ISAAC ASIMOV
PRĄDY PRZESTRZENI
PROLOG
Rok wcześniej
Człowiek z Ziemi podjął decyzję. Długo ją rozważał, ale już postanowił.
Minęły tygodnie od chwili, kiedy czuł pod nogami znajomy pokład swego statku, a wokół
chłodną, ciemną opończę Kosmosu. Zamierzał przecież tylko szybko złożyć raport w miejscowym
oddziale Międzygwiezdnego Biura Kosmoanalizy i jeszcze szybciej wrócić w przestrzeń.
Tymczasem trzymano go tutaj.
Prawie jak w więzieniu.
Wypił herbatę i spojrzał na mężczyznę po drugiej stronie stołu.
- Nie zostanę tu ani chwili dłużej - powiedział.
Ten drugi również podjął decyzję. Długo ją rozważał, ale już postanowił. Potrzebował czasu,
dużo więcej czasu. Na pierwsze listy nie otrzymał żadnej odpowiedzi. Równie dobrze mógłby je
posłać w żar gwiazdy - skutek byłby ten sam.
Niczego więcej nie oczekiwał, albo raczej niczego mniej. To był jednak dopiero pierwszy
krok.
Nie ulegało wątpliwości, że podejmując następne kroki nie może pozwolić, aby ten człowiek z
Ziemi wymknął mu się z rąk. Pomacał gładki, czarny pręt w kieszeni. Powiedział:
- Nie rozumiesz, jaka to delikatna sprawa.
Ziemianin rzekł:
- A cóż jest delikatnego w zniszczeniu planety? Chce, żebyś rozpowszechnił te informacje na
Sark; żeby poznali je wszyscy na tej planecie.
- Nie możemy tego zrobić. Wiesz, że wybuchłaby panika.
- Przedtem mówiłeś, że to zrobisz.
- Przemyślałem sprawę i uznałem, że byłoby to nierozsądne.
Ziemianin zgłosił drugą pretensję.
- Przedstawiciel MBK nie przybył.
- Wiem. Są zajęci opracowywaniem planów przeciwkryzysowych. Jeszcze parę dni.
- Jeszcze parę dni! Ciągle jeszcze parę dni! Są tak zajęci, że nie mogą poświęcić mi ani chwili
czasu? Nawet nie widzieli moich obliczeń.
- Proponowałem, że przekażę im twoje obliczenia. Nie chciałeś.
- I nie chcę. Mogą oni zjawić się tutaj albo ja udam się do nich. - I dodał ze złością: - Zdaje
się, że mi nie wierzysz. Nie wierzysz, że Florina zostanie zniszczona.
- Wierzę ci.
- Nie. Wiem, że nie. Widzę to po tobie. Bawisz się mną. Nie rozumiesz moich danych. Nie
jesteś kosmoanalitykiem. Sądzę, że nawet nie jesteś tym, za kogo się podajesz. Kim jesteś?
- Denerwujesz się.
- Tak, denerwuję się. Czy to cię dziwi? A może myślisz sobie: „Biedaczek, Kosmos rzucił mu
się na mózg”. Sądzisz, że jestem stuknięty.
- Bzdura.
- Na pewno tak uważasz. Dlatego chcę spotkać się z tymi z MBK. Oni stwierdzą, czy jestem
szalony czy nie. Znają się na tym.
Tamten przypomniał sobie o podjętej decyzji.
- Nie czujesz się dobrze - powiedział. - Pomogę ci.
- Nie potrzebuję! - wrzasnął histerycznie Ziemianin. - Właśnie zamierzam stąd wyjść. Jeśli
chcesz mnie powstrzymać, będziesz musiał mnie zabić - ale nie odważysz się. Jeśli to zrobisz,
będziesz miał na rękach krew mieszkańców całej planety.
Ten drugi też zaczął wrzeszczeć, przekrzykując pierwszego.
- Nie zabiję cię. Posłuchaj, nie zabiję cię. Nie muszę cię zabijać.
- Zwiążesz mnie. Będziesz mnie tu trzymał. Tak? A co zrobisz, kiedy MBK zacznie mnie
szukać? Wiesz, że powinienem regularnie wysyłać im raporty.
- Biuro wie, że ze mną jesteś bezpieczny.
- Taak? Ciekawe, czy oni w ogóle wiedzą, że przyleciałem na tę planetę? Ciekawe, czy
otrzymali moją pierwszą wiadomość?
Ziemianinowi kręciło się w głowie. Zdrętwiały mu ręce i nogi.
Tamten wstał. Doszedł do wniosku, że w samą porę podjął decyzję. Powoli ruszył w kierunku
Ziemianina wzdłuż długiego stołu. Powiedział uspokajająco:
- To dla twojego dobra.
Wyjął z kieszeni czarny pręt.
Ziemianin wychrypiał:
- To psychosonda.
Z trudem wymawiał słowa, a gdy spróbował wstać, jego ręce i nogi ledwie drgnęły. Wycedził
przez zaciśnięte skurczem zęby:
- Zostałem odurzony!
- Tak, zostałeś odurzony! - przyznał tamten. - Posłuchaj, nie zrobię ci krzywdy. Kiedy jesteś
taki wzburzony i niespokojny, trudno ci pojąć, jaka to delikatna sprawa. Uspokoję cię trochę. Tylko
cię uspokoję.
Ziemianin nie mógł już mówić. Mógł tylko siedzieć i myśleć tępo: „Wielki Kosmosie!
Zostałem odurzony”. Chciał krzyczeć, wrzeszczeć i uciekać, lecz nie był w stanie.
Tamten już podszedł do niego. Stanął, spoglądając z góry na siedzącego. Ziemianin
odpowiedział mu spojrzeniem. Jeszcze mógł poruszać gałkami oczu.
Psychosonda była urządzeniem samoczynnym. Wystarczyło przytknąć ją w odpowiednie
miejsce.
Ziemianin patrzył przerażony, aż mięśnie poruszające gałkami ocznymi również mu stężały.
Nie poczuł delikatnego ukłucia, gdy ostre, cienkie igły przebiły skórę i dotknęły szwów kości
czaszki.
Krzyczał i krzyczał w ciszy swego umysłu. Wołał: „Nie, ty nie rozumiesz. Chodzi o planetę
pełną ludzi. Czy nie pojmujesz, że nie można ryzykować życia milionów ludzi?”
Słowa tamtego były ciche i niewyraźne, jakby dobiegały z końca długiego, krętego tunelu.
- Nic ci się nie stanie. Za godzinę poczujesz się dobrze, całkiem dobrze. Będziesz się śmiał z
tego wszystkiego razem ze mną.
Ziemianin poczuł lekkie, wibrujące dotknięcie, a potem już nic.
Ciemność zgęstniała i pochłonęła go. I już nigdy do końca nie ustąpiła. Minął rok, nim
rozwiała się przynajmniej częściowo.
1.
Znajda
Rik odłożył pomocnik i zerwał się na równe nogi. Dygotał tak, że musiał oprzeć się o nagą,
mlecznobiałą ścianę.
- Pamiętam! - wrzasnął.
Popatrzyli na niego i cichy pomruk posilających się ludzi nagle ucichł. Spojrzały nań oczy
tkwiące w neutralnie czystych i neutralnie ogolonych twarzach, lśniących i bladych w skąpym
świetle ściany. Te oczy nie zdradzały żywszego zainteresowania, jedynie odruchową reakcję na
nagły i niespodziewany krzyk.
Rik wrzasnął znowu:
- Pamiętam moją pracę. Miałem pracę!
- Sza! - krzyknął ktoś, a inny głos zawołał: - Siadaj!
Twarze odwróciły się i znów rozległ się gwar. Rik patrzył przed siebie nie widzącym
wzrokiem. Usłyszał, jak ktoś mówi, wzruszając ramionami:. „Stuknięty Rik”. Widział, jak inny
mężczyzna rysuje palcem kółko na czole. Ich reakcja nie miała żadnego znaczenia. W ogóle do
niego nie docierała.
Usiadł powoli. Znów złapał pomocnik - łyżkowaty przyrząd o ostrych brzegach i małych
sterczących z przodu zębach, który równie dobrze służył do cięcia, nabierania i nabijania.
Wystarczający dla zwykłego robotnika. Rik obrócił go w dłoni i spojrzał na wybity z tyłu numer,
nie widząc go. Nie musiał. Znał go na pamięć. Pozostali też mieli numery rejestracyjne, tak jak on,
ale mieli także nazwiska. On nie. Nazywali go „Rik”, ponieważ w slangu robotników pracujących
w fabryce kyrtu oznaczało to kogoś w rodzaju kretyna. I często mówili na niego „Stuknięty Rik”.
Może teraz przypomni sobie więcej. Pierwszy raz od chwili kiedy przyszedł do fabryki,
przypomniał sobie coś, co zdarzyło się przedtem, nim się tu zjawił. Jeśli wytęży pamięć! Jeżeli
postara się ze wszystkich sił!
Nagle stracił apetyt; wcale nie czuł głodu. Gwałtownym ruchem wbił pomocnik w
galaretowatą kostkę mięsa i jarzyn, odsunął talerz i utkwił wzrok w grzbietach swoich dłoni.
Wczepił palce we włosy, tarmosząc je i usilnie próbując sięgnąć myślą w ten gęsty mrok, z jakiego
przypłynęło wspomnienie - jedno niewyraźne, niejasne wspomnienie.
Gdy dźwięk dzwonka oznajmił koniec przerwy obiadowej, zalał się łzami.
Kiedy tego wieczora wychodził z fabryki, podeszła do niego Valona March. Z początku
prawie nie zdawał sobie sprawy z jej obecności u swego boku. Zauważył ją, dopiero gdy zrównała
z nim krok. Przystanął i spojrzał na nią. Jej włosy miały kolor pośredni między żółcią a brązem.
Nosiła je zaplecione w dwa warkocze, spięte razem małymi namagnesowanymi spinkami z
zielonych kamieni. Spinki były tandetne i wyblakłe. Miała na sobie prostą bawełnianą sukienkę,
będącą jedynym odzieniem potrzebnym w tym klimacie; Rik też był tylko w luźnej koszuli bez
rękawów i bawełnianych spodniach.
- Słyszałam, że coś było nie tak podczas przerwy - powiedziała.
Jak można było oczekiwać, mówiła z wyraźnym wiejskim akcentem. Język Rika był pełen
miękkich samogłosek i brzmiał lekko nosowo. Śmiali się z niego z tego powodu i przedrzeźniali
jego sposób mówienia, lecz Valona powiedziała mu, że to tylko świadczy o ich ignorancji.
- Nic się nie stało, Lona - mruknął Rik.
- Słyszałam, że coś sobie przypomniałeś, Rik - nalegała Lona. - Czy to prawda?
Ona też wołała na niego Rik. Nie mogła nazywać go inaczej. Nie pamiętał swego
prawdziwego imienia. Rozpaczliwie próbował je sobie przypomnieć. Valona starała się mu pomóc.
Kiedyś zdobyła gdzieś podartą książkę adresową i przeczytała mu wszystkie imiona. Żadne nie
wydało mu się znajome. Spojrzał jej prosto w oczy i rzekł:
- Będę musiał odejść z fabryki.
Valona zmarszczyła brwi. Jej okrągła, szeroka twarz o płaskich i wydatnych kościach
policzkowych wyrażała niepokój.
- To chyba nie byłoby dobrze.
- Muszę dowiedzieć się więcej o sobie.
Valona zwilżyła wargi.
- Myślę, że nie powinieneś.
Rik odwrócił się. Wiedział, że jej troska jest szczera. To ona załatwiła mu pracę w fabryce.
Nie miał żadnego doświadczenia z maszynami. A może miał, ale nie pamiętał. W każdym razie to
Lona upierała się, że jest zbyt drobny, aby pracować fizycznie, i zgodzili się przeszkolić go za
darmo. Przedtem, w tych koszmarnych dniach, kiedy z trudem wydawał jakieś dźwięki i nie
wiedział, co robić z pożywieniem, doglądała go i żywiła. Utrzymała go przy życiu.
- Muszę - powiedział.
- Czy znów masz te bóle głowy, Rik?
- Nie. Naprawdę coś sobie przypomniałem. Pamiętam, co robiłem przedtem... Przedtem!
Nie wiedział, co chce jej powiedzieć. Odwrócił wzrok. Ciepłemu, łagodnemu słońcu pozostało
co najmniej dwie godziny drogi do linii horyzontu. Monotonne rzędy robotniczych sypialni, które
otaczały fabrykę, stanowiły męczący widok, ale Rik wiedział, że gdy wejdą na szczyt wzniesienia,
ujrzą przed sobą pole pięknie wyzłocone szkarłatem zachodu.
Lubił patrzeć na pola. Od pierwszego spojrzenia ten widok uspokajał go i koił. Zanim jeszcze
dowiedział się, że te barwy są nazywane szkarłatem i złotem, nim powiedziano mu, że są takie
rzeczy jak kolory, zanim potrafił wyrazić zadowolenie inaczej niż cichym gulgotem - na widok pól
szybciej przechodziły mu bóle głowy. W każdy wolny dzień Valona pożyczała skuter
diamagnetyczny i wywoziła go z wioski. Pędzili, ślizgając się, stopę nad ziemią na gładkiej
poduszce pola antygrawitacyjnego, aż znaleźli się całe mile od ludzkich osiedli, gdzie tylko wiatr
owiewał mu twarz, niosąc zapach kwitnącego kyrtu.
Siadali potem przy drodze, otoczeni zapachem i barwą, i dzielili się kostką odżywczą, grzejąc
się w słońcu, póki nie nadeszła pora powrotu.
Te wspomnienia poruszyły Rika.
- Chodźmy na pola. Lona - powiedział.
- Już późno.
- Proszę. Tylko za miasto.
Pogrzebała w chudej sakiewce, którą nosiła za pasem z miękkiej niebieskiej skóry - jedynym
luksusem, na jaki sobie pozwoliła. Rik chwycił ją za rękę.
- Chodźmy pieszo.
Pół godziny później zeszli z głównej drogi na kręte, gładkie szutrowe dróżki. Szli w głębokim
milczeniu i Valona poczuła znajome ukłucie lęku. Nie znajdowała właściwych słów, żeby wyrazić
swoje uczucia, więc nigdy nie próbowała.
Co będzie, jeśli ją opuści? Był mały, nie wyższy od niej i trochę lżejszy. Pod wieloma
względami przypominał bezradne dziecko. Jednak zanim wyczyścili mu umysł, musiał być
wykształconym człowiekiem. Bardzo ważnym człowiekiem.
Valona nie odebrała prawie żadnego wykształcenia; nauczono ją tylko czytać i pisać oraz
obsługiwać maszyny w fabryce, ale wiedziała, że nie wszyscy ludzie są tak ograniczeni. Na
przykład Mieszczanin, którego ogromna wiedza była tak pomocna im wszystkim. Czasem
przybywali tu na inspekcję Posiadacze. Nigdy nie widziała żadnego z bliska, ale raz, w czasie
urlopu, odwiedziła Miasto i widziała z daleka grupkę niewiarygodnie pięknych istot. Czasami
robotnikom pozwalano słuchać, jak rozmawiają wykształceni ludzie. Mówili inaczej, płynniej,
dłuższymi słowami i bardziej miękko. W podobny sposób zaczynał mówić Rik, w miarę jak
wracała mu pamięć.
Jego pierwsze słowa przestraszyły ją. To przyszło tak nagle po długim skamleniu wywołanym
bólem głowy. Wymówił je z dziwnym akcentem. I nie pozbył się go, choć próbowała poprawić
jego wymowę.
Już wtedy obawiała się, że on przypomni sobie zbyt wiele i porzuci ją. Była tylko Valona
March. Wołali na nią Duża Lona. Nie wyszła za mąż. I nigdy nie wyjdzie. Taka wielka dziewucha
o dużych stopach i czerwonych od pracy rękach nigdy nie znajdzie męża. Mogła jedynie spoglądać
z ponurą urazą na chłopców, którzy ignorowali ją na świątecznych festynach. Była zbyt duża na
chichoty i głupie uśmieszki.
Nigdy nie będzie miała dziecka, które mogłaby przytulić i pieścić. Inne dziewczyny rodziły
dzieci, jedna po drugiej, a ona mogła tylko zerkać na czerwone bezwłose główki, zamknięte oczka,
bezradnie zaciśnięte piąstki, zaślinione buzie...
- Teraz twoja kolej, Lona.
- Kiedy będziesz miała dziecko, Lona?
Mogła tylko odwrócić się i odejść.
Rik, kiedy się pojawił, był jak dziecko. Musiała go karmić i poić, wyprowadzać na słońce i
koić do snu, gdy cierpiał na bóle głowy.
Dzieciaki biegały za nią, wyśmiewając się. „Lona ma chłopaka - krzyczały. - Duża Lona ma
stukniętego chłopaka. Chłopak Lony to czubek”.
Później, kiedy Rik chodził już sam (kiedy zaczął stawiać pierwsze kroki, była tak dumna,
jakby miał - przypuszczalnie - nie trzydzieści jeden lat, ale jeden rok) i chodził bez opieki po
ulicach miasteczka, opadały go gromadą, wyśmiewając się i natrząsając, żeby zobaczyć, jak
dorosły mężczyzna zasłania oczy ze strachu i kuli się, reagując tylko skomleniem. Nieraz wypadała
z domu, krzycząc na nie i wymachując potężnymi kułakami.
Nawet dorośli obawiali się jej pięści. Kiedy po raz pierwszy przyprowadziła Rika do pracy w
fabryce, jednym ciosem obaliła kierownika swojego działu, który za jej plecami wygadywał o nich
jakieś świństwa. Rada pracowników ukarała ją za to potrąceniem tygodniówki i może zostałaby
posłana do Miasta pod sąd Posiadaczy, gdyby nie interwencja Mieszczanina i fakt, że została
wyraźnie sprowokowana.
Tak więc nie chciała, żeby Rik nadal odzyskiwał pamięć. Wiedziała, że nie może mu niczego
zaofiarować; była samolubna w swoim pragnieniu, aby na zawsze pozostał taki zagubiony i
bezradny. To dlatego, że nigdy nie miała nikogo, kto tak całkowicie należałby do niej. I dlatego, że
obawiała się powrotu do samotności.
- Jesteś pewien, że coś ci się przypomniało, Rik?
- Tak.
Przystanęli wśród pól, a słońce użyczało swego czerwieniejącego blasku wszystkiemu, co ich
otaczało. Niebawem zerwie się łagodny i pachnący, wieczorny wietrzyk; kratownica kanałów
nawadniających już zaczynała spływać purpurą.
- Mogę wierzyć moim wspomnieniom, kiedy mi wracają, Lona - powiedział. - Wiesz, że tak.
Na przykład, nie ty nauczyłaś mnie mówić. Sam przypomniałem sobie słowa. Prawda? Prawda?
- Tak - przyznała niechętnie.
- Pamiętam nawet to, jak zabierałaś mnie na pola, zanim zacząłem mówić. Ciągle
przypominam sobie nowe rzeczy. Wczoraj przypomniałem sobie, jak złapałaś dla mnie kyrtową
muchę. Trzymałaś ją w złożonych dłoniach i kazałaś mi przyłożyć oko do twoich kciuków, żebym
zobaczył, jak świeci w ciemności, purpurowo i pomarańczowo. Śmiałem się i próbowałem wcisnąć
rękę między twoje dłonie, żeby ją schwytać, a ona uciekła i rozpłakałem się. Wtedy nie
wiedziałem, że to kyrtową mucha, ani niczego, jednak teraz świetnie to pamiętam. Nigdy mi o tym
nie opowiadałaś, prawda, Lona?
Potrząsnęła głową.
- Ale tak było, prawda? Dobrze pamiętam.
- Tak, Rik.
- A teraz przypomniałem sobie coś, co było przedtem. Musiało być jakieś przedtem, Lona.
Musiało. Kiedy o tym myślała, robiło jej się ciężko na sercu. Przedtem było inaczej, na pewno
nie tak jak tu i teraz. Tamto z pewnością oznaczało inny świat. Wiedziała to, gdyż jedynym
słowem, jakiego sobie nie przypomniał, była nazwa „kyrt”. Musiała nauczyć go, jak nazywa się
najważniejsza rzecz na całej Florinie.
- Co sobie przypomniałeś? - zapytała.
W tym momencie podniecenie Rika nagle opadło. Zgarbił się.
- Nie widzę w tym wiele sensu, Lona. Po prostu wiem, że kiedyś pracowałem i wiem, co
robiłem. Przynajmniej tak mi się zdaje.
- Co robiłeś?
- Analizowałem Nicość.
Gwałtownie obróciła się do niego, zaglądając mu w oczy. Na chwilę położyła mu dłoń na
czole, aż cofnął się, zirytowany. Powiedziała:
- Chyba nie masz znów bólu głowy, Rik? Nie bolała cię od kilku tygodni.
- Nic mi nie jest. Nie męcz mnie.
Odwróciła oczy, więc natychmiast dodał:
- Wcale nie chciałem powiedzieć, że mnie męczysz, Lono. Po prostu czuję się dobrze i nie
musisz się o mnie martwić.
Pojaśniała.
- Co oznacza słowo „analizować”?
Znał słowa, których ona nie rozumiała. Z podziwem myślała, jaki musiał być kiedyś
wykształcony.
Zastanawiał się chwilę.
- Oznacza... oznacza „rozłożyć na części”. Wiesz, jak wtedy gdy rozebraliśmy sortownik, żeby
sprawdzić, dlaczego daje nierówny promień skanujący.
- Aha. Rik, ale jak można pracować, jeśli się nie analizuje niczego? To nie jest praca.
- Nie powiedziałem, że nie analizowałem niczego. Mówiłem o Nicości. Przez duże „N”.
- Czy to nie to samo?
Zaczyna się, pomyślała. Już ma ją za głupią. Niedługo porzuci ją ze wzgardą.
- Nie. Oczywiście, że nie. - Odetchnął głęboko. - Obawiam się, że nie potrafię tego
wytłumaczyć. Tylko tyle pamiętam. Jednak moja praca musiała być ważna. Tak czuję. Na pewno
nie byłem przestępcą!
Valona skrzywiła się. Nie powinna mu była tego mówić. Uspokajała się, że ostrzegła go tylko,
dla jego dobra, ale teraz czuła, że chodziło jej o to, żeby mocniej związać go ze sobą.
Zdarzyło się to, gdy zaczął mówić. To stało się tak nagle, że wystraszyła się. Nawet nie śmiała
wspomnieć o tym Mieszczaninowi. W pierwszy wolny od pracy dzień podjęła pięć kredytów ze
swojej polisy na życie - i tak nigdy nie będzie mężczyzny, który mógłby skorzystać z tych
pieniędzy po jej śmierci - i zaprowadziła Rika do lekarza w Mieście. Miała nazwisko i adres
zapisane na skrawku papieru, ale i tak minęły dwie okropne godziny, zanim wśród olbrzymich
filarów unoszących Górne Miasto ku słońcu odnalazła drogę do właściwego budynku.
Uparła się, że będzie patrzeć, a doktor robił najróżniejsze straszne rzeczy dziwnymi
przyrządami. Kiedy włożył głowę Rika między dwie płytki metalu i sprawił, że zaczęła świecić jak
kyrtowa mucha w nocy, Valona skoczyła na równe nogi, żeby go powstrzymać. Zawołał dwóch
mężczyzn, którzy siłą wywlekli ją z gabinetu.
Pół godziny później lekarz przyszedł do niej, wysoki i chmurny. Czuła się przy nim
niepewnie; mimo że prowadził gabinet w Dolnym Mieście, był Posiadaczem. Ale oczy miał
łagodne, a nawet dobre. Wycierał ręce w mały ręcznik, który cisnął potem do kosza, chociaż Lonie
wydał się całkiem czysty.
- Gdzie spotkałaś tego mężczyznę? - zapytał.
Ostrożnie podała mu bliższe szczegóły, ograniczając się do najważniejszych faktów i w ogóle
nie wspominając o Mieszczaninie i strażnikach.
- A zatem nic o nim nie wiesz?
Potrząsnęła głową.
- Nie wiem, kim był przedtem.
- Ten człowiek został poddany działaniu psychosondy. Czy wiesz, co to takiego?
Najpierw potrząsnęła głową, lecz zaraz szepnęła suchymi ustami:
- Czy to coś, czego używają na szaleńców, doktorze?
- I przestępców. W ten sposób zmieniają umysły dla dobra ich właścicieli. Leczą ich umysły
albo zmieniają te części, które każą im kraść i zabijać. Rozumiesz?
Rozumiała. Poczerwieniała i oznajmiła:
- Rik nigdy niczego nie ukradł ani nikogo nie skrzywdził.
- Nazywasz go Rik? - Wyglądał na ubawionego. - Słuchaj, skąd wiesz, co robił, zanim go
spotkałaś? Trudno to wywnioskować w obecnym stanie jego mózgu. Sondowano głęboko i mocno.
Nie mogę stwierdzić, jaka część jego pamięci została całkowicie usunięta, a jaką utracił czasowo w
wyniku szoku. Chcę powiedzieć, że z czasem częściowo odzyska pamięć, podobnie jak mowę,
jednak nie całą. Powinien zostać na obserwacji.
- Nie, nie. Musi zostać ze mną. Dobrze się nim opiekuję, doktorze.
Zmarszczył brwi, ale przemówił jeszcze uprzejmiej.
- Hmm, myślałem o tobie, dziewczyno. Może nie całe zło usunięto. Chyba nie chcesz, żeby
cię kiedyś skrzywdził?
W tym momencie pielęgniarka wyprowadziła Rika. Uspokajała go łagodnie, jak przestraszone
dziecko. Rik przyłożył dłoń do czoła i patrzył pustym wzrokiem, aż jego spojrzenie padło na
Valonę; wtedy wyciągnął ręce i zawołał słabym głosem:
- Lona...!
Podbiegła do niego i mocno objęła go ramionami. Powiedziała lekarzowi:
- On mnie nie skrzywdzi, choćby nie wiem co.
- Muszę zgłosić ten przypadek - rzekł w zadumie doktor. - Nie wiem, jak uszedł uwagi władz
w takim stanie, w jakim musiał być.
- Czy to oznacza, że zabiorą go, doktorze?
- Obawiam się, że tak.
- Proszę, doktorze, niech pan tego nie robi.
Wyszarpnęła z kieszeni chusteczkę, w której miała pięć kredytów z błyszczącego stopu.
- Wszystkie są pańskie, doktorze. Dobrze się nim zaopiekuję. On nikogo nie skrzywdzi.
Lekarz spojrzał na monety w swojej dłoni.
- Pracujesz w fabryce, prawda?
Skinęła głową.
- Ile płacą ci tygodniowo?
- Dwa i osiem dziesiątych kredyta.
Lekko podrzucił monety, z brzękiem złapał je w powietrzu i podał Valonie.
- Zatrzymaj je, dziewczyno. Nie wezmę ich.
Zdziwiona, przyjęła pieniądze.
- Nie powie pan nikomu, doktorze?
Ale on powiedział:
- Obawiam się, że muszę. Tak każe prawo.
Jak nieprzytomna pojechała z powrotem do wioski, mocno obejmując Rika.
Następnego tygodnia w wiadomościach na hiperwideo podano, że w katastrofie drogowej
spowodowanej chwilową przerwą promienia nośnego zginął jakiś lekarz. Nazwisko brzmiało
znajomo i w nocy porównała je z zapisanym na skrawku papieru. Było takie samo.
Zasmuciła się, bo był dobrym człowiekiem. Jego nazwisko podał jej dawno temu inny
robotnik, jako lekarza Posiadaczy, który leczy także biednych. Zapisała je na wszelki wypadek. I
kiedy była w potrzebie, lekarz okazał jej serce. Jednak radość górowała nad smutkiem. Nie zdążył
chyba zgłosić przypadku Rika. Przynajmniej nikt nie przybył do wioski, by go szukać.
Później, gdy Rik coraz więcej rozumiał, opowiedziała mu, co usłyszała od lekarza, aby
pozostał w wiosce, bezpieczny.
Rik potrząsnął nią, wyrywając z zadumy.
- Nie słyszysz, co mówię? - pytał. - Nie mogłem być przestępcą, skoro miałem tak ważną
pracę.
- A może coś źle zrobiłeś? - powiedziała niepewnie. - Nawet jeśli byłeś ważną osobą. Nawet
Posiadacze...
- Jestem pewny, że nie. Nie rozumiesz, że muszę poznać prawdę, żeby przekonać innych? Nie
ma innego sposobu. Muszę porzucić fabrykę i wioskę, żeby dowiedzieć się więcej o sobie.
Poczuła, że ogarnia ją panika.
- Rik! To byłoby niebezpieczne. Po co? Nawet jeśli analizowałeś Nicość, dlaczego koniecznie
musisz dowiedzieć się o tym więcej?
- Z powodu innych rzeczy, które pamiętam.
- Jakich?
- Wolę ci nie mówić - szepnął.
- Musisz komuś powiedzieć. Możesz znów o nich zapomnieć.
Chwycił ją za rękę.
- Racja. Nie powiesz nikomu, prawda? Będziesz moją zapasową pamięcią, w razie gdybym
zapomniał.
- Pewnie, Rik.
Rik rozejrzał się wokół. Świat był bardzo piękny. Valona mówiła mu kiedyś, że w Górnym
Mieście, a nawet wiele mil nad nim, wisi ogromny napis: „Florina jest najpiękniejsza ze wszystkich
planet Galaktyki”.
Patrząc dookoła, Rik był skłonny w to uwierzyć.
- To okropne wspomnienie - powiedział - ale jeśli już coś pamiętam, to pamiętam dokładnie.
Przypomniałem to sobie dziś po południu.
- Tak?
Patrzył na nią ze zgrozą.
- Wszyscy na tej planecie umrą. Wszyscy na Florinie.
2.
Mieszczanin
Myrlyn Terens właśnie wyjmował z półki taśmę z książką, gdy usłyszał dzwonek do drzwi.
Dość pospolite rysy jego twarzy ściągnęły się w zadumie, która teraz ustąpiła miejsca zwykłej
skupionej rozwadze. Przygładził ręką rzedniejące jasne włosy
o rudawym odcieniu i krzyknął: - Chwileczkę!
Odłożył film, nacisnął przycisk i doskonale zamaskowany schowek wsunął się z powrotem w
ścianę. Prości robotnicy i wieśniacy, z którymi miał do czynienia, byli dumni z tego, że człowiek
będący jednym z nich - przynajmniej z pochodzenia - ma filmy. Ten fakt jakby trochę rozjaśniał
monotonną pustkę ich własnych umysłów. A jednak nie mógł trzymać filmów na widocznym
miejscu.
Ich widok popsułby wszystko. Mógłby skrępować i tak niezbyt skorych do rozmowy gości.
Mogli chwalić się książkami swego Mieszczanina, ale gdyby widzieli je na własne oczy, Terens
wydałby im się nazbyt podobny do Posiadacza.
Chodziło też oczywiście o Posiadaczy. Mało prawdopodobne, aby któryś z nich odwiedził go
w domu, lecz gdyby tak się stało, rząd filmów stojących na widocznym miejscu nie świadczyłby o
roztropności. Terens był Mieszczaninem i zwyczajowo miał pewne przywileje, ale lepiej zbytnio
nie chwalić się nimi.
- Idę! - krzyknął znów.
Podszedł teraz do drzwi, po drodze zapinając górny zamek swojej tuniki. Nawet jego ubranie
przypominało strój Posiadacza. Czasami niemal zapominał, że urodził się na Florinie.
W progu stanęła Valona March. Ugięła kolana i pochyliła głowę w pełnym szacunku
powitaniu. Terens szeroko otworzył drzwi.
- Wejdź, Valono. Siadaj. Na pewno już po godzinie policyjnej. Mam nadzieję, że strażnicy cię
nie widzieli.
- Nie sądzę, Mieszczaninie.
- No cóż, miejmy nadzieję, że się nie mylisz. Masz kiepską opinię, wiesz.
- Tak, Mieszczaninie. Jestem wdzięczna za to, co kiedyś dla mnie zrobiłeś.
- Nie ma za co. Proszę, siadaj. Zjadłabyś coś lub wypiła?
Sztywno wyprostowana, usiadła na skraju fotela i potrząsnęła głową.
- Nie, dziękuję. Jadłam.
Wśród mieszkańców wioski proponowanie gościowi poczęstunku należało do dobrego tonu.
Natomiast przyjęcie go uważano za nietakt. Wiedział o tym i nie nalegał.
- Masz jakiś kłopot, Valono? Znów Rik?
Valona kiwnęła głową, lecz widocznie nie znalazła słów, aby to bliżej wyjaśnić.
- Coś niedobrze w fabryce? - zapytał Terens.
- Nie, Mieszczaninie.
- Znów ma bóle głowy?
- Nie, Mieszczaninie.
Terens zmrużył oczy i patrząc bystro, czekał.
- Hmm, Valono, chyba nie oczekujesz, że zgadnę, jaki masz kłopot, co? No już, mów - inaczej
nie zdołam ci pomóc. Bo chyba potrzebujesz pomocy.
- Tak, Mieszczaninie - powiedziała i nagle wyrzuciła z siebie: - Jak mam ci wyjaśnić,
Mieszczaninie? To wygląda na gadaninę szaleńca.
Terens miał ochotę poklepać ją po ramieniu, ale wiedział, że dziewczyna nie lubi tego.
Siedziała, jak zwykle chowając wielkie ręce w rękawach ubrania. Zauważył, że nerwowo zaplata i
ściska krótkie, silne palce.
- Cokolwiek to jest, chętnie posłucham.
- Pamiętasz, Mieszczaninie, jak przyszłam do ciebie opowiedzieć o lekarzu z Miasta i tym, co
mówił?
- Tak, pamiętam. I pamiętam, że wyraźnie ci powiedziałem, żebyś już nigdy nie robiła czegoś
takiego bez porozumienia ze mną. Chyba sobie przypominasz?
Szeroko otworzyła oczy. Doskonale pamiętała jego gniew.
- Nigdy nie zrobiłabym już niczego takiego, Mieszczaninie. Po prostu chcę ci przypomnieć, że
obiecałeś mi zrobić wszystko, żebym mogła zatrzymać Rika.
- I dotrzymam słowa. No więc, czyżby strażnicy pytali o niego?
- Nie. Och, Mieszczaninie, myślisz, że mogą pytać?
- Jestem pewien, że nie.
Tracił cierpliwość.
- No, Valono, powiedz wreszcie, o co chodzi.
Zachmurzyła się.
- On mówi, że mnie opuści. Chcę, żebyś go powstrzymał.
- Dlaczego chce cię opuścić?
- Mówi, że przypomina sobie różne rzeczy.
Na twarzy Terensa pojawiło się zainteresowanie. Pochylił się i miał ochotę złapać dziewczynę
za rękę.
- Różne rzeczy? Jakie?
Terens pamiętał dzień, gdy znaleziono Rika. Zobaczył gromadę młodzieży nad jednym z
rowów nawadniających na samym końcu wioski. Nawoływali go piskliwie.
- Mieszczaninie! Mieszczaninie!
Przybiegł pędem.
- Co się stało, Rasie?
Kiedy przybył do miasteczka, postarał się zapamiętać imiona wszystkich dzieci. To było
dobrze widziane przez matki i ułatwiało życie w tych pierwszych miesiącach. Rasie wyglądał,
jakby mu się coś stało.
- Patrz tam, Mieszczaninie! - zawołał.
Pokazywał na coś białego i wijącego się, a to coś to był Rik. Pozostali chłopcy nieskładnym
chórem wywrzaskiwali wyjaśnienia. Terens zdołał zrozumieć, że bawili się w jakąś grę
wymagającą biegania, chowania się i szukania. Koniecznie musieli powiedzieć mu, jak nazywa się
ta gra, jak przebiegała, do chwili gdy ją przerwali, sprzeczając się, który z nich i która strona
„wygrywała”. Wszystko to, rzecz jasna, nie miało żadnego znaczenia.
Rasie, czarnowłosy dwunastolatek, usłyszał słabe pojękiwania i zbliżył się ostrożnie. Sądził,
że to jakieś zwierzę, może polny szczur, na którego mogliby zapolować. Znalazł Rika.
Na twarzach chłopców obrzydzenie i fascynacja walczyły o lepsze. Mieli przed sobą
dorosłego mężczyznę, prawie nagiego, zaślinionego, cicho jęczącego i płaczącego, bezradnie
grzebiącego rękami i nogami. Z porośniętej gęstym zarostem twarzy spoglądały tępo niebieskie
oczy. Przez chwilę ich spojrzenie zatrzymało się na twarzy Terensa. Mężczyzna powoli podniósł
rękę i włożył sobie palec do ust.
Jedno z dzieci zaśmiało się.
- Patrz, Mieszczaninie! On ssie palec.
Ten okrzyk przeraził leżącego. Twarz mu poczerwieniała i ściągnęła się. Zaskowyczał cicho,
bez łez i nie wyjmując palca z ust. Kciuk był mokry i różowy w porównaniu z resztą brudnej ręki.
Ten widok wyrwał Terensa z osłupienia.
- Dobrze, chłopcy - powiedział - nie powinniście biegać tak po polu. Niszczycie uprawę i
wiecie, co będzie, jeśli złapią was rolnicy. Idźcie stąd i nie rozpowiadajcie o tym. Ty, Rasie, biegnij
do pana Jencusa i sprowadź go tutaj.
Ull Jencus był w miasteczku kimś w rodzaju lekarza. Przez jakiś czas terminował w gabinecie
prawdziwego lekarza w Mieście, dzięki czemu zwolniono go z obowiązku pracy w polu czy w
fabryce. Okazało się to dobrym posunięciem. Umiał mierzyć temperaturę, podawać pigułki, robić
zastrzyki oraz - co najważniejsze - stwierdzić, czy jakiś przypadek jest na tyle poważny, aby
wymagał przekazania do szpitala w Mieście. Bez jego półprofesjonalnej pomocy nieszczęśliwcy z
zapaleniem opon mózgowych lub zapaleniem wyrostka robaczkowego cierpieliby okropnie, choć
krótko. A tak, nadzorcy szemrali i niemal jawnie oskarżali Jencusa o pomaganie symulantom.
Jencus pomógł Terensowi ulokować mężczyznę w przyczepie skutera i starając się nie rzucać
w oczy, zawieźli go do miasteczka.
Razem zmyli z niego grubą skorupę stwardniałego brudu. Z włosami nic nie dało się zrobić.
Jencus ogolił mężczyznę i zbadał go najlepiej jak potrafił.
- Nie widzę żadnej infekcji - orzekł. - Był odżywiany. Żebra nie sterczą. Nie wiem, co o tym
myśleć. Jak sądzisz, Mieszczaninie, jak on się tu znalazł?
Pytał tonem, w którym nie było nadziei, że od Terensa można oczekiwać odpowiedzi na
jakiekolwiek pytanie. Terens przyjmował to z filozoficznym spokojem. Kiedy wioska traci
Mieszczanina, do którego przyzwyczaiła się przez niemal pięćdziesiąt lat, nowo przybyły i młodszy
następca musi przygotować się, że zostanie powitany podejrzliwie i nieufnie. Nie było w tym
niczego osobistego.
- Obawiam się, że nie wiem - rzekł.
- Nie umie chodzić, wiesz. Nie potrafi zrobić kroku. Musiano go tu podrzucić. Wygląda, że
równie dobrze mógłby być niemowlęciem. Niczego nie umie.
- Czy to może być skutek jakiejś choroby?
- Żadnej z tych, które znam. Może ma jakieś kłopoty z głową, ale o tym nie mam pojęcia.
Takie przypadki odsyłam do Miasta. Widziałeś go kiedyś, Mieszczaninie?
Terens uśmiechnął się i powiedział łagodnie:
- Jestem tu dopiero od miesiąca.
Jencus westchnął i wyjął chusteczkę.
- Tak. Stary Mieszczanin był porządnym człowiekiem. Dobrze opiekował się nami, naprawdę.
Ja mieszkam tu prawie sześćdziesiąt lat i nigdy nie widziałem tego faceta. Musi być z innego
miasteczka.
Jencus był pulchny. Wyglądał na kogoś, kto urodził się pulchny, a ponieważ wrodzona
skłonność do tycia łączyła się z brakiem ruchu, nic dziwnego, że nawet taką krótką przemowę
przerywały sapania i daremne próby otarcia błyszczącego czoła ogromną czerwoną chustką.
- Nie wiem, co powiedzieć strażnikom.
Strażnicy oczywiście przyszli. Tego nie dało się uniknąć. Chłopcy opowiedzieli wszystko
rodzicom; rodzice sobie nawzajem. Życie w miasteczku płynęło dość monotonnie. Nawet takie
zdarzenie było warte przekazania każdemu przez każdego. Strażnicy po prostu musieli się o tym
dowiedzieć.
Strażnicy byli członkami Straży Florińskiej. Nie pochodzili z Floriny, nie byli także rodakami
przybyłych z Sark Posiadaczy. Byli zwyczajnymi najemnikami, za sowitą zapłatę utrzymującymi
porządek na planecie, co wykluczało ewentualne źle ulokowane sympatie do Florińczyków, z
którymi nie łączyły ich żadne więzy krwi.
Przyszli we dwóch, a z nimi nadzorca z fabryki, którego rozsadzało wprost poczucie własnej -
niewielkiej zresztą - ważności.
Strażnicy byli znudzeni i obojętni. Oglądanie jakiegoś debila może i wchodzi w zakres ich
obowiązków, ale na pewno nie jest zajęciem ekscytującym. Jeden z nich zwrócił się do nadzorcy:
- No, ile czasu zajmie ci identyfikacja? Kim jest ten człowiek?
Nadzorca energicznie potrząsnął głową.
- Nigdy go nie widziałem, oficerze. On nie jest stąd!
Strażnik zwrócił się do Jencusa.
- Miał jakieś papiery?
- Nie, proszę pana. Tylko brudny łachman. Spaliłem go, żeby zapobiec zarazie.
- Co mu jest?
- Ma źle w głowie, o ile mogę stwierdzić.
W tej chwili Terens wziął strażników na bok. Byli znudzeni, więc dlatego ustępliwi. Ten,
który zadawał pytania, trzymając notes powiedział:
- No, dobra, nawet nie warto zapisywać. To nie nasza sprawa. Pozbądźcie się go jakoś.
I poszli.
Nadzorca został. Miał piegi, rude włosy oraz spore i nastroszone wąsy. Od pięciu łat był
nadzorcą o niewzruszonych zasadach, co oznaczało, że ponosił odpowiedzialność za ścisłe
przestrzeganie przepisów w swojej fabryce.
- Patrzcie tylko - rzucił gniewnie. - I co tu zrobić z czymś takim? Te cholerne nieroby są tak
zajęte gadaniem, że przestały pracować.
- Wedle mnie, trzeba posłać go do szpitala w Mieście - rzekł Jencus, pracowicie ocierając się
chusteczką. - Ja tu nic nie poradzę.
- Szpital w Mieście! - przeraził się nadzorca. - A kto za to zapłaci? Kogo na to stać? On nie
jest jednym z nas, prawda?
- O ile wiem, to nie - przyznał Jencus.
- No więc czemu my mamy płacić? Dowiedzcie się, skąd jest. Niech zapłaci jego miasto.
- A jak mamy się dowiedzieć? Powiedz nam.
Nadzorca zamyślił się. Wysunął język i dotknął nim szorstkiej rudej szczeciny na górnej
wardze.
- Zatem będziemy musieli po prostu pozbyć się go. Tak jak powiedział strażnik.
Terens przerwał mu.
- Zaraz, zaraz. Co masz na myśli?
- Przecież on równie dobrze mógłby nie żyć. To byłoby dla niego lepsze - odparł nadzorca.
- Nie wolno zabijać żywego człowieka.
- No to może ty powiesz mi, co robić.
- A gdyby zaopiekował się nim ktoś z mieszkańców?
- Któżby zechciał? Może ty?
Terens zignorował bezczelność tej uwagi.
- Ja mam co robić.
- Tak jak każdy. Nie mogę dopuścić, żeby ktoś zaniedbywał pracę w fabryce z powodu opieki
nad tym półgłówkiem.
Terens westchnął i rzekł bez urazy:
- Słuchaj, nadzorco, bądźmy rozsądni. Gdyby w tym kwartale nie udało ci się wykonać planu,
będę mógł przypuszczać, że to dlatego, że jeden z twoich robotników opiekował się tym
biedakiem, i wstawię się za tobą u Posiadaczy. Jeśli nie - powiem po prostu, że nie znam żadnych
powodów, dla jakich miałbyś go nie wykonać.
Nadzorca spojrzał na niego złym wzrokiem. Mieszczanin był tu zaledwie miesiąc, a już
wtrącał się w sprawy ludzi, którzy mieszkali w miasteczku przez całe życie. Ale jednak miał papier
z podpisami Posiadaczy. Lepiej żyć z nim w zgodzie.
- Tylko kto go zechce? - Nagle zrodziło się w nim potworne przypuszczenie. - Ja nie mogę.
Mam troje dzieci i żonę.
- Wcale ci tego nie proponuję.
Terens spojrzał za okno. Teraz, gdy strażnicy odeszli, wokół domu Mieszczanina zebrał się
gęsty, poszeptujący tłum. Przeważnie dzieci, za małe, żeby pracować, i rolnicy z pobliskich farm.
Było też kilku robotników, którzy pracowali na innych zmianach.
Terens zauważył stojącą z boku dziewczynę. Często widywał ją w ciągu minionego miesiąca.
Silna, zaradna, ciężko pracująca. Wrodzona inteligencja ukryta pod nieszczęśliwym wyrazem
twarzy. Gdyby była mężczyzną, mogłaby zostać wybrana na przyszłego Mieszczanina. Była jednak
kobietą, sierotą, najwidoczniej niezbyt skłonną do romantycznych uniesień. Jednym słowem,
samotna kobieta, jaką też zapewne pozostanie.
- A ona? - zapytał.
Nadzorca spojrzał i wrzasnął:
- Do jasnej cholery! Przecież ona powinna być w pracy.
- Dobrze, dobrze - uspokajał Terens. - Jak ona się nazywa?
- Valona March.
- Racja. Teraz pamiętam. Zawołaj ją tu.
Od tej pory Terens stał się nieoficjalnym opiekunem tych dwojga. Robił co mógł, żeby
uzyskać dla niej dodatkowe racje żywności, kupony odzieżowe i wszystko, czego potrzebowało
dwoje dorosłych (jedno nie rejestrowane), aby żyć z jednej pensji. Pomógł jej wywalczyć
przeszkolenie Rika w fabryce kyrtu. Jego interwencja zapobiegła surowszej karze, gdy Valona
pokłóciła się z kierownikiem działu. Śmierć lekarza w Mieście sprawiła, iż nie musiał podejmować
dalszych działań, jednak był na nie przygotowany. To oczywiste, że Valona przychodziła do niego
ze wszystkimi kłopotami, więc teraz czekał, aż odpowie na jego pytanie.
Valona wahała się jeszcze, ale w końcu powiedziała:
- On mówi, że wszyscy na świecie umrą.
Terens był wstrząśnięty.
- Czy powiedział dlaczego?
- Mówi, że nie wie. Po prostu twierdzi, że przypomina sobie coś, co wiedział, zanim stał się
taki - no, taki jaki jest. Jak powiada, pamięta, że wykonywał jakąś ważną pracę, ale ja nie
rozumiem, na czym ona polegała.
- A jak opisuje to, co robił?
- Mówi, że a... analizował Nicość, przez duże N.
Valona przez chwilę czekała na komentarz, po czym dodała pośpiesznie:
- Analizować to znaczy rozbierać coś na części, jak...
- Wiem, co to znaczy, dziewczyno.
Valona spoglądała nań niespokojnie.
- Mieszczaninie, czy wiesz, o co mu chodzi?
- Może.
- Ale jak ktoś może robić coś z Nicością?
Terens wstał. Uśmiechnął się przelotnie.
- No, cóż, Valono, nie wiesz, że cała Galaktyka składa się głównie z Nicości?
Valona nie doznała gwałtownego olśnienia, ale przyjęła takie wyjaśnienie. Mieszczanin był
bardzo wykształconym człowiekiem. Poczuła niespodziewane ukłucie dumy na myśl, że Rik był
wykształcony jeszcze lepiej.
- Chodź - Terens wyciągnął do niej rękę.
- Dokąd idziemy? - spytała.
- Hmm, gdzie jest Rik?
- W domu - odparła. - Śpi.
- Dobrze. Odprowadzę cię. Chyba nie chcesz, żeby strażnicy złapali cię samą na ulicy?
Nocą wioska wyglądała na zupełnie wymarłą. Wzdłuż jedynej uliczki rozdzielającej rzędy
robotniczych chat paliły się mętne światła. Deszcz wisiał w powietrzu, ale tylko przelotny, ciepły
deszczyk, jaki padał co wieczór. Nie musieli wkładać płaszczy.
Valona jeszcze nigdy nie była tak późno poza domem w dniu pracy. Kuliła się ze strachu
słysząc odgłos własnych kroków i nasłuchiwała, czy nie nadchodzą strażnicy.
- Nie musisz iść na palcach, Valono - rzekł jej Terens. - Jestem z tobą.
Jego głos zabrzmiał niespodziewanie głośno wśród ciszy i Valona aż podskoczyła. Posłuchała
go i szybko ruszyła naprzód.
Chata Valony była ciemna jak inne; ostrożnie weszli do środka. Terens urodził się i wychował
w takiej samej chałupie i choć od tego czasu zdążył mieszkać na Sark, a teraz zajmował trzy pokoje
z bieżącą wodą, surowe wyposażenie ubogiego wnętrza obudziło w nim nostalgiczny smutek.
Robotnikom wystarczał jeden pokój, łóżko, komoda, dwa krzesła, cementowa posadzka i ubikacja
w rogu.
Kuchnia była niepotrzebna, gdyż wszystkie posiłki jadano w fabryce, podobnie łazienka,
ponieważ tuż za domami wznosił się rząd przybudówek i publicznych łaźni. W umiarkowanym,
stałym klimacie okna nie wymagały przystosowania do ochrony przed zimnem i deszczem. We
wszystkich czterech ścianach znajdowały się otwory okienne z okiennicami, a okapy nad nimi
wystarczająco zabezpieczały wnętrze przed nocnymi bezwietrznymi opadami.
W świetle małej kieszonkowej latarki, którą trzymał w ręku, Terens zauważył, że w jednym
rogu pokoju stoi stary parawan. Przypomniał sobie, że zdobył go dla Valony, gdy Rik stał się w
mniejszym stopniu chłopcem, a w większym mężczyzną. Zza zasłony dobiegał regularny oddech
śpiącego.
Terens ruchem głowy wskazał parawan.
- Obudź Rika, Valono.
Dziewczyna zastukała w parawan.
- Rik! Rik, dziecino!
Krzyknął cicho.
- To ja, Lona - uspokoiła go.
Weszli za zasłonę i Terens skierował promień latarki najpierw na twarz swoją i Lony, a potem
na Rika. Rik osłonił się ręką przed światłem.
- O co chodzi?
Terens przysiadł na skraju łóżka. Zauważył, że Rik śpi w łóżku należącym do standardowego
wyposażenia domku. Zaraz na początku Mieszczanin znalazł Valonie stare, trochę koślawe łoże,
które widocznie przydzieliła sobie.
- Rik - powiedział. - Valona twierdzi, że zaczynasz przypominać sobie różne rzeczy.
- Tak, Mieszczaninie.
Rik zawsze zachowywał się pokornie wobec Mieszczanina, który był najważniejszym ze
znanych mu ludzi. Nawet główny dyrektor fabryki był uprzejmy dla Mieszczanina. Rik przekazał
mu strzępy wiadomości, jakie zdołał sobie przypomnieć.
- Czy przypomniałeś sobie coś jeszcze, od kiedy opowiedziałeś o tym Valonie?
- Nic więcej, Mieszczaninie.
Terens ściskał w jednej dłoni palce drugiej.
- No dobrze, Rik. Śpij dalej.
Valona wyszła za nim na próg. Usiłowała powstrzymać drżenie warg i otarła oczy wierzchem
szorstkiej dłoni.
- Czy on będzie musiał mnie opuścić?
Terens wziął ją za rękę i rzekł poważnie:
- Zachowuj się jak dorosła, Valono. Zabiorę go stąd na krótko, a potem znów przyprowadzę.
- A później?
- Nie wiem. Musisz zrozumieć, Valono. Teraz najważniejszą rzeczą na świecie jest poznanie
wszystkich wspomnień Rika.
Valona spytała nagle:
- Chcesz powiedzieć, że wszyscy na Florinie mogą umrzeć, tak jak on twierdzi?
Terens zacisnął zęby.
- Nie mów o tym nikomu, Valono, bo strażnicy zabiorą Rika na zawsze. Mówię poważnie.
Odwrócił się i powoli, w zadumie poszedł do domu, nie zauważając, jak trzęsą mu się ręce.
Daremnie próbował zasnąć; po godzinie włączył narkopole. Było jedną z pamiątek, jakie przywiózł
z Sark, wracając na Florinę, gdzie miał zostać Mieszczaninem. Założył je na głowę jak cienką
czarną czapkę. Ustawił wyłącznik na pięć godzin i wcisnął przycisk.
Zdążył jeszcze wygodnie ułożyć się na łóżku, nim nastąpiła opóźniona reakcja centrów
świadomości, która pogrążyła go w wolnym od majaków śnie.
3.
Bibliotekarka
Zostawili skuter diamagnetyczny w schowku przed granicą Miasta. Skutery były w Mieście
rzadkością i Terens nie chciał zwracać na siebie uwagi. Przez chwilę pomyślał ze złością o tych w
Górnym Mieście z ich samochodami diamagnetycznymi i żyroskopami antygrawitacyjnymi. Ale to
było Górne Miasto. Tam wszystko było inne.
Rik czekał, aż Terens zamknie schowek i zabezpieczy go odciskiem palca. Miał na sobie
nowy jednoczęściowy strój i czuł się trochę dziwnie. Niechętnie poszedł za Mieszczaninem pod
pierwszą z wysokich, mostopodobnych budowli podtrzymujących Górne Miasto.
Wszystkie inne miasta na Florinie miały swoje nazwy, a na to mówiono po prostu „Miasto”.
Żyjący w nim i wokół niego robotnicy i wieśniacy byli przez resztę mieszkańców planety uważani
za szczęściarzy. W Mieście byli lepsi lekarze i lepsze szpitale, więcej fabryk i sklepów z
alkoholem, a nawet rzadziej padał deszcz. Mieszkańcy Miasta nie byli aż tak bardzo zadowoleni.
Żyli w cieniu Górnego Miasta.
Górne Miasto dokładnie odpowiadało swojej nazwie, gdyż Miasto dzieliło się na dwie części,
położone poniżej i powyżej poziomej płyty żelazobetonu, która spoczywała na około dwudziestu
tysiącach stalowych podpór i miała siedemdziesiąt kilometrów kwadratowych powierzchni. Niżej,
w cieniu, żyli „tubylcy”. Nad nimi, w słońcu, Posiadacze. Przebywając w Górnym Mieście trudno
było uwierzyć, że znajduje się ono na Florinie. Mieszkańcy składali się głównie z Sarkańczyków i
z niewielkiej liczby strażników. Byli oni klasą wyższą w dosłownym znaczeniu tego określenia.
Terens znał drogę. Szedł szybko, unikając spojrzeń przechodniów, którzy z mieszaniną
zazdrości i niechęci patrzyli na jego strój Mieszczanina. Rik miał krótsze nogi i poruszał się mniej
dostojnie, próbując dotrzymać kroku Terensowi. Niewiele zapamiętał ze swojego pierwszego
pobytu w Mieście. Teraz wydawało mu się zupełnie inne. Wtedy było tu pochmurno. Dziś świeciło
słońce, prażąc przez regularne otwory w żelazobetonie nad głową i tworząc prostokąty blasku, przy
których oddzielająca je przestrzeń zdawała się jeszcze ciemniejsza. W miarowym, niemal
hipnotycznym rytmie raz po raz nurzali się w pasmach jasności.
Starsi ludzie siedzieli w wózkach na słońcu, grzejąc się i przesuwając wraz z ruchem plam.
Czasem zasypiali i zostawali w cieniu, kiwając się w fotelach, aż budziło ich skrzypienie kół przy
zmianie pozycji ciała. Miejscami matki prawie tarasowały pasma gromadkami pociech.
- Teraz wyprostuj się, Rik - rzekł Terens. - Jedziemy na górę.
Stał przed konstrukcją wypełniającą przestrzeń między czterema kolumnami, od ziemi po
Górne Miasto.
- Boję się - powiedział Rik.
Domyślił się, co to za konstrukcja. To była winda prowadząca na górny poziom.
To było oczywiście konieczne. Produkowano na dole, a konsumowano na górze. Do Dolnego
Miasta wysyłano substraty i półprodukty spożywcze, a do Górnego płynęły gotowe artykuły i dobre
jedzenie. Nadmiar ludności wegetował na dole; pokojówki, ogrodnicy, szoferzy i robotnicy
budowlani wykorzystywani na górze.
Terens nie zwracał uwagi na niepokój Rika. Dziwił się, że i jego serce bije mocniej. Nie ze
strachu. Raczej z dzikiej satysfakcji, że jedzie w górę. Stanie na tym świętym żelazobetonie,
podepcze go, strząśnie nań kurz ze swoich nóg. Jako Mieszczanin, mógł to uczynić. Rzecz jasna,
dla Posiadaczy nadal był jedynie florińskim tubylcem, ale jako Mieszczanin, mógł deptać po
żelazobetonie, ilekroć miał na to ochotę.
Na Galaktykę, jakże on ich nienawidził!
Stanął, zrobił głęboki wdech i przywołał windę. Nie było sensu pogrążać się w nienawiści.
Tyle lat przebywał na Sark; na samej Sark, w centrum i kolebce Posiadaczy. Nauczył się znosić to
w milczeniu. Nie powinien teraz zapominać tego, czego się nauczył. Szczególnie teraz.
Usłyszał szmer zatrzymującej się windy i ściana naprzeciw niego zapadła w szczelinę.
Tubylec obsługujący windę spojrzał z niesmakiem.
- Tylko was dwóch.
- Tylko dwóch - powiedział Terens, wchodząc. Rik szedł za nim.
Windziarz nie zamierzał unieść ściany do poprzedniego położenia.
- Wy dwaj możecie poczekać na ładunek, który idzie o drugiej, i pojechać z nim. Nie będę
jeździł tam i z powrotem dla jakichś dwóch facetów.
Splunął precyzyjnie, dbając, by trafić w cement, a nie w podłogę swojej windy.
- Gdzie wasze legitymacje pracownicze?
- Jestem Mieszczaninem - zaprotestował Terens. - Nie widzisz po ubraniu?
- Ubranie nic nie znaczy. Hej, myślisz, że będę ryzykował utratę pracy, bo udało ci się ukraść
gdzieś uniform? Gdzie wasze legitymacje?
Terens bez słowa podał mu standardową książeczkę identyfikacyjną, którą każdy tubylec ma
obowiązek stale nosić przy sobie, a na którą składały się: numer rejestracyjny, świadectwo
zatrudnienia, potwierdzenia opłaty skarbowej i inne konieczne dokumenty. Otworzył książeczkę na
czerwonej licencji Mieszczanina. Windziarz obejrzał ją pobieżnie.
- No, może i to ukradłeś, ale to nie moja sprawa. Masz ją i przewiozę cię, chociaż dla mnie
Mieszczanin to tylko wymyślna nazwa krajowca. A ten drugi?
- Jest pod moją opieką - rzekł Terens. - Może wjechać ze mną, czy też zawołamy strażnika i
sprawdzimy przepisy?
To była ostatnia rzecz, jakiej mógłby życzyć sobie Terens, lecz zaproponował to z dostateczną
dozą pewności siebie, aby poskutkowało.
- No dobra! Nie musisz się złościć.
Ściana windy podniosła się i kabina z gwałtownym szarpnięciem ruszyła w górę. Windziarz ze
złością mruczał coś pod nosem.
Terens uśmiechnął się krzywo. To było niemal normalne. Ludzie pracujący bezpośrednio dla
Posiadaczy lubili utożsamiać się z panami i kompensowali sobie własną niższość ściślejszym
przestrzeganiem zasady segregacji, szorstkim i niegrzecznym traktowaniem innych. Byli
„nadludźmi”, do których reszta Florińczyków żywiła szczerą nienawiść, nie osłabioną, tak jak w
przypadku Posiadaczy, przez wpojony szacunek.
Przebyli zaledwie dziesięć metrów w górę, lecz drzwi otworzyły się na inny świat. Podobnie
jak ojczyste miasta Sarkańczyków - Górne Miasto zbudowano ze szczególną troską o dobór barw.
Każda konstrukcja, czy to budynek mieszkalny, czy gmach publiczny, była pokryta delikatną
wielobarwną mozaiką, która z bliska zdawała się bezsensowną gmatwaniną, a z odległości stu
metrów przybierała najróżniejsze odcienie, w zależności od kąta widzenia.
- Chodź, Rik - powiedział Terens.
Rik patrzył szeroko otwartymi oczami. Nie było tu niczego żywego ani rosnącego! Tylko
kamień i kolory. Nie miał pojęcia, że domy mogą być tak wielkie. Nagle w jego pamięci coś się
poruszyło. Przez sekundę ten gmach wydawał mu się znajomy... A potem wspomnienie znikło.
Obok mignął samochód.
- Czy to Posiadacze? - szepnął Rik.
Zdążyli tylko zauważyć krótko ostrzyżone włosy, obszerne kaftany o szerokich rękawach, w
jaskrawych barwach od błękitu do fioletu, spodenki z aksamitu i długie pończochy, błyszczące,
jakby utkano je z cienkich miedzianych drucików. Nie obdarzyli Rika i Terensa nawet przelotnym
spojrzeniem.
- Młodzi - rzekł Terens. Nie widział ich z tak bliska od kiedy opuścił Sark. Na Sark byli nie do
zniesienia, ale tam przynajmniej byli u siebie. Tu, dziesięć metrów nad Piekłem, aniołowie byli nie
na miejscu. Znów się skrzywił, opanowując przypływ bezpłodnej nienawiści.
Za nimi syknął dwuosobowy ślizgacz. Nowy model z wbudowanym układem kontroli
powietrza. Płynął gładko pięć centymetrów nad powierzchnią, na błyszczącej płaskiej podstawie,
podwiniętej w górę dla zmniejszenia oporu powietrza. Mimo to szybkie rozcinanie przestrzeni
dawało charakterystyczny syk, który oznaczał: „Strażnicy”.
Obaj byli wysocy, jak wszyscy strażnicy, o szerokich jasnobrązowych twarzach, płaskich
kościach policzkowych, z długimi, prostymi, czarnymi włosami. Dla tubylców wszyscy strażnicy
wyglądali tak samo. Błyszcząca czerń ich mundurów, podkreślona przez oślepiająco srebrne,
strategicznie rozmieszczone sprzączki i ozdobne guziki, odbierała indywidualny wyraz twarzy i
wzmagała wrażenie podobieństwa.
Jeden strażnik kierował pojazdem. Drugi lekko przeskoczył przez jego płytką burtę.
- Książeczka! - powiedział. Obejrzał ją machinalnie i zaraz oddał Terensowi. - Cel wizyty?
- Zamierzam skorzystać z biblioteki, oficerze. Mam do tego prawo.
Strażnik zwrócił się do Rika.
- A ty?
- Ja... - zaczął Rik.
- On mi towarzyszy - wyjaśnił Terens.
- On nie ma przywilejów Mieszczanina - powiedział strażnik.
- Ja za niego odpowiadam.
Strażnik wzruszył ramionami.
- Twoja sprawa. Mieszczanie mają swoje przywileje, ale nie są Posiadaczami. Pamiętaj o tym,
chłopcze.
- Tak, oficerze. Przy okazji, czy mógłby pan wskazać mi drogę do biblioteki?
Strażnik wskazał mu kierunek cienką lufą śmiercionośnego miotacza igieł. Z miejsca gdzie
stali, biblioteka wyglądała jak plama jasnego cynobru, na wyższych piętrach przechodzącego w
szkarłat. W miarę jak podchodzili, szkarłat spływał w dół.
Nagle Rik wyrzucił z siebie:
- Myślę, że to nieładne.
Terens rzucił mu szybkie, zdziwione spojrzenie. Przywykł do tego wszystkiego na Sark, ale i
on też uważał Górne Miasto za nieco wulgarne. Było nawet bardziej sarkańskie niż sama Sark. Na
Sark nie każdy jest arystokratą. Są nawet biedni Sarkańczycy, niektórzy mają się niewiele lepiej niż
przeciętni Florińczycy. Tutaj zamieszkiwała wyłącznie śmietanka społeczeństwa, co było widać po
bibliotece.
Nawet na Sark było tylko kilka większych od niej; o wiele za duża jak na potrzeby Górnego
Miasta, co świadczyło o korzyściach płynących z taniej siły roboczej. Terens zatrzymał się przed
łukowatym podestem prowadzącym do głównego wejścia. Układ kolorów podestu stwarzał
złudzenie stopni, co przydawało bibliotece aury starości, zazwyczaj towarzyszącej budynkom
akademickim. Rzekome stopnie zbiły z tropu Rika, który się potknął.
Główny hol był wielki, zimny i prawie pusty. Bibliotekarka za samotnym biurkiem wyglądała
jak małe, nieco pomarszczone ziarnko groszku w rozdętym strąku. Spojrzała i uniosła się z krzesła.
Terens wyjaśnił pospiesznie:
- Jestem Mieszczaninem. Specjalne przywileje. Odpowiadam za tego tubylca. - W
wyciągniętej ręce trzymał dokumenty.
Bibliotekarka usiadła z powrotem i spojrzała surowo. Wyjęła z przegródki kawałek metalu i
podsunęła Terensowi. Mieszczanin przycisnął doń prawy kciuk, a ona umieściła blaszkę w innej
przegródce, gdzie przez moment błysnęło fioletowe światełko.
- Sala dwieście czterdzieści dwa - powiedziała bibliotekarka.
- Dziękuję.
Pomieszczenia na drugim piętrze cechował lodowaty brak jakiejkolwiek osobowości,
charakterystyczny dla każdego ogniwa długiego łańcucha. Niektóre pomieszczenia były zajęte, o
czym świadczyły matowe i nieprzejrzyste glasytowe drzwi. Większość była wolna.
- Dwa-cztery-dwa - rzekł Rik. Głos miał piskliwy.
- O co chodzi, Rik?
- Nie wiem. Jestem bardzo podniecony.
- Byłeś już kiedyś w bibliotece?
- Nie wiem.
Terens przyłożył kciuk do aluminiowego krążka, który przed pięcioma minutami został
uaktywniony na jego dotknięcie. Szklane drzwi otworzyły się na oścież, a potem - kiedy weszli -
zamknęły się bezgłośnie i zmatowiały, jakby zasłonięte kotarą.
Pozbawione okien i wszelkich ozdób pomieszczenie miało około dwóch metrów długości i
tyleż szerokości. Było oświetlone rozproszoną poświatą sączącą się z sufitu i napowietrzane.
Jedynymi meblami były sięgające od ściany do ściany biurko i stojąca przy nim wyściełana,
pozbawiona oparcia ława. Na biurku stały trzy czytniki. Ich mlecznobiałe przednie ścianki były
ustawione skośnie, pod kątem trzydziestu stopni. Przed każdym znajdowały się liczne pokrętła
kontrolne.
- Wiesz, co to jest? - Terens usiadł i położył miękką, pulchną dłoń na jednym z czytników.
Rik też usiadł.
- Książki? - spytał skwapliwie.
- No cóż - odparł niepewnie Terens. - To biblioteka, więc fakt, że zgadłeś, niewiele znaczy.
Umiesz obsłużyć czytnik?
- Nie, chyba nie, Mieszczaninie.
- Jesteś pewien? Pomyśl.
Rik dzielnie spróbował.
- Przykro mi, Mieszczaninie.
- A więc pokażę ci. Spójrz! Po pierwsze, tu widzisz gałkę z napisem „Katalog”, a wokół niej
litery alfabetu. Ponieważ potrzebujemy encyklopedii, nastawimy gałkę na „E” i wciśniemy.
Zrobił to i od razu wydarzyło się kilka rzeczy. Matowe szkło ożyło - pojawiły się na nim
wiersze pisma. Światło padające z sufitu przygasło i czarne litery na żółtym tle stały się lepiej
widoczne. Przy każdym stanowisku wysunęła się gładka płyta, jak język sterowany promieniem
lasera.
Terens prztyknął przełącznikiem i płyty wsunęły się z powrotem.
- Nie będziemy robić notatek - wyjaśnił. I dodał: - Teraz, obracając to pokrętło, obejrzymy
wszystkie hasła na „S”.
Przez ekran przewinęła się długa lista materiałów, tytułów, autorów i numerów katalogowych,
zatrzymując się na zwartej kolumnie z numerami tomów encyklopedii. Nagle Rik powiedział:
- Tymi małymi przyciskami wybierzesz litery i cyfry właściwe dla książki, o którą ci chodzi, i
zaraz zobaczysz ją na ekranie.
Terens spojrzał na niego.
- Skąd wiesz? Pamiętasz?
- Może. Nie jestem pewien. Po prostu tak mi się wydaje.
- No cóż. Nazwijmy to inteligentnym domysłem.
Mieszczanin wystukał kombinację cyfr i liter. Szklana tafla przygasła, po czym znów
pojaśniała. Oznajmiła: „Encyklopedia Sark, tom 54, Sol - Spec.”
- Słuchaj, Rik - rzekł Terens. - Nie zamierzam ci niczego sugerować, więc nie powiem, o co
mi chodzi. Chcę tylko, żebyś przejrzał ten tom i powiedział, jeśli coś wyda ci się znajome.
Rozumiesz?
- Tak.
- Dobrze. A teraz nie spiesz się.
Mijały minuty. Wtem Rik wstrzymał oddech i za pomocą pokręteł zaczął przewijać ekran
wstecz. Kiedy skończył, Terens przeczytał tytuł i uśmiechnął się z zadowoleniem.
- Teraz pamiętasz? To nie przypadek? Pamiętasz?
Rik energicznie skinął głową.
- Tak, Mieszczaninie. Nagle przypomniałem sobie.
Było to hasło poświęcone kosmoanalizie.
- Wiem, co tu jest napisane - odezwał się Rik. - Zobaczysz, zaraz zobaczysz.
Miał kłopoty z oddychaniem, a i Terens był niemal tak samo podekscytowany.
- No tak - powiedział Rik - oni zawsze tak piszą.
Zaczął czytać na głos, zacinając się, ale ze znacznie większą wprawą niż ta, jaką mógł
wynieść z kilku krótkich lekcji udzielonych mu przez Valonę. Rik czytał:
- „Nic dziwnego, że kosmoanalityk jest introwertykiem i często osobnikiem
nieprzystosowanym. Poświęcenie większości dorosłego życia na samotne badania straszliwej
pustki między gwiazdami to więcej, niż można wymagać od zupełnie normalnego osobnika.
Zapewne dlatego Instytut Kosmoanalizy przyjął za swoją dewizę nieco gorzkie stwierdzenie:
<<Analizujemy Nicość>>„.
Przy ostatnich słowach Rik prawie wrzeszczał. Terens zapytał:
- Rozumiesz to, co przeczytałeś?
Tamten spojrzał na niego roziskrzonymi oczami.
- Tu piszą: „Analizujemy Nicość”. Pamiętałem to. Byłem jednym z nich.
- Byłeś kosmoanalitykiem?
- Tak! - zawołał Rik i dodał nieco ciszej: - Boli mnie głowa.
- Od przypominania sobie?
- Chyba tak.
Podniósł głowę i zmarszczył brwi.
- Muszę przypomnieć sobie więcej. Niebezpieczeństwo. Potworne niebezpieczeństwo! Nie
wiem, co robić.
- Biblioteka jest do twojej dyspozycji, Rik.
Terens obserwował go uważnie i starannie dobierał słowa.
- Skorzystaj z katalogu i wyszukaj jakieś teksty z dziedziny kosmoanalizy. Zobacz, co ci się
przypomni.
Rik rzucił się do czytnika. Dygotał. Terens odsunął się, robiąc mu miejsce.
- Może „Traktat o kosmoanalizie” Wrijta? - pytał Rik. - Czy to źle brzmi?
- Wszystko zależy od ciebie, Rik.
Rik wystukał numer katalogowy; ekran rozjaśnił się i znieruchomiał. Napis głosił: „W sprawie
tego tytułu proszę porozumieć się z kustoszem”.
Terens wyciągnął rękę i wyczyścił ekran.
- Lepiej spróbuj z inną książką.
- Ale... - Rik zawahał się, lecz posłuchał rady. Ponownie przeszukał katalog i wybrał „Skład
przestrzeni” Enniga. Na ekranie znowu pojawił się komunikat polecający konsultację z kustoszem.
- Do licha! - zaklął Terens i ponownie wyczyścił ekran.
- Co się dzieje?
- Nic. Nic. Nie wpadaj w panikę, Rik. Po prostu nie rozumiem, jak...
Za kratką z boku czytnika był umieszczony głośniczek. Obaj czytający zamarli, słysząc
dobiegający z niego cienki, suchy głos bibliotekarki.
- Pokój dwieście czterdzieści dwa! Czy jest ktoś w pokoju dwieście czterdzieści dwa?
- O co chodzi? - spytał ostro Terens.
- Jakiej książki potrzebujecie?
- Żadnej. Dziękujemy za pomoc. Tylko sprawdzamy czytnik.
Nastąpiła krótka przerwa, jakby na naradę. Potem głos przemówił jeszcze ostrzejszym tonem:
- Zapisy wskazują, że zażądano „Traktatu o kosmoanalizie” Wrijta oraz „Składu przestrzeni”
Enniga. Czy to się zgadza?
- Wystukaliśmy przypadkowe pozycje katalogu - usiłował wyjaśnić Terens.
- Czy mogę wiedzieć, dlaczego wybraliście akurat te pozycje? - nalegał nieubłagany głos.
- Mówię, że ich nie wybraliśmy... Przestań! - To było skierowane do Rika, który zaczął jęczeć.
Znów nastała chwila ciszy. Potem głos powiedział:
- Jeśli zejdziecie na dół i zgłosicie się do mnie, uzyskacie dostęp do tych książek. Są na
specjalnej liście i będziecie musieli wypełnić formularz.
Terens podał rękę Rikowi.
- Chodźmy.
- Może naruszyliśmy jakieś przepisy? - Głos Rika drżał.
- Nie, Rik. Idziemy.
- Nie będziemy wypełniać formularzy?
- Nie. Sprawdzimy te książki innym razem.
Terens szedł szybko, ciągnąc za sobą Rika. Weszli do głównego holu. Bibliotekarka uniosła
głowę.
- Tutaj! - zawołała, wstając i wychodząc zza biurka. - Chwileczkę. Chwileczkę!
Nie zatrzymali się.
Przynajmniej dopóki nie ujrzeli przed sobą strażnika.
- Strasznie wam się spieszy, chłopcy.
Dopadła ich nieco zdyszana bibliotekarka.
- Jesteście z dwieście czterdzieści dwa, prawda?
- Słuchajcie - rzekł stanowczo Terens. - Dlaczego nas zatrzymujecie?
- Czy nie szukaliście pewnych książek? Chcielibyśmy je dla was znaleźć.
- Już późno. Innym razem. Czy nie rozumiesz, że nie chcę tych książek? Wrócę jutro.
- Biblioteka - oznajmiła dumnie kobieta - zawsze zaspokaja wymagania czytelników. Za
chwilę otrzymacie swoje książki.
Na policzkach wykwitły jej rumieńce. Odwróciła się i wpadła w małe drzwi, które otworzyły
się przed nią. Terens powiedział:
- Oficerze, jeśli pan pozwoli...
Ale strażnik pokazał mu niewielki, ciężki bicz neuronowy. Broń mogła pełnić rolę pałki albo
razić ofiary na odległość.
- Hej, koleś, może siądziesz spokojnie i zaczekasz, aż pani wróci? To byłoby uprzejmie z
twojej strony.
Strażnik nie był już młody ani szczupły. Wyglądał na faceta tuż przed emeryturą i zapewne
czekał na nią spokojnie, pilnując biblioteki, ale był uzbrojony, a na śniadej twarzy miał fałszywy
uśmieszek.
Terensowi pot wystąpił na czoło i zaczął powoli spływać po plecach. Nie docenił powagi
sytuacji. Był pewny, że wie, co robi. Tymczasem masz. Nie powinien postępować tak beztrosko.
To przez tę przeklętą chęć przejechania się po Górnym Mieście, kroczenia po korytarzach
biblioteki, jakby był Sarkańczykiem...
Przez jedną okropną chwilę miał ochotę rzucić się na strażnika, lecz nagle okazało się, że już
nie musi.
W powietrzu coś mignęło. Strażnik zaczął się odwracać - trochę za późno. Zgubił go
spóźniony refleks - skutek podeszłego wieku. Ktoś wyrwał mu z ręki bicz neuronowy i zanim
zdążył zrobić coś więcej niż otworzyć usta do krzyku, zdzielił go nim w skroń. Upadł.
Rik krzyknął coś z ulgą, a Terens zawołał:
- To Valona! Na wszystkie demony Sark, to Valona!
4.
Buntownik
Terens niemal natychmiast otrząsnął się ze zdumienia.
- Wynosimy się! Szybko! - powiedział i ruszył.
Przez chwilę miał ochotę zawlec bezwładne ciało strażnika w cień stojących w przedsionku
kolumn, lecz nie było na to czasu.
Wyszli na podest; popołudniowe słońce czyniło świat jasnym i ciepłym. Kolory Górnego
Miasta przybrały wszystkie odcienie pomarańczu.
- Szybciej! - ponaglała niespokojnie Valona, ale Mieszczanin przytrzymał ją za rękę.
Uśmiechał się, mówił cicho i stanowczo.
- Nie biegnij. Idź spokojnie za mną. Pilnuj Rika. Nie pozwól mu biec.
Kilka kroków. Zdawało się, że brną przez klej. Czy te dźwięki za plecami dochodzą z
biblioteki? Wyobraźnia? Terens nie śmiał spojrzeć za siebie.
- Tędy - rzekł. Napis nad wskazanym przez niego podjazdem lekko migotał w
popołudniowym blasku. Nie mógł konkurować ze słońcem Floriny. Głosił: „Wjazd dla karetek”.
Na podjazd, bocznym wejściem i między niewiarygodnie białymi ścianami. Byli jak bryły
obcej materii w aseptycznym celofanie korytarza.
W oddali dostrzegli kobietę w uniformie. Przystanęła, zmarszczyła brwi i ruszyła ku nim.
Terens nie czekał. Skręcił, przeszedł bocznym korytarzem, potem jeszcze jednym. Mijali innych
ludzi w uniformach i dobrze rozumiał ich niepewne miny. To przypadek bez precedensu, żeby
tubylcy wałęsali się nie pilnowani po górnych poziomach szpitala. Co robić?
Oczywiście w końcu zostaną zatrzymani.
Dlatego serce zamarło mu w piersi, gdy zobaczył niepozorne drzwi z napisem: „Do poziomów
niższych pięter”. Winda była na ich poziomie. Wepchnął do niej Rika z Valona i łagodne
szarpnięcie, z jakim dźwig zaczął opadać, było najmilszym wspomnieniem tego dnia.
W Mieście były trzy rodzaje budynków. Większość to budynki dolne, stojące w całości na
dole. Domy pracowników, najwyżej trzypiętrowe. Składy, piekarnie, oczyszczalnie. Inne to
budynki górne: domy Sarkańczyków, teatry, biblioteka, stadiony sportowe. Niektóre były
podwójne, miały wejścia i poziomy zarówno na górze Miasta, jak i na dole; na przykład posterunki
sił porządkowych i szpitale.
Dlatego można było wykorzystać szpital do przejścia z Górnego Miasta do Dolnego, unikając
wielkich wind towarowych, powolnych i ze wścibską obsługą. Przechodząc tędy tubylec popełniał
przestępstwo, lecz był to drobiazg dla kogoś, kto miał na koncie pobicie strażnika.
Wyszli na dolny poziom. I tu były nagie, aseptyczne ściany, lecz nieco mniej białe, jakby
rzadziej je czyszczono. Zniknęły też wyściełane ławki, które stały rzędami w korytarzach na górze.
Wszędzie rozchodził się niespokojny gwar poczekalni pełnej czujnych mężczyzn i wystraszonych
kobiet. Samotna posługaczka próbowała uporządkować ten bałagan, z kiepskim rezultatem.
Warczała na zarośniętego starszego mężczyznę, który podciągał i opuszczał pomiętą nogawkę
wystrzępionych spodni, odpowiadając na pytania monotonnym i przepraszającym tonem.
- Na co właściwie pan się uskarża? Od jak dawna ma pan te bóle? Był pan już kiedyś w
szpitalu? Słuchajcie, ludzie, nie możecie zawracać nam głowy każdym głupstwem. Siadaj pan;
doktor obejrzy i przepisze nowe lekarstwa. Następny! - krzyknęła piskliwie i mruknęła coś pod
nosem, spoglądając na duży zegar na ścianie.
Terens, Valona i Rik niepostrzeżenie przeciskali się wśród czekających. Valona szeptała
gorączkowo, jakby obecność florińskich ziomków przywróciła jej zdolność mówienia.
- Musiałam przyjść, Mieszczaninie. Tak się martwiłam o Rika. Myślałam, że nie
przyprowadzisz go z powrotem i...
- Jak dostałaś się do Górnego Miasta? - rzucił Terens przez ramię, przepychając się przez
biernie ustępujący tłum.
- Poszłam za wami i widziałam, jak pojechaliście windą. Kiedy znów zjechała, powiedziałam
windziarzowi, że jestem z tobą, i zabrał mnie.
- Tak po prostu.
- Trochę nim potrząsnęłam.
- Na demony Sark! - jęknął Terens.
- Musiałam - wyjaśniła przygnębiona Valona. - Potem widziałam, jak strażnicy wskazywali
wam jakiś budynek. Zaczekałam, aż odjadą, i też tam poszłam. Tyle że nie odważyłam się wejść do
środka. Nie wiedziałam, co robić, więc chowałam się, aż zobaczyłam, jak wychodzicie i ten
strażnik zatrzy...
- Hej, wy tam!
Ostry, niecierpliwy głos należał do recepcjonistki. Stała za betonowym biurkiem i stukając
metalową linijką w blat uciszała zebranych, wymuszając posłuch.
- Mówię do was, wy tam, co chcecie wyjść. Chodźcie no tu. Nie możecie odejść bez badania.
Nie będziecie zwalniać się z pracy udając chorobę. Wracać mi tu!
Jednak oni już wydostali się w półcień Dolnego Miasta. Wokół unosiły się zapachy i dźwięki
tego, co Sarkańczycy nazywali Dzielnicą Tubylczą, a górny poziom znów stał się tylko stropem
nad ich głowami. Jednak, choć Valona i Rik mogli odczuwać ulgę, wydostawszy się z
przytłaczającego bogactwem otoczenia, niepokój dręczący Terensa nie ustąpił. Posunęli się za
daleko i dlatego nigdzie nie będą bezpieczni.
Zaledwie o tym pomyślał, gdy Rik zawołał:
- Patrzcie!
Terens poczuł, że ściska go w gardle.
To był chyba najstraszniejszy widok, jaki mogli ujrzeć tubylcy. Jakby gigantyczny ptak
sfrunął przez jeden z otworów wiodących do Górnego Miasta. Zasłonił słońce i pogłębił
złowieszczy cień dolnej dzielnicy. Lecz to nie był ptak. To był jeden z uzbrojonych latających
pojazdów patrolowych.
Tubylcy zaczęli krzyczeć i uciekać w popłochu. Mogli nie mieć żadnych szczególnych
powodów do obaw, ale i tak uciekali. Jakiś mężczyzna, który stał akurat na linii pojazdu, niechętnie
odsunął się na bok. Spieszył gdzieś, zajęty swoimi sprawami, gdy znalazł się w zasięgu
nadlatującego cienia. Obejrzał się z kamiennym spokojem. Był średniego wzrostu, ale o niemal
groteskowo szerokich ramionach. Rozcięty od mankietu po pachę rękaw koszuli odsłaniał biceps
grubości męskiego uda.
Terens wahał się, a Rik i Valona nie mogli niczego zrobić bez Mieszczanina. Zastanawiał się
gorączkowo, nie wiedząc, co począć. Jeśli pobiegną, to dokąd? Jeżeli tu zostaną, co zrobią? Może
strażnicy szukają kogoś innego, ale to mało prawdopodobne, zważywszy, że jeden z nich leżał
rozciągnięty na podłodze biblioteki.
Barczysty mężczyzna zbliżał się ciężkim truchtem. Mijając ich, zatrzymał się na chwilę, jakby
czegoś niepewny.
- Piekarnia Khorova, druga na lewo, za pralnią - odezwał się do nich tonem towarzyskiej
pogawędki. I odwrócił się na pięcie.
- Chodźcie - rzekł Terens.
Biegł, cały spocony ze strachu. Przez wrzask tłumu słyszał rozkazy wyszczekiwane przez
strażników. Zerknął przez ramię. Pół tuzina mundurowych wyskoczyło z pojazdu, rozsypując się w
szereg. Wiedział, że nie ma szans. W tym przeklętym stroju Mieszczanina rzucał się w oczy jak
filar podtrzymujący Górne Miasto.
Dwaj strażnicy biegli w ich kierunku. Nie wiedział, czy go widzą czy nie, lecz to nie miało
żadnego znaczenia. Zderzyli się z barczystym mężczyzną, który dopiero co rzucił Terensowi kilka
słów. Byli tak blisko, że słyszał głośny ryk nieznajomego i przekleństwa strażników. Terens
popchnął Valonę i Rika za róg.
Piekarnię Khorova zdobił niemal nieczytelny szyld z wymyślnie poskręcanego neonowego
plastiku, pęknięty w paru miejscach. Z otwartych drzwi sączył się charakterystyczny zapach. Nie
pozostało im nic innego jak wejść. Tak też zrobili.
Jakiś stary człowiek spojrzał na nich z zaplecza, gdzie dostrzegli przyprószony mąką blask
pieców mikrofalowych. Nie zdążył zapytać, czego chcą.
- Barczysty mężczyzna... - zaczął Terens.
Rozłożył ręce, ilustrując słowa gestem, gdy z zewnątrz dobiegły ich krzyki:
- Strażnicy! Strażnicy!
- Tędy! Szybko! - powiedział starzec ochrypłym głosem.
Terens stanął jak wryty.
- Tędy?
- To atrapa - wyjaśnił stary.
Najpierw Rik, potem Valona, a na końcu Terens weszli kolejno w otwór pieca. Usłyszeli cichy
trzask i tylna ściana pieca poruszyła się, po czym zakołysała, zwisając na zawiasach. Pchnęli ją i
znaleźli się w małym, ciemnym pokoiku.
Czekali. Pomieszczenie miało kiepską wentylację, a zapach pieczywa tylko wzmagał głód.
Valona uśmiechała się do Rika, od czasu do czasu odruchowo poklepując jego dłoń. Rik
odpowiadał jej spojrzeniem bez wyrazu. W pewnej chwili przycisnął dłoń do rozpalonego czoła.
- Mieszczaninie... - zaczęła Valona.
- Nie teraz, Lona! - syknął. - Proszę!
Otarł czoło wierzchem dłoni i spojrzał na wilgotne palce.
W zamkniętej przestrzeni kryjówki dał się słyszeć głośny szczęk. Terens zastygł.
Podświadomie uniósł zaciśnięte pięści.
Barczysty mężczyzna przeciskał swe szerokie ramiona przez otwór. Ledwie przeszły.
Popatrzył na Terensa i uśmiechnął się.
- Daj spokój, człowieku. Nie będziemy się bić.
Terens spojrzał na swoje pięści i opuścił je.
Barczysty był teraz w znacznie gorszym stanie niż wtedy, kiedy ujrzeli go po raz pierwszy.
Koszulę na plecach miał prawie całkiem podartą, a na jednym policzku świeży siniak, krwiście
czerwony. Mężczyzna mierzył ich od góry do dołu małymi oczkami.
- Przestali szukać - rzekł. - Jeśli jesteście głodni, jedzenie mamy tu niewyszukane, lecz jest go
pod dostatkiem. Co wy na to?
Nad Miastem zapadła noc. W Górnym Mieście paliły się światła rozjaśniające niebo na wiele
mil, lecz w Dolnym Mieście panowały głębokie ciemności. Na frontowe okno piekarni opuszczono
roletę, aby ukryć światło nieprzepisowo palące się po godzinie policyjnej.
Rik poczuł się lepiej po ciepłym posiłku. Ból głowy zaczął ustępować. Spojrzał na policzek
barczystego.
- Zranili pana? - zapytał nieśmiało.
- Lekko - odparł pytany. - Drobiazg. W moim zawodzie zdarza, się to codziennie.
Zaśmiał się, ukazując białe zęby.
- Musieli przyznać, że nie zrobiłem nic złego, tylko stałem im na drodze, gdy gonili kogoś
innego. Najłatwiejszym sposobem usunięcia tubylca z drogi jest...
Machnął ręką, jakby trzymał w niej niewidoczną pałkę.
Rik skulił się i Valona objęła go niespokojnym, opiekuńczym gestem.
Barczysty odchylił się na krześle, wysysając spomiędzy zębów resztki jedzenia.
- Jestem Matt Khorov - powiedział - ale nazywajcie mnie po prostu Piekarzem. A wy kim
jesteście?
Terens wzruszył ramionami.
- No cóż...
- Rozumiem twój punkt widzenia - rzekł Piekarz. - Im mniej wiesz, tym lepiej. Może. Może.
Ale możecie mi zaufać. Uratowałem was przed strażnikami, prawda?
- Tak. Dziękujemy. - Terens nie zdołał zmusić się do serdeczniejszych słów. - Skąd
wiedziałeś, że to nas ścigają? Tam uciekało sporo ludzi.
Tamten uśmiechnął się.
- Niczyja twarz nie miała takiego wyrazu jak wasze. Można by je zemleć i zrobić z nich kredę.
Terens bez skutku próbował się uśmiechnąć.
- Nie wiem, dlaczego ryzykowałeś życiem. W każdym razie dziękuję. Wiem, że „dziękuję” to
niewiele, ale w tej chwili nie mogę zrobić nic innego.
- Nie musisz robić niczego. - Piekarz oparł szerokie plecy o ścianę. - Często zdarzają mi się
takie rzeczy. Nie ma w tym nic, co by się odnosiło do was. Jeśli strażnicy kogoś gonią, staram się
mu pomóc. Nienawidzę strażników.
Valona otworzyła usta.
- I nie masz kłopotów?
- Pewnie, że mam. Patrz na to.
Przyłożył dłoń do posiniaczonego policzka.
- Chyba nie sądzicie, że coś takiego mnie powstrzyma. Po to zbudowałem tę atrapę pieca.
Dzięki niemu strażnicy nie mogą mnie przyłapać.
Valona szeroko otworzyła oczy, patrząc na niego z lękiem i podziwem. Piekarz powiedział:
- A czemu nie? Wiecie, ilu Posiadaczy jest na Florinie? Dziesięć tysięcy. A strażników? Może
dwadzieścia tysięcy. Tymczasem nas, tubylców, mieszka tu pięćset milionów. Gdybyśmy wszyscy
powstali przeciw nim...
Prztyknął palcami.
Terens rzekł:
- Stanęlibyśmy naprzeciw miotaczy igieł i działek laserowych, Piekarzu.
- Taak - odparł tamten. - Musielibyśmy zdobyć kilka takich. Wy, Mieszczanie, za długo
przebywaliście wśród Posiadaczy. Boicie się ich.
W ciągu kilku godzin świat Valony wywrócił się do góry nogami. Ten człowiek walczył ze
strażnikami i rozmawiał z Mieszczaninem jak równy z równym. Kiedy Rik pociągnął ją za rękaw,
delikatnie rozchyliła jego palce i kazała mu spać. Ledwie na niego spojrzała. Słuchała, co mówi
tamten człowiek.
- Nawet z miotaczami igieł i działkami laserowymi - ciągnął barczysty - Posiadacze mogą
utrzymać Florinę jedynie dzięki stu tysiącom Mieszczan.
Terens wyglądał na obrażonego, lecz Piekarz mówił dalej:
- Na przykład, spójrz na siebie. Bardzo ładne ciuchy. Czyste. Eleganckie. Założę się, że masz
fajną chatę, książki, własny skuter i gwiżdżesz na godzinę policyjną. Możesz nawet wejść do
Górnego Miasta, jeśli chcesz. Posiadacze nie daliby ci tego bez powodu.
Terens czuł, że nie powinien dać się sprowokować.
- W porządku - powiedział. - A co według ciebie mają zrobić Mieszczanie? Walczyć ze
strażnikami? Co by to dało? Przyznaję, że w moim miasteczku pilnuję spokoju i dbam o wykonanie
planów, ale troszczę się o nie. Staram się pomagać wszystkim, w granicach dopuszczonych
prawem. Czy to mało? Kiedyś...
- Ach, kiedyś. Kto może czekać na kiedyś? Gdy ty i ja będziemy martwi, cóż nam będzie za
różnica, kto rządzi Floriną? Żadna.
- Po pierwsze - rzekł Terens - nienawidzę Posiadaczy bardziej niż ty. Ale... - Urwał i
poczerwieniał.
- Mów dalej - roześmiał się Piekarz. - Powtórz to. Nie wydam cię, nie powiem nikomu, że
nienawidzisz Posiadaczy. Co zrobiliście, że ścigają was strażnicy?
Terens milczał.
- Spróbuję zgadnąć - powiedział Piekarz. - Kiedy strażnicy wpadli na mnie, byli wściekli.
Naprawdę wściekli, nie dlatego, że jakiś Posiadacz im kazał. Znam ich, więc wiem. Sądzę, że tylko
jedno mogło ich tak wkurzyć. Rąbnęliście któregoś z nich. A może nawet zabiliście go.
Terens nadal milczał.
Piekarz przemawiał przyjaznym tonem:
- Mądrze trzymać jeżyk za zębami, Mieszczaninie, ale czasem nadmierna ostrożność to błąd.
Potrzebna wam pomoc. Oni wiedzą, kim jesteście.
- Nie, nie wiedzą - zaprzeczył Terens.
- W Górnym Mieście musieliście pokazywać przepustki.
- A kto powiedział, że byliśmy w Górnym Mieście?
- Tak sądzę. Założę się, że byliście.
- Oglądali moją legitymację, ale nie tak długo, żeby przeczytać nazwisko.
- Jednak wystarczająco długo, żeby wiedzieć, iż jesteś Mieszczaninem. Wystarczy, że
stwierdzą, w którym mieście nie ma Mieszczanina albo który nie ma alibi na dzisiejszy dzień.
Pewnie na całej Florinie już urywają się telefony. Chyba jesteście w tarapatach.
- Możliwe.
- Wiesz, że tak. Chcecie pomocy?
Rozmawiali szeptem. Rik skulił się w kącie i zasnął. Valona wodziła wzrokiem od jednego z
mówiących do drugiego. Terens potrząsnął głową.
- Nie, dzięki. Jakoś to załatwię.
Piekarz uśmiechnął się szeroko.
- Ciekawe jak. Nie lekceważ mnie dlatego, że nie mam wykształcenia. Mam inne zalety.
Wiesz co, masz całą noc do namysłu. Może dojdziesz do wniosku, że przyda wam się pomoc.
Valona leżała w ciemności, z szeroko otwartymi oczami. Jej posłanie składało się tylko z
rzuconego na podłogę koca, ale było prawie tak samo wygodne jak to, do którego przywykła. Rik
spał głęboko na innym kocu, w przeciwległym rogu. Zawsze spał mocno po dniu pełnym wrażeń,
kiedy przestała go boleć głowa.
Mieszczanin podziękował za koc, wywołując tym uśmiech Piekarza (wyglądało na to, że
śmieje się ze wszystkiego), zgasił światło i powiedział, że może siedzieć po ciemku.
Valonie ani trochę nie chciało się spać. Czy zaśnie jeszcze kiedykolwiek? Przecież pobiła
strażnika!
Nieoczekiwanie pomyślała o ojcu i matce.
Pamiętała ich jak przez mgłę. W ciągu minionych lat niemal o nich zapomniała. Jednak teraz
przypomniała sobie, jak szeptali nocami, gdy sądzili, że ona śpi. Wspominała ludzi, którzy
przychodzili po zmroku.
Pewnej nocy obudzili ją strażnicy i zadawali pytania, których nie rozumiała, ale starała się na
nie odpowiedzieć. Już nigdy nie ujrzała rodziców. Powiedziano jej, że odeszli, a następnego dnia
posłano ją do pracy, chociaż inne dzieci zaczynały pracować dopiero dwa lata później. Ludzie
oglądali się za nią, a innym dzieciom nie pozwalano bawić się z nią, nawet po pracy. Nauczyła się
samotności. Nauczyła się nie odzywać. Dlatego śmiali się z niej i nazywali głupią Dużą Lona.
Dlaczego dzisiejsza rozmowa przypomniała jej rodziców?
- Valono.
Głos rozległ się tak blisko, że oddech mówiącego rozwiał jej włosy, i był tak cichy, że ledwie
go słyszała. Zesztywniała, trochę ze strachu, a trochę ze zmieszania. Jej nagie ciało było okryte
tylko cienkim prześcieradłem.
- Nic nie mów - powiedział Mieszczanin. - Tylko słuchaj. Wychodzę. Drzwi nie są zamknięte.
Wrócę. Słyszysz? Rozumiesz?
W ciemności chwyciła go za rękę i ścisnęła.
- Uważaj na Rika. Nie spuszczaj go z oka. Poza tym... - urwał na dłuższą chwilę. Potem
dokończył: - Nie ufaj zbytnio Piekarzowi. Nie znam go. Zrozumiałaś?
Usłyszała cichy szmer i jeszcze cichsze skrzypnięcie; odszedł. Podparła się na łokciu. Oprócz
oddechów Rika i jej teraz nie było słychać niczego.
Potarła palcami oczy, przyciskając gałki, usiłując zebrać myśli. Dlaczego Mieszczanin, który
wiedział wszystko, powiedział coś takiego o Piekarzu, który nienawidził strażników i uratował całą
trójkę?
Tylko jedno przyszło jej do głowy. On tam był. Właśnie gdy sprawy przyjęły najgorszy obrót,
Piekarz zjawił się i odpowiednio zadziałał. Prawie tak, jakby wszystko zostało zaaranżowane albo
jakby Piekarz czekał na taki rozwój wydarzeń.
Potrząsnęła głową. To naprawdę dziwne. Gdyby nie słowa Mieszczanina, taka myśl nigdy nie
przyszłaby jej do głowy.
Ciszę przerwało głośne i niespodziewane pytanie.
- Hej? Jesteście tam jeszcze?
Zamarła, gdy padł na nią strumień światła. Powoli rozluźniła się i okryła prześcieradłem aż po
szyję. Światło przesunęło się w bok.
Nie miała wątpliwości, kim jest mówiący. Jego barczysta, przysadzista sylwetka była dobrze
widoczna w przyćmionym świetle odbitym od ścian.
- Cóż, myślałem, że pójdziesz z nim - powiedział Piekarz.
- Z kim, proszę pana? - zapytała niepewnie.
- Z Mieszczaninem. Wiesz, że poszedł. Nie trać czasu na udawanie.
- On wróci, proszę pana.
- Czy powiedział, że wróci? Jeśli tak, to źle zrobi. Wpadnie w ręce strażników. Ten
Mieszczanin nie jest zbyt sprytny; gdyby był, wiedziałby, że celowo zostawiłem otwarte drzwi. Ty
też zamierzasz odejść?
- Zaczekam na Mieszczanina - odparła Valona.
- Jak chcesz. Będziesz długo czekać. Możesz odejść, kiedy tylko zechcesz.
Promień latarki nagle przesunął się po podłodze, wydobywając z mroku bladą, wynędzniałą
twarz Rika. Powieki śpiącego odruchowo zacisnęły się, ale spał dalej.
- Jeśli jednak zechcesz iść - powiedział Piekarz z naciskiem - pamiętaj, że on zostaje tu.
Myślę, że mnie rozumiesz. Jeżeli zamierzasz odejść, drzwi są otwarte, ale nie dla niego.
- Przecież to tylko biedny, chory chłopak... - zaczęła Valona piskliwym, przestraszonym
głosem.
- Tak? No cóż, ja zbieram biednych chorych chłopców i ten tu zostaje. Pamiętaj!
Strumień światła nie schodził z twarzy śpiącego Rika.
5.
Uczony
Doktor Selim Junz niecierpliwił się od roku, ale człowiek nie przyzwyczaja się do
niecierpliwości. Raczej wprost przeciwnie. Pomimo to ten rok nauczył go, że sarkańskiej
administracji nie da się popędzać; tym bardziej że składała się w większości z przeniesionych tu
Florińczyków, straszliwie czułych na punkcie swojej godności.
Kiedyś zapytał starego Abla, ambasadora Trantora, który mieszkał na Sark tak długo, że
prawie zapuścił tu korzenie, dlaczego Sarkańczycy pozwalają, aby w ich ministerstwach kierowali
różnymi sprawami ludzie, którymi tak głęboko gardzą.
Abel zmrużył oczy, patrząc na niego znad kielicha zielonego wina.
- Polityka, Junz - powiedział. - Polityka. Praktyczne zastosowanie genetyki, zgodnie z
sarkańską logiką. Ich świat jest mały i niewiele znaczący, a oni mają coś do powiedzenia tylko
dlatego, że kontrolują tę kopalnię złota - Florinę. Tak więc co roku przeczesują pola i wioski
Floriny i zabierają najzdolniejszą młodzież na Sark, na przeszkolenie. Średniakom każą wypełniać
formularze, przewracać kartki i podpisywać papierki, tych zaś naprawdę zdolnych odsyłają na
Florinę jako tubylczych zarządców miast. Nazywają ich Mieszczanami.
Doktor Junz był kosmoanalitykiem. Nie widział w tym wszystkim głębszego sensu.
Powiedział to rozmówcy.
Abel wyciągnął w jego kierunku gruby palec wskazujący i zielony blask sączący się z kielicha
dotknął krzywego paznokcia, tłumiąc chorobliwą, żółtoszarą barwę.
- Nie nadajesz się na administratora - rzekł. - Nie proś mnie o rekomendację. Widzisz,
najinteligentniejsi obywatele Floriny całym sercem popierają Sarkańczyków, ponieważ służąc im,
mają się całkiem dobrze, natomiast gdyby odwrócili się od nich, w najlepszym razie mogliby
oczekiwać powrotu do typowej florińskiej egzystencji, która nie jest ciekawa, przyjacielu, nie jest
ciekawa.
Jednym haustem wypił wino i mówił dalej.
- Co więcej, ani Mieszczanom, ani urzędnikom na Sark nie wolno mieć potomstwa, za to grozi
utrata stanowiska. Nawet z Florinkami. Stosunki z kobietami z Sark, rzecz jasna, nie wchodzą w
rachubę. W ten sposób najlepsze florińskie geny są ustawicznie wycofywane z obiegu, tak że w
końcu Florina stanie się planetą drwali i nosicieli wody.
- Ale nie będą też mieli urzędników.
- To melodia dalekiej przyszłości.
Doktor Junz siedział teraz w jednej z poczekalni Urzędu do Spraw Floriny i niecierpliwie
czekał, aż przepuszczą go przez kolejne szczeble, podczas gdy florińscy urzędnicy bez końca
błądzili w biurokratycznym labiryncie.
Stanął przed nim Florińczyk, który postarzał się i pomarszczył w wieloletniej służbie.
- Doktor Junz?
- Tak.
- Proszę ze mną.
Migający numer na ekranie wywołałby go równie skutecznie, a fluoryzujące strzałki w
powietrzu mogły go zaprowadzić do celu, lecz tam, gdzie robotnik jest tani, nie ma potrzeby
nikogo zastępować. Junz nie bez powodu pomyślał „robotnik”. W żadnym z sarkańskich
ministerstw nie widział kobiet. Florinki zostawiano na ich planecie, oprócz nielicznych służących,
którym też zresztą nie wolno było mieć dzieci, miejscowe kobiety zaś, jak powiedział Abel, nie
wchodziły w rachubę.
Gestem wskazano mu miejsce przed biurkiem asystenta podsekretarza. Zorientował się
przeczytawszy tytuł świecący się na blacie biurka. Żaden Florińczyk nie mógł, rzecz jasna, być
nikim więcej niż asystentem, choćby nie wiem ile nici władzy trzymał w swoich białych palcach.
Podsekretarz i sekretarz będą Sarkańczykami, ale z kolei Junz wiedział, że może ich spotkać na
gruncie towarzyskim, nigdy tu, w ministerstwie.
Siedział, zniecierpliwiony, ale bliższy celu. Asystent uważnie przeglądał dokumenty,
przewracając każdą drobno zapisaną stronę, tak jakby zawierała tajemnice Wszechświata. Był
bardzo młody, zapewne absolwent tegorocznego kursu, i jak wszyscy Florińczycy jasnowłosy i
jasnoskóry.
Junz poczuł atawistyczną niechęć. Sam pochodził z planety Libair i - jak każdy jej
mieszkaniec - miał skórę z wysoką zawartością pigmentu, ciemnobrązową. Na niewielu światach w
Galaktyce spotykało się tak krańcowe barwy skóry jak na Libairze czy na Florinie. Regułą były
raczej odcienie pośrednie.
Niektórzy z radykalnych młodych antropologów przychylali się do tezy, że ludzie ze światów
takich jak na przykład Libair powstali w wyniku niezależnej, konwergentnej ewolucji. Starsi ze
złością odrzucali teorię o odrębnych drogach rozwoju, prowadzących do powstania różnych
gatunków mogących krzyżować się ze sobą - co było powszechne na wszystkich światach
Galaktyki. Upierali się, że na swej rodzinnej planecie, którejkolwiek by przypadał ten zaszczyt,
ludzkość była już podzielona na grupy o różnej pigmentacji.
Taka teoria jedynie odsuwała problem w czasie i niczego nie wyjaśniała, więc Junz żadnej z
nich nie uważał za słuszną. Nawet teraz często zastanawiał się nad tym problemem. Z
niewiadomych powodów na planetach czarnoskórych przetrwały stare legendy. Na przykład
libairańskie mity mówiły o czasach wojen między ludźmi o różnej pigmentacji, a pierwszą kolonię
na Libairze mieli założyć brązowoskórzy uciekający po przegranej bitwie.
Gdy doktor Junz opuścił Libair, udając się do Arkturiańskiego Instytutu Technologii
Kosmicznej, i kiedy zaczął pracować w swoim zawodzie, te dawne legendy zostały zapomniane.
Raz tylko zastanawiał się nad nimi poważnie. Zdarzyło się to na jednym ze starożytnych światów w
sektorze Centaura, gdzie pełnił swe obowiązki; jednym z tych światów, których historię mierzy się
na tysiąclecia, a których archaiczne dialekty może są owym zapomnianym i mitycznym językiem -
angielszczyzną. Tam usłyszał specjalne słowo określające człowieka o czarnej skórze.
Po co używać specjalnego słowa na określenie człowieka o czarnej skórze? Nie ma
specjalnego słowa na człowieka z niebieskimi oczami, wielkimi uszami czy kręconymi włosami.
Nie ma... Suchy głos urzędnika przerwał te rozważania.
- Z dokumentów wynika, że był pan już w naszym urzędzie.
- Istotnie, proszę pana - odparł szorstko Junz.
- Jednak nie ostatnio.
- Nie, nie ostatnio.
- Nadal poszukuje pan kosmoanalityka, który zniknął... - urzędnik przerzucił papiery - ...około
jedenaście miesięcy i trzynaście dni temu.
- Zgadza się.
- Od tego czasu - rzekł asystent suchym, beznamiętnym głosem, z którego najwidoczniej
wyciśnięto cały sok uczuć - nie znaleziono żadnego śladu tego człowieka ani żadnego dowodu, że
kiedykolwiek był na terytorium Sark.
- Nim zniknął - przypomniał naukowiec - przebywał w Kosmosie w pobliżu Sark.
Urzędnik podniósł głowę i przez chwilę spojrzenie jego bladoniebieskich oczu zogniskowało
się na twarzy Junza; szybko spuścił wzrok.
- To możliwe, lecz nie ma żadnego dowodu jego obecności na Sark.
Żadnego dowodu! Doktor Junz zacisnął wargi. To samo od wielu miesięcy powtarzano mu z
rosnącym zniecierpliwieniem w Międzygwiezdnym Biurze Kosmoanalizy.
Żadnego dowodu, doktorze Junz. Uważamy, że traci pan swój cenny czas, doktorze Junz.
Biuro dopilnuje dalszych poszukiwań, doktorze Junz.
A naprawdę chcieli w ten sposób powiedzieć: „Przestań marnować naszą forsę, Junz!”
Wszystko zaczęło się, jak dokładnie określił urzędnik, jedenaście miesięcy i trzynaście dni
temu Międzygwiezdnego Czasu Standardowego (urzędnik oczywiście w sprawach takiej wagi nie
śmiałby użyć miejscowej miary czasu). Dwa dni przedtem Junz wylądował na Sark, aby
przeprowadzić rutynową inspekcję pracy biura, która zmieniła się w... No właśnie, zamieniła się w
to, czym jest teraz.
Powitał go miejscowy przedstawiciel MBK, wątły młody człowiek, który utrwalił się w
pamięci doktora Junza głównie dzięki temu, że przez cały czas żuł jakiś elastyczny produkt
sarkańskiego przemysłu chemicznego.
Kiedy inspekcja dobiegała szczęśliwego końca, miejscowy agent przypomniał sobie coś,
umieścił trwałowtyk w okolicy migdałków i powiedział:
- Wiadomość od jednego z pracowników terenowych, doktorze Junz. Pewnie nic ważnego.
Zna pan ich.
Normalny objaw lekceważenia: „Zna pan ich”. Doktor Junz spojrzał na niego z nagłą irytacją.
Miał ochotę powiedzieć, że piętnaście lat temu on sam był „pracownikiem terenowym”, kiedy
przypomniał sobie, że po trzech miesiącach nie mógł już tego znieść. Jednak ta odrobina złości
sprawiła, że przeczytał wiadomość ze szczególną uwagą.
Oto jej treść:
Proszę utrzymywać bezpośrednią łączność po kodowanej linii z Kwaterą Główną MBK w
oczekiwaniu na szczegółowe wiadomości w sprawie niezwykłej wagi. Dotyczy całej Galaktyki.
Ląduję po najkrótszej trajektorii.
Agent był ubawiony. Jego szczęki podjęły swój monotonny ruch, gdy mówił:
- Proszę to sobie wyobrazić. „Dotyczy całej Galaktyki”. To doskonałe, nawet jak na
pracownika terenowego. Wywołałem go zaraz po otrzymaniu tej wiadomości, żeby dowiedzieć się
czegoś sensownego oprócz tego bełkotu. Wciąż powtarzał, że życie każdej żywej istoty na Florinie
jest w niebezpieczeństwie. No wie pan, pół miliarda istnień na szali. Gadał jak psychopata. Prawdę
mówiąc, nie miałem ochoty prowadzić go po lądowaniu. Co pan proponuje?
- Czy ma pan zapis waszej rozmowy? - spytał Junz.
- Tak, proszę pana.
Po kilkuminutowym poszukiwaniu znaleziono zwitek mikrofilmu.
Junz obejrzał go na czytniku. Zmarszczył brwi.
- To kopia, prawda?
- Oryginał wysłałem do sarkańskiego Biura Transportu Pozaplanetarnego. Sądziłem, że
powinni czekać na lądowisku z karetką. Na pewno było z nim kiepsko.
Doktor Junz miał ochotę przytaknąć młodemu człowiekowi. Gdy samotni analitycy
kosmicznych otchłani załamują się w czasie pracy, ich psychopatie mogą przybierać gwałtowną
formę.
- Zaraz - rzekł nagle. - Mówi pan, jakby on jeszcze nie wylądował.
Agent wyglądał na zdziwionego.
- Chyba wylądował, ale nikt mnie o tym nie zawiadomił.
- No cóż, niech pan zadzwoni do transportu i dowie się szczegółów. Psychopata czy nie,
wszystko ma być w raporcie.
Kosmoanalityk wpadł tam ponownie następnego dnia, na krótką kontrolę tuż przed
opuszczeniem planety. Miał do załatwienia inne sprawy, na innych światach i spieszył się. Już
wychodząc, rzucił przez ramię:
- A jak tam nasz pracownik terenowy?
- Ach, tak - odparł agent. - Właśnie chciałem panu powiedzieć. W transporcie nic o nim nie
wiedzą. Posłałem im wzór energetyczny silników hiperatomowych jego statku, a oni mówią, że nie
ma go nigdzie w pobliskiej przestrzeni. Facet musiał zmienić zdanie i nie wylądował.
Doktor Junz postanowił opóźnić swój odlot o dwadzieścia cztery godziny. Następnego dnia
udał się do Biura Transportu Pozaplanetarnego w Sark City, stolicy planety. Tam po raz pierwszy
spotkał florińskich biurokratów, którzy zgodnie potrząsali głowami. Och tak, otrzymali wiadomość
dotyczącą zamierzonego lądowania analityka z MBK, ale żaden statek nie wylądował.
To ważne, nalegał Junz. Ten człowiek był bardzo chory. Czy nie otrzymali zapisu jego
rozmowy z miejscowym agentem MBK? Szeroko otwierali oczy. Zapis? Nie znalazł się nikt, kto
potwierdziłby odbiór dokumentu. Przykro im, jeśli ten człowiek był chory, ale nie wylądował tu
żaden statek MBK i żadnego statku MBK nie było w pobliskiej przestrzeni.
Doktor Junz wrócił do hotelu i zaczął rozmyślać. Minął kolejny termin planowanego odlotu.
Zadzwonił do recepcji i poprosił o przeniesienie do innego pokoju, bardziej odpowiedniego na
dłuższy pobyt. Potem zaaranżował spotkanie z Ludiganem Ablem, ambasadorem Trantora.
Następny dzień spędził czytając książki o historii Sark, a gdy nadeszła pora spotkania z
Ablem, serce wybijało mu powolny, gniewny werbel. Wiedział, że nie zrezygnuje tak łatwo.
Stary ambasador potraktował wizytę jako towarzyską, uścisnął mu dłoń, przywołał
mechanicznego barmana i przez pierwsze dwa drinki nie dopuścił do jakiejkolwiek dyskusji na
tematy urzędowe. Junz wykorzystał okazję, spytał o florińską administrację i otrzymał informację o
praktycznym wykorzystaniu genetyki na Sark. Jego złość spotęgowała się.
Junz zawsze pamiętał Abla takim, jakim widział go tego dnia. Głęboko osadzone oczy,
przymknięte pod zdumiewająco białymi brwiami, haczykowaty nos nieustannie wiszący nad
krawędzią kielicha, zapadnięte policzki podkreślające szczupłość twarzy i ciała oraz sękaty paluch
zdający się poruszać w rytmie bezdźwięcznej muzyki. Junz zaczął swoją opowieść, krótką i
zwięzłą. Abel słuchał uważnie, nie przerywając. Kiedy Junz skończył, stary ambasador delikatnie
otarł wargi.
- No tak. Czy zna pan tego człowieka, który zniknął?
- Nie.
- I nie widział go pan?
- Rzadko się widuje naszych pracowników terenowych.
- Czy przedtem miewał urojenia?
- Według jego akt w centrali MBK zdarzyło mu się to po raz pierwszy - jeśli to było urojenie.
- Jeśli? - ambasador nie rozwijał tej myśli. Powiedział: - I dlaczego przyszedł pan z tym do
mnie?
- Potrzebuję pomocy.
- Najwidoczniej. Tylko jakiej? Co mogę zrobić?
- Zaraz wyjaśnię. Sarkańskie Biuro Transportu Pozaplanetarnego sprawdziło pobliską
przestrzeń na wzór energetyczny silników statku naszego człowieka - nigdzie nie ma ani śladu. Nie
okłamywaliby mnie. Nie mówię, że Sarkańczycy brzydzą się kłamstwem, ale na pewno brzydzą się
niepotrzebnym kłamstwem, a muszą wiedzieć, że mogę to sprawdzić w ciągu godziny czy dwóch.
- Racja. I co?
- Tylko w dwóch przypadkach nie można wykryć śladu wzoru energetycznego. Kiedy statku
nie ma w pobliskiej przestrzeni, ponieważ przeszedł w nadprzestrzeń i znajduje się w innym rejonie
Galaktyki, oraz gdy nie ma go w Kosmosie, gdyż wylądował na planecie. Nie uwierzę, że nasz
człowiek wykonał skok przez nadprzestrzeń. Jeśli jego twierdzenia o zagrożeniu Floriny i całej
Galaktyki są urojeniami, nic nie powstrzymałoby go od przybycia na Sark i złożenia raportu. Nie
zmieniłby zdania i nie odleciałby. Mam piętnastoletnie doświadczenie w takich sprawach. Jeżeli
zaś przypadkiem jego twierdzenia były prawdziwe i realne, sprawa była zbyt poważna, aby mógł
zmienić zdanie i opuścić pobliską przestrzeń.
Stary Trantorianin podniósł palec i pokiwał nim lekko.
- Stąd wysnuł pan wniosek, że on jest na Sark.
- Właśnie. I znów mamy dwie możliwości. Pierwsza, jeśli popadł w jakąś psychozę, mógł
wylądować gdziekolwiek na planecie, poza portem kosmicznym. Może błąkać się po planecie,
chory i z zanikiem pamięci. To bardzo mało prawdopodobne, nawet w przypadku pracowników
terenowych, ale czasem się zdarzało. W takich przypadkach napady są zazwyczaj chwilowe. Gdy
mijają, ofiara najpierw przypomina sobie szczegóły swojej pracy, zanim wrócą jej osobiste
wspomnienia. Mimo wszystko - kosmoanaliza to zajęcie na całe życie. Dotknięci amnezją często
zostają złapani, gdy wchodzą do publicznych bibliotek, żeby poszukać informacji o kosmoanalizie.
- Rozumiem. A zatem chce pan, żebym pomógł panu wymóc na Radzie Bibliotekarzy zgodę
na informowanie pana o takim przypadku.
- Nie, gdyż nie przewiduję tu żadnych problemów. Poproszę, żeby pewne podstawowe dzieła
z dziedziny kosmoanalizy wciągnięto na specjalną listę i aby każdego, kto o nie zapyta, a nie zdoła
dowieść, że jest rodowitym Sarkańczykiem, zatrzymano i przesłuchano. Zgodzą się, ponieważ będą
wiedzieli albo niektórzy ich zwierzchnicy będą wiedzieli, że ten plan na nic się nie zda.
- Dlaczego?
- Dlatego - Junz mówił coraz szybciej, dygocąc z wściekłości - że jestem pewien, że nasz
człowiek wylądował w kosmoporcie Sark City dokładnie tak, jak zamierzał, po czym - zdrów na
umyśle czy nie - został uwięziony lub zabity przez władze sarkańskie. Ale ja się tego dowiem.
Abel odstawił prawie pusty kielich.
- Żartuje pan? Zabity?
- Czy wyglądam na żartownisia? A co powiedział mi pan pół godziny temu o Sarkańczykach?
Ich życie, bogactwo i władza zależą od zachowania kontroli nad Floriną. Czego dowiedziałem się
przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny o ich historii? Tego, że bogactwem Sark są pola kyrtu na
Florinie. I oto zjawia się człowiek, normalny czy nie, obojętne, który twierdzi, że coś, co ma
znaczenie dla całej Galaktyki, zagrozi życiu każdego mężczyzny i każdej kobiety na Florinie.
Proszę spojrzeć na zapis ostatniej rozmowy z naszym człowiekiem.
Abel wziął rolkę filmu, który rzucił mu Junz, i przyjął podany czytnik. Powoli przeczytał
wiadomość, mrużąc i wytężając bladoniebieskie oczy.
- Niewiele z tego wynika.
- Oczywiście. Wiadomo, że zagraża jakieś niebezpieczeństwo. I trzeba się śpieszyć. To
wszystko. Jednak nie wolno było posyłać tego Sarkańczykom. Nawet gdyby ten człowiek mylił się,
czy sarkański rząd pozwoliłby mu szerzyć takie obłąkańcze pogłoski - jeżeli były obłąkańcze - po
całej Galaktyce? Nawet abstrahując od paniki, jaką mogły wywołać na Florinie, przeszkadzając w
produkcji włókien kyrtu, pozostaje faktem, że w ten sposób ujawniłby przed całą Galaktyką to
paskudne bagno, jakim są stosunki polityczne między Sark a Floriną. Tymczasem, aby tego
uniknąć, wystarczyło usunąć tylko jednego człowieka, gdyż ja nie mogę podjąć działania opierając
się tylko na tym zapisie, o czym oni doskonale wiedzą. Czy w takim wypadku Sarkańczycy
zawahaliby się przed morderstwem? Ci eksperymentatorzy genetyczni - jak pan ich przed chwilą
przedstawił - na pewno nie wahaliby się ani chwili.
- A czego oczekuje pan ode mnie? Muszę powiedzieć, że nadal nie jestem pewien. - Abel nie
wyglądał na poruszonego.
- Niech pan dowie się, czy go zabili - rzekł ponuro Junz. - Musi pan tu mieć swoich szpiegów.
Och, proszę nie zaprzeczać. Wystarczająco długo tłukę się po Galaktyce, żeby utracić złudzenia.
Proszę zgłębić tę tajemnicę, podczas gdy ja będę odwracał ich uwagę negocjując z bibliotekarzami.
A kiedy przekona się pan, że naprawdę są mordercami, chciałbym, aby Trantor zadbał o to, żeby
żaden rząd w Galaktyce nie wyobrażał sobie, iż może bezkarnie zabijać ludzi MBK.
Na tym zakończyło się jego pierwsze spotkanie z Ablem.
Junz nie pomylił się w jednej sprawie. Sarkańscy urzędnicy byli chętni, a nawet uprzedzająco
grzeczni, gdy chodziło o współpracę z bibliotekami.
Jednak wydawało się, że pomylił się w czymś innym. Mijały miesiące, a agenci Abla nigdzie
nie mogli znaleźć śladu zaginionego pracownika MBK, żywego ani umarłego.
Tak było przez jedenaście miesięcy. Junz już był niemal gotowy zrezygnować. W duchu
postanowił poczekać jeszcze miesiąc, nie dłużej. Nagle nastąpił przełom, i to wcale nie za sprawą
Abla, lecz prawie zapomnianego samotnego strzelca, którego Junz osobiście zaangażował. Wpłynął
raport z Biblioteki Publicznej Sark i Junz znalazł się przed florińskim urzędnikiem w Urzędzie do
Spraw Floriny.
Urzędnik uporządkował sprawę w myślach. Przewrócił ostatnią stronę. Podniósł głowę.
- I co mogę dla pana zrobić?
Junz poinformował go zwięźle.
- Wczoraj, o czwartej dwadzieścia dwie po południu zawiadomiono mnie, że we florińskiej
filii Biblioteki Publicznej w Sark zatrzymano dla mnie człowieka, który usiłował skorzystać z
dwóch podstawowych dzieł z zakresu kosmoanalizy i nie był rodowitym Sarkańczykiem. Od tamtej
pory nie miałem żadnych wiadomości z biblioteki.
Mówił dalej, podnosząc głos, by zakrzyczeć urzędnika, który próbował coś wtrącić.
- Telewizyjny biuletyn informacyjny z publicznego przekaźnika w hotelu, w którym rezyduję,
pod wczorajszą datą i godziną piątą zero pięć po południu podaje, że we florińskiej filii Biblioteki
Publicznej w Sark został ogłuszony członek Straży Florińskiej, i że poszukuje się trojga tubylców
podejrzanych o to przestępstwo. Tej wiadomości nie podano w późniejszych biuletynach. Nie ma
wątpliwości, że obie te informacje mają ze sobą związek. Jestem przekonany, że człowiek, którego
szukam, znajduje się w rękach Straży Florińskiej. Prosiłem o zezwolenie na przelot na Florinę i
odmówiono mi. Połączyłem się podprzestrzennie z Floriną i zażądałem, aby przysłano tego
człowieka na Sark. Nie otrzymałem żadnej odpowiedzi. Przybywam do Urzędu do Spraw Floriny
domagać się podjęcia odpowiednich kroków. Albo ja polecę tam, albo on przyleci tutaj.
Bezduszny głos urzędnika powiedział:
- Władze Sark nie mogą przyjmować ultimatum oficerów MBK. Zostałem ostrzeżony przez
moich zwierzchników, że zapewne będzie pan domagał się odpowiedzi w tej sprawie i
poinstruowano mnie co do faktów, jakie wolno mi panu wyjawić. Człowiek, który usiłował
skorzystać z zastrzeżonych dzieł, wraz z dwoma innymi osobami - Mieszczaninem i florińską
kobietą - istotnie popełnił zbrodnię, o jakiej pan wspomniał. Byli ścigani przez strażników.
Jednakże nie zostali schwytani. Junz poczuł głębokie rozczarowanie, którego nawet nie próbował
ukryć. - Uciekli?
- Niezupełnie. Stwierdzono, iż ukryli się w piekarni niejakiego Matta Khorova.
- I pozwolono im tam zostać? - zdumiał się Junz.
- Czy ostatnio konferował pan z Jego Ekscelencją Ludiganem Ablem?
- Co to ma...
- Poinformowano nas, że często widywano pana w ambasadzie trantoriańskiej.
- Nie widziałem ambasadora od tygodnia.
- Proponuję więc, żeby się pan z nim spotkał. Nie ruszaliśmy przestępców w piekarni Khorova
z uwagi na dobro naszych międzygwiezdnych stosunków z Trantorem. Poinstruowano mnie, abym
panu powiedział - jeśli okaże się to konieczne - że Khorov, co zapewne pana nie zdziwi - przy tych
słowach bladą twarz urzędnika wykrzywił grymas szyderczego uśmiechu - jest dobrze znany
naszemu Ministerstwu Bezpieczeństwa jako agent Trantora.
6.
Ambasador
Dziesięć godzin przed rozmową Junza z urzędnikiem Terens opuścił piekarnię Khorova.
Krocząc ostrożnie ulicami Miasta, Terens wodził dłonią po chropowatych ścianach
robotniczych chat. Panujące wokół głębokie ciemności rozjaśniał tylko słaby, migotliwy odblask
świateł z Górnego Miasta. Jedynymi światłami pochodzącymi z Dolnego Miasta były żółtawe
błyski latarek strażników, którzy maszerowali po dwóch i po trzech.
Dolne Miasto leżało pogrążone we śnie jak chory potwór, którego śliskie wnętrzności
skrywała błyszcząca kopuła górnych poziomów. Jego część zapewne tętniła ukrytym życiem, tam,
gdzie przywożono i magazynowano produkty, jednak nie tu, nie w slumsach.
Słysząc odległy stukot kroków, Terens skrył się w zakurzonej uliczce (nawet conocne
florińskie deszcze ledwie docierały w osłonięte miejsca pod żelazobetonem). Światła błysnęły,
minęły go i zniknęły sto metrów dalej.
Strażnicy maszerowali tam i z powrotem przez całą noc. Wystarczyło, że tak chodzili. Lęk,
jaki budzili, pozwalał utrzymać porządek niemal bez użycia siły. W pozbawionym świateł mieście
ciemność mogła być osłoną dla całych rzesz przestępców, lecz nawet gdyby nie pilnowali go
strażnicy, takie niebezpieczeństwo nie istniało. Składy żywności i warsztaty były dobrze strzeżone,
luksusy Górnego Miasta niedostępne, a próby wzajemnego okradania się, żerowania na nędzy
innych z góry skazane na niepowodzenie.
To, co na innych światach uważano za przestępstwo, w tych ciemnościach praktycznie nie
istniało. Biedni byli pod ręką, lecz już zostali oskubani do czysta, bogaci zaś byli dosłownie poza
zasięgiem.
Terens skradał się. Gdy przechodził pod jednym z otworów w żelbetowej płycie, jego twarz
błysnęła w mroku jak biała plama. Mimowolnie spojrzał w górę.
Poza zasięgiem!
Czy rzeczywiście nie można ich dosięgnąć? Ile już razy zmienił się jego stosunek do
Posiadaczy? Będąc dzieckiem, myślał o nich dziecinnie. Strażnicy byli potworami w czerni i
srebrze, przed którymi należało uciekać, nawet jeśli nie zrobiłeś niczego złego. Posiadacze byli
zagadkowymi i bajkowymi supermenami, niezwykle dobrymi, żyjącymi w raju znanym jako Sark,
ustawicznie i cierpliwie zabiegającymi o dobro niemądrych mężczyzn i kobiet Floriny.
Codziennie powtarzał w szkole: „Niech Duch Galaktyki strzeże Posiadaczy, tak jak oni
strzegą nas”.
Tak, pomyślał teraz, właśnie. Właśnie tak! Niech Duch będzie dla nich tym, czym oni są dla
nas. Ni mniej, ni więcej. Zacisnął pięści aż do bólu.
Kiedy miał dziesięć lat, napisał wypracowanie o tym, jak wyobraża sobie życie na Sark.
Popuścił wodze twórczej wyobraźni, chcąc popisać się umiejętnością pisania. Niewiele z tego
pamiętał, właściwie tylko jeden akapit. Opisał w nim Posiadaczy, jak zbierają się każdego ranka w
wielkiej sali o ścianach koloru kwiatów kyrtu, sześciometrowych olbrzymów, którzy stojąc
dostojnie, debatują nad grzechami Florińczyków i z powagą i smutkiem rozważają, jak nakłonić ich
do cnotliwego życia.
Nauczyciel był bardzo zadowolony i pod koniec roku, kiedy inni chłopcy nadal uczęszczali na
krótkie lekcje czytania, pisania i moralności, on został przeniesiony do specjalnej klasy, w której
uczył się matematyki, galaktografii i historii Sark. W wieku szesnastu lat zabrano go na Sark.
Wciąż pamiętał ten wspaniały dzień i wzdrygnął się na samo jego wspomnienie. Na myśl o
nim czuł dojmujący wstyd.
Teraz zbliżał się do krańca miasta. Sporadyczne podmuchy wiatru przynosiły ciężki, nocny
zapach kwiatów kyrtu. Jeszcze kilka minut i znajdzie się w stosunkowo bezpiecznym miejscu -
wśród pól, po których nie krążyły regularne patrole i gdzie przez postrzępione chmury znów
zobaczy gwiazdy. Także tę mocną, jaskrawożółtą gwiazdę, która jest słońcem Sark.
Przez pół życia to była jego gwiazda. Ta niebywale jasna mała kulka była dla niego czymś
więcej niż gwiazdą. Kiedy ujrzał ją po raz pierwszy, przez luk kosmolotu, miał ochotę paść na
kolana. Na myśl, że zbliża się do raju, zapomniał nawet o paraliżującym lęku pierwszej podróży w
przestrzeni kosmicznej.
Wylądował w tym raju i został doprowadzony do starego Florińczyka, który dopilnował, żeby
go wykąpano i odpowiednio odziano. Potem zabrano go do wielkiego budynku, a po drodze stary
przewodnik pokłonił się jakiejś mijanej postaci.
- Ukłoń się! - mruknął gniewnie do młodego Terensa.
Usłuchał, zmieszany.
- Kto to był?
- Posiadacz, ty tępy wieśniaku.
- To? Posiadacz?
Stanął jak wryty, tak że tamten musiał pociągnąć go za rękę. Po raz pierwszy ujrzał
Posiadacza. Wcale nie sześciometrowy, lecz zwyczajny człowiek. Inni florińscy młodzieńcy
otrząsnęli się z szoku wywołanego takim rozczarowaniem, a Terens nie. Coś w nim pękło, zmieniło
się na zawsze.
Podczas całego szkolenia i długich studiów, z którymi tak dobrze sobie radził, nigdy nie
zapomniał o tym, że Posiadacze są tylko ludźmi.
Studiował dziesięć lat, a kiedy nie uczył się, nie jadł i nie spał, nauczył się być użyteczny.
Nauczono go doręczać przesyłki, opróżniać kosze na śmieci, kłaniać się nisko przechodzącym
Posiadaczom i z szacunkiem odwracać twarz do ściany, gdy mijały go ich kobiety.
Przez pięć następnych lat pracował w administracji, jak zwykle przenoszony ze stanowiska na
stanowisko w celu wypróbowania jego zdolności w przeróżnych warunkach.
Kiedyś odwiedził go pulchny, łagodny Florińczyk, przyjaźnie uśmiechnięty, który poklepał go
po ramieniu i zapytał, co sądzi o Posiadaczach.
Terens stłumił w sobie chęć natychmiastowej ucieczki. Przeraził się, że jego myśli mogły w
jakiś tajemniczy sposób uzewnętrznić się w wyrazie twarzy. Potrząsnął głową i wymamrotał stek
komunałów o dobroci Posiadaczy.
Jednak pulchny tylko wydął usta i rzekł:
- Chyba tak nie myślisz. Przyjdź dziś wieczór pod ten adres.
I wręczył Terensowi mały kartonik, który po kilku minutach zwęglił się i rozsypał w proch.
Terens poszedł. Bał się, ale był ciekaw. Spotkał tam swoich znajomych, którzy spoglądali na
niego porozumiewawczo, a później, w pracy, patrzyli obojętnie. Słuchał tego, co mówili, i
przekonał się, że wielu podziela jego opinie, które traktował jako owoc własnych, i tylko własnych
przemyśleń.
Dowiedział się, że przynajmniej niektórzy Florińczycy uważają Posiadaczy za wstrętnych
wyzyskiwaczy, dla własnej korzyści grabiących Florinę z jej bogactw i utrzymujących biednych
tubylców w ciemnocie i ubóstwie. Dowiedział się, że nadchodzi czas wielkiego powstania przeciw
Sark i całe bogactwo Floriny przypadnie prawowitym właścicielom.
W jaki sposób? - pytał Terens. Zadawał to pytanie raz po raz. Przecież Posiadacze i strażnicy
mają broń.
Wtedy powiedzieli mu o Trantorze, gigantycznym imperium rozrastającym się w ostatnich
stuleciach tak, że należała do niego już połowa zamieszkanych światów Galaktyki. Trantor, mówili,
zniszczy Sark z pomocą Florińczyków.
Jednak, mówił Terens najpierw sobie, a potem innym, jeśli Trantor jest tak wielki, a Florina
tak mała, czy Trantor nie zastąpi po prostu Sark jako jeszcze potężniejszy i bardziej tyrański
władca? Jeśli takie było to jedyne wyjście, to lepiej już znosić Sark. Lepsze zło znane niż nieznane.
Wyśmiano go i wyrzucono, grożąc utratą życia, jeśli kiedykolwiek powie komuś o tym, co
słyszał.
A nieco później zauważył, że konspiratorzy zaczęli znikać jeden po drugim, aż został tylko ten
pulchny.
Czasami widział go, jak tu i tam szepcze do ucha jakiemuś nowo przybyłemu, ale Terens nie
mógł ostrzec ofiary, że to jest wystawianie na pokusę i sprawdzanie. Każdy musi znaleźć własną
drogę - tak jak on.
Przez pewien czas pracował w Ministerstwie Bezpieczeństwa, czego dostąpiło niewielu
Florińczyków. Trwało to krótko, ponieważ władza związana ze stanowiskiem w bezpieczeństwie
była tak ogromna, że nikomu nie zezwalano na dłuższe piastowanie tam funkcji.
Jednak pracując tam Terens przekonał się, ku swojemu zdziwieniu, że istnieją prawdziwe
spiski. Mężczyźni i kobiety na Florinie spotykali się w tajemnicy i planowali bunt. Zazwyczaj byli
potajemnie opłacani przez Trantor. Niektórzy z tych niedoszłych buntowników naprawdę uważali,
że Florina może zwyciężyć bez niczyjej pomocy.
Terens zastanawiał się nad tym. Mało mówił, pracował bez zarzutu, ale myślał swoje.
Nienawidził Posiadaczy, trochę dlatego, że nie mieli sześciu metrów wzrostu, trochę dlatego, że nie
wolno mu było patrzeć na ich kobiety, a wreszcie dlatego, że zgięty w ukłonie służył kilku z nich i
stwierdził, iż mimo całej ich arogancji byli głupcami, wiedzieli nie więcej niż on, a przeważnie byli
o wiele mniej inteligentni.
Co jednak mogli zrobić Florińczycy? Jaki był sens wymieniać głupiego Posiadacza
sarkańskiego na głupiego dostojnika trantoriańskiego? Oczekiwać, że florińscy wieśniacy zrobią
coś samodzielnie, było niebezpieczną mrzonką. Tak więc nie było żadnego wyjścia.
Zastanawiał się nad tym problemem od lat - jako student, urzędnik i jako Mieszczanin.
Aż nagle ten szczególny splot okoliczności włożył nieoczekiwane rozwiązanie w ręce tego
niepozornego człowieka, który kiedyś był kosmoanalitykiem, a teraz bełkotał o czymś, co
zagrażało życiu wszystkich mężczyzn i kobiet na Florinie.
Terens znalazł się już na polach, gdzie ustawał nocny deszczyk i gwiazdy lśniły wśród wilgoci
chmur. Oddychał głęboko zapachem kyrtu, największego skarbu i przekleństwa Floriny.
Nie miał złudzeń. Nie był już Mieszczaninem. Nie był nawet wolnym florińskim wieśniakiem.
Był uciekającym przestępcą, ukrywającym się zbiegiem.
A jednak w głowie miał zamęt. Przez ostatnie dwadzieścia cztery godziny miał w rękach
najpotężniejszą broń przeciw Sark, o jakiej ktokolwiek mógłby marzyć. Nie było co do tego
wątpliwości. Wiedział, że to, co Rik sobie przypomniał, rzeczywiście się zdarzyło, że był kiedyś
kosmoanalitykiem, że umysł Rika był poddany głębokiemu działaniu psychosondy, że we
wracającej mu pamięci kryła się prawda - straszna i potężna.
Terens był tego pewien.
A teraz Rik wpadł w grube łapy człowieka, który udawał florińskiego patriotę, a naprawdę był
agentem Trantora.
Terens czuł ściskający mu gardło gniew. To jasne, że ten Piekarz jest trantoriańskim agentem.
Od pierwszej chwili nie miał co do tego wątpliwości. Kto z mieszkańców Dolnego Miasta miałby
tyle pieniędzy, żeby stawiać atrapy pieców mikrofalowych?
Nie mógł pozwolić, aby Rik wpadł w sieci Trantora. Nie pozwoli na to. Był przygotowany na
podjęcie każdego ryzyka. Co tam ryzyko! Przecież i tak czeka go kara śmierci.
Na skraju nieba ujrzał słabą poświatę. Zaczeka na świt. Strażnicy z pewnością już otrzymali
jego rysopis, ale może upłynie kilka minut zanim go zauważą.
A w ciągu tych paru minut będzie ciągle Mieszczaninem. I zdąży zrobić coś, o czym - nawet
teraz - nie śmiał dłużej myśleć.
Dziesięć godzin po rozmowie z urzędnikiem Junz znów odwiedził Ludigana Abla.
Ambasador przywitał Junza ze swą zwykłą pozorną serdecznością, pod którą wyczuwało się
wyraźne i niepokojące poczucie winy. W czasie ich pierwszego spotkania (dawno temu; minął już
niemal cały Standardowy Rok) nie zwracał szczególnej uwagi na jego opowieść jako taką. Jedyną
troską ambasadora było: „Czy to jakoś pomoże, czy może pomóc Trantorowi?”
Trantor! Zawsze był dla niego najważniejszy, ale Abel nie był głupcem, który by żywił kult
dla grupki gwiazd czy żółtego emblematu z kosmolotem i słońcem trantoriańskich sił zbrojnych.
Krótko mówiąc, nie był patriotą w zwyczajnym znaczeniu tego słowa i Trantor jako Trantor nic dla
niego nie znaczył.
Abel żywił kult dla pokoju; tym bardziej że starzejąc się, coraz bardziej doceniał kieliszek
wina, powietrze przesycone perfumami i dźwiękami muzyki, popołudniową drzemkę i spokojne
oczekiwanie na śmierć. Wyobrażał sobie, że to samo musi czuć każdy człowiek; tymczasem tyle
ludzi cierpiało z powodu wojny i zniszczenia. Zamarzali w kosmicznej próżni, wyparowywali w
błysku atomowych eksplozji, ginęli z głodu na obleganych i bombardowanych planetach.
Jak wymusić pokój? Nie perswazją, to pewne, i nie kształceniem. Jeśli człowiek nie jest w
stanie spojrzeć na zjawisko pokoju i zjawisko wojny tak, aby przedłożyć pierwsze nad drugie, to
jakie argumenty mogą go przekonać? Cóż może być ważniejszym powodem potępienia wojny niż
sama wojna? Jakie popisy dialektyki mają choć dziesiątą część tej siły przekonywania, jaką ma
jeden wypatroszony statek ze swym upiornym ładunkiem?
Tak więc jest tylko jeden sposób, aby skończyć ze stosowaniem siły - użyć siły.
Abel miał w swoim gabinecie mapę Trantora, ujętą tak, aby ukazywała zastosowanie tej siły.
Mapa była w kształcie kryształowej kuli, w której zawieszono trójwymiarowy obraz Galaktyki. Jej
gwiazdy były białymi kropkami diamentowego pyłu, mgławice smugami światła lub czarnej mgły,
w pobliżu centrum zaś znajdowało się kilka czerwonych punkcików, będących niegdyś Republiką
Trantoriańską.
Właśnie „niegdyś”, pięćset lat temu Republika Trantoriańską składała się zaledwie z pięciu
światów.
To była mapa historyczna i pokazywała Republikę w tym stadium tylko wtedy, kiedy pokrętło
ustawione było na zero. Przestawiając pokrętło o jedną kreskę można było oglądać Galaktykę o
pięćdziesiąt lat starszą, a gwiazdy wokół Trantora czerwieńsze.
Po dziesięciu kreskach mija pięćset lat i szkarłat rozszerza się jak rosnąca plama krwi, aż
ponad połowa Galaktyki znajduje się w czerwonej kałuży.
Ta czerwień była czerwona jak krew nie tylko w przenośni. W miarę jak Republika
Trantoriańską stawała się Konfederacją Trantoriańską, a potem Imperium Trantoriańskim, jej
rozwój znaczył szlak martwych ludzi, martwych statków i martwych światów. A jednak przez to
Trantor rósł w siłę i w obrębie tej czerwonej plamy panował pokój.
Teraz Trantor zmierzał do kolejnej przemiany: z Imperium Trantoriańskiego w Imperium
Galaktyczne. Czerwień obejmie wszystkie gwiazdy i wszędzie zapanuje pokój - pax Trantorica.
Abel pragnął tego. Pięćset lat temu, przed czterystu, a nawet przed dwustu laty, buntowałby
się przeciw Trantorowi jako obrzydliwemu gniazdu wstrętnych, agresywnych materialistów, którzy
gwałcą prawa innych, niezdolni do stworzenia prawdziwej demokracji we własnym domu, chętnie
krytykują uchybienia innych rządów, a ponadto są bezgranicznie chciwi. Ale ten czas już minął.
Ablowi nie chodziło o Trantor, ale o rezultat, jaki miał przynieść rozwój Imperium. Stąd też
pytanie: „Czy to pomoże pokojowi na Galaktyce?” przyjmowało postać: „Czy to pomoże
Trantorowi?”
Cały kłopot, że w tym szczególnym przypadku nie był tego pewien. Dla Junza rozwiązanie
było proste i oczywiste. Trantor musi poprzeć MBK i ukarać Sark.
Może to byłoby dobre wyjście, gdyby udało się coś udowodnić Sarkańczykom. A może nawet
wtedy nie. Jeśli nie uda im się niczego udowodnić - na pewno nie. W każdym razie Trantor nie
powinien postępować pochopnie. Wiadomo, że właśnie Trantor skupia całą władzę w Galaktyce i
nadal istnieje możliwość, że pozostałe, nietrantoriańskie planety mogą zjednoczyć się przeciw
niemu. Trantor zdołałby zwyciężyć w takiej wojnie, ale w obliczu ceny, jaką by za to zapłacił,
zwycięstwo byłoby tylko mniej przykrym określeniem klęski.
Dlatego w tej ostatniej fazie gry Trantorowi nie wolno wykonać żadnego nieostrożnego
posunięcia. Tak więc Abel postępował z rozmysłem, snując delikatne sieci w labiryntach
administracji i wśród sarkańskich Posiadaczy, wypytując z uśmiechem i przesłuchując niczego nie
podejrzewających rozmówców. Nie zapomniał też objąć Junza troskliwą opieką trantoriańskich
tajnych służb, aby rozwścieczony uczony w jednej chwili nie narobił szkód, których Abel nie
zdołałby naprawić przez rok.
Abel był zdumiony nieustającym wzburzeniem Libairańczyka. Kiedyś zapytał go:
- Dlaczego pan tak troszczy się o jednego kosmoanalityka?
Spodziewał się wykładu o jedności MBK oraz obowiązku popierania go jako narzędzia nie
tego czy tamtego świata, ale całej ludzkości. Nie usłyszał go. Junz zmarszczył brwi i powiedział:
- Gdyż u źródła tego wszystkiego leży istota stosunków łączących Sark z Floriną. Chcę ją
ujawnić i zniszczyć.
Abel poczuł niesmak. Zawsze i wszędzie te niepotrzebne kłopoty z pojedynczymi światami,
które przeszkadzają ciągle w rozwiązaniu problemu jedności galaktycznej. Jasne, że tu i ówdzie
dochodziło do niesprawiedliwości społecznych. Jasne, że czasem były trudne do zniesienia. Jednak
jak można sobie wyobrażać, że takie nieprawidłowości da się rozwiązać w skali mniejszej niż
galaktyczna? Najpierw trzeba położyć kres wojnom i wzajemnym animozjom, a wtedy zająć się
problemami wewnętrznymi, których główną przyczyną jest w końcu konflikt zewnętrzny.
A Junz nawet nie pochodził z Floriny. Nawet nie miał powodu do takiej emocjonalnej
krótkowzroczności.
- Czym jest dla pana Floriną? - spytał Abel.
- Czuję pewne pokrewieństwo - odparł po namyśle Junz.
- Przecież jest pan Libairańczykiem. Przynajmniej takie odnoszę wrażenie.
- Jestem - i na tym polega to pokrewieństwo. Oni i my jesteśmy skrajnościami w Galaktyce
przeciętności.
- Skrajnościami? Nie rozumiem.
- Chodzi o pigmentację skóry - rzekł Junz. - Oni są niezwykle biali. My niezwykle czarni. To
coś oznacza. Wiąże nas ze sobą. Stanowi wspólny element. Wydaje mi się, iż nasi przodkowie
przez długi czas cierpieli, a nawet byli wykluczani ze społeczności z powodu różnic w kolorze
skóry. Jesteśmy nieszczęśliwymi białymi i nieszczęśliwymi czarnymi, braćmi w odmienności.
Widząc zdumienie Abla, Junz zamilkł. Nigdy więcej nie poruszali tego tematu.
A teraz, po roku, bez ostrzeżenia, bez jakichkolwiek uprzednich oznak, kiedy wydawało się,
że cała ta nieszczęsna sprawa umrze śmiercią naturalną i gdy już nawet Junz zdradzał objawy
zniechęcenia, wybuchła bomba.
Abel miał teraz przed sobą innego Junza, którego gniew nie był skierowany wyłącznie
przeciw Sarkańczykom, ale i przeciw ambasadorowi.
- Nie chodzi o to - powiedział między innymi Libairańczyk - że denerwują mnie pańscy
agenci, którzy siedzą mi na karku. Powiedzmy, że jest pan ostrożny i nie może ufać nikomu i
niczemu. Dobrze, niech tak będzie. Ale dlaczego nie poinformowano mnie, że zlokalizowano
mojego człowieka?
Abel pogładził ręką ciepłe obicie fotela.
- To nie są proste sprawy. Nie są proste. Poleciłem, aby każde doniesienie o próbie dotarcia do
tekstów z dziedziny kosmoanalizy przez osoby nieupoważnione przekazywano moim agentom i
panu. Sądziłem, że może pan potrzebować ochrony. Ale na Florinie...
Junz rzekł ze złością:
- Tak. Byliśmy głupcami nie biorąc tego pod uwagę. Straciliśmy prawie rok, by się przekonać,
że nie możemy znaleźć go nigdzie na Sark. On musiał być na Florinie, a my byliśmy ślepi. W
każdym razie, teraz go mamy. A raczej pan go ma, więc chyba będę mógł go zobaczyć?
Abel nie odpowiedział wprost.
- Mówi pan, że powiedzieli, iż ten cały Khorov jest agentem Trantora?
- A nie jest? Po co mieliby kłamać? A może źle ich poinformowano?
- Nie kłamali i nie byli źle poinformowani. Przez dziesięć lat był naszym agentem i niepokoi
mnie, że oni o tym wiedzieli. Zaczynam zastanawiać się, co jeszcze o nas wiedzą i jak nietrwała
może być nasza siatka. Czyż jednak nie zastanawia to pana, dlaczego tak otwarcie powiedzieli
panu, że on jest jednym z naszych ludzi?
- Bo to prawda, jak sądzę, i żebym raz na zawsze przestał niepokoić ich dalszymi żądaniami,
które mogłyby wywołać tarcia między nimi a Trantorem.
- Prawda to dla dyplomatów towar bez wartości, a czy mogliby zrobić coś głupszego niż
zdradzić nam, ile o nas wiedzą, pozwalając w porę zwinąć siatkę, załatać dziury i rozciągnąć ją na
nowo?
- Proszę więc samemu odpowiedzieć na swoje pytanie.
- Powiedziałbym, że ujawnienie wobec pana wiedzy o tym, kim jest Khorov, było aktem
triumfu z ich strony. Wiedzieli, że zdradzając się z posiadaniem tej informacji, w niczym sobie nie
pomogą ani nie zaszkodzą, gdyż ja już od dwunastu godzin wiedziałem, że zdemaskowali go jako
naszego człowieka.
- Skąd?
- Z najlepszych źródeł. Słuchaj pan! Dwanaście godzin temu Matt Khorov, agent Trantora,
został zabity przez fiorińskiego strażnika. Dwoje Florińczyków, których w owym czasie
przetrzymywał, kobieta i mężczyzna - prawdopodobnie będący poszukiwanym przez pana
pracownikiem terenowym - zniknęło bez śladu. Zapewne wpadli w ręce Posiadaczy.
Junz poderwał się z fotela, a z jego ust wydobył się nieartykułowany okrzyk. Abel spokojnie
uniósł kieliszek wina i rzekł:
- Oficjalnie nic nie mogę zrobić. Zabity był Florińczykiem, a nie mamy też żadnych
dowodów, że nie są nimi ci dwoje, którzy zniknęli. Widzi pan, zostaliśmy sprytnie
wymanewrowani, a teraz jeszcze wykpieni.
7.
Strażnik
Rik widział, jak zginął Piekarz. Zobaczył, jak osuwa się bez jęku, z piersią rozszarpaną i
zwęgloną bezgłośnym uderzeniem blastera. Ten widok przysłonił mu wszystko, co wydarzyło się
wcześniej, i niemal wszystko, co nastąpiło potem.
Niewyraźnie pamiętał pojawienie się strażnika, spokojny, lecz groźny ruch, jakim sięgnął po
broń. Piekarz spojrzał na niego i ułożył wargi do ostatniego słowa, którego nie zdążył
wypowiedzieć. Potem stało się, Rikowi zaszumiała w uszach uderzająca do głowy krew i dzikie
wrzaski tłumu, rozbiegającego się na wszystkie strony jak stado spłoszonych zwierząt.
Przez chwilę czuł się tak, jakby stan jego umysłu po kilku godzinach snu wcale się nie
poprawił. Strażnik runął ku niemu, przepychając się przez wrzeszczących mężczyzn i kobiety jak
przez morze błota, które trzeba rozgarnąć. Rik i Lona odwrócili się i pozwolili unieść tłumowi.
Ludzka rzeka miała wiry i boczne prądy, skręcała i drgała, gdy unosiły się nad nią latające pojazdy
strażników. Valona popędzała Rika naprzód, ku przedmieściom Miasta. W tej chwili był
wczorajszym wystraszonym dzieckiem, a nie prawie dorosłym z dzisiejszego ranka.
Obudził się rano, gdy szarzał świt, którego nie mógł widzieć w pozbawionym okien
pomieszczeniu. Leżał kilka długich minut, zbierając myśli. Coś w jego umyśle zagoiło się tej nocy;
coś zazębiło się i stało całością. To mogło wydarzyć się w każdej minucie tych dwóch dni, jakie
upłynęły od kiedy zaczął „pamiętać”. Ten proces trwał przez cały poprzedni dzień. Wyprawa do
Górnego Miasta i do biblioteki, napad na strażnika i późniejsza ucieczka, spotkanie z Piekarzem -
to wszystko podziałało jak katalizator. Skurczone włókna jego mózgu, tak długo nieczynne, zostały
pochwycone i rozciągnięte, zmuszone do bolesnej aktywności, i teraz, po paru godzinach snu,
lekko pulsowały.
Myślał o Kosmosie i gwiazdach, o rozległych, bezmiernych obszarach pustki i ciszy. Wreszcie
obrócił głowę i rzekł:
- Lona.
Obudziła się gwałtownie, unosząc na łokciu i zerkając na towarzysza. - Rik?
- Tu jestem, Lono.
- Dobrze się czujesz?
- Jasne.
Nie potrafił ukryć wzburzenia.
- Czuję się świetnie, Lono. Słuchaj! Pamiętam więcej. Byłem na statku i dokładnie wiem, co...
Ale ona go nie słuchała. Wśliznęła się w swoją sukienkę i odwrócona plecami do niego
zasunęła zamek na przodzie, po czym zaczęła nerwowo zapinać pas. Na palcach podeszła do Rika.
- Nie miałam zamiaru spać. Chciałam czuwać.
Rikowi udzieliło się jej zdenerwowanie.
- Czy coś się stało? - zapytał.
- Cii, nie mów tak głośno. Wszystko w porządku.
- Gdzie Mieszczanin?
- Nie ma go tu. On... musiał iść. Dlaczego nie prześpisz się jeszcze chwilę, Rik?
Odepchnął jej ramię.
- Nic mi nie jest. Nie chcę spać. Chciałem powiedzieć Mieszczaninowi o moim statku.
Jednak Mieszczanina nie było, a Valona nie chciała słuchać. Rik zrezygnował i po raz
pierwszy poczuł prawdziwą złość do dziewczyny. Traktowała go jak dziecko, a on zaczynał czuć
się mężczyzną.
W pomieszczeniu rozbłysło światło, a z nim pojawił się barczysty Piekarz. Rik zamrugał
oczami, trochę wystraszony. Nie sprzeciwiał się, gdy Valona opiekuńczo objęła go ramieniem.
Grube wargi Piekarza rozciągnęły się w uśmiechu.
- Wcześnie wstaliście.
Nie odpowiedzieli.
- To dobrze. Dzisiaj was przekażę.
Valona poczuła suchość w ustach.
- Nie wydasz nas strażnikom?
Pamiętała, w jaki sposób spoglądał na Rika, kiedy odszedł Mieszczanin. Nadal patrzył na
Rika; tylko na niego.
- Nie, nie strażnikom. Powiadomiono właściwych ludzi; będziecie bezpieczni.
Wyszedł i niebawem wrócił niosąc jedzenie, ubrania oraz dwie miski z wodą. Ubrania były
nowe i wyglądały bardzo dziwnie. Patrząc, jak Rik z Valona jedzą śniadanie, Piekarz rzekł:
- Dam wam nowe nazwiska i nowe życiorysy. Macie słuchać i dobrze sobie zapamiętać. Nie
jesteście Florińczykami, rozumiecie? Jesteście rodzeństwem z planety Wotex. Przyjechaliście na
Florinę...
Mówił dalej, podając szczegóły, zadając pytania, słuchając ich odpowiedzi.
Rik z zadowoleniem powitał możliwość wykazania umiejętności zapamiętywania i uczenia
się, lecz spojrzenie Valony zdradzało niepokój. Piekarz nie mógł tego nie zauważyć. Powiedział
jej:
- Jeśli sprawisz mi najmniejszy kłopot, wyślę go samego, a ciebie zostawię tutaj.
Valona kurczowo zacisnęła dłonie.
- Nie sprawię kłopotu.
Późnym rankiem Piekarz wstał z krzesła i powiedział:
- Chodźmy!
Nim wyszli, włożył im do kieszeni na piersiach małe czarne futeraliki z imitacji skóry.
Znalazłszy się na zewnątrz, Rik ze zdumieniem spojrzał na siebie. Nie wiedział, że ubranie
może być tak skomplikowane. Piekarz pomógł mu je włożyć, ale kto pomoże je zdjąć? Valona
wcale nie wyglądała na dziewczynę z farmy. Nawet jej nogi pokrywał cienki materiał, a buty miały
wysokie obcasy, tak że idąc, musiała ostrożnie stawiać stopy.
Przechodnie przystawali, gapiąc się z rozdziawionymi ustami i pokrzykując do siebie. W
większości były to dzieci, kobiety na zakupach i wałęsające się nieroby. Piekarz zdawał się ich nie
dostrzegać. Niósł grubą laskę, którą jakby przypadkiem zahaczał o nogi tych, którzy podchodzili
zbyt blisko.
Nagle, kiedy uszli nie więcej niż sto metrów od piekarni i skręcili w boczną ulicę, tłumek
rozpierzchnął się na boki i Rik dostrzegł czerń i srebro munduru strażnika.
Wtedy to się stało. Broń, strzał i znów rozpaczliwa ucieczka. Czy był taki czas, kiedy niczego
się nie bał, gdy nie unosił się nad nim cień strażnika?
Znaleźli się w jednej z peryferyjnych dzielnic Miasta, nędznej i brudnej. Valona ciężko
dyszała; na jej nowym ubraniu wystąpiły ciemne plamy potu.
- Nie mogę dalej uciekać - wysapał Rik.
- Musimy.
- Nie w ten sposób. Słuchaj - mocno przytrzymał jej rękę. - Posłuchaj mnie.
Opuściły go strach i niepewność.
- Dlaczego nie zrobić tego, czego chciał Piekarz? - zapytał.
- Skąd wiesz, czego on chciał? - Valona była niespokojna.
- Mieliśmy udawać, że jesteśmy z innej planety. Dał nam to - rzekł podekscytowany Rik.
Wyciągnął z kieszeni mały prostokąt i obejrzał go ze wszystkich stron, próbując otworzyć jak
książkę.
Nie zdołał. To była pojedyncza kartka. Pomacał krawędzie i gdy jego palce zacisnęły się na
jednym rogu, usłyszał - a raczej poczuł - jak coś ustąpiło i skierowana ku niemu płaszczyzna stała
się mlecznobiała. Z trudem rozumiał gęsto zapisane słowa, chociaż starannie czytał sylaby. W
końcu orzekł:
- To paszport.
- Co takiego?
- Coś, dzięki czemu wydostaniemy się stąd. - Był tego pewien. Tak nagle przyszło mu to do
głowy. Jedno słowo, „paszport”. No tak. - Nie rozumiesz? - mówił. - On chciał, żebyśmy opuścili
Florinę. Na statku. Zróbmy to.
- Nie - powiedziała. - Dopadli go. Zabili. Nie możemy, Rik, nie możemy.
Mówił gwałtownie, niemal bełkocząc.
- Przecież to najlepsze, co możemy zrobić. Nie będą się tego spodziewać. I nie udamy się na
ten statek, którym zamierzał nas wysłać Piekarz. Mogą go pilnować. Polecimy innym.
Jakimkolwiek innym statkiem.
Statkiem. Jakimkolwiek statkiem. Te słowa rozbrzmiewały mu w uszach. Nie obchodziło go,
czy ten pomysł jest dobry czy nie. Chciał być na statku. Chciał znaleźć się w przestrzeni.
- Proszę, Lono!
- No dobrze - powiedziała. - Jeśli tego naprawdę chcesz. Wiem, gdzie jest kosmoport. Kiedy
byłam małą dziewczynką, chodziliśmy tam czasami w wolne dni i patrzyliśmy z daleka, jak statki
wzlatują w niebo.
Znów ruszyli w drogę i tylko jakiś dziwny niepokój daremnie krążył u progu świadomości
Rika. Jakieś wspomnienie, nie z odległej, lecz z bardzo bliskiej przeszłości; coś, o czym powinien
pamiętać, lecz nie pamiętał - po prostu nie pamiętał. Coś...
Przeczucie ustąpiło pod naporem myśli o czekającym na nich statku.
Florińczyk przy bramie miał dzień pełen wrażeń, jednak wrażeń przeżywanych na odległość.
Krążyły pogłoski o wczorajszym wieczorze, o napadach na strażników i śmiałych ucieczkach. Do
rana plotki urosły do niebywałych rozmiarów i szeptano już, że kilku strażników zabito.
Strażnik nie odważył się opuścić swego posterunku, ale wyciągał szyję, patrząc, jak odlatują
kolejne pojazdy z posępnymi strażnikami, a ochrona kosmoportu staje się coraz mniej liczna,
prawie znikoma.
Ściągają wszystkie siły do Miasta, pomyślał, czując jednocześnie lęk i zadowolenie. Dlaczego
myślał z przyjemnością, że niektórym strażnikom może grozić śmierć? Nigdy nie miał z nimi
kłopotów. Przynajmniej poważnych. Miał dobrą pracę. Nie był zwykłym głupim wieśniakiem.
Jednak był zadowolony.
Prawie nie zwrócił uwagi na przybyłą parę, zmęczoną i spoconą w zagranicznych ubraniach,
które od razu zdradzały cudzoziemców. Kobieta podała mu paszport.
Zerknął na nią, na paszport i listę rezerwacji. Nacisnął odpowiedni guzik; z urządzenia
wyskoczyły dwie przezroczyste wstęgi filmu.
- No już - rzucił niecierpliwie. - Załóżcie je na ręce i ruszajcie.
- Gdzie stoi nasz statek? - spytała kobieta uprzejmym szeptem.
Sprawiła mu przyjemność. Cudzoziemcy nieczęsto bywali na florińskim kosmoporcie. W
ostatnich latach przybywali coraz rzadziej. Jednak kiedy przylatywali, nie byli tacy jak strażnicy
czy Posiadacze. Zdawali się nie wiedzieć, że jesteś tylko Florińczykiem, i zwracali się do ciebie
uprzejmie.
- Znajdą go państwo w doku siedemnastym, proszę pani - powiedział, czując się ważny i
doceniany. - Życzę państwu przyjemnej podróży na Wotex.
Wrócił do przerwanego zajęcia: wydzwaniania do znajomych w Mieście, żeby dowiedzieć się
czegoś nowego, i jeszcze dyskretniejszych prób podsłuchiwania prywatnych rozmów w Górnym
Mieście.
Minęło kilka godzin, zanim przekonał się, że popełnił straszny błąd.
Lona! - powiedział Rik. Szarpnął ją za rękaw, wskazał palcem i szepnął: - Ten!
Valona z powątpiewaniem spojrzała na wskazany statek. Był o wiele mniejszy od statku w
doku siedemnastym, na który mieli ważne bilety. Wydawał się bardziej obtłuczony. Cztery luki
powietrzne ziały czernią, a główne wejście stało otworem. Prowadzący doń pomost wyglądał jak
wysunięty aż do ziemi język.
- Wietrzą go - wyjaśnił Rik. - Zazwyczaj wietrzą statki pasażerskie przed podróżą, żeby
pozbyć się zapachu wielokrotnie używanego tlenu.
- Skąd o tym wiesz? - zdumiała się Valona.
Rik poczuł ogarniającą go dumę.
- Po prostu wiem. Widzisz, teraz nikogo tam nie ma. W środku nie jest przyjemnie przy tym
przeciągu. - Niespokojnie rozejrzał się wokół. - Nie wiem tylko, dlaczego nie ma tu więcej ludzi.
Czy zawsze tak było, kiedy patrzyłaś na odlatujące statki?
Valonie wydawało się, że nie, ale ledwie to pamiętała. Wspomnienia dzieciństwa zostały
gdzieś daleko.
Wchodzili po pomoście na uginających się nogach, ale nigdzie nie dostrzegli ani śladu
strażników. Jedyne dostrzeżone postacie nosiły cywilne ubrania, były zajęte własnymi sprawami i
widoczne w oddali.
Gdy weszli do śluzy, tłoczone powietrze uderzyło w nich, wydymając sukienkę Valony, tak że
musiała przytrzymać rękami jej skraj, żeby nie zadarła się po szyję.
- Czy tu zawsze tak jest? - spytała. Jeszcze nigdy nie była w kosmolocie; nawet jej się nie
śniło, że kiedyś do czegoś takiego wsiądzie.
- Nie. Tylko podczas napowietrzania - uspokoił ją Rik.
Z przyjemnością kroczył metalitowymi korytarzami, niecierpliwie zaglądając do pustych
pomieszczeń.
- Tutaj - powiedział. Byli w mesie. - Nie tyle chodzi o żywność - mówił szybko - co o wodę.
Bez jedzenia można długo wytrzymać.
Przetrząsnął szafkę ze starannie poukładanymi, czystymi naczyniami kuchennymi i znalazł
duży, zakręcany pojemnik. Rozejrzał się za kranem z wodą, pomrukując pod nosem, że chyba nie
zapomnieli napełnić zbiorników na wodę, po czym na dźwięk cicho pracującej pompy i plusk
cieknącej wody uśmiechnął się z ulgą.
- Teraz weźmy trochę konserw. Nie za dużo. Nie trzeba, żeby zauważyli.
Rik rozpaczliwie usiłował wymyślić coś, co zapobiegłoby wykryciu ich obecności przez
załogę. Znów usiłował sobie coś przypomnieć. Od czasu do czasu natrafiał na luki myślowe, które
omijał tchórzliwie, udając, że nie istnieją.
Znalazł małe pomieszczenie przeznaczone na sprzęt przeciwpożarowy, medykamenty i środki
opatrunkowe oraz urządzenia spawalnicze.
- Tu nie zajrzą - powiedział bez głębszego przekonania - chyba że w razie jakiegoś wypadku.
Boisz się, Lono?
- Z tobą nie będę się bała, Rik - szepnęła pokornie. Dwa dni temu, nie, przed dwunastoma
godzinami, było odwrotnie. Jednak na pokładzie statku, dzięki jakiejś przemianie osobowości, w
którą nie zamierzała wnikać, Rik stał się dorosłym, a ona dzieckiem.
- Nie będziemy mogli zapalić światła - objaśniał - bo zauważyliby zużycie energii, a z toalet
możemy korzystać tylko wtedy, gdy załoga uda się na spoczynek.
Przeciąg ustał. Już nie czuli na twarzach jego zimnego podmuchu, a cichy, monotonny szum
towarzyszący mu w oddali ucichł, pozostawiając głuchą ciszę.
- Zaraz wejdą na pokład - rzekł Rik - a potem znajdziemy się w Kosmosie.
Valona nigdy nie widziała takiej radości na twarzy Rika. Wyglądał jak kochanek wyruszający
na spotkanie z umiłowaną.
Jeśli budząc się dziś rano Rik czuł się mężczyzną, to teraz był gigantem, pragnącym objąć
ramionami całą Galaktykę. Gwiazdy były kulkami do gry, a mgławice pajęczynami, które należało
odgarnąć.
Był na statku! Wspomnienia napłynęły długim strumieniem, wypierając inne. Zapomniał o
polach kyrtu i o Valonie tulącej się do niego w ciemnościach. To były jedynie małe przerwy w
regularnym wzorze, jaki powoli rozwijał się w jego pamięci.
To był statek!
Gdyby wcześniej wsadzili go na statek, nie musiałby tak długo czekać, aż wygoją mu się
wypalone komórki mózgu.
- Nie martw się już - odezwał się cicho do Valony. - Poczujesz wibracje i usłyszysz hałas, ale
to będą tylko silniki. Zrobisz się cięższa. To przyspieszenie.
W języku florińskim nie znał odpowiedniego słowa, więc posłużył się innym, które przyszło
mu na myśl. Valona nie zrozumiała.
- Czy to będzie bolało? - spytała.
- Będzie bardzo nieprzyjemne, bo nie mamy ekwipunku przeciwprzeciążeniowego, aby
zmniejszyć ciśnienie, ale to nie potrwa długo. Stań pod tą ścianą, a kiedy poczujesz, że coś cię na
nią popycha, rozluźnij się. Widzisz, zaczyna się.
Wybrał właściwą ścianę i w miarę jak narastał szum silników napędowych, ciążenie zmieniało
się i to, co zdawało się pionową ścianą, powoli przybierało pozycję poziomą.
Valona jęknęła głośno, a potem milczała, ciężko dysząc. Z trudem łapali powietrze, gdy ich
klatki piersiowe, nie osłonięte pasami i absorberami hydraulicznymi, usiłowały odciążyć płuca, aby
mogły złapać choć odrobinę tlenu.
Rik starał się wysapać kilka słów, cokolwiek, co dowiodłoby Valonie, że on tu jest, i
zmniejszyło straszliwy lęk przed nieznanym, jaki - wiedział - musiała teraz odczuwać. To był tylko
statek, tylko wspaniały statek, ale ona nigdy przedtem nie była na pokładzie kosmolotu.
- Będzie jeszcze skok, oczywiście, kiedy przejdziemy przez nadprzestrzeń, skracając większą
część drogi wśród gwiazd. Z tym nie będzie problemu. Nawet nie poczujesz. To nic w porównaniu
z tym. Tylko lekki skurcz w brzuchu i po wszystkim.
Wypowiadał słowa sylaba po sylabie. Zajęło mu to sporo czasu.
Powoli ciążący im na piersi ciężar ustąpił, a niewidoczny łańcuch przytrzymujący ich przy
ścianie rozluźnił się i opadł. Zdyszani, osunęli się na podłogę. Po chwili Valona powiedziała:
- Jesteś ranny, Rik?
- Ja, ranny? - udało mu się roześmiać. Jeszcze nie złapał tchu, ale rozśmieszyła go myśl, że
coś mogło mu się stać na statku. - Kiedyś latami mieszkałem na statku - powiedział. - Nie
lądowałem na planetach całymi miesiącami.
- Dlaczego? - spytała. Podczołgała się bliżej i dotknęła ręką jego policzka, upewniając się, że
tam jest. Objął ją ramieniem; przytuliła się do niego w milczeniu, przyjmując pieszczotę. -
Dlaczego? - powtórzyła.
Rik nie pamiętał. Tak robił; nienawidził lądowania na planetach. Z jakiegoś powodu trzeba
było zostać w Kosmosie, ale nie pamiętał dlaczego. Znów ominął lukę w pamięci.
- Pracowałem - powiedział.
- Tak - potwierdziła. - Analizowałeś Nicość.
- Zgadza się - odparł zadowolony. - Właśnie to robiłem. Wiesz, co to znaczy?
- Nie.
Nie spodziewał się, że dziewczyna to zrozumie, ale musiał mówić. Musiał pogrążać się we
wspomnieniach, delektować się tym, że za jednym pstryknięciem myślowego guziczka może
przywołać szczegóły przeszłości.
- Widzisz, każdy materiał w Kosmosie składa się z setek różnych substancji. Nazywamy je
pierwiastkami. Żelazo i miedź to pierwiastki.
- Myślałam, że to metale.
- Zgadza się, lecz zarazem i pierwiastki. Podobnie jak tlen, azot, węgiel i pallad. I
najważniejsze - wodór i hel. Te są najprostsze i najbardziej rozpowszechnione.
- Nigdy o nich nie słyszałam - odparła rzewnie Valona.
- Dziewięćdziesiąt pięć procent Wszechświata to wodór, a znaczna część reszty to hel. Także
w Kosmosie.
- A kiedyś mówiono mi, że Kosmos to pustka. To ma znaczyć, że tam nic nie ma. To
nieprawda?
- Częściowa. Tam prawie nic nie ma. Ale wiesz, ja byłem kosmoanalitykiem, to znaczy, że
krążyłem w przestrzeni zbierając niezwykle małe ilości pierwiastków i analizując je. Mówiłem, ile
jest wodoru, ile helu, a ile innych pierwiastków.
- Po co?
- Hmm, to skomplikowane. Widzisz, rozpowszechnienie pierwiastków w Kosmosie nie
wszędzie jest jednakowe. W niektórych miejscach jest trochę więcej helu niż gdzie indziej; w
innych więcej sodu; i tak dalej. Są takie obszary, które mają specjalne znaczenie dla analityka.
Obszary te krążą po Kosmosie jak prądy. I tak są nazywane. Prądy przestrzeni. Ważne jest, aby
poznać ich przebieg, ponieważ to może wyjaśnić, jak powstał i rozwijał się Wszechświat.
- Jak może wyjaśnić?
- Nikt tego dokładnie nie wie - odpowiedział po chwili wahania.
Pospiesznie mówił dalej, stropiony tym, że te niezmierne pokłady wiedzy, w której pławił się
jego umysł, mogły tak łatwo wyczerpać się, natrafiając na napis „nieznane” w wyniku pytania
zadanego przez... przez... Nagle przyszło mu do głowy, że Valona jest przecież tylko zwyczajną
florińską wieśniaczką.
- Sprawdzamy też gęstość, no wiesz, grubość, tego kosmicznego gazu we wszystkich rejonach
Galaktyki. W różnych miejscach jest ona różna i musimy znać jej dokładną wartość, aby załogi
statków mogły obliczać długość skoków w nadprzestrzeni. To jak... - jego głos ucichł.
Valona zmartwiała i niespokojnie czekała, aż podejmie temat, ale Rik milczał. Jej głos
zabrzmiał chrapliwie w kompletnej ciemności.
- Rik? Co się stało, Rik?
Nadal cisza. Po omacku chwyciła go za ramiona i potrząsnęła.
- Rik! Rik!
Głos, jakim jej odpowiedział, był znów głosem dawnego Rika. Słaby, wystraszony, bez cienia
wesołości i pewności siebie.
- Lona. Popełniliśmy błąd.
- O co chodzi? Jaki błąd?
Nagle jasno i wyraźnie przypomniała mu się scena zabicia Piekarza przez strażnika, jakby
przywołana wyraźnym wspomnieniem tylu innych rzeczy.
- Nie powinniśmy byli uciekać - rzekł. - Nie powinniśmy byli wsiadać na ten statek.
Drżał jak liść i Valona daremnie próbowała otrzeć mu ręką pot z czoła.
- Dlaczego? - pytała. - Dlaczego?
- Powinniśmy byli domyślić się, że jeśli Piekarz wyprowadził nas za dnia, nie spodziewał się
żadnych kłopotów ze strony strażników. Pamiętasz tego strażnika? Tego, który zabił Piekarza?
- Tak.
- A widziałaś jego twarz?
- Nie śmiałam spojrzeć.
- A ja spojrzałem i zauważyłem coś dziwnego, ale nie pomyślałem, nie pomyślałem... Lono, to
nie był strażnik. To był Mieszczanin, Lono. Mieszczanin przebrany za strażnika.
8.
Dama
Samia z Fife miała sto pięćdziesiąt centymetrów wzrostu, a każdy centymetr jej ciała trząsł się
ze wzburzenia. Ważyła czterdzieści pięć kilogramów i w tej chwili każdy kilogram składał się z
tysiąca gramów gniewu.
Miotała się od ściany do ściany pokoju; ciemne włosy upięła wysoko, na nogach miała
dodające jej wzrostu szpilki, a szczupły podbródek z wyraźnie widoczną bruzdą dygotał ze złości.
- Och nie - wołała. - Nie zrobiłby mi tego. Nie mógłby mi tego zrobić. Kapitanie!
Jej głos był przenikliwy i nawykły do wydawania poleceń. Kapitan Racety skłonił się z
szacunkiem.
- Pani?
Dla każdego Florińczyka kapitan Racety byłby oczywiście Posiadaczem. Po prostu. Dla
każdego Florińczyka wszyscy Sarkańczycy byli Posiadaczami. Ale wśród Sarkańczyków byli
Posiadacze i prawdziwi Posiadacze. Kapitan należał do tych zwyczajnych. Samia z Fife była
prawdziwym posiadaczem, a raczej żeńskim odpowiednikiem takowego, co wychodziło na jedno.
- Pani? - zapytał.
- Nikt nie będzie mi tu rozkazywał - powiedziała. - Jestem dorosła. Jestem panią samej siebie.
Życzę sobie tu zostać.
- Pani - odparł kapitan ostrożnie - proszę zrozumieć, że nie ja wydałem rozkazy. Nikt nie pytał
mnie o radę. Jasno i wyraźnie powiedziano mi, co mam robić.
Bez przekonania zaczął szukać kopii swoich rozkazów. Już dwukrotnie usiłował je pokazać
pasażerce, ale nie chciała ich widzieć, jakby w ten sposób z czystym sumieniem mogła
uniemożliwiać mu pełnienie jego obowiązków. Powiedziała jeszcze raz, dokładnie tak samo jak
przedtem:
- Nie interesują mnie pańskie rozkazy.
Odwróciła się na pięcie i zaczęła szybko odchodzić.
Poszedł za nią mówiąc łagodnie:
- Rozkazy zawierają polecenia, z których wynika, iż - jeśli nie zechce pani przyjść - będę
musiał, proszę mi wybaczyć, nakazać przeniesienie pani na statek.
Obróciła się gwałtownie.
- Nie odważy się pan.
- Kiedy wezmę pod uwagę, kim jest ten, kto wydał mi te rozkazy, odważę się na wszystko.
Spróbowała pochlebstwa.
- Kapitanie, z pewnością nie ma żadnego niebezpieczeństwa. To śmieszny, całkiem szalony
pomysł. W Mieście panuje spokój. Wczoraj po południu ogłuszono w bibliotece jakiegoś strażnika.
Cóż z tego?!
- Dziś rano Florińczycy zabili drugiego strażnika.
Ta wiadomość poruszyła ją, ale jej oliwkowa skóra pociemniała, a czarne oczy błysnęły z
gniewu.
- Co to ma wspólnego ze mną? Ja nie jestem strażnikiem.
- Pani, statek jest przygotowywany do odlotu. Startuje niedługo. Musi pani znaleźć się na jego
pokładzie.
- A moja praca? Moje badania? Czy pan wie... Nie, nie wie pan.
Kapitan nie odpowiedział. Odwróciła się do niego tyłem. Błyszcząca suknia z miedzianego
kyrtu, przetykana mlecznosrebrnymi pasmami, nadawała nadzwyczajną, ciepłą gładkość jej
ramionom i szyi. Kapitan Racety spoglądał na nią z czymś więcej niż kurtuazja i pokora należne
takiej damie. Zastanawiał się, dlaczego taka ponętna i apetyczna panienka spędza czas na
naśladowaniu pogrążonych w księgach uczonych mężów.
Samia dobrze wiedziała, że jej rzetelne wykształcenie czyniło ją przedmiotem łagodnych
drwin ze strony ludzi, w których mniemaniu arystokratyczne damy z Sark mogą tylko najpierw
zadawać szyku, a potem stać się żywym inkubatorem dla co najmniej jednego, ale nie więcej niż
dwóch przyszłych Posiadaczy z Sark. Mało ją to obchodziło. Kobiety przychodziły do niej i pytały:
- Naprawdę piszesz książkę, Samia?
I prosiły, żeby im ją pokazała, a potem chichotały.
Mężczyźni byli jeszcze gorsi, lekko protekcjonalni i wyraźnie przekonani, że wystarczy jedno
spojrzenie czy uścisk, aby wyleczyć ją z tych bzdur i skierować jej uwagę na rzeczy naprawdę
ważne.
Wszystko zaczęło się tak dawno temu, jak tylko zdołała sięgnąć pamięcią, gdyż zawsze
uwielbiała kyrt, podczas gdy większość ludzi uważała jego istnienie za rzecz zupełnie naturalną.
Kyrt! Król, cesarz, bóg wszelkich materiałów. Nie było właściwej metafory.
Pod względem chemicznym to nic innego jak odmiana celulozy - przysięgali chemicy. A
jednak ze wszystkimi swymi instrumentami i teoriami nigdy nie zdołali wyjaśnić, dlaczego właśnie
na Florinie, i tylko na Florinie, na jedynej planecie w Galaktyce, celuloza przybiera postać kyrtu.
To kwestia stanu fizycznego - mówili. Ale zapytać ich, czym stan fizyczny kyrtu różni się od stanu
fizycznego zwyczajnej celulozy, a nabiorą wody w usta.
Po raz pierwszy zetknęła się z niewiedzą w tym względzie u swojej opiekunki.
- Dlaczego to świeci, nianiu?
- Bo to kyrt, Miasiaczku.
- Dlaczego inne rzeczy tak nie świecą, nianiu?
- Bo nie są z kyrtu, Miasiaczku.
No i masz. Nie dalej jak trzy lata temu powstała dwutomowa monografia na ten temat. Samia
przeczytała ją dokładnie, ale wnioski były mniej więcej takie jak wyjaśnienia niani. Kyrt to kyrt,
ponieważ to kyrt. To, co nie jest kyrtem, nie jest kyrtem, gdyż nie jest kyrtem.
Kyrt nie świecił oczywiście sam z siebie, ale odpowiednio utkany, błyszczał metalicznie w
słońcu, wieloma kolorami kolejno lub jednocześnie. Inny sposób obróbki nadawał nitkom
diamentowy połysk. Bez trudu można było otrzymać odmianę wytrzymującą temperaturę
sześciuset stopni Celsjusza i całkowicie odporną na wszelkie chemikalia. Włókna można było
splatać ciaśniej niż najdelikatniejsze syntetyki, a wytrzymałość miały te włókna taką, jakiej nie
wykazywał żaden ze znanych gatunków stali.
Kyrt miał więcej zastosowań i był wykorzystywany szerzej niż jakakolwiek inna znana
człowiekowi substancja. Gdyby nie był tak drogi, zastąpiłby szkło, metal czy plastik we wszystkich
możliwych gałęziach przemysłu. A tak - wykorzystywano go w precyzyjnym przemyśle
optycznym, w formach odlewniczych hydrochronów, używanych w napędach hiperatomowych,
oraz do wszelkich lekkich, wytrzymałych siatek, tam gdzie metal był zbyt kruchy lub za ciężki,
albo i jedno, i drugie.
Jednak był wykorzystywany na niewielką skalę, jako trudno dostępny. Niemal całe zbiory
kyrtu z Floriny szły na produkcję materiału, z którego powstawały stroje, jakie nie miały sobie
równych w historii Galaktyki. Florina odziewała arystokrację miliona światów i zbierane z jednej
planety plony kyrtu musiały być oszczędnie rozdzielane. Może dwadzieścia kobiet na świecie
mogło mieć strój z kyrtu; dwa tysiące było stać na kamizelkę albo parę rękawiczek. Dwadzieścia
milionów patrzyło i zazdrościło.
Na milionie światów Galaktyki używano w mowie potocznej pewnego wyrażenia na
określenie snoba. Był to jedyny idiom rozumiany wszędzie - bez trudu i właściwie: Pomyślałbyś,
że wyciera nos w kyrt!
Kiedy Samia była starsza, poszła do ojca.
- Czym jest kyrt, tatusiu?
- Twoim chlebem z masłem, Miasiu.
- Moim?
- Nie tylko twoim, Miasiu. To chleb z masłem dla całej Sark.
Oczywiście! Łatwo poznała przyczynę. Każdy świat w Galaktyce próbował uprawiać kyrt na
swojej ziemi. Początkowo Sark groziła karą śmierci każdemu, tubylcowi czy cudzoziemcowi,
schwytanemu na szmuglowaniu nasion kyrtu z planety. To nie powstrzymało przemytu i w miarę
upływu stuleci Sarkańczycy doznali olśnienia i znieśli zakaz. Każdy mógł nabyć nasiona kyrtu po
cenie - na wagę - gotowego stroju.
Mógł nabyć, ponieważ okazało się, że kyrt uprawiany gdziekolwiek indziej w Galaktyce,
wszędzie poza Florina, daje zwykłą celulozę. Białą, płaską, słabą i bezużyteczną. Gorszą niż
bawełna.
Czy to jest coś w glebie? Jakaś szczególna cecha promieni słońca Floriny? A może to flora
bakteryjna Floriny? Próbowano wszystkiego. Pobierano próbki florińskiej gleby. Skonstruowano
lampy odtwarzające znane widmo promieniowania słońca Floriny. Zakażano ziemie florińskimi
bakteriami. A kyrt rósł wszędzie biały, płaski, słaby i bezużyteczny.
Wiele spraw wymagało wyjaśnienia. Trzeba było skorzystać z innych źródeł, nie tylko z
raportów technicznych, prac naukowych czy książek podróżniczych. Od pięciu lat Samia marzyła,
że napisze prawdziwą książkę o historii kyrtu; o ziemi, która go rodzi, i ludziach, którzy go
uprawiają.
To marzenie wywoływało drwiące uśmieszki, lecz ona nie rezygnowała. Uparła się, żeby
polecieć na Florinę. Miała zamiar spędzić sezon na polach i kilka miesięcy w fabrykach.
Zamierzała...
Jakie to ma znaczenie, co miała zamiar zrobić? Kazano jej wracać.
Z impulsywnością cechującą wszystkie jej działania podjęła decyzję. Załatwi to na Sark. W
duchu obiecała sobie, że najdalej za tydzień wróci na Florinę.
- Kiedy wyruszamy, panie kapitanie?
Samia stała przy luku obserwacyjnym, dopóki Florina była kulą w przestrzeni. To był zielony,
wiośniany świat o znacznie przyjemniejszym klimacie niż Sark. Nie mogła doczekać się, kiedy
rozpocznie badania nad tubylcami. Nie lubiła Florińczyków mieszkających na Sark, mdłych
facetów, którzy nie śmieli na nią nawet zerknąć, tylko odwracali się twarzą do ściany, jak
nakazywało prawo. Jednak w ich własnym świecie tubylcy, według corocznych raportów, byli
szczęśliwi i beztroscy. Nieodpowiedzialni i dziecinni, ale czarujący.
Kapitan Racety przerwał te rozważania.
- Pani, czy zechcesz udać się na spoczynek do swojej kajuty?
Spojrzała na niego, lekko marszcząc brwi.
- Może otrzymał pan jakieś nowe rozkazy, kapitanie? Czy jestem więźniem?
- Ależ skąd! To tylko dla pani bezpieczeństwa. Kosmoport był dziwnie pusty przed startem.
Zdaje się, że miało miejsce następne zabójstwo i ochrona portu dołączyła do innych strażników
przetrząsających Miasto.
- A co to ma wspólnego ze mną?
- Chodzi tylko o to, że w tych okolicznościach, na które powinienem był zareagować stawiając
przed statkiem strażnika (bynajmniej nie umniejszam mojej winy), niepowołane osoby mogły
przedostać się na statek.
- W jakim celu?
- Trudno powiedzieć, ale na pewno niezbyt przyjaznym.
- Fantazjuje pan, kapitanie.
- Obawiam się, że nie, pani. Nasze energometry były, rzecz jasna, bezużyteczne w pobliżu
słońca Floriny, ale teraz są w porządku i obawiam się, że wykryliśmy nadmierne promieniowanie
cieplne w magazynie awaryjnym.
- Mówi pan poważnie?
Wąska, pozbawiona wszelkiego wyrazu twarz kapitana przez chwilę patrzyła na nią
beznamiętnie.
- Natężenie promieniowania odpowiada wywołanemu przez dwie osoby przeciętnych
wymiarów.
- Albo ktoś zapomniał wyłączyć grzejnik.
- Nie rejestrujemy wypływu energii z naszego źródła zasilania. Jesteśmy gotowi zbadać
sprawę, pani, prosimy tylko, abyś najpierw zechciała udać się do swojej kabiny.
W milczeniu skinęła głową i opuściła pokój. Dwie minuty później kapitan spokojnie
powiedział do komunikatora:
- Włamanie do magazynu awaryjnego.
Gdyby Myrlyn Terens chociaż odrobinę rozluźnił napięte nerwy, z pewnością, a nawet z ulgą,
wpadłby w histerię. Spóźnił się z powrotem do piekarni. Tamci już ją opuścili i tylko szczęśliwym
zrządzeniem losu spotkał ich na ulicy. Dalej wydarzenia potoczyły się same; Terens nie miał
wyboru i oto Piekarz leżał martwy u jego stóp.
A co miał zrobić później, w tym skłębionym tłumie, gdy Rik i Valona zniknęli w ciżbie, a
latacze strażników, prawdziwych strażników, zaczęły kołować jak sępy?
Szybko opanował pierwszy impuls, który kazał mu pobiec za Rikiem. Nie byłoby z tego nic
dobrego. Nigdy ich nie znajdzie, a strażnicy prawie na pewno zauważą go. Pospieszył w innym
kierunku, do piekarni.
Jego jedyną szansą była niedoskonałość patroli. Całe pokolenia strażników wiodły na Florinie
spokojny żywot. Od dwóch stuleci nie było tu próby otwartego buntu. Instytucja Mieszczan
(uśmiechnął się przy tym krzywo) dokonała cudów i od czasu jej wprowadzenia strażnicy pełnili
tylko rutynowe patrole. Nie tworzyli sprawnych sił porządkowych, jakimi musieliby być w innych
okolicznościach.
Dlatego Terens mógł wejść o świcie na posterunek, gdzie na pewno mieli już jego rysopis,
lecz najwidoczniej nikt nie poświęcił mu większej uwagi. Samotny strażnik na służbie był obojętny
i ponury. Spytał Terensa, co go sprowadza, ale ten odpowiedział mu plastikowym krawędziakiem,
wyrwanym ze ściany jakiejś nędznej budy na przedmieściu.
Rąbnął strażnika w głowę, wziął jego mundur i broń. Lista jego przestępstw była już tak
długa, że nawet nie przejął się, odkrywszy, że zabił, a nie ogłuszył, ofiarę.
Dalej pozostawał jednak na wolności i zardzewiała machina policyjna na razie szczękała na
niego bez skutku.
Był w piekarni. Starszy wiekiem pomocnik Piekarza, który stojąc w progu daremnie wyciągał
szyję, chcąc ustalić przyczyny całego zamieszania, pisnął cienko na widok straszliwej czerni i
srebra, po czym umknął w głąb sklepu.
Mieszczanin skoczył za nim, chwycił w garść luźny, umączony kołnierz i przydusił.
- Dokąd poszedł Piekarz?
Stary rozchylił usta, ale nie wydał głosu.
- Dwie minuty temu zabiłem człowieka - powiedział Mieszczanin. - Mogę zaraz zabić
drugiego.
- Proszę. Proszę. Nie wiem, proszę pana.
- No to umrzesz nie wiedząc.
- On mi nie powiedział. Rezerwował jakieś bilety.
- Podsłuchiwałeś, tak? Co jeszcze podsłuchałeś?
- Raz padło słowo „Wotex”. Myślę, że rezerwował miejsca na kosmolocie.
Terens odepchnął go.
Musiał odczekać. Zaczekać, aż ochłonie. Ryzykując, że do piekarni zawitają prawdziwi
strażnicy.
Ale nie za długo. Nie za długo. Domyślał się, co uczynią jego niedawni towarzysze. Rik, rzecz
jasna, był nieobliczalny, lecz Valona to inteligentna dziewczyna. Po sposobie, w jaki uciekli,
widział, że wzięli go za prawdziwego strażnika i Valona na pewno uzna, iż tylko ucieczka drogą
zaplanowaną przez Piekarza zapewni im bezpieczeństwo.
Piekarz zarezerwował dla nich miejsca. Kosmolot czeka. Będą tam.
A on musi być tam przed nimi.
Znalazł się w rozpaczliwej sytuacji. Już nic nie miało znaczenia. Jeśli wypuści z rąk Rika, a w
jego osobie potencjalną broń przeciw tyranii Sark, utrata życia będzie przy tym nic nie znaczącą,
dziecinną zgubą.
Dlatego wyszedł z piekarni bez lęku, chociaż był jasny dzień, choć ścigający musieli już
wiedzieć, że mają szukać człowieka w mundurze strażnika, a w zasięgu wzroku unosiły się dwa
latacze.
Terens znał kosmolot, z którego mieli odlecieć. Był tylko jeden taki na planecie. W Górnym
Mieście znajdowało się tuzin małych lądowisk dla prywatnych jachtów, a na całej planecie setki
przeznaczonych wyłącznie dla brzydkich frachtowców, zabierających gigantyczne bele kyrtu na
Sark, a przywożących stamtąd maszyny i artykuły powszechnego użytku. Ale był tylko jeden
kosmolot dla zwykłych podróżnych - biedniejszych Sarkańczyków, florińskich urzędników i
nielicznych cudzoziemców, którym udało się uzyskać zgodę na zwiedzenie Floriny.
Strażnik przy bramie portu obserwował z żywym zainteresowaniem nadchodzącego Terensa.
Samotność zaczynała mu ciążyć.
- Witam pana - powiedział. W jego głosie brzmiał współczujący ton. Wszak zabito
strażników. - Straszne zamieszanie w Mieście, prawda?
Terens nie zwrócił uwagi na zachętę do zwierzeń. Opuścił wypukły wizjer hełmu i dopiął
kombinezon pod szyją.
- Czy dwie osoby - warknął ostro - mężczyzna i kobieta udający się na Wotex, weszły ostatnio
na teren portu?
Wartownik pobladł. Zakrztusił się, ale zaraz odpowiedział pokornym tonem:
- Tak, oficerze. Około pół godziny temu. Może mniej.
Nagle poczerwieniał.
- Czy istnieje jakiś związek między... Oficerze, ich papiery były w najlepszym porządku. Nie
przepuściłbym obcych bez odpowiednich dokumentów.
Terens zignorował jego wyjaśnienia. Odpowiednie dokumenty! Piekarz zdołał załatwić je w
ciągu nocy. Na Galaktykę, myślał, ciekawe, jak głęboko trantoriańscy szpiedzy spenetrowali
sarkańską administrację?
- Jakie mieli nazwiska?
- Gareth i Hansa Barne.
- Czy ich statek odleciał? Mów szybko!
- N-nie, proszę pana.
- Który dok?
- Siedemnasty.
Terens powstrzymywał się, by nie pobiec, lecz jego chód niewiele różnił się od biegu. Gdyby
w polu widzenia zjawił się prawdziwy strażnik, ten szybki, pozbawiony godności trucht byłby
ostatnim błędem Mieszczanina.
Przy luku powietrznym statku stał kosmonauta w mundurze oficera.
- Czy Gareth i Hansa Barne weszli na pokład? - spytał Terens dysząc lekko.
- Nie, nie weszli - odparł flegmatycznie tamten. Dla Sarkańczyka strażnik był tylko jeszcze
jednym facetem w mundurze. - Czy ma pan dla nich jakąś wiadomość?
- Przecież nie weszli na pokład! - prychnął niecierpliwie Terens.
- Właśnie to powiedziałem. I nie będziemy czekać. Odlatujemy zgodnie z planem, z nimi czy
bez nich.
Terens odwrócił się i odszedł.
Znów znalazł się przy budce wartownika.
- Czy oni wyszli?
- Wyszli? Kto?
- Barne. Ci, którzy lecieli na Wotex. Nie ma ich na pokładzie. Czy wychodzili z portu?
- Nie, proszę pana. Nic mi o tym nie wiadomo.
- A inne bramy?
- Tylko tędy można wyjść.
- Sprawdź, idioto!
Bliski paniki wartownik podniósł komunikator. Jeszcze nigdy nie rozgniewał tak żadnego
strażnika i obawiał się najgorszych skutków. Po dwóch minutach odłożył słuchawkę.
- Nikt nie wychodził, proszę pana.
Terens zmierzył go spojrzeniem. Wystające spod czapki jasne włosy wartownika były
wilgotne od potu, który perlił się też na jego czole i spływał po policzkach.
- Czy jakiś statek opuścił port, od kiedy oni tu weszli?
Wartownik sprawdził plan lotów.
- Jeden - rzekł. - Liniowiec Niestrudzony.
I dorzucił pospiesznie, chcąc udobruchać rozgniewanego strażnika dodatkowymi
informacjami:
- Niestrudzony wykonuje dodatkowy kurs na Sark, odwozi panią Samie z Fife.
Nie wyjaśniał, że tę „poufną” informację uzyskał, podsłuchując cudze rozmowy.
Lecz Terens już go nie słuchał.
Odszedł powoli. Wyeliminuj niemożliwe, a to, co pozostanie, choćby nieprawdopodobne,
będzie prawdą. Rik i Valona weszli na teren kosmoportu. Nie zostali ujęci, bo wartownik na pewno
wiedziałby o tym. Nie wędrowali sobie po porcie, bo do tej pory już zostaliby schwytani. Nie było
ich na statku, na który mieli bilety. Nie opuścili portu. Jedynym statkiem, jaki odleciał, był
Niestrudzony. Tak więc na nim, może jako więźniowie, może jako pasażerowie na gapę, lecieli Rik
i Valona.
Cóż to jednak za różnica. Jeśli byli pasażerami na gapę, wkrótce będą więźniami. Tylko
florińska wieśniaczka i facet z wyczyszczonym mózgiem mogli nie wiedzieć, że na nowoczesnym
kosmolocie nie da się ukryć.
I ze wszystkich możliwych kosmolotów wybrali akurat ten, na którym podróżowała córka
Posiadacza Fife.
Posiadacza Fife!
9.
Posiadacz
Posiadacz Fife był najważniejszym człowiekiem na Sark i z tej przyczyny nie chciał, aby
widziano go stojącego. Podobnie jak jego córka był niski, lecz w przeciwieństwie do niej nie tak
proporcjonalnie zbudowany, gdyż niski wzrost zawdzięczał głównie nogom. Tors miał potężny i
niewątpliwie majestatyczną głowę, lecz tułów osadzony był na krótkich nóżkach, których ruchy
były niezgrabne, kaczkowate.
Dlatego siedział za biurkiem i oprócz córki, służących oraz żony - kiedy jeszcze żyła - nikt
nigdy nie widział go w innej pozycji.
Siedząc, wyglądał na tego, kim był. Wielka głowa o szerokich, niemal bezwargich ustach,
wydatny nos o dużych nozdrzach i wystający podbródek z równą łatwością mogły przybierać
wyraz łagodny, jak i stanowczy. Włosy, zaczesane sztywno do tyłu i z całkowitym lekceważeniem
obowiązującej mody opadające prawie do ramion, miał kruczoczarne, bez śladu siwizny.
Niebieskawe cienie znaczyły jego podbródek, brodę i policzki - dwa razy dziennie golone przez
florińskiego fryzjera.
Posiadacz pozował i robił to świadomie. Przybrał kamienny wyraz twarzy, pozwalając luźno
splecionym dłoniom - mocnym, szerokim, o krótkich palcach - pozostać na biurku, którego gładki,
polerowany blat był zupełnie pusty. Nie leżał na nim żaden dokument, ozdoba czy komunikator. Ta
zamierzona pustka podkreślała obecność Posiadacza.
Specjalnym beznamiętnym głosem, zarezerwowanym dla urządzeń mechanicznych i
florińskich urzędników, powiedział do swojego bladego, białego jak rybi brzuch sekretarza:
- Spodziewam się, że wszyscy przyjęli?
Nie miał wątpliwości, jaka będzie odpowiedź.
Sekretarz odpowiedział równie beznamiętnym tonem:
- Posiadacz Bort oświadczył, iż nawał wcześniej uzgodnionych zajęć nie pozwala mu przybyć
wcześniej jak o trzeciej.
- I powiedziałeś mu?
- Oświadczyłem, że charakter tej sprawy czyni wszelką zwłokę niepożądaną.
- Z jakim wynikiem?
- Będzie, łaskawy panie. Pozostali zgodzili się bez zastrzeżeń.
Fife uśmiechnął się. Pół godziny wcześniej czy później - to nie ma żadnego znaczenia.
Chodziło o zasadę, to wszystko. Wielcy Posiadacze byli bardzo drażliwi na punkcie własnej
niezależności; muszą wyleczyć się z tego.
Teraz pozostało mu tylko czekać. Pokój był duży, miejsca dla wszystkich przygotowane.
Wielki chronometr, zasilany maleńką iskierką radioaktywności, który nie stanął i nie zawiódł od
tysiąca lat, wskazywał drugą dwadzieścia dwie.
Tyle emocji w ciągu dwóch ostatnich dni! Ten stary chronometr może jeszcze stać się
świadkiem jedynych w swoim rodzaju wydarzeń.
A przecież ten czasomierz widział wiele przez ten tysiąc lat. Kiedy odmierzał pierwsze
minuty, Sark była nowym światem ręcznie stawianych chat, o słabych kontaktach z innymi,
starszymi światami. Wtedy ten zegar osadzono w ceglanej ścianie starego budynku, który już
dawno rozsypał się w proch. Miarowe tykanie towarzyszyło trzem krótkotrwałym „imperiom”,
jakie niezdyscyplinowani żołnierze Sark zdołali na dłuższy czy krótszy czas utworzyć z tuzina
okolicznych planet. Przez dwa okresy rozpadu pierwiastków radioaktywnych planetą rządziły floty
sąsiednich światów.
Pięćset lat temu wybił dla Sark godzinę, w której mieszkańcy jej odkryli, że gleba najbliższej
planety, Floriny, rodzi skarb nieoszacowanej wartości. Miarowo odmierzał lata dwóch zwycięskich
wojen i chwilę zawarcia pokoju na warunkach zdobywców. Sark porzuciła swoje imperia,
wchłonęła Florinę i stała się potęgą w sposób, jakiego nie zdołał powtórzyć sam Trantor.
Florinę chciał sobie podporządkować Trantor i inne potęgi również. Przez stulecia Florina
była światem, po który wyciągały się chciwe ręce reszty Kosmosu. Jednak to Sark trzymała ją w
garści i prędzej rozpętałaby wojnę galaktyczną, niż wypuściła tę zdobycz z rąk.
Trantor wiedział o tym! Trantor wiedział!
Bezgłośne tykanie chronometru zdawało się odbijać echem w mózgu Posiadacza.
Była druga dwadzieścia trzy.
Prawie rok temu spotkało się tu pięciu Wielkich Posiadaczy Sark. Zebranie odbyło się w tej
właśnie sali. Tak jak teraz - Posiadacze, rozproszeni po całej planecie, każdy na swoim
kontynencie, zjawili się pod postacią trójwymiarowych personifikacji.
W uproszczeniu - wyglądało to jak trójwymiarowa transmisja telewizyjna na żywo, stereo i w
kolorze. Służące do tego urządzenia znajdowały się w każdym średnio zasobnym domu na Sark.
Natomiast niezwykły był brak jakiegokolwiek odbiornika. Obecność czterech Posiadaczy, z
wyjątkiem Posiadacza Fife, była projekcją, lecz tak realną, jakby stawili się w sali osobiście. Ich
sylwetki nie prześwitywały i nie migotały, a jednak wyciągnięta ręka przechodziła przez nie na
wylot.
Prawdziwe ciało Posiadacza Rune’a siedziało na antypodach, na jedynym kontynencie, na
którym w tej chwili panowała noc. Obraz widoczny w biurze Fife’a był otoczony zimnym, białym
blaskiem sztucznego oświetlenia, przyćmionym tu jaśniejszym dziennym światłem.
W tym jednym pomieszczeniu, ciałem czy duchem, obecna była cała Sark, dziwaczna i
niezbyt heroiczna reprezentacja planety. Rune był łysy, różowy i gruby, natomiast Balie siwy,
chudy i pomarszczony. Upudrowany i uróżowany Steen uśmiechał się desperackim uśmiechem
człowieka udającego pełnię sił, które go opuściły, a Bort wykazywał pogardę dla wszelkich
luksusów, przykro manifestującą się dwudniowym zarostem i brudnymi paznokciami.
A jednak byli pięcioma Wielkimi Posiadaczami.
Znajdowali się na samym szczycie trójstopniowej drabiny władzy na Sark. Najniższym
szczeblem była oczywiście florińska administracja, trwająca niezmiennie przez zmienne koleje
losu, wyniesienia i upadki poszczególnych rodów arystokratycznych Sark. To ona oliwiła osie i
obracała kołami władzy. Nad nią byli szefowie departamentów i ministrowie mianowani przez
dziedzicznego (i nieszkodliwego) Szefa Państwa. Podpisy ich oraz Szefa były potrzebne, aby
ustawy miały moc prawną, lecz ich faktyczne obowiązki ograniczały się do podpisywania
papierów.
Najwyższy szczebel zajmowało tych pięciu ludzi; każdy, za zgodą pozostałych czterech,
władał jednym kontynentem. Byli głowami rodzin kontrolujących większą część handlu kyrtem i
związanych z tym przychodów. Pieniądze dawały władzę i dyktowały politykę Sark. A oni je mieli.
Wśród tej piątki najwięcej miał Fife.
Posiadacz Fife spotkał się z nimi tamtego dnia, prawie przed rokiem, i rzekł pozostałym
władcom drugiej z kolei najbogatszej planety Galaktyki (po Trantorze, który w końcu miał milion
światów do grabienia, a nie dwa):
- Otrzymałem dziwną wiadomość.
Nic nie powiedzieli. Czekali.
Fife podał pasek metalitowego filmu sekretarzowi, który podchodził do każdego z siedzących,
trzymając go tak, aby był dobrze widoczny, i dostatecznie długo, żeby mogli przeczytać.
Każdemu z czwórki uczestników konferencji zdawało się, iż tylko on jest realny, natomiast
pozostali, w tym i Fife, są jedynie cieniami. Metalitowy film także był cieniem. Mogli tylko
siedzieć i obserwować promienie świetlne przelatujące ogromne odległości dzielące kontynenty:
Fife, Balie, Bort, Steen oraz archipelag Rune. Słowa, które czytali, były cieniem na cieniu.
Tylko Bort, bezpośredni i nie lubiący subtelności, zapomniał o tym i sięgnął po list.
Jego ręka wyciągnęła się aż po skraj prostokątnego receptora obrazu i została ucięta. Ramię
kończyło się bezkształtnym kikutem. Fife wiedział, że gdzieś w odległym pokoju ręka Borta
przeszła przez sfilmowany list i złapała powietrze. Uśmiechnął się, inni też. Steen zachichotał.
Bort poczerwieniał. Cofnął rękę i jego dłoń pojawiła się znowu. Fife rzekł:
- No cóż, wszyscy widzieliście. A teraz, jeśli nie macie nic przeciw temu, przeczytam ją na
głos, abyście mogli zastanowić się nad jej znaczeniem.
Wyciągnął rękę nad głowę, a jego sekretarz, przyspieszając kroku, zdołał podsunąć film w
odpowiednie miejsce, tak że dłoń Fife’a natychmiast zamknęła się na zwitku.
Fife czytał spokojnie, dramatycznie akcentując słowa, jakby sam ułożył wiadomość i cieszył
się, mogąc ją przekazać.
- Oto treść: „Jesteś Wielkim Posiadaczem Sark i nie ma nikogo, kto mógłby się z tobą równać
władzą i bogactwem. A jednak ta władza i bogactwo opierają się na kruchych podstawach. Może
uważasz, że dostawy kyrtu, jakie płyną z Floriny, to nie jest krucha podstawa, ale zadaj sobie
pytanie, jak długo będzie istnieć Florina? Zawsze?
Nie! Florina może zostać zniszczona jutro. A może istnieć jeszcze tysiąc lat. Bardziej
prawdopodobne, że zostanie zniszczona jutro. Nie przeze mnie, rzecz jasna, ale w sposób, jakiego
nie możecie przewidzieć ani wyliczyć. Wyobraź to sobie. Wyobraź sobie, że twoja potęga i
bogactwo kończą się, ponieważ ja domagam się większej ich części. Będziesz miał czas do
namysłu, ale niezbyt długi.
Spróbuj grać na zwłokę, a wyjawię całej Galaktyce, a szczególnie Florinie, prawdę o
zbliżającym się zniszczeniu. Potem nie będzie już kyrtu ani bogactwa, ani władzy. Również i dla
mnie, lecz ja jestem do tego przyzwyczajony. Dla ciebie będzie to ogromny problem, gdyż
urodziłeś się bogaty.
Oddasz mi większość swoich posiadłości w sposób, jaki niebawem podyktuję, i będziesz mógł
bezpiecznie cieszyć się tym, co ci zostanie. Z pewnością nie będzie to wiele w porównaniu do
obecnego stanu, ale więcej, niż pozostałoby ci, gdybyś tego nie zrobił. I nie gardź tym, co ci
zostanie. Florina, być może, dotrwa do końca twego życia i będziesz żył, jeśli nie w zbytku, to co
najmniej w dostatku.”
Fife skończył czytać. Kilkakrotnie obrócił film w ręku, po czym ostrożnie umieścił go w
srebrzystym i przezroczystym pojemniku, w którym drukowane litery zlały się w czerwonawą
smugę. Powiedział normalnym głosem:
- Zabawny list. Bez podpisu i napisany, jak słyszeliście, w pompatycznym i napuszonym
stylu. Co o tym sądzicie, Posiadacze?
Rumiana twarz Rune’a przybrała wyraz dezaprobaty. Rzekł:
- To najwidoczniej dzieło człowieka o mentalności psychopaty. On tworzy powieść
historyczną. Szczerze mówiąc, Fife, nie uważam, abyśmy z powodu takich bzdur mieli naruszać
naszą tradycyjną autonomię kontynentalną. I nie podoba mi się, że to wszystko odbywa się w
obecności twojego sekretarza.
- Mojego sekretarza? Dlatego, że jest Florińczykiem? Czy obawiasz się, że wstrząśnie nim coś
takiego jak ten list? Nonsens.
Nagle porzucił zabawowy ton i powiedział rozkazująco:
- Obróć się do Posiadacza Rune’a.
Sekretarz wykonał polecenie. Oczy trzymał dyskretnie spuszczone, a jego blada twarz była
zupełnie bez wyrazu. Zdawała się niemal pozbawiona życia.
- Ten Florińczyk - oświadczył Fife, nie zważając na obecność sekretarza - jest moim
osobistym sługą. Nigdy mnie nie opuszcza, nigdy nie przebywa ze swoimi ziomkami. Jednak nie
dlatego ufam mu bez zastrzeżeń. Patrzcie na niego. Spójrzcie na jego oczy. Czy nie widzicie, że
został poddany działaniu psychosondy? Nie jest zdolny do żadnej nielojalnej względem mnie
myśli. Bez urazy, ale prędzej zaufałbym jemu niż któremuś z was.
Bort zachichotał.
- Nie mam do ciebie żalu. Żaden z nas nie odznacza się lojalnością potraktowanego
psychosondą florińskiego sługi.
Teraz Steen zachichotał, wijąc się w fotelu, jakby było mu zbyt gorąco.
Żaden nie komentował faktu stosowania przez Fife’a psychosondy wobec osobistych
służących. Fife byłby ogromnie zdumiony, gdyby coś powiedzieli, mimo że stosowanie
psychosondy w innych celach niż leczenie chorób psychicznych lub usuwanie przestępczych
skłonności było surowo zabronione. Nawet Wielkim Posiadaczom.
A jednak Fife robił to, ilekroć uważał za konieczne, szczególnie gdy obiekt był Florińczykiem.
Użycie psychosondy wobec Sarkańczyka było znacznie delikatniejszą sprawą. Posiadacz Steen,
którego niepokój wywołany wzmianką o psychosondzie nie uszedł uwagi Fife’a, słynął z
wykorzystywania Florińczyków obojga płci do celów nie mających nic wspólnego z
sekretarzowaniem.
- Do rzeczy - Fife złożył grube palce. - Nie zwołałem was, aby czytać głupie liściki. To, mam
nadzieję, rozumiecie. Jednak obawiam się, iż mamy poważny problem. Po pierwsze, zadałem sobie
pytanie, dlaczego tylko ja? Jasne, jestem najbogatszym z Posiadaczy, ale kontroluję tylko jedną
trzecią obrotu kyrtem. Wspólnie kontrolujemy wszystko. Równie łatwo zrobić cztery kopie listu,
jak go napisać.
- Za dużo mówisz - mruknął Bort. - O co ci chodzi?
Pomarszczone i bezbarwne wargi Balle’a poruszyły się w jego szarej twarzy.
- On chce wiedzieć, lordzie Bort, czy otrzymaliśmy kopie tego listu.
- To niech powie jasno.
- Wydawało mi się, że mówię wyraźnie - rzekł spokojnie Fife. - No?
Spojrzeli po sobie, podejrzliwie lub wyzywająco, zależnie od charakteru.
Pierwszy odezwał się Rune. Różowe czoło miał mokre od potu; uniósł miękki kwadrat kyrtu,
aby wytrzeć wilgoć z zagłębień między fałdami tłuszczu, biegnącymi półkoliście od ucha do ucha.
- Nie mam pojęcia, Fife. Mogę zapytać moich sekretarzy, którzy - nawiasem mówiąc -
wszyscy są Sarkańczykami. Gdyby taki list nawet dotarł do mojego biura, zostałby uznany za... Jak
to się mówi? Uznany za wyczyn szaleńca. Nigdy bym go nie zobaczył. To pewne. Tylko
szczególnej organizacji pracy twojego sekretariatu zawdzięczasz, że nie oszczędzono ci
zajmowania się takim śmieciem.
Rozejrzał się wokół i uśmiechnął, błyskając mokrymi dziąsłami, widocznymi nad sztucznymi
zębami z chromowanej stali. Każdy ząb był głęboko wkręcony, przymocowany do szczęki i
twardszy niż ząb z jakiegokolwiek sztucznego tworzywa. Uśmiech Rune’a był bardziej
przerażający niż grymas wściekłości.
- Sądzę, że to, co powiedział Run, mógłby powiedzieć każdy z nas - wzruszył ramionami
Balie.
- Nigdy nie czytam poczty - zachichotał Steen. - Nigdy. To takie nudne, a dostaję tego tyle, że
nie miałbym na nic czasu.
Spojrzał na pozostałych, jakby chcąc ich przekonać, że mówi prawdę.
- Bzdury - odezwał się Bort. - Co się z wami dzieje? Boicie się Fife’a? Słuchaj, Fife, ja nie
mam żadnego sekretarza, bo nie potrzebuję żadnej pomocy w interesach. Otrzymałem kopię tego
listu i jestem przekonany, że pozostali trzej też. Chcesz wiedzieć, co z nim zrobiłem? Wrzuciłem
go do spalarki. Radzę wam zrobić to samo. Dajmy temu spokój. Jestem zmęczony.
Sięgnął ręką do przełącznika, aby przerwać transmisję i zgasić obraz swojej osoby w biurze
Fife’a.
- Chwileczkę, Bort - rzucił ostro Fife. - Zaczekaj, bo jeszcze nie skończyłem. Chyba nie
chcesz, żebyśmy podjęli jakieś decyzje i kroki pod twoją nieobecność. Na pewno tego nie chcesz.
- Poczekajmy - nalegał Rune nieco łagodniejszym tonem, choć jego skryte w tłuszczu oczka
wcale nie patrzyły przyjaźnie. - Zastanawiam się, dlaczego Posiadacz Fife tak bardzo niepokoi się
takim drobiazgiem.
- Hmm - rzekł Balie chrapliwym głosem. - Może Fife myśli, że nasz przyjaciel od listów ma
jakieś informacje o trantoriańskim ataku na Florinę.
- Phi! - prychnął Fife. - Skąd mógłby je mieć, kimkolwiek by był? Zapewniam was, że nasze
służby wywiadowcze działają sprawnie. I jak mógłby powstrzymać atak, otrzymawszy nasze dobra
jako łapówkę? Nie, nie. On pisze o zniszczeniu Floriny, jakby miał na myśli fizyczne
unicestwienie, a nie destrukcję polityczną.
- To zupełne szaleństwo - rzekł Steen.
- Tak? - odparł Fife. - To znaczy, że nie doceniasz wydarzeń ostatnich dwóch tygodni?
- Jakich konkretnie? - spytał Bort.
- Zdaje się, że zniknął jakiś kosmoanalityk. Na pewno słyszeliście o tym.
Bort wyglądał na rozgniewanego i niezadowolonego.
- Słyszałem o tym od Abla z Trantoru. I co z tego? Nie mam pojęcia o kosmoanalizie.
- Ale chyba czytałeś zapis informacji, jakie przekazał do swojej bazy na Sark, zanim zniknął.
- Abel pokazywał mi, ale nie zwróciłem uwagi.
- A wy? - Fife mierzył ich wyzywającym spojrzeniem, jednego po drugim. - Sięgniecie
pamięcią wstecz?
- Ja czytałem - przyznał Rune. - I przypominam sobie. Oczywiście! Była tam mowa o
zniszczeniu. O to ci chodzi?
- Słuchajcie - wtrącił piskliwie Steen. - Tam było kilka obłąkańczych sugestii. Autentycznie.
Mam nadzieję, że nie będziemy tego teraz omawiać. Z trudem pozbyłem się wtedy Abla, a właśnie
nadchodziła pora obiadu. Okropnie denerwujące. Autentycznie.
- Nic na to nie poradzę, Steen - odparł Fife, nie kryjąc zniecierpliwienia. (Co tu robić z czymś
takim jak Steen?) - Musimy o tym porozmawiać. Kosmoanalityk sygnalizował zagrożenie dla
Floriny. Wkrótce po jego zniknięciu otrzymujemy listy, które również mówią o zniszczeniu
Floriny. Czy to tylko zbieg okoliczności?
- Chcesz powiedzieć, że to kosmoanalityk nas szantażuje? - szepnął stary Balie.
- Niepodobna. Po co ogłaszałby to najpierw jawnie, a potem anonimowo?
- Przekaz - rzekł Balie - był przeznaczony dla jego biura, a nie dla nas.
- Mimo wszystko. Szantażysta stara się nie rozmawiać z nikim prócz swojej ofiary. - Więc?
- Kosmoanalityk zniknął. Załóżmy, że był uczciwy. Jednak nadał niebezpieczną wiadomość.
Teraz znajduje się w rękach innych, którzy nie są uczciwi, i to oni nas szantażują.
- Jakich innych?
Fife posępnie odchylił się w fotelu, ledwie poruszając wargami.
- Pytasz poważnie? Trantora.
- Trantor! - Steen zadrżał. Jego piskliwy głos załamał się.
- Czemu nie? Czy jest lepszy sposób przejęcia kontroli nad Floriną? A to jest jednym z
głównych celów ich polityki zagranicznej. I gdyby udało im się osiągnąć go bez wojny, tym lepiej
dla nich. Jeżeli więc ugniemy się przed tym bezczelnym ultimatum, Floriną należy do nich.
Zostawią nam odrobinę - pokazał dwoma palcami - ale jak długo będziemy w stanie utrzymać i to?
Z drugiej strony, załóżmy, że zignorujemy ten list - czy mamy zresztą inne wyjście? Zaczną
rozsiewać wśród florińskich wieśniaków plotki o rychłym końcu świata. Te pogłoski wywołają
panikę, która doprowadzi do katastrofy. Jak skłonić do pracy człowieka, który jest przekonany, że
jutro nastąpi koniec świata? Plony zgniją na polach. Magazyny opustoszeją.
Steen potarł palcem uróżowany policzek i dyskretnie zerknął w lustro stojące opodal, poza
zasięgiem receptora obrazu.
- Nie sądzę - powiedział - żeby to nam zaszkodziło. Jeśli spadnie podaż, to przecież wzrosną
ceny? A kiedy okaże się, że Floriną pozostała na swoim miejscu, to i wieśniacy wrócą do pracy.
Ponadto zawsze możemy zagrozić ograniczeniem eksportu. Naprawdę nie rozumiem, jak
jakikolwiek cywilizowany świat mógłby się obyć bez kyrtu. Przecież to Król Kyrt. Sądzę, że
robimy problem z niczego.
Delikatnie masując palcem policzek, przybrał pozę znudzonego światowca. Balie słuchał
wszystkiego z zamkniętymi oczami.
- Nie możemy teraz podnieść cen - odezwał się po chwili. - Wywindowaliśmy je na
niebotyczny pułap.
- Właśnie - potwierdził Fife. - Zresztą nie możemy dopuścić do poważnych przerw w
dostawach. Trantor tylko czeka na jakieś oznaki niepokojów na Florinie. Gdyby mogli przedstawić
Galaktyce obraz Sark, która nie potrafi zagwarantować dostaw kyrtu, mogliby najzwyczajniej we
Wszechświecie wkroczyć, aby zaprowadzić swoje porządki i zapewnić produkcję. A zachodzi
obawa, że wolne światy Galaktyki przystałyby na to ze względu na kyrt. Szczególnie gdyby
Trantor przyzwolił na złamanie monopolu, zwiększenie produkcji i obniżenie cen. Co stałoby się
później, to całkiem inna historia, ale na razie uzyskałby ich poparcie. To jedyny logiczny sposób, w
jaki Trantor mógłby przejąć Florinę. Gdyby spróbowali siłą, reszta Galaktyki, poza strefą wpływów
Trantora, przyłączyłaby się do nas.
- Jaka w tym wszystkim jest rola kosmoanalityka? - zapytał Rune. - Czy on tu w ogóle gra
jakąś rolę? Jeśli twoja teoria jest słuszna, powinna to wyjaśniać.
- Myślę, że wyjaśnia. Ci kosmoanalitycy są przeważnie niezrównoważeni, a ten stworzył - tu
palce Fife’a poruszyły się, jakby budowały jakąś dziwną konstrukcję - zwariowaną teorię.
Nieważne jaką. Trantor tego nie zdradzi, bo Biuro Kosmoanalizy zdementowałoby ją natychmiast.
Jednak chwytając tego człowieka i poznając bliższe szczegóły, uzyskali coś, co zapewne
uwiarygodni ją w oczach laików. Mogą jej użyć, nadać pozory prawdziwości. Biuro jest
marionetką w rękach Trantora i jego ewentualne zaprzeczenia, kiedy historia zostanie
rozpowszechniona jako plotka naukowa, nie będą wystarczająco stanowcze, aby obalić kłamstwo.
- To wydaje się nazbyt skomplikowane - stwierdził Bort. - Nie mogą puścić pary z ust, ale
puszczą parę z ust. To bzdury.
- Nie mogą ogłosić poważnego komunikatu naukowego ani wmieszać w to Biura - odparł
cierpliwie Fife. - Mogą spowodować przeciek informacji. Nie rozumiecie?
- Dlaczego zatem stary Abel marnuje czas szukając tego kosmoanalityka?
- Spodziewasz się, że ogłosi publicznie, że go ma? To, co Abel robi, a co zdaje się, że robi, to
dwie różne
- No cóż - powiedział Rune. - Jeśli masz rację, to co nam pozostaje?
- Znamy niebezpieczeństwo, a to bardzo ważne. Znajdziemy tego kosmoanalityka. Musimy
dobrze pilnować wszystkich znanych agentów Trantora, nie przeszkadzając im zarazem. Z ich
zachowania możemy wywnioskować, jaki będzie dalszy rozwój wydarzeń. Na Florinie musimy
zdecydowanie przeciwdziałać wrogiej propagandzie, zapowiadającej zniszczenie planety. Wszelkie
pogłoski muszą spotkać się ze zdecydowaną kontrakcją. A przede wszystkim - musimy pozostać
zjednoczeni. Oto główny cel naszego spotkania, przynajmniej według mnie: utworzenie wspólnego
frontu. Wszyscy chcemy autonomii kontynentów i jestem pewien, że nikt bardziej ode mnie nie
nalega na jej utrzymanie. W normalnych warunkach. Te nie są normalne. Rozumiecie?
Mniej lub bardziej opornie, gdyż autonomia kontynentalna nie była czymś, z czego można
łatwo zrezygnować, zrozumieli.
- A zatem - rzekł Fife - zaczekamy na następny ruch.
To było przed rokiem. Rozłączyli się, a potem nastąpiła najdziwniejsza i największa klęska,
jaką Posiadacz Fife poniósł w swej umiarkowanie długiej i co najmniej umiarkowanie efektownej
karierze.
Nie było żadnego następnego posunięcia. Żaden z nich nie otrzymał nowych listów. Nie
znaleziono kosmoanalityka, a Trantor nadal intensywnie go poszukiwał. Nikt nie rozsiewał
apokaliptycznych plotek na Florinie, a zbiory i przerób kyrtu przebiegały bez najmniejszych
zakłóceń.
Posiadacz Rune co tydzień łączył się z Fife’em.
- Fife? - pytał. - Jest coś nowego?
Jego tłuste cielsko trzęsło się z uciechy, a z gardzieli dobywał się cichy chichot.
Fife przyjmował to posępnie i cierpliwie. A co mógł zrobić? Raz po raz przesiewał w myślach
fakty. Daremnie. Czegoś brakowało. Zabrakło jakiegoś istotnego czynnika.
A potem wszystko wybuchło naraz i od razu dostał odpowiedź, że wreszcie ma odpowiedź, ale
taką, jakiej się nigdy nie spodziewał.
Znów zwołał zebranie. Chronometr pokazywał teraz drugą dwadzieścia dziewięć.
Zaczęli się pojawiać. Pierwszy Bort, z zaciśniętymi ustami, drapiący szponiastym paluchem
tarkę kilkudniowego zarostu. Po nim Steen, z twarzą świeżo odmytą z makijażu, bladą i niezdrową.
Balie, obojętny i zmęczony, o zapadniętych policzkach, w miękko wyścielonym fotelu, ze szklanką
ciepłego mleka pod ręką. Na końcu Rune, spóźniony o dwie minuty, ponury i wilgotnousty, znowu
w nocnym oświetleniu. Tym razem światło przygaszono, tak że był tylko niewyraźną sylwetką
siedzącą w sześcianie czerni, której nie zdołałyby rozproszyć wszystkie lampy Fife’a, choć miały
moc słońca Sark.
- Posiadacze! - zaczął Fife. - W ubiegłym roku przewidywałem odległe i niekonwencjonalne
zagrożenia. W swoich spekulacjach wpadłem w pułapkę. Niebezpieczeństwo istnieje, lecz wcale
nie jest odległe. Jest bliskie, bardzo bliskie. Jeden z was już wie, o czym mówię. Pozostali
dowiedzą się wkrótce.
- A o czym mówisz? - spytał krótko Bort.
- O zdradzie! - wypalił Fife.
10.
Zbieg
Myrlyn Terens nie był człowiekiem czynu. Robił sobie z tego powodu wymówki, bo od kiedy
opuścił kosmoport, nie potrafił zebrać myśli.
Musiał utrzymywać odpowiednie tempo marszu. Nie za wolno, bo uznają go za próżniaka.
Niezbyt szybko, bo pomyślą, że ucieka. Zdecydowanie, jak szedłby strażnik - pełniący swoje
obowiązki i w każdej chwili gotowy wskoczyć do pojazdu.
Gdyby tylko mógł usiąść w jakimś pojeździe! Niestety, kierowanie pojazdami nie wchodziło
w zakres edukacji Florińczyka, nawet florińskiego Mieszczanina, tak więc próbował wymyślić coś
w marszu i nie mógł. Potrzebował ciszy i spokoju.
Poza tym, już ledwie szedł. Może i nie był człowiekiem czynu, ale przez cały dzień, całą noc i
kolejny dzień zachowywał się tak, jakby nim był. Chyba zużył już wszystkie zapasy energii.
Nie miał jednak odwagi stanąć.
Gdyby to była noc, miałby kilka godzin do namysłu. Ale było wczesne popołudnie.
Gdyby umiał prowadzić samochód, odjechałby wiele mil od Miasta. Wystarczająco daleko,
żeby trochę pomyśleć, zanim podejmie jakąś decyzję. Tymczasem był zdany na własne nogi.
Gdyby mógł zastanowić się chwilę. Właśnie. Pomyśleć. Gdyby mógł wstrzymać na moment
wszelki ruch, wszelkie działanie. Uchwycić Wszechświat w krótkim przedziale czasu, kazać mu
zatrzymać się, dopóki Mieszczanin nie przemyśli sprawy. Musi być jakieś wyjście.
Zanurzył się w zbawczym cieniu Dolnego Miasta. Szedł sztywno, tak jak chodzili strażnicy.
Mocno ściskał paralizator. Ulice były puste. Tubylcy pochowali się w swoich budach. Tym lepiej.
Starannie wybrał dom. Najlepiej byłoby wybrać jeden z lepszych, taki z kolorowych
plastikowych cegieł, z polaryzowanymi szybami w oknach. Nędzarze są zawzięci. Mają mniej do
stracenia. Ktoś z „wyższej sfery” zrobi wszystko, żeby pomóc.
Terens wszedł na dróżkę wiodącą do takiego domu. Budynek stał w pewnym oddaleniu od
ulicy - jeszcze jeden dowód dostatku. Wiedział, że nie będzie musiał walić do drzwi, ani wyważać
ich. Idąc podjazdem, zauważył kogoś przy jednym z okien. (Doświadczenia pokoleń nauczyły
Florińczyka wyczuwać obecność strażników). Drzwi się otworzą.
Otworzyły się.
W progu stanęła młoda dziewczyna, o okrągłych z wrażenia oczach. Miała na sobie zbyt luźną
sukienkę z ozdóbkami, świadczącymi o staraniach rodziców, aby podkreślić swoją pozycję, za
wszelką cenę odróżnić się od zwykłej „florińskiej hołoty”. Dziewczyna odsunęła się,
przepuszczając Terensa, posapując przez lekko rozchylone usta.
Mieszczanin gestem nakazał jej zamknąć drzwi.
- Czy twój ojciec jest w domu, dziewczyno?
- Tato! - krzyknęła i wysapała: - Tak, proszę pana.
„Tato” nadchodził z drugiego pokoju z przepraszającym wyrazem twarzy. Szedł powoli.
Dobrze wiedział, że do drzwi stuka strażnik. Po prostu było bezpieczniej, aby otworzyła je
dziewczyna. Jeśli strażnik jest zły, może jej nie uderzy.
- Nazwisko? - spytał Mieszczanin.
- Jacof, łaskawy panie.
W jednej z kieszeni munduru Mieszczanin znalazł cienki notatnik. Otworzył go, przerzucił
kilka kartek, postawił znaczek i rzekł:
- Jacof! Tak! Chcę zobaczyć wszystkich domowników. Szybko!
Gdyby Terens był w stanie odczuwać cokolwiek poza przygnębieniem, może bawiłaby go ta
sytuacja. Nie był zupełnie niewrażliwy na uroki władzy.
Weszli. Chuda, zaniepokojona kobieta z dwuletnim dzieckiem na rękach. Potem dziewczyna,
która go wpuściła, i jej młodszy brat.
- Czy to wszyscy?
- Wszyscy, proszę pana - odparł pokornie Jacof.
- Czy mogę zająć się dzieckiem? - spytała niespokojnie kobieta. - To jej pora. Właśnie
kładłam ją spać.
Pokazała mu dziecko, jakby ten widok mógł zmiękczyć serce strażnika.
Mieszczanin nawet nie spojrzał. Uważał, że tak by się zachował strażnik, a on przecież był
strażnikiem. Powiedział:
- Połóż dziecko i daj mu coś do ssania, żeby nie płakało. Teraz ty, Jacof.
- Tak, proszę pana.
- Jesteś odpowiedzialnym chłopcem, prawda?
Tubylec, niezależnie od wieku, był zawsze „chłopcem”.
- Tak, proszę pana.
Jacof rozpromienił się i lekko wypiął pierś.
- Jestem urzędnikiem w centrum obróbki żywności. Znam matematykę, nawet dzielenie bez
reszty. I logarytmy.
Tak, pomyślał Mieszczanin, pokazali ci, jak posługiwać się tablicą logarytmów, i nauczyli cię,
jak wymawia się to słowo.
Znał takich. Facet bardziej cieszy się swoimi logarytmami niż Posiadacz nowym jachtem.
Polaryzacyjne szyby w oknach zawdzięczał logarytmom, a kolorowe cegły umiejętności dzielenia
bez reszty. Pogarda, jaką darzył nie wykształconego ziomka, była równa tej, jaką przeciętny
Posiadacz żywił do wszystkich tubylców, a jego nienawiść znacznie głębsza, gdyż musiał między
nimi żyć i w oczach lepszych od siebie uchodził za jednego z nich.
- Szanujesz prawo, chłopcze, i dobrych Posiadaczy? - rzekł Mieszczanin, udając, że sprawdza
coś w notesie.
- Mój mąż to dobry człowiek! - wtrąciła gładko kobieta. - Nigdy nie miał żadnych kłopotów.
On nie zadaje się z hołotą. I ja też nie. Tak samo dzieci. My zawsze...
Terens uciszył ją machnięciem ręki.
- Tak, tak. Słuchaj, chłopcze, chcę, żebyś usiadł i zrobił, co powiem. Potrzebna mi lista
wszystkich, których znasz w tej dzielnicy. Nazwiska, adresy, czym się zajmują i co to za jedni.
Szczególnie to ostatnie. Jeśli mieszka tu jeden z tych mącicieli, chcę o tym wiedzieć. Zrobimy tu
porządek. Rozumiesz?
- Tak, proszę pana. Przede wszystkim ten Husting. Mieszka tu obok. On...
- Nie tak, chłopcze. Hej, daj mu kartkę papieru. A ty siadaj tu i wszystko opisz. Dokładnie.
Pisz powoli, bo nie umiem czytać tubylczych gryzmołów.
- Uczono mnie pisać, proszę pana.
- Zobaczymy.
Jacof pochylił się nad stołem i zaczął powoli pisać. Żona zaglądała mu przez ramię. Terens
zwrócił się do dziewczyny, która go wpuściła:
- Podejdź do okna i daj mi znać, jeśli zobaczysz innych strażników. Chcę z nimi porozmawiać.
Nie wołaj ich. Po prostu mi powiedz.
Wreszcie mógł odprężyć się. Zdołał znaleźć sobie zaciszną kryjówkę.
W pokoju panowała cisza, słychać było tylko cmokanie ssącego dziecka. Dziewczyna
uprzedzi Terensa o nadejściu nieprzyjaciół, tak że będzie mógł uciec.
Teraz może pomyśleć.
Po pierwsze, nie mógł już dłużej udawać strażnika. Niewątpliwie zablokowali wszystkie
możliwe wyjścia z miasta, a wiedzieli, że nie może posłużyć się doskonalszym niż skuter
diamagnetyczny środkiem transportu. Nie potrwa długo, a rozleniwionym rutyną strażnikom
przyjdzie wreszcie do głowy, że tylko systematycznie przeszukując miasto, blok po bloku i dom po
domu, zdołają schwytać poszukiwanego.
Kiedy w końcu na to wpadną, na pewno od przedmieść i będą posuwać się ku centrum. Jeżeli
tak, ten dom sprawdzą jako jeden z pierwszych, a zatem Terens nie miał zbyt wiele czasu.
Do tej pory, mimo rzucającej się w oczy czerni ze srebrem, mundur strażnika był niezwykle
użyteczny. Tubylcy niczego nie podejrzewali. Nie przystawali na widok bladej cery Florińczyka i
nie przyglądali mu się. Wystarczał im sam mundur.
Niedługo ścigającym przyjdzie to do głowy. Wpadną na to, by nadać komunikat nakazujący
tubylcom zatrzymać każdego strażnika nie posiadającego odpowiednich dokumentów - szczególnie
takiego, który ma białą skórę i jasne włosy. Wszyscy prawdziwi strażnicy otrzymają tymczasowe
identyfikatory. Wyznaczy się nagrodę. Może zaledwie jeden tubylec na stu będzie miał tyle
odwagi, by rzucić się na mundur, bez względu na to, czy i jak podejrzany wyda się jego właściciel.
Ale ten jeden zupełnie wystarczy.
Tak więc musiał porzucić rolę strażnika.
To jedno. Teraz drugie. Od tej pory nigdzie na Florinie nie będzie bezpieczny. Zabójstwo
strażnika było najcięższą zbrodnią i gdyby nawet winowajca zdołał się ukryć na pięćdziesiąt lat, nie
zrezygnowaliby z poszukiwań. Dlatego musi opuścić Florinę.
Ale jak?
No cóż, dawał sobie jeszcze dzień życia. Najwyżej. Zakładając, że strażnicy są
niewiarygodnie głupi, a on będzie miał niewiarygodne szczęście.
Pod pewnym względem miał nad nimi przewagę. Dwadzieścia cztery godziny życia można
zaryzykować. A to oznaczało, iż może podjąć ryzyko, na jakie nie poszedłby żaden zdrowy na
umyśle człowiek.
Wstał.
Jacof podniósł głowę znad kartki papieru.
- Jeszcze nie skończyłem, proszę pana. Piszę bardzo starannie.
- Pokaż mi, co napisałeś.
Spojrzał na podany papier i rzekł:
- Wystarczy. Kiedy przyjdą tu inni strażnicy, nie trać czasu na tłumaczenia, że już
sporządziłeś listę. Będą się spieszyli i pewnie wyznaczą ci inne zadanie. Rób, co każą. Czy już idą?
Dziewczyna przy oknie odparła:
- Nie, proszę pana. Czy mam wyjść na ulicę i sprawdzić?
- Nie trzeba. Zobaczmy. Gdzie jest najbliższa winda?
- Około ćwierć mili na lewo od wyjścia z domu. Może pan...
- Tak, tak. Wychodzę.
Gdy drzwi windy ze zgrzytem otworzyły się przed Mieszczaninem, na ulicy pojawiła się
grupka strażników. Terens czuł, jak łomoce mu serce. Pewnie już rozpoczęto systematyczne
poszukiwania i depcą mu po piętach.
W chwilę później, wciąż z sercem w gardle, wysiadł z windy w Górnym Mieście. Tu nie
będzie żadnej osłony. Żadnych filarów. Ani żelazobetonu osłaniającego przed spojrzeniem z góry.
W jaskrawym blasku budynków czuł się jak ruchoma czarna kropka. Zdawało mu się, że jest
widoczny z odległości trzech kilometrów i z wysokości siedmiu. Miał wrażenie, że wskazują go
duże, malowane strzałki.
Nigdzie nie zauważył strażników. Przechodzący Posiadacze patrzyli przez niego jak przez
powietrze. O ile u Florińczyka strażnik wzbudzał lęk, o tyle u Posiadacza nie budził żadnych uczuć.
Jeśli coś mogło uratować Terensa, to tylko to.
Słabo orientował się w topografii Górnego Miasta. Gdzieś w tej dzielnicy był Park Miejski.
Najlepiej byłoby zapytać o drogę, a jeszcze lepiej wejść do pierwszego wyższego budynku i
rozejrzeć się z górnego tarasu. Pierwsze rozwiązanie nie wchodziło w rachubę. Żaden strażnik nie
pytałby o drogę. Drugie było zbyt ryzykowne. Wewnątrz budynku rzucałby się w oczy. I to bardzo.
W rezultacie poszedł tam, gdzie podpowiadała mu pamięć, która podsuwała mu obraz raz
widzianej mapy Górnego Miasta. Udało się. Pięć minut później natrafił na park.
Park Miejski był sztucznie utworzoną płaszczyzną zieleni o obszarze czterdziestu hektarów.
Na Sark jedni uważali Park Miejski za sielankowo spokojne miejsce, inni - za arenę nocnych orgii.
Na Florinie ci, którzy coś o nim słyszeli, wyobrażali sobie, że jest sto razy większy i tysiąc razy
wspanialszy, niż był naprawdę.
Rzeczywistość była wystarczająco przyjemna. W łagodnym klimacie Floriny ogród był
zielony przez okrągły rok. Miał rozległe trawniki, zagajniki oraz kamienne groty. Był tam stawek z
ozdobnymi rybkami oraz większy staw, po którym wiosłowały dzieci. Nocą, dopóki nie spadły
pierwsze krople deszczu, jarzył się barwną iluminacją. Najgwarniej było tu między zmrokiem a
deszczem. To była pora tańców, trójwymiarowych pokazów i par błądzących po krętych alejkach.
Terens jeszcze nigdy nie zwiedzał parku. Sztucznie hodowana zieleń wydała mu się
odrażająca. Wiedział, że ziemia i skały pod nogami, woda i drzewa wokół, wszystko spoczywa na
zimnej żelbetowej płycie. To go denerwowało. Pomyślał o polach kyrtu, rozległych i płaskich, oraz
o łańcuchach gór na południu. Pogardzał obcymi, którzy pośród takich wspaniałości musieli
budować sobie zabawki.
Przez pół godziny włóczył się bez celu alejkami. To, co zaplanował, musiał zrobić w parku.
Nawet tu mogło okazać się to niemożliwe. Gdzie indziej niemożliwe.
Nikt go nie widział. Nikt nie zauważył jego obecności. Był tego pewien. Niech pytają
Posiadaczy i Posiadaczki, którzy go minęli: „Czy wczoraj w parku widzieliście strażnika?” Zrobią
wielkie oczy. Równie dobrze można by ich pytać, czy przebiegła im drogę mrówka.
Park był cywilizowany. Terens poczuł nagły przypływ paniki. Wszedł po stopniach ułożonych
wśród głazów i zaczął schodzić do płytkiej kotlinki otoczonej małymi grotami, zaprojektowanymi
jako schronienie dla par zaskoczonych przez deszcz. (Co zdarzało się znacznie częściej, niż
wynikało z rachunku prawdopodobieństwa).
Aż nagle ujrzał to, czego szukał.
Człowiek! A raczej Posiadacz. Przechadzał się tam i z powrotem. Nerwowo palił cygaro,
wcisnął je do spalarki, gdzie leżało chwilę, a potem znikło w nagłym rozbłysku. Sprawdził czas na
kieszonkowym zegarku.
W kotlince nie było nikogo innego. Wymarzone miejsce na spędzenie wieczoru i nocy.
Posiadacz czekał na kogoś. Nie ulegało wątpliwości. Terens rozejrzał się wokół. Nikt nie szedł
za nim po schodach.
Może gdzieś tu są inne schody. Na pewno są. Nie szkodzi. Nie wolno przegapić okazji.
Zszedł na dół, do Posiadacza. Ten zauważył go, oczywiście, dopiero wtedy, gdy Terens
powiedział:
- Można prosić?
Mówił z szacunkiem, lecz żaden Posiadacz nie przywykł do tego, by jakiś strażnik brał go pod
rękę, choćby z największą estymą.
- O co chodzi, do diabła? - rzekł.
Terens nadal mówił tonem ponaglającym i pełnym szacunku. (Rozmawiaj z nim. Odwróć jego
uwagę choćby na chwile!)
- Tędy, łaskawy panie. To ma związek z poszukiwaniami zbiegłego mordercy.
- O czym ty mówisz?
- - To zajmie tylko chwilę.
Terens ukradkiem sięgnął po bicz neuronowy. Tamten niczego nie poczuł. Paralizator
zabuczał, a Posiadacz zesztywniał i runął na ziemię.
Mieszczanin jeszcze nigdy nie podniósł ręki na Posiadacza. Zdziwiło go obrzydzenie i
poczucie winy, jakie przy tym odczuwał.
Wokół nadal było pusto. Zawlókł zesztywniałe ciało - z którego spoglądały na niego szkliste,
nieruchome oczy - do najbliższej groty. Przeciągnął je na sam koniec.
Rozebrał Posiadacza, z trudem zdejmując ubranie ze zdrętwiałych kończyn. Ściągnął swój
zakurzony, przepocony mundur strażnika i włożył bieliznę Posiadacza. Po raz pierwszy miał na
sobie coś z kyrtu.
Potem reszta stroju i mycka Posiadacza. Ta ostatnia była konieczna. Mycki nie były
szczególnie popularne wśród młodzieży, lecz niektórzy nosili je, a ten Posiadacz na szczęście
zaliczał się do nich. Gdyby nie to, jasne włosy Terensa natychmiast by go zdradziły. Włożył
nakrycie głowy, naciągając je aż na uszy.
Zrobił więc to, co musiał. Nagle pojął, że zabójstwo strażnika to nie była jednak najcięższa
zbrodnia.
Nastawił blaster na największe rażenie i skierował go na nieprzytomnego Posiadacza. Po
dziesięciu sekundach została tylko zwęglona masa. To utrudni identyfikację, zbije z tropu
ścigających.
Następnie zmienił mundur strażnika w sypki biały popiół i wygrzebał z pyłu poczerniałe
guziki i sprzączki. To również opóźni pościg. Może tylko o godzinę, ale dobre i to.
Teraz musiał niezwłocznie stąd odejść. Przed wyjściem z groty przystanął i węszył chwilę.
Czysta robota. W powietrzu unosił się tylko lekki swąd spalonego ciała, ale łagodny wietrzyk
rozwieje go za kilka minut.
Schodząc po schodach minął idącą w przeciwną stronę dziewczynę. Z przyzwyczajenia na
chwilę spuścił oczy. Była damą. Podniósł je w samą porę, by zauważyć, że jest młoda i dość ładna,
i bardzo się spieszy.
Zacisnął zęby. Nie zastanie go, oczywiście. Spóźniła się, inaczej nie zerkałaby tak na zegarek.
Może pomyśli, że znudził się czekaniem i poszedł. Terens przyspieszył kroku. Nie chciał, by go
dogoniła, zdyszana, pytając, czy widział tu jakiegoś młodzieńca.
Opuścił park, idąc bez celu. Minęło kolejne pół godziny.
I co dalej? Już nie był strażnikiem, był Posiadaczem.
Tylko co dalej?
Przystanął na placyku z fontanną stojącą na środku trawnika. Do wody dodano trochę
detergentu, tak że pieniła się i musowała wszystkimi barwami tęczy.
Oparł się o balustradę, plecami do zachodzącego słońca, i wrzucił do fontanny poczerniałe
kawałki metalu, jeden po drugim.
Pomyślał o dziewczynie, która minęła go na schodach. Była taka młoda. Potem przypomniał
sobie Dolne Miasto i żal minął.
Pozbył się srebrnych resztek i miał puste ręce. Zaczął powoli przeszukiwać kieszenie, starając
się, aby wyglądało to naturalnie.
Nie znalazł w nich niczego niezwykłego. Pęk magnetycznych kluczy, kilka monet,
identyfikator. (Na Sark! Noszą je nawet Posiadacze! Tyle że oni nie muszą pokazywać ich
każdemu napotkanemu strażnikowi.)
Nazywał się teraz Alstare Deamone. Miał nadzieję, że nie będzie musiał posługiwać się tym
nowym nazwiskiem. W Górnym Mieście żyło tylko dziesięć tysięcy mężczyzn, kobiet i dzieci.
Ryzyko napotkania kogoś, kto znał Deamone’a, nie było wielkie, ale istniało.
Miał dwadzieścia dziewięć lat. Znów poczuł mdłości na myśl o tym, co pozostawił w grocie,
ale opanował je. Posiadacz to Posiadacz. Ilu dwudziestodziewięcioletnich Florińczyków zginęło z
ich rąk lub z ich polecenia? Ilu?
Znał adres, lecz nic mu on nie mówił. Nie znał tak dobrze Górnego Miasta.
Proszę! Kolorowa, pseudotrójwymiarowa podobizna małego chłopca, może trzyletniego.
Barwy rozbłysły, gdy wyjął zdjęcie z przegródki, i powoli zbladły, kiedy włożył je z powrotem.
Syn? Siostrzeniec? Miał spotkać się z dziewczyną, więc chyba nie mógł to być syn?
A może był żonaty? Czyżby było to jedno z tych spotkań nazywanych „schadzkami”? Czy
spotykaliby się za dnia? Czemu nie, w pewnych okolicznościach...
Terens miał nadzieję, że tak było. Jeśli dziewczyna spotykała się z żonatym mężczyzną, nie od
razu zgłosi jego zaginięcie. Będzie sądziła, że nie udało mu się wyrwać od żony. Mieszczanin
zyska trochę czasu.
Nie, nie zyska. Poczuł nagłe przygnębienie. Bawiące się w chowanego dzieci natkną się na
szczątki i podniosą krzyk. Ma najwyżej dwadzieścia cztery godziny.
Jeszcze raz sięgnął do kieszeni. Kopia licencji pilota jachtowego. Odłożył ją. Wszyscy bogatsi
Sarkańczycy mieli jachty i pilotowali je. Tak nakazywała obowiązująca w tym stuleciu moda.
Wreszcie kilka pasków voucherów. Te mogą okazać się przydatne.
Uświadomił sobie, że ostatni raz jadł poprzedniego wieczora w piekarni Khorova. Kiedy
poczuje głód?
Nagle znów wyjął licencję pilota. Zaraz, zaraz, przecież teraz, kiedy właściciel nie żyje, nikt
nie używa jachtu. Jacht należy do niego. Stoi w hangarze dwudziestym szóstym, w porcie
dziewiątym. No cóż...
Gdzie jest port dziewiąty? Nie miał pojęcia.
Oparł czoło o chłodną, gładką balustradę fontanny. I co teraz? Co teraz?
Drgnął, słysząc czyjś głos.
- Halo - rzekł głos. - Czy pan się źle czuje?
Terens uniósł głowę. Zobaczył starszego wiekiem Sarkańczyka. Palił długiego papierosa z
jakichś aromatycznych liści, u jego nadgarstka zwisał zielony kamień na złotej bransolecie. Na
twarzy miał wyraz uprzejmego zainteresowania, co zdziwiło Terensa, ale przypomniał sobie po
chwili, że przecież jest teraz jednym z nich. Wobec siebie Posiadacze mogli być całkiem
przyzwoitymi ludźmi.
- Tylko odpoczywam - rzekł Mieszczanin. - Wyszedłem na spacer i straciłem poczucie czasu.
Obawiam się, że zapomniałem o umówionym spotkaniu.
Ze złością machnął ręką. Długo przestając z Sarkańczykami, nauczył się dobrze naśladować
ich akcent i nie popełniał błędu popadając w przesadę. Przesada zdradziłaby go szybciej.
Tamten spytał:
- Utknąłeś tu bez skoczka, co?
Starszego mężczyznę bawiła głupota młodych.
- Właśnie - przytaknął Terens.
- Weź mój - padła natychmiastowa propozycja. - Stoi zaparkowany za rogiem. Nastawisz
sterowanie i odeślesz go, kiedy dojedziesz. Nie będzie mi potrzebny przez najbliższą godzinę czy
dwie.
Cudownie! Skoczek był zwrotny i szybki jak błyskawica, mógł prześcignąć i wymanewrować
każdy wóz patrolowy. O tyle jednak nie cudownie, że Terens dysponował taką samą umiejętnością
latania przy użyciu skoczka jak i bez niego!
- Z panem aż po Sark - rzekł. Znał to slangowe wyrażenie Posiadaczy zastępujące „dziękuję” i
posłużył się nim. - Chyba pójdę pieszo. Do portu numer dziewięć nie jest daleko.
- Nie, niedaleko - przyznał tamten.
To niewiele Terensowi mówiło. Spróbował jeszcze raz.
- Oczywiście, chciałbym pójść jak najkrótszą drogą. Spacer do Autostrady Kyrtu przyda się
dla zdrowia.
- Do Autostrady Kyrtu? Dlaczego tam?
Czyżby spojrzał podejrzliwie? Nagle Terensowi przyszło do głowy, że może ubranie nie leży
na nim najlepiej.
- Chwileczkę - rzekł szybko. - Coś mi się pokręciło. Muszę się rozejrzeć. - Zaczął spoglądać
wokół niepewnie.
- Popatrz. Jesteśmy na ulicy Recket. Musisz tylko przejść przez Triffis i skręcić w lewo, a
stamtąd prosto do portu - objaśnił Posiadacz, odruchowo pokazując palcem.
Terens uśmiechnął się.
- Tak, oczywiście. Muszę przestać marzyć i zacząć myśleć. Z panem aż po Sark...
- Możesz wziąć mojego skoczka.
- To miło z pańskiej strony, ale...
Terens już ruszył, może trochę zbyt szybko, machnąwszy ręką. Posiadacz odprowadzał go
wzrokiem.
Może jutro, kiedy znajdą ciało w grocie i poszukiwania, Posiadacz przypomni sobie to
spotkanie. Zapewne powie: „Był jakiś dziwny, jeśli wiecie, co mam na myśli. Wyrażał się dziwnie
i chyba nie wiedział, gdzie jest. Przysiągłbym, że nigdy nie słyszał o alei Triffis”.
Ale to dopiero jutro.
Terens poszedł we wskazanym kierunku. Dotarł do świecącej tabliczki z napisem „Aleja
Triffis”, niemal niewidocznej na tle jaskrawopomarańczowego muru. Skręcił w lewo.
W porcie dziewiątym roiło się od młodzieńców ubranych w jachtowe stroje o
charakterystycznych spiczastych nakryciach głowy i luźnych spodniach. Mieszczanin miał
wrażenie, że rzuca się tu w oczy, ale nikt nie zwrócił na niego uwagi. W ich rozmowach słyszał
terminy, których nie rozumiał.
Znalazł dok dwudziesty szósty, odczekał kilka minut, zanim tam wszedł. Nie chciał tego robić
w obecności jakiegoś Posiadacza, który mógłby być właścicielem sąsiedniego jachtu i znając
prawdziwego Alstare’a Deamone’a dziwić się, dlaczego jakiś obcy kręci się koło jego statku.
W końcu, nie widząc nikogo w sąsiednich dokach, podszedł bliżej. Jacht wystawał z hangaru
na otwartą przestrzeń, na której stały doki. Terens odchylił głowę, żeby go obejrzeć.
I co teraz?
W ciągu ostatnich dwunastu godzin zabił trzech ludzi. Z florińskiego Mieszczanina
przeobraził się w strażnika, a ze strażnika - w Posiadacza. Przeszedł z Dolnego Miasta do Górnego,
a z Górnego Miasta na kosmodrom. Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że jest
właścicielem jachtu, statku wystarczająco szybkiego, aby zabrać go w bezpieczne miejsce na
jakimkolwiek zamieszkanym świecie w tym sektorze Galaktyki.
Był tylko jeden problem.
Nie umiał pilotować jachtu.
Był śmiertelnie zmęczony i głodny. Dotarł aż tu, a teraz nie mógł ruszyć dalej. Kosmos był w
zasięgu ręki, a on nie potrafił do niego dotrzeć.
Do tej pory strażnicy musieli dojść do wniosku, że nie ma go w Dolnym Mieście. Jak tylko
przyjdzie im do tępych łbów, że Florińczyk śmiał tam pójść, zaczną przeszukiwać Górne Miasto.
Wtedy odkryją zwłoki i pościg ruszy w innym kierunku. Zaczną szukać fałszywego Posiadacza.
A on tkwił tutaj. Wcisnął się w ślepy zaułek, gdzie przyparty do muru, będzie mógł tylko
słuchać, jak zbliżają się słabe odgłosy pogoni, aż dopadnie go stado.
Trzydzieści sześć godzin temu miał największą okazję w swoim życiu. Teraz utracił ją, a
niebawem straci i życie.
11.
Kapitan
Po raz pierwszy kapitan Racety nie był w stanie poradzić sobie z pasażerem. Gdyby ten
pasażer był jednym z Wielkich Posiadaczy, mógłby jeszcze liczyć na współpracę. Wielki Posiadacz
mógł być wszechpotężny na swoim kontynencie, ale wiedział, że na statku może być tylko jeden
dowódca - kapitan.
Co innego kobieta. Każda. A kobieta, która jest córką Wielkiego Posiadacza, to już szczyt
wszystkiego.
- Pani - rzekł - jak mogę pozwolić, abyś przesłuchiwała ich osobiście?
- A czemu nie, kapitanie? Czy są uzbrojeni? - odparła Samia z groźnym błyskiem w czarnych
oczach.
- Oczywiście, że nie. Nie o to chodzi.
- Widać, że to tylko dwoje wystraszonych biedaków. Są śmiertelnie przerażeni.
- Przestraszeni ludzie mogą być bardzo niebezpieczni, pani. Nie można liczyć na to, że będą
rozsądni.
- Dlaczego więc ich pan straszy? - Rozzłoszczona, jąkała się lekko. - Postawił pan przy
biedakach trzech ludzi z blasterami. Nie zapomnę panu tego, kapitanie.
Na pewno nie zapomni - pomyślał kapitan. Poczuł, że zaczyna się wahać.
- A jeśli się zgodzę? Czy Wasza Dostojność mogłaby wyjaśnić mi, czego chciałaby się
dowiedzieć?
- To proste. Już mówiłam. Chcę z nimi porozmawiać. Jeżeli, jak pan twierdzi, są
Florińczykami, mogę zdobyć niezwykle istotne informacje do mojej książki. Jednak nie zdołam ich
uzyskać, jeśli będą zbyt wystraszeni, by mówić. Może mi się udać, tylko jeśli porozmawiam z nimi
sam na sam. Sama, kapitanie! Rozumie pan, co mówię? Sama!
- A co powiem pani ojcu, kiedy się dowie, że pozwoliłem pani przebywać bez ochrony w
towarzystwie dwojga zdolnych do wszystkiego przestępców?
- Zdolnych do wszystkiego przestępców! Dwoje biednych głupców, którzy próbowali uciec z
Floriny i nie mieli na tyle rozsądku, żeby nie wsiadać na statek lecący na Sark! Poza tym, skąd
ojciec miałby dowiedzieć się o tym?
- Dowie się, jeżeli zrobią pani krzywdę.
- Dlaczego mieliby mnie krzywdzić?
Zacisnęła piąstki i dygotała ze złości. Zebrawszy wszystkie siły, powiedziała stanowczo:
- Żądam, kapitanie.
- A może tak, pani? Będę z panią. Nie będzie ludzi z blasterami, tylko ja sam, z bronią ukrytą
pod ubraniem. Inaczej - wkładał w swoje słowa całą stanowczość, na jaką mógł się zdobyć - muszę
odmówić spełnienia pani żądania.
- A więc dobrze - ustąpiła. - Bardzo dobrze. Jeśli jednak nie zdołam ich nakłonić do rozmowy
z powodu pańskiej obecności, osobiście zatroszczę się o to, żeby już nigdy nie dowodził pan
żadnym statkiem.
Gdy do aresztu weszła Samia, Valona pospiesznie zasłoniła Rikowi oczy.
- O co chodzi, dziewczyno? - spytała ostro Samia, zanim przypomniała sobie, że miała
przemawiać uspokajająco.
- On nie jest zbyt bystry, pani - Valona z trudem dobierała słowa. - Nie wie, że jesteś damą.
Mógłby na ciebie spojrzeć. Zrobiłby to, nie mając zamiaru obrazić cię, pani.
- I dobrze - rzekła Samia. - Niech sobie patrzy. Kapitanie - dodała - czy oni muszą zostać
tutaj?
- Wolałaby pani moją kajutę?
- Na pewno znalazłby pan jakąś mniej ponurą celę.
- Ta jest ponura dla pani. Dla nich z pewnością jest luksusowa. Jest tu bieżąca woda. Zapytaj,
pani, czy mają ją w swojej chacie na Florinie.
- No cóż, każ wyjść swoim ludziom.
Kapitan skinął głową. Posłusznie odwrócili się i wyszli. Ustawił lekkie aluminiowe krzesło,
które przyniósł ze sobą. Samia usiadła.
- Wstać! - rzucił ostro do Rika i Valony.
- Nie! - przerwała mu Samia. - Niech siedzą. Miał mi pan nie przeszkadzać, kapitanie.
Odwróciła się do dziewczyny.
- A więc jesteście Florińczykami?
Valona potrząsnęła głową.
- Jesteśmy z Wotexa.
- Nie musisz się niczego obawiać. Nikt cię nie skrzywdzi.
- Jesteśmy z Wotexa.
- Nie rozumiesz, że praktycznie już przyznałaś, że jesteście z Floriny? Dlaczego zasłoniłaś
chłopcu oczy?
- Nie wolno mu patrzeć na damę.
- Nawet jeśli jest z Wotexa?
Valona milczała.
Samia pozwoliła jej namyślać się chwilę. Próbowała uśmiechać się przyjaźnie. Potem
powiedziała:
- Tylko Florińczykom nie wolno patrzeć na damy. Widzisz więc, że zdradziłaś się, iż jesteście
Florińczykami.
- On nie! - wybuchnęła Valona.
- A ty?
- Ja tak Ale on nie. Nie róbcie mu krzywdy. On naprawdę nie jest Florińczykiem. Znaleziono
go pewnego dnia. Nie wiem, skąd pochodzi, ale na pewno nie z Floriny.
Nagle stała się bardziej rozmowna. Samia spojrzała na nią ze zdumieniem.
- No cóż, porozmawiam z nim. Jak masz na imię, chłopcze?
Rik gapił się na nią zdziwiony. Czy tak wyglądają kobiety Posiadaczy? Taka drobna i
przyjazna. I tak ładnie pachniała. Był rad, że pozwoliła mu patrzeć. Samia zapytała ponownie:
- Jak masz na imię, chłopcze?
Rik wrócił do rzeczywistości, ale zakrztusił się na pierwszej sylabie.
- Rik - powiedział. I zaraz pomyślał: Przecież to nie jest moje imię. Dodał więc: - Myślę, że
mam na imię Rik.
- Nie jesteś pewien? Valona zrobiła nieszczęśliwą minę i usiłowała coś wtrącić, lecz Samia
uciszyła ją gwałtownym ruchem ręki. Rik potrząsnął głową.
- Nie wiem.
- Jesteś Florińczykiem?
Tego Rik był pewny.
- Nie. Byłem na statku. Przyleciałem tu skądś.
Nie mógł oderwać oczu od Samii, ale wydawało mu się, że obok niej widzi statek. Mały,
bardzo przyjazny i przytulny.
- Przyleciałem na Florinę statkiem, a przedtem mieszkałem na innej planecie.
- Jakiej?
Myśl zdawała się z trudem przedzierać przez zbyt ciasne sploty nerwów. Wreszcie Rik
przypomniał sobie i z przyjemnością usłyszał słowo, które padło z jego ust, słowo tak dawno
zapomniane.
- Ziemia! Przybyłem z Ziemi!
- Z Ziemi?
Rik kiwnął głową. Samia zwróciła się do kapitana.
- Gdzie jest ta planeta?
Kapitan uśmiechnął się krzywo.
- Nigdy o niej nie słyszałem. Proszę nie brać zbyt poważnie tego, co mówi chłopiec, pani.
Tubylcy kłamią jak najęci. Tacy już są. Plecie, co mu ślina na język przyniesie.
- Wcale nie mówi jak tubylec - odparła Samia i znów odwróciła się do Rika. - Gdzie jest ta
Ziemia, Rik?
- Nnie... - przyłożył drżącą dłoń do czoła. Potem powiedział: - W sektorze Syriusza.
Ton jego głosu zdradzał niepewność.
Samia spytała kapitana:
- Istnieje sektor Syriusza, prawda?
- Tak. Dziwię się, że on o tym wie. To jednak wcale nie dowodzi, że jest jakaś Ziemia.
Rik wtrącił gwałtownie:
- Jest. Przecież wam mówię. Tak długo nie pamiętałem. Teraz nie mogę się mylić. Na pewno.
Obrócił się do Valony, chwytając ją mocno za ręce.
- Lona, powiedz im, że przybyłem z Ziemi. Naprawdę. Naprawdę.
Valona spojrzała na niego z niepokojem.
- Znaleźliśmy go pewnego dnia, pani, zupełnie bezradnego. Nie umiał ubrać się, mówić ani
chodzić. Był niczym. Od tej pory powoli wraca mu pamięć. Na razie niewiele sobie przypomniał.
Rzuciła szybkie, wystraszone spojrzenie na znudzoną twarz kapitana.
- On naprawdę może pochodzić z Ziemi, Posiadaczu. Nie przeczę. - To był zwyczajowy zwrot
dodawany po każdym stwierdzeniu, które mogło stać w sprzeczności ze zdaniem zwierzchnika.
- Z jego opowieści wynika, że mógł przylecieć z Sark, moja pani - mruknął kapitan.
- Może, ale jest w tym coś dziwnego - upierała się Samia, w typowo kobiecy sposób skłaniając
się ku bardziej romantycznej wersji. - Jestem tego pewna... Dlaczego był taki bezradny, kiedy go
znalazłaś, dziewczyno? Czy był ranny?
Valona nie odpowiedziała od razu. Bezradnie zerkała na rozmówców. Najpierw na Rika, który
trzymał się za głowę, potem na kapitana, który uśmiechał się bez cienia wesołości, a w końcu na
Samie, która oczekiwała odpowiedzi.
- Odpowiedz, dziewczyno.
Valona z ciężkim sercem podjęła decyzję, lecz w tym miejscu i czasie żadne kłamstwa nie
mogły ukryć prawdy.
- Kiedyś badał go lekarz - powiedziała. - Mówił, że... że mój Rik... że użyto wobec niego
psychosondy.
- Psychosonda! - Samia poczuła dreszcz odrazy. Zerwała się z krzesła. Zapiszczało na
metalowej podłodze. - Chcesz powiedzieć, że był psychicznie chory?
- Nie wiem, co oznacza to słowo, pani - odrzekła pokornie Valona.
- Nie w taki sposób, o jakim myślisz, pani - wtrącił zaraz kapitan. - Tubylcy nie cierpią na
psychozy. Mają zbyt prymitywne potrzeby. Nigdy w życiu nie słyszałem, aby jakiś tubylec miał
psychozę.
- No więc...
- To proste, pani. Jeśli uwierzymy w tę fantastyczną historię, jaką opowiada dziewczyna,
możemy tylko uznać, że ten chłopiec był przestępcą, co w pewnym sensie jest psychozą. Tak
sądzę. Jeśli tak, pewnie jeden z tych praktykujących wśród tubylców konowałów leczył go,
doprowadził niemal do śmierci i porzucił na odludziu, aby uniknąć dochodzenia i kary.
- Ale musiał to być ktoś, kto dysponuje psychosondą - protestowała Samia. - Chyba nie sądzi
pan, że tubylcy umieją obchodzić się z takim sprzętem?
- Może nie. Jednak trudno uwierzyć, że uprawniony medyk mógł użyć jej tak niefachowo.
Fakt, że natrafiliśmy na sprzeczność, dowodzi, że cała ta historia jest kłamstwem. Jeśli zechcesz
skorzystać z mojej rady, pani, zostawisz te stworzenia pod naszą opieką. Sama widzisz, że nie ma
sensu wiele po nich oczekiwać.
Samia zawahała się.
- Może ma pan rację.
Wstała i niepewnie spojrzała na Rika. Kapitan podszedł, podniósł krzesełko i złożył je z
trzaskiem. Rik zerwał się na równe nogi.
- Czekajcie!
- Jeśli pani pozwoli - rzekł kapitan, otwierając drzwi przed Samią. - Moi ludzie go uspokoją.
Samia zatrzymała się w progu.
- Nie zrobią mu krzywdy?
- Nie sądzę, aby byli zmuszeni. Łatwo go okiełznamy.
- Pani! Pani! - zawołał Rik. - Mogę tego dowieść. Jestem z Ziemi.
Samia przystanęła, niezdecydowana.
- Wysłuchajmy, co ma do powiedzenia.
- Jak sobie życzysz, pani - rzekł chłodno kapitan.
Zawróciła, ale zatrzymała się o krok od drzwi.
Rik zarumienił się. W ogromnym wysiłku przywołania przeszłości wykrzywił usta w parodii
uśmiechu.
- Pamiętani Ziemię. Była radioaktywna. Przypominam sobie Zakazane Rejony i świecący
nocą niebiesko horyzont. Gleba świeciła i nic na niej nie rosło. Było tylko kilka miejsc, gdzie mogli
żyć ludzie. Dlatego zostałem kosmoanalitykiem. To dlatego wolałem żyć w kosmosie. Mój świat
był martwy.
Samia wzruszyła ramionami.
- Chodźmy, kapitanie. On majaczy.
Jednak tym razem kapitan Racety stanął jak wryty, z rozdziawionymi ustami.
- Radioaktywny świat! - wymamrotał.
- Chce pan powiedzieć, że istnieje coś takiego?
- Tak. - Popatrzył na nią ze zdumieniem. - Tylko skąd on może o tym wiedzieć?
- Jak świat może być radioaktywny i zamieszkany?
- Jest taki. I znajduje się w sektorze Syriusza. Nie pamiętam jego nazwy. Może nazywa się
Ziemia.
- To jest Ziemia - potwierdził Rik dumnie i z przekonaniem. - Najstarsza planeta w Galaktyce.
Planeta, z której wywodzi się cała ludzka rasa.
- Właśnie! - odezwał się cicho kapitan.
- Chce pan powiedzieć, że ludzka rasa wywodzi się z Ziemi? - spytała oszołomiona Samia.
- Nie, nie - odparł z roztargnieniem kapitan. - To przesąd. Wiem już, co słyszałem o tej
radioaktywnej planecie. Jej mieszkańcy twierdzą, że jest ojczyzną Człowieka.
- Nie wiedziałam, że mamy jakąś ojczystą planetę.
- Pewnie z jakiejś pochodzimy, ale jestem pewien, że nikt naprawdę nie wie, z której.
Podjąwszy decyzję, podszedł do Rika.
- Co jeszcze pamiętasz? - Już miał na ustach „chłopcze”, ale powstrzymał się.
- Głównie statek - rzekł Rik. - I kosmoanalizę.
Samia dołączyła do kapitana. Stali razem, tuż przed Rikiem, i Samia poczuła rosnące
zainteresowanie.
- A zatem to prawda? Jak to się stało, że poddano go działaniu psychosondy?
- No właśnie! - powiedział w zadumie kapitan Racety. - Może go zapytamy. Hej ty, tubylcze
czy przybyszu - kimkolwiek jesteś. Jak to się stało, że użyto wobec ciebie psychosondy?
Rik spojrzał niepewnie.
- Wszyscy to mówicie. Nawet Lona. Nie wiem, co znaczy to słowo.
- No więc, kiedy przestałeś pamiętać?
- Nie jestem pewien - odparł z rozpaczą. - Byłem na statku.
- O tym już wiemy. Dalej!
- Nie ma sensu krzyczeć, kapitanie - powiedziała Samia. Zupełnie odbierze mu pan odwagę.
Rik był całkowicie pochłonięty zmaganiami z mrokiem spowijającym umysł. Ten wysiłek nie
pozostawiał miejsca na inne uczucia. Ku własnemu zdumieniu powiedział:
- Nie obawiam się go, pani. Usiłuję sobie przypomnieć. Było niebezpieczeństwo. Jestem tego
pewien. Wielkie niebezpieczeństwo dla Floriny, ale nie pamiętam szczegółów.
- Niebezpieczeństwo zagrażające planecie? - Samia zerknęła na kapitana.
- Tak. W prądach przestrzeni.
- Jakich prądach? - zapytał Racety.
- Prądach przestrzeni.
Kapitan rozłożył ręce i opuścił je bezradnie.
- To szaleństwo.
- Nie, nie. Niech mówi.
Samia znowu poczuła przypływ zainteresowania. Rozchyliła usta, jej czarne oczy rozbłysły, a
na policzkach pokazały się dołeczki, gdy uśmiechnęła się do Rika.
- Co to są te prądy przestrzeni?
- To są różne pierwiastki - odparł niejasno Rik. Już to raz wyjaśniał. Nie miał ochoty znów o
tym mówić.
Gwałtownie, niemal niezrozumiale, zaczął opowiadać, gnany przez własne myśli.
- Wysłałem wiadomość do miejscowej placówki biura na Sark. Pamiętam to bardzo dobrze.
Musiałem zachować ostrożność. Niebezpieczeństwo groziło nie tylko Florinie. Tak. Nie tylko
Florinie. Sięgało aż po Mleczną Drogę. Należało postępować ostrożnie.
Zdawało się, że utracił wszelki kontakt ze słuchaczami, przeniósł się w świat przeszłości,
który odsłaniała mu miejscami podarta kurtyna zapomnienia. Valona położyła mu rękę na ramieniu
i powiedziała „Nie!”, lecz nawet na to nie zareagował.
- Nie wiem, jak - ciągnął bez tchu - moją wiadomość przechwycił ktoś z Sark. To była jakaś
pomyłka. Nie wiem, jak do tego doszło. - Zmarszczył brwi. - Jestem pewien, że wysłałem ją do
miejscowej placówki biura na zastrzeżonej długości fali. Myślicie, że ktoś podsłuchiwał w
podprzestrzeni?
Nawet nie zdziwił się, że tak łatwo przyszło mu na myśl słowo „podprzestrzeń”. Może czekał
na odpowiedź, lecz nadal spoglądał nie widzącymi oczami.
- W każdym razie, kiedy wylądowałem na Sark, czekali na mnie.
Znowu zapadła cisza, tym razem długa i pełna namysłu. Kapitan, również zamyślony, nie
usiłował jej przerwać. Natomiast Samia zapytała:
- Kto na ciebie czekał? Kto?
- Nie... nie wiem - odparł Rik. - Nie pamiętam. Nikt z biura. To był ktoś z Sark. Przypominam
sobie, że z nim rozmawiałem. Wiedział o niebezpieczeństwie. Mówił o nim. Jestem pewien.
Siedzieliśmy razem przy stole. Pamiętam stół. On siedział naprzeciw mnie. Widzę to wyraźnie.
Rozmawialiśmy dłuższą chwilę. Zdaje się, że nie miałem ochoty zdradzić mu szczegółów. Na
pewno. Najpierw musiałem powiadomić biuro. A wtedy on...
- Tak? - zachęcała Samia.
- On coś zrobił. On... Nie, nic więcej nie wiem. Nic nie wiem! Ostatnie słowa wykrzyczał, a
potem raptownie zamilkł. Usłyszeli prozaiczne brzęczenie komunikatora na ręce kapitana.
- O co chodzi? - rzucił kapitan.
Odpowiedział mu oschły, energiczny głos:
- Wiadomość z Sark dla kapitana. Żądają, żeby odebrał pan osobiście.
- Dobrze. Zaraz będę w kabinie łączności.
Racety obrócił się do Samii.
- Pani, pozwolę sobie przypomnieć, że czas na obiad.
Domyślił się, że dziewczyna ma zamiar wymówić się brakiem apetytu, powiedzieć, aby
poszedł i nie martwił się o nią. Dodał więc dyplomatycznie:
- Czas nakarmić te stworzenia. Na pewno są zmęczeni i głodni.
Samia nie mogła zaprzeczyć.
- Muszę jeszcze raz z nimi porozmawiać, kapitanie.
Racety skłonił się w milczeniu. Może była to zgoda. A może nie.
Samia była wzburzona. Badania nad Floriną zaspokajały jej aspiracje intelektualne. Jednak
TAJEMNICZY PRZYPADEK RAŻONEGO PSYCHOSONDĄ ZIEMIANINA (w myślach już
układała tytuł) bardziej do niej przemawiał. Budził dziką i nienasyconą ciekawość.
To była wielka tajemnica!
Fascynowały ją trzy aspekty tej sprawy. Nie zaliczała do nich dość rozsądnego (w tych
okolicznościach) pytania, czy opowieść tego człowieka była urojeniem lub zmyśleniem, czy też
prawdą. Dopuszczając możliwość, iż nie mówi prawdy, popsułaby całą przyjemność, a tego Samia
nie chciała.
Te trzy aspekty sprowadzały się do odpowiedzi na trzy pytania: Po pierwsze, jakie
niebezpieczeństwo groziło Florinie, a raczej całej Galaktyce? Po drugie, kim była osoba, która
użyła psychosondy wobec Ziemianina? Po trzecie, dlaczego to zrobiła?
Postanowiła rozwikłać tę zagadkę dla własnej satysfakcji. Nikt nie jest aż tak skromny, by nie
uważać się za kompetentnego detektywa-amatora, a Samia na pewno nie grzeszyła skromnością.
Po obiedzie wstała od stołu najszybciej jak mogła bez obrazy dla współbiesiadników i
pospieszyła do aresztu.
- Otwórz drzwi! - poleciła wartownikowi.
Ale ten stał nadal wyprężony jak struna, z szacunkiem, spoglądając pustym wzrokiem przed
siebie.
- Za pozwoleniem Waszej Dostojności - powiedział - drzwi pozostaną zamknięte.
Samia prychnęła.
- Jak śmiesz?! Jeśli natychmiast nie otworzysz drzwi, poskarżę się kapitanowi.
- Za pozwoleniem Waszej Dostojności, drzwi pozostaną zamknięte. Tak rozkazał kapitan.
Natychmiast pobiegła na pokład oficerski i jak tornado wpadła do kajuty kapitana.
- Kapitanie!
- Pani?
- Czy polecił pan nie dopuszczać mnie do Ziemianina i dziewczyny?
- Wydaje mi się, pani, iż uzgodniliśmy, że rozmowy będą odbywać się tylko w mojej
obecności.
- Owszem - przed obiadem. Jednak sam pan widział, że oni są nieszkodliwi?
- Widziałem, że wyglądają nieszkodliwie.
Samia kipiała ze złości.
- W takim razie rozkazuję panu, aby pan natychmiast poszedł tam ze mną.
- Nie mogę, pani. Sytuacja zmieniła się.
- Jak to?
- Oni muszą zostać przesłuchani przez odpowiednie władze na Sark, a do tego czasu, jak
sądzę, należy ich zostawić w spokoju.
Samia zastygła z otwartymi ze zdumienia ustami, ale zaraz opanowała się, jak przystało na
szlachetnie urodzoną damę.
- Na pewno nie zamierza pan przekazać ich Urzędowi do Spraw Floriny.
- Hmm - łagodził kapitan - pierwotnie tak właśnie chciałem zrobić. Opuścili bez pozwolenia
swoją wioskę. Prawdę mówiąc, bez zezwolenia opuścili planetę. Ponadto podróżują na gapę na
sarkańskim statku.
- Przez pomyłkę.
- Czyżby?
- W każdym razie, wiedział pan o tych przestępstwach, zanim pozwolił mi pan porozmawiać z
nimi.
- Jednak dopiero w trakcie rozmowy usłyszałem, co ten tak zwany Ziemianin ma do
powiedzenia.
- Tak zwany. Sam pan mówił, że planeta Ziemia istnieje naprawdę.
- Powiedziałem, że to możliwe. Pani, czy mogę zapytać, co według ciebie mamy uczynić z
tymi ludźmi?
- Myślę, że opowieść Ziemianina należy sprawdzić. Mówi o niebezpieczeństwie zagrażającym
Florinie oraz o kimś na Sark, kto usiłował ukryć ten fakt przed odpowiednimi władzami. Sądzę, że
to może zainteresować mojego ojca. W rzeczy samej, zamierzam zaprowadzić go do ojca, gdy
nadejdzie odpowiednia chwila.
- Ależ to sprytne! - rzekł kapitan.
- Czy to sarkazm, kapitanie?
- Proszę wybaczyć, Wasza Dostojność - Racety poczerwieniał. - Mówiłem o naszych
więźniach. Czy mogę to wyjaśnić nieco obszerniej?
- Nie wiem, co to dla pana znaczy „nieco obszerniej” - odrzekła ze złością - ale myślę, że pan
może.
- Dziękuję. Po pierwsze, pani, mam nadzieję, iż nie minimalizuje pani znaczenia tych
niepokojów na Florinie.
- Jakich niepokojów?
- Chyba nie zapomniałaś incydentu w bibliotece, pani.
- Zabito strażnika! Rzeczywiście, kapitanie!
- Drugi został zabity dziś rano, pani, również przez tubylca. Tubylcy na ogół raczej nie
zabijają tam strażników, aż tu nagle ktoś zabija raz i drugi i pozostaje na wolności. Czy działa
samotnie? Czy to przypadek? A może to fragment starannie zaplanowanego spisku?
- Najwyraźniej wierzy pan w to ostatnie.
- Tak. Morderca miał dwoje wspólników. Ich rysopisy odpowiadają wyglądowi naszych
gapowiczów.
- Nic mi pan nie mówił!
- Nie chciałem denerwować Waszej Dostojności. Proszę jednak pamiętać, że kilkakrotnie
ostrzegałem panią, że mogą być niebezpieczni.
- Dobrze. I co z tego wynika?
- A co, jeśli te morderstwa na Florinie popełniono tylko po to, żeby odwrócić uwagę sił
porządkowych od tych dwojga, którzy zakradli się na nasz statek?
- To nie ma sensu.
- Nie ma? Dlaczego oni uciekają z Floriny? Nie pytaliśmy ich o to. Załóżmy, że uciekają
przed strażnikami, gdyż to najlogiczniejsze wyjaśnienie. Dlaczego szukają schronienia właśnie na
Sark? Dlaczego uciekają, w dodatku statkiem wiozącym Waszą Dostojność? No i on twierdzi, że
jest kosmoanalitykiem.
Samia zmarszczyła brwi.
- Więc co z tego?
- Przed rokiem donoszono o zaginięciu jakiegoś kosmoanalityka. Nie podano tego do
publicznej wiadomości. Wiem o tym, ponieważ mój statek był jednym z tych, które poszukiwały
śladów jego pojazdu w pobliskiej przestrzeni. Ktokolwiek stoi za tymi niepokojami na Florinie,
niewątpliwie słyszał o zaginięciu kosmoanalityka, co dowodzi, iż dysponuje dobrze
zakonspirowaną i bardzo skuteczną organizacją.
- A może te dwie sprawy - Ziemianin i zaginiony kosmoanalityk - nie mają ze sobą żadnego
związku?
- Niewątpliwie nie mają ścisłego związku, pani. Ale byłby to niezwykły zbieg okoliczności,
gdyby nie miały żadnego związku. Mamy do czynienia z oszustem. Dlatego twierdzi, iż poddano
go działaniu psychosondy.
- Och?
- Co może nas przekonać, że on nie jest kosmoanalitykiem? Nie wie o Ziemi nic oprócz tego,
że jest radioaktywna. Nie umie pilotować statku. Nie ma pojęcia o kosmoanalizie. I zasłania się
utratą pamięci. Teraz rozumiesz, pani?
Samia nie potrafiła znaleźć żadnej odpowiedzi.
- Tylko po co? - zapytała.
- Po to, żebyś zrobiła dokładnie to, co miałaś zamiar uczynić, pani.
- Rozwikłać zagadkę?
- Nie, nie. Zabrać tego człowieka do ojca.
- Nadal nie widzę w tym sensu.
- Istnieje kilka możliwości. W najlepszym razie mógłby szpiegować twego ojca - pracując dla
Floriny, a może dla Trantora. Wyobrażam sobie, że stary Abel z Trantora natychmiast rozpoznałby
w nim Ziemianina, choćby po to, żeby postawić w trudnej sytuacji władze Sark, domagając się
wyjaśnienia tego rzekomego użycia psychosondy. W najgorszym - mógłby zabić pani ojca.
- Kapitanie!
- Tak, pani?
- To śmieszne!
- Możliwe, pani. Jeśli tak, to śmieszne jest Ministerstwo Bezpieczeństwa. Przypominasz sobie,
że tuż przed obiadem wezwano mnie, abym odebrał wiadomość z Sark?
- Tak.
- Oto ona.
Samia wzięła cienką, przezroczystą folię zapisaną czerwonymi literami.
„Doniesiono o dwojgu Florińczykach podróżujących nielegalnie na pańskim statku. Należy
ich natychmiast schwytać. Jedno z nich może podawać się za kosmoanalityka nie pochodzącego z
Floriny. Proszę nie podejmować żadnych działań w tej sprawie. Ponosi pan pełną
odpowiedzialność za bezpieczeństwo tych ludzi. Należy ich zatrzymać i przekazać bezpieczeństwu.
Ściśle tajne. Bardzo pilne.”
Samia była oszołomiona.
- Bezpieczeństwo - powiedziała. - Ministerstwo Bezpieczeństwa.
- Ściśle tajne - rzekł kapitan. - Naruszyłem nieco rozkazy mówiąc pani o tym, lecz nie
pozostawiła mi pani żadnego wyboru.
- Co z nimi zrobią?
- Nie wiem - odparł kapitan. - Podejrzany o szpiegostwo zamachowiec nie może oczekiwać
łagodnego traktowania. Być może, jego opowieść częściowo ziści się i naprawdę zostanie
potraktowany psychosondą.
12.
Detektyw
Każdy z czterech Wielkich Posiadaczy na swój sposób spoglądał na Posiadacza Fife’a. Bort
był zły, Rune ubawiony, Balie rozgniewany, a Steen przestraszony. Pierwszy przemówił Rune.
- Zdrada? - powiedział. - Chcesz nas przestraszyć tym słowem? Co ono ma oznaczać? Kto
został zdradzony? Ty? Bort? Ja? Przez kogo i jak? Na pomyślność Sark, Fife, te konferencje
zakłócają mi godziny snu.
- Skutki - rzekł Fife - mogą zakłócić ci sen na długi czas. Nie mówię, że zdradzono któregoś z
nas, Rune. Mówię o zdradzeniu Sark.
- Sark? - powiedział Bort. - Przecież Sark to my.
- Przyznajmy, że to mit. Powiedzmy, że to coś, w co wierzą zwykli Sarkańczycy.
- Nie rozumiem - jęknął Steen. - Wy, panowie, zawsze lubicie sobie dogryzać. Autentycznie!
Chciałbym już z tym skończyć.
- Zgadzam się ze Steenem - przytaknął Balie. Steen spojrzał z wdzięcznością.
- Mam szczery zamiar - powiedział Fife - zaraz wam wszystko wyjaśnić. Słyszeliście, jak
sądzę, o ostatnich kłopotach na Florinie?
- Raporty bezpieczeństwa mówią o kilku zabitych strażnikach - rzekł Rune. - Czy o tym
mówisz?
- Na Sark! - przerwał im Bort. - Jeśli już mamy konferować, porozmawiajmy i o tym. Zabici
strażnicy! Zasłużyli, żeby ich zabito! Chcecie powiedzieć, że tubylec może po prostu podejść do
strażnika i zdzielić go cegłą w łeb? Dlaczego jakiś strażnik pozwala podejść tubylcowi z cegłą w
ręku? Dlaczego nie usmaży go z odległości dwudziestu kroków? Na Sark, pogoniłbym ich
wszystkich, od rekruta po kapitana, wylałbym gamoni na twarz. Cała ta banda obrosła tłuszczem.
Zbyt wygodnie im się tam żyje. Twierdzę, że co pięć lat należy ogłaszać na Florinie stan wojenny i
wyłapywać wichrzycieli. Wtedy tubylcy siedzieliby cicho, a nasi ludzie mieliby się na baczności.
- Skończyłeś? - zapytał Fife.
- Na razie tak. Ale wrócę jeszcze do tego tematu. Jak wiecie, ja też mam tam inwestycje.
Może nie tak wielkie jak twoje, Fife, ale dość duże, żeby mieć powód do zmartwienia.
Fife wzruszył ramionami.
- A ty słyszałeś o tych niepokojach? - zwrócił się do Steena.
- Tak - zerwał się Steen. - To znaczy słyszałem, jak mówiłeś...
- Nie czytałeś biuletynów bezpieczeństwa?
- Hmm, cóż... - Steen gwałtownie zainteresował się swoimi długimi, spiczastymi paznokciami,
starannie pokrytymi miedzianym lakierem. - Nie zawsze mam czas na czytanie wszystkich
komunikatów. Nie wiedziałem, że powinienem. Prawdę mówiąc - zebrał całą odwagę i spojrzał
prosto w oczy Fife’a - nie wiedziałem, że chcesz mi mówić, co mam robić. Coś podobnego!
- Nie chcę - rzekł Fife. - Mimo to, skoro choć jeden z nas nie zna wszystkich szczegółów,
pozwólcie, że je przypomnę. Może zainteresują także pozostałych.
Zadziwiające, w jak niewielu słowach można streścić wydarzenia czterdziestu ośmiu godzin i
jak nieciekawe mogą wydać się te fakty. A więc, nieoczekiwana próba dotarcia do tekstów o
kosmoanalizie. Cios w głowę nadgorliwego strażnika, który dwie godziny później umarł w wyniku
pęknięcia podstawy czaszki. Pościg przerwany, gdy zbiegowie schronili się w melinie znanego
agenta Trantora. Drugi strażnik zabity o świcie, morderca ucieka w przebraniu strażnika, a po kilku
godzinach ginie trantoriański agent.
- Jeśli chcecie usłyszeć najnowsze wieści - zakończył Fife - możecie dorzucić do tego jeszcze
jeden drobiazg. Przed paroma godzinami w Parku Miejskim na Florinie znaleziono ciało, a raczej
szczątki ciała.
- Czyje? - zapytał Rune.
- Chwileczkę. Obok niego leżała kupka popiołu, która wyglądała na resztki spalonego
odzienia. Wszystkie metalowe części zostały starannie usunięte, lecz analiza popiołu wykazała, że
są to pozostałości munduru strażnika.
- Nasz przyjaciel przebieraniec? - podsunął Balie.
- Nie może być - odparł Fife. - Kto zabiłby go tak skrycie?
- Samobójstwo - rzucił wściekle Bort. - Jak długo ten przeklęty drań mógłby się wymykać?
Sądzę, że wybrał śmierć z własnej ręki. Jeśli o mnie idzie, to uważam, że należałoby sprawdzić,
który oddział Straży do tego dopuścił, i wręczyć im jednostrzałowy blaster.
- Niemożliwe - powtórzył Fife. - Gdyby ten człowiek popełnił samobójstwo, musiałby
najpierw zabić się, potem zdjąć mundur, spalić go na popiół, usunąć sprzączki oraz odznakę, a
następnie pozbyć się ich. Albo najpierw zdjąć mundur, spalić go, usunąć sprzączki oraz odznakę,
wyjść z groty nago lub w bieliźnie, wyrzucić je, wrócić, a potem zabić się.
- Ciało leżało w grocie? - spytał Bort.
- Tak. W jednej ze sztucznych grot w parku.
- Zatem miał mnóstwo czasu - upierał się Bort. Nie lubił zmieniać zdania. - Mógł najpierw
usunąć sprzączki i odznakę, a potem...
- Próbowałeś kiedyś usunąć odznakę z munduru, który nie został przedtem spalony? - spytał
sarkastycznie Fife. - I możesz podać jakiś motyw, jeśli było to ciało poszukiwanego, który popełnił
samobójstwo? Ponadto, mam tu raport patologów, którzy badali budowę kostną. To nie jest szkielet
strażnika ani Florińczyka. To kości Sarkańczyka.
- Coś takiego! - krzyknął Steen, a Balie szeroko otworzył oczy; metalowe zęby Rune’a, które,
błyskając od czasu do czasu, ożywiały czarny prostopadłościan, zniknęły, gdy zacisnął usta. Nawet
Bort osłupiał.
- Wyobrażacie sobie? - spytał Fife. - Teraz pojmujecie, dlaczego z uniformu usunięto
metalowe części. Ktokolwiek zabił Sarkańczyka, chciał, aby popiół uznano za resztki sarkańskiego
stroju, zdjęte i spopielone przed zabójstwem, które moglibyśmy uznać za samobójstwo lub wynik
prywatnej waśni, w żaden sposób nie wiążące się z naszym udającym strażnika przyjacielem. Nie
wiedział tylko, że analiza popiołu pozwoli odróżnić kyrt sarkańskiego ubrania od celulitu munduru
strażnika, nawet jeśli sprzączki i odznaka zostaną usunięte.
Teraz, mając zabitego Sarkańczyka i spopielony mundur strażnika, możemy jedynie uznać, iż
gdzieś w Górnym Mieście żyje Mieszczanin przebrany za Sarkańczyka. Nasz Florińczyk
dostatecznie długo udawał strażnika i stwierdziwszy, że staje się to zbyt niebezpieczne, postanowił
zostać Posiadaczem. I zrobił to w jedyny sposób, jakim mógł się posłużyć.
- Złapano go? - zapytał ochryple Bort.
- Nie.
- Dlaczego? Na Sark, dlaczego?
- Zostanie pojmany - rzekł obojętnie Fife. - Mamy teraz ważniejsze sprawy do omówienia. Ta
zbrodnia to wobec nich drobiazg.
- Do rzeczy! - zażądał natychmiast Rune.
- Cierpliwości! Po pierwsze, chciałbym was zapytać, czy pamiętacie tego kosmoanalityka,
który zaginął w zeszłym roku.
Steen zachichotał.
Bort rzekł z bezgraniczną pogardą:
- Znowu?
- Czyżby istniało jakieś powiązanie? - zapytał Steen. - Czy też jeszcze raz będziemy omawiać
tę okropną aferę? Jestem zmęczony.
Fife nie dał się sprowokować.
- Te gwałtowne wydarzenia dnia wczorajszego i przedwczorajszego rozpoczęły się od tego, że
w bibliotece florińskiej ktoś zażądał dostępu do książek o kosmoanalizie. To dla mnie
wystarczające powiązanie. Zobaczmy, czy uda mi się przekonać o tym i was. Zacznę od opisu
trzech osób zamieszanych w incydent z książkami i proszę, nie przerywajcie mi przez chwilę.
Najpierw Mieszczanin, najniebezpieczniejszy z tej trójki. Na Sark zebrał doskonałe oceny,
jako inteligentny i godny zaufania. Niestety, teraz obrócił swoje zdolności przeciw nam.
Niewątpliwie to on jest odpowiedzialny za te cztery morderstwa. Niezły wynik. Zważywszy, że
wśród ofiar są dwaj strażnicy i Sarkańczyk, wprost niewiarygodny jak na tubylca. I jeszcze go nie
schwytano.
Druga z zamieszanych osób jest tubylczą kobietą. Niewykształcona i zupełnie bez znaczenia.
Jednakże przez kilka ostatnich dni drobiazgowo zbadano każdy szczegół tej afery i znamy życiorys
tej dziewczyny. Jej rodzice byli członkami „Duszy Kyrtu”, jeśli ktoś z was pamięta tę podziemną
organizację, którą bez trudu zniszczono jakieś dwadzieścia lat temu.
I tak dochodzimy do trzeciej i najbardziej niezwykłej osoby. Ten trzeci to zwykły robotnik i w
dodatku kretyn.
Bort głośno westchnął, a Steen zachichotał piskliwie. Balie nie otworzył oczu, a Rune siedział
nieruchomo w ciemności.
- To nie jest żadna przenośnia ani przesada - ciągnął Fife. - Ludzie z bezpieczeństwa
wychodzili z siebie, ale znają tylko fakty z ostatnich dziesięciu i pół miesięcy jego życia.
Znaleziono go w wiosce nie opodal florińskiej metropolii. Nie umiał chodzić ani mówić. Nie
potrafił nawet jeść.
Zauważcie, że pojawił się kilka tygodni po zniknięciu kosmoanalityka. A w dodatku, w ciągu
paru miesięcy nauczył się mówić, a nawet podjął pracę w fabryce kyrtu. Który kretyn uczyłby się
tak szybko?
- Och, doprawdy - zaczął z przekonaniem Steen. - Jeśli odpowiednio zastosować psychosondę,
można wywołać...
Umilkł, a Fife rzekł ironicznie:
- No tak, nie znam większego autorytetu w tej dziedzinie niż Steen. Ale i bez jego fachowej
opinii doszedłem do takiego samego wniosku. To jedyne możliwe wyjaśnienie.
Psychosonda mogła być użyta tylko na Sark lub w Górnym Mieście Floriny. W ramach
rutynowego dochodzenia sprawdzono wszystkich lekarzy w Górnym Mieście. Nie znaleziono
żadnego śladu niedozwolonego stosowania psychosondy. Wtedy jeden z naszych agentów wpadł na
pomysł, żeby sprawdzić kartoteki lekarzy zmarłych potem, jak pojawił się ten kretyn. Osobiście
zadbam o to, żeby ten agent otrzymał awans.
W jednym z takich gabinetów znaleziono kartę naszego kretyna. Około sześć miesięcy temu
przyprowadziła go na badanie tubylcza kobieta, druga osoba z naszej trójki. Widocznie zrobiła to w
tajemnicy, bo w tym dniu zwolniła się z pracy podając inny powód. Lekarz zbadał kretyna i
stwierdził wyraźne ślady stosowania psychosondy.
Teraz mamy coś ciekawego. Lekarz był jednym z tych, którzy prowadzą dwa gabinety - w
Górnym i w Dolnym Mieście. Jeden z tych idealistów, którzy wierzą, że tubylcom należy się
porządna opieka medyczna. Był metodycznym człowiekiem i prowadził podwójną kompletną
kartotekę w obu gabinetach, aby uniknąć niepotrzebnych podróży windą. Ponadto, jak sądzę, jego
idealizm wyrażał się w braku podziału na karty Sarkańczyków i Florińczyków. Jednak karta
interesującego nas kretyna nie miała duplikatu - jako jedyna.
Dlaczego? Gdyby z jakiegoś powodu postanowił nie zdublować właśnie tej karty, dlaczego
umieściłby ją w gabinecie w Górnym Mieście, gdzie ją znaleziono? Dlaczego nie w Dolnym
Mieście, gdzie jej nie było? W końcu pacjent był Florińczykiern. Został przyprowadzony przez
Florinkę. Zbadano go w gabinecie w Dolnym Mieście. Wszystko to zostało wyraźnie opisane w
historii choroby, którą znaleźliśmy.
Tę zagadkę można wyjaśnić tylko w jeden sposób. Pacjent był zarejestrowany w obu
kartotekach, lecz karta w Dolnym Mieście została zniszczona przez kogoś, kto nie wiedział, że w
Górnym Mieście istnieje drugi egzemplarz. Możemy to uznać za pewnik.
W protokole badania lekarz zanotował, że ten przypadek należy opisać w kolejnym
rutynowym sprawozdaniu dla służb bezpieczeństwa. Zgodnie z przepisami. Każde użycie
psychosondy mogło sygnalizować, że mamy do czynienia z przestępcą. Nigdy jednak nie
sporządził tego sprawozdania. Nie minął tydzień, jak zginął w wypadku drogowym.
Wprost nieprawdopodobne nagromadzenie zbiegów okoliczności, nie uważacie?
Balie otworzył oczy.
- Opowiadasz nam tu jakieś detektywistyczne zagadki.
- Tak - zawołał zadowolony Fife. - To detektywistyczna zagadka. I w tej chwili ja jestem
detektywem.
- A kto jest podejrzanym? - szepnął ze znużeniem Balie.
- Jeszcze nie teraz. Dajcie mi jeszcze chwilę pobawić się w detektywa.
W obliczu sytuacji, którą uznał za najpoważniejszy kryzys w historii Sark, Fife stwierdził
nieoczekiwanie, że wspaniale się bawi.
- Podejdźmy do tej sprawy z całkiem innej strony - powiedział. - Zapomnijmy na chwilę o
kretynie i przypomnijmy sobie kosmoanalityka. Po raz pierwszy usłyszeliśmy o nim, kiedy Biuro
Transportu zostało zawiadomione, że jego statek niebawem wyląduje. Zawiadomienie opierało się
na informacji pochodzącej od niego. Kosmoanalityk nie przybywa. Nie ma go nigdzie w pobliskiej
przestrzeni. Co więcej, wiadomość wysłana przez kosmoanalityka i przekazana do Biura
Transportu zniknęła. MBK twierdziło, iż celowo zatailiśmy wiadomość. Bezpieczeństwo uważało,
że w biurze wymyślili tę wiadomość do celów propagandowych. Nigdy nie przyszło mi do głowy,
że i jedni, i drudzy mylili się. Wiadomość została przekazana, a nie zataiły jej władze Sark.
Załóżmy istnienie osoby, którą na razie nazwiemy X. Ten X ma dostęp do rejestrów Biura
Transportu. Dowiaduje się o kosmoanalityku oraz jego informacji, a umie szybko myśleć i działać.
Wysyła podprzestrzennie wiadomość na statek kosmoanalityka, nakazując mu wylądować na
jakimś małym prywatnym lądowisku. Kosmoanalityk wykonuje polecenie, a X już tam na niego
czeka. Informację z ostrzeżeniem o grożącym niebezpieczeństwie zabiera. Są po temu dwa
powody. Po pierwsze, usuwając dowód, utrudni ewentualne próby wykrycia. Po drugie, zapewne
posłuży się nią, aby zdobyć zaufanie szalonego kosmoanalityka. Gdyby kosmoanalityk uważał, że
powinien rozmawiać tylko ze swoimi zwierzchnikami, X mógł nakłonić go do wyjawienia
wszystkiego dowodząc, iż już zna zasadnicze fakty.
Kosmoanalityk na pewno zaczął mówić. Jakkolwiek niezborna, zwariowana i
nieprawdopodobna mogła być ta historia, X uznał ją za wspaniały instrument propagandowy.
Wysłał list, szantażując nas, Wielkich Posiadaczy. Plan, jaki zamierzał przeprowadzić, w ogólnych
zarysach pokrywał się z tym, jaki przypisywałem Trantorowi. Jeśli nie przystaniemy na jego
warunki, zamierzał zakłócać produkcję kyrtu pogłoskami o zagładzie Floriny, aż spełnimy jego
żądania. Jednak wtedy popełnił pierwszy błąd. Coś go przestraszyło. Później zastanowimy się, co.
W każdym razie doszedł do wniosku, że musi trochę odczekać. Jednak oczekiwanie miało jedną
poważną wadę. X nie wierzył w historię kosmoanalityka, lecz niewątpliwie sam kosmoanalityk był
szczerze przeświadczony o jej prawdziwości. X musiał tak pokierować sprawami, żeby tamten
zechciał przełożyć „koniec świata” na późniejszy termin. Kosmoanalityk nie zgodziłby się na to,
dopóki pozostawał pod wpływem swojego szaleństwa. X mógł go zabić, lecz kosmoanalityk był
mu potrzebny jako źródło dalszych informacji (w końcu X nie miał pojęcia o kosmoanalizie, a nie
mógłby skutecznie nas szantażować bez żadnych konkretów), a może jako zakładnik w razie
niepowodzenia całej operacji. W każdym razie użył psychosondy. Potem nie miał już na głowie
kosmoanalityka, lecz bezmózgiego kretyna, który przez pewien czas nie sprawi mu żadnych
kłopotów. A po pewnym czasie odzyska zmysły.
Następny krok? Upewnić się, że przez rok oczekiwania kosmoanalityk nie zostanie znaleziony
i żadna z liczących się osób nie ujrzy go nawet w roli bezmózgiego kretyna. Dokonał tego z
mistrzowską prostotą. Przewiózł swoją ofiarę na Florinę i przez blisko rok kosmoanalityk był po
prostu półgłówkiem, tubylcem pracującym w fabryce kyrtu.
Sądzę, że w ciągu tego roku X lub jakiś jego zaufany podwładny odwiedził miasteczko, w
którym umieścił ofiarę, żeby sprawdzić, czy ta jest zdrowa i cała. Podczas jednej z tych wizyt
dowiedział się jakoś, że kosmoanalityka zabrano do lekarza, który potrafi rozpoznać rażenie
psychosondą. Lekarz zginął i protokół badania także, przynajmniej z gabinetu w Dolnym Mieście.
To był poważny błąd X. Nie przyszło mu do głowy, że w gabinecie w Górnym Mieście może
znajdować się duplikat. A potem popełnił następny błąd. Kretyn zaczął trochę za szybko
odzyskiwać pamięć, a miejscowy Mieszczanin był na tyle bystry, aby spostrzec, że jego słowa nie
są tylko majaczeniem szaleńca. Może dziewczyna opiekująca się kretynem opowiedziała
Mieszczaninowi, co powiedział lekarz. Tylko zgaduję. Oto cała historia.
Fife splótł swe mocne dłonie i czekał na reakcję słuchaczy. Rune zareagował pierwszy. Kilka
chwil wcześniej włączył światło w swoim prostopadłościanie i teraz siedział w nim, mrugając
oczami i uśmiechając się. Powiedział:
- To dość nudna historia, Fife. Jeszcze chwila i zasnąłbym.
- Moim zdaniem - rzekł powoli Balie - stworzyłeś konstrukcję równie fantastyczną jak ta w
zeszłym roku. W dziewięciu dziesiątych składa się z przypuszczeń.
- Banialuki! - rzekł Bort.
- A kim jest ten X? - spytał Steen. - Jeśli nie wiesz kim jest X, to wszystko nie ma sensu.
I ziewnął lekko, zasłaniając małe białe zęby zakrzywionym palcem.
- Przynajmniej jeden z was dostrzega sedno problemu - odezwał się Fife. - Tożsamość X jest
kluczem do całej zagadki. Zważcie, jakimi cechami musi charakteryzować się X, jeżeli moja
analiza jest trafna.
Po pierwsze, X ma kontakty w administracji. Jest człowiekiem, który może zdecydować o
użyciu psychosondy. I który uważa, że może dokonać szantażu na wielką skalę. To człowiek, który
bez problemu przewiózł kosmoanalityka z Sark na Florinę. Potrafił też zaaranżować śmierć lekarza
na Florinie. To nie jest byle kto. Więcej, to naprawdę musi być ktoś. To musi być Wielki
Posiadacz. Nie uważacie?
Bort zerwał się na nogi. Jego głowa zniknęła na chwilę, ale zaraz znów usiadł. Steen
wybuchnął wysokim, histerycznym śmiechem. Oczy Rune’a, do połowy ukryte w otaczającym je
tłuszczu, błyszczały gorączkowo. Balie powoli potrząsnął głową.
- Na Kosmos! Kogo oskarżasz, Fife? - wrzasnął Bort.
- Na razie nikogo. - Fife zachował spokój. - Jeszcze nikogo. Spójrzcie na to w ten sposób. Jest
nas pięciu. Żaden inny człowiek na Sark nie mógł dokonać tego, co zrobił X. To może być tylko
jeden z nas pięciu. To można uznać za pewnik. A teraz, który? Zacznę od siebie - na pewno nie ja.
- Mamy ci uwierzyć na słowo, tak? - zadrwił Rune.
- Nie musicie mi wierzyć na słowo - odparł Fife. - Jestem jedyny, który nie miał motywu.
Motywem X jest przejęcie kontroli nad produkcją kyrtu. Ja ją kontroluję. Władam jedną trzecią
wszystkich pól na Florinie. Moje fabryki, wytwórnie i flota handlowa są wystarczająco liczne,
abym mógł wysiudać z interesu każdego z was - razem czy osobno - gdybym chciał. Nie
musiałbym uciekać się do skomplikowanego szantażu.
Słuchajcie mnie! - przekrzykiwał chór ich wrzasków. - Każdy poza mną mógł mieć jakiś
motyw. Rune ma najmniejszy kontynent i najskromniejszy stan posiadania. Wiem, że to mu się nie
podoba. Nie może udawać, że jest inaczej. Balie pochodzi z najstarszego rodu. W swoim czasie
jego rodzina władała całą Sark. On pewnie o tym pamięta. Bortowi nie podoba się to, że zawsze
zostaje przegłosowany na Radzie, w związku z czym na swoim terytorium nie może prowadzić
interesów tak, jak by chciał - za pomocą bicza i blastera. Steen ma kosztowne zachcianki i jego
finanse są w opłakanym stanie. Konieczność powetowania sobie strat to istotny powód. Zatem
mamy tu wszystko. Zazdrość. Żądzę władzy. Chciwość. Prestiż. A więc, który z was?
- A ty nie wiesz? - W starych oczach Balle’a pojawił się złośliwy błysk.
- To nieważne. Posłuchajcie. Powiedziałem, że coś wystraszyło X (nazywajmy go nadal X) po
pierwszych listach, jakie do nas napisał. Czy wiecie co? Nasza pierwsza konferencja, na której
podkreślałem konieczność wspólnego działania. X uczestniczył w niej. X był oczywiście jednym z
nas. Rozumiał, że zjednoczone działania oznaczają jego klęskę. Liczył, że nas pokona, ponieważ
wiedział, że sztywne przestrzeganie zasady autonomii kontynentalnej zapewni mu przewagę do
ostatniej chwili. Stwierdził, że popełnił błąd, więc postanowił zaczekać, aż zapomnimy o całej
sprawie i będzie mógł podjąć dalsze działania.
Myli się jednak. Wciąż możemy podjąć wspólne działania i jeśli założymy, że X jest jednym z
nas, pozostaje nam tylko jedno - zerwać z zasadą autonomii kontynentalnej. To luksus, na jaki nie
możemy sobie dłużej pozwalać, gdyż plany X doprowadzą do naszej ekonomicznej klęski albo do
interwencji Trantora. Ja jestem jedyną osobą, której mogę ufać, tak więc od tej pory będę kierował
zjednoczoną Sark. Jesteście ze mną?
Zerwali się z foteli, krzycząc. Bort wymachiwał pięściami. Miał pianę na ustach.
Nie mogli mu nic zrobić w sensie fizycznym. Każdy z nich znajdował się na innym
kontynencie. Fife mógł siedzieć za swoim biurkiem i patrzeć, jak pienią się ze złości.
- Nie macie wyboru - rzekł. - W ciągu roku, który upłynął od naszej pierwszej konferencji, ja
też poczyniłem pewne przygotowania. Kiedy wy czterej spokojnie uczestniczyliście w naradzie,
słuchając, jak mówię, lojalni względem mnie oficerowie przejęli dowodzenie flotą.
- Zdrada! - zawyli.
- Zdrada zasady autonomii kontynentalnej - odparł Fife. - Lojalność względem Sark.
Steen nerwowo zaplatał palce; ich rdzawe, miedziane końce były jedyną barwną plamą na
białej jak ściana skórze.
- Przecież to chodzi o X. Nawet jeśli X jest jednym z nas, pozostali trzej są niewinni. Ja nie
jestem X - obrzucił pozostałych jadowitym spojrzeniem. - To jeden z nich.
- Ci z was, którzy są niewinni, mogą wejść do mojego rządu - jeśli chcą. Nie mają nic do
stracenia.
- Ale ty nie powiesz, kto jest niewinny - wrzeszczał Bort. - Będziesz karmił nas opowieściami
o X i trzymał za...
Zabrakło mu tchu.
- Nie będę. W ciągu dwudziestu czterech godzin dowiem się, kim jest X. Nie powiedziałem
wam tego. Kosmoanalityk, o którym mówiliśmy, jest teraz w moich rękach.
Zapadło milczenie. Spoglądali po sobie podejrzliwie i z rezerwą. Fife zachichotał.
- Zastanawiacie się, który z was jest X. Jeden z nas to wie, możecie być pewni. A za
dwadzieścia cztery godziny wszyscy będziemy to wiedzieć. Teraz zważcie, panowie, że jesteście
zupełnie bezradni. Okręty wojenne należą do mnie. Do widzenia!
Odprawił ich gestem.
Zniknęli jeden po drugim, jak gwiazdy w głębi próżni, zasłonięte na ekranie przez
niewidoczny kadłub mijanego wraka.
Steen wyłączał się ostatni.
- Fife - powiedział drżącym głosem.
Fife spojrzał na niego.
- Tak? Chcesz przyznać się teraz, kiedy jesteśmy sami? Ty jesteś X?
Twarz Steena wykrzywił grymas strachu.
- Nie, nie! Autentycznie. Chciałem tylko zapytać, czy mówiłeś poważnie. To znaczy, o
autonomii kontynentalnej i w ogóle. Autentycznie?
Fife spojrzał na stary chronometr.
- Do widzenia.
Steen zaskowyczał. Sięgnął ręką do wyłącznika i również zniknął.
Fife siedział nieporuszony. Zakończywszy zebranie i mając najgorsze za sobą, poczuł
głębokie przygnębienie. Niemal pozbawione warg usta były jak rana w jego szerokiej twarzy.
Wszystkie kalkulacje opierały się na jednym założeniu: kosmoanalityk był szalony, a
niebezpieczeństwo wyimaginowane. Tyle jednak wydarzyło się w związku z tym szaleńcem. Czy
Junz z MBK spędziłby rok na szukaniu wariata? Czy tak uparcie uganiałby się za mirażem?
Fife nikomu o tym nie mówił. Ledwie śmiał zastanawiać się nad tym. A jeśli kosmoanalityk
wcale nie był szalony? Jeżeli światu kyrtu grozi zagłada?
Przed Wielkim Posiadaczem pojawił się floriński sekretarz i rzekł bezbarwnym, suchym
głosem:
- Łaskawy panie.
- O co chodzi?
- Statek z pańską córką wylądował.
- Czy kosmoanalityk i tubylcza kobieta są bezpieczni?
- Tak, proszę pana.
- Niech nikt ich nie przesłuchuje beze mnie. Mają ich trzymać pod kluczem, aż przybędę...
Czy są jakieś wieści z Floriny?
- Tak, proszę pana. Mieszczanin został schwytany i przewożą go na Sark.
13.
Pilot
Wraz z pogłębianiem się mroku światła portu coraz bardziej jaśniały. Oświetlenie przez cały
czas nie odbiegało od tego, czego oczekujemy w trochę pochmurne, późne popołudnie. W porcie
numer dziewięć, tak jak i w innych portach jachtowych Górnego Miasta, mimo obrotu planety
panował dzień. Ta jasność mogła stać się nieco zbyt rażąca w samo południe, lecz nic ponad to.
Markis Genro wiedział, że minął kolejny dzień standardowy, tylko dlatego, że idąc do portu
zostawił za plecami kolorowe, nocne światła Miasta. Jaskrawe na tle ciemniejącego nieba, nie
usiłowały zastąpić blasku dnia.
Genro przystanął przy głównym wejściu. Gigantyczna podkowa z trzema tuzinami hangarów i
pięcioma płytami lądowisk nie robiła na nim wrażenia. Była dla niego, tak samo jak dla każdego
doświadczonego pilota, chlebem powszednim.
Wyjął długi fioletowy papieros, zawinięty w najcieńszą bibułkę ze srebrzystego kyrtu, i
włożył do ust. Osłonił koniec złożonymi dłońmi i patrzył, jak jarzy się zielonkawym płomieniem,
gdy wciąga dym w płuca. Papieros spalił się powoli, nie pozostawiając popiołu. Genro wypuścił
nosem szmaragdowy dym.
- Wszystko jak co dzień! - mruknął.
Członek komitetu jachtowego w stroju pilota, jedynie z dyskretnym napisem na piersi
świadczącym o tym, że jest członkiem komitetu, szybko ruszył na spotkanie Genro, starając się nie
okazywać pośpiechu.
- Cześć, Genro! Dlaczego nie miałoby być jak co dzień?
- Cześć, Doty. Myślałem, że w tym całym zamieszaniu jakiś spryciarz mógłby wpaść na
pomysł zamknięcia portów. Dzięki Sark, tak się nie stało.
Członek komitetu sposępniał.
- Jeszcze nie wiadomo, czy do tego nie dojdzie. Słyszałeś ostatnie wiadomości?
Genro wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Jak odróżnić ostatnie od przedostatnich?
- No cóż, słyszałeś o tym tubylcu? Tym mordercy?
- Chcesz powiedzieć, że go złapali? Nie słyszałem.
- Nie, nie złapali go. Ale wiedzą, że nie ma go w Dolnym Mieście!
- Tak? A więc gdzie jest?
- No, w Górnym Mieście. Tutaj.
- Daj spokój.
Genro szeroko otworzył oczy, a potem zmrużył je z niedowierzaniem.
- Nie, naprawdę - odparł tamten lekko urażony. - To pewne. Strażnicy krążą tam i z powrotem
po Autostradzie Kyrtu. Otoczyli Park Miejski i na Głównej Arenie zrobili punkt koordynacyjny. To
wszystko prawda.
- No cóż, może. - Genro powiódł obojętnym spojrzeniem po stojących w hangarach statkach. -
Zdaje się, że od miesięcy tutaj nie byłem. Są jakieś nowe statki?
- Nie. Chociaż tak, jest Płomienna Strzała Hjordesse’a.
Genro potrząsnął głową.
- Ten widziałem. Cały chromowany i nic poza tym. Przykro mi to mówić, ale chyba w końcu
będę musiał sam zaprojektować sobie statek.
- Sprzedajesz Kometę V?
- Sprzedaję albo oddaję na złom. Mam dość tych nowoczesnych modeli. Są zbyt
zautomatyzowane. Automatyczne układy sterowania i komputery nawigacyjne odbierają całą
przyjemność.
- Wiesz co, słyszałem, jak inni też to mówili - przytaknął członek komitetu. - Powiem ci coś.
Jeżeli usłyszę, że ktoś sprzedaje stary model w dobrym stanie, dam ci znać.
- Dzięki. Mogę pokręcić się tu chwilę?
- Oczywiście. Rób, co chcesz.
Członek komitetu uśmiechnął się, machnął ręką i odszedł.
Genro zaczął powolną inspekcję. Na pół wypalony papieros zwisał mu z kącika ust. Genro
przystawał przy każdym zajętym hangarze, uważnie oceniając jego zawartość.
Jego zainteresowanie wzbudził hangar dwudziesty szósty. Genro zajrzał za niską barierkę i
zawołał uprzejmym tonem:
- Posiadaczu?
Gdy nie doczekał się odpowiedzi, powtórzył zawołanie nieco bardziej stanowczo i mniej
uprzejmie.
Posiadacz, który wyłonił się z hangaru, nie wyglądał nadzwyczajnie. Po pierwsze, nie był w
stroju pilota. Po drugie, nie był ogolony, a paskudnie wyglądającą myckę miał ściągniętą na uszy w
zupełnie niemodny sposób. Jego zachowanie zdradzało niezwykłą podejrzliwość.
- Jestem Markis Genro. Czy to pana statek, proszę pana?
- Tak - odparł tamten powoli i z namysłem.
Genro nie zwrócił na to uwagi. Odchylił głowę i uważnie obejrzał linię kadłuba. Wyjął z ust
resztki papierosa i pstryknięciem wysłał je wysoko w powietrze. Niedopałek jeszcze nie zaczął
spadać, gdy zniknął w krótkim rozbłysku.
- Miałby pan coś przeciw temu, gdybym wszedł?
Tamten zawahał się, po czym odsunął się. Genro wszedł.
- W jakie silniki jest wyposażona ta jednostka, proszę pana? - spytał.
- Dlaczego to pana interesuje?
Genro był wysoki, o ciemnej skórze i oczach, włosach kędzierzawych i krótko przyciętych.
Przewyższał tamtego o pół głowy, a w uśmiechu odsłaniał równe, białe zęby.
- Szczerze mówiąc - powiedział - mam ochotę na nowy statek.
- Czy to znaczy, że interesuje pana ten?
- Nie wiem. Coś podobnego, może, o ile cena byłaby przystępna. Czy mógłbym zobaczyć
stery i silniki?
Posiadacz stał chwilę w milczeniu.
- Jak pan uważa, rzecz jasna... - rzekł Genro zimnym tonem i odwrócił się.
- Może sprzedam. - Posiadacz sięgnął do kieszeni. - Oto licencja!
Genro obejrzał ją z obu stron szybkim, wprawnym spojrzeniem. Zwrócił dokument.
- Pan Deamone?
Posiadacz kiwnął głową.
- Może pan wejść, jeśli pan chce.
Genro przelotnie zerknął na wielki chronometr portowy, którego fosforyzujące wskazówki,
błyszczące jasno nawet w świetle dnia, pokazywały początek drugiej godziny po zachodzie słońca.
- Dziękuję. Pokaże mi pan drogę?
Posiadacz ponownie pogmerał w kieszeniach i podał mu pęk kluczy.
- Pan pierwszy, proszę pana.
Genro wziął podany pęk. Przejrzał paski, szukając kodu oznaczającego „statek”. Tamten nie
miał zamiaru mu pomóc. W końcu Genro powiedział:
- To chyba ten.
Podszedł krótkim pomostem do balustrady luku i po jego prawej stronie uważnie poszukiwał
kluczem otworu zamka.
- Nie widzę... Ach, tu jest! - rzekł, przesuwając się na lewo.
Powoli, bezgłośnie, luk otworzył się i Genro wszedł w gęsty mrok. Gdy tylko drzwi zamknęły
się za ich plecami, śluza uruchomiła się automatycznie. Wewnętrzna grodź otwarła się, a w całym
statku zapaliły się jasne światła.
Myrlyn Terens nie miał wyboru. Już zapomniał ten dawno miniony czas, gdy istniały takie
rzeczy jak „wybór”. Przez trzy długie beznadziejne godziny ukrywał się w doku Deamone’a,
czekając i nie mogąc nic zrobić. Jak dotąd, nic mu to nie dało. To nie może zakończyć się niczym
innym jak uwięzieniem.
A teraz pojawił się ten facet zainteresowany statkiem. Rozmowa z nim była szaleństwem.
Przy tak bliskim kontakcie Terens nie zdoła długo go zwodzić. Jednak nie może również pozostać
tutaj.
Na statku będzie przynajmniej coś do jedzenia. Dziwne, że nie pomyślał o tym wcześniej.
- Zbliża się pora obiadu. Ma pan na coś ochotę? - zaproponował gościowi.
Ten ledwie spojrzał przez ramię.
- Hmm, może później. Dziękuję.
Terens nie nalegał. Pozwolił mu buszować po statku, a sam z ulgą dorwał się do konserwy
mięsnej i pakowanych w celulit owoców. Popił chciwie. Na końcu korytarza, naprzeciw kuchni,
był prysznic. Terens zamknął się tam i wykąpał. Przyjemnie było zdjąć z głowy ciasną myckę, choć
na chwilę. Znalazł nawet płytką komódkę, a w niej odzież na zmianę. Kiedy wrócił Genro, Terens
już lepiej nad sobą panował.
- Czy miałby pan coś przeciw temu, gdybym spróbował polatać tym statkiem?
- Nie mam nic przeciw temu. Umie pan pilotować ten model? - spytał Terens z doskonale
udaną nonszalancją.
- Tak sądzę - odparł tamten z leciutkim uśmieszkiem. - Pochlebiam sobie, że potrafię
pilotować każdy typowy model. Poza tym, pozwoliłem sobie zapytać wieżę kontrolną - mówią, że
mają wolną płytę startową. Oto moja licencja pilota, jeśli chce ją pan obejrzeć, zanim przejmę
stery.
Terens rzucił okiem na podany dokument.
- Stery są pańskie - powiedział.
Statek wytoczył się z hangaru jak kosmiczny wieloryb, poruszając się powoli;
diamagnetyczny kadłub unosił się trzy cale nad ubitą nawierzchnią lądowiska.
Terens patrzył, jak Genro precyzyjnie operuje sterami. W jego rękach statek zmienił się w
żywą istotę. Widoczny na ekranie obraz lądowiska przesuwał się i zmieniał przy każdym
dotknięciu klawiszy kontrolnych.
Statek znieruchomiał, stając na środku płyty startowej. Coraz silniejsze pole diamagnetyczne
wydłużyło się w kierunku dziobu i wyciągnęło wyżej. Terens na szczęście nie czuł tego, gdyż w
sterówce włączyły się układy kompensujące zmiany siły ciążenia. Tylne lotki statku majestatycznie
wpasowały się we właściwe zagłębienia niecki startowej. Jacht stał pionowo, dziobem ku niebu.
Duralitowa osłona niecki startowej schowała się, odsłaniając stumetrową studnię wyłożoną
neutralizującą osłoną, przyjmującą uderzenie silników hiperatomowych.
Genro wymieniał tajemnicze informacje z wieżą kontrolną. W końcu rzekł:
- Dziesięć sekund do startu.
Czerwona nitka wznosząca się w kwarcowej rurce znaczyła mijające sekundy. Dotarła do
końca i silniki pełną mocą pchnęły statek w niebo.
Terens stał się cięższy, poczuł, jak przyspieszenie wciska go w fotel. Ogarnął go strach.
- I jak się kieruje? - mruknął.
Genro zdawał się nie zwracać uwagi na przyspieszenie. Jego głos brzmiał niemal naturalnie,
gdy rzekł:
- Dość dobrze.
Terens wyciągnął się w fotelu, usiłując rozluźnić mięśnie, patrząc jak gwiazdy na ekranie
wizjera stają się wyraźne i jasne w miarę zanikania atmosfery. Kyrt okrywający ciało Mieszczanina
był chłodny i wilgotny.
Byli już w Kosmosie. Genro pilotował statek. Terens nie miał pojęcia, co tamten robi, ale
widział, jak gwiazdy powoli przesuwają się po ekranie, gdy długie, wąskie palce pilota dotykały
przycisków pulpitu sterowniczego niczym klawiszy jakiegoś instrumentu muzycznego. W końcu
płaski ekran wypełniła pomarańczowa kula.
- Nieźle - stwierdził Genro. - Pański statek jest nieźle utrzymany, Deamone. Jest mały, ale ma
swoje zalety.
Terens odparł ostrożnie:
- Pewnie zechce pan wypróbować jego szybkość i zasięg skoku. Jeśli pan chce, proszę bardzo.
Nie mam nic przeciw temu.
Genro skinął głową.
- Bardzo dobrze. Dokąd proponuje pan lecieć? Może... - zawahał się. - Może na Sark?
Terens poczuł, że serce bije mu szybciej. Spodziewał się tego. Zaczynał wierzyć, że żyje w
zaczarowanym świecie. Zdarzenia wymuszały na nim pewne działania, nawet bez jego
przyzwolenia. Nietrudno byłoby go przekonać, że to nie wydarzenia, lecz jakiś plan kierował jego
krokami. Od dziecka żył w przeświadczeniu, że Posiadacze pod każdym względem górują nad
tubylcami, a takich przesądów trudno się pozbyć. Na Sark był Rik, który odzyskiwał pamięć. Gra
jeszcze się nie skończyła.
- Czemu nie? - odparł chrapliwie.
- A zatem na Sark - powiedział Genro.
Planeta szybko zniknęła z ekranu i powróciły nań gwiazdy.
- W jakim czasie zwykle dociera pan na Sark? - spytał Genro.
- Nie biłem rekordów - odparł Terens. - W przeciętnym.
- To znaczy, że zdarzało się panu pokonywać tę trasę w czasie krótszym niż sześć godzin?
- Czasami.
- Ma pan coś przeciw temu, żebym spróbował zmieścić się w pięciu?
- Absolutnie nic - rzekł Terens.
Upłynęło kilka godzin, zanim znaleźli się dostatecznie daleko od zakrzywiającej przestrzeń
masy gwiazdy, aby móc wykonać skok.
Terens z trudem walczył ze zmęczeniem. Przez ostatnie trzy noce nie spał wcale albo bardzo
mało, a napięcie potęgowało senność.
Genro zerknął na niego z ukosa.
- Dlaczego nie zdrzemnie się pan chwilę?
Terens zmusił zdrętwiałe mięśnie twarzy do uśmiechu.
- To nic - powiedział. - Drobiazg.
Ziewnął szeroko i uśmiechnął się przepraszająco. Pilot odwrócił się z powrotem do konsoli i
oczy Terensa znów zasnuła mgła senności.
Fotele statków kosmicznych z konieczności muszą być wygodne. Muszą chronić siedzących
przed przyspieszeniem. Nawet wypoczęty człowiek łatwo i szybko może w nich zasnąć. Terens,
który w tym momencie mógłby spać na tłuczonym szkle, nawet nie zauważył, kiedy zapadł w sen.
Spał kilka godzin; głęboko i mocno, jak nigdy w życiu.
Nie poruszał się; nawet nie drgnął i tylko oddychał miarowo, gdy tamten zdjął mu z głowy
myckę.
Terens budził się powoli, mrugając oczami. Przez chwilę nie miał pojęcia, gdzie się znajduje.
Wydało mu się, że znowu jest w swoim domku. Kolejno przypominał sobie ostatnie wydarzenia.
Wreszcie uśmiechnął się do Genro, który wciąż był zajęty przy pulpicie sterowniczym.
- Chyba zasnąłem.
- Chyba tak. Oto Sark - Genro ruchem głowy wskazał wielki biały półksiężyc na ekranie.
- Kiedy lądujemy?
- Za godzinę.
Terens był już na tyle przytomny, że wyczuł zmianę w zachowaniu tamtego. Z przerażeniem
uświadomił sobie, iż stalowoszary przedmiot w ręku Genro to miotacz igieł.
- Co, na Przestrzeń... - zaczął, wstając z fotela.
- Siadaj - rozkazał poważnie Genro. W drugiej ręce trzymał myckę.
Terens dotknął ręką głowy i poczuł pod palcami włosy.
- Tak - rzekł pilot. - To jasne. Jesteś tubylcem.
Mieszczanin spoglądał na niego bez słowa.
- Wiedziałem, że jesteś tubylcem, zanim jeszcze wszedłem na statek biednego Deamone’a.
Terens czuł suchość w ustach i pieczenie pod powiekami. Patrzył na małą, śmiercionośną lufę
broni i czekał na nagły, bezgłośny błysk. Dotarł tak daleko, tak daleko, a teraz mimo wszystko
przegrał.
Genro nie spieszył się. Pewną ręką trzymał broń, mówiąc powoli i z namysłem.
- Największy błąd, Mieszczaninie, popełniłeś zakładając, że możesz w nieskończoność
wymykać się zorganizowanym siłom porządkowym. Nawet gdyby tak było, nie powinieneś
wybierać na ofiarę biednego Deamone’a.
- Nie wybrałem go - wychrypiał Terens.
- Zatem miałeś pecha. Alstare Deamone około dwunastu godzin temu stał w Parku Miejskim,
czekając na żonę. Wybrał to miejsce na spotkanie z czystego sentymentalizmu. Tam spotkali się po
raz pierwszy i spotykali się tam w każdą rocznicę ślubu. Nie jest to szczególnie oryginalny zwyczaj
młodych małżeństw, lecz im wydaje się ważny. Deamone nie wiedział, że to odludne miejsce czyni
go odpowiednim kandydatem na ofiarę zabójstwa. Kto przypuszczałby, że coś takiego może
zdarzyć się w Górnym Mieście? W normalnych okolicznościach morderstwa nie odkryto by przez
kilka dni. Jednak żona Deamone’a znalazła się na miejscu zbrodni już w pół godziny później.
Nieobecność męża zdziwiła ją. Wyjaśniła, iż nie był on typem człowieka, który odszedłby
rozeźlony takim niewielkim spóźnieniem. Często przychodziła później. Mógł spodziewać się tego i
tym razem. Doszła do wniosku, że mąż może na nią czekać w „ich” grocie. Deamone oczywiście
czekał na nią przed „ich” grotą, do niej więc mordercy było najbliżej. Żona Deamone’a weszła do
groty i znalazła... no, wiesz, co znalazła. Zaszokowana i rozhisteryzowana, zdołała jednak przez
miejscowe biuro bezpieczeństwa przekazać wiadomość strażnikom. Jak to jest, Mieszczaninie, gdy
ktoś z zimną krwią zabija człowieka i zostawia, aby żona znalazła go w miejscu, z którym wiążą
się wspomnienia ich najszczęśliwszych chwil?
Terens zakrztusił się. Czerwona mgła wściekłości i rozczarowania przysłoniła mu oczy.
- Wy, Sarkańczycy, zabiliście miliony Florińczyków. Kobiet. Dzieci. Wzbogaciliście się na
nas. Ten statek... - Gniew odebrał mu głos.
- Deamone nie był odpowiedzialny za stan rzeczy, jaki zastał po urodzeniu - rzekł Genro. - Co
byś zrobił, gdybyś urodził się Sarkańczykiem? Zrezygnowałbyś z wszelkich dóbr i poszedł
pracować na polach kyrtu?
- No już, strzelaj! - krzyknął Terens, skręcając się ze złości. - Na co czekasz?
- Nie ma pośpiechu. Mamy dużo czasu, mogę dokończyć opowieść. Nie mieliśmy pewności
co do tożsamości ofiary i mordercy, lecz domyślaliśmy się, że byli nimi Deamone i ty. Fakt, iż w
pobliżu zwłok znaleziono popiół spalonego munduru strażnika wskazywał na to, że przebrałeś się
za Sarkańczyka. Wydawało się prawdopodobne, że skierujesz się na jacht Deamone’a. Nie
jesteśmy tacy głupi, jak ci się wydaje, Mieszczaninie. Sytuacja nadal była skomplikowana. Byłeś
zdesperowany. Nie mogliśmy cię wytropić. Byłeś uzbrojony i osaczony, niewątpliwie popełniłbyś
samobójstwo. A na to nie mogliśmy pozwolić. Ci na Sark chcą cię dostać całego i zdrowego. Z
trudem zdołałem przekonać służby bezpieczeństwa, że sam sobie poradzę ze sprowadzeniem cię na
Sark, bez hałasu i zamieszania. Musisz przyznać, że właśnie to robię. Prawdę mówiąc, na początku
nie wiedziałem, czy jesteś tym, o którego chodzi. Miałeś na sobie zwykły strój, co na terenie portu
jachtowego należy do szczególnie złego tonu. Wydawało mi się, że nikt nie próbowałby udawać
pilota jachtowego bez odpowiedniego stroju. Myślałem, że celowo usiłujesz odwrócić uwagę od
kogoś, że starasz się zostać aresztowany, podczas gdy poszukiwany przez nas człowiek ucieka w
innym kierunku. Wahałem się i sprawdzałem cię na różne sposoby. Szukałem dziurki od klucza po
niewłaściwej stronie luku. Żaden statek nie ma zamka po prawej stronie. Luk zawsze i niezmiennie
otwiera się od lewej. Nie zdziwiła cię moja pomyłka. Wcale. Potem zapytałem, czy twój statek
dolatywał z Floriny na Sark w czasie krótszym niż sześć godzin. Powiedziałeś, że czasami. To
wprost niebywałe. Rekordowy czas przelotu wynosi ponad dziewięć godzin.
Zdecydowałem, że nie możesz być podstawiony. Twoja ignorancja była zbyt wielka. Musiała
być naturalna, a zatem jesteś tym, którego szukaliśmy. Pozostało mi jedynie zaczekać, aż zaśniesz
(a twoja twarz zdradzała, że rozpaczliwie potrzebujesz snu), żeby rozbroić cię i wymierzyć w
ciebie lufę. Zdjąłem ci czapkę bardziej z ciekawości niż z rzeczywistej potrzeby. Chciałem
zobaczyć, jak sarkański kostium pasuje do włosów.
Terens nie spuszczał oczu z lufy miotacza. Może Genro dostrzegł zaciskające się szczęki.
Może po prostu odgadł, o czym Terens myśli.
- Rzecz jasna, nie mogę cię zabić, nawet gdybyś rzucił się na mnie. Nie wolno mi cię zabić
nawet w samoobronie. Jednak nie myśl, że to ci daje przewagę. Ruszysz się, a odstrzelę ci nogę.
Terens stracił chęć do walki. Ukrył twarz w dłoniach i siedział bez ruchu.
- Czy wiesz, dlaczego ci to mówię? - powiedział Genro łagodnie.
Terens nie odpowiedział.
- Po pierwsze, lubię patrzeć, jak cierpisz. Nie lubię morderców, a szczególnie tubylców,
którzy zabijają Sarkańczyków. Rozkazano mi dostarczyć cię żywego, ale nie powiedziano, że mam
ci zapewnić przyjemną podróż. Po drugie, musisz w pełni zdawać sobie sprawę z sytuacji,
ponieważ kiedy wylądujemy na Sark, następne posunięcia zależą od ciebie.
Terens podniósł głowę.
- Co?
- Służba Bezpieczeństwa wie, że przybywasz. Miejscowy oddział na Florinie wysłał im
wiadomość, gdy tylko ten statek opuścił atmosferę planety. Możesz być tego pewien.
Powiedziałem, że musiałem przekonać bezpieczeństwo, że poradzę sobie sam, a fakt, że mi się
udało, całkowicie zmienia sytuację.
- Nie rozumiem. - Terens był oszołomiony.
Genro odparł z kamiennym spokojem:
- Powiedziałem, że ci na Sark chcą dostać cię całego i zdrowego. Nie miałem jednak na myśli
tych z bezpieczeństwa, tylko tych z Trantora!
14.
Renegat
Selim Junz nigdy nie był flegmatykiem. Rok rozczarowań wcale tego nie zmienił. Nie potrafił
spokojnie sączyć wina, podczas gdy gmach jego przekonań chwiał się w posadach. Krótko mówiąc,
nie był Ludiganem Ablem.
A kiedy przestał wykrzykiwać, że nic nie upoważnia Sark do porywania i przetrzymywania
pracowników MBK, niezależnie od stanu trantoriańskiej siatki szpiegowskiej, Abel powiedział:
- Myślę, że lepiej będzie, jeśli spędzi pan noc tutaj, doktorze.
- Mam ciekawsze rzeczy do zrobienia - odparł Junz lodowato.
- Nie wątpię, człowieku, nie wątpię. Mimo to, skoro moich ludzi zabija się w biały dzień, Sark
musi być naprawdę zuchwała. Jest bardzo prawdopodobne, że zanim upłynie noc, może przydarzyć
się panu jakiś wypadek. A zatem przeczekajmy tę noc i zobaczmy, co przyniesie dzień.
Protesty Junza na nic się nie zdały. Abel, nie tracąc swej chłodnej, niemal niedbałej pozy
człowieka obojętnego na wszystko, jakby ogłuchł. Ze stanowczą kurtuazją Junz został
odprowadzony do swego pokoju.
Leżąc w łóżku, spoglądał na lekko fosforyzujący, pokryty freskami sufit (na którym
błyszczała średnio udana kopia „Bitwy o księżyce Arktura” Lenhadena) i wiedział, że nie zdoła
zasnąć. Potem wciągnął w płuca lekki opar somniny i natychmiast zapadł w sen. Pięć minut
później, gdy wentylacja wyssała z pokoju wszelkie ślady gazu, miał już dawkę wystarczającą na
osiem godzin zdrowego snu.
Obudzono go w zimnym półmroku poranka. Zamrugał oczami i ujrzał Abla.
- Która godzina? - zapytał.
- Szósta.
- Wielki Kosmosie! - Rozejrzał się wokół i wysunął kościste nogi spod kołdry. - Wcześnie pan
wstaje.
- Nie spałem.
- Co?
- Odczuwam to, proszę mi wierzyć. Nie znoszę już antisomniny tak dobrze jak za młodu.
- Przepraszam na chwilę - wymamrotał Junz.
Tego ranka jego poranne przygotowania zajęły mu mniej czasu niż zwykle. Wrócił do pokoju
zapinając pas i zamek magnetyczny tuniki.
- No? - zapytał. - Na pewno nie zbudziłby się pan w środku nocy i nie zerwał mnie z łóżka o
szóstej, gdyby nie miał mi pan nic do powiedzenia.
- Ma pan rację, oczywiście.
Abel usiadł na łóżku opuszczonym przez Junza i odchyliwszy głowę do tyłu, parsknął
śmiechem. Wydawał piskliwe, ciche dźwięki, pokazując mocne, lekko żółte zęby, kontrastujące z
pomarszczonymi dziąsłami.
- Przepraszam, Junz - powiedział. - Nie jestem dziś sobą. Ta wymuszona bezsenność trochę
mnie oszołomiła. Jestem bliski nakłonienia Trantora, żeby zastąpili mnie kimś młodszym.
- Czyżby okazało się, że jednak nie mają kosmoanalityka? - odparł Junz sarkastycznie, lecz
nie bez cienia nadziei w głosie.
- Niestety, nie. Przykro mi to mówić, ale mają go. Obawiam się, iż moja wesołość wynika
głównie z faktu, że nasze siatki są nie tknięte.
Junz miał ochotę powiedzieć: „Do diabła z waszymi siatkami”, ale powstrzymał się. Abel
mówił dalej:
- Nie ulega wątpliwości, że wiedzą, iż Khorov był jednym z naszych agentów. Mogli
rozszyfrować również innych na Florinie. To płotki. Sarkańczycy wiedzą o tym i dlatego
ograniczali się do obserwowania ich.
- Jednego zabili - przypomniał Junz.
- Nie - odparł Abel. - To jedna z osób towarzyszących kosmoanalitykowi, ten przebrany za
strażnika, użył blastera.
- Nie rozumiem. - Junz otworzył szeroko oczy.
- To dość skomplikowana historia. Zechce mi pan towarzyszyć przy śniadaniu? Muszę
natychmiast coś zjeść.
Przy kawie Abel streścił wydarzenia ostatnich trzydziestu sześciu godzin. Junz był zdumiony.
Odstawił nie dopitą filiżankę kawy i całkiem o niej zapomniał.
- Nawet jeśli założymy, że ukryli się akurat na tym statku, istnieje jeszcze możliwość, że nie
zostali odkryci. Jeśli wyśle pan swoich ludzi, żeby czekali, aż statek wyląduje...
- Ba! Wie pan, że to niemożliwe. Na żadnym nowoczesnym statku nie uda się ukryć
dodatkowego promieniowania cieplnego ciał.
- Mogli je przeoczyć. Aparaty są niezawodne, ale ludzie nie.
- Czyste chciejstwo. Proszę posłuchać. W tym samym czasie gdy statek z kosmoanalitykiem
na pokładzie zbliża się do Sark, z absolutnie wiarygodnego źródła otrzymaliśmy informację, że
Posiadacz Fife zwołał konferencję z udziałem innych Wielkich Posiadaczy. Te
międzykontynentalne narady są tak rzadkie jak gwiazdy w Galaktyce. Zbieg okoliczności?
- Międzykontynentalna narada na temat kosmoanalityka?
- To rzeczywiście mało ważny temat. My uczyniliśmy go ważnym. MBK poszukiwało go
przez rok z godnym uwagi uporem.
- Nie MBK - upierał się Junz. - Ja sam. Działałem prawie nieoficjalnie.
- Posiadacze o tym nie wiedzą i nie uwierzyliby, nawet gdybym im powiedział. Ponadto,
Trantor również był zainteresowany tą sprawą.
- Na moją prośbę.
- O tym również nie mają pojęcia i nigdy w to nie uwierzą.
Junz wstał i jego fotel automatycznie odsunął się od stołu.
Założywszy ręce na plecy, Junz zaczął chodzić po pokoju. Tam i z powrotem. Tam i z
powrotem. Od czasu do czasu zerkał z ukosa na Abla.
Ten spokojnie zajął się drugą filiżanką kawy.
- Skąd pan o tym wszystkim wie? - zapytał Junz.
- O czym?
- O wszystkim. Jak i kiedy kosmoanalityk ukrył się na statku. Jak i w jaki sposób Mieszczanin
uniknął pościgu. Czyżby miał pan zamiar mnie zwodzić?
- Drogi doktorze Junz.
- Przyznał pan, że pańscy ludzie również szukali kosmoanalityka. Zeszłej nocy postarał się
pan usunąć mnie z drogi, niczego nie pozostawiając przypadkowi.
Junz nagle przypomniał sobie słaby zapach somniny.
- Spędziłem noc, doktorze Junz, na rozmowach z kilkoma moimi agentami. To, co zrobiłem i
czego się dowiedziałem, należy uznać za ściśle tajne. Musiałem usunąć pana z drogi, a
jednocześnie zapewnić panu bezpieczeństwo. Tego, co panu powiedziałem, dowiedziałem się
ostatniej nocy od moich agentów.
- Aby dowiedzieć się tego, musiałby pan mieć swoich ludzi w samym rządzie Sark.
- Oczywiście.
Junz obrócił się na pięcie.
- No nie!
- To pana dziwi? Rzecz jasna, Sark słynie ze stabilnego rządu i lojalności swych obywateli.
Przyczyna tego jest dość prosta; nawet najbiedniejszy Sarkańczyk jest arystokratą w porównaniu z
Florińczykami i może uważać się, jakkolwiek mylnie, za członka klasy rządzącej. Proszę jednak
pamiętać, iż Sark nie jest światem miliarderów, jak sądzi większość Galaktyki. Po rocznym
pobycie tutaj musiał pan sam się o tym przekonać. Standard życiowy osiemdziesięciu procent
populacji jest taki sam jak na innych światach i niewiele wyższy niż na samej Florinie. Zawsze
znajdzie się paru Sarkańczyków, którzy będą wystarczająco rozgniewani na tę nieliczną grupkę
opływającą we wszelkie luksusy, aby mogli posłużyć moim celom. Ogromną słabością
sarkańskiego rządu jest to, że od wieków łączyli bunt tylko z Floriną. Zapomnieli pilnować swoich
obywateli.
- Ci niezadowoleni Sarkańczycy, o ile istnieją, nie na wiele mogą się panu przydać.
- Pojedynczo - nie. Zbiorowo stanowią użyteczne narzędzie dla ważniejszych ludzi. Nawet
niektórzy członkowie klasy rządzącej wzięli sobie do serca lekcje ostatnich dwóch stuleci. Są
przekonani, że Trantor w końcu zdobędzie władzę nad całą Galaktyką i, jak sądzę, mają rację.
Podejrzewają, że może to nastąpić jeszcze za ich życia, więc zawczasu wolą stanąć po stronie
zdobywców.
- Wygląda na to - skrzywił się Junz - że międzygwiezdna polityka to bardzo brudna gra.
- Istotnie, ale okazując pogardę dla brudu nie usuwamy go. Ponadto nie wszyscy uczestnicy tej
gry są godni wzgardy. Niech pan pomyśli o idealistach. Albo o tych nielicznych ludziach w rządzie
Sark służących Trantorowi nie dla pieniędzy czy za obietnice władzy, tylko z głębokiego
przekonania, że zjednoczony rząd galaktyczny jest najlepszy dla ludzkości i że tylko Trantor może
go utworzyć. Mam takiego człowieka, najlepszego w sarkańskich służbach bezpieczeństwa.
Właśnie leci tu z Mieszczaninem.
- Powiedział pan, że Mieszczanin został schwytany.
- Tak, przez bezpieczeństwo. A ten człowiek pracuje dla Służby Bezpieczeństwa i dla mnie.
Abel zastanowił się chwilę i poskarżył się.
- Teraz stanie się znacznie mniej użyteczny. Kiedy wypuści z rąk Mieszczanina, w najlepszym
razie zostanie zdegradowany, a w najgorszym aresztowany. No cóż!
- Co pan teraz zamierza?
- Nie wiem. Po pierwsze, musimy przejąć Mieszczanina. Na razie jestem pewien tylko tego, że
przybędzie. Co zdarzy się później...
Abel wzruszył ramionami, a starcza, żółtawa skóra na jego kościach policzkowych napięła się
jak pergamin.
- Posiadacze również będą czekali na Mieszczanina - dodał. - Wydaje im się, że go mają, a
dopóki ani oni, ani my nie mamy go w garści, nic szczególnego nie może się wydarzyć.
Nie była to jednak prawda.
Ściśle biorąc, wszystkim obcym ambasadom w całej Galaktyce przysługiwało prawo
eksterytorialności, obejmujące teren, na którym je umieszczono. Zazwyczaj prawo to pozostawało
w sferze życzeń, chyba że potęga rodzimej planety wymuszała jego respektowanie. W praktyce
jedynie Trantor mógł zapewnić niezależność swoich placówek.
Teren ambasady trantoriańskiej, obejmujący obszar prawie dwóch kilometrów kwadratowych,
patrolowali ludzie w trantoriańskich mundurach, z insygniami. Żaden Sarkańczyk nie mógł tu
wejść bez zaproszenia, a już na pewno nie z bronią. Rzecz jasna, liczebność i uzbrojenie
trantoriańskich strażników pozwoliłaby im w razie potrzeby odpierać ataki zdeterminowanego
sarkańskiego regimentu nie dłużej niż dwie czy trzy godziny, ale za tym małym oddziałkiem stała
cała potęga militarna miliona światów.
Ambasada pozostawała nienaruszalna.
Mogła nawet utrzymywać bezpośrednią komunikację z Trantorem, bez potrzeby korzystania z
sarkańskich kosmoportów. Z ładowni trantoriańskiego statku-matki, który krążył w odległości
nieco przekraczającej stupięćdziesięciokilometrową „przestrzeń planetarną”, a więc w „wolnej
przestrzeni”, mogły startować i lądować (pół szybując, pół lecąc) na małym lądowisku na terenie
ambasady małe żyroskopowe jednostki wyposażone w śmigła do podróży w atmosferze z
minimalnym zużyciem energii.
Żyroskopowa jednostka, która teraz pojawiła się nad lądowiskiem, ani nie figurowała w
rozkładzie lotów, ani nie należała do Trantora. Skromne siły ambasady szybko i sprawnie
wkroczyły do akcji. Działko igłowe uniosło w górę swój rozdęty ryj. Włączono ekrany ochronne.
Depesze radiowe przelatywały tam i z powrotem. Impulsy niosły uparte słowa w górę, a
gniewne w dół.
Porucznik Camrum odwrócił się od aparatu i powiedział:
- Sam nie wiem. Twierdzi, że za dwie minuty zestrzelą go, jeśli nie pozwolimy mu
wylądować. Prosi o azyl.
Właśnie wszedł kapitan Elyut.
- No, tak - zauważył. - A wtedy Sark stwierdzi, że ingerujemy w ich wewnętrzne sprawy, a
jeśli Trantor postanowi załagodzić sprawę, my obaj będziemy skończeni. Kto to jest?
- Nie chce powiedzieć. - Porucznik miał zmęczony głos. - Mówi, że musi zobaczyć się z
ambasadorem. Może powie mi pan, co mam robić, kapitanie.
Krótkofalówka zacharczała i ktoś, najwidoczniej bliski histerii, zawołał:
- Jest tam ktoś? Ląduję i już. Naprawdę! Mówię wam, nie mogę już dłużej czekać!
Słowa zakończyły się nieartykułowanym piskiem.
- Wielki Kosmosie - rzekł kapitan - znam ten głos! Przepuśćcie go! Na moją
odpowiedzialność!
Przekazano rozkaz. Żyroskopowy stateczek opadł pionowo w dół szybciej, niż powinien, co
świadczyło o tym, że człowiek trzymający stery był niedoświadczony i bliski paniki. Lufa działa
przez cały czas śledziła statek.
Kapitan połączył się z Ablem i w ambasadzie ogłoszono stan najwyższej gotowości. Eskadra
sarkańskich statków, przybyła niecałe dziesięć minut po lądowaniu obcej jednostki, przez dwie
godziny groźnie krążyła wokół ambasady, po czym odleciała.
Zasiedli do obiadu - Abel, Junz i nowo przybyły. Z podziwu godnym opanowaniem,
zważywszy na okoliczności, Abel pełnił rolę gospodarza. Od kilku godzin miał na końcu języka
pytanie, dlaczego Wielki Posiadacz musi prosić o azyl. Junz był mniej cierpliwy. Syknął do Abla:
- Na Kosmos! Co ma pan zamiar z nim zrobić?
Abel uśmiechnął się.
- Nic. Przynajmniej dopóki nie dowiem się, czy mam Mieszczanina, czy nie. Chcę wiedzieć,
co mam w ręku, zanim rzucę karty na stół. A ponieważ to on przyszedł do mnie, czekanie bardziej
denerwuje jego niż nas.
Miał rację. Posiadacz dwukrotnie rozpoczął szybki monolog i dwukrotnie usłyszał od Abla:
- Mój drogi Posiadaczu! Poważnym rozmowom nie sprzyja pusty żołądek.
Uśmiechnął się uprzejmie i zamówił obiad.
Przy winie Posiadacz spróbował jeszcze raz.
- Będziecie chcieli wiedzieć, dlaczego opuściłem swój kontynent.
- Nie przychodzi mi do głowy żaden powód - przyznał Abel - dla którego Posiadacz Steen
miałby uciekać przed sarkańskimi statkami.
Steen spoglądał na nich czujnie. Szczupła postać i chuda, blada twarz zdradzały napięcie.
Długie włosy miał starannie zaplecione w warkoczyki spięte małymi spinkami, które przy każdym
ruchu głowy uderzały o siebie z cichym chrzęstem, jakby zwracając, uwagę na lekceważący
stosunek właściciela do aktualnej sarkańskiej mody, która nakazywała strzyc włosy krótko. Skóra i
ubranie Posiadacza wydzielały słaby zapach.
Abel - którego uwagi nie uszło to, że Junz lekko zacisnął wargi i mimowolnie dotknął
krótkich, wełnistych włosów - pomyślał, jak zabawna byłaby reakcja kosmoanalityka, gdyby Steen
przybył wyglądając jak zwykle - z uróżowanymi policzkami i lakierowanymi paznokciami.
- Dziś mieliśmy konferencję międzykontynentalną - powiedział Steen.
- Naprawdę? - zdziwił się Abel. Wysłuchał sprawozdania z obrad, nawet nie mrugnąwszy
okiem.
- I mamy dwadzieścia cztery godziny - zakończył Steen z urazą. - Teraz już tylko szesnaście.
To niesłychane!
- I pan jest X! - zawołał Junz, który w trakcie relacji podniecał się coraz bardziej. - Pan jest X i
przyszedł pan tu, ponieważ przyłapali pana. No cóż, to świetnie. Abel, oto nasz dowód tożsamości
kosmoanalityka. Możemy go użyć jako monety przetargowej i odzyskać naszego człowieka.
Piskliwy głos Steena z trudem przebił się przez donośny baryton Junza.
- To nie tak. Nie tak, mówię. Zwariował pan. Dość tego! Dajcie mi powiedzieć... Wasza
Wysokość, nie pamiętam nazwiska tego człowieka.
- Doktor Selim Junz, Posiadaczu.
- A więc, doktorze Junz, nigdy w życiu nie widziałem tego kretyna, kosmoanalityka, czy jak
go tam nazywacie. Autentycznie! Jeszcze nigdy nie słyszałem takich bzdur. Ja na pewno nie jestem
X. Autentycznie! Będę panom wdzięczny, jeśli przestaniecie posługiwać się tą głupią literą. Chyba
nie wierzycie w te melodramatyczne bujdy Fife’a!
- To dlaczego pan uciekł? - upierał się Junz.
- Na Sark, czy to nie oczywiste? Och, bo się udławię. Coś takiego! Słuchajcie, czy nie
rozumiecie, co wyczynia Fife?
- Jeśli zechce pan wyjaśnić, Posiadaczu - wtrącił się Abel - nie będziemy przerywać.
- Dzięki i za to - powiedział Steen i mówił dalej tonem urażonej niewinności. - Tamci mają
mnie za nic, ponieważ nie widzę sensu zajmowania się dokumentami, statystyką i innymi takimi
nudnymi szczegółami. A w końcu chciałbym wiedzieć, od czego mamy administrację, jeśli Wielki
Posiadacz nie może być po prostu Wielkim Posiadaczem? Przecież to, że lubię wygody, wcale nie
oznacza, że jestem pajacem. Autentycznie! Może inni są ślepi, ale ja widzę, że Fife’a wcale nie
obchodzi jakiś tam kosmoanalityk. Pewnie sam go wymyślił. Fife wpadł na ten pomysł przed
rokiem i od tej pory manipuluje nami. Robi z nas głupców i durniów. Autentycznie! I tamci
pozwalają sobie na to. Pożałowania godni głupcy! To on zaaranżował tę idiotyczną historię z
wariatami i kosmoanalitykami. Wcale nie zdziwiłbym się, gdyby tubylec zabijający tuziny
strażników okazał się jednym ze szpiegów Fife’a w rudej peruce na głowie. A jeśli naprawdę jest
tubylcem, zapewne Fife go wynajął. To do niego podobne. Autentycznie! On byłby zdolny użyć
tubylców przeciw swoim rodakom. Taki już jest. W każdym razie nie ulega wątpliwości, że
wykorzystuje to jako pretekst, żeby zrujnować nas wszystkich i stać się dyktatorem Sark. Chyba to
rozumiecie? Nie ma żadnego X, ale jeśli nie powstrzymamy Fife’a, jutro roześle w podprzestrzeni
wieści o spiskach, ogłosi stan pogotowia i obwoła się Przywódcą. Od pięciuset lat na Sark nie
mieliśmy przywódcy, ale to mu nie przeszkadza. Zawiesi konstytucję na kołku. Autentycznie!
Tylko ja chcę go powstrzymać. Właśnie dlatego musiałem uciekać. Gdybym został na swoim
kontynencie, byłbym już w areszcie domowym. Kiedy tylko skończyła się narada, sprawdziłem
mój prywatny kosmoport. Okazało się, że już zajęli go jego ludzie. To było oczywiste naruszenie
autonomii kontynentalnej. Czyste chamstwo. Autentycznie! Ale Fife, chociaż bezczelny, nie jest
zbyt bystry. Myślał, że niektórzy z nas spróbują opuścić planetę, więc kazał pilnować
kosmoportów, ale... - tu Steen uśmiechnął się chytrze i wydał cichy chichot - ...nie przyszło mu do
głowy, żeby obserwować lotniska żyroplanów. Pewnie sądził, że na całej planecie nie znajdziemy
bezpiecznego miejsca. Tymczasem ja pomyślałem o ambasadzie Trantora. Tamci na to nie wpadli.
Byli tacy męczący. Szczególnie Bort. Znacie Borta? Jest strasznie nieokrzesany. Po prostu brudny.
Rozmawia ze mną tak, jakby to, że jestem czysty i przyjemnie pachnę, było przestępstwem.
Przytknął czubki palców do nosa i powąchał. Abel lekko dotknął dłoni Junza, który
niespokojnie wiercił się w fotelu. Ambasador powiedział do Posiadacza:
- Zostawił pan rodzinę. Nie sądzi pan, że Fife może ją wykorzystać przeciw panu?
- Nie mogłem wepchnąć wszystkich bliskich do żyroplanu - odparł tamten i lekko
poczerwieniał. - Fife nie odważy się ich tknąć. Poza tym, jutro będę z powrotem na moim
kontynencie.
- W jaki sposób? - zapytał Abel.
Steen spojrzał na niego ze zdumieniem. Rozchylił wąskie wargi.
- Proponuję przymierze, Wasza Wysokość. Nie może pan udawać, że Trantor nie interesuje się
Sark. Może pan poinformować Fife’a, że jakakolwiek próba zmiany konstytucji Sark zmusi Trantor
do interwencji.
- Nie wiem, jak można by to zrobić - odparł Abel - nawet gdyby mój rząd mnie poparł.
- Jak można tego nie zrobić? - spytał urażony Steen. - Jeśli Fife przejmie kontrolę nad całą
produkcją kyrtu, podniesie ceny, zażąda koncesji na szybkie dostawy i inne rzeczy.
- Czy wasza piątka nie kontroluje cen w ten sam sposób?
Steen wyciągnął się w fotelu.
- No, nie znam wszystkich szczegółów. Autentycznie. Zaraz zaczniecie mnie pytać o liczby. O
rany, jesteście tak samo nieprzyjemni jak Bort. Żartuję, oczywiście - opanował się i zachichotał. -
Chcę powiedzieć, że pozbywszy się Fife, Trantor mógłby zawrzeć z nami umowę. W zamian za
pomoc Trantor uzyskałby pewne preferencje, a może nawet pewien udział w zyskach.
- A jak mielibyśmy zapobiec, by nasza interwencja nie przerodziła się w wojnę galaktyczną?
- Och, naprawdę, nie rozumiecie? To jasne jak słońce. Nie bylibyście agresorami.
Zapobieglibyście wojnie domowej, aby zapewnić ciągłość dostaw kyrtu. Ja oznajmiłbym, że
poprosiłem was o pomoc. Nie byłoby mowy o żadnej agresji. Cała Galaktyka byłaby po waszej
stronie. A jeżeli potem Trantor odniósłby jakieś korzyści, to już byłaby oczywiście sprawa między
nami. Autentycznie!
Abel splótł sękate palce i przyglądał mu się uważnie.
- To nie do wiary, że chce pan połączyć siły z Trantorem. Uśmiechniętą twarz Steena
wykrzywił przelotny grymas nienawiści.
- Wolę Trantor niż Fife’a - powiedział.
- Nie chciałbym pana straszyć - ostrzegł Abel. - Czy nie lepiej jednak poczekać na dalszy
rozwój wypadków i...
- Nie, nie! - zawołał Steen. - Ani dnia. Autentycznie! Jeśli nie zadziałamy stanowczo,
natychmiast, będzie za późno. Kiedy ogłosi się Przywódcą, nie będzie mógł wycofać się, nie tracąc
twarzy. Jeśli pomożecie mi teraz, ludność Steena poprze mnie, a pozostali Wielcy Posiadacze
przyłączą się do nas. Jeśli stracicie choćby dzień, Fife puści w ruch machinę swojej propagandy.
Okrzyknie mnie renegatem. Autentycznie! Ja! Ja! Renegat! Wykorzysta wszelkie uprzedzenia do
Trantora, a sami wiecie, bez obrazy, że jest ich bez liku.
- A jeśli poprosimy go, żeby pozwolił nam przesłuchać kosmoanalityka?
- I po co? On gra na dwie strony. Nam powie, że kretyn z Floriny jest kosmoanalitykiem, a
wam, że kosmoanalityk to kretyn z Floriny. Nie znacie tego faceta. On jest straszny!
Abel zastanawiał się. Mruczał coś pod nosem, miarowo poruszając palcem wskazującym.
Potem powiedział:
- Wie pan, że mamy Mieszczanina?
- Jakiego Mieszczanina?
- Tego, który zabił strażników i Sarkańczyka.
- Ach! No, no! Autentycznie! Czy myślicie, że Fife przejmuje się tym, skoro zamierza przejąć
całą Sark?
- Tak myślę. Widzi pan, tu nie chodzi jedynie o to, że mamy Mieszczanina. Istotne są
okoliczności jego pojmania. Myślę, Posiadaczu, że Fife wysłucha mnie, i wysłucha bardzo
uważnie.
Po raz pierwszy od czasu zawarcia znajomości z Ablem Junz usłyszał w głosie starego jakąś
żywszą nutę, jakby satysfakcji, a może nawet triumfu.
15.
Więzień
Pani Samia z Fife niezwykle rzadko bywała sfrustrowana. A tymczasem była sfrustrowana już
od kilku godzin, zjawisko bezprecedensowe, wręcz niewiarygodne.
W kosmoporcie znów natknęła się na kapitana Racety. Uprzejmy, niemal usłużny, z
nieszczęśliwym wyrazem twarzy, ubolewając zapewnił, że nie ma zamiaru się spierać, po czym z
żelaznym uporem odmawiał spełnienia jej wyraźnie stawianych żądań.
W końcu była zmuszona zrezygnować z żądań i odwoływać się do swoich praw, jak
zwyczajny Sarkańczyk.
- Sądzę, iż jako obywatelka mam prawo czekać na każdy przylatujący statek, jeśli mam ochotę
- powiedziała z jadowitą ironią.
Racety odchrząknął i jego pomarszczona twarz przybrała jeszcze bardziej zbolały wyraz.
- W rzeczy samej, pani, wcale nie mamy zamiaru negować tych praw. Jednak otrzymaliśmy
wyraźne rozkazy od Posiadacza, ojca pani, aby nie pozwalać pani czekać tu na statek.
- A zatem każe mi pan opuścić port? - rzekła lodowato Samia.
- Nie, pani. - Dowódca chętnie poszedł na kompromis. - Nie mam rozkazu wypraszać cię z
portu. Możesz tu pozostać, jeśli chcesz. Jednak, z całym szacunkiem, pani, będziemy musieli
powstrzymać cię, gdybyś próbowała zbliżyć się do lądowiska.
Odszedł, a Samia siedziała w śmiesznym luksusie swojego prywatnego pojazdu naziemnego,
trzydzieści metrów za najdalej wysuniętą bramą wjazdową. Czekali i pilnowali jej. Na pewno nadal
ją obserwują. Jeśli podjedzie choćby o pół metra, rozmyślała ponuro, zapewne odetną jej zasilanie.
Zgrzytnęła zębami. Ojciec nie powinien tego robić. Zawsze tak było. Traktowali ją tak, jakby
niczego nie rozumiała. A myślała, że on ją zrozumie.
Wstał z fotela na powitanie, czego nigdy nie robił dla nikogo, odkąd umarła Matka. Objął ją i
mocno uścisnął, zapominając o pracy. Nawet odesłał swojego sekretarza, bo wiedział, że ona nie
lubi widoku bladej, nieruchomej twarzy tubylca.
Było prawie jak za dawnych dni, kiedy żył dziadek, a ojciec nie był jeszcze Wielkim
Posiadaczem.
- Mia, dziecino - powiedział. - liczyłem godziny. Nie miałem pojęcia, że podróż z Floriny trwa
tak długo. Kiedy usłyszałem, że ci tubylcy ukryli się na twoim statku, który wysłałem dla twojego
bezpieczeństwa, o mało nie oszalałem.
- Tatusiu! Nie było powodu do niepokoju.
- Czyżby? Niewiele brakowało, a byłbym wysłał całą flotę, żeby zabrali cię i przywieźli pod
eskortą wojskową.
Roześmiali się, ubawieni tym pomysłem. Minęło kilka minut, zanim Samia zdołała skierować
rozmowę na interesujący ją temat.
- Co masz zamiar zrobić z gapowiczami, tato? - zagadnęła z udaną obojętnością.
- Dlaczego pytasz, Mio?
- Chyba nie sądzisz, że zamierzają cię zabić czy coś takiego?
Fife uśmiechnął się.
- Nie powinnaś myśleć o takich ponurych sprawach.
- Nie myślisz tak, prawda?
- Oczywiście że nie.
- To dobrze! Bo ja rozmawiałam z nimi, tato, i nie wierzę, że ci biedni ludzie mogliby zrobić
komuś krzywdę. Nie zważam na to, co mówi kapitan Racety.
- Ci „biedni ludzie” naruszyli prawo, Mio.
- Nie możesz traktować ich jak zwykłych kryminalistów, tato - zawołała z rosnącym lękiem.
- A jak?
- Ten człowiek nie jest tubylcem. Pochodzi z planety Ziemia. Został poddany działaniu
psychosondy i nie odpowiada za swoje czyny.
- Służby bezpieczeństwa na pewno wezmą to pod uwagę, moja droga. Pozostawmy to im.
- Nie, to zbyt ważne, żeby zostawić to im. Oni nie zrozumieją. Nikt nie rozumie. Nikt oprócz
mnie!
- Tylko ty i nikt więcej, Mio? - zapytał pobłażliwie i odgarnął palcem kosmyk włosów, który
opadł jej na czoło.
- Tylko ja! Ja! - zareagowała zdecydowanie Samia. - Wszyscy inni myślą, że on oszalał, a ja
jestem pewna, że nie. On mówi, że Florinie i całej Galaktyce grozi jakieś wielkie
niebezpieczeństwo. On jest kosmoanalitykiem, a wiesz, że oni znają się na kosmologii. Na pewno
ma rację!
- Skąd wiesz, że on jest kosmoanalitykiem?
- Tak mówi.
- A na czym polega to niebezpieczeństwo?
- On nie wie. Jego umysł został porażony psychosondą. Nie rozumiesz, że to najlepszy
dowód? Za dużo wiedział. Ktoś chciał utrzymać to w sekrecie. - Instynktownie ściszyła głos. Z
trudem się opanowała, by nie obejrzeć się przez ramię. - Nie widzisz, że jeśli jego teoria byłaby
błędna, nikt nie potraktowałby go psychosondą?
- Jeśli tak, to dlaczego nie zabili go? - spytał Fife i natychmiast tego pożałował. Nie powinien
żartować z dziewczyny.
Samia przez chwilę zastanawiała się, a nie mogąc znaleźć odpowiedzi, powiedziała:
- Jeśli polecisz Służbie Bezpieczeństwa, żeby pozwolili mi z nim porozmawiać, dowiem się
tego. On mi ufa. Wiem, że tak jest. Wyciągnę z niego więcej niż ci z bezpieczeństwa. Proszę, tato,
każ Służbie Bezpieczeństwa, żeby puścili mnie do niego. To bardzo ważne, tato.
Fife lekko ścisnął jej zaciśnięte piąstki i uśmiechnął się.
- Jeszcze nie, Mio. Jeszcze nie. Za parę godzin będziemy mieli w rękach tego trzeciego. Może
wtedy.
- Trzeciego? Tubylca, który zabijał?
- Właśnie. Statek, którym leci, wyląduje za niecałą godzinę.
- A do tego czasu nic nie zrobisz tej kobiecie i kosmoanalitykowi?
- Nic a nic.
- To dobrze! Pojadę do portu.
Wstała.
- Dokąd idziesz, Mia?
- Do portu, ojcze. Mam wiele pytań do tego drugiego tubylca. - Roześmiała się. - Udowodnię
ci, tato, że twoja córka jest niezłym detektywem.
Ale Fife nie śmiał się razem z nią.
- Wolałbym, żebyś tego nie robiła.
- Dlaczego?
- Jest niezwykle ważne, żeby sprowadzić tu tego człowieka bez rozgłosu. Twoja obecność w
porcie będzie rzucać się w oczy.
- I co z tego?
- Nie mogę wyjaśniać ci spraw wagi państwowej, Mio.
- Państwowej, phi!
Nachyliła się, pocałowała go w czoło i wyszła.
Teraz siedziała bezradnie w pojeździe, podczas gdy wysoko w górze szybko powiększała się
plamka, czarna na tle popołudniowego nieba.
Dziewczyna nacisnęła przycisk otwierający schowek z przyborami i wyjęła lornetkę, której
zwykle używała do śledzenia ewolucji jednoosobowych żyroplanów w stratosferycznej grze w
polo. Ale mogła też posłużyć do poważniejszych celów. Przyłożyła ją do oczu i opadający punkt
przybrał kształt miniaturowego statku z wyraźnie widoczną rdzawą poświatą silników.
Przynajmniej zobaczy wysiadających, dowie się tyle, ile zdoła, a potem jakoś załatwi sobie
widzenie.
Ekran wypełniła planeta - położone w dole kontynent i ocean, częściowo zasłonięte warstwą
białych chmur.
- Kosmoport nie będzie silnie strzeżony - odezwał się Genro rozciągając słowa, gdyż całą
uwagę skupił na pulpicie sterowniczym. - To też ja im zasugerowałem. Powiedziałem, że wszelkie
nadzwyczajne środki ostrożności mogą ostrzec Trantor, że coś się dzieje. Powiedziałem, że
powodzenie operacji zależy od tego, czy Trantor nie zorientuje się w porę w sytuacji. No cóż,
nieważne.
- Co za różnica? - Terens ponuro wzruszył ramionami.
- Ogromna - dla ciebie. Skorzystam z platformy znajdującej się najbliżej Bramy Wschodniej.
Gdy tylko wyląduję, wyjdziesz przez wyjście awaryjne z tyłu. Podejdź szybko, ale nie za szybko,
do bramy. Mam papiery, które umożliwią ci przejście bez żadnych problemów. A jeśli nie, decyzja
co do dalszych kroków należy do ciebie. Z tego, co o tobie wiem, sądzę, że powinno ci się udać.
Przed bramą będzie czekał wóz, który zabierze cię do ambasady. To wszystko.
- A co z tobą?
Sark powoli zmieniała się z olbrzymiej kuli jaskrawych brązów, zieleni oraz błękitów
zasnutych warstwą białych obłoków w coś bardziej żywego, o powierzchni poprzecinanej rzekami i
pomarszczonej górskimi łańcuchami.
Genro uśmiechnął się chłodno i bez cienia wesołości.
- Martw się o siebie. Gdy przekonają się, że zniknąłeś, mogą rozstrzelać mnie jako zdrajcę.
Jeśli będę nieprzytomny i niezdolny do akcji, kiedy mnie znajdą, może tylko uznają mnie za
głupca. Ten ostatni wariant bardziej mi odpowiada, tak więc poproszę cię, żebyś, zanim odejdziesz,
ogłuszył mnie biczem neuronowym.
- Czy wiesz, jak działa bicz neuronowy? - zapytał Mieszczanin.
- Doskonale.
Na skroniach Genro błyszczały kropelki potu.
- Skąd wiesz, że cię nie zabiję? Przecież jestem zabójcą Posiadaczy.
- Wiem. Ale pozbawienie mnie życia nie przyniosłoby ci żadnych korzyści. Tylko stratę
czasu. Ryzykowałem już bardziej.
Widoczna na ekranie powierzchnia Sark powiększała się, jej brzegi rozeszły się poza
krawędzie monitora, środek rósł i pojawiały się nowe szczegóły. Można już było dojrzeć coś, co
przypominało kontury sarkańskiego miasta.
- Mam nadzieję - rzekł Genro - że nie masz zamiaru działać na własną rękę. Sark nie jest po
temu odpowiednim miejscem. Musisz wybrać: Trantor albo Posiadacze. Pamiętaj.
Teraz już wyraźnie było widać miasto, a zielono-brązowa plama na jego peryferiach rozlała
się i zmieniła w kosmoport. Lądowisko powoli unosiło się ku nim.
- Jeśli Trantor nie przejmie cię w ciągu najbliższej godziny - odezwał się znów Genro -
Posiadacze dostaną cię przed upływem dnia. Nie wiem, co zrobią z tobą Trantorianie, ale wiem na
pewno, co cię czeka od Sarkańczyków.
Terens pracował w tutejszej administracji. Wiedział, co stanie się tu z zabójcą Posiadacza.
Port nadal był widoczny na ekranie, ale Genro już nie zwracał nań uwagi. Zajął się aparaturą, lecąc
po promieniu naprowadzającym. Jakieś półtora kilometra nad powierzchnią statek powoli obrócił
się w powietrzu, po czym zaczął opadać rufą w dół.
Dziewięćset metrów nad platformą ryknęły silniki. Mimo hydraulicznych amortyzatorów
Terens czuł, jak wibrują. Ciężko zapadł w fotel.
- Weź bicz - polecił Genro. - Szybko. Liczy się każda sekunda. Luk awaryjny zamknie się za
tobą. Przez kilka minut będą zastanawiali się, dlaczego nie otwieram głównego luku, następne pięć
minut zabierze im otworzenie go z zewnątrz i jeszcze pięć znalezienie mnie. Masz piętnaście
minut, żeby wydostać się z portu i wsiąść do wozu.
Wstrząsy ustały i w głębokiej ciszy Terens uświadomił sobie, że wylądowali na Sark.
Włączyły się zmienne pola diamagnetyczne. Jacht przechylił się majestatycznie i powoli
spoczął na boku.
- Teraz! - zawołał Genro. Mundur miał mokry od potu.
Z zamętem w głowie i łzami w oczach Terens podniósł bicz neuronowy...
Poczuł zimny powiew sarkańskiej jesieni. Spędził w tym ostrym klimacie tyle lat, że prawie
zapomniał o łagodnym, wiecznym florińskim czerwcu. Teraz nagle przypomniał sobie czasy pracy
w administracji, jakby nigdy nie opuszczał świata Posiadaczy.
Tyle że teraz był zbiegiem oskarżonym o najcięższą zbrodnię.
Szedł w rytmie, który wyznaczały mu uderzenia serca. Pozostawił za sobą statek, a w nim
Genro, zesztywniałego w paroksyźmie bólu od smagnięcia bicza. Luk zamknął się cicho, a on
ruszył szeroką, brukowaną drogą. Wokół roiło się od robotników i mechaników. Każdy miał swoją
pracę i własne kłopoty. Nie przystawali, żeby spojrzeć komuś w twarz. Nie mieli powodu.
Czy ktoś widział, jak wysiadał ze statku?
Mówił sobie, że nikt, inaczej już słyszałby odgłosy pogoni.
Nieznacznie dotknął nakrycia głowy. Nadal miał je naciągnięte na uszy, a przyczepiony do
mycki medalion był gładki w dotyku. Genro powiedział, że dzięki temu zidentyfikują go. Ludzie
Trantora będą wypatrywać tego medalionu, błyszczącego w słońcu.
Mógł go zdjąć, zniknąć w tłumie i spróbować dostać się na inny statek - może. Mógłby uciec -
może.
Zbyt wiele tych „może”! W głębi duszy wiedział, że dotarł do kresu drogi i - jak stwierdził
Genro - musi wybierać między Trantorem a Posiadaczami. Nienawidził i bał się Trantora, lecz
wiedział, że w żadnym razie nie może wybrać Posiadaczy.
Hej, ty! Ty tam!
Terens zamarł. Obejrzał się przerażony. Trzydzieści metrów przed nim jest brama. Jeśli
pobiegnie... Nie wypuszczą biegnącego człowieka. Nie odważy się. Nie wolno mu biec.
Z otwartego okna pojazdu, jakiego Terens nie widział nigdy w życiu, nawet w czasie piętnastu
lat spędzonych na Sark, wyglądała twarz młodej kobiety. Wóz błyszczał metalem i skrzył się
przezroczystym gemmitem.
- Chodź tu - powiedziała.
Nogi same poniosły Terensa do pojazdu. Genro mówił, że wóz Trantora będzie czekał przed
kosmoportem. A może nie? Czy przydzieliliby takie zadanie kobiecie? A właściwie dziewczynie.
Dziewczynie o śniadej, pięknej twarzy.
- Przyleciałeś statkiem, który właśnie wylądował, prawda? - spytała.
Milczał. Zniecierpliwiła się.
- Daj spokój, widziałam, jak wysiadłeś ze statku!
Postukała palcem w lornetkę. Widział już coś takiego.
- Tak. Tak - wymamrotał.
Przytrzymała mu otwarte drzwi. W środku wóz był jeszcze bardziej luksusowy. Siedzenie
było miękkie, wszystko pachniało nowością, a dziewczyna śliczna.
- Czy jesteś członkiem załogi? - spytała.
Terens uznał, że chce go wypróbować.
- Wiesz, kim jestem - odparł.
Odruchowo dotknął ręką medalionu.
Wóz cofnął się i zawrócił, nawet najcichszym dźwiękiem nie zdradzając pracy układu
napędowego.
Przy bramie Terens wcisnął się w miękkie, chłodne, pokryte kyrtem siedzenie wozu, ale
niepotrzebnie się obawiał. Dziewczyna rzuciła kilka stanowczych słów i przejechali. Powiedziała:
- Ten mężczyzna jest ze mną. Ja jestem Samia z Fife.
Minęło kilka sekund, zanim zmęczony Terens w pełni zrozumiał znaczenie tych słów. Sprężył
się w fotelu, ale wóz już pędził setką po drodze szybkiego ruchu.
Robotnik z obsługi portu odprowadził ich wzrokiem i mruknął coś w klapę swojej kurtki.
Potem wszedł do budynku i wrócił do pracy. Nadzorca zmarszczył brwi i zanotował sobie w
pamięci, żeby porozmawiać z górą o tych półgodzinnych przerwach na papierosa połączonych z
wystawaniem na zewnątrz.
Jeden z dwóch mężczyzn siedzących w pojeździe przed portem powiedział ze złością:
- Wsiadł do wozu z dziewczyną? Jakiego wozu? Z jaką dziewczyną?
Mimo sarkańskiego ubioru mówił z wyraźnym akcentem mieszkańca arkturiańskich światów
Imperium Trantora.
Jego towarzysz był Sarkańczykiem, dobrze znającym miejscowe układy. Kiedy pojazd
przejechał przez bramę i nabierając szybkości zaczął wjeżdżać na drogę szybkiego ruchu,
Sarkańczyk uniósł się z fotela i zawołał:
- To samochód pani Samii! Nie ma drugiego takiego. Na Galaktykę, co mamy robić?
- Za nią! - rzucił krótko pierwszy.
- Ale przecież pani Samia...
- Dla mnie jest niczym. I dla ciebie też powinna być niczym. Jeśli nie, to co tu robisz?
Ich wóz już skręcał, wspinając się na szeroki, niemal pusty pas, po którym mogły poruszać się
tylko najszybsze pojazdy naziemne.
- Nie dogonimy go! - jęknął Sarkańczyk. - Jak nas tylko zauważy, doda gazu. Może nim
wyciągnąć dwieście pięćdziesiąt.
- Na razie jedzie setką - powiedział Arkturianin. I po chwili dodał: - Nie jadą do
bezpieczeństwa. To pewne. - I po chwili: - Nie kierują się też do pałacu Fife’a. - I znów po chwili: -
Niech mnie przestrzeń pochłonie, jeśli wiem, dokąd ona jedzie. Znów wyjeżdża z miasta.
- Skąd wiemy - spytał Sarkańczyk - że w wozie jest ten, o kogo nam chodzi? A jeśli to
podstęp, żeby odciągnąć nas od portu? Ona wcale nie próbuje nas zgubić i przecież nie używałaby
takiego wozu, gdyby chciała być nie zauważona. Widać go na dwie mile.
- Wiem, ale przecież Fife nie wysłałby swojej córki, żeby się nas pozbyć. Oddział strażników
zrobiłby to lepiej.
- Może w środku jest ktoś inny, nie prawdziwa Samia.
- Dowiemy się, człowieku. Zwalniają. Wyprzedź ich i zatrzymaj się za zakrętem!
Chcę z tobą porozmawiać - powiedziała dziewczyna.
Terens doszedł do wniosku, że to nie jest zwyczajna pułapka, jak początkowo myślał. Ta
dziewczyna to Samia z Fife. To na pewno ona. Nie wyobraża sobie, że ktoś mógłby się jej
sprzeciwić.
Ani razu się nie obejrzała, żeby sprawdzić, czy nie są śledzeni. On trzy razy, kiedy skręcali,
zauważył z tyłu ten pojazd, który trzymał się w jednakowej odległości za nimi.
To nie był przypadkowy wóz. Na pewno nie. Może to był Trantor, co byłoby dobre. A może
to był Sark, i wtedy pani Samia byłaby cennym zakładnikiem.
- Jestem gotowy - rzekł.
- Byłeś na statku, który przywiózł tubylca z Floriny? Tego poszukiwanego za zabójstwa?
- Już mówiłem...
- Bardzo dobrze. Przywiozłam cię tutaj, żeby nikt nam nie przeszkadzał. Czy w czasie
podróży na Sark przesłuchiwano tubylca?
Takiej naiwności, pomyślał Terens, nie można udać. Ona naprawdę nie wie, z kim ma do
czynienia.
- Tak - odparł ostrożnie.
- Czy byłeś obecny przy przesłuchaniu?
- Tak.
- Dobrze. Tak myślałam. A dlaczego opuściłeś statek?
To jest pytanie, pomyślał Terens, które powinnaś była zadać na początku.
- Miałem złożyć szczegółowy raport... - zawahał się.
- Mojemu ojcu? - podchwyciła natychmiast dziewczyna. - Nie martw się. Obronię cię.
Powiem, że kazałam ci jechać ze mną.
- Doskonale, pani.
Słowo „pani” utkwiło mu głęboko w podświadomości. Ona była damą, najznamienitszą na
tym świecie, a on zwykłym Florińczykiem. Ktoś, kto może zabić strażnika, może poważyć się też
zabić Sarkańczyka, a ktoś, kto może zabić Sarkańczyka, może spojrzeć w twarz damie.
Popatrzył na nią twardo i badawczo. Uniósł głowę i spojrzał z góry.
Była bardzo piękna.
Jako najznamienitsza dama w tej krainie, nie mogła być świadoma jego rozterek.
- Chciałabym - powiedziała - żebyś powtórzył mi wszystko, co słyszałeś na przesłuchaniu.
Chcę wiedzieć wszystko, co wyznał wam tubylec. To bardzo ważne. - Czy mogę zapytać, dlaczego
tak interesuje panią ten tubylec?
- Nie, nie możesz - ucięła.
- Jak sobie życzysz, pani.
Nie wiedział, co ma jej powiedzieć. Owładnęły nim sprzeczne uczucia. Z jednej strony
pragnął, by jak najszybciej dogonił ich tamten wóz. Z drugiej - chciał siedzieć tu bez końca i mieć
przy sobie twarz i ciało tej pięknej kobiety.
Florińczycy pracujący w administracji oraz pełniący funkcje Mieszczan teoretycznie żyli w
celibacie. W praktyce większość obchodziła to ograniczenie. Terens również - na tyle, na ile miał
odwagę i możliwości. Jego doświadczenia były co najmniej mało satysfakcjonujące.
Nigdy dotąd nie siedział tak blisko pięknej dziewczyny, w tak luksusowym wozie, z daleka od
ludzi. Doniosłość tego przeżycia przesłoniła mu wszystko.
Czekała na odpowiedź, jej ciemne (ach, jak ciemne) oczy błyszczały ciekawością, pełne,
czerwone wargi bezwiednie rozchyliły się w oczekiwaniu, kyrtowy strój podkreślał powab jej
figury. Była zupełnie nieświadoma, że ktoś, ktokolwiek, mógłby żywić tak śmiałe myśli wobec
Samii z Fife.
W jednej chwili opuściło go pragnienie, by pościg się zbliżył.
Jak błyskawica przez głowę przeleciała mu myśl, że zabicie Posiadacza nie jest najcięższą
zbrodnią.
Nie zdawał sobie sprawy z tego, co robi. Miał tylko świadomość, że jej drobne ciało znalazło
się w jego ramionach; zesztywniała, krzyknęła cicho, lecz on stłumił ten okrzyk, nakrywając jej
usta swoimi wargami...
Poczuł na ramionach czyjeś ręce, a na plecach powiew zimnego powietrza, które wpadło przez
otwarte drzwi wozu. Chwycił za broń, za późno. Ktoś wyrwał mu ją z ręki. Samia z trudem łapała
oddech.
- Widziałeś, co on zrobił? - odezwał się Sarkańczyk porażony grozą.
- Nic takiego! - powiedział Arkturianin. Schował do kieszeni czarną pałkę i zasunął zamek
magnetyczny. - Bierz go!
Sarkańczyk wywlókł Terensa z wozu.
- A ona mu pozwoliła - mruczał. - Pozwoliła mu!
- Kim jesteście? - Samia odzyskała swoją zwykłą energię. - Czy przysłał was mój ojciec?
- Żadnych pytań, proszę - odparł Arkturianin.
- Jesteś obcy - stwierdziła ze złością Samia.
- Na Sark! - Wzburzony Sarkańczyk zacisnął pięści. - Powinienem mu rozwalić łeb!
- Daj spokój! - Arkturianin chwycił go za ramię i przytrzymał.
- Istnieją pewne granice - rzekł tamten. - Mogę pogodzić się z tym, że ktoś zabił Posiadacza.
Sam chciałbym paru zabić. Ale stać tu i patrzeć, jak tubylec robi to, co on zrobił, to dla mnie za
wiele.
- Tubylec? - zawołała Samia nienaturalnie wysokim głosem.
Sarkańczyk pochylił się i zerwał myckę z głowy Terensa.
Mieszczanin pobladł, lecz nie poruszył się. Nie odrywał oczu od dziewczyny, a jego jasne
włosy lekko falowały na wietrze.
Samia bez sił cofnęła się najdalej jak mogła w głąb wozu, a potem gwałtownie ukryła twarz w
dłoniach.
- Co zamierzasz z nią zrobić? - spytał Sarkańczyk.
- Nic.
- Widziała nas. Zanim ujedziemy kilometr, ściągnie nam na kark całą planetę.
- Czyżbyś zamierzał zabić damę z Fife? - zapytał zjadliwie Arkturianin.
- No, nie. Ale możemy uszkodzić jej samochód. Zanim dotrze do radiotelefonu, będziemy
daleko.
- Nie trzeba.
Arkturianin zajrzał do pojazdu.
- Pani, nie mam wiele czasu. Słyszysz mnie?
Nie poruszyła się.
- Lepiej wysłuchaj mnie. Przykro mi, że przerwałem czułą scenę, ale dla mnie to szczęśliwa
okoliczność. Działałem błyskawicznie i udało mi się zarejestrować tę scenę kamerą. Przekażę
negatyw w bezpieczne miejsce pięć minut potem, jak stąd odjadę, a jeśli później sprawi mi pani
jakieś kłopoty, będę musiał okazać się naprawdę niemiły. Jestem pewien, że się rozumiemy.
Odwrócił się.
- Ona nic nie powie. Ani słowa. Chodź ze mną, Mieszczaninie.
Terens nie zdołał się odwrócić i spojrzeć na bladą, ściągniętą twarz w oknie.
Cokolwiek miało teraz nastąpić, dokonał cudu. Przez jedną wspaniałą chwilę całował
najdumniejszą damę Sark, czuł lekki dotyk jej miękkich, pachnących ust.
16.
Oskarżony
Dyplomacja ma swój język i swoje prawa. Stosunki między przedstawicielami suwerennych
państw określone protokołem bywają napuszone, a czasem wręcz śmieszne. Wyrażenie
„nieprzyjemne konsekwencje” oznacza w tym języku wojnę, a „odpowiednie uzgodnienia” -
poddanie się.
W miarę możliwości Abel wolał unikać dyplomatycznych dwuznaczności. Połączywszy się z
Fife’em po wąskiej, prywatnej wiązce, zachowywał się jak zwyczajny starszy pan gawędzący przy
kieliszku wina.
- Trudno cię złapać, Fife - powiedział.
Fife uśmiechnął się. Był spokojny i odprężony.
- Ciężki dzień, Abel.
- Tak. Coś słyszałem.
- Steen? - spytał obojętnie Posiadacz.
- Między innymi. Jest u nas od kilku godzin.
- Wiem. To po trosze moja wina. Masz zamiar oddać go nam?
- Obawiam się, że nic z tego.
- To przestępca.
Abel zachichotał i obrócił puchar w dłoni, obserwując leniwie wypływające bąbelki.
- Możemy go potraktować jako uchodźcę politycznego. Na terytorium Trantora chroni go
prawo międzygwiezdne.
- Twój rząd cię poprze?
- Myślę, że tak, Fife. Pracując w Ministerstwie Spraw Zagranicznych od trzydziestu siedmiu
lat, wiem, co Trantor poprze, a czego nie.
- Mogę sprawić, że Sark zażąda twego odwołania.
- I co ci to da? Jestem pokojowo nastawionym facetem, który dobrze żyje ze wszystkimi. Mój
następca może być inny.
Zapadła cisza. Fife wydął usta.
- Chyba masz jakąś propozycję.
- Tak. Masz naszego człowieka.
- Jakiego człowieka?
- Kosmoanalityka. Tubylca z planety Ziemia, która - nawiasem mówiąc - jest częścią
Imperium Trantora.
- Steen ci to powiedział?
- Między innymi.
- Czy on widział tego Ziemianina?
- Tego nie mówił.
- No więc, nie widział. W tej sytuacji wątpię, abyś mógł ufać jego słowom.
Abel odstawił kieliszek i splótł dłonie na brzuchu.
- Mimo to jestem pewien, że Ziemianin istnieje. Mówię ci, Fife, powinniśmy dogadać się w tej
sprawie. Ja mam Steena, a ty Ziemianina. A więc remis. Zanim przystąpisz do realizacji tego, co
zaplanowałeś, zanim wygaśnie termin twojego ultimatum i wykonasz swój coup d’etat, dlaczego
nie naradzić się nad ogólną sytuacją w produkcji kyrtu?
- Nie widzę potrzeby. To, co dzieje się teraz na Sark, to sprawa czysto wewnętrzna. Jestem
gotów osobiście zagwarantować, że wydarzenia polityczne w żaden sposób nie odbiją się na handlu
kyrtem. To, jak sądzę, powinno upewnić Trantor, że jego słuszne interesy nie ucierpią.
Abel wypił łyk wina i pogrążył się w zadumie.
- Zdaje się - powiedział po chwili - że to jeszcze nie wszystko. Mamy też drugiego uchodźcę
politycznego. Dziwny przypadek. To jeden z waszych florińskich poddanych. Mieszczanin. Mówi,
że nazywa się Myrlyn Terens.
Oczy Posiadacza zabłysły.
- Tak podejrzewaliśmy. Na Sark, Abel, są jakieś granice ingerencji Trantora w wewnętrzne
sprawy tej planety. Człowiek, którego porwaliście, jest mordercą. Nie możecie zrobić z niego
uchodźcy politycznego.
- A więc, czy chcesz tego człowieka?
- Chodzi ci o wymianę?
- Nie, o naradę, o której mówiłem.
- Za jednego florińskiego mordercę? Nie ma mowy.
- Jednak sposób, w jaki Mieszczanin zdołał do nas uciec, jest dość osobliwy. Może
zainteresuje cię, że...
Junz krążył po pokoju, potrząsając głową. Była już późna noc. Chciałby się przespać, ale
wiedział, że musiałby mieć do tego somninę.
- Mogłem zagrozić użyciem siły - wywodził Abel - tak jak proponował Steen. Ale to nie
byłoby dobre. Ryzyko duże, a rezultat niepewny. Dopóki jednak Mieszczanin nie znalazł się w
naszych rękach, nie widziałem innej możliwości, jak tylko bezczynność polityczna.
- Nie - Junz gwałtownie potrząsnął głową. - Coś trzeba było zrobić. Jednak to wygląda na
szantaż.
- Z punktu widzenia formalnego - może. A co według pana powinienem był zrobić?
- Dokładnie to, co pan zrobił. Nie jestem hipokrytą, Abel. A raczej staram się nie być. Nie
będę potępiał pańskich metod, skoro zamierzam wykorzystać rezultaty. Tylko co z dziewczyną?
- Jeśli Fife dotrzyma umowy, nic jej nie będzie.
- Żal mi jej. Nie lubię sarkańskiej arystokracji za to, jak postępują z Floriną, ale nie mogę nie
współczuć dziewczynie.
- Jako jednostce, tak. Bo prawdziwa odpowiedzialność spoczywa na samej Sark. Słuchaj, pan,
czy całował pan kiedyś dziewczynę w samochodzie?
Junz uśmiechnął się leciutko kątem ust.
- Tak.
- I ja też, chociaż pewnie muszę sięgnąć pamięcią dalej niż pan. W tej chwili w takie rzeczy
może bawi się moja najstarsza wnuczka. Czymże jest pocałunek ukradziony w samochodzie, jak
nie wyrazem najnaturalniejszego w Galaktyce uczucia? Spróbujmy spojrzeć na to tak. Jest
dziewczyna, z wyższych sfer, która zbiegiem okoliczności znalazła się w jednym pojeździe z -
dajmy na to - przestępcą. On wykorzystuje okazję i całuje ją. Pod wpływem impulsu i bez jej
zgody. Co ona może czuć? Co może odczuwać jej ojciec? Upokorzenie? Możliwe. Gniew?
Oczywiście. Złość? Niesmak? Urazę? Zgoda na wszystko. Ale uważać córkę za zhańbioną? Nie!
Do tego stopnia zhańbioną, że jest gotowy narazić żywotne interesy państwa, aby zatuszować
sprawę? Bzdura!
Tymczasem tak właśnie wygląda sytuacja, a mogło się to zdarzyć wyłącznie na Sark. Ta
Samia nie zrobiła nic złego; była tylko uparta i trochę naiwna. Jestem pewien, że już ją ktoś
całował. I jeszcze nieraz pocałuje; może to być każdy prócz Florińczyka; nikt nie powie jej złego
słowa. Ale ją pocałował Florińczyk! To nieważne, że ona nie wiedziała. Nieważne, że on wymusił
ten pocałunek. Gdybyśmy opublikowali zdjęcie Samii w ramionach Florińczyka, uczynilibyśmy
nieznośnym życie tej dziewczyny i jej ojca. Widziałem twarz Fife’a, gdy patrzył na zdjęcie. Nie
można było poznać, że Mieszczanin jest Florińczykiem. Był w stroju Sarkańczyka, a czapka dobrze
zakrywała mu włosy. Ma jasną skórę, ale to niczego nie dowodzi. Mimo to, Fife wie, że to nie lada
gratka dla wszystkich zainteresowanych skandalami i sensacyjkami i że zdjęcie zostanie uznane za
niepodważalny dowód. Wie, że jego polityczni przeciwnicy wykorzystają je bezlitośnie. Możesz
nazywać to szantażem, Junz, i może masz rację, lecz ten szantaż nie udałby się na żadnej innej
planecie Galaktyki. Ich własny chory system społeczny dał nam tę broń do ręki, a ja użyłem jej bez
wahania.
Junz westchnął.
- I na czym stanęło?
- Spotkamy się jutro w południe.
- Wycofa swoje ultimatum?
- Oczywiście. Udam się do jego biura osobiście.
- Czy to konieczne ryzyko?
- Nie ma żadnego ryzyka. Spotkamy się przy świadkach. Ponadto nie mogę się doczekać,
kiedy ujrzymy tego kosmoanalityka, którego tak długo szukałeś.
- Ja też mam iść? - pytał niespokojnie Junz.
- Och, tak. I Mieszczanin. Potrzebujemy go, żeby zidentyfikował kosmoanalityka. I Steen,
rzecz jasna. Wszyscy będziecie tam obecni w postaci trójwymiarowych projekcji.
- Dziękuję.
Ambasador ziewnął i zamrugał załzawionymi oczami.
- Teraz, jeśli pan pozwoli, nie spałem dwa dni i jedną noc, a obawiam się, że mój stary
organizm nie zniesie więcej antisomniny. Muszę przespać się trochę.
Ze względu na doskonałość trójwymiarowej projekcji uczestnicy ważnych narad rzadko
spotykali się twarzą w twarz. Fife odbierał materialną obecność starego ambasadora jako
nieprzyzwoitość. Na oliwkowej cerze Posiadacza nie było widać rumieńca, ale jego twarz
wykrzywiał grymas gniewu.
Musiał milczeć. Nie mógł nic powiedzieć. Mógł tylko ponuro spoglądać na siedzących przed
nim ludzi.
Abel! Stary ramol w nędznych ciuchach, mający poparcie miliona światów.
Junz! Ciemnoskóry, wełnistowłosy wichrzyciel, który przez swój upór doprowadził do
kryzysu.
Steen! Zdrajca! Boi się spojrzeć mu w oczy!
Mieszczanin! Jego widok był najtrudniejszy do zniesienia. Tubylec, który zhańbił swoim
dotknięciem córkę Fife’a, po czym schroniłsię za murami ambasady Trantora. Gdyby był sam, Fife
zgrzytałby zębami i waliłby pięścią w biurko. A tak, choć z najwyższym trudem, musi zachować
kamienną twarz. Gdyby nie Samia... Odepchnął od siebie tę myśl. Jej upór zawdzięczał własnym
zaniedbaniom i nie może mieć teraz do niej pretensji. Nie próbowała usprawiedliwiać się ani
pomniejszać swojej winy. Opowiedziała mu wszystko o swoich próbach odgrywania roli
międzygwiezdnego szpiega i o tym, jak fatalnie się one skończyły. Zawstydzona i rozgoryczona,
liczyła na jego zrozumienie - i nie zawiedzie się. Nie zawiedzie się, nawet gdyby miało to oznaczać
zniszczenie budowli, jaką wznosił.
- Zostałem zmuszony do zwołania tej narady - zaczął. - Nie widzę sensu mówić wam
cokolwiek. Jestem tu, aby słuchać.
- Sądzę - odezwał się Abel - że Steen pierwszy zechce powiedzieć swoje.
Pogarda w oczach Fife’a ubodła Steena.
- Zmusiłeś mnie do przejścia na stronę Trantora, Fife! - wrzasnął. - Pogwałciłeś zasadę
autonomii kontynentalnej. Chyba nie spodziewałeś się, że na to przystanę. Autentycznie!
Fife nie odpowiedział, a Abel upomniał go z wyczuwalną pogardą w głosie.
- Do rzeczy, Steen. Mówiłeś, że masz coś do powiedzenia. Mów.
Bladożółte policzki Steena poczerwieniały bez użycia różu.
- Powiem, i to zaraz. Nie uważam się, rzecz jasna, za takiego detektywa, jakim mieni się
Posiadacz Fife, ale umiem myśleć. Autentycznie! I zrobiłem użytek z tej umiejętności. Fife
opowiedział nam wczoraj historyjkę o tajemniczym zdrajcy, którego nazwał X. Zrozumiałem, że to
tylko gadanina, żeby ogłosić stan zagrożenia. Nie dałem się zwieść nawet przez minutę.
- Nie ma X? - spytał cicho Fife. - To dlaczego ty uciekłeś? Ucieczka to jak przyznanie się do
winy.
- Tak myślisz? Autentycznie? - zawołał Steen. - No cóż, uciekłbym z płonącego budynku,
nawet gdybym to nie ja podłożył ogień.
- Dalej, Steen - ponaglał Abel.
Steen oblizał wargi i zaczął uważnie przyglądać się swoim paznokciom. Mówiąc, gładził je
lekko.
- Jednak wtedy przyszło mi do głowy: po co on wymyśla taką skomplikowaną historyjkę? To
nie w jego stylu. Autentycznie! Fife tak nie działa. Znam go. Wszyscy go znamy. On nie ma za
grosz wyobraźni. Wasza Wysokość. To zwykły brutal! Prawie tak nieznośny jak Bort.
Fife zmarszczył brwi.
- Abel, czy on wreszcie coś powie, czy tylko będzie bełkotał?
- Dalej, Steen - rzekł Abel.
- Już, tylko dajcie mi mówić. Po czyjej stronie jesteście? Powiedziałem sobie (zaraz po
obiedzie), powiedziałem: po co taki człowiek jak Fife wymyślałby taką bajeczkę? Była tylko jedna
odpowiedź. Nie mógł tego wymyślić. Nie z jego umysłem. A zatem to musi być prawda. Musi.
Poza tym, przecież strażnicy naprawdę zostali zabici, chociaż Fife z łatwością mógłby zaaranżować
te zabójstwa.
Fife wzruszył ramionami. Steen mówił dalej.
- Tylko kim jest X? Ja nim nie jestem. Autentycznie! Wiem, że to nie ja! I przyznaję, że on
musi być Wielkim Posiadaczem. A który z Wielkich Posiadaczy wie o nim najwięcej? Który z
Wielkich Posiadaczy od roku usiłował wykorzystać historię z kosmoanalitykiem, aby wystraszyć
pozostałych i skłonić do tego, co on nazywa „zjednoczonym działaniem”, a ja nazywam dyktaturą
Fife’a? Powiem wam, kim jest X.
Steen wstał; jego głowa dotknęła górnej linii receptora i spłaszczyła się. Wyciągnął drżący
palec.
- To on jest X. Posiadacz Fife. On znalazł kosmoanalityka. On pozbył się go, kiedy zobaczył,
że nie przejęliśmy się bajeczkami, jakie usłyszeliśmy na pierwszej konferencji, a potem znowu go
sprowadził, kiedy już przygotował przewrót wojskowy.
Fife ze znużeniem powiedział do Abla:
- Czy on już skończył? Jeśli tak, wyłączcie go. Normalny człowiek nie może tego słuchać.
- Czy chcesz jakoś skomentować jego słowa? - spytał Abel.
- Oczywiście, że nie. Nie są warte komentarza. Ten człowiek jest w desperacji. Nie wie, co
mówi.
- Nie możesz tego zignorować, Fife - zawołał Steen. Spojrzał na pozostałych. Oczy miał
zwężone, a twarz bladą i pełną napięcia. Nie usiadł. - Słuchajcie. Powiedział, że jego agenci
znaleźli kartoteki w gabinecie lekarza. Mówił, iż lekarz zginął w wypadku potem, jak stwierdził, że
kosmoanalityk jest ofiarą użycia psychosondy. Że zamordował go X, aby ukryć tożsamość
kosmoanalityka. Tak powiedział. Spytajcie go. Spytajcie, czy tego nie powiedział.
- A jeśli powiedziałem? - zainteresował się Fife.
- To zapytajcie go, skąd wziął kartoteki lekarza, który umarł i został pochowany kilka
miesięcy temu. A może Fife miał je przez cały czas?! Autentycznie!
- Bzdury - rzekł Fife. - Możemy tak tracić czas w nieskończoność. Inny lekarz przejął
praktykę zabitego i jego kartoteki. Czy ktoś sądzi, że karty pacjentów niszczy się po śmierci
lekarza?
- Nie, oczywiście, że nie - powiedział Abel.
Steen zająknął się i usiadł.
- No i co dalej? - zapytał Fife. - Czy któryś z was ma jeszcze coś do powiedzenia. Kolejne
oskarżenia? Dalsze sugestie?
Mówił cicho. Ton jego głosu zdradzał rozgoryczenie.
- No cóż - odparł Abel. - Steen powiedział swoje i przejdźmy do następnego punktu. Junz i ja
przybyliśmy tu w innej sprawie. Chcielibyśmy zobaczyć kosmoanalityka.
Dłonie Fife’a spoczywały na blacie biurka. Teraz podniósł je i mocno ścisnął krawędź.
Ściągnął czarne brwi i powiedział:
- Zatrzymaliśmy człowieka z zaburzeniami umysłowymi, który podaje się za kosmoanalityka.
Każę go tu sprowadzić!
Valonie March nigdy, przenigdy nawet nie śniło się, że mogą istnieć takie wspaniałości. Przez
cały dzień, od kiedy wylądowali na planecie Sark, wszystko wydawało jej się wprost cudowne.
Nawet więzienne cele, w których umieszczono osobno ją i Rika, zdawała się spowijać jakaś aura
niezwykłości. Woda tryskała z dziury w rurze za pociśnięciem guzika. Ciepło buchało ze ściany,
chociaż powietrze na zewnątrz było chłodniejsze niż kiedykolwiek na Florinie. I każdy, kto do niej
mówił, miał na sobie takie piękne stroje.
Przechodziła przez pokoje, w których było mnóstwo najróżniejszych rzeczy, jakich jeszcze
nigdy nie widziała. Ten był większy od innych, ale prawie pusty. Było w nim jednak więcej osób.
Był poważnie wyglądający mężczyzna za biurkiem i znacznie starszy, pomarszczony mężczyzna w
fotelu, a także trzej inni...
Jednym z nich był Mieszczanin!
Rzuciła się do niego.
- Mieszczaninie! Mieszczaninie!
Ale jego tam nie było! Wstał i machnął ręką.
- Cofnij się, Lona. Cofnij się!
Przeszła przez niego. Chciała chwycić go za rękaw, ale odsunął się. Skoczyła, potknęła się i
znowu przeszła przez niego. Na moment zaparło jej dech. Mieszczanin odwrócił się, ponownie
stając twarzą do dziewczyny, ale Valona patrzyła już tylko na swoje nogi.
Obie przechodziły przez masywną drewnianą poręcz fotela, na którym siedział Mieszczanin.
Widziała ją wyraźnie, jej kolor i kształt. Otaczała jej nogi, choć Valona wcale tego nie czuła.
Dziewczyna wyciągnęła drżącą dłoń i jej palce zapadły się w obicie, którego również nie poczuła.
Dalej widziała swoją dłoń.
Valona wrzasnęła i upadła, zdążywszy jeszcze zobaczyć, jak Mieszczanin odruchowo wyciąga
do niej ręce, przez które przeleciała jak przez powietrze.
Znów siedziała na fotelu. Rik mocno trzymał ją za rękę, a starzec o pomarszczonej twarzy
pochylał się nad nią.
- Nie bój się, moja droga - mówił. - To tylko obraz. No wiesz, jak fotografia.
Valona rozejrzała się. Mieszczanin nadal tam siedział. Nie patrzył na nią. Wskazała palcem.
- Jego tam nie ma?
Nieoczekiwanie odezwał się Rik.
- To trójwymiarowa projekcja, Lono. On jest gdzie indziej, ale my możemy go tu widzieć.
Valona potrząsnęła głową. Skoro Rik tak twierdzi, to wszystko w porządku. Jednak spuściła
wzrok. Nie miała odwagi patrzeć na ludzi, którzy jednocześnie byli tam i nie byli.
Abel powiedział do Rika:
- A więc wiesz, co to jest trójwymiarowa projekcja, młody człowieku?
- Tak, proszę pana.
Dla Rika był to również niezwykły dzień, ale podczas gdy Valona nie mogła otrząsnąć się ze
zdziwienia, jemu wszystko wydawało się coraz bardziej zrozumiałe i znajome.
- Skąd to wiesz?
- Nie mam pojęcia, proszę pana. Wiedziałem, zanim... zanim zapomniałem.
Kiedy Valona March rzuciła się do Mieszczanina, Fife nie ruszył się zza biurka. Teraz
powiedział kwaśno:
- Przykro mi, że musiałem zakłócić tę naradę sprowadzając tu rozhisteryzowaną tubylczą
kobietę. Ten tak zwany kosmoanalityk zażądał jej obecności.
- Nie szkodzi - odparł Abel. - Zauważyłem, że twój niespełna rozumu Florińczyk wie coś
niecoś o trójwymiarowej projekcji.
- Pewnie dobrze go przeszkolono - odparł Fife.
- Czy był przesłuchiwany po przybyciu na Sark?
- Oczywiście.
- Z jakim wynikiem?
- Żadnych nowych informacji.
Abel zwrócił się do Rika.
- Jak się nazywasz?
- Jedyne imię, jakie pamiętam, to Rik - odparł spokojnie zapytany.
- Czy znasz kogoś spośród obecnych?
Rik bez obawy powiódł spojrzeniem po zebranych.
- Tylko Mieszczanina. I Lonę, oczywiście.
- To - rzekł Abel wskazując Fife’a - jest największy Posiadacz, jaki kiedykolwiek żył na Sark.
Cały ten świat to jego własność. Co o nim myślisz?
Rik odparł śmiało:
- Ja jestem Ziemianinem, Nie jestem jego własnością.
- Nie sądzę - zwrócił się Abel do Fife’a - aby dorosłego Florińczyka można było nauczyć
takiej zuchwałości.
- Nawet psychosondą? - odparował pogardliwie Fife.
- Znasz tego pana? - zapytał Abel Rika.
- Nie, proszę pana.
- To doktor Selim Junz. Jest ważną osobistością w Międzygwiezdnym Biurze Kosmoanalizy.
Rik uważnie przyjrzał się Junzowi.
- A zatem pewnie jest jednym z moich zwierzchników. Jednak - dodał z rozczarowaniem w
głosie - nie znam go. A może po prostu nie pamiętam.
- Nigdy go nie widziałem, Abel - Junz ponuro potrząsnął głową.
- To trzeba zapisać - mruknął Fife.
- Teraz słuchaj, Rik - rzekł Abel. - Zamierzam opowiedzieć ci pewną historię. Chcę, żebyś jej
uważnie wysłuchał i pomyślał. Myśl! Pamiętaj - myśl! Rozumiesz?
Rik skinął głową.
Abel mówił powoli. Przez długie minuty jego głos był jedynym dźwiękiem w pokoju. Po
pewnym czasie Rik zamknął oczy i z całej siły zacisnął powieki. Rozchylił wargi, przycisnął pięści
do piersi i pochylił głowę. Wydawało się, że cierpi katusze.
Abel opowiadał, rekonstruując minione wydarzenia w taki sposób, w jaki opisał je Posiadacz
Fife. Opowiedział o przesłaniu informacji o zagrożeniu, o jej przejęciu, o spotkaniu Rika z X, o
psychosondzie, o tym, jak Rika znaleziono na Florinie i zajęto się nim, o lekarzu, który badał go i
zaraz zmarł, o odzyskiwanej pamięci.
- Oto cała historia, Rik - zakończył. - Opowiedziałem ci wszystko. Czy coś wydaje ci się
znajome?
Powoli, z wysiłkiem, Rik powiedział:
- Pamiętam ostatnią część. Wie pan, ostatnie dni. Przypominam sobie także coś jeszcze. Może
tego lekarza, kiedy zacząłem mówić... Pamiętam jak przez mgłę... Ale to wszystko.
- Ale pamiętasz i to, co było wcześniej. Niebezpieczeństwo zagrażające Florinie.
- Tak. Tak. To była pierwsza rzecz, jaką sobie przypomniałem.
- I nie pamiętasz nic więcej? Jak wylądowałeś na Sark i spotkałeś tego człowieka.
Rik jęknął.
- Nie. Nie mogę sobie przypomnieć.
- Spróbuj! Próbuj!
Rik podniósł głowę. Jego pobladła twarz była mokra od potu.
- Pamiętam jakieś słowo.
- Jakie słowo?
- Ono nie ma sensu.
- Mimo to powiedz nam.
- To było przy stole. Dawno, dawno temu. Jak za mgłą. Siedziałem. Wydaje mi się, że chyba
ktoś jeszcze tam siedział. A potem stał i patrzył na mnie. I to słowo.
Abel był cierpliwy.
- Co to za słowo?
Rik zacisnął pięści i szepnął:
- Fife!
Wszyscy oprócz Fife’a zerwali się na równe nogi.
- Mówiłem wam! - wrzasnął Steen i wybuchnął głośnym, rechotliwym śmiechem.
17.
Oskarżyciel
Z trudem opanowując wściekłość, Fife rzekł:
- Skończmy z tą farsą.
Odczekał chwilę, siedząc z kamiennym wyrazem twarzy, aż emocje trochę opadły i wszyscy
zajęli swoje miejsca. Rik pochylił głowę, mocno zaciskając powieki, z trudem zgłębiając własne
myśli. Valona objęła go, przyciskając do siebie, delikatnie gładząc po policzku.
Abel był wstrząśnięty.
- Dlaczego mówisz, że to jest farsa? - zapytał.
- A nie jest? Zgodziłem się na tę naradę tylko ze względu na twoje pogróżki. Mimo to
odmówiłbym, gdybym wiedział, iż ta konferencja ma zmienić się w sąd nade mną, a renegaci i
mordercy mają być oskarżycielami i sędziami.
Abel zmarszczył brwi i powiedział chłodnym, oficjalnym tonem:
- To nie jest sąd, Posiadaczu. Doktor Junz przybył tu po osobę należącą do personelu MBK,
co jest jego prawem i obowiązkiem. Ja jestem tu po to, aby bronić interesów Trantora w tym
niespokojnym okresie. Jeśli o mnie chodzi - nie wątpię, że ten człowiek, Rik, jest zaginionym
kosmoanalitykiem. Możemy natychmiast zakończyć tę naradę, o ile zgodzisz się wydać tego
mężczyznę doktorowi Junzowi w celu dalszego przesłuchania oraz badań lekarskich. Rzecz jasna,
nadal będziemy potrzebowali twojej pomocy, by znaleźć winnego użycia psychosondy oraz
zapobiec powtórzeniu się w przyszłości takich incydentów, skierowanych przeciw
międzygwiezdnej placówce badawczej, która stoi ponad wszelkimi sporami regionalnymi.
- Co za przemowa! - odparł Fife. - Jednak co oczywiste, to oczywiste i twoje zamiary są łatwo
czytelne. Co się stanie, jeśli oddam tego człowieka? Sądzę, że MBK znajdzie dokładnie to, co chce
znaleźć. Biuro chce uchodzić za międzygwiezdną placówkę, która nie ma regionalnych powiązań,
tymczasem czyż nie jest faktem, że Trantor finansuje dwie trzecie jego rocznego budżetu? Wątpię,
czy jakikolwiek rozsądny obserwator nazwałby je dziś neutralnym. Jego odkrycia w związku z tym
człowiekiem z pewnością pójdą po myśli imperialnych interesów Trantora. A jakie to będą
odkrycia? To również jest jasne. Ten człowiek powoli odzyska pamięć. MBK będzie wydawać
codzienne biuletyny. Fakt po fakcie przypomni sobie coraz więcej potrzebnych szczegółów.
Najpierw moje nazwisko. Potem mój wygląd. A później to, co powiedziałem. Zostanę uznany
winnym. Trantor zażąda odszkodowań i będzie zmuszony czasowo okupować Sark, która to
okupacja niepostrzeżenie stanie się trwała.
Każdy szantaż działa do pewnej granicy. Pan, panie ambasadorze, doszedł do tej granicy. Jeśli
chcecie tego człowieka, Trantor będzie musiał wysłać po niego swoją flotę.
- Nikt nie mówi o użyciu siły - rzekł Abel. - A jednak zauważyłem, że starannie omijasz to, co
kosmoanalityk powiedział na końcu, i nie zaprzeczasz.
- Nie powiedział niczego, co musiałbym zaszczycać przeczeniem. Przypomina sobie jedno
słowo, a przynajmniej tak twierdzi. I co z tego?
- Czy to nie ma żadnego znaczenia?
- Żadnego. Nazwisko Fife zna cała Sark. Nawet jeśli założymy, że ten tak zwany
kosmoanalityk mówi prawdę, miał rok czasu, żeby usłyszeć je na Florinie. Przybył na Sark
statkiem wiozącym moją córkę - jeszcze lepsza sposobność, aby usłyszeć to nazwisko. Czyż to nie
naturalne, że połączył je ze strzępami wspomnień? A może to wszystko nie jest wcale
spontaniczne? To stopniowe odzyskiwanie pamięci może być dobrze wyćwiczone.
Abel nie wiedział, co mógłby powiedzieć. Spojrzał na pozostałych. Junz siedział ponury, ze
zmarszczonymi brwiami, ugniatając podbródek palcami prawej dłoni. Steen uśmiechał się
głupkowato i mamrotał coś do siebie. Mieszczanin patrzył pustym wzrokiem na swoje kolana.
Tylko Rik, wyrwawszy się z objęć Valony, wstał z fotela.
- Posłuchajcie - przemówił. Jego bladą twarz wykrzywiał wyraz bólu, który był też widoczny
w oczach.
- Kolejne odkrycie, jak sądzę - rzekł Fife.
- Posłuchajcie! Siedzieliśmy przy stole. W herbacie był narkotyk. Kłóciliśmy się. Nie
pamiętam, o co. Nie mogłem się ruszyć. Mogłem tylko siedzieć tam. Nie mogłem mówić. Mogłem
tylko myśleć. Wielki Kosmosie, zostałem odurzony. Chciałem krzyczeć, wrzeszczeć i uciekać, ale
nie byłem w stanie. Potem podszedł tamten, Fife. Przedtem wrzeszczał na mnie. Potem już nie
krzyczał. Nie musiał. Obszedł stół. Stanął przy mnie, a raczej nade mną, patrząc na mnie z góry.
Nie mogłem nic powiedzieć. Nie mogłem niczego zrobić. Mogłem tylko podnieść na niego wzrok.
Rik zamilkł, ale nie usiadł.
- Czy ten człowiek to był Fife? - zapytał Selim Junz.
- Pamiętam, że nazywał się Fife.
- No więc, czy to był ten mężczyzna?
Rik nie odwrócił się, żeby spojrzeć.
- Nie pamiętam, jak wyglądał - odparł.
- Na pewno nie pamiętasz?
- Starałem się przypomnieć sobie. - Nagle wybuchnął: - Nie wiecie, jak to jest! To boli! Jak
rozżarzona igła. Głęboko! Tutaj!
Dotknął ręką czoła. Junz powiedział łagodnie:
- Wiem, że ci ciężko. Jednak musisz jeszcze spróbować. Rozumiesz? Musisz spróbować.
Spójrz na tego człowieka! Odwróć się i popatrz!
Rik spojrzał na Posiadacza. Patrzył przez chwilę, a potem odwrócił się.
- Przypominasz sobie? - spytał Junz.
- Nie! Nie!
Fife uśmiechnął się ponuro.
- Czyżby wasz człowiek zapomniał swojej kwestii, czy też historyjka wyda się bardziej
wiarygodna, jeśli przypomni sobie moją twarz dopiero następnym razem?
- Nigdy przedtem nie widziałem tego człowieka - rzucił Junz z wściekłością - i nigdy z nim
nie rozmawiałem. Nie zrobiłem nic, żeby pana obciążyć, i mam dość pańskich bezzasadnych
oskarżeń. Chcę tylko poznać prawdę.
- To może ja zadam mu kilka pytań?
- Bardzo proszę.
- Dziękuję. Bardzo pan uprzejmy. A teraz ty - Rik, czy jak się naprawdę nazywasz...
Znów był Posiadaczem przemawiającym do Florińczyka. Rik spojrzał na niego.
- Tak, proszę pana.
- Pamiętasz mężczyznę, który podszedł do ciebie z drugiej strony stołu, kiedy siedziałeś,
odurzony i bezradny.
- Tak, proszę pana.
- Ostatnią rzeczą, jaką pamiętasz, jest widok tego mężczyzny, który patrzył na ciebie z góry.
- Tak, proszę pana.
- A ty patrzyłeś na niego z dołu, lub raczej usiłowałeś patrzyć.
- Tak, proszę pana.
- Usiądź.
Rik usiadł posłusznie.
Przez chwilę Fife nie poruszał się. Jego bezwargie usta jakby jeszcze bardziej się zacisnęły, a
mięśnie żuchwy pod sinoczarnym zarostem uwydatniły się. Potem powoli zsunął się z fotela.
Zsunął się! Jakby opadł na kolana za swoim biurkiem.
Zaraz wyszedł jednak zza biurka i wszyscy ujrzeli, że stoi.
Junz spuścił głowę. Ten człowiek, tak posągowy i potężny w swoim fotelu, nagle zmienił się
w żałosnego karła.
Zdeformowane nogi z trudem niosły potężny tors i głowę. Posiadacz poczerwieniał na twarzy,
lecz nadal spoglądał wyzywająco na pozostałych. Steen zachichotał i ucichł, gdy poczuł na sobie
jego spojrzenie. Inni siedzieli w milczeniu.
Rik patrzył na niego szeroko otwartymi oczami. Fife zapytał:
- Czy to ja byłem tym mężczyzną, który podszedł do ciebie zza stołu?
- Nie pamiętam jego twarzy, proszę pana.
- Nie pytałem, czy pamiętasz jego twarz. Ale czy mógłbyś nie pamiętać tego? - Ruchem rąk
zarysował w powietrzu kształt swego ciała. - Czy mógłbyś zapomnieć, jak wyglądam, jak chodzę?
- Chyba nie - odparł udręczony Rik - ale nie jestem pewien.
- Ty siedziałeś, a on stał i patrzyłeś na niego z dołu.
- Tak, proszę pana.
- On stał nad tobą i patrzył na ciebie z góry, tak powiedziałeś.
- Tak, proszę pana.
- Tyle pamiętasz? Jesteś tego pewien?
- Tak, proszę pana.
Teraz spotkali się twarzą w twarz.
- Czy patrzę na ciebie z góry?
- Nie, proszę pana.
- Czy ty spoglądasz na mnie z dołu?
Siedzący Rik i stojący Fife byli równego wzrostu.
- Nie, proszę pana.
- Czy ja mogłem być tym mężczyzną?
- Nie, proszę pana.
- Jesteś pewny?
- Tak, proszę pana.
- Jednak nadal twierdzisz, że pamiętasz nazwisko Fife?
- Pamiętam - z uporem powtórzył Rik.
- A więc, ktokolwiek to był - posłużył się moim nazwiskiem.
- Może... Być może.
Fife odwrócił się, po czym powoli, z godnością wrócił za biurko i na fotel.
- Przez całe dorosłe życie - powiedział - nigdy nie dopuściłem, żeby ktoś ujrzał mnie
stojącego. Czy są jakieś powody, aby kontynuować tę konferencję?
Abel był jednocześnie zafrasowany i rozgniewany. Jak do tej pory, nic nie szło po jego myśli.
Fife wymykał się z rąk, udowadniając innym, że się mylą. Udało mu się przedstawić siebie jako
ofiarę. Został zmuszony do zwołania narady szantażem ze strony Trantora i fałszywie oskarżony,
co zaraz wyszło na jaw.
Fife zadba o to, żeby taka wersja wydarzeń rozeszła się po całej Galaktyce, i nie rozmijając się
zbytnio z prawdą, uczyni z niej świetne narzędzie antytrantoriańskiej propagandy.
Abel musi ratować, co się da. Rażony psychosondą kosmoanalityk będzie teraz nieprzydatny
dla Trantora. Wszystko, co sobie „przypomni”, nawet jeżeli będzie odpowiadać prawdzie, zostanie
zaraz wyśmiane i ośmieszone. Rik zostanie uznany za narzędzie imperializmu trantoriańskiego, w
dodatku narzędzie bezużyteczne.
Zawahał się, a wtedy przemówił Junz.
- Wydaje mi się, iż jest pewien bardzo ważny powód, aby kontynuować tę naradę. Nie
ustaliliśmy jeszcze, kto jest odpowiedzialny za użycie psychosondy. Pan oskarżył Posiadacza
Steena, a on pana. Zakładając, że żaden nie ma racji i obaj jesteście niewinni, nadal nie ulega
wątpliwości, że każdy z was jest przekonany, że winę ponosi jeden z Wielkich Posiadaczy. A więc
- który?
- Czy to ważne? - spytał Fife. - Dla was już chyba nie. Ta sprawa już zostałaby wyjaśniona,
gdyby nie przeszkadzały nam Trantor i MBK. A ja i tak w końcu wykryję zdrajcę. Pamiętajcie, że
osobnik, który użył psychosondy, ktokolwiek to jest, najpierw zamierzał zmonopolizować handel
kyrtem, a więc na pewno nie puszczę mu tego płazem. Kiedy go zidentyfikujemy i
unieszkodliwimy, oddamy wam waszego człowieka. To jedyna propozycja, jaką mogę wam złożyć,
i najrozsądniejsza.
- Co zrobicie z tym okrutnikiem?
- To sprawa czysto wewnętrzna i nie powinna was interesować.
- Ale nas interesuje - odparł energicznie Junz. - Tu nie chodzi jedynie o kosmoanalityka. W
grę wchodzi coś znacznie ważniejszego i dziwi mnie, że nikt o tym jeszcze nie wspomniał. Tego
Rika potraktowano psychosondą nie dlatego, że był kosmoanalitykiem.
Abel nie był pewny intencji Junza, ale poparł go swoim autorytetem.
- Doktor Junz mówi, rzecz jasna, o niebezpieczeństwie, jakie według kosmoanalityka zagraża.
Florinie.
Fife wzruszył ramionami.
- O ile wiem, przez cały rok nikt, nie wyłączając doktora Junza, nie przejmował się treścią
tego przekazu. Zresztą, ma pan tu swojego człowieka, doktorze. Proszę go zapytać, o co w tym
wszystkim chodzi.
- Przecież on nie pamięta - odparował Junz ze złością. - Psychosondą działa szczególnie
skutecznie na potencjał intelektualny mózgu. Ten człowiek może nigdy nie odzyska wiedzy, którą
gromadził całe życie.
- Czyli wszystko przepadło - powiedział Fife. - I co możemy na to poradzić?
- Coś możemy. W tym cała rzecz. Jest ktoś, kto wie wszystko. Ten, który użył psychosondy.
Może nie jest kosmoanalitykiem; może nie zna szczegółów. Ale rozmawiał z Rikiem, kiedy jego
umysł był jeszcze nie naruszony. Zapewne wie dość, aby naprowadzić nas na właściwy trop.
Gdyby nie wiedział, nie odważyłby się zniszczyć źródła informacji. Mimo to, na wszelki wypadek
zapytam. Pamiętasz coś, Rik?
- Tylko tyle, że chodziło o jakieś niebezpieczeństwo i prądy przestrzeni - mruknął Rik.
- Nawet jeśli się dowiecie - nie rezygnował Fife - to co z tego? Czy można wierzyć w te
szalone teorie, które wciąż wymyślają jacyś stuknięci kosmoanalitycy? Wielu z nich uważa, że
poznali tajemnice Wszechświata, podczas gdy są tak niepoczytalni, że z trudem mogą odcyfrować
zapisy swoich instrumentów.
- Może i ma pan rację. Czyżby obawiał się pan dopuścić, abym się o tym przekonał?
- Jestem przeciwny rozpowszechnianiu katastroficznych wizji, które - prawdziwe czy nie -
mogłyby niekorzystnie wpłynąć na handel kyrtem. Zgadzasz się ze mną, Abel?
Abla aż skręcało ze złości. Fife manewrował tak, aby za każde zakłócenie w dostawach kyrtu
spowodowane przez jego coup obciążyć odpowiedzialnością Trantor. Ale Abel był wytrawnym
graczem. Chłodno i bez emocji podjął kartę.
- Nie. Proponuję, żebyś wysłuchał doktora Junza.
- Dzięki - rzekł Junz. - Powiedział pan, Posiadaczu Fife, że kimkolwiek jest człowiek z
psychosondą, to on zapewne spowodował śmierć lekarza, który badał Rika. Stąd wniosek, że
musiał w jakiś sposób mieć Rika na oku podczas jego pobytu na Florinie.
- Może...
- Muszą być jakieś ślady tej obserwacji.
- Chce pan powiedzieć, że pana zdaniem tubylcy mogliby się orientować, kto ich obserwował?
- A czemu nie?
- Nie jest pan Sarkańczykiem i dlatego popełnia pan błędy. Zapewniam pana, że tubylcy znają
swoje miejsce. Nie zbliżają się do Posiadaczy, a jeśli ci podchodzą do nich, tubylcy mają dość oleju
w głowie, żeby wbić wzrok w ziemię. Oni nie mogą wiedzieć, kto ich obserwował.
Junz zatrząsł się ze złości. Despotyzm Sarkańczyków tkwił w nich tak głęboko, że mówili o
nim otwarcie, nie widząc w tym nic złego ani wstydliwego.
- Może zwykli tubylcy. Mamy tu jednak człowieka, który nie jest przeciętnym tubylcem.
Myślę, że dość przekonująco udowodnił nam, że nie jest pokornym Florińczykiem. Do tej pory nie
zabrał głosu w dyskusji i czas zadać mu kilka pytań.
- Zeznania tego tubylca są bezwartościowe - rzekł Fife. - Przy okazji jeszcze raz żądam, aby
Trantor przekazał go właściwym organom sądowym Sark.
- Najpierw chcę z nim porozmawiać.
- Myślę, że nie zaszkodzi - wtrącił Abel - jeśli zadamy mu kilka pytań, Fife. Jeśli okaże się
niechętny do współpracy albo niewiarygodny, może rozważymy twoje żądanie ekstradycji.
Terens, który do tej pory uważnie oglądał czubki swoich splecionych palców, obrzucił
ambasadora przelotnym spojrzeniem. Junz obrócił się do Mieszczanina.
- Rik przebywał w twoim miasteczku od kiedy znaleziono go na Florinie, prawda?
- Tak.
- A ty byłeś tam przez cały czas? Chcę przez to powiedzieć, że nie wyjeżdżałeś na dłużej w
interesach, tak?
- Mieszczanie nie wyjeżdżają w interesach. Ich interesem jest ich miasteczko.
- Dobrze. Teraz odpręż się i nie bądź taki drażliwy. Wyobrażam sobie, iż częścią twoich
powinności było wiedzieć, czy jakiś Posiadacz przybył do miasteczka.
- Pewnie. O ile przybywał.
- A przybywali?
Terens wzruszył ramionami.
- Raz czy dwa. Tylko rutynowo, zapewniam pana. Posiadacze nie brudzą sobie rąk kyrtem.
Przynajmniej nie przetworzonym kyrtem.
- Żądam szacunku! - ryknął Fife.
Terens spojrzał na niego i powiedział:
- Możesz mnie do tego zmusić?
Abel przerwał im gładko:
- Niech załatwią to między sobą, Fife. Ty i ja jesteśmy tylko widzami.
Junz z przyjemnością odnotował zuchwalstwo Mieszczanina, ale napomniał go:
- Proszę, odpowiadaj na moje pytania bez zbędnych komentarzy, Mieszczaninie. A teraz
powiedz, kim byli Posiadacze, którzy w zeszłym roku odwiedzili twoje miasteczko?
Terens żachnął się.
- A skąd mam wiedzieć? Nie mogę odpowiedzieć na to pytanie. Posiadacze to Posiadacze, a
tubylcy to tubylcy. Mogę być Mieszczaninem, lecz dla nich nadal jestem tubylcem. Nie witani ich
u bram miasta i nie pytam o nazwiska. Dostaję wiadomość, to wszystko. Jest zaadresowana
„Mieszczanin”. Informują mnie, że takiego to a takiego dnia przybędzie inspekcja Posiadaczy i
mam poczynić odpowiednie przygotowania. Muszę wtedy zadbać o to, aby robotnicy włożyli swoje
najlepsze ubrania, żeby fabryka była wysprzątana i sprawna, dostawy kyrtu rytmiczne, aby
wszyscy wyglądali na zadowolonych, żeby było czysto w domach i spokojnie na ulicach, mieć pod
ręką kilka tancerek, w razie gdyby Posiadacze chcieli zobaczyć jakieś wesołe miejscowe tańce, i
kilka ładnych dzie...
- To nas nie obchodzi, Mieszczaninie.
- Was nie obchodzi. Mnie tak.
Po doświadczeniach z Florińczykami pracującymi w administracji Sark Junz uznał, że
Mieszczanin wyróżnia się na ich tle, działa jak łyk zimnej wody. W myślach postanowił, że
wykorzysta wszelkie wpływy MBK, aby zapobiec wydaniu go Posiadaczom.
Terens mówił dalej nieco spokojniej.
- Tak czy inaczej, to należy do moich obowiązków. Kiedy przybywają Posiadacze, nie
zbliżam się do nich. Nie wiem, kim są. Nie rozmawiam z nimi.
- Czy taka inspekcja miała miejsce na tydzień przed śmiercią lekarza? Sądzę, że wiesz, kiedy
to się stało.
- Zdaje się, że słyszałem o tym w wiadomościach. Nie wydaje mi się, żeby wtedy była jakaś
inspekcja. Jednak nie mogę przysiąc.
- Do kogo należy ziemia w twojej okolicy?
Terens zacisnął wargi.
- Do Posiadacza Fife’a.
Steen z zadziwiającą gwałtownością przerwał wymianę pytań i odpowiedzi.
- Och, dajcie spokój. Autentycznie! Takie przesłuchanie jest po myśli Fife’a, doktorze Junz.
Czy nie rozumiecie, że to do niczego nie prowadzi? Autentycznie! Sądzicie, że Fife chciałby
pilnować kogoś takiego albo trudził się wycieczkami na Florinę, żeby go nadzorować? A od czego
są strażnicy? Autentycznie!
- W takiej sytuacji - dowodził Junz podniecony - kiedy gospodarka, a może i bezpieczeństwo,
całego świata zależy od zawartości umysłu jednego człowieka, to chyba naturalne, że człowiek z
psychosondą nie powierzył tej sprawy strażnikom.
- Mimo że wymazał mu pamięć? - wtrącił Fife.
Abel wydął usta i zmarszczył brwi. Widział, że przegrywa ostatnie rozdanie. Junz spróbował
jeszcze raz.
- Czy kręcił się tam stale jakiś strażnik lub grupa strażników?
- Nie mam pojęcia. Dla mnie to tylko mundury.
Junz niespodziewanie zwrócił się do Valony. Przed chwilą pobladła jak chusta, a jej oczy
rozszerzyły się i rozbłysły. Nie uszło to jego uwagi.
- Co z tobą, dziewczyno?
Bez słowa potrząsnęła głową.
Abel rozmyślał ponuro. Już nic nie można zrobić. To koniec.
Valona jednak wstała, drżąc jak liść.
- Chcę coś powiedzieć - szepnęła ochrypłym głosem.
- Mów, dziewczyno - zachęcił ją Junz. - Co takiego?
Valona z trudem dobierała słowa; każdy rys jej twarzy i nerwowy skurcz palców zdradzały
lęk.
- Jestem tylko wiejską dziewczyną. Nie gniewajcie się na mnie. Chodzi o to, że mnie się
wydaje, że może być tak, tylko tak. Czy mój Rik był taki ważny? Chcę powiedzieć, czy był taki
ważny jak mówiliście?
- Myślę, że był bardzo, bardzo ważny - powiedział Junz łagodnie. - Myślę, że nadal jest
ważny.
- To znaczy, że to musi być tak. Ten, kto zawiózł go na Florinę, na pewno nawet na minutę nie
chciałby spuścić go z oka. Prawda? Chcę powiedzieć, że Rik mógł zostać pobity przez nadzorcę,
ukamienowany przez dzieci albo mógł zachorować i umrzeć. Nie zostawiłby go bezradnego w
polu, no nie, gdzie mógł umrzeć, zanim ktoś go znajdzie? Przecież nikt nie mógłby liczyć, że
szczęście będzie mu sprzyjać i ktoś się nim zajmie.
Przejęta, mówiła już płynnie.
- Mów dalej. - Junz przyglądał się jej uważnie.
- Bo właśnie była jedna osoba, która pilnowała Rika od początku. On znalazł go w polu,
załatwił, że zaopiekowałam się nim, wyciągał go z tarapatów i wiedział o nim wszystko. Wiedział
nawet o lekarzu, bo sama mu powiedziałam. To on! On!
Podnosząc głos do krzyku, wskazała palcem Myrlyna Terensa, Mieszczanina.
Tym razem nawet Fife zapomniał o swym nadludzkim opanowaniu i oparłszy się na rękach,
uniósł swe masywne ciało w fotelu, szybko obracając głowę do Mieszczanina.
18.
Zwycięzcy
Wszyscy umilkli, jakby odjęło im mowę. Nawet Rik, z niedowierzaniem w oczach, tylko gapił
się, najpierw na Valonę, a potem na Terensa. Później ciszę przerwał piskliwy chichot Steena.
- Wierzę w to. Autentycznie! Od razu tak mówiłem. Powiedziałem, że Fife opłacił tubylca.
Teraz widzicie, co to za człowiek. Zapłacić tubylcowi, żeby...
- To nędzne kłamstwo.
Te słowa nie padły z ust Fife’a, lecz Mieszczanina. Zerwał się na równe nogi. W oczach miał
gniewne błyski. Abel, który wyglądał na najmniej poruszonego, zapytał:
- Co mianowicie?
Terens patrzył na niego przez chwilę, nie pojmując, po czym rzekł zduszonym głosem:
- To, co powiedział Posiadacz. Nie opłaca mnie żaden Sarkańczyk.
- A to, co mówiła dziewczyna? Czy to też kłamstwo?
Terens przejechał językiem po wyschniętych wargach.
- Nie, miała rację. To ja użyłem psychosondy. Nie patrz tak na mnie, Lono - dodał
pospiesznie. - Nie zamierzałem zrobić mu krzywdy. Nie chciałem tego, co się stało.
- To jakaś sztuczka - rzekł Fife. - Nie wiem, co knujesz, Abel, ale niczego nie dopniesz
umieszczając tę zbrodnię w repertuarze tego przestępcy. Nie ulega wątpliwości, że tylko Wielki
Posiadacz dysponuje po temu odpowiednią wiedzą i sprzętem. A może tak bardzo chcesz wybielić
swojego Steena, że zaaranżowałeś fałszywe zeznania?
Terens mocno splótł dłonie i nachylił się w fotelu.
- Od Trantora też nie brałem pieniędzy.
Fife zignorował go.
Junz oprzytomniał ostatni. Przez kilka minut nie mógł oswoić się z faktem, że Mieszczanin w
rzeczywistości nie znajduje się w tym pokoju, że przebywa gdzieś na terenie ambasady, że widzi
jedynie jego obraz, nie bardziej realny niż wizerunek oddalonego o trzydzieści kilometrów Fife’a.
Miał ochotę podejść do Mieszczanina, złapać go za ramię i porozmawiać z nim na osobności, ale
nie mógł.
- Nie ma sensu spierać się, nim wysłuchamy jego wersji - powiedział. - Niech poda fakty. Jeśli
to on użył psychosondy, musimy je poznać. Jeżeli nie on, zdradzą go szczegóły.
- Jeśli chcecie wiedzieć, co się stało - zawołał Terens - powiem wam! Ukrywanie prawdy w
niczym mi już nie pomoże.
I tak albo wygra Sark, albo Trantor, więc Kosmos z tym. To przynajmniej da mi szansę
ujawnienia paru spraw.
Pogardliwym gestem wskazał Fife’a.
- Oto Wielki Posiadacz. Tylko Wielki Posiadacz, powiada ten Wielki Posiadacz, dysponuje
odpowiednią wiedzą i sprzętem, żeby to zrobić. I on w to wierzy! Tylko co on wie? Co wiedzą
wszyscy Sarkanczycy? Nie oni rządzą na tej planecie. Tu rządzą Florińczycy. Florińska
administracja. Oni odbierają papiery, wypełniają je i wysyłają. A na Sark rządzą pisma. Pewnie,
większość nas jest zbyt wystraszona, żeby choć pisnąć, ale czy wiecie, co moglibyśmy zrobić,
gdybyśmy tylko chcieli, nawet pod nosem naszych przeklętych Posiadaczy? No cóż, widzicie, co
zrobiłem. Rok temu byłem przez pewien czas kontrolerem lotów w kosmoporcie. To była część
szkolenia. Znajdziecie w dokumentach. Będziecie musieli trochę pokopać, żeby to sprawdzić,
ponieważ formalnie kontrolerem lotów był Sarkańczyk. On miał stanowisko, a ja byłem od roboty.
Moje nazwisko znajdziecie w specjalnej rubryce zatytułowanej „Personel tubylczy”. Żaden
Sarkańczyk nie męczyłby oczu zaglądaniem tam. Kiedy miejscowa placówka MBK przysłała do
portu informację kosmoanalityka z sugestią, żeby podstawić na lądowisko ambulans, ja przejąłem
tę wiadomość. Przekazałem dalej tyle, ile uznałem za stosowne. Zataiłem sprawę zagrożenia
Floriny. Postarałem się, aby kosmoanalityk wylądował w małym, podmiejskim porcie. Przyszło mi
to z łatwością. Miałem w małym palcu wszystkie sznurki i sprężyny rządzące Sark. Pamiętajcie, że
pracowałem w administracji. Wielki Posiadacz, gdyby chciał zrobić to co ja, nie poradziłby sobie
sam, musiałby posłużyć się jakimś Florińczykiem. Ja dokonałem tego bez niczyjej pomocy. Tyle co
do wiedzy i sprzętu. Spotkałem kosmoanalityka, a potem ukryłem go zarówno przed MBK, jak i
Sarkańczykarni. Wycisnąłem z niego tyle, ile mogłem, i postanowiłem wykorzystać te informacje
dla Floriny, a przeciw Sark.
- To ty wysłałeś te listy? - wykrztusił Fife.
- Ja wysłałem te listy, Wielki Posiadaczu - odparł chłodno Terens. - Myślałem, że uda mi się
przejąć taką część pól kyrtowych, abym mógł zawrzeć umowę z Trantorem na moich warunkach i
wyprzeć was z Floriny.
- Byłeś szalony.
- Może. Jednak nie udało mi się. Powiedziałem kosmoanalitykowi, że jestem Posiadaczem
Fife. Musiałem, bo on wiedział, że Fife jest najpotężniejszym człowiekiem na planecie, a dopóki
uważał mnie za niego, mówił ze mną otwarcie. Śmiać mi się chciało, gdy uświadomiłem sobie, że
on myśli, iż Fife miałby na względzie dobro Floriny. Niestety, kosmoanalityk był bardziej
niecierpliwy niż ja. Nalegał, że każdy stracony dzień to zbrodnia, podczas gdy ja wiedziałem, że
mój plan wymaga przede wszystkim czasu. Coraz trudniej mi było kontrolować go i w końcu
musiałem użyć psychosondy. Zdobyłem ją. Widziałem, jak używano jej w szpitalach. Znałem
podstawowe zasady jej działania. Niestety, niedostatecznie. Nastawiłem sondę tak, żeby usunęła
niepokój z wierzchnich warstw umysłu. To prosta operacja. Nadal nie wiem, co się stało. Sądzę, że
niepokój musiał leżeć głębiej, o wiele głębiej, i sonda automatycznie ruszyła jego śladem,
wymazując przy tym większość świadomości. Miałem na karku bezmózgie stworzenie...
Przepraszam, Rik.
Rik, który uważnie słuchał Mieszczanina, rzekł ze smutkiem:
- Nie powinieneś był tego robić, ale wiem, co czułeś.
- Tak - powiedział Terens. - Ty żyłeś na Florinie. Znasz strażników, Posiadaczy oraz różnicę
między Górnym a Dolnym Miastem.
Ponownie podjął przerwaną opowieść.
- Tak więc, miałem teraz na karku zupełnie bezradnego kosmoanalityka. Nie mogłem
dopuścić, aby znalazł go ktoś, kto mógłby odkryć jego tożsamość. Nie mogłem go zabić. Byłem
pewien, że odzyska pamięć i że nadal będę potrzebował jego wiedzy, nie mówiąc już o tym, że
zabiwszy go nie mógłbym liczyć na dobrą wolę Trantora i MBK, której - wiedziałem - będę
potrzebować. Ponadto - wtedy jeszcze nie potrafiłem zabijać. Zaaranżowałem moje przeniesienie
na Florinę w charakterze Mieszczanina i zabrałem ze sobą kosmoanalityka, załatwiwszy mu
fałszywe papiery. Postarałem się, żeby go znaleziono, i wybrałem mu Valonę na opiekunkę.
Później wszystko szło gładko, aż do czasu wizyty u lekarza. Wtedy musiałem wejść do siłowni
Górnego Miasta. To okazało się możliwe. Inżynierami byli Sarkańczycy, ale dozorcami
Florińczycy. Na Sark dostatecznie dobrze poznałem zasady energetyki, żeby wiedzieć, jak zrobić
zwarcie. Trzy dni czekałem na właściwy moment. Później zabijanie przychodziło mi już łatwo. Nie
wiedziałem tylko, że lekarz prowadził dwie kartoteki, w obu gabinetach. Szkoda, że nie
wiedziałem.
Ze swego fotela Terens widział chronometr Fife’a.
- Potem, sto godzin temu - a wydaje się, że sto lat - Rik zaczął sobie przypominać. Teraz
wiecie już wszystko.
- Nie - odparł Junz. - Nie wszystko. Nie wiemy mianowicie, co kosmoanalityk powiedział o
niebezpieczeństwie zagrażającym planecie?
- Czy myślicie, że zrozumiałem? Dla mnie to były - przepraszam, Rik - brednie szaleńca.
- Nie były! - wybuchnął Rik. - Nie mogły być.
- Ten kosmoanalityk przybył tu statkiem - rzekł Junz. - Gdzie on jest?
- Już dawno poszedł na złom. Wysłałem polecenie złomowania. Podpisał je mój zwierzchnik.
Sarkańczyk nigdy nie czyta żadnych dokumentów. Statek złomowano nie zadając pytań.
- A papiery Rika? Mówiłeś, że pokazał ci jakieś papiery!
- Oddajcie nam tego człowieka - powiedział nagle Fife - a wycisnę z niego wszystko, co wie.
- Nie - rzekł Junz. - Pierwsze przestępstwo popełnił przeciwko MBK. Porwał kosmoanalityka
i zniszczył jego umysł. Jest nasz.
- Junz ma rację - poparł go Abel.
- Słuchajcie - ciągnął Terens. - Nie powiem ani słowa, jeśli nie uzyskam gwarancji. Wiem,
gdzie są papiery Rika. Znajdują się tam, gdzie nigdy nie znajdą ich żadne służby, ani Sark, ani
Trantora. Jeśli chcecie je dostać, musicie uznać mnie za uchodźcę politycznego. Cokolwiek
uczyniłem, zrobiłem to z patriotyzmu, dla dobra mojej planety. Sarkańczyk i Trantorianin może
uważać się za patriotę; dlaczego Florińczyk nie?
- Ambasador - rzekł Junz - powiedział, że zostaniesz przekazany MBK. Zapewniam cię, że nie
będziesz wydany Sark. Za swój postępek wobec kosmoanalityka odpowiesz przed sądem. Nie
mogę przewidzieć wyniku rozprawy, lecz jeśli będziesz z nami współpracował, zostanie to uznane
za okoliczność łagodzącą.
Terens spojrzał badawczo na Junza.
- Zaryzykuję i zaufam panu, doktorze... Według kosmoanalityka słońce Floriny jest w stadium
poprzedzającym nową.
- Co?! - Taki lub podobny okrzyk wyrwał się z ust wszystkich obecnych oprócz Valony.
- Ma niebawem eksplodować z hukiem - potwierdził beztrosko Terens. - A kiedy to nastąpi,
cała Florina zmieni się w obłoczek dymu, jak garść tytoniu.
- Nie jestem kosmoanalitykiem - rzekł Abel - ale słyszałem, że nie można przewidzieć, kiedy
eksploduje gwiazda.
- To prawda. Przynajmniej do tej pory. Czy Rik wyjaśnił, na czym oparł swoje twierdzenie?
- Pewnie znajdziecie to w jego papierach. Ja pamiętam tylko, że chodziło o prąd węgla.
- O co?
- Wciąż powtarzał: „Węglowy prąd przestrzeni. Węglowy prąd przestrzeni”. I jeszcze: „Efekt
katalityczny”. To wszystko.
Steen zachichotał. Fife zmarszczył brwi. Junz siedział przez chwilę z szeroko otwartymi
oczami, a potem mruknął:
- Przepraszam. Zaraz wracam.
Wyszedł z prostopadłościanu receptora i zniknął. Wrócił po piętnastu minutach. Ze
zdumieniem rozejrzał się po pokoju. Zostali w nim tylko Abel i Fife.
- Gdzie...?
Abel przerwał mu.
- Czekaliśmy na pana, doktorze Junz. Kosmoanalityk i dziewczyna są w drodze do ambasady.
Narada zakończona.
- Zakończona! Wielka Galaktyko, dopiero zaczęliśmy. Muszę wyjaśnić wam możliwość
powstania nowej.
Abel niespokojnie kręcił się w fotelu.
- To nie jest potrzebne, doktorze.
- To jest bardzo potrzebne. Wręcz konieczne. Dajcie mi pięć minut.
- Niech mówi - zgodził się Fife z uśmiechem.
- Zacznę od początku. Już najwcześniejsze prace naukowe cywilizacji galaktycznej podają, że
w procesie nuklearnej przemiany swojego wnętrza gwiazda uzyskuje energię. Na podstawie tego,
co wiemy o warunkach panujących wewnątrz gwiazd, stwierdzono też, że niezbędną energię mogą
dostarczyć dwa, i tylko dwa rodzaje reakcji. Oba wiążą się z przemianą wodoru w hel. Pierwsza
przemiana jest prosta: dwa atomy wodoru i dwa neutrony łączą się, tworząc jedną cząsteczkę helu.
Druga przebiega pośrednio, w kilku etapach. Kończy się przejściem wodoru w hel, lecz w
reakcjach pośrednich uczestniczą cząsteczki węgla. Te cząstki węgla nie są zużywane, lecz
ponownie odszczepiane w miarę przebiegu reakcji, tak że drobna ilość pierwiastka może być
wykorzystana wielokrotnie, służąc do przetworzenia ogromnej ilości wodoru w hel. Innymi słowy,
węgiel działa jako katalizator. Wszystko to wiedziano od najdawniejszych czasów, jeszcze wtedy,
gdy ludzka rasa zamieszkiwała tylko na jednej planecie - o ile kiedykolwiek tak było.
- Jeśli wszyscy o tym wiemy - powiedział Fife - to śmiem zauważyć, że traci pan czas.
- Ale to jest wszystko, co wiemy. Nigdy nie stwierdzono, czy w gwiazdach zachodzi ta
pierwsza czy druga reakcja, czy też obie. Zawsze istniały trzy szkoły, z których każda opowiadała
się za inną teorią. Zazwyczaj największym uznaniem cieszyła się teza o bezpośredniej konwersji
wodoru w hel, jako najprostsza.
Teoria Rika chyba jest następująca: Bezpośrednie przejście wodór-hel jest normalnym
źródłem energii słonecznej, ale w pewnych warunkach wpływa na nią katalizator węglowy,
przyspieszając reakcję, zwiększając wydajność i ogrzewając gwiazdę. W przestrzeni istnieją prądy.
Wszyscy o tym wiecie. Niektóre z nich niosą cząsteczki węgla. Gwiazdy przechodzące przez te
prądy zbierają niezliczone ilości atomów. Jednakże całkowita masa przyciąganych atomów jest
wprost mikroskopijna w porównaniu do masy gwiazdy i nie ma żadnego znaczenia. Z wyjątkiem
węgla! Gwiazda, przechodząc przez prąd zawierający większe niż gdzie indziej stężenia węgla,
staje się niestabilna. Nie wiem, ile lat, wieków czy tysiącleci trzeba, aby atomy węgla przedostały
się do wnętrza gwiazdy, ale zapewne trwa to bardzo długo. Oznacza to, że taki prąd musi być
szeroki, a gwiazda musi wejść weń pod ostrym kątem. W każdym razie, kiedy ilość węgla
dyfundującego do wnętrza gwiazdy przekroczy pewien punkt krytyczny, promieniowanie gwiazdy
ogromnie się zwiększa. Zewnętrzne warstwy pękają w niewyobrażalnej eksplozji i mamy nową.
Rozumiecie?
- Czy doszedł pan do tego wszystkiego w dwie minuty - zapytał Fife - usłyszawszy mętne
stwierdzenie, jakie według Mieszczanina padło z ust kosmoanalityka prawie rok temu?
- Tak. Tak. Nie ma w tym niczego nadzwyczajnego. Kosmoanaliza czekała na tę teorię.
Gdyby nie wystąpił z nią Rik, zrobiłby to wkrótce ktoś inny. Prawdę mówiąc, podobne teorie już
były wysuwane, ale nigdy nie brano ich poważnie. Powstały, zanim rozwinęły się techniki
kosmoanalizy, kiedy nikt nie był w stanie stwierdzić nagłego poboru cząsteczek węgla przez daną
gwiazdę. A teraz wiemy, że są prądy niosące węgiel. Możemy kreślić ich przebieg, stwierdzić,
jakie gwiazdy przecięły im drogę w ciągu tysięcy lat, porównać to z naszymi zapisami
powstawania nowych i anomalii promieniowania. To właśnie zapewne zrobił Rik. Te obliczenia i
wyniki pomiarów usiłował pokazać Mieszczaninowi. Ale w tej chwili nie o to chodzi. Teraz
powinniśmy zarządzić natychmiastową ewakuację Floriny.
- No właśnie, czekałem, kiedy do tego dojdziemy - rzekł spokojnie Fife.
- Przykro mi, Junz - powiedział Abel - ale to zupełnie niemożliwe.
- Dlaczego niemożliwe?
- Kiedy florińskie słońce eksploduje?
- Nie wiem. Sądząc po tym, że Rik niepokoił się tym już przed rokiem, powiedziałbym, że
mamy mało czasu.
- Ale nie może pan podać daty?
- Oczywiście, że nie.
- Kiedy będzie pan mógł ją podać?
- Trudno powiedzieć. Nawet jeśli dostaniemy obliczenia Rika, będziemy musieli je sprawdzić.
- Czy może pan zaręczyć, że teoria kosmoanalityka okaże się słuszna?
- Jeśli o mnie idzie, jestem tego pewny - Junz zmarszczył brwi - ale żaden uczony nie może z
góry ręczyć za słuszność jakiejś teorii.
- Czyli okazuje się, iż żąda pan ewakuacji Floriny w oparciu o domysły.
- Sądzę, że nie powinniśmy ryzykować życia całej populacji planety.
- Gdyby Florina była zwyczajną planetą, zgodziłbym się z panem. Ale Florina zapewnia
Galaktyce dostawy kyrtu. Nie możemy tego zrobić.
- Czy taką umowę zawarł pan z Fife’em w czasie mojej nieobecności? - rzucił ze złością Junz.
Fife przerwał im wymianę zdań:
- Proszę pozwolić mi wyjaśnić, doktorze Junz. Rząd Sark nigdy nie zgodzi się na ewakuację
Floriny, nawet jeśli MBK oświadczy, że ma dowody na potwierdzenie pańskiej teorii. Trantor nas
nie zmusi, gdyż o ile Galaktyka mogłaby poprzeć wojnę z Sark, aby utrzymać dostawy kyrtu, to
nigdy nie zgodzi się, by ją prowadzić w celu ich zablokowania.
- Właśnie - przytaknął Abel. - Obawiam się, że nasi ludzie nie poprą takiej wojny.
Junz poczuł gwałtowny przypływ odrazy. Populacja całej planety nic nie znaczy wobec
dyktatu korzyści ekonomicznych.
- Posłuchajcie - powiedział. - Tu nie chodzi o jedną planetę, lecz o całą Galaktykę. Co roku
powstaje w niej około dwadzieścia nowych. Prawie dwa tysiące gwiazd spośród galaktycznych stu
miliardów zmienia swoje promieniowanie na tyle, aby zamienić swoje ewentualnie nadające się do
zamieszkania planety w pustynie. Ludzkość zasiedliła milion układów słonecznych Galaktyki. To
oznacza, że średnio co pięćdziesiąt lat na jakiejś zamieszkanej planecie robi się zbyt gorąco, aby
żyć. Takie przypadki są znane w historii. A co pięć tysięcy lat jakaś zamieszkana planeta ma
pięćdziesiąt procent szans na to, że nowa zamieni ją w obłok gazu. Jeżeli Trantor nic nie zrobi dla
Floriny, jeśli pozwoli jej wyparować razem z mieszkańcami, da w ten sposób poznać wszystkim
ludziom w Galaktyce, że kiedy przyjdzie ich kolej, nie mogą oczekiwać pomocy, gdyby ta pomoc
była ekonomicznie niewygodna dla paru potężnych osób. Czy pójdziesz na takie ryzyko, Abel?
Natomiast pomagając Florinie udowodnicie, że Trantor przedkłada odpowiedzialność za losy
mieszkańców Galaktyki ponad prawa własności. Okazując dobrą wolę, Trantor uzyska to, czego
nigdy nie uzyskałby siłą.
Abel pochylił głowę. Potem potrząsnął nią ze znużeniem.
- Nie, Junz. To, co mówisz, przemawia do mnie, ale jest niepraktyczne. Nie mogę liczyć na to,
że emocje wezmą górę nad przypuszczalnymi skutkami politycznymi zaniechania produkcji i
handlu kyrtem. Prawdę mówiąc, myślę, że lepiej byłoby uniknąć sprawdzania twojej teorii.
Podejrzenie, że może być prawdziwa, narobiłoby wiele szkody.
- A jeśli jest prawdziwa?
- Musimy postępować tak, jakbyśmy przyjęli, że nie jest. Rozumiem, że kiedy wyszedłeś
przed kilkoma minutami, skontaktowałeś się z MBK?
- Tak.
- Nic nie szkodzi. Myślę, że Trantor ma wystarczające wpływy, aby powstrzymać te badania.
- Obawiam się, że nie. Nie te badania. Panowie, niebawem poznamy sekret uzyskiwania
taniego kyrtu. Nim minie rok, monopol na kyrt zostanie złamany, czy dojdzie do powstania nowej
czy nie.
- O czym pan mówi?
- Teraz dochodzimy do głównego punktu narady, Fife. Kyrt rośnie na Florinie jako jedynej ze
wszystkich zamieszkanych planet. Z jego nasion wszędzie indziej wyrasta zwyczajna celuloza.
Zaryzykuję twierdzenie, iż Florina jest obecnie prawdopodobnie jedyną zamieszkaną planetą, która
znajduje się w fazie poprzedzającej nową i zapewne pozostaje w niej, od kiedy weszła w prąd
węglowy - może tysiące lat temu, jeśli kąt przecięcia był mały. Dlatego wydaje się całkiem
możliwe, że kyrt i stadium przed-nowej idą z sobą w parze.
- Bzdura - orzekł Fife.
- Tak? Musi być jakiś powód tego, że kyrt na Florinie jest kyrtem, a na innych planetach nie
jest. Naukowcy usiłowali na wiele sposobów wyhodować kyrt gdzie indziej, lecz próbowali na
ślepo, więc nigdy im się nie udało. Teraz będą wiedzieli, że trzeba uwzględnić czynniki
występujące w układzie słońca w fazie poprzedzającej nową.
- Już próbowano odtworzyć promieniowanie słońca Floriny - rzucił pogardliwie Fife.
- Owszem, odpowiednimi lampami łukowymi, odtwarzającymi tylko światło widzialne i
ultrafioletowe. A co z promieniowaniem w podczerwieni i dalej? Co z polami magnetycznymi? Z
emisją elektronów? Z działaniem promieniowania kosmicznego? Nie jestem fizykiem
biochemikiem, więc nie wymienię tu wszystkich czynników, jakie mogą wchodzić w grę. Ale teraz
fizycy biochemicy na wszystkich planetach Galaktyki wezmą się za to. Zapewniam was, że nim
minie rok, znajdą rozwiązanie. Teraz ekonomia opowiada się za humanizmem. Galaktyka chce
taniego kyrtu i jeśli go otrzyma, albo przynajmniej będzie miała nadzieję, że wkrótce go otrzyma,
zechce ewakuacji Floriny, nie tylko z humanitarnych pobudek, ale po to, by utrzeć nosa
nienasyconym Sarkańczykom. - Blef! - warknął Fife.
- Ty też tak uważasz, Abel? Jeśli staniecie po stronie Posiadaczy, Galaktyka uzna, że Trantor
nie ratował kyrtu, lecz monopol na kyrt. Pójdziesz na takie ryzyko?
- Czy Trantor zaryzykuje wojnę? - pytał Fife.
- Wojnę? Po cóż wojna?! Posiadaczu, w ciągu roku twoje dobra na Florinie będą
bezwartościowe, nowa czy nie nowa. Sprzedaj je. Sprzedajcie Florinę. Trantor może zapłacić.
- Kupić całą planetę? - zastanawiał się zaskoczony Abel.
- Dlaczego nie? Trantor ma na to fundusze, a ta inwestycja przyniesie tysiąckrotnie więcej
warte skutki polityczne wśród mieszkańców Galaktyki. Jeżeli nie wystarczy im to, że ocaliliście
miliony istnień, powiecie im, że dostarczycie im tani kyrt. To chyba dość.
- Pomyślę o tym - rzekł Abel.
Spojrzał na Fife’a. Ten spuścił wzrok. Po dłuższej chwili i on powiedział:
- Pomyślę o tym.
- Nie myślcie zbyt długo - zaśmiał się Junz. - Wieści o kyrcie szybko się rozejdą. Nic ich nie
powstrzyma. A wtedy żaden z was nie będzie miał już swobody działania. Teraz możecie zawrzeć
umowę na lepszych warunkach.
Mieszczanin był załamany.
- Czy to jest prawda? - powtarzał. - Czy to prawda? Koniec z Floriną?
- Prawda - potwierdził Junz.
Terens rozłożył ręce i bezradnie je opuścił.
- Jeśli chcecie te papiery Rika, są wpięte do danych statystycznych w moim miasteczku.
Wybrałem stare akta, sprzed stu lat i dawniejsze. Nikt nigdy by do nich nie zajrzał.
- Słuchaj - odezwał się Junz. - Jestem pewien, że możesz dogadać się z MBK. Potrzebujemy
kogoś na Florinie, kto zna Florińczyków, kto może nam powiedzieć, jak im to wszystko
wytłumaczyć, jak zorganizować ewakuację i wybrać najodpowiedniejsze planety dla uchodźców.
Pomożesz nam?
- Masz na myśli, że w ten sposób wygrałbym tę walkę? Nie poniósłbym kary za zabójstwa?
Dlaczego nie? - Nagle w oczach Mieszczanina zabłysły łzy. - Ale przecież i tak przegrałem. Nie
mam świata, nie mam domu. Wszyscy przegraliśmy. Florińczycy stracili swój świat, Sarkańczycy
bogactwa, Trantorianie okazję do wzbogacenia się. Nie ma zwycięzców.
- Chyba - powiedział łagodnie Junz - że zrozumiesz, iż w nowej Galaktyce - Galaktyce wolnej
od groźby, jaką niosą niestabilne gwiazdy, Galaktyce dostępnego dla wszystkich kyrtu i o wiele
bliższej politycznej jedności - będą jednak zwycięzcy. Kwadrylion zwycięzców. Mieszkańcy
Galaktyki, to oni są zwycięzcami.
EPILOG
Rok później
Rik! Rik! - Selim Junz spieszył przez lądowisko do statku, wyciągając ręce. - I Lona! Nigdy
bym was nie poznał. Jak się macie? Jak się macie?
- Najlepiej jak można. Widzę, że otrzymałeś nasze listy - rzekł Rik.
- Oczywiście. Powiedzcie mi, co o tym wszystkim myślicie?
Szli razem w kierunku biur Junza. Valona powiedziała ze smutkiem:
- Dziś rano odwiedziliśmy miasto, gdzie mieszkaliśmy. Pola są takie puste.
Ubierała się teraz jak obywatelka Imperium, a nie wieśniaczka z Floriny.
- Tak, to musi wydawać się niesamowite komuś, kto tu mieszkał. Wygląda niesamowicie
nawet dla mnie, ale zostanę tu tak długo, jak zdołam. Pomiary promieniowania słońca Floriny są
niezwykle interesujące.
- Taka ewakuacja w ciągu niecałego roku! To świadczy o wspaniałej organizacji.
- Robimy, co możemy, Rik. Och, chyba powinienem nazywać cię prawdziwym imieniem.
- Proszę, nie. Nigdy nie przywyknę do niego. Jestem Rik. To wciąż jedyne imię, jakie
pamiętam.
- Czy już postanowiłeś, czy wrócisz do kosmoanalizy? - spytał Junz.
- Postanowiłem - Rik potrząsnął głową - i odpowiedź brzmi „nie”. Już nie przypomnę sobie
wszystkiego. Nigdy nie odzyskam tej części pamięci. Ale wcale mnie to nie martwi. Wrócę na
Ziemię... Nawiasem mówiąc, miałem nadzieję, że zobaczę się z Mieszczaninem.
- Chyba nie. Wziął dziś wolne. Sądzę, że nie chce cię widzieć. Pewnie czuje się winny. Nie
żywisz do niego urazy?
- Nie - odparł Rik. - Chciał dobrze i pod wieloma względami zmienił moje życie na lepsze.
Przede wszystkim poznałem Lonę.
Objął ją ramieniem. Valona spojrzała na niego i uśmiechnęła się.
- Ponadto - ciągnął Rik - wyleczył mnie z czegoś. Dowiedziałem się, dlaczego zostałem
kosmoanalitykiem. Wiem, dlaczego jedna trzecia kosmoanalityków pochodzi z jednej planety - z
Ziemi. Każdy, kto żyje na radioaktywnej planecie, ma skłonność do lęków i poczucia zagrożenia.
Jeden nierozważny krok może oznaczać śmierć, a naszym największym wrogiem jest powierzchnia
ojczystej planety. To wyjaśnia nasz wrodzony niepokój, doktorze Junz, lęk przed planetami. Tylko
w przestrzeni jesteśmy szczęśliwi; to jedyne miejsce, gdzie czujemy się bezpieczni.
- I ty już tego nie odczuwasz, Rik?
- Właśnie, Nawet nie pamiętam, że kiedyś czułem lęk i zagrożenie. I tu dochodzimy do sedna
sprawy. Mieszczanin nastawił psychosondę tak, aby usunęła niepokój, ale nie pomyślał o regulacji
intensywności. Myślał, że ma do czynienia ze świeżym i powierzchownym stanem. Tymczasem
napotkał głęboki wrodzony niepokój, o którym nie wiedział. Usunął wszystko. W pewnym sensie
warto było pozbyć się tego uczucia, mimo iż razem z nim straciłem coś więcej. Teraz już nie muszę
cały czas przebywać w Kosmosie. Mogę wrócić na Ziemię. Mogę tam pracować, a Ziemia
potrzebuje rąk do pracy. Zawsze będzie potrzebować.
- Wiesz co - rzekł Junz - dlaczego nie moglibyśmy zrobić dla Ziemi tego, co robimy z Floriną?
Ziemianie nie muszą żyć w lęku i braku poczucia bezpieczeństwa. Galaktyka jest wielka.
- Nie - odparł gwałtownie Rik. - To zupełnie inny przypadek. Ziemia ma swoją przeszłość,
doktorze Junz. Wielu nie wierzy w to, lecz my, Ziemianie, wiemy, że z naszej planety wywodzi się
rasa ludzka.
- No cóż, może. Nie mam pojęcia, czy to prawda czy nie.
- Prawda. Dlatego tej planety nie można porzucić; nie wolno jej porzucić. Kiedyś zmienimy
ją; przywrócimy jej powierzchnię do dawnego stanu. A tymczasem - zostaniemy tam.
Valona powiedziała łagodnie:
- Jestem teraz Ziemianką.
Rik spoglądał na odległy horyzont. Górne Miasto było krzykliwe jak zawsze, ale już puste.
- Ilu pozostało jeszcze na Florinie? - zapytał.
- Około dwudziestu milionów - odparł Junz. - Idzie nam coraz wolniej. Trzeba ewakuować ich
rozważnie. Pozostali jeszcze przez kilka miesięcy muszą zapewnić normalne życie społeczności.
Osadnicy dopiero zaczynają. Większość ewakuowanych znajduje się jeszcze w obozach
przejściowych na najbliższych planetach. To nieuniknione trudności.
- Kiedy ostatni mieszkaniec opuści planetę?
- Tak naprawdę to nigdy.
- Nie rozumiem.
- Mieszczanin nieoficjalnie poprosił o pozwolenie na pozostanie. Otrzymał je, także
nieoficjalnie. To nie zostanie podane do publicznej wiadomości.
- Chce zostać? - Rik był zaszokowany. - Na Galaktykę, dlaczego?
- Nie wiem - rzekł Junz. - Chyba jednak sam sobie odpowiedziałeś, mówiąc o Ziemi. On czuje
tak samo. Mówi, że nie może znieść myśli o skazaniu Floriny na samotną śmierć.
POSŁOWIE
„Prądy przestrzeni” powstały w 1951 roku i zostały opublikowane w 1952 roku. W owym
czasie stosunkowo mało wiedziano o astrofizycznych aspektach powstawania nowej i moje
rozważania na temat „prądów węglowych” były uzasadnione. Obecnie astronomowie wiedzą
znacznie więcej. Jest rzeczą pewną, że prądy przestrzeni nie mają nic wspólnego z powstawaniem
nowych. (Aczkolwiek, z kolei, analizy międzygwiezdnych obłoków pyłu i gazu okazały się
znacznie bardziej interesujące, niż wyobrażałem to sobie w roku 1951). Szkoda, gdyż moje teorie
dotyczące prądów przestrzeni były tak ciekawe (moim zdaniem), że powinny okazać się słuszne...
Ponieważ jednak Wszechświat idzie własnym torem i nie zamierza zbaczać z niego tylko dlatego,
żeby nagrodzić moją inwencję - mogę was jedynie prosić, abyście, nie zważając na zastrzeżenia,
jakie może budzić teoria powstawania nowej, czerpali radość z lektury tej książki (zakładając, że
jest z czego) takiej, jaka jest.
Isaac Asimov