą burtę. Na wschodzie
niskie brzegi ujścia Pichide znikały stopniowo w wodach Morza Sadabao, błyszczącego w
promieniach wschodzącego słońca.
Obok nich przepłynęła wojenna galera z katapultami na dziobie i rufie. Wiosła promu
głucho stukały w swoich dulkach, a za lewą burtą jakiś otyły kupiec usiłował przybić do nabrzeża
pod wiatr. Szło mu bardzo ciężko, gdyż pod koniec odcinka halsu, zamiast zmienić kurs, statek
wykonywał skręt przez rufę jak rejowiec, zanurzając jednocześnie górne końce drzewców i
unosząc dolne, by odwrócić układ żagli. Podczas tych skomplikowanych manewrów statek tracił
prawie tyle samo dystansu wskutek znoszenia, ile zyskiwał płynąc ostro pod wiatr. Może któryś z
naszych rodaków nauczyłby ich prawidłowego stawiania takielunku… pomyślał detektyw. W
tym momencie przypomniał sobie regulamin Rady Międzyplanetarnej.
Inny Krisznianin krzyknął głośno, kiedy aya Hasselborga capnął mu kilka owoców, które
wiózł na targ do Majbur. Detektyw musiał kupić od niego cały kosz, żeby się biedak uspokoił.
Stały pełnomocnik Gorbovast okazał się przydatny do załatwienia paru niezbędnych
spraw, takich jak wskazanie Hasselborgowi miejsca na nocleg i rozrywkę. Wprawdzie poseł nie
powiedział tego dosłownie, ale Hasselborg odniósł wrażenie, że niektóre uciechy słynnego,
portowego miasta mają charakter dwuznaczny, podobnie jak te w Szanghaju czy Marsylii na
Ziemi.
Niestety, Hasselborg nie mógł zapytać Gorbovasta wprost o spodziewaną wizytę króla
Zamby. Nie powinny go interesować takie sprawy, poza tym pełnomocnik mógłby donieść
swemu szefowi o każdym podejrzanym wścibstwie.
Krisznianie w przeciwieństwie do większości inteligentnych ras kosmicznych mieli
dobrze rozwinięty system lokali zbiorowego jedzenia i picia. Hasselborgowi nie pozostawało nic
innego, niż zebrać się na odwagę i przejść próbę ogniową w portowej knajpie. Robił tak już
przedtem –
wchodzisz do pierwszego z brzegu baru, zamawiasz kolejkę, nawiązujesz rozmowę z
pierwszym moczymordą, który wygląda jakby mu brakowało piątej klepki, i zaczynacie gadu-
gadu. Jeśli okazuje się ignorantem, przechodzisz do następnego. Tą metodą Hasselborgowi
udawało się zawsze, przynajmniej w mniejszych miastach, zasięgnąć języka w sprawie, o którą
mu chodziło, lecz czasami zabierało to kilka dni i było trudne do zniesienia dla jego delikatnego
żołądka. Co więcej, zawsze napełniało go strachem o złapanie jakiejś infekcji.
I tak wieczór zastał go w połowie roboty w majburskiej knajpie portowej. Odczuwając
dolegliwości zarówno głowy jak i systemu trawiennego, szykował się do nabrania dwudziestego
drugiego frajera. Kilku twardzieli spoglądało na Hasselborga podejrzliwie, ale jak dotąd
kombinacja okazałej postury i solidnego miecza detektywa zniechęcały do wrogich akcji.
Jego aktualna ofiara, marynarz z dalekiej wyspy Sotaspe,
noszący dziwne imię Morbid,
zapowiadał się na pięknego tępaka. Sprawiał wrażenie pijaczyny, któremu wystarczy parę kropel
–
które właśnie wypił, aby zacząć śpiewać piosenki ze swego dzieciństwa. Śpiewał gwarą, z
której Hasselborg rozumiał tylko co drugie słowo. Żeglarz pamiętał mnóstwo piosenek, i to z
takimi szczegółami, że przyniosłyby one zaszczyt naukowej psychoanalizie. Hasselborg zaczął
się rozglądać za drogą do wyjścia.
Na drugim końcu ławki siedziało dwóch innych gości, zajętych serdeczną rozmową.
Jeden, zwrócony twarzą do Hasselborga, o wyglądzie prostaka, mówił coś powoli i z wielkim
naciskiem do tęgiego osobnika, który siedział zwrócony plecami do detektywa.
Grubas odwrócił głowę, by sprawdzić, gdzie się podział jego sługa, i wtedy Hasselborg ze
zdziwienia wylał parę kropel kvadu. Był to Chuen Liaodz.
XI
.Przepraszam, kolego –
powiedział Hasselborg do swego kompana od kieliszka. –
Zobaczyłem starego kumpla.
Przeszedł całą długość ławki i usadowił się delikatnie obok ramienia Chińczyka.
– Ni hau bu hau? –
zapytał.
Chuen odwrócił się z lekkim uśmieszkiem na twarzy, pozbawionej jakiegokolwiek
wyrazu zdziwienia.
– Wo hau –
odparł po chińsku, a następnie wrócił do gozashtandyjskiego: – Co za
spotkanie! Sanandaj, przedstawiam ci starego przyjaciela… Mhm… starego przyjaciela…
– Kavir bad-Ma’alum –
oznajmił detektyw.
–
Oczywiście. Sanandaj opowiadał mi właśnie o almanachach. Nadzwyczaj fascynujące
zagadnienie. –
Mrugnął porozumiewawczo do Hasselborga. – Zastanawiałem się, ile czasu
jeszcze upłynie, nim mnie zauważysz. Co porabia twój kumpel, żeglarz?
–
Śpiewa.
–
Naprawdę? Więc musimy ich sobie przedstawić. Mistrz Sanandaj mógłby opowiedzieć
marynarzowi różne rzeczy o almanachach, a tamten w rewanżu zaśpiewać. Stanowiliby wesołą
paczkę.
– Dobrze. Hej tam, Morbid! –
Hasselborg zaciągnął do stolika stawiającego lekki opór
żeglarza i kazał mu śpiewać dla znawcy almanachów. Ten zaś faktycznie nie przestawał
opowiadać, starając się przekrzyczeć nowego znajomka. Gdy obaj byli zajęci wyłącznie sobą i
słyszeli tylko siebie, Hasselborg zapytał Chuena: – Jak pan się teraz nazywa?
– Li-
yau. Pierwsze przybliżone brzmienie mojego imienia, na jakie było ich stać. Z
nazwiskiem nie poradzili sobie wcale, wyszedł im jakiś Chuvon, czy coś w tym rodzaju. No
dobrze, opowiadaj pan o swoich przygodach.
–
Jeszcze nie teraz. Może pan opowie mi o swoich? Stosuje pan dziwną metodę badania
warunków ekonomicznych w celu zorganizowania importu i eksportu markowych towarów.
–
Trochę niezwykłą, przyznaję.
–
Kolego, jest pan takim samym radcą ekonomicznym jak ja; pan jest tajnym agentem.
– Shi bu shi! –
uśmiechnął się Chińczyk.
– Perfeitamente. No dobrze, chyba b
ardziej możemy sobie pomóc pracując ręka w rękę
niż oddzielnie.
– Tak? Co pan proponuje?
–
Wyłożyć karty na stół. Rozumiemy się?
–
Bardzo ciekawy pomysł.
–
Ach tak, rozumiem. Zastanawia się pan, czy może być pewny, że powiem prawdę, oraz
czy ja mogę być pewny, że pan powie prawdę, i tak dalej. Zna pan szczegóły mojej misji?
–
Nie. Nigdy mi pan o nich nie wspominał.
–
No więc, powiem panu i będzie pan mógł zdecydować, czy warto być równie szczerym.
Nie sądzę, by znalazł pan jakiś powód do podstawienia mi nogi i ufam, że sam też go nie znajdę.
–
Hasselborg począł mu opowiadać o gonitwie za zaginioną Julnar Batruni.
Kiedy detektyw skończył, Chuen miał bardzo zdziwioną minę.
–
To znaczy, że ten gość wysyła pana w taką daleką i kosztowną podróż z jakichś
trywialnych przyczyn osobistych?
–
Jeśli pragnienie odzyskania córki nazywa pan trywialną przyczyną osobistą – to tak.
–
Przecież… Przecież to czysty romantyzm! A ja przez cały czas myślałem, że jest pan
zamieszany w jakąś misterną intrygę kosmiczną, która dotyczy polityki rządów i stosunków
międzygwiezdnych! Teraz okazuje się to zwykłą gonitwą za jakąś zbiegłą pannicą! – krzyknął,
kręcąc głową z niedowierzaniem.
–
No dobrze, a co z pańskim wyznaniem? Kto wie, czy nie będzie mi potrzebna pomoc, a
z powodów, który
ch się pan domyśla, nie mogę wynająć tutejszego kmiotka. Zamieniam się w
słuch.
Chuen zastanawiał się dłuższą chwilę.
–
Uważam… uważam, że chyba ma pan swoje powody. Otóż tak: jestem agentem
chińskiego rządu, wypełniającym misję specjalną dla Federacji Światowej. Wyruszyłem na
poszukiwania ładunku pięćdziesięciu karabinów automatycznych wysłanych z fabryki w Detroit
na zlecenie mojego rządu dla naszej policji bezpieczeństwa. Broń opuściła magazyny fabryki, ale
później ślad po niej zaginął.
Cóż, z ekonomicznego punktu widzenia pięćdziesiąt automatów to pestka dla takiego
wielkiego rządu, ale z drugiej strony, nikt nie lubi, aby kradziona broń trafiała w ręce elementów
przestępczych. A więc, zaprzęgają Chuena do roboty. Ślady prowadzą najpierw do gangsterów w
Tiencinie, którzy zatrzymują tylko dwadzieścia sześć automatów, a pozostałe dwa tuziny
przekazują urzędnikom linii Viagens Interplanetarias.
Sprawy oczywiście przekraczają kompetencje państwa, toteż mój rząd daje mi specjalne
zadanie od FŚ na odnalezienie zaginionej broni. Stwierdzam, że trafiła na Krisznę i nielegalnie
opuściła Novorecife na zamówienie jakiegoś miejscowego potentata. Miejscowy potentat
wykorzysta ją do podbicia całej planety, lub przynajmniej tak wielkiego obszaru, jaki zdoła
zagarnąć.
– K
to mógł się zająć przemytem broni z Novorecife? – spytał Hasselborg.
–
Nie wiem. Bez wątpienia ktoś po tej stronie.
Hasselborg skinął głową.
–
Ale kto ma te karabiny? Proszę nie mówić, spróbuję sam odgadnąć. Anthony Fallon,
racja?
– Znowu racja.
Hasselborg
zapalił cygaro.
–
Poczęstuje się pan? Nic dziwnego, że się tu z panem spotkałem. Od razu wydawało mi
się to zbyt piękne jak na zbieg okoliczności, ale skoro jest pan na tropie karabinów Toniego, a ja
szukam jego dziewczyny, nasze ścieżki musiały się przeciąć. Gdzie są teraz te automaty?
Chuen wzruszył ramionami.
–
Sam chciałbym to wiedzieć. Podobno banda rozbójników z Moczarów Koloft ukryła na
bagnach jakiś tajemniczy pojemnik, ale nie udało mi się ich zlokalizować. Moczary są nie tylko
duże, ale na dodatek zamieszkane przez straszne potwory. Byłem jednak pewien, że dostarczono
je do Majbur dla Fallona, więc zjawiłem się tutaj, aby je przechwycić. Czekam już od trzech dni,
sprawdzam łodzie i tratwy na rzece i próbuję trafić na jakiś ślad w barach i restauracjach.
–
Być może zdołam panu pomóc – stwierdził detektyw i podzielił się plotką o rychłym
przyjeździe Fallona do Majbur. – Sądzę, że aktualny posiadacz automatów dostarczy je tutaj na
spotkanie z Fallonem.
–
Ja też tak sądzę. Ma pan jakieś znajomości w mieście?
–
Król Eqrar dał mi glejt do swego posła, niejakiego Gorbovasta.
–
To dobrze. Czy może go pan zapytać, kiedy spodziewają się wizyty Fallona?
–
Nie bardzo. Oficjalnie przebywam tu na krótkich wakacjach i nie powinienem się
interesować Fallonem. Mam przeczucie, że stary Eqrar sprawdzi mnie za pośrednictwem
Gorbovasta. A pan nie mógłby go zapytać?
–
Kto wie? Główny Syndyk to mój znajomy. Zna Gorbovasta. Może on coś będzie
wiedział. Zobaczymy.
Następnego popołudnia Chuen spotkał Hasselborga w porcie. Detektyw siedział na
krawędzi największego mola i w sposób przekonujący udawał skończonego próżniaka.
–
Syndyk twierdzi, że Fallon ma się zjawić jutro wieczorem albo pojutrze o świcie –
oznajmił Chińczyk. – Karabiny muszą pojawić się niebawem. Jest pan pewny, że nic nie przyszło
dzisiaj rano?
–
Nic a nic, oprócz holownika bez ładunku z dwoma pasażerami i tratwy z drewnem z
góry rzeki. Niczego na niej nie było, poza piecem i namiotem dla flisaków. Tamates, nie
zapomnieliśmy czasem o wsi? Są tam jakieś mola?
–
Są, ale służą tylko łodziom rybackim i temu podobnym. Cały duży ruch handlowy
odbywa się po tej stronie.
–
Mhm, a może nasi tajemniczy przyjaciele właśnie dlatego przybiją do małej, wiejskiej
przystani?
–
Niewykluczone. Szkoda, że wcześniej pan o tym nie pomyślał. I co teraz?
–
Niech pan tu zostanie, ja skoczę na tamten brzeg i rozejrzę się trochę.
– Dobrze.
Okazało się, że prom był już po drugiej stronie rzeki i wróci dopiero za godzinę.
Hasselborg zabijał czas spacerowaniem na nabrzeżach i pobliskich uliczkach, aby się
zorientować w terenie. Poza tym usiłował wypompować jakieś wiadomości z kolejnego
naiwniaka. Kolejna pusta pała. Na szczęście brak cierpliwości nie należał do największych wad
Hasselborga.
Wróciwszy na przystań promową, wpadł w tłum obserwujący wysiłki ekipy w uniformach
kolejowych, która starała się opanować bishtara. Rozładowywano prom. Gapie przyglądali się z
mieszaniną ciekawości i lęku, przygotowani do ucieczki, w razie gdyby bestia wymknęła się spod
kontroli.
Kiedy przetoczono ostatni
wagon, rozwinięto i na nowo postawiono żagle, szyper dał
sygnał do wejścia na pokład. Część tych, którzy zamierzali płynąć, zrezygnowała z rejsu w
towarzystwie bishtara. Inni wsiedli, ale zgromadzili się w kątach statku, zostawiając możliwie
najwięcej wolnej przestrzeni dla potwora.
Przynaglana przez swoich poganiaczy, bestia wyciągnęła kopyto i ostrożnie postawiła je
na pokładzie promu. Najwyraźniej nie lubiła, żeby grunt ustępował jej spod nóg, gdyż cofnęła się
w popłochu. Mężczyźni krzyczeli, okładali ją pałkami i popędzali ościeniami, które zahaczali o
grubą skórę zwierzęcia. Bishtar skowyczał z wściekłości i toczył na wszystkie strony małymi,
brzydkimi ślepiami, ale w końcu pozwolił się wprowadzić na deski noga za nogą. Prom wyraźnie
osiadł pod jego ciężarem.
Później marynarze zrzucili cumy i bosakami odepchnęli prom od mola. Wioślarze wzięli
się do roboty i zaczęli rytmicznie uderzać w wodę. Płaskodenna łódź z wolna ruszyła w kierunku
Qadr, skrzypiąc na każdej fali. Kiedy odbili od brzegu, załoga rozwinęła żagle, których trzepot
przestraszył bishtara. Zwierzę wyło złowrogo, rzucając głowę z boku na bok, przestępując z nogi
na nogę i wymachując swoimi przysadzistymi trąbami.
Hasselborg stał na wrędze, trzymając się wspornika, skąd mógł oddać skok na piasek,
gdyby zwierzę wpadło w szał. Zadając sobie pytanie, jak to się wszystko skończy, zauważył
wybrzuszenie na kieszeni swego płaszcza i przypomniał sobie, że przecież ma nadal jeden z
owoców, które kupił na promie dzień wcześniej. Trochę zjadł sam, kilkoma poczęstował Awaiia,
a resztę schował do kieszeni na drugie śniadanie. Teraz pozostał mu tylko jeden, wyglądem
przypominający mandarynkę, ale smakujący zupełnie inaczej.
Hasselborg stanął w pobliżu głowy bishtara i zawołał w górę do kornaka, siedzącego na
grzbiecie bestii:
– Ohé!
Weźmie to i zje, jeśli mu dam?
–
Tak, panie, nie powinna odmówić.
Wahając się trochę, Hasselborg wyciągnął rękę z owocem. Czuł lekki niepokój, że bestia
może chwycić go trąbą za ramię i rozbić o najbliższy maszt. Zwierzę jednak, przyjrzawszy się
uważnie poczęstunkowi, wystawiło trąbę i delikatnie wzięło owoc. Mlask. Nagle uspokoiło się i
znieruchomiało, strzygąc uszami, a wypełnione powietrzem żagle przestały trzepotać.
–
Dziękuję – powiedział kornak.
–
Nie ma sprawy. Po co ją tam wieziecie?
–
Nie wiem. Podobno jutro albo pojutrze mamy kurs do Hershid w podwójnym zaprzęgu.
–
Duży ładunek?
–
Chyba tak. Jeśli chcecie czegoś się dowiedzieć, zapytajcie naczelnika stacji w Qadr.
Jak dotąd, myślał Hasselborg, Chuen i on przypuszczali, że Fallon po prostu przypłynie
do Majbur jednym ze swoich statków, weźmie ładunek broni i pożegluje z powrotem na Zambę,
jeśli nikt go nie zatrzyma. Czy to możliwe, żeby planował błyskawiczny desant na Hershid i
zawładniecie całym Imperium Gozashtandii? To trochę dziwne, aby armia inwazyjna miała
przyjechać rozkładowym pociągiem. Po namyśle detektyw doszedł jednak do wniosku, że
najemnicy Fallona mogą być żeglarzami, którzy byliby równie nie na miejscu na grzbietach ayi i
shomali, jak koń na dachu kościoła. Co więcej, taki nagły atak Fallona, wyprzedzający nawet
pogłoski o jego przybyciu, zastałby satrapę absolutnie nieprzygotowanego do obrony.
Rybi fetor był znakiem, że zbliżają się do Qadr. Kiedy przybili do przystani promowej,
Hasselborg obserwował, jak robotnicy kolejowi ponownie uruchamiają bishtara. Zwierzę
opuściło pokład znacznie chętniej niż nań wchodziło na tamtym brzegu i podreptało z łoskotem
główną ulicą miasteczka. Z powykrzywianych chałup, które ciągnęły się szeregiem wzdłuż drogi,
wybiegały oswojone eshuny i wyły na przechodzącą bestię.
Hasselborg uprzejmie pozdrowił próżnującą na molo straż graniczną satrapy i chlupocząc
butami w błocie, ruszył w ślad za bishtarem na plac kolejowy W końcu udało mu się nawiązać
rozmowę z naczelnikiem stacji.
– Ta b
ishtar, którą sprowadziliście dzisiaj promem, napędziła pasażerom porządnego
strachu –
poskarżył się. – Bestia nie lubi łodzi.
–
Niestety, to prawda. Bishtary ich nie lubią – przyznał naczelnik. – Ale co mamy robić,
skoro to taka szeroka rzeka? Nie możemy postawić mostu, więc musimy używać promu do
wożenia bishtarów i przetaczania ładunków między Majbur i Qadr.
–
Wysyłacie wkrótce jakiś duży transport?
–
Podobno. Ktoś ma się zjawić z dużą grupą ludzi i popłynąć do Hershid. Wczoraj
kupiono zawczasu dwadzieścia sześć biletów. Nie wiem, kto je kupował. Płacił złotem, więc nie
pozostało nam nic innego, jak poczynić przygotowania.
Nadal zajęci byli rozmową, kiedy Hasselborg usłyszał dzwonek ostrzegawczy z promu.
Wiedząc, że był to ostatni rejs tego dnia, popędził w stronę portu. Wbiegł na molo w chwili, gdy
zrzucano cumy.
Przeskoczył dwumetrową odległość między burtą a nabrzeżem i usiadł dla złapania
oddechu.
Nie miał czasu rozejrzeć się w poszukiwaniu karabinów, choć nowina o dwudziestu
sześciu biletach do Hershid była zapewne jeszcze bardziej sensacyjna.
Chuen zdawał się uważać podobnie.
–
Nic nowego, mój panie. Przybił holownik z jakimiś skrzyniami na pokładzie, ale żadna
z nich nie mogła zawierać karabinów maszynowych.
– Nie ma innej drogi z Moczarów Koloft do Majbur?
–
Są dwie z bagien do Mishe. Jedna wiedzie prosto na południe z Novorecife, a druga z
wioski Qou na skraju błot. Można więc dostarczyć automaty do Mishe, a stamtąd zawieźć je
szerokim gościńcem do Majbur. Wydaje mi się jednak nieprawdopodobne, aby ją wybrali, bo jest
to droga okrężna, poza tym Zakon Qararów skrupulatnie strzeże Republiki Mikardandii. Mieliby
niewielkie szansę na przemyt broni tamtędy.
–
Zbliża się pora kolacji – stwierdził Hasselborg, obserwując jeszcze jeden fantastyczny
kriszniański zachód słońca.
–
Proszę iść i coś zjeść, ja będę obserwował rzekę. Potem się zamienimy.
– Dobrze… Zaraz, co to takiego?
W górze rzeki pojawiła się łódź jednomasztowa, jej żagiel połyskiwał różowo w
promieniach zachodzącego słońca. Podążając za wzrokiem Hasselborga, Chińczyk wyciągnął
dłoń i ścisnął ostrzegawczo rękę swego kompana.
–
Taką samą łódź widziałem w pobliżu Qou – wymamrotał.
Kiedy łódź przypłynęła nieco bliżej, okazało się, że jest to rodzaj rzecznej barki z jednym
masztem na dziobie i ośmioma lub dziesięcioma parami wioseł.
–
Lepiej cofnijmy się trochę z tego końca mola – mruknął Hasselborg.
– Shi.
Niech pan się ukryje przy nabrzeżu, ja przejdę na drugie molo – szepnął Chuen. –
Zostało panu kilka cygar? Moje się skończyły.
Hasselborg ziewnął, przeciągnął się i wrócił spacerkiem na brzeg, aby znowu próżnować
pod ścianą magazynu. Chuen ruszył w górę rzeki.
Hasselborg spoglądał na barkę z demonstracyjną obojętnością. Łódź niebawem wyłoniła
się spomiędzy wirów, porywów wiatru i zmagań wioślarzy, przybijając do swego miejsca na
nabrzeżu. Żagle opadły z turkotem wielokrążków i łódź sunęła ku brzegowi tylko dzięki
wiosłom. Załoga składała się z krzepkich żeglarzy; przed sternikiem na rufie leżała duża
skrzynia.
Łódź ciągnęła w stronę mola, które wybrał sobie do obserwacji Chuen. Hasselborg
pomaszerował w tym kierunku, gdy tylko barka przycumowała do nabrzeża, a załoga zniosła
skrzynię na brzeg. Nikt nie zwracał na nich uwagi, kiedy z rzemieni i dwóch drągów klecili
nosidła. Dwaj członkowie załogi kucnęli przy końcu drągów, położyli sobie ochraniacze na
ramiona i z chóralnym sapnięciem unieśli skrzynię w powietrzu. Ośmiu tragarzy ruszyło żwawo
w kierun
ku nabrzeża, skrzynia podrygiwała trochę, a rzemienie skrzypiały przy każdym kroku.
Wraz z nimi szło dwóch innych członków załogi, reszta została na molo, paląc i czekając na
powrót towarzyszy.
Chuen maszerował za tragarzami, Hasselborg trzymał się Chuena. Po kilku zakrętach w
wąskich uliczkach zatrzymali się przy drzwiach dużego, niczym nie wyróżniającego się budynku
o wysokich oknach. Chuen wyprzedził tragarzy, Hasselborg natomiast zainteresował się
zwierzętami na wystawie w hurtowni żywności morskiej, lecz wskutek krzywego,
kriszniańskiego szkła wszystkie wydawały mu się jeszcze bardziej osobliwe niż faktycznie były..
Mężczyzna, który trzymał ster na barce, zastukał dużą żelazną kołatką do drzwi budynku.
Otworzyły się natychmiast. Odbyto rozmowę, niesłyszalną z miejsca, w którym stał Hasselborg,
po chwili tragarze dźwignęli swój ciężar i weszli do środka. Trzask!
Wkrótce wyszli z powrotem, ściśle mówiąc wyszło ich dziewięciu – dziesiąty został
wewnątrz. Gdy przechodzili obok Hasselborga, detektyw nie mógł oderwać wzroku od morskich
przysmaków, a zwłaszcza od pewnej potrawy, przypominającej zlepek najmniej atrakcyjnych
narządów homara, ośmiornicy i stonogi. Odetchnął głęboko z ulgą, kiedy go minęli, nie próbując
grzmotnąć w plecy.
Chuen wyskoczył z uliczki, w którą się zakradł, i podszedł do Hasselborga.
–
Obejrzałem drugą stronę budynku. Na parterze nie ma okien.
– To jak wejdziemy?
–
Jest jedno okno na niedużej wysokości. Najwyżej dwa i pół metra. Gdybyśmy mieli na
czym stanąć, można by się wśliznąć.
– Gdyb
yśmy znaleźli drabinę – albo bal.
– Bal? Kostiumowy?
– Nie, drewniany… No, wie pan – pieniek.
–
Ach, ma pan na myśli taki drewniany słup do ćwiartowania bydła?
–
Uhm, hm. Nie wiem jak się takie rzeczy nazywają po gozashtandyjsku.
–
Ja też nie, ale umiem świetnie porozumiewać się na migi. Jeden z nas musi iść, a drugi
zostanie na czatach.
– Mhm, hm, hm –
mruknął Hasselborg. – Boję się, że wszystkie sklepy są już
pozamykane.
–
Może nie wszystkie. W Majbur życie toczy się do późna.
–
Dobrze. Mam iść i zostawić pana? Moje nogi są dłuższe od pańskich.
–
Dzięki, pójdę sam. Pan ma miecz i wie, jak się nim posługiwać. Ja nie.
Chcąc uniknąć kłótni Hasselborg objął posterunek, Chuen podreptał zaś na swoich
krótkich nóżkach za róg ulicy. Wielobarwne światła powoli gasły na niebie i trójka księżyców
rzucała gigantyczne cienie w wąskie, cuchnące zaułki. Co pewien czas mijał go jakiś
przechodzień, niekiedy zaprzęg z ładunkiem. Z budynku wyszedł mężczyzna, którego detektyw
nie rozpoznał – na pewno żaden z wioślarzy – i odjechał na hulajnodze. Hasselborg zastanawiał
się akurat, czy jeszcze raz pociągnąć dymu ze swego drugiego cygara, czy też zgasić je i
wyrzucić, kiedy raptem pojawił się Chińczyk. Taszczył na plecach krótką drabinę.
–
Proszę – powiedział, wciskając w dłoń Hasselborga łom z wygiętym końcem.
Obrzucili wzrokiem teren. W polu widzenia nie było nikogo, skręcili więc chyłkiem w
uliczkę, która ciągnęła się na tyłach magazynu.
Chuen zapomniał dodać, że odkryte przezeń okno wyglądało na mały dziedziniec albo
podwórze
, odgrodzone wysokim murem z ostrymi kolcami na powierzchni. Była to jednak tylko
chwilowa przeszkoda. Oparli drabinę o mur, wdrapali się na górę, a potem starając się nie stracić
równowagi, wciągnęli drabinę za sobą i spuścili na ziemię z drugiej strony muru. Zeszli na
wewnętrzny dziedziniec i w końcu postawili drabinę pod ścianą samego magazynu.
Hasselborg pierwszy wszedł na stopień. Łomem zaatakował okno, które przypominało
witraż i składało się z mnóstwa sześciokątnych szybek. Jako specjaliście od wybijania okien i
włamywania, okno nie stawiło mu większego oporu i z lekkim trzaskiem rozczepianego drewna
rozwarło się na oścież. Wetknął głowę do środka.
W cienkich smugach księżycowego światła, padającego ukośnie z wysokich okien, i w
nikłym blasku palącej się gdzieś w głębi pochodni, zobaczył górną powierzchnię czegoś na
kształt stosów kufrów, skrzyń i kartonów. Żadnego ruchu; żadnego dźwięku.
–
Chyba możemy zejść tędy na parter bez wciągania drabiny – szepnął detektyw. –
Skoczę na dół i spróbuję się rozejrzeć. Jeśli wszystko będzie w porządku, dam panu znać i
pójdzie pan za mną. Jeśli nie, będę pana prosił o podanie mi drabiny i uciekamy przez to okno.
Chce pan mój miecz? Dobrze, oto on.
Z tymi słowami Victor Hasselborg spuścił się za okno do panującej w środku ciemności.
XII
Kiedy stopy Hasselborga uderzyły w drewniane wieko najbliżej stojącej skrzyni,
detektyw podziękował miejscowym bogom za kriszniańskie buty z miękkiej skóry, które
umożliwiają ciche lądowanie. Parapet sięgał mu mniej więcej do pasa, więc z ewentualną
ucieczką nie powinno być kłopotu. Skradał się po skrzyni niczym kot i rozglądał dookoła,
obmyślając dalszą drogę. Da’vi nadal była po jego stronie, bo łatwa droga prowadziła w dół po
rzędzie pojemników i stosach worków malejącej wysokości.
– Chuen! –
syknął. – W porządku, możemy nie brać drabiny. Proszę o miecz.
Cielsko Chińczyka zasłoniło nikłe światło z okna, kiedy zaskakująco cicho jak na swoją
posturę tajny agent wdrapał się przez parapet do środka. Teraz już we dwóch zeszli ukradkiem po
stosie towarów na podłogę i ruszyli ostrożnie w stronę blasku świec. Dwa razy zabłądzili w
labiryncie przejść między stosami skrzyń. W końcu podeszli do narożnika, w którym paliła się
świeca.
Hasselborg potoczył wzrokiem wkoło leżącej bezładnie sterty worków. Udało mu się
dostrzec wolną przestrzeń, zajmowaną przez biurko, krzesło oraz świece w lichtarzu na półce.
Tuż obok stała skrzynia, której szukali. A w kącie między skrzynią i ścianą rozwalał się śpiący
mężczyzna – członek załogi statku.
Hasselborg przy
sunął się bliżej, aby mieć lepszy widok. Futerał jego miecza uderzył o coś
i wydał lekki zgrzyt. Powieki leżącego otworzyły się natychmiast. Minęły dwie sekundy, zanim
jego nieprzytomny wzrok spoczął wreszcie na Hasselborgu i jego towarzyszu.
W tej samej c
hwili leżący zerwał się na równe nogi. Sięgnął po zakrzywioną szablę, która
spoczywała na podłodze obok niego, i rzucił się na intruzów. Hasselborg wyskoczył zza skrzyń,
aby mieć swobodę ruchów, i wyciągnął miecz. Strażnik ruszył jednak na Chińczyka.
Zakrz
ywiona klinga ze świstem przecięła powietrze i z głośnym brzękiem rąbnęła w łom.
Hasselborg zrobił krok w ich stronę i zamierzył się mieczem. Strażnik zobaczył go i
zdążył uchylić się przed ciosem. Następnie sam zaatakował zwinnie i szybko, siekąc na lewo i
prawo. Hasselborg zdołał jakoś odparować uderzenie, żałując że nie jest doświadczonym
szermierzem, który potrafiłby łatwo przebić tego zabijakę. Brzdęk, płask, pac! Chuen cofnął się
za napastnika i wyrżnął go łomem w głowę. Szabla rąbnęła ze szczękiem na podłogę, a za chwilę
Krisznianin poszedł jej śladem, upadając na kolana i łokcie.
Potrząsnął głową, sięgnął po broń.
– Nie, zostaw! –
zawołał Hasselborg. W podnieceniu przemówił po angielsku, niemniej
trafił leżącemu do przekonania, klepiąc jego wyciągniętą dłoń płaską stroną miecza.
– Ao! –
krzyknął strażnik, rozcierając knykcie.
–
Zamknij gębę i cofnij się – rozkazał detektyw, pamiętając o języku gozashtandyjskim.
Facet zaczął wypełniać polecenie, gdy wtem Chuen wylądował ciężko na jego plecach,
rozpłaszczył nieboraka na podłodze i wykręcił mu za plecami ręce.
– Amigo –
powiedział Chińczyk – utnij no kawałek liny z tych paczek i podaj mi.
Hasselborg spełnił prośbę, zastanawiając się, czy nie ma lepszych sposobów zarabiania na
życie. W czasie ostrej akcji nigdy nie miał czasu na to, żeby się bać, ale obliczając już po
wszystkim swoje szansę, często dostawał mdłości ze strachu. Kiedy nadgarstki i kostki strażnika
zostały należycie skrępowane, przekręcili go na plecy i brutalnie pchnęli z powrotem pod ścianę.
–
Chcesz żyć? – spytał Hasselborg, dźgając go ostrzem miecza pod brodą.
–
Pewnie. Coście za jedni? Złodzieje? Ja tylko pilnuję tych towarów…
–
Stul pysk. Odpowiadaj na pytania, i to cicho, bo inaczej… Należysz do załogi statku,
który przypłynął z Koloft, racja?
– Tak.
–
Chwileczkę – wtrącił Chińczyk. – Gdzie jest stały wartownik?
–
Poszedł się zabawić. Niedaleko stoi lokal, który już dawno chciał odwiedzić, ale nie
mógł, bo pracował w tych samych godzinach, w których mieli otwarte. I tak miałem siedzieć
tu
taj całą noc, więc kazałem mu iść i rozerwać się trochę.
Chuen zerknął na Hasselborga. Ten skinął głową na potwierdzenie, mówiąc do
Chińczyka:
–
Widziałem, jak wyjechał z budynku, kiedy na pana czekałem. – Następnie zwrócił się
do majtka. – Gdzie reszta za
łogi?
–
Gdzieś w mieście, tak samo jak ten wartownik, niech mu Dupulan zgnoi duszę!
–
Kiedy odpływają?
–
Jutro o wschodzie słońca, jak tylko skończą się nocne rozkosze.
– Wiesz, dla kogo jest ta skrzynia?
–
Mówią, że dla satrapy Zamby.
–
Znasz tego satrapę? Widziałeś go kiedy?
– Nie, ja nie.
–
Kiedy ma przybyć do Majbur?
–
Jutro przed wschodem słońca.
–
Gadaj najpierw, od kogo macie tę skrzynię?
– Od pewnego Ziemianina z Novorecife.
– Jakiego Ziemianina?
–
Nie… uhm… nie znam imienia. Jakiś nie do wymówienia Ertso…
–
Radzę sobie przypomnieć – warknął Hasselborg, kłując strażnika w skórę. – Mam cię
pchnąć…?
–
Już wiem! Pamiętam! To był Mistrz Julio Góis! Zabierz tę kosę!
Hasselborg zagwizdał z wrażenia.
–
Nic dziwnego, że chciał mnie ukatrupić!
– O co chodzi? –
zdziwił się Chuen.
Hasselborg opowiedział mu przygodę z dashtem z Rúz.
– No, tak! –
wykrzyknął Chińczyk. – Chyba już wiem. Nie uwierzył w tę bajeczkę z
panną Batruni i wziął pana za szukającego broni agenta. Sam bym w nią też nie uwierzył.
– Ale dlaczego
Góis wdaje się w tego rodzaju przemyt? Jaką może mieć z tego korzyść?
–
To nie musi być nic materialnego. Góis… ma bzika na punkcie postępu.
–
Więc dlatego kazał mi pamiętać, że cokolwiek się stanie, on darzy mnie szacunkiem!
Wypierdek polubił mnie trochę jako człowieka, ale skoro zagrażałem jego koncepcji zmian na
świecie, którą sobie wymyślił, należało mnie zlikwidować.
–
Bez wątpienia. – Chuen odwrócił się z powrotem do jeńca i przemówił doń w
miejscowym języku, pytając o dalsze szczegóły. Dowiedział się o kilku, ale nie zmieniły one
ogólnych zarysów tego, o czym już wiedzieli.
–
Chyba już wszystko wycisnąłeś z naszego przyjaciela – zauważył w końcu Hasselborg.
–
Przyjrzyjmy się skrzyni.
Użyli łomu i po chwili skrzynia stała otworem. Wewnątrz, ułożone w podwójnym rzędzie
na stelażu, znajdowały się dwadzieścia cztery dobrze naoliwione lekkie karabiny maszynowe
colt-
thompson kaliber sześć i pół milimetra. Przegródka na dnie skrzyni zawierała tysiące sztuk
amunicji.
Hasselborg wyjął jeden automat i zważył w ręku jego cztery kilogramy.
–
Niech pan popatrzy na te ślicznotki! – westchnął. – Można je ustawić na dowolną
prędkość automatycznego i półautomatycznego ognia. Tym przyciskiem programuje się ogień
seriami po dwa do dziesięciu strzałów. Mając jedną taką spluwę i worek amunicji, stanąłbym
przeciw całej kriszniańskiej armii.
–
Fallonowi o nic innego nie chodziło – stwierdził Chuen. – Co zrobimy z nimi teraz,
kiedy wpadły w nasze ręce?
–
Sam się nad tym zastanawiałem. Może uda nam się przenieść po jednym do rzeki i
zatopić?
–
To unicestwiłoby plany Fallona, zgoda, ale gdzie byłby dowód?
– Jaki dowód?
–
Przeciwko szajce przemytników. Król Anthony mało mnie interesuje. Całe chmary
poprzebieranych Ziemian szukają przygód na Krisznie i jeśli pozbędziemy się jednego, wkrótce
pojawi się drugi. Przede wszystkim musimy zlikwidować spisek wewnątrz Viagens
Interplanetarias.
–
Chwileczkę – mruknął Hasselborg. – Nawiasem mówiąc, co zrobimy z tym gagatkiem,
wyciśniętym przez nas jak cytryna? Nie możemy go puścić, ale nie chciałbym zabijać faceta z
zimną krwią.
–
Czemu nie? Ach, proszę o wybaczenie, zapomniałem że jest pan Anglosasem. Jeśli nie
śmierć, to co?
Hasselborg włożył rękę do kieszeni.
–
Chyba wiem. Jest gdzieś dzbanek i szklanka? – Przetrząsał zakamarki, aż znalazł
m
osiężną karafkę i kubek.
– Co pan robi? –
spytał Chuen.
–
Widzi pan? To pigułka wywołująca letarg, która wyeliminuje go na kilka tygodni.
–
Nie rozumiem, jak władze Novorecife pozwoliły panu zabrać to ze sobą.
Hasselborg wyszczerzył zęby.
– To jedna z rzec
zy, na której się nie poznali. Albo raczej pomyśleli, że to zwykła pigułka
na długowieczność. Można powiedzieć, że nią jest w pewnym sensie, przecież dzięki niej będę
miał więcej szans na dłuższe życie.
–
Co pan chce zrobić?
–
Pozbawić chłopa przytomności, zsunąć skrzynie, zrobić wśród nich kryjówkę i zostawić
go tam z wystarczającą ilością powietrza, aby mógł żyć, dopóki się nie ocknie. Będzie grzecznie
leżał w błogostanie i trzeba miesiąca, żeby go znaleźli.
–
Wszystko to piękne, ale co będzie, kiedy wróci drugi strażnik? Co z karabinami?
Hasselborg odstawił wodę i bawił się automatem, ruszając zamek i patrząc przez
celownik. Pilnował się, żeby nie skierować lufy na żadnego z nich.
–
Zaraz się przekonamy… – mruknął. – Kiedyś umiałem rozebrać i złożyć takie cacko z
zamkniętymi oczami. – Odkręcił sworzeń i wyjął mechanizm zamka. – Pamiętam, że w śledczym
często płatali nam figle. Czekali, aż rozłożymy pistolet na części, a potem, kiedy siedzieliśmy z
zawiązanymi oczami, po kryjomu kradli iglicę. Liczyli, że złożymy go bez niej. Może byśmy…
–
Wyjęli iglice… – dokończył Chuen.
–
Złożyli broń na powrót…
–
I pozwolili Fallonowi przejąć automaty…
–
Tak, ja tymczasem skoczę do Hersid i skrzyknę moją prywatną armię!
Hasselborg i Chuen z zapałem poklepali się wzajemnie po plecach.
–
Tak, ale wciąż nie pozbyliśmy się tego drugiego stróża – westchnął detektyw. – Kiedy
przyjdzie i zobaczy, że nikogo…
–
Może pomyśli, że kumpel też poszedł się zabawić, co?
–
Może…
–
Już wiem – stwierdził Chuen. – Wyślemy naszego przyjaciela do krainy snu, rozbroimy
automaty i zbijemy skrzynię z powrotem. Potem założę kapelusz i miecz gagatka i będę udawał
członka załogi jego barki. Bardziej niż pan przypominam Krisznianina. Przedstawię się
strażnikowi jako kumpel nieszczęśnika. Przyszedłem go zmienić, żeby też mógł pójść zażyć
rozkoszy. Rano powiem na odchodne, że muszę zdążyć na powrotny rejs do Koloft. A naprawdę
pokręcę się tutaj i sprawdzę, czy Fallon weźmie broń. Pan tymczasem wróci swoją bryczką do
Hersid i zgodnie ze swoim plan
em złapie Fallona, żeby przekazać go mnie.
–
Dobrze, ale kiedy załoga statku odkryje brak jednego…
Cheun wzruszył ramionami.
–
Może pomyślą, że się utopił i odpłyną bez niego. Jeśli jednak wrócą go szukać, nie
omieszkam się ukryć.
Hasselborg patrzył spod przymrużonych powiek na trzymany w rękach automat.
–
Chuen, bardzo zależy panu na tym Fallonie?
–
Mhm, średnio. Machnąłbym na niego ręką, gdybym dorwał Góisa i pozostałych
konspiratorów w Viagens. Chyba powinienem oddać go w ręce sprawiedliwości, skoro bierze
udział w nielegalnym spisku. Dlaczego pan pyta?
–
Myślę, że mnie zależy dużo bardziej.
– A to czemu?
–
Mam odstawić pannę Batruni z powrotem na Ziemię. Niestety, nie mogę wciągnąć
dziewczyny na pokład kosmolotu. Z chwilą kiedy znajdzie się w murach Novorecife, będzie
podlegać prawu Ziemi.
– Tak? –
zdziwił się Chińczyk.
–
Jeśli faktycznie przywiezie pan Fallona do Novorecife, to co wówczas?
–
Przedstawię dowody na wstępnym przesłuchaniu przed sędzią Keshavachandrą, który
na pewno zarządzi proces. W razie wyroku skazującego Fallon trafi do więzienia. To wszystko.
–
Rozprawa odbędzie się na Krisznie? – spytał Hasselborg.
– Tak.
– A rewizja wyroku?
–
Zajmuje się tym Międzygwiezdny Sąd Apelacyjny. Odwiedza Krisznę co parę lat, aby
rozpatrzyć odwołania. Do czego pan zmierza?
–
Zastanawiałem się, czy jest jakiś sposób, aby postawić go przed sądem na Ziemi. Widzi
pan, gdyby udało się go ściągnąć na Ziemię, Julnar Batruni prawdopodobnie wróciłaby z własnej
woli. Rozumie mnie pan?
–
Nic z tego. Wszystkie przestępstwa Fallona zostały popełnione na Krisznie.
–
W takim razie, przyjacielu, wydaje mi się, że ja go bardziej potrzebuję niż pan. Proszę
zrozumieć, muszę znaleźć jakiś haczyk na pannę Batruni, a w tym momencie nie potrafię
wymyślić nic lepszego od aresztowania Fallona od razu tutaj.
–
Aha. A nie miałby pan z tego powodu kłopotów z terrańskim wymiarem
sprawiedliwości, jako winny nielegalnego uwięzienia?
–
Nie, żadnych, przecież odbyłoby się to na Krisznie poza murami Novorecife. Gdyby na
tej planecie obowiązywało prawo o ekstradycji, mógłbym mieć kłopoty, ale nie obowiązuje,
ponieważ nie uchwalili dotąd przepisów o zakazie aresztowania bez wyroku sądowego, ani
innych ograniczeń.
–
Rozumiem. Coś panu powiem, companheiro. Gdyby Fallon trafił do więzienia w
Novorecif
e, panna Batruni może wrócić na Ziemię, nie wiedząc, co ze sobą począć?
–
Może tak, może nie. Może kocha drania tak bardzo, że będzie wolała zamieszkać
niedaleko Novorecife, by przebywać bliżej niego. Może też wrócić na tę swoją wyspę i
powiedzieć Zambianom: „wasz król siedzi w ciupie, a więc jako królowa ruszam mu na odsiecz”.
Monarchinie w tej części Kriszny nie są czymś niezwykłym. Nie, mogę liczyć jedynie na mój
własny plan.
–
Jak zamierza pan wykonać go?
– Jeszcze nie wiem, ale mam pewien pomys
ł. Jestem pewny, że przy pańskiej pomocy
uda nam się go zrealizować.
Dłuższą chwilę siedzieli bez słowa, spoglądając na siebie w blasku świecy. Hasselborg
liczył na to, że Chuen zgodzi się i zrezygnuje z wytoczenia sprawy Falłonowi. Chuen był
świetnym facetem do współpracy, lecz z tego samego powodu mógł stać się niebezpiecznym
przeciwnikiem. Detektyw miał nadzieję, że nie będzie musiał odwoływać się do gróźb, aby
wymóc na nim dalszą współpracę.
W końcu Chińczyk oznajmił:
–
Mhm, umowa… stoi. Pomogę panu złapać króla Zamby zgodnie z pańską koncepcją.
Jeśli uda mi się wydobyć od niego zeznanie przeciwko Góisowi, które będzie dowodem na
procesie, pozwolę Fallonowi wypić piwo, którego nawarzył. Gdyby władze w Novorecife chciały
go zatrzymać, spróbuję im to wyperswadować. Stwierdzę, że będą potrzebowali całej armii, aby
go złapać, przecież wydał wspólnika i tak dalej. Gdyby mnie naciskali, będą musieli postarać się
go aresztować. Rozumiemy się?
Z kolei Hasselborg przez dłuższą chwilę zbierał myśli.
– Dobrze – powi
edział na koniec. – Bierzemy się do roboty.
Kiedy detektyw poił swoją pigułką na letarg opornego marynarza słodkich wód, Chuen
wziął do ręki zakrzywioną szablę i oznajmił:
–
Myślałem, że nigdy nie będę musiał używać czegoś takiego. Ale skoro odparowałem
pc
hnięcie łomem, zaczynam myśleć, że jestem też urodzonym szermierzem. Jak takiego
nazywacie po staroangielsku? Aha, rębajłą! – I ze świstem przeciął klingą powietrze.
XIII
.Dozorcy przy bramach miasta Hersid, znając Victora Hasselborga jako wybawcę
panienk
i Fouri, machnięciem ręki kazali mu przechodzić bez formalnego sprawdzenia
tożsamości. Od wyjazdu z Majbur padało niemal cały czas i parę kichnięć napełniło go większym
strachem aniżeli wszyscy wojownicy Kriszny razem wzięci. Choć o niczym tak nie marzył, jak o
gniciu w łóżku ze swoimi pastylkami, dopóki nie minie groźba kataru, skierował się prosto do
siedziby Hasté i wpadł jak bomba do pałacu.
–
Wasza Dostojność – zwrócił się do arcykapłana. – Gdy pierwszy raz zjawiłem się tutaj,
obiecałeś mi wszelką pomoc, jaka będzie mi potrzebna, w zamian za niewielką przysługę dla
twej bratanicy. Zgadza się?
– Tak, mój synu.
–
A zatem, proszę teraz wykupić weksel – uśmiechnął się rozbrajająco. – To nic
strasznego i nie będzie kosztowało Prawdziwego Wyznania ani miedziaka. Proszę, abyś wysłał
jednego ze swych pachołków do pałacu królewskiego z wiadomością dla Ferzao bad-Qe,
przywódcy moich zbrojnych najemników. Mają się tu biegiem stawić. Niech wezmą ze sobą
broń, swoje wierzchowce i jeszcze dwa na zmianę.
– Mistrzu Kavi
rze, król pyta o ciebie. Chyba powinieneś złożyć mu wyrazy uszanowania.
Zaczyna tracić cierpliwość…
–
O to właśnie chodzi! Nie chcę, aby król dowiedział się o moim pobycie w mieście, bo
natychmiast każe mi dokończyć malowanie portretu, a ja mam pilniejsze sprawy. Po drugie, czy
możesz kazać komuś skoczyć do miasta i kupić mi trochę fajerwerków? Takich do zapalania i
noszenia w ręku przed sobą, strzelających barwnymi kulami ognia.
–
Da się załatwić, mój synu.
–
Wielkie dzięki. Aha, jeszcze jedno. Zechciej, proszę, przygotować w twej piwnicy celę
dla krnąbrnego gościa.
–
Mistrzu Kavirze! Co ty wyprawiasz? Ufam, że pod pozorem wdzięczności nie próbujesz
wciągnąć mnie do żadnych grzesznych uczynków?
Facet zaczyna mięknąć, pomyślał Hasselborg. Przypomniał sobie kąśliwą uwagę króla
Eqrara, że arcykapłan wszystko ci obieca, ale niczego nie dotrzyma. Zdecydował, że w działaniu
musi być szybki i pewny siebie.
–
Przekonasz się. Nic przeciw najlepszym interesom Gozashtandii. I jest to absolutnie
konieczne. Mam twoje słowo, jak pamiętasz.
Nadeszła Fouri i sztywno przywitała się z Hasselborgiem. Gdy Hasté zajęty był
wydawaniem poleceń, dziewczyna wyszeptała:
–
Kiedy spotkam się z moim bohaterem sam na sam? Usycham z tęsknoty za nim! Nie
mogę spać…
Tego jeszcze brakowało, powiedział do siebie. W czasie następnej pół godziny, kiedy
wypełniano jego prośby, starał się być błyskotliwie rozmowny i kompletnie enigmatyczny.
–
Gdyby król o mnie pytał, powiedz mu proszę, że wybrałem się na polowanie ze swymi
zuchami. To bynajmniej ni
e jest kłamstwo – odparł i udał się do swego powozu.
Pędem ruszyli w drogę powrotną do Majbur. Hasselborg z niepokojem spoglądał na
opadające słońce; musiał złapać najeźdźców przed zachodem. Powoził jednym z zapasowych ayi,
które zakupił dla swojej małej armii, ponieważ o mało nie zajeździł biednego Avvaiia, chcąc
dotrzeć do Hershid przed Fallonem. W każdej chwili mogli spotkać pociąg, bo choć aya mógł
przegonić bishtara, silniejsza bestia potrafiła utrzymać najwyższą średnią szybkość na długim
dystansie sp
ośród wszystkich miejscowych zwierząt.
Niebawem przygałopował do niego Ferzao bad-Qe. Ściągnął cugle i zwolnił do kłusu.
– Mistrzu Kavirze –
oznajmił. – Zdaje się, że coś widać przed nami na torach.
Hasselborg spojrzał w tamtą stronę. Faktycznie, torowisko, które przecinało dolinę z
lewej strony drogi, kończyło się na horyzoncie ciemną plamką. Niebawem plamka zaczęła
rosnąć, aby na koniec przemienić się w kilkanaście małych wagonów, ciągnionych przez parę
bishtarów.
– Znacie rozkazy –
odparł detektyw. – Do dzieła.
Ferzao zatrzymał się i rozmieścił swoich kompanów.
Jeden z nich podał mu fajerwerk. Farzao zapalił go, pocierając krzemieniem o stal. Kiedy
lont sycząc zajął się płomieniem, herszt ruszył galopem po mchu w kierunku pierwszego
bishtara, trz
ymając przed sobą kulę ognia niczym bojową włócznię. Jednocześnie pozostałych
dwudziestu ośmiu najemników podniosło dziki wrzask, grzmocąc zakutymi pięściami w
mosiężne tarcze dla zwiększenia efektu.
Raca obsypała bishtara snopem iskier. Dwie lub trzy odbiły się od jego łuskowatej skóry,
a poganiacz krzyknął z trwogi. Bestia zawyła i zjechała z turkotem na łąkę przed swoimi
dręczycielami, pociągając za sobą współtowarzysza zaprzęgu. W ślad za drugim bishtarem
torowisko opuścił pierwszy wagon, następny zakołysał się i przewrócił na bok.
Od strony kolejki doleciał chóralny ryk, a z pozostałych furgonów wypadły dwa tuziny
mężczyzn w marynarskich strojach. Każdy trzymał w rękach pistolet maszynowy colt-thompson.
Jak na komendę żeglarze rozbiegli się dookoła i legli na trawę w bojowym szyku.
Najemnicy Hasselborga szarżowali na nich z opuszczonymi włóczniami i nasadzonymi
strzałami. Uniosły się lufy automatów.
– Pazzoi! –
zakrzyknięto z pociągu.
Dwadzieścia cztery karabiny wydały krótki trzask.
–
Poddajcie się! – zawołał Ferzao. – Wasza broń nie zadziała!
Zatrzymał się o dwa kroki przed leżącymi. Kilku marynarzy szarpnęło za rygle zamków i
ponownie usiłowało oddać salwę, z nie lepszym rezultatem. Reszta w obliczu gotowych do rzutu
włóczni i napiętych łuków porzuciła broń, klękając z rękami podniesionymi do góry na znak
kapitulacji.
–
Co to ma znaczyć? – zawył czyjś głos.
Od strony pociągu szedł po trawie wysoki, paradnie ubrany mężczyzna.
Pod kriszniańskim makijażem Hasselborg rozpoznał znanego mu z fotografii
przyst
ojnego pożeracza serc niewieścich. Obok niego kroczyła śniada, zachwycająca
dziewczyna, a za nimi krępa postać Chuena Liaodza.
– Co to za przywitanie…
– Witam pana, Fallon –
zawołał Hasselborg. Przywiązał tymczasem cugle i tak samo jak
Fallon maszerował pieszo za swoim oddziałem w kierunku pola bitwy.
– Kto tutaj mówi po angielsku? Pan? To pan jest…
–
Spokojnie, przyjacielu. Jeśli mnie pan zdradzi, odwdzięczę się tym samym. Oficjalnie
nazywam się Kavir bad-Ma’lum, nadworny portrecista Jego Przeraźliwości króla Gozashtandii
Eqrara. Nieoficjalnie jestem Victor Hasselborg, prywatny detektyw z Londynu.
– Och, doprawdy? Co pan wyrabia, w takim razie…
–
Zaraz się pan dowie. Tymczasem proszę zachować spokój, przewaga jest po mojej
stronie. Sądzę, że mam przyjemność z panną Julnar Batruni?
–
To nasza małżonka! – ryknął Fallon. – Najjaśniejsza Pani, królowa Zamby, jeśli łaska!
–
Zdaje się, że macie już jedną małżonkę w Londynie. Przesyła tej pozdrowienia.
–
Nie przyleciał pan tu z Ziemi tylko po to, aby je nam przekazać? A poza tym, to nie jest
pełna prawda. Uporządkowaliśmy wszelkie sprawy między sobą.
– Jak?
–
Po prostu rozwiodłem się z nią i ożeniłem z Julnar na podstawie zambiańskiego prawa.
–
Jakie to wygodne! Będę sędzią i prokuratorem w jednej osobie, oświadczył stary
cwaniak. Miło mi panią poznać, Królowo. Pan Batruni przysłał mnie tutaj, abym się dowiedział,
co się z panią stało.
–
Ach, czyżby? – bąknęła dziewczyna. – No, to skoro już pan wie, to niech pan wraca na
Ziemię uspokoić drogiego staruszka i przestanie wtykać nos w nasze sprawy.
–
Mhm… Cóż, polecił mi sprowadzić panią do domu, jeśli to będzie możliwe.
– Ty… –
wrzasnął Fallon, sięgając po miecz.
–
Brać go! – zawołał Hasselborg. Dwóch jego najemników rzuciło się na Fallona.
Skrępowali mu ręce za plecami i odebrali miecz.
– Niegrzeczny, niegrzeczny –
westchnął Hasselborg. – Teraz pogadamy spokojnie. Jak
wspomniałem, panno Batruni… Och, przepraszam, pani Fallon – a może królowo Julnar… Pani
ojciec czuje się bardzo samotny i chciałby panią zobaczyć.
–
Cóż… Wie pan, naprawdę kocham staruszka, ale nie można rzucać męża i gnać sześciu
lat świetlnych do domu na weekend. Proszę nas zostawić w spokoju. Napiszę do ojca, albo
prześlę mu wiadomość, czy coś w tym rodzaju.
Hasselborg pokręcił głową.
–
Będziemy musieli wgryźć się w sprawę nieco głębiej. Królu Anthony, zechciej proszę
wsiąść na tego wierzchowca, jeden z moich zuchów poprowadzi go za ciebie. I nie próbuj
żadnych sztuczek. Chuen, tamten aya jest dla pana…
– Och! –
mruknął z przelęknioną miną Chińczyk. – Nie ma innego wyjścia?
–
Nie. Pannę Batruni… Młodą damę zabieram ze sobą.
–
Zna pan tego gościa? – spytał Fallon detektywa. – Co to za jeden?
– To Mistrz Li-
yau. Prowadzi śledztwo w sprawie tajemniczego zniknięcia karabinów
maszynowych z… hmm… z transportu poc
ztowego, jeśli wie pan, co mam na myśli. Chuen, jak
pan się znalazł w pociągu razem z nimi?
–
Kupiłem bilet. Nałgałem im o umierającym wujku staruszku w Hershid i pozwolili mi
się zabrać specjalnym pociągiem Fallona. Co pan zrobi z Zambianami?
–
Odeślę ich do domu. Hej, wy tam! – zawołał Hasselborg do poganiaczy bishtarów,
którzy akurat uspokajali swoje zwierzęta. – Pociąg specjalny odwołany. Rozłączcie furgony i
zaprzęgnijcie jedną bestie do wagonów pasażerskich od strony Qadr. A teraz wy!– zwrócił się do
marynarzy, gromadząc ich w ponurą i mamroczącą grupkę. – Chyba zdajecie sobie sprawę, że
schwytano was na próbie zbrojnej inwazji na Gozashtandię?
Skinęli głowami.
–
I marne wasze widoki, gdybym oddał was satrapie?
–
To nie jesteście na jego służbie? – zapytał jeden.
–
Tak się składa, że nie, ale bardzo się przyjaźnimy. Chcecie, aby was odstawiono z
powrotem do Qadr w tajemnicy przed satrapą?
– Tak, panie! –
krzyknęło kilku Zambian w nagłym przypływie zainteresowania dalszym
życiem.
–
To dobrze. Ferzao, każ kilku chłopcom eskortować tych kawalerów w pociągu do Qadr.
Niech ktoś pomoże wciągnąć na tor wykolejone wagony. Wyznacz kogoś do prowadzenia ayi
króla Antané’a, a kilku innych do zastrzelenia monarchy w razie próby ucieczki. Strażom przy
bramie oznajmimy
, że wracamy z polowania. Miejmy nadzieję, że nie będą nas liczyć. Wy tam,
pozbierajcie karabiny i załadujcie je do wagonu.
–
Posłuchaj pan – odezwał się Fallon. – Co się stało, że nie chciały wystrzelić? Podobno
były w idealnym stanie, kiedy trafiły na Krisznę.
–
Tajemnica handlowa, zdradzę ją panu któregoś dnia – odparł Hasselborg. – Królowo
Julnar, zechcesz mi towarzyszyć? Chuen, nie rób takiej przerażonej miny.
–
Daleko stąd do ziemi – mruknął Chińczyk, zezując na dół z niewygodnego siodła.
–
Nie aż tak, jak się wydaje. A czy pan nie kpił ze mnie, że żyję w ciągłym strachu przed
zarazkami?
–
Dokąd nas zabieracie? – spytał Fallon. – Do króla Eqrara?
–
Jeszcze nie. Siedź pan cicho i bądź grzeczny, to może w ogóle nie będziesz się musiał z
nim spotykać. Hao!
Detektyw strzelił z bicza i jego bryczka ruszyła szybkim tempem do Hershid w blasku
zachodzącego słońca.
Hasté gładził długimi palcami oparcie fotela.
–
Nie, nie przyjmę go, zanim sprawa nie zostanie wyjaśniona. Do tego czasu oficjalnie nic
nie wiem o je
go obecności.
– A zatem –
westchnął Hasselborg, próbując ukryć złość, zresztą bez powodzenia – czy
Wasza Dostojność uczyni to, o co proszę, czy nie?
–
Sam nie wiem, Mistrzu Kavirze. Nie wiem. Prawda, obiecałem, ale od tego czasu
sytuacja się zmieniła. Chętnie bym ci pomógł, ty żądasz jednak czegoś o wiele trudniejszego niż
Sześć Prac Qarara. No bo sam zważ, owi marynarze wrócą do Majbur i żadna siła na Krisznie nie
powstrzyma ich od mówienia. Pogłoski dotrą do uszu Gorbovasta, a ten doniesie o wszystkim
kró
lowi. Satrapa oczywiście będzie ciekawy, co się stało z zuchwalcem, który poprowadził tę
osobliwą inwazję. Dowie się, że wywiozłeś króla Antané’a, a mieszkańcy miasta widzieli cię, jak
zajeżdżasz do mego pałacu na czele swego orszaku. Król przeto zjawi się tu w otoczeniu
zbrojnych pachołków i zacznie węszyć. Jeśli znajdzie Antané’go w starym lochu, będziemy
musieli odpowiedzieć na kilka kłopotliwych pytań.
–
Myślę, że możemy zbić go z tropu – odparł Hasselborg. – Powiedz mu, że
uprowadziłem Antané’a do Novorecife. Liczę, że nie zdoła mnie schwytać, aby się o tym
przekonać.
–
Zaiste, potrafisz przedstawiać sprawy w lepszym świetle. Mimo to, sam nie wiem…
–
Otóż tak: jeśli zechcesz dotrzymać obietnicy… – W głębi duszy Hasselborg coraz
bardziej podzielał opinię króla o chwiejności arcykapłana.
–
Posłuchaj, chłopcze. Zrobię to pod jednym warunkiem.
– Jakim?
–
Zauważyłeś chyba, że moja bratanica Fouri żywi do ciebie uczucia gorętsze od
zwykłego szacunku?
– Uhm, hmm.
–
Poślubisz ją zatem według obrządku naszego najświętszego Kościoła, ja zaś zgodzę się
przechować twego więźnia, póki nie dostanę od ciebie instrukcji co do jego dalszych losów, tak
jak tego żądasz.
Hasté i Fouri nie wiedzieli jeszcze, że jest Ziemianinem, a co gorsza, że chce wracać na
Ziemię, jak tylko załatwi to, co ma do załatwienia. Znalazłszy się poza granicami Gozashtandii,
mógłby unieważnić małżeństwo, bądź zignorować je, tak jak Fallon postąpił ze swoim.
Czuł jednak wstręt do stosowania podstępów w takiej ważnej sprawie – ważnej
przynajmniej dla Fouri.
– No i co? –
spytał Hasté.
Hasselborg skręcał się z zakłopotania, mając wybór równie trudny jak przedtem
arcykapłan. Czy powinien w tym momencie odpuścić, wycofać się z gry, przekazać więźniów w
ręce króla Eqrara albo Chuena i zameldować Batruniemu o niepowodzeniu misji? Uprościłoby to
sprawę z Alexandrą.
Nie –
będąc tak blisko sukcesu, nie zamierza sam się go pozbawiać.
– Dobrze –
oznajmił. – Ale może dopiero po moim powrocie stamtąd, gdzie wybieram się
z królową?
–
Nie; zanim wyjedziesz. Dziś wieczorem.
Szansa na ucieczkę się rozwiała. – Zgoda. Kiedy zechesz.
–
Zawsze pragnąłem, aby ślub mojej bratanicy miał wspaniałą oprawę – podjął Hasté. –
Powinienem sprawdzić na przykład starożytne zapiski astrologiczne, aby wykalkulować najlepiej
wróżącą datę. Fouri upiera się jednak przy natychmiastowej ceremonii. Dlatego obejdzie się bez
obliczania waszych horoskopów. –
Hasté spojrzał na świecę z podziałką czasu. – Już pora
kolacji. Może dokonajmy tego teraz, jak tylko my i nasi przyjaciele ubierzemy się do ceremonii?
A potem –
do stołu.
Zaślubiny mogły narobić Hasselborgowi jeszcze więcej kłopotów, chyba że znajdzie jakiś
pretekst, aby natychmiast po jedzeniu zniknąć w ciemnościach. Chociaż w tej fazie gry nie miało
już większego znaczenia, czy Fouri odkryje jego tajemnicę.
–
Świetnie – odparł uprzejmie. – Obawiam się niestety, że będę musiał wziąć ślub tak jak
stoję, ponieważ reszta moich ubrań leży w domku Eqrara.
Przeszedł do izby, którą wyznaczył mu arcykapłan. Ogolił się, umył, przespał trochę, po
czy
m wyszedł na przechadzkę po pałacu. Zapukał do drzwi Julnar.
– Tak?
– Królowa Julnar? Tu soi-disant, Kavir bad-Ma’lum.
– O co chodzi, demonie? –
Otworzyła drzwi.
–
Pomyślałem, że może zechce pani przyjść na ślub.
–
Ślub? Czyj? Gdzie? Kiedy? Ale bosko! Z przyjemnością!
–
Wygląda na to, że za jakieś piętnaście minut bratanica arcykapłana i ja pobierzemy się
w kaplicy Jego Świątobliwości.
–
Co zrobicie? Przecież jest pan Ziemia…
–
Sza! Nie można na to nic poradzić i wolę, żeby wiadomość o tym nie rozeszła się
szerokim echem. Proszę mi tylko powiedzieć, czy chciałaby pani przyjść.
–
Z przyjemnością! Ale… Ale…
– Ale co?
–
Jak mogłabym się bawić ze świadomością, że trzymacie mojego męża w tym
wstrętnym, ciasnym lochu? To byłoby nielojalne.
– Trudno, ale…
– Co panu
szkodzi wypuścić go na czas ślubu, żeby też mógł obejrzeć uroczystość? Tony
to porządny gość, głowę daję, że nie będzie się awanturował.
– Zobaczymy.
Poszedł na dół do celi Fallona. Były monarcha był wygodnie zakwaterowany i grał akurat
w kriszniańską odmianę warcabów z Ferzao.
–
Tony, za kilka minut biorę ślub z bratanicą arcykapłana – oznajmił detektyw. – Pańska,
hm… małżonka chciałaby być obecna na uroczystości, gdybym również panu pozwolił przyjść.
Ma pan ochotę?
–
Oczywiście, że mamy! – odparł Fallon z takim animuszem, że detektyw spojrzał na
niego z przestrachem.
– Nie licz na to –
ostrzegł więźnia – że uda ci się uciec, przyjacielu. Każę pana dobrze
pilnować.
–
Och, nie sprawimy panu kłopotu. Słowo honoru i w ogóle.
–
Cieszę się. Ferzao, zawołaj Ghuma. Za kilka minut wypuścicie króla Antané’a z celi i
zaprowadzicie go do prywatnej kaplicy arcykapłana. Nie odstępujcie go ani na krok i nie
spuszczajcie z oka.
Następnie detektyw sam udał się do kaplicy. Zastał w niej arcykapłana, Chuena, Fouri i
jej poko
jówkę oraz Julnar. Fouri pożerała go wzrokiem, przypominając terrańską pajęczycę,
która ma zwyczaj zjadać swego kochanka. Julnar, doszedł do wniosku Hasselborg, była po prostu
zdrową, normalną dziewczyną, może trochę wrażliwą, ale fantastycznie zbudowaną, co do
maksimum wykorzystywała pozbawiona góry kriszniańska suknia wieczorowa.
–
Omówię pokrótce formalności, abyś poznał odpowiedzi, których powinieneś udzielać.
Ty stoisz tam, Fouri tutaj. Ujmujesz jej dłoń w swoją, o – tak… Zaraz, zaraz… Co to za jeden?
Wyprowadzić tego człowieka!
Hasselborg odwrócił się gwałtownie. Zobaczył Fallona w eskorcie dwóch swoich
najemników.
– Którego? –
zapytał.
Fallon wyrwał się strażnikom.
–
Hasté, ty fałszywy… – krzyknął.
–
Cisza! Zabraniam ci mówić! – zawołał arcykapłan.
Fa
llon zlekceważył jego słowa.
–
Fałszywy zeft, już my dopilnujemy, żebyś… Ohé, uważajcie na niego!
Hasselborg odwrócił się z powrotem. Hasté napiął cięciwę małej kuszy kieszonkowej i
celował mniej więcej w kierunku Fallona. Ten oraz dwaj strażnicy runęli jak szaleni na podłogę.
Prócz Hasselborga i Chuena wszyscy obecni w komnacie poszli za ich przykładem.
Chuen szukał wzrokiem przedmiotu, którym można by rzucić. Detektyw, stojący bliżej
arcykapłana, wyprowadził prawą stopą straszliwego kopniaka w jego prawą dłoń. Brzdęk cięciwy
zmieszał się z trzaskiem buta detektywa, kusza frunęła wysoko w powietrze, strzała wbiła się ze
szczękiem w sufit i zaryła w murze.
Hasselborg rzucił się na arcykapłana, zakładając mu podwójnego nelsona. Hasté upadł na
podłogę razem ze swą wspaniałą szatą i całą resztą. Hasselborg usłyszał, jak któryś z jego
poddanych głośno sapnął na widok świętokradztwa.
– Doprawdy, mój synu –
przemówił Hasté, odzyskawszy oddech. – Nie postępuj tak
brutalnie z osobą, która dawno temu utraciła młodość.
– Przepraszam –
bąknął Hasselborg. – Myślałem, że sięgniesz po nóż. Kto ci właściwie
pozwolił strzelać do Antané’a! To mój więzień, rozumiesz? – Wstał z podłogi pochrząkując. Miał
uczucie jakby biodro wyskoczyło mu ze stawu. Jesteś starcem, ojcze Victorze, pomyślał,
przynajmniej jeśli chodzi o mecz w piłkę nożną. – Gadaj!
– Co? –
Hasté usiadł na podłodze.
– To! –
Detektyw sięgnął i zerwał arcykapłanowi prawą antenkę, która częściowo
obluzowała się w trakcie szamotaniny. – Ziemianin, hę?
Hasté podrapał się w czoło.
–
Tak, jeśli chcesz wiedzieć – odparł. Dopiero gdy znaczenie tego faktu dotarło do
wszystkich, Hasté połapał się w sytuacji. Głupawa mina na jego twarzy zmieniła się w wyraz
przerażenia. – Nie opowiadaj o tym, mój s-s-synu! Zaklinam cię! Skutki tego będą straszliwe!
Dam gardło, Kościół Państwowy zostanie obalony, podstawy etyki i sprawiedliwości legną w
gruzach! Weź wszystko, co chcesz, ale zachowaj tę straszliwą t-t-tajemnicę dla siebie!
–
Ach, więc to tak? Ty też maczałeś palce w tej aferze z przemytem, co? I chciałeś
zamordować Fallona, żeby cię nie wydał?
–
Nader surowo to interpretujesz, mój chłopcze. M-m-mogę wszystko wyjaśnić, choć
byłaby to długa opowieść…
–
Hmm. Nic dziwnego, że nie chciałeś widzieć drania, kiedy go tu przyprowadziłem! No
dobrze, to upraszcza sprawę. Przykro mi Fouri, ślub jest nieaktualny.
–
Nie! Nie! Ja kocham tylko ciebie! Zlekceważył krzyki dziewczyny nie bez lekkiego
bólu serca. Ale przecież już niedługo miał zobaczyć Alexandrę.
– Hasté –
ciągnął Hasselborg – wyjeżdżam dzisiaj w nocy z królową Julnar. Fallona
odeślesz do lochu i przechowasz go pod groźbą zdemaskowania. Poza tym wykonasz każdą
instrukcje, jaką przyślę ci w jego sprawie. Na razie zapewnisz mu wszelkie możliwe wygody.
Radzę też dobrze opłacić Ferzao i Ghuma, by trzymali gęby na kłódkę. Nadążasz?
–
Rozumiem. Ale powiedz mi coś, synu… Podejrzewałem, że ty także należysz do rasy
Ziemian. Byłabyż to prawda, czy też…
–
To moja sprawa, przyjacielu. Rozumie pani, Julnar? Zrobi pani to, o co proszę, czy
mam szepn
ąć słówko arcykapłanowi, by skrócił cierpienia paninemu kochasiowi?
– Rozumiem, ty demonie.
–
Chuen, proszę zostać w pobliżu, dobrze?
– Dobrze –
odparł Chińczyk. – Zbiorę zeznania i resztę dowodów.
–
Świetnie, a zatem…
–
Chwileczkę! – wykrzyknęła Julnar. – Jeśli wrócę z panem, miną całe lata czasu
kriszniańskiego, zanim ponownie zobaczę Toniego, choć dla mnie upłynie tylko kilka tygodni!
–
Ja to załatwię – odparł Hasselborg, wyciągając drogocenne pigułki. – Proszę, Tony.
Pigułki na letarg. Zna pan skład chemiczny?
–
Oczywiście, że znam – bąknął ponuro Fallon.
–
Doskonale. Hasté, nim odejdę, chciałbym pożyczyć pewną sumę, którą zostawiłem w
moim pokoju na zamku królewskim. Dam ci karteczkę i po moim wyjeździe możesz ją
dostarczyć do pałacu. Jeśli król Eqrar zechce być tego dnia uczciwy, być może pozwoli ci
odebrać pieniądze. Ferzao, odprowadź króla Antané do piwnicy, a później przyślij mi połowę
ludzi na drogę do Novoracife. Resztę wraz z forsą na żołd przekazuję Mistrzowi Liyau, mają go
we wszystkim słuchać. Przygotuj mi powóz i jedzenie na daleką, szybką podróż, a także kilka
dzbanków gorącego shurabu dla królowej Julnar i dla mnie, zanim wyruszymy…
Hasselborg był już daleko poza Hershid, gnając kłusem w wieloksiężycowej poświacie,
kiedy Julnar zadała mu pytanie:
–
Zdaje się, że jedziemy z powrotem do Majbur?
– Uhm, hmm.
–
Przecież to okrężna droga do Novorecife?
–
Tak. Do Pichide popłyniemy statkiem. Reszta trasy wiedzie przez Rosid, a obawiam się,
że nie jestem teraz mile widziany w Rúz.
Ponownie wpadła w przygnębienie. Eskorta za nimi tętniła kopytami. Nagle Hasselborg
klepnął się dłonią w czoło.
– Tamates!
Że też dopiero teraz na to wpadłem: skoro Hasté jest Ziemianinem, to Fouri
nie może być jego bratanicą, chyba że też pochodzi z Terry… Zaraz, czy pani coś wie o ich
przeszłości?
–
Nie, a gdybym nawet wiedziała, to i tak bym ci nie powiedziała, ty burzycielu
domowego ogniska.
Hasselborg umilkł. Mnóstwo drugorzędnych spraw trzeba będzie zostawić własnemu
biegowi. I musi pamiętać, aby wysłać strażnikowi więziennemu Yeshramowi bad-Yeshram drugą
część łapówki. Uśmiechnął się na myśl, że dużo łatwiej przychodzi mu być człowiekiem
uczciwym, kiedy płaci pieniędzmi Batruniego.
Hasselborg zszedł po trapie z burty statku w barcelońskim porcie kosmicznym. Za nim
maszer
owała Julnar Batruni. Jej bagaże zjechały już po zsuwni. Uparł się, by własne nieść
osobiście, nie chciał ryzykować zniszczenia profesjonalnego sprzętu i medykamentów. W drugim
ręku obracał rzeźbiony parasol gozashtandyjski, zupełnie zbędny w tym słonecznym mieście.
– Co teraz? –
zapytała, kiedy stanęli w kolejce do kontroli paszportowej.
–
Najpierw zadepeszuję do pani ojczulka w Aleppo, a potem… do kogoś znajomego w
Londynie. Później zgłoszę do lekarza i każę się przebadać.
–
Po co? Jest pan chory? Zdawało mi się, że badał pana doktor z Viagens.
–
Zgadza się – odparł z powagą. – Ale nigdy za wiele ostrożności. Pomyślałem też, że
moglibyśmy się trochę zabawić. Znam kilka niezłych lokali na Montjuich, choć większość
zasługuje na miano estincamente.
– Po
prostu bosko! Jest pan nadzwyczajnym człowiekiem, Victorze!
– Jak to?
–
Chyba nie potrafię pana znienawidzić tak jak trzeba, za to włażenie z butami do mojego
życia.
–
Wszystko przez ten mój zdradziecki wdzięk. Radzę na to uważać. – Podał jej paszport.
Sko
ńczył właśnie nadawać depeszę, gdy przy jego łokciu ktoś odezwał się po hiszpańsku:
–
Przepraszam, czy seńor Hasselborg?
– Si, soy Hasselborg. –
Nieznajomy nosił mundur gliniarza Federacji Iberyjskiej.
Asystowali mu dwaj przedstawiciele Viagens.
– Lo siento mucho –
oznajmił ze służalczym ukłonem Hiszpan – ale muszę odprowadzić
pana do aresztu.
– Uhm? Za co?
–
Ci panowie mają nakaz. Zechce pan wyjaśnić, seńor Ndombu?
Jeden z agentów Viagens, nawiasem mówiąc Murzyn, wyrecytował:
–
Pogwałcenie Paragrafu kodeksu Rady Międzyplanetarnej, rozdział cztery, podrozdział
dwadzieścia sześć, artykuł piętnaście.
–
Fiu! Cóż to takiego?
–
Dotyczy wprowadzania urządzeń mechanicznych lub wynalazków na planetę Kriszna.
– Ja nigdy…
– Queira, sehor,
proszę na mnie nie napadać! Ja wiem tylko to, co mam w nakazie. Jakieś
zamontowanie celownika na kuszy.
– Aha. –
Hasselborg odwrócił się do Julnar. – Proszę, tu jest trochę pieniędzy. Niech pani
weźmie taksówkę do hotelu Cristóbal. Proszę zadzwonić do firmy Montejo i Durruti, niech
uz
yskają dla mnie zwolnienie za kaucją z całabozo. Zrobi to pani, jak na grzeczną dziewczynkę
przystało?
To rzekłszy, odszedł w eskorcie funkcjonariuszy policji.
Albo Julnar skorzystała z okazji wzięcia na nim rewanżu, albo jego katalońscy znajomi
dostali ataku mahana,
w każdym razie do wieczora nie wydarzyło się nic takiego, dzięki czemu
Hasselborg mógłby opuścić celę. Sprawa pachniała brzydko. Mieli dowody jego winy w postaci
tych celowników, nawet jeśli były nimi raptem dwie szpilki od gorsetu. Widzowie zwrócili na nie
uwagę w czasie pojedynku i przesiębiorczy Krisznianie zapewne rozpowszechniają to na całej
planecie. Co za różnica, człowiek jest równie martwy od uderzenia maczugą, jak od eksplozji
bomby plutonowej.
Zostanie poddany przesłuchaniu, kiedy tylko miejscowi stróże prawa wezmą się do
roboty. Mogą umorzyć sprawę albo postawić go przed sądem pierwszej instancji. Za pogwałcenie
na Krisznie zarządzenia Rady Międzyplanetarnej, wymuszonego przez służbę bezpieczeństwa
Viagens Interplanetarias, Ziemianina
aresztowanego w Iberii na Ziemi czeka proces… pomyślmy
chwilę… przed Izbą Niższego Ziemskiego Sądu Światowego dla Trzeciego Międzynarodowego
Okręgu Jurysdycznego, mieszczącego się… hmm… Chyba w Paryżu. Apelacje rozpatruje…
Kiedy wróci do Londynu, musi odg
rzebać swoje stare książki prawnicze. Labirynt
sprawiedliwości był tak skomplikowany, że część spraw galaktycznych zwyczajnie ginęła w
biurokratycznej dżungli i w ogóle nie trafiała na wokandę, a podejrzani dożywali sędziwego
wieku na wolności za kaucją.
N
ie, jeśli wróci do Londynu. Jego sprawa może zakończyć się surowym wyrokiem,
zwłaszcza gdyby Chuen akurat teraz wywołał skandal w szeregach Viagens, a jakaś gruba ryba
zechciała szepnąć słówko z góry, aby zaostrzyć restrykcje i ukarać kogoś dla przykładu. Co
gorsza, przemycenie do celi pigułek wywołujących letarg nic by nie dało. Ziemski system
penitencjarny był na to za sprytny i czas spędzony w letargu po prostu odliczał człowiekowi od
wyroku.
Hasselborg doszedł do wniosku, że facetowi który działa jako własny obrońca, przytrafił
się klient idiota. Lepiej niech poszuka sobie obrotnego mecenasa muy pronto. Choć miał
adwokackie doświadczenie, był zbyt zaskorupiały na to, aby samemu borykać się z tego rodzaju
problemami. Może przede wszystkim należało trzymać się wymiaru sprawiedliwości, a nie bawić
w tajniaka. Splendor prywatnego agenta mija bardzo szybko…
Montejo i Durruti najwyraźniej się nie odezwą. Klawisze pozwolili mu zadzwonić, ale
tamtejszy urzędnik nie podnosił słuchawki. Hasselborg nie znał numerów ich telefonów
domowych, a w książce było tyle Montejów i Durrutich, że musiałby zmarnować całą noc, zanim
trafiłby na właściwych.
Następnie wystukał numer do hotelu Cristobal. Nie, nie mieszka u nich żadna panna
Batruni. Seńora Fallon też nie. A może Królowa Zamby? Wolnego, seńor, pan raczy żartować, a
my się nie znamy na żartach… Zaraz, chwileczkę! Mamy jakąś Hoolnar de Thamba, może to
ona?
Niestety, w pokoju Julnar telefon nie odpowiadał. Hasselborg rozgoryczony poszedł spać.
Przynajmniej barcelońska ciupa okręgowa, odwrotnie niż większość na Półwyspie, była dość
czysta, aczkolwiek Hasselborg miał wątpliwości, czy Iberom można ufać, jeśli chodzi o
zachowanie właściwej czujności wobec zarazków.
Nazajutrz rano Hasselborg był znowu przy telefonie, kiedy strażnik oznajmił:
–
Jakaś seńorita Garshin chce się z panem zobaczyć.
Drżącą ręką odłożył słuchawkę, dopiero za trzecim razem trafił na widełki, i poszedł za
klawiszem do sali odwiedzin. Alexandra wyglądała dokładnie tak, jak ją sobie wyobrażał, może
nawet piękniej.
– Alexandra! –
zawołał. – Ja… Pani… Pani jest teraz panną Garshin?
–
Tak. Ależ, Victorze, pańskie włosy?
–
Są zielone, nieprawdaż?
–
To znaczy, że pan też to widzi? Bałam się, że mam halucynacje.
–
Same końcówki, zieleń zniknie po najbliższej wizycie u fryzjera. Wcale się pani nie
zmieniła, nie postarzała nawet o jeden dzień.
–
Większość czasu spędziłam w letargu, to dlatego.
– W letargu?
– Tak.
–
Przecież… Niestety, mimo wszystko nie udało mi się sprowadzić pani męża.
–
Ach, nie robiłam tego dla Toniego. On mnie już w ogóle nie interesuje.
–
Więc… dla kogo?
–
Nie domyślasz się?
–
Chcesz powiedzieć, że…
Skinęła głową. Hasselborg wyrzucił ramiona, a strażnik, który dotąd uważał Anglosasów
za śnięte ryby, doznał raptownego olśnienia.
Hasselborg wy
jął z kieszeni kriszniańskiego bożka, którego nosił na tę okazję i wręczył
dziewczynie. Potem siedzieli obok siebie, trzymając się za ręce. Hasselborg stwierdził, że paraliż
jego organów mowy już ustąpił. Z szybkością karabinu maszynowego rozprawiali o swej
przeszłości, teraźniejszości i przyszłości, dopóki detektyw nie spojrzał na zegarek.
– Niech to diabli –
wykrzyknął. – Zapomniałem, że nie mam jeszcze obrońcy! Poczekaj
chwilkę, dobrze, najmilsza?
Wrócił pędem do telefonu. Tym razem złapał Montejo i Darrutiego, którzy obiecali mu
natychmiast przysłać adwokata. Adwokat załatwiał zwolnienie za kaucją, kiedy strażnik
zakomunikował o nowych gościach – seńora Batruniego i jakiejś pani.
Batruni dosłownie rozpływał się z wdzięczności nad Hasselborgiem. Kiedy detektyw
nareszcie opędził się od natarczywych pochwał Lewantyńczyka, przedstawił Alexandrę
zwyczajnie jako „moją narzeczoną, pannę Garshin”. Następnie zwrócił się do Julnar:
–
Zdaje się, że prosiłem panią wczoraj o telefon do Montejo i Durnitiego w mojej
sprawie?
–
Byłabym zadzwoniła, Victorze, tylko…
– Tylko co?
–
No więc, rozumie pan, ten głupi taksówkarz musiał mnie źle zrozumieć i pojechał
zupełnie gdzie indziej, a potem wybuchła kłótnia. Ja nie mówię po hiszpańsku ani katalońsku, on
zaś nie znał ani słowa po angielsku, francusku i arabsku, więc to był jeden koszmar – i z tego
wszystkiego, zanim przyjechałam do Cristóbalu, zapomniałam nazwy agencji.
–
Mogła pani zadzwonić do mnie do aresztu, żeby się dowiedzieć.
–
Nie przyszło mi to do głowy.
– Gdzie pani
była przez cały wczorajszy wieczór i dzisiejszy ranek, kiedy do pani
dzwoniłem?
–
Wieczorem poszłam do kina, a kiedy wróciłam do pokoju hotelowego, tatko
zatelefonował z Aleppo. Chciał mi powiedzieć, że czarteruje specjalny samolot ekspresowy.
Więc dziś rano byłam tak podekscytowana, że wyszłam wcześniej, aby się z nim przywitać na
lotnisku.
Hasselborg westchnął. Miła dziewczyna, ale jak na jego gust za bardzo postrzelona.
–
Czy tatko przekazał panu wiadomość? – mówiła dalej. – Na pewno nie, dopiero co
przy
leciał. Powiedz mu, tatku.
–
Wybieram się na Krisznę razem z córką – oświadczył Batruni.
– Po co? –
zdziwił się Hasselborg.
–
Podczas pańskiej nieobecności rząd upaństwowił moje fabryki. Dostałem
odszkodowanie, więc nie muszę głodować, lecz życie straciło wszelką przyjemność. Nawet
zaproponowałem im siebie na stanowisko dyrektora, ale odmówili. Nie wierzą nikczemnemu
kapitaliście.
Sądzą, że będzie się dopuszczał sabotażu. Nie ma już radości na Ziemi. Wszystko jest
zbyt uporządkowane, planowe, zorganizowane. Człowiek nie może się ruszyć, aby nie wpaść w
ramiona biurokracji.
Jeśli więc da mi pan list polecający, żeby osoba, która trzyma Fallona pod kluczem,
zwróciła mu wolność, polecę na Krisznę i zamieszkam u tego szalonego zięcia na jego
królewskiej wyspie.
Zostanę prawdziwym księciem, który nie może już być na Ziemi, chyba że
pochodzi się ze Skandynawii.
– Prawda, jak bosko? –
pisnęła Julnar. – Teraz jestem naprawdę panu wdzięczna za to, że
pan mnie porwał!
– Cudownie –
mruknął Hasselborg. – Mam nadzieję, że jest pan zadowolony z wykonania
zlecenia, panie Batruni.
–
Ma się rozumieć, zadowolony to za mało powiedziane. W rzeczywistości cieszę się tak
bardzo, że mam dla pana propozycję.
– Kolejne zadanie? –
spytał z pewnym lękiem Hasselborg.
–
Tak, ale inne, niż pan myśli. Poza stałym wynagrodzeniem proponuję panu stanowisko
wykładowcy na Uniwersytecie Bejruckim. Jestem tam członkiem zarządu.
Hasselborg milczał przez chwilę, aby móc ogarnąć to rozumem.
–
Wykładowca czego?
– Prawa anglosaskiego.
–
Słowo daję! Musiałbym się zastanowić, nawet gdybym uniknął kary, ale szczerze
dziękuję. Musiałbym odświeżyć swoją wiedzę prawniczą i arabski. Zaraz, a co z wycieczką po
Barcelonie? Obiecałem ją Julnar, ale zapuszkowano mnie, nim zdążyłem spełnić obietnicę.
Chodźmy, to największy zaszczyt zjeść obiad i podwieczorek w towarzystwie Królowej
Czerwiennej, Królowej Białej – oraz moim!
Przesłuchanie odbyło się następnego dnia rano. W pierwszym rzędzie, niczym Alicja
między dwiema królowymi, siedział papa Batruni, wykazujący objawy kaca. Po jednej stronie
miał córkę, po drugiej Alexandrc. Sędzia wywołał już sprawę, kiedy wzdłuż bocznej ławki
przemaszerował zwalisty mieszkaniec Wschodu.
– Chuen! –
wykrzyknął Hasselborg i odwrócił się do swego obrońcy. – Seńor Aguesar,
oto człowiek, którego nam trzeba.
Chuen serdecznie uściskał jego dłoń.
–
Przed chwilą wróciłem i dowiedziałem się, że trafił pan do ciupy. Poleciałem w kilka
dni po panu, ale szybszym statkiem.
– Mnie zawsze przypada stara krypa –
westchnął Hasselborg i wyjaśnił mu swoją
sytuację.
Kiedy urzędnik Viagens, Ndombu, wyłuszczył sprawę, Aguesar wezwał Chuena na
podium dla świadków. Korzystając z tłumacza, Chińczyk opowiedział o wydarzeniach na
Krisznie. Szczególny nacisk położył na fakt, że tylko dzięki drobnemu naruszeniu
ant
ywynalazczych przepisów Hasselborg zdołał przeżyć, aby zapobiec innemu, dużo
poważniejszemu pogwałceniu prawa.
– Sprawa umorzona –
oznajmił sędzia. Hasselborg zapytał Chuena:
–
Mógłby pan zatrzymać się na dwa dni i zostać moim drużbą? – Widząc pytający wzrok
Chińczyka, dodał: – Panna Garshin i ja zamierzamy się pobrać. Wczoraj dostaliśmy zezwolenie,
lecz w Iberii istnieje reguła trzech dni.
–
Bardzo mi przykro! Mam już bilet na samolot do Chin, który startuje dzisiaj po
południu. Następny leci dopiero za tydzień. Żałuję, że nie wiedziałem o tym wcześniej.
–
Ach, szkoda. Kiedy musi pan jechać na lotnisko?
Chuen zerknął na zegarek.
– Za kilka minut.
–
Pojadę z panem. Przepraszam na godzinkę, moi drodzy i kochani!
W taksówce Chuen zapytał:
– Zadowolony z powrot
u na łono cywilizacji?
–
I to jak! Co pan robił po moim wyjeździe?
–
Przez kilka dni zbierałem dowody. Zdobyłem na przykład te listy od Góisa do dashta z
Rúz. Trochę potrwało.
–
Co się stało z Góisem?
–
Och, dostał dziesięć lat. Dwaj jego wspólnicy otrzymali niższe wyroki.
–
Był wśród nich Abreu?
–
Nie, ten jest czysty. Z początku nie mógł uwierzyć, że Góis jest oszustem, ale kiedy go
przekonałem, bardzo mi pomagał. Tyle że w czasie mego pobytu w Hershid, spotkało mnie coś
wyjątkowo przykrego.
– Co takiego?
–
Fouri zmusiła mnie do małżeństwa. Zagroziła, że wyda mnie jako terrańskiego szpiega!
Żenujące, zwłaszcza że już mam żonę i ósemkę dzieci w Gweilinie.
–
Co się mówi o Hasté i Fouri? Ona nie może być jego bratanicą…
– Nie.
–
Kochanką?
– Raczej nie. Hasté to prawdziwy, stary asceta.
–
Czyżby była Krisznianką?
– Och, tak.
–
Więc jak…
–
Hasté jest uciekinierem z jednego z pierwszych statków, które wylądowały na Krisznie.
Jak z tego wynika, jest już bardzo sędziwy, liczy sobie około dwustu lat. Podawał się za
świątobliwego pustelnika, mieszkał w pieczarze, doszedł do znaczenia w tym ich Kościele w
Gozashtandii. Później, kilka lat temu, w czasie tego wyborczego impasu, wybrali go na
arcykapłana na zasadzie kompromisu. To naprawdę niezły gość, ale nie nadaje się na takie
stanowisko. Przez jego słabe przywództwo Kościół chyli się ku upadkowi. Prawdę mówiąc,
należałoby się z tego cieszyć, skoro nie wierzymy w te astrologiczne bzdury.
– A Fouri?
–
To była młoda dziewczyna z taboru Gavenhoa… Wie pan, koczowniczego plemienia
podobnego do naszych Cyganów. Zamieszkała u niego, gdy był jeszcze pustelnikiem. Nie wiem,
ile w tym było pobożności, a ile pragnienia regularnych posiłków. Kiedy został arcykapłanem,
przeniosła się razem z nim – jak córka z ojcem. Teraz Hasté naprawdę się już zestarzał, więc
Fouri zaczęła szukać nowego dachu nad głową. Zakochała się w tobie; szczerze, jak sądzę.
Zmusiła starego do współpracy groźbami, że ujawni jego ziemskie pochodzenie.
Tymczasem Hasté też szukał nowego schronienia, bo Kościół Państwowy się wali, i
dlatego wszedł w spisek z Fallonem. Zamierzał powitać go jako Mesjasza czy kogoś w tym
rodzaju, kiedy Fallon zawładnie całym Hershid. Potwierdziliśmy to. Ale po waszej ucieczce idea
małżeństwa stała się dla Fouri prawdziwą obsesją. Hasté oczywiście nie mógł się z nią ożenić,
więc wskazał na mnie; na bezrybiu i rak ryba. Może liczyła na to, że ją pokocham i zostanę.
Trudno dociec, jakie myśli roją się w głowie Krisznianki.
Hasselborg zapoznał przyjaciela z aktualnym stanem spraw rodziny Batrunich.
–
Nie wspominałem, że Alexandra to eks-małżonka Fallona – dodał. – Ojciec i córka nie
wiedzą tego. Po co wprawiać ludzi w zakłopotanie? Co u Fallona?
–
Wszystko w porządku. Zamierzał zapaść w letarg po moim wyjeździe, ale wcześniej
chciał się upewnić, że wystartował pan z Julnar.
–
Miną lata czasu obiektywnego, zanim wrócą na Krisznę. Przez ten czas wszystko może
się wydarzyć. Ale to jest ich ból głowy. My robimy swoje. A propos – przyjmie pan tę
akademicką ofertę?
– Chyba tak.
–
To musi być nudne.
–
Lubi pan polować na ludzi?
–
No jasne. A dlaczego pańskim zdaniem pracuję jako gliniarz?
–
Cóż, ja mam po uszy tej roboty. Nigdy nie unikałem ryzyka, ale na Krisznie
przeciągnąłem strunę, jak tylko było można. O mały włos nie zginąłem od strzały z kuszy, cięcia
miecza i noża, albo w paszczy yekich. – Hasselborg zaciągnął się cygarem, czując ochotę do
zwierzeń. – Pamiętam, że w Państwie Platona pewien człowiek imieniem Er traci przytomność
po ciosie w jakiejś bójce. Jego dusza wędruje do Hadesu, a potem wraca do ciała. Er budzi się i
relacjonuje to, co tam widział. Dusze zmarłych wybierają sobie kolejne inkarnacje. Ajaks
wybiera żywot lwa, i tak dalej. Ale Odyseusz jest sprytny. Dochodzi do wniosku, że dość już
było emocji w jego ostatnim życiu, i decyduje się na żywot cichego, prostego człowieka,
wiodącego spokojną egzystencję. Ja się czuję identycznie. Ilekroć będzie pan w Bejrucie, proszę
odwiedzić profesorstwo Hasselborgów i gromadkę małych Hasselborgiątek. Zanudzimy pana na
śmierć spokojną, rodzinną atmosferą.
Chuen wszedł kaczkowatym krokiem po schodach na górę i stanął w wejściu do
samolotu, po czym odwrócił się i zamachał do Hasselborga. Victor odwzajemnił gest. Niezły
gość, pomyślał, ale mam nadzieję, że już nigdy nie będę miał do czynienia z detektywistyczną
robotą. Basta.
Jakiś młodzieniec otarł się o Hasselborga i rzuciwszy mu przelotne spojrzenie, wbiegł po
trapie do samolotu, zanim drzwiczki zdążyły się zatrzasnąć i ciągnik rozpoczął holowanie
samolotu na pas wyrzutni. Hasselborg widział jego twarz tylko przez jedno mgnienie oka, ale to
wystarczyło, aby go rozpoznać.
Był to ten sam młody mnich gozashtandyjski, który zwykł przychodzić i mamrotać coś
arcykapłanowi do ucha. Nosił upodobniającą go do Ziemianina perukę, zsuniętą na czoło dla
osłonięcia czułek. Z pewnością Fouri wysłała go na Terrę, aby odszukał jej zbiegłego małżonka-
bigamistę!
Perpetum mobile
I
Mój dobry sehnor –
powiedział Abreu – skąd pan je wytrzasnął, u licha? Splądrował pan
połowę sklepów na Ziemi? – Pochylił głowę, żeby przyjrzeć się odznaczeniom na piersiach
Felixa Borela. –
Krzyż Teutoński, francuska Legia Honorowa, Trzecia Wojna Światowa, medal
Służby Cywilnej w Ameryce Północnej, order trzeciej klasy Zakonu Rycerskiego św. Szczepana,
duński Order Słonia, coś japońskiego, Międzyuczelniane Mistrzostwa Koszykówki. Mistrzostwa
Strzeleckie Policji Rio de Janeiro… Tamates, co za kolekcja!
Borel spoglądał w dół na małego, grubego szefa bezpieczeństwa z szyderczym
uśmiechem.
–
Nigdy nie wiadomo. Mogę być mistrzem koszykówki.
–
Co pan tu będzie robił, sprzedawał te błyskotki ubogim, ciemnym Krisznianom?
–
Kto wie, jeśli mnie przyciśnie. A może zwyczajnie spróbuję ich oślepić, aby dali mi
wszystko, czego zażądam?
–
Hmm. Przyznaję, że w cywilnym garniturze, ozdobionym tymi wszystkimi medalami i
orderami, zrobi pan oszałamiające wrażenie.
Borel z rozbawieniem przyglądał się wybuchowi złości Abreu. Wiedział, skąd ta złość u
oficera –
nie może znaleźć pretekstu do zatrzymania go w Novorecife. Chwała Bogu, myślał
Borel, że wszechświat nie jest jeszcze tak precyzyjnie zorganizowany, aby wpływ osobisty nie
mógł dokazać kilku sztuczek. Chętnie nastąpiłby Abreu na odcisk, choćby dlatego, że żywił
irracjonalną niechęć do Brazoli, jakby to właśnie Abreu był winien temu, że jego ojczyzna jest
przewodnim mocarstwem na Ziemi.
Wyszczerzył do biurokraty zęby.
–
Zdziwiłby się pan, jak bardzo przydatny jest ten… hmm… kostium. Fagasy z lotniska
biorą mnie za co najmniej szefa sztabu Federacji Światowej. Prosimy tędy, senhor! Proszę zająć
miejsce na po
czątku kolejki, senhor! – Lepszy ubaw niż w cyrku.
–
No cóż, nie mogę pana zatrzymać – westchnął Abreu. – Sądzę jednak, że miałby pan
więcej szans na przeżycie w stroju Krisznianina.
–
W zielonej peruce i antenkach na głowie? Nie, bardzo dziękuję.
–
To pański pogrzeb. Proszę jednak pamiętać o Paragrafie kodeksu Rady
Międzyplanetarnej. Zna go pan?
–
Jasne. Rodzimych mieszkańców planety Kriszna nie wolno zapoznawać z
jakimikolwiek urządzeniami, aparatami, maszynami, bronią lub wynalazkami, reprezentującymi
wy
ższy poziom naukowo-techniczny aniżeli osiągnięty dotychczas na tej planecie… Mam mówić
dalej?
– Nao!
Zna go pan. Proszę nie zapominać, że choć po pańskim wyjeździe z Novorecife
Viagens Interplanetarias zostawi pana w spokoju, my użyjemy wszelkich środków, aby
udaremnić i ukarać najmniejsze pogwałcenie tego Paragrafu. Stosownie do instrukcji Rady.
Borel otworzył usta i ziewnął.
–
Rozumiem. Jeśli ten facet skończył już prześwietlać mój bagaż, będę szedł. Który szlak
do Mishe jest obecnie najlepszy?
–
Może pan jechać prosto przez Moczary Koloft, ale dziksze plemiona Koloftów zabijają
czasami podróżnych dla ich dobytku. Radzę popłynąć tratwą w dół Pichide do Qou, a stamtąd
jechać drogą do Mishe na południowy-zachód.
– Obrigado. Gospodarka Republiki Mikardandii
opiera się na parytecie złota,
nieprawdaż?
– Pois sim.
–
A jaka jest wartość złota w Novorecife w przeliczeniu na dolary Federacji Światowej na
Ziemi?
– Och, Deus me!
Na to trzeba profesora wyższej matematyki. Należy uwzględnić koszta
transportu, procenty i bilans handlowy.
–
Tak mniej więcej – nalegał Borel.
–
O ile dobrze pamiętam, niecałe dwa dolary za gram.
Borel wstał z krzesła, charakterystycznym gestem zaczesując do tyłu czuprynę rudych
włosów. Zgarnął papiery i oznajmił:
– Adeus, senhor Cristovao; n
ie wiem, co bym bez pana zrobił.
Mówiąc to, uśmiechnął się szeroko, bowiem Abreu nie zamierzał świadczyć żadnych
przysług i wciąż przeżuwał spokojnie gorycz klęski z powodu nieudanego udaremnienia
Borelowi inwazji na Krisznę.
Nowy dzień zastał Felixa Borela na Pichide. Płynął tratwą pod wysokimi chmurami, które
snuły się po zielonkawym niebie Kriszny. Obok niego kulił się służący z plemienia Koloftów,
wynajęty w Novorecife. Miał on ogon i był potwornie brzydki.
Rześki, przelotny deszcz już się skończył. Kiedy runęły na nich promienie dużego i
żółtego słońca, Borel wstał, strzepując z płaszcza krople wody. Yerevats zrobił to samo,
mamrocząc łamaną gozashtandyjszczyzną:
–
Gdyby mistrz słuchać mojej rady, chodzić by w łachmanach. Byśmy wsiąść na barkę i
tr
zymać się koło brzegu. Na deszczu stawiać brezent. Być sucho, nie bać się bandyci.
– Ja tu jestem szefem –
odparł Borel, rozprostowując kości, aby pobudzić krążenie.
Zerknął za prawą burtę, gdzie niski brzeg Pichide tworzył mnóstwo porośniętych trzciną
wysepek. – Co to jest? –
zapytał, wskazując ręką.
– Moczary Koloft –
odparł Yerevats.
–
Tutaj mieszka twoje plemię?
–
Nie, nie wzdłuż rzeki. Dużo dalej. Przy rzece są sami ujero. – Wymienił koloftską
nazwę dla półludzkich mieszkańców planety, których większość Ziemian uważała po prostu za
Krisznian, ponieważ byli gatunkiem dominującym. – Rozbójnicy – dodał.
Borel skierował wzrok w stronę ciemnego, poziomego pasa trzcin między niebem a wodą.
Zastanawiał się, czy dobrze postąpił, nie przyjmując rady Yerevatsa, aby kupić pełny rynsztunek
garm
czyli rycerza. Podejrzewał, że Yerevats marzył o zbytkownym stroju albo zbroi dla siebie.
Borel odrzucił jego pomysł pod pretekstem kosztów i ciężaru: przypuśćmy, że któryś z nas
wpadnie do Pichide w tym całym żelastwie? Poza tym, przyznawał się teraz przed samym sobą,
uległ terrańskiemu uprzedzeniu do średniowiecznej broni kriszniańskiej. Przecież jedna bomba
mogłaby z łatwością obrócić w ruinę całe kriszniańskie miasto, a jeden karabin maszynowy
skosić całą armię. Być może zlekceważył fakt, że w tych stronach żadne terrańskie bomby i
rozpylacze nie są osiągalne.
Co się stało, to się nie odstanie. Borel sprawdził broń, którą ostatecznie kupił: miecz dla
siebie, w równej mierze będący oznaką statusu jak i ochroną. Tania maczuga z drewnianą rączką
i gwieździstą, żelazną główką dla Yerevatsa. Zaopatrzone w futerał noże ogólnego zastosowania
dla obu. Na koniec –
kusza. Borel nie był typem zabijaki i miał nadzieję, że ewentualne
pojedynki będą się odbywać na jak największy dystans. W sklepie ze sprzętem w Novorecife
próbował naciągnąć łuk, ale w niewprawnej dłoni Borela za bardzo się huśtał i Felix potrzebował
więcej czasu na ćwiczenia, niż go posiadał.
Zwinął płaszcz, położył go na wojskowym plecaku i usiadł, by jeszcze raz przemyśleć
plan. Jedynym istotnym problemem, jaki mógł dostrzec, była sprawa uzyskania prawa wstępu do
Zakonu Qararów po wjeździe do Mishe. Kiedy zaprzyjaźni się z członkami Konfraterni, reszta
powinna pójść gładko. Z tego, co słyszał, Mikardandyjczycy byli urodzonymi naiwniakami. Ale
jak postawić ten pierwszy krok? Po przybyciu na miejsce trzeba chyba będzie improwizować.
Po wzięciu pierwszej przeszkody, dokładne przygotowania Borela i jego bogate
doświadczenie w krętactwie doprowadzą rzecz do końca. A najlepsze jest to, że wystawi starego
Abreu na pośmiewisko i facet nie będzie mógł nic na to poradzić. Borel uznawał szczerość za
dowód głupoty, ponieważ jednak Abreu mimo pompatycznego stylu bycia, nie był idiotą, więc
Borel doszedł do wniosku, że gość czepia się wszystkiego jak inni mądrale, a jego zasady etyczne
i ta cała gadanina o moralności to czysta obłuda.
– Ao! –
W rozmyślania Borela wdarł się krzyk któregoś z flisaków. Krisznianin
pokazywał na prawy brzeg. Tam spomiędzy wysepek wyłaniała się łódka.
Yerevats
aż podskoczył z wrażenia, przysłaniając oczy owłosioną ręką.
– Bandyci! –
zauważył.
–
Skąd wiesz z takiej odległości? – spytał Borel. Czuł, jak paniczny strach przyprawia go
o kołatanie serca.
–
Wiem i już. Widać – bąknął Koloftu, zarzucając nerwowo ogonem. Obrzucił Borela
błagalnym spojrzeniem i dodał: – Waleczny Mistrz zabić bandyci? Nie dać im nas skrzywdzić?
– Pew… pewnie –
mruknął Borel. Wyciągnął miecz do połowy, przyjrzał się klindze i
wrzucił go na powrót do pochwy, bardziej w geście irytacji niż czegokolwiek innego.
– Ohé! –
zawołał jeden z flisaków. – Myślicie walczyć z nimi?
–
Być może.
–
Nie, nie róbcie tego! Jak nie będziemy walczyć, to zabiją tylko was, myśmy jeno biedni
flisacy.
– Ach, tak? –
westchnął Borel. Zwiększony poziom adrenaliny obudził w nim ducha
przekory. –
Myślicie więc – rzucił podniesionym głosem – że będę cicho siedział i dam sobie
poderżnąć gardło, by ocalić wasze, hę? Już ja wam pokażę, baghana! – Błyskawicznym ruchem
dobył miecza i płazował flisaka w skroń. Trafiony zatoczył się. – Będziemy walczyć, czy to ci się
podoba, czy nie! Własnoręcznie zabiję pierwszego tchórza! – krzyczał na trzech flisaków, którzy
już kulili się ze strachu. – Zbudujcie barykadę z tych ładunków! Przesuńcie piecyk do przodu! –
Stał nad nimi, krzycząc i ze świstem przeciągając w powietrzu mieczem, dopóki nie ustawili
wszystkiego w nierówny kwadrat.
– A teraz –
oznajmił spokojnie – weźcie swoje bosaki i siadajcie tutaj. Ty też, Yerevats.
Spróbuję powstrzymać ich strzałami z kuszy. Gdyby mimo wszystko podpłynęli do nas, na mój
znak wyskakujemy i rzucamy się na nich. Rozumiecie?
Łódka płynęła ukosem od brzegu, biorąc kurs na ich tratwę. Teraz Borel, wyglądając
ponad krawędź barykady, zdołał dojrzeć poszczególnych bandytów. Jednego na dziobie, jednego
na rufie i pozostałych przy wiosłach – w sumie około dwudziestu.
–
Czas napiąć kuszę – mruknął Yerevats. Flisacy spoglądali nerwowo przez ramię, jak
gdyby zastanawiając się, czy rzeka może dać więcej szans ocalenia niż walka.
–
Nie radzę płynąć do brzegu – zauważył Borel. – Słyszeliście o potworach z Pichide? –
Słysząc to, wyraźnie posmutnieli.
Borel postawił stopę na kabłąku u wylotu kuszy, po czym z pomocą obu rąk i kilku
chrząknięć udało mu się napiąć cięciwę. Następnie odpiął bandolier, który nabył razem z bronią, i
wyjął strzały: żelazne groty długości dłoni dorosłego mężczyzny, z rozcięciem na jednym końcu i
spłaszczeniem na drugim – z główką w kształcie diamentu, nagwintowaną, aby pocisk obracał się
w locie. Umieścił strzałę w rowku.
Łódka była coraz bliżej. Osobnik na dziobie zawołał przez wodę:
–
Poddajcie się!
– Cisza! –
szepnął Borel do swoich towarzyszy. Był już tak podekscytowany, że to
napięcie sprawiało mu nieomal przyjemność.
–
Poddajcie się, to nie zrobimy wam krzywdy – krzyknął ponownie osobnik na dziobie. –
Chcemy tylko waszego ładunku!
Z tratwy nadal nie padała żadna odpowiedź.
–
Mówię po raz ostatni. Poddajcie się, albo zamęczymy was na śmierć!
Borel przesunął kuszę i wycelował w krzyczącego. Do licha, dlaczego ci durnie nie
u
mieszczali celowników na swojej broni? Dzień wcześniej oddał kilka strzałów na próbę do
kawałka papieru i uznał się za niezłego kusznika. Ale tym razem jego tarcza strzelnicza zdawała
się kurczyć do rozmiarów komara, ilekroć Borel próbował wziąć rozbójnika na cel. Poza tym coś
musiało potrząsać tratwą, inaczej kusza nie dygotałaby tak bardzo.
Osobnik w łodzi wyciągnął coś na kształt małej kotwicy wyposażonej w dodatkowe
pazury i uwiązanej do liny. Rozkołysał ją przez chwilę, a kiedy zasapani wioślarze w szybkim
tempie podprowadzili łódkę bliżej tratwy, puścił w ruch wirowy nad głową.
Borel przymknął oczy i szarpnął za spust. Cięciwa wyprostowała się z głośnym trzaskiem
i kolba kuszy kopnęła go w ramię. Któryś z flisaków wydał okrzyk radości.
Kiedy Borel rozc
hylił powieki, osobnik na dziobie nie wymachiwał już harpunem.
Spoglądał w kierunku rufy, gdzie siedzący przedtem sternik łamał się w pół. Wsparci na wiosłach
wioślarze przekrzykiwali się podnieceni.
–
Wielki mistrz trafić kapitana rozbójników! – stwierdził Yerevats. – Lepiej znów napiąć
kuszę.
Borel podniósł się, aby to zrobić. Najwyraźniej chybił osobnika z harpunem i zamiast
niego trafił w sternika. Nie zdradził się jednak przed Yerevatsem z celności swego oka.
Załoga łódki dokonała przegrupowania i szarżowała ponownie, przy sterze zajął miejsce
inny bandyta. Tym razem na dziobie usadowiło się dwóch osobników, jeden w rękach trzymał
kotwicę, a drugi łuk.
–
Pochylcie głowy – rozkazał Borel i wystrzelił do łucznika. Grot przeleciał wysoko nad
jego głową. Borel zaczął się już podnosić, aby przeładować kuszę, gdy nagle uświadomił sobie,
że stanie się doskonałym celem. Nie można naciągnąć tej cholernej sprężyny na siedząco?
Łucznik wypuścił strzałę, która z przerażającym świstem mignęła Borelowi koło ucha. Nagle
okazało się, że potrafi napinać cięciwę w pozycji siedzącej, choć trochę niezgrabnie. Druga
strzała trafiła w ładunek.
Borel zrzucił swoją ŕ la wojskową czapkę, zbyt zachęcającą do oddania strzału, i
ponownie wymierzył w kierunku łódki. Kolejne chybienie, a napastnicy byli coraz bliżej.
Łucznik wypuszczał trzy strzały na jeden grot Borela, ale Borel miał wrażenie, że tamtemu
zależało bardziej na osłonie nadpływającej łodzi niż na trafieniu w kogoś.
Borel wystrzelił znowu. Teraz grot ugodził w burtę. Harpunnik znowu puścił kotwicę w
ruch, a po chwili nowa strzała świsnęła Borelowi koło nosa.
– Hej, ty –
zwrócił się do jednego z flisaków. – Ty z siekierą! Kiedy ta kotwica spadnie na
tratwę, wyskocz i przetnij linę. Wy dwaj, przygotujcie się do odepchnięcia łodzi bosakami.
–
Ale strzały… – zajęczał pierwszy.
–
Ja się tym zajmę – zawołał pewnym siebie tonem, choć tak naprawdę bał się trochę.
Łucznik nasadził na cięciwę nową strzałę, ale wstrzymywał się na razie z jej
wypuszczeniem. Kiedy łódź podpłynęła na odległość rzutu kotwicą, harpunnik wykonał rzut.
Wylądowała na tratwie z głuchym hukiem. Rozbójnik zaczął błyskawicznie ściągać linkę, dopóki
jeden z pazurów kotwicy nie zahaczył o kłodę.
Borel miotał się histerycznie, szukając jakiegoś sposobu zachęcenia łucznika do oddania
strzału. Który z nich wstanie pierwszy, ten pierwszy padnie trupem. Wreszcie chwycił czapkę i
podniósł ją nad krawędź barykady. Trach! Nie opodal śmignęła kolejna strzała.
– Teraz! –
krzyknął Borel i wymierzył do łucznika. Flisacy zwlekali. Łucznik sięgnął do
kołczanu po nową strzałę, ale Borel zdołał opanować nerwy, dokładnie ustawił grot na ciało
wroga i pociągnął za spust.
Łucznik złamał się w pół, wydając głośny, zwierzęcy ryk, coś pośredniego między
kwikiem a wyciem.
– Skaczcie! –
ryknął Borel, unosząc kuszę, jakby zamierzając się do bicia flisaków po
głowach. Ożywili się nagle. Jeden przerwał linę cięciem siekiery, a pozostała dwójka zaczęła
dźgać łódź bosakami.
Drugi napastnik z dziobu łódki puścił linę, krzyknął coś do wioślarzy i schylił się po drąg.
Borel strzelił do niego, ale emocje sprawiły, że chybił, mimo że dzieliła ich tylko odległość
splunięcia. Kiedy drąg zaczepił się o kłody, rozbójnik przyciągnął bliżej dziób łodzi, a kilku
pierwszych wioślarzy przestało wiosłować i z bronią w ręku skupiło się wokół niego.
W akcie rozpaczy Borel odrzucił kuszę, chwycił koniec drąga, oderwał go od kłody i
szarpnął ku sobie. Rozbójnik trzymał swój koniec zbyt długo i runął do wody, nie wypuszczając
drąga z rąk. Borel ciągnął ze wszystkich sił, aby wyrwać go napastnikowi, przekręcić i przebić
drania w wodzie. Ten trzymał mocno, tak że zaniosło go pod krawędź tratwy, gdzie zaczął
wykonywać dziwne ruchy, jakby zamierzał się na nią wdrapać. Tymczasem flisacy ponownie
odepchnęli łódź bosakami i przygotowani do ataku wioślarze zrezygnowali ze szturmu.
Trach! Yerevats rąbnął dryfującego rozbójnika maczugą w głowę i wiecheć zielonych
kudłów zniknął pod powierzchnią wody.
Flisacy podnieśli krzyk triumfu w swoim dialekcie. Tymczasem jakiś bandyta chwycił łuk
z dna łodzi i napinał cięciwę. Borel załadował kuszę, z trudem wymierzył i nacisnął spust. Trafił
nowego łucznika w tej samej chwili, kiedy ten wypuścił strzałę. Mignęła jak błyskawica, łucznik
zniknął, by za chwilę podskoczyć wysoko, złorzecząc i trzymając się za ramię.
Borel napiął cięciwę i ponownie wziął na cel osobnika w łodzi. Tym razem wszakże,
zamiast wystrzelić, zatoczył kuszą półkole, przenosząc wylot broni od jednego wioślarza do
drugiego. Każdy po kolei próbował schować się pod ławkę, wskutek czego zorganizowane
żeglowanie stało się niemożliwe.
–
Macie dosyć? – zawołał Borel.
Rozbójnicy ponownie zaczęli się kłócić, wreszcie któryś krzyknął:
– Dobrze, nie strzelaj, damy wam spokój. –
Wiosła wróciły do właściwego rytmu i łódź
odpłynęła w stronę bagien. Kiedy znalazła się bezpiecznie daleko, część rozbójników poczęła na
nowo wykrzykiwać pogróżki i zniewagi, których z takiej odległości Borel nie mógł zrozumieć.
Flisacy klepali się po plecach i pokrzykiwali.
–
Jesteśmy dobrzy! A nie mówić, że pokonać sto bandyci? – To Yerevats paplał o swoim
wspaniałym panu.
Nagle Borelowi zrobiło się słabo i ugięły się pod nim nogi. Gdyby na tratwę wskoczyła
mała myszka, czy co tam mieli myszowatego na Krisznie, i pisnęła na niego, Borel z samego
przerażenia dałby nura w mętną toń Pichide. Ale nie wolno mu było okazywać słabości.
–
Yerevats, zdaje się, że te moje przeklęte buty są czymś zapaskudzone. Wypucuj je do
połysku, jeśli łaska.
II
Wieczorem zacumowali w Qou, aby spędzić tam noc. Felix Borel zapłacił flisakom. Przed
odejściem podsłuchał ich rozmowy. Opowiadali oberżyście, jak to (przy drobnej pomocy
Ziemianina) roznieśli w pył setkę rzecznych piratów, a całe mnóstwo zakatrupili. Nazajutrz rano,
kiedy odbili od brzegu i popłynęli z prądem rzeki do Majbur, miasta przy ujściu Pichide,
pomachał im na do widzenia. Zamierzali tam sprzedać swoje kłody i złapać jakąś barkę na
powrót do domu.
Długie, cztery kriszniańskie dni później Borel przemierzał swoje poddasze w misheńskiej
oberży. Stolica Republiki Mikardandii okazała się większym miastem, niż się tego spodziewał.
W samym centrum wznosił się urwisty płaskowyż, zabudowany wielką cytadelą Zakonu
Qararów. Cytadela wyzywająco spoglądała z góry na Borela, który odwzajemniał się jej tym
samym, próbując wymyślić skuteczny plan spenetrowania nie tylko samego zamku, ale i
rządzącej kasty, której był siedzibą.
– Yerevats! –
zawołał.
– Tak, panie?
– Garma Qararuma
nie imają się ciężkiej pracy, ani nie szyją, racja?
–
Gwardianie pracować? Nie, panie! Rządzić krajem, bronić prostych ludzi przed
wrogami i przed sobą nawzajem. Nie wystarczyć?
–
Być może, ale nie o to chodzi. Skąd ci Gwardianie czerpią środki utrzymania?
–
Ściągać podatki od ludu.
–
Tak myślałem. Kto je pobiera?
–
Pachołki Zakonu. Pracować w służbie skarbnika Zakonu.
– Co to za jeden?
– Najszlachetniejszy garm Kubanan.
–
Gdzie mógłbym znaleźć tego najszlachetniejszego grama, Pana Kubanana?
–
Jeśli jest w cytadeli, nie można zobaczyć, jeśli w kancelarii skarbca, to można.
–
Gdzie mieści się kancelaria skarbca?
Y
erevats zamachał wymijająco ręką.
–
Tędy. Mistrz chce iść?
–
Właśnie. Przyprowadź powóz, jeśli łaska. Yerevats zniknął. Niebawem toczyli się z
turkotem po bruku do kancelarii skarbca w lekkiej, zaprzężonej w jednego ayę, czterokołowej
bryczce, którą Borel kupił wcześniej w Qou. W pewnej chwili przypomniał sobie, że ktoś
odmalował walecznego rycerza jako pędzącego po murawie jeźdźca, który dosiada spienionego
rumaka, a nie rozpiera się na nim wygodnie na siedzeniu. Jazda bryczką zapowiadała się jednak
dużo przyjemniej, poza tym Yerevats umiał powozić, toteż Borel postanowił wypróbować
uprzedzenie Mikardandyjczyków. Kancelaria skarbca znajdowała się w dużej, nieforemnej
budowli z surowego kamienia. Był to oficjalny styl architektoniczny Qararuma. Wejścia
pilno
wała para prężących się do skoku kamiennych yeków: zwierząt mięsożernych
występujących najczęściej w tej części planety, które były czymś w rodzaju sześcionogiej norki,
powiększonej do wielkości tygrysa. Borel omal nie zrobił w portki ze strachu, słysząc ryk jednej
z tych bestii podczas jazdy z Qou.
Podciągnął miecz, wysiadł z powozu, przybrał najwynioślejszy ze swoich wyrazów
twarzy i zapytał odźwiernego:
–
Gdzie znajdę poborcę podatków, przyjacielu? Stosownie do instrukcji odźwiernego
pomaszerował w głąb korytarza, póki nie spostrzegł okienka w ścianie. Siedział za nim jakiś
osobnik w szarawym ubraniu mikardandyjskiej biedoty.
–
Chcę sprawdzić, czy jestem winien Republice jakieś podatki. Ale nie życzę sobie
omawiać tego z tobą, skocz no po zwierzchnika.
Sz
urając nogami, urzędnik oddalił się z wyrazem lęku i urazy w oczach. Niebawem za
szybką pojawiła się inna twarz, a tuż po niej klatka piersiowa. Tors przyodziany był w pstrokaty
płaszcz członka Zakonu Qararów, ale sądząc po małych rozmiarach emblematu smoka na
piersiach, osobnik ten był drobnym szlachciurą, czy jak tam nazywano rangę niższą od
prawdziwego garma.
– Ach, nie ty –
mruknął Borel. – Szef departamentu.
Szlachciurą skrzywił się i spomiędzy jego brwi wyskoczyły krzyżujące się oba czułki.
–
Coś ty za jeden, właściwie? Ja jestem poborcą podatkowym. Skoro masz coś do
zapłacenia…
– Drogi przyjacielu –
przerwał mu Borel. – Bez urazy, ale jako były Wielki Mistrz
ziemskiego zakonu oraz członek mnóstwa innych konfraterni, nie przywykłem zadawać się ze
służbą. Zechciej, proszę, powiadomić szefa twego departamentu, że przybył garm Felix Borel.
Facet odszedł jak niepyszny, kiwając głową. Wkrótce otworzyły się drzwi i na korytarz
wyszedł nowy urzędnik w insygniach szlacheckich. Wyciągnął rękę i zamachał na Borela.
–
Łaskawy panie! – przywitał go. – Zechciej wstąpić do mej izby. To rzadka przyjemność
poznać prawdziwego szlachcica z Ziemi. Nie wiedziałem, że tacy tam mieszkają. Ertsuma,
którzy odwiedzali Mikardandię, wygłaszali dziwaczne, wywrotowe teorie o wolności i równości
dla pospólstwa –
również ci, którzy zapewniali o swoim arystokratycznym pochodzeniu, jak na
przykład Pan Eric Koskelainen. Widzę, że mam przed sobą człowieka naprawdę szlachetnie
urodzonego.
–
Dziękuję – odparł Borel. – Wiedziałem, że ktoś w Garma Qararuma pozna we mnie
swego duchowego pobratymcę, mimo iż należę do innej rasy.
Rycerz ukłonił się.
–
No dobrze, o co tu chodzi z tą chęcią zapłacenia zaległych podatków? Nie mogłem
wprost uwierzyć, kiedy mi o tym doniesiono. W całej historii Republiki ani jednemu
obywatelowi nie przyszło do głowy zapłacić podatku z własnej chęci.
Borel uśmiechnął się.
–
Prawdę mówiąc, wcale nie twierdziłem, że chcę go zapłacić. Jestem tu nowy i chciałem
poznać swoje prawa i obowiązki. To wszystko. Najlepiej zabrać się do tego od razu, nie
uważasz?
–
No, tak… Ale… Czyżbyś był tym nowym, który niedawno przyjechał z Quo?
– Tak.
–
Tym, który zgładził Ushyariana, rzecznego pirata, i jego zastępcę w bitwie na Pichide?
Borel z lekceważeniem machnął ręką.
– Drobnostka. Nie w
olno pozwolić łotrom swobodnie grasować, rozumiesz. Byłbym
wykończył całą zgraję, ale nie da się gonić za złoczyńcami na tratwie.
Qararu
aż podskoczył z wrażenia.
–
A więc należy ci się nagroda!
– Nagroda?
–
No jakżeż, to ty nic nie wiesz? Nagroda dziesięciu tysięcy kardów za głowę Ushyariana
czeka od lat! Muszę dopilnować, aby twe roszczenia zostały zaspokojone.
Borel podjął błyskawiczną decyzję.
–
Nie, bracie. Ja ich nie potrzebuję.
– Nie chcesz nagrody? –
Zakonnik zrobił głupią minę.
–
Nie. Spełniłem tylko obowiązek szlachcica i nie będę się jej domagał.
–
Ależ… Pieniądze czekają tutaj… Zostały wyasygnowane…
–
Więc przekażcie je na jakąś słuszną sprawę. Nie macie w Miche organizacji
dobroczynnej?
Szlachcic w końcu dał spokój.
–
Niebywałe. Musisz poznać samego skarbnika. Co do podatków… niech no sprawdzę…
Istnieje podatek pobytowy dla meteków, ale z drugiej strony mamy układy z Gozashtandią i
grupą innych państw, aby szlachetnie urodzonych wzajemnie zwalniać od opłat. Nie wiem, czy
dotyczy to ciebie… ale ni
e martw się, skoro podjąłeś tę decyzję odnośnie nagrody. Przedstawię
sprawę skarbnikowi. Zechcesz poczekać?
–
Jasne. Można zapalić?
–
Oczywiście. Poczęstuj się moim. – Zakonnik wygrzebał z szuflady garść kriszniańskich
cygar, wrócił i zaprosił Borela do odwiedzenia kancelarii, gdzie przedstawił Ziemianina
skarbnikowi Zakonu. Pan Kubanan stanowił wielką rzadkość wśród Krisznian – gruby jegomość,
przypominający Świętego Mikołaja bez brody.
Rozmowa potoczyła się mniej więcej w identyczny sposób jak poprzednia, może tylko z
tą różnicą, że skarbnik okazał się rozmownym staruszkiem ze skłonnością do robienia licznych
dygresji. Ordery Borela najwyraźniej go zafascynowały.
– Ten? –
Felix pokazał na medal za koszykówkę. – Ach, to drugi stopień wtajemniczenia
Tajemneg
o Zakonu Upiorów. Nadzwyczaj tajemnego i potężnego; dostępnego jedynie dla
uniewinnionych od zarzutu morderstwa…
– Wspaniale, wspaniale… –
wysapał na koniec Kubanan. – Łaskawy panie, proszę się nie
obawiać, znajdziemy jakiś sposób, aby darować ci ten podatek. Nawet nie myśl o tym, aby taki
wzór cnót rycerskich jak ty mógł zostać obciążony opłatą niczym pospolity kmiotek, nawet jeśli
Zakon odczuwa brak funduszy.
Była to furtka, na którą Borel czekał. Skoczył w nią natychmiast.
–
Czy Zakonowi nie przydałyby się dodatkowe źródła dochodu?
–
No cóż, tak. Wprawdzie każdy z nas złożył śluby ubóstwa i posłuszeństwa… – urwał,
przyglądając się błyszczącej kolekcji pierścieni na swoich palcach – i dzielimy się wszystkim, co
posiadamy, nawet żonami i dziećmi. Niemniej, obrona Republiki nakłada ciężkie brzemię na
nasze barki.
–
Myśleliście o loterii państwowej?
–
A cóż to takiego?
Borel wyjaśnił mu, omówiwszy poszczególne detale z maksymalną prędkością, jaką
umożliwiało niezłe opanowanie języka.
– Wspaniale –
powtórzył Kubanan. – Obawiam się jednak, że mogłem czasami błędnie
zrozumieć pewne szczegóły. Mówisz z akcentem. Czy mógłbyś to nam wyłożyć na piśmie?
–
Pewnie. Szczerze mówiąc, sam bym lepiej na tym wyszedł.
– To znaczy?
–
Cóż, na przykład o wiele łatwiej jest mówić, jak trzeba dosiadać ayę, niż samemu to
zrobić, racja?
– Tak.
–
No właśnie, nie trudno będzie mi opowiedzieć, jak działa loteria… Ale potrzebne jest
doświadczenie, aby się udała.
–
Jak można pokonać trudności?
–
Sam mógłbym zorganizować i przeprowadzić pierwszą loterię.
–
Panie Felixie, doprawdy twoja życzliwość zapiera mi dech w piersiach. Czy mógłbyś
zapisać wysokość kwot, jakie wchodzą tutaj w grę?
Borel zanotował przybliżone kwoty, które można zainkasować i wypłacić w mieście tej
wielkości. Kubanan zrobił niezadowoloną minę.
–
Co to za dziesięć procent dla dyrektora? – zdziwił się.
–
Bodziec ekonomiczny. Jeśli po moim wyjeździe będziecie chcieli dalej ją prowadzić, w
sposób metodyczny, wszystko musi być zorganizowane prawidłowo. Bodźce ekonomiczne są
nie
zbędne. Za pierwszym razem oczywiście dyrektorem będę ja.
–
Rozumiem. Dostrzegam w tym pewną logikę. Lecz skoro członkom Zakonu nie wolno
posiadać prywatnych funduszy poza zwyczajowym kieszonkowym, w jaki sposób prowizja może
spełnić rolę bodźca?
Borel wzr
uszył ramionami.
–
Będziecie musieli coś wymyślić. Najlepiej zatrudnijcie jakiegoś kmiotka do
prowadzenia interesu. Chyba nie brakuje wśród pospólstwa kupców i bankierów, prawda?
–
W samej rzeczy. Zadziwiające. Musimy to jeszcze omówić. Przyjdziesz do mnie
wieczorem na kolację? Wprowadzę cię do cytadeli.
–
Tym razem ty wprawiasz mnie w zdumienie Wasza Dostojność! – Wypowiadając te
słowa, Borel starał się przysłonić uśmiech triumfu, jaki igrał na jego wargach.
O wyznaczonej porze, po okazaniu przepustki, Bor
el przeszedł przez bramę cytadeli.
Czekał tu na niego umundurowany przewodnik. Wewnątrz miszeńskiego kremla stało mnóstwo
ogromnych, prostych, murowanych budynków, gdzie Gwardianie wiedli swą mrówczą
egzystencję. Borel szedł obok boisk i placów musztry, w niektórych budynkach rozpoznał domy
mieszkalne, zbrojownie, gmachy urzędowe, a także audytorium. Takie szczegóły zarejestrowane
w pamięci mogą się przydać na wypadek, gdyby drobny błąd zmusił go do ucieczki w bezpieczne
miejsce. Borel spędził kiedyś sześć miesięcy jako gość Republiki Francuskiej na skutek nie
zachowania takich środków ostrożności.
Mijał setki elegancko wystrojonych garma płci obojga. Ten czy tamta obrzucali go
przenikliwym wzrokiem, ale nikt nie próbował zagadnąć.
Jak na siedzibę zakonnika, który ślubował ubóstwo, kwatera skarbnika była
zdecydowanie okazała. Kubanan serdecznie przedstawił Borela młodej Mikardandyjce, której
widok oczarował go. Pomijając zielone włosy, pierzaste szypułki i nieco płaską, orientalną twarz,
była najpiękniejszą istotą, jaką widział po opuszczeniu Ziemi, zwłaszcza, że mikardandyjska
suknia wieczorowa zaczynała się dopiero pod żebrami.
– Pan Felix, moja zaufana sekretarka, Pani Zerdai. –
Kubanan ściszył głos ze sztuczną
konfidencją. – Uważam ją za swoją córkę, ale oczywiście nigdy nie można mieć pewności.
–
Czy to znaczy, że Gwardian łączą jednak uczucia rodzinne? – zdziwił się Borel.
–
Tak, obawiam się, że w moim przypadku istnieją. To haniebna wada, niemniej
nadzwyczaj przyjemna. Ach, czasami zazdroszc
zę prostemu ludowi. No cóż nawet Zerdai
musiała przekupić szefowe inkubatora, aby pokazały jej własne, rodowite jajo.
Oczy dziewczyny zalśniły w ich stronę.
–
Zeszłam do inkubatora nie dalej jak dzisiaj. Babki twierdzą, że pora wyklucia przypada
dopiero za
piętnaście dni!
– Hm! –
mruknął Borel. – Czy byłoby nieprzyzwoitością zapytać, kto jest tatusiem?
Proszę mi wybaczyć, jeśli od czasu do czasu palnę jakieś głupstwo. Nie jestem jeszcze we
wszystkim zorientowany.
–
Nie czujemy urazy, łaskawy panie. To był pan Sardu, poprzednik Pana Shurgeza.
Prawda, Zerdai?
– Tak –
potwierdziła. – Ale nasze drobne sprawy nudzą zapewne takiego galaktycznego
podróżnika jak ty, szanowny Felixie. Opowiedz nam o Ziemi! Już od dawna mam ochotę ją
odwiedzić. Nie umiałabym wymarzyć sobie nic bardziej fascynującego niż Teatr Sztuki w Nowej
Moskwie czy nocne kluby Szanghaju, oglądane na własne oczy. Podróże w potężnej maszynie
muszą być czymś niesamowitym! Rozmowy na odległość setek mil! A te wszystkie cudowne
wynalazki i fabryki…
– Ni
ekiedy odnoszę wrażenie – wtrącił Kubanan – że Pani Zerdai wykazuje niestosowny
brak godności w swoim Zakonie, nawet jak jej młody wiek. Wróćmy jednak do loterii:
dopilnujesz druku kuponów?
–
Oczywiście – odparł Borel. – A więc macie prasę drukarską?
– Tak
, dostaliśmy ją od Ziemian. Woleliśmy otrzymać trochę ziemskiej broni do
rozprawy z naszymi wrogami, ale nie, zgodzili się tylko na drukarnię. Stanowi ona złą wróżbę
dla naszego porządku społecznego. Gdyby pospólstwo opanowało sztukę czytania, to kto wie, jak
szalone idee ta zgubna maszyna mogłaby wśród nich rozpowszechnić.
Borel czuł głęboką wdzięczność z powodu podania na kolację kilku smaczniejszych dań z
bogactwa kriszniańskiej kuchni. Na tej planecie człowiek był narażony na jedzenie czegoś w
rodzaju o
lbrzymiego karalucha, serwowanego jako rarytas. Po jedzeniu cała trójka zapaliła
cygara i sącząc trunek, ucięła sobie miłą pogawędkę.
– Panie Felixie –
mówił Kubanan. – Wystarczająco długo poznajesz różne zwyczaje, by
wiedzieć, że co dla jednego stanowi pretekst, dla drugiego może być istotną przyczyną. Twoi
Ziemianie twierdzą, że ukrywają swą wiedzę przed nami, ponieważ nasza kultura nie jest jeszcze
dostatecznie rozwinięta – mają na myśli nasze pojedynki gladiatorów, sądy miecza, nasze
wojujące, nacjonalistyczne monarchie, nierówności społeczne i tak dalej. Otóż, nie twierdzę, że
mylą się całkowicie – osobiście żałuję, że w ogóle dali nam tę przeklętą prasę drukarską.
Chciałbym ci wszakże zadać jedno pytanie: o co im naprawdę chodzi?
Borel zmarszczył czoło z wysiłku, zastanawiając się nad właściwą odpowiedzią. Będąc
awanturnikiem, nie zaś intelektualistą, nie zaprzątał sobie nigdy głowy takimi abstrakcjami. W
końcu jednak oznajmił:
–
Może się boją, że Krisznianie, przywiązani do tradycji wojennych, nauczą się budować
statki kosmiczne i zaatakują okoliczne planety?
–
Fantastyczny pomysł – stwierdził Kubanan. – Nie dawno rozpętała się wielka wrzawa
nad kwestią, czy te globy są zamieszkane. Kościoły zapewniały nas, że planety to autentyczne
bóstwa i tępili heretyków, którzy twierdzili inaczej. Nic dziwnego, że pierwszych przybyszów z
Ziemi i pozostałych planet waszego słońca powitaliśmy jak bogów!
Borel mruknął coś na potwierdzenie. Uzmysłowił sobie, że pierwsza ekspedycja do tego
Układu, gdyby miała trochę oleju w głowie, powinna się ucieszyć z pełnienia roli bogów i nie
rozczarować Krisznian. Oto cała korzyść z tych zakichanych intelektualistów…
–
Nasz problem jest dużo bardziej palący – ciągnął skarbnik. – Jesteśmy oblegani i
osaczeni przez wrogów. Po drugiej
stronie Pichide rozciąga się Gozashtandia, której władca stał
się ostatnio agresywny. Miasto Majbur to istne siedlisko intrygi i podstępu. Gdyby udało nam się
jakoś zdobyć… powiedzmy, jedną sztukę broni palnej… którą nasi zdolni kowale mogliby
skopiować. Zakon potrafi wszystko…
Ach tak, pomyślał Borel, więc dlatego stary cap okazuje taką gościnę prostemu
cudzoziemcowi.
– Wiem, do czego zmierzasz, ekscelencjo. Znasz ryzyko, prawda?
–
Im wyższe ryzyko, tym wyższa nagroda.
–
To prawda, ale trzeba się nad tym dobrze zastanowić. Dam ci znać, lecz najpierw
dokładnie tę sprawę przemyślę.
– Rozumiem. –
Kubanan wstał, dodając ku zdziwieniu Borela: – Teraz cię opuszczę. Kuri
gotowa pomyśleć, że zupełnie o niej zapomniałem. Zostaniesz na noc, prawda?
– No dobrze… Serde
cznie dziękuję, wasza ekscelencjo. Będę musiał wysłać wiadomość
do mojego sługi.
–
Tak, tak. Przyślę ci kartkę papieru. Tymczasem Pani Zerdai dotrzyma ci towarzystwa, a
gdybyś miał ochotę poczytać, na półkach znajdziesz obfitość książek. Drugi pokój na lewo.
Borel wymamrotał podziękowanie i skarbnik odszedł, a jego futrzany habit unosił się za
nim nad podłogą. Nie wykazując najmniejszego zainteresowania biblioteką Kubanana, Borel
usadowił się obok Zerdai.
–
Nie musimy już rozprawiać o finansach – przemówiła z ogniem w oczach. – Opowiedz
mi o Ziemi. Jak żyjecie? Chodzi mi o układ stosunków międzyludzkich. Czy macie domy i
rodziny tak jak nasze pospólstwo, czy wszystko jest wspólne jak u Gwardian?
Kiedy Borel skończył wyjaśnienia, dziewczyna westchnęła, a jej oczy patrzyły
nieprzytomnie.
–
Och, gdybym mogła tam polecieć! Nie ma dla mnie nic bardziej romantycznego jak być
ziemską panią domu, z własnym mężem i własnymi dziećmi! I z telefonem!
Borel odniósł wrażenie, że niektóre terrańskie kobiety śpiewają całkiem inną piosenkę, ale
odparł łagodnie:
–
Nie mogłabyś wystąpić z Zakonu?
–
Teoretycznie, tak… Ale to się prawie nigdy nie zdarza. Byłoby to jak przejście do
innego świata, a co za powitanie mogłoby mi zgotować pospólstwo? Czuliby urazę za to, co
nazywają zadzieraniem nosa! Musiałabym znosić pogardę wszystkich Gwardian… Nie, nie ma
mowy. Gdybym mogła wyrwać się z tego świata kompletnie… Powiedzmy, uciekając na
Ziemię…
–
Może dałoby się to załatwić – powiedział ostrożnie. Gotów był obiecać dziewczynie
cokolwiek, aby tylko wciągnąć ją do współpracy, potem zaś zostawić na lodzie. Nie chciał jednak
od razu wplątać się w taką sieć intryg, z której nie mógłby się później wydostać.
–
Naprawdę? – spojrzała na niego rozpromienionym wzrokiem. – Zrobię wszystko…
Każda mówi, że zrobi wszystko, kiedy obiecać jej to, czego pragnie, myślał Borel.
–
Może będę potrzebował pomocy w realizacji jednego z moich zamierzeń.
Wyświadczysz mi przysługę?
–
Całą wątrobą!
–
Świetnie. Nie pożałujesz. Stworzymy wspaniały zespół, nie uważasz? Z twoją urodą i
moim doświadczeniem pokonamy wszelkie trudności. Czy widzisz już, jak rzucamy na kolana
połowę Galaktyki?
Pochyliła się ku niemu; słyszał jej urywany oddech.
–
Jesteś cudowny!
–
Ależ skąd. To ty jesteś cudowna.
– Nie, ty.
–
Nie, ty. Ty masz urodę, rozum, odwagę… No dobrze, będę miał więcej czasu, by ci to
powtarzać, kiedy już zorganizuję tę loterię.
– Aha. –
Widocznie jego słowa sprowadziły ją z powrotem na Krisznę. Spojrzała na
świeczkę z podziałką czasu i odłożyła cygaro.
–
Na gwiazdy! Nie miałam pojęcia, że już tak późno! Muszę iść spać, Felixie Rudy.
Odprowadzisz mnie do sypialni?
III
Podczas śniadania Kubanan oznajmił:
–
Gwiazdom dzięki, Wielka Rada zbiera się przed południem. Przedstawię twoją
propozycję zorganizowania loterii i jeśli wyrażą zgodę, możemy wziąć się do pracy nad nią
jeszcze dzisiaj. Zechcesz poświęcić ranek na opracowanie planów?
–
Doskonała myśl, ekscelencjo – odparł Borel i po śniadaniu zabrał się do szkicowania
kuponów loteryjnych i plakatów reklamowych. Zerdai kręciła się w pobliżu, oferując pomoc,
starając się przytulić do niego i trącając go niechcący w łokieć ręki, w której trzymał ołówek.
Przez cały czas wpatrywała się w niego z tak szczerym uwielbieniem, że nawet on, zazwyczaj
nieśmiały jak nosorożec, wiercił się lekko pod jej spojrzeniem.
Jednak znosił to cierpliwie dla dobra sprawy, to znaczy: zbicia fortuny przez Felixa
Etienne Borela. Kubanan wrócił w południe.
–
Zgodzili się! – tryskał radością. – Początkowo Wielki Mistrz Juvain trochę się wahał,
lecz udało mi się go przekonać. Nie podobało mu się, że dopuścimy kogoś spoza Zakonu tak
głęboko w nasze sprawy. Czy może istnieć tajemny Zakon, powtarzał, skoro wszystkie jego
tajemnice zostaną ujawnione? W końcu go namówiłem. Jak idzie praca?
Borel pokazał mu rysunki.
– Wspaniale! Wspaniale! –
ucieszył się skarbnik. – Pracuj dalej, chłopcze, i przychodź do
mnie śmiało w razie potrzeby.
–
Dobrze. Po południu zaczynam drukować. Później będziemy musieli otworzyć stragan.
Może ustawić go na końcu ulicy, która prowadzi do bramy cytadeli? I będę musiał wyszkolić
parę osób na sprzedawców, a kilka innych na strażników pieniędzy.
–
Wszystko będzie załatwione. Słuchaj, nie chciałbyś przenieść się tutaj z twojej
dotychcza
sowej siedziby? Mam zapasową izbę, będziesz miał więcej czasu i więcej wygody.
Słowem, ustrzelimy dwa uhasy jednym grotem.
–
Zgódź się, proszę – szepnęła Zerdai.
–
Dobrze. Gdzie mogę znaleźć stajnię dla mego ayi i kwaterę dla służącego?
Kubanan podał mu adres. Popołudnie Borel spędził na przygotowaniach do druku.
Ponieważ w Mishe znajdowały się tylko dwie maszyny i każda była wyposażona w jedną ręczną
prasę drukarską, robota zostanie ukończona dopiero za dwadzieścia dni.
Zameldował o tym Kubananowi przy kolacji.
–
Wypisz mi, proszę – dodał na koniec – czek na skarbiec Zakonu w wysokości tysiąca
pięciuset kardów na pokrycie kosztów wstępnych. – Było to więcej niż pięćdziesiąt procent ceny,
jakiej zażądały drukarnie, ale Kubanan nie miał zastrzeżeń. – A teraz – ciągnął Borel –
przejdźmy do drugiej sprawy. Zerdai jest twoją zaufaną sekretarką, sądzę więc, że nic nie stoi na
przeszkodzie, abyśmy omówili to w jej obecności.
–
Oczywiście. Znalazłeś sposób na przełamanie blokady technicznej?
– Hmm… I tak, i nie. Z
apewniam cię, że mój ewentualny wyjazd do Novorecife i próba
przemytu broni na nic się nie zda. Dysponują specjalną aparaturą, przez którą widzą cię na wylot.
Stawiają cię przed nią, zanim pozwolą opuścić miasto.
–
A szacunek dla prywatności?
– Nie w tym w
ypadku. Co gorsza, nawet gdyby komuś się udało, wysyłają za nim agenta,
aby sprowadził go z powrotem – żywego lub umarłego…
–
Słyszałem o takich agentach – odparł Kubanan z lekkim drżeniem.
–
Poza tym, nie jestem inżynierem – to podrzędny fach – i nie potrafię przenieść w głowie
kompletu rysunków technicznych, byście mieli z czego kopiować. Karabiny są zbyt
skomplikowane, jeśli o mnie chodzi.
– A zatem?
–
Moim zdaniem trzeba znaleźć coś, czego oni sami potrzebują tak bardzo, że w zamian
będą gotowi uchylić szczelinę w blokadzie.
–
Tak, ale co my mamy? Prawie niczego od nas nie potrzebują. Nawet złota, twierdzą, że
jest za ciężkie, by opłacało się je taszczyć miliardy mil na Ziemię dla zysku. Niemal wszystkie
nasze wyroby potrafią wytwarzać taniej u siebie, kiedy już opanują technologię. „Wiem,
rozmawiałem o tym często z ludźmi z Viagens w Novorecife. Choć jestem rycerzem zakonnym,
mój urząd wymaga angażowania się w tego rodzaju podrzędne zajęcia handlowe.
Borel zaciągnął się cygarem.
– Ziemianie to twórcza nacja –
zauważył. – Jeszcze długo będą wymyślać nowości.
Kubanan wzdrygnął się.
–
Na tej twojej Ziemi musi być strasznie. Żadnej stabilizacji.
–
Gdybyśmy dysponowali czymś, co wyprzedza daleko ich aktualną wiedzę, mogłoby im
zależeć na ujawnieniu sekretu do tego stopnia, że chętnie ubiliby z nami interes. Rozumiesz?
–
Jak to możliwe? Nie jesteśmy twórczy. Nikt ze szlachetnie urodzonych nie zniży się do
majstrowania przy maszynach, a pospólstwu brak rozumu.
Borel uśmiechnął się.
–
A gdybym ja znał taki sekret?
– To co innego. Mianowicie?
–
Jest to pomysł, powierzony mi przez pewnego starca na łożu śmierci. Ziemianie go
wyśmiali. Powiedzieli, że jego maszyna przeczy prawom natury, ale ona działała. Wiem, bo
zademonstrował mi model.
– Ale co to jest? –
zawołał Kubanan.
–
Miałaby nie tylko ogromną wartość dla mieszkańców Ziemi. Dzięki niej Mikardandia
mogłaby stać się dominującą siłą wśród społeczeństwa Kriszny.
–
Nie dręcz nas, panie Felixie! – zawołała błagalnie Zerdai.
–
Mówię o perpetuum mobile.
–
Cóż to takiego? – spytał Kubanan.
–
Mechanizm, który porusza się wiecznie, a przynajmniej dopóki nie ulegnie zużyciu.
Kubanan zmarszczył brwi i szarpnął czułkami.
–
Nie jestem pewny, czy cię dobrze rozumiem. Mamy koła wodne do napędzania młynów
zbożowych, które poruszają się, póki nie zużyją.
–
Nie całkiem o to mi chodzi. – Borel skoncentrował się na wyrażeniu naukowego pojęcia
zwykłymi słowami. Było to trudne zadanie, nie znał się bowiem na tych sprawach i niewiele go
one obchodziły. – Rzecz w tym, że ta maszyna będzie dawała więcej energii, niż się w nią włoży.
–
Jakie mogą być z tego korzyści?
–
Ziemianie cenią energię ponad wszystko. Energia napędza ich statki kosmiczne i
pojazdy kołowe, łączność i fabryki. Energia oświetla ich domy i doi krowy… Zapomniałem, że
nie znacie krów. A skąd czerpią swoją energię? Z węgla, uranu i temu podobnych rzeczy. Z
minerałów. Trochę energii pobierają ze słońca i pływów morskich, ale w zbyt małych ilościach.
Poza tym boją się wyczerpania swoich minerałów. Moje urządzenie natomiast czerpie energię z
grawitacji, będącej fundamentalną cechą materii. – Był już tak podniecony, że zaczął przemierzać
pokój tam i z powrotem. –
Prędzej czy później Krisznę czeka rewolucja naukowo-techniczna,
taka sama jak na Ziemi. Ani ty, ani Viagens Interplanetarias nie powstrzymacie jej na zawsze. A
kiedy…
–
Mam nadzieję, że nie dożyję tego dnia – wtrącił Kubanan.
–
A kiedy ona nadejdzie, nie chciałbyś, aby to właśnie Mikardandia sprawowała rządy
nad planetą? Oczywiście! Nie musicie rezygnować ze swego ustroju społecznego. Jest faktem, że
jeśli wszystko zorganizujemy prawidłowo, nie tylko zapewnię Zakonowi władzę w Mikardandii,
ale rozciągnę jego wpływy na całą Krisznę!
Stopniowo zapał Borela zaczynał się udzielać Kubananowi.
–
Jak zamierzasz tego dokonać?
–
Słyszałeś kiedykolwiek o spółce akcyjnej?
–
Zaraz, zaraz… Czy to nie owa prymitywna struktura, którą Ziemianie wykorzystują do
handlu i produkcji?
–
Tak, ale na tym nie koniec. Nie ma granic tego, co można osiągnąć dzięki spółce
akcyjnej. Viagens są tego rodzaju instytucją, mimo że wszystkie udziały stanowią własność
poszczególnych rządów… – Borel omówił ze szczegółami zasady prowadzenia spółki. Na
zakończenie dodał: – Założycielowi spółki przypada oczywiście pięćdziesiąt jeden procent
udziałów przez wzgląd na jego dokonania.
–
Kto byłby tym założycielem w naszym przypadku?
–
Ja, ma się rozumieć. Moglibyśmy założyć spółkę, by zdobyć środki na budowę
maszyny. Wstępne finansowanie może pochodzić z samego Zakonu, a późniejsi udziałowcy albo
wykupią akcje, albo…
–
Chwileczkę. Jak członkowie Zakonu mogą kupować akcje, jeśli nie dysponują
własnymi pieniędzmi?
–
Mhm. To trudna sprawa. Wychodzi na to, że skarb będzie musiał zatrzymać udziały.
Mógłby zarabiać na dzierżawieniu urządzeń, albo sprzedawać akcje z wielkim zyskiem…
– Panie Felixie –
rzucił Kubanan. – Przyprawiasz mnie o zawroty głowy. Dość, niech
moja czaszka przestanie wirować jak melon pod tasakiem kucharza. Twój plan może i jest
kuszący, ale widzę przeszkodę nie do pokonania.
– Tak?
– Wielki Mistrz i
pozostali hierarchowie nigdy się nie zgodzą – nie czujesz urazy,
prawda? –
nigdy nie pozwolą, by ktoś obcy jak ty zdobył taką władzę nad Zakonem. Ledwo
zdołałem przeforsować twój projekt z loterią, ale to byłby o jeden pomysł za dużo, coś w rodzaju
drugiego nosa na twojej twarzy.
–
No dobrze, zastanowię się nad tym – westchnął Borel. – Byłbym wdzięczny, gdybyś
opowiedział mi teraz o Zakonie Qararów.
Kubanan wyświadczył mu tę przysługę, podkreślając bohaterskie czyny Qarara,
legendarnego założyciela Zakonu, który zgładził chmarę różnych olbrzymów i potworów.
Słuchając opowieści skarbnika, Borel zastanawiał się nad swoją sytuacją. Wątpił, czy Qararzy
zechcą zaakceptować istotę z innej planety. Jeśli nawet, to brutalne metody zwalczania własności
prywatnej będą dodatkowym obciążeniem dla jego stylu działania.
–
W jaki sposób Mikardandyjczycy wstępują do Zakonu? – zapytał. – Poprzez… hmm…
Wyklucie się w oficjalnej wylęgarni?
–
Nie zawsze. Każde dziecko z inkubatora przechodzi testy w różnych okresach
dorastania.
Jeśli nie zda jakiegokolwiek testu, zostaje adoptowane przez dobrą rodzinę z ludu.
Ale kiedy liczebność Zakonu spada bardzo nisko, przyglądamy się dzieciom pospólstwa i jeśli
któreś objawia wyjątkowe zdolności, dopuszczamy je do szkolenia na strażników Zakonu. – Po
tym skarbnik omówił różne stopnie wtajemniczenia, wreszcie poczuł senność i oddalił się.
Później Borel zapytał Zerdai:
– Kochasz mnie?
–
Wiesz, że tak, mój panie!
–
Więc mam dla ciebie zadanie.
–
Cokolwiek rozkażesz, najdroższy mistrzu.
–
Pragnę zdobyć honorowe członkostwo.
–
Ależ Felixie, ono dostępne jest tylko dla dostojników, takich jak król Gozashtandii! Nie
wiem, do czego mogłabym ci się przydać…
–
Podsuń Kubananowi tę myśl, rozumiesz? I wierć mu dziurę w brzuchu, dopóki sam
mnie o to poprosi. On ci ufa.
–
Spróbuję, najdroższy. I mam nadzieję, że Shurgez nigdy już nie wróci.
Normalnie Borel starałby się wyjaśnić taką tajemniczą uwagę, ale w tym momencie jego
głowa była zanadto przepełniona planami własnego uszlachcenia.
– Jeszcze jedno –
podjął. – Kto jest najlepszym ślusarzem w Mishe? Potrzebny mi jest
ten, co potrafi zbudować działający model – taki, który naprawdę działa.
–
Dowiem się dla ciebie, mój rycerzu.
Zerdai wysłała Borela do niejakiego Henjare bad-Qavao, kotlarza, lilipuciego
Mikardandczyka, którego Borel z początku olśnił swoim wyglądem, a potem zobowiązał do
zachowania tajemnicy straszliwie brzmiącymi przysięgami własnego autorstwa.
Następnie pokazał rzemieślnikowi rysunek koła, z którego wystawała duża liczba prętów
zakończonych ciężarkami, umocowanymi w środku ciężkości i posiadającymi trochę luzu, dzięki
czemu mogły wirować w płaszczyźnie obrotów koła. Był tam również układ zapadkowy, który
działał w taki sposób, że ilekroć któryś z prętów docierał w czasie rotacji koła w najwyższe
położenie, zostawał przesunięty ze swego miejsca i wsparty o stopkę oporową na obręczy,
tworząc jakby przedłużenie promienia. Wskutek tego urządzenie sprawiało wrażenie, że ciężarki
po jednej stronie koła zawsze wystawały dalej od środka niż po stronie przeciwnej, wskutek
czego przeważały nad tamtymi i wprawiały koło w nieustanny ruch obrotowy.
Borel znał się na technice dość dobrze, aby wiedzieć, że urządzenie nie będzie działało,
choć nie na tyle, aby znać tego przyczynę. Z drugiej strony, skoro ci durnie znali się na technice
jeszcze gorzej od niego, nie powinien mieć kłopotu ze sprzedaniem im swego pomysłu.
Tego wieczoru Kubanan oznajmił:
–
Panie Felixie, przyszła mi do głowy błyskotliwa myśl. Nie przyjąłbyś honorowego
członkostwa naszego dumnego Zakonu? Prawdę mówiąc, ogromnie ci się przyda podczas pobytu
w Mikardandii, albo w czasie jakichkolwiek podróży.
– Ja? –
Borel spojrzał na niego ze zdziwieniem. – Pokornie dziękuję, ekscelencjo, ale czy
taki byle kto, jak ja zasługuje na takie zaszczyty? – Dobra, kochana Zerdai! – dodał w duchu.
Gdybym nie był takim wrogiem małżeństwa… Przez chwilę wahał się, czy nie wziąć jej w
ramiona, skoro wypełniła swoją misję.
–
Nonsens, chłopcze. Oczywiście, że zasługujesz. Chciałem posunąć się dalej i
zaproponowa
łem pełne członkostwo dla ciebie, ale Rada zwróciła uwagę, że edykt pozwala na to
wyłącznie rdzennym Mikardandyńczykom naszej rasy. Zresztą, członkostwo honorowe zapewni
ci większość przywilejów pełnego wtajemniczenia i nie nałoży zbyt wielu obowiązków.
–
Jestem bardzo szczęśliwy.
– Pozostaje jeszcze naturalnie sprawa inicjacji.
– Czego? –
rzucił Borel, opanowując wyraz twarzy.
–
Tak. Nie odstąpią od tego, nie jesteś bowiem monarchą. Nie jest zanadto
skomplikowana, sporo ceremoniału i nocne nabożeństwo. Przygotuję cię do rytuału. Poza tym
musisz dostać szaty ceremonialne, napiszę ci listę rzeczy.
Borel żałował, że nie podniósł kosztów druku kuponów loteryjnych o kolejne pięćdziesiąt
procent.
* * *
Inicjacja okazała się nie tylko sprawą kosztowną, ale także kosmiczną nudą. Braciszkowie
stali dookoła w osobliwych habitach i dziwnych maskach na twarzy, od czasu do czasu nucąc
mistyczną pieśń. Borel stał przed Wielkim Mistrzem Zakonu, wysokim Krisznianinem o pooranej
twarzy, jakby wyrzeźbionej z drewna ze względu na pełnię okazywanej ekspresji. Borel
odpowiadał na nie kończące się pytania, a ponieważ posługiwali się archaicznym dialektem
języka gozashtandyjskiego, prawie przez cały czas nie miał pojęcia, o czym faktycznie mówiono.
Wysłuchał wykładu o wspaniałej przeszłości Zakonu, chwalebnej teraźniejszości i
nieograniczonej przyszłości, o obowiązku wspierania i obrony jego interesów, po czym
sprowadził na swoją głowę całą rozmaitość najwymyślniejszych tragedii astrologicznych, w razie
gdyby złamał przysięgi-
– A teraz –
oznajmił na koniec Wielki Mistrz, Pan Juvain – jesteś gotowy do czuwania.
Nakazuję ci przeto: obnaż się do bielizny!
Zastanawiając się, o co tym razem Mistrzowi chodzi, Borel wykonał jego polecenie.
–
Pójdź za mną – nakazał Wielki Mistrz.
Poprowadzi
li go na dół schodami, przez coraz węższe, ciemniejsze i mniej przyjemne
pomieszczenia. Dwójka zakapturzonych braciszków niosła lampiony, które wkrótce okazały się
nieodzowne dla torowania drogi. Musimy być głęboko pod cytadelą, myślał Borel. Stąpał
niepew
nie w samych skarpetkach, potykając się co krok, czując zimno, wilgoć i mając bardzo
kiepskie samopoczucie.
Kiedy wydawało się już, że zstąpili do samych wnętrzności planety, dano sygnał do
zatrzymania.
–
Spędzisz tutaj noc, dostojny nowicjuszu – oznajmił Wielki Mistrz. – Zawiśnie nad tobą
niebezpieczeństwo i dobrze ci radzę: strzeż się, gdy będziesz stawiał mu czoło.
Jeden z zakonników mierzył długą świecę. Odciął wyliczony kawałek i ustawił go
pionowo na małym występie w chropowatej ścianie tunelu. Inny mnich wręczył Borelowi
włócznię myśliwską z długą i szeroką głownią.
Został sam.
Jak dotąd świetnie grał swą rolę, wmawiając sobie, że to wszystko pic i błazenada. Nic
poważnego mu nie grozi. Kiedy jednak kroki braciszków zamarły w czeluściach podziemi, z
w
olna stracił pewność siebie. Przeklęta świeca rozjaśniała przestrzeń dookoła niego w promieniu
najwyżej jednego metra. Z przodu i z tyłu tunel ginął w absolutnej ciemności.
Rozległ się jakiś szelest i Borel poczuł, że włosy jeżą mu się na głowie. Kiedy zamierzył
się włócznią, coś czmychnęło pod murem, na pewno jakieś szczurowate stworzenie. Borel zaczął
chodzić od ściany do ściany. Szkoda, że ten dureń Adreu nie pozwolił mu wziąć zegarka!
Mógłby przynajmniej mierzyć upływ czasu. Miał wrażenie, że maszeruje już od wielu godzin, ale
to mogło być złudzenie.
Borel zdał sobie sprawę z dziwnych nieregularności w posadzce, które wyczuwał pod
skarpetkami. Pochylił się i zbadał to miejsce palcami. Tak, wzdłuż tunelu ciągnęły się dwa
równoległe rowki głębokości dwóch, trzech centymetrów. Przeszedł po nich kilka kroków w
jedną i drugą stronę, lecz zatrzymywał się, jak tylko przestawał widzieć drogę. Dlaczego w
posadzce miałyby biec dwa równoległe wyżłobienia na podobieństwo jakiegoś szlaku?
Chodził tam i z powrotem, aż ze zmęczenia rozbolały go nogi, a wówczas spróbował
usiąść na kamieniach i oprzeć się plecami o ścianę. Niebawem złapał się na tym, że opadają mu
powieki, więc poderwał się z miejsca, aby organizatorzy jego inicjacji nie zastali go pogrążonego
we śnie. Świeca wypalała się powoli, nieprzerwanie od wielu minut płomień stał idealnie prosto,
a potem lekko zamigotał, gdy musnął go delikatny strumień powietrza. Wciąż tylko cisza i mrok.
Wkrótce świeca wypali się do końca. Co wtedy? Każą mu tak tkwić w absolutnych
ciemnościach?
Nagle jakiś hałas sprawił, że Borel aż podskoczył. Nie potrafił rozpoznać charakteru
dźwięku, po prostu słaby odgłos z czeluści tunelu. Za chwilę usłyszał go znowu.
Nagle włosy naprawdę stanęły mu na głowie – rozległ się niski, gardłowy głos, jaki
dochodzi z klatki z drapieżnikami w ogrodzie zoologicznym w czasie pory karmienia. Był to
rodzaj chrząknięcia, które wydaje wielki kot tuż przed podniesieniem właściwego ryku. Dał się
słyszeć ponownie, tym razem głośniej.
W gasnącym płomieniu świecy przerażony Borel spostrzegł, że coś zbliża się gwałtownie
w jego stronę. Ze straszliwym rykiem w nikłe światło lochu wypadł ogromny yeki z
błyszczącymi ślepiami i obnażonymi kłami.
Mniej więcej przez sekundę – choć wydawało się to godziną – Felix Borel stał bezradnie z
włócznią w dłoni i z rozdziawionymi ustami. Ale po upływie owej sekundy jego umysł zadziałał
nagle z szybkością pułapki na myszy. Rozwiązanie przyniosły mu dziwne ruchy bestii oraz fakt
istnienia rowków w posadzce: zwierzę było wypchane i toczyło się ku niemu na kółkach.
Borel schylił się, położył włócznię ukośnie na podłodze i cofnął się pod ścianę. Kiedy
pojazd trafił we włócznię, zakołysał się z boku na bok, a potem z hukiem, brzękiem i łoskotem
zarył dziobem w murze.
Borel podniósł włócznię i przyjrzał się wykolejonej bestii z bliska. Okazała się dość
sfatygowanym, wypchanym zwierzęciem, na łbie i karku było widać blizny po rozcięciu i
zaszyciu skóry. Najwyraźniej od dawna był wykorzystywany do inicjacji i niektórzy nowicjusze
dźgali go włócznią. Inni pewnie brali nogi za pas i uciekali gdzie pieprz rośnie, oblewając tym
samym egzamin.
W korytarzu dał się słyszeć odgłos kroków, i w tym samym momencie, kiedy świeczka w
murze wytopiła się do reszty, w polu widzenia Borela ukazały się roztańczone lampiony.
Wielki Mistrz i pozostali zakonnicy stłoczyli się wokół Borela. Był wśród nich także
braciszek z rogiem, z którego wydobywał wcześniej głos yekiego. Poklepali Borela w plecy i
pochwalili za wielką odwagę, następnie odprowadzili z powrotem kilkanaście pięter wyżej do
głównej sali i tam zezwolili się ubrać. Wielki Mistrz zawiesił mu na szyi wysadzany klejnotami
medalion w kształcie smoka i powitał go kwiecistą mową w archaicznym sylu.
–
O Felixie, zostałeś oto przyjęty do najbardziej śród innych znamienitego, odwiecznego,
zaszczytnego, tajemnego, potężnego, prawego, rycerskiego oraz najbardziej braterskiego Zakonu.
Spływają na cię tedy wszelkie prawa i przywileje, szarże i zaszczyty, immunitety, powinności,
zobowiązania i atrybuty rycerza tego najbardziej śród wszystkich znamienitego, odwiecznego,
zaszczytnego…
Minęło prawie dwie trzecie długiej kriszniańskiej nocy, kiedy ściskanie dłoni i biesiada
dobiegły wreszcie końca. Obejmując się wzajemnie za szyję i zataczając po pijanemu, Borel i
Kubanan
utorowali sobie drogę do komnaty skarbnika. Borel śpiewał zapamiętane fragmenty
terrańskiej piosenki o królu Anglii i królowej Hiszpanii, dopóki Kubanan nie położył mu dłoni na
ustach.
–
Nie wiesz, że w Mikardandii poezja jest zakazana?
– Nie. A dlaczego?
–
Zakon doszedł do wniosku, że ma negatywny wpływ na… hik… na na naszego ducha
walki. Poza tym wierszokleci kłamią bezczelnie. Jak idzie następna zwrotka?
IV
Nazajutrz rano pan Felix postarał się myśleć o sobie i zaczął naciskać na rozważenie jego
planu z
perpetuum mobile. Po południu uzyskał audiencję u Wielkiego Mistrza Juvaina, któremu
przedstawił swoją propozycję. Dostojny Juvain wydawał się zaskoczony całą sprawą i Borel
musiał wezwać na pomoc Kubanana. W końcu Juvain oświadczył:
– No dobrze, bracie F
elixie. Daj mi znać, kiedy skończysz przygotowania. Zwołam
ogólne zgromadzenie rezydencjariuszy i wspólnie zadecydujemy o twoim projekcie.
Ponieważ działający model nie był jeszcze gotowy, przez dwa najbliższe dni Borel nie
miał nic do roboty poza suszeniem głowy kotlarzowi Henjaremu i doglądaniem budowy punktu
sprzedaży kuponów loteryjnych. Z drukiem byli daleko w lesie.
Wobec tego sprowadził Yerevatsa, aby pomagał mu zabijać czas treningiem w powożeniu
bryczką. Kilka godzin później miał już nieźle opanowaną trudną sztukę cofania, ładowania i
zawracania na ograniczonej powierzchni.
–
Niech zaraz po obiedzie powóz będzie gotowy – zarządził.
–
Mistrz jechać na spacer?
–
Tak. Ale nie będziesz mi potrzebny. Sam siądę na koźle.
–
Hmk. Źle. Mistrz mieć kłopoty.
– To mój problem.
–
Widać mistrz brać dziewkę. Kiepska sprawa.
–
Pilnuj własnych! – krzyknął Borel, zamachnąwszy się na Yerevatsa. Ten odskoczył w
bok i uciekł. Teraz Yerevats zacznie się dąsać, pomyślał Borel, i zmarnuję cały dzień, aby
przywrócić mu dobry humor pochlebstwami, albo stracę dobrego służącego. Niech to diabli,
dlaczego nie produkują mechanicznych lokajów, pozbawionych uczuć, z którymi nie musieliby
się liczyć ich właściciele? Ktoś na Ziemi próbował zbudować takiego, ale robot zwariował i
pomyl
ił swego pana z kawałkiem drewna na podpałkę…
Popołudnie zastało go na przejażdżce główną aleją Mishe w towarzystwie Zerdai.
Wpatrywała się w Borela z uwielbieniem. Nie mógł się jakoś przyzwyczaić do dziwnego tętentu
sześciu kopyt, biegnącego wolnym kłusem ayi.
–
Kto ma pierwszeństwo u zbiegu ulic? – zapytał dziewczynę.
–
Jak to, ty, Felixie! Jesteś członkiem Zakonu, nawet jeśli nie należysz do stałych
Gwardian!
– Aha. –
Mimo że świadomość społeczna nie stanowiła jego mocnej strony, na Ziemi był
poddany dzi
ałaniu instytucji demokratycznych wystarczająco długo, aby czuł wstręt do różnic
klasowych. –
Innymi słowy, stając się honorowym szlachcicem mogę pędzić przez miasto w
pełnym galopie, wykrzykując byant-hao!, a jeśli kogoś przejadę, to mówi się trudno?
– Oc
zywiście. Czy może być inaczej? Ach, zapomniałam, że pochodzisz z innego świata.
Spośród wielu rzeczy, najbardziej fascynuje mnie w tobie to, że mimo pozorów awanturnika
jesteś wrażliwszy i delikatniejszy niż mężczyźni na naszej planecie.
Borel powstrzymał uśmiech. Nazywano go w rozmaity sposób, miedzy innymi
złodziejem, oszustem i drobnym opryszkiem, ale nigdy wrażliwym i delikatnym mężczyzną.
Może był to przykład owej względności, o której rozprawiają długowłosi naukowcy.
–
Gdzie mam cię zabrać?
– Na Ziem
ię! – zawołała, opierając głowę na jego ramieniu. Przez moment czuł pokusę,
by zrezygnować z planu puszczenia dziewczyny kantem. Chwilę później pospieszył mu na
ratunek wrodzony egoizm, stanowiący gwiazdę przewodnią dla awanturników. Przypomniał
sobie, że im mniej bagażu podczas błyskawicznej ucieczki, tym lepiej. Kochaj je i rzucaj. W
każdym razie, będzie mniej nieszczęśliwa, myślał, jeśli rozstaniemy się przed ujawnieniem faktu,
że mimo wszystko nie należałem do porządnych ludzi.
–
Pojedźmy na plac turniejowy za Północną Bramę. Dziś mają walczyć Pan Volhaj i Pan
Shusp.
–
Co się stało? Nie słyszałem o tym.
–
Pan Shusp wyzwał na pojedynek Pan Volhaja; jakiś spór o miłość pewnej damy. Shusp
zabił już trzech rycerzy w podobnych awanturach.
–
Przecież u was, u Gwardian, wszystko jest wspólne, tak jak kiedyś wśród komunistów
na Ziemi –
zauważył. – Skąd u rycerza taka zazdrość? Nie mogli zalecać się do niej
jednocześnie?
–
Nie ma takiego zwyczaju. Niewiasta powinna odprawić jednego, zanim weźmie
drugiego. Inaczej
byłby to postępek w złym guście.
Dotarli do Północnej Bramy i wolnym kłusem wyjechali z miasta.
–
Dokąd prowadzi ta droga? – spytał.
– Nie wiesz? Do Koloft i Novorecife.
Plac turniejowy ciągnął się po prawej stronie traktu, za ostatnimi domami, gdzie
zaczy
nały się już pola uprawne. Przypominał Borelowi północno-amerykańskie boisko
przyszkolne do piłki nożnej: identyczne drewniane trybuny i namioty na obu krańcach, gdzie
powinny stać słupki do bramki. Środek jednej trybuny rozbudowano w rodzaj loży zajmowanej
przez najwyższych funkcjonariuszy Zakonu. W tłumie kursowali przekupnie, jeden wołał:
– Kwiaty! Kwiaty! Nabywajcie kwiaty koloru waszego faworyta! Czerwony dla Volhaja,
biały dla Shuspa. Kwiaty!
Trybuny były już po brzegi wypełnione publicznością, która sądząc z dominującej barwy
kwiatów na kapeluszach, zdawała się faworyzować Shuspa. Borel puścił mimo uszu propozycję
Zerdai, aby przegnać jakiegoś kmiotka z krzesła i zająć je samemu, po czym udał się z
dziewczyną na koniec placu, gdzie gromadzili się spóźnialscy. Wyrzucał sobie, że nie zdążył
porobić kilku zakładów. Nadchodzący pojedynek zapowiadał się dużo ciekawiej niż konna
gonitwa na Ziemi, a żonglując typami i stawiając na obu rywali, mógł znaleźć się w godnej
pozazdroszczenia sytuacji gracza, który z
arobił na tych gamoniach bez względu na osobę
zwycięzcy.
Ledwo usiedli na ławce, zadęto w trąbę. Borel ujrzał nie opodal rycerza w jakby
mauretańskiej zbroi, noszącej kolczastą przyłbicę z osłoną na nos i krótką spódniczkę z kolczugi.
Dosiadł ogromnego, wojennego ayi, również noszącego tu i ówdzie fragmenty pancerza.
Pierwszy Qararu
opuścił już namiot i jechał truchtem na środek placu. Z czerwonych akcentów
na siodle i reszty wyposażenia Borel rozpoznał w nim Pan Volhaja. Borel trzymał za niego
kciuki, poni
eważ był stroną wyzwaną, poza tym nienawidził przemocy. Czy ten drugi dureń nie
mógł podzielić się swoją przyjaciółką? Borel postąpił kiedyś w taki sposób i okazało się, że nikt
na tym nie stracił.
Z drugiego końca areny przyjechał drugi jeździec, podobnie wyposażony, ale
udekorowany na biało. Spotkali się na środku placu, zatoczyli krąg, by stanąć twarzą przed
Wielkim Mistrzem i ruszyli na swoich wierzchowcach przed siebie. Podjechali tak blisko trybuny
honorowej, że już bliżej nie było można, i zatrzymali się. Wielki Mistrz wygłosił mowę, której
Borel nie dosłyszał, a potem obaj rywale wykonali zwrot i oddalili się wolnym kłusem na swoje
końce areny. Pan Volhaj zajmował koniec bliższy Borela. Giermkowie albo sekundanci rycerza,
czy kim tam oni byli, podali
mu kopię i małą, okrągłą tarczę.
Ponownie zadęto w trąbę i w tym momencie przeciwnicy ruszyli z kopyta na siebie.
Kiedy zderzyli się z trzaskiem, Borel aż zamarł z wrażenia. Otworzywszy oczy ponownie,
zobaczył, że czerwony rycerz został wysadzony z siodła i koziołkuje na murawie, a jego aya
biegnie dalej bez niego. Biały rycerz podjechał do skraju placu niedaleko ławki Borela,
stopniowo zwolnił, następnie zawrócił i oddalił się.
Tymczasem Volhaj z wyraźnym trudem wstał pod ciężarem zbroi i pobrzękując żelazem
ruszył z powrotem do miejsca, gdzie na trawie leżała jego kopia. W chwili, kiedy ją podniósł,
Shusp natarł na niego, a wówczas wbił grubszy koniec kopii w ziemię i opuścił szpic na
wysokość brzucha szarżującej bestii. Cienki pancerz nie dawał jej tutaj ochrony. Borel nie
widział, jak kopia wbijała się w ciało, domyślił się jednak tego z faktu, że zwierzę stanęło dęba,
ryknęło, zrzuciło jeźdźca i wierzgając kopytami zwaliło się na ziemię. Borel był czuły na punkcie
okrutnego traktowania zwierząt i pomyślał z oburzeniem, że trzeba założyć międzygalaktyczną
Ligę Ochrony Zwierząt, by powstrzymać takie praktyki.
W tym momencie tłum z krzykiem podniecenia zaczął się rozpychać i potrącać, toteż
Borel musiał oderwać oczy od pojedynku, by łokciami utorować pole widzenia dla Zerdai. Kiedy
spojrzał tam ponownie, rycerze walczyli już pieszo, robiąc wielki łoskot. Shusp wymachiwał
ogromnym, dwuręcznym pałaszem, a Volhaj tarczą i mieczem bardziej normalnych rozmiarów.
Krążyli dookoła siebie, zamierzając się mieczami i parując ciosy, przemieszczając się
powoli coraz bliżej skraju pola, gdzie siedział Borel. Widział teraz szczerby na ich pancerzach i
strugę krwi, która sączyła się z podbródka Pan Volhaja. Byli już tak zadyszani, że walka
przebiegała wolno jak klasyczne zapasy. Brali wielki zamach, okładali się mieczami kilka razy,
po czym odstępowali od siebie na chwilę, łapiąc oddech i piorunując się wzrokiem.
Raptem, w połowie kolejnej wymiany ciosów, miecz Pan Volhaja zatoczył wysoki łuk i
wirując w powietrzu padł pod nogi Pana Shuspa. Ten bez namysłu przydeptał klingę nogą i
zamierzając się na przeciwnika niczym łomem, zmusił go do cofnięcia się o krok. Teraz sięgnął
po leżący miecz i odrzucił go najdalej jak potrafił.
– Hola, ma do tego prawo? –
spytał Borel.
– Nie wiem –
odparła dziewczyna. – Chociaż istnieją jakieś reguły, może je złamał.
Obecnie Shusp sunął szybko do przodu na Volhaja, któremu pozostała tylko
zmaltretowana tarcza i sztylet. Czerwony rycerz ustępował pola, osłaniając się przed razami
najlepiej jak umi
ał.
–
Dlaczego ten bałwan nie rzuci w niego sztyletem i nie ucieknie? – zdziwił się Borel.
Zerdai wytrzeszczyła oczy.
–
Nie wiesz, że rycerza Zakonu obdziera się żywcem ze skóry za tchórzostwo?
Cofając się w takim tempie w ich stronę, Yolhaj rychło zacznie deptać po nogach
publiczności, która faktycznie zaczęła się nerwowo rozpraszać. Volhaj chwiał się na nogach ku
ogromnemu przygnębieniu Borela; nie lubił patrzeć, jak jego faworyt bierze lanie.
W nagłym impulsie Borel wyciągnął miecz z pochwy i zawołał:
–
Hej, Volhaj, nie odwracaj wzroku, ale mam tu coś dla ciebie! – Z tymi słowy rzucił
mieczem jak oszczepem i ostrze wbiło się w ziemię obok Volhaja. Rycerz wypuścił sztylet z ręki,
sięgnął po miecz i z odzyskanym wigorem natarł na Shuspa.
Po chwili Shusp upadł z trzaskiem na ziemię. Stojący nad nim Volhaj odnalazł lukę w
zbroi na gardle leżącego, włożył tam czubek miecza i obiema rękoma pchnął rękojeść… Kiedy
Borel otworzył oczy, nogi Shuspa drgnęły po raz ostatni. Głośne oklaski i wypłaty zakładów.
Volhaj podszedł do miejsca, gdzie stał Borel.
– Panie Felixie Rudy –
oznajmił. – Widzę, że to ty przed chwilą pośpieszyłeś mi z
pomocą.
–
Skąd wiesz?
–
Masz pustą pochwę, przyjacielu. Proszę, weź swoją broń wraz z moją wdzięcznością.
Wątpię, czy arbiter uzna twój uczynek za niedozwolony, skoro nie ma już głównego
poszkodowanego, który mógłby złożyć skargę. O każdej porze możesz wezwać mnie na pomoc.
–
Wymienili serdeczne uściski dłoni, po czym rycerz znużonym krokiem oddalił się do swego
namiotu.
–
Dokonałeś odważnego czynu, Felixie – stwierdziła Zerdai, ściskając jego ramię, kiedy
wracali do bryczki wśród rzednących tłumów.
–
Nie widzę w tym niczego nadzwyczajnego – odparł.
–
W razie swego zwycięstwa Pan Shusp byłby wyzwał ciebie!
– Gluck! –
krzyknął ze zdziwieniem. Nie pomyślał o tym.
–
Co się stało, najdroższy?
–
Coś mi utkwiło w gardle. Wracajmy na obiad przed tym tłumem, hę? Z życiem,
Galahad!
Ale po obiedzie Zerdai udała się na spoczynek. Powiedziała, że nie wróci na kolację,
emocje przyprawiły ją o ból głowy.
–
To niezwykłe – oznajmił Kubanan. – Odkąd tu jesteś, nie miała tak dobrego nastroju,
który straciła po rozstaniu z Panem Shurgezem.
–
To znaczy, że tęskniła za swoim kawalerem, dopóki ja się nie pojawiłem i nie
rozweseliłem jej? – myślał głośno Borel. Kubanan to miły stary piernik, szkoda, że musi zostać
kozłem ofiarnym. Ale w interesach nie ma miejsca na sentymenty.
–
Tak. Aha, Felixie, szkoda, że jesteś innej rasy i Zerdai nigdy nie będzie mogła złożyć
twego jaja! Zakonowi bowiem przydałby się potomek dziedziczący twe zalety. Nawet ja, stary,
sentymentalny głupiec, lubię myśleć o tobie jako o mym zięciu i o jajach Zerdai jako o moich
wnuczętach, niczym prosty kmiotek, obarczony rodziną.
– O co p
oszło z tym Shurgezem? – zapytał Borel. – Co się z nim stało?
–
Wielki Mistrz wysłał go na poszukiwania.
– Czego?
– Brody króla Balhibu.
–
Po co Zakonowi broda tego króla? Chcecie otworzyć warsztat tapicerski?
–
Ależ skąd – zaśmiał się Kubanan. – Ostatnio król Balhibu traktuje nasz Zakon z pogardą
i arogancją. Uznaliśmy, że trzeba mu dać nauczkę.
–
A dlaczego wysłano akurat Shurgeza?
–
Albowiem popełnił on ohydną zbrodnię, której ofiarą padł brat Pan Zamran.
–
Czemu go zamordował?
–
Niewątpliwie słyszałeś plotki… No tak, zapomniałem, jesteś tu od niedawna. To
właśnie Pan Zamran zabił wybrankę Shurgeza.
–
Sądziłem, że była nią Zerdai.
–
Była, tylko później. Pozwól, że zacznę od początku. Swego czasu Pan Zamran i Pani
Fevzi byli kochankami, odpowiednio i stos
ownie do obyczajów panujących w Zakonie. Potem z
jakiegoś powodu Pani Fevzi odrzuciła Pana Zamrana, do czego miała wszelkie prawo, i na jego
miejsce wzięła sobie Pana Shurgeza. Wówczas Pan Zamran rozgniewał się i zamiast przyjąć
porażkę z filozoficznym spokojem jak na prawdziwego rycerza przystało, ten co robi? Staje za
plecami Pani Fevzi na balu wydanym dla uczczenia koniunkcji planet Wisznu i Ganesza i odcina
jej głowę w tym samym momencie, kiedy Pani obdarza Wielkiego Mistrza plackiem domowej
roboty!
– C
oś takiego! – wykrzyknął Borel z autentycznym dreszczem zgrozy.
–
Prawda, nie był to postępek szlachetny, zwłaszcza w obecności Wielkiego Mistrza, żeby
nie wspomnieć o kłopotach z wyczyszczeniem dywanu. Jeśli już musiał zabić Panią, mógł
przynajmniej wypro
wadzić ją na dziedziniec. Wielki Mistrz, nadzwyczaj oburzony, byłby surowo
ukarał Zamrana za ten brak taktu, ale ledwo zdążył wygłosić preambułę, wchodzi Shurgez, pyta o
swoją wybrankę, widzi co się stało i nim ktokolwiek zdołał go powstrzymać, rzuca się na
Zamrana ze sztyletem w dłoni. Tak więc mamy dwie plamy na kobiercu do wyczyszczenia i
Wielkiego Mistrza w ataku istnego szału. Skończyło się na tym, że wysłał Shurgeza na
poszukiwania, aby nauczyć go rzucać wyzwanie w odpowiedni sposób i nie pchać noży między
żebra każdemu, kto ściągnie na siebie jego gniew. Z pewnością liczył trochę na to, że Shurgez
poniesie śmierć w czasie wypełniania nakazanej misji, ponieważ monarchy Balhibu nie cechuje
bynajmniej zniewieściałość.
Borel był już pewien, że za nic w świecie nie osiądzie na stałe wśród istot o tak
gwałtownych manierach.
–
Kiedy Shurgez miał czas… zaprzyjaźnić się z Zerdai?
–
No jakżeż, przecież musiał odłożyć wyjazd, dopóki wskazania astrologiczne nie będą
sprzyjające, to znaczy na dwadzieścia jeden dni. W tym czasie cieszył się względami mojej
sekretarki. Zawsze ciągnęło ją w dalekie strony i sądzę, że pojechałaby razem z nim, gdyby ją
wziął.
–
Są jakieś wiadomości od niego?
–
Najprostsze, jakie tylko mogą być, to znaczy – żadnych. Jeśli zechce wrócić, moi
szpiedzy na długo przed jego przybyciem dadzą mi znać, że nadciąga.
Borel zdał sobie sprawę, że przyczyną tego stukotu, który go od jakiegoś czasu
intrygował, było kłapanie jego własnych zębów. Postanowił nazajutrz pomóc Henjarému i jak
najszybciej doko
ńczyć budowy modelu.
– Jeszcze jedno –
napomknął. – Co się stało z tym plackiem od Pani Fevzi?
Niestety, Kubanan nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie.
Model był już na ukończeniu, tak więc Borel zaprosił Wielkiego Mistrza na prezentację
perpetuum mobile
, którą zaplanował na następny dzień. Liczył na spotkanie wieczorem, kiedy,
po obfitej kolacji, rycerstwo będzie w życzliwym nastroju, okazało się jednak, że jedyne okienko
w rozkładzie zajęć Wielkiego Mistrza wypadało przed południem.
– Naturalnie, bracie Felixie –
odparł Pan Juvain. – Jeśli wolisz odłożyć to na parę dni.
– Nie, wszechmocny potentacie –
westchnął Borel, pamiętając o niebezpieczeństwie ze
strony Shurgeza. –
Im prędzej, tym lepiej dla ciebie, dla mnie i dla Zakonu.
W ten sposób demonstracja
odbyła się rankiem po śniadaniu. Felix Borel znalazł się na
mównicy głównego audytorium cytadeli, mając przed sobą kilka tysięcy rycerzy Zakonu
Qararów. Obok niego na małym taborecie stał jego nowy, lśniący, mosiężny model koła
perpetuum mobile. Pewną cechą urządzenia, niezbyt zrozumiałą dla publiczności, był krążek
pasowy na wałku owiniętym cienkim choć mocnym sznurem, utkanym z sierści ogonów shomali.
Ciągnął się on od koła za kotarą, gdzie stała ukryta Zerdai. Borel musiał użyć całego swojego
arsenału pochlebstw, aby skłonić ją do odegrania tej roli.
Odezwał się do zgromadzonych takimi oto słowy:
–
…co jest celem i funkcją naszego rycerskiego Zakonu? Siła! A co stanowi podstawę
siły? Po pierwsze, nasze własne, pracowite ręce. Po drugie, majątek Zakonu, którego źródłem jest
z kolei majątek ludu. A więc wszystko, co wzbogaca lud, powiększa naszą siłę, racja? Oto
przykład: podobno istnieje transport kolejowy z Majbur do Jazmurian wzdłuż wybrzeża,
obsługiwany przez bishtary zaprzężone do małego sznura wagonów. Zamontujcie przeto jeden z
moich dysków w wagonie i połączcie go taśmą lub łańcuchem z kołami. Puśćcie dysk w ruch – i
co się stanie? Wyposażony w niego wagon uciągnie dużo więcej przyczep niżeli bishtar, a poza
tym nigdy się nie zestarzeje i nie zdechnie jak normalne zwierzę, nie wpadnie w szał i nie
zniszczy cudzej własności, a nieużywany będzie grzecznie stał w powozowni, nie żądając
jedzenia. Moglibyśmy zbudować trasę kolejową z Mishe do Majbur i jeszcze jedną – z Mishe do
Jazmurian, aby rozwozić towary między miastami przybrzeżnymi szybciej aniżeli odbywa się to
teraz drogą bezpośrednią. Oto źródło nieskończonego bogactwa, którego Zakon naturalnie
otrzyma stosowną część.
Jest jeszcze sprawa broni. Nie mogę wdawać się w szczegóły, wiele spraw bowiem
okr
ywa tajemnica, jestem jednak absolutnie pewny, że są tacy, którzy chętnie wymienią potężne
środki bojowe Rady Międzyplanetarnej na sekret tego małego kółka. Wiecie, co to znaczy?
Zastanówcie się nad tym.
A teraz pokażę wam, jak to właściwie działa. Model, który widzicie, nie jest
rzeczywistym, funkcjonującym kołem napędowym, lecz zwykłą zabawką, imitacją dla
zademonstrowania wam koncepcji skończonego koła, które będzie znacznie większe. Ten dysk
wydziela za mało energii, aby mógł być użyteczny. Dlaczego? Tarcie. Tajemnicze nauki ścisłe
mej rodzinnej planety odkryły przed wiekami, że tarcie jest proporcjonalnie większe w małych
maszynach aniżeli w dużych. Toteż fakt, że to małe kółko nie daje użytecznej energii, stanowi
dowód, że duże wydziela ją w ogromnych ilościach. A jednak owo małe kółko produkuje tyle
energii, że może obracać się samoczynnie bez pomocy z zewnątrz.
Czy patrzycie, bracia? Wytężcie wzrok – zwalniam hamulec, który nie pozwala na razie
kołu się obracać. Wstrzymajcie oddech, panowie: o, ruszyło! Na waszych oczach tajemnica
stulecia budzi się do życia!
Dał znak Zerdai, która zaczęła ciągnąć sznurek, zwijając jeden koniec i popuszczając
równocześnie drugi. Kółko obróciło się powoli; małe mosiężne podpórki rytmicznie tykały,
docierając do wyzwalacza u góry.
– Widzicie?! –
krzyknął Borel. – Działa! Zakon jest arcybogaty i wszechmocny!
Koło obracało się przez kilka chwil, po czym Borel wrócił do swojej przemowy:
–
Bracia, co musimy uczynić, aby zarobić na tym cudownym wynalazku? Po pierwsze,
potrzebu
jemy funduszy, aby zbudować większą ilość dużych kół w celu wypróbowania
rozmaitych zastosowań: motoru dla statków i wagonów kolejowych, napędu dla młynów
zbożowych, generatora obrotów dla wałów różnych maszyn w warsztatach. Żadna maszyna nie
działa idealnie natychmiast po zmontowaniu, zawsze są jakieś szczegóły do poprawienia. Po
drugie, potrzebujemy organizacji do robienia interesów na dyskach: aby zawrzeć umowy
licencyjne z innymi państwami i zapewnić sobie wyłączność eksploatacji tych urządzeń na ich
te
rytoriach, aby negocjować z prawowitymi władzami ewentualną wymianą sekretu koła na…
Czy muszę mówić dalej?
– Na Ziemi –
kontynuował – mamy w tym celu pewien rodzaj organizacji zwany spółką
akcyjną… – po czym wdał się w drobiazgowe wyjaśnienia, identyczne jak przedtem wobec
Kubanana i Juvaina. – A teraz z kolei –
ciągnął – czego nam trzeba dla założenia spółki?
Urzędników Zakonu; zgodziłem się, by na początek skarb wyasygnował dwieście czterdzieści
tysięcy kardów, za które Zakon otrzyma czterdzieści dziewięć procent akcji. Reszta, to znaczy
pięćdziesiąt jeden procent, pozostanie naturalnie u organizatora i prezesa spółki. Tego rodzaju
układ uznaliśmy na Ziemi jako najbardziej trafny. Zanim jednak tak ogromną kwotę będzie
można zainwestować w nasze ogromne przedsięwzięcie, musimy zgodnie z konstytucją pozwolić
wam głosować nad tą kwestią. Ale najpierw powinienem chyba unieruchomić nasz dysk, niech
was hałas nie rozprasza.
Tykanie ucichło w momencie, gdy Borel położył dłoń na kole. Dziewczyna gwałtownym
szarpni
ęciem zerwała sznurek, błyskawicznie zwinęła go w kłębek i wymknęła się z kryjówki.
–
A teraz oddaję prowadzenie zebrania w ręce naszego przyjaciela, przewodnika,
kanclerza i mentora, Wielkiego Mistrza, Pana Juvaina.
Wielki Mistrz zarządził głosowanie i wniosek przeszedł dużą większością. Kiedy rycerze
Zakonu poczęli wiwatować, Kubanan przyprowadził do proscenium szereg paziów, uginających
się pod workami monet. Ustawiono je w jednym rzędzie na deskach.
Borelowi udało się jakoś przywrócić ciszę na sali, po czym oznajmił:
–
Dziękuję wszystkim razem i każdemu z osobna. Gdyby ktoś z was zapragnął sprawdzić
moje kółko, przekona się łatwo, że nie kryją się w tym żadne sztuczki.
Garma Qararuma
rzucili się en masse, aby pogratulować Borelowi. Awanturnik starał się
nie sprawiać wrażenia, że pożera pieniądze wzrokiem. Kiedy ucieknę wreszcie z moim łupem,
mówił do siebie, sprzedam go za dolary Federacji Światowej, wrócę na Ziemię, ostrożnie
zainwestuję majątek i nigdy więcej nie będę musiał martwić się o forsę. Rzecz jasna, obiecywał
to sobie wiele razy przy innych okazjach, ale pieniądze zawsze jakoś ulatniały się, nim zdążył je
zainwestować.
V
Tan Volhaj torował sobie drogę przez tłum.
–
Panie Felixie, możemy porozmawiać na osobności? – zawołał do Borela.
– Jasne. O co chodzi?
–
Jak się czujesz?
–
Świetnie. Nigdy nie czułem się lepiej.
–
To dobrze, albowiem Shurgez wypełnił swoją misję i powrócił do Mishe.
–
Co to ma znaczyć? – zdziwił się Kubanan. – Shurgez wrócił, a moi szpiedzy nie raczyli
mnie o tym poinformować.
–
Racja, Wasza Dostojność.
– Ach, ach –
wzdychał skarbnik. – Jeśli wyzwie cię na pojedynek, Panie Felixie, będziesz
musiał jako szlachcic natychmiast dać mu satysfakcję. Czy masz jakąś broń oprócz miecza?
– Gluck…
żadnej – mruknął. – Czy to nie do strony wyzwanej należy wybór broni? –
zapytał, wpadłszy na koncept zaproponowania rękawic bokserskich.
–
Zgodnie z regułą Zakonu – mówił dalej Volhaj – każdy z walczących może używać
broni, jakiej chce. Shurgez zabierze na pewno cały arsenał: kopię i miecz, a w zapasie maczugę
albo topór, ponadto wystąpi w kompletnym pancerzu. A co do ciebie… Jesteśmy dość podobnej
budowy ciała, nie krępuj się zatem i weź wszystko, czego ci trzeba.
Borel nie zdążył wypowiedzieć choćby słowa więcej, gdyż dziwny pomruk i masowe
odw
racanie głów powiadomiły go o nadciąganiu obiektu ogólnego zainteresowania. Kiedy tłum
się rozstąpił, naprzód wyszedł przysadzisty, bajecznie umięśniony rycerz o uderzająco
mongoidalnej twarzy.
–
Tyś jest ten, którego nazywają Pan Felix Rudy? – zapytał.
– T… tak –
odparł Borel. Czuł, że ze strachu kiszki zamieniają mu się w sople lodu.
–
Jestem Pan Shurgez. Poinformowano mnie, że podczas mej nieobecności wziąłeś sobie
Panią Zerdai do towarzystwa. Toteż nazywam cię podłym zdrajcą, nikczemnym łotrem, ohydnym
łajdakiem, nędznym wyrobnikiem oraz parszywym cudzoziemcem i stawię się na placu
turniejowym zaraz po obiedzie, aby dowieść mych słów na twym cherlawym i szpetnym ciele.
Łap, ty przybłędo bez znaczenia! – Z tymi słowy Pan Shurgez ściągał z dłoni rękawicę, rzucając
ją zamaszyście w twarz Borela.
–
Będę z tobą walczył! – krzyknął w nagłym przypływie złości. – Baghan! Zeft! – dodał
kilka epitetów po gozashtandyjsku i odrzucił rękawicę Shurgezowi. Ten ją złapał, parsknął
śmiechem i pomaszerował do drzwi.
–
Stało się – westchnął Kubanan po wyjściu Shurgeza. – Jestem pewny, że taki dzielny i
doświadczony rycerz jak ty zrobi miazgę z tego bufona. Mam kazać paziom odnieść złoto do
twoich pokoi na czas obiadu?
Borel miał ochotę odpowiedzieć: możesz się wypchać swoim obiadem, ale uznał to za
niegrzeczne. Jego zdrowy rozsądek, sparaliżowany w pierwszej chwili panicznym strachem,
wrócił do pracy. Najpierw Borel poużalał się trochę nad sobą. Czym zgrzeszyłem, że spotyka
mnie taki los? Po co wstąpiłem do tego parszywego klubu, gdzie zamiast kantować się
wzajemnie jak na dżentelmenów przystało, członkowie rozstrzygają spory okrutnymi i
barbarzyńskimi metodami walki fizycznej? Przecież ja tylko uprzyjemniałem życie Zerdai w
czasie nieobecności tego durnia…
Następnie wziął się w garść i próbował znaleźć wyjście z matni. A gdybym zwyczajnie
odmówił walki? Nie, naraziłbym się na obdarcie żywcem ze skóry. Może skręcić sobie nogę w
kostce? Kto wie… ale w obecności tylu gapiów?… Dlaczego nie powiedziałem temu
dobrodusznemu gamoniowi
Volhajowi, że cierpię na śmiertelną chorobę?
A jak zdołam teraz wywieźć to złoto? Na pewno jest za ciężkie dla bryczki, musiałbym
zorganizować duży powóz zaprzężony w parę ayi, ale nie da się tego załatwić w jednej chwili.
Co zrobić, aby w ogóle ulotnić się przed pojedynkiem? Na oczach tylu cholernych przyjaciół,
tłoczących się dookoła mnie…?
Nie szczędzili mu dobrych rad:
–
Znałem jednego, który zaczął od szarży z kopią. Najpierw trzymał ją poziomo, a później
zakręcił w powietrzu jak maczugą…
– Kiedy Pan
Vardao kładł trupem tego intruza z Gozashtandii, opuścił kopię do samej
ziemi i zaczepił o jego maczugę…
–
Jeśli uda ci się jedną ręką chwycić go za szyję, pchnij sztyletem w jego krocze…
Potrzebował naprawdę tylko jednej rady: w jaki sposób uciec z tego akropolu i
pogalopować do Novorecife z jedną trzecią majątku Zakonu. Przełknął ostatni, pozbawiony
wszelkiego smaku kęs potrawy i przemówił do zebranych:
–
Dostojni panowie, proszę mi wybaczyć. Mam do pomówienia z moimi bliskimi.
Zerdai leżała na łóżku i płakała. Wziął ją na ręce i zaczął całować. Odwzajemniała się
łapczywie; był to terrański zwyczaj, ochoczo przyswojony sobie przez Krisznian płci obojga.
– No, daj spokój –
szepnął. – Nie będzie tak źle.
Przylgnęła do niego jak szalona.
–
Przecież ja cię kocham! Nie mogłabym żyć bez ciebie! A tak liczyłam, że zabierzesz
mnie na odległe planety…
Nagle obudziły się w nim resztki sumienia.
–
Posłuchaj, Zerdai, bez względu na wynik pojedynku strata nie będzie taka wielka –
oznajmił w przypływie rzadkiej szczerości. – Ja wcale nie jestem wspaniałym bohaterem, jak ci
się zdaje. Prawdę mówiąc, niektórzy uważają mnie za skończonego łotra.
–
Nie! Nie! Jesteś łagodny i dobry…
–
…nawet jeśli wyjdę z tego żywy, kto wie, czy nie będę musiał uciekać co sił bez ciebie.
– Ja
umrę! Już nigdy nie będę mogła obcować z tym brutalem Shurgezem…
Borelowi przyszło na myśl, aby odstąpić jej trochę złota, skoro nie miał szans na
wywiezienie go w całości. Niestety, dziewczyna nie zdoła zatrzymać złota wbrew
komunistycznym zasadom Gwardia
n, w każdym razie Zakon skonfiskuje wszystko, co
pozostawi. W końcu oderwał z ubrania dwa najjaskrawiej lśniące ordery i podał jej.
–
Będziesz po mnie miała przynajmniej taką pamiątkę – szepnął.
To załamało ją już do reszty.
Yerevatsa zastał w jego izbie.
–
Jeśli walka nie pójdzie po mojej myśli, weź tyle złota, ile uradzisz – powiedział do
niego. – Wskakuj do bryczki i natychmiast znikaj z miasta.
–
Ach, wspaniały Mistrz musi wygrać!
–
O tym zadecydują gwiazdy. Nie trać nadziei, ale przygotuj się na najgorsze.
–
Ależ Mistrzu, sam nie uciągnąć bryczki.
–
Ayę zatrzymaj także. Volhaj pożyczy mi do walki swojego olbrzyma. Coś ci powiem:
kiedy wyjdziemy na plac, przynieś pod ubraniem jeden z tych worków.
Godzinę później Yerevats zapiął ostatnią klamrę na pożyczonej przez Borela uprzęży.
Zbroja stanowiła całość: kolczuga na zawieszkach, a gdzie indziej płyty pancerza. Borel
przekonał się, że krępowała mu ruchy mniej niż się tego spodziewał, zwłaszcza że sprawiała
wrażenie bardzo ciężkiej, kiedy ważył ją w rękach przed założeniem na siebie.
Wyszedł z namiotu po swojej stronie areny. Volhaj trzymał swego wielkiego ayę; zwierz
odwrócił głowę i podejrzliwie przyglądał się Borelowi spode łba, zwieńczonego ostrymi rogami.
Po przeciwnej stronie Shurgez siedział już w siodle. Borel, choć pozornie rozluźniony i spokojny,
urągał sobie za pominięcie kilku szczegółów: należało poczynić aluzję, że użyje broni palnej;
należało kupić bishtara, usadowić się wysoko na jego słoniowatym grzbiecie poza zasięgiem
Shurgeza i zastrzelić drania z kuszy…
Yerevats krzątał się obok siodła wierzchowca, przytraczając worek, który przyniósł pod
ubraniem. Mimo że próbował zrobić to po cichu, brzęk monet zwrócił uwagę Volhaja.
–
Torba ze złotem przy twoim siodle? Po co, przyjacielu?
–
Na szczęście – odparł Borel, szukając stopami strzemion. Pierwsza próba przerzucenia
nogi nie powiodła się z powodu dodatkowego ciężaru, jaki na sobie dźwigał, i musieli go
wesprzeć. Yerevats podał Borelowi kolczastą przyłbicę. Obrócił ją w lewo i w prawo, wciskając
st
arannie na głowę. W tej samej chwili, dobiegający z zewnątrz hałas stał się przytłumiony,
ponieważ dźwięki musiały przenikać stal i materiał, którym przyłbica była wyłożona. Borel
zapiął rzemień na podbródku.
Zadęto w trąbę. Pamiętając zachowanie rycerzy w czasie poprzedniej walki, Borel spiął
wierzchowca do kłusa i ruszył wolno na plac w kierunku swego przeciwnika, który po chwili
wyjechał mu na spotkanie. Dzięki Bogu, że umiał jeździć na terrańskim koniu! Jazda na
tutejszym była bardzo podobna, tyle że siodło leżało wprost nad środkową parą nóg i jeździec
odczuwał nieprzyjemne wstrząsy.
Borel ledwo zdołał rozpoznać Shurgeza za osłoną nosową jego hełmu. Doszedł do
wniosku, że sam musi być równie źle widoczny. Bez słowa zatoczył łuk w stronę linii bocznej
pl
acu, gdzie we własnej loży siedział Wielki Mistrz. Podprowadzili bestie do trybuny, stanęli
obok siebie i wysłuchali Pana Juvaina, który monotonnym głosem przypomniał im zasady
rywalizacji. Jaki ogrom słów trzeba tutaj wypowiedzieć, i to przy każdej okazji, aby cokolwiek
rozpocząć, stwierdził Borel.
Obok Wielkiego Mistrza siedział Kubanan. Miał kamienną twarz, może z wyjątkiem
ostatniej chwili, kiedy mrugnął do Borela. Na trybunie mignęła mu również twarz Zerdai;
napotkawszy jego wzrok, dziewczyna z
zapamiętaniem pomachała do niego ręką.
Wielki Mistrz skończył mówić i skinieniem swojej buławy dał znak. Rywale wykonali
ćwierć obrotu i odjechali z powrotem do swoich namiotów. Tutaj Volhaj podał Borelowi kopię i
tarczę.
– Trzymaj drzewce poziomo, obserwuj jego… –
zaabsorbowany Borel nie dosłyszał
reszty. –
Przygotuj się – dokończył Yolhaj. Ponownie zadęto w trąbę.
–
Żegnajcie, dzięki za wszystko – szepnął Borel, czując, że zaraz pęknie od nadmiaru
wrażeń.
Zanim Borel zdążył zebrać myśli na tyle, by puścić swoją bestię w ruch, na arenie rozległ
się tętent kopyt wierzchowca Shurgeza. Dłuższą chwilę Borel miał wrażenie, że jedzie na
grzbiecie rumaka, w kierunku drobnej postaci, która w ogóle się nie przybliża. Nagle aya oraz
jego jeździec nabrali naturalnej wielkości i przeciwnik zaatakował Borela wszystkimi siłami.
Shurgez ruszył wcześniej i jechał bardziej zdecydowanie, toteż spotkali się na połowie
Borela. Na widok Shurgeza Borel uniósł się w strzemionach i rzucił w niego kopią, po czym
natychmiast ściągnął cugle, wplecione w wąsy ayi, aby skręcić na prawo.
Shurgez uchylił się przed lecącą kopią, tak że czubek jego własnej zachybotał i chybił
Borela o metr. Borel usłyszał szczęk swojej broni, która grzmotnęła bokiem w pancerz Shurgeza.
Po sekundzie znajdował się już za plecami rywala, pędząc w kierunku jego namiotu na drugim
końcu areny. Pochylił się do przodu i bezlitośnie spiął wierzchowca ostrogami.
Na skraju placu turniejowego rzucił okiem przez ramię. Shurgez jeszcze ściągał wodze,
aby zawrócić swojego wierzchowca. Borel ponownie skupił uwagę na trasie, którą jechał i skręcił
w lukę obok namiotu Shurgeza. Zgromadzeni dookoła niego widzowie do ostatniej chwili stali z
wytrzeszczonymi oczami, po czym rozbiegli się jak szaleni na wszystkie strony, robiąc miejsce
dla pędzącego jak burza ayi. Z tyłu podniósł się wrzask.
Borel skręcił na główny szlak do Novorecife, uwiązał cugle do występu przy siodle i
zaczął pozbywać się rynsztunku. Zleciała bogato inkrustowana przyłbica, uderzając ze szczękiem
o bruk. Odpadły miecz i topór wojenny. Po krótkiej manipulacji uwolnił się od blach na
przedramionach wraz z rękawicami, następnie od pancerza i rękawów z drobnej kolczugi.
Żelazne spodnie musiały poczekać na lepszą okazję.
Aya niósł jak wiatr, dopóki Mishe nie zniknęło na horyzoncie. Kiedy bestia zaczynała
niepokojąco sapać, Borel pozwolił jej zwolnić na chwilę. Ilekroć jednak spojrzał za siebie i
wydawało mu się, że widzi małe kropki na horyzoncie, które mogły być oznaką pogoni,
ponownie spinał wierzchowca do galopu. Gdy kropki znikały, znowu zwalniał. Galop… kłus…
galop… kłus… W taki sposób pokonywało się dalekie odległości na koniu, więc na jego
sześcionogim odpowiedniku również powinno się udać. Po tym wszystkim ograniczę swą
działalność do Ziemi, myślał. Tam człowiek przynajmniej wie, jak się sprawy mają.
Zerknął pogardliwie na torbę ze złotem, pobrzękującym delikatnie przy siodle. Nie
odważył się wziąć więcej z obawy przed zwolnieniem biegu rumaka. Niezły łup jak na taki krótki
wypad, pozwoli mu żyć i podróżować, dopóki nie namierzy kolejnego legionu frajerów. A jednak
to było nic w porównaniu z tym, ile mógłby zarobić, gdyby ten przeklęty Shurgez nie wszedł mu
w paradę w najbardziej nieodpowiednim momencie. A gdyby zdołał zniknąć z całym utargiem po
sprzedaży akcji i kuponów loteryjnych…
Nazajutrz rano Borel w dalszym ciągu siedział na grzbiecie ayi, człapiącym ścieżką wśród
Moczarów Koloft. Latające stworzenia bzyczały i kąsały, pęcherzyki cuchnącego gazu przecinały
toń czarnej wody i rozrywały się w powietrzu. Tu i ówdzie jakiś ospały rezydent bagien mącił
wodę albo wymrukiwał małżeńską pieśń miłosną. W nocy zmoczył go przelotny deszcz i powoli
zaczął nabierać przekonania, że w tym wilgotnym klimacie jego ubranie w ogóle nie wysycha.
Raptem z buszu wypadli ogoniaści mieszkańcy moczarów i rzucili się biegiem w
kierunku Borela: barbarzyńscy ziomkowie Yerevatsa z kamiennymi nożami i dzidami w rękach,
włochaci, nadzy, wyglądający strasznie. Borel spiął ayę do ociężałego kłusu. Ogoniaści
wgramolili się na drogę zbyt późno, aby go złapać. Koło jego ucha świsnęła dzida.
Borel odstąpił od zasady życzliwości dla zwierząt i z całej siły wbił ostrogi w boki
wierzchowca. Tamci dwoili się i troili, aby go dopaść. I faktycznie, rzuciwszy okiem
zorientowali się, że właściwie są już coraz bliżej. Świsnęła kolejna dzida. Borel pochylił głowę,
oszczep zarył się z tyłu siodła i pękł, zostawiając łupek obsydianu. Reszta dzidy upadła z
łoskotem na ziemię. Następny rzut będzie celny, pomyślał Borel.
Nagle doznał olśnienia. Jeśli zdoła otworzyć torbę z pieniędzmi i rzucić na drogę garść
złota, dzikusy mogą się zatrzymać i wszcząć bójkę o skarb. Palcami rozerwał zapięcia Yerevatsa.
I wtedy ciężar dwudziestu kilogramów złota wyrwał mu z ręki cały worek. Brzęk!
Kawałki złota sypnęły się z otwartego wylotu torby, kręcąc na drodze małe kółeczka. Ogoniaści
zawyli i rzucili się na złoto, rezygnując z pogoni. Borel ucieszył się, że nie musi więcej uchylać
się od oszczepów, ale cenę uznał za zbyt wysoką. Niestety wszczęcie sporu o prawo własności do
pie
niędzy równałoby się zwyczajnemu samobójstwu, toteż z ciężkim sercem jechał dalej przed
siebie.
Około południa zawinął do Novorecife. Ledwo przekroczył mury miasta, kiedy zagadnął
go jakiś mężczyzna w uniformie służby bezpieczeństwa Abreu’a.
– Czy senhor Felix Borel?
–
Hę? – Od tak dawna musiał myśleć po gozashtandyjsku, że te kilka wymęczonych słów
w języku brazylo-portugalskim, używanym na szlakach kosmicznych, nie miało dla niego w
pierwszej chwili żadnego znaczenia.
–
Zapytałem, czy mam przyjemność z senhorem Felixem Borelem?
–
Tak. Pan Felix Borel, jeśli chodzi o ścisłość. O co…
– Wszystko mi jedno, jak senhor nazywa siebie; jest aresztowany.
– Za co?
–
Za złamanie Paragrafu 386. Vamos, por favour!
Na wstępnym przesłuchaniu Borel zażądał adwokata. Ponieważ nie mógł za niego
zapłacić, sędzia Keshavachandra wyznaczył z urzędu Manuala Sandaka. Skargę wniósł Abreu.
–
Senhor Abreu, jak u diabła zdołał pan tak szybko wywąchać moją skromną intrygę? –
zdziwił się Borel.
–
Proszę się zwracać bezpośrednio do trybunału – napomknął sędzia. – Chyba nie sądzi
pan, że w Wydziale Bezpieczeństwa pracują amatorzy? Ma pan coś do dodania w związku z
omawianą sprawą?
Borel szepnął parę słów do Sandaka. Adwokat wstał.
–
Obrona uważa, że skarga wniesiona przez Wydział Bezpieczeństwa jest prima facie
nieprawomocna, ponieważ inkryminowane urządzenie, a mianowicie koło urzeczywistniające
rzekomo zasady perpetuum mobile, jest z definicji nieczynne, jako sprzeczne ze znanym prawem
zachowania energii. Paragraf wyraźnie stwierdza, że nie wolno dzielić się urządzeniem
„reprezentującym postęp naukowo-techniczny wyższy aniżeli osiągnięty dotychczas na tej
planecie”. Skoro jednak zabawka oskarżonego nie mogłaby działać nawet przy najbardziej bujnej
wyobraźni, nie może ona reprezentować postępu w żadnej dziedzinie.
–
Chce pan powiedzieć – wybełkotał Abreu – że to wszystko była lipa, oszustwo?
– No pewnie –
odparł Borel, śmiejąc się serdecznie z miny funkcjonariusza
bezpieczeństwa.
–
Z moich ostatnich informacji wynika, że przedwczoraj w audytorium Zakonu Qararów
w Mishe urządził pan prawdziwą demonstrację tego urządzenia. Jak pan to wyjaśni?
–
To również było oszustwo – przyznał Borel i opowiedział im o sznurku, za który
pociągała ukryta w kulisach Zerdai.
–
A jak właściwie miało działać to pańskie urządzenie? – zapytał sędzia. Borel
wytłumaczył mu. – Mój Boże! – wykrzyknął Keshavachandra. – Taka forma perpetuum mobile
cofa nas do europejskiego średniowiecza! Pamiętam pewną sprawę, która się z tym wiązała, gdy
byłem radcą prawnym w Indiach. – Zwrócił się do Abreu: – Czy ten opis odpowiada pańskim
informacjom?
– Sim, Vossa Excelencia –
westchnął Abreu i odwrócił się do Borela. – Wiedziałem, że
jest pan oszustem, ale nigdy nie przyszło mi do głowy, że będzie się pan chełpił tym faktem jako
os
karżony w procesie karnym!
– Biurokrata!
– Tylko bez wycieczek osobistych –
rzucił sędzia Keshavachandra. – Przykro mi, senhor
Cristovaó, ale nie mogę zatrzymać tego człowieka.
–
Co z oskarżeniem o oszustwo? – rzucił z nadzieją Abreu.
Sandak aż podskoczył na krześle.
–
Protest, wysoki sądzie. Czyn popełniono w Mikardandii, a więc poza jurysdykcją tego
trybunału.
–
A może aresztować gagatka i poczekać, aż Republika zażąda jego wydania? – nalegał
Abreu.
–
To też na nic – odparł Sandak. – Nie mamy umowy o ekstradycji z Mikardandią. Ich
kodeks karny nie spełnia minimum wymagań Międzyplanetarnej Komisji Prawniczej. Co więcej,
sądy uważają, że podejrzanych nie można skutecznie przekazywać na obszar jurysdykcyjny,
gdzie mogą być straceni na miejscu.
–
Obawiam się, senhor, że i tym razem mecenas się nie myli. Mamy jednak pewną władzę
nad osobnikami niepożądanymi. Proszę złożyć u mnie wniosek o wydalenie, a podpiszę go
szybciej niż potrafi pan krzyknąć non vult! Za kilka dni odlatuje kilka statków, niech ma prawo
wybo
ru. Czuję niechęć do narzucania oskarżonego innym jurysdykcjom, ale doprawdy nie widzę
lepszego wyjścia. Niewykluczone – dodał z uśmiechem – że znowu się tu pojawi niczym anna*
[*wycofana z obiegu moneta indyjska (przyp. tłum.)] z depczącym mu po piętach gliniarzem.
Mówimy o perpetuum mobile –
to przecież on!
Borel wślizgnął się do Nova Iorque Bar i zamówił podwójną kometę. Z kieszeni w
spodniach wyjął ostatnie drobniaki – około czterech i pół kardów. Nie umrze z głodu do odlotu.
A może lepiej urządzić sobie ostrą popijawę? Wybrał popijawę, bo jeśli schleje się porządnie,
przez jakiś czas będzie gwizdał na jedzenie.
W lustrze nad kontuarem mignęła mu własna twarz. Oczy miał czerwone jak włosy, a
elegancka marynarka była zmiętoszona i spłowiała. Wyciekły z niego resztki odwagi. Jeśli nawet
uniknął więzienia w Novorecife, odeślą go Bóg wie gdzie bez złamanego szeląga na nowy
początek. Bezpłatny bilet na statek nie sprawił mu przyjemności, wiedział, jak strasznie nudny
potrafi być lot kosmiczny.
Teraz, kiedy na
zawsze utracił małą Zerdai, wmawiał w siebie, że naprawdę chciał zabrać
ją na Ziemię, tak jak przyrzekł. Pławił się w litości nad samym sobą. Być może powinien nawet
iść do pracy, choć byłaby to straszna perspektywa. Zawsze obiecywał poprawę, ilekroć wpadał w
podobną matnię. Ale kto mu da pracę w Novorecife, skoro trafił na czarną listę Abreu’a? Powrót
do Mikardandii byłby idiotyzmem. Dlaczego nie zrobił tego, bądź tamtego…
Raptem wyczuł obok siebie obecność innego człowieka. Ktoś pił nad barem; barczysty
m
ężczyzna w sile wieku, którego twarz wyrażała ospałą dobroduszność.
– Pan jest tu nowy, senhor? –
spytał Borel.
– Tak –
odparł nieznajomy. – Dopiero dwa dni temu przyleciałem z Ziemi.
– Staruszka Ziemia –
westchnął Borel.
–
Staruszka trzyma się dobrze.
– P
ostawię panu drinka.
– Zgoda, ale potem ja panu.
–
Może da się to załatwić. Na długo?
– Jeszcze nie wiem.
– Jak to, jeszcze pan nie wie?
–
Powiem panu. Chciałem po przylocie dobrze przyjrzeć się planecie. Ale załatwiłem już
moje oficjalne sprawy, zajrzałem do wszystkich kątów w Novorecife, a nie mogę przecież
szwendać się po tubylczych państwach bez znajomości języków. Liczyłem na jakiegoś
przewodnika, lecz wszyscy wydają się zbyt zajęci własnymi sprawami.
Borel natychmiast się ożywił.
– Jakiego rodzaju
wycieczkę miał pan na myśli?
–
Ach, do Imperium Gozashtandii. Może zahaczyłbym też o Wolne Miasto Majbur, a w
drodze powrotnej wpadł na krótko do Balhibu.
–
Piękna wycieczka – zauważył Borel. – Trafiłby pan oczywiście w dość dzikie strony i
musiał jechać na ayi. Żadnych powozów. Byłoby to trochę ryzykowne.
–
Nie ma sprawy, jeżdżę konno od dzieciństwa. A co do ryzyka, mam już za sobą parę
stuleci, pora trochę się zabawić, zanim naprawdę się zestarzeję.
–
Proszę się jeszcze napić. Wie pan, może dobijemy targu. Właśnie skończyłem pracę.
Nawiasem mówiąc, nazywam się Felix Borel.
–
Siemion Trofimow. Naprawdę ma pan ochotę na pełnienie roli przewodnika? Pański
strój sugeruje raczej, że jest pan kimś w rodzaju urzędnika…
Borel ledwo dosłyszał resztę zdania. Siemion Trofimow! Najprawdziwsza gruba ryba, o
ile takie w ogóle istnieją; prezes Viagens Interplanetarias, członek przeróżnych rad i komisji
publicznych, członek zarządu rozmaitych instytucji na Ziemi… Przynajmniej nie będzie
wątpliwości, czy gość jest w stanie dobrze zapłacić i zgnoić tych miejscowych biurokratów,
którzy chcieli mnie wyekspediować kilka lat świetlnych stąd.
–
Oczywiście, senhor dom Siemion – odparł. – Urządzę panu wycieczkę, o jakiej
żadnemu Ziemianinowi się nie śniło. W północnym Rúz, na przykład, mają słynny wodospad,
którego niewielu mieszkańców Ziemi miało szansę zobaczyć. A wie pan, jak jest zorganizowane
królestwo Balhibu? Nadzwyczaj interesujący system. Prawdę mówiąc, często myślę, że kilku
obrotnych Ziemian z niewielkim kapitałem mogłoby tam rozwinąć działalność gospodarczą,
całkowicie legalnie i urzędowo. Później to panu wyjaśnię. Na razie bierzmy się do gromadzenia
ekwipunku. Ma pan miecz? A strój do jazdy wierzchem? Znam pewnego uczciwego Kolofta,
będzie z niego dobry sługa, jeśli uda się go odnaleźć. Mam też jednego ayę. Co do systemu
politycznego Balhibu, nie ulega wątpliwości, że…