Eustachy
Rylski
nowa
proza
polska
Wyspa
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.
Wyspa
Eustachy
Rylski
Wyspa
ȱę czny serii
MaÙgorzata Karkowska
Ilustracja na okÙadce
Flash Press Media
Redaktor prowadzcy
Ewa Niepokólczycka
Redakcja
Paulina Kierzek
Redakcja techniczna
Lidia Lamparska
Korekta
ElČbieta Jaroszuk
Copyright © by Eustachy Rylski, 2007
Copyright © by Bertelsmann Media Sp. z o.o., Warszawa 2009
!"#"
gwiat KsiČki
Warszawa 2007
Bertelsmann Media sp. z o.o.
ul. RosoÙa 10, 02-786 Warszawa
ISBN 978-83-247-2259-4
Nr 45045
$%&%'%(&
)'&*(&&'
+&*'&(-&%/
&(-1/--
/&%/+&(
&&/(((
((/&(
3%///*1(-(%-
Spis treści
Dziewczynka z hotelu „Excelsior”
Dworski zapach
Jak granit
Wyspa
5
Dziewczynka
z hotelu „Excelsior”
I
M
ę czyzna pokłócił się z oną, wstał z koca i poszedł
w stron
ę zielonej budki z lodami.
Dziewczynk
ę z psem spotkał obok wypo yczalni kaja-
ków. Jaki
ś czas temu zwróciła jego uwagę, gdy podobna do
wa ki przebieg
ła z impetem koło miejsca, w którym po wie-
lu odwrotach i nawrotach postanowili si
ę z oną rozmościć.
Teraz lepi
ła z piasku coś, co przypominało bunkier upstrzo-
ny antenami telewizyjnymi. M
ę czyzna zauwa ył budowlę,
zbyt by
ł jednak pochłonięty sobą, by agresywna brzydota
tej konstrukcji mog
ła go zająć. Miał urlop, w związku
z czym nic nie stawa
ło na przeszkodzie, eby poświęcić
wi
ęcej ni zwykle uwagi i czasu na natrętne myśli o godzi-
nach, dniach, miesi
ącach pędzących donikąd. Urlop stał
si
ę te okazją, by jak w słuchawce usłyszeć serce kołaczące
si
ę w piersi, zwalniające, a potem rwące ni z tego, ni z owe-
go w panicznym galopie, poczu
ć pot zbierający się pod
pachami i sp
ływający skosem w korytach cienkich, wysta-
j
ących eber, doświadczyć osłabienia i nudności, które
dawno ju nie objawi
ły się w tak klinicznej postaci.
Zaskakuj
ący upał.
S
łońce przymglone, morze prawie gładkie, piasek roz-
palony i poszarza
ły, pla a pełna. Ciało obok ciała. Grubi
6
i chudzi,
ładni i pokraczni, młodzi i starzy, niektórzy ju
br
ązowi, chocia to dopiero początek sezonu, specjalnie
ruch liwi, uzurpuj
ący sobie jakieś szczególne prawa, dumnie
obnosz
ący swoją inność, od mola po betonowe falochrony.
Wi
ększość jednak jeszcze biała, w rozmaitych odcieniach,
od alabastru do ponurej szaro
ści. Cisza spow ała tę ci bę.
Charakterystyczny zgie
łk przepełnionej pla y pochłonęła
rozpalona wilgo
ć.
Rozwydrzone na ogó
ł mewy latały rzadko i bezgłośnie.
Od wody szed
ł podejrzany zapach.
W
łaśnie usiłował sobie przypomnieć, co usłyszał przy
śniadaniu na temat postępującego zanieczyszczenia morza,
gdy tu przed sob
ą spostrzegł złą twarz z pytaniem w sza-
rych, blisko siebie osadzonych oczach i skonstatowa
ł, e
zionie na niego gor
ąco z blaszanej budki stanowiącej cel jego
w
ędrówki.
Zamierza
ł sprawić sobie lody i nie wiedzieć czemu po-
prosi
ł o lemoniadę.
To co mu podano by
ło zimne, przelewające się w dłoni,
zamkni
ęte w plastikowym woreczku. Trwał tak przez chwi-
l
ę, niezdecydowany, co ze sobą począć, potrącany przez
interesantów nap
ływających niekończącym się strumieniem
do blaszaka, przypominaj
ącego ogromny kanister, z którego
na kilkadziesi
ąt metrów zionęło smrodem rozkładającego
si
ę mleka. Stał niepewnie, przytrzymując łokciem lemonia-
d
ę i gazetę, z portmonetką wetkniętą za gumkę krwistoczer-
wonych k
ąpielówek, prowokujących męczący spór między
nim a on
ą, która w niedyskrecji rozkloszowanych nogawek
doszuka
ła się bezwstydnej intencji, a fakt, e ten problem
bagatelizowa
ł, wywoływał w niej złość nie na arty.
Obróci
ł się ostro nie w stronę, z której przyszedł. Wypo-
yczalnia sprz
ętu pływającego oddalona o dwieście, trzysta
metrów, blikowa
ła kadłubami świe o pomalowanych łodzi
i kajaków, rozrzuconych po piasku dnem do góry, przy któ-
7
rych uw a
ł się atletycznie zbudowany młodzieniec z oban-
da owan
ą nogą.
Otar
ł wierzchem dłoni czoło i ruszył z powrotem. Wy-
bra
ł sobie miejsce koło największej z łodzi i usiadł na piasku,
opieraj
ąc się o nią plecami. Rozerwał nylonowy woreczek
i
łyknął lemoniady. Była jeszcze zimna, trochę słodka, bez
smaku, kolorem przypominaj
ąca morską wodę. Pomyślał
sobie, e nie zabra
ł plastikowej rurki, którą się wysącza płyn
z woreczka, pewno dlatego, e na lemoniad
ę nie był przy-
gotowany. Znalaz
ł w niej jednak zalety, których lody były
pozbawione. Lemoniada nie sprawia
ła kłopotu. Pamiętał
z dzieci
ństwa i lat chłopięcych, e lody w upale są szalenie
absorbuj
ące, trzeba się nimi bez przerwy zajmować, inaczej
znikaj
ą w najbardziej nieprzyjemny sposób, jaki mo na so-
bie wyobrazi
ć.
By
łbym teraz obświniony, pomyślał, lody topiłyby się
w tym cholernym gor
ącu i obświniłbym się nimi w mig.
Parskn
ął śmiechem i uniósł głowę. Zobaczył niewiele, bo
patrzy
ł pod słońce. Właściwie dostrzegł tylko lśniące oczy,
wycelowane w niego z uwag
ą i absolutną pewnością, e
pro
śba będzie wysłuchana. Chodziło o zamek i psa. Dziew-
czynka szybko, prawie na jednym oddechu, t
łumaczyła się
ze swego k
łopotu. A więc to i tamto, tamto i owo, rozumie,
e to nic wa nego, rozumie, e jej problem mo e si
ę wydać
b
łahy, a być mo e i zabawny, ale skoro ma to potrwać pięć
lub dziesi
ęć minut, to fatyga, do jakiej namawia, nie kosz-
tuje wiele.
M
ę czyzna nic nie odpowiedział, a ona podała mu ko-
niec smyczy utyt
łany w mokrym piasku i nie odwracając się
ju w jego stron
ę, w pełnym biegu, zawieszona między zie-
mi
ą a wodą, wrzasnęła:
– Nazywa si
ę Maka!
Pies szarpn
ął się konwulsyjnie raz i drugi, zaszczekał
i usiad
ł zrezygnowany.
8
M
ę czyzna pogłaskał go po kudłatym łebku, na co fan-
tazyjnie zakr
ęcony nad grzbietem ogon odpowiedział kil-
koma nonszalanckimi machni
ęciami. Gdy pogłaskał go po
chwili, ogon poruszy
ł się zupełnie tak samo i mę czyzna
skonstatowa
ł, e kundel ma zainstalowany w środku jakiś
automat, który powoduje, e po dotkni
ęciu głowy kiwa mu
si
ę ogon, i e nie ma to nic wspólnego z nastrojem, gdy
kud
łatą mordkę nastroszyła wielka tęsknota.
W
łaścicielka psa wróciła po kilkunastu minutach i pod-
skakuj
ąc raz na jednej, raz na drugiej nodze, by wytrząsnąć
wod
ę z uszu, powiedziała, nie patrząc na mę czyznę, jak by
jeszcze by
ła w kąpieli:
– Dzi
ękuję za opiekę nad psem i zamkiem.
M
ę czyzna uśmiechnął się najłaskawiej jak potrafi ł
i ocieraj
ąc twarz z potu, odezwał się po namyśle:
– Jest bardzo
ładny.
– Budowa
łam go całe przedpołudnie – mruknęła dziew-
czynka zaj
ęta morzem.
– Mówi
łem o psie – wyjaśnił mę czyzna, wskazując go
palcem – i bardzo milutki, taki wi
ęcej pocieszny.
Dziewczynka zgarn
ęła mokre włosy z czoła i odwracając
si
ę z niechęcią w stronę mę czyzny, a mo e tylko z alem
od przybli onej z powodu mgie
łki linii horyzontu, po której
jej wzrok zdawa
ł się przed chwilą błądzić, zapytała zaczep-
nie:
– O czym pan mówi?
– Ca
ły czas o psie.
– To suka – wyja
śniła cicho.
M
ę czyzna rozło ył ręce, jak gdyby zamierzał powie-
dzie
ć: Nie ma sprawy, nie ma sprawy, moja mała, jak suka,
to trudno. Po chwili zapyta
ł:
– No, a woda?
– Wspania
ła! – teraz w głosie dziewczynki brzmiała za-
ch
ęta i ślad uprzejmości.
9
– Ale jeszcze zimna pewno.
– Troch
ę zimna – zgodziła się dziewczynka, rozkładając
na piasku co
ś, co wziął początkowo za sukienkę.
– I brudna – doda
ł po chwili.
– Troch
ę brudna – odpowiedziała dziewczynka, kładąc
si
ę na tym czymś, co on wziął za sukienkę, kiedy oglądał jej
rzeczy, zastanawiaj
ąc się, czy pies nie został mu ordynarnie
podrzucony z zamkiem jako r
ękojmią powrotu właścicielki,
zamkiem, który przypomina
ł z bliska ju nawet nie bunkier,
tylko stert
ę gnoju z pozostawionymi w niej widłami.
Rzek
ł z przekonaniem:
– W gruncie rzeczy bajoro,
ściek, szambo, fuj...
– Co takiego? – dziewczynka unios
ła powiekę.
– Mówi
ę o morzu.
– Dlaczego pan tak mówi?
– Bo mówili w radiu. Zatoka jest zatruta.
– W czym?
– W radiu.
Powieka opad
ła, twarz dziewczynki się postarzała, jakby
światło w niej zgasło.
– Wol
ę telewizję – westchnęła i znieruchomiała, jak nie-
ruchomieje m
łodość, bez drgnienia.
M
łody człowiek zajmujący się łodziami przesadził szyb-
kim, drapie nym skokiem kad
łub tej, którą wybrał mę czy-
zna. By
ł jednym z tych, którzy kim by byli lub nie byli, unie-
wa niali na pla y wszelkie przewagi, jakie mieli nad nimi
inni we wszystkich innych miejscach. M
ę czyzna przypatry-
wa
ł mu się z męczącą zazdrością. Rzekł bez przekonania:
– A ja radio.
– Jest pan pierwszy dzie
ń na pla y?
– Tak, sk
ąd wiesz?
– To wida
ć – wyszeptała dziewczynka, przymykając
oczy, po czym doda
ła: – Niech pan sobie poło y ręcznik na
ramionach, bo jutro b
ędą bąble.
10
– S
łońce jest słabe – odpowiedział, ale mała czymś nie-
widocznym, lecz wyczuwalnym, a nawet dosadnym, da
ła
do zrozumienia, e rozmowa sko
ńczona. Dosyć to było aro-
ganckie.
M
ę czyzna zapragnął papierosa, powstrzymywała go
my
śl o wysiłku, jaki trzeba by w związku z tym podjąć,
i ryzyko zderzenia si
ę z niezadowoleniem ony, którą zapew-
ni
ł, e jego wyprawa po lody nie potrwa dłu ej ni kwa-
drans.
Wobec niezadowole
ń ony bezbronny bywał jak dziecko,
nie znajdowa
ł na nie adnego sposobu i niczego nie potrafi ł
im przeciwstawi
ć, poza coraz bardziej zalęknionym milcze-
niem.
Przez chwil
ę zastanawiał się, czy nie sięgnąć za siebie po
gazet
ę i nie spróbować doczytać do końca artykułu, o któ-
rym mówiono, e jest niecodzienny jak na poziom lokalnej
prasy i zapowiada wydarzenia, których rozwoju i konsek-
wencji nikt nie jest w stanie przewidzie
ć, ale doszedł do
wniosku, e jest za gor
ąco nawet na ewenementy, a poza
tym bez szczególnego zdziwienia stwierdzi
ł, e go to zupeł-
nie nie obchodzi.
Zastanawia
ł się te , czy mała nie podejrzewa, e siedzi
tu dla niej; troch
ę to śmieszne, gdyby spojrzeć z boku, ale
po chwili w
ątpliwości doszedł do wniosku, e jest mu to
równie oboj
ętne, jak artykuł, który powinien przeczytać.
Stwierdzi
ł te , e jego wymęczone dysfunkcjami ciało
ogarnia koj
ące rozleniwienie, i było to uczucie nieznane mu
ju od dawna. Kto wie, pomy
ślał, mo e wyjazd na wczasy
by
ł dobrym pomysłem.
A potem poczu
ł na powrót osłabienie i nudności, ból gło-
wy, gor
ączkę i dreszcze, ale jednocześnie po raz pierwszy
nie wyda
ło mu się to takie wa ne, a tym samym takie przy-
kre jak dotychczas.
Niew
ątpliwie coś niedobrego działo się z jego ciałem od
11
dawna, w tej chwili natomiast mia
ł wra enie, e nie przej-
muje si
ę tym tak bardzo. Wydało mu się nawet, e choroba
nie dotyczy jego samego, ale kogo
ś, kogo raczej nie zna
i raczej nie a
łuje. Ta franca, rozpanoszona w nim nadal,
przesta
ła być bezlitosnym dostawcą lęku i cierpienia.
Zbli y
ła się pora wczesnego, letniego obiadu. Publika
zrolowa
ła koce, zwinęła zasłony od wiatru, pozamykała
parasole, ponawo
ływała psy i dzieci. Zrobiło się jeszcze go-
r
ęcej, a morze znieruchomiało zupełnie. Spojrzał na dziew-
czynk
ę. Le ała wiotka, delikatna i smagła. Mogła mieć dwa-
na
ście, trzynaście lat. Tyle w niej było dziecka, co kobiety.
Twarz mia
ła drobną, rysy podokańczane, nos, długi i wąski,
opada
ł nieco na końcu, jak u drapie nych staruch z połu-
dnia. Je
śli doło yć do tego wysokie czoło i wklęsłe policzki,
ca
łość okazywała się zbyt ascetyczna, nieharmonizująca
z ca
łą resztą, afi rmującą ycie, piękno, młodość. Ale usta
o pe
łnych misternie zarysowanych wargach, lśniące, niebie-
skie chyba oczy, przes
łonięte teraz powiekami o długich,
uwodzicielskich rz
ęsach i gęste włosy dopełniały tę podej-
rzan
ą surowość rysów pociągającą dziewczęcością. Ciało
mia
ła śniade, długie i wąskie, biodra chłopięce, pośladki wy-
puk
łe, wspaniale ukształtowane. Nogi szczupłe, lecz nie
patykowate, co zdarza si
ę jeszcze dziewczynkom w tym wie-
ku, z wyra nie zaznaczonymi mi
ęśniami ud i łydek. Ręce
by
ły za to wiotkie i cienkie jak tasiemki, rozrzucone teraz na
rozpalonym piasku. Ramiona uniesione nieznacznie w gór
ę,
z wystaj
ącymi obojczykami, upodobniały ją do ptaka.
A wi
ęc mogła by mieć, pomyślał mę czyzna, jak myśli
si
ę o zdarzeniach, które ju miały swój czas i swoje miejsce,
dwana
ście lub trzynaście lat, ale tryb przypuszczający da-
wa
ł wolne pole, umieszczając małą poza czasem, tym bar-
dziej e sam straci
ł jego rachubę. Poczuł się oderwany od
otoczenia w taki sposób, w jaki mo na si
ę wyłączyć z czegoś
duchowo, nie trac
ąc z tym czymś kontaktu fi zycznego, któ-
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji
.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z
.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
e-booksweb.pl - audiobooki, e-booki
.