background image

ERICH SEGAL 

OPOWIEŚĆ OLIVERA 

OLIVER’S STORY 

Tłumaczył Jarosław Sokół 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dla Karen Amor mi mosse 

 

 

 

„Śmierć  to  koniec  życia,  lecz  nie  koniec  związku  dwojga  ludzi,  który  trwa  nadal  w 

ocalałym umyśle i zmierza do rozwiązania, które być może nie istnieje”. 

Robert Anderson, 

Nigdy nie śpiewałem dla swojego ojca 

background image

1. 

Czerwiec 1969 

Oliver, jesteś chory. 

- Co takiego? 

- Jesteś ciężko chory. 

Ekspert,  który  postawił  tę  zaskakującą  diagnozę,  zetknął  się  z  medycyną  w  dość 

późnym wieku. Tak naprawdę, to do dzisiejszego dnia uważałem go za mistrza cukierniczego. 

Nazywał  się  Philip  Cavilleri.  Kiedyś  jego  córka  Jenny  była  moją  żoną,  ale  umarła.  My 

pozostaliśmy  razem,  niczym  strażnicy  jej  dziedzictwa.  Raz  na  miesiąc  odwiedzam  go  w 

Cranston,  gdzie  gramy  w  kręgle,  upijamy  się  i  obżeramy  wymyślnymi  rodzajami  pizzy. 

Czasem  Philip  odwiedza  mnie  w  Nowym  Jorku  i  wtedy  oddajemy  się  równie  bogatemu 

wachlarzowi  rozrywek.  Lecz  dzisiaj,  kiedy  wysiadł  z  pociągu,  zamiast  powitać  mnie  jak 

zwykle jakimś pieszczotliwym wulgaryzmem, zawołał: 

- Oliver, jesteś chory. 

- Naprawdę? A co, zdaniem uczonego eksperta, mi dolega? 

- Potrzebujesz żony. 

Nie  wdając  się  w  bliższe  wyjaśnienia,  odwrócił  się  i  ruszył  w  stronę  wyjścia,  z 

walizką ze sztucznej skóry w ręku. 

W  porannym  świetle  miasto  ze  szkła  i  stali  wyglądało  niemal  przyjaźnie. 

Postanowiliśmy  więc,  że  przejdziemy  dwadzieścia  przecznic  do  mojego  mieszkania,  które 

nazywałem  w  żartach  „kawalerskim  dołem”.  Na  skrzyżowaniu  Czterdziestej  Siódmej  i  Park 

Avenue Phil obrócił się i zapytał: 

- Co porabiasz wieczorami? 

- Ach, mnóstwo rzeczy. 

- Mnóstwo rzeczy, co? To dobrze. A z kim? 

- Z Jeźdźcami Północy. 

- Co za jedni, gang uliczny czy grupa rockowa? 

- Nie zgadłeś. Kilku prawników, którzy pracują ochotniczo w Harlemie. 

- Ile razy w tygodniu? 

- Trzy - odparłem. 

Szliśmy dalej w milczeniu. 

Na skrzyżowaniu Pięćdziesiątej Trzeciej i Park Avenue Phil odezwał się ponownie: 

background image

- No to zostają ci jeszcze cztery wieczory. 

- Mam też mnóstwo papierów do przejrzenia. 

- Tak,  tak,  pewnie.  Papiery  przede  wszystkim.  -  Phil  nie  miał  zbyt  wysokiego 

mniemania  o  wielu  sprawach,  którymi  się  zajmowałem  (takimi  jak  na  przykład  karty 

powołania do wojska). Musiałem więc dać mu pewne pojęcie o ich wadze. 

- Często  jeżdżę  teraz  do  Waszyngtonu.  W  przyszłym  miesiącu  mam  tam  rozprawę  z 

zakresu Pierwszej Poprawki. Bronię jednego nauczyciela z liceum... 

- To  dobrze,  że  bronisz  nauczycieli  -  skwitował  Phil.  Po  chwili  rzucił  niby  od 

niechcenia: - Jak tam dziewczyny w Waszyngtonie? 

- Nie wiem. - Wzruszyłem ramionami i pomaszerowałem przed siebie. 

Na  skrzyżowaniu  Sześćdziesiątej  Pierwszej  i  Park  Avenue  Phil  Cavilleri  przystanął  i 

spojrzał mi w oczy. 

- Cholera, kiedy wreszcie zamierzasz włączyć się do życia? 

- Upłynęło  za  mało  czasu  -  odparłem.  I  pomyślałem:  ten  wielki  filozof,  który 

powiedział, że czas leczy rany, zapomniał dodać, ile czasu. 

- Dwa lata - powiedział Philip Cavilleri. 

- Osiemnaście miesięcy - poprawiłem go. 

- No tak - odparł zbolałym głosem. 

Najwyraźniej on też nadal czuł chłód tamtego grudniowego poranka. 

Przez  resztę  drogi  wychwalałem  zalety  mieszkania,  które  wynajmowałem  od  czasu 

jego ostatniej wizyty. 

- To tutaj? 

Phil  rozejrzał  się  wokół,  podnosząc  brwi.  W  mieszkaniu  panował  ład.  Tego  ranka 

specjalnie wezwałem sprzątaczkę. 

- Co to za styl? - spytał. - Współczesny Bajzel? 

- Słuchaj - zaprotestowałem. - Nie mam wielkich potrzeb. 

- To  widać.  Większość  szczurów  w  Cranston  żyje  na  takim  poziomie.  A  niektóre  na 

wyższym. Po co ci, do cholery, tyle tych książek? 

- To komentarze prawnicze. 

- Jasne  -  odparł.  -  No  to  co  właściwie  robisz  w  wolnych  chwilach,  macasz  skórzane 

okładki? 

Wydało mi się to oczywistym naruszeniem sfery prywatności. 

- Słuchaj, Philip, co robię wolnych chwilach, to moja sprawa. 

- Nikt nie mówi, że nie. Ale dzisiaj nie jesteś sam. Wkraczasz ze mną do akcji. 

background image

- Co takiego? 

- Przecież  nie  kupiłem  tej  szałowej  marynarki  -  której,  nawiasem  mówiąc,  nawet  nie 

pochwaliłeś - żeby iść do jakiegoś zasranego kina. Nie po to ostrzygłem się na amanta, żebyś 

stwierdził, jaki jestem przystojny. Wkraczamy do akcji. Poznamy kilka nowych osób... 

- Jakich osób? 

- Rodzaju żeńskiego. Dalej, przygotuj się trochę. 

- Ja idę do kina, Phil. 

- Uważaj,  bo  pójdziesz.  Słuchaj,  wiem,  że  chcesz  dostać  Nobla  w  dziedzinie 

cierpienia, aleja na to nie pozwolę. Słyszysz mnie? Nie pozwolę. 

Kipiał teraz z gniewu. 

- Oliver.  -  Philip  Cavilleri  przemówił  po  chwili  tonem  kaznodziei  z  Towarzystwa 

Jezusowego.  -  Przybyłem,  aby  zbawić  twą  duszę  i  ocalić  twój  tyłek.  Nakazuję  ci 

posłuszeństwo. Czy będziesz mi posłuszny? 

- Będę, ojcze Philipie. Co właściwie mam zrobić? 

- Ożeń się, Oliver. 

background image

2. 

Pochowaliśmy Jenny w grudniu, wczesnym rankiem. W samą porę, bo zanim minęło 

południe, potężna nowoangielska śnieżyca zasypała świat białymi hałdami. 

Rodzice  spytali  mnie,  czy  wrócę  z  nimi  do  Bostonu  pociągiem.  Odmówiłem, 

najuprzejmiej jak umiałem, twierdząc, że beze mnie Phil może się załamać. W rzeczywistości 

było akurat odwrotnie. Całe życie odgradzałem się od ludzkich nieszczęść i bólu, więc teraz 

potrzebowałem Phila, żeby nauczyć się żałoby. 

- Proszę, odezwij się czasem - powiedział ojciec. 

- Tak,  oczywiście.  -  Uścisnąłem  mu  dłoń  i  pocałowałem  matkę  w  policzek.  Pociąg 

odjechał na północ. 

Z początku w domu Cavillerich panował rwetes. Krewni uparli się, żeby nie zostawiać 

nas  samych.  Potem  jednak  zaczęli  się  stopniowo  wykruszać;  wszyscy  mieli  przecież  własne 

rodziny, do których musieli wrócić. Na odchodnym Phil musiał obiecać każdemu, że otworzy 

sklep i wróci do pracy. To wszystko, co można zrobić. 

Za każdym razem kiwał głową, jakby na znak zgody. 

W końcu znaleźliśmy się sami, tylko we dwóch. Nie było potrzeby ruszać się z domu, 

bo krewni zaopatrzyli kuchnię w wielomiesięczne zapasy wszelkiej żywności. 

Kiedy  znikły  rozpraszające  uwagę  głosy  kuzynów  i  ciotek,  poczułem,  że  morfina 

pogrzebowych obrzędów przestaje działać. 

Do  tej  pory  wydawało  mi  się,  że  czuję  ból.  Teraz  przekonałem  się,  że  było  to  tylko 

odrętwienie. Agonia dopiero się zaczynała. 

- Słuchaj,  powinieneś  wrócić  do  Nowego  Jorku  -  powiedział  Phil  bez  większego 

przekonania. Oszczędziłem mu przytyku, że jego piekarnia wygląda raczej na zamkniętą. 

- Nie mogę - odparłem. - Muszę się z kimś spotkać w Nowy Rok tu, w Cranston. 

- Z kim? - spytał. 

- Z tobą - rzekłem. 

- To  dopiero  będzie  ubaw  -  powiedział  -  ale  obiecaj  mi  coś:  rano  w  Nowy  Rok 

pojedziesz do domu. 

- Dobra - odparłem. 

- Dobra - skwitował. 

Co wieczór dzwonili moi rodzice. 

- Nie, dziękuję, pani Barrett - mówi do niej Phil. 

background image

Najwyraźniej pytała, czy może jakoś pomóc. 

- Nie, dziękuję - mówiłem, kiedy przychodziła moja kolej. - Dziękuję. 

Phil pokazał mi zakazane zdjęcia. Fotografie ukryte kiedyś przede mną najsurowszym 

nakazem Jenny. 

- Cholera jasna, Phil, nie chcę, żeby Oliver oglądał mnie z klamerkami na zębach! 

- Ależ, Jenny, byłaś wtedy taka ładniutka. 

- Teraz jestem ładniejsza - odparła w swoim stylu. Po chwili dodała: - I żadnych zdjęć 

z bobasami, Phil. 

- Ale dlaczego? Dlaczego nie? 

- Oliver nie może zobaczyć mnie tłustej. 

Przyglądałem się tej beztroskiej potyczce szczerze ubawiony. 

Byliśmy  już  wtedy  małżeństwem  i  nie  mógłbym  rozwieść  się  z  Jenny  z  powodu 

pozamałżeńskich klamerek. 

- Kto tu właściwie rządzi? - podjudzałem Philipa, żeby podtrzymać utarczkę. 

- Spróbuj zgadnąć. - Uśmiechnął się. A potem odłożył albumy, nie otwierając ich. 

Dzisiaj  zajrzeliśmy  do  środka.  Było  w  nich  mnóstwo  fotografii.  Wśród  najstarszych 

wyróżniało się zdjęcie Tresy Cavilleri, żony Philipa. 

- Podobna do Jenny. 

- Była piękna - westchnął. 

W  pewnym  miejscu,  po  zdjęciach  Jenny  w  roli  tłustego  bobasa,  ale  przed  okresem 

klamerek, Tresa zniknęła zupełnie z albumu. 

- Nie powinienem pozwolić jej prowadzić w nocy  - powiedział Phil, jakby  wypadek, 

w którym zginęła, zdarzył się dopiero wczoraj. 

- Jak sobie z tym poradziłeś? - spytałem. - Jak udało ci się to znieść? 

Zadałem  to  pytanie  trochę  z  egoizmu,  żeby  dowiedzieć  się,  czy  nie  ma  dla  mnie 

jakiegoś środka kojącego. 

- A kto mówi, że to znosiłem? - odparł Philip. - Ale przynajmniej miałem córeczkę... 

- Którą musiałeś się zająć... 

- Która zajęła się mną - odparł. 

Potem  usłyszałem  opowieści,  które  za  życia  Jennifer  były  objęte  ścisłą  tajemnicą.  O 

tym,  jak  mu  we  wszystkim  pomagała.  Jak  łagodziła  jego  ból.  Zmusiła  go,  żeby  pozwolił  jej 

zająć się gotowaniem. Co gorsza, kazała mu też jeść rezultaty swych pierwszych kulinarnych 

prób,  opartych  na  przepisach  wyszperanych  w  ilustrowanych  pismach.  Nie  pozwoliła  mu 

background image

zrezygnować  ze  środowych  spotkań  z  kumplami  w  kręgielni.  Robiła,  co  mogła,  żeby  był 

szczęśliwy. 

- To dlatego nie ożeniłeś się, Phil? 

- Dlaczego? 

- No, ze względu na Jenny? 

- Chryste, nie. Ona wierciła mi tym dziurę w brzuchu, sama nawet mnie swatała! 

- Naprawdę? 

Skinął głową. 

- Jezu,  chyba  próbowała  mnie  ożenić  z  każdą  możliwą  Włoszką  w  Ameryce,  od 

Cranston po Pawtucket. 

- Same czupiradła, co? 

- Nie,  niektóre  były  bardzo  miłe  -  odparł,  wprawiając  mnie  tym  w  zdumienie.  -  Na 

przykład taka pani Rinaldi, która uczyła Jenny angielskiego w szkole średniej... 

- Tak? 

- Bardzo miła kobieta. Spotykaliśmy  się przez jakiś czas. Wyszła za mąż. Ma dzisiaj 

trójkę dzieci. 

- Może nie byłeś jeszcze gotowy, Phil. 

Spojrzał na mnie i potrząsnął głową. 

- Słuchaj, Oliver, już raz to miałem. A kim ja, u diaska, jestem, żeby Bóg miał dawać 

mi dwa razy to, czego inni nie dostają nigdy? 

W Nowy Rok dosłownie wepchnął mnie do powrotnego pociągu. 

- Pamiętaj, że obiecałeś wrócić do pracy - przypomniał mi. 

- Ty też - odwzajemniłem się. 

- To pomaga. Wierz mi, Oliver, to naprawdę pomaga. Pociąg ruszył z miejsca. 

Phil  miał  rację.  Rzucając  się  w  wir  cudzych  problemów  prawnych,  znalazłem  ujście 

dla gniewu, który zacząłem odczuwać. Uważałem, że ktoś gdzieś zrobił mnie w balona. Ktoś 

z  administracji  świata,  z  niebiańskich  notabli.  Czułem,  że  muszę  się  jakoś  temu 

przeciwstawić. Coraz bardziej zaczęły pociągać mnie „omyłki wymiaru sprawiedliwości”. A 

trzeba wiedzieć, że wtedy nasz prawniczy ogródek był porządnie zachwaszczony. 

Dzięki  sprawie  „Miranda  przeciw  Arizonie”  (sygnatura  akt:  384  U.S.  436)  miałem 

mnóstwo  roboty.  Sąd  Najwyższy  zawyrokował  wtedy,  że  podejrzany  ma  prawo  do  odmowy 

złożenia  zeznań  przed  kontaktem  z  adwokatem.  Nie  wiedziałem,  ilu  ludzi  zostało  przedtem 

pośpiesznie  osądzonych,  ale  nagle  poczułem  w  ich  imieniu  wściekłość.  Jednym  z  nich  był 

LeRoy  Seeger,  który  siedział  już  w  więzieniu  w  Attyce,  kiedy  wniosłem  o  ponowne 

background image

rozpatrzenie jego sprawy. 

Człowiek  ten  został  skazany  na  podstawie  przyznania  się  do  winy,  które  zręcznie 

(tylko  czy  legalnie?)  wydobyto  z  niego  po  długim  przesłuchaniu.  Kiedy  składał  podpis,  nie 

wiedział  już,  co  robi,  oprócz  tego,  że  może  teraz  pozwolą  mu  się  przespać.  Jego  powtórny 

proces  należał  do  najważniejszych  nowojorskich  spraw  sądowych  powołujących  się  na 

precedens Mirandy. Wyciągnęliśmy go z więzienia. Sprawiedliwość zadziałała trochę wstecz. 

- Dziękuję, bracie - powiedział do mnie i odwrócił się, żeby ucałować swoją zapłakaną 

ż

onę. 

- Trzymaj  się  -  rzuciłem  na  odchodnym,  niezdolny  do  dzielenia  radości  LeRoya 

Seegera. Zresztą, miał do tego żonę. 

W każdym razie, na świecie nie brakowało ludzi, których nazywaliśmy „wrobionymi”. 

Należał do nich też Sandy Webber, który walczył ze swoją komisją poborową, żeby uzyskać 

zwolnienie ze względu na przekonania. Komisja miała wątpliwości. Sandy nie był kwakrem, 

więc nie wiedzieli, czy uznać jego niechęć do noszenia broni za wynik „głębokich przekonań 

religijnych”  czy  zwykłego  tchórzostwa.  Choć  sprawa  nie  wyglądała  najlepiej,  nie  zamierzał 

uciekać  do  Kanady.  Chciał,  żeby  potwierdzono  jego  prawo  do  własnego  sumienia.  Miał 

wrażliwą  naturę.  Jego  dziewczyna  była  porządnie  wystraszona.  Jeden  z  kolegów  Sandy’ego 

służył w Lewisburgu i wcale mu się to nie podobało. 

- Zwiewajmy do Montrealu - zaproponowała dziewczyna. 

- Chcę  zostać  i  walczyć  -  odparł  Sandy.  Walczyliśmy.  Przegraliśmy.  Potem 

złożyliśmy  odwołanie  i  wygraliśmy.  Uszczęśliwiony  chłopak  dostał  trzy  lata  zmywania 

naczyń w szpitalu. 

- Był  pan  fantastyczny  -  piali  z  zachwytu  Sandy  i  jego  wybranka,  ściskając  mnie  w 

ramionach. 

- Nie trać swojej wiary - odparłem i odszedłem, żeby ruszyć na poszukiwanie nowych 

smoków. Tylko raz spojrzałem za siebie i zobaczyłem, że tańczą na chodniku. Szkoda, że nie 

potrafiłem się uśmiechnąć. 

Mój gniew wciąż nie słabł. 

Pracowałem  do  późnej  nocy.  Nie  lubiłem  opuszczać  biura.  Każdy  przedmiot  w 

naszym mieszkaniu jakby promieniował obecnością Jenny. Pianino. Jej książki. Meble, które 

razem  kupowaliśmy.  Owszem,  chyba  zaświtała  mi  myśl  o  przeprowadzce.  Ale  wracałem  do 

domu  tak  późno,  że  nie  miało  to  większego  znaczenia.  Powoli  przyzwyczaiłem  się  do 

samotnych obiadów w naszej cichej kuchni, przy włączonym w nocy magnetofonie, chociaż 

nigdy nie siadałem na krześle Jenny. Nawet nauczyłem się zasypiać w naszym opustoszałym 

background image

łóżku. Nie myślałem więc poważnie o przeprowadzce. 

Dopóki nie otworzyłem pewnych drzwi. 

Były  to  drzwi  od  szafy  Jenny,  której  unikałem  aż  do  tamtego  dnia.  Otworzyłem  je 

bezmyślnie. I wtedy zobaczyłem jej ubrania. Sukienki, bluzki, szaliki. Jej swetry - nawet ten 

obszarpany,  ze  szkolnych  czasów,  którego  nie  chciała  wyrzucić  i  który  nosiła  po  domu. 

Wszystko  to  istniało  nadal,  wszystko  oprócz  Jenny.  Nie  potrafię  powiedzieć,  o  czym 

myślałem, stojąc tak wpatrzony w jedwabne i wełniane pamiątki. Może wydawało mi się, że 

jeśli dotknę sędziwego swetra, poczuję jakąś cząstkę żywej Jenny. 

Zamknąłem szafę i nie otworzyłem jej nigdy więcej. 

Dwa tygodnie później Philip Cavilleri cichcem spakował wszystkie jej rzeczy i zabrał 

z  mieszkania.  Wymamrotał  coś  o  jakiejś  katolickiej  organizacji,  która  pomaga  biednym.  A 

zanim pojechał z powrotem do Cranston pożyczoną ciężarówką, powiedział na pożegnanie: 

- Więcej do ciebie nie przyjadę, jeśli się nie przeprowadzisz. 

Dziwne. Kiedy Phil ogołocił dom ze wszystkiego, co przywodziło mi na myśl Jenny, 

w  ciągu  tygodnia  znalazłem  nowe  mieszkanie.  Była  to  przypominająca  więzienie  klitka  (w 

Nowym  Jorku  okna  na  parterze  są  okratowane)  w  kamienicy  z  czerwonego  piaskowca,  w 

której  mieszkał  bogaty  producent  filmowy.  Ozdobne  drzwi  do  mieszkania  właściciela, 

opatrzone złotą klamką, znajdowały się o piętro wyżej, ale goście śpieszący na orgie nigdy mi 

nie przeszkadzali. Stąd było też bliżej do mojego biura, a od Central Park dzieliła mnie teraz 

niecała  przecznica.  Najwyraźniej  pojawiły  się  oznaki  wskazujące  na  mój  bliski  powrót  do 

ż

ycia. 

Muszę jednak coś wyznać. 

Chociaż  mam  nowe  mieszkanie,  nowe  plakaty  na  ścianach  i  całkiem  nowe  łóżko,  a 

moi przyjaciele coraz częściej mówią: 

- Dobrze wyglądasz, stary - nadal przechowuję pewną rzecz po Jenny. 

W  dolnej  szufladzie  mojego  biurka  w  domu  leżą  dwie  pary  okularów  Jenny.  Tak. 

Obydwie  pary.  Zachowałem  je,  bo  ilekroć  na  nie  spojrzę,  przypominam  sobie  te  cudowne 

oczy, które spoglądały przez ich szkła i przenikały mnie na wylot. 

Poza  tym,  jak  bez  wahania  mówią  na  mój  widok  wszyscy  znajomi,  trzymam  się 

ś

wietnie. 

background image

3. 

- Cześć, jestem Phil. Robię w branży cukierniczej. 

Nie  do  wiary!  Powiedział  to  tak,  jakby  pieczenie  babek  było  jego  hobby,  a  nie 

ź

ródłem utrzymania. 

- Cześć, Phil. Ja jestem Jan. Masz przystojnego kolegę. 

- A ty koleżankę - odparł Phil, jakby był mistrzem w tego rodzaju gadkach. 

Ta  błyskotliwa  wymiana  zdań  odbywała  się  w  „Robaczywce  Maxwella”,  bardzo 

szykownym  barze  dla  samotnych,  na  rogu  Sześćdziesiątej  Czwartej  i  Pierwszej  Ulicy.  W 

rzeczywistości bar nosi nazwę „Śliwka Maxwella”, ale mój cynizm lubi psuć owoce cudzego 

optymizmu.  Krótko  mówiąc,  nie  cierpię  tego  miejsca.  Nie  znoszę  tych  samozwańczych 

księżniczek,  które  paplają  zalotnie  w  nieustannej  euforii.  I  narzucają  się,  jakby  były 

milionerkami lub krytykami literackimi. Albo naprawdę samotnymi dziewczętami. 

- To  jest  Oliver  -  przedstawił  mnie  Philip  Cavilleri  w  garniturze  od  Roberta  Halla,  z 

fryzurą  zrobioną  przez  zakład  Dom  of  Cranston  i  w  kaszmirowym  swetrze  od  Pierre’a 

Cardina (wyciągniętym z piwnicy Filene). 

- Cześć, Ol - powiedziała Jan. - Jesteś bardzo przystojny. Ty też pieczesz ciasteczka? 

Możliwe,  że  była  modelką.  W  żurnalach  nazywają  takie  jak  ona  strzelistymi.  Moim 

zdaniem,  przypominała  żyrafę.  No  i  oczywiście  miała  pulchniutką  koleżankę,  która 

chichotała, kiedy ją przedstawiano. 

- Często tu przychodzisz? - wypytywała mnie strzelista żyrafa, Jan. 

- Nigdy - odparłem. 

- Wszyscy tak mówią. Ja przychodzę tylko w weekendy. Jestem nietutejsza. 

- Co za zbieg okoliczności - zawołał Phil. - Ja też jestem nietutejszy. 

- A ty? - zwróciła się do mnie Jan. 

- Ja wyszedłem właśnie na lunch. 

- Pieprzysz - nie dowierzała. 

- On chce powiedzieć - wtrącił się mój kolega Philip - że zapraszamy was na obiad. 

- Super - stwierdziła Jan. 

Zjedliśmy w pobliskiej restauracji o nazwie „Klatka Piersiowa Flory”. 

- Szykownie tu - uznała Jan. Mogłem też dodać, że wcale nie tanio. Phil wyrwał mi z 

rąk  rachunek  (choć  nie  mógł  ukryć  szoku,  jakiego  doznał  przy  bliższym  zapoznaniu  się  z 

nim).  Zapłacił  po  wielkopańsku  kartą  kredytową  Master  Charge.  Zastanawiałem  się,  ile 

background image

ciasteczek musiał sprzedać, żeby zarobić na ten gest... 

- Jesteś bardzo bogaty? - spytała Philipa chichotka Margo. 

- Powiedzmy,  że  jestem  dobrze  sytuowany  -  odparł  Książę  Cranston  i  dodał:  -  Choć 

nie mam tyle ogłady, co mój zięć. 

Na chwilę zapadło milczenie. Niezłą gafę strzelił Phil. 

- Zięć?  -  wykrztusiła  Jan.  -  Więc  wy  dwaj  jesteście...  ten,  no?...  -  I  zatoczyła  swoją 

kościstą ręką z długimi paznokciami pytające koło. 

Phil nie miał pojęcia, jak jej odpowiedzieć, więc pomogłem mu, kiwając głową. 

- O kurczę - powiedziała Jan. - Ładny gips. Ale gdzie są wasze żony? 

- One... - zająknął się Phil. 

Znów zapadło milczenie, podczas którego Phil próbował trzymać fason. 

- Nie ma ich w mieście - stwierdziłem, żeby oszczędzić mu zakłopotania. 

Kolejna chwila milczenia, w której Jan starała się zrozumieć sytuację. 

- To super - powiedziała w końcu. 

Phil  wodził  wzrokiem  po  malowidłach  na  ścianach,  a  moja  cierpliwość  się 

wyczerpywała. 

- No, dziewczyny - oznajmiłem - muszę lecieć. 

- Dlaczego? - spytała Jan. 

- Muszę iść na jeden film porno. - I oddaliłem się czym prędzej. 

- Jakiś zboczony - usłyszałem z dala smukłą Jan. - Sam ogląda filmy porno. 

- Ja ich nie oglądam - zawołałem z drugiego końca zatłoczonej sali. - Ja w nich gram. 

Kilka sekund później Phil dogonił mnie na ulicy. 

- Słuchaj - wysapał - jakoś trzeba zacząć. 

- Dobra, zaczęliśmy. 

- No to dlaczego wyszedłeś? 

- Nie mogłem już wytrzymać z rozkoszy. 

Szliśmy w milczeniu. 

- To miał być sposób, żeby wrócić do normalnego życia - odezwał się w końcu Phil. 

- Musi być jakiś lepszy sposób. 

- Na przykład? 

- A bo ja wiem? - zawołałem wesoło. - Dam ogłoszenie do gazety. 

Zamilkł na chwilę, a potem powiedział: - Już dałeś. 

- Co? - Zatrzymałem się i spojrzałem na niego z niedowierzaniem. - Co takiego? 

- Pamiętasz  to  pismo  literackie,  które  czytała  Jenny?  Dałem  tam  ogłoszenie  na  twoje 

background image

nazwisko. Nie martw się. Pełna dyskrecja. Ogłoszenie z klasą. W dobrym stylu. 

- Ech - westchnąłem. - Można wiedzieć, jak brzmiała treść? 

- Jakoś tak: „Prawnik z Nowego Jorku, pasjonujący się sportem i antropologią...” 

- Skąd, do diabła, wytrzasnąłeś tę antropologię? Wzruszył ramionami. - Wydawało mi 

się, że to mądrze brzmi. 

- Wspaniale. Nie mogę się doczekać. 

- Masz - powiedział. I wyjął z kieszeni trzy różne koperty. 

- Co w nich jest? 

- Nie czytam cudzej poczty - żachnął się Philip Cavilleri tonem zagorzałego obrońcy 

prawa do intymności. 

Stojąc  więc  w  pomarańczowym  świetle  wolframowej  lampy  ulicznej,  w  rozbawieniu 

pomieszanym z lękiem, zapoznałem się zjedna z ofert. 

O cholera! - pomyślałem, ale nie powiedziałem tego na głos. Philip, który udawał, że 

nie czyta, wysapał tylko: 

- Mój Boże! 

Autorka  była  rzeczywiście  osobą  zainteresowaną  antropologią.  Lecz  jej  list 

proponował jakieś pogańskie obrzędy, tak barbarzyńskie i dziwaczne, że Philipowi zrobiło się 

słabo. 

- To jakiś żart - wymamrotał cicho. 

- Tak. Z ciebie - odparłem. 

- Ale, Oliver, kto może naprawdę lubić takie dziwactwa? 

- Żyjemy  przecież  w  nowym  wspaniałym  świecie,  Phil  -  powiedziałem  i 

uśmiechnąłem się, żeby ukryć osłupienie. Wyrzuciłem pozostałe listy do kosza. 

- Przepraszam cię - bąknął Philip, kiedy przeszliśmy przecznicę lub dwie w zupełnym 

milczeniu. - Naprawdę nie wiedziałem... 

Otoczyłem go ramieniem i roześmiałem się. On też zarechotał Z ulgą. 

Sunęliśmy  w  stronę  domu  w  ten  kojący  nowojorski  wieczór.  Tylko  my  dwaj.  Bo 

naszych żon nie było... w mieście. 

background image

4. 

Bieganie pomaga. 

Rozjaśnia  umysł.  Łagodzi  napięcia.  Poza  tym,  można  biegać  w  samotności,  nie 

zwracając na siebie powszechnej uwagi. Toteż nawet jeśli pracuję nad ważną sprawą albo po 

całym  dniu  w  sądzie,  bez  względu  na  to,  czy  jestem  w  Waszyngtonie,  czy  gdzieś  indziej, 

wkładam dres i biegam. 

Kiedyś  grywałem  w  squasha.  Ale  ta  gra  wymaga  także  innych  umiejętności.  Na 

przykład  elokwencji,  żeby  powiedzieć:  „Świetna  piłka”  albo  „Jak  myślisz,  dołożymy  w  tym 

roku  Yale?”  Przekracza  to  jednak  moje  obecne  możliwości.  Więc  biegam.  W  Central  Park 

nigdy nie muszę do nikogo się odzywać. 

- Oliver, ty skurczybyku! 

Któregoś  popołudnia  wydało  mi  się,  że  ktoś  woła  mnie  po  imieniu.  Musiałem  się 

przesłyszeć. Kto mógł przywoływać mnie w parku? Pobiegłem dalej. 

- Ty cholerny snobie z Harvardu! 

Chociaż  na  świecie  nie  brakuje  facetów,  którzy  pasują  do  tego  opisu,  miałem 

wrażenie, że naprawdę ktoś mnie woła. Obejrzałem się i zobaczyłem swojego współlokatora z 

college’  u,  Stephena  Simpsona,  absolwenta  z  roku  1964,  który  właśnie  mijał  mnie  na 

motorze. 

- No, co z tobą jest, do cholery? - burknął na przywitanie. 

- Simpson, jakim prawem sugerujesz, że coś mi dolega? 

- Po pierwsze: jestem dyplomowanym lekarzem. Po drugie: uważasz mnie podobno za 

przyjaciela, a po trzecie: ciągle zostawiam ci wiadomości, a ty nie odpowiadasz. 

- Myślałem, że studenci medycyny nie mają czasu... 

- Słuchaj,  Barrett,  byłem  zajęty,  ale  znalazłem  czas,  żeby  ożenić  się  z  Gwen. 

Dzwoniłem do ciebie, nawet przesłałem ci do biura telegram z zaproszeniem, a ty nie raczyłeś 

się zjawić. 

- O rany, przepraszam, Steve, ale nic takiego nie dostałem - łgałem. > 

- Nie? To jakim cudem wysłałeś nam prezent ślubny dwa tygodnie później? 

Chryste  Panie,  ten  Simpson  powinien  zostać  prawnikiem!  Ale  jak  mu  wytłumaczyć, 

ż

e  w  rzeczywistości  potrzebowałem  tylko  okresowego  zwolnienia  od  kontaktów  z  ludzką 

rasą? 

- Przykro mi, Steve - odpowiedziałem w nadziei, że odjedzie. 

background image

- Nie jest ci przykro, tylko głupio, żałosny typie. 

- Dzięki za komplement. Pozdrów Gwen. - Wcale nie zamierzał odjechać. 

- Słuchaj,  nie  wiem  dlaczego,  ale  Gwen  bardzo  chciałaby  się  z  tobą  spotkać  - 

powiedział Simpson. 

- Straszna masochistka. Była u lekarza? 

- Tak, u mnie. Powiedziałem jej, że ma nierówno pod sufitem. Ale nie stać nas na bilet 

do teatru, a ty to najtańszy ubaw. Piątek wieczorem? 

- Jestem zajęty, Simpson. 

- Tak, wiem. Zawsze jest jakaś wieczorna rozprawa. W każdym razie, o ósmej u nas. 

Wyminął  mnie,  odwracając  się  jeszcze  raz,  żeby  powtórzyć,  jakby  zwracał  się  do 

ograniczonego osobnika: 

- Ósma  wieczorem,  w  ten  piątek.  Znajdziesz  nas  w  książce  telefonicznej,  więc 

ż

adnych wymówek. 

- Nic z tego, Steve. Nie przyjdę. 

Udał,  że  nie  słyszy  mojej  stanowczej  odmowy.  Cholerny  arogant,  myśli,  że  można 

mną dyrygować. 

Tak czy inaczej, sprzedawca w sklepie Sherry - Lehmann twierdził, że Chateau Lynch 

- Bages, choć pochodzi tylko z piątego zbioru, jest niedocenione i należy do najlepszych win 

z  gatunku  Bordeaux  (powabne,  klarowne,  nastrojowe).  Kupiłem  więc  dwie  butelki,  rocznik 

64.  Jeśli  Simpsonowie  zanudzą  się  na  śmierć,  będą  mieli  przynajmniej  niezłe  wino  na 

pociechę. 

Udawali, że cieszą się na mój widok. 

- Oliver, nic się nie zmieniłeś. 

- Ty też nie, Gwen. 

Zauważyłem,  że  wiszą  u  nich  te  same  plakaty  co  dawniej.  Andy  Warhol  u  szczytu 

swoich  pop  -  dziwactw.  (  -  Kiedy  byłam  mała,  zjadłam  tyle  zupy  Campbella,  że  nigdy  nie 

powiesiłabym jej na ścianie - zauważyła kiedyś moja żona, gdy byliśmy u ich z wizytą). 

Usiedliśmy  na  podłodze.  Paul  i  Art  pytali  łagodnie  z  narożnych  głośników,  czy  nie 

wybieramy  się  na  targ  do  Scarborough

.  Stephen  otworzył  butelkę  białego  Mondavi. 

Chrupałem niezliczone precelki, poruszając głębokie, metafizyczne tematy. Na przykład, jak 

nędzne jest życie szpitalnego lekarza, jak rzadko Gwen i Steve mieli spokojne wieczory. No i 

                                                 

  Oliver  ma  zapewne  na  myśli  piosenkę  Targ  w  Scarborough  autorstwa  popularnego  w  latach 

sześćdziesiątych  duetu  Simon  and  Garfunkel  (Paul  Simon  i  Art  Garfunkel).  (Wszystkie  przypisy  pochodzą  od 
tłumacza.) 

background image

oczywiście,  czy  według  mnie  Harvard  ma  szansę  dołożyć  w  tym  roku  Yale?  Gwen  nie 

sprecyzowała w jakiej dyscyplinie. Równie dobrze mogła spytać, czy Ying dołoży Yang. Ale 

nieważne. Po prostu robili, co mogli, żebym się rozluźnił. Nawet nie było to takie trudne do 

zniesienia, jak się obawiałem. 

Nagle odezwał się dzwonek u drzwi. Zamarłem. 

- Co to? - spytałem. 

- Spokojnie - odparł Steve. - To tylko reszta gości. 

Nie myliłem się, wyczuwając w dźwięku dzwonka spiskową nutę. 

- Jakich gości? - spytałem. 

- Prawdę mówiąc - przyznała Gwen - to tylko jeden gość. 

- Jeden niezamężny gość, co? - powiedziałem, czując się jak zaszczute zwierzę. 

- Tak się składa - potwierdził Steve i poszedł otworzyć drzwi. 

Cholera, dlatego właśnie nigdy nie chodzę w odwiedziny! Nie cierpię tych przyjaciół, 

którzy  starają  się  mi  pomóc.  Dobrze  znałem  już  cały  scenariusz.  Zaraz  przyjdzie  jakaś  była 

współlokatorka albo starsza siostra, albo koleżanka z klasy, która właśnie się rozwodzi! Znów 

wpadłem w zasadzkę! 

Kipiąc z wściekłości, miałem ochotę powiedzieć: „Kurwamać!”, ale nie byłem aż tak 

zaprzyjaźniony z Gwen, więc syknąłem tylko: 

- Psiakrew! 

- To miła osoba, Oliver. 

- Przepraszam, Gwen. Wiem, że chciałaś dobrze, ale... 

W tym momencie Steve przywiódł ofiarę, przeznaczoną na ten wieczór. 

Okulary w drucianych oprawkach. 

Najpierw  zauważyłem  jej  okrągłe  okulary  w  drucianych  oprawkach.  Rozbierała  się. 

To znaczy zdejmowała kurtkę białego koloru. 

Simpson  przedstawił  ją  jako  Joannę  Stein,  lekarza  pediatrę,  koleżankę,  z  którą 

studiował medycynę. Teraz byli niewolnikami w tym samym szpitalu. Nawet nie przyjrzałem 

się  jej  na  tyle  dokładnie,  żeby  stwierdzić,  czy  jest  ładna.  Ktoś  zaproponował,  żeby  usiąść  i 

napić się czegoś. 

Bzdurne rozmówki ciągnęły się bez końca. 

Po  jakimś  czasie  zauważyłem,  że  Joanna  Stein,  lekarz  medycyny,  ma  oprócz 

okrągłych,  drucianych  okularów  przyjemny  głos.  Jeszcze  później  stwierdziłem,  że  myśli 

wypowiadane  tym  głosem  zdradzają  wrażliwość  i  wdzięk.  Na  szczęście,  nie  padła  żadna 

wzmianka o mojej „sprawie”. Simpsonowie musieli ją chyba uprzedzić. 

background image

- Pieskie życie - usłyszałem głos Steve’a Simpsona. 

- Wypiję  za  to  -  powiedziałem.  Potem  uświadomiłem  sobie,  że  on  i  Gwen  po  prostu 

psioczą z Joanną na życie lekarza szpitalnego. 

- Co porabiasz w wolnych chwilach, Jo? - spytałem. Chryste, chyba nie weźmie tego 

za zaproszenie na randkę. 

- Śpię - odparła. 

- Ach, tak? 

- Nic na to nie poradzę - ciągnęła dalej. - Wracam do domu tak zmęczona, że zwalam 

się z nóg i zasypiam na dwadzieścia godzin. 

- Ach, tak. 

Chwila  milczenia.  Kto  teraz  przejmie  pałeczkę  konwersacji  i  przekaże  następnej 

sztafecie? Cisza musiała trwać całe wieki. W końcu Gwen Simpson zaprosiła nas do stołu. 

Muszę szczerze powiedzieć, że chociaż Gwen jest wspaniałym człowiekiem, to sztuka 

kulinarna  nie  należy  do  jej  mocnych  stron.  Nawet  ugotowana  przez  nią  woda  smakuje 

czasem,  jakby  była  przypalona.  Obiad  tamtego  wieczoru  nie  okazał  się  wyjątkiem.  Można 

nawet powiedzieć, że przeszła samą siebie... Ale jadłem, żeby nie rozmawiać. W pobliżu było 

przynajmniej dwóch lekarzy na wypadek, gdyby w moim żołądku zaczęło się nagle dziać coś 

niedobrego. 

W  miarę  rozwoju  sytuacji,  kiedy  kosztowaliśmy  -  wprost  trudno  w  to  uwierzyć  - 

sernika, który był chyba pieczony na węglach, Joanna zagadnęła mnie naraz: - Oliver? 

Dzięki swojemu doświadczeniu w przesłuchaniach, odpowiedziałem szybko: 

- Tak? 

- Lubisz operę? 

O cholera, podstępne pytanie, pomyślałem w duchu, zastanawiając się gorączkowo, co 

teraz  knuje.  Może  zamierza  mówić  o  takich  operach  jak  Cyganeria  lub  Traviata,  w  których 

przypadkiem bohaterka umiera w finale? Czyżby chciała mi zafundować katharsis

! 

Nie, nie mogła być aż tak nietaktowna. Ale cisza w pokoju zdradzała oczekiwanie na 

moją odpowiedź. 

Średnio  -  odparłem,  przezornie  zabezpieczając  się  na  wszystkich  frontach.  -  Nie 

kapuję tylko tych włoskich, francuskich i niemieckich. 

- To dobrze - powiedziała nie zrażona. Może miała na myśli chińską operę? 

                                                 

  Katharsis  (gr.)  -  oczyszczenie,  rozładowanie  emocjonalne  i  dramatyczne,  tradycyjny  element 

antycznej tragedii greckiej. 

background image

- We wtorek wieczorem Merritt występuje w operze Purcella

Cholera,  zapomniałem  zabezpieczyć  się  też  przed  Anglikami!  Teraz  pewnie  każą  mi 

iść z nią na jakąś wyspiarską nudę. 

- Sheila  Merritt  to  najlepszy  sopran  tego  sezonu  -  powiedział  Stephen  Simpson, 

rzucając do ataku dodatkowe siły. 

- A ta opera to Dydona i Eneasz

∗∗

 - dorzuciła Gwen, dołączając do pojedynku jako mój 

trzeci  przeciwnik.  (Dydona  -  jeszcze  jedna  dziewczyna,  która  umiera,  bo  facet,  z  którym 

chodziła, okazał się egoistycznym draniem!) 

- To świetnie - skapitulowałem. W głębi duszy przeklinałem Steve’a i Gwen. A przede 

wszystkim - Chateau Lynch - Bages, które osłabiło mój pierwotny zamiar, żeby powiedzieć, 

iż każdy rodzaj muzyki przyprawia mnie o mdłości. 

- Och, tak się cieszę - powiedziała Joanna. - Mam właśnie dwa bilety... 

Aha, teraz uwaga. 

- ...ale  Steve  i  ja  mamy  oboje  dyżur.  Pomyślałam  więc  sobie,  że  ty  i  Gwen  z  nich 

skorzystacie. 

- Gwen  naprawdę  to  lubi,  Oliver  -  powiedział Steve  tonem,  który  sugerował,  że  jego 

ż

ona zasługuje na trochę rozrywki. 

- Dobra,  świetnie  -  powiedziałem.  Po  chwili  uświadomiłem  sobie,  że  powinienem 

wykazać trochę więcej entuzjazmu i dodałem: - Serdeczne dzięki. 

- Cieszę  się,  że  możesz  iść  -  odparła  Joanna.  -  Powiedz  moim  rodzicom,  że  mnie 

spotkałeś i że jeszcze żyję. 

A  to  co  znowu?  Serce  zamarło  mi  na  myśl  o  tym,  że  będę  siedział  obok  zaborczej 

matki (jaka córka, taka matka?) Joanny Stein. 

- Siedzą w sekcji smyczków - rzuciła, wybiegając ze Steve’em z mieszkania. 

Kiedy  zostałem  sam  z  Gwen,  pomyślałem,  że  muszę  się  jakoś  ukarać  za  swoje 

absurdalne zachowanie. Zacząłem więc przeżuwać następny kawałek zwęglonego sernika. 

- Gdzie, u diabła, jest sekcja smyczków? - spytałem. 

- Zwykle po prawej stronie od instrumentów drewnianych. Matka Joanny jest alcistką, 

a jej ojciec - wiolonczelistą w Orkiestrze Nowojorskiej. 

- Aha - skwitowałem i ugryzłem jeszcze jeden pokutny kęs. 

Milczenie. 

                                                 

 Henry Purcell - kompozytor angielski z XVII wieku 

∗∗

 Dydona i Eneasz - opera H. Purcella, uznawana za angielską operę narodową. 

background image

- Naprawdę spotkanie z Jo było dla ciebie takie trudne? - spytała. 

Spojrzałem na nią. 

I odpowiedziałem: - Naprawdę. 

background image

5. 

Gdy mnie złożą... 

Tak  zaczyna  się  piosenka,  która  była  przebojem  roku  1689.  W  angielskiej  operze 

najgorsze jest to, że czasem można zrozumieć słowa. 

Gdy  mnie  złożą,  Złożą  w  ziemi,  Niech  me  grzechy  Twemu  sercu  Troski  nie 

przysporzą... 

Dydona,  królowa  Kartaginy,  właśnie  miała  zamiar  poddać  się  samozniszczeniu  i 

odczuwała potrzebę, żeby  opowiedzieć o tym światu w arii. Muzyka była świetna, a libretto 

archaiczne.  Sheila  Merritt  zaśpiewała  błyskotliwie  i  zasłużyła  na  wszystkie  późniejsze 

owacje. W końcu Dydona umarła nieodwołalnie, tańczący kupidyni rozrzucili róże i zapadła 

kurtyna. 

- Wiesz,  Gwen,  cieszę  się,  że  tu  przyszedłem  -  powiedziałem,  kiedy  wstawaliśmy  z 

miejsc. 

- Podziękujmy  naszym  dobroczyńcom  -  odparła.  Przebiliśmy  się  przez  wychodzący 

tłum i dobrnęliśmy do orkiestry. 

- Gdzie  Steve?  -  zapytał  pan  Stein,  chowając  wiolonczelę  do  futerału.  Miał  długie, 

siwiejące włosy, które nie znały chyba ‘ bliżej grzebienia. 

- Ma  dyżur  z  Joanną  -  odpowiedziała  Gwen.  -  To  jest  Oliver,  jej  przyjaciel. 

(Naprawdę, nie musiała tak tego określać!) W tej chwili nadeszła pani Stein z altówką w ręku. 

Była raczej niska i krępa, choć dzięki swojej tryskającej energii mogła się podobać. 

- Król Stein udziela audiencji? 

- Jak  zwykle,  kochanie  -  odparli  dodał  -  Gwen  już znasz.  A  to jest  Oliver,  przyjaciel 

Jo. 

- Miło pana poznać. Co słychać u naszej córki? 

- Wszystko dobrze - odparował pan Stein, zanim zdążyłem odpowiedzieć. 

- Przecież nie ciebie pytam, Stein - skarciła go pani Stein. 

- U  Jo  wszystko  dobrze  -  oświadczyłem,  wprowadzając  pewien  dysonans  do  ich 

ż

artobliwego tonu. 

- Podobało się panu przedstawienie? - zapytała pani Stein. 

- Oczywiście. Było świetne! - zawołał jej mąż. 

- Pyta cię ktoś? 

- Odpowiadam za niego, bo jestem profesjonalistą.  I powiem jeszcze, że Merritt była 

background image

nadzwyczajna. 

Potem  zwrócił  się  do  mnie:  -  Stary  Purcell  umiał  komponować,  co?  Ten  finał,  te 

cudowne chromatyczne zmiany w schodzącym tetrakordzie! 

- Może on tego nie zauważył, Stein - upomniała go małżonka. 

- Musiał zauważyć. Merritt śpiewała to cztery razy. 

- Niech  pan  mu  wybaczy,  Oliver  -  powiedziała  do  mnie  pani  Stein.  -  Ma  fioła  na 

punkcie muzyki. 

- A  co  innego  się  liczy?  -  odciął  się  Stein  i  dodał:  -  Zapraszam  wszystkich  na 

niedzielę. Do nas. Wpół do szóstej. Wtedy dopiero pogramy. 

- My nie możemy - powiedziała Gwen, włączając się wreszcie do rozmowy. - Rodzice 

Stephena obchodzą rocznicę ślubu. 

- Dobra - powiedział pan Stein. - W takim razie Oliver... 

- Pan może mieć inne plany - pośpieszyła mi z pomocą pani Stein. 

- Jakim prawem mówisz za niego? - Stein zwrócił się do małżonki, pałając słusznym 

oburzeniem.  A  potem  do  mnie  powiedział:  -  Przyjdź  koło  wpół  do  szóstej.  Przynieś  swój 

instrument. 

- Gram tylko w hokeja - odparłem z nadzieją, że zrażę go tym do siebie. 

- No,  to  przynieś  swój  kij  -  powiedział  pan  Stein.  -  Postawimy  cię  koło  kostek  lodu. 

Do niedzieli, Oliver. 

- Jak było? - spytał Steve, kiedy dostarczyłem mu żonę. 

- Cudownie - odparła z zachwytem Gwen. - Straciłeś wspaniałe przedstawienie. 

- A  Barrettowi się podobało? - spytał, chociaż stałem tuż obok. Chciałem  odesłać  go 

do mojego nowego rzecznika, pana Steina, ale bąknąłem tylko: - Dobre było. 

- To dobrze - skwitował Steve. 

Lecz  w  głębi  duszy  pomyślałem,  parafrazując  zmarłą  królową  Dydonę:  Nieźle  mnie 

wrobili. 

background image

6. 

Nadeszła niedziela. Oczywiście, nie miałem ochoty tam iść. Ale los nie przyszedł mi 

na ratunek. Nie dostałem żadnej pilnej wiadomości ani pilnej sprawy do prowadzenia. Phil nie 

zadzwonił.  Nawet  nie  złapałem  grypy.  W  rezultacie,  z  braku  wymówki,  znalazłem  się  z 

wielkim  bukietem  w  dłoni  na  skrzyżowaniu  Riverside  i  Dziewięćdziesiątej  Pierwszej.  Przed 

drzwiami Louisa Steina. 

- Ho,  ho  -  wykrzyknął  mój  gospodarz,  kiedy  spostrzegł  mój  roślinny  podarunek.  - 

Naprawdę nie powinieneś. - I zawołał do pani Stein: - To Oliver, przyniósł mi kwiaty! 

Pani Stein przydreptała natychmiast i pocałowała mnie w policzek. 

- Wejdź i poznaj muzyczną mafię - rozkazał pan Stein. I objął mnie ramieniem. 

W  pokoju  było  dziesięciu,  może  dwunastu  muzyków  przy  pulpitach.  Gawędzili  i 

stroili instrumenty. Stroili i gawędzili. Nastrój był podniosły, tonacja głośna. Jedyny ozdobny 

mebel  w  pokoju  stanowiło  wielkie,  błyszczące,  czarne  pianino.  Przez  solidne  okno 

zobaczyłem rzekę Hudson i urwisty brzeg po drugiej stronie. 

Podałem  każdemu  rękę.  Większość  stanowili  hipisi.  Oczywiście  oprócz  tych 

młodszych, którzy wyglądali na młodych hipisów. Po co ja nakładałem krawat? 

- Gdzie Jo? - spytałem z grzeczności. 

- Pracuje do ósmej - odpowiedział pan Stein - ale poznaj jej braci. Marty gra na rogu, a 

David na dętych i na  flecie. Jak widzisz, zbuntowali się przeciw rodzicom. Tylko Jo została 

przy strunach. 

Obaj  bracia  byli  wysocy  i  nieśmiali.  David  machnął  nieśmiało  klarnetem  na 

przywitanie. Marty uścisnął mi dłoń. 

- Witaj w muzycznym zoo - powiedział. 

Zupełnie się na tym nie znam, Marty - zwierzyłem się niepewnie. - Kiedy ktoś mówi 

pizzicato, dla mnie to znaczy tyle, co cielęcina z serem. 

- Tak właśnie jest - powiedział pan Stein. - Przestań przepraszać. Nie jesteś pierwszy, 

który przyszedł tu tylko posłuchać. 

- Nie? - upewniłem się. 

- Oczywiście, że nie. Mój zmarły ojciec nie znał ani jednej nuty. 

- Oliver, proszę mu powiedzieć, że na niego czekamy - zawołała pani Stein - chyba że 

pan chce tu przyjść i zagrać na wiolonczeli. 

- Cierpliwości, kochanie - odparł gospodarz. - Chcę, żeby nasz gość dobrze się u nas 

background image

czuł. 

- O,  czuję  się  tu  dobrze  -  powiedziałem  uprzejmie.  Posadził  mnie  na  jakimś 

rozwalonym krześle, a sam pośpieszył z powrotem do orkiestry. 

Było  to  fantastyczne.  Patrzyłem  w  milczeniu  na  przedstawienie,  które  moi 

snobistyczni  przyjaciele  mogliby  określić  mianem  kupy  dziwaków  grających  świetną 

muzykę. Najpierw Mozart, potem Vivaldi, a potem jakiś Lully, o którym nigdy nie słyszałem. 

Po  Lullym  zagrali  Monteverdiego,  a  potem  podali  najlepsze  pastrami

,  jakie 

kiedykolwiek  jadłem.  Podczas  przerwy  na  przekąskę  wysoki,  nieśmiały  David  szepnął  do 

mnie ukradkiem: 

- To prawda, że grasz w hokeja? 

- Grałem - odparłem. 

- Mogę cię o coś zapytać? 

- Jasne. 

- Jak dzisiaj poszło Rangersom? 

- Kurczę,  nie  pamiętam  -  odparłem,  najwyraźniej  rozczarowując  go.  Jak  miałem  mu 

wyjaśnić,  że  dawny  Oliver,  maniak  hokeja,  tak  bardzo  zagrzebał  się  w  książkach 

prawniczych,  że  przestał  śledzić,  czy  drużyna  Rangers  wygrywa  czy  przegrywa  z 

ubóstwianymi kiedyś przez niego kąśliwymi Niedźwiedziami z Bostonu? 

Potem  przyszła  Joanna  i  pocałowała  go  w  policzek.  Musiał  to  być  jakiś  rytuał. 

Całowała każdego. 

- Doprowadzili cię już do obłędu? 

- Nie - odparłem. - Naprawdę dobrze się bawię. 

Wtedy  nagle  uderzyła  mnie  myśl,  że  wcale  nie  kłamię.  Harmonia,  której  zaznałem 

tego  wieczoru,  nie  panowała  tylko  w  muzyce.  Była  wszędzie.  W  ich  rozmowach.  We 

wzajemnych  pochwałach,  które  padały,  ilekroć  komuś  udał  się  jakiś  trudny  technicznie 

fragment.  Z  czymś  trochę  podobnym  spotkałem  się  tylko  w  szatni  hokejowej,  gdy  gracze  z 

Harvardu ładowali się psychicznie, żeby stratować przeciwnika. 

Tyle że tutaj ludzie ładowali się po to, by razem grać muzykę. Wszędzie wyczuwało 

się tyle... miłości. 

Nigdy nie byłem w podobnym świecie. Chyba tylko z Jenny. 

- Weź swoje skrzypce, Jo - powiedział pan Stein. 

- Oszalałeś? - odparła Joanna. - Nie jestem w formie... 

                                                 

 Pastrami - rodzaj mocno wędzonej, pikantnej kiełbasy z mięsa wołowego. 

background image

- Za  bardzo  oddajesz  się  medycynie  -  skwitował.  -  Powinnaś  tyle  samo  czasu 

poświęcać muzyce. Poza tym, czekałem z Bachem specjalnie na ciebie. 

- Nie - odpowiedziała stanowczo Joanna. 

- No,  dalej.  Oliver  chce  usłyszeć,  jak  grasz.  -  Zarumieniła  się.  Usiłowałem 

zaprotestować, ale na próżno. 

Pan  Stein  zwrócił  się  do  mnie.  -  Powiedz  swojej  przyjaciółce,  a  mojej  córce,  żeby 

nastroiła swoje skrzypce. 

Zanim zdążyłem zareagować, Joanna, czerwona jak burak, przestała się opierać. 

- Dobra, tato, niech ci będzie. Ale nie wyjdzie to najlepiej. 

- Wyjdzie,  wyjdzie  -  odpowiedział.  A  kiedy  odeszła,  zwrócił  się  znów  do  mnie:  - 

Lubisz koncerty brandenburskie? 

Zesztywniałem.  Koncerty  brandenburskie  Bacha  należały  do  nielicznych  utworów, 

które  rzeczywiście  znałem.  Przecież  oświadczyłem  się  Jenny  po  tym,  jak  zagrała  Piąty 

Koncert,  gdy  wracaliśmy  brzegiem  rzeki  w  stronę  uniwersytetu.  Ta  muzyka  była  czymś  w 

rodzaju  preludium  do  naszego  małżeństwa.  Na  samą  myśl,  że  znowu  ją  usłyszę,  poczułem 

ból. 

- Więc jak? - spytał pan Stein. Przypomniałem sobie, że nie odpowiedziałem na jego 

przyjazne pytanie. 

- Tak - odparłem. - Lubię koncerty brandenburskie. Który zagracie? 

- Wszystkie! Po co być stronniczym? 

- Ja  gram  tylko  jeden  -  zawołała  jego  córka,  udając  urażoną.  Siedziała  teraz  między 

skrzypkami,  zajęta  rozmową  z  jakimś  starszym  panem,  z  którym  dzieliła  pulpit.  Orkiestra 

znów zabrała się do strojenia instrumentów. Ale ponieważ w przerwie nikt nie żałował sobie 

drinków, tonacja była teraz znacznie głośniejsza niż przedtem. 

Pan Stein postanowił wystąpić w roli dyrygenta. 

- Dlaczego Lenny Bernstein jest lepszy ode mnie? Bo ma lepszą fryzurę! - Zastukał w 

pulpit, to znaczy w telewizor. 

- Und  jetzt  -  zawołał,  przyjmując  nagle  niemiecki  akcent.  -  Fsziscy  gracz  ostro. 

Slyszicie? Ostro! 

Orkiestra zamilkła w oczekiwaniu. Uniósł w górę ołówek, żeby rozpocząć takt. 

Wstrzymałem oddech w nadziei, że jakoś to przeżyję. 

W tej samej chwili zabrzmiała kanonada. 

To  znaczy  kanonada  pięści  walących  w  drzwi.  Była  jednak  za  głośna  dla  naszej 

muzyki i, moim skromnym zdaniem, nie pasowała do rytmu. 

background image

- Otwierać! - ryknął nieludzki głos. 

- Policja? - spytałem Jo, która nagle znalazła się przy mnie. 

- Oni  się  tu  nigdy  nie  kręcą.  -  Uśmiechnęła  się.  -  To  ktoś  bardziej  niebezpieczny. 

Godzilla z mieszkania na górze. Naprawdę nazywa się Tempie i nie lubi życia. 

- Otwierać! 

Rozejrzałem  się.  Było  nas  w  pokoju  ze  dwudziestu,  ale  orkiestra  wyglądała  na 

zastraszoną.  Ten  Godzilla  musiał  być  naprawdę  niebezpieczny.  W  każdym  razie  Lou  Stein 

otworzył zamek u drzwi. 

- Jasna  cholera,  skurwiele  jedne,  powtarzam  wam  co  niedziela,  żebyście  przestali 

hałasować! 

Wrzeszczał,  górując  nad  panem  Steinem.  Imię  Godzilla  całkiem  do  niego  pasowało. 

Był wielką, owłosioną bestią. 

- Ależ,  panie  Tempie  -  odparł  pan  Stein  -  zawsze  kończymy  nasze  niedzielne 

spotkania punktualnie o dziewiątej. 

- Gówno! - warknął potwór. 

- A tak, zauważyłem, że pan jeszcze tego nie powiedział - zareplikował pan Stein. 

Tempie  wbił  w  niego  wzrok.  -  Nie  prowokuj  mnie,  pętaku.  Moja  cierpliwość  już  się 

wyczerpuje!  -  W  głosie  Godzilli  kipiała  nienawiść.  Czułem,  że  jego  życiowym  celem  była 

czynna  napaść  na  swojego  sąsiada,  pana  Steina.  Właśnie  miał  zamiar  zrealizować  to 

marzenie. 

Dwaj synowie Steina, choć wyraźnie przerażeni, przyłączyli się do ojca. 

Tempie wrzeszczał dalej. Teraz, kiedy pani Stein stała już u boku męża, Joanna nagle 

oderwała  się  ode  mnie  i  ruszyła  w  stronę  drzwi.  (Miała  zamiar  walczyć?  Opatrywać  rany?) 

Wszystko to działo się bardzo szybko. I uderzało do głowy. 

- Cholera,  zasrańcy  jedni,  nie  wiecie,  że  prawo  zabrania  przeszkadzać  ludziom  w 

odpoczynku? 

- Przepraszam, panie Tempie, ale sądzę, że to pan łamie cudze prawa. 

Po  prostu  wypowiedziałem  te  słowa!  Zanim  jeszcze  uświadomiłem  sobie,  że  mam 

zamiar  je  powiedzieć.  Jeszcze  bardziej  zdziwiło  mnie  to,  że  wstałem  już  i  zbliżałem  się  w 

stronę nieproszonego gościa. Ten z kolei obrócił się w moją stronę. 

- Masz jakiś problem, blondasku? - ryknął stwór. 

Był  o  kilka  cali  wyższy  ode  mnie  i  przynajmniej  o  czterdzieści  funtów  cięższy. 

Miałem jednak nadzieję, że nie składał się z samych mięśni. 

Dałem znak Steinom, że ja to załatwię. Stali w miejscu jak wryci. 

background image

- Panie  Tempie  -  ciągnąłem  dalej  -  czy  słyszał  pan  kiedyś  o  ustępie  czterdziestym 

Kodeksu  karnego?  Jest  w  nim  mowa  o  wchodzeniu  na  cudzy  teren.  A  o  ustępie 

siedemnastym, czyli o grożeniu przemocą fizyczną? Albo o... 

- Coś ty za jeden, gliniarz? - warknął. Najwyraźniej miał już do czynienia z policją. 

- Tylko prawnik - odparłem - ale mogę wsadzić pana do pudła na długi odpoczynek. 

- Gadanie - nie dowierzał Tempie. 

- Nie  tylko.  Ale  jeśli  chce  pan  rozstrzygnąć  tę  sprawę  szybciej,  to  jest  jeszcze  inny 

sposób. 

- Naprawdę, chłopczyku? 

Napiął swoją górę mięśni. Z tyłu usłyszałem poruszenie w orkiestrze. A w duszy nutę 

przerażenia.  Spokojnie  zdjąłem  jednak  marynarkę  i  powiedziałem  półgłosem  z  przesadną 

uprzejmością: 

- Panie Tempie, jeśli zaraz pan stąd nie zniknie,  będę po prostu zmuszony, jak to się 

mówi między inteligentami, nauczyć pana rozumu. 

Po  dość  pośpiesznym  odejściu  natręta  pan  Stein  otworzył  butelkę  szampana  (import 

prosto  z  Kalifornii).  Orkiestra  postanowiła  zagrać  najgłośniejszy  ze  znanych  utworów  i  w 

bardzo żywym tempie wykonała Uwerturę z roku 1812 Czajkowskiego. Nawet ja wziąłem w 

tym udział: zagrałem partię kotłów na pustym koszu do śmieci. 

Kilka godzin później - zbyt szybko - przyjęcie się skończyło. 

- Proszę nas jeszcze kiedyś odwiedzić - zapraszała pani Stein. 

- Pewnie, że odwiedzi - powiedział pan Stein. 

- Skąd jesteś taki pewny? - spytała. 

- On nas uwielbia - odparł Louis Stern. 

I rozstaliśmy się. 

Nikt nie musiał mi przypominać, że moim obowiązkiem było odprowadzić Joannę do 

domu. Choć zrobiło się już późno, nalegała, żebyśmy pojechali autobusem numer pięć, który 

przejeżdża przez całą Riverside i dopiero później dociera zygzakami do Piątej. Wyglądała na 

zmęczoną dyżurem w szpitalu. Była jednak w świetnym nastroju. 

- Mój Boże, Ohver, byłeś fantastyczny - powiedziała. 

I położyła swoją dłoń na mojej. 

Próbowałem odpowiedzieć sobie, jakie wrażenie robi na mnie jej dotyk. 

Nie potrafiłem. 

Joanna wciąż szczebiotała. 

- Tempie nie odważy się pokazać więcej pyska. 

background image

- Słuchaj,  Jo,  nie  trzeba  specjalnej  inteligencji,  żeby  postawić  się  tchórzliwemu 

drabowi. 

Oderwałem od niej rękę, żeby gestykulować. (Ulga?) 

- No tak, ale... 

Nie  dokończyła.  Może  zaczęło  ją  dziwić,  że  ciągle  pozuję  na  tępego  hokeistę. 

Chciałem tylko dać jej do zrozumienia, że naprawdę nie jestem wart jej czasu. Była taka miła. 

I niebrzydka. Tak przynajmniej uważałby każdy normalny facet z normalnymi uczuciami. 

Mieszkała na czwartym piętrze, w pobliżu szpitala. Kiedy staliśmy przed jej drzwiami, 

stwierdziłem,  że  jest  niższa,  niż  mi  się  z  początku  wydawało.  Musiała  zadzierać  głowę  do 

góry, żeby patrzeć mi w oczy. 

Zauważyłem  też,  że  z  trudem  łapię  oddech.  Nie  mógł  to  być  wynik  wchodzenia  po 

schodach  (przecież  dużo  biegam).  Rozmawiając  z  tą  inteligentną,  wrażliwą  panią  doktor, 

poczułem pierwsze oznaki paniki. 

Może uznała, że żywię do niej uczucia niezupełnie platoniczne. Co robić, jeśli... 

- Oliver - powiedziała Joanna. - Chciałabym zaprosić cię do środka. Ale idę jutro do 

pracy na szóstą rano. 

- Innym razem - odparłem. I nagle poczułem więcej tlenu w płucach. 

- Mam nadzieję, Oliver. 

Pocałowała mnie. W policzek. (Ci to lubili się całować, cała rodzina). 

- Dobranoc - powiedziała. 

- Zadzwonię do ciebie - odparłem. 

- Świetnie się dziś bawiłam. 

- Ja też. 

A jednak czułem się bezgranicznie nieszczęśliwy. 

Wracając w nocy do domu, doszedłem do wniosku, że potrzebuję pomocy psychiatry. 

background image

7. 

- Zacznijmy od tego, że pominiemy zupełnie króla Edypa. 

Tak  zaczynał  się  mój  starannie  przygotowany  wstęp  w  gabinecie  psychiatry.  Żeby 

znaleźć dobrego psychiatrę, trzeba wykonać serię prostych czynności. Najpierw dzwoni się do 

przyjaciół,  którzy  są  lekarzami,  i  mówi  im,  że  pewien  nasz  znajomy  potrzebuje  pomocy. 

Wtedy oni polecają lekarza dla tego nieszczęśliwego znajomego. Na końcu okrąża się telefon 

dwieście razy, wykręca numer i umawia na pierwszą wizytę. 

- Proszę  posłuchać  -  chrzaniłem  dalej  -  zaliczyłem  swój  kurs  psychologii  i  znam  tę 

gadkę, której moglibyśmy używać. Wiem, jak nazwać swoje zachowanie w stosunku do ojca, 

po ślubie z Jenny. To znaczy, nie interesuje mnie nic, co powiedziałby na mój temat Freud. 

Doktor  Edwin  London,  choć  według  faceta,  który  mi  go  polecił,  wybitny  specjalista, 

nie okazał się zbyt skory do wypowiadania dłuższych kwestii. 

- Dlaczego  pan  tu  przyszedł?  -  zapytał  beznamiętnie.  Obleciał  mnie  strach.  Wstęp 

poszedł mi gładko, ale teraz zaczynało się prawdziwe przesłuchanie. 

Właściwie  dlaczego  tu  przyszedłem?  Co  chciałem  usłyszeć?  Przełknąłem  ślinę  i 

odpowiedziałem tak cicho, że sam ledwo słyszałem swoje słowa. 

- Bo nic nie czuję. 

Czekał w milczeniu. 

- Od  śmierci  Jenny  po  prostu  nic  nie  czuję.  Chyba  tylko  głód,  od  czasu  do  czasu. 

Kupuję  wtedy  mrożony  obiad  w  sklepie  i  załatwione.  Ale  poza  tym...  przez  osiemnaście 

miesięcy... kompletnie nic. 

Słuchał,  jak  próbuję  wyłowić  z  zamętu  swoje  myśli.  Wylewały  się  bezładnym, 

bolesnym strumieniem.  Czuję się strasznie. Poprawka: nic nie czuję. To  jeszcze gorsze.  Bez 

niej  jestem  zagubiony.  Philip  pomaga  mi.  Nie,  Phil  nie  potrafi  mi  naprawdę  pomóc.  Ale 

próbuje. Żadnych uczuć. Przez prawie dwa lata. Nie potrafię nawiązać kontaktu z normalnymi 

ludźmi. 

Chwila milczenia. Pociłem się. 

- Pożądanie seksualne? - spytał doktor. 

- Ani trochę - odpowiedziałem. I dodałem dla zupełnej jasności: - Kompletnie nic. 

Ż

adnej reakcji. Może go zaszokowałem? Nie potrafiłem odczytać wyrazu jego twarzy. 

Po chwili, ponieważ było to tak oczywiste dla nas obu, powiedziałem: 

- Nikt nie musi mi mówić, że to poczucie winy. 

background image

Wtedy doktor Edwin London wypowiedział najdłuższe zdanie tego dnia: 

- Czuje się pan... odpowiedzialny za śmierć Jenny? 

Czy  czułem  się  odpowiedzialny  za  śmierć  Jenny?  Od  razu  pomyślałem  o  moim 

przemożnym pragnieniu, żeby umrzeć tego samego dnia co ona. Ale to minęło. Wiem, że to 

nie ja podarowałem swojej żonie białaczkę. A jednak... 

- Może.  Chyba  przez  jakiś  czas  tak  było.  Ale  przede  wszystkim  jestem  na  siebie 

wściekły. Za wszystko, co mogłem zrobić, kiedy jeszcze żyła. 

Po chwili milczenia doktor London spytał: - Na przykład? 

Znów  mówiłem  o  swoim  wyobcowaniu  z  rodziny.  O  tym,  jak  zrobiłem  ze  swojego 

małżeństwa  z  dziewczyną  o  nieco  odmiennym  (jeszcze  jak  odmiennym!)  pochodzeniu 

społecznym  swoją  deklarację  niepodległości.  Ja  ci  pokażę,  Nadziany  Dolcami  Tatusiu, 

poradzę sobie bez ciebie. 

Ale zapomniałem o jednej rzeczy. Było to trudne dla Jenny. Nie tylko dla jej psychiki. 

Choć to też ważne, zważywszy jej silne przekonania o konieczności szacunku dla rodziców. 

Jeszcze  gorsze  było  jednak  moje  dążenie  do  samodzielności.  Dla  mnie  stanowiło  to  źródło 

dumy.  Ale,  cholera,  dla  Jenny,  która  wychowała  się  w  biedzie,  cóż  mogło  być  nowego  i 

cudownego w tym, że nie mamy pieniędzy w banku? 

- Ciągle musiała się poświęcać dla mojej arogancji. 

- Myśli  pan,  że  ona  uważała  to  za  poświęcenie? -  spytał  London,  chyba  wyczuwając 

intuicyjnie, że Jenny ani razu się nie poskarżyła. 

- Panie doktorze, to już nieważne, co ona mogła uważać. 

Spojrzał na mnie. 

Przez ułamek sekundy ogarnął mnie lęk, że się... rozpłaczę. 

- Jenny nie żyje i dopiero teraz widzę, jakim byłem egoistą. Nastąpiła cisza. 

- Dlaczego? - spytał. 

- Kiedy kończyliśmy college, Jenny dostała stypendium z Francji. Ten temat w ogóle 

przestał  istnieć,  gdy  postanowiliśmy  się  pobrać.  Po  prostu  stało  się  jasne,  że  zostaniemy  w 

Cambridge, a ja pójdę na studia prawnicze. Dlaczego? 

Znów chwila ciszy. Doktor London się nie odezwał. Przemawiałem dalej. 

- Dlaczego,  do  diabła,  miało  to  być  jedyne  logiczne  rozwiązanie?  Ta  moja  cholerna 

arogancja! Z góry zakładałem, że moje życie jest ważniejsze! 

- Nie wiedział pan wtedy wszystkiego - wyjaśnił psychiatra. Była to niezręczna próba 

wymazania mojej winy. 

- Ale wiedziałem jedno: ona nigdy nie była w Europie. Przecież mogłem pojechać tam 

background image

z nią i zostać prawnikiem rok później. 

Może  myślał,  że  było  to  jakieś  wtórne  poczucie  winy,  nabyte  później  przy  czytaniu 

feministycznej  literatury.  Nie  było.  Nie  bolałem  tak  bardzo  nad  tym,  że  przerwałem  wyższą 

edukację  Jenny,  jak  nad  faktem,  że  przeze  mnie  nie  zakosztowała  Paryża.  Nie  zobaczyła 

Londynu. Nie poczuła Włoch. 

- Rozumie pan? - spytałem. 

Jeszcze jedna chwila milczenia. 

- Czy jest pan gotów poświęcić na to trochę czasu? - zapytał. 

- Po to tu przyszedłem. 

- Jutro, o piątej? 

Skinąłem głową. On też skinął. Wyszedłem. 

Spacerowałem wzdłuż Park Avenue, żeby się pozbierać. I przygotować na to, co mnie 

czekało.  Jutro  zacznie  się  operacja.  Wiedziałem,  że  nacięcia  na  duszy  okażą  się  bolesne. 

Byłem na to przygotowany. 

Zastanawiałem się tylko, co on znajdzie w środku. 

background image

8. 

Minął tydzień, zanim dotarliśmy do Edypa. To znaczy do pałacu na terenie Harvardu o 

nazwie Barrett Hall. 

- Moja rodzina dała pieniądze na jego budowę, żeby kupić sobie szacunek. 

- Dlaczego? - spytał doktor London. 

- Bo nasze pieniądze nie są czyste. Bo nasi przodkowie dorobili się na cudzej nędzy. 

Nasza filantropia to całkiem nowe hobby. 

Najciekawsze,  że  nie  dowiedziałem  się  tego  z  żadnej  książki  o  Barrettach,  ale  w... 

Harvardzie. 

Pod  koniec  college’u  brakowało  mi  do  kompletu  kilku  zaliczeń.  Razem  z  całą  hordą 

innych  studentów  zapisałem  się  więc  na  kurs  „Nauki  społeczne  nr  108,  rozwój  przemysłu 

amerykańskiego”.  Prowadził  go  tak  zwany  ekonomista  -  radykał  o  nazwisku  Donald  Vogel. 

Wykładowca  ten  zdobył  już  sobie  miejsce  w  historii  Harvardu  dzięki  ciągłemu  przeplataniu 

faktów wulgarnymi słowami. Poza tym jego kurs był sławny, bo uchodził za łatwiznę. 

( - Nie wierzę w sens takich siakich egzaminów - oznajmił Vogel. Tłum wiwatował). 

Sala nie była zwyczajnie zatłoczona. Wręcz roiło się na niej od leniwych sportowców 

i kujonów z pierwszych lat medycyny, poszukujących kursu, na którym nie trzeba się wysilać. 

Zwykle,  pomimo  barwnego  słownictwa  Don  Vogla,  większość  z  nas  zażywała 

dodatkowej drzemki lub czytała na jego zajęciach uniwersyteckie pismo „Crimson”. Na moje 

nieszczęście  pewnego  dnia  włączyłem  się  w  wykład.  Temat  brzmiał  jak  nazwa  środka 

nasennego: „Przemysł włókienniczy w USA”. 

- Siak.  Jeśli  chodzi  o  przemysł  włókienniczy,  to  wiele  takich  owakich  szacownych 

harwardzkich  figur  odegrało  w  nim  paskudną  rolę.  Na  przykład  Amos  Brewster  Barrett, 

absolwent Harvardu z roku 1794... 

O  jasna  cholera,  to  moja  rodzina!  Czyżby  Vogel  wiedział,  że  go  słucham?  A  może 

mówił  o  tym  swojej  zgrai  studentów  co  roku?  Skurczyłem  się  w  ławce,  podczas  gdy  on 

ciągnął dalej: 

- W  1814  Amos  i  kilku  jego  kumpli  z  Harvardu  razem  postanowili  rozpocząć 

rewolucję  przemysłową  w  Fali  River,  w  stanie  Massachusetts.  Zbudowali  pierwsze  duże 

fabryki  włókiennicze.  I  zadbali  o  swoich  robotników.  Nazywamy  to  paternalizmem.  Z 

dbałości  o  zasady  moralne  umieścili  dziewczęta,  pochodzące  z  odległych  farm,  w  bursach. 

Oczywiście  firma  potrącała  połowę  ich  nędznych  zarobków  na  koszty  mieszkania  i 

background image

wyżywienia. 

Te  panienki  pracowały  osiemdziesiąt  godzin  na  tydzień.  A  Barrettowie,  rzecz 

oczywista,  uczyli  je  oszczędności.  -  Trzymajcie  pieniądze  w  bankach,  dziewczęta  -  mówili. 

Zgadnijcie, do kogo należały banki? 

Miałem ochotę zamienić się w komara, żeby po prostu wyfrunąć. 

Don Vogel przedstawiał kronikę rozwoju fortuny Barrettów, okraszając ją obfitszą niż 

zwykle kaskadą epitetów. Zatrzymał się na tym prawie godzinę. 

Na początku dziewiętnastego wieku połowę robotników w Fali River stanowiły dzieci. 

Część z nich nie miała więcej niż pięć lat. Dzieciaki dostawały dwa dolce na tydzień, kobiety 

trzy, a mężczyźni królewską zapłatę w wysokości siedem i pół dolara. 

Ale, rzecz jasna, nie  wszystko  gotówką. Część wypłacano im w kuponach. Ważnych 

tylko w sklepach Barrettów. To oczywiste. 

Vogel obrazowo pokazywał, jak podłe były warunki pracy. Dla przykładu: ponieważ 

wilgoć  w  tkalni  poprawiała  jakość  materiałów,  właściciele  specjalnie  wtłaczali  do  środka 

więcej  pary.  A  w  środku  lata  nigdy  nie  otwierano  okien,  żeby  utrzymać  osnowę  i  wątek 

włókien w wilgoci. Nie przysporzyło to Barrettom popularności wśród robotników. 

- A  dodajcie  do  tego  jeszcze  taki  siaki  fakt  -  uniósł  się  Don  Vogel.  -  Jakby  nie  dość 

było tej nędzy i brudu, no i tych wszystkich wypadków, za które nie dostawali najmniejszego 

odszkodowania, to jeszcze obcięto im te takie siakie pensje! Zyski Barrettów rosły, a jednak, 

tacy  siacy,  obcięli  swoim  robotnikom  pensje!  Bo  każdej  nowej  fali  imigrantów  można  było 

zapłacić jeszcze mniej! 

- Tak siak, tacy siacy siak. 

Po  jakimś  czasie  zakuwałem  w  tamtym  semestrze  w  bibliotece  Radcliff.  Spotkałem 

tam  pewną  dziewczynę.  Jenny  Cavilleri,  absolwentkę  roku  1964.  Jej  ojciec  był  mistrzem 

cukierniczym  z  Cranston.  Jej  zmarła  matka,  Teresa  Verna  Cavilleri  pochodziła  z  rodziny 

sycylijskich imigrantów, którzy osiedlili się w... Fall River. w stanie Massachusetts. 

- Teraz rozumie pan, dlaczego nie cierpię swojej rodziny? Chwila milczenia. 

- Jutro o piątej - powiedział doktor London. 

background image

9. 

Biegłem. 

Kiedy  wyszedłem  z  gabinetu  doktora,  poczułem  jeszcze  większą  wściekłość  i  zamęt, 

niż  przedtem,  zanim  zacząłem  do  niego  przychodzić.  Jedyną  kuracją  na  psychiatryczną 

kurację  był  więc  chyba  tylko  ostry  bieg  przez  Central  Park.  Odkąd  przypadkiem  spotkałem 

Simpsona,  uprawialiśmy  czasem  wspólny  jogging.  Ilekroć  pozwalały  mu  na  to  obowiązki  w 

szpitalu, robiliśmy razem kilka rund dookoła stawu. 

Na szczęście nigdy nie spytał, czy moja znajomość z panną Joanną Stein miała dalszy 

ciąg.  Czyżby  mu  opowiedziała?  Może  ona  też  postawiła  mi  diagnozę?  W  każdym  razie  ten 

temat  był  wyraźnie  nieobecny  w  naszych  rozmowach.  Muszę  szczerze  przyznać,  że  Steve 

chyba  cieszył  się  z  mojego  powrotu  na  łono  ludzkości.  Nigdy  nie  bajeruję  przyjaciół,  więc 

powiedziałem mu, że zacząłem chodzić do psychiatry. Nie wdawałem się w szczegóły, a on 

nie pytał o nic. 

Tego  popołudnia  byłem  bardzo  ożywiony  po  kolejnej  wizycie  i,  chcąc  nie  chcąc, 

biegłem  za  szybko,  żeby  Steve  mógł  za  mną  nadążyć.  Ledwo  zrobiliśmy  jedno  okrążenie, 

zatrzymał się. 

- Następne zrób sam - wysapał. - Dołączę do ciebie przy trzecim. 

Też  byłem  trochę  zmęczony  i  zwolniłem  tempo,  żeby  złapać  oddech.  Ale  i  tak 

minąłem wielu biegaczy, których różnokolorowe rzesze pojawiają się wieczorami w różnych 

kształtach  i  suną  z  różną  prędkością.  Oczywiście  faceci  z  nowojorskiego  klubu  zostawiliby 

mnie w tyle w mgnieniu oka. Z dryblasami z liceum tak samo nie miałbym szans. Ale biegnąc 

truchtem,  też  trochę  po  wyprzedzałem:  głównie  emerytów,  grubaski  i  większość  dzieci 

poniżej dwunastu lat. 

Oklapłem  w  końcu,  a  wzrok  zamglił  mi  się  trochę.  Pot  spływał  mi  do  oczu  i 

widziałem  tylko  kształt,  rozmiar  i  kolor  mijanych  po  drodze  dresów.  Nie  wiedziałem  więc 

dokładnie,  kto  biega  wokół  mnie  tam  i  z  powrotem.  Aż  zdarzyło  się  coś,  o  czym  zaraz 

opowiem. 

Jakieś  osiemdziesiąt  jardów  przede  mną  majaczyła  sylwetka  w  niebieskim  dresie 

firmy  Adidas  (tzn.  drogi  ciuch),  poruszająca  się  w  godnym  szacunku  tempie.  Zaraz  dodam 

gazu i wyprzedzę tę... babkę? A może był to szczupły blondyn z długimi włosami? 

Ruszyłem  w  pogoń  za  niebieskim  dresem.  Zbliżyłem  się  do  niego  dopiero  po 

dwudziestu  sekundach.  Faktycznie,  była  to  dziewczyna.  Albo  facet  ze  zgrabnym  tyłkiem,  a 

background image

wtedy  miałbym  kolejny  temat  do  przedyskutowania  z  doktorem  Londonem.  Kiedy  jednak 

podbiegłem  jeszcze  bliżej,  wyraźnie  zobaczyłem  szczupłą  białogłowę,  której  złoty  włos 

powiewał  na  wietrze.  Dobra,  Barrett,  a  teraz  niby  nic  wyprzedzisz  ją  jak  sam  Bob  Hayes. 

Podkręciłem  obroty,  wrzuciłem  niższy  bieg  i  przemknąłem  obok  niej  jak  strzała.  Naprzód, 

kogo  jeszcze  wyprzedzić?  Przed  sobą  zobaczyłem  znanego  mi  z  widzenia  krzepkiego 

ś

piewaka  operowego,  z  którym  zawsze  radziłem  sobie  bez  trudu.  No,  kolego  Baryton,  teraz 

twoja kolej. 

Nagle  koło  mnie  mignęła  jakaś  niebieska  postać.  Pewnie  sprinter  z  klubu  Millrose. 

Ale  nie.  Błękitna  sylwetka  była  tą  samą  odzianą  w  nylon  niewiastą,  która,  według  moich 

obliczeń,  miała  znajdować  się  dwadzieścia  jardów  w  tyle.  A  teraz  znów  znalazła  się  przede 

mną.  Może  była  to  jakaś  wschodząca  gwiazda,  o  której  pewnie  czytałem  w  gazetach.  Znów 

zmieniłem biegi, żeby przyjrzeć się jej z bliska. Nie przyszło mi to łatwo. Byłem zmęczony, a 

ona  biegła  naprawdę  nieźle.  W  końcu  ją  dopadłem.  Z  przodu  była  jeszcze  ciekawsza  niż  z 

tyłu. 

- Jesteś jakąś mistrzynią, czy co? - spytałem. 

- Dlaczego? - zdziwiła się, niezbyt zmęczona. 

- Minęłaś mnie jak rakieta... 

- Wcale tak szybko nie biegłeś - odparła. 

Czy to miała być zniewaga? Co ona sobie wyobraża? 

- Chcesz mnie obrazić? 

- A co, jesteś zakompleksiony? - odcięła się. 

Choć moja pewność siebie nie ulega łatwo wstrząsom, wkurzyłem się. 

- Masz niezły tupecik - stwierdziłem. 

- Teraz ty chcesz mnie obrazić? - spytała. 

- Tak - odparłem. Bez ogródek, w odróżnieniu od niej. 

- Może wolałbyś pobiegać sam? - zaproponowała. 

- Owszem - zgodziłem się. 

- Dobra  -  powiedziała.  I  pomknęła  nagle  do  przodu.  Niech  mnie  szlag,  pomyślałem, 

jeśli dam się wykiwać tej blagierce. Zebrałem resztę sił, żeby przyśpieszyć. Ale dopadłem ją. 

- Cześć. 

- Myślałam,  że  szukasz  samotności  -  powiedziała.  Brakowało  nam  tchu,  toteż 

rozmowa nie była zbyt błyskotliwa. 

- W jakim klubie biegasz? 

- W żadnym - odpowiedziała. - Poprawiam sobie tylko kondycję do tenisa. 

background image

- Ach, sportowiec totalny - rzuciłem, celowo ujmując jej kobiecości. 

- I owszem - odparła, tracąc pewność siebie. - A ty co, totalny palant? 

Jak sobie z nią poradzić, jednocześnie dotrzymując jej tempa? 

- Owszem  -  wydobyłem  z  siebie.  Z  perspektywy  czasu  widzę,  że  była  to 

najprawdziwsza odpowiedź, jakiej mogłem udzielić. - Dobra jesteś w tym tenisie? 

- Wątpię, czy odważyłbyś się ze mną zagrać. 

- Odważyłbym się. 

- Naprawdę? - spytała. I, chwała Bogu, zwolniła do marszu. 

- Jutro? 

- Proszę bardzo - wysapałem. 

- O  szóstej?  W  klubie  tenisowym  Gotham  na  rogu  Dziewięćdziesiątej  Czwartej  i 

Pierwszej. 

- Pracuję do szóstej - powiedziałem. - Może być o siódmej? 

- Miałam na myśli szóstą rano - odparła. 

- Szósta rano? Kto gra o szóstej rano w tenisa? 

- My. Chyba że stchórzysz - odparła. 

- Ależ nic podobnego - powiedziałem, odzyskując jednocześnie dech i dowcip. 

Uśmiechnęła się, pokazując wszystkie zęby. 

- No to świetnie. Kort jest zarezerwowany na nazwisko Marcie Nash, czyli na mnie. 

A  potem  podała  mi  rękę.  Miałem  ją  uścisnąć,  nie  pocałować,  rzecz  jasna. 

Spodziewałem  się  miażdżącego,  sportowego  uścisku.  Ale  jej  uścisk  był  normalny.  Wręcz 

delikatny. 

- Mogę  wiedzieć,  jak  ty  się  nazywasz?  -  spytała.  Postanowiłem  zdobyć  się  na 

oklepany żart. 

- Gonzales, panienko. Pancho Gonzales. 

- O - odparła - już myślałam, że Speedy Gonzales. 

- Nie  -  powiedziałem,  zaskoczony,  że  słyszała  o  legendarnym  Speedy  Gonzalesie, 

bohaterze  wielu  sprośnych  dowcipów  opowiadanych  w  męskich  szatniach  przez  sprośnych 

sportowców. 

- Dobra, Pancho, szósta rano. Nie zapomnij zabrać ze sobą tyłka. 

- Po co? - zaciekawiłem się. 

- Żebym mogła go złoić. Znalazłem na to odpowiedź. 

- Tylko dobrze naciągnij rakietę. 

- Kobieta w Nowym Jorku musi dobrze naciągać, żeby nie zginąć. 

background image

Z tymi słowami oddaliła się z prędkością, której pozazdrościłaby jej Jesse Owens. 

background image

10. 

O piątej rano Nowy Jork pogrążony jest w mroku, dosłownie i w przenośni. Z oddali 

klub  tenisowy,  oświetlony  na  pierwszym  piętrze,  wyglądał  jak  światełko  przy  uśpionej 

kołysce  miasta.  Wszedłem,  wpisałem  się  do  książki  i  skierowałem  do  szatni.  Ziewając  bez 

przerwy,  przebrałem  się  i  wyszedłem  na  teren  kortów.  Światła  jupiterów  niemal  mnie 

oślepiły.  Każdy  kort  był  już  zajęty.  Waleczni  Gothamici  mieli  wkrótce  rozpocząć  kolejny 

dzień  szaleńczych  podbojów  i  wyglądało  na  to,  że  potrzebują  szaleńczej  partii  tenisa,  żeby 

przygotować się do Prawdziwej Gry. 

Przewidując,  że  panna  Marcie  Nash  stawi  się  w  najlepszych  ciuchach  tenisowych, 

odziałem  się  najnędzniej,  jak  tylko  mogłem.  W  żurnalach  mody  pewnie  określono  by  mój 

strój  jako  „wpadający  w  szarość”.  W  rzeczywistości  był  to  końcowy  wynik  przypadkowego 

zmieszania różnokolorowych ubrań w pralce. Ponadto włożyłem coś, co nazywam „koszulką 

Staną  Kowalskiego”

.  Nie  sądzę  jednak,  żeby  Marlon  Brando  kiedykolwiek  miał  na  sobie 

podobną  szmatę.  Pod  względem  tekstylnym  wyglądałem  więc  wyrafinowanie.  Inaczej 

mówiąc, niechlujnie. 

Tak  jak  się  spodziewałem,  przyniosła  ze  sobą  neonowe  piłki.  Żółte  i  fosforyzujące, 

takie, jakich używają zawodowi gracze. 

- Dzień dobry, Wesołe Słoneczko. Była już na miejscu i ćwiczyła serwis. 

- Wiesz, że na zewnątrz jest zupełnie ciemno? - spytałem. 

- Właśnie dlatego będziemy grali wewnątrz, Sancho. 

- Pancho  -  poprawiłem  ją  -  panienko  Narci  Mash...  W  grze  półsłówek  też  dawałem 

sobie radę. 

- Człowieka  można  złamać,  ale  żaden  człowiek  nie  złamie  mojego  serwisu  - 

oznajmiła,  wciąż  bombardując  siatkę.  Włosy  Marcie,  które  w  parku  unosiły  się  na  wietrze, 

teraz  były  związane  w  koński  ogon.  (Trzeba  będzie  sypnąć  na  ten  temat  dowcipem).  Jak 

każdy snob tenisowy, miała na obu nadgarstkach opaski. 

- Nazywaj mnie, jak sobie życzysz, drogi Pancho. Możemy zaczynać? 

- O co gramy? - spytałem. 

- Proszę? - zdziwiła się Marcie. 

- O co gramy? - powtórzyłem. - O jaką stawkę? 

                                                 

 Stan Kowalski - postać z dramatu Tennessee Williamsa pt. Tramwaj zwany pożądaniem. Pamiętna rola 

teatralna słynnego Marlona Brando. 

background image

- Och,  nie  wystarczy  sama  przyjemność?  -  zażartowała  Marcie  z  udawaną 

skromnością. 

- O  szóstej  rano  nic  nie  jest  przyjemnością  -  odparłem.  -  Potrzebuję  konkretnej 

motywacji. 

- Pół Waszyngtona - zaproponowała. 

- To aluzja do mojej osobowości? - spytałem. 

- Dowcipny jesteś. Nie, mam na myśli pół dolara. 

- E, tam - potrząsnąłem głową, dając jej do zrozumienia, że chodzi mi o poważniejszą 

sumę. Skoro należała do klubu Gotham, nie mogło jej brakować środków do życia. Chyba że 

zapisała  się  z  wyrachowania.  To  znaczy  w  nadziei,  że  forsa,  którą  wyda  na  opłaty 

członkowskie, zwróci się, gdy upoluje tu nadzianego małżonka. 

- Jesteś bogaty? - spytała mnie. 

- Jakie  to  ma  znaczenie?  -  odparłem,  wiecznie  cofnięty  do  defensywy,  ponieważ  los 

związał mnie z workami pieniędzy Barrettów. 

- Chcę się dowiedzieć, ile możesz przegrać - wyjaśniła. Ale chytre pytanko! Ja z kolei 

musiałem  dowiedzieć  się,  jaką  sumę  ona  może  stracić.  W  końcu  wpadłem  na  pomysł,  który 

powinien ocalić uśmiechy na naszych twarzach. 

- Słuchaj  -  zaproponowałem  -  powiedzmy,  że  ten  kto  przegra,  stawia  obiad.  A 

zwycięzca wybiera lokal. 

- Ja wybieram „21” - oświadczyła. 

- Nie mów „hop” - odparłem. - Ponieważ ja też wybiorę tę knajpę, muszę cię ostrzec: 

jem jak słoń. 

- Nie wątpię - skwitowała. - Biegasz też. Miałem dość tego przekomarzania. Cholera, 

zaczynajmy!  Pozwoliłem  jej  pograć.  Chciałem  upokorzyć  ją  pod  koniec  i  dlatego  nie 

przykładałem  się  od  razu  do  gry.  Puściłem  kilka  łatwych  piłek.  Poruszałem  się  wolno.  Nie 

atakowałem przy siatce. Natomiast Marcie grała zawzięcie, pełną parą. 

Była  nawet  niezła.  Reagowała  szybko.  Prawie  zawsze  posyłała  celne  piłki.  Miała 

silny, trochę podkręcony serwis. Faktycznie dużo ćwiczyła i była całkiem dobra. 

- Jesteś całkiem niezły! 

Marcie  Nash  krzyknęła  to  do  mnie  po  długiej,  wyrównanej  grze.  Starałem  się,  jak 

mogłem,  żeby  każdy  wygrywał  na  zmianę  po  jednym  gemie.  Swoje  zabójcze  piłki  wciąż 

chowałem na koniec. Kilka razy pozwoliłem jej nawet przełamać mój serwis. 

- Chyba  będziemy  musieli  niedługo  kończyć  -  powiedziała.  -  Muszę  być  w  pracy  o 

wpół do dziewiątej. 

background image

- O  rany  -  stropiłem  się  (niezłe  maskowanie,  co?)  -  jeszcze  tylko  jeden,  ostatni  gem, 

dobrze? Dla przyjemności. Nazwiemy go „nagła śmierć”. Kto przegra, stawia obiad. 

- No,  dobra  -  zgodziła  się  Marcie  Nash,  trochę  zmartwiona,  czy  nie  spóźni  się  do 

pracy. Wielkie mi rzeczy. Szef będzie niezadowolony i nie da jej awansu. Człowiek powinien 

mieć poważniejsze ambicje. - Tylko jeden krótki gem - przystała niechętnie. 

- Panienko Nash - oznajmiłem - obiecuję panience, że będzie to najkrótszy gem w jej 

ż

yciu. 

Tak  się  stało.  Pozwoliłem  jej  serwować.  Lecz  tym  razem  nie  tylko  atakowałem  przy 

siatce, szarżowałem jak bawół! Bang, bang i po wszystkim. Marcie Nash odebrało mowę. Nie 

zdobyła ani jednego punktu. 

- Jasna cholera! - wykrztusiła. - Nabrałeś mnie! 

- Powiedzmy, że potrzebowałem trochę czasu, żeby się rozgrzać - odparłem. - O rany, 

chyba nie spóźnisz się przez to do pracy? 

- Nie przejmuj się, to nic takiego - wyjąkała, nie mogąc wyjść z szoku. - O ósmej w 

„21”? 

Skinąłem głową. 

- Mam zarezerwować stolik na nazwisko Gonzales? - dopytywała się. 

- Nie,  to  tylko  mój  tenisowy  pseudonim.  Poza  kortem  nazywam  się  Barrett.  Wielki 

Pretendent Oliver Barrett. 

- Och  - powiedziała.  -  Bardziej podobało mi się  Gonzales. -  I  pomknęła  do damskiej 

szatni. Z jakiegoś dziwnego powodu uśmiechnąłem się. 

- Co pana tak bawi? 

- Słucham? 

- Uśmiecha się pan - powiedział doktor London. 

- To  długa  i  nieciekawa  historia  -  odparłem.  Wyjaśniłem  mu  jednak,  co  było 

powodem, że ponury, przygnębiony Barrett zrzucił na chwilę swoją tragiczną maskę. 

- Nie  chodzi  o  samą  dziewczynę  -  podsumowałem  na  koniec  -  lecz  o  zasadę.  Lubię 

upokarzać agresywne kobiety. 

- I nic więcej? - upewnił się doktor. 

- Nic - odparłem. - Poza tym, ona ma marny backhand. 

background image

11. 

Pachniała pieniędzmi. 

Nie  znaczy  to  wcale,  że  była  ubrana  ekstrawagancko.  Wręcz  przeciwnie. 

Promieniowała  absolutną  prostotą  najwyższego  rzędu.  Jej  włosy  były  jednocześnie 

rozpuszczone  i  spięte.  Jak  gdyby  fotograf  od  ładnych  babek  uchwycił  ją  szybkostrzelnym 

obiektywem. 

Wprawiało  mnie  to  w  zakłopotanie.  Schludność  panny  Marcie  Nash,  jej  doskonała 

sylwetka i opanowanie sprawiały, że czułem się jak resztki obiadu z zeszłego tygodnia. 

Na pewno jest modelką. Albo przynajmniej ma do czynienia ze światem mody. 

Podszedłem do jej stolika. Siedziała na uboczu. 

- Cześć - przywitała mnie. 

- Mam nadzieję, że nie czekałaś długo. 

- Właściwie przyszedłeś za wcześnie - odparła. 

- To znaczy, że ty musiałaś przyjść jeszcze wcześniej - powiedziałem. 

- Tak, to logiczny wniosek, panie Barrett. - Uśmiechnęła się. - Usiądziesz czy będziesz 

czekał na pozwolenie? 

Usiadłem. 

- Co pijesz? - spytałem, wskazując na pomarańczowy płyn w jej szklance. 

- Sok pomarańczowy - odpowiedziała. 

- Z czym? 

- Z lodem. 

- Sam sok? 

Skinęła  głową.  Zanim  zdążyłem  zapytać  o  powód  jej  wstrzemięźliwości,  zjawił  się 

kelner i powitał nas, jakbyśmy byli stały mi gośćmi. 

- Jak się dzisiaj czujemy? 

- Świetnie. Co macie dobrego? - uciąłem, żeby nie podtrzymywać tej drętwej gadki. 

- Małże są wyśmienite... 

- Specjalność Bostonu - powiedziałem tonem gastronomicznego szowinisty. 

- Nasze pochodzą z Long Island - odparł. 

- Dobra, zobaczymy. - Zwróciłem się do Marcie. - Spróbujemy miejscowej podróbki? 

Marcie zgodziła się uśmiechem. 

- Co na początek? - Kelner spojrzał na nią. 

background image

- Młode listki sałaty skropione sokiem cytrynowym. 

Teraz  nie  miałem  już  wątpliwości,  że  jest  modelką.  W  przeciwnym  razie  to 

zagładzanie się nie miałoby sensu. Tymczasem zamówiłem fettucini. ( - Nie żałujcie masła - 

rzuciłem). Nasz gospodarz ukłonił się i zniknął bez śladu. 

Zostaliśmy sami. 

- No  i  tak  sobie  siedzimy  -  powiedziałem.  (Przyznaję,  że  ćwiczyłem  ten  wstęp  całe 

popołudnie). 

Zanim zgodziła się, że istotnie siedzimy, przerwano nam znowu. 

- Wina, monsieur? Spojrzałem pytająco na Marcie. 

- Zamów dla siebie - odparła. 

- Nie chcesz nawet wina? 

- Staram  się  zachować  w  tym  względzie  cnotę  -  powiedziała.  -  Ale  polecam  ci 

doskonałe Mersault. Bez toastu twoje zwycięstwo będzie niepełne. 

- Mersault - powiedziałem do drugiego kelnera. 

- Rocznik  66,  jeśli  można  -  dorzuciła  po  przyjacielsku  Marcie.  Kelner  zniknął  bez 

ś

ladu i znów znaleźliśmy się sami. 

- Dlaczego w ogóle nie pijesz? - spytałem. 

- To nie z powodu zasad moralnych. Po prostu lubię panować nad swoimi zmysłami. 

Co to miało, u diabła, znaczyć? Niby nad którymi zmysłami? 

- Więc jesteś z Bostonu? - spytała Marcie. (Jak widać, nie była to zupełnie swobodna 

rozmowa). 

- Tak - przyznałem. - A ty? 

- Ja nie jestem z Bostonu - odparła. Lekka zniewaga? 

- Zajmujesz się modą? - pytałem dalej. 

- W pewnym sensie. A ty? 

- Mój biznes to prawa człowieka - odpowiedziałem. 

- Odbierasz  je  czy  przyznajesz?  -  Uśmiechnęła  się  i  zapomniałem  już,  czy  było  to 

sarkastyczne pytanie. 

- Próbuję nauczyć rząd posłuszeństwa - powiedziałem. 

- To nie takie łatwe - zauważyła Marcie. 

- Jeszcze mi się nie udało. 

Nadszedł  kelner  od  win  i  napełnił  rytualnie  mój  kieliszek.  Zamieniłem  się  w 

prawdziwą  duszę  towarzystwa.  Można  powiedzieć  -  strumień  opowieści.  O  tym,  jakimi 

sprawami zajmują się teraz postępowi prawnicy. 

background image

Przyznaję, że nie bardzo potrafiłem rozmawiać z... kobietami. 

Chcę  powiedzieć,  że  upłynęło  już  wiele  lat,  odkąd  ostatni  raz  byłem  na  tak  zwanej 

randce.  Przeczuwałem  jednak,  że  lepiej  nie  rozprawiać  wtedy  na  swój  temat.  (  -  Ale 

egocentryk! - mówi potem dziewczyna do koleżanki z pokoju). 

Rozmawialiśmy  więc  lub  raczej  wykładałem  na  temat  wyroków  Sądu  Warrena  w 

zakresie  praw  jednostki.  Czy  ludzie  Burgera  ciągle  będą  powoływać  się  na  Czwartą 

Poprawkę?  To  zależy,  kogo  wybiorą  na  miejsce  Fortasa.  Zatrzymaj  swój  egzemplarz 

Konstytucji, Marcie. Kto wie, czy nie przestaną jej wkrótce drukować. 

Właśnie zaczynałem mówić o Pierwszej Poprawce, gdy opadli nas kelnerzy z małżami 

z Long Island. Owszem, były całkiem niezłe. Choć nie takie jak w Bostonie. W każdym razie, 

co do Pierwszej Poprawki, rozstrzygnięcia Sądu Najwyższego nie brzmiały jednoznacznie! 

Jak  to  możliwe,  żeby  w  sprawie  „O’Brien  przeciwko  Stanom  Zjednoczonym” 

zasądzić,  że  spalenie  karty  powołania  do  wojska  nie  jest  aktem  symbolicznym,  a  potem 

odwrócić  wszystko  do  góry  nogami  i  w  sprawie  „Tinker  przeciwko  miastu  Des  Moines” 

zawyrokować,  że  noszenie  opasek  na  ręku  po  to,  żeby  zaprotestować  przeciw  wojnie,  to 

oczywisty akt symboliczny. Więc jakie właściwie jest ich stanowisko? 

- Nie wiesz? - spytała Marcie. Zanim zdążyłem ocenić, czy chce mi dać w ten sposób 

do  zrozumienia,  że  powiedziałem  już  o  wiele  za  dużo,  zjawił  się  znów  starszy  kelner,  żeby 

zapytać,  czy  chcemy  coś  na  zakończenie.  Zamówiłem  pot  de  creme  au  chocolat  i  kawę. 

Marcie  piła  tylko  herbatę.  Zrobiło  mi  się  trochę  nieswojo.  Może  powinienem  ją  spytać,  czy 

nie gadałem za dużo? Albo przeprosić? Przecież mogła mi przerwać, gdyby chciała. 

- Broniłeś we wszystkich tych rozprawach? - spytała Marcie (z kpiną w głosie?). 

Oczywiście, że nie. Ale właśnie mam być obrońcą posiłkowym w pewnym odwołaniu. 

Chodzi  o  zdefiniowanie  kategorii:  zwolnienie  ze  służby  wojskowej  ze  względu  na 

przekonania  religijne.  Jako  precedens  służy  sprawa  „Webber  przeciwko  służbie 

przymusowej”

, którą prowadziłem. Poza tym, pracuję jeszcze społecznie... 

- Chyba nigdy nie odpoczywasz - powiedziała. 

- No  cóż,  jak  powiedział  Jimmy  Hendrix  w  Woodstock:  „Świat  lepi  się  od  brudu  i 

trzeba go wyszorować”. 

- Byłeś tam? 

                                                 

  Aluzja  do  rzeczywistej  sprawy  rozpalającej  amerykańską  opinię  publiczną  pod  koniec  lat 

sześćdziesiątych.  Liberalna  ekipa  Sądu  Najwyższego  pod  przewodnictwem  sędziego  Earla  Warrena,  często 
stojącego  po  stronie  skrzywdzonych  i  niepopularnych  mniejszości,  została  w  roku  1969  wymieniona  przez 
konserwatystów  z  kręgu  sędziego  Warrena  Burgera,  postrzeganych  przez  część  opinii  publicznej  jako 
„twardogłowi”. 

background image

- Nie, po prostu czytam „Time”, żeby szybciej zasnąć. 

- Ach, tak - powiedziała Marcie. 

Czyżby  dawała  mi  znać,  że  ją  rozczarowałem?  Może  byłem  nudny?  Teraz 

uświadomiłem sobie, że przez ostatnią godzinę (albo półtorej!) nie dałem jej dojść do głosu. 

- Co właściwie masz wspólnego z modą? - zapytałem. 

- Nic  społecznie  użytecznego.  Pracuję  w  jednym  ze  sklepów  Binnendale’a.  Znasz  tę 

sieć? 

Któż nie słyszało tych wytwornych sklepach! O tym czterdziestokaratowym klejnocie 

dla  wybitnych  konsumentów!  W  każdym  razie  ten  szczegół  sporo  wyjaśniał.  Panna  Nash 

znakomicie  pasowała  do  tego  szpanerskiego  interesu:  atrakcyjna,  stanowcza,  jasnowłosa, 

wygadana  jak  absolwentka  Bryn  Mawr

,  prawdopodobnie  potrafiła  swoim  słodkim  głosem 

sprzedać damską torebkę krokodylowi. 

- Nie zajmuję się tak bardzo sprzedażą - odparła na moje kolejne, niezręczne pytanie. 

Uznałem ją za początkującą adeptkę sztuki sprzedawania, o wielkich ambicjach. 

- No  to  co  właściwie  robisz?  -  rąbnąłem  prosto  z  mostu.  W  ten  sposób  łamie  się 

przesłuchiwanych świadków. Powtarzaniem tych samych pytań w innej formie. 

- Słuchaj,  jeszcze  się  nie  połapałeś?  -  zniecierpliwiła  się,  trzymając  rękę  na  swoim 

smukłym gardle. - Nie nudzi cię rozmowa o cudzych interesach? 

Najwyraźniej chciała przez to powiedzieć, że jestem cholernie nudny. 

- Mam nadzieję, że mój wykład prawniczy cię nie zmęczył? 

- Nie, poważnie, ciekawie mówiłeś. Szkoda tylko, że nie powiedziałeś więcej o sobie. 

Co ja miałem niby powiedzieć? Najlepszym ratunkiem była chyba prawda. 

- Nie miałbym ci wtedy nic przyjemnego do powiedzenia. 

- Dlaczego? 

Cisza. Zajrzałem do swojej filiżanki z kawą. 

- Byłem żonaty - powiedziałem. 

- To nic niezwykłego - odparła. Choć raczej delikatnie. 

- Moja żona zmarła. Chwila milczenia. 

- Przepraszam cię - powiedziała Marcie. 

- W  porządku  -  odparłem.  Nie  było  innej  odpowiedzi.  Przez  jakiś  czas  siedzieliśmy 

bez słowa. 

- Szkoda, że nie powiedziałeś mi wcześniej, Oliver. 

                                                 

 Bryn Mawr - ekskluzywny college w stanie Pensylwania dla dziewcząt z zamożnych rodzin. 

background image

- To nie takie proste. 

- Nie pomaga ci mówienie o tym? 

- Jezu, gadasz prawie jak mój psychiatra - stwierdziłem. 

- Naprawdę? - spytała. - Chciałam zagadać tak jak mój. 

- A  tobie  po  co  psychiatra?  -  spytałem  zaskoczony,  że  ktoś  tak  opanowany  jak  ona 

może mieć coś wspólnego z lekarzami. - Ty nie straciłaś żony. 

Był to dość ponury żart. I nieudany. 

- Straciłam męża - odparła Marcie. 

Barrett, masz rzeczywiście tyle delikatności co słoń! 

- Jezu, Marcie - wykrztusiłem tylko. 

- Nie  zrozum  mnie  źle  -  dodała  szybko.  -  To  był  tylko  rozwód.  Ale  przy  podziale 

majątku Michael zyskał wolność, a mnie dostały się wszystkie frustracje. 

- Kim  był  pan  Nash?  -  zapytałem  niezmiernie  zaciekawiony,  jaki  facet  mógł  usidlić 

taką dziewczynę jak ona. 

- Proszę,  zmieńmy  temat  -  zaproponowała.  Wydało  mi  się,  że  w  jej  głosie  zabrzmiał 

smutek. 

Dziwne, ale poczułem ulgę na myśl, że pod chłodną powłoką Marcie Nash tkwi coś, o 

czym  nie  mogła  mówić.  Może  nawet  były  to  bolesne  wspomnienia.  Wydała  mi  się  przez  to 

bardziej ludzka, nie tak niedosiężna na swoim piedestale. Ale wciąż nie wiedziałem, o czym 

dalej rozmawiać. Marcie wiedziała: 

- O kurczę, późno się robi. 

Mój  zegarek  rzeczywiście  pokazywał  kwadrans  przed  jedenastą.  Nadal  jednak 

uważałem, że chce mi dać do zrozumienia, jak bardzo ją zawiodłem. 

- Proszę o rachunek - rzuciła w stronę przechodzącego kelnera. 

- Nie, zaczekaj - powiedziałem. - Ja chcę zapłacić. 

- Nic podobnego. Umowa jest umową. 

Prawda,  z  początku  chciałem,  żeby  ona  zapłaciła.  Ale  teraz  czułem  się  winny  i 

zamierzałem odpokutować za swoją gruboskórność, płacąc rachunek. 

- Ja zapłacę - oświadczył wasz bohater, odrzucając jej protest. 

- Czekaj  tylko  -  zawołała  Marcie.  -  Moglibyśmy  spróbować  się  w  zapasach,  ale  w 

ubraniach nie byłoby to zbyt zabawne. Więc daj sobie spokój, dobrze? - A potem zawołała: - 

Dmitri! 

Znała imię kelnera! 

- Słucham panią? - odparł Dmitri. 

background image

- Proszę dodać to do mojego rachunku i doliczyć napiwek. 

- Oczywiście,  proszę  pani  -  powiedział  i  zniknął  bezgłośnie.  Czułem  się  nieswojo. 

Najpierw  zirytowały  mnie  te  zwierzenia  przy  obiedzie.  A  potem  jeszcze  ta  aluzja  do 

miłosnych  zapasów:  co  robić,  jeśli  naprawdę  zacznie  mnie  napastować?  No  i  na  dodatek 

miała własny rachunek w „21”! Kim była ta dziewczyna? 

- Oliver  -  powiedziała,  ukazując  doskonałą  biel  swoich  zębów.  -  Podrzucę  cię  do 

domu. 

- Naprawdę? 

- To po drodze - wyjaśniła. 

Dłużej nie mogłem tego przed sobą ukrywać - niepotrzebnie głowiłem się nad tym, co 

było... oczywiste. 

- Ale, Oliver - dodała z powagą i chyba lekką nutą ironii - to, że postawiłam ci obiad, 

wcale nie oznacza, że musisz iść ze mną do łóżka. 

- Och,  co  za  ulga!  -  powiedziałem,  udając,  że  udaję.  -  Nie  chcę,  żebyś  odniosła 

wrażenie, że jestem podrywaczem. 

- O, nie - odparła. - Podrywaczem na pewno nie jesteś. 

Kiedy pruliśmy taksówką do mojej siedziby, nagle przyszło mi coś do głowy. 

- Słuchaj, Marcie - powiedziałem najnaturalniej w świecie. 

- Tak? 

- Powiedziałaś, że jest ci po drodze, a przecież nie wiesz, gdzie mieszkam. 

- Och, po prostu wyglądasz na gościa z Manhattanu. 

- A ty gdzie mieszkasz? 

- Niedaleko ciebie - odparła. 

- Dość niejasny adres. Twojego telefonu też pewnie nie ma w książce. 

- Nie - przyznała. Ale nie dodała ani słowa wyjaśnienia. Nie zostawiła mi też swojego 

numeru. 

- Marcie? 

- Tak? - W jej głosie wciąż brzmiała niezmącona pewność siebie. 

- Po co te wszystkie tajemnice? 

Wyciągnęła  ramię  i  położyła  dłoń  w  skórzanej  rękawiczce  na  mojej  rozdygotanej 

pięści. 

- Jedną chwileczkę, dobrze? 

Cholera! O tej godzinie był niewielki ruch i taksówkarz dotarł z niezwykłą szybkością 

do mojego mieszkania - wcale nie byłem mu za to wdzięczny. 

background image

- Proszę  chwilę  zaczekać  -  poprosiła  Marcie  kierowcę.  Nadstawiłem  uszu,  żeby 

usłyszeć,  czy  nie  poda  mu  następnego  adresu.  Ale  była  na  to  za  cwana.  Uśmiechnęła  się  do 

mnie i mruknęła zalotnie: - Serdeczne dzięki! 

- Ależ nie - odparłem z natarczywą uprzejmością. - To ja powinienem ci podziękować. 

Znów zapadło milczenie. Niech mnie szlag trafi, jeśli mam błagać o dalsze informacje. 

Wyszedłem z taksówki. 

- Oliver! - zawołała. - Zagramy znów w następny wtorek? 

Ucieszyłem  się,  że  to  zaproponowała.  Za  bardzo  jednak  dałem  to  po  sobie  poznać, 

odpowiadając: 

- Ale to dopiero za tydzień. Dlaczego nie wcześniej? 

- Bo będę w Cleveland - odpowiedziała Marcie. 

- Przez  cały  czas?  -  spytałem  z  niedowierzaniem.  -  Jeszcze  nie  słyszałem,  żeby  ktoś 

spędził w Cleveland cały tydzień. 

- Porzuć  swoje  wschodnie  uprzedzenia,  przyjacielu.  Zadzwonię  do  ciebie  w 

poniedziałek wieczorem, żeby to potwierdzić. Dobrej nocy, słodki książę! 

W  tej  samej  chwili  taksówkarz,  który,  widać,  znał  dobrze  tekst  Hamleta,  wyrwał  z 

miejsca. 

Otwierając  trzeci  zamek  do  drzwi,  zacząłem  wpadać  w  złość.  Co  tu,  do  diabła,  było 

grane?! 

I co to, do diabła, za jedna?! 

background image

12. 

- Niech to szlag, ona coś ukrywa. 

- Ma  pan  na  ten  temat  jakieś  podejrzenia?  -  spytał  doktor  London.  Ciągle,  ilekroć 

wygłosiłem  prosty,  realistyczny  sąd,  domagał  się,  żebym  puścił  wodze  fantazji.  Przecież 

nawet Freud opisywał pojęcie zwane rzeczywistością! 

- Panie doktorze, to nie żadne majaki. Marcie Nash mnie nabiera. 

- Hmm. 

Nie  zapytał,  dlaczego  tak  bardzo  zajmuję  się  ledwo  co  poznaną  osobą.  Ja  natomiast 

często zadawałem sobie to pytanie i odpowiadałem, że lubię konkurencję i po prostu nie chcę 

przegrać w dziwnej grze prowadzonej przez Marcie. 

Zdobyłem  się  na  cierpliwość  i  opowiedziałem  doktorowi  dokładnie  o  swoich 

odkryciach. Poprosiłem Anitę, moją niezawodną sekretarkę, żeby połączyła mnie z Marcie. ( - 

Cześć, chciałem się tylko przywitać - powiedziałbym do słuchawki). Oczywiście, moja ofiara 

nie zdradziła mi, gdzie można ją znaleźć. Ale Anita była geniuszem w odnajdywaniu ludzi. 

W  biurze  sieci  Binnendale,  gdzie  zadzwoniła  najpierw,  twierdzili,  że  wśród  ich 

pracowników  nie  ma  żadnej  Marcie  Nash.  Nie  zraziło  to  Anity.  Zadzwoniła  potem  do 

wszystkich możliwych hoteli na terenie Cleveland, łącznie z modnymi przedmieściami. Kiedy 

to  nie  dało  rezultatu,  przypuściła  atak  na  motele  i  skromniejsze  hoteliki.  Wciąż  bez 

powodzenia. W całej okolicy Cleveland nie było żadnego śladu panny lub pani Marcie Nash. 

No  tak,  quod  erat  demonstrandum

.  Niech  ją  szlag,  skłamała.  Wniosek  -  musi  być 

gdzieś indziej. 

- A zatem - spytał bez pośpiechu doktor - do jakich wniosków pan doszedł? 

- Ale to wnioski, nie podejrzenia! - dodałem szybko. Nie złożył protestu. Sprawa była 

nadal w toku, a ja zdobyłem sobie silną pozycję. Rozmyślałem nad tym cały dzień. 

- Przede  wszystkim  nie  ulega  wątpliwości,  że  z  kimś  mieszka.  Tylko  to  wyjaśnia, 

dlaczego  nie  dała  mi  swojego  adresu  ani  numeru  telefonu.  Możliwe  nawet,  że  nadal  jest 

mężatką. 

- To po co się z panem spotyka? 

Chryste, ale ten doktor London był naiwny! Albo zacofany. A może ironizował. 

- Nie  wiem.  W  artykułach,  które  czytam,  piszą,  że  żyjemy  w  wyzwolonych  czasach. 

                                                 

 Quod erat demonstrandum (łac.) - Co było do dowiedzenia. 

background image

Może więc postanowili oboje, że uatrakcyjnią swój związek. 

- Ale jeśli ona jest taka wyzwolona, jak pan mówi, to dlaczego panu tego po prostu nie 

powie? 

- To właśnie cały paradoks. Zdaje się, że Marcie ma już trzydziestkę, choć wygląda na 

znacznie  młodszą.  Znaczy  to,  że  jest  wytworem  wczesnych  lat  sześćdziesiątych,  tak  jak  ja. 

Wtedy  wcale  nie  panowała  tak  wielka  swoboda.  Kobiety  z  jej  rocznika  wciąż  nie  mogą 

uwolnić  się  od  pewnych  zasad,  więc  mówią,  że  jadą  do  Cleveland,  kiedy  zamierzają  się 

pieprzyć na Bermudach. 

- To są te podejrzenia? 

- Albo na Barbados, na litość boską! - krzyknąłem. - Ale na pewno jest na wakacjach z 

facetem, z którym mieszka. Może to jej mąż, a może nie. 

- A w panu wzbudza to gniew... 

Nie trzeba było kończyć studiów psychiatrycznych, żeby dostrzec, że jestem wściekły! 

- Bo nie była ze mną szczera, do cholery! 

Ciekawe,  czy  pacjent  w  poczekalni,  przeglądający  stare  numery  „New  Yorkera”, 

słyszał mój wrzask? 

Zamknąłem się na chwilę. Dlaczego tak się wysilam, żeby przekonać  go, jaki jestem 

spokojny? 

- Chryste,  żal  mi  każdego  faceta,  który  angażuje  się  w  związek  z  taką  wredną 

hipokrytką. 

- Angażuje się? - podchwycił doktor London, zwracając to określenie przeciwko mnie. 

- No,  nie  -  roześmiałem  się.  -  Ja  się  zupełnie  nie  angażuję.  Mam  zamiar  nie  tylko  ją 

skreślić. Wyślę tej dziwce telegram, żeby poszła do diabła. 

Znów milczenie. 

- Tylko że nie mogę tego zrobić - przyznałem po chwili. - Nie znam jej adresu. 

background image

13. 

Właśnie śniło mi się, że śpię, kiedy, niech to szlag, obudził mnie czyjś telefon. 

- Cześć.  Przeszkadzam,  przerywam  czy  niepokoję?  -  Telefonicznym  wesołkiem  była 

Marcie Nash. Inaczej mówiąc, chciała zapytać, czy dobrze się bawię, czy też czekam wiernie 

jak pies na jej telefon. 

- To,  co  robię,  jest  objęte  ścisłą  tajemnicą  -  odparłem,  dając  jej  do  zrozumienia,  że 

oddaję się jakimś lubieżnym praktykom. - Skąd, u diabla, dzwonisz? 

- Z lotniska - odparła, jak gdyby była to prawda. 

- Z kim tam jesteś? - spytałem od niechcenia, w nadziei, że ją zaskoczę. 

- Z  kilkoma  zmęczonymi  biznesmenami  -  powiedziała.  Jasne,  musieli  się  porządnie 

zmęczyć nad swoimi interesami. 

- Opaliłaś się? - spytałem. 

- Co takiego? - zdziwiła się. - Co ty, Barrett, ćpasz? Otrzeźwiej i powiedz, czy gramy 

rano w tenisa. 

Zerknąłem na zegarek na stoliku. Była prawie pierwsza w nocy. 

- Już jest „rano” - odparłem zirytowany myślą o tym, co robiła przez cały tydzień, i jej 

nagłym telefonem. No i tym, że nie mogłem jej na niczym przy łapać. I całą tą przedłużającą 

się zagadką. 

- Zagramy  o  szóstej  rano?  -  dopytywała  się.  -  Tak  czy  nie?  Przez  kilka  ułamków 

sekundy w głowie zaroiło mi się od różnych myśli. Skoro wracała z tropikalnych rozrywek, to 

dlaczego,  do  cholery,  chciała  grać  ze  mną  w  tenisa  o  tak  wczesnej  porze?  Nie  wystarczyłby 

jej do tego ten współlokator? Czy miałem być tylko jej partnerem do tenisa? A może tamten 

musiał wracać na śniadanie do swojej żony? Powinienem powiedzieć jej, żeby się odczepiła, i 

wracać do łóżka. 

- Dobra, będę tam - potwierdziłem. Nie było to dokładnie to, co miałem na myśli. 

Starłem ją na proch. 

Rano  na  korcie  nie  miałem  dla  niej  cienia  litości.  Nie  wypowiedziałem  ani  słowa 

(oprócz:  -  Możemy  zaczynać?)  i  grałem  bardzo  złośliwie.  Do  tego  trzeba  dodać  fakt,  że 

Marcie  nieco  wypadła  z  formy.  Była  trochę  blada.  Czyżby  padało  na  Bermudach?  A  może 

spędziła  za  dużo  czasu  w  zamkniętych  pomieszczeniach?  Tak  czy  inaczej,  nic  mnie  to  nie 

obchodziło. 

background image

- Ho, ho - powiedziała, oddychając z trudem, kiedy rozgromiłem ją po krótkiej grze. - 

Pancho coś dzisiaj w złym nastroju. 

- Miałem cały tydzień, żeby stracić dobry nastrój, Marcie. 

- Co się stało? 

- Uznałem, że trochę przesadziłaś z tym dowcipem o Cleveland. 

- Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała niewinnym tonem. 

- Słuchaj,  jestem  za  bardzo  wkurzony,  żeby  o  tym  mówić.  Marcie  wyglądała  na 

zakłopotaną.  To  znaczy,  zachowywała  się  tak,  jakby  zupełnie  nie  miała  pojęcia,  co  mam  na 

myśli. 

- Jesteśmy przecież dorośli - powiedziała. - Chyba możesz mi wyjawić, co cię gryzie? 

- Szkoda gadać, Marcie. 

- Dobra  -  zgodziła  się  z  nutą  rozczarowania  w  głosie.  -  Pewnie  nie  chcesz  iść  na 

obiad? 

- Nie wiedziałem, że obiad też jest przewidziany. 

- To  nagroda  dla  zwycięzcy,  zapomniałeś?  Zastanawiałem  się  przez  chwilę. 

Powiedzieć  jej  teraz?  A  może  naciągnąć  ją  najpierw  na  wystawny  obiad  i  dopiero  potem 

posłać ją do wszystkich diabłów? 

- No, dobra, postaw mi obiad - zgodziłem się trochę gburowatym tonem. 

- Gdzie i kiedy? - spytała, najwyraźniej nie zrażona moim brakiem dobrych manier. 

- Przyjadę po ciebie - powiedziałem ostro. 

- Nie będzie mnie w domu - odpowiedziała. Tak, tak, znana śpiewka. 

- Marcie, przyjadę po ciebie, nawet jeśli będziesz w Timbuktu. 

- Zgoda,  Oliver.  Zadzwonię  do  ciebie  około  wpół  do  siódmej  i  powiem  ci  wtedy, 

gdzie jestem. 

- A  jeśli  mnie  nie  będzie  w  domu?  -  odparłem.  Całkiem  niezła  riposta, 

pogratulowałem  sobie.  I  dodałem:  -  Czasem  zdarzają  mi  się  klienci,  którzy  mają  biura  w 

kosmosie. 

- No to będę dzwonić, dopóki twoja rakieta nie wyląduje. 

Ruszyła w stronę damskiej szatni i odwróciła się. 

- Wiesz, Oliver, zaczynam wierzyć, że naprawdę jesteś stuknięty. 

background image

14. 

- No, wygrałem dużą sprawę! 

Doktor  London  nie  pośpieszył  z  gratulacjami.  Wiedział  jednak,  że  była  to  naprawdę 

duża sprawa, bo mówiłem o niej podczas poprzednich wizyt. Jeszcze raz streściłem mu casus 

„Channing  przeciwko  Riverbank”.  Ostatni  człon  pochodzi  od  nazwy  wytwornych 

apartamentów  na  East  End  Avenue,  a  pierwszy  od  nazwiska  Charlesa  F.  Channinga,  Jr., 

prezesa firmy Magnitex, byłego członka drużyny narodowej ze stanu Pensylwania, wybitnego 

republikanina,  o  rzucającym  się  w  oczy  czarnym  kolorze  skóry.  Jego  podanie  o  kupno 

luksusowego mieszkania zostało z jakiegoś dziwnego powodu odrzucone. Zaczął więc szukać 

pomocy  prawnej.  Wybrał  biuro  J  &  M,  ze  względu  na  nasz  prestiż.  Stary  Jonas  przekazał 

sprawę mnie. 

Wygraliśmy  bez  trudu,  nie  odwołując  się  do  ustanowionych  niedawno  praw 

lokalowych,  w  których  były  pewne  dwuznaczności,  lecz  do  precedensu  sprawy  „Jonas 

przeciwko  Mayerowi”,  rozstrzygniętej  poprzedniego  roku  przez  Sąd  Najwyższy  (sygnatura 

akt:  392,  U.S.,  409).  Sędziowie  orzekli  wtedy,  że  ustawa  o  prawach  obywatelskich  z  1866 

roku  gwarantuje  każdemu  nieskrępowane  prawo  do  zakupu  nieruchomości.  Było  to  solidnie 

poparte przez treść Pierwszej Poprawki. Toteż firma Riverbank dostała porządne cięgi. A mój 

klient wprowadza się do nowego mieszkania pod koniec tego miesiąca. 

- Przynajmniej raz udało mi się zarobić trochę pieniędzy dla naszej firmy - dodałem. - 

Channing jest milionerem. 

London jednak nadal powstrzymywał się od komentarza. 

- Stary  Jonas  zaprosił  mnie  na  lunch.  Marsh,  druga  połowa  firmy,  wpadł  do  mnie  na 

kawę. Przebąkiwali coś o spółce... 

Wciąż ani słowa. Czym można poruszyć takiego faceta? 

- Mam zamiar uwieść dziś Marcie Nash! 

Aha. Chrząknął. 

- Nie pyta pan dlaczego? - spytałem tonem, który domagał się odpowiedzi. 

- Podoba się panu - odparł cicho. 

Wybuchnąłem  śmiechem.  Nic  nie  rozumiał.  Wyjaśniłem  mu  więc,  że  to  jedyny 

sposób,  żeby  ją  rozszyfrować.  Może  prymitywny  (i  cyniczny),  ale  doskonały,  żeby  poznać 

prawdę. A kiedy dowiem się już, co Marcie ukrywa, po prostu zostawię ją, odejdę i poczuję 

się świetnie. 

background image

Jeśli  London  znów  ośmieli  się  zapytać  o  moje  podejrzenia,  po  prostu  wyjdę  z 

gabinetu. 

Nie  zapytał.  Zamiast  tego,  kazał  mi  zastanowić  się,  dlaczego  popadam  w  takie 

samouwielbienie. Dlaczego pysznię się w  rozmowie jak jakiś cholerny  paw? Czy prawnicze 

triumfy miały odciągnąć moją uwagę od jakichś innych... niepewności? 

Oczywiście, że nie. Dlaczego miałbym czuć się niepewnie? 

To tylko dziewczyna. 

A może nie o to chodziło? 

- Marcie, jestem nagi. 

- Co chcesz przez to powiedzieć? 

- Właśnie biorę prysznic. 

- Mam  zadzwonić  później?  Nie  chcę  przeszkadzać  w  twoim  comiesięcznym 

obrzędzie. 

- Nic  nie  szkodzi  -  burknąłem,  puszczając  mimo  uszu  jej  docinek.  -  Powiedz  tylko, 

gdzie jesteś. 

- Centrum handlowe White Plains. W sklepie Binnendale. 

- Wyjdź na zewnątrz za dwadzieścia minut, przyjadę po ciebie. 

- Oliver - powiedziała - to piętnaście mil od ciebie! 

- No dobrze - odparłem naturalnym głosem. - Przyjadę za piętnaście minut. 

- Oliver, zrób mi jedną małą przysługę. 

- Jaką? - spytałem. 

- Włóż na siebie ubranie. 

Dzięki  technicznej  doskonałości  mojego  wozu  Targa  911S  oraz  dzięki  mojej 

pomysłowości za kierownicą (wyprzedzam nawet na ciągłej linii - gliniarzom do tego stopnia 

odbiera  mowę,  że  nawet  mnie  nie  zatrzymują),  zajechałem  pod  centrum  handlowe 

dwadzieścia siedem minut później. 

Marcie  Nash  czekała  (albo  pozowała)  dokładnie  tam,  gdzie  jej  kazałem.  W  ręku 

trzymała pakunek. Miała jeszcze lepszą - jeśli to możliwe - figurę niż tamtego wieczoru. 

- Witaj!  -  zawołała.  Kiedy  wyskoczyłem  z  wozu,  podeszła  i  pocałowała  mnie  w 

policzek. I wcisnęła mi do ręki swój pakunek. - Masz tu mały prezencik, który cię udobrucha. 

A przy okazji, podoba mi się twój samochód. 

- Ty mu się też podobasz. 

- No to pozwól mi prowadzić. 

O nie, tylko nie mojego małego porsche! Nie mógłbym... 

background image

- Innym razem, Marcie - odmówiłem. 

- Proszę cię, znam drogę - nalegała. 

- Dokąd? 

- Tam, dokąd jedziemy. Proszę cię... 

- Nie, Marcie. To zbyt delikatna maszyna. 

- Spokojna  głowa  -  powiedziała,  siadając  za  kierownicą.  -  Twoja  maszyna  będzie  w 

rękach eksperta. 

Przyznaję,  że  nie  przesadziła.  Prowadziła  jak  Jackie  Stewart.  Tylko  że  on  nigdy  nie 

brałby  ostrych  zakrętów  z  taką  prędkością  jak  Marcie.  Szczerze  przyznaję  się  do  kilku 

napadów lęku. I do paru chwil całkowitej paniki. 

- Podoba ci się? - spytała Marcie. 

- Co takiego? - zdziwiłem się, udając, że nie patrzę na szybkościomierz. 

- Twój prezent - odpowiedziała. 

Ach,  prawda,  całkiem  zapomniałem  o  próbie  udobruchania  mnie.  Moje  przerażone 

palce zaciskały się kurczowo na wciąż zapakowanym podarunku. 

- Nie ściskaj go tak paluchami. Rozpakuj i obejrzyj. 

Był  to  miękki,  czarny,  kaszmirowy  sweter  z  wyhaftowanym  z  przodu  logo  Alfa 

Romeo. W żywej czerwieni. 

- To od Emilio Ascarellego, tego przebojowego projektanta z Włoch... 

Widocznie Marcie mogła pozwolić sobie na taki prezent. Ale dlaczego mi go kupiła? 

Pewnie z poczucia winy. 

- Świetny prezent, Marcie. Bardzo dziękuję. 

- Cieszę się, że ty się cieszysz - powiedziała. - Odgadywanie cudzych gustów to część 

mojej pracy. 

- Ach, więc zajmujesz się prostytucją - odparłem z lekkim uśmieszkiem dla okraszenia 

swojego dowcipu. 

- Tak jak każdy - powiedziała Marcie. Z wdziękiem. Urokliwie. I może szczerze? 

Ktoś  może  zapytać,  skąd  wiedziałem,  że  uda  mi  się  uwieść  pannę  Marcie  Nash. 

Przecież nie byłem ostatnio zbyt pewny siebie. 

Odpowiadam:  To  nic  trudnego,  kiedy  człowiek  nie  jest  emocjonalnie  zaangażowany. 

Samo  określenie  „kochać  się”  sugeruje,  że  w  grę  wchodzą  uczucia.  Dzisiaj  jednak  często 

sprowadza  się  ten  akt  do  rangi  sportowego  wyczynu.  A  w  tej  dziedzinie  czułem  się  na  tyle 

pewnie, aby poradzić sobie z Marcie Nash - co prawda, był to wynik psychicznego treningu. 

A jednak im bardziej przyglądałem się nadobnemu kierowcy, zapominając o patrzeniu 

background image

na  deskę  rozdzielczą,  tym  wyraźniej  powracały  do  mnie  myśli  rozbudzone  przez  doktora 

Londona.  Czy  naprawdę,  pomimo  całej  mojej  chęci  rozwiązania  tajemnicy  i  okazywanej 

wrogości,  nie  podobała  mi  się  choć  trochę  ta  dziewczyna?  Może  oszukiwałem  sam  siebie, 

ż

eby zatuszować niepokój? Ale czy naprawdę było możliwe, przeżywszy tak piękną miłość z 

Jenny  Cavilleri,  żeby  teraz  się  rozdwoić?  Jak  podzielić  akt  miłosny,  kochać  się  z  pasją  i 

jednocześnie nieszczerze? 

Ludzie to potrafią. Ja pewnie też. 

W swoim obecnym stanie uważałem, że mogę to robić wyłącznie bez udziału uczuć. 

background image

15. 

Przewodniki  dają  zajazdowi  Le  Mechant  Loup  w  Bedford  Hills  trzy  gwiazdki  za 

kuchnię. Natomiast za hotel i wiejską atmosferę - pełne pięć. Położony pośród kojącej zieleni 

drzew  (jak  piszą),  zajazd  ten  stanowi  doskonałe  schronienie  przed  frustracjami  miejskiego 

ż

ycia. 

Przewodniki  nie  wspominają  jednak,  że  Le  Mechant  Loup  doskonale  nadaje  się  na 

schadzki.  Obiad  może  być  ledwo  znośny,  najważniejsze,  że  w  pokojach  na  górze  panuje 

atmosfera,  którą  tak  chwalą  recenzenci.  Kiedy  dowiedziałem  się,  że  tam  właśnie  jedziemy, 

oceniłem swoje szanse na pięć gwiazdek. 

A jednak byłem trochę poirytowany. 

Kto wybrał to miejsce? Kto dokonał rezerwacji bez pytania się kogokolwiek o zdanie? 

I kto przyprowadził tu na pełnym gazie moje ukochane porsche? 

Zjechaliśmy  z  autostrady,  wjeżdżając  na  wąską,  leśną  drogę,  która  ciągnęła  się 

nieznośnie  długo.  W  końcu  przed  nami  ukazało  się  światło.  Lampa.  I  szyld:  Zajazd  Le 

Mechant Loup. 

Marcie  zwolniła  (wreszcie!)  i  wjechała  na  podwórze.  W  świetle  księżyca  mogłem 

dostrzec  tylko  zarysy  szwajcarskiej  architektury.  W  środku  płonęły  dwa  wielkie  kominki, 

oświetlając  salon  i  jadalnię.  Na  piętrach  panowała  ciemność.  Przechodząc  przez  parking, 

zauważyłem tylko jeden samochód - biały mercedes. W środku też pewnie nie było tłumów. 

Dobra atmosfera dla intymnej... rozmowy. 

- Mam nadzieję, że kuchnia okaże się warta naszej podróży - wypaliłem (niezłe, co?)... 

Mam  nadzieję,  że  się  nie  rozczarujesz  -  powiedziała  Marcie.  I  wzięła  mnie  pod  ramię,  gdy 

wchodziliśmy do środka. 

Posadzono nas przy kominku. Zamówiłem coś do picia. 

- Jeden  sok  pomarańczowy  i  karafkę  jakiegoś  taniego  kalifornijskiego  wina,  byle  nie 

Galio. 

- Cesar  Chavez

  byłby  z  ciebie  dumny  -  oceniła  Marcie,  kiedy  zniknęła  kelnerka.  - 

Dlaczego  nie  kazałeś  jej  sprawdzić,  czy  pomarańcze  na  sok  były  zbierane  przez  związek 

zawodowy? 

- Ja  nie  wtrącam  się  do  twoich  zasad,  Marcie.  Rozejrzałem  się.  Byliśmy  jedynymi 

                                                 

  Cesar  Chavez  -  działacz  związkowy,  przywódca  meksykańskich  robotników  rolnych  w  Kalifornii  w 

latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. 

background image

gośćmi. 

- Może przyjechaliśmy za wcześnie? - powiedziałem, To jest tak daleko, że większość 

chyba przyjeżdża tu głównie na weekendy. 

- Ach, tak - skwitowałem. I choć obiecałem sobie, że nie zapytam, zapytałem: - Byłaś 

tu przedtem? 

- Nie - odparła Marcie. Uznałem jednak, że kłamie. 

- Dlaczego wybrałaś takie odludzie? 

- Słyszałam, że jest tu romantycznie. No i jest, nie uważasz? 

- O tak... pięciogwiazdkowo - odparłem. I wziąłem ją za rękę. 

- W każdym pokoju na górze jest osobny kominek - oznajmiła. 

- To świetnie - powiedziałem. 

- Przede wszystkim ciepło - uśmiechnęła się. 

Cisza. Zapytałem najnaturalniej w świecie: 

- Na górze też mamy rezerwację? Skinęła głową. I dodała: 

- Na wszelki wypadek. 

Zastanawiałem  się,  dlaczego  nie  jestem  tak  podniecony,  jak  to  sobie  przedtem 

wyobrażałem. 

- Na wypadek czego? 

- Śnieżycy - odparła. I uścisnęła moją dłoń. 

Kelnerka  przyniosła  szklankę  Marcie  i  moją  karafkę.  Ogień  w  połączeniu  z  winem 

znów rozbudził we mnie instynkt poszukiwacza prawdy. 

- Marcie, na jakie nazwisko zrobiłaś rezerwację? 

- Kaczor Donald - odparła z pokerową twarzą. 

- Pytam  poważnie,  Marcie.  Chcę  wiedzieć,  jakie  nazwiska  podajesz  w  różnych 

hotelach. 

- Co proszę? 

- Na przykład w Cleveland. 

- Znowu wracamy do tematu „Cleveland”? - zniecierpliwiła się Marcie. 

- Powiedz  tylko,  pod  jakim  nazwiskiem  występowałaś  w  Cleveland?  -  wtrącił  się 

prawnik Barrett. 

- Prawdę mówiąc, pod żadnym - odparła. Bez wahania. I bez zająknięcia. 

Mam cię! 

- To znaczy, nie spałam w hotelu - dodała zwyczajnie. Aha! 

- W ogóle tam nie byłaś, co? Nachmurzyła się. 

background image

Oliver - powiedziała po chwili. - Po co to przesłuchanie? Uśmiechnąłem się. Nalałem 

sobie znowu, nie stawiając nawet kieliszka na stole. Zmieniłem linię przesłuchania. 

- Marcie,  przyjaciele  powinni  być  ze  sobą  szczerzy,  nie  sądzisz?  -  Chyba  zadziałało. 

Słowo „przyjaciele” wyraźnie ją poruszyło. 

- Oczywiście - odparła. 

Może udało mi sieją udobruchać tym łagodnym, przymilnym tonem głosu. Rąbnąłem 

więc wprost, bez cienia emocji: 

- Marcie, czy ukrywasz przede mną niektóre fakty na swój temat? 

- Naprawdę byłam w Cleveland, Oliver - zapewniła. 

- Dobra, ale czy ukrywasz inne rzeczy? 

Chwila milczenia. 

A potem skinienie głową. 

Więc  miałem  rację.  Atmosfera  wreszcie  się  oczyściła.  W  każdym  razie  oczyszczała 

się. 

Reszta  była  jednak  milczeniem.  Marcie  po  prostu  siedziała  i  nie  kwapiła  się  do 

ż

adnych wyjaśnień. Ale coś najwyraźniej pękło w jej niezmąconej pewności siebie. Sprawiała 

niemal wrażenie bezbronnej. Poczułem do niej przypływ sympatii.  Lecz odepchnąłem  go od 

siebie. 

- No więc...? - nalegałem. 

Wyciągnęła rękę i dotknęła mojej dłoni. 

- Słuchaj,  wiem,  że  ostatnio  zachowywałam  się  dziwnie.  Ale  daj  mi  czas.  Dojdę  do 

siebie. 

Co to miało znaczyć? Jej ręka wciąż leżała na mojej. 

- Zamówimy obiad? - spytała Marcie. 

Co  teraz?  -  zastanawiałem  się.  Zgodzić  się  na  drobne  odroczenie  sprawy? 

Zaryzykować, że nigdy nie wrócimy do tego miejsca - progu prawdy? 

- Marcie, czy moglibyśmy najpierw poruszyć jeden lub dwa tematy? 

Zawahała się. Po chwili odparła: 

- Skoro nalegasz. 

- Proszę, pomóż mi rozwiązać tę łamigłówkę, dobrze? Skinęła zwyczajnie głową. A ja 

zacząłem przedstawiać długą listę dowodów obciążających. 

- Co  można  sądzić  o  kobiecie,  która  odmawia  podania  swojego  adresu  i  telefonu? 

Która podróżuje i przebywa incognito w tajemniczych miejscach? Która nigdy dokładnie nie 

określiła swojego zawodu i konsekwentnie unika rozmów na ten temat? 

background image

Marcie nie podsunęła żadnego wyjaśnienia. 

- Jaki wyciągasz wniosek? - spytała. 

- Że żyjesz z kimś - odparłem spokojnie, bez oskarżycielskiego tonu. 

Uśmiechnęła się, lekko zdenerwowana. I potrząsnęła głową. 

- Możliwe też, że jesteś mężatką. Albo że on jest żonaty. Spojrzała na mnie. 

- Czy mam zakreślić właściwą odpowiedź na twojej ankiecie? 

- Tak. 

- Żadna. 

Zaraz w to uwierzę, pomyślałem. 

- Po co bym się umawiała z tobą? - spytała. 

- Wasza umowa tego nie wyklucza. Nie pochlebiło jej to. 

- Oliver, nie jestem taka. 

- W porządku, a jaka jesteś? 

- Nie wiem - powiedziała. - Trochę zagubiona. 

- Gówno prawda! 

Wyrwało mi się to mimo woli. I natychmiast tego pożałowałem. 

- Czy to próbka pańskich manier z sali sądowej, panie Barrett? 

- Nie  -  odparłem  już  uprzejmie.  -  Tylko  trudno  przygwoździć  cię  za 

krzywoprzysięstwo. 

- Ohver,  przestań  być  takim  durniem!  Rzuca  się  na  ciebie  wcale  nie  najgorsza  i  nie 

najbrzydsza kobieta! A ty, zamiast zachować się jak normalny mężczyzna, odgrywasz przed 

nią Wielkiego Inkwizytora! 

Ten przycinek o normalności naprawdę mi dopiekł. Ale dziwka. 

- Słuchaj, Marcie, jeśli ci się to nie podoba, możemy dać sobie spokój. 

- Nie zauważyłam, żebyś chciał mi dać coś innego. Ale jeśli odczuwasz nagłą potrzebę 

pójścia do sądu, do kościoła albo do klasztoru - proszę bardzo! 

- Z przyjemnością! - syknąłem i wstałem z miejsca. 

- Do widzenia - powiedziała. 

- Do widzenia - odparłem. Ale żadne z nas ani drgnęło. 

- Idź, ja zapłacę - ponagliła mnie. I machnęła ręką, jakby odganiała muchę. 

Nie miałem zamiaru dać się tak przepędzić. 

- Słuchaj, nie jestem skończonym draniem. Nie zostawię cię samej na tym odludziu. 

- Daruj  sobie  tę  szlachetność.  Mam  na  zewnątrz  samochód.  Znów  puścił  mi  kolejny 

wentyl! Jeszcze jedno kłamstwo, na którym przyłapałem tę dziwkę! 

background image

- Podobno  nigdy  przedtem  tu  nie  byłaś,  Marcie.  Skąd  wziął  się  ten  twój  samochód, 

może jest zdalnie sterowany? 

- Nie  twój  cholerny  interes  -  warknęła  ze  złością -  ty  paranoiku!  Ale  żeby  ci  ułatwić 

rozważania zostawił go tu facet, z którym pracuję. Bez względu na koniec naszego rendez - 

vous muszę być rano w Hartford. 

- Dlaczego  w  Hartford?  -  dopytywałem  się,  choć  rzeczywiście  nie  był  to  wcale  mój 

interes. 

- Mój tajemniczy kochanek chce mi wykupić kilka ubezpieczeń! - wrzasnęła Marcie. - 

Idź teraz pomoczyć sobie głowę. 

Naprawdę  posunąłem  się  za  daleko  i  za  szybko.  Czułem  zamęt.  To  znaczy 

wiedziałem, że powinniśmy przestać krzyczeć na siebie i usiąść. Ale zamiast tego, po prostu 

wysłaliśmy się nawzajem do wszystkich diabłów. I musiałem odejść. 

Kropił letni deszczyk, kiedy mocowałem się z drzwiami samochodu. 

- Zrobimy rundkę po okolicy? 

Marcie stała za mną z bardzo poważną miną. Wyszła z zajazdu bez żadnego okrycia. 

- Nie,  Marcie  -  odmówiłem.  -  I  tak  za  bardzo  kręcimy  się  w  kółko.  -  Udało  mi  się 

otworzyć drzwi. 

- Mam powody, Oliver. 

- O, nie wątpię. 

- Nie dałeś mi nawet cienia szansy. 

- A ty nie powiedziałaś nawet słowa prawdy. Wsiadłem i zatrzasnąłem drzwi. Marcie 

nadal  stała  w  miejscu,  kiedy  zapalałem  silnik.  Nieruchoma,  wpatrzona  we  mnie.  Mijając  ją 

powoli, opuściłem szybę. 

- Zadzwonisz do mnie? - spytała cicho. 

- Zapominasz  -  odparłem  bez  cienia  ironii  -  że  nie  znam  twojego  numeru.  Pomyśl  o 

tym. 

Z tymi słowami zmieniłem biegi i wyrwałem z podwórza na drogę. 

A teraz do Nowego Jorku, zapomnieć na zawsze o pannie Marcie Nash. 

background image

16. 

- Czego się pan przestraszył? 

Był  to  jedyny  komentarz,  na  jaki  zdobył  się  doktor  London,  kiedy  zdałem  mu  ze 

wszystkiego sprawę. 

- Wcale nie powiedziałem, że się przestraszyłem. 

- Ale uciekł pan. 

- Proszę posłuchać, przecież to jasne jak słońce, że Marcie chce mnie usidlić. 

- To znaczy uwieść? 

Naprawdę był naiwny. 

- Chce mnie usidlić - wyjaśniłem, siląc się na cierpliwość - bo nazywam się Barrett i 

nie trzeba długo węszyć, żeby dowiedzieć się, że pochodzę z nadzianej rodziny. 

Wreszcie wyrzuciłem to z siebie. Na sali rozpraw zapadła cisza. 

- Sam  pan  w  to  nie  wierzy  -  przemówił  w  końcu  doktor  London.  Pewność,  z  jaką  to 

powiedział, zbiła mnie z tropu. 

- Chyba nie - zgodziłem się. 

Znowu chwila milczenia. 

- No, dobrze, pan tu jest lekarzem. To co takiego właściwie czułem? 

- Jest  pan  tu  właśnie  po  to,  by  poprawić  komunikowanie  się  z  samym  sobą.  -  Spytał 

jeszcze raz: - Więc jak się pan czuł? 

- Byłem trochę bezradny. 

- A poza tym? 

- Lekko przestraszony. 

- Czym? 

Nie  potrafiłem  od  razu  odpowiedzieć.  Prawdę  mówiąc,  nie  mogłem  wydusić  tego  z 

siebie  na  głos.  Tak,  bałem  się.  Ale  nie  tego,  że  powie  mi:  -  Zgadza  się,  żyję  ze  słynnym 

futbolistą, który ma doktorat z astrofizyki i który mnie podnieca. 

Nie. Myślę raczej, że bałem się usłyszeć coś w rodzaju: - Podobasz mi się, Oliver. 

Wstrząsnęłoby to mną o wiele bardziej. 

Załóżmy, że Marcie rzeczywiście coś ukrywa. Ale przecież nie jest ani Matą Hari

, ani 

dziwką babilońską. Jedyną jej wadą było w gruncie rzeczy to, że nie miała jakiejś oczywistej, 

                                                 

 Mata Hari  - tancerka  holenderska z początku XX stulecia. Zasłynęła jako  szpieg  niemiecki  w czasie 

pierwszej wojny światowej. Aresztowana i stracona w 1917 roku przez Francuzów. 

background image

łatwej  do  wytknięcia  wady.  (Usiłowałem  ją  znaleźć!)  A  jej  kłamstwa,  cokolwiek  za  nimi 

stało,  wcale  nie  usprawiedliwiały  oszustwa,  którym  sam  się  karmiłem.  Że  nie  jestem... 

zaangażowany. 

W rzeczywistości chyba byłem. Raczej na pewno byłem. 

To  dlatego  wpadłem  w  panikę  i  uciekłem.  Obdarzając  kogoś  nawet  najsłabszym 

uczuciem, miałem wrażenie, że zdradzam jedyną dziewczynę, którą kochałem. 

Lecz  jak  długo  jeszcze  mogłem  żyć  w  ten  sposób,  ciągle  uważając,  żeby  ludzkie 

uczucia nie wymknęły mi się spod kontroli! Prawdę mówiąc, mój zamęt jeszcze bardziej się 

pogorszył. Zaczęły mnie teraz nękać dwa pytania. 

Pierwsze: Jak radzić sobie ze wspomnieniami o Jenny? 

Drugie: Jak odnaleźć Marcie Nash? 

background image

17. 

- Barrett, ty pieprzony wariacie! 

- Uspokój  się,  Simpson!  -  odszczeknąłem,  ruszając  na  niego  gwałtownie,  żeby  się 

uciszył. 

- O co chodzi, boisz się, że obudzę piłeczki do tenisa? - warknął. Był oburzony i nic 

nie rozumiał. 

Miał  do  tego  prawo.  Właśnie  minęła  szósta  rano.  Wyciągnąłem  go  ze  szpitala,  żeby 

zagrać z nim w tenisa w klubie Gotham. 

- Ech,  Barrett  -  jęknął  Simpson,  przebierając  się  z  bieli  szpitalnej  w  biel  tenisową, 

którą mu dostarczyłem. - Wyjaśnij mi jeszcze raz, dlaczego to takie ważne? 

- Zrób to dla mnie, Steve - prosiłem. - Potrzebuję partnera, któremu mogę zaufać. 

Nie rozumiał. Nie powiedziałem mu wszystkiego. 

- Słuchaj,  kiedy  tylko  mogę  się  wyrwać,  biegam  z  tobą.  Nie  mogę  poświęcić  życia, 

ż

ebyś ty mógł pogłębiać swój masochizm. Dlaczego, do cholery, o świcie? 

- Proszę  cię  -  powtórzyłem.  Tak  żarliwie,  że  wzbudziłem  chyba  jego  współczucie. 

Przynajmniej zamknął się. 

Wyszliśmy  z  szatni  powolnym  krokiem.  On  ociągał  się  ze  zmęczenia,  ja  z 

wyrachowania. 

- Mamy kort numer sześć - oświadczył Steve. I ziewnął. 

- Wiem  -  powiedziałem.  Kiedy  szliśmy  na  miejsce,  przyglądałem  się  badawczo 

graczom na kortach od pierwszego do piątego. Żadnej znajomej twarzy. 

Odbijaliśmy  piłki  do  ósmej  rano,  aż  Simpson  zaczął  padać  z  nóg.  Błagał  mnie,  żeby 

już skończyć. Ja też nie byłem w najlepszej formie. 

- Grałeś jak baba - wysapał. - Też musisz być przemęczony. 

- Tak, tak - rzuciłem na odczepnego. Ciekawe, gdzie ona była? Może w Cleveland? 

- Steve, mam do ciebie ogromną prośbę. 

- Jaką? - spytał, rzucając mi podejrzliwe spojrzenie. 

- Zagrajmy jeszcze raz. Jutro. 

W moim błagalnym tonie słychać było palącą potrzebę. 

- Dobra. Ale nie o szóstej rano. 

- W tym właśnie rzecz - powiedziałem. - To musi być znów o szóstej rano! 

- Nie,  cholera,  są  pewne  granice!  -  parsknął  Simpson.  I  walnął  w  szafkę  ze 

background image

zdenerwowania. 

- Proszę cię - nalegałem. A potem wyznałem: - Steve, tu chodzi o dziewczynę. 

Jego znużone oczy otworzyły się szerzej. 

- O dziewczynę? 

Skinąłem  głową.  Powiedziałem,  że  spotkałem  ją  tutaj,  w  klubie,  i  że  nie  wiem,  jak 

inaczej ją odnaleźć. 

Simpsonowi wyraźnie ulżyło,  gdy usłyszał, że zainteresowałem się kimś. Zgodził się 

zagrać. Dopiero potem przyszło mu do głowy: - A co będzie, jeśli ona jutro też nie przyjdzie? 

- Będziemy musieli próbować aż do skutku. 

Wzruszył  tylko  ramionami.  Prawdziwy  przyjaciel  -  nawet  jeśli  ledwo  trzyma  się  na 

nogach - nie zawiedzie w potrzebie. 

W pracy bez przerwy zadręczałem Anitę. Nawet gdy odchodziłem od biurka tylko na 

chwilę, żeby załatwić naturalną potrzebę, wracałem czym prędzej, wołając od progu: 

- Dzwonił ktoś? 

A kiedy Anita wychodziła na lunch, zostawałem na miejscu i kazałem sobie przynieść 

kanapkę.  W  ten  sposób  mogłem  stale  czuwać  przy  telefonie  (nie  miałem  zaufania  do  tego 

nowego chłopaka w centrali) na wypadek, gdyby zadzwoniła Marcie. 

Tylko że nie zadzwoniła. 

W środę po południu musiałem iść do sądu, żeby złożyć wniosek w sprawie czynności 

przygotowawczych. Zajęło mi to całe dwie godziny. Wróciłem do biura jakiś kwadrans przed 

piątą. 

- Dzwonił ktoś, Anita? 

- Tak. 

- Kto...? 

- Twój lekarz. Będzie w domu po ósmej wieczorem. 

O  co  tu  chodziło?  Czyżby  London,  z  którym  nie  mogłem  się  zobaczyć  tego  dnia, 

uznał, że wpadam w depresję? 

- Co dokładnie miałaś mi przekazać? 

- Jezu, Oliver, przecież ci mówię. Prosiła tylko... 

- Ona? 

- Pozwól  mi  dokończyć,  dobrze?  Prosiła  tylko,  żeby  ci  powiedzieć:  „Doktor  Stein 

będzie wieczorem w domu!” 

- Doktor Stein... - powtórzyłem, wyraźnie rozczarowany. Więc to Joanna. 

background image

- A kogo się spodziewałeś, doktora Jonasa Salka

? - spytała Anita. 

Przemknęła mi błyskawiczna myśl: może potrzebowałem przyjacielskiej pogawędki z 

kimś takim jak Joanna. Nie, to nie byłoby w porządku. Ona jest za bardzo... towarzyska dla 

mnie. 

- I nic więcej? - burknąłem. 

- Kilka notatek służbowych. Mogę już iść? 

- Tak, tak. 

Rzuciłem się do biurka. Łatwo się domyślić, że notatki służbowe w firmie prawniczej 

dotyczą rozmaitych prowadzonych przez nią spraw. Ani słowa od Marcie. 

Dwa dni później stary Jonas zaprosił mnie do swojego gabinetu na spotkanie. Niech to 

szlag.  Obiecałem  Anicie,  że  postawię  jej  lunch,  jeśli  będzie  czuwać  przy  telefonie.  Szef 

wezwał  mnie  -  znów  w  porozumieniu  z  panem  Marshem  -  żeby  porozmawiać  o  sprawie 

Harolda Baye'a, który zakładał podsłuchy dla FBI i pewnego dnia zorientował się, że sam jest 

podsłuchiwany. Tego typu spraw było coraz więcej. Harold opowiadał przerażające rzeczy o 

inwigilowaniu niektórych pracowników Białego Domu. 

Oczywiście, nie śmierdział groszem. Ale Jonas uznał, że powinniśmy wziąć tę sprawę, 

ż

eby nadać jej publiczny rozgłos. 

Ledwo spotkanie się skończyło, pognałem z powrotem do swojego biura. 

- Dzwonił ktoś, Anita? 

- Tak,  z  Waszyngtonu  -  odparła,  jakby  wciąż  była  pod  wrażeniem  tego  telefonu.  - 

Dyrektor OEO

∗∗

- Och - powiedziałem bez wielkiego entuzjazmu. - Nikt więcej? 

- Czekasz na telefon od Jacqueline Onassis? 

- Słuchaj,  Anita,  nie  wymądrzaj  się,  dobrze?  -  odparłem  oziębłym  tonem.  I 

wkroczyłem do swojego gabinetu. 

Po drodze usłyszałem, jak Anita mruczy pod nosem, szczerze zakłopotana: 

- Co go ugryzło? 

Oczywiście, nie ograniczałem się do biernego czekania na telefon. Co rano grałem w 

tenisa.  Kiedy  biedny  Simpson  nie  mógł  przyjść,  brałem  lekcje  u  starego  Petiego  Clarka, 

zasłużonego weterana klubu. 

- Mówię ci, synu. Stary Petie wszystkich uczył. Stąd jedzie się na Wimbledon. 

                                                 

 Jonas Salk - lekarz amerykański, wynalazca szczepionki przeciwko chorobie Heine - Medina. 

∗∗

 OEO, Office of Economic Opportunity - Biuro do spraw Ekonomicznych, agenda rządu federalnego. 

background image

- Uczył pan kiedyś Marcie Nash? 

- Mówisz o tej ładnej dziewczynie... 

- Tak, właśnie. 

- ..;która wygrała finał debla razem z tym rudym gościem w 1948? 

- Nieważne. To nic takiego, panie Petie. 

- Prawdę mówiąc, nie pamiętam już, czy ją uczyłem. 

A  codziennie  po  południu  biegałem.  W  przeciwną  stronę  niż  wszyscy,  żeby  lepiej 

przyjrzeć się twarzom. Wciąż bez powodzenia. Czymkolwiek zajmowała się Marcie, musiało 

ją to wygnać z miasta na kilka ładnych dni. Ale nie zamierzałem się poddać. 

Choć  natychmiast  zapisałem  się  do  klubu  tenisowego  Gotham  (jedynym  warunkiem 

przyjęcia  są  pieniądze),  nie  chcieli  mi  tam  pomóc.  To  znaczy,  biuro  nie  chciało  udzielić  mi 

jakiejkolwiek informacji na temat moich kolegów i koleżanek klubowych. 

- Nie macie listy członków? 

- Tylko do użytku wewnętrznego. Przykro mi, panie Barrett. 

Pod wpływem chwilowego stresu zastanowiłem się, czy nie poprosić Harolda Baye’a, 

ż

eby  założyć  im  podsłuch.  Ale  rozmyśliłem  się.  Niech  to  będzie  dowód,  w  jaką  popadłem 

desperację. 

Rozważałem  nawet,  w  jaki  sposób  przeprowadzić  kontrolę  rachunków  w  restauracji 

„21”.  Kiedy  bowiem  spytałem  Dmitriego,  z  kim  jadłem  obiad,  wykazał  się 

niewytłumaczalnym zanikiem pamięci. 

Oczywiście,  pytałem  w  sieci  Binnendale.  Za  pomocą  podejrzanej  historii  o  ciotce  i 

spadku  dowiedziałem  się,  że  rzeczywiście  pracują  u  nich  trzy  osoby  o  nazwisku  Nash. 

Sprawdziłem je osobiście. 

Najpierw  w  dziale  obuwia  damskiego  poznałem  Priscillę  Nash.  Była  to  przyjaźnie 

nastawiona kobieta, która przepracowała tam ponad czterdzieści lat. Nigdy nie wyszła za mąż. 

Jej  jedyny  krewny,  wuj  Hank,  mieszkał  w  Georgii,  a  jej  jedynym  przyjacielem  był  kot  o 

imieniu  Agamemnon.  Zdobycie  tych  informacji  kosztowało  mnie  osiemdziesiąt  siedem 

dolarów. Prowadząc przyjacielską pogawędkę z panną Nash, musiałem kupić buty, na prezent 

dla mojej siostry. (Kupiłem rozmiar Anity; ten prezent tylko pogłębił jej schizofrenię). 

Potem do szpanerskiego działu męskiego - Mr B. Na spotkanie z panną Elvy Nash. 

- Dzień  dobry  -  zawołała  Elvy  z  niezwykłą  elegancją  i  wdziękiem.  Była  czarna  i 

bardzo piękna. - W czym mogę panu pomóc? - spytała z uśmiechem. Właśnie, w czym? 

Panna  Elvy  Nash  przekonała  mnie,  że  bardzo  modne  jest  teraz  noszenie  koszuli  pod 

sweter.  Zanim  się  zorientowałem,  trzymałem  w  ręku  sześć  zestawów.  Tymczasem  kasa 

background image

wybijała już - aż trudno w to uwierzyć - ponad trzysta dolarów. 

- Nie  opędzi  się  pan  teraz  od  kobiet.  Szałowy  wygląd  -  zapewniła  panna  Elvy  Nash. 

Odszedłem, wyglądając szałowo. Lecz, niestety, wciąż wyglądałem też za Marcie. 

Na  szczęście  dla  mojego  budżetu  trzecia  osoba  o  nazwisku  Nash,  Rodney  P., 

pracowała w dziale zakupów i od sześciu tygodni przebywała w Europie. 

- Do  czego  więc  doszedłeś?  -  spytał  Steve,  który  bohatersko  towarzyszył  mi  w 

porannych meczach. 

- Do niczego - odparłem. 

Męczył mnie też pewien powracający koszmar. 

Wciąż  przypominała  mi  się  od  nowa  ta  piekielna  kłótnia,  którą  mieliśmy  z  Jenny  na 

początku  małżeństwa.  Chciała,  żebym  spotkał  się  z  ojcem  albo  przynajmniej  pogodził  się  z 

nim  przez  telefon.  Wciąż  robi  mi  się  smutno,  gdy  przypomnę  sobie,  jak  na  nią  wtedy 

nawrzeszczałem.  Wpadłem  w  szał.  Jenny  przeraziła  się  i  uciekła  nie  wiadomo  dokąd. 

Pognałem  za  nią  i  przetrząsnąłem  do  góry  nogami  całe  Cambridge.  Ale  nie  mogłem  jej 

znaleźć.  W  końcu,  sztywny  ze  strachu,  wróciłem  do  domu  i  zobaczyłem  ją  na  naszych 

schodach. 

To właśnie śniło mi się po nocach, zjedna małą różnicą: Jenny nie wracała na samym 

końcu. 

Za każdym razem szukałem jej jak szalony. I wracałem z przerażeniem do domu. Ale 

Jenny nie było tam nigdy. 

Co miał znaczyć ten sen? 

Ż

e jestem przerażony utratą Jenny? 

Ż

e chciałem (!) stracić Jenny? 

Doktor London zgłosił własną propozycję - czyż nie szukałem ostatnio innej kobiety, 

po innym wybuchu gniewu? 

Tak. Szukałem Marcie Nash. 

Ale co Marcie może mieć wspólnego z Jenny? 

Oczywiście, że nic. 

background image

18. 

Trzy tygodnie później dałem za wygraną. Uznałem, że Marcie o nieznanym nazwisku 

nigdy  nie  zadzwoni.  Czy  można  mieć  do  niej  o  to  pretensje?  Tymczasem  byłem  bliski 

wycieńczenia  z  powodu  wzmożonej  aktywności  sportowej.  Poranny  tenis,  bieganie,  nie 

mówiąc już o godzinach spędzonych na bębnieniu palcami w oczekiwaniu na telefon. Rzecz 

jasna, praca szła mi opornie - jeśli w ogóle się do niej zabierałem. Wszystko się rozsypywało. 

Oprócz  mojej  psychiki,  która  i  tak  nie  mogła  już  być  w  gorszym  stanie.  Postanowiłem 

położyć temu kres. Gdy więc minęły trzy tygodnie od pamiętnej masakry pod Mechant Loup, 

powiedziałem sobie: Wystarczy, sprawa zamknięta. Jutro wracam do normalnego życia. A dla 

uczczenia tego wielkiego święta postanowiłem wziąć wolne popołudnie. 

- Oliver, gdzie cię znaleźć, jeśli ktoś cię będzie szukał? - spytała Anita, również bliska 

załamania  z  powodu  mojego  nieustannego,  dziwacznego  dopytywania  się  o  telefon,  który 

nigdy nie dzwonił. 

- Nikt mnie nie szuka! - odparłem i wyszedłem z biura. 

Koniec  z  halucynacjami,  przyrzekałem  sobie,  idąc  przez  miasto.  Dość  ciągłego 

zauważania  Marcie  na  ulicach.  Oczywiście,  za  każdym  razem  okazywało  się,  że  to  jakaś 

nieznajoma,  szczupła  blondynka.  Kiedyś  nawet  zauważyłem  ją  z  rakietą.  Rzuciłem  się  w 

pogoń (byłem przecież w świetnej formie), ale czekało mnie kolejne rozczarowanie. Jeszcze 

jedna wykapana Marcie. W Nowym Jorku roiło się od jej sobowtórów. 

Kiedy  numery  ulic  doszły  do  pięćdziesiątki,  postanowiłem,  że  przejdę  obok  domu 

towarowego  Binnendale  dokładnie  tak  samo  jak  trzy  tygodnie  wcześniej,  zanim  zaczęła  się 

moja  gorączka.  Bez  emocji,  pogrążony  w  ważkich  rozmyślaniach  o  precedensach 

prawniczych lub o tym, co zjeść na obiad. Dość kosztownych poszukiwań, dość kręcenia się 

po  różnych  piętrach  w  nadziei,  że  spotkam  Marcie  w  dziale  ze  sprzętem  tenisowym  albo  z 

seksowną bielizną. Tym razem tylko rzucę okiem na wystawę i pójdę dalej. 

Ale,  ale!  Od  mojej  ostatniej  wizyty  (czyli  od  wczoraj)  sporo  się  tu  zmieniło! 

Zwłaszcza  jedna  nowa  dekoracja  przyciągała  uwagę:  NOWOŚĆ!  PROSTO  Z  WŁOCH  - 

NAJNOWSZE PROJEKTY EMILIO ASCARELLEGO. 

A na zgrabnych ramionach manekina o wyglądzie absolwenta Yale wisiał kaszmirowy 

sweter.  Czarny.  Z  wyhaftowanym  logo  Alfa  Romeo.  Jednak  twierdzenie,  że  ta  szykowna 

część  garderoby  właśnie  nadeszła  prosto  z  Włoch,  było  fałszywe.  Mógłbym  je  w  każdej 

chwili  obalić  za  pomocą  swojego  ciała.  Przypadkiem  (a  może  wcale  nieprzypadkowo) 

background image

właśnie  miałem  ten  sweter  na  sobie.  A  dostałem  go  kilka  tygodni  temu.  Dokładnie  mówiąc, 

trzy tygodnie temu. 

Wreszcie jakaś konkretna poszlaka! Ten, kto zajmuje się importem, musiał już dawno 

sprzedać  lub  podarować  sweter  Marcie.  Może  teraz  powinienem  przypuścić  szturm  na  jej 

cytadelę, bogato odziany w materiał dowodowy, i wydobyć z niej wszystkie odpowiedzi. 

Wolnego,  Oliver!  Powiedziałeś,  że już  po  wszystkim,  więc  niech  tak  będzie.  Sprawa 

kaszmirowego swetra jest zamknięta, do cholery. 

Wkrótce  potem  przeglądałem  w  domu  swój  bogaty  zestaw  ubiorów  sportowych,  z 

myślą,  że  chyba  pójdę  pobiegać  do  parku.  Znalazłem  trzy  lub  cztery  względnie  czyste 

skarpetki i zastanawiałem się, które wybrać, kiedy zadzwonił telefon. 

Niech dzwoni. Mam ważniejsze rzeczy na głowie. 

Dzwonienie nie ustawało. Pewnie Anita w sprawie jakichś bzdur z Waszyngtonu. 

Podniosłem z wściekłością słuchawkę. 

- Barretta nie ma w domu! - warknąłem. 

- O, czyżby był ze swoimi klientami w kosmosie? Marcie. 

- Aaa... - odparłem elokwentnie. 

- Co porabiasz, Oliver? - spytała. Całkiem łagodnie. 

- Właśnie miałem pobiegać w Central Park - odpowiedziałem. 

- Szkoda. Poszłabym z tobą. Ale biegałam rano. Tłumaczyło to, dlaczego ostatnio nie 

mogłem jej tam spotkać popołudniu. 

- Ach - powiedziałem. I dodałem zaraz: - To szkoda. 

- Dzwoniłam  do  twojego  biura,  żeby  spytać,  czy  jadłeś  już  lunch.  Ale  skoro  idziesz 

pobiegać... 

- Nie, nie - zareagowałem natychmiast. - Właściwie jestem trochę głodny. 

Chwila ciszy. 

- To dobrze - powiedziała. 

- Gdzie się spotkamy? - spytałem. 

- Może przyjedziesz po mnie? Co takiego?! 

- Gdzie jesteś, Marcie? 

- W Binnendale. Biura na samej górze. Spytaj tylko o... 

- Dobra. O której? 

- Nie śpiesz się. Jak ci pasuje. Będę czekać. 

- Dobra. 

Odwiesiliśmy jednocześnie słuchawki. 

background image

Dylemat: Pędzić natychmiast? Czy może najpierw ogolić się i wziąć prysznic? 

Rozwiązanie  kompromisowe  -  dokonać  ablucji,  a  dla  nadrobienia  straconego  czasu 

wziąć taksówkę. 

Po piętnastu minutach byłem z powrotem w domu towarowym Binnendale. 

Chciałem pognać schodami, ale pomyślałem, że nie wypadnie to najlepiej, jeśli zjawię 

się w drzwiach pożarowych. Pojechałem więc windą. Na samą górę. 

Na  ostatnim  piętrze  moim  oczom  ukazał  się  prawdziwy  raj.  Dywany  jak  połacie 

dziewiczych plaż, miękkie niczym piasek. Na wydmie siedziała sekretarka. Za nią rozciągała 

się Ameryka. 

To  znaczy  mapa  Stanów  Zjednoczonych,  z  małym  chorągiewkami  oznaczającymi 

terytoria podbite przez sieć Binnendale. 

- Czym mogę panu służyć? - spytała sekretarka. 

- Aa... tak. Nazywam się Barrett... 

- Wiem. Pan szuka Marcie - odparła. 

- Aa... zgadza się. 

- Proszę  pójść  tym  korytarzem  -  wskazała  prosto.  Można  powiedzieć,  że  jest  pan  na 

właściwym szlaku. 

Ruszyłem  szybko  korytarzem,  lecz  po  chwili  przyszło  mi  do  głowy,  że  powinienem 

zwolnić. Idź, nie biegnij. Powoli, bez pośpiechu. (Szkoda tylko, że nie mogłem zwolnić pracy 

serca). 

Wymoszczony miękko korytarz przypominał kokon. Dokąd on prowadzi? W każdym 

razie otoczenie sprawiało dość przyjazne wrażenie. 

Najpierw minąłem gabinet Williama Ashwortha (dyrektor handlowy). 

Potem gabinet Arnolda H. Sundela (skarbnik). 

Potem gabinet Stephena Nicholsa, Jr. (wiceprezes). 

Na  samym  końcu  wszedłem  do  przestronnego  holu.  Przede  mną  siedziały  dwie 

sekretarki. 

Za nimi stały otworem wielkie drzwi. 

Byłem na miejscu. 

Zatrzymałem się. 

Marcie spojrzała na mnie, a ja na nią. Nie przychodziło mi do głowy nic stosownego. 

- Wejdź - powiedziała. (Naprawdę należała się jej nagroda za opanowanie). 

Wszedłem za nią. Gabinet był wielki i elegancki. 

Siedziała w nim sama. 

background image

Dopiero wtedy doceniłem jej samotność. 

W końcu odezwała się: 

- Paskudne były te trzy tygodnie. 

- Nie pod względem handlowym - odparłem. - Spłukałem się do cna, przychodząc tu 

na zakupy, żeby cię znaleźć. 

Marcie uśmiechnęła się lekko. 

- Wiesz - szukałem usprawiedliwienia - chyba byłem trochę zbyt porywczy. 

- Mam w tym swój udział - odparła. - Byłam trochę zbyt tajemnicza. 

Lecz teraz tajemnica była już rozwiązana. 

- Więc  to  niezupełnie  prawda,  że  pracujesz  dla  Binnendale  -  stwierdziłem.  -  Raczej 

odwrotnie. 

Skinęła głową. Prawie z zażenowaniem. 

- Powinnam powiedzieć ci wcześniej - uznała Marcie. 

- W porządku. Teraz rozumiem. - Poczuła chyba ogromną ulgę. 

- Nawet  sobie  nie  wyobrażasz,  Marcie,  jak  dobrze  rozumiem  to  uczucie.  Kiedy 

człowiek jest bogaty, ciągle kusi go, żeby zadać sobie pytanie: „Lubią mnie czy moją forsę?” 

O to chodzi? 

Spojrzałem na nią. 

- Coś w tym rodzaju - odpowiedziała. 

Chciałem  powiedzieć  więcej.  Na  przykład:  -  Słuchaj,  jesteś  naprawdę  piękna.  I 

inteligentna. Masz tysiące zalet, na które lecą wszyscy faceci. 

Ale nie potrafiłem. Jeszcze nie. 

Ktoś z nas musiał wreszcie zdobyć się na jakiś ruch. Wypadło na mnie. 

- Idziemy stąd - zdecydowałem. 

Skinęła głową, wyszperała z górnej szuflady biurka jakiś klucz i rzuciła go mnie. 

- Wóz mam na dole - powiedziała. 

- Czy to znaczy, że dasz mi poprowadzić? - spytałem mile zaskoczony.  Uśmiechnęła 

się i skinęła głową. 

- Tylko, proszę, ostrożnie, Oliver. Moja maszyna jest tak samo delikatna jak twoja. 

background image

19. 

Chyba  czytałem  coś  na  ten  temat  kilka  lat  temu.  Nagła  śmierć  ojca  założyciela 

Waltera  Binnendale’a.  Wielkie  królestwo  o  jedenastu  miastach  przekazane  w  spadku  córce, 

która była wtedy śmiesznie młoda. 

Pewnego  razu  był  sobie  też  starszy  brat.  Ale  jak  pamiętają  kibice  wyścigów 

samochodowych, w roku 1965 „Bin” Binnendale wypadł z toru w Zandvoort i rozbił się kilka 

sekund po tym, jak objął prowadzenie, wyprzedzając Boissiera. I tak Marcie stała się jedyną 

spadkobierczynią.  Dobrze  poinformowana  prasa  pisała,  że  dziewczynka  wkrótce  sprzeda 

sklepy 

będzie 

prowadzić 

ż

ycie 

godne 

wielkiej 

dziedziczki. 

Zamiast 

tego 

dwudziestoczterolatka zasmakowała w wielkim biznesie i przejęła pałeczkę po tatusiu. 

Eksperci  podśmiewali  się.  Z  nią  w  roli  prezesa  interes  szybko  popadnie  w  ruinę.  A 

jednak wcale  nie stało się to tak szybko. Dwa lata później sieć zaczęła prowadzić ekspansję 

na  zachód.  I  znów  zawodowcy  uznali  to  za  kolejny  młodzieńczy  kaprys.  Kiedy  w  Los 

Angeles  powstał  siedemnasty  oddział,  kapitał  firmy  był  już  dwukrotnie  wyższy.  Może  to 

tylko łut szczęścia, ale ci, którzy teraz się nim cieszą, kiedyś śmiali się Marcie w twarz. 

Od  czasu  do  czasu  napotykałem  różne  wzmianki  o  finansowym  rozwoju  sieci 

Binnendale.  Jeśli  w  ogóle  wspominano  o  pani  prezes,  to  nigdy  na  czołowym  miejscu.  W 

gazetach nigdy nie było jej zdjęć. W dziale „Biznes” nigdy nie opiewano jej triumfów. A na 

stronie  „Ludzie”  nie  rozpisywano  się  o  historii  jej  małżeństw.  Żadna  gazeta  nie  odnotowała 

jej  rozwodu.  Utrzymanie  takiej  anonimowości  jest  wręcz  niemożliwe  dla  człowieka,  który 

należy  do  najbogatszych  ludzi  w  Ameryce.  Zwłaszcza  jeśli  jest  piękną  blondynką.  Wcale 

mnie więc nie zdziwiło, gdy dowiedziałem się, że Marcie wynajmuje specjalną agencję, która 

trzyma od niej prasę z daleka. 

Wszystkich tych informacji wysłuchałem, prowadząc jej białego mercedesa po Merritt 

Parkway  na  północ.  Najpierw  zadzwoniłem  z  jej  telefonu,  żeby  odwołać  wizytę  u  doktora 

Londona. Potem ona zadzwoniła do swojego biura i powiedziała: 

- Wypieprzcie  mój  rozkład  dnia.  -  (Dokładnie  tymi  słowami).  A  potem  wyrwałem 

sznur z gniazdka. 

Marcie  uśmiechnęła  się  dobrodusznie,  kiedy  z  rozmysłem  zniszczyłem  jej  prywatną 

własność. 

- Z  jakiegoś  nie  znanego  mi  powodu  lubię  cię,  Oliver.  Choć  jesteś  nieznośnie 

porywczy. 

background image

- Ty też nie jesteś zbyt znośna - odparłem. - Pomyśl, ile zaoszczędziłabyś mi rozterek, 

mówiąc od  razu prosto z mostu: „Nazywam się  Binnendale”. Powiedziałbym wtedy: „No to 

co? Bardziej ciekawi mnie twój tyłek”. 

Błysk w jej oku zdradził, że wierzy mi. 

- Wiem, że trochę przesadzam. Ale pamiętaj, że raz już się sparzyłam. 

- Co właściwie zrobił twój mąż? 

- Mnie? Innym kobietom? Spytaj dokładniej. 

- No, na przykład, co on teraz robi? 

- Nic. 

- Nic? 

- Powiedzmy, że jest bardzo dobrze... „urządzony”. 

Jej głos zmienił się dziwnie. Nie mogła chyba mieć na myśli tego, co przyszło mi do 

głowy. 

- Marcie, chyba nie sugerujesz, że musiałaś mu... zapłacić? 

- Nie  -  powiedziała.  -  Nic  nie  sugeruję.  Stwierdzam  fakt.  Jest  teraz  zamożnym 

rozwodnikiem. 

Zamurowało  mnie.  Dlaczego  Marcie  dała  się  tak  wykiwać?  Nie  spytałem.  Sama 

chciała mi o tym powiedzieć. 

- Widzisz - zaczęła - kończyłam wtedy college i zastanawiałam się, co ze sobą zrobić 

w życiu. I nagle, proszę bardzo! Pojawia się ten silny, strasznie przystojny facet... 

Mogłaby tak nie podkreślać jego przystojności! 

- ...i mówi mi wszystko to, co chciałam usłyszeć. 

Urwała na chwilę. 

- Byłam dzieciakiem - stwierdziła. - Beznadziejnie się zakochałam. 

- I co potem? 

- Cóż, ojciec wciąż miał nadzieję, że Bin zdejmie swój kask i zajmie się interesami. A 

mój brat, rzecz jasna, tylko dodawał gazu w przeciwnym kierunku. Więc kiedy zjawiłam się 

ze  swoim  przystojniakiem,  ojciec  był  wniebowzięty.  Uznał  Mikę’  a  za  Jezusa  Chrystusa  i 

Einsteina  w  jednej  osobie,  tylko  z  modniejszą  fryzurą.  Zresztą  ja  sama,  gdybym  nawet 

chciała,  nie  potrafiłabym  znaleźć  żadnej  skazy  w  doskonałości  Michaela.  W  każdym  razie 

mój  ojciec  ubóstwiał  mnie  za  to,  że  znalazłam  mu  takiego  drugiego  syna.  Bałam  się,  że  na 

ś

lubie to on powie za mnie „tak”. 

- A co na to Bin? 

- Och,  to  była  nienawiść  od  pierwszego  spojrzenia.  Nie  znosili  się  nawzajem.  Bin 

background image

ciągle mi powtarzał, że Michael to „barakuda w garniturze od J. Pressa”. 

- Co, jak podejrzewam, okazało się prawdą? 

- No, to może trochę niesprawiedliwe określenie. Wobec b araku d. 

Najwyraźniej  nie  pierwszy  raz  próbowała  tych  gorzkich  żartów.  I  nie  udało  się  jej 

wywołać powszechnej wesołości. 

- Ale dlaczego się w końcu rozstaliście? 

- Michael mnie nie chciał. 

Marcie starała się mówić obojętnym głosem. 

- A dokładniej? 

- Chyba  zdał  sobie  sprawę,  że  chociaż  Walter  go  lubił,  to  i  tak  Bin  któregoś  dnia 

zostanie jego szefem. A ponieważ nie nadawał się na drugie skrzypce, po prostu się poddał. 

- Jaka szkoda! - rzuciłem z przekąsem. 

- Tak. Gdyby tylko poczekał pięć miesięcy... 

Jej  opowiadanie  urwało  się  w  tym  miejscu.  Bez  słowa  komentarza.  Nawet  bez 

wysłania Michaela Nasha do wszystkich diabłów. 

Nie miałem pojęcia, co powiedzieć. (Może coś w rodzaju: - Kurczę, przykro mi, że cię 

tak wykiwano). Po prostu jechałem dalej. Słuchaliśmy kasety z Joan Baez. 

Naraz przyszło mi coś do głowy. 

- Marcie, właściwie skąd wiesz, że ja okażę się inny? 

- Nie wiem. Po prostu mam taką nadzieję. 

Dotknęła  mojego  ramienia,  sprawiając,  że  po  krzyżu  przebiegł  mi  bardzo  przyjemny 

dreszczyk. A więc od spraw czysto duchowych przechodzimy dalej. Dobra, czas się całkiem 

odsłonić! 

- Marcie, zastanawiałaś się kiedyś nad moim nazwiskiem? 

- Nie. A powinnam? - I wtedy doznała olśnienia. 

- Barrett... Bank Inwestycyjny? Fabryki? To firma twojej rodziny? 

- Dalekiego  krewnego  -  powiedziałem.  -  Mojego  ojca.  Przez  chwilę  jechaliśmy  w 

milczeniu. Potem szepnęła cicho: 

- Nie wiedziałam. 

Muszę przyznać, że sprawiło mi to przyjemność. 

Jechaliśmy wciąż naprzód, w aksamitną ciemność Nowej Anglii. 

Nie  dlatego,  że  chciałem  odwlec  tę  chwilę.  Po  prostu  szukałem  naprawdę 

wyjątkowego miejsca. 

- Przydałoby się ognisko, Marcie. 

background image

- Tak, Oliver. 

W poszukiwaniu odpowiedniego otoczenia dotarliśmy aż do stanu Vermont, do Chaty 

Wuja  Abnera.  Na  małym  jeziorze  o  nazwie  Kenawaukee.  Szesnaście  pięćdziesiąt  za  jedną 

noc.  Drewno  na  opał  wliczone  w  cenę.  Najbliższa  restauracja  -  przydrożny  bar  o  nazwie 

Howard Johnson’s. 

Zanim  więc  zaczęliśmy  się  przytulać  przy  kominku,  zabrałem  Marcie  na  wystawny 

obiad do lokalu HoJo. 

Przy obiedzie wymieniliśmy wspomnienia z dzieciństwa. 

Najpierw  ja  zanudzałem  ją  swoim  pełnym  podziwu  i  współzawodnictwa  stosunkiem 

do ojca. Potem ona dokończyła drugą zwrotkę tej śpiewki. Wszystko, co kiedykolwiek zrobiła 

w życiu, było zawsze albo wyzwaniem, albo przesłaniem dla jej własnego Wielkiego Taty. 

- Słowo daję, dopiero kiedy zginął mój brat, Walter zaczął mnie naprawdę zauważać. 

Przypominaliśmy  parę  aktorów,  którzy  analizują  swoją  grę  w  różnych 

przedstawieniach Hamleta. Zdziwiło mnie tylko, że Marcie wcale nie grała Ofelii. Tak samo 

jak ja występowała w roli Smętnego Księcia. Zawsze sądziłem, że kobiety rywalizują przede 

wszystkim ze swoimi matkami. A propos - o mamusi nie wspomniała ani razu. 

- Miałaś matkę? - dopytywałem się. 

- Tak - odpowiedziała. Bez emocji. 

- Żyje jeszcze? - pytałem dalej. Skinęła głową. 

- Rozwiedli się z Walterem w 1956. Nie prosiła nikogo o opiekę. Wyszła za jakiegoś 

architekta z San Diego. 

- Widujesz się z nią? 

- Była na moim ślubie. 

Uśmieszek Marcie nie przekonał mnie, że jest jej to obojętne. 

- Przepraszam, że spytałem. 

- I tak bym ci powiedziała - odparła. - Teraz twoja kolej. 

- Na co? 

- Opowiedz mi coś strasznego ze swojej przeszłości. Pomyślałem chwilę i wyznałem: 

- Byłem zażartym hokeistą. 

- Naprawdę? - zapaliła się Marcie. 

- Aha. 

- Opowiadaj, Oliver. 

Naprawdę  ją  to  interesowało.  Minęło  pół  godziny,  a  ona  wciąż  chciała  słuchać  o 

hokeju. 

background image

Lecz wtedy zamknąłem jej delikatnie usta ręką. 

- Jutro, Marcie. 

Kiedy płaciłem rachunek, oświadczyła: 

- Wiesz, Oliver, to był najlepszy obiad w moim życiu. 

Coś mi podpowiadało, że nie miała na myśli klusek ani deseru. 

Chwilę później wracaliśmy do Wuja Abnera, trzymając się za ręce. 

Rozpaliliśmy ognisko. 

I ośmielaliśmy się nawzajem, gdy brakło nam odwagi. 

Jeszcze później tego wieczoru robiliśmy inne, przyjemne rzeczy, już bez skrępowania. 

A potem zasnęliśmy przytuleni do siebie. 

Marcie  zbudziła  się  o  świcie.  Byłem  już  na  zewnątrz,  siedziałem  nad  jeziorem  i 

patrzyłem  na  wschód  słońca.  Usiadła  obok  mnie,  owinięta  płaszczem,  z  rozczochranymi 

włosami, i szepnęła (choć w promieniu kilku mil nie było nikogo): 

- Jak się czujesz? 

- W porządku - odparłem, szukając jej dłoni. Wiedziałem jednak, że moje oczy i głos 

zdradzają lekki smutek. 

- Jesteś... niespokojny, Oliver? Skinąłem głową na znak, że coś w tym rodzaju. 

- Dlatego, że myślałeś o... Jenny? 

- Nie - powiedziałem i spojrzałem w stronę jeziora. - Dlatego, że nie myślałem. 

A  potem,  porzucając  zwyczaj  porozumiewania  się  słowami,  wstaliśmy  i  wróciliśmy 

do baru Howard Johnson’s na obfite śniadanie. 

background image

20. 

- Co pan czuje? 

- Jezu, to chyba widać! 

Szczerzyłem  zęby  jak  idiota.  Jakie  jeszcze  objawy  mogą  potwierdzić  diagnozę,  że 

jestem szczęśliwy - mam wywijać piruety po jego gabinecie? 

- Trudno  to  nazwać  językiem  medycyny.  Pańska  dyscyplina,  zdaje  się,  nie  ma 

odpowiedniego terminu na określenie radości. 

Doktor London wciąż milczał. Mógłby przynajmniej powiedzieć: - Moje gratulacje. 

- Panie, doktorze, czuję się jak flaga amerykańska czwartego lipca. 

Wiedziałem,  że  sypię  banałami.  Ale  byłem  tak  rozanielony,  że  aż  paliłem  się  do 

rozmowy.  No,  może  niezupełnie  do  rozmowy  -  chciałem  po  prostu  krzyczeć  z  radości.  Po 

długich  miesiącach  odrętwienia  wreszcie  zaczynałem  chłonąć  życie  jak  normalny  człowiek. 

Jak ująć to w słowa zrozumiałe dla psychiatry? 

- Wie pan, my się naprawdę lubimy. Coś się z tego wykluwa. Krew znów mi krąży w 

ż

yłach. 

- To są ogólniki - odezwał się doktor London. 

- To są fakty - upierałem się. - Nie pojmuje pan, że jest mi dobrze? 

Chwila milczenia. Jak to możliwe, że tak dobrze rozumiał moje poprzednie cierpienia, 

a teraz był całkiem ślepy na moją euforię? Spojrzałem mu w oczy, domagając się odpowiedzi. 

A on powiedział tylko: 

- Jutro o piątej. 

Zerwałem się na równe nogi i wyniosłem z gabinetu. 

Wyjechaliśmy z Vermont za kwadrans ósma. Zatrzymaliśmy się dwa razy, żeby napić 

się  kawy,  pocałować  i  nabrać  benzyny.  O  wpół  do  dwunastej  byliśmy  przed  jej  barokową 

fortecą mieszkalną. Odźwierny zajął się samochodem, a ja chwyciłem jej rękę i przysunąłem 

ją w przyjemną bliskość swojego ciała. 

- Ludzie patrzą! - zaprotestowała. Ale niezbyt ostro. 

Jesteśmy  w  Nowym  Jorku.  Tutaj  każdy  ma  to  gdzieś.  Pocałowaliśmy  się.  I  tak  jak 

przewidywałem, nikt się tym nie przejął. Oprócz nas. 

- Spotkajmy się w przerwie na lunch - zaproponowałem. 

- Już jest czas na lunch. 

- Świetnie. Przyjechaliśmy w samą porę. 

background image

- Muszę iść do pracy - powiedziała Marcie. 

- To da się załatwić, znam twojego szefa. 

- Ale  ty  też  masz  obowiązki.  Kto  pilnował  przestrzegania  swobód  obywatelskich, 

kiedy nie było cię w mieście? 

Nieźle. Ale tak łatwo się nie poddam. 

- Marcie, właśnie egzekwuję swoje podstawowe prawo do szukania szczęścia. 

- Musisz to robić na ulicy? 

- Pójdziemy na górę i... napijemy się gorącej czekolady. 

- Panie  Barrett,  idź  pan,  cholera,  do  swojego  biura,  zrób  sobie  jakiś  proces,  a  potem 

wróć tu na obiad. 

- O której? - dopytywałem się niecierpliwie. 

- Jak przyjdzie czas - powiedziała, ruszając do środka. Ale wciąż trzymałem jej rękę. 

- Już jestem głodny. 

- Będziesz musiał poczekać do dziewiątej. 

- Wpół do ósmej - rzuciłem. 

- Wpół do dziewiątej - odparowała. 

- Siódma - nie poddawałem się. 

- Ósma wieczorem i kropka. 

- Targujesz się bez litości - odparłem pogodzony z losem. 

- Jestem  bezlitosną  dziwką  -  powiedziała.  Potem  uśmiechnęła  się  i  pomknęła  przez 

ż

elazną bramę swojego ogromnego zamku. 

Jadąc  windą  do  biura,  zacząłem  ziewać.  Niewiele  spaliśmy  w  nocy  i  dopiero  teraz 

zacząłem to odczuwać. Wyglądałem też jak kawał nieszczęścia. Kiedy zatrzymaliśmy się po 

drodze na kawę. kupiłem tandetną maszynkę i usiłowałem się ogolić. Koszuli nie można było 

jednak kupić w automacie. W rezultacie wyglądałem tak, jakbym robił to, co robiłem. 

- O, pan Romeo! - zawołała Anita. Kto, u diabła, jej powiedział? 

- No co, przecież masz napisane na swetrze: „Alfa Romeo”. 

To  musi  być  twoje  nazwisko.  Przecież  nie  możesz  nazywać  się  Barrett.  Ten  zawsze 

przychodzi do pracy o świcie. 

- Zaspałem - mruknąłem, szukając schronienia w swoim gabinecie. 

- Oliver, przygotuj się na szok. Zatrzymałem się. 

- Co się stało? 

- Ludzie - kwiaty zaczęli atakować. 

- Kogo? 

background image

- Nic nie czujesz? 

Wszedłem  do  pomieszczenia,  które  było  kiedyś  moim  gabinetem,  a  teraz 

przypominało  wielką  wystawę  botaniczną.  Morze  wzburzonej  flory.  Nawet  moje  biurko 

zmieniło się w... grządkę róż. 

- Ktoś cię kocha - podsumowała Anita, rozkoszując się zapachem przy drzwiach. 

- Była jakaś kartka? - spytałem nerwowo, bojąc się, że już ją przeczytała. 

- Tam,  na  różach,  to  znaczy,  na  twoim  biurku.  Sięgnąłem  po  kartkę.  Chwała  Bogu, 

była w zaklejonej kopercie z dopiskiem „Poufne”. 

- Bardzo gruby papier - powiedziała Anita. - Nic nie mogłam przeczytać pod światło. 

- Możesz iść na lunch - powiedziałem, częstując ją niskokalorycznym uśmiechem. 

- Co  się  stało,  Oliver?  -  spytała,  przyglądając  się  mi  badawczo.  (Moja  wymięta 

koszula była jedyną widoczną wskazówką. Sprawdziłem to). 

- Co masz na myśli, Anita? 

- Zupełnie zapomniałeś zapytać mnie, czy ktoś dzwonił. Jeszcze raz powiedziałem jej, 

ż

eby poszła sobie i pośmiała się ze mnie do woli podczas lunchu. I powiesiłem na drzwiach 

kartonik z napisem: „Nie przeszkadzać”. 

- Gdzie widziałeś, żeby ktoś to robił? Tu nie jest motel. - Wyszła, trzaskając drzwiami. 

W pośpiechu prawie rozszarpałem kopertę na strzępy. Wiadomość brzmiała: 

Nie wiedziałam, jakie lubisz najbardziej, a nie chciałam cię rozczarować. 

Całuję, M. 

Uśmiechnąłem się i chwyciłem za telefon. 

- Jest na konferencji. Czy mogę wiedzieć, kto mówi? 

- Jej wuj Abner - powiedziałem, starając się przybrać dobroduszny ton. Chwila ciszy, 

kliknięcie, a potem nagle głos prezesa: 

- Słucham. 

Głos Marcie brzmiał bardzo szorstko. 

- Coś taka opryskliwa? 

- Mam  spotkanie  z  dyrektorami,  z  Zachodniego  Wybrzeża.  Ach,  sama  śmietanka! 

Pierwsza liga! A ona odgrywała przed nimi Lodowatą Damę. 

- Zadzwonię  do  ciebie  później  -  powiedziała  Marcie,  najwyraźniej  starając  się 

utrzymać swój wizerunek zimnego szefa. 

- Chciałem  tylko  powiedzieć  -  dodałem  szybko  -  że  kwiaty  były  wspaniałym 

dopełnieniem... 

- To dobrze - ucięła. - Zadzwonię do ciebie... 

background image

- I jeszcze jedno. Masz taki fantastyczny tyłek, że... 

Nagłe kliknięcie. Odłożyła słuchawkę, dziwka! 

Coś zakłuło mnie w sercu i zapadłem w senne odrętwienie. 

- Nie żyje? 

Powoli  na  horyzoncie  mojej  świadomości  zaczęło  majaczyć  coraz  więcej  słów. 

Słyszałem  chyba  głos  Barry’ego  Pollacka,  świeżo  upieczonego  prawnika,  który  niedawno 

dołączył do naszej firmy. 

- Dziś rano wyglądał tak zdrowo. 

A to pewnie Anita, kandydująca do Oskara za rolę zrozpaczonej krewnej. 

- Skąd on się wziął na biurku? - pytał Barry. 

Usiadłem. Chryste, zasnąłem na swojej grządce róż! 

- Czołem  -  ziewnąłem,  udając,  że  zawsze  ucinam  sobie  drzemkę  na  biurku.  - 

Następnym razem zapukajcie, dobra? 

- Pukaliśmy  -  zaprzeczył  nerwowo  Barry  -  wiele  razy.  Dopiero  potem  otworzyliśmy, 

ż

eby sprawdzić, czy nic ci... no wiesz... czy wszystko w porządku. 

- Czuję się świetnie - odparłem, strącając nonszalancko płatki róż z koszuli. 

- Zrobię ci kawę - ożywiła się Anita. 

- No, co tam, Barry? - spytałem. 

- Aa... wiesz, ta sprawa Komitetu Szkolnego. Składamy ją do kupy. 

- Ach, tak - powiedziałem, gdy zaczęło mi świtać, że w innym świecie byłem kiedyś 

prawnikiem. - Zdaje się, że mieliśmy się w tej sprawie spotkać? 

- Zgadza  się.  Dzisiaj  o  trzeciej  -  odparł  Barry,  przekładając  papiery  i  przestępując  z 

prawej nogi na lewą. 

- Dobra, to do zobaczenia o trzeciej. 

- Tak,  ale...  już  prawie  wpół  do  piątej  -  oznajmił  Barry  ze  szczerą  nadzieją,  że  nie 

obrażę się za taką drobiazgowość. 

- Wpół do piątej? Jasna cholera! - Skoczyłem na równe nogi. 

- Mam  tutaj  sporo  materiałów  -  zaczął  Barry,  uważając,  że  spotkanie  właśnie  się 

zaczęło. 

- Wiesz co, Barry? Spotkajmy się jutro, dobra? - Ruszyłem do drzwi. 

- O której? 

- O której chcesz, z samego rana. 

- Wpół do dziewiątej? 

Zawahałem się. Sprawa Komitetu Szkolnego nie bardzo mieściła się w planach moich 

background image

porannych działań. 

- Nie. Umówiłem się z... jednym biznesmenem. Lepiej o dziesiątej. 

- Dobra. 

- A jeszcze lepiej o wpół do jedenastej, Bar. 

- Dobra. 

Kiedy wylatywałem przez drzwi, słyszałem, jak mruczy pod nosem: 

- Tyle się narobiłem... 

Przyszedłem  do  doktora  Londona  przed  umówioną  godziną,  ale  z  ochotą  opuściłem 

jego gabinet. Był nastrojony na inną częstotliwość, a poza tym czekały na mnie poważniejsze 

sprawy.  Na  przykład  wizyta  u  fryzjera.  Albo  wybór  odpowiedniej  garderoby.  Nałożyć 

krawat? 

A może wziąć ze sobą szczoteczkę do zębów? 

Cholera,  jeszcze  tyle  godzin  czekania.  Postanowiłem  pobiegać  w  parku,  żeby  czas 

szybciej minął. 

No i żeby minąć jej dom. 

background image

21. 

Zamek  księżniczki  broniony  jest  przez  cały  legion.  Najpierw  odźwierny  gorliwie 

sprawdza,  czy  przybysz  ma  prawo  przebywać  na  królewskich  włościach.  Jeśli  uzna,  że  tak, 

kieruje  go  do  sieni,  gdzie  lokaj  przy  konsoli  stara  się  uzyskać  potwierdzenie,  czy  ów 

przedstawiciel gminu rzeczywiście uzyskał audiencję u jej książęcej mości. 

- Tak, panie Barrett - uznał umundurowany cerber - może pan wejść. - Chciał przez to 

powiedzieć, że jego zdaniem ujdę w tłoku. 

- To  cudowna  wiadomość  -  odpowiedziałem  z  galanterią.  -  Czy  może  mi  pan 

powiedzieć, którędy do mieszkania pani Binnendale? 

- Przez podwórze, prawym wejściem na końcu, a potem windą na sam szczyt. 

- Który numer? - zapytałem. 

- Tam jest tylko jedno mieszkanie, panie Barrett. 

- Dzięki. Jestem szczerze zobowiązany (ty nadęty pajacu!). 

Na  żadnych  drzwiach  nie  było  numeru.  Ani  żadnej  wskazówki,  kto  zamieszkuje  te 

zacne  siedziby.  Ściskając  bukiecik  kwiatów  kupiony  na  rogu  ulicy,  nacisnąłem  dzwonek 

wytwornym gestem. 

Chwilę później Marcie otworzyła drzwi. Miała na sobie jedwabną narzutkę, jaką noszą 

po  domu  kobiety  pokroju  królowej  Saby.  Najbardziej  jednak  podobały  mi  się  te  części, 

których szata nie zakrywała. 

- Czy my się znamy? - spytała Marcie. 

- Jeszcze jak. Przekonasz się, kiedy wejdę do środka - odparłem. 

- Na co czekasz? 

Nie  zwlekałem.  Moje  ręce  natychmiast  zajęły  się  pokrytą  jedwabiem  Marcie.  Po 

chwili wręczyłem jej kwiaty. 

- To wszystko, co udało się mi znaleźć - powiedziałem. - Jakiś wariat wykupił resztę 

w całym mieście. 

Marcie wzięła mnie pod ramię i poprowadziła dalej. 

A potem jeszcze dalej i dalej. 

Mieszkanie  było  tak  ogromne,  że  poczułem  się  nieswojo.  Nagromadzenie  w  jednym 

miejscu  tylu  mebli,  choć  bardzo  gustownych,  strasznie  mnie  raziło.  Ale  najbardziej 

przytłaczający był ogrom przestrzeni. 

Na  ścianach  wisiały  te  same  dzieła  sztuki,  które  zdobiły  mój  pokój  w  akademiku  na 

background image

Harvardzie. Z tą różnicą, rzecz jasna, że nie były reprodukcjami. 

- Masz bardzo interesujące muzeum - zauważyłem. 

- A ty bardzo interesujące zwyczaje telefoniczne - ucięła, zręcznie unikając rozmowy 

o skłonnościach do zbytku. 

Nagle znaleźliśmy się we wnętrzu koloseum. 

Podejrzewam,  że  miejsce  to  służyło  za  salon.  Jeśli  tak,  był  to  naprawdę  kolosalny 

salon.  Ściany  wznosiły  się  na  wysokość  przynajmniej  dwudziestu  stóp.  Ogromne  okna 

wychodziły  na  Central  Park.  Widok  ten  zakłócił  mi  właściwą  ocenę  płócien  malarskich. 

Zauważyłem  tylko,  że  niektóre  są  surrealistyczne.  Podobnie  jak  wrażenie,  które  na  mnie 

sprawiały. Marcie była rozbawiona moim oszołomieniem. 

- Ciasne, ale własne - zażartowała. 

- Jezu, Marcie, mogłabyś tu urządzić kort tenisowy. 

- Tak zrobię - odpowiedziała - jeśli będziesz ze mną grał. Przemierzenie mieszkalnej 

połaci zabrało nam sporą chwilę. 

Nasze kroki stukały stereofonicznie po parkiecie. 

- Dokąd idziemy? - spytałem. - Do Pensylwanii? 

- Do znacznie przyjemniejszego miejsca - powiedziała. I ścisnęła mnie za ramię. 

Kilka chwil później dotarliśmy do biblioteki. Ogień buzował w kominku. Napełnione 

kieliszki czekały na nas. 

- Wypijemy toast? - spytała Marcie. 

- Za tyłek Marcie - powiedziałem, wznosząc swój kielich. 

- Nie - skrzywiła się Marcie. 

- Za cycki Marcie - zaproponowałem. 

- Daj spokój - zaprotestowała. 

- No dobra, za umysł Marcie... 

- To już lepiej. 

- ...który wcale nie ustępuje jej cyckom i tyłkowi. 

- Jesteś strasznie prymitywny - uznała. 

- Błagam o wybaczenie - przeprosiłem podniosłym tonem. - Od tej pory będę trzymał 

na wodzy swój bezecny język. 

- Nie, Oliver - powiedziała - proszę. Uwielbiam to. 

Wznieśliśmy więc toast. 

Po  kilku  kieliszkach  nie  mogłem  już  oprzeć  się  pokusie  wydania  opinii  na  temat  jej 

domostwa. 

background image

- Marcie,  w  jaki  sposób  ktoś  tak  pełen  życia  jak  ty  może  -  wytrzymać  w  takim 

mauzoleum?  Wiesz,  moja  rodzina  miała  duży  dom,  ale  przynajmniej  mogłem  bawić  się  na 

trawnikach. A u ciebie są tylko pokoje. Stare, stęchłe pokoje. Wzruszyła ramionami. 

- Gdzie mieszkałaś z Michaelem? - spytałem. 

- Mieliśmy duże mieszkanie na Park Avenue. 

- Które teraz należy do niego? Skinęła głową i dodała: 

- Ale oddał mi moje kolce do biegania. 

- Pański gest - powiedziałem. - Ale potem wprowadziłaś się do tatusia? 

- Przykro  mi,  panie  doktorze,  ale  nie  jestem  aż  tak  stuknięta.  Po  rozwodzie  ojciec 

wysłał mnie roztropnie w objazd po odległych oddziałach firmy. Harowałam jak wół. Była to 

terapia z przyuczeniem do zawodu. Nagle ojciec zmarł. Wróciłam na pogrzeb i zamieszkałam 

tutaj. Obiecałam sobie, że tylko na jakiś czas. Wiedziałam, że powinnam  zamknąć ten dom. 

Ale  co  rano,  kiedy  siedziałam  przy  biurku  ojca,  nachodziło  mnie  atawistyczne  pragnienie, 

ż

eby wrócić... do domu. 

- Nawet do tak nieskromnego jak ten - dokończyłem. Potem wstałem, podszedłem do 

jej krzesła i położyłem rękę na jednej z prześlicznych części jej anatomii. 

Ledwo ją dotknąłem, zjawił się duch! 

A  może  była  to  tylko  zwyczajna  starucha,  cała  w  czerni,  przystrojonej  białym 

kołnierzykiem i fartuszkiem. 

Zjawa przemówiła: 

- Pukałam. 

- Słucham,  Mildred?  -  powiedziała  bez  zmieszania  Marcie,  gdy  tymczasem  ja 

usiłowałem schować swoje palce w rękawie. 

- Obiad podany - zaskrzeczała starucha i zniknęła. Marcie uśmiechnęła się do mnie. 

A ja do niej. 

Pomimo  całej  niesamowitości  otoczenia,  czułem  się  dziwnie  szczęśliwy.  Choćby  z 

powodu obecności... drugiego człowieka. Zapomniałem już, co można czuć dzięki zwyczajnej 

bliskości kogoś innego. 

- Jesteś głodny, Oliver? 

- Na pewno zgłodnieję, zanim dotrzemy do stołówki. Ruszyliśmy więc. Przez jeszcze 

jeden  pasaż,  poprzez  plac,  na  którym  miał  powstać  kort  tenisowy,  do  mahoniowo  - 

kryształowej jadalni. 

- Nie  daj  się  zwieść  -  powiedziała  Marcie,  kiedy  usiedliśmy  przy  ogromnym  stole.  - 

Obiad to mój projekt, ale jego wykonanie zleciłam komuś innemu. 

background image

- To znaczy kucharzowi? 

- Zgadza się. Nie jestem domatorką, Oliver. 

- Bez obaw, Marcie. Ostatnio jadałem potrawy nie lepsze od karmy dla psów. 

Obiad  pod  żadnym  względem  nie  przypominał  tego,  który  jedliśmy  poprzedniego 

wieczoru. 

Jedzenie było, oczywiście, lepsze, ale rozmowa szła nam znacznie gorzej. 

- O, rany, jakie wyśmienite vichyssoise... i ta wołowina a la Wellington... ach, Chateau 

Margaux, rocznik pięćdziesiąty dziewiąty... ten suflet jest wprost fantastyczny. 

Tyle o moich kulinarnych zachwytach. Poza tym po prostu jadłem. 

- Jesteś jakiś milczący, Oliver. 

- Po prostu zatkały mnie te gastronomiczne cuda - odparłem. Wyczuła moją ironię. 

- Przesadziłam, co? 

- Marcie, niepotrzebnie się tak starałaś. Nie dbam o to, co jemy. Ważne tylko, że jemy 

razem. 

- Tak - zgodziła się. 

Ale  najwyraźniej  uznała,  że  ją  krytykuję.  Może  i  była  to  krytyka.  Choć  nie 

zamierzona. Miałem nadzieję, że nie sprawiłem jej przykrości. 

Na wszelki wypadek spróbowałem ją pocieszyć. 

- Wcale nie mówię, że mi się to nie podoba. Naprawdę. Przypomniałaś mi dom moich 

rodziców. 

- Którym gardziłeś. 

- Kto ci to powiedział? 

- Ty sam. Wczoraj. 

- Ach, tak. 

Chyba wymknęło mi się to w barze HoJo. (Naprawdę było to zaledwie wczoraj?) 

- Słuchaj - powiedziałem - przepraszam, jeśli cię uraziłem. Kiedy moi rodzice jedzą w 

ten sposób, jest w tym coś artretycznego. Ale z tobą czuję się inaczej, tak... elegancko. 

- Mówisz szczerze? 

Odpowiedź na to pytanie wymagała nie lada dyplomacji. 

- Nie - odparłem otwarcie. 

- Wcale mnie nie uraziłeś - powiedziała wyraźnie urażona. - Chciałam zrobić na tobie 

wrażenie. Rzadko jadam w ten sposób. 

Ulżyło mi, kiedy to usłyszałem. 

- Jak rzadko? 

background image

- Dwa razy - przyznała. 

- Na tydzień? 

- Dwa razy od śmierci mojego ojca. (Czyli od sześciu lat). Podłe były te moje pytania. 

- Przeniesiemy się gdzieś na kawę? - zaproponowała gospodyni. 

- Mogę wybrać pokój? - spytałem z oczywistą aluzją. 

- Nie - odparła Marcie. - Na moich włościach musisz podążać za mną. 

Podążałem.  Z  powrotem  do  biblioteki.  Kawa  czekała  już  na  nas,  a  z  ukrytych 

głośników płynęła muzyka Mozarta. 

- Naprawdę wydawałaś tu obiad tylko dwa razy? - spytałem. 

Skinęła głową. 

- Za każdym razem chodziło o interesy. 

- A jak twoje życie towarzyskie? - spytałem, siląc się na delikatność. 

- Ostatnio się poprawiło - odparła. 

- Nie, poważnie, Marcie. Co zwykle robisz wieczorem w Nowym Jorku? 

- No, cóż - powiedziała - różne fascynujące rzeczy. Wracam do domu i idę pobiegać, 

jeśli jest jeszcze widno. Potem znów pracuję. Jestem tu podłączona do konsoli na dole, więc 

załatwiam rozmowy z Kalifornią... 

- Założę się, że dłużej niż do północy. 

- Nie zawsze. 

- A co potem? 

- Życie towarzyskie. 

- Więc jednak. To znaczy, co? 

- Och, piwo imbirowe, kanapki i Johnny. 

- Johnny? (Nie potrafię ukrywać zazdrości). 

- Carson

. Rozśmiesza mnie przy jedzeniu. 

- Ach - westchnąłem z ulgą. Po chwili przeszedłem znów do ataku. 

- Naprawdę zajmujesz się tylko pracą? 

- Marshall  MacLuhan

∗∗

  twierdzi,  że  jeśli  człowiek  angażuje  się  w  coś  całkowicie, 

przestaje to być pracą. 

- On  gówno  wie,  tak  samo  jak  ty.  Nie,  Marcie.  Wmawiasz  sobie,  że  tak  bardzo  się 

angażujesz w pracę, a w rzeczywistości jest to tylko środek przeciw samotności. 

                                                 

 Johnny Carson - twórca niezwykle popularnej serii telewizyjnych programów rozrywkowych. 

∗∗

  Marshall  MacLuhan  -  słynny,  zwłaszcza  w  latach  sześćdziesiątych,  kanadyjski  teoretyk  środków 

masowego przekazu. 

background image

- Jezu,  Oliver  -  zawołała,  trochę  zaskoczona.  -  Skąd  możesz  wiedzieć  tyle  o  kimś, 

kogo dopiero co poznałeś? 

- Nie wiem - odparłem. - Mówiłem o sobie. Dziwne. Oboje wiedzieliśmy, na co mamy 

teraz  ochotę,  ale  żadne  z  nas  nie  odważyło  się  przerwać  rozmowy.  W  końcu  postanowiłem 

sprowadzić nas na ziemię. 

- Wiesz, Marcie, już wpół do dwunastej. 

- Czekasz na capstrzyk? 

- No, nie. Ale nie wziąłem nic ze sobą. Na przykład ubrań. 

- Mówiłam nieśmiało czy niewyraźnie? 

- Powiedzmy, że nie najwyraźniej - stwierdziłem - a ja nie miałem ochoty zjawiać się 

u ciebie z torbą wypchaną rzeczami na jedną noc. 

Marcie uśmiechnęła się. 

- Zrobiłam to z rozmysłem. 

- Dlaczego? Wstała i podała mi rękę. 

Na łóżku leżało kilkanaście jedwabnych koszul. W moim rozmiarze. 

- No, a jeśli będę chciał zostać tu przez cały rok? 

- Może  to  zabrzmi  dziwnie,  przyjacielu,  ale  mam  wszystkie  niezbędne  koszule  na 

wypadek, gdyby przyszła ci taka ochota. 

- Marcie? 

- Tak? 

- Przyszła mi wielka... ochota. 

Kochaliśmy się potem tak, jakby poprzednia noc była tylko próbą generalną. 

Ranek nadszedł zbyt szybko. Wydawało mi się, że jest dopiero piąta rano, lecz budzik 

po stronie Marcie ogłaszał już pobudkę. 

- Która godzina? - wychrapałem. 

- Piąta rano - odpowiedziała Marcie. - Czas wstawać. - Pocałowała mnie w czoło. 

- Oszalałaś? 

- Mam rezerwację na szóstą. 

- Daj  spokój,  zjemy  w  domu...  -  Nagle  dotarły  do  mnie  jej  słowa.  -  Masz  w  planie 

tenisa? 

- Kort jest zarezerwowany od szóstej do ósmej. Chyba szkoda to zmarnować... 

- Lepiej zagrajmy w coś innego. 

- W co? - zapytała niewinnie Marcie, choć już zacząłem ją dotykać. - W siatkówkę? 

- Możesz tak to sobie nazwać. 

background image

Bez względu na nazwę, Marcie zagrała z ochotą. 

W łazience dokonałem pewnego odkrycia. 

Biorąc  prysznic,  zastanawiałem  się,  co  odróżnia  siedzibę  Waltera  Binnendale’a  od 

Dover House, domu moich starych w Ipswich, w stanie Massachusetts. 

Na  pewno  nie  dzieła  sztuki.  My  też  je  mieliśmy.  Choć  raczej  pochodzące  z 

poprzedniego  stulecia,  stosownie  do  starszych  korzeni  naszego  majątku.  Umeblowanie  było 

też dość podobne. Określenie „antyki” znaczy dla mnie tyle, co stare meble; nie znam się na 

historycznych gratach. 

Co  innego  łazienki!  W  tej  dziedzinie  Barrettowie  okazywali  się  spadkobiercami 

purytańskiej  tradycji:  u  nas  pomieszczenia  te  były  proste  i  funkcjonalne.  Wszędzie  białe 

kafelki, można by powiedzieć - spartańska surowość. Z pewnością nie były to miejsca, gdzie 

miałoby się ochotę przebywać dłużej. Inaczej u Binnendalów.  Ich łazienek nie powstydziłby 

się  rzymski  cesarz.  Z  pewnością  były  też  powodem  do  dumy  współczesnego  możnowładcy, 

który  kazał  je  zbudować.  Już  sama  myśl  o  projektowaniu  tych  miejsc  rozsierdziłaby  nawet 

największego liberała wśród Barrettów. 

W lustrze widziałem przez nie domknięte wejście sypialnię. 

Właśnie wjeżdżała tam istna platforma na kółkach. 

Pchała ją Mildred. 

Ładunek: śniadanie. 

Kiedy  wytarłem  twarz,  Marcie  siedziała  już  przy  stole,  odziana  w  coś,  w  czym  nie 

zamierzała chyba pójść do pracy (oby!). Usiadłem owinięty samym ręcznikiem. 

- Kawa, bekon, jajka? 

- Jezu, to jakiś cholerny hotel! 

- Nadal się uskarżasz, Barrett? 

- Nie,  fajnie  było  -  odparłem,  smarując  bułkę  masłem.  -  Śmiesznie.  Jeszcze  kiedyś 

przyjdę. - Urwałem na chwilę. I potem dodałem: - Za jakieś trzydzieści lat. 

Wyglądała na zaniepokojoną. 

- Marcie - powiedziałem - to miejsce jest dobre dla paleontologów. Pełno tu uśpionych 

dinozaurów. 

Spojrzała na mnie. 

- Nie tego chcesz naprawdę - dodałem. Jej twarz była jakby zmieniona. 

- Chcę być z tobą - odparła. 

Nie była nieśmiała. Ani nie owijała rzeczy w bawełnę, tak jak ja przedtem. 

- Dobra  -  powiedziałem.  Chciałem  zyskać  na  czasie,  żeby  zastanowić  się  nad 

background image

właściwą odpowiedzią. 

- Kiedy chcesz iść? - spytała. 

- Dzisiaj. Marcie ani drgnęła. 

- Powiedz tylko, jak się spotkamy. 

- Bądź o piątej w Central Park. Przy wschodnim wejściu, koło stawu. 

- Co mam wziąć ze sobą? - spytała. 

- Kolce do biegania - odparłem. 

background image

22. 

Runąłem  na  ziemię  z  wysokości  trzydziestu  tysięcy  stóp.  Wpadłem  w  straszną 

depresję. 

- Nie potrafię tego wytrzymać - powiedziałem doktorowi. - Mógł pan mnie ostrzec. 

Już po południu moja dzika euforia zaczęła się przeobrażać w niewysłowiony smutek. 

- Właściwie wszystko układa się dobrze... - zacząłem. Nagle uświadomiłem sobie, jak 

ś

miesznie  to  zabrzmiało.  -  To  znaczy  między  mną  a  Marcie.  Chodzi  o  mnie.  Jestem  jak 

sparaliżowany. Nie daję już rady. 

Zapadło milczenie. Nie powiedziałem wyraźnie, z czym nie daję sobie rady. 

Trudno było nazwać to głośno. 

- Mówię o wspólnym mieszkaniu u mnie. Rozumie pan? Znów postąpiłem pochopnie. 

Po co na gwałt wyciągałem Marcie z jej domu? Po co wywołuję te oznaki... zaangażowania? 

- Może  po  prostu  wykorzystuję  Marcie,  żeby...  wypełnić  swoją  pustkę.  - 

Zastanowiłem  się  nad  tą  hipotezą.  -  A  może  wciąż  chodzi  o  Jenny?  Po  dwóch  latach  chyba 

potrafię już zdobyć się na romans i wytłumaczyć się z tego przed sobą. Ale dom to co innego! 

Dzielić swój własny dom i łóżko z kimś innym? Jasne, to jest inny dom i inne łóżko. Gdybym 

myślał trzeźwo, nie powinno mnie to gryźć. Ale gryzie, cholera! 

Muszę tu wyjaśnić, że dom to dla mnie takie miejsce, gdzie wciąż mieszkam z Jenny. 

Paradoks - podobno wszyscy mężowie fantazjują, że są kawalerami. 

Ja stanowię dziwaczny przypadek. Często wyobrażam sobie, że jestem żonaty. 

Dobrze mieć własny schron. Norę, do której nikt nie przychodzi. Nic nie burzy wtedy 

pocieszającego złudzenia, że dzielę z kimś swoje życie. 

Od  czasu  do  czasu  przychodzi  jakiś  list  zaadresowany  do  nas  obojga.  A  college 

Radcliffe regularnie przysyła uprzejme prośby o wsparcie finansowe. To moja dywidenda za 

to, że powiedziałem o śmierci Jenny tylko najbliższym przyjaciołom. 

Jedyna  cudza  szczoteczka  do  zębów,  która  gościła  w  mojej  łazience,  należała  do 

Philipa Cavilleriego. 

Jak widać, stoję przed wyborem: albo postępować nieuczciwie wobec jednej... 

Albo zdradzać drugą. 

- A obie możliwości są tak samo złe - odezwał się doktor London, ale nieoczekiwanie 

tylko pogorszył tym sytuację. - Czy to musi być zawsze albo, albo? - zapytał, robiąc aluzję do 

Kierkegaarda. - Czy nie można inaczej opisać pańskiego problemu? 

background image

- Jak? - Naprawdę nie wiedziałem. Milczenie. 

- Lubi ją pan - podsunął cicho doktor London. Zastanowiłem się. 

- Którą? - spytałem. - Nie wymienił pan imienia. 

background image

23. 

Musiałem odłożyć spotkanie z Marcie. Dziwnym zbiegiem okoliczności umówiliśmy 

się  na  piątą  po  południu.  Dopiero  w  biurze  zdałem  sobie  sprawę,  że  o  tej  godzinie  mam 

wizytę u psychiatry. Zadzwoniłem do Marcie. 

- Co  jest,  przyjacielu,  tchórzysz?  -  Tym  razem  nie  było  u  niej  zebrania.  Mogła  sobie 

pozwolić na żarty. 

- Spóźnię się tylko godzinę. Sześćdziesiąt minut. 

- Można ci wierzyć? 

- To już twój problem. 

W każdym razie musieliśmy biegać o zmroku. Ma to swój urok, bo w stawie odbijają 

się wtedy światła miasta. 

Kiedy  zobaczyłem  ją  znowu,  moje  całodzienne  rozterki  ucichły.  Była  naprawdę 

piękna. Zdążyłem już zapomnieć jak bardzo. Pocałowaliśmy się i zaczęliśmy biec. 

- Co u ciebie ciekawego? - spytałem. 

- Ach,  zwyczajne  katastrofy,  nadmierne  zapasy,  niedobory,  drobne  trudności  z 

transportem, panika w biurze. Ale przede wszystkim myślę o tobie - dodała pieszczotliwie. 

Przez chwilę układałem w myślach rozmaite odpowiedzi. Byłem jednak niezdolny do 

prowadzenia towarzyskich pogawędek i przeszedłem od razu do rzeczy. 

- Zastanawiałaś się, dokąd pójdziemy? 

- Myślałam, że ty wiesz. 

- Wzięłaś jakieś ciuchy? 

- Chyba nie pójdziemy na obiad w dresach. Chciałem się dowiedzieć, ile ubrań wzięła 

ze sobą. 

- Gdzie masz rzeczy? 

- W  samochodzie.  -  Pokazała  w  stronę  Piątej  Ulicy.  -  Jedna  podręczna  torba.  Do 

szybkiego przenoszenia. Bardzo praktyczna. 

- Wygodna przy nagłych wyjazdach. 

- Zgadza  się  -  powiedziała,  udając,  że  nie  rozumie,  co  mam  na  myśli.  Zrobiliśmy 

jeszcze jedno okrążenie. 

- Pójdziemy do mnie - powiedziałem bez wahania. 

- Dobrze. 

- Mam małe mieszkanie... 

background image

- To nic. 

 - ...zjemy u mnie. Przygotujemy coś sami. Stanowimy cały personel kuchni. Biorę na 

siebie to cholerne zmywanie naczyń. 

- Świetnie  -  przystała.  Kiedy  przebiegliśmy  kolejne  sto  jardów,  przerwała  naszą 

sportową zadumę. 

- Oliver  -  wtrąciła  lekko  płaczliwym  tonem  -  ale  kto  weźmie  na  siebie  to  cholerne 

gotowanie? 

Spojrzałem na nią. 

- Coś w żołądku podpowiada mi, że nie żartujesz. 

Nie  żartowała.  Podczas  ostatniego  okrążenia  opowiedziała  mi  o  swoich  kulinarnych 

umiejętnościach. Równały się zeru. Kiedyś chciała się zapisać na kursy do Cordon Bleu

, ale 

Mikę  zaprotestował.  Zawsze  można  przecież  sprowadzić  nauczyciela  do  własnej  kuchni. 

Prawie  mnie  to  ucieszyło.  Opanowałem  gotowanie  makaronu,  smażenie  jajecznicy  i  kilku 

innych  wymyślnych  potraw.  Czyniło  mnie  to  ekspertem,  który  mógł  wprowadzić  ją  teraz  w 

arkana kulinarnej sztuki. 

Po  drodze  do  mnie,  którą  pokonuje  się  szybciej  truchtem  niż  samochodem  - 

zatrzymaliśmy  się,  żeby  kupić  chiński  obiad  na  wynos.  Miałem  poważne  trudności  z 

dokonaniem wyboru. 

- Jakiś problem? - spytała Marcie, przyglądając się, jak uważnie studiuję kartę dań. 

- Tak. Nie mogę się zdecydować. 

- To tylko obiad - powiedziała Marcie. Nigdy nie dowiem się, czy była to aluzja, czy 

odkrycie jakiejś prawdy. 

Siedzę  w  swoim  salonie,  staram  się  czytać  „Timesa”  z  zeszłego  tygodnia  i  udaję,  że 

kobieta biorąca prysznic w mojej łazience to nic nadzwyczajnego. 

- Oliver - dobiega jej głos - te ręczniki są jakieś... przegniłe. 

- Zgadza się. 

- Masz czyste? 

- Nie - odparłem. Chwila milczenia. 

Dobra,  jakoś  sobie  poradzę  -  powiedziała.  Łazienka  wypełniła  się  kobiecymi 

zapachami.  Chciałem  wziąć  tylko  krótki  prysznic  (w  końcu  miałem  tylko  jedną  gębę!),  ale 

woń perfum zatrzymała mnie dłużej. A może bałem się opuścić azyl bezpiecznego ciepła? 

Byłem  spięty.  I  rozdrażniony  nieco.  Ale,  co  dziwniejsze,  przygotowując  się  do 

                                                 

 Cordon Bleu - prestiżowa szkoła kulinarna w Paryżu. 

background image

wieczoru z kobietą, która chciała bawić się ze mną w dom według moich dziwacznych reguł, 

nie potrafiłem powiedzieć, czy jestem szczęśliwy czy smutny. 

Wiedziałem tylko, że miotają mną jakieś uczucia. 

Marcie Binnendale stała w kuchni, udając, że potrafi zapalić piecyk. 

- Musisz użyć zapałek, Marcie - zakasłałem, otwierając szybko okno. - Pokażę ci. 

- Przykro mi, przyjacielu - powiedziała niezmiernie zakłopotana. - Zupełnie się na tym 

nie znam. 

Podgrzałem  chiński  obiad,  wyjąłem  piwo  z  lodówki  i  nalałem  jej  soku 

pomarańczowego. Marcie nakryła do stołu (kuchennego). 

- Skąd wziąłeś te noże i widelce? - spytała. 

- Och, z różnych miejsc. 

- Na to wygląda. Każdy jest inny. 

- Lubię  różnorodność.  (Tak.  Kiedyś  mieliśmy  całą  zastawę.  Ukryłem  ją  razem  z 

innymi rzeczami, które przypominały mi o małżeństwie). 

Usiedliśmy  na  podłodze  i  zjedliśmy  obiad.  Starałem  się  być  zupełnie  swobodny. 

Zastanawiałem  się,  czy  mój  gość  w  tym  zagraconym,  klaustrofobicznym  mieszkaniu  nie 

zaczął tęsknić za swoim normalnym życiem. 

- Miło tu - powiedziała Marcie. I dotknęła mojej dłoni. - Masz jakąś muzykę? 

- Nie. (Pozbyłem się gramofonu Jenny). 

- Nic? 

- Tylko radio, które mnie budzi. 

- Mogę nastawić na stację QXR? - spytała. 

Skinąłem  głową,  próbując  się  uśmiechnąć.  Marcie  wstała  i  podeszła  do  radia  przy 

łóżku.  Było  to  cztery,  może  pięć  kroków  od  naszego  obozowiska.  Zastanawiałem  się,  czy 

przyjdzie z powrotem, czy zaczeka tam na mnie. Czyżby zauważyła moją depresję? A może 

uznała, że mój miłosny zapał już osłabł? 

Nagle zadzwonił telefon. 

Marcie stanęła przy aparacie. 

- Mam odebrać, Oliver? 

- Dlaczego nie? 

- Może to jakaś przyjaciółeczka - uśmiechnęła się. 

- Pochlebiasz mi. Ale to wykluczone. Odbierz. 

Wzruszyła ramionami i podniosła słuchawkę. 

- Dobry  wieczór...  Tak,  to  ten  numer...  Mieszkanie  pana  Barretta.  Kim  ja  jestem?  A 

background image

jaki to ma związek? 

Kto,  u  diabła,  mógł  być  taki  bezczelny,  żeby  przesłuchiwać  moich  gości?  Wstałem  i 

chwyciłem słuchawkę z surową miną. 

- Słucham. Kto mówi? 

Ciszę po drugiej stronie przerwał szorstki okrzyk: 

- Gratulacje! 

- Ach, Phil. 

- No, chwała Najwyższemu - zawołał święty Cavilleri. 

- Co  u  ciebie,  Phil?  -  spytałem  jakby  nigdy  nic.  Całkiem  zignorował  moje  pytanie  i 

zadał własne: 

- Miła jest? 

- Kto taki? - zgasiłem go oziębłym tonem. 

- Ona, dziewczyna, która odebrała telefon. 

- Och, to tylko pomoc domowa. 

- O dziesiątej wieczorem? Daj spokój, przestań mnie bajerować. Gadaj, jak jest. 

- Chciałem  powiedzieć:  sekretarka.  Pamiętasz  Anitę,  tę,  co  ma  tak  dużo  włosów  na 

głowie. Dyktuję jej swoje uwagi w sprawie Komitetu Szkolnego. 

- Przestań pieprzyć. Jeśli to jest Anita, to ja jestem kardynał Cranston. 

- Nie mam czasu, Phil. 

- Jasne,  rozumie  się.  Zaraz  się  wyłączę.  Tylko  nie  wmawiaj  mi,  że  zaraz  zaczniesz 

dyktować listy. 

Philip, który nie lubił szeptać, mówił tak głośno, że jego głos rozbrzmiewał w całym 

mieszkaniu. Marcie była szczerze rozbawiona. 

- Słuchaj - spytałem go tak opanowanym tonem, że sam sobie zaimponowałem - no to 

kiedy się zobaczymy? 

- Na weselu - odparł Philip. 

- Co takiego? 

- Powiedz mi, jest wysoka czy niska? Gruba czy szczupła? Blondynka czy szatynka? 

- Przypomina pumpernikiel. 

- Aha  -  zatriumfował  Philip,  chwytając  się  mojego  żartu  -  a  więc  przyznajesz  się. 

Podobasz się jej? 

- Nie wiem. 

- Głupie pytanie. Jasne, że jej się podobasz. Jesteś świetny. Jeśli potrzebujesz reklamy, 

powiem jej kilka słów. Daj ją do telefonu. 

background image

- Nie trzeba. 

- Więc już ją złapałeś? Leci na ciebie? 

- Nie wiem. 

- No to co ona robi w twoim mieszkaniu o dziesiątej wieczorem? 

Marcie popłakała się ze śmiechu. Śmiała się ze mnie. Tak słabo grałem purytanina. 

- Oliver, wiem, że przeszkadzam, więc zadam ci tylko jedno pytanie i potem możesz 

robić, co dusza zapragnie. 

- Jeśli chodzi o nasze spotkanie, Phil... 

- Oliver, to nie jest moje pytanie. 

- A jakie jest twoje pytanie, Philip? 

- Kiedy wesele, Oliver? 

Odwiesił głośno słuchawkę. Słyszałem, jak jego śmiech rozlega się po Cranston. 

- Kto  to  był?  -  spytała  Marcie,  choć  na  pewno  zdążyła  już  odgadnąć.  -  On  chyba 

bardzo cię lubi. 

Spojrzałem na nią z wdzięcznością za to, że potrafiła zrozumieć. 

- Tak. To wzajemne uczucie. 

Marcie podeszła i usiadła na łóżku. Wzięła mnie za rękę. 

- Wiem, że nie czujesz się swobodnie. 

- Zrobił się tutaj tłok. 

- W twojej głowie też. I w mojej. 

Siedzieliśmy w milczeniu. Co jeszcze podpowiadała jej intuicja? 

- Nigdy  nie  spałam  z  Michaelem  w  tamtym  wielkim  mieszkaniu  -  odezwała  się 

pierwsza. 

- Ja też nie spałem tutaj z Jenny. 

- Rozumiem - powiedziała. - Ale gdybym spotkała jego rodziców, pewnie dostałabym 

bólu głowy albo mdłości. Wszystko, co przypomina ci o Jenny, jest wciąż dla ciebie bolesne. 

Nie mogłem zaprzeczyć żadnemu słowu. 

- Mam  iść  do  siebie?  -  spytała.  -  Naprawdę  to  zrozumiem.  Zaprzeczyłem  bez  chwili 

wahania. Było to jedyne sensowne rozwiązanie. 

- Chodźmy na spacer. Napijemy się czegoś... 

Cała Marcie - lubiła przewodzić. Podziwiałem jej siłę. I ten jej talent do radzenia sobie 

w każdej sytuacji. 

Zamówiłem dla siebie wino, a dla niej sok pomarańczowy. 

Wyczuwała,  że  mam  ochotę  posiedzieć,  więc  zabawiała  mnie  błahą  rozmową. 

background image

Mówiliśmy ojej pracy. 

Niewielu  ludzi  wie,  na  czym  dokładnie  polega  praca  prezesów  wielkich  sieci 

handlowych.  Nie  ma  w  niej  nic  fascynującego.  Muszą  odwiedzać  każdy  sklep  z  osobna  i 

przechadzać się między stoiskami. 

- Jak często? 

Bez przerwy. Poza tym śledzę pokazy mody w Europie i w Azji. Muszę wiedzieć, co 

stanie się seksowne w najbliższym czasie. 

- Co to właściwie znaczy „seksowne” w tej branży, Marcie? 

- Kiedy  masz  na  sobie  ten  kaszmirowy  ciuch,  który  ci  dałam,  reklamujesz  nasz 

„seksowny”  albo  „fantazyjny”  zestaw.  Widzisz,  sprzedać  zwykły  sweter  potrafi  dwadzieścia 

różnych sklepów. Ale my  szukamy zawsze tego, co działa na wyobraźnię, rzeczy, o których 

ludzie  nie  wiedzieli  dotąd,  że  ich  potrzebują.  Jeśli  trafimy  w  cel,  klienci  zauważają  to  w 

naszych reklamach i przepychają się w kolejkach. Kapujesz? 

- Czyli  używając  terminów  ekonomicznych  -  skwitowałem  pompatycznym  tonem 

absolwenta  Ivy  League

  -  tworzycie  sztuczny  popyt  na  towary  pozbawione  naturalnej 

wartości. 

- Zawile powiedziane, ale prawdziwe. - Skinęła głową. 

- Mówiąc  prościej,  jeśli  ogłaszacie  „Gówno  o  modzie!”,  wszyscy  rzucają  się,  żeby 

kupić nawóz. 

- Dokładnie tak. Problem polega tylko na tym, jak przekonać pierwszą osobę do tego 

błyskotliwego pomysłu! 

Samochód  Marcie  stał  przed  moim  mieszkaniem  (w  niedozwolonym  miejscu).  Było 

już  późno,  kiedy  wróciliśmy.  Ale  czułem  się  lepiej.  Albo  tak  mi  się  tylko  wydawało  po 

wypitym winie. 

- No to jesteś na miejscu - powiedziała Marcie. 

Co  za  takt!  Miałem  dwie  możliwości.  Wiedziałem  też,  która  jest  teraz  bardziej... 

pociągająca. 

- Marcie,  jeśli  pójdziesz,  oboje  będziemy  spali  sami.  Używając  terminów 

ekonomicznych,  jest  to  przykład  nieefektywnego  wykorzystania  przestrzeni  sypialnej. 

Zgadzasz się ze mną? 

- Zgadzam - odparła. 

- Poza tym bardzo chciałbym cię objąć. 

                                                 

 Ivy League - grupa ośmiu najbardziej prestiżowych uniwersytetów amerykańskich. 

background image

Przyznała się do podobnej ciągoty. 

Marcie  obudziła  mnie,  trzymając  kawę  w  ręku.  Ale  dlaczego  w  styropianowym 

kubku? - Nie mogłam zapalić gazu w kuchni - wyjaśniła. - Poszłam do baru na rogu. 

background image

24. 

Chciałbym być dobrze zrozumiany. Niezupełnie „mieszkamy razem”. 

Choć lato tego roku było pasjonujące. 

Co  prawda,  jemy  razem  posiłki,  rozmawiamy,  śmiejemy  się  (i  sprzeczamy),  śpimy 

pod jednym dachem (tzn. pod moim niskim sufitem). Ale żadne z nas nie określiło zasad tego 

związku.  Z  pewnością  nie  mamy  wobec  siebie  zobowiązań.  Wszystko  toczy  się  z  dnia  na 

dzień.  Choć  staramy  się  być  ze  sobą  jak  najczęściej.  Myślę,  że  jest  między  nami  coś 

rzadkiego. Rodzaj... przyjaźni. Tym bardziej niezwykłej, że nie tylko duchowej. 

Marcie  chodzi  po  ubrania  do  swojego  zamku  i  odbiera  wtedy  pocztę.  Czasami 

przynosi też posiłki przygotowane przez jej cierpiącą na bezczynność służbę. Pałaszujemy je 

z  apetytem  własnymi  łyżkami  przy  stole  kuchennym  i  omawiamy  wszystko,  co  się  nawinie. 

Czy  L.B.J.

  pozostanie  w  historii?  (Prędzej  jego  wielkie  buty).  Co  znów  za  horror  wymyślił 

Nixon  w  Wietnamie?  Wysyłają  rakiety  na  księżyc,  gdy  w  miastach  panuje  nędza.  Doktor 

Spock.  James  Earl  Ray.  Chappaquiddick.  Green  Bay  Packers.  Spiro  T.  Jackie  O.  Czy  nie 

byłoby lepiej dla świata, gdyby Cosell i Kissinger zamienili się miejscami? 

Czasem Marcie musi zostać w pracy prawie do  północy. Jadę wtedy po  nią, idziemy 

coś przekąsić i wracamy spacerkiem do domu - to znaczy do mojego mieszkania. 

Czasem  ja  wyjeżdżam  do  Waszyngtonu  i  ona  zostaje  wtedy  sama,  choć  nigdy  nie 

brakuje jej rozmaitych zajęć. Potem przyjeżdża po mnie na lotnisko La Guardia. Najczęściej 

jednak to ja organizuję transport z lotniska. 

Jej  praca  polega  między  innymi  na  podróżowaniu.  Musi  odwiedzać  wszystkie 

oddziały. W praktyce oznacza to, że poświęca tydzień na zbadanie wschodniego pasa, a część 

następnego  tygodnia  na  Cleveland,  Cincinnati  i  Chicago.  No  i  jeszcze  Chappaquiddick  - 

nazwa  małej  miejscowości  w  Stanach  Zjednoczonych,  kojarzona  z  wypadkiem 

samochodowym  Edwarda  Kennedy’ego,  w  którym  zginęła  jego  pasażerka.  Opinia  publiczna 

była wzburzona faktem, że Kennedy zgłosił wypadek policji dopiero dziewięć godzin później, 

jak  gdyby  starał  się  z  początku  zatuszować  śmierć  Mary  Jo  Kopechne,  swojej 

                                                 

  L.B.J.  -  Lyndon  Baines  Johnson,  wiceprezydent  w  rządzie  J.F.  Kennedyego,  a  po  jego  tragicznej 

ś

mierci  prezydent  Stanów  Zjednoczonych.  Polityk  oceniany  przez  opinię  publiczną  niejednoznacznie:  ostro 

krytykowany  za  parcie  do  amerykańskiego  zaangażowania  militarnego  w  Azji  Południowo  -  Wschodniej, 
chwalony za wewnętrzną politykę gospodarczą. 

Doktor  Spock  -  Benjamin  Spock,  lekarz,  autor  słynnej  książki  o  liberalnym  wychowaniu  dzieci, 

przetłumaczonej na ponad trzydzieści języków. 

James Earl Ray - zabójca Martina Luthera Kinga, charyzmatycznego przywódcy murzyńskiego. 

background image

współpracowniczki i najprawdopodobniej kochanki. 

Green  Bay  Packers  -  słynna  drużyna  futbolowa  z  lat  sześćdziesiątych,  której 

nieprzerwane pasmo zwycięstw śledziła cała Ameryka. 

Spiro  T.  -  Spiro  T.  Agnew,  gubernator  stanu  Maryland,  wiceprezydent  w  rządzie 

Richarda  Nixona,  znany  ze  swoich  ultrakonserwatywnych  poglądów  i  rasistowskich 

wypowiedzi. 

Jackie  O.  -  Jacqueline  Onassis,  żona  prezydenta  J.F.  Kennedy’ego,  która 

zbulwersowała  opinię  publiczną  cztery  miesiące  po  zabójstwie  męża,  poślubiając  greckiego 

multimiliardera Arystotelesa Onassisa. 

Cosell  -  Howard  Cosell,  popularny  w  latach  sześćdziesiątych  komentator  sportowy 

sieci telewizyjnej ABC. 

Kissinger  -  Henry  Kissinger,  sekretarz  stanu  w  rządzie  Richarda  Nixona.  Postać 

kontrowersyjna:  laureat  Nagrody  Nobla,  jednocześnie  uważany  przez  swoich  przeciwników 

za  jednego  z  głównych  architektów  amerykańskiej  interwencji  w  Azji  Południowo  - 

Wschodniej i nazywany przez nich „kambodżańskim rzeźnikiem”. 

trasa zachodnia: Denver, L.A., San Francisco. Nie jeździ, rzecz jasna, przez cały czas. 

Po pierwsze, Nowy Jork stanowi jej bazę operacyjną, gdzie ładuje swoje baterie. A po drugie, 

od  pewnego  czasu  to  także  miejsce  ładowania  moich  baterii.  Spędzamy  zatem  razem  sporo 

czasu. Zdarza się, że za jednym zamachem cały tydzień. 

Oczywiście,  chciałbym  widywać  ją  częściej,  ale  rozumiem  jej  zobowiązania.  W 

gazetach dużo się ostatnio pisze o tak zwanym dławieniu osobowości partnerki przez męskich 

szowinistów.  Ale  drugi  raz  nie  dam  się  na  to  nabrać.  Poza  tym  widzę,  że  nie  wszyscy  mają 

tyle  szczęścia  co  my.  Taka  Luci  Danziger,  na  przykład,  jest  profesorem  w  Instytucie 

Psychologii  w  Princeton,  a  jej  mąż  Peter  wykłada  matematykę  w  Bostonie.  Nawet  dwie 

uniwersyteckie  pensje  nie  pozwalają  im  na  luksusy,  których  my  z  Marcie  sobie  nie 

odmawiamy:  tysiące  rozmów  telefonicznych  czy  weekendy  w  odludnych  miejscach 

(mógłbym napisać balladę o naszej ostatniej sielance w Cincinnati). 

Przyznaję,  że  czuję  się  samotny,  kiedy  Marcie  wyjeżdża.  Zwłaszcza  latem,  widząc 

zakochanych w parku. Telefon to dość nędzny substytut. Kiedy odłoży się słuchawkę, nic w 

ręku nie pozostaje. 

Jesteśmy  chyba,  jak  to  nazywają  w  gazetach,  nowoczesną  parą.  On  pracuje.  Ona 

pracuje.  Dzielą  się  obowiązkami  -  albo  ich  brakiem.  Okazują  sobie  nawzajem  szacunek. 

Prawdopodobnie nie chcą mieć dzieci. 

Właściwie  to  chciałbym  mieć  kiedyś  dzieci.  I  nie  uważam  małżeństwa  za  aż  taki 

background image

przeżytek.  Ale  nie  ma  potrzeby  nad  tym  dyskutować.  Marcie  nigdy  nie  proponowała 

małżeństwa ani macierzyństwa. Chyba jest zadowolona z tego, co ma. To znaczy ze związku 

nie skrępowanego czasem lub definicją. 

O  tych  sprawach  nie  rozmawiamy,  gdy  jesteśmy  razem.  Za  bardzo  pochłania  nas 

działanie. Dzięki ciągłemu ruchowi możemy pozostawać z dala od mojej nory (choć Marcie 

nigdy  nie  uskarżała  się  na  klaustrofobię).  Biegamy.  Gramy  dużo  w  tenisa  (lecz  już  nie  o 

szóstej  rano:  poddałem  się).  Chodzimy  często  do  kina  i  na  każde  przedstawienie  teatralne, 

które  pochwali  Walter  Kerr

.  Mamy  podobną  niechęć  do  przyjęć;  jesteśmy  nawzajem 

zazdrośni o swoje towarzystwo i lubimy być sami. Choć od czasu do czasu wpadamy razem 

do przyjaciół. 

A właśnie, przy pierwszej tego typu wizycie, Steve Simpson stworzył pewien moralny 

dylemat. Gwen zapaliła się, żeby ugotować coś w domu, ale lęk przed niestrawnością skłonił 

mnie  do  zaproponowania  restauracji  „Giamatti”  w  Greenich  Village.  Dobra,  nie  ma  sprawy, 

zobaczymy się tam o ósmej. 

Z Marcie jest pewien kłopot w towarzystwie. Rozmowa jakoś nie klei się przy niej. Na 

pewno  nie  o  tym  marzą  nastoletnie  dziewczyny.  Po  pierwsze,  nie  można  tak  po  prostu 

zignorować jej wyglądu (w gruncie rzeczy, to właśnie jest główny problem). Na przykład taki 

Steve - normalny, szczęśliwy małżonek. Już z daleka jednak zaczyna przyglądać się Marcie i 

to  niezupełnie  chłodnym  wzrokiem.  Może  nie  jest  to  gapienie  się,  ale  na  pewno  więcej  niż 

zwykłe  spojrzenia.  W  ten  sposób  Marcie  już  raz  zraziła  sobie  na  samym  początku  czyjąś 

ż

onę.  I  chociaż  ubiera  się  zawsze  z  podkreśloną  prostotą,  inne  kobiety  chyba  wyczuwają  jej 

klasę. No i nie są z tego zbyt zadowolone. 

Idziemy po posypanej trocinami podłodze w restauracji „Giamatti”. Steve czeka już na 

stojąco  (dobre  maniery  czy  lepszy  punkt  obserwacyjny?).  Gwen  z  kolei  uśmiecha  się  na 

stronie.  Pewnie  w  nadziei,  że  pomimo  pewności  siebie  i  wyzywającego  wyglądu,  moja 

towarzyszka okaże się tanią błyskotką. 

Prezentacje  to  kolejna  przeszkoda.  Na  dźwięk  nazwiska  „Binnendale”  nawet 

intelektualista  musi  drgnąć.  Przy  spotkaniu  z  większością  sławnych  osobistości  od  razu 

uruchamia się specjalny język (Fajnie pan napisał o boksie, panie Mailer!; Jak tam narodowe 

bezpieczeństwo,  profesorze  Kissinger?  itp.).  Zawsze  jest  jakiś  punkt  odniesienia,  którego 

można się uczepić. Ale co powiedzieć do Marcie: - Podobają mi się wasze nowe wystawy? 

                                                 

 

Walter  Kerr  -  krytyk  teatralny  zamieszczający  swoje  recenzje  w  tak  prestiżowych  pismach,  jak 

„Herald Tribune” i „New York Times”.

 

background image

Oczywiście,  Marcie  potrafi  z  tego  wybrnąć.  Jej  strategia  polega  na  tym,  że  pierwsza 

rozpoczyna rozmowę, choć kończy się to tak, że zaczyna mówić sama. Trudno więc ją dobrze 

poznać. Dlatego ludzie często uważają, że wieje od niej chłodem. 

W każdym razie zaczęliśmy od tego, jak trudno znaleźć lokal „Giamatti”. ( - Wy też 

się  zgubiliście?)  Przychodzi  tu  John  Lennon,  kiedy  jest  w  Nowym  Jorku.  Typowe 

chrzanienie. 

Potem  Marcie  przejmuje  pałeczkę.  Bardzo  stara  się  być  miła  dla  moich  przyjaciół. 

Bombarduje  Steve’a  pytaniami  z  dziedziny  neurologii,  wykazując  się  przy  tym  wcale 

niezgorszą wiedzą. 

Słysząc,  że  Gwen  uczy  historii  w  Dalton,  zaczyna  rozprawiać  o  stanie  prywatnego 

szkolnictwa  w  Nowym  Jorku.  Za  jej  szkolnych  czasów  w  Brearley  wszystko  było  takie 

sztywne, ujęte w reguły i zakazy. Potem opowiada z entuzjazmem o ostatnich zmianach w tej 

dziedzinie, zwłaszcza w programie matematyki, zgodnie z którym przyzwyczaja się dzieci od 

najmłodszych lat do pracy z komputerem. 

Gwen  już  gdzieś  o  tym  wszystkim  słyszała.  Oczywiście,  przy  takim  obciążeniu 

lekcjami  brakuje  jej  czasu  na  poszerzanie  wiedzy  z  innych  dziedzin.  Zauważa  jednak,  że 

Marcie  jest  świetnie  zorientowana  w  sprawach  nowojorskiego  szkolnictwa.  Marcie  zaś 

odpowiada, że czyta mnóstwo pism w samolotach. 

W  każdym  razie  często  odczuwam  ciarki  na  grzbiecie.  I  współczucie  dla  Marcie. 

Nikomu  nie  przyjdzie  nigdy  do  głowy,  że  pod  pięknym  łabędziem  kryje  się  brzydkie 

kaczątko.  Nikt  nie  ma  pojęcia,  że  ta  ostentacyjna  pewność  siebie  to  tylko  środek  maskujący 

wewnętrzne rozterki. Ja to rozumiem. Ale nie potrafię przewodniczyć rozmowom. 

W każdym razie próbuję. Kieruję rozmowę w stronę sportu. Steve rozpala się, a Gwen 

oddycha  z  ulgą.  Wkrótce  zagłębiamy  się  we  wszystkie  bieżące  tematy  sportowe  -  Puchar 

Stanleya, Puchar Davisa, Phil Esposito, Derek Sanderson, Bill Russell, czy drużyna Yankees 

przeniesie  się  do  Jersey?  -  i  przestaję  zauważać  cokolwiek,  oprócz  tego,  że  lody  zostały 

przełamane.  Wszyscy  zachowują  się  swobodnie.  Zaczynamy  nawet  kląć  jak  sportowcy  w 

szatni. 

Dopiero kiedy zjawia się kelner, zauważam, że rozmawialiśmy tylko w trójkę. I wtedy 

do konwersacji włącza się Gwen ze słowami: 

- Poproszę scallopine alla minorese. 

- Co jest, do diabła, z tą Marcie? 

Powiedział to Steve kilka dni później, kiedy skończyliśmy biegać. (Był to tydzień, w 

którym  Marcie  objeżdżała  pas  wschodni).  Skierowałem  rozmowę  na  jej  temat,  żeby 

background image

dowiedzieć się, co on i Gwen o niej sądzili. Kiedy opuściliśmy park i przeszliśmy przez Piątą 

Ulicę, Steve spytał ponownie: 

- Co z nią jest? 

- O co ci chodzi, do cholery? Nic z nią nie jest. 

Steve spojrzał na mnie i potrząsnął głową. Nie zrozumiałem go. 

- O to właśnie mi chodzi - odparł. - Jest taka cholernie doskonała. 

background image

25. 

Co mi, do diabła, dolega? 

Dopiero  co  przyjęto  mnie  z  powrotem  do  ludzkiej  rasy.  Moja  dusza  zaczęła  się 

otwierać. Powinienem kipieć radością. A jednak z jakiegoś dziwnego powodu czuję się raczej 

ś

rednio. Może to tylko przejściowy nastrój. 

Nie mówię, że jestem przygnębiony. 

Jaki  miałbym  powód?  Wszystko  idzie  świetnie.  W  pracy  układa  się  dobrze.  Tak 

dobrze,  że  mogę  teraz  poświęcić  więcej  czasu  na  pracę  w  Harlemie  i  na  obronę  swobód 

obywatelskich. 

Co do mojego związku z Marcie, to posługując się słowami Stephena Simpsona, jest 

cholernie doskonały. Uzupełniamy się niemal we wszystkim. 

Tworzymy naprawdę zgraną drużynę. Ściślej mówiąc, debel mieszany. Występujemy 

razem  w  turnieju  tenisowym.  Bez  trudu  pokonaliśmy  cały  klub  Gotham  i  stawiliśmy  czoło 

parom z innych miast. Z umiarkowanym sukcesem (co znaczy, że nie zostaliśmy pokonani). 

To  jej  zasługa.  Więcej  niż  połowa  naszych  męskich  przeciwników  jest  ode  mnie  o 

klasę lepsza, ale Marcie po prostu wykańcza kondycyjnie każdą kobietę z przeciwnego debla. 

Nigdy nie podejrzewałem, że zostanę sportową miernotą. Ale choć na korcie robię za statystę, 

dzięki  Marcie  zdobyliśmy  medale  i  dyplomy  i  jesteśmy  na  najlepszej  drodze  do  naszego 

pierwszego złotego trofeum. 

Podczas  turnieju  Marcie  jest  w  pełni  sobą.  Oboje  jako  ofiary  terminarza  spotkań 

musimy  czasem  grać  w  nocy,  pod  groźbą  walkowera.  Finał  rozgrywek  wewnątrzklubowych 

przypadł kiedyś na dziewiątą wieczorem w środę. 

Marcie  spędziła  cały  ten  dzień  w  Cleveland,  wsiadła  do  wieczornego  samolotu, 

przebrała się na pokładzie i zjawiła kwadrans po dziewiątej, podczas gdy ja wciskałem jakiś 

kit  sędziemu.  Po  trudnym  zwycięstwie  wróciliśmy  do  domu  i  zwaliliśmy  się  z  nóg. 

Następnego  dnia,  o  siódmej  rano,  Marcie  poleciała  do  Chicago.  Na  szczęście,  nie  było 

ż

adnych rozgrywek, kiedy objeżdżała Zachodnie Wybrzeże. 

Podsumowując: oto mężczyzna i kobieta doskonale dostrojeni i dopasowani do siebie. 

Udany związek. 

Dlaczego więc, do diabła, nie zachłystuję się szczęściem, tak jak powinienem? 

Oczywiście był to główny temat w gabinecie doktora Londona. 

- To nie jest depresja, panie doktorze. Czuję się świetnie. Nie brak mi optymizmu. Ja i 

background image

Marcie... my dwoje... 

Urwałem. Chciałem powiedzieć, że zawsze potrafimy się porozumieć. Ale trudno się 

samemu oszukiwać. 

- ...nie rozmawiamy ze sobą. 

Tak,  wykrztusiłem  to.  Naprawdę  tak  sądziłem,  choć  brzmiało  to  jak  paradoks. 

Przecież  rozmawialiśmy  -  świadczyły  o  tym  nasze  rachunki  za  telefon  -  gadaliśmy  całymi 

godzinami w nocy. 

Owszem. Ale nie mówiliśmy sobie zbyt wiele. 

Zdanie typu: „Jestem szczęśliwa, Oliver”, to nie rozmowa. To drobny upominek. 

Oczywiście mogłem się mylić. 

Cóż  ja  takiego  wiem  o  związkach  z  kobietami?  Tyle  tylko,  że  byłem  żonaty.  A 

porównania do małżeństwa z Jenny nie są chyba odpowiednie. Wiem tylko, że oboje byliśmy 

bardzo w sobie zakochani. Wtedy, rzecz jasna, nie zastanawiałem się nad tym specjalnie. Nie 

oglądałem swoich uczuć przez lupę psychiatry. Nie potrafię więc dokładnie wyrazić, dlaczego 

z Jenny byłem tak bezgranicznie szczęśliwy. 

Najciekawsze, że Jen i ja wcale nie mieliśmy ze sobą wiele wspólnego. Sport darzyła 

głębokim brakiem zainteresowania. Kiedy ja oglądałem mecz futbolowy, ona czytała książkę 

w drugim końcu pokoju. 

Nauczyłem ją pływać. 

Nigdy nie udało mi się nauczyć jej prowadzenia samochodu. 

Ale co, u diabła - czy mąż i żona są ze sobą po to, żeby się czegoś uczyć? 

Jasne jak cholera, że tak. 

Ale  nie  pływania,  prowadzenia  samochodu  czy  odczytywania  map.  Ani  nawet 

zapalania  kuchenki  gazowej  -  tak  jak  ostatnio  usiłowałem  zrobić,  żeby  powtórzyć  znaną 

sytuację. 

Ludzie uczą się różnych rzeczy na swój temat poprzez ciągły dialog ze sobą. Budują 

nowe obwody w satelitarnym przekaźniku swoich uczuć. 

Jenny  budziła  mnie  w  nocy,  gdy  nawiedzały  ją  koszmary.  Nie  wiedzieliśmy  jeszcze 

wtedy, że jest chora. Pytała mnie z prawdziwym przerażeniem: 

- Oliver,  czy  będziesz  czuł  do  mnie  to  samo,  jeśli  okaże  się,  że  nie  możemy  mieć 

dziecka? 

Nie  poddałem  się  pierwszemu  odruchowi,  żeby  ją  uspokoić.  Zagrała  za  to  we  mnie 

cała  gama  nowych  uczuć,  o  istnieniu  których  nie  miałem  pojęcia.  Jasne,  Jen,  że  nie 

przeszedłbym  do  porządku  dziennego  nad  tym,  że  nie  mogę  mieć  dziecka  z  tobą,  z  kobietą, 

background image

którą kocham. 

Nie  popsuło  to  nic  między  nami.  Przeciwnie,  jej  szczery  niepokój,  który  kazał  jej 

zadać to szczere pytanie, sprawił, iż zdałem sobie sprawę, że nie jestem żadnym bohaterem. 

Ż

e nie dojrzałem jeszcze do tego, żeby dzielnie stawić czoło bezdzietności. Powiedziałem jej, 

ż

e  będzie  musiała  mi  pomóc.  Wyznając  wprost  swoje  wątpliwości,  poznaliśmy  się  o  wiele, 

wiele lepiej. 

Staliśmy się sobie jeszcze bliżsi. 

- Jezu, Oliver, nie bajerowałeś. 

- Przeraziła cię ta nieheroiczna prawda? 

- Nie, cieszę się, że to powiedziałeś. 

- Jak to? 

- Bo teraz wiem, że nigdy mnie nie bajerujesz, Oliver. 

Nigdy jeszcze nie przeprowadziliśmy z Marcie podobnej rozmowy. To znaczy, mówi 

mi, kiedy jest przygnębiona albo zdenerwowana. Albo że czasem w podróży martwi się, czy 

nie znajdę sobie jakiejś rozrywki. Właściwie ja też martwię się o to samo. A jednak, dziwna 

rzecz,  choć  potrafimy  znaleźć  w  rozmowie  ze  sobą  właściwe  słowa,  mam  wrażenie,  jakby 

wsiąkały one zbyt szybko w język. 

Może  dzieje  się  tak  dlatego,  że  mam  zbyt  wygórowane  oczekiwania.  Jestem 

niecierpliwy.  Ludzie,  którzy  mają  za  sobą  szczęśliwe  małżeństwo,  dokładnie  wiedzą,  czego 

im potrzeba. I czego im brak. Nie powinno się jednak stawiać ostrych żądań komuś, kto nigdy 

nie miał... zaufanego przyjaciela. 

Ale  wciąż  wierzę,  że  któregoś  dnia  stanę  się  jej  bardziej  potrzebny.  Że  może  obudzi 

mnie kiedyś w nocy i zapyta: 

- Czy będziesz czuł do mnie to samo, jeśli okaże się, że nie możemy mieć dziecka? 

background image

26. 

- Marcie, w tym tygodniu mogę dużo płakać. 

Była szósta rano i staliśmy na lotnisku. 

- Jedenaście dni - powiedziała. - Nigdy jeszcze nie rozstawaliśmy się na tak długo. 

- Tak - odparłem z uśmiechem. - Ale chciałem powiedzieć, że mogę dostać po oczach 

gazem łzawiącym na demonstracji. 

- Mówisz,  jakbyś  nie  mógł  się  tego  doczekać,  Oliver.  Punkt  dla  niej.  W  niektórych 

kręgach dostać gazem to męska rzecz. Przyłapała mnie z obwisłym ego. 

- Tylko nie daj się sprowokować gliniarzom - dodała. 

- Obiecuję. Będę grzeczny. 

Zapowiedzieli  jej  lot.  Szybki  pocałunek  i  po  chwili  znów  dreptałem  na  autobus  do 

Waszyngtonu, ziewając po drodze. 

Przyznaję  otwarcie:  lubię  pomagać  w  ważnych  sprawach.  W  tę  sobotę  New  Mobe

 

organizowało  w  Waszyngtonie  wielki  listopadowy  marsz  antywojenny.  Trzy  dni  wcześniej 

organizatorzy  zadzwonili  do  mnie  z  prośbą,  żebym  przyszedł  i  pomógł  im  dogadać  się  z 

wymiarem sprawiedliwości. 

- Naprawdę jesteś nam potrzebny, stary - powiedział Freddie Gardner. 

Byłem  dumny  jak  paw,  dopóki  nie  wyjawili  mi,  że  zwrócili  się  do  mnie  nie  ze 

względu  na  moją  wiedzę  prawniczą,  ale  przede  wszystkim  dlatego,  że  chodzę  do  fryzjera  i 

wyglądam jak republikanin. 

Chodziło  o  to,  jaką  trasę  wybrać.  Zazwyczaj  marsze  w  Waszyngtonie  szły  wzdłuż 

Pennsylvania  Avenue  do  pałacu  prezydenckiego.  Zastępy  rządowych  prawników  uparły  się, 

ż

e ten marsz musi przejść trasą położoną bardziej na południu. (Jak bardzo? - pomyślałem. - 

Przy Kanale Panamskim?) 

Marcie co noc wysłuchiwała moich świeżych sprawozdań. 

- Kleindienst ciągle powtarza: „Będzie bijatyka, będzie bijatyka”. 

- Skąd on to może, do diabła, wiedzieć? - spytała Marcie. 

- Właśnie. Zapytałem go: „Skąd ty to, kurwa, wiesz?” 

- Dokładnie tymi słowami? 

                                                 

 New Mobe -  „New Mobilization”, Nowa Mobilizacja - jedna z  wielu organizacji tego typu starająca 

się zmobilizować amerykańską opinię publiczną lat sześćdziesiątych do czynnego protestu przeciwko wojnie w 
Wietnamie. 

background image

- No... oprócz jednego. W każdym razie odpowiedział: „Mitchell tak mówi”. 

- A skąd znowu Mitchell to wie? 

- Spytałem. Nie chciał powiedzieć. Miałem ochotę poczęstować go sierpowym. 

- Co za dojrzałość! Miałeś być grzeczny, Oliver. 

- Gdyby zbereźne myśli były przestępstwem, dostałbym dożywocie. 

- Cieszę się - powiedziała. 

Nasze rachunki za telefon były niewiarygodne. 

W czwartek wieczorem dwaj biskupi wraz z całą rzeszą księży zorganizowali mszę o 

pokój przed siedzibą Pentagonu. Ostrzeżono nas, że zostaną aresztowani, więc zadbaliśmy o 

to, by wśród wiernych nie zabrakło prawników. 

- I co, była bijatyka? - spytała tego wieczoru Marcie. 

- Nie. Gliniarze byli nawet uprzejmi. Ale ten tłum, Boże! Niewiarygodne. Wrzeszczeli 

do księży takie słowa, jakich wstyd używać w najgorszej spelunie! Chryste, świerzbiło mnie, 

ż

eby komuś przyłożyć. 

- Zrobiłeś to? 

- Tylko w myślach. 

- To dobrze. 

- Tęskniłem za tobą, Marcie. Ręce rwą mi się do ciebie. 

- Mam nadzieję, że głowa też. Co się stało z księżmi? 

- Musieliśmy  pojechać  do  sądu  w  Aleksandrii,  żeby  załatwić  zwolnienie  za  kaucją. 

Ale dlaczego, do diabła, zmieniasz temat? Nie mogę powiedzieć, że za tobą tęskniłem? 

Rząd  zemścił  się,  zanim  minął  piątek.  Waszyngton  pogrążył  się  w  zimnie  i  deszczu, 

bez  wątpienia  dzięki  modlitwom  Nixona  (wypowiadanym  przez  Billy’ego  Grahama).  A 

jednak  nie  powstrzymało  to  marszu  ze  świecami,  prowadzonego  przez  Billa  Coffina, 

niezwykłego  kapelana  Yale.  Cholera,  jeden  taki  facet  mógłby  mnie  nawrócić  na  religię.  I 

faktycznie, poszedłem potem posłuchać jego kazania w katedrze narodowej. Stanąłem sobie z 

tyłu  (były  tłumy  ludzi)  i  napawałem  się  uczuciem  solidarności.  Oddałbym  wtedy  wszystko, 

ż

eby wziąć Marcie za rękę. 

Kiedy ja składałem swoją bezprecedensową wizytę w domu bożym, na placu Du Pont 

watahy  Jippisów,  Czubków,  Weathermanów

  i  innych  bezmyślnych  kretynów  rozpętały 

                                                 

  Jippisi,  Czubki,  Weathermani  -  nazwy  radykalnych  ugrupowań  z  lat  sześćdziesiątych.  Jippisi  - 

członkowie  tzw.  Młodzieżowej  Międzynarodówki  (Youth  International  Party),  buntującej  się  przeciwko 

background image

paskudną rozróbę. Potwierdzili w ten sposób to, czemu ja zaprzeczałem przez cały tydzień. 

- Co  za  sukinsyny!  -  wrzasnąłem  do  Marcie  przez  telefon.  -  Nawet  nie  robią  tego  z 

przekonania. Chcą się tylko zareklamować. 

- To im powinieneś dołożyć - odparła. 

- A żebyś wiedziała! - zawołałem lekko rozczarowany. 

- Gdzie byłeś? 

- W kościele - odparłem. 

Marcie  wyraziła  swoje  zdziwienie  dość  barwnym  językiem.  Zacytowałem  kazanie 

Coffina, żeby ją przekonać. 

- Wiesz  co  -  powiedziała  -  jutro  w  gazetach  będzie  mała  wzmianka  o  tej mszy  i  trzy 

strony na temat rozróby. 

Smutne to, ale miała rację. 

Nie mogłem zasnąć. Miałem poczucie winy, że kiedy ja leżę sobie w ciepełku mojego 

taniego  pokoju  w  motelu,  tysiące  uczestników  marszu  koczuje  na  zimnych  podłogach  i 

ławkach. 

W  sobotę  wiał  chłodny  wiatr,  ale  przynajmniej  przestało  padać.  Ponieważ  nie 

pomagałem  w  załatwieniu  niczyjego  zwolnienia  za  kaucją  ani  nie  prowadziłem  żadnej 

sprawy, wszedłem do kościoła św. Marka, który służył jako punkt kontaktowy. 

W  środku  roiło  się  od  ludzi,  którzy  spali  na  ławkach,  pili  kawę  albo  siedzieli 

cierpliwie,  czekając  na  dalsze  wskazówki.  Wszystko  było  świetnie  zorganizowane, 

wyznaczono  nawet  członków  ochrony,  którzy  mieli  trzymać  protestujących  z  dala  od 

gliniarzy (i odwrotnie). Byli też lekarze na wypadek nieprzewidzianych sytuacji. Zauważyłem 

tylko parę osób powyżej trzydziestki. 

Obok  kotła  z  kawą  kilku  lekarzy  wyjaśniało  grupie  ochotników,  co  robić,  kiedy 

poczują gaz łzawiący. 

Czasem, gdy człowiek jest samotny, wyobraża sobie, że widzi znajomą twarz. Jedna z 

lekarek wyglądała jak wykapana Joanna Stein. 

- Cześć - powiedziała, gdy nalewałem sobie kawy. To naprawdę była Joanna. 

- Nie chcę ci przerywać seminarium na temat pierwszej pomocy. 

- Nic nie szkodzi - odparła. - Cieszę się, że cię tu widzę. Co u ciebie? 

- Zimno - powiedziałem. 

                                                                                                                                                         

utrwalonemu  porządkowi  społecznemu  i  nawołującej  do  uprawiania  wolnej  miłości,  używania  narkotyków  i 
słuchania  muzyki  rockowej.  Czubki  (Crazies),  Weathermani  -  radykalne  ugrupowania  młodzieżowe  z  tego 
okresu, nie stroniące od starć z policją. 

background image

Zastanawiałem się, czy powinienem ją przeprosić za to, że nie odpowiedziałem na jej 

telefon.  Nie  była  to  chyba  odpowiednia  chwila,  chociaż  w  jej  delikatnej  twarzy  widziałem 

nieme pytanie. 

- Wyglądasz na zmęczoną, Jo - stwierdziłem. 

- Jechaliśmy całą noc. 

- Ciężka sprawa - skwitowałem, proponując jej łyk kawy. 

- Jesteś sam? - spytała. 

Co chciała przez to powiedzieć? 

- Mam nadzieję, że będzie ze mną jakieś pół miliona ludzi - odparłem. I pomyślałem, 

ż

e teraz jestem zabezpieczony na wszystkich frontach. 

- Jasne - przytaknęła. 

Cisza. 

- Ach, a propos, jak tam twoja rodzina? 

- Moi  bracia  gdzieś  się  tu  kręcą.  Mama  i  tato  musieli  zostać  na  koncercie  w  Nowym 

Jorku. 

Po chwili dodała: 

- Jesteś z jakąś grupą? 

- O  tak,  jasne  -  powiedziałem  najnaturalniej  w  świecie.  I  natychmiast  pożałowałem 

kłamstwa. Teraz na pewno zaprosi mnie, żeby przyłączyć się do jej przyjaciół. 

- Dobrze wyglądasz - powiedziała Jo. Wyraźnie starała się zyskać na czasie w nadziei, 

ż

e wykażę więcej inicjatywy. 

Czułem się zakłopotany, stercząc tak i zmuszając się do towarzyskiej pogawędki. 

- Przepraszam cię, Jo - wypaliłem - ale czeka na mnie kilku kumpli na mrozie. 

- Och, pewnie - odparła. - Nie chcę cię zatrzymywać. 

- Nie, nie, ja tylko... 

Zauważyła, że się niecierpliwię, i dała mi spokój. 

- Baw się dobrze. 

Zawahałem się, a potem ruszyłem do wyjścia. 

- Pozdrów ode mnie wszystkich zwariowanych muzyków - zawołałem. 

- Chętnie cię znów zobaczą, Oliver. Przyjdź w którąś niedzielę. 

Byłem  już  daleko  od  niej.  Odwróciłem  się  i  zobaczyłem,  jak  podchodzi  do  jakiejś 

kobiety  i  dwóch  mężczyzn.  Pewnie  ci,  z  którymi  tu  przyjechała.  Koledzy  lekarze?  A  może 

chodzi z którymś? 

Nie twój cholerny interes, Oliver. 

background image

Wziąłem udział w marszu. Nie śpiewałem, bo to nie w moim stylu. Jak jedna wielka 

stonoga  przeszliśmy  obok  sądu  rejonowego,  siedziby  FBI  i  Departamentu  Sprawiedliwości, 

Głównego  Urzędu  Podatkowego  i  skręciliśmy  tuż  przy  Ministerstwie  Skarbu.  W  końcu 

dotarliśmy do fallicznego pomnika wzniesionego w hołdzie Ojcu Naszego Kraju

Omal  nie  odmroziłem  sobie  tyłka  od  siedzenia  na  ziemi.  Zdrzemnąłem  się  trochę 

między przemówieniami. Ale wzięło mnie, kiedy ta ogromna masa ludzi zaśpiewała jednym 

głosem: Dajcie szansę pokojowi! 

Nie  śpiewałem.  Nie  mam  zdolności  wokalnych.  Może  zresztą  bym  śpiewał,  gdybym 

przyłączył się do Joanny i jej przyjaciół. Ale samotnie śpiewa się w tłumie jakoś dziwnie. 

Byłem porządnie zmęczony, kiedy otwarłem drzwi swojej sutereny w Nowym Jorku. 

W tej samej chwili zadzwonił telefon. Resztką sił poderwałem się do słuchawki. 

Ze zmęczenia nie bardzo wiedziałem, co plotę. 

- Cześć - zaskrzeczałem falsetem. - Tu Abbie Hoffman

∗∗

, szczęśliwego Nowego Roku! 

Całkiem niezłe, uznałem. Ale Marcie nie zaśmiała się. To nie była Marcie. 

- Ee... Oliver? 

Mój żarcik troszeczkę minął się z adresatem. 

- Dobry wieczór, ojcze. Myślałem, że to ten... ee... ktoś inny. 

- Ee... no, tak. Cisza. 

- Co u ciebie, synu? 

- Doskonale. Jak matka? 

- Doskonale. Jest tu ze mną. Ee... Oliver, co do przyszłej soboty... 

- Tak, ojcze? 

- Spotykamy się w New Haven, prawda? 

Całkiem zapomniałem - umówiliśmy się przecież w czerwcu. 

- Ee... jasne. Oczywiście. 

- To doskonale. Przyjedziesz samochodem? 

- Tak. 

- Wobec tego spotkajmy się przed bramą Wiejskiej Rezydencji. W południe? 

- Dobrze. 

- A potem na obiad, mam nadzieję? 

Dalej, zgódź się. On chce cię zobaczyć. Słychać to w jego głosie. 

                                                 

 Chodzi o George’a Washingtona. 

∗∗

  Abbie  Hoffman  -  twórca,  przywódca  i  ideolog  Jippisów,  autor  wydanej  w  1968  roku  książki 

Rewolucja jako frajda. 

background image

- Tak, ojcze. 

- To doskonale. Ee... matka chciała się z tobą przywitać. 

I tak oto tydzień moich  demonstracji skończył się na demonstracyjnie przyjacielskiej 

pogawędce z rodzicami. 

Marcie zadzwoniła o północy. 

- Mówili  w  wiadomościach,  że  podczas  waszego  marszu  Nixon  oglądał  mecz 

futbolowy - zeznała. 

W tej chwili nie miało to dla mnie znaczenia. 

- Cholernie tu pusto - odparłem. 

- Jeszcze tylko tydzień... 

- Ta pieprzona separacja musi się wreszcie skończyć. 

- Skończy się, przyjacielu. Za siedem dni. 

background image

27. 

W  mojej  rodzinie  tradycja  jest  substytutem  miłości.  Nie  okazujemy  sobie  uczuć. 

Zamiast  tego  odgrywamy  swoje  „plemienne”  role,  dając  wyraz  naszej...  przynależności.  W 

ciągu roku odbywamy cztery obrzędy: Boże Narodzenie, Wielkanoc, Święto Dziękczynienia 

oraz  stały  obrządek  jesieni  -  Święty  Tydzień.  Do  tego  dochodzi  jeszcze,  ma  się  rozumieć, 

nasz moralny Armageddon, dzień, w którym dobro tego świata zmaga się ze złem, światło z 

ciemnością. Innymi słowy: dzień meczu. Zacny Harvard przeciwko Yale. 

Jest  to  czas  śmiechu  i  czas  łez.  Ale  przede  wszystkim  to  czas  ryku,  wrzasku, 

szczeniackiego obłędu i picia. 

W mojej rodzinie świętuje się jednak w nieco bardziej stateczny sposób. Kiedy wielu 

uczniów  urządza  przedmeczowe  popijawy  na  parkingach,  rodzina  Barrettów  oczekuje  na 

sukces harwardzkiego sportu z powagą. 

Kiedy  byłem  chłopcem,  ojciec  zabierał  mnie  na  każdy  mecz  rozgrywany  na  Soldiers 

Field. Nie był niedzielnym kibicem, chodziliśmy tam bardzo często. Częstował mnie obfitymi 

wyjaśnieniami.  W  wieku  dziesięciu  lat  biegle  orientowałem  się  w  najbardziej  zagadkowych 

gestach  sędziów.  Co  więcej,  nauczyłem  się  głośnego  kibicowania.  Mój  ojciec  nigdy  nie 

krzyczał.  Mówił  tylko  półgłosem,  niemal  do  siebie,  po  każdym  dobrym  zagraniu 

Purpurowych: „Dobra robota!”  albo „O, świetnie!” A jeśli przypadkiem nasi gladiatorzy  nie 

sprawili  się  dobrze,  na  przykład  gdy  przegraliśmy  pięćdziesiąt  pięć  do  zera,  komentował 

krótko: „Szkoda”. 

Sam  był  kiedyś  sportowcem  -  tak,  on.  Mój  ojciec!  A  konkretnie  wioślarzem  w 

reprezentacji  Harvardu  (kandydował  nawet  do  drużyny  olimpijskiej  w  jedynkach).  Nosił 

czcigodny  krawat  w  purpurowo  -  czarne  pasy,  który  oznaczał,  że  jest  zasłużonym 

posiadaczem litery „H”

. Dawało mu to prawo darmowego wstępu do najlepszego sektora na 

meczach futbolowych. Po prawej ręce rektora. 

Upływ  czasu  nie  przyćmił  ani  nie  zmienił  rytuału  spotkań  Harvardu  z  Yale.  Zmienił 

się  tylko  mój  status.  Mając  już  za  sobą  okres  inicjacji,  sam  byłem  teraz  posiadaczem  litery 

„H”  (za  osiągnięcia  w  hokeju).  Też  mogę  więc  zasiadać  w  uprzywilejowanym  sektorze. 

Teoretycznie,  mógłbym  przyprowadzić  nawet  swojego  syna  i  uczyć  go,  czym  jest  kara  za 

przytrzymywanie. 

                                                 

 Prawo do noszenia litery „H” nie przysługuje automatycznie każdemu studentowi Harvardu, lecz jest 

przyznawane za osiągnięcia w nauce lub sporcie. 

background image

A  jednak,  nie  licząc  okresu  studiów  i  małżeństwa,  ciągle  chodzę  na  mecz  Harvard  - 

Yale  z  moim  ojcem.  Matka  wyrzekła  się  tego  obrzędu  wiele  lat  temu  i  był  to  jedyny 

stanowczy krok w jej życiu. „Nic z tego nie rozumiem - powiedziała do mojego ojca - i zimno 

mi w nogi”. 

Gdy  mecz  odbywa  się  w  Cambridge,  chodzimy  na  obiad  do  szacownej  bostońskiej 

jadłodajni  Locke  -  Ober.  Jeśli  zaś  bój  toczony  jest  w  New  Haven,  ojciec  prowadzi  mnie  do 

restauracji  Kayseya  -  nie  tak  staromodnej,  z  lepszą  kuchnią.  Tam  też  znaleźliśmy  się  tym 

razem, obejrzawszy klęskę naszej Alma Mater, która przegrała 7:0. Gra była nieciekawa i nie 

dostarczyła wielu tematów do rozmowy. Pojawiła się więc możliwość, że zaczniemy poruszać 

kwestie pozasportowe. Postanowiłem, że nie powiem nic o Marcie. 

- Szkoda - rzekł ojciec. 

- To tylko futbol - odparłem, całkiem odruchowo obierając przeciwny punkt widzenia. 

- Miałem nadzieję, że Massey będzie lepszy - powiedział ojciec. 

- Harvard jest dobry tylko w defensywie - podsunąłem. 

- Tak. Chyba masz rację. 

Zamówiliśmy  homara.  Zawsze  trochę  to  trwa,  a  co  dopiero,  gdy  jest  tłok.  W  lokalu 

roiło  się  od  zachlanych  bubków  z  Yale.  Przypominali  ujadające  triumfalnie  buldogi.  Gęby 

mieli pełne heroicznych hymnów do jajowatej piłki. W każdym razie, nasz stolik stał w dość 

cichym kącie i słyszeliśmy się nawzajem. Co prawda, nie było czego słuchać. 

- Co u ciebie nowego? - spytał ojciec. 

- Wszystko po staremu - odparłem. (Przyznaję, nie ułatwiam naszych rozmów). 

- Wychodzisz  trochę...  po  pracy?  -  Próbował  wskrzesić  w  sobie  zainteresowanie. 

Muszę przyznać, że faktycznie czasem to robił. 

- Trochę - odpowiedziałem. 

- To doskonale - stwierdził. 

Czułem  jednak,  że  ojciec  jest  bardziej  zakłopotany  niż  rok  temu.  Bardziej  nawet  niż 

przy obiedzie w Nowym Jorku, poprzedniej wiosny. 

- Oliver - zaczął złowieszczo brzmiącym głosem - czy mogę mówić szczerze? 

Chyba żartuje? 

- Oczywiście - odpowiedziałem. 

- Chciałbym porozmawiać z tobą na temat przyszłości. 

- Mojej przyszłości? - spytałem, przechodząc do defensywy. 

- Niezupełnie twojej, Oliver. Przyszłości rodziny. Przyszło mi nagle do  głowy, że on 

lub  matka  mogą  być  chorzy  czy  coś  w  tym  rodzaju.  Oznajmiliby  mi  to  w  taki  sam 

background image

beznamiętny sposób. Może nawet napisaliby do mnie list (matka na pewno by napisała). 

- Mam sześćdziesiąt pięć lat - oświadczył ojciec. 

- Jeszcze nie, dopiero w marcu - odpowiedziałem. Chciałem w ten sposób pokazać, że 

nie jest mi zupełnie obcy. 

- Niemniej  muszę  myśleć  tak,  jak  gdybym  już  skończył  sześćdziesiąt  pięć  lat.  - 

Czyżby mój ojciec chciał wydębić dla siebie rentę? 

- Zgodnie z zasadami partnerstwa... 

Ledwo  zaczął  mówić,  odwróciłem  się.  Słyszałem  już  tę  mowę  przy  tej  samej  okazji 

rok wcześniej. Wiedziałem, o co chodzi. 

Inna  była  tylko  pomeczowa  scenografia.  W  zeszłym  roku,  po  kilku  rozmowach  ze 

ś

mietanką  Purpurowych,  udaliśmy  się  do  obranej  z  góry  restauracji  w  Bostonie.  Ojciec 

zaparkował  tuż  przy  swoim  biurze  na  State  Street,  siedzibie  jedynej  instytucji,  której  nazwa 

zawierała otwarcie nasze nazwisko: Barrett, Ward & Seymour, Inc., Bank Inwestycyjny. 

Kiedy  sunęliśmy  za  zapachem  jadła,  ojciec  pokazał  palcem  zaciemnione  okna  na 

górze i zauważył: 

- Strasznie tu cicho wieczorem, prawda? 

- W twoim gabinecie jest zawsze cicho - odparłem. 

- To cisza w oku cyklonu, synu. 

- Ale ty to lubisz. 

- Lubię - potwierdził. - Lubię, Oliver. 

Na  pewno  nie  chodziło  mu  o  pieniądze.  Ani  o  władzę  związaną  z  gigantycznymi 

przedsięwzięciami  na  rzecz  rozwoju  miasta,  przedsiębiorstw  czy  korporacji.  Lubił  chyba 

obowiązek. Gdyby pasowało do niego to określenie, powiedziałbym, że mój ojciec podniecał 

się  obowiązkiem.  Wobec  zakładów,  które  stworzyły  firmę,  wobec  samej  firmy,  wobec 

ś

więtego instytutu opieki moralnej, czyli Harvardu. No i oczywiście wobec rodziny. 

- Mam sześćdziesiąt cztery lata - ogłosił mój ojciec tamtego wieczoru w Bostonie, w 

poprzednim sezonie piłkarskim. 

- Dopiero w marcu - odparłem, pokazując jak zwykłe, że znam datę jego urodzin. 

- ...a  zgodnie  z  zasadami  partnerstwa  muszę  przejść  na  emeryturę,  gdy  skończę 

sześćdziesiąt osiem lat. 

Chwila milczenia. Szliśmy cichymi, statecznymi ulicami w centrum Bostonu. 

- Powinniśmy o tym pomówić, Oliver. 

- O czym? 

- O tym, kto zajmie moje miejsce... 

background image

- Pan  Seymour  -  zaproponowałem.  W  końcu,  jak  zapewniał  papier  firmowy  i 

wizytówki na drzwiach, w firmie było jeszcze dwóch wspólników. 

- Seymour  i  jego  rodzina  mają  dwanaście  procent  udziałów  -  powiedział  ojciec  -  a 

Ward ma dziesięć. 

Nie prosiłem o te szczegóły. 

- Kilka  udziałów  ma  też  ciotka,  którymi  zajmuję  się  w  jej  imieniu.  -  Zaczerpnął 

powietrza i dodał: - Reszta należy do nas... 

Chciałem zaprotestować, żeby nie dokończył swojego wywodu. 

- ...czyli w ostatecznym rozrachunku do ciebie. 

Miałem wielką ochotę zmienić temat, ale zbyt dobrze wiedziałem, ile wysiłku kosztuje 

go ta rozmowa. Najwyraźniej przygotowywał się do niej starannie. 

- Czy jednak Seymour nie mógłby cię zastąpić? - spytałem. 

- Owszem.  Gdyby  nikt  nie  wziął...  bezpośredniej  odpowiedzialności  za  interesy 

Barrettów. 

- Co wtedy? 

Dawałem mu do zrozumienia, że ja nie mam ochoty na tę odpowiedzialność. 

- Zgodnie z zasadami partnerstwa, miałby prawo wykupić nasze udziały. 

Zawahał się. 

- Ale  to,  oczywiście,  zmieniłoby  sytuację.  Ostatnie  zdanie  nie  było  wyjaśnieniem. 

Raczej prośbą. 

- Tak, ojcze? - spytałem. 

- Chodzi mi o rodzinę - podsumował. 

Wiedział, że go rozumiem. Wiedział, że domyślam się, dlaczego idziemy tak wolnym 

krokiem.  Choć  temat  i  tak  wymagał  więcej  czasu  niż  spacer  do  restauracji  Locke  -  Ober, 

gdzie właśnie dotarliśmy. 

Przed wejściem zdążył jeszcze dodać: 

- Zastanów się nad tym. 

Skinąłem głową, choć jednocześnie wiedziałem, że nie będę zastanawiać się ani przez 

chwilę. 

Tego wieczoru atmosfera w środku nie była bynajmniej sztywna. Purpurowi dokonali 

przecież cudów na boisku. Pan zesłał swój gniew na bubków z Yale w ostatniej minucie przez 

swego posłańca, gracza o nazwisku Chiampi. Zdobył szesnaście punktów pięćdziesiąt sekund 

przed końcem i wyrównał wynik meczu. Niewiarygodny  remis. Sukces,  który trzeba uczcić. 

Słodkie pieśni rozbrzmiewały w powietrzu. 

background image

Niezwyciężeni  synowie  Harvardu,  Do  celu  mkną  niczym  strzała,  Walczą  jak  lwy,  od 

Unii startu Do końca, gdzie meta lśni biała. 

Nie  mówiliśmy  więcej  o  rodzinnej  tradycji.  Wszystko  przesłonił  futbol. 

Wychwalaliśmy Chiampiego, Gattiego i innych graczy Purpurowych. Wznosiliśmy toasty za 

pierwszy sezon Harvardu bez porażki - od studenckich czasów mojego ojca(!). 

Tym  razem,  czyli  rok  później,  wszystko  było  inaczej.  Śmiertelnie  poważnie.  Nie 

dlatego,  że  przegraliśmy  mecz.  Po  prostu  dlatego,  że  upłynął  już  cały  rok.  A  problem 

pozostawał nadal nie rozwiązany. Właściwie stał się jeszcze trudniejszy do rozwiązania. 

- Ojcze,  jestem  prawnikiem  i  mam  własne  zobowiązania.  Albo,  jeśli  wolisz, 

obowiązki. 

- Rozumiem. Ale gdybyś przeniósł się do Bostonu, wcale nie musiałbyś zrezygnować 

ze  swojego  społecznego  zaangażowania.  Wręcz  przeciwnie,  mógłbyś  potraktować  pracę  w 

firmie jako podobną działalność, tyle że prowadzoną po drugiej stronie barykady. 

Nie  chciałem  go  zranić.  Nie  powiedziałem  więc,  że  moim  głównym  przeciwnikiem 

jest właśnie ta druga strona barykady. 

- Rozumiem, co masz na myśli - odparłem - ale szczerze mówiąc... 

Urwałem na chwilę, żeby opanować swój ostry sprzeciw i uniknąć szorstkich słów. 

- Ojcze,  pochlebia  mi  twoja  propozycja.  Ale  naprawdę  muszę  ją  zdecydowanie... 

odrzucić. 

- Rozumiem - powiedział. - Jestem rozczarowany, ale rozumiem. 

Wracając  autostradą  do  domu,  byłem  na  tyle  odprężony,  że  nawet  żartowałem  w 

duchu. 

- Jeden magnat w rodzinie wystarczy. 

Miałem nadzieję, że Marcie czeka już na mnie w mieszkaniu. 

background image

28. 

- Jesteś pewien, Oliver? 

- Absolutnie, Marcie. 

Czekała już na mnie, gdy wróciłem z New Haven. Wyglądała jak świeży suflet. Nikt 

nie zgadłby, że przez cały dzień leciała, samolotem z jednego końca Ameryki na drugi. 

Choć  rozmowa  z  moim  ojcem  tonęła  w  gąszczu  tematów,  to  właśnie  ona 

zainteresowała ją szczególnie. 

- Odmówiłeś tak od razu? 

- Bez  wahania  -  odparłem.  -  Iz  przekonaniem.  Przypomniałem  sobie  zaraz,  do  kogo 

mówię. 

- Oczywiście,  ty  na  moim  miejscu  przejęłabyś  ten  cholerny  interes.  Zdaje  się,  że  tak 

właśnie postąpiłaś. 

- Byłam  wtedy  wściekła  -  odpowiedziała  szczerze  Marcie.  -  Chciałam  udowodnić 

wiele rzeczy. 

- Ja też. I dokładnie dlatego odmówiłem. 

- Pozwolisz więc, żeby dziedzictwo twojej rodziny... poszło na marne? 

- Ładne mi dziedzictwo - początki wyzysku w Ameryce! 

- Oliver, to już historia. Dzisiaj robotnik ze związku zawodowego zarabia... 

- Nie o to mi chodzi. 

- Spójrz tylko, ile dobrego zrobiła twoja rodzina! Szpital, budynek Harvardu, datki... 

- Słuchaj, nie mówmy o tym, co? 

- Dlaczego nie? Zachowujesz się jak smarkacz! Podstarzały radykał! 

Dlaczego z taką werwą popychała mnie w objęcia establishmentu? 

- Jasna cholera, Marcie! 

Nagle  rozległ  się  telefon.  Zabrzmiał  jak  gong  na  ringu  odsyłający  pięściarzy  do 

narożników. 

- Mam odebrać? - spytała Marcie. 

- Niech dzwoni, już prawie północ. 

- Może to coś ważnego. 

- Nie dla mnie - powiedziałem. 

- Ja też tu mieszkam - zauważyła. 

- No to odbierz - warknąłem wkurzony, że zjazd stęsknionych kochanków zamienił się 

background image

w przykrą awanturę. 

Marcie podniosła słuchawkę. 

- Do ciebie - powiedziała. 

- Czego tam? - burknąłem w słuchawkę. 

- No,  świetnie!  Ona  ciągle  tam  jest!  -  usłyszałem  czyjś  głos.  Philip  Cavilleri. 

Zmusiłem się do uśmiechu. 

- Sprawdzasz mnie? 

- Mam powiedzieć szczerze? Tak. Jak leci? 

- O co ci chodzi, Phil? 

- No, wiesz: bing bang, bing bang! 

- Co to ma być, twój zegar z kukułką? 

- Dzwony weselne! Kiedy je usłyszymy, do cholery? 

- Ty wiesz się w pierwszej kolejności, Phil. 

- No to powiedz mi teraz, żebym mógł spokojnie zasnąć. 

- Philip  -  odparłem,  udając  rozdrażnienie  -  dzwonisz,  żeby  prowadzić  małżeńską 

propagandę, czy chciałeś coś jeszcze powiedzieć? 

- Jasne. Myślał indyk o weselu... 

- Phil, powiedziałem ci już... 

- Mówię  o  prawdziwym  indyku.  Faszerowanym.  Wiesz,  do  żarcia  w  Święto 

Dziękczynienia. 

- Ach, tak. Racja, przecież to w przyszłym tygodniu. 

- Chciałbym,  żebyś  zjawił  się  u  mnie  na  zjeździe  rodzinnym  w  Dzień  Łaski  z  tym 

kulturalnym, kobiecym głosem. 

- Kto będzie na tym zjeździe? - spytałem. 

- Ojcowie Pielgrzymi! Co to za różnica? 

- Kogo  zaprosiłeś,  Philip?  -  nalegałem,  wyobrażając  już  sobie  watahy  nadgorliwych 

mieszkańców Cranston. 

- Jak dotąd, tylko siebie - odparł. 

- Ach, tak - skwitowałem. Przypomniało mi się, że Philip nie znosi świąt z krewnymi. 

(  -  Do  diabła  z  tą  zapłakaną  dzieciarnią  -  skarżył  się.  A  ja  przyjmowałem  jego  wymówki  z 

ulgą). 

- Dobrze. W takim razie ty możesz przyjść do nas... Rzuciłem okiem w stronę Marcie, 

która  kiwała  głową  na  zgodę,  pytając  jednocześnie  rękami:  „Tylko  kto  będzie,  do  diabła, 

gotował?” 

background image

- Marcie chce cię poznać - nalegałem. 

- Och, może lepiej nie - opierał się Philip. 

- Nie daj się prosić. 

- No, dobra. O której? 

- Koło południa - powiedziałem. - Daj tylko znać, kiedy wyjść po ciebie na dworzec. 

- Mogę  przynieść  trochę  żarcia?  Pamiętaj,  że  to  ja  dostarczam  Rhode  Island 

najlepszego placka z dyni. 

- Świetnie. 

- I robię najlepszy farsz. 

- Świetnie. 

Marcie gestykulowała gwałtownie: „Idź na całość!” 

- Ee... Phil, jeszcze jedna sprawa. Wiesz, jak się piecze indyka? 

- Jak  stary  piekarz!  -  zawołał.  -  Mógłbym  załatwić  jedną  sztukę  u  mojego  kumpla 

Angelo. Jesteś pewny, że ona nie będzie miała nic przeciwko? 

- Kto, Phil? 

- No,  twoja  piękna  narzeczona.  Niektóre  panie  nie  lubią,  jak  facet  wtrąca  się  im  do 

kuchni. 

- Marcie nie jest z tych - odparłem. 

Podskakiwała teraz z radości. 

- Świetnie. W takim razie to na pewno piękna dziewczyna. „Marcie”, co? Myślisz, że 

się jej spodobam? 

- Na pewno. 

- No to wyjdź po mnie na dworzec o wpół do jedenastej, dobra? 

- Dobra. 

Już chciałem odłożyć słuchawkę, kiedy zawołał: 

- Oliver? 

- Tak, Phil? 

- Święto Dziękczynienia to dobry czas na plany małżeńskie. 

- Dobranoc, Phil. 

Rozłączyliśmy się w końcu. Spojrzałem na Marcie. 

- Cieszysz się, że przyjdzie? 

- Jeśli uważasz, że mu się spodobam. 

- Jak amen w pacierzu. 

- Lepiej wypadnę, jeśli nie będę gotować. 

background image

Uśmiechnęliśmy się. Było w tym ziarnko prawdy. 

- Zaczekaj chwilę, Oliver - przypomniała sobie. - Czy nie miałeś jechać do Ipswich? 

Racja. Dziękczynienie to święty dzień Barrettów. Cóż, siła wyższa. 

- Zadzwonię  i  powiem,  że  zatrzymała  mnie  sprawa  Komitetu  Szkolnego,  która 

wchodzi w poniedziałek na wokandę. 

Marcie też musiała trochę zmienić swoje plany. 

- Powinnam być w Chicago, ale przylecę tu na obiad i wrócę tam ostatnim samolotem. 

Ś

więto Dziękczynienia to ważna data w handlu. W piątek zaczyna się wyprzedaż. 

- Dobrze. Phil to doceni. 

- Cieszę się - powiedziała. 

- Dobra, a teraz, kiedy wszystko jest już zorganizowane - powiedziałem żartobliwym 

tonem - czy mogę wyrazić swoje uczucia? 

- Proszę bardzo. Jakiego rodzaju? 

- Cóż...  smutek.  Harvard  przegrał  z  Yale.  To  był  paskudny  dzień.  Czy  przychodzi  ci 

do głowy jakiś sposób, żeby mnie pocieszyć? 

- Potrzebna ci terapia - oceniła. - Czy zechciałbyś położyć się wygodnie na łóżku? 

- Zechciałbym - przystałem na jej propozycję. Usiadła obok mnie. 

- A teraz możesz robić wszystko, na co masz ochotę - powiedziała. 

Posłuchałem jej. 

A potem spaliśmy długo i szczęśliwie. 

Przez  cały  ten  tydzień  Phil  Cavilleri  pracował  w  pocie  czoła  nad  świątecznymi 

smakołykami. Wydał fortunę na ciągłe telefony z pytaniami. 

- Czy ona lubi farsz z orzechami? 

- Nie ma jej teraz, Phil, pracuje. 

- O ósmej wieczorem? 

- W środę pracuje dłużej - powiedziałem wymijająco. 

- Jaki  do  niej  numer?  -  podchwycił  skwapliwie,  pragnąc  poznać  jej  stosunek  do 

orzechów. 

- Jest zajęta, Phil. Ale, wiesz co? Właśnie sobie przypomniałem, uwielbia orzechy. 

- To świetnie! 

I wyłączył się. Na chwilę. 

Przez następne dni dzwonił w sprawie grzybów, gatunku dyni, żurawin (w całości czy 

w galaretce?) oraz rozmaitych warzyw. 

- Wszystko  będzie  prosto  z  ziemi  -  zapewniał  mnie,  zamówiwszy  rozmowę  z  Rhode 

background image

Island. - Wy tam, w Nowym Jorku, kupujecie tylko mrożone świństwa. 

Oczywiście,  wymyślałem  wszystkie  odpowiedzi  za  Marcie.  W  tym  tygodniu  była  na 

trasie  Cincinnati  -  Cleveland  -  Chicago.  Choć  rozmawialiśmy  co  wieczór  przynajmniej 

godzinę, świąteczny jadłospis nie należał do naszych głównych tematów. 

- Jak idzie sprawa Komitetu Szkolnego, przyjacielu? 

- Wszystko  gotowe.  Barry  zebrał  świetne  materiały.  Muszę  je  tylko  dobrze 

wykorzystać.  Tymczasem  przypominam  sobie  wszystkie  zabronione  książki.  Wiesz,  że  nie 

pozwalają dzieciakom w liceum czytać Vonneguta? Ani nawet Buszującego w zbożu

- Och, to smutna książka - powiedziała Marcie. - Biedaczek ten Holden Caulfield, taki 

samotny. 

- A mi nie współczujesz? Też jestem samotny. 

- Och, Oliver, co mam powiedzieć o sobie? Wariuję z samotności! 

Jeśli  mój  telefon  był  przypadkiem  na  podsłuchu,  facet,  który  podsłuchiwał,  musiał 

mieć co wieczór niezły ubaw, kiedy dzwoniła Marcie. 

W  świąteczny  ranek  obudził  mnie  indyk  u  drzwi.  Za  nim  stał  Philip  Cavilleri,  który 

zdecydował,  że  musi  przyjechać  naprawdę  wczesnym  pociągiem.  Potrzebował  więcej  czasu 

na  przygotowanie  odpowiedniej  uczty.  (  -  Znam  ten  twój  piecyk,  przypomina  toster  z 

przepukliną). 

- A gdzie ona jest? - spytał Philip, ledwo wyładował swój transport przysmaków. (Nie 

przestawał rozglądać się po całym mieszkaniu). 

- Ona tu nie mieszka, Phil. Poza tym jest teraz w Chicago. 

- Po co? 

- W interesach. 

- Och. Robi interesy? 

- Tak. 

Zaniemówił z wrażenia. Po chwili dodał szybko: 

- Czy ona ciebie docenia, Oliver? Jezu, ten ciągle swoje! 

- Daj spokój, Phil, weźmy się do roboty. 

Ja  sprzątałem.  On  gotował.  Ja  nakryłem  do  stołu.  On  zastawił  go  wszystkim,  co 

można zjeść na zimno. Około południa uczta była prawie gotowa. Oprócz indyka, który miał 

                                                 

  Rozmowa  toczy  się  na  temat  współczesnych  pisarzy  amerykańskich.  Kurta  Vonneguta  i  Jerome’a 

Salingera. Holden Caulfield to bohater głośnej powieści Salingera Buszujący w zbożu. 

background image

kruszeć w piekarniku aż do wpół do piątej. O wpół do czwartej samolot Marcie wyląduje na 

lotnisku  La  Guardia.  Ponieważ  w  święta  nie  będzie  ruchu  na  drogach,  powinniśmy  bez 

przeszkód  zacząć  obiad  przed  piątą.  Skracaliśmy  sobie  z  Philem  oczekiwanie,  gapiąc  się  na 

futbol w telewizji. Nie chciał się ruszyć z domu nawet na krótki spacer, choć świeciło słońce i 

był rześki, listopadowy dzień. Stary kibic nie chciał przepuścić chwili, w której piłka wpadnie 

do bramki. 

Tuż po drugiej zadzwonił telefon. 

- Oliver? 

- Gdzie jesteś, Marcie? 

- Na lotnisku. W Chicago. Nie mogę przylecieć. 

- Coś się stało? 

- Nie tutaj. Ale mamy problem w Denver. Lecę tam za dwadzieścia minut. Wyjaśnię ci 

wieczorem. 

- Coś poważnego? 

- Raczej  tak.  Może  to  potrwać  kilka  dni,  ale  przy  odrobinie  szczęścia  uda  się  z  tego 

wyjść. 

- Mogę ci jakoś pomóc? - spytałem. 

- Tak...  Proszę  cię,  wytłumacz  mnie  przed  Philipem.  Powiedz  mu,  że  naprawdę  mi 

przykro. 

- Dobra. Ale nie będzie to łatwe. 

Sekunda  milczenia.  Pewnie  trwałaby  dłużej,  gdyby  Marcie  nie  spieszyła  się  na 

samolot. 

- Jesteś trochę wkurzony, co? 

Ważyłem w myślach słowa. Nie chciałem pogarszać jej zmartwień. 

- Tylko rozczarowany, Marcie. Ale obaj cię rozumiemy. 

- Proszę cię, zaczekaj, aż dotrę do Denver. To długa historia. 

- Na pewno - mruknąłem. 

- Oliver, powiedz mi coś miłego, proszę. 

- Mam nadzieję, że podadzą ci indyka w samolocie. 

Samotna uczta z Philipem miała swoją dobrą stronę. 

Było jak za dawnych czasów. Znów siedzieliśmy razem, tylko we dwóch. 

Jedzenie  było  wyśmienite.  Niestrawne  były  tylko  moje  myśli.  Philip  próbował  mnie 

pocieszyć. 

- Słuchaj  -  powiedział  -  takie  rzeczy  zdarzają  się  w  świecie  biznesu.  Ludzie  biznesu 

background image

muszą podróżować. Taka już natura... biznesu. 

- Tak. 

- Poza tym nie wszyscy mogą spędzać święta w domu. Na przykład żołnierze... 

Ś

wietne porównanie! 

- No, a jeśli musiała zostać, to znaczy, że jest dla nich ważna, zgadza się? 

Nie odpowiedziałem. 

- Jest jakimś kierownikiem? 

- Coś w tym rodzaju. 

- No,  jeszcze  lepiej.  To  nowoczesna  dziewczyna.  Chryste,  powinieneś  być  dumny. 

Ona coś osiągnie w życiu. Stara się o awans? 

- W pewnym sensie. 

- To dobrze. Ambitna sztuka. Powinieneś być dumny, Oliver. 

Kiwnąłem głową. Chciałem tylko pokazać, że nie śpię. 

- Kiedy  byłem  dzieckiem  -  zaczął  Phil  -  każda  rodzina  lubiła  się  szczycić  ambitnym 

dzieciakiem.  Oczywiście,  przeważnie  chłopakami.  Ale  dzisiaj  te  nowoczesne  dziewczyny  są 

naprawdę ambitne, no nie? 

- Bardzo - odparłem. 

W końcu przekonałem go, że nie da rady uśmierzyć mojego rozczarowania. 

- Wiesz co... - zaczął od nowa, zmieniając taktykę. - Gdybyś się z nią ożenił, byłoby 

inaczej. 

- Niby dlaczego? - Starałem się powiedzieć to bez ironii. 

- Bo  kobieta  to  kobieta.  Żona  musi  być  w  domu,  ze  swoją  rodziną.  Świat  jest  tak 

urządzony. 

Nie chciałem podważać jego poglądów na temat świata. 

- Pomyśl  tylko  -  powiedział  -  przecież  to  twoja  wina.  Gdybyś  chciał  zrobić  z  niej 

normalną kobietę... 

- Phil! 

- Co  prawda  to  prawda  -  warknął  w  obronie  nieznanej  sobie  kobiety.  -  Te 

feministyczne dzikuski mogą mnie obrzucać jajami, aleja wiem, co mówi Biblia. Mąż i żona 

będą, ten, no... jako jedno ciało. Zgadza się? 

- Zgadza - odparłem w nadziei, że to go uspokoi. Miałem rację. Ale tylko przez kilka 

sekund. 

- Słuchaj, co to właściwie znaczy „jako jedno ciało”? - spytał. 

- Że mają trzymać się razem - wyjaśniłem. 

background image

- Czy ona zna Biblię, Oliver? 

- Chyba tak. 

- Zadzwoń do niej. Może ma w hotelu jakiegoś Gedeona

- Zadzwonię - obiecałem. 

                                                 

  Gedeon  -  postać  biblijna.  Bohater,  który  poprowadził  lud  Izraela  w  zwycięskiej  wojnie  przeciw 

Madianitom.  W  żarcie  Phila  kryje  się  także  aluzja  do  Towarzystwa  Gedeona,  charytatywnej  organizacji,  która 
zajmuje się rozprowadzaniem Biblii po amerykańskich hotelach. 

background image

29. 

- Co pan czuje? 

- Doktorze London, tym razem naprawdę potrzebuję pańskiej pomocy. Co czuję? 

- Gniew. Złość. Wściekłość. 

I coś jeszcze. 

- Zamęt. Nie wiem, co mam czuć. Ten nasz związek... sam nie wiem. 

Dobrze wiedziałem, ale nie potrafiłem tego powiedzieć głośno. 

- To  znaczy...  rozwija  się.  Choć  są  pewne  przeszkody.  Skąd  mamy  wiedzieć,  czy  na 

pewno  potrafimy  żyć  razem,  skoro  spędzamy  ze  sobą  tak  mało  czasu?  Rozmowy  przez 

telefon  tego  nie  zastąpią.  Nie  jestem  ani  trochę  religijny,  ale  gdybym  wiedział,  że  Wigilię 

spędzimy oddzielnie... 

Może  bym  się  rozpłakał?  Jestem  pewny,  że  nawet  Kuba  Rozpruwacz  spędzał  Boże 

Narodzenie z przyjaciółmi. 

- Wiem, to naprawdę była poważna sprawa. Widzi pan, sklep w Denver ma nieudolne 

kierownictwo. Marcie musiała tam pojechać i zostać. Nie mogła tego nikomu zlecić. Zresztą, 

po jaką cholerę miałaby to zlecać? Żeby trzymać mnie za rękę? Przyrządzić mi śniadanie?... 

Cholera,  to  jej  praca!  Muszę  się  z  tym  pogodzić.  Nie  mam  pretensji.  No,  dobrze... 

mam. Ale to ja jestem niedojrzały, nie ona... 

Może  nie  tylko  niedojrzały.  Samolubny.  Niewyrozumiały.  Marcie  i  ja  jesteśmy 

przecież...  no...  razem.  Ma  niezłe  piekło  w  tym  Denver.  Naprawdę.  Robi  to,  co  należy  do 

szefa,  ale  te  miejscowe  mądrale  uważają,  że  ma  ciężką  rękę.  Tak,  to  wszystko  nie  jest  takie 

proste. 

Tymczasem ja obijam się z kąta w kąt i użalam nad sobą. Może powinienem być tam z 

nią  i  dodawać  otuchy.  Pocieszać  ją.  Chryste,  ja  na  pewno  bym  tego  potrzebował. 

Przekonałaby się wtedy... 

Urwałem. Co właściwie zrozumiał doktor London z moich nie dokończonych zdań? 

- Chyba powinienem polecieć do Denver. 

Cisza.  Byłem  zadowolony  ze  swojej  decyzji.  Nagle  uświadomiłem  sobie,  że  jest 

piątek. 

- Z  drugiej  strony,  w  przyszły  poniedziałek  mam  prowadzić  sprawę  przeciwko  temu 

Komitetowi Szkolnemu. Nie mogłem doczekać się, kiedy dopadnę tych chamów... 

Chwila ciszy na zastanowienie. Namyśl się dobrze, Oliver. 

background image

- Dobrze, Barry Pollack może przejąć pałeczkę. Właściwie orientuje się w tym lepiej 

ode mnie. Sęk w tym, że jest młodszy. Mogą go wyprowadzić z równowagi. Cholera, ja bym 

się nie dał! To naprawdę ważna sprawa! 

Chryste, straszny był ten psychiczny ping - pong! W głowie mi huczało od własnych 

argumentów. 

- A niech to! Marcie jest ważniejsza! Choćby była nie wiem jak twarda, jest tam teraz 

sama i potrzebuje przyjaciela. Raz w życiu mógłbym zrobić coś dla innego człowieka, a nie 

tylko dla siebie! 

Chyba przekonał mnie ten ostatni argument. 

- No to lecę do Denver. 

Spojrzałem  na  doktora  Londona.  Zastanawiał  się  nad  czymś  przez  chwilę,  a  potem 

powiedział: 

- Jeśli nie, zobaczymy się w poniedziałek o piątej. 

background image

30. 

- Oliver, nie zostawiaj mnie na lodzie, załamię się. 

Spokojnie,  wszystko  będzie  w  porządku.  Trzymaj  się.  Podczas  gdy  taksówka 

podskakiwała na wybojach w drodze na lotnisko, uspokajałem Barry’ego Pollacka przed jego 

rozprawą w sądzie. 

- Ale dlaczego, Ollie? Dlaczego tak mnie nagle zostawiasz? 

- Dasz sobie radę. Znasz tę sprawę na wylot. 

- Może i znam. Ale nie umiem tak kluczyć i bajerować jak ty, Oliver. Załatwią mnie. 

Przegramy! 

Pocieszałem go i wyjaśniałem, jak odeprzeć ataki przeciwników. 

- Pamiętaj, mów wyraźnie. Bardzo powoli. Najlepiej barytonem. I zawsze zwracaj się 

do naszego biegłego: panie doktorze, to robi wrażenie. 

- Jezu, trzęsę się. Dlaczego musisz lecieć do Denver? 

- To konieczne, Bar. Nie mogę nic więcej powiedzieć. Na jedną wyboistą milę zapadła 

niespokojna cisza. 

- Ol? 

- Co, Bar? 

- Powiesz mi, jeśli zgadnę? 

- Tak. Może. 

Chodzi  o  ofertę.  Fantastyczna  oferta  pracy.  Zgadza  się?  Właśnie  dojechaliśmy  do 

lotniska. Zanim taksówka stanęła, byłem już jedną nogą na zewnątrz. 

- Więc jak? - dopytywał się Barrie. - Chodzi o ofertę? Z lisim uśmieszkiem podałem 

młodszemu koledze rękę przez okno taksówki. 

- Powodzenia, nam obu! 

Odwróciłem  się  i  ruszyłem  nadać  swój  bagaż.  Bóg  z  tobą.  Barry,  tak  się  trzęsiesz, 

chłopcze, że nawet nie zauważyłeś, jaki ja jestem rozdygotany. 

Nie powiedziałem jej, że przyjeżdżam. 

Ledwo  wylądowaliśmy  w  Podniebnym  Mieście  (jak  bez  przerwy  nazywał  je  pilot 

wesołek),  chwyciłem  swoją  małą  walizkę,  wybrałem  taksówkarza,  który  wyglądał  na  faceta 

lubiącego bardzo szybką jazdę, i rzuciłem: 

- Brunatny Pałac. Gaz do dechy, proszę. 

background image

- No to przytrzymaj se sombrero, stary - odparł kierowca. Dobrze wybrałem. 

O  dziewiątej  wieczorem  (jedenaście  minut  później)  byliśmy  przed  Pałacem, 

najzacniejszym hotelem Denver. Jest tam wielki hol, który przypomina kosmiczne lądowisko 

dla dekadentów. Wokół wznoszą się niezliczone piętra, a pośrodku rośnie ogromny ogród. Od 

spoglądania w pustą przestrzeń w górze można dostać zawrotu głowy. 

Znałem  numer  jej  pokoju  z  naszych  rozmów  przez  telefon.  Zostawiłem  bagaż  w 

recepcji i puściłem się biegiem na siódme piętro. Nawet jej nie uprzedziłem z dołu. 

Odczekałem sekundę, żeby złapać oddech (siódme piętro!). Potem zapukałem. 

Odpowiedziała mi cisza. 

Po chwili otworzył jakiś mężczyzna. Muszę przyznać - bardzo przystojny mężczyzna. 

Prawdziwy goguś. 

- Słucham pana? 

Co to, do diabła, za jeden? Nie miał miejscowego akcentu. Mówił tak, jakby nauczył 

się angielskiego na Marsie. 

- Chciałbym się widzieć z Marcie - odparłem. 

- Obawiam się, że jest w tej chwili zajęta. 

Niby czym? Na co ja tu trafiłem? Nie podobał mi się ten piękniś. W taką gębę ma się 

ochotę walnąć dla zasady. 

- Jednak  chciałbym  się  z  nią  zobaczyć  -  powiedziałem.  Miał  nade  mną  dwa  cale 

wzrostu przewagi, a jego garnitur był tak dobrze skrojony, że prawie przyrastał mu do tyłka. 

- Hm  -  zaczął  -  czy  jest  pan  umówiony  z  panną  Binnendale?  -  To  wstępne  „hm” 

zabrzmiało jak zapowiedź złamanej szczęki. 

Zanim  zdecydowałem  się,  czy  polemizować  dalej,  czy  przejść  do  ciosów,  z  wnętrza 

pokoju dobiegł kobiecy głos. 

- O co chodzi, Jeremy? 

- O nic, Marcie. To pomyłka. Znów odwrócił się do mnie. 

- To nie pomyłka, Jeremy - powiedziałem. - Rodzice mnie zaplanowali. 

Albo  moje  poczucie  humoru,  albo  groźba  w  głosie  sprawiły,  że  Jeremy  cofnął  się 

jednak i wpuścił mnie do środka. 

W krótkim korytarzu zastanawiałem się, jak Marcie zareaguje na mój widok. I czym, 

do diabła, mogła się teraz zajmować. 

Salon wypełniony był po brzegi szarą flanelą. 

To  znaczy  biznesmenami  przy  popielniczkach,  kopcącymi  nerwowo  papierosy  albo 

ż

ującymi zeschłe kanapki. 

background image

Przy  jednym  biurku  siedziała  Marcie  Binnendale.  Nie  paliła,  nie  jadła  (i  nie  była  nie 

ubrana, czego się obawiałem). Przyłapałem ją na gorącym... zebraniu biznesmenów. 

- Znasz tego pana? - spytał Jeremy. 

- Owszem  -  odparła  z  uśmiechem  Marcie.  Ale  nie  rzuciła  mi  się  na  szyję,  jak 

marzyłem po drodze. 

- Cześć - zawołałem. 

- Przepraszam jeśli przeszkodziłem. 

Marcie rozejrzała się i powiedziała do swojego plutonu: 

- Przepraszam na chwilę. 

Wyszliśmy na korytarz. Wziąłem ją za rękę, ale oparła się delikatnie. 

- Co ty tutaj robisz? 

- Pomyślałem  sobie,  że  potrzebujesz  przyjaciela.  Zostanę,  dopóki  nie  uporządkujesz 

swoich spraw. 

- A co z twoją rozprawą? 

- Mam to gdzieś. Ty jesteś ważniejsza. - I objąłem ją w talii. 

- Oszalałeś? - szepnęła, choć bez cienia złości. 

- Tak. Oszalałem od samotnych i bezsennych nocy w podwójnym łóżku. Z tęsknoty za 

tobą przy spalonych grzankach i nie dogotowanych jajkach. Od... 

- Wolnego, przyjacielu - przerwała mi, wskazując drugi pokój. - Mam zebranie. 

Flanelowe bractwo mogło podsłuchiwać, ale miałem to gdzieś. Ciągnąłem dalej: 

- ...i  pomyślałem  sobie,  że  może  ty  też  w  swoim  dyrektorskim  amoku  mogłaś  trochę 

oszaleć i że... 

- Palant - szepnęła surowo. - Mam zebranie. 

- Widzę, że jesteś zajęta, Marcie. Ale nie śpiesz się, kiedy  skończysz, będę na ciebie 

czekał w swoim pokoju. 

- To może potrwać wieczność. 

- To będę czekał całą wieczność... Marcie przypadło to do gustu. 

- Dobra, przyjacielu. 

Pocałowała mnie w policzek. A potem wróciła do swoich spraw. 

- Ach, moja ukochana Afrodyto, rozkoszna rapsodio... 

Słowa  te  wypowiadał  Jean  -  Pierre  Aumont,  oficer  Legii  Cudzoziemskiej,  do  jakiejś 

uduchowionej  pustynnej  księżniczki,  która  sapała  ciągle:  „Non,  non,  non,  strzeż  się,  mon 

pere!” 

Minęła  już  północ,  a  ten  stary  film  był  jedyną  rozrywką  na  wszystkich  kanałach  w 

background image

Denver. 

Siedziałem wśród topniejących zapasów piwa Coors. Byłem taki otępiały, że gadałem 

do ekranu. 

- Rany boskie, Jean - Pierre, zerwij z niej ten kostium! 

Nie zwracał na mnie uwagi i chrzanił dalej, gestykulując jak pajac. 

Aż rozległo się pukanie. Bogu niech będą dzięki. 

- Cześć, mały - powiedziała Marcie. 

Wyglądała na zmęczoną i miała częściowo rozpuszczone włosy. Lubiłem ją taką. 

- Jak leci? 

- Wysłałam wszystkich do domu. 

- Załatwiliście wszystko? 

- Och, nie. To beznadziejny galimatias. Mogę wejść? 

Z wyczerpania słaniałem się przy drzwiach, blokując jej przejście. 

Weszła. Zdjęła pantofle. Opadła na łóżko. A potem spojrzała na mnie ze znużeniem. 

- Ty romantyczny palancie. Naprawdę olałeś tę rozprawę? 

Uśmiechnąłem się. 

- Miałem inne priorytety - odparłem. - Ty wpadłaś w tarapaty w Denver. Pomyślałem 

sobie, że przyda ci się towarzystwo. 

- To miłe - powiedziała. - Trochę zwariowane, ale strasznie miłe. 

Wszedłem na łóżko i objąłem ją. 

Po  jakichś  piętnastu  sekundach  oboje  spaliśmy  beztrosko.  Śniło  mi  się,  że  Marcie 

wśliznęła się do namiotu, w którym drzemałem, i szepnęła: 

- Oliver, spędzimy razem cały dzień. Tylko we dwoje. Zapomnimy o bożym świecie. 

Otworzyłem oczy i stwierdziłem, że sen stał się rzeczywistością. Marcie stała przede 

mną w narciarskim stroju. W ręku trzymała drugi kombinezon, który mógł pasować na mnie. 

- Wstawaj - powiedziała. - Idziemy w góry. 

- A twoje zebranie? 

- Dzisiaj mam zebranie z tobą. Z resztą spotykam się po obiedzie. 

- Jezus, Marcie, co cię napadło? 

- Priorytety. - Uśmiechnęła się. 

Z Marcie nie można było wygrać. 

Ofiarą był bałwan, a przyczyną śmierci - skrócenie o głowę rzutem śnieżki. 

- W co teraz się zabawimy? - spytałem. 

- Powiem ci po lunchu - odparła. 

background image

Nie  miałem  pojęcia,  w  którym  miejscu  wielkiego  rezerwatu  Gór  Skalistych  się 

znaleźliśmy.  Wokół,  jak  okiem  sięgnąć,  ani  śladu  życia.  A  jedynym  odgłosem  był  chrzęst 

naszych stóp na śniegu. Wszędzie rozciągała się niezmącona biel. Jak ogromny tort weselny. 

- W  mieście  Marcie  nie  potrafiła  zapalić  piecyka  gazowego,  ale  z  maszynką 

turystyczną radziła sobie doskonale. Posilaliśmy  się zupą i kanapkami w  Górach Skalistych. 

Po cholerę nam szykowne restauracje! Niech szlag trafi obowiązki prawnicze. I telefony. 

I miejskie tłumy, większe niż nas dwoje., Gdzie właściwie jesteśmy? 

Marcie miała kompas. 

- Trochę na wschód od Nigdzie. 

- Fajna okolica. 

- Gdybyś  nie  wyciął  tego  swojego  numeru  ze  słoniem  w  składzie  porcelany,  nadal 

siedziałabym w Denver w zadymionym pokoju. 

Zaparzyła  kawę  na  maszynce.  Znawca  mógłby  określić  ją  jako  niezbyt  dobrą  lub 

ledwo nadającą się do picia, choć ja uważałem, że był to rozgrzewający napój. 

- Marcie - powiedziałem na poły żartobliwie - masz utajony talent kulinarny. 

- Ale tylko w dziczy... 

- No to znalazłaś swoje miejsce w życiu. 

Spojrzała na mnie. Potem rozejrzała się wokół, promieniejąc ze szczęścia. 

- Chciałabym, żebyśmy nigdzie nie musieli się stąd ruszać - westchnęła. 

- Nie musimy - powiedziałem. 

Mój głos zabrzmiał poważnie. 

- Marcie,  możemy  zostać  tu,  aż  stopnieją  lodowce  albo  aż  przyjdzie  nam  ochota 

poleżeć na plaży. Albo popływać łódką po Amazonce. Mówię serio. 

Zawahała  się.  Nie  wiedziała,  jak  zareagować  na  moje  słowa  -  co  to  właściwie  było? 

Pomysł? Propozycja? 

- Sprawdzasz mnie czy mówisz poważnie? - spytała. 

- Jedno  i  drugie.  Ja  na  pewno  mógłbym  rzucić  ten  bezsensowny  wyścig,  a  ty? 

Niewielu ludzi ma nasze możliwości... 

- Daj  spokój,  Barrett  -  zaprotestowała.  -  Jesteś  najbardziej  ambitnym  typem,  jakiego 

znam. Nie liczę siebie samej. Założę się, że widzisz się nawet w roli prezydenta. 

Uśmiechnąłem się. Ale materiał na prezydenta nie może kłamać. 

- Zgoda. Tak było. Ale ostatnio wolałbym raczej uczyć swoje dzieci jazdy na łyżwach. 

- Naprawdę? 

Spytała bez cienia ironii, szczerze zdziwiona. 

background image

- Jeśli chciałyby się uczyć - dodałem. - A ty nie potrafiłabyś żyć bez konkurencji? 

Zastanowiła się chwilę. 

- Na pewno byłoby to dla mnie coś nowego - odpowiedziała. - Zanim ty się zjawiłeś, 

ż

yłam tylko zwycięstwami na pokaz... 

- A czego teraz potrzeba ci do szczęścia? 

- Faceta - odparła. 

- Jakiego? 

- Chyba  takiego,  który  nie  da  się  całkiem  nabrać  na  pozory.  Który  rozumie,  że  tak 

naprawdę nie chcę... zawsze być szefową. 

Milczałem, podobnie jak góry, które trwały w ciszy. 

- Ciebie - powiedziała w końcu. 

- Cieszę się - odparłem. 

- Co powinniśmy zrobić, Oliver? 

Milczeliśmy  coraz  częściej.  Nawet  nasze  zdania  były  teraz  przerywane  okresami 

ciszy. 

- Chcesz wiedzieć, co zrobić? - spytałem. 

- Tak. 

Wziąłem głęboki wdech i wypaliłem: 

- Sprzedaj sklepy. 

Omal nie upuściła kubka z kawą. 

- Co takiego? 

- Posłuchaj,  Marcie,  mógłbym  napisać  pracę  magisterską  o  życiu  prezesa  sieci 

handlowej. To ciągły ruch, ciągłe zmiany, stała gotowość do drogi. 

- Święta prawda. 

- Może  to  dobrze  dla  interesów,  ale  dla  osobistego  życia  wręcz  przeciwnie.  Tu 

potrzeba mnóstwa czasu i bardzo mało ruchu. 

Marcie nie odpowiedziała. Ciągnąłem więc dalej swój wykład: 

- Dlatego  -  podsumowałem  pogodnie  -  sprzedaj  swoje  sklepy.  Dostaniesz  ciepłą 

posadkę  konsultanta,  gdzie  tylko  zechcesz.  Ja  mogę  wszędzie  prowadzić  drobne  sprawy. 

Może wtedy zapuścimy korzenie. I naprawdę zostawimy coś po sobie. 

- Marzyciel - zaśmiała się Marcie. 

- A ty, gówniany prezes - odparłem. - Ciągle upajasz się swoją władzą. 

Nie powiedziałem tego oskarżycielskim tonem, choć była to szczera prawda. 

- Więc jednak to był sprawdzian - stwierdziła. 

background image

- Tak - przyznałem. - Nie zdałaś go. 

- Arogancki, samolubny typ - powiedziała żartobliwie. Skinąłem głową. 

- I ludzki. 

Marcie spojrzała na mnie. 

- Ale zostaniesz ze mną?... 

- Śnieg  musi  kiedyś  stopnieć  -  powiedziałem.  Wstaliśmy  i  powędrowaliśmy  ramię  w 

ramię do samochodu. Pojechaliśmy do Denver. Nie było tam ani śladu śniegu. 

background image

31. 

Do  Nowego  Jorku  wróciliśmy  w  środę  wieczorem.  Rano  tego  samego  dnia  Marcie 

ostatecznie  uporządkowała  swoje  interesy  w  Denver  i  nawet  przyszło  nam  do  głowy,  żeby 

znów porzucać się śnieżkami. Ale rozsądek zwyciężył. Czas wrócić do pracy. 

Mógłbym  nawet  pomóc  Barry’emu  Pollackowi  na  finiszu  (byliśmy  w  kontakcie 

telefonicznym). 

Odmroziliśmy  sobie  pięty,  czekając  na  taksówkę  w  tasiemcowej  kolejce.  W  końcu 

przesunęliśmy się na czoło. Przed nami stanął żółty kawał pogiętej blachy. Inaczej mówiąc - 

nowojorska taksówka. 

- Do Queens nie jadę - warknął kierowca na powitanie. 

- Ja  też  nie  -  odparłem,  szarpiąc  pokracznymi  drzwiami.  -  Pojedźmy  w  zamian  na 

Wschodnią Sześćdziesiątą Czwartą, numer dwadzieścia trzy. 

Oboje  siedzieliśmy  już  w  środku.  Kierowca  był  teraz  prawnie  zobowiązany  zawieźć 

nas pod wskazany adres. 

- Lepiej pojedźmy na Wschodnią Osiemdziesiątą Szóstą, numer pięćset cztery. 

- Gdzie? 

Ta zaskakująca propozycja wyszła od Marcie. 

- Czyj to, do diabła, adres? - spytałem. 

- Nasz. - Uśmiechnęła się. 

- Nasz? 

- Co ty, stary - powiedział taksówkarz - masz amnezję? 

- A ty co? - odciąłem się. - Jesteś Woody Allen? 

- Przynajmniej pamiętam swój adres - odparł w samoobronie. 

Tymczasem  bracia  taryfiarze  zaczęli  popędzać  go  głośną  kakofonią  klaksonów  i 

przekleństw do niezwłocznego odjazdu. 

- No, dobra, dokąd?... - zażądał. 

- Wschodnia  Osiemdziesiąta  Szósta  -  powiedziała  Marcie.  I  szepnęła  do  mnie,  że 

wyjaśni po drodze. Łagodnie mówiąc, zaskoczyło mnie to wszystko. 

W języku wojskowym takie miejsce określa się skrótem DMZ

 - oznacza on teren, na 

którym żadna z walczących stron nie może rozmieścić swoich sił. Tą właśnie myślą kierowała 

                                                 

 DMZ, demilitarized zone (ang.) - strefa zdemilitaryzowana. 

background image

się  Marcie  przy  wyborze  mieszkania,  które  nie  było  ani  jej,  ani  moje,  ani  nawet  nasze,  lecz 

stanowiło raczej neutralny teren. 

Dobrze.  Brzmiało  to  rozsądnie.  Moja  nora  trochę  przekroczyła  jej  wytrzymałość  na 

brud. Ale ten sprawdzian zniosła dzielnie. 

- I co? - spytała Marcie. 

Bezsprzecznie  było  to  wspaniałe  mieszkanie.  Wyglądało  dokładnie  jak  jedna  z 

propozycji  doskonałego  umeblowania,  pokazywanych  na  górnych  piętrach  sklepów 

Binnendale. Często widziałem, jak młode pary patrzyły na te modele i wzdychały: 

- Rany, żebyśmy my tak mieszkali! 

Marcie  pokazała  mi  salon,  naszpikowaną  różnymi  urządzeniami  kuchnię  (pójdę  na 

kurs  gotowania,  Oliver),  jej  przyszły  gabinet,  sypialnię  królewskich  rozmiarów  i  na  końcu  - 

niespodzianka - mój gabinet. 

Tak.  On  i  ona  mieli  oddawać  się  swym  profesjom  w  oddzielnych  pomieszczeniach. 

Moje było wyścielone skórą z całego stada byków. Przy ścianach - półki z chromowej stali i 

szkła na moje książki prawnicze. Doskonałe oświetlenie. Wszystko, co trzeba. 

- I  co?  -  powtórzyła  Marcie,  wyraźnie  czekając,  aż  wpadnę  w  zachwyt.,  -  To  jakieś 

nieprawdziwe - powiedziałem. 

Zastanawiałem  się,  dlaczego  mam  wrażenie,  że  jesteśmy  na  scenie  i  czytamy  swoje 

kwestie z maszynopisu. Pod jej kierownictwem. 

I dlaczego ma to mi w czymkolwiek przeszkadzać. 

- Co pan czuje? 

Doktor London nie zmienił swoich metod w stosunku do mnie. 

- Wie pan, płacimy czynsz po połowie. 

Daj spokój, powiedziałem do siebie, to nie jest żadne uczucie. Nie to nawet miałem na 

myśli. 

- Nie chodzi mi o zranione ego, panie doktorze.  Ale o sposób, w jaki ona... zarządza 

naszym życiem. 

Milczenie. 

- Mnie niepotrzebny jest dekorator wnętrz. Ani romantyczne oświetlenie. Czy ona nie 

rozumie, że to wszystko jest gówno warte? Jenny kupiła rozwalone meble - skrzypiące łóżko i 

rozchwiany  stół  -  za  jedyne  dziewięćdziesiąt  siedem  dolców!  Na  obiad  przychodziły  do  nas 

tylko karaluchy. Zimą wiało w całym mieszkaniu. Czuliśmy, co nasi sąsiedzi jedzą na obiad. 

To była okropna nora! 

Znów milczenie. 

background image

- Ale byliśmy tam szczęśliwi, a ja niczego nie zauważałem. Raz tylko zauważyłem, że 

łóżko załamało się pod nami. Śmialiśmy się z tego. 

I  znów  milczenie.  O  co  mi  właściwie  chodzi?  Chyba  o  to,  że  nie  lubię  nowego 

mieszkania Marcie. 

Tak,  mój  najnowszy  gabinet  to  prawdziwe  cacko.  Ale  kiedy  chcę  pomyśleć,  idę  do 

swojej  sutereny.  Wciąż  trzymam  tam  książki.  I  wciąż  przychodzą  tam  rachunki.  A  kiedy 

Marcie wyjeżdża z miasta, chodzę tam spać. 

Choć  zaczęło  się  już  odliczanie  dni  do  Bożego  Narodzenia,  Marcie  często  nie  ma  w 

domu. Obecnie przebywa w Chicago. 

A ja nie czuję się najlepiej. 

Dlatego, że muszę pracować wieczorami. I nie mogę tego robić w naszym gniazdku na 

Osiemdziesiątej  Szóstej  Ulicy.  Dlatego,  że  Nowy  Jork  jest  przystrojony  świątecznymi 

gałązkami. A ja czuję się podle, choć mam aż dwa mieszkania, w których mogę być samotny. 

I wstydzę się zadzwonić ot, tak sobie, do Phila. Boję się przyznać, że jestem sam. 

Mamy  więc  12  grudnia.  Barrett  pracuje  w  swojej  podziemnej  kryjówce,  wertując 

zmurszałe  tomiska  w  poszukiwaniu  precedensów  prawniczych.  I  tęskni  do  dni,  które  nigdy 

nie wrócą. 

To  znaczy  do  czasu,  kiedy  praca  potrafiła  mnie  naprawdę  pochłonąć,  przynieść  ulgę 

lub  odrętwienie.  Nabyta  niedawno  skłonność  do  introspekcji  zawładnęła  mną  zupełnie. 

Analizuję własne myśli zamiast sprawę „Meister przeciwko Georgii”. 

Od  kolęd  rozbrzmiewających  stale  w  windzie,  gdy  jadę  do  biura,  nabawiłem  się 

bożonarodzeniowej schizofrenii. 

Tu  właśnie  tkwi  cały  problem,  panie  doktorze.  (Mówię  sam  do  siebie,  ale  ponieważ 

cenię swoją opinię, nadałem sobie tytuł doktora). 

Bóg - jako sędzia Sądu Niebiańskiego - ustanowił następujące prawo: 

„W Boże Narodzenie będziesz zawsze w domu”. 

Pozostałe  uchwały  Naszego  Pana,  być  może,  interpretuję  dość  swobodnie,  ale  tej 

przestrzegam bezwzględnie. 

Barrett, tęsknisz za domem, przeto zacznij lepiej robić, do cholery, jakieś plany. 

Mam jednak pewien problem, panie doktorze. 

Gdzie jest dom? 

(Tam, gdzie twoje serce, rzecz jasna. Należy się pięćdziesiąt dolarów). 

Dziękuję, panie doktorze. Chciałbym spytać za następną pięćdziesiątkę: 

A gdzie jest moje serce? 

background image

Wcale nie mówię, że nigdy tego nie wiedziałem. 

Kiedyś byłem przecież dzieciakiem. Lubiłem dostawać prezenty i ubierać choinkę. 

Byłem przecież mężem i chociaż miałem żonę agnostyczkę ( - Wiesz, Oliver, nie chcę 

Go  zranić,  mówiąc  o  sobie  „ateistka”),  to  jednak  urządzaliśmy  dla  siebie  świąteczne 

przyjęcie,  kiedy  wracała  do  domu  z  drugiego  etatu.  I  śpiewaliśmy  sprośne  wersje 

ś

wiątecznych kolęd. 

Wszystko to przemawia za Bożym Narodzeniem. Tego wieczoru stawaliśmy się sobie 

jeszcze bliżsi. 

Tymczasem jest wpół do dziewiątej, do świąt zostało tylko kilkanaście dni, lecz mnie 

to wszystko już nie dotyczy. Tak jak powiedziałem, mam pewien problem. 

Tym  razem  nie  mogę  spędzić  świąt  w  Cranston.  Mój  przyjaciel,  który  tam  mieszka, 

zapisał się na wycieczkę morską dla ludzi w średnim wieku. (Kto wie, co z tego wyniknie?) 

Jego  zdaniem  upraszcza  to  sprawę.  W  każdym  razie  odjeżdża,  a  ja  zostaję  sam  ze  swoim 

problemem. 

Do  miana  mojego  domu  pretenduje  też  Ipswich,  w  stanie  Massachusetts,  gdzie 

mieszkają moi rodzice. 

Z  kolei  Marcie  Binnendale,  z  którą  mieszkam,  gdy  przebywa  w  mojej  bezpośredniej 

bliskości, twierdzi, że pończochy należy powiesić na Osiemdziesiątej Szóstej Ulicy. 

Chciałbym  być  tam,  gdzie  nie  będę  samotny.  I  jednocześnie  czuję,  że  każda  z  tych 

możliwości jest tylko połowicznym rozwiązaniem. 

Ale  zaraz!  Jeśli  idzie  o  połowiczne  rozwiązania,  to  istnieje  tu  niezły  precedens!  A 

mianowicie, sprawa prowadzona przez sędziego Salomona, zdaje się o przydomku król. Jego 

kompromisowy wyrok mógł być moim rozwiązaniem. 

Boże Narodzenie z Marcie. 

Ale w Ipswich, w stanie Massachusetts. 

La la la la la la la. 

- Mama? 

- Oliver, co u ciebie? 

- Doskonale. Jak ojciec? Doskonale. 

- To doskonale. Ee... ja w sprawie... ee... Bożego Narodzenia. 

- Och, mam nadzieję, że tym razem... 

- Tak  -  zapewniłem  ją  bez  zwłoki  -  przyjedziemy.  To  znaczy,  ee...  czy  mogę 

przyjechać z gościem, mamo? Ee... jeśli jest dość miejsca. 

Co za idiotyczne pytanie! 

background image

- Tak, oczywiście, kochanie. 

- To przyjaciółka. 

Wspaniale,  Oliver.  Mogłaby  przecież  pomyśleć,  że  przywieziesz  swojego 

ś

miertelnego wroga. 

- Ach,  tak  -  powiedziała  matka,  nie  potrafiąc  ukryć  emocji  (nie  mówiąc  już  o 

ciekawości). - To doskonale. 

- Nie jest z naszych stron. Musimy ją przenocować. 

- Doskonale - nie zrażała się matka. - Czy to ktoś, kogo znamy? Innymi słowy, ktoś z 

naszej rodziny? 

- Nikt, kogo musielibyśmy podejmować z pompą, mamo. Nieźle ją wyprowadziłem w 

pole! 

- To doskonale - powiedziała. 

- Przyjadę rano w Wigilię. Marcie przyleci z Zachodniego Wybrzeża. 

- Ach, tak. 

Znając mnie, moja matka bez wątpienia pomyślała, że mówię o wybrzeżu Timbuktu. 

- No to czekamy na ciebie i na pannę... 

- Nash. Marcie Nash. 

- Cieszymy się, że przyjedziecie. 

Ja też. A to, jak może zaświadczyć doktor London, bardzo istotne uczucie. 

background image

32. 

Dlaczego? 

Łatwo mogłem sobie wyobrazić, nad czym rozmyślała Marcie w odrzutowcu lecącym 

z Los Angeles do Bostonu 24 grudnia. Jej głównym pytaniem było na pewno „dlaczego”. 

Dlaczego zaprosił mnie do swoich rodziców? I to w Boże Narodzenie. Czy to oznacza, 

ż

e zaczyna mieć poważne... zamiary? 

Nigdy nie poruszaliśmy podobnych tematów. Ale jestem prawie pewny, że wysoko w 

stratosferze  pewna  absolwentka  Bryn  Mawr  stawia  rozmaite  hipotezy  dotyczące  motywów 

działania swojego nowojorskiego współlokatora. 

Nie zapytała mnie jednak wprost: 

- Oliver, dlaczego mnie zapraszasz? 

I nawet się z tego cieszę, bo szczerze mówiąc, musiałbym odpowiedzieć: 

- Nie wiem. 

Zrobiłem  to  pod  wpływem  nagłego  impulsu  -  to  typowe  dla  mnie.  Zadzwoniłem  do 

domu  bez  pytania  Marcie  o  zdanie.  Ani  bez  pytania  samego  siebie.  (Choć  Marcie  od  razu 

zapaliła się do tego pomysłu). 

Bez  zastanowienia  ułożyłem  też  na  własny  użytek  fałszywe  wyjaśnienie:  Po  prostu 

przychodzą święta Bożego Narodzenia, a ty zwyczajnie zapraszasz na nie swoją przyjaciółkę. 

To nic wielkiego, nie ma w tym żadnych ukrytych „zamiarów”. 

Gówno prawda. 

Oliver,  dobrze  wiesz,  że  zaproszenie  dziewczyny  do  swoich  rodziców  jest  całkiem 

jednoznaczne. I to jeszcze na Boże Narodzenie. 

Stary, przecież to nie bal maturzystów. 

Teraz wszystko stało się dla mnie jasne. Dopiero po tygodniu. Teraz, gdy kołowałem 

już po lotnisku Logan jak jej samolot. 

Więc co zwykle oznacza taki gest, Oliver? 

Po  kilku  dniach  rozmyślań  potrafiłem  wreszcie  zdobyć  się  na  świadomą  odpowiedź. 

Małżeństwo. Ślub. Barrett, czy bierzesz obecną tutaj...? 

A  zatem  podróż  do  Ipswich  była  czymś,  co  odpowiadało  na  moją  głęboko  ukrytą 

potrzebę aprobaty rodziców. Dlaczego wciąż przejmuję się, co powie mama i tatuś? 

Kochasz ją, Oliver? 

Jezu, ale zadaję sobie głupie pytania! 

background image

Naprawdę?  -  wrzeszczy  mi  do  ucha  inny  głos.  Nadszedł  czas,  żeby  zadać  sobie  to 

pytanie! 

Czy ją kocham? 

To zbyt skomplikowana sprawa, żeby odpowiedzieć tak po prostu. 

No to skąd ta cholerna pewność, że chcę się z nią ożenić? 

Bo... 

Niełatwo  to  wytłumaczyć  racjonalnie.  Chyba  wierzę  podświadomie,  że  prawdziwe 

zaangażowanie  jakoś  scementuje  nasz  związek.  Że  w  obrzędowym  majestacie  zrodzi  się 

„miłość”. 

- Oliver! 

W  pierwszej  kolejności  z  samolotu  wysiadł  obiekt  moich  rozważań.  Wyglądał 

fantastycznie. 

- Strasznie mi ciebie brakowało, przyjacielu - powiedziała Marcie, wsuwając rękę pod 

moją kurtkę. Choć obejmowałem ją równie mocno, nie potrafiłem zdobyć się na anatomiczne 

wycieczki. W końcu byliśmy w Bostonie. No, ale później... 

- Gdzie twoja walizka? - spytałem. 

- Tym razem mam walizę. Nadałam ją na bagaż. 

- Ho, ho. Czyżby czekał nas pokaz mody? 

- Bez zbytniej przesady - odpowiedziała. Uznałem to za potwierdzenie, że ma ze sobą 

starannie wybraną garderobę. 

Niosła w ręku podłużny pakunek. 

- Ja to wezmę - zaproponowałem. 

- Uwaga, szkło! - zawołała. 

- Ach, to twoje serce - zażartowałem. 

- Niezupełnie - powiedziała. - Tylko prezent dla twojego ojca. 

- Ach, tak. 

- Denerwuję się, Oliver. 

Przejechaliśmy przez most Mystic River i zanurzyliśmy się w świątecznym ruchu na 

autostradzie nr 1. 

- Bzdury gadasz - stwierdziłem. 

- A jeśli im się nie spodobam? - ciągnęła dalej. 

- No to wymienimy cię na inną po świętach - odparłem. Marcie zrobiła kwaśną minę. 

Ale i tak jej twarz była piękna. 

- Pociesz mnie jakoś, Oliver - poprosiła. 

background image

- Ja też się denerwuję - przyznałem. 

Ulica  Groton.  Brama.  Wjazd  na  nasze  włości.  Długi  podjazd  do  domu.  Drzewa  były 

nagie, lecz w powietrzu utrzymywał się nastrój leśnej ciszy. 

- Jaka  tu  cisza!  -  szepnęła  Marcie.  (Mogłaby  powiedzieć:  paskudny  ogrom,  jak 

nazywałem jej mieszkanie, ale nie była taka małostkowa). 

- Mamo, to jest Marcie Nash. 

Jej  były  mąż  miał  doskonałe  nazwisko,  nawet  jeśli  nic  poza  tym.  Takie  łagodne  i 

dźwięczne jak zero. 

- Cieszymy  się,  Marcie,  że  mogła  pani  do  nas  przyjechać  -  powiedziała  matka.  - 

Czekaliśmy na panią z niecierpliwością. 

- Jestem  państwu  wdzięczna  za  zaproszenie.  Mistrzowskie  pieprzenie  głupot!  Dwie 

dobrze  urodzone  damy  z  przyklejonymi  do  twarzy  uśmiechami  bez  mrugnięcia  okiem 

częstowały  się  banałami,  które  są  podwaliną  całej  naszej  struktury  towarzyskiej.  Pani 

zmęczona  długą  podróżą  dzielnie  stawiała  czoło  pani  zmęczonej  świątecznymi 

przygotowaniami. 

Wszedł  ojciec  i  włączył  się  do  rozmowy  w  tym  samym  tonie.  Nie  potrafił  jednak 

ukryć,  że  jej  uroda  zrobiła  na  nim  wrażenie.  Po  chwili,  zgodnie  z  regułami  gry,  zmęczona 

Marcie udała się do pokoju gościnnego, żeby się odświeżyć. 

Zostaliśmy  sami.  Ojciec,  matka  i  ja.  Zapytaliśmy  się  nawzajem  o  zdrowie  i  okazało 

się, że wszyscy czują się doskonale. Była to, oczywiście, doskonała wiadomość. Czy Marcie 

(czarująca ‘ dziewczyna - powiedziała matka) nie jest zbyt zmęczona, żeby iść na śpiewanie 

kolęd? Strasznie zimno na dworze. 

- Marcie  to  twarda  sztuka  -  odparłem,  mając  chyba  na  myśli  nie  tylko  jej  fizyczną 

kondycję. - Może śpiewać kolędy nawet w środku śnieżycy. 

- Najchętniej - wtrąciła Marcie, wchodząc do pokoju w stroju, który będą w tym roku 

nosić wszyscy narciarze w St. Moritz. - Przynajmniej nie byłoby wtedy słychać, że fałszuję. 

- To  nieważne,  Marcie  -  powiedziała  moja  matka,  biorąc  to  trochę  zbyt  dosłownie.  - 

Liczy się esprit

. 

Matka nigdy nie przegapiła okazji, żeby wtrącić jakieś francuskie słowo. Spędziła dwa 

lata w college’u Smith i było to po niej widać. 

- Świetny  strój,  Marcie  -  orzekł  ojciec.  Jestem  pewien,  że  napawał  się  nie  tyle 

doskonałością kroju, co... jej sylwetki. 

                                                 

 Esprit (franc.) - tutaj: duch, chęć. 

background image

- Dobry podczas wiatru - powiedziała Marcie. 

- O tej porze roku bywa bardzo zimno - dodała moja matka. 

Ciekawe,  że  niektórzy  mogą  żyć  długo  i  szczęśliwie,  rozmawiając  wyłącznie  o 

pogodzie. 

- Oliver mnie uprzedził - wtrąciła Marcie. 

Jej  odporność  na  towarzyską  gadkę  była  godna  podziwu.  Mnie  przypomniało  to 

oblewanie się miodem. 

O  wpół  do  ósmej  spotkaliśmy  się  przed  kościołem  z  całą  gromadą  arystokratycznej 

hałastry z Ipswich. Najstarszym kolędnikiem był Lyman Nichols, absolwent Harvardu z 1910 

(wiek:  siedemdziesiąt  dziewięć  lat).  Najmłodsza  w  grupie,  Amy  Harris,  miała  zaledwie  pięć 

lat. Była córką mojego kolegi z college’u, Stuarta. 

Stuart  okazał  się  jedynym  facetem,  jakiego  znam,  na  którym  moja  dziewczyna  nie 

zrobiła  żadnego  wrażenia.  Co  on  sobie  pomyślał  o  Marcie?  Najwyraźniej  był  bardzo 

zakochany w swojej małej Amy (z wielką wzajemnością) i w Sarze, która została w domu z 

nowo narodzonym Benjaminem. 

Nagle zdałem sobie dotkliwie sprawę ze zmian w moim życiu. Poczułem upływ czasu. 

I ciężar w sercu. 

Stuart przyjechał dużym combi, więc zabraliśmy się razem z nim. Amy usiadła mi na 

kolanach. 

- Szczęściarz z ciebie, Oliver - powiedział Stu. 

- Wiem - odpowiedziałem. 

Marcie, zgodnie z zasadami, udała, że jest zazdrosna. 

Aniołowie się radują... 

Nasz repertuar był równie stary jak nasza publika, składająca się z niebieskokrwistych 

parafian,  którzy  nagradzali  nasze  wokalne  popisy  uprzejmymi  oklaskami  i  przyjaznymi 

kuksańcami, a śpiewające dzieci częstowali mlekiem i ciasteczkami. Marcie szybko połapała 

się w czym rzecz. 

- To są wiejskie tradycje, Oliver - powiedziała. 

Do  wpół  do  dziesiątej  skończyliśmy  nasze  kolędowanie  i,  jak  nakazuje  tradycja,  na 

końcu udaliśmy się do książęcej rezydencji Dover House. 

Przybywajcie, wszyscy wierni... 

Zauważyłem,  że  ojciec  i  matka  przypatrują  się  nam.  Ciekawe,  dlaczego  się 

uśmiechają?  Dlatego,  że  stoję  tak  blisko  Marcie?  A  może  dlatego,  że  mała  Amy  Harris  też 

przypadła im do serca? 

background image

U moich rodziców poczęstunek był o wiele lepszy niż w poprzednich domach. Oprócz 

krowiego napoju przewidziano też poncz dla zmarzniętych dorosłych członków ekipy. ( - To 

ty  jesteś  naszym  Zbawicielem  -  powiedział  Nichols,  rocznik  1910,  do  mojego  ojca, 

poklepując go po plecach). 

Wkrótce wszyscy rozeszli się do swoich domów. 

Napełniłem swój wielki kieliszek ponczem. 

Marcie wypiła trochę likieru jajecznego. 

- Wspaniale było, Oliver - powiedziała, biorąc mnie za rękę. 

Matka chyba to zauważyła. Ale nie wydawała się poruszona. 

Najwyżej mój ojciec mógł być trochę zazdrosny. 

Zaczęliśmy  ubierać  choinkę  i  Marcie  nie  omieszkała  skomplementować  matki  za 

piękne ozdoby. Rozpoznała pochodzenie kryształowej gwiazdy. 

( - To jest śliczne, pani Barrett. Wygląda jak czeski kryształ. 

- Zgadza się. Moja matka kupiła to tuż przed wojną). 

Potem przyszła kolej na resztę szacownych błyskotek (niektóre pochodziły z czasów, 

o  których  moja  rodzina  powinna  raczej  zapomnieć).  Kiedy  panie  zawieszały  girlandy  na 

gałęziach, Marcie zauważyła nieśmiało: 

- Ktoś  musiał  się  strasznie  napracować  przy  tych  girlandach.  Na  co  wtrącił  się 

ochoczo mój ojciec: 

- Moja żona przez cały tydzień nie robiła nic innego. 

- Och, doprawdy - zaczerwieniła się matka. 

Nie  paliłem  się  do  ubierania  choinki,  więc  usiadłem  sobie  naprzeciwko,  popijałem 

ciepły, kojący napój i myślałem: Marcie stara się ich oczarować. 

O  wpół  do  dwunastej  drzewko  było  ubrane,  prezenty  leżały  na  podłodze,  a  moja 

odwieczna  wełniana  pończocha  wisiała  tuż  obok  nowej,  zrobionej  dla  mojego  gościa.  Czas 

powiedzieć  sobie  dobranoc  i  na  znak  mamusi  -  marsz  do  łóżka.  Rozstając  się  na  schodach, 

ż

yczyliśmy sobie nawzajem słodkich snów. 

- Dobranoc, Marcie - powiedziała matka. 

- Dobranoc i dziękuję - odpowiedziało jej echo. 

- Dobranoc, kochanie - powtórzyła matka. I pocałowała mnie w policzek. Odczytałem 

to jako znak, że Marcie ujdzie w tłoku. 

Oliver  Barrett  III  wraz  z  małżonką  udali  się  na  spoczynek.  Marcie  odwróciła  się  do 

mnie. 

- Zakradnę się do twojego pokoju - powiedziałem. 

background image

- Chyba kompletnie oszalałeś. 

- Nie, kompletnie się napaliłem - odparłem. - Przecież jest Wigilia, Marcie. 

- Twoi rodzice umarliby ze zgrozy - powiedziała Marcie. I może mówiła poważnie. 

- Marcie, założę się, że nawet oni się dzisiaj kochają. 

- Oni są małżeństwem - odparła Marcie. Pocałowała mnie przelotnie w usta i zniknęła. 

Co jest, do diabła! 

Powlokłem się do swojej komnaty, której młodzieńczy wystrój (proporczyki i zdjęcia 

mojej  drużyny)  był  nietknięty  jak  w  muzeum.  Miałem  ochotę  zadzwonić  na  pewien  statek  i 

powiedzieć: Phil, mam nadzieję, że przynajmniej ty się dobrze bawisz. 

Nie zrobiłem tego. 

Poszedłem do łóżka niepewny, co chcę dostać pod choinkę. 

Dzień  dobry!  Wesołych  Świąt!  A  to  prezent  specjalnie  dla  ciebie!  Matka  dała  ojcu 

kolejną partię krawatów i bawełnianych chusteczek z Wysp Morskich. Wszystkie wyglądały 

co  roku  tak  samo.  No,  ale  to  samo  można  powiedzieć  o  szlafroku,  który  ojciec  dał  znów 

matce. 

Ja  dostałem  pół  tuzina  krawatów,  których  noszenie  firma  Brooks

  zaleca 

młodzieńcom. 

Marcie dostała od matki najnowszą powieść Daphne Du Maurier. 

Prezenty  ode  mnie  zdradzały,  że,  jak  co  roku,  poświęciłem  na  ich  wybranie  pięć 

minut.  Matce  dostało  się  kilka  chusteczek,  ojcu  jeszcze  kilka  krawatów,  a  Marcie  książka 

Radość gotowania (zobaczymy, jak zareaguje). 

Oczekiwanie wszystkich skupiło się głównie na tym, co przywiózł ze sobą nasz gość. 

Po pierwsze, dary Marcie nie były, tak jak nasze, pakowane w domu.  Zawinięto je z 

zawodową wprawą w Kalifornii (wiadomo gdzie). 

Matka dostała błękitny, kaszmirowy szal. ( - Nie powinna pani). 

Ojciec  dostał  podłużny  pakunek,  który  okazał  się  butelką  Chateau  Haut  -  Brion, 

rocznik 59. 

- Jakie  wyśmienite  wino  -  powiedział.  W  rzeczywistości  nie  był  żadnym  koneserem. 

W  naszej  piwnicy  było  trochę  szkockiej  dla  jego  gości,  trochę  sherry  dla  matki  i  jedna  albo 

dwie skrzynki niezłego szampana na wyjątkowe okazje. 

Ja dostałem parę rękawiczek. Choć były eleganckie, odmówiłem potem ich noszenia. 

                                                 

 Brooks Brothers - sieć drogich sklepów z męską odzieżą, niezmiennie opowiadająca się za tradycyjną 

elegancją. 

background image

Prezent Marcie nie miał w sobie nic intymnego. 

(Wolałbyś prezerwatywę z norek? - spytała później. 

- Tak, tam mi było najzimniej). 

Na sam koniec, albo raczej na nowy początek, dostałem od ojca to, co zawsze. Czek. 

Raduje się świat... 

Przy  dźwiękach  tego  hymnu,  granego  z  animuszem  przez  organistę  pana  Weeksa, 

weszliśmy  do  kościoła  i  skierowaliśmy  się  do  swojej  ławki.  Kościół  był  pełen  sąsiadów, 

którzy  dyskretnie  spoglądali  na  naszego  gościa.  (Jestem  pewien,  że  szeptali:  -  Ona  nie  jest 

stąd).  Nikt  nie  odwrócił  się,  żeby  spojrzeć  wprost,  oprócz  pani  Rhodes,  damy,  która  dawno 

przekroczyła dziewięćdziesiątkę i mogła już sobie pozwolić na takie zachowanie. 

Wszyscy parafianie patrzyli za to wprost na panią Rhodes. I nie mogli nie zauważyć, 

ż

e uśmiechnęła się po dokładnym obejrzeniu Marcie. Aha, starają akceptuje. 

Ś

piewaliśmy  posłusznie  (nie  tak  głośno  jak  poprzedniego  wieczoru)  i  wysłuchaliśmy 

mruczenia  wielebnego  Lindleya.  Ojciec  odczytał  cytat  z  Pisma  i,  trzeba  przyznać,  zrobił  to 

dobrze. Zatrzymywał się na przecinkach, a nie tak jak Lindley - na każdym słowie. 

W swoim kazaniu (Panie, zmiłuj się nad nami) wielebny udowodnił, że jest na bieżąco 

z doczesnym światem. Wspomniał o konflikcie w Azji Południowo - Wschodniej i kazał nam 

się  zadumać  przy  świątecznym  stole  nad  tym,  jak  bardzo  potrzebny  jest  Książę  Pokoju  w 

ś

wiecie wojny. 

Chwała  Bogu,  Lindley  jest  astmatykiem  i  jego  sapiące  kazania  kończą  się  litościwie 

szybko. 

Pobłogosławieni, zaczęliśmy wychodzić z kościoła. Na schodach trwał taki sam zgiełk 

jak po kolejnym meczu  Harvardu z Yale.  Z tą różnicą, że wszyscy byli trzeźwi. „Jackson!”, 

„Mason!”, „Harris!”, „Barrett!”, „Cabot!”, „Lowell!” 

Boże! 

Pomiędzy  głośnymi  nawoływaniami  mamrotano  o  mało  istotnych  sprawach.  Matka 

też musiała przywitać się z kilkoma przyjaciółkami. Ale po cichu, rzecz jasna. 

Wtem znienacka ryknął jakiś głos: 

- Marcie, kochanie! 

Odwróciłem się i zobaczyłem, że moja dziewczyna obejmuje się z kimś. 

Lepiej, żeby był to jakiś starowina, bo w przeciwnym razie - mimo bliskości kościoła - 

wbiję mu zęby do gardła. 

Moi  rodzice  wyrośli  jak  spod  ziemi,  żeby  zobaczyć,  kto  tak  serdecznie  wita  się  z 

Marcie. 

background image

Stary poczciwina Standish Farnham wciąż trzymał Marcie w ramionach. 

- Och, wujku, jaka miła niespodzianka! 

Matka  wyglądała  na  wniebowziętą.  Czyżby  Marcie  była  siostrzenicą  zasłużonego 

członka naszej sfery? 

- Maaarcie,  co  taka  miastowa  dziewczyna  robi  na  tym  odludziu?  -  spytał  Standish  z 

bostonskim akcentem, przeciągając samogłoski jak gumę. 

- Ona jest z nami - wtrąciła się matka. 

- Ach, tak, Alison? To doskonale - powiedział Standish i łypnął na mnie. - Pilnujcie jej 

przed tym waszym chwatem. 

- Trzymamy ją pod szkłem - odparłem cierpko. A stary Standish uśmiechnął się. 

- Jesteście  spokrewnieni?  -  spytałem,  czekając,  aż  Standish  przestanie  obejmować 

Marcie w talii. 

- Tylko  bardzo  zaprzyjaźnieni.  Pan  Farnham  i  mój  ojciec  byli  wspólnikami  - 

wyjaśniła. 

- Nie wspólnikami - zaprzeczył stary - braćmi. 

- Och - zawołała matka, najwyraźniej z nadzieją na jakiś kolejny pikantny szczegół. 

- Miałem  kilka  udziałów  -  powiedział  Standish.  -  Sprzedałem  je,  kiedy  zmarł  jej 

ojciec. To już nie było to samo. 

- Doprawdy? - powiedziała moja matka, kipiąc z ciekawości pod swoim świątecznym 

kapeluszem  jak  Wezuwiusz.  (Standish  po  prostu  uznał  za  rzecz  oczywistą,  że  wszyscy 

wiedzą, kim był ojciec Marcie). 

- Jeśli  znajdziesz  czas,  wpadnij  do  nas  po  południu  -  rzucił  na  pożegnanie  stary 

Farnham. 

- Muszę jechać do Nowego Jorku, wujku. 

- Ach,  ty  zapracowana  dziewczynko  -  zapiał.  -  Wstydź  się,  wpadasz  do  Bostonu 

cichaczem jak przestępca. 

Przesłał jej ręką całusa i zawołał do nas: 

- Dopilnujcie,  żeby  jadła.  Odkąd  pamiętam,  mała  Marcie  jest  zawsze  na  diecie. 

Wesołych Świąt! - Po namyśle dodał jeszcze: - Staraj się tak dalej, Marcie. Wszyscy jesteśmy 

z ciebie dumni. 

Ojciec odwiózł nas z powrotem samochodem matki. W brzemiennej ciszy. 

Na przedświąteczny obiad ojciec otworzył butelkę szampana. 

- Za  zdrowie  Marcie  -  powiedziała  matka.  Wznieśliśmy  kieliszki.  Marcie  tylko 

umoczyła usta. Zaproponowałem wtedy zupełnie niestosowny toast za zdrowie Jezusa. 

background image

Było  nas  sześcioro.  Do  czwórki,  która  obudziła  się  rano,  dołączył  jeszcze  Geoff, 

kuzyn  matki  z  Wirginii  oraz  ciotka  Helen,  niezamężna  siostra  ojca  mojego  ojca,  który  z 

pewnością pamiętał Matuzalema z czasów, gdy studiowali razem na Harvardzie. Ciotka Helen 

jest głucha, a Geoff je tak dużo, jakby miał tasiemca. Ton konwersacji nie uległ więc istotnej 

zmianie. 

Zachwalaliśmy imponującą pieczeń. 

- Powiedzcie  to  Florence,  nie  mnie  -  odparła  skromnie  matka.  -  Pracowała  w  kuchni 

od świtu. 

- Ten farsz jest wręcz wyśmienity - zachwycała się moja nowojorska współlokatorka. 

- W końcu to ostrygi z Ipswich - powiedziała matka, mrucząc z zadowolenia. 

Ucztowaliśmy  przy  pełnym  stole.  Geoff  współzawodniczył  ze  mną  o  tytuł 

największego żarłoka. 

Ze  zdziwieniem  zauważyłem,  że  otwarto  już  drugą  butelkę  szampana.  Miałem 

niejasne  wrażenie,  że  żłopał  tylko  ojciec  i  ja.  Prawdę  mówiąc,  mój  brak  jasności  wynikał  z 

tego, że to ja żłopałem najwięcej. 

Potem  przyszła  kolej  na  nieśmiertelną  leguminową  babkę  Florence.  Kiedy 

skończyliśmy pić kawę w salonie, była trzecia po południu. 

Musiałem  odpocząć  chwilę  przed  podróżą  do  Nowego  Jorku,  żeby  strawić  pokarm  i 

otrzeźwieć. 

- Marcie, ma pani ochotę się przejść? - spytała moja matka. 

- Z przyjemnością, pani Barrett. 

I poszły. 

Tymczasem  ciotka  Helen  zapadła  w  drzemkę,  a  Geoff  poszedł  oglądać  futbol  w 

telewizji. 

Zostałem sam na sam z ojcem. 

- Ja też zaczerpnąłbym świeżego powietrza - powiedziałem. 

- Możemy się przejść - zgodził się ojciec. 

Kiedy  włożyliśmy  płaszcze  i  wyszliśmy  na  mróz,  zdałem  sobie  sprawę,  że  to  ja 

poprosiłem go o tę przechadzkę. Mogłem dołączyć do Geoffa i ukryć się przed telewizorem. 

Ale nie, chciałem rozmawiać. Z moim ojcem. 

- Wspaniała  dziewczyna  -  stwierdził.  Bez  pytania.  Chyba  jednak  właśnie  ten  temat 

chciałem poruszyć. 

- Dziękuję, ojcze - odparłem. - Ja też tak uważam. 

- Zdaje się, że cię... lubi. 

background image

Byliśmy teraz w lesie. Osaczeni przez nagie drzewa. 

- Ja też ją... lubię - wykrztusiłem wreszcie. 

Mój  ojciec  ważył  w  myślach  każde  słowo.  Nie  był  przyzwyczajony  do  mojej 

otwartości.  Zaprawiony  przez  lata  wzajemnej  wrogości,  bez  wątpienia  myślał,  że  zaraz  go 

odtrącę. Ale stopniowo zdał sobie sprawę, że nie mam takiego zamiaru. Dlatego ośmielił się 

wreszcie zapytać: 

- Czy to coś poważnego? 

Spacerowaliśmy bez słowa. W końcu spojrzałem na niego i odpowiedziałem cicho: 

- Sam chciałbym to wiedzieć. 

Choć  zabrzmiało  to  niejasno,  prawie  tajemniczo,  ojciec  odgadł,  że  powiedziałem 

szczerze, co czuję. To znaczy - mętlik. 

- Czy jest jakiś... problem? - spytał. Spojrzałem na niego i bez słowa skinąłem głową. 

- Chyba rozumiem - powiedział. 

Jak to? Przecież nic mu nie powiedziałem. 

- Oliver,  nie  ma  w  tym  nic  nienaturalnego,  że  wciąż  jesteś  w  żałobie.  -  Zaskoczyła 

mnie jego przenikliwość. A może po prostu odgadł, że ta uwaga mnie zrani? 

- Nie, nie chodzi o Jenny - odparłem. - To znaczy, chyba mogę już... 

Dlaczego ja mu to wszystko mówiłem? Nie nalegał. Czekał, aż pozbieram myśli. 

Po dłuższej chwili powtórzył łagodnie: 

- Ale jest jakiś problem? 

- Chodzi o jej rodzinę - odparłem. 

- Ach - powiedział. - Mają coś... przeciwko? 

- Ja mam - wyjaśniłem. - Jej ojciec... 

- Tak? 

- ...to Walter Binnendale. 

- Rozumiem - powiedział. 

Tymi  prostymi  słowami  zakończyła  się  najbardziej  intymna  rozmowa,  jaką 

kiedykolwiek odbyłem ze swoim ojcem. 

background image

33. 

- Myślisz, że im się spodobałam? 

- Myślę,  że  owinęłaś  ich  sobie  wokół  palca.  Wjechaliśmy  na  autostradę  do 

Massachusetts. Było ciemno. 

Wokół żywej duszy. 

- Jesteś zadowolony? - spytała. 

Nie  odpowiedziałem.  Marcie  oczekiwała  ode  mnie  poklasku.  Zamiast  tego  skupiłem 

całą uwagę na pustej drodze. 

- O co ci chodzi, Oliver? - spytała w końcu. 

- Nadskakiwałaś im. 

Wydawała się zaskoczona, że mam coś przeciwko temu. 

- No to co z tego? Pozwoliłem sobie na lekki wybuch: 

- Ale po jaką cholerę? Po co? Milczenie. 

- Bo chcę wyjść za ciebie - odparła. 

Na szczęście to ona prowadziła. Jej słowa były tak bezpośrednie, że aż zaniemówiłem. 

Choć z drugiej strony, zawsze waliła prosto z mostu. 

- No to zacznij się do mnie zalecać! - powiedziałem. Prowadziła bez słowa, a w ciszy 

słychać było tylko wycie wiatru. W końcu odpowiedziała: 

- Więc ciągle jesteśmy na etapie zalotów? Myślałam, że to mamy już dawno za sobą. 

- Hmm  -  mruknąłem  w  miarę  niejasno.  Bałem  się,  że  zupełna  cisza  może  oznaczać 

zgodę. 

- W jakim właściwie miejscu jesteśmy, Oliver? 

- Na drodze, około trzy godziny od Nowego Jorku - odparłem. 

- Co ja takiego właściwie zrobiłam? 

Po minięciu Sturbridge zatrzymaliśmy się na kawę w barze HoJo. 

Miałem ochotę powiedzieć: 

- O to chodzi, że właściwie nic. 

Na szczęście potrafiłem jeszcze powstrzymać słowa, które tylko zaogniłyby sytuację. 

Jej  ogłoszenie  matrymonialne  zupełnie  mną  wstrząsnęło.  Nie  byłem  w  stanie  ułożyć 

gładkiej odpowiedzi. 

- No, czym cię tak wkurzyłam? - spytała jeszcze raz. Cisnęło mi się na usta: 

- Chodzi o to, czego nie zrobiłaś. 

background image

- Nieważne, Marcie. Jesteśmy oboje zmęczeni. 

- Oliver, jesteś na mnie zły. Powiedz to, zamiast dławić w sobie! 

Tym razem miała rację. 

- Dobra - zacząłem, rysując palcem kółka na blacie stołu. - Niedawno rozstaliśmy się 

na dwa tygodnie. Choć oboje byliśmy zajęci, przez cały czas myślałem o tobie... 

- Oliver... 

- Nie mówię tylko o łóżku. Tęskniłem za twoim towarzystwem. Tylko my dwoje... 

- Daj spokój - przerwała - te święta w Ipswich były zupełnie zwariowane. 

- Nie chodzi mi o ten weekend. Mówię o tym, jak jest zawsze. Spojrzała na mnie. Nie 

podniosłem głosu, ale słychać w nim było wściekłość. 

- A więc znów wracamy do tematu ostatnich tygodni. 

- Nie wracamy. Tu chodzi o następne dziesięć tysięcy tygodni. 

- Oliver - powiedziała. - Myślałam, że między nami układa się dlatego, że szanujemy 

nawzajem swoje sprawy zawodowe. 

Miała rację. Lecz tylko w teorii. 

- Spróbuj przytulić się do „spraw zawodowych”, kiedy jesteś sama o trzeciej rano. 

Czułem, że zaraz walnie mnie feministyczną pałką. Ale pomyliłem się. 

- Próbowałam - szepnęła łagodnie. - Nie raz. 

Dotknęła mojej dłoni. 

- Tak? I jak się czujesz, kiedy w łóżku są tylko poduszki hotelowe? - spytałem. 

- Paskudnie - przyznała. 

Akcja  przeniosła  się  tuż  pod  bramkę,  ale  nikt  nie  decydował  się  na  strzał.  Powinna 

wreszcie zaproponować, żebyśmy zagrali w coś innego. 

- Godzisz się na te samotne noce? - ciągnąłem dalej. 

- Mówię sobie, że nie mam wyboru. 

- I wierzysz w to? 

Czułem, że lada moment rozgorzeje walka, wielka bitwa na style życia. 

- Czego ty chcesz od kobiety, Oliver? 

Jej głos był łagodny, ale w pytaniu brzmiała pretensja. 

- Miłości - odparłem. 

- Innymi słowy - pnącego bluszczu? 

- Wystarczą mi częste wspólne wieczory w tym samym mieszkaniu. 

Nie chciałem wdawać się w filozoficzną dysputę na temat sensu życia. Ani pozwolić 

jej na jakikolwiek komentarz dotyczący mojego małżeństwa. Jenny też pracowała, do cholery. 

background image

- Myślałam, że dobrze nam razem. 

- Tak, kiedy jesteśmy razem. Ale ty, Marcie, traktujesz ten związek jak jakiś cholerny 

magazyn, którego stan można uzupełnić przez telefon. 

Ironia zawarta w mojej handlowej metaforze nie została właściwie doceniona. 

- Więc,  twoim  zdaniem,  powinniśmy  nie  odstępować  się  na  krok  i  niańczyć 

nawzajem? 

- Tak właśnie bym robił, gdybyś mnie potrzebowała. 

- Jezu Chryste! Przecież dopiero co powiedziałam, że chcę za ciebie wyjść! 

Wyglądała na zmęczoną i rozdrażnioną. Chwila też nie była odpowiednia. 

- Chodźmy - rozkazałem. 

Zapłaciłem rachunek. Wyszliśmy na zewnątrz i ruszyliśmy do samochodu. 

- Oliver - powiedziała Marcie. 

- Tak? 

- A może ty po prostu wściekasz się z powodu swoich wspomnień? Dlatego, że ja im 

się spodobałam. A nie skakali z radości, kiedy przywiozłeś do domu Jenny. 

- Nie - zaprzeczyłem. I pogrzebałem tę uwagę głęboko na dnie serca. 

Marcie, trzeba jej to oddać, umie walczyć. Przez cały nasz gwiazdkowo - noworoczny 

rozejm czułem, że w głębi duszy przygotowuje się do nowej kampanii. Za przeciwnika obrała 

sobie swoją własną nieufność wobec świata. 

I moją nieufność wobec niej. 

W  każdym  razie  starała  się  spędzać  jak  najwięcej  czasu  w  domu  i  kierować  całą  tą 

szopką przez telefon. Nie była to łatwa sztuczka, zważywszy, jakie szaleństwo zapanowało w 

firmie  po  Bożym  Narodzeniu.  Jakoś  jednak  to  robiła.  Ciągle  zamawiała  międzymiastową. 

Dzięki temu spędzaliśmy razem noce. A nawet, zadziwiająca rzecz, niektóre popołudnia. 

W Sylwestra zastrzeliła mnie zupełnie. 

Właśnie szykowaliśmy się na przyjęcie do Simpsonów (owszem, wziąłem ze sobą na 

wszelki wypadek Alka - Seltzer). Goliłem się, kiedy Marcie stanęła obok mnie w lustrze i w 

kilku słowach naświetliła całą sprawę. 

- Masz ochotę na wspólną wyprawę, Oliver? 

- Jaką wyprawę? - spytałem ostrożnie. 

- Taka mała wycieczka. W lutym. 

- Przypuszczam, że zdecydowałaś już dokąd. - Niepotrzebny ten sarkazm, Oliver, ona 

się naprawdę stara. 

- Rozluźnij się i wysłuchaj do końca - powiedziała. - Muszę pojechać na pokaz mody 

background image

do Hongkongu i... 

- Do Hongkongu! 

Złapała  mnie  za  marchewkę  Dalekiego  Wschodu!  Odpowiedziałem  uśmiechem 

szerokim jak kula ziemska. 

- Kupujesz to, przyjacielu? 

- Powiedziałaś, że musisz pracować - zauważyłem podejrzliwie. 

- Mam się tam tylko pokazać, a to jeszcze nie praca. Poza tym będzie to akurat tydzień 

przed  chińskim  Nowym  Rokiem.  Moglibyśmy  uczcić  go  we  dwójkę.  A  po  drodze  do  domu 

wpadlibyśmy na Hawaje. 

- No...  -  bąknąłem.  Ale  wyraz  mojej  twarzy  wołał:  O,  jasna  cholera!  Po  chwili 

spytałem, wciąż nieufnie: - Masz jakieś interesy na Hawajach? 

- Żadnych. Oprócz zbierania kokosów. To się nazywa noworoczna propozycja! 

- Więc jak? 

- Dobry  pomysł,  Marcie.  Zwłaszcza  te  Hawaje.  Ciche  plaże...  przechadzki  w  świetle 

księżyca... 

- Taki nasz miesiąc miodowy - powiedziała. 

Intrygujące porównanie. Ciekawe, czy przypadkowe. 

Nie  odwróciłem  się,  ale  spojrzałem  w  lustro,  żeby  sprawdzić  wyraz  jej  twarzy.  Jej 

odbicie zniknęło jednak pod bladą mgłą. 

Nie dostałem urlopu od szefa. 

Dostałem zachętę do urlopu. 

Nie  dlatego,  że  chciał  się  mnie  pozbyć.  Po  prostu  od  dnia,  kiedy  przyszedłem  do 

firmy, nie wziąłem jeszcze ani jednego wolnego dnia. 

Trzeba  było  jednak  ponieść  pewne  ofiary.  Musiałem  zrezygnować  z  prowadzenia 

kilku  spraw.  Na  przykład,  z  dwóch  w  Waszyngtonie,  w  których  chodziło  o  odmowę  służby 

wojskowej i które odwoływały się do moich wyników z rozprawy „Webber przeciwko służbie 

przymusowej”. I nie mogłem być na miejscu w lutym, kiedy Kongres miał zadecydować, jak 

rozstrzygnąć sprawę nieoficjalnej segregacji rasowej. Z góry czułem więc wyrzuty sumienia. 

- Martwisz  się,  że  świat  zostanie  naprawiony  w  czasie  twojej  nieobecności  - 

uśmiechnął się pan Jonas. - Obiecuję, że zostawimy dla ciebie kilka niesprawiedliwości. 

- Dziękuję panu. 

- Okaż trochę egoizmu, Oliver. Zasłużyłeś na to. 

Nawet  w  czasie  przygotowań  do  podróży  (w  biurze  podróży  zarzucili  mnie 

background image

prospektami), prowadziłem kilka spraw dla Jeźdźców Północy. I wykryłem pewien szwindel 

handlowy. Barry Pollack (opromieniony zwycięstwem w sprawie Komitetu Szkolnego) miał 

pociągnąć to dalej. 

- Marcie, słyszałaś kiedyś o traktacie z Nanking? 

- Brzmi jak tytuł opery - odparła. 

Nie  przestawałem  jej  kształcić  -  przy  śniadaniu,  przy  obiedzie,  przy  myciu  zębów, 

nawet w jej biurze. 

- Traktat z Nanking, jak trzeba ci wiedzieć... 

- Och, koniecznie trzeba? 

- Tak. Po zwycięstwie Anglików w wojnie opiumowej... 

- Ach, opium. - Oczy błysnęły jej pożądliwie. Zignorowałem brak powagi u słuchacza 

i ciągnąłem dalej swój wykład: 

- ...Chiny musiały oddać Anglii Hongkong. 

- Ach, tak - powiedziała. 

- To dopiero początek - odparłem. 

- Rozumiem - skwitowała Marcie -  a koniec będzie taki, że mecenas  Barrett każe im 

go zwrócić. Zgadza się? 

Od jej uśmiechu świeczka w pokoju zaczęła jaśniej świecić. 

- A ty jak przygotowujesz się do naszej wycieczki? - spytałem. 

- Byłam już tam kilka razy - odparła. 

- Naprawdę? No to powiedz mi, o czym myślisz, kiedy mówię „Hongkong”. 

- O orchideach - odpowiedziała Marcie. - Wszystkie kwiaty są wspaniałe, ale orchidee 

występują w dziewięćdziesięciu odmianach. 

Dobra znajomość flory. Wrażliwy ten rekin biznesu. 

- Marcie, kupię ci po jednej z każdej odmiany. 

- Trzymam cię za słowo. 

- Możesz mnie zawsze trzymać, za co chcesz - odparłem. 

Nowy  Rok  zawitał  nam,  niech  się  święci  kung  -  fu!  Tańczyłem  po  swoim  biurze, 

zamykając teczki z papierami i ściskając na pożegnanie dłonie. Jutro wyruszamy za wschodni 

horyzont! 

- Nie martw się - powiedziała Anita. - Zapalę za ciebie świeczkę w twoim pudełku na 

ołówki. Aloha, Oliver! 

- Nie, nie, Anita, naucz się tego poprawnie - powiedział świeżo upieczony ekspert od 

chińskiej kultury. - Kung heifat choy. 

background image

- Chcesz mi ubliżyć? 

- Ależ nie, Anita - odparł chiński mędrzec. - To było nasze chińskie życzenie na Nowy 

Rok: szczęścia i pomyślności. Żegnaj. 

- Żegnaj, ty skubany szczęściarzu! 

I wyruszyliśmy w naszą podróż. 

background image

34. 

Nie  pamiętam  wiele  z  Hongkongu.  Poza  tym,  że  ostatni  raz  widziałem  tam  Marcie 

Binnendale. 

Wylecieliśmy z Nowego Jorku we wtorek rano. Po drodze było tylko jedno lądowanie 

-  w  Fairbanks,  na  Alasce.  Marcie  chciała  wysiąść  i  porzucać  śnieżkami.  Zanim  coś 

postanowiliśmy, trzeba było wracać do samolotu. 

Rozłożyliśmy  się  wygodnie  na  trzech  fotelach.  Rozochoceni  świątecznym  nastrojem 

zaczęliśmy uprawiać „praktyki odrzutowe”, jak określają to znawcy tematu. Inaczej mówiąc, 

kochaliśmy  się  ukradkiem,  podczas  gdy  pozostali  pasażerowie  patrzyli,  jak  Clint  Eastwood 

powala z rewolweru niezliczonych bandziorów za garść dolarów

Wczesnym wieczorem, w środę(!) wylądowaliśmy w Tokio. Mieliśmy cztery godziny 

na  przesiadkę.  Po  dwudziestu  godzinach  nieprzerwanego  lotu  byłem  tak  otępiały,  że  bez 

ceregieli  runąłem  na  kanapę  w  biurze  Pan  Arnu.  Tymczasem  Marcie,  świeża  jak  zawsze, 

poszła  na  spotkanie  z  jakimiś  facetami,  którzy  przyjechali  specjalnie  po  to  z  miasta.  (Taka 

była  nasza  umowa:  cztery  dni  pracy,  a  potem  pieprzymy  wszystko  i  jedziemy  na  dwa 

tygodnie  wakacji).  Kiedy  obudziła  mnie  przed  ostatnim  odcinkiem  podróży,  miała  już 

opracowane wszystkie szczegóły umowy z siecią butików Takashimaya, japońskim dostawcą 

tekstylnej elegancji. 

Nie mogłem dłużej spać. Byłem za bardzo podniecony oczekiwaniem na światła portu 

w Hongkongu. Rozbłysły w końcu, gdy podchodziliśmy do lądowania około północy. Był to 

jeszcze piękniejszy widok niż na zdjęciach, które widziałem. 

Przywitał  nas  John  Alexander  Hsiang.  Najwyraźniej  człowiek  numer  jeden  od 

interesów Marcie w kolonii. Zbliżał się do czterdziestki, ubrany był w angielskim stylu, lecz 

mówił  z  amerykańskim  akcentem.  (  -  Studiowałem  w  Stanach).  Co  drugie  słowo  mówił 

„Okay”. Co prawda, trudno lepiej opisać sposób, w jaki wszystko zorganizował. 

Nie zdążyło upłynąć dwadzieścia minut od naszego lądowania, gdy zostawialiśmy już 

za  sobą  port  Hongkongu,  w  drodze  z  lotniska  do  willi  Victoria.  Środkiem  transportu  był 

helikopter.  Pod  nami,  w  dole  roztaczał  się  wspaniały  widok.  Miasto  przypominało  diament 

zatopiony w ciemnym Morzu Chińskim. 

- Jak w miejscowym przysłowiu - powiedział John Hsiang. 

                                                 

 Chodzi tu zapewne o słynny western z Clintem Eastwoodem pt. A Fistful of Dollars (Garść dolarów). 

background image

- Rozbłyśnie milion świateł. 

- Dlaczego jeszcze się palą o tej porze? 

- To nasz Nowy Rok. 

Barrett, ty baranie! Zapomniałeś, po co tutaj jesteś! A niedawno wiedziałeś nawet, że 

to Rok Psa! 

- Kiedy oni wszyscy pójdą spać? 

- Och, może za jakieś dwa, trzy dni. - Hsiang uśmiechnął się. 

- Ja wytrzymam jeszcze tylko piętnaście sekund - westchnęła Marcie. 

- Chcesz powiedzieć, że jesteś zmęczona? - zauważyłem zaskoczony, że superkobieta 

przyznaje się do czegoś podobnego. 

- Na tyle, żeby odwołać porannego tenisa - odparła. I pocałowała mnie w ucho. 

W ciemności nie mogłem zobaczyć naszej willi z zewnątrz. Ale w środku był komfort 

jak w Hollywood. Budynek stał w połowie drogi na najwyższy szczyt, czyli prawie milę nad 

portem (wyżej niż mógł polecieć nasz helikopter). Widok z okien był wręcz niewiarygodny. 

- Szkoda, że jest zima. Trochę za chłodno, żeby popływać - powiedział John. Dopiero 

teraz zauważyłem, że w ogrodzie jest basen. 

- Wystarczy, że mózg mi pływa, John - odparłem. 

- Dlaczego nie zrobią tego pokazu latem? - spytała Marcie. Gawędziliśmy sobie, kiedy 

służba  (amah  i  dwóch  pokojowych)  przynosiła  nasze  bagaże,  rozpakowywała  je  i  wieszała 

ubrania w szafach. 

- Lato w Hongkongu nie jest przyjemne - wyjaśnił John. - Wilgotność powietrza daje 

się we znaki. 

- Tak, ponad osiemdziesiąt pięć procent -  wtrącił  Barrett, przypominając sobie swoje 

lektury. Otrzeźwiał przynajmniej na tyle, żeby z nich cytować. 

- Tak. Tak jak sierpień w Nowym Jorku. Najwyraźniej John niechętnie przyznawał, że 

nie wszystko w Hongkongu jest „okay”. 

- Dobranoc. Mam nadzieję, że spodoba ci się miasto. 

- Och, bez wątpienia - odparłem dyplomatycznie. - Hongkong niejedno ma imię

Wyszedł. Bez wątpienia pokrzepiony moją literacką aluzją. 

Marcie  i  ja  siedzieliśmy  bez  słowa,  zbyt  zmęczeni,  żeby  ruszyć  się  do  łóżka. 

Pokojowy numer jeden zaopatrzył nas w wino i sok pomarańczowy. 

- Czyj jest ten pałac? - spytałem. 

                                                 

 Prawdopodobnie aluzja do amerykańskiego filmu z 1955 roku pt. Miłość niejedno ma imię. 

background image

- Prywatnego  właściciela.  Wynajmujemy  go  tylko,  ale  na  rok  z  góry.  Mnóstwo 

naszych ludzi tu przyjeżdża. Wygodniej jest nam mieć własny kąt. 

- Co robimy jutro? - spytałem. 

- Za  około  pięć  godzin  samochód  zabierze  mnie  do  naszego  biura.  Potem  zjem 

orzeźwiający lunch z finansowymi magnatami. Mógłbyś się do nas przyłączyć... 

- Dzięki. Daruję to sobie. 

- John  będzie  do  twojej  dyspozycji.  Możesz  obejrzeć  z  nim  atrakcje  turystyczne. 

Tygrysie Ogrody, bazary. Mógłbyś też spędzić popołudnie na wyspie. 

- Sam na sam z Johnem? Uśmiechnęła się. 

- Powiem mu, żeby pokazał ci Shatin. 

- O, to ten klasztor dziesięciu tysięcy wcieleń Buddy, prawda? 

- Prawda - przytaknęła. - Ale na wyspę Lan Tao pojedziemy sami. Spędzimy tam noc 

w klasztorze Polin. 

- Ty naprawdę znasz to miejsce. 

- Byłam tu wiele razy - przypomniała mi. 

- Sama?  -  spytałem,  nie  potrafiąc  ukryć  zazdrości.  Chciałem,  żeby  cała  ta  wycieczka 

była wyłącznie naszą własnością. 

- Niezupełnie sama - odparła - ale strasznie samotna. Zwłaszcza o wschodzie słońca. 

Dobrze.  Przekonała  się  do  wspólnego  spędzania  wschodów  słońca.  Nauczę  ją  tego. 

Jutro. 

Oczywiście, kupiłem aparat. 

John  zawiózł  mnie  następnego  ranka  do  Kowloon,  gdzie  na  ogromnym  Dworcu 

Morskim dostałem masę sprzętu fotograficznego za naprawdę psie pieniądze. 

- Jak  oni  to  robią,  John?  -  spytałem.  -  Japoński  sprzęt  jest  tu  tańszy  niż  w  Japonii,  a 

francuskie perfumy tańsze niż w Paryżu! (Kupiłem flakon dla Marcie). 

- To tajemnica Hongkongu. - Uśmiechnął się. - Jesteśmy w zaczarowanym mieście. 

Najpierw  musiałem  zobaczyć  kwiaty  na  bazarach  w  ich  noworocznym  przepychu. 

Rynek  Choy  Hung  Chuen  pełen  był  chryzantem,  owoców  i  ozdób  ze  złotego  papieru. 

Prawdziwa  uczta  w  technicolorze  dla  mojego  nowego  obiektywu.  (Poza  tym  kupiłem  duży 

bukiet dla Marcie). 

I  z  powrotem  do  willi  Victoria.  Strome  uliczki.  Mała  makieta  San  Francisco  i  bazar 

przypominający  wielkiego  pająka.  Na  Cat  Street  handlarze  w  czerwonych  budkach 

sprzedawali  dosłownie  wszystko  -  najbardziej  niesamowite  towary,  jakie  można  sobie 

wyobrazić. 

background image

Zjadłem stuletnie jajko. (Żułem i połykałem, starając się nie wciągać powietrza przez 

nos). 

John wyjaśnił mi, że w rzeczywistości te jajka przyrządza się tylko kilka tygodni. 

- Posypują je arszenikiem, a potem pokrywają błotem. 

Powiedział to dopiero, kiedy przełknąłem ostatni kęs! Minęliśmy stoiska zielarzy. Nie 

dałem się namówić na wodorosty, grzyby ani suszone koniki morskie. 

W winiarniach zobaczyłem... marynowane węże. 

- Niemożliwe, John - powiedziałem. - Marynowane węże? 

- Bardzo pożyteczna rzecz - odparł rozbawiony moim przerażeniem tą egzotyką. - Jad 

zmieszany z winem jest tu bardzo popularny. Taka mikstura potrafi czynić cuda. 

- Na przykład...? 

- To dobre lekarstwo na reumatyzm. Albo afrodyzjak. 

Na szczęście nie było mi potrzebne ani jedno, ani drugie. 

- Zapamiętam to sobie - powiedziałem - ale na dzisiaj mam już dosyć. 

John odwiózł mnie do willi. 

- Jeśli wstaniesz jutro wcześnie rano - powiedział John, parkując samochód - możemy 

pojechać w pewne interesujące miejsce. Taka sportowa atrakcja. 

- Bardzo lubię sport. 

- W  takim  razie  przyjadę  po  ciebie  o  siódmej,  okay?  W  Ogrodach  Botanicznych 

będzie pokaz walki z cieniem. Fascynujące widowisko. 

- Okay - odparłem. 

- Przyjemnego wieczoru - rzucił na pożegnanie. 

- Dzięki. 

- Choć właściwie każdy wieczór w Hongkongu jest przyjemny - dodał. 

- Cholera, Marcie, to jest jak sen - powiedziałem. 

Pół godziny później unosiliśmy się na wodzie. Słońce zachodziło. Płynęliśmy dżonką 

do Aberdeen, „restauracji na wodzie”. Wszędzie wokół błyszczały światła. 

- Zupełnie jak w porzekadle: milion świateł - powiedziała panna Binnendale. - Zabawa 

dopiero się zaczęła, Oliver. - Przy świetle lampionów jedliśmy rybę, która pływała w wodzie 

aż  do  chwili,  gdy  wskazaliśmy  na  nią  palcem  w  karcie.  Zamówiłem  też  dla  siebie  kieliszek 

wina z (mam nadzieję, że CIA nie podsłuchuje) komunistycznych Chin. Było całkiem niezłe. 

W  tym  filmowym  otoczeniu  nasza  rozmowa  nie  mogła  nie  być  banalna.  Mówiliśmy 

głównie o zajęciach Marcie w ciągu dnia. (Ja wołałem tylko raz po raz: - O rany! - albo - Co 

ty powiesz!) 

background image

Jednym z tematów był na przykład jej lunch z biurokratami z Departamentu Finansów. 

- Oni są tacy cholernie angielscy - powiedziała Marcie. 

- Nie zapominaj, że to brytyjska kolonia. 

- To nic, wiesz, że ich największym marzeniem jest, żeby Jej Wysokość zjawiła się na 

otwarciu nowego boiska do krykieta? 

- Coś  ty!  A  to  dobre.  Założę  się,  że  tak  się  stanie!  Podano  nam  deser.  Zaczęliśmy 

mówić o naszej wielkiej ucieczce, która trwała już dwa dni. 

- Miły  gość  z  tego  Johna  Hsianga  -  powiedziałem.  -  I  świetny  przewodnik.  Ale  bez 

ciebie nie wracam do Victorii. 

- Wiesz co? Wpadnę tam jutro, żeby obejrzeć z tobą wschód słońca. 

- Świetnie. 

- O piątej rano - dodała - na samym szczycie góry. 

- Wypijmy za nasze zdrowie to komunistyczne wino - zaproponowałem. 

Pocałowaliśmy się w rozkołysanej restauracji. 

Czym wypełnić cały dzień na szczycie góry Victoria? 

A więc najpierw walka z cieniem. John był prawdziwym ekspertem w tej dziedzinie. 

Pokaz  skumulowanej  siły  był  wprost  niezwykły.  Potem  mój  gospodarz  zaproponował,  żeby 

zobaczyć  jego  kolekcję  drogocennych  kamieni  w  Ogrodach  Tygrysich  i  zjeść  na  lunch  dim 

sum.  Zgodziłem  się  pod  warunkiem,  że  nie  będą  to  węże.  Pięćdziesiąt  siedem  klatek  filmu 

Kodacolor, później piliśmy herbatę. 

- Co  dzisiaj  robi  Marcie?  -  spytałem.  Chciałem  ułatwić  zadanie  Johnowi,  który  był 

przecież biznesmenem, a nie zawodowym przewodnikiem. 

- Ma spotkanie z dyrektorami fabryk - odparł. 

- Firma Binnendale ma własne fabryki? 

- Niezupełnie  własne.  Po  prostu  mamy  kilka  kontraktów  na  wyłączność.  To 

zasadniczy elementnaszej działalności. Nazywamy go atutem Hongkongu. 

- Co to za atut? 

- Ludzie.  Albo,  jak  to  nazywacie  w  Stanach,  czynnik  ludzki.  Amerykański  robotnik 

ma  wyższą  dniówkę,  niż  człowiek  z  Hongkongu  dostaje  za  tydzień  pracy.  A  część  z  nich 

zarabia nawet mniej... 

- Jaka część? 

- Młodociani nie mogą liczyć na takie same zarobki jak dorośli. Wystarcza im połowa. 

W  rezultacie  dostajemy  szykowny  strój,  którego  cena  bez  kosztów  transportu  do  Nowego 

Jorku jest ułamkiem ceny amerykańskiej czy europejskiej. 

background image

- Rozumiem. To super. 

John  był  chyba  zadowolony,  że  połapałem  się  w  zawiłościach  ich  atutu.  Szczerze 

mówiąc,  broszury  turystyczne  nie  wspominały  ani  słowem  o  czynniku  ludzkim,  toteż 

słuchałem z ochotą. 

- Na  przykład  -  ciągnął  dalej  John  -  kiedy  na  to  samo  miejsce  pracy  jest  dwóch 

chętnych,  umawiają  się  między  sobą,  że  podzielą  się  zarobkiem.  W  ten  sposób  obaj  dostają 

pracę. 

- Zalewasz - powiedziałem. 

- Nie  zalewam.  -  Uśmiechnął  się,  doceniając  moje  opanowanie  potocznej 

amerykańszczyzny. 

- Ale to znaczy, że obaj pracują cały dzień za połowę dniówki - powiedziałem. 

- Żaden  z  nich  się  nie  skarży  -  odparł  John  Hsiang,  płacąc  rachunek.  -  Przejedziemy 

się teraz na wieś? 

- Wiesz co, John, chciałbym zobaczyć fabrykę. Czy to możliwe? 

- Przy  trzydziestu  tysiącach  fabryk  w  Hongkongu  bardzo  możliwe.  Wolisz  spory 

zakład czy małą firmę? 

- Może zobaczymy te, które pracują dla Marcie? 

- Okay - zgodził się. 

Najpierw  zatrzymaliśmy  się  w  Kowloon.  Tej  dzielnicy  nie  znajdzie  się  na  żadnej 

pocztówce w Hongkongu. Jest zatłoczona. Mroczna. Niemal pozbawiona słońca. Musieliśmy 

przez cały czas trąbić na tłumy blokujące ulicę. 

- Przystanek pierwszy -  oznajmił John, kiedy zaparkowaliśmy na jakimś podwórzu. - 

Jak szyje się koszule. 

Weszliśmy do środka. 

Nagle cofnąłem się do dziewiętnastego wieku. Do Fali River, w stanie Massachusetts. 

Była to manufaktura. 

Trudno to inaczej nazwać. Manufaktura. 

Wilgotna, duszna, ciemna. 

Kilkadziesiąt kobiet zgarbionych nad maszynami do szycia pracowało gorączkowo. 

W ciszy słychać było tylko stukot i mruczenie maszyn - oznaki wydajności. 

Dokładnie tak jak w manufakturach Amosa Barretta. 

Kierownik  pośpieszył,  żeby  przywitać  Johna  i  mnie,  gościa  z  Zachodu.  Oprowadził 

nas  po  zakładzie.  Było  tam  sporo  do  zobaczenia.  Maksimum  wrażeń  na  minimalnej 

przestrzeni. 

background image

Kierownik  paplał  coś  po  chińsku.  John  wyjaśnił  mi,  że  były  to  wyrazy  dumy  z 

powodu wydajności pań przy maszynach. 

- Szyją  tutaj  doskonałe  koszule  -  zauważył  John.  Zatrzymał  się,  wskazując  na 

dziewczynę, która szybko podsuwała rękawy koszul pod igły maszyny. 

- Spójrz. Świetny, podwójny ścieg. Najwyższa jakość. W Stanach już tak nie szyją. 

Spojrzałem. 

Szkoda tylko, że John wybrał zły przykład. Nie pracy, lecz pracownika. 

- Ile ona ma lat? - spytałem. 

Dziewczyna szyła zręcznie dalej, nie zwracając na nas uwagi. Co najwyżej, podkręciła 

trochę tempo. 

- Ona czternaście lat - wtrącił kierownik. 

Najwyraźniej mówił trochę po angielsku. 

- John, przecież on pieprzy głupoty - szepnąłem. - Ten dzieciak ma najwyżej dziesięć 

lat. 

- Czternaście - powtórzył kierownik. A John stanął po jego stronie. 

- Oliver, to minimalny wiek przewidziany przez prawo. 

- Nie chcę dyskutować o prawie. Mówię tylko, że ta dziewczynka ma dziesięć lat! 

- Ona mieć karta - zapewnił kierownik. Faktycznie opanował wystarczająco angielski. 

- Chciałbym ją zobaczyć - powiedziałem. Uprzejmym tonem. Choć nie dodałem słowa 

„proszę”.  John  ani  drgnął,  kiedy  kierownik  zwrócił  się  do  dzieciaka  o  legitymację. 

Dziewczyna podniosła przerażone oczy. Chryste, nie miałem pojęcia, jak jej powiedzieć, że to 

nie żadna kontrola. 

- Bardzo proszę. 

Szef machnął mi przed oczami legitymacją. Nie było tam zdjęcia. 

- John, tu nie ma zdjęcia - stwierdziłem. 

- Młodociani poniżej siedemnastu lat nie muszą mieć zdjęcia - wyjaśnił. 

- Rozumiem - skwitowałem. 

Spojrzeli obaj na mnie, czekając, aż ruszymy dalej. 

- Inaczej mówiąc - dodałem po namyśle - dzieciak ma legitymację starszej siostry. 

- Czternaście! - wrzasnął kierownik. Oddał legitymację dziewczynie, która odwróciła 

się  z  wyraźną  ulgą  i  zaczęła  pracować  jeszcze  szybciej  niż  przedtem.  Co  chwilę  rzucała  mi 

jednak ukradkowe spojrzenia. Cholera, jeszcze się skaleczy! 

- Powiedz jej, żeby się uspokoiła - poprosiłem Johna. 

Mój  przewodnik  rzucił  do  niej  coś  po  chińsku.  Przestała  spoglądać  na  mnie  znad 

background image

maszyny. 

- Proszę  na  herbata  -  powiedział  kierownik,  zapraszając  nas  uniżenie  do  komórki 

służącej mu za biuro. 

John wiedział, że nie dałem się nabrać. 

- Słuchaj - powiedział - ona wykonuje pracę czternastoletniej dziewczyny. 

- A ile za to dostaje? Powiedziałeś, że młodociani zarabiają połowę. 

- Oliver  -  tłumaczył  niewzruszenie  John  -  ona  przynosi  codziennie  do  domu  dziesięć 

dolarów. 

- Och,  świetnie  -  zawołałem  -  miejscowych  dolarów.  Czyli  w  przeliczeniu  na 

amerykańskie pieniądze - dolar osiemdziesiąt, zgadza się? 

Kierownik podał mi koszulę. 

- On chce, żebyś sprawdził szwy - powiedział John. 

- Och, nie trzeba - odparłem. - Te wasze „podwójne szwy”, cokolwiek to znaczy, są na 

pewno pierwsza klasa. Prawdę mówiąc, sam mam kilka takich koszul. 

Wszystkie  koszule  miały  wyhaftowane  litery  Mr  B.  Zdaje  się,  że  w  tym  roku  nosiło 

sieje pod sweter. 

Popijając  herbatę,  zastanawiałem  się,  czy  tysiące  mil  stąd,  w  Nowym  Jorku,  panna 

Elvy Nash wiedziała, w jaki sposób powstają te fantastyczne kreacje, którymi handluje. 

- Idziemy - powiedziałem do Johna. 

Musiałem zaczerpnąć powietrza. 

Zmieniłem temat. 

- Latem musi tu być okropnie - zauważyłem. 

- Bardzo wilgotno - odparł John. 

Już raz to przerabialiśmy, więc znałem właściwą ripostę. 

- Jak w sierpniu w Nowym Jorku, co? 

- Coś w tym rodzaju - przytaknął. 

- Panienki chyba... wolniej wtedy pracują? 

- Słucham? 

- Nie zauważyłem tam klimatyzacji - powiedziałem. Spojrzał na mnie. 

- Jesteśmy w Azji, a nie w Kalifornii, Oliver. Jechaliśmy przed siebie. 

- Też nie masz klimatyzacji w mieszkaniu? - dopytywałem się. 

John Hsiang spojrzał na mnie jeszcze raz. 

- Słuchaj,  Oliver  -  zaczął  spokojnym  głosem  -  tutaj,  na  Wschodzie,  robotnicy  mają 

inne oczekiwania. 

background image

- Naprawdę? 

- Naprawdę. 

- Nie sądzisz, że nawet tutaj, w Azji, robotnik chce zarobić na życie? 

Nie odpowiedział. 

- A zatem - ciągnąłem dalej - zgodzisz się, że dolar osiemdziesiąt to za mało na życie? 

Wiedziałem, że w myślach poszatkował mnie już ciosami karate na śmierć. 

- Tutaj ludzie pracują ciężej - oznajmił przekonany o własnej słuszności. - Kobiety nie 

czytają tu pism ilustrowanych w salonach fryzjerskich. 

Czułem, że John wyobraża sobie moją matkę ziewającą pod suszarką. 

- Na  przykład  -  dodał  po  chwili  -  ta  dziewczyna,  którą  widziałeś.  Cała  jej  rodzina  tu 

pracuje. A jej matka dodatkowo szyje dla nas wieczorami. 

- U siebie w domu? 

- Tak - odparł John. 

- Oo! - zawołałem. - W ustawach o pracy nazywa się to pracą domową, nieprawda? 

Zamilkłem na chwilę. 

- Johnny,  studiowałeś  w  Stanach  -  powiedziałem.  -  Chyba  pamiętasz,  dlaczego  praca 

domowa jest tam uznawana za nielegalną? 

Uśmiechnął się. 

- Tutaj obowiązuje prawo Hongkongu. 

- Daj już spokój, ty pierdolony hipokryto! 

Nacisnął na hamulce i zatrzymał samochód z piskiem opon. 

- Nie muszę znosić obelg - powiedział. 

- Masz rację - odparłem i otworzyłem drzwi. Najpierw jednak musiał drań wysłuchać 

mojej odpowiedzi. - Praca domowa jest nielegalna - powiedziałem spokojnie - bo nie liczy się 

ze stawkami ustalonymi przez związki zawodowe. Ci, co pracują w ten sposób, dostają tyle, 

ile ma ochotę zapłacić im pracodawca. Czyli przeważnie trochę więcej niż nic. 

John Hsiang patrzył na mnie z wściekłością. 

- Przemówienie skończone, panie socjalisto? - zapytał. 

- Tak. 

- No  to  teraz  posłuchaj  i  naucz  się  czegoś  o  życiu  tutaj.  Nikt  tu  nie  wstępuje  do 

związków  zawodowych,  bo  wszyscy  chcą  dzielić  się  płacami,  chcą,  żeby  ich  dzieci 

pracowały, chcą zarobić trochę forsy. Kapujesz? 

Nie miałem zamiaru odpowiedzieć. 

- Dla twojej wiadomości, cholerny prawniku - zakończył John - w kolonii Hongkong 

background image

nie ma czegoś takiego jak minimalna płaca. A teraz idź do diabła! 

Wyrwał do przodu, zanim zdążyłem poinformować go, że już tam byłem. 

background image

35. 

To,  co  robimy  w  życiu,  można  tłumaczyć  na  wiele  różnych  sposobów.  Dojrzały 

człowiek  powinien  kierować  się  logiką,  słuchać  głosu  rozsądku.  Pomyśleć,  zanim  zacznie 

działać. 

Choć z drugiej strony kłóci się to z tym, co powiedział mi doktor London. Kiedy już 

dawno było po wszystkim. 

Sam  Freud  stwierdził  kiedyś,  że  w  małych  sprawach  powinniśmy,  rzecz  jasna, 

kierować się rozsądkiem. 

Ale  przy  naprawdę  poważnych  decyzjach  lepiej  posłuchać  tego,  co  podpowiada  nam 

podświadomość. 

Marcie  Binnendale  stała  tysiąc  osiemset  stóp  nad  portem  Hongkongu.  Był  zmierzch. 

Ś

wiatła miasta zapalały się jedno po drugim jak świeczki. 

Zimny wiatr rozwiewał włosy na jej czole. Zawsze wydawała mi się wtedy piękna. 

- Cześć, przyjacielu - powiedziała. - Popatrz na te światła. Stąd wszystko widać. 

Nie odpowiedziałem. 

- Mam ci pokazać turystyczne atrakcje? 

- Już je dzisiaj widziałem. Z Johnnym. 

- Ach, tak. 

Zauważyła,  że  nie  uśmiechnąłem  się  do  niej  na  powitanie.  Patrząc  na  nią, 

zastanawiałem się, czy to rzeczywiście kobieta, którą prawie... pokochałem? 

- Coś nie w porządku? 

- Wszystko - odparłem. 

- Na przykład? Odpowiedziałem szeptem: 

- W twoich fabrykach harują małe dzieci. Marcie zawahała się przez chwilę. 

- Nie tylko w moich. 

- Marcie, to żadne wytłumaczenie. 

- I kto to mówi! - zawołała, nie tracąc panowania nad sobą. - Pan Barrett z tekstylnego 

imperium w Massachusetts! 

Byłem na to przygotowany. 

- Nie o to chodzi. 

- Jasne, że nie! Twoja rodzina wykorzystała sytuację tak samo, jak robi się to tutaj. 

- Sto lat temu - odparłem - nie było mnie tam, żebym mógł zaprotestować. 

background image

- Ale świętoszek! - zaśmiała się. - Kazał ci ktoś zmieniać świat? 

- Posłuchaj,  Marcie,  nie  mogę  zmienić  świata.  Ale  na  pewno  nie  muszę  się  do  niego 

przyłączyć. 

Potrząsnęła głową. 

- Oliver, ten numer z zapłakanym socjalistą to tylko pretekst. 

Spojrzałem na nią, nie odpowiadając. 

- Chcesz zerwać. Szukasz dobrej wymówki. 

Mógłbym powiedzieć, że znalazłem całkiem niezłą. 

- Sam siebie okłamujesz - powiedziała. - Gdybym oddała wszystko na dobroczynność 

i została nauczycielką gdzieś w Appalachach, znalazłbyś inny powód. 

Zastanowiłem się nad jej słowami. Ale wiedziałem tylko, że chcę natychmiast odejść. 

- Może - przyznałem. 

- To dlaczego boisz się powiedzieć, że po prostu mnie nie znosisz? 

Marcie powoli traciła równowagę. Nie była zdenerwowana. Ani zła. Po prostu, nie tak 

ś

wietnie opanowana jak zazwyczaj. 

- Nieprawda, Marcie, lubię cię - zaprzeczyłem. - Po prostu nie mogę być z tobą. 

- Oliver - odparła po cichu - ty nie możesz być z nikim. Wciąż jesteś tak sfiksowany 

na punkcie Jenny, że z nikim nie chcesz się związać. 

Nie  potrafiłem  na  to  odpowiedzieć.  Naprawdę  dotknęła  mnie  tym  przypomnieniem 

Jenny. 

- Dobrze cię poznałam - ciągnęła dalej. - Całe to twoje „społeczne zaangażowanie” to 

tylko przykrywka. Tak naprawdę szukasz wymówki, żeby mocją dalej opłakiwać. 

- Marcie? 

- Tak? 

- Jesteś zimną, pozbawioną serca dziwką. Odwróciłem się i ruszyłem przed siebie. 

- Oliver, zaczekaj. 

Zatrzymałem się i spojrzałem na nią. Stała w miejscu. Płakała. Po cichu. 

- Oliver... potrzebujecie. 

Nie odpowiedziałem. 

- I  myślę,  że  ty  mnie  też  potrzebujesz  -  dodała.  Przez  chwilę  nie  wiedziałem,  co 

zrobić. 

Patrzyłem na nią. Wiedziałem, że czuje się teraz beznadziejnie samotna. 

Ale na tym polegał cały problem. 

Ja czułem się tak samo. 

background image

Odwróciłem się i odszedłem Austin Road. Nie oglądałem się więcej za siebie. 

Zapadła noc. 

Pragnąłem tylko, żeby pochłonęła mnie ciemność. 

background image

36. 

- No i co, pani doktor? 

- Chyba wezmę cytrynową bezę. 

Joanna Stein, lekarz medycyny, wyciągnęła rękę nad ladą i postawiła bezę na swojej 

tacy.  Razem  z  dwoma  selerami  miał  to  być  jej  lunch.  Przed  chwilą  wyjaśniła  mi,  że  jest  na 

diecie. 

- Dziwna kombinacja - zauważyłem. 

- Nic  na  to  nie  poradzę  -  odparła.  -  Uwielbiam  łakocie.  A  seler  ma  uspokoić  moje 

sumienie. 

Minęły  już  dwa  tygodnie  od  mojego  powrotu.  Przez  pierwsze  kilka  dni  byłem 

zmęczony,  a  przez  następne  zły.  W  końcu,  jakby  wracając  do  punktu  wyjścia,  poczułem  się 

przede wszystkim samotny. 

Choć inaczej niż przedtem. 

Dwa lata temu mój smutek całkowicie paraliżował inne uczucia. Teraz wiedziałem, że 

potrzebuję  tylko  czyjegoś  towarzystwa.  Jakiejś  miłej  osoby.  Nie  miałem  zamiaru  czekać  ani 

rozpamiętywać. 

Jeśli wahałem się, czy zatelefonować do Joanny  Stein, to tylko dlatego, że musiałem 

wymyślić jakieś bzdurne wytłumaczenie, dlaczego tak długo nie dawałem znaku życia. 

Wcale nie spytała. 

Kiedy  zadzwoniłem,  była  zwyczajnie  zadowolona,  że  się  odezwałem.  Zaprosiłem  ją 

na obiad. Zaproponowała lunch w szpitalnej stołówce. Popędziłem tam bez zwłoki. 

Kiedy się zjawiłem, pocałowała mnie w policzek. Tym razem zrewanżowałem się jej 

tym samym. Spytaliśmy się nawzajem, co każde z nas ostatnio porabiało, i oboje udzieliliśmy 

sobie wymijających odpowiedzi. Mnóstwo pracy, dużo obowiązków. I tak dalej. Ona zapytała 

o  moją  karierę  prawniczą.  Ja  opowiedziałem  jej  kawał  o  Spiro  Agnew.  Śmiała  się.  Dobrze 

nam było w swoim towarzystwie. 

Potem spytałem o jej karierę medyczną. 

- Chwała Bogu, kończę tę pracę w czerwcu. 

- I co potem? 

- Jadę  na  dwa  lata  do  San  Francisco.  Będę  tam  pracować  w  szpitalu  za  godziwą 

zapłatę. 

Szybko  obliczyłem,  że  Kalifornia  leży  kilka  tysięcy  mil  od  Nowego  Jorku.  Dalej, 

background image

Oliver, ty baranie, nie zmarnuj tej szansy. 

- W Kalifornii jest świetnie - powiedziałem, żeby zyskać na czasie. 

W tym tygodniu miałem spędzić weekend w Cranston. Może uda mi się ją namówić, 

ż

eby pojechała tam ze mną - ot, taka przyjacielska wizyta. Na pewno dogadaliby się z Philem. 

Mógł to być niezły początek. 

W tej samej chwili dotarła do mnie jej odpowiedź na moją ostatnią uwagę. 

- Nie chodzi tylko o Kalifornię - odparła Jo. - Jest w to zamieszany pewien facet. 

Och, facet. No, tak, to logiczne. Życie toczy się bez ciebie, Oliver. A może myślałeś, 

ż

e będzie siedzieć i wzdychać? 

Miałem nadzieję, że na mojej twarzy nie widać rozczarowania. 

- O, cieszę się - odparłem. - Lekarz? 

- Jasne - uśmiechnęła się. - Kogo innego mogłabym poznać w tej pracy? 

- Gra na czymś? 

- Z trudem radzi sobie z obojem. 

Musi jednak nieźle sobie radzić z Joanną. 

Dosyć tych wścibskich pytań, Oliver. Weź się w garść i zmień temat. 

- Jak tam król Louis? 

- Jeszcze  bardziej  pomylony  niż  kiedyś  -  odparła.  -  Wszyscy  cię  pozdrawiają  i 

zapraszają na którąś z niedziel... 

Nie. Nie chciałem spotkać się z oboistą. 

- Świetnie. Wpadnę kiedyś - skłamałem. 

Krótka chwila milczenia. Popijałem kawę. 

- Mogę być z tobą szczera, Oliver? - spytała tajemniczym szeptem. 

- Jasne, Jo. 

- To  żenujące,  ale...  zjadłabym  jeszcze  jedną  bezę.  Podniosłem  się  szarmancko  i 

przyniosłem  jej  ciastko,  udając,  że  biorę  je  dla  siebie.  Joanna  Stein,  lekarz  medycyny, 

wyraziła mi dozgonną wdzięczność. 

Nasz wspólny lunch wkrótce dobiegł końca. 

- Powodzenia w San Francisco, Jo - powiedziałem na pożegnanie. 

- Nie traćmy kontaktu. 

- Jasne - powiedziałem. 

I poszedłem do swojego biura bardzo wolnym krokiem. 

Trzy tygodnie później nastąpił punkt zwrotny. 

Po latach czczych pogróżek ojciec naprawdę skończył sześćdziesiąt pięć lat. Przyjęcie 

background image

wyprawiono w jego gabinecie. 

Mój  samolot  spóźnił  się  o  godzinę  z  powodu  padającego  śniegu.  Kiedy  zjawiłem  się 

na  miejscu,  wielu  gości  zdążyło  już  porządnie  zaczerpnąć  z  waz  wypełnionych  ponczem. 

Znalazłem  się  w  środku  falującego  gąszczu  tweedowych  marynarek.  Wszyscy  powtarzali, 

jakim to wspaniałym gościem jest mój ojciec. A wkrótce mieli zacząć o tym śpiewać. 

Zachowywałem się poprawnie. Rozmawiałem ze wspólnikami ojca i z ich rodzinami. 

Najpierw  z  panem  Wardem,  sympatycznym  drętwusem,  i  z  jego  dziećmi,  przyszłymi 

drętwusami.  Potem  z  Seymourami,  którzy  kiedyś  byli  ciekawą  parą,  ale  teraz  kręcili  się 

smętnie tylko wokół jednego tematu: Everetta, ich jedynego syna, który służył w Wietnamie 

jako pilot helikoptera. 

Matka  stała  u  boku  ojca  i  przyjmowała  emisariuszy  z  krańców  imperium  Barrettów. 

Przyszedł nawet ktoś z włókienniczych związków zawodowych. 

Jeden z gości wyraźnie odróżniał się od reszty. Tylko Jamie Francis nie miał na sobie 

garnituru od Brooksa ani od J. Pressa. 

- Szkoda,  że  się  spóźniłeś  -  powiedział  Jamie.  -  Powinieneś  posłuchać  mojego 

przemówienia. Popatrz, jak członkowie zarządu się wykosztowali. 

Wskazał na stół konferencyjny, na którym złoty zegar wyświetlał godzinę 18.15. 

- Twój  ojciec  to  dobry  człowiek.  Powinieneś  być  dumny  -  ciągnął  dalej  Jamie.  - 

Siedziałem z nim przy jednym stole prawie trzydzieści pięć lat i mogę ci przysiąc, że lepszego 

nie znajdziesz. 

Skinąłem  zdawkowo  głową.  Jamie  najwyraźniej  uparł  się,  żeby  jeszcze  raz 

zaświadczyć o dobroci ojca. 

- W  latach  pięćdziesiątych  wszyscy  właściciele  pouciekali  jak  szczury  i  pobudowali 

fabryki na południu. Zostawili swoich robotników na lodzie. 

To  nie  była  przesada.  Miasta  fabryczne  Nowej  Anglii  są  dzisiaj  niemal  całkiem 

wymarłe. 

- Ale twój tata tylko usiadł i powiedział: „Zostajemy. Musimy tylko stać się bardziej 

konkurencyjni”. 

- I co dalej? - ponagliłem, jakby było to potrzebne. 

- Zamówiliśmy nowe maszyny. Jeśli pamiętam, żaden bank nie był tak szalony, żeby 

dać mu kredyt... 

Zaczerpnął powietrza. 

- Więc  pan  Barrett  zrobił  użytek  z  własnych  pieniędzy.  Trzy  miliony  dolców,  żeby 

ocalić nasze miejsca pracy. 

background image

Ojciec nigdy mi o tym nie opowiadał. Ale przecież nigdy nie pytałem. 

- Oczywiście, nie idzie mu teraz lekko - powiedział Jamie. 

- Dlaczego? 

Spojrzał na mnie i wypowiedział dwie sylaby: 

- Hongkong. 

Kiwnąłem głową. 

Mówił dalej. -  I Formosa. No, a niedługo rusza produkcja w Południowej Korei. Ale 

co tam! 

- Tak, panie Francis - odparłem. - To nieuczciwa konkurencja. 

Ja też to wiedziałem. 

- Użyłbym  mocniejszego  języka,  gdybyśmy  nie  byli  w  gabinecie  twojego  ojca.  To 

naprawdę dobry człowiek, Oliver. Nie taki jak - wybacz mi te słowa - niektórzy inni z rodziny 

Barrettów. 

- Tak - zgodziłem się. 

- Prawdę  mówiąc  -  powiedział  Jamie  -  sądzę,  że  to  dlatego  starał  się  być  wobec  nas 

taki uczciwy. 

Spojrzałem  nagle  na  drugi  koniec  pokoju  i  zamiast  mojego  ojca  zobaczyłem  kogoś 

zupełnie innego. Kogoś, kto dzielił ze mną przekonania, o które nigdy go nie posądzałem. 

Lecz w odróżnieniu ode mnie, nie tylko gadał na ten temat. 

Sprawiedliwość zatriumfowała w listopadzie. 

Po kilku gorzkich latach futboliści Harvardu złoili tyłek drużynie Yale. Czternaście do 

dwunastu.  O  wszystkim  zadecydował  Pan  Bóg  i  nasza  linia  obrony.  Ten  pierwszy  zesłał 

wiatry, które utrudniły Masseyowi rzuty. Natomiast linia obrony powstrzymała w końcowych 

minutach decydujący atak. Wszyscy zgromadzeni na Soldiers Field uśmiechali się radośnie. 

- To było doskonałe - ocenił ojciec, kiedy wracaliśmy samochodem do Bostonu. 

- Jakie tam doskonałe, fantastyczne! - zawołałem. 

Kiedy  człowiek  zaczyna  się  przejmować  wynikami  meczu  Harvard  -  Yale,  jest  to 

najpewniejsza oznaka, że zaczął się starzeć. 

Ale jak już powiedziałem, najważniejsze, że wygraliśmy. 

Ojciec zaparkował samochód na State Street, na służbowym parkingu. 

Ruszyliśmy w stronę restauracji, żeby porozmawiać o bzdurach przy homarze. 

Kroczył  nadal  z  werwą.  Pomimo  swojego  wieku  wciąż  wiosłował  na  rzece  Charles 

pięć razy w tygodniu. Był w dobrej formie. 

Nasza rozmowa w podejrzany sposób krążyła wokół futbolu. Ojciec nigdy nie zapytał 

background image

mnie  -  i  czułem,  że  tego  nie  zrobi  -  o  dalsze  losy  mojego  związku  z  Marcie.  Stronił  też  od 

innych tematów, które uważał za tabu. 

Przejąłem więc inicjatywę. 

Kiedy mijaliśmy biuro firmy Barrett, Ward & Seymour, powiedziałem: 

- Ojcze? 

- Tak? 

- Chciałbym porozmawiać z tobą o... firmie. 

Spojrzał  na  mnie  przelotnie.  Nie  uśmiechnął  się.  Ale  musiał  napiąć  każdy  mięsień 

ciała,  żeby  się  powstrzymać.  Jak  prawdziwy  sportowiec  nie  chciał  wypaść  z  rytmu,  dopóki 

nie przekroczy linii mety. 

Nie był to żaden nagły kaprys. Choć nigdy nie powiedziałem ojcu, jakie kręte ścieżki 

doprowadziły mnie do decyzji, żeby zająć swoje miejsce w firmie. Zabrało mi to sporo czasu. 

Inaczej  niż  zwykle  zastanawiałem  się  nad  tą  sprawą  dzień  w  dzień  (i  w  nocy)  od 

ponad półtora roku, odkąd wróciłem z urodzin ojca. 

Przede wszystkim nie potrafiłem pokochać znów Nowego Jorku. 

W  tym  mieście  nie  można  wyleczyć  się  z  samotności.  A  ja  odczuwałem  teraz 

potrzebę, żeby być częścią czegoś. Gdzieś należeć. 

I może wcale nie chodziło o to, że zobaczyłem swoją rodzinę w innym świetle. Może 

po prostu chciałem wrócić do domu. 

Miałem  tak  wiele  różnych  ambicji,  w  tak  dalekim  świecie,  a  wszystko  po  to,  żeby 

uciec od pytania: kim naprawdę jestem. 

Jestem Oliver Barrett. Czwarty. 

background image

37. 

Grudzień 1976 

Mieszkam  w  Bostonie  już  od  pięciu  lat.  Pracowałem  razem  z  ojcem,  dopóki  nie 

opuścił  firmy.  Przyznaję,  że  z  początku  tęskniłem  trochę  do  zawodu  prawnika.  Z  biegiem 

czasu  jednak  coraz  bardziej  przekonywałem  się,  że  to,  co  robimy  w  firmie  Barrett,  Ward  & 

Seymour,  jest  również  ważne.  Przedsiębiorstwa,  którym  pomagamy,  tworzą  nowe  miejsca 

pracy. Dla mnie stanowi to powód do dumy. 

Skoro już mówię o miejscach pracy - wszystkie nasze zakłady w Fali River rozwijają 

się. Nieszczęścia dotykają naszych pracowników tylko na boiskach piłkarskich. 

Każdego  lata  urządzamy  piknik,  podczas  którego  dział  kadr  gra  z  zarządem  w 

minibaseball.  Kiedy  przyszedłem  do  firmy,  fala  zwycięstw  kadrowców  została 

powstrzymana.  Jestem  prawdziwym  asem.  Chyba  nie  mogą  się  doczekać,  kiedy  pójdę  na 

emeryturę. 

W  „Wall  Street  Journal”  nie  piszą  o  wszystkich  przedsięwzięciach,  które 

sfinansowaliśmy.  Pominęli,  na  przykład,  piekarnię  Phila  w  miejscowości...  Fort  Lauderdale. 

Chłód  i  szarzyzna  Cranston  sprzykrzyły  się  Philowi,  który  nie  mógł  się  oprzeć  pokusie 

wyjazdu na Florydę. 

Dzwoni  do  mnie  raz  w  miesiącu.  Pytam  o  jego  życie  towarzyskie,  wiedząc,  że  w 

swoim  otoczeniu  ma  teraz  wiele  odpowiednich  kandydatek.  Uchyla  się  od  odpowiedzi, 

mówiąc: „Czas pokaże”. I szybko zmienia temat na moje życie towarzyskie. 

Nie  uskarżam  się.  Mieszkam  w  dzielnicy  Beacon  Hill,  tym  legendarnym  rogu 

obfitości, gdzie nietrudno nawiązuje się nowe przyjaźnie. Nie tylko z innymi biznesmenami. 

Często spotykam się przy lampce wina ze Stanleyem Newmanem, pianistą jazzowym. Albo z 

Giannim Barnea, malarzem, który wkrótce stanie się sławny. 

No  i  oczywiście  nie  tracę  kontaktu  ze  swoimi  starymi  przyjaciółmi.  Simpsonowie 

mają już synka, a Gwen spodziewa się właśnie drugiego dziecka. Zatrzymują się u mnie, gdy 

przyjeżdżają  do  Bostonu  na  mecz  lub  przy  innej  okazji.  (W  moim  domu  jest  mnóstwo 

miejsca). 

Steve  doniósł  mi,  że  Joanna  Stein  poślubiła  Martina  Jaffe,  który,  jak  sądzę,  jest  nie 

tylko oboistą, lecz także okulistą. Mieszkają na Zachodnim Wybrzeżu. 

Według  małej  notatki,  którą  znalazłem  w  magazynie  „Time”,  panna  Binnendale 

wyszła  ponownie  za  mąż.  Za  faceta  o  nazwisku  Preston  Elder  („trzydzieści  siedem  lat, 

background image

prawnik z Waszyngtonu”). 

Podejrzewam,  żetamatrymonialnaepidemiadosięgnie  w  końcu  i  mnie.  Ostatnio  często 

widuję  Annie  Gilbert,  swoją  daleką  kuzynkę.  Nie  potrafię  jeszcze  powiedzieć,  czy  to  coś 

poważnego. 

Tymczasem,  dzięki  głosom  kibiców  hokejowych,  zostałem  wybrany  na  opiekuna 

harwardzkiego.  Daje  mi  to  dobrą  wymówkę,  żeby  jeździć  do  Cambridge  i  udawać  wciąż 

kogoś,  kim  już  nie  jestem.  Studenci  młodszych  lat  wydają  mi  się  bardziej  niedojrzali  i 

niechlujni niż kiedyś. Ale kim ja jestem, żeby ich osądzać? Moja funkcja zobowiązuje mnie 

do noszenia krawata. 

Prowadzę  więc  ciekawe  życie.  Jestem  całymi  dniami  zajęty.  Praca  daje  mi  mnóstwo 

satysfakcji. Jak każdy rasowy Barrett upijam się poczuciem obowiązku. 

Nadal trzymam siew formie. Co wieczór biegam wzdłuż rzeki Charles. 

Kiedy  wypuszczę  się  na  pięć  mil,  widzę  światła  Harvardu  na  drugim  brzegu.  I 

wszystkie miejsca, po których chodziłem, kiedy byłem szczęśliwy. 

Potem biegnę z powrotem w ciemności, przypominając sobie różne rzeczy dla zabicia 

czasu. 

Czasem zadaję sobie pytanie, co byłoby ze mną, gdyby żyła Jenny. 

I odpowiadam: 

- Ja też bym żył.