Jan Twardowski
Biedna logiczna głowa
Opracowanie, nota biograficzna: Stanisław Grabowski
Od wydawcy
Oddajemy do rąk czytelników kolejny tomik poezji księdza Jana Twardowskiego, poety
obecnego w naszym wydawnictwie od roku 1979. Wtedy bowiem w serii „Biblioteka Poetów”
ukazał się pierwszy z wydanych przez Ludową Spółdzielnię Wydawniczą tomik Poezji
wybranych w wyborze i ze wstępem Autora.
Tym razem prezentujemy utwory, w których Poeta niejako wadzi się z samym sobą, utwory
niekiedy pełne ciepłego humoru, emanujące dobrocią i zatroskaniem o ludzi zmagających się ze
swymi przywarami, troskami, zagubieniem we współczesnym świecie. Jest to przy tym poezja
komunikatywna. Jak zwykle w utworach księdza Jana, „prostych”, oszczędnych w formie —
każde słowo tu waży, każde buduje wiersz.
Niechaj tomik ten stanie się kolejnym świadectwem, że poezja Jana Twardowskiego jest
adresowana do wszystkich, niezależnie od wieku i stosunku do wiary.
* * *
Dobry Jezu z gwoździami ostrymi,
raz piszący na świętej ziemi,
że pisałeś, a potem starłeś,
krzyż podjąłeś, umarłeś za nas —
niech Cię wielbią, kochają i słyszą,
dużo milczą, najkrócej piszą.
Nad książkami wielkimi, mądrymi
spójrz jak w Piotra — niech płaczą w sieni.
Suplikacje
Boże, po stokroć święty, mocny i uśmiechnięty —
Iżeś stworzył papugę, zaskrońca, zebrę pręgowaną —
kazałeś żyć wiewiórce i hipopotamom —
teologów łaskoczesz chrabąszcza asami —
dzisiaj, gdy mi tak smutno i duszno, i ciemno —
uśmiechnij się nade mną
* * *
Żeby móc tak nareszcie uprościć,
jedną miłość wybrać z wielu miłości,
jedną przyjaźń najbardziej prawdziwą,
z zim na łyżwach — tę jedną szczęśliwą,
z psów kudłatych — najwierniejsze psisko,
z prac doktorskich —jasną nade wszystko
To bliziutko już od tej prostoty
do jedynej za Bogiem tęsknoty
Bez przymiotników
Boga chyba nie należy nazywać po imieniu
układać litanii nazw —
Bóg jest właśnie nie nazwany
bez przymiotników
jest
w sercu co się rozstukało
w ciepłej jesieni
w zapomnieniu tego co bolało
w rozgrzeszeniu
w rozłamanej kromce chleba
na ołtarzu
wtedy gdy narzekałeś nad podrapanym w dzieciństwie kolanem
po kazaniu gdy wyszedłeś na łąkę
a pasikonik urządził ci cyrk na nosie
w barze mlecznym przy talerzu ze szparagami
lepszym obiedzie biedaka
w ogóle wszędzie
literą nie objęta, słowem daleka — Osoba
i święta Magdalena z włosami jak ogień
święta Marta z koszem pełnym aniołów
Tereska z różami jak z zapałkami w fartuchu
Sebastian z kolorową strzałą w krtani
w wierszach religijnych
mogą być nie wspomniani
nie nazywani nie złoceni —
a czasem po prostu garstka cierni
szept dłoni
buty matczyne zdarte aż do krwi
więcej powiedzą o Nim
O kazaniach
O jakże już nie znoszą wszystkich świętych kazań,
mądrych, dobrych, podniosłych, pobożnych i słabych
Kiedy głoszę je, czasem urwałbym w pół zdania
i brewiarz mówił w sadzie, gdzie jabłek powaby.
Inna rzecz — dzieci uczyć, pacierz przypominać,
grzesznikom w twarz popatrzeć i nie mówić słowa
Wilgę, skubiącą wiśnie chytrze wypatrywać,
pliszkę, co z rzęsy wodnej wydziobuje owad
O cierpieniu nagim
Żeby nie było o cierpieniu kazań
ani książek, ani teologii —
tylko po prostu cierpienie
zwykłe, tępe — bez credo, glorii.
Całkiem gołe, odarte z mistyki —
na złość chudym prorokom skrzywione —
właśnie takie Matka Boska opatrzy,
jak powietrze pszczołą zranione.
Jest
Mówią, że modlimy się do głuchych obrazów
ślepnących świec
że dmuchamy jak dzieci w papierowe trąbki —
a On przecież jest
w małej hostii jak w iskierce ciepła
w mocnych ścianach nadziei
Czeka z sercem jak z Wielkim Piątkiem
w tabernakulum umówionej alei —
w domkniętym milczeniu —
przychodzę tu nieraz jak pogryziony psiak
i ostrożnie, dokładnie, po kolei wyjmuję z łap
kolce lęku.
* * *
Ile napisano pobożnych książek —
droga do siódmej twierdzy życia duchowego
komentarze do komentarzy
analiza ucha igielnego
matematyczny dowód na istnienie Boga z wykresami
o artylerii laski —
a Jezus myśli o nas, w liter ciemnym stuku
jak trudno w niebo wstąpić spod robactwa druku
Wyjaśnienie
Nie przyszedłem Pana nawracać
zresztą wyleciały mi z głowy wszystkie mądre kazania
jestem od dawna obdarty z błyszczenia
nie będę Panu wiercić dziury w brzuchu
pytając co pan sądzi o Mertonie
nie będę podskakiwał w dyskusji jak indor
z czerwoną kapką na nosie
nie wypięknieję jak kaczor w październiku
nie podyktuję łez, które się do wszystkiego przyznają
nie zacznę Panu wlewać do ucha świętej teologii łyżeczką
po prostu usiądę przy panu
i zwierzę swój maleńki sekret
że ja, ksiądz
wierzę Panu Bogu jak dziecko
* * *
Nic mnie nie załamało
ani pustka po życzliwym spojrzeniu
ani zbieranie na tacę
ani to, że o mało nie zwichnąłem palca stukając w konfesjonał
ani pytania osiemnastoletnich
ani anonimy których koperty nawet syczą —
ani wierni którzy się nienawidzą w tramwajach
ani cnota płacząca jak nieszczęśliwe szczęście
ani kaznodzieje ze złotymi zębami
ani obawa że nie dam rady nie dojdę
wywrócę się jeszcze przed płotem Królestwa Niebieskiego
nawet ptaki śpiewają ze strachu
nic mnie nie załamało
bo wciąż widzę Ciebie Matko Najświętsza
zamiast berła — trzymasz kłębek włóczki
cerujesz teologię
* * *
Dogmatycy hałasują po łacinie
moraliści brzęczą nad korytkiem ludzkiego sumienia
apologeci skrzypią — porozpinani na krzyżu wiary
kaznodzieje reperują głośnik, żeby ich było lepiej słychać
filozofowie mruczą na świętego Tomasza ustawionego
już
ze starymi rocznikami świętych — w archiwum raju
męczennicy liczą na głos uderzenia w twarz
skrupulatom spadła nareszcie na głowę dynia grzechu
organiści oblizują dźwięki —
wierni podzielili się na wojenne obozy
I tylko w szczerym polu
w oddechu zioła —
na klęczkach podziwiając zaspy nieba
można jeszcze znaleźć Ciszę
* * *
Żebym nie zasłaniał sobą Ciebie
nie zawracał Ci głowy kiedy układasz pasjanse gwiazd
nie tłumaczył stale cierpienia — niech zostanie jak skała ciszy
nie spacerował po Biblii jak paw z zieloną szyją
nie liczył grzechów lżejszych od śniegu
nie kochał długo i niepewnie
nie załamywał rąk nad okiem Opatrzności —
żeby serce moje nie toczyło się jak krzywe koło
żeby mi nie uderzyła do głowy święcona woda sodowa
żebym nie palił grzesznika dla jego dobra
żebym nie tupał na tych co stanęli w połowie drogi pomiędzy niewiarą a ciepłem
nie szczekał przez sen
a zawsze wiedział że nawet największego świętego niesie jak lichą słomkę — mrówka
wiary
Szept
Nie poparzcie pretensjami że źle
nie przemawiajcie z pozycji siły
nie wypłaszajcie ciszy w której układają się wszystkie liczby
nie przegadajcie mszy
nie dotykajcie za bardzo sumień — nie odczytujcie ich paluchami
wyjmijcie z sianka pazurek teologa —
żebym się nie zaziębił od złota
mały Jezus prosi cichutko jak świerszcz
* * *
Aniele Boży Stróżu mój
kiedy zasypiam nachyl się nade mną
odmuchaj z księżyca
zasłaniaj rękami przed złem —
opowiadaj
o mokrym ryjku gwiazdy
o tym że niebo jest jeszcze całe
o gorliwcach którzy pchają się do Boga za szybko
o porażonych żądłem zegara którzy stale smarują coś w książkach zażaleń
o leszczynie przez całą zimę ukrytej w pąkach
o tym, że nawet teolog piszczy oparzony sercem
o papieżu, który ukląkł bosy na schodku łzy
o zgolonej aureoli
o bitwie co porosła mchem
o żabie co kochając staje się niebieska
o tych którym wypadły mleczne zęby wiary
o sakramencie uśmiechu
daj mi na starość
nie głosić kazań
nie wygrzewać pusty konfesjonał bez penitentów
a jeśli powiedzą że jestem do niczego
skulić się jeszcze w kłębek
czuwać przy samych korzeniach kościoła
Kaznodzieja
Ty co nie zbawiasz dusz porośniętych słowami
chroń mnie od pięknej gładkiej wymowy kościelnej
od homiletyki na piątkę
naoliwionych zdań
proroczych ryków
zgrabnego szeptu
czasem można przecież przez dziurę własnego kazania zobaczyć Ciebie
jąkać się —
chociaż powiedzą
znowu wyszedł stał jak rura
czerwienił się przez mikrofon
wszystkie palce sterczały —jak uszy na ambonie.
O uśmiechu w kościele
W kościele trzeba się od czasu do czasu uśmiechać
do Matki Najświętszej, która stoi na wężu jak na wysokich obcasach
do świętego Antoniego przy którym wiszą blaszane wota, jak meksykańskie maski
do skrupulata, który stale dmucha spowiednikowi w pompkę ucha
do mizernego kleryka którego karmią piersią teologii
do małżonków którzy wchodząc do kruchty pluszcza w kropielnicy obrączki jak złote
rybki
do kazania które się jeszcze nie rozpoczęło a już skończyło
do tych co świąt nie przeżywają ale przeżuwają
do moralisty który nawet w czasie adoracji chrupie kość morału
do dzieci które się pomyliły i zaczęły recytować:
Aniele Boży nie budź mnie niech ja najdłużej śpię
do pięciu pań chudych i do pięciu pań grubych
do zakochanych którzy porozkręcali swoje serca na części czułe
do egzystencjalisty który jak rudy lisek przenosi samotność z jednego miejsca na
drugie
do podstarzałej łzy która się suszy na konfesjonale
do ideologa który wygląda jak strach na ludzi
Na szarym końcu
Wreszcie na szarym końcu
zbaw teologów
żeby nie pozjadali wszystkich świec i nie siedzieli po ciemku
nie krajali ewangelii na plasterki
nie szarpali świętych za nerwy
nie kłócili się między sobą
nie zajeżdżali na słoniach łaciny
żeby się nie dziwili
że do nieba prowadzi
bezradny szczebiot wiary
Wołanie
Bliższy od reguł życia wewnętrznego
przepisów na zbawienie
odwrotna strono rozpaczy
świecący nawet niewierzącym jak ogromne ciało dobroci
ile razy klękam przed Tobąbojaźliwy i spokojny
z wszystkimi dowodami na istnienie Boga w torbie mózgu
i spuszczonym pyskiem sumienia
prosząc
abyś mnie nauczył
cierpienia bez pytań
Postanowienie
Postanawiam pracować nad tym
żeby się pozbyć
byka retoryki
wazeliny stylizacji
galanteryjnych pauz
wypucowanej składni
lirycznego śmietnika
żeby zimą przyklęknąć
i przynieść Ci niewykwalifikowaną ręką
baranka śniegu
Antologia
Chodzą naokoło mnie na wysokich obcasach metafor
cieniutkimi łzami piszczą na moich obrazach
przynoszą na wyciągniętych dłoniach lirykę jak kurczaka
potem nawet na maszynie do pisania klękają oczami
Proszę o prozę
żebyście sami nie darli się za włosy
nie podawali miłości jak jeża
w cierpieniu mówili dobranoc
nie zakładali tłumika na serce
tak zastraszeni że niemoralni
żebym nie marzła z antologią wierszy o sobie
Nie
Nie posypujcie cukrem religii
nie wycierajcie jej gumką
nie ubierajcie w różowe gałgany aniołów fruwających ponad wojną
nie odsyłajcie z triumfem do fujarki komentarza
Nie przychodzą po pociechą jak po ciepłą zupką
chciałem nareszcie oprzeć swoją głowę
o kamień wiary
Nie sądź
Mój ty w gorącej święconej wodzie kąpany
proszę cię nade wszystko
nie sądź przedwcześnie nikogo
ani
ascety który prowadzi sam siebie do nieba na smyczy
ani
skrupulata który stale przepisuje swoje sumienie tam i z powrotem z czystego na
brudno
ani
szlachetnych a nadmuchanych
ani
ostrzących sztylet litości
ani
żmijki serca
ani
deklamujących: polna myszka siedzi sobie konfesjonał ząbkiem skrobie —
ani
stukających do nieba w kaloszach
ani
pesymizmu tak głębokiego że każe szukać
ani
tych dla których śmierć jest tylko ostatnią urzędową formalnością
ani
tych po których zostają portrety jak dostojne małpy
Rachunek sumienia
Czy nie przekrzykiwałem Ciebie
czy nie przychodziłem stale wczorajszy
czy nie uciekałem w ciemny płacz ze swoim sercem jak piątą klepką
czy nie kradłem Twojego czasu
czy nie lizałem zbyt czule łapy swego sumienia,
czy nie prowadziłem eleganckiego dziennika swoich żalów,
Czy nie właziłem do ciepłego kąta, broniąc swej wrażliwości jak gęsiej skórki
czy nie fałszowałem pięknym głosem
czy nie byłem miękkim despotą
czy organy nie głuszyły mi zwykłego skowytu psiaka
czy nie udowadniałem słonia
czy modląc się do Anioła Stróża — nie chciałem być przypadkiem aniołem a nie
stróżem
czy klękałem kiedy malałeś do szeptu
Do samego siebie
Żebym pisząc wiersze religijne nie wzywał Imienia Pana Boga nadaremno
nie tłumaczył Bibli na nie–Biblię
nie przychodził w wilczej skórze wtajemniczonych
nie polował na piękne słowa jak na płochliwe zające wciągające w puste pole
lub na karasie w tataraku
nie udowadniał — to znaczy nie zamęczał
nie był zbyt pewny
(przecież nawet biała kawa nie jest biała)
nie sadzał sumienia jak spoconej babci na miękkim fotelu
żebym nie patrzył w nie jak w okrucieństwo pamięci
nie odkładał milczenia na jutro
nie kochał miłością mniejszą od miłości
nie uprawiał zdenerwowanej teologii
nie pocieszał bólu
a nade wszystko żebym nie chował twarzy do rękawa
nie zamykał się w budce poezji —
kiedy trzeba mówić najprościej
o Matce Najświętszej
o cierpliwości sakramentów dłuższej niż życie
o ciepłym pomruku schodów po których niosą nadzieję chorym —
o śniegu który padając na ręce — uczy chyba rozdawania
o Jezusie który nieraz tak wygląda między nami
jakby chodził od nie swoich do obcych
Mówił do duszy
— Niebo jest niepoprawnie czarne
nad powietrzem udającym błękit
gwiazdy z wierzchu najostrzejsze dmuchają na rozpacz
a jeszcze tyle milczenia głębokiego jak bazalt
ponad zbyt pewnymi odpowiedziami na pytania —
— mówił do duszy
skubanej jak ptasi rdest
nieruchomej jak żółty nocny kwiat zapylony przez ćmę —
wahającej się jak ktoś co chciał wejść do kościoła
ale chodził w kapeluszu po klamce —
to co ciasne — przestrasza
to co wąskie — kaleczy
to co małe — poderżnie
to co wielkie — osłoni
to co wielkie — zrozumie
to co wielkie — rozgrzeszy
O nawróceniu
Więc tyle razy musiałem stawać na uszach w konfesjonale
biegać po ambonie rękami
na rekolekcjach błyszczeć jak koński ząb
bębnić w kociołek sumienia
żebyś po prostu zrozumiał
bez mojej dłoni wsuwającej się pod ramię —
przy lampie czerwonej jak marchew na stole
przy zegarze ogryzającym nas po trochu lecz systematycznie
nad własnym grzechem —jak dokładnie załataną dziurą
Odejść
Daj odejść od rzeczy okrągłych, zamieszanych uprzejmie kilka razy —
od tresury uśmiechu
od rękawiczek rozdających kwiaty
od laurki rozumu który kopnął sam siebie
od oficjalnej mądrości która preparuje zestawia wiesza na tabelce i robi każdego na
szaro
od przesolonej prawdy
od wygodnej czystości
od luźnego sumienia
od tylko ludzkiej odpowiedzi na szczęście
i daj samego Siebie
co jesteś stały i nie uparty
Uciekam
Uciekam od obrazkowych ikon
mówiła Matka Boska
od papierowej o mnie abstrakcji
od pań jak modnych lalek pozujących do moich portretów
od kanonizowanej kosmetyki
niech malują moją piękność dzieci
nieświadomie z cudowną brzydotą
pośpiesznym kolorem
z nierównymi ze wzruszenia brwiami
z ustami od ucha do ucha
z rudą myszą zmęczenia
w okrągłych łzach jak w drucianych okularach
ręką w której tyle pierwszego zdziwienia
Nad pustą gazetą
Nad pustą gazetą
kiedy plany nasze wywracają się do góry nogami
kiedy nazywają Ciebie Dobrym Ojcem a inni głuchym kamieniem
kiedy pozór wyskakuje jak filip z konopi
w podziwie o wiele starszym od rozumu
w zwątpieniu które także prowadzi w nieskończoność
kiedy tak mało barw a tak dużo kolorów
kiedy złoty środek staje się szary
nad próżnią bez dna wciągającą świat
kiedy niepokój ryczy jak ósma chuda krowa
kiedy możemy się rzucić na szyję tylko Janowi XXIII na fotografii
biegnę do Ciebie jak po nitce do kłębka
Między gołębiem a ornitologią
Ile jest jeszcze świętego luzu
niespodzianek merdających ogonem
ile tego co najprostsze a nie wyliczone
choćby różowego ślazu, pospolitej bylicy, białego krwawnika orzeszków grabu i
żołędzi dla dzików
ile jeszcze miejsca na modlitwę
ile miejsca na pokorę —
ile okazji na spowiedź świętą z cienkim milczeniem w gardle
ile dosłowności serca
ile komórek do wynajęcia —
pomiędzy gołębiem w słońcu — a ornitologią
pomiędzy kolorem czerwonym a pomidorowym
pomiędzy koniem jabłkowitym a jasnogniadym
pomiędzy rezedą dziewanną na żółtej nodze — a botaniką
pomiędzy świętą zasadą — a żywym sumieniem
pomiędzy tęgimi naukami o Bogu — a Bogiem
Mędrcy
Odnajdziemy go — szeptali
pod niebem padającym jak głębinowe żelazo
żadna gwiazda nie jest pewna przed świtem
Złoto które wieziemy w bagażniku nie krzyczy jak paw
mirra uklękła kadzidło protestuje że nie jest motylem
wszystkie karmiące liście nie stały się kolcami
Nie chwiejemy się już jak furtka na jednym zawiasie
byle tylko nie uczynić z niego grzecznej prawdy
tak ściśle udowodnionej że niepewnej
tak pocieszającej że tylko ludzkiej
Poza kolejką
Ilu umundurowanych świętych
kanonizowanych bez poprawek
moralistów na twardych podeszwach
aniołów kipiących jak mleko
chyba ciężko będzie czekać po śmierci na swój sąd szczegółowy
ze łzą — jak za ostatnim osłem
ale Ty Matko Najświętsza — spod ciężkiej betlejemskiej gwiazdy
co otwierasz na nas oczy jak weneckie okna
co nie przemiękłaś w cierpieniu
przyjmiesz poza kolejką
wszystkich niepewnych którym się zdawało
że znak zapytania jest dłuższy od znaku krzyża
tych którzy niczego nie mają chociaż niczego nie oddali
wyczekujących w ogonkach
narzekających na lata coraz szybsze
wydeptujących na krzywych obcasach
swoje zbawienie
nawet tak załatanych że nie mając czasu
modlili się na jednej nodze
O stale obecnych
Mówiła że naprawdę można kochać umarłych
bo właśnie oni są uparcie obecni
nie zasypiają
mają okrągły czas więc się nie spieszą
spokojni ponieważ niczego nie wykończyli
nawet gdyby się paliło nie zrywają się na równe nogi
nie połykają tak jak my przerażonego sensu
nie udają ani lepszych ani gorszych
nie wydajemy o nich tysiąca sądów
zawsze ci sami jak olcha do końcu zielona
znają nawet prywatny adres Pana Boga
nie deklamują o miłości
ale pomagają znaleźć zgubione przedmioty
nie starzeją się odmłodzeni przez śmierć
nie straszą pustką pełną erudycji
nie łączą świętości z apetytem
bliżsi niż wtedy kiedy odjeżdżali na chwilę
przechodzą obok z niepostrzeżonym ciałem
ocalili znacznie więcej niż duszę
Słowa
Do ostatniej chwili nie przestawał mówić
jakby chciał język wyciągnąć poza śmierć
klęcząc przy jego łóżku tłumaczyłem mu
tam słowa już nic nie znaczą
nie zawracają ludziom głowy
nie można za nie otrzymać żadnego honorarium
niemodne jak wiarus dzwoniący nogami
nie kłamią dłużej niż żyją
nieporadne jak nie oblizane jeszcze cielę
tłumaczyłem mu że czeka go
tylko jedno słowo które jest milczeniem
Nic więcej
Napisał „Mój Bóg” ale przekreślił, bo przecież pomyślał
o tyle mój, o ile jestem sobkiem
napisał „Bóg ludzkości” ale ugryzł się w język, bo przypomniał
sobie jeszcze aniołów i kamienie podobne w śniegu do królików
wreszcie napisał tylko „Bóg”. Nic więcej
Jeszcze za dużo napisał
O jednych i drugich
— Ach ci pastuszkowie — mówił
— bardziej dziecięcy niż dziecinni
posłuszni jak len na koszule
bardziej prości niż kanonizowani
sypią się pod sam próg jak grzeczne króliki
bezbronni i nie zapomniani jeszcze
bez myśli rosnącej jak ogromny krzyż
bez bólu głowy
porozstawiani w czterech kątach serca
bez problemów inteligenckich
spokojni że nie potrzebują ani niczego ukryć ani dodać
gorzej z tymi trzema mędrcami
których wygoniło na pustynię zaglądanie do nieba
którzy wisieli na jednym włosku gwiazdy
sam na sam z długim nerwem rozumu
szukający po ciemku krzykiem sumienia
żeby to co proste — było głębokie
to co bliskie — najszersze
żeby to co jedyne — nie zamykało się w jednej formułce
dla których odnalezienie staje się początkiem
którzy wracają zawsze inną drogą
którzy dopiero po kropce stawiają i
jak niebo idą dalej.
Boję się twojej miłości
Nie boję się dętej orkiestry na końcu świata
niebieskiego tupania
boję się Twojej miłości
że kochasz zupełnie inaczej
tak pięknie bliski i inny
jak mrówka przed niedźwiedziem
krzyże ustawiasz jak żołnierzy za wysokich
nie patrzysz moimi oczyma
może widzisz jak pszczoła
dla której białe lilie są zielononiebieskie
pytającego omijasz jak jeża na spacerze
głosisz że czystość jest oddaniem siebie
ludzi do ludzi zbliżasz
i stale uczysz odchodzić
mówisz zbyt często do żywych
umarli to wytłumaczą
boję się Twojej litości
tej najprawdziwszej i innej
Wyznanie
Zamykałem wiedzę w szufladkach
wymieniałem pajęczaki stawonogi i kręgowce
myliłem na niebie gwiazdę pierwszą z ostatnią
nie rozumiejąc kamieni — nazywałem
notowałem w zeszycie spostrzeżenia
wiedziałem, że kiedy przylecą drozdy i żółte pliszki —
można już spać przy otwartym oknie —
że po wilgach i derkaczach przychodzi pierwsza burza
że słonka wędruje tylko w nocy a wyżeł ma brwi nad oczami
poznawałem głuszca po zielonej piersi
dostrzegłem, że wiewiórka jest od spodu biała
że czajki kładą dzioby na ziemi
że kwiaty zapylane nocą nie są nigdy ciemne
że w maju kwitną rośliny niskie a w czerwcu wysokie
mówiono, że można szukać prawdopodobieństwa i utracić prawdę
że prac doktorskich teraz się nie czyta tylko sieje liczy
że króla najłatwiej uwieść ale trudno się do niego dopchać
że więcej jest dowodów na istnienie Boga niż na istnienie człowieka
że piekło to po prostu życie bez sensu
czytałem na cmentarzu — „Tu leży Maria Dymek, ducha oddała — Bogu,
ziemi — ciało, jezuitom — domek. Dobrze się stało”
Chwytałem się jeszcze teologii za rękę
pytałem czy anioł spowiadający byłby do zniesienia
dzieliłem grzechy na śmiertelne — to znaczy — ciche i lekkie — inaczej hałaśliwe —
podglądałem czystość po obu stronach śniegu
wreszcie wzruszyłem ramionami: przecież wszystkie słowa sprawiają,
że się widzi tylko połowę
Za szybko
Za szybko chcesz wiedzieć wszystko
już masz pretensję
do samego Boga, że odłożył słuchawkę —
do własnego Anioła Stróża że nietypowy
nie biały ale serdecznie rudy —
podobno na dwóch etatach
ponieważ fruwa — omija pytania
(a wszędzie tyle pyskatego cierpienia)
za prędko chcesz żeby wszystko było tak proste
jak seter irlandzki
ze świętym Franciszkiem w brązowych oczach
gdy łeb zwężony położy na kolanach
ofiarując ogon —
wypróbowany przyrząd do powitań i pożegnań
Tymczasem spada ciemność jak pilśniowy kapelusz
obłazi nas chude milczenie
wiedza wydaje się lizaniem
choć zawsze większa od odpowiedzi
skomli chłód zrozumienia
wszystko żeby nie widzieć jeszcze a już wierzyć
* * *
Dziękuję Ci po prostu za to, że jesteś
za to, że nie mieścisz się w naszej głowie, która jest za logiczna
za to, że nie sposób Cię ogarnąć sercem, które jest za nerwowe
za to, że jesteś tak bliski i daleki, że we wszystkim inny
za to że jesteś już odnaleziony i nieodnaleziony jeszcze
że uciekamy od Ciebie do Ciebie
za to, że nie czynimy niczego dla Ciebie, ale wszystko dzięki Tobie
za to, że to czego pojąć nie mogę — nie jest nigdy złudzeniem
za to, że milczysz. Tylko my — oczytani analfabeci
chlapiemy językiem
Ankieta
Czy nie dziwi cię
mądra niedoskonałość
przypadek starannie przygotowany
czy nie zastanawia cię
serce nieustanne
samotność, która o nic nie prosi i i niczego nie obiecuje
mrówka co może przenieść
wierzby gajowiec żółty i przebiśniegi
miłość co pojawia się bez naszej wiedzy
zielony malachit co barwi powietrze
spojrzenie z nieoczekiwanej strony
kropla mleka co na tle czarnym staje się niebieska
wiara starsza od najstarszych pojęć o Bogu
niepokój dobroci
opieka drzew
przyjaźń zwierząt
zwątpienie podjęte z ufnością
radość głuchoniema
prawda nareszcie prawdziwa nie posiekana na kawałki
czy umiesz przestać pisać
żeby zacząć czytać?
Jak długo
Jak długo wierzyć nie rozumieć
jak długo jeszcze wierzyć nie wiedzieć
ciemno jak pod bukiem o gładkiej korze
pokaż się choć na chwilę w kościele — rozebranym do naga ze świecidełek
jak święci co nie mają niczego do ukrywania
jak w promieniu miłości promień przyjaźni
podaj ręce którymi odwiedzałeś
ani za późno ani za daleko
nie daj nam tak długo wierzyć
Niekoniecznie na pewno
Jezu na krzyżu od nieba do ziemi
miałem mówić
ale pomyślałem, że słowa umniejszają jak każda czułość
miałem iść za postępem
ale powstrzymał mnie artykuł „Moda i życie wewnętrzne”
miałem rozpaczać
ale sądziłem że czasem można się przedostać do nieba
pomiędzy niepewnością wiedzy a pewnością wiary
pokazując jak bilet ulgowy — zapłakany policzek
miałem udowadniać
przeszkodziła mi śmierć —jak inna ojczyzna
więc trzymałem się tylko Ciebie za palec
Wiem
Teraz wiem
że musisz być
przeraźliwie doskonały
wieczny i nieśmiertelny
nierozpoczęty i nieskończony
zbawiający bo umiejący słuchać
skoro nie lękałeś się umierać z miłości
skoro nie bałeś się być słabym
oddychać ciężko po każdym złudzeniu
być zbitym na kwaśne jabłko
Podziękowanie
Dziękuję Ci że nie jest wszystko tylko białe albo czarne
za to że są krowy łaciate
bladożółta psia trawka
kijanki od spodu oliwkowozielone
dzięcioły pstre z czerwoną plamą pod ogonem
pstrągi szaroniebieskie
brunatnofioletowa wilcza jagoda
złoto co się godzi z każdym kolorem i nie przyjmuje cienia
policzki piegowate
dzioby nie tylko krótkie albo długie
przecież gile mają grube a dudki krzywe
za to
że niestałość spełnia swe zadanie
i ci co tak kochają że bronią błędów
tylko my chcemy być wciąż albo albo
i jesteśmy na złość stale w kratkę
Który
Który stworzyłeś
pasikonika jak szmaragd z oczami na przednich nogach
czerwoną trajkotkę z wąsami na głowie
bociana gimnastykującego się na łące
kruka niosącego brodę z dłuższych piór
barana znającego tylko drugą literę łacińskiego alfabetu
kolibra lecącego tyłem
słonia wstydzącego się umierać może dlatego że taki duży
osła aż tak miłego że głupiego
kowalika chodzącego do góry ogonem
zresztą wszystkich co nie wiedzą dlaczego ale wiedzą jak
kanciaste orzeszki buku co pękają tylko na czworo
anioła po nieobecnej stronie — bez własnego pogrzebu z braku ciała
żabę grającą jak nakręcony budzik
nieśmiertelniki więdnące — więc prawidłowe
i nieprawdziwe
dyskretną rozpacz jak pogodne krakanie
logiczną formułkę nad przepaścią
niezawinioną winę
psiaka z półopadniętym uchem
łzę jak skrócony rachunek
chyba jeszcze nie powstał na serio świat
jeszcze trwa Twój uśmiech niedokończony
Którędy
Którędy do Ciebie
czy tylko przez oficjalną bramą
ze świętymi bez przerwy
w sztywnych kołnierzykach
niosącymi przymusowy papier z pieczątką
może od innej strony
na przełaj
trochę naokoło
od tyłu
poprzez ciekawą wszystkiego rozpacz
poprzez poczekalnię II i III klasy
z biletem w inną stronę
bez wiary tylko z dobrocią jak na gapę
przez ratunkowe przejścia na wszelki wypadek
z zapasowym kluczem od samej Matki Boskiej
przez wszystkie małe furtki zielone otwierane z haczyka
przez drogę niewybraną
przez biedne pokraczne ścieżki
z każdego miejsca skąd wzywasz
nie umarłym nigdy sumieniem
Sprawiedliwość
Gdyby wszyscy mieli po cztery jabłka
gdyby wszyscy byli silni jak konie
gdyby wszyscy byli jednakowo bezbronni w miłości
gdyby każdy miał to samo
nikt nikomu nie byłby potrzebny
Dziękuję Ci że sprawiedliwość Twoja jest nierównością
to co mam i to czego nie mam
nawet to czego nie mam komu dać
zawsze jest komuś potrzebne
jest noc żeby był dzień
ciemno żeby świeciła gwiazda
jest ostatnie spotkanie i rozłąka pierwsza
modlimy się bo inni się nie modlą
wierzymy bo inni nie wierzą
umieramy za tych co nie chcą umierać
kochamy bo innym serce wychłódło
list przybliża bo inny oddala
nierówni potrzebują siebie
im najłatwiej zrozumieć że każdy jest dla wszystkich
i odczytywać całość
Odpowiedzi
Czy stworzyłeś serce przez grubszą pomyłkę
czy dajesz miłość żeby ją odebrać
czy kochających od nas oddalasz na zawsze
czy to co rozłącza nie łączy
czy to co dzieli nie każe się spotkać
czy nie odchodzimy by być już naprawdę
gdzie trwałość i kruchość mówią o wieczności
gdzie rzeki wracają z chmur
gdzie niebo niesie pompę
i morze nie wysycha
Gdybyśmy sami wymyślili
Gdybyśmy sami sobie Ciebie wymyślili
byłbyś bardziej zrozumiały i elastyczny
albo tak doskonały że obojętny
albo tak kochający że niedoskonały
jak wytworni geniusze bądź źli bądź za dobrzy
wolnomyślny i liberalny
mielibyśmy etykę z winą ale bez grzechu
życie bez śmierci
miłość bez rozpaczy
nie byłoby
kołatania z lękiem do bramy
samotnego sumienia
dyżurnego anioła stróża czasem jak niewiernego kota
dzikich pretensji: mam za dobrą opinię o Bogu żeby w Niego uwierzyć
albo — nic nie wiem ale jestem tak smutny
jakbym wszystko już wiedział
musiałbyś się liczyć z nami i uważać na siebie
nie straszyć kiedy radość zaczyna się grzechem
spełniałbyś po kolei nasze życzenia
urodziłbyś się nie w Betlejem ale w Mądralinie
i dopiero byłbyś naprawdę niemożliwy
Wszystko inaczej
Bo Pan Bóg jest tak jasny że nic nie tłumaczy
bo wiedzieć wszystko to nic nie wyjaśniać
stąd cierpienie po prostu nie wiadomo po co
tak od razu bez sensu że całkiem prawdziwe
wszystkie łzy jak prosiaki chodzące po twarzy
bo miłości tak piękne że wciąż niemożliwe
choć listy po staremu i szept w białej kartce
spotkania po kolei wiodące w nieznane
szczęście co się nagle obliże jak cielę
i śmierć tak punktualna że zawsze nie w porę
choć wiadomo śmierć miłość od śmierci ocala
I jeszcze stare furtki donikąd i wszędzie
w których kiedyś czekałeś na to co nie przyszło
wyżeł co chciał ci łapę podawać na zawsze
biedronka co wróżyła że wojny nie będzie
Lecz Pan Bóg wie najlepiej — więc wszystko inaczej
czasem prośby nam spełnia żeby nas zawstydzić
Jak się nazywa
Jak się nazywa to nienazwane
jak się nazywa to co uderzyło
ten smutek co nie łączy a rozdziela
przyjaźń lub inaczej miłość niemożliwa
to co biegnie naprzeciw a było rozstaniem
wciąż najważniejsze co przechodzi mimo
przykrość byle jaka jak chłodny skurcz w piersi
ta straszna pustka co graniczy z Bogiem
to że jeśli nie wiesz dokąd iść
sama cię droga zaprowadzi
Pewność niepewności
Dziękują Ci za to
że niedomówionego nie domawiałes
niedokończonego nie kończyłeś
nieudowodnionego nie udowadniałeś
dziękuję Ci za to
że byłeś pewny że niepewny
że wierzyłeś w możliwe niemożliwe
że nie wiedziałeś na religii co dalej
i łza Ci stanęła w gardle jak pestka
za to że będąc takim jakim jesteś
nie mówiąc
powiedziałeś mi tyle o Bogu
Nieobecny jest
Bóg jest tak wielki że jest i Go nie ma
tak wszechmogący że potrafi nie być
więc nieobecność Jego też się zdarza
stąd czasem ciemno i serce się tłucze
poskomli nawet jak pies niecierpliwy
nawet wierzący nie wierzą po cichu
i chcą się żartem wymknąć ze wzruszenia
choć tak niedawno wierzyli na pamięć
że całe życie czeka się na chwilę
lecz Bóg tak wielki że czasem Go nie ma
mózg jak tulipan chyli się zmęczony
i myśli biegną wspólną pustą drogą
tak jak biedronki co się razem schodzą
by przed rozpaczą ukryć się na zimę
tylko milczenie trwa i gwiazdy w górze
i księżyc sprawiedliwy bo zupełnie nagi
a ważki tak znikome że już wszystko wiedzą
i liść ostatni brzęczy wprost z topoli
że Nieobecny jest
bo więcej boli
Pytania
Gdzie się prawda zaczyna a gdzie rozum kończy
gdzie miłość między nami a gdzie już cierpienie
czy łza czy na nosie ciepło zimnej wody
dokąd razem idziemy by umrzeć osobno
czy słowo jeszcze słowem czy nagle milczeniem
czy ciało wciąż oddala czy tylko zasłania
w którym miejscu odchodzi Pan Bóg oficjalny
i nie patrzy w przepisy bo już jest prawdziwy
O święty krzyżu pytań jak niewiele ważysz
gdy małe głupie szczęście liże nas po twarzy
Może
Może to czystość
czyli serce na złość świntuchom niepodzielne
może to mądrość
bo stanęła na szarym końcu z trupem słowa
może to wiedza
tak ogromna że wciąż za mała jeszcze prawda
może to ból
bo mnie uszczypie jeżeli go zapytam o co
może to Pan Bóg
bo przychodzi tak jak nie Pan Bóg do nas stale
Wszystko jest proste
Zapewne Boga wymyślili
żeby biologię skomplikować
można by zgodzić się na duszę
lecz dla niej miejsca w ciele nie ma
ile upartej wiary w rozum
który nie chroni od nieszczęścia
a przecież wszystko takie proste
kiedy zbliżamy się do Boga
jak milion mrówek z których każda
ma śmierć tak ważną że osobną
jak trąba która nie zazdrości
że jest na świecie trąba większa
jak łza smarkata
co się uprze
i nie pozwala dojść do słowa
jak psiak co przejrzał nagle rano
Szukałem
Szukałem Boga w książkach
przez cud niedomówienia o samym sobie
przez cnoty gorące i zimne
w ciemnym oknie gdzie księżyc udaje niewinnego
a tylu pożenił głuptasów
w znajomy sposób
w ogrodzie gdzie chodził gawron czyli gapa
w polu gdzie w lipcu zboże twardnieje i żółknie
przez protekcję ascety który nie jadł
więc się modlił tylko przed zmartwieniem i po zmartwieniu
w kościele kiedy nikogo nie było
i nagle przyszedł nieoczekiwany
jak żurawiny po pierwszym mrozie
z sercem pomiędzy jedną ręką a drugą
i powiedział
dlaczego mnie szukasz
na mnie trzeba czasem poczekać
Teorie
Podnoszę Cię we mszy świętej
niezgrabnie rękoma obiema
choć mówią
że usprawiedliwia Cię tylko to że Cię nie ma
nie pierwszy raz nie ostatni
patrzę w Twe oczy Panie
choć mówią
że zabili Cię żydzi a teraz chrześcijanie
lecz wszystkie nasze teorie
spisane niespisane
najpierw są niedorzeczne
potem niebezpieczne
a wreszcie dawno znane
więc tylko słyszę sercem Twe dłonie zawsze żywe
aż łzy w kolejce stają — niemądre i prawdziwe
Żeby nagle zobaczyć
Więc tak długo trzeba było rozsądku się uczyć
na pytania logicznie odpowiadać
nie mówić bez sensu i od rzeczy
żeby nagle zobaczyć
że nadzieja może być obok rozpaczy
niewiara obok wiary
skakanka dziecięca na podłodze obok trumny
dostojnik obok prosiaka
prawda z palcem na ustach
podopieczny pod kołami karetki pogotowia
modlitwa obok smutnego kotleta na talerzu
i ten krzyk nie umieraj nie odchodź jeszcze okażę ci serce
z którym uciekałem — obok ciszy
Podobieństwa
Miłości podobna tylko do miłości
prawdo podobna do prawdy
szczęście podobne do szczęścia
śmierci podobna do śmierci
serce podobne do serca
chłopaku z uśmiechem od ucha do ucha
podobny do takiego jakim byłem kiedyś
przestańcie się nareszcie tak wygłupiać
przecież nawet Bóg podobny do Boga nie istnieje
Skąd przyszło
Zło jest romantyczne a dobro zwyczajne
dobro wciąż na ostatku bo zło jest ciekawe
a przecież białych kwiatów najwięcej na świecie
dopiero po nich żółte a potem czerwone
czemu się rozum karmi tajemnicą
a chwila niepewności wciąż sprzyja nauce
po tylu rewolucjach biedne ptaki bose
i ćma tak bardzo mała że żyje za krótko
czemu deszcz słyszysz z góry a śnieg trochę z boku
i skąd nagle przyszło to wielkie wzruszenie
jakby dzwonek z lat szkolnych przyłożył do ucha
dzieciństwo co minęło na zawsze zostało
tylko się z młodości zrobiła starucha
Koło
Chciałem wiarę utracić lecz spokój był dalej
gwiazdą zgasić — nie drgnęła cała reszta świata
ptakom lato przedłużyć — została sikorka
jasnoniebieska zawsze na początku zimy
chciałem działać pozmieniać — napomniał mnie kamień
czyżeś zgłupiał do końca — aktywni czas tracą
chciałem zwątpić — w zwątpieniu znalazłem milczenie
to od czego się wiara z powrotem zaczyna
Jakby go nie było
Tak w Pana Boga naprawdę uwierzył
że mógł się modlić jakby Go nie było
i widzieć smutek ogromny na polu
pszenicę która nie zakwitła w czerwcu
i same tylko niewierzące dzieci
jakby Pan Jezus nie rodził się zimą
i nawet serce ludziom niepotrzebne
bo krew wariatka gdzie indziej pobiegła
wierzyć — to znaczy nawet się nie pytać
jak długo jeszcze mamy iść po ciemku
Biedna logiczna głowa
Przyjdź to co ni w pięć ni w dziewięć
i to co trzy po trzy
przyjdź dwa razy dwa wcale nie cztery
nie tak i tak dalej ale tak i nie tak dalej
przyjdź wszystko do góry nogami
całkiem inaczej
piąte przez dziesiąte
przyjdź godzino dwunasta szukana w południe
przyjdź serce razem z drugim i nagle osobno
pokaż naszej biednej logicznej głowie jak kotce przyuczonej do porządku
to co niemożliwe i konieczne
Pytam
Jak uprościć wszystko zapłakać
jak nie szukać innego siebie
jak nie wiedzieć w sam raz i za dużo
ani trochę już i zupełnie
jak biedronką osłonić ręką
jak patykiem rysować wzruszenie
jak Jezusa przybliżyć tym wszystkim
którym dzisiaj zgłupiało sumienie
Wielka mała
Szukają wielkiej wiary kiedy rozpacz wielka
szukają świętych co wiedzą na pewno
jak daleko odbiegać od swojego ciała
a ty góry przeniosłaś
chodziłaś po morzu
choć mówiłaś wierzącym
tyle jeszcze nie wiem
— wiaro malutka
Wszystkiego
Indyczek którym głowy nagle czerwienieją
leszczynowej ścieżki
dzięcioła co nie śpiewa tylko woła
koguciego ogona w którym jest pięć kolorów
zielony granatowy czarny biały i żółty
bażanta którego wiek poznasz po pazurach
motyla co porusza skrzydłami pięć tysięcy razy na minutę
pstrych ptaków co przylatują najpóźniej
demonów duszy i ciała
psa co radości nie zna gdy nie ma ogona
tych co będąc dla siebie pozostają obok
i w ogóle wszystkiego
nie można zrozumieć do końca
Prawda
Jest prawda pozłacana
jest trochę nie w porę
jest jak zagadka w ciemność przechylona
jest w białych rękawiczkach
niekiedy jak rana
jak piękność co minęła a cnota została
jak kamień który mówi wiedzącym na pewno
przyjdź tu po trzystu latach wtedy pogadamy
jest także taka co się siebie wstydzi
smutna chuda jak szczapa
bo zbyt określona
Szczegół
Wciąż całość za wielka i maleńkie sprawy
czas jak druga przestrzeń i barwinek w cieniu
Księżyc nie doleczony i kminek przydrożny
rozpacz i dzieci co bawią się w klasy
przy cierpieniu sam Pan Bóg stanął jak milczenie
i serce jak szczegół stale niespokojne
boi się że małe więcej od wielkiego boli
Przez mikroskop
Co ty głuptasie wyrabiasz najlepszego
patrzysz przez mikroskop
na śmierci miłość jednakowo ciemne
przykładasz ucho
szukasz ręką
chroboczesz klamką żeby otworzyć
choć serce wie co teraz a nie wie co potem
stajesz na głowie żeby udowodnić
zapalasz światło
wąchasz teologię
a trzeba
nie widzieć
nie słyszeć
nie dotykać
nie wiedzieć
i dopiero wtedy uwierzyć
Może
Może wierzysz tak sobie
lepiej
gorzej
jak żółw pomaleńku
uwierz wreszcie naprawdę
po ciemku
Parami
Ptaków zwierząt jest wiele a chodzą parami
ile gwiazd w noc czerwcową nigdy nie wiadomo
liście niepoliczone porzeczki jagody
co najmniej trzy biedronki prowadzą do domu
bólu też pod dostatkiem cierpień coraz więcej
ilu już papieży na tym świecie żyło
tylko Bóg jest wciąż jeden jakby Go nie było
Dlaczego
Nie wierzysz w siebie większego od siebie
w śmierć mniejszą od śmierci
w to że można zachorować na grzech
w to że samotność nie jest zła jeżeli się przed nią ucieka
w to że czas krzyczy na całe gardło ale go nie słyszysz albo udajesz Greka
siedzisz smutny jak Stańczyk w Hołdzie Pruskim oparty na flecie
nie wierzysz w nic
ale dlaczego się boisz
Na dobranoc
Rozgadana wiedza
wymowna poezja
przez radio Szopen mówić do mnie będzie
całuję cię na dobranoc mój krzyżyku niemy
bo milczy tylko prawda i nieszczęście
Nie umiem
Przepraszam że jestem tak niedelikatny
że obecny
że gram Ci na nerwach
powtarzając ja, o mnie, ze mną
nie umiem jak minister przestać błyszczeć i mrugać
spaść na zbitą głowę
w noc ciemną
Noc
Noc — gwiazdę przyprowadza
smutek — białą brzozę
miłość niesie w ofierze czystego baranka
spokój — samotność mrówek gdy wszystkie są razem
Wiara stale chce pytać
lecz gardło wysycha
jeśli Bóg jest milczeniem
zamilczeć potrzeba
Szukasz
Szukasz prawdy ale nie tajemnic
liścia bez drzewa
wiedzy a nie zdziwienia
boisz się oprzeć na tym czego nie można dotknąć
zaczynasz od sukcesu wielki i zbędny
nie milczysz ale pyskujesz o Bogu
chcesz być kochany ale sam nie umiesz kochać
myślisz że sobie zawdzięczasz wyrzuty sumienia
nie wiesz że dowodem na istnienie jest to że tego dowodu nie ma
inteligentny i taki niemądry
Posłuchaj
Mertonie święty
Boga nazwałeś Ciszą Milczenia
To śnieg nakłamał
tak długo padał za oknem
to chłopiec zmylił
pewnie zbyt cicho
liczył króliki na palcach
Posłuchaj krzyża
rozpaczy serca
wszystko inaczej
bo nie jest ciszą
głazem
pytaniem
lecz płaczem
Nagle
Chodzi za mną twoje ja
ubiera się na niebieskozielono w czerwoną kratkę
mówi że nie wierzy
udaje
robi miny
jest urywa się jak ścieżka
wraca znowu idziemy
i wszystkie głupie rozmowy
sprzed wojny i Króla Ćwieczka
nagle co to zdziwienie
światło
przyklęka droga
to twoje ja prawdziwe
przyszło tu od Boga
Proszę o wiarę
Stukam do nieba
proszę o wiarę
ale nie o taką z płaczem na ramieniu
taką co liczy gwiazdy a nie widzi kury
taką jak motyl na jeden dzień
ale
zawsze świeżą bo nieskończoną
taką co biegnie jak owca za matką
nie pojmuje ale rozumie
ze słów wybiera najmniejsze
nie na wszystko ma odpowiedź
i nie przewraca się do góry nogami
jeżeli kogoś szlag trafi
Pisanie
Jezu który nie brałeś pióra do ręki
nie pochylałeś się nad kartką papieru
nie pisałeś ewangelii
dlaczego nie pisze się tak jak się mówi
nie pisze się tak jak się kocha
nie pisze się tak jak się cierpi
nie pisze się tak jak się milczy
piszę się trochę tak jak nie jest
Trzeba
Trzeba być zakochanym
żeby uwierzyć w aniołów
w serce jak pieprz co sią nie zmienia
w mamusię świętą
i w ojca świętego
w to że się z średnią pensją nie umiera
a nawet w najtrudniejsze
że Bóg to jedność
bez cierpienia
Dyskusja
Święty Tomasz orzekł — caritas
święty Cyryl — amor
święty Alojzy — dilectio
wszyscy wiedli dyskusje jak niedźwiedzia
przyszedł święty pastuszek
i najmocniej przepraszał
bo powiedział im —
guzik z tego
Pokora
Spokorniała malwa łakoma
i bez niej kręci się ziemia
spokorniała miłość
i bez niej czuły bocian
spokomiał rozum
i bez niego jest prawda
spokorniało to co na pewno
bo wszystko inaczej
Apostołowie niewiary
Niewiara ma swych apostołów
męczenników
wyznawców
zadziera nos do góry
z każdym się dogada
niesie także swój krzyż
uczy się milczenia w milczeniu
ciemności przed świtem
załamuje ręce nad grobem matki
tu przychodzi
żeby uwierzyć
Stwarzał
Bóg stwarzał wszystko by poznawać siebie
stąd barwa biała zawsze lekka zielona spokojna
żółta pliszka bo taką i o zmroku widać
jeż na brzegu lasu dowcipne szparagi
ktoś kto umarł przed chwilą wyleciał wesoły
koniec wszystkich spraw naszych wspaniale niejasny
lwica co ogon chwali skoro nie ma grzywy
nietoperz co składa skrzydła i opada szybko
zając co się odbija tylnymi nogami
księżyc jak rencista co wyszedł się martwić
gwiazda polarna co wskazuje biegun
ogromna kula ziemska i świat nieokrągły
jaskinie latem zimne widzenie pod wodą
i czas najważniejszy — choć nie wie co będzie
miłość lub inaczej wszystko i daleko
żuk jak anioł swobodny bo niepoliczony
kariera na początku a mięta przy końcu
Bóg stwarzał świat i poznawał że jest wszechwiedzący
Pokochać
Jaka to radość
pokochać Ciebie
od pierwszego spojrzenia
bez dowodu na Twe istnienie
bez sprawdzania papierów
i dopiero wtedy ws2ystko jak nic dotąd
trojaczki krzyczą na całego
nie pyskuje pilnowana trawa
dyrygent oczy zamyka żeby słuchać
wyciszają gwizdy
bawi ogon jelenia zawsze z jedną kreską
i nawet dym zamiast do nieba
idzie do nieba ze wzruszenia
Miłość
Czystość ciała
czystość rąk pana przewodniczącego
czystość idei
czystość śniegu co płacze z zimna
wody co chodzi nago
czystość tego co najprościej
i to wszystko psu na budę
bez miłości
Nielogiczne
To co nielogiczne prowadzi do wiary
gwiazda co spadła z nieba dla nikogo
zając co ma tylko strach swój na obronę
miłość do połowy
szczęście nieszczęśliwe
kucyk nadziei
i brudas który przyszedł ażeby powiedzieć
tak zimno a Pan Jezus za lekko ubrany
róża pomarszczona
łabędź wiosłujący tylko jedną nogą
za wielki Pan Bóg żeby wszedł do głowy
Zdziwienie
Dziwią się kuropatwy co chodzą parami
wszystkie na plotki schodzące się wrony
lipcowe gwiazdozbiory Rak i Lew na niebie
panny po ślubie co nie chcą być same
filozof z bzikiem bo odnalazł żonę
bekas co gwiżdże stale dwie sylaby
dziwi się księżyc sam na sam ze sobą
że Bóg jest jeden
i nigdy samotny
Pociecha
Niech się pan nie martwi panie profesorze
buty niepotrzebne umiera się boso
w piekle już zelżało
nie palą
tylko wiedzę wieszają na haku
smutno i szybko
Zbliżenie
Wszystkie mleczne drogi
jak miecz między nami
krzyż wciąż nieskończony
przestrzeń niepoznana
wąski pasek cnoty
zbliża mnie do Ciebie
to co Cię oddala
Jest
Gil zgrzyta sroka sroczy
odchodzą szpaków pokolenia
jelonki liżą milczą grzyby
cielę z probówki szuka matki
kręci się Ziemia bez sumienia
słuchają służą i nie mówią
— a jeśli Jest a jeśli nie ma
Będzie
Koniku polny co żyjesz tylko jedną jesień
serce kochające niekochane
smutku w cztery oczy
bo mieszkanie za dwadzieścia lat
szczęścia o tyle o ile
prawdo co obrażasz
ciotko której w dowodzie dzieciak dorysował brodę
dygnitarzu który zlecisz ze stołka
wszystko tak będzie jak ma być
Milcz
Chciałem powiedzieć — przecież to okropne
ale przygryzłem język
chciałem zapukać
nie miałem do kogo
milcz
Bóg mówi dobrze o Bogu
Westchnienie
Na uczelniach teologicznych operowany
przez docentów piłowany
wierzącym udowadniany
przez katechetki lukrowany
w race apologetów wydany
Boże mój kochany
Uciekaj
Abstrakcjo bierna
co uciekasz od człowieka
od ludzkich przeżyć
od dowcipu
od nerwów
smutku co szuka przyjaźni
wiary na dobranoc
od Mickiewicza który chrzcił swoje dzieci
w Paryżu wodą z Niemna
od dziewczynki co w lipcu o centymetr urosła
od Boga któremu ludzką zapuszczono brodę
uciekaj
tam gdzie diabeł ma swoje młode
Wiara
Biło serce w gardle
Już odszedł — beczałem
Ktoś nie wiedząc chwycił mnie za ucho
rzucił jak koc na ziemię —
— Ucz się wiary — krzyczał
Pokazałem mu język
bo wiara to nie nauka
— to doświadczenie
Odpowiedź
Ręce mi swoje podaj na dzień dobry
drogą krzyżową poprowadź w południe
gdy dzień jak młodość — pochyli się nisko
z katechizmu przepytaj wieczorem
potem do ucha powiedz na dobranoc
jaka mała odpowiedź na wszystko
Prostuje
Nie wiem co było nie wiem co się stało
wstyd mnie ogarnął
od łez w oczach ciemniej
i tyle grzechów razem zapłakało
jakby Bóg zstąpił
i ukrył się we mnie
potem już tylko pacierz
co prostuje wiarę
dziecko co tak kocha
że nic nie rozumie
Czemu
Czemu w mordę dostałem
filozof zapytał
zgubiłem maskotkę od niej
drobiazg rozpacz mała
słonik
wyleciał gdy myślałem w pociągu podmiejskim:
nie ma grzechów średnich lekkich i powszednich
gdy miłość zdenerwujesz każdy grzech jest ciężki
Jesteś
Jestem bo Jesteś
na tym stoi wiara
nadzieja miłość spisane pacierze
wielki Tomasz z Akwinu i Teresa Mała
wszyscy co na świętych rosną po kryjomu
lampka skrupulatka skoro Boga strzeże
łza po pierwszej miłości jak perła bez wieprza
życia ludzi i zwierząt za krótka choroba
śmierć co przeprowadza przez grób jak przez kamień
bo gdy sensu już nie ma to sens się zaczyna
jestem bo Jesteś. Wierzy się najprościej
wiary przemądrzałej szuka się u diabła
Czekanie
Popatrz na psa uwiązanego przed sklepem
o swym panu myśli
i rwie się do niego
na dwóch łapach czeka
pan dla niego podwórzem łąką lasem domem
oczami za nim biegnie
i tęskni ogonem
pocałuj go w łapę
bo uczy jak na Boga czekać
Nie tylko my
Czytamy — Bóg tak umiłował świat…
a więc nie tylko ludzi
ale i pliszkę
odymioną pszczołę
jeża eleganta wprost spod igły
nawet muła ni to ni owo
bo ani to koń ani osioł
(żal że go człowiek stwarzał
żyje jak kawaler co się nie rozmnaża)
gruszę co kwitnie zaraz przed jabłonią
liście konwalii prawie bez ogonka
cielę co za matką się wlecze
a my tak czulimy się do Boga
jakby On miał nas tylko kochać na świecie
Wybaczyć
Święty Tomaszu niewierny
ze mną było inaczej
On sam mnie dotknął
włożył dłonie w rany mego grzechu
bym uwierzył że grzeszę i jestem kochany
Bóg grzechu nie pomniejsza ale go wybaczy
za trudne
i po co tłumaczyć
Więcej
Przyszła samotność
płaszcz
ręce trzymające owieczkę
otworzył katechizm i mówił
— za mało w tej książeczce
ściągawka do religii
tak pewna że za łatwa
nie pytać
nie odpowiadać
tylko zdumiewać się więcej
tym co rozumie i nie rozumie serce
Spór
Wielki spór o Boga w licealnej klasie
pytania chłopców twarde
a dziewcząt piskliwe
uśmiech przekory
jeszcze przed rozpaczą
także święty Augustyn miał kłopoty z wiarą
nawet szczęście nie wierzy że jest już szczęśliwe
jest krzyż wiary
jest i krzyż niewiary
wie o tym
Jezus
proszący o ciszę
zrozumie obejmie
rękami obiema
już wierzysz — kiedy cierpisz że Go nie ma
Co potem
Co potem — to co zawsze
poznikało tylu
śmierć zajdzie starszym z przodu
a młodszym od tyłu
takie są początku prawidła niebieskie
nikogo nic nie dziwi. Poprzez życia bramę
przed chwilą przeszedł ktoś zbawiony z pieskiem
szli razem szukając Boga lepszego od ludzi
rozgląda się po kątach a taki wzruszony
jak chłopak co na choinkę poleciał do szkoły
lub ten co niesie serce wyciągnięte z piekła
kochamy nazbyt często gdy kochać nie można
a miłość im głupsza tym bardziej ostrożna
Wchodzą w Pana naszego królestwo ubogie
doktoraty na zimno chrupie mysz pod progiem
a to co zrozumiałeś to już nie jest Bogiem
Nie tylko o czaplach
Piszę o czaplach co wstają jak poranne zorze
o jeżu co ma oczy wystające
o morelach co pochodzą od dziadka migdała
śmiejąc się że mają drzewa ginekologiczne
o słoniu co ma problem bo usiąść nie może
o kundlu bliskim sercu bo wyje po trochu
Boga najłatwiej znajdziesz nie pisząc o Bogu
Jak jest
Jak jest z dzieckiem
co schodzi na ziemię
z pępkiem jak wzruszeniem
człowiek wie że umiera
nie wie gdy się rodzi
nieprawda że reszta
całość jest milczeniem
Mniej więcej
Ach te słowa — mniej więcej
powtarzają od niechcenia
tak sobie
byle jak
przekazują jak niezdarne ręce
kto zrozumie
kto wytłumaczy
że mniej to znaczy więcej
Nie martw się
Nie martw się
że się Kościół przewróci
że znów grzesznik
wierci dziurę w niebie
magistrze doktorze docencie
nie martw się o Boga
ale o siebie
Straciłem wiarę
Straciłem wiarę
w ostatnią lekcję i dzwonek
nie wierzę w ogóle w koniec
nie wierzę, że Matki Boskiej nie zobaczę
nie wierzę, że komunista nie płacze
nie wierzę już w bociana
nie wierzę, że głód jest mniej potrzebny od chleba
nie wierzę, że krowa zarżnięta nie idzie do nieba
żeby naprawdę uwierzyć
w ile trzeba nie wierzyć
Piszę
Piszę to co widzę niczego nie zmyślam
żurawiom rosną nogi wciąż szybciej niż skrzydła
kruk buduje dwa gniazda by było na zmianę
olcha czarna liście porzuca zielone
stokrotka ma czasem płatków dziewięćdziesiąt osiem
jak Platon nas kocha każde zwykłe prosię
Niewidzialny mnie niesie jak kurczę niemrawe
psy nie wyją— to znaczy że dziwią się same
późno już czas na pacierz
zapomnij mnie amen
Jak źle
Jezu czemu przychodzisz
ciemno
czarny bocian rąbnął łapą białego
głowa tępa jak drewno
widzisz
jeśli jest noc musi być dzień
jeśli łza uśmiech
jak źle
to i Bóg jest na pewno
Deszcz
Ulewa obmywa ręce twarze grzech
czy nie wiesz o tym czy wiesz
święty Augustyn powiedział
prawdę przynosi deszcz
co brudne staje się czyste
wzdłuż i wszerz
świat grzeszny staje się grzeczny
prawdę przynosi deszcz
Pokochać
Pokochać człowieka by stać się samotnym
być przy najbliższym
by znaleźć się dalej
to nic
tak trzeba
bo taka jest droga
właśnie to szczęście
otworzą się oczy
miłości ludzkiej stacyjka uboga
kochać człowieka by zdążyć do Boga
Zagapił się
Tłumaczył że do Kościoła należy papież
kardynał lud boży teologów szkoła
i tak się zagapił że nie dostrzegł
że Pan Jezus wszedł do kościoła
Pani dla innego
Skąd ta tęsknota za najdalszą stroną
jeśli wron dwieście za następną wroną
za panią co przede mną ucieka
tak ludzką bogobojną że na innych czeka
za Bogiem który stale przez śnieg się uśmiecha
gdzie jest w nas miejsce na tę nieskończoność
Wiem że nie wiem
Gdybym wiedział wszystko
wiara niepotrzebna
za drzwiami by stała
zostałby jak baran
tylko smutek ciała
Jest
Bogu nie potrzeba
dowodów doktoratów tez
Bogu tak jak miłości wystarczy że jest
Na przekór
Pogodzić się z deszczem co kapie
z grypą co za nos cię przyłapie
z bykiem krową krówką
z przenajświętszą gotówką
z wierszem słabym z serca szczerego
z teologiem co nie wie dlaczego
W świecie
W świecie przemądrzałym
jak w obórce bez okna
chodzi tam i z powrotem
moja wiara samotna
czujna jak babcia
czasem trąbi do ucha
gdyby starczyło wiedzieć
byłaby tylko Nauka
choćbyś jak paw wrzeszczał
niemądry dumny ładny
kochać — to po prostu być
wszechmogącym bezradnym
Łamigłówka
Dlaczego sójka uciekła i nie uciekła
dlaczego komar przylatuje z piekła
dlaczego wysoko księżyc niemowa
a poniżej brzęczy teściowa
dlaczego w czerwcu nietoperze
dlaczego łza jedynaczką być nie umie
wszystko żeby pokochać — nie rozumieć
Wiersz dydaktyczny
Niewinny bocian co połyka żabę
skowronek co po muchę jak po bułkę leci
niewinna sroka co morduje dzieci
nieświadomy nie grzeszy bo zła nie wybiera
a więc jest niewinność w dramacie istnienia
chcemy sami stworzyć moralniejszą srokę
lecz Ty co gwiazdy zapaliłeś wszystkie
pociesz nas psem z chorą łapą co ma serce czyste
Nota biograficzna
„Wierzę nie tyle w Kościół Święty, ile w Święty Kościół grzeszników” — wyznał
kiedyś ksiądz Jan Twardowski. „Już myślałem, że Ciebie wielkiego zobaczę,/ a Tyś
mignął mi w polu jak najprostszy mak” — napisał w jednym ze swoich wierszy.
Przykładów na to, że istotą poezji księdza Jana jest — najogólniej mówiąc — Bóg i
natura można znaleźć bardzo wiele.
Jak to zwykle bywa, początkowo nie wszystko wskazywało, że Jan Twardowski
bez reszty poświęcił się służbie Bogu i bliźnim. Urodzony 1 czerwca 1915 roku w
Warszawie w rodzinie kolejarza, został wraz z rodzicami ewakuowany przez
wycofujące się z miasta wojska rosyjskie na wschód. Po trzech latach Twardowscy
wracają do wolnej już Warszawy i zamieszkują przy ul. Elektoralnej. Po ukończeniu
szkoły podstawowej Janek kontynuuje naukę w szkole średniej o profilu
matematyczno–przyrodniczym, a mianowicie w renomowanym warszawskim
gimnazjum im. Tadeusza Czackiego. Tu w 1939 roku uzyskuje maturę, tu też zaczyna
rozwijać swoje zainteresowania… humanistyczne. Już w 1932 roku nawiązał
współpracę z pismem młodzieży gimnazjalnej „Kuźnia Młodych”, w którym zamieścił
kilkanaście wierszy, prowadził stała rubrykę „Poradnik literacki”, drukował
opowiadania, wywiady z pisarzami, artykuły i felietony.
Bezpośrednio po maturze Jan Twardowski rozpoczął studia polonistyczne na
Uniwersytecie Warszawskim im. Józefa Piłsudskiego; do wybuchu wojny uzyskał
absolutorium. Wcześniej, w 1937 roku, nakładem Księgarni F. Hoesicka wydał swój
debiutancki tomik wierszy Powrót Andersena. Poeta zainteresowany twórczością J.
Czechowicza (sam o tej książce mówił: „To był tomik bardzo czechowiczowski”)
wysłał mu do oceny swoje wiersze; w pośmiertnych papierach twórcy drugiej
awangardy odnaleziono recenzję wierszy J. Twardowskiego pt. Spokój i niepokój
ogłoszoną w Wyobraźni stwarzającej (1972).
Józef Czechowicz bez trudu dostrzegł odrębny ton tej poezji, jej oryginalność.
Szkoda, że Jan Twardowski zapoznał się z recenzją dopiero po latach, być może
miałaby jakiś wpływ na jego życie.
Po wybuchu wojny poeta pozostał w Warszawie i brał udział w ruchu podziemnym.
Do konspiracji wciągnął go szwagier należący do AK. W powstaniu warszawskim
walczył na Woli, został ranny, leczył się w powstańczym szpitalu, a po klęsce, jak
dziesiątki tysięcy warszawiaków, uczestniczył w popowstańczej tułaczce po
okupowanym jeszcze kraju. Przebywał m. in. w okolicach Radomia i tam ostatecznie
postanowił, jak świadczy o tym np. jego list do poety Jana B. Ożoga, poświęcić się
służbie Bogu. Z wiersza wydrukowanego w konspiracyjnym „Miesięczniku
Literackim” (1943, maj) można wywnioskować, w czasie okupacji zacieśniły się jego
więzy z Kościołem.
Pod koniec wojny wstąpił do seminarium duchownego w Czubinie koło Błonia, a w
sierpniu 1945 roku, wraz z innymi alumnami, przeniósł się do Warszawskiego
Metropolitalnego Seminarium Duchownego im Jana Chrzciciela Jednocześnie
rozpoczął studia teologiczne na Uniwersytecie Warszawskim W styczniu 1948 roku
obronił pracę magisterską poświęconą poematowi Godzina myśli Juliusza
Słowackiego, a w kilka miesięcy później, 4 lipca, został wyświęcony na księdza.
Z twórczością poetycką, zarówno w seminarium, jak i w Żbikowie koło Pruszkowa,
gdzie przez trzy lata pracował jako wikary — nie zerwał. Napisał wówczas utwory,
które z czasem weszły do kanonu jego wierszy, np. cykl Nad starą Biblią ogłoszony
po raz pierwszy w numerze 11 „Tygodnika Powszechnego” z 1951 roku.
Trzeba podkreślić, ze swoje wiersze od 1946 roku drukował właśnie w „Tygodniku
Powszechnym” Bezpośrednio po wojnie ogłaszał tez utwory poetyckie na łamach
katowickiej „Odry” (pierwszy wiersz podpisał własnym nazwiskiem, pozostałe
pseudonimem Antoni Derkacz) i „Tygodnika Warszawskiego”, zlikwidowanego przez
nową władzę w 1948 roku
W 1959 roku, dzięki pomocy Jerzego Zawieyskiego, została wydana pierwsza po
wojnie poetycka książka Jana Twardowskiego zatytułowana skromnie Wiersze, a
dokładniej ukazała się pod jedną obwolutą z wierszami innego księdza — Pawła
Heintscha.
Ten legendarny już tom, wydany przez poznańskich pallotynów, zyskał sobie
pozytywne recenzje krytyki i uznanie czytelników. Początkowo było ich niewielu.
Państwowa cenzura pilnowała, by żadne go religijnego wiersza nie ogłoszono na
łamach prasy kontrolowanej przez partyjny koncern Prasa–Książka–Ruch. Przez długie
lata ksiądz Jan mógł drukować tylko w pismach katolickich, stąd należny rozgłos i
sława nie mogły mu towarzyszyć od początku.
W 1970 roku ukazały się Znaki ufności, które po roku miały drugie wydanie,
ewenement w ówczesnych czasach. Był to dojrzały tom wierszy, herbertowski,
chciałoby się rzec, wierszy „oszczędnych”, w których każde słowo jest potrzebne,
każde buduje. Tym tomem w poezji polskiej XX wieku objawił się twórca bezbłędnie
panujący nad środkami poetyckimi, a przede wszystkim zdający sobie sprawę z tego, iż
jego zadaniem jest „tworzyć nowy język wiary”.
Na początku lat siedemdziesiątych sława Jana Twardowskiego wychodzi poza
granice Polski. Pierwsze przekłady jego wierszy ukazały się w antologii Karla
Dedeciusa Worte in der Wüste, a po kilku latach Znaki ufności przetłumaczył ich
entuzjasta dr Alfred Loepfe. Po tłumaczeniach niemieckich przyszły tłumaczenia na
język angielski, a z czasem na rosyjski, słowacki, albański, hebrajski, węgierski,
francuski, włoski, holenderski, fiński, esperanto i inne.
Od 1973 roku furorę robił autorstwa księdza Jana Zeszyt w kratkę Rozmowy z
dziećmi i nie tylko z dziećmi, szybko ukazały się dwa wydania tej książki, a w stanie
wojennym trzecie, faksymilowe. Tak o Zeszycie pisał Stanisław Zieliński: „Przedziwna
książka, bo już po kilku zdaniach zdumiewa i zadziwia jasnością myśli, prostotą zdań,
celnością oszczędnie używanego słowa”.
W 1979 roku ukazały się nakładem LSW Poezje wybrane Jana Twardowskiego,
które otrzymały nagrodę Pen–Clubu Wydany w 1982 roku Rachunek dla dorosłego,
tez przez LSW, również przyniósł poecie nagrodę i dalsze zainteresowanie To był
początek czegoś, co po latach nazwano „istnym szaleństwem twardowszczyzny”. I
choć poeta w dalszym ciągu miał kłopoty z cenzurą, czytelnicy cierpliwie czekali na
jego nowe wiersze, które od czasu do czasu można było odnaleźć w „Tygodniku
Powszechnym”, „Przewodniku Katolickim”, „W drodze”, a także w „Literaturze”,
„Poezji” i „Twórczości”.
W 1986 roku ukazał się obszerny wybór utworów Jana Twardowskiego Nie
przyszedłem pana nawracać, który do 1999 roku miał bodaj dziesięć wydań (niełatwo
to sprawdzić), czyli dotąd rozeszło się przeszło sto kilkadziesiąt tysięcy egzemplarzy
tego tomu! Ksiądz Jan jak żaden inny poeta umie również rozmawiać z dziećmi. Stąd
równie dużą popularność zyskała jego książka dla dzieci Patyki i patyczki (1 wyd.
1987), a także kolejne Dzieci na drodze Krzyżowej, Kasztan dla milionera, Kubek z
jednym uchem, Ksiądz Jan Twardowski — dzieciom, Dwa osiołki…
Rosnąca od kilkunastu lat popularność jego poezji kogóż dziwi najbardziej, jeśli nie
ich autora, duchownego najskromniejszego ze skromnych, tłumaczącego np.: iż
„pisanie dla niego to jednak pewna anomalia i może sobie na to pozwolić tylko w
czasie odpoczynku”. Fenomen liryki księdza Jana Twardowskiego wymaga właściwie
milczenia tej poezji nie ma potrzeby objaśniać, należy po prostu zanurzać się w niej jak
w krystalicznym źródle.
I pomyśleć, ze nigdy nie dbał o oficjalne uznanie swojej twórczości, nie zapisywał
się do żadnego związku, zaledwie kilka lat temu otrzymał legitymację ZPP, dopiero w
1994 roku przyjęto go do ZaiKS.
Wielu krytyków próbuje odpowiadać na pytanie o źródła popularności poezji ks.
Jana Dlaczego dotychczas około dwóch milionów ludzi przeróżnych profesji i w wieku
nastu lat do stu, kupiło jego poetyckie książki? Dlaczego nagminnie ginęły w
przeszłości z bibliotek, dlaczego były przepisywane przez czytelników, krążyły między
mmi w zaczytanych maszynopisach dlaczego ich lektura czy spotkanie z autorem w
sutannie jednoczy wszystkich, bez względu na wiek, wykształcenie i wyznanie?
Moim zdaniem najważniejszy jest wysoki artyzm tej poezji oraz jasny i czysty
kodeks wartości, który proponuje, tęsknota za nienaruszalnymi zasadami oraz fakt, ze
pomiędzy postawą kapłana i poety, a w tych rolach Jan Twardowski jest przede
wszystkim postrzegany, nie ma sprzeczności.
Ksiądz Jan idealnie wcielił się w te niezwykle trudne i o ogromnych tradycjach role.
Zatem, jak mało kto, ma moralne prawo do obu szacownych tytułów. Wierzy się w
jego słowo bez zastrzeżeń, jako duchownemu i jako poecie. Wolno mu oceniać,
ferować wyroki, ganić i chwalić, gdyż prawo do tego dało mu długie, pracowite życie
poświęcone Bogu i ludziom, oraz piszę to z lękiem, także — literaturze, gdyż ksiądz
Jan nieustannie bagatelizuje swoje sukcesy literackie, obca jest mu pycha artysty.
Co więcej, ksiądz Twardowski nigdy nie musiał się wypierać tego, co napisał, nigdy
nie musiał np. powiedzieć „Przepraszam, pomyliłem się”. Niewielu jest we
współczesnej literaturze polskiej takich twórców, dla których dążenie do prawdy i
artyzmu były jedynymi kryteriami.
U księdza Jana, jak w Biblii „niech mowa twoja będzie tak — tak, nie — nie”
Z perspektywy lat łatwo w postawie ks. Jana dostrzec cos, co można nazwać
heroiczną naiwnością lub naiwnym heroizmem, który odnajdujemy np. w jego słowach
„Żyję w pięknym świecie grzesznicy żałują, ateusze chcą uwierzyć, zakochani kochają,
ludzie czytają…”
Jednak owa naiwność i prostota Twardowskiego czasami bywają nieco przewrotne,
nie brakuje w nich cieniutkiej ironii, co można było zauważyć przed wojną np. w
„Poradniku literackim” drukowanym w „Kuźni Młodych”, a co zresztą poeta przez
całe życie u siebie zwalczał Może dlatego nie lubi wracać np. do lektury porad
udzielanych przedwojennym adeptom poezji?
Jan Twardowski urodził się w epoce, w której słowo miało swoją wagę, kiedy „byli
szczęśliwi dawniejsi poeci”, obraz tylko słowo dopełniał, dożył epoki obrazkowej, w
której tylko najwięksi, jak np. Jan Paweł II, mogą nas słowem poruszyć A niełatwo
było po wojnie, po „epoce pieców” zajmować się literaturą. Jak pisać wiersze po
Oświęcimiu, pytał Tadeusz Różewicz. Zapewne i Twardowskiemu uczestnikowi
powstania warszawskiego, to pytanie nie było obce, a jednak udało mu się
przezwyciężyć mit wojny i martyrologu, powrocie do świata wiary, miłości i nadziei
Czytelnicy zaufali jego liryce, jest takie piękne słowo, „zawierzyli”, od początku.
Stanowiła dla nich nie tylko przygodę intelektualną, ale i wsparcie moralne, podawała
dłoń. W życiu pozostał wierny tym ideom, które wpajała mu w dzieciństwie choćby
matka, o czym z taką czułością pisze np. w Zeszycie w kratkę.
Twardowski każdego czytelnika, nawet tego, który po raz pierwszy czyta jego
wiersze, zaskakuje bogactwem tematyki intensywnością, niezwykłą szczerością i
autentyzmem. Potrafi przyznawać się do wątpliwości i rozczarowań, nieobca mu jest
autoironia. Pokazuje czytelnikom, skoro za nim podążają, jak za Pasterzem, ze droga
do Boga nie jest wygodną autostradą, lecz pełną zakrętów i ostrych kamieni górską
ścieżyną. Nieustannie przypomina, ze najważniejsza w życiu jest miłość, ze bez miłości
nie istnieje wiara. Bywa, że nie zgadzamy się z nim, ze pragniemy się sprzeczać, nie
chcemy przy znać racji, zwłaszcza kiedy budzi w nas opór i chęć polemiki jego
niezwykła pokora, zawarta np. w słowach: „Przygasnę przy ołtarzu iskierka po
iskierce/ zostaną tylko buty jak przydeptane serce”.
Poezję, ale i prozę księdza Jana (np. Zeszyt w kratkę) poza „drzewami po kolei
wszystkimi niewierzącymi” i kwiatami, zaludnia także bestiarium tak obfite, ze moja
próba, by wypisać z niej wszystkie nazwy żuczków, ptaszków czy zwierząt, nie mogła
się udać. Ważniejsze jest chyba pytanie dlaczego poeta tak troskliwie nachyla się nad
światem przyrody? Co chce udowodnić przez swoją dokładność obserwacji, jak z
Miłosza: „Nic nie można wyrazie inaczej niż poprzez szczegół. Kiedy jest szczegół,
trzeba odkryć szczegół szczegółu”. Niewątpliwie obecny w przyrodzie humor, jej
niesłychaną różnorodność, niepowtarzalność, ale i wynikające z tego przekonanie, iż
„Bóg jest tak wielki ze jest i Go nie ma” to nie jedyny paradoks w tej liryce. Ale trzeba
tez pamiętać, ze poeta mówił choćby na uroczystości otrzymania doktoratu honoris
causa KUL (1999). „Niektórzy widzą w nich (to znaczy w wierszach J T — S G )
tylko biedronki, sikorki i motyle Ale chyba widzą za mało i nie to, co trzeba”. Napisał
przecież także:
Piękne są góry i lasy
i róże zawsze ciekawe
lecz ze wszystkich cudów natury
jedynie poważam trawę
Bo ona deptana niziutka
bez żadnych owoców bez kłosa
trawo–siostrzyczko moja
karmelitanko bosa
„1 wybiegłem na łąkę” — czytamy w innym wierszu. A czyż łąka to nie synonim
raju? Bez trudu możemy odnaleźć na niej to wszystko, co oglądali nasi pierwsi rodzice
trawę, drzewa, kamienie, źródło wody, rośliny skąpane w blasku słońca, kołysane
wiatrem, rozkwitające wiosną i zamierające, kiedy przychodzi zima, właściwie utajone,
i bez większych kłopotów odradzające się znów w porze wiosennej, żyjące w
wiecznym ruchu, obecne w drganiach, szeptach, wołaniach. A wszystko to najłatwiej
zobaczyć poecie podczas letnich wywczasów w takich miejscowościach, jak Głosków,
Lipkowo, Loretto, Świniopas, Kamieńczyk. Z wiejskim pejzażem jest za pan brat od
dzieciństwa, w którym „na wieży (kościelnej — S G ), jak na siódmym piętrze,/ stoi
szczygieł, co się ubrał w czerwień kardynała”: Hasło „Miasto — Masa — Maszyna”
zawsze było mu obojętne i jeszcze pytanie w jaki sposób poeta wprawia w ruch świat
na tury, jak zaludnia go postaciami np. ze świata Biblii, czyli jak organizuje poetyckie
słowo?
Marek Skwarnicki (Spodek) pisał o poezji Jana Twardowskiego: „Jest to wiersz
wolny, nierymowany, niestroficzny, posługujący się interpunkcją w sposób
przypadkowy, najczęściej ją w ogolę pomijający, wiersz często sprozaizowany,
uderzająco jasny w swej rytmice kadencji prostych, opierających się na zdaniach
pełnych, nigdy nie wyginanych lub deformowanych stylistycznie. Jest to więc wiersz,
jak popularnie nazywają czytelnicy, nowoczesny, jednocześnie brak w nim różnych
zabaw i gier słownych, które cechują deformowaną zazwyczaj mowę poezji
współczesnej”
Bohdan Urbankowski słusznie zauważa, iż zacytowana opinia sprawdza się w
odniesieniu do wierszy umieszczonych pod koniec Znaków ufności, czyli późniejszych
Dotyczy więc punktu dojścia Początek był, jak świadczą o tym wiersze zarówno z
„Kuźni Młodych”, jak i Powrotu Andersena, zupełnie inny Twardowskiemu
patronował Czechowicz, owszem, ale, jak pisze wspomniany Urbankowski, młodziutki
poeta wypowiedział się po stronie „szkoły uczuć” i zwrócił się tez ku „wizyjnym i
nastrojowym wierszom takich twórców jak Tadeusz Micmski czy Stanisław Korab–
Brzozowski” I dalej pisze „Powrót Andersena (wiersz — S G) to droga od
Czechowicza ku poezji Gajcego, wiersz O mieszkańcach dwóch miast — ku
pokrewnej poezji Baczyńskiego. Obydwie drogi poprzez posplatane i poplątane
metafory prowadziły od rzeczy materialnych, od opisu domu umierającego — w świat
snu i jeszcze gdzieś dalej Twardowski jednak nie pójdzie żadną z tych dróg […]”.
I rzeczywiście, po wojnie zmiana jego poetyki staje się nader wyraźna Poeta odda ją
w służbę Panu Bogu, długo będzie oczyszczał z rożnych wpływów, by w końcu
stworzyć własny styl, zostać sobą, czyli Twardowskim, co jak wiedzą prawdziwi
twórcy, jest niezwykle trudne, a często nawet nieosiągalne. Z kolei Andrzej Sulikowski
zauważył, że Jan Twardowski posługuje się najczęściej dwoma typami wiersza
suplikacyjnym i paralelnym, czyli tzw. wyliczanką Nawiązując do pradawnej tradycji
modlitewnej, wprowadza jednak w kanon suplikacyjny motywy nowe. Zanoszona jest
przede wszystkim prośba prywatna, nie zbiorowa modlitwa–westchnienie ważna
najpierw dla poety, nabierająca dodatkowych sensów poprzez to właśnie, ze staje w
opozycji do znanego czytelnikowi tekstu liturgicznego, dzięki czemu odświeża się i
zaskakuje Bardzo znany przykład, to Suplikacje rozpoczynające się od „Boże, po
stokroć święty, mocny i uśmiechnięty.”
Druga forma wiersza rozwijana z upodobaniem przez ks. Twardowskiego, to
wyliczanka Oto przykład:
Nie wierzysz — mówiła miłość
w te ze nawet z dyplomem zgłupiejesz
ze znudzisz talentem
ze z dwojga złego można wybrać trzecie
w życie bez pieniędzy
w to ze przepiórka żyje pojedynczo
w zdartą korę czeremchy co pachnie migdałem
w zmarłą co żywa pojawia się we śnie
w modnej nowej spódnicy i rozciętej z boku
w najlepsze najgorsze
w każdego łosia co ma żonę klępę
w dziewczynkę z zapałkami
w niebo i piekło
w diabła i Pana Boga
w mieszkanie za rok
Poczekaj jak cię rąbnę
to we wszystko uwierzysz
Poeta nie stara się więc nadążyć za literackimi modami. Na jego oczach rodziły się
przed wojną i po wojnie szkoły i kierunki poetyckie, by następnie umrzeć śmiercią
naturalną lub gwałtowną. Twardowski spogląda dziś z wielkim dystansem, jeśli nie ze
sceptycyzmem, nie tylko na swoją twórczą drogę, ale i na współczesną literaturę.
Odrzuca metaforę, posługuje się językiem wręcz ubogim, sprozaizowanym. Jak Starzy
Poeci. Staff czy Iwaszkiewicz, jak inni twórcy, ci z panteonu. Daje nam dziś słowo
okorowane z błyskotek, za którym stoi całe doświadczenie mijającego stulecia, cała
mądrość kapłana, ale i człowieka — jednego z nas. A skoro zadało się tyle pytań i
znalazło odpowiedzi, czyż nie pozostaje powrócić do tego pytania, które przyniosła
„Kuźnia Młodych” (1933) „Kim jesteś ty, co tak piszesz i moje nosisz nazwisko?”
Wierny pozostaje tylko paradoksowi. O roli paradoksu ksiądz Jan wypowiadał się
wielokrotnie, np. „paradoksy po ludzku oddają wielkość Bożą, niemożliwość. Często
pozorny nonsens wiedzie do Boga”. Zacytujemy kilka przykładów rozsianych po jego
liryce. „Bo wiedzieć to nic nie wyjaśniać”, „Dokąd razem idziemy by umrzeć osobno”,
„Miłość to samotność co łączy najbliższych”.
Waldemar Smaszcz, jeden ze znawców poezji księdza Jana Twardowskiego, cytując
szwajcarskiego teologa („Miłość nie potrafi inaczej, jak tylko mieć nadzieję na
pojednanie wszystkich ludzi w Chrystusie Taka bezgraniczna nadzieja jest po
chrześcijańsku nie tylko dozwolona, ale również nakazana”) pisze: Jestem przekonany,
ze takie właśnie widzenie spraw świata, człowieka i Boga, wiary, nadziei i miłości,
laski i zbawienia zadecydowało o przyjęciu wierszy ks. Twardowskiego przez
najszersze grono czytelników”
Stanisław Grabowski